TOM CLANCY
POWER PLAYS
Przełożyli:
Piotr Kuś
Błażej Kemnitz
1
ARCHIPELAG RIAU, , MORZE POŁUDNIOWOCHINSKIE
15 WRZEŚNIA 2000
Frachtowiec ochrzczono Guanyin, od imienia chińskiej bogini miłosierdzia, lecz czy
można się dziwić, że jego załoga poczuła się w końcu opuszczona przez swoją patronkę?
Wypłynęli o dwudziestej z portu w Kuching w Malezji Wschodniej, unosząc na pokładzie towarowym
piętnastometrowego, zwodowanego przed pół wiekiem parowca olej palmowy i przyprawy. Towary opatrzone
były listami przewozowymi informującymi, że produkty przeznaczone są do sprzedaży hurtowej w Singapurze.
Mimo zacinającego nieustannie deszczu, porywistego wiatru i ograniczonej widoczności morze było względnie
spokojne, więc pilot nakazał utrzymywać stałą prędkość piętnastu węzłów niemal natychmiast po tym, jak statek
odbił od nabrzeża. Spodziewał się spokojnego rejsu, a po jego zakończeniu - długiej pijackiej nocy w portowym
barze. Nawet teraz, podczas pory deszczowej, główny szlak wychodzący z tego portu zdawał się krótki i prosty.
Pokonanie cieśniny, a następnie krótkiej trasy wiodącej wzdłuż brzegu do nabrzeża w dzielnicy Sembawang po
północnej stronie wyspy zajmowało niespełna cztery godziny.
Około dziewiątej, jako że nie mieli wielu zajęć przed zawinięciem do portu, czterej
członkowie brygady trudniącej się załadunkiem i wyładunkiem towarów zaczęli grać w karty
w ładowni, zostawiwszy na górnym pokładzie pilota i bosmana. Ten pierwszy nie miał
oczywiście wyjścia. Musiał stać przy sterze, jednak ze względu na jego władcze zachowanie,
wyższe uposażenie i wygodny, obity skórą fotel znajdujący się na stosunkowo obszernym
mostku, którego ściany upstrzone były plakatami przedstawiającymi nagie kobiety, nikt
specjalnie się nad nim nie litował.
W przeciwieństwie do pilota bosman cieszył się szacunkiem załogi, tak więc
zaproszono go do gry. Każdego innego dnia Chien Lo przyjąłby z entuzjazmem taką
propozycję, tej nocy jednak postanowił zostać na pokładzie. Jeśli wzięło się pod uwagę złą
pogodę i odpowiedzialną naturę bosmana, nietrudno było zrozumieć, że zdecydował się
czuwać nad ładunkiem, kiedy w każdej chwili silny wiatr mógł poluzować mocujące go liny i
zmyć z pokładu.
Około dwudziestej drugiej tropikalna ulewa nieco zelżała. Wyglądało na to, że to
tylko przejściowa poprawa pogody, więc Chien oparł się pokusie zejścia pod pokład i
dołączenia do pozostałych członków załogi. Kłopoty bardzo cierpliwie czekają na twoją
nieuwagę, mawiała jego żona. Mimo to bosman zdecydował, że to dobry moment, by zrobić
sobie przerwę na papierosa.
Jego droga, ukochana żona mawiała także - a zawsze chętnie służyła dobrymi radami -
że kiedy to tylko możliwe, należy korzystać z wszelkich drobnych przyjemności, jakie oferuje
życie.
W chwili, gdy Chien Lo przytykał zapałkę do papierosa, dwa pontony motorowe
marki Zodiac wyłaniały się z sitowia i namorzynów otaczających maleńką wysepkę
znajdującą się właśnie mniej więcej czterdzieści stopni na wschód od dziobu frachtowca.
Wyposażone w płetwy stabilizujące i napędzane wyciszonymi dziewięćdziesięciokonnymi
silnikami mknęły z prędkością niemal pięćdziesięciu węzłów - wystarczająco szybko, by w
kilka minut dotrzeć do burty Guanyin. W ich kilwaterze powstawały fale przypominające
smugi kondensacyjne unoszące się za silnikami myśliwców odrzutowych. Skrawek lądu, z
którego wystrzeliły, pochłonęły wkrótce ciemności.
Bandę tworzyło dwunastu mężczyzn. Przywódcą był potężnie zbudowany członek
plemienia Iban, resztę stanowili rdzenni mieszkańcy południowych wysp. W każdym
pontonie płynęło sześciu piratów. Dwaj spośród nich, których zadaniem było przycumować
do statku, mieli skórzane rękawiczki i zwoje nylonowych drabinek sznurowych, przyczepione
do pasków na wzór wspinaczy górskich. Wszyscy zakryli oblicza: jedni prostymi
brezentowymi workami, w których wycięli otwory na oczy, nosy i usta, inni starymi
szmatami i koszulkami zasłaniającymi po prostu dolne partie twarzy. Na grzbietach dłoni
mieli identyczne tatuaże w kształcie krisu, symbolizujące ich przestępcze braterstwo. Na
wyblakłe, będące w strzępach ubrania mężczyźni narzucili kamizelki ratunkowe. Uzbrojeni
byli w broń maszynową, a w pochwach, które przytroczyli do pasów, tkwiły sztylety. Gotowi
byli bez wahania użyć broni, by zabić, co mógłby potwierdzić wyraz lodowatej zjadliwości
rysujący się na przesłoniętych twarzach.
Ich dzisiejsze zadanie było nietypowe o tyle, że - w przeciwieństwie do zwykłych
ataków na frachtowce przypuszczanych już wiele razy - nie polegało na kradzieży
przewożonego ładunku czy na ograbieniu załogi z kosztowności, które można było później
sprzedać na czarnym rynku. To wszystko miało być obecnie tylko dodatkową korzyścią.
Bary, burdele i areny walk kogutów w Sibu przez jakiś czas musiały się obejść bez nich.
Teraz mieli opanować statek i doprowadzić go do Singapuru, gdzie czekały na nich zupełnie
inne zajęcia.
Gdy dwa mknące cicho zodiaki dotarły do rufy Guanyin, popłynęły w różnych
kierunkach. Ten, którym płynął przywódca, skierował się ku lewej burcie, drugi natomiast
ruszył wzdłuż prawej. Oba znacznie zwolniły, by dostosować swoją prędkość do prędkości
większej jednostki.
Przez mniej więcej dwie minuty od chwili, gdy pontony zaczęły płynąć obok
frachtowca, szef piratów przyglądał się bacznie swojemu celowi, błądząc wzrokiem po jego
przeżartym rdzą kadłubie. Mężczyzna był ubrany w kurtkę z drelichu, jego długie, mokre od
deszczu, czarne włosy przytrzymywała przepaska, a usta i policzki zakrywała szeroka,
barwna chusta. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni po piersiówkę z tuak, opuścił na chwilę
chustę, po czym wypił spory łyk mocnego alkoholu. Raz jeszcze pociągnął solidnie, otrząsnął
się i spojrzał na gwiazdy. Krople mżawki padały na jego odsłonięte, wysmagane przez wiatr
policzki. Wreszcie łyknął ostatni raz, włożył chustę i skinął głową na niskiego żylastego
mężczyznę z drabinką sznurową u pasa.
- Amir - powiedział i przeciął dłonią powietrze, dając tamtemu sygnał do rozpoczęcia
ataku.
Amir skinął głową, sięgnął między kolana i otworzył pokrywę schowka, który
znajdował się pomiędzy jego siedzeniem a aluminiową podłogą zodiaku. Wyjął ze skrytki
drugą, dwudziestostopową linę. Ta była pojedyncza i zakończona ostrym hakiem, zwanym
niedźwiedzim pazurem. Zwój ułożył w lewej ręce, natomiast końcówkę z metalowym hakiem
przytrzymał w prawej. W końcu wstał, podszedł do burty od strony frachtowca i szeroko
rozstawił nogi, aby możliwie najbardziej zniwelować skutki kołysania i drgań pontonu.
Przytrzymał stopą wolny koniec liny i rzucił hak w kierunku statku, pozwalając, by
jego ciężar pociągnął za sobą linę. Niedźwiedzi pazur z głuchym łoskotem zahaczył o
nadburcie.
W chwilę później podobny odgłos dotarł do ich uszu z drugiej strony frachtowca i
Amir wymienił z czterema kompanami wyczekujące spojrzenie.
Wszyscy wiedzieli, co to oznacza. Również drugiej grupie udało się przycumować
zodiak do Guanyin.
Chien Lo opierał się łokciami o reling na prawej burcie i palił papierosa, gdy od strony
kajut dobiegł go głuchy odgłos uderzenia. Po chwili z tego samego mniej więcej kierunku po-
nownie dotarł do jego uszu taki sam dźwięk.
Zmarszczył czoło. Pomyślał z niechęcią, że cisza i spokój są zbyt piękne, by mogły
trwać długo. W tym momencie Guanyin znajdowała się dwadzieścia mil morskich na
południowy wschód od portu docelowego i ociężale pruła fale, omijając znajdujące się
dokoła, wystające na powierzchnię skały, mielizny oraz porośnięty gęsto tropikalną
roślinnością łańcuch maleńkich wysepek należących do archipelagu Riau. Rozrzucone gru-
pami na rozległym obszarze Morza Południowochińskiego, nie miały przeważnie nazw i nie
były zamieszkane, a Chien zawsze uważał żeglowanie między nimi za spokojne preludium
przed zawinięciem do zatłoczonego portu w Singapurze.
Popatrzył na morze i zaczął się zastanawiać, czy nie zignorować tego dźwięku do
chwili, kiedy skończy palić. Ale nie potrafił tego zrobić. A co, jeśli źródłem hałasu jest nie
zabezpieczony ładunek, który przewala się po pokładzie?
Chien Lo wzruszył ramionami i wrzucił do wody nie dopalony papieros.
Odpowiedzialność ma swoje minusy, pomyślał, i ruszył, by sprawdzić zamocowanie
ładunku, nieświadomy, że na pokład wśliznęła się zgraja morderców.
W chwilę po sczepieniu pontonu z frachtowcem Amir umocował swój koniec liny do
uchwytu przytwierdzonego do dna zodiaku, po czym obciągnąwszy rękawiczki, odwrócił się
w stronę statku. Umieścił linę między rozstawionymi nogami, chwycił ją mocno obiema
dłońmi, a następnie skoczył, prostując przy tym kolana i przyciskając linę do ciała, by
możliwie najbardziej się napięła.
Podbite gumą buty mężczyzny oparły się o burtę i pirat zaczął się miarowo,
rytmicznie wspinać. Dotarcie na pokład zajęło mu niecałą minutę. Kiedy znalazł się już na
frachtowcu, odwiązał od pasa drabinkę sznurową, starannie przymocował ją do relingu i
wyrzucił za burtę, by mogła ją pochwycić załoga pontonu.
Pirat, który ją złapał, zaczai się szybko wspinać na pokład, kładąc sprawnie stopy na
nylonowych linach tworzących szczeble. Wiedział, że pozostali ruszą za nim w takich
odstępach, by umknąć przeciążenia drabinki.
Kiedy dotarł do jej końca, wyciągnął rękę, chwycił dłoń, którą wyciągał do niego
pierwszy napastnik, i dzięki temu zdołał pokonać nadburcie.
Mężczyzna wspierał się już łokciami o pokład, gdy Chien Lo -sprawdzający właśnie,
co było źródłem tajemniczych głuchych uderzeń, które usłyszał kilka chwil wcześniej - odkrył
ku swemu przerażeniu, że jego statek zaatakowali piraci.
Klęczący na pokładzie Amir usłyszał kroki bosmana na ułamek sekundy przed tym,
nim obrócił się na pięcie i go dostrzegł. Wiedział już, co robić. Nie miał pojęcia, ilu jeszcze
członków załogi znajduje się na pokładzie, ale i tak nie mógł pozwolić, by zostali ostrzeżeni.
Tego mężczyznę należało błyskawicznie sprzątnąć.
Chien Lo zatrzymał się kilkanaście metrów od Amira i wpatrywał się w niego z
niedowierzaniem oraz przerażeniem. Nogi bosmana zamieniły się nagle w sople lodu. Odgadł
zamiary mężczyzny, który wtargnął na pokład, choć nie mógł nawet zobaczyć jego twarzy.
Ciemne, wąskie oczy, spoglądające przez otwory wycięte w masce, powiedziały mu
wszystko. Żądza mordu była w nich aż nadto wyraźna.
Nagle Chien Lo przełamał chwilowy paraliż, odwrócił się błyskawicznie i ruszył
biegiem w kierunku dziobu, na mostek, gdzie - jak wiedział - znajduje się pilot. Jednak
szybkość i zręczność przydały się piratowi nie tylko podczas wspinaczki. Amir poderwał się
gwałtownie i skoczył za Chienem, wyciągając jednocześnie sztylet z pochwy. Poruszał się
niemal bezszelestnie, mimo że włożył buty na grubej podeszwie, które były pomocne podczas
wchodzenia na frachtowiec.
Błyskawicznie dopadł bosmana, rzucił się na niego, objął od tyłu i zacisnął ramię
dokoła jego piersi. Siła, z jaką w niego uderzył, sprawiła, że obaj mężczyźni przewrócili się
na pokład.
Chien zawył cicho z bólu i strachu, gdy żelazne palce chwyciły go za włosy i
odciągnęły do tyłu głowę. Po chwili zimne ostrze trzymanego przez pirata sztyletu dotknęło
gładkiej, ciepłej skóry na jego gardle i błyskawicznie rozcięło ją od ucha do ucha.
Chien nie poczuł prawdziwego bólu, ale jedynie coś, co wstrząsnęło jego nerwami
niczym porażenie prądem. W tym samym momencie napastnik puścił go i bosman uderzył
twarzą o pokład. Marynarz skonał w długich, spazmatycznych drgawkach, podczas których
jego nos, usta i oczy leżały już w kałuży krwi.
Pirat wstał, przyciągnął ciało do nadburcia i wyrzucił je do morza. Gdy uderzyło w
wodę, rozległ się jedynie ledwo słyszalny plusk i natychmiast pochłonęły je głębiny.
Do czasu, kiedy Amir wrócił na miejsce, w którym przymocował drabinkę do relingu,
drugi napastnik zdołał się już podciągnąć na pokład. Reszta jego grupy i pięciu mężczyzn z
drugiego pontonu również dostało się już na statek i czekali teraz tylko na ostatniego, len
chwilę później dołączył do towarzyszy i wszyscy ruszyli cicho w kierunku dziobu.
Pilot spadł jak kłoda pod koło sterowe, a jego krew niczym deszcz spryskała wielkimi
kroplami mapy i zdjęcia modelek z rozkładówki “Playboya". Zabójca wykonał swoje zadanie
szybko i sprawnie. Otworzył drzwi prowadzące na mostek, zaatakował pilota od tyłu i
poderżnął mu gardło w taki sam sposób, w jaki Amir podciął gardło Chien Lo. Całkowicie za-
skoczony marynarz nie wiedział nawet, co się stało, i nie miał najmniejszej szansy, by
wezwać pomoc.
Na mostek wszedł drugi pirat, odsunął na bok ciało pilota i przejął ster. Szybko
przebiegł wzrokiem znajdujące się przed nim wskaźniki instrumentów i skinął głową do
swojego towarzysza. Ten tylko poklepał go po plecach, po czym wytarł zakrwawiony sztylet i
opuścił mostek, by przekazać dobrą wiadomość pozostałym.
Całkowicie opanowali frachtowiec. Mogli się zająć resztą załogi.
- Wszyscy na kolana i ręce za głowy! - wrzasnął stojący na schodach mężczyzna z
plemienia Iban. Mimo że zgromadzeni pod pokładem członkowie załogi wyglądali na
Malajczyków, rozkaz wydał wyraźnym, choć brzmiącym chropowato angielskim. Ich
narodowy język miał wiele dialektów, a wolał uniknąć nieporozumień.
Zdumieni i zaskoczeni marynarze spojrzeli na niego znad stolika do gry, a karty
wysunęły się im na blat z drżących nagle dłoni. Po chwili na stalowych schodach zastukały
buty pozostałych piratów.
-Zróbcie, co powiedziałem, albo wszystkich was zabiję! -warknął Ibanin, dostrzegłszy
wahanie załogi, i odpędził marynarzy od stolika ruchem trzymanej w dłoni beretty 70/90.
Czterej mężczyźni wykonali jego polecenie, nie usiłując nawet stawiać oporu.
Poderwali się tak gwałtownie, że przewrócili kilka krzeseł. Upadli na kolana pośrodku
niewielkiej ładowni i w milczeniu spoglądali na napastników.
Przywódca piratów spostrzegł, że jeden z pojmanych zdjął z ręki zegarek i wyciągnął
go ku jego ludziom, jakby chciał jak najszybciej zakończyć całą sprawę. Wiedział, co myśli
teraz ten marynarz, i niemal mu współczuł. Żadna z operacji anty-pirackich
przeprowadzonych ostatnio przez Malezję, Indonezję, Filipiny czy Chiny nie zmniejszyła w
najmniejszym choćby stopniu liczby bandyckich napadów, do których dochodziło na
lokalnych wodach. Z tysiącami porośniętych dżunglą wysp i ogromnymi połaciami oceanu do
patrolowania władze morskie tych krajów nie mogły nawet mieć nadziei, by skutecznie ścigać
przestępców, nie wspominając już o wykrywaniu ich baz lądowych. Regionalne kompanie
żeglugowe doskonale zdawały sobie z tego sprawę i po prostu wliczały straty, jakie ponosiły
w wyniku rabunków oraz uprowadzeń statków, w koszty swojej działalności.
Szef piratów przebiegł wzrokiem po twarzach marynarzy. Chociaż w padającym z
góry świetle malowało się na nich napięcie i niepokój, żaden nie okazywał nadzwyczajnego
strachu. Bo niby dlaczego? Wszyscy byli pracownikami sezonowymi. Zapewne wcześniej
płynęli już na statku, który został porwany, i spodziewali się, że zostaną ograbieni, a
następnie puszczeni wolno w pontonach albo łodziach ratunkowych. Zazwyczaj tak właśnie
się to odbywało.
Biedni, naiwni idioci nie mieli najmniejszego pojęcia, co spotkało ich towarzyszy na
pokładzie.
Ibanin skinął ręką na stojącego za nim pirata. Tamten zbliżył się i zamarł
wyprostowany, oczekując na rozkazy.
- Nie chcę, żeby ich papiery się zabrudziły, Juara - ostrzegł go chrapliwym szeptem,
tym razem w swoim narodowym języku, bahasa malayu. - Jeśli coś takiego się zdarzy,
spieprzymy całą robotę, rozumiesz?
Ten potwierdził mruknięciem, które nieco stłumił zabrudzony biały ręcznik
okrywający jego usta i policzki. Juara - krępy mężczyzna o grubym karku, ogolonej głowie i
sporym brzuchu -skinął energicznie na dwóch innych porywaczy, ci zaś podeszli do
klęczących marynarzy i rozkazali im opróżnić kieszenie.
Marynarze ponownie bez słowa sprzeciwu wykonali polecenie. Piraci zbierali ich
własność i układali ją w mały stos na stoliku, a Juara mierzył do pojmanych z karabinu. Kiedy
członkowie załogi opróżnili już kieszenie, napastnicy raz jeszcze ich przeszukali, by mieć
pewność, że niczego nie zatrzymali.
Zadowoleni, że marynarze zrobili, co im kazano, skinęli na Juarę.
Ten polecił swoim ludziom, by stanęli obok niego, po czym spojrzał na dowódcę.
- Dokończcie robotę - powiedział Ibanin.
Starał się mówić jak najciszej, jednak jego niski głos niemal zagrzmiał w absolutnej
ciszy, jaka zapanowała w ładowni. Gdy napastnicy podnieśli lufy karabinów, twarze
członków załogi świadczyły, że zrozumieli przerażające znaczenie tego gestu.
Teraz już wiedzą, pomyślał przywódca piratów. Wiedzą i boją się.
Jeden z marynarzy otworzył usta, by krzyknąć, i zaczai się podnosić, lecz napastnicy
otworzyli ogień i mężczyzna upadł na plecy. Na jego ubraniu pojawiły się dziury po kulach, a
jeden z pocisków wyrwał mu wielki fragment czaszki. Kule dosięgły też resztę załogi
Guanyin. Wszyscy osunęli się na podłogę w chmurze rozbryzgującej się krwi, odłamków
kości i strzępów rozrywanych mięśni, rozrzucając szeroko ręce i nogi, którymi wstrząsały
przedśmiertne drgawki.
Potężny Ibanin poczekał na zakończenie kanonady, a następnie podszedł do stolika i
ze stosu przedmiotów należących do członków załogi wyciągnął na chybił trafił jeden z
portfeli. Zależało mu, by jak najszybciej skończyć tę część zadania i wrócić na pokład. W
uszach dzwoniło mu jeszcze po strzelaninie, a powietrze w ładowni cuchnęło spalonym
prochem, krwią i zawartością rozszarpanych wnętrzności.
Otworzył portfel i znalazł prawo jazdy umieszczone w przezroczystej plastikowej
przegródce. W innych przegródkach było jeszcze więcej dokumentów. Zastrzelony
mężczyzna, do którego należał ten portfel, nazywał się Sang Ye.
Z gardła przywódcy piratów wyrwał się niski, pełen zadowolenia pomruk. Miał
nadzieję, że marynarz zdołał nacieszyć się życiem i dobrze wydał swoje pieniądze. W każdym
razie teraz jego portfel i tożsamość należały do kogoś, kto zrobi z nich równie dobry użytek.
A na niego czekały wielkie, naprawdę wielkie sprawy i Ibanin niecierpliwie oczekiwał
chwili, kiedy zawiną do Singapuru i przystąpią do realizacji właściwej części zadania.
Pomyślał o złożonej kartce papieru, którą trzymał w kieszeni na piersi, pomyślał o
zapisanych na niej instrukcjach, pomyślał o tym, jaką miały dla niego wartość. Z całą
pewnością były warte o wiele więcej niż wszystko, co zdobył podczas któregokolwiek z
dziesiątków pirackich napadów, jakich dokonał do tej pory.
Amerykanin Max Blackburn nie miał szans.
W każdym razie nie były one większe niż te, które mieli marynarze ze statku...
Nawet najmniejszej szansy.
2
PALO ALTO, KALIFORNIA
15 WRZEŚNIA 2000
Kiedy Roger Gordian miał trzynaście lat, na jednym z drzew w zagajniku, do którego
przychodził się bawić z kolegami, wybudował domek. Pierwotnie miał to być posterunek
ostrzegający przed zbliżającymi się od strony zabudowań dorosłymi, a także azyl chroniący
przed starszymi dziećmi, które były potencjalnym źródłem kłopotów. Roger sam naszkicował
jego projekt i zrealizował plan przy pomocy dwóch najlepszych przyjaciół. Pierwszym był
Steve Padaetz, najbliższy sąsiad Gordiana, drugim natomiast Johnny Cowans, wiecznie nie-
spokojny, niski chłopak przezywany przez wszystkich - z powodów, których nikt nigdy nie
pamiętał - Rzepem. Roger zastanawiał się też, czy nie otoczyć ich domku pierścieniem pu-
łapek, które miałyby go chronić przed intruzami, jednak żaden z przynajmniej tuzina
przedstawionych przez niego projektów nie wykroczył nigdy poza fazę planowania. Prawdę
mówiąc, chłopcy nie spodziewali się żadnej napaści, tak więc pułapki były jedynie
fantazyjnym pomysłem, czymś, co dodałoby romantyzmu ich wybrykom balansującym na
ekscytującej granicy tajemnicy i przygody. W sąsiedztwie było naprawdę niewiele dzieci,
które uważali za wrogów, a jeszcze mniej takich, które na tyle interesowałyby się kryjówką i
zabawami trójki przyjaciół, by w jakikolwiek sposób mogły ich niepokoić.
Tak przynajmniej uważali.
Drabina i narzędzia, które wykorzystali podczas budowy, pochodziły z garażu
rodziców Rogera. Wszystkie materiały dostarczył Steve. Chłopak wziął je ze sklepu z
artykułami żelaznymi i drewnem należącego do jego ojca. Gordian nigdy nie zapytał, czy
opuściły sklep za wiedzą i zgodą pana Padaetza. Wówczas jakoś nie wydawało się to istotne.
Zresztą chłopcy nie potrzebowali wiele, by zbudować swoją kryjówkę. Wystarczyły dwie
belki, kilka kawałków sklejki i skrzynka gwoździ, których nie wyjaśnione zniknięcie z
magazynu Padaetz Home Improvements, największego interesu rodzinnego w Waterford w
stanie Wisconsin, z pewnością nie mogło doprowadzić firmy do bankructwa.
Strażnica, bo tak trzej chłopcy nazwali swoją siedzibę na drzewie, stanowiła centrum
ich życia przez całe lato. Okres ten rozpoczął się wkrótce po tym, jak ukończyli szóstą klasę,
skończył zaś dwa tygodnie przed pierwszym dzwonkiem w gimnazjum. Podczas tych dwóch
gorących, pełnych marzeń wakacyjnych miesięcy trwonili beztrosko czas w domku i dokoła
niego, wymieniając się kartami z wizerunkami baseballistów, czytając komiksy, opowiadając
sobie sprośne dowcipy, szperając wśród drzew i prowadząc bezowocne poszukiwania grotów
indiańskich strzał, których - przynajmniej według szkolnej mitologii - miało być mnóstwo na
nieużytkach hrabstwa Racine.
Mniej więcej pod koniec sierpnia - wykorzystując do tego rupiecie, których całe
mnóstwo zebrali podczas długiego lata - rozpoczęli dokładnie pod domkiem budowę czegoś,
co miało być salą gimnastyczną na otwartym terenie. Do początku zajęć pozostawały wciąż
aż dwa tygodnie, poza tym byli przekonani, że mają jeszcze przed sobą przynajmniej miesiąc,
nim zrobi się zbyt zimno na zabawy na powietrzu po lekcjach i odrobieniu wszystkich zadań
domowych. Ustawili poziome i pionowe pale i przystąpili do konstruowania konia do ćwi-
czeń, jednak ich prace zostały gwałtownie przerwane, gdy atak, którego podświadomie się
obawiali, przerodził się w tragiczną rzeczywistość.
Dziećmi, a właściwie nastolatkami, którzy zniszczyli ich idyllę, byli Ed Kozinski,
Kenny Whitman i Anthony Platt. Ten ostatni był dalekim kuzynem Kenny'ego i miał opinię
narwańca, co sprawiało, że unikał go, kto tylko mógł. Przerażająca trójka, starsza może o dwa
lata od Rogera i jego kolegów, nie zwracała dotąd na nich najmniejszej uwagi, koncentrując
się na aktach drobnego wandalizmu, wyszukiwaniu sposobów kradzieży piwa i papierosów z
okolicznych sklepów oraz prymitywnych zalotach do dziewcząt, które jednak udawały, że ich
po prostu nie widzą. Anthony w jakiś sposób dowiedział się o domku i przyszło mu do głowy,
że dziewczęta spojrzą może na niego i jego kohortę łaskawszym wzrokiem, jeśli wraz z
kumplami będzie dysponował miłą i zaciszną kryjówką, gdzie będzie się można do woli
upijać i dobrze bawić.
W chwili, gdy ta myśl zakwitła w mętnym umyśle Antnony'ego, strażnica była już dla
młodszych chłopców bezpowrotnie stracona. Pewnego ranka udali się do niej jak zwykle i
stwierdzili, że Kenny oraz jego kompani zajmują ją niczym zjawy z jakiegoś złego świata
fikcji. Ich przyrządy gimnastyczne na ziemi zniszczono; fragmenty drewna, z których je
zbudowali, walały się po okolicy. Na ścianach z dwóch stron strażnicy wypisano sprayem
wielkimi, czerwonymi literami słowa “Pałac Tańcuw”, popełniając przy tym nieświadomie
błąd. Mogłoby się to nawet wydawać śmieszne, gdyby nie bolesne dla trójki przyjaciół
okoliczności. Gordian poczuł się, jakby był właśnie świadkiem profanacji.
Anthony przyglądał się z góry Rogerowi i jego kolegom. Siedział w wejściu,
wymachiwał nogami w powietrzu, palił papierosa i głupio się uśmiechał. Komiksy, karty z
baseballistami oraz wszystko, co chłopcy zgromadzili w strażnicy, zostało bezceremonialnie
wyrzucone i leżało teraz wśród butelek po piwie, pustych torebek po chipsach, papierków po
cukierkach i zgniecionych paczek od papierosów.
Gordian i jego koledzy ledwie mieli czas przyjrzeć się zniszczeniom, gdy z ich
własnego posterunku obserwacyjnego posypał się na nich grad pocisków. Rozważyli szybko
możliwość stawienia desperackiego oporu, lecz wtedy właśnie jeden z rzuconych kamieni
trafił Rzepa w sam środek czoła i chłopiec padł na ziemię, krzycząc wniebogłosy. Płynąca
strumieniem krew zalała mu oczy. Później na ranę nałożono aż cztery szwy i dano chłopcu
zastrzyk przeciwtężcowy. Roger zrozumiał, że został pokonany. Gorzej, wiedział, że pobito
go bez walki, i czuł się potwornie upokorzony swoją bezbronnością. Tamci byli wyżsi, starsi i
o wiele silniejsi od każdego z jego kolegów. Siedzieli na drzewie, pewni siebie i gotowi do
walki.
Gdy gang Kenny'ego zaczął schodzić na ziemię, Roger i Johnny pomogli się podnieść
Rzepowi, po czym wszyscy trzej rzucili się do ucieczki.
Wtedy po raz pierwszy w życiu Gordian był świadkiem brutalnego zagrabienia swojej
własności. Czterdzieści lat później doświadczenie to wciąż tkwiło w nim jak zadra.
Było całkiem zrozumiałe, że tego wieczoru zadra przypomniała o sobie ze zdwojoną
siłą, biorąc pod uwagę to, iż jego gość zdążył mu już przekazać niepokojący raport z Wall
Street.
- Powróciliśmy tam dwa, może trzy miesiące później - mówił, kończąc opowieść. -
Wtedy Kenny nie mieszkał już w naszym mieście, a jego kuzyn, jak by to powiedzieć, był bez
niego zupełnie niegroźny. W każdym razie wróciliśmy tam i zobaczyliśmy, że domek na
drzewie został zniszczony tak samo jak przyrządy gimnastyczne. Ze śniegu wystawały kikuty
desek. Nie wiem, czy zrobiono to z rozmysłem, czy też te osły, które zajęły naszą siedzibę,
zrzuciły go po prostu z głupoty. To zresztą, jak przypuszczam, nie ma znaczenia. Znaczenie
ma jednak to - i smuci mnie to za każdym razem, gdy przypominam sobie ten drobny, przykry
epizod - że oddałem prymitywnym łotrom coś, co należało przecież do mnie. Oddałem im bez
walki cząstkę siebie, coś, co zbudowałem z niczego, zupełnie od podstaw.
Charles Kirby spoglądał dłuższą chwilę na Gordiana, po czym wypił łyk szkockiej z
wodą sodową. Minęła dziewiąta wieczorem, a Charles był wyczerpany i czuł się źle po
długim locie z Nowego Jorku. Mimo to zdecydował się na tę wieczorną wizytę w domu
Rogera w Palo Alto, ponieważ czuł, że wiadomości, które przywiózł, są zbyt ważne, by
czekać z nimi do rana.
Gord nie tylko płacił firmie prawniczej Fisk, Kirby & Towland sporą sumkę za
doradztwo i reprezentowanie go w sprawach holdingu, ale był także przyjacielem Kirby'ego.
Gdy ten dowiedział się, że konsorcjum Spartus, największy udziałowiec UpLink
International, zamierza sprzedać swoje dwadzieścia procent udziałów w przedsiębiorstwie,
zrozumiał natychmiast, co to oznacza. Zdecydował się przylecieć i osobiście poinformować o
tym Gordiana.
Przyglądając się uważnie zaniepokojonej twarzy Rogera, miał pewność, że podjął
właściwą decyzję. Kirby był czterdziestopięcioletnim, szczupłym, szpakowatym mężczyzną o
inteligentnych niebieskich oczach, wystających kościach policzkowych i tak cienkich
wargach, że nawet najszerszy jego uśmiech wydawał się bardzo nikły. Miał na sobie
ciemnoniebieską wełnianą marynarkę i rozpiętą na piersiach białą koszulę; krawata pozbył się
na długo przed wejściem do domu w Palo Alto. Anomalię tę gospodarz spostrzegł
natychmiast. “Chuck, jesteś największym elegantem, jakiego znam. Gdy facet, który przesłał
mi ilustrowane instrukcje wiązania windsorskiego węzła na krawacie i który nauczył mnie, że
sportowa marynarka sięga tradycyjnie do kłykci wyprostowanych wzdłuż boków rąk,
przybywa do mnie w pośpiechu bez obowiązkowego krawata, dochodzę do wniosku, że stało
się coś złego. Wejdź, proszę", powiedział.
Całkiem trafne spostrzeżenie, pomyślał Kirby, popijając szkocką.
- Cóż, przynajmniej ci idioci nie cieszyli się długo tym miejscem - rzucił z
wygodnego, obitego skórą fotela stojącego naprzeciw miejsca Gordiana. - Stawiam dziesięć
do jednego, że nigdy nie było tam z nimi żadnej dziewczyny.
- Masz rację, Chuck. Ale nie o to teraz chodzi — powiedział Gordian. - Na miłość
boską, jestem już dorosły. Czy uważasz, że mam prawo popełniać takie same błędy, jakie mi
się zdarzały, gdy byłem wyrostkiem i marzyłem o pierwszym pocałunku?
-Gord, posłuchaj...
-Chciałbym się dowiedzieć, w jaki sposób uśpiono moją czujność. Jak mogłem
prowadzić interesy z kimś, kto teraz próbuje sprzątnąć mi UpLink sprzed nosa.
Kirby wysączył swoją szkocką, opuścił szklankę i przez chwilę grzechotał kostkami
lodu, które nie zdążyły się jeszcze rozpuścić.
- Chcesz, żebym siedział tutaj, patrząc, jak się zadręczasz? -spytał. - Nie wiedziałem,
że nasz kontrakt przewiduje coś takiego, ale dla całkowitej pewności mogę się skonsultować z
partnerami.
- Zrobiłbyś to naprawdę?
Kirby zmarszczył brwi, usłyszawszy sarkastyczny ton w głosie przyjaciela.
- Posłuchaj - rzucił Gordian. - Moja organizacja działa w dziesiątkach krajów, w
części z nich ludzie, których zatrudniam, pracują w warunkach skrajnego ryzyka, w innych
straciło życie kilku wartościowych pracowników, Jeśli nie potrafię wyciągać wniosków z
tego, co się wokół mnie dzieje, jeśli nie po-trafię skutecznie walczyć o najwyższą stawkę, me
powinno być dla mnie miejsca w tej najwyższej lidze, w której gram.
Kirby westchnął. Nie sposób było co prawda zaprzeczyć, że stanęli wobec bardzo
poważnego problemu, lecz zazwyczaj Gordian nie był skłonny do rezygnacji i defetyzmu,
niezależnie od tego, jak wielkie trudności trzeba było pokonywać. Co, do diabła, nagle w
niego wstąpiło? Czy mógł to być rodzaj opóźnionej reakcji na kontrowersje, jakie powstały
wokół jego nowej techniki szyfrowania?
Zastanawiał się nad tym jeszcze przez chwilę i doszedł do wniosku, że to
prawdopodobne. Szczególnie jeśli zważyć, od jak dawna cała sprawa dręczyła Gordiana i że
w ostatnim czasie atakowano go ze wszystkich stron w związku z jego sprzeciwem wobec
nowej polityki eksportowej rządu. Być może zadecydowało tu wyczerpanie i Gord czuł po
prostu, że nie podoła już prowadzeniu zbyt wielu walk na zbyt wielu frontach. Być może...
Kirby nie potrafił pomóc Rogerowi, a wydawało mu się, że przyjaciela gryzie jeszcze coś, coś
zupełnie innego.
- Nie zaprzeczam, że jesteś wrażliwym człowiekiem, czasami zbyt podatnym na
wpływy, dlaczego jednak upierasz się, by nazywać to brakiem rozwagi? - zapytał. - Ostatnio
miałeś sporo wydatków, które nadszarpnęły twoje zasoby. Część z nich była niemal
nieunikniona, innych nie mógłbyś przewidzieć bez kryształowej kuli.
Rozkazujące spojrzenie Gordiana powiedziało gościowi, że nie powinien już
przypominać mu ostatnich wydarzeń. W tym jednym obaj mężczyźni byli do siebie podobni:
przedstawiali swój punkt widzenia w możliwie niewielu słowach. A poza tym wielokrotnie
sprawdzali już rachunki. Holding poniósł olbrzymie koszty produkcji, wyniesienia w
przestrzeń i ubezpieczenia całej konstelacji krążących na niskich orbitach satelitów
niezbędnych dla funkcjonowania orbitalnej sieci telekomunikacyjnej UpLink. Setki milionów
dolarów kosztowała odbudowa rosyjskiej naziemnej stacji łączności satelitarnej, która została
niemal zrównana z ziemią podczas styczniowego ataku terrorystycznego, a porównywalną
sumę pochłonęło doprowadzenie do pełnej gotowości stacji w Afryce i w Malezji.
Było to bez wątpienia ambitne przedsięwzięcie, realizowane z inicjatywy firmy. To,
że Gordian nie inwestował już tylko w technologię obronną, na której zbił fortunę - choć w
pewnym stopniu przyczynił się do tego spadek zamówień wojskowych - było w gruncie
rzeczy motywowane chęcią zysku, i to właśnie wywierało zawsze na Kirbym ogromne
wrażenie. Gord nie kierował się wyłącznie swoim ego. Nie był też zachłanny. Zarobiwszy
dość pieniędzy, by przynajmniej dziesięć razy przeżyć w dostatku życie, mógłby uczynić to,
co robiło przed nim mnóstwo bajecznie bogatych ludzi: spocząć na laurach, odbywać długie
podróże do ciepłych krajów albo, na przykład, bić światowe rekordy Guinnessa.
Tymczasem jego przyjaciel bardziej niż czegokolwiek innego pragnął włożyć swój
wkład w zbudowanie lepszego świata i w głębi serca wierzył, że do wyeliminowania
wszelkiej tyranii oraz ucisku prowadzą rozwiązania oparte na systemach łączności. Dorastał
w erze muru berlińskiego i żelaznej kurtyny, tak więc był przekonany, że nic - ani
rozbudowywanie armii, ani spotkania przywódców, ani traktaty - nie może tak sprawnie
zburzyć barier, które wyrosły podczas zimnej wojny, jak informacje przesączające się przez
ich szczeliny. Informacja, wierzył, jest kluczem do osobistej i politycznej wolności. Jego
celem, jego wizją, było wręczenie tego klucza jak największej liczbie ludzi... co, zdaniem
Kirby'ego, sprawiło, że został pragmatycznym idealistą. Lecz może to tylko paradoksalne
zestawienie?
Gordian znów zaczął mówić. Pochyliwszy się do przodu, oparł ta4kcie o kolana i
złączył dłonie.
-Nie chcę, żebyś się mylił co do mnie, Chuck. Nie podjąłem dotąd w ciemno żadnej
decyzji po to tylko, by holding mógł się rozwijać. Winie się jednak za to, że nie
przygotowałem strategii obronnej na wypadek ataku rekinów. A miałem przecież dobrych
doradców. Wiele razy radziłeś mi, żebym nie był zbyt otwarty wobec rady nadzorczej. Mój
przyjaciel, kongresman Dan Parker, próbował mnie przekonać, żebym bardziej naciskał na
wprowadzenie w tym stanie szczegółowego prawa, które uniemożliwiałoby przejmowanie
wielkich korporacji. Żadnej z tych rad nie usłuchałem...
-Gord...
Tamten podniósł rękę, żeby go uciszyć.
- Wysłuchaj mnie, proszę. Jak powiedziałem, nie twierdzę wcale, że popełniałem same
błędy. Jednak przed minutą mówiłeś coś o kryształowej kuli, której potrzebowałbym, żeby
przewidzieć, co się zdarzy Cóż, w pewnym sensie dysponowałem czymś takim. Nie sądzę,
żeby sprzedaż akcji Spartusa na rynku była dla nas całkowitym zaskoczeniem. Popatrz na te
artykuły w “Wall Street Journar”. Na nie kończące się komentarze w programach
finansowych CNN i CNBC. Każdy aspekt działania mojego holdingu jest krytykowany i
wyśmiewany, a większość z tych komentarzy pochodzi z jednego źródła. Czy można się więc
dziwić, że wartość naszych akcji spadła na samo dno?
-Tak dla porządku, moja uwaga dotyczyła raczej twoich wydatków, nie zaś spadku
wartości udziałów UpLink - odparł Kirby. - Zgadzam się jednak, że ten wielki i egzaltowany
prorok finansowy, Reynold Armitage, atakuje cię w mediach zadziwiająco gwałtownie.
Rozumiem, że to on jest tym źródłem, o którym mówisz...
- Nikt inny. - Gordian ponownie złożył ręce na kolanach. - Ludzie ze Spartusa wpadli
w panikę i choć jestem przekonany, że uda mi się opanować ich przerażenie, gdy tam
zadzwonię, nie będę mógł ich winić, jeśli nie przyjmą moich zapewnień. Powiedz mi prawdę,
Chuck. Widziałeś kiedykolwiek wystąpienie telewizyjne, które przypominałoby choć trochę
tę drobiazgową analizę naszego 10-K, jaką przeprowadził Armitage? I tak niewiarygodnie
negatywną ocenę? Moim zdaniem, to było cholernie osobliwe.
Kirby nic nie powiedział, potrząsnął tylko przecząco głową. Tak, Armitage był z
pewnością najlepszym na Wall Street analitykiem rynku papierów wartościowych. Potrafił
lepiej niż niemal wszyscy jego koledzy z branży przewidzieć poziom wskaźników
ekonomicznych. Czy dla społeczności finansowej miało znaczenie, że był zarazem
napuszonym, małodusznym sukinsynem? Takich ludzi nie trzeba specjalnie lubić, by ich
uważnie słuchać, a kiedy Armitage coś mówił, wszyscy inwestorzy, mniejsi i więksi,
nastawiali uszu.
Co zresztą było zrozumiałe, pomyślał Kirby. Od czasu, gdy na stałe zadomowił się w
branży, Armitage pomógł wielu, naprawdę wielu akcjonariuszom lepiej zrozumieć prawa
rządzące giełdą i dobrze ulokować pieniądze. Od czasu do czasu jednak niszczył swoimi
nieostrożnymi wypowiedziami borykające się z kłopotami firmy, żonglując przy tym liczbami
tak, by pasowały do jego przepowiedni, i dręcząc szefów korporacji, zupełnie jakby robienie z
nich głupców sprawiało mu przyjemność. Jak jednak powiedział Gordian, jeśli grało się w
najwyższej lidze, trzeba było być gotowym na przyjęcie ciosów. A przecież mimo nagłego
zwątpienia w siebie Gord był graczem w tej lidze... i to jednym z najlepszych. Co nie
zmieniało faktu, że nie miał pojęcia, jaka była przyczyna nagłej, niew1ytłumaczal-nie wprost
zjadliwej kampanii Armitage'a przeciwko UpLink. Bo “kampania” to jedyne odpowiednie
słowo na określenie tego, co się działo.
Tego samego dnia, kiedy UpLink opublikował roczny raport dla akcjonariuszy,
Armitage wystąpił w Moneyline i wymachując ich sprawozdaniem 10-K, zarzucił im, że
między oboma dokumentami występują ogromne rozbieżności. Były to zarzuty wyssane z
palca. Rzeczywiście, każdy z raportów w inny sposób przedstawiał dane, tyle że roczne
tradycyjnie miały ukazać firmę w jak najkorzystniejszym świetle, podczas gdy oficjalne
sprawozdania 10-K były tylko suchym statystycznym wyciągiem sporządzonym na użytek
Komisji Papierów Wartościowych i Giełdy. Prezentując niektóre liczby wyrwane z kontekstu,
na przykład nie odnosząc czasowych długów i zobowiązań do spodziewanych zysków, można
było z łatwością wywołać wrażenie, że firma jest w znacznie gorszym stanie niż w
rzeczywistości. A Armitage posunął się o wiele dalej: wyolbrzymiając znaczenie nawet
najdrobniejszych kosztów, bagatelizując wszystkie zyski i analizując wszelkie czynniki w
możliwie najgorszy dla UpLink sposób, sugerował, że holding znajduje się na skraju
bankructwa.
Rzeczywiście, cholernie zastanawiająca sprawa.
Wciąż milcząc, Kirby wstał, podszedł do barku w przeciwległym kącie gabinetu i
znów nalał sobie whisky, rezygnując tym razem z wody sodowej. Tymczasem umysł
Gordiana pracował jak zwykle na pełnych obrotach. Skąd te nieustanne ataki Armitage'a? O
ile było mu wiadomo, Gordian nigdy nie nastąpił ekonomiście na odcisk, ba, nigdy w życiu
nie spotkał nawet tego człowieka! Zatem dlaczego? Pytanie to od tygodni nie dawało spokoju
Kirby'emu, a jedyna odpowiedź, jaka przychodziła mu do głowy, zawierała tylko
przypuszczenia. Wahał się więc, czy podzielić się nią z Gordianem, bo czuł, że bez podania
dowodów byłby to nierozważny krok.
- Mam nadzieję, że nie odmówisz mi tego luksusowego towaru - powiedział,
odwracając się do przyjaciela.
-Pij, dopóki jeszcze go mam - odparł Roger z kwaśnym uśmiechem, opróżniając
szklaneczkę i wyciągając ją w stronę Kirby'ego.
Charles Kirby podszedł do niego z jego ulubionym beefeaterem i nalał mu solidną
porcję.
Obaj mężczyźni popatrzyli sobie w oczy. Wymiana spojrzeń trwała niezwykle krótko,
lecz była na tyle znacząca, że gość się upewnił, iż Roger myśli o tym samym co on.
Nadszedł czas, domyślił się prawnik, by podzielić się tym, co krążyło im po głowach.
-Więc sądzisz, Gord, że ta próba przejęcia została przez kogoś zaplanowana? - spytał,
nim zdążył ugryźć się w język. -Że Armitage atakuje cię z zamiarem zniszczenia zaufania
udziałowców do firmy i...
-I z zamiarem sprowokowania wyprzedaży akcji - odparł Gordian, kiwając głową. -
Wszystko to pachnie mi potężną zakulisową manipulacją.
Kirby wciągnął powietrze i zaraz gwałtownie je wypuścił. Cisza, jaka zapadła w
gabinecie, przygniatała go niemal wyczuwalnym ciężarem.
- Jeśli to prawda, znaczy to przynajmniej tyle, że Armitage siedzi w czyjejś kieszeni -
powiedział po chwili.
- Tak. Zapewne tak właśnie jest - przyznał Gordian głuchym głosem.
Mężczyźni popatrzyli sobie poważnie w oczy i przez długą chwilę wytrzymywali
swoje spojrzenia.
-Masz pojęcie, czyja mogłaby to być kieszeń? - zapytał Kirby.
Gordian siedział i nie odezwał się, aż stary zegar odmierzył pełną minutę.
- Nie - odparł w końcu z nadzieją, że przyjaciel nie będzie wątpił w jego szczerość.
Bo kłamał.
3
SINGAPUR l JOHOR, MALEZJA
16 WRZEŚNIA 2000
“Uwierz mi na słowo, ten kraj byłby doskonałym miejscem wypoczynku dla Barneya
z Jaskiniowców”, powiedział kiedyś w Singapurze pewien amerykański emigrant do
przybysza z Nowego Jorku. A przynajmniej tak powtórzyła jego słowa prasa.
Uwagę tę - rzuconą w odpowiedzi na pytanie, gdzie można by się tu dobrze zabawić, a
potem słynną na całą wyspę -podsłuchała w kakofonii śpiewu, świergotu i popiskiwania nie-
zliczonych ptaków pewna dziennikarka. Był niedzielny poranek i singapurscy miłośnicy
ptaków, w większości rdzenni Chińczycy, wynosili swoje drozdy, mata puteh i sharma na co-
tygodniowe, organizowane na wolnym powietrzu konkursy treli, które odbywały się na
skrzyżowaniu Tiong Baharu i Seng Poh. Bambusowe klatki wieszali na specjalnych
kratownicach umieszczonych nad ławkami i ciągnącymi się wzdłuż ulic kawiarnianymi
stolikami.
“Jeśli marzy ci się dreszcz emocji za niewielkie pieniądze, masz tylko dwie
możliwości: albo obejrzysz wieczorem film pornograficzny, albo pójdziesz prosto do
Grubego B na wschodnim końcu ulicy”, kontynuował imigrant ku całkowitej dezorientacji
odwiedzającego go przyjaciela. I ku pełnemu radości zdumieniu nadstawiającej uszu
dziennikarki, która - zdawszy sobie sprawę, że natrafiła na doskonały wstęp do swego cotygo-
dniowego felietonu - zaczęła uważniej wsłuchiwać się w perliste śpiewy ptaków, wznoszące
się ku bezchmurnemu niebu.
Rzeczywiście, dekadencki przybytek U Grubego B, ukryty za rozpadającą się fasadą
sklepu w wąskiej uliczce dzielnicy Geylang, był bez wątpienia najbardziej znanym barem ero-
tycznym w całej wyspiarskiej republice. Było to zarazem miejsce zawierania wielu transakcji,
przyciągające mimo surowych kanonów moralnych noc w noc rzesze alfonsów, którzy trzy-
mali się kurczowo swojej brudnej profesji, niczym odporne zarazki uczepione czyszczonych
skądinąd nieustannie i dezynfekowanych ścian sali operacyjnej. Pytanie, dlaczego władze to-
lerowały to miejsce, zadawano sobie bez końca, choć krążyły plotki o łapówkach, jakie
otrzymywali za przymykanie oczu wysoko postawieni funkcjonariusze policji, oraz o
kompromitujących zdjęciach pewnego ministra, które były dla baru polisą ubezpieczeniową.
Wnętrze lokalu - straszące odrapanymi ścianami i sufitem pokrytym purpurową folią,
skąpane w mdłym świetle i ozdobione wielkimi straszydłami z krepy, malowanymi drewnia-
nymi maskami ludowymi, fajkami, sznurkami paciorków, smokami oraz stuletnimi ludzkimi
czaszkami, które zdobiły niegdyś długie chaty łowców głów na Borneo - zawdzięczało swoje
obskurne i prymitywne oblicze właścicielowi: Grubemu B. Gruby B, w przeciwieństwie do
tego, co sugerowała jego ksywa, nie był wcale gruby, lecz szczupły. Miał reputację pieniacza,
którą zawdzięczał rzucającej się w oczy, obcej Singapurczykom mieszance agresywności i
ekstrawagancji, odziedziczonej zapewne po bogatych chińskich przodkach. Ci, którzy
prowadzili z nim interesy, znali również twarde, groźne spojrzenie, jakie pojawiało się w jego
oczach, gdy narastała w nim złość i podejrzliwość. Przypominał wtedy nieufnego krokodyla.
Tego wieczoru Gruby B miał na sobie żółtą jedwabną koszulę bez kołnierzyka z
wymalowanymi eksplodującymi feerią barw piwoniami i czarne spodnie ze skóry rekina. W
prawe ucho wpiął złoty kolczyk z diamentem, a aż osiem jego palców ozdabiały pierścienie z
nefrytami. Kruczoczarne włosy zaczesał prosto do tyłu. Sprawiał wrażenie człowieka, który
wie, czego chce, i znalazł się we właściwym mu miejscu. Siedział plecami do ściany przy
swoim stałym stoliku na tyłach baru, obserwując bacznie wszystkich odwiedzających i
opuszczających jego przybytek.
- Masz tu to, po co przyszedłeś, Xiang - powiedział, przesuwając po stoliku brązową kopertę w
kierunku potężnego, długowłosego mężczyzny, który siedział naprzeciw niego. - Dziwne, jak wiele trzeba
starań, by odebrać tak niewielki pakunek.
- Ale tak to już jest, gdy handluje się informacjami. Ma tak niewielką, a jednocześnie tak wielką wagę,
lah.
Tamten jedynie popatrzył na niego, po czym bez słowa sięgnął po kopertę i podniósł
ją ze stolika. Gruby B starał się nie pokazać po sobie, że zauważył kris wytatuowany na
grzbiecie dłoni Xianga. Sądził, że jego zainteresowanie nie zostałoby docenione... w każdym
razie nie przez tego zdegenerowanego brutala. A jednak cały czas przyglądał się mu ze
skrywaną fascynacją. W dawnych czasach ludzie tacy jak on biegali nadzy lub niemal
zupełnie nadzy po dżunglach Malezji, ze skórą pokrytą tatuażami przedstawiającymi smoki,
skorpiony i tym podobne, traktując tę ozdobę ciała jako symbol odwagi i męskości.
Opuściwszy nisko powieki, Gruby B zastanawiał się, czy podobne znaki pokrywają
całe ciało muskularnego Ibanina i jak imponujący byłby to widok. Takie tatuaże robiły wraże-
nie, lecz ich wykonywanie było bez wątpienia bardzo bolesne.
Xiang, jakby nie zdając sobie sprawy z ciekawości właściciela baru, rozdarł kopertę i
rzucił okiem na zawartość.
Gruby B tymczasem obserwował go i czekał. Z głośników umieszczonych we
wszystkich narożnikach pomieszczenia dobiegała muzyka pop; dźwięki wschodnich lutni,
harf i cymbałów nie harmonizowały z syntezatorami i gitarami elektrycznymi. Lampy
stroboskopowe rzucały na pokryte folią ściany fioletowe światło. Pracujące dla Grubego B
dziewczyny w krótkich spódniczkach, obcisłych, wydekoltowanych bluzeczkach i ze zbyt
mocnym makijażem śmiały się afektowanie do mężczyzn, którzy stawiali im drinki.
Większość miała niewielkie torebki, które otwierały tylko wtedy, gdy udało się im zaciągnąć
mężczyznę na klatkę schodową za barem albo do jednego z kilku małych, zacisznych
pokoików na piętrze. Tam przeprowadzały zakazane transakcje: gorące ciało za zimny szmal.
Pięćdziesiąt procent gotówki z każdej z nich trafiało do kieszeni właściciela tego przybytku.
Bez żadnego szczególnego powodu Gruby B przypomniał sobie nagle stare chińskie
powiedzenie: “Wszystko nadaje się do zjedzenia”.
Wydymając w zamyśleniu usta, patrzył na dwóch siedzących po drugiej stronie sali
mężczyzn w zniszczonych ubraniach, którzy przyszli tu z Xiangiem. Zajęli miejsca bardzo
blisko wyjścia. Jeden zaciągał się papierosem i spoglądał prosto na niego, drugi po prostu
gapił się na ścianę, najwyraźniej studiując zawieszone na niej ludowe maski. Zapewne i oni
mieli na dłoniach wytatuowane sztylety.
Obejrzawszy się ostrożnie za siebie przez każde ramię, by upewnić się, że nikt go nie
podgląda, Xiang otworzył kopertę i przyjrzał się jej zawartości. W środku było dziewięć czy
dziesięć fotografii. Chwycił je jedną ręką, wyciągnął na tyle tylko, by odsłonić ich górną
krawędź, i przejrzał szybko, przerzucając kciukiem rogi i ignorując treść przyczepionej do
ostatniej z nich karteczki. Po chwili schował wszystko do koperty, zagiął rozerwany brzeg i
znów popatrzył na Grubego B.
- Kim jest ta dziewczyna? - zapytał po angielsku. - Wszystko, co wiem na jej temat,
napisałem na kartce.
Nazywa się Kirsten Chu i pracuje w kompanii o nazwie Monolith Technologies. Bardzo
atrakcyjna panienka, nie uważasz? - Gruby B uśmiechnął się łagodnie do pirata. - Rodzice
raczej niefortunnie nadali jej zachodnie imię, założę się jednak, że urodziła się i wychowała w
Anglii. Tak to wygląda. Pirat patrzył na niego pozbawionym wyrazu wzrokiem.
- Wiesz, o co mi chodzi. Nie spodziewałem się, że będzie ich dwoje.
Gruby B próbował sprawiać wrażenie, jak gdyby w zawartości koperty nie było
niczego, co wymagałoby wyjaśnień.
- Posłuchaj - powiedział spokojnie. - Ta Kirsten jest małym, słodkim dziewczątkiem
dyndającym na końcu bardzo krótkiej liny, rozumiesz? Jej posunięcia łatwo jest śledzić. Ob-
serwuj ją, a doprowadzi cię do Amerykanina.
- Na czym polega ich związek?
- Nasi pracodawcy nie powiedzieli, a ja nie pytałem.
- Czy to Singapurka?
Właściciel baru zwlekał chwilę z odpowiedzią, wsłuchując się w piskliwy głos
chińskiej wokalistki, przebijający się przez donośny rytm disco, który dudnił w głośnikach.
Zazwyczaj odpowiadała mu głośna muzyka i to żenujące łączenie tradycji z wpływami
Zachodu, teraz jednak natrętne zawodzenie instrumentów elektronicznych zaczynało mu
działać na nerwy, a falset rapującej piosenkarki rozdzierał bębenki niczym stalowe kolce.
Pozostawała nadzieja, że dalej sprawa potoczy się bardziej gładko niż ta rozmowa.
Wziął głęboki wdech, wypuścił powietrze i pokiwał głową, a na jego ustach pojawił
się cień uśmiechu.
- Niech ci się nie wydaje, że sprawa jest bardziej skomplikowana niż w
rzeczywistości. To w końcu nie jest żaden wielki ani trudny kontrakt - powiedział do Ibanina.
- Gówno prawda. Myślisz, że jestem głupi? Amerykanin, który nie prowadzi w tym
kraju żadnych interesów i nagle znika, to jedna sprawa, ale ktoś miejscowy? I to w dodatku
kobieta? Kpisz sobie ze mnie?! Jeśli tylko coś pójdzie nie tak, od razu nas złapią. I raczej nie
skończy się na sześciu uderzeniach rotanem.
Gruby B zachichotał.
- W Singapurze facet o moich przyzwyczajeniach i trybie życia podlega takiej karze za
to tylko, że wstanie rano z łóżka. Można powiedzieć, że korzenie naszego systemu
sprawiedliwości tkwią bezpośrednio w chrześcijańskim pojęciu grzechu pierworodnego.
Xiang spojrzał na niego badawczo ciemnymi, pustymi oczyma, ale nic nie powiedział.
Gruby B pomyślał, że ta odrobina humoru udobruchała wreszcie Ibanina. Sam jednak
już się nie uśmiechał, gdyż jego nastrój zmienił się gwałtownie w ciągu ostatnich kilku
sekund. Oczywiście w związku z tą sprawą nie groziły mu żadne straty finansowe, jednak nie
podobała mu się rola pośrednika między bandytą a ich wspólnymi mocodawcami. Poza tym
takie rozmowy nie były jego ulubionym zajęciem; przed spotkaniem miał nadzieję - raczej
naiwną, jak się okazało - że pirat po prostu zabierze kopertę i szybko sobie pójdzie.
- O co właściwie chodzi? - zapytał. - Jeśli uda ci się schwytać ich oboje żywych, to
doskonale. Pamiętaj jednak, że dla naszych pracodawców prawdziwą wartość ma tylko Black-
burn. Twoje wielkie zainteresowanie kobietą powinno ograniczyć się do tego, by się upewnić,
że nie pozostanie przy życiu, a więc nie będzie świadkiem.
- Jeśli to takie proste, to dlaczego nie mogą się tym zająć twoi ludzie? Chodzili za nią.
Robili jej zdjęcia. Mogli pociągnąć to dalej.
- Każdy z nas jest w inny sposób użyteczny dla sprawy. Widzisz, to jest kraj, w
którym żyję. Jestem tu już od dawna. Ty pojawiłeś się tylko na krótko i niedługo stąd
znikniesz, lah. - Gruby B raz jeszcze wzruszył ramionami. - Nie traćmy więcej czasu na tę
jałową dyskusję. W końcu obaj już się w to zaangażowaliśmy, zgadza się?
Xiang milczał, a Gruby B patrzył ponad jego ramieniem na drzwi. Czekał, aż pirat
wreszcie podejmie decyzję. Niepokoił się, czy zlecenie zostanie przyjęte. Jak długo jeszcze
będzie musiał znosić towarzystwo tego brutalnego prymitywa? Cały ten przykry epizod
przyprawił go o ból głowy.
Poczekał jeszcze chwilę, przyglądając się dwóm ponurym mężczyznom, którzy weszli
do środka, a potem skierowali się do baru.
- W porządku - powiedział wreszcie pirat. - Ale resztę pieniędzy chcę dostać
natychmiast po wykonaniu zlecenia. Lepiej tego dopilnuj.
Gruby B popatrzył na niego i powiedział złośliwie, kiwając głową:
- Oczywiście. Będzie mi bardzo miło.
Dwaj mężczyźni mierzyli się jeszcze chwilę wzrokiem, nie zamieniając ani słowa.
Wreszcie Xiang wsunął kopertę z fotografiami do wewnętrznej kieszeni drelichowej kurtki,
odsunął krzesło i wstał. Ruszył zdecydowanym krokiem do wyjścia i nie zatrzymując się,
opuścił lokal. Dwaj jego kompani w milczeniu podążyli za nim.
Gruby B westchnął cicho i jeszcze przez dłuższy czas wpatrywał się w wahadłowe
drzwi, za którymi zniknęli piraci.
Blackburn natknął się na tę marionetkę na bazarze - było to już jakiś czas temu,
podczas diwali, hinduskiego święta światła. Chcąc odpocząć po wyczerpującej pracy w
naziemnej stacji łączności satelitarnej, wziął kilka dni urlopu i pojechał na wybrzeże. Pragnął
nacieszyć oczy widokiem frenetycznych obchodów święta, znaleźć się wśród ulicznych
tancerzy, muzyków i sztukmistrzów, spróbować znakomitego curry i satay, przyjrzeć się
kunsztowi złodziei i wreszcie powłóczyć się po prostu między krzykliwymi transparentami,
wśród barwnych dekoracji z kwiatów, w deszczu kolorowego, rzucanego ze wszystkich stron
ryżu i niezliczonych świeczek, lampek oraz lampionów, które rozjaśniają każde drzwi i okno.
W wyszukanym turbanie ze sterczącym prosto pawim piórem, bordowej koszuli
przetykanej lśniącymi złotymi nitkami tworzącymi pionowe pasy i ze stalowymi bransoletami
na kościstym nadgarstku handlarz, który sprzedał Blackburnowi marionetkę, wyglądał jak
sułtan, który niespodziewanie znalazł się na rogu ulicy w swoim odświętnym stroju. Jednak
jego szeroki, uduchowiony uśmiech odsłaniał czarne zęby i zaczerwienione dziąsła będące
oczywistym dowodem notorycznego żucia betelu - narkotycznej używki o delikatnie
odurzających składnikach. Prawdopodobnie właśnie betel sprawił, że mężczyzna wyglądał na
dziesięć lat starszego niż był w rzeczywistości.
Blackburn przypomniał sobie mocny zapach egzotycznych przypraw, którym zionął
oddech sprzedawcy, gdy podszedł doń blisko, by przyjrzeć się dwuwymiarowym
marionetkom ze skóry, którymi tamten kołysał wysoko na cienkich pręcikach. Zapamiętał ich
żywe barwy, które przyciągały wzrok i wspaniale prezentowały się w oślepiającym
południowym słońcu, zapamiętał wszystkie śliczne szczegóły ich wykonanych ręcznie
twarzy. Najbardziej jednak uderzyła go wtedy maestria wykonania marionetki spoczywającej
w lewej ręce handlarza. Właściwie natychmiast postanowił ją wówczas kupić, a teraz wisiała
nad nim na ścianie jego biura - dziwna animistyczna figura pół słonia, pół człowieka.
- Pięćdziesiąt ringgitów, dwadzieścia pięć amerykańskich dolarów! - krzyczał
mężczyzna, poruszając marionetką nad głową.
Blackburn z ciekawości zatrzymał się i zapytał go, jakie hinduskie bóstwo ona
przedstawia. Odezwał się po angielsku, ponieważ przebywał wtedy w Malezji niespełna
miesiąc i nie władał jeszcze biegle bahasa.
Sprzedawca ukazał w uśmiechu zepsute zęby i pokiwał głową, jakby zrozumiał
Blackburna, po czym przysunął gwałtownie marionetkę do jego twarzy i zaczął krzyczeć z
entuzjazmem:
- Tak! Tak! Pięćdziesiąt ringgitów, dwadzieścia pięć amerykańskich dolarów!
- To Ganeśa, syn Śiwy...
Był to kobiecy głos o melodyjnym brytyjskim akcencie. Blackburn odwrócił się w
stronę, z której dobiegł, i ujrzał może trzydziestopięcioletnią, uderzająco piękną kobietę o
orientalnym typie urody... Kobietę o czarnych, ściętych na pazia włosach, skośnych
brązowych oczach i skórze, którą w nie kończącym się tropikalnym sierpniu opaliła na kolor
migdałów. Miała na sobie letnie spodnie, luźną bawełnianą bluzkę i sandały, przez ramię
przewiesiła torebkę od Coacha. Już sama ta torebka - zdawał sobie sprawę - musiała
kosztować więcej niż łączne roczne dochody wszystkich mieszkańców tej wioski.
Blackburn zapamiętał, że natychmiast dostrzegł, iż kobieta ma wspaniałe ciało.
Potrafił to ocenić mimo jej luźnego stroju. Pomyślał, że prawdopodobnie zwykle się tak nosi,
lecz jego oko zawsze było wyczulone na damskie kształty.
To jedna z twoich najlepszych zdobyczy, myślał teraz, po trzech miesiącach. Miał
zmartwioną minę i w głębi duszy niemal gardził sobą za ten podbój. Siedział za biurkiem w
swoim gabinecie i rozmyślał. Nie potrafił sobie przypomnieć, czy pragnienie pójścia z nią do
łóżka oraz chęć przekonania kobiety, by została jego wtyczką u Marcusa Caine'a, były od
samego początku ze sobą związane. Och, oczywiście, że niemal natychmiast poczuł ogromne
pożądanie, lecz czy w końcu nie czuł tego za każdym razem, gdy spoglądał na atrakcyjną
kobietę?
Ostatecznie doszedł do wniosku, że chęć przespania się z nią była czymś odrębnym.
Najpierw zapragnął jej, a dopiero potem zdecydował się wykorzystać...
Nagle i niespodziewanie pomyślał o Megan Breen, o tym, że z nią było zupełnie
inaczej. Nie lepiej, lecz łatwiej, bez choćby śladu dręczącego poczucia winy. Bardzo się
lubili, a poza tym oboje czuli się samotni i odizolowani od reszty świata w samym środku
ponurej rosyjskiej zimy. Nie oczekiwali niczego więcej ponad to, co ich łączyło, a jednak nie
mieli przed sobą sekretów, niczego do ukrycia. Ich związek był prosty, klarowny, o jasno
wytyczonych granicach.
Oczywiście nie wiedział, dla kogo ta kobieta pracuje, nie wiedział przynajmniej przez
pierwsze pięć minut rozmowy, którą rozpoczęły żarty na temat marionetki.
- ...to bóg symbolizujący zwierzęcą naturę mężczyzny - powiedziała.
Popatrzył na nią i uśmiechnął się.
- Dziękuję. Zdaje się, że to doskonała maskotka do mojego biura.
- Jego wizerunki można zobaczyć na wielu wisiorkach i talizmanach. - Posłała mu
szeroki uśmiech. - Ludzie noszą je niczym tarcze chroniące przed nieszczęściem i złym
losem.
- Nadzwyczajne! - zawołał. - Myślę, że powieszę go więc tuż nad telefonem. Żebym
zawsze był w pobliżu, kiedy będzie mnie sprawdzał szef.
Jej radosny uśmiech rozkwitł jeszcze bardziej.
- Muszę panu powiedzieć, że cena, jakiej żąda ten handlarz, jest bardzo przystępna -
oznajmiła. - Wykonanie marionetki wayang kulit to bardzo czasochłonne zajęcie,
przynajmniej w wypadku maskotki takiej jakości jak ta. Proszę spojrzeć, nawet ciosy tego
boga wykonane są z rogu bawołu.
- Czy one także przynoszą szczęście?
- Nie, jeśli jest pan bawołem, jak sądzę. Niemniej jednak świadczą o jakości
wykonania. Większość marionetek, które sprzedaje się turystom, ma ciosy z drewna.
Blackburn spojrzał w ciemnobrązowe oczy kobiety i nagle zdał sobie sprawę, że ona
przygląda się uważnie jego oczom. -To słowo, którego pani użyła, wayang...
- Kulit - uzupełniła. - W wolnym tłumaczeniu znaczy to mniej więcej “gra cieni”. To
przedstawienie oparte na hinduskiej prozie, w którym wykorzystuje się nawet sto marionetek
oraz pełną orkiestrę. W tej części świata to starożytna forma rozrywki i sposób kultywowania
pewnych tradycji. W obecnych czasach jednak nintendo bije ją pod tym względem na głowę.
- Lecz jest chyba równie stare.
- Być może, ale to ogromny wstyd. Mistrzowie marionetek, których nazywa się
dayang, długie lata uczą się swojej sztuki. Wszystkie postaci wykonują ręcznie, a podczas
przedstawień obdarzają każdą z nich charakterystycznym głosem i ruchami. Marionetkami
poruszają za białym wełnianym ekranem. Cienie padają na ekran dzięki lampkom oliwnym.
Gdy oświetlenie jest prawidłowe, są nawet kolorowe. Wiedział pan o tym? Widownia jest
podzielona na dwie grupy w ten sposób, że jedna część widzi grę cieni na ekranie, druga
natomiast - grę marionetek oraz orkiestrę.
- Co ma symbolizować przepaść między materią a wzniosłością, między ciałem a
duszą - dodał. - Między iluzją życia a ostateczną prawdą...
-Atmanem i brahmanem - dodała, posyłając mu spojrzenie, w którym walczyły ze
sobą zaskoczenie i ciekawość. - Widzę, że filozofia hinduska nie jest panu obca.
- To szkoła The Beatles - odparł. - W college'u zaczytałem na śmierć chyba z pięć
egzemplarzy All Things Must Pass George'a Harrisona.
Stali przez chwilę w milczeniu, patrząc sobie w oczy. Tłum kłębił się wokół nich, a w
parnym powietrzu unosił się ostry dym pochodzący z niezliczonych kuchenek.
- Pięćdziesiąt ringgitów, dwadzieścia pięć amerykańskich dolarów! - krzyknął
piskliwie handlarz, przepychając się do nich z widocznym na twarzy niepokojem, że
zapomniano o nim.
Blackburn sięgnął do kieszeni po portfel, wyciągnął z niego dwa banknoty:
dwudziestodolarowy i pięciodolarowy, po czym zapłacił za marionetkę. Handlarz
podziękował mu nieznacznym ukłonem i natychmiast zniknął w tłumie, zostawiając go lekko
zdumionego z nowym nabytkiem. Amerykanin wyglądał jak człowiek, który właśnie wygrał
na wiejskiej strzelnicy wypchane zwierzę i nagle zdał sobie sprawę, że nie ma najmniejszego
pojęcia, co zrobić z wygraną.
- Cóż, jestem pewna, że marionetka wzbudzi zainteresowanie, kiedy przyniesie ją pan
do biura. Założę się, że w Stanach nie widuje się wielu takich rzeczy - powiedziała kobieta.
Blackburn popatrzył na nią ze zdziwieniem, nie bardzo wiedząc, co miała na myśli.
Dopiero po chwili dotarło do niego, że wyobrażała sobie, iż jego biuro znajduje się w
Ameryce. W sumie była to całkiem zrozumiała pomyłka, skoro bez wątpienia był
Amerykaninem i zapłacił za marionetkę amerykańską walutą.
- Prawdę mówiąc, w dającej się przewidzieć przyszłości mój kumpel Ganeśa nie
opuści półwyspu - powiedział. - Zdaje się, że powinienem się przedstawić. Nazywam się Max
Blackburn. Pracuję w ochronie firmy UpLink International, a obecnie zatrudniony jestem w
naszym regionalnym centrum w...
- W Johor, prawda?
Kiedy wymieniali uścisk dłoni, kobieta niespodziewanie wybuchnęła śmiechem, a on
nie bardzo wiedział, co ją tak rozbawiło. Szybko się opanowała, lecz gdy raz jeszcze
zobaczyła jego zdziwione spojrzenie, które od kilku minut to pojawiało się, to znikało,
ponownie zaczęła się śmiać.
Jednak przez cały czas, jak zauważył, nie puszczała jego ręki.
- Przepraszam, musiał pan pomyśleć, że jestem strasznie nieokrzesana - powiedziała,
kiedy wreszcie uspokoiła się na dobre. - Nazywam się Kirsten Chu i tak się składa, że pracuję
dla Monolith Technologies w Singapurze. W wydziale łączności globalnej. Jestem tutaj na
wakacjach, odwiedzam siostrę i jej dzieci.
Na twarzy Blackburna wreszcie pojawiło się zrozumienie.
- Aha. To wyjaśnia przyczynę pani śmiechu - powiedział.
- Istotnie. Nasi pracodawcy już od dawna ze sobą rywalizują, prawda? Przez ostatnie
sześć miesięcy nie robiłam nic innego poza spotykaniem się z naszymi lobbystami i
dziennikarzami na rozmowach o technikach szyfrowania Rogera Gor-diana oraz urządzaniem
burzy mózgów, by odparować jakoś ten cios.
Chociaż Blackburn zdał sobie z tego sprawę dopiero po kilku miesiącach, właśnie
wtedy postanowił, że wykorzysta Kirsten. Była to wykalkulowana, chłodna decyzja, nie
mająca żadnego związku z prawdziwym zainteresowaniem, jakim ją darzył. Niemniej jednak
wszystkie chwile, które spędzili ze sobą od tego momentu, i wszystkie noce, podczas których
ich ciała splatały się w najwyższej namiętności, były w znacznym stopniu rezultatem tej
decyzji.
- Cóż, z tego, jak kiepsko wyglądają ostatnio nasze sprawy, wynika, że robi pani
piekielnie dobrą robotę. - Uśmiechnął się nieznacznie, pozwalając, by wyczuła w jego głosie
delikatny ton flirtu. - Czy jednak to, że zawodowo walczymy po przeciwnych stronach
barykady, musi oznaczać, że w życiu prywatnym nie możemy zacząć rokowań pokojowych?
- Rokowań pokojowych? - powtórzyła.
- Tak. Osobistego zawieszenia broni. Ich spojrzenia znów się spotkały.
- Przypuszczam, że byłoby to możliwe - powiedziała powoli. - Przypieczętujmy zatem
to porozumienie kolacją dzisiejszego wieczoru.
-Cóż...
- Proszę - rzucił, nie dając jej czasu na odpowiedź. - Gwarantuję, że w naszym pakcie
nie będzie miejsca na żadną jednostronną rezolucję.
Wpatrywała się w niego przez dłuższą chwilę. Wreszcie uśmiechnęła się.
-Zgoda - powiedziała. - Z przyjemnością zjem z panem kolację.
To było to. W ten sposób zaczai się romans, z którego powinien czerpać mnóstwo
satysfakcji. Wspaniały seks, wiele tajnych informacji z obozu wroga. Czegóż więcej mógłby
pragnąć mężczyzna?
Teraz Blackburn siedział w milczeniu w zaciszu swojego gabinetu, spoglądał z
zatroskaną twarzą przez okno na rozkwitające niskie budynki z prefabrykatów, które tworzyły
naziemną stację łączności satelitarnej w Johor, i bez powodzenia odpędzał od siebie straszną
świadomość, że zapewne naraził Kirsten na śmiertelne niebezpieczeństwo. Próbował wracać
myślami do chwil, które były dla nich prawdziwe. Próbował przypominać sobie zbliżające się
ciało Kirsten, to, jak się z nim łączyła, wspólne jęki rozkoszy wypełniające ciemność jej
sypialni i odpływające fala za falą w noc. Tak, ta część była prawdziwa.
Prawdziwa.
Sięgnął po słuchawkę, wystukał numer jej biura i czekał, aż sekretarka go połączy.
- Max? - spytała, odebrawszy po chwili. - Otrzymałeś wiadomości ode mnie?
- Tak - odparł. - Przepraszam, że nie mogłem wcześniej oddzwonić. Usprawniamy
system alarmowy i musiałem nadzorować całą zabawę. Miałem drobne problemy i ich
usunięcie zabrało mi większość przedpołudnia.
Kirsten zniżyła głos do szeptu.
- Jestem trochę niespokojna. Coś się tutaj wydarzyło i wydaje mi się, że może to być
bardzo ważne. Być może to to, na co czekałeś.
- Lepiej nic już teraz nie mów.
- Zgoda. Nawet gdybym nie była właśnie w biurze, sprawa i tak jest zbyt poważna,
żeby rozmawiać o niej przez telefon.
- Rozumiem. Porozmawiamy więc osobiście.
- Przyjedziesz do mnie w ten weekend?
- Tak - odparł.
- Co za entuzjazm w głosie!
Uświadomił sobie, że musi zapomnieć o poczuciu winy.
- Jestem po prostu zmęczony - powiedział. - Co chwilę dzieje się tutaj coś nowego,
czego nie przewidywałem, a przy czym muszę być. Ale jutro wieczorem przyjadę do
Singapuru.
- Weźmiesz torbę z rzeczami na noc?
- Jest spakowana już od wczoraj.
- Mam nadzieję, że nie jest zbyt pełna. Ubrania raczej nie będą potrzebne na weekend,
który zaplanowałam.
- Wystarczy szczoteczka do zębów i dezodorant?
- To absolutne maksimum! - Roześmiała się. - Muszę kończyć, Max. Kocham cię.
Max odwrócił wzrok od okna i spojrzał na miejsce, w którym wisiała marionetka.
Atman i brahman, pomyślał. Iluzja i prawda.
- I ja cię kocham - usłyszał swój głos.
Odłożywszy słuchawkę, zastanawiał się, czy po drugiej stronie ostatnie słowa
zabrzmiały równie pusto i mechanicznie jak w jego uszach.
4
SANJOSE, KALIFORNIA
17 WRZEŚNIA 2000
- Gratulacje, Alex. Założę się, że każdy felietonista polityczny w tym kraju skręca się
teraz z zazdrości o twoją chwałę.
Alex Nordstrum uśmiechnął się nieco niepewnie, wchodząc do sali konferencyjnej.
Miał nadzieję, że głośna uwaga Gor-diana w zestawieniu ze spóźnieniem nie wzbudzi jednak
nadmiernego zainteresowania jego osobą. To, że byłoby to uzasadnione zainteresowanie, nie
podlegało dyskusji. Po co jednak robić szum wokół siebie? Nordstrum zawsze stawiał
dyskrecję ponad zarozumiałość i miał ku temu powody. Jego stary kolega z Harvardu przez
ostatnie dwadzieścia lat nosił na złotej dywizce symbol swojego bractwa studenckiego, Phi
Beta Kappa, i nigdy nie był to miły widok.
- A więc słyszałeś już o moim zbliżającym się rejsie okrętem podwodnym - odparł,
siadając przy stole.
Może powinien to powiedzieć z większym entuzjazmem? Czy jego skromność mogła
zostać odebrana jako fałsz? Może popełniał błąd, udając zblazowanie, kiedy tymczasem
wybrano go do elitarnej grupy reporterów, którzy mieli towarzyszyć prezydentowi i kilku
innym światowym przywódcom - tym wszystkim, którym zależało na wykorzystaniu
zainteresowania opinii publicznej aktem sygnowania traktatu - w “przejażdżce” na pokładzie
łodzi podwodnej Seawolf.
Tak, może powinien nieco zdominować osoby zebrane w sali konferencyjnej.
- Mogę spytać, kto przekazał ci tę wiadomość? - zapytał, zdając sobie doskonale
sprawę, że Gordian mógł bez trudu zdobyć ową informację od któregokolwiek spośród
swoich licznych przyjaciół ze świata polityki i biznesu, nie wyłączając kilku osób obecnych
na tym spotkaniu. Mimo że lista zaproszonych reporterów została ustalona przed kilkoma
zaledwie godzinami, nie mogła długo pozostać w tajemnicy.
- Mój informator nalega na zachowanie anonimowości - rzekł Gordian. - W każdym
razie, Alex, nalej sobie lepiej kawy. Mamy dziś rano sporo spraw do omówienia i nie jestem
pewien, czy jeszcze zanim skończymy, nie poczujesz się, jakbyś już był pod wodą.
Sympatyczny wstęp do poważniejszej rozmowy, pomyślał.
Rozejrzał się po pomieszczeniu, posyłając lekkie ukłony osobom, które przybyły przed nim. Znał
większość z nich, ponieważ zebrała się tutaj grupa najbliższych przyjaciół i konsultantów Gordiana. Oprócz
Nordstruma, który jako doradca do spraw międzyna- rodowych był praktycznie wolnym strzelcem, w sali
znajdowało się dwoje pracowników UpLink: wiceprezes projektów specjalnych, Megan Breen, która zasiadała
po prawej ręce Gordiana, oraz - po jego lewej stronie - Vince Scull, człowiek odpowiedzialny za ocenę
zagrożenia realizacji programów. Dokładnie naprzeciw Maxa zajmował miejsce Dan Parker, kongresman z
Kalifornii i najbliższy przyjaciel Roge-ra jeszcze z czasów, gdy latali razem na rajdy bombowe w 355. Skrzydle
Taktycznego Lotnictwa Myśliwskiego w Wietnamie. Obok Parkera zasiadał inny rządowy oficjel, Robert Lang,
szef waszyngtońskiego biura FBI.
Najdalej od Nordstruma siedział Richard Sobel, założyciel i dyrektor generalny Secure
Solutions, młodej firmy z Massa-chusetts specjalizującej się w technikach szyfrowania. Sobel
zarówno uzupełniał skład małej grupy, jak i - przez samą swoją obecność na spotkaniu -
symbolizował wszystkie powody, dla których zebrali się tego ranka. Nordstrum nie potrafił
powiedzieć, czy ważniejsze jest to, że jeden z rywali w dziedzinie technik szyfrowania
pojawił się tutaj, by zaoferować Gordianowi wsparcie i sojusz, czy też to, że Sobel był
jedynym spośród pięćdziesięciu liderów na rynku oprogramowania, który przyjął zaproszenie
Gorda.
- W porządku, przystąpmy do rzeczy - odezwał się Gordian, odrobinę tylko
rozjaśniając uśmiechem bardzo poważną jak zwykle minę. - Po pierwsze, chciałbym
podziękować wszystkim za przybycie. Po drugie, nie będę ukrywał, jak bardzo cenił sobie
powody, dla których pojawiliście się na tym spotkaniu. Jest dla mnie oczywiste, że łatwiej
byłoby wam po prostu nie zareagować na moje zaproszenie. Nasze jednolite stanowisko
wobec technik szyfrowania zdążyło już przysporzyć większości z tu obecnych poważnych
problemów, a mógłbym się założyć, że w ciągu najbliższych kilku dni problemy te jeszcze
ogromnie wzrosną. - Urwał i popatrzył na Megan Breen. - Oświadczenie, które przeczytam
podczas naszej konferencji prasowej, jest wyłącznym dziełem pani Breen. Zakładając, że
wszyscy otrzymaliście jego tekst faksem i mieliście okazję się z nim zapoznać, jestem
przekonany, iż zgodzicie się ze mną, że pani Breen wykonała doskonałą robotę, przekładając
nasze troski na język miły mediom.
- Bez wątpienia - powiedział Sobel i spojrzał na nią, oderwawszy wzrok od kartki,
którą czytał uważnie. - Megan, gdybym miał choć cień nadziei, że mogę cię odebrać
Rogerowi, natychmiast złożyłbym ci ofertę i załatwilibyśmy to bez względu na porządek
dnia.
Megan uśmiechnęła się, usłyszawszy ów komplement. Była wysoką, szczupłą,
trzydziestosześcioletnią kobietą o dużych szafirowych oczach i kasztanowych, sięgających do
ramion włosach, które tego dnia zaplotła we francuski warkocz. W fioletowej bluzeczce i
szarej marynarce sprawiała wrażenie osoby kompetentnej i pewnej siebie. Nordstrum - który
uważał, że ma oko wyczulone na atrakcyjne kobiety - już dawno dostrzegł, iż jej uroda jest
powalająca. Ponieważ jednak była jego współpracowniczką, uznał, że nie byłoby rozsądnie
dzielić się z kimkolwiek taką obserwacją, i zachował ją dla siebie. Z drugiej strony jednak
podejrzewał, że i tak wielu mężczyzn, z którymi współpracowała - a kilku z nich znajdowało
się teraz na tej sali - podziela jego atawistyczny pogląd. Czy w przeciwnym razie nie
wyczułby nuty zazdrości w głosie Sculla, kiedy ten powtarzał plotki, jakoby Meg i Max
Blackburn rozgrzewali się razem podczas ubiegłorocznej rosyjskiej zimy?
- Podczas gdy Roger mógłby przedstawić całą sprawę w zbyt korzystnym dla nas
świetle, ja chciałam, by nasz komentarz do tej sytuacji był krótki i bezpośredni - powiedziała
Megan. - Mam jednak nadzieję, że nikt z was nie zawaha się powiedzieć mi o tym, jeśli
uważa, że mimo wszystko coś należałoby do tego tekstu dodać, coś z niego usunąć lub
poprawić. Mamy jeszcze czterdzieści osiem godzin do momentu, kiedy prezydent Ballard
podpisze Kartę Morrisona-Fiore'a, co wystarczy mi zupełnie, by wygładzić lub skorygować
każdy fragment oświadczenia, który będzie tego wymagał. Mimo to uważam, że i tak nasza
informacja jest naprawdę nieskomplikowana.
- Ja również jestem tego zdania - mruknął Vince Scull. Z niedbale zaczesanymi
włosami okalającymi błyszczący czubek czaszki, zmarszczonym czołem i niespokojną twarzą
buldoga Vince wyglądał, jakby miał za chwilę wybuchnąć gniewem. Dla ludzi, którzy znali
go od dawna, widok ten nie był niczym nadzwyczajnym, gdyż wachlarz jego emocji wydawał
się równie wąski jak zmienny. Najniższym punktem skali była zmartwiona mina, najwyższym
natomiast wybuchy furii, a gwałtowne przejścia od jednego ekstremum do drugiego na-
stępowały zwykle co godzina. - Jeśli tak po prostu udostępnimy wszystkim bez żadnych
ograniczeń nasz wynalazek, wtedy każdy facet o niecnych zamiarach, który ma komputer i
dostęp do sieci, będzie mógł zakraść się do najtajniejszego systemu łączności, i to bez
żadnych konsekwencji. Jeżeli Ballard jest naprawdę tak inteligentny, jak o nim mówią, powi-
nien to bez problemu zrozumieć. Sytuaca jest zresztą całkiem cholernie oczywista, prawda,
Bob?
Mężczyzna z FBI wzruszył ramionami.
- Szczerze mówiąc, widzę tu pewne szare strefy. Istotnym argumentem, który
przemawia na naszą niekorzyść, jest to, że ci źli faceci już dostali się do naszej technologii za
pośrednictwem Internetu, nie wspominając w ogóle o amerykańskich kompaniach, które
obeszły prawo, sprzedając techniki szyfrowania za granicą w swoich międzynarodowych
oddziałach. Rozumując w ten sposób, powinniśmy sobie zadać pytanie, czy opłaca się
zabraniać naszym producentom oprogramowania wkraczania na rynki zagraniczne.
- Aha, więc skoro nie można umieścić z powrotem dżinna w lampie, to trzeba mu
chociaż znaleźć zajęcie, prawda? - rzucił Scull. - Te same bzdury słyszę od lat z ust ludzi,
którzy żądają legalizacji narkotyków. Powiem ci coś: to nie ma najmniejszego sensu. Kiedy
jeszcze byłem policjantem, widziałem...
- Posłuchaj, zadałeś mi pytanie, więc na nie odpowiedziałem - przerwał mu Lang. -
Gdyby trzeba mnie było przekonywać, nie siedziałbym tu dzisiaj, kładąc na szali reputację i
całą karierę. Dan może poświadczyć, że wystarczająco gwałtownie występowałem przeciw
rezygnacji przez państwo ze sprawowania kontroli nad dystrybucją nowych technik
szyfrowania, i to przynajmniej przed tuzinem komisji Kongresu.
- Zgadzam się - powiedział Gordian. - Nie ma sensu ponownie roztrząsać przy tym
stole całego tego policyjnego problemu. Powinniśmy się raczej upewnić, czy nie
zaniedbaliśmy żadnego ze środków, by zapobiec sygnowaniu Karty Morrisona-Fiore'a lub
skutecznie przedstawić nasze wspólne stanowisko i na oczach opinii publicznej, rządu oraz
wszystkich, którzy są zainteresowani technikami szyfrowania, dać dowód solidarności.
Nordstrum myślał dokładnie tak samo i z ulgą przyjął słowa Gordiana. Rozładowały
one napięcie, nim jakaś przypadkowa iskra zdołała spowodować wybuch.
- Odnosząc się do twoich ostatnich słów, chciałbym zauważyć, że doskonałą strategią
byłoby odczytanie naszej małej deklaracji w National Press Club w dniu podpisania karty
-powiedział. - To wywołałoby spory i zwróciło na nas uwagę mediów, dzięki czemu cała
sprawa, zamiast na dziewiątą, trafiłaby na pierwsze strony dzienników. - Nordstrum przez
chwilę zastanawiał się nad czymś, po czym poprawił na nosie druciane okulary. - Jeśli
natomiast chodzi o zapobieżenie podpisaniu karty... Cóż, szczerze mówiąc, nie widzę innego
sposobu jak zamknięcie prezydenta na najbliższe dwa dni w gabinecie albo złamanie mu ręki,
którą pisze.
- Jakieś pomysły, Dan? - zapytał Gordian.
- Jestem za złamaniem ręki - odparł Parker, ale Gordian zareagował jedynie niemal
niezauważalnym uśmiechem.
Kongresman popatrzył na niego uważnie i chyba po raz czwarty tego dnia
skonstatował, że Gord nie wygląda dobrze. Jego policzki przybrały barwę popiołu, a głębokie
cienie pod oczami sprawiały, że wyglądał jak ktoś, kto od kilku tygodni nie przespał
spokojnie nocy. Roger nie był człowiekiem ochoczo dzielącym się swoimi problemami,
zwykle jednak radził się Parkera, zanim jeszcze coś zaczynało go przerastać. Zwierzył mu się,
że ma kłopoty z przyzwyczajeniem się do życia na wolności po pięciu latach pobytu w
“Hanojskim Hiltonie”, a niedawno zaufał mu, gdy jego małżeństwo przeżywało trudne
chwile... Później jednak wycofał się zdecydowanie, zostawiając przyjaciela samemu sobie i
każąc mu się domyślać, co takiego wydarzyło się w tym związku. Instynkt podpowiadał mu,
że chodziło o coś głębszego... lecz domysły domysłami, a przy milczeniu Gordiana i całej tej
aferze, jaka powstała po debacie na temat technik szyfrowania, nie miał szansy, by wy-
dedukować coś więcej.
Nagle Parker zdał sobie sprawę z ciszy, która zapanowała na sali, i zrozumiał, że
Gordian wciąż czeka na odpowiedź.
- Z politycznego punktu widzenia powinniśmy, jak sądzę, dobrze przygotować się do
następnej sesji Kongresu - powiedział, odpychając od siebie obawy o stan przyjaciela. - Tym-
czasem należy rozpocząć stanowczą kampanię w mediach, domagając się powrotu do
poprzedniej polityki administracji, czyli do ustanowienia ścisłych limitów określających
rodzaj i ilość oprogramowania z dziedziny technik kryptograficznych, które można by
dopuścić do sprzedaży za granicą...
- I zapewne wypracować granice kompromisu, który bylibyśmy skłonni zawrzeć,
kiedy sprawa znów odżyje na Kapitolu - rzucił Gordian, uzupełniając jego myśl. - Tak, to mi
się podoba.
- Mnie również - powiedział Lang. - Gdy to przeczytałem, zrozumiałem, że Karta
Morrisona-Fiore'a będzie miała katastrofalny wpływ na bezpieczeństwo narodowe. Jednak do
takiego dokumentu zawsze można wprowadzić poprawki, które osłabią nieco jego wymowę...
- Takie jak...?
- Och, tak na szybko... Można na przykład zakazać eksportu wymienialnych kart
szyfrujących albo zasadniczych komponentów podzespołów dekodujących, których używa
nasza armia. Takich jak te, których ty i pan Sobel nie dopuściliście do obrotu rynkowego.
- Sądzę, że należałoby też użyć wszelkich wpływów, by wprowadzić jak najbardziej
restrykcyjne międzynarodowe prawa i standardy zarządzania operacjami dotyczącymi kodów
we wszelkich zagranicznych obiektach - powiedział Parker. - Dotyczy to zwłaszcza
prywatnych banków, w których depozytach rządy składają kody cyfrowe do oprogramowania
komputerów szyfrujących dane. Teraz policja i agencje wywiadowcze mogą zmusić banki do
oddania kodów... chociaż libertarianie protestują przeciwko temu w różnych sądach. - Spoj-
rzał na Langa. - Popraw mnie, jeśli się mylę, ale o ile wiem, nie ma obecnie żadnych
traktatów międzynarodowych, które mogłyby zmusić jeden z zagranicznych ośrodków do
przekazania jego kodów alarmowych drugiemu, nawet gdyby sprawa toczyła się na szczeblu
międzyrządowym, a proszący o nie gabinet potrafił udowodnić, że są niezbędne, by
zlikwidować zagrożenie jego bezpieczeństwa narodowego.
Lang pokiwał głową.
- Trafiłeś w samo sedno. Podczas gdy ambasadorzy debatowaliby, jakie środki
zaradcze można, a jakich nie można przedsięwziąć w świetle obowiązujących porozumień,
terrorysta dysponujący wystarczająco zaawansowanym sprzętem elektronicznym mógłby
teoretycznie doprowadzić do załamania całą naszą gospodarkę, a nawet unieruchomić
komputery armii.
Przez kilka sekund Gordian siedział, spoglądając przez rozciągające się od sufitu do
podłogi okno na panoramę San Jose i rysujące się niewyraźnie w oddali na południowym
wschodzie grzbiety gór. Dopiero po długiej chwili przeniósł ponownie uwagę na Dana.
- Co z Komisją Handlu Zagranicznego? - zapytał. - Myśląc o przyszłości,
zastanawiam się, czy nie udałoby się przekonać któregoś z jej członków do naszych racji.
- Marne szansę - westchnął Parker. - Olivera, jej szef, to wojujący zwolennik wolnego
handlu. Co ważniejsze, został mianowany przez prezydenta Ballarda. Jest jego zaufanym
człowiekiem od czasów, gdy studiowali razem na Uniwersytecie Wisconsin.
- Może więc dotrzemy do kogoś z Kongresu? Najlepiej z Rady Bezpieczeństwa
Narodowego.
Parker potrząsnął głową.
- Znam kilku ludzi, którzy prywatnie sympatyzują z nami. Jeden z nich uważa nawet,
że Karta Morrisona-Fiore'a to trucizna wpuszczona do naszego narodowego systemu obrony.
Wszyscy oni pochodzą jednak ze stanów, w których przemysł informatyczny ma ogromne
wpływy i gdzie ludzie bardzo obawiają się utraty pracy ze względu na niemożność wejścia na
rynki zagraniczne. - Uśmiechnął się ponuro. - Czy masz pojęcie, ile głosów w wyborach
będzie mnie kosztowało przeciwstawienie się karcie? Mnie, reprezentanta Doliny
Krzemowej? Straciłbym chyba mniej, gdybym napadł na bank i został złapany z workiem
pieniędzy w jednej i uzi w drugiej ręce.
Gordian znów popatrzył przez okno ponad szerokim odcinkiem Rosita Avenue, tam
gdzie Diablos maszerowali ku Mount Hamilton, której odległe stoki ledwie przebijały się
przez kurtynę smogu. Bliżej wciąż można było dostrzec stare przetwórnie żywności i fabryki
tworzyw sztucznych, które dawno temu kształtowały przemysłowe oblicze miasta. Teraz były
jednak zaledwie reliktami minionych czasów. Od ponad dwudziestu lat San Jose kojarzono
niemal wyłącznie z nowoczesną techniką oraz nowatorskimi badaniami naukowymi, a jego
ekonomiczne przetrwanie uzależnione było od producentów sprzętu i oprogramowania
komputerowego, którzy dawali zatrudnienie ogromnej liczbie mieszkańców. Dan Parker
raczej zaniżył cenę, jaką będzie musiał zapłacić za trwanie przy swoich zasadach... i
przyjacielu. Najprawdopodobniej już popełnił polityczne samobójstwo.
Gordian odwrócił się od okna i przebiegł wzrokiem dokoła stołu, zatrzymując na
chwilę spojrzenie na każdej z twarzy i przyglądając się każdemu z członków skupionej wokół
niego koalicji. Parker natychmiast - niemal fizycznie - odniósł wrażenie, że do jego spojrzenia
powróciła dawna siła.
- Powinniśmy omówić przygotowania do naszej podróży do Waszyngtonu - powiedział Gordian. -
Sądzę, że jesteśmy już gotowi do następnej rundy.
5
SINGAPUR
18 WRZEŚNIA 2000
Z DZIENNIKA “STRAITS TIME”
TRWA ŚLEDZTWO W SPRAWIE FRACHTOWCA WIDMA
Władze wciąż uważają napad piratów
za najbardziej prawdopodobną przyczynę
zniknięcia załogi
SINGAPUR. Blisko 48 godzin po tym, jak frachtowiec Guan-yin został w tajemniczych
okolicznościach porzucony przez załogę w porcie w Sembawang, jego ładunek w dalszym
ciągu pozostaje w rękach miejscowych celników, którzy ujawnili, że konsultują się ze swoimi
malezyjskimi kolegami oraz z pracownikami Piracy Center w Kuaoa Lumpur, rozważając
możliwość, iż załogę statku porwano.
Według Tai Al-Furana, rzecznika Ministerstwa Ceł, frachtowiec eksploatowany był
przez Tamu Exports, armatora handlowego zarejestrowanego w Malezji Wschodniej. Al-
Furan potwierdził, że jednostka opuściła Kuching w godzinach wieczornych 15 września,
zgłosiwszy przewóz towarów przeznaczonych do sprzedaży hurtowej, i spodziewana była w
Singapurze jeszcze tego samego wieczoru. Nie przewidywano żadnych innych cumowań.
Ujawniono także, że w chwili odnalezienia, 16 września nad ranem, stojący na kotwicy statek
wciąż miał na pokładzie cały ładunek. Zrodziło to dodatkowe pytania dotyczące motywów
pirackiego napadu, a ponadto pogłębiło niepokój o los załogi, która - jak się mówi - liczyła
niemal tuzin ludzi.
“Armator ściśle współpracuje z władzami i dostarczył naszym funkcjonariuszom pełną
listę osób, które miały prawo przebywać na Guanym, gdy wypływała ona z portu”, powie-
dział reporterom Al-Furan.
Rzecznik Ministerstwa Ceł potwierdził obawy, że członkowie załogi mogli zostać
zmuszeni przez napastników do opuszczenia pokładu na pełnym morzu, czym dał podstawy do
spekulacji, iż statek opanowano wyłącznie w celu zdobycia fałszywych dokumentów mających
następnie posłużyć przestępcom do nielegalnego wkroczenia na terytorium Singapuru. Al-Fu-
ran wyraził jednak nadzieję, że zniknięcie marynarzy można wytłumaczyć w jakiś inny,
zwyczajny sposób.
“Oczywiście, nie wykluczamy żadnej możliwości, w tej chwili jednak nie widzę
powodów, by sugerować jakiekolwiek wnioski", oświadczył.
Al-Furan ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył pogłoskom, że na Guanyin znaleziono
ślady zbrojnej przemocy, w tym najwyraźniej otwory po kulach odkryte przez policję na
dolnym pokładzie.
Mimo wspólnych wysiłków członków Stowarzyszenia Narodów Azji Południowo-
Wschodniej (ASEAN) w zwalczaniu przestępczości na morzach częstotliwość ataków
pirackich na wodach terytorialnych Chin i akwenach regionu, w dużej części inspirowanych
przez podziemne syndykaty, wzrosła w ciągu ostatniego dziesięciolecia o ponad 50 procent.
Wyraźnie widoczne jest przy tym nasilenie okrucieństwa i przemocy. Tylko w ubiegłym roku z
rąk piratów zginęło lub odniosło rany ponad 400 marynarzy. Jest to liczba alarmująca, jeśli
wziąć pod uwagę to, że w ostatnim okresie poprawiły się zarówno wyposażenie w broń oraz
środki łączności, jak i metody przeciwdziałania stosowane przez patrole antypirackie...
Śledzili kobietę już od dwóch dni. Według ich informacji, Amerykanin pojawi się
prawdopodobnie tego właśnie wieczoru. Dziś wieczorem powinni więc uderzyć. W
przeciwnym razie minie pewnie kolejny tydzień, nim znów będą mieli szansę, tydzień,
podczas którego śledztwo w sprawie Guanyin może się znacznie posunąć naprzód i
przerodzić w polowanie na ludzi, a sfałszowane dokumenty załogi - stać dla Xianga i jego
ludzi bezużyteczne. Zanim to nastąpi, powinni się znaleźć bardzo daleko od Singapuru.
Położony niedaleko baru Grubego B hotel, w którym się zatrzymali, był zniszczonym,
starym budynkiem wciśniętym między dwa inne walące się domy usytuowane przy krętej la-
rong. Wynajęli trzy tanie pokoje i chociaż wyposażenie każdego z nich ograniczało się do
kilku zarwanych łóżek polowych, rozchwianego narożnikowego stolika otoczonego paroma
równie koślawymi krzesłami oraz umywalki z kapiącym kranem, byli zadowoleni, ponieważ
ustronne położenie i obskurna okolica zniechęcały turystów i innych wścibskich
przyjezdnych. Tak naprawdę była to jedyna rzecz, której Xiang oczekiwał od tego miejsca.
Owego wieczoru komfort był ostatnią rzeczą, której by pragnął.
Siedział w swoim pokoiku z rękami na stole i z obnażoną wytatuowaną klatką
piersiową. Pod jedną z nóg mebla wsunął mały kawałek tektury, by powstrzymać jego
irytujące chybotanie. Na blacie leżała fotografia Maxa Blackburna. Przy jego prawej ręce, na
płaskiej metalowej popielnicy, stała płonąca świeczka, a obok niej spoczywała długa, cienka
igła z okrągłą ceramiczną główką. Po drugiej stronie pokoju dwaj ludzie Xianga, Sang i
Kamal, odsunęli na bok łóżka i ćwiczyli płynne, utrzymane w stylu tygrysa wojskowe
techniki karena matjang. Zasłony były zaciągnięte, wszystkie żarówki zgaszone, a panujący w
pokoju mrok rozpraszał jedynie blask świecy rzucającej na ściany i sufit chwiejne cienie.
Na jednym z łóżek polowych leżały rozrzucone niedbale ubrania, które mieli włożyć
podczas wieczornej akcji porwania Blackburna i kobiety: nie wyróżniające się niczym
spodnie, kurtki z drelichu i wełniane koszule z długimi rękawami. Stroje noszone przez
słabych, prostych ludzi, którzy wiodą proste, spokojne żywoty.
“Proponuję, żebyście włożyli coś, co pozwoli wam zniknąć w tłumie”, powiedział
napuszony paw z baru. Przyjęli oczywiście jego radę, mimo że uważał Xianga za nie dość
inteligentnego, by mógł on rozpoznać szyderstwo kryjące się w jego pozornie normalnym
głosie. Facet z baru sądził zapewne, że masywna budowa ciała idzie w parze z głupotą.
Ludzie, którzy mieli do czynienia z Ibaninem, często popełniali ów błąd. A to tylko grało na
jego korzyść.
Xiang wyciągnął wielką prawą dłoń, podniósł leżącą na stole igłę i ostrożnie
przytrzymał jej ostry koniec nad płomieniem. Niech ci dwaj ćwiczą swoje kata. On miał
własną, specjalną metodę przygotowywania się do akcji, koncentrowania na czekającym go
zadaniu.
Siedział w milczeniu, przytrzymując igłę za porcelanową główkę i obserwując, jak się
rozgrzewa. Gdy była już czerwona, wyciągnął ją z płomienia, po czym uniósł lewą dłoń, za-
trzymał ją przed twarzą, a następnie wyprostował i mocno ścisnął palce. Przez kilka chwil
wpatrywał się w dłoń ostrym, skoncentrowanym spojrzeniem, jakby czytał coś, co zapisano w
jej wnętrzu. W drugiej ręce wciąż trzymał rozżarzoną igłę.
Wreszcie skierował igłę poziomo ku dłoni, celując gorącym końcem w mały palec, tuż
poniżej górnego stawu. Zacisnąwszy usta, wbił ostrze i zaczął drążyć delikatną tkankę pod
opuszkiem. Naciskał na nią, dopóki rozżarzona stal nie ukazała się z drugiej strony wraz z
cienką strużką krwi.
Choć czoło Xianga pokryła warstewka potu, nie przestawał wbijać igły. Drążył teraz
palec serdeczny, wciskając ją poniżej stawu i kauteryzując tkankę. W końcu ostrze wyszło z
drugiej strony i zraniło palec środkowy.
Pirat wpychał je dopóty, dopóki nie przeszył wszystkich palców z wyjątkiem kciuka;
manipulował przy tym rozpaloną końcówką, nie chcąc uszkodzić kości. Jego twarz była skon-
centrowana, zupełnie jakby był w transie.
Po chwili zacisnął pięść, otaczając igłę palcami. Minęła minuta, dwie, trzy. Nie
otwierał dłoni. Czuł, jak gorący jest rozpalony metal, jak ból obejmuje palce. Krew spłynęła
strużką na nadgarstek Xianga i zaczęła kapać na fotografię Maxa Blackburna. Im bardziej
rozdzierający stawał się ból, tym mocniej pirat zaciskał dłoń na zaborczym metalu,
sprawiając, że skóra palców naciągała się i pokrywała pęcherzami. Krew spływała szybszym,
intensywniejszym strumieniem, który znaczył przedramię mężczyzny i zalewał twarz
Blackburna na zdjęciu. Xiang jeszcze mocniej zacisnął dłoń. Ból był niczym fala, którą
należało uwolnić i opanować siłą woli; nie chciał przestawać.
Siedział w pokoju, patrząc niewidzącym wzrokiem na dwóch mężczyzn
kontynuujących swoje rytualne ćwiczenia, na ich sunące do tyłu i do przodu cienie, które
łączyły się i rozdzielały w płynnych sekwencjach technik tysiącletniej sztuki walki.
- Zrobimy to - powiedział wreszcie syczącym szeptem. - Zrobimy.
Jego dłoń wciąż była zaciśnięta.
Po półgodzinie Xiang powoli wyciągnął igłę.
Był gotów.
Gdy byli ze sobą po raz drugi - pierwszy raz do zbliżenia doszło podczas szalenie
ekscytującego weekendu w Selangor, kiedy to Max Blackburn wdarł się w jej życie niczym
trąba powietrzna i znalazł się w jej łóżku, nim zdołała uświadomić sobie, co robi, lub choćby
zadać sobie pytanie, czy przypadkiem nie powinna się trochę opamiętać - do rozmowy
wkradło się zagadnienie etyki biznesu w ujęciu Marcusa Caine'a. Właściwie to Max podjął
ten temat. Przypomniała sobie, że było to podczas obiadu w tajskiej restauracji na Scotts
Road.
Skończyli już swoje dania i siedzieli przy drugiej butelce clareta; pół godziny później
mieli się kochać szaleńczo w pokoju Maxa w hotelu Hyatt. Pamiętała doskonale, że
porozrzucane bezładnie części garderoby, które zdarli z siebie, znaczyły ich drogę od drzwi
do łóżka. Wcześniej jednak, jeszcze w restauracji, popijali wino i rozprawiali o jej
pracodawcy. Krótko, to prawda. Bardzo krótko, ponieważ obojgu spieszno było do zajęcia
bardziej ekscytującego niż rozmowa. Mimo wszystko jednak wymiana zdań trwała
wystarczająco długo, by wydarzenia, które nastąpiły później, mogły przewrócić do góry no-
gami cały jej świat.
Jeśli nie liczyć krzątającej się na korytarzu sprzątaczki, Kirsten Chu była w biurze
sama. Skończyła już pracę i siedziała w zaciszu swojego gabinetu. Zdawała sobie doskonale
sprawę, że wkrótce jej kariera zawodowa, a może nawet całe życie, legnie w gruzach. Być
może kiedyś, w przyszłości - gdy będzie to już proste i oczywiste - zdoła przekonać samą
siebie, że zrobiła to świadomie, z nakazu sumienia i wiedziona oburzeniem, nie akceptując
roli narzędzia, którą wyznaczono jej w działaniach wykraczających daleko poza ramy
określone przez prawo międzynarodowe. Kobieta z zasadami. Tak, ta myśl była nawet
przyjemna. Upewniała ją, że postąpiła słusznie, gdy zastanawiała się nad tym podczas
nielicznych momentów refleksji przerywających jej zauroczenie. Teraz jednak, w chwili
prawdziwej szczerości, potrafiła podać jeden tylko, dominujący nad pozostałymi motyw
swojego postępowania.
Ze wszystkich cholernych powodów najważniejsze były miłość i tęsknota za
człowiekiem, o którym prawie nic nie wiedziała.
Cholernie to romantyczne!
Kirsten rzuciła okiem na zegarek: piąta trzydzieści, już niemal czas opuścić biuro. Za
pół godziny spotka się z Maxem pod Hyattem. Wyjęła z CD-ROM-u dysk, który już wkrótce
stanie się przyczyną jej zawodowej śmierci, i przez kilkanaście sekund po prostu siedziała,
kręcąc głową i wpatrując się w niebezpieczny krążek plastiku. Pamiętała rozmowę z
restauracji tak dobrze, jakby odbyła się zaledwie wczoraj.
Och, Max, Max, Max. Pytanie, które jej zadał, było nietaktowne i zapewne
obruszyłaby się, gdyby padło z ust kogokolwiek innego. Ale to był cały Blackburn,
nieprawdaż? Potrafił z nią rozmawiać o sprawach, o których nikt inny by nie mógł, nie
narażając się przy tym na jej gwałtowną reakcję. Cóż, od samego początku miał na nią
ogromny wpływ. W jakiś sposób potrafił zmienić swój oczywisty brak taktu w
obezwładniającą broń - może dlatego, że wiedział, iż działa to na jego korzyść, i ta
świadomość sprawiała mu przyjemność.
Wtedy, w restauracji, zapytał niespodziewanie, czy Kirsten ma wyrzuty sumienia w
związku z “podstępnymi poczynaniami korporacyjnymi” swojego pracodawcy. Zupełnie
jakby było całkiem oczywiste, że jest coś złego w tym, jak Marcus Caine prowadzi swoje
interesy. Niebo jest błękitne, morze ogromne, a Marcus Caine to pozbawiony skrupułów łotr.
To elementarz, moja droga Kirsten.
W pierwszej chwili nie wiedziała, co powiedzieć, więc popatrzyła tylko na niego znad
brzegu kieliszka, zastanawiając się, czy rzeczywiście oczekuje od niej jakichkolwiek słów. A
Max po prostu czekał, dając do zrozumienia, że tak właśnie jest.
- Uważam, że twoje pytanie narusza nasze zawieszenie broni - powiedziała w końcu,
mając wciąż nadzieję, że uniknie tego tematu.
- Nieprawda. Sprawdziłem jego zasady i mówią wyraźnie, że to dopuszczalne - odparł
i posłał jej jedno ze swoich pewnych siebie, diabelnie ujmujących spojrzeń. - Nie krępuj się,
możesz mi odpowiedzieć, nie ponosząc żadnego ryzyka.
Nie rozumiała, dlaczego jego pytanie wprawiło ją w taki niepokój. Ani w tamtym
momencie, ani przez kilka następnych chwil. Nie była jeszcze gotowa przyznać się - samej
sobie, tym bardziej zaś Maxowi - że poruszył temat, który już od dłuższego czasu nie dawał
jej spokoju. Że nieprawidłowości finansowych, jakie zauważała w Monolith Technologies -
tak, nieprawidłowości, bo w ten właśnie sposób myślała wtedy o tym wszystkim,
umniejszając zawsze znaczenie podejrzanych materiałów, które przewijały się przez jej
biurko - nie da się wyjaśnić w jakiś zwyczajny sposób.
- Cóż, jestem pewna, że taka jest właśnie reputacja Marcusa wśród jego rywali w
interesach i adwersarzy w bataliach politycznych - odparła wreszcie odrobinę ostrzejszym
głosem, niż zamierzała. Mimo że Max był czarujący, jego wojownicza postawa
zdenerwowała ją. - W przeciwnym razie...
- W gruncie rzeczy chodzi mi przede wszystkim o proces, jaki toczył się przeciw
niemu kilka lat temu - stwierdził Max. - Pamiętasz tę sprawę?
Jako jeden z całej armii fachowców, którzy starali się wówczas powstrzymać falę
nieprzychylnych publikacji wywołaną przez proces, Kirsten pamiętała wszystko aż nazbyt
dobrze. Ponieważ nowy system operacyjny Caine'a ustępował wtedy popularnością jedynie
Windows Microsoftu, który zresztą szybko doganiał w rankingach, producenci
oprogramowania - jeszcze przed rzuceniem na rynek - dostarczali Monolith Technologies
swoje nowe produkty, by sprawdzić ich kompatybilność ze sprzedawanym przez firmę
systemem. Dla obu stron był to korzystny, wręcz zbawienny układ, gdyż system operacyjny
byłby bezużyteczny bez programów pracujących w jego środowisku graficznym, a programy
z kolei byłyby bezwartościowe, gdyby nie współpracowały przynajmniej z jednym z trzech
standardowych systemów operacyjnych.
Problemy pojawiły się, gdy Monolith zaczął obwarowywać patentami i wypuszczać na
rynek oprogramowanie - zdaniem dostawców współpracujących z firmą - niemal identyczne z
tym, które otrzymywał od nich do oceny. Dostawcy oskarżyli zatem Caine'a o to, że jego
specjaliści kradną ich własność intelektualną, dokonując mało znaczących przeróbek interfej-
sów graficznych i architektury użytkowej a następnie sprzedając ją w opakowaniach
handlowych oznaczonych logo Monolith Technologies. Istotnie, Monolith rzucił się
zachłannie na ich produkty i sprzedał je jako własne.
Kirsten odstawiła kieliszek wina i pochyliła się nad stolikiem w stronę Maxa. Jej
ramiona niemal dotykały blatu.
- Wiesz więc zapewne, że sprawa została wycofana z sądu -powiedziała.
- W zamian za olbrzymią kwotę, którą Caine zapłacił za odstąpienie od dochodzenia
roszczeń.
- To nie to samo, co przyznanie się do winy. Kiedy jest się osobą publiczną, warto
czasami wiele poświęcić, by kłopotliwa sprawa zniknęła ze sceny. Zwłaszcza gdy do wyboru
jest tylko jej przeciąganie lub pojawienie się niewyobrażalnych kłopotów.
Blackburn rozłożył ręce.
- Caine'owi można postawić jeszcze wiele innych zarzutów. Na przykład rażącą
pogardę wobec konwencji antyłapówkowej OECD.
- To tylko twoje słowa, Max. To międzynarodowa konwencja, a nie formalny traktat.
A to oznacza, że nie ma mocy prawnej. Trudno uznać za przestępstwo lub grzech to, że
Marcus wykorzystuje brak charakteru sygnatariuszy konwencji... szczególnie Francuzów i
Niemców, którzy jeszcze w ubiegłym roku udzielali ulg podatkowych kompaniom
zamieniającym zobowiązania finansowe na zagraniczne kontrakty. - Kirsten umilkła na
chwilę i wzięła głęboki oddech. - Na miłość boską, Max, nie zamierzam siedzieć tutaj i bronić
wszystkich decyzji ekonomicznych mojego szefa. Ani też ręczyć, że jest porządnym
człowiekiem. Chcę ci tylko powiedzieć, że Caine to pierwszy facet, który założył w pełni
interaktywną sieć telewizji kablowej, mającą oddziały na czterech kontynentach. Już samo to
czyni go w moich oczach geniuszem biznesu. Jeśli jego metody są czasami bezwzględne, to
trudno. Dla mnie liczy się to, że Caine działa legalnie...
- A przynajmniej nigdy mu nie udowodniono, że złamał prawo.
- ...i że bardzo, bardzo dobrze płaci swoim pracownikom - kontynuowała, nie
zważając na jego wtręt.
- Powiedziałbym, że w tym wyświechtanym frazesie, który mówi, iż pieniądze to nie
wszystko, tkwi ziarno prawdy, ale już samo to stwierdzenie mogłoby być frazesem. -
Blackburn uśmiechnął się lekko. - Mam rację?
Kobieta popatrzyła na niego z dziwną mieszaniną osłupienia i rozbawienia.
- Powiedz mi, Max, czy pracujesz dla UpLink za darmo? Czy wędrujesz po świecie,
naprawiając usterki, niczym błędny rycerz w świętej krucjacie Rogera Gordiana, zmierzającej
do połączenia całej ludzkości telefonami komórkowymi i bezprzewodowymi faksami? -
spytała.
Gdyby nie jego jasne, szczere spojrzenie, kolejne słowa mężczyzny zdziwiłyby
Kirsten. Zaraz natomiast pożałowała swojego sarkazmu.
- Roger Gordian to wielki człowiek i gotów byłbym oddać życie, żeby go ochronić -
powiedział z prostotą.
Cholera jasna!
Teraz, wracając myślami do owego wieczoru, przypomniała sobie, jak ogromnie
zaskoczyły ją wówczas słowa Maxa. W jakiś niewytłumaczalny sposób ich niewiarygodna
siła i szczerość przełamały jej ostatnie bariery. Sprawiły, że uczucia do niego - uczucia, które,
jak wierzyła lub raczej chciała wierzyć, tworzyło w ogromnej większości pożądanie - zaczęły
się błyskawicznie przekształcać w prawdziwą romantyczną miłość. Dla Kirsten były to
zupełnie nowe, wstrząsające doznania i nie wiedziała, jak się zachować...
Głos od drzwi gwałtownie wyrwał ją z zamyślenia.
- Ach! Przepraszam, panno Chu. Myślałam, że wszyscy poszli już do domów. Czy
mam wrócić później?
Rozpoznała sprzątaczkę po jej singapurskiej odmianie angielskiego, zanim jeszcze
spojrzała i dostrzegła głowę kobiety w drzwiach biura.
Gdy Kirsten Chu wróciła do Singapuru po zdobyciu dyplomu w Oxfordzie, musiała z
bólem przyzwyczaić się do lokalnego dialektu - irytującego konglomeratu angielskiego,
chińskiego dialektu hokkien oraz hinduskich zwrotów - który brzęczał nieharmonijnie w
powietrzu, dokądkolwiek szła. Wyglądało na to, że szczególnie chętnie posługiwali się nim
robotnicy, którzy przybyli tu z sąsiednich wysp i z Filipin.
Jest tak prawdopodobnie dlatego, pomyślała z kwaśną miną, że lubią się przyglądać
atakom migreny takich awansujących społecznie kiasu jak ona, gdy starają się oni odcyfrować
znaczenie terminów dodanych ostatnio do tej mieszaniny.
- Nie, Lin, wszystko w porządku. - Zamknęła program i wyłączyła komputer. -
Właśnie się stąd zbierałam.
Drzwi otworzyły się szerzej i Lin ze stukotem wprowadziła do środka wózek.
- Dlaczego pracuje pani do tak późna? - zapytała. - Jest piątek wieczór, powinna pani
gdzieś pójść, gdzieś daleko od biura. - Mrugnęła do Kirsten. - Gdzie jest pani przystojny
Amerykanin?
Zapytana uśmiechnęła się, sięgnęła po aktówkę i wsunęła płytę CD do jednej z
wewnętrznych kieszeni, tuż obok miniaturowego magnetofonu cyfrowego, dzięki któremu
Max dowie się czegoś, co powinno go wprawić w ekstazę.
- Prawdę mówiąc, przystojny Amerykanin i ja zamierzamy spotkać się w jego hotelu i
przetańczyć całą noc u Harry'ego - odparła. A jeśli o nią chodzi, może się również dzisiaj
upić, pomyślała. Po tym, jak przekaże Maxowi wykradzione informacje, informacje, które
mogą doprowadzić do upadku przedsiębiorstwo, będzie potrzebowała całego mnóstwa
jakiegoś silnego środka, żeby wypłukać z ust gorzki smak. W końcu firma była dla niej
bardziej niż hojna i dawała jej olbrzymie możliwości rozwoju zawodowego, a tkwiąca w
Kirsten tradycjonalistka wychowana we wschodniej kulturze, kładącej nacisk na życie w
grupie, żądała od niej bezwzględnej lojalności.
- Niech się pani dobrze bawi - powiedziała Lin, a na jej szerokiej twarzy pojawił się
uśmiech. - Proszę obiecać, że opowie mi pani o tym w poniedziałek.
Kirsten zamknęła aktówkę.
- Dobrze, ale tylko tyle, ile będzie wypadało - odparła.
Blackburn przemierzał szybko Scotts Road w kierunku Hyatta, przedzierając się w
olbrzymim miejskim ruchu przez hordy klientów domów towarowych oraz tłumy
zmęczonych i lekko wstawionych urzędników, którzy wracali właśnie do domów po
popołudniowym piątkowym koktajlu. Była siódma wieczorem, ale słońce dopiero zaczynało
tracić intensywność. Pocąc się mocno i czując na sobie mokrą jak nasiąknięta gąbka koszulę,
Max tęsknił za prysznicem... Doprawdy fantastyczny początek weekendu! Co gorsza, umówił
się z Kirsten na szóstą, więc chociaż rozmawiał z nią przez telefon komórkowy i uprzedził, że
się spóźni, dręczyły go wyrzuty sumienia, iż nie zdołał dotrzymać nawet drugiego terminu.
Ona tymczasem, zupełnie sama, czeka teraz na niego z materiałem znacznie bardziej
niebezpiecznym niż granat z wyciągniętą zawleczką.
Zasługiwała na lepsze traktowanie.
Najbardziej frustrowało Blackburna to, że wyruszył na spotkanie ze sporym zapasem
czasu. Na dworzec autobusowy w Johor Baharu podwiózł go jeden z członków jego zespołu
ochrony, a tam natychmiast wsiadł do ekspresu Johor Baharu - Singapur, który przejeżdżał
przez groblę. Już dawno odkrył, że jest to szybki i prosty sposób pozwalający dotrzeć na
wyspę ze stałego lądu - o wiele szybszy niż jazda którymś z land roverów kompanii, jako że
rejsowe autobusy miały wydzielone pasy ruchu, a celnicy - w przeciwieństwie do ciężarówek
i prywatnych pojazdów, które często tkwiły na granicy w długich kolejkach - zazwyczaj od
razu je przepuszczali. Jednak tego wieczoru na punkcie kontrolnym na moście wszystkich
podróżnych - czy to podróżujących publicznymi, czy też prywatnymi autobusami -
poddawano szczegółowej kontroli granicznej, przez co w obu kierunkach tworzyły się
olbrzymie korki. I chociaż nikt z kontrolujących nie zatroszczył się, by wyjaśnić przyczyny
tych obostrzeń, wielu współpasażerów Maxa było przekonanych, że są one związane ze
sprawą Guanyin, która zdominowała w ciągu tygodnia wszystkie serwisy informacyjne stacji
radiowych. Nie mając innego zajęcia podczas przedłużających się postojów, rozprawiali
głośno. Wreszcie doszli do wniosku, że urzędnicy szukają porywaczy załogi albo ich
sprzymierzeńców, którzy mogliby starać się prześliznąć przez granicę z Malezją, by pomóc
piratom w ucieczce.
Blackburn dopiero teraz usłyszał o całej sprawie. Przez ostatnie dni był zbyt
pochłonięty analizami bezpieczeństwa naziemnej stacji łączności satelitarnej, żeby śledzić
rozwój każdej sensacyjnej sprawy w Singapurze. Teraz jednak zauważył, że zwyczajowy
kontyngent pracujących na granicy biurokratów wzmocnili mężczyźni w mundurach
singapurskiej policji. Zrozumiał, że w powietrzu wisi coś naprawdę nadzwyczajnego.
Nie zastanawiał się nad tym długo. Jego myśli pochłaniały inne sprawy i nie zwracał
uwagi na to, co się dzieje dokoła, gdy autobus przejeżdżał powoli nad cieśniną Johor i
wytaczał się na autostradę Bukit Timah, by wreszcie wśród bujnej, starannie utrzymanej
parkowej zieleni wyspy pomknąć na południe, ku dworcowi autobusowemu Ban San. Jeśli
Kirsten dotarła w końcu do dowodów, jakie miał nadzieję zdobyć po przeszukaniu baz
danych komputerów Monolith Technologies, mroczna gra, którą podjął w dniu, gdy się
spotkali, miała wkrótce dobiec końca. Tylko ile będzie ją to kosztowało? W Monolith będzie
skończona. Twarda prawda była taka, że niestety będzie to też koniec ich związku.
A przecież zasługiwała na więcej, o wiele więcej, niż ostatecznie od niego otrzyma.
Udało mu się przerwać te rozważania dopiero pod koniec podróży. Wysiadł na
przystanku przy Arab Street, przesiadł się do autobusu miejskiego i pojechał do centrum.
Pojazdy znowu poruszały się w ślimaczym tempie, tym razem z powodu zwyczajnego
wieczornego szczytu komunikacyjnego. Uznawszy, że pieszo szybciej dotrze do celu, Max
wysiadł przy Orchard Road i pobiegł na zachód. Mijał ciągnące się wzdłuż ulicy - niczym
nowoczesne kryształowe pałace - lśniące, szklane centra handlowe. W ich fasadach odbijały
się ostre promienie słoneczne i mimo ciemnych okularów raziły go w oczy.
Blackburn skręcił w prawo w Scotts Road i mrużąc oczy w blasku, ruszył w kierunku
jeszcze jednego ekskluzywnego centrum handlowego oraz piętrzącej się za nim wysokiej wie-
ży Hyatt Regency.
Czekała w zwykłym miejscu nieopodal głównego wejścia. Rozpuszczone włosy
opadały jej na ramiona. Miała na sobie prostą, jasnobeżową sukienkę. Przyglądała się
pojazdom sunącym jednokierunkową jezdnią, prawdopodobnie spodziewając się, że ujrzy go
wkrótce wysiadającego z jednej z taksówek lub autobusów, które płynęły nieprzerwanym
strumieniem obok hotelu. Gdy tylko Max zaczai się zbliżać do Kirsten, natychmiast
zawładnęła nim mieszanina poczucia winy i pożądania, która zawsze ogarniała go, kiedy się
spotykali. Oddawała mu się bez wahania, a jego pożądanie było równie silne, lecz nie kochał
jej tak jak ona jego. Wyznał Kirsten miłość tylko dlatego, że wymagały tego jego egoistyczne
cele. I chociaż wszystkie te kłamstwa i manipulacje profanowały ich nawet najbardziej
intymne chwile, zdawał sobie sprawę, że ani na moment nie przestanie kłamać, dopóki nie
osiągnie tego, do czego zmierza... a to nawet nie będzie takie trudne.
Nie, Boże pomóż mi, w ogóle nie będzie trudne, myślał, zbliżając się szybkim
krokiem do Kirsten.
Xiang siedział za kierownicą samochodu dostawczego zaparkowanego przy wjeździe
dla dostawców Hyatta, w górnej części Scotts Road. Niecałe pół godziny wcześniej
prawdziwy kierowca ciężarówki przyjechał do hotelu z dostawą świeżej bielizny. Teraz jego
nagie zwłoki leżały z tyłu, zawinięte w okrwawione obrusy zrzucone z wielkiego stosu
bielizny, którą właśnie zamierzał wyładowywać, gdy Ibanin wynurzył się niespodziewanie za
jego placami. Krew trysnęła z ucha, przez które Xiang wepchnął sześciocalową igłę kanata.
Pirat przekłuł bębenek mężczyzny i wbijając broń kanałem słuchowym w miękką tkankę
mózgu, zabił go natychmiast w niemal całkowitej ciszy.
Biała służbowa kurtka, którą Ibanin ściągnął ze zwłok, upstrzona była na kołnierzyku
plamami krwi, poza tym okazała się stanowczo za mała. Xiang był jednak przekonany, że tak
długo, jak pozostanie w samochodzie, nikt tego nie zauważy. A jednak z każdą chwilą robił
się coraz bardziej niespokojny. Gdzie jest Amerykanin? Nie mógł przecież parkować bez
końca przed rampą załadowczą, nie wzbudzając przy tym podejrzeń.
Opanowawszy zniecierpliwienie, oparł delikatnie głowę o zagłówek. Chciał sprawiać
wrażenie kogoś, kto wypoczywa za kierownicą. I czekał. Jeśli dopisze mu szczęście,
zamordowany kierowca będzie miał niedługo towarzystwo.
Reszta jego zespołu uderzeniowego zajmowała pozycje dokoła hotelu. Dwóch
mężczyzn pilnowało drzwi, dwóch stało przed kompleksem Royal Holiday Inn po drugiej
stronie ulicy, a czterech rozproszyło się między północnym i południowym narożnikiem
Scotts Road.
Wszyscy wyglądali podobnie - czarnowłosi, o kamiennym spojrzeniu lodowatych
oczu, ostrych rysach oraz skórze koloru wysuszonej na słońcu gliny. Byli silni, dobrze
zbudowani, a ich potężne mięśnie prężyły się niczym napięte skórzane postronki. Każdy z
nich skrywał jakąś broń pod luźnym, szarym ubraniem, które pozwalało im zapuścić się
niepostrzeżenie na polowanie w śpieszący we wszystkich kierunkach tłum.
Mrowie ludzi dokoła nie było dla nich żadną przeszkodą. Podobnie jak to, że słońce
wciąż jeszcze nie zaszło. Uderzenie w ciemności, na pustych ulicach i przy mniejszym ruchu
było o wiele bardziej ryzykowne. W nocy ich ruchy przyciągałyby uwagę tak jak nagłe
pojawienie się fal na spokojnej powierzchni stawu. W tej chwili hałas i liczni przechodnie
zapewniały im znakomity kamuflaż.
Kobieta już od jakiegoś czasu stała przed wejściem do Hyatta i spoglądała na ulicę,
jakby spodziewała się, że w każdej chwili ktoś do niej dołączy. I o to właśnie chodziło... Już
od kilku dni skradali się za nią jak wilki za ofiarą. Dzisiaj miała ich doprowadzić do
prawdziwej zwierzyny. To dzisiaj wykonają wreszcie robotę, za którą im zapłacono.
Kobieta spojrzała w kierunku Orchard Road i jej oczy rozszerzyły się.
Obserwatorzy odnotowali to. Uśmiechnęła się, pomachała ręką. Na jej twarzy pojawił
się wyraz zadowolenia i podekscytowania.
Prześladowcy zauważyli i to.
Podążyli wzrokiem za jej spojrzeniem, niecierpliwi, chcąc jak najszybciej ujrzeć
Amerykanina. Wreszcie go dostrzegli. Mimo że mężczyzna, który zmierzał w jej kierunku,
nosił lotnicze okulary przeciwsłoneczne, bez trudu rozpoznali w nim osobnika z fotografii.
Uniósł rękę w geście powitania i przyspieszył kroku.
- Max! - zawołała kobieta, schodząc ze schodów.
Prześladowcy zaczęli zacieśniać krąg wokół ofiar.
6
WASZYNGTON
18 WRZEŚNIA 2000
- Postawmy sprawę jasno, Alex: twój przyjaciel Gordian nie powinien zwracać uwagi
na zaniki, ale na klucze... No, przestańmy wreszcie nabijać sobie głowę wynalazkami
satelitarnymi tego dupka, bo i tak za tym nie nadążam!
U szczytu kariery kontradmirał w stanie spoczynku Craig Weston uważany był za
jedną z największych grubych ryb w US Navy. Opinię tę zawdzięczał funkcji
głównodowodzącego SUBGRU 2, zespołu grupującego wszystkie uderzeniowe okręty
podwodne działające z wybrzeża Atlantyku. Dowództwo oraz centrum szkolenia marynarzy
amerykańskiej floty podwodnej znajdowały się w Groton w stanie Connecticut. W skład
zespołu wchodziły trzy eskadry atomowych okrętów podwodnych rozmieszczone wzdłuż
zwodniczo spokojnej linii brzegowej Nowej Anglii oraz dwie eskadry podzielone między
bazy w Charleston w Karolinie Południowej i Norwalk w Wirginii -w sumie czterdzieści
osiem okrętów podwodnych o napędzie atomowym, jedna podwodna łódź badawcza oraz
spora grupa jednostek wsparcia. Biorąc pod uwagę, że uzbrojenie konwencjonalne i atomowe
jednej tylko łodzi podwodnej wystarczało, by wymazać z map spore nadbrzeżne miasto,
niszczycielska siła, jaką dysponował Weston, była, co tu ukrywać, bardzo znacząca.
Alexa Nordstruma, który obserwował właśnie, jak Weston ćwiczący na ergometrze w
klubie Northwest Health and Fit-ness, najbardziej interesowało, ile z tej siły kontradmirał za-
chował na emeryturze. Wysoki, szczupły, zbliżający się do siedemdziesiątki mężczyzna o
srebrzystych, przyciętych przy skórze włosach, szarych jak burzowe chmury oczach i szczęce
rysującej się ostro niczym krawędź góry wykonywał swoją poranną porcję ćwiczeń z powagą
i koncentracją... a także z wielką zaciętością, manifestowaną często przedłużającymi się sal-
wami przekleństw, które w bardzo twórczy sposób odnosiły się do różnych szczegółów
anatomii. Okrzyki te były jednak na tyle ciche, że nie naruszały reguł obowiązujących w
klubie.
- Co za dziwka! Dostanę cię, ty wiecznie niedopieprzona, zawszona cipo! - warczał,
zwiększając tempo ćwiczeń.
Ubrany był na pokaz w szorty i koszulkę gimnastyczną, podkreślające - Nordstrum
sądził, że kontradmirał zdaje sobie z tego sprawę - budowę ciała, której mógłby mu pozazdro-
ścić nawet człowiek młodszy od niego o trzydzieści lat. Budowę, którą w wypadku
mężczyzny w jego wieku i cieszącego się tak doskonałym zdrowiem można było doprawdy
uznać za fenomenalną. Po tym, jak Weston przeszedł ostatnio intensywną chemoterapię,
mającą pokonać raka prostaty, który atakował jego węzły limfatyczne, zyskał u Alexa status
niemal nadczłowieka. Kiedy zaczął poruszać wiosłami ergometru, napięły się boczne mięśnie
jego ud. Pod napinającą się koszulką pracowały - grube na oko na dwa cale - mięśnie brzucha
i klatki piersiowej, a bicepsy wybrzuszały się, gdy na zakończenie ćwiczeń przyciągał wiosła.
Kontradmirał opadł na oparcie, by odpocząć; kołysał nieznacznie biodrami, a napięte
powrozy mięśni drżały lekko niczym cięciwa.
Siedząc obok niego na rowerze do ćwiczeń, Nordstrum spojrzał na swoje zwiotczałe
mięśnie, poczuł lekkie zażenowanie i zwiększył przełącznikiem poziom trudności,
- Myślałem, że zdradzi mi pan dzisiaj kulisy powstawania Seawolfa - odezwał się,
pragnąc, by tamten nie wyczuł w jego głosie rozczarowania. - Jakim cudem rozmawiamy
więc o Rogerze Gordianie?
- Nie bądź takim mądralą. Nie zawsze tak hojnie udzielam rad - odparł Weston.
Alex zmarszczył czoło.
- W porządku, niech będzie, jak pan chce. Ale ja naprawdę bardzo potrzebuję tej
informacji.
- I zaraz ją uzyskasz.
Weston zaczął ponownie wiosłować, cicho wciągając i wypuszczając powietrze przez
nos. Spojrzenie skoncentrował na ekranie, na którym - dzięki sprzężeniu ergometru z
komputerem - dwie niewielkie łodzie, czerwona i niebieska, sunęły w symulowanym wyścigu
po zielonej wodzie wzdłuż białego, piaszczystego brzegu. Nordstrum czekał, aż mężczyzna
znów zacznie mówić, ledwie świadomy cichej pracy ustawionych w sali nowoczesnych
przyrządów gimnastycznych. Od czasu do czasu słyszał pneumatyczny szum dźwigni
stepperów oraz metaliczny brzęk opadających obciążników, przede wszystkim jednak w tym
akustycznym pomieszczeniu docierały doń kontrolowane odgłosy ludzkiego wysiłku:
gwałtowne, miarowe wydechy i rytmiczne uderzenia stóp o ruchome gumowe bieżnie.
- Pozwól, że cię o coś spytam - odezwał się Weston po dłuższej chwili. - Co by cię
bardziej zdenerwowało: zgraja złodziei wprowadzająca się do sąsiedniego domu, w którym
jest taki sam system alarmowy jak twój, czy ci sami kanciarze nie dysponujący żadnym
systemem alarmowym, ale za to mający wiedzę i narzędzia, dzięki którym mogliby
rozpracować twój? Wiedzę i sprzęt, dzięki którym potrafiliby otworzyć twoje frontowe drzwi,
wyłączyć alarmy i w każdej chwili wkroczyć do twojej sypialni, niezależnie od tego, czy
akurat byś tam był, czy nie.
- To pytanie retoryczne - odparł Nordstrum. - Wolałbym w ogóle nie mieć z nimi do
czynienia.
- Oczywiście, jak każdy, jednak nie takie były możliwości. Odpowiedz, proszę.
Alex wzruszył ramionami i zaczął pedałować pochylony nad kierownicą. Ręcznik,
który przewiesił przez ramiona, szybko wilgotniał od potu.
- Sądzę, że nie chciałbym ich wpuścić do mojego domu - powiedział.
Weston posłał mu krótkie spojrzenie.
- No właśnie. Taki jest właśnie mój punkt widzenia. Gordian chce, żeby jego sprawa
pojawiła się na forum publicznym, więc powinien być to również jego punkt widzenia.
- Czyli nikomu nie wolno wiedzieć o nich więcej, niż pan zamierza zdradzić, zgadza
się?
- Tak - odparł kontradmirał i ponownie odwrócił się w stronę ekranu. - Co chcesz
wiedzieć o okręcie podwodnym?
Nordstrum pomyślał, że już to sobie wyjaśnili.
- Wszystko, co może mi pan o niej powiedzieć. Chyba mam prawo wiedzieć, czym
popłynę.
- I o jakiej będziesz pisał.
- Tak, tym bardziej że jestem poważnym dziennikarzem i nie lubię wychodzić na
idiotę.
Weston spojrzał na ekran, rzucił kolejną wiązankę epitetów i mocniej pociągnął za
wiosła.
- Czy oglądałeś kiedykolwiek w telewizji ten stary program Podróż na dno morza? -
zapytał. - Moi chłopcy gapili się na to z nabożeństwem, kiedy byli młodzi. Nadawano go w
każdy niedzielny wieczór, o siódmej. Gdy wyjeżdżałem w podróże służbowe, telefonowałem
po programie i słuchałem, jak streszczają mi kolejne odcinki.
Dziennikarz potrząsnął przecząco głową.
- W tamtym czasie nie odbieraliśmy w Pradze amerykańskich programów - odparł. -
Proszę obwiniać za moją ignorancję komunistów.
- No tak, zapomniałem, gdzie dorastałeś - rzucił Weston. -W programie pokazywano
okręt podwodny przyszłości, który za jedną z powieści Jules'a Verne'a nazwano Nautilus.
Seawolf jest jego odpowiednikiem i ma mnóstwo możliwości, o których konstruktorzy
jednostek klasy Los Angeles mogli tylko marzyć. Ta cholerna maszyna to jeden wielki
poligon doświadczalny dla zaawansowanych technicznie urządzeń służących do prowadzenia
wojny na morzu. Dzięki modułowej konstrukcji można ją bez końca udoskonalać. Ma nowy,
znacznie bardziej hydrodynamiczny kształt oraz zintegrowane układy wykrywania celu,
telemetrii i łączności. Na pokładzie przenosi typowy zestaw rakiet Harpoon typu woda-woda,
torped model 48, min i wszystkiego, co zechcesz, plus nowe, przeznaczone do atakowania
celów lądowych tomahawki błock 5. Utrzymują się w powietrzu do dwóch godzin i można na
nich zainstalować tyle różnych głowic bojowych, że nie potrafiłbym teraz ich wszystkich
wymienić. Dotyczy to też amunicji Hard Target Smart Fuze, zdolnej wbić się w ziemię przed
eksplozją nawet na dwadzieścia stóp. - Weston mrugnął do Nordstruma i konfidencjonalnie
ściszył głos. - Pamiętaj, że choć oficjalnie marynarka nie ma na okrętach podwodnych
tomahawków z głowicami nuklearnymi, zawsze oczywiście można je zainstalować.
- Oczywiście - powtórzył Alex.
- Powinienem dodać, że Seawolf może operować w pasie przybrzeżnym.
- W pobliżu portów, miast, umocnionych baz wroga i innych celów lądowych?
- Właśnie. - Kontradmirał przyjrzał się uważnie swojemu odbiciu w zajmujących całą
wysokość ściany lustrach, zaklął zdegustowany i wyprostował się. - Zanim podam ci więcej
szczegółów, powinieneś się dowiedzieć, dlaczego nie uważam włączenia Seawolfa do
programu SEAPAC za jeszcze jeden typowy intelektualny pierd prezydenta, lecz za
największe śmierdzące kretyństwo jego rządów.
- Niech pan pozwoli, że zgadnę - powiedział dziennikarz. - Martwi pana perspektywa
pałętających się po jego pokładzie Japończyków, Koreańczyków i innych naszych
sprzymierzeńców z tamtego regionu, nawet jeśli nie będą to żołnierze, lecz – powiedzmy -
lekarze, naukowcy i tym podobni.
- Znasz mnie dobrze, Alex. To najbardziej idiotyczny punkt tego całego traktatu.
Nordstrum pedałował i spoglądał ze zdumieniem na kontradmirała. Weston nie był
jeszcze spocony, podczas gdy on padał już wprost ze zmęczenia.
- Sam nie wiem. Może w swojej analogii posłużył się pan złym programem
telewizyjnym. Może raczej należałoby go ukazać jako coś w rodzaju USS Enterprise.
Przedstawiciele miłujących pokój narodów konsolidujący swoje środki, by bronić się przed
Klingonami.
- Nigdy nie rozumiałem, jak to miękkie gówno zdobyło aż taką popularność.
Nordstrum uśmiechnął się.
- W każdym razie wie pan dobrze, że od pewnego czasu nasi sprzymierzeńcy z Azji
Wschodniej naciskają, by zwiększyć ich udział w regionalnych operacjach wojskowych. Sami
Japończycy wydają każdego roku grube miliony dolarów na prowadzone wspólnie z nami
badania nad systemami obrony przed pociskami balistycznymi. Bo przecież mają w swojej
przestrzeni Klingonów. Korea Północna dysponuje Nodongami-2, zdolnymi przenieść
głowice biologiczne lub chemiczne do samego centrum Tokio. - Urwał, chcąc uspokoić
oddech. - I nie możemy powiedzieć, że nagle wyciągnęli coś z kapelusza. To logiczny rozwój
sytuacji strategicznej.
- Co podkreślasz ad infinitum na łamach swojej gazety. Czasami myślę sobie, że
robisz to tylko po to, by załapać się na darmową emocjonującą przejażdżkę łodzią podwodną
- powiedział Weston.
Nordstrum popatrzył na kontradmirała.
- Powinienem się teraz obrazić? - zapytał.
- To był żart - odparł tamten, jednak w jego głosie nie było ani cienia humoru. -
Widzisz, współpraca to jedna sprawa. Ale z drugiej strony, jest różnica między współpracą a
zgodą na to, żeby zagraniczni marynarze mieszkali i pracowali na pokładzie naszej
najnowocześniejszej atomowej łodzi podwodnej, pieprzonego lewiatana głębin. Co myślał
sobie nasz wywiad i kontrwywiad, gdy zgadzał się na to? Nigdy nie miałem fobii na punkcie
Japonii, nie wątpię jednak, że każdy Japończyk na pokładzie Seawolfa zrobi dokładnie to, co
będzie leżało w najlepiej pojętym interesie jego kraju. A przecież od kilku lat w imię tego
interesu przeprowadzają wspólne ćwiczenia wojskowe z Chińczykami i Rosjanami. Sięgają
we wszystkich możliwych kierunkach, nie tylko ku nam!
- Nigdy nie sugerowałem, że z SEAPAC nie wiąże się żadne ryzyko. Bez wątpienia
procedury bezpieczeństwa muszą być bardzo ostre...
- Wspomniałeś o personelu medycznym. Za kilka tygodni sam się przekonasz, że
nawet na największej łodzi podwodnej już po chwili można zachorować na klaustrofobię. A z
pokładowego szpitala jest tylko jeden skok do przedziału torpedowego. Albo do sterowni.
Duchy potrafią latać między pokładami, Alex. I włazić niepostrzeżenie dokładnie tam, gdzie,
kurwa, chcą. Mogą się stać, cholera, niewidzialne.
Weston wiosłował w milczeniu na ergometrze. Najwyraźniej nie miał już nic do
dodania po tym, jak uchylił swojemu rozmówcy rąbka tajemnicy na temat urządzeń
zamontowanych na łodzi. Dlaczego, do diabła, zboczyli na tematy polityczne?
Nordstrum zdjął nogi z pedałów i wytarł czoło ręcznikiem.
- Mam dosyć - powiedział. - Czy to nie pora na śniadanie?
- Jestem winien tej cholernej maszynie jeszcze jakiś kwadrans życia - odparł
kontradmirał. - Może następnym razem. Zjemy sobie kilka naleśników.
- Doskonale - stwierdził dziennikarz i ruszył w kierunku szatni.
- Alex...
Mężczyzna zatrzymał się i spojrzał na niego przez ramię.
- To kwestia klucza, a nie zamka. Powiedz to Rogerowi Gordianowi. Jeszcze przed
konferencją prasową. Zgoda?
Nordstrum mierzył przez chwilę Westona wzrokiem, po czym skinął głową.
- Zgoda - powiedział.
7
SINGAPUR
18 WRZEŚNIA 2000
Ledwo uchwytne sygnały nakazały Blackburnowi zachować najwyższą czujność. Nie
potrafiłby ująć tego przeczucia w słowa - to instynkt, wykształcony podczas wielu lat walki w
SAS, podpowiadał mu, że powinien bardzo uważać. A swojemu instynktowi ufał nie mniej
niż oczom i uszom.
Mężczyzna, który zwrócił jego uwagę, stał na przystanku autobusowym i czytał jakiś
magazyn. Dlaczego jednak spojrzał błyskawicznie na Maxa ponad brzegiem czasopisma, kie-
dy ten go mijał? I skąd to nagłe napięcie ciała oraz mina, która świadczyła dobitnie, że go
rozpoznał?
Dlaczego zaś przede wszystkim Blackburn miał wyraźne wrażenie, że jest
obserwowany?
Może dwadzieścia jardów przed nim Kirsten zaczęła już schodzić frontowymi
schodami Hyatta. Max zwolnił i oderwał od niej wzrok. Nim ponownie spojrzał na
dziewczynę, przebiegł wzrokiem od lewej do prawej, sprawdzając wszystko w promieniu
kilku stóp, a następnie odwrócił się i przyjrzał uważnie ulicy za swoimi plecami. Potrafił z
ogólnego planu wyławiać właściwe szczegóły, dzieląc obserwowany obszar na sektory.
Wszystkich ludzi, którzy znajdowali się w zasięgu jego wzroku, Blackburn traktował
jak poruszające się lub nieruchome obiekty i porównywał ich położenie z ogólnymi zasadami,
jakie obowiązywały w ruchu ulicznym. Szukał w ich zachowaniu elementów, które z nimi nie
współgrały.
Kilka szczegółów aż za bardzo rzucało się w oczy.
Pewien mężczyzna, który stał dotąd spokojnie po drugiej stronie ulicy obok przejścia
dla pieszych, zaczął się nagle przedzierać w jego kierunku między samochodami, nie czekając
na zmianę świateł - rzadki to widok w kraju, w którym za przechodzenie przez jezdnię na
czerwonym świetle wymierza się drakońskie kary. Inny - gdy tylko znalazł się w pobliżu
Blackburna - niespodziewanie przyspieszył, co odróżniło go od poruszającego się jednostajnie
tłumu. Kolejni dwaj zbliżali się prędko z obu stron do głównego wejścia do hotelu.
Max raz jeszcze rzucił okiem za siebie i poczuł, jak skóra cierpnie mu na karku.
Mężczyzna, którego minął na przystanku autobusowym, przepychał się energicznie ku niemu,
nie zainteresowany już ani trochę kolorowym magazynem.
Wszyscy byli mniej więcej w tym samym wieku, mieli azjatyckie rysy i nosili niemal
identyczne ubrania.
Rozpoznanie zabrało mu co prawda tylko niecałe osiem sekund, ale nie miał już czasu,
by się zastanawiać. Nauczył się jednak zwracać uwagę na wszystko, co dzieje się wokół
niego, i szybko porządkować zebrane fragmenty mozaiki. Zrozumiał, że wchodzi prosto w
pułapkę. W zamykającą się pułapkę. Nie wiedział dokładnie, kim są wrogowie, gdzie jeszcze
stoją, a nawet ilu ich w sumie jest. Ale znał pozycje tych pięciu.
Szedł, próbując opanować zdenerwowanie i podejmując rozpaczliwe wysiłki, by nie
dać po sobie poznać, że dostrzegł napastników. Kirsten była już w połowie schodów, a
mężczyźni, którzy wyłonili się ze stanowisk przy drzwiach hotelu, wyraźnie zbliżali się do
niej. To mogło znaczyć tylko jedno: bez względu na to, kto ich przysłał, wiedzą coś o plikach
Monolith Technologies. Musiał natychmiast wydostać ją z potrzasku. Ale jak?
Spojrzał na chodnik przed hotelem i wpadł na pewien pomysł.
Nie tracąc ani chwili, sięgnął do kieszeni sportowej kurtki po telefon, otworzył klapkę
i wcisnąwszy jeden z przycisków szybkiego wybierania, wywołał zakodowany numer
Kirsten. Prosił Boga, żeby jej aparat był włączony i żeby - jeśli tak jest - natychmiast przyjęła
rozmowę.
Kirsten była już niemal na chodniku, gdy w jej torebce rozdzwonił się telefon.
Przystanęła, spojrzała w stronę Maxa i uśmiechnęła się. Przyciskał telefon do ucha. Czy
zamierzał podroczyć się z nią w ten sposób, zanim do niej dotrze?
Oparłszy się o barierkę, postawiła na schodach aktówkę i odebrała.
- Cześć, widzę, że wreszcie...
- Nic nie mów. Nie mamy czasu - przerwał jej. Zdezorientowana, popatrzyła na niego
i stwierdziła, że twarz ma równie poważną jak ton głosu.
- Max, co się stało?
- Powiedziałem, żebyś była cicho i słuchała.
Żołądek podszedł jej do gardła. Przełknęła ślinę, skinęła głową i zacisnęła dłoń na
telefonie.
- Kilka kroków przed tobą, po prawej, jest postój taksówek. Podejdź do jednej z nich
tak szybko, jak tylko możesz, ale nie biegnij.
Znów skinęła głową, spoglądając na niego zdziwionym, pytającym wzrokiem.
Przecież zbliżał się do niej z przeciwnej strony. O co mu chodzi?
Nagle jej niedowierzanie i zaniepokojenie przerodziły się w paniczny strach.
Dysk. Boże, to ma na pewno związek z...
- Chcę, żebyś wskoczyła do taksówki i natychmiast stąd spadała. Wkrótce się z tobą
skontaktuję. Zrozumiałaś?
Po raz trzeci skinęła głową.
- Ruszaj! - ponaglił ją.
Serce biło jej jak oszalałe. Wrzuciła telefon do torebki, podniosła aktówkę i zaczęła
pospiesznie pokonywać ostatnie stopnie schodów, zmierzając w kierunku taksówki.
Dwaj członkowie zespołu uderzeniowego znajdujący się najbliżej kobiety dostrzegli,
że zatrzymała się na schodach i wyciągnęła z torebki telefon komórkowy. Potem spojrzeli w
dół ulicy, na Blackburna, zobaczyli, że on też korzysta z telefonu, i natychmiast zorientowali
się, iż zostali zdemaskowani.
Jeden z nich podniósł dłoń, by dać o tym znać pozostałym.
Po kilku sekundach zauważyli, że kobieta ruszyła w dół schodów i dotarła do ich
podstawy, lecz wtedy - zamiast do Blackburna - poszła w kierunku postoju taksówek.
Obaj mężczyźni przyspieszyli kroku, przepychając się między ludźmi. Byli
przekonani, że są na tyle blisko, iż zdołają przeciąć jej drogę.
Blackburna wciąż dzieliło od Kirsten kilkanaście kroków, gdy zobaczył, jak jeden z
napastników odwraca głowę w jej stronę, potem spogląda na niego, a następnie przekazuje
jakiś sygnał swoim kompanom.
Niedobrze, pomyślał. Jeśli mężczyzna dostrzegł, jak korzystali z telefonów, nie musi
wcale być geniuszem, by domyślić się, że rozmawiali ze sobą i że zasadzka nie jest już żadną
tajemnicą. Sygnał przekazany kompanom mógł być zarówno ostrzeżeniem, jak i ponagleniem
do działania.
Kirsten dotarła już do chodnika, odwróciła się plecami do Maxa i szybkim krokiem
ruszyła ku postojowi, gdzie w długim rzędzie czekały na klientów brązowo-beżowo-
niebieskie taksówki Comfortu. Dwaj mężczyźni, którzy pilnowali drzwi hotelowych,
odwrócili się i poszli za nią. Gdy znaleźli się między nim a dziewczyną, Blackburn na
moment stracił Kirsten z oczu.
Zacisnąwszy zęby, Max runął na grupę kobiet ze zwisającymi z ramion torbami na
zakupy, a następnie przedarł się przez gromadkę biznesmenów w ciemnych garniturach.
Podążał za dwoma napastnikami, robiąc, co w jego mocy, by nie zacząć biec. Gdyby pobiegł,
tamci dwaj z pewnością poszliby w jego ślady, a nie miał przecież pewności, czy zdoła ich
wyprzedzić albo czy w tłumie nie znajduje się jeszcze jakiś członek bandy, którego nie zdołał
rozpoznać i który jest nawet bliżej Kirsten niż ci dwaj.
Zbliżył się do napastników, potem jeszcze trochę, a kiedy wreszcie znalazł się tuż za
ich plecami, wyminął ich łukiem z lewej strony, schodząc z krawężnika i ponownie wchodząc
na chodnik. Był teraz pomiędzy nimi a kobietą. Dzieliły go od niej zaledwie trzy stopy, może
mniej.
Mógł jej niemal dotknąć.
Niemal...
Z tyłu dotarły do niego odgłosy szybkich kroków. W tym momencie – nie po- wstrzymując się dłużej -
rzucił się pędem do przodu, wiedząc, że nie ma już czasu na wahanie. W końcu dotarł do Kirsten, chwycił ją za
ramię i tak gwałtownie pociągnął w kierunku taksówek, że mało brakowało, a upadłaby na asfalt. Cały czas
osłaniał dziewczynę ciałem przed napastnikami.
Kirsten zesztywniała z przerażenia. Przez kilka stóp - nie rozumiejąc, co się
wydarzyło - potykała się i próbowała stawiać opór, aż w końcu nagle pojęła, że to Max.
Rozluźniła się i pozwoliła mu się prowadzić.
Gdy znaleźli się na postoju, popatrzyła przestraszonym wzrokiem w jego oczy. Ich
policzki niemal otarły się o siebie.
- Max. Dobry Boże, Max! Przez chwilę myślałam, że to któryś z nich! Ja...
- Cicho!
Kirsten natychmiast umilkła i drżąc, przywarła do niego. Nie zdawała sobie sprawy,
że patrzy ponad jej ramieniem na jedną z zaparkowanych taksówek, dopóki nie wyciągnął
ręki i nie szarpnął za drzwiczki. Zrobił to tak gwałtownie, że przemknęła jej szalona myśl, iż
urwie klamkę.
To, co nastąpiło później, miało na zawsze pozostać koszmarem we wspomnieniach
kobiety. W jednej chwili obejmował ją jeszcze ramieniem, praktycznie niosąc przez chodnik,
a już w następnej pchnął na tylne siedzenie taksówki. Sam został na chodniku. Stał tam
samotnie, przechylając się przez otwarte drzwi wozu.
- Selangor! - krzyknął do taksówkarza.
Mężczyzna za kierownicą odwrócił się, by spojrzeć na Maxa przez plastikową szybę,
która oddzielała go od miejsc dla pasażerów. Zahaczył przy tym ramieniem o kilka
zwisających z lusterka amuletów.
- Przykro mi, lah, żadnych długich kursów - powiedział, kręcąc głową.
Blackburn wcisnął dłoń do kieszeni spodni, wyrwał z niej zwitek banknotów i rzucił
go na przednie siedzenie.
- Tu jest ponad dwieście amerykańskich dolarów - warknął. - Zawieź tę kobietę na
miejsce i wszystkie są twoje.
Kirsten wpatrywała się w niego w bezsilnej desperacji. Tymczasem kierowca wziął do
ręki pieniądze i patrzył na nie ze zdumieniem.
- Max, ja nic nie rozumiem! - krzyknęła histerycznie. - Co się dzieje?! Dlaczego nie
jedziesz ze mną?!
- Zostań u siostry. Jeśli nie odezwę się w ciągu najbliższych kilku dni, chciałbym,
żebyś skontaktowała się z facetem o nazwisku Peter Ni... - Poczuł, że ktoś chwyta go od tyłu
za lewy łokieć. Napiął mięśnie, zamierzając nie dopuścić napastników do taksówki. - Ruszaj!
- krzyknął do kierowcy, cofnął głowę i zatrzasnął drzwiczki prawą ręką. Ujrzał twarze
prześladowców odbite w szybie samochodu. Jeden wciąż go trzymał, drugi natomiast
próbował przepchnąć się obok niego do auta.
Przez chwilę, która zdawała się nie mieć końca, taksówka nie odjeżdżała i Max był już
pewny, że taksówkarz nie skorzysta z jego oferty. Po chwili jednak ujrzał, że mężczyzna
opuszcza dźwignię taksometru, i westchnął z ulgą.
Gdy samochód oderwał się od krawężnika, Kirsten z wypisanym na twarzy
zdziwieniem i przerażeniem odwróciła się na siedzeniu i popatrzyła na Blackburna przez
tylną szybę. Ich oczy spotkały się jeszcze na chwilę - jego zwężone i stanowcze, jej zaś
wilgotne od napływających łez. Taksówka włączyła się do ruchu i natychmiast zniknęła.
Wtedy widzieli się po raz ostatni.
Max usłyszał przy swoim uchu urywany, pełen złości oddech mężczyzny, który
wykręcał jego prawe przedramię.
- Pójdziesz ze mną, kambing - syknął i zacisnął mocniej dłoń na ręce Blackburna. Jego
usta niemal dotykały ucha Maxa, napierał na niego całym ciałem.
Blackburn nie ruszał się z miejsca. Partner obejmującego go prześladowcy przebiegł
kilka jardów za taksówką, lecz wkrótce ruch uliczny zmusił go do zrezygnowania z pościgu.
Wrócił na chodnik, obrócił się dokoła, lecz nie podszedł jeszcze z powrotem do Maxa i
swojego kompana.
Dało to Blackburnowi małą szansę.
Obrócił się błyskawicznie przez lewe ramię, opuścił w skos brzucha lewą rękę,
przenosząc jednocześnie ciężar ciała na prawą nogę, po czym pociągnął gwałtownie ku sobie
przeciwnika. Gdy mężczyzna zatoczył się w jego stronę, nie puszczając trzymanego
przedramienia, Max położył prawą rękę na dłoni tamtego, chwycił trzy jego palce i pchnął go
mocno do tyłu. Napastnik zwolnił uchwyt z okrzykiem bólu i zaskoczenia; walczył, by
odzyskać równowagę.
Blackburn odsunął się od niego i obróciwszy się dokoła własnej osi, popatrzył
uważnie w górę i w dół ulicy. Kilkoro znajdujących się najbliżej przechodniów przystanęło,
by pogapić się na przepychankę przy taksówkach, większość jednak przemykała się obok,
jakby nie widząc niczego nadzwyczajnego. Być może rzeczywiście niczego nie dostrzegli, ale
mogli też udawać, mając świadomość, że w Singapurze - niezależnie od dobrobytu - wciąż
panuje dyktatura, więc najlepiej nie wdawać się tu w żadne awantury.
Jakkolwiek przedstawiała się sprawa, Max miał teraz poważniejsze zmartwienia.
Facet, który jeszcze niedawno stał na przystanku i czytał magazyn, zachodził go teraz z lewej.
Towarzyszył mu ten, który chwilę wcześniej łamał przepisy, przekraczając na czerwonym
świetle ulicę. Kolejny członek grupy uderzeniowej zbliżał się ku niemu z prawej. Doliczając
tego, który właśnie otrząsnął się z szoku, i mężczyznę, który ścigał taksówkę - obaj
znajdowali się za jego plecami - siły były bardzo nierówne: pięciu na jednego.
Pozostała mu tylko jedna droga. Musiał wbiec do hotelu.
Przeciął chodnik i przeskakując po kilka stopni naraz, ruszył biegiem ku głównemu
wejściu do Hyatta.
Przebiegł przez hol, nie oglądając się za siebie. Doskonale znał rozkład hotelu, gdyż
regularnie zatrzymywał się tutaj w wynajmowanych przez UpLink apartamentach dla gości.
Teraz zatem dobrze wiedział, dokąd zmierza. Na tyłach recepcji i głównego holu był szereg
wind, a na prawo od nich krótki, prosty korytarz prowadzący do wejścia dla personelu. Za
drzwiami znajdowała się klatka schodowa, która przypuszczalnie zawiedzie go do piwnicy i
dalej - do rampy załadunkowej. Nigdzie nie było żadnych pracowników ochrony, przynaj-
mniej w zasięgu wzroku, a Blackburn miał nadzieję, że ich obecność mogłaby odstraszyć jego
prześladowców. Chociaż gdyby dotarł do wejścia dla personelu, nim pościg w końcu go
dopadnie - stało to pod wielkim znakiem zapytania, jako że napastnicy deptali mu już po
piętach - najprawdopodobniej zdołałby zniknąć gdzieś na tyłach hotelu.
Max spostrzegł grupę nowo przybyłych gości, którzy robili zamieszanie przed
recepcją; z ich głosów wywnioskował, że to niemieccy turyści. Licząc na choćby chwilową
kryjówkę, wmieszał się w hałaśliwą, poruszającą się chaotycznie grupę, po czym kilka sekund
później wydostał się z niej i minąwszy drzwi do hotelowego night clubu, baru oraz windy,
pobiegł do wejścia służbowego. Wciąż nie oglądał się za siebie. Nie miał na to czasu, nie miał
ani chwili do stracenia.
Szare metalowe drzwi znajdowały się w niewielkiej niszy w ścianie; na wysokości
oczu dorosłego człowieka osadzono w nich szybę z zatopioną w szkle drucianą siatką. W
pobliżu nie było nikogo. Max stanął bokiem do drzwi, nacisnął klamkę lewą ręką, mając po
prawej piętro, pchnął drzwi i wykładzinę pod jego stopami zastąpił nagi beton.
Rozejrzał się szybko. Wąskie schody rozbiegały się w górę i w dół z szerokiego
podestu, na którym stał. Ruszył ku zejściu na niższe piętra, lecz dotarł zaledwie do skraju
podestu, kiedy za jego plecami z trzaskiem otworzyły się drzwi, a czyjaś dłoń zamknęła w
żelaznym uścisku jego ramię i z przerażającą siłą szarpnęła go do tyłu.
Zdołał się przytrzymać poręczy i tylko dzięki temu nie upadł. Odwrócił się w stronę
napastnika i nagle zorientował się, że bandyta przyciska do jego szyi ostrze noża
motylkowego.
- Pójdziesz ze mną. - To był Pan Łamiący Przepisy. Spoglądając na Blackburna z
odległości kilku stóp, zaciskał dłoń na podwójnej rękojeści noża. - Już!
Max napotkał jego spojrzenie. Nie dostrzegł w nim nawet śladu ludzkich uczuć, lecz
jedynie zimną, wirującą pustkę. Zaraz jednak usłyszał stłumiony odgłos kroków, więc
oderwał od niego wzrok i skupił uwagę na tafli zbrojonego drutem szkła w drzwiach. Od
strony holu zbliżali się do nich Pan Magazyn Ilustrowany oraz dwaj inni bandyci. Jeszcze
kilka sekund i wtargną na podest. A wokoło wciąż nie było nikogo.
Blackburn stał bez ruchu z wyprostowanymi i przyciśniętymi do boków rękami.
Ostrze noża uciskało tętnicę po prawej stronie szyi, niecały cal poniżej ucha. Wystarczyłby
jeden ruch napastnika, by ją przeciąć. Krople krwi kapały z miejsca, w którym ostrze
uszkodziło skórę.
Umysł Maxa pracował jak oszalały. W kaburze przy pasku miał pistolet Heckler &
Koch MK23, wątpił jednak, by napastnik dał mu szansę go wydobyć. Znalazł się w
najbardziej niedogodnym do walki miejscu, jakie mógłby sobie wyobrazić, a ograniczona
przestrzeń zostawiała bardzo niewielkie pole manewru.
Co robić?
Nie mógł tracić cennych sekund na jałowe rozważania. Błyskawicznie poderwał lewą
rękę, zakreślił nią szeroki łuk i uderzył zewnętrzną częścią przedramienia rękę, w której
napastnik trzymał nóż. Odepchnąwszy ostrze od swojej szyi, chwycił nadgarstek Pana
Łamiącego Przepisy, by powstrzymać kolejny atak. Zaskoczony bandyta usiłował się wyrwać,
lecz Max dopadł do niego i kopnął kolanem w krocze. Cios był tak silny, że mężczyzna zgiął
się w pół. Próbując złapać oddech, upuścił swój nóż motylkowy. Stal zagrzechotała o beton.
Blackburn ponownie zbliżył się do pirata i trafił go w głowę błyskawiczną kombinacją ciosów
- lewym sierpowym, prawym prostym i lewym hakiem. Chwytając wciąż oddech, z
krwawiącym nosem i ustami, Pan Łamiący Przepisy zatoczył się chwiejnie na barierkę. Max
nie ustąpił ani na moment. Stanął w postawie bokserskiej, opuścił nisko podbródek i
wkładając w to całą wagę, trafił go w policzek kolejnym miażdżącym ciosem. Chciał
skończyć z facetem, nim ten dojdzie do siebie... lub przyjdą mu z pomocą przyjaciele.
Jednak tylko w połowie osiągnął swój cel. Gdy Pan Łamiący Przepisy stracił
przytomność i padł jak kłoda, drzwi pożarowe otworzyły się z trzaskiem i na podest wypadli
następni bandyci. Pierwszy z nich był niski i przeraźliwie chudy. Miał na sobie workowatą,
brązową koszulkę, bawełniane spodnie i okulary przeciwsłoneczne od Oakleya. Biegnący tuż
za nim Pan Magazyn Ilustrowany był może o głowę wyższy i znacznie tęższy.
A jednak to mężczyzna w okularach okazał się najgroźniejszym przeciwnikiem.
Zaatakował w sposób, którego Blackburn nie mógł przewidzieć.
Max sięgał właśnie po pistolet, gdy drobny Azjata opadł do przysiadu, wyrzucił
równolegle do podłoża jedną nogę i obracając się na drugiej, zatoczył nią łuk. Zupełnie nie
przygotowany na tak celne i silne podcięcie, trafiony w kostkę Blackburn poczuł ogromny
ból, promieniujący aż do kolana. Zatoczył się, kulejąc i wyciągając niezdarnie ręce w stronę
poręczy, tym razem jednak nie zdołał jej chwycić i spadł na schody.
Przekoziołkował dwukrotnie, z prawą ręką na chwycie pistoletu, lewą zaś wykręconą
w dole po tym, jak wyciągnął ją, by zmniejszyć siłę upadku. Uderzył z hukiem o podest i
wykrzywił twarz, poczuwszy ogromny ból w lewym boku. Nie miał wątpliwości, że poważnie
zranił, a może nawet złamał łopatkę.
Mimo to wciąż miał pistolet. Wciąż trzymał w dłoni odbezpieczoną i gotową do
strzału broń.
Obróciwszy się na plecy, ujrzał, jak facet w okularach przeciwsłonecznych zbiega po
schodach i kieruje się prosto na niego z impetem jakiegoś cholernego pocisku rakietowego.
Zwężone oczy napastnika nie przestawały patrzeć pustym wzrokiem. Świadomy, że przegra,
jeśli chybi, Max podniósł pistolet, wycelował starannie w serce i pociągnął za spust.
Odgłos strzału zabrzmiał dziwnie sucho i nie odbił się nawet echem w betonowej
klatce schodowej, niemniej jednak jego skutek był dramatyczny. Gdy bandytę dosięgła ciężka
kula kaliber .45, z jego koszuli trysnęła krew i fragmenty tkanki. Okulary przeciwsłoneczne
spadły mu z nosa i uderzyły w ścianę. Siła uderzenia odrzuciła ciało do tyłu i Blackburn zoba-
czył, jak mężczyzna wymachuje bezradnie ramionami i szeroko, z niedowierzaniem otwiera
oczy. Po chwili napastnik rozciągnął się bezwładnie na schodach.
Max spojrzał ponad zwłokami na górny podest, dostrzegł, że Pan Magazyn
Ilustrowany wsuwa dłoń pod obszerną koszulę, i strzelił raz jeszcze, nim tamten zdołał
wyciągnąć to -cokolwiek to, do diabła, było - po co sięgał.
Rozległ się kolejny głuchy odgłos wystrzału i facet z przystanku padł na beton,
chwytając się kurczowo za pierś.
Pracownik Rogera Gordiana wiedział doskonale, że zyskał jedynie chwilową
przewagę, i z trudem usiadł. Trzej napastnicy, z którymi się uporał, nie mogli aż tak bardzo
wyprzedzać reszty swoich kompanów. Jeśli tylko pozostawali ze sobą w kontakcie, co było
wysoce prawdopodobne, tamci mogli w każdej chwili wpaść przez drzwi.
Z chwilą, kiedy przekroczą próg, jego sytuacja się pogorszy, i to drastycznie.
Musiał działać szybko, naprawdę szybko.
Wstał, chwytając się kurczowo poręczy, żeby się podeprzeć. Ból w ramieniu i kostce
był wręcz nie do wytrzymania. Przyjrzał się uważnie piwnicznemu korytarzowi, niedaleko
którego upadł. Jakieś dziesięć, może piętnaście stóp po prawej dostrzegł olbrzymie podwójne
drzwi i błyskawicznie postanowił sprawdzić, dokąd prowadzą.
Z wysiłkiem odepchnął się od balustrady i kulejąc, dotarł do celu.
W tej samej chwili piętro wyżej z ogromnym hukiem otworzyły się drzwi.
Sekundę później rozległy się kroki.
Dudniły na schodach.
To jeszcze bardziej zmobilizowało Blackburna do pośpiechu. Nietrudno było sobie
wyobrazić reakcję kolejnych bandytów, kiedy dotrze do nich, co zrobił z ich kompanami.
Mówiąc delikatnie - nie będą zadowoleni.
Naparł całym ciałem na metalową zasuwę, pchnął ją do góry i drzwi stanęły otworem.
Zalało go słabe wieczorne światło. Przed nim rozciągała się rampa załadowcza przechodząca
w krótką uliczkę równoległą do Dumpsters. U jej wylotu, przy krawężniku, stała ciężarówka
dostawcza. Sporych rozmiarów, namalowany w skos napis New Bridge Linens nie
pozostawiał wątpliwości, co robi tutaj ten samochód. Kierowca tkwił na swoim miejscu w
kabinie.
Max zatrzymał się. Zauważył, że mężczyzna oparł głowę o zagłówek i przechylił ją
tak, by móc wyglądać przez okno od strony pasażera. Ujrzał jego bezwzględną, pełną złości
twarz i zdał sobie sprawę, że wpadł prosto na wóz, którym jego wrogowie zamierzali
odjechać po akcji.
Kierowca otworzył drzwi po swojej stronie, wyskoczył z ciężarówki i obiegł maskę,
kierując się ku rampie. Już na pierwszy rzut oka widać było, że przeciwnik jest potężnie
zbudowany, i Max nie czuł się na siłach, by się z nim zmierzyć. Zrozumiał, że nawet w
normalnych warunkach byłaby to ciężka walka, a przecież daleko mu było do najlepszej
formy. Dlatego też z pistoletem w prawej dłoni wycofał się do budynku, chwycił zasuwę i
szybko zaryglował drzwi. Modlił się przy tym w duchu, by znaleźć inne wyjście, nim zostanie
otoczony...
W tej chwili prawe ramię Maxa przeszył potężny ból. Szarpnął się gwałtownie niczym
pochwycona na haczyk ryba i wypuścił pistolet z dłoni. Jego oddech stał się chrapliwy, gdy z
niedowierzaniem spojrzał w dół i stwierdził, że coś rozdarło mu rękaw poniżej łokcia i
zatopiwszy się w mięśniach, unieruchomiło rękę. Rozpoznał rodzaj stalowego haka
zawieszonego na cienkim łańcuchu - śmiertelnie niebezpieczną azjatycką broń, którą
Chińczycy nazywali “latającym pazurem”. Mężczyzna, który trzymał koniec łańcucha, wbił w
niego bezwzględne spojrzenie. Wyglądał jak bliźniak pirata w okularach od Oakleya.
Podwójne drzwi, które zaryglował, otworzyły się z trzaskiem. Blackburn dostrzegł
kątem oka wyrastające po lewej stronie zwaliste ciało mężczyzny, który przed chwilą wysiadł
z ciężarówki.
Chwycił desperacko zdrową ręką napięty łańcuch i próbował wyrwać hak z
przedramienia, lecz “pazur" ani drgnął; utkwił zbyt głęboko.
Mój Boże, kim są ci faceci? - pomyślał, brocząc obficie z rany i znacząc beton krwią,
która ściekała po łańcuchu. Mężczyzna trzymający koniec cienkiej stalowej linki zaczął ją
powoli zwijać, zbliżając się do tracącego przytomność Maxa. Kim...?
Nim dokończył pytanie, ciężka dłoń kierowcy ciężarówki opadła z ogromną siłą na
jego ciemię. Świat Maxa Blackburna eksplodował niewiarygodnie jasną bielą, a potem
ogarnęła go ciemność.
8
NOWY JORK l PALO ALTO, KALIFORNIA
19 WRZEŚNIA 2000
Z “THE WALL STREET JOURNAL”
NASZ PRZEMYSŁ:
ROZDĘTE, UPADAJĄCE MONSTRUM ROGERA GORDIANA
REYNOLD ARMITAGE
DRAMAT ukazują już same suche liczby: według informacji podanych przez UpLink,
zyski holdingu spadły w ciągu ostatniego roku o 18%. To najgorszy wynik w ciągu trzech
kolejnych kwartałów, podczas których jego rezultaty finansowe nieustannie się pogarszają.
Ceny akcji UpLink spadają w jeszcze bardziej zastraszającym tempie. Do zamknięcia
ubiegłego tygodnia jednostkowa akcja staniała aż o 15,4656 dolara, osiągając poziom
45,7854 dolara, co w odniesieniu do ogółu pozostających w obrocie akcji oznacza obniżkę
cen aż o 25%. W rezultacie rynkowa wartość holdingu spadła o około 9 miliardów dolarów,
czego nie przewidywały nawet najbardziej ponure analizy. Sytuacja ta kolejny raz zmusiła do
postawienia pytania, czy komputerowy gigant zdoła udźwignąć ciężar inwestycji, których
celem jest stworzenie “globalnej satelitarnej sieci łączności indywidualnej”. Wymaga to
wystrzelenia około 50 satelitów i uruchomienia na całym świecie 40 naziemnych stacji
łączności satelitarnej, a ogólny koszt oblicza się na ponad 3 miliardy dolarów w ciągu
najbliższych pięciu lat.
Dramat ukazują już same suche liczby, jednak cała sprawa jest o wiele bardziej
skomplikowana, niż by się to wydawało na pierwszy rzut oka. Oczywiście, operacje obronne i
komunikacyjne, które legły u podstaw minionych sukcesów Rogera Gordiana, a obecnie nie
wytrzymują zmasowanej krytyki, muszą zostać natychmiast przeanalizowane w poszukiwaniu
błędów oraz środków, które by im zaradziły. Aby jednak dobrze zrozumieć siły, jakie spychają
konsorcjum Gordiana na skraj bankructwa, należy przyjrzeć się ogromnym błędom, które
popełnia on obecnie. Wystarczy tylko kilka przykładów: mizerna jakość specjalistycznych
ciężkich maszyn produkowanych w oddziałach UpLink, chroniczny brak zysków ze sprzedaży
urządzeń medycznych i generatorów mocy czy chociażby ostatnie straty giełdowe
siostrzanych spółek UpLink, wytwarzających sprzęt i oprogramowanie komputerowe. Za to
wszystko odpowiada niemal wyłącznie wielkopańska i nierozsądna decyzja Gordiana, który
zakazał sprzedaży nowych technik szyfrowania na rynki zagraniczne. W gruncie rzeczy
wydaje się, że lista błędów i zaniedbań, jakich dopuszczono się w zarządzaniu jednym z
najpotężniejszych niegdyś przedsiębiorstw w Ameryce, nie ma końca.
W szeregi inwestorów wkradła się niepewność. Wszyscy obawiają się, że imperium
Rogera Gordiana to tylko kolos na glinianych nogach, aberracja o wielu kończynach, której
życiodajna krew jest cofana z centrum holdingu z zadaniem podtrzymywania życia w
ociężałych członkach. Mówiąc bez ogródek, gdy notowane niegdyś bardzo wysoko akcje
UpLink traciły nieustannie na wartości, zaczęto pytać krytycznie, czy obecne problemy hol-
dingu spowodowane są arogancją w zarządzaniu, bezmyślnością czy też po prostu błędną
oceną sytuacji na rynku, dokonaną przez część najważniejszych pracowników firmy.
Nadmieńmy też, że nie informując o dramatycznej zmianie w sytuacji finansowej UpLink, jego
zarząd nie wypełnił podstawowego obowiązku wobec udziałowców, którzy mają
zagwarantowane prawo do zwrotnej składki ubezpieczeniowej od swoich udziałów.
Przerwijmy na chwilę te rozważania, by zastanowić się nad istotą funkcjonowania
bliźniąt syjamskich - a jeszcze lepiej trojaczków - których ciała są ściśle połączone organami
wewnętrznymi, żyłami i nerwami. W kołysce cała trójka radośnie gaworzy i obejmuje się.
Dorastając, układa plany na przyszłość, która wydaje się szczęśliwa i niczym nie
ograniczona.
Jednak wejście w dorosłość przynosi zmiany i owocuje waśniami. Jeden z trojaczków
pragnie tworzyć wzruszającą, romantyczną poezję. Drugiemu największą przyjemność
sprawia picie i siłowanie się na rękę w hałaśliwych tawernach. Trzeci po prostu uwielbia
łowić ryby. Pokraczni, związani ze sobą wbrew naturze i nieszczęśliwi, próbują jakoś
dostosować się do siebie, dzieląc sprawiedliwie czas między swoje ulubione zajęcia, lecz
niezgodność ich charakterów sprawia, że nie mogą osiągnąć porozumienia.
Poeta nie jest w stanie tworzyć, gdyż długie noce, spędzane w kiepskich barach, nie
sprzyjają subtelnym, lirycznym myślom. Poza tym męczy go kac po alkoholu, który dostaje się
do wspólnego krwiobiegu całej trójki. Utracjusz popada w depresję, gdy jego brat poeta stara
się skupić na zawiłościach rymów i metrum. Ich nieustanne spory do tego stopnia wyczerpują
rybaka, że po prostu przesypia swoje poranki nad strumieniem, a wędka często wysuwa mu
się z rąk i porywana przez pstrągi i płocie, wpada z pluskiem do wody.
W końcu trzej bracia marnieją i umierają. Jaka przyczyna śmierci widnieje na ich
aktach zgonów? Trudno podać tu termin medyczny, ale chyba najtrafniejsze określenie brzmi:
nadmierne zróżnicowanie.
Cóż można by zrobić, żeby zaoszczędzić UpLink podobnej śmierci? Próbując
odpowiedzieć na to pytanie, moglibyśmy przeciwstawić niepowstrzymaną, chaotyczną
ekspansję tej korporacji ostrożnemu, harmonijnemu rozwojowi Monolith Technologies...
Marcus Caine siedział w zatłoczonej i dusznej sali w siedzibie Organizacji Narodów
Zjednoczonych. Mimo że wieczorne spotkanie nie dobiegało jeszcze końca, był już znudzony
i poirytowany, a poza tym z każdą chwilą coraz mocniej bolała go głowa. Ze swojego miejsca
na podium, za egzotycznymi aranżacjami kwiatowymi, spoglądał na całe mnóstwo kamer
telewizyjnych, kabli, reflektorów i bulw mikrofonów obsługiwanych przez zespół wiecznie
śpieszących się techników. Za jego plecami znajdowała się ogromna składana dekoracja
przedstawiająca symbol ONZ - glob ziemski, widziany z bieguna północnego i otoczony
gałązkami oliwnymi. Ponieważ impreza odbywała się pod patronatem UNICEF, w centrum
kuli ziemskiej dodano wizerunek kobiety trzymającej na ręce małe dziecko. Żona Caine'a,
Odielle, siedziała cicho po jego prawej, równie znudzona. Po obu stronach małżonków
zajmowali miejsca urzędnicy Rady Wykonawczej i wysocy rangą członkowie jednego z
organów ONZ - Rady Gospodarczo-Społecznej. Poniżej, ze słuchawkami na uszach, siedzieli
w rzędach tłumacze, przekładający na sześć języków rozwlekłe przemówienia.
Podczas gdy prelegent mówił monotonnym głosem o hojności i filantropii Caine'a, ten
- nieobecny - spoglądał wzdłuż stołu na Arcadię Foxcroft, lady Arcadię, swoją łączniczkę z
Sekretariatem i organizatorkę trwającego właśnie spotkania. Nie chcąc zupełnie odpłynąć
myślami z posiedzenia, wbił w nią wzrok i uczynił obiektem obserwacji. Nie było to trudne.
Lady Arcadia miała twarz, której nie powstydziłaby się żadna modelka: ekscytującą,
wspaniałą, prowokującą. Obcisła brzoskwiniowa suknia podkreślała jej efektowną figurę.
Żywe, niebieskie oczy błyszczały, a rozchylone, subtelne usta ukazywały wspaniałe białe
zęby. Właśnie rozmawiała z siedzącym obok niej facetem, śmiejąc się cicho z czegoś, co
powiedział. Mimo że ze swego miejsca nie mógł słyszeć jej śmiechu, ożywił się na moment -
bardzo dobrze znał ten dźwięk.
Nie wiadomo dlaczego zawsze wydawało mu się, że brzmi on niczym odgłos
tłuczonego szkła.
Nie przestawał jej obserwować. Arcadia, pogromczyni mężczyzn. Wiedziała
doskonale, że ma taką właśnie reputację, podobnie zresztą jak wiedziały o tym wszystkie
kobiety w jej typie. Zarzuciła do tyłu kosmyk kasztanowych włosów, odsłaniając przy tym
jeden z kolczyków z diamentami, na które Caine wydał małą fortunę u Harry'ego Winstona i
które podarował jej ostatniej nocy, gdy leżeli razem w hotelowym łóżku. Po stosunku rzucił te
kolczyki między jej uda i okazało się, że gest ów ogromnie ją podniecił. Gdy usiadła na nim
okrakiem i osunęła się na jego naprężony członek, jęcząc przy tym z rozkoszy i ponownie
doprowadzając go do ekstazy, zastanawiał się, z iloma mężczyznami jednocześnie spotyka się
ta niesamowita kobieta podczas ich romansu i jak wielu partnerów obsypuje ją drogimi
prezentami. Bez wątpienia co najmniej kilku. I dobrze. Niegrzeczna z niej dziewczynka.
Arcadia dawała mu to, czego od niej chciał, i nie miał powodu, by zazdrościć innym
przyjemności.
Poza tym lubił wyobrażać ją sobie pieprzącą się w tajemnicy przed nim z innymi
facetami... tak jak lubił sytuacje, gdy jego żona i kochanka siedziały obok siebie w tym
samym pokoju, rozmawiając uprzejmie i udając, że wszystko jest w najlepszym porządku.
Caine mgliście zdał sobie sprawę, że przed mikrofonem stanął kolejny prelegent. Była
to sławna hollywoodzka aktorka, która poślubiła kongresmana z Nowego Jorku, jednego z
przywódców na Kapitolu, niemal całkowicie zrezygnowała dla niego z kariery na wielkim
ekranie i przeniosła się do East Hampton. Swą nieprzeciętną urodę ukrywała teraz za
szkolnymi drucianymi okularami i stała się wojującą rzeczniczką praw dzieci. Caine żałował,
że kilka lat wcześniej - kiedy nadarzyła się po temu okazja - nie miał z nią romansu. W tej
chwili wyrażała głośno swój podziw dla profesjonalizmu wszystkiego, co robił, dla jego
wysiłków zmierzających do połączenia potęgi mass mediów i techniki komputerowej, dla
jego inwazji na rozwijające się azjatyckie rynki interaktywnych kablowych sieci
telewizyjnych. Wywołała zduszony chichot zgromadzonego na sali tłumu, gdy wspomniała
coś o “urządzonkach”, po czym w jej głosie natychmiast pojawiła się powaga i w końcu -co
nie mniej ważne - pochwaliła jego niezmienną troskę o Dzieci, pisane przez duże “D". Dzięki
Marcusowi Caine'owi, dowodziła z zawstydzoną miną, nasz wielki świat staje się globalną
wioską, w której wszyscy mogą porozumiewać się ze sobą w dowolnej chwili.
Przez całe przemówienie Marcus nie spuszczał wzroku z Arcadii, obserwując jej flirt z
siedzącym obok dygnitarzem. Całkiem dobrzeją rozumiał - w gruncie rzeczy Arcadia i Mar-
cus mieli ze sobą wiele wspólnego.
Przyszła na świat w Argentynie jako nieślubne dziecko bogatego niemieckiego
emigranta i jego byłej gospodyni; była wychowywana przez matkę. Ojciec nie interesował się
córką i nie łożył na jej utrzymanie. W wieku dwunastu lat prostytuowała się już na ulicach
Buenos Aires, a po dziesięciu latach i kilku zamożnych klientach - przyswoiwszy sobie
wykwintne maniery i kilka jeszcze bardziej perwersyjnych form dawania przyjemności -
zawędrowała do Anglii przez łóżko starego, śliniącego się lorda, którego poślubiła, a
następnie pochowała, zapewniwszy sobie jednak wcześniej dziedziczenie jego majątku. W ten
sposób zagwarantowała sobie również wstęp do eleganckich Wyższych Sfer - tak, pisanych
przez duże “W” i duże “S”. Była niewykształconą pozerką. Dzieckiem ulicy, które chyłkiem
wkradło się do śmietanki towarzyskiej i zaskarbiało sobie przychylność, wdzięcząc się do
zapraszanych gości. Nic dziwnego, że każdy jej wyuczony ruch był jakby sztuczny, prze-
sadzony. Arcadia zachowywała się tak, jakby w każdej chwili musiała sobie udowadniać, kim
obecnie jest.
Tak, Caine doskonale ją rozumiał. Jakże mógłby nie rozumieć, siedząc wśród
dygnitarzy ONZ, którzy zawdzięczali swoje stanowiska statusowi społecznemu i koneksjom,
ukończeniu elitarnych szkół oraz rodowodom i fortunom sięgającym stuleci wstecz. Wszyscy
oni, wszyscy ci mężczyźni i kobiety, byli chlubą swoich rodów, a ich pozycja społeczna
wynikała z samego tylko faktu, że przyszli na świat. Byli wysoko urodzeni. Tymczasem
ojciec Marcusa Caine'a przez całe życie był kierownikiem sprzedaży w sklepie, a po wielu
latach ciężkiej i nieciekawej pracy otrzymał bardziej niż umiarkowaną emeryturę. Jego matka
zaszła w ciążę na trzecim roku colłege'u i skończyła jako prosta gospodyni domowa. Sam
Caine był dobrym studentem i przez dwa lata, dzięki skromnemu stypendium, uczył się na
Harvardzie. Kiedy jednak na czwartym semestrze popadł w kłopoty, stypendium zostało
cofnięte i nigdy nie ukończył uczelni. Gdyby przed wydaleniem z Harvardu nie zawarł kilku
ważnych znajomości, byłby przegrany już na samym starcie w dorosłe życie.
Otaczające go wytworne damy i wyniośli dżentelmeni byliby zdziwieni, niezmiernie
zdziwieni, gdyby dowiedzieli się, co Caine o nich myśli, jak bardzo nimi pogardza...
Jakieś zamieszanie po jego prawej stronie, przy samym podium, wyrwało Marcusa z
zamyślenia. Wyprostował się na krześle, odwracając wzrok od lady Arcadii. Mówcą, który
wychwalał właśnie jego humanitaryzm, był Amnon Jafari, sekretarz generalny Rady
Gospodarczo-Społecznej, ale jego przemówienie dobiegało właśnie końca. Zza składanej
dekoracji na salę weszła grupa mężczyzn w ciemnych garniturach. Dwóch z nich niosło
naklejoną na sklejkę, długą na sześć stóp kopię czeku, który był darem Caine'a dla UNICEF-
u. Opiewał na trzy miliony dolarów, a Marcus obiecał podwoić tę kwotę, jeśli organizacja
zdobędzie kolejne trzy miliony od innych bogatych dobroczyńców.
Głos sekretarza, niski tenor, z każdą chwilą stawał się coraz donioślejszy. Amnon
Jafari krzyczał niemal, gdy kończąc przemówienie, z entuzjazmem wyrażał swoją
wdzięczność Caine'owi. Marcus Caine usłyszał, jak jego nazwisko grzmi w ustach Jafariego,
odbija się od sufitu, po czym niesie się echem ku miejscom dla VIP-ów i galeriom dla
publiczności. Potężne oklaski przeszły przez wielką salę niczym grom.
Nadszedł czas, by przyjąć pochwały. Uwielbiał stawać przed obiektywami kamer i
odpowiadać skromnym głosem na peany gospodarzy.
Podniósł się, podszedł do mównicy i obiema dłońmi uścisnął prawicę prelegenta.
Sekretarz cofnął się o dwa kroki, a Caine stanął przodem do audytorium, mając za plecami
kopię wspaniałego czeku. Swoją mowę zaczął od złożenia podziękowań licznym urzędnikom
ONZ, którzy zorganizowali ten wieczór. Przemawiał, nie zerkając do notatek ani nie
korzystając z tele-promptera - doskonała pamięć była jedną z jego najmocniejszych stron.
- Tak, jestem zaszczycony, mogąc być dziś tutaj - oznajmił, gdy w końcu wymienił
wszystkie nazwiska, które wypadało wymienić. Przez cały czas błyskały flesze aparatów,
kamerzyści przepychali się, robiąc zbliżenia. - Przede wszystkim jednak jestem wdzięczny za
to, że mogę poinformować z tego miejsca o wielkim wyzwaniu. Jak wielu spośród państwa
wie, już dawno zaangażowałem się w rozszerzanie zasięgu i popularyzację systemu
globalnych mediów interaktywnych, ze szczególnym naciskiem na Internet. Wierzę głęboko,
że tego typu technika jest współczesną magią, która może zjednoczyć wszystkich
mieszkańców i wszystkie rządy na naszym globie, sprawić, że staniemy się jednością, i
rozpocząć nową ewolucję naszego gatunku. Cyberprzestrzeń pozwala nam wszystkim
-młodym i starym, bogatym i biednym, wpływowym i pozbawionym wpływów - spotkać się
na jednej, wspólnej płaszczyźnie. Płaszczyźnie o wciąż rozszerzających się horyzontach,
płaszczyźnie o nieograniczonych możliwościach.
Umilkł na chwilę, by przeczekać oklaski, i popatrzył nad głową żony na lady Arcadię.
Zauważyła jego spojrzenie i uśmiechnęła się do niego, nie omieszkawszy przygryźć przy tym
prowokacyjnie dolnej wargi.
- Stawiając pierwsze kroki w rozpoczynającym się dwudziestym pierwszym wieku,
musimy postępować odważnie. Tylko taka postawa da nam pewność, że żaden mieszkaniec
Ziemi nie utraci dostępu do powszechnej informacji i wiedzy. Na tych spośród nas, którzy
mają szczęście żyć dostatnio, ciąży szczególny obowiązek dzielenia się dobrami, które
posiadamy. Posłuchajcie mnie państwo bardzo uważnie: już czas poświęcić się
wychowywaniu i kształceniu dzieci, tak by mogły dorastać bez ograniczeń i sięgać ku
nowym, może nawet nie znanym nam jeszcze horyzontom. Czas, żeby każdy z nas wyciągnął
dłoń i podzielił się częścią swojego bogactwa, by umożliwić naszym potomkom dostęp do
techniki, która w niewyobrażalnym wprost stopniu wpłynie na podniesienie poziomu ich ży-
cia. To brutalna prawda, że postęp wymaga olbrzymich pieniędzy. Szkolnych komputerów,
szybkich modemów DSL, łącz internetowych - żadnej z tych rzeczy nie otrzymamy za darmo.
Od Bahrajnu do Barbados, od Afganistanu do Antiguy, od przemysłowych stolic Europy do
nowo powstających państw Afryki Zachodniej, najmłodsi i najbardziej pokrzywdzeni powinni
mieć zagwarantowany dostęp do...
Caine przemawiał w ten sposób może jeszcze dziesięć minut, po czym zdecydował, że
czas już kończyć, jeśli nie chce ochrypnąć. Owacja na stojąco, którą mu zgotowano, zdawała
się nie mieć końca. Zauważył, że Odiele klaszcze zdawkowo, nie wkładając w to serca, a jej
mina jest jeszcze bardziej nachmurzona niż przez cały ranek. Czyżby dostrzegła jego wy-
mianę znaczących spojrzeń z lady Arcidią? A może wie już coś o ich schadzce? Ta myśl
połechtała jego próżność i sprawiła mu nieoczekiwaną przyjemność.
Musiał jednak odłożyć te rozważania na później. Przedstawienie jeszcze się nie
skończyło i nie skończy, dopóki jego wspólnicy z Azji Południowo-Wschodniej - jego
dobroczyńcy, jak woleli być nazywani - nie usłyszą tego, co im obiecał. Bez wątpienia siedzą
teraz przed telewizorami i słuchają uważnie każdego jego słowa
Caine zaczekał w milczeniu, aż oklaskujący go tłum uciszy się, po czym oznajmił, że
odpowie m pytania dziennikarzy.
Jak było do przewidzenia, już pierwsze wypowiedziane głośno pytanie nie miało
żadnego związki z jego darem dla UNICEF-u, z wyzwaniem rzuconym bogaczom czy też z
krucjatą, która miała na celu udostępnienie najbiedniejszym dzieciom dostępu do Internetu.
- Panie Caine, jak panu wiadomo, pojutrze podpisana zostanie Karta Morrisona-
Fiore'a. - Caine rozpoznał reportera sieci telewizyjnej. Dziennikarz miał pofarbowane na
brązowo włosy i wręcz niemożliwe do wymówienia nazwisko. - Czy mógłby pan przedstawić
nam swoje stanowisko w tej sprawie oraz ustosunkować się do zapowiedzi Rogera Gordiana,
który w tym samym czasie zamierza zwołać w Waszyngtonie konferencję prasową, by
podtrzymać swój sprzeciw wobec prezydenckiej polityki stopniowego ułatwiania dostępu do
naszych nowych technik szyfrowania?
Caine wyglądał, jakby się głęboko zamyślił.
- Szanuję pana Gordiana za ogromne dokonania, którymi wykazał się w przeszłości -
odparł po chwili. - Pragnę jednak zwrócić uwagę, że jego stanowisko w sprawie technik
szyfrowania jest nam już znane i spotkało się ze zdecydowanym sprzeciwem obywateli
Stanów Zjednoczonych, który wyrazili ich przedstawiciele w Kongresie. Tu chodzi o nasze
dzieci i wnuki. O naszą i ich przyszłość. Niestety, pan Gordian spogląda wyraźnie w
przeciwnym kierunku.
- Jeśli można, proszę pana... Rozumiem, że jako jeden z największych zwolenników
Karty Morrisona-Fiore'a pojedzie pan do Waszyngtonu na ceremonię jej podpisania?
- Jeszcze nie podjąłem decyzji. - Caine uśmiechnął się lekko. - Pan prezydent był tak
uprzejmy, że przesłał mi zaproszenie, ale wygląda na to, iż jeden dzień w tygodniu spędzony
w świetle reflektorów to wszystko, na co mnie stać. Będę szczery: mam już dość pokojów
hotelowych, a poza tym ogromnie chciałbym wrócić do pracy.
Dziennikarz usiadł, jednak natychmiast poderwał się kolejny.
- Czy sądzi pan, że istnieje jakiś związek między stanowiskiem Rogera Gordiana w
sprawie technik szyfrowania a gwałtownym spadkiem wartości akcji UpLink na giełdzie?
Pięknie, pomyślał Caine.
- Uważani, że należałoby o to zapytać raczej maklera niż producenta oprogramowania
- odparł. - Naprawdę, nie przybyłem tutaj, by spekulować na temat trudności, jakie dotykają
moich kolegów z branży. Mogę jedynie powiedzieć to, co jest oczywiste dla nas wszystkich:
wartość każdej firmy produkującej zaawansowane urządzenia techniczne zależy od tego, czy
jej szefowie są skłonni wybiegać myślami w przyszłość, czy też spoglądać w przeszłość. -
Umilkł na chwilę. - Jeśli jednak moglibyśmy powrócić do inicjatywy na rzecz dzieci, którą
przedstawiłem dzisiaj...
Ale dziennikarze ani myśleli pytać go o biednie dzieci - czego Caine oczekiwał i co
dokładnie przewidział. W ciągu kilkunastu następnych minut nazwisko Gordiana padło
przynajmniej sześć razy i padało tak długo, że w końcu stał się niewidocznym bohaterem
konferencji prasowej.
Bohaterem, ale nie uczestnikiem, pomyślał Caine. Dzisiaj media należały wyłącznie
do niego i słychać było tylko jego głos.
Zaabsorbowany swoim przedstawieniem, wskazał kolejnego reportera.
W rzeczy samej, przyszłość.
Tak, o to właśnie chodziło. Spektakl udał się doskonale.
-Roger...
Zakrywszy dłonią słuchawkę, Gordian spojrzał na żonę, która właśnie pojawiła się w
drzwiach gabinetu. Wsunął słuchawkę między szyję i ucho, po czym podniósł palec
wskazujący.
- Jeszcze minutkę, kochanie.
- To samo powiedziałeś mi dwadzieścia minut temu! Nim zadzwoniłeś do Chucka
Kirby'ego.
- Wiem, przepraszam cię, zdaje się, że trochę się rozgadaliśmy - odparł
przepraszającym tonem. - Ale dopiero co wykręciłem numer na lotnisko. Zamierzam polecieć
do Waszyngtonu na konferencję prasową i chcę, żeby mechanicy sprawdzili mi maszynę...
Ashley posłała mu ostrzegawcze spojrzenie.
- Gord, co widzisz przed sobą? Odłożył słuchawkę na widełki.
- Śliczną, ale coraz bardziej zniecierpliwioną żonę? Nie uśmiechnęła się.
- Wspaniałą, cudowną... - Był o tym głęboko przekonany.
- Minęły trzy godziny, odkąd wróciłam z salonu fryzjerskiego. Moje włosy są krótsze i
jaśniejsze niż kiedykolwiek przedtem, a ty zaszyłeś się za swoim biurkiem i byłeś zbyt zajęty,
żeby to zauważyć - powiedziała. - Jest sobota. Myślałam, że chociaż dzisiaj wieczorem
będziesz miał dla mnie trochę czasu.
Gordian milczał przez chwilę. Czy naprawdę upłynęły już trzy godziny, odkąd Ashley
wróciła od fryzjera? Tak, chyba tak. Popołudnie minęło tak szybko, że nawet się nie zoriento-
wał. Tak szybko jak pierwsze sześć miesięcy tego roku, kiedy to nieustannie pracował - pół
roku, które Ashley nazywała “okresem jego telefonów” i które nieomal doprowadziło ich do
rozwodu. W ostatniej chwili uniknęli tej ostateczności. Właściwie dopiero zamordowanie w
Rosji Elaine i Arthura Steinerów, bliskich przyjaciół Rogera - wystrzelone przez terrorystów
pociski zakończyły ich życie i trzydziestoletnie małżeństwo - sprawiło, że Gordian się
przebudził. Zrozumiał z przerażającą jasnością, jak wielkim darem jest dla niego ta wspaniała
kobieta i jak niewiele brakowało, by ją stracił. Sześć miesięcy, podczas których często
konsultowali się z psychologiem i szczerze angażowali w związek, pozwoliło przerzucić
mosty nad dzielącą ich przepaścią... ale zarówno wtedy, jak i obecnie zdarzały się małżeńskie
trzęsienia ziemi, przypominające im, że wciąż nie są one stabilne. W każdym razie jeszcze
nie.
- Masz rację, obiecałem ci przecież. - Kilkakrotnie pokręcił głową, by rozluźnić
napięte mięśnie szyi. - Przepraszam cię. Sądzisz, że moglibyśmy właśnie teraz rozpocząć
wspólny wieczór?
Ashley stanęła na wprost biurka. Była zadbaną, elegancką kobietą, która - mimo że
zaczynała już wchodzić w wiek średni - nie straciła nic ze swojego młodzieńczego wyglądu.
Jej oczy w kolorze morskiej zieleni napotkały spojrzenie Gordiana i przez chwilę mierzyli się
wzrokiem.
- Gord, posłuchaj mnie - powiedziała. - Nie jestem pilotem. Podczas lotu nie lubię
nawet siedzieć przy oknie, by nie pamiętać, że chmury są pode mną, a nie nade mną, gdzie ich
miejsce. Ale ty zawsze opowiadasz mi, jak zasiadanie za sterami odrzutowca wyzwala twój
umysł, daje ci poczucie perspektywy i... jak ty to nazywasz?... atmosferą przestrzeni?
- Tak. Albo chorobą wysokościową - odparł, uśmiechając się niewyraźnie. - Jesteś
uważnym słuchaczem, Ash.
- To moja najważniejsza zaleta. - Przeszła powoli przez pokój i zatrzymała się przed
biurkiem. - Widzisz, przestrzeń, o której tyle mówisz... to rodzaj luksusu, na który możesz so-
bie pozwolić, co zresztą bardzo mnie cieszy. Czasami jednak jestem o nią trochę zazdrosna.
Rozumiesz mnie?
Popatrzył na nią.
- Tak - odparł. - Tak, rozumiem. Westchnęła ciężko.
- Nie jestem ślepa. Widzę, co się dzieje. Czytałam te bzdury Reynolda Armitage'a w
“Wall Street Journar”. Słyszałam, jak rozmawiałeś z Chuckiem o wyprzedaży akcji. I
obserwowałam twoją twarz, kiedy w wieczornych wiadomościach pokazali Marcusa Caine'a
w siedzibie ONZ i jego wypowiedzi na twój temat. Wyobrażam sobie, jak to wszystko musi
cię boleć.
Gordian chciał już coś powiedzieć, jednak zawahał się. Zmarszczył czoło i mocno
zacisnął usta. Tymczasem Ashley czekała. Wiedziała, że Roger z natury niechętnie zdradza
swoje uczucia i że często ma problemy z ubraniem ich w słowa.
- Spotkałem kiedyś - odezwał się po długiej chwili - specjalistę od szemranej reklamy,
który zapewne nazwałby taktykę Caine'a kampanią kryptoobronną. Albo kryptoofensywną, to
zależy od punktu widzenia. Moim zdaniem, on prowadzi obie te kampanie naraz.
Podstawowy pomysł zakłada wykorzystanie jakiegoś chwytliwego tematu, by przyciągnąć
uwagę publiki i bez zwracania uwagi zareklamować komercyjną działalność agend swojej
firmy. Odbiorcy, o których ci chodzi, zauważą cię dzięki kontrowersyjnemu tematowi, ty zaś
przemycisz między wierszami to, co dla ciebie najważniejsze.
- A akcja Marcusa na rzecz dzieci jest oczywiście przykładem pierwszego typu
kampanii.
- I to doskonałym. Zapewnia mu opinię filantropa, więc trudno go atakować. Znasz
kogokolwiek, kto występowałby otwarcie przeciw dzieciom?
Posłała mu słaby uśmiech.
- Pamiętam, że przed laty nasze własne dzieciaki kilka razy tak nam dopiekły, że
wcale nie byliśmy od tego dalecy. Ale rozumiem, o co ci chodzi - powiedziała. - A ta
kryptoofensywną kampania Marcusa... to chyba ukryta dyskusja z twoją opinią na temat
Karty Morrisona-Fiore'a? Tej, która umożliwia dostęp do naszych technik szyfrowania?
Roger pokiwał głową.
- Dla osoby, która podejmie taką grę, potencjalne zyski zawsze będą większe niż
ryzyko. A Marcus wie doskonale, że w gruncie rzeczy sprawa technik kryptograficznych nie
wywoła szerszego społecznego oddźwięku. Przeciętny Amerykanin nie ma pojęcia, w jaki
sposób osłabienie kontroli eksportu tych technologii mogłoby wpłynąć na jego codzienne
życie. Poza wąskimi grupami interesu z kręgów przemysłu elektronicznego z jednej strony i
elitą władzy oraz służbami specjalnymi z drugiej cała sprawa nie interesuje nikogo.
Przez chwilę Ashley zastanawiała się nad słowami Gordiana.
- Strategia Caine'a, ukryta za fasadą pomocy UNICEF-owi i dzieciom, jest aż nadto
przejrzysta - odezwała się wreszcie. - Dajmy dzieciakom komputery, sprzedawajmy więcej
oprogramowania Monolith, czujmy się doskonale i poklepujmy po plecach... o to mu chyba
chodzi. Co jednak próbuje osiągnąć, czepiając się twoich szyfrów? Nie widzę tutaj żadnego
podtekstu.
Gordian wzruszył ramionami.
- Postawiłaś pytanie warte milion dolarów - powiedział spokojnym tonem. - Sam nie
jestem pewien, czy potrafię na nie odpowiedzieć.
W gabinecie zapadła cisza. Ashley zdała sobie sprawę, że Gordian powrócił do
dręczącego go problemu, więc pochyliła się do przodu i oparła koniuszkami palców o
krawędź biurka.
- Rozumiem, co czujesz, Gord - wyszeptała. - Wierzysz mi? Zdziwiło go to pytanie.
- Czy wierzę? - powtórzył. - Świadomość, że mnie rozumiesz... jest jak nagroda, którą
zdobyłem, nie bardzo wiedząc, jak do tego doszło ani czy na nią zasługuję. Dzięki temu czuję
się silniejszy.
Na ustach Ashley, gdy znów spojrzała mu w oczy, pojawił się zamyślony uśmiech.
- Nigdy, przenigdy nie chciałabym bagatelizować twoich problemów ani sugerować,
że za nic na świecie nie pomogę ci ich rozwiązywać. Jednak wchodząc tutaj, chciałam powie-
dzieć... Gordian przez chwilę studiował jej twarz. - Tak?
- Chciałam powiedzieć, że gdybyś zechciał zapomnieć o nich na kilka godzin i dzielić
ze mną tu, na ziemi, przestrzeń, która napełnia cię taką radością trzydzieści tysięcy stóp w
górze, to oddałabym za to UpLink, ten dom, samochody i wszystkie nasze pieniądze. Chyba
że na miejscu pilota chcesz zawsze być sam.
W gabinecie ponownie zapadła cisza. Ashley wydawało się, że jego twarz zaczęła
stopniowo tracić ten nieobecny, introwertyczny wyraz, ale nie była pewna. Może to tylko jej
pobożne życzenie?
Mało brakowało, by westchnęła z ulgą, gdy Roger wyciągnął wreszcie rękę i nakrył
dłonią jej dłoń, pozwalając, by nadal spoczywała na biurku.
- Zjedzmy kolację gdzieś w mieście - powiedział. - Ty wybierzesz restaurację. Twoja
urocza nowa fryzura zasługuje na to, by obejrzało ją jak najwięcej ludzi.
Uśmiechnęła się czule.
- Zauważyłeś może, że karty członkowskie w domu uzdrowiskowym w Adrian i w
salonie piękności nie należą do rzeczy, z których mogłabym zrezygnować.
Spojrzał w jej oczy koloru morskiej zieleni i odpowiedział uśmiechem.
- Zauważyłem, i to całkiem dobrze.
9
SAN JOSE, KALIFORNIA CIEŚNINA SINGAPURSKA
20/21 WRZEŚNIA 2000
Gdy Max Blackburn po raz pierwszy powiedział Pete'owi Nimecowi, że ma wtyczkę
niemal w samym sercu Monolith Technologies i że wykorzysta ją, by wyśledzić - jak to ujął
-“nielegalne praktyki oraz niewłaściwą gospodarkę finansową Monolith”, Nimec wysłuchał
go z wielkim zainteresowaniem. Nie rozkazawszy stanowczo, by przestał infiltrować
konkurencję, faktycznie wyraził na to milczącą zgodę. Jako szef ochrony UpLink uprzedził
go jedynie, że pod żadnym pozorem nie może wplątać firmy w aferę, którą oceniono by jako
szpiegostwo przemysłowe - ewentualne konsekwencje byłyby zbyt poważne. Zwrócił mu
również uwagę, że jeśli zdecyduje się samodzielnie kontynuować niebezpieczną grę,
najrozsądniej będzie nie wtajemniczać nikogo w szczegóły... przynajmniej dopóty, dopóki nie
natknie się na coś, co będzie miało konkretne znaczenie.
Max doskonale rozumiał sytuację i nie potrzebował więcej wyjaśnień. Jak zwykle
odradzono mu działanie, potakując jednocześnie głową i mrugając znacząco. Jeśli jego
działania zostaną wykryte, nikt w UpLink nie kiwnie nawet palcem, żeby mu pomóc. Nimec
życzył sobie, by wszyscy w firmie - od najskromniejszego urzędnika do personelu
zarządzającego najwyższego szczebla - mieli czyste ręce.
Oficjalnie na tej rozmowie skończyło się zaangażowanie Ni-meca w działania
przeciwko Monolith Technologies. Nieoficjalnie - był bardzo ciekawy, do czego doprowadzą.
A zaciekawienie to rosło, w miarę jak nasilały się publiczne ataki Marcusa Caine'a na
Gordiana.
Zapamiętawszy doskonale polecenia Nimeca, Blackburn był niesłychanie ostrożny i
przez trzy miesiące, jakie upłynęły od ich pierwszej rozmowy telefonicznej, nie powiedział
przełożonemu praktycznie nic nowego. W końcu się jednak wygadał. Nimec dowiedział się,
że wtyczką Maxa jest kobieta, z którą ten początkowo nawiązał - w cudzysłowie lub nie -
stosunki, a dopiero później wykorzystał jako informatora. Wiedział też, że zajmuje ona
wysokie stanowisko w administracji wydziału łączności globalnej Monolith w Singapurze. I
to było praktycznie wszystko, co Blackburn mu zdradził.
Oczywiście było wiele innych uzasadnionych powodów, dla których obaj mężczyźni
byli w nieustannym kontakcie. Max został wysłany do Malezji, by wdrożyć system
bezpieczeństwa w naziemnej stacji łączności satelitarnej w Johor, więc wiele jego projektów
wymagało koordynacji i aprobaty szefa ochrony holdingu. Dlatego też Nimec usiłował
połączyć się z nim z domowego telefonu o czwartej po południu w niedzielę, gdy w Johor był
już poniedziałek i rozpoczynał się dzień pracy. Przejrzawszy zaproponowany przez Maxa
przed tygodniem kosztorys zakupów, mających doprowadzić do zwiększenia niezawodności
skanerów biometrycznych, postanowił dać mu zielone światło i zezwolić na instalację.
Okazało się jednak, że jego podwładny nie przyszedł jeszcze do pracy.
- Pan Blackburn spędził weekend w Singapurze i całkiem możliwe, że utknął gdzieś w
korku, wracając przez groblę -powiedziała sekretarka Maxa. - Ostatnio przejazd przez nią był
bardzo utrudniony. Celnicy oszaleli po jakimś uprowadzeniu statku. Jestem jednak pewna, że
pan Blackburn wkrótce się zjawi. Czy chciałby pan, żebym połączyła się z jego telefonem
komórkowym?
- Nie, dziękuję, to nic pilnego. Proszę mu tylko powiedzieć, kiedy się już pojawi, że
telefonowałem - odparł Nimec.
Przeprowadził tę rozmowę przed ośmioma godzinami. Od tego czasu Max wciąż się
nie odezwał, on sam zaś nie mógł ponownie zadzwonić. Zgodnie z porozumieniem, jakie
zawarł z byłą żoną, miał prawo spędzać weekendy z synem, Jakiem, i wrócił dopiero późnym
wieczorem, odstawiwszy dwunastoletniego chłopaka do domu po meczu koszykówki, na
który go zabrał.
Nimec zastanawiał się, czyjego wiadomości nie przekazano adresatowi, czy też Max o
niej zapomniał. Zdecydował, że nim pójdzie spać, raz jeszcze spróbuje się z nim skon-
taktować. Największą słabością Blackburna była ciekawość, która sprawiała, że często rzucał
się na wiele spraw jednocześnie. Nimec uznał więc, że musi przypomnieć podwładnemu, iż
naziemna stacja łączności jest jego priorytetowym zadaniem. Podszedł do biurka i wystukał
numer w Malezji.
- UpLink International, biuro pana Maxa Błackburna. Słucham.
- Joyce, tu znów Pete Nimec.
- Tak, poznaję pana. - Sekretarka jakby się zawahała. - Pan Blackburn jeszcze się nie
pojawił.
Tym razem Nimec już się zdziwił.
- Jak to? Przez cały dzień?
- Niestety, przykro mi. Ani nie zadzwonił.
- Próbowałaś się z nim połączyć?
- Tak, oczywiście. Dzwoniłam pod numer telefonu komórkowego. Zdaje się, że już
wcześniej panu to sugerowałam...
- I co?
- Nie uzyskałam połączenia, proszę pana.
Nimec milczał przez chwilę. Od kiedy się przedstawił, wyczuwał w głosie Joyce coś
dziwnego i teraz nagle zrozumiał, co to jest. Dziewczyna próbowała kryć swojego
przełożonego. Nie bardzo mu się to spodobało.
- Joyce, może to tylko moja wyobraźnia, ale wydaje mi się, że usiłujesz coś ukryć -
rzekł po chwili.
Dziewczyna głośno chrząknęła.
- Pan Blackburn mówił raczej mgliście o swoich planach na weekend, proszę pana,
ale...
- Ale co?
- Cóż, prawdę mówiąc... Sądzę, że miał bardzo osobiste plany.
- Uważasz, że zaszył się gdzieś z przyjaciółką, tak?
- Hmm... Zapewne... To znaczy nic mi na ten temat nie mówił...
- Twoja lojalność wobec Maxa jest godna podziwu. Czy jednak poza podejrzeniem, że
zniknął na trochę ze swoją kobietą, nie nurtuje cię coś jeszcze? Niczego przede mną nie
ukrywasz?
- Nie, proszę pana. Zupełnie nic.
- W takim razie daj mi znać, kiedy się wreszcie zmaterializuje - powiedział Nimec i
odłożył słuchawkę.
Po chwili wstał zza biurka, wyłączył światło i poszedł pod prysznic. Jeśli Max celowo
chciał pozostać nieuchwytny, to albo zbyt dobrze bawił się ze swoją przyjaciółką z Monolih,
albo - uważał, że uczciwie musi przyjąć i takie założenie -nazbyt zaczynały go pochłaniać
istotne aspekty śledztwa. Obie te możliwości zdenerwowały Nimeca i wprawiły go w niepew-
ność.
Postanowił, że gdy wreszcie skontaktuje się z Blackburnem, dowie się, co ten robił, i -
jeśli będzie to konieczne - przypomni mu, na jakim zadaniu powinien skupić swoją uwagę.
Niezależność można było w pewnych granicach akceptować, ale żadna informacja nie
była warta problemów, które Max mógłby wywołać, gdyby sprawy zaszły za daleko.
Diesle warczały cicho w ciemnościach i mgle, a dwudziesto-sześciostopowy jacht
wycieczkowy znalazł się niecałe dziesięć mil morskich od północnego brzegu Sumatry, gdy
Xiang, trzymając się relingu na przednim pokładzie, zauważył jaskrawy promień światła,
którego źródło znajdowało się niemal dokładnie na jego kursie.
Nie ruszył się z miejsca, zachował spokój i opanowanie. Popatrzył jedynie na zegarek.
Jacht płynął z wygaszonymi światłami pozycyjnymi i kabinowymi, lecz istniała
możliwość, że wykrył go radar albo urządzenia termowizyjne którejś z szybkich łodzi
patrolowych. Jednak było to raczej mało prawdopodobne. Xiang był przekonany, że kradzież
nie została jeszcze odkryta. Jego ludzie porwali jacht krótko po północy. Weszli ukradkiem na
pokład, gdy przystań była już niemal całkiem opustoszała, po czym - przeciąwszy kilka
przewodów - uporali się szybko z nieskomplikowanymi urządzeniami alarmowymi.
Związany i zakneblowany Amerykanin został przywieziony na przystań ciężarówką,
którą wykorzystali podczas jego porwania. Wniesiono go na pokład dopiero wtedy, kiedy
rozgrzewały się już silniki jachtu.
Nie było nikogo, kto mógłby przeszkodzić piratom. Policjanci, szukający porywaczy
Guanyin, sprawdzali dokładnie paszporty podróżnych na lotnisku, na grobli i w basenach
portowych, w których cumowały statki handlowe, czyli najbardziej oczywiste drogi
wyjazdowe. Nikt natomiast nie pomyślał o wzmożeniu czujności i nasileniu kontroli tam,
gdzie swoje luksusowe jachty i żaglówki trzymali ci najbogatsi.
Xiang liczył na to, że w zaimprowizowanych kordonach będą luki, i od początku nosił
się z zamiarem ich wykorzystania. Singapurskie władze przyzwyczajone były do ścigania
zwykłych przemytników i wyłapywania nielegalnych robotników z Tajlandii oraz Malezji.
Zamykano ich na krótko w tymczasowych obozach, wymierzano karę chłosty, a potem
odsyłano z powrotem z ogolonymi na znak hańby głowami. Nie miały natomiast
doświadczenia w pościgach za zdecydowanymi na wszystko rzezimieszkami. Nie przydał się
zakupiony od Brytyjczyków skomputeryzowany system IBIS, mający ułatwiać dowodzenie i
koordynację działań na znacznych obszarach. Dla singapurskich władz był on po prostu zbyt
skomplikowany i nowoczesny. W odróżnieniu od żeglarzy wyrzuconych na brzeg niczym
ryby zalegające na plaży po sztormie, Xiang i jego wyjęci spod prawa towarzysze nie byli ani
zdesperowani, ani potulni.
Ibanin raz jeszcze spojrzał na stożkowaty promień światła po prawej burcie. Wciąż
czekał bez ruchu, jego kurtka powiewała delikatnie w ciepłej, południowej bryzie. Po chwili
odgłosy drobnych fal uderzających o kil jachtu zagłuszył warkot małego zewnętrznego silnika
motorowego. Dobrze, pomyślał. Łodzie straży granicznej napędzane były silnikami strumie-
niowymi albo maszynami z turbodoładowaniem. Ten, którego pracę słyszał, nie był ani tak
nowoczesny, ani tak potężny.
Xiang stał niezmiennie na przednim pokładzie, opierając się o reling, gdy promień
światła zgasł, a wisząca nisko mgła spowiła morze i niebo jednolitą zasłoną ciemności. Pirat
spojrzał na fosforyzujące wskazówki zegarka, poczekał dokładnie pięć sekund i raz jeszcze
popatrzył na morze.
Światło znów rozbłysło. Po chwili zgasło i zabłysło raz jeszcze.
Obejrzał się przez ramię. Przez szybę ochronną nad kabiną zauważył kilku swoich
ludzi zajmujących miejsca w kokpicie. Stojący za sterem Juara popatrzył na mrugające
światło, opuścił głowę i przyjrzał się kompasowi. Po chwili wyprostował się i skinął głową,
potwierdzając, że są na właściwym kursie.
Zadowolony Xiang wyciągnął zza paska niewielki, lecz silny reflektorek i błysnął nim
kilkakrotnie, wysyłając w stronę brzegu uzgodniony sygnał. Powtórzył go dwukrotnie w
ciągu piętnastu sekund.
Stał przy relingu, dopóki nie dostrzegł zarysów zbliżającej się motorówki. Wtedy
ruszył szybko do kabiny, a potem schodnią na dolny pokład, chcąc się upewnić, że więzień
jest gotowy do transportu na brzeg.
10
NOWY JORK
20 WRZEŚNIA 2000
- Poważnie, Jason, to danie powinno się nazywać Przybytek cholesterolu albo
Przyjaciel sklerozy - powiedział Charfes Kirby, spoglądając na wielką kanapkę Rudy'ego
Guilianiego, która zawierała niebezpieczną górę peklowanej wołowiny, pastra-mi oraz
munstersKiego i szwajcarskiego sera, ociekała rosyjskim sosem, a na szczycie miała jeszcze
potężną porcję surówki z majonezem. Choć początkowo skłaniał się ku kanapce Barbry
Streisand, z kilkoma warstwami indyka i pieczonej wołowiny, zrezygnował z niej w końcu,
nie potrafiwszy przeczytać jej brzmiącej raczej nieludzko nazwy.
- Dlaczego? - zapytał Jason Weinstein, po czym szeroko otworzył usta, by wsunąć do
nich pastrami, peklowaną wołowinę i płaty wątróbki tworzące kanapkę Joego Di Maggio.
Wybrał ją, odrzucając danie Toma Cruise'a, tylko dlatego, że nigdy nie był wielkim fanem
filmów tego aktora.
Kirby wskazał ruchem głowy okno.
- Cóż, z tą ciastkarnią Lindy's Famous za rogiem i pizzerią Famous Ray's po drugiej
stronie ulicy ktoś mógłby tu prowadzić świetną praktykę, otworzywszy klinikę kardio-
logiczną, nie sądzisz?
Jason wzruszył obojętnie ramionami, ugryzł wielki kęs i sięgnął przez stół po
półmisek gorzkawych pikli, wyraźnie niezadowolony, że znajduje się on bliżej Kirby'ego. Ten
za nic nie mógł zrozumieć, dlaczego Jason nie poprosił go po prostu o przysunięcie pikli, lecz
-jak określiłaby to jego babka - zachował się niczym chłopaczek z pensjonatu. Na miłość
boską, ten facet był przecież w końcu prawnikiem z Wall Street! Gdzie się podziały, do
diabła, jego maniery?!
Sięgnął po nóż i widelec, ukroił kawałek kanapki i zaczai jeść w milczeniu.
Postanowił, że za żadne skarby nie będzie naśladował Jasona i pchał jej wprost do ust, gdyż
groziłoby to upstrzeniem całego ubrania kroplami tłuszczu i majonezu.
Pewnie dorastałeś na Brooklynie, pomyślał.
Tymczasem Jason gryzł i przełykał z nie skrywaną przyjemnością.
- To lepsze niż seks, co? - rzucił po chwili.
- Jak dla kogo. Ale muszę przyznać, że jest bardzo dobra - odparł Kirby.
Weinstein posłał mu spojrzenie mówiące, że na świecie nie ma nic przyjemniejszego
niż doskonała wyżerka.
- No dobra, mów - odezwał się znowu. - Dlaczego chciałeś zjeść ze mną lunch?
Kirby milczał przez kilka sekund.
- Reprezentujesz konsorcjum Spartus. A przynajmniej reprezentuje je twoja firma -
stwierdził wreszcie. - Chciałbym wiedzieć, kto wykupuje udziały Spartusa w UpLink.
- A kogo ty w tej chwili reprezentujesz?
- Chyba nie doszukujesz się tu jakiegokolwiek konfliktu interesów. Sprzedaż to rzecz
publiczna... - powiedział Chuck.
- Bądźmy dokładni. Będzie taka, gdy zostanie postawiona kropka nad “i”.
Kirby wzruszył ramionami.
- Proszę cię tylko, żebyś mi oszczędził uciążliwego szukania. Jason odłożył kanapkę
Joego Di Maggio na talerz i spojrzał na nią z jakimś pożądliwym uwielbieniem.
- Sądzisz, że sami peklowali to mięso? - spytał.
- Jase, przejdź do rzeczy.
Jason spojrzał na swojego rozmówcę.
- Pewnie, dlaczego nie? Ale pamiętaj, że nigdy nie usłyszałeś tego ode mnie. Kupcem
jest firma z Michigan o nazwie Midwest Gelatin. Sądzę, że nie muszę ci mówić, w czym się
specjalizuje.
Tamten skrzywił się.
- Jakiś lokalny producent galaretek ma wystarczający kapitał, by wykupić tysiące
udziałów UpLink? Nabierasz mnie.
- Mówię prawdę - odparł Jason. - I chodzi o żelatynę, a nie o galaretkę. Używa się jej
niemal do wszystkiego, począwszy od domowych izolacji, przez brandzle w tenisówkach, na
testach balistycznych skończywszy. Żelatyna ma też odmianę farmaceutyczną będącą
składnikiem tabletek od bólu głowy, które łykasz po posiedzeniu z butelką. Dla twojej
informacji, Midwest to jedna z największych fabryk chemicznych w swojej dziedzinie w
całych Stanach.
- Własność publiczna czy prywatna?
- To pierwsze. Jest filią kompanii produkującej konserwy, która należy w całości do
korporacji wytwarzającej osłony z pleksiglasu. Albo z porcelany. Szczerze mówiąc,
zapomniałem.
Kirby zastanawiał się przez chwilę nad tym, co usłyszał, a tymczasem Jason sięgnął
po kanapkę.
- Czy w kierownictwie Midwest Gelatin albo jej zwierzchnich kompanii jest ktoś,
kogo poleciłbyś mojej szczególnej uwadze? - zapytał.
Jason znów spojrzał na niego.
- Jeśli chcesz pójść śladem doniesień prasowych i dowiedzieć się, kto stoi za atakiem
na UpLink, radzę ci, byś porozmawiał z Edem Burkiem, kiedy już znajdziemy się w parku
-odparł.
- Z naszym Edem? - Kirby wskazał na kieszonkę koszuli swojego munduru, na której
wielkimi złotymi literami nadrukowano słowo STEALERS. - Z facetem z pierwszej bazy?
- Fabryka konserw to jego największy klient - powiedział Jason, kiwając głową. -
Tylko proszę, obiecaj mi, że podczas rozmowy nie padnie moje nazwisko.
- Chyba już ci to obiecałem.
Jason potrząsnął przecząco głową.
- Nie, nie obiecałeś.
Kirby uniósł dłoń z wyprostowanym w geście skautowskiej przysięgi środkowym i
wskazującym palcem.
- Obiecuję - powiedział.
Usatysfakcjonowany tą przysięgą, Jason odwrócił się i spojrzał na chudego, starego
kelnera, który przemknął obok ich stolika, balansując ze znawstwem kilkoma talerzami.
- Facet pracował tutaj już wtedy, kiedy byłem dzieckiem - powiedział do Kirby'ego. -
Trzydzieści lat ciągłego biegania między stolikami. Nie wiem, jak on to wytrzymuje.
- Może kocha to miejsce tak samo jak ty?
Jason nie przestawał obserwować energicznych ruchów kelnera w przejściu między
stolikami.
- Chyba masz rację - powiedział bardzo poważnie i ugryzł kolejny potężny kęs
niewiarygodnie dużej kanapki.
Dwudziestodwupokojowe dwupoziomowe mieszkanie Reynlda Armitage'a
znajdowało się w budynku, który przypominał nieco pałac. Jego front zdobiły liczne
balustrady, gzymsy oraz wyszukane markizy z żelaza i szkła ocieniające wejście od strony
Piątej Alei, dokładnie naprzeciw Central Parku. Znamiona statusu i bogactwa mieszkańców
były tu aż nadto widoczne - ktoś mógłby powiedzieć, że potwornie widoczne -i to zarówno na
zewnątrz kamienicy, jak i w apartamencie Armitage'a. Przekraczając próg, gość zanurzał się
w długim, wyłożonym boazerią holu prowadzącym do ośmiokątnego saloniku, a następnie do
pokoju z parkietem, wielkim kominkiem i wiszącymi pod sklepionym sufitem olejnymi
portretami pyszniących się postaci. Na antycznych stolikach lśniły europejskie srebra,
puchary z weneckiego szkła i karafki rzucały migocące promienie światła z gablotek, a
chińskie wazy z różnych dynastii stały niczym wrażliwe kwiaty na szczytach misternie
rzeźbionych marmurowych podstawek.
Marcus Caine przyznał, że wszystko to robi spore wrażenie, na nim samym jednak
największe wrażenie wywierała zawsze skrupulatność, z jaką Armitage ukrywał matrycę
skomplikowanego systemu zintegrowanych urządzeń elektronicznych, które pozwalały mu
funkcjonować w miarę swobodnie mimo poważnej fizycznej ułomności. Większość z nich
opierała się na wynalazkach Monolith Technologies, które działały dzięki technologii
identyfikacji ludzkiego głosu.
“Zwyczajni ludzie wyposażają mieszkania w rampy i podjazdy dla wózków
inwalidzkich, bogatsi natomiast w podnośniki i windy", powiedział kiedyś Armitage
Caine'owi. “Ja chcę, żebyś wymyślił dla mnie coś o wiele lepszego”.
Caine siedział, popijając wermut, gdy bezszelestnie rozsunęły się drzwi prowadzące
do salonu i do środka wkroczył majestatycznie pan tego domu. Wspaniałości owego aktu nie
zakłócało nawet to, że mężczyzna siedział na wózku inwalidzkim. W pewnym sensie to
właśnie wózek odbierał mu wygląd zwyczajnego, szarego człowieka, przydając raczej aury
nieposkromionego i nieustraszonego samotnika. Przywodził na myśl Don Kichota
uderzającego na wiatraki lub Ahaba walczącego z białym wielorybem; symbolizował
wytrwałość w obliczu wszelkich przeciwności. To była osnowa i wątek największego
dramatu.
- Zamknąć - powiedział Armitage ledwie słyszalnym głosem, jadąc swoim doskonale
wyciszonym, napędzanym elektrycznie wózkiem. Szerokie drzwi natychmiast zasunęły się za
nim. - Nie wolno mi teraz przeszkadzać.
Podjechał do swego gościa i zatrzymał wózek, posługując się joystickiem
umieszczonym na lewej poręczy. Dawniej joystick znajdował się z prawej strony, jednak w
ciągu ostatnich kilku lat prawa ręka niemal całkowicie odmówiła mu już posłuszeństwa.
- Dzień dobry, Marcusie - odezwał się gospodarz, tym razem już głośno. - Prze-
praszam, że musiałeś czekać, ale rozmawiałem przez telefon. Na szczęście nie wyglądasz na
zniecierpliwionego. Wręcz przeciwnie, odnoszę wrażenie, jakbym wyrwał cię z medytacji.
- Admiracji - poprawił go Caine. Lekkim ruchem ręki wskazał na otaczające ich
przedmioty. - Ten salon jest wprost fascynujący.
Armitage miał około pięćdziesięciu lat, surową, pociągłą twarz, ciemne, uważne oczy,
a na czubku głowy lekką łysinę okoloną prostymi, czarnymi włosami. Wydawał się zdumiony
tym wyznaniem.
- Coś takiego! A zawsze wydawało mi się, że nie masz głowy do niczego poza
interesami. Wygląda na to, że dorastasz, Marcusie. Prawdę mówiąc, twoje notowania u mnie
wzrosły, gdy wysłuchałem wystąpienia w siedzibie Narodów Zjednoczonych. Masz za nie
moje najszczersze gratulacje.
Caine rzucił mu chłodne spojrzenie.
- Naprawdę?
- Oczywiście. Pokazałeś się jako miły, sympatyczny facet, co z punktu widzenia
public relations jest podstawą budowania wizerunku. Jak ci doskonale wiadomo, istnieją
badania opinii publicznej poświęcone tym zagadnieniom. Skąd byśmy wiedzieli, jaką znaną
osobistość wynająć, by zareklamować produkty? - Na twarzy Armitage'a pojawił się
sardoniczny uśmiech. - Gdybym mógł, poklepałbym cię teraz po plecach -powiedział.
Caine nie chciał, by gospodarz dostrzegł, że zrobiło mu się nieswojo.
- A przyszło ci do głowy, że być może niektórych sztuczek nauczyłem się, oglądając
cię w telewizji? - rzucił.
Armitage potrząsnął głową.
- Moja pozycja jest wyjątkowa. Moi czytelnicy i telewidzowie wcale nie muszą mnie
lubić. Wystarczy, że mnie uważnie słuchają. I będą mnie słuchać tak długo, jak długo moje
porady finansowe będą miały rzetelne podstawy, a ja sam... będę w stanie je artykułować. -
Umilkł na chwilę i przełknął ślinę. Ta prosta czynność przyszła mu z wielkim trudem. - Czy
życzysz sobie, by Carl napełnił powtórnie twój kieliszek, czy też od razu przejdziemy do
zagadnienia, które chciałeś przedyskutować?
- Poprzestanę na jednym kieliszku, dziękuję - odparł Caine. Zastanawiał się, czy
delikatne wzmianki Armitage'a o jego chorobie miały ukrywać przerażenie, z jakim śledził jej
błyskawiczne postępy, czy też świadczyć, że na dobre już wobec niej zobojętniał.
Przypuszczał, że w rachubę wchodziły obie ewentualności. Tempo rozwoju ALS
było
ogromne mimo eksperymentalnych metod leczenia, jakie zastosowano w tym wypadku.
Ostatnio Caine widział Armitage'a przed miesiącem i publicysta był wtedy w znacznie
lepszym stanie. - Powiedz mi, jak poszło ci z prezesem MetroBanku.
Armitage popatrzył na niego.
- Nie trzymaj mnie za słowo, jednak wydaje mi się, że przekonałem Halperna, by
zaakceptował twoją zagrywkę.
Caine wyraźnie się ożywił.
- Mówisz poważnie?
1
* ALS (amyotrophic lateral sclerosis) - stwardnienie zanikowe boczne -przyp. red.
- Najważniejsze, żeby on mówił poważnie, a chyba mówi. Oczywiście, musi jeszcze
przekonać zarząd banku, by ten zatwierdził sprzedaż, wiec wydaje mi się, że rozsądnie byłoby
zaczekać z fetowaniem transakcji do jego spotkania z Halpernem w przyszłym tygodniu.
Caine zignorował to ostatnie zdanie. Jego twarz nagle zapłonęła.
- Ich udziały w UpLink dochodzą do jakichś dziewięciu procent, zgadza się?
- Właściwie są raczej bliższe dziesięciu - powiedział Armitage. Właściciel Monolith
Technologies radośnie wyrzucił pięść w powietrze.
- Cholera jasna, to fantastycznie! - krzyknął. - Fantastycznie! Obaj nagle zamilkli.
Reynoldowi drgnęła prawa ręka, gdy zamierające komórki nerwowe w jego mózgu wykonały
jakąś błędną czynność. Z trudem zmusił ją, by pozostała bez ruchu na oparciu wózka. Caine
odwrócił wzrok. Dziewięć procent, pomyślał. Te oraz zgromadzone dotychczas udziały
zapewniłyby mu pozycję dominującego udziałowca UpLink. Osiągnie to, czego chce on sam i
ten przeklęty chiniec, który wciąż trzyma go za jaja.
Minęło kilka minut, nim Armitage przerwał wreszcie ciszę.
- Mówię ci to z pewnym wahaniem, ale chciałbym, żebyś zrobił coś dla mnie w innej
sprawie - powiedział.
Caine wzruszył obojętnie ramionami.
- Pewnie. Mów, o co ci chodzi.
- Mam na myśli nasz problem w Singapurze... tego Blackburna, który tam węszył.
- Zapomnij o nim. To już załatwione. Armitage otworzył szeroko oczy ze zdziwienia.
- W jaki sposób? - zapytał.
Caine potrząsnął głową niczym pies otrząsający wodę z futra. Ta sprawa nie dawała
mu spokoju i wcale nie chciał, by ktokolwiek mu o niej przypominał. Poza tym, co to
obchodzi tego inwalidę?
- Nie wiem i nawet nie chcę wiedzieć - odparł.
- Czy ktokolwiek zdołał się w końcu dowiedzieć, dlaczego ten mężczyzna cię
szpiegował?
- Powiedziałem ci już, że się tym nie zajmuję. To nie jest mój największy problem.
- Jeszcze nie - stwierdził głucho Armitage. Caine rzucił mu ostre spojrzenie.
- Co to ma, do diabła, znaczyć?
- Nie denerwuj się - powiedział gospodarz. - Wskazuję ci tylko, że jeśli chcesz zostać
na szczycie, powinieneś dokładniej kontrolować wszelkie strategiczne posunięcia, jakie
wykonujesz. Jeśli moje problemy ze zdrowiem nauczyły mnie czegokolwiek, to przede
wszystkim tego, że można błyskawicznie stracić kontrolę nad wydarzeniami.
Caine odstawił kieliszek z winem na stolik.
- Cóż, dziękuję ci za radę - powiedział i wstał z krzesła. - Dobrze ją zapamiętam.
Po twarzy Armitage'a przeniknął ledwie widoczny, delikatnie pogardliwy uśmiech.
- Już idziesz? - zapytał. Caine skinął głową.
- Zamierzam złapać nocny samolot do domu. Zgodnie z twoją sugestią, muszę
wszystko kontrolować z bliska. Osobiście upewnię się, czy podczas mojej nieobecności
Wschodnie Wybrzeże nie osunęło się do Pacyfiku.
Armitage zmierzył go badawczym spojrzeniem.
- Marcus, przyjacielu, widzę, że w końcu się uczysz - powiedział.
- To wszystko to jakiś koszmarny sen - rzucił Ed Burkę, przyglądając się graczom. -
Mam rację?
- Chciałbym, żebyś ją miał - odparł Charles Kirby.
Kończyła się właśnie ósma runda meczu baseballowego między Stealersami i
Slammersami. Ci ostatni prowadzili 6:0. Wpadający na siebie z wyczerpania gracze
Stealersów odbijali piłkę, a ich pałkarzem był Dale Lanning z firmy prawniczej Lanning,
Thomas i Farley. Od jego uderzenia zależało, czy już teraz Stealersi doznają porażki.
Zebrawszy się z kolegami z drużyny na brudnym skrawku boiska za bazą-metą, Kirby
obserwował, jak ustawieni w polu gracze Slammers zbliżają się tak bardzo, że mogliby już
dostrzec pot błyszczący nad górną wargą Lanninga. Mimo że nikt z nich nie zaryzykowałby
podważenia jego reputacji zawodowej, sposób, w jaki Lanning posługiwał się kijem,
wzbudzał na boisku bardzo różne reakcje.
- Może nie ugnie się pod presją i odbije daleko - powiedział Burkę.
- Nie byłbym takim optymistą - odparł Kirby.
Kirby złapał kilka nasionek dmuchawca, które przelatywały obok niego w
rozproszonym świetle wczesnej jesieni. Pomyślał, że dawniej nie było mowy, by ktokolwiek
mógł ujrzeć dmuchawce w Nowym Jorku później niż w połowie sierpnia. Jednak w ciągu
minionego dziesięciolecia lato w mieście zdecydowanie się wydłużyło i stało się cieplejsze,
dlatego też jesień zaczynała być raczej terminem z kalendarza niż rzeczywistą porą roku. W
ubiegłym roku drzewa olśniewały mieszkańców soczystą zielenią dopóty, dopóki styczniowe
mrozy nie pozrywały w końcu liści z gałęzi. Ciężkie i przemarznięte, uderzały w chodniki i
roztrzaskiwały się na dziesiątki kawałków niczym delikatna glazura.
Uznawszy, że milczenie między nimi trwa już wystarczająco długo, Kirby popatrzył
na Burke'a i trącił go konfidencjonalnie w bok, by odciągnąć od reszty zespołu.
- Ed, chciałbym cię prosić o przysługę - powiedział.
- Niech zgadnę. Chcesz, żebym zlikwidował naszego drogiego pałkarza Lanninga, nim
zdąży całkowicie pogrążyć nas w czarnej rozpaczy.
Kirby otworzył dłoń i wypuścił nasiona dmuchawca.
- Nie. Właściwie chciałbym, żebyś powiedział mi, kto stoi za atakiem na UpLink.
Chcę poznać nazwisko człowieka, który rządzi na tej szachownicy.
Burke spojrzał na niego z zaciekawieniem.
- Dlaczego sądzisz, że dysponuję taką informacją?
Kirby po prostu wzruszył ramionami. Burkę zaczął kreślić czubkiem buta kółka w
piasku. Na boisku Lanning machnął nisko kijem i poprawił chwyt.
- Jeśli to ode mnie usłyszysz, będziesz miał u mnie wielki dług wdzięczności.
Kirby pokiwał głową i czekał bez słowa.
- W Danvers w Massachusetts jest pewna firma, Safetech. Projektują tam i
wytwarzają różne płyty z polimerów, które zastępują szkło. Zabezpieczenia na mównice,
okna, które chronią przed huraganem, szyby kuloodporne i tym podobne. Mają ogromny
wachlarz klientów, od dbających o swoje bezpieczeństwo bogaczy poczynając, na
Departamencie Stanu i DEA kończąc. Saftech to korporacja, która rzeczywiście dokonuje
wielu zakupów... za pośrednictwem mnóstwa swoich odgałęzień.
- Człowiek - odezwał się Kirby. - Chcę znać nazwisko.
- Zamierzam do tego dojść - uspokoił go Burkę. Popatrzył pod nogi, ciągle rysując
kółka w piasku. - Pokazowymi figurami w Safetech są dwaj absolwenci MIT, którzy wnieśli
do firmy techniczne know-how i nic poza tym. Kiedy wpadli na pomysł założenia własnego
biznesu, poszli z tym do kogoś, kto w zamian za ciche partnerstwo zaoferował im nie
oprocentowaną pożyczkę. Miała równowartość pięćdziesięciu jeden procent udziałów.
- To nie jest żadna nadzwyczajna umowa, jeśli ma się do czynienia z kimś, ktoś ma
wielkie plany, ale żadnego kapitału - zauważył Kirby.
Burkę wzruszył ramionami.
- Ważne jest jednak to, że ci dwaj miłośnicy burzy mózgów zaakceptowali warunki.
- A nazwisko tej hojnej osoby brzmi...? Burkę popatrzył na swojego rozmówcę.
- Marcus “Skarbonka” Caine - powiedział. - Oponent numer jeden twojego Gordiana.
Kirby wziął głęboki wdech, odetchnął, a następnie spojrzał na płytę akurat w
momencie, w którym kij Dale'a Lanninga mijał się chyba o milę z piłką.
Burke schylił się, by podnieść ich rękawice z murawy, i podał jedną parę Kirby'emu.
- To wszystko, ludziska - powiedział, marszcząc brwi. - Czas, byśmy pozwolili
prokuratorom zdobyć więcej punktów. Mówię ci, to będzie cholerny koszmar.
Wydawało się, że Kirby spogląda poza boisko na coś, czego Burkę nie mógł widzieć.
- Już jest - rzucił, wkładając rękawice. - Z całą pewnością już jest.
11
POŁUDNIOWY KALIMANTAN, INDONEZJA
22 WRZEŚNIA 2000
Mimo że było zaledwie kilka minut po ósmej rano, Zhiu Sheng obserwował, jak z
każdą chwilą dramatycznie maleje ruch na pływającym rynku. Motorowa łódka wiozła go w
kierunku cieśniny, tam gdzie droga wodna zwężała się, a zamieszkiwane przez zubożałą
ludność drewniane domy na palach tłoczyły się jeden przy drugim po obu brzegach.
Większość sprzedawców i ich klientów pojawiła się o świcie, pragnąc załatwić wszystkie
swoje sprawy, nim lejący się z nieba żar i ogromna wilgotność powietrza staną się nie do
zniesienia. Ci pierwsi rozkładali swoje towary na niewielkich łodziach albo zbitych z
okrąglaków tratwach, drudzy natomiast krążyli między nimi, przepychając żerdziami
niewielkie czółna, lub przypływali na klotok - takiej jak ta, którą wynajął Zhiu Sheng. W
kanałach, które otaczały przedmieścia Banjarmasin niczym macki jakiejś ociężałej
ośmiornicy, łodzie motorowe zostawiały za sobą długie kilwatery.
Zhiu widział niewielkie łodzie załadowane bananami, melonami i innymi owocami,
zielonymi warzywami, węgorzami, langustami, a nawet żabami. Część tych produktów
przygotowano już do spożycia. Chociaż rozglądał się uważnie, nie mógł dostrzec ani jednego
sprzedawcy kurczaków, choć właśnie ten rodzaj mięsa stanowił dotychczas największe źródło
protein dla mieszkańców Indonezji. Teraz, niestety, drób był importowanym przysmakiem i
podawano go przede wszystkim cudzoziemcom w drogich restauracjach w Dżakarcie. Wzrost
cen żywności przy jednoczesnej dewaluacji indonezyjskiej rupii zrujnowały rodzimy
przemysł drobiarski w czasie, gdy “azjatycki cud” stracił już swój blask. W rezultacie wielu
krajowych producentów zlikwidowało swoje fermy. Amerykańscy farmerzy wykorzystali
brak tego towaru i błyskawicznie opanowali cały właściwie indonezyjski rynek, w czym - co
zakrawało na ironię - pomogła im chciwość producentów żywności z Chin i Malezji, którzy
nie obniżyli cen ani nie zgodzili się na przyznanie Indonezji żadnych kredytów.
Zhiu rozumiał prawa rządzące popytem i podażą, jednak świadomość fatalnej sytuacji
Indonezyjczyków działała na niego przygnębiająco.
Płynął w milczeniu, przyglądając się z fascynacją jednostkom lawirującym po kanale.
Oprócz tych, które należały do handlarzy, widział też łodzie pocztowe, tramwaje wodne oraz
podobne do rur, przewożące ryż barki żaglowe, które sunęły powoli ku basenom portowym w
centrum miasta. Cała ta sceneria przypomniała mu jego ostatnią wizytę w tej prowincji, przed
niemal trzydziestoma laty, kiedy Indonezyjska Partia Narodowa Sukarno była u szczytu
potęgi i próbowała stworzyć jednolity komunistyczny front z Pekinem. Wówczas Zhiu
przybył do Kalimantanu jako oficjalny wysłannik Zhou Enlaia, by współuczestniczyć w
tworzeniu struktur nowego państwa, co było prostym zadaniem dla kogoś, w czyich żyłach
wciąż jeszcze wartko płynęła rewolucyjna krew.
Z perspektywy wieku i zgromadzonych doświadczeń Zhiu uważał jednak, że tym
razem jego zadanie jest znacznie bardziej skomplikowane.
Akceptował przemiany dokonujące się we współczesnym świecie i rzadko wracał
wspomnieniami do początków swojej kariery, ale ponowna wizyta w Indonezji po tak wielu
latach wprawiła go w refleksyjny nastrój. Z jakimż zacięciem walczył Sukarno, by
wykorzenić w swoim kraju wpływy intelektualnej i kulturalnej zgnilizny Zachodu, i jak
boleśnie musiał odczuć swoją porażkę. Jej elementy docierały dosłownie wszędzie, nawet
tutaj. Zaledwie przed chwilą grupa białych turystów przemknęła obok niego w wynajętych
szybkich motorówkach. Ich okrągłe oczy, czerwone, spalone słońcem policzki i głośne,
podekscytowane głosy sprawiły, że Zhiu przyszły na myśl hałaśliwe makaki. Poskromił
jednak irytację, gdyż -jak zawsze zresztą - wolał spoglądać na jaśniejszą stronę każdego
zjawiska. Przynajmniej mgiełka wody wzburzonej przez silniki motorówek rozpędziła
chmury moskitów i wespół z bryzą nadciągającą znad Barito zapewniła mu ożywczy chłód.
- Pelan-pelan, sayal - zawołał do swojego przewodnika w bahasa z mandaryńskim
akcentem. Wyciągnął rękę w kierunku kobiety, która sprzedawała ciastka ryżowe wprost z
łódki, wysuniętej nieco przed inne krypy.
-Ya.
Właściciel łodzi wyłączył silnik, odpychając się wiosłem, podpłynął do rozpadającej
się łodzi handlarki i sięgnął za siebie na dno klotok po ostro zakończony bambusowy kij.
Wyciągnąwszy go w kierunku kobiety, nabił na szpikulec jedno z ciastek i podał Zhiu
Shengowi do spróbowania.
Ten ugryzł kawałek, przełknął, po czym cisnął na dno łodzi handlarki miedzianą
monetę.
- Terima kasi banyak - powiedziała, uśmiechając się z wdzięcznością.
Zhiu rozkazał przewodnikowi, by ruszył w dalszą drogę, a sam rozparł się wygodnie i
rozkoszował lekkim śniadaniem.
Kilka minut później łódź skręciła i pomknęła w kierunku jednego ze stojących nad
kanałem drewnianych domów i spichrza z ryżem, a przewodnik poinformował swojego
pasażera, że dotarli do celu podróży. Zhiu nie wysilił się, by powiedzieć mu, że zdążył się już
tego domyślić. Im bardziej oddalali się od wodnego rynku, tym więcej czuł na sobie oczu,
obserwujących go zza zatrzaśniętych żaluzji, i tym więcej zauważał srogich młodych
mężczyzn, którzy stali na chodnikach łączących walące się budynki i śledzili jego ruchy,
rzucając szybkie, ukradkowe spojrzenia.
Khao Luan zachowywał się wobec ludzi z tej okolicy niczym feudalny władca. Dawał
im akurat tyle, by zapewnić sobie ich lojalność, nigdy jednak wystarczająco wiele, by mogli
się od niego uniezależnić.
Przewodnik raz jeszcze wyłączył silnik i pracując wiosłem, podpłynął do drabiny
opuszczonej w zamuloną wodę wprost z głównych drzwi drewnianego budynku. Na jej
szczeblach siedziało troje nastolatków: dwóch chłopaków w wypłowiałych drelichowych
szortach i bawełnianych T-shirtach oraz dziewczyna, ubrana w podobne spodenki i koszulkę z
jakiegoś przezroczystego materiału, którą na dodatek zawiązała tuż pod piersiami, by
wyeksponować swój płaski brzuch. Wprost bił od niej afektowany erotyzm, co natychmiast
zasmuciło Zhiu i napełniło go niesmakiem. Chłopcy - gdy tak siedzieli zgarbieni, z
papierosami bez filtra w ustach, słuchając z odbiornika tranzystorowego niemożliwie
głośnego amerykańskiego rocka - także zdawali się grać role, które nie całkiem pojmowali.
Ostre słońce sprawiało, że wszyscy byli ociężali. Wpatrywali się prosto w wodę, jak
gdyby mogli wypatrzyć cokolwiek innego niż bezcelowe falowanie trzcin i osadów pod jej
mętną powierzchnią.
Azjatycki cud, pomyślał ze złością Zhiu Sheng.
Zobaczył jednak, że w chwili, gdy przewodnik zacumował łódkę przy drabinie, cała
trójka podniosła na niego wzrok. Wszyscy mieli zniszczoną cerę, sprawiali wrażenie
brudnych i niedożywionych. Ich miny były znudzone, beznamiętne i jednakowo ponure.
Zhiu zaczekał, aż łódź uderzy o pomost osadzony na czterech wbitych w dno
bambusowych palach, po czym zapłacił przewodnikowi, zarzucił torbę na ramię i wstał, żeby
wspiąć się na brzeg. Nastolatki obserwowały go jeszcze przez kilka sekund. Po chwili wyższy
z chłopców podniósł się, by zastąpić mu drogę. Skrzyżował ręce na wyprężonej piersi, robiąc
to, czego wymagał od niego sztuczny kodeks twardzieli. Cóż, pomyślał Zhiu,
prawdopodobnie zginie w jakiejś burdzie ulicznej, nim dożyje dwudziestu lat.
Dokończył ciastko ryżowe, a następnie potarł o siebie końcówki palców, by zetrzeć z
nich tłuste okruszki.
- Saya mahu laki bilik - powiedział, stojąc na dziobie łodzi. - Przybyłem tutaj, by
zobaczyć się z mężczyzną, który mieszka w tym domu.
Chłopak zmierzył go z góry wzrokiem, pozwalając, by papieros zwisał mu z warg w
sposób podpatrzony w amerykańskich filmach gangsterskich. Jego dym miał ostry, słodkawy
zapach goździków.
- Jak się nazywasz? - zapytał.
Zhiu nie był w nastroju do takich rozmów.
- Wejdź do domu i powiedz, że jego przyjaciel z północy właśnie przybył.
- Pytałem...
- Berhenti! - Zhiu nastraszył go ruchem ręki. - Przestań marnować mój czas i zrób, co
każę.
Chłopak patrzył na niego jeszcze przez chwilę, po czym odwrócił się i z wyraźnym
ociąganiem wspiął do drzwi, pragnąc zachować wobec swoich kompanów przynajmniej
resztki twarzy.
Nie będę go popędzał, niech ma z życia przynajmniej tyle. Może już nigdy nie mieć
niczego więcej, pomyślał Zhiu.
Chłopak zapukał - dwa uderzenia w dużych odstępach czasu, pauza, po czym trzy
szybkie stuknięcia - odczekał kilka sekund i dopiero wtedy uchylił drzwi. Wsunął głowę do
środka, powiedział coś i znów poczekał. Dopiero po dłuższej chwili do uszu Zhiu dotarła
rzucona męskim głosem odpowiedź. Mimo że nie rozumiał poszczególnych słów, ton tego
mężczyzny był bez wątpienia ostry i karcący. Nastolatek odwrócił się i przegonił swoich
towarzyszy, którzy zeskoczyli z drabiny i pobiegli natychmiast wzdłuż brzegu.
- Ma'afsaya - powiedział, oddając mu pełen skruchy ukłon. -Nie zamierzałem pana
obrazić...
- Nic się nie stało.
Wyczerpawszy pokłady swojej cierpliwości, Zhiu odepchnął go barkiem i zaczął
wchodzić po rozchybotanej drabinie, spodziewając się, że jeszcze bardziej wypaczy się pod
jego stopami.
W drzwiach natknął się na dwóch wychudzonych wyspiarzy o brązowej skórze, z
wytatuowanymi na rękach falującymi ostrzami krisów. Czyż nie mówiono, że taki sztylet
dopada swe ofiary jedynie wtedy, gdy wynurza się z mroków? Być może to prawda,
pomyślał. Odkładając jednak na bok starożytne mity, był przekonany, że zwisające z ramion
mężczyzn karabiny półautomatyczne mogą się okazać znacznie bardziej śmiercionośnym
narzędziem.
- Selamat datang - rzucił jeden z nich i skłonił z szacunkiem głowę. - Witamy.
Zhiu również skinął głową i wszedł do środka.
Wnętrze domu miało kształt dużego prostokąta. Ściany i podłogę pokrywały nagie
płyty sklejki, a wysoki, spiczasty dach podparty był kilkoma ukośnymi belkami. W połowie
długości ściany po prawej znajdowały się zamknięte drzwi, przed którymi stał na straży trzeci
wyspiarz. Wysoki i wyprostowany, miał ostre rysy i długie, czarne włosy. Pod rozpiętą,
pozbawioną rękawów kurtką z drelichu widać było obnażoną klatkę piersiową. Wydatne
mięśnie jego piersi i ramion niemal w całości pokryte były tatuażami. Oprócz karabinu nosił
też sztylet - bez wątpienia kris - wsunięty do ozdobionej w wyszukany sposób pochwy
zawieszonej przy pasku.
Zhiu spojrzał na środek pomieszczenia, gdzie przy długim stole z surowych desek
zasiadali mężczyźni, z którymi miał się tu dzisiaj spotkać: generał Kersik Imman, Nga
Canbera oraz handlarz narkotyków Khao Luan.
Zerknąwszy na chwilę w bok w trakcie rozmowy, Kersik pierwszy zauważył jego
obecność.
- Zhiu Sheng, doskonale wyglądasz - powiedział, pochylając głowę. - Jak minęła
podróż?
- Było gorąco i nudno, ale mam nadzieję, że nie zmarnowałem czasu - odpowiedział.
Na szczupłej, pomarszczonej twarzy Kersika pojawił się uśmiech. Chociaż jego oczy,
kryjące się pod krzaczastymi brwiami, spoglądały równie zdecydowanie i przenikliwie jak
zawsze, w ciągu ostatnich miesięcy bardzo się postarzał. Teraz, w cywilnym ubraniu,
sprawiał wrażenie dobrego wujaszka, które skrywało jego prawdziwą naturę.
Zhiu pomyślał, że w przeciwieństwie do niego Canbera wyglądał na niewiele
starszego od dzieciaków na zewnątrz i -zdawało się - tak jak oni przygotowywał się do roli,
jaką miał odegrać. Był politycznym wywrotowcem, nadzieją ubogich. Delikatne rysy twarzy i
wyniosłe zachowanie nie pozostawiały jednak złudzeń, że nadzieja ta jest płonna. Tego
samego dowodziła też jego pozycja społeczna. Jako najstarszy syn diamentowego barona Nga
przyszedł na świat w nieprawdopodobnym dobrobycie, a teraz sprawował kontrolę nad
największym bankiem w Banjarmasin, potwierdzając jedynie ogromną i wciąż zwiększającą
się potęgę finansową swojej rodziny. Nie wiedział wiele o walce klas, a jeszcze mniej o
ubóstwie materialnym i nędzy, podobnie zresztą jak o wykorzystujących swoje stanowiska
urzędnikach z wyższych sfer, z którymi w sekrecie współpracował... i którym pomagał
budować ich narodowy ruch reform. Był narcystycznym dyletantem, którego interesowało
jedynie hołdowanie własnej próżności, gdyby więc konsekwencje jego czynów zaczęły go
przerastać, zgodziłby się chętnie na wszystko, byle tylko utrzymać swoje przywileje.
- Sawasdee. Mój dom nie jest może tak pięknie urządzony jak rezydencja Kersika, ale
jako skromny emigrant i człowiek bez koneksji nie mogę zbudować sobie tutaj nic lepszego -
powiedział Khao Luan.
Siedzący u szczytu stołu mężczyzna uniósł dłonie w tradycyjnym tajskim
pozdrowieniu. Jego palce były złączone niczym do modlitwy, a ich końce dotykały niemal
nosa, co wskazywało na zażyłość z przybyszem. Zhiu zauważył, że podczas poprzednich
spotkań trzymał dłonie niżej i bliżej klatki piersiowej - było to wai, tradycyjne powitanie
obcych.
Doniosłość tego gestu nie umknęła uwagi przybysza i wyraźnie go zaskoczyła. Czyż
w końcu bowiem człowieka nie osądza się w dużej części po jego przyjaciołach? Bez wahania
odpowiedział jednak Khao Luanowi w ten sam sposób. Czas obaw i uprzedzeń dawno już
minął. Tajlandczyk był może bezwzględny i skorumpowany, warto jednak było utrzymywać z
nim jak najlepsze kontakty.
- Proszę, czuj się u mnie jak w domu - powiedział Luan, wskazując Zhiu krzesło po
swojej prawej ręce.
Ten podszedł do stołu i obrzucił gospodarza uważnym spojrzeniem. Pulchny i
łysiejący Luan miał gładkie, wysokie czoło, wygięte w łuk usta, delikatny wąsik i zarost tylko
na podbródku. Jego policzki były perfekcyjnie wygolone, pod skórą zaś znajdowało się
niewiele tłuszczu. Siedział na odsuniętym od stołu krześle, a batikowa koszula z krótkimi
rękawami zakrywała saszetkę przymocowaną do paska, który z trudem opinał pokaźny
brzuch. Pod rozpiętym kołnierzykiem widać było gruby srebrny łańcuch. Na klatce piersiowej
i pod pachami handlarza rysowały się ciemne plamy potu.
- Ten Amerykanin - powiedział Zhiu, opadając na krzesło. - Gdzie on jest?
Luan skinął głową w kierunku drzwi w ścianie po prawej.
- Mój przyjaciel Xiang i jego wilki morskie dobrze go pilnują.
- Powiedział wam coś?
Zapytany milczał przez chwilę, nim odpowiedział.
- Hmm, dzisiaj rano nie był w stanie z nikim rozmawiać, spodziewam się jednak, że
wkrótce się to zmieni. Może wtedy dowiemy się wszystkiego, na czym nam zależy.
Zhiu rzucił generałowi Kersikowi zdumione spojrzenie.
- Złapaliście go, zdaje się, jakieś cztery dni temu, prawda? Kersik kilkakrotnie skinął
powoli głową.
- To twarda sztuka - powiedział.
- Nie ma jednak powodu do obaw. Już wkrótce wydostaniemy z niego wszystko, co
chcemy - stwierdził Luan i uśmiechnął się nieznacznie. - Biała dama ma swoje sposoby.
Zhiu ze zdziwieniem uniósł brwi.
- Heroina?
- Nie rozstaje się z nią, odkąd wczoraj zapoznaliśmy ich ze sobą. Ona skłoni go do
mówienia - oznajmił Luan.
- To barbarzyństwo.
- To konieczność. I najlepsze rozwiązanie - odezwał się generał.
- Już niedługo takie samo zdanie będzie miał na ten temat również nasz więzień -
stwierdził Luan.
Umilkli. Zhiu zorientował się, że wpatruje się w potężnego pirata. Wydawało się, że
mężczyzna istnieje w jakiś sposób we własnej przestrzeni, nietykalny i niebezpieczny, a jego
zimne, bezduszne oczy przypominały ślepia mezozoicznych stworów, gotowych w każdej
chwili do ataku.
- Moim zdaniem, najbardziej powinniśmy się martwić kobietą - powiedział Nga.
Gość skierował na niego wzrok.
- Zdaje się, że nazywa się Chu? - zapytał.
- Kirsten Chu. Zniknęła nam z oczu, a nie mamy pojęcia, czego dowiedziała się o
naszych związkach z Monolith i jakimi dowodami dysponuje. Przez jej wydział w firmie
przechodziło mnóstwo informacji na ten temat.
- Zakładam, że nasi ludzie szukają jej w Singapurze... - I w każdym innym miejscu -
powiedział Luan.
- W każdym razie - odezwał się Nga - odczujemy to na własnej skórze, jeśli
Amerykanie dowiedzą się o...
- Próbowałem uzmysłowić Nga, że za bardzo wybiega myślami w przyszłość -
przerwał mu Kersik. - Pozostańmy na razie przy tym, co wiemy. To może być równie dobrze
przypadek szpiegostwa przemysłowego, który nie ma z nami nic wspólnego.
- A jednak ta kobieta, nie ruszając się od swojego komputera w biurze, wielokrotnie
włamała się do najistotniejszych i najgroźniejszych dla nas finansowych baz danych
Monolith. Dziesiątki razy kontaktowała się z naziemną stacją łączności satelitarnej UpLink w
Johor... Zresztą rozmów tych mogło być o wiele więcej. Nie możemy tego ustalić, bo
korzystali z bezpiecznej linii.
- Musisz być uważniejszym słuchaczem - rzucił Kersik. - Bez rad Amerykanina ta
kobieta najprawdopodobniej nie będzie nawet wiedziała, do kogo się zwrócić ani co zrobić z
dokumentacją, która być może jest w jej rękach. Prawdopodobnie niedługo sama wypłynie na
powierzchnię. A jeśli nie, to i tak w końcu ją znajdziemy. - Powolnym ruchem ręki wskazał
Zhiu Shenga. - Odłóżmy na bok spekulacje i porozmawiajmy o tym, co sprowadziło tutaj
naszego towarzysza.
Zhiu skinął nieznacznie głową. Mimo spokojnego tonu głosu Kersik patrzył na niego
zimno i przenikliwie.
- Przywożę dobre wieści. Ci, których reprezentuję, gotowi są dostarczyć taki sprzęt i
amunicję, jakie tylko będą wam potrzebne. Większy problem będzie jedynie z szybkimi
łodziami, ale postaramy się i o nie - powiedział.
- A jednostki desantowe?
- Będziecie musieli się zadowolić kilkoma mniej, niż chcieliście.
- Ile otrzymamy?
- Trzy, może cztery.
Kersik kilkakrotnie przesunął palcem po grzbiecie nosa.
- Czy karabiny, które otrzymamy, nie były używane? Zhiu wiedział, że Kersikowi
chodzi o zintegrowane z bronią tłumiki, które szybko się zużywały.
- Otrzymacie fabrycznie nowe egzemplarze typ 85.
Generał wciąż był jakby zamyślony.
- Musimy mieć gwarancję, że dostawa nadejdzie na czas, a uzbrojenie będzie sprawne.
Jak widzisz, nie mamy tutaj zbyt wielu możliwości...
- Każdy termin, który uzgodnimy, zostanie dotrzymany -zapewnił go Zhiu. - Masz na
to moje słowo.
Kersik westchnął głęboko.
- Martwi mnie to, że mniejsza liczba okrętów osłabi siłę naszego desantu. To oznacza
konieczność zmiany całego planu operacyjnego.
- Być może jednak nie tak drastycznie, jak sądzisz. Te okręty są doskonale uzbrojone.
Poza tym część ich zadań mogą przejąć wyremontowane i dodatkowo wyposażone amfibie.
Nie sądzę, by siła naszego rażenia zmniejszyła się z powodu braku kilku okrętów
desantowych. Gdybyś chciał przedyskutować szczegóły zmian w amfibiach...
- Później - zdecydował żołnierz. Nie przestawał się wpatrywać w twarz Zhiu. - Twój
rząd... Jakie jest stanowisko twojego rządu wobec naszych zamiarów? - spytał.
- Oficjalnie nic na ten temat nie wiadomo.
- A nieoficjalnie?
- Mogę ci powiedzieć, że na żadnym szczeblu władzy nie napotkacie z naszej strony
przeciwdziałania - odparł, starannie dobierając słowa.
Kersik z zadowoleniem pokiwał głową.
- Tak. To przynajmniej jest dobra wiadomość - przyznał. Sheng przebiegł spojrzeniem
po zgromadzonych.
- Mam zatem nadzieję, że nikt z panów nie będzie się sprzeciwiał warunkom płatności
- powiedział.
Luan wydął wargi, reagując z ostrożnością, jakiej Zhiu się po nim spodziewał. -Które
brzmią...
- Jestem zmuszony zażądać całej sumy z góry.
- Co takiego?! - zareagował gwałtownie Nga, rzucając przybyszowi wściekłe
spojrzenie. - Chyba nie mówisz poważnie!
Ten nie dał się ponieść emocjom.
- Prosimy o potężną dostawę, dając przy tym zaopatrzeniowcom bardzo mało czasu -
powiedział sucho. - Przygotowanie takiej dostawy powoduje, że i oni ponoszą koszty niemal
natychmiast po przyjęciu zamówienia. Zrozumiałe jest, że w zamian za ryzyko, jakie ponoszą,
żądają natychmiastowego dostarczenia twardej waluty.
- A co z naszym ryzykiem? - zapytał Nga nieprzyjemnym głosem. - Zrobiłem wiele
dla ciebie i dla Zhongnanhai, których reprezentujesz. Jeśli sprawy pójdą źle, międzynarodowa
pozycja mojego banku może zostać nieodwracalnie zniszczona.
- Rozumiem to doskonale. Ale w zaistniałej sytuacji moi dostawcy nie zechcą,
niestety, kredytować części kosztów ani nie pójdą na żadne inne ustępstwa.
Tamten obruszył się.
- Wybacz, Zhiu, ale to brzmi dla mnie jak opowiastki, którymi częstuje się
Organizację Wyzwolenia Palestyny. Jak możesz oczekiwać z naszej strony, że...
- Dosyć! - przerwał mu Kersik. - Rozumiem twoje rozgoryczenie, Nga. Zdaje się
jednak, że nie mamy wyboru, a poza tym sam musisz przyznać, że nasze potrzeby są raczej
trochę nietypowe. - Spojrzał na Luana. - Co o tym sądzisz?
Tajlandczyk przez chwilę wahał się, po czym nagle wzruszył masywnymi ramionami.
- Tak jak jestem przywiązany do swoich pieniędzy, tak też nigdy nie żałuję raz
poniesionych kosztów. Poza tym, jeśli już podjąłem decyzję o pożegnaniu się z jakąś kwotą,
nie zależy mi, czy pożegnanie to nastąpi trochę wcześniej, czy trochę później. Proponuję
więc, żebyśmy nie roztrząsali już tego, czego nie możemy zmienić, a przystąpili do
ważniejszych spraw, przede wszystkim do planowania. Tak skoncentrowaliśmy się na
Sandakanie i na tym, co nastąpi później, że żaden z nas nie powiedział słowa o miejscach
przechowywania danych w Stanach Zjednoczonych. A przecież to one stanowią klucz do na-
szego sukcesu i są przynajmniej tak dobrze strzeżone jak...
W tej chwili - zaskakując obradujących - otworzyły się drzwi prowadzące do spichrza.
Zaraz jednak skupili uwagę na Kiangu, ponieważ to jeden z jego piratów pojawił się w progu.
Powiedział coś do niego chrapliwym szeptem, po czym natychmiast wycofał się, zostawiając
nie domknięte drzwi.
Xiang z miejsca ruszył za nim. Po drodze odwrócił się jeszcze i popatrzył prosto na
Tajlandczyka.
- Amerykanin otworzył oczy - oznajmił. W pomieszczeniu zapadła cisza.
Luan popatrzył po zgromadzonych, uśmiechając się nieznacznie.
- Wybaczcie mi, bracia - powiedział, podnosząc się z krzesła. - Muszę iść do pracy.
Podążył za Xiangiem do spichrza. Zniknął za progiem, a pchnięte mocno drzwi
zamknęły się za nim z głośnym trzaskiem.
12
POŁUDNIOWY KALIMANTAN, INDONEZJA
22 WRZEŚNIA 2000
Kiedy Blackburn odzyskał świadomość, był zdezorientowany, skąpany w pocie i
przed oczami latały mu mroczki. Miał ociężałe, spuchnięte powieki, a ciało piekło go i bolało
w dziesiątkach miejsc. “Gdzie jestem?” - to pierwsze pytanie, które przyszło mu do głowy.
Dlaczego nie mogę poruszać rękami? - zastanawiał się.
Po chwili zdał sobie sprawę, że siedzi na krześle... że opadł na twarde krzesło z
prostym oparciem... Szarpnął się, żeby wstać. Zbyt szybko. Poczuł zawroty głowy i
natychmiast skurczył się mu żołądek. Próbował powstrzymać nudności, ale smak wymiocin
coraz bardziej wypełniał mu gardło. Walczył ze sobą jeszcze przez kilka sekund, aż w końcu
atak zaczął ustępować.
Zacisnął pulsujące powieki i raz za razem wciągał głęboko powietrze.
No, już dobrze. W porządku. Spróbuj jeszcze raz. Tylko wolniej... - pomyślał.
Kilkakrotnie zakręcił głową, żeby rozluźnić napięte mięśnie szyi, po czym uniósł ją
bardzo powoli o cal czy dwa i znów otworzył oczy.
Lepiej.
Mrugając szybko, przyjrzał się sobie.
Jego koszula była zakrwawiona i rozdarta. Czyżby został postrzelony? Nie, raczej nie.
Fatalnie upadł na klatce schodowej w hotelu. A potem ten żelazny pazur, czy cokolwiek to
było, zatopił się w jego ramieniu. Próbował go wyrwać i wtedy ktoś lub coś go uderzyło. A
jeszcze później...?
Co się stało później?
Max raz jeszcze głęboko odetchnął. No dalej, co się stało? Nie pamiętał niczego
oprócz kilku krótkich, ulotnych przebłysków i pomyślał, że na skutek uderzenia w głowę albo
upadku ze schodów musiał doznać wstrząśnienia mózgu. Długie okresy utraty przytomności
przeplatały się z chwilami, kiedy to na poły odzyskiwał świadomość i chaotycznie docierały
do niego strzępy rzeczywistości.
Leżał w ciężarówce... w ciężarówce dostawczej zaparkowanej na tyłach hotelu. To
właśnie tam, w bagażowej części wozu, po raz pierwszy skuto go kajdankami. A potem
rzucono obok jakiegoś ciała. Prawdopodobnie były to zwłoki prawdziwego kierowcy. Z
mężczyzny zdarto służbowy uniform i zostawiono w kałuży krwi i gęstych wydzielin
wypływających z jego ucha. Max pamiętał, że leżał tam obok nagiego trupa, na przesiąk-
niętych zakrzepniętą krwią prześcieradłach... i to było wszystko. Nie miał pojęcia, jak długo
trzymano go w ciężarówce ani dokąd zabrano go później. Niemal zupełnie stracił poczucie
czasu. Jak przez mgłę przypominał sobie, że wyciągnięto go z samochodu, przeniesiono
niedaleko i w końcu rzucono plecami na podłogę.
Później przez długi czas nic się nie działo. Znajdował się w niewielkim, zamkniętym
pomieszczeniu i resztką świadomości odnotowywał monotonne kołysanie oraz następujące po
sobie zapadanie się i wznoszenie. A potem owiał go silny, orzeźwiający wiatr. Słona bryza.
Nagle zdał sobie sprawę, że jest na pokładzie jakiegoś jachtu, że przewożą go dokądś
jachtem...
Ponownie stracił przytomność i po jakimś czasie obudził się w jeszcze innym miejscu.
Czy jechał kolejną ciężarówką? Czy płynął następnym jachtem? Nie było dobrze - tej części
niemal zupełnie nie pamiętał. Nie pamiętał nic oprócz tego, że w pewnej chwili przeniesiono
go do miejsca, w którym - jak przypuszczał - przebywał obecnie. Przypominający spichrz bu-
dynek z dachem z liści palmowych był przestronny, mroczny i okropnie duszny.
Umieszczone pod ścianą schody prowadziły na strych. Blackburn siedział na krześle z rękoma
przykutymi do poręczy standardowymi policyjnymi kajdankami.
A przecież pilnujący go ludzie z pewnością nie byli policjantami. Rozpoznał kilku
członków grupy, która zaatakowała go przed hotelem, w tym również olbrzyma, którego po
raz pierwszy zobaczył w ciężarówce i który wyrósł mu za plecami, otworzywszy drzwi dla
personelu hotelowego.
Powoli przychodził do siebie. Z każdym powrotem świadomości przypominał sobie
coraz więcej. Skrawki wspomnień układały się powoli w logiczną całość i wkrótce potrafił
już precyzyjnie określić swoje trudne położenie.
Tutaj, w tym spichrzu, odbywało się przesłuchanie. Pytania zadawał przede wszystkim
ten, który wyglądał na przywódcę bandytów - miał na imię Lun. Pytał go i bił mocno, jeśli
Blackburn odmawiał odpowiedzi. Ale to wcale nie było najgorsze. Przynajmniej na razie.
Max niejedno już w życiu przeszedł i był pewien, że wytrzyma to jeszcze przez jakiś czas.
O cholera! Przecież te pieprzone bydlaki już do tego doszły! -pomyślał.
Nagle zjeżyły mu się włoski na karku - przypomniał sobie o igle. Jak mógł o niej
zapomnieć choćby na sekundę?
Może właśnie dlatego, pomyślał, stracił na chwilę poczucie rzeczywistości? Może
podświadomie pragnął zapomnieć o tym, co i tak było nieuniknione? Może chciał oszczędzić
sobie myślenia o igle i strzykawce...
Pierwszy zastrzyk był najgorszy. Przytrzymali go, urwali rękaw koszuli i wbili igłę w
zgięcie łokcia. Ponieważ bronił się ze wszystkich sił, mężczyzna, który trzymał strzykawkę,
dopiero po kilku próbach wkłuł się w żyłę. W końcu jednak dopiął swego: wbił igłę płasko
pod skórę, skierował ją w dół, wciągnął trochę krwi, by upewnić się, że trafił w naczynie,
i pchnął tłoczek.
Blackburn jęknął cicho i opadł na krzesło. Głowa opadła mu do tyłu, a źrenice uciekły
pod powieki. Poczuł gwałtowne mrowienie w ręce, które szybko przemieszczało się w górę,
zmierzając wprost do mózgu. A potem, zupełnie nagle, drżenie zmieniło się w fale
paraliżującego ciepła, które dopóty przetaczały się przez trzewia Maxa, dopóki jego ciało
zupełnie nie zwiotczało. Jednak przerażające, naprawdę przerażające było dopiero to, że jakaś
część jego osobowości z zadowoleniem powitała ten stan. Blackburn tak wytrenował swoje
ciało i umysł, by znosiły nawet najstraszliwszy ból, ale nie był przygotowany na ulgę, jaką
poczuł, gdy ten go opuścił...
Baifen, jak powiedział Luan.
W chińskim slangu: heroina.
Uwodzicielska dziwka - na nią właśnie liczyli jego oprawcy.
Wróciły wspomnienia. Max spojrzał na lewe przedramię i zobaczył czarne i niebieskie
plamy w miejscu, w które wbijali mu igłę. Ile razy? Pięć, może sześć. Miał też krwawe
pęcherze tam, gdzie igła ześliznęła się i część narkotyku dostała się między skórę a mięsień.
Na początku ból promieniował od łokci ku barkom i szyi, stopniowo jednak Blackburn
przyzwyczaił się do tego i mrowienie zaczynało powoli słabnąć.
Wciąż porządkował swoje wspomnienia, gdy usłyszał jakieś odgłosy z prawej.
Podniósł głowę i zobaczył, że jeden ze strażników - w półmroku naliczył ich aż czterech -
podszedł do drzwi w ścianie naprzeciwko, otworzył je i wymknął się, by z kimś
porozmawiać... Bez wątpienia z wielkim facetem z ciężarówki, który najwyraźniej był jego
zwierzchnikiem. Mężczyzna wszedł do spichrza, a zaraz za nim wsunął się Luan.
Znów się zacznie, pomyślał Max i spiął się w sobie.
Patrzył bez słowa, jak Luan podchodzi do znajdującego się jakieś sześć stóp dalej
stołu, na którym porywacze trzymali heroinę, narzędzia, dzban z wodą i małą kuchenkę
gazową do podgrzewania narkotyku. Po chwili zobaczył złowieszczy pomarańczowy
płomień. Mężczyzna wysypał na łyżkę odrobinę narkotyku, dodał trochę wody i przytrzymał
łyżkę nad palnikiem.
Po mniej więcej minucie zanurzył w roztworze bawełniany wacik, pozwolił mu
nasiąknąć płynem, wbił w niego igłę i zaczął nabierać narkotyk do strzykawki, filtrując go
przez materiał.
- Przyjacielu, mimo wielkiej perswazji skrywasz przed nami swoje sekrety, ale prędzej
czy później będziesz musiał zdradzić mi to, co chcę wiedzieć - oznajmił, zbliżając się do
Blackburna ze strzykawką w dłoni. Mówił całkiem dobrze po angielsku, jednak bez wątpienia
wymowa niektórych słów sprawiała mu trudności.
Blackburn siedział i nie odzywał się.
- Nie uwłaczysz swojemu honorowi, przerywając milczenie -kontynuował Luan.
Podszedł jeszcze bliżej. - Twoi pracodawcy i tak będą z ciebie zadowoleni. Normalny
człowiek nie jest w stanie znieść więcej, niż ty wytrzymałeś bez słowa do tej pory.
Max milczał.
Bandyta potrząsnął głową. Sytuacja zmieniała się powoli w perwersyjną zabawę:
pytania bez odpowiedzi, bicie, a gdy to zawodziło - szpryca. Po prostu badają, który ze
sposobów jest skuteczniejszy, pomyślał Max. Doszli do wniosku, że tak czy inaczej musi się
przecież poddać, nie wiedzieli tylko, co go złamie: ból czy pragnienie ulgi, jaką przynosiła
heroina. Pieprzeni dranie! Podawany dożylnie narkotyk błyskawicznie dociera do ośrodka
przyjemności w mózgu. Zastrzyk trwa zaledwie chwilę, ale oczekiwanie na niego...
To było najgorsze. Bał się przyznać do tego przed sobą. Uświadomił to sobie i
zamilkł.
Głód właśnie zaczynał go powoli rozpalać.
Luan zbliżył się o krok.
- Wiem już, kim jesteś i dla kogo pracujesz. Pozostaje jesz-cze tylko jedno pytanie. Za
czym węszyłeś, Maksie Błackburn?
Cisza.
- Jedno jedyne pytanie. Powiedz mi, Blackburn. Maxowi przyszło do głowy, że
chciałby się dowiedzieć od Luana tego samego... i że pytanie bandyty wskazuje wyraźnie, iż
Kirsten zdołała znaleźć się poza jego zasięgiem. Wystarczająco długo miał do czynienia z
największymi mętami tego świata, by wiedzieć, że potrafią racjonalizować nawet najbardziej
okrutne ze swych czynów. Sytuacja, w której się znalazł - na jego nieszczęście - potwierdzała
to aż nazbyt jednoznacznie. Gdyby bandyci już dopadli kobietę, użyliby wszelkich środków,
by wyciągnąć z niej wszystko, co im było potrzebne.
Nie, z całą pewnością nie wpadli na jej trop. Ta myśl dodała mu otuchy.
Bez słowa wpatrywał się w Luana.
Na twarzy Tajlandczyka pojawiło się współczucie.
- Właściwie nie powinno mi na tym zależeć, jednak chcę cię uczciwie ostrzec -
powiedział. - Nawet jeśli w tej chwili nie pamiętasz, jak należy się posługiwać językiem, z
całą pewnością przypomnisz to sobie, nim stąd odejdę. Zrozumiałeś?
Blackburn nerwowo przełknął ślinę. Cóż, może jednak nie rozumiał, a przynajmniej
nie wszystko. Ale miał okropne przeczucie, że wkrótce zrozumie. Wpatrywał się w
olbrzymiego strażnika, kiedy ten odwrócił się, podszedł do stołu, pochylił się nad nim i
wyciągnął zza paska sztylet. Przez chwilę stał przy palniku ze sztyletem w dłoni. Był to długi
kris o sześciocalowym, sinusoidalnym ostrzu...
Coś nowego, coś innego, pomyślał Max.
Luan stał przed nim i taksował z zastanowieniem jego postać. Z twarzy pirata nie
znikało fałszywe współczucie, które zupełnie nie pasowało do czającej się jego w oczach
złości.
Po długiej chwili bandyta wydął usta i westchnął głęboko.
- Cóż, wygląda na to, że nie zamierzasz skorzystać z mojej rady - powiedział
zrezygnowany.
Odwrócił się częściowo w stronę olbrzymiego strażnika i skinął głową.
Blackburn spojrzał w kierunku stołu, przy którym stał tamten, i żołądek podszedł mu
do gardła.
Bandyta wsunął kris w płomień. Ostrze zaczęło się szybko rozgrzewać, rozświetlając
półmrok panujący w spichrzu.
- Xiang - zwrócił się Tajlandczyk do strażnika. Wielkolud odwrócił się i zrobił kilka
kroków w stronę Maxa.
Rozżarzone ostrze zdawało się pulsować w jego dłoni. Podopieczny Pete'a Nimeca
dostrzegł kącikami oczu, że z półmroku wyłonili się nagle dwaj kolejni bandyci i ustawili po
obu jego bokach. Niemal jednocześnie chwycili jego ramiona i przycisnęli do poręczy
krzesła, unieruchamiając go całkowicie. Naprężył się, lecz ich ręce były równie nieustępliwe
jak kajdanki na jego nadgarstkach.
Blackburn zesztywniał, a serce zabiło mu tak gwałtownie, jakby chciało wyskoczyć z
piersi.
Nie śpiesząc się, Xiang zawisł nad nim na moment niczym olbrzymia, oddychająca
góra. Po kilku sekundach przyłożył kris do jego ramienia i przeciął skórę, mniej więcej cal
nad przegubem. Ostrze sztyletu było tak gorące, że brzegi rany niemal natychmiast zaczęły
dymić. Maxowi wydawało się, że za chwilę oszaleje z bólu, a tymczasem Xiang powoli, bez
pośpiechu, kontynuował torturę, rozcinając skórę coraz wyżej i wyżej...
Chwyciwszy ze wszystkich sił poręcze krzesła, Blackburn walczył z sobą, by nie
krzyczeć. Zaciskał zęby, a mimo to z jego ust zaczął się wydobywać cichy, zwierzęcy skowyt.
Drgały mu żyłki na skroniach. Zaczął bezładnie szarpać głową. Poczuł ciężki, słodki swąd
palonej skóry i tkanek nerwowych, który nasilał się, w miarę jak Xiang go torturował. Drżał
już konwulsyjnie i usłyszał, że nogi krzesła coraz gwałtowniej i głośniej uderzają o podłogę w
rytm jego nasilających się spazmów. Oczy przesłoniła mu mgła. Niczego nie widział. Czuł
tylko nieprawdopodobny, promieniujący ból i myślał wyłącznie o tym, by nie krzyczeć
przeraźliwie...
Zdał sobie sprawę, że Xiang przestał mu nacinać skórę, dopiero po jakichś trzydziestu
sekundach od chwili, kiedy Tajlandczyk rozkazał wstrzymać torturę. Pomyślał, że odcinanie
długiego przynajmniej na sześć cali pasa skóry, który Ibanin rzucił w końcu na podłogę,
trwało znacznie dłużej.
Przytrzymujący go bandyci cofnęli się, a on osunął się na oparcie, gwałtownie
chwytając powietrze. Nie panował nad ruchami poranionej ręki, jej mięśnie nieustannie
drżały.
Poczuł, że zaczyna tracić przytomność, i resztką sił zapanował nad sobą.
Luan wyrósł tuż przed nim.
- Twój pracodawca, Roger Gordian - warknął. - Powiedz mi, czego on chce.
Max siedział bez ruchu. Strugi potu ciekły mu po czole, zalewając oczy. Odnosił
wrażenie, że na rękę wylano mu wrzący olej. Bandyta wskazał na strzykawkę.
- Odpowiedz - zażądał. - Jeśli to zrobisz, nie będziesz tak cierpiał.
Blackburn napotkał wzrok swojego prześladowcy. Nabrał powietrza, odetchnął, a
potem powoli skinął głową.
Tajlandczyk uśmiechnął się i pochylił nad nim w wyczekującej pozie.
- Moim szefem jest... P. T. Barnum... a ja szukam dziwacznych postaci do jego cyrku -
powiedział słabym głosem. - Widzę, że wszystkie tutaj znalazłem. Grubasa - skinął na Taj-
landczyka - wielkoluda - wskazał Xianga - i więcej jeszcze dziwolągów... niż potrafisz
zliczyć - oznajmił i obrócił głowę, by pokazać obu bandytów stojących po bokach jego
krzesła.
Uśmiech Luana zniknął, za to na jego twarzy pojawił się straszliwy, złowieszczy
grymas. Wyprostował się, na kilka sekund wpił wzrok w oczy Blackburna, a potem powoli
pokręcił głową.
- Głupiec - rzucił i wydał Xiangowi komendę w bahasa, wskazując przy tym na Maxa.
Wskazując na jego twarz.
Blackburn ujrzał, jak olbrzym zbliża się do niego z krisem. Dwaj bandyci, którzy
wcześniej go przytrzymywali, znowu pojawili się w jego polu widzenia. Zastanawiał się
gorączkowo, co może zrobić, by Xiang nie pokroił go żywcem. Uznał, że nie jest w stanie
temu zapobiec, potem jednak zdecydował się mimo wszystko spróbować.
Zebrawszy resztki sił - na ile tylko mógł - szarpnął się do przodu. Udało mu się
zachwiać krzesłem i stanąć, choć przykuty kajdankami do poręczy i z oparciem wpijającym
mu się w plecy, w pierwszej chwili o mało nie przewrócił się pod jego ciężarem.
Zaskoczeni nagłym ruchem pilnujący go bandyci wahali się bardzo krótko, jednak
wystarczyło to Maxowi, by pchnąć Tąjlandczyka do tyłu, wprost na stół z narzędziami. W
chwili gdy paczki z heroiną oraz płonący wciąż palnik upadły na podłogę i płomienie rzuciły
na ściany migotliwą sieć cieni, Blackburn ujrzał, że strażnik po jego lewej stronie ruszył do
ataku. Poczekał, aż mężczyzna wystarczająco się zbliży, po czym obrócił się błyskawicznie i
trafił go w brzuch uniesionymi nogami krzesła. Bandzior zawył z bólu i padł na kolana.
Max odetchnął głęboko i wyprostował się. Z przeciwnej strony dobiegł go odgłos
kroków. Potężny cień, który zbliżał się ku niemu po podłodze, mógłby go przerazić, gdyby
nie zdawał sobie sprawy, że należy do nacierającego nań Xianga. Poza tym ograniczone przez
krzesło ruchy i chwiejna równowaga nie pozwoliłyby mu uniknąć ataku.
Przegram bez względu na to, co zrobię, pomyślał. Niech przynajmniej zakosztują
części mojego bólu.
Odwrócił się w stronę wielkoluda i pochyliwszy nisko głowę, rzucił się na niego.
Kiedy z całej siły uderzył w klatkę piersiową Xianga, wydało mu się, że trafił w marmurową
kolumnę. Mimo to Ibanin sapnął głośno, zaskoczony i rozzłoszczony, i wypuścił sztylet. Nie
unosząc głowy, Blackburn raz jeszcze uderzył w twardą jak marmur pierś bandyty. Potężny
wyspiarz zatoczył się do tyłu, lecz nie upadł. Rozwścieczony, zapomniał o utraconym
sztylecie i rozłożywszy szeroko gigantyczne ramiona, ruszył chwiejnie do przodu niczym
zraniony niedźwiedź. Potężne bicepsy napinały się i prężyły pod skórą. Warcząc wściekle,
zamknął ramiona Maxa w stalowym uchwycie i podniósł go.
W chwili, gdy jego stopy oderwały się od podłogi, Blackburn poczuł ogromny ból.
Choć ważył dobre sto osiemdziesiąt funtów, Xiang uniósł go bez zauważalnego wysiłku.
Wyraz atawistycznego okrucieństwa, jaki malował się na obliczu pirata, sprawił, że
Max natychmiast zastygł z przerażenia. Olbrzym nie myślał już o informacji, którą on i jego
kompani jeszcze przed chwilą chcieli z niego wydobyć. Nie myślał o tym, czego oczekuje od
niego szef. Chwilowo w ogóle nie myślał. Jego furia była niczym cyklon, który wciągnął go
do swego centrum i obdarzył potężną mszczącą energią. Nie liczył się z nikim i z niczym.
W pewnym sensie Max był w takim samym stanie.
Xiang potrząsnął nim z furią, wciąż trzymając na takiej wysokości nad podłogą, że
niemal mogliby patrzeć sobie w oczy. Max zacharczał. Siła, jaką jeszcze przed chwilą zebrał,
gwałtownie go opuszczała. Jego ciało było zbyt poranione w wyniku tortur, by spełnić to,
czego od niego żądał. Wiedział, co się za chwilę stanie. Zbliżało się tak nieuchronnie, że
słyszał niemal, jak w jego głowie zatrzaskują się jakieś drzwi. Zdawał sobie sprawę, że w tym
wypadku nie będzie ucieczki w ostatnim momencie, jak te, które zdarzają się w powieściach
albo w filmach. Że nie będzie żadnych fanfar na cześć bohatera, który nadludzkim wysiłkiem
uratowałby się w ostatniej chwili z wielkiej opresji. Ta świadomość bolała, owszem, Max
wiedział jednak, że prawdziwe życie było czasami właśnie takie - dobiegało końca nagle,
znienacka, akurat w chwili, gdy człowiek ze wszystkich sił pragnął, by trwało jak najdłużej.
Doszedł do wniosku, że najlepsze, co może zrobić, to wyrazić swoje zdanie o tym w sposób,
który pokona wszystkie bariery języka.
Napełniwszy usta ślina, splunął w twarz Xiangowi. Ten ryknął, naprawdę ryknął, gdy
krwawa plwocina zalśniła na jego policzku. Postąpił wielki krok naprzód, później jeszcze
jeden i rzucił Maxa na ścianę. A potem - z przerażającą siłą wybrzuszających się mięśni
ramion i barków - przycisnął go do swojej klatki piersiowej. Następnie odsunął od siebie i
trzasnął nim o ścianę. Kilkakrotnie miażdżył go tak w uścisku i rzucał o ścianę, wkładając w
to cały ogrom swej nadludzkiej siły. Max szarpał bezskutecznie kajdanki i wił się, jak mógł,
tocząc z ust krwawą pianę, podczas gdy rzucane przez Xianga krzesło, do którego wciąż był
przykuty, rozpadało się w drzazgi.
Pogrążony w otępieniu, Blackburn poczuł trzaśniecie w szyi. Towarzyszyła mu przez
moment jaskrawa iskra bólu. Niemal natychmiast jednak mgła przed jego oczami stała się
ciemniejsza i gęstsza. Jakby z wielkiej odległości dotarł do niego głos Tajlandczyka, który
krzyczał coś ostrzegawczo w języku, którego Max nie rozumiał. Wydawało mu się, że pada,
jednak nie poczuł uderzenia. Był niczym kamień, który przebiwszy taflę wody, powoli
pogrąża się w niej, opadając coraz głębiej i głębiej, aż dotrze na samo dno.
Po chwili nie czuł już nic.
- Dosyć! - zawołał Luan. Podbiegł do Xianga i chwycił go za rękę. - Dosyć, ty
szaleńcze!
Olbrzym spojrzał na niego i po chwili jego twarz zmieniła się: zniknął z niej wyraz
furii i szaleństwa. Odwrócił się w stronę bezwładnego ciała, które wciąż przyciskał do ściany,
wpatrywał się w nie przez chwilę, jakby widział je po raz pierwszy, i w końcu pozwolił, żeby
upadło na podłogę.
Luan klęknął nad Blackburnem i pospiesznie sprawdził mu puls. Nie podobał mu się
sposób, w jaki ułożona była jego głowa.
Kiedy wreszcie spojrzał na Xianga, jego wzrok był lodowaty.
- Nie żyje - powiedział.
13
SAN JOSE, KALIFORNIA l AZJA POŁUDNIOWO-WSCHODNIA
22/23 WRZEŚNIA 2000
Roger Gordian wychodził codziennie o piątej trzydzieści ze swojego domu pod San
Jose, wsiadał do kruczoczarnego mercedesa SL rocznik 1984 i jechał na wschód El Camino
Real aż do San Carlos Street, a potem przez centrum do kwatery głównej UpLink przy Rosita
Avenue. Podobnie jak jego właściciel, mercedes był generalnie w dobrym stanie. Uszkodzony
nieznacznie starter, smuga na karoserii czy przybrudzona tapicerka - kilka jedynie oznak
wieku - nie wpływały w najmniejszym stopniu na komfort jazdy ani też nie były na tyle
poważne, by wymagały natychmiastowej naprawy.
A jednak wszyscy w otoczeniu Gordiana bez końca narzekali na ten samochód.
Wątpiąc w jego niezawodność, Ashley naciskała na męża, by jeździł do biura którymś z
nowszych pojazdów, jednak land rover był do tego o wiele za duży, bmw ‘01 z kolei - zbyt
małe. Poza tym oba samochody nie miały ducha ani charakteru: pierwszy przypominał
elektryczną maszynkę do golenia, drugi zaś kostkę mydła. Troszcząc się o bezpieczeństwo
szefa, Peter Nimec próbował go przekonać, żeby jeździł z kierowcą albo z ochroniarzem.
Gordian lubił jednak te wypełnione rozmyślaniami chwile samotności, które spędzał, mknąc
szeroką autostradą wśród bujnej wiejskiej zieleni, mijając starannie ogrodzone posiadłości na
przedmieściach i wreszcie przebijając się przez ulice zatłoczonej metropolii. Ten zmieniający
się krajobraz przypominał mu codziennie o istocie ludzkiego postępu.
Uwielbiał prowadzić, trzymając dłonie na kierownicy samochodu wyposażonego w
olbrzymi ośmiocylindrowy silnik, którego niski, przyjemny dźwięk przypominał mu
perfekcyjny, wytrzymywany długo śpiew wydobywający się z głębi piersi operowego tenora.
Poza tym lubił obserwować rzesze kierowców korzystających z autostrady. Ich widok
upewniał go, że świat kroczy do przodu we właściwym kierunku, i dawał poczucie więzi ze
wszystkimi tymi ludźmi, którzy od samego rana spieszą się, by załatwić pilne sprawy, i
zmierzają nieuchronnie ku swemu przeznaczeniu. Przeznaczeniu, które już za kilka godzin
może ich ze sobą zetknąć.
Tego ranka Gordian był szczególnie zadowolony, że nie uległ namowom Pete'a i
Ashley. Miał na głowie kilka ważnych spraw, spraw, które musiał przemyśleć w spokoju, a
fotel kierowcy we własnym samochodzie był dla niego miejscem niemal stworzonym do
refleksji.
Wszystko sprowadza się zawsze do problemu woli, wyczucia czasu i elastyczności,
rozmyślał. Należy unikać bezmyślnej młocki i robić wszystko, co możliwe, by wykorzystać
każdą szansę zaskoczenia przeciwnika.
Była to nowoczesna doktryna wojenna w zarysie, choć w tym wypadku Gordian nie
myślał bynajmniej o konflikcie zbrojnym ani o sztuce walki, jaką była umiejętność jazdy au-
tostradą. Nie. Rozmyślał o biznesie, który - co zrozumiał już dawno - miał własne zasady
prowadzenia działań wojennych: bezwzględny oportunizm, zastawianie sprytnych pułapek i
nieliczenie się z upadkiem oraz rzezią nieelastycznych, nieprzygotowanych czy
niezdecydowanych przeciwników.
Poprzedniego wieczoru Roger dowiedział się o wybuchu wojny. Chuck Kirby
zatelefonował do niego, żeby potwierdzić to, co od dawna przeczuwał i co w najbliższych
dniach powinno zostać podane do publicznej wiadomości. Oferta kupna holdingów Spartusa
została złożona przez Marcusa Caine'a, i to za pośrednictwem namiastki korporacji, która
raczej słabo ukrywała tożsamość rzeczywistego mocodawcy... zwłaszcza że chodziło o
koncern Safetech ze Środkowego Zachodu.
No dobrze, przejdźmy do następnego zagadnienia, pomyślał Gordian. Ustalił już,
czego chce Caine, ale wciąż nie znał odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak mu na tym zależy.
Przejęcie UpLink wydawało się aż nadto oczywistym celem, a jednak sprawa nie musiała
wcale być tak prosta. Akt Wiłliamsa i cały zbiór kalifornijskich przepisów zabezpieczających
korporacje przed podobnymi działaniami zmuszały Safetech do ujawnienia powodów, dla
których nabywał udziały UpLink. Firma była obowiązana wyjaśnić to w Planie 13D,
przeznaczonym dla Komisji Papierów Wartościowych i Giełdy, oraz w innych dokumentach,
które należało przedstawić udziałowcom. Nawet gdyby Caine grał zgodnie z regułami, na
drodze do przejęcia UpLink leżało mnóstwo przeszkód.
Ale oferta złożona przez pośrednika nie pozostawiała wątpliwości, że zależy mu co
najmniej na zachowaniu dyskrecji. Gordian wiedział jednak, że Caine nigdy nie zostaje w cie-
niu, jeśli nie ma po temu bardzo ważnych powodów. O ile często bywał mało subtelny, o tyle
nie można było o nim powiedzieć, że nie jest sprytny. Jeżeli planował już jakąś akcję,
należało się spodziewać, że będzie czekał cierpliwie tak długo, aż zajmie wreszcie najlepszą
możliwą pozycję do ataku. A potem z miną niewiniątka nie przedstawi siebie w planach jako
kogoś, kto zamierza wyrwać UpLink z rąk Gordiana i zarządu holdingu, lecz raczej jako
faceta, który chce przejąć tylko niewielką część udziałów firmy. Niewielką, lecz wystar-
czającą do zarządzania jej aktywami i ochrony swojej inwestycji. Było jednak bez znaczenia,
czy sytuacja ta stałaby się przedmiotem dochodzenia, ponieważ każdy sąd prawdopodobnie
zrewidowałby dokumenty Caine'a, gdyby ten nie poinformował o potajemnym przejmowaniu
akcji lub nie powiedział o tym całej prawdy.
Tymczasem jednak Caine zyskałby to, czego potrzebował: czas niezbędny do
przeciągnięcia na swoją stronę innych wielkich udziałowców, czas niezbędny do obejścia
zapisów Aktu Williamsa, czego można było dokonać, skupując na wolnym rynku mniejsze
partie udziałów UpLink, czas niezbędny do rozwinięcia i udoskonalenia innych, dodatkowych
przedsięwzięć obliczonych na przejęcie korporacji... Zakładając oczywiście, że jego
ostatecznym celem jest całkowite nią zawładnięcie.
Jak więc uprzedzić Caine'a? Kirby i jego współpracownicy przygotowywali już
kontratak prawny, opierając się na tym, że przynajmniej w kilku sektorach przemysłu
telekomunikacyjnego i komputerowego różne firmy, w których Marcus Caine ma udziały,
rywalizują bezpośrednio z UpLink. Proces mógłby na krótko zastopować działania
właściciela Monolith Technologies, ponieważ prawnicy i sędziowie długo docieraliby do
istoty skomplikowanego sporu, gdyby jednak federalni nie wszczęli z urzędu postępowania
antytrustowego - a coś takiego robili zazwyczaj strasznie powoli - wszystko skończyłoby się
uciążliwą i nieprzewidywalną wojną podjazdową, która nigdy nie odpowiadała Gordianowi.
Jak powiedział kiedyś Xunzi, warunkiem zwycięstwa jest szybki atak. Dysponując
wszystkimi dostępnymi środkami, powinien więc...
Gordian zjechał na lewy pas, by wyprzedzić wlokącą się ciężarówkę. Na jego twarzy
rysował się wyraz głębokiej koncentracji. Zupełnie niespodziewanie wrócił myślami do
artykułu Reynolda Armitage'a w “Wall Street Journal”, który przeczytał poprzedniego dnia.
Co to on napisał tam o środkach Gordia-na? Wprowadzenie było właściwie jedną wielką
bombastyczną przemową na temat zróżnicowania jego holdingu, które owocowało
podejmowaniem fatalnych decyzji strategicznych. W dalszej partii Armitage poczęstował
czytelników groteskową metaforą o braciach syjamskich, rzucił coś o poplątanych
kończynach i nieharmonijnym rozwoju. Artykuł niewątpliwie był zjadliwy, ale czy Armitage
miał w tym jakiś cel?
Po krótkim wahaniu Roger musiał uznać, że mógłby go mieć. Gordian przypuszczał,
że część jego irytacji po lekturze tego tekstu brała się stąd, iż od samego początku -
przynajmniej podświadomie - o tym wiedział. Nie mógł sobie jednak pozwolić, by pogarda
wobec Armitage'a albo podejrzenia co do jego motywów nie pozwoliły mu na trzeźwą ocenę
artykułu. Emocje w walce zaślepiały i prowadziły do przegranej. Niezależnie od swego
ostatecznego celu, wróg nieświadomie podsunął Gordianowi trop wart sprawdzenia.
A jeśli okaże się, że Armitage miał rację, którą ścieżką powinienem podążać dalej? -
rozmyślał. Wiedział jednak dobrze, że nie musi sobie zadawać tego pytania. Ścieżka była
prosta, wyraźna i oczywista. Tak naprawdę chodziło tylko o to, czy będzie miał dość siły i
woli, by nią kroczyć... i akceptować konieczność bolesnych ofiar, do których nieuchronnie
prowadziła.
Westchnął głęboko i wyjrzał przez szybę po stronie kierowcy. Leniwe, wielkie słońce
tkwiło już wysoko ponad górami, zupełnie jakby znalazło dla siebie wygodne gniazdo, w
którym będzie mogło przetrwać całą wieczność. Zapewne miałoby z tego miejsca doskonały
widok na ziemię, na którą - ku radosnemu zadowoleniu wszystkich ludzi - zamierzało bez
końca rzucać swoje światło i ciepło.
Niestety, życie nie jest takie proste.
Dla Pete'a Nimeca miały to być skomplikowane i gorączkowe dwadzieścia cztery
godziny. W najlepszym wypadku. Ponieważ do odlotu Rogera Gordiana i jego najbliższych
doradców na konferencję prasową w Waszyngtonie zostało już tylko kilka dni, należało
sfinalizować milion i trochę spraw związanych ze środkami bezpieczeństwa, od wyboru
personelu poczynając, na zapewnieniu spokojnego przejazdu Beltway
kończąc. Jakby tego
było mało, w systemie bezpieczeństwa banku danych Nevada odkryto całe mnóstwo
niemożliwych do wytłumaczenia błędów. Ponadto dwóch członków Miecza, ochraniających
naziemną stację łączności satelitarnej w Botswanie, wdało się w sprzeczkę na temat zakresu
uprawnień, która przerodziła się w barową bójkę, co dla jednego skończyło się popękanymi
żebrami, dla drugiego zaś odsiadką w lokalnym więzieniu. W efekcie Nimec musiał się
zastanowić, czy należy ich wylać z pracy, czy nie.
Wszystkim tym problemom trzeba było natychmiast poświęcić uwagę. Nimeca
gnębiło jednak przede wszystkim niespodziewane zniknięcie Maxa Blackburna. A rozmowa,
którą właśnie przeprowadził z jego sekretarką, jeszcze bardziej go przygnębiła.
Gdy dzwonił do niej poprzednio z budynku UpLink, o szóstej wieczorem we wtorek -
czyli o jedenastej przed południem w środę według czasu w Malezji - Joyce powiedziała mu,
że Max wciąż jeszcze nie wrócił do naziemnej stacji łączności satelitarnej ani nie
skontaktował się z biurem, by usprawiedliwić swoją nieobecność. Oznaczało to, że nikt go nie
widział ani nie miał z nim żadnego kontaktu od prawie czterech dni. Chęć osłaniania szefa,
jaką Nimec wyczuł w słowach Joyce podczas pierwszej rozmowy, ustąpiła miejsca
niepewności i autentycznemu zaniepokojeniu.
2
Beltway (Capital Beltway) - autostrada przecinająca drogę dojazdową do waszyngtońskiego
lotniska Dulles - przzp. red.
- Joyce, chcę, żebyś była ze mną szczera - powiedział. - Czy wcześniej Max
kiedykolwiek znikał w taki sposób? Czy coś podobnego już mu się kiedyś przydarzyło?
- Nie, proszę pana - odparła bez wahania. - Właśnie dlatego jestem taka
zaniepokojona. Byłam święcie przekonana, że pan Błackburn odezwie się już wczoraj.
Nimec przez chwilę milczał, rozmyślając.
- Ta kobieta, z którą umówił się w Singapurze... - odezwał się po chwili. - Wiesz
może, jak się z nią skontaktować?
- Cóż, tak. Jestem całkiem pewna, że mam w spisie prywatny i służbowy numer
Kirsten - stwierdziła Joyce. - Max zostawił mi je, na wypadek gdybym...
- Chcę, żebyś coś sprawdziła - przerwał jej. - Zatelefonuj do... Kirsten, tak
powiedziałaś...?
-Tak, Kirsten Chu...
- Zadzwoń najpierw do biura i sprawdź, czy wie, co się dzieje z Maxem. Jeśli nie
złapiesz jej w pracy, postaraj się znaleźć ją w domu. Próbuj dopóty, dopóki się z nią nie
skontaktujesz. Kiedy już z nią porozmawiasz, natychmiast mnie o tym poinformuj, zgoda?
Nieważne, która godzina będzie w Stanach; i tak jestem nocnym markiem. Zapisz mój
domowy numer...
- Tak, oczywiście...
W ciągu sześciu godzin, jakie upłynęły od tej rozmowy, Nimec załatwił całe mnóstwo
spraw w firmie, pojechał do domu, odbył w swoim dojo wyczerpujący trening karate
shukokai, wziął prysznic, zjadł kolację i wreszcie zasiadł za biurkiem, aby przeczytać pocztę
elektroniczną, która nadeszła w ciągu dnia. Wtedy właśnie niespodziewanie przypomniał
sobie, że przez cały ten czas nie miał żadnej wiadomości od Joyce. W końcu oddzwoniła. W
Johor była właśnie czwarta po południu, w Stanach wybijała północ.
- Jakieś postępy? - zapytał, rozpoznawszy natychmiast jej głos.
- Przykro mi, żadnych - odparła. - Po rozmowie z panem zostawiłam jej kilka
wiadomości w Monolith... tam, gdzie pracuje, wie pan...
Tak, wiem. Cholera, wiem to aż za dobrze, pomyślał.
- ...ale nie odpowiedziała na nie. Tak samo wyglądało to, gdy próbowałam dodzwonić
się do jej domu.
Nimec czekał. Wyczuwał, że dziewczyna ma coś jeszcze do powiedzenia i nie jest to
bynajmniej nic przyjemnego.
- Proszę pana, zauważyłam, że pomiędzy nagranym na sekretarce głosem Kirsten a
sygnałem jest długa przerwa - powiedziała w końcu. - Tak się dzieje, gdy na odbiorcę czeka
już dużo wiadomości...
- Zupełnie jakby Kirsten już od dłuższego czasu nie było w domu - dodał Nimec.
Po drugiej stronie znów zapadła cisza. Wyobraził sobie, że usłyszawszy jego słowa,
Joyce po prostu skinęła głową.
- Nim zadzwoniłam do pana, pozwoliłam sobie skontaktować się z recepcją oddziału,
w którym pracuje Kirsten Chu. Powiedziałam, że jestem jej przyjaciółką i że staram się z nią
skontaktować, a ona nie reaguje na moje nagrania na sekretarce - kontynuowała.
- Tak? No i co? Dziewczyna głęboko westchnęła.
- Kirsten w ogóle nie było w pracy. Ostatni raz widziano ją tam w piątek. Wszyscy w
jej biurze są o nią bardzo niespokojni. Mówią, że takie zniknięcie jest do niej zupełnie
niepodobne.
Niepodobne do niej, niepodobne do Maxa, niepodobne do obojga. Gdzie więc są w tej
chwili? - myślał Nimec.
Poczuł, że zaczyna go boleć głowa. Podziękował Joyce za jej starania, zapewnił, że
będzie z nią w kontakcie, wysłuchał nerwowego zobowiązania sekretarki, że zadzwoni do
niego natychmiast, gdy tylko zdobędzie jakieś wiadomości, po czym odłożył słuchawkę.
Po dziesięciu minutach głowa bolała go już niemiłosiernie. Zrozumiał, że nie
pozbędzie się bólu, jeśli nie prześpi dobrze nocy. Tyle tylko, że był zbyt zdenerwowany, by
zasnąć - musiał więc cierpieć. Max należał do jego najbardziej zaufanych i odpowiedzialnych
ludzi i nie było sensu wmawiać sobie, że po prostu przedłużył miłosny weekend. Wszystkie
znaki na niebie i na ziemi wskazywały, że zdołał ugryźć znacznie większy kawałek Monolith
niż ten, który mógłby przełknąć, i... tylko Bóg jeden wie, co później poszło nie tak.
Nimec zmarszczył brwi i wpatrywał się w ścianę przed swoim biurkiem. Żałował, że
pozwolił Maxowi się tym zająć. Z każdą sekundą był coraz bardziej przekonany, że Blackbur-
nowi coś nie wyszło. Właściwie musiałby się trochę zastanowić, co z tym począć, ale żeby
zrobić cokolwiek...
Jego intuicja podpowiadała mu, że owo “cokolwiek” musiałby zrobić jak najszybciej...
- Chciałbym cię prosić o przysługę w raczej śmierdzącej sprawie. Chyba rozumiesz,
że nie zwracałbym się do ciebie, gdybym miał inne wyjście - powiedział Nga.
- Pomaganie tobie zawsze sprawia mi przyjemność - skłamał Kinzo. Byłoby mu
naprawdę przyjemnie, gdyby mógł trzymać się od Nga Canbery tak daleko, jak to tylko
możliwe. Duma i pieniądze zmuszają jednak czasami do działania wbrew sobie.
Siedzieli po przeciwnych stronach biurka w gabinecie Nga w Bank of Kalimantan.
Było to eleganckie, jasne pomieszczenie na trzydziestym czwartym piętrze drapacza chmur;
rozciągał się z niego zapierający dech w piersiach widok na ocean. Gabinet urządzono w
oszczędnym modernistycznym stylu orientalnym: wszystko utrzymano w kolorze drewna,
mebli było niewiele, a ściany puste, jeśli nie liczyć siedemnastowiecznego chińskiego płótna
przedstawiającego wyidealizowany zimowy krajobraz.
- Może wolałbyś jednak poczekać z podjęciem decyzji, aż usłyszysz, co trzeba zrobić?
- rzucił Nga.
Kinzo czekał bez słowa. Chudy mężczyzna o małych oczkach i twarzy wielkości
zaciśniętej pięści był wiceprezesem Omitsu Industrial, producenta podzespołów
elektronicznych z Banjarmasin. W latach dynamicznego rozwoju ekonomicznego “azja-
tyckich tygrysów” firma pojawiła się jako równorzędny partner w japońsko-indonezyjskiej
spółce, kiedy jednak tygrys przedobrzył i padł, Japończycy przejęli nad nią kontrolę.
Los Omitsu Industrial był charakterystyczny dla południowoazjatyckich
przedsiębiorstw, które w końcu minionego dziesięciolecia na gwałt potrzebowały potężnego
zastrzyku gotówki. Podczas gdy wielu zachodnich analityków ponurym tonem przepowiadało
Japończykom ekonomiczny Ragnarök, ci zrobili to, w czym celowali od początku istnienia
swojego narodu: wyciągnęli wnioski z popełnionych błędów, przystosowali się do
zmieniających się warunków i ostatecznie obrócili wszystkie nieszczęścia na swoją korzyść.
Ich nowa strategia zmierzała w dwóch kierunkach. Po pierwsze, podtrzymali umowy joint
venture z kompaniami z Tajlandii, Malezji, Indonezji i Filipin. Zaoferowali im zastrzyki
kapitału obrotowego w zamian za zwiększenie liczby swoich udziałów. W efekcie kończyło
się to przejmowaniem pakietów kontrolnych. Po drugie, zmienili swoje priorytety, rezygnując
z produkcji przeznaczonej na kurczący się rynek azjatycki, koncentrując się za to na zawsze
zasobnych w gotówkę klientach amerykańskich.
Spryt, z jakim Japończycy potrafili wykorzystać nadarzającą się okazję, przynosił
krociowe zyski nie tylko działającym zgodnie z prawem biznesmenom, lecz również nabijał
kasę przestępczym syndykatom Yakuzy, zwłaszcza zaś wpływowej Inagawa-kai, mocno
zakorzenionej w azjatyckim systemie bankowym, który miał ogromny udział w masowym
wykupywaniu bankrutujących firm. Istotę tych finansowych zależności można by trafnie
przedstawić w postaci długiej kolejki uśmiechniętych, zadowolonych z siebie mężczyzn, z
których każdy trzyma dłoń głęboko w kieszeni sąsiada.
W wypadku reanimacji Omitsu Industrial rodzina Canbery pośredniczyła w zawarciu
umowy, a także umożliwiła japońskim inwestorom zaciągnięcie kredytu z rewelacyjnymi wa-
runkami spłaty. Pożyczkobiorcy wiedzieli doskonale o głębokich powiązaniach bankowców z
Yakuzą i od samego początku to akceptowali. Zdawali sobie sprawę, że pewnego dnia mogą
zostać wezwani do oddania swoim wspaniałomyślnym kredytodawcom całego mnóstwa
nielegalnych przysług. Był to co prawda niemiły, lecz możliwy do przyjęcia fragment
umowy.
Jak to mawiali starzy ludzie, pomyślał Kinzo, kto nie ryzykuje, ten nie je.
- Pozwól, że przedstawię ci moje kłopoty - powiedział Nga, przeklinając Khao Luana i
jego barbarzyńców za trudną sytuację, w jakiej się przez nich znalazł. - Wczoraj doszło do
wypadku, w którym brał udział obcokrajowiec. Biały. - Spojrzał znacząco na Kinzo. -
Widzisz, fatalnie się to dla niego skończyło.
Kinzo siedział i wpatrywał się w niego bez słowa.
- Chcę, żeby było jasne, że nie miałem z tym nic wspólnego -kontynuował. -
Zgłosiłbym sam tę śmierć policji, ale okoliczności i zamieszane w to osoby powodują, że
miałbym ogromne trudności z udowodnieniem, że śmierć białego była przypadkowa.
Kinzo wciąż milczał.
Nga położył dłonie na biurku i zastanawiał się nad kolejnymi słowami. Przed nim była
najdelikatniejsza część zadania.
- Mamy problem z ciałem - powiedział i spojrzał swojemu rozmówcy prosto w oczy. -
Z pozbyciem się ciała.
Kinzo wziął oddech, wypuścił powietrze i odczekał jeszcze kilka sekund. Dopiero
potem skinął powoli głową, nie przestając się zastanawiać, w jakim to piekielnym szaleństwie
bierze udział Nga... i w co wciąga go wbrew jego woli.
- Jutro po południu jeden z moich statków wypływa z ładunkiem z Pontianak. W
drodze na zachód przetnie cieśninę Malakka - oznajmił.
Nga popatrzył na niego.
-Ach, otwarte morze to takie bezludne miejsce... - mruknął.
Kinzo skinął głową.
- I gdyby ktoś wypadł za burtę podczas takiego rejsu, pewnie nigdy nie zostałby
odnaleziony - dodał Nga.
Kinzo wzruszył ramionami.
- Nawet gdyby prądy wyrzuciły go na jakiś brzeg, słona woda i ryby do tego stopnia
naruszą ciało, że nikt nie będzie w stanie go zidentyfikować. Albo niepodważalnie wskazać
przyczyny śmierci - powiedział.
Nga uśmiechnął się nieznacznie.
- Jak zawsze, przyjacielu, wiesz doskonale, o co mi chodzi. Podaj mi nazwę statku i
miejsce, z którego odpływa, a ja dopilnuję, żeby dzisiejszej nocy dostarczono tego
nieszczęśnika na pokład.
Kinzo zauważył ślad niepokoju w uśmiechu swojego rozmówcy i postanowił go
wzmocnić kilkoma ostrożnymi słowami. Nie lubił Nga i drażniło go, jak bezczelnie narzuca
mu warunki... a poza tym chciał być pewien, że bankier zda sobie sprawę, iż nie jest to jeden
z tych małych grzeszków syna, które przez całe swoje życie tuszował jego ojciec.
- Skoro doceniasz, jak się wydaje, że czytam w twoich myślach, jestem zmuszony
podzielić się z tobą kilkoma moimi -powiedział. - Kiedy w nie wyjaśnionych okolicznościach
znika człowiek, który nie ma przyjaciół, jego śmierć przechodzi czasami bez echa i nikt jej
nie odnotowuje. Ale wydarzenia rzadko rozgrywają się w próżni, szczególnie gdy dotyczą
ludzkiego życia i śmierci. - Przerwał na chwilę i pochylił się w stronę Nga. - Jeśli człowiek, o
którym mówimy, pozostawił po sobie jakichś stęsknionych bliskich, z pewnością wkrótce
rozpocznie się dochodzenie. Jeśli natomiast okaże się, że prowadzący je ludzie są wytrwali,
nawet zupełny brak jakichkolwiek szczątków może nie wystarczyć, by okoliczności tego
“wypadku” pozostały nieznane. Dlatego trzeba wziąć pod uwagę wszelkie ewentualności.
Czy to rozumiesz?
Nga wpatrywał się w niego. Uśmiech zamarł na jego ustach.
- Nie martw się. Wszystkim się zająłem - rzucił w końcu. Nie przekonany, Kinzo nie
odpowiedział.
Kirsten stała w kuchni w domu Anny w Petaling Jaya i wpatrywała się w siostrę. Obie
kobiety milczały, na ich twarzach malowała się śmiertelna powaga. Na dzielącym je stole
piętrzył się zgrabny stos chili, szpinaku, bok choy, białej rzodkiewki i innych składników
dania, które właśnie przygotowywały na obiad. Wypełniony strąkami fasoli szybkowar stał na
kuchence, lecz nie zapaliły jeszcze płomienia. Za plecami Kirsten, w maszynce elektrycznej,
cicho gotował się ryż.
Twarz Anny była blada. Krańcowo zdenerwowana kobieta drżała, zapomniawszy, że
trzyma w ręce nóż, którym jeszcze przed chwilą kroiła warzywa.
- Może lepiej to odłóż, zanim zrobisz sobie krzywdę - powiedziała Kirsten, wskazując
delikatnym skinieniem głowy na nóż. Z trudem uśmiechnęła się do siostry. - Albo mnie -
dodała.
Anna spojrzała na nią tak, jakby nie usłyszała jej ostatnich słów. Ciszę zakłócał
jedynie monotonny bulgot gotującego się ryżu.
Kirsten otworzyła usta, by powiedzieć coś jeszcze, przekonana, że kolejny niezgrabny
dowcip będzie już lepszy niż panująca w kuchni cisza, ale po chwili zmieniła zdanie. Czego
właściwie oczekiwała od Anny? Z całą pewnością nie współczucia. Mieszkała z nią i z jej
rodziną od kilku dni. Po przyjeździe poczęstowała domowników wymyśloną na poczekaniu
bajeczką o tym, że pragnie uciec na jakiś czas od świata z powodu miłosnego zawodu, który
niemal ją załamał.
Nie zamierzała długo ukrywać prawdy przed siostrą i jej mężem, w każdym razie nie
aż tak długo. A jednak za każdym razem, gdy już chciała się nią podzielić, słowa grzęzły jej
w gardle. W efekcie wprowadzała ich w błąd dopóty, dopóki kłamstwa nie wymknęły się jej
spod kontroli - jak ostatnio wszystko inne w jej życiu.
Czasami wydawało się jej, że poczucie winy i potworny niepokój o Maxa
doprowadzają do szaleństwa, a tego ranka zrozumiała wreszcie, że nie zdoła już dłużej
utrzymać swoich obaw w sekrecie. Utwierdziwszy się w tym przekonaniu, postanowiła
zaczekać, aż jej szwagier wróci z pracy, usiąść z nim i z Anną w salonie i powiedzieć im
prawdę, całą prawdę i tylko prawdę, tak jej dopomóż Bóg.
Lina, chirurga w rządowym szpitalu w Ruala Lumpur, wzywano często do nagłych
przypadków. Gdy i tym razem zadzwonił, by przekazać, że może się zjawić dopiero późnym
wieczorem, przestraszyła się, iż jej determinacja, by wyznać prawdę, osłabnie, i zdecydowała
się opowiedzieć o wszystkim Annie, zamiast czekać na kolejną okazję.
Mimo to odkładała wciąż zaplanowaną spowiedź i trudno jej było wybrać odpowiedni
moment. Zastanawiające, że kiedy pół godziny wcześniej zaczęły przygotowywać obiad - tuż
przed tym, jak opowiedziała siostrze swoją historię, lub raczej, nim wytrysnęła ona
niepowstrzymanym strumieniem z jej ust - myśli Kirsten krążyły wokół czegoś zupełnie
innego.
Przypomniała sobie incydent, do którego doszło poprzedniego dnia. Była sama i
opiekowała się dwojgiem dzieci Anny, Miii i Brianem. Oboje bawili się na małym podwórku
za domem. W pewnej chwili myszkująca w klombie pięcioletnia Miri złapała pasikonika i
zaczęła krzyczeć do starszego brata, żeby znalazł jakiś słoik, do którego mogłaby go włożyć.
W poszukiwaniu naczynia chłopiec wbiegł do domu, zostawiwszy siostrę stojącą wśród
kwiatów z małymi rączkami zaciśniętymi kurczowo wokół owada. Gdy jednak poszukiwania
trwały dłużej, niż oczekiwała, początkowe podniecenie Miri zmieniło się w zdenerwowanie, a
potem przerażenie.
- Ucieka mi! Jest za duży! - krzyknęła, a jej oczy rozszerzyły się ze strachu.
Rzeczywiście, pasikonik był bardzo duży. Występujące w Malezji owady mają
ogromne wprost rozmiary i była to jedna z tych spraw, do których Kirsten najtrudniej się było
przyzwyczaić po powrocie z Europy. Trudniej nawet niż do tej cholernej singapurskiej
odmiany angielskiego... Tym, co najprawdopodobniej przestraszyło jej siostrzenicę, były
ruchy stworzenia. Pasikonik odbijał się szaleńczo od zamkniętych dokoła niego dłoni,
uderzając twardymi odnóżami w palce dziewczynki. Małej wydawało się pewnie, że
stworzenie jest zbyt duże i zbyt żywotne, by mogło pozostać długo w zamknięciu i nie ukąsić
jej przy tym.
Uświadomiwszy sobie niepokój Miri, Kirsten, która przycinała akurat żywopłot,
rzuciła się ku niej biegiem. Dopadła do dziewczynki akurat w chwili, gdy ta otworzyła
szeroko dłonie, by uwolnić pasikonika. Owad wystrzelił błyskawicznie w powietrze niczym
pocisk, a jego skrzydła wydały suchy, nieprzyjemny odgłos. Przerażona Miri podskoczyła i
zaczęła płakać. Upłynęła dłuższa chwila, nim kobieta zdołała ją uspokoić, a i tak przez cały
ten czas musiała zapewniać dziewczynkę, że konik poleciał sobie daleko, naprawdę daleko, i
na pewno nie wróci już, by się zemścić.
Kirsten doszła do wniosku, że w pewnym sensie starania, które podejmowała, by
ukryć prawdę, bardzo przypominają to, co spotkało poprzedniego dnia jej małą siostrzenicę.
Zorientowała się, że stoi przerażona i bezbronna w obliczu czegoś, co okazało się o wiele
potężniejsze, niż się jej wydawało w pierwszej chwili.
Dlaczego jednak, na Boga, tak długo obawiała się powiedzieć o tym Annie i Linowi?
Jak ich reakcja -jakakolwiek by ona była - mogła się okazać czymś gorszym od tego, że pozo-
stawali wciąż nieświadomi śmiertelnie niebezpiecznej sytuacji, w którą się wplątała?
- Anno, proszę, wysłuchaj mnie... - powiedziała w końcu, z trudem dobierając słowa. -
Tak mi przykro...
- Przykro ci?! - Siostra Kirsten wybuchnęła gorzkim, pełnym bólu śmiechem. - Co
mam na to odpowiedzieć? Co mam zrobić?
Kirsten pokręciła głową.
- Nie wiem - przyznała. - Chcę cię tylko zapewnić, że nigdy nie zamierzałam narazić
twojej rodziny na niebezpieczeństwo. I że doszłam do wniosku, że pojawienie się tutaj było
wielkim błędem. Wyjadę jeszcze dzisiaj, jeśli ci na tym...
- Cholera, przestaniesz wreszcie pogarszać całą sytuację?! - krzyknęła Anna. -
Postąpiłaś już wystarczająco źle, okłamując nas przez cały ten czas i pozwalając wierzyć, że
leczysz złamane serce! A teraz dowiaduję się, że wszystko przez to, że jesteś zamieszana w
szpiegowanie twojego pracodawcy i że z powodu całego tego szaleństwa na jednej z
najbardziej ruchliwych ulic Singapuru jacyś mężczyźni urządzają na ciebie zasadzkę rodem z
filmów o przygodach Jamesa Bonda! A teraz, żeby jeszcze bardziej pogorszyć sprawę,
mówisz po prostu dzai-jyan, do zobaczenia, jakbyś myślała, że chętnie wypuścimy cię na
ulicę, by cię ktoś porwał, a może nawet, Bóg jeden wie, zamordował! Naprawdę nie wiem,
czy powinnam być wściekła, przerażona, czy może obrażona.
Kirsten poczuła, że ma ściśnięte gardło, i głośno przełknęła ślinę.
- Czy mogę zaproponować jeszcze inne rozwiązanie? Może zechciałabyś mi po prostu
wybaczyć? - zapytała.
Przez długą, strasznie długą chwilę Anna wytrzymywała jej spojrzenie.
Cisza stała się wprost nieznośna.
- Tak - stwierdziła wreszcie, kiwając głową. - Możesz.
Kirsten westchnęła ciężko.
- Jestem taka skołowana, Anno - powiedziała głosem niemal równie cichym jak szept.
- Max... on zna numer mojego telefonu komórkowego i obiecał, że skontaktuje się ze mną w
ciągu kilku dni. Kiedy wsiadłam do taksówki, chciał mi jeszcze podać nazwisko jakiegoś
mężczyzny, kogoś, do kogo powinnam zadzwonić, gdybym nie miała wiadomości od niego,
jednak nie usłyszałam...
- Kirsten, jeśli chcesz znać moje zdanie, najpierw powinnaś się skontaktować z policją
- przerwała jej siostra. - To przede wszystkim ten Max wpędził cię w kłopoty. Rozumiem, że
darzysz go uczuciem, ale skąd wiesz, że to właśnie on nie jest przestępcą? Albo że ludzie,
którzy czekali na was przed hotelem, nie są przedstawicielami władz?
Kirsten gwałtownie pokręciła głową.
- Nie. To niemożliwe - stwierdziła z przekonaniem.
- Ale przecież znasz tego człowieka zaledwie kilka miesięcy. Dlaczego jesteś go aż tak
pewna?
- Ponieważ, mimo że jestem pięć lat młodsza od ciebie, nie jestem jakąś naiwną
nastolatką, którą potrafiłby owinąć sobie wokół palca pierwszy lepszy facet - odpowiedziała,
a jej gardło znowu się ścisnęło. - Słuchaj, nie przeczę, że jestem w nim zakochana. Nie
przeczę też, że miałam wątpliwości, czy on czuje to samo, czy też tylko cieszy się, że pozycja,
jaką zajmuję w Monolith... pozwoli mu mnie wykorzystać. A jednak wiem... jestem pewna...
że jemu także na mnie zależy. - Kirsten przetarła dłonią załzawione oczy. - Możesz się nadal
ze mną sprzeczać, czy Max mnie szanuje, ale to nie zmienia faktu, że nie jest jakiś oszustem
czy manipulatorem. Zaryzykował życie, żeby odciągnąć ode mnie tych ludzi przed Hyattem.
Nie mogę teraz tak po prostu o nim zapomnieć, odwrócić się do niego plecami.
Anna westchnęła.
- Wcale tego nie sugerowałam, więc jeśli przerwiesz na chwilę swoją obronną tyradę,
dojdziesz do takiego samego wniosku -powiedziała. - Chcę tylko zauważyć, że znalazłaś się,
wszyscy się znaleźliśmy, w bardzo poważnej sytuacji i musimy zwrócić się do kogoś o
pomoc. Cóż takiego strasznego jest w pomyśle, żeby zadzwonić na policję? Rozważ to
przynajmniej, nim tobie, mnie, Linowi albo dzieciom stanie się jakaś krzywda.
Kirsten otworzyła usta, lecz nagle zorientowała się, że nie wie, co powiedzieć... Ale
nie, to nie była prawda. To byłoby nieuczciwe i powinna to wyjaśnić otwarcie. Wiedziała,
wiedziała doskonale, co należy powiedzieć, i nie mogła pozwolić, by duma i upór stanęły jej
na drodze.
Niespodziewanie zdała sobie sprawę z targających nią emocji i wstrząsnął nią
nieopanowany szloch.
Anna odłożyła nóż na stół, okrążyła go i podeszła do siostry. Chwyciła ją za rękę.
- Kirst, nie chciałam...
- Nie, przestań - powiedziała Kirsten i zaczęła gwałtownie ocierać drugą ręką oczy,
nienawidząc się za to, że łzy płyną niepowstrzymanym strumieniem po jej policzkach. -
Chciałaś i miałaś absolutną rację. Pozwoliłaś mi zostać tutaj bez jakichkolwiek zastrzeżeń, a
ja w zamian za to naraziłam całą twoją rodzinę na niebezpieczeństwo. To nie może tak dłużej
trwać.
Anna stała obok bez słowa, patrząc na nią i nie puszczając jej dłoni. Kiedy ich
spojrzenia wreszcie się spotkały, Kirsten pochyliła się ku siostrze i delikatnie pocałowała ją w
policzek.
- Już czas, żebym zaczęła słuchać rad innych - powiedziała z westchnieniem. -
Dzwonię na policję.
14
ROŻNE MIEJSCA
23/24 WRZEŚNIA 2000
- Co takiego?! - spytał Charles Kirby, siedząc w swoim biurze na Broadwayu i mocno
ściskając słuchawkę. - Nie mogę uwierzyć, że mówisz poważnie!
- Uwierz mi. - Głos Gordiana, który dobiegł go z drugiej strony Stanów
Zjednoczonych, był spokojny i bardzo wyraźny. -Dobrze to przemyślałem.
Mimo że był wstrząśnięty, Kirby nie zamierzał się łatwo poddać.
- Rozmawialiśmy niecałe dwa dni temu i nic nie wspominałeś...
- Ponieważ wtedy nie przyszło mi to jeszcze do głowy - odparł Gordian. -
Powiedziałem ci już, że dobrze to przemyślałem. Nie mówiłem, że zajęło mi to wiele czasu
Zamilkł na chwilę. - Czasami genialne natchnienie poprzedza staranna analiza sytuacji.
Kirby wciąż próbował odzyskać równowagę. Odsunął słuchawkę od ust, odetchnął
głęboko, a następnie policzył powoli do dziesięciu. Wyjrzał przez okno, za którym - wiele
pięter poniżej, po drugiej stronie ulicy - ludzie protestowali przeciw czemuś, stojąc niedaleko
stopni ratusza i wyciągając w gorę transparenty. Od kiedy miał tutaj swoje biuro widział
protesty niemal każdego dnia. Co sprowadziło ich tym razem? Zmrużył oczy, próbując
odczytać napisy na plakatach. Przekonał się, że nie zdoła tego zrobić z tej odległość więc
wypuściwszy powietrze, zapomniał szybko o protestujących
- Nasze dokumenty z uzasadnieniem wniosku o przeprowadzenie postępowania
antytrustowego to już księga gruba przynajmniej na trzy cale - powiedział. - Jesteśmy prawie
gotowi, żeby zarejestrować wniosek w sądzie.
- Więc zróbcie to. Obaj dobrze wiemy, że dzięki postępowaniu sądowemu zyskamy
tylko trochę na czasie. Musimy jednak wykorzystać wszystko, co mamy - odparł Gordian.
Kirby zmarszczył brwi.
- Gord, moja robota polega na doradztwie prawnym i reprezentowaniu cię. Nie mogę
podejmować za ciebie decyzji. Mam jednak nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z ryzyka, jakie
podejmujesz, podążając tą drogą.
- Mogę je przyjąć - padła odpowiedź. - Kiedy rozmawiasz z chorym na grypę, możesz
się zarazić. Kiedy przechodzisz obok rusztowania, ryzykujesz, że spadnie ci na głowę cegła.
Nie ma zysku bez ryzyka.
Kirby zmilkł. Policz do dziesięciu, pomyślał. Policz do dziesięciu i odetchnij głęboko.
- Wiesz co, zawsze kiedy wpadasz w filozoficzny nastrój, ogarnia mnie strach -
odezwał się po chwili. - Powiedz mi przynajmniej, że nie zatrzaśniesz sobie nieodwołalnie
drzwi tym planem, dopóki nie wrócisz z Waszyngtonu.
- Zamierzam przystąpić do działania o wiele szybciej. Prawdę mówiąc, chciałem cię
prosić, żebyś zjawił się tutaj i spotkał ze mną oraz Richardem Sobelem rano, jeszcze przed
naszym odlotem.
- Ale przecież to byłby czwartek. Już pojutrze! - zawołał Kirby, przerzucając
gorączkowo kartki terminarza.
- Oczywiście zrozumiem, jeśli nie zdołasz do mnie dotrzeć, Chuck. Tak jak ty musisz
zrozumieć, że jeśli znasz jakiekolwiek argumenty, które mogłyby mnie od tego odwieść, to
będzie to dla ciebie ostatnia szansa, żeby mi je przedstawić.
Kirby sięgnął po pióro i wykreślił z terminarza zaplanowany na czwartek obiecujący
lunch z bardzo atrakcyjną damą. Zamiast tego napisał: “Wyjazd do San Jose”.
- W ten właśnie sposób błyskawicznie komplikują się proste sprawy - mruknął do
siebie.
- Co powiedziałeś? - spytał Gordian.
- Powiedziałem, że zjawię się u ciebie na spotkaniu.
Tak jak Aleksander Wielki rozwiązał problem węzła gordyjskiego jednym szybkim i
zdecydowanym cięciem swojego miecza, zyskując tym samym przychylność Zeusa, tak też
Megan Breen i Peter Nimec doszli błyskawicznie do wniosku, że światowa ekspansja UpLink
może wymagać udzielania przez holding równie gwałtownych i radykalnych odpowiedzi.
Należało utworzyć zespół, który mógłby działać w sytuacjach kryzysowych zagrażających
stabilizacji regionalnej i interesom firmy, wymieniałby się informacjami ze służbami
wywiadowczymi państw, na których terenie znajdowały się naziemne bazy UpLink,
wykorzystywał techniki logistyczne do zapobiegania problemom, zanim jeszcze się pojawią, i
byłby zdolny do reakcji militarnej na przemoc, gdyby kryzysu nie udało się rozwiązać w inny
sposób.
Ponieważ nie tylko nazwisko, ale i śmiałość ich pracodawcy skłamały do snucia
porównań z legendarnym Macedończykiem, nazwali to militarne ramię swojego wpływowego
holdingu Mieczem. Dzięki rewelacyjnym kontaktom Nimeca, który miał dostęp do
zamkniętej zazwyczaj dla innych społeczności największych profesjonalistów w dziedzinie
prawa i wojskowości, już wkrótce zdołali przyciągnąć do siebie samą śmietankę funk-
cjonariuszy policji i agentów służb specjalnych z całego świata. W ten sposób ukochane
dziecko Megan Breen i Petera Nimeca tworzył zespół ludzi, którzy potrafili wykonać każde
zadanie. Sam Nimec zaczynał jako stójkowy w południowej Filadelfii. W połowie policyjnej
kariery przeniósł się do Bostonu, gdzie w wydziale do walki z najpoważniejszymi przestęp-
stwami dorobił się znakomitego i wciąż nie pobitego rekordu liczby zamkniętych spraw. Po
kolejnej przeprowadzce wylądował w Chicago jako szef wydziału operacji specjalnych. A
wszystko to w niecałe dwadzieścia lat.
Jednym z najlepszych młodych gniewnych w nowojorskiej sekcji Miecza była Noriko
Cousins, która weszła do zespołu Nimeca zaledwie rok wcześniej podczas operacji, której
nadano kryptonim “Polityka”. To głównie dzięki niej śledztwo szybko nabrało tempa i
zakończyło się pełnym sukcesem. Po tym, jak na skutek ran odniesionych w trakcie akcji
odszedł na wcześniejszą emeryturę szef jej sekcji Tony Barnhardt, w sposób naturalny została
jedynym kandydatem na jego miejsce. Pete Nimec miał do Noriko tak wielkie zaufanie, że
pozwalał jej prowadzić nowojorskie sprawy zespołu przy minimalnych jedynie ingerencjach z
góry. Dlatego kontaktowali się rzadko, chyba że było to bardzo ważne.
Kiedy zatem tego chłodnego jesiennego popołudnia po powrocie z lunchu znalazła na
sekretarce aż trzy wiadomości od niego - wszystkie zostawione w ciągu godziny, którą
spędziła poza biurem - nie miała wątpliwości, że zdarzyło się coś nadzwyczajnego.
Nie tracąc czasu na rozpięcie kurtki, pochyliła się nad telefonem i wystukała
bezpośredni numer Nimeca.
Odebrał natychmiast.
- Nori, z niecierpliwością czekałem na twój telefon - zaczął. Nie żartuj, pomyślała.
- Wszystko w porządku, proszę pana?
- Jeszcze nie wiem - odparł. - Posłuchaj, na razie nie będę ci zawracał głowy, ale
chciałbym, żebyś przyleciała do San Jose. Wyjaśnię ci wszystko na miejscu.
Choć była zdziwiona, na podjęcie decyzji potrzebowała tylko chwilę. Osobisty i
zawodowy związek z szefem jedynie jej to ułatwił.
- Kiedy? - spytała.
- Tak szybko, jak to tylko możliwe. Dziś wieczorem, najpóźniej jutro rano, jeżeli nie
masz nic pilnego w Nowym Jorku.
- Nic takiego, z czym nie poradziłby sobie mój zastępca. Ostatnio jest tu spokojnie,
dzięki Bogu - powiedziała.
- To dobrze - stwierdził. Milczał przez kilka sekund, a przedłużająca się cisza
dobitniej niż ton jego głosu przekazała Noriko grobowy nastrój szefa. - Wiem, że proszę cię o
wiele, i z góry przepraszam za tajemniczość, ale naprawdę powinniśmy porozmawiać
osobiście.
- Nie ma problemu - zapewniła go. - Jak tylko odłożę słuchawkę, zacznę
przygotowania do wyjazdu. Oddzwonię do pana natychmiast, kiedy będę znała godzinę
przylotu.
- A więc do usłyszenia. - Nastąpiła kolejna chwila ciszy. - Nori?
-Tak?
- Proponuję, żebyś spakowała trochę lekkich rzeczy. Zdaje się, że odbędziemy daleką
podróż.
Zastanawiając się nad tym, Noriko potarła dłonią kark. Ta rozmowa stawała się coraz
bardziej intrygująca. - Zrobię to, proszę pana - powiedziała.
Noc, która zapadła nad portem w Pontianak, można by nazwać idealną nocą
równikową: powietrze było ciepłe i czyste, niebo wypełniały niezliczone gwiazdy, a wody
oceanu lśniły aż po linię brzegową ich odbitymi wizerunkami. W basenach portowych, wśród
cichego tłumu żurawi i dźwigów, cumowała przy nabrzeżach flotylla statków handlowych.
Rozładowane jednostki kołysały się lekko obok tych, które od dziobów po rufy załadowano
niezliczonymi kontenerami i których burty zanurzały się głęboko pod ciężarem towarów.
Większość nocy była tutaj spokojna i senna. Panującą w porcie ciszę przerywały
dopiero o brzasku krzyki dokerów oraz niezmienne, rytmiczne i hałaśliwe kołysanie bomów.
Większość nocy.
Tego wieczoru leniwą ciszą zalegającą w Pontianak wstrząsnął jednak głośny warkot
ciężarówki. Zabłocony brezent furkotał nad jej skrzynią, gdy toczyła się powoli w kierunku
magazynów tranzytowych położonych na północnym skraju basenu portowego. Samochód
podjechał pod rampę załadowczą ciągnącą się wzdłuż ich wrót i zatrzymał ciężko.
Chwilę później z jednego z magazynów wynurzyli się dwaj mężczyźni i ruszyli w
kierunku olbrzymiego kierowcy pojazdu. Obserwując teren zza kierownicy, Xiang patrzył, jak
wchodzą w szeroki wachlarz żółtego światła reflektorów jego ciężarówki. Mieli krótkie,
zaczesane do tyłu włosy i wytatuowane na ramionach kwiaty wiśni, symbol przynależności do
Yaku-zy. Byli jeszcze bardzo młodzi, lecz bez wątpienia na tyle dorośli, że zwerbowano ich
już z jednego z gangów motocyklowych bosozoku, które były odpowiednikiem szkoły dla
kandydatów na członków japońskiej mafii.
Xuang skinął głową na Juarę, który trzymał karabin gotowy do strzału. Następnie,
zostawiwszy zapalone reflektory, wyłączył silnik, wysiadł z kabiny i podszedł do ludzi z
Yakuzy.
Gówniarze, pomyślał, mierząc ich kamiennym wzrokiem. Przemycające na wielką
skalę towary i handlujące narkotykami japońskie rodziny przestępcze, które tworzyły
południowo-azjatyckie syndykaty, osiągały olbrzymie zyski między innymi dlatego, że
potrafiły dobrze wykorzystać do swoich celów takich wyrzutków. Brudnej roboty, jaką
powierzano podobnym typom, nie podjąłby się nikt inny.
- Kurwa, spóźniłeś się - powiedział w bahasa jeden z oprychów. - Miałeś być tutaj
przed godziną.
Xiang bez słowa podniósł nieznacznie głowę. Drzwi ciężarówki otworzyły się
gwałtownie i Juara zeskoczył na ziemię z belgijskim karabinem szturmowym FN P-90
zaopatrzonym w tłumik i celownik laserowy. Stanął spokojnie obok samochodu i wymierzył
broń w członków Yakuzy.
- To bez znaczenia. Chcę, żebyście mi powiedzieli, kto was przysłał na to spotkanie -
zażądał.
Przez chwilę ludzie Yakuzy wyglądali na zmieszanych.
- Dlaczego? Wyglądamy ci na gliniarzy?
- Wyglądacie na śmierdzące szczury, które są zbyt głupie, żeby się zorientować, że za
chwilę ktoś odstrzeli im łby od dup - odparł Xiang i wskazał na Juarę.
Mężczyzna gwałtownie ustawił pod odpowiednim kątem mały karabin z plastikową
kolbą i na środku czoła jednego z opryszków pojawił się mały czerwony punkcik promienia
lasera.
- Powiedz mi, kto was tutaj przysłał - powtórzył Ibanin. Jego zimne oczy bezlitośnie
oczy patrzyły na rzezimieszka. - Natychmiast!
Członek Yakuzy zamrugał, po czym wzruszył ramionami.
- Pracujemy dla człowieka o nazwisku Kinzo - odparł.
- Co to za robota?
- Mamy zabrać martwego gaijina na morską przejażdżkę. Zadowolony?
Xiang stał bez ruchu i jeszcze przez jakieś pół minuty mierzył wzrokiem młodego
bandytę, w końcu jednak dał znak Juarze, a ten opuścił lufę karabinu.
- Ciało leży pod plandeką, owinięte w brezent. Zabierzcie je stąd i załadujcie na statek,
który wypłynie z nim w morze. I nie zadawajcie więcej żadnych pytań, wy małe skurwiele.
Starając się nie okazać ulgi, członek Yakuzy wzruszył ramionami i powiedział coś
szybko po japońsku do swojego towarzysza. Potem obaj obeszli ciężarówkę i zabrali się do
pracy.
Obserwując, jak wyciągają ciało Amerykanina spod plandeki i niosą je do magazynu,
Xiang nagle przypomniał sobie coś, co dało mu głupi może, niemniej jednak potężny impuls
do jak najszybszego wykonania tego zadania. Odwrócił się w stronę samochodu, zatrzymał na
chwilę, żeby spojrzeć na czarną wodę uderzającą o nabrzeże - wodę, która wkrótce pochłonie
Maxa Blackburna - i zorientował się, że nie potrafi odegnać od siebie natrętnej myśli, która
przed chwilą przyszła mu do głowy.
Nazwa miasta, Pontianak, pochodziła od malajskiego słowa oznaczającego ducha
zemsty.
Niespodziewanie przeszedł go dreszcz. Rozkazał Juarze, by wrócił do ciężarówki, po
chwili sam wspiął się do kabiny i ruszyli w noc.
Jak każda podobna tragedia, masakra w Dżakarcie była nieunikniona w tej samej
chwili, w której iskra dotarła do zapalnika połączonego z ludzkim materiałem wybuchowym.
Organizatorzy protestu - głównie studenci uniwersytetu należący do różnych
organizacji politycznych gromadzących się luźno pod wspólnymi hasłami “prodemokra-
tycznymi” i reprezentujący wszelkie możliwe poglądy polityczne, od komunistycznej utopii
po skrajnie agresywny nacjonalizm - planowali demonstrację przed Centrum Kultury już od
wielu tygodni. Przygotowując się do akcji, rozprowadzili mnóstwo utrzymanych w buń-
czucznym tonie ulotek, latawców, pocztówek i wielkich plakatów. Wyprodukowali i rozdali
niezliczone zadrukowane sloganami koszulki i czapeczki. Zdołali nawet puścić w obieg płyty
kompaktowe z płomiennymi przemówieniami i hymnami protestacyjnymi, które miały być
odtwarzane podczas wiecu z przenośnych urządzeń. Na największych indonezyjskich
kampusach i dokoła nich przywódcy ruchu studenckiego poszukiwali wciąż z gorliwością
prozelitów nowych zwolenników, gromadząc wokół siebie tysiące studentów przekonanych
do nowych idei. Zdołali nawet pozyskać dla nich znaczny procent apatycznych zazwyczaj
robotników, których niezadowolenie wybuchło nagle po tym, jak przez cztery lata znosili
cierpliwie ogromną nędzę będącą skutkiem załamania azjatyckiej gospodarki.
Chociaż wszystkie zróżnicowane odłamy demonstrantów łączyły bardzo kruche
więzy, ich postawa wobec wielu indonezyjskich problemów była niemal identyczna.
Jednogłośnie protestowali przeciw astronomicznej inflacji, pomstowali na poczynania rządu,
który uparcie powstrzymywał wprowadzenie niezbędnych reform ekonomicznych, oraz
dawali wyraz swojemu niezadowoleniu z prezydenta - częściowo za to, że przymykał oczy na
wszechobecną wśród biurokratów korupcję i marnotrawstwo, częściowo zaś za jego odmowę
zlikwidowania monopolu państwa w kluczowych gałęziach gospodarki, kontrolowanych bez
wyjątku przez nieograniczoną, zdawałoby się, rzeszę jego braci, braci przyrodnich, synów,
zięciów, siostrzeńców i bratanków.
Połączeni dysydenci stworzyli więc populistyczną siłę, z którą bez wątpienia należało
się liczyć.
Jednak rząd ze swej strony dobrze przygotował się do konfrontacji. Uznawszy, że
nasilające się niepokoje w kampusach, wioskach i miastach doprowadzą w końcu do
ogólnonarodowej rebelii, wielu przywódców partii rządzącej doszło do wniosku, iż niezbędna
jest demonstracja siły, która zada kłam przeświadczeniu o słabości i nieudolności
indonezyjskiego rządu. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że stłumienie protestu w taki sposób,
w jaki zrobili to Chińczycy na placu Tian'anmen, może zostać potępione przez społeczność
międzynarodową, a nawet zagrozić dobrym stosunkom Indonezji z przyjaciółmi z Zachodu i z
Japonii. Mimo to - mając w perspektywie mniej lub bardziej prawdopodobny wybuch
ogólnonarodowego powstania - pewni wpływowi doradcy prezydenta doszli do wniosku, że
warto podjąć to ryzyko, i przekonali go do zaakceptowania scenariusza, który miał pokazać
całemu światu, że w kraju wyczerpała się już tolerancja dla działań dysydentów.
Według wiarygodnych ocen tłum protestujących liczył początkowo co najwyżej pięć
tysięcy osób, a wysuwane żądania były bardzo różnorodne - od śmiertelnie poważnych do
niemal śmiesznych. Mężczyźni nieśli transparenty z napisami piętnującymi represyjne
działania policji i domagającymi się prywatyzacji przemysłu, ale też z żądaniami poszerzenia
oferty programów telewizji kablowych. Kobiety żądały dla siebie większego dostępu do
szkolnictwa i wprowadzenia nowych regulacji prawnych zakazujących dyskryminowania ich
w miejscu pracy, ale też pomstowały na ograniczenia importu kosmetyków. Dziennikarze
obojga płci domagali się głośno respektowania wolności słowa, a mieszkańcy miast -
poprawy funkcjonowania komunikacji publicznej. Zamieszkujący przedmieścia narzekali na
brak dbałości o drogi i autostrady, nawiedzeni ekolodzy natomiast wzywali do wprowadzenia
dokładniejszych kontroli zanieczyszczenia środowiska. Wśród demonstrantów znalazła się
nawet niewielka, lecz bardzo hałaśliwa grupa smakoszy, którzy wyrażali niezadowolenie z
powodu niedawnego zamknięcia kilku czterogwiazdkowych restauracji.
O wiele mniej liczne od demonstrujących oddziały wojska, które wysłano, by ich
powstrzymały i spacyfikowały, wyposażono w kamizelki kuloodporne oraz hełmy. Wszyscy
żołnierze zostali wyekwipowani w broń palną z ostrą amunicją oraz w granaty z gazem
łzawiącym i przygotowani zarówno do obrony, jak i do natarcia na tłumy.
Rząd miał też w zanadrzu obrzydliwą niespodziankę -w tłumie rozproszyło się
mnóstwo agentów służby bezpieczeństwa, którzy podszywali się pod demonstrantów. Ich
zadaniem było podburzenie manifestujących do konfrontacji z żołnierzami, którzy oczywiście
doskonale wiedzieli o tym planie i mieli za zadanie odpowiedzieć z całą bezwzględnością na
atak, eliminując przy tym prawdziwych dysydentów. Było bez znaczenia, czy obrońcy praw
człowieka uznają reakcję wojska za zbyt gwałtowną. Wręcz przeciwnie, miała ona dać światu
jednoznacznie do zrozumienia, że rząd nie mógł już dłużej tolerować obywatelskiego
nieposłuszeństwa i stanął wobec konieczności jak najsurowszego ukarania jego prowodyrów,
nie bacząc na to, jak zareagują krytycy.
Aby wszystko wyglądało przekonująco, na początek zaplanowano drobne
przepychania i utarczki. Dalszy ciąg akcji miał pokazać, że działania manifestujących powoli
wymykają się spod kontroli i w końcu zaczynają zagrażać zdrowiu i życiu funkcjonariuszy sił
porządkowych. Pojedyncze bijatyki miały się przeradzać w regularne walki, aż wreszcie na
żołnierzy poleciałyby kamienie i koktajle Mołotowa. Rzucający - tajni agenci rządowi -
powinni dla własnego bezpieczeństwa zostać wywleczeni z tłumu po ataku granatami z
gazem łzawiącym oraz polaniu wodą z armatek. Na tym etapie jedynym ekwipunkiem
atakujących sił wojska miały być pałki i kajdanki na ręce i nogi.
Jak dotąd wszystko toczyło się zgodnie z planem. W następnym etapie agenci
podgrzewający zacietrzewienie na dobre już rozsierdzonego tłumu zaczęli rzucać w kierunku
policjantów i żołnierzy kolejne butelki z benzyną. Na ziemi znów pojawiły się pomarańczowe
ognie, a ciemne chmury gryzącego dymu spowiły arenę zamieszek. Nikt się nie zorientował,
że te fajerwerki są dziełem zaledwie dwudziestoosobowej grupy. Nikt też nie zauważył, że
koktajle zapalające rzucane są tak, aby trafiały w plastikowe tarcze żołnierzy albo spadały
daleko od nich. Obraz gwałtownego natarcia na oddziały, które próbują utrzymać porządek,
był natomiast tak wyraźny, że dostarczył powodu do natychmiastowej, zmasowanej
odpowiedzi.
Żołnierze zaczęli wydobywać z ciężarówek strzelby i broń maszynową załadowane
ostrą amunicją. W tłum wjechały transportery opancerzone, co tylko zwiększyło jego złość i
histerię. Jakiś młody człowiek stanął przed jednym z nich i został rozjechany, gdyż kierowca
po prostu go nie zauważył. Kobieta, która przybyła razem z nim na demonstrację, podbiegła
do najbliższego żołnierza i przecięła mu policzek odłamkiem szkła. Zranionemu przyszli w
sukurs inni żołnierze i już po chwili kobieta leżała na bruku, zatłuczona na śmierć kolbami
karabinów. Kilku mężczyzn, którzy próbowali jej pomóc, zostało dotkliwie pobitych. Ktoś
wydobył spod koszuli automatyczny pistolet i od tego momentu wszyscy stracili rozsądek.
Rozgorzała walka na śmierć i życie, a dla uzbrojonych żołnierzy nie miało już znaczenia, czy
atakują sprzeciwiających się rządowi demonstrantów, czy ukrytych w tłumie prowokatorów.
Wojsko zaczęło nacierać ze wszystkich stron, bez zahamowań korzystając z broni
palnej. Ludzie, którzy pragnęli uciec spod gradu kul, nie byli w stanie wydostać się z pułapki.
Pociski nie wybierały i wkrótce na bruku leżały w kałużach krwi dziesiątki ciał. Ci, którzy
wciąż żyli, krzyczeli przeraźliwie lub czołgali się w milczeniu, znacząc ziemię krwią i w
każdej chwili spodziewając się śmierci.
Wokół sceny masakry pojawiało się coraz więcej ekip telewizyjnych i wkrótce cały
świat mógł na żywo oglądać relację z zamieszek.
Obserwując te sceny w telewizji, Nga Canbera miał mieszane uczucia. Wydał
mnóstwo indonezyjskich rupii na finansowanie demonstrantów, niewiele sobie robiąc z idei,
które im przyświecały - rozgrywał jedynie swoją grę polityczną z rządem. Kierowała nim
głównie nienawiść do krewnych prezydenta, którzy kontrolowali gospodarkę i nieustannie
przeszkadzali mu w interesach. Szczególną awersję odczuwał przede wszystkim do jednego z
jego synów, a swojego dawnego przyjaciela z college'u. Był on teraz właścicielem banku,
który dzięki ciągłym zastrzykom pieniędzy z kasy państwowej prosperował znacznie lepiej
niż jego własny.
A jednak Nga z niesmakiem patrzył na rebelię. Nie było mu bynajmniej żal
protestujących i ginących ludzi. Zastanawiał się tylko, czy to gwałtowne przesilenie wyjdzie
na dobre partii rządzącej, czy też stanie się zarzewiem jeszcze gwałtowniejszego buntu. I co
się stanie, jeśli Międzynarodowy Fundusz Walutowy obetnie po tych wydarzeniach kredyty
przeznaczone na ratowanie gospodarki albo całkowicie się z nich wycofa, podając jako
pretekst łamanie praw człowieka w Indonezji? Jakie będą skutki takiej decyzji dla rodzinnego
holdingu Canbery? Zaklął głośno. Dlaczego podobne pytania nie przyszły mu do głowy już
wcześniej?
Wszystko to było niepokojące i wzbudzało obawy o przyszłość. Przecież jeśli ktoś
zacznie grzebać w jego sprawach, szybko doszuka się związków ze studenckimi
demonstrantami. Poza tym - chociaż pośrednio - przyczynił się do zabicia amerykańskiego
szpiega. Jeżeli i to wypłynie na światło dzienne, szybko zostaną ujawnione również inne,
najtajniejsze jego sekrety. Ostrzeżenie Kinzo nie było bezpodstawne. Nad Canberą
gromadziły się czarne chmury. Było ich tak wiele, że z którejś musiał spaść w końcu potężny
deszcz. Co powiedziałby Kinzo, gdyby znał jego rolę w spisku generała Kersika i jego
towarzyszy? Nga nie rozumiał, jak taka prosta początkowo gra stała się nagle tak skomp-
likowana i niebezpieczna. Czuł, że pewne sprawy zaczynają go przerastać.
Wciąż wpatrywał się w telewizor. Patrzył na uzbrojone pojazdy, na żołnierzy, na
śmiertelnie przerażonych demonstrantów, których atakowano nawet wtedy, kiedy w popłochu
starali się uciekać jak najdalej od niebezpieczeństwa. Prezydent i jego doradcy zasługiwali na
uznanie przynajmniej za to, że mieli odwagę zaatakować zdecydowanie, że postanowili raczej
przyjąć odpowiedzialność za kilkadziesiąt trupów, niż czekać, aż niezadowolony motłoch
stanie u ich drzwi. Nga pomyślał, że przynajmniej to zdecydowanie powinno być dla niego
nauczką i że ma oto odpowiedź na pytanie, jak sam powinien rozwiązać swoje problemy.
Znowu przypomniał sobie słowa ostrzeżenia, które padły z ust Kinzo. Jeżeli
pracodawcy Maxa Blackburna zaczną interesować się okolicznościami jego śmierci, śledztwo
nieuchronnie zaprowadzi ich pod drzwi Canbery. Należałoby zatem zapobiec temu śledztwu.
Tak, tylko jak tego dokonać? Cóż, Marcus Caine w końcu dostanie UpLink, pożre UpLink -
Nga był tego pewien tak samo jak wcześniej. Ale -jak usiłował wykazać partnerom w tym
ponurym domu, w którym ukrywał się Tajlandczyk - proces konsumpcji może potrwać długo.
Zbyt długo!
Nga bez przerwy patrzył na telewizor, jednak jego wzrok nie był już skupiony na
chaotycznych migawkach z Dżakarty. Myślał. Z każdą chwilą był coraz bardziej przekonany,
że gra wcale go nie przerasta. Zapanuje nad nią, powinien tylko rozszerzyć swoją strategię.
Dotarł do momentu, w którym przemyślane i długo przygotowywane ruchy nic już nie dają...
Powinien zadziałać szybko i gwałtownie. Tylko wtedy wygra.
Kiwając głową jak człowiek, który nagle znalazł rozwiązanie skomplikowanej
zagadki, podniósł słuchawkę i wystukał numer Marcusa Caine'a.
- Halo?
- Marcus? Cześć. Właściwie dziwię się, że udało mi się zastać cię w domu. Z tego, co
ostatnio czytałem, wynika, że w swoim mieście jesteś gwiazdą.
Usłyszawszy głos Nga, Caine uniósł brwi. Od ponad czterech godzin siedział przed
telewizorem, oglądając transmitowany przez CNN satelitarny przekaz na żywo z masakry w
Dżakarcie. Już wkrótce materiały zostaną zmontowane na potrzeby dzienników stacji
telewizyjnych i zaprezentowane szerokiej widowni z pominięciem najbardziej przerażających
scen, Marcus wolał jednak oglądać tragedie tego świata takimi, jakie są naprawdę.
Ocenzurowane kadry nie dawały obiektywnego obrazu rzeczywistości.
- Daję niekiedy moim pochlebcom trochę wolnego, a sam w tym czasie próbuję
nadrobić zaległości w oglądaniu wiadomości ze świata - odparł, zastanawiając się, czy to, że
Nga dzwoni akurat teraz, jest czystym przypadkiem. - A skoro już o tym mowa, co to za
szaleństwo rozgrywa się w twoim kraju?
- Najwyraźniej nasz ukochany przywódca rozprawia się z opozycją. Przynajmniej na
to wygląda.
- Przyprawia cię to o ból głowy? Caine usłyszał westchnienie Nga.
- To zależy od tego, jak dzisiejsze wydarzenia wpłyną na moje interesy.
Brwi Caine'a uniosły się odrobinę wyżej. Spodziewał się usłyszeć w tym momencie
tradycyjną retorykę Nga - opowieść o współczuciu dla zwykłych szarych ludzi i tym podobne
bzdury. Szczera odpowiedź wyraźnie go zaskoczyła.
- Wydawało mi się, że dopóki twój bank dobrze prosperuje, twoja pozycja jest
niezachwiana bez względu na to, kto akurat jest u władzy - powiedział, nie mając pewności,
czy to trafne spostrzeżenie, ponieważ Nga wciąż kręcił się wokół indonezyjskich polityków.
Nic go to jednak nie obchodziło. Po prostu wypełniał ciszę, która na chwilę zapadła z drugiej
strony.
- Posłuchaj mnie, Marcus. Musimy porozmawiać o Rogerze Gordianie. Wynikła
paskudna sprawa i jeśli szybko nie zareagujemy, możemy mieć przez to straszne kłopoty -
odezwał się tamten po kilku sekundach.
Caine poklepał się w zamyśleniu po brodzie. Nie miał pojęcia, czego dotyczyły
tajemnicze słowa Nga. Doszedł do wniosku, że jego rozmówca miał najprawdopodobniej na
myśli przejęcie holdingu.
- Formalnie ogłoszę zamiar wykupienia UpLink w dzisiejszym wydaniu “Wall Street
Journal” - powiedział. - Prawnicy Gordiana z całą pewnością będą próbowali zwodzić nas w
sądzie, ale uważam, że ich wysiłki spełzną na niczym. Daj mi tylko kilka tygodni, a ja już...
- Powiedziałem, że chodzi o Rogera Gordiana, a nie o UpLink. Zaniepokojony nagle
Caine znów zaczął gorączkowo myśleć, modląc się w duchu, by Nga wydusił wreszcie, o co
chodzi.
- Czy to ma jakiś związek z tym sukinsynem, który węszył wokół mojej filii w
Singapurze? Myślałem, że się nim zająłeś.
Cisza.
- Marcus, możemy bezpiecznie rozmawiać?
- Mogę ręczyć jedynie za moją stronę łączy.
- W takim razie możemy. Człowiek, o którym mówisz, nie żyje. I tu właśnie zaczynają
się problemy.
Caine zdał sobie nagle sprawę, że jego serce zabiło szybciej. -Ja... nie rozumiem. To
znaczy... stało się coś złego? I co to ma wspólnego ze mną?
- To, jak do tego doszło, to długa historia, ale bądź pewny, że nie zamierzaliśmy
zakończyć całej sprawy w ten sposób -powiedział Nga. - Porwanie go było naprawdę
poważnym błędem, zresztą od samego początku sprzeciwiałem się takiemu rozwiązaniu.
Gdyby odzyskał wolność, mógłby się co najwyżej podzielić z władzami i pracodawcą
informacjami na temat porywaczy. Tymczasem jego śmierć ściągnie na nas z całą pewnością
dochodzenie. Zresztą, jaka to w końcu różnica? Ludzie będą chcieli poznać odpowiedzi, a
wszystkie ślady prowadzą do nas.
- Poczekaj chwilę! - krzyknął Caine. - Mówisz do mnie, jakbym w tym maczał palce,
a przecież nie mam nic wspólnego z porwaniem tego faceta. Nawet nie chciałem nic o tym
wiedzieć. To twoi przyjaciele urządzili burzę mózgów i wymyślili, że trzeba go porwać,
podczas gdy był o wiele prostszy sposób, żeby się dowiedzieć, za czym węszy. Rozsądniejszy
sposób.
- Uspokój się, Marcus. Nie zmienimy tego, co już się stało. Najważniejsze, żebyśmy
mieli dość odwagi, by się uporać z tym, co ten facet po sobie zostawił.
- Nie wciskaj mi tu tego kitu! To ty, kurwa, uporaj się ze wszystkim, co może teraz
wypłynąć. Ja moje długi wobec ciebie spłaciłem już dziesięć razy! Zrobiłem wszystko, o co
mnie prosiłeś, jak jakiś pieprzony służący. Ale to... Nie, mój drogi, w mokrą robotę mnie nie
mieszaj.
Znów zapadła cisza, tym razem dłuższa niż poprzednia.
- Marcus; chyba nie muszę ci przypominać, że uczestniczyłeś w czymś, co twój rząd
mógłby zakwalifikować jako zdradę. Jeśli twoja działalność wyjdzie na jaw, dostaniesz
dożywocie, o ile w ogóle nie wylądujesz na krześle elektrycznym. Jak myślisz, dlaczego
należało powstrzymać Blackburna? Nie mieliśmy wybooru...
- Nie w wymawiaj jego nazwiska. I nie ośmielaj się nazywać mnie zdrajcą! -
zaprotestował Caine. Głos zaczął mu drżeć. - Na Boga, nie jestem przyzwyczajony do takiego
traktowania. To sprawa tych skurwysynów, tych bandytów, z którymi się zadajesz. Czego
właściwie ode mnie oczekujesz?
- Bezpośrednio niczego. Ale są w Stanach ludzie, którzy w przeszłości wykonywali
dla nas pewne specyficzne zlecenia. Którzy potrafią niepostrzeżenie pojawiać się w pewnych
miejscach i z n nich znikać. Wiesz, kogo mam na myśli, Marcus.
Caine nie dowierzał własnym uszom.
- Nie - powiedział. - Nie będę tego słuchał...
- Ależ będziesz, będziesz - przerwał mu Nga. - Powiem ci, co trzeba - zrobić z
Gordianem. Powiem ci to, bo nie mamy innego wyboru. I z tego samego powodu uważnie
mnie wysłuchasz.
- Nie, nie, nie...
- Powiem ci to, Marcus - powtórzył Nga.
I powieział, nim Caine zdołał po raz kolejny mu przerwać.
15
SAN JOSE, KALIFORNIA
24 WRZEŚNIA 2000
Siedząc w swoim pikapie na parkingu przed motelem Bay-view Motor, Jack McRea z
trudem powstrzymał się, żeby po raz trzeci w ciągu ostatnich dziesięciu minut nie spojrzeć na
zegarek. Miotały nim sprzeczne uczucia. Z jednej strony gorąco pragnął ujrzeć kobietę, z
którą się tutaj umówił, z drugiej miał nadzieję, że ta jednak się nie pojawi. W ciągu ponad
dziesięciu lat małżeństwa zdradził żonę tylko raz, a i to jedynie dlatego, że się upił i stracił
panowanie nad sobą, kiedy Alice wyjechała akurat na jakiś czas z miasta. W dodatku nigdy
dotąd nie sprzeniewierzył się tak wyraźnie obowiązkom zastępcy szeryfa okręgowego ani nie
naruszył dyscypliny w żadnym z dodatkowych zajęć, których się podejmował, by móc
zapłacić rachunki. Nie zrobił tego nawet po najgorszych pijackich hulankach.
A jednak sterczał teraz na tym motelowym parkingu, podczas gdy powinien być
właśnie na prywatnym lotnisku, gdzie pracował po godzinach jako nocny stróż. Sterczał tutaj,
czeka-jąc na kobietę spotkaną w barze, do którego wpadał czasami na kilka piw po
zakończeniu służby w biurze szeryfa, a przed rozpoczęciem zmiany na lotnisku. Nie wiedział
o niej nic z wyjątkiem tego, że ma na imię Cindi, pisane przez dwa “i”, że jest blondynką o
ślicznych oczach i że wygląda wprost fantastycznie w krótkich spódniczkach i w butach na
wysokim obcasie. Poza tym usta malowała czymś takim, że zawsze wyglądały, jakby były
wilgotne, i miała niewiarygodny, podniecający uśmiech - jeden z tych, na których widok
wszystkich mężczyzn aż ściska w dołku.
Gdy ostatniej nocy spotkali się w barze, powiedziała mu, że czeka na przyjaciela,
który ma wpaść i ją stamtąd odebrać. Postawił jej drinka, bo wyglądała na nieco
przygnębioną, a potem niespodziewanie wywiązało się między nimi coś w rodzaju flirtu.
Przysunęła bliżej swój wysoki stołek, a kiedy spojrzał na nią znacząco, by dać do
zrozumienia, że to zauważył, uśmiechnęła się tylko i nie ruszała przez chwilę, siedząc z
podciągniętą niebotycznie wysoko spódniczką i dotykając udem jego nogi.
I tak to się zaczęło. Ponieważ sytuacja była drażliwa, a oboje doskonale wiedzieli, ku
czemu to wszystko zmierza, Jack - chcąc, by miała pojęcie, na czym stoi - zdecydował się
postawić sprawę jasno i powiedzieć jej, że jest żonaty. Zachichotała cichutko, usłyszawszy to
wyznanie, a kiedy zapytał ją, co w tym takiego śmiesznego, przesunęła palcem po jego
obrączce i oznajmiła, że nie jest to dla niej żadna wielka nowina, chyba że nosi coś takiego po
to tylko, by wyglądać na trudniejszego do poderwania. Zrozumiał, jak głupio musiało
zabrzmieć jego wyznanie, i również zaczął się śmiać, a wtedy Cindi powiedziała mu, że ma
stałego chłopaka, co sprawia, że są w takiej samej lub niemal takiej samej sytuacji. Z jakiegoś
powodu roześmiali się oboje, po czym śmiejąc się wciąż, pochylili ku sobie i pocałowali
głęboko, namiętnie. Po chwili zaczęli się pieścić, opowiadając sobie gorączkowo, jak bardzo
chcieliby być teraz sami, zapomnieć o chłopaku i o żonie i pieprzyć się od razu tu, przy tym
barze.
Jack wiedział o istnieniu Bayview, gdyż każdego wieczoru przejeżdżał obok niego w
drodze do pracy na lotnisku należącym do grupy miejscowych biznesmenów, którzy
zawiązali spółkę i trzymali tu swoje firmowe odrzutowce. Poza tym o położonym o rzut
kamieniem od lotniska motelu opowiadało mu kilku żonatych kumpli, którzy bywali tu, gdy
zdarzył się im skok w bok z poznaną przygodnie panienką. Właściciele Bayview Motor, jak
zapewniali, znani są z gościnności i dyskrecji.
Kiedy byli już bardzo podnieceni, a Cindi siedziała mu na kolanach, Jack wspomniał
jej o tym motelu. Dodał, że zostało mu jeszcze kilka wolnych godzin do rozpoczęcia pracy, i
w końcu spytał, czy miałaby ochotę pojechać tam z nim i dokończyć to, co rozpoczęli. Wtedy
wyjaśniła mu, że chłopak, z którym się tu umówiła, jest kierowcą osiemnastokołowej
ciężarówki i spotyka się z nią za każdym razem, gdy akurat przejeżdża przez miasto. Tej nocy
miał się tu właśnie zatrzymać na kilka godzin, robiąc sobie przerwę w długim kursie. Potem
znów nie będą się długo widzieć, ale spodziewała się, że zażąda od niej tego, czego zwykle
oczekuje w takich sytuacjach. Zapewniała jednak Jacka, że myśl o tym, iż jeszcze tej samej
doby będzie mogła dać to samo również jemu, bardzo ją ekscytuje.
McRea nie wiedział, co myśleć o jej historii, poza tym, że zapragnął nagle wziąć
zimny prysznic, zapytał więc wprost Cindi, czy nie zmieniła przypadkiem zdania. “Nie, nie,
źle to odebrałeś", odparła, po czym wsunęła dłoń między jego uda i powiedziała, że jej
chłopak ruszy w trasę następnego ranka i że tak będzie lepiej, jeśli mają pojechać razem do
motelu. Wtedy nie będzie już musiała myśleć o niczym innym i da Jackowi wszystko, czego
pragnie... Tak właśnie mówiła, trzymając cały czas dłoń na jego jądrach, pocierając je i
niewiele sobie robiąc z obecności innych klientów baru. A jej uśmiech, ten uśmiech był-jak to
szło w tej piosence? - słodki jak ciastka moc i dziki jak piątkowa noc, coś w tym stylu.
Wszystko, czego pragnie...
Och, Boże, jak można się oprzeć takiej perspektywie?
Wkrótce zaczęli planować, jak spędzą tę noc. Początkowo Jack chciał się spotkać z
Cindi w barze około szóstej, a następnie pojechać z nią do Bayview, gdzie mogliby spędzić
kilka godzin, zanim będzie musiał zluzować strażnika, który miał dzienną zmianę.
Powiedziała mu jednak, że po południu ma jeszcze kilka ważnych spraw do załatwienia i że
wolałaby spotkać się z nim trochę później - może o siódmej, a najlepiej siódmej trzydzieści,
by mieć pewność, że zdąży na czas. Odparł, że nie bardzo mu to odpowiada, bo musi być w
pracy o ósmej, w związku z czym zostałoby im najwyżej pół godziny, a nie sądzi, by
któremukolwiek z nich zależało, żeby za pierwszym razem zrobili tylko szybki numerek.
Rozważali przez jakiś czas wszystkie możliwe wyjścia z tej sytuacji, ponieważ żadne
nie miało ochoty ponownie odkładać tego, co miało się stać, jednak Cindi uparcie powtarzała,
że nie może zrezygnować ze swoich zobowiązań. W końcu zapytała Jacka, czy nie mógłby się
odrobinę spóźnić do pracy, znaleźć zastępcy albo po prostu zniknąć na godzinę czy dwie z
posterunku, co -jak myśli - z pewnością sprawiłoby, że spotkanie byłoby znacznie bardziej
ekscytujące, niebezpieczne i zabawne.
Mimo że początkowo pomysł ten brzmiał niedorzecznie, Jack zrozumiał wkrótce, iż
Cindi trafiła w sedno. Mógł przecież zostawić na krótko bramę nie strzeżoną i nikt by się o
tym nie dowiedział. W gruncie rzeczy robił już tak, gdy wyjeżdżał po kawę albo papierosy, a
raz czy dwa zatrzymywał się nawet, żeby wypić browar przed powrotem na lotnisko. Do
cholery, nie pracował przecież na międzynarodowym w San Francisco! Podczas jego warty
przyloty lub odloty były wielką rzadkością. Mógł się więc zjawić na posterunku o zwykłej
porze, potem wymknąć się na kilka godzin z Cindi i wrócić nie zauważony przed końcem
zmiany. Poza tym tak, miała rację - to rzeczywiście sprawi, że cała zabawa nabierze
dodatkowego smaku.
Ostatecznie uzgodnili, że spotkają się na parkingu Bayview - Jack chciał dać jej
wskazówki, jak tam dojechać, ale okazało się, że wie, gdzie to jest - o ósmej trzydzieści. To
dawało Jackowi wystarczająco dużo czasu, by mógł się zjawić punktualnie na posterunku,
upewnić, że strażnik z dziennej zmiany już sobie pojechał, a następnie pospieszyć na
spotkanie.
I oto siedział tutaj następnego wieczoru. Czekając na jej przyjazd, kolejny raz spojrzał
na zegarek i pomyślał, czy przypadkiem nie postanowiła puścić go kantem po tych wszyst-
kich szczegółowych uzgodnieniach, wręcz negocjacjach. W sumie, doszedł do wniosku,
byłoby to dla niego najlepsze. Alice była dobrą kobietą i wiele z nim przeszła, a on za nic w
świecie nie chciałby jej stracić. Z drugiej jednak strony od urodzin Tricii seks już dla nich nie
istniał, a on był zdrowym facetem i miał swoje potrzeby. Tej nocy chodziło tylko o seks, nie
miało to nic wspólnego z jego uczuciami do żony. Mimo wszystko, pomyślał, nigdy nie
można mieć stuprocentowej pewności, że nie zostanie się przyłapanym z opuszczonymi do
kolan spodniami, i dlatego właśnie, domyślał się, jakaś część jego byłaby zadowolona,
gdyby...
Niespodziewanie z zamyślenia wyrwał go odgłos nadjeżdżającego samochodu.
Spojrzał szybko w lusterko i zobaczył czerwoną hondę civic, która powoli wtoczyła się na
parking, skręciła i po chwili zatrzymała się w rzędzie pojazdów dokładnie za jego
samochodem... A po chwili - gdy ujrzał w lusterku długie, zgrabne nogi wysuwające się z
hondy - poczuł, że jego serce zaczęło bić znacznie szybciej. Szła w jego kierunku, słodka jak
ciastka moc i dzika jak piątkowa noc, w stroju rodem z jego najgorętszych fantazji. Jej kuse
ciuszki sprawiały, że Jack mógł myśleć już tylko o tym, jak będzie wyglądała, kiedy je z niej
zdejmie...
Dotknął przycisku, by opuścić szybę, lecz siedział bez ruchu.
- Czekasz na kogoś szczególnego? - zapytała, pochylając się nad nim z uśmiechem.
Wielkie oczy dziewczyny i zapach jej perfum sprawiły, że serce Jacka zaczęło bić jak
oszalałe.
- Już nie - odparł i otworzył drzwi. W tej chwili jasno zrozumiał, że nieprędko wróci
na lotnisko, że nie dba zupełnie, iż może już tam nigdy nie wrócić, i że niczym cholerny
biblijny Samson jest wspaniale, słodko zauroczony.
Lotnisko, którego lokalizację wybrano z myślą o zapewnieniu jak największej
prywatności, rozciągało się nad małą odnogą zatoki leżącej na północny wschód od granicy
hrabstw Almeda i Santa Clara. Każdy z czterech doskonale utrzymanych hangarów w barwie
popiołu oznaczony był na dachu i przynajmniej na jednej ze ścian logo określonego przedsię-
biorstwa, co ułatwiało nadlatującym pilotom rozpoznanie miejsca. Lotniskową infrastrukturę
tworzyło ponadto kilka budynków z prefabrykatów oraz dwa pasy startowe: jeden długości
ponad dwóch tysięcy stóp, drugi zaś - przeznaczony dla dużych samolotów turbośmigłowych
i odrzutowców - trzy tysiące czterysta stóp. Tego wieczoru tylko kilka samolotów nocowało
na wyznaczonych stanowiskach pod spokojnym, cichym niebem. Na płycie stał
jednosilnikowy śmigłowy pilatus, nieco większy, wyposażony w dwa silniki turbośmigłowe
king air C90B, małe odrzutowce dla biznesmenów - cessna i swearingen, oraz trzy lub cztery
niewielkie, specjalnie przygotowane samoloty sportowe. Na północnym skraju lotniska stała
spokojnie na ponumerowanych miejscach cała flotylla helikopterów.
Mały, pogrążony w ciemnościach lotniskowy parking, przeznaczony dla jakichś
dwóch tuzinów samochodów, był pusty, kiedy o ósmej trzydzieści nie oznakowana
furgonetka zjechała nań z trójpasmowej drogi dojazdowej i skierowała się wprost na płot
biegnący za hangarami i ich przedpolem. Dwaj mężczyźni siedzący w kabinie stwierdzili, że
posterunek strażnika jest pusty, ale tego właśnie najwyraźniej oczekiwali. Strażnik został
zwabiony do motelu przez kobietę, której mistrzowskie umiejętności sprawią, że przez
najbliższe kilka godzin facet nie będzie mógł sobie przypomnieć swojego imienia, nie wspo-
minając już o obowiązkach na lotnisku.
Chwilę po tym, jak umilkł silnik i zgasły światła furgonetki, jej kierowca i pasażer
wyskoczyli z kabiny i minąwszy bramę, ruszyli szybko ku hangarom. Obaj mieli na sobie
zielone robocze kombinezony. Kierowca niósł portfel z fałszywymi dokumentami, w kieszeni
na piersi dwa poręczne klucze, a w ręce puste naczynie o pojemności pół kwarty. Jego
wspólnik, również zaopatrzony w podrobione dokumenty, był uzbrojony w berettę z
tłumikiem, schowaną w umieszczonej pod kombinezonem kaburze.
Droga dojazdowa dla serwisantów otaczała pętlą lotnisko i miała betonowy chodnik
ciągnący się na tyłach hangarów. Dotarłszy do chodnika, mężczyźni spostrzegli jakieś
trzydzieści stóp po prawej hangar UpLink i ruszyli ku niemu szybko i bez słowa. Gdyby
spotkali kogoś, kto zakwestionowałby ich obecność w tym miejscu, wyjaśniliby, że wynajęto
ich, by dokonali ostatniego przed porannym lotem przeglądu learjeta Rogera Gordiana, i
dodaliby, że dotarli tu tak późno, ponieważ mieli kłopoty z odnalezieniem lotniska. Na
wypadek, gdyby to wyjaśnienie nie uspokoiło pytającego, zabrali ze sobą berettę.
Szczęśliwie jednak dotarli bez jakichkolwiek przeszkód do hangaru i przekonali się,
że jego brama jest otwarta. Weszli do środka, znaleźli włącznik światła i natychmiast zapalili
umieszczone pod dachem jarzeniówki. Wnętrze hangaru cuchnęło paliwem, smarami i
metalem.
Pod wysokim, płaskim dachem stał, unieruchomiony klockarni, lśniący learjet 45
Rogera Gordiana - ośmiomiejscowy odrzutowiec pasażerski o potężnych silnikach i
zakrzywionych ku górze końcówkach skrzydeł. Kierowca zatrzymał się i przez chwilę
przyglądał z podziwem maszynie. Laerjet był cudownym dziełem techniki, lecz jak każda
rzecz miał swoją piętę Achillesa.
Wreszcie mężczyzna odwrócił się do swojego towarzysza, wskazał mu ruchem głowy
bramę i zaczekał, aż ów stanie tam na straży. Kiedy wyznaczony na strażnika pasażer
ciężarówki dotarł do drzwi, wyjrzał na zewnątrz, zlustrował uważnie okolicę, po czym skinął
głową przez ramię swojemu koledze, dając znać, że w zasięgu wzroku nie ma nikogo.
Kierowca raz jeszcze kiwnął głową, informując kompana, że zrozumiał sygnał, a
następnie wsunął się pod kadłub samolotu. Obróciwszy się na plecy, wydobył z kieszeni
klucze i przystąpił do pracy. Odkręcił wieczko pojemnika, który przyniósł ze sobą, i ustawił je
sobie na brzuchu. Jednym z kluczy mocno ścisnął linkę biegnącą od cylindra podwozia i,
pociągnąwszy ją z całej siły, drugim kluczem poluźnił hydrauliczne mocowanie cylindra.
Następnie dokładnie pod nim ustawił naczynie i patrzył bez słowa, jak spływa do niego
ciemny płyn. Czekał tak, aż naczynie wypełniło się niemal po brzegi. Zakręcił wieczko. Nie
śpiesząc się, schował do kieszeni klucze, wyczołgał się spod samolotu i wstał.
Niecałe piętnaście minut po wejściu do hangaru obaj mężczyźni znaleźli się z
powrotem w samochodzie. Kierowca umieścił w schowku pojemnik z płynem hydraulicznym,
przekręcił kluczyk w starterze i wyjechał na drogę dojazdową do lotniska.
Kiedy przejeżdżali obok niej, budka strażnika wciąż była ciemna i pusta.
Strażnik bawił się w najlepsze i z całą pewnością do końca swoich dni z uśmiechem
będzie wspominał te chwile ukradzionej przyjemności, nie mając pojęcia, że właśnie dzięki
nim zagwarantował Rogerowi Gordianowi gwałtowną śmierć.
16
WASZYNGTON l SAN JOSE, KALIFORNIA
25/26 WRZEŚNIA 2000
- Mówię ci, że jeśli ludzie z biura prasowego nie wezmą się wreszcie do pracy,
osobiście ich pozwalniam, a twój pieprzony tyłek, Terskoff, będzie pierwszym, który poczuje
mojego kopniaka! - powiedział ostro prezydent Richard Ballard, zwracając się z
rozgoryczeniem do sekretarza prasowego Białego Domu, Briana Terskoffa.
- Szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby czymś zawinili - stwierdził Stu Encardi, który
pełnił funkcję specjalnego doradcy prezydenta, a teraz czekał cierpliwie, aż ten się trochę
uspokoi, by móc coś powiedzieć. - Wie pan, jak to jest z dziennikarzami. Piszą zawsze to, co
chcą napisać.
Ballard skrzywił się z niesmakiem.
- Och, daj spokój. Mamy właśnie podpisać z Japończykami i szefami innych państw
Dalekiego Wschodu genialny traktat, który odmieni oblicze świata, zaprosiliśmy już na
pokład najnowocześniejszej łodzi podwodnej, jaka kiedykolwiek istniała, trzech regionalnych
przywódców, a ty chcesz mi wmówić, że prasa bardziej interesuje się zagadnieniem technik
szyfrowania?! Przecież to absurd!
- Tak pan sądzi? - spytał Encardi. - Przyznaję, ze wszystkich sondaży wynika, że aż do
początku tego tygodnia ludzie nie zwracali niemal uwagi na spór wokół technik szyfrowania i
że do dzisiaj nie wiedzą, o co chodzi w całej tej cholernej sprawie. Ale z mojego punktu
widzenia dziennikarzy zaczęła bardzo interesować eskalacja konfliktu Gordiana z Caine'em.
Nasz traktat dotyczy współpracy i harmonii, a tymczasem konflikt, cóż, konflikt to esencja
dramatu, który...
- Oszczędź mi tego - przerwał mu Ballard. - Co, do diabła, powinniśmy zrobić, żeby
skupić na sobie uwagę opinii publicznej?! Zabrać na pokład tego okrętu podwodnego Nurka
Dana i Barona Barracudę?!
- Słucham, panie prezydencie?
- Nieważne, jesteś dwadzieścia lat za młody - odparł Ballard i nieoczekiwanie zaczął
czegoś nasłuchiwać. - A tak przy okazji, nie uważacie, że liście tego drzewa rozkosznie
szumią na wietrze?
- Tak, panie prezydencie, rzeczywiście.
Stali pod płaczącą wierzbą, którą poprzednia pierwsza dama zasadziła na Połud-
niowym Trawniku na wieczną pamiątkę swojego pobytu w Białym Domu. Drzewo to
przypominało Encardiemu jego sytuację.
Stu Encardi trafił do grona najbardziej zaufanych doradców prezydenta dzięki jego
ukochanej żonie, obecnie pierwszej damie Ameryki, która zapałała sympatią do trzydziesto-
letniego absolwenta Yale będącego wówczas koordynatorem kampanii reelekcji Ballarda.
Kobieta wyczuła w nim pokrewną duszę, człowieka o podobnym spojrzeniu na świat oraz po-
stawie, i wymogła na mężu, by po wyborach uczynił Encardiego członkiem sztabu swoich
doradców. Przewidywała, że w przyszłości okaże się doskonałym pośrednikiem, który
umożliwi jej wpływ na polityczne i personalne decyzje Ballarda w sytuacjach, kiedy nie
będzie mogła zrobić tego osobiście.
Najogólniej mówiąc, prezydent Ballard uważał Encardiego za inteligentnego,
pożytecznego i oddanego szczeniaka i lubił go mieć przy sobie, ponieważ doradca był dla
niego personifikacją poglądów jego żony. Od czasu do czasu niepokoiło go tylko, że jego
pomocnik pyszni się burzą kręconych loków, podczas gdy w jego wypadku tylko cuda
techniki fryzjerskiej ukrywały powiększającą się nieustannie łysinę. Zaczynał się też
denerwować, gdy Encardi zapożyczał nawyki językowe pierwszej damy: na każde
oświadczenie prezydenta reagował pytaniem “Tak pan sądzi?”, a swoje odpowiedzi
rozpoczynał belferskim “Szczerze mówiąc” albo “Z mojego punktu widzenia”, które pani
Ballard utrwaliła sobie podczas trwającej kilka dziesięcioleci kariery wykładowcy w
college'u. Takie właśnie rzeczy mogły sprawić, że dobry dzień prezydenta nagle okazywał się
zły, a zły stawał jeszcze gorszy, chyba że wspaniała pogoda i szum poruszanych delikatnym
wietrzykiem liści wierzby powodowały, iż wszystko pod Bożym niebem nagle zaczynało się
wydawać lepsze i piękniejsze.
- Stu, pozwól, że ci coś błyskawicznie wytłumaczę - powiedział Ballard. - Mimo że
Gordian robi zamieszanie na Kapito-lu, za dwa dni podpiszę ustawę o zasadach wykorzy-
stywania technik szyfrowania. Za dwa miesiące wszyscy już zapomną o tej sprawie i sądzę,
że nazwiska Morrisona i Fiore'a będą się raczej kojarzyć ludziom z jakimś przyjętym w Vegas
aktem dotyczącym tresury dzikich zwierząt, niż nie z polityką. Tymczasem zawrę pakt, który
na najbliższe dwadzieścia lat, a zapewne nawet i na dłużej, uczyni z naszego kraju gwaranta
bezpieczeństwa w Azji. To będzie moja spuścizna dla potomnych albo przynajmniej skromna
zaliczka na jej poczet. Musimy się tylko upewnić, że ludzie to zauważą.
Encardi patrzył na prezydenta w przyćmionym świetle przedzierającym się przez
baldachim drżących na wietrze liści wierzby. Dokoła niego krążyły komary. W gruncie
rzeczy zawsze tutaj były. Z powodu, którego nie potrafił zrozumieć, podobnie jak prezydent
upodobały sobie sąsiedztwo przeklętego drzewa.
Przegonił ręką całą eskadrę małych, uskrzydlonych napastników, przekonany, że
byłby o wiele szczęśliwszym człowiekiem, gdyby prezydent choć raz wybrał się na spacer
pod dereń, wiąz albo olchę i tam próbował odzyskać wewnętrzny spokój.
- Uważam, że powinniśmy dopilnować, by Nordstrum z “New York Timesa” napisał
peany na temat traktatu - powiedział.
- Aja myślałem, że twoi ludzie od dawna już się tym zajmują - odparł prezydent.
- Cóż, owszem, jednak zawsze można sprawić, że będą jeszcze pochlebniejsze - odparł
Encardi. - Nordstrum jest największym obrońcą i zwolennikiem naszej polityki bezpieczeń-
stwa w rejonie Azji i Pacyfiku. Dlaczego nie mielibyśmy pomóc mu w uzyskaniu wywiadów
z premierem Japonii oraz przywódcami Malezji i Indonezji? Może należy go zaprosić na
obiad, który wyda pan na pokładzie Seawolfa? Zróbmy wszystko, by umożliwić mu szeroki
dostęp do materiałów, których nie zdobyłby inną drogą, a które może wykorzystać w swych
artykułach.
Rozłożywszy szeroko ramiona, Ballard przeciągnął się i odetchnął głęboko wonnym
powietrzem ogrodów Białego Domu. Słońce, które przebijało się przez gąszcz długich liści
wierzby, oświetliło jego twarz.
- Ach, niemal całkowicie się odprężyłem - westchnął. - Czyż to nie cudowny poranek?
- Cudowny - odparł obojętnie Encardi, odganiając komara. Ballard spojrzał na niego.
- Twój pomysł z Nordstrumem wygląda dość ciekawie, ale tylko w pierwszej chwili -
powiedział. - Wiesz, skoro już o nim wspomniałeś, muszę ci powiedzieć, że dziwi mnie
trochę, iż Roger Gordian nie przekonał Nordstruma, by napisał na swojej kolumnie więcej o
problemie technik szyfrowania. Facet jest płatnym doradcą UpLink International. Wiedziałeś
o tym?
Encardi zastanawiał się nad tym przez chwilę, po czym wzruszył ramionami.
- Może nie zgadza się z Gordianem w tym punkcie? - powiedział w końcu.
- Albo tak jak wszyscy mądrzy ludzie uważa, że całe to zamieszanie wokół technik
szyfrowania jest nudne i bez znaczenia - dodał prezydent.
Opatulony dziewiczą roślinnością atol, leżący niemal na granicy wód terytorialnych
Filipin, był jednym z setek, które pstrzyły morze Celebes na zachód od brzegów Sabah.
Kolista rafa tworzyła naturalny falochron wokół jego brzegów, a gęsty pas mangrowców
chronił go przed tropikalnymi sztormami i opasywał pierścieniem puszczę równikową
położoną w głębi wyspy, która otaczała z trzech stron lagunę.
Te same cechy ukształtowania terenu, które chroniły atol przed niszczącym wpływem
działalności morza i pogody, sprawiały, że jak dotąd kryjówka piratów nie została wykryta i
-w gruncie rzeczy - była nie do wykrycia. Tylko niewielu ludzi spoza tej grupy wiedziało
cokolwiek o kryjówce, jeszcze mniej przebrnęło przez jej naturalne linie obronne, a żaden z
przybyszy, którzy uczynili to bez zaproszenia, nie opuścił atolu żywy.
Zhiu Sheng był tutaj wcześniej zaledwie raz, a i wtedy -zaproszony przez generała
Kersika, który chciał, żeby na miejscu obejrzał bazę wypadową do planowanego najazdu na
Sandakan - okrążył tylko szybko atol. Dzisiaj jednakże zaprowadzono go do jej centrum.
Godzinę wcześniej chiński trawler rybacki, który zabrał go na pokład w portowym mieście
Xiamen w prowincji Fujian, wpłynął wolno wąskim przesmykiem między rafami na lagunę i
rzucił kotwicę prawie przy samym piaszczystym brzegu. Sheng miał szczęście, ponieważ
zaledwie kilka minut po jego przybyciu niebo zasnuły skłębione, ciemnoszare chmury i na
ziemię spadły kaskady wody. Gwałtowna burza równikowa z potężnymi wyładowaniami
trwała zaledwie kwadrans, jednak gdyby niewielka łódź znajdowała się wówczas na otwartym
morzu, huraganowy wiatr i wysokie, gwałtowne fale mogłyby ją zatopić.
Kiedy deszcz nieco zelżał, załoga trawlera - dwunastu wyselekcjonowanych,
zaufanych komandosów z oddziału stacjonującego w kantońskim okręgu wojskowym -
przystąpiła do pracy przy wyładowywaniu nie oznakowanych skrzyń. Żołnierze przenosili je
na pontony, a następnie transportowali na brzeg. Zgodnie z rozkazami, wszyscy mieli na
sobie cywilne koszule i spodnie. Z kolei Xiang i garstka piratów, która czekała wraz z nim na
plaży, ubrani byli w wojskowe mundury polowe. Zhiu pomyślał z ironią, że aż nazbyt często
na tym świecie role, jakie wyznacza ludziom życie, są trudne do określenia i wprawiają w
zakłopotanie.
Żołnierze, w przesiąkniętych potem koszulach i z chyboczącymi się na ramionach
skrzyniami, brnęli z trudem w sięgających im po kolana wodach strumienia, który wił się i
zakręcał pomiędzy wszechobecnymi sagowcami. Cała grupa podążała śladem ludzi Xianga,
którzy coraz głębiej zanurzali się w dżunglę. Z początku gąszcz epifitów i pnączy
powodował, że musieli torować sobie drogę maczetami, wkrótce jednak podszycie nieco się
przerzedziło, a spod kopuły drzew zaczęło docierać światło, mogli więc zwiększyć tempo.
Zhiu, który całe życie spędził w miastach, czuł się tutaj osaczony, przytłoczony przez
przyrodę. To uczucie nieustannie się nasilało, w miarę jak coraz bardziej zanurzali się w
dżunglę. Wydawało mu się, że nagle został cofnięty o miliony lat wstecz do jakiejś
prehistorycznej epoki, do której ludzie tacy jak Xiang pasowali równie dobrze, jak on sam do
ulic współczesnego Pekinu. Postępując krok w krok za wielkoludem, który przekraczał
właśnie strumień, przypomniał sobie chwilę, kiedy po raz pierwszy spotkał go w kryjówce
Tajlandczyka. Mężczyzna strzegł wtedy drzwi wejściowych do pomieszczenia, w którym
trzymano więźnia - jego wzrok był beznamiętny i czujny i choć wydawało się, że spoczywa
na wszystkim dokoła, nic nie uchodziło jego uwagi. Spojrzenie to zmroziło go, Zhiu jednak
nie do końca rozumiał jego istotę - nawet po tym, co pirat zrobił z Maxem Blackburnem. Ale
tutaj, w tej starej i obcej mu puszczy równikowej, zrozumiał, że było to spojrzenie istoty
żyjącej w czasach, do których nie sięga ludzka pamięć, mieszkańca pierwotnych dżungli i
moczarów, spojrzenie należące bez wątpienia do bezlitosnego, opanowanego łowcy.
Zhiu z wysiłkiem posuwał się naprzód. Mimo że w plecaku miał tylko racje
żywnościowe, wodę i zestaw pierwszej pomocy, zmęczyła go wyprawa szlakiem
prowadzącym przez rwący strumień. Widział, że jego ludzie, którzy niosą o wiele cięższe
skrzynie, są już niemal krańcowo wyczerpani.
Ucieszył się, kiedy Xiang wspiął się wreszcie na brzeg strumienia i wprowadził całą
grupę do lasu.
Minęło dwadzieścia minut, zanim dotarli w końcu do obozu -usytuowanego u podnóża
wapiennej ściany skrawka wydartej dżungli ziemi, na którym postawiono kilka krytych
strzechą szałasów. Zhiu popatrzył poprzez listowie i ujrzał sylwetkę Kersika oraz pięciu czy
sześciu jego ludzi stojących niedaleko jednego z tymczasowych schronień. Wszyscy z
wyjątkiem generała trzymali do przeglądu karabiny, stare i zużyte rosyjskie AKM-y.
Podobnie jak piraci Xianga, ubrani byli w mundury maskujące, na tym jednak kończyło się
podobieństwo między obiema grupami. Ich sprawność i zdyscyplinowanie były widoczne już
na pierwszy rzut oka, dlatego bardziej przypominali ludzi Zhiu Shenga.
Byli doświadczonymi żołnierzami, bez wątpienia zwerbowanymi spośród członków
Oddziałów Specjalnych KOSTRAD, którymi Kersik dowodził przed odejściem z wojska.
Nie odwracając głowy, Zhiu podniósł wzrok i spojrzał w stronę sklepienia, które
tworzyły korony drzew. Nie zobaczył snajperów strzegących obozowiska, wiedział jednak, że
są gdzieś tam, ponad nim, starannie ukryci i gotowi zdjąć jednym celnym strzałem każdego
intruza.
- Ach, Zhiu, jesteś wreszcie - powiedział Kesik, gdy go dostrzegł, i wyszedł mu na
spotkanie. - Nasza sprawa powoduje, że spotykamy się w niecodziennych miejscach, nie
sądzisz?
- Tak - odparł Sheng i wyminął Xianga, żeby uścisnąć wyciągniętą dłoń generała. - To
akurat, muszę przyznać, trochę mnie przybija. Jak dla mnie, zbyt tu gorąco i wilgotno.
Kersik uśmiechnął się nieznacznie.
- Zdaje się, że jako rodowity mieszkaniec tych wysp uodporniłem się na ich
niekorzystne warunki - powiedział. Popatrzył znacząco na ludzi Zhiu i uśmiechnął się, jakby
był zadowolony z tego, co widzi. - No chodźcie, musicie być zmęczeni. Pokażę wam, gdzie
złożyć ładunek.
Skinął na ludzi Shenga, by poszli za nim, po czym odwrócił się i ruszył w kierunku
skalnej formacji widocznej za szałasami. Większą część wapiennej ściany pokrywała mata z
powiązanych sznurami wysuszonych liści palmowych. Kersik przywołał dwóch swoich ludzi,
wydał im łagodnie rozkaz w bahasa i zaczekał, aż odsuną matę i odsłonią wejście do
niewielkiej jaskini. Miało około pięciu stóp wysokości i mniej więcej tyle samo szerokości.
Zaciekawiony Zhiu podszedł do wejścia, schylił się nad nim nieznacznie i wsunął
głowę do środka, by przyjrzeć się jej uważniej. Na pierwszy rzut oka grota wydała mu się
głęboka - w każdym razie nie mógł dostrzec końca tunelu. Po grubej warstwie guana
zalegającej wlot do jaskini pełzały chrząszcze i inne owady. Zhiu nasłuchiwał przez chwilę i
dobiegł go cichy trzepot skrzydeł nietoperzy.
Rzeczywiście niecodzienne miejsce, pomyślał.
Wyprostował się i popatrzył na swoich ludzi.
- Tu przeniesiemy całe uzbrojenie - powiedział, wskazując na wejście do jaskini.
Umilkł na chwilę i pomyślał o śliskiej warstwie guana, po której będą musieli stąpać. - Tylko
uważajcie, gdzie stawiacie nogi - dorzucił.
Gdy Kirsten odłożyła słuchawkę i stanęła w drzwiach pokoju gościnnego, zobaczyła,
że jej siostra Anna siedzi z podkurczonymi nogami na kanapie w salonie.
- Właśnie rozmawiałam z policją w Singapurze - powiedziała. - Podałam im moje
nazwisko, opowiedziałam o ludziach, którzy ścigali mnie i Maxa, i poinformowałam, gdzie
się zatrzymałam. Odniosłam wrażenie, że od dawna wiedzą, co się wydarzyło przed hotelem
Anna posłała jej spojrzenie, które mówiło, że nie spodziewała się innych wiadomości.
- W kraju, w którym przestępstwem jest kontrabanda gumy do żucia i plucie na ulicy,
bójka taka jak ta nie mogła przejść nie zauważona - stwierdziła. - Czego od ciebie oczekują?
- Próbowali mnie przekonać, żebym wróciła na wyspę i spotkała się z oficerem
śledczym, ale oświadczyłam im, że tego nie zrobię. Powiedziałam, że powrót bez ochrony
wydaje mi się zbyt niebezpieczny. Kiedy zrozumieli, że nie ustąpię, powiedzieli, że
zaaranżują coś wspólnie z policją z Johor i do mnie oddzwonią.
Anna pokiwała współczująco.
- Jak się czujesz?
Kirsten zastanawiała się, co odpowiedzieć. Już niemal tydzień nie była w swoim
mieszkaniu, ukrywała się przed ludźmi, którzy zamierzali ją porwać, a może nawet zrobić coś
jeszcze gorszego, i wciąż czekała na sygnał od Maxa, po tym jak zostawiła już kilka
wiadomości w skrzynce głosowej jego telefonu komórkowego, a on nie odpowiedział.
Wszystko to bardzo ją zaniepokoiło i przeraziło.
Co więcej, miała mgliste poczucie, że go zdradziła, informując o swojej sytuacji
władze, mimo że wyraźnie powiedział jej, by czekała, aż zadzwoni, i próbował podać
nazwisko innej osoby, z którą miała się skontaktować, gdyby się nie odezwał. Tyle tylko, że
nie zdołał wypowiedzieć tego nazwiska - a może to ona nie usłyszała go wyraźnie, siedząc w
taksówce - i chociaż zgadywała, że chodzi o kogoś z UpLink, siostra i szwagier stanowczo
radzili jej, by tam nie dzwoniła dopóty, dopóki nie dowie się, w co zamieszany jest Max. Na
razie wszystko wskazywało na to, powtarzali jej bez końca, że Amerykanie wciągnęli ją w
jakiś nieuczciwy interes. Bez jednoznacznych dowodów nie może odrzucić takiej możliwości,
nie narażając się jednocześnie na to, że ktoś posądzi ją o brak rozumu.
Teraz pozostało więc jedynie odpowiedzieć na pytanie Anny. No właśnie, jak
właściwie powinna opisać swój stan psychiczny i emocjonalny? Jak wyrazić coś, czego nie
można ująć słowami?
Popatrzyła na siostrę z progu, zamyślona.
- Mam wrażenie - powiedziała, z trudem dobierając słowa - jakby niebo zamieniło się
miejscami z ziemią. Czuję się tak, jakby świat był teraz dla mnie niewłaściwym miejscem.
Niewłaściwym, rozumiesz?
Zaskoczona Anna chciała już przyłożyć dłoń do ust w geście niemej rozpaczy, lecz w
ostatniej chwili opamiętała się i opuściła rękę na kolana.
- Próbuję, Kirst. Uwierz mi, że z całych sił próbuję cię zrozumieć - odparła po chwili
głosem, w którym nie potrafiła jednak ukryć przerażenia.
- Naprawdę uważam, że orchidea stanowi ucieleśnienie naszego azjatyckiego
dziedzictwa - powiedział Gruby B. - Jest delikatna, trwała, a jej sukces, jej rozkwit zależy od
bardzo wielu ściśle ze sobą powiązanych czynników.
- Naprawdę? - zapytał komendant Sian Po z policji singapurskiej.
- Naprawdę, naprawdę. Hodowane w dobrze nawożonej ziemi, orchidee rozwijają się
bez wysiłku i pokolenie po pokoleniu zdobią nasze wzgórza, okrywają kobiercami nasze
wrzosowiska i ogrody. Ustawiczna przemiana będąca esencją ich natury... jest zagrożona,
jeśli ktoś próbuje mieszać gatunki... niszczyć czystość ich wielowiekowego, cenionego
rodowodu... Więdną wtedy niczym stęsknione za domem dusze. I chociaż możesz mnie
nazywać ekscentrykiem, zawsze byłem zdania, że ich kolorowe kwiaty zamieszkują duchy
naszych przodków.
- Wiesz, istnieje rozpowszechnione przekonanie, że pewne ich gatunki rzeczywiście
potrafią ukraść ludzkie serce. Ze ich wysublimowane piękno, które czerpie energię z kobiecej
natury, może wedrzeć się do serca mężczyzny, zawładnąć nim i wyssać jego jin.
- Nie, nie, to już bzdura.
- Cóż, ja chyba też tak sądzę. Jeśli o to chodzi, myślę, że to jedno wielkie gówno, więc
dajmy sobie z tym spokój. To ty doprowadziłeś do tego spotkania. Jeżeli masz coś do powie-
dzenia, powiedz to wreszcie.
Gruby B rzucił okiem na komendanta i skinął głową.
Spoglądali w dół, opierając się o balustradę mostu spacerowego przerzuconego nad
jednym ze stawów w ogrodzie orchidei przy Mandai Road, w północnej części wyspy.
Podziwiali strzelające błyskawicznie przed siebie ryby i żywość barw nakrapianych srebrem
purpurowych orchidei, którymi obsadzono brzegi stawu.
- Czy mówią ci cokolwiek nazwiska Max Blackburn i Kirsten Chu? - zapytał Gruby B.
Komendant zaprzeczył ruchem głowy.
- A powinny?
Jego rozmówca zawahał się.
- W ubiegły piątek na Scotts Road była jakaś awantura. Z pewnością o niej słyszałeś.
Komendant ani na chwilę nie oderwał wzroku od orchidei. Niski, tęgi mężczyzna o
raczej pospolitej twarzy przybył na to potajemne spotkanie bez blachy i munduru, by ktoś nie
poznał, że jest oficerem policji, i to w dodatku wysokiej rangi. Wiedział, że byłoby bardzo
niedobrze, gdyby zobaczono go w towarzystwie faceta o tak złej reputacji jak Gruby B.
- Scotts Road należy do Oddziału Centralnego, "A". Ten teren nie podlega mojej
jurysdykcji.
Zwięzłość Sian Po zaciekawiła Grubego B. Wychylił się bardziej, opierając łokcie na
barierce, i popatrzył ponad wodą tam, gdzie kwiaty drżały lekko na słabym wietrze. W
pełnym świetle dnia skrzyły się barwami nawet bardziej niż ręcznie malowane motyle na jego
koszuli.
- Twój teren w Geylang to trzynaście posterunków i ponad trzystu funkcjonariuszy -
powiedział. - Incydent, o którym mówię, to bójka uliczna przed wielkim hotelem. W bardzo
ruchliwym punkcie. Według moich informacji, byli świadkowie. Chcesz mi wmówić, że nie
było raportów na ten temat? Żadnych wewnętrznych biuletynów?
Komendant powoli obrócił głowę w stronę Grubego B i spojrzał na niego
flegmatycznie.
- Nawet jeśli, to co ty masz wspólnego z tym wydarzeniem? - spytał powoli.
- Zapewniam cię, że nic. - Mężczyzna wzruszył ramionami. -Tak jak ty, staram się nie
wtykać nosa w nie swoje sprawy. Od czasu do czasu jednak ludzie proszą mnie o jakąś
przysługę, zadają pytania, a ja staram się, jak mogę, im pomóc.
- A jak hojni są ci ludzie w swojej wdzięczności?
- Bardzo hojni.
Komendant głęboko zaczerpnął powietrza, a potem gwałtownie je wypuścił.
- Przed Hyattem, a może również w nim, wydarzyło się coś dziwnego. Nie wiem
dokładnie co. Zajmuje się tym jednak CID -powiedział.
- Wydział Śledczy do spraw Kryminalnych?
- Tak. I to więcej niż jedna sekcja. Chodzą słuchy, że do wszystkiego wtyka też nos
sekcja dochodzeń specjalnych i oddział do zwalczania przestępczości zorganizowanej.
- Powiedz mi wszystko, co wiadomo o tym incydencie.
- Wiadomo niewiele. Ajeśli nawet, to grube ryby z CID trzymają wszystko dla siebie.
- Sian Po wzruszył ramionami. - Słyszałem, że o wszystkim powiadomił nas anonimowo
przez telefon jakiś świadek; potwierdza to kolejny raport. Wynika z niego, że przed postojem
taksówek doszło do jakiejś przepychanki z udziałem quai lo, kobiety i kilku innych mężczyzn.
Kobieta odjechała taksówką, a biały został przed hotelem i prawdopodobnie był śledzony,
gdy wszedł do jego holu. Nie wiemy, co się zdarzyło później, ale kiedy przyjechał wóz patro-
lowy, było już po wszystkim. Uczestnicy zajścia jakby zapadli się pod ziemię, a kilku
naocznych świadków powiedziało, że niczego nie widziało. Tak to wygląda.
- Cóż, nikt nie chce kłopotów, lah.
Komendant pokiwał głową i znów głęboko westchnął.
- Kłopoty i tak się zdarzają - mruknął.
Przez chwilę milczeli. Gruby B dostrzegł skondensowaną mieszaninę barw
przemykającą szybko niczym olbrzymia tęcza pod powierzchnią stawu. Ryba wystrzeliła
gwałtownie w stronę cienia rzucanego przez lilię wodną i równie gwałtownie zatrzymała się,
a jej długie ciało zastygło w doskonałym bezruchu.
- Jeśli wydział osób zaginionych prześle raport o quai lo albo o tej kobiecie, będę
bardzo wdzięczny za informację - powiedział wreszcie. - Moi ciekawym przyjaciołom
szczególnie zależy na informacji o miejscu jej obecnego pobytu.
Oczy rozmówców spotkały się.
- Ci twoi przyjaciele... - Komendant urwał na chwilę. - Co zrobią, jeśli ją znajdą?
- Nie pytałem o to.
Komendant patrzył na niego bez słowa całą minutę, a potem powoli pokiwał głową.
- Zobaczę, co da się zrobić - powiedział. Gruby B uśmiechnął się z satysfakcją.
- A ja sprawię, że ci się to opłaci.
Komendant jeszcze przez chwilę tkwił przy balustradzie, po czym odwrócił się, by
odejść. Gruby B nie ruszył się z miejsca. Doskonale rozumiał, że Sian Po nie życzyłby sobie
opuścić ogrodu w jego towarzystwie.
Policjant zrobił dwa kroki w górę mostku, lecz potem odwrócił się w stronę Grubego
B i wskazał ruchem głowy na jego koszulę.
- Te motyle są doprawdy cudowne - stwierdził. - To chyba gatunek Graphium,
prawda?
Gruby B skinął głową.
- Słyszałem, że odżywiają się, wysysając z ziemi mocz większych zwierząt.
Gruby B zapanował nad swoimi odruchami.
- Dziękuję, że podzieliłeś się ze mną tymi informacjami - powiedział po chwili. - Na
pozór jesteśmy bardzo różnymi ludźmi, ale łączy nas miłość do natury i ciekawość jej świata.
Komendant popatrzył na niego i wykrzywił twarz w nieprzyjemnym grymasie.
- Dodaj jeszcze do tego, że obaj kochamy pieniądze - powiedział, po czym odwrócił
się na pięcie i odszedł.
17
SAN JOSE l PALO ALTO
25/26 WRZEŚNIA 2000
- To wspaniałe pomieszczenie - powiedziała Noriko Cousins. Nimec sięgnął po
niewielką błękitną kostkę kredy leżącą na skraju stołu bilardowego.
- Wszyscy mi to mówią - mruknął, wcierając kolistym ruchem kredę w końcówkę kija.
- To tutaj się relaksuję i zbieram myśli.
Znajdowali się w sali bilardowej, na najwyższym piętrze trzypoziomowego
apartamentu Nimeca w San Jose. Była to starannie odtworzona replika zadymionej sali na
południu Filadelfii, gdzie Nimec spędził młodość, unikając wyłapujących wagarowiczów
policjantów i ucząc się rzeczy, które z całą pewnością nie pozwoliłyby funkcjonariuszom
zmienić opinii na temat jego przestępczego zachowania. Ale w tamtym czasie Nimecowi
zależało na uznaniu tylko jednej osoby i pragnąc je zdobyć, był najpilniejszym z uczniów... a,
jak lubił podkreślać, gdyby średnia ocen mogła oddać czyjeś uzdolnienia w obrabianiu
banków, lewych interesach i poznawaniu przekleństw, odebrałby pełne wykształcenie
uniwersyteckie.
W każdym razie zachował w pamięci wszystkie szczegóły tamtego miejsca,
przynajmniej zaś te, które zostały przefiltrowane przez subiektywny pryzmat jego
wspomnień: od niedopałków leżących na zielonym suknie stołów, przez ciężkie butelki z
wodą sodową, kalendarze z rozebranymi dziewczynami i przydymione plastikowe lampy, po
szafę grającą Wurlitzera załadowaną płytami na czterdzieści pięć obrotów z przebojami z
mniej więcej 1968 roku. Nimec kupił ją po bardzo okazyjnej cenie na jakiejś aukcji staroci,
zlecił wykonanie kilku drobnych napraw i wciąż z niej korzystał. Wrzuciwszy ćwierćdola-
rówkę, można było wysłuchać trzech utworów, a głośna muzyka, jak za lat jej świetności,
wstrząsała całym pomieszczeniem.
W tej chwili z wurlitzera dobiegała współczesna wersja starego standardu bluesowego
Crossroads w wykonaniu Cream. Improwizowane solo gitarowe Claptona przeplatało się
żywo z rytmem gitary basowej Jacka Bruce'a, zabierając Nimeca z powrotem w przeszłość i
wywołując wspomnienia jego dawnego, starszego o kilka lat kumpla, Micka Cunninghama,
który - wróciwszy wtedy właśnie z Wietnamu - szalał w rytm muzyki między ustawionymi
regularnie stołami i bredził, że w Sajgonie Clapton był "kurewsko popularny".
Mick - który miał problemy z narkotykami, również kurewsko popularnymi w
Sajgonie - został zasztyletowany na więziennym spacerniaku w roku 1975, gdy odsiadywał
pięcioletni wyrok za usiłowanie rabunku, swoje pierwsze naruszenie prawa: karę zbyt surową
według wszelkich standardów.
- Celuję w bilę numer jeden... o, tam! - zawołał Nimec, wskazując kijem łuzę w
lewym rogu stołu. Bez problemu wygrał rozbicie.
Noriko pokiwała głową.
Pochylił się nad bandą i umieścił białą bilę w wyznaczonym punkcie. Następnie ułożył
prawą dłoń na zielonym suknie i wsunął kij w zagłębienie pomiędzy kciukiem a palcem
wskazującym. Wymierzył dokładnie, zamarkował dwukrotnie na próbę uderzenie, po czym
posłał bilę ku przeciwległej bandzie, trafiwszy ją nieco z lewej strony. Kula odbiła się od
bandy pod nieco większym kątem, niż zamierzał, i chociaż słabo, uderzyła jednak czysto w
bilę numer jeden, która z kolei rozrzuciła po stole pozostałe. Nimecowi pozostało już tylko
kilka prostych uderzeń.
- Wiesz, co robisz - odezwała się Noriko. Pomyślała, że gdy Nimec uderza w bilę,
jego oczy zdradzają zimne opanowanie wybornego gracza.
- Niech cię to nie dziwi - odparł. - Mój ojciec był najlepszym hazardzistą w całej
Filadelfii. Uwielbiał grać w bilard. Marzył, żebym po jego śmierci kontynuował rodzinną
tradycję, i dlatego ciężko pracowałem, by opanować tę sztukę.
- Czy twoja matka nie miała nic do powiedzenia?
- Nie było jej przy nas, może nawet nie żyła. Opuściła rodzinne gniazdo, kiedy miałem
trzy czy cztery lata. W każdym razie nie interesowała się mną. - Znów pochylił się nad sto-
łem. - Bila numer trzy, środkowa łuza.
Złożył się i uderzył. Trafił bilę numer jedenaście, a ta z hałasem wpadła do łuzy.
Noriko przyglądała się mu z niemałym zdumieniem. Oparła gumowy koniec kija na
podłodze i czekając na swoją kolejkę, obracała go w palcach. Nimec zawsze wydawał się jej
ucieleśnieniem prawego policjanta, nawet po opuszczeniu służby. W tej chwili odkrywała
zupełnie inną, zaskakującą stronę swojego szefa.
- Czy mógłbyś mi powiedzieć, jeśli oczywiście nie masz nic przeciwko, w jaki sposób
trafiłeś do policji? - zapytała.
Nimec popatrzył na nią i wzruszył ramionami.
- W moim życiu nie nastąpił żaden dramatyczny przełom, jeśli o to ci chodzi - odparł.
- Oprócz gry w bilard, naszym ulubionym zajęciem w starej dzielnicy było wystawanie na ro-
gach ulic, upijanie się i wszczynanie bijatyk. Wszyscy bili się ze wszystkimi, przez okrągły
tydzień. Dorośli mężczyźni rozbijali głowami nastolatków szyby samochodów, ci rzucali
puszkami w kilkuletnie dzieci, a dzieci celowały cegłami w bezdomne koty. Taka to była
hierarchia. - Raz jeszcze wzruszył ramionami. - W pewnej chwili poczułem się tym zmęczony
i przypuszczam, że wtedy właśnie przemówiła do mnie rola policjanta oraz zarobki i inne
korzyści wynikające z noszenia munduru. Pewnego zupełnie zwyczajnego dnia przystąpiłem
do egzaminu i zdałem. Po kilku miesiącach dostałem skierowanie do akademii policyjnej.
Myślałem sobie, że zobaczę, jak mi tam pójdzie.
- I poszło dobrze - powiedziała Noriko.
- Tak, poszło dobrze. I zniszczyło moją obiecującą karierę bilardowego wyjadacza.
Odwrócił się do stołu, zapowiedział głośno następny strzał i znów posłał bilę do łuzy.
Tymczasem z szafy przestały płynąć dźwięki Crossroads i rozbrzmiały pierwsze takty Keep
Me Hangin' On w interpretacji Vanilla Fudge. Noriko czekała.
- Znasz Maxa Blackburna? - zapytał Nimec po chwili, spojrzawszy na nią ponad
stołem.
- Słyszałam tylko o jego doskonałej reputacji - odparła. - Ludzie mówią, że musi być
najlepszy we wszystkim, czego się tknie. Od czasu “Polityki” każdy opowiada o nim jak o
Super-manie.
Nimec dostrzegł możliwą kombinację trafienia w bilę numer jedenaście i znowu nie
spudłował.
- Max jest bardzo dobry, bez dwóch zdań - powiedział. - Doskonale wykorzystuje
szare komórki do rozwiązywania problemów i dlatego często powierzam mu najtrudniejsze
sprawy. Sześć miesięcy temu oddelegowałem go do naziemnej stacji łączności satelitarnej w
Johor Baharu. Miał tam wiele różnych zadań, z których część była, powiedzmy, nieoficjalna.
I niebezpieczna. - Spojrzał przez ramię na Noriko. - Niemal tydzień temu zniknął gdzieś w
Singapurze i od tego czasu z nikim się nie skontaktował.
Noriko wpatrywała się w niego bez słowa.
- Max nigdy nie pozwoliłby sobie na tak długie milczenie, chyba że stało się coś
bardzo złego - kontynuował Nimec. - Jest na to zbyt odpowiedzialny.
Złożył się po raz kolejny, tym razem jednak w ostatniej chwili zbyt mocno zacisnął
dłoń na kiju i uderzył mocniej, niż zamierzał. Bila nie trafiła w łuzę. Odbiła się za szybko i
pod zbyt małym kątem od bandy.
- Czy te jego niebezpieczne zadania to coś, o czym możemy porozmawiać? - spytała z
namysłem Noriko.
- Oczywiście, ale trochę później. Przede wszystkim powiedz mi, czy chciałabyś
pojechać tam, gdzie teraz przebywa? Albo gdzie przebywał? I czy pomożesz mi go odnaleźć?
- Dostanę zespół?
- Oprócz ciebie będę jeszcze tylko ja - odparł Nimec. - Jeżeli będziemy potrzebowali
wsparcia, dostaniemy je od naszego zespołu w Johor.
Noriko popatrzyła na szefa.
- Zrozumiem, jeśli mi powiesz, że nie chcesz się w to mieszać - oznajmił. - Twój
udział w tej akcji powinien być bezwzględnie dobrowolny.
- I nieoficjalny - dodała.
- Właśnie.
Przez chwilę w sali panowała cisza.
- Mam tylko jedno pytanie - odezwała się Noriko. - Wybrałeś mnie dlatego, że
potrafię się rozpłynąć w tłumie Azjatów, czy ze względu na moje doświadczenie?
- Masz jakiś kompleks na punkcie swojego pochodzenia?
- Kompleksy nie mają z tym nic wspólnego. Jestem w połowie Japonką. To było
logiczne pytanie. A więc chodziło o moje skośne oczy czy o doświadczenie?
Nimec posłał jej delikatny uśmiech.
- O to i o to - odparł. - Twoje pochodzenie może nam trochę szybciej otworzyć kilkoro
drzwi. W pewnych sytuacjach i w wypadku pewnych łudzi może to nam ułatwić niektóre
zadania. Po prostu może się okazać pomocne. Ale nie wybrałbym cię, gdybym nie był
absolutnie pewny, że mogę ci powierzyć życie, niezależnie od tego, w jakich znajdziemy się
opałach.
Przez chwilę patrzyła mu prosto w oczy, po czym powoli skinęła głową.
- Wchodzę w to - powiedziała. - Jaki mamy plan?
- Punkt pierwszy: dokończymy grę w bilard. Punkt drugi: poinformuję o naszej
podróży Gordiana. Punkt trzeci: spakujemy walizki.
- A jeśli szef nie pozwoli nam na tę eskapadę? Nimec zastanawiał się nad tym przez
chwilę.
-Max jest moim przyjacielem - powiedział pewnie. - Co oznacza, że w takiej sytuacji
powinniśmy przejść od razu do punktu trzeciego.
Wczesnym rankiem, w dniu planowanego odlotu do Waszyngtonu, Roger Gordian
spotkał się z Chuckiem Kirbym i Vincem Scullem na śniadaniu w przeszklonej werandzie
swojego domu w Palo Alto. Trzej mężczyźni rozmawiali poważnie, siedząc przy ratanowym
stole, na którym oprócz talerzy i filiżanek z napojami leżały także całe stosy dokumentów i
otwarte aktówki. Poranek był bezchmurny i ciepły, a przez uchylone okna docierały do środka
podmuchy przesyconego zapachem kwiatów wiatru. Na umieszczonym obok stołu stojaku
wisiał szkic, który Gordian przygotował na to spotkanie. Julia, córka Rogera, zatrzymała się
na moment wśród nich, by życzyć im szczęścia w stolicy, po czym wzięła ze sobą charty i
wraz z Ashley wybiegły do ogrodu.
Gordian dopiero co skończył streszczać swój plan, a już dostrzegł niezadowolenie
malujące się na twarzy Chucka. Odczekał, aż prawnik spuści na chwilę wzrok, i dyskretnie
spojrzał na zegarek. Przekonał się z ulgą, że do przybycia trzeciego gościa pozostało jeszcze
dobre pół godziny - wystarczająco dużo czasu, by uporać się z nieuniknionymi zastrzeżeniami
Kirby'ego. Nie oznaczało to jednak wcale, że czeka go łatwe zadanie.
Zbierając się w sobie, popatrzył na ogród. W dole wzgórza, na tle ogromnego
trawnika, z gracją wyginały się w pędzie ciała psów goniących rzuconego przez Julię
plastikowego królika. Jak zwykle Jack, cętkowany samiec, wyprzedzał Jill, sukę o
błękitnawym odcieniu sierści. Choć oba charty były chowane z myślą o psich wyścigach,
nieokiełznany temperament młodszej i zgrabniejszej Jill eliminował ją z udziału w
jakichkolwiek zawodach, podczas gdy Jack wystartował w bardzo wielu, zanim przeszedł
wreszcie na zasłużoną psią emeryturę.
Sześć miesięcy wcześniej Julia wzięła te parę z mieszczącego się poza granicami
hrabstwa Orange ośrodka prowadzącego program opieki nad chartami, które z różnych
względów nie nadawały się do wyczynowego biegania. Gdyby nie umieszczono ich w nim i
nie leczono, zostałyby uśpione, co było powszechną praktyką wśród właścicieli torów
wyścigowych, których psy - z powodu wieku, braku predyspozycji do walki czy też kontuzji -
nie mogły już dłużej stawać do rywalizacji. Z początku Gordian był zdumiony, gdy
dowiedział się od córki, że średnia wieku nie objętych programem, przechodzących na
emeryturę, a następnie usypianych zwierząt wynosi zaledwie pięć lat, czyli niespełna jedną
trzecią ich naturalnego okresu życia... i potem - gdy przyglądał się ich żywiołowym zabawom
- zdumienie to wracało zawsze z całą siłą.
Po wszystkich aktach ludzkiego barbarzyństwa, których był świadkiem, i po
wszystkich osobistych stratach, które poniósł w wyniku działań wojennych lub ataków
terrorystycznych, Gordian nie wiedział, dlaczego takie spustoszenie - znacznie mniej przecież
istotne z perspektywy całego życia na Ziemi -może go jeszcze zaskakiwać. A jednak
zaskakiwało go ono i w gruncie rzeczy wiedział, że byłoby gorzej, gdyby tego nie
doświadczał.
Wypił łyk kawy i zaczął słuchać Chucka Kirby'ego, który udowadniał mu właśnie, że
popełnia największy błąd w swoim życiu.
- Gord, wsłuchiwałem się uważnie w każde twoje słowo i naprawdę starałem się
zachować otwarty umysł. Jednak realizacja tego, co zaproponowałeś, przed rozważeniem
mniej ekstremalnej strategii...
- Czasami trzeba się zgodzić na utratę kończyny, by utrzymać przy życiu resztę ciała -
przerwał mu Gordian. - Czasami od tego właśnie zależy przetrwanie.
Karby potrząsnął głową.
- Ale ty proponujesz odcięcie wszystkich kończyn. A to nie jest to samo - powiedział.
Spojrzenie jasnoniebieskich oczu było tak spokojne i nieruchome, jakby Gordianem
nic nie mogło zachwiać. Wygląda jak Mojżesz po otrzymaniu dziesięciorga przykazań,
pomyślał kirby.
- Chuck, wcale nie powiedziałem, że to będzie bezbolesne. A ponieważ jesteś moim
przyjacielem, wierzę, że zechcesz mi zaoszczędzić tego bólu. Z drugiej strony jednak, jak
widzisz, zaakceptowałem już tę konieczność. Przygotowałem się do tego psychicznie i
emocjonalnie. Jestem gotów.
- Gotów? Na co? Na utratę wszystkiego, co zbudowałeś w ciągu ostatnich dziesięciu
lat? Wszystkiego, co zdobyłeś dzięki ciężkiej pracy...?
- Jeśli zamilkniesz na chwilę, zrozumiesz, że przesadzasz z tą histerią - powiedział
Gordian z bezgraniczną cierpliwością. Chuck obrócił się w stronę Sculla.
- Vince? Czy ty też jesteś tego samego zdania? Wiem, że według twojej analizy plan
Gordiana może się powieść, pytam cię jednak, czy naprawdę trzeba go zrealizować. Jesteś
gotów się pod nim podpisać?
Chuck pokiwał twierdząco głową.
-
Prosimy jedynie, żebyś dał nam dokończyć. Posłuchaj, co szef ma do powiedzenian
odparł.
- A przy okazji popatrz na mój schemat - dodał Gordian. - Bardzo cię proszę.
Kirby zacisnął usta, wciągnął głęboko powietrze przez nos i spojrzał na szkic. Był to
schemat organizacyjny UpLink, przedstawiony pod kątem sektorów rynku obsługiwanych
przez poszczególne oddziały holdingu i ich filie.
- Jak sam wskazałeś, Chuck, od początku lat dziewięćdziesiątych firma straszliwie się
rozrosła - powiedział Gordian, odczekawszy wcześniej dłuższą chwilę, by Chuck mógł prze-
studiować diagram. - Kiedy dopięliśmy kontrakt na dostawę dla armii naszego systemu
naprowadzania rakiet i pocisków sterowanych GAPSFREE, wiedziałem, że przyszłość
holdingu jest zabezpieczona, i zdałem sobie sprawę, że osiągnąłem pozycję, o której
marzyłem przez całe życie. Odniosłem sukces i zdobyłem niezależność finansową. Miałem
pieniądze, żeby zaspokoić wszystkie swoje potrzeby, nawet zachcianki. To otworzyło przede
mną nowe perspektywy, perspektywy, których wcześniej nawet nie brałem pod uwagę.
Mogłem wykorzystać moje pieniądze i energię do realizacji zadań, które liczyły się dla mnie
najbardziej. Do zmiany świata na lepsze. -Wstał od stołu, zbliżył się do stojaka i wskazał
szerokim gestem na schemat. - Mój błąd polegał jednak na tym, że próbowałem to osiągnąć
na zbyt wiele różnych sposobów.
- Boże, zbaw nas... Jakbym słyszał Reynolda Armitage'a - odezwał się Kirby. - Zimno
mi się robi od takich przemówień.
Gordian uśmiechnął się nieznacznie.
- Bylibyśmy głupcami, gdybyśmy zlekceważyli jego ocenę naszych silnych i słabych
stron tylko dlatego, że nie podoba nam się język, jakim to opisuje - powiedział. - Zawsze
można się czegoś nauczyć od swoich przeciwników, a podstawowa teza Armitage'a jest
słuszna. Musimy się uważnie przyjrzeć tym gałęziom, w których marnotrawimy środki, i
zlikwidować je.
Kirby zastanawiał się nad odpowiedzią, ale nim zdołał cokolwiek wymyślić, Gordian
już kontynuował:
- Chuck, ufałbym ekspertyzom dotyczącym sprzedaży armii naszych technologii
obronnych, nawet gdyby nie popierały ich dochody, jakie z niej czerpiemy - oznajmił,
wskazując palcem kwadracik umieszczony w lewej górnej części diagramu.
- Jesteśmy najlepsi, ponieważ byłem w czasie wojny pilotem i pamiętam, jakich
technicznych usprawnień brakowało mi w kokpicie, kiedy latałem nad Khe Sanh. - Skierował
palec nieco w prawo i wskazał kolejny kwadracik. - Wiem także, że nasz oddział
telekomunikacyjny stanowi o jutrze UpLink, i to niezależnie od tego, czy dzisiaj przynosi
dochody, czy wciąż jeszcze straty. Jego potencjał przyda się nam. - Zamilkł na moment. - To
są dwa podstawowe obszary naszej działalności - powiedział po chwili. - Bez nich nie
osiągniemy tego, co zamierzam. Musimy je chronić. Zadajmy sobie jednak pytanie: czy
naprawdę musimy produkować komputery i oprogramowanie? Wytwarzać sprzęt medyczny?
Konstruować pojazdy specjalne? Tym ostatnim zajęliśmy się tylko dlatego, że swego czasu
chciałem dokonać kilku ulepszeń w helikopterach, których standardowe wersje
wykorzystywaliśmy w naszych trudno dostępnych placówkach.
- I udało ci się to.
- Teraz, gdy zgromadziliśmy pokaźną flotę tych maszyn, a konkurencyjne firmy
wykorzystują w swoich oryginalnych produktach nasze usprawnienia, w wielu wypadkach
zresztą znacznie nas wyprzedzając, jeśli chcesz znać moje zdanie, dlaczego nie mielibyśmy
przekazać tej gałęzi komuś, kto będzie potrafił doskonale nią pokierować? W końcu jej udział
w ogólnych przychodach całego holdingu od samego początku był marginalny.
Kirby podrapał się po karku.
- Nie wiem - powiedział bez przekonania. - Abstrahując na chwilę od pojazdów
specjalnych, muszę powiedzieć, że zrobiłeś wiele także w innych dziedzinach, które na pozór
nie mają aż takiego znaczenia dla UpLink. Na przykład filia zajmująca się protetyką spełnia
wszystkie podstawowe kryteria, jakie postawiłeś poszczególnym oddziałom holdingu. Jej
produkty są potrzebne ludziom, a ponadto przynosi zyski. Wytwarzane przez nią protezy
kończyn mają certyfikaty najwyższej jakości i zdobyły znaczny udział na światowych
rynkach...
- I jestem z tego bardzo dumny - przerwał mu Gordian. - Jednak moje zainteresowania
i wiedza nie koncentrują się na medycynie. Tymczasem budżet naszych firm biotechnologicz-
nych pożera co roku około czterdziestu milionów dolarów.
- To wcale nie jest dużo. - Kirby nie dawał za wygraną. - Twoi ludzie prowadzą
badania nad nowymi terapiami lękowymi, które rozwiązywałyby praktycznie wszystkie
problemy, od impotencji po raka. Tego rodzaju zaawansowane badania rzeczywiście kosztują,
jednak finansowy i humanitarny zysk, jaki osiąga się z jednego ważnego farmaceutycznego
wynalazku, z pewnością usprawiedliwia początkowe wydatki.
- Zgodziłbym się z tobą, gdyby w grę wchodziła uczciwa rywalizacja w normalnym
środowisku ludzi biznesu, a nie wśród głodnych wilków - odparł Gordian. - Tymczasem fakty
są takie, że zaatakowano nas i musimy zewrzeć szeregi. A ponieważ nasze filie
farmakologiczne są obecnie pod kreską, obniżają wartość akcji całego UpLink. Gdybym
chciał kontynuować badania medyczne, musiałbym albo zdecydowanie obciąć budżet tych
filii, albo przeznaczyć na ich funkcjonowanie dochody, jakie przynoszą nam, powiedzmy,
gałęzie związane z awioniką. Pieniądze, które w innym wypadku zostałyby przeznaczone na
produkcję najnowszej generacji nadajników i odbiorników do naszej sieci telefonii
komórkowej albo na redukcję długów, w jakie popadliśmy wskutek tragedii w Rosji... Chuck,
to tylko dwa spośród mnóstwa oczywistych przykładów, które mógłbym ci podać.
Kirby wypił do dna krwawą mary i nie odzywał się przez chwilę. Na trawniku jeden z
chartów złapał plastikowego królika i wbiegł w krzaki, gdzie z głośnym warkotem próbował
rozerwać maskotkę na strzępy. Odgłos ten najwyraźniej zdenerwował drugiego psa, który
zaczął krążyć wokół krzaków, nie bardzo wiedząc, w jaki sposób dostać się w gęstwinę. Ash-
ley Gordian i jej córka, które stały w pobliżu, wyglądały na rozbawione tą sytuacją.
Roger bardzo chciałby móc powiedzieć to samo o sobie.
- Gord, posłuchaj mnie - odezwał się Kirby po dłuższym milczeniu. - Jeżeli dobrze cię
rozumiem, twoja strategia niedopuszczenia do przejęcia UpLink opiera się na założeniu, że
wartość giełdowa korporacji, a tym samym zaufanie udziałowców, wzrośnie w chwili, gdy
powrócisz do korzeni i cały kapitał zainwestujesz z powrotem w przedsięwzięcia, które
przynoszą największe zyski. W normalnych okolicznościach zgodziłbym się, że to
prawidłowa strategia obronna, gdyż lepsza ocena korporacji przez akcjonariuszy spowoduje
spadek wyprzedaży udziałów, wymusi wzrost ich cen, a naszego przeciwnika zmusi do
zastanowienia, czy gra jest warta zachodu i czy na udział w niej zwyczajnie go stać. Tyle
tylko, że to nie jest normalna sytuacja. Do tej pory Marcus Caine wykupił znaczną liczbę
akcji UpLink. Jest zdeterminowany. Co więcej, spadek wartości rynkowej UpLink ma
mniejszy związek z jakimkolwiek realnym czy urojonym rozdrobnieniem firmy niż z
obawarni inwestorów, że twoje stanowisko w sprawie technik szyfrowania osłabi pozycję
holdingu wśród rywali, którzy chcieliby sprzedawać za granicą nasze najnowsze zdobycze w
tej dziedzinie. A ponieważ, oczywiście, nie zamierzasz stracić firmy, która się tym zajmuj...
- Kto ci to powiedział? - przerwał mu Gordian, a jego twarz na powrót wyrażała
wielką cierpliwość i spokój.
Kirby wpatrywał się w niego przez chwilę, po czym nagle spojrzał na Vince'a Sculla.
- Kpicie sobie ze mnie czy co? - zapytał. Scull zaprzeczył ruchem głowy.
Kirby był tak zdezorientowany, że ponownie odezwał się dopiero po minucie.
- Gord, ja nic z tego nie rozumiem - rzucił z niedowierzaniem. - Tak ciężko walczyłeś,
żeby zachować kontrolę nad twoimi technikami szyfrowania... żeby nie zdobył ich nikt inny...
żeby nie handlowano nimi za granicą... - Rozłożył szeroko ramiona. - Nie pamiętam, żebyś
kiedykolwiek przedtem poddał się bez walki. Nie wierzę, że będziesz potrafił podjąć taką
decyzję, bez względu na jakiekolwiek okoliczności.
- To nie są jakiekolwiek okoliczności - powiedział Gordian. - Chuck, widzisz... -
Gordian przerwał, a jego wzrok powędrował ku rozsuwanym drzwiom, które oddzielały dom
od werandy. Stanął w nich Andrew, kamerdyner, a obok niego pojawił się Richard Sobel,
trzeci gość, którego gospodarz zaprosił tego ranka na śniadanie.
- Proszę pana, wprowadziłem pana Sobela, tak jak pan sobie życzył - odezwał się
Andrew.
- Dzień dobry - powiedział Sobel, machając na powitanie dłonią.
Gordian wskazał mu puste krzesło przy stole.
- Przybyłeś dokładnie o czasie, Rich - powiedział. - Przyłącz się do nas.
Kirby popatrzył na Gordiana spode łba, ujrzał jego rozszerzający się uśmiech i nagle
wszystko zrozumiał.
- Odpręż się, Chuck - odezwał się znów Gordian, a jego uśmiech jeszcze bardziej się
poszerzył. - Właśnie przybył Biały Rycerz, który nas wszystkich ocali.
18
ROŻNE MIEJSCA
25/26 WRZEŚNIA 2000
Gdy Sian Po przyszedł rano do pracy, na jego biurku leżał faks. Był to komunikat z
komendy głównej policji, informujący o rozpoczęciu w całym kraju poszukiwań
Amerykanina o nazwisku Max Blackburn. Faks zawierał ponadto odbitkę fotografii z
paszportu mężczyzny oraz kilka ogólnych danych o okolicznościach jego zniknięcia.
Wszyscy funkcjonariusze zostali postawieni w stan gotowości i mieli poszukiwać informacji,
które umożliwiłyby ustalenie miejsca jego pobytu, a w razie ich uzyskania, natychmiast
przekazać je do CID. Sian Po wiedział, że ta sama notatka została wysłana do komend policji
w Clementi, Tanglin, Ang Mo Kio, Bedok i Jurong oraz do dziesiątków komisariatów i
komputerów samochodowych pracujących w policyjnym systemie informowania o przestęp-
stwach.
Komendant połączył się natychmiast przez interkom ze swoją sekretarką i polecił jej,
by w ciągu najbliższych trzydziestu minut nie łączyła do niego żadnych telefonów, a
następnie przeczytał komunikat, delektując się filiżanką zielonej herbaty. Na cały dokument
składało się jedynie kilka krótkich akapitów informujących o tajemniczych wydarzeniach,
które rozegrały się w minionym tygodniu przed Hyattem. Nie wniosły one wiele nowego do
tego, czego zdążył się już dowiedzieć. Znacznie bardziej intrygujące były natomiast materiały
o osobach uczestniczących w tym zajściu. Notatka zawierała dość szczegółowe opisy
mężczyzn, którzy zaczepili Amerykanina, najważniejsze jednak wydały się Sian Po
informacje na temat samego Blackburna. Obok fotografii zapisano datę jego urodzenia,
pobieżny rysopis oraz informacje o pracodawcy poszukiwanego: działającej na terenie Johor
filii korporacji UpLmk International, holdingu zajmującego się łącznością satelitarną.
Sian Po dopił herbatę i wrócił myślami do rozmowy, którą odbył w parku z Grubym
B. Co, do diabła, ma z tym wspólnego właściciel baru? Jego nos podpowiadał mu, że była to
jakaś duża sprawa.
Głęboko zamyślony, odstawił filiżankę. W raporcie - oprócz tego, co zawierał -
przynajmniej równie interesujące było to, o czym nie wspomniano. To nasunęło
komendantowi kilka pytań. Nie było tu nic, co mogłoby wskazywać, skąd pochodzą infor-
macje na temat Maxa Blackburna i pozostałych mężczyzn. Nie było też żadnej wzmianki na
temat kobiety, która - jak Sian Po wiedział - także była w to zamieszana. Dlaczego? Czy to
możliwe, że właśnie ona była źródłem tych informacji? Że odnaleziono ją, a teraz być może
trzymano w ukryciu? Detektywi z CID byli zwykle bardzo małomówni, wyraźnie zaznaczali
swoje terytorium i niechętnie przyjmowali oferty pomocy od funkcjonariuszy innych
wydziałów. Było bardzo prawdopodobne, że te skurczybyki doskonale wiedziały, gdzie się
znajduje, albo po prostu trzymały ją w areszcie czy pod policyjną ochroną, co zresztą wycho-
dziło w tej chwili na jedno. Jeśli rzeczywiście tak było, nie podzielą się tą tajemnicą z żadnym
szeregowym funkcjonariuszem.
Jednak Sian Po miał dobre kontakty, między innymi jednego z wyższych rangą
funkcjonariuszy wywiadu, który chętnie z nim porozmawia w zamian za część kwoty, którą
obiecał Gruby B. A Gruby B dał wyraźnie do zrozumienia, że w tym wypadku pieniądze będą
naprawdę godne uwagi. Musi jednak działać bardzo ostrożnie. Zamierzał zadać swojemu
informatorowi niezbędne pytania, nie zdradzając przy tym w zamian zbyt wiele. Powinien
przede wszystkim dowiedzieć się czegoś o kobiecie, poznać jej miejsce pobytu. Na początek
tyle wystarczy. Potem zobaczy, jakie jeszcze informacje zdoła zgromadzić.
Położywszy komunikat na biurku, obok filiżanki po herbacie, sięgnął po słuchawkę i
wykonał pierwszą tego dnia rozmowę telefoniczną.
Nimec zdołał złapać Gordiana w biurze dopiero kwadrans po jedenastej. Szef spieszył
się i nie było w tym nic dziwnego. Przyjechał spóźniony po porannych rozmowach, które
prowadził w domu, i zamierzał zostać w siedzibie holdingu jedynie tyle, ile wymagało
załatwienie najważniejszych spraw, po czym natychmiast jechać na lotnisko. Vince Scull,
Chuck Kirby, Richard Sobel i Megan Breen - cała czwórka, która miała lecieć do stolicy na
pokładzie laerjeta Gordiana - pojechała już tam z wyprzedzeniem firmowym samochodem
UpLink. Atmosfera pośpiechu sprawiła, że Nimecowi trudniej było poinformować szefa o
Blackburnie i przekonać go, by dał mu zielone światło na podróż do Azji, gdzie mógłby
osobiście sprawdzić, co też przydarzyło się Maxowi.
Najtrudniej jednak przyszło szefowi ochrony wyjawić, że bez konsultacji z Gordianem
pozwolił swojemu zaginionemu podwładnemu przeprowadzić tajną operację, która miała na
celu przeniknięcie do bazy danych Monolith Technologies w Singapurze. Nie
wypowiedzianym, lecz oczywistym powodem zachowania tego w tajemnicy było
uzasadnione przypuszczenie, że nigdy nie otrzymałby zgody na podobną akcję.
Gordian zareagował na wiadomości o Maksie i aprobatę jego poczynań przez Nimeca
łatwą do przewidzenia mieszaniną gniewu, konsternacji i zatroskania.
- Nie mogę pojąć, jak mogłeś wziąć udział w czymś tak nierozważnym, Pete -
powiedział, pochylając się nad biurkiem z prawą ręką wspartą na bibularzu. Opuścił nieco
głowę i przecierał palcem wskazującym kącik oka. - Zupełnie nie mogę tego pojąć.
Nimec spojrzał na niego z drugiej strony biurka.
- Przepraszam cię - odezwał się cicho. - Nie próbuję się usprawiedliwiać. Ale weź pod
uwagę jedną bardzo ważną sprawę. Marcus Caine wykorzystywał projekt ustawy w sprawie
technik szyfrowania, żeby cię oczerniać w prasie, Blackburn zaś był przekonany, że Monolith
zaangażował słę w całe mnóstwo nielegalnych interesów i że dowody na to ukrywano właśnie
w Singapurze. Podejrzenie, że część z tych praktyk ma doprowadzić do zniszczenia UpLink,
było jak najbardziej uzasadnione...
- A wy dwaj, zamiast przyjść z tymi podejrzeniami do mnie, wplątaliście się w
awanturę, przez którą z łatwością mogliśmy wpaść w wielkie bagno. Zresztą z tego, co
mówisz, wynika, że już w nie wpadliśmy.
Nimec milczał przez dłuższą chwilę, po czym skinął głową.
- Tak, masz rację. Powinniśmy cię powiadomić i nie zrobiliśmy tego - przyznał. - To
był głupi błąd. Aż boję się pomyśleć, jak drogo mógł za to zapłacić Max.
Cisza.
Gordian wciąż pochylał się nad biurkiem, pocierając kącik oka opuszkiem palca.
- Wróćmy na chwilę do tego, co mówiłeś wcześniej - rzucił wreszcie Gordian. - Jesteś
przekonany, że Blackburn wpadł w jakieś tarapaty, zgadza się?
Nimec ponownie skinął głową.
- A ty zamierzasz go z nich wydostać.
- Jeśli tylko zdołam. Przy odrobinie pomocy - odparł Nimec. Gordian potrząsnął
głową.
- Trudno mi uwierzyć, że ludzie Caine'a posunęliby się aż do tego, żeby wyrządzić mu
jakąś krzywdę. Niezależnie od tego, do jakich informacji mógł dotrzeć.
Nimec wzruszył ramionami.
- Nie możemy zakładać, ile Caine mógł o tym wiedzieć. Nie możemy też snuć
przypuszczeń, kim byli jego ludzie. Ani z jakimi jeszcze ludźmi sami się zadają. - Gordian
położył dłonie na biurku i wpatrywał się w nie przez chwilę, zacisnąwszy usta. - To cholernie
nieodpowiednia chwila na podejmowanie takiej decyzji - powiedział, spoglądając na Nimeca.
- Zaraz odlatuję do Waszyngtonu. Jestem zaprzątnięty zupełnie innymi sprawami.
- Wrogimi zamiarami Caine'a wobec UpLink, prawda? -Tak.
Znów zapadła długa cisza. Jej ciężar był niemal wyczuwalny.
- Dobrze - powiedział w końcu Gordian. - Sprawdź, co będziesz mógł zrobić. Jeśli
jednak dotrzesz do jakichś rewelacji, lepiej, do cholery, się ze mną skonsultuj. Zbyt wielu
dobrych pracowników straciłem w Rosji, żeby teraz tolerować w organizacji kogoś, kto
podejmuje zbędne ryzyko.
Nimec głęboko odetchnął.
- Dziękuję - powiedział, podnosząc się z krzesła. - Żałuję tylko, że nie będę ci mógł
towarzyszyć w Waszyngtonie. Dostaniesz doskonałą ochronę, jednak wszystko wskazuje na
to, że będzie tam istny dom wariatów.
Gordian nie poruszył się. Spojrzał jedynie na Nimeca i wzruszył lekceważąco
ramionami.
- Lepiej sam pilnuj dobrze swoich pleców - odparł. - Jeśli o mnie chodzi, sądzę, że nie
grozi mi nic straszniejszego niż błyski fleszy.
Nimec uśmiechnął się nieznacznie.
- Prawdopodobnie masz rację, ale ktoś przecież musi się martwić o twoje
bezpieczeństwo - powiedział.
- Marcus, co się stało?
- Nic
- Przecież widzę, że coś jest z tobą nie tak.
- Daj mi spokój, przejdzie mi. Muszę odpocząć.
Ich apartament w hotelu De Anza wypełniały odnowione meble w stylu art deco.
Leżąc obok Caine'a i przyciskając do niego swoje nagie ciało, Arcadia Foxcroft polizała
koniuszek palca, wsunęła dłoń pod pościel i schodząc coraz niżej, zaczęła wolno kreślić
wilgotną linię na brzuchu kochanka.
Nie zareagował. Leżał wciąż bez ruchu, spięty, jakby nieobecny.
- Powiedz mi - poprosiła, unosząc głowę z poduszki - jest ktoś jeszcze?
- Nie. Jesteś tylko ty - odparł z roztargnieniem. - Cóż...
- Cóż? O co chodzi?
- Jest na przykład twoja żona. Wiem przynajmniej o niej. Caine wyrwał się z
zamyślenia i spojrzał na Arcadię.
- Co to ma znaczyć? Czyżbyś była zazdrosna o Odielle?
- Jeszcze nie - odpowiedziała. - Nie ma dla mnie znaczenia, co z nią robisz, gdy nie
jesteśmy razem. Jednak kiedy się już spotykamy, chcę, żebyś był ze mną ciałem i duchem.
Żebyś przez cały czas myślał tylko o mnie.
- Arcadio, nie kłóćmy się, dobrze? - poprosił.
- Przecież wcale nie zamierzam się kłócić.
- Więc nie kontynuujmy tej rozmowy, bez względu na to, jaki ma ona charakter. Przez
ostatnie kilka dni żyłem w ogromnym stresie. Tylko dlatego zachowuję się tak, jak się
zachowuję.
Popatrzyła na niego, uniósłszy się trochę wyżej. Jej białe, pełne piersi oparły się o
ramię mężczyzny.
- Dobrze - powiedziała, po czym chwyciła jego penis i zacisnęła na nim swoje palce. -
Zwykle to napięcie sprawia, że się rozluźniasz.
Caine leżał bez ruchu na plecach i ignorując ją, wpatrywał się w sufit. Co właściwie
powinien teraz powiedzieć? Że jego interesy z Nga sprawiły, iż przekroczył granicę, której
nigdy nie chciał przekraczać? Że został zmuszony do wydania rozkazu zamordowania Rogera
Gordiana i Bóg jeden wie, ilu jeszcze ludzi, którzy znajdą się na pokładzie jego samolotu? Że
wkrótce będzie miał krew na rękach? Czy to pomogłoby Arcadii zrozumieć, dlaczego nie jest
specjalnie podniecony?
- Przestań - powiedział gwałtownie. - Nic z tego nie będzie.
- Pokonałam dwa tysiące mil z Nowego Jorku, żeby być teraz z tobą - odparła.
- Nikt cię do tego nie zmuszał.
Oczy Arcadii rozszerzyły się. Nagle odsunęła się, cofnęła rękę i naciągnęła kołdrę na
piersi.
- Ty sukinsynu - warknęła.
Caine opuścił nogi na podłogę, wstał i podszedł nago do krzesła, na którym zostawił
ubranie. Ubierając się w milczeniu, przez cały czas stał tyłem do kochanki.
- Nie chcesz mi czegoś powiedzieć? - zapytała i usiadła w wezgłowiu łóżka.
Caine zwlekał z odpowiedzią dopóty, dopóki się nie ubrał.
- Tak - odparł. - Myślę, że masz rację. Powinienem być z tobą szczery i wyznać ci, co
mnie gnębi. Zasługujesz na szczerość.
Spojrzała na niego.
Nie miał pojęcia, dlaczego powiedział to, co chwilę później wymknęło się z jego ust.
Wiedział jedynie, że dzięki temu poczuł się lepiej, uwolnił częściowo od tłumionego
niepokoju i frustracji.
- Jesteś śliczna, Arcadio. Jesteś kobietą najwyższej klasy. Jednak przebyłaś długą
drogę z ulic Argentyny do tego pokoju hotelowego, a ja lubię, kiedy moje kobiety są znacznie
młodsze. Fakty są takie, że już nie jesteś w stanie mnie podniecić.
Arcadia nieświadomie otworzyła szeroko usta. Wyglądała, jakby przed chwilą ktoś
wymierzył jej siarczysty policzek.
W tym momencie Caine'owi przyszło do głowy, że prawdopodobnie posunął się dalej,
niż zamierzał, i że były bardzo małe szansę, by po tej okropnej scenie Arcadia kiedykolwiek
jeszcze zechciała się z nim spotkać.
Przekroczyłem kolejną barierę, pomyślał. A jednak, co dziwne, nie miało to chyba dla
niego znaczenia. Z drugiej strony w przyszłości będzie musiał odpowiedzieć na pytanie,
dlaczego tak właśnie było.
- Nie martw się o rachunek za hotel. Ja się nim zajmę - rzucił i ponownie odwróciwszy
się plecami do zszokowanej kobiety, otworzył drzwi i zniknął na korytarzu.
19
ROŻNE MIEJSCA
25/26 WRZEŚNIA 2000
- Lot lokalny, learjet dwa zero dziewięć tango charlie gotowy do startu ze
wschodniego końca pasa numer dwa - mówił Gordian do mikrofonu, informując wszystkich
okolicznych użytkowników radiostacji o swoim odlocie. Małe, prywatne lotnisko, które
UpLink dzierżawił do spółki z kilkoma innymi firmami z Doliny Krzemowej, nie miało
naziemnych urządzeń radiowych, jednak ogólnokrajowa częstotliwość 122,9 była często
monitorowana przez pilotów. Gordian powiadamiał ich w ten sposób kurtuazyjnie o zamiarze
startu lub lądowania, zabezpieczając się tym samym przed niepożądanymi i potencjalnie
katastrofalnymi spotkaniami w powietrzu.
Tego dnia jednak nic nie wskazywało, by lot ów mógł się różnić czymkolwiek od
dziesiątków innych spokojnych i bezpiecznych rejsów. Bezchmurne, błękitne niebo, wysoki
pułap i umiarkowany wiatr zapowiadały idealne warunki do startu. Lekkie zaniepokojenie
Gordiana - naprawdę lekkie - wzbudziło jedynie ciśnienie płynu w układzie hydraulicznym,
gdy podczas kołowania na start z opuszczonymi klapami spojrzał na wskaźnik i dostrzegł, że
odczyt jest minimalnie niższy niż zwykle.
Było to coś, czego mniej uważny pilot prawdopodobnie w ogóle by nie zauważył, a
gdyby nawet - co zresztą całkiem zrozumiałe - nie przywiązałby do tego wielkiej wagi.
Również Gordian nie widział wielkiego powodu do obaw. Ponieważ klapy, hamulce i
podwozie jego learjeta tworzyły jeden układ hydrauliczny, wszystkie te urządzenia powinny
nadal działać prawidłowo, ewentualnie może tylko nieco wolniej, nawet przy niskim
poziomie płynu hydraulicznego. Pewność pilota zwiększała ponadto świadomość, że
kontrolki zamontowanego w odrzutowcu układu alarmowego EICAS, który ostrzegał
komputer pokładowy i załogę o problemach, natychmiast by się zaświeciły, gdyby w
obwodzie doszło do jakiejkolwiek, poważnej lub zupełnie drobnej, awarii. A tymczasem
kontrolki były ciemne.
Gordian nie potrafił tylko ukryć rozczarowania słabą pracą Eddiego, który
poprzedniego dnia sprawdzał samolot. Zazwyczaj chłopak był przecież bardziej nawet
przeczulony na punkcie bezpieczeństwa niż on sam... I zbyt sumienny, by jego uwagi
umknęła nawet najdrobniejsza anomalia w funkcjonowaniu maszyny.
Ale tym zajmie się później, postanowił. Jak zwykle na kilka chwil przed startem
Gordian czuł, że niebo wręcz ciągnie go ku sobie. Przesunąwszy do przodu drążki
przepustnic, skoncentrował uwagę na tablicy przyrządów. Jego wzrok przesuwał się po
widocznych na płaskim ekranie komputera pokładowego wskaźnikach podstawowych
parametrów lotu, które zostały rozmieszczone według tego samego “standardu T” co stare,
analogowe instrumenty pokładowe, i podziałkach czujnika ITT pokazującego temperaturę
dwuprzepływowych silników turbinowych. Obserwował go uważnie, gdyż próba startu przy
przegrzanych silnikach mogła się skończyć ich natychmiastowym uszkodzeniem.
Żadne ze wskazań nie zaniepokoiło go - napęd funkcjonował bez zarzutu, wszystkie
parametry były w normie.
Kompresory z jękiem zasysały powietrze, a koła dudniły po nawierzchni pasa startowego, gdy learjet
toczył się prosto jak strzała po wymalowanej na środku linii. Siła przyspieszenia wcisnęła go w fotel, a potem
Gordian poczuł podniecenie towarzyszące niezmiennie każdemu z setek startów do lotów, które wykonał w
ciągu minionych trzydziestu lat. Rzucił okiem na szybę kabiny i dostrzegł wskaźniki odległości rozmieszczone
wzdłuż zostającego coraz szybciej za nimi pasa startowego. Równie rzadkie na lotniskach cywilnych, jak
powszechne na wojskowych, zostały ustawione tu z polecenia Gordiana, by przy każdym starcie i lądowaniu
przypominały mu o dniach, kiedy był pilotem wojskowym i latał na myśliwcach.
Ponownie skupił uwagę na tablicy rozdzielczej i zerknąwszy na wirtualny wskaźnik
prędkości, stwierdził, że samolot rozpędził się już do stu czterech węzłów. W tym momencie
musiał podjąć decyzję, czy startować, czy przerwać manewr. Po raz ostatni przebiegł
wzrokiem najważniejsze wskaźniki. Wszystko przebiegało gładko, kontrolki układu
alarmowego wciąż były ciemne, a mechanizmy działały bez zarzutu. Zatem -start.
Puścił drążki przepustnic, uchwycił wolant w obie dłonie i zaczął wznosić maszynę,
ustawiwszy jej nos pod kątem siedmiu i pół stopnia. Gdy koła oderwały się od podłoża,
poczuł delikatny wstrząs i znajome podniecenie, które towarzyszyło zawsze startowi. Nie
spuszczając rąk z kolumny wolantu, Gordian zwiększył kąt do dziesięciu stopni i
kontynuował wznoszenie. Po kilku sekundach raz jeszcze spojrzał na zewnątrz, by upewnić
się o tym, o czym już wcześniej poinformowały go wysokościomierz i jego własne odczucia.
Samolot osiągnął odpowiednią prędkość wznoszenia, ziemia błyskawicznie zmniejszała się
pod nim, a do kokpitu przesączał się przez szyby czysty błękit nieba.
Schowawszy podwozie i zamknąwszy klapy, Gordian przyspieszył do dwustu węzłów
lub jak kto woli - ponad trzystu mil na godzinę. Po osiągnięciu pułapu tysiąca stóp zacznie
stopniowo przyspieszać, aż w końcu osiągnie prędkość przelotową.
Teraz jednak nadszedł czas, żeby powiedzieć kilka słów do pasażerów. Wcisnął
przycisk interkomu.
- Vince, Megan, Rich, jesteśmy w drodze - oznajmił. - Przewidywany czas lądowania
w Waszyngtonie godzina dziewiąta czasu lokalnego. Czujcie się jak u siebie i spróbujcie nie
rozmawiać o interesach. Później będzie na to jeszcze mnóstwo czasu. - Wyciągnął rękę w
kierunku wyłącznika interkomu, lecz wtedy właśnie pomyślał o Scullu, który podczas
każdego lotu niezmiennie szczękał ze strachu zębami, i dodał jeszcze kilka słów pod jego
adresem: - W barku jest butelka glenturreta. Częstujcie się. Na koszt waszego kapitana. Do
usłyszenia, moi drodzy.
Uśmiechnął się nieznacznie, gdy uświadomił sobie, że od wielu tygodni nie czuł się
tak dobrze jak dzisiaj. Wyłączył interkom i rozsiadł się wygodnie w fotelu pilota.
Reynold Armitage siedział w salonie klubu Leominster w Southampton i spoglądał
przez okno na ocean. We wschodniej części Long Island było tego dnia ponuro i chłodno, a
wiszący w powietrzu deszcz sprawiał, że mewy trzymały się blisko brzegu. Zataczały
nieregularne koła, rozrywając skrzydłami nieruchomą kurtynę mgły, która zalegała nad plażą
i falochronami. Daleko na morzu Armitage dostrzegał boję sygnalizacyjną, pulsującą na
przemian białym i czerwonym światłem.
Siedzący naprzeciw niego w fotelu William Halpern westchnął ciężko, przeciągle.
Niepozorny, szczupły mężczyzna po pięćdziesiątce, ubrany w ciemne sportowe spodnie i
sweter w jodełkę, miał wystającą szczękę i siwe włosy.
- Na zewnątrz jest strasznie, prawda? - odezwał się z wyniosłym jankeskim akcentem
z Connecticut. - A prognozy mówiły, że będzie słonecznie i ciepło, pamiętasz?
Używając joysticka, Armitage obrócił wózek o sto osiemdziesiąt stopni i znalazł się
twarzą w twarz z gospodarzem. Duża wilgotność powietrza sprawiała, że odczuwał duszności
- przygnębiająca pogoda pogarszała jeszcze kłopoty z oddychaniem będące skutkiem
choroby. Każdy płytki oddech przypominał mu o ograniczeniach jego niedomagającego ciała.
A jednak z narzekań dyrektora i prezesa zarządu MetroBanku, który, jak się wydawało,
traktował zapowiedź burzy jako osobisty afront, ktoś mógłby wnioskować, że to właśnie on
jest słabego zdrowia.
- Trudno podać trafną prognozę dla wybrzeża. Ale nie martw się pogodą, Williamie.
Przejażdżka po plaży w takich warunkach też może być przyjemna, a poza tym całkiem do-
brze się bawiłem, lecąc tutaj helikopterem twojej firmy - powiedział Armitage.
- Cieszę się - oznajmił Halpern, ale wciąż miał minę człowieka, który zarezerwował
stolik w ekskluzywnej restauracji, a potem ogromnie rozczarował się podanym mu daniem.
Raz jeszcze spojrzał przez okno, po czym cofnął się w głąb salonu. Wyglądał na
zrezygnowanego i rozgoryczonego, jak gdyby zdał sobie sprawę, że w pobliżu nie ma nikogo
odpowiedzialnego za pogodę, komu mógłby się poskarżyć. - Widzisz, chciałem odbyć tę
rozmowę w jakimś cichymi i dyskretnym miejscu.
Armitage nic na to nie powiedział. Pomyślał, że na Manhattanie jest wiele ustronnych
miejsc, w których mogliby porozmawiać w większym komforcie. Jednak nawet w ich elitar-
nych kręgach karta członkowska klubu Leominster była wyraźnym znakiem statusu, a
Halpern najwyraźniej uwielbiał to podkreślać. Poza tym dyrektor MetroBanku doskonale zda-
wał sobie sprawę z szerokiego zainteresowania wysiłkami Marcusa Caine'a, który chciał
przejąć pakiet kontrolny akcji UpLink. Ponieważ jego firma zachowała jak dotąd znaczny ich
procent, nie chciał dawać początku plotkom, które niewątpliwie zaczęłyby się szerzyć, gdyby
ktoś zauważył go z największym prasowym krytykiem poczynań Rogera Gordiana.
Tak, w tym, że Halpern chciał się z nim spotkać właśnie tutaj, nie było nic
tajemniczego. Podstawową kwestią było natomiast to, dlaczego w ogóle zależało mu na tej
rozmowie. Wymienili już wstępne grzecznościowe uwagi i Armitage nie zamierzał dłużej
marnować czasu, czekając, aż jego rozmówca zechce mu to powiedzieć.
- A więc - odezwał się - jakie plotki o środowisku finansowym wymienimy dzisiaj?
Pomyślmy o jakimś gorącym temacie, którym zajmują się media. O czymś, co elektryzuje
wszystkich dookoła. Możemy?
Halpern spojrzał na niego.
- Może porozmawiamy o starciu Monolith z UpLink - kontynuował Armitage z
nieznacznym, gorzkim uśmiechem. - Nie wspominając już o UpLink kontra Monolith.
Halpern wyglądał na zakłopotanego jego sarkazmem.
- Spotkałem się niedawno z kilkoma członkami zarządu MetroBanku, żeby omówić
pozbycie się naszych udziałów w UpLink - powiedział. - Oczywiście było to nieoficjalne spo-
tkanie poprzedzające formalne posiedzenie.
- No i?
- Jak się spodziewałem, nie osiągnęliśmy konsensusu w tej sprawie.
- To interesujące - mruknął Armitage.
- A będzie jeszcze bardziej - powiedział Halpern. - Jak wiesz, nie padam na twarz
przed Rogerem Gordianem, a jego misja zbawienia świata poprzez ustawienie w każdym
ogródku budki telefonicznej z aparatem bezprzewodowym to dla mnie jedno wielkie końskie
gówno.
- Mieszasz metafory. A poza tym chyba zbyt powierzchownie przedstawiasz jego
zamierzenia, nieprawdaż?
Halpern wzruszył ramionami.
- Nazywaj to, jak chcesz. Mnie udziały MetroBanku w jego holdingu interesują tak
długo, jak długo przynoszą zyski albo przynajmniej nie przynoszą strat. Są jednak i tacy
członkowie zarządu, którzy całe zagadnienie traktują jako kwestię osobistej lojalności wobec
Gordiana i mimo spadku wartości UpLink, a więc i dochodów z tej inwestycji, z wielką
niechęcią podchodzą do pomysłu, by drogi naszych firm się rozeszły. Mimo wszystko
przedwczoraj przekonałem większość z nich, że zacieśnienie kontaktów równałoby się
odejściu od podstawowych zasad, jakimi rządzi się bankowość.
- Więc co sprawiło, że zmienili stanowisko?
- Nie co, ale kto - odparł Halpern. - Gordian zatelefonował do trzech najważniejszych
członków zarządu. Poprosił, żeby wstrzymali się z rozważaniem jakichkolwiek ofert Marcusa
Caine'a, dopóki on, Gordian, nie będzie miał szansy się z nimi spotkać.
Armitage zastanawiał się, czy Halpern oczekiwał, że się zdziwi.
- Chce sobie zapewnić w ten sposób prawo do pierwokupu -powiedział. - Ale ten ruch
nic mu nie da. Dopóki wartość UpLink spada, dopóty zarząd twojego banku jest zobowiązany
rozważyć starannie ofertę Marcusa. W ostatecznym rachunku będą się liczyły pieniądze, a nie
lojalność czy nieuzasadniona wiara w Rogera Gordiana.
- Gordian obiecał jednak, że podczas jutrzejszej konferencji prasowej rozwieje
wszystkie wątpliwości udziałowców UpLink. Zapewnił dyrektorów, że wygłosi bardzo ważne
oświadczenie. I że po tym, jak wysłuchają, co ma do powiedzenia, być może zechcą
zrewidować swoje postanowienie.
Tym razem Armitage uniósł jednak ze zdziwienia brwi.
- Sądziłem, że powodem jego przylotu do Waszyngtonu jest sprzeciw wobec
zatwierdzenia Karty Morrisona-Fiore'a -stwierdził.
- Ja też tak uważałem - powiedział Halpern. - Ale powiem ci coś więcej. Wczoraj
wieczorem najważniejsi doradcy prawni Gordiana pognali na złamanie karku do San Jose. I
wszyscy jak jeden mąż odwołali w ostatniej chwili umówione wcześniej spotkania.
- Skąd o tym wiesz?
Halpern popatrzył Armitage'owi prosto w oczy.
- Mam swoje kontakty - rzucił i raz jeszcze wzruszył ramionami. - Ty... i Marcus...
możecie mi wierzyć. Coś wisiw powietrzu.
Armitage zaczerpnął powietrza. Pierś znów go zabolała. Jeśli ból nie minie, będzie
musiał wezwać pielęgniarkę do pokoju i podłączyć się do respiratora. Poczuł niespodziewany
przypływ nienawiści, ale nie bardzo wiedział dlaczego. Nie był nawet pewien, przeciw komu
była skierowana.
Za oknem skrzeczały rozdzierająco mewy nurkujące w wiszącą nisko zasłonę mgły.
Spojrzał na Halperna.
- Dziękuję ci za tę informację, Williamie - powiedział. - Ale nie powiedziałeś mi
jeszcze jednego: gdzie widzisz siebie w tym wszystkim?
Halpern założył nogę na nogę i milczał przez chwilę.
- Znamy się od lat i przez ten czas udzieliłeś mi mnóstwa skutecznych rad - odparł. -
Jednak, jak sam powiedziałeś, w całej tej zabawie chodzi o pieniądze, a nie o lojalność czy
wiarę w kogoś... A ja, jak wszyscy bankierzy, jestem agnostykiem.
- Co oznacza, że zanim przyjmiesz ofertę Caine'a, uważnie wysłuchasz oświadczenia
Rogera Gordiana, prawda?
Halpern strząsnął niewidzialny pyłek ze spodni, po czym skinął głową.
- Tak - odparł bez wahania. - Będę go słuchał naprawdę uważnie.
Stojąc na niewielkiej, wysuniętej w morze skale, Kersik spoglądał ponad ciemną wodą
ku światłom portu Sandakan. Niespokojny, opuścił samotnie obóz z nadzieją, że świeża bryza
zdoła w jakiś sposób rozproszyć jego ponury nastrój, tymczasem jeszcze go pogorszyła.
Przypuszczał, że przyczyną fatalnego samopoczucia jest świadomość, że wkrótce z tego pier-
wotnego wybrzeża wyruszą jego brutalni żołnierze, a za nimi podąży nieuchronnie śmierć.
Zginą dziesiątki, może setki ludzi... a może znacznie, znacznie więcej... Prawda, że w imię
słusznej sprawy, a przynajmniej sprawy, w którą on głęboko wierzy. Czyż jednak nie było to
to samo znane od wieków, pełne obłudy szaleństwo, które stawało się zarzewiem każdej
wojny?
Ludzie walczyli ze sobą. Walczyli od zawsze, bez względu na to, czy za pomocą
kamieni, strzał, karabinów, czy też torped z głowicami nuklearnymi. I zawsze znajdowali po
temu powody. W gruncie rzeczy czasami Kersikowi wydawało się, że wiara w sprawę nie jest
niczym innym jak mrocznym wirem wciągającym z jednakową pewnością zarówno
bohaterów, jak i skończonych nikczemników, którzy upadają niczym cyrkowi klowni.
Zupełnie jak człowiek rządzący obecnie Indonezją, zachowujący się przy tym niczym
jawajski król, który grabi narodowe bogactwo, by obdarowywać nim swoje kurtyzany... jak
jego poprzednik, jak Suharto i ci wszyscy, którzy byli przed nimi, również Kersik uważał, że
znajduje się po właściwej strome historii. Zhiu Sheng, Nga i Luan także mieli rację, gdyby
spojrzeć na to z ich indywidualnego punktu widzenia, a jednak siły, które zadecydowały, że
stanęli w jednym szeregu, były zbyt złożone, aby myśleć o nich w kategoriach absolutu.
Kersik zmarszczył czoło. Czyż prawo osądzania, co jest dobrem, a co złem, nie było
zawsze przywilejem tych, którzy przeżyli i mogli ogłosić werdykt po tym, jak wiatr rozwiał
dymy pożogi, a deszcz wypłukał morze przelanej krwi? Generał wyrzekł się lojalności wobec
rządu swojego kraju i uważał się za przeciwnika ASEAN-u, Japonii i Stanów Zjednoczonych.
Praktycznie więc całego świata. Zanim jeszcze wszystko będzie powiedziane i zrobione,
zostanie ogłoszony przestępcą i międzynarodowym pariasem. A co będzie myślał o sobie już
po wszystkim? Czy nie dozna w końcu rozdwojenia jaźni i nie poczuje się częściowo kimś
dzierżącym prawomocnie władzę, a częściowo potępieńcem i skazańcem?
Kersik popatrzył na światła miasta, które w ciągu ostatnich stu pięćdziesięciu lat było
rządzone przez Niemców, dwukrotnie przez Brytyjczyków i bez przerwy eksploatowane
przez handlarzy niewolników, przemytników broni oraz królów drewna z różnych zakątków
globu. Miasta, które podczas II wojny światowej zostało opanowane przez Japończyków i
zrównane z ziemią przez amerykańskie bomby. I które teraz, dosłownie i w przenośni,
dzierżyło klucze do przyszłości obu tych narodów.
Generał stał na skale i rozmyślał, patrząc w dal ponad wzburzonym morzem. Po
pewnym czasie zdał sobie niejasno sprawę z szelestu, który dotarł do niego z gąszczu
namorzynów za jego plecami.
Odwrócił się błyskawicznie i zapalił latarkę, kładąc jednocześnie prawą rękę na kolbie
pistoletu Makarowa. Szelest właściwie go nie zaniepokoił -jedynymi ludźmi na wyspie byli
jego komandosi oraz wilki morskie Tajlandczyka, a oba oddziały wystawiły posterunki
wzdłuż całej linii brzegowej. Niemniej jednak Kersik był żołnierzem, a dobrzy żołnierze
muszą być przede wszystkim ostrożni.
Ustawił latarkę na wysokości oczu, lecz w promieniu światła nie ujrzał nic poza
gładkimi, splątanymi pniami i korzeniami mangrowców, więc skierował go wyżej. Tuż
poniżej kopuły liści do kory przywarł latający lemur i wpatrywał się w niego wielkimi,
okrągłymi oczyma.
Przez chwilę Kersik doświadczył dziwnego, przyprawiającego o zawrót głowy
uczucia przeniesienia, wyobrażając sobie, jak musiał wyglądać w oczach tego dziwnego,
małego zwierzęcia - niezdarny, groźny, nie na miejscu, prawdziwy obcy. Cofnął dłoń z
chwytu pistoletu w takim pośpiechu, jakby broń była rozgrzana do czerwoności. Opadło go
intensywne i niewytłumaczalne poczucie winy.
Zwierzę przyglądało mu się jeszcze przez chwilę doskonale okrągłymi oczami, po
czym rozłożyło błony lotne i poszybowało w mroki lasu.
Wstrząśnięty, nie bardzo wiedząc dlaczego, Kersik wszedł w gąszcz i ruszył z
powrotem do obozu.
Jak powiedział Gordianowi jeden z pilotów oblatywaczy po dziewiczym locie learjeta,
podróż przebiegła lepiej, niż się spodziewał, a przecież oczekiwał, że nie będzie miał z
samolotem najmniejszych problemów.
Podobnie zapowiadał się lot do Waszyngtonu.
Była bezchmurna, księżycowa noc, gdy na wysokości 8500 stóp, z prędkością 350
węzłów i wyłączonym autopilotem zbliżali się do Międzynarodowego Portu Lotniczego im.
Dullesa. Gordian rzucił okiem na GPS, a następnie sprawdził wskazania VOR
, chcąc się
przekonać, czy leci właściwym kursem. Po chwili włączył radio, by poprosić o wolną
przestrzeń do lądowania.
- Waszyngton, tu learjet dwa zero dziewięć tango charlie nad Alexandrią, na ośmiu
tysiącach, podchodzę do lądowania na Dulles. Kod jeden dwa zero zero - powiedział do
mikrofonu, kończąc pierwszy komunikat standardowym kodem numerycznym
identyfikującym samolot cywilny.
Chwilę później kontroler ruchu powietrznego odpowiedział mu, podając kod
komputerowy, za pomocą którego jego radarowy system naprowadzania miał odtąd odróżniać
samolot Gordiana od innych podczas podchodzenia do lądowania.
- Dobry wieczór dziewięć tango, tu kontrola podejścia do lądowania w Waszyngtonie.
Twój kod: pięć zero osiem jeden, przyjęty. Jesteś na radarze, masz wolną drogę do
Waszyngtonu, klasa B. Obniż pułap i zostań na czterech tysiącach.
- Zrozumiałem, learjet dziewięć tango, kod pięć zero osiem jeden. Schodzę z ośmiu na
cztery.
Widząc już zabudowania i oświetlony pas lotniska, Gordian zredukował moc silników
i zaczął powoli zmniejszać wysokość. Cały czas uważnie obserwował wskaźniki i korygował
nieznacznie kurs. Niecałe dziesięć minut później ponownie połączył się z pracownikiem
kontroli naziemnej.
- Podchodzenie do lądowania, learjet dziewięć tango na czterech.
- Learjet dziewięć tango, zrozumiałem. Znam lotnisko i proszę o zgodę na pas jeden
cztery lewy.
- Zgoda na jeden cztery lewy - odpowiedział kontroler po krótkiej przerwie, po czym
nakazał Gordianowi zająć miejsce w kolejce samolotów oczekujących na lądowanie.
Kontroler zakończył - co wcale nie zdziwiło Rogera - informacją, że pilot będzie
musiał krążyć przez jakiś czas nad lotniskiem na wysokości czterech tysięcy stóp. W
przestrzeni powietrznej nad Waszyngtonem, podobnie zresztą jak i nad innymi ważniejszymi
3
VOR (Very High Freąuency Omnidirectional Rangę) - system radionawigacji bliskiego
zasięgu - przyp. tłum.
miastami, panował olbrzymi ruch, w związku z czym należało się spodziewać nudnego
czekania na pozwolenie podejścia do lądowania.
Gordian ponownie włączył autopilota i poinformował pasażerów, że mają czas, by
wysłuchać jeszcze przynajmniej kilku jednakowo nudnych dowcipów Sculla.
Minęło dwadzieścia pięć minut, nim kontroler zezwolił pilotowi learjeta na kolejne
obniżenie pułapu i przekazał go personelowi wieży, jednak Gordian uznał, że ma szczęście -
tym razem cała procedura nie trwała tak długo, jak mogła. Powtarzane wielokrotnie manewry
krążenia nad lotniskiem były wyczerpujące i pożerały więcej paliwa, niż byłby na to skłonny
przeznaczyć.
Przełączył radio na częstotliwość wieży kontrolnej i podał swoje dane.
- Learjet dwa zero dziewięć tango Charlie, masz zgodę na lądowanie, pas jeden cztery
lewy - oznajmił pracownik obsługi wieży.
Gordian odebrał informację na temat kierunku wiatru, potwierdził jej przyjęcie, a
następnie wpatrzony w ekran komputera zaczął czytać listę ostatnich czynności przed lądowa-
niem, odhaczając je w myślach, aż dotarł do opuszczenia klap i wysunięcia podwozia. Mimo
że opanował całą tę procedurę, jeszcze gdy był początkującym pilotem, wciąż z pełną świado-
mością sprawdzał jej elementy przed każdym kolejnym startem, podczas lotu i natychmiast po
lądowaniu. W innym wypadku zaprzeczałby swojej omylności, a to byłby błąd, którego nigdy
nie zamierzał popełnić, zwłaszcza jeśli miałoby to pociągnąć za sobą zagrożenie dla życia
innych ludzi.
Raz jeszcze skupił uwagę na aparaturze pokładowej, przekonał się, że nadlatuje na pas
zgodnie z namiarem, i przygotował się do podsumowania wszystkich procedur. Tuż poniżej
sześciuset stóp, w odległości około mili na zachód od początku pasa startowego, Gordian
widział już wyraźnie jasne światła lotniska. Przesunął w dół dźwignię opuszczania podwozia,
oczekując niewielkiego wstrząsu mechanizmów wysuwających koła przez otwarte klapy.
Zamiast tego w kabinie rozbłysło niespodziewanie czerwo-ne światło alarmowe.
Wskaźnik systemu EICAS ostrzegał o nie wysuniętym podwoziu.
Z głośnika nad jego głową zabrzmiał elektroniczny dźwięk sygnału alarmowego.
Oczy Gordiana rozszerzyły się z przerażenia. Głos uwiązł mu w gardle, gdy pociągnął
i raz jeszcze opuścił dźwignię wysuwania podwozia.
Czerwone światło ostrzegawcze wciąż pulsowało.
Sygnał dźwiękowy grzmiał w ciszy kokpitu ze śmiertelną natarczywością.
Gordian zamarł na chwilę, widząc przez przednią szybę kabiny zbliżającą się
nieuchronnie ziemię i początek pasa startowego.
Koła, pomyślał.
Pozostały niecałe dwie minuty lotu, zanim uderzą w ziemię, tymczasem learjet frunął
ku niej ze schowanym podwoziem.
20
NIEBO NAD WASZYNGTONEM
25 WRZEŚNIA 2000
Czy to podróżując w ścisku klasą turystyczną odrzutowca liniowego, czy też - jak
obecnie - spoczywając wygodnie w objęciach olbrzymiego skórzanego fotela klubowego na
pokładzie prywatnego learjeta Gordiana, Vince Scull był przez cały czas przerażony, i nie
miało tu najmniejszego znaczenia, że wykonując zawodowe obowiązki w UpLink, spędził już
w powietrzu setki godzin.
Wielu specjalistów do spraw oceny ryzyka, zwłaszcza tych, których praca polegała na
badaniu międzynarodowych rynków, opierało się w swych ocenach na materiałach pochodzą-
cych z drugiej i trzeciej ręki: wiadomościach prasowych, studiach socjologicznych,
przeglądach statystycznych i tym podobnych. Scull uważał jednak, że takie podejście jest
dobre tylko dla niedołęgów, którzy równie dobrze mogą siedzieć w domu i gapić się w
telewizor, jak pisać poważne analizy. Jego zdaniem, jeśli chce się poznać jakiś teren, należy
najpierw tam pojechać, odetchnąć miejscowym powietrzem, spróbować lokalnych potraw i
-jeśli się ma szczęście - pocałować kilka fraulein czy signor. A w wypadku innych państw -
niestety - wejść wcześniej na pokład samolotu.
Tak więc Vince Scull latał. Co nie znaczyło bynajmniej, że to lubił albo że chciał
udawać kogoś, kto okrąża z gwizdem glob na skrzydłach, zwłaszcza gdy były one z rodzaju
takich, jakie należały do tego greckiego małego Zorro, Ezopa czy jak tam było temu, który za
bardzo zbliżył się do słońca i spadł na ziemię.
Najbardziej bał się zawsze podczas startów i lądowań, przede wszystkim dlatego, że
ktoś kiedyś powiedział mu, iż właśnie wtedy na samoloty działają największe siły. Nie cho-
dziło o to, że nie wiedział wiele o fizyce i o lataniu. Zdawał sobie sprawę, że najwięcej
wypadków zdarza się w tych właśnie krytycznych momentach lotu, może więc jednak było
coś w tym, co niegdyś usłyszał.
Scull - niczym skazaniec, który czeka na krześle elektrycznym, aż kat zamieni jego
ciało w krwawą miazgę - zaciskał kurczowo dłonie na poręczach fotela. Gordian podchodził
właśnie do lądowania na lotnisku w Waszyngtonie, zaczynają ten etap lotu, który niezmiennie
napawał Sculla największym strachem. Jego obaw nie rozwiewała nawet świadomość, że w
przeszłości jego szef był jednym z asów Sił Powietrznych. Dlatego też nucił pod nosem
fragmenty przebojów Franka Sinatry. Wyśpiewywanie starych standardów było jedną z do-
brych i wypróbowanych metod, którymi Scull posługiwał się w walce ze stresem.
Nie dbał o to, że na lotnisku Megan Breen, która siedziała po drugiej stronie wąskiego
przejścia między fotelami, będzie bez końca komentować jego zdenerwowanie. Nie
obchodziło go również, że będą się z tego nabijać Richard Sobel i Chuck kirby, którzy
siedzieli tuż za nim i właśnie razem z Meg wygadywali bzdury niczym jacyś
niedowartościowani artyści na koktajl party, a nie bezradni więźniowie zamknięci w stalowej
puszce, która przypadkiem mogła latać w troposferze z prędkością zbliżoną do jednego
macha, do pieprzonej prędkości dźwięku.
Interesowało go jedynie to, by jak najszybciej znaleźć się na terra firma, i to najlepiej
w jednym kawałku.
Trzymając się kurczowo fotela i śpiewając cicho z zamkniętymi oczami piosenki
Sinatry, Scull robił, co mógł, by nie zwracać uwagi na opadanie samolotu, gdy
niespodziewany dźwięk, który dotarł doń z kokpitu - rozsuwane drzwi kabiny pilotów były
uchylone, ponieważ wcześniej Gordian rozmawiał o czymś z Chuckiem - wdarł się do jego
mózgu niczym stalowy świder.
Natychmiast otworzył oczy i zajrzał do kokpitu. Z miejsca, w którym siedział, widział
fragment pleców Gordiana i może połowę tablicy przyrządów. Szef nie zdradzał objawów
paniki, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Gordian był w końcu facetem, który zawsze
zachowywał zimną krew i miał doskonały wzrok pilota myśliwskiego. Facetem, który po
pięciu latach spędzonych w "Hanojskim Hiltonie", obozie jenieckim Vietcongu, gdzie
nieludzko torturowano schwytanych Amerykanów, wyszedł na wolność z podniesioną głową,
wyprostowanymi plecami i ustami, które od dnia, gdy trafił tam wbrew swojej woli, nie
powiedziały jednego zbędnego słowa. Był z całą pewnością facetem, którego chciałoby się
mieć u boku w okopie, a gdyby coś szło źle, nigdy nie dałby tego po sobie poznać.
Jednak hałas dobiegający z kokpitu, który brzmiał jak elektroniczna wersja
samochodowego klaksonu, cholernie przypominał Scullowi dźwięk sygnału alarmowego.
Spojrzał na Megan, po czym odwrócił się i popatrzył na Richarda i Chucka. Wszyscy
troje próbowali właśnie zajrzeć do kabiny pilotów. Chociaż na ich twarzach nie malowało się
takie zaniepokojenie, jakie trapiło Sculla, bez wątpienia i oni zaczęli podejrzewać, że coś jest
nie w porządku.
Sygnał grzmiał uporczywie.
- Czy ktokolwiek wie, co się, do diabła, dzieje?! - zawołał Scull. - Na miłość boską, co
to za hałas?!
Pozostali pasażerowie milczeli.
Vince z trudem przełknął ślinę. Niespodziewanie poczuł, że pocą mu się dłonie. W
tych okolicznościach to nic, cholera, dziwnego, pomyślał.
Cisza, jaka zapadła w wypełnionej dotychczas gwarem kabinie pasażerskiej, przeraziła
Sculla bardziej niż najgorsze, co potrafiłby sobie wyobrazić.
Gordian odetchnął głęboko, starając się nabrać w płuca jak najwięcej powietrza. Jego
umysł pracował na najwyższych obrotach. Nadlatywał nad pas startowy, zmniejszając wyso-
kość o sto stóp na sekundę, a tymczasem wciąż nie wysunęło się podwozie. Jeśli natychmiast
nie zrobi czegoś, by to zmienić, rozbiją się. Zdawał sobie sprawę, że nie ma czasu na wa-
hanie.
Myśl logicznie, powtarzał sobie. Problem jest prosty, więc wyeliminuj tylko jego
przyczynę.
Przypomniał sobie niezwykle szybki spadek ciśnienia płynu w układzie hydra-
ulicznym, gdy zamknął klapy po starcie. Tyle tylko, że gdyby wtedy nastąpiła awaria pompy,
system alarmowy powinien to wykryć. Powinien również zareagować, gdyby czujniki
odkryły zbyt duży ubytek płynu w zbiornikach. Co więcej, w wypadku nagłego wycieku
sprężony azot znajdujący się w każdym zbiorniku powinien zwiększyć ciśnienie w układzie
hydraulicznym... przynajmniej do pewnego stopnia. Gdy utrata płynu stawała się zbyt duża
albo gdy do przewodów dostawało się zbyt dużo powietrza, nie można już było zapewnić
sprawnego funkcjonowania układu i utrzymać wymaganego ciśnienia.
Co to oznacza? Gordian przygryzł dolną wargę. Oznacza to, że dowiedział się właśnie
o drastycznym spadku poziomu płynu, a co za tym idzie - o nieodwracalnym uszkodzeniu
ważnej części układu hydraulicznego - najprawdopodobniej cylindra odpowiadającego za
wysuwanie podwozia. Bez wspomagania układu hydraulicznego - nawet przy opuszczonym
przełączniku - nie wysuną się koła. A ręczne wysunięcie podwozia było niemożliwe.
W porządku, dalej, myślał Gordian. Rozważ inne możliwości.
Mógł nadać do służb naziemnych sygnał Mayday i czekać w powietrzu, aż wyleją na
pas startowy pianę i ściągną ambulanse oraz wozy strażackie, które asystowałyby mu podczas
lądowania ze schowanym podwoziem. Jednak krążąc wokół lotniska w oczekiwaniu na
zezwolenie lądowania, zużył niemal całą rezerwę paliwa, a pokrycie pasa pianą wymagało
czasu. Przypuszczał, że nawet gdyby miał go wystarczająco dużo, nie zdołałby się utrzymać
w powietrzu na tyle długo, by służby naziemne zdążyły przygotować lotnisko do awaryjnego
lądowania. Co oznaczało, że i tak lądowałby brzuchem na betonie, a to skończyłoby się
najprawdopodobniej wybuchem zbiorników paliwa i obsłudze naziemnej pozostałoby jedynie
uprzątnięcie z pasa spopielonych szczątków.
Dalej, rusz głową! Chcesz uniknąć całego tego bałaganu, więc spróbuj znaleźć jakieś
wyjście!
Przestał się interesować hydrauliką. Podwozie zatrzymało się w górnym położeniu, w
lukach, a powinno jak najszybciej wysunąć się w dół.
Nie, czekaj! Nie w dół! Na zewnątrz!
Wiedział, że musi myśleć bardzo precyzyjnie. Układ hydrauliczny miał utrzymywać
podwozie w lukach po wciągnięciu go na specjalne chwytaki. Gdyby tylko mógł w jakiś
sposób uwolnić je z nich, sama waga kół zrobiłaby resztę - wymusiłaby wysunięcie podwozia
przez otwarte luki. Innymi słowy, koła same by się opuściły.
Grawitacja.
Grawitacja stanowiła w tej chwili problem, ale była też rozwiązaniem.
Gordian sięgnął do przełącznika funkcji na tablicy przyrządów i wcisnął przycisk
wskaźnika przeciążenia. Było na poziomie jednego G, co oznaczało, że siła grawitacji
działająca na learjeta jest “normalna”, taka sama jak ta, która działała na przedmioty na
powierzchni ziemi.
Rzuciwszy okiem na tablicę rozdzielczą, Gordian wypuścił klapy, chwycił oburącz
wolant i gwałtownie pociągnął go ku sobie, podnosząc nos samolotu i zmuszając maszynę do
ostrego wznoszenia. Sekundę później pchnął wolant do przodu i ponownie skierował
odrzutowiec na pas startowy.
Żołądek podszedł mu do gardła. Cała maszyna zadrżała. Podrygujący niczym roller-
coaster samolot rzucił nim do tyłu i w dół, a następnie do przodu i do góry z taką siłą, że
gdyby nie pasy, z pewnością uderzyłby głową w przednią szybę.
Jak dotąd szło nieźle.
Sięgnął ku przełącznikowi wysuwania podwozia, nie troszcząc się, by sprawdzić
wskaźnik poziomu płynu w układzie hydraulicznym. Ponieważ unosił się nad fotelem, jakby
pociągała go w górę jakaś niewidzialna ręka, wiedział już, że wielkość siły grawitacji wynosi
zero. Jeśli nie pomylił się w swoich rachubach, oprócz niego w odrzutowcu powinno się
unieść coś jeszcze.
Miał nadzieję, że to samo stało się z podwoziem.
Miał nadzieję, że uwolniło się z chwytaków.
Modląc się do Boga, sir Izaaka Newtona i własnego zdrowego rozsądku, Gordian po
raz trzeci i ostatni opuścił przełącznik wysuwania kół.
Szeroki pas bezpieczeństwa wrzynał mu się w wiotki brzuch okulary najpierw zsunęły
się na koniec nosa, po czym po prostu spadły, krótka grzywka zaś stanęła mu na sztorc - Scull
czuł się jak piłeczka w jakiejś szalonej grze w ping-ponga.
Gwałtowne skoki samolotu i zmienne przeciążenia sprawiły, że cała kabina pasażerska
trzęsła się i drżała. W środku natychmiast powstał wielki bałagan. Kolorowe magazyny z
szelestem kartek przelatywały obok niego we wszystkich kierunkach. Wielkim z przerażenia i
zaskoczenia oczami Scull obserwował, jak aktówka Megan - niczym kamień odbijający się od
powierzchni wody - uderza o wyłożone wykładziną przejście między fotelami i jak w ślad za
nią rusza teczka Chucka Kirby'ego, wyrzucając przy tym z siebie całe mnóstwo dokumentów.
Kabinę przeciął też nadgryziony banan, a zaraz za nim, jak mały pocisk, poleciało pióro. Scull
słyszał, jak w barku obijają się o siebie i grzechoczą butelki z alkoholem, wodą sodową i
coca-colą, a Richard Sobel wykrzykuje przekleństwa. Walizki z rzeczami osobistymi tłukły
się niemiłosiernie w skrytkach bagażowych nad ich głowami.
- Cholera jasna! - wrzasnął Vince Scull, dorzucając kilka słów do ostrych epitetów
Sobela.
Nagle poczuł, że coś zadudniło pod jego stopami.
Kilkakrotnie.
Przerażenie ścisnęło mu gardło.
Przestał krzyczeć.
Scull - przekonany, że za chwilę maszyna rozpadnie się na kawałki - przypomniał
sobie nagle, że nie jest sam. Przypomniał sobie że oprócz niego w samolocie znajdują się
jeszcze cztery osoby, a jedną z nich - niech go nazwą starym szowinistą, jakie to ma teraz,
kurwa, znaczenie? - jest kobieta, która może potrzebować otuchy.
Pomyślał, że mógłby to zrobić, obrócił się w jej stronę i wyciągnął dłoń, chcąc
uścisnąć ramię Megan...
Był kompletnie zaskoczony, gdy ujrzał na jej twarzy ulgę.
- W porządku, Vince, uspokój się - powiedziała, pochylając się ku niemu. To jej dłoń
przykryła delikatnie jego nadgarstek. - Posłuchaj, alarm w kokpicie ustał.
- Co takiego?
- Alarm - powtórzyła wolno. - Zamilkł. Lądujemy. Nastawił uszu. Rzeczywiście, w
samolocie panowała cisza.
Ustały nawet wstrząsy. Co jednak oznaczało to dudnienie pod stopami?
Nagle ożył interkom.
- Bardzo wszystkich przepraszam za to dodatkowe kołysanie. Mieliśmy małe
problemy z wysunięciem podwozia, ale koła są już we właściwym położeniu, a z nami
wszystko w porządku - oznajmił Gordian, wyjaśniając wątpliwości Sculla.
- Podwozie - mruknął Scull.
- Co takiego? - zapytała Megan. - Nie słyszałam, co powiedziałeś.
Spojrzał w dół, tam gdzie jej ręka wciąż spoczywała na jego ramieniu, i uśmiechnął
się do niej. , - Powiedziałem właśnie, że ja też cię kocham, słodziutka.
21
WASZYNGTON AZJA POŁUDNIOWO-WSCHODNIA
25/26 WRZEŚNIA 2000
Z DEPESZY ASSOCIATED PRESS
WASZYNGTON. Prezes UpLink International, Roger Gordian, wraz z grupą
najbliższych współpracowników przybył właśnie na konferencje prasową zwołaną w
Washington Press Club. Nie przypadkiem termin konferencji Gordiana zbiega się w czasie z
zaplanowanym na jutro przez Biały Dom podpisaniem Karty Morrisona-Fiore'a, regulującej
status nowych technik szyfrowania. Przypuszcza się, że Roger Gordian raz jeszcze podkreśli
swój negatywny stosunek do tej ustawy, który ściągnął na niego krytykę wielu departamentów
rządu i kręgów przemysłowych.
Stawka, o którą gra prezes UpLink, jest bardzo wysoka, jeśli wziąć pod uwagę duży i
wciąż rosnący niepokój udziałowców holdingu Gordiana oraz podjęte ostatnio przez
Monolith Technologies próby przejęcia znacznego pakietu akcji tej korporacji. Nagabywany
przez reporterów wkrótce po tym, jak pilotowany przez niego learjet wylądował w
Międzynarodowym Porcie Lotniczym im. Dullesa, król technologii obronnych i ko-
munikacyjnych nie skomentował pogłosek, jakoby na konferencji prasowej zamierzał ogłosić
swoją rezygnację ze stanowiska prezesa UpLink.
Tymczasem prezydent Ballard i jego doradcy prasowi niewiele mówią na temat
znaczenia Karty Morrisona-Fiore'a, pragnąc raczej zwrócić uwagę mediów na
rozpoczynającą się jeszcze w tym tygodniu wizytę głowy naszego państwa w Azji. W jej
trakcie prezydent podpisze morski traktat obronny SEAPAC. Ceremonia sygnowania tego
dokumentu odbędzie się na wodach terytorialnych Singapuru na pokładzie najnowocze-
śniejszego atomowego okrętu podwodnego, jakim dysponują Stany Zjednoczone.
Z DZIENNIKA “THE STRAITS TIMES”
MIESZKAŃCY NADMORSKIEJ WIOSKI ZNAJDUJĄ ZWŁOKI
BANDA ACEH, INDONEZJA. Miejscowa policja poinformowała, że rybacy z wioski
Lampu'uk, niewielkiej osady położonej w najbardziej na północ wysuniętym punkcie Sumatry,
wyłowili z morza ludzkie zwłoki. Odkrycia dokonano niedaleko często wykorzystywanego
szlaku żeglugowego, w miejscu, w którym cieśnina Malakka otwiera się na Ocean Indyjski.
Jak dotąd nie pojawiły się żadne oficjalne informacje na temat stanu zwłok ani też
wskazówki, które pozwoliłyby stwierdzić, czy zostały one zidentyfikowane. Naoczni
świadkowie twierdzą jednak, że jest to ciało białego mężczyzny i że znajdowało się ono w
wodzie co najmniej od kilku dni.
Zapowiedziano już przeprowadzenie sekcji zwłok, która pozwoli ustalić przyczynę
śmierci denata.
Ponadto dowiedzieliśmy się, że w sprawę zaangażowany jest oddział
Międzynarodowego Komitetu Morskiego oraz regionalne agencje śledcze. Jest to rutynowe w
takich wypadkach postępowanie Międzynarodowego Komitetu Morskiego i policji zain-
teresowanych krajów ASEAN, które utrzymują ścisłe stosunki oraz dzielą się danymi na temat
osób zaginionych lub zmarłych na morzu, by pomagać sobie w wypadku takich zdarzeń.
Pasażerowie learjeta pojechali do hotelu, Gordian jednak został jeszcze na lotnisku i w
towarzystwie kilku asów z grupy ochrony Pete'a Nimeca spotkał się z mechanikami w hanga-
rze wynajmowanym przez UpLink. Usłyszawszy o kłopotach z podwoziem, zszokowany
mechanik natychmiast wsunął się na drewnianym wózku pod skrzydło learjeta.
- Nie ma śladu wycieku płynu, a urządzenia wyglądają na nietknięte. Nie, chwileczkę.
Jest tu coś, czemu chciałbym się uważniej przyjrzeć - powiedział. - Mężczyzna przesunął ko-
niuszkami palca wskazującego i środkowego po fragmencie kadłuba samolotu, oświetlając
sobie to miejsce latarką. Po chwili otarł oba palce o kciuk i powąchał je. - Wyczuwam tu
zapach skydolu i mam go trochę na palcu. A powinien być w cylindrze siłownika
wysuwającego podwozie. -Wysunął głowę spod kadłuba maszyny i spojrzał na Gordiana. -
Opierając się tylko na tym, nie można jeszcze nic powiedzieć, bo drobne wycieki płynu
zawsze mogą się zdarzyć. Będę się musiał dostać do środka i sprawdzić cały obwód. Od
poszczególnych zaworów zaczynając, na całym obiegu płynu kończąc Gordian przykucnął
obok niego.
- Chcę wiedzieć, co poszło nie tak, Mikę - rzekł, a po chwili, pomyślawszy o Maksie
Blackburnie, postanowił podzielić się z mechanikiem swoim przeczuciem. - Wyświadcz mi
przysługę i sprawdź, czy ktoś przypadkiem nie grzebał przy tym samolocie, dobrze? O mało
co czworo ludzi straciłoby dzisiaj przeze mnie życie. Czworo moich najlepszych przyjaciół.
Mikę wyłączył latarkę, wyjechał spod kadłuba learjeta i podniósł się, wycierając ręce
szmatą.
- Może to tylko punkt widzenia zwykłego mechanika, ale po tym, co usłyszałem przed
kilkoma minutami, powiedziałbym raczej, że pan ich uratował - stwierdził.
Gordian potrząsnął głową.
- To nie jest kwestia punktu widzenia - odparł lakonicznie. - Federalne przepisy
lotnicze mówią wyraźnie, że pilot prowadzący maszynę od początku do końca odpowiada za
stan samolotu. I za bezpieczeństwo swoich pasażerów. Nie ma znaczenia, czy zostali narażeni
na niebezpieczeństwo z powodu niedokładnej kontroli przed startem z San Jose, z powodu
mechanicznej usterki w powietrzu, mojego błędu jako pilota czy też w wyniku kombinacji
różnych czynników. To ja jestem odpowiedzialny za wszystko, co się dzieje podczas lotu.
Mike popatrzył na niego bez słowa.
- Miałem szczęście, Mike - powiedział Gordian. Na jego twarzy widać było napięcie. -
Rozumiesz? Dzisiaj po prostu miałem szczęście.
Mike przełknął ślinę i powoli skinął głową.
- Nie wyjdę z tego hangaru, dopóki nie sprawdzę najdrobniejszych szczegółów od
nosa aż po ogon - powiedział.
Gordian klepnął go lekko w ramię.
- Dziękuję. Docenię to. - Popatrzył na dwóch ochroniarzy z Miecza. - Chcę, żebyście
zostali tutaj z Mikiem. Zróbcie dla niego wszystko, o co poprosi.
Ochroniarze wymienili spojrzenia.
Gordian widział, że ten niezrozumiały rozkaz nie wywołał ich zachwytu. Wykonywali
swoje zadanie, postępując zgodnie ze szczegółowymi instrukcjami. Skuteczność tych
profesjonalistów zależała od ścisłego stosowania się do reguł postępowania i przestrzegania
dyscypliny. A instrukcje mówiły jasno: mieli chronić Gordiana. Polecenie, które im wydał,
przeczyło wszystkiemu, do czego przygotowywano ich podczas szkoleń.
- Nie bójcie się, nic mi się nie stanie - zapewnił ich. - Jadę prosto do hotelu i
zamierzam przez cały wieczór zostać w pokoju.
- Proszę pana, mamy wyraźne rozkazy od pana Nimeca, żeby przez cały czas panu
towarzyszyć - odezwał się jeden z nich.
Gordian skinął głową.
- Wiem, Tom - odparł. - Ale jeśli nie powiecie mu, że zostawiliście mnie na kilka
godzin samego, ja również nic nie powiem.
Ochroniarz zastanawiał się przez chwilę.
- Byłoby lepiej, proszę pana, gdybyśmy utrzymywali przez cały wieczór kontakt
telefoniczny - powiedział wreszcie.
- Oczywiście. Ale nie wyciągajcie, proszę, pochopnych wniosków, jeśli nie odbiorę
któregoś z telefonów. To był ciężki dzień, więc potrzebuję teraz długiego prysznica, a potem
trochę snu.
Ochroniarz wahał się jeszcze przez chwilę, a Gordian z trudem powstrzymywał
uśmiech. Niespodziewanie przypomniał sobie swój ojcowski lęk o Julię, która jako nastolatka
umawiała się na randki, i mimo napięcia oraz zmęczenia, rozbawiło go to.
- Panowie, mój samochód czeka, a kierowca z pewnością trochę się już niecierpliwi.
Zobaczymy się później - powiedział.
Tom milczał jeszcze przez chwilę i wreszcie pokiwał głową. Wyraz jego twarzy
zdradzał zmartwienie, zaniepokojenie i lekką dezaprobatę.
- Proszę dobrze wypocząć - mruknął w końcu.
- Spróbuję - odparł Gordian.
Walcząc wciąż z uśmiechem, odwrócił się, klepnął go lekko w ramię i szybko wyszedł
z hangaru.
- A zatem, Alex, wszystko wskazuje na to, że mogę ci zaproponować obiad z
prezydentem i innymi szefami państw w mesie oficerskiej.
- Naprawdę? Jesteś pewien? - zapytał Nordstrum.
- Całkowicie. Zjesz obiad w brzuchu bestii, którą nazywamy Seawolfem - odparł Stu
Encardi.
Rozmawiali w Red Sage przy Czternastej Północno-Zachodniej, mniej więcej w
połowie drogi między Białym Domem a Centrum Kennedy'ego. Na lunch zamówili
quesadillę, sałatkę z kaktusa oraz chili.
- A kto go organizuje?
- Terskoff.
- Sekretarz prasowy?
- Sekretarz prasowy we własnej osobie - podkreślił Encardi. Nordstrum zjadł odrobinę
quesadilli.
- A co jest przynętą?
- Słucham?
- Co jest przynętą, sidłem, hakiem? - powtórzył Nordstrun. - Cokolwiek to jest,
znajdzie się przecież w moim brzuchu, kiedy połakomię się na to zaproszenie.
Encardi zaczesał do tyłu bujne, czarne włosy.
- Och, masz na myśli przysługę, o którą poprosi cię prezydent Ballard.
Nordstrum popatrzył na niego.
- Stu, uważam cię za równego faceta, ale jeśli nie przestaniesz udawać głupka i nie
przejdziesz czym prędzej do rzeczy, wstanę od stolika, pójdę do kuchni, znajdę jeden z tych
kaktusów, z których robią te sałatki, taki, z którego nie zdążyli jeszcze usunąć kolców, a
potem wrócę tutaj i palnę cię tym kaktusem prosto w dupę.
Encardi zmarszczył brwi.
- Cholera jasna - mruknął.
- Właśnie - przytaknął Nordstrum i nadział na widelec kolejny kawałek quesadilli. -
Rzeczywiście, cholera jasna.
Encardi pochylił się ku niemu konfidencjonalnie.
- W porządku - powiedział. - Prezydent chce jedynie, żebyś nie pojawił się na
jutrzejszej konferencji prasowej Rogera Gordiana. Oczywiście jeśli założymy, że w ogóle
zamierzałeś w niej uczestniczyć.
-Aha... - mruknął Nordstrum, przeżuwając.
- Nie myśl jednak, że Biały Dom chce ograniczać twoją wolność wypowiedzi -
kontynuował Encardi. - Ballard uważa po prostu, że SEAPAC jest o wiele ważniejszy dla
jego prezydentury niż wprowadzenie uregulowań prawnych dla technik szyfrowania. A
tymczasem znalazł się on w tle sporu między Gordianem a Caine'em.
- Aha - powtórzył Nordstrum. Encardi rozłożył ręce.
- Pomyśl o tym - powiedział. - Jesteś jedynym ważniakiem z prasy, który od samego
początku zajmował się SEAPAC. Pisałeś już o wstępnych negocjacjach i ciągniesz to do
teraz. Jesteś facetem, który nieustannie podkreśla jego znaczenie dla naszych interesów w
Azji Południowo-Wschodniej. Sądzisz, że uda ci się nadal zajmować tym tematem opinię
publiczną, gdy wszyscy ujrzą cię na jednym podium z Gordianem? Przecież już i tak zbyt
wiele rzeczy odwraca uwagę ludzi od Azji.
- Aha - mruknął Nordstrum, przeżuwając ze spokojem. Encardi rozdrażniony,
zmarszczył czoło.
- Cholera jasna, Alex, który z nas udaje teraz głupiego? Poprosiłeś mnie, żebym
przeszedł do rzeczy, i właśnie przeszedłem. Zrób więc teraz, proszę, to samo.
- Jasne - powiedział Nordstrum. Ostrożnie odłożył na talerz nóż i widelec, po czym
wyprostował się. - Zamierzam stać jutro u boku Rogera Gordiana i nie przeszkodzą mi w tym
ani moce piekielne, ani powódź, ani osłodzony czymś przymus ze strony najwyższych
czynników rządowych.
Encardi znów przeczesał do tyłu gęste włosy.
- Alex, mógłbyś przeprowadzić wywiad z samym premierem Yamamoto, wsuwając
przy tym kawior i popijając szampana, zamiast jeść na dole w ciasnej mesie razem z załogą.
Nie odrzucaj życiowej szansy!
Nordstrum założył ręce na piersiach.
- Zaczynasz mnie denerwować - powiedział.
-Alex...
- Nie jęcz. Wyglądasz z tym jak jakiś uczniak.
Encardi nachmurzył się, gwałtownie otarł usta serwetką i rzucił ją na stół.
- W porządku, rezygnuję - powiedział.
- To dobrze - powiedział Nordstrum. - Chcesz mnie poprosić o coś jeszcze, zanim
skończę jeść?
Encardi popatrzył na niego i westchnął.
- Tak - odezwał się po krótkiej przerwie. - Słyszałeś kiedykolwiek o Nurku Danie i
Baronie Barrakudzie?
Nordstrum obojętnie pokręcił głową.
- Masz zadatki na kogoś takiego - rzucił Encardi.
Transkontynentalny skok z San Francisco do Johor Baham był wyczerpujący.
Peterowi Nimecowi i Noriko Cousins wydawało się, że podróż nie ma końca. Późną nocą
przesiedli się w Kuala Lumpur z wygodnego boeinga 747 do rozklekotanego turbośmigłowca,
po czym - kontynuując wyprawę do Johor Baharu - musieli jeszcze jechać czterdzieści pięć
minut samochodem, który Nimec wynajął na lotnisku. Przemierzali teraz ciemne, wyboiste i
słabo oznaczone na mapach drogi.
Choć Nimec był dotąd tylko raz w naziemnej stacji łączności satelitarnej w Johor i
choć przed wylotem ze Stanów przyszło mu do głowy, że byłoby dobrze, gdyby na lotnisku
powitał ich ktoś z miejscowego oddziału Miecza, w końcu postanowił, że sam poprowadzi
samochód do miejsca przeznaczenia. Przypuszczał, że z jednej strony zadecydowała o tym
jego naturalna skłonność do pozostawania w ukryciu - cecha, która skłaniała go do skrywania
swojej tożsamości dopóty, dopóki nie dowie się, dokąd doprowadziło Maxa Blackburna jego
śledztwo i co mogło w nim pójść nie tak. Z drugiej jednak strony Nimec lubił tę część swej
pracy, która wymagała skrytych działań, i chociaż nie przyznawał się do tego nikomu -
włączając w to, do pewnego stopnia, nawet siebie - prawda była taka, że możliwość oder-
wania się na jakiś czas od zwykłych zajęć sprawiła, iż ta właśnie jego cecha, z konieczności
długo tłumiona, znów wypłynęła na wierzch.
Dochodziła piąta nad ranem, kiedy Nimec ujrzał wreszcie symbol UpLink na znaku
informującym o złej nawierzchni drogi i spojrzawszy w prawo, poza linię drzew, dostrzegł
niedaleko betonowe i aluminiowe bryły konstrukcji naziemnej stacji łączności satelitarnej.
Skręcił w stronę bramy wjazdowej i zatrzymał się jakieś dwadzieścia stóp od budki
strażnika. Na betonowej wysepce po lewej stronie samochodu znajdował się przypominający
bankomat czytnik biometryczny -jedno z ostatnich ulepszeń Maxa w zakresie bezpieczeństwa.
Podczas gdy w większości obiektów UpLink na różnych poziomach dostępu używano albo
skanerów tęczówek albo czytników odcisków palców, Blackburn postanowił jeszcze bardziej
wzmocnić system i ograniczyć możliwości wkroczenia do obiektów niepowołanych osób.
Wykorzystał do tego skanery identyfikujące kilka cech osobistych każdego człowieka, który
przekraczał granicę strefy dostępu.
Nimec opuścił szybę i przyłożył kciuk do paska termicznego, czekając jednocześnie,
aż skaner wykona cyfrową fotografię jego oczu - dwie kamery dopasowywały je teraz do
wzoru twarzy, trzecia natomiast zrobiła zdjęcie migawkowe tęczówek. Wszystkie trzy obrazy
były natychmiast sprawdzane pod kątem różnych cech charakterystycznych i porównywane z
wzorcem wprowadzonym wcześniej do głównej bazy danych systemu bezpieczeństwa
UpLink.
Minęło zaledwie kilka sekund od chwili, gdy Nimec zatrzymał się przy skanerze, a
nad bramą wjazdową zielone światło zastąpiło już czerwone. Przetworzony komputerowo
żeński głos dobiegający z głośnika umieszczonego w czytniku biometrycznym powiedział po
angielsku:
- Identyfikacja zakończona. Peter Nimec. Proszę jechać. Nimec minął bramę i
skinąwszy głową strażnikowi w budce, wjechał na teren kompleksu.
- Chyba inaczej wyobrażałam sobie to miejsce - odezwała się z tylnego siedzenia
Noriko. Spoglądała uważnie przez okno na rysujące się w świetle brzasku budynki. - Jest
takie... boja wiem... bezbarwne.
Nimec wzruszył ramionami, nie spuszczając rąk z kierownicy.
- Utylitarne, tak bym to określił - powiedział. - Nie zdawałem sobie sprawy, że do tej
pory nie byłaś w żadnej z naszych stacji naziemnych. Wszystkie są niemal identyczne. Nie
trzeba jednak dużo czasu, żeby przywyknąć do panującej w nich atmosfery.
- Mam nadzieję - powiedziała, po czym opadła na oparcie i ziewnęła.
Nimec spojrzał we wsteczne lusterko.
- Zmęczyła cię nasza podróż na wschód? - zapytał.
- Zmęczyła i zaciekawiła.
- To niezbyt dobra mieszanka, jeśli zamierzasz się teraz przespać. - Podniósł z
siedzenia pasażera złożoną gazetę i wyciągnął ją ku Nori. - Na lotnisku w Kuala Lumpur
wziąłem "Straits Timesa". Trzymaj, może dzięki niemu się zrelaksujesz.
- Nie przypominam sobie, żebym widziała, jak go czytasz.
- Bo jeszcze nie czytałem. I wątpię, czy utrzymam oczy otwarte wystarczająco długo,
żeby to zrobić.
Noriko wzięła od niego czasopismo, położyła je obok siebie i znów szeroko ziewnęła.
- Dziękuję. Przy śniadaniu zreferuję ci najświeższe lokalne wiadomości - powiedziała.
Nimec pokiwał głową.
- Nie zapomnij też o moim horoskopie - powiedział takim tonem, że nie mogła się
zorientować, czy mówi poważnie.
Sian Po po powrocie z nocnej zmiany na posterunku późno położył się do łóżka, ale
gdy zamknął już oczy i zaczai śnić, znalazł się w sali gier zarządzanej przez Grubego B. Były
tam kobiety i błyskające kolorowe światła, a on, Sian Po, jakimś cudem wygrał
astronomiczną sumę pieniędzy. Stosy banknotów otaczały go ze wszystkich stron.
Pukanie do drzwi obudziło go akurat w chwili, kiedy - we śnie - zaczynał tańczyć ze
wspaniałą blondynką, która powiedziała mu, że przebyła daleką drogę z Danii specjalnie po
to, żeby dotrzymać mu towarzystwa.
Sian Po otworzył oczy. Resztki snu uleciały, gdy rozejrzał się po swoim niewielkim
mieszkaniu, do którego zasłony nie wpuszczały światła dziennego. Gdzie zniknęła jego
seksowna tancerka? Zmarszczył brwi, uświadomiwszy sobie, że nigdy nie istniała, po czym
spojrzał na budzik. Była piąta rano. Słyszał coś, czy tylko mu się zdawało?
Ponownie rozległo się pukanie do drzwi.
Wciąż jeszcze trochę zdezorientowany, zwlókł się z łóżka i podszedł do drzwi w
pidżamie.
- Kto tam? - zapytał chrapliwym głosem, przecierając oczy.
- Coś dla pana od Gaffoora - dotarł z korytarza przytłumiony męski głos.
Senność opuściła Sian Po w tej samej chwili, w której usłyszał nazwisko swojego
człowieka w CID. Szybko przekręcił klucz w zamku i otworzył drzwi.
Stojący w progu mężczyzna miał około trzydziestki. Ubrany był w cywilne rzeczy:
jasną koszulę z wełny i sportową kurtkę. Jeszcze jeden detektyw, pomyślał komendant.
- Pracujesz w zespole Gaffoora? - zapytał.
Mężczyzna wzruszył ramionami, wydobył z wewnętrznej kieszeni kurtki białą kopertę
i wyciągnął ją ku Sian Po.
- Niech pan to weźmie, ke yi bu ke yi - powiedział.
Policjant odebrał przesyłkę.
Mężczyzna stał tam jeszcze przez chwilę, patrząc na gospodarza pustym wzrokiem.
- Powiem Gaffoorowi, że odebrał pan jego wiadomość - oznajmił, po czym obrócił się
i zszedł do holu.
Zatrzasnąwszy za nim drzwi, Sian Po niecierpliwie rozerwał kopertę. W środku była
złożona na pół kartka papieru. Rozprostował ją i przeczytał krótką wiadomość zapisaną w
poprzek arkusika.
Na jego ściśniętych rysach odmalowało się podniecenie.
Niewiarygodne, pomyślał. Po prostu niewiarygodne.
Nie zważając na wczesną porę, Sian Po podbiegł do nocnego stolika, w swoim
notatniku odnalazł numer Grubego B i zatelefonował do niego.
Pomyślał, że sen, który miał jeszcze przed chwilą, był proroczy. Wygrał właśnie
fortunę.
22
WASZYNGTON l JAPONIA
27/28 WRZEŚNIA 2000
Prezydent przechadzał się po korytarzu przed Gabinetem Wschodnim Białego Domu.
Ze środka docierały do niego odgłosy chaotycznych rozmów dziennikarzy, prominentnych
członków Kongresu i innych oficjalnych gości zaproszonych na ceremonię podpisania Karty
Morrisona-Fiore'a. Prezydent był zdenerwowany i zarazem zniecierpliwiony: chciał jak
najszybciej przyłożyć pióro do papieru.
Był zdenerwowany, ponieważ chciał podpisać tę kartę w zaciszu swojego gabinetu,
siedząc przy solidnym biurku. Chciał ją podpisać spokojnie o północy, kiedy słońce już
zajdzie, a za oknem zabłysną światła miasta otaczającego Kapitol, i kiedy wszyscy ludzie
będą już w swoich albo cudzych łóżkach, albo nawet między łóżkami, zapinając guziki,
rozpinając guziki, szamocząc się czy robiąc cokolwiek, na co tylko mieliby ochotę.
Niecierpliwiło go natomiast, że musi zmienić podpisanie dokumentu w wielkie
przedstawienie: złożyć ten cholerny podpis w blasku skupionych na nim reflektorów,
obserwowany przez stojące w odległości zaledwie dziewięciu stóp obiektywy kamer stacji
C-SPAN. A chciał mieć już to z głowy i zwrócić uwagę opinii publicznej na coś, co jego
zdaniem ma o wiele większe znaczenie - na SEAPAC, dziecko, które pieścił i kształtował od
samego początku, które na jego oczach i pod jego ścisłą kuratelą nabrało właściwych
wymiarów i treści. Był to traktat, który prezydent Ballard uważał za najważniejsze
osiągnięcie polityczne swojej kadencji. Wierzył, że ten właśnie dokument stanie się podstawą
nowej współpracy strategicznej i logistycznej w całym rejonie Pacyfiku. Był pewny, że
umocni on związki Ameryki z jej azjatyckimi partnerami i zabezpieczy interesy w regionie.
Czym wobec tego paktu była Karta Morrisona-Fiore'a, jeśli nie tylko rodzącym spory aktem
prawnym ułatwiającym wprowadzanie ograniczeń handlowych, które i tak obchodzono,
wykorzystując niezliczone furtki prawne.
Z każdą chwilą coraz bardziej zniecierpliwiony, nie mogąc się doczekać momentu, w
którym usiądzie za biurkiem i podpisze kartę, prezydent zajrzał do sali. Główny organizator
ceremonii, sekretarz prasowy Brian Terskoff, stał na prawo od drzwi i gawędził w najlepsze z
jakąś młodą kobietą. Ballard rozpoznał w niej ważną figurę działu wiadomości jednej z więk-
szych sieci telewizyjnych. Sieci, w której Terskoff mógłby być bardzo mile widziany po tym,
jak on, prezydent, kopnie go wreszcie w tyłek, na co ten uparty sukinsyn już dawno sobie
zasłużył.
A właściwie, czy znajdzie się lepsza chwila, żeby go wyrzucić? - pomyślał nagle
Ballard.
Pochwycił spojrzenie Terskoffa i przywołał go, kiwając palcem wskazującym.
Odczekał chwilę, aż sekretarz przepchnie się do niego przez tłum zaproszonych gości i
wyjdzie na korytarz.
- Tak, panie prezydencie? - zapytał Terskoff, zatrzymawszy się tuż przed nim.
- Dlaczego wszystko się opóźnia?
- Jedna czy dwie grube ryby nie mają jeszcze łączności satelitarnej. Ale za pięć minut
będziemy gotowi.
Prezydent zmierzył go wzrokiem.
- Za pięć minut - powtórzył jak echo. Terskoff skinął głową.
- Może nawet prędzej.
Ballard nie spuszczał z niego wzroku.
- Mówisz jak kierownik planu jakiegoś talk show. Terskoff wyraźnie się zmieszał.
- W gruncie rzeczy taka jest dziś moja rola - odparł. Prezydent pochylił się ku niemu.
- Brian, gdybym mógł to zrobić na swój sposób, wyglądałoby to jak rutynowe
podpisanie dokumentu, coś, co robi się w nocy w zaciszu gabinetu i co przechodzi nie
zauważone. Tymczasem dzięki tobie mamy tutaj cały spektakl.
- Tak, panie prezydencie, sądzę, że tak właśnie jest - powiedział Terskoff z dumą i
zerknął do pokoju. - To spektakl państwowy. Moim zdaniem, w taki właśnie sposób należy
informować naród o tej rangi wydarzeniach.
- Twoim zdaniem.
- Tak, panie prezydencie. Takie jest właśnie moje zdanie. Ballard zmarszczył brwi i na
moment przygryzł od wewnątrz policzek.
- Wiesz, mój drogi - odezwał się - ten sposób można wykorzystać do promocji innych
moich działań. Szczególnie jednego z nich, na którym nikt nie skupia takiej uwagi, jakiej bym
oczekiwał.
Terskoff podrapał się za uchem. W jednej chwili stracił całą pewność siebie.
- Ma pan na myśli SEAPAC - powiedział.
- Tak - odparł prezydent i wbił palec wskazujący w pierś Terskoffa. - Zgadłeś. I
uważam, Brian, że wciąż nie jest za późno, by zmienić tę sytuację. Na przykład odlatując
jutro do Singapuru, mógłbym wsiadać na pokład Air Force One w asyście cheerleaderek.
Albo jeszcze lepiej: w towarzystwie modelek “Playboya” przebranych za cheerleaderki.
Mogłyby wykrzykiwać nazwę traktatu, wymachując przy tym swoimi pomponami? Wiesz:
“Daj mi «S», daj mi «E»” i tak dalej. Mogłyby też mieć napisane SEAPAC na górnych
częściach kostiumów, najlepiej bikini. Jedna modelka - jedna literka. Czy to nie byłby dobry
spektakl państwowy, jak to określiłeś?
Terskoff skrzywił się.
- Panie prezydencie, wiem, że pańskim zdaniem z powodu Karty Morrisona-Fiore'a
nie poświęcamy traktatowi dość uwagi. Proszę jednak zrozumieć, że prasa żywi się przede
wszystkim sensacją. Najlepsze, co można zrobić, to dawać jej to, czego pragnie, więc
zdecydowałem się karmić dziennikarzy jak największymi jej porcjami...
- Słyszałem tę śpiewkę już setki razy, a to o wiele za dużo. Pozwól, że coś ci powiem,
Brian. Spieprzyłeś sprawę. Ty i ta banda bezmózgowców, których nazywasz swoim sztabem.
W rezultacie inicjatywa, której poświęciłem mnóstwo wysiłku, praktycznie dzieło mojego
życia, zeszła na boczny tor i nikt nie zwraca na nią uwagi.
- Panie prezydencie...
Ballard uniósł rękę jak policjant kierujący ruchem.
- Jeszcze nie skończyłem - rzucił. - Szyfrowanie to nie moja działka. I nigdy nie była.
Nigdy nie zamierzałem bić się o to z Rogerem Gordianem, w każdym razie nie publicznie, a
w tej chwili to się akurat dzieje. On właśnie przemierza miasto z wielkimi rękawicami
bokserskimi na rękach. A to mnie bynajmniej nie uszczęśliwia.
Na chwilę zapadła cisza.
- Panie prezydencie, jeżeli uważa pan, że mogę w tej chwili coś zrobić...
- Istotnie, jest coś takiego - odparł Ballard. - Na początek powiedz tym ludziom z
telewizji, że za trzydzieści sekund wkroczę do sali, czy będą na to przygotowani, czy też nie.
Potem zabierz na lunch tę śliczną, wysoko postawioną panienkę z telewizji, z którą przed
chwilą rozmawiałeś - myślę, że Fourth Estate byłaby odpowiednią restauracją - i zapytaj, czy
znajdzie dla ciebie posadę w swojej sieci. Wiesz dlaczego? Dlatego, że kiedy w przyszłym
tygodniu wrócę z Azji, chcę znaleźć na biurku twoją rezygnację.
Terskoff zbladł.
- Panie prezydencie...
Ballard wskazał na swój zegarek.
- Dwadzieścia sekund - powiedział.
Sekretarzowi prasowemu zaczęły drżeć wargi. Wahał się jeszcze dwie lub trzy
sekundy, po czym obrócił się na pięcie i wbiegł do Gabinetu Wschodniego.
Dokładnie osiemnaście sekund później prezydent usłyszał swoje nazwisko i wszedł do
środka.
Salę Murrowa w National Press Center wypełnili po brzegi dziennikarze. Niczym
wielki, samoreplikujący się organizm, waszyngtoński korpus prasowy podzielił siły między
dwa fronty batalii, która wkrótce miała osiągnąć apogeum, gdy podczas konferencji
prasowych prezydent i Roger Gordian zaczną rzucać na siebie gromy w poprzek Pennsylvania
Avenue. Dziennikarze pragnęli wielkich nagłówków, dramatycznych słów, transmisji na
żywo z sensacyjnych wydarzeń. Pragnęli całego legionu adwokatów i byłych polityków,
którzy narodzili się powtórnie jako komentatorzy telewizyjni, a między kolejnymi okresami
czystek - regularnie się kłócili. Dziennikarze spodziewali się, że w powietrzu będą latały
bomby, i te oczekiwania trochę niepokoiły Rogera Gordiana - prawdopodobnie dlatego, że
zdawał sobie sprawę, iż sensacja nie osiągnie poziomu, na jakim zawieszono poprzeczkę.
Poza tym nie zamierzał wygłaszać gromkich oracji, które podburzałyby kogokolwiek przeciw
komukolwiek.
W końcu, uznał, nie ma dla niego znaczenia, czy dziennikarze będą rozczarowani. Nie
byłby też załamany, gdyby się nie pokazali, pozwalając jego wzmocnionemu elektronicznie
głosowi płynąć w salę wypełnioną po brzegi pustymi fotelami. Przybył tu, by przedstawić
swoje stanowisko i - zwycięży czy przegra - było to najlepsze, co mógł zrobić.
Wspiął się na podium i milczał przez długą chwilę. Chuck Kirby, Megan Breen, Vince
Scull i Alex Nordstrum siedzieli za nim po prawej, natomiast Dan Parker, Richard Sobel i
dyrektor FBI, Robert Lang - po lewej.
- Panie i panowie dziennikarze, dziękuję za przybycie - powiedział w końcu. - Właśnie
w tej chwili, w miejscu oddalonym stąd zaledwie o kilka przecznic, podpisywana jest Karta
Morrisona-Fiore'a, akt znoszący wszelkie ograniczenia dotyczące transferów i handlu
technikami szyfrowania. Nie wiem, jakie jest państwa zdanie na ten temat, jednak przez
ostatnie kilka miesięcy próbowałem jasno przedstawić swoje. Mój sprzeciw wobec zniesienia
ścisłej kontroli państwa nad handlem komputerami i oprogramowaniem wykorzystywanym w
kryptografii pozostaje stanowczy i niezachwiany. Mimo to wydaje mi się, że poglądy te wciąż
budzą jakieś wątpliwości. Przede wszystkim dlatego właśnie zwracam się dziś do państwa. -
Gordian urwał i poprawił mikrofon. - Nie wiem wiele na temat techniki i jej znaczenia jako
siły łączącej i jednoczącej świat - kontynuował. - Wierzę jednak, że wiedza to wolność, a
informacja to podstawa i kamień węgielny wiedzy. Moja sieć łączności miała w zamierzeniu
przełamać wszelkie bariery, które wciąż utrzymują ludzi w mrokach zacofania i tyranii.
I jestem niezmiernie dumny z sukcesów, które już osiągnąłem na tym polu. Spójrzmy jednak
prawdzie w oczy: Ameryka ma wrogów. Popełnimy błąd, jeśli pomylimy globalizację
zaawansowanej techniki z rezygnacją z praw i imperatywów, które przysługują nam jako
suwerennemu narodowi. A obawiam się, że Karta Morrisona-Fiore'a jest właśnie, niestety,
milowym krokiem na drodze ku temu. Z drugiej strony, moi krytycy dowodzą, że próbuję
tylko na próżno wcisnąć z powrotem dżinna do lampy, dążąc do utrzymania kontroli nad
technikami szyfrowania tak jak nad każdym innym potężnym narzędziem. Dowodzą, że skoro
oprogramowanie wykorzystywane w kryptografii można względnie łatwo przemycać poprzez
niewidzialne granice cyberprzestrzeni, powinniśmy raczej udawać, że granice te w ogóle nie
istnieją, niż lepiej je wytyczać. Mówią, że skoro w odniesieniu do tego problemu mamy
świadomość nieadekwatności i wewnętrznej sprzeczności obowiązującego prawa i że skoro
rzeczywiste i poważne przeszkody nie pozwalają zastosować wobec technik szyfrowania
pojęcia granic terytorialnych, powinniśmy raczej z nich zrezygnować, niż wytrwale
wprowadzać tu większą harmonię. Przyznaję, że ten sposób myślenia wprawia mnie w
zakłopotanie. Czyżbyśmy mieli rezygnować z prób opanowania elektronicznego piractwa
tylko dlatego, że może to być trudne? Czyżbyśmy mieli odmówić zajęcia się problemem tylko
dlatego, że może nas on zrażać? Jeśli tak to będzie wyglądać, gdzie wytyczymy granicę? Czy
wkrótce zezwolimy na swobodny przepływ broni i narkotyków między państwami? To wcale
nie jest naciągane porównanie. Międzynarodowi przestępcy i praktycy zbrodni wiedzą już, że
znajomość technik szyfrowania da im znaczną przewagę nad stróżami porządku, pozwoli
ukryć przed światem ich działalność. Wiedzą już o tym i uczą się szybko, jak zamieniać tę
wiedzę na pieniądze. Zapewniam was, że kiedy rezygnujemy z przewagi nad światem
przestępczym i przestępcami, nie zezwalamy tylko na dezintegrację istniejących granic.
Robimy coś o wiele gorszego. Ryzykujemy dezintegrację naszej woli jako siły sprawczej
cywilizacji. A to, panie i panowie, przeraża mnie bardziej niż cokolwiek innego...
Nordstrum przebiegł wzrokiem po tłumie dziennikarzy. Pomyślał, że na razie
Gordianowi idzie wspaniale, i chociaż z wiecznie znudzonych min swoich koleżanek i
kolegów z trudem mógł cokolwiek wyczytać, zauważył, że kilkoro kiwa głowami, a reszta
sprawia wrażenie, że przynajmniej uważnie słucha... A to było tego dnia najważniejsze.
Gordian potrzebował nie tyle ich potakiwania, ile zainteresowania. W tłumaczeniu na język
prasy oznaczało to, że ich znudzenie równałoby się umieszczeniu materiału na ostatnich
stronach gazet.
Nordstrum był rozczarowany jedynie tym, że zapomniał przekazać Gordianowi słowa
Craiga Westona. “To kwestia klucza, a nie zamka”, powiedział kontradmirał, odnosząc się
bez wątpienia do zastrzeżonych kodów, którymi posługiwano się przy wchodzeniu do
systemów czy raczej - rezygnując z technicznego żargonu - poznawania zaszyfrowanych
danych. Problem ich bezpiecznego przechowywania był tym aspektem zagadnienia, który
Gordian mógł zaakcentować trochę mocniej, i Nordstrum pragnął mu to zasugerować. Gdy
jednak spotkał się w hotelu z prezesem UpLink oraz jego towarzyszami i usłyszał o
katastrofie, do której o mało nie doszło podczas lądowania, zupełnie o tym zapomniał.
No cóż, może zdoła mu o tym przypomnieć, nim rozpocznie się seria pytań i
odpowiedzi, która zwyczajowo powinna nastąpić po wystąpieniu. W gruncie rzeczy byłby to
najlepszy moment, gdyż Gordian z pewnością zechce odetchnąć po nieuniknionym
bombardowaniu pytaniami na temat prób przejęcia holdingu przez Monolith Technologies i
po zaskakującym oświadczeniu, jakie wygłosi w związku z tym.
Mając w perspektywie piekło, które przejdzie w siłowni, jeśli nie spełni przyrzeczenia
danego admirałowi, Nordstrum ponownie skupił całą uwagę na konferencji prasowej.
Usadowiony wygodnie w wagoniku jednoszynowej kolejki, która sunęła spokojnie
przez urządzone tematycznie parki, stworzone przez człowieka plaże i inne atrakcje
turystyczne wyspy Sentosa, Omori cały czas przykładał do oczu lornetkę i obserwował
uważnie łodzie patrolowe marynarki manewrujące wzdłuż wybrzeża Singapuru.
Ich obecność stała się wyraźnie zauważalna dopiero w ciągu ostatnich kilku dni, gdy
na wodach terytorialnych pojawiły się całe ich flotylle, zapowiadając z wyprzedzeniem
przybycie Seawolfa. W samym mieście pojawiło się o wiele więcej patroli, niż Omori
kiedykolwiek widział: przechodząc trasą od stacji kolejowej do terminalu promowego, musiał
niejednokrotnie omijać policyjne zapory, które ustawiano z powodu przejazdów ważnych
dygnitarzy. Premier Malezji był już w mieście. Przybył dzień wcześniej niż jego partnerzy z
Indonezji i Ameryki, żeby spotkać się z gubernatorem Pulau Ubin, z którym łączyły go
osobiste związki.
Misja, która przywiodła tu Omoriego z Tokio, również opierała się na ścisłych
związkach... z syndykatem Inagawa-kai, w którym był wysokiego szczebla kuromaku, czyli
człowiekiem odpowiedzialnym za regionalne interesy i wpływy organizacji. Opierała się też
na jego związkach z Nga Canberą i z politykami, których sprzeciw wobec SEAPAC pozwolił
zawiązać szerokie przymierze oparte na wspólnocie krajowych i międzynarodowych
interesów. I syndykat, i Nga, i politycy pragnęli nie dopuścić do podpisania traktatu, który
oznaczał dla nich poniżenie i straty.
Omori poczuł, że ktoś trąca go w prawe ramię. Opuścił okulary i spojrzał na chłopca,
który zajmował sąsiednie miejsce. Mały wiercił się niecierpliwie i co chwila pytał mamę,
kiedy wreszcie dotrą do centrum rozrywki. Omori zmarszczył brwi i klepnął chłopca w ramię,
by zwrócić na siebie jego uwagę.
- Bądź cierpliwy i nie denerwuj mamy. Zrobiła ci wspaniały prezent, zabierając tutaj,
a biegu kolejki nie może przyśpieszyć - powiedział.
Chłopak w mgnieniu oka się uspokoił. Popatrzył na Omoriego rozszerzonymi ze
strachu oczami w sposób, w jaki spoglądają dzieci skarcone niespodziewanie przez obcych, a
potem zerknął na matkę.
Omori również popatrzył na nią i uśmiechnął się współczująco. Dziecko było
inteligentne i nad wiek rozwinięte, zupełnie jak jego własny syn w tym samym okresie.
Omori modlił się, by mógł przeżyć i znowu zobaczyć żonę i rodzinę. Dzieci były jego
największą radością.
Znów popatrzył przez okno, podniósł lornetkę do oczu i zaczął się przyglądać portowi.
Liczba łodzi patrolowych nie miała dla niego znaczenia. Niech sprowadzą tutaj całą marynar-
kę, jeśli tylko chcą. Mała grupa odpowiednio wyposażonych i realizujących starannie ułożony
plan komandosów potrafi przeniknąć nawet naj szczelniej szą linię obrony.
Dzisiaj wieczorem, kiedy zakończy już rekonesans i trochę się odświeży, spotka się z
ludźmi z grupy uderzeniowej i po raz ostatni przyjrzą się podjętym przygotowaniom. Później
nie pozostanie im już nic innego do roboty, jak tylko czekać na rozkaz do ataku i sprawdzać
zawartość skrzynki poczty elektronicznej w oczekiwaniu na decydujący plik, który ma prze-
słać Nga.
Uznał, że przez chwilę może się odprężyć i nacieszyć przejażdżką. Miał nadzieję, że
światowi przywódcy zgromadzeni na pokładzie Seawolfa również są zadowoleni ze swojego
rejsu.
- Kończąc, chciałbym wrócić na moment do przykładu uwolnionego dżinna. Czy
uważacie, że chciałbym zamknąć go z powrotem w magicznej lampie, która sama się
pieczętuje i usuwa sprzed ludzkich oczu, usuwa z ich świadomości? Całe moje życie
dowodzi, że nigdy nie postępuję w podobny sposób. Interpretuję ową historię w ten sposób,
że to nie potęga dżinna, dzięki której może czynić cudowne rzeczy, przysporzyła tyle bólu i
kłopotów Aladnowi. Moim zdaniem, przyczyny należałoby szukać w niedoskonałości samego
Aladyna, który nie potrafił pojąć, jak należy wykorzystywać dar tej istoty, nie potrafił
zrozumieć nadzwyczajnej ostrożności i powściągliwości, z jaką należy się nim posługiwać.
Samej potęgi, samej mocy, nigdy nie należy się bać. Wszystko zależy od rąk, w jakie ona
wpadnie. Determinacja i inteligencja potrafią sprawiać, że wszystko jest możliwe. W czasach,
gdy rozwój technologiczny daje nam nowe możliwości, gdy w pewnym sensie nauka
umożliwia nam tworzenie magicznych rzeczy, nasza wieczna odpowiedzialność polega na
tym, byśmy wykorzystywali jej twory do budowania, a nie do niszczenia, do wyzwalania, a
nie do ograniczania, do celów korzystnych dla człowieka, a nie pogrążających nasz gatunek w
zamęcie. To odpowiedzialność, która w gruncie rzeczy nie zmieniła się od czasu, gdy
ludzkość wynalazła ogień i koło, chociaż w miarę, jak nasze narzędzia stają się coraz bardziej
skomplikowane, coraz bardziej skomplikowane stają się też nasze wybory. Pomyłki na tej
drodze są nieuniknione, a jednak mam nadzieję i wierzę, że błędy zawsze będą dla nas
źródłem nauki i że jako gatunek będziemy na tyle mądrzy, by z każdego z nich wyciągnąć
właściwe wnioski. Jeśli zawsze tak będzie... uwierzcie mi, przeciągniemy dżinna na naszą
stronę. Już teraz jest w najlepszych rękach.
Gordian odsunął notatki i wypił łyk wody ze szklanki stojącej na mównicy. Nie
najgorzej, pomyślał. Nie martwiło go, że oklaski, które rozbrzmiały na sali, są jedynie
grzecznościowe. Nawet jakby wymuszone. Najważniejsze było w tej chwili, że jego zdaniem
przekonująco wyłożył swoje poglądy i że była całkiem spora szansa, iż jego słowa dotrą do
dziennikarzy, a za ich pośrednictwem - do milionów ludzi.
Odetchnął głęboko, raz jeszcze napił się wody i znów pochylił się do mikrofonu.
- Teraz z przyjemnością odpowiem na państwa pytania - powiedział.
W tej chwili trzy czwarte zgromadzonych dziennikarzy uniosło się z krzeseł i na sali
zapanował zgiełk.
Gordian wskazał na młodego dziennikarza w pierwszym rzędzie, który prowadził
słynną stronę w Internecie.
- Panie Gordian, poinformowano nas, że wygłosi pan ważne oświadczenie dotyczące
zmagań z Monolith Technologies. Chociaż nie usłyszałem w pańskiej wypowiedzi niczego na
ten temat, zastanawiam się, czy nie zechciałby pan mimo wszystko powiedzieć kilku słów na
temat swojej przyszłości jako szefa UpLink International - rzucił.
Gordian popatrzył na niego z zaskoczeniem.
Cholera, o mało nie zapomniałem o tym w całym tym rozgardiaszu, pomyślał.
- Ach, tak. Skoro mi pan o tym przypomniał, zajmę stanowisko i w tej sprawie -
odpowiedział.
W Gabinecie Wschodnim rozległ się głośny, entuzjastyczny aplauz, gdy prezydent w
pośpiechu i niedbale złożył swój podpis na ostatniej stronie Karty Morrisona-Fiore'a - w tej
chwili już nie deklaracji, ale obowiązującego dokumentu prawnego. Gratulowano mu ze
wszystkich stron. Prominentni członkowie Senatu klaskali z całych sil. Speaker Izby
Reprezentantów i jego rywal z partii mającej mniejszość w Izbie padli sobie triumfalnie w
ramiona. Wiceprezydent pozował do niezliczonych zdjęć, pławiąc się w światłach kamer i
mając nadzieję, że dobra prasa pomoże mu, kiedy za jakieś dwa lata partia będzie wystawiała
kolejnego kandydata do wyborów prezydenckich.
Zdegustowany prezydent Ballard pomyślał, że bardzo chce mu się spać.
Następnego dnia rano czekał go długi lot do Singapuru, a potem historyczny rejs
atomowym okrętem podwodnym, którego w tej chwili - jak się wydawało - żaden
mieszkaniec tej planety nie zauważał.
- ...a pan Sobel wykupi firmy UpLink, które produkują sprzęt elektroniczny, w tym
Stronghold Security Systems, naszą filię wytwarzającą komputery i oprogramowanie na po-
trzeby kryptografii. Znam Richarda i współpracuję z nim od przeszło dziesięciu lat, mam więc
do niego pełne zaufanie i wyrażam przekonanie, że odniesie znaczące sukcesy w branży, tak
zresztą, jak to było do tej pory.
Gordian wskazał kolejną wyciągniętą rękę.
- Proszę bardzo, może teraz młoda dama z “Wall Street Journal” - powiedział. - Zdaje
się, że to pani Sheffield, prawda?
Kobieta skinęła głową i wstała.
- Z całym szacunkiem, proszę pana, ale nie widzę tu miejsca na sukcesy, jeśli pan
Sobel będzie kontynuował pańską restrykcyjną politykę wobec eksportu technik szyfrowania.
Wielu analityków nie zgadza się z pańskim twierdzeniem, że firmy produkujące sprzęt i
oprogramowanie kryptograficzne mogą się skupić przede wszystkim na rynku wewnętrznym i
osiągać zyski. Więc może po dokonaniu transakcji ten kurs ulegnie złagodzeniu?
Niespodziewanie wstał Richard Sobel i przyszedł w sukurs Gordianowi:
- Za zgodą naszego gospodarza sam chciałbym odpowiedzieć na to pytanie. Mogę
jednoznacznie stwierdzić, że jeśli chodzi o zagadnienia technik szyfrowania, w pełni
popieram Rogera Gordiana i będę postępował w myśl jego wytycznych. Sukces zawsze
zależy od tego, w jaki sposób podchodzi się do rynku, a moja firma elektroniczna jest żywym
dowodem na to, że analitycy, o których pani wspomniała, są w błędzie. Przez ostatnie pięć lat
zyski netto przedsiębiorstwa systematycznie wzrastały. Zgodnie z naszymi intencjami wzrost
ów był powolny, lecz kształtował się na tym samym poziomie. W tym czasie, projektując
systemy elektroniczne dla mnóstwa firm i wykorzystując przy tym wiele kryptograficznych
rozwiązań Rogera Gordiana, zapewniliśmy sobie zaufanie klientów i zapracowaliśmy na
dobrą opinię. Jako kompania specjalizująca się dostarczaniu usług i doradztwie jesteśmy
przekonani, że najlepsze systemy szyfrujące Rogera Gordiana pozwolą nam zdobyć nowych
odbiorców, a tym, którzy już się z nami związali, przyniosą wymierne, praktycznie
nieograniczone korzyści.
Sheffield zapytała jeszcze Sobela o dochody firmy w ostatnim kwartale, po czym
znów przyszła kolej na Gordiana. Nim jednak ten ponownie przejął mikrofon, ujął Richarda
pod łokieć i szepnął mu co ucha, żeby jeszcze nie siadał. Uznał, że w każdej chwili może się
pojawić okazja do ogłoszenia światu największej sensacji wieczoru.
- Jak zareagowali członkowie zarządu holdingu na pańską propozycję jego
podzielenia? - zapytał któryś z dziennikarzy.
- Rozmawiałem z każdym z nich przez telefon i mogę państwu oznajmić, ze mój plan
praktycznie nie napotkał sprzeciwów. Gdy spotkamy się w przyszłym tygodniu, bez problemu
uzyskam zgodę na realizację moich planów - odparł Gordian.
Natychmiast padło kolejne pytanie:
- Poza pańską filią komputerową UpLink ma jeszcze inne oddziały, które specjalizują
się w produkcji leków czy w automatyce. Powiedział pan, ze one również są na sprzedaż.
Tymczasem me wiadomo nam nic o ich nabywcach. Czy w tej sytuacji nie obawia się pan
sprzeciwu udziałowców wobec tej... hmm... wymuszonej separacji? Jak pan sądzi, w jaki
sposób zareagują?
- Bardzo pozytywnie, mam nadzieję - odparł Gordian. - Oddziały te są sprawnie
zarządzane. Zatrudnieni w nich ludzie, uwolnieni od nieustannego nadzoru ze strony
holdingu, będą mogli wprowadzać swe idee w życie z większą swobodą, a co za tym idzie, z
większą energią i pomysłowością. Zresztą pewne rozwiązania finansowe, które
zaproponowałem, powinny bardzo zainteresować udziałowców.
Gordian odpowiedział jeszcze na przynajmniej pół tuzina podobnych, męczących
pytań, które w większości dotyczyły technicznych aspektów podziału UpLink. Jakie
rozwiązania finansowe miał na myśli? Czy zostawi sobie udziały w wydzielanych
jednostkach? Jeżeli tak, to jakie?
Dopiero siódme z rzędu pytanie było tym, na które czekał. Zadał je ktoś z “Business
Week”.
- Panie Gordian, w jaki sposób wprowadzi pan w życie swoje zamiary, jeśli
konsorcjum Spartus, firma, która posiada jedną piątą akcji całego holdingu, odsprzeda swoje
udziały w UpLink? To ogromna część, a jak mi wiadomo, Spartus zamierza je sprzedać
Marcusowi Caine'owi. Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że nie jest to człowiek, z którym
ostatnio byłby pan skłonny utrzymywać najlepsze kontakty.
Richard nie potrafił się powstrzymać.
- Jeden z punktów naszej ogólnej umowy mówi, że UpLink złoży taką samą część
udziałów w moje ręce - powiedział gwałtownie. - Jeśli Marcus Caine zamierza zasiąść za
stołem, do którego go nie zaproszono, będzie musiał zająć miejsce naprzeciw Rogera
Gordiana, a odtąd również naprzeciw mnie. Dowie się natychmiast, że nie może forsować
wszystkich swoich pomysłów. Powiem coś państwu: jeśli prezes Monolith Technologies
zechce zawładnąć choćby najmniejszym fragmentem mojej porcji, będzie musiał się bacznie
przyglądać, co robię z widelcem.
Na sali zapadła pełna zdziwienia cisza i dopiero po chwili rozległy się pierwsze
śmiechy. Gdy dziennikarze zrozumieli dowcip Sobela, niemal wszyscy zaczęli się śmiać
głośno, nieprzymuszenie.
Gordian rozejrzał się po sali. Poczuł zakłopotanie, gdy nagle zdał sobie sprawę, że i on
uśmiecha się wesoło.
Nie było to jednak wielkie zakłopotanie.
Odetchnął. Bombowa wieść wreszcie trafiła do odbiorców.
Bez wątpienia wiadomość szybko się rozejdzie.
Siedząc w swoim gabinecie i oglądając wiadomości stacji C-SPAN, Caine odłożył na
biurko croissanta. Na moment przeniósł spojrzenie na sekretarkę. Kiedy podała mu kawę i
słodkie pieczywo, poprosił ją, żeby została i zanotowała treść interesującej go konferencji
prasowej. Siedziała teraz na sofie z laptopem na kolanach i pisała, utkwiwszy wzrok w
ekranie. Pomyślał, że wcale nie musiałaby sprawiać wrażenia aż tak pilnej. Chwilę wcześniej
przykryła dłonią usta, najwyraźniej pragnąć ukryć je przed jego wzrokiem. Czyżby uznała, że
to, co powiedział Sobel, było dowcipne? Caine zapragnął nagle rozerwać jej gardło i ukarać w
ten sposób za samo tylko podejrzenie, które się w nim zrodziło. Z trudem się powstrzymał.
Postanowił jednak, że jeśli tylko przerodzi się ono w pewność, zwolni ją z hukiem. Jej noga
już nigdy tu nie postanie.
Poczuł, jak burzy mu się żołądek. Miał wrażenie, że płonie w nim ogień.
Dranie, pomyślał, jeszcze nie dowierzając temu, co zobaczył i usłyszał. Co za dranie!
A przecież wszyscy powinni być teraz martwi. Powinni zginąć razem z Gordianem podczas
lądowania. Przecież ludzie, których zatrudnił do tej roboty, zapewniali go, że wszyscy zginą.
Ajednak... jednak żadnemu z nich nic się nie stało. Zamiast tego...
Zamiast tego...
Musiał przyznać, że Gordian jest niezwykle pomysłowy. Pozbywając się z UpLink
poszczególnych filii, niemal na pewno zdobędzie kapitał, który pozwoli mu wyjść z długów,
w jakie popadł. Wyłączając z holdingu oddział zajmujący się technikami szyfrowania,
eliminował podstawową przyczynę niezadowolenia udziałowców. Jednocześnie mógł tym
sposobem wywindować akcje UpLink na najwyższy od wielu lat poziom. A zwiększając rolę
Richarda Sobela - robiąc z niego Białego Rycerza i Dziedzica jednocześnie - tworzył
porozumienie, które rzutem na taśmę powinno dać mu absolutną kontrolę nad przed-
siębiorstwem... i to w chwili, kiedy on, Caine, już wyciągał po nie rękę. Chcąc zniweczyć to
porozumienie lub przynajmniej złagodzić jego skutki, Caine - albo jakakolwiek osoba, która
chciałaby zdobyć pakiet kontrolny - musiałby teraz kupić ogromną liczbę nadzwyczaj drogich
akcji.
Niespodziewanie Caine poczuł mdłości. Przez chwilę zastanawiał się, czy
przypadkiem nie jest chory. Nawet myśl o niespodziance, jaką przygotował w stacji będącej
bazą danych Gordiana, nie poprawiła mu humoru. Nga i jego ludzie uzyskają, czego chcą.
Jednak on sam...
Pomyśl o tym, podpowiadał mu jakiś wewnętrzny głos. Miej przynajmniej odwagę, by
o tym pomyśleć.
Nie, nie, nie.
Drżącymi dłońmi uniósł z biurka talerz z croissantem, po czym wyrzucił całą jego
zawartość do kosza na śmieci. Ponownie spojrzał na ekran telewizora. Jego nienawiść była
tak wielka, że po chwili cały aż się zatrząsł.
Nie.
Nie, nigdy, przenigdy nie przyzna się przed sobą, że został
pokonany.
23
AZJA POŁUDNIOWO-WSCHODNIA
29/30 WRZEŚNIA 2000
“Halo, Max? Max, tu Kirsten. Zadzwoń na mój telefon komórkowy, kiedy tylko
będziesz mógł”.
“Max, to znowu Kirsten. Wciąż czekam na wiadomość”.
“Halo, Max? Ta sama wiadomość co poprzednio”.
“Max, gdzie jesteś? Od czterech dni nie dajesz znaku życia i naprawdę się niepokoję.
Moja siostra i jej mąż mówią mi, żebym się skontaktowała z policją, i chyba mają rację.
Jestem bardzo niespokojna. Proszę cię, kiedy tylko odczytasz tę wiadomość, skontaktuj się ze
mną”.
“Max, postanowiłam posłuchać rady Anny i powiadomić władze...”
Nimec wyłączył automatyczną sekretarkę i popatrzył bez słowa na Noriko.
Mimo że w Johor do świtu brakowało jeszcze trochę czasu, a oni byli skrajnie
zmęczeni, znajdowali się już w jednopokojowym mieszkaniu Blackburna w naziemnej stacji
łączności satelitarnej. Postanowili, że jeszcze przed pójściem do łóżek poszukają jego śladów.
Niestety, poza licznymi nagraniami Kirsten Chu na sekretarce nie natrafili w pokoju Maxa na
nic, co mogliby wykorzystać. Ostatnia wiadomość pochodziła sprzed dwóch dni i stanowiła
dowód, że przynajmniej ta kobieta nie zniknęła razem z Blackburnem z powierzchni ziemi.
Wszystkie słowa Kirsten Chu zdawały się potwierdzać przeczucie Nimeca, że jego
podopieczny wpadł w poważne tarapaty, ale i tak zamiast konkretnych odpowiedzi rodziły
raczej nowe pytania.
- Wygląda na to, że Kirsten jest u siostry - powiedziała po chwili Noriko.
- I chyba się tam ukrywa - dodał Nimec. - Zapamiętałaś imię tej kobiety, czy też mam
jeszcze raz przesłuchać taśmę?
- Anna - odparła zapytana. - Ale nie padło jej nazwisko. Kirsten wspomniała coś o
mężu, więc z pewnością będzie inne niż jej panieńskie. A to nie ułatwia nam poszukiwań.
- Mnóstwo zamężnych kobiet pozostaje ostatnio przy nazwisku panieńskim.
Noriko potrząsnęła głową.
- Myślisz jak Amerykanin. Azjatyckie społeczeństwa nie są aż tak liberalne -
powiedziała.
Nimec westchnął.
- Dlaczego, do diabła, prosiła Maxa, żeby zadzwonił na jej telefon komórkowy? Czy
nie byłoby prościej zostawić mu numer telefonu siostry? - zapytał.
Szefowa nowojorskiej sekcji Miecza zastanawiała się przez chwilę.
- Bez wątpienia byłoby to prostsze dla nas. Jednak powinniśmy się zastanowić, w
jakiej sytuacji jest ta kobieta. Spójrz tylko na całą sprawę z punktu widzenia Kirsten.
Blackburn bez wątpienia wplątał ją w coś, w co za żadne skarby świata nie chciałaby uwikłać
swojej rodziny - stwierdziła.
- Jak sądzę, ze względu na niebezpieczeństwo, które by im wówczas groziło.
- Masz rację - przytaknęła. - Im mniej wiedzą, tym lepiej dla nich. Poza tym odnoszę
wrażenie, że Max zdążył zabronić Kirsten nawiązywania jakichkolwiek kontaktów z
władzami...
- A przynajmniej jej się tak zdaje - dodał od siebie Nimec. - Później będziemy się
zastanawiać dlaczego. Mów dalej. Przepraszam, że ci przerwałem.
- Moim zdaniem to właśnie rodzina naciska na nią, żeby skontaktowała się z policją.
Kirsten nie wie, co powinna zrobić. Może to właśnie jej siostra z mężem mają złe przeczucia
co do losu Blackburna. Jeśli na trzeźwo spojrzeć na to wszystko, to mają ku temu podstawy.
Tymczasem Kirsten nie chce, żeby Max zadzwonił pod ich numer domowy. Może obawia się
jakichś trudnych pytań ze strony siostry? W takim wypadku przyczyna zniknięcia Maxa może
mieć związek tylko z ich stosunkami.
- Ta sprawa jednak śmierdzi. Nie wierzę, że chodzi
nie o romans - powiedział Nimec. - Joyce ma numery telefonu
Kirsten do pracy i do domu, nie ma jednak komórkowego.
- Jakiś adres?
- Tylko jej biura w Monolith.
- A co z notatkami Maxa na temat jego śledztwa? Tymi, o których powiedział Joyce?
- Do chwili, kiedy wczoraj do niej zadzwoniłem i powiedziałem, że przylecę do Johor,
nie wiedziałem nawet, że coś takiego istnieje. Są w jego komputerze, zakodowane, i minie
trochę czasu, nim ktoś zdoła je odczytać.
Noriko w zamyśleniu pokiwała głową.
- Rozumiem, że i my wolelibyśmy unikać wszelkich kontaktów z policją -
powiedziała.
- Owszem. Przynajmniej przez jakiś czas. Niestety, nie wiemy, czy Kirsten się z nią
skontaktowała. A jeśli nawet, nie musiała im przecież powiedzieć, gdzie się znajduje.
- Bez odpowiedzi pozostaje też pytanie, z którą policją nawiązała kontakt, jeżeli w
ogóle to zrobiła. Jej siostra może przecież mieszkać po dowolnej stronie cieśniny. Albo po
prostu gdziekolwiek.
- Masz rację, lecz wiemy z całą pewnością, że przynajmniej Kirsten mieszka w
Singapurze. Jeśli będziemy mieli szczęście, znajdziemy jej nazwisko w książce telefonicznej.
A potem, po nitce do kłębka, dotrzemy do jej siostry.
- Może tak, a może nie. Większość młodych, samotnych kobiet nie umieszcza swoich
numerów w książkach telefonicznych. To standardowy środek bezpieczeństwa przeciw
namolnym facetom.
- Teraz ty myślisz jak typowa Amerykanka... I to Amerykanka z Nowego Jorku -
stwierdził Nimec, uśmiechając się nieznacznie. - Singapur nie jest miejscem, w którym
kobiety miewają problemy z lubieżnikami. Jeżeli nazwisko Kirsten figuruje w książce
telefonicznej, szybko się dowiemy, gdzie mieszka...
- A potem wejdziemy do mieszkania i odszukamy jakiś notatnik z adresem siostry -
dokończyła jego myśl Noriko.
Nimec skinął głową.
- Z niechęcią myślę o włamaniu. To jest zawsze ryzykowne - powiedział. - Ale jeśli
nie będziemy mieli innego wyjścia
Szefowa nowojorskiej sekcji Miecza machnęła ręką, żeby mu przerwać, po czym z
uśmiechem wskazała na klucz, który trzymał w ręku. Był to zapasowy klucz do pokoju
Blackburna, który dostał od strażników.
- Włamanie możesz zostawić mnie - oświadczyła.
Była mniej więcej czwarta po południu, kiedy dwaj mężczyźni w oldsmobilu cutlass
podjechali pod bramę wjazdową Oddziału Kryptograficznego UpLink w Sacramento. Samo-
chód zatrzymał się dopiero obok budki strażników.
- Detektyw Steve Lombardi - oznajmił kierowca przez opuszczoną szybę. Wskazał
głową mężczyznę na siedzeniu pasażera. - A to mój partner, detektyw Craig Sanford.
Strażnik w przeciwsłonecznych okularach przez chwilę taksował ich wzrokiem.
- W czym mogę panom pomóc? - zapytał.
- Chcielibyśmy porozmawiać z kimś, kto jest tutaj najwyższy rangą. Mamy nakaz
sądowy na sprawdzenie kilku kluczy szyfrowych. Zna pan zasady - powiedział Lombardi.
Strażnik pokiwał głową. Standardowa procedura nakazywała udostępniać policji
żądane przez nią informacje, gdy tylko toczyło się jakieś śledztwo albo postępowanie,
podczas którego niezbędny był wgląd w klucze szyfrów używanych w oprogramowaniu
UpLink. Obecnie już niemal wszyscy - od banków poczynając, przez supermarkety, a na
organizacjach przestępczych kończąc - używali szyfrów podczas wszystkich operacji
finansowych. W skarbcach UpLink przechowywano wszystkie klucze, które pozwalały
dotrzeć do danych zaszyfro-wanych w programach holdingu. W efekcie w większości spraw
cywilnych i kryminalnych, w których zakodowane pliki komputerowe mogły służyć jako
dowody, zwracano się do UpLink o ich rozszyfrowanie. Cztery czy pięć policyjnych wizyt w
tygodniu nikogo już w Sacramento nie dziwiło. Prawie za każdym razem funkcjonariusze
okazywali nakazy sądowe Polecające udostępnienie kluczy do szyfrów.
- Poproszę papiery i wasze legitymacje - powiedział strażnik.
Kierowca wydobył dokumenty z wewnętrznej kieszeni sportowej kurtki i wręczył je
strażnikowi. Chwilę później to samo zrobił drugi mężczyzna.
Strażnik opuścił na moment okulary i uważnie przyjrzał się dokumentom sądowym
oraz policyjnym identyfikatorom. Bez zainteresowania przerzucił kilka kartek z
postanowieniem sądu.
- Wszystko się zgadza? - zapytał kierowca.
Strażnik jeszcze przez chwilę przyglądał się legitymacjom, po czym zwrócił je
właścicielom.
- Jedźcie prosto, chłopcy - powiedział. .
Portier luksusowego bloku przy Holland Road we wschodniej części Singapuru nie
zaczai jeszcze dobrze pracy na porannej zmianie, gdy zobaczył, że przed budynkiem
zatrzymała się jasnoniebieska taksówka. Po chwili z auta wysiadła pasażerka - szczupła,
elegancko ubrana kobieta z dwiema strasznie przeładowanymi torbami podróżnymi. Nawet
bez tego potężnego bagażu wyglądałaby na osobę, która dopiero co odbyła daleką podróż.
Włosy miała w nieładzie, a na jej twarzy malowało się skrajne zmęczenie.
Ujrzawszy, że kobieta z trudem taszczy walizki w kierunku drzwi, mężczyzna
odstawił filiżankę herbaty, wstał zza biurka i ruszył jej naprzeciw.
- Czy pomóc mogę? - zapytał w progu z typowym singapurskim akcentem. Angielskie
słowa ułożył w zdanie skonstruowane zgodnie z regułami chińskiej gramatyki.
Zrobiła jeszcze kilka kroków i postawiła walizki na dywanie w holu, po czym,
uwolniwszy wreszcie ręce, zaczęła poprawiać włosy.
- Tak. Przynajmniej mam taką nadzieję. Przyjechałam do Kirsten Chu - powiedziała.
Portier przez chwilę przyglądał się jej badawczo. Amerykański akcent kobiety
powiedział mu natychmiast, dlaczego nie rozpoznał w niej mieszkanki wieżowca. Znał jednak
osobę, której nazwisko wymieniła.
- Apartament piętnaście, lah - powiedział. - Mogę zadzwonić - dodał, sięgając po
słuchawkę interkomu. - Pani się nazywa?
- Nie, nie, nic pan nie rozumie. Kirsten wróci do domu dopiero wieczorem.
Powiedziała mi, żebym się dzisiaj u niej rozgościła. Ale nie mogę... - Kobieta urwała, by
wzmóc ciekawość portiera.
- Tak? - rzucił.
- Najlepiej będzie, jeśli opowiem panu wszystko od początku. - Wyglądała na
strasznie zmartwioną. - Mam na imię Charlene i jestem siostrą Kirsten. Przyjechałam do niej
w odwiedziny ze Stanów. Może przypadkiem wspomniała panu o mnie?
Portier pokręcił przecząco głową.
- Cóż, nie zanosiło się na to, że zajdzie taka potrzeba... - mruknęła do siebie,
pocierając jednocześnie dłonią czoło.
- Tak? - powiedział ponownie portier. Sytuacja z każdą chwilą wprawiała go w coraz
większe zakłopotanie.
Gdy kobieta podniosła na niego wzrok, w jej dużych, brązowych oczach lśniły łzy.
- Widzi pan, mam klucz do jej mieszkania... To znaczy miałam... ale... ale chyba
zgubiłam go gdzieś na lotnisku.
- Tak? - powtórzył portier po raz trzeci. Nagle przestraszył się, że kobieta za chwilę
wybuchnie płaczem.
- Proszę posłuchać - powiedziała błagalnym tonem - nie wiem, jak mam pana o to
prosić... Czuję się tak głupio... ale czy mógłby mnie pan wpuścić do jej apartamentu? Nie
mam pojęcia, gdzie jeszcze mogłabym na nią zaczekać. Pojechała do naszej siostry, Anny...
Wróci z nią tutaj, ale dopiero późnym wieczorem, a ja... Widzi pan, mam te wszystkie ciężkie
walizki...
Mężczyzna posłał jej niepewne spojrzenie.
- To wbrew przepisom, proszę pani. Zostawić walizki u mnie pani może, ale...
- Bardzo pana proszę, jeśli to konieczne, zostawię swój paszport - przerwała mu
drżącym głosem. Przykucnęła przy jednaj z toreb, rozpięła zamek błyskawiczny i zaczęła
przewracać jej zawartość.
- Proszę pani... - Strażnik urwał. Nastąpiło to, czego się obawiał: kobieta zaczęła
głośno szlochać. Po jej twarzy pociekły łzy; kapały na bagaż, ona tymczasem wciąż kucała i
szukała w torbie paszportu, wyrzucając na zewnątrz coraz to nowe rzeczy.
- Zaraz, zaraz, mam gdzieś tutaj dokumenty... Tak mi przykro... Po prostu muszę je
znaleźć...
Strażnik wpatrywał się w nią i było mu bardzo przykro. Pomyślał, że nie powinien tak
stać nad nią i patrzeć, jak płacze.
- Dobrze już, proszę pani - odezwał się w końcu i dotknął przycisk interkomu. -
Zadzwonię do kierownika i poproszę. Żaden problem.
Noriko podniosła się i otarła dłonią łzy.
- Dziękuję panu, jest pan bardzo miły - rzuciła, pociągając nosem. - Naprawdę nie
wiem, co bym bez pana zrobiła.
Na końcu drogi prowadzącej do zabudowań Oddziału Kryptograficznego, dokładnie
przed głównym wejściem do budynku, rozciągał się parking. Lewa strona była
zarezerwowana dla personelu, prawą przeznaczono dla gości. Mężczyźni w oldsmobilu
skręcili do części dla gości, znaleźli wolne miejsce i zaparkowawszy samochód, ruszyli przez
plac, kierując się ku płaskiemu blokowi o barwie popiołu. Przed drzwiami natknęli się na
uzbrojonego strażnika.
- Detektywi Lombardi i Sanford? - odezwał się do nich, uśmiechając się przy tym
przyjaźnie.
Obaj skinęli głowami.
- Strażnik przy bramie poinformował mnie, że wjechaliście na teren oddziału -
powiedział i wskazał na wykrywającą metale bramkę, która była pierwszą przeszkodą na
drodze do wnętrza budynku. - Jeśli oddacie mi broń, a wszystkie metalowe przedmioty
położycie na tacy, nie będę was niepokoił aż do czasu, kiedy opuścicie budynek.
- Jesteśmy gliniarzami, a gliniarze noszą broń - burknął mężczyzna, który przedstawił
się jako Lombardi. - Takie są przepisy.
- To prawda i dlatego bardzo mi przykro, że robię wam problemy. Ale w obiekcie
takim jak ten musimy stosować dodatkowe środki bezpieczeństwa - odparł strażnik. - W
zasadzie nikt tego nie kwestionuje. Jeśli jednak będziecie, panowie nalegać, mogę zadzwonić
do dyrektora, pana Turnera... Skoro przybyliście tutaj z nakazem sądowym, i tak się z nim
spotkacie... Mogę do niego zadzwonić i poprosić o zgodę na wpuszczenie was do budynku z
bronią. Jestem pewien, że przychyli się do waszej prośby. On ma takie uprawnienia, ja nie.
Lombardi wzruszył ramionami.
- Nie ma potrzeby. Zastosujemy się do waszych regulaminów - powiedział.
Obaj mężczyźni wyjęli z kabur standardowe glocki dziewiątki i podali je strażnikowi,
a następnie położyli na plastikowej tacy wszystkie klucze oraz monety, jakie mieli w
kieszeniach, i spokojnie przeszli przez bramkę.
- Dziękuję panom za współpracę - powiedział strażnik. Spojrzał przelotnie na
wyświetlacz i na przedmioty, które znalazły się na tacy, po czym skinął na detektywów, żeby
je zabrali. - Wejdziecie panowie prosto do głównego holu, skręcicie w prawo i przy końcu
korytarza jeszcze raz w prawo. Biuro dyrektora znajdziecie za czwartymi drzwiami. Kiedy
opuścicie budynek, oddam wam broń.
Lombardi schował do kieszeni breloczek z kluczami.
- Mam nadzieję, że gdy będziemy w środku, nie trafi się nam gratka w postaci
jakiegoś napadu z bronią w ręku - powiedział z lekkim uśmiechem.
Strażnik roześmjał się głośno.
- Nie macie się czego obawiać. To miejsce jest równie bezpieczne jak najlepszy sejf.
Nori wsunęła się na tylne siedzenie białego land rovera należącego do UpLink.
Samochód parkował przy centrum handlowym na Holland Road, trzy budynki od mieszkania
Kir-sten Chu.
- Znalazłam to, czego szukaliśmy. I jeszcze coś więcej - powiedziała.
- Miałaś jakieś problemy z dostaniem się do środka i z opuszczeniem budynku? -
zapytał Niemec, który zajmował miejsce obok kierowcy.
- Nie. Portier wzruszył się, kiedy odegrałam przed nim moje przedstawienie.
Zadzwonił do szefa, a ten zgodził się, żeby wydał mi klucz. W każdym razie znalazłam notes,
a w nim między innymi numer telefonu i adres Lina i Anny Lung w Petaling Jaya.
- Gdzie to jest, do diabła?
- Po drugiej stronie cieśniny, proszę pana. Niedaleko Kuala Lumpur - powiedział
kierowca, Malajczyk o nazwisku Osmar Ali, zatrudniony przez Miecz w naziemnej stacji
łączności satelitarnej.
Nimec pokiwał głową.
- Jesteś pewna, że to właściwy adres? - spytał dziewczynę.
- Jak najbardziej - odpowiedziała. - Znalazłam też otwartą kopertę z takim samym
adresem zwrotnym jak ten w notesie. W środku było kilka fotografii jakiejś pary i dwójki
dzieci oraz list rozpoczynający się od słów “Droga siostro”.
- W porządku. - Nimec odwrócił się, by spojrzeć na Osmara. - Petaling Jaya... Czy
można się tam dostać samochodem? Osmar wzruszył ramionami.
- Oczywiście, ale to kilkaset kilometrów stąd - powiedział chropawą angielszczyzną. -
Będzie szybciej, ale wrócimy do stacji i weźmiemy helikopter.
Nimec przez chwilę zastanawiał się w milczeniu. Następnie sięgnął po telefon
komórkowy umieszczony przed nim w specjalnym uchwycie, który przypominał nieco
plastikowy kubek.
- Podaj mi ten numer, Nori. Zanim zapukam do drzwi, chciałbym się upewnić, że
ktokolwiek mieszka w tym domu.
Zniknąwszy z pola widzenia strażnika, dwaj mężczyźni ruszyli szybko korytarzem.
Ich oczy odnotowywały każdą miniaturową kamerę umieszczoną pod sufitem. Znajdowały się
w tak niespodziewanych miejscach, że praktycznie nie zwracały na siebie uwagi. Niewiele
osób potrafiłoby je dostrzec.
Dotarłszy do załomu korytarza, nie skręcili w prawo, jak ich poinstruowano, lecz
zatrzymali się na moment, po czym ruszyli w przeciwnym kierunku, by sprawdzić drzwi po
drugiej stronie.
W połowie biegnącego w lewo korytarza znajdowało się wejście z napisem
OCHRONA. Kiedy do niego doszli, krocząc powoli pod przeciwnymi ścianami, mężczyzna,
który kazał zwracać się do siebie Lombardi, niemal niedostrzegalnie skinął głową. Nie okazał
najmniejszego śladu zdenerwowania. Ukłonił się nawet uprzejmie kobiecie, która minęła ich,
zmierzając w przeciwnym kierunku.
Kiedy otwarły się drzwi od strony korytarza, przed monitorami pozwalającymi
kontrolować wnętrze obiektu zobaczyli dwóch strażników w cywilnych ubraniach. Wejście
detektywów bynajmniej ich nie zdziwiło, gdyż wcześniej obserwowali policjantów na
ekranach. Uznali, że funkcjonariusze chcą uzyskać od nich jakieś informacje.
- Możemy w czymś panom pomóc? - zapytał jeden z nich, zwracając się ku nim na
obrotowym krześle.
Mężczyzna, który kazał mówić do siebie Lombardi, wszedł do środka. Jego partner
sunął za nim jak cień.
- Szukamy gabinetu dyrektora - powiedział i wsunął niedbale ręce do kieszeni spodni.
- Pomyślałem, że może będzie gdzieś tutaj.
- Skręciliście w złą stronę - odparł strażnik. - Kiedy wyjdziecie z tego pokoju, skręćcie
w prawo i...
Lombardi wyciągnął dłoń z kieszeni. Trzymał w niej breloczek z kluczami. Nim strażnicy zorientowali
się, co się dzieje, błyskawicznie zdjął z niego kwadratową przykrywkę i pociągnął za łańcuszek, uruchamiając
mechanizm spustowy broni palnej, która miała tylko trzy cale długości i była załadowana dwoma nabojami
kalibru .32.
Kula wystrzelona z niewielkiego pistoletu zabiłaby i z odległości dwudziestu jardów,
zabójca zaś był znacznie bliżej celu. Pocisk trafił strażnika w środek czoła i spowodował
natychmiastowy zgon. Nieszczęśnik bezwładnie padł na ścianę monitorów.
Lombardi natychmiast zwrócił się w stronę drugiego strażnika, który - blady i
zszokowany - zaczai wsuwać rękę pod marynarkę, żeby wyciągnąć broń. Zabójca jednak raz
jeszcze pociągnął szybko za łańcuszek i pocisk trafił mężczyznę w twarz, która w jednej
chwili zamieniła się w krwawą miazgę. Ciało potoczyło się do tyłu, a na białą ścianę za
plecami martwego już strażnika bryznęła fontanna krwi, tkanek i fragmentów kości.
Morderca popatrzył na partnera, po czym wskazał na martwych strażników.
- Prawie miałem rację. Spodziewałem się tutaj tylko jednego - powiedział.
Stojący przy drzwiach mężczyzna pokiwał głową.
- Bierzmy ich pistolety i do dzieła - rzucił Lombardi.
Usłyszawszy o wpół do dziesiątej dzwonek telefonu, Kirsten pomyślała, że dzwoni
siostra, bo pewnie rano, w pośpiechu, zapomniała zabrać czegoś do pracy. Dzieci, jak zwykłe
nad ranem, grymasiły i Anna, która podwoziła je jeszcze do szkoły, nie miała wiele czasu dla
siebie. Pierwsze godziny dnia w tym domu były nerwowe, a przygotowaniom do wyjazdu
towarzyszył zawsze ogromny pośpiech i chaos.
- Halo - powiedziała, podniósłszy słuchawkę.
Usłyszała obcy męski głos:
- Chciałbym rozmawiać z Kirsten Chu.
Zawahała się, a jej serce zaczęło gwałtownie bić. Spodziewała się telefonu z policji i
dlatego właśnie nie zaproponowała Annie, że odprowadzi Miri i Briana do szkoły. Policja.
Tak, to z pewnością był telefon z policji. Anna i Lin... no i oczywiście Max byli jedynymi
osobami, które znały miejsce jej pobytu. Tymczasem mężczyzna, który się do niej odezwał,
był zupełnie obcy.
- Kto mówi? - zapytała ostrożnie. Celowo się nie przedstawiła.
- Nazywam się Peter Nimec i...
Nie wysłuchała do końca tego zdania, tak gwałtowne było olśnienie, które na nią
spadło. Jej serce zaczęło bić jeszcze gwałtowniej. Głęboko wciągnęła powietrze, bo przez
chwilę zrobiło jej się ciemno przed oczami.
- Dobry Boże, to właśnie to nazwisko - wyszeptała. Słowa wymknęły się jej z ust bez
udziału świadomości. - Pan jest przyjacielem Maxa, prawda? Tym, do którego miałam za-
dzwonić.
Przez chwilę w słuchawce panowała cisza.
- Tak, to ja. Jestem...
- Co z nim? - przerwała mu. Początkowe olśnienie zastąpił niepokój o kochanka.
Jeżeli z Maxem wszystko w porządku, to dlaczego sam do niej nie zadzwonił?
- Kirsten, powinniśmy się spotkać. Muszę porozmawiać z tobą osobiście i dowiedzieć
się, co się przydarzyło Maxowi. Warn obojgu.
- To znaczy, że pan nie wie?
- Nie, Kirsten. Nie wiem. Od dawna nikt nie miał od niego żadnej wiadomości.
Kobieta mocniej zacisnęła dłoń na słuchawce. Jej ręka nagle zaczęła drżeć. Drżało
całe jej ramię.
- Więc... jak zdobył pan mój numer telefonu?
- Później ci to wyjaśnię, obiecuję. Na razie najważniejsze jest, żebyśmy się jak
najszybciej spotkali. Przyjadę do ciebie. Kirsten, najlepiej będzie, jeśli zamkniesz się w domu
siostry i aż do mojego przybycia nie będziesz wychodzić.
Westchnęła ciężko.
Dlaczego miałaby ufać temu mężczyźnie? Czy dlatego, że właśnie jego imię wymówił
Max w chwili zagrożenia? Czy chodziło mu właśnie o tego człowieka? O ten głos? Tak
naprawdę nie wiedziała nawet, czy Max jest człowiekiem, za którego się podawał...
Nie, to nieprawda. Max jej nie okłamywał. Może nie powiedział jej wszystkiego.
Może zdradził tylko tyle, ile powinna wiedzieć. A ona przecież, jak powiedziała kilka dni
temu Annie, kochała go...
Kochała go już wcześniej, zanim jeszcze zaryzykował życie, żeby ją uratować...
Czym w końcu jest miłość? Czym zawsze była? Bezgraniczną wiarą...
- Dobrze - powiedziała. - Będę na pana czekać.
Dyrektor Oddziału Kryptograficznego - tabliczka na drzwiach jego gabinetu mówiła,
że nazywa się Charles Turner - potrząsnął głową nad dokumentami sądowymi, które
przedłożyli mu dwaj mężczyźni.
- Muszę panom powiedzieć, że sprawa jest raczej nietypowa - rzucił, zerkając na
detektywów, którzy stanęli przed jego biurkiem.
- Niemożliwe, proszę pana. Sam uważnie sprawdziłem nakaz, żeby się upewnić, czy
wszystkie przecinki są na miejscu.
- Nie, niech mnie pan źle nie zrozumie. Papiery są w idealnym porządku. Zazwyczaj
jednak informację, że funkcjonariusze przyjadą po kody, otrzymuję z pewnym
wyprzedzeniem. Kody gromadzi się na dyskach kompaktowych, a te są przechowywane w
naszych skarbcach i, sami panowie rozumieją, żeby się do nich dostać, trzeba przejść
skomplikowane procedury. Nie można tego zrobić w ciągu kilku minut. Aby panom pomóc,
musiałbym teraz wszystko rzucić i zająć się tylko wami. Detektywie Lombardi...
- Naprawdę bardzo nam przykro, że sprawiamy panu kłopot. Prawdę mówiąc, obaj po
raz pierwszy zetknęliśmy się z taką sprawą - powiedział Lombardi.
Turner ciężko westchnął i podniósł się zza biurka. Wyglądał na niezbyt zadowolonego
i cokolwiek zdenerwowanego.
- Możecie mi towarzyszyć do skrzydła, w którym przechowujemy kody, ale prawo
wstępu do samego skarbca ma tylko uprawniony personel. Kiedy będę szukał płyty, o którą
wam chodzi, zostaniecie, panowie, na zewnątrz.
- Czy to zajmie dużo czasu?
- Nie powinno - odparł dyrektor. - Korporacja, której kody chcecie otrzymać, nie jest
mi znana, jednak dyski w naszej elektronicznej bazie danych są skatalogowane. Sądzę, że od-
nalezienie tego konkretnego zajmie mi pół godziny, może trochę mniej.
- Będziemy panu bardzo wdzięczni.
Turner chrząknął, wyszedł zza biurka i ruszył w stronę drzwi.
- Proszę więc nas poprowadzić - powiedział detektyw i wraz z partnerem ruszył za
nim.
Krótko po tym, jak odebrali telefon od Luana, mężczyźni opuścili stan Pinang leżący
na południowy wschód od granicy Malezji z Tajlandią. Było to przed dobrymi kilkoma
godzinami, o świcie, i od tego czasu podróżowali vanem ciągnącą się wzdłuż wybrzeża drogą,
która prowadziła do Selangor. Podróż dłużyłaby się nawet przy niewielkim ruchu, tymczasem
na trasie tłoczyły się samochody tysięcy zmierzających na plaże turystów. W efekcie musieli
długo czekać na przejazd przez most, a potem na przeprawę promową do Georgetown. Prażą-
ce niemiłosiernie słońce sprawiało, że powolna jazda była jeszcze bardziej uciążliwa. Nie
jechali zbyt szybko nawet w tych rzadkich momentach, gdy pozwalały na to warunki - woleli
nie ryzykować zatrzymania przez policję. Przy każdej interwencji wytatuowane na ich rękach
krisy byłyby pretekstem do natychmiastowego przeszukania samochodu, a to oznaczałoby
ogromne kłopoty. Gdyby funkcjonariusze znaleźli broń, którą przewozili, czekałyby ich
długie godziny bardzo bolesnych przesłuchań, a potem całe lata odsiadki. A to już było
zupełnie co innego niż perspektywa wspaniałej nagrody, na którą liczyli po pomyślnym
wykonaniu zadania.
Tajlandczyk obiecał im fortunę.
Fortunę w zielonych banknotach za porwanie kobiety i dostarczenie jej na
Kalimantan.
Od chwili, gdy odebrali telefon i dowiedzieli się, dokąd po nią jadą, dowcipkowali
wulgarnie na temat jej wyglądu. I mimo uciążliwej drogi nie tracili ducha. Cieszyli się na
myśl o tym, że wkrótce ujrzą na własne oczy obiekt pożądania Luana. W tej chwili byli w
połowie drogi przez Perak; już za kilka godzin powinni wjechać do Selangor.
Jeśli będą mieli szczęście, znajdą Kirsten Chu pod adresem, który im podano. Jeśli
nie, z ochotą poczekają tam na jej powrót.
W końcu była kobietą, na którą warto czekać.
24
RÓŻNE MIEJSCA
29/30 WRZEŚNIA 2000
-Jakieś problemy, panie Turner?! - zawołał z krzesła w poczekalni mężczyzna, który
kazał się nazywać Lombardim.
Trzymając w ręce nakaz sądowy, dyrektor ze zdziwioną miną wyszedł do detektywów
drzwiami, za którymi zaledwie przed chwilą zniknął im z oczu.
- W naszej bazie danych nie ma korporacji o takiej nazwie. Naprawdę nie wiem, co o
tym sądzić - powiedział, zbliżając się do Lombardiego.
Ten wstał, zatrzymał się obok niego i zerkając mu przez ramię, studiował uważnie
dokumenty.
- Nie jestem ekspertem w tych sprawach, ale może po prostu przestawione są jakieś
literki w nazwie - powiedział.
Turner pokręcił głową.
- Tego rodzaju błędy komputery korygują automatycznie, gdy szukają żądanych
kodów. Tu nie ma mowy o prostej pomyłce.
Detektyw wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- A zatem te dokumenty są fałszywe, a kompania po prostu nie istnieje - rzucił.
Dyrektor popatrzył na niego uważnie.
- Nie rozumiem...
Lombardi sięgnął pod kurtkę i wydobył zza paska berettę, którą zabrał jednemu z
zamordowanych strażników.
- Och, myślę, że rozumiesz - warknął i z całej siły uderzył Turnera chwytem pistoletu
w twarz, łamiąc mu przegrodę nosową. Fragmenty strzaskanej kości wbiły się w mózg dyrek-
tora, który natychmiast padł na podłogę i bezładnie przewrócił oczami. Z nozdrzy buchnęła
mu ciemna krew. Ciało zadrżało jeszcze dwukrotnie, z gardła wydobyło się głośne charcze-
nie, po czym mężczyzna zmarł.
Lombardi skinął na swojego partnera, który właśnie wstawał z krzesła. Obaj przeszli
nad ciałem i wkroczyli do skarbca.
Na chwilę przed tym, jak dzwonek do drzwi poderwał ją na równe nogi, Kirsten -
ułożywszy się na kanapie - zapadła w niespokojną drzemkę. Senność wróciła do niej późnym
porankiem i nie opuszczała podczas rutynowych domowych czynności: zmywania naczyń po
śniadaniu, sprzątania salonu i porządkowania zabawek, które Miri i Brian porozrzucali po
wszystkich kątach, a nawet zostawili w ogrodzie.
Uporawszy się z tym wszystkim, usiadła wygodnie, by w spokoju posłuchać trochę
jazzu i zrelaksować się przy cichej muzyce. Zdziwiła się, gdy natychmiast zaczęły jej ciążyć
powieki. Pomyślała, że to wręcz niemożliwe, bo z jednej strony była zdenerwowana i spięta, z
drugiej zaś jej umysł pogrążał się w błogim, pełnym ciepła spokoju. Przypomniała sobie, że
ostatni raz podobnie czuła się podczas studiów, gdy całymi nocami przygotowywała się do
egzaminów końcowych. Wówczas przez wiele dni żyła tylko o kawie i czekoladzie... tyle
tylko, że żyła wtedy znacznie intensywniej niż obecnie.
Sygnał dzwonka sprawił, że aż podskoczyła na kanapie i natychmiast całkowicie się
rozbudziła. Popatrzyła na zegar zawieszony na przeciwległej ścianie. Czyżby to już był
Nimec? W normalnych okolicznościach raczej nie zdołałby dotrzeć tutaj tak prędko... lecz
wyjaśnił jej przecież, że wróci do naziemnej stacji łączności satelitarnej UpLink w Johor i
najprawdopodobniej poleci do Kuala Lumpur śmigłowcem. A to powiedziało Kirsten o nim
kilka rzeczy, poza oczywistą sprawą, że bardzo mu do niej spieszno. Po pierwsze, martwił się
o Maxa przynajmniej w równej mierze jak ona. Po drugie zaś - to, że mógł korzystać z
helikoptera, dowodziło, iż jest kimś bardzo ważnym, może nawet przełożonym Maxa w
UpLink.
Rozległ się dźwięk dzwonka.
Kirsten przeszła przez salon i stanęła pod drzwiami. Poprawiła bluzkę i wygładziła
spódniczkę. Ktokolwiek był na zewnątrz, bardzo się niecierpliwił.
- Już! - zawołała, wyciągając dłoń ku klamce. - Kto tam?!
- Policja z Johor - odezwał się stojący za drzwiami mężczyzna. Mówił w bahasa. -
Chcemy się widzieć z Kirsten Chu.
- Słucham? - powiedziała w tym samym języku. Tępy, szorstki głos przybysza
zaskoczył ją tak samo jak jego słowa.
- Chodzi o to, że do nas telefonowała. Musimy jej zadać kilka pytań.
Kirsten nagle wstrzymała oddech. Zastygła w bezruchu. Dłoń, którą zacisnęła na
klamce, niespodziewanie stała się wilgotna.
Singapurski policjant, z którym rozmawiała, powiedział, że władze w Johor będą z nią
w kontakcie... Nie spodziewała się jednak, że ktoś do niej przyjdzie. Poza tym, czy nie
powinni najpierw zatelefonować i uprzedzić o wizycie? Chociażby po to, by oszczędzić sobie
bezsensownej jazdy, gdyby się okazało, że nikogo nie ma w domu.
Czy głos tego człowieka w czymkolwiek przypomina głos policjanta? - pomyślała
Kirsten.
Jej serce biło jak oszalałe, a krew głośno szumiała w skroniach. Zdjęła drżącą i
spoconą dłoń z klamki i odchyliła klapkę wizjera...
Nagle odniosła wrażenie, że zawartość żołądka zmieniła się jej w lód.
Nieważna stała się barwa głosu, który przed chwilą usłyszała. Żaden ze stojących
przed drzwiami mężczyzn - a przez małą szybkę zauważyła ich czterech czy pięciu - nie
przypominał policjanta. Wszyscy mieli długie włosy, byle jakie ubrania, a ich oczy...
Nawet gdyby mieli na sobie niebieskie mundury policyjne, a w rękach srebrne
identyfikatory, zdradziłyby ich oczy.
- Proszę się pospieszyć. Niech pani otworzy - powiedział ten, który stał najbliżej
drzwi.
Opuściła klapkę wizjera i cofnęła się o krok. Kilka razy głęboko odetchnęła.
- Chwileczkę! - zawołała, z trudem zapanowawszy nad głosem. - Muszę coś na siebie
włożyć!
Mężczyzna uderzył w drzwi przedramieniem.
- Niech się pani nie sili na dowcipy - powiedział. - Otwierać!
Drapiąc nerwowo policzek, Kirsten cofała się do salonu.
- Otwierać! - krzyknął mężczyzna i ponownie naparł na drzwi. Tym razem uderzył w
nie tak mocno, że przez chwilę bała się, iż wypadną z zawiasów.
Skrajnie przerażona, walcząc o utrzymanie równego oddechu, kobieta odwróciła się i
przebiegła całe mieszkanie.
Chwilę później drzwi wejściowe z głośnym trzaskiem wypadły z ościeżnicy.
Drzwi, którymi napastnicy opuścili poczekalnię, prowadziły do krótkiego pasażu
kończącego się kolejną niewielką, pudełkowatą salą. W środku nie było nic poza terminalem
komputerowym po prawej strome i wbudowanym w ścianę przed mocnymi stalowymi
drzwiami skanerem biometrycznym po lewej. Drzwi te broniły dostępu do skarbca.
Mężczyzna, który kazał się nazywać Lombardim, podszedł od razu do skanera. Ten
fragment zadania uważał za najtrudniejszy i od chwili, gdy przekroczył próg tego budynku,
nie dawał mu on spokoju. Mówił prawdę, kiedy oznajmił Turnerowi, że nie ma wielkiego
pojęcia o technice i elektronice. Twierdził, że najprościej byłoby - trzymając go cały czas na
muszce pistoletu- zaciągnąć dyrektora do skanera, zmusić do wprowadzenia do urządzenia
identyfikującego swoich danych i w ten właśnie sposób dostać się do skarbca. Jednak szef
Ośrodka Kryptograficznego mógłby włączyć dyskretnie jakiś alarm, a wtedy cała akcja
spaliłaby na panewce. Dlatego operacja musiała się odbyć inaczej. Caine wyjaśnił
szczegółowo obu mężczyznom, w jaki sposób mogą oszukać skaner, i nakazał im, by pod
żadnym pozorem nie odchodzili od starannie wyłożonego i przećwiczonego trybu
postępowania.
Stanąwszy przed skanerem, Lombardi uniósł lewą dłoń na wysokość obiektywów
kamer, które miały odczytać charakterystyczne cechy jego twarzy i sfilmować tęczówki.
Ułożył ją tak, że kamerom ukazał się dokładny widok pierścionka z oczkiem ze sztucznego
szafiru o kształcie gwiazdy, który miał na czwartym palcu. Teraz, utrzymując lewą dłoń w
bezruchu w jednym miejscu, prawą dłoń przyłożył do szklanego czytnika optoelektro-
nicznego. Zazwyczaj w takiej sytuacji kamera zidentyfikowałaby jego tęczówkę, natomiast
skaner zacząłby odczytywać odciski palców i geometrię dłoni. Następnie urządzenie
porównałoby je z informacjami zawartymi w banku danych o pracownikach. Tym razem
jednak, dzięki procesowi, którego Lombardi nawet nie próbował zrozumieć, specyficzny wzór
szafiru zarejestrowany przez kamery zakłócił funkcjonowanie systemu. Według Caine'a,
dzięki niemu Lombardi powinien bez problemu przejść proces identyfikacji.
Morderca wstrzymał oddech i czekał zjedna ręką uniesioną do góry, drugą natomiast
dotykającą szklanej szybki. Pod szybką zapaliło się czerwone światło, informując go, że jego
dotyk uruchomił skaner... O ile wszystko przebiegnie zgodnie z planem, odczyty sensorów
termicznych zostaną zignorowane przez komputery.
Minęło pięć sekund.
Dziesięć.
Lombardi wciąż czekał.
I wtedy na środku niewielkiego ekranu ukazał się napis: WEJŚCIE DOZWOLONE.
Mężczyzna odetchnął z ulgą. Usłyszał cichy szczęk automatycznego zamka, który
mógł oznaczać tylko to, że drzwi skarbca stoją przed nim otworem. Spojrzał na partnera, a ten
bez wahania naparł na nie ramieniem.
Obaj weszli do środka.
Kirsten ruszyła biegiem do kuchni. Usłyszała trzask rozbijanych drzwi i dotarło do
niej, że mężczyźni, którzy chcą ją porwać, wpadli do salonu. Wyprzedzała ich o niecałą
sekundę. W jej głowie rysował się zaledwie mglisty plan tego, co powinna teraz zrobić.
Istniała jedynie niewielka szansa, że plan ten się powiedzie, ale nie miała innego wyjścia.
Jeśli zdoła dotrzeć do drzwi kuchennych, nim ją dopadną, jeśli zdoła wybiec na główny
parking, to może...
Niespodziewanie poczuła, że ktoś chwytają za rękę. Czyjeś mocne palce zacisnęły się
na rękawie jej bluzki i szarpnęły. Zachwiała się i o mało nie upadła. Nadludzkim wysiłkiem
utrzymała równowagę. Gdy napastnik próbował objąć ją w talii, pochyliła się, a potem - kiedy
skoczyła do przodu -rozległ się odgłos rozdzieranego materiału. Rękaw pozostał w dłoni
mężczyzny, a Kirsten odzyskała swobodę ruchów. Wciąż jeszcze miała szansę dotrzeć do
drzwi.
- Hej! Zatrzymaj się, suko! - wrzasnął bandyta.
Była już tylko dwa kroki od drzwi na tyłach domu. Po prawej znajdowała się kuchnia,
po lewej zaś przedpokój prowadzący do sypialni. Wyciągnęła rękę i złapała klamkę. W tym
momencie pomyślała, że może się jej udać, że chyba się uda... jednak była to przedwczesna
nadzieja. Mężczyzna, który przed chwilą oderwał jej rękaw, skoczył za nią i pokonawszy
przynajmniej trzy jardy w powietrzu, chwycił ją wpół.
Odwrócił Kirsten i przycisnął do piersi, by jak najbardziej ograniczyć jej swobodę
ruchów. Oszalała ze strachu, spojrzała ponad ramieniem napastnika i dostrzegła, że zbliżają
się jego kompani. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, uniosła ręce, zakrzywiła palce i
zatopiła je w jego oczach.
Ten gest rozpaczy sprawił, że odzyskała szansę. Mężczyzna wydał zwierzęcy skowyt
bólu, odepchnął ją gwałtownie i ukrył twarz w dłoniach. Odwrócił się ku mężczyznom, którzy
pojawili się za jego plecami, jednak w ogóle ich nie dostrzegł. Kirsten tymczasem po raz
drugi skoczyła ku drzwiom, szarpnęła za klamkę i otworzyła je.
Z trudem łapiąc oddech, przerażona i zdesperowana, wybiegła na parking.
Kiedy ubrana w biały fartuch laborantka otworzyła drzwi do pokoju strażników,
filiżanki z kawą, którą przynosiła im codziennie o tej samej porze, zsunęły się z tacy na
podłogę. Kobieta stanęła w progu, nie wierząc własnym oczom. Zamarła na długą chwilę i
przyglądała się zwłokom, pokrywającej ekrany krwi oraz bezkształtnej masie, którą były teraz
twarze obu mężczyzn. Dopiero po kilku sekundach dotarło do niej, co widzi, i nagle świat
jakby oszalał. Otworzyła szeroko usta i zaczęła przeraźliwie krzyczeć...
Krzyczała jeszcze długo po tym, jak połowa pracującego w budynku personelu
porzuciła swoje stanowiska i ruszyła w kierunku pokoju strażników, zastanawiając się
gorączkowo, co, na Boga Ojca i jego błogosławione anioły, się wydarzyło.
Drżąc ze strachu, Kirsten przykucnęła między dwoma samochodami. Starała się nawet
nie drgnąć, obawiając się, że każdy ruch może zdradzić prześladowcom, gdzie się ukryła.
Słyszała, jak ich podkute buty uderzają o asfalt. Biegali nerwowo między pojazdami
stojącymi na parkingu, usiłując za wszelką cenę jak najszybciej ją odnaleźć. Niestety,
samochodów było teraz o wiele mniej niż w nocy, kiedy większość mieszkańców tego
kompleksu wracała do domu z pracy, ale i tak Kirsten błogosławiła to, co zobaczyła... i po raz
pierwszy w życiu poczuła wdzięczność za olbrzymie, prowadzone pod patronatem państwa
inwestycje budowlane, które wyparły z miast tradycyjną architekturę.
Kolejne kroki. Byli coraz bliżej. Kirsten objęła ramionami kolana i mimo strachu
usiłowała jasno myśleć. Jeśli uda się jej pozostać w ukryciu, nim zjawi się tutaj ktoś, kto
zechce zabrać lub zaparkować samochód... albo jeśli niepostrzeżenie wydostanie się na
ulicę... będzie miała szansę, może uda się jej wezwać pomoc...
Od jednego z prześladowców dzieliły ją zaledwie dwa rzędy samochodów, kolejny był
niewiele dalej po prawej stronie.
Zachodzili ja z dwóch stron.
Kirsten zesztywniała i wbiła zęby w dłoń, żeby stłumić krzyk narastający w gardle.
Jedna jej część podpowiadała, by głośno wezwać pomocy, lecz druga, bardziej racjonalna,
rozumiała doskonale, że jeśli zdradzi teraz, gdzie się ukryła, popełni najgorszy z możliwych
błędów. Jeśli krzyknie, bandyci dopadną ją w mgnieniu oka i uciszą, nim ktokolwiek zdoła jej
przyjść z pomocą.
Nie, musiała się opanować i milczeć. Nie powinna się poruszać, nie powinien jej
drgnąć żaden mięsień. Nie powinna nawet oddychać.
Wiedziała, że moment, w którym spostrzegą, gdzie się znajduje, będzie początkiem jej
zguby.
Miniaturowe dyski optyczne umieszczono w specjalnie zaprojektowanych,
alfanumerycznie skatalogowanych elektronicznych stojakach, które otaczały ściany skarbca.
Dwaj intruzi potrzebowali tylko kilku sekund, żeby odszukać to, co ich interesowało.
Wystarczyło dotknięcie jednego przycisku, by poszukiwana płyta została zlokalizowana, a jej
nazwa wyświetlona na ekranie. Po chwili dysk wysunął się z repozyto-rium na lśniącej tacy z
nierdzewnej stali.
Lombardi szybko schował go do plastikowego woreczka i wsadził do wewnętrznej
kieszeni kurtki. Natychmiast też dał partnerowi sygnał, że jest gotów do wyjścia.
Opuścili skarbiec w niecałe trzy minuty po tym, jak do mego wtargnęli, i nie
niepokojeni przez nikogo przeszli poczekalnię. Żaden z nich nawet nie spojrzał na zwłoki
dyrektora. Wkroczyli spokojnie na korytarz i jak gdyby nigdy nic ruszyli do wyjścia.
Właśnie przechodzili do głównego holu, gdy krzyki laborant-ki poderwały na równe
nogi wszystkie osoby znajdujące się w budynku.
Kirsten wiedziała, że nie zdoła się już dłużej kryć przed swymi prześladowcami.
Mężczyzna, którego słyszała z lewej strony, dotarł do końca przejścia między
samochodami i natychmiast zaczął sprawdzać kolejne. Od miejsca, w którym przykucnęła,
dzielił go tylko jeden rząd pojazdów. Napastnik szedł powoli w jej kierunku, zatrzymując się
co kilka kroków i zaglądając między zaparkowane auta. Pozostali bandyci też nie próżnowali.
Pętla wokół Kirsten zaciskała się powoli, lecz systematycznie.
Napastnik z lewej zrobił krok, potem jeszcze jeden. Dziewczyna wstrzymała oddech.
Pod samochodem, przy którym się schowała, widziała czubki jego butów i nogawki dżinsów.
Serce biło jej jak oszalałe, w uszach czuła pulsowanie krwi. Przez krótką chwilę czuła
paniczny strach, gdy pomyślała, że może je również usłyszeć bandyta.
Jeszcze może minuta, a potem mężczyzna skręci w ostatnie przejście i będzie już po
wszystkim.
Nigdy w życiu nie czuła się tak przeraźliwie bezbronna i osamotniona.
Boże, Boże, co mam robić?! - pytała się w myślach.
Nic nie przychodziło jej do głowy. Nikt nie wjeżdżał ani nie wyjeżdżał z parkingu i
nic nie wskazywało na to, że coś takiego się zdarzy, nim dla Kirsten nie będzie to już miało
znaczenia.
Nagle zdała sobie sprawę, że może zrobić tylko jedno: zacząć biec, przedrzeć się w
stronę ulicy i mieć nadzieję, że jakimś cudem dotrze do niej przed ścigającymi ją ludźmi.
Wiedziała, że nawet to nie będzie jeszcze oznaczało, że jest bezpieczna - przecież mężczyźni,
którzy zaatakowali ją i Maxa, nie wahali się uderzyć nawet w tak ruchliwym miejscu jak
Scotts Road, gdy dokoła, na litość boską, znajdowały się setki przechodniów. Jeśli ci, którzy
uwzięli się teraz na nią, są chociaż w części tak zdeterminowani, nie będą się w ogóle przej-
mowali tym, czy ktoś ich widzi, czy nie.
Ale nie miała innego wyjścia. Mogła albo wybiec z ukrycia, albo zostać w nim
otoczona.
Odczekała jeszcze sekundę, głęboko zaczerpnęła powietrza i zmusiła się, żeby
poderwać się na równe nogi.
Mężczyzna po lewej dostrzegł ją natychmiast. Ich spojrzenia spotkały się na krótką
chwilę: jej - pełne skrajnego przerażenia, jego - pozbawione śladu litości czy współczucia.
Mężczyzna krzyknął chrapliwie, wydając rozkaz swoim kompanom, po czym rzucił
się w jej kierunku między samochodami.
Kirsten odwróciła się i zaczęła biec.
Na pierwszą wskazówkę świadczącą, że coś jest nie w porządku, natknęli się już
wtedy, gdy zatrzymali wynajęty samochód przy krawężniku przed domem. I doprawdy więcej
nie potrzebowali. Jeśli w ogóle można pomyśleć, że wszystko jest w jak najlepszym
porządku, gdy po przyjeździe do czyjegoś domu zastaje się wyważone drzwi - to Nimecowi z
całą pewnością się to nie zdarzyło.
Jeszcze siedząc w samochodzie, rozejrzał się po ulicy, uważnie zlustrował chodnik
oraz galerie łączące drzwi mieszkań znajdujących się na poszczególnych piętrach. Nigdzie nie
dostrzegł żywego ducha.
- Miejcie broń w pogotowiu - powiedział do Noriko i Osmara. Sam wyciągnął z
kabury berettę 8040 i zmienił standardowy dziesięcionabojowy magazynek na większy,
mieszczący dwanaście. Zdaje się, że nikt nas nie obserwuje, jeśli jednak ktoś wezwie
miejscowych żandarmów, zajmiemy się nimi później.
Idąc w ślady szefa, Noriko i Osmar wyskoczyli z auta i podbiegli do częściowo
wyłamanych drzwi na parterze.
Nimec instynktownie oparł się o ścianę na prawo od drzwi i nakazał swoim ludziom
stanąć po lewej. Chciał mieć pewność, że jeśli w środku czai się zagrożenie, nie zginą od
pierwszego strzału.
- Kirsten, to ja, Pete Nimec! - krzyknął, wsuwając głowę zza rozerwanej ościeżnicy. -
Jesteś tam?! Nic ci nie jest?!
Nie doczekał się odpowiedzi.
Oparł się plecami o ścianę, uniósł pistolet i popatrzył na podwładnych.
- Wchodzimy! - rozkazał.
Błyskawicznie wtargnęli do mieszkania, stosując wyćwiczony do perfekcji manewr:
Nimec, trzymając pistolet gotowy do strzału, rzucił się w lewo, natomiast Noriko i Osmar
pośpieszyli za nim, skręcając w drzwiach w prawo. W jednej chwili wszyscy troje obrócili się
w stronę środka salonu i stanąwszy na ugiętych, szeroko rozstawionych nogach, zabezpieczyli
swoje sektory ostrzału.
Wszystko wskazywało jednak na to, że są tu sami.
- Kirsten, jesteś tutaj?! - zawołał ponownie Nimec. I znów nie uzyskał odpowiedzi.
Noriko klepnęła go w ramię.
- Popatrz - rzuciła, wskazując ręką na drugi koniec pokoju. Tylne drzwi mieszkania
były szeroko otwarte. Spojrzał na
Noriko, a potem na Osmara.
- Naprzód - powiedział i ruszył ku drzwiom.
Dwaj intruzi zatrzymali się w holu i wymienili szybkie spojrzenia - zakłopotani i
przerażeni pracownicy UpLink wypełniali wszystkie przejścia. Nie padło ani jedno słowo.
Zobaczyli, że większość mężczyzn i kobiet zgromadziła się jednak za lewym załomem
korytarza, i nie mieli już wątpliwości, ze odkryto zwłoki strażników. Plan napastników
zakładał, ze spokojnie opuszczą budynek głównym wejściem, i nawet teraz, mimo że sytuacja
się skomplikowała, mieli jeszcze na to szansę. Było to ryzykowne, ale jakakolwiek próba
wydostania się jednym z wyjść awaryjnych musiała się zakończyć uruchomieniem alarmu,
który błyskawicznie wskazałby sforsowane drzwi. A bandyci ani przez chwilę nie łudzili się,
ze wyeliminowali zagrożenie, jakie stanowiła dla nich ochrona obiektu. Mężczyźni przed
monitorami z całą pewnością me byli jedynymi, którzy pełnili tutaj służbę w cywilu. A był
przecież jeszcze umundurowany strażnik przed drzwiami.
Bandyci mogli tylko trzymać kciuki, żeby w chaosie, jaki wywołało odkrycie zwłok,
był wystarczająco roztargniony. W przeciwnym razie musieliby zabić również jego.
Przeciskali się ku drzwiom przez tłum przerażonych, krzyczących ludzi i dotarli już
prawie do punktu kontrolnego, w którym zostawili pistolety, gdy rozległ się przenikliwy,
drażniący dźwięk alarmu. Strażnik przy drzwiach zdawał się śledzić ich wzrokiem, gdy się do
niego zbliżali.
- Wychodzimy, żeby wezwać pomoc przez radio - odezwał się do niego ten, który
przedstawiał się jako Lombardi. Rękę trzymał w kieszeni kurtki.
Strażnik zmierzył go uważnym spojrzeniem.
- Przykro mi, ale budynek został odcięty od świata - powiedział.
- Nie wkurzaj mnie, człowieku. Mamy do wykonania robotę. Ruszył naprzód, a jego
partner, Sanford, szedł tuż za nim. Alarm wciąż wył przeraźliwie.
Strażnik złapał Lombardiego za ramię.
- Jeśli chce pan do kogoś zadzwonić, to telefony są w środku. Ale nikt nie opuści
budynku - powiedział.
Lombardi uśmiechnął się. Wciąż trzymał rękę w kieszeni.
- Na twoim miejscu nie zakładałbym się o to - rzucił i ściągnał spust pistoletu, który
wcześniej odebrał jednemu ze strażników zamordowanych w pokoju ochrony.
Trafiony kulą z niewielkiej odległości, strażnik zatoczył się do tyłu, a z jego piersi
trysnęła krew. Po chwili padł na podłogę, a Lombardi, dobijając go, wpakował mu jeszcze
dwie kule.
Odwrócił się do swojego towarzysza i nakazał mu gestem, żeby szedł za nim. Słyszał
krzyki i tupot stóp biegnących osób, widział przerażenie malujące się na bladych twarzach
pracowników Oddziału Kryptograficznego.
Zabójcy pośpieszyli ku drzwiom i dotarli aż do wykrywacza metali, gdy ktoś za ich
plecami krzyknął, żeby się zatrzymali. Nie zareagowali.
- Powiedziałem, stać! To ostatnie ostrzeżenie! - krzyknął ktoś ponownie.
Nie odwracając się, zabójcy jeszcze przyśpieszyli.
Rozległ się huk wystrzału. Dopiero wtedy Lombardi odwrócił się i ujrzał mężczyznę
w cywilnym ubraniu, stojącego w pozycji strzeleckiej, z pistoletem w wyciągniętych rękach.
Wypalił do ochroniarza, ale chybił. Usłyszał jeszcze następujące po sobie strzały, po czym
nagle coś, czego nie zauważył, uderzyło go w żołądek. Spojrzał w dół i rozszerzonymi z prze-
rażenia oczyma zobaczył, że w miejscu, w którym dotąd miał brzuch, jest już tylko krwawa
mieszanina skóry, mięśni, wnętrzności i resztek ubrania. Kilkakrotnie zadrżał w śmiertelnym
spazmie i skonał.
Drugi intruz sięgnął po pistolet, nim jednak zdołał go wydobyć, do holu za jego
plecami wbiegli kolejni dwaj ochroniarze w cywilu. Obaj mieli broń gotową do strzału i obaj
wycelowali ją w niego. Nie mógł mieć wątpliwości, że w każdej chwili gotowi są jej użyć.
- Nie strzelać! - zawołał. Rzucił pistolet na podłogę i kopnął go w kierunku
ochroniarzy, a następnie uniósł ręce nad głowę. - Nie strzelajcie, dobrze?
Z gotową do strzału bronią funkcjonariusze Miecza podeszli do niego i szybko go
skuli.
Wyskoczywszy zza samochodu, Kirsten zaczęła biec w kierunku ulicy. Nie rozglądała
się na boki, łapczywie chwytała powietrze.
Niemal natychmiast usłyszała za sobą odgłos kroków ścigających ją bandytów. Byli
blisko, bardzo blisko. To sprawiło, że ruszyła jeszcze szybciej, przebierała błyskawicznie
nogami, jej ręce pracowały niczym tłoki...
Wtedy jeden z bandytów wyskoczył nagle zza zaparkowanego kilka jardów przed nią
samochodu. Odciął jej drogę ucieczki na ulicę.
Prawe oko mężczyzny było przekrwione i napuchnięte, a z dolnej powieki płynęła po
policzku strużka krwi.
Był to ten sam człowiek, którego podrapała w mieszkaniu. W ręce trzymał jakąś broń
- półautomatyczny pistolet, pomyślała, chociaż nie była ekspertem - i mierzył w nią.
- Więcej mnie już nie zaskoczysz - powiedział w bahasa. Kirsten zatrzymała się i
obejrzała przez ramię.
Dwaj mężczyźni, którzy ją gonili, szli szybko z opuszczoną wzdłuż boku bronią
przejściem między samochodami. Czwarty pojawił się niedaleko miejsca, w którym jeszcze
przed chwilą się ukrywała.
- No, podejdź do mnie, nie skrzywdzę cię - rzucił ten, który blokował jej drogę
ucieczki. Przywołał ją do siebie ruchem pistoletu. - No, ruszaj się.
Kirsten nawet nie drgnęła. Ze zdumieniem stwierdziła, że zdołała odmownie
potrząsnąć głową.
Wzruszył ramionami, trzymając broń w pogotowiu. Słyszała, jak pozostali mężczyźni
zbliżają się coraz bardziej.
- Jeżeli chcesz z nami jeszcze pofiglować, chętnie podejmiemy wezwanie - powiedział
i zrobił krok w kierunku Kirsten.
- Nie ruszać się! Bayaso reya!
Głos, który zabrzmiał na parkingu, sprawił, że wszyscy czterej bandyci zamarli. Ten,
który stał przed Kirsten, z wyrazem najwyższego zdumienia na twarzy rozejrzał się
gwałtownie, by zlokalizować jego źródło.
- Rzućcie broń! - padła komenda w bahasa.
Wciąż rozglądając się dokoła, mężczyzna, który stanął Kirsten na drodze, zaczął się
obracać. Przestał mierzyć do kobiety, ale nie opuścił pistoletu.
Kirsten usłyszała trzask przypominający odgłos rozrywającej się petardy. W tej samej
chwili na środku klatki piersiowej bandyty wykwitła karmazynowa plama, mężczyzna padł
twarzą na asfalt, a broń uderzyła z głuchym łoskotem o nawierzchnię parkingu.
- Mam nadzieję, że reszta będzie mądrzejsza. To już koniec -powiedział raz jeszcze
głos.
Kirsten odwróciła głowę, zobaczyła, że jeden ze stojących za nią bandytów unosi
pistolet, i natychmiast usłyszała dwa kolejne ostre trzaski - tym razem dobiegły z innej strony
parkingu. Bandyta wrzasnął i padł, chwytając się za kolana. Po chwili spomiędzy jego palców
wypłynęła krew.
Pozostali mężczyźni rzucili pistolety i zaczęli biec między samochodami w stronę
ulicy. Nikt nie próbował ich zatrzymać.
Kirsten rozglądała się dokoła rozszerzonymi, pełnymi niedowierzania oczyma. Niemal
natychmiast ujrzała ciemnoskórego Malajczyka wyłaniającego się zza jednego z pojazdów,
kilka rzędów od niej, za to na wprost miejsca, w którym padł pierwszy z bandytów. Po chwili
przy postrzelonym w kolana napastniku pojawiły się kolejne dwie osoby: biały mężczyzna z
krótko przyciętymi włosami i kobieta o orientalnych rysach twarzy.
Mężczyzna o krótkich włosach wsunął pistolet pod kurtkę i podszedł do Kirsten.
- Wszystko w porządku, Kirsten, jesteś już bezpieczna - powiedział spokojnym,
łagodnym głosem. - Jestem Pete Nimec.
Otworzyła usta, by coś powiedzieć, jednak jej gardło ścisnęło się i nagle zaczęła
gwałtownie szczękać zębami. Zamiast tego rzuciła się ku niemu, po czym wtuliła twarz w
jego ramię, otoczyła go ramionami i zaczęła płakać.
Noriko poszła z Kirsten do mieszkania, a Nimec i Osmar zajęli się bandytami na
parkingu.
- Panie Nimec, muszę coś panu pokazać - odezwał się Osmar w pewnej chwili.
- W porządku.
Nimec skuł właśnie rannego bandytę, ułożył jego głowę na kocu, który przyniósł z
mieszkania, po czym podszedł do swego kierowcy.
Klęcząc nad bandytą, którego zastrzelił, Osmar uniósł z asfaltu jego bezwładną rękę.
- Widzi pan ten wytatuowany kris? - zapytał, spoglądając w górę na Nimeca.
Ten pokiwał głową.
- Facet, którego skułem, ma dokładnie taki sam. Co to jest, do diabła, symbol jakiejś
sekty?
Osmar zaprzeczył ruchem głowy.
- Wy, Amerykanie, nazwalibyście to raczej... - Zastanawiał się przez chwilę
intensywnie, szukając właściwego słowa. Wreszcie znalazł je i strzelił z zadowoleniem
palcami: - ...barwami.
- Masz na myśli barwy gangu? - zapytał Nimec. Malajczyk pokiwał głową i dotknął
palcem wytatuowanej skóry.
- Kris to znak wielu gangów pirackich. Widzi pan jednak te symbole na ostrzu?
Nimec kucnął obok niego, by lepiej się przyjrzeć. Rzeczywiście, zobaczył je -
groteskowe antropomorficzne sylwetki, które przypominały trochę malowidła w egipskich
grobowcach.
- To rakasa - powiedział Osmar. - Demony. Inne dla każdego związku.
Wyraz nagłego zrozumienia rozjaśnił rysy Nimeca.
- Ci bandyci... Myślę, że ktoś, kto się orientuje w działalności miejscowych gangów,
będzie mógł na podstawie symboli określić przynależność tych dwóch.
Osmar ponownie skinął głową.
- Ten akurat symbol dobrze znam z czasów, kiedy byłem policjantem. To ludzie Khao
Luana z Kuomintangu - powiedział.
Słowa Osmara sprawiły, że w głowie Nimeca odezwał się cichy dzwonek. Przez
chwilę szukał czegoś w pamięci.
- Handlarza heroiny? - zapytał wreszcie. Malajczyk kolejny raz skinął głową.
- Nie ma potężniejszego od niego. Tajlandzka armia zmusiła go do ucieczki podczas
akcji pacyfikacyjnej. Jakieś dziesięć lat temu, może trochę więcej. Od tego czasu Khao Luan
żyje w Indonezji.
Nimec posłał mu ostre spojrzenie.
- Gdzie? Czy ktokolwiek wie gdzie?
- Wszyscy wiedzą, ale i wszyscy boją się go tknąć - oparł Osmar. - W niektórych
częściach Banjarmasin ten Tajlandczyk ma silniejszą armię niż indonezyjski rząd.
Nimec zamilkł i przyswajał sobie to wszystko, co usłyszał. Jakie związki mógł mieć
taki mężczyzna z Monolith Technologies? W co, do diabła, wplątał się Max?
Po chwili klepnął Osmara w ramię i powiedział pewnie:
- Przyjacielu, wydaje mi się, że jeszcze trochę poskaczemy sobie między wyspami. I
obiecuję ci, że jeśli ten handlarz jest zamieszany w zniknięcie Blackburna, osobiście odetnę
mu jego pieprzone wszechmocne łapska.
25
RÓŻNE MIEJSCA
1 PAŹDZIERNIKA 2000
Bandyta, który przeżył akcję na skarbiec UpLink w Sacramento, nie puścił pary z ust.
Nie powiedział nic ani ludziom z Miecza, ani też federalnym, kiedy został przekazany w ich
ręce. Jego zachowanie nie pozostawiało wątpliwości, że nikt niczego z niego nie wydobędzie.
Gordian nie uważał jednak, by miało to znaczący wpływ na ustalenie, kto kryje się za
tą akcją.
Najważniejsze było dla niego pytanie o motyw.
Wróciwszy do San Jose - poleciał zwykłym rejsowym samolotem, podczas gdy
mechanicy kontynuowali w Waszyngtonie przegląd jego learjeta - Gordian zasiadł przy
swoim biurku naprzeciw Chucka Kirby'ego. Obaj próbowali złożyć w całość luźne fragmenty
niesłychanie skomplikowanej łamigłówki. Już kilkakrotnie wszystko przeanalizowali, lecz
żaden z nich nie wzdragał się przed rozpatrzeniem tego raz jeszcze od początku.
- Prześledźmy to w odwrotną stronę. Zacznijmy od włamania do filii w Sacramento -
powiedział Gordian.
- W porządku, dlaczego nie? Z pewnością nie zaszkodzi spróbować od drugiej strony -
stwierdził Kirby.
- Szczerze mówiąc, nie sądzę, by udało się nam złożyć tę układankę, nie przy tak
fragmentarycznych informacjach, jakimi dysponujemy. Jednak może zbliżymy się do
rozwiązania, może zauważymy jeszcze jakieś związki, które dotąd uniknęły naszej uwagi?
Kirby pokiwał głową.
- Zacznijmy więc od dysku, który znaleziono przy martwym napastniku - powiedział.
- Dysk - powtórzył Gordian, wzdychając. - Kody używane w systemach łączności
UpLink zostały zaprojektowane dla różnych typów okrętów. Oczywiste, że mają one ogromną
wartość dla różnych grup interesów, tak rodzimych, jak i zagranicznych.
- Tak, i to zarówno wśród naszych sprzymierzeńców, jak wrogów - dodał Kirby. - W
obecnych czasach wszyscy szpiegują się nawzajem. Zanim się spostrzeżesz, możesz zostać
odarty z wszelkich tajemnic.
- Właśnie - przytaknął mu Gordian z poważną miną. - Gdyby nie zapisy wideo, na
których zachowało się to, co robili po tym, jak zamordowali biednego Turnera, nasi technicy
mogliby dochodzić do tego całymi tygodniami, a nawet miesiącami. Szczęściem w
nieszczęściu jest to, że system sam obronił się przed intruzami.
- A dla mnie to ta część zagadki, której wciąż nie łapię - westchnął Kirby.
- Prawdopodobnie nie ma znaczenia, czy coś z tego rozumiesz, czy też nie... chociaż ta
sprawa sama w sobie nie jest aż tak skomplikowana. Odnosi się do podstaw architektury pli-
ków, sposobu, w jaki konfigurowane są twarde dyski. Każdemu plikowi na twardym dysku
przypisane jest minimum powierzchni... Im większy jest napęd, tym większe pole alokacji.
Niezależnie od tego, ile danych znajduje się w pliku, komputer rezerwuje dla niego pewną
minimalną przestrzeń. - Zastanowił się. - Wyobraź sobie wielki sklep, w którym pudełka są
jednej wielkości, niezależnie od tego, jaki zawierają towar. Bez względu na to, czy kupujesz
wielki kapelusz, czy też złoty naszyjnik dla żony, zawsze otrzymujesz swój zakup w takim
samym pudełku. Ponieważ pudełko musi być duże, żeby pomieścić kapelusz, błyskotka, kiedy
już się w nim znajdzie, będzie ledwo widoczna, o ile w ogóle nie zniknie z oczu.
Kirby pokiwał głową.
- Zatem uważasz, że sznury danych, które pozwoliły złodziejom włamać się do
systemu przez tylne drzwi... były zbyt drobne, aby nasi technicy zwrócili na nie uwagę, tak?
Podobna historia jak z tym złotym łańcuszkiem, prawda? Zanim zainstalowano skaner
biometryczny, twoi ludzie sprawdzili jego oprogramowanie, szukając takich właśnie furtek, i
nic nie znaleźli.
- Zgadza się - przytaknął Gordian. - I nawet nie można mieć o to do nich pretensji.
Gdybyś sprawdził dokładnie każdy twardy dysk, zauważyłbyś, że wszystkie pliki zajmują na
nich takie same powierzchnie. Jeśli porównasz plik tekstowy z zapisanymi na nim kilkoma
słowami z plikiem tekstowym, w którym umieszczono kilka stron tekstu, dojdziesz do wnio-
sku, że zajmują taką samą część dysku. Kiedy technicy szukają koni trojańskich, zazwyczaj
węszą za długimi, skomplikowanymi algorytmami, takimi na przykład jak te, które zdolne są
rozpoznać odciski palców czy ludzki głos. W tym wypadku jednak tajny klucz do systemu
jest prosty i banal-ny.... to podstawowy wzór geometryczny... mała rzecz w wielkim pudełku.
- Gwiazda na szafirze - powiedział Rirby. - Niesłychane.
- Dla mnie bardziej niesłychane jest to, że podstawowe oprogramowanie biometryczne
naszego systemu bezpieczeństwa zostało wyprodukowane i kupione w Monolith
Technologies, jakby na świecie nie było żadnego innego producenta! - Gordian przez chwilę z
niedowierzaniem kręcił głową. - Tylko mi nie mów, że to nieprzewidywalny przypadek...
- Nie dręcz się już tym, Gord - mruknął Chuck. - W tej dziedzinie ich produkty są
najlepsze, wiesz przecież o tym. A system został wprowadzony do użytku, nim rozpoczął się
spór między tobą a Caine'em. Jeśli potraktujemy to włamanie jako odosobniony incydent, nie
znajdziemy podstaw, żeby podejrzewać Caine'a o cokolwiek. Przecież i w jego kompanii
mogą funkcjonować nieobliczalni hakerzy...
Na twarzy Gordiana pojawiła się złość.
- To nie hakerzy próbowali odebrać mi UpLink. To nie hakerzy wykorzystali
Reynolda Armitage'a jako straszak jeszcze przed podjęciem właściwej akcji, to nie hakerzy
uszkodzili układ hydrauliczny podwozia mojego samolotu i nie hakerzy sprawili, że Max
Blackburn rozpłynął się w powietrzu...
Kirby ciężko westchnął.
- Nie potrafimy udowodnić Caine'owi udziału w żadnej z tych spraw...
- Jesteśmy tu sami, Chuck. Nie chodzi o to, co mogę udowodnić, ale o to, co wiem. W
ciągu ostatnich siedemdziesięciu dwóch godzin mechanicy w Waszyngtonie chyba ze sześć
razy sprawdzili cały układ hydrauliczny mojego samolotu, poszukując źródła wycieku płynu.
I wiesz co? Niczego nie znaleźli. Tutejsi mechanicy z kolei pokazali mi dokumenty
świadczące, że dzień przed startem samolot został poddany dokładnemu przeglądowi.
Sprawdzili nawet wszystkie instrumenty pomiarowe i skontrolowali ich połączenia. - Gordian
urwał na chwilę. - Ktoś majstrował przy samolocie już po tej kontroli. Strażnik z lotniska,
facet o nazwisku Jack McRea, przyznał się, że kilka dni temu na jakiś czas opuścił w środku
nocy swój posterunek.
- I już dla ciebie nie pracuje, mam nadzieję.
Gordian pokiwał głową.
- Z tego, co zechciał powiedzieć, wynika, że uwiodła go jakaś nadzwyczajna cizia o
długich nogach i krótkiej spódniczce. Omotała go tak, że zdecydował się pozostawić lotnisko
na pastwie losu.
W pokoju przez chwilę panowała cisza.
- A jednak logiczny wniosek wciąż mnie niepokoi. Jesteś skłonny oskarżyć Caine'a o
próbę morderstwa, nie mając na to dowodów... - zauważył Kirby.
- Wielokrotnego morderstwa - rzucił Gordian. - Ty także byłeś w tym samolocie,
Chuck. Jak również Megan i Scull.
- Gord, moim zdaniem...
- Znam twoje zdanie. I powtarzam raz jeszcze: nie mówię w tej chwili o
poszczególnych dowodach, lecz sumuję wymowę wszystkiego, co dzieje się dokoła. Max
bada interesy Caine'a w Azji. Max znika. Wypowiadam się na temat Karty Morriso-na-
Fiore'a, a wtem Caine wpada na scenę jako facet, który najpierw zajmuje całkowicie
przeciwne stanowisko, a potem jako konkurent, który chce pożreć moją korporację. Ktoś wła-
muje się do Oddziału Kryptograficznego, używając przy tym sprytnego wytrychu do
oprogramowania, które zaprojektował Caine. I tak dalej, i tak dalej. Za dużo w tym
wszystkim przypadków. A teraz na dodatek wszystko zaczyna się toczyć w przyspieszonym
tempie. Jakby moi przeciwnicy byli zdesperowani...
- A może z czymś im się śpieszy - rzucił pomysł Kirby. - Jeśli dalej mamy iść drogą,
którą wskazujesz, kluczem do całej sprawy jest płyta, która miała być skradziona w Sacra-
mento.
Gordian pokiwał głową, po czym oparł ją na dłoniach. Przez długi czas obaj
mężczyźni siedzieli w milczeniu, rozmyślając.
Minęło pięć minut, potem jeszcze kilka.
Wciąż myśleli i wciąż panowała cisza.
Nagle Gordian wyprostował się. Jego oczy były rozszerzone.
Chuck popatrzył na niego.
- O co chodzi? - zapytał.
- Powiedziałeś coś ważnego. "A może z czymś im się spieszy". Chyba właśnie o to
chodzi - odezwał się Gordian.
Wypowiedziawszy te słowa, znów na chwilę umilkł. Zwilżył wargi językiem.
Chuck wciąż się w niego wpatrywał.
- Mój Boże, jak mogłem być taki ślepy - jęknął Gordian. - Że też dopiero teraz mi to
przyszło do głowy... Boże, ceremonia... Przecież to dzisiaj ma się odbyć ten dziewiczy rejs...
- Gord, do diabła, o co ci chodzi?
Szef UpLink wyrzucił przed siebie ręce i ścisnął Kirby'ego za nadgarstki.
- Seawolf- powiedział gwałtownie. - W jego systemach dowodzenia i kontroli...
wykorzystano oprogramowanie szyfrujące UpLink. A zapasowe klucze, zapasowe klucze do
nich znajdują się na płycie!
Kirby wpatrywał się w niego z niedowierzaniem.
- Gord, nie wiem, czy dobrze cię rozumiem albo czy w ogóle chcę cię rozumieć. Ale
nawet jeśli cię rozumiem, doskonale przecież pamiętam, że nikt nie zdołał ich przejąć...
Gordian przeciął prawą dłonią powietrze, żeby go uciszyć. Lewej dłoni wciąż nie
zdejmował z jego nadgarstków.
- To nie są jedyne klucze, Chuck - powiedział gwałtownie. Jego twarz była biała jak
kreda. - Rozumiesz? Mówimy o atomowym okręcie podwodnym, o jednostce, na której
pokładzie wkrótce znajdzie się prezydent! A klucze z Sacramento nie są jedynymi, za pomocą
których można dotrzeć do jej głównych systemów!
Obserwując swój zespół przygotowujący się do akcji w pływającym doku, Omori
cieszył się z wykonanej pracy. Dobrze dobrał grupę nurków i wyszukał dla nich odpowiednie
miejsce do ćwiczeń. Wcinająca się w Pulau Ringitt - małą wyspą leżącą niecałe pięć
kilometrów na południe od Sentosy - zatoczka była chroniona od strony lądu przez pas błota i
bagien, co sprawiało, że bardzo niewielu ludzi decydowało się tam zapuszczać.
Omori spojrzał na zegarek. Pozostało niewiele czasu. Wkrótce jego ludzie wejdą na
pokład podwodnego transportowca, tak więc przygotowania do akcji dobiegały już końca.
Z niecierpliwością oczekiwał tej chwili.
Niewidoczny pod siatkami maskującymi transportowiec spoczywał w pływającym
doku przycumowanym wśród gęstych krzaków w pobliżu brzegu. Jego zbudowany z włókna
szklanego kadłub w kształcie pocisku nie miał iluminatorów. Dzięki temu trudniej go było
wykryć za pomocą konwencjonalnych urządzeń, ale też oznaczało to, że podróżująca w środ-
ku grupa Omoriego będzie zdana w nawigacji wyłącznie na instrumenty pokładowe.
Raz jeszcze ogarnął wzrokiem scenę przygotowań, stojąc na rufie szybkiej łodzi, która
przed dwudziestoma czterema godzinami przyholowała tutaj pływający dok i wkrótce go
ściągnie go na głębsze wody. Czterej nurkowie włożyli już kombinezony i zarzucili na plecy
aparaty oddechowe z obiegiem zamkniętym Oxy-57. Mimo że urządzenia te nie były
przeznaczone do nurkowania na takich głębokościach, na jakich mieli wkrótce działać,
Omoriego zapewniono, że nurkom wystarczy powietrza na określony ściśle w planie czas
akcji.
Raz jeszcze popatrzył na zegarek. Jedynie to, że często sprawdzał upływający czas,
świadczyło o napięciu, jakie odczuwał. Akcja, w którą całkowicie się zaangażował, miała
wkrótce zapewnić Inagawa-kai niekwestionowaną przewagę nad rywalizującymi z nią
dotychczas syndykatami Yakuzy, a jemu samemu zapewnić status o wiele wyższy od statusu
Oyabunów czy Cesarzy. Ale nawet to porównanie nie mogło oddać choćby w przybliżeniu
znaczenia akcji. Wkrótce nastąpi coś, czego nie odnotowano jeszcze w annałach. Najbliższe
godziny świat zapamięta już na zawsze.
Perspektywa przyszłej chwały sprawiała, że Omori nie dopuszczał do siebie myśli o
porażce. Pochylił się nad laptopem i czekał na nadejście poczty elektronicznej od Kersika.
Widowisko nie wyglądało dokładnie tak, jak się tego spodziewał.
Niestety, nie mógł nic na to poradzić. Jako pisarz Alex Nordstrum musiał się
precyzyjnie posługiwać językiem, a jako dziennikarza wiązała go etyka zawodowa,
nakazująca uczciwie relacjonować to, co widzi.
Widowisko było wspaniałe. Najpierw odbył się spacer po terenie portu Keppel,
podczas którego prezydent Ballard bratał się z zaproszonymi głowami państw, a potem
wspaniale zorganizowana i przeprowadzona parada wojskowa z udziałem żołnierzy sił
zbrojnych Stanów Zjednoczonych oraz państw ASEAN-u i JMSDF. W tej chwili trwała część
ceremonii, na którą zaplanowano przemówienia. Wygłaszano je w doku, a mównicę
ustawiono na tle lśniącej, ciemnej sylwetki Seawolfa. Wkrótce wraz z niewielką grupą
zaproszonych dziennikarzy Alex wejdzie na pokład okrętu podwodnego, a następnie popłynie
w rejs, podczas którego będzie świadkiem podpisania traktatu SEAPAC. Najprawdopodobniej
jednak zostanie zmuszony do obejrzenia tego wydarzenia z doprawdy najlepszego możliwego
miejsca - z zęzy.
Właśnie dlatego, jak przypuszczał, narzekał na całą uroczystość.
Pokaz był doskonały, ale Nordstrum zajmował wprost beznadziejne miejsce. Zamiast
-jak się spodziewał - obserwować przedstawienie zza kulis, stał w zatłoczonym sektorze dla
dziennikarzy na samym nabrzeżu, co można było przyrównać tylko do najtańszego miejsca na
koncercie rockowym.
Gdy słuchał uwag premiera Japonii, przez cały czas trącali go, popychali i dźgali
łokciami jego niecierpliwi i niezorganizowani koledzy po piórze, którzy przybyli tu z całego
świata. Doszedł do wniosku, że musi to być pierwszy akt zemsty Encardiego, a wkrótce
czekają go kolejne. Doznał już afrontu ze strony prezydenta. Cała koteria jego doradców
potraktowała go po prostu jak powietrze. Być może był przewrażliwiony, ale kilka razy
odniósł wrażenie, że członkowie ochraniającej prezydenta Secret Senace - faceci, których znał
po imieniu i z którymi czasami ćwiczył na siłowni - patrzą na niego spode łba.
Tylko dlatego, że chciał być uczciwy wobec siebie, że postanowił trwać przy Rogerze
Gordianie, popadł w niełaskę, stał się nagle człowiekiem napiętnowanym, banitą.
Polityka, mruczał pod nosem. Zawsze ta cholerna polityka.
Nordstrum westchnął, robiąc, co w jego mocy, by nadążyć za płynącymi z trybuny
słowami Yamamoto. A nie było to łatwe, jeśli wziąć pod uwagę zachowanie stojącego obok
Włocha z agencji prasowej, który przez cały czas coś krzyczał i posyłał tuż przed jego twarzą
całusy laleczce z francuskiej telewizji. Questa sera, mi bella.
Dobry Boże, ileż trzeba zapłacić za trwanie przy swych przekonaniach, westchnął w
duchu.
Niechętnie zerknął na zegarek. Upłynie jeszcze dobre czterdzieści minut, nim będzie
mógł ruszyć w stronę trapu i wejść wraz z innymi na pokład atomowego okrętu podwodnego.
Nawet jeśli otrzyma najgorsze miejsce, i tak będzie wdzięczny, gdy tam się znajdzie.
Cholernie wdzięczny.
Po tym, czego doświadczył, zrozumiał, że jego położenie nie może już być gorsze.
Chińskie poduszkowce przetransportowano na atol pod osłoną ciemności, na
obszernych pokładach dwóch cywilnych tankowców przystosowanych do użytku
wojskowego. Długie na niemal dziewięćdziesiąt stóp i szerokie na czterdzieści pięć jednostki
napędzane były czterema turbinami o mocy szesnastu tysięcy koni mechanicznych każda.
Dwie z nich wprawiały w ruch boczne śmigła pozwalające osiągać prędkość ponad
pięćdziesięciu węzłów, dwie pozostałe - śmigła wytwarzające poduszkę powietrzną, dzięki
której poduszkowce ślizgały się swobodnie nad powierzchnią wody. Na ich pokładach
zamontowano karabiny maszynowe kalibru 12,7 milimetra typ 77 i granatniki kalibru 40
milimetrów.
Stojący na plaży laguny generał Kersik Imman obserwował, jak jego ludzie
zaokrętowują się na jednostkach mających ich desantować na Sandakanie. Większość
żołnierzy wchodziła po rampach na cztery poduszkowce, reszta - do wąskich łodzi o
aluminiowych kadłubach. Wszyscy ubrani byli - tak jak i on - w mundury polowe o
ochronnych barwach. Twarze osłaniali siatkami maskującymi, ich plecaki i ładownice
wypełniał bojowy ekwipunek. Zgodnie ze ścisłymi instrukcjami Kersika, karabinki, które
nieśli przerzucone przez ramię, były fabrycznie nowe i mogły się okazać niezwykle
skuteczne. Zhiu Sheng dostarczył dokładnie taki sprzęt, jaki obiecał, i za to - a także za wiele
innych jego cech - Kersik bardzo go szanował.
Może pewnego dnia spotkają się ponownie w jakimś cywilizowanym miejscu, z dała
od tej wstrętnej wyspy, gdzie moskity od krwi, którą piją zachłannie bez końca, są
napęczniałe jak winogrona; w miejscu, gdzie będą mogli usiąść przy jakimś stole i na
krzesłach zamiast na twardych matach ze słomy odciskających dziwaczne wzory na tyłku; w
miejscu, gdzie w wygodzie powspominają wszystko, co widzieli i czego dokonali od czasu,
gdy po raz pierwszy zetknęli się z sobą jako o wiele młodsi mężczyźni - dumny i ambitny
indonezyjski generał oraz nawiedzony budowniczy komunizmu, który pragnął nadać kształt
Utopii. Obaj śniący o jedności i wielkości Azji.
Tak, rozmyślał Kersik, może naprawdę spotkamy się w przyszłości i porozmawiamy o
tym, jak krok po kroku wcielaliśmy w życie swoje największe marzenia, podczas gdy
większość ludzi spokojnie owijała się w delikatne koce samozadowolenia. I wspólnie
przypomną sobie ów wielki dzień, gdy dążący do opanowania regionu Japończycy i
Amerykanie - a także ich aseańskie marionetki wayang kulit, z którymi współpracowali w
skomplikowanej grze cieni - zostały połknięte przez podwodnego potwora, którego sami
stworzyli.
Na razie jednak pewny był tylko mający wkrótce nastąpić atak. Doświadczony
żołnierz westchnął ciężko. Wiedział doskonale, że na wojnie ułożone wcześniej plany często
biorą w łeb, że nie sposób do końca zapanować nad okrucieństwem i że najmniejsze nawet
zdobycze okupywane są zazwyczaj krwią zbyt wielu niezastąpionych ludzkich istnień.
Poprawiwszy plecak na ramionach, Kersik przeszedł przez plażę i po chwili wsiadł na
pokład łodzi, która miała go przetransportować na pole walki.
Khao Luan ruszył drewnianą promenadą w kierunku swojego domu nad kanałem,
wsuwając co kilka chwil do ust odrobinę smażonego i słodzonego tempe goreng. Stwierdził,
że postąpił głupio, nie nakazawszy, by sprzedawca z łódki przygotował dla niego jeszcze
jedną porcję. Wiedział, że gdy wreszcie zasiądzie przy stole w jadalni, okaże się, iż nie
pozostało mu już ani jedno sojowe ciastko.
Stres zawsze wzmagał w nim apetyt, a dzisiaj był głodny od samego rana. Miał ku
temu poważne powody. Ten interes, w który wszedł... Sandakan... porwanie atomowego
okrętu podwodnego... wzięcie jako zakładnika prezydenta Stanów Zjednoczonych...
Jeśli chodziło o niego, korzyści wynikające z tych działań były oczywiste: szlaki
morskie pozostaną dla niego wolne, będzie mógł handlować bez ograniczeń. SEAPAC
stanowił zagrożenie dla jego interesów, ponieważ umacniał współpracę rządów regionu w
zakresie kontroli wód terytorialnych. Rządzący pragnęli przede wszystkim zlikwidować
kontrabandę płynącą z Tajlandii i innych krajów. Niedopuszczenie do podpisania traktatu, być
może nawet storpedowanie raz na zawsze jego idei Khao Lun uznał za cel zupełnie słuszny i
rozsądny. Stwierdził, że jeśli nadal chce brać udział w grze, musi bezsprzecznie przyłożyć
rękę do tej akcji.
A jednak przerażał go trochę rozmiar całego przedsięwzięcia.
Szedł szybkim krokiem, pojadając co chwila tempe goreng. Aż do dzisiejszego ranka,
wykonując krok po kroku swoją część zadania, koncentrował się raczej na szczegółach niż na
szerokich zarysach planu. Zresztą do wszystkiego podchodził w ten właśnie sposób. Ale teraz,
gdy do wprowadzenia planu w życie pozostało tak niewiele czasu - niewiarygodne, ale mniej
niż godzina - świadomość tego, na co się porwał wraz ze swymi sprzymierzeńcami,
przytłaczała go coraz bardziej. Mimo że uznał, iż najlepszym sposobem pozbycia się tego
ciężaru będzie udawanie, że jest to normalny, nie różniący się niczym od innych dzień... cóż,
było to bardzo trudne.
Luan dotarł wreszcie do drabiny prowadzącej do drzwi jego mieszkania. Zatrzymał się
i zerknął do pudełka z tempe. Pozostały mu tylko dwa kęsy. Cóż, będzie musiał posłać kogoś
po więcej.
Wsunął ostatnie dwa kawałki do ust, niewiele myśląc, rzucił pudełko przez ramię do
wody, a następnie zaczął się wspinać po drabinie.
Zaledwie kilka cali od miejsca, w którym tekturowe pudełko dołączyło do innych
śmieci pływających w kanale, przykucnęła w łodzi młoda sprzedawczyni w luźnym sarongu.
Pochyliła głowę nad stosem owoców, a rękę wsunęła w fałdy ubrania.
Gdy po chwili wyciągnęła dłoń, trzymała w niej płaską, miniaturową krótkofalówkę.
- Empire State do południowej Filadelfii, czy mnie słyszysz? -rzuciła cicho do
niewielkiego mikrofonu.
- Słyszę cię głośno i wyraźnie, Empire State. Czy kogut wrócił na grzędę?
- Właśnie tam wlazł, wielki i tak samo plugawy jak na fotografiach.
Przez chwilę panowała cisza.
Kobieta pochyliła się jeszcze bardziej, by osłonić krótkofalówkę.
- Bądź czujna, Empire State - usłyszała po chwili odpowiedź. - Jesteśmy na najlepszej
drodze, żeby oskubać naszego koguta.
Finansowana wspólnie przez państwa ASEAN-u - od projektu, poprzez wylewanie
fundamentów, po fazę budowy - siedziba banku szyfrów w Sandakan była największym w
Azji i drugim co do wielkości tego rodzaju budynkiem na świecie. Ustępowała jedynie
podobnemu obiektowi zbudowanemu później w Europie. Ciągnąca się na znacznej długości
wzdłuż brzegu budowla sprawiała wrażenie fortecy. Wzniesiono ją z betonu i stali.
Bezpieczeństwo zapewniał obiektowi wyszukany system alarmowy oraz oddziały
wartownicze, składające się głownie z żołnierzy armii malezyjskiej i indonezyjskiej.
Wszystkie te zabezpieczenia były konieczne z jednego prostego powodu: zapasowe klucze do
szyfrów, które przechowywano w tutejszych skarbcach, umożliwiały dostęp do największych
rządowych, militarnych i finansowych instytucji całego regionu.
Rządy Stanów Zjednoczonych i Japonii uznały Sandakan za logiczne, wygodne i
bezpieczne miejsce dla złożenia dodatkowych kluczy do wielu zaszyfrowanych systemów
operacyjnych Seawolfa, nie wyłączając tych, które kontrolowały ASDS -system włazów
cumowniczych dla miniokrętów podwodnych SEAL, mieszczących od ośmiu do dziesięciu
członków tej elitarnej formacji. Sześćdziesięciopięciostopowa jednostka SEAL, zbliżając się
do Seawolfa, wysyłała sygnał powodujący otwarcie włazów przez komputer pokładowy.
Sytem działał zarówno w zanurzeniu, jak i w ruchu Seawolfa.
Nga Canbera nie wiedział, i nigdy nie miał się dowiedzieć, który z członków
japońskiego rządu przekazał taką informację Inagawa-kai. W każdym razie trafiła ona do
niego za pośrednictwem Omoriego.
Jakie to zresztą ma znaczenie? - zastanawiał się teraz, siedząc wygodnie w swoim
mieszkaniu i obserwując na ekranie telewizora ceremonię przecięcia wstęgi inaugurującą
powstanie SEAPAC. Wrócił wcześniej z biura, by nikt nie przeszkadzał mu w oglądaniu
transmisji. Włożył nawet na tę okazję najlepsze jedwabne ubranie. Oczywiście wiedział, co
się stanie, kiedy dygnitarze wejdą na pokład Seawolfa, i spodziewał się dobrej zabawy.
Dla Nga udział w grze, w której nie ma niebezpieczeństwa, był całkowicie bez sensu. I
chociaż w ostatnich dniach przeżył chwile zwątpienia, dzisiaj siedział przed telewizorem,
odrzuciwszy obawy, chcąc jedynie przeżyć doskonałe widowisko. Czy uda się zmusić
Seawofla, żeby połknął zatrutą pigułkę? W gruncie rzeczy w teorii była to jedynie kwestia
wciśnięcia właściwych kluczy w niewłaściwe ręce; oczywiście niewłaściwe z punktu
widzenia Amerykanów i Japończyków. I chociaż zakończona niepowodzeniem próba
zdobycia kluczy przez Marcusa Caine'a stanowiła pewne zagrożenie, teraz Nga odbierał je
tylko jako coś, co dodatkowo go podniecało. Przecież jeśli tylko Kersik położy ręce na
kluczach w Sandakan, nurkowie Omorie-go i tak będą mogli otworzyć włazy Seawolfa. A w
ostateczności, jeśli generałowi mimo wszystko się nie uda opanować okrętu podwodnego,
trzeba będzie po prostu położyć większy nacisk na siłę i zaskoczenie niż na kody i hasła.
W końcu, jeśli tylko Nga dopisze szczęście, poleje się krew, co sprawi, że akcja
zdobycia okrętu będzie jeszcze bardziej interesująca.
Z oczyma rozszerzonymi z niedowierzania sekretarz obrony USA, Conrad Holden,
wpatrywał się w słuchawkę telefonu, jakby nagle spostrzegł, że wstąpił w nią zły duch...
Duch, który zaczął naśladować sposób mówienia albo przeinaczać znaczenie słów Rogera
Gordiana, człowieka, którego Holden od wielu lat przecież dobrze znał.
- Roger, jesteś pewien?
- Mówię ci, Conrad, to się wydarzy w Sandakan. I będzie doskonale zgrane w czasie z
próbą opanowania atomowego okrętu podwodnego. Nasi przeciwnicy nie będą chcieli dać
nam dużo czasu na zmianę kodów.
- Ale przecież Seawolf wychodzi w morze za pół godziny!
- Skończ więc rozmowę ze mną i skontaktuj się z kimś, kto będzie mógł go
zatrzymać!
Bardziej rozgorączkowany i bardziej spocony niż zazwyczaj, Luan miał właśnie
zmienić koszulę, gdy to usłyszał: regularne dudnienie rozdzierających powietrze rotorów.
Odgłos w szybkim tempie stawał się coraz głośniejszy i docierał do niego z coraz mniejszej
odległości.
Popatrzył na Xianga i jego ochroniarzy, którzy pod ścianą pokoju grali w domino.
- Co to za odgłos? - zapytał, mimo że doskonale znał już odpowiedź. Warkot
armijnych helikopterów, natrętny i wszechobecny w jego życiu w czasach, kiedy przebywał w
górach północnej Tajlandii, rozpoznałby na końcu świata.
Xiang porzucił grę i zerwał się na równe nogi.
- Zbierajcie broń! - krzyknął. - Zaraz zostaniemy zaatakowani!
Wychylając się z beli jet rangera, Nimec wydobył z ładownic przy pasie amunicję,
wsunął ją do swej dwunastki, po czym przeładował strzelbę, by pierwszy nabój znalazł się w
lufie. Tak jak Osmar i jeszcze trzej funkcjonariusze Miecza znajdujący się na pokładzie
helikoptera, miał na sobie kominiarkę, maskę przeciwgazową, a pod koszulą czarną
kamizelkę kuloodporną. Wykonana z zylonu, była o wiele lżejsza i mocniejsza od
kevlarowych.
Gestem nakazał pilotowi, by obniżył pułap, po czym przyjrzał się drewnianym
zabudowaniom. Budynki miały mnóstwo okien, wychodzących na wszystkie strony. Jedno z
nich wybrał sobie za cel i pociągnął za spust.
Pocisk z gazem obezwładniającym wystrzelił z hukiem i pozostawiając za sobą
wyraźny ślad, wybił szybę. Po chwili ze środka zaczęła się wydobywać chmura piekącego
dymu.
Nimec wystrzelił w kierunku kryjówki Tajlandczyka jeszcze dwa pociski. Kilka
sekund później gęste kłęby białego dymu wydostały się wszystkimi oknami.
Usatysfakcjonowany, przewiesił broń przez ramię - przy boku miał ponadto pistolet
maszynowy MP5K - naciągnął rękawiczki i dał sygnał swoim ludziom.
Po chwili z helikoptera spuszczono linę. Jeden po drugim, w bardzo krótkich
odstępach, mężczyźni chwytali ją i opuszczali się na ziemię. W innych okolicznościach
sprawialiby wrażenie strażaków śpieszących do groźnego pożaru. Tymczasem stało przed
nimi inne zadanie.
Na ziemi na dobre rozszczekały się pistolety maszynowe. Kule, rozrywające grunt,
wzbijały w powietrze tumany kurzu. Strzelano z wnętrza domu, do którego Nimec wystrzelił
przed chwilą pociski z gazem, strzelano z chat otaczających główny budynek. Uzbrojeni
obrońcy Luana znaleźli się również na drodze ciągnącej się wzdłuż kanału.
Trzymając nisko głowę, podczas gdy jego towarzysze osłaniali go ogniem, Nimec
ruszył biegiem w kierunku kryjówki Luana.
Na jego drodze pojawił się jakiś mężczyzna, który wyszedł z zadymionego budynku,
teraz zaś podnosił w jego stronę lufę FN P90. Pirat był jednak na poły oślepiony przez gaz,
dzięki czemu Nimec zdążył zareagować. Nim ochroniarz Luana wystrzelił serię pocisków
kalibru 9 milimetrów, szef Miecza uskoczył w bok. Wyciągnął z kabury swój MP5K i strzelił
tylko raz, trafiając napastnika w brzuch, po czym nie obejrzawszy się na niego więcej, dopadł
wejścia do domu, w którym mieszkał ścigany przez nich bandyta.
Zatrzymał się przed ciężkimi, drewnianymi drzwiami, odstrzelił serią zamek i
otworzył je jednym kopniakiem. Kątem oka dostrzegł, że po lewej podąża za nim Osmar.
Dał mu sygnał, że powinni wbiec do środka, zmieniając się w drzwiach stronami, po
czym zaczął odliczać do trzech.
Po chwili niemal jednocześnie wpadali za próg.
Kilka minut po tym, jak umilkły fanfary towarzyszące ceremonii przecięcia wstęgi,
delegacja światowych przywódców została wprowadzona na wyłożony czarnymi
dźwiękochłonnymi płytkami kadłub Seawolfa, a następnie oficer dyżurny atomowego okrętu
podwodnego sprowadził wszystkich pod pokład. Pierwszy w luku zniknął prezydent Ballard.
Zaraz po nim przeszli nim premier Yamamoto oraz przywódcy Malezji i Indonezji.
Po najznakomitszych gościach ruszył na pokład korpus prasowy. Miejsce dla Alexa
znalazło się na samym końcu, bezpośrednio za wysokim i barczystym reporterem z Kanady.
Kiedy grupa wypełniła przejście prowadzące do centrum dowodzenia, Ballard odniósł
wrażenie, że nagle znalazł się w samym środku dekoracji do jakiejś gigantycznej produkcji
hollywoodzkiej, która opowiada o statkach kosmicznych, podboju czasoprzestrzeni i tym
podobnych sprawach. I w pewnym sensie znalazł się właśnie w maszynie czasu, która mogła
go odmłodzić o kilkadziesiąt lat, zedrzeć z jego twarzy maskę politycznego cynizmu i
ponownie obudzić w nim na krótko dziesięcioletniego sierotę znad brzegów Missisipi.
Sierotę, którego marzenia wielokrotnie przechodziły trudne próby na drodze od skrajnej biedy
do prezydentury w najpotężniejszym państwie świata. Z nie skrywanym podziwem zaczął
oglądać sprzęty i instrumenty kontrolne wypełniające każdy fragment rzęsiście oświetlonej
przestrzeni. Był tym wszystkim po prostu zafascynowany.
Gdy prezydent i jego goście na tym skrawku amerykańskiej ziemi przystanęli na
progu centrum dowodzenia, dowódca Seawolfa, komandor Malcolm R. Frickes, zasalutował.
- To dla mnie honor i przywilej gościć panów na pokładzie - powiedział, ustępując na
bok, by wpuścić ich do środka.
Ballard z entuzjazmem odpowiedział na jego salut, głośno przełknął ślinę i wskazał na
peryskopy na platformie znajdującej się w samym środku pomieszczenia.
- Czy mógłbym popatrzeć przez jeden z nich? - zapytał. Frickes uśmiechnął się.
- Panie prezydencie, jest pan tutaj najwyższym dowódcą. A to oznacza, że może panu
tutaj robić, co tylko pan zechce -powiedział.
Generał Yussef Tabor, dowódca 10. Brygady Spadochronowej armii malezyjskiej,
wprost nie mógł uwierzyć, że rozkazy, które właśnie do niego dotarły, są prawdziwe. Miał
natychmiast postawić w stan gotowości trzy bataliony - niemal trzy tysiące ludzi - i
błyskawicznie obsadzić nimi Sandakan. Spadochroniarze otrzymali zadanie dołączenia do
regularnych oddziałów wartowniczych, chroniących od strony plaży dostępu do banku kluczy
szyfrowych.
Nie było jasne, kto lub co stanowi tak wielkie zagrożenie, że do uporania się z nim
potrzeba aż tylu żołnierzy. Generał nie zadawał jednak zbędnych pytań. Doszedł do wniosku,
że nareszcie będzie mógł zademonstrować w prawdziwej akcji doskonałe wyszkolenie swoich
chłopców. Ponieważ najbliższy oddział malezyjskich Sił Szybkiego Reagowania stacjonował
w Sabah, trzydzieści mil od miasta, bez wątpienia to jego ludzie przybędą na miejsce
najwcześniej. To mu całkowicie odpowiadało.
Po dziesięciu latach ścigania i wyłapywania nielegalnych imigrantów - niczym hycel
wyłapujący nieszczęsne kundle - nadszedł najwyższy czas, by wziąć udział w akcji, z której
będzie mógł być dumny.
Krztusząc się gazem łzawiącym, z twarzą czerwoną jak pomidor, Khao Luan kaszlał i
wymiotował w konwulsjach, podczas gdy Xiang próbował go zaciągnąć do spichrza.
Chwyciwszy swego mocodawcę od tyłu pod ramiona, pirat otworzył tylne drzwi budynku
mieszkalnego. Jeszcze zmagał się z ciężarem Luana na progu, gdy do budynku wpadli Nimec
i Osmar.
Osmar natychmiast wycelował w bandytów.
- Nie ruszać się! - krzyknął w bahasa. - Obaj!
Ciężko oddychając, Xiang wpatrywał się w niego przez chwilę Z trudem dostrzegał
cokolwiek przez gęste kłęby gazu łzawiącego. Zaraz się jednak opanował i wciąż
przytrzymując jedną ręką Tajlandczyka, drugą sięgnął do umieszczonej niemal na plecach
kabury i wyciągnął pistolet P90.
Strzelił bardzo niecelnie - kule jedynie powyrywały drzazgi z drewnianych ścian i z
sufitu. Osmar natychmiast padł na podłogę i odpowiedział ogniem, celowo jednak mierząc
bardzo nisko. Mając między sobą a potężnym piratem Luana, koniecznie chciał uniknąć
śmiertelnego trafienia. Doskonale zdawał sobie sprawę, że Tajlandczyk może być jedynym
człowiekiem, który potrafi wyjaśnić zagadkę zniknięcia Blackburna. Mimo to...
Luan głośno jęknął, chwycił się nagle za grube udo i zaczął się osuwać na podłogę. Z
jego tętnicy udowej trysnęła krew. Xiang spróbował jeszcze postawić go na nogi, lecz szef
okazał się dlań zbyt ciężki; nic nie mogło powstrzymać go przed upadkiem. Widząc, co się
dzieje, pirat zrezygnował z ratowania Khao Luana i zaczął uciekać do spichrza. Wybiegłszy z
budynku, puścił jeszcze serię przez drzwi, celując w Osmara i Nimeca. Nie trafił, natomiast
gdzieś za ich plecami rozległ się brzęk pękającego szkła.
Nimec odpowiedział ogniem, dwiema krótkimi seriami. Słyszał docierające
nieustannie z zewnątrz odgłosy kanonady: to jego ludzie walczyli z piratami. Co chwila - gdy
któraś z kuł dosięgała celu - w odgłosy walki wdzierał się krzyk rannego człowieka.
Unosząc się płynnie nad spokojną wodą, cztery poduszkowce, ubezpieczane z boku
przez dwie smukłe motorówki, zmierzały szybko do celu. Napastnicy przebyli już niemal
dwie trzecie drogi. Powinni wylądować na plaży za kilka minut.
Stojąc na pokładzie motorówki, Kersik podniósł do oczu lornetkę, by po raz ostatni
zlustrować miejsce desantu. Wiódł do boju blisko trzystu mężczyzna, grupę o niemal jedną
trzecią przewyższającą liczebnie strażników chroniących banku kluczy do szyfrów. Dodając
do tego przewagę wynikającą z elementu zaskoczenia...
Kersik kilkakrotnie zamrugał.
Po chwili przestał mrugać. Jego oczy, gdy tak wciąż spoglądał przez lornetkę, robiły
się coraz szersze.
W pierwszej chwili punkciki na niebie wziął za chmarę owadów atakujących
Sandakan. Powoli, lecz nieuchronnie opadającą ku ziemi chmarę szarańczy.
A jednak doskonale wiedział, że to nie jest szarańcza.
To byli spadochroniarze.
Setki spadochroniarzy. Tysiące. Tysiące spadochroniarzy, którzy za chwilę opanują
plażę i cały obiekt.
Gdyby nie głośny warkot silników, już wcześniej usłyszałby hałas nadlatujących
samolotów. Najpierw do jego uszu dotarłby cichy szmer niosący się nad oceanem, potem
natrętne, coraz głośniejsze brzęczenie, a jeszcze później wyraźne, głośne wycie, szybko
przeradzające się w ogłuszający warkot... Dopiero teraz zaczął wyławiać z oddali dalekie
brzęczenie silników lotniczych. Nie miało to już najmniejszego znaczenia. Kersik był
bezsilny.
Lornetka wysunęła się z jego drżących rąk. Generał nie wahał się ani chwili dłużej.
Natychmiast podbiegł do radia pokładowego, zanim jednak udało mu się nadać ostrzeżenie
dla pozostałych jednostek, oddziały, które znalazły się już na brzegu, otworzyły ogień i świat
wokół Kersika Immana nagle eksplodował.
Ikonę informującą go, że otrzymał pocztę elektroniczną, Omori ujrzał na ekranie
laptopa natychmiast, gdy się pojawiła. W tej samej niemal chwili ze zdziwieniem
skonstatował, że wiadomość ta wcale nie pochodzi od Kersika, lecz od jego wtyczki w
japońskim parlamencie... członka mniejszości narodowej, którego informacje na temat
Seawolfa, pochodzące od jednego z wysoko postawionych funkcjonariuszy wywiadu, sta-
nowiły od samego początku podstawę planu porwania atomowego okrętu podwodnego.
Otworzył wiadomość i poczuł, że zawartość żołądka podchodzi mu do gardła.
Mimo że na ekranie było tylko jedno słowo, wystarczyło ono, by pojął, że jego
wspaniałe plany doczekały się - nagle i niespodziewanie - gwałtownego końca. Przeczytał:
YAMERU
PRZERWIJ
Omori przycisnął kłykcie do czoła i wydał wysoki, pełen bólu skowyt, który
natychmiast zwrócił uwagę pozostałych nurków przebywających w pływającym doku.
Nawet na nich nie spojrzał. Nie powiedział ani słowa. Zresztą wystarczyło im jedno
spojrzenie na niego, by zrozumieli, co się stało.
Kersik, pomyślał Omori, mocniej przyciskając pięści do czoła.
Kersik zawiódł.
Gdyby miał teraz w ręce nóż, wbiłby go sobie w serce, by raz na zawsze pozbyć się
bólu, który nim targnął.
Potężne uderzenie w pierś, które otrzymał, gdy przebiegał przez próg, niemal powaliło
Nimeca na ziemię.
Lekko ogłuszony, z wirującymi mu przed oczyma gwiazdami, dotarł jednak chwiej-
nym krokiem do ściany spichrza, wypuszczając przy tym z ręki pistolet maszynowy MP5K.
Zacisnął szczęki z bólu, który promieniował z jego klatki piersiowej. Cokolwiek go
uderzyło, odczuł to jak cios zadany wielkim stalowym młotem. Gdyby wypadł przez drzwi
prosto, a nie skręcił przy tym, zostałby najprawdopodobniej trafiony pod przeponę i straciłby
przytomność. Na szczęście mięśnie klatki piersiowej pochłonęły część energii tego ciosu i
zdołał się utrzymać na nogach.
Kilkakrotnie głęboko zaczerpnął powietrza, chcąc jak najszybciej odzyskać pełnię
sił...
I w ostatniej chwili ujrzał zmierzającą ku jego twarzy wielką pięść Xianga. Rzucił się
w bok, odwracając przy tym głowę, by uniknąć ogłuszającego uderzenia, po czym umknął
przed kolejnym natarciem, gdy pirat rzucił się na niego z podniesionymi rękami, chcąc go
złapać i rzucić nim o ścianę.
Nimec nie zamierzał dać mu szansy. Poczuł, że szybko wraca do sił. Wiedział, iż musi
się poruszać jak najszybciej, pozostać poza zasięgiem rąk wielkoluda i za wszelką cenę
uniknąć zwarcia. To właśnie pusta ręka Kianga uderzyła go przed chwilą, niemal pozbawiając
przytomności. Nie mógł dopuścić, by się to powtórzyło.
Odczekawszy, aż przeciwnik znajdzie się prawie nad nim, Nimec kopnął go
dwukrotnie w splot słoneczny. Usłyszał uderzenia buta w ciało potężnego pirata, zobaczył, że
wielkolud zatacza się i pochyla, nie mogąc złapać tchu, i niewiele się namyślając, poprawił
kolejnym kopniakiem w to samo miejsce.
Ibanin cofnął się o krok i Nimec wykorzystał to, by oderwać się od ściany. Tańczył
teraz jak bokser, łapiąc rytm i zbierając siły. Ale okazało się, że pirat jest o wiele zwinniejszy
i szybszy, niż mogłaby na to wskazywać masa jego ciała. Pochyliwszy głowę, niczym
rozwścieczony byk ruszył taranem na Nimeca.
Ten próbował uskoczyć w bok, ale spóźnił się o włos. Twarde, żylaste przedramię
trafiło go z ogromną siłą, odrzucając do tyłu głowę. Poczuł krew na ustach, kolana ugięły się
pod nim odrobinę. Ibanin uderzył go raz jeszcze, tym razem łokciem w gardło. Nimec
zacharczał, a oczy niemal wyskoczyły mu na wierzch.
Wielkie łapska Xianga zacisnęły się na jego głowie, a potężne, grube palce zamknęły
jak w klatce jego policzki i szczękę. Nimec uniósł ręce i wsunął je między ramiona
przeciwnika. Chwycił jego nadgarstki i posługując się całą siłą, jaka mu jeszcze pozostała,
spróbował oderwać je od swej głowy. Na gigancie nie zrobiło to jednak wrażenia. Nie
puszczając czaszki Nimeca, uniósł go, wszedł z nim do spichrza i rzucił o ścianę z taką siłą,
że aż zatrzęsła się cała konstrukcja.
Przysunął twarz do twarzy szefa ochrony. Drżały mu policzki, oczy błyszczały
złośliwie. Miał nieprzyjemny, świszczący oddech.
- Zachciało ci się ze mną walczyć, to skręcę ci teraz twój pieprzony kark - warknął,
potrząsając gwałtownie Nimecem i uderzając jego głową o ścianę. - Tu i teraz, jak zrobiłem to
z poprzednim Amerykaninem.
Nimec otworzył szeroko oczy. Niespodziewanie serce zabiło mu mocniej, szybciej.
Słyszał je tak wyraźnie, jakby jego odgłos miał za chwilę wypełnić cały wszechświat.
Jak zrobiłem to z poprzednim Amerykaninem. Charcząc z wysiłku, raz jeszcze złapał
nadgarstki pirata i zaczął odpychać go od siebie, odpychać...
Tu i teraz.
Z poprzednim Amerykaninem. Pchał coraz mocniej...
Przez chwilę zdawało mu się, że nigdy nie wyrwie się z jego uścisku. A potem, jakby
cudem, uwolnił się od niego.
Zebrawszy resztki sił, kopnął Xianga w krocze. Pirat puścił jego głowę, a Nimec
natychmiast trzasnął go pięścią w twarz. Wykorzystując moment zaskoczenia, uderzył raz,
drugi, trzeci.... Wielkolud zaczął się chylić ku ziemi, jednak przyjaciel Rogera Gordiana nie
odpuszczał i wciąż bił go bez litości. Nie zamierzał dać mu najmniejszej szansy. Myślał tylko
o tym, że Max nie żyje i że ma oto przed sobą człowieka, który go zabił. Mimo kilku
potężnych ciosów Ibanin zaskoczył Nimeca. Podniósł się z trudem i odszedł ociężale. W
chwili, gdy mężczyźni na moment oderwali się od siebie, pirat uniósł ku górze zakrwawioną
twarz, wykrzywił usta w złośliwym uśmiechu i sięgnął za pasek po lris.
Nimec zamarł, wpatrując się w długie, faliste ostrze, jednak Xiang nie dał mu czasu do
rozmyślań. Skoczył do przodu ze sztyletem wymierzonym wprost w jego gardło.
Nimec cofnął się o pół kroku, lekko obrócił się na pięcie lewej nogi i wyciągnął przed
siebie ręce. Prawą zdołał schwycić przedramię tej ręki, w której tkwił sztylet. Lewą zacisnął
na łokciu olbrzyma i błyskawicznie wykręcił mu dłoń. Natychmiast zrobił kolejne pół kroku
do przodu. Wykręcając rękę pirata, przyciągając jednocześnie Kianga do siebie, zanurzył
sztylet w jego piersi, kierując ostrze ku sercu.
Jeszcze przez kilka długich sekund Xiang stał i z malującym się na twarzy
niedowierzaniem wpatrywał się w rękojeść, która wystawała z jego klatki piersiowej.
Wreszcie upadł twarzą na ziemię.
Nimec cofnął się, oddychając ciężko. Ból ran zadanych mu przez pirata wzmagał się z
każdą chwilą. Popatrzył na martwego olbrzyma.
Na szczęście to był już koniec.
EPILOG
- Zaledwie kilka dni temu siedziałem tutaj i wyjaśniałem komuś, że wiem o
przestępstwach Marcusa Caine'a, ale nie mogę ich udowodnić - mówił Gordian. Trzymał rękę
na leżącym na biurku miniaturowym magnetofonie cyfrowym. - Teraz, dzięki tobie, mam już
te dowody.
- I dzięki Maxowi - dodała siedząca naprzeciw niego Kirsten. - Gdyby nie on, nigdy
bym ich nie zdobyła. A szczerze mówiąc, do dzisiaj prawdopodobnie oszukiwałabym się,
twierdząc, że w Monolith nie dzieje się nic dziwnego.
Gordian popatrzył na nią. Jego szczere, niebieskie oczy napotkały jej ciemnobrązowe.
- Może jeszcze przez jakiś czas. Ale prędzej czy później to by się skończyło. I
zrobiłabyś to, co zrobiłaś - powiedział.
Kirsten wzruszyła ramionami. Przez chwilę milczeli, siedząc tylko we dwoje w jego
gabinecie. W oknie za plecami Gordiana w popołudniowym smogu rysował się w oddali
Mount Hamilton, potężny i zarazem dziwnie łagodny.
- Pewnie ma pan rację - przyznała w końcu. - W końcu cały czas przez moje biurko
przewijały się ogromne, nieuzasadnione wypłaty dla amerykańskich lobbystów. Kwoty
znacznie przekraczające to, co rzeczywiście powinni otrzymywać za usługi świadczone na
rzecz Monolith. A kiedy zaczęłam się im bliżej przyglądać, zauważyłam, że za każdym razem
przelewy następowały po wizycie w moim departamencie kogoś związanego z bankiem
Canbery w Indonezji. - Znów wzruszyła ramionami. - Każdy, kto miałby otwarte oczy,
zorientowałby się, że wszystkie te pieniądze były przeznaczone na korumpowanie
amerykańskich polityków. Grupa, na której konto je przelewano, została wynajęta po to, żeby
naciskać w Waszyngtonie na zniesienie wszelkich zakazów dotyczących technik szyfrowania.
Jednak dopiero wtedy, gdy wspomniałam o tym Maxowi, przestałam zamykać oczy na tę
oczywistą prawdę.
- I to właśnie Max cię namówił, żebyś zaczęła szukać w komputerowych bazach
danych Monolith Technologies dowodów przekupstwa.
- Namówił mnie też, żebym umieściła magnetofon w gabinecie dyrektora wydziału
łączności globalnej. - Potrząsnęła głową. - Aż mi się nie chce wierzyć, jacy oni byli
nierozważni. To znaczy wchodziłam tam każdego dnia rano przed pojawieniem się szefa,
wsuwałam magnetofon za kanapę, po czym wyciągałam go stamtąd między jego wyjściem do
domu a rozpoczęciem pracy przez sprzątaczkę. I tak to wyglądało codziennie przez dwa
miesiące.
- Ludzie, którzy wystarczająco długo unikają kary za morderstwo, stają się
nieostrożni. Robią się aroganccy i zaczynają myśleć, że nic i nikt nie może dobrać się im do
skóry. W efekcie mamy pół tuzina nagrań rozmów, które toczył dyrektor z Nga Canberą o
tych płatnościach... oraz kilka rozmów na ten sam temat z Marcusem Caine'em. Czasami
nawet twój poprzedni szef mówił głośno i wyraźnie.
- Szef Monolith Technologies osobiście sugerował im, których urzędników rządowych
należy przekupić. To naprawdę niewiarygodne - dodała Kirsten.
Znowu przez chwilę milczeli. Wreszcie Gordian pochylił do przodu, złączył palce na
biurku i spojrzał stanowczo na Kirsten.
- Kirsten, nie zaprosiłem cię tu, do Stanów, dlatego, że chciałem, byś sama przekazała
mi magnetofon i nagranie. Pragnąłem ci powiedzieć, jak bardzo cenię to, co zrobiłaś. Chcia-
łem też, żebyś wiedziała, iż byłbym zaszczycony, gdybyś zdecydowała się przyjąć ofertę
pracy w UpLink. Zatrudnię cię w każdym dziale, który sobie wybierzesz - powiedział.
Uśmiechnęła się nieznacznie.
- To bardzo wspaniałomyślna oferta... ale mam nadzieję, że nie obrazi się pan, jeśli z
niej nie skorzystam, przynajmniej teraz. Potrzebuję trochę czasu dla siebie. Czasu, żeby...
dojść ze sobą do ładu. Rozumie mnie pan?
Wciąż nie odrywał od niej wzroku.
- Tak, tak, rozumiem. O ile ty zrozumiesz, że moja oferta wciąż jest aktualna i że
zawsze możesz zmienić zdanie i ją przyjąć. I o ile zrozumiesz, że ja nigdy nie zapominam o
przyjaciołach - odparł.
Kirsten pokiwała głową, a jej uśmiech stał się znacznie szerszy. Był szczery i śliczny i
Gordian pomyślał, że wie doskonale, co w tej dziewczynie ujrzał Blackburn.
- Więc chcesz wrócić do Singapuru? - spytał. Przez chwilę milczała, po czym znów
skinęła.
- Przynajmniej na jakiś czas. Ale nim wyjadę, muszę jeszcze załatwić coś w Ameryce.
Armitage siedział w swoim gabinecie przy automatycznej sekretarce. Jego oczy
spoglądały ze zniszczonej twarzy z chłodną żywotnością, która zdawała się żądać dla siebie i
pożerać wszystko, co tylko pozostało z jego siły życiowej - żądała tego niczym małe, uparte
stwory wydobywające się ze sterty śmieci i żywiące się wszelkimi odpadkami.
Tego ranka czekało na niego kilka wiadomości od Marcusa Caine'a, a na każdym
kolejnym nagraniu głos szefa Monolith był coraz bardziej przerażony i pełen desperacji.
Dosyć tego, pomyślał.
Będąc już więźniem zamierającego ciała i wózka inwalidzkiego, chciał się pozbyć
zbędnego obciążenia. Zmaganie się ze zbliżającą się doń nieuchronnie śmiercią zupełnie mu
wystarczało.
- Usunąć wiadomości - powiedział głośno, uruchamiając urządzenie z reagującym na
głos mikroprocesorem, które wyprodukowano w jednej z fabryk Monolith w San Jose. Przez
chwilę jeszcze się wahał, ale zaraz podjął kolejną decyzję: polecił zablokować wszystkie
rozmowy, które będą w przyszłości przychodziły do niego z domu lub z biura Caine'a.
Nie miał zamiaru pogrążyć się razem z Marcusem, gdy wyjdzie na światło dzienne
jego rola w doprowadzeniu do podpisania traktatu SEAPAC, skandal z finansowaniem
kampanii i liczne inne obciążające go fakty. Jakiekolwiek powiązania z nim mogły teraz
stanowić poważne zagrożenie.
Jak szybko wszystko się zmienia... Jeszcze tak niedawno wierzył, że Caine przejmie
UpLink International i zdobędzie medialny oraz technologiczny monopol, jakiego wcześniej
jeszcze nikt inny nie osiągnął w jego dziedzinie. Dlatego zdecydował się podać mu na
srebrnej tacy biotechnologiczne oddziały UpLink. Kto mógł przewidzieć, że Marcus nie
wygra tej rozgrywki? Kto mógł to przewidzieć?
Marcus rozczarował go, zawiódł na całej linii.
Ciężko wciągnął powietrze ustami, po czym wypuścił je z głośnym sykiem.
Prawdopodobnie ALS w końcu go dostanie. Prawie na pewno nie potrwa to już długo. Chciał
jednak pożyć choć tyle, by przed śmiercią ujrzeć upadek Caine'a...
Bez wątpienia napisze jeszcze na ten temat wiele interesujących artykułów.
Artykułów, które z pewnością będą szeroko komentowane.
- Tutaj jest to, czego chciałeś. Możesz wszystko sprawdzić, jeśli masz ochotę.
Marcus Caine siedział na obitej skórą sofie w swoim gabinecie. Po jego prawej ręce
widać było uchylony fragment mahoniowej boazerii odsłaniający sejf ścienny.
Mężczyzna, do którego się zwrócił, przeszedł przez pokój i zajrzał do sejfu. Wsunął
do środka dłoń, wyciągnął obwiązaną banderolą paczkę banknotów, przesunął palcem po ich
krawędziach, a następnie odłożył ją na miejsce i jeszcze przez jakiś czas zaglądał do skrytki.
- W środku jest ponad milion dolarów w gotówce. Poza tym trochę świecidełek...
diamentów, bo moja droga małżonka zawsze kochała diamenty. Są warte o wiele więcej niż te
pieniądze.
Mężczyzna spojrzał na Caine'a. Był niskiego wzrostu, miał drobne wąsiki i szare oczy,
których kolor doskonale pasował do barwy jego sportowej marynarki.
- Jest pan pewien, że chce, żebym to zrobił? - zapytał.
Caine rozłożył ramiona na oparciu sofy, wydął policzki i zaśmiał się. Jego śmiech był
głośny i chrapliwy, przypominał raczej odgłosy wydawane przez wrony.
- W czym problem, przyjacielu? Boisz się, że spieprzysz sprawę, tak jak spieprzyli ją
twoi kumple na lotnisku? Albo w Sacramento? Chciałbyś jeszcze o tym porozmawiać?
- Nie ma powodu, by mówił pan do mnie tym tonem - zaprotestował mężczyzna. - To
były bardzo trudne zadania.
Caine znów zaśmiał się chrapliwie.
- Więc przekonamy się, czy uporasz się z łatwym - powiedział. - Tylko tym razem
zapracuj na swoją wypłatę. A przy okazji zaoszczędź mi poniżenia, jakim stałby się dla mnie
najbliższy rok. Nie chcę być gwiazdą telewizyjnych relacji z procesu sądowego i opowiadać
w udzielanych z więzienia wywiadach o całym moim życiu.
Zapadła cisza.
Mężczyzna przeszedł przez pokój, zatrzymał się przed Caine'em i sięgnął pod
marynarkę. Po chwili wyciągnął pistolet Heckler & Koch P9S kaliber .45.
Minęło kilka sekund. Stojąc wciąż przed Caine'em, mężczyzna wyciągnął z bocznej
kieszeni tłumik i powoli nakręcił go na lufę.
- Czy ma dla pana znaczenie, w jakiej pozycji znajdzie pana żona? - zapytał.
Caine wyprostował się i ściągnął ramiona z oparcia. Udawany humor opuścił go, w
oczach stanęły mu łzy. Zacisnął ze złości usta.
- Zapracuj na swoją wypłatę - rzucił. - Niech znajdzie jak najwięcej krwi.
Mężczyzna pokiwał głową, opuścił pistolet i oparł lufę o głowę Caine'a.
Słychać było jeszcze tylko jeden oddech Marcusa Caine'a, a po nim jeden po drugim
stłumione odgłosy, z jakimi kule - jedna po drugiej, aż do opróżnienia magazynka -
opuszczały lufę pistoletu.
Wykonawszy zadanie, mężczyzna schował broń pod marynarkę, obszedł kanapę i
wrócił do sejfu. Szybko go opróżnił, przenosząc całą zawartość do swojej walizeczki.
Wychodząc z pokoju, na chwilę zatrzymał się w drzwiach. Popatrzył na zwłoki oraz
na krew ściekającą po ścianach i.sofie. A potem z wyraźnym zadowoleniem pokiwał głową.
Masz dokładnie to, za co zapłaciłeś, pomyślał.
Bardzo elegancka inskrypcja na kamieniu nagrobnym była ' cytatem z Wordswortha
4 William Wordsworth: Oda:Przeczucie nieśmiertelności pamiętane z wczesnych lat dzieciństwa. [W:] Od
Chaucera do Larkina, przeł. Stanisław Ba-rańczak. Wyd. Znak, Kraków 1993, s. 280.
O CO ZA RADOŚĆ! ŻE W POPIELE
ŻAR NIE DO KOŃCA SIĘ DOPALA,
ŻE Z PIERZCHAJĄCYCH DNI TAK WIELE
DUSZA PAMIĘTA I OCALA!
Przeczytawszy te słowa, Kirsten otarła dłonią zapłakane oczy.
- Ja także pamiętam, Max. Pamiętam - powiedziała.
Za jej plecami czekał w absolutnej ciszy Pete Nimec. Stał w cieniu japońskich klonów
zasadzonych obok grobu, w którym spoczął Max Blackburn. Jego ciało przewieziono
samolotem z Malezji natychmiast po tym, jak zostało zidentyfikowane.
Kirsten uklękła na ziemi, którą usypano na grobie. Wciąż jeszcze była świeża, luźna.
- Atman i brahman - powiedziała. - Czasami, Max, potrzebujemy iluzji, żeby zobaczyć
prawdę taką, jaką potrafimy przyjąć. I chociaż nie jestem tego pewna, myślę czasem, że tego
właśnie nie rozumiałeś i dlatego tak łatwo sprzedałeś swoją skórę. Czułeś się winny,
ponieważ poprosiłeś mnie o dokonanie trudnego wyboru, i to poczucie winy cię pogrążyło. -
Poczuła, jak łzy ciekną po jej policzkach. - Sprawy mają się tak, Max, że wierzę, iż Roger
Gordian ma rację. A ty ukazałeś mi prostą drogę do mojego sumienia. I do mojego serca.
Słona łza spoczęła delikatnie na jej wargach. Kirsten zdjęła ją czubkami palców, a
potem dotknęła nimi wyrytego w kamieniu imienia Maxa.
- To, czego doświadczyliśmy... to był brahman, mój ukochany - wyszeptała. - To było
prawdziwe.
Kirsten klęczała jeszcze kilka minut przy grobie z zamkniętymi oczami. Sprawiała
wrażenie, jakby się modliła albo odpoczywała.
Wreszcie wstała, odwróciła się od grobu i powoli podeszła do Pete'a Nimeca.
- Wszystko w porządku? - zapytał łagodnie. Spojrzała na niego i lekko się
uśmiechnęła.
- Będzie - powiedziała.
THE END