Clancy Tom Power Plays 01 Power Plays

background image

TOM CLANCY

POWER PLAYS

Przełożyli:

Piotr Kuś

Błażej Kemnitz

background image

1

ARCHIPELAG RIAU, , MORZE POŁUDNIOWOCHINSKIE

15 WRZEŚNIA 2000

Frachtowiec ochrzczono Guanyin, od imienia chińskiej bogini miłosierdzia, lecz czy

można się dziwić, że jego załoga poczuła się w końcu opuszczona przez swoją patronkę?

Wypłynęli o dwudziestej z portu w Kuching w Malezji Wschodniej, unosząc na pokładzie towarowym

piętnastometrowego, zwodowanego przed pół wiekiem parowca olej palmowy i przyprawy. Towary opatrzone

były listami przewozowymi informującymi, że produkty przeznaczone są do sprzedaży hurtowej w Singapurze.

Mimo zacinającego nieustannie deszczu, porywistego wiatru i ograniczonej widoczności morze było względnie

spokojne, więc pilot nakazał utrzymywać stałą prędkość piętnastu węzłów niemal natychmiast po tym, jak statek

odbił od nabrzeża. Spodziewał się spokojnego rejsu, a po jego zakończeniu - długiej pijackiej nocy w portowym

barze. Nawet teraz, podczas pory deszczowej, główny szlak wychodzący z tego portu zdawał się krótki i prosty.

Pokonanie cieśniny, a następnie krótkiej trasy wiodącej wzdłuż brzegu do nabrzeża w dzielnicy Sembawang po

północnej stronie wyspy zajmowało niespełna cztery godziny.

Około dziewiątej, jako że nie mieli wielu zajęć przed zawinięciem do portu, czterej

członkowie brygady trudniącej się załadunkiem i wyładunkiem towarów zaczęli grać w karty

w ładowni, zostawiwszy na górnym pokładzie pilota i bosmana. Ten pierwszy nie miał

oczywiście wyjścia. Musiał stać przy sterze, jednak ze względu na jego władcze zachowanie,

wyższe uposażenie i wygodny, obity skórą fotel znajdujący się na stosunkowo obszernym

mostku, którego ściany upstrzone były plakatami przedstawiającymi nagie kobiety, nikt

specjalnie się nad nim nie litował.

W przeciwieństwie do pilota bosman cieszył się szacunkiem załogi, tak więc

zaproszono go do gry. Każdego innego dnia Chien Lo przyjąłby z entuzjazmem taką

propozycję, tej nocy jednak postanowił zostać na pokładzie. Jeśli wzięło się pod uwagę złą

pogodę i odpowiedzialną naturę bosmana, nietrudno było zrozumieć, że zdecydował się

czuwać nad ładunkiem, kiedy w każdej chwili silny wiatr mógł poluzować mocujące go liny i

zmyć z pokładu.

Około dwudziestej drugiej tropikalna ulewa nieco zelżała. Wyglądało na to, że to

tylko przejściowa poprawa pogody, więc Chien oparł się pokusie zejścia pod pokład i

dołączenia do pozostałych członków załogi. Kłopoty bardzo cierpliwie czekają na twoją

nieuwagę, mawiała jego żona. Mimo to bosman zdecydował, że to dobry moment, by zrobić

sobie przerwę na papierosa.

Jego droga, ukochana żona mawiała także - a zawsze chętnie służyła dobrymi radami -

że kiedy to tylko możliwe, należy korzystać z wszelkich drobnych przyjemności, jakie oferuje

background image

życie.

W chwili, gdy Chien Lo przytykał zapałkę do papierosa, dwa pontony motorowe

marki Zodiac wyłaniały się z sitowia i namorzynów otaczających maleńką wysepkę

znajdującą się właśnie mniej więcej czterdzieści stopni na wschód od dziobu frachtowca.

Wyposażone w płetwy stabilizujące i napędzane wyciszonymi dziewięćdziesięciokonnymi

silnikami mknęły z prędkością niemal pięćdziesięciu węzłów - wystarczająco szybko, by w

kilka minut dotrzeć do burty Guanyin. W ich kilwaterze powstawały fale przypominające

smugi kondensacyjne unoszące się za silnikami myśliwców odrzutowych. Skrawek lądu, z

którego wystrzeliły, pochłonęły wkrótce ciemności.

Bandę tworzyło dwunastu mężczyzn. Przywódcą był potężnie zbudowany członek

plemienia Iban, resztę stanowili rdzenni mieszkańcy południowych wysp. W każdym

pontonie płynęło sześciu piratów. Dwaj spośród nich, których zadaniem było przycumować

do statku, mieli skórzane rękawiczki i zwoje nylonowych drabinek sznurowych, przyczepione

do pasków na wzór wspinaczy górskich. Wszyscy zakryli oblicza: jedni prostymi

brezentowymi workami, w których wycięli otwory na oczy, nosy i usta, inni starymi

szmatami i koszulkami zasłaniającymi po prostu dolne partie twarzy. Na grzbietach dłoni

mieli identyczne tatuaże w kształcie krisu, symbolizujące ich przestępcze braterstwo. Na

wyblakłe, będące w strzępach ubrania mężczyźni narzucili kamizelki ratunkowe. Uzbrojeni

byli w broń maszynową, a w pochwach, które przytroczyli do pasów, tkwiły sztylety. Gotowi

byli bez wahania użyć broni, by zabić, co mógłby potwierdzić wyraz lodowatej zjadliwości

rysujący się na przesłoniętych twarzach.

Ich dzisiejsze zadanie było nietypowe o tyle, że - w przeciwieństwie do zwykłych

ataków na frachtowce przypuszczanych już wiele razy - nie polegało na kradzieży

przewożonego ładunku czy na ograbieniu załogi z kosztowności, które można było później

sprzedać na czarnym rynku. To wszystko miało być obecnie tylko dodatkową korzyścią.

Bary, burdele i areny walk kogutów w Sibu przez jakiś czas musiały się obejść bez nich.

Teraz mieli opanować statek i doprowadzić go do Singapuru, gdzie czekały na nich zupełnie

inne zajęcia.

Gdy dwa mknące cicho zodiaki dotarły do rufy Guanyin, popłynęły w różnych

kierunkach. Ten, którym płynął przywódca, skierował się ku lewej burcie, drugi natomiast

ruszył wzdłuż prawej. Oba znacznie zwolniły, by dostosować swoją prędkość do prędkości

większej jednostki.

Przez mniej więcej dwie minuty od chwili, gdy pontony zaczęły płynąć obok

background image

frachtowca, szef piratów przyglądał się bacznie swojemu celowi, błądząc wzrokiem po jego

przeżartym rdzą kadłubie. Mężczyzna był ubrany w kurtkę z drelichu, jego długie, mokre od

deszczu, czarne włosy przytrzymywała przepaska, a usta i policzki zakrywała szeroka,

barwna chusta. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni po piersiówkę z tuak, opuścił na chwilę

chustę, po czym wypił spory łyk mocnego alkoholu. Raz jeszcze pociągnął solidnie, otrząsnął

się i spojrzał na gwiazdy. Krople mżawki padały na jego odsłonięte, wysmagane przez wiatr

policzki. Wreszcie łyknął ostatni raz, włożył chustę i skinął głową na niskiego żylastego

mężczyznę z drabinką sznurową u pasa.

- Amir - powiedział i przeciął dłonią powietrze, dając tamtemu sygnał do rozpoczęcia

ataku.

Amir skinął głową, sięgnął między kolana i otworzył pokrywę schowka, który

znajdował się pomiędzy jego siedzeniem a aluminiową podłogą zodiaku. Wyjął ze skrytki

drugą, dwudziestostopową linę. Ta była pojedyncza i zakończona ostrym hakiem, zwanym

niedźwiedzim pazurem. Zwój ułożył w lewej ręce, natomiast końcówkę z metalowym hakiem

przytrzymał w prawej. W końcu wstał, podszedł do burty od strony frachtowca i szeroko

rozstawił nogi, aby możliwie najbardziej zniwelować skutki kołysania i drgań pontonu.

Przytrzymał stopą wolny koniec liny i rzucił hak w kierunku statku, pozwalając, by

jego ciężar pociągnął za sobą linę. Niedźwiedzi pazur z głuchym łoskotem zahaczył o

nadburcie.

W chwilę później podobny odgłos dotarł do ich uszu z drugiej strony frachtowca i

Amir wymienił z czterema kompanami wyczekujące spojrzenie.

Wszyscy wiedzieli, co to oznacza. Również drugiej grupie udało się przycumować

zodiak do Guanyin.

Chien Lo opierał się łokciami o reling na prawej burcie i palił papierosa, gdy od strony

kajut dobiegł go głuchy odgłos uderzenia. Po chwili z tego samego mniej więcej kierunku po-

nownie dotarł do jego uszu taki sam dźwięk.

Zmarszczył czoło. Pomyślał z niechęcią, że cisza i spokój są zbyt piękne, by mogły

trwać długo. W tym momencie Guanyin znajdowała się dwadzieścia mil morskich na

południowy wschód od portu docelowego i ociężale pruła fale, omijając znajdujące się

dokoła, wystające na powierzchnię skały, mielizny oraz porośnięty gęsto tropikalną

roślinnością łańcuch maleńkich wysepek należących do archipelagu Riau. Rozrzucone gru-

pami na rozległym obszarze Morza Południowochińskiego, nie miały przeważnie nazw i nie

były zamieszkane, a Chien zawsze uważał żeglowanie między nimi za spokojne preludium

background image

przed zawinięciem do zatłoczonego portu w Singapurze.

Popatrzył na morze i zaczął się zastanawiać, czy nie zignorować tego dźwięku do

chwili, kiedy skończy palić. Ale nie potrafił tego zrobić. A co, jeśli źródłem hałasu jest nie

zabezpieczony ładunek, który przewala się po pokładzie?

Chien Lo wzruszył ramionami i wrzucił do wody nie dopalony papieros.

Odpowiedzialność ma swoje minusy, pomyślał, i ruszył, by sprawdzić zamocowanie

ładunku, nieświadomy, że na pokład wśliznęła się zgraja morderców.

W chwilę po sczepieniu pontonu z frachtowcem Amir umocował swój koniec liny do

uchwytu przytwierdzonego do dna zodiaku, po czym obciągnąwszy rękawiczki, odwrócił się

w stronę statku. Umieścił linę między rozstawionymi nogami, chwycił ją mocno obiema

dłońmi, a następnie skoczył, prostując przy tym kolana i przyciskając linę do ciała, by

możliwie najbardziej się napięła.

Podbite gumą buty mężczyzny oparły się o burtę i pirat zaczął się miarowo,

rytmicznie wspinać. Dotarcie na pokład zajęło mu niecałą minutę. Kiedy znalazł się już na

frachtowcu, odwiązał od pasa drabinkę sznurową, starannie przymocował ją do relingu i

wyrzucił za burtę, by mogła ją pochwycić załoga pontonu.

Pirat, który ją złapał, zaczai się szybko wspinać na pokład, kładąc sprawnie stopy na

nylonowych linach tworzących szczeble. Wiedział, że pozostali ruszą za nim w takich

odstępach, by umknąć przeciążenia drabinki.

Kiedy dotarł do jej końca, wyciągnął rękę, chwycił dłoń, którą wyciągał do niego

pierwszy napastnik, i dzięki temu zdołał pokonać nadburcie.

Mężczyzna wspierał się już łokciami o pokład, gdy Chien Lo -sprawdzający właśnie,

co było źródłem tajemniczych głuchych uderzeń, które usłyszał kilka chwil wcześniej - odkrył

ku swemu przerażeniu, że jego statek zaatakowali piraci.

Klęczący na pokładzie Amir usłyszał kroki bosmana na ułamek sekundy przed tym,

nim obrócił się na pięcie i go dostrzegł. Wiedział już, co robić. Nie miał pojęcia, ilu jeszcze

członków załogi znajduje się na pokładzie, ale i tak nie mógł pozwolić, by zostali ostrzeżeni.

Tego mężczyznę należało błyskawicznie sprzątnąć.

Chien Lo zatrzymał się kilkanaście metrów od Amira i wpatrywał się w niego z

niedowierzaniem oraz przerażeniem. Nogi bosmana zamieniły się nagle w sople lodu. Odgadł

zamiary mężczyzny, który wtargnął na pokład, choć nie mógł nawet zobaczyć jego twarzy.

Ciemne, wąskie oczy, spoglądające przez otwory wycięte w masce, powiedziały mu

background image

wszystko. Żądza mordu była w nich aż nadto wyraźna.

Nagle Chien Lo przełamał chwilowy paraliż, odwrócił się błyskawicznie i ruszył

biegiem w kierunku dziobu, na mostek, gdzie - jak wiedział - znajduje się pilot. Jednak

szybkość i zręczność przydały się piratowi nie tylko podczas wspinaczki. Amir poderwał się

gwałtownie i skoczył za Chienem, wyciągając jednocześnie sztylet z pochwy. Poruszał się

niemal bezszelestnie, mimo że włożył buty na grubej podeszwie, które były pomocne podczas

wchodzenia na frachtowiec.

Błyskawicznie dopadł bosmana, rzucił się na niego, objął od tyłu i zacisnął ramię

dokoła jego piersi. Siła, z jaką w niego uderzył, sprawiła, że obaj mężczyźni przewrócili się

na pokład.

Chien zawył cicho z bólu i strachu, gdy żelazne palce chwyciły go za włosy i

odciągnęły do tyłu głowę. Po chwili zimne ostrze trzymanego przez pirata sztyletu dotknęło

gładkiej, ciepłej skóry na jego gardle i błyskawicznie rozcięło ją od ucha do ucha.

Chien nie poczuł prawdziwego bólu, ale jedynie coś, co wstrząsnęło jego nerwami

niczym porażenie prądem. W tym samym momencie napastnik puścił go i bosman uderzył

twarzą o pokład. Marynarz skonał w długich, spazmatycznych drgawkach, podczas których

jego nos, usta i oczy leżały już w kałuży krwi.

Pirat wstał, przyciągnął ciało do nadburcia i wyrzucił je do morza. Gdy uderzyło w

wodę, rozległ się jedynie ledwo słyszalny plusk i natychmiast pochłonęły je głębiny.

Do czasu, kiedy Amir wrócił na miejsce, w którym przymocował drabinkę do relingu,

drugi napastnik zdołał się już podciągnąć na pokład. Reszta jego grupy i pięciu mężczyzn z

drugiego pontonu również dostało się już na statek i czekali teraz tylko na ostatniego, len

chwilę później dołączył do towarzyszy i wszyscy ruszyli cicho w kierunku dziobu.

Pilot spadł jak kłoda pod koło sterowe, a jego krew niczym deszcz spryskała wielkimi

kroplami mapy i zdjęcia modelek z rozkładówki “Playboya". Zabójca wykonał swoje zadanie

szybko i sprawnie. Otworzył drzwi prowadzące na mostek, zaatakował pilota od tyłu i

poderżnął mu gardło w taki sam sposób, w jaki Amir podciął gardło Chien Lo. Całkowicie za-

skoczony marynarz nie wiedział nawet, co się stało, i nie miał najmniejszej szansy, by

wezwać pomoc.

Na mostek wszedł drugi pirat, odsunął na bok ciało pilota i przejął ster. Szybko

przebiegł wzrokiem znajdujące się przed nim wskaźniki instrumentów i skinął głową do

swojego towarzysza. Ten tylko poklepał go po plecach, po czym wytarł zakrwawiony sztylet i

opuścił mostek, by przekazać dobrą wiadomość pozostałym.

background image

Całkowicie opanowali frachtowiec. Mogli się zająć resztą załogi.

- Wszyscy na kolana i ręce za głowy! - wrzasnął stojący na schodach mężczyzna z

plemienia Iban. Mimo że zgromadzeni pod pokładem członkowie załogi wyglądali na

Malajczyków, rozkaz wydał wyraźnym, choć brzmiącym chropowato angielskim. Ich

narodowy język miał wiele dialektów, a wolał uniknąć nieporozumień.

Zdumieni i zaskoczeni marynarze spojrzeli na niego znad stolika do gry, a karty

wysunęły się im na blat z drżących nagle dłoni. Po chwili na stalowych schodach zastukały

buty pozostałych piratów.

-Zróbcie, co powiedziałem, albo wszystkich was zabiję! -warknął Ibanin, dostrzegłszy

wahanie załogi, i odpędził marynarzy od stolika ruchem trzymanej w dłoni beretty 70/90.

Czterej mężczyźni wykonali jego polecenie, nie usiłując nawet stawiać oporu.

Poderwali się tak gwałtownie, że przewrócili kilka krzeseł. Upadli na kolana pośrodku

niewielkiej ładowni i w milczeniu spoglądali na napastników.

Przywódca piratów spostrzegł, że jeden z pojmanych zdjął z ręki zegarek i wyciągnął

go ku jego ludziom, jakby chciał jak najszybciej zakończyć całą sprawę. Wiedział, co myśli

teraz ten marynarz, i niemal mu współczuł. Żadna z operacji anty-pirackich

przeprowadzonych ostatnio przez Malezję, Indonezję, Filipiny czy Chiny nie zmniejszyła w

najmniejszym choćby stopniu liczby bandyckich napadów, do których dochodziło na

lokalnych wodach. Z tysiącami porośniętych dżunglą wysp i ogromnymi połaciami oceanu do

patrolowania władze morskie tych krajów nie mogły nawet mieć nadziei, by skutecznie ścigać

przestępców, nie wspominając już o wykrywaniu ich baz lądowych. Regionalne kompanie

żeglugowe doskonale zdawały sobie z tego sprawę i po prostu wliczały straty, jakie ponosiły

w wyniku rabunków oraz uprowadzeń statków, w koszty swojej działalności.

Szef piratów przebiegł wzrokiem po twarzach marynarzy. Chociaż w padającym z

góry świetle malowało się na nich napięcie i niepokój, żaden nie okazywał nadzwyczajnego

strachu. Bo niby dlaczego? Wszyscy byli pracownikami sezonowymi. Zapewne wcześniej

płynęli już na statku, który został porwany, i spodziewali się, że zostaną ograbieni, a

następnie puszczeni wolno w pontonach albo łodziach ratunkowych. Zazwyczaj tak właśnie

się to odbywało.

Biedni, naiwni idioci nie mieli najmniejszego pojęcia, co spotkało ich towarzyszy na

pokładzie.

Ibanin skinął ręką na stojącego za nim pirata. Tamten zbliżył się i zamarł

wyprostowany, oczekując na rozkazy.

background image

- Nie chcę, żeby ich papiery się zabrudziły, Juara - ostrzegł go chrapliwym szeptem,

tym razem w swoim narodowym języku, bahasa malayu. - Jeśli coś takiego się zdarzy,

spieprzymy całą robotę, rozumiesz?

Ten potwierdził mruknięciem, które nieco stłumił zabrudzony biały ręcznik

okrywający jego usta i policzki. Juara - krępy mężczyzna o grubym karku, ogolonej głowie i

sporym brzuchu -skinął energicznie na dwóch innych porywaczy, ci zaś podeszli do

klęczących marynarzy i rozkazali im opróżnić kieszenie.

Marynarze ponownie bez słowa sprzeciwu wykonali polecenie. Piraci zbierali ich

własność i układali ją w mały stos na stoliku, a Juara mierzył do pojmanych z karabinu. Kiedy

członkowie załogi opróżnili już kieszenie, napastnicy raz jeszcze ich przeszukali, by mieć

pewność, że niczego nie zatrzymali.

Zadowoleni, że marynarze zrobili, co im kazano, skinęli na Juarę.

Ten polecił swoim ludziom, by stanęli obok niego, po czym spojrzał na dowódcę.

- Dokończcie robotę - powiedział Ibanin.

Starał się mówić jak najciszej, jednak jego niski głos niemal zagrzmiał w absolutnej

ciszy, jaka zapanowała w ładowni. Gdy napastnicy podnieśli lufy karabinów, twarze

członków załogi świadczyły, że zrozumieli przerażające znaczenie tego gestu.

Teraz już wiedzą, pomyślał przywódca piratów. Wiedzą i boją się.

Jeden z marynarzy otworzył usta, by krzyknąć, i zaczai się podnosić, lecz napastnicy

otworzyli ogień i mężczyzna upadł na plecy. Na jego ubraniu pojawiły się dziury po kulach, a

jeden z pocisków wyrwał mu wielki fragment czaszki. Kule dosięgły też resztę załogi

Guanyin. Wszyscy osunęli się na podłogę w chmurze rozbryzgującej się krwi, odłamków

kości i strzępów rozrywanych mięśni, rozrzucając szeroko ręce i nogi, którymi wstrząsały

przedśmiertne drgawki.

Potężny Ibanin poczekał na zakończenie kanonady, a następnie podszedł do stolika i

ze stosu przedmiotów należących do członków załogi wyciągnął na chybił trafił jeden z

portfeli. Zależało mu, by jak najszybciej skończyć tę część zadania i wrócić na pokład. W

uszach dzwoniło mu jeszcze po strzelaninie, a powietrze w ładowni cuchnęło spalonym

prochem, krwią i zawartością rozszarpanych wnętrzności.

Otworzył portfel i znalazł prawo jazdy umieszczone w przezroczystej plastikowej

przegródce. W innych przegródkach było jeszcze więcej dokumentów. Zastrzelony

mężczyzna, do którego należał ten portfel, nazywał się Sang Ye.

Z gardła przywódcy piratów wyrwał się niski, pełen zadowolenia pomruk. Miał

nadzieję, że marynarz zdołał nacieszyć się życiem i dobrze wydał swoje pieniądze. W każdym

background image

razie teraz jego portfel i tożsamość należały do kogoś, kto zrobi z nich równie dobry użytek.

A na niego czekały wielkie, naprawdę wielkie sprawy i Ibanin niecierpliwie oczekiwał

chwili, kiedy zawiną do Singapuru i przystąpią do realizacji właściwej części zadania.

Pomyślał o złożonej kartce papieru, którą trzymał w kieszeni na piersi, pomyślał o

zapisanych na niej instrukcjach, pomyślał o tym, jaką miały dla niego wartość. Z całą

pewnością były warte o wiele więcej niż wszystko, co zdobył podczas któregokolwiek z

dziesiątków pirackich napadów, jakich dokonał do tej pory.

Amerykanin Max Blackburn nie miał szans.

W każdym razie nie były one większe niż te, które mieli marynarze ze statku...

Nawet najmniejszej szansy.

background image

2

PALO ALTO, KALIFORNIA

15 WRZEŚNIA 2000

Kiedy Roger Gordian miał trzynaście lat, na jednym z drzew w zagajniku, do którego

przychodził się bawić z kolegami, wybudował domek. Pierwotnie miał to być posterunek

ostrzegający przed zbliżającymi się od strony zabudowań dorosłymi, a także azyl chroniący

przed starszymi dziećmi, które były potencjalnym źródłem kłopotów. Roger sam naszkicował

jego projekt i zrealizował plan przy pomocy dwóch najlepszych przyjaciół. Pierwszym był

Steve Padaetz, najbliższy sąsiad Gordiana, drugim natomiast Johnny Cowans, wiecznie nie-

spokojny, niski chłopak przezywany przez wszystkich - z powodów, których nikt nigdy nie

pamiętał - Rzepem. Roger zastanawiał się też, czy nie otoczyć ich domku pierścieniem pu-

łapek, które miałyby go chronić przed intruzami, jednak żaden z przynajmniej tuzina

przedstawionych przez niego projektów nie wykroczył nigdy poza fazę planowania. Prawdę

mówiąc, chłopcy nie spodziewali się żadnej napaści, tak więc pułapki były jedynie

fantazyjnym pomysłem, czymś, co dodałoby romantyzmu ich wybrykom balansującym na

ekscytującej granicy tajemnicy i przygody. W sąsiedztwie było naprawdę niewiele dzieci,

które uważali za wrogów, a jeszcze mniej takich, które na tyle interesowałyby się kryjówką i

zabawami trójki przyjaciół, by w jakikolwiek sposób mogły ich niepokoić.

Tak przynajmniej uważali.

Drabina i narzędzia, które wykorzystali podczas budowy, pochodziły z garażu

rodziców Rogera. Wszystkie materiały dostarczył Steve. Chłopak wziął je ze sklepu z

artykułami żelaznymi i drewnem należącego do jego ojca. Gordian nigdy nie zapytał, czy

opuściły sklep za wiedzą i zgodą pana Padaetza. Wówczas jakoś nie wydawało się to istotne.

Zresztą chłopcy nie potrzebowali wiele, by zbudować swoją kryjówkę. Wystarczyły dwie

belki, kilka kawałków sklejki i skrzynka gwoździ, których nie wyjaśnione zniknięcie z

magazynu Padaetz Home Improvements, największego interesu rodzinnego w Waterford w

stanie Wisconsin, z pewnością nie mogło doprowadzić firmy do bankructwa.

Strażnica, bo tak trzej chłopcy nazwali swoją siedzibę na drzewie, stanowiła centrum

ich życia przez całe lato. Okres ten rozpoczął się wkrótce po tym, jak ukończyli szóstą klasę,

skończył zaś dwa tygodnie przed pierwszym dzwonkiem w gimnazjum. Podczas tych dwóch

gorących, pełnych marzeń wakacyjnych miesięcy trwonili beztrosko czas w domku i dokoła

niego, wymieniając się kartami z wizerunkami baseballistów, czytając komiksy, opowiadając

background image

sobie sprośne dowcipy, szperając wśród drzew i prowadząc bezowocne poszukiwania grotów

indiańskich strzał, których - przynajmniej według szkolnej mitologii - miało być mnóstwo na

nieużytkach hrabstwa Racine.

Mniej więcej pod koniec sierpnia - wykorzystując do tego rupiecie, których całe

mnóstwo zebrali podczas długiego lata - rozpoczęli dokładnie pod domkiem budowę czegoś,

co miało być salą gimnastyczną na otwartym terenie. Do początku zajęć pozostawały wciąż

aż dwa tygodnie, poza tym byli przekonani, że mają jeszcze przed sobą przynajmniej miesiąc,

nim zrobi się zbyt zimno na zabawy na powietrzu po lekcjach i odrobieniu wszystkich zadań

domowych. Ustawili poziome i pionowe pale i przystąpili do konstruowania konia do ćwi-

czeń, jednak ich prace zostały gwałtownie przerwane, gdy atak, którego podświadomie się

obawiali, przerodził się w tragiczną rzeczywistość.

Dziećmi, a właściwie nastolatkami, którzy zniszczyli ich idyllę, byli Ed Kozinski,

Kenny Whitman i Anthony Platt. Ten ostatni był dalekim kuzynem Kenny'ego i miał opinię

narwańca, co sprawiało, że unikał go, kto tylko mógł. Przerażająca trójka, starsza może o dwa

lata od Rogera i jego kolegów, nie zwracała dotąd na nich najmniejszej uwagi, koncentrując

się na aktach drobnego wandalizmu, wyszukiwaniu sposobów kradzieży piwa i papierosów z

okolicznych sklepów oraz prymitywnych zalotach do dziewcząt, które jednak udawały, że ich

po prostu nie widzą. Anthony w jakiś sposób dowiedział się o domku i przyszło mu do głowy,

że dziewczęta spojrzą może na niego i jego kohortę łaskawszym wzrokiem, jeśli wraz z

kumplami będzie dysponował miłą i zaciszną kryjówką, gdzie będzie się można do woli

upijać i dobrze bawić.

W chwili, gdy ta myśl zakwitła w mętnym umyśle Antnony'ego, strażnica była już dla

młodszych chłopców bezpowrotnie stracona. Pewnego ranka udali się do niej jak zwykle i

stwierdzili, że Kenny oraz jego kompani zajmują ją niczym zjawy z jakiegoś złego świata

fikcji. Ich przyrządy gimnastyczne na ziemi zniszczono; fragmenty drewna, z których je

zbudowali, walały się po okolicy. Na ścianach z dwóch stron strażnicy wypisano sprayem

wielkimi, czerwonymi literami słowa “Pałac Tańcuw”, popełniając przy tym nieświadomie

błąd. Mogłoby się to nawet wydawać śmieszne, gdyby nie bolesne dla trójki przyjaciół

okoliczności. Gordian poczuł się, jakby był właśnie świadkiem profanacji.

Anthony przyglądał się z góry Rogerowi i jego kolegom. Siedział w wejściu,

wymachiwał nogami w powietrzu, palił papierosa i głupio się uśmiechał. Komiksy, karty z

baseballistami oraz wszystko, co chłopcy zgromadzili w strażnicy, zostało bezceremonialnie

wyrzucone i leżało teraz wśród butelek po piwie, pustych torebek po chipsach, papierków po

cukierkach i zgniecionych paczek od papierosów.

background image

Gordian i jego koledzy ledwie mieli czas przyjrzeć się zniszczeniom, gdy z ich

własnego posterunku obserwacyjnego posypał się na nich grad pocisków. Rozważyli szybko

możliwość stawienia desperackiego oporu, lecz wtedy właśnie jeden z rzuconych kamieni

trafił Rzepa w sam środek czoła i chłopiec padł na ziemię, krzycząc wniebogłosy. Płynąca

strumieniem krew zalała mu oczy. Później na ranę nałożono aż cztery szwy i dano chłopcu

zastrzyk przeciwtężcowy. Roger zrozumiał, że został pokonany. Gorzej, wiedział, że pobito

go bez walki, i czuł się potwornie upokorzony swoją bezbronnością. Tamci byli wyżsi, starsi i

o wiele silniejsi od każdego z jego kolegów. Siedzieli na drzewie, pewni siebie i gotowi do

walki.

Gdy gang Kenny'ego zaczął schodzić na ziemię, Roger i Johnny pomogli się podnieść

Rzepowi, po czym wszyscy trzej rzucili się do ucieczki.

Wtedy po raz pierwszy w życiu Gordian był świadkiem brutalnego zagrabienia swojej

własności. Czterdzieści lat później doświadczenie to wciąż tkwiło w nim jak zadra.

Było całkiem zrozumiałe, że tego wieczoru zadra przypomniała o sobie ze zdwojoną

siłą, biorąc pod uwagę to, iż jego gość zdążył mu już przekazać niepokojący raport z Wall

Street.

- Powróciliśmy tam dwa, może trzy miesiące później - mówił, kończąc opowieść. -

Wtedy Kenny nie mieszkał już w naszym mieście, a jego kuzyn, jak by to powiedzieć, był bez

niego zupełnie niegroźny. W każdym razie wróciliśmy tam i zobaczyliśmy, że domek na

drzewie został zniszczony tak samo jak przyrządy gimnastyczne. Ze śniegu wystawały kikuty

desek. Nie wiem, czy zrobiono to z rozmysłem, czy też te osły, które zajęły naszą siedzibę,

zrzuciły go po prostu z głupoty. To zresztą, jak przypuszczam, nie ma znaczenia. Znaczenie

ma jednak to - i smuci mnie to za każdym razem, gdy przypominam sobie ten drobny, przykry

epizod - że oddałem prymitywnym łotrom coś, co należało przecież do mnie. Oddałem im bez

walki cząstkę siebie, coś, co zbudowałem z niczego, zupełnie od podstaw.

Charles Kirby spoglądał dłuższą chwilę na Gordiana, po czym wypił łyk szkockiej z

wodą sodową. Minęła dziewiąta wieczorem, a Charles był wyczerpany i czuł się źle po

długim locie z Nowego Jorku. Mimo to zdecydował się na tę wieczorną wizytę w domu

Rogera w Palo Alto, ponieważ czuł, że wiadomości, które przywiózł, są zbyt ważne, by

czekać z nimi do rana.

Gord nie tylko płacił firmie prawniczej Fisk, Kirby & Towland sporą sumkę za

doradztwo i reprezentowanie go w sprawach holdingu, ale był także przyjacielem Kirby'ego.

Gdy ten dowiedział się, że konsorcjum Spartus, największy udziałowiec UpLink

International, zamierza sprzedać swoje dwadzieścia procent udziałów w przedsiębiorstwie,

background image

zrozumiał natychmiast, co to oznacza. Zdecydował się przylecieć i osobiście poinformować o

tym Gordiana.

Przyglądając się uważnie zaniepokojonej twarzy Rogera, miał pewność, że podjął

właściwą decyzję. Kirby był czterdziestopięcioletnim, szczupłym, szpakowatym mężczyzną o

inteligentnych niebieskich oczach, wystających kościach policzkowych i tak cienkich

wargach, że nawet najszerszy jego uśmiech wydawał się bardzo nikły. Miał na sobie

ciemnoniebieską wełnianą marynarkę i rozpiętą na piersiach białą koszulę; krawata pozbył się

na długo przed wejściem do domu w Palo Alto. Anomalię tę gospodarz spostrzegł

natychmiast. “Chuck, jesteś największym elegantem, jakiego znam. Gdy facet, który przesłał

mi ilustrowane instrukcje wiązania windsorskiego węzła na krawacie i który nauczył mnie, że

sportowa marynarka sięga tradycyjnie do kłykci wyprostowanych wzdłuż boków rąk,

przybywa do mnie w pośpiechu bez obowiązkowego krawata, dochodzę do wniosku, że stało

się coś złego. Wejdź, proszę", powiedział.

Całkiem trafne spostrzeżenie, pomyślał Kirby, popijając szkocką.

- Cóż, przynajmniej ci idioci nie cieszyli się długo tym miejscem - rzucił z

wygodnego, obitego skórą fotela stojącego naprzeciw miejsca Gordiana. - Stawiam dziesięć

do jednego, że nigdy nie było tam z nimi żadnej dziewczyny.

- Masz rację, Chuck. Ale nie o to teraz chodzi — powiedział Gordian. - Na miłość

boską, jestem już dorosły. Czy uważasz, że mam prawo popełniać takie same błędy, jakie mi

się zdarzały, gdy byłem wyrostkiem i marzyłem o pierwszym pocałunku?

-Gord, posłuchaj...

-Chciałbym się dowiedzieć, w jaki sposób uśpiono moją czujność. Jak mogłem

prowadzić interesy z kimś, kto teraz próbuje sprzątnąć mi UpLink sprzed nosa.

Kirby wysączył swoją szkocką, opuścił szklankę i przez chwilę grzechotał kostkami

lodu, które nie zdążyły się jeszcze rozpuścić.

- Chcesz, żebym siedział tutaj, patrząc, jak się zadręczasz? -spytał. - Nie wiedziałem,

że nasz kontrakt przewiduje coś takiego, ale dla całkowitej pewności mogę się skonsultować z

partnerami.

- Zrobiłbyś to naprawdę?

Kirby zmarszczył brwi, usłyszawszy sarkastyczny ton w głosie przyjaciela.

- Posłuchaj - rzucił Gordian. - Moja organizacja działa w dziesiątkach krajów, w

części z nich ludzie, których zatrudniam, pracują w warunkach skrajnego ryzyka, w innych

straciło życie kilku wartościowych pracowników, Jeśli nie potrafię wyciągać wniosków z

tego, co się wokół mnie dzieje, jeśli nie po-trafię skutecznie walczyć o najwyższą stawkę, me

background image

powinno być dla mnie miejsca w tej najwyższej lidze, w której gram.

Kirby westchnął. Nie sposób było co prawda zaprzeczyć, że stanęli wobec bardzo

poważnego problemu, lecz zazwyczaj Gordian nie był skłonny do rezygnacji i defetyzmu,

niezależnie od tego, jak wielkie trudności trzeba było pokonywać. Co, do diabła, nagle w

niego wstąpiło? Czy mógł to być rodzaj opóźnionej reakcji na kontrowersje, jakie powstały

wokół jego nowej techniki szyfrowania?

Zastanawiał się nad tym jeszcze przez chwilę i doszedł do wniosku, że to

prawdopodobne. Szczególnie jeśli zważyć, od jak dawna cała sprawa dręczyła Gordiana i że

w ostatnim czasie atakowano go ze wszystkich stron w związku z jego sprzeciwem wobec

nowej polityki eksportowej rządu. Być może zadecydowało tu wyczerpanie i Gord czuł po

prostu, że nie podoła już prowadzeniu zbyt wielu walk na zbyt wielu frontach. Być może...

Kirby nie potrafił pomóc Rogerowi, a wydawało mu się, że przyjaciela gryzie jeszcze coś, coś

zupełnie innego.

- Nie zaprzeczam, że jesteś wrażliwym człowiekiem, czasami zbyt podatnym na

wpływy, dlaczego jednak upierasz się, by nazywać to brakiem rozwagi? - zapytał. - Ostatnio

miałeś sporo wydatków, które nadszarpnęły twoje zasoby. Część z nich była niemal

nieunikniona, innych nie mógłbyś przewidzieć bez kryształowej kuli.

Rozkazujące spojrzenie Gordiana powiedziało gościowi, że nie powinien już

przypominać mu ostatnich wydarzeń. W tym jednym obaj mężczyźni byli do siebie podobni:

przedstawiali swój punkt widzenia w możliwie niewielu słowach. A poza tym wielokrotnie

sprawdzali już rachunki. Holding poniósł olbrzymie koszty produkcji, wyniesienia w

przestrzeń i ubezpieczenia całej konstelacji krążących na niskich orbitach satelitów

niezbędnych dla funkcjonowania orbitalnej sieci telekomunikacyjnej UpLink. Setki milionów

dolarów kosztowała odbudowa rosyjskiej naziemnej stacji łączności satelitarnej, która została

niemal zrównana z ziemią podczas styczniowego ataku terrorystycznego, a porównywalną

sumę pochłonęło doprowadzenie do pełnej gotowości stacji w Afryce i w Malezji.

Było to bez wątpienia ambitne przedsięwzięcie, realizowane z inicjatywy firmy. To,

że Gordian nie inwestował już tylko w technologię obronną, na której zbił fortunę - choć w

pewnym stopniu przyczynił się do tego spadek zamówień wojskowych - było w gruncie

rzeczy motywowane chęcią zysku, i to właśnie wywierało zawsze na Kirbym ogromne

wrażenie. Gord nie kierował się wyłącznie swoim ego. Nie był też zachłanny. Zarobiwszy

dość pieniędzy, by przynajmniej dziesięć razy przeżyć w dostatku życie, mógłby uczynić to,

co robiło przed nim mnóstwo bajecznie bogatych ludzi: spocząć na laurach, odbywać długie

podróże do ciepłych krajów albo, na przykład, bić światowe rekordy Guinnessa.

background image

Tymczasem jego przyjaciel bardziej niż czegokolwiek innego pragnął włożyć swój

wkład w zbudowanie lepszego świata i w głębi serca wierzył, że do wyeliminowania

wszelkiej tyranii oraz ucisku prowadzą rozwiązania oparte na systemach łączności. Dorastał

w erze muru berlińskiego i żelaznej kurtyny, tak więc był przekonany, że nic - ani

rozbudowywanie armii, ani spotkania przywódców, ani traktaty - nie może tak sprawnie

zburzyć barier, które wyrosły podczas zimnej wojny, jak informacje przesączające się przez

ich szczeliny. Informacja, wierzył, jest kluczem do osobistej i politycznej wolności. Jego

celem, jego wizją, było wręczenie tego klucza jak największej liczbie ludzi... co, zdaniem

Kirby'ego, sprawiło, że został pragmatycznym idealistą. Lecz może to tylko paradoksalne

zestawienie?

Gordian znów zaczął mówić. Pochyliwszy się do przodu, oparł ta4kcie o kolana i

złączył dłonie.

-Nie chcę, żebyś się mylił co do mnie, Chuck. Nie podjąłem dotąd w ciemno żadnej

decyzji po to tylko, by holding mógł się rozwijać. Winie się jednak za to, że nie

przygotowałem strategii obronnej na wypadek ataku rekinów. A miałem przecież dobrych

doradców. Wiele razy radziłeś mi, żebym nie był zbyt otwarty wobec rady nadzorczej. Mój

przyjaciel, kongresman Dan Parker, próbował mnie przekonać, żebym bardziej naciskał na

wprowadzenie w tym stanie szczegółowego prawa, które uniemożliwiałoby przejmowanie

wielkich korporacji. Żadnej z tych rad nie usłuchałem...

-Gord...

Tamten podniósł rękę, żeby go uciszyć.

- Wysłuchaj mnie, proszę. Jak powiedziałem, nie twierdzę wcale, że popełniałem same

błędy. Jednak przed minutą mówiłeś coś o kryształowej kuli, której potrzebowałbym, żeby

przewidzieć, co się zdarzy Cóż, w pewnym sensie dysponowałem czymś takim. Nie sądzę,

żeby sprzedaż akcji Spartusa na rynku była dla nas całkowitym zaskoczeniem. Popatrz na te

artykuły w “Wall Street Journar”. Na nie kończące się komentarze w programach

finansowych CNN i CNBC. Każdy aspekt działania mojego holdingu jest krytykowany i

wyśmiewany, a większość z tych komentarzy pochodzi z jednego źródła. Czy można się więc

dziwić, że wartość naszych akcji spadła na samo dno?

-Tak dla porządku, moja uwaga dotyczyła raczej twoich wydatków, nie zaś spadku

wartości udziałów UpLink - odparł Kirby. - Zgadzam się jednak, że ten wielki i egzaltowany

prorok finansowy, Reynold Armitage, atakuje cię w mediach zadziwiająco gwałtownie.

Rozumiem, że to on jest tym źródłem, o którym mówisz...

- Nikt inny. - Gordian ponownie złożył ręce na kolanach. - Ludzie ze Spartusa wpadli

background image

w panikę i choć jestem przekonany, że uda mi się opanować ich przerażenie, gdy tam

zadzwonię, nie będę mógł ich winić, jeśli nie przyjmą moich zapewnień. Powiedz mi prawdę,

Chuck. Widziałeś kiedykolwiek wystąpienie telewizyjne, które przypominałoby choć trochę

tę drobiazgową analizę naszego 10-K, jaką przeprowadził Armitage? I tak niewiarygodnie

negatywną ocenę? Moim zdaniem, to było cholernie osobliwe.

Kirby nic nie powiedział, potrząsnął tylko przecząco głową. Tak, Armitage był z

pewnością najlepszym na Wall Street analitykiem rynku papierów wartościowych. Potrafił

lepiej niż niemal wszyscy jego koledzy z branży przewidzieć poziom wskaźników

ekonomicznych. Czy dla społeczności finansowej miało znaczenie, że był zarazem

napuszonym, małodusznym sukinsynem? Takich ludzi nie trzeba specjalnie lubić, by ich

uważnie słuchać, a kiedy Armitage coś mówił, wszyscy inwestorzy, mniejsi i więksi,

nastawiali uszu.

Co zresztą było zrozumiałe, pomyślał Kirby. Od czasu, gdy na stałe zadomowił się w

branży, Armitage pomógł wielu, naprawdę wielu akcjonariuszom lepiej zrozumieć prawa

rządzące giełdą i dobrze ulokować pieniądze. Od czasu do czasu jednak niszczył swoimi

nieostrożnymi wypowiedziami borykające się z kłopotami firmy, żonglując przy tym liczbami

tak, by pasowały do jego przepowiedni, i dręcząc szefów korporacji, zupełnie jakby robienie z

nich głupców sprawiało mu przyjemność. Jak jednak powiedział Gordian, jeśli grało się w

najwyższej lidze, trzeba było być gotowym na przyjęcie ciosów. A przecież mimo nagłego

zwątpienia w siebie Gord był graczem w tej lidze... i to jednym z najlepszych. Co nie

zmieniało faktu, że nie miał pojęcia, jaka była przyczyna nagłej, niew1ytłumaczal-nie wprost

zjadliwej kampanii Armitage'a przeciwko UpLink. Bo “kampania” to jedyne odpowiednie

słowo na określenie tego, co się działo.

Tego samego dnia, kiedy UpLink opublikował roczny raport dla akcjonariuszy,

Armitage wystąpił w Moneyline i wymachując ich sprawozdaniem 10-K, zarzucił im, że

między oboma dokumentami występują ogromne rozbieżności. Były to zarzuty wyssane z

palca. Rzeczywiście, każdy z raportów w inny sposób przedstawiał dane, tyle że roczne

tradycyjnie miały ukazać firmę w jak najkorzystniejszym świetle, podczas gdy oficjalne

sprawozdania 10-K były tylko suchym statystycznym wyciągiem sporządzonym na użytek

Komisji Papierów Wartościowych i Giełdy. Prezentując niektóre liczby wyrwane z kontekstu,

na przykład nie odnosząc czasowych długów i zobowiązań do spodziewanych zysków, można

było z łatwością wywołać wrażenie, że firma jest w znacznie gorszym stanie niż w

rzeczywistości. A Armitage posunął się o wiele dalej: wyolbrzymiając znaczenie nawet

najdrobniejszych kosztów, bagatelizując wszystkie zyski i analizując wszelkie czynniki w

background image

możliwie najgorszy dla UpLink sposób, sugerował, że holding znajduje się na skraju

bankructwa.

Rzeczywiście, cholernie zastanawiająca sprawa.

Wciąż milcząc, Kirby wstał, podszedł do barku w przeciwległym kącie gabinetu i

znów nalał sobie whisky, rezygnując tym razem z wody sodowej. Tymczasem umysł

Gordiana pracował jak zwykle na pełnych obrotach. Skąd te nieustanne ataki Armitage'a? O

ile było mu wiadomo, Gordian nigdy nie nastąpił ekonomiście na odcisk, ba, nigdy w życiu

nie spotkał nawet tego człowieka! Zatem dlaczego? Pytanie to od tygodni nie dawało spokoju

Kirby'emu, a jedyna odpowiedź, jaka przychodziła mu do głowy, zawierała tylko

przypuszczenia. Wahał się więc, czy podzielić się nią z Gordianem, bo czuł, że bez podania

dowodów byłby to nierozważny krok.

- Mam nadzieję, że nie odmówisz mi tego luksusowego towaru - powiedział,

odwracając się do przyjaciela.

-Pij, dopóki jeszcze go mam - odparł Roger z kwaśnym uśmiechem, opróżniając

szklaneczkę i wyciągając ją w stronę Kirby'ego.

Charles Kirby podszedł do niego z jego ulubionym beefeaterem i nalał mu solidną

porcję.

Obaj mężczyźni popatrzyli sobie w oczy. Wymiana spojrzeń trwała niezwykle krótko,

lecz była na tyle znacząca, że gość się upewnił, iż Roger myśli o tym samym co on.

Nadszedł czas, domyślił się prawnik, by podzielić się tym, co krążyło im po głowach.

-Więc sądzisz, Gord, że ta próba przejęcia została przez kogoś zaplanowana? - spytał,

nim zdążył ugryźć się w język. -Że Armitage atakuje cię z zamiarem zniszczenia zaufania

udziałowców do firmy i...

-I z zamiarem sprowokowania wyprzedaży akcji - odparł Gordian, kiwając głową. -

Wszystko to pachnie mi potężną zakulisową manipulacją.

Kirby wciągnął powietrze i zaraz gwałtownie je wypuścił. Cisza, jaka zapadła w

gabinecie, przygniatała go niemal wyczuwalnym ciężarem.

- Jeśli to prawda, znaczy to przynajmniej tyle, że Armitage siedzi w czyjejś kieszeni -

powiedział po chwili.

- Tak. Zapewne tak właśnie jest - przyznał Gordian głuchym głosem.

Mężczyźni popatrzyli sobie poważnie w oczy i przez długą chwilę wytrzymywali

swoje spojrzenia.

-Masz pojęcie, czyja mogłaby to być kieszeń? - zapytał Kirby.

Gordian siedział i nie odezwał się, aż stary zegar odmierzył pełną minutę.

background image

- Nie - odparł w końcu z nadzieją, że przyjaciel nie będzie wątpił w jego szczerość.

Bo kłamał.

background image

3

SINGAPUR l JOHOR, MALEZJA

16 WRZEŚNIA 2000

“Uwierz mi na słowo, ten kraj byłby doskonałym miejscem wypoczynku dla Barneya

z Jaskiniowców”, powiedział kiedyś w Singapurze pewien amerykański emigrant do

przybysza z Nowego Jorku. A przynajmniej tak powtórzyła jego słowa prasa.

Uwagę tę - rzuconą w odpowiedzi na pytanie, gdzie można by się tu dobrze zabawić, a

potem słynną na całą wyspę -podsłuchała w kakofonii śpiewu, świergotu i popiskiwania nie-

zliczonych ptaków pewna dziennikarka. Był niedzielny poranek i singapurscy miłośnicy

ptaków, w większości rdzenni Chińczycy, wynosili swoje drozdy, mata puteh i sharma na co-

tygodniowe, organizowane na wolnym powietrzu konkursy treli, które odbywały się na

skrzyżowaniu Tiong Baharu i Seng Poh. Bambusowe klatki wieszali na specjalnych

kratownicach umieszczonych nad ławkami i ciągnącymi się wzdłuż ulic kawiarnianymi

stolikami.

“Jeśli marzy ci się dreszcz emocji za niewielkie pieniądze, masz tylko dwie

możliwości: albo obejrzysz wieczorem film pornograficzny, albo pójdziesz prosto do

Grubego B na wschodnim końcu ulicy”, kontynuował imigrant ku całkowitej dezorientacji

odwiedzającego go przyjaciela. I ku pełnemu radości zdumieniu nadstawiającej uszu

dziennikarki, która - zdawszy sobie sprawę, że natrafiła na doskonały wstęp do swego cotygo-

dniowego felietonu - zaczęła uważniej wsłuchiwać się w perliste śpiewy ptaków, wznoszące

się ku bezchmurnemu niebu.

Rzeczywiście, dekadencki przybytek U Grubego B, ukryty za rozpadającą się fasadą

sklepu w wąskiej uliczce dzielnicy Geylang, był bez wątpienia najbardziej znanym barem ero-

tycznym w całej wyspiarskiej republice. Było to zarazem miejsce zawierania wielu transakcji,

przyciągające mimo surowych kanonów moralnych noc w noc rzesze alfonsów, którzy trzy-

mali się kurczowo swojej brudnej profesji, niczym odporne zarazki uczepione czyszczonych

skądinąd nieustannie i dezynfekowanych ścian sali operacyjnej. Pytanie, dlaczego władze to-

lerowały to miejsce, zadawano sobie bez końca, choć krążyły plotki o łapówkach, jakie

otrzymywali za przymykanie oczu wysoko postawieni funkcjonariusze policji, oraz o

kompromitujących zdjęciach pewnego ministra, które były dla baru polisą ubezpieczeniową.

Wnętrze lokalu - straszące odrapanymi ścianami i sufitem pokrytym purpurową folią,

skąpane w mdłym świetle i ozdobione wielkimi straszydłami z krepy, malowanymi drewnia-

background image

nymi maskami ludowymi, fajkami, sznurkami paciorków, smokami oraz stuletnimi ludzkimi

czaszkami, które zdobiły niegdyś długie chaty łowców głów na Borneo - zawdzięczało swoje

obskurne i prymitywne oblicze właścicielowi: Grubemu B. Gruby B, w przeciwieństwie do

tego, co sugerowała jego ksywa, nie był wcale gruby, lecz szczupły. Miał reputację pieniacza,

którą zawdzięczał rzucającej się w oczy, obcej Singapurczykom mieszance agresywności i

ekstrawagancji, odziedziczonej zapewne po bogatych chińskich przodkach. Ci, którzy

prowadzili z nim interesy, znali również twarde, groźne spojrzenie, jakie pojawiało się w jego

oczach, gdy narastała w nim złość i podejrzliwość. Przypominał wtedy nieufnego krokodyla.

Tego wieczoru Gruby B miał na sobie żółtą jedwabną koszulę bez kołnierzyka z

wymalowanymi eksplodującymi feerią barw piwoniami i czarne spodnie ze skóry rekina. W

prawe ucho wpiął złoty kolczyk z diamentem, a aż osiem jego palców ozdabiały pierścienie z

nefrytami. Kruczoczarne włosy zaczesał prosto do tyłu. Sprawiał wrażenie człowieka, który

wie, czego chce, i znalazł się we właściwym mu miejscu. Siedział plecami do ściany przy

swoim stałym stoliku na tyłach baru, obserwując bacznie wszystkich odwiedzających i

opuszczających jego przybytek.

- Masz tu to, po co przyszedłeś, Xiang - powiedział, przesuwając po stoliku brązową kopertę w

kierunku potężnego, długowłosego mężczyzny, który siedział naprzeciw niego. - Dziwne, jak wiele trzeba

starań, by odebrać tak niewielki pakunek.

- Ale tak to już jest, gdy handluje się informacjami. Ma tak niewielką, a jednocześnie tak wielką wagę,

lah.

Tamten jedynie popatrzył na niego, po czym bez słowa sięgnął po kopertę i podniósł

ją ze stolika. Gruby B starał się nie pokazać po sobie, że zauważył kris wytatuowany na

grzbiecie dłoni Xianga. Sądził, że jego zainteresowanie nie zostałoby docenione... w każdym

razie nie przez tego zdegenerowanego brutala. A jednak cały czas przyglądał się mu ze

skrywaną fascynacją. W dawnych czasach ludzie tacy jak on biegali nadzy lub niemal

zupełnie nadzy po dżunglach Malezji, ze skórą pokrytą tatuażami przedstawiającymi smoki,

skorpiony i tym podobne, traktując tę ozdobę ciała jako symbol odwagi i męskości.

Opuściwszy nisko powieki, Gruby B zastanawiał się, czy podobne znaki pokrywają

całe ciało muskularnego Ibanina i jak imponujący byłby to widok. Takie tatuaże robiły wraże-

nie, lecz ich wykonywanie było bez wątpienia bardzo bolesne.

Xiang, jakby nie zdając sobie sprawy z ciekawości właściciela baru, rozdarł kopertę i

rzucił okiem na zawartość.

Gruby B tymczasem obserwował go i czekał. Z głośników umieszczonych we

wszystkich narożnikach pomieszczenia dobiegała muzyka pop; dźwięki wschodnich lutni,

background image

harf i cymbałów nie harmonizowały z syntezatorami i gitarami elektrycznymi. Lampy

stroboskopowe rzucały na pokryte folią ściany fioletowe światło. Pracujące dla Grubego B

dziewczyny w krótkich spódniczkach, obcisłych, wydekoltowanych bluzeczkach i ze zbyt

mocnym makijażem śmiały się afektowanie do mężczyzn, którzy stawiali im drinki.

Większość miała niewielkie torebki, które otwierały tylko wtedy, gdy udało się im zaciągnąć

mężczyznę na klatkę schodową za barem albo do jednego z kilku małych, zacisznych

pokoików na piętrze. Tam przeprowadzały zakazane transakcje: gorące ciało za zimny szmal.

Pięćdziesiąt procent gotówki z każdej z nich trafiało do kieszeni właściciela tego przybytku.

Bez żadnego szczególnego powodu Gruby B przypomniał sobie nagle stare chińskie

powiedzenie: “Wszystko nadaje się do zjedzenia”.

Wydymając w zamyśleniu usta, patrzył na dwóch siedzących po drugiej stronie sali

mężczyzn w zniszczonych ubraniach, którzy przyszli tu z Xiangiem. Zajęli miejsca bardzo

blisko wyjścia. Jeden zaciągał się papierosem i spoglądał prosto na niego, drugi po prostu

gapił się na ścianę, najwyraźniej studiując zawieszone na niej ludowe maski. Zapewne i oni

mieli na dłoniach wytatuowane sztylety.

Obejrzawszy się ostrożnie za siebie przez każde ramię, by upewnić się, że nikt go nie

podgląda, Xiang otworzył kopertę i przyjrzał się jej zawartości. W środku było dziewięć czy

dziesięć fotografii. Chwycił je jedną ręką, wyciągnął na tyle tylko, by odsłonić ich górną

krawędź, i przejrzał szybko, przerzucając kciukiem rogi i ignorując treść przyczepionej do

ostatniej z nich karteczki. Po chwili schował wszystko do koperty, zagiął rozerwany brzeg i

znów popatrzył na Grubego B.

- Kim jest ta dziewczyna? - zapytał po angielsku. - Wszystko, co wiem na jej temat,

napisałem na kartce.

Nazywa się Kirsten Chu i pracuje w kompanii o nazwie Monolith Technologies. Bardzo

atrakcyjna panienka, nie uważasz? - Gruby B uśmiechnął się łagodnie do pirata. - Rodzice

raczej niefortunnie nadali jej zachodnie imię, założę się jednak, że urodziła się i wychowała w

Anglii. Tak to wygląda. Pirat patrzył na niego pozbawionym wyrazu wzrokiem.

- Wiesz, o co mi chodzi. Nie spodziewałem się, że będzie ich dwoje.

Gruby B próbował sprawiać wrażenie, jak gdyby w zawartości koperty nie było

niczego, co wymagałoby wyjaśnień.

- Posłuchaj - powiedział spokojnie. - Ta Kirsten jest małym, słodkim dziewczątkiem

dyndającym na końcu bardzo krótkiej liny, rozumiesz? Jej posunięcia łatwo jest śledzić. Ob-

serwuj ją, a doprowadzi cię do Amerykanina.

- Na czym polega ich związek?

background image

- Nasi pracodawcy nie powiedzieli, a ja nie pytałem.

- Czy to Singapurka?

Właściciel baru zwlekał chwilę z odpowiedzią, wsłuchując się w piskliwy głos

chińskiej wokalistki, przebijający się przez donośny rytm disco, który dudnił w głośnikach.

Zazwyczaj odpowiadała mu głośna muzyka i to żenujące łączenie tradycji z wpływami

Zachodu, teraz jednak natrętne zawodzenie instrumentów elektronicznych zaczynało mu

działać na nerwy, a falset rapującej piosenkarki rozdzierał bębenki niczym stalowe kolce.

Pozostawała nadzieja, że dalej sprawa potoczy się bardziej gładko niż ta rozmowa.

Wziął głęboki wdech, wypuścił powietrze i pokiwał głową, a na jego ustach pojawił

się cień uśmiechu.

- Niech ci się nie wydaje, że sprawa jest bardziej skomplikowana niż w

rzeczywistości. To w końcu nie jest żaden wielki ani trudny kontrakt - powiedział do Ibanina.

- Gówno prawda. Myślisz, że jestem głupi? Amerykanin, który nie prowadzi w tym

kraju żadnych interesów i nagle znika, to jedna sprawa, ale ktoś miejscowy? I to w dodatku

kobieta? Kpisz sobie ze mnie?! Jeśli tylko coś pójdzie nie tak, od razu nas złapią. I raczej nie

skończy się na sześciu uderzeniach rotanem.

Gruby B zachichotał.

- W Singapurze facet o moich przyzwyczajeniach i trybie życia podlega takiej karze za

to tylko, że wstanie rano z łóżka. Można powiedzieć, że korzenie naszego systemu

sprawiedliwości tkwią bezpośrednio w chrześcijańskim pojęciu grzechu pierworodnego.

Xiang spojrzał na niego badawczo ciemnymi, pustymi oczyma, ale nic nie powiedział.

Gruby B pomyślał, że ta odrobina humoru udobruchała wreszcie Ibanina. Sam jednak

już się nie uśmiechał, gdyż jego nastrój zmienił się gwałtownie w ciągu ostatnich kilku

sekund. Oczywiście w związku z tą sprawą nie groziły mu żadne straty finansowe, jednak nie

podobała mu się rola pośrednika między bandytą a ich wspólnymi mocodawcami. Poza tym

takie rozmowy nie były jego ulubionym zajęciem; przed spotkaniem miał nadzieję - raczej

naiwną, jak się okazało - że pirat po prostu zabierze kopertę i szybko sobie pójdzie.

- O co właściwie chodzi? - zapytał. - Jeśli uda ci się schwytać ich oboje żywych, to

doskonale. Pamiętaj jednak, że dla naszych pracodawców prawdziwą wartość ma tylko Black-

burn. Twoje wielkie zainteresowanie kobietą powinno ograniczyć się do tego, by się upewnić,

że nie pozostanie przy życiu, a więc nie będzie świadkiem.

- Jeśli to takie proste, to dlaczego nie mogą się tym zająć twoi ludzie? Chodzili za nią.

Robili jej zdjęcia. Mogli pociągnąć to dalej.

- Każdy z nas jest w inny sposób użyteczny dla sprawy. Widzisz, to jest kraj, w

background image

którym żyję. Jestem tu już od dawna. Ty pojawiłeś się tylko na krótko i niedługo stąd

znikniesz, lah. - Gruby B raz jeszcze wzruszył ramionami. - Nie traćmy więcej czasu na tę

jałową dyskusję. W końcu obaj już się w to zaangażowaliśmy, zgadza się?

Xiang milczał, a Gruby B patrzył ponad jego ramieniem na drzwi. Czekał, aż pirat

wreszcie podejmie decyzję. Niepokoił się, czy zlecenie zostanie przyjęte. Jak długo jeszcze

będzie musiał znosić towarzystwo tego brutalnego prymitywa? Cały ten przykry epizod

przyprawił go o ból głowy.

Poczekał jeszcze chwilę, przyglądając się dwóm ponurym mężczyznom, którzy weszli

do środka, a potem skierowali się do baru.

- W porządku - powiedział wreszcie pirat. - Ale resztę pieniędzy chcę dostać

natychmiast po wykonaniu zlecenia. Lepiej tego dopilnuj.

Gruby B popatrzył na niego i powiedział złośliwie, kiwając głową:

- Oczywiście. Będzie mi bardzo miło.

Dwaj mężczyźni mierzyli się jeszcze chwilę wzrokiem, nie zamieniając ani słowa.

Wreszcie Xiang wsunął kopertę z fotografiami do wewnętrznej kieszeni drelichowej kurtki,

odsunął krzesło i wstał. Ruszył zdecydowanym krokiem do wyjścia i nie zatrzymując się,

opuścił lokal. Dwaj jego kompani w milczeniu podążyli za nim.

Gruby B westchnął cicho i jeszcze przez dłuższy czas wpatrywał się w wahadłowe

drzwi, za którymi zniknęli piraci.

Blackburn natknął się na tę marionetkę na bazarze - było to już jakiś czas temu,

podczas diwali, hinduskiego święta światła. Chcąc odpocząć po wyczerpującej pracy w

naziemnej stacji łączności satelitarnej, wziął kilka dni urlopu i pojechał na wybrzeże. Pragnął

nacieszyć oczy widokiem frenetycznych obchodów święta, znaleźć się wśród ulicznych

tancerzy, muzyków i sztukmistrzów, spróbować znakomitego curry i satay, przyjrzeć się

kunsztowi złodziei i wreszcie powłóczyć się po prostu między krzykliwymi transparentami,

wśród barwnych dekoracji z kwiatów, w deszczu kolorowego, rzucanego ze wszystkich stron

ryżu i niezliczonych świeczek, lampek oraz lampionów, które rozjaśniają każde drzwi i okno.

W wyszukanym turbanie ze sterczącym prosto pawim piórem, bordowej koszuli

przetykanej lśniącymi złotymi nitkami tworzącymi pionowe pasy i ze stalowymi bransoletami

na kościstym nadgarstku handlarz, który sprzedał Blackburnowi marionetkę, wyglądał jak

sułtan, który niespodziewanie znalazł się na rogu ulicy w swoim odświętnym stroju. Jednak

jego szeroki, uduchowiony uśmiech odsłaniał czarne zęby i zaczerwienione dziąsła będące

oczywistym dowodem notorycznego żucia betelu - narkotycznej używki o delikatnie

background image

odurzających składnikach. Prawdopodobnie właśnie betel sprawił, że mężczyzna wyglądał na

dziesięć lat starszego niż był w rzeczywistości.

Blackburn przypomniał sobie mocny zapach egzotycznych przypraw, którym zionął

oddech sprzedawcy, gdy podszedł doń blisko, by przyjrzeć się dwuwymiarowym

marionetkom ze skóry, którymi tamten kołysał wysoko na cienkich pręcikach. Zapamiętał ich

żywe barwy, które przyciągały wzrok i wspaniale prezentowały się w oślepiającym

południowym słońcu, zapamiętał wszystkie śliczne szczegóły ich wykonanych ręcznie

twarzy. Najbardziej jednak uderzyła go wtedy maestria wykonania marionetki spoczywającej

w lewej ręce handlarza. Właściwie natychmiast postanowił ją wówczas kupić, a teraz wisiała

nad nim na ścianie jego biura - dziwna animistyczna figura pół słonia, pół człowieka.

- Pięćdziesiąt ringgitów, dwadzieścia pięć amerykańskich dolarów! - krzyczał

mężczyzna, poruszając marionetką nad głową.

Blackburn z ciekawości zatrzymał się i zapytał go, jakie hinduskie bóstwo ona

przedstawia. Odezwał się po angielsku, ponieważ przebywał wtedy w Malezji niespełna

miesiąc i nie władał jeszcze biegle bahasa.

Sprzedawca ukazał w uśmiechu zepsute zęby i pokiwał głową, jakby zrozumiał

Blackburna, po czym przysunął gwałtownie marionetkę do jego twarzy i zaczął krzyczeć z

entuzjazmem:

- Tak! Tak! Pięćdziesiąt ringgitów, dwadzieścia pięć amerykańskich dolarów!

- To Ganeśa, syn Śiwy...

Był to kobiecy głos o melodyjnym brytyjskim akcencie. Blackburn odwrócił się w

stronę, z której dobiegł, i ujrzał może trzydziestopięcioletnią, uderzająco piękną kobietę o

orientalnym typie urody... Kobietę o czarnych, ściętych na pazia włosach, skośnych

brązowych oczach i skórze, którą w nie kończącym się tropikalnym sierpniu opaliła na kolor

migdałów. Miała na sobie letnie spodnie, luźną bawełnianą bluzkę i sandały, przez ramię

przewiesiła torebkę od Coacha. Już sama ta torebka - zdawał sobie sprawę - musiała

kosztować więcej niż łączne roczne dochody wszystkich mieszkańców tej wioski.

Blackburn zapamiętał, że natychmiast dostrzegł, iż kobieta ma wspaniałe ciało.

Potrafił to ocenić mimo jej luźnego stroju. Pomyślał, że prawdopodobnie zwykle się tak nosi,

lecz jego oko zawsze było wyczulone na damskie kształty.

To jedna z twoich najlepszych zdobyczy, myślał teraz, po trzech miesiącach. Miał

zmartwioną minę i w głębi duszy niemal gardził sobą za ten podbój. Siedział za biurkiem w

swoim gabinecie i rozmyślał. Nie potrafił sobie przypomnieć, czy pragnienie pójścia z nią do

łóżka oraz chęć przekonania kobiety, by została jego wtyczką u Marcusa Caine'a, były od

background image

samego początku ze sobą związane. Och, oczywiście, że niemal natychmiast poczuł ogromne

pożądanie, lecz czy w końcu nie czuł tego za każdym razem, gdy spoglądał na atrakcyjną

kobietę?

Ostatecznie doszedł do wniosku, że chęć przespania się z nią była czymś odrębnym.

Najpierw zapragnął jej, a dopiero potem zdecydował się wykorzystać...

Nagle i niespodziewanie pomyślał o Megan Breen, o tym, że z nią było zupełnie

inaczej. Nie lepiej, lecz łatwiej, bez choćby śladu dręczącego poczucia winy. Bardzo się

lubili, a poza tym oboje czuli się samotni i odizolowani od reszty świata w samym środku

ponurej rosyjskiej zimy. Nie oczekiwali niczego więcej ponad to, co ich łączyło, a jednak nie

mieli przed sobą sekretów, niczego do ukrycia. Ich związek był prosty, klarowny, o jasno

wytyczonych granicach.

Oczywiście nie wiedział, dla kogo ta kobieta pracuje, nie wiedział przynajmniej przez

pierwsze pięć minut rozmowy, którą rozpoczęły żarty na temat marionetki.

- ...to bóg symbolizujący zwierzęcą naturę mężczyzny - powiedziała.

Popatrzył na nią i uśmiechnął się.

- Dziękuję. Zdaje się, że to doskonała maskotka do mojego biura.

- Jego wizerunki można zobaczyć na wielu wisiorkach i talizmanach. - Posłała mu

szeroki uśmiech. - Ludzie noszą je niczym tarcze chroniące przed nieszczęściem i złym

losem.

- Nadzwyczajne! - zawołał. - Myślę, że powieszę go więc tuż nad telefonem. Żebym

zawsze był w pobliżu, kiedy będzie mnie sprawdzał szef.

Jej radosny uśmiech rozkwitł jeszcze bardziej.

- Muszę panu powiedzieć, że cena, jakiej żąda ten handlarz, jest bardzo przystępna -

oznajmiła. - Wykonanie marionetki wayang kulit to bardzo czasochłonne zajęcie,

przynajmniej w wypadku maskotki takiej jakości jak ta. Proszę spojrzeć, nawet ciosy tego

boga wykonane są z rogu bawołu.

- Czy one także przynoszą szczęście?

- Nie, jeśli jest pan bawołem, jak sądzę. Niemniej jednak świadczą o jakości

wykonania. Większość marionetek, które sprzedaje się turystom, ma ciosy z drewna.

Blackburn spojrzał w ciemnobrązowe oczy kobiety i nagle zdał sobie sprawę, że ona

przygląda się uważnie jego oczom. -To słowo, którego pani użyła, wayang...

- Kulit - uzupełniła. - W wolnym tłumaczeniu znaczy to mniej więcej “gra cieni”. To

przedstawienie oparte na hinduskiej prozie, w którym wykorzystuje się nawet sto marionetek

oraz pełną orkiestrę. W tej części świata to starożytna forma rozrywki i sposób kultywowania

background image

pewnych tradycji. W obecnych czasach jednak nintendo bije ją pod tym względem na głowę.

- Lecz jest chyba równie stare.

- Być może, ale to ogromny wstyd. Mistrzowie marionetek, których nazywa się

dayang, długie lata uczą się swojej sztuki. Wszystkie postaci wykonują ręcznie, a podczas

przedstawień obdarzają każdą z nich charakterystycznym głosem i ruchami. Marionetkami

poruszają za białym wełnianym ekranem. Cienie padają na ekran dzięki lampkom oliwnym.

Gdy oświetlenie jest prawidłowe, są nawet kolorowe. Wiedział pan o tym? Widownia jest

podzielona na dwie grupy w ten sposób, że jedna część widzi grę cieni na ekranie, druga

natomiast - grę marionetek oraz orkiestrę.

- Co ma symbolizować przepaść między materią a wzniosłością, między ciałem a

duszą - dodał. - Między iluzją życia a ostateczną prawdą...

-Atmanem i brahmanem - dodała, posyłając mu spojrzenie, w którym walczyły ze

sobą zaskoczenie i ciekawość. - Widzę, że filozofia hinduska nie jest panu obca.

- To szkoła The Beatles - odparł. - W college'u zaczytałem na śmierć chyba z pięć

egzemplarzy All Things Must Pass George'a Harrisona.

Stali przez chwilę w milczeniu, patrząc sobie w oczy. Tłum kłębił się wokół nich, a w

parnym powietrzu unosił się ostry dym pochodzący z niezliczonych kuchenek.

- Pięćdziesiąt ringgitów, dwadzieścia pięć amerykańskich dolarów! - krzyknął

piskliwie handlarz, przepychając się do nich z widocznym na twarzy niepokojem, że

zapomniano o nim.

Blackburn sięgnął do kieszeni po portfel, wyciągnął z niego dwa banknoty:

dwudziestodolarowy i pięciodolarowy, po czym zapłacił za marionetkę. Handlarz

podziękował mu nieznacznym ukłonem i natychmiast zniknął w tłumie, zostawiając go lekko

zdumionego z nowym nabytkiem. Amerykanin wyglądał jak człowiek, który właśnie wygrał

na wiejskiej strzelnicy wypchane zwierzę i nagle zdał sobie sprawę, że nie ma najmniejszego

pojęcia, co zrobić z wygraną.

- Cóż, jestem pewna, że marionetka wzbudzi zainteresowanie, kiedy przyniesie ją pan

do biura. Założę się, że w Stanach nie widuje się wielu takich rzeczy - powiedziała kobieta.

Blackburn popatrzył na nią ze zdziwieniem, nie bardzo wiedząc, co miała na myśli.

Dopiero po chwili dotarło do niego, że wyobrażała sobie, iż jego biuro znajduje się w

Ameryce. W sumie była to całkiem zrozumiała pomyłka, skoro bez wątpienia był

Amerykaninem i zapłacił za marionetkę amerykańską walutą.

- Prawdę mówiąc, w dającej się przewidzieć przyszłości mój kumpel Ganeśa nie

opuści półwyspu - powiedział. - Zdaje się, że powinienem się przedstawić. Nazywam się Max

background image

Blackburn. Pracuję w ochronie firmy UpLink International, a obecnie zatrudniony jestem w

naszym regionalnym centrum w...

- W Johor, prawda?

Kiedy wymieniali uścisk dłoni, kobieta niespodziewanie wybuchnęła śmiechem, a on

nie bardzo wiedział, co ją tak rozbawiło. Szybko się opanowała, lecz gdy raz jeszcze

zobaczyła jego zdziwione spojrzenie, które od kilku minut to pojawiało się, to znikało,

ponownie zaczęła się śmiać.

Jednak przez cały czas, jak zauważył, nie puszczała jego ręki.

- Przepraszam, musiał pan pomyśleć, że jestem strasznie nieokrzesana - powiedziała,

kiedy wreszcie uspokoiła się na dobre. - Nazywam się Kirsten Chu i tak się składa, że pracuję

dla Monolith Technologies w Singapurze. W wydziale łączności globalnej. Jestem tutaj na

wakacjach, odwiedzam siostrę i jej dzieci.

Na twarzy Blackburna wreszcie pojawiło się zrozumienie.

- Aha. To wyjaśnia przyczynę pani śmiechu - powiedział.

- Istotnie. Nasi pracodawcy już od dawna ze sobą rywalizują, prawda? Przez ostatnie

sześć miesięcy nie robiłam nic innego poza spotykaniem się z naszymi lobbystami i

dziennikarzami na rozmowach o technikach szyfrowania Rogera Gor-diana oraz urządzaniem

burzy mózgów, by odparować jakoś ten cios.

Chociaż Blackburn zdał sobie z tego sprawę dopiero po kilku miesiącach, właśnie

wtedy postanowił, że wykorzysta Kirsten. Była to wykalkulowana, chłodna decyzja, nie

mająca żadnego związku z prawdziwym zainteresowaniem, jakim ją darzył. Niemniej jednak

wszystkie chwile, które spędzili ze sobą od tego momentu, i wszystkie noce, podczas których

ich ciała splatały się w najwyższej namiętności, były w znacznym stopniu rezultatem tej

decyzji.

- Cóż, z tego, jak kiepsko wyglądają ostatnio nasze sprawy, wynika, że robi pani

piekielnie dobrą robotę. - Uśmiechnął się nieznacznie, pozwalając, by wyczuła w jego głosie

delikatny ton flirtu. - Czy jednak to, że zawodowo walczymy po przeciwnych stronach

barykady, musi oznaczać, że w życiu prywatnym nie możemy zacząć rokowań pokojowych?

- Rokowań pokojowych? - powtórzyła.

- Tak. Osobistego zawieszenia broni. Ich spojrzenia znów się spotkały.

- Przypuszczam, że byłoby to możliwe - powiedziała powoli. - Przypieczętujmy zatem

to porozumienie kolacją dzisiejszego wieczoru.

-Cóż...

- Proszę - rzucił, nie dając jej czasu na odpowiedź. - Gwarantuję, że w naszym pakcie

background image

nie będzie miejsca na żadną jednostronną rezolucję.

Wpatrywała się w niego przez dłuższą chwilę. Wreszcie uśmiechnęła się.

-Zgoda - powiedziała. - Z przyjemnością zjem z panem kolację.

To było to. W ten sposób zaczai się romans, z którego powinien czerpać mnóstwo

satysfakcji. Wspaniały seks, wiele tajnych informacji z obozu wroga. Czegóż więcej mógłby

pragnąć mężczyzna?

Teraz Blackburn siedział w milczeniu w zaciszu swojego gabinetu, spoglądał z

zatroskaną twarzą przez okno na rozkwitające niskie budynki z prefabrykatów, które tworzyły

naziemną stację łączności satelitarnej w Johor, i bez powodzenia odpędzał od siebie straszną

świadomość, że zapewne naraził Kirsten na śmiertelne niebezpieczeństwo. Próbował wracać

myślami do chwil, które były dla nich prawdziwe. Próbował przypominać sobie zbliżające się

ciało Kirsten, to, jak się z nim łączyła, wspólne jęki rozkoszy wypełniające ciemność jej

sypialni i odpływające fala za falą w noc. Tak, ta część była prawdziwa.

Prawdziwa.

Sięgnął po słuchawkę, wystukał numer jej biura i czekał, aż sekretarka go połączy.

- Max? - spytała, odebrawszy po chwili. - Otrzymałeś wiadomości ode mnie?

- Tak - odparł. - Przepraszam, że nie mogłem wcześniej oddzwonić. Usprawniamy

system alarmowy i musiałem nadzorować całą zabawę. Miałem drobne problemy i ich

usunięcie zabrało mi większość przedpołudnia.

Kirsten zniżyła głos do szeptu.

- Jestem trochę niespokojna. Coś się tutaj wydarzyło i wydaje mi się, że może to być

bardzo ważne. Być może to to, na co czekałeś.

- Lepiej nic już teraz nie mów.

- Zgoda. Nawet gdybym nie była właśnie w biurze, sprawa i tak jest zbyt poważna,

żeby rozmawiać o niej przez telefon.

- Rozumiem. Porozmawiamy więc osobiście.

- Przyjedziesz do mnie w ten weekend?

- Tak - odparł.

- Co za entuzjazm w głosie!

Uświadomił sobie, że musi zapomnieć o poczuciu winy.

- Jestem po prostu zmęczony - powiedział. - Co chwilę dzieje się tutaj coś nowego,

czego nie przewidywałem, a przy czym muszę być. Ale jutro wieczorem przyjadę do

Singapuru.

- Weźmiesz torbę z rzeczami na noc?

background image

- Jest spakowana już od wczoraj.

- Mam nadzieję, że nie jest zbyt pełna. Ubrania raczej nie będą potrzebne na weekend,

który zaplanowałam.

- Wystarczy szczoteczka do zębów i dezodorant?

- To absolutne maksimum! - Roześmiała się. - Muszę kończyć, Max. Kocham cię.

Max odwrócił wzrok od okna i spojrzał na miejsce, w którym wisiała marionetka.

Atman i brahman, pomyślał. Iluzja i prawda.

- I ja cię kocham - usłyszał swój głos.

Odłożywszy słuchawkę, zastanawiał się, czy po drugiej stronie ostatnie słowa

zabrzmiały równie pusto i mechanicznie jak w jego uszach.

background image

4

SANJOSE, KALIFORNIA

17 WRZEŚNIA 2000

- Gratulacje, Alex. Założę się, że każdy felietonista polityczny w tym kraju skręca się

teraz z zazdrości o twoją chwałę.

Alex Nordstrum uśmiechnął się nieco niepewnie, wchodząc do sali konferencyjnej.

Miał nadzieję, że głośna uwaga Gor-diana w zestawieniu ze spóźnieniem nie wzbudzi jednak

nadmiernego zainteresowania jego osobą. To, że byłoby to uzasadnione zainteresowanie, nie

podlegało dyskusji. Po co jednak robić szum wokół siebie? Nordstrum zawsze stawiał

dyskrecję ponad zarozumiałość i miał ku temu powody. Jego stary kolega z Harvardu przez

ostatnie dwadzieścia lat nosił na złotej dywizce symbol swojego bractwa studenckiego, Phi

Beta Kappa, i nigdy nie był to miły widok.

- A więc słyszałeś już o moim zbliżającym się rejsie okrętem podwodnym - odparł,

siadając przy stole.

Może powinien to powiedzieć z większym entuzjazmem? Czy jego skromność mogła

zostać odebrana jako fałsz? Może popełniał błąd, udając zblazowanie, kiedy tymczasem

wybrano go do elitarnej grupy reporterów, którzy mieli towarzyszyć prezydentowi i kilku

innym światowym przywódcom - tym wszystkim, którym zależało na wykorzystaniu

zainteresowania opinii publicznej aktem sygnowania traktatu - w “przejażdżce” na pokładzie

łodzi podwodnej Seawolf.

Tak, może powinien nieco zdominować osoby zebrane w sali konferencyjnej.

- Mogę spytać, kto przekazał ci tę wiadomość? - zapytał, zdając sobie doskonale

sprawę, że Gordian mógł bez trudu zdobyć ową informację od któregokolwiek spośród

swoich licznych przyjaciół ze świata polityki i biznesu, nie wyłączając kilku osób obecnych

na tym spotkaniu. Mimo że lista zaproszonych reporterów została ustalona przed kilkoma

zaledwie godzinami, nie mogła długo pozostać w tajemnicy.

- Mój informator nalega na zachowanie anonimowości - rzekł Gordian. - W każdym

razie, Alex, nalej sobie lepiej kawy. Mamy dziś rano sporo spraw do omówienia i nie jestem

pewien, czy jeszcze zanim skończymy, nie poczujesz się, jakbyś już był pod wodą.

Sympatyczny wstęp do poważniejszej rozmowy, pomyślał.

Rozejrzał się po pomieszczeniu, posyłając lekkie ukłony osobom, które przybyły przed nim. Znał

większość z nich, ponieważ zebrała się tutaj grupa najbliższych przyjaciół i konsultantów Gordiana. Oprócz

Nordstruma, który jako doradca do spraw międzyna- rodowych był praktycznie wolnym strzelcem, w sali

background image

znajdowało się dwoje pracowników UpLink: wiceprezes projektów specjalnych, Megan Breen, która zasiadała

po prawej ręce Gordiana, oraz - po jego lewej stronie - Vince Scull, człowiek odpowiedzialny za ocenę

zagrożenia realizacji programów. Dokładnie naprzeciw Maxa zajmował miejsce Dan Parker, kongresman z

Kalifornii i najbliższy przyjaciel Roge-ra jeszcze z czasów, gdy latali razem na rajdy bombowe w 355. Skrzydle

Taktycznego Lotnictwa Myśliwskiego w Wietnamie. Obok Parkera zasiadał inny rządowy oficjel, Robert Lang,

szef waszyngtońskiego biura FBI.

Najdalej od Nordstruma siedział Richard Sobel, założyciel i dyrektor generalny Secure

Solutions, młodej firmy z Massa-chusetts specjalizującej się w technikach szyfrowania. Sobel

zarówno uzupełniał skład małej grupy, jak i - przez samą swoją obecność na spotkaniu -

symbolizował wszystkie powody, dla których zebrali się tego ranka. Nordstrum nie potrafił

powiedzieć, czy ważniejsze jest to, że jeden z rywali w dziedzinie technik szyfrowania

pojawił się tutaj, by zaoferować Gordianowi wsparcie i sojusz, czy też to, że Sobel był

jedynym spośród pięćdziesięciu liderów na rynku oprogramowania, który przyjął zaproszenie

Gorda.

- W porządku, przystąpmy do rzeczy - odezwał się Gordian, odrobinę tylko

rozjaśniając uśmiechem bardzo poważną jak zwykle minę. - Po pierwsze, chciałbym

podziękować wszystkim za przybycie. Po drugie, nie będę ukrywał, jak bardzo cenił sobie

powody, dla których pojawiliście się na tym spotkaniu. Jest dla mnie oczywiste, że łatwiej

byłoby wam po prostu nie zareagować na moje zaproszenie. Nasze jednolite stanowisko

wobec technik szyfrowania zdążyło już przysporzyć większości z tu obecnych poważnych

problemów, a mógłbym się założyć, że w ciągu najbliższych kilku dni problemy te jeszcze

ogromnie wzrosną. - Urwał i popatrzył na Megan Breen. - Oświadczenie, które przeczytam

podczas naszej konferencji prasowej, jest wyłącznym dziełem pani Breen. Zakładając, że

wszyscy otrzymaliście jego tekst faksem i mieliście okazję się z nim zapoznać, jestem

przekonany, iż zgodzicie się ze mną, że pani Breen wykonała doskonałą robotę, przekładając

nasze troski na język miły mediom.

- Bez wątpienia - powiedział Sobel i spojrzał na nią, oderwawszy wzrok od kartki,

którą czytał uważnie. - Megan, gdybym miał choć cień nadziei, że mogę cię odebrać

Rogerowi, natychmiast złożyłbym ci ofertę i załatwilibyśmy to bez względu na porządek

dnia.

Megan uśmiechnęła się, usłyszawszy ów komplement. Była wysoką, szczupłą,

trzydziestosześcioletnią kobietą o dużych szafirowych oczach i kasztanowych, sięgających do

ramion włosach, które tego dnia zaplotła we francuski warkocz. W fioletowej bluzeczce i

szarej marynarce sprawiała wrażenie osoby kompetentnej i pewnej siebie. Nordstrum - który

uważał, że ma oko wyczulone na atrakcyjne kobiety - już dawno dostrzegł, iż jej uroda jest

background image

powalająca. Ponieważ jednak była jego współpracowniczką, uznał, że nie byłoby rozsądnie

dzielić się z kimkolwiek taką obserwacją, i zachował ją dla siebie. Z drugiej strony jednak

podejrzewał, że i tak wielu mężczyzn, z którymi współpracowała - a kilku z nich znajdowało

się teraz na tej sali - podziela jego atawistyczny pogląd. Czy w przeciwnym razie nie

wyczułby nuty zazdrości w głosie Sculla, kiedy ten powtarzał plotki, jakoby Meg i Max

Blackburn rozgrzewali się razem podczas ubiegłorocznej rosyjskiej zimy?

- Podczas gdy Roger mógłby przedstawić całą sprawę w zbyt korzystnym dla nas

świetle, ja chciałam, by nasz komentarz do tej sytuacji był krótki i bezpośredni - powiedziała

Megan. - Mam jednak nadzieję, że nikt z was nie zawaha się powiedzieć mi o tym, jeśli

uważa, że mimo wszystko coś należałoby do tego tekstu dodać, coś z niego usunąć lub

poprawić. Mamy jeszcze czterdzieści osiem godzin do momentu, kiedy prezydent Ballard

podpisze Kartę Morrisona-Fiore'a, co wystarczy mi zupełnie, by wygładzić lub skorygować

każdy fragment oświadczenia, który będzie tego wymagał. Mimo to uważam, że i tak nasza

informacja jest naprawdę nieskomplikowana.

- Ja również jestem tego zdania - mruknął Vince Scull. Z niedbale zaczesanymi

włosami okalającymi błyszczący czubek czaszki, zmarszczonym czołem i niespokojną twarzą

buldoga Vince wyglądał, jakby miał za chwilę wybuchnąć gniewem. Dla ludzi, którzy znali

go od dawna, widok ten nie był niczym nadzwyczajnym, gdyż wachlarz jego emocji wydawał

się równie wąski jak zmienny. Najniższym punktem skali była zmartwiona mina, najwyższym

natomiast wybuchy furii, a gwałtowne przejścia od jednego ekstremum do drugiego na-

stępowały zwykle co godzina. - Jeśli tak po prostu udostępnimy wszystkim bez żadnych

ograniczeń nasz wynalazek, wtedy każdy facet o niecnych zamiarach, który ma komputer i

dostęp do sieci, będzie mógł zakraść się do najtajniejszego systemu łączności, i to bez

żadnych konsekwencji. Jeżeli Ballard jest naprawdę tak inteligentny, jak o nim mówią, powi-

nien to bez problemu zrozumieć. Sytuaca jest zresztą całkiem cholernie oczywista, prawda,

Bob?

Mężczyzna z FBI wzruszył ramionami.

- Szczerze mówiąc, widzę tu pewne szare strefy. Istotnym argumentem, który

przemawia na naszą niekorzyść, jest to, że ci źli faceci już dostali się do naszej technologii za

pośrednictwem Internetu, nie wspominając w ogóle o amerykańskich kompaniach, które

obeszły prawo, sprzedając techniki szyfrowania za granicą w swoich międzynarodowych

oddziałach. Rozumując w ten sposób, powinniśmy sobie zadać pytanie, czy opłaca się

zabraniać naszym producentom oprogramowania wkraczania na rynki zagraniczne.

- Aha, więc skoro nie można umieścić z powrotem dżinna w lampie, to trzeba mu

background image

chociaż znaleźć zajęcie, prawda? - rzucił Scull. - Te same bzdury słyszę od lat z ust ludzi,

którzy żądają legalizacji narkotyków. Powiem ci coś: to nie ma najmniejszego sensu. Kiedy

jeszcze byłem policjantem, widziałem...

- Posłuchaj, zadałeś mi pytanie, więc na nie odpowiedziałem - przerwał mu Lang. -

Gdyby trzeba mnie było przekonywać, nie siedziałbym tu dzisiaj, kładąc na szali reputację i

całą karierę. Dan może poświadczyć, że wystarczająco gwałtownie występowałem przeciw

rezygnacji przez państwo ze sprawowania kontroli nad dystrybucją nowych technik

szyfrowania, i to przynajmniej przed tuzinem komisji Kongresu.

- Zgadzam się - powiedział Gordian. - Nie ma sensu ponownie roztrząsać przy tym

stole całego tego policyjnego problemu. Powinniśmy się raczej upewnić, czy nie

zaniedbaliśmy żadnego ze środków, by zapobiec sygnowaniu Karty Morrisona-Fiore'a lub

skutecznie przedstawić nasze wspólne stanowisko i na oczach opinii publicznej, rządu oraz

wszystkich, którzy są zainteresowani technikami szyfrowania, dać dowód solidarności.

Nordstrum myślał dokładnie tak samo i z ulgą przyjął słowa Gordiana. Rozładowały

one napięcie, nim jakaś przypadkowa iskra zdołała spowodować wybuch.

- Odnosząc się do twoich ostatnich słów, chciałbym zauważyć, że doskonałą strategią

byłoby odczytanie naszej małej deklaracji w National Press Club w dniu podpisania karty

-powiedział. - To wywołałoby spory i zwróciło na nas uwagę mediów, dzięki czemu cała

sprawa, zamiast na dziewiątą, trafiłaby na pierwsze strony dzienników. - Nordstrum przez

chwilę zastanawiał się nad czymś, po czym poprawił na nosie druciane okulary. - Jeśli

natomiast chodzi o zapobieżenie podpisaniu karty... Cóż, szczerze mówiąc, nie widzę innego

sposobu jak zamknięcie prezydenta na najbliższe dwa dni w gabinecie albo złamanie mu ręki,

którą pisze.

- Jakieś pomysły, Dan? - zapytał Gordian.

- Jestem za złamaniem ręki - odparł Parker, ale Gordian zareagował jedynie niemal

niezauważalnym uśmiechem.

Kongresman popatrzył na niego uważnie i chyba po raz czwarty tego dnia

skonstatował, że Gord nie wygląda dobrze. Jego policzki przybrały barwę popiołu, a głębokie

cienie pod oczami sprawiały, że wyglądał jak ktoś, kto od kilku tygodni nie przespał

spokojnie nocy. Roger nie był człowiekiem ochoczo dzielącym się swoimi problemami,

zwykle jednak radził się Parkera, zanim jeszcze coś zaczynało go przerastać. Zwierzył mu się,

że ma kłopoty z przyzwyczajeniem się do życia na wolności po pięciu latach pobytu w

“Hanojskim Hiltonie”, a niedawno zaufał mu, gdy jego małżeństwo przeżywało trudne

chwile... Później jednak wycofał się zdecydowanie, zostawiając przyjaciela samemu sobie i

background image

każąc mu się domyślać, co takiego wydarzyło się w tym związku. Instynkt podpowiadał mu,

że chodziło o coś głębszego... lecz domysły domysłami, a przy milczeniu Gordiana i całej tej

aferze, jaka powstała po debacie na temat technik szyfrowania, nie miał szansy, by wy-

dedukować coś więcej.

Nagle Parker zdał sobie sprawę z ciszy, która zapanowała na sali, i zrozumiał, że

Gordian wciąż czeka na odpowiedź.

- Z politycznego punktu widzenia powinniśmy, jak sądzę, dobrze przygotować się do

następnej sesji Kongresu - powiedział, odpychając od siebie obawy o stan przyjaciela. - Tym-

czasem należy rozpocząć stanowczą kampanię w mediach, domagając się powrotu do

poprzedniej polityki administracji, czyli do ustanowienia ścisłych limitów określających

rodzaj i ilość oprogramowania z dziedziny technik kryptograficznych, które można by

dopuścić do sprzedaży za granicą...

- I zapewne wypracować granice kompromisu, który bylibyśmy skłonni zawrzeć,

kiedy sprawa znów odżyje na Kapitolu - rzucił Gordian, uzupełniając jego myśl. - Tak, to mi

się podoba.

- Mnie również - powiedział Lang. - Gdy to przeczytałem, zrozumiałem, że Karta

Morrisona-Fiore'a będzie miała katastrofalny wpływ na bezpieczeństwo narodowe. Jednak do

takiego dokumentu zawsze można wprowadzić poprawki, które osłabią nieco jego wymowę...

- Takie jak...?

- Och, tak na szybko... Można na przykład zakazać eksportu wymienialnych kart

szyfrujących albo zasadniczych komponentów podzespołów dekodujących, których używa

nasza armia. Takich jak te, których ty i pan Sobel nie dopuściliście do obrotu rynkowego.

- Sądzę, że należałoby też użyć wszelkich wpływów, by wprowadzić jak najbardziej

restrykcyjne międzynarodowe prawa i standardy zarządzania operacjami dotyczącymi kodów

we wszelkich zagranicznych obiektach - powiedział Parker. - Dotyczy to zwłaszcza

prywatnych banków, w których depozytach rządy składają kody cyfrowe do oprogramowania

komputerów szyfrujących dane. Teraz policja i agencje wywiadowcze mogą zmusić banki do

oddania kodów... chociaż libertarianie protestują przeciwko temu w różnych sądach. - Spoj-

rzał na Langa. - Popraw mnie, jeśli się mylę, ale o ile wiem, nie ma obecnie żadnych

traktatów międzynarodowych, które mogłyby zmusić jeden z zagranicznych ośrodków do

przekazania jego kodów alarmowych drugiemu, nawet gdyby sprawa toczyła się na szczeblu

międzyrządowym, a proszący o nie gabinet potrafił udowodnić, że są niezbędne, by

zlikwidować zagrożenie jego bezpieczeństwa narodowego.

Lang pokiwał głową.

background image

- Trafiłeś w samo sedno. Podczas gdy ambasadorzy debatowaliby, jakie środki

zaradcze można, a jakich nie można przedsięwziąć w świetle obowiązujących porozumień,

terrorysta dysponujący wystarczająco zaawansowanym sprzętem elektronicznym mógłby

teoretycznie doprowadzić do załamania całą naszą gospodarkę, a nawet unieruchomić

komputery armii.

Przez kilka sekund Gordian siedział, spoglądając przez rozciągające się od sufitu do

podłogi okno na panoramę San Jose i rysujące się niewyraźnie w oddali na południowym

wschodzie grzbiety gór. Dopiero po długiej chwili przeniósł ponownie uwagę na Dana.

- Co z Komisją Handlu Zagranicznego? - zapytał. - Myśląc o przyszłości,

zastanawiam się, czy nie udałoby się przekonać któregoś z jej członków do naszych racji.

- Marne szansę - westchnął Parker. - Olivera, jej szef, to wojujący zwolennik wolnego

handlu. Co ważniejsze, został mianowany przez prezydenta Ballarda. Jest jego zaufanym

człowiekiem od czasów, gdy studiowali razem na Uniwersytecie Wisconsin.

- Może więc dotrzemy do kogoś z Kongresu? Najlepiej z Rady Bezpieczeństwa

Narodowego.

Parker potrząsnął głową.

- Znam kilku ludzi, którzy prywatnie sympatyzują z nami. Jeden z nich uważa nawet,

że Karta Morrisona-Fiore'a to trucizna wpuszczona do naszego narodowego systemu obrony.

Wszyscy oni pochodzą jednak ze stanów, w których przemysł informatyczny ma ogromne

wpływy i gdzie ludzie bardzo obawiają się utraty pracy ze względu na niemożność wejścia na

rynki zagraniczne. - Uśmiechnął się ponuro. - Czy masz pojęcie, ile głosów w wyborach

będzie mnie kosztowało przeciwstawienie się karcie? Mnie, reprezentanta Doliny

Krzemowej? Straciłbym chyba mniej, gdybym napadł na bank i został złapany z workiem

pieniędzy w jednej i uzi w drugiej ręce.

Gordian znów popatrzył przez okno ponad szerokim odcinkiem Rosita Avenue, tam

gdzie Diablos maszerowali ku Mount Hamilton, której odległe stoki ledwie przebijały się

przez kurtynę smogu. Bliżej wciąż można było dostrzec stare przetwórnie żywności i fabryki

tworzyw sztucznych, które dawno temu kształtowały przemysłowe oblicze miasta. Teraz były

jednak zaledwie reliktami minionych czasów. Od ponad dwudziestu lat San Jose kojarzono

niemal wyłącznie z nowoczesną techniką oraz nowatorskimi badaniami naukowymi, a jego

ekonomiczne przetrwanie uzależnione było od producentów sprzętu i oprogramowania

komputerowego, którzy dawali zatrudnienie ogromnej liczbie mieszkańców. Dan Parker

raczej zaniżył cenę, jaką będzie musiał zapłacić za trwanie przy swoich zasadach... i

przyjacielu. Najprawdopodobniej już popełnił polityczne samobójstwo.

background image

Gordian odwrócił się od okna i przebiegł wzrokiem dokoła stołu, zatrzymując na

chwilę spojrzenie na każdej z twarzy i przyglądając się każdemu z członków skupionej wokół

niego koalicji. Parker natychmiast - niemal fizycznie - odniósł wrażenie, że do jego spojrzenia

powróciła dawna siła.

- Powinniśmy omówić przygotowania do naszej podróży do Waszyngtonu - powiedział Gordian. -

Sądzę, że jesteśmy już gotowi do następnej rundy.

background image

5

SINGAPUR

18 WRZEŚNIA 2000

Z DZIENNIKA “STRAITS TIME”

TRWA ŚLEDZTWO W SPRAWIE FRACHTOWCA WIDMA

Władze wciąż uważają napad piratów

za najbardziej prawdopodobną przyczynę

zniknięcia załogi

SINGAPUR. Blisko 48 godzin po tym, jak frachtowiec Guan-yin został w tajemniczych

okolicznościach porzucony przez załogę w porcie w Sembawang, jego ładunek w dalszym

ciągu pozostaje w rękach miejscowych celników, którzy ujawnili, że konsultują się ze swoimi

malezyjskimi kolegami oraz z pracownikami Piracy Center w Kuaoa Lumpur, rozważając

możliwość, iż załogę statku porwano.

Według Tai Al-Furana, rzecznika Ministerstwa Ceł, frachtowiec eksploatowany był

przez Tamu Exports, armatora handlowego zarejestrowanego w Malezji Wschodniej. Al-

Furan potwierdził, że jednostka opuściła Kuching w godzinach wieczornych 15 września,

zgłosiwszy przewóz towarów przeznaczonych do sprzedaży hurtowej, i spodziewana była w

Singapurze jeszcze tego samego wieczoru. Nie przewidywano żadnych innych cumowań.

Ujawniono także, że w chwili odnalezienia, 16 września nad ranem, stojący na kotwicy statek

wciąż miał na pokładzie cały ładunek. Zrodziło to dodatkowe pytania dotyczące motywów

pirackiego napadu, a ponadto pogłębiło niepokój o los załogi, która - jak się mówi - liczyła

niemal tuzin ludzi.

“Armator ściśle współpracuje z władzami i dostarczył naszym funkcjonariuszom pełną

listę osób, które miały prawo przebywać na Guanym, gdy wypływała ona z portu”, powie-

dział reporterom Al-Furan.

Rzecznik Ministerstwa Ceł potwierdził obawy, że członkowie załogi mogli zostać

zmuszeni przez napastników do opuszczenia pokładu na pełnym morzu, czym dał podstawy do

spekulacji, iż statek opanowano wyłącznie w celu zdobycia fałszywych dokumentów mających

następnie posłużyć przestępcom do nielegalnego wkroczenia na terytorium Singapuru. Al-Fu-

ran wyraził jednak nadzieję, że zniknięcie marynarzy można wytłumaczyć w jakiś inny,

zwyczajny sposób.

background image

“Oczywiście, nie wykluczamy żadnej możliwości, w tej chwili jednak nie widzę

powodów, by sugerować jakiekolwiek wnioski", oświadczył.

Al-Furan ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył pogłoskom, że na Guanyin znaleziono

ślady zbrojnej przemocy, w tym najwyraźniej otwory po kulach odkryte przez policję na

dolnym pokładzie.

Mimo wspólnych wysiłków członków Stowarzyszenia Narodów Azji Południowo-

Wschodniej (ASEAN) w zwalczaniu przestępczości na morzach częstotliwość ataków

pirackich na wodach terytorialnych Chin i akwenach regionu, w dużej części inspirowanych

przez podziemne syndykaty, wzrosła w ciągu ostatniego dziesięciolecia o ponad 50 procent.

Wyraźnie widoczne jest przy tym nasilenie okrucieństwa i przemocy. Tylko w ubiegłym roku z

rąk piratów zginęło lub odniosło rany ponad 400 marynarzy. Jest to liczba alarmująca, jeśli

wziąć pod uwagę to, że w ostatnim okresie poprawiły się zarówno wyposażenie w broń oraz

środki łączności, jak i metody przeciwdziałania stosowane przez patrole antypirackie...

Śledzili kobietę już od dwóch dni. Według ich informacji, Amerykanin pojawi się

prawdopodobnie tego właśnie wieczoru. Dziś wieczorem powinni więc uderzyć. W

przeciwnym razie minie pewnie kolejny tydzień, nim znów będą mieli szansę, tydzień,

podczas którego śledztwo w sprawie Guanyin może się znacznie posunąć naprzód i

przerodzić w polowanie na ludzi, a sfałszowane dokumenty załogi - stać dla Xianga i jego

ludzi bezużyteczne. Zanim to nastąpi, powinni się znaleźć bardzo daleko od Singapuru.

Położony niedaleko baru Grubego B hotel, w którym się zatrzymali, był zniszczonym,

starym budynkiem wciśniętym między dwa inne walące się domy usytuowane przy krętej la-

rong. Wynajęli trzy tanie pokoje i chociaż wyposażenie każdego z nich ograniczało się do

kilku zarwanych łóżek polowych, rozchwianego narożnikowego stolika otoczonego paroma

równie koślawymi krzesłami oraz umywalki z kapiącym kranem, byli zadowoleni, ponieważ

ustronne położenie i obskurna okolica zniechęcały turystów i innych wścibskich

przyjezdnych. Tak naprawdę była to jedyna rzecz, której Xiang oczekiwał od tego miejsca.

Owego wieczoru komfort był ostatnią rzeczą, której by pragnął.

Siedział w swoim pokoiku z rękami na stole i z obnażoną wytatuowaną klatką

piersiową. Pod jedną z nóg mebla wsunął mały kawałek tektury, by powstrzymać jego

irytujące chybotanie. Na blacie leżała fotografia Maxa Blackburna. Przy jego prawej ręce, na

płaskiej metalowej popielnicy, stała płonąca świeczka, a obok niej spoczywała długa, cienka

igła z okrągłą ceramiczną główką. Po drugiej stronie pokoju dwaj ludzie Xianga, Sang i

Kamal, odsunęli na bok łóżka i ćwiczyli płynne, utrzymane w stylu tygrysa wojskowe

background image

techniki karena matjang. Zasłony były zaciągnięte, wszystkie żarówki zgaszone, a panujący w

pokoju mrok rozpraszał jedynie blask świecy rzucającej na ściany i sufit chwiejne cienie.

Na jednym z łóżek polowych leżały rozrzucone niedbale ubrania, które mieli włożyć

podczas wieczornej akcji porwania Blackburna i kobiety: nie wyróżniające się niczym

spodnie, kurtki z drelichu i wełniane koszule z długimi rękawami. Stroje noszone przez

słabych, prostych ludzi, którzy wiodą proste, spokojne żywoty.

“Proponuję, żebyście włożyli coś, co pozwoli wam zniknąć w tłumie”, powiedział

napuszony paw z baru. Przyjęli oczywiście jego radę, mimo że uważał Xianga za nie dość

inteligentnego, by mógł on rozpoznać szyderstwo kryjące się w jego pozornie normalnym

głosie. Facet z baru sądził zapewne, że masywna budowa ciała idzie w parze z głupotą.

Ludzie, którzy mieli do czynienia z Ibaninem, często popełniali ów błąd. A to tylko grało na

jego korzyść.

Xiang wyciągnął wielką prawą dłoń, podniósł leżącą na stole igłę i ostrożnie

przytrzymał jej ostry koniec nad płomieniem. Niech ci dwaj ćwiczą swoje kata. On miał

własną, specjalną metodę przygotowywania się do akcji, koncentrowania na czekającym go

zadaniu.

Siedział w milczeniu, przytrzymując igłę za porcelanową główkę i obserwując, jak się

rozgrzewa. Gdy była już czerwona, wyciągnął ją z płomienia, po czym uniósł lewą dłoń, za-

trzymał ją przed twarzą, a następnie wyprostował i mocno ścisnął palce. Przez kilka chwil

wpatrywał się w dłoń ostrym, skoncentrowanym spojrzeniem, jakby czytał coś, co zapisano w

jej wnętrzu. W drugiej ręce wciąż trzymał rozżarzoną igłę.

Wreszcie skierował igłę poziomo ku dłoni, celując gorącym końcem w mały palec, tuż

poniżej górnego stawu. Zacisnąwszy usta, wbił ostrze i zaczął drążyć delikatną tkankę pod

opuszkiem. Naciskał na nią, dopóki rozżarzona stal nie ukazała się z drugiej strony wraz z

cienką strużką krwi.

Choć czoło Xianga pokryła warstewka potu, nie przestawał wbijać igły. Drążył teraz

palec serdeczny, wciskając ją poniżej stawu i kauteryzując tkankę. W końcu ostrze wyszło z

drugiej strony i zraniło palec środkowy.

Pirat wpychał je dopóty, dopóki nie przeszył wszystkich palców z wyjątkiem kciuka;

manipulował przy tym rozpaloną końcówką, nie chcąc uszkodzić kości. Jego twarz była skon-

centrowana, zupełnie jakby był w transie.

Po chwili zacisnął pięść, otaczając igłę palcami. Minęła minuta, dwie, trzy. Nie

otwierał dłoni. Czuł, jak gorący jest rozpalony metal, jak ból obejmuje palce. Krew spłynęła

strużką na nadgarstek Xianga i zaczęła kapać na fotografię Maxa Blackburna. Im bardziej

background image

rozdzierający stawał się ból, tym mocniej pirat zaciskał dłoń na zaborczym metalu,

sprawiając, że skóra palców naciągała się i pokrywała pęcherzami. Krew spływała szybszym,

intensywniejszym strumieniem, który znaczył przedramię mężczyzny i zalewał twarz

Blackburna na zdjęciu. Xiang jeszcze mocniej zacisnął dłoń. Ból był niczym fala, którą

należało uwolnić i opanować siłą woli; nie chciał przestawać.

Siedział w pokoju, patrząc niewidzącym wzrokiem na dwóch mężczyzn

kontynuujących swoje rytualne ćwiczenia, na ich sunące do tyłu i do przodu cienie, które

łączyły się i rozdzielały w płynnych sekwencjach technik tysiącletniej sztuki walki.

- Zrobimy to - powiedział wreszcie syczącym szeptem. - Zrobimy.

Jego dłoń wciąż była zaciśnięta.

Po półgodzinie Xiang powoli wyciągnął igłę.

Był gotów.

Gdy byli ze sobą po raz drugi - pierwszy raz do zbliżenia doszło podczas szalenie

ekscytującego weekendu w Selangor, kiedy to Max Blackburn wdarł się w jej życie niczym

trąba powietrzna i znalazł się w jej łóżku, nim zdołała uświadomić sobie, co robi, lub choćby

zadać sobie pytanie, czy przypadkiem nie powinna się trochę opamiętać - do rozmowy

wkradło się zagadnienie etyki biznesu w ujęciu Marcusa Caine'a. Właściwie to Max podjął

ten temat. Przypomniała sobie, że było to podczas obiadu w tajskiej restauracji na Scotts

Road.

Skończyli już swoje dania i siedzieli przy drugiej butelce clareta; pół godziny później

mieli się kochać szaleńczo w pokoju Maxa w hotelu Hyatt. Pamiętała doskonale, że

porozrzucane bezładnie części garderoby, które zdarli z siebie, znaczyły ich drogę od drzwi

do łóżka. Wcześniej jednak, jeszcze w restauracji, popijali wino i rozprawiali o jej

pracodawcy. Krótko, to prawda. Bardzo krótko, ponieważ obojgu spieszno było do zajęcia

bardziej ekscytującego niż rozmowa. Mimo wszystko jednak wymiana zdań trwała

wystarczająco długo, by wydarzenia, które nastąpiły później, mogły przewrócić do góry no-

gami cały jej świat.

Jeśli nie liczyć krzątającej się na korytarzu sprzątaczki, Kirsten Chu była w biurze

sama. Skończyła już pracę i siedziała w zaciszu swojego gabinetu. Zdawała sobie doskonale

sprawę, że wkrótce jej kariera zawodowa, a może nawet całe życie, legnie w gruzach. Być

może kiedyś, w przyszłości - gdy będzie to już proste i oczywiste - zdoła przekonać samą

siebie, że zrobiła to świadomie, z nakazu sumienia i wiedziona oburzeniem, nie akceptując

roli narzędzia, którą wyznaczono jej w działaniach wykraczających daleko poza ramy

background image

określone przez prawo międzynarodowe. Kobieta z zasadami. Tak, ta myśl była nawet

przyjemna. Upewniała ją, że postąpiła słusznie, gdy zastanawiała się nad tym podczas

nielicznych momentów refleksji przerywających jej zauroczenie. Teraz jednak, w chwili

prawdziwej szczerości, potrafiła podać jeden tylko, dominujący nad pozostałymi motyw

swojego postępowania.

Ze wszystkich cholernych powodów najważniejsze były miłość i tęsknota za

człowiekiem, o którym prawie nic nie wiedziała.

Cholernie to romantyczne!

Kirsten rzuciła okiem na zegarek: piąta trzydzieści, już niemal czas opuścić biuro. Za

pół godziny spotka się z Maxem pod Hyattem. Wyjęła z CD-ROM-u dysk, który już wkrótce

stanie się przyczyną jej zawodowej śmierci, i przez kilkanaście sekund po prostu siedziała,

kręcąc głową i wpatrując się w niebezpieczny krążek plastiku. Pamiętała rozmowę z

restauracji tak dobrze, jakby odbyła się zaledwie wczoraj.

Och, Max, Max, Max. Pytanie, które jej zadał, było nietaktowne i zapewne

obruszyłaby się, gdyby padło z ust kogokolwiek innego. Ale to był cały Blackburn,

nieprawdaż? Potrafił z nią rozmawiać o sprawach, o których nikt inny by nie mógł, nie

narażając się przy tym na jej gwałtowną reakcję. Cóż, od samego początku miał na nią

ogromny wpływ. W jakiś sposób potrafił zmienić swój oczywisty brak taktu w

obezwładniającą broń - może dlatego, że wiedział, iż działa to na jego korzyść, i ta

świadomość sprawiała mu przyjemność.

Wtedy, w restauracji, zapytał niespodziewanie, czy Kirsten ma wyrzuty sumienia w

związku z “podstępnymi poczynaniami korporacyjnymi” swojego pracodawcy. Zupełnie

jakby było całkiem oczywiste, że jest coś złego w tym, jak Marcus Caine prowadzi swoje

interesy. Niebo jest błękitne, morze ogromne, a Marcus Caine to pozbawiony skrupułów łotr.

To elementarz, moja droga Kirsten.

W pierwszej chwili nie wiedziała, co powiedzieć, więc popatrzyła tylko na niego znad

brzegu kieliszka, zastanawiając się, czy rzeczywiście oczekuje od niej jakichkolwiek słów. A

Max po prostu czekał, dając do zrozumienia, że tak właśnie jest.

- Uważam, że twoje pytanie narusza nasze zawieszenie broni - powiedziała w końcu,

mając wciąż nadzieję, że uniknie tego tematu.

- Nieprawda. Sprawdziłem jego zasady i mówią wyraźnie, że to dopuszczalne - odparł

i posłał jej jedno ze swoich pewnych siebie, diabelnie ujmujących spojrzeń. - Nie krępuj się,

możesz mi odpowiedzieć, nie ponosząc żadnego ryzyka.

Nie rozumiała, dlaczego jego pytanie wprawiło ją w taki niepokój. Ani w tamtym

background image

momencie, ani przez kilka następnych chwil. Nie była jeszcze gotowa przyznać się - samej

sobie, tym bardziej zaś Maxowi - że poruszył temat, który już od dłuższego czasu nie dawał

jej spokoju. Że nieprawidłowości finansowych, jakie zauważała w Monolith Technologies -

tak, nieprawidłowości, bo w ten właśnie sposób myślała wtedy o tym wszystkim,

umniejszając zawsze znaczenie podejrzanych materiałów, które przewijały się przez jej

biurko - nie da się wyjaśnić w jakiś zwyczajny sposób.

- Cóż, jestem pewna, że taka jest właśnie reputacja Marcusa wśród jego rywali w

interesach i adwersarzy w bataliach politycznych - odparła wreszcie odrobinę ostrzejszym

głosem, niż zamierzała. Mimo że Max był czarujący, jego wojownicza postawa

zdenerwowała ją. - W przeciwnym razie...

- W gruncie rzeczy chodzi mi przede wszystkim o proces, jaki toczył się przeciw

niemu kilka lat temu - stwierdził Max. - Pamiętasz tę sprawę?

Jako jeden z całej armii fachowców, którzy starali się wówczas powstrzymać falę

nieprzychylnych publikacji wywołaną przez proces, Kirsten pamiętała wszystko aż nazbyt

dobrze. Ponieważ nowy system operacyjny Caine'a ustępował wtedy popularnością jedynie

Windows Microsoftu, który zresztą szybko doganiał w rankingach, producenci

oprogramowania - jeszcze przed rzuceniem na rynek - dostarczali Monolith Technologies

swoje nowe produkty, by sprawdzić ich kompatybilność ze sprzedawanym przez firmę

systemem. Dla obu stron był to korzystny, wręcz zbawienny układ, gdyż system operacyjny

byłby bezużyteczny bez programów pracujących w jego środowisku graficznym, a programy

z kolei byłyby bezwartościowe, gdyby nie współpracowały przynajmniej z jednym z trzech

standardowych systemów operacyjnych.

Problemy pojawiły się, gdy Monolith zaczął obwarowywać patentami i wypuszczać na

rynek oprogramowanie - zdaniem dostawców współpracujących z firmą - niemal identyczne z

tym, które otrzymywał od nich do oceny. Dostawcy oskarżyli zatem Caine'a o to, że jego

specjaliści kradną ich własność intelektualną, dokonując mało znaczących przeróbek interfej-

sów graficznych i architektury użytkowej a następnie sprzedając ją w opakowaniach

handlowych oznaczonych logo Monolith Technologies. Istotnie, Monolith rzucił się

zachłannie na ich produkty i sprzedał je jako własne.

Kirsten odstawiła kieliszek wina i pochyliła się nad stolikiem w stronę Maxa. Jej

ramiona niemal dotykały blatu.

- Wiesz więc zapewne, że sprawa została wycofana z sądu -powiedziała.

- W zamian za olbrzymią kwotę, którą Caine zapłacił za odstąpienie od dochodzenia

roszczeń.

background image

- To nie to samo, co przyznanie się do winy. Kiedy jest się osobą publiczną, warto

czasami wiele poświęcić, by kłopotliwa sprawa zniknęła ze sceny. Zwłaszcza gdy do wyboru

jest tylko jej przeciąganie lub pojawienie się niewyobrażalnych kłopotów.

Blackburn rozłożył ręce.

- Caine'owi można postawić jeszcze wiele innych zarzutów. Na przykład rażącą

pogardę wobec konwencji antyłapówkowej OECD.

- To tylko twoje słowa, Max. To międzynarodowa konwencja, a nie formalny traktat.

A to oznacza, że nie ma mocy prawnej. Trudno uznać za przestępstwo lub grzech to, że

Marcus wykorzystuje brak charakteru sygnatariuszy konwencji... szczególnie Francuzów i

Niemców, którzy jeszcze w ubiegłym roku udzielali ulg podatkowych kompaniom

zamieniającym zobowiązania finansowe na zagraniczne kontrakty. - Kirsten umilkła na

chwilę i wzięła głęboki oddech. - Na miłość boską, Max, nie zamierzam siedzieć tutaj i bronić

wszystkich decyzji ekonomicznych mojego szefa. Ani też ręczyć, że jest porządnym

człowiekiem. Chcę ci tylko powiedzieć, że Caine to pierwszy facet, który założył w pełni

interaktywną sieć telewizji kablowej, mającą oddziały na czterech kontynentach. Już samo to

czyni go w moich oczach geniuszem biznesu. Jeśli jego metody są czasami bezwzględne, to

trudno. Dla mnie liczy się to, że Caine działa legalnie...

- A przynajmniej nigdy mu nie udowodniono, że złamał prawo.

- ...i że bardzo, bardzo dobrze płaci swoim pracownikom - kontynuowała, nie

zważając na jego wtręt.

- Powiedziałbym, że w tym wyświechtanym frazesie, który mówi, iż pieniądze to nie

wszystko, tkwi ziarno prawdy, ale już samo to stwierdzenie mogłoby być frazesem. -

Blackburn uśmiechnął się lekko. - Mam rację?

Kobieta popatrzyła na niego z dziwną mieszaniną osłupienia i rozbawienia.

- Powiedz mi, Max, czy pracujesz dla UpLink za darmo? Czy wędrujesz po świecie,

naprawiając usterki, niczym błędny rycerz w świętej krucjacie Rogera Gordiana, zmierzającej

do połączenia całej ludzkości telefonami komórkowymi i bezprzewodowymi faksami? -

spytała.

Gdyby nie jego jasne, szczere spojrzenie, kolejne słowa mężczyzny zdziwiłyby

Kirsten. Zaraz natomiast pożałowała swojego sarkazmu.

- Roger Gordian to wielki człowiek i gotów byłbym oddać życie, żeby go ochronić -

powiedział z prostotą.

Cholera jasna!

Teraz, wracając myślami do owego wieczoru, przypomniała sobie, jak ogromnie

background image

zaskoczyły ją wówczas słowa Maxa. W jakiś niewytłumaczalny sposób ich niewiarygodna

siła i szczerość przełamały jej ostatnie bariery. Sprawiły, że uczucia do niego - uczucia, które,

jak wierzyła lub raczej chciała wierzyć, tworzyło w ogromnej większości pożądanie - zaczęły

się błyskawicznie przekształcać w prawdziwą romantyczną miłość. Dla Kirsten były to

zupełnie nowe, wstrząsające doznania i nie wiedziała, jak się zachować...

Głos od drzwi gwałtownie wyrwał ją z zamyślenia.

- Ach! Przepraszam, panno Chu. Myślałam, że wszyscy poszli już do domów. Czy

mam wrócić później?

Rozpoznała sprzątaczkę po jej singapurskiej odmianie angielskiego, zanim jeszcze

spojrzała i dostrzegła głowę kobiety w drzwiach biura.

Gdy Kirsten Chu wróciła do Singapuru po zdobyciu dyplomu w Oxfordzie, musiała z

bólem przyzwyczaić się do lokalnego dialektu - irytującego konglomeratu angielskiego,

chińskiego dialektu hokkien oraz hinduskich zwrotów - który brzęczał nieharmonijnie w

powietrzu, dokądkolwiek szła. Wyglądało na to, że szczególnie chętnie posługiwali się nim

robotnicy, którzy przybyli tu z sąsiednich wysp i z Filipin.

Jest tak prawdopodobnie dlatego, pomyślała z kwaśną miną, że lubią się przyglądać

atakom migreny takich awansujących społecznie kiasu jak ona, gdy starają się oni odcyfrować

znaczenie terminów dodanych ostatnio do tej mieszaniny.

- Nie, Lin, wszystko w porządku. - Zamknęła program i wyłączyła komputer. -

Właśnie się stąd zbierałam.

Drzwi otworzyły się szerzej i Lin ze stukotem wprowadziła do środka wózek.

- Dlaczego pracuje pani do tak późna? - zapytała. - Jest piątek wieczór, powinna pani

gdzieś pójść, gdzieś daleko od biura. - Mrugnęła do Kirsten. - Gdzie jest pani przystojny

Amerykanin?

Zapytana uśmiechnęła się, sięgnęła po aktówkę i wsunęła płytę CD do jednej z

wewnętrznych kieszeni, tuż obok miniaturowego magnetofonu cyfrowego, dzięki któremu

Max dowie się czegoś, co powinno go wprawić w ekstazę.

- Prawdę mówiąc, przystojny Amerykanin i ja zamierzamy spotkać się w jego hotelu i

przetańczyć całą noc u Harry'ego - odparła. A jeśli o nią chodzi, może się również dzisiaj

upić, pomyślała. Po tym, jak przekaże Maxowi wykradzione informacje, informacje, które

mogą doprowadzić do upadku przedsiębiorstwo, będzie potrzebowała całego mnóstwa

jakiegoś silnego środka, żeby wypłukać z ust gorzki smak. W końcu firma była dla niej

bardziej niż hojna i dawała jej olbrzymie możliwości rozwoju zawodowego, a tkwiąca w

Kirsten tradycjonalistka wychowana we wschodniej kulturze, kładącej nacisk na życie w

background image

grupie, żądała od niej bezwzględnej lojalności.

- Niech się pani dobrze bawi - powiedziała Lin, a na jej szerokiej twarzy pojawił się

uśmiech. - Proszę obiecać, że opowie mi pani o tym w poniedziałek.

Kirsten zamknęła aktówkę.

- Dobrze, ale tylko tyle, ile będzie wypadało - odparła.

Blackburn przemierzał szybko Scotts Road w kierunku Hyatta, przedzierając się w

olbrzymim miejskim ruchu przez hordy klientów domów towarowych oraz tłumy

zmęczonych i lekko wstawionych urzędników, którzy wracali właśnie do domów po

popołudniowym piątkowym koktajlu. Była siódma wieczorem, ale słońce dopiero zaczynało

tracić intensywność. Pocąc się mocno i czując na sobie mokrą jak nasiąknięta gąbka koszulę,

Max tęsknił za prysznicem... Doprawdy fantastyczny początek weekendu! Co gorsza, umówił

się z Kirsten na szóstą, więc chociaż rozmawiał z nią przez telefon komórkowy i uprzedził, że

się spóźni, dręczyły go wyrzuty sumienia, iż nie zdołał dotrzymać nawet drugiego terminu.

Ona tymczasem, zupełnie sama, czeka teraz na niego z materiałem znacznie bardziej

niebezpiecznym niż granat z wyciągniętą zawleczką.

Zasługiwała na lepsze traktowanie.

Najbardziej frustrowało Blackburna to, że wyruszył na spotkanie ze sporym zapasem

czasu. Na dworzec autobusowy w Johor Baharu podwiózł go jeden z członków jego zespołu

ochrony, a tam natychmiast wsiadł do ekspresu Johor Baharu - Singapur, który przejeżdżał

przez groblę. Już dawno odkrył, że jest to szybki i prosty sposób pozwalający dotrzeć na

wyspę ze stałego lądu - o wiele szybszy niż jazda którymś z land roverów kompanii, jako że

rejsowe autobusy miały wydzielone pasy ruchu, a celnicy - w przeciwieństwie do ciężarówek

i prywatnych pojazdów, które często tkwiły na granicy w długich kolejkach - zazwyczaj od

razu je przepuszczali. Jednak tego wieczoru na punkcie kontrolnym na moście wszystkich

podróżnych - czy to podróżujących publicznymi, czy też prywatnymi autobusami -

poddawano szczegółowej kontroli granicznej, przez co w obu kierunkach tworzyły się

olbrzymie korki. I chociaż nikt z kontrolujących nie zatroszczył się, by wyjaśnić przyczyny

tych obostrzeń, wielu współpasażerów Maxa było przekonanych, że są one związane ze

sprawą Guanyin, która zdominowała w ciągu tygodnia wszystkie serwisy informacyjne stacji

radiowych. Nie mając innego zajęcia podczas przedłużających się postojów, rozprawiali

głośno. Wreszcie doszli do wniosku, że urzędnicy szukają porywaczy załogi albo ich

sprzymierzeńców, którzy mogliby starać się prześliznąć przez granicę z Malezją, by pomóc

piratom w ucieczce.

Blackburn dopiero teraz usłyszał o całej sprawie. Przez ostatnie dni był zbyt

background image

pochłonięty analizami bezpieczeństwa naziemnej stacji łączności satelitarnej, żeby śledzić

rozwój każdej sensacyjnej sprawy w Singapurze. Teraz jednak zauważył, że zwyczajowy

kontyngent pracujących na granicy biurokratów wzmocnili mężczyźni w mundurach

singapurskiej policji. Zrozumiał, że w powietrzu wisi coś naprawdę nadzwyczajnego.

Nie zastanawiał się nad tym długo. Jego myśli pochłaniały inne sprawy i nie zwracał

uwagi na to, co się dzieje dokoła, gdy autobus przejeżdżał powoli nad cieśniną Johor i

wytaczał się na autostradę Bukit Timah, by wreszcie wśród bujnej, starannie utrzymanej

parkowej zieleni wyspy pomknąć na południe, ku dworcowi autobusowemu Ban San. Jeśli

Kirsten dotarła w końcu do dowodów, jakie miał nadzieję zdobyć po przeszukaniu baz

danych komputerów Monolith Technologies, mroczna gra, którą podjął w dniu, gdy się

spotkali, miała wkrótce dobiec końca. Tylko ile będzie ją to kosztowało? W Monolith będzie

skończona. Twarda prawda była taka, że niestety będzie to też koniec ich związku.

A przecież zasługiwała na więcej, o wiele więcej, niż ostatecznie od niego otrzyma.

Udało mu się przerwać te rozważania dopiero pod koniec podróży. Wysiadł na

przystanku przy Arab Street, przesiadł się do autobusu miejskiego i pojechał do centrum.

Pojazdy znowu poruszały się w ślimaczym tempie, tym razem z powodu zwyczajnego

wieczornego szczytu komunikacyjnego. Uznawszy, że pieszo szybciej dotrze do celu, Max

wysiadł przy Orchard Road i pobiegł na zachód. Mijał ciągnące się wzdłuż ulicy - niczym

nowoczesne kryształowe pałace - lśniące, szklane centra handlowe. W ich fasadach odbijały

się ostre promienie słoneczne i mimo ciemnych okularów raziły go w oczy.

Blackburn skręcił w prawo w Scotts Road i mrużąc oczy w blasku, ruszył w kierunku

jeszcze jednego ekskluzywnego centrum handlowego oraz piętrzącej się za nim wysokiej wie-

ży Hyatt Regency.

Czekała w zwykłym miejscu nieopodal głównego wejścia. Rozpuszczone włosy

opadały jej na ramiona. Miała na sobie prostą, jasnobeżową sukienkę. Przyglądała się

pojazdom sunącym jednokierunkową jezdnią, prawdopodobnie spodziewając się, że ujrzy go

wkrótce wysiadającego z jednej z taksówek lub autobusów, które płynęły nieprzerwanym

strumieniem obok hotelu. Gdy tylko Max zaczai się zbliżać do Kirsten, natychmiast

zawładnęła nim mieszanina poczucia winy i pożądania, która zawsze ogarniała go, kiedy się

spotykali. Oddawała mu się bez wahania, a jego pożądanie było równie silne, lecz nie kochał

jej tak jak ona jego. Wyznał Kirsten miłość tylko dlatego, że wymagały tego jego egoistyczne

cele. I chociaż wszystkie te kłamstwa i manipulacje profanowały ich nawet najbardziej

intymne chwile, zdawał sobie sprawę, że ani na moment nie przestanie kłamać, dopóki nie

osiągnie tego, do czego zmierza... a to nawet nie będzie takie trudne.

background image

Nie, Boże pomóż mi, w ogóle nie będzie trudne, myślał, zbliżając się szybkim

krokiem do Kirsten.

Xiang siedział za kierownicą samochodu dostawczego zaparkowanego przy wjeździe

dla dostawców Hyatta, w górnej części Scotts Road. Niecałe pół godziny wcześniej

prawdziwy kierowca ciężarówki przyjechał do hotelu z dostawą świeżej bielizny. Teraz jego

nagie zwłoki leżały z tyłu, zawinięte w okrwawione obrusy zrzucone z wielkiego stosu

bielizny, którą właśnie zamierzał wyładowywać, gdy Ibanin wynurzył się niespodziewanie za

jego placami. Krew trysnęła z ucha, przez które Xiang wepchnął sześciocalową igłę kanata.

Pirat przekłuł bębenek mężczyzny i wbijając broń kanałem słuchowym w miękką tkankę

mózgu, zabił go natychmiast w niemal całkowitej ciszy.

Biała służbowa kurtka, którą Ibanin ściągnął ze zwłok, upstrzona była na kołnierzyku

plamami krwi, poza tym okazała się stanowczo za mała. Xiang był jednak przekonany, że tak

długo, jak pozostanie w samochodzie, nikt tego nie zauważy. A jednak z każdą chwilą robił

się coraz bardziej niespokojny. Gdzie jest Amerykanin? Nie mógł przecież parkować bez

końca przed rampą załadowczą, nie wzbudzając przy tym podejrzeń.

Opanowawszy zniecierpliwienie, oparł delikatnie głowę o zagłówek. Chciał sprawiać

wrażenie kogoś, kto wypoczywa za kierownicą. I czekał. Jeśli dopisze mu szczęście,

zamordowany kierowca będzie miał niedługo towarzystwo.

Reszta jego zespołu uderzeniowego zajmowała pozycje dokoła hotelu. Dwóch

mężczyzn pilnowało drzwi, dwóch stało przed kompleksem Royal Holiday Inn po drugiej

stronie ulicy, a czterech rozproszyło się między północnym i południowym narożnikiem

Scotts Road.

Wszyscy wyglądali podobnie - czarnowłosi, o kamiennym spojrzeniu lodowatych

oczu, ostrych rysach oraz skórze koloru wysuszonej na słońcu gliny. Byli silni, dobrze

zbudowani, a ich potężne mięśnie prężyły się niczym napięte skórzane postronki. Każdy z

nich skrywał jakąś broń pod luźnym, szarym ubraniem, które pozwalało im zapuścić się

niepostrzeżenie na polowanie w śpieszący we wszystkich kierunkach tłum.

Mrowie ludzi dokoła nie było dla nich żadną przeszkodą. Podobnie jak to, że słońce

wciąż jeszcze nie zaszło. Uderzenie w ciemności, na pustych ulicach i przy mniejszym ruchu

było o wiele bardziej ryzykowne. W nocy ich ruchy przyciągałyby uwagę tak jak nagłe

pojawienie się fal na spokojnej powierzchni stawu. W tej chwili hałas i liczni przechodnie

zapewniały im znakomity kamuflaż.

Kobieta już od jakiegoś czasu stała przed wejściem do Hyatta i spoglądała na ulicę,

background image

jakby spodziewała się, że w każdej chwili ktoś do niej dołączy. I o to właśnie chodziło... Już

od kilku dni skradali się za nią jak wilki za ofiarą. Dzisiaj miała ich doprowadzić do

prawdziwej zwierzyny. To dzisiaj wykonają wreszcie robotę, za którą im zapłacono.

Kobieta spojrzała w kierunku Orchard Road i jej oczy rozszerzyły się.

Obserwatorzy odnotowali to. Uśmiechnęła się, pomachała ręką. Na jej twarzy pojawił

się wyraz zadowolenia i podekscytowania.

Prześladowcy zauważyli i to.

Podążyli wzrokiem za jej spojrzeniem, niecierpliwi, chcąc jak najszybciej ujrzeć

Amerykanina. Wreszcie go dostrzegli. Mimo że mężczyzna, który zmierzał w jej kierunku,

nosił lotnicze okulary przeciwsłoneczne, bez trudu rozpoznali w nim osobnika z fotografii.

Uniósł rękę w geście powitania i przyspieszył kroku.

- Max! - zawołała kobieta, schodząc ze schodów.

Prześladowcy zaczęli zacieśniać krąg wokół ofiar.

background image

6

WASZYNGTON

18 WRZEŚNIA 2000

- Postawmy sprawę jasno, Alex: twój przyjaciel Gordian nie powinien zwracać uwagi

na zaniki, ale na klucze... No, przestańmy wreszcie nabijać sobie głowę wynalazkami

satelitarnymi tego dupka, bo i tak za tym nie nadążam!

U szczytu kariery kontradmirał w stanie spoczynku Craig Weston uważany był za

jedną z największych grubych ryb w US Navy. Opinię tę zawdzięczał funkcji

głównodowodzącego SUBGRU 2, zespołu grupującego wszystkie uderzeniowe okręty

podwodne działające z wybrzeża Atlantyku. Dowództwo oraz centrum szkolenia marynarzy

amerykańskiej floty podwodnej znajdowały się w Groton w stanie Connecticut. W skład

zespołu wchodziły trzy eskadry atomowych okrętów podwodnych rozmieszczone wzdłuż

zwodniczo spokojnej linii brzegowej Nowej Anglii oraz dwie eskadry podzielone między

bazy w Charleston w Karolinie Południowej i Norwalk w Wirginii -w sumie czterdzieści

osiem okrętów podwodnych o napędzie atomowym, jedna podwodna łódź badawcza oraz

spora grupa jednostek wsparcia. Biorąc pod uwagę, że uzbrojenie konwencjonalne i atomowe

jednej tylko łodzi podwodnej wystarczało, by wymazać z map spore nadbrzeżne miasto,

niszczycielska siła, jaką dysponował Weston, była, co tu ukrywać, bardzo znacząca.

Alexa Nordstruma, który obserwował właśnie, jak Weston ćwiczący na ergometrze w

klubie Northwest Health and Fit-ness, najbardziej interesowało, ile z tej siły kontradmirał za-

chował na emeryturze. Wysoki, szczupły, zbliżający się do siedemdziesiątki mężczyzna o

srebrzystych, przyciętych przy skórze włosach, szarych jak burzowe chmury oczach i szczęce

rysującej się ostro niczym krawędź góry wykonywał swoją poranną porcję ćwiczeń z powagą

i koncentracją... a także z wielką zaciętością, manifestowaną często przedłużającymi się sal-

wami przekleństw, które w bardzo twórczy sposób odnosiły się do różnych szczegółów

anatomii. Okrzyki te były jednak na tyle ciche, że nie naruszały reguł obowiązujących w

klubie.

- Co za dziwka! Dostanę cię, ty wiecznie niedopieprzona, zawszona cipo! - warczał,

zwiększając tempo ćwiczeń.

Ubrany był na pokaz w szorty i koszulkę gimnastyczną, podkreślające - Nordstrum

sądził, że kontradmirał zdaje sobie z tego sprawę - budowę ciała, której mógłby mu pozazdro-

ścić nawet człowiek młodszy od niego o trzydzieści lat. Budowę, którą w wypadku

background image

mężczyzny w jego wieku i cieszącego się tak doskonałym zdrowiem można było doprawdy

uznać za fenomenalną. Po tym, jak Weston przeszedł ostatnio intensywną chemoterapię,

mającą pokonać raka prostaty, który atakował jego węzły limfatyczne, zyskał u Alexa status

niemal nadczłowieka. Kiedy zaczął poruszać wiosłami ergometru, napięły się boczne mięśnie

jego ud. Pod napinającą się koszulką pracowały - grube na oko na dwa cale - mięśnie brzucha

i klatki piersiowej, a bicepsy wybrzuszały się, gdy na zakończenie ćwiczeń przyciągał wiosła.

Kontradmirał opadł na oparcie, by odpocząć; kołysał nieznacznie biodrami, a napięte

powrozy mięśni drżały lekko niczym cięciwa.

Siedząc obok niego na rowerze do ćwiczeń, Nordstrum spojrzał na swoje zwiotczałe

mięśnie, poczuł lekkie zażenowanie i zwiększył przełącznikiem poziom trudności,

- Myślałem, że zdradzi mi pan dzisiaj kulisy powstawania Seawolfa - odezwał się,

pragnąc, by tamten nie wyczuł w jego głosie rozczarowania. - Jakim cudem rozmawiamy

więc o Rogerze Gordianie?

- Nie bądź takim mądralą. Nie zawsze tak hojnie udzielam rad - odparł Weston.

Alex zmarszczył czoło.

- W porządku, niech będzie, jak pan chce. Ale ja naprawdę bardzo potrzebuję tej

informacji.

- I zaraz ją uzyskasz.

Weston zaczął ponownie wiosłować, cicho wciągając i wypuszczając powietrze przez

nos. Spojrzenie skoncentrował na ekranie, na którym - dzięki sprzężeniu ergometru z

komputerem - dwie niewielkie łodzie, czerwona i niebieska, sunęły w symulowanym wyścigu

po zielonej wodzie wzdłuż białego, piaszczystego brzegu. Nordstrum czekał, aż mężczyzna

znów zacznie mówić, ledwie świadomy cichej pracy ustawionych w sali nowoczesnych

przyrządów gimnastycznych. Od czasu do czasu słyszał pneumatyczny szum dźwigni

stepperów oraz metaliczny brzęk opadających obciążników, przede wszystkim jednak w tym

akustycznym pomieszczeniu docierały doń kontrolowane odgłosy ludzkiego wysiłku:

gwałtowne, miarowe wydechy i rytmiczne uderzenia stóp o ruchome gumowe bieżnie.

- Pozwól, że cię o coś spytam - odezwał się Weston po dłuższej chwili. - Co by cię

bardziej zdenerwowało: zgraja złodziei wprowadzająca się do sąsiedniego domu, w którym

jest taki sam system alarmowy jak twój, czy ci sami kanciarze nie dysponujący żadnym

systemem alarmowym, ale za to mający wiedzę i narzędzia, dzięki którym mogliby

rozpracować twój? Wiedzę i sprzęt, dzięki którym potrafiliby otworzyć twoje frontowe drzwi,

wyłączyć alarmy i w każdej chwili wkroczyć do twojej sypialni, niezależnie od tego, czy

akurat byś tam był, czy nie.

background image

- To pytanie retoryczne - odparł Nordstrum. - Wolałbym w ogóle nie mieć z nimi do

czynienia.

- Oczywiście, jak każdy, jednak nie takie były możliwości. Odpowiedz, proszę.

Alex wzruszył ramionami i zaczął pedałować pochylony nad kierownicą. Ręcznik,

który przewiesił przez ramiona, szybko wilgotniał od potu.

- Sądzę, że nie chciałbym ich wpuścić do mojego domu - powiedział.

Weston posłał mu krótkie spojrzenie.

- No właśnie. Taki jest właśnie mój punkt widzenia. Gordian chce, żeby jego sprawa

pojawiła się na forum publicznym, więc powinien być to również jego punkt widzenia.

- Czyli nikomu nie wolno wiedzieć o nich więcej, niż pan zamierza zdradzić, zgadza

się?

- Tak - odparł kontradmirał i ponownie odwrócił się w stronę ekranu. - Co chcesz

wiedzieć o okręcie podwodnym?

Nordstrum pomyślał, że już to sobie wyjaśnili.

- Wszystko, co może mi pan o niej powiedzieć. Chyba mam prawo wiedzieć, czym

popłynę.

- I o jakiej będziesz pisał.

- Tak, tym bardziej że jestem poważnym dziennikarzem i nie lubię wychodzić na

idiotę.

Weston spojrzał na ekran, rzucił kolejną wiązankę epitetów i mocniej pociągnął za

wiosła.

- Czy oglądałeś kiedykolwiek w telewizji ten stary program Podróż na dno morza? -

zapytał. - Moi chłopcy gapili się na to z nabożeństwem, kiedy byli młodzi. Nadawano go w

każdy niedzielny wieczór, o siódmej. Gdy wyjeżdżałem w podróże służbowe, telefonowałem

po programie i słuchałem, jak streszczają mi kolejne odcinki.

Dziennikarz potrząsnął przecząco głową.

- W tamtym czasie nie odbieraliśmy w Pradze amerykańskich programów - odparł. -

Proszę obwiniać za moją ignorancję komunistów.

- No tak, zapomniałem, gdzie dorastałeś - rzucił Weston. -W programie pokazywano

okręt podwodny przyszłości, który za jedną z powieści Jules'a Verne'a nazwano Nautilus.

Seawolf jest jego odpowiednikiem i ma mnóstwo możliwości, o których konstruktorzy

jednostek klasy Los Angeles mogli tylko marzyć. Ta cholerna maszyna to jeden wielki

poligon doświadczalny dla zaawansowanych technicznie urządzeń służących do prowadzenia

wojny na morzu. Dzięki modułowej konstrukcji można ją bez końca udoskonalać. Ma nowy,

background image

znacznie bardziej hydrodynamiczny kształt oraz zintegrowane układy wykrywania celu,

telemetrii i łączności. Na pokładzie przenosi typowy zestaw rakiet Harpoon typu woda-woda,

torped model 48, min i wszystkiego, co zechcesz, plus nowe, przeznaczone do atakowania

celów lądowych tomahawki błock 5. Utrzymują się w powietrzu do dwóch godzin i można na

nich zainstalować tyle różnych głowic bojowych, że nie potrafiłbym teraz ich wszystkich

wymienić. Dotyczy to też amunicji Hard Target Smart Fuze, zdolnej wbić się w ziemię przed

eksplozją nawet na dwadzieścia stóp. - Weston mrugnął do Nordstruma i konfidencjonalnie

ściszył głos. - Pamiętaj, że choć oficjalnie marynarka nie ma na okrętach podwodnych

tomahawków z głowicami nuklearnymi, zawsze oczywiście można je zainstalować.

- Oczywiście - powtórzył Alex.

- Powinienem dodać, że Seawolf może operować w pasie przybrzeżnym.

- W pobliżu portów, miast, umocnionych baz wroga i innych celów lądowych?

- Właśnie. - Kontradmirał przyjrzał się uważnie swojemu odbiciu w zajmujących całą

wysokość ściany lustrach, zaklął zdegustowany i wyprostował się. - Zanim podam ci więcej

szczegółów, powinieneś się dowiedzieć, dlaczego nie uważam włączenia Seawolfa do

programu SEAPAC za jeszcze jeden typowy intelektualny pierd prezydenta, lecz za

największe śmierdzące kretyństwo jego rządów.

- Niech pan pozwoli, że zgadnę - powiedział dziennikarz. - Martwi pana perspektywa

pałętających się po jego pokładzie Japończyków, Koreańczyków i innych naszych

sprzymierzeńców z tamtego regionu, nawet jeśli nie będą to żołnierze, lecz – powiedzmy -

lekarze, naukowcy i tym podobni.

- Znasz mnie dobrze, Alex. To najbardziej idiotyczny punkt tego całego traktatu.

Nordstrum pedałował i spoglądał ze zdumieniem na kontradmirała. Weston nie był

jeszcze spocony, podczas gdy on padał już wprost ze zmęczenia.

- Sam nie wiem. Może w swojej analogii posłużył się pan złym programem

telewizyjnym. Może raczej należałoby go ukazać jako coś w rodzaju USS Enterprise.

Przedstawiciele miłujących pokój narodów konsolidujący swoje środki, by bronić się przed

Klingonami.

- Nigdy nie rozumiałem, jak to miękkie gówno zdobyło aż taką popularność.

Nordstrum uśmiechnął się.

- W każdym razie wie pan dobrze, że od pewnego czasu nasi sprzymierzeńcy z Azji

Wschodniej naciskają, by zwiększyć ich udział w regionalnych operacjach wojskowych. Sami

Japończycy wydają każdego roku grube miliony dolarów na prowadzone wspólnie z nami

badania nad systemami obrony przed pociskami balistycznymi. Bo przecież mają w swojej

background image

przestrzeni Klingonów. Korea Północna dysponuje Nodongami-2, zdolnymi przenieść

głowice biologiczne lub chemiczne do samego centrum Tokio. - Urwał, chcąc uspokoić

oddech. - I nie możemy powiedzieć, że nagle wyciągnęli coś z kapelusza. To logiczny rozwój

sytuacji strategicznej.

- Co podkreślasz ad infinitum na łamach swojej gazety. Czasami myślę sobie, że

robisz to tylko po to, by załapać się na darmową emocjonującą przejażdżkę łodzią podwodną

- powiedział Weston.

Nordstrum popatrzył na kontradmirała.

- Powinienem się teraz obrazić? - zapytał.

- To był żart - odparł tamten, jednak w jego głosie nie było ani cienia humoru. -

Widzisz, współpraca to jedna sprawa. Ale z drugiej strony, jest różnica między współpracą a

zgodą na to, żeby zagraniczni marynarze mieszkali i pracowali na pokładzie naszej

najnowocześniejszej atomowej łodzi podwodnej, pieprzonego lewiatana głębin. Co myślał

sobie nasz wywiad i kontrwywiad, gdy zgadzał się na to? Nigdy nie miałem fobii na punkcie

Japonii, nie wątpię jednak, że każdy Japończyk na pokładzie Seawolfa zrobi dokładnie to, co

będzie leżało w najlepiej pojętym interesie jego kraju. A przecież od kilku lat w imię tego

interesu przeprowadzają wspólne ćwiczenia wojskowe z Chińczykami i Rosjanami. Sięgają

we wszystkich możliwych kierunkach, nie tylko ku nam!

- Nigdy nie sugerowałem, że z SEAPAC nie wiąże się żadne ryzyko. Bez wątpienia

procedury bezpieczeństwa muszą być bardzo ostre...

- Wspomniałeś o personelu medycznym. Za kilka tygodni sam się przekonasz, że

nawet na największej łodzi podwodnej już po chwili można zachorować na klaustrofobię. A z

pokładowego szpitala jest tylko jeden skok do przedziału torpedowego. Albo do sterowni.

Duchy potrafią latać między pokładami, Alex. I włazić niepostrzeżenie dokładnie tam, gdzie,

kurwa, chcą. Mogą się stać, cholera, niewidzialne.

Weston wiosłował w milczeniu na ergometrze. Najwyraźniej nie miał już nic do

dodania po tym, jak uchylił swojemu rozmówcy rąbka tajemnicy na temat urządzeń

zamontowanych na łodzi. Dlaczego, do diabła, zboczyli na tematy polityczne?

Nordstrum zdjął nogi z pedałów i wytarł czoło ręcznikiem.

- Mam dosyć - powiedział. - Czy to nie pora na śniadanie?

- Jestem winien tej cholernej maszynie jeszcze jakiś kwadrans życia - odparł

kontradmirał. - Może następnym razem. Zjemy sobie kilka naleśników.

- Doskonale - stwierdził dziennikarz i ruszył w kierunku szatni.

- Alex...

background image

Mężczyzna zatrzymał się i spojrzał na niego przez ramię.

- To kwestia klucza, a nie zamka. Powiedz to Rogerowi Gordianowi. Jeszcze przed

konferencją prasową. Zgoda?

Nordstrum mierzył przez chwilę Westona wzrokiem, po czym skinął głową.

- Zgoda - powiedział.

background image

7

SINGAPUR

18 WRZEŚNIA 2000

Ledwo uchwytne sygnały nakazały Blackburnowi zachować najwyższą czujność. Nie

potrafiłby ująć tego przeczucia w słowa - to instynkt, wykształcony podczas wielu lat walki w

SAS, podpowiadał mu, że powinien bardzo uważać. A swojemu instynktowi ufał nie mniej

niż oczom i uszom.

Mężczyzna, który zwrócił jego uwagę, stał na przystanku autobusowym i czytał jakiś

magazyn. Dlaczego jednak spojrzał błyskawicznie na Maxa ponad brzegiem czasopisma, kie-

dy ten go mijał? I skąd to nagłe napięcie ciała oraz mina, która świadczyła dobitnie, że go

rozpoznał?

Dlaczego zaś przede wszystkim Blackburn miał wyraźne wrażenie, że jest

obserwowany?

Może dwadzieścia jardów przed nim Kirsten zaczęła już schodzić frontowymi

schodami Hyatta. Max zwolnił i oderwał od niej wzrok. Nim ponownie spojrzał na

dziewczynę, przebiegł wzrokiem od lewej do prawej, sprawdzając wszystko w promieniu

kilku stóp, a następnie odwrócił się i przyjrzał uważnie ulicy za swoimi plecami. Potrafił z

ogólnego planu wyławiać właściwe szczegóły, dzieląc obserwowany obszar na sektory.

Wszystkich ludzi, którzy znajdowali się w zasięgu jego wzroku, Blackburn traktował

jak poruszające się lub nieruchome obiekty i porównywał ich położenie z ogólnymi zasadami,

jakie obowiązywały w ruchu ulicznym. Szukał w ich zachowaniu elementów, które z nimi nie

współgrały.

Kilka szczegółów aż za bardzo rzucało się w oczy.

Pewien mężczyzna, który stał dotąd spokojnie po drugiej stronie ulicy obok przejścia

dla pieszych, zaczął się nagle przedzierać w jego kierunku między samochodami, nie czekając

na zmianę świateł - rzadki to widok w kraju, w którym za przechodzenie przez jezdnię na

czerwonym świetle wymierza się drakońskie kary. Inny - gdy tylko znalazł się w pobliżu

Blackburna - niespodziewanie przyspieszył, co odróżniło go od poruszającego się jednostajnie

tłumu. Kolejni dwaj zbliżali się prędko z obu stron do głównego wejścia do hotelu.

Max raz jeszcze rzucił okiem za siebie i poczuł, jak skóra cierpnie mu na karku.

Mężczyzna, którego minął na przystanku autobusowym, przepychał się energicznie ku niemu,

nie zainteresowany już ani trochę kolorowym magazynem.

background image

Wszyscy byli mniej więcej w tym samym wieku, mieli azjatyckie rysy i nosili niemal

identyczne ubrania.

Rozpoznanie zabrało mu co prawda tylko niecałe osiem sekund, ale nie miał już czasu,

by się zastanawiać. Nauczył się jednak zwracać uwagę na wszystko, co dzieje się wokół

niego, i szybko porządkować zebrane fragmenty mozaiki. Zrozumiał, że wchodzi prosto w

pułapkę. W zamykającą się pułapkę. Nie wiedział dokładnie, kim są wrogowie, gdzie jeszcze

stoją, a nawet ilu ich w sumie jest. Ale znał pozycje tych pięciu.

Szedł, próbując opanować zdenerwowanie i podejmując rozpaczliwe wysiłki, by nie

dać po sobie poznać, że dostrzegł napastników. Kirsten była już w połowie schodów, a

mężczyźni, którzy wyłonili się ze stanowisk przy drzwiach hotelu, wyraźnie zbliżali się do

niej. To mogło znaczyć tylko jedno: bez względu na to, kto ich przysłał, wiedzą coś o plikach

Monolith Technologies. Musiał natychmiast wydostać ją z potrzasku. Ale jak?

Spojrzał na chodnik przed hotelem i wpadł na pewien pomysł.

Nie tracąc ani chwili, sięgnął do kieszeni sportowej kurtki po telefon, otworzył klapkę

i wcisnąwszy jeden z przycisków szybkiego wybierania, wywołał zakodowany numer

Kirsten. Prosił Boga, żeby jej aparat był włączony i żeby - jeśli tak jest - natychmiast przyjęła

rozmowę.

Kirsten była już niemal na chodniku, gdy w jej torebce rozdzwonił się telefon.

Przystanęła, spojrzała w stronę Maxa i uśmiechnęła się. Przyciskał telefon do ucha. Czy

zamierzał podroczyć się z nią w ten sposób, zanim do niej dotrze?

Oparłszy się o barierkę, postawiła na schodach aktówkę i odebrała.

- Cześć, widzę, że wreszcie...

- Nic nie mów. Nie mamy czasu - przerwał jej. Zdezorientowana, popatrzyła na niego

i stwierdziła, że twarz ma równie poważną jak ton głosu.

- Max, co się stało?

- Powiedziałem, żebyś była cicho i słuchała.

Żołądek podszedł jej do gardła. Przełknęła ślinę, skinęła głową i zacisnęła dłoń na

telefonie.

- Kilka kroków przed tobą, po prawej, jest postój taksówek. Podejdź do jednej z nich

tak szybko, jak tylko możesz, ale nie biegnij.

Znów skinęła głową, spoglądając na niego zdziwionym, pytającym wzrokiem.

Przecież zbliżał się do niej z przeciwnej strony. O co mu chodzi?

Nagle jej niedowierzanie i zaniepokojenie przerodziły się w paniczny strach.

background image

Dysk. Boże, to ma na pewno związek z...

- Chcę, żebyś wskoczyła do taksówki i natychmiast stąd spadała. Wkrótce się z tobą

skontaktuję. Zrozumiałaś?

Po raz trzeci skinęła głową.

- Ruszaj! - ponaglił ją.

Serce biło jej jak oszalałe. Wrzuciła telefon do torebki, podniosła aktówkę i zaczęła

pospiesznie pokonywać ostatnie stopnie schodów, zmierzając w kierunku taksówki.

Dwaj członkowie zespołu uderzeniowego znajdujący się najbliżej kobiety dostrzegli,

że zatrzymała się na schodach i wyciągnęła z torebki telefon komórkowy. Potem spojrzeli w

dół ulicy, na Blackburna, zobaczyli, że on też korzysta z telefonu, i natychmiast zorientowali

się, iż zostali zdemaskowani.

Jeden z nich podniósł dłoń, by dać o tym znać pozostałym.

Po kilku sekundach zauważyli, że kobieta ruszyła w dół schodów i dotarła do ich

podstawy, lecz wtedy - zamiast do Blackburna - poszła w kierunku postoju taksówek.

Obaj mężczyźni przyspieszyli kroku, przepychając się między ludźmi. Byli

przekonani, że są na tyle blisko, iż zdołają przeciąć jej drogę.

Blackburna wciąż dzieliło od Kirsten kilkanaście kroków, gdy zobaczył, jak jeden z

napastników odwraca głowę w jej stronę, potem spogląda na niego, a następnie przekazuje

jakiś sygnał swoim kompanom.

Niedobrze, pomyślał. Jeśli mężczyzna dostrzegł, jak korzystali z telefonów, nie musi

wcale być geniuszem, by domyślić się, że rozmawiali ze sobą i że zasadzka nie jest już żadną

tajemnicą. Sygnał przekazany kompanom mógł być zarówno ostrzeżeniem, jak i ponagleniem

do działania.

Kirsten dotarła już do chodnika, odwróciła się plecami do Maxa i szybkim krokiem

ruszyła ku postojowi, gdzie w długim rzędzie czekały na klientów brązowo-beżowo-

niebieskie taksówki Comfortu. Dwaj mężczyźni, którzy pilnowali drzwi hotelowych,

odwrócili się i poszli za nią. Gdy znaleźli się między nim a dziewczyną, Blackburn na

moment stracił Kirsten z oczu.

Zacisnąwszy zęby, Max runął na grupę kobiet ze zwisającymi z ramion torbami na

zakupy, a następnie przedarł się przez gromadkę biznesmenów w ciemnych garniturach.

Podążał za dwoma napastnikami, robiąc, co w jego mocy, by nie zacząć biec. Gdyby pobiegł,

tamci dwaj z pewnością poszliby w jego ślady, a nie miał przecież pewności, czy zdoła ich

background image

wyprzedzić albo czy w tłumie nie znajduje się jeszcze jakiś członek bandy, którego nie zdołał

rozpoznać i który jest nawet bliżej Kirsten niż ci dwaj.

Zbliżył się do napastników, potem jeszcze trochę, a kiedy wreszcie znalazł się tuż za

ich plecami, wyminął ich łukiem z lewej strony, schodząc z krawężnika i ponownie wchodząc

na chodnik. Był teraz pomiędzy nimi a kobietą. Dzieliły go od niej zaledwie trzy stopy, może

mniej.

Mógł jej niemal dotknąć.

Niemal...

Z tyłu dotarły do niego odgłosy szybkich kroków. W tym momencie – nie po- wstrzymując się dłużej -

rzucił się pędem do przodu, wiedząc, że nie ma już czasu na wahanie. W końcu dotarł do Kirsten, chwycił ją za

ramię i tak gwałtownie pociągnął w kierunku taksówek, że mało brakowało, a upadłaby na asfalt. Cały czas

osłaniał dziewczynę ciałem przed napastnikami.

Kirsten zesztywniała z przerażenia. Przez kilka stóp - nie rozumiejąc, co się

wydarzyło - potykała się i próbowała stawiać opór, aż w końcu nagle pojęła, że to Max.

Rozluźniła się i pozwoliła mu się prowadzić.

Gdy znaleźli się na postoju, popatrzyła przestraszonym wzrokiem w jego oczy. Ich

policzki niemal otarły się o siebie.

- Max. Dobry Boże, Max! Przez chwilę myślałam, że to któryś z nich! Ja...

- Cicho!

Kirsten natychmiast umilkła i drżąc, przywarła do niego. Nie zdawała sobie sprawy,

że patrzy ponad jej ramieniem na jedną z zaparkowanych taksówek, dopóki nie wyciągnął

ręki i nie szarpnął za drzwiczki. Zrobił to tak gwałtownie, że przemknęła jej szalona myśl, iż

urwie klamkę.

To, co nastąpiło później, miało na zawsze pozostać koszmarem we wspomnieniach

kobiety. W jednej chwili obejmował ją jeszcze ramieniem, praktycznie niosąc przez chodnik,

a już w następnej pchnął na tylne siedzenie taksówki. Sam został na chodniku. Stał tam

samotnie, przechylając się przez otwarte drzwi wozu.

- Selangor! - krzyknął do taksówkarza.

Mężczyzna za kierownicą odwrócił się, by spojrzeć na Maxa przez plastikową szybę,

która oddzielała go od miejsc dla pasażerów. Zahaczył przy tym ramieniem o kilka

zwisających z lusterka amuletów.

- Przykro mi, lah, żadnych długich kursów - powiedział, kręcąc głową.

Blackburn wcisnął dłoń do kieszeni spodni, wyrwał z niej zwitek banknotów i rzucił

go na przednie siedzenie.

background image

- Tu jest ponad dwieście amerykańskich dolarów - warknął. - Zawieź tę kobietę na

miejsce i wszystkie są twoje.

Kirsten wpatrywała się w niego w bezsilnej desperacji. Tymczasem kierowca wziął do

ręki pieniądze i patrzył na nie ze zdumieniem.

- Max, ja nic nie rozumiem! - krzyknęła histerycznie. - Co się dzieje?! Dlaczego nie

jedziesz ze mną?!

- Zostań u siostry. Jeśli nie odezwę się w ciągu najbliższych kilku dni, chciałbym,

żebyś skontaktowała się z facetem o nazwisku Peter Ni... - Poczuł, że ktoś chwyta go od tyłu

za lewy łokieć. Napiął mięśnie, zamierzając nie dopuścić napastników do taksówki. - Ruszaj!

- krzyknął do kierowcy, cofnął głowę i zatrzasnął drzwiczki prawą ręką. Ujrzał twarze

prześladowców odbite w szybie samochodu. Jeden wciąż go trzymał, drugi natomiast

próbował przepchnąć się obok niego do auta.

Przez chwilę, która zdawała się nie mieć końca, taksówka nie odjeżdżała i Max był już

pewny, że taksówkarz nie skorzysta z jego oferty. Po chwili jednak ujrzał, że mężczyzna

opuszcza dźwignię taksometru, i westchnął z ulgą.

Gdy samochód oderwał się od krawężnika, Kirsten z wypisanym na twarzy

zdziwieniem i przerażeniem odwróciła się na siedzeniu i popatrzyła na Blackburna przez

tylną szybę. Ich oczy spotkały się jeszcze na chwilę - jego zwężone i stanowcze, jej zaś

wilgotne od napływających łez. Taksówka włączyła się do ruchu i natychmiast zniknęła.

Wtedy widzieli się po raz ostatni.

Max usłyszał przy swoim uchu urywany, pełen złości oddech mężczyzny, który

wykręcał jego prawe przedramię.

- Pójdziesz ze mną, kambing - syknął i zacisnął mocniej dłoń na ręce Blackburna. Jego

usta niemal dotykały ucha Maxa, napierał na niego całym ciałem.

Blackburn nie ruszał się z miejsca. Partner obejmującego go prześladowcy przebiegł

kilka jardów za taksówką, lecz wkrótce ruch uliczny zmusił go do zrezygnowania z pościgu.

Wrócił na chodnik, obrócił się dokoła, lecz nie podszedł jeszcze z powrotem do Maxa i

swojego kompana.

Dało to Blackburnowi małą szansę.

Obrócił się błyskawicznie przez lewe ramię, opuścił w skos brzucha lewą rękę,

przenosząc jednocześnie ciężar ciała na prawą nogę, po czym pociągnął gwałtownie ku sobie

przeciwnika. Gdy mężczyzna zatoczył się w jego stronę, nie puszczając trzymanego

przedramienia, Max położył prawą rękę na dłoni tamtego, chwycił trzy jego palce i pchnął go

background image

mocno do tyłu. Napastnik zwolnił uchwyt z okrzykiem bólu i zaskoczenia; walczył, by

odzyskać równowagę.

Blackburn odsunął się od niego i obróciwszy się dokoła własnej osi, popatrzył

uważnie w górę i w dół ulicy. Kilkoro znajdujących się najbliżej przechodniów przystanęło,

by pogapić się na przepychankę przy taksówkach, większość jednak przemykała się obok,

jakby nie widząc niczego nadzwyczajnego. Być może rzeczywiście niczego nie dostrzegli, ale

mogli też udawać, mając świadomość, że w Singapurze - niezależnie od dobrobytu - wciąż

panuje dyktatura, więc najlepiej nie wdawać się tu w żadne awantury.

Jakkolwiek przedstawiała się sprawa, Max miał teraz poważniejsze zmartwienia.

Facet, który jeszcze niedawno stał na przystanku i czytał magazyn, zachodził go teraz z lewej.

Towarzyszył mu ten, który chwilę wcześniej łamał przepisy, przekraczając na czerwonym

świetle ulicę. Kolejny członek grupy uderzeniowej zbliżał się ku niemu z prawej. Doliczając

tego, który właśnie otrząsnął się z szoku, i mężczyznę, który ścigał taksówkę - obaj

znajdowali się za jego plecami - siły były bardzo nierówne: pięciu na jednego.

Pozostała mu tylko jedna droga. Musiał wbiec do hotelu.

Przeciął chodnik i przeskakując po kilka stopni naraz, ruszył biegiem ku głównemu

wejściu do Hyatta.

Przebiegł przez hol, nie oglądając się za siebie. Doskonale znał rozkład hotelu, gdyż

regularnie zatrzymywał się tutaj w wynajmowanych przez UpLink apartamentach dla gości.

Teraz zatem dobrze wiedział, dokąd zmierza. Na tyłach recepcji i głównego holu był szereg

wind, a na prawo od nich krótki, prosty korytarz prowadzący do wejścia dla personelu. Za

drzwiami znajdowała się klatka schodowa, która przypuszczalnie zawiedzie go do piwnicy i

dalej - do rampy załadunkowej. Nigdzie nie było żadnych pracowników ochrony, przynaj-

mniej w zasięgu wzroku, a Blackburn miał nadzieję, że ich obecność mogłaby odstraszyć jego

prześladowców. Chociaż gdyby dotarł do wejścia dla personelu, nim pościg w końcu go

dopadnie - stało to pod wielkim znakiem zapytania, jako że napastnicy deptali mu już po

piętach - najprawdopodobniej zdołałby zniknąć gdzieś na tyłach hotelu.

Max spostrzegł grupę nowo przybyłych gości, którzy robili zamieszanie przed

recepcją; z ich głosów wywnioskował, że to niemieccy turyści. Licząc na choćby chwilową

kryjówkę, wmieszał się w hałaśliwą, poruszającą się chaotycznie grupę, po czym kilka sekund

później wydostał się z niej i minąwszy drzwi do hotelowego night clubu, baru oraz windy,

pobiegł do wejścia służbowego. Wciąż nie oglądał się za siebie. Nie miał na to czasu, nie miał

ani chwili do stracenia.

background image

Szare metalowe drzwi znajdowały się w niewielkiej niszy w ścianie; na wysokości

oczu dorosłego człowieka osadzono w nich szybę z zatopioną w szkle drucianą siatką. W

pobliżu nie było nikogo. Max stanął bokiem do drzwi, nacisnął klamkę lewą ręką, mając po

prawej piętro, pchnął drzwi i wykładzinę pod jego stopami zastąpił nagi beton.

Rozejrzał się szybko. Wąskie schody rozbiegały się w górę i w dół z szerokiego

podestu, na którym stał. Ruszył ku zejściu na niższe piętra, lecz dotarł zaledwie do skraju

podestu, kiedy za jego plecami z trzaskiem otworzyły się drzwi, a czyjaś dłoń zamknęła w

żelaznym uścisku jego ramię i z przerażającą siłą szarpnęła go do tyłu.

Zdołał się przytrzymać poręczy i tylko dzięki temu nie upadł. Odwrócił się w stronę

napastnika i nagle zorientował się, że bandyta przyciska do jego szyi ostrze noża

motylkowego.

- Pójdziesz ze mną. - To był Pan Łamiący Przepisy. Spoglądając na Blackburna z

odległości kilku stóp, zaciskał dłoń na podwójnej rękojeści noża. - Już!

Max napotkał jego spojrzenie. Nie dostrzegł w nim nawet śladu ludzkich uczuć, lecz

jedynie zimną, wirującą pustkę. Zaraz jednak usłyszał stłumiony odgłos kroków, więc

oderwał od niego wzrok i skupił uwagę na tafli zbrojonego drutem szkła w drzwiach. Od

strony holu zbliżali się do nich Pan Magazyn Ilustrowany oraz dwaj inni bandyci. Jeszcze

kilka sekund i wtargną na podest. A wokoło wciąż nie było nikogo.

Blackburn stał bez ruchu z wyprostowanymi i przyciśniętymi do boków rękami.

Ostrze noża uciskało tętnicę po prawej stronie szyi, niecały cal poniżej ucha. Wystarczyłby

jeden ruch napastnika, by ją przeciąć. Krople krwi kapały z miejsca, w którym ostrze

uszkodziło skórę.

Umysł Maxa pracował jak oszalały. W kaburze przy pasku miał pistolet Heckler &

Koch MK23, wątpił jednak, by napastnik dał mu szansę go wydobyć. Znalazł się w

najbardziej niedogodnym do walki miejscu, jakie mógłby sobie wyobrazić, a ograniczona

przestrzeń zostawiała bardzo niewielkie pole manewru.

Co robić?

Nie mógł tracić cennych sekund na jałowe rozważania. Błyskawicznie poderwał lewą

rękę, zakreślił nią szeroki łuk i uderzył zewnętrzną częścią przedramienia rękę, w której

napastnik trzymał nóż. Odepchnąwszy ostrze od swojej szyi, chwycił nadgarstek Pana

Łamiącego Przepisy, by powstrzymać kolejny atak. Zaskoczony bandyta usiłował się wyrwać,

lecz Max dopadł do niego i kopnął kolanem w krocze. Cios był tak silny, że mężczyzna zgiął

się w pół. Próbując złapać oddech, upuścił swój nóż motylkowy. Stal zagrzechotała o beton.

Blackburn ponownie zbliżył się do pirata i trafił go w głowę błyskawiczną kombinacją ciosów

background image

- lewym sierpowym, prawym prostym i lewym hakiem. Chwytając wciąż oddech, z

krwawiącym nosem i ustami, Pan Łamiący Przepisy zatoczył się chwiejnie na barierkę. Max

nie ustąpił ani na moment. Stanął w postawie bokserskiej, opuścił nisko podbródek i

wkładając w to całą wagę, trafił go w policzek kolejnym miażdżącym ciosem. Chciał

skończyć z facetem, nim ten dojdzie do siebie... lub przyjdą mu z pomocą przyjaciele.

Jednak tylko w połowie osiągnął swój cel. Gdy Pan Łamiący Przepisy stracił

przytomność i padł jak kłoda, drzwi pożarowe otworzyły się z trzaskiem i na podest wypadli

następni bandyci. Pierwszy z nich był niski i przeraźliwie chudy. Miał na sobie workowatą,

brązową koszulkę, bawełniane spodnie i okulary przeciwsłoneczne od Oakleya. Biegnący tuż

za nim Pan Magazyn Ilustrowany był może o głowę wyższy i znacznie tęższy.

A jednak to mężczyzna w okularach okazał się najgroźniejszym przeciwnikiem.

Zaatakował w sposób, którego Blackburn nie mógł przewidzieć.

Max sięgał właśnie po pistolet, gdy drobny Azjata opadł do przysiadu, wyrzucił

równolegle do podłoża jedną nogę i obracając się na drugiej, zatoczył nią łuk. Zupełnie nie

przygotowany na tak celne i silne podcięcie, trafiony w kostkę Blackburn poczuł ogromny

ból, promieniujący aż do kolana. Zatoczył się, kulejąc i wyciągając niezdarnie ręce w stronę

poręczy, tym razem jednak nie zdołał jej chwycić i spadł na schody.

Przekoziołkował dwukrotnie, z prawą ręką na chwycie pistoletu, lewą zaś wykręconą

w dole po tym, jak wyciągnął ją, by zmniejszyć siłę upadku. Uderzył z hukiem o podest i

wykrzywił twarz, poczuwszy ogromny ból w lewym boku. Nie miał wątpliwości, że poważnie

zranił, a może nawet złamał łopatkę.

Mimo to wciąż miał pistolet. Wciąż trzymał w dłoni odbezpieczoną i gotową do

strzału broń.

Obróciwszy się na plecy, ujrzał, jak facet w okularach przeciwsłonecznych zbiega po

schodach i kieruje się prosto na niego z impetem jakiegoś cholernego pocisku rakietowego.

Zwężone oczy napastnika nie przestawały patrzeć pustym wzrokiem. Świadomy, że przegra,

jeśli chybi, Max podniósł pistolet, wycelował starannie w serce i pociągnął za spust.

Odgłos strzału zabrzmiał dziwnie sucho i nie odbił się nawet echem w betonowej

klatce schodowej, niemniej jednak jego skutek był dramatyczny. Gdy bandytę dosięgła ciężka

kula kaliber .45, z jego koszuli trysnęła krew i fragmenty tkanki. Okulary przeciwsłoneczne

spadły mu z nosa i uderzyły w ścianę. Siła uderzenia odrzuciła ciało do tyłu i Blackburn zoba-

czył, jak mężczyzna wymachuje bezradnie ramionami i szeroko, z niedowierzaniem otwiera

oczy. Po chwili napastnik rozciągnął się bezwładnie na schodach.

Max spojrzał ponad zwłokami na górny podest, dostrzegł, że Pan Magazyn

background image

Ilustrowany wsuwa dłoń pod obszerną koszulę, i strzelił raz jeszcze, nim tamten zdołał

wyciągnąć to -cokolwiek to, do diabła, było - po co sięgał.

Rozległ się kolejny głuchy odgłos wystrzału i facet z przystanku padł na beton,

chwytając się kurczowo za pierś.

Pracownik Rogera Gordiana wiedział doskonale, że zyskał jedynie chwilową

przewagę, i z trudem usiadł. Trzej napastnicy, z którymi się uporał, nie mogli aż tak bardzo

wyprzedzać reszty swoich kompanów. Jeśli tylko pozostawali ze sobą w kontakcie, co było

wysoce prawdopodobne, tamci mogli w każdej chwili wpaść przez drzwi.

Z chwilą, kiedy przekroczą próg, jego sytuacja się pogorszy, i to drastycznie.

Musiał działać szybko, naprawdę szybko.

Wstał, chwytając się kurczowo poręczy, żeby się podeprzeć. Ból w ramieniu i kostce

był wręcz nie do wytrzymania. Przyjrzał się uważnie piwnicznemu korytarzowi, niedaleko

którego upadł. Jakieś dziesięć, może piętnaście stóp po prawej dostrzegł olbrzymie podwójne

drzwi i błyskawicznie postanowił sprawdzić, dokąd prowadzą.

Z wysiłkiem odepchnął się od balustrady i kulejąc, dotarł do celu.

W tej samej chwili piętro wyżej z ogromnym hukiem otworzyły się drzwi.

Sekundę później rozległy się kroki.

Dudniły na schodach.

To jeszcze bardziej zmobilizowało Blackburna do pośpiechu. Nietrudno było sobie

wyobrazić reakcję kolejnych bandytów, kiedy dotrze do nich, co zrobił z ich kompanami.

Mówiąc delikatnie - nie będą zadowoleni.

Naparł całym ciałem na metalową zasuwę, pchnął ją do góry i drzwi stanęły otworem.

Zalało go słabe wieczorne światło. Przed nim rozciągała się rampa załadowcza przechodząca

w krótką uliczkę równoległą do Dumpsters. U jej wylotu, przy krawężniku, stała ciężarówka

dostawcza. Sporych rozmiarów, namalowany w skos napis New Bridge Linens nie

pozostawiał wątpliwości, co robi tutaj ten samochód. Kierowca tkwił na swoim miejscu w

kabinie.

Max zatrzymał się. Zauważył, że mężczyzna oparł głowę o zagłówek i przechylił ją

tak, by móc wyglądać przez okno od strony pasażera. Ujrzał jego bezwzględną, pełną złości

twarz i zdał sobie sprawę, że wpadł prosto na wóz, którym jego wrogowie zamierzali

odjechać po akcji.

Kierowca otworzył drzwi po swojej stronie, wyskoczył z ciężarówki i obiegł maskę,

kierując się ku rampie. Już na pierwszy rzut oka widać było, że przeciwnik jest potężnie

zbudowany, i Max nie czuł się na siłach, by się z nim zmierzyć. Zrozumiał, że nawet w

background image

normalnych warunkach byłaby to ciężka walka, a przecież daleko mu było do najlepszej

formy. Dlatego też z pistoletem w prawej dłoni wycofał się do budynku, chwycił zasuwę i

szybko zaryglował drzwi. Modlił się przy tym w duchu, by znaleźć inne wyjście, nim zostanie

otoczony...

W tej chwili prawe ramię Maxa przeszył potężny ból. Szarpnął się gwałtownie niczym

pochwycona na haczyk ryba i wypuścił pistolet z dłoni. Jego oddech stał się chrapliwy, gdy z

niedowierzaniem spojrzał w dół i stwierdził, że coś rozdarło mu rękaw poniżej łokcia i

zatopiwszy się w mięśniach, unieruchomiło rękę. Rozpoznał rodzaj stalowego haka

zawieszonego na cienkim łańcuchu - śmiertelnie niebezpieczną azjatycką broń, którą

Chińczycy nazywali “latającym pazurem”. Mężczyzna, który trzymał koniec łańcucha, wbił w

niego bezwzględne spojrzenie. Wyglądał jak bliźniak pirata w okularach od Oakleya.

Podwójne drzwi, które zaryglował, otworzyły się z trzaskiem. Blackburn dostrzegł

kątem oka wyrastające po lewej stronie zwaliste ciało mężczyzny, który przed chwilą wysiadł

z ciężarówki.

Chwycił desperacko zdrową ręką napięty łańcuch i próbował wyrwać hak z

przedramienia, lecz “pazur" ani drgnął; utkwił zbyt głęboko.

Mój Boże, kim są ci faceci? - pomyślał, brocząc obficie z rany i znacząc beton krwią,

która ściekała po łańcuchu. Mężczyzna trzymający koniec cienkiej stalowej linki zaczął ją

powoli zwijać, zbliżając się do tracącego przytomność Maxa. Kim...?

Nim dokończył pytanie, ciężka dłoń kierowcy ciężarówki opadła z ogromną siłą na

jego ciemię. Świat Maxa Blackburna eksplodował niewiarygodnie jasną bielą, a potem

ogarnęła go ciemność.

background image

8

NOWY JORK l PALO ALTO, KALIFORNIA

19 WRZEŚNIA 2000

Z “THE WALL STREET JOURNAL”

NASZ PRZEMYSŁ:

ROZDĘTE, UPADAJĄCE MONSTRUM ROGERA GORDIANA

REYNOLD ARMITAGE

DRAMAT ukazują już same suche liczby: według informacji podanych przez UpLink,

zyski holdingu spadły w ciągu ostatniego roku o 18%. To najgorszy wynik w ciągu trzech

kolejnych kwartałów, podczas których jego rezultaty finansowe nieustannie się pogarszają.

Ceny akcji UpLink spadają w jeszcze bardziej zastraszającym tempie. Do zamknięcia

ubiegłego tygodnia jednostkowa akcja staniała aż o 15,4656 dolara, osiągając poziom

45,7854 dolara, co w odniesieniu do ogółu pozostających w obrocie akcji oznacza obniżkę

cen aż o 25%. W rezultacie rynkowa wartość holdingu spadła o około 9 miliardów dolarów,

czego nie przewidywały nawet najbardziej ponure analizy. Sytuacja ta kolejny raz zmusiła do

postawienia pytania, czy komputerowy gigant zdoła udźwignąć ciężar inwestycji, których

celem jest stworzenie “globalnej satelitarnej sieci łączności indywidualnej”. Wymaga to

wystrzelenia około 50 satelitów i uruchomienia na całym świecie 40 naziemnych stacji

łączności satelitarnej, a ogólny koszt oblicza się na ponad 3 miliardy dolarów w ciągu

najbliższych pięciu lat.

Dramat ukazują już same suche liczby, jednak cała sprawa jest o wiele bardziej

skomplikowana, niż by się to wydawało na pierwszy rzut oka. Oczywiście, operacje obronne i

komunikacyjne, które legły u podstaw minionych sukcesów Rogera Gordiana, a obecnie nie

wytrzymują zmasowanej krytyki, muszą zostać natychmiast przeanalizowane w poszukiwaniu

błędów oraz środków, które by im zaradziły. Aby jednak dobrze zrozumieć siły, jakie spychają

konsorcjum Gordiana na skraj bankructwa, należy przyjrzeć się ogromnym błędom, które

popełnia on obecnie. Wystarczy tylko kilka przykładów: mizerna jakość specjalistycznych

ciężkich maszyn produkowanych w oddziałach UpLink, chroniczny brak zysków ze sprzedaży

urządzeń medycznych i generatorów mocy czy chociażby ostatnie straty giełdowe

background image

siostrzanych spółek UpLink, wytwarzających sprzęt i oprogramowanie komputerowe. Za to

wszystko odpowiada niemal wyłącznie wielkopańska i nierozsądna decyzja Gordiana, który

zakazał sprzedaży nowych technik szyfrowania na rynki zagraniczne. W gruncie rzeczy

wydaje się, że lista błędów i zaniedbań, jakich dopuszczono się w zarządzaniu jednym z

najpotężniejszych niegdyś przedsiębiorstw w Ameryce, nie ma końca.

W szeregi inwestorów wkradła się niepewność. Wszyscy obawiają się, że imperium

Rogera Gordiana to tylko kolos na glinianych nogach, aberracja o wielu kończynach, której

życiodajna krew jest cofana z centrum holdingu z zadaniem podtrzymywania życia w

ociężałych członkach. Mówiąc bez ogródek, gdy notowane niegdyś bardzo wysoko akcje

UpLink traciły nieustannie na wartości, zaczęto pytać krytycznie, czy obecne problemy hol-

dingu spowodowane są arogancją w zarządzaniu, bezmyślnością czy też po prostu błędną

oceną sytuacji na rynku, dokonaną przez część najważniejszych pracowników firmy.

Nadmieńmy też, że nie informując o dramatycznej zmianie w sytuacji finansowej UpLink, jego

zarząd nie wypełnił podstawowego obowiązku wobec udziałowców, którzy mają

zagwarantowane prawo do zwrotnej składki ubezpieczeniowej od swoich udziałów.

Przerwijmy na chwilę te rozważania, by zastanowić się nad istotą funkcjonowania

bliźniąt syjamskich - a jeszcze lepiej trojaczków - których ciała są ściśle połączone organami

wewnętrznymi, żyłami i nerwami. W kołysce cała trójka radośnie gaworzy i obejmuje się.

Dorastając, układa plany na przyszłość, która wydaje się szczęśliwa i niczym nie

ograniczona.

Jednak wejście w dorosłość przynosi zmiany i owocuje waśniami. Jeden z trojaczków

pragnie tworzyć wzruszającą, romantyczną poezję. Drugiemu największą przyjemność

sprawia picie i siłowanie się na rękę w hałaśliwych tawernach. Trzeci po prostu uwielbia

łowić ryby. Pokraczni, związani ze sobą wbrew naturze i nieszczęśliwi, próbują jakoś

dostosować się do siebie, dzieląc sprawiedliwie czas między swoje ulubione zajęcia, lecz

niezgodność ich charakterów sprawia, że nie mogą osiągnąć porozumienia.

Poeta nie jest w stanie tworzyć, gdyż długie noce, spędzane w kiepskich barach, nie

sprzyjają subtelnym, lirycznym myślom. Poza tym męczy go kac po alkoholu, który dostaje się

do wspólnego krwiobiegu całej trójki. Utracjusz popada w depresję, gdy jego brat poeta stara

się skupić na zawiłościach rymów i metrum. Ich nieustanne spory do tego stopnia wyczerpują

rybaka, że po prostu przesypia swoje poranki nad strumieniem, a wędka często wysuwa mu

się z rąk i porywana przez pstrągi i płocie, wpada z pluskiem do wody.

W końcu trzej bracia marnieją i umierają. Jaka przyczyna śmierci widnieje na ich

aktach zgonów? Trudno podać tu termin medyczny, ale chyba najtrafniejsze określenie brzmi:

background image

nadmierne zróżnicowanie.

Cóż można by zrobić, żeby zaoszczędzić UpLink podobnej śmierci? Próbując

odpowiedzieć na to pytanie, moglibyśmy przeciwstawić niepowstrzymaną, chaotyczną

ekspansję tej korporacji ostrożnemu, harmonijnemu rozwojowi Monolith Technologies...

Marcus Caine siedział w zatłoczonej i dusznej sali w siedzibie Organizacji Narodów

Zjednoczonych. Mimo że wieczorne spotkanie nie dobiegało jeszcze końca, był już znudzony

i poirytowany, a poza tym z każdą chwilą coraz mocniej bolała go głowa. Ze swojego miejsca

na podium, za egzotycznymi aranżacjami kwiatowymi, spoglądał na całe mnóstwo kamer

telewizyjnych, kabli, reflektorów i bulw mikrofonów obsługiwanych przez zespół wiecznie

śpieszących się techników. Za jego plecami znajdowała się ogromna składana dekoracja

przedstawiająca symbol ONZ - glob ziemski, widziany z bieguna północnego i otoczony

gałązkami oliwnymi. Ponieważ impreza odbywała się pod patronatem UNICEF, w centrum

kuli ziemskiej dodano wizerunek kobiety trzymającej na ręce małe dziecko. Żona Caine'a,

Odielle, siedziała cicho po jego prawej, równie znudzona. Po obu stronach małżonków

zajmowali miejsca urzędnicy Rady Wykonawczej i wysocy rangą członkowie jednego z

organów ONZ - Rady Gospodarczo-Społecznej. Poniżej, ze słuchawkami na uszach, siedzieli

w rzędach tłumacze, przekładający na sześć języków rozwlekłe przemówienia.

Podczas gdy prelegent mówił monotonnym głosem o hojności i filantropii Caine'a, ten

- nieobecny - spoglądał wzdłuż stołu na Arcadię Foxcroft, lady Arcadię, swoją łączniczkę z

Sekretariatem i organizatorkę trwającego właśnie spotkania. Nie chcąc zupełnie odpłynąć

myślami z posiedzenia, wbił w nią wzrok i uczynił obiektem obserwacji. Nie było to trudne.

Lady Arcadia miała twarz, której nie powstydziłaby się żadna modelka: ekscytującą,

wspaniałą, prowokującą. Obcisła brzoskwiniowa suknia podkreślała jej efektowną figurę.

Żywe, niebieskie oczy błyszczały, a rozchylone, subtelne usta ukazywały wspaniałe białe

zęby. Właśnie rozmawiała z siedzącym obok niej facetem, śmiejąc się cicho z czegoś, co

powiedział. Mimo że ze swego miejsca nie mógł słyszeć jej śmiechu, ożywił się na moment -

bardzo dobrze znał ten dźwięk.

Nie wiadomo dlaczego zawsze wydawało mu się, że brzmi on niczym odgłos

tłuczonego szkła.

Nie przestawał jej obserwować. Arcadia, pogromczyni mężczyzn. Wiedziała

doskonale, że ma taką właśnie reputację, podobnie zresztą jak wiedziały o tym wszystkie

kobiety w jej typie. Zarzuciła do tyłu kosmyk kasztanowych włosów, odsłaniając przy tym

jeden z kolczyków z diamentami, na które Caine wydał małą fortunę u Harry'ego Winstona i

background image

które podarował jej ostatniej nocy, gdy leżeli razem w hotelowym łóżku. Po stosunku rzucił te

kolczyki między jej uda i okazało się, że gest ów ogromnie ją podniecił. Gdy usiadła na nim

okrakiem i osunęła się na jego naprężony członek, jęcząc przy tym z rozkoszy i ponownie

doprowadzając go do ekstazy, zastanawiał się, z iloma mężczyznami jednocześnie spotyka się

ta niesamowita kobieta podczas ich romansu i jak wielu partnerów obsypuje ją drogimi

prezentami. Bez wątpienia co najmniej kilku. I dobrze. Niegrzeczna z niej dziewczynka.

Arcadia dawała mu to, czego od niej chciał, i nie miał powodu, by zazdrościć innym

przyjemności.

Poza tym lubił wyobrażać ją sobie pieprzącą się w tajemnicy przed nim z innymi

facetami... tak jak lubił sytuacje, gdy jego żona i kochanka siedziały obok siebie w tym

samym pokoju, rozmawiając uprzejmie i udając, że wszystko jest w najlepszym porządku.

Caine mgliście zdał sobie sprawę, że przed mikrofonem stanął kolejny prelegent. Była

to sławna hollywoodzka aktorka, która poślubiła kongresmana z Nowego Jorku, jednego z

przywódców na Kapitolu, niemal całkowicie zrezygnowała dla niego z kariery na wielkim

ekranie i przeniosła się do East Hampton. Swą nieprzeciętną urodę ukrywała teraz za

szkolnymi drucianymi okularami i stała się wojującą rzeczniczką praw dzieci. Caine żałował,

że kilka lat wcześniej - kiedy nadarzyła się po temu okazja - nie miał z nią romansu. W tej

chwili wyrażała głośno swój podziw dla profesjonalizmu wszystkiego, co robił, dla jego

wysiłków zmierzających do połączenia potęgi mass mediów i techniki komputerowej, dla

jego inwazji na rozwijające się azjatyckie rynki interaktywnych kablowych sieci

telewizyjnych. Wywołała zduszony chichot zgromadzonego na sali tłumu, gdy wspomniała

coś o “urządzonkach”, po czym w jej głosie natychmiast pojawiła się powaga i w końcu -co

nie mniej ważne - pochwaliła jego niezmienną troskę o Dzieci, pisane przez duże “D". Dzięki

Marcusowi Caine'owi, dowodziła z zawstydzoną miną, nasz wielki świat staje się globalną

wioską, w której wszyscy mogą porozumiewać się ze sobą w dowolnej chwili.

Przez całe przemówienie Marcus nie spuszczał wzroku z Arcadii, obserwując jej flirt z

siedzącym obok dygnitarzem. Całkiem dobrzeją rozumiał - w gruncie rzeczy Arcadia i Mar-

cus mieli ze sobą wiele wspólnego.

Przyszła na świat w Argentynie jako nieślubne dziecko bogatego niemieckiego

emigranta i jego byłej gospodyni; była wychowywana przez matkę. Ojciec nie interesował się

córką i nie łożył na jej utrzymanie. W wieku dwunastu lat prostytuowała się już na ulicach

Buenos Aires, a po dziesięciu latach i kilku zamożnych klientach - przyswoiwszy sobie

wykwintne maniery i kilka jeszcze bardziej perwersyjnych form dawania przyjemności -

zawędrowała do Anglii przez łóżko starego, śliniącego się lorda, którego poślubiła, a

background image

następnie pochowała, zapewniwszy sobie jednak wcześniej dziedziczenie jego majątku. W ten

sposób zagwarantowała sobie również wstęp do eleganckich Wyższych Sfer - tak, pisanych

przez duże “W” i duże “S”. Była niewykształconą pozerką. Dzieckiem ulicy, które chyłkiem

wkradło się do śmietanki towarzyskiej i zaskarbiało sobie przychylność, wdzięcząc się do

zapraszanych gości. Nic dziwnego, że każdy jej wyuczony ruch był jakby sztuczny, prze-

sadzony. Arcadia zachowywała się tak, jakby w każdej chwili musiała sobie udowadniać, kim

obecnie jest.

Tak, Caine doskonale ją rozumiał. Jakże mógłby nie rozumieć, siedząc wśród

dygnitarzy ONZ, którzy zawdzięczali swoje stanowiska statusowi społecznemu i koneksjom,

ukończeniu elitarnych szkół oraz rodowodom i fortunom sięgającym stuleci wstecz. Wszyscy

oni, wszyscy ci mężczyźni i kobiety, byli chlubą swoich rodów, a ich pozycja społeczna

wynikała z samego tylko faktu, że przyszli na świat. Byli wysoko urodzeni. Tymczasem

ojciec Marcusa Caine'a przez całe życie był kierownikiem sprzedaży w sklepie, a po wielu

latach ciężkiej i nieciekawej pracy otrzymał bardziej niż umiarkowaną emeryturę. Jego matka

zaszła w ciążę na trzecim roku colłege'u i skończyła jako prosta gospodyni domowa. Sam

Caine był dobrym studentem i przez dwa lata, dzięki skromnemu stypendium, uczył się na

Harvardzie. Kiedy jednak na czwartym semestrze popadł w kłopoty, stypendium zostało

cofnięte i nigdy nie ukończył uczelni. Gdyby przed wydaleniem z Harvardu nie zawarł kilku

ważnych znajomości, byłby przegrany już na samym starcie w dorosłe życie.

Otaczające go wytworne damy i wyniośli dżentelmeni byliby zdziwieni, niezmiernie

zdziwieni, gdyby dowiedzieli się, co Caine o nich myśli, jak bardzo nimi pogardza...

Jakieś zamieszanie po jego prawej stronie, przy samym podium, wyrwało Marcusa z

zamyślenia. Wyprostował się na krześle, odwracając wzrok od lady Arcadii. Mówcą, który

wychwalał właśnie jego humanitaryzm, był Amnon Jafari, sekretarz generalny Rady

Gospodarczo-Społecznej, ale jego przemówienie dobiegało właśnie końca. Zza składanej

dekoracji na salę weszła grupa mężczyzn w ciemnych garniturach. Dwóch z nich niosło

naklejoną na sklejkę, długą na sześć stóp kopię czeku, który był darem Caine'a dla UNICEF-

u. Opiewał na trzy miliony dolarów, a Marcus obiecał podwoić tę kwotę, jeśli organizacja

zdobędzie kolejne trzy miliony od innych bogatych dobroczyńców.

Głos sekretarza, niski tenor, z każdą chwilą stawał się coraz donioślejszy. Amnon

Jafari krzyczał niemal, gdy kończąc przemówienie, z entuzjazmem wyrażał swoją

wdzięczność Caine'owi. Marcus Caine usłyszał, jak jego nazwisko grzmi w ustach Jafariego,

odbija się od sufitu, po czym niesie się echem ku miejscom dla VIP-ów i galeriom dla

publiczności. Potężne oklaski przeszły przez wielką salę niczym grom.

background image

Nadszedł czas, by przyjąć pochwały. Uwielbiał stawać przed obiektywami kamer i

odpowiadać skromnym głosem na peany gospodarzy.

Podniósł się, podszedł do mównicy i obiema dłońmi uścisnął prawicę prelegenta.

Sekretarz cofnął się o dwa kroki, a Caine stanął przodem do audytorium, mając za plecami

kopię wspaniałego czeku. Swoją mowę zaczął od złożenia podziękowań licznym urzędnikom

ONZ, którzy zorganizowali ten wieczór. Przemawiał, nie zerkając do notatek ani nie

korzystając z tele-promptera - doskonała pamięć była jedną z jego najmocniejszych stron.

- Tak, jestem zaszczycony, mogąc być dziś tutaj - oznajmił, gdy w końcu wymienił

wszystkie nazwiska, które wypadało wymienić. Przez cały czas błyskały flesze aparatów,

kamerzyści przepychali się, robiąc zbliżenia. - Przede wszystkim jednak jestem wdzięczny za

to, że mogę poinformować z tego miejsca o wielkim wyzwaniu. Jak wielu spośród państwa

wie, już dawno zaangażowałem się w rozszerzanie zasięgu i popularyzację systemu

globalnych mediów interaktywnych, ze szczególnym naciskiem na Internet. Wierzę głęboko,

że tego typu technika jest współczesną magią, która może zjednoczyć wszystkich

mieszkańców i wszystkie rządy na naszym globie, sprawić, że staniemy się jednością, i

rozpocząć nową ewolucję naszego gatunku. Cyberprzestrzeń pozwala nam wszystkim

-młodym i starym, bogatym i biednym, wpływowym i pozbawionym wpływów - spotkać się

na jednej, wspólnej płaszczyźnie. Płaszczyźnie o wciąż rozszerzających się horyzontach,

płaszczyźnie o nieograniczonych możliwościach.

Umilkł na chwilę, by przeczekać oklaski, i popatrzył nad głową żony na lady Arcadię.

Zauważyła jego spojrzenie i uśmiechnęła się do niego, nie omieszkawszy przygryźć przy tym

prowokacyjnie dolnej wargi.

- Stawiając pierwsze kroki w rozpoczynającym się dwudziestym pierwszym wieku,

musimy postępować odważnie. Tylko taka postawa da nam pewność, że żaden mieszkaniec

Ziemi nie utraci dostępu do powszechnej informacji i wiedzy. Na tych spośród nas, którzy

mają szczęście żyć dostatnio, ciąży szczególny obowiązek dzielenia się dobrami, które

posiadamy. Posłuchajcie mnie państwo bardzo uważnie: już czas poświęcić się

wychowywaniu i kształceniu dzieci, tak by mogły dorastać bez ograniczeń i sięgać ku

nowym, może nawet nie znanym nam jeszcze horyzontom. Czas, żeby każdy z nas wyciągnął

dłoń i podzielił się częścią swojego bogactwa, by umożliwić naszym potomkom dostęp do

techniki, która w niewyobrażalnym wprost stopniu wpłynie na podniesienie poziomu ich ży-

cia. To brutalna prawda, że postęp wymaga olbrzymich pieniędzy. Szkolnych komputerów,

szybkich modemów DSL, łącz internetowych - żadnej z tych rzeczy nie otrzymamy za darmo.

Od Bahrajnu do Barbados, od Afganistanu do Antiguy, od przemysłowych stolic Europy do

background image

nowo powstających państw Afryki Zachodniej, najmłodsi i najbardziej pokrzywdzeni powinni

mieć zagwarantowany dostęp do...

Caine przemawiał w ten sposób może jeszcze dziesięć minut, po czym zdecydował, że

czas już kończyć, jeśli nie chce ochrypnąć. Owacja na stojąco, którą mu zgotowano, zdawała

się nie mieć końca. Zauważył, że Odiele klaszcze zdawkowo, nie wkładając w to serca, a jej

mina jest jeszcze bardziej nachmurzona niż przez cały ranek. Czyżby dostrzegła jego wy-

mianę znaczących spojrzeń z lady Arcidią? A może wie już coś o ich schadzce? Ta myśl

połechtała jego próżność i sprawiła mu nieoczekiwaną przyjemność.

Musiał jednak odłożyć te rozważania na później. Przedstawienie jeszcze się nie

skończyło i nie skończy, dopóki jego wspólnicy z Azji Południowo-Wschodniej - jego

dobroczyńcy, jak woleli być nazywani - nie usłyszą tego, co im obiecał. Bez wątpienia siedzą

teraz przed telewizorami i słuchają uważnie każdego jego słowa

Caine zaczekał w milczeniu, aż oklaskujący go tłum uciszy się, po czym oznajmił, że

odpowie m pytania dziennikarzy.

Jak było do przewidzenia, już pierwsze wypowiedziane głośno pytanie nie miało

żadnego związki z jego darem dla UNICEF-u, z wyzwaniem rzuconym bogaczom czy też z

krucjatą, która miała na celu udostępnienie najbiedniejszym dzieciom dostępu do Internetu.

- Panie Caine, jak panu wiadomo, pojutrze podpisana zostanie Karta Morrisona-

Fiore'a. - Caine rozpoznał reportera sieci telewizyjnej. Dziennikarz miał pofarbowane na

brązowo włosy i wręcz niemożliwe do wymówienia nazwisko. - Czy mógłby pan przedstawić

nam swoje stanowisko w tej sprawie oraz ustosunkować się do zapowiedzi Rogera Gordiana,

który w tym samym czasie zamierza zwołać w Waszyngtonie konferencję prasową, by

podtrzymać swój sprzeciw wobec prezydenckiej polityki stopniowego ułatwiania dostępu do

naszych nowych technik szyfrowania?

Caine wyglądał, jakby się głęboko zamyślił.

- Szanuję pana Gordiana za ogromne dokonania, którymi wykazał się w przeszłości -

odparł po chwili. - Pragnę jednak zwrócić uwagę, że jego stanowisko w sprawie technik

szyfrowania jest nam już znane i spotkało się ze zdecydowanym sprzeciwem obywateli

Stanów Zjednoczonych, który wyrazili ich przedstawiciele w Kongresie. Tu chodzi o nasze

dzieci i wnuki. O naszą i ich przyszłość. Niestety, pan Gordian spogląda wyraźnie w

przeciwnym kierunku.

- Jeśli można, proszę pana... Rozumiem, że jako jeden z największych zwolenników

Karty Morrisona-Fiore'a pojedzie pan do Waszyngtonu na ceremonię jej podpisania?

- Jeszcze nie podjąłem decyzji. - Caine uśmiechnął się lekko. - Pan prezydent był tak

background image

uprzejmy, że przesłał mi zaproszenie, ale wygląda na to, iż jeden dzień w tygodniu spędzony

w świetle reflektorów to wszystko, na co mnie stać. Będę szczery: mam już dość pokojów

hotelowych, a poza tym ogromnie chciałbym wrócić do pracy.

Dziennikarz usiadł, jednak natychmiast poderwał się kolejny.

- Czy sądzi pan, że istnieje jakiś związek między stanowiskiem Rogera Gordiana w

sprawie technik szyfrowania a gwałtownym spadkiem wartości akcji UpLink na giełdzie?

Pięknie, pomyślał Caine.

- Uważani, że należałoby o to zapytać raczej maklera niż producenta oprogramowania

- odparł. - Naprawdę, nie przybyłem tutaj, by spekulować na temat trudności, jakie dotykają

moich kolegów z branży. Mogę jedynie powiedzieć to, co jest oczywiste dla nas wszystkich:

wartość każdej firmy produkującej zaawansowane urządzenia techniczne zależy od tego, czy

jej szefowie są skłonni wybiegać myślami w przyszłość, czy też spoglądać w przeszłość. -

Umilkł na chwilę. - Jeśli jednak moglibyśmy powrócić do inicjatywy na rzecz dzieci, którą

przedstawiłem dzisiaj...

Ale dziennikarze ani myśleli pytać go o biednie dzieci - czego Caine oczekiwał i co

dokładnie przewidział. W ciągu kilkunastu następnych minut nazwisko Gordiana padło

przynajmniej sześć razy i padało tak długo, że w końcu stał się niewidocznym bohaterem

konferencji prasowej.

Bohaterem, ale nie uczestnikiem, pomyślał Caine. Dzisiaj media należały wyłącznie

do niego i słychać było tylko jego głos.

Zaabsorbowany swoim przedstawieniem, wskazał kolejnego reportera.

W rzeczy samej, przyszłość.

Tak, o to właśnie chodziło. Spektakl udał się doskonale.

-Roger...

Zakrywszy dłonią słuchawkę, Gordian spojrzał na żonę, która właśnie pojawiła się w

drzwiach gabinetu. Wsunął słuchawkę między szyję i ucho, po czym podniósł palec

wskazujący.

- Jeszcze minutkę, kochanie.

- To samo powiedziałeś mi dwadzieścia minut temu! Nim zadzwoniłeś do Chucka

Kirby'ego.

- Wiem, przepraszam cię, zdaje się, że trochę się rozgadaliśmy - odparł

przepraszającym tonem. - Ale dopiero co wykręciłem numer na lotnisko. Zamierzam polecieć

do Waszyngtonu na konferencję prasową i chcę, żeby mechanicy sprawdzili mi maszynę...

background image

Ashley posłała mu ostrzegawcze spojrzenie.

- Gord, co widzisz przed sobą? Odłożył słuchawkę na widełki.

- Śliczną, ale coraz bardziej zniecierpliwioną żonę? Nie uśmiechnęła się.

- Wspaniałą, cudowną... - Był o tym głęboko przekonany.

- Minęły trzy godziny, odkąd wróciłam z salonu fryzjerskiego. Moje włosy są krótsze i

jaśniejsze niż kiedykolwiek przedtem, a ty zaszyłeś się za swoim biurkiem i byłeś zbyt zajęty,

żeby to zauważyć - powiedziała. - Jest sobota. Myślałam, że chociaż dzisiaj wieczorem

będziesz miał dla mnie trochę czasu.

Gordian milczał przez chwilę. Czy naprawdę upłynęły już trzy godziny, odkąd Ashley

wróciła od fryzjera? Tak, chyba tak. Popołudnie minęło tak szybko, że nawet się nie zoriento-

wał. Tak szybko jak pierwsze sześć miesięcy tego roku, kiedy to nieustannie pracował - pół

roku, które Ashley nazywała “okresem jego telefonów” i które nieomal doprowadziło ich do

rozwodu. W ostatniej chwili uniknęli tej ostateczności. Właściwie dopiero zamordowanie w

Rosji Elaine i Arthura Steinerów, bliskich przyjaciół Rogera - wystrzelone przez terrorystów

pociski zakończyły ich życie i trzydziestoletnie małżeństwo - sprawiło, że Gordian się

przebudził. Zrozumiał z przerażającą jasnością, jak wielkim darem jest dla niego ta wspaniała

kobieta i jak niewiele brakowało, by ją stracił. Sześć miesięcy, podczas których często

konsultowali się z psychologiem i szczerze angażowali w związek, pozwoliło przerzucić

mosty nad dzielącą ich przepaścią... ale zarówno wtedy, jak i obecnie zdarzały się małżeńskie

trzęsienia ziemi, przypominające im, że wciąż nie są one stabilne. W każdym razie jeszcze

nie.

- Masz rację, obiecałem ci przecież. - Kilkakrotnie pokręcił głową, by rozluźnić

napięte mięśnie szyi. - Przepraszam cię. Sądzisz, że moglibyśmy właśnie teraz rozpocząć

wspólny wieczór?

Ashley stanęła na wprost biurka. Była zadbaną, elegancką kobietą, która - mimo że

zaczynała już wchodzić w wiek średni - nie straciła nic ze swojego młodzieńczego wyglądu.

Jej oczy w kolorze morskiej zieleni napotkały spojrzenie Gordiana i przez chwilę mierzyli się

wzrokiem.

- Gord, posłuchaj mnie - powiedziała. - Nie jestem pilotem. Podczas lotu nie lubię

nawet siedzieć przy oknie, by nie pamiętać, że chmury są pode mną, a nie nade mną, gdzie ich

miejsce. Ale ty zawsze opowiadasz mi, jak zasiadanie za sterami odrzutowca wyzwala twój

umysł, daje ci poczucie perspektywy i... jak ty to nazywasz?... atmosferą przestrzeni?

- Tak. Albo chorobą wysokościową - odparł, uśmiechając się niewyraźnie. - Jesteś

uważnym słuchaczem, Ash.

background image

- To moja najważniejsza zaleta. - Przeszła powoli przez pokój i zatrzymała się przed

biurkiem. - Widzisz, przestrzeń, o której tyle mówisz... to rodzaj luksusu, na który możesz so-

bie pozwolić, co zresztą bardzo mnie cieszy. Czasami jednak jestem o nią trochę zazdrosna.

Rozumiesz mnie?

Popatrzył na nią.

- Tak - odparł. - Tak, rozumiem. Westchnęła ciężko.

- Nie jestem ślepa. Widzę, co się dzieje. Czytałam te bzdury Reynolda Armitage'a w

“Wall Street Journar”. Słyszałam, jak rozmawiałeś z Chuckiem o wyprzedaży akcji. I

obserwowałam twoją twarz, kiedy w wieczornych wiadomościach pokazali Marcusa Caine'a

w siedzibie ONZ i jego wypowiedzi na twój temat. Wyobrażam sobie, jak to wszystko musi

cię boleć.

Gordian chciał już coś powiedzieć, jednak zawahał się. Zmarszczył czoło i mocno

zacisnął usta. Tymczasem Ashley czekała. Wiedziała, że Roger z natury niechętnie zdradza

swoje uczucia i że często ma problemy z ubraniem ich w słowa.

- Spotkałem kiedyś - odezwał się po długiej chwili - specjalistę od szemranej reklamy,

który zapewne nazwałby taktykę Caine'a kampanią kryptoobronną. Albo kryptoofensywną, to

zależy od punktu widzenia. Moim zdaniem, on prowadzi obie te kampanie naraz.

Podstawowy pomysł zakłada wykorzystanie jakiegoś chwytliwego tematu, by przyciągnąć

uwagę publiki i bez zwracania uwagi zareklamować komercyjną działalność agend swojej

firmy. Odbiorcy, o których ci chodzi, zauważą cię dzięki kontrowersyjnemu tematowi, ty zaś

przemycisz między wierszami to, co dla ciebie najważniejsze.

- A akcja Marcusa na rzecz dzieci jest oczywiście przykładem pierwszego typu

kampanii.

- I to doskonałym. Zapewnia mu opinię filantropa, więc trudno go atakować. Znasz

kogokolwiek, kto występowałby otwarcie przeciw dzieciom?

Posłała mu słaby uśmiech.

- Pamiętam, że przed laty nasze własne dzieciaki kilka razy tak nam dopiekły, że

wcale nie byliśmy od tego dalecy. Ale rozumiem, o co ci chodzi - powiedziała. - A ta

kryptoofensywną kampania Marcusa... to chyba ukryta dyskusja z twoją opinią na temat

Karty Morrisona-Fiore'a? Tej, która umożliwia dostęp do naszych technik szyfrowania?

Roger pokiwał głową.

- Dla osoby, która podejmie taką grę, potencjalne zyski zawsze będą większe niż

ryzyko. A Marcus wie doskonale, że w gruncie rzeczy sprawa technik kryptograficznych nie

wywoła szerszego społecznego oddźwięku. Przeciętny Amerykanin nie ma pojęcia, w jaki

background image

sposób osłabienie kontroli eksportu tych technologii mogłoby wpłynąć na jego codzienne

życie. Poza wąskimi grupami interesu z kręgów przemysłu elektronicznego z jednej strony i

elitą władzy oraz służbami specjalnymi z drugiej cała sprawa nie interesuje nikogo.

Przez chwilę Ashley zastanawiała się nad słowami Gordiana.

- Strategia Caine'a, ukryta za fasadą pomocy UNICEF-owi i dzieciom, jest aż nadto

przejrzysta - odezwała się wreszcie. - Dajmy dzieciakom komputery, sprzedawajmy więcej

oprogramowania Monolith, czujmy się doskonale i poklepujmy po plecach... o to mu chyba

chodzi. Co jednak próbuje osiągnąć, czepiając się twoich szyfrów? Nie widzę tutaj żadnego

podtekstu.

Gordian wzruszył ramionami.

- Postawiłaś pytanie warte milion dolarów - powiedział spokojnym tonem. - Sam nie

jestem pewien, czy potrafię na nie odpowiedzieć.

W gabinecie zapadła cisza. Ashley zdała sobie sprawę, że Gordian powrócił do

dręczącego go problemu, więc pochyliła się do przodu i oparła koniuszkami palców o

krawędź biurka.

- Rozumiem, co czujesz, Gord - wyszeptała. - Wierzysz mi? Zdziwiło go to pytanie.

- Czy wierzę? - powtórzył. - Świadomość, że mnie rozumiesz... jest jak nagroda, którą

zdobyłem, nie bardzo wiedząc, jak do tego doszło ani czy na nią zasługuję. Dzięki temu czuję

się silniejszy.

Na ustach Ashley, gdy znów spojrzała mu w oczy, pojawił się zamyślony uśmiech.

- Nigdy, przenigdy nie chciałabym bagatelizować twoich problemów ani sugerować,

że za nic na świecie nie pomogę ci ich rozwiązywać. Jednak wchodząc tutaj, chciałam powie-

dzieć... Gordian przez chwilę studiował jej twarz. - Tak?

- Chciałam powiedzieć, że gdybyś zechciał zapomnieć o nich na kilka godzin i dzielić

ze mną tu, na ziemi, przestrzeń, która napełnia cię taką radością trzydzieści tysięcy stóp w

górze, to oddałabym za to UpLink, ten dom, samochody i wszystkie nasze pieniądze. Chyba

że na miejscu pilota chcesz zawsze być sam.

W gabinecie ponownie zapadła cisza. Ashley wydawało się, że jego twarz zaczęła

stopniowo tracić ten nieobecny, introwertyczny wyraz, ale nie była pewna. Może to tylko jej

pobożne życzenie?

Mało brakowało, by westchnęła z ulgą, gdy Roger wyciągnął wreszcie rękę i nakrył

dłonią jej dłoń, pozwalając, by nadal spoczywała na biurku.

- Zjedzmy kolację gdzieś w mieście - powiedział. - Ty wybierzesz restaurację. Twoja

urocza nowa fryzura zasługuje na to, by obejrzało ją jak najwięcej ludzi.

background image

Uśmiechnęła się czule.

- Zauważyłeś może, że karty członkowskie w domu uzdrowiskowym w Adrian i w

salonie piękności nie należą do rzeczy, z których mogłabym zrezygnować.

Spojrzał w jej oczy koloru morskiej zieleni i odpowiedział uśmiechem.

- Zauważyłem, i to całkiem dobrze.

background image

9

SAN JOSE, KALIFORNIA CIEŚNINA SINGAPURSKA

20/21 WRZEŚNIA 2000

Gdy Max Blackburn po raz pierwszy powiedział Pete'owi Nimecowi, że ma wtyczkę

niemal w samym sercu Monolith Technologies i że wykorzysta ją, by wyśledzić - jak to ujął

-“nielegalne praktyki oraz niewłaściwą gospodarkę finansową Monolith”, Nimec wysłuchał

go z wielkim zainteresowaniem. Nie rozkazawszy stanowczo, by przestał infiltrować

konkurencję, faktycznie wyraził na to milczącą zgodę. Jako szef ochrony UpLink uprzedził

go jedynie, że pod żadnym pozorem nie może wplątać firmy w aferę, którą oceniono by jako

szpiegostwo przemysłowe - ewentualne konsekwencje byłyby zbyt poważne. Zwrócił mu

również uwagę, że jeśli zdecyduje się samodzielnie kontynuować niebezpieczną grę,

najrozsądniej będzie nie wtajemniczać nikogo w szczegóły... przynajmniej dopóty, dopóki nie

natknie się na coś, co będzie miało konkretne znaczenie.

Max doskonale rozumiał sytuację i nie potrzebował więcej wyjaśnień. Jak zwykle

odradzono mu działanie, potakując jednocześnie głową i mrugając znacząco. Jeśli jego

działania zostaną wykryte, nikt w UpLink nie kiwnie nawet palcem, żeby mu pomóc. Nimec

życzył sobie, by wszyscy w firmie - od najskromniejszego urzędnika do personelu

zarządzającego najwyższego szczebla - mieli czyste ręce.

Oficjalnie na tej rozmowie skończyło się zaangażowanie Ni-meca w działania

przeciwko Monolith Technologies. Nieoficjalnie - był bardzo ciekawy, do czego doprowadzą.

A zaciekawienie to rosło, w miarę jak nasilały się publiczne ataki Marcusa Caine'a na

Gordiana.

Zapamiętawszy doskonale polecenia Nimeca, Blackburn był niesłychanie ostrożny i

przez trzy miesiące, jakie upłynęły od ich pierwszej rozmowy telefonicznej, nie powiedział

przełożonemu praktycznie nic nowego. W końcu się jednak wygadał. Nimec dowiedział się,

że wtyczką Maxa jest kobieta, z którą ten początkowo nawiązał - w cudzysłowie lub nie -

stosunki, a dopiero później wykorzystał jako informatora. Wiedział też, że zajmuje ona

wysokie stanowisko w administracji wydziału łączności globalnej Monolith w Singapurze. I

to było praktycznie wszystko, co Blackburn mu zdradził.

Oczywiście było wiele innych uzasadnionych powodów, dla których obaj mężczyźni

byli w nieustannym kontakcie. Max został wysłany do Malezji, by wdrożyć system

bezpieczeństwa w naziemnej stacji łączności satelitarnej w Johor, więc wiele jego projektów

background image

wymagało koordynacji i aprobaty szefa ochrony holdingu. Dlatego też Nimec usiłował

połączyć się z nim z domowego telefonu o czwartej po południu w niedzielę, gdy w Johor był

już poniedziałek i rozpoczynał się dzień pracy. Przejrzawszy zaproponowany przez Maxa

przed tygodniem kosztorys zakupów, mających doprowadzić do zwiększenia niezawodności

skanerów biometrycznych, postanowił dać mu zielone światło i zezwolić na instalację.

Okazało się jednak, że jego podwładny nie przyszedł jeszcze do pracy.

- Pan Blackburn spędził weekend w Singapurze i całkiem możliwe, że utknął gdzieś w

korku, wracając przez groblę -powiedziała sekretarka Maxa. - Ostatnio przejazd przez nią był

bardzo utrudniony. Celnicy oszaleli po jakimś uprowadzeniu statku. Jestem jednak pewna, że

pan Blackburn wkrótce się zjawi. Czy chciałby pan, żebym połączyła się z jego telefonem

komórkowym?

- Nie, dziękuję, to nic pilnego. Proszę mu tylko powiedzieć, kiedy się już pojawi, że

telefonowałem - odparł Nimec.

Przeprowadził tę rozmowę przed ośmioma godzinami. Od tego czasu Max wciąż się

nie odezwał, on sam zaś nie mógł ponownie zadzwonić. Zgodnie z porozumieniem, jakie

zawarł z byłą żoną, miał prawo spędzać weekendy z synem, Jakiem, i wrócił dopiero późnym

wieczorem, odstawiwszy dwunastoletniego chłopaka do domu po meczu koszykówki, na

który go zabrał.

Nimec zastanawiał się, czyjego wiadomości nie przekazano adresatowi, czy też Max o

niej zapomniał. Zdecydował, że nim pójdzie spać, raz jeszcze spróbuje się z nim skon-

taktować. Największą słabością Blackburna była ciekawość, która sprawiała, że często rzucał

się na wiele spraw jednocześnie. Nimec uznał więc, że musi przypomnieć podwładnemu, iż

naziemna stacja łączności jest jego priorytetowym zadaniem. Podszedł do biurka i wystukał

numer w Malezji.

- UpLink International, biuro pana Maxa Błackburna. Słucham.

- Joyce, tu znów Pete Nimec.

- Tak, poznaję pana. - Sekretarka jakby się zawahała. - Pan Blackburn jeszcze się nie

pojawił.

Tym razem Nimec już się zdziwił.

- Jak to? Przez cały dzień?

- Niestety, przykro mi. Ani nie zadzwonił.

- Próbowałaś się z nim połączyć?

- Tak, oczywiście. Dzwoniłam pod numer telefonu komórkowego. Zdaje się, że już

wcześniej panu to sugerowałam...

background image

- I co?

- Nie uzyskałam połączenia, proszę pana.

Nimec milczał przez chwilę. Od kiedy się przedstawił, wyczuwał w głosie Joyce coś

dziwnego i teraz nagle zrozumiał, co to jest. Dziewczyna próbowała kryć swojego

przełożonego. Nie bardzo mu się to spodobało.

- Joyce, może to tylko moja wyobraźnia, ale wydaje mi się, że usiłujesz coś ukryć -

rzekł po chwili.

Dziewczyna głośno chrząknęła.

- Pan Blackburn mówił raczej mgliście o swoich planach na weekend, proszę pana,

ale...

- Ale co?

- Cóż, prawdę mówiąc... Sądzę, że miał bardzo osobiste plany.

- Uważasz, że zaszył się gdzieś z przyjaciółką, tak?

- Hmm... Zapewne... To znaczy nic mi na ten temat nie mówił...

- Twoja lojalność wobec Maxa jest godna podziwu. Czy jednak poza podejrzeniem, że

zniknął na trochę ze swoją kobietą, nie nurtuje cię coś jeszcze? Niczego przede mną nie

ukrywasz?

- Nie, proszę pana. Zupełnie nic.

- W takim razie daj mi znać, kiedy się wreszcie zmaterializuje - powiedział Nimec i

odłożył słuchawkę.

Po chwili wstał zza biurka, wyłączył światło i poszedł pod prysznic. Jeśli Max celowo

chciał pozostać nieuchwytny, to albo zbyt dobrze bawił się ze swoją przyjaciółką z Monolih,

albo - uważał, że uczciwie musi przyjąć i takie założenie -nazbyt zaczynały go pochłaniać

istotne aspekty śledztwa. Obie te możliwości zdenerwowały Nimeca i wprawiły go w niepew-

ność.

Postanowił, że gdy wreszcie skontaktuje się z Blackburnem, dowie się, co ten robił, i -

jeśli będzie to konieczne - przypomni mu, na jakim zadaniu powinien skupić swoją uwagę.

Niezależność można było w pewnych granicach akceptować, ale żadna informacja nie

była warta problemów, które Max mógłby wywołać, gdyby sprawy zaszły za daleko.

Diesle warczały cicho w ciemnościach i mgle, a dwudziesto-sześciostopowy jacht

wycieczkowy znalazł się niecałe dziesięć mil morskich od północnego brzegu Sumatry, gdy

Xiang, trzymając się relingu na przednim pokładzie, zauważył jaskrawy promień światła,

którego źródło znajdowało się niemal dokładnie na jego kursie.

background image

Nie ruszył się z miejsca, zachował spokój i opanowanie. Popatrzył jedynie na zegarek.

Jacht płynął z wygaszonymi światłami pozycyjnymi i kabinowymi, lecz istniała

możliwość, że wykrył go radar albo urządzenia termowizyjne którejś z szybkich łodzi

patrolowych. Jednak było to raczej mało prawdopodobne. Xiang był przekonany, że kradzież

nie została jeszcze odkryta. Jego ludzie porwali jacht krótko po północy. Weszli ukradkiem na

pokład, gdy przystań była już niemal całkiem opustoszała, po czym - przeciąwszy kilka

przewodów - uporali się szybko z nieskomplikowanymi urządzeniami alarmowymi.

Związany i zakneblowany Amerykanin został przywieziony na przystań ciężarówką,

którą wykorzystali podczas jego porwania. Wniesiono go na pokład dopiero wtedy, kiedy

rozgrzewały się już silniki jachtu.

Nie było nikogo, kto mógłby przeszkodzić piratom. Policjanci, szukający porywaczy

Guanyin, sprawdzali dokładnie paszporty podróżnych na lotnisku, na grobli i w basenach

portowych, w których cumowały statki handlowe, czyli najbardziej oczywiste drogi

wyjazdowe. Nikt natomiast nie pomyślał o wzmożeniu czujności i nasileniu kontroli tam,

gdzie swoje luksusowe jachty i żaglówki trzymali ci najbogatsi.

Xiang liczył na to, że w zaimprowizowanych kordonach będą luki, i od początku nosił

się z zamiarem ich wykorzystania. Singapurskie władze przyzwyczajone były do ścigania

zwykłych przemytników i wyłapywania nielegalnych robotników z Tajlandii oraz Malezji.

Zamykano ich na krótko w tymczasowych obozach, wymierzano karę chłosty, a potem

odsyłano z powrotem z ogolonymi na znak hańby głowami. Nie miały natomiast

doświadczenia w pościgach za zdecydowanymi na wszystko rzezimieszkami. Nie przydał się

zakupiony od Brytyjczyków skomputeryzowany system IBIS, mający ułatwiać dowodzenie i

koordynację działań na znacznych obszarach. Dla singapurskich władz był on po prostu zbyt

skomplikowany i nowoczesny. W odróżnieniu od żeglarzy wyrzuconych na brzeg niczym

ryby zalegające na plaży po sztormie, Xiang i jego wyjęci spod prawa towarzysze nie byli ani

zdesperowani, ani potulni.

Ibanin raz jeszcze spojrzał na stożkowaty promień światła po prawej burcie. Wciąż

czekał bez ruchu, jego kurtka powiewała delikatnie w ciepłej, południowej bryzie. Po chwili

odgłosy drobnych fal uderzających o kil jachtu zagłuszył warkot małego zewnętrznego silnika

motorowego. Dobrze, pomyślał. Łodzie straży granicznej napędzane były silnikami strumie-

niowymi albo maszynami z turbodoładowaniem. Ten, którego pracę słyszał, nie był ani tak

nowoczesny, ani tak potężny.

Xiang stał niezmiennie na przednim pokładzie, opierając się o reling, gdy promień

światła zgasł, a wisząca nisko mgła spowiła morze i niebo jednolitą zasłoną ciemności. Pirat

background image

spojrzał na fosforyzujące wskazówki zegarka, poczekał dokładnie pięć sekund i raz jeszcze

popatrzył na morze.

Światło znów rozbłysło. Po chwili zgasło i zabłysło raz jeszcze.

Obejrzał się przez ramię. Przez szybę ochronną nad kabiną zauważył kilku swoich

ludzi zajmujących miejsca w kokpicie. Stojący za sterem Juara popatrzył na mrugające

światło, opuścił głowę i przyjrzał się kompasowi. Po chwili wyprostował się i skinął głową,

potwierdzając, że są na właściwym kursie.

Zadowolony Xiang wyciągnął zza paska niewielki, lecz silny reflektorek i błysnął nim

kilkakrotnie, wysyłając w stronę brzegu uzgodniony sygnał. Powtórzył go dwukrotnie w

ciągu piętnastu sekund.

Stał przy relingu, dopóki nie dostrzegł zarysów zbliżającej się motorówki. Wtedy

ruszył szybko do kabiny, a potem schodnią na dolny pokład, chcąc się upewnić, że więzień

jest gotowy do transportu na brzeg.

background image

10

NOWY JORK

20 WRZEŚNIA 2000

- Poważnie, Jason, to danie powinno się nazywać Przybytek cholesterolu albo

Przyjaciel sklerozy - powiedział Charfes Kirby, spoglądając na wielką kanapkę Rudy'ego

Guilianiego, która zawierała niebezpieczną górę peklowanej wołowiny, pastra-mi oraz

munstersKiego i szwajcarskiego sera, ociekała rosyjskim sosem, a na szczycie miała jeszcze

potężną porcję surówki z majonezem. Choć początkowo skłaniał się ku kanapce Barbry

Streisand, z kilkoma warstwami indyka i pieczonej wołowiny, zrezygnował z niej w końcu,

nie potrafiwszy przeczytać jej brzmiącej raczej nieludzko nazwy.

- Dlaczego? - zapytał Jason Weinstein, po czym szeroko otworzył usta, by wsunąć do

nich pastrami, peklowaną wołowinę i płaty wątróbki tworzące kanapkę Joego Di Maggio.

Wybrał ją, odrzucając danie Toma Cruise'a, tylko dlatego, że nigdy nie był wielkim fanem

filmów tego aktora.

Kirby wskazał ruchem głowy okno.

- Cóż, z tą ciastkarnią Lindy's Famous za rogiem i pizzerią Famous Ray's po drugiej

stronie ulicy ktoś mógłby tu prowadzić świetną praktykę, otworzywszy klinikę kardio-

logiczną, nie sądzisz?

Jason wzruszył obojętnie ramionami, ugryzł wielki kęs i sięgnął przez stół po

półmisek gorzkawych pikli, wyraźnie niezadowolony, że znajduje się on bliżej Kirby'ego. Ten

za nic nie mógł zrozumieć, dlaczego Jason nie poprosił go po prostu o przysunięcie pikli, lecz

-jak określiłaby to jego babka - zachował się niczym chłopaczek z pensjonatu. Na miłość

boską, ten facet był przecież w końcu prawnikiem z Wall Street! Gdzie się podziały, do

diabła, jego maniery?!

Sięgnął po nóż i widelec, ukroił kawałek kanapki i zaczai jeść w milczeniu.

Postanowił, że za żadne skarby nie będzie naśladował Jasona i pchał jej wprost do ust, gdyż

groziłoby to upstrzeniem całego ubrania kroplami tłuszczu i majonezu.

Pewnie dorastałeś na Brooklynie, pomyślał.

Tymczasem Jason gryzł i przełykał z nie skrywaną przyjemnością.

- To lepsze niż seks, co? - rzucił po chwili.

- Jak dla kogo. Ale muszę przyznać, że jest bardzo dobra - odparł Kirby.

Weinstein posłał mu spojrzenie mówiące, że na świecie nie ma nic przyjemniejszego

background image

niż doskonała wyżerka.

- No dobra, mów - odezwał się znowu. - Dlaczego chciałeś zjeść ze mną lunch?

Kirby milczał przez kilka sekund.

- Reprezentujesz konsorcjum Spartus. A przynajmniej reprezentuje je twoja firma -

stwierdził wreszcie. - Chciałbym wiedzieć, kto wykupuje udziały Spartusa w UpLink.

- A kogo ty w tej chwili reprezentujesz?

- Chyba nie doszukujesz się tu jakiegokolwiek konfliktu interesów. Sprzedaż to rzecz

publiczna... - powiedział Chuck.

- Bądźmy dokładni. Będzie taka, gdy zostanie postawiona kropka nad “i”.

Kirby wzruszył ramionami.

- Proszę cię tylko, żebyś mi oszczędził uciążliwego szukania. Jason odłożył kanapkę

Joego Di Maggio na talerz i spojrzał na nią z jakimś pożądliwym uwielbieniem.

- Sądzisz, że sami peklowali to mięso? - spytał.

- Jase, przejdź do rzeczy.

Jason spojrzał na swojego rozmówcę.

- Pewnie, dlaczego nie? Ale pamiętaj, że nigdy nie usłyszałeś tego ode mnie. Kupcem

jest firma z Michigan o nazwie Midwest Gelatin. Sądzę, że nie muszę ci mówić, w czym się

specjalizuje.

Tamten skrzywił się.

- Jakiś lokalny producent galaretek ma wystarczający kapitał, by wykupić tysiące

udziałów UpLink? Nabierasz mnie.

- Mówię prawdę - odparł Jason. - I chodzi o żelatynę, a nie o galaretkę. Używa się jej

niemal do wszystkiego, począwszy od domowych izolacji, przez brandzle w tenisówkach, na

testach balistycznych skończywszy. Żelatyna ma też odmianę farmaceutyczną będącą

składnikiem tabletek od bólu głowy, które łykasz po posiedzeniu z butelką. Dla twojej

informacji, Midwest to jedna z największych fabryk chemicznych w swojej dziedzinie w

całych Stanach.

- Własność publiczna czy prywatna?

- To pierwsze. Jest filią kompanii produkującej konserwy, która należy w całości do

korporacji wytwarzającej osłony z pleksiglasu. Albo z porcelany. Szczerze mówiąc,

zapomniałem.

Kirby zastanawiał się przez chwilę nad tym, co usłyszał, a tymczasem Jason sięgnął

po kanapkę.

- Czy w kierownictwie Midwest Gelatin albo jej zwierzchnich kompanii jest ktoś,

background image

kogo poleciłbyś mojej szczególnej uwadze? - zapytał.

Jason znów spojrzał na niego.

- Jeśli chcesz pójść śladem doniesień prasowych i dowiedzieć się, kto stoi za atakiem

na UpLink, radzę ci, byś porozmawiał z Edem Burkiem, kiedy już znajdziemy się w parku

-odparł.

- Z naszym Edem? - Kirby wskazał na kieszonkę koszuli swojego munduru, na której

wielkimi złotymi literami nadrukowano słowo STEALERS. - Z facetem z pierwszej bazy?

- Fabryka konserw to jego największy klient - powiedział Jason, kiwając głową. -

Tylko proszę, obiecaj mi, że podczas rozmowy nie padnie moje nazwisko.

- Chyba już ci to obiecałem.

Jason potrząsnął przecząco głową.

- Nie, nie obiecałeś.

Kirby uniósł dłoń z wyprostowanym w geście skautowskiej przysięgi środkowym i

wskazującym palcem.

- Obiecuję - powiedział.

Usatysfakcjonowany tą przysięgą, Jason odwrócił się i spojrzał na chudego, starego

kelnera, który przemknął obok ich stolika, balansując ze znawstwem kilkoma talerzami.

- Facet pracował tutaj już wtedy, kiedy byłem dzieckiem - powiedział do Kirby'ego. -

Trzydzieści lat ciągłego biegania między stolikami. Nie wiem, jak on to wytrzymuje.

- Może kocha to miejsce tak samo jak ty?

Jason nie przestawał obserwować energicznych ruchów kelnera w przejściu między

stolikami.

- Chyba masz rację - powiedział bardzo poważnie i ugryzł kolejny potężny kęs

niewiarygodnie dużej kanapki.

Dwudziestodwupokojowe dwupoziomowe mieszkanie Reynlda Armitage'a

znajdowało się w budynku, który przypominał nieco pałac. Jego front zdobiły liczne

balustrady, gzymsy oraz wyszukane markizy z żelaza i szkła ocieniające wejście od strony

Piątej Alei, dokładnie naprzeciw Central Parku. Znamiona statusu i bogactwa mieszkańców

były tu aż nadto widoczne - ktoś mógłby powiedzieć, że potwornie widoczne -i to zarówno na

zewnątrz kamienicy, jak i w apartamencie Armitage'a. Przekraczając próg, gość zanurzał się

w długim, wyłożonym boazerią holu prowadzącym do ośmiokątnego saloniku, a następnie do

pokoju z parkietem, wielkim kominkiem i wiszącymi pod sklepionym sufitem olejnymi

portretami pyszniących się postaci. Na antycznych stolikach lśniły europejskie srebra,

background image

puchary z weneckiego szkła i karafki rzucały migocące promienie światła z gablotek, a

chińskie wazy z różnych dynastii stały niczym wrażliwe kwiaty na szczytach misternie

rzeźbionych marmurowych podstawek.

Marcus Caine przyznał, że wszystko to robi spore wrażenie, na nim samym jednak

największe wrażenie wywierała zawsze skrupulatność, z jaką Armitage ukrywał matrycę

skomplikowanego systemu zintegrowanych urządzeń elektronicznych, które pozwalały mu

funkcjonować w miarę swobodnie mimo poważnej fizycznej ułomności. Większość z nich

opierała się na wynalazkach Monolith Technologies, które działały dzięki technologii

identyfikacji ludzkiego głosu.

“Zwyczajni ludzie wyposażają mieszkania w rampy i podjazdy dla wózków

inwalidzkich, bogatsi natomiast w podnośniki i windy", powiedział kiedyś Armitage

Caine'owi. “Ja chcę, żebyś wymyślił dla mnie coś o wiele lepszego”.

Caine siedział, popijając wermut, gdy bezszelestnie rozsunęły się drzwi prowadzące

do salonu i do środka wkroczył majestatycznie pan tego domu. Wspaniałości owego aktu nie

zakłócało nawet to, że mężczyzna siedział na wózku inwalidzkim. W pewnym sensie to

właśnie wózek odbierał mu wygląd zwyczajnego, szarego człowieka, przydając raczej aury

nieposkromionego i nieustraszonego samotnika. Przywodził na myśl Don Kichota

uderzającego na wiatraki lub Ahaba walczącego z białym wielorybem; symbolizował

wytrwałość w obliczu wszelkich przeciwności. To była osnowa i wątek największego

dramatu.

- Zamknąć - powiedział Armitage ledwie słyszalnym głosem, jadąc swoim doskonale

wyciszonym, napędzanym elektrycznie wózkiem. Szerokie drzwi natychmiast zasunęły się za

nim. - Nie wolno mi teraz przeszkadzać.

Podjechał do swego gościa i zatrzymał wózek, posługując się joystickiem

umieszczonym na lewej poręczy. Dawniej joystick znajdował się z prawej strony, jednak w

ciągu ostatnich kilku lat prawa ręka niemal całkowicie odmówiła mu już posłuszeństwa.

- Dzień dobry, Marcusie - odezwał się gospodarz, tym razem już głośno. - Prze-

praszam, że musiałeś czekać, ale rozmawiałem przez telefon. Na szczęście nie wyglądasz na

zniecierpliwionego. Wręcz przeciwnie, odnoszę wrażenie, jakbym wyrwał cię z medytacji.

- Admiracji - poprawił go Caine. Lekkim ruchem ręki wskazał na otaczające ich

przedmioty. - Ten salon jest wprost fascynujący.

Armitage miał około pięćdziesięciu lat, surową, pociągłą twarz, ciemne, uważne oczy,

a na czubku głowy lekką łysinę okoloną prostymi, czarnymi włosami. Wydawał się zdumiony

tym wyznaniem.

background image

- Coś takiego! A zawsze wydawało mi się, że nie masz głowy do niczego poza

interesami. Wygląda na to, że dorastasz, Marcusie. Prawdę mówiąc, twoje notowania u mnie

wzrosły, gdy wysłuchałem wystąpienia w siedzibie Narodów Zjednoczonych. Masz za nie

moje najszczersze gratulacje.

Caine rzucił mu chłodne spojrzenie.

- Naprawdę?

- Oczywiście. Pokazałeś się jako miły, sympatyczny facet, co z punktu widzenia

public relations jest podstawą budowania wizerunku. Jak ci doskonale wiadomo, istnieją

badania opinii publicznej poświęcone tym zagadnieniom. Skąd byśmy wiedzieli, jaką znaną

osobistość wynająć, by zareklamować produkty? - Na twarzy Armitage'a pojawił się

sardoniczny uśmiech. - Gdybym mógł, poklepałbym cię teraz po plecach -powiedział.

Caine nie chciał, by gospodarz dostrzegł, że zrobiło mu się nieswojo.

- A przyszło ci do głowy, że być może niektórych sztuczek nauczyłem się, oglądając

cię w telewizji? - rzucił.

Armitage potrząsnął głową.

- Moja pozycja jest wyjątkowa. Moi czytelnicy i telewidzowie wcale nie muszą mnie

lubić. Wystarczy, że mnie uważnie słuchają. I będą mnie słuchać tak długo, jak długo moje

porady finansowe będą miały rzetelne podstawy, a ja sam... będę w stanie je artykułować. -

Umilkł na chwilę i przełknął ślinę. Ta prosta czynność przyszła mu z wielkim trudem. - Czy

życzysz sobie, by Carl napełnił powtórnie twój kieliszek, czy też od razu przejdziemy do

zagadnienia, które chciałeś przedyskutować?

- Poprzestanę na jednym kieliszku, dziękuję - odparł Caine. Zastanawiał się, czy

delikatne wzmianki Armitage'a o jego chorobie miały ukrywać przerażenie, z jakim śledził jej

błyskawiczne postępy, czy też świadczyć, że na dobre już wobec niej zobojętniał.

Przypuszczał, że w rachubę wchodziły obie ewentualności. Tempo rozwoju ALS

1

było

ogromne mimo eksperymentalnych metod leczenia, jakie zastosowano w tym wypadku.

Ostatnio Caine widział Armitage'a przed miesiącem i publicysta był wtedy w znacznie

lepszym stanie. - Powiedz mi, jak poszło ci z prezesem MetroBanku.

Armitage popatrzył na niego.

- Nie trzymaj mnie za słowo, jednak wydaje mi się, że przekonałem Halperna, by

zaakceptował twoją zagrywkę.

Caine wyraźnie się ożywił.

- Mówisz poważnie?

1

* ALS (amyotrophic lateral sclerosis) - stwardnienie zanikowe boczne -przyp. red.

background image

- Najważniejsze, żeby on mówił poważnie, a chyba mówi. Oczywiście, musi jeszcze

przekonać zarząd banku, by ten zatwierdził sprzedaż, wiec wydaje mi się, że rozsądnie byłoby

zaczekać z fetowaniem transakcji do jego spotkania z Halpernem w przyszłym tygodniu.

Caine zignorował to ostatnie zdanie. Jego twarz nagle zapłonęła.

- Ich udziały w UpLink dochodzą do jakichś dziewięciu procent, zgadza się?

- Właściwie są raczej bliższe dziesięciu - powiedział Armitage. Właściciel Monolith

Technologies radośnie wyrzucił pięść w powietrze.

- Cholera jasna, to fantastycznie! - krzyknął. - Fantastycznie! Obaj nagle zamilkli.

Reynoldowi drgnęła prawa ręka, gdy zamierające komórki nerwowe w jego mózgu wykonały

jakąś błędną czynność. Z trudem zmusił ją, by pozostała bez ruchu na oparciu wózka. Caine

odwrócił wzrok. Dziewięć procent, pomyślał. Te oraz zgromadzone dotychczas udziały

zapewniłyby mu pozycję dominującego udziałowca UpLink. Osiągnie to, czego chce on sam i

ten przeklęty chiniec, który wciąż trzyma go za jaja.

Minęło kilka minut, nim Armitage przerwał wreszcie ciszę.

- Mówię ci to z pewnym wahaniem, ale chciałbym, żebyś zrobił coś dla mnie w innej

sprawie - powiedział.

Caine wzruszył obojętnie ramionami.

- Pewnie. Mów, o co ci chodzi.

- Mam na myśli nasz problem w Singapurze... tego Blackburna, który tam węszył.

- Zapomnij o nim. To już załatwione. Armitage otworzył szeroko oczy ze zdziwienia.

- W jaki sposób? - zapytał.

Caine potrząsnął głową niczym pies otrząsający wodę z futra. Ta sprawa nie dawała

mu spokoju i wcale nie chciał, by ktokolwiek mu o niej przypominał. Poza tym, co to

obchodzi tego inwalidę?

- Nie wiem i nawet nie chcę wiedzieć - odparł.

- Czy ktokolwiek zdołał się w końcu dowiedzieć, dlaczego ten mężczyzna cię

szpiegował?

- Powiedziałem ci już, że się tym nie zajmuję. To nie jest mój największy problem.

- Jeszcze nie - stwierdził głucho Armitage. Caine rzucił mu ostre spojrzenie.

- Co to ma, do diabła, znaczyć?

- Nie denerwuj się - powiedział gospodarz. - Wskazuję ci tylko, że jeśli chcesz zostać

na szczycie, powinieneś dokładniej kontrolować wszelkie strategiczne posunięcia, jakie

wykonujesz. Jeśli moje problemy ze zdrowiem nauczyły mnie czegokolwiek, to przede

wszystkim tego, że można błyskawicznie stracić kontrolę nad wydarzeniami.

background image

Caine odstawił kieliszek z winem na stolik.

- Cóż, dziękuję ci za radę - powiedział i wstał z krzesła. - Dobrze ją zapamiętam.

Po twarzy Armitage'a przeniknął ledwie widoczny, delikatnie pogardliwy uśmiech.

- Już idziesz? - zapytał. Caine skinął głową.

- Zamierzam złapać nocny samolot do domu. Zgodnie z twoją sugestią, muszę

wszystko kontrolować z bliska. Osobiście upewnię się, czy podczas mojej nieobecności

Wschodnie Wybrzeże nie osunęło się do Pacyfiku.

Armitage zmierzył go badawczym spojrzeniem.

- Marcus, przyjacielu, widzę, że w końcu się uczysz - powiedział.

- To wszystko to jakiś koszmarny sen - rzucił Ed Burkę, przyglądając się graczom. -

Mam rację?

- Chciałbym, żebyś ją miał - odparł Charles Kirby.

Kończyła się właśnie ósma runda meczu baseballowego między Stealersami i

Slammersami. Ci ostatni prowadzili 6:0. Wpadający na siebie z wyczerpania gracze

Stealersów odbijali piłkę, a ich pałkarzem był Dale Lanning z firmy prawniczej Lanning,

Thomas i Farley. Od jego uderzenia zależało, czy już teraz Stealersi doznają porażki.

Zebrawszy się z kolegami z drużyny na brudnym skrawku boiska za bazą-metą, Kirby

obserwował, jak ustawieni w polu gracze Slammers zbliżają się tak bardzo, że mogliby już

dostrzec pot błyszczący nad górną wargą Lanninga. Mimo że nikt z nich nie zaryzykowałby

podważenia jego reputacji zawodowej, sposób, w jaki Lanning posługiwał się kijem,

wzbudzał na boisku bardzo różne reakcje.

- Może nie ugnie się pod presją i odbije daleko - powiedział Burkę.

- Nie byłbym takim optymistą - odparł Kirby.

Kirby złapał kilka nasionek dmuchawca, które przelatywały obok niego w

rozproszonym świetle wczesnej jesieni. Pomyślał, że dawniej nie było mowy, by ktokolwiek

mógł ujrzeć dmuchawce w Nowym Jorku później niż w połowie sierpnia. Jednak w ciągu

minionego dziesięciolecia lato w mieście zdecydowanie się wydłużyło i stało się cieplejsze,

dlatego też jesień zaczynała być raczej terminem z kalendarza niż rzeczywistą porą roku. W

ubiegłym roku drzewa olśniewały mieszkańców soczystą zielenią dopóty, dopóki styczniowe

mrozy nie pozrywały w końcu liści z gałęzi. Ciężkie i przemarznięte, uderzały w chodniki i

roztrzaskiwały się na dziesiątki kawałków niczym delikatna glazura.

Uznawszy, że milczenie między nimi trwa już wystarczająco długo, Kirby popatrzył

na Burke'a i trącił go konfidencjonalnie w bok, by odciągnąć od reszty zespołu.

background image

- Ed, chciałbym cię prosić o przysługę - powiedział.

- Niech zgadnę. Chcesz, żebym zlikwidował naszego drogiego pałkarza Lanninga, nim

zdąży całkowicie pogrążyć nas w czarnej rozpaczy.

Kirby otworzył dłoń i wypuścił nasiona dmuchawca.

- Nie. Właściwie chciałbym, żebyś powiedział mi, kto stoi za atakiem na UpLink.

Chcę poznać nazwisko człowieka, który rządzi na tej szachownicy.

Burke spojrzał na niego z zaciekawieniem.

- Dlaczego sądzisz, że dysponuję taką informacją?

Kirby po prostu wzruszył ramionami. Burkę zaczął kreślić czubkiem buta kółka w

piasku. Na boisku Lanning machnął nisko kijem i poprawił chwyt.

- Jeśli to ode mnie usłyszysz, będziesz miał u mnie wielki dług wdzięczności.

Kirby pokiwał głową i czekał bez słowa.

- W Danvers w Massachusetts jest pewna firma, Safetech. Projektują tam i

wytwarzają różne płyty z polimerów, które zastępują szkło. Zabezpieczenia na mównice,

okna, które chronią przed huraganem, szyby kuloodporne i tym podobne. Mają ogromny

wachlarz klientów, od dbających o swoje bezpieczeństwo bogaczy poczynając, na

Departamencie Stanu i DEA kończąc. Saftech to korporacja, która rzeczywiście dokonuje

wielu zakupów... za pośrednictwem mnóstwa swoich odgałęzień.

- Człowiek - odezwał się Kirby. - Chcę znać nazwisko.

- Zamierzam do tego dojść - uspokoił go Burkę. Popatrzył pod nogi, ciągle rysując

kółka w piasku. - Pokazowymi figurami w Safetech są dwaj absolwenci MIT, którzy wnieśli

do firmy techniczne know-how i nic poza tym. Kiedy wpadli na pomysł założenia własnego

biznesu, poszli z tym do kogoś, kto w zamian za ciche partnerstwo zaoferował im nie

oprocentowaną pożyczkę. Miała równowartość pięćdziesięciu jeden procent udziałów.

- To nie jest żadna nadzwyczajna umowa, jeśli ma się do czynienia z kimś, ktoś ma

wielkie plany, ale żadnego kapitału - zauważył Kirby.

Burkę wzruszył ramionami.

- Ważne jest jednak to, że ci dwaj miłośnicy burzy mózgów zaakceptowali warunki.

- A nazwisko tej hojnej osoby brzmi...? Burkę popatrzył na swojego rozmówcę.

- Marcus “Skarbonka” Caine - powiedział. - Oponent numer jeden twojego Gordiana.

Kirby wziął głęboki wdech, odetchnął, a następnie spojrzał na płytę akurat w

momencie, w którym kij Dale'a Lanninga mijał się chyba o milę z piłką.

Burke schylił się, by podnieść ich rękawice z murawy, i podał jedną parę Kirby'emu.

- To wszystko, ludziska - powiedział, marszcząc brwi. - Czas, byśmy pozwolili

background image

prokuratorom zdobyć więcej punktów. Mówię ci, to będzie cholerny koszmar.

Wydawało się, że Kirby spogląda poza boisko na coś, czego Burkę nie mógł widzieć.

- Już jest - rzucił, wkładając rękawice. - Z całą pewnością już jest.

background image

11

POŁUDNIOWY KALIMANTAN, INDONEZJA

22 WRZEŚNIA 2000

Mimo że było zaledwie kilka minut po ósmej rano, Zhiu Sheng obserwował, jak z

każdą chwilą dramatycznie maleje ruch na pływającym rynku. Motorowa łódka wiozła go w

kierunku cieśniny, tam gdzie droga wodna zwężała się, a zamieszkiwane przez zubożałą

ludność drewniane domy na palach tłoczyły się jeden przy drugim po obu brzegach.

Większość sprzedawców i ich klientów pojawiła się o świcie, pragnąc załatwić wszystkie

swoje sprawy, nim lejący się z nieba żar i ogromna wilgotność powietrza staną się nie do

zniesienia. Ci pierwsi rozkładali swoje towary na niewielkich łodziach albo zbitych z

okrąglaków tratwach, drudzy natomiast krążyli między nimi, przepychając żerdziami

niewielkie czółna, lub przypływali na klotok - takiej jak ta, którą wynajął Zhiu Sheng. W

kanałach, które otaczały przedmieścia Banjarmasin niczym macki jakiejś ociężałej

ośmiornicy, łodzie motorowe zostawiały za sobą długie kilwatery.

Zhiu widział niewielkie łodzie załadowane bananami, melonami i innymi owocami,

zielonymi warzywami, węgorzami, langustami, a nawet żabami. Część tych produktów

przygotowano już do spożycia. Chociaż rozglądał się uważnie, nie mógł dostrzec ani jednego

sprzedawcy kurczaków, choć właśnie ten rodzaj mięsa stanowił dotychczas największe źródło

protein dla mieszkańców Indonezji. Teraz, niestety, drób był importowanym przysmakiem i

podawano go przede wszystkim cudzoziemcom w drogich restauracjach w Dżakarcie. Wzrost

cen żywności przy jednoczesnej dewaluacji indonezyjskiej rupii zrujnowały rodzimy

przemysł drobiarski w czasie, gdy “azjatycki cud” stracił już swój blask. W rezultacie wielu

krajowych producentów zlikwidowało swoje fermy. Amerykańscy farmerzy wykorzystali

brak tego towaru i błyskawicznie opanowali cały właściwie indonezyjski rynek, w czym - co

zakrawało na ironię - pomogła im chciwość producentów żywności z Chin i Malezji, którzy

nie obniżyli cen ani nie zgodzili się na przyznanie Indonezji żadnych kredytów.

Zhiu rozumiał prawa rządzące popytem i podażą, jednak świadomość fatalnej sytuacji

Indonezyjczyków działała na niego przygnębiająco.

Płynął w milczeniu, przyglądając się z fascynacją jednostkom lawirującym po kanale.

Oprócz tych, które należały do handlarzy, widział też łodzie pocztowe, tramwaje wodne oraz

podobne do rur, przewożące ryż barki żaglowe, które sunęły powoli ku basenom portowym w

centrum miasta. Cała ta sceneria przypomniała mu jego ostatnią wizytę w tej prowincji, przed

background image

niemal trzydziestoma laty, kiedy Indonezyjska Partia Narodowa Sukarno była u szczytu

potęgi i próbowała stworzyć jednolity komunistyczny front z Pekinem. Wówczas Zhiu

przybył do Kalimantanu jako oficjalny wysłannik Zhou Enlaia, by współuczestniczyć w

tworzeniu struktur nowego państwa, co było prostym zadaniem dla kogoś, w czyich żyłach

wciąż jeszcze wartko płynęła rewolucyjna krew.

Z perspektywy wieku i zgromadzonych doświadczeń Zhiu uważał jednak, że tym

razem jego zadanie jest znacznie bardziej skomplikowane.

Akceptował przemiany dokonujące się we współczesnym świecie i rzadko wracał

wspomnieniami do początków swojej kariery, ale ponowna wizyta w Indonezji po tak wielu

latach wprawiła go w refleksyjny nastrój. Z jakimż zacięciem walczył Sukarno, by

wykorzenić w swoim kraju wpływy intelektualnej i kulturalnej zgnilizny Zachodu, i jak

boleśnie musiał odczuć swoją porażkę. Jej elementy docierały dosłownie wszędzie, nawet

tutaj. Zaledwie przed chwilą grupa białych turystów przemknęła obok niego w wynajętych

szybkich motorówkach. Ich okrągłe oczy, czerwone, spalone słońcem policzki i głośne,

podekscytowane głosy sprawiły, że Zhiu przyszły na myśl hałaśliwe makaki. Poskromił

jednak irytację, gdyż -jak zawsze zresztą - wolał spoglądać na jaśniejszą stronę każdego

zjawiska. Przynajmniej mgiełka wody wzburzonej przez silniki motorówek rozpędziła

chmury moskitów i wespół z bryzą nadciągającą znad Barito zapewniła mu ożywczy chłód.

- Pelan-pelan, sayal - zawołał do swojego przewodnika w bahasa z mandaryńskim

akcentem. Wyciągnął rękę w kierunku kobiety, która sprzedawała ciastka ryżowe wprost z

łódki, wysuniętej nieco przed inne krypy.

-Ya.

Właściciel łodzi wyłączył silnik, odpychając się wiosłem, podpłynął do rozpadającej

się łodzi handlarki i sięgnął za siebie na dno klotok po ostro zakończony bambusowy kij.

Wyciągnąwszy go w kierunku kobiety, nabił na szpikulec jedno z ciastek i podał Zhiu

Shengowi do spróbowania.

Ten ugryzł kawałek, przełknął, po czym cisnął na dno łodzi handlarki miedzianą

monetę.

- Terima kasi banyak - powiedziała, uśmiechając się z wdzięcznością.

Zhiu rozkazał przewodnikowi, by ruszył w dalszą drogę, a sam rozparł się wygodnie i

rozkoszował lekkim śniadaniem.

Kilka minut później łódź skręciła i pomknęła w kierunku jednego ze stojących nad

kanałem drewnianych domów i spichrza z ryżem, a przewodnik poinformował swojego

pasażera, że dotarli do celu podróży. Zhiu nie wysilił się, by powiedzieć mu, że zdążył się już

background image

tego domyślić. Im bardziej oddalali się od wodnego rynku, tym więcej czuł na sobie oczu,

obserwujących go zza zatrzaśniętych żaluzji, i tym więcej zauważał srogich młodych

mężczyzn, którzy stali na chodnikach łączących walące się budynki i śledzili jego ruchy,

rzucając szybkie, ukradkowe spojrzenia.

Khao Luan zachowywał się wobec ludzi z tej okolicy niczym feudalny władca. Dawał

im akurat tyle, by zapewnić sobie ich lojalność, nigdy jednak wystarczająco wiele, by mogli

się od niego uniezależnić.

Przewodnik raz jeszcze wyłączył silnik i pracując wiosłem, podpłynął do drabiny

opuszczonej w zamuloną wodę wprost z głównych drzwi drewnianego budynku. Na jej

szczeblach siedziało troje nastolatków: dwóch chłopaków w wypłowiałych drelichowych

szortach i bawełnianych T-shirtach oraz dziewczyna, ubrana w podobne spodenki i koszulkę z

jakiegoś przezroczystego materiału, którą na dodatek zawiązała tuż pod piersiami, by

wyeksponować swój płaski brzuch. Wprost bił od niej afektowany erotyzm, co natychmiast

zasmuciło Zhiu i napełniło go niesmakiem. Chłopcy - gdy tak siedzieli zgarbieni, z

papierosami bez filtra w ustach, słuchając z odbiornika tranzystorowego niemożliwie

głośnego amerykańskiego rocka - także zdawali się grać role, które nie całkiem pojmowali.

Ostre słońce sprawiało, że wszyscy byli ociężali. Wpatrywali się prosto w wodę, jak

gdyby mogli wypatrzyć cokolwiek innego niż bezcelowe falowanie trzcin i osadów pod jej

mętną powierzchnią.

Azjatycki cud, pomyślał ze złością Zhiu Sheng.

Zobaczył jednak, że w chwili, gdy przewodnik zacumował łódkę przy drabinie, cała

trójka podniosła na niego wzrok. Wszyscy mieli zniszczoną cerę, sprawiali wrażenie

brudnych i niedożywionych. Ich miny były znudzone, beznamiętne i jednakowo ponure.

Zhiu zaczekał, aż łódź uderzy o pomost osadzony na czterech wbitych w dno

bambusowych palach, po czym zapłacił przewodnikowi, zarzucił torbę na ramię i wstał, żeby

wspiąć się na brzeg. Nastolatki obserwowały go jeszcze przez kilka sekund. Po chwili wyższy

z chłopców podniósł się, by zastąpić mu drogę. Skrzyżował ręce na wyprężonej piersi, robiąc

to, czego wymagał od niego sztuczny kodeks twardzieli. Cóż, pomyślał Zhiu,

prawdopodobnie zginie w jakiejś burdzie ulicznej, nim dożyje dwudziestu lat.

Dokończył ciastko ryżowe, a następnie potarł o siebie końcówki palców, by zetrzeć z

nich tłuste okruszki.

- Saya mahu laki bilik - powiedział, stojąc na dziobie łodzi. - Przybyłem tutaj, by

zobaczyć się z mężczyzną, który mieszka w tym domu.

Chłopak zmierzył go z góry wzrokiem, pozwalając, by papieros zwisał mu z warg w

background image

sposób podpatrzony w amerykańskich filmach gangsterskich. Jego dym miał ostry, słodkawy

zapach goździków.

- Jak się nazywasz? - zapytał.

Zhiu nie był w nastroju do takich rozmów.

- Wejdź do domu i powiedz, że jego przyjaciel z północy właśnie przybył.

- Pytałem...

- Berhenti! - Zhiu nastraszył go ruchem ręki. - Przestań marnować mój czas i zrób, co

każę.

Chłopak patrzył na niego jeszcze przez chwilę, po czym odwrócił się i z wyraźnym

ociąganiem wspiął do drzwi, pragnąc zachować wobec swoich kompanów przynajmniej

resztki twarzy.

Nie będę go popędzał, niech ma z życia przynajmniej tyle. Może już nigdy nie mieć

niczego więcej, pomyślał Zhiu.

Chłopak zapukał - dwa uderzenia w dużych odstępach czasu, pauza, po czym trzy

szybkie stuknięcia - odczekał kilka sekund i dopiero wtedy uchylił drzwi. Wsunął głowę do

środka, powiedział coś i znów poczekał. Dopiero po dłuższej chwili do uszu Zhiu dotarła

rzucona męskim głosem odpowiedź. Mimo że nie rozumiał poszczególnych słów, ton tego

mężczyzny był bez wątpienia ostry i karcący. Nastolatek odwrócił się i przegonił swoich

towarzyszy, którzy zeskoczyli z drabiny i pobiegli natychmiast wzdłuż brzegu.

- Ma'afsaya - powiedział, oddając mu pełen skruchy ukłon. -Nie zamierzałem pana

obrazić...

- Nic się nie stało.

Wyczerpawszy pokłady swojej cierpliwości, Zhiu odepchnął go barkiem i zaczął

wchodzić po rozchybotanej drabinie, spodziewając się, że jeszcze bardziej wypaczy się pod

jego stopami.

W drzwiach natknął się na dwóch wychudzonych wyspiarzy o brązowej skórze, z

wytatuowanymi na rękach falującymi ostrzami krisów. Czyż nie mówiono, że taki sztylet

dopada swe ofiary jedynie wtedy, gdy wynurza się z mroków? Być może to prawda,

pomyślał. Odkładając jednak na bok starożytne mity, był przekonany, że zwisające z ramion

mężczyzn karabiny półautomatyczne mogą się okazać znacznie bardziej śmiercionośnym

narzędziem.

- Selamat datang - rzucił jeden z nich i skłonił z szacunkiem głowę. - Witamy.

Zhiu również skinął głową i wszedł do środka.

Wnętrze domu miało kształt dużego prostokąta. Ściany i podłogę pokrywały nagie

background image

płyty sklejki, a wysoki, spiczasty dach podparty był kilkoma ukośnymi belkami. W połowie

długości ściany po prawej znajdowały się zamknięte drzwi, przed którymi stał na straży trzeci

wyspiarz. Wysoki i wyprostowany, miał ostre rysy i długie, czarne włosy. Pod rozpiętą,

pozbawioną rękawów kurtką z drelichu widać było obnażoną klatkę piersiową. Wydatne

mięśnie jego piersi i ramion niemal w całości pokryte były tatuażami. Oprócz karabinu nosił

też sztylet - bez wątpienia kris - wsunięty do ozdobionej w wyszukany sposób pochwy

zawieszonej przy pasku.

Zhiu spojrzał na środek pomieszczenia, gdzie przy długim stole z surowych desek

zasiadali mężczyźni, z którymi miał się tu dzisiaj spotkać: generał Kersik Imman, Nga

Canbera oraz handlarz narkotyków Khao Luan.

Zerknąwszy na chwilę w bok w trakcie rozmowy, Kersik pierwszy zauważył jego

obecność.

- Zhiu Sheng, doskonale wyglądasz - powiedział, pochylając głowę. - Jak minęła

podróż?

- Było gorąco i nudno, ale mam nadzieję, że nie zmarnowałem czasu - odpowiedział.

Na szczupłej, pomarszczonej twarzy Kersika pojawił się uśmiech. Chociaż jego oczy,

kryjące się pod krzaczastymi brwiami, spoglądały równie zdecydowanie i przenikliwie jak

zawsze, w ciągu ostatnich miesięcy bardzo się postarzał. Teraz, w cywilnym ubraniu,

sprawiał wrażenie dobrego wujaszka, które skrywało jego prawdziwą naturę.

Zhiu pomyślał, że w przeciwieństwie do niego Canbera wyglądał na niewiele

starszego od dzieciaków na zewnątrz i -zdawało się - tak jak oni przygotowywał się do roli,

jaką miał odegrać. Był politycznym wywrotowcem, nadzieją ubogich. Delikatne rysy twarzy i

wyniosłe zachowanie nie pozostawiały jednak złudzeń, że nadzieja ta jest płonna. Tego

samego dowodziła też jego pozycja społeczna. Jako najstarszy syn diamentowego barona Nga

przyszedł na świat w nieprawdopodobnym dobrobycie, a teraz sprawował kontrolę nad

największym bankiem w Banjarmasin, potwierdzając jedynie ogromną i wciąż zwiększającą

się potęgę finansową swojej rodziny. Nie wiedział wiele o walce klas, a jeszcze mniej o

ubóstwie materialnym i nędzy, podobnie zresztą jak o wykorzystujących swoje stanowiska

urzędnikach z wyższych sfer, z którymi w sekrecie współpracował... i którym pomagał

budować ich narodowy ruch reform. Był narcystycznym dyletantem, którego interesowało

jedynie hołdowanie własnej próżności, gdyby więc konsekwencje jego czynów zaczęły go

przerastać, zgodziłby się chętnie na wszystko, byle tylko utrzymać swoje przywileje.

- Sawasdee. Mój dom nie jest może tak pięknie urządzony jak rezydencja Kersika, ale

jako skromny emigrant i człowiek bez koneksji nie mogę zbudować sobie tutaj nic lepszego -

background image

powiedział Khao Luan.

Siedzący u szczytu stołu mężczyzna uniósł dłonie w tradycyjnym tajskim

pozdrowieniu. Jego palce były złączone niczym do modlitwy, a ich końce dotykały niemal

nosa, co wskazywało na zażyłość z przybyszem. Zhiu zauważył, że podczas poprzednich

spotkań trzymał dłonie niżej i bliżej klatki piersiowej - było to wai, tradycyjne powitanie

obcych.

Doniosłość tego gestu nie umknęła uwagi przybysza i wyraźnie go zaskoczyła. Czyż

w końcu bowiem człowieka nie osądza się w dużej części po jego przyjaciołach? Bez wahania

odpowiedział jednak Khao Luanowi w ten sam sposób. Czas obaw i uprzedzeń dawno już

minął. Tajlandczyk był może bezwzględny i skorumpowany, warto jednak było utrzymywać z

nim jak najlepsze kontakty.

- Proszę, czuj się u mnie jak w domu - powiedział Luan, wskazując Zhiu krzesło po

swojej prawej ręce.

Ten podszedł do stołu i obrzucił gospodarza uważnym spojrzeniem. Pulchny i

łysiejący Luan miał gładkie, wysokie czoło, wygięte w łuk usta, delikatny wąsik i zarost tylko

na podbródku. Jego policzki były perfekcyjnie wygolone, pod skórą zaś znajdowało się

niewiele tłuszczu. Siedział na odsuniętym od stołu krześle, a batikowa koszula z krótkimi

rękawami zakrywała saszetkę przymocowaną do paska, który z trudem opinał pokaźny

brzuch. Pod rozpiętym kołnierzykiem widać było gruby srebrny łańcuch. Na klatce piersiowej

i pod pachami handlarza rysowały się ciemne plamy potu.

- Ten Amerykanin - powiedział Zhiu, opadając na krzesło. - Gdzie on jest?

Luan skinął głową w kierunku drzwi w ścianie po prawej.

- Mój przyjaciel Xiang i jego wilki morskie dobrze go pilnują.

- Powiedział wam coś?

Zapytany milczał przez chwilę, nim odpowiedział.

- Hmm, dzisiaj rano nie był w stanie z nikim rozmawiać, spodziewam się jednak, że

wkrótce się to zmieni. Może wtedy dowiemy się wszystkiego, na czym nam zależy.

Zhiu rzucił generałowi Kersikowi zdumione spojrzenie.

- Złapaliście go, zdaje się, jakieś cztery dni temu, prawda? Kersik kilkakrotnie skinął

powoli głową.

- To twarda sztuka - powiedział.

- Nie ma jednak powodu do obaw. Już wkrótce wydostaniemy z niego wszystko, co

chcemy - stwierdził Luan i uśmiechnął się nieznacznie. - Biała dama ma swoje sposoby.

Zhiu ze zdziwieniem uniósł brwi.

background image

- Heroina?

- Nie rozstaje się z nią, odkąd wczoraj zapoznaliśmy ich ze sobą. Ona skłoni go do

mówienia - oznajmił Luan.

- To barbarzyństwo.

- To konieczność. I najlepsze rozwiązanie - odezwał się generał.

- Już niedługo takie samo zdanie będzie miał na ten temat również nasz więzień -

stwierdził Luan.

Umilkli. Zhiu zorientował się, że wpatruje się w potężnego pirata. Wydawało się, że

mężczyzna istnieje w jakiś sposób we własnej przestrzeni, nietykalny i niebezpieczny, a jego

zimne, bezduszne oczy przypominały ślepia mezozoicznych stworów, gotowych w każdej

chwili do ataku.

- Moim zdaniem, najbardziej powinniśmy się martwić kobietą - powiedział Nga.

Gość skierował na niego wzrok.

- Zdaje się, że nazywa się Chu? - zapytał.

- Kirsten Chu. Zniknęła nam z oczu, a nie mamy pojęcia, czego dowiedziała się o

naszych związkach z Monolith i jakimi dowodami dysponuje. Przez jej wydział w firmie

przechodziło mnóstwo informacji na ten temat.

- Zakładam, że nasi ludzie szukają jej w Singapurze... - I w każdym innym miejscu -

powiedział Luan.

- W każdym razie - odezwał się Nga - odczujemy to na własnej skórze, jeśli

Amerykanie dowiedzą się o...

- Próbowałem uzmysłowić Nga, że za bardzo wybiega myślami w przyszłość -

przerwał mu Kersik. - Pozostańmy na razie przy tym, co wiemy. To może być równie dobrze

przypadek szpiegostwa przemysłowego, który nie ma z nami nic wspólnego.

- A jednak ta kobieta, nie ruszając się od swojego komputera w biurze, wielokrotnie

włamała się do najistotniejszych i najgroźniejszych dla nas finansowych baz danych

Monolith. Dziesiątki razy kontaktowała się z naziemną stacją łączności satelitarnej UpLink w

Johor... Zresztą rozmów tych mogło być o wiele więcej. Nie możemy tego ustalić, bo

korzystali z bezpiecznej linii.

- Musisz być uważniejszym słuchaczem - rzucił Kersik. - Bez rad Amerykanina ta

kobieta najprawdopodobniej nie będzie nawet wiedziała, do kogo się zwrócić ani co zrobić z

dokumentacją, która być może jest w jej rękach. Prawdopodobnie niedługo sama wypłynie na

powierzchnię. A jeśli nie, to i tak w końcu ją znajdziemy. - Powolnym ruchem ręki wskazał

Zhiu Shenga. - Odłóżmy na bok spekulacje i porozmawiajmy o tym, co sprowadziło tutaj

background image

naszego towarzysza.

Zhiu skinął nieznacznie głową. Mimo spokojnego tonu głosu Kersik patrzył na niego

zimno i przenikliwie.

- Przywożę dobre wieści. Ci, których reprezentuję, gotowi są dostarczyć taki sprzęt i

amunicję, jakie tylko będą wam potrzebne. Większy problem będzie jedynie z szybkimi

łodziami, ale postaramy się i o nie - powiedział.

- A jednostki desantowe?

- Będziecie musieli się zadowolić kilkoma mniej, niż chcieliście.

- Ile otrzymamy?

- Trzy, może cztery.

Kersik kilkakrotnie przesunął palcem po grzbiecie nosa.

- Czy karabiny, które otrzymamy, nie były używane? Zhiu wiedział, że Kersikowi

chodzi o zintegrowane z bronią tłumiki, które szybko się zużywały.

- Otrzymacie fabrycznie nowe egzemplarze typ 85.

Generał wciąż był jakby zamyślony.

- Musimy mieć gwarancję, że dostawa nadejdzie na czas, a uzbrojenie będzie sprawne.

Jak widzisz, nie mamy tutaj zbyt wielu możliwości...

- Każdy termin, który uzgodnimy, zostanie dotrzymany -zapewnił go Zhiu. - Masz na

to moje słowo.

Kersik westchnął głęboko.

- Martwi mnie to, że mniejsza liczba okrętów osłabi siłę naszego desantu. To oznacza

konieczność zmiany całego planu operacyjnego.

- Być może jednak nie tak drastycznie, jak sądzisz. Te okręty są doskonale uzbrojone.

Poza tym część ich zadań mogą przejąć wyremontowane i dodatkowo wyposażone amfibie.

Nie sądzę, by siła naszego rażenia zmniejszyła się z powodu braku kilku okrętów

desantowych. Gdybyś chciał przedyskutować szczegóły zmian w amfibiach...

- Później - zdecydował żołnierz. Nie przestawał się wpatrywać w twarz Zhiu. - Twój

rząd... Jakie jest stanowisko twojego rządu wobec naszych zamiarów? - spytał.

- Oficjalnie nic na ten temat nie wiadomo.

- A nieoficjalnie?

- Mogę ci powiedzieć, że na żadnym szczeblu władzy nie napotkacie z naszej strony

przeciwdziałania - odparł, starannie dobierając słowa.

Kersik z zadowoleniem pokiwał głową.

- Tak. To przynajmniej jest dobra wiadomość - przyznał. Sheng przebiegł spojrzeniem

background image

po zgromadzonych.

- Mam zatem nadzieję, że nikt z panów nie będzie się sprzeciwiał warunkom płatności

- powiedział.

Luan wydął wargi, reagując z ostrożnością, jakiej Zhiu się po nim spodziewał. -Które

brzmią...

- Jestem zmuszony zażądać całej sumy z góry.

- Co takiego?! - zareagował gwałtownie Nga, rzucając przybyszowi wściekłe

spojrzenie. - Chyba nie mówisz poważnie!

Ten nie dał się ponieść emocjom.

- Prosimy o potężną dostawę, dając przy tym zaopatrzeniowcom bardzo mało czasu -

powiedział sucho. - Przygotowanie takiej dostawy powoduje, że i oni ponoszą koszty niemal

natychmiast po przyjęciu zamówienia. Zrozumiałe jest, że w zamian za ryzyko, jakie ponoszą,

żądają natychmiastowego dostarczenia twardej waluty.

- A co z naszym ryzykiem? - zapytał Nga nieprzyjemnym głosem. - Zrobiłem wiele

dla ciebie i dla Zhongnanhai, których reprezentujesz. Jeśli sprawy pójdą źle, międzynarodowa

pozycja mojego banku może zostać nieodwracalnie zniszczona.

- Rozumiem to doskonale. Ale w zaistniałej sytuacji moi dostawcy nie zechcą,

niestety, kredytować części kosztów ani nie pójdą na żadne inne ustępstwa.

Tamten obruszył się.

- Wybacz, Zhiu, ale to brzmi dla mnie jak opowiastki, którymi częstuje się

Organizację Wyzwolenia Palestyny. Jak możesz oczekiwać z naszej strony, że...

- Dosyć! - przerwał mu Kersik. - Rozumiem twoje rozgoryczenie, Nga. Zdaje się

jednak, że nie mamy wyboru, a poza tym sam musisz przyznać, że nasze potrzeby są raczej

trochę nietypowe. - Spojrzał na Luana. - Co o tym sądzisz?

Tajlandczyk przez chwilę wahał się, po czym nagle wzruszył masywnymi ramionami.

- Tak jak jestem przywiązany do swoich pieniędzy, tak też nigdy nie żałuję raz

poniesionych kosztów. Poza tym, jeśli już podjąłem decyzję o pożegnaniu się z jakąś kwotą,

nie zależy mi, czy pożegnanie to nastąpi trochę wcześniej, czy trochę później. Proponuję

więc, żebyśmy nie roztrząsali już tego, czego nie możemy zmienić, a przystąpili do

ważniejszych spraw, przede wszystkim do planowania. Tak skoncentrowaliśmy się na

Sandakanie i na tym, co nastąpi później, że żaden z nas nie powiedział słowa o miejscach

przechowywania danych w Stanach Zjednoczonych. A przecież to one stanowią klucz do na-

szego sukcesu i są przynajmniej tak dobrze strzeżone jak...

W tej chwili - zaskakując obradujących - otworzyły się drzwi prowadzące do spichrza.

background image

Zaraz jednak skupili uwagę na Kiangu, ponieważ to jeden z jego piratów pojawił się w progu.

Powiedział coś do niego chrapliwym szeptem, po czym natychmiast wycofał się, zostawiając

nie domknięte drzwi.

Xiang z miejsca ruszył za nim. Po drodze odwrócił się jeszcze i popatrzył prosto na

Tajlandczyka.

- Amerykanin otworzył oczy - oznajmił. W pomieszczeniu zapadła cisza.

Luan popatrzył po zgromadzonych, uśmiechając się nieznacznie.

- Wybaczcie mi, bracia - powiedział, podnosząc się z krzesła. - Muszę iść do pracy.

Podążył za Xiangiem do spichrza. Zniknął za progiem, a pchnięte mocno drzwi

zamknęły się za nim z głośnym trzaskiem.

background image

12

POŁUDNIOWY KALIMANTAN, INDONEZJA

22 WRZEŚNIA 2000

Kiedy Blackburn odzyskał świadomość, był zdezorientowany, skąpany w pocie i

przed oczami latały mu mroczki. Miał ociężałe, spuchnięte powieki, a ciało piekło go i bolało

w dziesiątkach miejsc. “Gdzie jestem?” - to pierwsze pytanie, które przyszło mu do głowy.

Dlaczego nie mogę poruszać rękami? - zastanawiał się.

Po chwili zdał sobie sprawę, że siedzi na krześle... że opadł na twarde krzesło z

prostym oparciem... Szarpnął się, żeby wstać. Zbyt szybko. Poczuł zawroty głowy i

natychmiast skurczył się mu żołądek. Próbował powstrzymać nudności, ale smak wymiocin

coraz bardziej wypełniał mu gardło. Walczył ze sobą jeszcze przez kilka sekund, aż w końcu

atak zaczął ustępować.

Zacisnął pulsujące powieki i raz za razem wciągał głęboko powietrze.

No, już dobrze. W porządku. Spróbuj jeszcze raz. Tylko wolniej... - pomyślał.

Kilkakrotnie zakręcił głową, żeby rozluźnić napięte mięśnie szyi, po czym uniósł ją

bardzo powoli o cal czy dwa i znów otworzył oczy.

Lepiej.

Mrugając szybko, przyjrzał się sobie.

Jego koszula była zakrwawiona i rozdarta. Czyżby został postrzelony? Nie, raczej nie.

Fatalnie upadł na klatce schodowej w hotelu. A potem ten żelazny pazur, czy cokolwiek to

było, zatopił się w jego ramieniu. Próbował go wyrwać i wtedy ktoś lub coś go uderzyło. A

jeszcze później...?

Co się stało później?

Max raz jeszcze głęboko odetchnął. No dalej, co się stało? Nie pamiętał niczego

oprócz kilku krótkich, ulotnych przebłysków i pomyślał, że na skutek uderzenia w głowę albo

upadku ze schodów musiał doznać wstrząśnienia mózgu. Długie okresy utraty przytomności

przeplatały się z chwilami, kiedy to na poły odzyskiwał świadomość i chaotycznie docierały

do niego strzępy rzeczywistości.

Leżał w ciężarówce... w ciężarówce dostawczej zaparkowanej na tyłach hotelu. To

właśnie tam, w bagażowej części wozu, po raz pierwszy skuto go kajdankami. A potem

rzucono obok jakiegoś ciała. Prawdopodobnie były to zwłoki prawdziwego kierowcy. Z

mężczyzny zdarto służbowy uniform i zostawiono w kałuży krwi i gęstych wydzielin

background image

wypływających z jego ucha. Max pamiętał, że leżał tam obok nagiego trupa, na przesiąk-

niętych zakrzepniętą krwią prześcieradłach... i to było wszystko. Nie miał pojęcia, jak długo

trzymano go w ciężarówce ani dokąd zabrano go później. Niemal zupełnie stracił poczucie

czasu. Jak przez mgłę przypominał sobie, że wyciągnięto go z samochodu, przeniesiono

niedaleko i w końcu rzucono plecami na podłogę.

Później przez długi czas nic się nie działo. Znajdował się w niewielkim, zamkniętym

pomieszczeniu i resztką świadomości odnotowywał monotonne kołysanie oraz następujące po

sobie zapadanie się i wznoszenie. A potem owiał go silny, orzeźwiający wiatr. Słona bryza.

Nagle zdał sobie sprawę, że jest na pokładzie jakiegoś jachtu, że przewożą go dokądś

jachtem...

Ponownie stracił przytomność i po jakimś czasie obudził się w jeszcze innym miejscu.

Czy jechał kolejną ciężarówką? Czy płynął następnym jachtem? Nie było dobrze - tej części

niemal zupełnie nie pamiętał. Nie pamiętał nic oprócz tego, że w pewnej chwili przeniesiono

go do miejsca, w którym - jak przypuszczał - przebywał obecnie. Przypominający spichrz bu-

dynek z dachem z liści palmowych był przestronny, mroczny i okropnie duszny.

Umieszczone pod ścianą schody prowadziły na strych. Blackburn siedział na krześle z rękoma

przykutymi do poręczy standardowymi policyjnymi kajdankami.

A przecież pilnujący go ludzie z pewnością nie byli policjantami. Rozpoznał kilku

członków grupy, która zaatakowała go przed hotelem, w tym również olbrzyma, którego po

raz pierwszy zobaczył w ciężarówce i który wyrósł mu za plecami, otworzywszy drzwi dla

personelu hotelowego.

Powoli przychodził do siebie. Z każdym powrotem świadomości przypominał sobie

coraz więcej. Skrawki wspomnień układały się powoli w logiczną całość i wkrótce potrafił

już precyzyjnie określić swoje trudne położenie.

Tutaj, w tym spichrzu, odbywało się przesłuchanie. Pytania zadawał przede wszystkim

ten, który wyglądał na przywódcę bandytów - miał na imię Lun. Pytał go i bił mocno, jeśli

Blackburn odmawiał odpowiedzi. Ale to wcale nie było najgorsze. Przynajmniej na razie.

Max niejedno już w życiu przeszedł i był pewien, że wytrzyma to jeszcze przez jakiś czas.

O cholera! Przecież te pieprzone bydlaki już do tego doszły! -pomyślał.

Nagle zjeżyły mu się włoski na karku - przypomniał sobie o igle. Jak mógł o niej

zapomnieć choćby na sekundę?

Może właśnie dlatego, pomyślał, stracił na chwilę poczucie rzeczywistości? Może

podświadomie pragnął zapomnieć o tym, co i tak było nieuniknione? Może chciał oszczędzić

sobie myślenia o igle i strzykawce...

background image

Pierwszy zastrzyk był najgorszy. Przytrzymali go, urwali rękaw koszuli i wbili igłę w

zgięcie łokcia. Ponieważ bronił się ze wszystkich sił, mężczyzna, który trzymał strzykawkę,

dopiero po kilku próbach wkłuł się w żyłę. W końcu jednak dopiął swego: wbił igłę płasko

pod skórę, skierował ją w dół, wciągnął trochę krwi, by upewnić się, że trafił w naczynie,

i pchnął tłoczek.

Blackburn jęknął cicho i opadł na krzesło. Głowa opadła mu do tyłu, a źrenice uciekły

pod powieki. Poczuł gwałtowne mrowienie w ręce, które szybko przemieszczało się w górę,

zmierzając wprost do mózgu. A potem, zupełnie nagle, drżenie zmieniło się w fale

paraliżującego ciepła, które dopóty przetaczały się przez trzewia Maxa, dopóki jego ciało

zupełnie nie zwiotczało. Jednak przerażające, naprawdę przerażające było dopiero to, że jakaś

część jego osobowości z zadowoleniem powitała ten stan. Blackburn tak wytrenował swoje

ciało i umysł, by znosiły nawet najstraszliwszy ból, ale nie był przygotowany na ulgę, jaką

poczuł, gdy ten go opuścił...

Baifen, jak powiedział Luan.

W chińskim slangu: heroina.

Uwodzicielska dziwka - na nią właśnie liczyli jego oprawcy.

Wróciły wspomnienia. Max spojrzał na lewe przedramię i zobaczył czarne i niebieskie

plamy w miejscu, w które wbijali mu igłę. Ile razy? Pięć, może sześć. Miał też krwawe

pęcherze tam, gdzie igła ześliznęła się i część narkotyku dostała się między skórę a mięsień.

Na początku ból promieniował od łokci ku barkom i szyi, stopniowo jednak Blackburn

przyzwyczaił się do tego i mrowienie zaczynało powoli słabnąć.

Wciąż porządkował swoje wspomnienia, gdy usłyszał jakieś odgłosy z prawej.

Podniósł głowę i zobaczył, że jeden ze strażników - w półmroku naliczył ich aż czterech -

podszedł do drzwi w ścianie naprzeciwko, otworzył je i wymknął się, by z kimś

porozmawiać... Bez wątpienia z wielkim facetem z ciężarówki, który najwyraźniej był jego

zwierzchnikiem. Mężczyzna wszedł do spichrza, a zaraz za nim wsunął się Luan.

Znów się zacznie, pomyślał Max i spiął się w sobie.

Patrzył bez słowa, jak Luan podchodzi do znajdującego się jakieś sześć stóp dalej

stołu, na którym porywacze trzymali heroinę, narzędzia, dzban z wodą i małą kuchenkę

gazową do podgrzewania narkotyku. Po chwili zobaczył złowieszczy pomarańczowy

płomień. Mężczyzna wysypał na łyżkę odrobinę narkotyku, dodał trochę wody i przytrzymał

łyżkę nad palnikiem.

Po mniej więcej minucie zanurzył w roztworze bawełniany wacik, pozwolił mu

nasiąknąć płynem, wbił w niego igłę i zaczął nabierać narkotyk do strzykawki, filtrując go

background image

przez materiał.

- Przyjacielu, mimo wielkiej perswazji skrywasz przed nami swoje sekrety, ale prędzej

czy później będziesz musiał zdradzić mi to, co chcę wiedzieć - oznajmił, zbliżając się do

Blackburna ze strzykawką w dłoni. Mówił całkiem dobrze po angielsku, jednak bez wątpienia

wymowa niektórych słów sprawiała mu trudności.

Blackburn siedział i nie odzywał się.

- Nie uwłaczysz swojemu honorowi, przerywając milczenie -kontynuował Luan.

Podszedł jeszcze bliżej. - Twoi pracodawcy i tak będą z ciebie zadowoleni. Normalny

człowiek nie jest w stanie znieść więcej, niż ty wytrzymałeś bez słowa do tej pory.

Max milczał.

Bandyta potrząsnął głową. Sytuacja zmieniała się powoli w perwersyjną zabawę:

pytania bez odpowiedzi, bicie, a gdy to zawodziło - szpryca. Po prostu badają, który ze

sposobów jest skuteczniejszy, pomyślał Max. Doszli do wniosku, że tak czy inaczej musi się

przecież poddać, nie wiedzieli tylko, co go złamie: ból czy pragnienie ulgi, jaką przynosiła

heroina. Pieprzeni dranie! Podawany dożylnie narkotyk błyskawicznie dociera do ośrodka

przyjemności w mózgu. Zastrzyk trwa zaledwie chwilę, ale oczekiwanie na niego...

To było najgorsze. Bał się przyznać do tego przed sobą. Uświadomił to sobie i

zamilkł.

Głód właśnie zaczynał go powoli rozpalać.

Luan zbliżył się o krok.

- Wiem już, kim jesteś i dla kogo pracujesz. Pozostaje jesz-cze tylko jedno pytanie. Za

czym węszyłeś, Maksie Błackburn?

Cisza.

- Jedno jedyne pytanie. Powiedz mi, Blackburn. Maxowi przyszło do głowy, że

chciałby się dowiedzieć od Luana tego samego... i że pytanie bandyty wskazuje wyraźnie, iż

Kirsten zdołała znaleźć się poza jego zasięgiem. Wystarczająco długo miał do czynienia z

największymi mętami tego świata, by wiedzieć, że potrafią racjonalizować nawet najbardziej

okrutne ze swych czynów. Sytuacja, w której się znalazł - na jego nieszczęście - potwierdzała

to aż nazbyt jednoznacznie. Gdyby bandyci już dopadli kobietę, użyliby wszelkich środków,

by wyciągnąć z niej wszystko, co im było potrzebne.

Nie, z całą pewnością nie wpadli na jej trop. Ta myśl dodała mu otuchy.

Bez słowa wpatrywał się w Luana.

Na twarzy Tajlandczyka pojawiło się współczucie.

- Właściwie nie powinno mi na tym zależeć, jednak chcę cię uczciwie ostrzec -

background image

powiedział. - Nawet jeśli w tej chwili nie pamiętasz, jak należy się posługiwać językiem, z

całą pewnością przypomnisz to sobie, nim stąd odejdę. Zrozumiałeś?

Blackburn nerwowo przełknął ślinę. Cóż, może jednak nie rozumiał, a przynajmniej

nie wszystko. Ale miał okropne przeczucie, że wkrótce zrozumie. Wpatrywał się w

olbrzymiego strażnika, kiedy ten odwrócił się, podszedł do stołu, pochylił się nad nim i

wyciągnął zza paska sztylet. Przez chwilę stał przy palniku ze sztyletem w dłoni. Był to długi

kris o sześciocalowym, sinusoidalnym ostrzu...

Coś nowego, coś innego, pomyślał Max.

Luan stał przed nim i taksował z zastanowieniem jego postać. Z twarzy pirata nie

znikało fałszywe współczucie, które zupełnie nie pasowało do czającej się jego w oczach

złości.

Po długiej chwili bandyta wydął usta i westchnął głęboko.

- Cóż, wygląda na to, że nie zamierzasz skorzystać z mojej rady - powiedział

zrezygnowany.

Odwrócił się częściowo w stronę olbrzymiego strażnika i skinął głową.

Blackburn spojrzał w kierunku stołu, przy którym stał tamten, i żołądek podszedł mu

do gardła.

Bandyta wsunął kris w płomień. Ostrze zaczęło się szybko rozgrzewać, rozświetlając

półmrok panujący w spichrzu.

- Xiang - zwrócił się Tajlandczyk do strażnika. Wielkolud odwrócił się i zrobił kilka

kroków w stronę Maxa.

Rozżarzone ostrze zdawało się pulsować w jego dłoni. Podopieczny Pete'a Nimeca

dostrzegł kącikami oczu, że z półmroku wyłonili się nagle dwaj kolejni bandyci i ustawili po

obu jego bokach. Niemal jednocześnie chwycili jego ramiona i przycisnęli do poręczy

krzesła, unieruchamiając go całkowicie. Naprężył się, lecz ich ręce były równie nieustępliwe

jak kajdanki na jego nadgarstkach.

Blackburn zesztywniał, a serce zabiło mu tak gwałtownie, jakby chciało wyskoczyć z

piersi.

Nie śpiesząc się, Xiang zawisł nad nim na moment niczym olbrzymia, oddychająca

góra. Po kilku sekundach przyłożył kris do jego ramienia i przeciął skórę, mniej więcej cal

nad przegubem. Ostrze sztyletu było tak gorące, że brzegi rany niemal natychmiast zaczęły

dymić. Maxowi wydawało się, że za chwilę oszaleje z bólu, a tymczasem Xiang powoli, bez

pośpiechu, kontynuował torturę, rozcinając skórę coraz wyżej i wyżej...

Chwyciwszy ze wszystkich sił poręcze krzesła, Blackburn walczył z sobą, by nie

background image

krzyczeć. Zaciskał zęby, a mimo to z jego ust zaczął się wydobywać cichy, zwierzęcy skowyt.

Drgały mu żyłki na skroniach. Zaczął bezładnie szarpać głową. Poczuł ciężki, słodki swąd

palonej skóry i tkanek nerwowych, który nasilał się, w miarę jak Xiang go torturował. Drżał

już konwulsyjnie i usłyszał, że nogi krzesła coraz gwałtowniej i głośniej uderzają o podłogę w

rytm jego nasilających się spazmów. Oczy przesłoniła mu mgła. Niczego nie widział. Czuł

tylko nieprawdopodobny, promieniujący ból i myślał wyłącznie o tym, by nie krzyczeć

przeraźliwie...

Zdał sobie sprawę, że Xiang przestał mu nacinać skórę, dopiero po jakichś trzydziestu

sekundach od chwili, kiedy Tajlandczyk rozkazał wstrzymać torturę. Pomyślał, że odcinanie

długiego przynajmniej na sześć cali pasa skóry, który Ibanin rzucił w końcu na podłogę,

trwało znacznie dłużej.

Przytrzymujący go bandyci cofnęli się, a on osunął się na oparcie, gwałtownie

chwytając powietrze. Nie panował nad ruchami poranionej ręki, jej mięśnie nieustannie

drżały.

Poczuł, że zaczyna tracić przytomność, i resztką sił zapanował nad sobą.

Luan wyrósł tuż przed nim.

- Twój pracodawca, Roger Gordian - warknął. - Powiedz mi, czego on chce.

Max siedział bez ruchu. Strugi potu ciekły mu po czole, zalewając oczy. Odnosił

wrażenie, że na rękę wylano mu wrzący olej. Bandyta wskazał na strzykawkę.

- Odpowiedz - zażądał. - Jeśli to zrobisz, nie będziesz tak cierpiał.

Blackburn napotkał wzrok swojego prześladowcy. Nabrał powietrza, odetchnął, a

potem powoli skinął głową.

Tajlandczyk uśmiechnął się i pochylił nad nim w wyczekującej pozie.

- Moim szefem jest... P. T. Barnum... a ja szukam dziwacznych postaci do jego cyrku -

powiedział słabym głosem. - Widzę, że wszystkie tutaj znalazłem. Grubasa - skinął na Taj-

landczyka - wielkoluda - wskazał Xianga - i więcej jeszcze dziwolągów... niż potrafisz

zliczyć - oznajmił i obrócił głowę, by pokazać obu bandytów stojących po bokach jego

krzesła.

Uśmiech Luana zniknął, za to na jego twarzy pojawił się straszliwy, złowieszczy

grymas. Wyprostował się, na kilka sekund wpił wzrok w oczy Blackburna, a potem powoli

pokręcił głową.

- Głupiec - rzucił i wydał Xiangowi komendę w bahasa, wskazując przy tym na Maxa.

Wskazując na jego twarz.

Blackburn ujrzał, jak olbrzym zbliża się do niego z krisem. Dwaj bandyci, którzy

background image

wcześniej go przytrzymywali, znowu pojawili się w jego polu widzenia. Zastanawiał się

gorączkowo, co może zrobić, by Xiang nie pokroił go żywcem. Uznał, że nie jest w stanie

temu zapobiec, potem jednak zdecydował się mimo wszystko spróbować.

Zebrawszy resztki sił - na ile tylko mógł - szarpnął się do przodu. Udało mu się

zachwiać krzesłem i stanąć, choć przykuty kajdankami do poręczy i z oparciem wpijającym

mu się w plecy, w pierwszej chwili o mało nie przewrócił się pod jego ciężarem.

Zaskoczeni nagłym ruchem pilnujący go bandyci wahali się bardzo krótko, jednak

wystarczyło to Maxowi, by pchnąć Tąjlandczyka do tyłu, wprost na stół z narzędziami. W

chwili gdy paczki z heroiną oraz płonący wciąż palnik upadły na podłogę i płomienie rzuciły

na ściany migotliwą sieć cieni, Blackburn ujrzał, że strażnik po jego lewej stronie ruszył do

ataku. Poczekał, aż mężczyzna wystarczająco się zbliży, po czym obrócił się błyskawicznie i

trafił go w brzuch uniesionymi nogami krzesła. Bandzior zawył z bólu i padł na kolana.

Max odetchnął głęboko i wyprostował się. Z przeciwnej strony dobiegł go odgłos

kroków. Potężny cień, który zbliżał się ku niemu po podłodze, mógłby go przerazić, gdyby

nie zdawał sobie sprawy, że należy do nacierającego nań Xianga. Poza tym ograniczone przez

krzesło ruchy i chwiejna równowaga nie pozwoliłyby mu uniknąć ataku.

Przegram bez względu na to, co zrobię, pomyślał. Niech przynajmniej zakosztują

części mojego bólu.

Odwrócił się w stronę wielkoluda i pochyliwszy nisko głowę, rzucił się na niego.

Kiedy z całej siły uderzył w klatkę piersiową Xianga, wydało mu się, że trafił w marmurową

kolumnę. Mimo to Ibanin sapnął głośno, zaskoczony i rozzłoszczony, i wypuścił sztylet. Nie

unosząc głowy, Blackburn raz jeszcze uderzył w twardą jak marmur pierś bandyty. Potężny

wyspiarz zatoczył się do tyłu, lecz nie upadł. Rozwścieczony, zapomniał o utraconym

sztylecie i rozłożywszy szeroko gigantyczne ramiona, ruszył chwiejnie do przodu niczym

zraniony niedźwiedź. Potężne bicepsy napinały się i prężyły pod skórą. Warcząc wściekle,

zamknął ramiona Maxa w stalowym uchwycie i podniósł go.

W chwili, gdy jego stopy oderwały się od podłogi, Blackburn poczuł ogromny ból.

Choć ważył dobre sto osiemdziesiąt funtów, Xiang uniósł go bez zauważalnego wysiłku.

Wyraz atawistycznego okrucieństwa, jaki malował się na obliczu pirata, sprawił, że

Max natychmiast zastygł z przerażenia. Olbrzym nie myślał już o informacji, którą on i jego

kompani jeszcze przed chwilą chcieli z niego wydobyć. Nie myślał o tym, czego oczekuje od

niego szef. Chwilowo w ogóle nie myślał. Jego furia była niczym cyklon, który wciągnął go

do swego centrum i obdarzył potężną mszczącą energią. Nie liczył się z nikim i z niczym.

W pewnym sensie Max był w takim samym stanie.

background image

Xiang potrząsnął nim z furią, wciąż trzymając na takiej wysokości nad podłogą, że

niemal mogliby patrzeć sobie w oczy. Max zacharczał. Siła, jaką jeszcze przed chwilą zebrał,

gwałtownie go opuszczała. Jego ciało było zbyt poranione w wyniku tortur, by spełnić to,

czego od niego żądał. Wiedział, co się za chwilę stanie. Zbliżało się tak nieuchronnie, że

słyszał niemal, jak w jego głowie zatrzaskują się jakieś drzwi. Zdawał sobie sprawę, że w tym

wypadku nie będzie ucieczki w ostatnim momencie, jak te, które zdarzają się w powieściach

albo w filmach. Że nie będzie żadnych fanfar na cześć bohatera, który nadludzkim wysiłkiem

uratowałby się w ostatniej chwili z wielkiej opresji. Ta świadomość bolała, owszem, Max

wiedział jednak, że prawdziwe życie było czasami właśnie takie - dobiegało końca nagle,

znienacka, akurat w chwili, gdy człowiek ze wszystkich sił pragnął, by trwało jak najdłużej.

Doszedł do wniosku, że najlepsze, co może zrobić, to wyrazić swoje zdanie o tym w sposób,

który pokona wszystkie bariery języka.

Napełniwszy usta ślina, splunął w twarz Xiangowi. Ten ryknął, naprawdę ryknął, gdy

krwawa plwocina zalśniła na jego policzku. Postąpił wielki krok naprzód, później jeszcze

jeden i rzucił Maxa na ścianę. A potem - z przerażającą siłą wybrzuszających się mięśni

ramion i barków - przycisnął go do swojej klatki piersiowej. Następnie odsunął od siebie i

trzasnął nim o ścianę. Kilkakrotnie miażdżył go tak w uścisku i rzucał o ścianę, wkładając w

to cały ogrom swej nadludzkiej siły. Max szarpał bezskutecznie kajdanki i wił się, jak mógł,

tocząc z ust krwawą pianę, podczas gdy rzucane przez Xianga krzesło, do którego wciąż był

przykuty, rozpadało się w drzazgi.

Pogrążony w otępieniu, Blackburn poczuł trzaśniecie w szyi. Towarzyszyła mu przez

moment jaskrawa iskra bólu. Niemal natychmiast jednak mgła przed jego oczami stała się

ciemniejsza i gęstsza. Jakby z wielkiej odległości dotarł do niego głos Tajlandczyka, który

krzyczał coś ostrzegawczo w języku, którego Max nie rozumiał. Wydawało mu się, że pada,

jednak nie poczuł uderzenia. Był niczym kamień, który przebiwszy taflę wody, powoli

pogrąża się w niej, opadając coraz głębiej i głębiej, aż dotrze na samo dno.

Po chwili nie czuł już nic.

- Dosyć! - zawołał Luan. Podbiegł do Xianga i chwycił go za rękę. - Dosyć, ty

szaleńcze!

Olbrzym spojrzał na niego i po chwili jego twarz zmieniła się: zniknął z niej wyraz

furii i szaleństwa. Odwrócił się w stronę bezwładnego ciała, które wciąż przyciskał do ściany,

wpatrywał się w nie przez chwilę, jakby widział je po raz pierwszy, i w końcu pozwolił, żeby

upadło na podłogę.

Luan klęknął nad Blackburnem i pospiesznie sprawdził mu puls. Nie podobał mu się

background image

sposób, w jaki ułożona była jego głowa.

Kiedy wreszcie spojrzał na Xianga, jego wzrok był lodowaty.

- Nie żyje - powiedział.

background image

13

SAN JOSE, KALIFORNIA l AZJA POŁUDNIOWO-WSCHODNIA

22/23 WRZEŚNIA 2000

Roger Gordian wychodził codziennie o piątej trzydzieści ze swojego domu pod San

Jose, wsiadał do kruczoczarnego mercedesa SL rocznik 1984 i jechał na wschód El Camino

Real aż do San Carlos Street, a potem przez centrum do kwatery głównej UpLink przy Rosita

Avenue. Podobnie jak jego właściciel, mercedes był generalnie w dobrym stanie. Uszkodzony

nieznacznie starter, smuga na karoserii czy przybrudzona tapicerka - kilka jedynie oznak

wieku - nie wpływały w najmniejszym stopniu na komfort jazdy ani też nie były na tyle

poważne, by wymagały natychmiastowej naprawy.

A jednak wszyscy w otoczeniu Gordiana bez końca narzekali na ten samochód.

Wątpiąc w jego niezawodność, Ashley naciskała na męża, by jeździł do biura którymś z

nowszych pojazdów, jednak land rover był do tego o wiele za duży, bmw ‘01 z kolei - zbyt

małe. Poza tym oba samochody nie miały ducha ani charakteru: pierwszy przypominał

elektryczną maszynkę do golenia, drugi zaś kostkę mydła. Troszcząc się o bezpieczeństwo

szefa, Peter Nimec próbował go przekonać, żeby jeździł z kierowcą albo z ochroniarzem.

Gordian lubił jednak te wypełnione rozmyślaniami chwile samotności, które spędzał, mknąc

szeroką autostradą wśród bujnej wiejskiej zieleni, mijając starannie ogrodzone posiadłości na

przedmieściach i wreszcie przebijając się przez ulice zatłoczonej metropolii. Ten zmieniający

się krajobraz przypominał mu codziennie o istocie ludzkiego postępu.

Uwielbiał prowadzić, trzymając dłonie na kierownicy samochodu wyposażonego w

olbrzymi ośmiocylindrowy silnik, którego niski, przyjemny dźwięk przypominał mu

perfekcyjny, wytrzymywany długo śpiew wydobywający się z głębi piersi operowego tenora.

Poza tym lubił obserwować rzesze kierowców korzystających z autostrady. Ich widok

upewniał go, że świat kroczy do przodu we właściwym kierunku, i dawał poczucie więzi ze

wszystkimi tymi ludźmi, którzy od samego rana spieszą się, by załatwić pilne sprawy, i

zmierzają nieuchronnie ku swemu przeznaczeniu. Przeznaczeniu, które już za kilka godzin

może ich ze sobą zetknąć.

Tego ranka Gordian był szczególnie zadowolony, że nie uległ namowom Pete'a i

Ashley. Miał na głowie kilka ważnych spraw, spraw, które musiał przemyśleć w spokoju, a

fotel kierowcy we własnym samochodzie był dla niego miejscem niemal stworzonym do

refleksji.

background image

Wszystko sprowadza się zawsze do problemu woli, wyczucia czasu i elastyczności,

rozmyślał. Należy unikać bezmyślnej młocki i robić wszystko, co możliwe, by wykorzystać

każdą szansę zaskoczenia przeciwnika.

Była to nowoczesna doktryna wojenna w zarysie, choć w tym wypadku Gordian nie

myślał bynajmniej o konflikcie zbrojnym ani o sztuce walki, jaką była umiejętność jazdy au-

tostradą. Nie. Rozmyślał o biznesie, który - co zrozumiał już dawno - miał własne zasady

prowadzenia działań wojennych: bezwzględny oportunizm, zastawianie sprytnych pułapek i

nieliczenie się z upadkiem oraz rzezią nieelastycznych, nieprzygotowanych czy

niezdecydowanych przeciwników.

Poprzedniego wieczoru Roger dowiedział się o wybuchu wojny. Chuck Kirby

zatelefonował do niego, żeby potwierdzić to, co od dawna przeczuwał i co w najbliższych

dniach powinno zostać podane do publicznej wiadomości. Oferta kupna holdingów Spartusa

została złożona przez Marcusa Caine'a, i to za pośrednictwem namiastki korporacji, która

raczej słabo ukrywała tożsamość rzeczywistego mocodawcy... zwłaszcza że chodziło o

koncern Safetech ze Środkowego Zachodu.

No dobrze, przejdźmy do następnego zagadnienia, pomyślał Gordian. Ustalił już,

czego chce Caine, ale wciąż nie znał odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak mu na tym zależy.

Przejęcie UpLink wydawało się aż nadto oczywistym celem, a jednak sprawa nie musiała

wcale być tak prosta. Akt Wiłliamsa i cały zbiór kalifornijskich przepisów zabezpieczających

korporacje przed podobnymi działaniami zmuszały Safetech do ujawnienia powodów, dla

których nabywał udziały UpLink. Firma była obowiązana wyjaśnić to w Planie 13D,

przeznaczonym dla Komisji Papierów Wartościowych i Giełdy, oraz w innych dokumentach,

które należało przedstawić udziałowcom. Nawet gdyby Caine grał zgodnie z regułami, na

drodze do przejęcia UpLink leżało mnóstwo przeszkód.

Ale oferta złożona przez pośrednika nie pozostawiała wątpliwości, że zależy mu co

najmniej na zachowaniu dyskrecji. Gordian wiedział jednak, że Caine nigdy nie zostaje w cie-

niu, jeśli nie ma po temu bardzo ważnych powodów. O ile często bywał mało subtelny, o tyle

nie można było o nim powiedzieć, że nie jest sprytny. Jeżeli planował już jakąś akcję,

należało się spodziewać, że będzie czekał cierpliwie tak długo, aż zajmie wreszcie najlepszą

możliwą pozycję do ataku. A potem z miną niewiniątka nie przedstawi siebie w planach jako

kogoś, kto zamierza wyrwać UpLink z rąk Gordiana i zarządu holdingu, lecz raczej jako

faceta, który chce przejąć tylko niewielką część udziałów firmy. Niewielką, lecz wystar-

czającą do zarządzania jej aktywami i ochrony swojej inwestycji. Było jednak bez znaczenia,

czy sytuacja ta stałaby się przedmiotem dochodzenia, ponieważ każdy sąd prawdopodobnie

background image

zrewidowałby dokumenty Caine'a, gdyby ten nie poinformował o potajemnym przejmowaniu

akcji lub nie powiedział o tym całej prawdy.

Tymczasem jednak Caine zyskałby to, czego potrzebował: czas niezbędny do

przeciągnięcia na swoją stronę innych wielkich udziałowców, czas niezbędny do obejścia

zapisów Aktu Williamsa, czego można było dokonać, skupując na wolnym rynku mniejsze

partie udziałów UpLink, czas niezbędny do rozwinięcia i udoskonalenia innych, dodatkowych

przedsięwzięć obliczonych na przejęcie korporacji... Zakładając oczywiście, że jego

ostatecznym celem jest całkowite nią zawładnięcie.

Jak więc uprzedzić Caine'a? Kirby i jego współpracownicy przygotowywali już

kontratak prawny, opierając się na tym, że przynajmniej w kilku sektorach przemysłu

telekomunikacyjnego i komputerowego różne firmy, w których Marcus Caine ma udziały,

rywalizują bezpośrednio z UpLink. Proces mógłby na krótko zastopować działania

właściciela Monolith Technologies, ponieważ prawnicy i sędziowie długo docieraliby do

istoty skomplikowanego sporu, gdyby jednak federalni nie wszczęli z urzędu postępowania

antytrustowego - a coś takiego robili zazwyczaj strasznie powoli - wszystko skończyłoby się

uciążliwą i nieprzewidywalną wojną podjazdową, która nigdy nie odpowiadała Gordianowi.

Jak powiedział kiedyś Xunzi, warunkiem zwycięstwa jest szybki atak. Dysponując

wszystkimi dostępnymi środkami, powinien więc...

Gordian zjechał na lewy pas, by wyprzedzić wlokącą się ciężarówkę. Na jego twarzy

rysował się wyraz głębokiej koncentracji. Zupełnie niespodziewanie wrócił myślami do

artykułu Reynolda Armitage'a w “Wall Street Journal”, który przeczytał poprzedniego dnia.

Co to on napisał tam o środkach Gordia-na? Wprowadzenie było właściwie jedną wielką

bombastyczną przemową na temat zróżnicowania jego holdingu, które owocowało

podejmowaniem fatalnych decyzji strategicznych. W dalszej partii Armitage poczęstował

czytelników groteskową metaforą o braciach syjamskich, rzucił coś o poplątanych

kończynach i nieharmonijnym rozwoju. Artykuł niewątpliwie był zjadliwy, ale czy Armitage

miał w tym jakiś cel?

Po krótkim wahaniu Roger musiał uznać, że mógłby go mieć. Gordian przypuszczał,

że część jego irytacji po lekturze tego tekstu brała się stąd, iż od samego początku -

przynajmniej podświadomie - o tym wiedział. Nie mógł sobie jednak pozwolić, by pogarda

wobec Armitage'a albo podejrzenia co do jego motywów nie pozwoliły mu na trzeźwą ocenę

artykułu. Emocje w walce zaślepiały i prowadziły do przegranej. Niezależnie od swego

ostatecznego celu, wróg nieświadomie podsunął Gordianowi trop wart sprawdzenia.

A jeśli okaże się, że Armitage miał rację, którą ścieżką powinienem podążać dalej? -

background image

rozmyślał. Wiedział jednak dobrze, że nie musi sobie zadawać tego pytania. Ścieżka była

prosta, wyraźna i oczywista. Tak naprawdę chodziło tylko o to, czy będzie miał dość siły i

woli, by nią kroczyć... i akceptować konieczność bolesnych ofiar, do których nieuchronnie

prowadziła.

Westchnął głęboko i wyjrzał przez szybę po stronie kierowcy. Leniwe, wielkie słońce

tkwiło już wysoko ponad górami, zupełnie jakby znalazło dla siebie wygodne gniazdo, w

którym będzie mogło przetrwać całą wieczność. Zapewne miałoby z tego miejsca doskonały

widok na ziemię, na którą - ku radosnemu zadowoleniu wszystkich ludzi - zamierzało bez

końca rzucać swoje światło i ciepło.

Niestety, życie nie jest takie proste.

Dla Pete'a Nimeca miały to być skomplikowane i gorączkowe dwadzieścia cztery

godziny. W najlepszym wypadku. Ponieważ do odlotu Rogera Gordiana i jego najbliższych

doradców na konferencję prasową w Waszyngtonie zostało już tylko kilka dni, należało

sfinalizować milion i trochę spraw związanych ze środkami bezpieczeństwa, od wyboru

personelu poczynając, na zapewnieniu spokojnego przejazdu Beltway

2

kończąc. Jakby tego

było mało, w systemie bezpieczeństwa banku danych Nevada odkryto całe mnóstwo

niemożliwych do wytłumaczenia błędów. Ponadto dwóch członków Miecza, ochraniających

naziemną stację łączności satelitarnej w Botswanie, wdało się w sprzeczkę na temat zakresu

uprawnień, która przerodziła się w barową bójkę, co dla jednego skończyło się popękanymi

żebrami, dla drugiego zaś odsiadką w lokalnym więzieniu. W efekcie Nimec musiał się

zastanowić, czy należy ich wylać z pracy, czy nie.

Wszystkim tym problemom trzeba było natychmiast poświęcić uwagę. Nimeca

gnębiło jednak przede wszystkim niespodziewane zniknięcie Maxa Blackburna. A rozmowa,

którą właśnie przeprowadził z jego sekretarką, jeszcze bardziej go przygnębiła.

Gdy dzwonił do niej poprzednio z budynku UpLink, o szóstej wieczorem we wtorek -

czyli o jedenastej przed południem w środę według czasu w Malezji - Joyce powiedziała mu,

że Max wciąż jeszcze nie wrócił do naziemnej stacji łączności satelitarnej ani nie

skontaktował się z biurem, by usprawiedliwić swoją nieobecność. Oznaczało to, że nikt go nie

widział ani nie miał z nim żadnego kontaktu od prawie czterech dni. Chęć osłaniania szefa,

jaką Nimec wyczuł w słowach Joyce podczas pierwszej rozmowy, ustąpiła miejsca

niepewności i autentycznemu zaniepokojeniu.

2

Beltway (Capital Beltway) - autostrada przecinająca drogę dojazdową do waszyngtońskiego

lotniska Dulles - przzp. red.

background image

- Joyce, chcę, żebyś była ze mną szczera - powiedział. - Czy wcześniej Max

kiedykolwiek znikał w taki sposób? Czy coś podobnego już mu się kiedyś przydarzyło?

- Nie, proszę pana - odparła bez wahania. - Właśnie dlatego jestem taka

zaniepokojona. Byłam święcie przekonana, że pan Błackburn odezwie się już wczoraj.

Nimec przez chwilę milczał, rozmyślając.

- Ta kobieta, z którą umówił się w Singapurze... - odezwał się po chwili. - Wiesz

może, jak się z nią skontaktować?

- Cóż, tak. Jestem całkiem pewna, że mam w spisie prywatny i służbowy numer

Kirsten - stwierdziła Joyce. - Max zostawił mi je, na wypadek gdybym...

- Chcę, żebyś coś sprawdziła - przerwał jej. - Zatelefonuj do... Kirsten, tak

powiedziałaś...?

-Tak, Kirsten Chu...

- Zadzwoń najpierw do biura i sprawdź, czy wie, co się dzieje z Maxem. Jeśli nie

złapiesz jej w pracy, postaraj się znaleźć ją w domu. Próbuj dopóty, dopóki się z nią nie

skontaktujesz. Kiedy już z nią porozmawiasz, natychmiast mnie o tym poinformuj, zgoda?

Nieważne, która godzina będzie w Stanach; i tak jestem nocnym markiem. Zapisz mój

domowy numer...

- Tak, oczywiście...

W ciągu sześciu godzin, jakie upłynęły od tej rozmowy, Nimec załatwił całe mnóstwo

spraw w firmie, pojechał do domu, odbył w swoim dojo wyczerpujący trening karate

shukokai, wziął prysznic, zjadł kolację i wreszcie zasiadł za biurkiem, aby przeczytać pocztę

elektroniczną, która nadeszła w ciągu dnia. Wtedy właśnie niespodziewanie przypomniał

sobie, że przez cały ten czas nie miał żadnej wiadomości od Joyce. W końcu oddzwoniła. W

Johor była właśnie czwarta po południu, w Stanach wybijała północ.

- Jakieś postępy? - zapytał, rozpoznawszy natychmiast jej głos.

- Przykro mi, żadnych - odparła. - Po rozmowie z panem zostawiłam jej kilka

wiadomości w Monolith... tam, gdzie pracuje, wie pan...

Tak, wiem. Cholera, wiem to aż za dobrze, pomyślał.

- ...ale nie odpowiedziała na nie. Tak samo wyglądało to, gdy próbowałam dodzwonić

się do jej domu.

Nimec czekał. Wyczuwał, że dziewczyna ma coś jeszcze do powiedzenia i nie jest to

bynajmniej nic przyjemnego.

- Proszę pana, zauważyłam, że pomiędzy nagranym na sekretarce głosem Kirsten a

sygnałem jest długa przerwa - powiedziała w końcu. - Tak się dzieje, gdy na odbiorcę czeka

background image

już dużo wiadomości...

- Zupełnie jakby Kirsten już od dłuższego czasu nie było w domu - dodał Nimec.

Po drugiej stronie znów zapadła cisza. Wyobraził sobie, że usłyszawszy jego słowa,

Joyce po prostu skinęła głową.

- Nim zadzwoniłam do pana, pozwoliłam sobie skontaktować się z recepcją oddziału,

w którym pracuje Kirsten Chu. Powiedziałam, że jestem jej przyjaciółką i że staram się z nią

skontaktować, a ona nie reaguje na moje nagrania na sekretarce - kontynuowała.

- Tak? No i co? Dziewczyna głęboko westchnęła.

- Kirsten w ogóle nie było w pracy. Ostatni raz widziano ją tam w piątek. Wszyscy w

jej biurze są o nią bardzo niespokojni. Mówią, że takie zniknięcie jest do niej zupełnie

niepodobne.

Niepodobne do niej, niepodobne do Maxa, niepodobne do obojga. Gdzie więc są w tej

chwili? - myślał Nimec.

Poczuł, że zaczyna go boleć głowa. Podziękował Joyce za jej starania, zapewnił, że

będzie z nią w kontakcie, wysłuchał nerwowego zobowiązania sekretarki, że zadzwoni do

niego natychmiast, gdy tylko zdobędzie jakieś wiadomości, po czym odłożył słuchawkę.

Po dziesięciu minutach głowa bolała go już niemiłosiernie. Zrozumiał, że nie

pozbędzie się bólu, jeśli nie prześpi dobrze nocy. Tyle tylko, że był zbyt zdenerwowany, by

zasnąć - musiał więc cierpieć. Max należał do jego najbardziej zaufanych i odpowiedzialnych

ludzi i nie było sensu wmawiać sobie, że po prostu przedłużył miłosny weekend. Wszystkie

znaki na niebie i na ziemi wskazywały, że zdołał ugryźć znacznie większy kawałek Monolith

niż ten, który mógłby przełknąć, i... tylko Bóg jeden wie, co później poszło nie tak.

Nimec zmarszczył brwi i wpatrywał się w ścianę przed swoim biurkiem. Żałował, że

pozwolił Maxowi się tym zająć. Z każdą sekundą był coraz bardziej przekonany, że Blackbur-

nowi coś nie wyszło. Właściwie musiałby się trochę zastanowić, co z tym począć, ale żeby

zrobić cokolwiek...

Jego intuicja podpowiadała mu, że owo “cokolwiek” musiałby zrobić jak najszybciej...

- Chciałbym cię prosić o przysługę w raczej śmierdzącej sprawie. Chyba rozumiesz,

że nie zwracałbym się do ciebie, gdybym miał inne wyjście - powiedział Nga.

- Pomaganie tobie zawsze sprawia mi przyjemność - skłamał Kinzo. Byłoby mu

naprawdę przyjemnie, gdyby mógł trzymać się od Nga Canbery tak daleko, jak to tylko

możliwe. Duma i pieniądze zmuszają jednak czasami do działania wbrew sobie.

Siedzieli po przeciwnych stronach biurka w gabinecie Nga w Bank of Kalimantan.

background image

Było to eleganckie, jasne pomieszczenie na trzydziestym czwartym piętrze drapacza chmur;

rozciągał się z niego zapierający dech w piersiach widok na ocean. Gabinet urządzono w

oszczędnym modernistycznym stylu orientalnym: wszystko utrzymano w kolorze drewna,

mebli było niewiele, a ściany puste, jeśli nie liczyć siedemnastowiecznego chińskiego płótna

przedstawiającego wyidealizowany zimowy krajobraz.

- Może wolałbyś jednak poczekać z podjęciem decyzji, aż usłyszysz, co trzeba zrobić?

- rzucił Nga.

Kinzo czekał bez słowa. Chudy mężczyzna o małych oczkach i twarzy wielkości

zaciśniętej pięści był wiceprezesem Omitsu Industrial, producenta podzespołów

elektronicznych z Banjarmasin. W latach dynamicznego rozwoju ekonomicznego “azja-

tyckich tygrysów” firma pojawiła się jako równorzędny partner w japońsko-indonezyjskiej

spółce, kiedy jednak tygrys przedobrzył i padł, Japończycy przejęli nad nią kontrolę.

Los Omitsu Industrial był charakterystyczny dla południowoazjatyckich

przedsiębiorstw, które w końcu minionego dziesięciolecia na gwałt potrzebowały potężnego

zastrzyku gotówki. Podczas gdy wielu zachodnich analityków ponurym tonem przepowiadało

Japończykom ekonomiczny Ragnarök, ci zrobili to, w czym celowali od początku istnienia

swojego narodu: wyciągnęli wnioski z popełnionych błędów, przystosowali się do

zmieniających się warunków i ostatecznie obrócili wszystkie nieszczęścia na swoją korzyść.

Ich nowa strategia zmierzała w dwóch kierunkach. Po pierwsze, podtrzymali umowy joint

venture z kompaniami z Tajlandii, Malezji, Indonezji i Filipin. Zaoferowali im zastrzyki

kapitału obrotowego w zamian za zwiększenie liczby swoich udziałów. W efekcie kończyło

się to przejmowaniem pakietów kontrolnych. Po drugie, zmienili swoje priorytety, rezygnując

z produkcji przeznaczonej na kurczący się rynek azjatycki, koncentrując się za to na zawsze

zasobnych w gotówkę klientach amerykańskich.

Spryt, z jakim Japończycy potrafili wykorzystać nadarzającą się okazję, przynosił

krociowe zyski nie tylko działającym zgodnie z prawem biznesmenom, lecz również nabijał

kasę przestępczym syndykatom Yakuzy, zwłaszcza zaś wpływowej Inagawa-kai, mocno

zakorzenionej w azjatyckim systemie bankowym, który miał ogromny udział w masowym

wykupywaniu bankrutujących firm. Istotę tych finansowych zależności można by trafnie

przedstawić w postaci długiej kolejki uśmiechniętych, zadowolonych z siebie mężczyzn, z

których każdy trzyma dłoń głęboko w kieszeni sąsiada.

W wypadku reanimacji Omitsu Industrial rodzina Canbery pośredniczyła w zawarciu

umowy, a także umożliwiła japońskim inwestorom zaciągnięcie kredytu z rewelacyjnymi wa-

runkami spłaty. Pożyczkobiorcy wiedzieli doskonale o głębokich powiązaniach bankowców z

background image

Yakuzą i od samego początku to akceptowali. Zdawali sobie sprawę, że pewnego dnia mogą

zostać wezwani do oddania swoim wspaniałomyślnym kredytodawcom całego mnóstwa

nielegalnych przysług. Był to co prawda niemiły, lecz możliwy do przyjęcia fragment

umowy.

Jak to mawiali starzy ludzie, pomyślał Kinzo, kto nie ryzykuje, ten nie je.

- Pozwól, że przedstawię ci moje kłopoty - powiedział Nga, przeklinając Khao Luana i

jego barbarzyńców za trudną sytuację, w jakiej się przez nich znalazł. - Wczoraj doszło do

wypadku, w którym brał udział obcokrajowiec. Biały. - Spojrzał znacząco na Kinzo. -

Widzisz, fatalnie się to dla niego skończyło.

Kinzo siedział i wpatrywał się w niego bez słowa.

- Chcę, żeby było jasne, że nie miałem z tym nic wspólnego -kontynuował. -

Zgłosiłbym sam tę śmierć policji, ale okoliczności i zamieszane w to osoby powodują, że

miałbym ogromne trudności z udowodnieniem, że śmierć białego była przypadkowa.

Kinzo wciąż milczał.

Nga położył dłonie na biurku i zastanawiał się nad kolejnymi słowami. Przed nim była

najdelikatniejsza część zadania.

- Mamy problem z ciałem - powiedział i spojrzał swojemu rozmówcy prosto w oczy. -

Z pozbyciem się ciała.

Kinzo wziął oddech, wypuścił powietrze i odczekał jeszcze kilka sekund. Dopiero

potem skinął powoli głową, nie przestając się zastanawiać, w jakim to piekielnym szaleństwie

bierze udział Nga... i w co wciąga go wbrew jego woli.

- Jutro po południu jeden z moich statków wypływa z ładunkiem z Pontianak. W

drodze na zachód przetnie cieśninę Malakka - oznajmił.

Nga popatrzył na niego.

-Ach, otwarte morze to takie bezludne miejsce... - mruknął.

Kinzo skinął głową.

- I gdyby ktoś wypadł za burtę podczas takiego rejsu, pewnie nigdy nie zostałby

odnaleziony - dodał Nga.

Kinzo wzruszył ramionami.

- Nawet gdyby prądy wyrzuciły go na jakiś brzeg, słona woda i ryby do tego stopnia

naruszą ciało, że nikt nie będzie w stanie go zidentyfikować. Albo niepodważalnie wskazać

przyczyny śmierci - powiedział.

Nga uśmiechnął się nieznacznie.

- Jak zawsze, przyjacielu, wiesz doskonale, o co mi chodzi. Podaj mi nazwę statku i

background image

miejsce, z którego odpływa, a ja dopilnuję, żeby dzisiejszej nocy dostarczono tego

nieszczęśnika na pokład.

Kinzo zauważył ślad niepokoju w uśmiechu swojego rozmówcy i postanowił go

wzmocnić kilkoma ostrożnymi słowami. Nie lubił Nga i drażniło go, jak bezczelnie narzuca

mu warunki... a poza tym chciał być pewien, że bankier zda sobie sprawę, iż nie jest to jeden

z tych małych grzeszków syna, które przez całe swoje życie tuszował jego ojciec.

- Skoro doceniasz, jak się wydaje, że czytam w twoich myślach, jestem zmuszony

podzielić się z tobą kilkoma moimi -powiedział. - Kiedy w nie wyjaśnionych okolicznościach

znika człowiek, który nie ma przyjaciół, jego śmierć przechodzi czasami bez echa i nikt jej

nie odnotowuje. Ale wydarzenia rzadko rozgrywają się w próżni, szczególnie gdy dotyczą

ludzkiego życia i śmierci. - Przerwał na chwilę i pochylił się w stronę Nga. - Jeśli człowiek, o

którym mówimy, pozostawił po sobie jakichś stęsknionych bliskich, z pewnością wkrótce

rozpocznie się dochodzenie. Jeśli natomiast okaże się, że prowadzący je ludzie są wytrwali,

nawet zupełny brak jakichkolwiek szczątków może nie wystarczyć, by okoliczności tego

“wypadku” pozostały nieznane. Dlatego trzeba wziąć pod uwagę wszelkie ewentualności.

Czy to rozumiesz?

Nga wpatrywał się w niego. Uśmiech zamarł na jego ustach.

- Nie martw się. Wszystkim się zająłem - rzucił w końcu. Nie przekonany, Kinzo nie

odpowiedział.

Kirsten stała w kuchni w domu Anny w Petaling Jaya i wpatrywała się w siostrę. Obie

kobiety milczały, na ich twarzach malowała się śmiertelna powaga. Na dzielącym je stole

piętrzył się zgrabny stos chili, szpinaku, bok choy, białej rzodkiewki i innych składników

dania, które właśnie przygotowywały na obiad. Wypełniony strąkami fasoli szybkowar stał na

kuchence, lecz nie zapaliły jeszcze płomienia. Za plecami Kirsten, w maszynce elektrycznej,

cicho gotował się ryż.

Twarz Anny była blada. Krańcowo zdenerwowana kobieta drżała, zapomniawszy, że

trzyma w ręce nóż, którym jeszcze przed chwilą kroiła warzywa.

- Może lepiej to odłóż, zanim zrobisz sobie krzywdę - powiedziała Kirsten, wskazując

delikatnym skinieniem głowy na nóż. Z trudem uśmiechnęła się do siostry. - Albo mnie -

dodała.

Anna spojrzała na nią tak, jakby nie usłyszała jej ostatnich słów. Ciszę zakłócał

jedynie monotonny bulgot gotującego się ryżu.

Kirsten otworzyła usta, by powiedzieć coś jeszcze, przekonana, że kolejny niezgrabny

background image

dowcip będzie już lepszy niż panująca w kuchni cisza, ale po chwili zmieniła zdanie. Czego

właściwie oczekiwała od Anny? Z całą pewnością nie współczucia. Mieszkała z nią i z jej

rodziną od kilku dni. Po przyjeździe poczęstowała domowników wymyśloną na poczekaniu

bajeczką o tym, że pragnie uciec na jakiś czas od świata z powodu miłosnego zawodu, który

niemal ją załamał.

Nie zamierzała długo ukrywać prawdy przed siostrą i jej mężem, w każdym razie nie

aż tak długo. A jednak za każdym razem, gdy już chciała się nią podzielić, słowa grzęzły jej

w gardle. W efekcie wprowadzała ich w błąd dopóty, dopóki kłamstwa nie wymknęły się jej

spod kontroli - jak ostatnio wszystko inne w jej życiu.

Czasami wydawało się jej, że poczucie winy i potworny niepokój o Maxa

doprowadzają do szaleństwa, a tego ranka zrozumiała wreszcie, że nie zdoła już dłużej

utrzymać swoich obaw w sekrecie. Utwierdziwszy się w tym przekonaniu, postanowiła

zaczekać, aż jej szwagier wróci z pracy, usiąść z nim i z Anną w salonie i powiedzieć im

prawdę, całą prawdę i tylko prawdę, tak jej dopomóż Bóg.

Lina, chirurga w rządowym szpitalu w Ruala Lumpur, wzywano często do nagłych

przypadków. Gdy i tym razem zadzwonił, by przekazać, że może się zjawić dopiero późnym

wieczorem, przestraszyła się, iż jej determinacja, by wyznać prawdę, osłabnie, i zdecydowała

się opowiedzieć o wszystkim Annie, zamiast czekać na kolejną okazję.

Mimo to odkładała wciąż zaplanowaną spowiedź i trudno jej było wybrać odpowiedni

moment. Zastanawiające, że kiedy pół godziny wcześniej zaczęły przygotowywać obiad - tuż

przed tym, jak opowiedziała siostrze swoją historię, lub raczej, nim wytrysnęła ona

niepowstrzymanym strumieniem z jej ust - myśli Kirsten krążyły wokół czegoś zupełnie

innego.

Przypomniała sobie incydent, do którego doszło poprzedniego dnia. Była sama i

opiekowała się dwojgiem dzieci Anny, Miii i Brianem. Oboje bawili się na małym podwórku

za domem. W pewnej chwili myszkująca w klombie pięcioletnia Miri złapała pasikonika i

zaczęła krzyczeć do starszego brata, żeby znalazł jakiś słoik, do którego mogłaby go włożyć.

W poszukiwaniu naczynia chłopiec wbiegł do domu, zostawiwszy siostrę stojącą wśród

kwiatów z małymi rączkami zaciśniętymi kurczowo wokół owada. Gdy jednak poszukiwania

trwały dłużej, niż oczekiwała, początkowe podniecenie Miri zmieniło się w zdenerwowanie, a

potem przerażenie.

- Ucieka mi! Jest za duży! - krzyknęła, a jej oczy rozszerzyły się ze strachu.

Rzeczywiście, pasikonik był bardzo duży. Występujące w Malezji owady mają

ogromne wprost rozmiary i była to jedna z tych spraw, do których Kirsten najtrudniej się było

background image

przyzwyczaić po powrocie z Europy. Trudniej nawet niż do tej cholernej singapurskiej

odmiany angielskiego... Tym, co najprawdopodobniej przestraszyło jej siostrzenicę, były

ruchy stworzenia. Pasikonik odbijał się szaleńczo od zamkniętych dokoła niego dłoni,

uderzając twardymi odnóżami w palce dziewczynki. Małej wydawało się pewnie, że

stworzenie jest zbyt duże i zbyt żywotne, by mogło pozostać długo w zamknięciu i nie ukąsić

jej przy tym.

Uświadomiwszy sobie niepokój Miri, Kirsten, która przycinała akurat żywopłot,

rzuciła się ku niej biegiem. Dopadła do dziewczynki akurat w chwili, gdy ta otworzyła

szeroko dłonie, by uwolnić pasikonika. Owad wystrzelił błyskawicznie w powietrze niczym

pocisk, a jego skrzydła wydały suchy, nieprzyjemny odgłos. Przerażona Miri podskoczyła i

zaczęła płakać. Upłynęła dłuższa chwila, nim kobieta zdołała ją uspokoić, a i tak przez cały

ten czas musiała zapewniać dziewczynkę, że konik poleciał sobie daleko, naprawdę daleko, i

na pewno nie wróci już, by się zemścić.

Kirsten doszła do wniosku, że w pewnym sensie starania, które podejmowała, by

ukryć prawdę, bardzo przypominają to, co spotkało poprzedniego dnia jej małą siostrzenicę.

Zorientowała się, że stoi przerażona i bezbronna w obliczu czegoś, co okazało się o wiele

potężniejsze, niż się jej wydawało w pierwszej chwili.

Dlaczego jednak, na Boga, tak długo obawiała się powiedzieć o tym Annie i Linowi?

Jak ich reakcja -jakakolwiek by ona była - mogła się okazać czymś gorszym od tego, że pozo-

stawali wciąż nieświadomi śmiertelnie niebezpiecznej sytuacji, w którą się wplątała?

- Anno, proszę, wysłuchaj mnie... - powiedziała w końcu, z trudem dobierając słowa. -

Tak mi przykro...

- Przykro ci?! - Siostra Kirsten wybuchnęła gorzkim, pełnym bólu śmiechem. - Co

mam na to odpowiedzieć? Co mam zrobić?

Kirsten pokręciła głową.

- Nie wiem - przyznała. - Chcę cię tylko zapewnić, że nigdy nie zamierzałam narazić

twojej rodziny na niebezpieczeństwo. I że doszłam do wniosku, że pojawienie się tutaj było

wielkim błędem. Wyjadę jeszcze dzisiaj, jeśli ci na tym...

- Cholera, przestaniesz wreszcie pogarszać całą sytuację?! - krzyknęła Anna. -

Postąpiłaś już wystarczająco źle, okłamując nas przez cały ten czas i pozwalając wierzyć, że

leczysz złamane serce! A teraz dowiaduję się, że wszystko przez to, że jesteś zamieszana w

szpiegowanie twojego pracodawcy i że z powodu całego tego szaleństwa na jednej z

najbardziej ruchliwych ulic Singapuru jacyś mężczyźni urządzają na ciebie zasadzkę rodem z

filmów o przygodach Jamesa Bonda! A teraz, żeby jeszcze bardziej pogorszyć sprawę,

background image

mówisz po prostu dzai-jyan, do zobaczenia, jakbyś myślała, że chętnie wypuścimy cię na

ulicę, by cię ktoś porwał, a może nawet, Bóg jeden wie, zamordował! Naprawdę nie wiem,

czy powinnam być wściekła, przerażona, czy może obrażona.

Kirsten poczuła, że ma ściśnięte gardło, i głośno przełknęła ślinę.

- Czy mogę zaproponować jeszcze inne rozwiązanie? Może zechciałabyś mi po prostu

wybaczyć? - zapytała.

Przez długą, strasznie długą chwilę Anna wytrzymywała jej spojrzenie.

Cisza stała się wprost nieznośna.

- Tak - stwierdziła wreszcie, kiwając głową. - Możesz.

Kirsten westchnęła ciężko.

- Jestem taka skołowana, Anno - powiedziała głosem niemal równie cichym jak szept.

- Max... on zna numer mojego telefonu komórkowego i obiecał, że skontaktuje się ze mną w

ciągu kilku dni. Kiedy wsiadłam do taksówki, chciał mi jeszcze podać nazwisko jakiegoś

mężczyzny, kogoś, do kogo powinnam zadzwonić, gdybym nie miała wiadomości od niego,

jednak nie usłyszałam...

- Kirsten, jeśli chcesz znać moje zdanie, najpierw powinnaś się skontaktować z policją

- przerwała jej siostra. - To przede wszystkim ten Max wpędził cię w kłopoty. Rozumiem, że

darzysz go uczuciem, ale skąd wiesz, że to właśnie on nie jest przestępcą? Albo że ludzie,

którzy czekali na was przed hotelem, nie są przedstawicielami władz?

Kirsten gwałtownie pokręciła głową.

- Nie. To niemożliwe - stwierdziła z przekonaniem.

- Ale przecież znasz tego człowieka zaledwie kilka miesięcy. Dlaczego jesteś go aż tak

pewna?

- Ponieważ, mimo że jestem pięć lat młodsza od ciebie, nie jestem jakąś naiwną

nastolatką, którą potrafiłby owinąć sobie wokół palca pierwszy lepszy facet - odpowiedziała,

a jej gardło znowu się ścisnęło. - Słuchaj, nie przeczę, że jestem w nim zakochana. Nie

przeczę też, że miałam wątpliwości, czy on czuje to samo, czy też tylko cieszy się, że pozycja,

jaką zajmuję w Monolith... pozwoli mu mnie wykorzystać. A jednak wiem... jestem pewna...

że jemu także na mnie zależy. - Kirsten przetarła dłonią załzawione oczy. - Możesz się nadal

ze mną sprzeczać, czy Max mnie szanuje, ale to nie zmienia faktu, że nie jest jakiś oszustem

czy manipulatorem. Zaryzykował życie, żeby odciągnąć ode mnie tych ludzi przed Hyattem.

Nie mogę teraz tak po prostu o nim zapomnieć, odwrócić się do niego plecami.

Anna westchnęła.

- Wcale tego nie sugerowałam, więc jeśli przerwiesz na chwilę swoją obronną tyradę,

background image

dojdziesz do takiego samego wniosku -powiedziała. - Chcę tylko zauważyć, że znalazłaś się,

wszyscy się znaleźliśmy, w bardzo poważnej sytuacji i musimy zwrócić się do kogoś o

pomoc. Cóż takiego strasznego jest w pomyśle, żeby zadzwonić na policję? Rozważ to

przynajmniej, nim tobie, mnie, Linowi albo dzieciom stanie się jakaś krzywda.

Kirsten otworzyła usta, lecz nagle zorientowała się, że nie wie, co powiedzieć... Ale

nie, to nie była prawda. To byłoby nieuczciwe i powinna to wyjaśnić otwarcie. Wiedziała,

wiedziała doskonale, co należy powiedzieć, i nie mogła pozwolić, by duma i upór stanęły jej

na drodze.

Niespodziewanie zdała sobie sprawę z targających nią emocji i wstrząsnął nią

nieopanowany szloch.

Anna odłożyła nóż na stół, okrążyła go i podeszła do siostry. Chwyciła ją za rękę.

- Kirst, nie chciałam...

- Nie, przestań - powiedziała Kirsten i zaczęła gwałtownie ocierać drugą ręką oczy,

nienawidząc się za to, że łzy płyną niepowstrzymanym strumieniem po jej policzkach. -

Chciałaś i miałaś absolutną rację. Pozwoliłaś mi zostać tutaj bez jakichkolwiek zastrzeżeń, a

ja w zamian za to naraziłam całą twoją rodzinę na niebezpieczeństwo. To nie może tak dłużej

trwać.

Anna stała obok bez słowa, patrząc na nią i nie puszczając jej dłoni. Kiedy ich

spojrzenia wreszcie się spotkały, Kirsten pochyliła się ku siostrze i delikatnie pocałowała ją w

policzek.

- Już czas, żebym zaczęła słuchać rad innych - powiedziała z westchnieniem. -

Dzwonię na policję.

background image

14

ROŻNE MIEJSCA

23/24 WRZEŚNIA 2000

- Co takiego?! - spytał Charles Kirby, siedząc w swoim biurze na Broadwayu i mocno

ściskając słuchawkę. - Nie mogę uwierzyć, że mówisz poważnie!

- Uwierz mi. - Głos Gordiana, który dobiegł go z drugiej strony Stanów

Zjednoczonych, był spokojny i bardzo wyraźny. -Dobrze to przemyślałem.

Mimo że był wstrząśnięty, Kirby nie zamierzał się łatwo poddać.

- Rozmawialiśmy niecałe dwa dni temu i nic nie wspominałeś...

- Ponieważ wtedy nie przyszło mi to jeszcze do głowy - odparł Gordian. -

Powiedziałem ci już, że dobrze to przemyślałem. Nie mówiłem, że zajęło mi to wiele czasu

Zamilkł na chwilę. - Czasami genialne natchnienie poprzedza staranna analiza sytuacji.

Kirby wciąż próbował odzyskać równowagę. Odsunął słuchawkę od ust, odetchnął

głęboko, a następnie policzył powoli do dziesięciu. Wyjrzał przez okno, za którym - wiele

pięter poniżej, po drugiej stronie ulicy - ludzie protestowali przeciw czemuś, stojąc niedaleko

stopni ratusza i wyciągając w gorę transparenty. Od kiedy miał tutaj swoje biuro widział

protesty niemal każdego dnia. Co sprowadziło ich tym razem? Zmrużył oczy, próbując

odczytać napisy na plakatach. Przekonał się, że nie zdoła tego zrobić z tej odległość więc

wypuściwszy powietrze, zapomniał szybko o protestujących

- Nasze dokumenty z uzasadnieniem wniosku o przeprowadzenie postępowania

antytrustowego to już księga gruba przynajmniej na trzy cale - powiedział. - Jesteśmy prawie

gotowi, żeby zarejestrować wniosek w sądzie.

- Więc zróbcie to. Obaj dobrze wiemy, że dzięki postępowaniu sądowemu zyskamy

tylko trochę na czasie. Musimy jednak wykorzystać wszystko, co mamy - odparł Gordian.

Kirby zmarszczył brwi.

- Gord, moja robota polega na doradztwie prawnym i reprezentowaniu cię. Nie mogę

podejmować za ciebie decyzji. Mam jednak nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z ryzyka, jakie

podejmujesz, podążając tą drogą.

- Mogę je przyjąć - padła odpowiedź. - Kiedy rozmawiasz z chorym na grypę, możesz

się zarazić. Kiedy przechodzisz obok rusztowania, ryzykujesz, że spadnie ci na głowę cegła.

Nie ma zysku bez ryzyka.

Kirby zmilkł. Policz do dziesięciu, pomyślał. Policz do dziesięciu i odetchnij głęboko.

background image

- Wiesz co, zawsze kiedy wpadasz w filozoficzny nastrój, ogarnia mnie strach -

odezwał się po chwili. - Powiedz mi przynajmniej, że nie zatrzaśniesz sobie nieodwołalnie

drzwi tym planem, dopóki nie wrócisz z Waszyngtonu.

- Zamierzam przystąpić do działania o wiele szybciej. Prawdę mówiąc, chciałem cię

prosić, żebyś zjawił się tutaj i spotkał ze mną oraz Richardem Sobelem rano, jeszcze przed

naszym odlotem.

- Ale przecież to byłby czwartek. Już pojutrze! - zawołał Kirby, przerzucając

gorączkowo kartki terminarza.

- Oczywiście zrozumiem, jeśli nie zdołasz do mnie dotrzeć, Chuck. Tak jak ty musisz

zrozumieć, że jeśli znasz jakiekolwiek argumenty, które mogłyby mnie od tego odwieść, to

będzie to dla ciebie ostatnia szansa, żeby mi je przedstawić.

Kirby sięgnął po pióro i wykreślił z terminarza zaplanowany na czwartek obiecujący

lunch z bardzo atrakcyjną damą. Zamiast tego napisał: “Wyjazd do San Jose”.

- W ten właśnie sposób błyskawicznie komplikują się proste sprawy - mruknął do

siebie.

- Co powiedziałeś? - spytał Gordian.

- Powiedziałem, że zjawię się u ciebie na spotkaniu.

Tak jak Aleksander Wielki rozwiązał problem węzła gordyjskiego jednym szybkim i

zdecydowanym cięciem swojego miecza, zyskując tym samym przychylność Zeusa, tak też

Megan Breen i Peter Nimec doszli błyskawicznie do wniosku, że światowa ekspansja UpLink

może wymagać udzielania przez holding równie gwałtownych i radykalnych odpowiedzi.

Należało utworzyć zespół, który mógłby działać w sytuacjach kryzysowych zagrażających

stabilizacji regionalnej i interesom firmy, wymieniałby się informacjami ze służbami

wywiadowczymi państw, na których terenie znajdowały się naziemne bazy UpLink,

wykorzystywał techniki logistyczne do zapobiegania problemom, zanim jeszcze się pojawią, i

byłby zdolny do reakcji militarnej na przemoc, gdyby kryzysu nie udało się rozwiązać w inny

sposób.

Ponieważ nie tylko nazwisko, ale i śmiałość ich pracodawcy skłamały do snucia

porównań z legendarnym Macedończykiem, nazwali to militarne ramię swojego wpływowego

holdingu Mieczem. Dzięki rewelacyjnym kontaktom Nimeca, który miał dostęp do

zamkniętej zazwyczaj dla innych społeczności największych profesjonalistów w dziedzinie

prawa i wojskowości, już wkrótce zdołali przyciągnąć do siebie samą śmietankę funk-

cjonariuszy policji i agentów służb specjalnych z całego świata. W ten sposób ukochane

background image

dziecko Megan Breen i Petera Nimeca tworzył zespół ludzi, którzy potrafili wykonać każde

zadanie. Sam Nimec zaczynał jako stójkowy w południowej Filadelfii. W połowie policyjnej

kariery przeniósł się do Bostonu, gdzie w wydziale do walki z najpoważniejszymi przestęp-

stwami dorobił się znakomitego i wciąż nie pobitego rekordu liczby zamkniętych spraw. Po

kolejnej przeprowadzce wylądował w Chicago jako szef wydziału operacji specjalnych. A

wszystko to w niecałe dwadzieścia lat.

Jednym z najlepszych młodych gniewnych w nowojorskiej sekcji Miecza była Noriko

Cousins, która weszła do zespołu Nimeca zaledwie rok wcześniej podczas operacji, której

nadano kryptonim “Polityka”. To głównie dzięki niej śledztwo szybko nabrało tempa i

zakończyło się pełnym sukcesem. Po tym, jak na skutek ran odniesionych w trakcie akcji

odszedł na wcześniejszą emeryturę szef jej sekcji Tony Barnhardt, w sposób naturalny została

jedynym kandydatem na jego miejsce. Pete Nimec miał do Noriko tak wielkie zaufanie, że

pozwalał jej prowadzić nowojorskie sprawy zespołu przy minimalnych jedynie ingerencjach z

góry. Dlatego kontaktowali się rzadko, chyba że było to bardzo ważne.

Kiedy zatem tego chłodnego jesiennego popołudnia po powrocie z lunchu znalazła na

sekretarce aż trzy wiadomości od niego - wszystkie zostawione w ciągu godziny, którą

spędziła poza biurem - nie miała wątpliwości, że zdarzyło się coś nadzwyczajnego.

Nie tracąc czasu na rozpięcie kurtki, pochyliła się nad telefonem i wystukała

bezpośredni numer Nimeca.

Odebrał natychmiast.

- Nori, z niecierpliwością czekałem na twój telefon - zaczął. Nie żartuj, pomyślała.

- Wszystko w porządku, proszę pana?

- Jeszcze nie wiem - odparł. - Posłuchaj, na razie nie będę ci zawracał głowy, ale

chciałbym, żebyś przyleciała do San Jose. Wyjaśnię ci wszystko na miejscu.

Choć była zdziwiona, na podjęcie decyzji potrzebowała tylko chwilę. Osobisty i

zawodowy związek z szefem jedynie jej to ułatwił.

- Kiedy? - spytała.

- Tak szybko, jak to tylko możliwe. Dziś wieczorem, najpóźniej jutro rano, jeżeli nie

masz nic pilnego w Nowym Jorku.

- Nic takiego, z czym nie poradziłby sobie mój zastępca. Ostatnio jest tu spokojnie,

dzięki Bogu - powiedziała.

- To dobrze - stwierdził. Milczał przez kilka sekund, a przedłużająca się cisza

dobitniej niż ton jego głosu przekazała Noriko grobowy nastrój szefa. - Wiem, że proszę cię o

wiele, i z góry przepraszam za tajemniczość, ale naprawdę powinniśmy porozmawiać

background image

osobiście.

- Nie ma problemu - zapewniła go. - Jak tylko odłożę słuchawkę, zacznę

przygotowania do wyjazdu. Oddzwonię do pana natychmiast, kiedy będę znała godzinę

przylotu.

- A więc do usłyszenia. - Nastąpiła kolejna chwila ciszy. - Nori?

-Tak?

- Proponuję, żebyś spakowała trochę lekkich rzeczy. Zdaje się, że odbędziemy daleką

podróż.

Zastanawiając się nad tym, Noriko potarła dłonią kark. Ta rozmowa stawała się coraz

bardziej intrygująca. - Zrobię to, proszę pana - powiedziała.

Noc, która zapadła nad portem w Pontianak, można by nazwać idealną nocą

równikową: powietrze było ciepłe i czyste, niebo wypełniały niezliczone gwiazdy, a wody

oceanu lśniły aż po linię brzegową ich odbitymi wizerunkami. W basenach portowych, wśród

cichego tłumu żurawi i dźwigów, cumowała przy nabrzeżach flotylla statków handlowych.

Rozładowane jednostki kołysały się lekko obok tych, które od dziobów po rufy załadowano

niezliczonymi kontenerami i których burty zanurzały się głęboko pod ciężarem towarów.

Większość nocy była tutaj spokojna i senna. Panującą w porcie ciszę przerywały

dopiero o brzasku krzyki dokerów oraz niezmienne, rytmiczne i hałaśliwe kołysanie bomów.

Większość nocy.

Tego wieczoru leniwą ciszą zalegającą w Pontianak wstrząsnął jednak głośny warkot

ciężarówki. Zabłocony brezent furkotał nad jej skrzynią, gdy toczyła się powoli w kierunku

magazynów tranzytowych położonych na północnym skraju basenu portowego. Samochód

podjechał pod rampę załadowczą ciągnącą się wzdłuż ich wrót i zatrzymał ciężko.

Chwilę później z jednego z magazynów wynurzyli się dwaj mężczyźni i ruszyli w

kierunku olbrzymiego kierowcy pojazdu. Obserwując teren zza kierownicy, Xiang patrzył, jak

wchodzą w szeroki wachlarz żółtego światła reflektorów jego ciężarówki. Mieli krótkie,

zaczesane do tyłu włosy i wytatuowane na ramionach kwiaty wiśni, symbol przynależności do

Yaku-zy. Byli jeszcze bardzo młodzi, lecz bez wątpienia na tyle dorośli, że zwerbowano ich

już z jednego z gangów motocyklowych bosozoku, które były odpowiednikiem szkoły dla

kandydatów na członków japońskiej mafii.

Xuang skinął głową na Juarę, który trzymał karabin gotowy do strzału. Następnie,

zostawiwszy zapalone reflektory, wyłączył silnik, wysiadł z kabiny i podszedł do ludzi z

Yakuzy.

background image

Gówniarze, pomyślał, mierząc ich kamiennym wzrokiem. Przemycające na wielką

skalę towary i handlujące narkotykami japońskie rodziny przestępcze, które tworzyły

południowo-azjatyckie syndykaty, osiągały olbrzymie zyski między innymi dlatego, że

potrafiły dobrze wykorzystać do swoich celów takich wyrzutków. Brudnej roboty, jaką

powierzano podobnym typom, nie podjąłby się nikt inny.

- Kurwa, spóźniłeś się - powiedział w bahasa jeden z oprychów. - Miałeś być tutaj

przed godziną.

Xiang bez słowa podniósł nieznacznie głowę. Drzwi ciężarówki otworzyły się

gwałtownie i Juara zeskoczył na ziemię z belgijskim karabinem szturmowym FN P-90

zaopatrzonym w tłumik i celownik laserowy. Stanął spokojnie obok samochodu i wymierzył

broń w członków Yakuzy.

- To bez znaczenia. Chcę, żebyście mi powiedzieli, kto was przysłał na to spotkanie -

zażądał.

Przez chwilę ludzie Yakuzy wyglądali na zmieszanych.

- Dlaczego? Wyglądamy ci na gliniarzy?

- Wyglądacie na śmierdzące szczury, które są zbyt głupie, żeby się zorientować, że za

chwilę ktoś odstrzeli im łby od dup - odparł Xiang i wskazał na Juarę.

Mężczyzna gwałtownie ustawił pod odpowiednim kątem mały karabin z plastikową

kolbą i na środku czoła jednego z opryszków pojawił się mały czerwony punkcik promienia

lasera.

- Powiedz mi, kto was tutaj przysłał - powtórzył Ibanin. Jego zimne oczy bezlitośnie

oczy patrzyły na rzezimieszka. - Natychmiast!

Członek Yakuzy zamrugał, po czym wzruszył ramionami.

- Pracujemy dla człowieka o nazwisku Kinzo - odparł.

- Co to za robota?

- Mamy zabrać martwego gaijina na morską przejażdżkę. Zadowolony?

Xiang stał bez ruchu i jeszcze przez jakieś pół minuty mierzył wzrokiem młodego

bandytę, w końcu jednak dał znak Juarze, a ten opuścił lufę karabinu.

- Ciało leży pod plandeką, owinięte w brezent. Zabierzcie je stąd i załadujcie na statek,

który wypłynie z nim w morze. I nie zadawajcie więcej żadnych pytań, wy małe skurwiele.

Starając się nie okazać ulgi, członek Yakuzy wzruszył ramionami i powiedział coś

szybko po japońsku do swojego towarzysza. Potem obaj obeszli ciężarówkę i zabrali się do

pracy.

Obserwując, jak wyciągają ciało Amerykanina spod plandeki i niosą je do magazynu,

background image

Xiang nagle przypomniał sobie coś, co dało mu głupi może, niemniej jednak potężny impuls

do jak najszybszego wykonania tego zadania. Odwrócił się w stronę samochodu, zatrzymał na

chwilę, żeby spojrzeć na czarną wodę uderzającą o nabrzeże - wodę, która wkrótce pochłonie

Maxa Blackburna - i zorientował się, że nie potrafi odegnać od siebie natrętnej myśli, która

przed chwilą przyszła mu do głowy.

Nazwa miasta, Pontianak, pochodziła od malajskiego słowa oznaczającego ducha

zemsty.

Niespodziewanie przeszedł go dreszcz. Rozkazał Juarze, by wrócił do ciężarówki, po

chwili sam wspiął się do kabiny i ruszyli w noc.

Jak każda podobna tragedia, masakra w Dżakarcie była nieunikniona w tej samej

chwili, w której iskra dotarła do zapalnika połączonego z ludzkim materiałem wybuchowym.

Organizatorzy protestu - głównie studenci uniwersytetu należący do różnych

organizacji politycznych gromadzących się luźno pod wspólnymi hasłami “prodemokra-

tycznymi” i reprezentujący wszelkie możliwe poglądy polityczne, od komunistycznej utopii

po skrajnie agresywny nacjonalizm - planowali demonstrację przed Centrum Kultury już od

wielu tygodni. Przygotowując się do akcji, rozprowadzili mnóstwo utrzymanych w buń-

czucznym tonie ulotek, latawców, pocztówek i wielkich plakatów. Wyprodukowali i rozdali

niezliczone zadrukowane sloganami koszulki i czapeczki. Zdołali nawet puścić w obieg płyty

kompaktowe z płomiennymi przemówieniami i hymnami protestacyjnymi, które miały być

odtwarzane podczas wiecu z przenośnych urządzeń. Na największych indonezyjskich

kampusach i dokoła nich przywódcy ruchu studenckiego poszukiwali wciąż z gorliwością

prozelitów nowych zwolenników, gromadząc wokół siebie tysiące studentów przekonanych

do nowych idei. Zdołali nawet pozyskać dla nich znaczny procent apatycznych zazwyczaj

robotników, których niezadowolenie wybuchło nagle po tym, jak przez cztery lata znosili

cierpliwie ogromną nędzę będącą skutkiem załamania azjatyckiej gospodarki.

Chociaż wszystkie zróżnicowane odłamy demonstrantów łączyły bardzo kruche

więzy, ich postawa wobec wielu indonezyjskich problemów była niemal identyczna.

Jednogłośnie protestowali przeciw astronomicznej inflacji, pomstowali na poczynania rządu,

który uparcie powstrzymywał wprowadzenie niezbędnych reform ekonomicznych, oraz

dawali wyraz swojemu niezadowoleniu z prezydenta - częściowo za to, że przymykał oczy na

wszechobecną wśród biurokratów korupcję i marnotrawstwo, częściowo zaś za jego odmowę

zlikwidowania monopolu państwa w kluczowych gałęziach gospodarki, kontrolowanych bez

wyjątku przez nieograniczoną, zdawałoby się, rzeszę jego braci, braci przyrodnich, synów,

background image

zięciów, siostrzeńców i bratanków.

Połączeni dysydenci stworzyli więc populistyczną siłę, z którą bez wątpienia należało

się liczyć.

Jednak rząd ze swej strony dobrze przygotował się do konfrontacji. Uznawszy, że

nasilające się niepokoje w kampusach, wioskach i miastach doprowadzą w końcu do

ogólnonarodowej rebelii, wielu przywódców partii rządzącej doszło do wniosku, iż niezbędna

jest demonstracja siły, która zada kłam przeświadczeniu o słabości i nieudolności

indonezyjskiego rządu. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że stłumienie protestu w taki sposób,

w jaki zrobili to Chińczycy na placu Tian'anmen, może zostać potępione przez społeczność

międzynarodową, a nawet zagrozić dobrym stosunkom Indonezji z przyjaciółmi z Zachodu i z

Japonii. Mimo to - mając w perspektywie mniej lub bardziej prawdopodobny wybuch

ogólnonarodowego powstania - pewni wpływowi doradcy prezydenta doszli do wniosku, że

warto podjąć to ryzyko, i przekonali go do zaakceptowania scenariusza, który miał pokazać

całemu światu, że w kraju wyczerpała się już tolerancja dla działań dysydentów.

Według wiarygodnych ocen tłum protestujących liczył początkowo co najwyżej pięć

tysięcy osób, a wysuwane żądania były bardzo różnorodne - od śmiertelnie poważnych do

niemal śmiesznych. Mężczyźni nieśli transparenty z napisami piętnującymi represyjne

działania policji i domagającymi się prywatyzacji przemysłu, ale też z żądaniami poszerzenia

oferty programów telewizji kablowych. Kobiety żądały dla siebie większego dostępu do

szkolnictwa i wprowadzenia nowych regulacji prawnych zakazujących dyskryminowania ich

w miejscu pracy, ale też pomstowały na ograniczenia importu kosmetyków. Dziennikarze

obojga płci domagali się głośno respektowania wolności słowa, a mieszkańcy miast -

poprawy funkcjonowania komunikacji publicznej. Zamieszkujący przedmieścia narzekali na

brak dbałości o drogi i autostrady, nawiedzeni ekolodzy natomiast wzywali do wprowadzenia

dokładniejszych kontroli zanieczyszczenia środowiska. Wśród demonstrantów znalazła się

nawet niewielka, lecz bardzo hałaśliwa grupa smakoszy, którzy wyrażali niezadowolenie z

powodu niedawnego zamknięcia kilku czterogwiazdkowych restauracji.

O wiele mniej liczne od demonstrujących oddziały wojska, które wysłano, by ich

powstrzymały i spacyfikowały, wyposażono w kamizelki kuloodporne oraz hełmy. Wszyscy

żołnierze zostali wyekwipowani w broń palną z ostrą amunicją oraz w granaty z gazem

łzawiącym i przygotowani zarówno do obrony, jak i do natarcia na tłumy.

Rząd miał też w zanadrzu obrzydliwą niespodziankę -w tłumie rozproszyło się

mnóstwo agentów służby bezpieczeństwa, którzy podszywali się pod demonstrantów. Ich

zadaniem było podburzenie manifestujących do konfrontacji z żołnierzami, którzy oczywiście

background image

doskonale wiedzieli o tym planie i mieli za zadanie odpowiedzieć z całą bezwzględnością na

atak, eliminując przy tym prawdziwych dysydentów. Było bez znaczenia, czy obrońcy praw

człowieka uznają reakcję wojska za zbyt gwałtowną. Wręcz przeciwnie, miała ona dać światu

jednoznacznie do zrozumienia, że rząd nie mógł już dłużej tolerować obywatelskiego

nieposłuszeństwa i stanął wobec konieczności jak najsurowszego ukarania jego prowodyrów,

nie bacząc na to, jak zareagują krytycy.

Aby wszystko wyglądało przekonująco, na początek zaplanowano drobne

przepychania i utarczki. Dalszy ciąg akcji miał pokazać, że działania manifestujących powoli

wymykają się spod kontroli i w końcu zaczynają zagrażać zdrowiu i życiu funkcjonariuszy sił

porządkowych. Pojedyncze bijatyki miały się przeradzać w regularne walki, aż wreszcie na

żołnierzy poleciałyby kamienie i koktajle Mołotowa. Rzucający - tajni agenci rządowi -

powinni dla własnego bezpieczeństwa zostać wywleczeni z tłumu po ataku granatami z

gazem łzawiącym oraz polaniu wodą z armatek. Na tym etapie jedynym ekwipunkiem

atakujących sił wojska miały być pałki i kajdanki na ręce i nogi.

Jak dotąd wszystko toczyło się zgodnie z planem. W następnym etapie agenci

podgrzewający zacietrzewienie na dobre już rozsierdzonego tłumu zaczęli rzucać w kierunku

policjantów i żołnierzy kolejne butelki z benzyną. Na ziemi znów pojawiły się pomarańczowe

ognie, a ciemne chmury gryzącego dymu spowiły arenę zamieszek. Nikt się nie zorientował,

że te fajerwerki są dziełem zaledwie dwudziestoosobowej grupy. Nikt też nie zauważył, że

koktajle zapalające rzucane są tak, aby trafiały w plastikowe tarcze żołnierzy albo spadały

daleko od nich. Obraz gwałtownego natarcia na oddziały, które próbują utrzymać porządek,

był natomiast tak wyraźny, że dostarczył powodu do natychmiastowej, zmasowanej

odpowiedzi.

Żołnierze zaczęli wydobywać z ciężarówek strzelby i broń maszynową załadowane

ostrą amunicją. W tłum wjechały transportery opancerzone, co tylko zwiększyło jego złość i

histerię. Jakiś młody człowiek stanął przed jednym z nich i został rozjechany, gdyż kierowca

po prostu go nie zauważył. Kobieta, która przybyła razem z nim na demonstrację, podbiegła

do najbliższego żołnierza i przecięła mu policzek odłamkiem szkła. Zranionemu przyszli w

sukurs inni żołnierze i już po chwili kobieta leżała na bruku, zatłuczona na śmierć kolbami

karabinów. Kilku mężczyzn, którzy próbowali jej pomóc, zostało dotkliwie pobitych. Ktoś

wydobył spod koszuli automatyczny pistolet i od tego momentu wszyscy stracili rozsądek.

Rozgorzała walka na śmierć i życie, a dla uzbrojonych żołnierzy nie miało już znaczenia, czy

atakują sprzeciwiających się rządowi demonstrantów, czy ukrytych w tłumie prowokatorów.

Wojsko zaczęło nacierać ze wszystkich stron, bez zahamowań korzystając z broni

background image

palnej. Ludzie, którzy pragnęli uciec spod gradu kul, nie byli w stanie wydostać się z pułapki.

Pociski nie wybierały i wkrótce na bruku leżały w kałużach krwi dziesiątki ciał. Ci, którzy

wciąż żyli, krzyczeli przeraźliwie lub czołgali się w milczeniu, znacząc ziemię krwią i w

każdej chwili spodziewając się śmierci.

Wokół sceny masakry pojawiało się coraz więcej ekip telewizyjnych i wkrótce cały

świat mógł na żywo oglądać relację z zamieszek.

Obserwując te sceny w telewizji, Nga Canbera miał mieszane uczucia. Wydał

mnóstwo indonezyjskich rupii na finansowanie demonstrantów, niewiele sobie robiąc z idei,

które im przyświecały - rozgrywał jedynie swoją grę polityczną z rządem. Kierowała nim

głównie nienawiść do krewnych prezydenta, którzy kontrolowali gospodarkę i nieustannie

przeszkadzali mu w interesach. Szczególną awersję odczuwał przede wszystkim do jednego z

jego synów, a swojego dawnego przyjaciela z college'u. Był on teraz właścicielem banku,

który dzięki ciągłym zastrzykom pieniędzy z kasy państwowej prosperował znacznie lepiej

niż jego własny.

A jednak Nga z niesmakiem patrzył na rebelię. Nie było mu bynajmniej żal

protestujących i ginących ludzi. Zastanawiał się tylko, czy to gwałtowne przesilenie wyjdzie

na dobre partii rządzącej, czy też stanie się zarzewiem jeszcze gwałtowniejszego buntu. I co

się stanie, jeśli Międzynarodowy Fundusz Walutowy obetnie po tych wydarzeniach kredyty

przeznaczone na ratowanie gospodarki albo całkowicie się z nich wycofa, podając jako

pretekst łamanie praw człowieka w Indonezji? Jakie będą skutki takiej decyzji dla rodzinnego

holdingu Canbery? Zaklął głośno. Dlaczego podobne pytania nie przyszły mu do głowy już

wcześniej?

Wszystko to było niepokojące i wzbudzało obawy o przyszłość. Przecież jeśli ktoś

zacznie grzebać w jego sprawach, szybko doszuka się związków ze studenckimi

demonstrantami. Poza tym - chociaż pośrednio - przyczynił się do zabicia amerykańskiego

szpiega. Jeżeli i to wypłynie na światło dzienne, szybko zostaną ujawnione również inne,

najtajniejsze jego sekrety. Ostrzeżenie Kinzo nie było bezpodstawne. Nad Canberą

gromadziły się czarne chmury. Było ich tak wiele, że z którejś musiał spaść w końcu potężny

deszcz. Co powiedziałby Kinzo, gdyby znał jego rolę w spisku generała Kersika i jego

towarzyszy? Nga nie rozumiał, jak taka prosta początkowo gra stała się nagle tak skomp-

likowana i niebezpieczna. Czuł, że pewne sprawy zaczynają go przerastać.

Wciąż wpatrywał się w telewizor. Patrzył na uzbrojone pojazdy, na żołnierzy, na

śmiertelnie przerażonych demonstrantów, których atakowano nawet wtedy, kiedy w popłochu

starali się uciekać jak najdalej od niebezpieczeństwa. Prezydent i jego doradcy zasługiwali na

background image

uznanie przynajmniej za to, że mieli odwagę zaatakować zdecydowanie, że postanowili raczej

przyjąć odpowiedzialność za kilkadziesiąt trupów, niż czekać, aż niezadowolony motłoch

stanie u ich drzwi. Nga pomyślał, że przynajmniej to zdecydowanie powinno być dla niego

nauczką i że ma oto odpowiedź na pytanie, jak sam powinien rozwiązać swoje problemy.

Znowu przypomniał sobie słowa ostrzeżenia, które padły z ust Kinzo. Jeżeli

pracodawcy Maxa Blackburna zaczną interesować się okolicznościami jego śmierci, śledztwo

nieuchronnie zaprowadzi ich pod drzwi Canbery. Należałoby zatem zapobiec temu śledztwu.

Tak, tylko jak tego dokonać? Cóż, Marcus Caine w końcu dostanie UpLink, pożre UpLink -

Nga był tego pewien tak samo jak wcześniej. Ale -jak usiłował wykazać partnerom w tym

ponurym domu, w którym ukrywał się Tajlandczyk - proces konsumpcji może potrwać długo.

Zbyt długo!

Nga bez przerwy patrzył na telewizor, jednak jego wzrok nie był już skupiony na

chaotycznych migawkach z Dżakarty. Myślał. Z każdą chwilą był coraz bardziej przekonany,

że gra wcale go nie przerasta. Zapanuje nad nią, powinien tylko rozszerzyć swoją strategię.

Dotarł do momentu, w którym przemyślane i długo przygotowywane ruchy nic już nie dają...

Powinien zadziałać szybko i gwałtownie. Tylko wtedy wygra.

Kiwając głową jak człowiek, który nagle znalazł rozwiązanie skomplikowanej

zagadki, podniósł słuchawkę i wystukał numer Marcusa Caine'a.

- Halo?

- Marcus? Cześć. Właściwie dziwię się, że udało mi się zastać cię w domu. Z tego, co

ostatnio czytałem, wynika, że w swoim mieście jesteś gwiazdą.

Usłyszawszy głos Nga, Caine uniósł brwi. Od ponad czterech godzin siedział przed

telewizorem, oglądając transmitowany przez CNN satelitarny przekaz na żywo z masakry w

Dżakarcie. Już wkrótce materiały zostaną zmontowane na potrzeby dzienników stacji

telewizyjnych i zaprezentowane szerokiej widowni z pominięciem najbardziej przerażających

scen, Marcus wolał jednak oglądać tragedie tego świata takimi, jakie są naprawdę.

Ocenzurowane kadry nie dawały obiektywnego obrazu rzeczywistości.

- Daję niekiedy moim pochlebcom trochę wolnego, a sam w tym czasie próbuję

nadrobić zaległości w oglądaniu wiadomości ze świata - odparł, zastanawiając się, czy to, że

Nga dzwoni akurat teraz, jest czystym przypadkiem. - A skoro już o tym mowa, co to za

szaleństwo rozgrywa się w twoim kraju?

- Najwyraźniej nasz ukochany przywódca rozprawia się z opozycją. Przynajmniej na

to wygląda.

- Przyprawia cię to o ból głowy? Caine usłyszał westchnienie Nga.

background image

- To zależy od tego, jak dzisiejsze wydarzenia wpłyną na moje interesy.

Brwi Caine'a uniosły się odrobinę wyżej. Spodziewał się usłyszeć w tym momencie

tradycyjną retorykę Nga - opowieść o współczuciu dla zwykłych szarych ludzi i tym podobne

bzdury. Szczera odpowiedź wyraźnie go zaskoczyła.

- Wydawało mi się, że dopóki twój bank dobrze prosperuje, twoja pozycja jest

niezachwiana bez względu na to, kto akurat jest u władzy - powiedział, nie mając pewności,

czy to trafne spostrzeżenie, ponieważ Nga wciąż kręcił się wokół indonezyjskich polityków.

Nic go to jednak nie obchodziło. Po prostu wypełniał ciszę, która na chwilę zapadła z drugiej

strony.

- Posłuchaj mnie, Marcus. Musimy porozmawiać o Rogerze Gordianie. Wynikła

paskudna sprawa i jeśli szybko nie zareagujemy, możemy mieć przez to straszne kłopoty -

odezwał się tamten po kilku sekundach.

Caine poklepał się w zamyśleniu po brodzie. Nie miał pojęcia, czego dotyczyły

tajemnicze słowa Nga. Doszedł do wniosku, że jego rozmówca miał najprawdopodobniej na

myśli przejęcie holdingu.

- Formalnie ogłoszę zamiar wykupienia UpLink w dzisiejszym wydaniu “Wall Street

Journal” - powiedział. - Prawnicy Gordiana z całą pewnością będą próbowali zwodzić nas w

sądzie, ale uważam, że ich wysiłki spełzną na niczym. Daj mi tylko kilka tygodni, a ja już...

- Powiedziałem, że chodzi o Rogera Gordiana, a nie o UpLink. Zaniepokojony nagle

Caine znów zaczął gorączkowo myśleć, modląc się w duchu, by Nga wydusił wreszcie, o co

chodzi.

- Czy to ma jakiś związek z tym sukinsynem, który węszył wokół mojej filii w

Singapurze? Myślałem, że się nim zająłeś.

Cisza.

- Marcus, możemy bezpiecznie rozmawiać?

- Mogę ręczyć jedynie za moją stronę łączy.

- W takim razie możemy. Człowiek, o którym mówisz, nie żyje. I tu właśnie zaczynają

się problemy.

Caine zdał sobie nagle sprawę, że jego serce zabiło szybciej. -Ja... nie rozumiem. To

znaczy... stało się coś złego? I co to ma wspólnego ze mną?

- To, jak do tego doszło, to długa historia, ale bądź pewny, że nie zamierzaliśmy

zakończyć całej sprawy w ten sposób -powiedział Nga. - Porwanie go było naprawdę

poważnym błędem, zresztą od samego początku sprzeciwiałem się takiemu rozwiązaniu.

Gdyby odzyskał wolność, mógłby się co najwyżej podzielić z władzami i pracodawcą

background image

informacjami na temat porywaczy. Tymczasem jego śmierć ściągnie na nas z całą pewnością

dochodzenie. Zresztą, jaka to w końcu różnica? Ludzie będą chcieli poznać odpowiedzi, a

wszystkie ślady prowadzą do nas.

- Poczekaj chwilę! - krzyknął Caine. - Mówisz do mnie, jakbym w tym maczał palce,

a przecież nie mam nic wspólnego z porwaniem tego faceta. Nawet nie chciałem nic o tym

wiedzieć. To twoi przyjaciele urządzili burzę mózgów i wymyślili, że trzeba go porwać,

podczas gdy był o wiele prostszy sposób, żeby się dowiedzieć, za czym węszy. Rozsądniejszy

sposób.

- Uspokój się, Marcus. Nie zmienimy tego, co już się stało. Najważniejsze, żebyśmy

mieli dość odwagi, by się uporać z tym, co ten facet po sobie zostawił.

- Nie wciskaj mi tu tego kitu! To ty, kurwa, uporaj się ze wszystkim, co może teraz

wypłynąć. Ja moje długi wobec ciebie spłaciłem już dziesięć razy! Zrobiłem wszystko, o co

mnie prosiłeś, jak jakiś pieprzony służący. Ale to... Nie, mój drogi, w mokrą robotę mnie nie

mieszaj.

Znów zapadła cisza, tym razem dłuższa niż poprzednia.

- Marcus; chyba nie muszę ci przypominać, że uczestniczyłeś w czymś, co twój rząd

mógłby zakwalifikować jako zdradę. Jeśli twoja działalność wyjdzie na jaw, dostaniesz

dożywocie, o ile w ogóle nie wylądujesz na krześle elektrycznym. Jak myślisz, dlaczego

należało powstrzymać Blackburna? Nie mieliśmy wybooru...

- Nie w wymawiaj jego nazwiska. I nie ośmielaj się nazywać mnie zdrajcą! -

zaprotestował Caine. Głos zaczął mu drżeć. - Na Boga, nie jestem przyzwyczajony do takiego

traktowania. To sprawa tych skurwysynów, tych bandytów, z którymi się zadajesz. Czego

właściwie ode mnie oczekujesz?

- Bezpośrednio niczego. Ale są w Stanach ludzie, którzy w przeszłości wykonywali

dla nas pewne specyficzne zlecenia. Którzy potrafią niepostrzeżenie pojawiać się w pewnych

miejscach i z n nich znikać. Wiesz, kogo mam na myśli, Marcus.

Caine nie dowierzał własnym uszom.

- Nie - powiedział. - Nie będę tego słuchał...

- Ależ będziesz, będziesz - przerwał mu Nga. - Powiem ci, co trzeba - zrobić z

Gordianem. Powiem ci to, bo nie mamy innego wyboru. I z tego samego powodu uważnie

mnie wysłuchasz.

- Nie, nie, nie...

- Powiem ci to, Marcus - powtórzył Nga.

I powieział, nim Caine zdołał po raz kolejny mu przerwać.

background image

15

SAN JOSE, KALIFORNIA

24 WRZEŚNIA 2000

Siedząc w swoim pikapie na parkingu przed motelem Bay-view Motor, Jack McRea z

trudem powstrzymał się, żeby po raz trzeci w ciągu ostatnich dziesięciu minut nie spojrzeć na

zegarek. Miotały nim sprzeczne uczucia. Z jednej strony gorąco pragnął ujrzeć kobietę, z

którą się tutaj umówił, z drugiej miał nadzieję, że ta jednak się nie pojawi. W ciągu ponad

dziesięciu lat małżeństwa zdradził żonę tylko raz, a i to jedynie dlatego, że się upił i stracił

panowanie nad sobą, kiedy Alice wyjechała akurat na jakiś czas z miasta. W dodatku nigdy

dotąd nie sprzeniewierzył się tak wyraźnie obowiązkom zastępcy szeryfa okręgowego ani nie

naruszył dyscypliny w żadnym z dodatkowych zajęć, których się podejmował, by móc

zapłacić rachunki. Nie zrobił tego nawet po najgorszych pijackich hulankach.

A jednak sterczał teraz na tym motelowym parkingu, podczas gdy powinien być

właśnie na prywatnym lotnisku, gdzie pracował po godzinach jako nocny stróż. Sterczał tutaj,

czeka-jąc na kobietę spotkaną w barze, do którego wpadał czasami na kilka piw po

zakończeniu służby w biurze szeryfa, a przed rozpoczęciem zmiany na lotnisku. Nie wiedział

o niej nic z wyjątkiem tego, że ma na imię Cindi, pisane przez dwa “i”, że jest blondynką o

ślicznych oczach i że wygląda wprost fantastycznie w krótkich spódniczkach i w butach na

wysokim obcasie. Poza tym usta malowała czymś takim, że zawsze wyglądały, jakby były

wilgotne, i miała niewiarygodny, podniecający uśmiech - jeden z tych, na których widok

wszystkich mężczyzn aż ściska w dołku.

Gdy ostatniej nocy spotkali się w barze, powiedziała mu, że czeka na przyjaciela,

który ma wpaść i ją stamtąd odebrać. Postawił jej drinka, bo wyglądała na nieco

przygnębioną, a potem niespodziewanie wywiązało się między nimi coś w rodzaju flirtu.

Przysunęła bliżej swój wysoki stołek, a kiedy spojrzał na nią znacząco, by dać do

zrozumienia, że to zauważył, uśmiechnęła się tylko i nie ruszała przez chwilę, siedząc z

podciągniętą niebotycznie wysoko spódniczką i dotykając udem jego nogi.

I tak to się zaczęło. Ponieważ sytuacja była drażliwa, a oboje doskonale wiedzieli, ku

czemu to wszystko zmierza, Jack - chcąc, by miała pojęcie, na czym stoi - zdecydował się

postawić sprawę jasno i powiedzieć jej, że jest żonaty. Zachichotała cichutko, usłyszawszy to

wyznanie, a kiedy zapytał ją, co w tym takiego śmiesznego, przesunęła palcem po jego

obrączce i oznajmiła, że nie jest to dla niej żadna wielka nowina, chyba że nosi coś takiego po

background image

to tylko, by wyglądać na trudniejszego do poderwania. Zrozumiał, jak głupio musiało

zabrzmieć jego wyznanie, i również zaczął się śmiać, a wtedy Cindi powiedziała mu, że ma

stałego chłopaka, co sprawia, że są w takiej samej lub niemal takiej samej sytuacji. Z jakiegoś

powodu roześmiali się oboje, po czym śmiejąc się wciąż, pochylili ku sobie i pocałowali

głęboko, namiętnie. Po chwili zaczęli się pieścić, opowiadając sobie gorączkowo, jak bardzo

chcieliby być teraz sami, zapomnieć o chłopaku i o żonie i pieprzyć się od razu tu, przy tym

barze.

Jack wiedział o istnieniu Bayview, gdyż każdego wieczoru przejeżdżał obok niego w

drodze do pracy na lotnisku należącym do grupy miejscowych biznesmenów, którzy

zawiązali spółkę i trzymali tu swoje firmowe odrzutowce. Poza tym o położonym o rzut

kamieniem od lotniska motelu opowiadało mu kilku żonatych kumpli, którzy bywali tu, gdy

zdarzył się im skok w bok z poznaną przygodnie panienką. Właściciele Bayview Motor, jak

zapewniali, znani są z gościnności i dyskrecji.

Kiedy byli już bardzo podnieceni, a Cindi siedziała mu na kolanach, Jack wspomniał

jej o tym motelu. Dodał, że zostało mu jeszcze kilka wolnych godzin do rozpoczęcia pracy, i

w końcu spytał, czy miałaby ochotę pojechać tam z nim i dokończyć to, co rozpoczęli. Wtedy

wyjaśniła mu, że chłopak, z którym się tu umówiła, jest kierowcą osiemnastokołowej

ciężarówki i spotyka się z nią za każdym razem, gdy akurat przejeżdża przez miasto. Tej nocy

miał się tu właśnie zatrzymać na kilka godzin, robiąc sobie przerwę w długim kursie. Potem

znów nie będą się długo widzieć, ale spodziewała się, że zażąda od niej tego, czego zwykle

oczekuje w takich sytuacjach. Zapewniała jednak Jacka, że myśl o tym, iż jeszcze tej samej

doby będzie mogła dać to samo również jemu, bardzo ją ekscytuje.

McRea nie wiedział, co myśleć o jej historii, poza tym, że zapragnął nagle wziąć

zimny prysznic, zapytał więc wprost Cindi, czy nie zmieniła przypadkiem zdania. “Nie, nie,

źle to odebrałeś", odparła, po czym wsunęła dłoń między jego uda i powiedziała, że jej

chłopak ruszy w trasę następnego ranka i że tak będzie lepiej, jeśli mają pojechać razem do

motelu. Wtedy nie będzie już musiała myśleć o niczym innym i da Jackowi wszystko, czego

pragnie... Tak właśnie mówiła, trzymając cały czas dłoń na jego jądrach, pocierając je i

niewiele sobie robiąc z obecności innych klientów baru. A jej uśmiech, ten uśmiech był-jak to

szło w tej piosence? - słodki jak ciastka moc i dziki jak piątkowa noc, coś w tym stylu.

Wszystko, czego pragnie...

Och, Boże, jak można się oprzeć takiej perspektywie?

Wkrótce zaczęli planować, jak spędzą tę noc. Początkowo Jack chciał się spotkać z

Cindi w barze około szóstej, a następnie pojechać z nią do Bayview, gdzie mogliby spędzić

background image

kilka godzin, zanim będzie musiał zluzować strażnika, który miał dzienną zmianę.

Powiedziała mu jednak, że po południu ma jeszcze kilka ważnych spraw do załatwienia i że

wolałaby spotkać się z nim trochę później - może o siódmej, a najlepiej siódmej trzydzieści,

by mieć pewność, że zdąży na czas. Odparł, że nie bardzo mu to odpowiada, bo musi być w

pracy o ósmej, w związku z czym zostałoby im najwyżej pół godziny, a nie sądzi, by

któremukolwiek z nich zależało, żeby za pierwszym razem zrobili tylko szybki numerek.

Rozważali przez jakiś czas wszystkie możliwe wyjścia z tej sytuacji, ponieważ żadne

nie miało ochoty ponownie odkładać tego, co miało się stać, jednak Cindi uparcie powtarzała,

że nie może zrezygnować ze swoich zobowiązań. W końcu zapytała Jacka, czy nie mógłby się

odrobinę spóźnić do pracy, znaleźć zastępcy albo po prostu zniknąć na godzinę czy dwie z

posterunku, co -jak myśli - z pewnością sprawiłoby, że spotkanie byłoby znacznie bardziej

ekscytujące, niebezpieczne i zabawne.

Mimo że początkowo pomysł ten brzmiał niedorzecznie, Jack zrozumiał wkrótce, iż

Cindi trafiła w sedno. Mógł przecież zostawić na krótko bramę nie strzeżoną i nikt by się o

tym nie dowiedział. W gruncie rzeczy robił już tak, gdy wyjeżdżał po kawę albo papierosy, a

raz czy dwa zatrzymywał się nawet, żeby wypić browar przed powrotem na lotnisko. Do

cholery, nie pracował przecież na międzynarodowym w San Francisco! Podczas jego warty

przyloty lub odloty były wielką rzadkością. Mógł się więc zjawić na posterunku o zwykłej

porze, potem wymknąć się na kilka godzin z Cindi i wrócić nie zauważony przed końcem

zmiany. Poza tym tak, miała rację - to rzeczywiście sprawi, że cała zabawa nabierze

dodatkowego smaku.

Ostatecznie uzgodnili, że spotkają się na parkingu Bayview - Jack chciał dać jej

wskazówki, jak tam dojechać, ale okazało się, że wie, gdzie to jest - o ósmej trzydzieści. To

dawało Jackowi wystarczająco dużo czasu, by mógł się zjawić punktualnie na posterunku,

upewnić, że strażnik z dziennej zmiany już sobie pojechał, a następnie pospieszyć na

spotkanie.

I oto siedział tutaj następnego wieczoru. Czekając na jej przyjazd, kolejny raz spojrzał

na zegarek i pomyślał, czy przypadkiem nie postanowiła puścić go kantem po tych wszyst-

kich szczegółowych uzgodnieniach, wręcz negocjacjach. W sumie, doszedł do wniosku,

byłoby to dla niego najlepsze. Alice była dobrą kobietą i wiele z nim przeszła, a on za nic w

świecie nie chciałby jej stracić. Z drugiej jednak strony od urodzin Tricii seks już dla nich nie

istniał, a on był zdrowym facetem i miał swoje potrzeby. Tej nocy chodziło tylko o seks, nie

miało to nic wspólnego z jego uczuciami do żony. Mimo wszystko, pomyślał, nigdy nie

można mieć stuprocentowej pewności, że nie zostanie się przyłapanym z opuszczonymi do

background image

kolan spodniami, i dlatego właśnie, domyślał się, jakaś część jego byłaby zadowolona,

gdyby...

Niespodziewanie z zamyślenia wyrwał go odgłos nadjeżdżającego samochodu.

Spojrzał szybko w lusterko i zobaczył czerwoną hondę civic, która powoli wtoczyła się na

parking, skręciła i po chwili zatrzymała się w rzędzie pojazdów dokładnie za jego

samochodem... A po chwili - gdy ujrzał w lusterku długie, zgrabne nogi wysuwające się z

hondy - poczuł, że jego serce zaczęło bić znacznie szybciej. Szła w jego kierunku, słodka jak

ciastka moc i dzika jak piątkowa noc, w stroju rodem z jego najgorętszych fantazji. Jej kuse

ciuszki sprawiały, że Jack mógł myśleć już tylko o tym, jak będzie wyglądała, kiedy je z niej

zdejmie...

Dotknął przycisku, by opuścić szybę, lecz siedział bez ruchu.

- Czekasz na kogoś szczególnego? - zapytała, pochylając się nad nim z uśmiechem.

Wielkie oczy dziewczyny i zapach jej perfum sprawiły, że serce Jacka zaczęło bić jak

oszalałe.

- Już nie - odparł i otworzył drzwi. W tej chwili jasno zrozumiał, że nieprędko wróci

na lotnisko, że nie dba zupełnie, iż może już tam nigdy nie wrócić, i że niczym cholerny

biblijny Samson jest wspaniale, słodko zauroczony.

Lotnisko, którego lokalizację wybrano z myślą o zapewnieniu jak największej

prywatności, rozciągało się nad małą odnogą zatoki leżącej na północny wschód od granicy

hrabstw Almeda i Santa Clara. Każdy z czterech doskonale utrzymanych hangarów w barwie

popiołu oznaczony był na dachu i przynajmniej na jednej ze ścian logo określonego przedsię-

biorstwa, co ułatwiało nadlatującym pilotom rozpoznanie miejsca. Lotniskową infrastrukturę

tworzyło ponadto kilka budynków z prefabrykatów oraz dwa pasy startowe: jeden długości

ponad dwóch tysięcy stóp, drugi zaś - przeznaczony dla dużych samolotów turbośmigłowych

i odrzutowców - trzy tysiące czterysta stóp. Tego wieczoru tylko kilka samolotów nocowało

na wyznaczonych stanowiskach pod spokojnym, cichym niebem. Na płycie stał

jednosilnikowy śmigłowy pilatus, nieco większy, wyposażony w dwa silniki turbośmigłowe

king air C90B, małe odrzutowce dla biznesmenów - cessna i swearingen, oraz trzy lub cztery

niewielkie, specjalnie przygotowane samoloty sportowe. Na północnym skraju lotniska stała

spokojnie na ponumerowanych miejscach cała flotylla helikopterów.

Mały, pogrążony w ciemnościach lotniskowy parking, przeznaczony dla jakichś

dwóch tuzinów samochodów, był pusty, kiedy o ósmej trzydzieści nie oznakowana

furgonetka zjechała nań z trójpasmowej drogi dojazdowej i skierowała się wprost na płot

background image

biegnący za hangarami i ich przedpolem. Dwaj mężczyźni siedzący w kabinie stwierdzili, że

posterunek strażnika jest pusty, ale tego właśnie najwyraźniej oczekiwali. Strażnik został

zwabiony do motelu przez kobietę, której mistrzowskie umiejętności sprawią, że przez

najbliższe kilka godzin facet nie będzie mógł sobie przypomnieć swojego imienia, nie wspo-

minając już o obowiązkach na lotnisku.

Chwilę po tym, jak umilkł silnik i zgasły światła furgonetki, jej kierowca i pasażer

wyskoczyli z kabiny i minąwszy bramę, ruszyli szybko ku hangarom. Obaj mieli na sobie

zielone robocze kombinezony. Kierowca niósł portfel z fałszywymi dokumentami, w kieszeni

na piersi dwa poręczne klucze, a w ręce puste naczynie o pojemności pół kwarty. Jego

wspólnik, również zaopatrzony w podrobione dokumenty, był uzbrojony w berettę z

tłumikiem, schowaną w umieszczonej pod kombinezonem kaburze.

Droga dojazdowa dla serwisantów otaczała pętlą lotnisko i miała betonowy chodnik

ciągnący się na tyłach hangarów. Dotarłszy do chodnika, mężczyźni spostrzegli jakieś

trzydzieści stóp po prawej hangar UpLink i ruszyli ku niemu szybko i bez słowa. Gdyby

spotkali kogoś, kto zakwestionowałby ich obecność w tym miejscu, wyjaśniliby, że wynajęto

ich, by dokonali ostatniego przed porannym lotem przeglądu learjeta Rogera Gordiana, i

dodaliby, że dotarli tu tak późno, ponieważ mieli kłopoty z odnalezieniem lotniska. Na

wypadek, gdyby to wyjaśnienie nie uspokoiło pytającego, zabrali ze sobą berettę.

Szczęśliwie jednak dotarli bez jakichkolwiek przeszkód do hangaru i przekonali się,

że jego brama jest otwarta. Weszli do środka, znaleźli włącznik światła i natychmiast zapalili

umieszczone pod dachem jarzeniówki. Wnętrze hangaru cuchnęło paliwem, smarami i

metalem.

Pod wysokim, płaskim dachem stał, unieruchomiony klockarni, lśniący learjet 45

Rogera Gordiana - ośmiomiejscowy odrzutowiec pasażerski o potężnych silnikach i

zakrzywionych ku górze końcówkach skrzydeł. Kierowca zatrzymał się i przez chwilę

przyglądał z podziwem maszynie. Laerjet był cudownym dziełem techniki, lecz jak każda

rzecz miał swoją piętę Achillesa.

Wreszcie mężczyzna odwrócił się do swojego towarzysza, wskazał mu ruchem głowy

bramę i zaczekał, aż ów stanie tam na straży. Kiedy wyznaczony na strażnika pasażer

ciężarówki dotarł do drzwi, wyjrzał na zewnątrz, zlustrował uważnie okolicę, po czym skinął

głową przez ramię swojemu koledze, dając znać, że w zasięgu wzroku nie ma nikogo.

Kierowca raz jeszcze kiwnął głową, informując kompana, że zrozumiał sygnał, a

następnie wsunął się pod kadłub samolotu. Obróciwszy się na plecy, wydobył z kieszeni

klucze i przystąpił do pracy. Odkręcił wieczko pojemnika, który przyniósł ze sobą, i ustawił je

background image

sobie na brzuchu. Jednym z kluczy mocno ścisnął linkę biegnącą od cylindra podwozia i,

pociągnąwszy ją z całej siły, drugim kluczem poluźnił hydrauliczne mocowanie cylindra.

Następnie dokładnie pod nim ustawił naczynie i patrzył bez słowa, jak spływa do niego

ciemny płyn. Czekał tak, aż naczynie wypełniło się niemal po brzegi. Zakręcił wieczko. Nie

śpiesząc się, schował do kieszeni klucze, wyczołgał się spod samolotu i wstał.

Niecałe piętnaście minut po wejściu do hangaru obaj mężczyźni znaleźli się z

powrotem w samochodzie. Kierowca umieścił w schowku pojemnik z płynem hydraulicznym,

przekręcił kluczyk w starterze i wyjechał na drogę dojazdową do lotniska.

Kiedy przejeżdżali obok niej, budka strażnika wciąż była ciemna i pusta.

Strażnik bawił się w najlepsze i z całą pewnością do końca swoich dni z uśmiechem

będzie wspominał te chwile ukradzionej przyjemności, nie mając pojęcia, że właśnie dzięki

nim zagwarantował Rogerowi Gordianowi gwałtowną śmierć.

background image

16

WASZYNGTON l SAN JOSE, KALIFORNIA

25/26 WRZEŚNIA 2000

- Mówię ci, że jeśli ludzie z biura prasowego nie wezmą się wreszcie do pracy,

osobiście ich pozwalniam, a twój pieprzony tyłek, Terskoff, będzie pierwszym, który poczuje

mojego kopniaka! - powiedział ostro prezydent Richard Ballard, zwracając się z

rozgoryczeniem do sekretarza prasowego Białego Domu, Briana Terskoffa.

- Szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby czymś zawinili - stwierdził Stu Encardi, który

pełnił funkcję specjalnego doradcy prezydenta, a teraz czekał cierpliwie, aż ten się trochę

uspokoi, by móc coś powiedzieć. - Wie pan, jak to jest z dziennikarzami. Piszą zawsze to, co

chcą napisać.

Ballard skrzywił się z niesmakiem.

- Och, daj spokój. Mamy właśnie podpisać z Japończykami i szefami innych państw

Dalekiego Wschodu genialny traktat, który odmieni oblicze świata, zaprosiliśmy już na

pokład najnowocześniejszej łodzi podwodnej, jaka kiedykolwiek istniała, trzech regionalnych

przywódców, a ty chcesz mi wmówić, że prasa bardziej interesuje się zagadnieniem technik

szyfrowania?! Przecież to absurd!

- Tak pan sądzi? - spytał Encardi. - Przyznaję, ze wszystkich sondaży wynika, że aż do

początku tego tygodnia ludzie nie zwracali niemal uwagi na spór wokół technik szyfrowania i

że do dzisiaj nie wiedzą, o co chodzi w całej tej cholernej sprawie. Ale z mojego punktu

widzenia dziennikarzy zaczęła bardzo interesować eskalacja konfliktu Gordiana z Caine'em.

Nasz traktat dotyczy współpracy i harmonii, a tymczasem konflikt, cóż, konflikt to esencja

dramatu, który...

- Oszczędź mi tego - przerwał mu Ballard. - Co, do diabła, powinniśmy zrobić, żeby

skupić na sobie uwagę opinii publicznej?! Zabrać na pokład tego okrętu podwodnego Nurka

Dana i Barona Barracudę?!

- Słucham, panie prezydencie?

- Nieważne, jesteś dwadzieścia lat za młody - odparł Ballard i nieoczekiwanie zaczął

czegoś nasłuchiwać. - A tak przy okazji, nie uważacie, że liście tego drzewa rozkosznie

szumią na wietrze?

- Tak, panie prezydencie, rzeczywiście.

Stali pod płaczącą wierzbą, którą poprzednia pierwsza dama zasadziła na Połud-

background image

niowym Trawniku na wieczną pamiątkę swojego pobytu w Białym Domu. Drzewo to

przypominało Encardiemu jego sytuację.

Stu Encardi trafił do grona najbardziej zaufanych doradców prezydenta dzięki jego

ukochanej żonie, obecnie pierwszej damie Ameryki, która zapałała sympatią do trzydziesto-

letniego absolwenta Yale będącego wówczas koordynatorem kampanii reelekcji Ballarda.

Kobieta wyczuła w nim pokrewną duszę, człowieka o podobnym spojrzeniu na świat oraz po-

stawie, i wymogła na mężu, by po wyborach uczynił Encardiego członkiem sztabu swoich

doradców. Przewidywała, że w przyszłości okaże się doskonałym pośrednikiem, który

umożliwi jej wpływ na polityczne i personalne decyzje Ballarda w sytuacjach, kiedy nie

będzie mogła zrobić tego osobiście.

Najogólniej mówiąc, prezydent Ballard uważał Encardiego za inteligentnego,

pożytecznego i oddanego szczeniaka i lubił go mieć przy sobie, ponieważ doradca był dla

niego personifikacją poglądów jego żony. Od czasu do czasu niepokoiło go tylko, że jego

pomocnik pyszni się burzą kręconych loków, podczas gdy w jego wypadku tylko cuda

techniki fryzjerskiej ukrywały powiększającą się nieustannie łysinę. Zaczynał się też

denerwować, gdy Encardi zapożyczał nawyki językowe pierwszej damy: na każde

oświadczenie prezydenta reagował pytaniem “Tak pan sądzi?”, a swoje odpowiedzi

rozpoczynał belferskim “Szczerze mówiąc” albo “Z mojego punktu widzenia”, które pani

Ballard utrwaliła sobie podczas trwającej kilka dziesięcioleci kariery wykładowcy w

college'u. Takie właśnie rzeczy mogły sprawić, że dobry dzień prezydenta nagle okazywał się

zły, a zły stawał jeszcze gorszy, chyba że wspaniała pogoda i szum poruszanych delikatnym

wietrzykiem liści wierzby powodowały, iż wszystko pod Bożym niebem nagle zaczynało się

wydawać lepsze i piękniejsze.

- Stu, pozwól, że ci coś błyskawicznie wytłumaczę - powiedział Ballard. - Mimo że

Gordian robi zamieszanie na Kapito-lu, za dwa dni podpiszę ustawę o zasadach wykorzy-

stywania technik szyfrowania. Za dwa miesiące wszyscy już zapomną o tej sprawie i sądzę,

że nazwiska Morrisona i Fiore'a będą się raczej kojarzyć ludziom z jakimś przyjętym w Vegas

aktem dotyczącym tresury dzikich zwierząt, niż nie z polityką. Tymczasem zawrę pakt, który

na najbliższe dwadzieścia lat, a zapewne nawet i na dłużej, uczyni z naszego kraju gwaranta

bezpieczeństwa w Azji. To będzie moja spuścizna dla potomnych albo przynajmniej skromna

zaliczka na jej poczet. Musimy się tylko upewnić, że ludzie to zauważą.

Encardi patrzył na prezydenta w przyćmionym świetle przedzierającym się przez

baldachim drżących na wietrze liści wierzby. Dokoła niego krążyły komary. W gruncie

rzeczy zawsze tutaj były. Z powodu, którego nie potrafił zrozumieć, podobnie jak prezydent

background image

upodobały sobie sąsiedztwo przeklętego drzewa.

Przegonił ręką całą eskadrę małych, uskrzydlonych napastników, przekonany, że

byłby o wiele szczęśliwszym człowiekiem, gdyby prezydent choć raz wybrał się na spacer

pod dereń, wiąz albo olchę i tam próbował odzyskać wewnętrzny spokój.

- Uważam, że powinniśmy dopilnować, by Nordstrum z “New York Timesa” napisał

peany na temat traktatu - powiedział.

- Aja myślałem, że twoi ludzie od dawna już się tym zajmują - odparł prezydent.

- Cóż, owszem, jednak zawsze można sprawić, że będą jeszcze pochlebniejsze - odparł

Encardi. - Nordstrum jest największym obrońcą i zwolennikiem naszej polityki bezpieczeń-

stwa w rejonie Azji i Pacyfiku. Dlaczego nie mielibyśmy pomóc mu w uzyskaniu wywiadów

z premierem Japonii oraz przywódcami Malezji i Indonezji? Może należy go zaprosić na

obiad, który wyda pan na pokładzie Seawolfa? Zróbmy wszystko, by umożliwić mu szeroki

dostęp do materiałów, których nie zdobyłby inną drogą, a które może wykorzystać w swych

artykułach.

Rozłożywszy szeroko ramiona, Ballard przeciągnął się i odetchnął głęboko wonnym

powietrzem ogrodów Białego Domu. Słońce, które przebijało się przez gąszcz długich liści

wierzby, oświetliło jego twarz.

- Ach, niemal całkowicie się odprężyłem - westchnął. - Czyż to nie cudowny poranek?

- Cudowny - odparł obojętnie Encardi, odganiając komara. Ballard spojrzał na niego.

- Twój pomysł z Nordstrumem wygląda dość ciekawie, ale tylko w pierwszej chwili -

powiedział. - Wiesz, skoro już o nim wspomniałeś, muszę ci powiedzieć, że dziwi mnie

trochę, iż Roger Gordian nie przekonał Nordstruma, by napisał na swojej kolumnie więcej o

problemie technik szyfrowania. Facet jest płatnym doradcą UpLink International. Wiedziałeś

o tym?

Encardi zastanawiał się nad tym przez chwilę, po czym wzruszył ramionami.

- Może nie zgadza się z Gordianem w tym punkcie? - powiedział w końcu.

- Albo tak jak wszyscy mądrzy ludzie uważa, że całe to zamieszanie wokół technik

szyfrowania jest nudne i bez znaczenia - dodał prezydent.

Opatulony dziewiczą roślinnością atol, leżący niemal na granicy wód terytorialnych

Filipin, był jednym z setek, które pstrzyły morze Celebes na zachód od brzegów Sabah.

Kolista rafa tworzyła naturalny falochron wokół jego brzegów, a gęsty pas mangrowców

chronił go przed tropikalnymi sztormami i opasywał pierścieniem puszczę równikową

położoną w głębi wyspy, która otaczała z trzech stron lagunę.

background image

Te same cechy ukształtowania terenu, które chroniły atol przed niszczącym wpływem

działalności morza i pogody, sprawiały, że jak dotąd kryjówka piratów nie została wykryta i

-w gruncie rzeczy - była nie do wykrycia. Tylko niewielu ludzi spoza tej grupy wiedziało

cokolwiek o kryjówce, jeszcze mniej przebrnęło przez jej naturalne linie obronne, a żaden z

przybyszy, którzy uczynili to bez zaproszenia, nie opuścił atolu żywy.

Zhiu Sheng był tutaj wcześniej zaledwie raz, a i wtedy -zaproszony przez generała

Kersika, który chciał, żeby na miejscu obejrzał bazę wypadową do planowanego najazdu na

Sandakan - okrążył tylko szybko atol. Dzisiaj jednakże zaprowadzono go do jej centrum.

Godzinę wcześniej chiński trawler rybacki, który zabrał go na pokład w portowym mieście

Xiamen w prowincji Fujian, wpłynął wolno wąskim przesmykiem między rafami na lagunę i

rzucił kotwicę prawie przy samym piaszczystym brzegu. Sheng miał szczęście, ponieważ

zaledwie kilka minut po jego przybyciu niebo zasnuły skłębione, ciemnoszare chmury i na

ziemię spadły kaskady wody. Gwałtowna burza równikowa z potężnymi wyładowaniami

trwała zaledwie kwadrans, jednak gdyby niewielka łódź znajdowała się wówczas na otwartym

morzu, huraganowy wiatr i wysokie, gwałtowne fale mogłyby ją zatopić.

Kiedy deszcz nieco zelżał, załoga trawlera - dwunastu wyselekcjonowanych,

zaufanych komandosów z oddziału stacjonującego w kantońskim okręgu wojskowym -

przystąpiła do pracy przy wyładowywaniu nie oznakowanych skrzyń. Żołnierze przenosili je

na pontony, a następnie transportowali na brzeg. Zgodnie z rozkazami, wszyscy mieli na

sobie cywilne koszule i spodnie. Z kolei Xiang i garstka piratów, która czekała wraz z nim na

plaży, ubrani byli w wojskowe mundury polowe. Zhiu pomyślał z ironią, że aż nazbyt często

na tym świecie role, jakie wyznacza ludziom życie, są trudne do określenia i wprawiają w

zakłopotanie.

Żołnierze, w przesiąkniętych potem koszulach i z chyboczącymi się na ramionach

skrzyniami, brnęli z trudem w sięgających im po kolana wodach strumienia, który wił się i

zakręcał pomiędzy wszechobecnymi sagowcami. Cała grupa podążała śladem ludzi Xianga,

którzy coraz głębiej zanurzali się w dżunglę. Z początku gąszcz epifitów i pnączy

powodował, że musieli torować sobie drogę maczetami, wkrótce jednak podszycie nieco się

przerzedziło, a spod kopuły drzew zaczęło docierać światło, mogli więc zwiększyć tempo.

Zhiu, który całe życie spędził w miastach, czuł się tutaj osaczony, przytłoczony przez

przyrodę. To uczucie nieustannie się nasilało, w miarę jak coraz bardziej zanurzali się w

dżunglę. Wydawało mu się, że nagle został cofnięty o miliony lat wstecz do jakiejś

prehistorycznej epoki, do której ludzie tacy jak Xiang pasowali równie dobrze, jak on sam do

ulic współczesnego Pekinu. Postępując krok w krok za wielkoludem, który przekraczał

background image

właśnie strumień, przypomniał sobie chwilę, kiedy po raz pierwszy spotkał go w kryjówce

Tajlandczyka. Mężczyzna strzegł wtedy drzwi wejściowych do pomieszczenia, w którym

trzymano więźnia - jego wzrok był beznamiętny i czujny i choć wydawało się, że spoczywa

na wszystkim dokoła, nic nie uchodziło jego uwagi. Spojrzenie to zmroziło go, Zhiu jednak

nie do końca rozumiał jego istotę - nawet po tym, co pirat zrobił z Maxem Blackburnem. Ale

tutaj, w tej starej i obcej mu puszczy równikowej, zrozumiał, że było to spojrzenie istoty

żyjącej w czasach, do których nie sięga ludzka pamięć, mieszkańca pierwotnych dżungli i

moczarów, spojrzenie należące bez wątpienia do bezlitosnego, opanowanego łowcy.

Zhiu z wysiłkiem posuwał się naprzód. Mimo że w plecaku miał tylko racje

żywnościowe, wodę i zestaw pierwszej pomocy, zmęczyła go wyprawa szlakiem

prowadzącym przez rwący strumień. Widział, że jego ludzie, którzy niosą o wiele cięższe

skrzynie, są już niemal krańcowo wyczerpani.

Ucieszył się, kiedy Xiang wspiął się wreszcie na brzeg strumienia i wprowadził całą

grupę do lasu.

Minęło dwadzieścia minut, zanim dotarli w końcu do obozu -usytuowanego u podnóża

wapiennej ściany skrawka wydartej dżungli ziemi, na którym postawiono kilka krytych

strzechą szałasów. Zhiu popatrzył poprzez listowie i ujrzał sylwetkę Kersika oraz pięciu czy

sześciu jego ludzi stojących niedaleko jednego z tymczasowych schronień. Wszyscy z

wyjątkiem generała trzymali do przeglądu karabiny, stare i zużyte rosyjskie AKM-y.

Podobnie jak piraci Xianga, ubrani byli w mundury maskujące, na tym jednak kończyło się

podobieństwo między obiema grupami. Ich sprawność i zdyscyplinowanie były widoczne już

na pierwszy rzut oka, dlatego bardziej przypominali ludzi Zhiu Shenga.

Byli doświadczonymi żołnierzami, bez wątpienia zwerbowanymi spośród członków

Oddziałów Specjalnych KOSTRAD, którymi Kersik dowodził przed odejściem z wojska.

Nie odwracając głowy, Zhiu podniósł wzrok i spojrzał w stronę sklepienia, które

tworzyły korony drzew. Nie zobaczył snajperów strzegących obozowiska, wiedział jednak, że

są gdzieś tam, ponad nim, starannie ukryci i gotowi zdjąć jednym celnym strzałem każdego

intruza.

- Ach, Zhiu, jesteś wreszcie - powiedział Kesik, gdy go dostrzegł, i wyszedł mu na

spotkanie. - Nasza sprawa powoduje, że spotykamy się w niecodziennych miejscach, nie

sądzisz?

- Tak - odparł Sheng i wyminął Xianga, żeby uścisnąć wyciągniętą dłoń generała. - To

akurat, muszę przyznać, trochę mnie przybija. Jak dla mnie, zbyt tu gorąco i wilgotno.

Kersik uśmiechnął się nieznacznie.

background image

- Zdaje się, że jako rodowity mieszkaniec tych wysp uodporniłem się na ich

niekorzystne warunki - powiedział. Popatrzył znacząco na ludzi Zhiu i uśmiechnął się, jakby

był zadowolony z tego, co widzi. - No chodźcie, musicie być zmęczeni. Pokażę wam, gdzie

złożyć ładunek.

Skinął na ludzi Shenga, by poszli za nim, po czym odwrócił się i ruszył w kierunku

skalnej formacji widocznej za szałasami. Większą część wapiennej ściany pokrywała mata z

powiązanych sznurami wysuszonych liści palmowych. Kersik przywołał dwóch swoich ludzi,

wydał im łagodnie rozkaz w bahasa i zaczekał, aż odsuną matę i odsłonią wejście do

niewielkiej jaskini. Miało około pięciu stóp wysokości i mniej więcej tyle samo szerokości.

Zaciekawiony Zhiu podszedł do wejścia, schylił się nad nim nieznacznie i wsunął

głowę do środka, by przyjrzeć się jej uważniej. Na pierwszy rzut oka grota wydała mu się

głęboka - w każdym razie nie mógł dostrzec końca tunelu. Po grubej warstwie guana

zalegającej wlot do jaskini pełzały chrząszcze i inne owady. Zhiu nasłuchiwał przez chwilę i

dobiegł go cichy trzepot skrzydeł nietoperzy.

Rzeczywiście niecodzienne miejsce, pomyślał.

Wyprostował się i popatrzył na swoich ludzi.

- Tu przeniesiemy całe uzbrojenie - powiedział, wskazując na wejście do jaskini.

Umilkł na chwilę i pomyślał o śliskiej warstwie guana, po której będą musieli stąpać. - Tylko

uważajcie, gdzie stawiacie nogi - dorzucił.

Gdy Kirsten odłożyła słuchawkę i stanęła w drzwiach pokoju gościnnego, zobaczyła,

że jej siostra Anna siedzi z podkurczonymi nogami na kanapie w salonie.

- Właśnie rozmawiałam z policją w Singapurze - powiedziała. - Podałam im moje

nazwisko, opowiedziałam o ludziach, którzy ścigali mnie i Maxa, i poinformowałam, gdzie

się zatrzymałam. Odniosłam wrażenie, że od dawna wiedzą, co się wydarzyło przed hotelem

Anna posłała jej spojrzenie, które mówiło, że nie spodziewała się innych wiadomości.

- W kraju, w którym przestępstwem jest kontrabanda gumy do żucia i plucie na ulicy,

bójka taka jak ta nie mogła przejść nie zauważona - stwierdziła. - Czego od ciebie oczekują?

- Próbowali mnie przekonać, żebym wróciła na wyspę i spotkała się z oficerem

śledczym, ale oświadczyłam im, że tego nie zrobię. Powiedziałam, że powrót bez ochrony

wydaje mi się zbyt niebezpieczny. Kiedy zrozumieli, że nie ustąpię, powiedzieli, że

zaaranżują coś wspólnie z policją z Johor i do mnie oddzwonią.

Anna pokiwała współczująco.

- Jak się czujesz?

Kirsten zastanawiała się, co odpowiedzieć. Już niemal tydzień nie była w swoim

background image

mieszkaniu, ukrywała się przed ludźmi, którzy zamierzali ją porwać, a może nawet zrobić coś

jeszcze gorszego, i wciąż czekała na sygnał od Maxa, po tym jak zostawiła już kilka

wiadomości w skrzynce głosowej jego telefonu komórkowego, a on nie odpowiedział.

Wszystko to bardzo ją zaniepokoiło i przeraziło.

Co więcej, miała mgliste poczucie, że go zdradziła, informując o swojej sytuacji

władze, mimo że wyraźnie powiedział jej, by czekała, aż zadzwoni, i próbował podać

nazwisko innej osoby, z którą miała się skontaktować, gdyby się nie odezwał. Tyle tylko, że

nie zdołał wypowiedzieć tego nazwiska - a może to ona nie usłyszała go wyraźnie, siedząc w

taksówce - i chociaż zgadywała, że chodzi o kogoś z UpLink, siostra i szwagier stanowczo

radzili jej, by tam nie dzwoniła dopóty, dopóki nie dowie się, w co zamieszany jest Max. Na

razie wszystko wskazywało na to, powtarzali jej bez końca, że Amerykanie wciągnęli ją w

jakiś nieuczciwy interes. Bez jednoznacznych dowodów nie może odrzucić takiej możliwości,

nie narażając się jednocześnie na to, że ktoś posądzi ją o brak rozumu.

Teraz pozostało więc jedynie odpowiedzieć na pytanie Anny. No właśnie, jak

właściwie powinna opisać swój stan psychiczny i emocjonalny? Jak wyrazić coś, czego nie

można ująć słowami?

Popatrzyła na siostrę z progu, zamyślona.

- Mam wrażenie - powiedziała, z trudem dobierając słowa - jakby niebo zamieniło się

miejscami z ziemią. Czuję się tak, jakby świat był teraz dla mnie niewłaściwym miejscem.

Niewłaściwym, rozumiesz?

Zaskoczona Anna chciała już przyłożyć dłoń do ust w geście niemej rozpaczy, lecz w

ostatniej chwili opamiętała się i opuściła rękę na kolana.

- Próbuję, Kirst. Uwierz mi, że z całych sił próbuję cię zrozumieć - odparła po chwili

głosem, w którym nie potrafiła jednak ukryć przerażenia.

- Naprawdę uważam, że orchidea stanowi ucieleśnienie naszego azjatyckiego

dziedzictwa - powiedział Gruby B. - Jest delikatna, trwała, a jej sukces, jej rozkwit zależy od

bardzo wielu ściśle ze sobą powiązanych czynników.

- Naprawdę? - zapytał komendant Sian Po z policji singapurskiej.

- Naprawdę, naprawdę. Hodowane w dobrze nawożonej ziemi, orchidee rozwijają się

bez wysiłku i pokolenie po pokoleniu zdobią nasze wzgórza, okrywają kobiercami nasze

wrzosowiska i ogrody. Ustawiczna przemiana będąca esencją ich natury... jest zagrożona,

jeśli ktoś próbuje mieszać gatunki... niszczyć czystość ich wielowiekowego, cenionego

rodowodu... Więdną wtedy niczym stęsknione za domem dusze. I chociaż możesz mnie

background image

nazywać ekscentrykiem, zawsze byłem zdania, że ich kolorowe kwiaty zamieszkują duchy

naszych przodków.

- Wiesz, istnieje rozpowszechnione przekonanie, że pewne ich gatunki rzeczywiście

potrafią ukraść ludzkie serce. Ze ich wysublimowane piękno, które czerpie energię z kobiecej

natury, może wedrzeć się do serca mężczyzny, zawładnąć nim i wyssać jego jin.

- Nie, nie, to już bzdura.

- Cóż, ja chyba też tak sądzę. Jeśli o to chodzi, myślę, że to jedno wielkie gówno, więc

dajmy sobie z tym spokój. To ty doprowadziłeś do tego spotkania. Jeżeli masz coś do powie-

dzenia, powiedz to wreszcie.

Gruby B rzucił okiem na komendanta i skinął głową.

Spoglądali w dół, opierając się o balustradę mostu spacerowego przerzuconego nad

jednym ze stawów w ogrodzie orchidei przy Mandai Road, w północnej części wyspy.

Podziwiali strzelające błyskawicznie przed siebie ryby i żywość barw nakrapianych srebrem

purpurowych orchidei, którymi obsadzono brzegi stawu.

- Czy mówią ci cokolwiek nazwiska Max Blackburn i Kirsten Chu? - zapytał Gruby B.

Komendant zaprzeczył ruchem głowy.

- A powinny?

Jego rozmówca zawahał się.

- W ubiegły piątek na Scotts Road była jakaś awantura. Z pewnością o niej słyszałeś.

Komendant ani na chwilę nie oderwał wzroku od orchidei. Niski, tęgi mężczyzna o

raczej pospolitej twarzy przybył na to potajemne spotkanie bez blachy i munduru, by ktoś nie

poznał, że jest oficerem policji, i to w dodatku wysokiej rangi. Wiedział, że byłoby bardzo

niedobrze, gdyby zobaczono go w towarzystwie faceta o tak złej reputacji jak Gruby B.

- Scotts Road należy do Oddziału Centralnego, "A". Ten teren nie podlega mojej

jurysdykcji.

Zwięzłość Sian Po zaciekawiła Grubego B. Wychylił się bardziej, opierając łokcie na

barierce, i popatrzył ponad wodą tam, gdzie kwiaty drżały lekko na słabym wietrze. W

pełnym świetle dnia skrzyły się barwami nawet bardziej niż ręcznie malowane motyle na jego

koszuli.

- Twój teren w Geylang to trzynaście posterunków i ponad trzystu funkcjonariuszy -

powiedział. - Incydent, o którym mówię, to bójka uliczna przed wielkim hotelem. W bardzo

ruchliwym punkcie. Według moich informacji, byli świadkowie. Chcesz mi wmówić, że nie

było raportów na ten temat? Żadnych wewnętrznych biuletynów?

Komendant powoli obrócił głowę w stronę Grubego B i spojrzał na niego

background image

flegmatycznie.

- Nawet jeśli, to co ty masz wspólnego z tym wydarzeniem? - spytał powoli.

- Zapewniam cię, że nic. - Mężczyzna wzruszył ramionami. -Tak jak ty, staram się nie

wtykać nosa w nie swoje sprawy. Od czasu do czasu jednak ludzie proszą mnie o jakąś

przysługę, zadają pytania, a ja staram się, jak mogę, im pomóc.

- A jak hojni są ci ludzie w swojej wdzięczności?

- Bardzo hojni.

Komendant głęboko zaczerpnął powietrza, a potem gwałtownie je wypuścił.

- Przed Hyattem, a może również w nim, wydarzyło się coś dziwnego. Nie wiem

dokładnie co. Zajmuje się tym jednak CID -powiedział.

- Wydział Śledczy do spraw Kryminalnych?

- Tak. I to więcej niż jedna sekcja. Chodzą słuchy, że do wszystkiego wtyka też nos

sekcja dochodzeń specjalnych i oddział do zwalczania przestępczości zorganizowanej.

- Powiedz mi wszystko, co wiadomo o tym incydencie.

- Wiadomo niewiele. Ajeśli nawet, to grube ryby z CID trzymają wszystko dla siebie.

- Sian Po wzruszył ramionami. - Słyszałem, że o wszystkim powiadomił nas anonimowo

przez telefon jakiś świadek; potwierdza to kolejny raport. Wynika z niego, że przed postojem

taksówek doszło do jakiejś przepychanki z udziałem quai lo, kobiety i kilku innych mężczyzn.

Kobieta odjechała taksówką, a biały został przed hotelem i prawdopodobnie był śledzony,

gdy wszedł do jego holu. Nie wiemy, co się zdarzyło później, ale kiedy przyjechał wóz patro-

lowy, było już po wszystkim. Uczestnicy zajścia jakby zapadli się pod ziemię, a kilku

naocznych świadków powiedziało, że niczego nie widziało. Tak to wygląda.

- Cóż, nikt nie chce kłopotów, lah.

Komendant pokiwał głową i znów głęboko westchnął.

- Kłopoty i tak się zdarzają - mruknął.

Przez chwilę milczeli. Gruby B dostrzegł skondensowaną mieszaninę barw

przemykającą szybko niczym olbrzymia tęcza pod powierzchnią stawu. Ryba wystrzeliła

gwałtownie w stronę cienia rzucanego przez lilię wodną i równie gwałtownie zatrzymała się,

a jej długie ciało zastygło w doskonałym bezruchu.

- Jeśli wydział osób zaginionych prześle raport o quai lo albo o tej kobiecie, będę

bardzo wdzięczny za informację - powiedział wreszcie. - Moi ciekawym przyjaciołom

szczególnie zależy na informacji o miejscu jej obecnego pobytu.

Oczy rozmówców spotkały się.

- Ci twoi przyjaciele... - Komendant urwał na chwilę. - Co zrobią, jeśli ją znajdą?

background image

- Nie pytałem o to.

Komendant patrzył na niego bez słowa całą minutę, a potem powoli pokiwał głową.

- Zobaczę, co da się zrobić - powiedział. Gruby B uśmiechnął się z satysfakcją.

- A ja sprawię, że ci się to opłaci.

Komendant jeszcze przez chwilę tkwił przy balustradzie, po czym odwrócił się, by

odejść. Gruby B nie ruszył się z miejsca. Doskonale rozumiał, że Sian Po nie życzyłby sobie

opuścić ogrodu w jego towarzystwie.

Policjant zrobił dwa kroki w górę mostku, lecz potem odwrócił się w stronę Grubego

B i wskazał ruchem głowy na jego koszulę.

- Te motyle są doprawdy cudowne - stwierdził. - To chyba gatunek Graphium,

prawda?

Gruby B skinął głową.

- Słyszałem, że odżywiają się, wysysając z ziemi mocz większych zwierząt.

Gruby B zapanował nad swoimi odruchami.

- Dziękuję, że podzieliłeś się ze mną tymi informacjami - powiedział po chwili. - Na

pozór jesteśmy bardzo różnymi ludźmi, ale łączy nas miłość do natury i ciekawość jej świata.

Komendant popatrzył na niego i wykrzywił twarz w nieprzyjemnym grymasie.

- Dodaj jeszcze do tego, że obaj kochamy pieniądze - powiedział, po czym odwrócił

się na pięcie i odszedł.

background image

17

SAN JOSE l PALO ALTO

25/26 WRZEŚNIA 2000

- To wspaniałe pomieszczenie - powiedziała Noriko Cousins. Nimec sięgnął po

niewielką błękitną kostkę kredy leżącą na skraju stołu bilardowego.

- Wszyscy mi to mówią - mruknął, wcierając kolistym ruchem kredę w końcówkę kija.

- To tutaj się relaksuję i zbieram myśli.

Znajdowali się w sali bilardowej, na najwyższym piętrze trzypoziomowego

apartamentu Nimeca w San Jose. Była to starannie odtworzona replika zadymionej sali na

południu Filadelfii, gdzie Nimec spędził młodość, unikając wyłapujących wagarowiczów

policjantów i ucząc się rzeczy, które z całą pewnością nie pozwoliłyby funkcjonariuszom

zmienić opinii na temat jego przestępczego zachowania. Ale w tamtym czasie Nimecowi

zależało na uznaniu tylko jednej osoby i pragnąc je zdobyć, był najpilniejszym z uczniów... a,

jak lubił podkreślać, gdyby średnia ocen mogła oddać czyjeś uzdolnienia w obrabianiu

banków, lewych interesach i poznawaniu przekleństw, odebrałby pełne wykształcenie

uniwersyteckie.

W każdym razie zachował w pamięci wszystkie szczegóły tamtego miejsca,

przynajmniej zaś te, które zostały przefiltrowane przez subiektywny pryzmat jego

wspomnień: od niedopałków leżących na zielonym suknie stołów, przez ciężkie butelki z

wodą sodową, kalendarze z rozebranymi dziewczynami i przydymione plastikowe lampy, po

szafę grającą Wurlitzera załadowaną płytami na czterdzieści pięć obrotów z przebojami z

mniej więcej 1968 roku. Nimec kupił ją po bardzo okazyjnej cenie na jakiejś aukcji staroci,

zlecił wykonanie kilku drobnych napraw i wciąż z niej korzystał. Wrzuciwszy ćwierćdola-

rówkę, można było wysłuchać trzech utworów, a głośna muzyka, jak za lat jej świetności,

wstrząsała całym pomieszczeniem.

W tej chwili z wurlitzera dobiegała współczesna wersja starego standardu bluesowego

Crossroads w wykonaniu Cream. Improwizowane solo gitarowe Claptona przeplatało się

żywo z rytmem gitary basowej Jacka Bruce'a, zabierając Nimeca z powrotem w przeszłość i

wywołując wspomnienia jego dawnego, starszego o kilka lat kumpla, Micka Cunninghama,

który - wróciwszy wtedy właśnie z Wietnamu - szalał w rytm muzyki między ustawionymi

regularnie stołami i bredził, że w Sajgonie Clapton był "kurewsko popularny".

Mick - który miał problemy z narkotykami, również kurewsko popularnymi w

background image

Sajgonie - został zasztyletowany na więziennym spacerniaku w roku 1975, gdy odsiadywał

pięcioletni wyrok za usiłowanie rabunku, swoje pierwsze naruszenie prawa: karę zbyt surową

według wszelkich standardów.

- Celuję w bilę numer jeden... o, tam! - zawołał Nimec, wskazując kijem łuzę w

lewym rogu stołu. Bez problemu wygrał rozbicie.

Noriko pokiwała głową.

Pochylił się nad bandą i umieścił białą bilę w wyznaczonym punkcie. Następnie ułożył

prawą dłoń na zielonym suknie i wsunął kij w zagłębienie pomiędzy kciukiem a palcem

wskazującym. Wymierzył dokładnie, zamarkował dwukrotnie na próbę uderzenie, po czym

posłał bilę ku przeciwległej bandzie, trafiwszy ją nieco z lewej strony. Kula odbiła się od

bandy pod nieco większym kątem, niż zamierzał, i chociaż słabo, uderzyła jednak czysto w

bilę numer jeden, która z kolei rozrzuciła po stole pozostałe. Nimecowi pozostało już tylko

kilka prostych uderzeń.

- Wiesz, co robisz - odezwała się Noriko. Pomyślała, że gdy Nimec uderza w bilę,

jego oczy zdradzają zimne opanowanie wybornego gracza.

- Niech cię to nie dziwi - odparł. - Mój ojciec był najlepszym hazardzistą w całej

Filadelfii. Uwielbiał grać w bilard. Marzył, żebym po jego śmierci kontynuował rodzinną

tradycję, i dlatego ciężko pracowałem, by opanować tę sztukę.

- Czy twoja matka nie miała nic do powiedzenia?

- Nie było jej przy nas, może nawet nie żyła. Opuściła rodzinne gniazdo, kiedy miałem

trzy czy cztery lata. W każdym razie nie interesowała się mną. - Znów pochylił się nad sto-

łem. - Bila numer trzy, środkowa łuza.

Złożył się i uderzył. Trafił bilę numer jedenaście, a ta z hałasem wpadła do łuzy.

Noriko przyglądała się mu z niemałym zdumieniem. Oparła gumowy koniec kija na

podłodze i czekając na swoją kolejkę, obracała go w palcach. Nimec zawsze wydawał się jej

ucieleśnieniem prawego policjanta, nawet po opuszczeniu służby. W tej chwili odkrywała

zupełnie inną, zaskakującą stronę swojego szefa.

- Czy mógłbyś mi powiedzieć, jeśli oczywiście nie masz nic przeciwko, w jaki sposób

trafiłeś do policji? - zapytała.

Nimec popatrzył na nią i wzruszył ramionami.

- W moim życiu nie nastąpił żaden dramatyczny przełom, jeśli o to ci chodzi - odparł.

- Oprócz gry w bilard, naszym ulubionym zajęciem w starej dzielnicy było wystawanie na ro-

gach ulic, upijanie się i wszczynanie bijatyk. Wszyscy bili się ze wszystkimi, przez okrągły

tydzień. Dorośli mężczyźni rozbijali głowami nastolatków szyby samochodów, ci rzucali

background image

puszkami w kilkuletnie dzieci, a dzieci celowały cegłami w bezdomne koty. Taka to była

hierarchia. - Raz jeszcze wzruszył ramionami. - W pewnej chwili poczułem się tym zmęczony

i przypuszczam, że wtedy właśnie przemówiła do mnie rola policjanta oraz zarobki i inne

korzyści wynikające z noszenia munduru. Pewnego zupełnie zwyczajnego dnia przystąpiłem

do egzaminu i zdałem. Po kilku miesiącach dostałem skierowanie do akademii policyjnej.

Myślałem sobie, że zobaczę, jak mi tam pójdzie.

- I poszło dobrze - powiedziała Noriko.

- Tak, poszło dobrze. I zniszczyło moją obiecującą karierę bilardowego wyjadacza.

Odwrócił się do stołu, zapowiedział głośno następny strzał i znów posłał bilę do łuzy.

Tymczasem z szafy przestały płynąć dźwięki Crossroads i rozbrzmiały pierwsze takty Keep

Me Hangin' On w interpretacji Vanilla Fudge. Noriko czekała.

- Znasz Maxa Blackburna? - zapytał Nimec po chwili, spojrzawszy na nią ponad

stołem.

- Słyszałam tylko o jego doskonałej reputacji - odparła. - Ludzie mówią, że musi być

najlepszy we wszystkim, czego się tknie. Od czasu “Polityki” każdy opowiada o nim jak o

Super-manie.

Nimec dostrzegł możliwą kombinację trafienia w bilę numer jedenaście i znowu nie

spudłował.

- Max jest bardzo dobry, bez dwóch zdań - powiedział. - Doskonale wykorzystuje

szare komórki do rozwiązywania problemów i dlatego często powierzam mu najtrudniejsze

sprawy. Sześć miesięcy temu oddelegowałem go do naziemnej stacji łączności satelitarnej w

Johor Baharu. Miał tam wiele różnych zadań, z których część była, powiedzmy, nieoficjalna.

I niebezpieczna. - Spojrzał przez ramię na Noriko. - Niemal tydzień temu zniknął gdzieś w

Singapurze i od tego czasu z nikim się nie skontaktował.

Noriko wpatrywała się w niego bez słowa.

- Max nigdy nie pozwoliłby sobie na tak długie milczenie, chyba że stało się coś

bardzo złego - kontynuował Nimec. - Jest na to zbyt odpowiedzialny.

Złożył się po raz kolejny, tym razem jednak w ostatniej chwili zbyt mocno zacisnął

dłoń na kiju i uderzył mocniej, niż zamierzał. Bila nie trafiła w łuzę. Odbiła się za szybko i

pod zbyt małym kątem od bandy.

- Czy te jego niebezpieczne zadania to coś, o czym możemy porozmawiać? - spytała z

namysłem Noriko.

- Oczywiście, ale trochę później. Przede wszystkim powiedz mi, czy chciałabyś

pojechać tam, gdzie teraz przebywa? Albo gdzie przebywał? I czy pomożesz mi go odnaleźć?

background image

- Dostanę zespół?

- Oprócz ciebie będę jeszcze tylko ja - odparł Nimec. - Jeżeli będziemy potrzebowali

wsparcia, dostaniemy je od naszego zespołu w Johor.

Noriko popatrzyła na szefa.

- Zrozumiem, jeśli mi powiesz, że nie chcesz się w to mieszać - oznajmił. - Twój

udział w tej akcji powinien być bezwzględnie dobrowolny.

- I nieoficjalny - dodała.

- Właśnie.

Przez chwilę w sali panowała cisza.

- Mam tylko jedno pytanie - odezwała się Noriko. - Wybrałeś mnie dlatego, że

potrafię się rozpłynąć w tłumie Azjatów, czy ze względu na moje doświadczenie?

- Masz jakiś kompleks na punkcie swojego pochodzenia?

- Kompleksy nie mają z tym nic wspólnego. Jestem w połowie Japonką. To było

logiczne pytanie. A więc chodziło o moje skośne oczy czy o doświadczenie?

Nimec posłał jej delikatny uśmiech.

- O to i o to - odparł. - Twoje pochodzenie może nam trochę szybciej otworzyć kilkoro

drzwi. W pewnych sytuacjach i w wypadku pewnych łudzi może to nam ułatwić niektóre

zadania. Po prostu może się okazać pomocne. Ale nie wybrałbym cię, gdybym nie był

absolutnie pewny, że mogę ci powierzyć życie, niezależnie od tego, w jakich znajdziemy się

opałach.

Przez chwilę patrzyła mu prosto w oczy, po czym powoli skinęła głową.

- Wchodzę w to - powiedziała. - Jaki mamy plan?

- Punkt pierwszy: dokończymy grę w bilard. Punkt drugi: poinformuję o naszej

podróży Gordiana. Punkt trzeci: spakujemy walizki.

- A jeśli szef nie pozwoli nam na tę eskapadę? Nimec zastanawiał się nad tym przez

chwilę.

-Max jest moim przyjacielem - powiedział pewnie. - Co oznacza, że w takiej sytuacji

powinniśmy przejść od razu do punktu trzeciego.

Wczesnym rankiem, w dniu planowanego odlotu do Waszyngtonu, Roger Gordian

spotkał się z Chuckiem Kirbym i Vincem Scullem na śniadaniu w przeszklonej werandzie

swojego domu w Palo Alto. Trzej mężczyźni rozmawiali poważnie, siedząc przy ratanowym

stole, na którym oprócz talerzy i filiżanek z napojami leżały także całe stosy dokumentów i

otwarte aktówki. Poranek był bezchmurny i ciepły, a przez uchylone okna docierały do środka

background image

podmuchy przesyconego zapachem kwiatów wiatru. Na umieszczonym obok stołu stojaku

wisiał szkic, który Gordian przygotował na to spotkanie. Julia, córka Rogera, zatrzymała się

na moment wśród nich, by życzyć im szczęścia w stolicy, po czym wzięła ze sobą charty i

wraz z Ashley wybiegły do ogrodu.

Gordian dopiero co skończył streszczać swój plan, a już dostrzegł niezadowolenie

malujące się na twarzy Chucka. Odczekał, aż prawnik spuści na chwilę wzrok, i dyskretnie

spojrzał na zegarek. Przekonał się z ulgą, że do przybycia trzeciego gościa pozostało jeszcze

dobre pół godziny - wystarczająco dużo czasu, by uporać się z nieuniknionymi zastrzeżeniami

Kirby'ego. Nie oznaczało to jednak wcale, że czeka go łatwe zadanie.

Zbierając się w sobie, popatrzył na ogród. W dole wzgórza, na tle ogromnego

trawnika, z gracją wyginały się w pędzie ciała psów goniących rzuconego przez Julię

plastikowego królika. Jak zwykle Jack, cętkowany samiec, wyprzedzał Jill, sukę o

błękitnawym odcieniu sierści. Choć oba charty były chowane z myślą o psich wyścigach,

nieokiełznany temperament młodszej i zgrabniejszej Jill eliminował ją z udziału w

jakichkolwiek zawodach, podczas gdy Jack wystartował w bardzo wielu, zanim przeszedł

wreszcie na zasłużoną psią emeryturę.

Sześć miesięcy wcześniej Julia wzięła te parę z mieszczącego się poza granicami

hrabstwa Orange ośrodka prowadzącego program opieki nad chartami, które z różnych

względów nie nadawały się do wyczynowego biegania. Gdyby nie umieszczono ich w nim i

nie leczono, zostałyby uśpione, co było powszechną praktyką wśród właścicieli torów

wyścigowych, których psy - z powodu wieku, braku predyspozycji do walki czy też kontuzji -

nie mogły już dłużej stawać do rywalizacji. Z początku Gordian był zdumiony, gdy

dowiedział się od córki, że średnia wieku nie objętych programem, przechodzących na

emeryturę, a następnie usypianych zwierząt wynosi zaledwie pięć lat, czyli niespełna jedną

trzecią ich naturalnego okresu życia... i potem - gdy przyglądał się ich żywiołowym zabawom

- zdumienie to wracało zawsze z całą siłą.

Po wszystkich aktach ludzkiego barbarzyństwa, których był świadkiem, i po

wszystkich osobistych stratach, które poniósł w wyniku działań wojennych lub ataków

terrorystycznych, Gordian nie wiedział, dlaczego takie spustoszenie - znacznie mniej przecież

istotne z perspektywy całego życia na Ziemi -może go jeszcze zaskakiwać. A jednak

zaskakiwało go ono i w gruncie rzeczy wiedział, że byłoby gorzej, gdyby tego nie

doświadczał.

Wypił łyk kawy i zaczął słuchać Chucka Kirby'ego, który udowadniał mu właśnie, że

popełnia największy błąd w swoim życiu.

background image

- Gord, wsłuchiwałem się uważnie w każde twoje słowo i naprawdę starałem się

zachować otwarty umysł. Jednak realizacja tego, co zaproponowałeś, przed rozważeniem

mniej ekstremalnej strategii...

- Czasami trzeba się zgodzić na utratę kończyny, by utrzymać przy życiu resztę ciała -

przerwał mu Gordian. - Czasami od tego właśnie zależy przetrwanie.

Karby potrząsnął głową.

- Ale ty proponujesz odcięcie wszystkich kończyn. A to nie jest to samo - powiedział.

Spojrzenie jasnoniebieskich oczu było tak spokojne i nieruchome, jakby Gordianem

nic nie mogło zachwiać. Wygląda jak Mojżesz po otrzymaniu dziesięciorga przykazań,

pomyślał kirby.

- Chuck, wcale nie powiedziałem, że to będzie bezbolesne. A ponieważ jesteś moim

przyjacielem, wierzę, że zechcesz mi zaoszczędzić tego bólu. Z drugiej strony jednak, jak

widzisz, zaakceptowałem już tę konieczność. Przygotowałem się do tego psychicznie i

emocjonalnie. Jestem gotów.

- Gotów? Na co? Na utratę wszystkiego, co zbudowałeś w ciągu ostatnich dziesięciu

lat? Wszystkiego, co zdobyłeś dzięki ciężkiej pracy...?

- Jeśli zamilkniesz na chwilę, zrozumiesz, że przesadzasz z tą histerią - powiedział

Gordian z bezgraniczną cierpliwością. Chuck obrócił się w stronę Sculla.

- Vince? Czy ty też jesteś tego samego zdania? Wiem, że według twojej analizy plan

Gordiana może się powieść, pytam cię jednak, czy naprawdę trzeba go zrealizować. Jesteś

gotów się pod nim podpisać?

Chuck pokiwał twierdząco głową.

-

Prosimy jedynie, żebyś dał nam dokończyć. Posłuchaj, co szef ma do powiedzenian

odparł.

- A przy okazji popatrz na mój schemat - dodał Gordian. - Bardzo cię proszę.

Kirby zacisnął usta, wciągnął głęboko powietrze przez nos i spojrzał na szkic. Był to

schemat organizacyjny UpLink, przedstawiony pod kątem sektorów rynku obsługiwanych

przez poszczególne oddziały holdingu i ich filie.

- Jak sam wskazałeś, Chuck, od początku lat dziewięćdziesiątych firma straszliwie się

rozrosła - powiedział Gordian, odczekawszy wcześniej dłuższą chwilę, by Chuck mógł prze-

studiować diagram. - Kiedy dopięliśmy kontrakt na dostawę dla armii naszego systemu

naprowadzania rakiet i pocisków sterowanych GAPSFREE, wiedziałem, że przyszłość

holdingu jest zabezpieczona, i zdałem sobie sprawę, że osiągnąłem pozycję, o której

marzyłem przez całe życie. Odniosłem sukces i zdobyłem niezależność finansową. Miałem

background image

pieniądze, żeby zaspokoić wszystkie swoje potrzeby, nawet zachcianki. To otworzyło przede

mną nowe perspektywy, perspektywy, których wcześniej nawet nie brałem pod uwagę.

Mogłem wykorzystać moje pieniądze i energię do realizacji zadań, które liczyły się dla mnie

najbardziej. Do zmiany świata na lepsze. -Wstał od stołu, zbliżył się do stojaka i wskazał

szerokim gestem na schemat. - Mój błąd polegał jednak na tym, że próbowałem to osiągnąć

na zbyt wiele różnych sposobów.

- Boże, zbaw nas... Jakbym słyszał Reynolda Armitage'a - odezwał się Kirby. - Zimno

mi się robi od takich przemówień.

Gordian uśmiechnął się nieznacznie.

- Bylibyśmy głupcami, gdybyśmy zlekceważyli jego ocenę naszych silnych i słabych

stron tylko dlatego, że nie podoba nam się język, jakim to opisuje - powiedział. - Zawsze

można się czegoś nauczyć od swoich przeciwników, a podstawowa teza Armitage'a jest

słuszna. Musimy się uważnie przyjrzeć tym gałęziom, w których marnotrawimy środki, i

zlikwidować je.

Kirby zastanawiał się nad odpowiedzią, ale nim zdołał cokolwiek wymyślić, Gordian

już kontynuował:

- Chuck, ufałbym ekspertyzom dotyczącym sprzedaży armii naszych technologii

obronnych, nawet gdyby nie popierały ich dochody, jakie z niej czerpiemy - oznajmił,

wskazując palcem kwadracik umieszczony w lewej górnej części diagramu.

- Jesteśmy najlepsi, ponieważ byłem w czasie wojny pilotem i pamiętam, jakich

technicznych usprawnień brakowało mi w kokpicie, kiedy latałem nad Khe Sanh. - Skierował

palec nieco w prawo i wskazał kolejny kwadracik. - Wiem także, że nasz oddział

telekomunikacyjny stanowi o jutrze UpLink, i to niezależnie od tego, czy dzisiaj przynosi

dochody, czy wciąż jeszcze straty. Jego potencjał przyda się nam. - Zamilkł na moment. - To

są dwa podstawowe obszary naszej działalności - powiedział po chwili. - Bez nich nie

osiągniemy tego, co zamierzam. Musimy je chronić. Zadajmy sobie jednak pytanie: czy

naprawdę musimy produkować komputery i oprogramowanie? Wytwarzać sprzęt medyczny?

Konstruować pojazdy specjalne? Tym ostatnim zajęliśmy się tylko dlatego, że swego czasu

chciałem dokonać kilku ulepszeń w helikopterach, których standardowe wersje

wykorzystywaliśmy w naszych trudno dostępnych placówkach.

- I udało ci się to.

- Teraz, gdy zgromadziliśmy pokaźną flotę tych maszyn, a konkurencyjne firmy

wykorzystują w swoich oryginalnych produktach nasze usprawnienia, w wielu wypadkach

zresztą znacznie nas wyprzedzając, jeśli chcesz znać moje zdanie, dlaczego nie mielibyśmy

background image

przekazać tej gałęzi komuś, kto będzie potrafił doskonale nią pokierować? W końcu jej udział

w ogólnych przychodach całego holdingu od samego początku był marginalny.

Kirby podrapał się po karku.

- Nie wiem - powiedział bez przekonania. - Abstrahując na chwilę od pojazdów

specjalnych, muszę powiedzieć, że zrobiłeś wiele także w innych dziedzinach, które na pozór

nie mają aż takiego znaczenia dla UpLink. Na przykład filia zajmująca się protetyką spełnia

wszystkie podstawowe kryteria, jakie postawiłeś poszczególnym oddziałom holdingu. Jej

produkty są potrzebne ludziom, a ponadto przynosi zyski. Wytwarzane przez nią protezy

kończyn mają certyfikaty najwyższej jakości i zdobyły znaczny udział na światowych

rynkach...

- I jestem z tego bardzo dumny - przerwał mu Gordian. - Jednak moje zainteresowania

i wiedza nie koncentrują się na medycynie. Tymczasem budżet naszych firm biotechnologicz-

nych pożera co roku około czterdziestu milionów dolarów.

- To wcale nie jest dużo. - Kirby nie dawał za wygraną. - Twoi ludzie prowadzą

badania nad nowymi terapiami lękowymi, które rozwiązywałyby praktycznie wszystkie

problemy, od impotencji po raka. Tego rodzaju zaawansowane badania rzeczywiście kosztują,

jednak finansowy i humanitarny zysk, jaki osiąga się z jednego ważnego farmaceutycznego

wynalazku, z pewnością usprawiedliwia początkowe wydatki.

- Zgodziłbym się z tobą, gdyby w grę wchodziła uczciwa rywalizacja w normalnym

środowisku ludzi biznesu, a nie wśród głodnych wilków - odparł Gordian. - Tymczasem fakty

są takie, że zaatakowano nas i musimy zewrzeć szeregi. A ponieważ nasze filie

farmakologiczne są obecnie pod kreską, obniżają wartość akcji całego UpLink. Gdybym

chciał kontynuować badania medyczne, musiałbym albo zdecydowanie obciąć budżet tych

filii, albo przeznaczyć na ich funkcjonowanie dochody, jakie przynoszą nam, powiedzmy,

gałęzie związane z awioniką. Pieniądze, które w innym wypadku zostałyby przeznaczone na

produkcję najnowszej generacji nadajników i odbiorników do naszej sieci telefonii

komórkowej albo na redukcję długów, w jakie popadliśmy wskutek tragedii w Rosji... Chuck,

to tylko dwa spośród mnóstwa oczywistych przykładów, które mógłbym ci podać.

Kirby wypił do dna krwawą mary i nie odzywał się przez chwilę. Na trawniku jeden z

chartów złapał plastikowego królika i wbiegł w krzaki, gdzie z głośnym warkotem próbował

rozerwać maskotkę na strzępy. Odgłos ten najwyraźniej zdenerwował drugiego psa, który

zaczął krążyć wokół krzaków, nie bardzo wiedząc, w jaki sposób dostać się w gęstwinę. Ash-

ley Gordian i jej córka, które stały w pobliżu, wyglądały na rozbawione tą sytuacją.

Roger bardzo chciałby móc powiedzieć to samo o sobie.

background image

- Gord, posłuchaj mnie - odezwał się Kirby po dłuższym milczeniu. - Jeżeli dobrze cię

rozumiem, twoja strategia niedopuszczenia do przejęcia UpLink opiera się na założeniu, że

wartość giełdowa korporacji, a tym samym zaufanie udziałowców, wzrośnie w chwili, gdy

powrócisz do korzeni i cały kapitał zainwestujesz z powrotem w przedsięwzięcia, które

przynoszą największe zyski. W normalnych okolicznościach zgodziłbym się, że to

prawidłowa strategia obronna, gdyż lepsza ocena korporacji przez akcjonariuszy spowoduje

spadek wyprzedaży udziałów, wymusi wzrost ich cen, a naszego przeciwnika zmusi do

zastanowienia, czy gra jest warta zachodu i czy na udział w niej zwyczajnie go stać. Tyle

tylko, że to nie jest normalna sytuacja. Do tej pory Marcus Caine wykupił znaczną liczbę

akcji UpLink. Jest zdeterminowany. Co więcej, spadek wartości rynkowej UpLink ma

mniejszy związek z jakimkolwiek realnym czy urojonym rozdrobnieniem firmy niż z

obawarni inwestorów, że twoje stanowisko w sprawie technik szyfrowania osłabi pozycję

holdingu wśród rywali, którzy chcieliby sprzedawać za granicą nasze najnowsze zdobycze w

tej dziedzinie. A ponieważ, oczywiście, nie zamierzasz stracić firmy, która się tym zajmuj...

- Kto ci to powiedział? - przerwał mu Gordian, a jego twarz na powrót wyrażała

wielką cierpliwość i spokój.

Kirby wpatrywał się w niego przez chwilę, po czym nagle spojrzał na Vince'a Sculla.

- Kpicie sobie ze mnie czy co? - zapytał. Scull zaprzeczył ruchem głowy.

Kirby był tak zdezorientowany, że ponownie odezwał się dopiero po minucie.

- Gord, ja nic z tego nie rozumiem - rzucił z niedowierzaniem. - Tak ciężko walczyłeś,

żeby zachować kontrolę nad twoimi technikami szyfrowania... żeby nie zdobył ich nikt inny...

żeby nie handlowano nimi za granicą... - Rozłożył szeroko ramiona. - Nie pamiętam, żebyś

kiedykolwiek przedtem poddał się bez walki. Nie wierzę, że będziesz potrafił podjąć taką

decyzję, bez względu na jakiekolwiek okoliczności.

- To nie są jakiekolwiek okoliczności - powiedział Gordian. - Chuck, widzisz... -

Gordian przerwał, a jego wzrok powędrował ku rozsuwanym drzwiom, które oddzielały dom

od werandy. Stanął w nich Andrew, kamerdyner, a obok niego pojawił się Richard Sobel,

trzeci gość, którego gospodarz zaprosił tego ranka na śniadanie.

- Proszę pana, wprowadziłem pana Sobela, tak jak pan sobie życzył - odezwał się

Andrew.

- Dzień dobry - powiedział Sobel, machając na powitanie dłonią.

Gordian wskazał mu puste krzesło przy stole.

- Przybyłeś dokładnie o czasie, Rich - powiedział. - Przyłącz się do nas.

Kirby popatrzył na Gordiana spode łba, ujrzał jego rozszerzający się uśmiech i nagle

background image

wszystko zrozumiał.

- Odpręż się, Chuck - odezwał się znów Gordian, a jego uśmiech jeszcze bardziej się

poszerzył. - Właśnie przybył Biały Rycerz, który nas wszystkich ocali.

background image

18

ROŻNE MIEJSCA

25/26 WRZEŚNIA 2000

Gdy Sian Po przyszedł rano do pracy, na jego biurku leżał faks. Był to komunikat z

komendy głównej policji, informujący o rozpoczęciu w całym kraju poszukiwań

Amerykanina o nazwisku Max Blackburn. Faks zawierał ponadto odbitkę fotografii z

paszportu mężczyzny oraz kilka ogólnych danych o okolicznościach jego zniknięcia.

Wszyscy funkcjonariusze zostali postawieni w stan gotowości i mieli poszukiwać informacji,

które umożliwiłyby ustalenie miejsca jego pobytu, a w razie ich uzyskania, natychmiast

przekazać je do CID. Sian Po wiedział, że ta sama notatka została wysłana do komend policji

w Clementi, Tanglin, Ang Mo Kio, Bedok i Jurong oraz do dziesiątków komisariatów i

komputerów samochodowych pracujących w policyjnym systemie informowania o przestęp-

stwach.

Komendant połączył się natychmiast przez interkom ze swoją sekretarką i polecił jej,

by w ciągu najbliższych trzydziestu minut nie łączyła do niego żadnych telefonów, a

następnie przeczytał komunikat, delektując się filiżanką zielonej herbaty. Na cały dokument

składało się jedynie kilka krótkich akapitów informujących o tajemniczych wydarzeniach,

które rozegrały się w minionym tygodniu przed Hyattem. Nie wniosły one wiele nowego do

tego, czego zdążył się już dowiedzieć. Znacznie bardziej intrygujące były natomiast materiały

o osobach uczestniczących w tym zajściu. Notatka zawierała dość szczegółowe opisy

mężczyzn, którzy zaczepili Amerykanina, najważniejsze jednak wydały się Sian Po

informacje na temat samego Blackburna. Obok fotografii zapisano datę jego urodzenia,

pobieżny rysopis oraz informacje o pracodawcy poszukiwanego: działającej na terenie Johor

filii korporacji UpLmk International, holdingu zajmującego się łącznością satelitarną.

Sian Po dopił herbatę i wrócił myślami do rozmowy, którą odbył w parku z Grubym

B. Co, do diabła, ma z tym wspólnego właściciel baru? Jego nos podpowiadał mu, że była to

jakaś duża sprawa.

Głęboko zamyślony, odstawił filiżankę. W raporcie - oprócz tego, co zawierał -

przynajmniej równie interesujące było to, o czym nie wspomniano. To nasunęło

komendantowi kilka pytań. Nie było tu nic, co mogłoby wskazywać, skąd pochodzą infor-

macje na temat Maxa Blackburna i pozostałych mężczyzn. Nie było też żadnej wzmianki na

temat kobiety, która - jak Sian Po wiedział - także była w to zamieszana. Dlaczego? Czy to

background image

możliwe, że właśnie ona była źródłem tych informacji? Że odnaleziono ją, a teraz być może

trzymano w ukryciu? Detektywi z CID byli zwykle bardzo małomówni, wyraźnie zaznaczali

swoje terytorium i niechętnie przyjmowali oferty pomocy od funkcjonariuszy innych

wydziałów. Było bardzo prawdopodobne, że te skurczybyki doskonale wiedziały, gdzie się

znajduje, albo po prostu trzymały ją w areszcie czy pod policyjną ochroną, co zresztą wycho-

dziło w tej chwili na jedno. Jeśli rzeczywiście tak było, nie podzielą się tą tajemnicą z żadnym

szeregowym funkcjonariuszem.

Jednak Sian Po miał dobre kontakty, między innymi jednego z wyższych rangą

funkcjonariuszy wywiadu, który chętnie z nim porozmawia w zamian za część kwoty, którą

obiecał Gruby B. A Gruby B dał wyraźnie do zrozumienia, że w tym wypadku pieniądze będą

naprawdę godne uwagi. Musi jednak działać bardzo ostrożnie. Zamierzał zadać swojemu

informatorowi niezbędne pytania, nie zdradzając przy tym w zamian zbyt wiele. Powinien

przede wszystkim dowiedzieć się czegoś o kobiecie, poznać jej miejsce pobytu. Na początek

tyle wystarczy. Potem zobaczy, jakie jeszcze informacje zdoła zgromadzić.

Położywszy komunikat na biurku, obok filiżanki po herbacie, sięgnął po słuchawkę i

wykonał pierwszą tego dnia rozmowę telefoniczną.

Nimec zdołał złapać Gordiana w biurze dopiero kwadrans po jedenastej. Szef spieszył

się i nie było w tym nic dziwnego. Przyjechał spóźniony po porannych rozmowach, które

prowadził w domu, i zamierzał zostać w siedzibie holdingu jedynie tyle, ile wymagało

załatwienie najważniejszych spraw, po czym natychmiast jechać na lotnisko. Vince Scull,

Chuck Kirby, Richard Sobel i Megan Breen - cała czwórka, która miała lecieć do stolicy na

pokładzie laerjeta Gordiana - pojechała już tam z wyprzedzeniem firmowym samochodem

UpLink. Atmosfera pośpiechu sprawiła, że Nimecowi trudniej było poinformować szefa o

Blackburnie i przekonać go, by dał mu zielone światło na podróż do Azji, gdzie mógłby

osobiście sprawdzić, co też przydarzyło się Maxowi.

Najtrudniej jednak przyszło szefowi ochrony wyjawić, że bez konsultacji z Gordianem

pozwolił swojemu zaginionemu podwładnemu przeprowadzić tajną operację, która miała na

celu przeniknięcie do bazy danych Monolith Technologies w Singapurze. Nie

wypowiedzianym, lecz oczywistym powodem zachowania tego w tajemnicy było

uzasadnione przypuszczenie, że nigdy nie otrzymałby zgody na podobną akcję.

Gordian zareagował na wiadomości o Maksie i aprobatę jego poczynań przez Nimeca

łatwą do przewidzenia mieszaniną gniewu, konsternacji i zatroskania.

- Nie mogę pojąć, jak mogłeś wziąć udział w czymś tak nierozważnym, Pete -

background image

powiedział, pochylając się nad biurkiem z prawą ręką wspartą na bibularzu. Opuścił nieco

głowę i przecierał palcem wskazującym kącik oka. - Zupełnie nie mogę tego pojąć.

Nimec spojrzał na niego z drugiej strony biurka.

- Przepraszam cię - odezwał się cicho. - Nie próbuję się usprawiedliwiać. Ale weź pod

uwagę jedną bardzo ważną sprawę. Marcus Caine wykorzystywał projekt ustawy w sprawie

technik szyfrowania, żeby cię oczerniać w prasie, Blackburn zaś był przekonany, że Monolith

zaangażował słę w całe mnóstwo nielegalnych interesów i że dowody na to ukrywano właśnie

w Singapurze. Podejrzenie, że część z tych praktyk ma doprowadzić do zniszczenia UpLink,

było jak najbardziej uzasadnione...

- A wy dwaj, zamiast przyjść z tymi podejrzeniami do mnie, wplątaliście się w

awanturę, przez którą z łatwością mogliśmy wpaść w wielkie bagno. Zresztą z tego, co

mówisz, wynika, że już w nie wpadliśmy.

Nimec milczał przez dłuższą chwilę, po czym skinął głową.

- Tak, masz rację. Powinniśmy cię powiadomić i nie zrobiliśmy tego - przyznał. - To

był głupi błąd. Aż boję się pomyśleć, jak drogo mógł za to zapłacić Max.

Cisza.

Gordian wciąż pochylał się nad biurkiem, pocierając kącik oka opuszkiem palca.

- Wróćmy na chwilę do tego, co mówiłeś wcześniej - rzucił wreszcie Gordian. - Jesteś

przekonany, że Blackburn wpadł w jakieś tarapaty, zgadza się?

Nimec ponownie skinął głową.

- A ty zamierzasz go z nich wydostać.

- Jeśli tylko zdołam. Przy odrobinie pomocy - odparł Nimec. Gordian potrząsnął

głową.

- Trudno mi uwierzyć, że ludzie Caine'a posunęliby się aż do tego, żeby wyrządzić mu

jakąś krzywdę. Niezależnie od tego, do jakich informacji mógł dotrzeć.

Nimec wzruszył ramionami.

- Nie możemy zakładać, ile Caine mógł o tym wiedzieć. Nie możemy też snuć

przypuszczeń, kim byli jego ludzie. Ani z jakimi jeszcze ludźmi sami się zadają. - Gordian

położył dłonie na biurku i wpatrywał się w nie przez chwilę, zacisnąwszy usta. - To cholernie

nieodpowiednia chwila na podejmowanie takiej decyzji - powiedział, spoglądając na Nimeca.

- Zaraz odlatuję do Waszyngtonu. Jestem zaprzątnięty zupełnie innymi sprawami.

- Wrogimi zamiarami Caine'a wobec UpLink, prawda? -Tak.

Znów zapadła długa cisza. Jej ciężar był niemal wyczuwalny.

- Dobrze - powiedział w końcu Gordian. - Sprawdź, co będziesz mógł zrobić. Jeśli

background image

jednak dotrzesz do jakichś rewelacji, lepiej, do cholery, się ze mną skonsultuj. Zbyt wielu

dobrych pracowników straciłem w Rosji, żeby teraz tolerować w organizacji kogoś, kto

podejmuje zbędne ryzyko.

Nimec głęboko odetchnął.

- Dziękuję - powiedział, podnosząc się z krzesła. - Żałuję tylko, że nie będę ci mógł

towarzyszyć w Waszyngtonie. Dostaniesz doskonałą ochronę, jednak wszystko wskazuje na

to, że będzie tam istny dom wariatów.

Gordian nie poruszył się. Spojrzał jedynie na Nimeca i wzruszył lekceważąco

ramionami.

- Lepiej sam pilnuj dobrze swoich pleców - odparł. - Jeśli o mnie chodzi, sądzę, że nie

grozi mi nic straszniejszego niż błyski fleszy.

Nimec uśmiechnął się nieznacznie.

- Prawdopodobnie masz rację, ale ktoś przecież musi się martwić o twoje

bezpieczeństwo - powiedział.

- Marcus, co się stało?

- Nic

- Przecież widzę, że coś jest z tobą nie tak.

- Daj mi spokój, przejdzie mi. Muszę odpocząć.

Ich apartament w hotelu De Anza wypełniały odnowione meble w stylu art deco.

Leżąc obok Caine'a i przyciskając do niego swoje nagie ciało, Arcadia Foxcroft polizała

koniuszek palca, wsunęła dłoń pod pościel i schodząc coraz niżej, zaczęła wolno kreślić

wilgotną linię na brzuchu kochanka.

Nie zareagował. Leżał wciąż bez ruchu, spięty, jakby nieobecny.

- Powiedz mi - poprosiła, unosząc głowę z poduszki - jest ktoś jeszcze?

- Nie. Jesteś tylko ty - odparł z roztargnieniem. - Cóż...

- Cóż? O co chodzi?

- Jest na przykład twoja żona. Wiem przynajmniej o niej. Caine wyrwał się z

zamyślenia i spojrzał na Arcadię.

- Co to ma znaczyć? Czyżbyś była zazdrosna o Odielle?

- Jeszcze nie - odpowiedziała. - Nie ma dla mnie znaczenia, co z nią robisz, gdy nie

jesteśmy razem. Jednak kiedy się już spotykamy, chcę, żebyś był ze mną ciałem i duchem.

Żebyś przez cały czas myślał tylko o mnie.

- Arcadio, nie kłóćmy się, dobrze? - poprosił.

background image

- Przecież wcale nie zamierzam się kłócić.

- Więc nie kontynuujmy tej rozmowy, bez względu na to, jaki ma ona charakter. Przez

ostatnie kilka dni żyłem w ogromnym stresie. Tylko dlatego zachowuję się tak, jak się

zachowuję.

Popatrzyła na niego, uniósłszy się trochę wyżej. Jej białe, pełne piersi oparły się o

ramię mężczyzny.

- Dobrze - powiedziała, po czym chwyciła jego penis i zacisnęła na nim swoje palce. -

Zwykle to napięcie sprawia, że się rozluźniasz.

Caine leżał bez ruchu na plecach i ignorując ją, wpatrywał się w sufit. Co właściwie

powinien teraz powiedzieć? Że jego interesy z Nga sprawiły, iż przekroczył granicę, której

nigdy nie chciał przekraczać? Że został zmuszony do wydania rozkazu zamordowania Rogera

Gordiana i Bóg jeden wie, ilu jeszcze ludzi, którzy znajdą się na pokładzie jego samolotu? Że

wkrótce będzie miał krew na rękach? Czy to pomogłoby Arcadii zrozumieć, dlaczego nie jest

specjalnie podniecony?

- Przestań - powiedział gwałtownie. - Nic z tego nie będzie.

- Pokonałam dwa tysiące mil z Nowego Jorku, żeby być teraz z tobą - odparła.

- Nikt cię do tego nie zmuszał.

Oczy Arcadii rozszerzyły się. Nagle odsunęła się, cofnęła rękę i naciągnęła kołdrę na

piersi.

- Ty sukinsynu - warknęła.

Caine opuścił nogi na podłogę, wstał i podszedł nago do krzesła, na którym zostawił

ubranie. Ubierając się w milczeniu, przez cały czas stał tyłem do kochanki.

- Nie chcesz mi czegoś powiedzieć? - zapytała i usiadła w wezgłowiu łóżka.

Caine zwlekał z odpowiedzią dopóty, dopóki się nie ubrał.

- Tak - odparł. - Myślę, że masz rację. Powinienem być z tobą szczery i wyznać ci, co

mnie gnębi. Zasługujesz na szczerość.

Spojrzała na niego.

Nie miał pojęcia, dlaczego powiedział to, co chwilę później wymknęło się z jego ust.

Wiedział jedynie, że dzięki temu poczuł się lepiej, uwolnił częściowo od tłumionego

niepokoju i frustracji.

- Jesteś śliczna, Arcadio. Jesteś kobietą najwyższej klasy. Jednak przebyłaś długą

drogę z ulic Argentyny do tego pokoju hotelowego, a ja lubię, kiedy moje kobiety są znacznie

młodsze. Fakty są takie, że już nie jesteś w stanie mnie podniecić.

Arcadia nieświadomie otworzyła szeroko usta. Wyglądała, jakby przed chwilą ktoś

background image

wymierzył jej siarczysty policzek.

W tym momencie Caine'owi przyszło do głowy, że prawdopodobnie posunął się dalej,

niż zamierzał, i że były bardzo małe szansę, by po tej okropnej scenie Arcadia kiedykolwiek

jeszcze zechciała się z nim spotkać.

Przekroczyłem kolejną barierę, pomyślał. A jednak, co dziwne, nie miało to chyba dla

niego znaczenia. Z drugiej strony w przyszłości będzie musiał odpowiedzieć na pytanie,

dlaczego tak właśnie było.

- Nie martw się o rachunek za hotel. Ja się nim zajmę - rzucił i ponownie odwróciwszy

się plecami do zszokowanej kobiety, otworzył drzwi i zniknął na korytarzu.

background image

19

ROŻNE MIEJSCA

25/26 WRZEŚNIA 2000

- Lot lokalny, learjet dwa zero dziewięć tango charlie gotowy do startu ze

wschodniego końca pasa numer dwa - mówił Gordian do mikrofonu, informując wszystkich

okolicznych użytkowników radiostacji o swoim odlocie. Małe, prywatne lotnisko, które

UpLink dzierżawił do spółki z kilkoma innymi firmami z Doliny Krzemowej, nie miało

naziemnych urządzeń radiowych, jednak ogólnokrajowa częstotliwość 122,9 była często

monitorowana przez pilotów. Gordian powiadamiał ich w ten sposób kurtuazyjnie o zamiarze

startu lub lądowania, zabezpieczając się tym samym przed niepożądanymi i potencjalnie

katastrofalnymi spotkaniami w powietrzu.

Tego dnia jednak nic nie wskazywało, by lot ów mógł się różnić czymkolwiek od

dziesiątków innych spokojnych i bezpiecznych rejsów. Bezchmurne, błękitne niebo, wysoki

pułap i umiarkowany wiatr zapowiadały idealne warunki do startu. Lekkie zaniepokojenie

Gordiana - naprawdę lekkie - wzbudziło jedynie ciśnienie płynu w układzie hydraulicznym,

gdy podczas kołowania na start z opuszczonymi klapami spojrzał na wskaźnik i dostrzegł, że

odczyt jest minimalnie niższy niż zwykle.

Było to coś, czego mniej uważny pilot prawdopodobnie w ogóle by nie zauważył, a

gdyby nawet - co zresztą całkiem zrozumiałe - nie przywiązałby do tego wielkiej wagi.

Również Gordian nie widział wielkiego powodu do obaw. Ponieważ klapy, hamulce i

podwozie jego learjeta tworzyły jeden układ hydrauliczny, wszystkie te urządzenia powinny

nadal działać prawidłowo, ewentualnie może tylko nieco wolniej, nawet przy niskim

poziomie płynu hydraulicznego. Pewność pilota zwiększała ponadto świadomość, że

kontrolki zamontowanego w odrzutowcu układu alarmowego EICAS, który ostrzegał

komputer pokładowy i załogę o problemach, natychmiast by się zaświeciły, gdyby w

obwodzie doszło do jakiejkolwiek, poważnej lub zupełnie drobnej, awarii. A tymczasem

kontrolki były ciemne.

Gordian nie potrafił tylko ukryć rozczarowania słabą pracą Eddiego, który

poprzedniego dnia sprawdzał samolot. Zazwyczaj chłopak był przecież bardziej nawet

przeczulony na punkcie bezpieczeństwa niż on sam... I zbyt sumienny, by jego uwagi

umknęła nawet najdrobniejsza anomalia w funkcjonowaniu maszyny.

Ale tym zajmie się później, postanowił. Jak zwykle na kilka chwil przed startem

background image

Gordian czuł, że niebo wręcz ciągnie go ku sobie. Przesunąwszy do przodu drążki

przepustnic, skoncentrował uwagę na tablicy przyrządów. Jego wzrok przesuwał się po

widocznych na płaskim ekranie komputera pokładowego wskaźnikach podstawowych

parametrów lotu, które zostały rozmieszczone według tego samego “standardu T” co stare,

analogowe instrumenty pokładowe, i podziałkach czujnika ITT pokazującego temperaturę

dwuprzepływowych silników turbinowych. Obserwował go uważnie, gdyż próba startu przy

przegrzanych silnikach mogła się skończyć ich natychmiastowym uszkodzeniem.

Żadne ze wskazań nie zaniepokoiło go - napęd funkcjonował bez zarzutu, wszystkie

parametry były w normie.

Kompresory z jękiem zasysały powietrze, a koła dudniły po nawierzchni pasa startowego, gdy learjet

toczył się prosto jak strzała po wymalowanej na środku linii. Siła przyspieszenia wcisnęła go w fotel, a potem

Gordian poczuł podniecenie towarzyszące niezmiennie każdemu z setek startów do lotów, które wykonał w

ciągu minionych trzydziestu lat. Rzucił okiem na szybę kabiny i dostrzegł wskaźniki odległości rozmieszczone

wzdłuż zostającego coraz szybciej za nimi pasa startowego. Równie rzadkie na lotniskach cywilnych, jak

powszechne na wojskowych, zostały ustawione tu z polecenia Gordiana, by przy każdym starcie i lądowaniu

przypominały mu o dniach, kiedy był pilotem wojskowym i latał na myśliwcach.

Ponownie skupił uwagę na tablicy rozdzielczej i zerknąwszy na wirtualny wskaźnik

prędkości, stwierdził, że samolot rozpędził się już do stu czterech węzłów. W tym momencie

musiał podjąć decyzję, czy startować, czy przerwać manewr. Po raz ostatni przebiegł

wzrokiem najważniejsze wskaźniki. Wszystko przebiegało gładko, kontrolki układu

alarmowego wciąż były ciemne, a mechanizmy działały bez zarzutu. Zatem -start.

Puścił drążki przepustnic, uchwycił wolant w obie dłonie i zaczął wznosić maszynę,

ustawiwszy jej nos pod kątem siedmiu i pół stopnia. Gdy koła oderwały się od podłoża,

poczuł delikatny wstrząs i znajome podniecenie, które towarzyszyło zawsze startowi. Nie

spuszczając rąk z kolumny wolantu, Gordian zwiększył kąt do dziesięciu stopni i

kontynuował wznoszenie. Po kilku sekundach raz jeszcze spojrzał na zewnątrz, by upewnić

się o tym, o czym już wcześniej poinformowały go wysokościomierz i jego własne odczucia.

Samolot osiągnął odpowiednią prędkość wznoszenia, ziemia błyskawicznie zmniejszała się

pod nim, a do kokpitu przesączał się przez szyby czysty błękit nieba.

Schowawszy podwozie i zamknąwszy klapy, Gordian przyspieszył do dwustu węzłów

lub jak kto woli - ponad trzystu mil na godzinę. Po osiągnięciu pułapu tysiąca stóp zacznie

stopniowo przyspieszać, aż w końcu osiągnie prędkość przelotową.

Teraz jednak nadszedł czas, żeby powiedzieć kilka słów do pasażerów. Wcisnął

przycisk interkomu.

- Vince, Megan, Rich, jesteśmy w drodze - oznajmił. - Przewidywany czas lądowania

background image

w Waszyngtonie godzina dziewiąta czasu lokalnego. Czujcie się jak u siebie i spróbujcie nie

rozmawiać o interesach. Później będzie na to jeszcze mnóstwo czasu. - Wyciągnął rękę w

kierunku wyłącznika interkomu, lecz wtedy właśnie pomyślał o Scullu, który podczas

każdego lotu niezmiennie szczękał ze strachu zębami, i dodał jeszcze kilka słów pod jego

adresem: - W barku jest butelka glenturreta. Częstujcie się. Na koszt waszego kapitana. Do

usłyszenia, moi drodzy.

Uśmiechnął się nieznacznie, gdy uświadomił sobie, że od wielu tygodni nie czuł się

tak dobrze jak dzisiaj. Wyłączył interkom i rozsiadł się wygodnie w fotelu pilota.

Reynold Armitage siedział w salonie klubu Leominster w Southampton i spoglądał

przez okno na ocean. We wschodniej części Long Island było tego dnia ponuro i chłodno, a

wiszący w powietrzu deszcz sprawiał, że mewy trzymały się blisko brzegu. Zataczały

nieregularne koła, rozrywając skrzydłami nieruchomą kurtynę mgły, która zalegała nad plażą

i falochronami. Daleko na morzu Armitage dostrzegał boję sygnalizacyjną, pulsującą na

przemian białym i czerwonym światłem.

Siedzący naprzeciw niego w fotelu William Halpern westchnął ciężko, przeciągle.

Niepozorny, szczupły mężczyzna po pięćdziesiątce, ubrany w ciemne sportowe spodnie i

sweter w jodełkę, miał wystającą szczękę i siwe włosy.

- Na zewnątrz jest strasznie, prawda? - odezwał się z wyniosłym jankeskim akcentem

z Connecticut. - A prognozy mówiły, że będzie słonecznie i ciepło, pamiętasz?

Używając joysticka, Armitage obrócił wózek o sto osiemdziesiąt stopni i znalazł się

twarzą w twarz z gospodarzem. Duża wilgotność powietrza sprawiała, że odczuwał duszności

- przygnębiająca pogoda pogarszała jeszcze kłopoty z oddychaniem będące skutkiem

choroby. Każdy płytki oddech przypominał mu o ograniczeniach jego niedomagającego ciała.

A jednak z narzekań dyrektora i prezesa zarządu MetroBanku, który, jak się wydawało,

traktował zapowiedź burzy jako osobisty afront, ktoś mógłby wnioskować, że to właśnie on

jest słabego zdrowia.

- Trudno podać trafną prognozę dla wybrzeża. Ale nie martw się pogodą, Williamie.

Przejażdżka po plaży w takich warunkach też może być przyjemna, a poza tym całkiem do-

brze się bawiłem, lecąc tutaj helikopterem twojej firmy - powiedział Armitage.

- Cieszę się - oznajmił Halpern, ale wciąż miał minę człowieka, który zarezerwował

stolik w ekskluzywnej restauracji, a potem ogromnie rozczarował się podanym mu daniem.

Raz jeszcze spojrzał przez okno, po czym cofnął się w głąb salonu. Wyglądał na

zrezygnowanego i rozgoryczonego, jak gdyby zdał sobie sprawę, że w pobliżu nie ma nikogo

odpowiedzialnego za pogodę, komu mógłby się poskarżyć. - Widzisz, chciałem odbyć tę

background image

rozmowę w jakimś cichymi i dyskretnym miejscu.

Armitage nic na to nie powiedział. Pomyślał, że na Manhattanie jest wiele ustronnych

miejsc, w których mogliby porozmawiać w większym komforcie. Jednak nawet w ich elitar-

nych kręgach karta członkowska klubu Leominster była wyraźnym znakiem statusu, a

Halpern najwyraźniej uwielbiał to podkreślać. Poza tym dyrektor MetroBanku doskonale zda-

wał sobie sprawę z szerokiego zainteresowania wysiłkami Marcusa Caine'a, który chciał

przejąć pakiet kontrolny akcji UpLink. Ponieważ jego firma zachowała jak dotąd znaczny ich

procent, nie chciał dawać początku plotkom, które niewątpliwie zaczęłyby się szerzyć, gdyby

ktoś zauważył go z największym prasowym krytykiem poczynań Rogera Gordiana.

Tak, w tym, że Halpern chciał się z nim spotkać właśnie tutaj, nie było nic

tajemniczego. Podstawową kwestią było natomiast to, dlaczego w ogóle zależało mu na tej

rozmowie. Wymienili już wstępne grzecznościowe uwagi i Armitage nie zamierzał dłużej

marnować czasu, czekając, aż jego rozmówca zechce mu to powiedzieć.

- A więc - odezwał się - jakie plotki o środowisku finansowym wymienimy dzisiaj?

Pomyślmy o jakimś gorącym temacie, którym zajmują się media. O czymś, co elektryzuje

wszystkich dookoła. Możemy?

Halpern spojrzał na niego.

- Może porozmawiamy o starciu Monolith z UpLink - kontynuował Armitage z

nieznacznym, gorzkim uśmiechem. - Nie wspominając już o UpLink kontra Monolith.

Halpern wyglądał na zakłopotanego jego sarkazmem.

- Spotkałem się niedawno z kilkoma członkami zarządu MetroBanku, żeby omówić

pozbycie się naszych udziałów w UpLink - powiedział. - Oczywiście było to nieoficjalne spo-

tkanie poprzedzające formalne posiedzenie.

- No i?

- Jak się spodziewałem, nie osiągnęliśmy konsensusu w tej sprawie.

- To interesujące - mruknął Armitage.

- A będzie jeszcze bardziej - powiedział Halpern. - Jak wiesz, nie padam na twarz

przed Rogerem Gordianem, a jego misja zbawienia świata poprzez ustawienie w każdym

ogródku budki telefonicznej z aparatem bezprzewodowym to dla mnie jedno wielkie końskie

gówno.

- Mieszasz metafory. A poza tym chyba zbyt powierzchownie przedstawiasz jego

zamierzenia, nieprawdaż?

Halpern wzruszył ramionami.

- Nazywaj to, jak chcesz. Mnie udziały MetroBanku w jego holdingu interesują tak

background image

długo, jak długo przynoszą zyski albo przynajmniej nie przynoszą strat. Są jednak i tacy

członkowie zarządu, którzy całe zagadnienie traktują jako kwestię osobistej lojalności wobec

Gordiana i mimo spadku wartości UpLink, a więc i dochodów z tej inwestycji, z wielką

niechęcią podchodzą do pomysłu, by drogi naszych firm się rozeszły. Mimo wszystko

przedwczoraj przekonałem większość z nich, że zacieśnienie kontaktów równałoby się

odejściu od podstawowych zasad, jakimi rządzi się bankowość.

- Więc co sprawiło, że zmienili stanowisko?

- Nie co, ale kto - odparł Halpern. - Gordian zatelefonował do trzech najważniejszych

członków zarządu. Poprosił, żeby wstrzymali się z rozważaniem jakichkolwiek ofert Marcusa

Caine'a, dopóki on, Gordian, nie będzie miał szansy się z nimi spotkać.

Armitage zastanawiał się, czy Halpern oczekiwał, że się zdziwi.

- Chce sobie zapewnić w ten sposób prawo do pierwokupu -powiedział. - Ale ten ruch

nic mu nie da. Dopóki wartość UpLink spada, dopóty zarząd twojego banku jest zobowiązany

rozważyć starannie ofertę Marcusa. W ostatecznym rachunku będą się liczyły pieniądze, a nie

lojalność czy nieuzasadniona wiara w Rogera Gordiana.

- Gordian obiecał jednak, że podczas jutrzejszej konferencji prasowej rozwieje

wszystkie wątpliwości udziałowców UpLink. Zapewnił dyrektorów, że wygłosi bardzo ważne

oświadczenie. I że po tym, jak wysłuchają, co ma do powiedzenia, być może zechcą

zrewidować swoje postanowienie.

Tym razem Armitage uniósł jednak ze zdziwienia brwi.

- Sądziłem, że powodem jego przylotu do Waszyngtonu jest sprzeciw wobec

zatwierdzenia Karty Morrisona-Fiore'a -stwierdził.

- Ja też tak uważałem - powiedział Halpern. - Ale powiem ci coś więcej. Wczoraj

wieczorem najważniejsi doradcy prawni Gordiana pognali na złamanie karku do San Jose. I

wszyscy jak jeden mąż odwołali w ostatniej chwili umówione wcześniej spotkania.

- Skąd o tym wiesz?

Halpern popatrzył Armitage'owi prosto w oczy.

- Mam swoje kontakty - rzucił i raz jeszcze wzruszył ramionami. - Ty... i Marcus...

możecie mi wierzyć. Coś wisiw powietrzu.

Armitage zaczerpnął powietrza. Pierś znów go zabolała. Jeśli ból nie minie, będzie

musiał wezwać pielęgniarkę do pokoju i podłączyć się do respiratora. Poczuł niespodziewany

przypływ nienawiści, ale nie bardzo wiedział dlaczego. Nie był nawet pewien, przeciw komu

była skierowana.

Za oknem skrzeczały rozdzierająco mewy nurkujące w wiszącą nisko zasłonę mgły.

background image

Spojrzał na Halperna.

- Dziękuję ci za tę informację, Williamie - powiedział. - Ale nie powiedziałeś mi

jeszcze jednego: gdzie widzisz siebie w tym wszystkim?

Halpern założył nogę na nogę i milczał przez chwilę.

- Znamy się od lat i przez ten czas udzieliłeś mi mnóstwa skutecznych rad - odparł. -

Jednak, jak sam powiedziałeś, w całej tej zabawie chodzi o pieniądze, a nie o lojalność czy

wiarę w kogoś... A ja, jak wszyscy bankierzy, jestem agnostykiem.

- Co oznacza, że zanim przyjmiesz ofertę Caine'a, uważnie wysłuchasz oświadczenia

Rogera Gordiana, prawda?

Halpern strząsnął niewidzialny pyłek ze spodni, po czym skinął głową.

- Tak - odparł bez wahania. - Będę go słuchał naprawdę uważnie.

Stojąc na niewielkiej, wysuniętej w morze skale, Kersik spoglądał ponad ciemną wodą

ku światłom portu Sandakan. Niespokojny, opuścił samotnie obóz z nadzieją, że świeża bryza

zdoła w jakiś sposób rozproszyć jego ponury nastrój, tymczasem jeszcze go pogorszyła.

Przypuszczał, że przyczyną fatalnego samopoczucia jest świadomość, że wkrótce z tego pier-

wotnego wybrzeża wyruszą jego brutalni żołnierze, a za nimi podąży nieuchronnie śmierć.

Zginą dziesiątki, może setki ludzi... a może znacznie, znacznie więcej... Prawda, że w imię

słusznej sprawy, a przynajmniej sprawy, w którą on głęboko wierzy. Czyż jednak nie było to

to samo znane od wieków, pełne obłudy szaleństwo, które stawało się zarzewiem każdej

wojny?

Ludzie walczyli ze sobą. Walczyli od zawsze, bez względu na to, czy za pomocą

kamieni, strzał, karabinów, czy też torped z głowicami nuklearnymi. I zawsze znajdowali po

temu powody. W gruncie rzeczy czasami Kersikowi wydawało się, że wiara w sprawę nie jest

niczym innym jak mrocznym wirem wciągającym z jednakową pewnością zarówno

bohaterów, jak i skończonych nikczemników, którzy upadają niczym cyrkowi klowni.

Zupełnie jak człowiek rządzący obecnie Indonezją, zachowujący się przy tym niczym

jawajski król, który grabi narodowe bogactwo, by obdarowywać nim swoje kurtyzany... jak

jego poprzednik, jak Suharto i ci wszyscy, którzy byli przed nimi, również Kersik uważał, że

znajduje się po właściwej strome historii. Zhiu Sheng, Nga i Luan także mieli rację, gdyby

spojrzeć na to z ich indywidualnego punktu widzenia, a jednak siły, które zadecydowały, że

stanęli w jednym szeregu, były zbyt złożone, aby myśleć o nich w kategoriach absolutu.

Kersik zmarszczył czoło. Czyż prawo osądzania, co jest dobrem, a co złem, nie było

zawsze przywilejem tych, którzy przeżyli i mogli ogłosić werdykt po tym, jak wiatr rozwiał

background image

dymy pożogi, a deszcz wypłukał morze przelanej krwi? Generał wyrzekł się lojalności wobec

rządu swojego kraju i uważał się za przeciwnika ASEAN-u, Japonii i Stanów Zjednoczonych.

Praktycznie więc całego świata. Zanim jeszcze wszystko będzie powiedziane i zrobione,

zostanie ogłoszony przestępcą i międzynarodowym pariasem. A co będzie myślał o sobie już

po wszystkim? Czy nie dozna w końcu rozdwojenia jaźni i nie poczuje się częściowo kimś

dzierżącym prawomocnie władzę, a częściowo potępieńcem i skazańcem?

Kersik popatrzył na światła miasta, które w ciągu ostatnich stu pięćdziesięciu lat było

rządzone przez Niemców, dwukrotnie przez Brytyjczyków i bez przerwy eksploatowane

przez handlarzy niewolników, przemytników broni oraz królów drewna z różnych zakątków

globu. Miasta, które podczas II wojny światowej zostało opanowane przez Japończyków i

zrównane z ziemią przez amerykańskie bomby. I które teraz, dosłownie i w przenośni,

dzierżyło klucze do przyszłości obu tych narodów.

Generał stał na skale i rozmyślał, patrząc w dal ponad wzburzonym morzem. Po

pewnym czasie zdał sobie niejasno sprawę z szelestu, który dotarł do niego z gąszczu

namorzynów za jego plecami.

Odwrócił się błyskawicznie i zapalił latarkę, kładąc jednocześnie prawą rękę na kolbie

pistoletu Makarowa. Szelest właściwie go nie zaniepokoił -jedynymi ludźmi na wyspie byli

jego komandosi oraz wilki morskie Tajlandczyka, a oba oddziały wystawiły posterunki

wzdłuż całej linii brzegowej. Niemniej jednak Kersik był żołnierzem, a dobrzy żołnierze

muszą być przede wszystkim ostrożni.

Ustawił latarkę na wysokości oczu, lecz w promieniu światła nie ujrzał nic poza

gładkimi, splątanymi pniami i korzeniami mangrowców, więc skierował go wyżej. Tuż

poniżej kopuły liści do kory przywarł latający lemur i wpatrywał się w niego wielkimi,

okrągłymi oczyma.

Przez chwilę Kersik doświadczył dziwnego, przyprawiającego o zawrót głowy

uczucia przeniesienia, wyobrażając sobie, jak musiał wyglądać w oczach tego dziwnego,

małego zwierzęcia - niezdarny, groźny, nie na miejscu, prawdziwy obcy. Cofnął dłoń z

chwytu pistoletu w takim pośpiechu, jakby broń była rozgrzana do czerwoności. Opadło go

intensywne i niewytłumaczalne poczucie winy.

Zwierzę przyglądało mu się jeszcze przez chwilę doskonale okrągłymi oczami, po

czym rozłożyło błony lotne i poszybowało w mroki lasu.

Wstrząśnięty, nie bardzo wiedząc dlaczego, Kersik wszedł w gąszcz i ruszył z

powrotem do obozu.

Jak powiedział Gordianowi jeden z pilotów oblatywaczy po dziewiczym locie learjeta,

background image

podróż przebiegła lepiej, niż się spodziewał, a przecież oczekiwał, że nie będzie miał z

samolotem najmniejszych problemów.

Podobnie zapowiadał się lot do Waszyngtonu.

Była bezchmurna, księżycowa noc, gdy na wysokości 8500 stóp, z prędkością 350

węzłów i wyłączonym autopilotem zbliżali się do Międzynarodowego Portu Lotniczego im.

Dullesa. Gordian rzucił okiem na GPS, a następnie sprawdził wskazania VOR

3

, chcąc się

przekonać, czy leci właściwym kursem. Po chwili włączył radio, by poprosić o wolną

przestrzeń do lądowania.

- Waszyngton, tu learjet dwa zero dziewięć tango charlie nad Alexandrią, na ośmiu

tysiącach, podchodzę do lądowania na Dulles. Kod jeden dwa zero zero - powiedział do

mikrofonu, kończąc pierwszy komunikat standardowym kodem numerycznym

identyfikującym samolot cywilny.

Chwilę później kontroler ruchu powietrznego odpowiedział mu, podając kod

komputerowy, za pomocą którego jego radarowy system naprowadzania miał odtąd odróżniać

samolot Gordiana od innych podczas podchodzenia do lądowania.

- Dobry wieczór dziewięć tango, tu kontrola podejścia do lądowania w Waszyngtonie.

Twój kod: pięć zero osiem jeden, przyjęty. Jesteś na radarze, masz wolną drogę do

Waszyngtonu, klasa B. Obniż pułap i zostań na czterech tysiącach.

- Zrozumiałem, learjet dziewięć tango, kod pięć zero osiem jeden. Schodzę z ośmiu na

cztery.

Widząc już zabudowania i oświetlony pas lotniska, Gordian zredukował moc silników

i zaczął powoli zmniejszać wysokość. Cały czas uważnie obserwował wskaźniki i korygował

nieznacznie kurs. Niecałe dziesięć minut później ponownie połączył się z pracownikiem

kontroli naziemnej.

- Podchodzenie do lądowania, learjet dziewięć tango na czterech.

- Learjet dziewięć tango, zrozumiałem. Znam lotnisko i proszę o zgodę na pas jeden

cztery lewy.

- Zgoda na jeden cztery lewy - odpowiedział kontroler po krótkiej przerwie, po czym

nakazał Gordianowi zająć miejsce w kolejce samolotów oczekujących na lądowanie.

Kontroler zakończył - co wcale nie zdziwiło Rogera - informacją, że pilot będzie

musiał krążyć przez jakiś czas nad lotniskiem na wysokości czterech tysięcy stóp. W

przestrzeni powietrznej nad Waszyngtonem, podobnie zresztą jak i nad innymi ważniejszymi

3

VOR (Very High Freąuency Omnidirectional Rangę) - system radionawigacji bliskiego

zasięgu - przyp. tłum.

background image

miastami, panował olbrzymi ruch, w związku z czym należało się spodziewać nudnego

czekania na pozwolenie podejścia do lądowania.

Gordian ponownie włączył autopilota i poinformował pasażerów, że mają czas, by

wysłuchać jeszcze przynajmniej kilku jednakowo nudnych dowcipów Sculla.

Minęło dwadzieścia pięć minut, nim kontroler zezwolił pilotowi learjeta na kolejne

obniżenie pułapu i przekazał go personelowi wieży, jednak Gordian uznał, że ma szczęście -

tym razem cała procedura nie trwała tak długo, jak mogła. Powtarzane wielokrotnie manewry

krążenia nad lotniskiem były wyczerpujące i pożerały więcej paliwa, niż byłby na to skłonny

przeznaczyć.

Przełączył radio na częstotliwość wieży kontrolnej i podał swoje dane.

- Learjet dwa zero dziewięć tango Charlie, masz zgodę na lądowanie, pas jeden cztery

lewy - oznajmił pracownik obsługi wieży.

Gordian odebrał informację na temat kierunku wiatru, potwierdził jej przyjęcie, a

następnie wpatrzony w ekran komputera zaczął czytać listę ostatnich czynności przed lądowa-

niem, odhaczając je w myślach, aż dotarł do opuszczenia klap i wysunięcia podwozia. Mimo

że opanował całą tę procedurę, jeszcze gdy był początkującym pilotem, wciąż z pełną świado-

mością sprawdzał jej elementy przed każdym kolejnym startem, podczas lotu i natychmiast po

lądowaniu. W innym wypadku zaprzeczałby swojej omylności, a to byłby błąd, którego nigdy

nie zamierzał popełnić, zwłaszcza jeśli miałoby to pociągnąć za sobą zagrożenie dla życia

innych ludzi.

Raz jeszcze skupił uwagę na aparaturze pokładowej, przekonał się, że nadlatuje na pas

zgodnie z namiarem, i przygotował się do podsumowania wszystkich procedur. Tuż poniżej

sześciuset stóp, w odległości około mili na zachód od początku pasa startowego, Gordian

widział już wyraźnie jasne światła lotniska. Przesunął w dół dźwignię opuszczania podwozia,

oczekując niewielkiego wstrząsu mechanizmów wysuwających koła przez otwarte klapy.

Zamiast tego w kabinie rozbłysło niespodziewanie czerwo-ne światło alarmowe.

Wskaźnik systemu EICAS ostrzegał o nie wysuniętym podwoziu.

Z głośnika nad jego głową zabrzmiał elektroniczny dźwięk sygnału alarmowego.

Oczy Gordiana rozszerzyły się z przerażenia. Głos uwiązł mu w gardle, gdy pociągnął

i raz jeszcze opuścił dźwignię wysuwania podwozia.

Czerwone światło ostrzegawcze wciąż pulsowało.

Sygnał dźwiękowy grzmiał w ciszy kokpitu ze śmiertelną natarczywością.

Gordian zamarł na chwilę, widząc przez przednią szybę kabiny zbliżającą się

nieuchronnie ziemię i początek pasa startowego.

background image

Koła, pomyślał.

Pozostały niecałe dwie minuty lotu, zanim uderzą w ziemię, tymczasem learjet frunął

ku niej ze schowanym podwoziem.

background image

20

NIEBO NAD WASZYNGTONEM

25 WRZEŚNIA 2000

Czy to podróżując w ścisku klasą turystyczną odrzutowca liniowego, czy też - jak

obecnie - spoczywając wygodnie w objęciach olbrzymiego skórzanego fotela klubowego na

pokładzie prywatnego learjeta Gordiana, Vince Scull był przez cały czas przerażony, i nie

miało tu najmniejszego znaczenia, że wykonując zawodowe obowiązki w UpLink, spędził już

w powietrzu setki godzin.

Wielu specjalistów do spraw oceny ryzyka, zwłaszcza tych, których praca polegała na

badaniu międzynarodowych rynków, opierało się w swych ocenach na materiałach pochodzą-

cych z drugiej i trzeciej ręki: wiadomościach prasowych, studiach socjologicznych,

przeglądach statystycznych i tym podobnych. Scull uważał jednak, że takie podejście jest

dobre tylko dla niedołęgów, którzy równie dobrze mogą siedzieć w domu i gapić się w

telewizor, jak pisać poważne analizy. Jego zdaniem, jeśli chce się poznać jakiś teren, należy

najpierw tam pojechać, odetchnąć miejscowym powietrzem, spróbować lokalnych potraw i

-jeśli się ma szczęście - pocałować kilka fraulein czy signor. A w wypadku innych państw -

niestety - wejść wcześniej na pokład samolotu.

Tak więc Vince Scull latał. Co nie znaczyło bynajmniej, że to lubił albo że chciał

udawać kogoś, kto okrąża z gwizdem glob na skrzydłach, zwłaszcza gdy były one z rodzaju

takich, jakie należały do tego greckiego małego Zorro, Ezopa czy jak tam było temu, który za

bardzo zbliżył się do słońca i spadł na ziemię.

Najbardziej bał się zawsze podczas startów i lądowań, przede wszystkim dlatego, że

ktoś kiedyś powiedział mu, iż właśnie wtedy na samoloty działają największe siły. Nie cho-

dziło o to, że nie wiedział wiele o fizyce i o lataniu. Zdawał sobie sprawę, że najwięcej

wypadków zdarza się w tych właśnie krytycznych momentach lotu, może więc jednak było

coś w tym, co niegdyś usłyszał.

Scull - niczym skazaniec, który czeka na krześle elektrycznym, aż kat zamieni jego

ciało w krwawą miazgę - zaciskał kurczowo dłonie na poręczach fotela. Gordian podchodził

właśnie do lądowania na lotnisku w Waszyngtonie, zaczynają ten etap lotu, który niezmiennie

napawał Sculla największym strachem. Jego obaw nie rozwiewała nawet świadomość, że w

przeszłości jego szef był jednym z asów Sił Powietrznych. Dlatego też nucił pod nosem

fragmenty przebojów Franka Sinatry. Wyśpiewywanie starych standardów było jedną z do-

background image

brych i wypróbowanych metod, którymi Scull posługiwał się w walce ze stresem.

Nie dbał o to, że na lotnisku Megan Breen, która siedziała po drugiej stronie wąskiego

przejścia między fotelami, będzie bez końca komentować jego zdenerwowanie. Nie

obchodziło go również, że będą się z tego nabijać Richard Sobel i Chuck kirby, którzy

siedzieli tuż za nim i właśnie razem z Meg wygadywali bzdury niczym jacyś

niedowartościowani artyści na koktajl party, a nie bezradni więźniowie zamknięci w stalowej

puszce, która przypadkiem mogła latać w troposferze z prędkością zbliżoną do jednego

macha, do pieprzonej prędkości dźwięku.

Interesowało go jedynie to, by jak najszybciej znaleźć się na terra firma, i to najlepiej

w jednym kawałku.

Trzymając się kurczowo fotela i śpiewając cicho z zamkniętymi oczami piosenki

Sinatry, Scull robił, co mógł, by nie zwracać uwagi na opadanie samolotu, gdy

niespodziewany dźwięk, który dotarł doń z kokpitu - rozsuwane drzwi kabiny pilotów były

uchylone, ponieważ wcześniej Gordian rozmawiał o czymś z Chuckiem - wdarł się do jego

mózgu niczym stalowy świder.

Natychmiast otworzył oczy i zajrzał do kokpitu. Z miejsca, w którym siedział, widział

fragment pleców Gordiana i może połowę tablicy przyrządów. Szef nie zdradzał objawów

paniki, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Gordian był w końcu facetem, który zawsze

zachowywał zimną krew i miał doskonały wzrok pilota myśliwskiego. Facetem, który po

pięciu latach spędzonych w "Hanojskim Hiltonie", obozie jenieckim Vietcongu, gdzie

nieludzko torturowano schwytanych Amerykanów, wyszedł na wolność z podniesioną głową,

wyprostowanymi plecami i ustami, które od dnia, gdy trafił tam wbrew swojej woli, nie

powiedziały jednego zbędnego słowa. Był z całą pewnością facetem, którego chciałoby się

mieć u boku w okopie, a gdyby coś szło źle, nigdy nie dałby tego po sobie poznać.

Jednak hałas dobiegający z kokpitu, który brzmiał jak elektroniczna wersja

samochodowego klaksonu, cholernie przypominał Scullowi dźwięk sygnału alarmowego.

Spojrzał na Megan, po czym odwrócił się i popatrzył na Richarda i Chucka. Wszyscy

troje próbowali właśnie zajrzeć do kabiny pilotów. Chociaż na ich twarzach nie malowało się

takie zaniepokojenie, jakie trapiło Sculla, bez wątpienia i oni zaczęli podejrzewać, że coś jest

nie w porządku.

Sygnał grzmiał uporczywie.

- Czy ktokolwiek wie, co się, do diabła, dzieje?! - zawołał Scull. - Na miłość boską, co

to za hałas?!

Pozostali pasażerowie milczeli.

background image

Vince z trudem przełknął ślinę. Niespodziewanie poczuł, że pocą mu się dłonie. W

tych okolicznościach to nic, cholera, dziwnego, pomyślał.

Cisza, jaka zapadła w wypełnionej dotychczas gwarem kabinie pasażerskiej, przeraziła

Sculla bardziej niż najgorsze, co potrafiłby sobie wyobrazić.

Gordian odetchnął głęboko, starając się nabrać w płuca jak najwięcej powietrza. Jego

umysł pracował na najwyższych obrotach. Nadlatywał nad pas startowy, zmniejszając wyso-

kość o sto stóp na sekundę, a tymczasem wciąż nie wysunęło się podwozie. Jeśli natychmiast

nie zrobi czegoś, by to zmienić, rozbiją się. Zdawał sobie sprawę, że nie ma czasu na wa-

hanie.

Myśl logicznie, powtarzał sobie. Problem jest prosty, więc wyeliminuj tylko jego

przyczynę.

Przypomniał sobie niezwykle szybki spadek ciśnienia płynu w układzie hydra-

ulicznym, gdy zamknął klapy po starcie. Tyle tylko, że gdyby wtedy nastąpiła awaria pompy,

system alarmowy powinien to wykryć. Powinien również zareagować, gdyby czujniki

odkryły zbyt duży ubytek płynu w zbiornikach. Co więcej, w wypadku nagłego wycieku

sprężony azot znajdujący się w każdym zbiorniku powinien zwiększyć ciśnienie w układzie

hydraulicznym... przynajmniej do pewnego stopnia. Gdy utrata płynu stawała się zbyt duża

albo gdy do przewodów dostawało się zbyt dużo powietrza, nie można już było zapewnić

sprawnego funkcjonowania układu i utrzymać wymaganego ciśnienia.

Co to oznacza? Gordian przygryzł dolną wargę. Oznacza to, że dowiedział się właśnie

o drastycznym spadku poziomu płynu, a co za tym idzie - o nieodwracalnym uszkodzeniu

ważnej części układu hydraulicznego - najprawdopodobniej cylindra odpowiadającego za

wysuwanie podwozia. Bez wspomagania układu hydraulicznego - nawet przy opuszczonym

przełączniku - nie wysuną się koła. A ręczne wysunięcie podwozia było niemożliwe.

W porządku, dalej, myślał Gordian. Rozważ inne możliwości.

Mógł nadać do służb naziemnych sygnał Mayday i czekać w powietrzu, aż wyleją na

pas startowy pianę i ściągną ambulanse oraz wozy strażackie, które asystowałyby mu podczas

lądowania ze schowanym podwoziem. Jednak krążąc wokół lotniska w oczekiwaniu na

zezwolenie lądowania, zużył niemal całą rezerwę paliwa, a pokrycie pasa pianą wymagało

czasu. Przypuszczał, że nawet gdyby miał go wystarczająco dużo, nie zdołałby się utrzymać

w powietrzu na tyle długo, by służby naziemne zdążyły przygotować lotnisko do awaryjnego

lądowania. Co oznaczało, że i tak lądowałby brzuchem na betonie, a to skończyłoby się

najprawdopodobniej wybuchem zbiorników paliwa i obsłudze naziemnej pozostałoby jedynie

background image

uprzątnięcie z pasa spopielonych szczątków.

Dalej, rusz głową! Chcesz uniknąć całego tego bałaganu, więc spróbuj znaleźć jakieś

wyjście!

Przestał się interesować hydrauliką. Podwozie zatrzymało się w górnym położeniu, w

lukach, a powinno jak najszybciej wysunąć się w dół.

Nie, czekaj! Nie w dół! Na zewnątrz!

Wiedział, że musi myśleć bardzo precyzyjnie. Układ hydrauliczny miał utrzymywać

podwozie w lukach po wciągnięciu go na specjalne chwytaki. Gdyby tylko mógł w jakiś

sposób uwolnić je z nich, sama waga kół zrobiłaby resztę - wymusiłaby wysunięcie podwozia

przez otwarte luki. Innymi słowy, koła same by się opuściły.

Grawitacja.

Grawitacja stanowiła w tej chwili problem, ale była też rozwiązaniem.

Gordian sięgnął do przełącznika funkcji na tablicy przyrządów i wcisnął przycisk

wskaźnika przeciążenia. Było na poziomie jednego G, co oznaczało, że siła grawitacji

działająca na learjeta jest “normalna”, taka sama jak ta, która działała na przedmioty na

powierzchni ziemi.

Rzuciwszy okiem na tablicę rozdzielczą, Gordian wypuścił klapy, chwycił oburącz

wolant i gwałtownie pociągnął go ku sobie, podnosząc nos samolotu i zmuszając maszynę do

ostrego wznoszenia. Sekundę później pchnął wolant do przodu i ponownie skierował

odrzutowiec na pas startowy.

Żołądek podszedł mu do gardła. Cała maszyna zadrżała. Podrygujący niczym roller-

coaster samolot rzucił nim do tyłu i w dół, a następnie do przodu i do góry z taką siłą, że

gdyby nie pasy, z pewnością uderzyłby głową w przednią szybę.

Jak dotąd szło nieźle.

Sięgnął ku przełącznikowi wysuwania podwozia, nie troszcząc się, by sprawdzić

wskaźnik poziomu płynu w układzie hydraulicznym. Ponieważ unosił się nad fotelem, jakby

pociągała go w górę jakaś niewidzialna ręka, wiedział już, że wielkość siły grawitacji wynosi

zero. Jeśli nie pomylił się w swoich rachubach, oprócz niego w odrzutowcu powinno się

unieść coś jeszcze.

Miał nadzieję, że to samo stało się z podwoziem.

Miał nadzieję, że uwolniło się z chwytaków.

Modląc się do Boga, sir Izaaka Newtona i własnego zdrowego rozsądku, Gordian po

raz trzeci i ostatni opuścił przełącznik wysuwania kół.

Szeroki pas bezpieczeństwa wrzynał mu się w wiotki brzuch okulary najpierw zsunęły

background image

się na koniec nosa, po czym po prostu spadły, krótka grzywka zaś stanęła mu na sztorc - Scull

czuł się jak piłeczka w jakiejś szalonej grze w ping-ponga.

Gwałtowne skoki samolotu i zmienne przeciążenia sprawiły, że cała kabina pasażerska

trzęsła się i drżała. W środku natychmiast powstał wielki bałagan. Kolorowe magazyny z

szelestem kartek przelatywały obok niego we wszystkich kierunkach. Wielkim z przerażenia i

zaskoczenia oczami Scull obserwował, jak aktówka Megan - niczym kamień odbijający się od

powierzchni wody - uderza o wyłożone wykładziną przejście między fotelami i jak w ślad za

nią rusza teczka Chucka Kirby'ego, wyrzucając przy tym z siebie całe mnóstwo dokumentów.

Kabinę przeciął też nadgryziony banan, a zaraz za nim, jak mały pocisk, poleciało pióro. Scull

słyszał, jak w barku obijają się o siebie i grzechoczą butelki z alkoholem, wodą sodową i

coca-colą, a Richard Sobel wykrzykuje przekleństwa. Walizki z rzeczami osobistymi tłukły

się niemiłosiernie w skrytkach bagażowych nad ich głowami.

- Cholera jasna! - wrzasnął Vince Scull, dorzucając kilka słów do ostrych epitetów

Sobela.

Nagle poczuł, że coś zadudniło pod jego stopami.

Kilkakrotnie.

Przerażenie ścisnęło mu gardło.

Przestał krzyczeć.

Scull - przekonany, że za chwilę maszyna rozpadnie się na kawałki - przypomniał

sobie nagle, że nie jest sam. Przypomniał sobie że oprócz niego w samolocie znajdują się

jeszcze cztery osoby, a jedną z nich - niech go nazwą starym szowinistą, jakie to ma teraz,

kurwa, znaczenie? - jest kobieta, która może potrzebować otuchy.

Pomyślał, że mógłby to zrobić, obrócił się w jej stronę i wyciągnął dłoń, chcąc

uścisnąć ramię Megan...

Był kompletnie zaskoczony, gdy ujrzał na jej twarzy ulgę.

- W porządku, Vince, uspokój się - powiedziała, pochylając się ku niemu. To jej dłoń

przykryła delikatnie jego nadgarstek. - Posłuchaj, alarm w kokpicie ustał.

- Co takiego?

- Alarm - powtórzyła wolno. - Zamilkł. Lądujemy. Nastawił uszu. Rzeczywiście, w

samolocie panowała cisza.

Ustały nawet wstrząsy. Co jednak oznaczało to dudnienie pod stopami?

Nagle ożył interkom.

- Bardzo wszystkich przepraszam za to dodatkowe kołysanie. Mieliśmy małe

problemy z wysunięciem podwozia, ale koła są już we właściwym położeniu, a z nami

background image

wszystko w porządku - oznajmił Gordian, wyjaśniając wątpliwości Sculla.

- Podwozie - mruknął Scull.

- Co takiego? - zapytała Megan. - Nie słyszałam, co powiedziałeś.

Spojrzał w dół, tam gdzie jej ręka wciąż spoczywała na jego ramieniu, i uśmiechnął

się do niej. , - Powiedziałem właśnie, że ja też cię kocham, słodziutka.

background image

21

WASZYNGTON AZJA POŁUDNIOWO-WSCHODNIA

25/26 WRZEŚNIA 2000

Z DEPESZY ASSOCIATED PRESS

WASZYNGTON. Prezes UpLink International, Roger Gordian, wraz z grupą

najbliższych współpracowników przybył właśnie na konferencje prasową zwołaną w

Washington Press Club. Nie przypadkiem termin konferencji Gordiana zbiega się w czasie z

zaplanowanym na jutro przez Biały Dom podpisaniem Karty Morrisona-Fiore'a, regulującej

status nowych technik szyfrowania. Przypuszcza się, że Roger Gordian raz jeszcze podkreśli

swój negatywny stosunek do tej ustawy, który ściągnął na niego krytykę wielu departamentów

rządu i kręgów przemysłowych.

Stawka, o którą gra prezes UpLink, jest bardzo wysoka, jeśli wziąć pod uwagę duży i

wciąż rosnący niepokój udziałowców holdingu Gordiana oraz podjęte ostatnio przez

Monolith Technologies próby przejęcia znacznego pakietu akcji tej korporacji. Nagabywany

przez reporterów wkrótce po tym, jak pilotowany przez niego learjet wylądował w

Międzynarodowym Porcie Lotniczym im. Dullesa, król technologii obronnych i ko-

munikacyjnych nie skomentował pogłosek, jakoby na konferencji prasowej zamierzał ogłosić

swoją rezygnację ze stanowiska prezesa UpLink.

Tymczasem prezydent Ballard i jego doradcy prasowi niewiele mówią na temat

znaczenia Karty Morrisona-Fiore'a, pragnąc raczej zwrócić uwagę mediów na

rozpoczynającą się jeszcze w tym tygodniu wizytę głowy naszego państwa w Azji. W jej

trakcie prezydent podpisze morski traktat obronny SEAPAC. Ceremonia sygnowania tego

dokumentu odbędzie się na wodach terytorialnych Singapuru na pokładzie najnowocze-

śniejszego atomowego okrętu podwodnego, jakim dysponują Stany Zjednoczone.

Z DZIENNIKA “THE STRAITS TIMES”

MIESZKAŃCY NADMORSKIEJ WIOSKI ZNAJDUJĄ ZWŁOKI

BANDA ACEH, INDONEZJA. Miejscowa policja poinformowała, że rybacy z wioski

Lampu'uk, niewielkiej osady położonej w najbardziej na północ wysuniętym punkcie Sumatry,

wyłowili z morza ludzkie zwłoki. Odkrycia dokonano niedaleko często wykorzystywanego

background image

szlaku żeglugowego, w miejscu, w którym cieśnina Malakka otwiera się na Ocean Indyjski.

Jak dotąd nie pojawiły się żadne oficjalne informacje na temat stanu zwłok ani też

wskazówki, które pozwoliłyby stwierdzić, czy zostały one zidentyfikowane. Naoczni

świadkowie twierdzą jednak, że jest to ciało białego mężczyzny i że znajdowało się ono w

wodzie co najmniej od kilku dni.

Zapowiedziano już przeprowadzenie sekcji zwłok, która pozwoli ustalić przyczynę

śmierci denata.

Ponadto dowiedzieliśmy się, że w sprawę zaangażowany jest oddział

Międzynarodowego Komitetu Morskiego oraz regionalne agencje śledcze. Jest to rutynowe w

takich wypadkach postępowanie Międzynarodowego Komitetu Morskiego i policji zain-

teresowanych krajów ASEAN, które utrzymują ścisłe stosunki oraz dzielą się danymi na temat

osób zaginionych lub zmarłych na morzu, by pomagać sobie w wypadku takich zdarzeń.

Pasażerowie learjeta pojechali do hotelu, Gordian jednak został jeszcze na lotnisku i w

towarzystwie kilku asów z grupy ochrony Pete'a Nimeca spotkał się z mechanikami w hanga-

rze wynajmowanym przez UpLink. Usłyszawszy o kłopotach z podwoziem, zszokowany

mechanik natychmiast wsunął się na drewnianym wózku pod skrzydło learjeta.

- Nie ma śladu wycieku płynu, a urządzenia wyglądają na nietknięte. Nie, chwileczkę.

Jest tu coś, czemu chciałbym się uważniej przyjrzeć - powiedział. - Mężczyzna przesunął ko-

niuszkami palca wskazującego i środkowego po fragmencie kadłuba samolotu, oświetlając

sobie to miejsce latarką. Po chwili otarł oba palce o kciuk i powąchał je. - Wyczuwam tu

zapach skydolu i mam go trochę na palcu. A powinien być w cylindrze siłownika

wysuwającego podwozie. -Wysunął głowę spod kadłuba maszyny i spojrzał na Gordiana. -

Opierając się tylko na tym, nie można jeszcze nic powiedzieć, bo drobne wycieki płynu

zawsze mogą się zdarzyć. Będę się musiał dostać do środka i sprawdzić cały obwód. Od

poszczególnych zaworów zaczynając, na całym obiegu płynu kończąc Gordian przykucnął

obok niego.

- Chcę wiedzieć, co poszło nie tak, Mikę - rzekł, a po chwili, pomyślawszy o Maksie

Blackburnie, postanowił podzielić się z mechanikiem swoim przeczuciem. - Wyświadcz mi

przysługę i sprawdź, czy ktoś przypadkiem nie grzebał przy tym samolocie, dobrze? O mało

co czworo ludzi straciłoby dzisiaj przeze mnie życie. Czworo moich najlepszych przyjaciół.

Mikę wyłączył latarkę, wyjechał spod kadłuba learjeta i podniósł się, wycierając ręce

szmatą.

- Może to tylko punkt widzenia zwykłego mechanika, ale po tym, co usłyszałem przed

background image

kilkoma minutami, powiedziałbym raczej, że pan ich uratował - stwierdził.

Gordian potrząsnął głową.

- To nie jest kwestia punktu widzenia - odparł lakonicznie. - Federalne przepisy

lotnicze mówią wyraźnie, że pilot prowadzący maszynę od początku do końca odpowiada za

stan samolotu. I za bezpieczeństwo swoich pasażerów. Nie ma znaczenia, czy zostali narażeni

na niebezpieczeństwo z powodu niedokładnej kontroli przed startem z San Jose, z powodu

mechanicznej usterki w powietrzu, mojego błędu jako pilota czy też w wyniku kombinacji

różnych czynników. To ja jestem odpowiedzialny za wszystko, co się dzieje podczas lotu.

Mike popatrzył na niego bez słowa.

- Miałem szczęście, Mike - powiedział Gordian. Na jego twarzy widać było napięcie. -

Rozumiesz? Dzisiaj po prostu miałem szczęście.

Mike przełknął ślinę i powoli skinął głową.

- Nie wyjdę z tego hangaru, dopóki nie sprawdzę najdrobniejszych szczegółów od

nosa aż po ogon - powiedział.

Gordian klepnął go lekko w ramię.

- Dziękuję. Docenię to. - Popatrzył na dwóch ochroniarzy z Miecza. - Chcę, żebyście

zostali tutaj z Mikiem. Zróbcie dla niego wszystko, o co poprosi.

Ochroniarze wymienili spojrzenia.

Gordian widział, że ten niezrozumiały rozkaz nie wywołał ich zachwytu. Wykonywali

swoje zadanie, postępując zgodnie ze szczegółowymi instrukcjami. Skuteczność tych

profesjonalistów zależała od ścisłego stosowania się do reguł postępowania i przestrzegania

dyscypliny. A instrukcje mówiły jasno: mieli chronić Gordiana. Polecenie, które im wydał,

przeczyło wszystkiemu, do czego przygotowywano ich podczas szkoleń.

- Nie bójcie się, nic mi się nie stanie - zapewnił ich. - Jadę prosto do hotelu i

zamierzam przez cały wieczór zostać w pokoju.

- Proszę pana, mamy wyraźne rozkazy od pana Nimeca, żeby przez cały czas panu

towarzyszyć - odezwał się jeden z nich.

Gordian skinął głową.

- Wiem, Tom - odparł. - Ale jeśli nie powiecie mu, że zostawiliście mnie na kilka

godzin samego, ja również nic nie powiem.

Ochroniarz zastanawiał się przez chwilę.

- Byłoby lepiej, proszę pana, gdybyśmy utrzymywali przez cały wieczór kontakt

telefoniczny - powiedział wreszcie.

- Oczywiście. Ale nie wyciągajcie, proszę, pochopnych wniosków, jeśli nie odbiorę

background image

któregoś z telefonów. To był ciężki dzień, więc potrzebuję teraz długiego prysznica, a potem

trochę snu.

Ochroniarz wahał się jeszcze przez chwilę, a Gordian z trudem powstrzymywał

uśmiech. Niespodziewanie przypomniał sobie swój ojcowski lęk o Julię, która jako nastolatka

umawiała się na randki, i mimo napięcia oraz zmęczenia, rozbawiło go to.

- Panowie, mój samochód czeka, a kierowca z pewnością trochę się już niecierpliwi.

Zobaczymy się później - powiedział.

Tom milczał jeszcze przez chwilę i wreszcie pokiwał głową. Wyraz jego twarzy

zdradzał zmartwienie, zaniepokojenie i lekką dezaprobatę.

- Proszę dobrze wypocząć - mruknął w końcu.

- Spróbuję - odparł Gordian.

Walcząc wciąż z uśmiechem, odwrócił się, klepnął go lekko w ramię i szybko wyszedł

z hangaru.

- A zatem, Alex, wszystko wskazuje na to, że mogę ci zaproponować obiad z

prezydentem i innymi szefami państw w mesie oficerskiej.

- Naprawdę? Jesteś pewien? - zapytał Nordstrum.

- Całkowicie. Zjesz obiad w brzuchu bestii, którą nazywamy Seawolfem - odparł Stu

Encardi.

Rozmawiali w Red Sage przy Czternastej Północno-Zachodniej, mniej więcej w

połowie drogi między Białym Domem a Centrum Kennedy'ego. Na lunch zamówili

quesadillę, sałatkę z kaktusa oraz chili.

- A kto go organizuje?

- Terskoff.

- Sekretarz prasowy?

- Sekretarz prasowy we własnej osobie - podkreślił Encardi. Nordstrum zjadł odrobinę

quesadilli.

- A co jest przynętą?

- Słucham?

- Co jest przynętą, sidłem, hakiem? - powtórzył Nordstrun. - Cokolwiek to jest,

znajdzie się przecież w moim brzuchu, kiedy połakomię się na to zaproszenie.

Encardi zaczesał do tyłu bujne, czarne włosy.

- Och, masz na myśli przysługę, o którą poprosi cię prezydent Ballard.

Nordstrum popatrzył na niego.

- Stu, uważam cię za równego faceta, ale jeśli nie przestaniesz udawać głupka i nie

background image

przejdziesz czym prędzej do rzeczy, wstanę od stolika, pójdę do kuchni, znajdę jeden z tych

kaktusów, z których robią te sałatki, taki, z którego nie zdążyli jeszcze usunąć kolców, a

potem wrócę tutaj i palnę cię tym kaktusem prosto w dupę.

Encardi zmarszczył brwi.

- Cholera jasna - mruknął.

- Właśnie - przytaknął Nordstrum i nadział na widelec kolejny kawałek quesadilli. -

Rzeczywiście, cholera jasna.

Encardi pochylił się ku niemu konfidencjonalnie.

- W porządku - powiedział. - Prezydent chce jedynie, żebyś nie pojawił się na

jutrzejszej konferencji prasowej Rogera Gordiana. Oczywiście jeśli założymy, że w ogóle

zamierzałeś w niej uczestniczyć.

-Aha... - mruknął Nordstrum, przeżuwając.

- Nie myśl jednak, że Biały Dom chce ograniczać twoją wolność wypowiedzi -

kontynuował Encardi. - Ballard uważa po prostu, że SEAPAC jest o wiele ważniejszy dla

jego prezydentury niż wprowadzenie uregulowań prawnych dla technik szyfrowania. A

tymczasem znalazł się on w tle sporu między Gordianem a Caine'em.

- Aha - powtórzył Nordstrum. Encardi rozłożył ręce.

- Pomyśl o tym - powiedział. - Jesteś jedynym ważniakiem z prasy, który od samego

początku zajmował się SEAPAC. Pisałeś już o wstępnych negocjacjach i ciągniesz to do

teraz. Jesteś facetem, który nieustannie podkreśla jego znaczenie dla naszych interesów w

Azji Południowo-Wschodniej. Sądzisz, że uda ci się nadal zajmować tym tematem opinię

publiczną, gdy wszyscy ujrzą cię na jednym podium z Gordianem? Przecież już i tak zbyt

wiele rzeczy odwraca uwagę ludzi od Azji.

- Aha - mruknął Nordstrum, przeżuwając ze spokojem. Encardi rozdrażniony,

zmarszczył czoło.

- Cholera jasna, Alex, który z nas udaje teraz głupiego? Poprosiłeś mnie, żebym

przeszedł do rzeczy, i właśnie przeszedłem. Zrób więc teraz, proszę, to samo.

- Jasne - powiedział Nordstrum. Ostrożnie odłożył na talerz nóż i widelec, po czym

wyprostował się. - Zamierzam stać jutro u boku Rogera Gordiana i nie przeszkodzą mi w tym

ani moce piekielne, ani powódź, ani osłodzony czymś przymus ze strony najwyższych

czynników rządowych.

Encardi znów przeczesał do tyłu gęste włosy.

- Alex, mógłbyś przeprowadzić wywiad z samym premierem Yamamoto, wsuwając

przy tym kawior i popijając szampana, zamiast jeść na dole w ciasnej mesie razem z załogą.

background image

Nie odrzucaj życiowej szansy!

Nordstrum założył ręce na piersiach.

- Zaczynasz mnie denerwować - powiedział.

-Alex...

- Nie jęcz. Wyglądasz z tym jak jakiś uczniak.

Encardi nachmurzył się, gwałtownie otarł usta serwetką i rzucił ją na stół.

- W porządku, rezygnuję - powiedział.

- To dobrze - powiedział Nordstrum. - Chcesz mnie poprosić o coś jeszcze, zanim

skończę jeść?

Encardi popatrzył na niego i westchnął.

- Tak - odezwał się po krótkiej przerwie. - Słyszałeś kiedykolwiek o Nurku Danie i

Baronie Barrakudzie?

Nordstrum obojętnie pokręcił głową.

- Masz zadatki na kogoś takiego - rzucił Encardi.

Transkontynentalny skok z San Francisco do Johor Baham był wyczerpujący.

Peterowi Nimecowi i Noriko Cousins wydawało się, że podróż nie ma końca. Późną nocą

przesiedli się w Kuala Lumpur z wygodnego boeinga 747 do rozklekotanego turbośmigłowca,

po czym - kontynuując wyprawę do Johor Baharu - musieli jeszcze jechać czterdzieści pięć

minut samochodem, który Nimec wynajął na lotnisku. Przemierzali teraz ciemne, wyboiste i

słabo oznaczone na mapach drogi.

Choć Nimec był dotąd tylko raz w naziemnej stacji łączności satelitarnej w Johor i

choć przed wylotem ze Stanów przyszło mu do głowy, że byłoby dobrze, gdyby na lotnisku

powitał ich ktoś z miejscowego oddziału Miecza, w końcu postanowił, że sam poprowadzi

samochód do miejsca przeznaczenia. Przypuszczał, że z jednej strony zadecydowała o tym

jego naturalna skłonność do pozostawania w ukryciu - cecha, która skłaniała go do skrywania

swojej tożsamości dopóty, dopóki nie dowie się, dokąd doprowadziło Maxa Blackburna jego

śledztwo i co mogło w nim pójść nie tak. Z drugiej jednak strony Nimec lubił tę część swej

pracy, która wymagała skrytych działań, i chociaż nie przyznawał się do tego nikomu -

włączając w to, do pewnego stopnia, nawet siebie - prawda była taka, że możliwość oder-

wania się na jakiś czas od zwykłych zajęć sprawiła, iż ta właśnie jego cecha, z konieczności

długo tłumiona, znów wypłynęła na wierzch.

Dochodziła piąta nad ranem, kiedy Nimec ujrzał wreszcie symbol UpLink na znaku

informującym o złej nawierzchni drogi i spojrzawszy w prawo, poza linię drzew, dostrzegł

background image

niedaleko betonowe i aluminiowe bryły konstrukcji naziemnej stacji łączności satelitarnej.

Skręcił w stronę bramy wjazdowej i zatrzymał się jakieś dwadzieścia stóp od budki

strażnika. Na betonowej wysepce po lewej stronie samochodu znajdował się przypominający

bankomat czytnik biometryczny -jedno z ostatnich ulepszeń Maxa w zakresie bezpieczeństwa.

Podczas gdy w większości obiektów UpLink na różnych poziomach dostępu używano albo

skanerów tęczówek albo czytników odcisków palców, Blackburn postanowił jeszcze bardziej

wzmocnić system i ograniczyć możliwości wkroczenia do obiektów niepowołanych osób.

Wykorzystał do tego skanery identyfikujące kilka cech osobistych każdego człowieka, który

przekraczał granicę strefy dostępu.

Nimec opuścił szybę i przyłożył kciuk do paska termicznego, czekając jednocześnie,

aż skaner wykona cyfrową fotografię jego oczu - dwie kamery dopasowywały je teraz do

wzoru twarzy, trzecia natomiast zrobiła zdjęcie migawkowe tęczówek. Wszystkie trzy obrazy

były natychmiast sprawdzane pod kątem różnych cech charakterystycznych i porównywane z

wzorcem wprowadzonym wcześniej do głównej bazy danych systemu bezpieczeństwa

UpLink.

Minęło zaledwie kilka sekund od chwili, gdy Nimec zatrzymał się przy skanerze, a

nad bramą wjazdową zielone światło zastąpiło już czerwone. Przetworzony komputerowo

żeński głos dobiegający z głośnika umieszczonego w czytniku biometrycznym powiedział po

angielsku:

- Identyfikacja zakończona. Peter Nimec. Proszę jechać. Nimec minął bramę i

skinąwszy głową strażnikowi w budce, wjechał na teren kompleksu.

- Chyba inaczej wyobrażałam sobie to miejsce - odezwała się z tylnego siedzenia

Noriko. Spoglądała uważnie przez okno na rysujące się w świetle brzasku budynki. - Jest

takie... boja wiem... bezbarwne.

Nimec wzruszył ramionami, nie spuszczając rąk z kierownicy.

- Utylitarne, tak bym to określił - powiedział. - Nie zdawałem sobie sprawy, że do tej

pory nie byłaś w żadnej z naszych stacji naziemnych. Wszystkie są niemal identyczne. Nie

trzeba jednak dużo czasu, żeby przywyknąć do panującej w nich atmosfery.

- Mam nadzieję - powiedziała, po czym opadła na oparcie i ziewnęła.

Nimec spojrzał we wsteczne lusterko.

- Zmęczyła cię nasza podróż na wschód? - zapytał.

- Zmęczyła i zaciekawiła.

- To niezbyt dobra mieszanka, jeśli zamierzasz się teraz przespać. - Podniósł z

siedzenia pasażera złożoną gazetę i wyciągnął ją ku Nori. - Na lotnisku w Kuala Lumpur

background image

wziąłem "Straits Timesa". Trzymaj, może dzięki niemu się zrelaksujesz.

- Nie przypominam sobie, żebym widziała, jak go czytasz.

- Bo jeszcze nie czytałem. I wątpię, czy utrzymam oczy otwarte wystarczająco długo,

żeby to zrobić.

Noriko wzięła od niego czasopismo, położyła je obok siebie i znów szeroko ziewnęła.

- Dziękuję. Przy śniadaniu zreferuję ci najświeższe lokalne wiadomości - powiedziała.

Nimec pokiwał głową.

- Nie zapomnij też o moim horoskopie - powiedział takim tonem, że nie mogła się

zorientować, czy mówi poważnie.

Sian Po po powrocie z nocnej zmiany na posterunku późno położył się do łóżka, ale

gdy zamknął już oczy i zaczai śnić, znalazł się w sali gier zarządzanej przez Grubego B. Były

tam kobiety i błyskające kolorowe światła, a on, Sian Po, jakimś cudem wygrał

astronomiczną sumę pieniędzy. Stosy banknotów otaczały go ze wszystkich stron.

Pukanie do drzwi obudziło go akurat w chwili, kiedy - we śnie - zaczynał tańczyć ze

wspaniałą blondynką, która powiedziała mu, że przebyła daleką drogę z Danii specjalnie po

to, żeby dotrzymać mu towarzystwa.

Sian Po otworzył oczy. Resztki snu uleciały, gdy rozejrzał się po swoim niewielkim

mieszkaniu, do którego zasłony nie wpuszczały światła dziennego. Gdzie zniknęła jego

seksowna tancerka? Zmarszczył brwi, uświadomiwszy sobie, że nigdy nie istniała, po czym

spojrzał na budzik. Była piąta rano. Słyszał coś, czy tylko mu się zdawało?

Ponownie rozległo się pukanie do drzwi.

Wciąż jeszcze trochę zdezorientowany, zwlókł się z łóżka i podszedł do drzwi w

pidżamie.

- Kto tam? - zapytał chrapliwym głosem, przecierając oczy.

- Coś dla pana od Gaffoora - dotarł z korytarza przytłumiony męski głos.

Senność opuściła Sian Po w tej samej chwili, w której usłyszał nazwisko swojego

człowieka w CID. Szybko przekręcił klucz w zamku i otworzył drzwi.

Stojący w progu mężczyzna miał około trzydziestki. Ubrany był w cywilne rzeczy:

jasną koszulę z wełny i sportową kurtkę. Jeszcze jeden detektyw, pomyślał komendant.

- Pracujesz w zespole Gaffoora? - zapytał.

Mężczyzna wzruszył ramionami, wydobył z wewnętrznej kieszeni kurtki białą kopertę

i wyciągnął ją ku Sian Po.

- Niech pan to weźmie, ke yi bu ke yi - powiedział.

background image

Policjant odebrał przesyłkę.

Mężczyzna stał tam jeszcze przez chwilę, patrząc na gospodarza pustym wzrokiem.

- Powiem Gaffoorowi, że odebrał pan jego wiadomość - oznajmił, po czym obrócił się

i zszedł do holu.

Zatrzasnąwszy za nim drzwi, Sian Po niecierpliwie rozerwał kopertę. W środku była

złożona na pół kartka papieru. Rozprostował ją i przeczytał krótką wiadomość zapisaną w

poprzek arkusika.

Na jego ściśniętych rysach odmalowało się podniecenie.

Niewiarygodne, pomyślał. Po prostu niewiarygodne.

Nie zważając na wczesną porę, Sian Po podbiegł do nocnego stolika, w swoim

notatniku odnalazł numer Grubego B i zatelefonował do niego.

Pomyślał, że sen, który miał jeszcze przed chwilą, był proroczy. Wygrał właśnie

fortunę.

background image

22

WASZYNGTON l JAPONIA

27/28 WRZEŚNIA 2000

Prezydent przechadzał się po korytarzu przed Gabinetem Wschodnim Białego Domu.

Ze środka docierały do niego odgłosy chaotycznych rozmów dziennikarzy, prominentnych

członków Kongresu i innych oficjalnych gości zaproszonych na ceremonię podpisania Karty

Morrisona-Fiore'a. Prezydent był zdenerwowany i zarazem zniecierpliwiony: chciał jak

najszybciej przyłożyć pióro do papieru.

Był zdenerwowany, ponieważ chciał podpisać tę kartę w zaciszu swojego gabinetu,

siedząc przy solidnym biurku. Chciał ją podpisać spokojnie o północy, kiedy słońce już

zajdzie, a za oknem zabłysną światła miasta otaczającego Kapitol, i kiedy wszyscy ludzie

będą już w swoich albo cudzych łóżkach, albo nawet między łóżkami, zapinając guziki,

rozpinając guziki, szamocząc się czy robiąc cokolwiek, na co tylko mieliby ochotę.

Niecierpliwiło go natomiast, że musi zmienić podpisanie dokumentu w wielkie

przedstawienie: złożyć ten cholerny podpis w blasku skupionych na nim reflektorów,

obserwowany przez stojące w odległości zaledwie dziewięciu stóp obiektywy kamer stacji

C-SPAN. A chciał mieć już to z głowy i zwrócić uwagę opinii publicznej na coś, co jego

zdaniem ma o wiele większe znaczenie - na SEAPAC, dziecko, które pieścił i kształtował od

samego początku, które na jego oczach i pod jego ścisłą kuratelą nabrało właściwych

wymiarów i treści. Był to traktat, który prezydent Ballard uważał za najważniejsze

osiągnięcie polityczne swojej kadencji. Wierzył, że ten właśnie dokument stanie się podstawą

nowej współpracy strategicznej i logistycznej w całym rejonie Pacyfiku. Był pewny, że

umocni on związki Ameryki z jej azjatyckimi partnerami i zabezpieczy interesy w regionie.

Czym wobec tego paktu była Karta Morrisona-Fiore'a, jeśli nie tylko rodzącym spory aktem

prawnym ułatwiającym wprowadzanie ograniczeń handlowych, które i tak obchodzono,

wykorzystując niezliczone furtki prawne.

Z każdą chwilą coraz bardziej zniecierpliwiony, nie mogąc się doczekać momentu, w

którym usiądzie za biurkiem i podpisze kartę, prezydent zajrzał do sali. Główny organizator

ceremonii, sekretarz prasowy Brian Terskoff, stał na prawo od drzwi i gawędził w najlepsze z

jakąś młodą kobietą. Ballard rozpoznał w niej ważną figurę działu wiadomości jednej z więk-

szych sieci telewizyjnych. Sieci, w której Terskoff mógłby być bardzo mile widziany po tym,

jak on, prezydent, kopnie go wreszcie w tyłek, na co ten uparty sukinsyn już dawno sobie

background image

zasłużył.

A właściwie, czy znajdzie się lepsza chwila, żeby go wyrzucić? - pomyślał nagle

Ballard.

Pochwycił spojrzenie Terskoffa i przywołał go, kiwając palcem wskazującym.

Odczekał chwilę, aż sekretarz przepchnie się do niego przez tłum zaproszonych gości i

wyjdzie na korytarz.

- Tak, panie prezydencie? - zapytał Terskoff, zatrzymawszy się tuż przed nim.

- Dlaczego wszystko się opóźnia?

- Jedna czy dwie grube ryby nie mają jeszcze łączności satelitarnej. Ale za pięć minut

będziemy gotowi.

Prezydent zmierzył go wzrokiem.

- Za pięć minut - powtórzył jak echo. Terskoff skinął głową.

- Może nawet prędzej.

Ballard nie spuszczał z niego wzroku.

- Mówisz jak kierownik planu jakiegoś talk show. Terskoff wyraźnie się zmieszał.

- W gruncie rzeczy taka jest dziś moja rola - odparł. Prezydent pochylił się ku niemu.

- Brian, gdybym mógł to zrobić na swój sposób, wyglądałoby to jak rutynowe

podpisanie dokumentu, coś, co robi się w nocy w zaciszu gabinetu i co przechodzi nie

zauważone. Tymczasem dzięki tobie mamy tutaj cały spektakl.

- Tak, panie prezydencie, sądzę, że tak właśnie jest - powiedział Terskoff z dumą i

zerknął do pokoju. - To spektakl państwowy. Moim zdaniem, w taki właśnie sposób należy

informować naród o tej rangi wydarzeniach.

- Twoim zdaniem.

- Tak, panie prezydencie. Takie jest właśnie moje zdanie. Ballard zmarszczył brwi i na

moment przygryzł od wewnątrz policzek.

- Wiesz, mój drogi - odezwał się - ten sposób można wykorzystać do promocji innych

moich działań. Szczególnie jednego z nich, na którym nikt nie skupia takiej uwagi, jakiej bym

oczekiwał.

Terskoff podrapał się za uchem. W jednej chwili stracił całą pewność siebie.

- Ma pan na myśli SEAPAC - powiedział.

- Tak - odparł prezydent i wbił palec wskazujący w pierś Terskoffa. - Zgadłeś. I

uważam, Brian, że wciąż nie jest za późno, by zmienić tę sytuację. Na przykład odlatując

jutro do Singapuru, mógłbym wsiadać na pokład Air Force One w asyście cheerleaderek.

Albo jeszcze lepiej: w towarzystwie modelek “Playboya” przebranych za cheerleaderki.

background image

Mogłyby wykrzykiwać nazwę traktatu, wymachując przy tym swoimi pomponami? Wiesz:

“Daj mi «S», daj mi «E»” i tak dalej. Mogłyby też mieć napisane SEAPAC na górnych

częściach kostiumów, najlepiej bikini. Jedna modelka - jedna literka. Czy to nie byłby dobry

spektakl państwowy, jak to określiłeś?

Terskoff skrzywił się.

- Panie prezydencie, wiem, że pańskim zdaniem z powodu Karty Morrisona-Fiore'a

nie poświęcamy traktatowi dość uwagi. Proszę jednak zrozumieć, że prasa żywi się przede

wszystkim sensacją. Najlepsze, co można zrobić, to dawać jej to, czego pragnie, więc

zdecydowałem się karmić dziennikarzy jak największymi jej porcjami...

- Słyszałem tę śpiewkę już setki razy, a to o wiele za dużo. Pozwól, że coś ci powiem,

Brian. Spieprzyłeś sprawę. Ty i ta banda bezmózgowców, których nazywasz swoim sztabem.

W rezultacie inicjatywa, której poświęciłem mnóstwo wysiłku, praktycznie dzieło mojego

życia, zeszła na boczny tor i nikt nie zwraca na nią uwagi.

- Panie prezydencie...

Ballard uniósł rękę jak policjant kierujący ruchem.

- Jeszcze nie skończyłem - rzucił. - Szyfrowanie to nie moja działka. I nigdy nie była.

Nigdy nie zamierzałem bić się o to z Rogerem Gordianem, w każdym razie nie publicznie, a

w tej chwili to się akurat dzieje. On właśnie przemierza miasto z wielkimi rękawicami

bokserskimi na rękach. A to mnie bynajmniej nie uszczęśliwia.

Na chwilę zapadła cisza.

- Panie prezydencie, jeżeli uważa pan, że mogę w tej chwili coś zrobić...

- Istotnie, jest coś takiego - odparł Ballard. - Na początek powiedz tym ludziom z

telewizji, że za trzydzieści sekund wkroczę do sali, czy będą na to przygotowani, czy też nie.

Potem zabierz na lunch tę śliczną, wysoko postawioną panienkę z telewizji, z którą przed

chwilą rozmawiałeś - myślę, że Fourth Estate byłaby odpowiednią restauracją - i zapytaj, czy

znajdzie dla ciebie posadę w swojej sieci. Wiesz dlaczego? Dlatego, że kiedy w przyszłym

tygodniu wrócę z Azji, chcę znaleźć na biurku twoją rezygnację.

Terskoff zbladł.

- Panie prezydencie...

Ballard wskazał na swój zegarek.

- Dwadzieścia sekund - powiedział.

Sekretarzowi prasowemu zaczęły drżeć wargi. Wahał się jeszcze dwie lub trzy

sekundy, po czym obrócił się na pięcie i wbiegł do Gabinetu Wschodniego.

Dokładnie osiemnaście sekund później prezydent usłyszał swoje nazwisko i wszedł do

background image

środka.

Salę Murrowa w National Press Center wypełnili po brzegi dziennikarze. Niczym

wielki, samoreplikujący się organizm, waszyngtoński korpus prasowy podzielił siły między

dwa fronty batalii, która wkrótce miała osiągnąć apogeum, gdy podczas konferencji

prasowych prezydent i Roger Gordian zaczną rzucać na siebie gromy w poprzek Pennsylvania

Avenue. Dziennikarze pragnęli wielkich nagłówków, dramatycznych słów, transmisji na

żywo z sensacyjnych wydarzeń. Pragnęli całego legionu adwokatów i byłych polityków,

którzy narodzili się powtórnie jako komentatorzy telewizyjni, a między kolejnymi okresami

czystek - regularnie się kłócili. Dziennikarze spodziewali się, że w powietrzu będą latały

bomby, i te oczekiwania trochę niepokoiły Rogera Gordiana - prawdopodobnie dlatego, że

zdawał sobie sprawę, iż sensacja nie osiągnie poziomu, na jakim zawieszono poprzeczkę.

Poza tym nie zamierzał wygłaszać gromkich oracji, które podburzałyby kogokolwiek przeciw

komukolwiek.

W końcu, uznał, nie ma dla niego znaczenia, czy dziennikarze będą rozczarowani. Nie

byłby też załamany, gdyby się nie pokazali, pozwalając jego wzmocnionemu elektronicznie

głosowi płynąć w salę wypełnioną po brzegi pustymi fotelami. Przybył tu, by przedstawić

swoje stanowisko i - zwycięży czy przegra - było to najlepsze, co mógł zrobić.

Wspiął się na podium i milczał przez długą chwilę. Chuck Kirby, Megan Breen, Vince

Scull i Alex Nordstrum siedzieli za nim po prawej, natomiast Dan Parker, Richard Sobel i

dyrektor FBI, Robert Lang - po lewej.

- Panie i panowie dziennikarze, dziękuję za przybycie - powiedział w końcu. - Właśnie

w tej chwili, w miejscu oddalonym stąd zaledwie o kilka przecznic, podpisywana jest Karta

Morrisona-Fiore'a, akt znoszący wszelkie ograniczenia dotyczące transferów i handlu

technikami szyfrowania. Nie wiem, jakie jest państwa zdanie na ten temat, jednak przez

ostatnie kilka miesięcy próbowałem jasno przedstawić swoje. Mój sprzeciw wobec zniesienia

ścisłej kontroli państwa nad handlem komputerami i oprogramowaniem wykorzystywanym w

kryptografii pozostaje stanowczy i niezachwiany. Mimo to wydaje mi się, że poglądy te wciąż

budzą jakieś wątpliwości. Przede wszystkim dlatego właśnie zwracam się dziś do państwa. -

Gordian urwał i poprawił mikrofon. - Nie wiem wiele na temat techniki i jej znaczenia jako

siły łączącej i jednoczącej świat - kontynuował. - Wierzę jednak, że wiedza to wolność, a

informacja to podstawa i kamień węgielny wiedzy. Moja sieć łączności miała w zamierzeniu

przełamać wszelkie bariery, które wciąż utrzymują ludzi w mrokach zacofania i tyranii.

I jestem niezmiernie dumny z sukcesów, które już osiągnąłem na tym polu. Spójrzmy jednak

prawdzie w oczy: Ameryka ma wrogów. Popełnimy błąd, jeśli pomylimy globalizację

background image

zaawansowanej techniki z rezygnacją z praw i imperatywów, które przysługują nam jako

suwerennemu narodowi. A obawiam się, że Karta Morrisona-Fiore'a jest właśnie, niestety,

milowym krokiem na drodze ku temu. Z drugiej strony, moi krytycy dowodzą, że próbuję

tylko na próżno wcisnąć z powrotem dżinna do lampy, dążąc do utrzymania kontroli nad

technikami szyfrowania tak jak nad każdym innym potężnym narzędziem. Dowodzą, że skoro

oprogramowanie wykorzystywane w kryptografii można względnie łatwo przemycać poprzez

niewidzialne granice cyberprzestrzeni, powinniśmy raczej udawać, że granice te w ogóle nie

istnieją, niż lepiej je wytyczać. Mówią, że skoro w odniesieniu do tego problemu mamy

świadomość nieadekwatności i wewnętrznej sprzeczności obowiązującego prawa i że skoro

rzeczywiste i poważne przeszkody nie pozwalają zastosować wobec technik szyfrowania

pojęcia granic terytorialnych, powinniśmy raczej z nich zrezygnować, niż wytrwale

wprowadzać tu większą harmonię. Przyznaję, że ten sposób myślenia wprawia mnie w

zakłopotanie. Czyżbyśmy mieli rezygnować z prób opanowania elektronicznego piractwa

tylko dlatego, że może to być trudne? Czyżbyśmy mieli odmówić zajęcia się problemem tylko

dlatego, że może nas on zrażać? Jeśli tak to będzie wyglądać, gdzie wytyczymy granicę? Czy

wkrótce zezwolimy na swobodny przepływ broni i narkotyków między państwami? To wcale

nie jest naciągane porównanie. Międzynarodowi przestępcy i praktycy zbrodni wiedzą już, że

znajomość technik szyfrowania da im znaczną przewagę nad stróżami porządku, pozwoli

ukryć przed światem ich działalność. Wiedzą już o tym i uczą się szybko, jak zamieniać tę

wiedzę na pieniądze. Zapewniam was, że kiedy rezygnujemy z przewagi nad światem

przestępczym i przestępcami, nie zezwalamy tylko na dezintegrację istniejących granic.

Robimy coś o wiele gorszego. Ryzykujemy dezintegrację naszej woli jako siły sprawczej

cywilizacji. A to, panie i panowie, przeraża mnie bardziej niż cokolwiek innego...

Nordstrum przebiegł wzrokiem po tłumie dziennikarzy. Pomyślał, że na razie

Gordianowi idzie wspaniale, i chociaż z wiecznie znudzonych min swoich koleżanek i

kolegów z trudem mógł cokolwiek wyczytać, zauważył, że kilkoro kiwa głowami, a reszta

sprawia wrażenie, że przynajmniej uważnie słucha... A to było tego dnia najważniejsze.

Gordian potrzebował nie tyle ich potakiwania, ile zainteresowania. W tłumaczeniu na język

prasy oznaczało to, że ich znudzenie równałoby się umieszczeniu materiału na ostatnich

stronach gazet.

Nordstrum był rozczarowany jedynie tym, że zapomniał przekazać Gordianowi słowa

Craiga Westona. “To kwestia klucza, a nie zamka”, powiedział kontradmirał, odnosząc się

bez wątpienia do zastrzeżonych kodów, którymi posługiwano się przy wchodzeniu do

systemów czy raczej - rezygnując z technicznego żargonu - poznawania zaszyfrowanych

background image

danych. Problem ich bezpiecznego przechowywania był tym aspektem zagadnienia, który

Gordian mógł zaakcentować trochę mocniej, i Nordstrum pragnął mu to zasugerować. Gdy

jednak spotkał się w hotelu z prezesem UpLink oraz jego towarzyszami i usłyszał o

katastrofie, do której o mało nie doszło podczas lądowania, zupełnie o tym zapomniał.

No cóż, może zdoła mu o tym przypomnieć, nim rozpocznie się seria pytań i

odpowiedzi, która zwyczajowo powinna nastąpić po wystąpieniu. W gruncie rzeczy byłby to

najlepszy moment, gdyż Gordian z pewnością zechce odetchnąć po nieuniknionym

bombardowaniu pytaniami na temat prób przejęcia holdingu przez Monolith Technologies i

po zaskakującym oświadczeniu, jakie wygłosi w związku z tym.

Mając w perspektywie piekło, które przejdzie w siłowni, jeśli nie spełni przyrzeczenia

danego admirałowi, Nordstrum ponownie skupił całą uwagę na konferencji prasowej.

Usadowiony wygodnie w wagoniku jednoszynowej kolejki, która sunęła spokojnie

przez urządzone tematycznie parki, stworzone przez człowieka plaże i inne atrakcje

turystyczne wyspy Sentosa, Omori cały czas przykładał do oczu lornetkę i obserwował

uważnie łodzie patrolowe marynarki manewrujące wzdłuż wybrzeża Singapuru.

Ich obecność stała się wyraźnie zauważalna dopiero w ciągu ostatnich kilku dni, gdy

na wodach terytorialnych pojawiły się całe ich flotylle, zapowiadając z wyprzedzeniem

przybycie Seawolfa. W samym mieście pojawiło się o wiele więcej patroli, niż Omori

kiedykolwiek widział: przechodząc trasą od stacji kolejowej do terminalu promowego, musiał

niejednokrotnie omijać policyjne zapory, które ustawiano z powodu przejazdów ważnych

dygnitarzy. Premier Malezji był już w mieście. Przybył dzień wcześniej niż jego partnerzy z

Indonezji i Ameryki, żeby spotkać się z gubernatorem Pulau Ubin, z którym łączyły go

osobiste związki.

Misja, która przywiodła tu Omoriego z Tokio, również opierała się na ścisłych

związkach... z syndykatem Inagawa-kai, w którym był wysokiego szczebla kuromaku, czyli

człowiekiem odpowiedzialnym za regionalne interesy i wpływy organizacji. Opierała się też

na jego związkach z Nga Canberą i z politykami, których sprzeciw wobec SEAPAC pozwolił

zawiązać szerokie przymierze oparte na wspólnocie krajowych i międzynarodowych

interesów. I syndykat, i Nga, i politycy pragnęli nie dopuścić do podpisania traktatu, który

oznaczał dla nich poniżenie i straty.

Omori poczuł, że ktoś trąca go w prawe ramię. Opuścił okulary i spojrzał na chłopca,

który zajmował sąsiednie miejsce. Mały wiercił się niecierpliwie i co chwila pytał mamę,

kiedy wreszcie dotrą do centrum rozrywki. Omori zmarszczył brwi i klepnął chłopca w ramię,

background image

by zwrócić na siebie jego uwagę.

- Bądź cierpliwy i nie denerwuj mamy. Zrobiła ci wspaniały prezent, zabierając tutaj,

a biegu kolejki nie może przyśpieszyć - powiedział.

Chłopak w mgnieniu oka się uspokoił. Popatrzył na Omoriego rozszerzonymi ze

strachu oczami w sposób, w jaki spoglądają dzieci skarcone niespodziewanie przez obcych, a

potem zerknął na matkę.

Omori również popatrzył na nią i uśmiechnął się współczująco. Dziecko było

inteligentne i nad wiek rozwinięte, zupełnie jak jego własny syn w tym samym okresie.

Omori modlił się, by mógł przeżyć i znowu zobaczyć żonę i rodzinę. Dzieci były jego

największą radością.

Znów popatrzył przez okno, podniósł lornetkę do oczu i zaczął się przyglądać portowi.

Liczba łodzi patrolowych nie miała dla niego znaczenia. Niech sprowadzą tutaj całą marynar-

kę, jeśli tylko chcą. Mała grupa odpowiednio wyposażonych i realizujących starannie ułożony

plan komandosów potrafi przeniknąć nawet naj szczelniej szą linię obrony.

Dzisiaj wieczorem, kiedy zakończy już rekonesans i trochę się odświeży, spotka się z

ludźmi z grupy uderzeniowej i po raz ostatni przyjrzą się podjętym przygotowaniom. Później

nie pozostanie im już nic innego do roboty, jak tylko czekać na rozkaz do ataku i sprawdzać

zawartość skrzynki poczty elektronicznej w oczekiwaniu na decydujący plik, który ma prze-

słać Nga.

Uznał, że przez chwilę może się odprężyć i nacieszyć przejażdżką. Miał nadzieję, że

światowi przywódcy zgromadzeni na pokładzie Seawolfa również są zadowoleni ze swojego

rejsu.

- Kończąc, chciałbym wrócić na moment do przykładu uwolnionego dżinna. Czy

uważacie, że chciałbym zamknąć go z powrotem w magicznej lampie, która sama się

pieczętuje i usuwa sprzed ludzkich oczu, usuwa z ich świadomości? Całe moje życie

dowodzi, że nigdy nie postępuję w podobny sposób. Interpretuję ową historię w ten sposób,

że to nie potęga dżinna, dzięki której może czynić cudowne rzeczy, przysporzyła tyle bólu i

kłopotów Aladnowi. Moim zdaniem, przyczyny należałoby szukać w niedoskonałości samego

Aladyna, który nie potrafił pojąć, jak należy wykorzystywać dar tej istoty, nie potrafił

zrozumieć nadzwyczajnej ostrożności i powściągliwości, z jaką należy się nim posługiwać.

Samej potęgi, samej mocy, nigdy nie należy się bać. Wszystko zależy od rąk, w jakie ona

wpadnie. Determinacja i inteligencja potrafią sprawiać, że wszystko jest możliwe. W czasach,

gdy rozwój technologiczny daje nam nowe możliwości, gdy w pewnym sensie nauka

background image

umożliwia nam tworzenie magicznych rzeczy, nasza wieczna odpowiedzialność polega na

tym, byśmy wykorzystywali jej twory do budowania, a nie do niszczenia, do wyzwalania, a

nie do ograniczania, do celów korzystnych dla człowieka, a nie pogrążających nasz gatunek w

zamęcie. To odpowiedzialność, która w gruncie rzeczy nie zmieniła się od czasu, gdy

ludzkość wynalazła ogień i koło, chociaż w miarę, jak nasze narzędzia stają się coraz bardziej

skomplikowane, coraz bardziej skomplikowane stają się też nasze wybory. Pomyłki na tej

drodze są nieuniknione, a jednak mam nadzieję i wierzę, że błędy zawsze będą dla nas

źródłem nauki i że jako gatunek będziemy na tyle mądrzy, by z każdego z nich wyciągnąć

właściwe wnioski. Jeśli zawsze tak będzie... uwierzcie mi, przeciągniemy dżinna na naszą

stronę. Już teraz jest w najlepszych rękach.

Gordian odsunął notatki i wypił łyk wody ze szklanki stojącej na mównicy. Nie

najgorzej, pomyślał. Nie martwiło go, że oklaski, które rozbrzmiały na sali, są jedynie

grzecznościowe. Nawet jakby wymuszone. Najważniejsze było w tej chwili, że jego zdaniem

przekonująco wyłożył swoje poglądy i że była całkiem spora szansa, iż jego słowa dotrą do

dziennikarzy, a za ich pośrednictwem - do milionów ludzi.

Odetchnął głęboko, raz jeszcze napił się wody i znów pochylił się do mikrofonu.

- Teraz z przyjemnością odpowiem na państwa pytania - powiedział.

W tej chwili trzy czwarte zgromadzonych dziennikarzy uniosło się z krzeseł i na sali

zapanował zgiełk.

Gordian wskazał na młodego dziennikarza w pierwszym rzędzie, który prowadził

słynną stronę w Internecie.

- Panie Gordian, poinformowano nas, że wygłosi pan ważne oświadczenie dotyczące

zmagań z Monolith Technologies. Chociaż nie usłyszałem w pańskiej wypowiedzi niczego na

ten temat, zastanawiam się, czy nie zechciałby pan mimo wszystko powiedzieć kilku słów na

temat swojej przyszłości jako szefa UpLink International - rzucił.

Gordian popatrzył na niego z zaskoczeniem.

Cholera, o mało nie zapomniałem o tym w całym tym rozgardiaszu, pomyślał.

- Ach, tak. Skoro mi pan o tym przypomniał, zajmę stanowisko i w tej sprawie -

odpowiedział.

W Gabinecie Wschodnim rozległ się głośny, entuzjastyczny aplauz, gdy prezydent w

pośpiechu i niedbale złożył swój podpis na ostatniej stronie Karty Morrisona-Fiore'a - w tej

chwili już nie deklaracji, ale obowiązującego dokumentu prawnego. Gratulowano mu ze

wszystkich stron. Prominentni członkowie Senatu klaskali z całych sil. Speaker Izby

Reprezentantów i jego rywal z partii mającej mniejszość w Izbie padli sobie triumfalnie w

background image

ramiona. Wiceprezydent pozował do niezliczonych zdjęć, pławiąc się w światłach kamer i

mając nadzieję, że dobra prasa pomoże mu, kiedy za jakieś dwa lata partia będzie wystawiała

kolejnego kandydata do wyborów prezydenckich.

Zdegustowany prezydent Ballard pomyślał, że bardzo chce mu się spać.

Następnego dnia rano czekał go długi lot do Singapuru, a potem historyczny rejs

atomowym okrętem podwodnym, którego w tej chwili - jak się wydawało - żaden

mieszkaniec tej planety nie zauważał.

- ...a pan Sobel wykupi firmy UpLink, które produkują sprzęt elektroniczny, w tym

Stronghold Security Systems, naszą filię wytwarzającą komputery i oprogramowanie na po-

trzeby kryptografii. Znam Richarda i współpracuję z nim od przeszło dziesięciu lat, mam więc

do niego pełne zaufanie i wyrażam przekonanie, że odniesie znaczące sukcesy w branży, tak

zresztą, jak to było do tej pory.

Gordian wskazał kolejną wyciągniętą rękę.

- Proszę bardzo, może teraz młoda dama z “Wall Street Journal” - powiedział. - Zdaje

się, że to pani Sheffield, prawda?

Kobieta skinęła głową i wstała.

- Z całym szacunkiem, proszę pana, ale nie widzę tu miejsca na sukcesy, jeśli pan

Sobel będzie kontynuował pańską restrykcyjną politykę wobec eksportu technik szyfrowania.

Wielu analityków nie zgadza się z pańskim twierdzeniem, że firmy produkujące sprzęt i

oprogramowanie kryptograficzne mogą się skupić przede wszystkim na rynku wewnętrznym i

osiągać zyski. Więc może po dokonaniu transakcji ten kurs ulegnie złagodzeniu?

Niespodziewanie wstał Richard Sobel i przyszedł w sukurs Gordianowi:

- Za zgodą naszego gospodarza sam chciałbym odpowiedzieć na to pytanie. Mogę

jednoznacznie stwierdzić, że jeśli chodzi o zagadnienia technik szyfrowania, w pełni

popieram Rogera Gordiana i będę postępował w myśl jego wytycznych. Sukces zawsze

zależy od tego, w jaki sposób podchodzi się do rynku, a moja firma elektroniczna jest żywym

dowodem na to, że analitycy, o których pani wspomniała, są w błędzie. Przez ostatnie pięć lat

zyski netto przedsiębiorstwa systematycznie wzrastały. Zgodnie z naszymi intencjami wzrost

ów był powolny, lecz kształtował się na tym samym poziomie. W tym czasie, projektując

systemy elektroniczne dla mnóstwa firm i wykorzystując przy tym wiele kryptograficznych

rozwiązań Rogera Gordiana, zapewniliśmy sobie zaufanie klientów i zapracowaliśmy na

dobrą opinię. Jako kompania specjalizująca się dostarczaniu usług i doradztwie jesteśmy

przekonani, że najlepsze systemy szyfrujące Rogera Gordiana pozwolą nam zdobyć nowych

background image

odbiorców, a tym, którzy już się z nami związali, przyniosą wymierne, praktycznie

nieograniczone korzyści.

Sheffield zapytała jeszcze Sobela o dochody firmy w ostatnim kwartale, po czym

znów przyszła kolej na Gordiana. Nim jednak ten ponownie przejął mikrofon, ujął Richarda

pod łokieć i szepnął mu co ucha, żeby jeszcze nie siadał. Uznał, że w każdej chwili może się

pojawić okazja do ogłoszenia światu największej sensacji wieczoru.

- Jak zareagowali członkowie zarządu holdingu na pańską propozycję jego

podzielenia? - zapytał któryś z dziennikarzy.

- Rozmawiałem z każdym z nich przez telefon i mogę państwu oznajmić, ze mój plan

praktycznie nie napotkał sprzeciwów. Gdy spotkamy się w przyszłym tygodniu, bez problemu

uzyskam zgodę na realizację moich planów - odparł Gordian.

Natychmiast padło kolejne pytanie:

- Poza pańską filią komputerową UpLink ma jeszcze inne oddziały, które specjalizują

się w produkcji leków czy w automatyce. Powiedział pan, ze one również są na sprzedaż.

Tymczasem me wiadomo nam nic o ich nabywcach. Czy w tej sytuacji nie obawia się pan

sprzeciwu udziałowców wobec tej... hmm... wymuszonej separacji? Jak pan sądzi, w jaki

sposób zareagują?

- Bardzo pozytywnie, mam nadzieję - odparł Gordian. - Oddziały te są sprawnie

zarządzane. Zatrudnieni w nich ludzie, uwolnieni od nieustannego nadzoru ze strony

holdingu, będą mogli wprowadzać swe idee w życie z większą swobodą, a co za tym idzie, z

większą energią i pomysłowością. Zresztą pewne rozwiązania finansowe, które

zaproponowałem, powinny bardzo zainteresować udziałowców.

Gordian odpowiedział jeszcze na przynajmniej pół tuzina podobnych, męczących

pytań, które w większości dotyczyły technicznych aspektów podziału UpLink. Jakie

rozwiązania finansowe miał na myśli? Czy zostawi sobie udziały w wydzielanych

jednostkach? Jeżeli tak, to jakie?

Dopiero siódme z rzędu pytanie było tym, na które czekał. Zadał je ktoś z “Business

Week”.

- Panie Gordian, w jaki sposób wprowadzi pan w życie swoje zamiary, jeśli

konsorcjum Spartus, firma, która posiada jedną piątą akcji całego holdingu, odsprzeda swoje

udziały w UpLink? To ogromna część, a jak mi wiadomo, Spartus zamierza je sprzedać

Marcusowi Caine'owi. Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że nie jest to człowiek, z którym

ostatnio byłby pan skłonny utrzymywać najlepsze kontakty.

Richard nie potrafił się powstrzymać.

background image

- Jeden z punktów naszej ogólnej umowy mówi, że UpLink złoży taką samą część

udziałów w moje ręce - powiedział gwałtownie. - Jeśli Marcus Caine zamierza zasiąść za

stołem, do którego go nie zaproszono, będzie musiał zająć miejsce naprzeciw Rogera

Gordiana, a odtąd również naprzeciw mnie. Dowie się natychmiast, że nie może forsować

wszystkich swoich pomysłów. Powiem coś państwu: jeśli prezes Monolith Technologies

zechce zawładnąć choćby najmniejszym fragmentem mojej porcji, będzie musiał się bacznie

przyglądać, co robię z widelcem.

Na sali zapadła pełna zdziwienia cisza i dopiero po chwili rozległy się pierwsze

śmiechy. Gdy dziennikarze zrozumieli dowcip Sobela, niemal wszyscy zaczęli się śmiać

głośno, nieprzymuszenie.

Gordian rozejrzał się po sali. Poczuł zakłopotanie, gdy nagle zdał sobie sprawę, że i on

uśmiecha się wesoło.

Nie było to jednak wielkie zakłopotanie.

Odetchnął. Bombowa wieść wreszcie trafiła do odbiorców.

Bez wątpienia wiadomość szybko się rozejdzie.

Siedząc w swoim gabinecie i oglądając wiadomości stacji C-SPAN, Caine odłożył na

biurko croissanta. Na moment przeniósł spojrzenie na sekretarkę. Kiedy podała mu kawę i

słodkie pieczywo, poprosił ją, żeby została i zanotowała treść interesującej go konferencji

prasowej. Siedziała teraz na sofie z laptopem na kolanach i pisała, utkwiwszy wzrok w

ekranie. Pomyślał, że wcale nie musiałaby sprawiać wrażenia aż tak pilnej. Chwilę wcześniej

przykryła dłonią usta, najwyraźniej pragnąć ukryć je przed jego wzrokiem. Czyżby uznała, że

to, co powiedział Sobel, było dowcipne? Caine zapragnął nagle rozerwać jej gardło i ukarać w

ten sposób za samo tylko podejrzenie, które się w nim zrodziło. Z trudem się powstrzymał.

Postanowił jednak, że jeśli tylko przerodzi się ono w pewność, zwolni ją z hukiem. Jej noga

już nigdy tu nie postanie.

Poczuł, jak burzy mu się żołądek. Miał wrażenie, że płonie w nim ogień.

Dranie, pomyślał, jeszcze nie dowierzając temu, co zobaczył i usłyszał. Co za dranie!

A przecież wszyscy powinni być teraz martwi. Powinni zginąć razem z Gordianem podczas

lądowania. Przecież ludzie, których zatrudnił do tej roboty, zapewniali go, że wszyscy zginą.

Ajednak... jednak żadnemu z nich nic się nie stało. Zamiast tego...

Zamiast tego...

Musiał przyznać, że Gordian jest niezwykle pomysłowy. Pozbywając się z UpLink

poszczególnych filii, niemal na pewno zdobędzie kapitał, który pozwoli mu wyjść z długów,

background image

w jakie popadł. Wyłączając z holdingu oddział zajmujący się technikami szyfrowania,

eliminował podstawową przyczynę niezadowolenia udziałowców. Jednocześnie mógł tym

sposobem wywindować akcje UpLink na najwyższy od wielu lat poziom. A zwiększając rolę

Richarda Sobela - robiąc z niego Białego Rycerza i Dziedzica jednocześnie - tworzył

porozumienie, które rzutem na taśmę powinno dać mu absolutną kontrolę nad przed-

siębiorstwem... i to w chwili, kiedy on, Caine, już wyciągał po nie rękę. Chcąc zniweczyć to

porozumienie lub przynajmniej złagodzić jego skutki, Caine - albo jakakolwiek osoba, która

chciałaby zdobyć pakiet kontrolny - musiałby teraz kupić ogromną liczbę nadzwyczaj drogich

akcji.

Niespodziewanie Caine poczuł mdłości. Przez chwilę zastanawiał się, czy

przypadkiem nie jest chory. Nawet myśl o niespodziance, jaką przygotował w stacji będącej

bazą danych Gordiana, nie poprawiła mu humoru. Nga i jego ludzie uzyskają, czego chcą.

Jednak on sam...

Pomyśl o tym, podpowiadał mu jakiś wewnętrzny głos. Miej przynajmniej odwagę, by

o tym pomyśleć.

Nie, nie, nie.

Drżącymi dłońmi uniósł z biurka talerz z croissantem, po czym wyrzucił całą jego

zawartość do kosza na śmieci. Ponownie spojrzał na ekran telewizora. Jego nienawiść była

tak wielka, że po chwili cały aż się zatrząsł.

Nie.

Nie, nigdy, przenigdy nie przyzna się przed sobą, że został

pokonany.

background image

23

AZJA POŁUDNIOWO-WSCHODNIA

29/30 WRZEŚNIA 2000

“Halo, Max? Max, tu Kirsten. Zadzwoń na mój telefon komórkowy, kiedy tylko

będziesz mógł”.

“Max, to znowu Kirsten. Wciąż czekam na wiadomość”.

“Halo, Max? Ta sama wiadomość co poprzednio”.

“Max, gdzie jesteś? Od czterech dni nie dajesz znaku życia i naprawdę się niepokoję.

Moja siostra i jej mąż mówią mi, żebym się skontaktowała z policją, i chyba mają rację.

Jestem bardzo niespokojna. Proszę cię, kiedy tylko odczytasz tę wiadomość, skontaktuj się ze

mną”.

“Max, postanowiłam posłuchać rady Anny i powiadomić władze...”

Nimec wyłączył automatyczną sekretarkę i popatrzył bez słowa na Noriko.

Mimo że w Johor do świtu brakowało jeszcze trochę czasu, a oni byli skrajnie

zmęczeni, znajdowali się już w jednopokojowym mieszkaniu Blackburna w naziemnej stacji

łączności satelitarnej. Postanowili, że jeszcze przed pójściem do łóżek poszukają jego śladów.

Niestety, poza licznymi nagraniami Kirsten Chu na sekretarce nie natrafili w pokoju Maxa na

nic, co mogliby wykorzystać. Ostatnia wiadomość pochodziła sprzed dwóch dni i stanowiła

dowód, że przynajmniej ta kobieta nie zniknęła razem z Blackburnem z powierzchni ziemi.

Wszystkie słowa Kirsten Chu zdawały się potwierdzać przeczucie Nimeca, że jego

podopieczny wpadł w poważne tarapaty, ale i tak zamiast konkretnych odpowiedzi rodziły

raczej nowe pytania.

- Wygląda na to, że Kirsten jest u siostry - powiedziała po chwili Noriko.

- I chyba się tam ukrywa - dodał Nimec. - Zapamiętałaś imię tej kobiety, czy też mam

jeszcze raz przesłuchać taśmę?

- Anna - odparła zapytana. - Ale nie padło jej nazwisko. Kirsten wspomniała coś o

mężu, więc z pewnością będzie inne niż jej panieńskie. A to nie ułatwia nam poszukiwań.

- Mnóstwo zamężnych kobiet pozostaje ostatnio przy nazwisku panieńskim.

Noriko potrząsnęła głową.

- Myślisz jak Amerykanin. Azjatyckie społeczeństwa nie są aż tak liberalne -

powiedziała.

background image

Nimec westchnął.

- Dlaczego, do diabła, prosiła Maxa, żeby zadzwonił na jej telefon komórkowy? Czy

nie byłoby prościej zostawić mu numer telefonu siostry? - zapytał.

Szefowa nowojorskiej sekcji Miecza zastanawiała się przez chwilę.

- Bez wątpienia byłoby to prostsze dla nas. Jednak powinniśmy się zastanowić, w

jakiej sytuacji jest ta kobieta. Spójrz tylko na całą sprawę z punktu widzenia Kirsten.

Blackburn bez wątpienia wplątał ją w coś, w co za żadne skarby świata nie chciałaby uwikłać

swojej rodziny - stwierdziła.

- Jak sądzę, ze względu na niebezpieczeństwo, które by im wówczas groziło.

- Masz rację - przytaknęła. - Im mniej wiedzą, tym lepiej dla nich. Poza tym odnoszę

wrażenie, że Max zdążył zabronić Kirsten nawiązywania jakichkolwiek kontaktów z

władzami...

- A przynajmniej jej się tak zdaje - dodał od siebie Nimec. - Później będziemy się

zastanawiać dlaczego. Mów dalej. Przepraszam, że ci przerwałem.

- Moim zdaniem to właśnie rodzina naciska na nią, żeby skontaktowała się z policją.

Kirsten nie wie, co powinna zrobić. Może to właśnie jej siostra z mężem mają złe przeczucia

co do losu Blackburna. Jeśli na trzeźwo spojrzeć na to wszystko, to mają ku temu podstawy.

Tymczasem Kirsten nie chce, żeby Max zadzwonił pod ich numer domowy. Może obawia się

jakichś trudnych pytań ze strony siostry? W takim wypadku przyczyna zniknięcia Maxa może

mieć związek tylko z ich stosunkami.

- Ta sprawa jednak śmierdzi. Nie wierzę, że chodzi

nie o romans - powiedział Nimec. - Joyce ma numery telefonu

Kirsten do pracy i do domu, nie ma jednak komórkowego.

- Jakiś adres?

- Tylko jej biura w Monolith.

- A co z notatkami Maxa na temat jego śledztwa? Tymi, o których powiedział Joyce?

- Do chwili, kiedy wczoraj do niej zadzwoniłem i powiedziałem, że przylecę do Johor,

nie wiedziałem nawet, że coś takiego istnieje. Są w jego komputerze, zakodowane, i minie

trochę czasu, nim ktoś zdoła je odczytać.

Noriko w zamyśleniu pokiwała głową.

- Rozumiem, że i my wolelibyśmy unikać wszelkich kontaktów z policją -

powiedziała.

- Owszem. Przynajmniej przez jakiś czas. Niestety, nie wiemy, czy Kirsten się z nią

skontaktowała. A jeśli nawet, nie musiała im przecież powiedzieć, gdzie się znajduje.

background image

- Bez odpowiedzi pozostaje też pytanie, z którą policją nawiązała kontakt, jeżeli w

ogóle to zrobiła. Jej siostra może przecież mieszkać po dowolnej stronie cieśniny. Albo po

prostu gdziekolwiek.

- Masz rację, lecz wiemy z całą pewnością, że przynajmniej Kirsten mieszka w

Singapurze. Jeśli będziemy mieli szczęście, znajdziemy jej nazwisko w książce telefonicznej.

A potem, po nitce do kłębka, dotrzemy do jej siostry.

- Może tak, a może nie. Większość młodych, samotnych kobiet nie umieszcza swoich

numerów w książkach telefonicznych. To standardowy środek bezpieczeństwa przeciw

namolnym facetom.

- Teraz ty myślisz jak typowa Amerykanka... I to Amerykanka z Nowego Jorku -

stwierdził Nimec, uśmiechając się nieznacznie. - Singapur nie jest miejscem, w którym

kobiety miewają problemy z lubieżnikami. Jeżeli nazwisko Kirsten figuruje w książce

telefonicznej, szybko się dowiemy, gdzie mieszka...

- A potem wejdziemy do mieszkania i odszukamy jakiś notatnik z adresem siostry -

dokończyła jego myśl Noriko.

Nimec skinął głową.

- Z niechęcią myślę o włamaniu. To jest zawsze ryzykowne - powiedział. - Ale jeśli

nie będziemy mieli innego wyjścia

Szefowa nowojorskiej sekcji Miecza machnęła ręką, żeby mu przerwać, po czym z

uśmiechem wskazała na klucz, który trzymał w ręku. Był to zapasowy klucz do pokoju

Blackburna, który dostał od strażników.

- Włamanie możesz zostawić mnie - oświadczyła.

Była mniej więcej czwarta po południu, kiedy dwaj mężczyźni w oldsmobilu cutlass

podjechali pod bramę wjazdową Oddziału Kryptograficznego UpLink w Sacramento. Samo-

chód zatrzymał się dopiero obok budki strażników.

- Detektyw Steve Lombardi - oznajmił kierowca przez opuszczoną szybę. Wskazał

głową mężczyznę na siedzeniu pasażera. - A to mój partner, detektyw Craig Sanford.

Strażnik w przeciwsłonecznych okularach przez chwilę taksował ich wzrokiem.

- W czym mogę panom pomóc? - zapytał.

- Chcielibyśmy porozmawiać z kimś, kto jest tutaj najwyższy rangą. Mamy nakaz

sądowy na sprawdzenie kilku kluczy szyfrowych. Zna pan zasady - powiedział Lombardi.

Strażnik pokiwał głową. Standardowa procedura nakazywała udostępniać policji

żądane przez nią informacje, gdy tylko toczyło się jakieś śledztwo albo postępowanie,

background image

podczas którego niezbędny był wgląd w klucze szyfrów używanych w oprogramowaniu

UpLink. Obecnie już niemal wszyscy - od banków poczynając, przez supermarkety, a na

organizacjach przestępczych kończąc - używali szyfrów podczas wszystkich operacji

finansowych. W skarbcach UpLink przechowywano wszystkie klucze, które pozwalały

dotrzeć do danych zaszyfro-wanych w programach holdingu. W efekcie w większości spraw

cywilnych i kryminalnych, w których zakodowane pliki komputerowe mogły służyć jako

dowody, zwracano się do UpLink o ich rozszyfrowanie. Cztery czy pięć policyjnych wizyt w

tygodniu nikogo już w Sacramento nie dziwiło. Prawie za każdym razem funkcjonariusze

okazywali nakazy sądowe Polecające udostępnienie kluczy do szyfrów.

- Poproszę papiery i wasze legitymacje - powiedział strażnik.

Kierowca wydobył dokumenty z wewnętrznej kieszeni sportowej kurtki i wręczył je

strażnikowi. Chwilę później to samo zrobił drugi mężczyzna.

Strażnik opuścił na moment okulary i uważnie przyjrzał się dokumentom sądowym

oraz policyjnym identyfikatorom. Bez zainteresowania przerzucił kilka kartek z

postanowieniem sądu.

- Wszystko się zgadza? - zapytał kierowca.

Strażnik jeszcze przez chwilę przyglądał się legitymacjom, po czym zwrócił je

właścicielom.

- Jedźcie prosto, chłopcy - powiedział. .

Portier luksusowego bloku przy Holland Road we wschodniej części Singapuru nie

zaczai jeszcze dobrze pracy na porannej zmianie, gdy zobaczył, że przed budynkiem

zatrzymała się jasnoniebieska taksówka. Po chwili z auta wysiadła pasażerka - szczupła,

elegancko ubrana kobieta z dwiema strasznie przeładowanymi torbami podróżnymi. Nawet

bez tego potężnego bagażu wyglądałaby na osobę, która dopiero co odbyła daleką podróż.

Włosy miała w nieładzie, a na jej twarzy malowało się skrajne zmęczenie.

Ujrzawszy, że kobieta z trudem taszczy walizki w kierunku drzwi, mężczyzna

odstawił filiżankę herbaty, wstał zza biurka i ruszył jej naprzeciw.

- Czy pomóc mogę? - zapytał w progu z typowym singapurskim akcentem. Angielskie

słowa ułożył w zdanie skonstruowane zgodnie z regułami chińskiej gramatyki.

Zrobiła jeszcze kilka kroków i postawiła walizki na dywanie w holu, po czym,

uwolniwszy wreszcie ręce, zaczęła poprawiać włosy.

- Tak. Przynajmniej mam taką nadzieję. Przyjechałam do Kirsten Chu - powiedziała.

Portier przez chwilę przyglądał się jej badawczo. Amerykański akcent kobiety

background image

powiedział mu natychmiast, dlaczego nie rozpoznał w niej mieszkanki wieżowca. Znał jednak

osobę, której nazwisko wymieniła.

- Apartament piętnaście, lah - powiedział. - Mogę zadzwonić - dodał, sięgając po

słuchawkę interkomu. - Pani się nazywa?

- Nie, nie, nic pan nie rozumie. Kirsten wróci do domu dopiero wieczorem.

Powiedziała mi, żebym się dzisiaj u niej rozgościła. Ale nie mogę... - Kobieta urwała, by

wzmóc ciekawość portiera.

- Tak? - rzucił.

- Najlepiej będzie, jeśli opowiem panu wszystko od początku. - Wyglądała na

strasznie zmartwioną. - Mam na imię Charlene i jestem siostrą Kirsten. Przyjechałam do niej

w odwiedziny ze Stanów. Może przypadkiem wspomniała panu o mnie?

Portier pokręcił przecząco głową.

- Cóż, nie zanosiło się na to, że zajdzie taka potrzeba... - mruknęła do siebie,

pocierając jednocześnie dłonią czoło.

- Tak? - powiedział ponownie portier. Sytuacja z każdą chwilą wprawiała go w coraz

większe zakłopotanie.

Gdy kobieta podniosła na niego wzrok, w jej dużych, brązowych oczach lśniły łzy.

- Widzi pan, mam klucz do jej mieszkania... To znaczy miałam... ale... ale chyba

zgubiłam go gdzieś na lotnisku.

- Tak? - powtórzył portier po raz trzeci. Nagle przestraszył się, że kobieta za chwilę

wybuchnie płaczem.

- Proszę posłuchać - powiedziała błagalnym tonem - nie wiem, jak mam pana o to

prosić... Czuję się tak głupio... ale czy mógłby mnie pan wpuścić do jej apartamentu? Nie

mam pojęcia, gdzie jeszcze mogłabym na nią zaczekać. Pojechała do naszej siostry, Anny...

Wróci z nią tutaj, ale dopiero późnym wieczorem, a ja... Widzi pan, mam te wszystkie ciężkie

walizki...

Mężczyzna posłał jej niepewne spojrzenie.

- To wbrew przepisom, proszę pani. Zostawić walizki u mnie pani może, ale...

- Bardzo pana proszę, jeśli to konieczne, zostawię swój paszport - przerwała mu

drżącym głosem. Przykucnęła przy jednaj z toreb, rozpięła zamek błyskawiczny i zaczęła

przewracać jej zawartość.

- Proszę pani... - Strażnik urwał. Nastąpiło to, czego się obawiał: kobieta zaczęła

głośno szlochać. Po jej twarzy pociekły łzy; kapały na bagaż, ona tymczasem wciąż kucała i

szukała w torbie paszportu, wyrzucając na zewnątrz coraz to nowe rzeczy.

background image

- Zaraz, zaraz, mam gdzieś tutaj dokumenty... Tak mi przykro... Po prostu muszę je

znaleźć...

Strażnik wpatrywał się w nią i było mu bardzo przykro. Pomyślał, że nie powinien tak

stać nad nią i patrzeć, jak płacze.

- Dobrze już, proszę pani - odezwał się w końcu i dotknął przycisk interkomu. -

Zadzwonię do kierownika i poproszę. Żaden problem.

Noriko podniosła się i otarła dłonią łzy.

- Dziękuję panu, jest pan bardzo miły - rzuciła, pociągając nosem. - Naprawdę nie

wiem, co bym bez pana zrobiła.

Na końcu drogi prowadzącej do zabudowań Oddziału Kryptograficznego, dokładnie

przed głównym wejściem do budynku, rozciągał się parking. Lewa strona była

zarezerwowana dla personelu, prawą przeznaczono dla gości. Mężczyźni w oldsmobilu

skręcili do części dla gości, znaleźli wolne miejsce i zaparkowawszy samochód, ruszyli przez

plac, kierując się ku płaskiemu blokowi o barwie popiołu. Przed drzwiami natknęli się na

uzbrojonego strażnika.

- Detektywi Lombardi i Sanford? - odezwał się do nich, uśmiechając się przy tym

przyjaźnie.

Obaj skinęli głowami.

- Strażnik przy bramie poinformował mnie, że wjechaliście na teren oddziału -

powiedział i wskazał na wykrywającą metale bramkę, która była pierwszą przeszkodą na

drodze do wnętrza budynku. - Jeśli oddacie mi broń, a wszystkie metalowe przedmioty

położycie na tacy, nie będę was niepokoił aż do czasu, kiedy opuścicie budynek.

- Jesteśmy gliniarzami, a gliniarze noszą broń - burknął mężczyzna, który przedstawił

się jako Lombardi. - Takie są przepisy.

- To prawda i dlatego bardzo mi przykro, że robię wam problemy. Ale w obiekcie

takim jak ten musimy stosować dodatkowe środki bezpieczeństwa - odparł strażnik. - W

zasadzie nikt tego nie kwestionuje. Jeśli jednak będziecie, panowie nalegać, mogę zadzwonić

do dyrektora, pana Turnera... Skoro przybyliście tutaj z nakazem sądowym, i tak się z nim

spotkacie... Mogę do niego zadzwonić i poprosić o zgodę na wpuszczenie was do budynku z

bronią. Jestem pewien, że przychyli się do waszej prośby. On ma takie uprawnienia, ja nie.

Lombardi wzruszył ramionami.

- Nie ma potrzeby. Zastosujemy się do waszych regulaminów - powiedział.

Obaj mężczyźni wyjęli z kabur standardowe glocki dziewiątki i podali je strażnikowi,

background image

a następnie położyli na plastikowej tacy wszystkie klucze oraz monety, jakie mieli w

kieszeniach, i spokojnie przeszli przez bramkę.

- Dziękuję panom za współpracę - powiedział strażnik. Spojrzał przelotnie na

wyświetlacz i na przedmioty, które znalazły się na tacy, po czym skinął na detektywów, żeby

je zabrali. - Wejdziecie panowie prosto do głównego holu, skręcicie w prawo i przy końcu

korytarza jeszcze raz w prawo. Biuro dyrektora znajdziecie za czwartymi drzwiami. Kiedy

opuścicie budynek, oddam wam broń.

Lombardi schował do kieszeni breloczek z kluczami.

- Mam nadzieję, że gdy będziemy w środku, nie trafi się nam gratka w postaci

jakiegoś napadu z bronią w ręku - powiedział z lekkim uśmiechem.

Strażnik roześmjał się głośno.

- Nie macie się czego obawiać. To miejsce jest równie bezpieczne jak najlepszy sejf.

Nori wsunęła się na tylne siedzenie białego land rovera należącego do UpLink.

Samochód parkował przy centrum handlowym na Holland Road, trzy budynki od mieszkania

Kir-sten Chu.

- Znalazłam to, czego szukaliśmy. I jeszcze coś więcej - powiedziała.

- Miałaś jakieś problemy z dostaniem się do środka i z opuszczeniem budynku? -

zapytał Niemec, który zajmował miejsce obok kierowcy.

- Nie. Portier wzruszył się, kiedy odegrałam przed nim moje przedstawienie.

Zadzwonił do szefa, a ten zgodził się, żeby wydał mi klucz. W każdym razie znalazłam notes,

a w nim między innymi numer telefonu i adres Lina i Anny Lung w Petaling Jaya.

- Gdzie to jest, do diabła?

- Po drugiej stronie cieśniny, proszę pana. Niedaleko Kuala Lumpur - powiedział

kierowca, Malajczyk o nazwisku Osmar Ali, zatrudniony przez Miecz w naziemnej stacji

łączności satelitarnej.

Nimec pokiwał głową.

- Jesteś pewna, że to właściwy adres? - spytał dziewczynę.

- Jak najbardziej - odpowiedziała. - Znalazłam też otwartą kopertę z takim samym

adresem zwrotnym jak ten w notesie. W środku było kilka fotografii jakiejś pary i dwójki

dzieci oraz list rozpoczynający się od słów “Droga siostro”.

- W porządku. - Nimec odwrócił się, by spojrzeć na Osmara. - Petaling Jaya... Czy

można się tam dostać samochodem? Osmar wzruszył ramionami.

- Oczywiście, ale to kilkaset kilometrów stąd - powiedział chropawą angielszczyzną. -

background image

Będzie szybciej, ale wrócimy do stacji i weźmiemy helikopter.

Nimec przez chwilę zastanawiał się w milczeniu. Następnie sięgnął po telefon

komórkowy umieszczony przed nim w specjalnym uchwycie, który przypominał nieco

plastikowy kubek.

- Podaj mi ten numer, Nori. Zanim zapukam do drzwi, chciałbym się upewnić, że

ktokolwiek mieszka w tym domu.

Zniknąwszy z pola widzenia strażnika, dwaj mężczyźni ruszyli szybko korytarzem.

Ich oczy odnotowywały każdą miniaturową kamerę umieszczoną pod sufitem. Znajdowały się

w tak niespodziewanych miejscach, że praktycznie nie zwracały na siebie uwagi. Niewiele

osób potrafiłoby je dostrzec.

Dotarłszy do załomu korytarza, nie skręcili w prawo, jak ich poinstruowano, lecz

zatrzymali się na moment, po czym ruszyli w przeciwnym kierunku, by sprawdzić drzwi po

drugiej stronie.

W połowie biegnącego w lewo korytarza znajdowało się wejście z napisem

OCHRONA. Kiedy do niego doszli, krocząc powoli pod przeciwnymi ścianami, mężczyzna,

który kazał zwracać się do siebie Lombardi, niemal niedostrzegalnie skinął głową. Nie okazał

najmniejszego śladu zdenerwowania. Ukłonił się nawet uprzejmie kobiecie, która minęła ich,

zmierzając w przeciwnym kierunku.

Kiedy otwarły się drzwi od strony korytarza, przed monitorami pozwalającymi

kontrolować wnętrze obiektu zobaczyli dwóch strażników w cywilnych ubraniach. Wejście

detektywów bynajmniej ich nie zdziwiło, gdyż wcześniej obserwowali policjantów na

ekranach. Uznali, że funkcjonariusze chcą uzyskać od nich jakieś informacje.

- Możemy w czymś panom pomóc? - zapytał jeden z nich, zwracając się ku nim na

obrotowym krześle.

Mężczyzna, który kazał mówić do siebie Lombardi, wszedł do środka. Jego partner

sunął za nim jak cień.

- Szukamy gabinetu dyrektora - powiedział i wsunął niedbale ręce do kieszeni spodni.

- Pomyślałem, że może będzie gdzieś tutaj.

- Skręciliście w złą stronę - odparł strażnik. - Kiedy wyjdziecie z tego pokoju, skręćcie

w prawo i...

Lombardi wyciągnął dłoń z kieszeni. Trzymał w niej breloczek z kluczami. Nim strażnicy zorientowali

się, co się dzieje, błyskawicznie zdjął z niego kwadratową przykrywkę i pociągnął za łańcuszek, uruchamiając

mechanizm spustowy broni palnej, która miała tylko trzy cale długości i była załadowana dwoma nabojami

background image

kalibru .32.

Kula wystrzelona z niewielkiego pistoletu zabiłaby i z odległości dwudziestu jardów,

zabójca zaś był znacznie bliżej celu. Pocisk trafił strażnika w środek czoła i spowodował

natychmiastowy zgon. Nieszczęśnik bezwładnie padł na ścianę monitorów.

Lombardi natychmiast zwrócił się w stronę drugiego strażnika, który - blady i

zszokowany - zaczai wsuwać rękę pod marynarkę, żeby wyciągnąć broń. Zabójca jednak raz

jeszcze pociągnął szybko za łańcuszek i pocisk trafił mężczyznę w twarz, która w jednej

chwili zamieniła się w krwawą miazgę. Ciało potoczyło się do tyłu, a na białą ścianę za

plecami martwego już strażnika bryznęła fontanna krwi, tkanek i fragmentów kości.

Morderca popatrzył na partnera, po czym wskazał na martwych strażników.

- Prawie miałem rację. Spodziewałem się tutaj tylko jednego - powiedział.

Stojący przy drzwiach mężczyzna pokiwał głową.

- Bierzmy ich pistolety i do dzieła - rzucił Lombardi.

Usłyszawszy o wpół do dziesiątej dzwonek telefonu, Kirsten pomyślała, że dzwoni

siostra, bo pewnie rano, w pośpiechu, zapomniała zabrać czegoś do pracy. Dzieci, jak zwykłe

nad ranem, grymasiły i Anna, która podwoziła je jeszcze do szkoły, nie miała wiele czasu dla

siebie. Pierwsze godziny dnia w tym domu były nerwowe, a przygotowaniom do wyjazdu

towarzyszył zawsze ogromny pośpiech i chaos.

- Halo - powiedziała, podniósłszy słuchawkę.

Usłyszała obcy męski głos:

- Chciałbym rozmawiać z Kirsten Chu.

Zawahała się, a jej serce zaczęło gwałtownie bić. Spodziewała się telefonu z policji i

dlatego właśnie nie zaproponowała Annie, że odprowadzi Miri i Briana do szkoły. Policja.

Tak, to z pewnością był telefon z policji. Anna i Lin... no i oczywiście Max byli jedynymi

osobami, które znały miejsce jej pobytu. Tymczasem mężczyzna, który się do niej odezwał,

był zupełnie obcy.

- Kto mówi? - zapytała ostrożnie. Celowo się nie przedstawiła.

- Nazywam się Peter Nimec i...

Nie wysłuchała do końca tego zdania, tak gwałtowne było olśnienie, które na nią

spadło. Jej serce zaczęło bić jeszcze gwałtowniej. Głęboko wciągnęła powietrze, bo przez

chwilę zrobiło jej się ciemno przed oczami.

- Dobry Boże, to właśnie to nazwisko - wyszeptała. Słowa wymknęły się jej z ust bez

udziału świadomości. - Pan jest przyjacielem Maxa, prawda? Tym, do którego miałam za-

background image

dzwonić.

Przez chwilę w słuchawce panowała cisza.

- Tak, to ja. Jestem...

- Co z nim? - przerwała mu. Początkowe olśnienie zastąpił niepokój o kochanka.

Jeżeli z Maxem wszystko w porządku, to dlaczego sam do niej nie zadzwonił?

- Kirsten, powinniśmy się spotkać. Muszę porozmawiać z tobą osobiście i dowiedzieć

się, co się przydarzyło Maxowi. Warn obojgu.

- To znaczy, że pan nie wie?

- Nie, Kirsten. Nie wiem. Od dawna nikt nie miał od niego żadnej wiadomości.

Kobieta mocniej zacisnęła dłoń na słuchawce. Jej ręka nagle zaczęła drżeć. Drżało

całe jej ramię.

- Więc... jak zdobył pan mój numer telefonu?

- Później ci to wyjaśnię, obiecuję. Na razie najważniejsze jest, żebyśmy się jak

najszybciej spotkali. Przyjadę do ciebie. Kirsten, najlepiej będzie, jeśli zamkniesz się w domu

siostry i aż do mojego przybycia nie będziesz wychodzić.

Westchnęła ciężko.

Dlaczego miałaby ufać temu mężczyźnie? Czy dlatego, że właśnie jego imię wymówił

Max w chwili zagrożenia? Czy chodziło mu właśnie o tego człowieka? O ten głos? Tak

naprawdę nie wiedziała nawet, czy Max jest człowiekiem, za którego się podawał...

Nie, to nieprawda. Max jej nie okłamywał. Może nie powiedział jej wszystkiego.

Może zdradził tylko tyle, ile powinna wiedzieć. A ona przecież, jak powiedziała kilka dni

temu Annie, kochała go...

Kochała go już wcześniej, zanim jeszcze zaryzykował życie, żeby ją uratować...

Czym w końcu jest miłość? Czym zawsze była? Bezgraniczną wiarą...

- Dobrze - powiedziała. - Będę na pana czekać.

Dyrektor Oddziału Kryptograficznego - tabliczka na drzwiach jego gabinetu mówiła,

że nazywa się Charles Turner - potrząsnął głową nad dokumentami sądowymi, które

przedłożyli mu dwaj mężczyźni.

- Muszę panom powiedzieć, że sprawa jest raczej nietypowa - rzucił, zerkając na

detektywów, którzy stanęli przed jego biurkiem.

- Niemożliwe, proszę pana. Sam uważnie sprawdziłem nakaz, żeby się upewnić, czy

wszystkie przecinki są na miejscu.

- Nie, niech mnie pan źle nie zrozumie. Papiery są w idealnym porządku. Zazwyczaj

background image

jednak informację, że funkcjonariusze przyjadą po kody, otrzymuję z pewnym

wyprzedzeniem. Kody gromadzi się na dyskach kompaktowych, a te są przechowywane w

naszych skarbcach i, sami panowie rozumieją, żeby się do nich dostać, trzeba przejść

skomplikowane procedury. Nie można tego zrobić w ciągu kilku minut. Aby panom pomóc,

musiałbym teraz wszystko rzucić i zająć się tylko wami. Detektywie Lombardi...

- Naprawdę bardzo nam przykro, że sprawiamy panu kłopot. Prawdę mówiąc, obaj po

raz pierwszy zetknęliśmy się z taką sprawą - powiedział Lombardi.

Turner ciężko westchnął i podniósł się zza biurka. Wyglądał na niezbyt zadowolonego

i cokolwiek zdenerwowanego.

- Możecie mi towarzyszyć do skrzydła, w którym przechowujemy kody, ale prawo

wstępu do samego skarbca ma tylko uprawniony personel. Kiedy będę szukał płyty, o którą

wam chodzi, zostaniecie, panowie, na zewnątrz.

- Czy to zajmie dużo czasu?

- Nie powinno - odparł dyrektor. - Korporacja, której kody chcecie otrzymać, nie jest

mi znana, jednak dyski w naszej elektronicznej bazie danych są skatalogowane. Sądzę, że od-

nalezienie tego konkretnego zajmie mi pół godziny, może trochę mniej.

- Będziemy panu bardzo wdzięczni.

Turner chrząknął, wyszedł zza biurka i ruszył w stronę drzwi.

- Proszę więc nas poprowadzić - powiedział detektyw i wraz z partnerem ruszył za

nim.

Krótko po tym, jak odebrali telefon od Luana, mężczyźni opuścili stan Pinang leżący

na południowy wschód od granicy Malezji z Tajlandią. Było to przed dobrymi kilkoma

godzinami, o świcie, i od tego czasu podróżowali vanem ciągnącą się wzdłuż wybrzeża drogą,

która prowadziła do Selangor. Podróż dłużyłaby się nawet przy niewielkim ruchu, tymczasem

na trasie tłoczyły się samochody tysięcy zmierzających na plaże turystów. W efekcie musieli

długo czekać na przejazd przez most, a potem na przeprawę promową do Georgetown. Prażą-

ce niemiłosiernie słońce sprawiało, że powolna jazda była jeszcze bardziej uciążliwa. Nie

jechali zbyt szybko nawet w tych rzadkich momentach, gdy pozwalały na to warunki - woleli

nie ryzykować zatrzymania przez policję. Przy każdej interwencji wytatuowane na ich rękach

krisy byłyby pretekstem do natychmiastowego przeszukania samochodu, a to oznaczałoby

ogromne kłopoty. Gdyby funkcjonariusze znaleźli broń, którą przewozili, czekałyby ich

długie godziny bardzo bolesnych przesłuchań, a potem całe lata odsiadki. A to już było

zupełnie co innego niż perspektywa wspaniałej nagrody, na którą liczyli po pomyślnym

background image

wykonaniu zadania.

Tajlandczyk obiecał im fortunę.

Fortunę w zielonych banknotach za porwanie kobiety i dostarczenie jej na

Kalimantan.

Od chwili, gdy odebrali telefon i dowiedzieli się, dokąd po nią jadą, dowcipkowali

wulgarnie na temat jej wyglądu. I mimo uciążliwej drogi nie tracili ducha. Cieszyli się na

myśl o tym, że wkrótce ujrzą na własne oczy obiekt pożądania Luana. W tej chwili byli w

połowie drogi przez Perak; już za kilka godzin powinni wjechać do Selangor.

Jeśli będą mieli szczęście, znajdą Kirsten Chu pod adresem, który im podano. Jeśli

nie, z ochotą poczekają tam na jej powrót.

W końcu była kobietą, na którą warto czekać.

background image

24

RÓŻNE MIEJSCA

29/30 WRZEŚNIA 2000

-Jakieś problemy, panie Turner?! - zawołał z krzesła w poczekalni mężczyzna, który

kazał się nazywać Lombardim.

Trzymając w ręce nakaz sądowy, dyrektor ze zdziwioną miną wyszedł do detektywów

drzwiami, za którymi zaledwie przed chwilą zniknął im z oczu.

- W naszej bazie danych nie ma korporacji o takiej nazwie. Naprawdę nie wiem, co o

tym sądzić - powiedział, zbliżając się do Lombardiego.

Ten wstał, zatrzymał się obok niego i zerkając mu przez ramię, studiował uważnie

dokumenty.

- Nie jestem ekspertem w tych sprawach, ale może po prostu przestawione są jakieś

literki w nazwie - powiedział.

Turner pokręcił głową.

- Tego rodzaju błędy komputery korygują automatycznie, gdy szukają żądanych

kodów. Tu nie ma mowy o prostej pomyłce.

Detektyw wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- A zatem te dokumenty są fałszywe, a kompania po prostu nie istnieje - rzucił.

Dyrektor popatrzył na niego uważnie.

- Nie rozumiem...

Lombardi sięgnął pod kurtkę i wydobył zza paska berettę, którą zabrał jednemu z

zamordowanych strażników.

- Och, myślę, że rozumiesz - warknął i z całej siły uderzył Turnera chwytem pistoletu

w twarz, łamiąc mu przegrodę nosową. Fragmenty strzaskanej kości wbiły się w mózg dyrek-

tora, który natychmiast padł na podłogę i bezładnie przewrócił oczami. Z nozdrzy buchnęła

mu ciemna krew. Ciało zadrżało jeszcze dwukrotnie, z gardła wydobyło się głośne charcze-

nie, po czym mężczyzna zmarł.

Lombardi skinął na swojego partnera, który właśnie wstawał z krzesła. Obaj przeszli

nad ciałem i wkroczyli do skarbca.

Na chwilę przed tym, jak dzwonek do drzwi poderwał ją na równe nogi, Kirsten -

ułożywszy się na kanapie - zapadła w niespokojną drzemkę. Senność wróciła do niej późnym

background image

porankiem i nie opuszczała podczas rutynowych domowych czynności: zmywania naczyń po

śniadaniu, sprzątania salonu i porządkowania zabawek, które Miri i Brian porozrzucali po

wszystkich kątach, a nawet zostawili w ogrodzie.

Uporawszy się z tym wszystkim, usiadła wygodnie, by w spokoju posłuchać trochę

jazzu i zrelaksować się przy cichej muzyce. Zdziwiła się, gdy natychmiast zaczęły jej ciążyć

powieki. Pomyślała, że to wręcz niemożliwe, bo z jednej strony była zdenerwowana i spięta, z

drugiej zaś jej umysł pogrążał się w błogim, pełnym ciepła spokoju. Przypomniała sobie, że

ostatni raz podobnie czuła się podczas studiów, gdy całymi nocami przygotowywała się do

egzaminów końcowych. Wówczas przez wiele dni żyła tylko o kawie i czekoladzie... tyle

tylko, że żyła wtedy znacznie intensywniej niż obecnie.

Sygnał dzwonka sprawił, że aż podskoczyła na kanapie i natychmiast całkowicie się

rozbudziła. Popatrzyła na zegar zawieszony na przeciwległej ścianie. Czyżby to już był

Nimec? W normalnych okolicznościach raczej nie zdołałby dotrzeć tutaj tak prędko... lecz

wyjaśnił jej przecież, że wróci do naziemnej stacji łączności satelitarnej UpLink w Johor i

najprawdopodobniej poleci do Kuala Lumpur śmigłowcem. A to powiedziało Kirsten o nim

kilka rzeczy, poza oczywistą sprawą, że bardzo mu do niej spieszno. Po pierwsze, martwił się

o Maxa przynajmniej w równej mierze jak ona. Po drugie zaś - to, że mógł korzystać z

helikoptera, dowodziło, iż jest kimś bardzo ważnym, może nawet przełożonym Maxa w

UpLink.

Rozległ się dźwięk dzwonka.

Kirsten przeszła przez salon i stanęła pod drzwiami. Poprawiła bluzkę i wygładziła

spódniczkę. Ktokolwiek był na zewnątrz, bardzo się niecierpliwił.

- Już! - zawołała, wyciągając dłoń ku klamce. - Kto tam?!

- Policja z Johor - odezwał się stojący za drzwiami mężczyzna. Mówił w bahasa. -

Chcemy się widzieć z Kirsten Chu.

- Słucham? - powiedziała w tym samym języku. Tępy, szorstki głos przybysza

zaskoczył ją tak samo jak jego słowa.

- Chodzi o to, że do nas telefonowała. Musimy jej zadać kilka pytań.

Kirsten nagle wstrzymała oddech. Zastygła w bezruchu. Dłoń, którą zacisnęła na

klamce, niespodziewanie stała się wilgotna.

Singapurski policjant, z którym rozmawiała, powiedział, że władze w Johor będą z nią

w kontakcie... Nie spodziewała się jednak, że ktoś do niej przyjdzie. Poza tym, czy nie

powinni najpierw zatelefonować i uprzedzić o wizycie? Chociażby po to, by oszczędzić sobie

bezsensownej jazdy, gdyby się okazało, że nikogo nie ma w domu.

background image

Czy głos tego człowieka w czymkolwiek przypomina głos policjanta? - pomyślała

Kirsten.

Jej serce biło jak oszalałe, a krew głośno szumiała w skroniach. Zdjęła drżącą i

spoconą dłoń z klamki i odchyliła klapkę wizjera...

Nagle odniosła wrażenie, że zawartość żołądka zmieniła się jej w lód.

Nieważna stała się barwa głosu, który przed chwilą usłyszała. Żaden ze stojących

przed drzwiami mężczyzn - a przez małą szybkę zauważyła ich czterech czy pięciu - nie

przypominał policjanta. Wszyscy mieli długie włosy, byle jakie ubrania, a ich oczy...

Nawet gdyby mieli na sobie niebieskie mundury policyjne, a w rękach srebrne

identyfikatory, zdradziłyby ich oczy.

- Proszę się pospieszyć. Niech pani otworzy - powiedział ten, który stał najbliżej

drzwi.

Opuściła klapkę wizjera i cofnęła się o krok. Kilka razy głęboko odetchnęła.

- Chwileczkę! - zawołała, z trudem zapanowawszy nad głosem. - Muszę coś na siebie

włożyć!

Mężczyzna uderzył w drzwi przedramieniem.

- Niech się pani nie sili na dowcipy - powiedział. - Otwierać!

Drapiąc nerwowo policzek, Kirsten cofała się do salonu.

- Otwierać! - krzyknął mężczyzna i ponownie naparł na drzwi. Tym razem uderzył w

nie tak mocno, że przez chwilę bała się, iż wypadną z zawiasów.

Skrajnie przerażona, walcząc o utrzymanie równego oddechu, kobieta odwróciła się i

przebiegła całe mieszkanie.

Chwilę później drzwi wejściowe z głośnym trzaskiem wypadły z ościeżnicy.

Drzwi, którymi napastnicy opuścili poczekalnię, prowadziły do krótkiego pasażu

kończącego się kolejną niewielką, pudełkowatą salą. W środku nie było nic poza terminalem

komputerowym po prawej strome i wbudowanym w ścianę przed mocnymi stalowymi

drzwiami skanerem biometrycznym po lewej. Drzwi te broniły dostępu do skarbca.

Mężczyzna, który kazał się nazywać Lombardim, podszedł od razu do skanera. Ten

fragment zadania uważał za najtrudniejszy i od chwili, gdy przekroczył próg tego budynku,

nie dawał mu on spokoju. Mówił prawdę, kiedy oznajmił Turnerowi, że nie ma wielkiego

pojęcia o technice i elektronice. Twierdził, że najprościej byłoby - trzymając go cały czas na

muszce pistoletu- zaciągnąć dyrektora do skanera, zmusić do wprowadzenia do urządzenia

identyfikującego swoich danych i w ten właśnie sposób dostać się do skarbca. Jednak szef

background image

Ośrodka Kryptograficznego mógłby włączyć dyskretnie jakiś alarm, a wtedy cała akcja

spaliłaby na panewce. Dlatego operacja musiała się odbyć inaczej. Caine wyjaśnił

szczegółowo obu mężczyznom, w jaki sposób mogą oszukać skaner, i nakazał im, by pod

żadnym pozorem nie odchodzili od starannie wyłożonego i przećwiczonego trybu

postępowania.

Stanąwszy przed skanerem, Lombardi uniósł lewą dłoń na wysokość obiektywów

kamer, które miały odczytać charakterystyczne cechy jego twarzy i sfilmować tęczówki.

Ułożył ją tak, że kamerom ukazał się dokładny widok pierścionka z oczkiem ze sztucznego

szafiru o kształcie gwiazdy, który miał na czwartym palcu. Teraz, utrzymując lewą dłoń w

bezruchu w jednym miejscu, prawą dłoń przyłożył do szklanego czytnika optoelektro-

nicznego. Zazwyczaj w takiej sytuacji kamera zidentyfikowałaby jego tęczówkę, natomiast

skaner zacząłby odczytywać odciski palców i geometrię dłoni. Następnie urządzenie

porównałoby je z informacjami zawartymi w banku danych o pracownikach. Tym razem

jednak, dzięki procesowi, którego Lombardi nawet nie próbował zrozumieć, specyficzny wzór

szafiru zarejestrowany przez kamery zakłócił funkcjonowanie systemu. Według Caine'a,

dzięki niemu Lombardi powinien bez problemu przejść proces identyfikacji.

Morderca wstrzymał oddech i czekał zjedna ręką uniesioną do góry, drugą natomiast

dotykającą szklanej szybki. Pod szybką zapaliło się czerwone światło, informując go, że jego

dotyk uruchomił skaner... O ile wszystko przebiegnie zgodnie z planem, odczyty sensorów

termicznych zostaną zignorowane przez komputery.

Minęło pięć sekund.

Dziesięć.

Lombardi wciąż czekał.

I wtedy na środku niewielkiego ekranu ukazał się napis: WEJŚCIE DOZWOLONE.

Mężczyzna odetchnął z ulgą. Usłyszał cichy szczęk automatycznego zamka, który

mógł oznaczać tylko to, że drzwi skarbca stoją przed nim otworem. Spojrzał na partnera, a ten

bez wahania naparł na nie ramieniem.

Obaj weszli do środka.

Kirsten ruszyła biegiem do kuchni. Usłyszała trzask rozbijanych drzwi i dotarło do

niej, że mężczyźni, którzy chcą ją porwać, wpadli do salonu. Wyprzedzała ich o niecałą

sekundę. W jej głowie rysował się zaledwie mglisty plan tego, co powinna teraz zrobić.

Istniała jedynie niewielka szansa, że plan ten się powiedzie, ale nie miała innego wyjścia.

Jeśli zdoła dotrzeć do drzwi kuchennych, nim ją dopadną, jeśli zdoła wybiec na główny

background image

parking, to może...

Niespodziewanie poczuła, że ktoś chwytają za rękę. Czyjeś mocne palce zacisnęły się

na rękawie jej bluzki i szarpnęły. Zachwiała się i o mało nie upadła. Nadludzkim wysiłkiem

utrzymała równowagę. Gdy napastnik próbował objąć ją w talii, pochyliła się, a potem - kiedy

skoczyła do przodu -rozległ się odgłos rozdzieranego materiału. Rękaw pozostał w dłoni

mężczyzny, a Kirsten odzyskała swobodę ruchów. Wciąż jeszcze miała szansę dotrzeć do

drzwi.

- Hej! Zatrzymaj się, suko! - wrzasnął bandyta.

Była już tylko dwa kroki od drzwi na tyłach domu. Po prawej znajdowała się kuchnia,

po lewej zaś przedpokój prowadzący do sypialni. Wyciągnęła rękę i złapała klamkę. W tym

momencie pomyślała, że może się jej udać, że chyba się uda... jednak była to przedwczesna

nadzieja. Mężczyzna, który przed chwilą oderwał jej rękaw, skoczył za nią i pokonawszy

przynajmniej trzy jardy w powietrzu, chwycił ją wpół.

Odwrócił Kirsten i przycisnął do piersi, by jak najbardziej ograniczyć jej swobodę

ruchów. Oszalała ze strachu, spojrzała ponad ramieniem napastnika i dostrzegła, że zbliżają

się jego kompani. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, uniosła ręce, zakrzywiła palce i

zatopiła je w jego oczach.

Ten gest rozpaczy sprawił, że odzyskała szansę. Mężczyzna wydał zwierzęcy skowyt

bólu, odepchnął ją gwałtownie i ukrył twarz w dłoniach. Odwrócił się ku mężczyznom, którzy

pojawili się za jego plecami, jednak w ogóle ich nie dostrzegł. Kirsten tymczasem po raz

drugi skoczyła ku drzwiom, szarpnęła za klamkę i otworzyła je.

Z trudem łapiąc oddech, przerażona i zdesperowana, wybiegła na parking.

Kiedy ubrana w biały fartuch laborantka otworzyła drzwi do pokoju strażników,

filiżanki z kawą, którą przynosiła im codziennie o tej samej porze, zsunęły się z tacy na

podłogę. Kobieta stanęła w progu, nie wierząc własnym oczom. Zamarła na długą chwilę i

przyglądała się zwłokom, pokrywającej ekrany krwi oraz bezkształtnej masie, którą były teraz

twarze obu mężczyzn. Dopiero po kilku sekundach dotarło do niej, co widzi, i nagle świat

jakby oszalał. Otworzyła szeroko usta i zaczęła przeraźliwie krzyczeć...

Krzyczała jeszcze długo po tym, jak połowa pracującego w budynku personelu

porzuciła swoje stanowiska i ruszyła w kierunku pokoju strażników, zastanawiając się

gorączkowo, co, na Boga Ojca i jego błogosławione anioły, się wydarzyło.

Drżąc ze strachu, Kirsten przykucnęła między dwoma samochodami. Starała się nawet

background image

nie drgnąć, obawiając się, że każdy ruch może zdradzić prześladowcom, gdzie się ukryła.

Słyszała, jak ich podkute buty uderzają o asfalt. Biegali nerwowo między pojazdami

stojącymi na parkingu, usiłując za wszelką cenę jak najszybciej ją odnaleźć. Niestety,

samochodów było teraz o wiele mniej niż w nocy, kiedy większość mieszkańców tego

kompleksu wracała do domu z pracy, ale i tak Kirsten błogosławiła to, co zobaczyła... i po raz

pierwszy w życiu poczuła wdzięczność za olbrzymie, prowadzone pod patronatem państwa

inwestycje budowlane, które wyparły z miast tradycyjną architekturę.

Kolejne kroki. Byli coraz bliżej. Kirsten objęła ramionami kolana i mimo strachu

usiłowała jasno myśleć. Jeśli uda się jej pozostać w ukryciu, nim zjawi się tutaj ktoś, kto

zechce zabrać lub zaparkować samochód... albo jeśli niepostrzeżenie wydostanie się na

ulicę... będzie miała szansę, może uda się jej wezwać pomoc...

Od jednego z prześladowców dzieliły ją zaledwie dwa rzędy samochodów, kolejny był

niewiele dalej po prawej stronie.

Zachodzili ja z dwóch stron.

Kirsten zesztywniała i wbiła zęby w dłoń, żeby stłumić krzyk narastający w gardle.

Jedna jej część podpowiadała, by głośno wezwać pomocy, lecz druga, bardziej racjonalna,

rozumiała doskonale, że jeśli zdradzi teraz, gdzie się ukryła, popełni najgorszy z możliwych

błędów. Jeśli krzyknie, bandyci dopadną ją w mgnieniu oka i uciszą, nim ktokolwiek zdoła jej

przyjść z pomocą.

Nie, musiała się opanować i milczeć. Nie powinna się poruszać, nie powinien jej

drgnąć żaden mięsień. Nie powinna nawet oddychać.

Wiedziała, że moment, w którym spostrzegą, gdzie się znajduje, będzie początkiem jej

zguby.

Miniaturowe dyski optyczne umieszczono w specjalnie zaprojektowanych,

alfanumerycznie skatalogowanych elektronicznych stojakach, które otaczały ściany skarbca.

Dwaj intruzi potrzebowali tylko kilku sekund, żeby odszukać to, co ich interesowało.

Wystarczyło dotknięcie jednego przycisku, by poszukiwana płyta została zlokalizowana, a jej

nazwa wyświetlona na ekranie. Po chwili dysk wysunął się z repozyto-rium na lśniącej tacy z

nierdzewnej stali.

Lombardi szybko schował go do plastikowego woreczka i wsadził do wewnętrznej

kieszeni kurtki. Natychmiast też dał partnerowi sygnał, że jest gotów do wyjścia.

Opuścili skarbiec w niecałe trzy minuty po tym, jak do mego wtargnęli, i nie

niepokojeni przez nikogo przeszli poczekalnię. Żaden z nich nawet nie spojrzał na zwłoki

dyrektora. Wkroczyli spokojnie na korytarz i jak gdyby nigdy nic ruszyli do wyjścia.

background image

Właśnie przechodzili do głównego holu, gdy krzyki laborant-ki poderwały na równe

nogi wszystkie osoby znajdujące się w budynku.

Kirsten wiedziała, że nie zdoła się już dłużej kryć przed swymi prześladowcami.

Mężczyzna, którego słyszała z lewej strony, dotarł do końca przejścia między

samochodami i natychmiast zaczął sprawdzać kolejne. Od miejsca, w którym przykucnęła,

dzielił go tylko jeden rząd pojazdów. Napastnik szedł powoli w jej kierunku, zatrzymując się

co kilka kroków i zaglądając między zaparkowane auta. Pozostali bandyci też nie próżnowali.

Pętla wokół Kirsten zaciskała się powoli, lecz systematycznie.

Napastnik z lewej zrobił krok, potem jeszcze jeden. Dziewczyna wstrzymała oddech.

Pod samochodem, przy którym się schowała, widziała czubki jego butów i nogawki dżinsów.

Serce biło jej jak oszalałe, w uszach czuła pulsowanie krwi. Przez krótką chwilę czuła

paniczny strach, gdy pomyślała, że może je również usłyszeć bandyta.

Jeszcze może minuta, a potem mężczyzna skręci w ostatnie przejście i będzie już po

wszystkim.

Nigdy w życiu nie czuła się tak przeraźliwie bezbronna i osamotniona.

Boże, Boże, co mam robić?! - pytała się w myślach.

Nic nie przychodziło jej do głowy. Nikt nie wjeżdżał ani nie wyjeżdżał z parkingu i

nic nie wskazywało na to, że coś takiego się zdarzy, nim dla Kirsten nie będzie to już miało

znaczenia.

Nagle zdała sobie sprawę, że może zrobić tylko jedno: zacząć biec, przedrzeć się w

stronę ulicy i mieć nadzieję, że jakimś cudem dotrze do niej przed ścigającymi ją ludźmi.

Wiedziała, że nawet to nie będzie jeszcze oznaczało, że jest bezpieczna - przecież mężczyźni,

którzy zaatakowali ją i Maxa, nie wahali się uderzyć nawet w tak ruchliwym miejscu jak

Scotts Road, gdy dokoła, na litość boską, znajdowały się setki przechodniów. Jeśli ci, którzy

uwzięli się teraz na nią, są chociaż w części tak zdeterminowani, nie będą się w ogóle przej-

mowali tym, czy ktoś ich widzi, czy nie.

Ale nie miała innego wyjścia. Mogła albo wybiec z ukrycia, albo zostać w nim

otoczona.

Odczekała jeszcze sekundę, głęboko zaczerpnęła powietrza i zmusiła się, żeby

poderwać się na równe nogi.

Mężczyzna po lewej dostrzegł ją natychmiast. Ich spojrzenia spotkały się na krótką

chwilę: jej - pełne skrajnego przerażenia, jego - pozbawione śladu litości czy współczucia.

Mężczyzna krzyknął chrapliwie, wydając rozkaz swoim kompanom, po czym rzucił

się w jej kierunku między samochodami.

background image

Kirsten odwróciła się i zaczęła biec.

Na pierwszą wskazówkę świadczącą, że coś jest nie w porządku, natknęli się już

wtedy, gdy zatrzymali wynajęty samochód przy krawężniku przed domem. I doprawdy więcej

nie potrzebowali. Jeśli w ogóle można pomyśleć, że wszystko jest w jak najlepszym

porządku, gdy po przyjeździe do czyjegoś domu zastaje się wyważone drzwi - to Nimecowi z

całą pewnością się to nie zdarzyło.

Jeszcze siedząc w samochodzie, rozejrzał się po ulicy, uważnie zlustrował chodnik

oraz galerie łączące drzwi mieszkań znajdujących się na poszczególnych piętrach. Nigdzie nie

dostrzegł żywego ducha.

- Miejcie broń w pogotowiu - powiedział do Noriko i Osmara. Sam wyciągnął z

kabury berettę 8040 i zmienił standardowy dziesięcionabojowy magazynek na większy,

mieszczący dwanaście. Zdaje się, że nikt nas nie obserwuje, jeśli jednak ktoś wezwie

miejscowych żandarmów, zajmiemy się nimi później.

Idąc w ślady szefa, Noriko i Osmar wyskoczyli z auta i podbiegli do częściowo

wyłamanych drzwi na parterze.

Nimec instynktownie oparł się o ścianę na prawo od drzwi i nakazał swoim ludziom

stanąć po lewej. Chciał mieć pewność, że jeśli w środku czai się zagrożenie, nie zginą od

pierwszego strzału.

- Kirsten, to ja, Pete Nimec! - krzyknął, wsuwając głowę zza rozerwanej ościeżnicy. -

Jesteś tam?! Nic ci nie jest?!

Nie doczekał się odpowiedzi.

Oparł się plecami o ścianę, uniósł pistolet i popatrzył na podwładnych.

- Wchodzimy! - rozkazał.

Błyskawicznie wtargnęli do mieszkania, stosując wyćwiczony do perfekcji manewr:

Nimec, trzymając pistolet gotowy do strzału, rzucił się w lewo, natomiast Noriko i Osmar

pośpieszyli za nim, skręcając w drzwiach w prawo. W jednej chwili wszyscy troje obrócili się

w stronę środka salonu i stanąwszy na ugiętych, szeroko rozstawionych nogach, zabezpieczyli

swoje sektory ostrzału.

Wszystko wskazywało jednak na to, że są tu sami.

- Kirsten, jesteś tutaj?! - zawołał ponownie Nimec. I znów nie uzyskał odpowiedzi.

Noriko klepnęła go w ramię.

- Popatrz - rzuciła, wskazując ręką na drugi koniec pokoju. Tylne drzwi mieszkania

były szeroko otwarte. Spojrzał na

background image

Noriko, a potem na Osmara.

- Naprzód - powiedział i ruszył ku drzwiom.

Dwaj intruzi zatrzymali się w holu i wymienili szybkie spojrzenia - zakłopotani i

przerażeni pracownicy UpLink wypełniali wszystkie przejścia. Nie padło ani jedno słowo.

Zobaczyli, że większość mężczyzn i kobiet zgromadziła się jednak za lewym załomem

korytarza, i nie mieli już wątpliwości, ze odkryto zwłoki strażników. Plan napastników

zakładał, ze spokojnie opuszczą budynek głównym wejściem, i nawet teraz, mimo że sytuacja

się skomplikowała, mieli jeszcze na to szansę. Było to ryzykowne, ale jakakolwiek próba

wydostania się jednym z wyjść awaryjnych musiała się zakończyć uruchomieniem alarmu,

który błyskawicznie wskazałby sforsowane drzwi. A bandyci ani przez chwilę nie łudzili się,

ze wyeliminowali zagrożenie, jakie stanowiła dla nich ochrona obiektu. Mężczyźni przed

monitorami z całą pewnością me byli jedynymi, którzy pełnili tutaj służbę w cywilu. A był

przecież jeszcze umundurowany strażnik przed drzwiami.

Bandyci mogli tylko trzymać kciuki, żeby w chaosie, jaki wywołało odkrycie zwłok,

był wystarczająco roztargniony. W przeciwnym razie musieliby zabić również jego.

Przeciskali się ku drzwiom przez tłum przerażonych, krzyczących ludzi i dotarli już

prawie do punktu kontrolnego, w którym zostawili pistolety, gdy rozległ się przenikliwy,

drażniący dźwięk alarmu. Strażnik przy drzwiach zdawał się śledzić ich wzrokiem, gdy się do

niego zbliżali.

- Wychodzimy, żeby wezwać pomoc przez radio - odezwał się do niego ten, który

przedstawiał się jako Lombardi. Rękę trzymał w kieszeni kurtki.

Strażnik zmierzył go uważnym spojrzeniem.

- Przykro mi, ale budynek został odcięty od świata - powiedział.

- Nie wkurzaj mnie, człowieku. Mamy do wykonania robotę. Ruszył naprzód, a jego

partner, Sanford, szedł tuż za nim. Alarm wciąż wył przeraźliwie.

Strażnik złapał Lombardiego za ramię.

- Jeśli chce pan do kogoś zadzwonić, to telefony są w środku. Ale nikt nie opuści

budynku - powiedział.

Lombardi uśmiechnął się. Wciąż trzymał rękę w kieszeni.

- Na twoim miejscu nie zakładałbym się o to - rzucił i ściągnał spust pistoletu, który

wcześniej odebrał jednemu ze strażników zamordowanych w pokoju ochrony.

Trafiony kulą z niewielkiej odległości, strażnik zatoczył się do tyłu, a z jego piersi

trysnęła krew. Po chwili padł na podłogę, a Lombardi, dobijając go, wpakował mu jeszcze

dwie kule.

background image

Odwrócił się do swojego towarzysza i nakazał mu gestem, żeby szedł za nim. Słyszał

krzyki i tupot stóp biegnących osób, widział przerażenie malujące się na bladych twarzach

pracowników Oddziału Kryptograficznego.

Zabójcy pośpieszyli ku drzwiom i dotarli aż do wykrywacza metali, gdy ktoś za ich

plecami krzyknął, żeby się zatrzymali. Nie zareagowali.

- Powiedziałem, stać! To ostatnie ostrzeżenie! - krzyknął ktoś ponownie.

Nie odwracając się, zabójcy jeszcze przyśpieszyli.

Rozległ się huk wystrzału. Dopiero wtedy Lombardi odwrócił się i ujrzał mężczyznę

w cywilnym ubraniu, stojącego w pozycji strzeleckiej, z pistoletem w wyciągniętych rękach.

Wypalił do ochroniarza, ale chybił. Usłyszał jeszcze następujące po sobie strzały, po czym

nagle coś, czego nie zauważył, uderzyło go w żołądek. Spojrzał w dół i rozszerzonymi z prze-

rażenia oczyma zobaczył, że w miejscu, w którym dotąd miał brzuch, jest już tylko krwawa

mieszanina skóry, mięśni, wnętrzności i resztek ubrania. Kilkakrotnie zadrżał w śmiertelnym

spazmie i skonał.

Drugi intruz sięgnął po pistolet, nim jednak zdołał go wydobyć, do holu za jego

plecami wbiegli kolejni dwaj ochroniarze w cywilu. Obaj mieli broń gotową do strzału i obaj

wycelowali ją w niego. Nie mógł mieć wątpliwości, że w każdej chwili gotowi są jej użyć.

- Nie strzelać! - zawołał. Rzucił pistolet na podłogę i kopnął go w kierunku

ochroniarzy, a następnie uniósł ręce nad głowę. - Nie strzelajcie, dobrze?

Z gotową do strzału bronią funkcjonariusze Miecza podeszli do niego i szybko go

skuli.

Wyskoczywszy zza samochodu, Kirsten zaczęła biec w kierunku ulicy. Nie rozglądała

się na boki, łapczywie chwytała powietrze.

Niemal natychmiast usłyszała za sobą odgłos kroków ścigających ją bandytów. Byli

blisko, bardzo blisko. To sprawiło, że ruszyła jeszcze szybciej, przebierała błyskawicznie

nogami, jej ręce pracowały niczym tłoki...

Wtedy jeden z bandytów wyskoczył nagle zza zaparkowanego kilka jardów przed nią

samochodu. Odciął jej drogę ucieczki na ulicę.

Prawe oko mężczyzny było przekrwione i napuchnięte, a z dolnej powieki płynęła po

policzku strużka krwi.

Był to ten sam człowiek, którego podrapała w mieszkaniu. W ręce trzymał jakąś broń

- półautomatyczny pistolet, pomyślała, chociaż nie była ekspertem - i mierzył w nią.

- Więcej mnie już nie zaskoczysz - powiedział w bahasa. Kirsten zatrzymała się i

background image

obejrzała przez ramię.

Dwaj mężczyźni, którzy ją gonili, szli szybko z opuszczoną wzdłuż boku bronią

przejściem między samochodami. Czwarty pojawił się niedaleko miejsca, w którym jeszcze

przed chwilą się ukrywała.

- No, podejdź do mnie, nie skrzywdzę cię - rzucił ten, który blokował jej drogę

ucieczki. Przywołał ją do siebie ruchem pistoletu. - No, ruszaj się.

Kirsten nawet nie drgnęła. Ze zdumieniem stwierdziła, że zdołała odmownie

potrząsnąć głową.

Wzruszył ramionami, trzymając broń w pogotowiu. Słyszała, jak pozostali mężczyźni

zbliżają się coraz bardziej.

- Jeżeli chcesz z nami jeszcze pofiglować, chętnie podejmiemy wezwanie - powiedział

i zrobił krok w kierunku Kirsten.

- Nie ruszać się! Bayaso reya!

Głos, który zabrzmiał na parkingu, sprawił, że wszyscy czterej bandyci zamarli. Ten,

który stał przed Kirsten, z wyrazem najwyższego zdumienia na twarzy rozejrzał się

gwałtownie, by zlokalizować jego źródło.

- Rzućcie broń! - padła komenda w bahasa.

Wciąż rozglądając się dokoła, mężczyzna, który stanął Kirsten na drodze, zaczął się

obracać. Przestał mierzyć do kobiety, ale nie opuścił pistoletu.

Kirsten usłyszała trzask przypominający odgłos rozrywającej się petardy. W tej samej

chwili na środku klatki piersiowej bandyty wykwitła karmazynowa plama, mężczyzna padł

twarzą na asfalt, a broń uderzyła z głuchym łoskotem o nawierzchnię parkingu.

- Mam nadzieję, że reszta będzie mądrzejsza. To już koniec -powiedział raz jeszcze

głos.

Kirsten odwróciła głowę, zobaczyła, że jeden ze stojących za nią bandytów unosi

pistolet, i natychmiast usłyszała dwa kolejne ostre trzaski - tym razem dobiegły z innej strony

parkingu. Bandyta wrzasnął i padł, chwytając się za kolana. Po chwili spomiędzy jego palców

wypłynęła krew.

Pozostali mężczyźni rzucili pistolety i zaczęli biec między samochodami w stronę

ulicy. Nikt nie próbował ich zatrzymać.

Kirsten rozglądała się dokoła rozszerzonymi, pełnymi niedowierzania oczyma. Niemal

natychmiast ujrzała ciemnoskórego Malajczyka wyłaniającego się zza jednego z pojazdów,

kilka rzędów od niej, za to na wprost miejsca, w którym padł pierwszy z bandytów. Po chwili

przy postrzelonym w kolana napastniku pojawiły się kolejne dwie osoby: biały mężczyzna z

background image

krótko przyciętymi włosami i kobieta o orientalnych rysach twarzy.

Mężczyzna o krótkich włosach wsunął pistolet pod kurtkę i podszedł do Kirsten.

- Wszystko w porządku, Kirsten, jesteś już bezpieczna - powiedział spokojnym,

łagodnym głosem. - Jestem Pete Nimec.

Otworzyła usta, by coś powiedzieć, jednak jej gardło ścisnęło się i nagle zaczęła

gwałtownie szczękać zębami. Zamiast tego rzuciła się ku niemu, po czym wtuliła twarz w

jego ramię, otoczyła go ramionami i zaczęła płakać.

Noriko poszła z Kirsten do mieszkania, a Nimec i Osmar zajęli się bandytami na

parkingu.

- Panie Nimec, muszę coś panu pokazać - odezwał się Osmar w pewnej chwili.

- W porządku.

Nimec skuł właśnie rannego bandytę, ułożył jego głowę na kocu, który przyniósł z

mieszkania, po czym podszedł do swego kierowcy.

Klęcząc nad bandytą, którego zastrzelił, Osmar uniósł z asfaltu jego bezwładną rękę.

- Widzi pan ten wytatuowany kris? - zapytał, spoglądając w górę na Nimeca.

Ten pokiwał głową.

- Facet, którego skułem, ma dokładnie taki sam. Co to jest, do diabła, symbol jakiejś

sekty?

Osmar zaprzeczył ruchem głowy.

- Wy, Amerykanie, nazwalibyście to raczej... - Zastanawiał się przez chwilę

intensywnie, szukając właściwego słowa. Wreszcie znalazł je i strzelił z zadowoleniem

palcami: - ...barwami.

- Masz na myśli barwy gangu? - zapytał Nimec. Malajczyk pokiwał głową i dotknął

palcem wytatuowanej skóry.

- Kris to znak wielu gangów pirackich. Widzi pan jednak te symbole na ostrzu?

Nimec kucnął obok niego, by lepiej się przyjrzeć. Rzeczywiście, zobaczył je -

groteskowe antropomorficzne sylwetki, które przypominały trochę malowidła w egipskich

grobowcach.

- To rakasa - powiedział Osmar. - Demony. Inne dla każdego związku.

Wyraz nagłego zrozumienia rozjaśnił rysy Nimeca.

- Ci bandyci... Myślę, że ktoś, kto się orientuje w działalności miejscowych gangów,

będzie mógł na podstawie symboli określić przynależność tych dwóch.

Osmar ponownie skinął głową.

background image

- Ten akurat symbol dobrze znam z czasów, kiedy byłem policjantem. To ludzie Khao

Luana z Kuomintangu - powiedział.

Słowa Osmara sprawiły, że w głowie Nimeca odezwał się cichy dzwonek. Przez

chwilę szukał czegoś w pamięci.

- Handlarza heroiny? - zapytał wreszcie. Malajczyk kolejny raz skinął głową.

- Nie ma potężniejszego od niego. Tajlandzka armia zmusiła go do ucieczki podczas

akcji pacyfikacyjnej. Jakieś dziesięć lat temu, może trochę więcej. Od tego czasu Khao Luan

żyje w Indonezji.

Nimec posłał mu ostre spojrzenie.

- Gdzie? Czy ktokolwiek wie gdzie?

- Wszyscy wiedzą, ale i wszyscy boją się go tknąć - oparł Osmar. - W niektórych

częściach Banjarmasin ten Tajlandczyk ma silniejszą armię niż indonezyjski rząd.

Nimec zamilkł i przyswajał sobie to wszystko, co usłyszał. Jakie związki mógł mieć

taki mężczyzna z Monolith Technologies? W co, do diabła, wplątał się Max?

Po chwili klepnął Osmara w ramię i powiedział pewnie:

- Przyjacielu, wydaje mi się, że jeszcze trochę poskaczemy sobie między wyspami. I

obiecuję ci, że jeśli ten handlarz jest zamieszany w zniknięcie Blackburna, osobiście odetnę

mu jego pieprzone wszechmocne łapska.

background image

25

RÓŻNE MIEJSCA

1 PAŹDZIERNIKA 2000

Bandyta, który przeżył akcję na skarbiec UpLink w Sacramento, nie puścił pary z ust.

Nie powiedział nic ani ludziom z Miecza, ani też federalnym, kiedy został przekazany w ich

ręce. Jego zachowanie nie pozostawiało wątpliwości, że nikt niczego z niego nie wydobędzie.

Gordian nie uważał jednak, by miało to znaczący wpływ na ustalenie, kto kryje się za

tą akcją.

Najważniejsze było dla niego pytanie o motyw.

Wróciwszy do San Jose - poleciał zwykłym rejsowym samolotem, podczas gdy

mechanicy kontynuowali w Waszyngtonie przegląd jego learjeta - Gordian zasiadł przy

swoim biurku naprzeciw Chucka Kirby'ego. Obaj próbowali złożyć w całość luźne fragmenty

niesłychanie skomplikowanej łamigłówki. Już kilkakrotnie wszystko przeanalizowali, lecz

żaden z nich nie wzdragał się przed rozpatrzeniem tego raz jeszcze od początku.

- Prześledźmy to w odwrotną stronę. Zacznijmy od włamania do filii w Sacramento -

powiedział Gordian.

- W porządku, dlaczego nie? Z pewnością nie zaszkodzi spróbować od drugiej strony -

stwierdził Kirby.

- Szczerze mówiąc, nie sądzę, by udało się nam złożyć tę układankę, nie przy tak

fragmentarycznych informacjach, jakimi dysponujemy. Jednak może zbliżymy się do

rozwiązania, może zauważymy jeszcze jakieś związki, które dotąd uniknęły naszej uwagi?

Kirby pokiwał głową.

- Zacznijmy więc od dysku, który znaleziono przy martwym napastniku - powiedział.

- Dysk - powtórzył Gordian, wzdychając. - Kody używane w systemach łączności

UpLink zostały zaprojektowane dla różnych typów okrętów. Oczywiste, że mają one ogromną

wartość dla różnych grup interesów, tak rodzimych, jak i zagranicznych.

- Tak, i to zarówno wśród naszych sprzymierzeńców, jak wrogów - dodał Kirby. - W

obecnych czasach wszyscy szpiegują się nawzajem. Zanim się spostrzeżesz, możesz zostać

odarty z wszelkich tajemnic.

- Właśnie - przytaknął mu Gordian z poważną miną. - Gdyby nie zapisy wideo, na

których zachowało się to, co robili po tym, jak zamordowali biednego Turnera, nasi technicy

mogliby dochodzić do tego całymi tygodniami, a nawet miesiącami. Szczęściem w

background image

nieszczęściu jest to, że system sam obronił się przed intruzami.

- A dla mnie to ta część zagadki, której wciąż nie łapię - westchnął Kirby.

- Prawdopodobnie nie ma znaczenia, czy coś z tego rozumiesz, czy też nie... chociaż ta

sprawa sama w sobie nie jest aż tak skomplikowana. Odnosi się do podstaw architektury pli-

ków, sposobu, w jaki konfigurowane są twarde dyski. Każdemu plikowi na twardym dysku

przypisane jest minimum powierzchni... Im większy jest napęd, tym większe pole alokacji.

Niezależnie od tego, ile danych znajduje się w pliku, komputer rezerwuje dla niego pewną

minimalną przestrzeń. - Zastanowił się. - Wyobraź sobie wielki sklep, w którym pudełka są

jednej wielkości, niezależnie od tego, jaki zawierają towar. Bez względu na to, czy kupujesz

wielki kapelusz, czy też złoty naszyjnik dla żony, zawsze otrzymujesz swój zakup w takim

samym pudełku. Ponieważ pudełko musi być duże, żeby pomieścić kapelusz, błyskotka, kiedy

już się w nim znajdzie, będzie ledwo widoczna, o ile w ogóle nie zniknie z oczu.

Kirby pokiwał głową.

- Zatem uważasz, że sznury danych, które pozwoliły złodziejom włamać się do

systemu przez tylne drzwi... były zbyt drobne, aby nasi technicy zwrócili na nie uwagę, tak?

Podobna historia jak z tym złotym łańcuszkiem, prawda? Zanim zainstalowano skaner

biometryczny, twoi ludzie sprawdzili jego oprogramowanie, szukając takich właśnie furtek, i

nic nie znaleźli.

- Zgadza się - przytaknął Gordian. - I nawet nie można mieć o to do nich pretensji.

Gdybyś sprawdził dokładnie każdy twardy dysk, zauważyłbyś, że wszystkie pliki zajmują na

nich takie same powierzchnie. Jeśli porównasz plik tekstowy z zapisanymi na nim kilkoma

słowami z plikiem tekstowym, w którym umieszczono kilka stron tekstu, dojdziesz do wnio-

sku, że zajmują taką samą część dysku. Kiedy technicy szukają koni trojańskich, zazwyczaj

węszą za długimi, skomplikowanymi algorytmami, takimi na przykład jak te, które zdolne są

rozpoznać odciski palców czy ludzki głos. W tym wypadku jednak tajny klucz do systemu

jest prosty i banal-ny.... to podstawowy wzór geometryczny... mała rzecz w wielkim pudełku.

- Gwiazda na szafirze - powiedział Rirby. - Niesłychane.

- Dla mnie bardziej niesłychane jest to, że podstawowe oprogramowanie biometryczne

naszego systemu bezpieczeństwa zostało wyprodukowane i kupione w Monolith

Technologies, jakby na świecie nie było żadnego innego producenta! - Gordian przez chwilę z

niedowierzaniem kręcił głową. - Tylko mi nie mów, że to nieprzewidywalny przypadek...

- Nie dręcz się już tym, Gord - mruknął Chuck. - W tej dziedzinie ich produkty są

najlepsze, wiesz przecież o tym. A system został wprowadzony do użytku, nim rozpoczął się

spór między tobą a Caine'em. Jeśli potraktujemy to włamanie jako odosobniony incydent, nie

background image

znajdziemy podstaw, żeby podejrzewać Caine'a o cokolwiek. Przecież i w jego kompanii

mogą funkcjonować nieobliczalni hakerzy...

Na twarzy Gordiana pojawiła się złość.

- To nie hakerzy próbowali odebrać mi UpLink. To nie hakerzy wykorzystali

Reynolda Armitage'a jako straszak jeszcze przed podjęciem właściwej akcji, to nie hakerzy

uszkodzili układ hydrauliczny podwozia mojego samolotu i nie hakerzy sprawili, że Max

Blackburn rozpłynął się w powietrzu...

Kirby ciężko westchnął.

- Nie potrafimy udowodnić Caine'owi udziału w żadnej z tych spraw...

- Jesteśmy tu sami, Chuck. Nie chodzi o to, co mogę udowodnić, ale o to, co wiem. W

ciągu ostatnich siedemdziesięciu dwóch godzin mechanicy w Waszyngtonie chyba ze sześć

razy sprawdzili cały układ hydrauliczny mojego samolotu, poszukując źródła wycieku płynu.

I wiesz co? Niczego nie znaleźli. Tutejsi mechanicy z kolei pokazali mi dokumenty

świadczące, że dzień przed startem samolot został poddany dokładnemu przeglądowi.

Sprawdzili nawet wszystkie instrumenty pomiarowe i skontrolowali ich połączenia. - Gordian

urwał na chwilę. - Ktoś majstrował przy samolocie już po tej kontroli. Strażnik z lotniska,

facet o nazwisku Jack McRea, przyznał się, że kilka dni temu na jakiś czas opuścił w środku

nocy swój posterunek.

- I już dla ciebie nie pracuje, mam nadzieję.

Gordian pokiwał głową.

- Z tego, co zechciał powiedzieć, wynika, że uwiodła go jakaś nadzwyczajna cizia o

długich nogach i krótkiej spódniczce. Omotała go tak, że zdecydował się pozostawić lotnisko

na pastwie losu.

W pokoju przez chwilę panowała cisza.

- A jednak logiczny wniosek wciąż mnie niepokoi. Jesteś skłonny oskarżyć Caine'a o

próbę morderstwa, nie mając na to dowodów... - zauważył Kirby.

- Wielokrotnego morderstwa - rzucił Gordian. - Ty także byłeś w tym samolocie,

Chuck. Jak również Megan i Scull.

- Gord, moim zdaniem...

- Znam twoje zdanie. I powtarzam raz jeszcze: nie mówię w tej chwili o

poszczególnych dowodach, lecz sumuję wymowę wszystkiego, co dzieje się dokoła. Max

bada interesy Caine'a w Azji. Max znika. Wypowiadam się na temat Karty Morriso-na-

Fiore'a, a wtem Caine wpada na scenę jako facet, który najpierw zajmuje całkowicie

przeciwne stanowisko, a potem jako konkurent, który chce pożreć moją korporację. Ktoś wła-

background image

muje się do Oddziału Kryptograficznego, używając przy tym sprytnego wytrychu do

oprogramowania, które zaprojektował Caine. I tak dalej, i tak dalej. Za dużo w tym

wszystkim przypadków. A teraz na dodatek wszystko zaczyna się toczyć w przyspieszonym

tempie. Jakby moi przeciwnicy byli zdesperowani...

- A może z czymś im się śpieszy - rzucił pomysł Kirby. - Jeśli dalej mamy iść drogą,

którą wskazujesz, kluczem do całej sprawy jest płyta, która miała być skradziona w Sacra-

mento.

Gordian pokiwał głową, po czym oparł ją na dłoniach. Przez długi czas obaj

mężczyźni siedzieli w milczeniu, rozmyślając.

Minęło pięć minut, potem jeszcze kilka.

Wciąż myśleli i wciąż panowała cisza.

Nagle Gordian wyprostował się. Jego oczy były rozszerzone.

Chuck popatrzył na niego.

- O co chodzi? - zapytał.

- Powiedziałeś coś ważnego. "A może z czymś im się spieszy". Chyba właśnie o to

chodzi - odezwał się Gordian.

Wypowiedziawszy te słowa, znów na chwilę umilkł. Zwilżył wargi językiem.

Chuck wciąż się w niego wpatrywał.

- Mój Boże, jak mogłem być taki ślepy - jęknął Gordian. - Że też dopiero teraz mi to

przyszło do głowy... Boże, ceremonia... Przecież to dzisiaj ma się odbyć ten dziewiczy rejs...

- Gord, do diabła, o co ci chodzi?

Szef UpLink wyrzucił przed siebie ręce i ścisnął Kirby'ego za nadgarstki.

- Seawolf- powiedział gwałtownie. - W jego systemach dowodzenia i kontroli...

wykorzystano oprogramowanie szyfrujące UpLink. A zapasowe klucze, zapasowe klucze do

nich znajdują się na płycie!

Kirby wpatrywał się w niego z niedowierzaniem.

- Gord, nie wiem, czy dobrze cię rozumiem albo czy w ogóle chcę cię rozumieć. Ale

nawet jeśli cię rozumiem, doskonale przecież pamiętam, że nikt nie zdołał ich przejąć...

Gordian przeciął prawą dłonią powietrze, żeby go uciszyć. Lewej dłoni wciąż nie

zdejmował z jego nadgarstków.

- To nie są jedyne klucze, Chuck - powiedział gwałtownie. Jego twarz była biała jak

kreda. - Rozumiesz? Mówimy o atomowym okręcie podwodnym, o jednostce, na której

pokładzie wkrótce znajdzie się prezydent! A klucze z Sacramento nie są jedynymi, za pomocą

których można dotrzeć do jej głównych systemów!

background image

Obserwując swój zespół przygotowujący się do akcji w pływającym doku, Omori

cieszył się z wykonanej pracy. Dobrze dobrał grupę nurków i wyszukał dla nich odpowiednie

miejsce do ćwiczeń. Wcinająca się w Pulau Ringitt - małą wyspą leżącą niecałe pięć

kilometrów na południe od Sentosy - zatoczka była chroniona od strony lądu przez pas błota i

bagien, co sprawiało, że bardzo niewielu ludzi decydowało się tam zapuszczać.

Omori spojrzał na zegarek. Pozostało niewiele czasu. Wkrótce jego ludzie wejdą na

pokład podwodnego transportowca, tak więc przygotowania do akcji dobiegały już końca.

Z niecierpliwością oczekiwał tej chwili.

Niewidoczny pod siatkami maskującymi transportowiec spoczywał w pływającym

doku przycumowanym wśród gęstych krzaków w pobliżu brzegu. Jego zbudowany z włókna

szklanego kadłub w kształcie pocisku nie miał iluminatorów. Dzięki temu trudniej go było

wykryć za pomocą konwencjonalnych urządzeń, ale też oznaczało to, że podróżująca w środ-

ku grupa Omoriego będzie zdana w nawigacji wyłącznie na instrumenty pokładowe.

Raz jeszcze ogarnął wzrokiem scenę przygotowań, stojąc na rufie szybkiej łodzi, która

przed dwudziestoma czterema godzinami przyholowała tutaj pływający dok i wkrótce go

ściągnie go na głębsze wody. Czterej nurkowie włożyli już kombinezony i zarzucili na plecy

aparaty oddechowe z obiegiem zamkniętym Oxy-57. Mimo że urządzenia te nie były

przeznaczone do nurkowania na takich głębokościach, na jakich mieli wkrótce działać,

Omoriego zapewniono, że nurkom wystarczy powietrza na określony ściśle w planie czas

akcji.

Raz jeszcze popatrzył na zegarek. Jedynie to, że często sprawdzał upływający czas,

świadczyło o napięciu, jakie odczuwał. Akcja, w którą całkowicie się zaangażował, miała

wkrótce zapewnić Inagawa-kai niekwestionowaną przewagę nad rywalizującymi z nią

dotychczas syndykatami Yakuzy, a jemu samemu zapewnić status o wiele wyższy od statusu

Oyabunów czy Cesarzy. Ale nawet to porównanie nie mogło oddać choćby w przybliżeniu

znaczenia akcji. Wkrótce nastąpi coś, czego nie odnotowano jeszcze w annałach. Najbliższe

godziny świat zapamięta już na zawsze.

Perspektywa przyszłej chwały sprawiała, że Omori nie dopuszczał do siebie myśli o

porażce. Pochylił się nad laptopem i czekał na nadejście poczty elektronicznej od Kersika.

Widowisko nie wyglądało dokładnie tak, jak się tego spodziewał.

Niestety, nie mógł nic na to poradzić. Jako pisarz Alex Nordstrum musiał się

precyzyjnie posługiwać językiem, a jako dziennikarza wiązała go etyka zawodowa,

nakazująca uczciwie relacjonować to, co widzi.

background image

Widowisko było wspaniałe. Najpierw odbył się spacer po terenie portu Keppel,

podczas którego prezydent Ballard bratał się z zaproszonymi głowami państw, a potem

wspaniale zorganizowana i przeprowadzona parada wojskowa z udziałem żołnierzy sił

zbrojnych Stanów Zjednoczonych oraz państw ASEAN-u i JMSDF. W tej chwili trwała część

ceremonii, na którą zaplanowano przemówienia. Wygłaszano je w doku, a mównicę

ustawiono na tle lśniącej, ciemnej sylwetki Seawolfa. Wkrótce wraz z niewielką grupą

zaproszonych dziennikarzy Alex wejdzie na pokład okrętu podwodnego, a następnie popłynie

w rejs, podczas którego będzie świadkiem podpisania traktatu SEAPAC. Najprawdopodobniej

jednak zostanie zmuszony do obejrzenia tego wydarzenia z doprawdy najlepszego możliwego

miejsca - z zęzy.

Właśnie dlatego, jak przypuszczał, narzekał na całą uroczystość.

Pokaz był doskonały, ale Nordstrum zajmował wprost beznadziejne miejsce. Zamiast

-jak się spodziewał - obserwować przedstawienie zza kulis, stał w zatłoczonym sektorze dla

dziennikarzy na samym nabrzeżu, co można było przyrównać tylko do najtańszego miejsca na

koncercie rockowym.

Gdy słuchał uwag premiera Japonii, przez cały czas trącali go, popychali i dźgali

łokciami jego niecierpliwi i niezorganizowani koledzy po piórze, którzy przybyli tu z całego

świata. Doszedł do wniosku, że musi to być pierwszy akt zemsty Encardiego, a wkrótce

czekają go kolejne. Doznał już afrontu ze strony prezydenta. Cała koteria jego doradców

potraktowała go po prostu jak powietrze. Być może był przewrażliwiony, ale kilka razy

odniósł wrażenie, że członkowie ochraniającej prezydenta Secret Senace - faceci, których znał

po imieniu i z którymi czasami ćwiczył na siłowni - patrzą na niego spode łba.

Tylko dlatego, że chciał być uczciwy wobec siebie, że postanowił trwać przy Rogerze

Gordianie, popadł w niełaskę, stał się nagle człowiekiem napiętnowanym, banitą.

Polityka, mruczał pod nosem. Zawsze ta cholerna polityka.

Nordstrum westchnął, robiąc, co w jego mocy, by nadążyć za płynącymi z trybuny

słowami Yamamoto. A nie było to łatwe, jeśli wziąć pod uwagę zachowanie stojącego obok

Włocha z agencji prasowej, który przez cały czas coś krzyczał i posyłał tuż przed jego twarzą

całusy laleczce z francuskiej telewizji. Questa sera, mi bella.

Dobry Boże, ileż trzeba zapłacić za trwanie przy swych przekonaniach, westchnął w

duchu.

Niechętnie zerknął na zegarek. Upłynie jeszcze dobre czterdzieści minut, nim będzie

mógł ruszyć w stronę trapu i wejść wraz z innymi na pokład atomowego okrętu podwodnego.

Nawet jeśli otrzyma najgorsze miejsce, i tak będzie wdzięczny, gdy tam się znajdzie.

background image

Cholernie wdzięczny.

Po tym, czego doświadczył, zrozumiał, że jego położenie nie może już być gorsze.

Chińskie poduszkowce przetransportowano na atol pod osłoną ciemności, na

obszernych pokładach dwóch cywilnych tankowców przystosowanych do użytku

wojskowego. Długie na niemal dziewięćdziesiąt stóp i szerokie na czterdzieści pięć jednostki

napędzane były czterema turbinami o mocy szesnastu tysięcy koni mechanicznych każda.

Dwie z nich wprawiały w ruch boczne śmigła pozwalające osiągać prędkość ponad

pięćdziesięciu węzłów, dwie pozostałe - śmigła wytwarzające poduszkę powietrzną, dzięki

której poduszkowce ślizgały się swobodnie nad powierzchnią wody. Na ich pokładach

zamontowano karabiny maszynowe kalibru 12,7 milimetra typ 77 i granatniki kalibru 40

milimetrów.

Stojący na plaży laguny generał Kersik Imman obserwował, jak jego ludzie

zaokrętowują się na jednostkach mających ich desantować na Sandakanie. Większość

żołnierzy wchodziła po rampach na cztery poduszkowce, reszta - do wąskich łodzi o

aluminiowych kadłubach. Wszyscy ubrani byli - tak jak i on - w mundury polowe o

ochronnych barwach. Twarze osłaniali siatkami maskującymi, ich plecaki i ładownice

wypełniał bojowy ekwipunek. Zgodnie ze ścisłymi instrukcjami Kersika, karabinki, które

nieśli przerzucone przez ramię, były fabrycznie nowe i mogły się okazać niezwykle

skuteczne. Zhiu Sheng dostarczył dokładnie taki sprzęt, jaki obiecał, i za to - a także za wiele

innych jego cech - Kersik bardzo go szanował.

Może pewnego dnia spotkają się ponownie w jakimś cywilizowanym miejscu, z dała

od tej wstrętnej wyspy, gdzie moskity od krwi, którą piją zachłannie bez końca, są

napęczniałe jak winogrona; w miejscu, gdzie będą mogli usiąść przy jakimś stole i na

krzesłach zamiast na twardych matach ze słomy odciskających dziwaczne wzory na tyłku; w

miejscu, gdzie w wygodzie powspominają wszystko, co widzieli i czego dokonali od czasu,

gdy po raz pierwszy zetknęli się z sobą jako o wiele młodsi mężczyźni - dumny i ambitny

indonezyjski generał oraz nawiedzony budowniczy komunizmu, który pragnął nadać kształt

Utopii. Obaj śniący o jedności i wielkości Azji.

Tak, rozmyślał Kersik, może naprawdę spotkamy się w przyszłości i porozmawiamy o

tym, jak krok po kroku wcielaliśmy w życie swoje największe marzenia, podczas gdy

większość ludzi spokojnie owijała się w delikatne koce samozadowolenia. I wspólnie

przypomną sobie ów wielki dzień, gdy dążący do opanowania regionu Japończycy i

Amerykanie - a także ich aseańskie marionetki wayang kulit, z którymi współpracowali w

background image

skomplikowanej grze cieni - zostały połknięte przez podwodnego potwora, którego sami

stworzyli.

Na razie jednak pewny był tylko mający wkrótce nastąpić atak. Doświadczony

żołnierz westchnął ciężko. Wiedział doskonale, że na wojnie ułożone wcześniej plany często

biorą w łeb, że nie sposób do końca zapanować nad okrucieństwem i że najmniejsze nawet

zdobycze okupywane są zazwyczaj krwią zbyt wielu niezastąpionych ludzkich istnień.

Poprawiwszy plecak na ramionach, Kersik przeszedł przez plażę i po chwili wsiadł na

pokład łodzi, która miała go przetransportować na pole walki.

Khao Luan ruszył drewnianą promenadą w kierunku swojego domu nad kanałem,

wsuwając co kilka chwil do ust odrobinę smażonego i słodzonego tempe goreng. Stwierdził,

że postąpił głupio, nie nakazawszy, by sprzedawca z łódki przygotował dla niego jeszcze

jedną porcję. Wiedział, że gdy wreszcie zasiądzie przy stole w jadalni, okaże się, iż nie

pozostało mu już ani jedno sojowe ciastko.

Stres zawsze wzmagał w nim apetyt, a dzisiaj był głodny od samego rana. Miał ku

temu poważne powody. Ten interes, w który wszedł... Sandakan... porwanie atomowego

okrętu podwodnego... wzięcie jako zakładnika prezydenta Stanów Zjednoczonych...

Jeśli chodziło o niego, korzyści wynikające z tych działań były oczywiste: szlaki

morskie pozostaną dla niego wolne, będzie mógł handlować bez ograniczeń. SEAPAC

stanowił zagrożenie dla jego interesów, ponieważ umacniał współpracę rządów regionu w

zakresie kontroli wód terytorialnych. Rządzący pragnęli przede wszystkim zlikwidować

kontrabandę płynącą z Tajlandii i innych krajów. Niedopuszczenie do podpisania traktatu, być

może nawet storpedowanie raz na zawsze jego idei Khao Lun uznał za cel zupełnie słuszny i

rozsądny. Stwierdził, że jeśli nadal chce brać udział w grze, musi bezsprzecznie przyłożyć

rękę do tej akcji.

A jednak przerażał go trochę rozmiar całego przedsięwzięcia.

Szedł szybkim krokiem, pojadając co chwila tempe goreng. Aż do dzisiejszego ranka,

wykonując krok po kroku swoją część zadania, koncentrował się raczej na szczegółach niż na

szerokich zarysach planu. Zresztą do wszystkiego podchodził w ten właśnie sposób. Ale teraz,

gdy do wprowadzenia planu w życie pozostało tak niewiele czasu - niewiarygodne, ale mniej

niż godzina - świadomość tego, na co się porwał wraz ze swymi sprzymierzeńcami,

przytłaczała go coraz bardziej. Mimo że uznał, iż najlepszym sposobem pozbycia się tego

ciężaru będzie udawanie, że jest to normalny, nie różniący się niczym od innych dzień... cóż,

było to bardzo trudne.

background image

Luan dotarł wreszcie do drabiny prowadzącej do drzwi jego mieszkania. Zatrzymał się

i zerknął do pudełka z tempe. Pozostały mu tylko dwa kęsy. Cóż, będzie musiał posłać kogoś

po więcej.

Wsunął ostatnie dwa kawałki do ust, niewiele myśląc, rzucił pudełko przez ramię do

wody, a następnie zaczął się wspinać po drabinie.

Zaledwie kilka cali od miejsca, w którym tekturowe pudełko dołączyło do innych

śmieci pływających w kanale, przykucnęła w łodzi młoda sprzedawczyni w luźnym sarongu.

Pochyliła głowę nad stosem owoców, a rękę wsunęła w fałdy ubrania.

Gdy po chwili wyciągnęła dłoń, trzymała w niej płaską, miniaturową krótkofalówkę.

- Empire State do południowej Filadelfii, czy mnie słyszysz? -rzuciła cicho do

niewielkiego mikrofonu.

- Słyszę cię głośno i wyraźnie, Empire State. Czy kogut wrócił na grzędę?

- Właśnie tam wlazł, wielki i tak samo plugawy jak na fotografiach.

Przez chwilę panowała cisza.

Kobieta pochyliła się jeszcze bardziej, by osłonić krótkofalówkę.

- Bądź czujna, Empire State - usłyszała po chwili odpowiedź. - Jesteśmy na najlepszej

drodze, żeby oskubać naszego koguta.

Finansowana wspólnie przez państwa ASEAN-u - od projektu, poprzez wylewanie

fundamentów, po fazę budowy - siedziba banku szyfrów w Sandakan była największym w

Azji i drugim co do wielkości tego rodzaju budynkiem na świecie. Ustępowała jedynie

podobnemu obiektowi zbudowanemu później w Europie. Ciągnąca się na znacznej długości

wzdłuż brzegu budowla sprawiała wrażenie fortecy. Wzniesiono ją z betonu i stali.

Bezpieczeństwo zapewniał obiektowi wyszukany system alarmowy oraz oddziały

wartownicze, składające się głownie z żołnierzy armii malezyjskiej i indonezyjskiej.

Wszystkie te zabezpieczenia były konieczne z jednego prostego powodu: zapasowe klucze do

szyfrów, które przechowywano w tutejszych skarbcach, umożliwiały dostęp do największych

rządowych, militarnych i finansowych instytucji całego regionu.

Rządy Stanów Zjednoczonych i Japonii uznały Sandakan za logiczne, wygodne i

bezpieczne miejsce dla złożenia dodatkowych kluczy do wielu zaszyfrowanych systemów

operacyjnych Seawolfa, nie wyłączając tych, które kontrolowały ASDS -system włazów

cumowniczych dla miniokrętów podwodnych SEAL, mieszczących od ośmiu do dziesięciu

członków tej elitarnej formacji. Sześćdziesięciopięciostopowa jednostka SEAL, zbliżając się

do Seawolfa, wysyłała sygnał powodujący otwarcie włazów przez komputer pokładowy.

background image

Sytem działał zarówno w zanurzeniu, jak i w ruchu Seawolfa.

Nga Canbera nie wiedział, i nigdy nie miał się dowiedzieć, który z członków

japońskiego rządu przekazał taką informację Inagawa-kai. W każdym razie trafiła ona do

niego za pośrednictwem Omoriego.

Jakie to zresztą ma znaczenie? - zastanawiał się teraz, siedząc wygodnie w swoim

mieszkaniu i obserwując na ekranie telewizora ceremonię przecięcia wstęgi inaugurującą

powstanie SEAPAC. Wrócił wcześniej z biura, by nikt nie przeszkadzał mu w oglądaniu

transmisji. Włożył nawet na tę okazję najlepsze jedwabne ubranie. Oczywiście wiedział, co

się stanie, kiedy dygnitarze wejdą na pokład Seawolfa, i spodziewał się dobrej zabawy.

Dla Nga udział w grze, w której nie ma niebezpieczeństwa, był całkowicie bez sensu. I

chociaż w ostatnich dniach przeżył chwile zwątpienia, dzisiaj siedział przed telewizorem,

odrzuciwszy obawy, chcąc jedynie przeżyć doskonałe widowisko. Czy uda się zmusić

Seawofla, żeby połknął zatrutą pigułkę? W gruncie rzeczy w teorii była to jedynie kwestia

wciśnięcia właściwych kluczy w niewłaściwe ręce; oczywiście niewłaściwe z punktu

widzenia Amerykanów i Japończyków. I chociaż zakończona niepowodzeniem próba

zdobycia kluczy przez Marcusa Caine'a stanowiła pewne zagrożenie, teraz Nga odbierał je

tylko jako coś, co dodatkowo go podniecało. Przecież jeśli tylko Kersik położy ręce na

kluczach w Sandakan, nurkowie Omorie-go i tak będą mogli otworzyć włazy Seawolfa. A w

ostateczności, jeśli generałowi mimo wszystko się nie uda opanować okrętu podwodnego,

trzeba będzie po prostu położyć większy nacisk na siłę i zaskoczenie niż na kody i hasła.

W końcu, jeśli tylko Nga dopisze szczęście, poleje się krew, co sprawi, że akcja

zdobycia okrętu będzie jeszcze bardziej interesująca.

Z oczyma rozszerzonymi z niedowierzania sekretarz obrony USA, Conrad Holden,

wpatrywał się w słuchawkę telefonu, jakby nagle spostrzegł, że wstąpił w nią zły duch...

Duch, który zaczął naśladować sposób mówienia albo przeinaczać znaczenie słów Rogera

Gordiana, człowieka, którego Holden od wielu lat przecież dobrze znał.

- Roger, jesteś pewien?

- Mówię ci, Conrad, to się wydarzy w Sandakan. I będzie doskonale zgrane w czasie z

próbą opanowania atomowego okrętu podwodnego. Nasi przeciwnicy nie będą chcieli dać

nam dużo czasu na zmianę kodów.

- Ale przecież Seawolf wychodzi w morze za pół godziny!

- Skończ więc rozmowę ze mną i skontaktuj się z kimś, kto będzie mógł go

zatrzymać!

background image

Bardziej rozgorączkowany i bardziej spocony niż zazwyczaj, Luan miał właśnie

zmienić koszulę, gdy to usłyszał: regularne dudnienie rozdzierających powietrze rotorów.

Odgłos w szybkim tempie stawał się coraz głośniejszy i docierał do niego z coraz mniejszej

odległości.

Popatrzył na Xianga i jego ochroniarzy, którzy pod ścianą pokoju grali w domino.

- Co to za odgłos? - zapytał, mimo że doskonale znał już odpowiedź. Warkot

armijnych helikopterów, natrętny i wszechobecny w jego życiu w czasach, kiedy przebywał w

górach północnej Tajlandii, rozpoznałby na końcu świata.

Xiang porzucił grę i zerwał się na równe nogi.

- Zbierajcie broń! - krzyknął. - Zaraz zostaniemy zaatakowani!

Wychylając się z beli jet rangera, Nimec wydobył z ładownic przy pasie amunicję,

wsunął ją do swej dwunastki, po czym przeładował strzelbę, by pierwszy nabój znalazł się w

lufie. Tak jak Osmar i jeszcze trzej funkcjonariusze Miecza znajdujący się na pokładzie

helikoptera, miał na sobie kominiarkę, maskę przeciwgazową, a pod koszulą czarną

kamizelkę kuloodporną. Wykonana z zylonu, była o wiele lżejsza i mocniejsza od

kevlarowych.

Gestem nakazał pilotowi, by obniżył pułap, po czym przyjrzał się drewnianym

zabudowaniom. Budynki miały mnóstwo okien, wychodzących na wszystkie strony. Jedno z

nich wybrał sobie za cel i pociągnął za spust.

Pocisk z gazem obezwładniającym wystrzelił z hukiem i pozostawiając za sobą

wyraźny ślad, wybił szybę. Po chwili ze środka zaczęła się wydobywać chmura piekącego

dymu.

Nimec wystrzelił w kierunku kryjówki Tajlandczyka jeszcze dwa pociski. Kilka

sekund później gęste kłęby białego dymu wydostały się wszystkimi oknami.

Usatysfakcjonowany, przewiesił broń przez ramię - przy boku miał ponadto pistolet

maszynowy MP5K - naciągnął rękawiczki i dał sygnał swoim ludziom.

Po chwili z helikoptera spuszczono linę. Jeden po drugim, w bardzo krótkich

odstępach, mężczyźni chwytali ją i opuszczali się na ziemię. W innych okolicznościach

sprawialiby wrażenie strażaków śpieszących do groźnego pożaru. Tymczasem stało przed

nimi inne zadanie.

Na ziemi na dobre rozszczekały się pistolety maszynowe. Kule, rozrywające grunt,

wzbijały w powietrze tumany kurzu. Strzelano z wnętrza domu, do którego Nimec wystrzelił

przed chwilą pociski z gazem, strzelano z chat otaczających główny budynek. Uzbrojeni

background image

obrońcy Luana znaleźli się również na drodze ciągnącej się wzdłuż kanału.

Trzymając nisko głowę, podczas gdy jego towarzysze osłaniali go ogniem, Nimec

ruszył biegiem w kierunku kryjówki Luana.

Na jego drodze pojawił się jakiś mężczyzna, który wyszedł z zadymionego budynku,

teraz zaś podnosił w jego stronę lufę FN P90. Pirat był jednak na poły oślepiony przez gaz,

dzięki czemu Nimec zdążył zareagować. Nim ochroniarz Luana wystrzelił serię pocisków

kalibru 9 milimetrów, szef Miecza uskoczył w bok. Wyciągnął z kabury swój MP5K i strzelił

tylko raz, trafiając napastnika w brzuch, po czym nie obejrzawszy się na niego więcej, dopadł

wejścia do domu, w którym mieszkał ścigany przez nich bandyta.

Zatrzymał się przed ciężkimi, drewnianymi drzwiami, odstrzelił serią zamek i

otworzył je jednym kopniakiem. Kątem oka dostrzegł, że po lewej podąża za nim Osmar.

Dał mu sygnał, że powinni wbiec do środka, zmieniając się w drzwiach stronami, po

czym zaczął odliczać do trzech.

Po chwili niemal jednocześnie wpadali za próg.

Kilka minut po tym, jak umilkły fanfary towarzyszące ceremonii przecięcia wstęgi,

delegacja światowych przywódców została wprowadzona na wyłożony czarnymi

dźwiękochłonnymi płytkami kadłub Seawolfa, a następnie oficer dyżurny atomowego okrętu

podwodnego sprowadził wszystkich pod pokład. Pierwszy w luku zniknął prezydent Ballard.

Zaraz po nim przeszli nim premier Yamamoto oraz przywódcy Malezji i Indonezji.

Po najznakomitszych gościach ruszył na pokład korpus prasowy. Miejsce dla Alexa

znalazło się na samym końcu, bezpośrednio za wysokim i barczystym reporterem z Kanady.

Kiedy grupa wypełniła przejście prowadzące do centrum dowodzenia, Ballard odniósł

wrażenie, że nagle znalazł się w samym środku dekoracji do jakiejś gigantycznej produkcji

hollywoodzkiej, która opowiada o statkach kosmicznych, podboju czasoprzestrzeni i tym

podobnych sprawach. I w pewnym sensie znalazł się właśnie w maszynie czasu, która mogła

go odmłodzić o kilkadziesiąt lat, zedrzeć z jego twarzy maskę politycznego cynizmu i

ponownie obudzić w nim na krótko dziesięcioletniego sierotę znad brzegów Missisipi.

Sierotę, którego marzenia wielokrotnie przechodziły trudne próby na drodze od skrajnej biedy

do prezydentury w najpotężniejszym państwie świata. Z nie skrywanym podziwem zaczął

oglądać sprzęty i instrumenty kontrolne wypełniające każdy fragment rzęsiście oświetlonej

przestrzeni. Był tym wszystkim po prostu zafascynowany.

Gdy prezydent i jego goście na tym skrawku amerykańskiej ziemi przystanęli na

progu centrum dowodzenia, dowódca Seawolfa, komandor Malcolm R. Frickes, zasalutował.

background image

- To dla mnie honor i przywilej gościć panów na pokładzie - powiedział, ustępując na

bok, by wpuścić ich do środka.

Ballard z entuzjazmem odpowiedział na jego salut, głośno przełknął ślinę i wskazał na

peryskopy na platformie znajdującej się w samym środku pomieszczenia.

- Czy mógłbym popatrzeć przez jeden z nich? - zapytał. Frickes uśmiechnął się.

- Panie prezydencie, jest pan tutaj najwyższym dowódcą. A to oznacza, że może panu

tutaj robić, co tylko pan zechce -powiedział.

Generał Yussef Tabor, dowódca 10. Brygady Spadochronowej armii malezyjskiej,

wprost nie mógł uwierzyć, że rozkazy, które właśnie do niego dotarły, są prawdziwe. Miał

natychmiast postawić w stan gotowości trzy bataliony - niemal trzy tysiące ludzi - i

błyskawicznie obsadzić nimi Sandakan. Spadochroniarze otrzymali zadanie dołączenia do

regularnych oddziałów wartowniczych, chroniących od strony plaży dostępu do banku kluczy

szyfrowych.

Nie było jasne, kto lub co stanowi tak wielkie zagrożenie, że do uporania się z nim

potrzeba aż tylu żołnierzy. Generał nie zadawał jednak zbędnych pytań. Doszedł do wniosku,

że nareszcie będzie mógł zademonstrować w prawdziwej akcji doskonałe wyszkolenie swoich

chłopców. Ponieważ najbliższy oddział malezyjskich Sił Szybkiego Reagowania stacjonował

w Sabah, trzydzieści mil od miasta, bez wątpienia to jego ludzie przybędą na miejsce

najwcześniej. To mu całkowicie odpowiadało.

Po dziesięciu latach ścigania i wyłapywania nielegalnych imigrantów - niczym hycel

wyłapujący nieszczęsne kundle - nadszedł najwyższy czas, by wziąć udział w akcji, z której

będzie mógł być dumny.

Krztusząc się gazem łzawiącym, z twarzą czerwoną jak pomidor, Khao Luan kaszlał i

wymiotował w konwulsjach, podczas gdy Xiang próbował go zaciągnąć do spichrza.

Chwyciwszy swego mocodawcę od tyłu pod ramiona, pirat otworzył tylne drzwi budynku

mieszkalnego. Jeszcze zmagał się z ciężarem Luana na progu, gdy do budynku wpadli Nimec

i Osmar.

Osmar natychmiast wycelował w bandytów.

- Nie ruszać się! - krzyknął w bahasa. - Obaj!

Ciężko oddychając, Xiang wpatrywał się w niego przez chwilę Z trudem dostrzegał

cokolwiek przez gęste kłęby gazu łzawiącego. Zaraz się jednak opanował i wciąż

przytrzymując jedną ręką Tajlandczyka, drugą sięgnął do umieszczonej niemal na plecach

background image

kabury i wyciągnął pistolet P90.

Strzelił bardzo niecelnie - kule jedynie powyrywały drzazgi z drewnianych ścian i z

sufitu. Osmar natychmiast padł na podłogę i odpowiedział ogniem, celowo jednak mierząc

bardzo nisko. Mając między sobą a potężnym piratem Luana, koniecznie chciał uniknąć

śmiertelnego trafienia. Doskonale zdawał sobie sprawę, że Tajlandczyk może być jedynym

człowiekiem, który potrafi wyjaśnić zagadkę zniknięcia Blackburna. Mimo to...

Luan głośno jęknął, chwycił się nagle za grube udo i zaczął się osuwać na podłogę. Z

jego tętnicy udowej trysnęła krew. Xiang spróbował jeszcze postawić go na nogi, lecz szef

okazał się dlań zbyt ciężki; nic nie mogło powstrzymać go przed upadkiem. Widząc, co się

dzieje, pirat zrezygnował z ratowania Khao Luana i zaczął uciekać do spichrza. Wybiegłszy z

budynku, puścił jeszcze serię przez drzwi, celując w Osmara i Nimeca. Nie trafił, natomiast

gdzieś za ich plecami rozległ się brzęk pękającego szkła.

Nimec odpowiedział ogniem, dwiema krótkimi seriami. Słyszał docierające

nieustannie z zewnątrz odgłosy kanonady: to jego ludzie walczyli z piratami. Co chwila - gdy

któraś z kuł dosięgała celu - w odgłosy walki wdzierał się krzyk rannego człowieka.

Unosząc się płynnie nad spokojną wodą, cztery poduszkowce, ubezpieczane z boku

przez dwie smukłe motorówki, zmierzały szybko do celu. Napastnicy przebyli już niemal

dwie trzecie drogi. Powinni wylądować na plaży za kilka minut.

Stojąc na pokładzie motorówki, Kersik podniósł do oczu lornetkę, by po raz ostatni

zlustrować miejsce desantu. Wiódł do boju blisko trzystu mężczyzna, grupę o niemal jedną

trzecią przewyższającą liczebnie strażników chroniących banku kluczy do szyfrów. Dodając

do tego przewagę wynikającą z elementu zaskoczenia...

Kersik kilkakrotnie zamrugał.

Po chwili przestał mrugać. Jego oczy, gdy tak wciąż spoglądał przez lornetkę, robiły

się coraz szersze.

W pierwszej chwili punkciki na niebie wziął za chmarę owadów atakujących

Sandakan. Powoli, lecz nieuchronnie opadającą ku ziemi chmarę szarańczy.

A jednak doskonale wiedział, że to nie jest szarańcza.

To byli spadochroniarze.

Setki spadochroniarzy. Tysiące. Tysiące spadochroniarzy, którzy za chwilę opanują

plażę i cały obiekt.

Gdyby nie głośny warkot silników, już wcześniej usłyszałby hałas nadlatujących

samolotów. Najpierw do jego uszu dotarłby cichy szmer niosący się nad oceanem, potem

background image

natrętne, coraz głośniejsze brzęczenie, a jeszcze później wyraźne, głośne wycie, szybko

przeradzające się w ogłuszający warkot... Dopiero teraz zaczął wyławiać z oddali dalekie

brzęczenie silników lotniczych. Nie miało to już najmniejszego znaczenia. Kersik był

bezsilny.

Lornetka wysunęła się z jego drżących rąk. Generał nie wahał się ani chwili dłużej.

Natychmiast podbiegł do radia pokładowego, zanim jednak udało mu się nadać ostrzeżenie

dla pozostałych jednostek, oddziały, które znalazły się już na brzegu, otworzyły ogień i świat

wokół Kersika Immana nagle eksplodował.

Ikonę informującą go, że otrzymał pocztę elektroniczną, Omori ujrzał na ekranie

laptopa natychmiast, gdy się pojawiła. W tej samej niemal chwili ze zdziwieniem

skonstatował, że wiadomość ta wcale nie pochodzi od Kersika, lecz od jego wtyczki w

japońskim parlamencie... członka mniejszości narodowej, którego informacje na temat

Seawolfa, pochodzące od jednego z wysoko postawionych funkcjonariuszy wywiadu, sta-

nowiły od samego początku podstawę planu porwania atomowego okrętu podwodnego.

Otworzył wiadomość i poczuł, że zawartość żołądka podchodzi mu do gardła.

Mimo że na ekranie było tylko jedno słowo, wystarczyło ono, by pojął, że jego

wspaniałe plany doczekały się - nagle i niespodziewanie - gwałtownego końca. Przeczytał:

YAMERU

PRZERWIJ

Omori przycisnął kłykcie do czoła i wydał wysoki, pełen bólu skowyt, który

natychmiast zwrócił uwagę pozostałych nurków przebywających w pływającym doku.

Nawet na nich nie spojrzał. Nie powiedział ani słowa. Zresztą wystarczyło im jedno

spojrzenie na niego, by zrozumieli, co się stało.

Kersik, pomyślał Omori, mocniej przyciskając pięści do czoła.

Kersik zawiódł.

Gdyby miał teraz w ręce nóż, wbiłby go sobie w serce, by raz na zawsze pozbyć się

bólu, który nim targnął.

Potężne uderzenie w pierś, które otrzymał, gdy przebiegał przez próg, niemal powaliło

Nimeca na ziemię.

Lekko ogłuszony, z wirującymi mu przed oczyma gwiazdami, dotarł jednak chwiej-

nym krokiem do ściany spichrza, wypuszczając przy tym z ręki pistolet maszynowy MP5K.

Zacisnął szczęki z bólu, który promieniował z jego klatki piersiowej. Cokolwiek go

background image

uderzyło, odczuł to jak cios zadany wielkim stalowym młotem. Gdyby wypadł przez drzwi

prosto, a nie skręcił przy tym, zostałby najprawdopodobniej trafiony pod przeponę i straciłby

przytomność. Na szczęście mięśnie klatki piersiowej pochłonęły część energii tego ciosu i

zdołał się utrzymać na nogach.

Kilkakrotnie głęboko zaczerpnął powietrza, chcąc jak najszybciej odzyskać pełnię

sił...

I w ostatniej chwili ujrzał zmierzającą ku jego twarzy wielką pięść Xianga. Rzucił się

w bok, odwracając przy tym głowę, by uniknąć ogłuszającego uderzenia, po czym umknął

przed kolejnym natarciem, gdy pirat rzucił się na niego z podniesionymi rękami, chcąc go

złapać i rzucić nim o ścianę.

Nimec nie zamierzał dać mu szansy. Poczuł, że szybko wraca do sił. Wiedział, iż musi

się poruszać jak najszybciej, pozostać poza zasięgiem rąk wielkoluda i za wszelką cenę

uniknąć zwarcia. To właśnie pusta ręka Kianga uderzyła go przed chwilą, niemal pozbawiając

przytomności. Nie mógł dopuścić, by się to powtórzyło.

Odczekawszy, aż przeciwnik znajdzie się prawie nad nim, Nimec kopnął go

dwukrotnie w splot słoneczny. Usłyszał uderzenia buta w ciało potężnego pirata, zobaczył, że

wielkolud zatacza się i pochyla, nie mogąc złapać tchu, i niewiele się namyślając, poprawił

kolejnym kopniakiem w to samo miejsce.

Ibanin cofnął się o krok i Nimec wykorzystał to, by oderwać się od ściany. Tańczył

teraz jak bokser, łapiąc rytm i zbierając siły. Ale okazało się, że pirat jest o wiele zwinniejszy

i szybszy, niż mogłaby na to wskazywać masa jego ciała. Pochyliwszy głowę, niczym

rozwścieczony byk ruszył taranem na Nimeca.

Ten próbował uskoczyć w bok, ale spóźnił się o włos. Twarde, żylaste przedramię

trafiło go z ogromną siłą, odrzucając do tyłu głowę. Poczuł krew na ustach, kolana ugięły się

pod nim odrobinę. Ibanin uderzył go raz jeszcze, tym razem łokciem w gardło. Nimec

zacharczał, a oczy niemal wyskoczyły mu na wierzch.

Wielkie łapska Xianga zacisnęły się na jego głowie, a potężne, grube palce zamknęły

jak w klatce jego policzki i szczękę. Nimec uniósł ręce i wsunął je między ramiona

przeciwnika. Chwycił jego nadgarstki i posługując się całą siłą, jaka mu jeszcze pozostała,

spróbował oderwać je od swej głowy. Na gigancie nie zrobiło to jednak wrażenia. Nie

puszczając czaszki Nimeca, uniósł go, wszedł z nim do spichrza i rzucił o ścianę z taką siłą,

że aż zatrzęsła się cała konstrukcja.

Przysunął twarz do twarzy szefa ochrony. Drżały mu policzki, oczy błyszczały

złośliwie. Miał nieprzyjemny, świszczący oddech.

background image

- Zachciało ci się ze mną walczyć, to skręcę ci teraz twój pieprzony kark - warknął,

potrząsając gwałtownie Nimecem i uderzając jego głową o ścianę. - Tu i teraz, jak zrobiłem to

z poprzednim Amerykaninem.

Nimec otworzył szeroko oczy. Niespodziewanie serce zabiło mu mocniej, szybciej.

Słyszał je tak wyraźnie, jakby jego odgłos miał za chwilę wypełnić cały wszechświat.

Jak zrobiłem to z poprzednim Amerykaninem. Charcząc z wysiłku, raz jeszcze złapał

nadgarstki pirata i zaczął odpychać go od siebie, odpychać...

Tu i teraz.

Z poprzednim Amerykaninem. Pchał coraz mocniej...

Przez chwilę zdawało mu się, że nigdy nie wyrwie się z jego uścisku. A potem, jakby

cudem, uwolnił się od niego.

Zebrawszy resztki sił, kopnął Xianga w krocze. Pirat puścił jego głowę, a Nimec

natychmiast trzasnął go pięścią w twarz. Wykorzystując moment zaskoczenia, uderzył raz,

drugi, trzeci.... Wielkolud zaczął się chylić ku ziemi, jednak przyjaciel Rogera Gordiana nie

odpuszczał i wciąż bił go bez litości. Nie zamierzał dać mu najmniejszej szansy. Myślał tylko

o tym, że Max nie żyje i że ma oto przed sobą człowieka, który go zabił. Mimo kilku

potężnych ciosów Ibanin zaskoczył Nimeca. Podniósł się z trudem i odszedł ociężale. W

chwili, gdy mężczyźni na moment oderwali się od siebie, pirat uniósł ku górze zakrwawioną

twarz, wykrzywił usta w złośliwym uśmiechu i sięgnął za pasek po lris.

Nimec zamarł, wpatrując się w długie, faliste ostrze, jednak Xiang nie dał mu czasu do

rozmyślań. Skoczył do przodu ze sztyletem wymierzonym wprost w jego gardło.

Nimec cofnął się o pół kroku, lekko obrócił się na pięcie lewej nogi i wyciągnął przed

siebie ręce. Prawą zdołał schwycić przedramię tej ręki, w której tkwił sztylet. Lewą zacisnął

na łokciu olbrzyma i błyskawicznie wykręcił mu dłoń. Natychmiast zrobił kolejne pół kroku

do przodu. Wykręcając rękę pirata, przyciągając jednocześnie Kianga do siebie, zanurzył

sztylet w jego piersi, kierując ostrze ku sercu.

Jeszcze przez kilka długich sekund Xiang stał i z malującym się na twarzy

niedowierzaniem wpatrywał się w rękojeść, która wystawała z jego klatki piersiowej.

Wreszcie upadł twarzą na ziemię.

Nimec cofnął się, oddychając ciężko. Ból ran zadanych mu przez pirata wzmagał się z

każdą chwilą. Popatrzył na martwego olbrzyma.

Na szczęście to był już koniec.

background image

EPILOG

- Zaledwie kilka dni temu siedziałem tutaj i wyjaśniałem komuś, że wiem o

przestępstwach Marcusa Caine'a, ale nie mogę ich udowodnić - mówił Gordian. Trzymał rękę

na leżącym na biurku miniaturowym magnetofonie cyfrowym. - Teraz, dzięki tobie, mam już

te dowody.

- I dzięki Maxowi - dodała siedząca naprzeciw niego Kirsten. - Gdyby nie on, nigdy

bym ich nie zdobyła. A szczerze mówiąc, do dzisiaj prawdopodobnie oszukiwałabym się,

twierdząc, że w Monolith nie dzieje się nic dziwnego.

Gordian popatrzył na nią. Jego szczere, niebieskie oczy napotkały jej ciemnobrązowe.

- Może jeszcze przez jakiś czas. Ale prędzej czy później to by się skończyło. I

zrobiłabyś to, co zrobiłaś - powiedział.

Kirsten wzruszyła ramionami. Przez chwilę milczeli, siedząc tylko we dwoje w jego

gabinecie. W oknie za plecami Gordiana w popołudniowym smogu rysował się w oddali

Mount Hamilton, potężny i zarazem dziwnie łagodny.

- Pewnie ma pan rację - przyznała w końcu. - W końcu cały czas przez moje biurko

przewijały się ogromne, nieuzasadnione wypłaty dla amerykańskich lobbystów. Kwoty

znacznie przekraczające to, co rzeczywiście powinni otrzymywać za usługi świadczone na

rzecz Monolith. A kiedy zaczęłam się im bliżej przyglądać, zauważyłam, że za każdym razem

przelewy następowały po wizycie w moim departamencie kogoś związanego z bankiem

Canbery w Indonezji. - Znów wzruszyła ramionami. - Każdy, kto miałby otwarte oczy,

zorientowałby się, że wszystkie te pieniądze były przeznaczone na korumpowanie

amerykańskich polityków. Grupa, na której konto je przelewano, została wynajęta po to, żeby

naciskać w Waszyngtonie na zniesienie wszelkich zakazów dotyczących technik szyfrowania.

Jednak dopiero wtedy, gdy wspomniałam o tym Maxowi, przestałam zamykać oczy na tę

oczywistą prawdę.

- I to właśnie Max cię namówił, żebyś zaczęła szukać w komputerowych bazach

danych Monolith Technologies dowodów przekupstwa.

- Namówił mnie też, żebym umieściła magnetofon w gabinecie dyrektora wydziału

łączności globalnej. - Potrząsnęła głową. - Aż mi się nie chce wierzyć, jacy oni byli

nierozważni. To znaczy wchodziłam tam każdego dnia rano przed pojawieniem się szefa,

wsuwałam magnetofon za kanapę, po czym wyciągałam go stamtąd między jego wyjściem do

domu a rozpoczęciem pracy przez sprzątaczkę. I tak to wyglądało codziennie przez dwa

background image

miesiące.

- Ludzie, którzy wystarczająco długo unikają kary za morderstwo, stają się

nieostrożni. Robią się aroganccy i zaczynają myśleć, że nic i nikt nie może dobrać się im do

skóry. W efekcie mamy pół tuzina nagrań rozmów, które toczył dyrektor z Nga Canberą o

tych płatnościach... oraz kilka rozmów na ten sam temat z Marcusem Caine'em. Czasami

nawet twój poprzedni szef mówił głośno i wyraźnie.

- Szef Monolith Technologies osobiście sugerował im, których urzędników rządowych

należy przekupić. To naprawdę niewiarygodne - dodała Kirsten.

Znowu przez chwilę milczeli. Wreszcie Gordian pochylił do przodu, złączył palce na

biurku i spojrzał stanowczo na Kirsten.

- Kirsten, nie zaprosiłem cię tu, do Stanów, dlatego, że chciałem, byś sama przekazała

mi magnetofon i nagranie. Pragnąłem ci powiedzieć, jak bardzo cenię to, co zrobiłaś. Chcia-

łem też, żebyś wiedziała, iż byłbym zaszczycony, gdybyś zdecydowała się przyjąć ofertę

pracy w UpLink. Zatrudnię cię w każdym dziale, który sobie wybierzesz - powiedział.

Uśmiechnęła się nieznacznie.

- To bardzo wspaniałomyślna oferta... ale mam nadzieję, że nie obrazi się pan, jeśli z

niej nie skorzystam, przynajmniej teraz. Potrzebuję trochę czasu dla siebie. Czasu, żeby...

dojść ze sobą do ładu. Rozumie mnie pan?

Wciąż nie odrywał od niej wzroku.

- Tak, tak, rozumiem. O ile ty zrozumiesz, że moja oferta wciąż jest aktualna i że

zawsze możesz zmienić zdanie i ją przyjąć. I o ile zrozumiesz, że ja nigdy nie zapominam o

przyjaciołach - odparł.

Kirsten pokiwała głową, a jej uśmiech stał się znacznie szerszy. Był szczery i śliczny i

Gordian pomyślał, że wie doskonale, co w tej dziewczynie ujrzał Blackburn.

- Więc chcesz wrócić do Singapuru? - spytał. Przez chwilę milczała, po czym znów

skinęła.

- Przynajmniej na jakiś czas. Ale nim wyjadę, muszę jeszcze załatwić coś w Ameryce.

Armitage siedział w swoim gabinecie przy automatycznej sekretarce. Jego oczy

spoglądały ze zniszczonej twarzy z chłodną żywotnością, która zdawała się żądać dla siebie i

pożerać wszystko, co tylko pozostało z jego siły życiowej - żądała tego niczym małe, uparte

stwory wydobywające się ze sterty śmieci i żywiące się wszelkimi odpadkami.

Tego ranka czekało na niego kilka wiadomości od Marcusa Caine'a, a na każdym

kolejnym nagraniu głos szefa Monolith był coraz bardziej przerażony i pełen desperacji.

background image

Dosyć tego, pomyślał.

Będąc już więźniem zamierającego ciała i wózka inwalidzkiego, chciał się pozbyć

zbędnego obciążenia. Zmaganie się ze zbliżającą się doń nieuchronnie śmiercią zupełnie mu

wystarczało.

- Usunąć wiadomości - powiedział głośno, uruchamiając urządzenie z reagującym na

głos mikroprocesorem, które wyprodukowano w jednej z fabryk Monolith w San Jose. Przez

chwilę jeszcze się wahał, ale zaraz podjął kolejną decyzję: polecił zablokować wszystkie

rozmowy, które będą w przyszłości przychodziły do niego z domu lub z biura Caine'a.

Nie miał zamiaru pogrążyć się razem z Marcusem, gdy wyjdzie na światło dzienne

jego rola w doprowadzeniu do podpisania traktatu SEAPAC, skandal z finansowaniem

kampanii i liczne inne obciążające go fakty. Jakiekolwiek powiązania z nim mogły teraz

stanowić poważne zagrożenie.

Jak szybko wszystko się zmienia... Jeszcze tak niedawno wierzył, że Caine przejmie

UpLink International i zdobędzie medialny oraz technologiczny monopol, jakiego wcześniej

jeszcze nikt inny nie osiągnął w jego dziedzinie. Dlatego zdecydował się podać mu na

srebrnej tacy biotechnologiczne oddziały UpLink. Kto mógł przewidzieć, że Marcus nie

wygra tej rozgrywki? Kto mógł to przewidzieć?

Marcus rozczarował go, zawiódł na całej linii.

Ciężko wciągnął powietrze ustami, po czym wypuścił je z głośnym sykiem.

Prawdopodobnie ALS w końcu go dostanie. Prawie na pewno nie potrwa to już długo. Chciał

jednak pożyć choć tyle, by przed śmiercią ujrzeć upadek Caine'a...

Bez wątpienia napisze jeszcze na ten temat wiele interesujących artykułów.

Artykułów, które z pewnością będą szeroko komentowane.

- Tutaj jest to, czego chciałeś. Możesz wszystko sprawdzić, jeśli masz ochotę.

Marcus Caine siedział na obitej skórą sofie w swoim gabinecie. Po jego prawej ręce

widać było uchylony fragment mahoniowej boazerii odsłaniający sejf ścienny.

Mężczyzna, do którego się zwrócił, przeszedł przez pokój i zajrzał do sejfu. Wsunął

do środka dłoń, wyciągnął obwiązaną banderolą paczkę banknotów, przesunął palcem po ich

krawędziach, a następnie odłożył ją na miejsce i jeszcze przez jakiś czas zaglądał do skrytki.

- W środku jest ponad milion dolarów w gotówce. Poza tym trochę świecidełek...

diamentów, bo moja droga małżonka zawsze kochała diamenty. Są warte o wiele więcej niż te

pieniądze.

Mężczyzna spojrzał na Caine'a. Był niskiego wzrostu, miał drobne wąsiki i szare oczy,

background image

których kolor doskonale pasował do barwy jego sportowej marynarki.

- Jest pan pewien, że chce, żebym to zrobił? - zapytał.

Caine rozłożył ramiona na oparciu sofy, wydął policzki i zaśmiał się. Jego śmiech był

głośny i chrapliwy, przypominał raczej odgłosy wydawane przez wrony.

- W czym problem, przyjacielu? Boisz się, że spieprzysz sprawę, tak jak spieprzyli ją

twoi kumple na lotnisku? Albo w Sacramento? Chciałbyś jeszcze o tym porozmawiać?

- Nie ma powodu, by mówił pan do mnie tym tonem - zaprotestował mężczyzna. - To

były bardzo trudne zadania.

Caine znów zaśmiał się chrapliwie.

- Więc przekonamy się, czy uporasz się z łatwym - powiedział. - Tylko tym razem

zapracuj na swoją wypłatę. A przy okazji zaoszczędź mi poniżenia, jakim stałby się dla mnie

najbliższy rok. Nie chcę być gwiazdą telewizyjnych relacji z procesu sądowego i opowiadać

w udzielanych z więzienia wywiadach o całym moim życiu.

Zapadła cisza.

Mężczyzna przeszedł przez pokój, zatrzymał się przed Caine'em i sięgnął pod

marynarkę. Po chwili wyciągnął pistolet Heckler & Koch P9S kaliber .45.

Minęło kilka sekund. Stojąc wciąż przed Caine'em, mężczyzna wyciągnął z bocznej

kieszeni tłumik i powoli nakręcił go na lufę.

- Czy ma dla pana znaczenie, w jakiej pozycji znajdzie pana żona? - zapytał.

Caine wyprostował się i ściągnął ramiona z oparcia. Udawany humor opuścił go, w

oczach stanęły mu łzy. Zacisnął ze złości usta.

- Zapracuj na swoją wypłatę - rzucił. - Niech znajdzie jak najwięcej krwi.

Mężczyzna pokiwał głową, opuścił pistolet i oparł lufę o głowę Caine'a.

Słychać było jeszcze tylko jeden oddech Marcusa Caine'a, a po nim jeden po drugim

stłumione odgłosy, z jakimi kule - jedna po drugiej, aż do opróżnienia magazynka -

opuszczały lufę pistoletu.

Wykonawszy zadanie, mężczyzna schował broń pod marynarkę, obszedł kanapę i

wrócił do sejfu. Szybko go opróżnił, przenosząc całą zawartość do swojej walizeczki.

Wychodząc z pokoju, na chwilę zatrzymał się w drzwiach. Popatrzył na zwłoki oraz

na krew ściekającą po ścianach i.sofie. A potem z wyraźnym zadowoleniem pokiwał głową.

Masz dokładnie to, za co zapłaciłeś, pomyślał.

Bardzo elegancka inskrypcja na kamieniu nagrobnym była ' cytatem z Wordswortha

4

:

4 William Wordsworth: Oda:Przeczucie nieśmiertelności pamiętane z wczesnych lat dzieciństwa. [W:] Od
Chaucera do Larkina,
przeł. Stanisław Ba-rańczak. Wyd. Znak, Kraków 1993, s. 280.

background image

O CO ZA RADOŚĆ! ŻE W POPIELE

ŻAR NIE DO KOŃCA SIĘ DOPALA,

ŻE Z PIERZCHAJĄCYCH DNI TAK WIELE

DUSZA PAMIĘTA I OCALA!

Przeczytawszy te słowa, Kirsten otarła dłonią zapłakane oczy.

- Ja także pamiętam, Max. Pamiętam - powiedziała.

Za jej plecami czekał w absolutnej ciszy Pete Nimec. Stał w cieniu japońskich klonów

zasadzonych obok grobu, w którym spoczął Max Blackburn. Jego ciało przewieziono

samolotem z Malezji natychmiast po tym, jak zostało zidentyfikowane.

Kirsten uklękła na ziemi, którą usypano na grobie. Wciąż jeszcze była świeża, luźna.

- Atman i brahman - powiedziała. - Czasami, Max, potrzebujemy iluzji, żeby zobaczyć

prawdę taką, jaką potrafimy przyjąć. I chociaż nie jestem tego pewna, myślę czasem, że tego

właśnie nie rozumiałeś i dlatego tak łatwo sprzedałeś swoją skórę. Czułeś się winny,

ponieważ poprosiłeś mnie o dokonanie trudnego wyboru, i to poczucie winy cię pogrążyło. -

Poczuła, jak łzy ciekną po jej policzkach. - Sprawy mają się tak, Max, że wierzę, iż Roger

Gordian ma rację. A ty ukazałeś mi prostą drogę do mojego sumienia. I do mojego serca.

Słona łza spoczęła delikatnie na jej wargach. Kirsten zdjęła ją czubkami palców, a

potem dotknęła nimi wyrytego w kamieniu imienia Maxa.

- To, czego doświadczyliśmy... to był brahman, mój ukochany - wyszeptała. - To było

prawdziwe.

Kirsten klęczała jeszcze kilka minut przy grobie z zamkniętymi oczami. Sprawiała

wrażenie, jakby się modliła albo odpoczywała.

Wreszcie wstała, odwróciła się od grobu i powoli podeszła do Pete'a Nimeca.

- Wszystko w porządku? - zapytał łagodnie. Spojrzała na niego i lekko się

uśmiechnęła.

- Będzie - powiedziała.

THE END


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Clancy Tom Power Plays (Mandragora76)
Clancy Tom Power Plays Sprawa Oriona (popr61)
Clancy Tom Power Plays 02 Sprawa Oriona 2
Clancy Tom Power Plays 02 Sprawa Oriona
Clancy Tom Power Plays 2 Sprawa Oriona
Clancy Tom Splinter Cell 01 Kolekcjoner 2
Clancy Thomas Leo (Tom) 3 Power Plays 2 Sprawa Oriona
Clancy Thomas Leo (Tom) 3 Power Plays 1 Polityka
Clancy Tom Zwiadowcy 01 Wandale
01 Clancy Tom Kolekcjoner
Clancy Tom Zwiadowcy 01 Wandale
Clancy Tom Zwierciadło (Mandragora76)
CLANCY Tom ?kret tom 1
Clancy Tom Czerwony krolik
Clancy Tom Zwiadowcy 03 Walka kołowa
Clancy Tom ?ntrum04 Racja Stanu (Mandragora76)
Clancy Tom Zwiadowcy Wandale

więcej podobnych podstron