H
ARRY
H
ARRISON
P
LANETA BEZ POWROTU
Tytuł oryginalny: Planet of no return
Copyright by Harry Harrison 1964
Copyright by Polish edition CIA-Books 1990
SPIS TRE ´SCI
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
2
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
4
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 13
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 25
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 37
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 54
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 69
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 78
2
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 91
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 107
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 123
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 135
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 149
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 163
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 176
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 190
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 201
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 208
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 217
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 230
Zwiadowca
Kiedy niewielki statek kosmiczny wnikn ˛
ał w górne warstwy atmosfery, zacz ˛
ał pło-
n ˛
a´c niczym meteor; jego blask wzmógł si˛e w ci ˛
agu kilku sekund od czerwieni do bieli.
Stop, z którego wykonana była jego powłoka, cho´c nieprawdopodobnie wytrzymały, nie
był jednak odporny na działanie a˙z tak wysokiej temperatury. Odrywane i spalane cz ˛
a-
steczki metalu tworzyły wokół sto˙zkowego dzioba statku ognist ˛
a otoczk˛e. Nagle, kiedy
zdawało si˛e, ˙ze cały statek zostanie pochłoni˛ety przez ogie´n i zniszczony, przez jaskra-
w ˛
a po´swiat˛e przedarły si˛e jeszcze ja´sniejsze płomienie silników hamuj ˛
acych. Gdyby
4
statek spadał w sposób nie kontrolowany, z cał ˛
a pewno´sci ˛
a zostałby zniszczony, jego
pilot wiedział jednak, co robi i czekał do ostatniej chwili z wł ˛
aczeniem hamownic.
Mkn ˛
ał w dół przez grub ˛
a powłok˛e chmur ku pokrytej traw ˛
a równinie, która rosła
przed nim z przera˙zaj ˛
ac ˛
a szybko´sci ˛
a. Kiedy wydawało si˛e ju˙z, ˙ze katastrofa jest nie-
unikniona, hamownice odpaliły ponownie wstrz ˛
asaj ˛
ac statkiem z sił ˛
a odpowiadaj ˛
ac ˛
a
kilku G. Mimo pracuj ˛
acych pełn ˛
a moc ˛
a silników, statek opadał wci ˛
a˙z z du˙z ˛
a szybko-
´sci ˛
a i po chwili wyl ˛
adował z hukiem na ziemi, dociskaj ˛
ac do oporu amortyzatory.
Kiedy kł˛eby dymu i pyłu opadły, na jego dziobie otworzył si˛e niewielki luk i wy-
nurzyła si˛e z niego kamera. Zacz˛eła powoli zatacza´c półkola, obserwuj ˛
ac rozległe mo-
rze trawy, rosn ˛
ace w oddali drzewa. . . kompletne bezludzie. Gdzie´s daleko przemykało
w panice stado jakich´s zwierz ˛
at, szybko jednak znikło z pola widzenia. Kamera poru-
szała si˛e nieprzerwanie, a˙z w ko´ncu zatrzymała obiektyw na znajduj ˛
acych si˛e nie opodal
szcz ˛
atkach zdemolowanego sprz˛etu wojennego — rozległym rumowisku rozci ˛
agaj ˛
acym
si˛e na porytej kraterami równinie.
Był to obraz totalnej ruiny. Pole bitwy usłane było setkami, mo˙ze nawet tysi ˛
acami,
zdruzgotanych pot˛e˙znych maszyn wojennych. Wszystkie były podziurawione, pogi˛ete
5
i porozrywane działaniem strasznych sił. Cmentarzysko ci ˛
agn˛eło si˛e a˙z po horyzont.
Obejrzawszy pordzewiałe korpusy, kamera wsun˛eła si˛e z powrotem do luku, którego
pokrywa zaraz si˛e zatrzasn˛eła. Min˛eło wiele minut, zanim cisz˛e przerwał zgrzyt metalu
tr ˛
acego o metal; to otwierała si˛e pokrywa ´sluzy powietrznej.
Min˛eło jeszcze kilka minut, nim ze ´srodka powoli wynurzył si˛e człowiek. Poruszał
si˛e ostro˙znie, trzymaj ˛
ac w r˛eku karabin jonowy; ko´ncówka lufy zataczała półkola ni-
czym w˛esz ˛
ace, wygłodniałe zwierz˛e. Miał na sobie ci˛e˙zki kombinezon ochronny z heł-
mem wyposa˙zonym w TV. Bacznie lustruj ˛
ac otaczaj ˛
acy teren i nie spuszczaj ˛
ac palca ze
spustu, powoli si˛egn ˛
ał woln ˛
a r˛ek ˛
a w dół i wcisn ˛
ał guzik na nadgarstku drugiej dłoni.
— Kontynuuj˛e raport. Jestem poza statkiem. B˛ed˛e szedł wolno, a˙z mój oddech wróci
do normy. Mam obolałe ko´sci. L ˛
adowałem spadaj ˛
ac swobodnie do ostatniej chwili. Było
to naprawd˛e szybkie l ˛
adowanie i w ko´ncowym momencie miałem pi˛etna´scie G. Na razie
nic nie wskazuje na to, bym został namierzony podczas spadania. B˛ed˛e mówił przez
cały czas. Ten przekaz jest nagrywany na moim statku dalekiego zasi˛egu kr ˛
a˙z ˛
acym na
orbicie. Tak wi˛ec bez wzgl˛edu na to, co si˛e stanie ze mn ˛
a, ten raport przetrwa. Chc˛e
unikn ˛
a´c takiej partaniny, jak ˛
a odwalił Marcill.
6
Nie czuł wyrzutów sumienia z powodu tych słów. Odzwierciedlały one to, co my´slał
o swoim martwym ju˙z poprzedniku. Gdyby Marcill przedsi˛ewzi ˛
ał jakiekolwiek ´srodki
ostro˙zno´sci, ˙zyłby pewnie nadal. Pomijaj ˛
ac zreszt ˛
a ´srodki ostro˙zno´sci, ten dure´n powi-
nien był jednak pomy´sle´c o pozostawieniu jakiej´s wiadomo´sci. Nie zostało po nim nic,
absolutnie nic, i nie wiadomo, co si˛e z nim stało. Nawet słowa raportu, który mógłby
teraz pomóc. Hartig zmarszczył nos, my´sl ˛
ac o tym. L ˛
adowanie na nowej planecie za-
wsze jest niebezpieczne bez wzgl˛edu na to, jak niewinnie by ona wygl ˛
adała. Równie˙z
i ta, Selm-II, nie była z pewno´sci ˛
a pod tym wzgl˛edem wyj ˛
atkiem, zwłaszcza ˙ze nie wy-
gl ˛
adała wcale przyja´znie. To była pierwsza robota Marcilla. I ostatnia. Przekazał relacj˛e
z orbity podaj ˛
ac poło˙zenie miejsca, w którym zamierzał l ˛
adowa´c. I nic wi˛ecej. Dure´n!
Od tego czasu wszelki słuch o nim zagin ˛
ał. Wła´snie wtedy zdecydowano si˛e wezwa´c fa-
chowca. Dla Hartiga był to siedemnasty zwiad planetarny. Zamierzał wykorzysta´c całe
swoje do´swiadczenie, aby na siedemnastu si˛e nie sko´nczyło.
— Rozumiem, dlaczego Marcill wybrał wła´snie to miejsce. Nie ma tu niczego prócz
trawy. To bezludna równina ci ˛
agn ˛
aca si˛e na wszystkie strony. tu˙z obok miejsca l ˛
adowa-
nia rozegrała si˛e jaka´s bitwa. . . i to nie tak dawno. Pozostało´sci po niej znajduj ˛
a si˛e na
7
wprost mnie. Wygl ˛
ada to na ró˙znego rodzaju sprz˛et bojowy. Kiedy´s te maszyny musiały
wygl ˛
ada´c imponuj ˛
aco, teraz jednak s ˛
a porozrywane i pordzewiałe. Spróbuj˛e przyjrze´c
si˛e im z bliska.
Hartig zamkn ˛
ał wej´scie do ´sluzy i ostro˙znie, nie przerywaj ˛
ac relacji, ruszył w stron˛e
pobojowiska.
— Te maszyny s ˛
a naprawd˛e gigantyczne. Najbli˙zsza ma co najmniej pi˛e´cdziesi ˛
at
jardów długo´sci: pojazd g ˛
asienicowy z pojedyncz ˛
a, ogromn ˛
a luf ˛
a. Jest zniszczony. Nie
wida´c na nim ˙zadnych oznacze´n. Spróbuj˛e przyjrze´c mu si˛e z bliska: Przyznam si˛e
jednak szczerze, ˙ze mi si˛e to nie podoba. Z orbity nie było tu wida´c ˙zadnych miast,
nie było słycha´c ˙zadnych audycji b ˛
ad´z sygnałów na jakimkolwiek zakresie fal radio-
wych. A mimo to jest tu pobojowisko i te wraki. To przecie˙z nie s ˛
a zabawki. Ten sprz˛et
jest wytworem bardzo zaawansowanej techniki. Nie jest złudzeniem. To solidny metal,
który został rozerwany przez co´s jeszcze pot˛e˙zniejszego. Nadal nie widz˛e na korpusie
˙zadnych symboli ani znaków identyfikacyjnych. Spróbuj˛e wej´s´c do ´srodka. Z miejsca,
w którym stoj˛e, nie dostrzegam wprawdzie ˙zadnego włazu, ale jest tam z boku wyrwa,
8
w której zmie´sciłby si˛e z powodzeniem łazik. Id˛e tam. W ´srodku mog ˛
a by´c jakie´s do-
kumenty, a na urz ˛
adzeniach kontrolnych jakie´s napisy.
Nagle Hartig przystan ˛
ał. Zamarł w bezruchu i uchwycił r˛ek ˛
a poszarpany brzeg wy-
rwy. Wydało mu si˛e, ˙ze co´s usłyszał. Ostro˙znym ruchem podniósł poziom sygnału ze-
wn˛etrznego mikrofonu. Jedynym, co go dobiegło, był jednak tylko odgłos wiatru wy-
j ˛
acego pomi˛edzy metalowymi szcz ˛
atkami. Nic wi˛ecej. Nadsłuchiwał przez chwil˛e, po
czym wzruszył ramionami i odwrócił si˛e, aby wej´s´c przez wyrw˛e do wn˛etrza maszyny.
Z przera˙zaj ˛
ac ˛
a gwałtowno´sci ˛
a spomi˛edzy metalowych szcz ˛
atków rozbrzmiał echem
odległy mechaniczny zgrzyt. Hartig obrócił si˛e i przycupn ˛
ał wysuwaj ˛
ac do przodu ka-
rabin gotowy do strzału.
— Co´s si˛e tam porusza. Jeszcze tego nie widz˛e. . . ale słysz˛e wyra´znie. Wł ˛
aczyłem
zewn˛etrzny mikrofon w obwód, ˙zeby odbierany przez niego d´zwi˛ek nagrywał si˛e takie.
Staje si˛e coraz dono´sniejszy, to chyba koła, g ˛
asienice, . . . skrzypi ˛
a, zgrzytaj ˛
a. Pojazd. . .
Jest!
Ze zgrzytem metalu spomi˛edzy zniszczonych maszyn wyłonił si˛e nieznany pojazd.
Mniejszy od pozostałych miał nie wi˛ecej ni˙z pi˛e´c jardów długo´sci — sun ˛
ał do przodu
9
z zapieraj ˛
ac ˛
a dech w piersiach szybko´sci ˛
a. Był czarny i wygl ˛
adał złowrogo. Hartig pod-
niósł wy˙zej karabin, ale kiedy zobaczył jak pojazd skr˛eca przy´spieszaj ˛
ac, zdj ˛
ał palec ze
spustu.
— Kieruje si˛e w stron˛e mojego l ˛
adownika! Pewnie namierzył go, kiedy l ˛
adowałem.
Za pomoc ˛
a promieniowania, radaru, nie wiem. Wł ˛
aczam urz ˛
adzenie do zdalnego stero-
wania, aby przygotowa´c pokładowe urz ˛
adzenia obronne. Gdy tylko ten pojazd znajdzie
si˛e w ich zasi˛egu, zostanie zmieciony z powierzchni ziemi. . . Teraz!
Jedna po drugiej rozległy si˛e detonacje, kiedy szybkostrzelne działka pokładowe
pluły ´smiertelnym ogniem. Ziemia zatrz˛esła si˛e, w powietrze wyleciały odłamki skał
i wzbiły si˛e kł˛eby dymu. Działka zamarły, lecz kiedy tylko pojazd wyłonił si˛e z kł˛ebów
pyłu, na nowo rozpocz˛eły kanonad˛e. Pojazd był zupełnie nietkni˛ety.
— Ten pojazd jest szybki i wytrzymały, ale główne działa poradz ˛
a sobie z nim. . .
Nagle ziemi ˛
a wstrz ˛
asn˛eła pot˛e˙zniejsza od poprzednich eksplozja, która szcz˛ekiem
odbiła si˛e od otaczaj ˛
acych Hartiga metalowych ´scian, wywołuj ˛
ac deszcz rdzawego pyłu.
Wyjrzał na zewn ˛
atrz, zamarł w bezruchu i zacz ˛
ał mówi´c matowym głosem:
10
— Mój l ˛
adownik wyleciał w powietrze. Wystarczył jeden strzał z tego cholerne-
go pojazdu, a nasze działka nawet go nie drasn˛eły. Teraz skr˛eca w moim kierunku.
Na pewno namierzył wysyłane przeze mnie sygnały radiowe, promieniowanie cieplne
lub co´s jeszcze innego. Teraz ju˙z nie ma sensu wył ˛
aczanie radiostacji. Sunie prosto
na mnie. Strzelam do niego, ale bez skutku. Nie widz˛e ˙zadnych okien ani wzierników.
Jego załoga musi korzysta´c z przeka´zników telewizyjnych. Próbuj˛e strzela´c do wyst˛e-
pów znajduj ˛
acych si˛e z przodu pojazdu. To mog ˛
a by´c detektory albo co. . . Nawet nie
zwolnił. . .
Odgłos eksplozji przerwał dalszy przekaz. Anteny kr ˛
a˙z ˛
acego wokół planety statku
zacz˛eły automatycznie poszukiwa´c utraconego sygnału. Bez skutku. Wtedy, zgodnie
z programem, centrum kontroli sprawdziło inne kanały. Nic. Z typow ˛
a dla automatów
nieust˛epliwo´sci ˛
a zacz˛eło od pocz ˛
atku, lecz nie wykryło nic poza promieniowaniem at-
mosferycznym. Po godzinie spróbowało raz jeszcze i powtarzało to nast˛epnie co sze´s´c-
dziesi ˛
at minut przez cał ˛
a dob˛e. Kiedy ta cz˛e´s´c programu została zako´nczona, zgod-
nie z instrukcj ˛
a wł ˛
aczyło radiostacj˛e nad´swietln ˛
a i wysłało cał ˛
a relacj˛e otrzyman ˛
a od
zwiadowcy z powierzchni planety. Wypełniwszy sw ˛
a powinno´s´c, wył ˛
aczyło wszystkie
11
obwody prócz czuwaj ˛
acych i zamarło w niesko´nczenie cierpliwym oczekiwaniu na na-
st˛epn ˛
a instrukcj˛e.
Zapach ´Smierci
— Co to? Co´s złego? — zapytała Lea.
W miejscu, w którym jej ciało stykało si˛e z Brionem, poczuła jego nagłe napi˛ecie.
Le˙zeli obok siebie w gł˛ebokiej koi całkowicie zrelaksowani i patrzyli przez bulaj na
usian ˛
a gwiazdami kosmiczn ˛
a przestrze´n. Czuła, ˙ze jego pot˛e˙zne rami˛e obejmuj ˛
ace jej
drobne ciało wyra´znie zesztywniało.
— Nic takiego. Spójrz tylko na te kolory. . .
— Posłuchaj, kochana bryło mi˛e´sni, mo˙ze jeste´s najlepszym zapa´snikiem w Galak-
tyce, ale jeste´s za to najgorszym kłamc ˛
a. Co´s si˛e stało. Co´s, o czym nie wiem.
13
Brion wahał si˛e przez chwil˛e, po czym powiedział:
— Jest tu kto´s. Niedaleko. Kto´s, kogo przedtem nie było. Ten kto´s zwiastuje kłopoty.
— Wierz˛e w twoje zdolno´sci empatyczne. Widziałam, jak si˛e sprawdzały i wiem, ˙ze
potrafisz wyczu´c stany emocjonalne innych ludzi. Ale teraz jeste´s daleko w przestrzeni
kosmicznej, w drodze pomi˛edzy dwiema gwiazdami oddalonymi od siebie o całe lata
´swietlne, sk ˛
ad wi˛ec tu nowy człowiek na pokładzie. . . — urwała i spojrzała nagle na
zewn ˛
atrz, na gwiazdy. — Oczywi´scie, wahadłowiec. To pewnie jakie´s spotkanie, a nie
rutynowa korekta kursu. Czy˙zby tam był jaki´s inny statek nad´swietlny? Kto´s b˛edzie si˛e
przesiadał. . .
— On nie leci. . . on ju˙z przyleciał. Jest ju˙z na pokładzie. Idzie prosto do nas. Nie
podoba mi si˛e to wszystko. Nie podoba mi si˛e ten facet. . . ani ta wiadomo´s´c, z któr ˛
a
przybywa.
Jednym płynnym ruchem Brion zerwał si˛e na nogi, odwrócił si˛e do tyłu i zacisn ˛
ał
pi˛e´sci. Mimo i˙z miał ponad metr osiemdziesi ˛
at wzrostu i wa˙zył blisko sto trzydzie´sci
pi˛e´c kilogramów, poruszał si˛e zwinnie jak kot. Lea spojrzała na wyprostowan ˛
a posta´c
i prawie poczuła wypełniaj ˛
ace j ˛
a napi˛ecie.
14
— Nie mo˙zesz mie´c pewno´sci — powiedziała cicho. — Niew ˛
atpliwie masz racj˛e,
kto´s przybył na statek Ale nie musi to wcale oznacza´c, ˙ze ma jakikolwiek zwi ˛
azek
z nami. . .
— Jeden martwy człowiek, by´c mo˙ze nawet dwóch. Ten, który si˛e zbli˙za, sam cuch-
nie ´smierci ˛
a. Ju˙z tu jest.
Lea westchn˛eła gł˛eboko, kiedy usłyszała za sob ˛
a otwieraj ˛
ace si˛e drzwi do kajuty.
Z l˛ekiem spojrzała przez rami˛e, nie wiedz ˛
ac, czego oczekiwa´c. Słycha´c było odgłos
delikatnego szurni˛ecia nog ˛
a, po którym nast ˛
apił głuchy stukot. I znowu: szurni˛ecie,
stukot. Coraz bli˙zej i gło´sniej. Zaraz potem w drzwiach ukazał si˛e m˛e˙zczyzna. Zawahał
si˛e i rozejrzał na boki, mrugaj ˛
ac, jak gdyby miał kłopoty ze wzrokiem.
Lea musiała zdoby´c si˛e na niemały wysiłek, aby ukry´c uczucie wstr˛etu, którego na
jego widok doznała, a tak˙ze aby nie odwraca´c wzroku. Jedyne oko m˛e˙zczyzny spojrza-
ło powoli za ni ˛
a, na Briona. Kiedy go dojrzał, ponownie ruszył do przodu, powłócz ˛
ac
wykr˛econ ˛
a dziwnie stop ˛
a i stawiaj ˛
ac ci˛e˙zko kul˛e przy ka˙zdym kroku. Zapewne ta sama
siła, która okaleczyła jego nogi, oderwała mu równie˙z fragment prawej połowy twarzy.
Nowa skóra, która wyrosła w tamtym miejscu, była jasnoró˙zowa. Pusty oczodół zakry-
15
wała opaska. Nie miał tak˙ze prawej r˛eki. W jej miejscu znajdowała si˛e przeszczepiona
do obojczyka jej miniatura, która dopiero po roku osi ˛
agnie normaln ˛
a wielko´s´c. Teraz
była jeszcze niedu˙za, przypominała z wygl ˛
adu r˛ek˛e dziecka — miała około trzydziestu
centymetrów długo´sci — i zwisała bezwładnie. Przybyły poczłapał bli˙zej do masywnej
postaci Briona.
— Nazywam si˛e Carver
— przedstawił si˛e. — Przybyłem tu, aby si˛e z tob ˛
a zoba-
czy´c, Brandd.
— Wiem. — Napi˛ecie opu´sciło teraz ciało Briona równie szybko jak nim owładn˛e-
ło. — Usi ˛
ad´z i odpocznij.
Lea nie mogła powstrzyma´c si˛e od odsuni˛ecia na bok, kiedy Carver westchn ˛
awszy
gł˛eboko opadł na koj˛e tu˙z przy niej. Słyszała jego ci˛e˙zki oddech i widziała kropelki potu
na skórze, kiedy grzebał w kieszeni, szukaj ˛
ac kapsułki, któr ˛
a nast˛epnie wło˙zył do ust.
Spojrzał na dziewczyn˛e i skin ˛
ał głow ˛
a.
— Doktor Lea Morees — powiedział. — Pani tak˙ze potrzebuj˛e.
1
Carver (ang.) — rze´zbiarz (przyp. tłum.).
16
— Culrel? — zapytał Brion.
Carver przytakn ˛
ał.
— Cultural Relationships Foundation
. Rozumiem, ˙ze pracowali´scie ju˙z kiedy´s z na-
mi?
— Owszem. To był nagły wypadek. . .
— Ka˙zdy wypadek jest nagły. Stało si˛e co´s bardzo wa˙znego i wysłano mnie, abym
spotkał si˛e wła´snie z wami.
— Dlaczego z nami? Dopiero co wrócili´smy z zadupia, jakim była planeta Dis.
Lea tylko co wyzdrowiała. Obiecano nam, ˙ze b˛edziemy mieli troch˛e odpoczynku przed
nast˛epn ˛
a akcj ˛
a. Zgodzili´smy si˛e pracowa´c dalej dla waszych ludzi, ale nie ju˙z teraz. . .
— Powiedziałem wam. . . To nagła sprawa — głos Carvera był chrapliwy. Wcisn ˛
ał
zdrow ˛
a r˛ek˛e mi˛edzy kolana, aby powstrzyma´c dr˙zenie. Był to ból lub przem˛eczenie albo
obie te rzeczy na raz i starał si˛e im nie podda´c. — Wła´snie, jak zapewne dostrzegacie,
wróciłem z innej tego typu nagłej akcji. Je´sli to polepszy wam samopoczucie, powiem,
2
Fundacja Zwi ˛
azków Kulturowych (przyp. tłum.).
17
˙ze wiem, co si˛e wam przytrafiło na Dis i ˙ze w zwi ˛
azku z tym zaproponowałem nawet, ˙ze
sam przeprowadz˛e t˛e robot˛e. Wy´smiali mnie. Dla mnie nie było to wcale takie ´smieszne.
No jak, zgadzacie si˛e? — Odwrócił si˛e, aby spojrze´c Brionowi w twarz.
— Nie mo˙zesz nalega´c na Le˛e, nie teraz. Zajm˛e si˛e tym sam.
Carver sprzeciwił si˛e ruchem głowy.
— Musicie działa´c razem, jako zespół. Rozkazy w tej sprawie s ˛
a wyra´zne. Jednako-
we zdolno´sci, synergiczny zwi ˛
azek. . .
— Polec˛e z Brionem — powiedziała Lea. — Czuj˛e si˛e ju˙z znacznie lepiej. Zanim
dotrzemy na miejsce b˛ed˛e w pełni sił.
— Miło to słysze´c. Jak zapewne wiecie, jeste´smy organizacj ˛
a całkowicie dobrowol-
n ˛
a — Carver zignorował drwi ˛
ace prychni˛ecie Briona i wygrzebał z kieszeni płaskie pla-
stikowe pudełko. — Nie s ˛
adz˛e, aby´scie nie wiedzieli, i˙z prawie wszystkie nasze akcje
dotycz ˛
a kultur, które prze˙zywaj ˛
a kłopoty, społecze´nstw zamieszkuj ˛
acych planety, które
zostały odci˛ete od głównego nurtu ludzkich kontaktów przez tysi ˛
ace lat. Nie zajmujemy
si˛e z zasady odkrywaniem planet na nowo, to zadanie Zwiadu Planetarnego. Oni lec ˛
a
zawsze pierwsi, potem przekazuj ˛
a nam zgromadzone informacje. To twarda jednostka.
18
Słu˙zyłem tam cztery lata, dopiero potem przeszedłem do Fundacji. — U´smiechn ˛
ał si˛e
ironicznie. — My´slałem, ˙ze ta nowa robota b˛edzie łatwiejsza. Zwiad Planetarny ma
jednak jakie´s problemy i zwrócił si˛e do nas o pomoc. Czy jeste´scie gotowi ju˙z teraz
zapozna´c si˛e z tymi nagraniami?
— Przynios˛e odtwarzacz z mojej kabiny — powiedział Brion.
Carver skin ˛
ał oci˛e˙zale głow ˛
a, zbyt zm˛eczony, aby mówi´c.
— Zamówi´c ci co´s? — zapytała Lea, kiedy Brion wyszedł z kajuty.
— Tak, ch˛etnie jakiego´s drinka. Popij˛e nim pigułk˛e. . . za kilka minut poczuj˛e si˛e
lepiej. Ale bez alkoholu, na razie nie mog˛e.
Czuła jego spojrzenie na sobie, kiedy dzwoniła do centrali pasa˙zerskiej i przeka-
zywała zamówienie komputerowi. Kiedy odło˙zyła słuchawk˛e, odwróciła si˛e szybko
w stron˛e go´scia.
— No i jak oceniasz to, co widzisz?
— Przepraszam. Nie chciałem si˛e gapi´c. Czytałem o tobie w rejestrze. Nigdy jeszcze
nie spotkałem nikogo z Ziemi.
— A czego si˛e spodziewałe´s? Dwóch głów?
19
— Powiedziałem przepraszam! Przed opuszczeniem rodzinnej planety i ruszeniem
w Kosmos s ˛
adziłem, ˙ze cała ta opowie´s´c o Ziemi to jeden z mitów religijnych. . .
— No i teraz widzisz, ˙ze jeste´smy z prawdziwego, niedo˙zywionego ciała i krwi. Je-
ste´smy niedojadaj ˛
acymi mieszka´ncami przeludnionej i zu˙zytej planety. Przypuszczam,
˙ze powiedziałby´s, ˙ze mamy to, na co zasłu˙zyli´smy.
— Nie. No, mo˙ze w jednej kwestii, nie wi˛ecej. Jestem przekonany, ˙ze Imperium
Ziemskie ponosi win˛e za brak umiaru w wielu sprawach. Mam tu na my´sli to wszystko,
o czym mo˙zna przeczyta´c w podr˛ecznikach szkolnych. Nikt w to nie w ˛
atpi. Ale to ju˙z
historia, staro˙zytno´s´c sprzed wielu tysi˛ecy lat. To, co ma teraz dla mnie wi˛eksze zna-
czenie, to przyszło´s´c wszystkich tych planet, które znalazły si˛e w izolacji po Upadku.
Kiedy zobaczyłem na własne oczy, jaki los spotkał niektóre z nich, zdałem sobie spraw˛e
z tego, jaki brutalny mógłby sta´c si˛e wszech ´swiat. Ludzko´s´c z zasady przynale˙zy do
Ziemi. Osobi´scie mo˙zecie czu´c si˛e gorsi, poniewa˙z przeludnienie i ograniczone zapasy
surowców spowodowały ogólne zmniejszenie si˛e waszych ciał. Tak czy inaczej, nale˙zy-
cie do Ziemi i jeste´scie jej wytworem. Wielu w´sród nas jest wi˛ekszych i silniejszych od
was, ale jest to jedynie skutek konieczno´sci przystosowania si˛e do okrutnych i brutal-
20
nych ´swiatów. Przyzwyczaiłem si˛e ju˙z do tego i traktuj˛e nawet jako norm˛e. Kiedy ciebie
zobaczyłem, uzmysłowiłem sobie jednak, ˙ze dom rodzinny ludzko´sci nadal istnieje —
u´smiechn ˛
ał si˛e. — Mo˙ze wyda ci si˛e to ´smieszne, ale na twój widok doznałem uczucia
zadowolenia i ulgi. Poczułem si˛e jak dziecko, które odnalazło dawno utraconych ro-
dziców. Obawiam si˛e, ˙ze te słowa nie oddaj ˛
a dobrze tego, co czuj˛e. To tak jak powrót
do domu z dalekiej podró˙zy. Widziałem, w jaki sposób ludzko´s´c zaadaptowała si˛e do
wielu planet. Spotkanie ciebie to jakby w pewnym sensie wchłoni˛ecie koj ˛
acej szczypty
wiedzy. Nasz dom nadal tam jest Ciesz˛e si˛e, ˙ze ci˛e spotkałem.
— Wierz˛e ci, Carver — u´smiechn˛eła si˛e. — Musz˛e przyzna´c, ˙ze ja tak˙ze zaczynam
ci˛e lubi´c. Cho´c musz˛e równie˙z doda´c, ˙ze twój wygl ˛
ad nie nale˙zy do najprzyjemniej-
szych.
Za´smiał si˛e i odchylił do tyłu, popijaj ˛
ac małymi łykami zimnego drinka, który został
automatycznie dostarczony na stół.
— Daj mi rok, a nie poznasz mnie!
— Nie w ˛
atpi˛e, ˙ze tak b˛edzie. Jestem biologiem, egzobiologiem, wi˛ec teoretycz-
nie wiem, jakie efekty mo˙zna osi ˛
agn ˛
a´c na drodze odrostu. Jestem pewna, ˙ze za jaki´s
21
czas b˛edziesz jak nowo narodzony. Ale to tylko teoria i jak dot ˛
ad nie widziałam tego
w praktyce. My, Ziemianie, nie jeste´smy zamo˙zni, wi˛ec mało kogo z nas sta´c na tak
kompleksow ˛
a rekonstrukcj˛e jak twoja.
— To jedna z niewielu korzy´sci, jakie daje ta praca. Odtwarzaj ˛
a człowieka bez
wzgl˛edu na to, jak mocno jest pokiereszowany. Za kilka miesi˛ecy pod t ˛
a opask ˛
a b˛e-
d˛e miał nowe oko.
— Miło to słysze´c. Ale szczerze mówi ˛
ac, wolałabym osobi´scie unikn ˛
a´c wszystkich
korzy´sci zwi ˛
azanych z tego typu rekonstrukcj ˛
a, je´sli nie masz nic przeciwko temu.
— Pozostaje mi zatem ˙zyczy´c ci szcz˛e´scia. Trudno zreszt ˛
a si˛e z tob ˛
a nie zgodzi´c.
Obydwoje spojrzeli na Briona, który wrócił z odtwarzaczem. Wzi ˛
ał kaset˛e z na-
graniem i wsun ˛
ał do pojemnika. Kiedy zaja´sniał ekran, razem z Le ˛
a pochylił si˛e do
przodu. Carver słuchał nagrania popijaj ˛
ac zimny płyn ze szklanki. Słyszał je ju˙z wiele
razy i przedrzemał pocz ˛
atek. Ockn ˛
ał si˛e dopiero pod koniec. Głos Hartiga był spokojny
i precyzyjny. Mimo, i˙z wiedział, ˙ze czeka go niechybna ´smier´c, nie przerywał swo-
jej relacji. Chciał ułatwi´c działanie swoim nast˛epcom. Lea była wyra´znie przera˙zona,
22
kiedy nagranie dobiegło ko´nca i ekran zgasł, natomiast beznami˛etna twarz Briona nie
wyra˙zała ˙zadnych uczu´c.
— I chcecie, aby´smy udali si˛e na t˛e planet˛e, Selm-II? — zwrócił si˛e do Carvera.
Ten przytakn ˛
ał. — Dlaczego? To wygl ˛
ada bardziej na robot˛e dla wojska. Nie lepiej
byłoby wysła´c tam co´s wi˛ekszego, dobrze uzbrojonego, co potrafiłoby zadba´c o swoje
bezpiecze´nstwo?
— Nie. To jest wła´snie to, czego nie chcemy. Do´swiadczenie wykazało, ˙ze zbrojna
interwencja nigdy nie przynosi spodziewanych rezultatów. Wojna niszczy. Nam potrze-
ba przede wszystkim wiedzy, informacji. Musimy dowiedzie´c si˛e, co si˛e dzieje na tej
planecie. Potrzebujemy utalentowanych ludzi, takich jak wy. Dis była zapewne pierw-
szym waszym przydziałem, czym´s, w co zostali´scie wci ˛
agni˛eci mimo swej woli. Ale
powiodło si˛e wam nadzwyczajnie i osi ˛
agn˛eli´scie to, co według specjalistów było nie-
mo˙zliwe. Chcemy, aby´scie wykorzystali swoje zdolno´sci i w tej sprawie. Nie przecz˛e,
˙ze to mo˙ze by´c bardzo niebezpieczne, ale ta robota musi zosta´c wykonana.
— Nie planowałam ˙zy´c wiecznie — powiedziała Lea i zamówiła kilka mocnych
drinków. Jej nonszalancja nie zwiodła Briona.
23
— Polec˛e tam sam — powiedział. — Lepiej sobie poradz˛e w pojedynk˛e.
— Och nie, nie mo˙zesz, ty wielka bezmózgowa bryło mi˛e´sni! Nie jeste´s dostatecznie
bystry, abym mogła pu´sci´c ci˛e samego. Polec˛e z tob ˛
a albo nie polecisz w ogóle. Spróbuj
lecie´c sam, a zastrzel˛e ci˛e. Po co maj ˛
a wie´z´c ci˛e taki szmat drogi, je´sli i tak masz zgin ˛
a´c.
Brion u´smiechn ˛
ał si˛e, słysz ˛
ac te słowa.
— Twoje współczucie i wyrozumiało´s´c s ˛
a niezwykle wzruszaj ˛
ace. Zgadzam si˛e.
Twoje argumenty przekonały mnie, ˙ze najlepiej b˛edzie, je´sli polecimy tam razem.
— ´Swietnie! — złapała szklank˛e, gdy tylko ta ukazała si˛e w wylocie podajnika
i poci ˛
agn˛eła du˙zy łyk. — Jaki ma by´c nasz nast˛epny krok, Carver?
— Trudny: Musicie przekona´c kapitana statku, aby zmienił kurs i skierował si˛e na
Selm-II. Na orbicie b˛edzie czekał na nas statek operacyjny.
— Mo˙ze by´c z tym jaki´s problem? — zapytał Brion.
— Widz˛e, ˙ze nigdy nie miałe´s do czynienia z kapitanem liniowca dalekiego zasi˛egu.
Wszyscy oni s ˛
a bardzo apodyktyczni. I podczas lotu sami decyduj ˛
a o wszystkim. Nie
mo˙zemy zmusza´c go do zmiany kursu. Mo˙zemy go jedynie przekonywa´c.
— Przekonam go — powiedział Brion. — Podj˛eli´smy si˛e tej roboty i ˙zaden pilot-
czyna nie b˛edzie stał nam na drodze!
Desperacki plan
Kapitan MLuta mógłby mie´c wiele przezwisk, ale nigdy, w naj´smielszych nawet
wyobra˙zeniach, nie s ˛
adził, by nazwano go pilotczyn ˛
a. Stał twarz ˛
a w twarz z Brionem
Branddem. Spogl ˛
adali na siebie gro´znie. Obaj byli m˛e˙zczyznami rosłymi, krzepkimi
i wysokimi. . . przy czym kapitan był nawet nieco wy˙zszy. Był tak samo umi˛e´sniony
jak Brion. . . i równie wojowniczy. Byli bardzo podobni do siebie, z jednym wyj ˛
atkiem:
skóra Briona miała kolor opalenizny, kapitana za´s gł˛ebokiej czerni.
— Odpowied´z brzmi nie — powiedział kapitan MLuta chłodno, a w głosie jego
wyczuwało si˛e rosn ˛
ac ˛
a zło´s´c. Prosz˛e opu´sci´c mój mostek!
25
— Chyba pan mnie dobrze nie zrozumiał, kapitanie. To była moja nieformalna pro´s-
ba.
— W porz ˛
adku. Pa´nska nieformalna pro´sba została odrzucona!
— Jeszcze nie powiedziałem, dlaczego si˛e z ni ˛
a do pana zwróciłem. . .
— I nie b˛edzie pan miał okazji, dopóki b˛ed˛e miał tu co´s do powiedzenia. A b˛ed˛e
miał. Jestem kapitanem tego statku. Mam załog˛e, pasa˙zerów i ładunek, za który odpo-
wiadam. A tak˙ze rozkład lotu. To jest dla mnie najwa˙zniejsze. Ze wszystkiego. Ju˙z i tak
wasi ludzie zakłócili lot, aby umo˙zliwi´c panu spotkanie z tym człowiekiem. Zgodziłem
si˛e na to, poniewa˙z poinformowano mnie, ˙ze to nagły wypadek. Teraz ju˙z po wszystkim.
Wyjdzie pan sam, czy mam pana wyrzuci´c?
— Prosz˛e spróbowa´c.
Głos Briona był cichy, prawie jak szept. Jego pi˛e´sci byty jednak zaci´sni˛ete, a mi˛e´snie
napi˛ete, kiedy patrzył gniewnie na kapitana, który odwzajemniał jego spojrzenie. Carver
ruszył do przodu ku´stykaj ˛
ac i z trudem wcisn ˛
ał si˛e mi˛edzy nich.
— To zaszło ju˙z za daleko — powiedział. — Zmuszony jestem interweniowa´c, za-
nim b˛edzie za pó´zno. Brandd, prosz˛e i´s´c do doktor Morees. Natychmiast.
26
Brion wzi ˛
ał gł˛eboki oddech i rozlu´znił mi˛e´snie. Carver miał racj˛e, niemniej Brion
˙załował, ˙ze kapitan nie spróbował i nie dał mu szansy rozstrzygni˛ecia sprawy. Obró-
cił si˛e na pi˛ecie i podszedł do Lei, która siedziała w pobli˙zu na przymocowanym do
´sciany fotelu. Gdy tylko Brion i kapitan zostali rozdzieleni, Carver si˛egn ˛
ał zdrow ˛
a r˛e-
k ˛
a do bocznej kieszeni i wyj ˛
ał z niej kartk˛e papieru, rzucił na ni ˛
a przelotne spojrzenie
i schował j ˛
a z powrotem.
— Mieli´smy nadziej˛e, ˙ze zgodzi si˛e pan z własnej woli, kapitanie MLuta. Teraz,
dobrowolnie czy nie, pomo˙ze nam pan.
— Oficer wachtowy — powiedział kapitan do mikrofonu na kołnierzu. — Natych-
miast na mostek z trzema lud´zmi. Uzbrojonymi!
— Prosz˛e zaraz odwoła´c ten rozkaz — powiedział Carver zdenerwowany. — Prosz˛e
za pomoc ˛
a radiostacji nad´swietlnej skontaktowa´c si˛e ze swoj ˛
a baz ˛
a. Niech pan poprosi
o Kod Dp-L.
Kapitan odwrócił si˛e gwałtownie i pochylił nad kalek ˛
a.
— Sk ˛
ad pan ma ten kod? — rzucił ostro. — Kim pan jest?
27
— ˙
Zadnych dalszych pyta´n, je´sli łaska. Niech pan poł ˛
aczy si˛e z nimi i powie, ˙ze
nazywam si˛e Carver. Prosz˛e im powiedzie´c, ˙ze jestem tu z panem.
Kapitan nie odpowiedział, ale wszyscy troje usłyszeli, jak odwołuje wezwanie
o zbrojne wsparcie.
— Co to za czary? — zapytał Brion, kiedy Carver opadł ci˛e˙zko na fotel obok
— To kopniak, a nie czary. Roodepoort, rodzinna planeta kapitana, nale˙zy do tych,
które wiele zawdzi˛eczaj ˛
a Fundacji. By´c mo˙ze jej mieszka´ncy nie wiedz ˛
a o tym, ale rz ˛
ad
wie. Płac ˛
a nam co roku całkowicie dobrowolnie du˙ze datki.
Brion pokiwał głow ˛
a.
— To znaczy, ˙ze Roodepoort jest jedn ˛
a z tych planet, którym pomogli´smy w prze-
szło´sci wybrn ˛
a´c z kłopotów?
— Zgadza si˛e. Dlatego zawsze mo˙zemy prosi´c ich o pomoc, bez wzgl˛edu na jej
rozmiary. Tego rodzaju długi odbieramy tylko w nagłych wypadkach. Szef ich agencji
kosmicznej został poinformowany o mojej obecno´sci tutaj i miał oczekiwa´c na wiado-
mo´sci ode mnie. Jest bardzo zaj˛ety i nie s ˛
adz˛e, aby był zadowolony z zawracania mu
28
głowy t ˛
a spraw ˛
a. Kapitan b˛edzie z nami współpracował bez wzgl˛edu na to, czy b˛edzie
mu si˛e to podobało, czy nie.
Nie musieli długo czeka´c. Kapitan wrócił na mostek i stan ˛
ał przed Carverem. Wida´c
było, ˙ze gotuje si˛e wewn˛etrznie, ale Carvera nie wzruszało to w najmniejszym stopniu.
— Kim pan jest, panie Carver? Kim pan jest, ˙ze mo˙ze pan wydawa´c takie rozkazy?
— Skoro ma pan ju˙z rozkazy, nie wystarcza to panu?
— Nie. Zgodnie z kosmicznym prawem tylko ja mog˛e wydawa´c rozkazy na tym
statku. Teraz prawo to zostało złamane. Mój autorytet został podwa˙zony. A je´sli nie
zastosuj˛e si˛e do tych instrukcji?
— Mo˙ze pan to zrobi´c. Ale kiedy wróci pan do swojego portu, b˛edzie miał pan
niemało kłopotów.
— Kłopotów? — u´smiechn ˛
ał si˛e gorzko kapitan. — Pójd˛e na zielon ˛
a trawk˛e. B˛ed˛e
sko´nczony.
— Zatem zna pan cen˛e za swoj ˛
a ciekawo´s´c. Prosz˛e mi wierzy´c, kapitanie, nie chc˛e,
aby miał pan kłopoty z mojego powodu. Ta zmiana kursu jest spraw ˛
a niezwykłej wagi.
Powiem panu tyle, ile mog˛e. To akcja Fundacji. Kiedy wróci pan do domu, mo˙ze pan
29
zapyta´c swoich przeło˙zonych, ludzi, którzy wydali panu ten rozkaz, o co chodzi. Do
nich nale˙zy decyzja o tym, co powinien pan wiedzie´c. Mog˛e jedynie doda´c, ˙ze ta zmiana
kursu nie jest bezcelowa. Wła´snie zgin˛eli ludzie i bez w ˛
atpienia w przyszło´sci zginie ich
jeszcze wi˛ecej. Czy to wystarczy, aby zaspokoi´c pa´nsk ˛
a ciekawo´s´c?
Kapitan uderzył zaci´sni˛et ˛
a pi˛e´sci ˛
a w otwart ˛
a dło´n drugiej r˛eki.
— Nie — powiedział. — Nie zaspokaja! Ale widz˛e, ˙ze na razie b˛edzie musiało mi
wystarczy´c. Zrobimy ten przystanek, ale nigdy wi˛ecej nie chc˛e was widzie´c na pokła-
dzie mojego statku. Nie chc˛e, aby przytrafiło mi si˛e to po raz drugi!
— Uszanujemy pa´nsk ˛
a wol˛e, kapitanie. Naprawd˛e bardzo mi przykro, ˙ze tym razem
musiało to przybra´c taki obrót.
— ˙
Zegnam panów. Zostaniecie powiadomieni o przesiadce.
— Nie zyskałe´s tu przyjaciela — powiedziała Lea, kiedy drzwi zatrzasn˛eły si˛e za
nimi.
Carver wzruszył jedynie ramionami. Był zbyt zm˛eczony, aby rozwodzi´c si˛e nad tym.
— Wracam do mojej kajuty — powiedział. — Przył ˛
acz˛e si˛e do was, kiedy nadejdzie
pora przesiadki.
30
Cała przyjemno´s´c, jak ˛
a sprawiała Lei i Brionowi ta podró˙z, prysła bezpowrotnie.
Obejrzeli ponownie zapis relacji Hartiga, a nast˛epnie przesłuchali go jeszcze kilka ra-
zy, a˙z w ko´ncu dokładnie go zapami˛etali. Brion ´cwiczył w sali gimnastycznej statku
nie´swiadomy tego, ˙ze jego zdolno´s´c podnoszenia ci˛e˙zarów i doskonała kondycja wp˛e-
dziły w kompleksy tamtejszego instruktora. Lea próbowała odpocz ˛
a´c i odzyska´c siły.
Nie miała poj˛ecia, co spotka ich na Selm-II, niemniej nie w ˛
atpiła, ˙ze b˛edzie tam nad-
zwyczaj niebezpiecznie. Czekanie stawało si˛e niezno´sne i gdy w ko´ncu nadeszła pora
przesiadki, przyj˛eli to z ulg ˛
a. Podczas samych przenosin ze statku, kapitana nie było
nigdzie w pobli˙zu.
— I co dalej? — zapytał Brion, kiedy cała trójka wyszła z wahadłowca wewn ˛
atrz
ogromnej ´sluzy powietrznej statku flagowego Fundacji.
— To zale˙zy całkowicie od was — powiedział Carver. — To wasz przydział. Teraz
wy decydujecie.
— Gdzie jeste´smy?
— Na orbicie wokół Selm-II.
— Chc˛e j ˛
a zobaczy´c.
31
— Na dolnym pokładzie jest kabina obserwacyjna. T˛edy, prosz˛e. Wezw˛e tam do-
wódc˛e akcji.
Był to du˙zy i szybki statek Min˛eli automaty sklepowe i wn˛eki magazynowe i za-
trzymali si˛e na wprost przesuwaj ˛
acych si˛e automatycznie platform d´zwigowych zapeł-
nionych ogromnymi ładunkami. W kabinie obserwacyjnej, do której wkrótce dotarli,
nie było nikogo. Stan˛eli na przezroczystej podłodze i spojrzeli w dół. Pod nimi znaj-
dowała si˛e bł˛ekitna kula planety, w połowie pogr ˛
a˙zona w cieniu, w połowie o´swietlona
jaskrawym ´swiatłem rodzimej gwiazdy Selm, sło´nca tego samotnego ´swiata.
— St ˛
ad wygl ˛
ada jak ka˙zda inna planeta. Co było przyczyn ˛
a; ˙ze si˛e ni ˛
a zaintereso-
wano? — spytał Brion.
— Wszystko zacz˛eło si˛e od rutynowego badania. Podczas normalnego kompute-
rowego przeszukiwania danych sprzed Upadku odkryto list˛e transportów wysyłanych
na ró˙zne planety nale˙z ˛
ace do dawnego Imperium Ziemskiego. Wi˛ekszo´s´c z nich była
nam znana, ale kilka było oczywi´scie nowych. Ich współrz˛edne przekazano do Fundacji
w celu nawi ˛
azania kontaktu i identyfikacji. Poniewa˙z obserwacja z orbity nie wykazała
32
istnienia tam miast ani osad, planeta miała by´c zbadana na ko´ncu. Nie stwierdzono takie
obecno´sci fał radiowych na ˙zadnym zakresie.
— Zatem nie ma tam ludzi ani ˙zadnych oznak cywilizacji. . . poza kilkoma ogrom-
nymi pobojowiskami?
— Tak. . . — powiedział Carver — i to nas wła´snie zaintrygowało. To militarne
złomowisko, w pobli˙zu którego wyl ˛
adowali Marcill i Hartig, było najwi˛ekszym, jakie
dot ˛
ad odkryto. A jest ich sporo.
— Sprz˛et wojenny. . . bez ˙zołnierzy. Gdzie s ˛
a ci wszyscy ludzie? Pod ziemi ˛
a?
— By´c mo˙ze. To wła´snie b˛edziesz musiał stwierdzi´c, kiedy tam bezpiecznie wyl ˛
a-
dujesz. Sama planeta wygl ˛
ada do´s´c atrakcyjnie. Te białe czapy, które tam wida´c, to lód
i ´snieg. Jest tam oczywi´scie sporo wody. S ˛
a wyspy i archipelagi, a tak˙ze jeden du˙zy kon-
tynent. O, tam. Po cz˛e´sci panuje teraz na nim noc. Ma w przybli˙zeniu kształt du˙zej misy
otoczonej ła´ncuchami gór. W jego ´srodku znajduj ˛
a si˛e trawiaste równiny i poro´sni˛ete
lasami wzgórza. Mnóstwo jezior, wliczaj ˛
ac w to jedno du˙ze, prawie na ´srodku. Od nie-
go odbijaj ˛
a si˛e te promienie słoneczne. To prawdziwy ´sródl ˛
adowy ocean. Dostaniesz
szczegółowe dane na ten temat
33
— Jaki jest tam klimat?
— Znakomity. Przynajmniej na równinach otaczaj ˛
acych to gigantyczne jezioro.
W górach jest nieco zimniej, ale na mniejszych wysoko´sciach jest ciepło i przyjemnie.
— W porz ˛
adku. Pierwsz ˛
a rzecz ˛
a, której potrzebujemy, to ´srodek transportu. Co jest
do dyspozycji?
— Tym zajmie si˛e dowódca akcji. Proponuj˛e, by´scie wci˛eli jeden z l ˛
adowników. To
s ˛
a dobrze wyposa˙zone statki, o stosunkowo du˙zej mocy, w których jest dosy´c miejsca
na niezb˛edny sprz˛et dodatkowy. S ˛
a te˙z dobrze uzbrojone. Technicy zadbaj ˛
a ju˙z o to, aby
znalazł si˛e na nich najnowszy sprz˛et bojowy i urz ˛
adzenia obronne.
Brion uniósł wysoko brwi słysz ˛
ac te słowa.
— Działka niewiele pomogły Hartigowi, o ile mi wiadomo.
— To do´swiadczenie mo˙ze nam pomóc.
— Nie szafuj tak beztrosko słowem my — powiedziała Lea — o ile nie zamierzasz
lecie´c z nami.
— Przepraszam. Mo˙zecie otrzyma´c wszelk ˛
a bro´n, jak ˛
a zechcecie. Zarówno r˛eczn ˛
a,
jak i pokładow ˛
a. Wybór sprz˛etu nale˙zy do was.
34
— Mog˛e dosta´c list˛e sprz˛etu, jakim dysponujecie? — zapytał Brion.
— Ja si˛e tym zajm˛e — powiedział czyj´s głos.
Odwrócili si˛e i zobaczyli szczupłego, siwowłosego m˛e˙zczyzn˛e, który wszedł niezau-
wa˙zenie podczas ich rozmowy. Rzucił jakie´s polecenie do mikrofonu przymocowanego
do pasa przeka´znika, spojrzał na nich i dodał:
— Jestem Klart, wasz dowódca akcji. Do mnie nale˙zy udzielanie rad, a takie do-
pilnowanie, aby´scie dostali to, czego chcecie i czego potrzebujecie. Spójrz na tamten
ekran, znajdziesz tam spis wszystkiego, czym dysponujemy.
Spis sprz˛etu był długi i szczegółowy. Brion przegl ˛
adał go razem z siedz ˛
ac ˛
a obok
Le ˛
a, dotykaj ˛
ac ekranu w miejscach, gdzie pojawiały si˛e te pozycje, które ich intereso-
wały. Z wolna zacz ˛
ał pi˛etrzy´c si˛e obok stos wydruków. Gdy sko´nczyli, Brion zwa˙zył je
w dłoni i rzucił przelotne spojrzenie na planet˛e pod sob ˛
a.
— Podj ˛
ałem decyzj˛e — rzekł. — I mam nadziej˛e, ˙ze Lea zgodzi si˛e ze mn ˛
a. L ˛
a-
downik zostanie wyposa˙zony we wszystkie najpot˛e˙zniejsze bronie, jakie tylko s ˛
a tu
dost˛epne. Zabierzemy tak˙ze wszelki mo˙zliwy sprz˛et, jaki mo˙ze przyda´c si˛e nam na tej
planecie. Kiedy zostaniemy w to wszystko zaopatrzeni, wyl ˛
aduj˛e na niej sam, bez ˙zad-
35
nych urz ˛
adze´n, bez niczego, co by posiadało cokolwiek metalowego. Nawet z gołymi
r˛ekami, je´sli zajdzie taka potrzeba. Nie uwa˙zasz, Lea, ˙ze w tych warunkach b˛edzie to
najrozs ˛
adniejsze?
Jej niema, wyra˙zaj ˛
aca przera˙zenie twarz była jedyn ˛
a odpowiedzi ˛
a.
Dzie ´n przed akcj ˛
a
— Zaraz przygotuj˛e spis propozycji — powiedział Klart, wprowadzaj ˛
ac seri˛e pole-
ce´n do swojego osobistego terminalu. Spokój, jaki zachowywał ´swiadczył wyra´znie, ˙ze
˙zadne zachowanie najbardziej nawet oryginalnego agenta nie było w stanie go zasko-
czy´c.
Lea jednak nie podzielała tego spokoju.
— Brionie Brandd, ka˙zdy, kto mówi co´s takiego, musi by´c stukni˛ety. Carver, dopil-
nuj, aby go natychmiast zamkni˛eto!
37
— Lea ma racj˛e — przytakn ˛
ał Carver. — Nie mo˙zesz porusza´c si˛e nieuzbrojony na
tak ´smiertelnie niebezpiecznej planecie. To byłoby samobójstwo.
— Czy˙zby? Czy te wszystkie urz ˛
adzenia i całe to uzbrojenie pomogło tym dwóm
ludziom przede mn ˛
a? Marcill znikn ˛
ał po prostu bez ´sladu. . . Mamy jednak na szcz˛e-
´scie wyobra˙zenie, co si˛e z nim stało. I wiemy dokładnie, co tamten wóz bojowy zrobił
z Hartigiem. Mam nadziej˛e, ˙ze nie b˛edziecie mieli nic przeciwko temu, ˙ze nie pójd˛e ich
´sladem. My´sl˛e o przetrwaniu, a nie o samobójstwie. Zanim si˛e wypowiecie, chciałbym,
aby´scie rozwa˙zyli dwa drobne fakty. Pami˛etacie, jak zgin ˛
ał Hartig? Tamten wóz bojo-
wy jechał prosto na niego przechwytuj ˛
ac i namierzaj ˛
ac wysyłane przez niego sygnały
radiowe lub lokalizuj ˛
ac jego bro´n. Wykrył go i zniszczył. Nie myl˛e si˛e?
— Jak na razie, nie — powiedziała Lea. — Czy to pierwszy fakt?
— Tak. Hartig został namierzony i zniszczony. Fakt drugi to zwierz˛eta. Przypo-
minacie sobie, ˙ze Hartig dostrzegł je i opisał zaraz po wyl ˛
adowaniu. Biegły w oddali,
skacz ˛
ac.
— No i jaki wniosek wynika z tych dwóch informacji? zapytał Carver.
38
— To oczywiste — powiedziała do niego Lea. — Zwierz˛eta były ˙zywe i mimo
to nie były atakowane przez sprz˛et bojowy. Hartig natomiast został zabity. ˙
Zeby wi˛ec
tam przetrwa´c, trzeba zachowywa´c si˛e jak zwierz˛e i zbada´c sytuacj˛e poruszaj ˛
ac si˛e na
własnych nogach.
— To szale´nstwo — j˛ekn ˛
ał Carver. — Nie mog˛e na to pozwoli´c.
— Nie mo˙zesz mi zabroni´c. Twoja odpowiedzialno´s´c sko´nczyła si˛e w momencie
dostarczenia nas tutaj. Teraz ja kieruj˛e t ˛
a akcj ˛
a. Lea pozostanie na orbicie. Wyl ˛
aduj˛e
sam.
— Cofam, co powiedziałam — odezwała si˛e Lea. To rozs ˛
adny plan. W sam raz dla
Zwyci˛ezcy Twenties. — Dostrzegła nieme pytanie na twarzy Carvera i za´smiała si˛e. —
Wida´c, ˙ze niezbyt dokładnie ci˛e poinformowali, skoro nie wiesz, ˙ze Brion jest ´swiatowej
sławy bohaterem. Jego rodzinna planeta, jedna z najbardziej niesprzyjaj ˛
acych ludziom
w Galaktyce, organizuje co roku zawody fizyczno-umysłowe. Dwadzie´scia ró˙znych
konkurencji, od szermierki, poprzez pisanie wierszy, podnoszenie ci˛e˙zarów, po szachy.
To z pewno´sci ˛
a najbardziej wycie´nczaj ˛
ace zmagania, jakie kiedykolwiek organizowano,
wyczerpuj ˛
acy pokaz zdolno´sci zarówno fizycznych, jak i intelektualnych. Zapytaj Brio-
39
na o szczegóły, a dowiesz si˛e, ˙ze jest to nieprawdopodobne wydarzenie sportowe, które
po całym roku zmaga´n wylania jednego jedynego Zwyci˛ezc˛e. Potrafisz wyobrazi´c so-
bie całoroczne zawody sportowe, w których uczestnicz ˛
a wszyscy mieszka´ncy planety?
Pomy´sl wi˛ec, kim musi by´c ten Zwyci˛ezca! Je´sli nie starczy ci wyobra´zni, to popatrz na
Briona. On jest jednym z tych Zwyci˛ezców. Bez wzgl˛edu na to, co wywołuje trudno´sci
na Selm-II, jest bardzo prawdopodobne, ˙ze Brion potrafi je pokona´c. I zwyci˛e˙zy´c.
Carver podczłapał do fotela i opadł na´n ci˛e˙zko, upuszczaj ˛
ac kul˛e, która spadła na
podłog˛e.
— Wierz˛e ci — powiedział. — Ale to niczego nie zmienia. Jak powiedzieli´scie
jednak, od tej chwili odpowiedzialno´s´c za wszystko, co si˛e wydarzy, spada na was.
Masz racj˛e, ja jestem ju˙z poza t ˛
a spraw ˛
a. Jedyne, co mog˛e teraz zrobi´c, to ˙zyczy´c wam
szcz˛e´scia. Klart dopilnuje, ˙zeby´scie otrzymali wszystko, co mo˙ze wam by´c potrzebne.
— Oto spis propozycji — powiedział Klart, odrywaj ˛
ac kartk˛e papieru z drukarki
i wr˛eczaj ˛
ac im.
Lea chwyciła j ˛
a pierwsza, zanim Brion zd ˛
a˙zył wyci ˛
agn ˛
a´c r˛ek˛e.
40
— Poniewa˙z ja b˛ed˛e kr ˛
a˙zy´c na orbicie w l ˛
adowniku podczas twojego pobytu na
powierzchni planety, zaj˛ecie si˛e Wyposa˙zeniem nale˙zy do mnie. Id´z po´cwiczy´c pompki
lub we´z troch˛e anabolików. Zrób po prostu to, co zawsze robisz przed walk ˛
a, a ja zajm˛e
si˛e spraw ˛
a.
— Zazwyczaj odpoczywam — odparł Brion. — Przygotowuj˛e si˛e psychicznie na
to, co mnie czeka.
— No to id´z i odpocznij. Przed zło˙zeniem zamówienia dam ci ostateczn ˛
a list˛e do
akceptacji.
— Nie musisz tego robi´c. Zostawiam ten kłopot tobie i ekspertom. Po prostu przypil-
nuj, ˙zeby wszystko było w komplecie. B˛ed˛e wprawdzie potrzebował troch˛e specjalnego
sprz˛etu, ale tym zajm˛e si˛e sam. Teraz potrzebuj˛e jedynie szczegółowej kopii raportu
zwiadu planetarnego. I miejsca, w którym mógłbym zapozna´c si˛e z nim w spokoju.
— Macie przydzielone kajuty — powiedział do niego Klart. — W terminalu znaj-
dziesz potrzebne informacje.
— ´Swietnie. Jak szybko otrzymamy sprz˛et?
— Za dwie, maksimum trzy godziny.
41
— My potrzebujemy dziesi˛eciu godzin. Chc˛e si˛e najpierw przespa´c — ponownie
spojrzał na odległ ˛
a Planet˛e. — Gdy tylko odpoczniemy i zostaniemy wyposa˙zeni, b˛e-
d˛e chciał wsi ˛
a´s´c do naszego l ˛
adownika i zej´s´c na ni˙zsz ˛
a orbit˛e, aby przyjrze´c si˛e po-
wierzchni planety z mniejszej odległo´sci. Chciałbym wiedzie´c dokładnie, jakiego ro-
dzaju zwierz˛eta widział Hartig.
*
*
*
Brion spał gł˛ebokim snem, lecz gdy Lea otworzyła drzwi, natychmiast si˛e obudził.
Zawahała si˛e i zamrugała nieprzywykłymi do ciemno´sci oczami.
— Wejd´z — zawołał do niej. — Zaraz zapal˛e ´swiatło.
— Zawsze ´spisz w ubraniu? — zapytała. — I w butach?
— To nazywa si˛e wchodzeniem w rol˛e. — Wzi ˛
ał du˙z ˛
a szklank˛e wody z podajnika
i wypił. — B˛ed˛e ˙zył w tym ubraniu przez kilka dni. Moje ciało i mój refleks b˛ed ˛
a moj ˛
a
główn ˛
a broni ˛
a. Zabior˛e ze sob ˛
a tak˙ze nó˙z. Przemy´slałem to dokładnie i uwa˙zam, ˙ze
jego warto´s´c w obronie jest warta ryzyka, jakie si˛e z tym wi ˛
a˙ze.
— Jaki nó˙z. . . i jakie ryzyko? Nie rozumiem.
42
— Nó˙z wykonany z minerału. B˛edzie jedynym wyj ˛
atkiem, jedyn ˛
a rzecz ˛
a cz˛e´sciowo
nienaturalnego pochodzenia. To ubranie jest wykonane z naturalnych włókien, a guziki
z ko´sci. Buty zrobione s ˛
a ze zwierz˛ecej skóry i sklejone. Nie mam na sobie nic z metalu
ani ze sztucznych włókien.
— Nawet plomb w z˛ebach? — zapytała, u´smiechaj ˛
ac si˛e.
— Nawet. — Brion był niezwykle powa˙zny. — Wszystkie metalowe wypełnie-
nia zostały usuni˛ete i zast ˛
apione ceramicznymi. Im bardziej b˛ed˛e przypominał zwykłe
zwierz˛e, tym bardziej b˛ed˛e bezpieczny. Z tego wła´snie powodu ten nó˙z jest ´swiado-
mym ryzykiem, jakie podejmuj˛e. — Obrócił si˛e, aby mogła zobaczy´c skórzan ˛
a pochw˛e
zawieszon ˛
a z boku na pasie. Wyj ˛
ał z niej długi, przezroczysty przedmiot i dał jej do
obejrzenia.
— Wygl ˛
ada jak szkło. Czy to wła´snie to?
Zaprzeczył ruchem głowy.
— Nie, to plastal. Specjalna posta´c krzemu, która przypomina pod pewnymi wzgl˛e-
dami szkło, lecz jest od niego stukrotnie wytrzymalsza, poniewa˙z jej cz ˛
asteczki zostały
tak uporz ˛
adkowane, aby powstał jeden du˙zy kryształ. Jest praktycznie niełamliwy, a je-
43
go ostrze nigdy si˛e nie t˛epi. Poniewa˙z jest to krzem, powinien by´c traktowany jako
piasek przez ka˙zdy detektor. Dlatego wła´snie decyduj˛e si˛e na ryzyko zabrania go ze
sob ˛
a.
Lea patrzyła w milczeniu, jak Brion chowa ostro˙znie swój nó˙z, wygina palce w łuk
i przeci ˛
aga si˛e jak kot. Widziała mi˛e´snie poruszaj ˛
ace si˛e pod ubraniem — była ´swiado-
ma drzemi ˛
acej w nim siły, która była czym´s wi˛ecej ni˙z tylko sił ˛
a fizyczn ˛
a.
— Czuj˛e, ˙ze mo˙ze ci si˛e uda´c — powiedziała. — W ˛
atpi˛e, aby ktokolwiek inny mógł
tego dokona´c, przynajmniej nie w tej Galaktyce. Oczywi´scie nadal uwa˙zam, ˙ze jest to
szalone przedsi˛ewzi˛ecie, ale zgadzam si˛e, ˙ze daje ono najwi˛eksze szanse ustalenia, co
dzieje si˛e tam w dole.
Jego ruchy były niezwykle szybkie. Ci ˛
agle jeszcze nie mogła si˛e do tego przyzwy-
czai´c. Obj ˛
ał j ˛
a, zanim zauwa˙zyła, ˙ze si˛e poruszył. Siła jego ramion wywoływała wra˙ze-
nie, ˙ze pod warstw ˛
a ciała znajduje si˛e stal. Pocałował j ˛
a szybko i cofn ˛
ał si˛e.
— Dzi˛ekuj˛e. Z twoim zrozumieniem i wiar ˛
a jestem teraz lepiej przygotowany do
Wypełnienia tego zadania. Do roboty zatem.
44
*
*
*
Ich odlotowi nie towarzyszyła ˙zadna ceremonia. Podczas gdy Lea sprawdzała wy-
kaz ładunku, Brion rozmawiał z pierwszym oficerem nawigacyjnym, który nast˛epnie
obliczył dla nich i wprowadził do komputera pokładowego l ˛
adownika parametry kilku
orbit. Kiedy wszystkie przygotowania dobiegły ko´nca i wszystko jeszcze raz spraw-
dzono, zamkn˛eli luk. Po otrzymaniu od nich sygnału gotowo´sci, komputer uruchomił
program, który odł ˛
aczył ich od statku-matki i zapocz ˛
atkował swobodne spadanie. Dy-
sze manewrowe obróciły l ˛
adownik. Nast˛epnie wł ˛
aczyły si˛e główne silniki, które miały
dostarczy´c ich na planowan ˛
a orbit˛e. Selm-II rosła z ka˙zd ˛
a chwil ˛
a na ekranie.
— Jeste´s przestraszona — powiedział Brion, przykrywaj ˛
ac swoj ˛
a mocn ˛
a r˛ek ˛
a jej
drobn ˛
a, zimn ˛
a dło´n.
— Nie trzeba zdolno´sci empatycznych, aby to stwierdzi´c — powiedziała dr˙z ˛
acym
głosem przysuwaj ˛
ac si˛e do niego. — To zadanie mo˙ze wygl ˛
ada prosto na papierze, ale
im bli˙zej jeste´smy tej planety bez powrotu, tym bardziej staj˛e si˛e niespokojna. Dwóch
45
´swietnych facetów, fachowców od nawi ˛
azywania kontaktów, zostało tam zabitych. To
samo mo˙ze równie dobrze przytrafi´c si˛e nam.
— Nie s ˛
adz˛e. Jeste´smy znacznie lepiej od nich przygotowani. I to wła´snie dzi˛eki
ich po´swi˛eceniu, które dostarczyło nam informacji niezb˛ednych do przetrwania. Ale te-
raz nie pora na te rozwa˙zania. Musisz si˛e odpr˛e˙zy´c i oszcz˛edza´c siły na pó´zniej, kiedy
b˛ed ˛
a potrzebne. Teraz trzeba zej´s´c na odpowiednio nisk ˛
a orbit˛e i obejrze´c szczegóło-
wo powierzchni˛e, potem poszukamy miejsca do l ˛
adowania. Do tego czasu nic nam nie
grozi.
Nagle wł ˛
aczył si˛e komputer zadaj ˛
ac kłam jego słowom.
— Obserwuj˛e jaki´s pojazd atmosferyczny. Trajektoria jego lotu przebiega pod nami.
Pokaza´c na ekranie?
— Tak.
Na ekranie ukazała si˛e male´nka kropeczka, która poruszała si˛e powoli z lewej strony
na praw ˛
a.
— Powi˛eksz obraz.
46
Ruchoma kropka zacz˛eła rosn ˛
a´c, przybieraj ˛
ac posta´c metalicznej strzały z odchylo-
nymi do tyłu skrzydłami.
— Z jak ˛
a leci pr˛edko´sci ˛
a? — zapytał Brion. W odpowiedzi na ekranie ukazały si˛e
dane, które gło´sno odczytał — 2,6 Macha. To samolot nadd´zwi˛ekowy, produkt wysoko
rozwini˛etej technologicznie kultury. Przy tej pr˛edko´sci ma. ograniczony zapas paliwa.
Je´sli uda nam si˛e ´sledzi´c jego lot do ko´nca, b˛edziemy mogli zobaczy´c, gdzie wyl ˛
adu-
je. . .
— I przy okazji zyska´c szans˛e odkrycia, co si˛e dzieje na tej planecie — doko´nczyła
za niego Lea.
— Tak jest.
Obserwowany samolot przechylił si˛e na jeden bok i gwałtownie zanurkował. W tej
samej chwili odezwał si˛e komputer.
— Widoczny na ekranie samolot wysyła cyfrowy sygnał radiowy. Nagrywam go.
Obraz samolotu na ekranie znikn ˛
ał nagle w płomieniach wybuchu.
— Co wywołało t˛e eksplozj˛e? — zapytał Brion.
— Rakieta ziemia-powietrze. Namierzyłem j ˛
a tu˙z przed eksplozj ˛
a.
47
Brion pokiwał ponuro głow ˛
a.
— Samolot musiał wykry´c j ˛
a tak˙ze i dlatego wła´snie próbował wykona´c ten manewr.
— A ten przekaz radiowy. . . czy jest mo˙zliwe, ˙ze wysłała go jego załoga?
— Oczywi´scie! Je´sli to był samolot zwiadowczy, to był tam zapewne w jakim´s celu.
Kiedy odpalono do niego rakiet˛e, próbował wykona´c unik przekazuj ˛
ac jednocze´snie in-
formacje do swojej bazy. I je´sli si˛e nie myl˛e. . . wła´snie nadchodzi odpowied´z. — Brion
wskazał na niewielki obiekt, który ukazał si˛e nagle na ekranie. Rakieta balistyczna. Naj-
prawdopodobniej jest skierowana na t˛e wyrzutni˛e rakiet. — Ta wojna wci ˛
a˙z tam trwa.
Tak wi˛ec znamy ju˙z dwa miejsca, których lepiej unika´c.
— Cel rakiety balistycznej, to znaczy miejsce, w którym wła´snie doszło do tej efek-
townej eksplozji i miejsce, z którego j ˛
a wystrzelono?
— Zgadza si˛e. Dopóki nie wiemy co si˛e dzieje na tej planecie, lepiej trzyma´c si˛e jak
najdalej od miejsc, w których toczy si˛e wojna. Spróbujmy mo˙ze teraz odszuka´c zwie-
rz˛eta, które widział Hartig. My´sl˛e, ˙ze nie popełnimy bł˛edu, przypuszczaj ˛
ac, ˙ze unikaj ˛
a
one miejsc walk i ruchomego sprz˛etu. Uciekły, kiedy wyl ˛
adował statek Hartiga, tote˙z
prawdopodobnie trzymaj ˛
a si˛e z dala od wszelkich urz ˛
adze´n.
48
Na wschodnim brzegu gigantycznego jeziora, nazwanego przez nich Jeziorem Cen-
tralnym, znale´zli miejsce, którego szukali. Cała trawiasta równina, ci ˛
agn ˛
aca si˛e od pod-
nó˙za gór do brzegu jeziora, upstrzona była ruchomymi kropkami. Ustawiony na maksy-
malne zbli˙zenie teleskop elektronowy pozwalał stwierdzi´c, ˙ze były to jakie´s trawo˙zerne
zwierz˛eta. Poło˙zenie tego stada, jak równie˙z pozostałych zwierz ˛
at pas ˛
acych si˛e wzdłu˙z
brzegu, zostało zarejestrowane. Były tam tak˙ze drapie˙zniki. Domy´slili si˛e tego, kiedy
zauwa˙zyli uciekaj ˛
ac ˛
a w panice grup˛e zwierz ˛
at ´sciganych przez wi˛ekszych i szybszych
prze´sladowców. W czasie tej obserwacji nie dostrzegli najmniejszego ´sladu jakiejkol-
wiek cywilizacji.
— To jest miejsce, w którym chciałbym spa´s´c — powiedział Brion. — Na tej rów-
ninie, gdzie pas ˛
a si˛e te wszystkie stada.
— Co masz na my´sli mówi ˛
ac spa´s´c? Czy˙zby´s nie zamierzał l ˛
adowa´c w l ˛
adowniku?
— Nie. To ostatnia rzecz, jak ˛
a chciałbym zrobi´c. Widziała´s, co si˛e stało z samolo-
tem. Nie chc˛e, aby nas namierzono i pocz˛estowano rakiet ˛
a. Musimy obliczy´c trajektori˛e
balistyczn ˛
a, która zapewni nam wej´scie w atmosfer˛e we wła´sciwym miejscu.
— Nie b˛edzie ci˛e bolało, kiedy b˛edziesz płon ˛
ał tr ˛
ac o powietrze podczas spadania?
49
Brion u´smiechn ˛
ał si˛e.
— Doceniam twoj ˛
a trosk˛e. B˛ed˛e miał na sobie grawitator, który zmniejszy pr˛edko´s´c
spadania. Usun ˛
ałem ponadto wszystkie zb˛edne metalowe cz˛e´sci z kombinezonu ci´snie-
niowego. Nawet butl˛e z tlenem zamieniłem na plastikow ˛
a. Istnieje niewielkie prawdo-
podobie´nstwo, ˙ze zostan˛e wykryty przez radar naziemny, zwłaszcza ˙ze miejsce, które
wybrali´smy, jest chyba wolne od tego typu urz ˛
adze´n. Jak tylko wyl ˛
aduj˛e, pozb˛ed˛e si˛e
grawitatora razem z całym wyposa˙zeniem kosmicznym.
— Zostaniesz sam, zdany tylko na siebie!
— Dlaczego? B˛ed˛e przecie˙z w kontakcie z tob ˛
a.
— Jak to? Czy˙zby´s wymy´slił, plastikowe radio? — zamierzony ˙zart nie wyszedł jej,
gdy˙z w jej głosie wyczuwało si˛e zmartwienie.
— Mam zamiar u˙zywa´c tego — powiedział Brion wyci ˛
agaj ˛
ac z przytwierdzonej do
boku torby wst˛eg˛e kolorowego materiału. — Wymy´sliłem prosty kod. Kiedy rozło˙z˛e te
wst˛egi na ziemi, b˛edziesz je mogła bez trudu dostrzec z orbity. Zaraz po wyl ˛
adowaniu,
jak tylko si˛e przeja´sni, przeka˙z˛e ci wiadomo´s´c. W czasie przemieszczania si˛e b˛ed˛e ci je
przekazywał regularnie, ˙zeby´s wiedziała na bie˙z ˛
aco, co si˛e dzieje.
50
— Ale to niebezpieczne. . .
— Wszystko w tej operacji jest niebezpieczne. Niestety, innego sposobu nie ma. —
Odwrócił si˛e na powrót w stron˛e ekranu i przyjrzawszy mu si˛e dokładnie, stukn ˛
ał we´n
palcem w pewnym miejscu. — Tu chc˛e wyl ˛
adowa´c. Niedaleko miejsca, w którym rów-
nina styka si˛e ze wzgórzami. Pobliski las posłu˙zy mi za kryjówk˛e. Je´sli wystartuj˛e we
wła´sciwym momencie, zaczn˛e spada´c w nocy i na ziemi znajd˛e si˛e o brzasku. Najpierw
urz ˛
adz˛e sobie kryjówk˛e, a nast˛epnie przyst ˛
api˛e do obserwacji. Je´sli te zwierz˛eta oka˙z ˛
a
si˛e tym, na co wygl ˛
adaj ˛
a, to znaczy dzikimi, prostymi formami ˙zycia, b˛ed˛e mógł przej´s´c
do kolejnego etapu obserwacji.
— Co ma nim by´c?
— Zbli˙zenie si˛e do jednego z rejonów walki. . .
— Nie mo˙zesz!
— Przykro mi, ale to konieczne. Od stada dzikich zwierz ˛
at niewiele mo˙zna si˛e do-
wiedzie´c na temat sprz˛etu bojowego. Najbli˙zsze wraki znajduj ˛
a si˛e w odległo´sci około
stu pi˛e´cdziesi˛eciu kilometrów od zaplanowanego miejsca mojego l ˛
adowania. To zaled-
wie dwa, trzy dni marszu. Codziennie b˛ed˛e przekazywał podczas marszu wiadomo´sci,
51
zaczynaj ˛
ac ka˙zd ˛
a od znaku X ta regularna forma nie wyst˛epuje normalnie w przyrodzie,
dzi˛eki czemu skaner komputera b˛edzie mógł j ˛
a łatwo zlokalizowa´c i ustawi´c si˛e na niej.
Teraz zamierzam si˛e troch˛e przespa´c. Obud´z mnie, prosz˛e, na godzin˛e przed odlotem.
*
*
*
Powierzchnia Selm-II gin˛eła w mroku, kiedy Brion wchodził do ´sluzy powietrznej.
Wszystko, czego b˛edzie potrzebował po wyl ˛
adowaniu, zostało szczelnie zapakowane
w plastikowej torbie w kształcie rury, któr ˛
a przerzucił sobie przez plecy. Korpus gra-
witatora spoczywał swobodnie na jego masywnych barkach, solidnie przytwierdzony
do jego ciała pasami. Lea patrzyła, jak po raz ostatni sprawdza uprz ˛
a˙z opinaj ˛
ac ˛
a jego
kombinezon ci´snieniowy. Dłonie miała zaci´sni˛ete tak mocno, ˙ze a˙z zbielały jej knyk-
cie. Spojrzał na ni ˛
a i pomachał jej r˛ek ˛
a, ale kiedy szykował si˛e do odej´scia, zbli˙zyła si˛e
do niego i zapukała w przedni ˛
a szyb˛e hełmu. Brion odemkn ˛
ał j ˛
a i uniósł do góry. Jego
twarz wyra˙zała w takim stopniu spokój, jak jej własne oblicze odbijało zdenerwowanie.
— Słucham? — rzucił.
52
Przez chwil˛e milczała. Jedynym d´zwi˛ekiem, jaki si˛e rozlegał, był syk powietrza
dobiegaj ˛
acy z otworu wlotowego hełmu. Potem wspi˛eła si˛e na palce i pochyliwszy si˛e
do przodu, pocałowała go mocno w usta.
— Chciałam tylko ˙zyczy´c ci powodzenia. Zobaczymy si˛e wkrótce?
— Oczywi´scie — u´smiechał si˛e, kiedy zamykał przedni ˛
a szyb˛e hełmu.
Wszedł do ´sluzy i zamkn ˛
ał za sob ˛
a wewn˛etrzne wrota. Znajduj ˛
acy si˛e obok nich
wska´znik zapłon ˛
ał czerwonym ´swiatłem, kiedy otworzyły si˛e drzwi zewn˛etrzne. Czekał
długie minuty wpatruj ˛
ac si˛e w kosmiczn ˛
a pustk˛e do chwili, kiedy komputer dał mu
znak, ˙ze nadszedł wła´sciwy moment. Jak tylko na tablicy kontrolnej zapaliło si˛e zielone
´swiatło, wypchn ˛
ał si˛e do przodu, na zewn ˛
atrz statku.
Lea usiadła przed ekranem monitora i obserwowała jego spadaj ˛
ace ciało widoczne
dzi˛eki blaskowi wydzielanemu przez silniki hamuj ˛
ace a˙z do chwili, kiedy oddaliło si˛e
na tyle, ˙ze znikn˛eło jej z pola widzenia.
Z gołymi r˛ekami do piekła
Brion mkn ˛
ał w dół, prosto w otchła´n nocy. Swobodnie spadaj ˛
ac nie czuł w ogóle
ruchu, mimo i˙z doskonale wiedział, ˙ze jego pr˛edko´s´c stale ro´snie. Co wi˛ecej, wydawało
mu si˛e, ˙ze tkwi nieruchomo w miejscu, zupełnie sam, otoczony gwiazdami, z ciemn ˛
a
tarcz ˛
a pogr ˛
a˙zonej w nocy planety nad sob ˛
a. Sam glob otoczony był koron ˛
a ´swiatła po-
wstał ˛
a z załamanych przez atmosfer˛e promieni słonecznych. W miejscu gdzie zaczyna-
ło wschodzi´c sło´nce, była ona ja´sniejsza. Mimo wyra´znego braku poczucia ruchu Brion
wiedział, ˙ze spada w dół po starannie wyznaczonym łuku w ´sci´sle okre´slone miejsce
na powierzchni. Poruszał si˛e na spotkanie wschodu sło´nca. Zainstalowany w spoczywa-
54
j ˛
acym na jego plecach grawitatorze komputer odliczał sekundy pozostałe do momentu
l ˛
adowania. Od czasu do czasu czuł lekkie szarpni˛ecia uprz˛e˙zy, w chwilach kiedy szyb-
ko´s´c jego spadania była zmniejszana za pomoc ˛
a silników hamuj ˛
acych w celu dostoso-
wywania jej do zaplanowanej.
Tylko lata treningu pozwoliły mu zachowa´c spokój, powstrzyma´c napieraj ˛
acy
strach, który mógłby spowodowa´c niewła´sciw ˛
a reakcj˛e jego ciała i wydzielenie adre-
naliny, kr ˛
a˙z ˛
acej bezcelowo po jego naczyniach krwiono´snych. Czas na działanie b˛edzie
po l ˛
adowaniu. Teraz była pora na rozmy´slanie. Pogr ˛
a˙zywszy si˛e spokojnie w odpr˛e˙za-
j ˛
acym stanie pół´swiadomo´sci, pozwolił swojemu ciału swobodnie spada´c, nie zwa˙zaj ˛
ac
na łagodne szarpni˛ecia uprz˛e˙zy, które przeszły niebawem w stały naci ˛
ag. Pierwsze cz ˛
a-
steczki g˛estniej ˛
acej atmosfery zacz˛eły trze´c o jego kombinezon. Opadanie trwało.
Nagle, kiedy nad horyzontem zacz˛eło wznosi´c si˛e sło´nce, w oczy za´swieciło mu
jasne ´swiatło. Poruszył si˛e i rozlu´znił mi˛e´snie. Zaraz b˛edzie po wszystkim. Mimo i˙z
na tej wysoko´sci był ju˙z wschód sło´nca, w dole na powierzchni planety wci ˛
a˙z panowa-
ła noc. W pewnej chwili wszechobecna szaro´s´c pochłon˛eła ´swiatło słoneczne. Wleciał
w grub ˛
a warstw˛e chmur. Gdy si˛e z niej wydostał, znalazł si˛e nad pogr ˛
a˙zon ˛
a w półmroku
55
równin ˛
a. Jak dot ˛
ad nic nie zakłócało opadania. Nigdzie w pobli˙zu nie było ´sladu rakiet
ani samolotów. Ani na chwil˛e nie opuszczała go jednak my´sl, ˙ze w jego wyposa˙zeniu
znajduj ˛
a si˛e łatwo wykrywalne metalowe elementy. Gdyby je tylko namierzono, uka-
załby si˛e na ekranach radarów jako ´swietlna plamka, a w jego kierunku wysłano by
natychmiast rakiety. Nie mógł si˛e doczeka´c, kiedy wreszcie znajdzie si˛e na ziemi i b˛e-
dzie mógł si˛e pozby´c tego zdradzieckiego metalu. Wierc ˛
ac si˛e w uprz˛e˙zy, Brion spojrzał
pomi˛edzy stopami w dół, na mkn ˛
ac ˛
a ku niemu trawiast ˛
a równin˛e. Wiedział, ˙ze spada
za szybko, ale szybko´s´c była jego jedyn ˛
a obron ˛
a. Je´sli gdzie´s tam znajdowały si˛e rada-
ry, musiał by´c widoczny na ich ekranach, co oznaczało, ˙ze powinien spada´c swobodnie
jak najdłu˙zej, czekaj ˛
ac do ostatniej chwili z wł ˛
aczeniem stopu. Wła´snie zbli˙zał si˛e ten
moment. Ziemia była ju˙z blisko, coraz bli˙zej. . . Teraz! Obrót przeł ˛
acznika kontrolnego
sprawił, ˙ze grawitator zahamował gwałtownie, wrzynaj ˛
ac si˛e uprz˛e˙z ˛
a gł˛eboko w jego
uda. W dalszym ci ˛
agu spadał za szybko. . . musiał zwi˛ekszy´c moc. Uprz ˛
a˙z zaskrzypiała
z napr˛e˙zenia. Popu´sci´c. A teraz. . . pełna moc! Uderzył stopami o ziemi˛e z tak ˛
a sił ˛
a, ˙ze
upadł i przekoziołkował kilka razy w wysokiej trawie. Pozbawiony tchu, mógł potem je-
dynie le˙ze´c spokojnie przez kilka długich sekund. Próbował poruszy´c nogami i r˛ekoma,
56
ale odmówiły mu posłusze´nstwa. Z wielkim trudem pod´zwign ˛
ał si˛e na kolana, po czym
stan ˛
ał w pionowej pozycji na mi˛ekkich jak z waty nogach. Nast˛epnie zrobił wszystko to,
co nie mogło czeka´c. Z wył ˛
aczonymi silnikami i zluzowan ˛
a uprz˛e˙z ˛
a grawitatora spadł
ci˛e˙zko na ziemi˛e. Brion rozpi ˛
ał kombinezon i zdj ˛
ał go z siebie, upewniaj ˛
ac si˛e, czy hełm
oraz butla z tlenem były na swoim miejscu. ´Swietnie, wszystko było w najlepszym po-
rz ˛
adku. Teraz szybko, ale bez po´spiechu. Było wystarczaj ˛
aco jasno, aby mógł widzie´c,
co robi. Otwórz pojemnik przytwierdzony do dolnej cz˛e´sci grawitatora i wyjmij z nie-
go nó˙z i torb˛e, któr ˛
a b˛edziesz nosił ze sob ˛
a. Doskonale, masz ju˙z obie te rzeczy. Teraz
pozb ˛
ad´z si˛e reszty sprz˛etu. Zwi ˛
a˙z go uprz˛e˙z ˛
a. Sprawd´z, czy wszystko zostało nale˙zycie
zabezpieczone. Znakomicie. Nie zapomniałe´s niczego? Nie, wszystko jest w porz ˛
adku.
Brion ustawił przeł ˛
acznik mocy grawitatora na maksimum. Pakunek natychmiast
wyrwał mu si˛e z r˛eki, zwalaj ˛
ac go z nóg I pomkn ˛
ał w gór˛e. Szybko malał w oczach
wznosz ˛
ac si˛e, a po chwili całkowicie znikn ˛
ał z pola widzenia. Zaraz potem ujrzał błysk
´swiatła odbitego od przedniej szyby hełmu, kiedy trafiły w ni ˛
a promienie wschodz ˛
acego
sło´nca. Wkrótce i to znikn˛eło.
57
Brion odetchn ˛
ał z ulg ˛
a. A wi˛ec dotarł na powierzchni˛e planety i był zdrów i cały.
L ˛
adowanie zako´nczyło si˛e sukcesem, mógł wi˛ec wreszcie uwolni´c swój umysł od my´sli
z nim zwi ˛
azanych. Teraz nadeszła pora, aby przyst ˛
api´c do wła´sciwego zadania.
Schylaj ˛
ac si˛e, aby wyj ˛
a´c nó˙z, Brion obrócił si˛e wolno dookoła. Nie patrz ˛
ac przy-
twierdził pochw˛e do pasa, gdy˙z cała jego uwaga skupiona była na wyłaniaj ˛
acym si˛e
z mroku krajobrazie. Ze wszystkich stron otaczała go wysoka trawa, która zaczynała
szele´sci´c i kołysa´c si˛e w podmuchach porannego wiatru, faluj ˛
ac wokół niego. Nie opo-
dal znajdował si˛e skalisty pagórek, a na zachodnim horyzoncie le´sny zagajnik, za któ-
rym ci ˛
agn˛eły si˛e poro´sni˛ete drzewami góry. Ich wierzchołki sk ˛
apane były w ognistych
promieniach wschodz ˛
acego sło´nca.
Nagłe uwag˛e jego zwrócił niespodziewany ruch. Brion przykucn ˛
ał powoli, z głow ˛
a
wystaj ˛
ac ˛
a ponad traw ˛
a. Dostrzegł nadchodz ˛
ace od strony jeziora stado zwierz ˛
at. Szły
w jego kierunku skubi ˛
ac po drodze traw˛e. Tkwił nieruchomo w miejscu niczym głaz,
jedynie jego r˛ece osuwały si˛e powoli w dół, kiedy zapinał przewieszon ˛
a przez rami˛e
torb˛e.
58
Skrzekliwe głosy rozdarły nagle powietrze nad nim. Podniósł głow˛e i ujrzał chmar˛e
ptaków zataczaj ˛
acych kr˛egi w powietrzu niedaleko niego. Nie, to nie były ptaki, ale
co´s w rodzaju lataj ˛
acych gadów. Zamiast piór miały rozci ˛
agni˛et ˛
a pomi˛edzy cienkimi
ko´s´cmi rozpostartych skrzydeł błon˛e. Ich czerwonopomara´nczowa skóra połyskiwała
w promieniach słonecznych, a rozdziawione paszcze błyszczały biel ˛
a ostrych jak igły
z˛ebów. Skrzecz ˛
ac nieprzerwanie obni˙zały lot, a˙z w ko´ncu sfrun˛eły na ziemi˛e, nikn ˛
ac
z pola widzenia w morzu trawy.
Skubi ˛
ace traw˛e zwierz˛eta były ju˙z niedaleko, dzi˛eki czemu Brion mógł si˛e im teraz
przyjrze´c dokładniej. Miały jaszczurowaty wygl ˛
ad. Ich bezwłosa, ciemnobr ˛
azowa skóra
stanowiła doskonały kamufla˙z na spalonej sło´ncem ł ˛
ace. Poruszały si˛e ostro˙znie na dłu-
gich nogach, unosz ˛
ac co chwil˛e łby i rozchylaj ˛
ac chrapy, aby w˛eszy´c zapachy niesione
przez powietrze. W pobli˙zu musz ˛
a by´c drapie˙zniki. . . Brion pomy´slał, ˙ze to te˙z s ˛
a gady.
Stado wyra´znie wyczuło czyj ˛
a´s obecno´s´c. Zwierz˛eta przestały skuba´c traw˛e i za-
marły w bezruchu z szeroko rozwartymi chrapami. Zapewne zbli˙zało si˛e jakie´s inne
zwierz˛e. Chocia˙z wyw˛eszyły jego zapach, nie było go wida´c w g˛estej trawie. Za chwil˛e
na oczach Briona miał si˛e rozegra´c dramat ˙zycia i ´smierci.
59
Z przera˙zeniem zdał sobie spraw˛e, ˙ze był jednym z wielu widzów, kiedy nagle
uprzytomnił sobie, ˙ze wszystkie zwierz˛eta patrz ˛
a w jego stron˛e. Czy˙zby go zauwa˙zyły?
Kucn ˛
ał ni˙zej, aby znikn ˛
a´c im z oczu, czuj ˛
ac empatycznie emanuj ˛
acy od nich strumie´n
emocji. Strach. Strach, który stłumił wszelkie inne ich odczucia. Jego zdolno´s´c empatii
była uwra˙zliwiona głównie na ludzi, niemniej od czasu do czasu odbierał tak˙ze impulsy
silnych emocji wysyłanych przez zwierz˛eta. Czuł wyra´znie strach tych zwierz ˛
at. . . i co´s
jeszcze, co´s silniejszego. . .
Brion skoczył na równe nogi i wyci ˛
agaj ˛
ac nó˙z z pochwy obrócił si˛e wokół własnej
osi, w por˛e dostrzegaj ˛
ac ciemny kształt p˛edz ˛
acy w jego stron˛e. Piskliwy skrzek wdarł
si˛e do jego uszu. Co´s twardego spadło mu na barki, kiedy nurkował w bok, obróciło go
i obezwładniło jego rami˛e do tego stopnia, ˙ze omal nie wypu´scił no˙za.
Spadło na niego całym ci˛e˙zarem swego ciała. Wtedy zatopił nó˙z w jego gardzie-
li. Z dławionym skrzekiem opadło ci˛e˙zko na ziemi˛e, przygniataj ˛
ac go sob ˛
a. Zadr˙zało
w konwulsji i zamarło w bezruchu. Ciepła ciecz spłyn˛eła na rami˛e Briona. Nie wie-
dział, czy była to jego krew, czy krew zwierz˛ecia. Zaparłszy si˛e stopami o ciało, Brion
60
oswobodził si˛e i rozejrzał nerwowo wokoło, aby zobaczy´c, czy w pobli˙zu nie ma kom-
panów tego czego´s.
Było samo. Wyprostował si˛e, dysz ˛
ac z wysiłku. Jedyny dostrzegalny ruch pochodził
od stada trawo˙zerców, które oddalało si˛e w pospiesznych podskokach. Spojrzawszy na
swoje r˛ece zobaczył, ˙ze spływa po nich zielona ciecz — zatem nie była to jego krew!
Obok na ziemi le˙zała rozci ˛
agni˛eta nieruchomo martwa bestia. Prawie metrowej dłu-
go´sci g˛esto uz˛ebiona paszcza była otwarta, jak w ziewni˛eciu, a nie widz ˛
ace oczy wpa-
trywały si˛e matowo. Martwy drapie˙znik miał krótkie, zako´nczone szponami przednie
łapy oraz du˙ze i masywne łapy tylne, które umo˙zliwiały mu szybki bieg podczas ataku.
Pomarszczona skóra była c˛etkowana i miała brzydki, br ˛
azowy kolor z odcieniem pur-
pury. Kolor tła, pomy´slał Brion. Maszyna do zabijania. To na pewno jej obawiały si˛e
inne zwierz˛eta.
Poczuł si˛e zm˛eczony. Opadł ci˛e˙zko na martwe ciało i wytarł dłonie z krwi o jego
skór˛e. Wypił łapczywie kilka łyków wody ze swej drewnianej butelki, po czym za-
cz ˛
ał gł˛eboko oddycha´c, czekaj ˛
ac, a˙z odzyska siły. Niezbyt obiecuj ˛
acy pocz ˛
atek zwiadu.
Omal nie został u´smiercony przez pierwsze napotkane zwierz˛e! Na szcz˛e´scie omal. Nó˙z
61
był ostry i dobrze wywa˙zony, a refleks Briona błyskawiczny jak zawsze. Drugi raz nie
da si˛e ju˙z zaskoczy´c.
Tak czy inaczej, był w ko´ncu na powierzchni planety i w obecnej chwili wzgl˛ednie
bezpieczny. Teraz była pora na nast˛epne posuni˛ecie. Dotychczas troszczył si˛e jedynie
o przetrwanie. Najpierw musiał stara´c si˛e unikn ˛
a´c ataku rakietowego, potem l ˛
adowe-
go sprz˛etu bojowego, co mu si˛e ostatecznie udało. Udało mu si˛e tak˙ze odeprze´c atak
drapie˙znika. Tak wi˛ec pierwsza cz˛e´s´c zadania została wykonana. Nast˛epn ˛
a czynno´sci ˛
a,
przed udaniem si˛e w dalsz ˛
a drog˛e było przekazanie wiadomo´sci o bezpiecznym l ˛
ado-
waniu.
Miejsce, w którym si˛e znajdował, nadawało si˛e do tego celu tak samo jak ka˙zde inne
na tej równinie — znajdowało si˛e dostatecznie daleko od drzew i było dobrze widocz-
ne z orbity. Cz˛e´s´c trawy była zdeptana przez zwierz˛eta, było tego jednak za mało do
rozło˙zenia znaków sygnalizacyjnych. Na szcz˛e´scie nie opodal znajdował si˛e kamienisty
pagórek, wolny od wysokiej trawy. Wszedł na niego i otworzywszy torb˛e, wyci ˛
agn ˛
ał
zwój kolorowych wst˛eg. Mimo, i˙z wiedział, ˙ze nic nie zobaczy, nie mógł si˛e powstrzy-
ma´c od spojrzenia na puste bł˛ekitne niebo. L ˛
adownik kr ˛
a˙zył po orbicie niewidoczny dla
62
niego, podczas gdy on mógł by´c obserwowany przez Le˛e dzi˛eki elektronicznemu po-
wi˛ekszeniu. U´smiechn ˛
ał si˛e do siebie, machaj ˛
ac szeroko r˛ekoma nad głow ˛
a. Był to gest
zwyci˛estwa i to wprawiło go w lepszy nastrój. Nast˛epnie pochylił si˛e i zacz ˛
ał rozkłada´c
wst˛egi, aby uformowa´c pierwszy znak. Był nim X, którego zadaniem było umo˙zliwienie
komputerowi ustalenie jego pozycji, w przypadku gdyby nie byt w tej chwili obserwo-
wany. Potem rozło˙zył reszt˛e przekazu. Kod, który wymy´slił i zapami˛etał, był prosty.
I oznaczało, ˙ze wyl ˛
adował bezpiecznie (je´sli Lea obserwowała jego spotkanie z dra-
pie˙znym gadem, mogła mie´c w ˛
atpliwo´sci co do jego finału). Stan ˛
ał z boku na chwil˛e,
aby umo˙zliwi´c jego zarejestrowanie, po czym doło˙zył drug ˛
a wst˛eg˛e, zmieniaj ˛
ac I na
T, aby poinformowa´c j ˛
a, ˙ze działa zgodnie z planem i ˙ze wkrótce przeka˙ze kolejny
meldunek. Musiał przydusi´c wst˛egi kamieniami, aby le˙zały płasko, gdy˙z poranny wiatr
wzmagał si˛e, w miar˛e jak sło´nce wznosiło si˛e coraz wy˙zej i coraz bardziej ogrzewało
ziemi˛e. Z wierzchołka pagórka wida´c było wyra´znie cał ˛
a okolic˛e. Skubi ˛
ace traw˛e jasz-
czurki pasły si˛e teraz spokojnie nad brzegiem jeziora. Droga, któr ˛
a musiał przej´s´c chc ˛
ac
dotrze´c do najbli˙zszego pobojowiska była prosta — wystarczyło i´s´c na zachód wzdłu˙z
brzegu jeziora. Prosty spacer, dzi˛eki któremu b˛edzie mógł zbada´c okolic˛e i przyjrze´c si˛e
63
napotkanym zwierz˛etom. Była ju˙z najwy˙zsza pora, aby rusza´c w drog˛e. Zwin ˛
ał wst˛e-
gi i schował je na powrót do torby, a potem, czuj ˛
ac ciepło promieni słonecznych na
plecach, ruszył na zachód.
W ´srodku dnia zrobił postój na krótki odpoczynek i posiłek. Suszone przez wymra-
˙zanie racje ˙zywno´sciowe miały dostarcza´c mu całej niezb˛ednej energii przez kilka dni,
smakowały jednak jak sucha tektura. Skropił je wod ˛
a, a nast˛epnie potrz ˛
asn ˛
ał butelk ˛
a,
aby zobaczy´c, ile mu jej zostało. Wystarczy na reszt˛e dnia, ale przed zmrokiem b˛edzie
musiał butelk˛e napełni´c. Postanowił zrobi´c to pó´zniej, kiedy dzie´n b˛edzie si˛e zbli˙zał do
ko´nca, a teraz oddali´c si˛e od jeziora i poszuka´c kryjówki na noc mi˛edzy skałami lub
drzewami. Ten samotny drapie˙znik sprawił, ˙ze poczuł respekt dla dzikich zwierz ˛
at za-
mieszkuj ˛
acych t˛e planet˛e. Schował opakowanie po racjach ˙zywno´sciowych oraz butelk˛e
z wod ˛
a do torby, wstał i przeci ˛
agn ˛
ał si˛e.
D´zwi˛ek, który dobiegł nagle do jego uszu, był z pocz ˛
atku tak słaby i odległy, ˙ze
wzi ˛
ał go za brz˛eczenie owada. Szybko jednak przybierał na sile. Kiedy rozpoznał go,
zanurkował w bok, kryj ˛
ac si˛e w g˛estej trawie. Był to odgłos silnika odrzutowego. Dławił
si˛e, jak gdyby miał awari˛e. Nadleciał od strony sło´nca — biała smuga skondensowanej
64
pary z czarn ˛
a kropk ˛
a z przodu. Skr˛ecał raz po raz, jakby pilot chciał czego´s unikn ˛
a´c.
Po raz kolejny zmienił kierunek, zakr˛ecaj ˛
ac w stron˛e Briona, po czym przeleciał niemal
dokładnie nad jego głow ˛
a z ogłuszaj ˛
acym rykiem silnika. Po chwili znikn ˛
ał w błysku
płomieni, które szybko pochłon ˛
ał biały, rozprzestrzeniaj ˛
acy si˛e obłok. Co´s czarnego
wychyn˛eło jednak z dymu i spadło łukiem na ziemi˛e w odległo´sci ponad kilometra od
Briona, wzbijaj ˛
ac w powietrze obłok pyłu. Towarzyszył temu odgłos grzmotu pocho-
dz ˛
acego z powietrznej eksplozji, który dotarł w ko´ncu do jego uszu.
Brion podniósł si˛e powoli na równe nogi i spojrzał w kierunku opadaj ˛
acego pyłu. To
wszystko rozegrało si˛e nieco za blisko, pomy´slał. Był to przypadek, czy te˙z pojawienie
si˛e tego samolotu miało co´s z wspólnego z nim? Niemo˙zliwe, chyba przypadek. Ale
dlaczego w takim razie czuł zimny pot na plecach na my´sl o obejrzeniu z bliska tego
wraku? Instynkt samozachowawczy nakazywał mu trzyma´c si˛e od niego z dala. Dla do-
bra zadania musiał jednak obejrze´c tamto miejsce. Mogło tam by´c ciało pilota lub jaka´s
inna wskazówka. Nie miał wyboru. Pył opadł i równina wygl ˛
adała znowu spokojnie jak
przedtem. Zapami˛etał jednak kierunek. Nie zwlekaj ˛
ac dłu˙zej, ruszył w tamt ˛
a stron˛e.
65
Krater, który ujrzał, wygl ˛
adał jak czarna plama w morzu trawy. Brion zbli˙zył si˛e do
niego powoli, pełzn ˛
ac na brzuchu przez kilka ostatnich metrów. Kiedy zajrzał ostro˙znie
przez jego kraw˛ed´z, dostrzegł w dole na dnie metalowe szcz ˛
atki, z których wystawało
skrzydło samolotu. Nigdzie na jego powierzchni nie zauwa˙zył ˙zadnego oznaczenia —
nawet z bliska, kiedy zsun ˛
ał si˛e w dół i podszedł do złomu. Powierzchnia wraku by-
ła jeszcze ciepła. Obszedł go ostro˙znie. Dookoła rozrzucone były niewielkie metalowe
odłamki. Odwracał je kolejno no˙zem na drug ˛
a stron˛e. Jego cierpliwo´s´c została nagro-
dzona, gdy˙z w ko´ncu znalazł tabliczk˛e znamionow ˛
a, na której widniały wci ˛
a˙z czytelne
jeszcze napisy! Niestety, mimo i˙z wszystkie litery były wyra´znie widoczne, składaj ˛
ace
si˛e z nich wyrazy umieszczone mi˛edzy cyframi napisane były w zupełnie mu nieznanym
j˛ezyku. Jako ewentualna wskazówka tabliczka była dla niego w tym momencie zupełnie
nieprzydatna, niemniej nie mógł jej zlekcewa˙zy´c. Pomy´slał o oderwaniu jej, ale szybko
uprzytomnił sobie, ˙ze noszenie ze sob ˛
a metalu, bez wzgl˛edu na jego wielko´s´c, byłoby
nieroztropne. W ko´ncu czubkiem no˙za skopiował widniej ˛
ace na niej napisy na butel-
ce od wody. W ten sposób mógł zabra´c ze sob ˛
a przynajmniej jej tre´s´c. Ogl˛edziny te
odci ˛
agn˛eły go od jeziora, tote˙z ruszaj ˛
ac w dalsz ˛
a drog˛e, zboczył nieco w jego kierun-
66
ku. Blisko wody dostrzegł co najmniej trzy stada trawo˙zernych zwierz ˛
at i skierował si˛e
w ich stron˛e. Nie miał ju˙z wody w butelce, a robiło si˛e pó´zno. Zamierzał napełni´c j ˛
a
w miejscu, w którym piły wod˛e zwierz˛eta.
Z równiny wyłonił si˛e przed nim niewielki zagajnik. Musiał słu˙zy´c za kryjówk˛e dla
drapie˙zników, poniewa˙z stado, którego ´sladem szedł, wpadło nagle w panik˛e. Cz˛e´s´c
zwierz ˛
at ruszyła na o´slep w jego stron˛e. Stał nieruchomo, kiedy kolejne osobniki prze-
mykały obok niego. Ich długie łapy umo˙zliwiały im osi ˛
aganie imponuj ˛
acej szybko´sci.
Po chwili były ju˙z za nim. Kolumn˛e zamykali najmłodsi i najwolniejsi członkowie sta-
da, a jednym z ostatnich był masywny samiec z kr˛etymi rogami. Potrz ˛
asał nimi złowro-
go w kierunku Briona, ale poniewa˙z ten nie wykonał ˙zadnego prowokacyjnego ruchu,
pobiegł dalej. Kiedy w ko´ncu wszystkie zwierz˛eta, z maruderami wł ˛
acznie, min˛eły go,
poszedł wygniecionymi przez nie ´scie˙zkami w trawie, omijaj ˛
ac smugi cuchn ˛
acego łaj-
na. Poruszał si˛e bardzo ostro˙znie, z no˙zem w r˛eku, rozgl ˛
adaj ˛
ac si˛e na wszystkie strony
i nadsłuchuj ˛
ac uwa˙znie. Dostrzegłszy przed sob ˛
a ciemny kształt na wpół ukryty w tra-
wie, stan ˛
ał jak wryty. Było to martwe zwierz˛e ro´slino˙zerne. Miało schowany pod siebie
łeb, którego rozwarty pysk wyra˙zał paniczny strach. Jego zabójcy nie było wida´c ni-
67
gdzie w pobli˙zu. Brion szedł do przodu stawiaj ˛
ac ostro˙znie kroki, dopóki nie przekonał
si˛e, ˙ze nic nie czai si˛e w trawie obok zwłok. Drapie˙znik, który je zabił, musiał si˛e dawno
st ˛
ad oddali´c. Brion obchodz ˛
ac zwłoki cały czas trzymał nó˙z w r˛eku. Gardziel zwierz˛ecia
była rozci˛eta. . . Bardzo równo. Trudno byłoby mu to zrobi´c swoim no˙zem lepiej.
Zamarł w bezruchu. To rozci˛ecie było zbyt równe. Z boku zwierz˛ecia znajdowała si˛e
jeszcze jedna rana. Wła´sciwie nie rana, ale naci˛ecie. Brakowało jednej łapy. Była równo
odci˛eta w stawie. ˙
Zadne zwierz˛e nie mogło tego zrobi´c z˛ebami lub pazurami. To mogło
by´c wykonane tylko przez takie stworzenie, które było wyposa˙zone w bardzo ostry
nó˙z. Brion spojrzał w kierunku pogr ˛
a˙zonego w mroku zagajnika. Czy z tej kryjówki
spogl ˛
adały na niego czyje´s oczy? Czy˙zby na tej planecie była jaka´s inteligentna forma
˙zycia? Czy to mo˙zliwe, aby to były oczy ludzkie?
Spotkanie z obcym
Teraz nale˙zało si˛e zastanowi´c, a nie działa´c. Brion wiedział o tym od chwili, w której
zobaczył te równe naci˛ecia. Powoli wsun ˛
ał nó˙z do pochwy przytwierdzonej do pasa
i równie wolno usiadł na ziemi. Spojrzał w kierunku jeziora, udaj ˛
ac, ˙ze nie patrzy na
drzewa — widział je jednak wyra´znie k ˛
atem oka. Jedyny ruch, jaki dostrzegł, pochodził
od faluj ˛
acej na wietrze trawy.
To le˙z ˛
ace u jego boku zwierz˛e zabiły inteligentne stworzenia. Wyposa˙zeni w no˙ze
ludzie lub Obcy, którzy okaleczyli te zwłoki i zbiegli z odci˛etym mi˛esem. Kimkolwiek
byli, musieli dostrzec go i uciec w po´spiechu mi˛edzy drzewa. Najprawdopodobniej by-
69
li tam teraz i obserwowali go. Rozlu´znił mi˛e´snie i skoncentrował si˛e, aby nawi ˛
aza´c
z nimi kontakt, ale jego zdolno´sci empatyczne były niewiele warte na tak ˛
a odległo´s´c.
Wyczuwał stany emocjonalne ludzi tylko wtedy, kiedy znajdowali si˛e blisko niego. Gdy
oddalali si˛e, szybko przestawał je odbiera´c. Skoncentrował si˛e jeszcze raz, próbuj ˛
ac wy-
łapa´c jaki´s impuls. Jest — chyba jakie´s stworzenie. Tyle tylko mógł o nim powiedzie´c.
Impuls był tak słaby, ˙ze mógł pochodzi´c od jakiejkolwiek ˙zywej istoty — człowieka,
mo˙ze nawet Obcego, mógł te˙z by´c prostym strumieniem ´swiadomo´sci takiego zwierz˛e-
cia jak to, które le˙zało martwe przed nim. Cokolwiek oznaczał, był słabo wyczuwalny.
Byłoby mu łatwiej zidentyfikowa´c go, gdyby był wyra´zniejszy i silniejszy.
Brion zdecydował si˛e błyskawicznie: wyskoczył wysoko w powietrze, wydaj ˛
ac przy
tym dziki okrzyk. Opadłszy na ziemi˛e, zacz ˛
ał okr ˛
a˙za´c ciało zwierz˛ecia, nadal gło´sno
pokrzykuj ˛
ac. Zatoczywszy koło, usiadł z powrotem u´smiechaj ˛
ac si˛e z zadowoleniem.
A jak˙ze, był tam kto´s! I nie był to ˙zaden Obcy ani ˙zaden tutejszy gad. Ta emocjonal-
na reakcja, któr ˛
a wyczuł, pochodziła od człowieka, który przestraszył si˛e nie na ˙zarty,
kiedy Brion niespodziewanie podskoczył z krzykiem. Był to m˛e˙zczyzna. Obserwował
go, ukryty za zasłon ˛
a drzew. Opanowany był przez strach. To był ten stan emocjonalny,
70
który wyemanował z siebie w odpowiedzi na niespodziewany krzyk Briona. Bał si˛e go.
Brion musiał si˛e z nim skontaktowa´c, mimo jego panicznego strachu. Ale jak to zro-
bi´c? Popatrzył jeszcze raz na le˙z ˛
ace obok niego martwe zwierz˛e. Mimo nieapetycznego
wygl ˛
adu ciała oraz zielonej krwi, jego mi˛eso musiało by´c jadalne dla ludzi. Ukrywaj ˛
a-
ca si˛e istota była bowiem człowiekiem — ten fakt był tak oczywisty, jak jego emocje.
Człowiek ten odci ˛
ał kawał mi˛esa, aby je zje´s´c, ale zobaczywszy Briona zd ˛
a˙zył zabra´c
ze sob ˛
a tylko jedn ˛
a łap˛e. Nale˙zało zatem wykona´c jaki´s przyjazny gest. Brion oddzielił
drug ˛
a tyln ˛
a łap˛e, odcinaj ˛
ac j ˛
a równo od reszty ciała. — Podniósł j ˛
a do góry i wyci ˛
agn ˛
ał
przed siebie, aby była wyra´znie widoczna, po czym ruszył w stron˛e drzew, uwa˙zaj ˛
ac,
aby nie i´s´c prosto w kierunku ukrytego obserwatora. Kiedy dotarł do pierwszego drze-
wa, jednym ruchem ´sci ˛
ał grub ˛
a gał ˛
a´z i zrobiwszy naci˛ecie pod ´sci˛egnem łapy, nadział
j ˛
a na gał ˛
a´z i zostawił.
Pierwszy krok. Je´sli obserwator we´zmie mi˛eso, b˛edzie to oznaczało, ˙ze kontakt zo-
stał nawi ˛
azany. Teraz jest wła´sciwy moment, aby pój´s´c napełni´c butelk˛e wod ˛
a. Wydep-
tan ˛
a przez zwierz˛eta ´scie˙zk ˛
a doszedł do jeziora, po czym przedzieraj ˛
ac si˛e przez trzciny
wszedł po pas do wody. Była czysta i nie zamulona. Spróbowawszy, napełnił ni ˛
a butel-
71
k˛e. Kiedy ruszył w drog˛e powrotn ˛
a, sło´nce zbli˙zało si˛e do horyzontu. Kilka padlino˙zer-
nych lataj ˛
acych jaszczurek siedziało na zwłokach zabitego zwierz˛ecia i rozszarpywało
je po kawałku ostrymi jak igły z˛ebami. Zatrzepotały leniwie skrzydłami, skrzecz ˛
ac pi-
skliwie, kiedy przechodził obok. Sło´nce dotykało ju˙z horyzontu. Patrz ˛
ac na nie musiał
jednak przysłoni´c r˛ek ˛
a oczy. Łapy nie było na gał˛ezi, lecz zorientował si˛e, ˙ze ukryty
obserwator nadal czaił si˛e w pobli˙zu. Jedyne, co Brion mógł teraz zrobi´c, to czeka´c. Ale
nie tak blisko tego martwego zwierz˛ecia. To byłoby nierozs ˛
adne: ´scierwojady wci ˛
a˙z nad
nim kr ˛
a˙zyły, skrzecz ˛
ac bez przemy i mogły zwabi´c jeszcze innych, wi˛ekszych amato-
rów padliny. Bezpieczne schronienie mogły mu zapewni´c drzewa. Wykonuj ˛
ac łatwe do
rozszyfrowania, spokojne ruchy w zapadaj ˛
acym mroku, obszedł zabite zwierz˛e i wszedł
do zagajnika.
W miar˛e jak zapadała noc, nieznany m˛e˙zczyzna oddalał si˛e, wchodz ˛
ac coraz gł˛ebiej
mi˛edzy drzewa, a˙z w ko´ncu poczucie jego obecno´sci stało si˛e ledwie wyczuwalnym
impulsem balansuj ˛
acym na skraju zdolno´sci empatycznych Briona. Najwyra´zniej nie
chciał by´c zaskoczony w nocy. Brion zreszt ˛
a równie˙z. Wymo´scił sobie posłanie z opa-
dłych li´sci obok najwi˛ekszego drzewa i uło˙zył si˛e do snu z no˙zem mocno zaci´sni˛etym
72
w r˛eku. Spał czujnym snem, podczas którego nie tracił ´swiadomo´sci tego, co si˛e działo
wokół niego. Obudził si˛e tylko raz, kiedy w pobli˙zu przepełzło jakie´s nocne stworze-
nie. Wyczuło jego obecno´s´c i nie zbli˙zało si˛e do niego. Nic wi˛ecej nie niepokoiło go tej
nocy. Obudził si˛e wypocz˛ety wraz z pierwszymi promieniami słonecznymi.
My´sliwy wci ˛
a˙z był w pobli˙zu. . . i wci ˛
a˙z go obserwował. Brion czuł napływaj ˛
acy
od niego strumie´n energii, kiedy wyszedł spomi˛edzy drzew na równin˛e. Byt w nim ju˙z
nie tylko strach, ale równie˙z ciekawo´s´c. Brion wiedział, ˙ze musi panowa´c nad swoj ˛
a
niecierpliwo´sci ˛
a. Nast˛epny krok nale˙zał do niewidocznego obserwatora.
Czekanie nie nale˙zało do łatwych zaj˛e´c. Po południu miał ju˙z dosy´c siedzenia i ocze-
kiwania, ˙ze co´s si˛e stanie. Stada ro´slino˙zernych zwierz ˛
at pasły si˛e w oddali przechodz ˛
ac
z miejsca na miejsce. Sło´nce wznosiło si˛e wysoko na bezchmurnym niebie i nic si˛e
nie działo. Brion zjadł swoj ˛
a racj˛e ˙zywno´sciow ˛
a zwil˙zaj ˛
ac j ˛
a wod ˛
a z jeziora. Aby po-
skromi´c niecierpliwo´s´c zacz ˛
ał układa´c wiersz o otaczaj ˛
acym go krajobrazie, ale szybko
stwierdził, ˙ze jest to zaj˛ecie jeszcze bardziej nu˙z ˛
ace ni˙z samo czekanie. Potem spróbo-
wał zagra´c ze sob ˛
a w szachy w pami˛eci, ale po dwudziestym ruchu czarnych pogubił
si˛e i równie˙z z tego zrezygnował. W ´srodku popołudnia miał ju˙z dosy´c. Tamtemu czło-
73
wiekowi najwyra´zniej wystarczało le˙zenie w ukryciu i obserwowanie go. Postanowił
zadziała´c. Wstał i przeci ˛
agn ˛
ał si˛e, po czym ruszył powoli w kierunku nieznanego m˛e˙z-
czyzny. Odebrał tak silny i wyra´zny impuls strachu, ˙ze mógł z łatwo´sci ˛
a ustali´c miejsce
jego kryjówki. Znajdowała si˛e za pniem du˙zego, powalonego drzewa. Przystan ˛
ał i uniósł
nad głow ˛
a otwarte dłonie. Uczucie paniki znikn˛eło, lecz strach pozostał, całkowicie tłu-
mi ˛
ac ciekawo´s´c, która trzymała my´sliwego w ukryciu przez cały dzie´n i skłaniała go
do prowadzenia obserwacji. Teraz Brion odbierał mieszanin˛e emocji, w której pojawiła
si˛e ˙z ˛
adza, wci ˛
a˙z jednak tłumiona przez strach. Zrobił krok do przodu i wówczas strach
całkowicie j ˛
a zagłuszył. Łowca rzucił si˛e do ucieczki. Kiedy Brion podszedł do jego
kryjówki, zrozumiał, sk ˛
ad wzi˛eły si˛e w nim te dwa sprzeczne stany emocjonalne. Le˙za-
ły tam oba ud´zce. Porzucone w panice, za ci˛e˙zkie do niesienia w biegu. Brion pochylił
si˛e i podniósł je, po czym zarzucił je sobie bez wysiłku na barki, po jednym z ka˙zdej
strony, i ruszył ´sladem łowcy.
Szybko si˛e zorientował, ˙ze łowca kieruje si˛e w stron˛e wi˛ekszej g˛estwiny i ci ˛
agn ˛
a-
cych si˛e za ni ˛
a wzgórz. Kiedy Brion upewnił si˛e co do tego, wrócił na równin˛e i ruszył
co tchu skrajem zagajnika, aby go wyprzedzi´c. Poruszanie si˛e było tu znacznie łatwiej-
74
sze i mimo i˙z był objuczony mi˛esem, bez trudu udało mu si˛e to osi ˛
agn ˛
a´c. Wbiegł mi˛edzy
drzewa i zatrzymał si˛e w miejscu, w którym przebiegała przewidywana trasa ucieczki
łowcy. Brion czuł, jak tamten zbli˙za si˛e do niego. To było dobre miejsce, aby na niego
zaczeka´c. Dysz ˛
ac ci˛e˙zko poło˙zył na ziemi swój baga˙z i uspokajaj ˛
ac lekko przyspieszony
oddech zamarł w oczekiwaniu, patrz ˛
ac w kierunku, z którego spodziewał si˛e nadej´scia
łowcy. Wyczuwał coraz wyra´zniej jego strach i rosn ˛
ace zm˛eczenie.
Dostrzegli si˛e w tym samym momencie i nowy strumie´n strachu wyrzucił gwałtow-
nie r˛ek˛e łowcy do przodu. Brion zobaczył jedynie błysk ostrza dzidy mkn ˛
acej prosto na
niego. Odskoczył w bok, a dzida wbiła si˛e w pie´n drzewa. Łowca kucn ˛
ał i wyci ˛
agn ˛
ał
nó˙z. Brion powoli stawał na nogi. Nie spuszczaj ˛
ac go z oczu, wyci ˛
agn ˛
ał dzid˛e z drzewa
i rzucił j ˛
a na ziemi˛e. Potem równie wolno wyci ˛
agn ˛
ał swój nó˙z i rzucił go obok dzi-
dy. Fale strachu wci ˛
a˙z emanowały od łowcy. Brion czekał w milczeniu, a˙z ten strach
osłabnie, po czym przemówił spokojnym głosem.
— Nie mam zamiaru ci˛e skrzywdzi´c. Oto mój nó˙z, a tu jest mi˛eso. Zosta´nmy przy-
jaciółmi.
75
Łowca nie rozumiał go, ale łagodno´s´c jego głosu najwyra´zniej wywarła na nim pew-
ne wra˙zenie. Brion wskazał na mi˛eso i bro´n mówi ˛
ac nieprzerwanie tym samym spokoj-
nym tonem, po czym odszedł na bok, staraj ˛
ac si˛e by´c cały czas w polu widzenia łowcy.
Kiedy znalazł si˛e w odległo´sci kilku metrów, zatrzymał si˛e i usiadł na ziemi, opiera-
j ˛
ac si˛e plecami o drzewo. Czekał teraz na krok tamtego. Koncentruj ˛
ac si˛e na emanuj ˛
a-
cych od niego emocjach, czuł wyra´znie stopniowe tłumienie strachu przez ciekawo´s´c.
Łowca zrobił niepewny krok do przodu, potem jeszcze jeden, a˙z w ko´ncu wyszedł na
´swiatło słoneczne. Spogl ˛
adali na siebie ze wzajemn ˛
a ciekawo´sci ˛
a. Łowca był bez w ˛
at-
pienia człowiekiem, był ko´scisty i niskiego wzrostu, si˛egał Brionowi zaledwie do ra-
mion. Miał długie, zmierzwione włosy. Zlepione brudem kosmyki opadały mu prosto
na twarz. Odziany był w jaszczurcz ˛
a skór˛e, tak ˛
a sam ˛
a skór ˛
a owini˛ete miał niezdarnie
stopy. Kiedy podszedł bli˙zej, popatrzył ze strachem, szeroko rozdziawiaj ˛
ac przy tym
usta, na ubranie i buty Briona, który u´smiechn ˛
ał si˛e do niego, gdy ten pochylił si˛e nad
broni ˛
a. Starał si˛e zachowa´c spokój, widz ˛
ac swój nó˙z w jego r˛ekach. Łowca obracał go
na wszystkie strony przygl ˛
adaj ˛
ac mu si˛e z podziwem. Poczuł nagły strach, gdy rozci ˛
ał
sobie palec. o ostre jak brzytwa ostrze. Wło˙zył palec do ust i zacz ˛
ał go ssa´c niczym
76
dziecko. Kiedy po chwili przezwyci˛e˙zył ból i strach, pochylił si˛e i odkroił no˙zem kawa-
łek mi˛esa z jednego z ud´zców. Brion poczuł dreszcz zadowolenia, gdy łowca wyci ˛
agn ˛
ał
powoli w jego kierunku kawałek surowego mi˛esa. Skin ˛
ał głow ˛
a i u´smiechn ˛
ał si˛e w od-
powiedzi, po czym ruszył wolno do przodu z wyci ˛
agni˛etymi r˛ekoma. Kiedy przeszedł
kilka kroków, łowca znowu zareagował strachem i rzuciwszy mi˛eso, cofn ˛
ał si˛e o par˛e
metrów. Brion zatrzymał si˛e i poczekał cierpliwie, a˙z tamten si˛e uspokoi, dopiero potem
ostro˙znie ruszył dalej. Kiedy doszedł do porzuconego kawałka mi˛esa, pochylił si˛e i pod-
niósł go. Wło˙zył do ust i ˙zuł przez chwil˛e. Mi˛eso było wstr˛etne, mimo to u´smiechn ˛
ał si˛e
i potarł brzuch mlaskaj ˛
ac z zadowoleniem. Strach łowcy zmalał wyra´znie. On równie˙z
si˛e u´smiechn ˛
ał, najpierw niepewnie, potem szeroko i potarł brzuch tak samo jak Brion,
na´sladuj ˛
ac przy tym wydawane przez niego d´zwi˛eki. Kontakt został nawi ˛
azany.
Pierwszy kontakt
Kiedy wreszcie pokojowy kontakt został nawi ˛
azany, łowca wygl ˛
adał, jakby cały
strach go opu´scił. Brion czuł to empatycznie, chocia˙z z pocz ˛
atku trudno mu było to
zrozumie´c. Był to dorosły m˛e˙zczyzna, który objawiał jednocze´snie dziwnie infantylne
reakcje. Pocz ˛
atkowy strach na widok obcego został stłumiony przez pó´zniejsz ˛
a cieka-
wo´s´c i zamiast ucieka´c, pozostał, aby przyjrze´c si˛e Brionowi, a nawet zanocował w jego
pobli˙zu. Najpierw ˙z ˛
adza, potem znowu strach — wygl ˛
adało to, jak gdyby potrafił prze-
˙zywa´c tylko jeden stan emocjonalny naraz. Jak dziecko. Teraz mówił co´s wesoło do
siebie ogl ˛
adaj ˛
ac ubranie i buty Briona, pił hała´sliwie wod˛e z jego butelki. W ko´ncu po-
78
smakował suchego prowiantu, wkrótce jednak odrzucił go z niesmakiem. Wszystko to
robił nie zadaj ˛
ac ˙zadnych pyta´n, z i´scie dziecinn ˛
a akceptacj ˛
a nowej sytuacji.
Nie zareagował nawet wtedy, gdy Brion, pokazuj ˛
ac mu zawarto´s´c swojej torby, spo-
kojnie podniósł swój nó˙z i schował go do pochwy. Co wi˛ecej, nawet tego nie zauwa˙zył.
Był zbyt pochłoni˛ety ogl ˛
adaniem posiadanych przez Briona przedmiotów, aby zacho-
wa´c minimalne chocia˙z ´srodki ostro˙zno´sci.
Brion nie potrzebował wiele czasu, aby doj´s´c do wniosku, ˙ze kultura tego człowie-
ka była tak prymitywna, jak prosta i pozbawiona refleksji była akceptacja nowej zna-
jomo´sci. Posiadane przez niego przedmioty były wytworami typowymi dla epoki ka-
miennej. Ostrze dzidy było ostrym odłamkiem szklistej skały wulkanicznej, niezdarnie
przywi ˛
azanym do ko´nca drzewca. Nó˙z był równie˙z wyłupany z kamienia. Jaszczurcze
skóry, które nosił, były zupełnie nie wyprawione, na co jednoznacznie wskazywał ich
zapach. Jedyn ˛
a ozdob ˛
a, czyli nieu˙zytkowym przedmiotem, jaki posiadał, była jaszczur-
cza czaszka. Nosił ten odra˙zaj ˛
acy przedmiot z gnij ˛
ac ˛
a z wierzchu skór ˛
a jak hełm.
Kiedy łowca zaspokoił pierwsz ˛
a ciekawo´s´c, Brion spróbował porozumie´c si˛e z nim.
Zako´nczyło si˛e to niemal całkowitym fiaskiem. Po nie ko´ncz ˛
acym si˛e wskazywaniu na
79
siebie i wymawianiu swojego imienia, a nast˛epnie wskazywaniu na niego i zadawaniu
pytania, Brionowi udało si˛e w ko´ncu ustali´c, ˙ze nazywał si˛e Vjer lub Vjr — pojedynczy
d´zwi˛ek, chyba jednak całkowicie pozbawiony samogłosek, Imi˛e Briona wypowiadał ja-
ko Bran lub, równie˙z całkowicie pozbawione samogłosek, Brn. Na tym ko´nczyła si˛e ich
rozmowa. Vjer szybko stracił zainteresowanie dla słów i nie chciał uczy´c si˛e ˙zadnych
innych wyrazów wypowiadanych przez Briona, nie miał te˙z ochoty nauczy´c Briona
swoich. Zakres jego zainteresowa´n był bardzo ograniczony. Kiedy poczuł pragnienie,
opró˙znił cał ˛
a butelk˛e wody, wi˛ecej jej przy tym wylewaj ˛
ac ni˙z wypijaj ˛
ac. Pó´zniej, kie-
dy poczuł głód, odci ˛
ał kawałek zielonego, jaszczurczego mi˛esa, roj ˛
acego si˛e ju˙z od
owadów, prze˙zuł je i zjadł na surowo z wyra´znym zadowoleniem. Brion z trudem ak-
ceptował wszystko co było zwi ˛
azane z tym człowiekiem.
Vjer (lub Vjr) był po prostu człowiekiem pierwotnym. Korzystaj ˛
ac ze swoich zdol-
no´sci empatycznych, Brion mógł z cał ˛
a pewno´sci ˛
a stwierdzi´c, ˙ze Vjer niczego nie
udawał. Był dokładnie taki, na jakiego wygl ˛
adał. Był pozbawionym wyobra´zni, pro-
stym człowiekiem z epoki kamiennej. A jednocze´snie jego planeta była zdominowana
przez dwie siły tocz ˛
ace ze sob ˛
a nieustann ˛
a wojn˛e, u˙zywaj ˛
ace najbardziej nowoczesnych
80
broni. . . Gdzie w tym wszystkim było miejsce Vjera? Czy˙zby był swego rodzaju wy-
rzutkiem? Uciekinierem z pola walki? Nie było mo˙zliwo´sci rozstrzygni˛ecia tej kwestii
bez znalezienia sposobu na porozumiewanie si˛e. Był sam czy te˙z był członkiem jakiej´s
wi˛ekszej grupy? Jaki nast˛epny krok nale˙zało teraz zrobi´c? Rozmy´slania jego przerwał
sam Vjer. Sko´nczywszy je´s´c mi˛eso, nie zwa˙zaj ˛
ac na nic uci ˛
ał sobie drzemk˛e. Usiadł na
skrzy˙zowanych nogach i w jednej chwili zapadł w gł˛eboki sen — jego odruchy były bar-
dziej zwierz˛ece ni˙z ludzkie. Potem równie nagle obudził si˛e, wyskakuj ˛
ac w powietrze
i mamrocz ˛
ac jakie´s niezrozumiałe słowa. Musiał co´s postanowi´c, gdy˙z odci ˛
ał długie,
grube pn ˛
acza od jednego z drzew swoim kamiennym no˙zem. Zwi ˛
azał nim oba ud´zce
i post˛ekuj ˛
ac zarzucił je sobie na plecy. Trzymaj ˛
ac nó˙z w jednej r˛ece, a dzid˛e w drugiej
ruszył ´scie˙zk ˛
a przed siebie, po chwili jednak przystan ˛
ał, jak gdyby sobie co´s przypo-
mniał.
— Brrn — powiedział, chichocz ˛
ac. — Brrn, Brrn! — Nast˛epnie odwrócił si˛e i chciał
odej´s´c.
— Zaczekaj — zawołał Brion. — Pójd˛e z tob ˛
a!
81
Zacz ˛
ał i´s´c za nim, ale szybko zatrzymał si˛e, kiedy poczuł nagły impuls strachu. Vjer
wpadł w taki popłoch, ˙ze cały si˛e trz ˛
asł i wymachiwał agresywnie dzid ˛
a. Próbował wy-
cofa´c si˛e tyłem, lecz zatrzymał si˛e, kiedy zobaczył, ˙ze Brion ruszył za nim. Emanowało
z niego uczucie nieszcz˛e´scia, z oczu kapały rz˛esiste łzy.
— Có˙z, widz˛e, ˙ze nie chcesz, abym szedł z tob ˛
a — powiedział Brion łagodnym, jak
mu si˛e zdawało, tonem. — Spotkamy si˛e jeszcze. B˛edziesz pewnie gdzie´s tam na tych
wzgórzach i nie powinno by´c problemu z odszukaniem ciebie.
Strach Vjera zmalał, kiedy zobaczył, ˙ze Brion nie ruszył za nim tym razem. Wycofał
si˛e mi˛edzy drzewa, po czym odwrócił si˛e do tyłu i co sił w nogach pobiegł przed siebie,
objuczony mi˛esem. Kiedy znikn ˛
ał z pola widzenia, Brion zawrócił i poszedł w prze-
ciwnym kierunku, z powrotem na równin˛e. Zboczył nieco z trasy, aby napełni´c butelk˛e
wod ˛
a, po czym zacz ˛
ał biec powoli t ˛
a sam ˛
a tras ˛
a, któr ˛
a szedł poprzedniego dnia. Miał
teraz wa˙zne zadanie do wykonania. Pole bitwy mogło poczeka´c. Im bardziej opó´zniał
si˛e kontakt ze ´smiertelnym wrogiem, tym lepiej. B˛edzie na to du˙zo czasu, kiedy uda
mu si˛e porozumie´c z Vjerem. Prawdopodobnie b˛edzie to mo˙zliwe, niemniej z pewno-
82
´sci ˛
a upłynie sporo czasu, zanim Vjer b˛edzie mógł opowiedzie´c mu o tej wojnie, dzi˛eki
czemu da si˛e mo˙ze unikn ˛
a´c konieczno´sci podejmowania tej niebezpiecznej wyprawy.
Krater był wyra´znie widoczny na otwartej równinie i Brion skierował si˛e w jego
stron˛e, zatrzymuj ˛
ac si˛e w odległo´sci około stu metrów od niego. Nast˛epnie wydeptał
koło w trawie, ˙zeby zapewni´c lepsz ˛
a widoczno´s´c wst˛egom sygnalizacyjnym. Zaj˛eło mu
to zaledwie kilka minut. Do przytrzymania wst˛eg u˙zył kawałków gruntu wyrzuconych
z krateru. Po uło˙zeniu znaku X policzył do stu. To powinno wystarczy´c komputerowi
pokładowemu l ˛
adownika znajduj ˛
acego si˛e wysoko na orbicie do odszukania go i wy-
celowania skanera na to miejsce. Kiedy, jak s ˛
adził, był ju˙z obserwowany, uło˙zył znak
V, pó´zniej znowu X, po nim dwa I. Potem usiadł z boku, wypił kilka łyków wody i cze-
kał.
Wiadomo´s´c, któr ˛
a nadał, była prosta: L ˛
aduj. W tym miejscu. Jak najszybciej. Te-
raz komputer dokonuje pewnie niezb˛ednych oblicze´n. Bior ˛
ac pod uwag˛e obecn ˛
a orbit˛e
l ˛
adownika, powinien wyl ˛
adowa´c za godzin˛e, najpó´zniej dwie. Brion odczekał jeszcze
kilka minut, po czym zebrał wszystkie wst˛egi, z wyj ˛
atkiem tych, które tworzyły znak
X i schował je. Nast˛epnie oddalił si˛e na odległo´s´c niespełna pół kilometra i usiadłszy
83
na ziemi, zamarł w oczekiwaniu. Komputery s ˛
a dosłowne i statek wyl ˛
aduje na pewno
dokładnie we wskazanym miejscu. Nie miał zamiaru tkwi´c tam, kiedy to nast ˛
api. Im
dłu˙zej jednak my´slał o zaistniałej sytuacji, tym bardziej si˛e niepokoił. Cała akcja stawa-
ła si˛e nagle znowu bardzo niebezpieczna. L ˛
adowanie zajmie troch˛e czasu i tego nie da
si˛e unikn ˛
a´c w ˙zaden sposób. Miejsce, które wybrał, sprawiało wra˙zenie najbezpieczniej-
szego — było poło˙zone z dala od wszystkich miejsc walk. Było podwójnie bezpieczne,
gdy˙z ewentualne detektory metalu mog ˛
a zosta´c wprowadzone w bł ˛
ad przez stercz ˛
ace
w ziemi skrzydło zestrzelonego samolotu. Je´sli komputery rejestruj ˛
a takie rzeczy, to
miejsce to mo˙ze by´c oznaczone jako niegro´zne. Wszystko to było jednak czyst ˛
a spe-
kulacj ˛
a. Musiał liczy´c tak˙ze na odrobin˛e szcz˛e´scia. Potrzebował pewnego urz ˛
adzenia.
Je´sli b˛edzie działał odpowiednio szybko, zd ˛
a˙zy wej´s´c na pokład, odszuka´c, co mu trze-
ba, wyj´s´c na zewn ˛
atrz i umo˙zliwi´c Lei start w ci ˛
agu dwóch minut. Miał nadziej˛e, ˙ze to
wystarczy. Po bezpiecznym odlocie l ˛
adownika schowa sprz˛et pod skrzydłem samolotu
i szybko si˛e oddali. Je´sli do rana nic si˛e nie stanie z ukrytym sprz˛etem, zabierze go ze
sob ˛
a i pójdzie szuka´c Vjera.
84
Zanim usłyszał odległy pomruk silników rakietowych nad sob ˛
a, sło´nce zni˙zyło si˛e
nad horyzont, sk ˛
ad ´swieciło czerwonawym blaskiem przenikaj ˛
acym przez cienk ˛
a war-
stw˛e chmur. Podniósł głow˛e i dostrzegł male´nki punkt ´swiatła opadaj ˛
acy w dół. Był
znacznie ja´sniejszy od zachodz ˛
acego sło´nca i bardzo szybko rósł w oczach, przecho-
dz ˛
ac w słup ognia, który sprowadzał l ˛
adownik bezpiecznie na ziemi˛e. Pojazd osiadł na
ziemi dokładnie w miejscu, w którym był rozło˙zony znak z, obracaj ˛
ac go natychmiast
w popiół. Brion ruszył co sił w nogach w jego kierunku, nie czekaj ˛
ac, a˙z zgasn ˛
a silni-
ki. Nim do niego dobiegł, otworzyła si˛e klapa ´sluzy powietrznej i w dół zsun˛eła si˛e ze
szcz˛ekiem elastyczna drabina. Brion złapał r˛ekoma za jej szczeble i zacz ˛
ał podci ˛
aga´c
si˛e w gór˛e, r˛eka za r˛ek ˛
a, nie chc ˛
ac traci´c czasu na szukanie ich stopami, gdy˙z kołysała
si˛e na całej długo´sci. Jego dłonie pracowały sprawnie niczym tłoki silnika, wznosz ˛
ac
go wzdłu˙z kadłuba statku do ´sluzy powietrznej. Lea odwracała si˛e wła´snie od pulpitu
sterowniczego, kiedy pojawił si˛e za jej plecami. Obj ˛
ał j ˛
a mocno ramionami, przytulaj ˛
ac
do siebie, pocałował j ˛
a z gło´snym cmokni˛eciem i pu´scił.
85
— Wspaniale znowu ci˛e widzie´c — powiedział, odwracaj ˛
ac si˛e i przyst˛epuj ˛
ac do
grzebania w szafce. — Tu jest interesuj ˛
aco, ale samotnie. Potrzebuj˛e. . . o jest Do zoba-
czenia! Startuj, jak tylko znajd˛e si˛e w bezpiecznej odległo´sci.
Przystan ˛
ał gwałtownie, poniewa˙z zablokowała swoim ciałem wej´scie do ´sluzy, pa-
trz ˛
ac na niego ze zło´sci ˛
a.
— Do´s´c tego, mój błyskawiczny kochanku! Najwy˙zszy czas, aby´smy sobie troch˛e
pogadali. . .
— Nie teraz. Musisz si˛e st ˛
ad wynie´s´c, wróci´c na orbit˛e. Lada chwila mo˙zemy zosta´c
zaatakowani. . .
— Zamknij si˛e. Wł ˛
acz zdalne sterowanie. Zaczekam na ciebie na ziemi.
Lea podniosła ci˛e˙zki plecak, odwróciła si˛e i zacz˛eła schodzi´c po drabinie, podczas
gdy zaskoczony Brion zastanawiał si˛e, co jej odpowiedzie´c. Miał jej kaza´c wróci´c, wsa-
dzi´c j ˛
a sił ˛
a do ´srodka, mimo i˙z tego nie chciała, próbowa´c j ˛
a przekona´c, wytłumaczy´c,
˙ze to, co robi, jest niebezpieczne? Wszystkie te my´sli kł˛ebiły mu si˛e w głowie, a˙z w ko´n-
cu stwierdził, ˙ze ˙zadne z tych wyj´s´c nie jest dobre. Musz ˛
a ich chyba na Ziemi uczy´c jak
by´c konsekwentnym, poniewa˙z kiedy podejmowała jak ˛
a´s decyzj˛e, nie było sposobu,
86
aby j ˛
a zmieni´c. Pogodził si˛e z jej postanowieniem, przyznaj ˛
ac w duchu, ˙ze jej obecno´s´c
przy nim była zdecydowanie lepsza od dotychczasowej samotno´sci.
To wszystko trwa za długo! Podbiegł do pulpitu sterowniczego i wyci ˛
agn ˛
ał z gniazda
przyrz ˛
ad do zdalnego sterowania. W tym samym momencie zapaliło si˛e na nim ´swiateł-
ko sygnalizacyjne oznajmiaj ˛
ace, ˙ze przyrz ˛
ad jest gotowy do działania. Przypi ˛
ał go do
pasa obok HPJ, kiedy wbiegał do ´sluzy powietrznej. Nast˛epnie spu´scił si˛e po drabinie.
Znalazłszy si˛e na wysoko´sci kilku metrów nad ziemi ˛
a, zeskoczył z ostatnich szcze-
bli i wcisn ˛
ał kilka przycisków na sterowniku. Biegn ˛
ac, słyszał trzask zamykanych we-
wn˛etrznych drzwi ´sluzy oraz szcz˛ek wci ˛
aganej do góry drabiny.
Lea nie czekała na niego, wiedz ˛
ac, ˙ze Brion biega dwa razy szybciej od niej. Tote˙z,
mimo i˙z biegła najszybciej jak mogła, momentalnie j ˛
a dogonił. Złapał j ˛
a w biegu i nie
zwalniaj ˛
ac ani na chwil˛e, pobiegł z ni ˛
a dalej. Kiedy usłyszał odgłos zapłonu silników,
poci ˛
agn ˛
ał j ˛
a na ziemi˛e i zasłonił swoim ciałem. Obj ˛
ał j ˛
a ramieniem, gdy zadr˙zała zie-
mia i omiótł ich gor ˛
acy obłok pyłu. Kiedy si˛e nieco uspokoiło, usiadła krztusz ˛
ac si˛e
i pocieraj ˛
ac oczy.
87
— Ty głupi umi˛e´sniony jaskiniowcu. . . Czy wiesz, ˙ze mało nas nie upiekłe´s tym
nagłym startem!
— Nie masz racji — powiedział u´smiechaj ˛
ac si˛e. Po czym przewrócił si˛e na plecy
i wsun ˛
awszy r˛ece pod głow˛e spojrzał do góry, na oddalaj ˛
acy si˛e płomie´n l ˛
adownika. By-
li bezpieczni, przynajmniej w tej chwili. — Wiedziałem, ˙ze wystarcz ˛
a mi trzy sekundy,
aby znale´z´c si˛e w bezpiecznej odległo´sci. Przy zało˙zeniu, ˙ze zamykanie zajmie siedem
sekund. . . Czułem to!
— No, wspaniale! — powiedziała Lea, kopi ˛
ac go w bok z całej siły. Czubek jej
buta odbił si˛e od jego twardych jak skała mi˛e´sni nie wyrz ˛
adzaj ˛
ac mu krzywdy, niemniej
ten akt protestu sprawił jej ogromn ˛
a satysfakcj˛e. Brion chrz ˛
akn ˛
ał zaskoczony, po czym
odwrócił si˛e i zerwał si˛e na równe nogi. Lea u´smiechn˛eła si˛e do niego przymilnie: —
A wi˛ec jeste´smy tu, sami na tej dziwnej planecie. Co teraz zrobimy?
Brion zacz ˛
ał protestowa´c, ale po chwili wybuchn ˛
ał ´smiechem. Chyba nigdy nie
przestanie go zaskakiwa´c. Odczepił oba urz ˛
adzenia od pasa.
— Masz co´s metalowego na sobie. . . lub w tej torbie?
— Ani tu, ani tu. Zaplanowałam t˛e wypraw˛e starannie.
88
— ´Swietnie. Tam, gdzie ro´snie ta g˛esta trawa, jest rów. Pójd´z tam i zaczekaj na
mnie. Doł ˛
acz˛e do ciebie, gdy tylko pozb˛ed˛e si˛e tych rzeczy.
Wrócił biegiem do krateru, wskoczył do ´srodka i pogwizduj ˛
ac wesoło, ukrył staran-
nie oba przedmioty pod wygi˛etym metalowym skrzydłem samolotu. Prawie sko´nczone.
Wygl ˛
ada na to, ˙ze udało mi si˛e.
Lea siedziała w ukryciu, kiedy wskoczył do kryjówki obok niej.
— Czy nie uwa˙zasz, ˙ze najwy˙zsza pora, aby´s powiedział mi, co si˛e tu dzieje? —
zapytała.
— Nie powinna´s była tego robi´c. Powinna´s była zosta´c na statku, gdzie byłaby´s
bezpieczna!
— Dlaczego? On mo˙ze lata´c sam, jak si˛e ju˙z przekonałe´s. Co dwie głowy, to nie
jedna, zwłaszcza teraz, kiedy znalazłe´s tubylców. To w tym celu chciałe´s zaopatrzy´c si˛e
w Heurystyczny Procesor J˛ezykowy, prawda? Tak czy inaczej, stało si˛e. Jestem tutaj,
a nasz ´srodek transportu jest na orbicie. Co robimy teraz?
89
Miała racj˛e. Co si˛e stało, ju˙z si˛e nie odstanie. Brion nauczył si˛e zawsze akcepto-
wa´c realno´s´c sytuacji, której nie mo˙zna było zmieni´c. Wskazał na pokryte drzewami
wzgórza, ci ˛
agn ˛
ace si˛e skrajem równiny.
— Zostaniemy tutaj w ukryciu, dopóki nie upewnimy si˛e, ˙ze nic nam nie grozi.
Potem udamy si˛e na tamte wzgórza i poszukamy tego brudnego, prymitywnego czło-
wieka, którego wtedy spotkałem. Je´sli b˛edziemy mieli szcz˛e´scie, mo˙ze uda nam si˛e
znale´z´c równie˙z jego przyjaciół. Kiedy ich znajdziemy, b˛edziemy mogli porozmawia´c
z nimi za pomoc ˛
a procesora i uzyska´c ewentualnie odpowied´z na pytania dotycz ˛
ace tej
planety.
´Smiertelna niespodzianka
Wieczorn ˛
a cisz˛e przerywało jedynie brz˛eczenie owadów i rzadkie, odległe skrze-
ki lataj ˛
acych gadów. Brion czuł, jak wraz z rosn ˛
acym prze´swiadczeniem, ˙ze nie byli
obserwowani i ˙ze nie b˛edzie odwetu za l ˛
adowanie, opuszczało go napi˛ecie. Zast ˛
apiło
je nagłe uczucie głodu od ostatniego posiłku min˛eło sporo czasu. Wyj ˛
ał z torby racj˛e
˙zywno´sciow ˛
a i z rosn ˛
acym niesmakiem zdj ˛
ał z niej opakowanie.
— To nie to, co obiad ze stekiem, prawda? — stwierdziła raczej ni˙z spytała Lea,
widz ˛
ac wyraz jego twarzy.
91
— Mo˙zna na tym ˙zy´c bez ko´nca, mimo i˙z nie ma w tym zbyt wiele ˙zycia. I, prosz˛e,
ani słowa wi˛ecej o stekach!
Lea obróciła swoj ˛
a torb˛e i otworzyła górn ˛
a klap˛e.
— Wspomniałam o nich, bo zabrałam jeden dla ciebie — u´smiechn˛eła si˛e niewinnie
w odpowiedzi na jego zdziwion ˛
a min˛e. — Przygotowałam go według przepisu, który
znalazłam kiedy´s w pewnej historycznej ksi ˛
a˙zce kucharskiej. Nie wyja´sniaj ˛
ac dlaczego,
zalecano tam przyrz ˛
adzanie go w czasie zimy. — Zacz˛eła ´sci ˛
aga´c plastikow ˛
a foli˛e z du-
˙zego zawini ˛
atka. — Naprawd˛e bardzo prosty w przyrz ˛
adzaniu. Rozcina si˛e bochenek
chleba przez cał ˛
a jego długo´s´c, kładzie si˛e na doln ˛
a połówk˛e kawałek ´swie˙zo upieczo-
nego steku i polewa go jego własnym sosem, po czym cało´s´c zamyka si˛e. Obie cz˛e´sci
bochenka dociska si˛e do siebie, aby chleb wchłon ˛
ał lepiej sos, i. . .
Uniosła w dłoniach spłaszczony bochenek. Bior ˛
ac go od niej, Brion przełkn ˛
ał gło´sno
´slin˛e. Odgryzł kawałek i przełkn ˛
ał go z błogim wyrazem twarzy.
— Jeste´s wspaniała, Lea! — powiedział, oblizuj ˛
ac wargi.
— Wiem o tym. . . Ciesz˛e si˛e, ˙ze i ty równie˙z tak uwa˙zasz. No, ale opowiedz mi
teraz o swoim cuchn ˛
acym tubylcu.
92
Brion nie odezwał si˛e ani słowem, dopóki nie zjadł jednej trzeciej swojej ogrom-
nej kanapki. Zaspokoiwszy pierwszy głód, reszt˛e jadł ju˙z bez po´spiechu, delektuj ˛
ac si˛e
ka˙zdym k˛esem i opowiadał.
— Jest bardzo dziecinny. . . ale dzieckiem nie jest. Nazywa si˛e Vjer lub co´s w tym
rodzaju. Kiedy zetkn ˛
ałem si˛e z nim po raz pierwszy, był przera˙zony, ale kiedy mnie za-
akceptował, strach opu´scił go całkowicie. To było wr˛ecz nieprawdopodobne. Jak pstryk-
ni˛ecie przeł ˛
acznikiem. Gdy jednak pó´zniej chciałem i´s´c za nim, tak si˛e tym zaniepokoił,
˙ze a˙z zacz ˛
ał płaka´c. Pozwoliłem mu wi˛ec odej´s´c samemu, poniewa˙z stwierdziłem, ˙ze
nie b˛ed˛e miał kłopotu z odnalezieniem go.
— Jest niedorozwini˛etym umysłowo. . . czy jakim´s wyrzutkiem?
— By´c mo˙ze, chocia˙z nie s ˛
adz˛e. Je´sli spojrzy si˛e na niego na tle jego ´srodowiska,
to oka˙ze si˛e, ˙ze jest dobrze do niego przystosowany. Potrafił wytropi´c i zabi´c ro´slino-
˙zerne zwierz˛e, potem z wielkim apetytem zje´s´c jego surowe mi˛eso. Odchodz ˛
ac, zabrał
reszt˛e ze sob ˛
a do obozu czy osady, w której zapewne mieszka. Nie czas teraz jednak na
teoretyzowanie na ten temat. Nie mamy dostatecznych informacji, aby snu´c jakiekol-
wiek domysły. Musimy znale´z´c go i nauczy´c si˛e jego j˛ezyka, a potem zada´c mu par˛e
93
pyta´n. — Brion spojrzał na sło´nce, które kryło si˛e wła´snie za horyzontem. — Na razie
zostaniemy tutaj. To miejsce jest równie dobre na sp˛edzenie nocy, jak ka˙zde inne. Tamte
przyrz ˛
ady zostawimy na noc w kraterze, zabierzemy je o ´swicie.
— Nie mam nic przeciwko temu. Je´sli o mnie chodzi, było dosy´c wra˙ze´n jak na
jeden dzie´n. — Wyj˛eła z plecaka ´spiwór i rozło˙zyła go na ziemi. — By´c mo˙ze podró˙zo-
wanie z niewygodami to dla ciebie chleb powszedni, ja jednak wol˛e bardziej wyszukane
przyjemno´sci, takie jak na przykład ciepłe łó˙zko. Zabrałam tak˙ze ze sob ˛
a kilka kanapek
dla siebie. I troch˛e wina w biorozkładalnym pojemniku. Mo˙zesz si˛e nim cz˛estowa´c tak
długo, jak długo nie b˛edziesz uwa˙zał go za zbytek.
— Z przyjemno´sci ˛
a. Zaczynam wierzy´c, ˙ze twoja rodzinna planeta Ziemia jest na-
prawd˛e domem ludzko´sci!
*
*
*
Oboje spali dobrze. . . dopóki Brion nie obudził si˛e nagle w ´srodku nocy. Co´s zm ˛
a-
ciło jego spokój, cho´c nie potrafił okre´sli´c, co to było. Le˙zał spokojnie, wpatruj ˛
ac si˛e
w gwiazdy. Poprzedniej nocy zapami˛etał układ głównych gwiazdozbiorów, dzi˛eki cze-
94
mu mógł teraz okre´sli´c orientacyjnie czas na podstawie ich ruchu. Było dobrze po pół-
nocy, kilka godzin przed ´switem. Na niebie nie było ksi˛e˙zyca. Selm-II go nie posiadała,
niemniej ziemia o´swietlona była nikłym ´swiatłem gwiazd. Cały ten układ planetarny po-
ło˙zony był blisko centrum Galaktyki, tote˙z miriady gwiazd ´swieciły jasno z szerokiego
pasa ci ˛
agn ˛
acego si˛e wzdłu˙z całego nieboskłonu.
Co go zaniepokoiło? Noc była cicha, tak cicha, ˙ze słyszał wyra´znie łagodny i ryt-
miczny oddech ´spi ˛
acej Lei. Czy˙zby to był jaki´s impuls emocjonalny? Skoncentrował
si˛e i odczuł co´s nikłego. Na granicy wra˙zliwo´sci. To pochodziło od człowieka. . . Był
to impuls pojedynczego stanu emocjonalnego. Nienawi´sci. ´Slepej nienawi´sci, w´sciekło-
´sci i ˙z ˛
adzy ´smierci. Nie pochodził od jednego osobnika, lecz od wielu. Był skierowany
w jego stron˛e.
Brion obrócił si˛e powoli i obudził Le˛e, kład ˛
ac jej palec na ustach, kiedy zobaczył,
jak mruga otwieraj ˛
ac oczy. Przyło˙zył usta do jej ucha i szepn ˛
ał.
— Zaraz b˛edziemy mieli towarzystwo. Lepiej spakuj swoje rzeczy, ˙zeby´s była go-
towa do drogi. — Poczuł nagle napi˛ecie i strach, które przeszyły jej ciało, kiedy uniosła
si˛e nieco i oparła na łokciach.
95
— Co si˛e dzieje?
— Jeszcze dobrze nie wiem. Ale czuj˛e ich tam, w ciemno´sci. Id ˛
a tutaj. Jeszcze
nie wiem ilu ich jest. Wiem jednak na pewno, ˙ze id ˛
a po mnie. . . i nie pałaj ˛
a do mnie
miło´sci ˛
a. Chwileczk˛e. . .
Skoncentrował si˛e na jednym z impulsów, staraj ˛
ac si˛e Wydzieli´c go spo´sród pozo-
stałych. U˙zył całego swojego talentu, który doskonalił nieprzerwanie od chwili, kiedy
odkrył, ˙ze jest empatykiem. Tak, to on! Brion pokiwał głow ˛
a w ciemno´sci.
— Jedn ˛
a zagadk˛e mamy rozwi ˛
azan ˛
a. Vjer jest razem z nimi. Zatem wiemy ju˙z,
˙ze nie mieszka na wzgórzach sam. S ˛
adz˛e, ˙ze jego plemi˛e musi by´c liczne, poniewa˙z
poszukuje mnie ze spor ˛
a grup ˛
a.
— Zdaje mi si˛e, ˙ze mówiłe´s mi, i˙z jest twoim przyjacielem — szepn˛eła Lea.
— Tak mi si˛e zdawało. Wygl ˛
ada na to, ˙ze wszystko si˛e zmieniło. Chciałbym wie-
dzie´c, dlaczego. . . i czuj˛e, ˙ze wkrótce si˛e dowiemy. — Wyprostował si˛e i poluzował nó˙z
w pochwie. — Zosta´n tutaj w ukryciu, a ja zobacz˛e, co si˛e tam dzieje.
— Nie! — wpiła si˛e mocno palcami w jego rami˛e. — Nie mo˙zesz i´s´c tam sam,
w ciemno´s´c.
96
— Ale˙z mog˛e! Prosz˛e ci˛e, zaufaj mi, kiedy mówi˛e, ˙ze wiem co robi˛e — zdj ˛
ał deli-
katnie jej dło´n ze swojej r˛eki. — Musz˛e mie´c du˙zo miejsca wokół siebie, kiedy spotkam
si˛e z nimi. Chc˛e unikn ˛
a´c sytuacji, w której b˛ed˛e musiał si˛e martwi´c dodatkowo o ciebie.
Wszystko b˛edzie dobrze.
Oddalił si˛e bezszelestnie w panuj ˛
acy półmrok. Czołgał si˛e w kierunku nocnych go-
´sci. Kiedy znalazł si˛e w bezpiecznej odległo´sci od kryjówki Lei, zatrzymał si˛e. Impulsy
stanów emocjonalnych, które odbierał, były teraz o wiele wyra´zniejsze. Pochodziły od
co najmniej kilkunastu osób. A mo˙ze było ich jeszcze wi˛ecej? Czekał do chwili uj-
rzenia ich ciemnych sylwetek, było ich około dwudziestu, nim skoczył na równe nogi
i krzykn ˛
ał.
— Vjer! Jestem tutaj. Czego chcesz?
Poczuł fal˛e przera˙zenia, które szybko zdominowało ich inne uczucia. Raptowny
strach zast ˛
apił nienawi´s´c w chwili jego nagłego pojawienia si˛e. Zatrzymali si˛e wszy-
scy z wyj ˛
atkiem jednego, który zignorował ten gwałtowny napływ strachu, pozwalaj ˛
ac
dalej nie´s´c si˛e nienawi´sci, tłumi ˛
acej inne jego odczucia. Ten człowiek szedł nieprzerwa-
nie naprzód i co´s robił.
97
Z mroku wyleciała dzida i wbiła si˛e w ziemi˛e w odległo´sci metra od nóg Brio-
na Sytuacja stawała si˛e niebezpieczna. Brion poczuł, ˙ze pozostali ochłon˛eli stopniowo
z pierwszego szoku i ponownie zacz˛eli emanowa´c t ˛
a sam ˛
a nienawi´sci ˛
a Ruszyli kolejno
do przodu, jeden za drugim. Brion cofn ˛
ał si˛e, kieruj ˛
ac si˛e w stron˛e jeziora, aby odci ˛
a-
gn ˛
a´c ich od kryjówki Lei. W ten sposób b˛edzie bezpieczna. O swoje bezpiecze´nstwo
si˛e nie martwił. Był pewny, ˙ze potrafi si˛e obroni´c, je´sli go zaatakuj ˛
a. . . zwłaszcza je´sli
powstali s ˛
a tacy sami jak Vjer. Gdyby jednak nie udało mu si˛e ich pokona´c, b˛edzie mógł
bez trudu od nich uciec. Dlaczego tu przyszli? Ponownie krzykn ˛
ał, aby przyci ˛
agn ˛
a´c ich
uwag˛e. W tym samym momencie krzykn˛eła Lea. . . i jednocze´snie poczuł gwałtowny
impuls paniki. Ruszył p˛edem w jej kierunku. Nagle wyrósł przed nim m˛e˙zczyzna. . .
Dwóch. Wpadł na nich cał ˛
a swoj ˛
a mas ˛
a i odtr ˛
acił na boki jak natr˛etne owady, nie zwal-
niaj ˛
ac ani na chwil˛e. Lea krzykn˛eła znowu i w tym momencie zobaczył ludzi z uniesio-
nymi dzidami, którzy j ˛
a trzymali. Nawet nie pomy´slał o u˙zyciu no˙za, kiedy wpadł na
nich — jego r˛ece były wystarczaj ˛
ac ˛
a broni ˛
a.
Wywi ˛
azała si˛e zaciekła walka wr˛ecz w roz´swietlonym gwiazdami mroku. Byli tak
blisko siebie, ˙ze bro´n była bezu˙zyteczna, a nawet stała si˛e zagro˙zeniem dla trzymaj ˛
a-
98
cych j ˛
a. Rozległy si˛e chrapliwe krzyki bólu, kiedy Brion uniósł jednego z napastników
i cisn ˛
ał nim w najwi˛eksz ˛
a grup˛e jego pobratymców. Niemal dosłownie zmia˙zd˙zył trzech
pozostałych, którzy trzymali Le˛e. Ustawił j ˛
a za sob ˛
a, aby chroni´c j ˛
a swoim ciałem i od-
tr ˛
acał r˛ekoma drzewce dzid. Kontratakował, zadaj ˛
ac ciosy pi˛e´sciami. Były niebezpiecz-
niejsze od maczug. Napastnicy zacz˛eli odpada´c od niego i wówczas pierwszy kamie´n
trafił go w bok głowy. Brion zawył z bólu, kiedy trafiły go nast˛epne. Wtedy po raz
pierwszy poczuł obecno´s´c kobiet, pod ˛
a˙zaj ˛
acych za uzbrojonymi w dzidy m˛e˙zczyzna-
mi. Ich broni ˛
a były obłe kamienie, które w ich r˛ekach były ´smiertelnie niebezpieczne.
Brion chwycił jednego z napastników, aby posłu˙zy´c si˛e nim jako tarcz ˛
a. . . ale było ju˙z
za pó´zno. Seria ostrych ciosów trafiła go w szyj˛e i głow˛e, ale nie poczuł ich nawet,
gdy˙z straciwszy przytomno´s´c zachwiał si˛e na nogach i upadł na ziemi˛e jak ´sci˛ete drze-
wo. Ostatni ˛
a rzecz ˛
a, któr ˛
a rejestrowała jego ´swiadomo´s´c były krzyki przera˙zenia Lei
i jego niemo˙zno´s´c udzielenia jej pomocy na skutek wszechogarniaj ˛
acego go mroku.
Potem był ju˙z tylko chaos. Zm ˛
acona ´swiadomo´s´c. Mrok i ból. Kołysanie si˛e tam
i z powrotem, ból w nadgarstkach, w r˛ece i głowie. Ruch. Ponownie mrok. Po jakim´s
99
czasie zobaczył kołysz ˛
ace si˛e nad nim gwiazdy. Zawołał Le˛e. Czy odpowiedziała? Nie
mógł sobie tego przypomnie´c. Ból i niepami˛e´c były jedyn ˛
a odpowiedzi ˛
a.
*
*
*
Było ju˙z szaro, kiedy zacz ˛
ał odzyskiwa´c ´swiadomo´s´c. Stopniowo docierało do niego
wołanie Lei, kiedy próbował otworzy´c zaskorupiałe oczy. W jaki´s sposób miał unieru-
chomione r˛ece i nogi. Mrugał tak długo, dopóki majacz ˛
ace przed nimi plamy nie nabrały
wyra´znych kształtów. Był przywi ˛
azany skórzanymi rzemieniami do długiego pala. Jego
prawa r˛eka była zakrwawiona i t˛etniła bólem. Spojrzał na ni ˛
a i chrz ˛
akn ˛
ał z niepokojem.
Wyszeptane przez Le˛e słowa były pełne troski.
— ˙
Zyjesz? Słyszysz mnie? Brion, prosz˛e, słyszysz mnie? Mo˙zesz si˛e rusza´c?
Kiedy starał si˛e poruszy´c głow ˛
a, j˛ek bólu wyrwał si˛e z jego ust. Była cała pokaleczo-
na, a jedno oko nie otwierało si˛e do ko´nca. Drugie było jednak dostatecznie sprawne,
˙zeby mógł dostrzec Le˛e le˙z ˛
ac ˛
a w odległo´sci kilku metrów od niego, przywi ˛
azan ˛
a do
drugiego pala tak samo jak on. Z pocz ˛
atku zdołał jedynie kaszln ˛
a´c, kiedy próbował jej
odpowiedzie´c, ale w ko´ncu wykrztusił z siebie kilka słów.
100
— Czuj˛e. . . si˛e. . . ´swietnie. . .
— ´Swietnie! — w jej głosie czu´c było łzy, pod którymi kryła si˛e w´sciekło´s´c. —
Wygl ˛
adasz strasznie, jeste´s cały potłuczony i zakrwawiony. Gdyby twoja głowa nie była
jak z kamienia, ju˙z by´s nie ˙zył. . . Och, Brionie. To było straszne! Przywi ˛
azali nas do
tych pali jak zwłoki. Nie´sli nas cał ˛
a noc. Byłam pewna, ˙ze ci˛e zabili.
Próbował si˛e u´smiechn ˛
a´c, ale wykrzywił jedynie twarz.
— Te przypuszczenia na temat mojej ´smierci s ˛
a mocno przesadzone. — Poruszył
z całej siły r˛ekoma i nogami napinaj ˛
ac do oporu wi˛ezy. — Czuj˛e si˛e potłuczony. . . ale
nie wydaje mi si˛e, abym miał co´s złamanego. A co z tob ˛
a?
— Nic szczególnego, tylko kilka zadra´sni˛e´c. Pastwili si˛e głównie nad tob ˛
a. Zawzi˛e-
cie. Strasznie. . .
— Nie my´sl teraz o tym. ˙
Zyjemy i to jest w tej chwili najwa˙zniejsze. Opowiedz mi
teraz o wszystkim, co widziała´s po drodze.
— Niewiele widziałam. Jeste´smy gdzie´s w´sród wzgórz. Na polanie przed czym´s,
co wygl ˛
ada jak groty w ´scianie skalnej. Cał ˛
a polan˛e otaczaj ˛
a wysokie drzewa. Kobiety
101
weszły do ´srodka, kiedy tu dotarli´smy i przebywaj ˛
a tam do tej pory. M˛e˙zczy´zni ´spi ˛
a
wokół nas.
— Ilu ich jest? Czy który´s z nich czuwa?
— Naliczyłam osiemnastu. . . nie, dziewi˛etnastu. . . dwudziestu. S ˛
adz˛e, ˙ze to wszy-
scy. Je˙zeli jest jeszcze kto´s na stra˙zy, to znajduje si˛e poza zasi˛egiem mojego wzroku.
Co jaki´s czas który´s z nich budzi si˛e i idzie w zaro´sla. Przypuszczam, ˙ze za potrzeb ˛
a.
— Brzmi to do´s´c obiecuj ˛
aco. S ˛
a tak niezorganizowani, jak s ˛
adziłem. Teraz, kiedy
´spi ˛
a, mamy najwi˛eksz ˛
a szans˛e ucieczki. Zanim dobior ˛
a si˛e nam bardziej do skóry.
— Odwal si˛e! — potrz ˛
asn˛eła ciasno zwi ˛
azanymi nadgarstkami w jego kierunku. —
Chyba o raz za du˙zo dostałe´s w głow˛e. Zabrali twój wielki nó˙z i nie mo˙zemy nawet
dosi˛egn ˛
a´c z˛ebami tych rzemieni. Jak w tej sytuacji wyobra˙zasz sobie ucieczk˛e?
— Chwileczk˛e — powiedział spokojnie. Zamkn ˛
ał oczy i zacz ˛
ał gł˛eboko i rytmicznie
oddycha´c.
Musiał przede wszystkim uporz ˛
adkowa´c my´sli, aby móc skoncentrowa´c cał ˛
a swoj ˛
a
uwag˛e i energi˛e. Te same ´cwiczenia oddechowe wykonywał, kiedy podnosił ci˛e˙zary.
Wysiłek, który czekał go teraz, był tego samego rodzaju. Rozlu´znił ciało i wówczas po-
102
czuł niezliczone rany i stłuczenia. Były one jednak bez znaczenia. Kiedy skoncentrował
uwag˛e, przestał je w ogóle odczuwa´c. ´Swietnie. Teraz czuł, jak jego siła ukierunkowuje
si˛e. Otworzył powoli oczy i spojrzał na grube rzemienie owini˛ete wokół nadgarstków.
Napi ˛
ał mi˛e´snie r ˛
ak. Lea patrzyła ze zdumieniem. Widziała przed chwil ˛
a, jak opada z sił,
jak wiotczeje jego twarz. Kiedy otworzył oczy, spojrzał bł˛ednym wzrokiem na nad-
garstki. Fala dr˙zenia przemkn˛eła przez górn ˛
a cz˛e´s´c jego ciała. Teraz dostrzegła, jak jego
mi˛e´snie p˛eczniej ˛
a wewn ˛
atrz postrz˛epionych r˛ekawów, poszerzaj ˛
ac dziury, a nast˛epnie
rozrywaj ˛
ac osłabiony materiał. Skórzane wi˛ezy napi˛eły si˛e i zaskrzypiały, rozci ˛
agane
coraz bardziej i bardziej. To było wr˛ecz nieludzkie. Jego twarz wyra˙zała spokój, kiedy
r˛ece rozdzielały si˛e powoli, z mechaniczn ˛
a precyzj ˛
a. Rozległ si˛e cichy trzask — jeden
z rzemieni pu´scił. . . A potem nast˛epny. R˛ece Briona były wolne.
Kiedy zdał sobie z tego spraw˛e, dreszcz zm˛eczenia przebiegł jego ciało. Opadł na
ziemi˛e, zamkn ˛
ał oczy i ci˛e˙zko oddychał, masuj ˛
ac palcami skór˛e wokół gł˛ebokich ran na
nadgarstkach i wyciskaj ˛
ac przy tym krew z miejsc, w których rzemie´n rozci ˛
ał ciało a˙z
do ko´sci. Trwało to tylko chwil˛e. Doszedłszy do siebie uniósł powoli głow˛e i rozejrzał
si˛e wokoło.
103
— Bardzo dobrze — powiedział cicho. — Miała´s racj˛e, wszyscy ´spi ˛
a.
Poruszaj ˛
ac si˛e niczym w ˛
a˙z, przesun ˛
ał si˛e w pobli˙ze Lei, wlok ˛
ac ze sob ˛
a wci ˛
a˙z uwi ˛
a-
zany do nóg pal i obejrzał jej wi˛ezy.
— Je´sli b˛edziesz próbował je rozerwa´c, oderwiesz razem z nimi moje dłonie —
powiedziała, staraj ˛
ac si˛e nie patrze´c na powolne s ˛
aczenie si˛e krwi z jego r ˛
ak.
— Nie martw si˛e, z twoimi pójdzie łatwiej ni˙z z moimi. — Pochylił si˛e do przodu
i zacisn ˛
ał z˛eby na rzemieniu z jaszczurczej skóry. Gryzł i ˙zuł go z całej siły. Przerwanie
wi˛ezów zaj˛eło mu mniej ni˙z minut˛e. — Smakuje obrzydliwie — powiedział, wypluwa-
j ˛
ac kawałki skóry.
— Musisz mie´c dobrego dentyst˛e. — Pod wymuszon ˛
a lekko´sci ˛
a jej słów słycha´c
było dr˙zenie głosu.
Brion wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e i odgarn ˛
ał sprzed jej oczu kosmyk spl ˛
atanych włosów.
— Zaraz nas tu nie b˛edzie. Daj˛e ci na to moje słowo. Musisz tylko pole˙ze´c spokojnie
przez chwil˛e.
Nie czuł si˛e jeszcze tak odpr˛e˙zony, jak tego pragn ˛
ał. Był ju˙z jasny dzie´n i ich ruchy
mogły by´c z łatwo´sci ˛
a zauwa˙zone przez ka˙zdego, kto si˛e obudził. Kilka nast˛epnych
104
minut miało zadecydowa´c o wszystkim. Wiedział, ˙ze je˙zeli uda im si˛e dotrze´c do zaro´sli
przed podniesieniem alarmu, b˛ed ˛
a mogli uciec. Mimo obra˙ze´n był gotów ucieka´c. . .
I nie dopu´sci´c do tego, aby złapano ich po raz drugi. Rozlu´znił rzemienie opasuj ˛
ace
nogi, po czym wsun ˛
ał wskazuj ˛
acy palec lewej r˛eki pod najcie´nszy z nich. Przerwał
go bez wysiłku. Potem kolejno nast˛epne. Na koniec zdj ˛
ał je i powoli si˛e wyprostował.
Porywacze wci ˛
a˙z spali. W ten sam sposób uwolnił nogi Lei.
— Idziemy — szepn ˛
ał, obejmuj ˛
ac j ˛
a i unosz ˛
ac do góry.
Ostro˙znie i cicho przechodzili pomi˛edzy ciałami ´spi ˛
acych, spodziewaj ˛
ac si˛e w ka˙z-
dej chwili podniesienia alarmu. Sze´s´c, siedem, osiem kroków. . . Byli ju˙z mi˛edzy drze-
wami i przedzierali si˛e przez zaro´sla.
— Wróc˛e za chwil˛e — szepn ˛
ał, stawiaj ˛
ac j ˛
a na ziemi. Przyło˙zył jej palec do ust, aby
zapobiec protestowi. W chwil˛e potem znikn ˛
ał, odchodz ˛
ac w stron˛e polany.
Lea nie wiedziała, czy ma si˛e ´smia´c, czy płaka´c. To był ´smiech. Z trudem powstrzy-
mywała swoj ˛
a na wpół histeryczn ˛
a wesoło´s´c, widz ˛
ac, jak niesie jednego z porywaczy.
Zwykła ucieczka nie wystarczała mu. . . o, nie. Musiał wzi ˛
a´c ze sob ˛
a je´nca! Jeniec opie-
rał si˛e i wierzgał nogami, ale nadaremnie. Brion pojmał go bezszelestnie, jedn ˛
a r˛ek ˛
a
105
zasłaniaj ˛
ac mu usta, a drug ˛
a podnosz ˛
ac z ziemi. Jeniec miał wytrzeszczone oczy i był
ledwie ˙zywy. Kiedy Brion zwolnił u´scisk, wci ˛
agn ˛
ał łapczywie powietrze do płuc, dr˙z ˛
ac
na całym ciele. Zanim je wypu´scił i mógł krzykn ˛
a´c, twarda pi˛e´s´c Briona uderzyła go
pod uchem. Bez czucia osun ˛
ał si˛e na ziemi˛e.
Brion zignorował go i pomógł Lei stan ˛
a´c na nogi.
— Mo˙zesz i´s´c? — zapytał.
— Odpowiedniejszym okre´sleniem byłoby wlec si˛e.
— Postaraj si˛e. Je´sli zajdzie potrzeba, pomog˛e ci.
Bez wysiłku przerzucił je´nca przez rami˛e, wzi ˛
ał Le˛e za r˛ek˛e i ruszyli w dół zbo-
cza, przedzieraj ˛
ac si˛e mi˛edzy drzewami. Z ka˙zd ˛
a chwil ˛
a oddalali si˛e coraz bardziej od
obozowiska. Nie było słycha´c ˙zadnego alarmu. Byli wolni — przynajmniej na razie.
Elektroniczne przesłuchanie
Brion doszedł do skraju lasu i zatrzymał si˛e przy najwi˛ekszym drzewie. Powiódł
wzrokiem po trawiastym zboczu, a potem przez pust ˛
a równin˛e a˙z do bł˛ekitnych wód
Jeziora Centralnego, które ci ˛
agn˛eło si˛e po horyzont. Było ju˙z ciepło i sło´nce wznosiło
si˛e wysoko na niebie. Słyszał za sob ˛
a Le˛e przedzieraj ˛
ac ˛
a si˛e przez zaro´sla. Potykała si˛e
co chwila i wymrukiwała dławionym głosem jakie´s obelgi. Zdolno´sci ˛
a empatii wybiegł
daleko poza ni ˛
a a˙z do kresu swoich mo˙zliwo´sci, lecz nie wyczuł ˙zadnego ´sladu po´scigu.
— Czy jest jaki´s powód. . . Nie mo˙zemy tu odpoczywa´c. . . ani przez chwil˛e —
sapn˛eła opieraj ˛
ac si˛e o drzewo obok niego.
107
— Nie zgadzam si˛e z tob ˛
a. To jest dobre miejsce na postój. — Osun˛eła si˛e z ulg ˛
a na
ziemi˛e. — Dopóki mog˛e stwierdzi´c, ˙ze nikt nas nie ´sciga, dopóty jeste´smy tu bezpieczni.
Kiedy wyjdziemy na równin˛e, b˛edzie nas łatwo zauwa˙zy´c. Musimy teraz postanowi´c,
co robimy dalej.
— Mo˙ze by´s tak zdj ˛
ał z siebie tego siwobrodego starca — powiedziała Lea, wska-
zuj ˛
ac r˛ek ˛
a na wiotkie ciało zwisaj ˛
ace z jego ramienia. — A mo˙ze zapomniałe´s, ˙ze go
niesiesz?
Brion spu´scił powoli swój baga˙z na kupk˛e li´sci.
— Nie jest wcale taki ci˛e˙zki. Jak widzisz, jest bardzo chudy i stary.
— Lepszego nie było?
— Nie. Przypuszczalnie reprezentuje pewien autorytet, poniewa˙z jest jedyny, który
nosi nie maj ˛
ac ˛
a praktycznego zastosowania ozdob˛e. — Brion odchylił na bok zmierz-
wion ˛
a, siw ˛
a brod˛e starca, aby pokaza´c Lei zawieszony na jego szyi naszyjnik ze zbiela-
łych ko´sci. — W przeciwie´nstwie do reszty, mo˙ze zna´c odpowiedzi na interesuj ˛
ace nas
pytania.
108
— Czy chcesz powiedzie´c, ˙ze kiedy poszedłe´s po je´nca, po´swi˛eciłe´s nieco czasu,
aby dokona´c jakiego´s wyboru?
— Oczywi´scie. To była wyj ˛
atkowa okazja.
— Mam nadziej˛e, ˙ze kiedy´s ci˛e zrozumiem. . . ale nie nast ˛
api to dzisiaj. Jestem spra-
gniona, głodna, wyczerpana i czuj˛e si˛e, jakby przeszedł si˛e po mnie kto´s w kolczastych
butach. Zastanawiałe´s si˛e mo˙ze nad nasz ˛
a przyszło´sci ˛
a?
— Owszem. Miałem na to troch˛e czasu podczas marszu. Po pierwsze, musimy po-
godzi´c si˛e z pewnymi nieprzyjemnymi faktami. Stracili´smy całe nasze wyposa˙zenie,
które mieli´smy przy sobie, to znaczy jedzenie, wod˛e, mój nó˙z. . .
— Je˙zeli jeszcze stracili´smy sterownik radiowy, który schowałe´s w kraterze, to ju˙z
teraz mo˙zemy pomy´sle´c o samobójstwie. Nie mam ochoty znale´z´c si˛e w r˛ekach tych
typów po raz drugi. . . — Pochyliła si˛e nad je´ncem, aby przyjrze´c mu si˛e z bliska, po
czym zmarszczyła nos z niesmakiem. — Okropny. A je´sli ju˙z mówimy o r˛ekach. . . to
czy ten naszyjnik na jego szyi nie jest przypadkiem zrobiony z ko´sci ludzkich palców?
Brion przytakn ˛
ał.
109
— To wła´snie wydało mi si˛e najbardziej interesuj ˛
ace. Wła´snie dlatego go pojmałem.
Ten naszyjnik interesuje mnie takie z osobistych wzgl˛edów.
W jego głosie pojawił si˛e cie´n gniewu, którego wcze´sniej w nim nie było. Skłoniło j ˛
a
to do ponownego przyjrzenia si˛e naszyjnikowi. W´sród zbielałych palców znajdował si˛e
jeden ciemniejszy. Nie, nie ciemniejszy, ale inny. Przyjrzała mu si˛e bli˙zej i zobaczyła,
˙ze był ´swie˙zo obci˛ety i pokryty jeszcze ciemnymi plamami krwi. W nagłym ol´snieniu
spojrzała z przera˙zeniem na Briona. Przytakn ˛
ał jej z ponurym wyrazem twarzy, uno-
sz ˛
ac do góry praw ˛
a r˛ek˛e, aby zobaczyła wyra´znie, ˙ze ma na niej ju˙z tylko cztery palce.
Westchn˛eła gł˛eboko.
— Dlaczego ci to zrobili. . . s ˛
a wstr˛etni! Ukryłe´s to przede mn ˛
a. . .
— Nie było sensu o tym mówi´c, skoro nie mo˙zna ju˙z nic na to poradzi´c. To nic
powa˙znego. Obwi ˛
azali rzemieniem kikut, aby zatamowa´c krwawienie. Najbardziej z te-
go wszystkiego interesuje mnie jednak znaczenie tego aktu. Ten człowiek b˛edzie mógł
nam to wyja´sni´c. — Okaleczon ˛
a r˛ek ˛
a wykonał gest oznaczaj ˛
acy, ˙ze nie ma o czym mó-
wi´c. — T ˛
a spraw ˛
a zajmiemy si˛e pó´zniej. Teraz, zanim przyst ˛
apimy do dalszych działa´n,
musimy ´sci ˛
agn ˛
a´c l ˛
adownik. Mam nadziej˛e, ˙ze twoje obawy zwi ˛
azane ze sterownikiem
110
s ˛
a przedwczesne i ˙ze jest tam, gdzie go schowałem. Prawd˛e powiedziawszy, nie do-
wiemy si˛e tego, dopóki tego osobi´scie nie sprawdzimy. Musimy wi˛ec jak najszybciej
dotrze´c do krateru i ´sci ˛
agn ˛
a´c l ˛
adownik. Wsi ˛
adziesz do niego i odlecisz najszybciej, jak
to tylko b˛edzie mo˙zliwe. . .
— Bez ciebie? A˙z tak bardzo polubiłe´s to nieprzyjemne miejsce?
— Niespecjalnie. Ale wyznaczona robota musi by´c wykonana. Poza tym nie chc˛e,
aby ten typ znalazł si˛e na pokładzie statku.
— Dlaczego? Boisz si˛e, ˙ze zawładnie nim?
— Wr˛ecz przeciwnie. Opieraj ˛
ac si˛e na odczuciach Vjera, jestem gł˛eboko przekona-
ny, ˙ze zabranie któregokolwiek z tych ludzi poza ich naturalne ´srodowisko mo˙ze by´c dla
nich tragiczne w skutkach. B˛ed˛e całkowicie bezpieczny, czekaj ˛
ac tutaj na twój powrót.
Czas, jaki zajmie l ˛
adownikowi jedno okr ˛
a˙zenie orbity wystarczy ci na skompletowanie
sprz˛etu z listy, któr ˛
a zaraz sporz ˛
adzimy. Nast˛epnie wyl ˛
adujesz z całym tym sprz˛etem.
— Czy nie powinnam na pocz ˛
atku zarejestrowa´c tego wszystkiego, co ju˙z odkryli-
´smy?
111
— Ta sprawa to pozycja numer jeden na li´scie. Kiedy to sko´nczysz, b˛edziesz mu-
siała szybko skompletowa´c sprz˛et, którego b˛edziemy potrzebowali. Niestety nie da si˛e
unikn ˛
a´c tego, ˙ze b˛edzie on zawierał du˙zo metalu. Nadal uwa˙zam, ˙ze bardzo wa˙zne jest,
˙zeby nie posiada´c przy sobie ˙zadnego metalu. Je´sli oka˙ze si˛e, ˙ze tamto skrzydło sa-
molotu jest nietkni˛ete, b˛edzie to oznaczało, ˙ze b˛edziemy mogli ukry´c tam wszystkie
zawieraj ˛
ace metal przedmioty do czasu, kiedy b˛ed ˛
a nam potrzebne.
— Takie, jak na przykład granaty ogłuszaj ˛
ace, par˛e rozpylaczy?
— Mniej wi˛ecej to miałem na my´sli. Nie mam ochoty na powtórk˛e dzisiejszej nocy.
— Ani ja. — Wyra´znie zm˛eczona podniosła si˛e. — Je´sli jeste´s gotowy, mo˙zemy
rusza´c w dalsz ˛
a drog˛e. Czuj˛e ciarki na skórze, siedz ˛
ac tu zwrócona plecami do tych
drzew.
— Musisz przej´s´c prób˛e, aby´smy mogli stwierdzi´c, czy masz zdolno´sci empatycz-
ne — powiedział Brion, podnosz ˛
ac i kład ˛
ac sobie na rami˛e wci ˛
a˙z nieprzytomnego star-
ca. — Szukaj ˛
a nas ju˙z, czuj˛e to od kilku minut. Wyczuwam jednak tylko ich zaniepo-
kojenie i dezorientacj˛e, z czego wnioskuj˛e, ˙ze nie natrafili jeszcze na nasz ´slad.
112
— Teraz mi mówisz! Ruszajmy. — Wyprostowała si˛e i skierowała si˛e w dół wzgó-
rza.
Brion ruszył za ni ˛
a truchtem i po kilku krokach przegonił j ˛
a.
— Pobiegn˛e przodem — powiedział. — Kiedy znajdziemy si˛e na otwartej prze-
strzeni, na pewno od razu nas zobacz ˛
a. Dlatego wła´snie chc˛e jak najszybciej ´sci ˛
agn ˛
a´c
l ˛
adownik.
— Nie tra´c czasu na gadanie. . . biegnij! B˛ed˛e biec za tob ˛
a.
Biegła najszybciej jak mogła, ale nie nad ˛
a˙zała za nim. Brion p˛edził du˙zymi susami
prosto w stron˛e krateru. Lea co chwil˛e ogl ˛
adała si˛e za siebie. Po pewnym czasie musia-
ła zwolni´c i przej´s´c pewien odcinek, aby odsapn ˛
a´c, po czym ponownie zerwała si˛e do
biegu. Z trudem wbiegła na niewielkie wzniesienie. Kiedy znalazła si˛e na jego wierz-
chołku, zobaczyła daleko przed sob ˛
a, jak Brion wychodzi z krateru. . . i wymachuje
czym´s połyskuj ˛
acym w sło´ncu. A wi˛ec sterownik był na miejscu!
— L ˛
adownik jest ju˙z w drodze — powiedział Brion, kiedy dowlekła si˛e do niego. —
I jak na razie nie wida´c, aby kto´s nas ´scigał.
— Nigdy w ˙zyciu. . . tak si˛e nie zm˛eczyłam — wysapała, osuwaj ˛
ac si˛e na ziemi˛e.
113
Brion poło˙zył obok niej sterownik i pobiegł z powrotem do krateru.
— Daj mi znak, kiedy stary si˛e poruszy — powiedział. — Chc˛e jeszcze raz skopio-
wa´c tamt ˛
a tabliczk˛e znamionow ˛
a, któr ˛
a znalazłem obok skrzydła. Tamta kopia przepa-
dła, poniewa˙z wyryłem j ˛
a na butelce od wody. Kiedy znajdziesz si˛e w statku, zakoduj
t˛e kopi˛e za pomoc ˛
a modemu — dodał i znikn ˛
ał za kraw˛edzi ˛
a.
Lea spojrzała na naszyjnik zawieszony na szyi chrapi ˛
acego starca i wzruszyła ra-
mionami. Có˙z za zezwierz˛eceni ludzie! Odci ˛
a´c tak po prostu człowiekowi palec. W ja-
kim celu? To musi oznacza´c dla nich co´s wa˙znego, co´s zwi ˛
azanego z jakim´s rytuałem.
Na pewno Briona boli ta r˛eka, a mimo to nie uskar˙za si˛e. Jest niezwykły pod ka˙zdym
wzgl˛edem. Ten kikut musi zosta´c zdezynfekowany, aby nie wywi ˛
azało si˛e zaka˙zenie.
Apteczka powinna by´c umieszczona na samej górze listy. Mo˙zna b˛edzie spowodowa´c
odro´sni˛ecie palca, ale nie da si˛e usun ˛
a´c teraz bólu i niewygody.
— Skopiowałem te znaki na tym kawałku kory — powiedział Brion, wyszedłszy
z krateru. — Rozumiesz co´s z nich?
Obróciła kor˛e na wszystkie strony i pokr˛eciła głow ˛
a przecz ˛
aco.
114
— To ˙zaden ze znanych mi j˛ezyków, mimo i˙z te symbole wygl ˛
adaj ˛
a mi znajomo.
By´c mo˙ze banki pami˛eci zawieraj ˛
a co´s. . .
Siwowłosy jeniec otworzył oczy i zacz ˛
ał trz ˛
a´s´c si˛e i ochryple krzycze´c. Pełzn ˛
ał,
próbuj ˛
ac uciec od nich. Brion wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e i złapał go, a nast˛epnie nacisn ˛
ał kciukiem
szyj˛e pod uchem. Jeniec drgn ˛
ał konwulsyjnie dwa razy i zamarł w bezruchu.
— Widziała´s? — zapytał.
— To, jak go obezwładniłe´s? No pewnie. Musisz nauczy´c mnie tej sztuczki.
— Nie, nie to. To, na co patrzył, kiedy zacz ˛
ał wrzeszcze´c. Sterownik radiowy.
— Czy˙zby wiedział, co to?
— Raczej w to w ˛
atpi˛e. Ale to musi oznacza´c dla niego co´s przera˙zaj ˛
acego, co´s,
co musimy wyja´sni´c. — Brion odwrócił głow˛e na bok, nadsłuchuj ˛
ac. — L ˛
adownik si˛e
zbli˙za. Musisz zapami˛eta´c teraz spis rzeczy, których b˛edziemy potrzebowali.
*
*
*
L ˛
adownik stał na ziemi niecałe dwie minuty. Briona niepokoiła ka˙zda upływaj ˛
aca
sekunda. Nawet kiedy statek startował z Le ˛
a na pokładzie, niepokój go nie opuszczał.
115
Statek wyl ˛
adował bezpiecznie dwa razy, co mogło oznacza´c, ˙ze to miejsce nie jest pod
stał ˛
a obserwacj ˛
a. Ka˙zde kolejne l ˛
adowanie zwi˛ekszało jednak niebezpiecze´nstwo wy-
krycia. Mimo to musieli pozosta´c w tym rejonie, poniewa˙z łowcy byli jedynym klu-
czem, jaki mieli do rozwi ˛
azania ´smiertelnej zagadki tej planety. Nie maj ˛
ac wyboru,
postanowił odp˛edzi´c od siebie my´sl o gro˙z ˛
acym mu niebezpiecze´nstwie, koncentruj ˛
ac
uwag˛e na uruchomieniu przem ˛
adrzałej maszynki tłumacz ˛
acej.
Niewielkie, metalowe pudełko zawierało mnóstwo skomplikowanych obwodów
i podzespołów. Tłumacz realizował swoje funkcje za pomoc ˛
a projektora holograficz-
nego, który wy´swietlał w powietrzu trójwymiarowy obraz. Pierwszy, jaki si˛e pojawił,
przedstawiał nachylon ˛
a, biał ˛
a powierzchni˛e z widniej ˛
acymi na niej instrukcjami. Brion
przeczytał je i za pomoc ˛
a odpowiednich przycisków zakodował w urz ˛
adzeniu te, które
go interesowały. Instrukcje znikn˛eły i na ich miejscu ukazał si˛e obraz nauczyciela. Był
to starszy m˛e˙zczyzna ubrany w prosty, szary strój, siedz ˛
acy ze skrzy˙zowanymi nogami
przed stoj ˛
acym na ziemi pudełkiem bez wieka. Brion przeł ˛
aczał przyciski, a˙z przetwo-
rzył jego ubranie na szat˛e okrywaj ˛
ac ˛
a go od pasa do ud i wydłu˙zył mu włosy. Mimo i˙z
jeniec był o wiele brudniejszy, jego nauczyciel niewiele ró˙znił si˛e od niego.
116
Brion spojrzał na nieruchomy, trójwymiarowy wizerunek i z uznaniem pokiwał gło-
w ˛
a. Był niezły. Dotkni˛ecie ostatniego przycisku sprawiło, ˙ze obraz znikn ˛
ał, cofaj ˛
ac si˛e
w przestrzeni. Gdy tylko programowanie dobiegło ko´nca, Briona ponownie ogarn ˛
ał nie-
pokój. Dr ˛
a˙zył go, mimo i˙z Lea kr ˛
a˙zyła ju˙z bezpiecznie po orbicie. Jedyn ˛
a rzecz ˛
a, która
naprawd˛e mogła go w tej chwili niepokoi´c, byli pozostali członkowie plemienia je´nca.
Na razie nie widział jednak ˙zadnych oznak ich zbli˙zania si˛e ani nie czuł ich obecno´sci.
Sekundy mijały powoli.
*
*
*
Do powrotu l ˛
adownika nie zaobserwował nic podejrzanego. Zerwał si˛e na nogi i po-
machał r˛ek ˛
a.
— Rzucaj mi sprz˛et po jednej sztuce — zawołał do Lei, kiedy otworzyła si˛e ´sluza
powietrzna. — A potem zejd´z jak najszybciej!
Było to niebezpieczne, ale jednocze´snie był to najszybszy sposób otrzymania sprz˛e-
tu luzem. Chwytał jeden po drugim ci˛e˙zkie pojemniki i ustawiał je obok siebie. Kiedy
Lea schodziła po drabinie, przeniósł je kolejno do krateru. Po usuni˛eciu wszystkiego
117
wysłali l ˛
adownik z powrotem na orbit˛e. Gdy znikn ˛
ał, a na niebie nie było wida´c oznak
odwetu, mogli odpocz ˛
a´c. Lea pogroziła pi˛e´sci ˛
a w kierunku odległych wzgórz.
— Hej, wy tam, mo˙zecie teraz wróci´c tutaj i spróbowa´c sprawi´c nam kłopoty. Ale
tym razem spotka was niemiła niespodzianka! Przyjemno´s´c b˛edzie po mojej stronie.
˙
Zaden z was, ´smierdziele, nie jest wart palca z r˛eki Briona!
— Doceniam twoj ˛
a troskliwo´s´c — powiedział Brion, nakładaj ˛
ac banda˙z na antysep-
tyczn ˛
a piank˛e, któr ˛
a spryskał kikut po odci˛etym palcu. Spojrzał na wi˛e´znia. Widz˛e, ˙ze
nasz go´s´c znowu si˛e budzi.
— Przygotuj˛e nam co´s do jedzenia, a ty wł ˛
acz to urz ˛
adzenie. Zobaczymy, czy da si˛e
nawi ˛
aza´c z nim jak ˛
a´s rozmow˛e.
Technika edukacji była niezwykle powolna, ale nadzwyczaj precyzyjna. Warunkiem
jej powodzenia była stała aktywno´s´c ucznia. Z pocz ˛
atku okazała si˛e mało skuteczna,
poniewa˙z jeniec był całkowicie bierny. Nie dlatego, ˙ze był temu przeciwny, ale dlatego,
˙ze był ´smiertelnie przera˙zony.
Zanim starzec odzyskał przytomno´s´c, Brion wyczuł to poprzez zmian˛e rytmu jego
fal mózgowych. Najpierw był niepokój i uczucie bólu a˙z do chwili otwarcia oczu. Po-
118
tem pojawił si˛e paniczny strach. Taki sam, jaki opanował Vjera, kiedy po raz pierwszy
zobaczył Briona. Ten był jednak gorszy, poniewa˙z nie słabł ani na chwil˛e. Kiedy jeniec
spojrzał na Briona, próbował uciec, kwil ˛
ac z przera˙zenia. Brion złapał go za nog˛e w ko-
stce i w tym samym momencie strach starca wzrósł jeszcze bardziej. Zacz ˛
ał lamentowa´c
i dr˙ze´c konwulsyjnie. Przewrócił oczy, tak ˙ze było wida´c tylko białka i zemdlał. Brion
poszedł po apteczk˛e.
— Zjesz co´s? — zapytała Lea, kiedy wszedł do krateru.
— Za chwil˛e. Ten tam niespecjalnie pali si˛e do współpracy i musz˛e mu zrobi´c za-
strzyk ze skopolaminy, tak jak przewiduje instrukcja.
Delikatny zastrzyk z podskórnej strzykawki ci´snieniowej przywrócił je´ncowi ´swia-
domo´s´c. Brion schował szybko strzykawk˛e, aby starzec nie zd ˛
a˙zył jej zobaczy´c. Tym
razem odr˛etwienie przemogło strach. Poruszył si˛e niezdarnie, łypi ˛
ac podejrzliwie na
Briona z l˛ekiem w oczach. Brion nie reagował. Usiadł na ziemi i czekał. Patrzył jak je-
niec spogl ˛
ada na holograficzn ˛
a posta´c i w pewnym momencie poczuł pierwszy impuls
zainteresowania z jego strony. Obserwowana posta´c jawiła mu si˛e jako jego rówie´snik.
Jako człowiek, którego cechuje niezwykłe opanowanie, gdy˙z siedział całkowicie nie-
119
ruchomo i jedynie ledwie widocznie oddychał. Bez tej komputerowej symulacji ˙zycia
ów wizerunek wygl ˛
adałby jak pos ˛
ag. Kiedy ciekawo´s´c starca wzrosła jeszcze bardziej,
Brion wypowiedział łagodnie słowo uruchamiaj ˛
ace program.
— Zacznij.
Jeniec spojrzał na Briona z nagłym strachem, a potem z powrotem na holograficzn ˛
a
posta´c, która po raz pierwszy si˛e poruszyła. Nauczyciel pokłonił si˛e i u´smiechn ˛
ał, a na-
st˛epnie si˛egn ˛
ał do stoj ˛
acego przed nim otwartego pudełka. Wyj ˛
ał z niego co´s, co wygl ˛
a-
dało jak zwykły odłamek skały.
— Skała — powiedział. — Skała. . . skała.
Za ka˙zdym razem, kiedy wypowiadał to słowo, kłaniał si˛e i u´smiechał. Nast˛epnie
wyci ˛
agn ˛
ał j ˛
a przed siebie i zadał pytanie. Jeniec gapił si˛e jedynie, maj ˛
ac w głowie kom-
pletny zam˛et.
Z niesko´nczon ˛
a, mechaniczn ˛
a cierpliwo´sci ˛
a nauczyciel powtórzył demonstracj˛e
i zadał to samo pytanie. Starzec znowu nie zareagował. Podczas trzeciej powtórki na-
uczyciel nie u´smiechał si˛e ju˙z, a kiedy starzec i tym razem nie odpowiedział na jego py-
tanie, skrzywił twarz, szczerz ˛
ac z˛eby i zmarszczył brwi, aby okaza´c gniew, stan emocjo-
120
nalny istniej ˛
acy w usankcjonowany sposób, jak stwierdzili antropolodzy, w ka˙zdej kul-
turze. W odpowiedzi starzec cofn ˛
ał si˛e, j˛ecz ˛
ac ze strachu. Podczas nast˛epnej powtórki,
kiedy nauczyciel rzucił skał ˛
a w jego kierunku, wyj ˛
akał „Prtr”. Nauczyciel u´smiechn ˛
ał
si˛e i ukłonił si˛e, po czym wykonał kilka przyjaznych gestów. Proces nauczania zacz ˛
ał
si˛e.
Brion zszedł z linii wzroku starca, ˙zeby swoim widokiem nie zakłóca´c jego uwagi.
Patrzył, jak nauczyciel przelewa wod˛e z jednego pojemnika do drugiego, nie roni ˛
ac ani
kropli.
— Działa? — zapytała Lea.
— Zawsze. To samoucz ˛
acy si˛e program. Jak tylko ucze´n zapami˛eta jakie´s słowo,
program powtarza je w celu ich utrwalenia. Wraz ze wzrostem zasobu słów ucznia przy-
´spiesza proces uczenia. Ju˙z wkrótce b˛edziemy mogli zadawa´c mu pytania. Z pocz ˛
atku
proste, ale potem coraz bardziej abstrakcyjne. Kiedy stary si˛e zm˛eczy, urz ˛
adzenie zrobi
przerw˛e na odpoczynek. Nast˛epnie b˛edzie mogło nauczy´c nas wszystkiego, czego samo
si˛e nauczyło.
— ´
Cwicz ˛
ac nas i poprawiaj ˛
ac nasz akcent, gramatyk˛e i inne rzeczy, tak?
121
— Zgadza si˛e. No, gdzie jest to jedzenie, o którym mówiła´s? Nie musz˛e na niego
patrze´c, aby go upilnowa´c. Po jego emocjach b˛ed˛e w stanie powiedzie´c, czy co´s zamie-
rza.
Było pó´zne popołudnie, kiedy starzec zacz ˛
ał si˛e kiwa´c ze zm˛eczenia. Podan ˛
a mu
przez Briona wod˛e w drewnianej czarce wypił, gło´sno siorbi ˛
ac.
— Jak si˛e nazywa? — zwrócił si˛e Brion do HPJ.
— Ucze´n nazywa si˛e Ravn. Ravn. Powtarzam, Ravn. . .
— Wystarczy. — Brion obrócił si˛e i u´smiechn ˛
ał si˛e szeroko. — Ravn, witamy
w ludzkiej rodzinie!
Poskromienie
— Rana goi si˛e zupełnie dobrze — oceniła Lea, przygl ˛
adaj ˛
ac si˛e kikutowi po obci˛e-
tym palcu. Nast˛epnie pokryła go antyseptycznym kremem.
— Arbt klrm — powiedział Brion.
— Je´sli chcesz powiedzie´c to boli, musisz si˛e lepiej nauczy´c połyka´c ko´ncowe gło-
ski, bo inaczej ci ´smierdz ˛
acy tubylcy nigdy ci˛e nie zrozumiej ˛
a.
— Wstr˛etny j˛ezyk!
123
— Widz˛e, ˙ze odzywa si˛e w tobie twój j˛ezykowy izolacjonizm. Mówi ˛
ac ogólnie,
˙zaden j˛ezyk nie mo˙ze by´c wstr˛etny. . . — Brion przerwał jej, unosz ˛
ac palec i powiedział
spokojnie:
— Nie ogl ˛
adaj si˛e. Ravn szykuje si˛e wła´snie do ucieczki. Czekałem na to. Dam mu
troch˛e forów, zanim go złapi˛e. Chc˛e, aby uciekł i poczuł, ˙ze wreszcie uwolnił si˛e od
nas. A kiedy go potem złapi˛e, ˙zeby stracił nadziej˛e. By´c mo˙ze dzi˛eki temu jego instynkt
obronny zostanie osłabiony i uda mi si˛e nawi ˛
aza´c z nim kontakt i skłoni´c do rozmowy.
Nie chciałem u˙zywa´c do tego celu siły. Ale skoro ma dosy´c energii na ucieczk˛e, to mały
wstrz ˛
as mu nie zaszkodzi.
— Dołó˙z mu troch˛e ode mnie. Ilekro´c spogl ˛
ada na mnie, zawsze ma na twarzy taki
sam wyraz obrzydzenia, jaki miał, kiedy dałe´s mu do jedzenia gotowane mi˛eso.
— Jak si˛e mogła´s sama przekona´c, jest przedstawicielem społecze´nstwa o nadzwy-
czaj silnie zaznaczonych podziałach kastowych.
— Tak. Kobiety znajduj ˛
a si˛e w nim zapewne poni˙zej dna. Och, szykuje si˛e. Podnosi
si˛e i patrzy w t˛e stron˛e.
124
— Odwró´c si˛e, tak jakby´s go nie widziała. Chc˛e, aby miał nadziej˛e, ˙ze uda mu si˛e
uciec. . . zanim go jej pozbawi˛e. To powinna by´c stresowa sytuacja, która odbierze mu
ch˛e´c do obrony.
*
*
*
Ravn wiedział, ˙ze Starzec, Który Mówił nie b˛edzie go ´scigał. Zawsze siedział w tym
samym miejscu. Kobieta z kolei nie liczyła si˛e zupełnie. Bał si˛e jedynie tego wielkie-
go łowcy, poniewa˙z posiadał sił˛e dwóch ludzi. Musiał jednak podj ˛
a´c prób˛e, korzysta-
j ˛
ac z okazji, kiedy Łowca nie patrzył na niego. Był najedzony i wypocz˛ety. Nadal był
tym samym silnym w nogach Ravnem, który od lat tropił i zabijał Mi˛eso-twory. Za-
wsze prze´scigał je. . . A teraz prze´scignie Łowc˛e! Łowca jest głupi, nawet nie patrzy
na niego. Ten Stary te˙z jest głupi, bo siedzi i nie podnosi alarmu. Ravn odpełzł powoli
w traw˛e, a nast˛epnie zerwał si˛e na równe nogi i rzucił si˛e do ucieczki. P˛edził niczym
wiatr, niczym Mi˛eso-twory. . . Ju˙z go nie złapi ˛
a.
Lea patrzyła, jak starzec biegnie chy˙zo równin ˛
a, oddalaj ˛
ac si˛e od nich coraz bar-
dziej.
125
— Nie za bardzo ryzykujesz? — zapytała. — Ten stary bałwan nawet szybko bie-
ga. Nie zniosłabym, gdyby´smy go teraz stracili. Mogliby´smy mie´c kłopoty. Musiałby´s
walczy´c z jego kompanami. Mog ˛
a czeka´c tam na niego.
— Nie przejmuj si˛e a˙z tak bardzo. Nikt tam na niego nie czeka, jestem tego pe-
wien. — Brion spojrzał na uciekiniera, po czym wstał i przeci ˛
agn ˛
ał si˛e. — Sprint to
dobre ´cwiczenie. Rzadko mam okazj˛e go trenowa´c.
Patrz ˛
ac na niego, Lea uznała, ˙ze jej obawy s ˛
a nieuzasadnione. Kiedy Brion ruszył
w po´scig, stwierdziła, ˙ze nigdy dot ˛
ad nie widziała go biegn ˛
acego z maksymaln ˛
a szyb-
ko´sci ˛
a. Zapomniała, ˙ze jest mistrzem ´swiata, zwyci˛ezc ˛
a w dwudziestu dyscyplinach. . .
i ta musiała by´c jedn ˛
a z nich.
Dla Ravna był to nieoczekiwany szok. Jeszcze przed chwil ˛
a gotów był za´spiewa´c
pie´s´n zwyci˛estwa, gdy oddaliwszy si˛e szybko na du˙z ˛
a odległo´s´c, uznał, ˙ze nie da si˛e
ju˙z złapa´c. Kiedy obejrzał si˛e za siebie i zobaczył, ˙ze Łowca zacz ˛
ał go goni´c, za´smiał
si˛e i przy´spieszył, aby powi˛ekszy´c dziel ˛
acy ich dystans. Po chwili ponownie si˛e obej-
rzał i zobaczył, ˙ze Łowca zmniejszył t˛e odległo´s´c o połow˛e. . . i wci ˛
a˙z si˛e zbli˙zał. Ravn
zawył z rozpaczy i rzucił si˛e do dalszej ucieczki, ale czuł ju˙z, ˙ze nie ucieknie. Odgłos
126
szybkich kroków zbli˙zał si˛e coraz bardziej, a las był wci ˛
a˙z daleko. Czuł ból w płucach,
a serce waliło mu jak młotem, kiedy ci˛e˙zka dło´n spadła na jego rami˛e. Wrzasn ˛
ał na
cały głos i upadł na ziemi˛e. Brion nie odczuwał ˙zadnych wyrzutów sumienia, patrz ˛
ac
na wij ˛
acego si˛e i lamentuj ˛
acego w trawie starca. Czuł silne bicie serca z powodu szyb-
kiego biegu i pulsuj ˛
acy w jego rytmie ból w kikucie — pozostało´sci po palcu, który
przypuszczalnie obci˛eła mu wła´snie ta pełzaj ˛
aca teraz istota. Kiedy Brion zobaczył go
na jego szyi, ogarn˛eła go w´sciekło´s´c. Patrzył, jak starzec piszcz ˛
ac ˙zało´snie ´sciska kur-
czowo obiema r˛ekoma naszyjnik. Trzymał go jak jaki´s amulet, maj ˛
acy dodawa´c mu sił.
Przygl ˛
adaj ˛
ac si˛e temu, Brion zrozumiał nagle, co musi zrobi´c. Przypomniał sobie, ˙ze
ubranie z nie wyprawionej, jaszczurczej skóry i kamienna bro´n były jedynymi przed-
miotami, które posiadali ci ludzie. Z wyj ˛
atkiem tego naszyjnika. Musiał wi˛ec przedsta-
wia´c du˙z ˛
a warto´s´c lub by´c jakim´s wa˙znym symbolem. ´Swietnie! Je´sli tak, to nale˙zał si˛e
on tylko jemu.
Ravn zawył jeszcze gło´sniej, ´sciskaj ˛
ac naszyjnik rozpaczliwie, kiedy Brion pró-
bował mu go zabra´c. Brion był jednak znacznie silniejszy. Chwycił go za nadgarstki
127
i ´scisn ˛
ał je. Palce starego straciły sił˛e i rozlu´zniły si˛e. ´Sci ˛
agn ˛
ał naszyjnik z jego szyi
i demonstracyjnie zawiesił go na swojej. Lament starca przeszedł w gło´sne błaganie.
— Mój. . . daj mi! Jestem Ravn, ja nosi´c, mój. . .
Zacz ˛
ał mówi´c w swoim j˛ezyku i Brion stwierdził, ˙ze rozumie go zupełnie nie´zle.
Heurystyczny Procesor J˛ezykowy odwalił kawał dobrej roboty. Brion cofn ˛
ał si˛e i poło-
˙zył r˛ek˛e na naszyjniku mówi ˛
ac powoli w j˛ezyku Ravna:
— Teraz jest mój. Jestem Brion. Kiedy nosz˛e go, jestem Ravnem.
Bez wzgl˛edu na to, czy Ravn jest tytułem, czy imieniem, ten człowiek powinien
zrozumie´c, o co chodzi. I zrozumiał. Przestał krzycze´c i zmru˙zył gniewnie oczy.
— Tylko jeden Ravn z lud´zmi. Ja. Mój. — Wyci ˛
agn ˛
ał r˛ek˛e w ge´scie ˙z ˛
adania.
Brion zdj ˛
ał naszyjnik, ale nie podał go.
— Twój? — zapytał.
— Mój. Oddaj mi. Nale˙zy do Ravna.
— Co znaczy Ravn?
— To ja. Mówi˛e ci, oddaj mi to. Jeste´s zgniłym mi˛esem, jeste´s gównem, jeste´s
kobiet ˛
a!
128
Brion złapał starca r˛ek ˛
a za szyj˛e i zacisn ˛
ał, przyci ˛
agaj ˛
ac go jednocze´snie bli˙zej do
siebie, a˙z ich twarze prawie si˛e zetkn˛eły. Potem zawarczał:
— Przeklinasz mnie? Nie przeklinaj Briona. Mógłbym zabi´c ci˛e w jednej chwili,
zaciskaj ˛
ac bardziej palce. . . o tak!
Ciało Ravna zadrgało jak w agonii. Nie mógł złapa´c powietrza ani mówi´c, Był bliski
´smierci.
Brion potrz ˛
asn ˛
ał nim jak szmat ˛
a, po czym zakołysał mu naszyjnikiem przed oczy-
ma.
— Najpierw powiesz mi wszystko, co chc˛e wiedzie´c. Dopiero potem dostaniesz to
z powrotem. Rozumiesz? Powiedz tak!
— Tak. . . — wykrztusił Ravn. — Tak.
Brion nie okazał zadowolenia z tego zwyci˛estwa. Wci ˛
a˙z jeszcze gniew był w jego
głosie, kiedy opu´scił Ravna na ziemi˛e i usiadł obok niego. Stawiał pytania rozkazuj ˛
acym
tonem, ˙z ˛
adaj ˛
ac odpowiedzi. Ravn odpowiadał na nie najlepiej jak umiał, nie staraj ˛
ac si˛e
nic ukry´c. Po dłu˙zszym czasie jego głos ochrypł, a słowa zacz˛eły si˛e miesza´c. Brion był
zadowolony. Jak na pocz ˛
atek uzyskał wi˛ecej ni˙z si˛e spodziewał. Zamierzał ju˙z odda´c
129
Ravnowi naszyjnik, kiedy spojrzał na swój własny palec, tkwi ˛
acy mi˛edzy innymi ko-
´s´cmi. To była cz˛e´s´c jego samego, która musiała mie´c jakie´s wa˙zne znaczenie dla tych
ludzi, inaczej nie potraktowaliby go w ten sposób. Nie, nie dostan ˛
a go. Brion złapał
wysuszony palec i zerwał go z naszyjnika.
— Jest mój, na zawsze! Teraz mo˙zesz dosta´c reszt˛e. Rzucił naszyjnik na ziemi˛e. —
Wrócimy teraz do mojego obozu. B˛edziesz rozmawiał ze mn ˛
a, kiedy tylko zechc˛e.
Ravn wło˙zył naszyjnik dr˙z ˛
acymi r˛ekoma i podniósł si˛e. Ch˛e´c ucieczki opu´sciła go.
Brion wiedział, ˙ze od tej chwili b˛edzie robił wszystko, czego od niego za˙z ˛
ada. Kie-
dy starzec odwrócił si˛e do niego plecami, Brion upu´scił wysuszony palec na ziemi˛e,
zadowolony, ˙ze pozbywa si˛e go. Spełnił ju˙z swoje zadanie.
— Kobieto, chcemy je´s´c! — zawołał Brion w j˛ezyku Ravna, prowadz ˛
ac wyczerpa-
nego je´nca z powrotem do obozu.
Lea rozszerzyła gniewnie nozdrza w odpowiedzi na te słowa i ton, jakim zostały
wypowiedziane.
— Czy te szowinistyczne, samcze słowa oznaczaj ˛
a, ˙ze doszli´smy do porozumienia
z tym ´Smierdz ˛
acym Staruchem?
130
— Tak jest, mój skarbie! — Zamrugał do niej wykrzykuj ˛
ac te słowa. — Nakarm go,
Prosz˛e. Potem, jak u´snie, opowiem ci kilka interesuj ˛
acych rzeczy, których si˛e dowie-
działem.
— Je´sli nie masz nic przeciwko temu, zjemy oddzielnie. Nie przyzwyczaiłam si˛e
jeszcze do jego ulubionego dania składaj ˛
acego si˛e z gnij ˛
acego surowego mi˛esa.
— Ja równie˙z. Nakarmmy go i przywi ˛
a˙zmy do palika. Wydaje mi si˛e, ˙ze nie sprawi
nam wi˛ecej kłopotów.
Gło´sne chrapanie Ravna dobiegło z wysokiej trawy, w której został uło˙zony do snu
z nog ˛
a przywi ˛
azan ˛
a plecionym rzemieniem do wbitego gł˛eboko w ziemi˛e palika.
— S ˛
a prymitywni — powiedział Brion, ˙zuj ˛
ac swoj ˛
a such ˛
a racj˛e. — Nieprawdopo-
dobnie prymitywni, pod ka˙zdym wzgl˛edem. Wszystkie ich czynno´sci s ˛
a ´sci´sle zrytuali-
zowane. M˛e˙zczy´zni zajmuj ˛
a si˛e polowaniem i wszystko kontroluj ˛
a. . .
— Nie po raz pierwszy w historii ludzko´sci.
— Zgadza si˛e. To jest i nie jest społecze´nstwo. Sama biel i czer´n, bez ˙zadnych od-
cieni szaro´sci. M˛e˙zczy´zni poluj ˛
a, a potem wszyscy razem jedz ˛
a to, co przynios ˛
a. Na
surowo. Jedzenie innych rzeczy jest tabu. Jedzenie gotowanego po˙zywienia jest tabu.
131
Opuszczanie lasu jest tabu. . . z wyj ˛
atkiem krótkich wypadów łowieckich. Jedynie m˛e˙z-
czyznom wolno sporz ˛
adza´c i u˙zywa´c broni. . .
— Wiem. To tak˙ze tabu. Czy dowiedziałe´s si˛e, dlaczego napadli na nas wtedy w no-
cy?
— To równie˙z jakie´s tabu. Widzieli nas w pobli˙zu l ˛
adownika. . . a maszyny s ˛
a u nich
najwi˛ekszym tabu.
— To mo˙ze mie´c co´s wspólnego ze sprz˛etem wojennym.
— Nie mam co do tego w ˛
atpliwo´sci. To ju˙z wszystko, czego udało mi si˛e dowiedzie´c
od niego tym razem.
— Czy ustaliłe´s w ko´ncu, co takiego wa˙znego jest w tym ko´scianym naszyjniku?
— S ˛
adz˛e, ˙ze tak. To jest troch˛e skomplikowane i zdaje mi si˛e, ˙ze nie zrozumiałem
kilku słów, niemniej chodzi tu o nast˛epuj ˛
ac ˛
a spraw˛e. M˛e˙zczyzna ma dusz˛e, co´s w ro-
dzaju podstawowego bytu. Jak si˛e zapewne domy´slasz, kobiety i dzieci jej nie maj ˛
a. Po
prostu umieraj ˛
a i pami˛e´c o nich ginie, jak o zwierz˛etach. Ale je´sli kawałek m˛e˙zczyzny
jest przechowywany przez Ravna, uwa˙za si˛e, ˙ze ˙zyje on nadal i pozostaje w dalszym
ci ˛
agu członkiem plemienia. I podlega rozkazom Ravna. Zamierzali zabi´c nas zgodnie
132
z jakim´s wspaniałym rytuałem, poniewa˙z jeste´smy tabu. Nosił mój palec, ˙zeby cały czas
mie´c nade mn ˛
a kontrol˛e.
— Pi˛eknie. Czy to znaczy, ˙ze przechowuj ˛
a gdzie´s ko´sci palców wszystkich swoich
przodków?
— Niewykluczone. W gruncie rzeczy ten rodzaj logiki nie ró˙zni si˛e zbytnio od lo-
giki innych kultur, które grzebi ˛
a swoich zmarłych. Jest to nawet bardziej praktyczne.
Zachowanie ko´sci palca jest o wiele łatwiejsze ni˙z całego szkieletu.
Lea spojrzała na rozgwie˙zd˙zone niebo i zadr˙zała.
— I wszyscy ci ludzie s ˛
a potomkami kulturalnych i inteligentnych istot ludzkich.
Jak mogło doj´s´c do tego?
— Nie mam poj˛ecia. Na razie.
— Co ł ˛
aczy tych prymitywnych ludzi z nowoczesnym sprz˛etem wojennym, który tu
widzieli´smy?
— Nie znam odpowiedzi równie˙z na to pytanie. Ale zamierzam j ˛
a znale´z´c. Je˙ze-
li Ravn te˙z jej nie zna albo udaje, ˙ze nie zna, postaram si˛e, ˙zeby udzielili mi jej inni.
Mog ˛
a oni by´c ponadto w posiadaniu przedmiotów, które posłu˙z ˛
a nam jako jaka´s wska-
133
zówka. . . Tak wi˛ec wygl ˛
ada na to, ˙ze b˛edziemy musieli uda´c si˛e na wzgórza i spotka´c
si˛e z nimi i ustali´c, co wiedz ˛
a. ˙
Zyj ˛
a na tej planecie od tysi˛ecy lat, by´c mo˙ze nawet ˙zyli
tu jeszcze przed Upadkiem. Musz ˛
a by´c w stanie udzieli´c nam jakich´s informacji.
— Mówisz nam. Czy chcesz przez to powiedzie´c, ˙ze zamierzasz ponownie ryzyko-
wa´c naszym ˙zyciem, wracaj ˛
ac do ich obozu?
— Tym razem ryzyko b˛edzie niewielkie — wskazał na skrzynk˛e z broni ˛
a. — Pój-
dziemy tam uzbrojeni i z własnej woli.
Niebezpieczna wyprawa
Id ˛
ac wolno g˛esiego, przedzierali si˛e równin ˛
a w kierunku poło˙zonych w oddali zale-
sionych wzgórz. Ravn szedł przodem, a tu˙z za nim Brion. Lea wlokła si˛e daleko z tyłu
objuczona zawini˛etym w skóry pakunkiem, który niosła na plecach. Wytarła r˛ek ˛
a pot
z twarzy i zawołała:
— Zatrzymajcie si˛e. Ju˙z dawno min˛eła pora na odpoczynek!
Kiedy dogoniła Briona, zrzuciła swój baga˙z na ziemi˛e i usiadła na nim z westchnie-
niem ulgi.
— Napij si˛e wody — powiedział Brion. — I odsapnij.
135
— Co za wspaniała propozycja! — ˙zachn˛eła si˛e. I jaka wielkoduszna. Pozwalasz mi
napi´c si˛e wody, któr ˛
a targam na plecach cały dzie´n. . .
— A mamy jaki´s inny wybór? — zapytał spokojnie z nieubłagan ˛
a logik ˛
a, ale ta
odpowied´z nie spodobała si˛e jej.
— Co znaczy to my, przecie˙z to ja robi˛e za tragarza. Wiem, ˙ze ten argument jest my-
l ˛
acy, ˙ze kobiety niczym zwierz˛eta poci ˛
agowe odwalaj ˛
a najci˛e˙zsz ˛
a robot˛e w tym cofni˛e-
tym w rozwoju społecze´nstwie, w którym straciłby´s cały swój presti˙z, gdyby´s przeniósł
cokolwiek. Nara˙zam swój kr˛egosłup i bez w ˛
atpienia dostan˛e w ko´ncu przepukliny. . .
Przesta´n si˛e do mnie u´smiecha´c w ten protekcjonalny sposób, ty wstr˛etny brutalu!
— Przepraszam. Bardzo mi przykro, ˙ze nie mog˛e ci pomóc. Niedługo powinni´smy
dotrze´c na miejsce.
— Nie tak szybko. . .
Rozwi ˛
azała tobołek z jaszczurczej skóry — pozostało´sci po zwierz˛eciu, które dwa
dni wcze´sniej posłu˙zyło Ravnowi za po˙zywienie — i grzebała w nim, a˙z znalazła bu-
telk˛e z wod ˛
a. Poci ˛
agn˛eła du˙zy łyk i podała j ˛
a Brionowi, który zwil˙zył jedynie usta.
136
Poniewa˙z kobieta piła t˛e wod˛e, stała si˛e owa woda dla niego, Łowcy, tabu. Nawet nie
próbowali proponowa´c jej Ravnowi.
— Jak schowasz wod˛e, odszukaj pudełko z granatami ogłuszaj ˛
acymi i daj mi je —
powiedział nieoczekiwanie Brion.
Lea spojrzała na niego z niepokojem.
— Czy˙zby zbli˙zały si˛e kłopoty? — zapytała.
Przytakn ˛
ał jej powoli.
— S ˛
a ukryci w lesie. Czuj˛e ich nienawi´s´c, tak ˛
a sam ˛
a jak ostatnim razem.
— Ale nasza sytuacja nie jest taka sama jak ostatnim razem! — Wr˛eczyła mu pła-
skie pudełko i u´smiechn˛eła si˛e do niego zach˛ecaj ˛
aco, kiedy wsuwał do kieszeni gar´s´c
metalowych kulek — Nawet nie wiesz, jak bardzo licz˛e na nie.
— Nie chc˛e zrani´c ˙zadnego z nich, ale najlepszy skutek mo˙ze da´c porz ˛
adne ich
przestraszenie. Je´sli uda nam si˛e zaj ˛
a´c miejsce na szczycie tej społeczno´sci, wówczas
b˛edziemy mogli z pewno´sci ˛
a uzyska´c odpowied´z na nasze pytania. Za chwil˛e rusza-
my. Trzymaj si˛e blisko mnie, poniewa˙z s ˛
a ju˙z niedaleko. To dobrzy łowcy i do tego
uzbrojeni, dlatego te˙z nie powinni´smy ryzykowa´c.
137
Je´sli Ravn był ´swiadomy przygotowywanej zasadzki, to nie dawał tego po sobie
pozna´c, po prostu przedzierał si˛e przed nimi w tym samym tempie. Kierowali si˛e ku
krzewom i dalej, ku drzewom. Po pewnym czasie ukazała si˛e przed nimi polana. Trasa
ich w˛edrówki prowadziła przez jej ´srodek.
— Zatrzymaj si˛e — zawołał Brion w j˛ezyku tubylców, kiedy znale´zli si˛e na jej
´srodku. — Daj mi wody — zwrócił si˛e do Lei, po czym dodał cicho: — Otaczaj ˛
a nas
teraz ze wszystkich stron i s ˛
a bardzo spi˛eci. Jestem pewien, ˙ze s ˛
a gotowi zaatakowa´c
nas w ka˙zdej chwili. Na wszelki wypadek trzymaj bro´n pod r˛ek ˛
a.
Le´sn ˛
a cisz˛e rozdarł piskliwy ´swiergot, który rozniósł si˛e echem po polanie. Tu˙z po
nim rozległy si˛e liczne okrzyki wojenne Łowców, którzy wysypali si˛e ze wszystkich
stron z le´snej g˛estwiny. Ravn ruszył biegiem do przodu, aby przył ˛
aczy´c si˛e do nich, ale
Brion dopadł go w tym samym momencie i powalił na ziemi˛e jednym ciosem wymie-
rzonym w plecy. Potem postawił na nim nog˛e, aby przytrzyma´c go przy ziemi i zacz ˛
ał
rzuca´c granaty w kierunku zaciskaj ˛
acego si˛e wokół nich pier´scienia. Wybuchy płomieni
i ogłuszaj ˛
ace huki eksplozji rozlegały si˛e ze wszystkich stron. Lea wiedziała co nast ˛
api
i zakryta uszy, mimo to jednak kl˛eczała nadal, wzdrygaj ˛
ac si˛e przy ka˙zdej kolejnej eks-
138
plozji. Wojenne okrzyki przeszły w ryk bólu, kiedy łowcy cofali si˛e lub padali. Cisz˛e,
jaka wkrótce nastała, rozdarł nagle pełen gniewu głos Briona przeklinaj ˛
acy ich w ich
własnym j˛ezyku:
— Jeste´scie ´scierwem. Jeste´scie kobietami. Jeste´scie gównem! Podnosicie na mnie
dzidy, a ja zabijam was. Jeste´scie martwym mi˛esem pod moimi stopami. . . jak ten Ravn,
który jest martwym mi˛esem! — Mówi ˛
ac to, naciskał mocniej nog ˛
a na Ravna, który zaj˛e-
czał imponuj ˛
aco. Brion czuł emanuj ˛
acy od Łowców paniczny strach. Jeden z impulsów
wydał mu si˛e znany. — Vjer, chod´z tutaj — rozkazał.
Vjer podniósł si˛e niepewnie i wolno ruszył do przodu, potykaj ˛
ac si˛e co chwila. Z no-
sa ciekła mu krew, był oszołomiony i ogłuszony wybuchami. Brion spojrzał na niego
gniewnie.
— Kim jestem? — zawołał.
— Jeste´scie Brrn. . .
— Gło´sniej! Nie słysz˛e.
— BRRN!
— Czym jest to ´scierwo, na którym stoj˛e?
139
— To jest Ravn.
— Wobec tego kim jestem teraz?
— Musisz by´c. . . Ravnem Nad Ravnem!
Patrzył na niego szeroko otwartymi oczyma i Brion czuł jego strach, granicz ˛
acy
niemal z uwielbieniem. Brion wskazał na przezroczysty nó˙z, który trzymał Vjer.
— Co to jest, co trzymasz w r˛ece?
Vjer spojrzał na nó˙z i zacz ˛
ał si˛e trz ˛
a´s´c. Padł strwo˙zony na kolana i podczołgał si˛e
do Briona, aby poło˙zy´c go u jego stóp. Brion podniósł go i wsun ˛
ał do pustej pochwy.
— Teraz pójdziemy — powiedział, zdejmuj ˛
ac nog˛e z grzbietu Ravna. Tytuł, jaki
otrzymał, był najwa˙zniejszy ze wszystkiego. Czuł to po reakcjach otaczaj ˛
acych go ludzi.
Agresja i strach zacz˛eły opuszcza´c ich, kiedy zaakceptowali go w nowej roli.
— Nadal maj ˛
a bro´n — powiedziała Lea, mierz ˛
ac Łowców podejrzliwym wzrokiem.
— Nie ma potrzeby ich rozbraja´c, dopóki jestem w tej nowej roli cz˛e´sci ˛
a ich kultury.
— A co ze mn ˛
a? Przecie˙z jako kobieta jestem dla nich mniej ni˙z niczym. Nie´s swój
tobołek i milcz, tak? Poczekaj, niech no tylko opu´scimy ten samczo-szowinistyczny raj,
Brionie Brandd! O, zapłacisz mi za to. . .
140
Kiedy wspinali si˛e na wzgórze mi˛edzy drzewami, Brion ´sledził stany emocjonal-
ne otaczaj ˛
acych go ludzi. Dopóki akceptowali go, dopóty był bezpieczny. Wszystko to
jednak mogło zmieni´c si˛e w jednej chwili — z ró˙znych, nie daj ˛
acych si˛e przewidzie´c
powodów. Je´sli jego nowa pozycja zostanie zachowana, b˛edzie to najszybszy i najsku-
teczniejszy sposób na poznanie tutejszej kultury i przeprowadzenie rozmów. Było to
niebezpieczne, ale było ju˙z za pó´zno, ˙zeby si˛e wycofa´c.
Gdy agresja i nienawi´s´c opu´sciły Łowców, zacz˛eli si˛e kolejno oddala´c. Jedynie nie-
wielka grupa została przy nich, towarzysz ˛
ac im w drodze do obozowiska. Wspinali
si˛e dalej wzdłu˙z stromego wzgórza, a˙z znale´zli si˛e przed widocznym mi˛edzy drzewami
urwiskiem skalnym, tworz ˛
acym ci ˛
ag naturalnych jaski´n. Krz ˛
atała si˛e tam niewielka gru-
pa kobiet. Oddzielały mi˛eso od jaszczurczych skór kawałkami ostrych kamieni. Kiedy
zobaczyły obcych, cofn˛eły si˛e, ponaglane kopniakami i kuksa´ncami przez siwowłos ˛
a
kobiet˛e.
— To pewnie ˙ze´nska odpowiedniczka Ravna — powiedziała Lea, przygl ˛
adaj ˛
ac si˛e
scenie z zainteresowaniem. — Skoro ty stan ˛
ałe´s na czele Łowców, ja stan˛e na czele
kobiet. — Opu´sciła na ziemi˛e tobołek i ruszyła w ich kierunku, wołaj ˛
ac, aby si˛e za-
141
trzymały. Zamiast tego przyspieszyły kroku wszystkie z wyj ˛
atkiem siwowłosej, która
odwróciła si˛e nagle i ruszyła na Le˛e.
— Zabij˛e! Ty ´scierwo — zaskrzeczała.
Lea stan˛eła w rozkroku i cofn˛eła swoj ˛
a mał ˛
a, tward ˛
a pi˛e´s´c. Kiedy jej przeciwniczka
podbiegła do niej, uderzyła j ˛
a z całej siły. Siwowłosa kobieta zgi˛eła si˛e i j˛ecz ˛
ac z bólu
złapała si˛e za brzuch. Lea chwyciła j ˛
a za włosy i poci ˛
agn˛eła, odwracaj ˛
ac jej głow˛e.
— Zamknij si˛e i powiedz mi, jak si˛e nazywasz. . . albo dostaniesz jeszcze raz!
— Jestem. . . Pierwsz ˛
a Kobiet ˛
a.
— Ju˙z nie. Ja jestem Pierwsz ˛
a Kobiet ˛
a. A ty jeste´s teraz Star ˛
a Kobiet ˛
a!
Nowo nazwana Stara Kobieta zaj˛eczała, protestuj ˛
ac i jednocze´snie staraj ˛
ac si˛e uwol-
ni´c włosy z uchwytu Lei. Jej j˛ek przeszedł w krzyk bólu, kiedy przechodz ˛
acy obok Ravn
kopn ˛
ał j ˛
a od niechcenia w bok
— Jeste´s teraz Star ˛
a Kobiet ˛
a — powiedział zadowolony, ˙ze kto´s jeszcze oprócz
niego został upokorzony. Podszedł do skalnej ´sciany i usiadł w sło´ncu, opieraj ˛
ac si˛e
o ni ˛
a plecami, a nast˛epnie krzykn ˛
ał, ˙z ˛
adaj ˛
ac jedzenia.
— Czaruj ˛
acy ludzie — powiedziała Lea.
142
— Twory swojej własnej kultury — odrzekł Brion, owijaj ˛
ac kawałkiem jaszczurczej
skóry nadajnik, zanim wyj ˛
ał go z tobołka. — Ten system pomaga im przetrwa´c na tej
planecie. Inaczej nie byłoby ich tutaj. Chc˛e przekaza´c do pami˛eci komputera pokłado-
wego l ˛
adownika raport z dzisiejszych wydarze´n. Musimy na bie˙z ˛
aco uzupełnia´c relacj˛e,
na wypadek gdyby nam si˛e co´s stało.
— Oszcz˛ed´z mi, je´sli łaska, tych dodatkowych zmartwie´n. Spodziewam si˛e, ˙ze za-
ko´nczymy t˛e misj˛e ˙zywi. Miej to cały czas na uwadze! Kiedy b˛edziesz przekazywał
raport, postaram si˛e porozmawia´c z kobietami. Spróbuj˛e zobaczy´c, jak wygl ˛
ada ten od-
ra˙zaj ˛
acy ´swiat z ich punktu widzenia.
— Dobrze. Potrzebujemy informacji, ale nie b˛edziemy mogli zosta´c tu dłu˙zej ni˙z
b˛edzie to konieczne. Wi˛ekszo´s´c z nich ma insekty, zauwa˙zyła´s to?
— Trudno nie zauwa˙zy´c. Robi mi si˛e niedobrze, ilekro´c na nich patrz˛e. Nie oddalaj
si˛e zbytnio.
— B˛ed˛e tutaj. Sam chc˛e zada´c im par˛e pyta´n. Porozmawiam z Vjerem, ł ˛
aczy mnie
ju˙z z nim co nieco. Powodzenia!
143
*
*
*
Było ju˙z prawie ciemno, kiedy Lea wyszła z jaskini drapi ˛
ac si˛e pod pach ˛
a. Brion
rozmawiał z dwoma Łowcami, ale kiedy zobaczył wyraz jej twarzy, polecił im odej´s´c.
Podał jej plastikowy pojemnik i powiedział:
— Znalazłem w apteczce ´srodek antyseptyczny, mo˙ze by´c dobry na insekty. Tamta
jaskinia to dosłownie siedlisko robactwa!
Szybko zdj˛eła ubranie i spryskała całe swoje ciało pokryte czerwonymi pr˛egami.
Kiedy smarowała skór˛e kremem goj ˛
acym, Brion spryskał jej ubranie. Ubieraj ˛
ac si˛e po-
wiedziała do niego:
— B ˛
ad´z tak dobry i nalej mi du˙z ˛
a wódk˛e. Butelka jest na dnie tobołka.
— Napij˛e si˛e z tob ˛
a. To był długi dzie´n dla nas obojga. Jak ci poszła rozmowa?
— Doskonale, je´sli pomin˛e k ˛
asanie przez robactwo. Do pełna, ´swietnie, dzi˛eki.
O, jak miło. . . Kobiety maj ˛
a swoj ˛
a własn ˛
a subkultur˛e ´sci´sle zhierarchizowan ˛
a i wspa-
niał ˛
a skarbnic˛e opowie´sci. To jakby mityczny lub mnemoniczny ´spiew o wszystkim,
co tylko mo˙zna nazwa´c. To cała historia przekazywana z ust do ust. Nast˛epnym razem
144
wezm˛e ze sob ˛
a rejestrator. To b˛edzie bezcenny materiał dla antropologów. A teraz po-
wiedz, czego ty si˛e dowiedziałe´s.
— Niewiele. Łowcy rozmawiali ze mn ˛
a dosy´c ch˛etnie, ale tylko o zabijaniu tego
czy innego zwierz˛ecia lub o swoich niezwykłych zdolno´sciach tropicielskich. My´sl˛e,
˙ze nie musz˛e tego rozwija´c. Na inne tematy nie maj ˛
a własnego zdania. S ˛
a po prostu
chodz ˛
acymi skarbnicami ró˙znych tabu. Wszystko, co robi ˛
a lub my´sl ˛
a jest okre´slane
przez ten system.
— To samo dotyczy kobiet, przynajmniej je´sli chodzi o ich ˙zycie fizyczne. Cz˛esto
si˛egaj ˛
a do mitów, co wydaje si˛e nie podlega´c ˙zadnemu tabu. Odnosz˛e jednak wra˙zenie,
˙ze te opowie´sci s ˛
a prawdopodobnie tabu dla m˛e˙zczyzn. Słyszałe´s co´s o micie stworze-
nia?
Brion zaprzeczył, potrz ˛
asaj ˛
ac głow ˛
a.
— Nie, nic na ten temat nie słyszałem.
— Jest interesuj ˛
acy, poniewa˙z mo˙ze by´c uproszczon ˛
a wersj ˛
a prawdziwych zdarze´n,
czym´s, co ˙zyje w ich pami˛eci, ale w formie mitu. Mówi on o tym, ˙ze ludzie ˙zyli kiedy´s
jak bogowie, ˙ze poruszali si˛e nad ziemi ˛
a, nie chodz ˛
ac po niej, a nawet latali w powie-
145
trzu bez skrzydeł. W tamtych czasach ludzie byli ´zli, poniewa˙z cenili rzeczy wykonane
z cklt. . . Spotkałe´s si˛e mo˙ze z tym słowem?
— Tak. Wiem, co ono oznacza. Metal. Domy´sliłem si˛e jego znaczenia ze sposobu,
w jaki zostało u˙zyte. Musiałem straci´c rozmówc˛e, aby upewni´c si˛e, ˙ze moje przypusz-
czenie jest słuszne. Pokazałem mu przeka´znik, na którego widok ogarn ˛
ał go paniczny
strach. Zwiał na o´slep mi˛edzy drzewa, aby znale´z´c si˛e jak najdalej od niego. Mało sobie
łba nie rozwalił.
— Coraz lepiej. To wi ˛
a˙ze si˛e z mitem opisuj ˛
acym dawne dzieje. Staro˙zytni ludzie,
którzy cenili metal, uwa˙zali si˛e za bogów i dlatego prawdziwi bogowie zniszczyli ich,
ich metal i metalowe miejsca, w których ˙zyli. Potem bogowie wyp˛edzili ich i zmusili
do tego, ˙zeby ˙zyli jak zwierz˛eta, dopóki si˛e nie oczyszcz ˛
a. Je˙zeli b˛ed ˛
a ˙zyli nadal w ten
sposób, oczyszcz ˛
a si˛e i zostan ˛
a wpuszczeni do chlt. Przetłumaczyłam to słowo jako raj,
co chyba jest zgodne z prawd ˛
a. Aby móc tam trafi´c, musz ˛
a cierpie´c na tym ´swiecie,
przestrzegaj ˛
ac wszystkich tabu, które umo˙zliwiaj ˛
a im ˙zycie we wła´sciwy sposób.
— Niesamowite! — powiedział Brion zrywaj ˛
ac si˛e na równe nogi. Chodził tam
i z powrotem z podniecenia. — Jeste´s cudowna. Odwaliła´s wspaniał ˛
a robot˛e. Wszyst-
146
ko, co mówisz, układa si˛e w cało´s´c. . . o ile ci ludzie s ˛
a tymi, na których wygl ˛
adaj ˛
a.
Uciekinierami przed globaln ˛
a zagład ˛
a. Zostali najechani albo pokonani w wojnie i mu-
sieli ucieka´c z miast. Widzieli, jak ich bro´n i armie zostały zniszczone i teraz obwiniaj ˛
a
o to bogów. Jest to łatwiejsze ni˙z przyznanie si˛e do pora˙zki.
— ´Swietna teoria, profesorze — powiedziała Lea, popijaj ˛
ac ze szklanki i oblizuj ˛
ac
si˛e ze smakiem. Nalała sobie jeszcze jednego drinka. — Widz˛e w niej jedn ˛
a drobn ˛
a
sprzeczno´s´c. Gdzie teraz s ˛
a te zwyci˛eskie, zdobywcze armie? Z tego, co widzieli´smy,
wynika, ˙ze wojna toczy si˛e nadal.
— Tak — Brion usiadł na ziemi, zas˛epiony. — Nie pomy´slałem o tym. Wobec tego
w chwili obecnej wiemy niewiele wi˛ecej ni˙z na pocz ˛
atku.
— Nie łam si˛e. Wiemy ju˙z du˙zo. W pewnym momencie przedstawiłam im nasz ˛
a
teori˛e podziemnego miasta, ale spojrzały na mnie, jakby nie rozumiały, o czym mówi˛e.
Je´sli na tej planecie ˙zyje pod ziemi ˛
a jaka´s cywilizacja, to ci ludzie nic o niej nie wiedz ˛
a.
— Co sprowadza si˛e do tego, ˙ze my wiemy tyle samo. Zaczynam si˛e obawia´c, ˙ze
znale´zli´smy si˛e w ´slepej uliczce.
147
— No, mo˙ze ty, Ravnie Nad Ravnem, ze swoimi Łowcami i wojownikami, i t ˛
a cał ˛
a
samcz ˛
a bufonad ˛
a. — Czkn˛eła łagodnie i zewn˛etrzn ˛
a stron ˛
a dłoni zasłoniła usta, u´smie-
chaj ˛
ac si˛e. — My, dziewczyny, prowadziły´smy konkretniejsz ˛
a rozmow˛e jak przystało
na atrakcyjniejsz ˛
a i inteligentniejsz ˛
a płe´c. Jak ci ju˙z mówiłam, wszystko co metalowe
jest tabu, a najwi˛ekszym z nich s ˛
a metalowe maszyny i urz ˛
adzenia, o czym zreszt ˛
a mo-
gli´smy si˛e przekona´c, po tym, jak zobaczono nas w pobli˙zu metalowego l ˛
adownika.
Z tego wszystkiego wynika, ˙ze miejscem obj˛etym najwi˛ekszym tabu b˛edzie to, z które-
go pochodz ˛
a maszyny. Pójdziesz tam ze mn ˛
a?
— Oczywi´scie. Dola´c ci jeszcze?
— Zamknij si˛e. Nie uwa˙zasz, ˙ze dobrze byłoby, gdyby´smy dowiedzieli si˛e, sk ˛
ad
pochodz ˛
a te maszyny?
— Oczywi´scie, ale. . .
— ˙
Zadnych ale. Przyjmij do wiadomo´sci, ˙ze tyle to ja ju˙z wiem. Powiedziały mi,
jak znale´z´c to miejsce. W tej sytuacji pozostaje nam tylko pój´s´c tam. . . i cała zagadka
b˛edzie rozwi ˛
azana.
Z przyjemno´sci ˛
a patrzyła na wyraz jego twarzy: opadni˛et ˛
a szcz˛ek˛e i wytrzeszczone
oczy. Potem spokojnie uło˙zyła si˛e do snu.
Odkrycie
Brion miał przemo˙zne pragnienie, aby obudzi´c Le˛e i zmusi´c j ˛
a, ˙zeby wyja´sniła mu,
o czym mówi, ale zrezygnował. To był długi i wyczerpuj ˛
acy dzie´n dla niej. I na pewno
bardzo nerwowy. Kiedy wzi ˛
ał butelk˛e z wódk ˛
a, aby j ˛
a schowa´c, zobaczył, ˙ze ubyło
jej niewiele. To zm˛eczenie, a nie alkohol zwaliło j ˛
a z nóg. Chocia˙z noc była ciepła,
podobnie jak poprzednie, okrył Le˛e ´spiworem, aby ochroni´c przed chłodem.
Co mogła mie´c na my´sli, mówi ˛
ac miejsce, z którego pochodz ˛
a maszyny? Z pew-
no´sci ˛
a chodziło o sprz˛et wojenny — od chwili przybycia na t˛e planet˛e nie widzieli
jeszcze ani jednej maszyny, która miałaby inne przeznaczenie. Ale jak mogło istnie´c
149
jedno miejsce, z którego pochodził cały ten arsenał? Jedno ´zródło dla obu stron? Nie, to
niemo˙zliwe. Je´sli miejsce, z którego pochodziły maszyny naprawd˛e istniało, to musiało
słu˙zy´c jednej lub drugiej stronie. Ale nawet to było nieprawdopodobne. Czyi mo˙zliwe,
aby cały sprz˛et wojenny której´s ze stron pochodził z jednego miejsca? Mogło tak by´c
tylko wówczas, gdyby pochodził z podziemnych fabryk To z kolei potwierdzałoby teo-
ri˛e podziemnej cywilizacji. Chyba ˙ze była to nie jedna, lecz dwie uzbrojone siły — i obie
ukrywaj ˛
ace si˛e bezpiecznie pod ziemi ˛
a i wysyłaj ˛
ace swoje armie do boju na powierzch-
ni˛e. Ale jak wyja´sni´c takie działanie? Potrz ˛
asn ˛
ał głow ˛
a. Był zm˛eczony i nie znajdował
na to w tej chwili ˙zadnego wyja´snienia. Niemniej jakie´s wytłumaczenie musiało istnie´c,
bo przecie˙z walka i sprz˛et wojenny istniały rzeczywi´scie!
Brion wstał i powiódł wzrokiem po obozowisku. Wraz z zachodem sło´nca zamarło
w nim ˙zycie. Kobiety przebywały wewn ˛
atrz jaskini, Łowcy za´s szykowali si˛e do snu na
swoich miejscach u jej wylotu. Odszukał wzrokiem Ravna. Siedział z dala od innych
i bez przemy obracał w r˛ekach swój naszyjnik. To mo˙ze by´c odpowiedni moment, aby
zada´c mu kilka pyta´n. Mógłby jednocze´snie obserwowa´c Le˛e i pilnowa´c, aby nikt jej nie
150
przeszkadzał. Ravn powinien wiedzie´c co´s nieco´s o tym tajemniczym miejscu, z którego
pochodziły maszyny.
W obozowisku panował spokój. Ka˙zdy, kto zagra˙załby Lei, emanowałby strachem
i nienawi´sci ˛
a, dzi˛eki czemu i Brion mógłby go natychmiast wykry´c. Upewnił si˛e, ˙ze
Lea ´spi spokojnie gł˛ebokim snem i podszedł do Ravna, przechodz ˛
ac pomi˛edzy le˙z ˛
acymi
Łowcami.
— Porozmawiajmy — powiedział.
Ravn spojrzał na niego przestraszony, przyci ˛
agaj ˛
ac naszyjnik bli˙zej siebie. Nagły
impuls zaskoczenia został w jednej chwili stłumiony przez siln ˛
a nienawi´s´c. Ten typ
musi by´c obserwowany. Stale. . .
— Ju˙z pó´zno. Ravn jest zm˛eczony. Rano. . .
— Teraz. — Głos Briona był stanowczy. Chwycił za naszyjnik, czuj ˛
ac w tej samej
chwili gwałtowny impuls strachu. — Zrobisz jak mówi˛e! Musisz mnie zawsze słucha´c.
Pu´scił naszyjnik i usiadł. Ravn nało˙zył go natychmiast trz˛es ˛
acymi si˛e r˛ekoma.
— Kim jestem? — zapytał Brion. Ravn odwrócił si˛e uciekaj ˛
ac wzrokiem. — Spójrz
na mnie, ´smieciu! Kim jestem? Nazwij mnie po imieniu.
151
— Jeste´s. . . Ravnem Nad Ravnem — wydusił z siebie z wielk ˛
a niech˛eci ˛
a i zgry´zli-
wo´sci ˛
a Ravn.
— To prawda. Teraz tak samo odpowiesz na moje pytania. Widziałe´s maszyny? —
Ravn niech˛etnie skin ˛
ał głow ˛
a. — W porz ˛
adku. Jakiego rodzaju maszyny widziałe´s
— Rozmawianie o maszynach jest zakazane.
— Rozmawianie o nich z Ravnem Nad Ravnem nie jest zakazane. Widziałe´s ma-
szyny, które latały w powietrzu? Dobrze, widziałe´s. Co one robiły?
— To, co zawsze robi ˛
a maszyny. Z gło´snym hukiem zabijały inne maszyny, a potem
były same zabijane. Tak jest zawsze. To wła´snie one robi ˛
a.
— Czy widziałe´s kiedykolwiek maszyn˛e, która nie zabijała innych maszyn?
— Maszyny zabijaj ˛
a maszyny. To jest wła´snie to, co robi ˛
a.
Inna odpowied´z na to pytanie okazała si˛e niemo˙zliwa. Z wyrazu twarzy Ravna było
wida´c, ˙ze uwa˙za Briona za głupca, skoro o to pyta.
— Wszystkie maszyny zabijaj ˛
a maszyny — powtórzył Brion zmieniaj ˛
ac słowa, a na-
st˛epnie tym samym spokojnym głosem zapytał: — Powiedz mi teraz. . . sk ˛
ad pochodz ˛
a
te maszyny?
152
D´zwi˛ek tych słów wywiał gwałtown ˛
a reakcj˛e Ravna. Ogarn˛eło go dr˙zenie i strach,
który w jednej chwili zdominował wszystkie jego pozostałe odczucia.
— Powiedz mi — powtórzył Brion. Pochylił si˛e do przodu i klasn ˛
ał gło´sno swoimi
pot˛e˙znymi dło´nmi. — Mów!
Ravn nie miał wyj´scia. W tej chwili bał si˛e bardziej tych pi˛e´sci ni˙z tabu, zakazuj ˛
a-
cego mówienia o tym. Wskazał r˛ek ˛
a ponad ramieniem za siebie, ale ta odpowied´z nie
zadowoliła Briona. W ko´ncu wyj ˛
akał chrapliwym szeptem:
— To tam. Wiele dni marszu. Jest tam. Miejsce Bez Nazwy.
— Byłe´s tam?
— Tylko Ravn mo˙ze tam i´s´c. Stary Ravn pokazał mi je, kiedy byłem młody.
— Teraz ty mi poka˙zesz, poniewa˙z jestem Ravnem Nad Ravnem. Pójdziemy tam
o ´swicie.
— To jest zakazane. . .
— Zakazane jest odmawianie mi. — Złapał r˛ek ˛
a skulonego Ravna za chud ˛
a szy-
j˛e i ´scisn ˛
ał j ˛
a. — Chcesz teraz umrze´c? — zapytał, nadaj ˛
ac swojemu głosowi odcie´n
nienawi´sci.
153
Ta gro´zba powinna wygl ˛
ada´c prawdziwie, gdy˙z jedynie strach przed ´smierci ˛
a mógł
zapewni´c mu kontrol˛e nad Ravnem. Nie słysz ˛
ac odpowiedzi, zacz ˛
ał stopniowo zaciska´c
dło´n.
— Pójdziemy. . . o wschodzie sło´nca — wykrztusił niech˛etnie Ravn.
Ta odpowied´z zadowoliła Briona. Pu´scił Ravna i bez słowa wrócił do Lei. Nadal
spała gł˛ebokim snem, cicho pochrapuj ˛
ac. Próbował pój´s´c jej ´sladem, ale czuł zbyt wy-
ra´znie przepływ emocji ´spi ˛
acych wokół niego ludzi. Strach i nienawi´s´c unosiły si˛e cały
czas tu˙z pod powierzchni ˛
a. W ko´ncu stwierdził, ˙ze nie b˛edzie w stanie zasn ˛
a´c. Poło˙zył
si˛e na plecach i wlepił wzrok w gwiazdy, rozpraszaj ˛
ac swoj ˛
a empatyczn ˛
a percepcj˛e na
wszystkie strony.
*
*
*
Lea obudziła si˛e tu˙z po wschodzie sło´nca. Podał jej wod˛e i poinformował o tym,
czego si˛e dowiedział. Pokiwała głow ˛
a potakuj ˛
aco.
— Co´s w tym musi by´c. Sposób, w jaki mówiły o tym kobiety, wskazuje na to, ˙ze
to miejsce istnieje naprawd˛e, ˙ze nie jest jeszcze jednym mitem.
154
— B˛edziemy musieli pój´s´c i obejrze´c je. Tam co´s musi by´c. Ravn z wielk ˛
a niech˛e-
ci ˛
a zgodził si˛e mnie tam zaprowadzi´c. Musiałem go mocno przekonywa´c. Bał si˛e tego
miejsca tak samo jak mnie.
— Czy bał si˛e tak bardzo, ˙ze mógł uciec? Nie widz˛e go nigdzie.
Lea miała racj˛e, Ravn znikn ˛
ał w nocy. Kiedy Brion obudził Łowców, okazało si˛e,
˙ze byli tym tak samo zaskoczeni jak on. Zacz˛eli szuka´c go w popłochu. Kilku z nich
ruszyło wzdłu˙z ´scie˙zek prowadz ˛
acych do obozowiska, ale po niedługim czasie wrócili
z niczym. Ravn znikn ˛
ał bez ´sladu.
— Cholera! — zakl ˛
ał Brion. — Nigdy nie znajdziemy tego miejsca bez niego. Po-
winienem był go zwi ˛
aza´c. . . teraz mo˙ze ju˙z by´c wiele kilometrów st ˛
ad.
— Nie s ˛
adz˛e — zaoponowała Lea. — Mam silne przeczucie, ˙ze jest znacznie bli˙zej
ni˙z s ˛
adzisz.
Wygl ˛
adała na zadowolon ˛
a z siebie, kiedy rozprowadzała ekstrakt kawy w kubku
z wod ˛
a, a nast˛epnie piła j ˛
a małymi łykami.
— Czy byłaby´s tak miła i powiedziała mi, do cholery, o czym mówisz?
155
— Spokojnie, spokojnie. Krzyk tylko podniesie twoje ci´snienie krwi! — Piła, de-
lektuj ˛
ac si˛e, podczas gdy on gotował si˛e w ´srodku. — Teraz lepiej. Kiedy wy, m˛e˙zczy´z-
ni, łazili´scie wsz˛edzie szukaj ˛
ac go, ja obserwowałam kobiety. S ˛
a bardzo przestraszone
i siedz ˛
a w jaskini.
— Czy˙zby si˛e tam ukrył? Czy przypadkiem przebywanie kobiet i m˛e˙zczyzn razem
w jaskini nie jest tabu?
— Dla m˛e˙zczyzn tak. Dla Ravna nie. On ma tam nawet swoj ˛
a kryjówk˛e. Chcesz,
abym si˛e tam rozejrzała?
— Nie, to zbyt niebezpieczne. Mój nowy tytuł powinien pozwoli´c mi równie˙z na to.
Łowcy patrzyli z zainteresowaniem, jak Brion kroczy w kierunku wej´scia do jaskini,
kobiety za´s wycofały si˛e w popłochu.
— Jestem Ravnem Nad Ravnem! — krzykn ˛
ał pochylaj ˛
ac głow˛e, aby wej´s´c do ´srod-
ka.
Znalazłszy si˛e w półmroku zamrugał gwałtownie i odczekał chwil˛e, a˙z oczy przy-
zwyczaiły si˛e do niego. Jaskinia była przestronna. Miała około dwudziestu metrów dłu-
go´sci. Na jego widok rozległy si˛e przera˙zone okrzyki i szloch kobiet, które stłoczyły
156
si˛e razem z dzie´cmi w jednym ko´ncu. J˛eki przesuwały si˛e w bok, kiedy zbli˙zał si˛e do
nich. Wszystkie bez wyj ˛
atku przesun˛eły si˛e w lewo. Interesuj ˛
ace. Brion skierował si˛e
w prawo w stron˛e wysokiego stosu nie wyprawionych jaszczurczych skór uło˙zonego
we wn˛ece. Same skóry. . . i nic wi˛ecej. Nagle wydało mu si˛e, ˙ze dostrzegł nieznaczny
ruch w ciemno´sci. Ukl ˛
akł i wsun ˛
ał r˛ek˛e pod cuchn ˛
acy stos. Po chwili wydał okrzyk
zadowolenia.
Kiedy Brion wyci ˛
agn ˛
ał Ravna, ten zacz ˛
ał j˛ecze´c i tarza´c si˛e po ziemi. Brion spojrzał
na niego z odrobin ˛
a współczucia. Szybko mu ono jednak min˛eło, kiedy poczuł pulsu-
j ˛
acy ból w goj ˛
acym si˛e kikucie, którym uderzył o skaliste podło˙ze jaskini. Bez cienia
sympatii tr ˛
acił go stop ˛
a.
— Wstawaj, tchórzliwy ´smieciu! Zaraz ruszamy w drog˛e.
Min ˛
ał prawie cały ranek, zanim Ravn o´swiadczył, ˙ze jest gotowy. Musiał spełni´c
kilka obrz˛edów. Musiał przede wszystkim zabra´c z kryjówki w jaskini bransolet˛e z ko-
´sci i przygotowa´c po˙zywienie. Ponaglany przez Briona, przestał si˛e w ko´ncu oci ˛
aga´c
i niech˛etnie ruszył ´scie˙zk ˛
a, ale po chwili przystan ˛
ał, zobaczywszy, ˙ze Lea idzie za nimi.
Zacz ˛
ał nerwowo wymachiwa´c r˛ekoma.
157
— Bez kobiet! Kobietom nie wolno. Tylko Ravn mo˙ze. ˙
Zadni Łowcy, ˙zadne wstr˛etne
kobiety!
— Ta kobieta pójdzie z nami tylko przez cz˛e´s´c drogi i poniesie dla nas po˙zywie-
nie. Nie pójdzie do Miejsca Bez Nazwy. Zostanie odesłana, zanim do niego dojdziemy.
A teraz prowad´z.
Oci ˛
agaj ˛
ac si˛e z wyra´zn ˛
a niech˛eci ˛
a, Ravn ruszył ponownie w dół wzgórza. Brion
i Lea szli tu˙z za nim ´scie˙zk ˛
a prowadz ˛
ac ˛
a mi˛edzy drzewami. Kiedy znale´zli si˛e na tyle
daleko od obozu, ˙ze nie było ich z niego wida´c, Brion wzi ˛
ał od Lei tobołek i zarzucił go
sobie na plecy. Lea rozmasowała bol ˛
ace mi˛e´snie, mówi ˛
ac:
— Tylko plugawe kobiety nosz ˛
a ci˛e˙zary. Czy wypada, aby wielki Łowca nosił ba-
ga˙z? To bardzo ´zle dla tabu.
— Chcesz go z powrotem?
— Przenigdy! Czy ten wstr˛etny, stary Ravn nie b˛edzie protestował i sprawiał kłopo-
tów?
— Nie mo˙ze mnie ju˙z bardziej nienawidzi´c. A poza tym potrafi˛e sobie radzi´c z ta-
kimi kłopotami, jakich on nie jest w stanie sobie nawet wyobrazi´c. Za ka˙zdym razem,
158
ilekro´c zaczynam czu´c dla niego współczucie, odzywa si˛e mój kikut i od razu je trac˛e.
Powiedz jak si˛e zm˛eczysz, to zrobimy postój.
— Mog˛e i´s´c przez cały dzie´n, dopóki kto´s inny niesie ten tobołek.
Trasa prowadziła pocz ˛
atkowo na zachód skrajem równiny. Po południu podgórze
zacz˛eło skr˛eca´c na zachód, biegn ˛
ac wzdłu˙z brzegu Jeziora Centralnego i dalej w gł ˛
ab
lasu. O zmierzchu Brion zarz ˛
adził postój, zm˛eczony całodniowym marszem po bez-
sennej nocy. Tak samo jak poprzednim razem, przywi ˛
azał Ravna do wbitego w ziemi˛e
palika, ˙zeby nie odszedł, kiedy nie b˛ed ˛
a czuwa´c. Dobrze zabezpieczywszy si˛e przed
ucieczk ˛
a swojego wroga, Brion spał gł˛ebokim, spokojnym snem. Kiedy obudził si˛e ra-
no, był wypocz˛ety i gotów do dalszego marszu.
*
*
*
Szli tak skrajem lasu wzdłu˙z podgórza przez trzy dni. Dopiero po zmroku wycho-
dzili na otwart ˛
a przestrze´n, aby napełni´c manierki wod ˛
a, o ile nie mijali po drodze stru-
mieni. Ravn odezwał si˛e tylko raz, kiedy krzykn ˛
ał ostrzegawczo, usłyszawszy odległy
odgłos silników. Le˙zeli ukryci pod le´snym podszyciem, obserwuj ˛
ac białe smugi niewi-
159
docznych samolotów ci ˛
agn ˛
ace si˛e nad nimi od horyzontu na północy. Je´sli to mogła by´c
wskazówka, to szli we wła´sciwym kierunku. Ravn był przera˙zony widokiem samolotów
i trz ˛
asł si˛e cały, le˙z ˛
ac na ziemi.
— Jeste´smy blisko. . . za blisko — nalegał. — Musimy wraca´c.
Brion musiał u˙zy´c siły, aby nakłoni´c go do dalszej drogi. Nie na długo to jednak
pomogło. Po niecałej godzinie stary zatrzymał si˛e i usiadł pod drzewem.
— No, co tym razem? — zapytał Brion.
— Musimy poczeka´c do zmierzchu i potem zej´s´c do jeziora, aby omin ˛
a´c to miej-
sce — powiedział Ravn wskazuj ˛
ac na ci ˛
agn ˛
ace si˛e przed nimi wzgórza.
— Nie b˛edziemy czeka´c — rozkazał Brion. — Jeszcze daleko do wieczora.
— Nie mo˙zemy. Przed nami jest ´Swi˛ete Miejsce. Nie mo˙zemy tam i´s´c. Musimy je
omin ˛
a´c. Tylko noc ˛
a mo˙zna i´s´c bezpiecznie wzdłu˙z jeziora.
— ´Swi˛ete Miejsce? Podoba mi si˛e ta nazwa. Musimy rzuci´c na nie okiem. . .
— Nie! To zakazane! Nie mo˙zesz!
Brion poczuł siln ˛
a fal˛e emocji, która ogarn˛eła Ravna strach, jakiego dotychczas nie
czuł, silniejszy nawet od strachu przed nim. Ravn zaskrzeczał i rzucił si˛e na Briona
160
z no˙zem. Ten zablokował jego cios r˛ek ˛
a i złapał go za przegub dłoni. Drug ˛
a r˛ek ˛
a chwycił
go za szyj˛e i ´scisn ˛
ał j ˛
a mocno. Trzymał go w u´scisku tak długo, a˙z jego wij ˛
ace si˛e ciało
zwiotczało.
— B˛edzie nieprzytomny przez dłu˙zszy czas, ale dla spokoju przywi ˛
a˙z˛e go do palika.
Gdyby´smy si˛e nieco spó´znili, to nie zniknie jak sen złoty.
— Masz na my´sli nasz wypad do ´Swi˛etego Miejsca?
— Nie nasz, mój. Ty zostaniesz z nim. On boi si˛e naprawd˛e. Cokolwiek tam jest,
jest niebezpieczne.
Lea prychn˛eła z niezadowoleniem:
— A co nie jest niebezpieczne na tej planecie? Pójdziemy razem. Zgoda?
Brion otworzył usta, aby sprzeciwi´c si˛e, ale szybko je zamkn ˛
ał i z niech˛eci ˛
a przy-
takn ˛
ał.
— Trzymaj si˛e blisko mnie. Nie mamy poj˛ecia, co mo˙ze nas czeka´c po drugiej
stronie.
161
Szli powoli w gór˛e mi˛edzy drzewami. Kiedy dotarli do trawiastego zbocza, przy-
stan˛eli. Biegło kilka metrów dalej a˙z do szczytu wzgórza. Brion nachylił si˛e nad ni ˛
a
i szepn ˛
ał:
— Zosta´n tutaj, a ja zobacz˛e, co jest po drugiej stronie. Obiecuj˛e, ˙ze dam ci zna´c,
aby´s doł ˛
aczyła do mnie, je´sli wszystko b˛edzie w porz ˛
adku, zgoda?
Skin˛eła głow ˛
a potakuj ˛
aco i usiadła pod du˙zym drzewem.
Brion przepełzł wolno ostatnie metry centymetr po centymetrze. Znalazłszy si˛e na
samym szczycie, zamarł w bezruchu i odczekawszy chwil˛e, ostro˙znie uniósł głow˛e.
Popatrzył dookoła, po czym uniósł głow˛e jeszcze wy˙zej, aby spojrze´c w dół na drug ˛
a
stron˛e. Potem podniósł si˛e i pomachał na Le˛e:
— Chod´z, wszystko w porz ˛
adku. Chod´z i zobacz, co odkryli´smy!
Poznanie wroga
Lea wdrapała si˛e na szczyt wzgórza, płon ˛
ac z ciekawo´sci. Co to mo˙ze by´c? Ravn
bał si˛e tego ´smiertelnie, a Brion stoi tam sobie jak gdyby nigdy nic i woła j ˛
a. Podał jej
r˛ek˛e i pomógł wej´s´c na szczyt.
— Spójrz — powiedział.
Ruiny, staro˙zytne pozostało´sci budynków. Pokiwała głow ˛
a.
— To jest to ´Swi˛ete Miejsce? To˙z to rozpadaj ˛
ace si˛e ruiny. Przecie˙z tu nie ma nic,
czego mo˙zna by si˛e ba´c.
163
— Dla ciebie. Dla tutejszych ludzi to miejsce jest z pewno´sci ˛
a czym´s wa˙znym.
Owszem, to ruiny, ale nie zapominaj, ˙ze to pierwsze stałe obiekty, jakie widzimy na
tej planecie. My´sl˛e, ˙ze jest tam dostatecznie bezpiecznie, ˙zeby si˛e mo˙zna było nieco
rozejrze´c.
Z pewno´sci ˛
a nie było w tych wal ˛
acych si˛e ruinach nic, co mogłoby stanowi´c jakie-
kolwiek zagro˙zenie. Te budynki musiały liczy´c setki lat. Niektóre z nich musiały by´c
ze stali. Teraz zostały po nich tylko czerwone ´slady w ziemi. Wi˛eksze budowle — dwie
prostok ˛
atne konstrukcje wykonane były z zag˛eszczonego gruntu pokrytego z zewn ˛
atrz
elementami ceramicznymi. Tam, gdzie ceramika była pop˛ekana, grunt był wypłukany,
lecz mimo to sporo było go jeszcze w ´srodku, dzi˛eki czemu w wielu miejscach zacho-
wały si˛e fragmenty konstrukcji. Brion wspi ˛
ał si˛e na gór˛e, aby przyjrze´c si˛e bli˙zej jednej
z ocalałych ´scian i rozejrze´c si˛e za czym´s, co mogłoby mu powiedzie´c o ich przezna-
czeniu. Kopn ˛
ał nog ˛
a skruszał ˛
a ziemi˛e i wskazał na ci ˛
ag dziur w zewn˛etrznej ´scianie.
— Czy nie uwa˙zasz, ˙ze nie b˛edzie przesad ˛
a, je´sli powiem, ˙ze te budowle mogły
zosta´c zniszczone równocze´snie w wyniku wybuchów? To mog ˛
a by´c pozostało´sci po
kraterach, a te wyrwy w ceramice po odłamkach.
164
Lea skin˛eła głow ˛
a.
— To bardziej ni˙z prawdopodobne, je´sli we´zmie si˛e pod uwag˛e to, co dzieje si˛e na
tej planecie. Co tu mogło by´c? To miejsce jest za małe na miasto, a jednocze´snie te
budowle s ˛
a za du˙ze.
— Tutejsze urz ˛
adzenia rozsypały si˛e w proch dawno temu, mam jednak przeczucie,
˙ze to była jaka´s kopalnia. Tamte wzgórza s ˛
a zbyt regularne, aby były czym innym ni˙z
kopalnianymi hałdami. Te budowle mogły by´c obiektami naziemnymi i biurowcami,
a najwi˛eksze z nich magazynami. Wszystkie zostały zniszczone w wyniku bombardo-
wania. A ludzie zabici. . .
— Nie. Nie wszyscy. Nie wydaje ci si˛e, ˙ze istnieje du˙ze prawdopodobie´nstwo, ˙ze
nasi tubylcy mog ˛
a by´c ich potomkami? Tych nielicznych, którzy ocaleli. W przeciwnym
razie dlaczego mieliby nazywa´c zniszczon ˛
a kopalni˛e ´Swi˛etym Miejscem?
— Bardzo mo˙zliwe, ale na razie nie mo˙zemy tego stwierdza´c. Mogli odkry´c te ruiny,
nic o nich nie wiedz ˛
ac i czci´c je ze wzgl˛edu na ich ogrom. My´sl˛e, ˙ze Ravn nam to
wyja´sni.
— W ˛
atpi˛e. Ale uwa˙zam, ˙ze ju˙z pora wraca´c i zobaczy´c, czy ju˙z doszedł do siebie.
165
— Tak, zobaczyli´smy ju˙z, co mieli´smy zobaczy´c. Je´sli jest w dalszym ci ˛
agu nie-
przytomny, to nie widz˛e potrzeby, aby mu mówi´c, ˙ze tu byli´smy. Nadal potrzebujemy
jego pomocy.
Ravn był przytomny i w´sciekły. Odmówił ruszenia w dalsz ˛
a drog˛e przed zmierz-
chem. Wiedział, gdzie byli. Wskazywała na to emanuj ˛
aca od niego nienawi´s´c, nie był
jednak w stanie nic na to poradzi´c. Siedział bez ruchu do zmierzchu, potem wstał bez
słowa i ruszył w dół wzgórza, ku równinie. Pozostało im jedynie i´s´c za nim. Min˛eło pół
nocy, zanim obeszli ´Swi˛ete Miejsce i weszli z powrotem mi˛edzy drzewa. Reszt˛e nocy
po´swi˛ecili na sen i spali a˙z do ´switu. Rano ruszyli w dalsz ˛
a drog˛e.
*
*
*
Po jakim´s czasie zatrzymali si˛e nad jednym z potoków, które spływały do jeziora,
aby napełni´c manierki wod ˛
a. Brion zamarł nagle w bezruchu z naczyniem wypełnionym
do połowy i uniósł wzrok. Lea dostrzegła to. Chciała co´s powiedzie´c, ale on dał jej
gestem r˛eki do zrozumienia, ˙zeby milczała.
166
— Chwileczk˛e. Nie ogl ˛
adaj si˛e i staraj si˛e nie zwróci´c na siebie uwagi. Nie jeste-
´smy ju˙z sami. Przed nami s ˛
a jacy´s ludzie. Za tamtymi drzewami, tu˙z nad trawiastym
zboczem.
— S ˛
a przyjacielscy?
— Na tej planecie? Nie s ˛
adz˛e. Tylko jedno wyja´snienie przychodzi mi na my´sl,
dlaczego ukrywaj ˛
a si˛e na naszej trasie. Urz ˛
adzili zasadzk˛e i czekaj ˛
a na nas.
— Co zrobimy?
— Nic. Po prostu poczekamy, a˙z si˛e sami poka˙z ˛
a i zdradz ˛
a swoje plany. Je´sli maj ˛
a
złe zamiary, b˛edzie nam znacznie łatwiej broni´c si˛e tutaj, na otwartej przestrzeni.
Odepchn ˛
ał nagle Le˛e na bok, kiedy co´s ciemnego wyleciało spomi˛edzy drzew i zato-
czyło w powietrzu łuk. Była to długa dzida, która spadła na ziemi˛e z głuchym odgłosem
tu˙z przy nogach Ravna, który zaskrzeczał ze strachu.
— No, to wiele mówi o ich zamiarach — powiedziała Lea, pokazuj ˛
ac na ludzi wy-
biegaj ˛
acych spomi˛edzy drzew. — Wygl ˛
adaj ˛
a dokładnie tak samo jak współplemie´ncy
Ravna i wiemy ju˙z, do czego s ˛
a zdolni. Wiem, ˙ze nie powinnam ci radzi´c, ale czy nie
wydaje ci si˛e, ˙ze powiniene´s zrobi´c co´s odstraszaj ˛
acego, zanim podejd ˛
a zbyt blisko?
167
Próbowała mówi´c spokojnie, ale nie udało si˛e jej opanowa´c dr˙zenia głosu. Widok
zbli˙zaj ˛
acych si˛e m˛e˙zczyzn uzbrojonych w dzidy przeraził j ˛
a. Od momentu wyl ˛
adowania
na tej planecie cały czas towarzyszy im przemoc.
— Schowaj si˛e za to drzewo, tam ci˛e nie dosi˛egn ˛
a zawołał do niej Brion, schylaj ˛
ac
si˛e, aby wyj ˛
a´c z tobołka pojemnik z granatami ogłuszaj ˛
acymi.
Napastnicy zbli˙zali si˛e coraz bardziej, byli ju˙z na szczycie zbocza. Wymachiwali
dzidami i wykrzykiwali obelgi. Brion uzbroił granat i czekał, a˙z podejd ˛
a bli˙zej. Nastała
pełna napi˛ecia chwila wyczekiwania, któr ˛
a przerwał Ravn krzycz ˛
ac na cały głos:
— Jestem Ravn! Przychodz˛e wam pomóc!
Skoczył do przodu, do płytkiego potoku, i krzycz ˛
ac nieprzerwanie szedł w kierun-
ku drugiego brzegu, chlapi ˛
ac wod ˛
a na wszystkie strony. Brion ruszył za nim, szybko
si˛e jednak wycofał. Było ju˙z za pó´zno, aby go zatrzyma´c. Ravn wchodził na zbocze,
wymachuj ˛
ac r˛ekoma i wołaj ˛
ac:
— Jest ich dwoje w ukryciu, zabijcie ich, ja wam pomog˛e. Dotykali metalu, maj ˛
a
maszyny! Widziałem je. Musz ˛
a zosta´c zniszczeni!
168
Jego słowa sprawiły, ˙ze włócznicy podeszli bli˙zej, mówi ˛
ac co´s podniesionymi gło-
sami, które zlewały si˛e z jego wołaniem. Widzieli jego naszyjnik i bransolet˛e. Wiedzieli,
˙ze jest Ravnem, ˙ze powinni go usłucha´c.
Nagle na wzgórzu wybuchł pocisk, rozrzucaj ˛
ac metalowe odłamki mi˛edzy drzewa.
Ravn został uniesiony do góry i ci´sni˛ety na bok. Kiedy odgłos eksplozji ucichł, nasta-
ła cisza, któr ˛
a rozdarły j˛eki cofaj ˛
acych si˛e w popłochu pokaleczonych Łowców. Brion
odruchowo padł na ziemi˛e poci ˛
agaj ˛
ac za sob ˛
a Le˛e i w tej samej chwili nast ˛
apił drugi
wybuch, który wyrzucił w gór˛e połamane gał˛ezie i odłamki pni. Tym razem Brion usły-
szał wyra´znie echo wystrzału dobiegaj ˛
ace od strony znajduj ˛
acej si˛e za nimi równiny.
Odwrócił si˛e i zobaczył sun ˛
acy w kierunku strumienia czołg. Długa lufa wycelowana
w ich kierunku, znikn˛eła nagłe w obłoku dymu i ognia. Trzeci pocisk spadł jeszcze dalej
mi˛edzy drzewami — w miejscu, gdzie znikn˛eli Łowcy.
Ostrzał ustał równie nagle jak si˛e zacz ˛
ał. Poryte zbocze było puste, z wyj ˛
atkiem
ciała Ravna. Łowcy zdołali uciec. Jeszcze przez chwil˛e pojazd wodził luf ˛
a tam i z po-
wrotem, w ko´ncu obrócił wie˙zyczk˛e i wycofał si˛e. Kł˛eby pyłu wzbiły si˛e w powietrze
spod g ˛
asienic, znacz ˛
ac jego drog˛e.
169
— Nie ruszaj si˛e, dopóki nie zniknie z pola widzenia — powiedział Brion. — Nie
wiemy, jakie posiada czujniki. Nie wiemy, kto nim kieruje, ale ktokolwiek to jest, z cał ˛
a
pewno´sci ˛
a nie lubi tubylców.
— Czy to mog ˛
a by´c ci sami ludzie, to znaczy potomkowie tych, którzy zniszczyli
tamt ˛
a kopalni˛e?
— Wszystko mo˙zliwe. . . Zaczekaj, spójrz!
Wysoko nad nimi błysn˛eło sło´nce, odbite od srebrzystych skrzydeł nurkuj ˛
acych ma-
szyn. Widoczne pocz ˛
atkowo jako drobne punkciki, dwa samoloty błyskawicznie uro-
sły przybieraj ˛
ac kształt ostrza, które mkn˛eło w dół z pr˛edko´sci ˛
a wi˛eksz ˛
a od pr˛edko´sci
d´zwi˛eku. Leciały jeden za drugim, prosto na samotny czołg. Kierowca czołgu musiał je
równie˙z zauwa˙zy´c. Pojazd obrócił si˛e, ale było ju˙z za pó´zno. Czarne kropki oddzieliły
si˛e od samolotów, które skr˛eciły w gór˛e ostrym łukiem. Wybuchy przesłoniły czołg,
kiedy ryk silników odrzutowych wdzierał si˛e do uszu. Było ju˙z cicho, kiedy opadaj ˛
acy
dym i pył odsłonił dymi ˛
ace szcz ˛
atki czołgu.
Brion obj ˛
ał ramieniem Le˛e i pomógł jej wsta´c, czuj ˛
ac dr˙zenie jej ciała.
— Wszystko w porz ˛
adku, ju˙z po wszystkim. Nic si˛e nam nie stało.
170
— To niemo˙zliwe. Mam ju˙z dosy´c tego miejsca! Nic tylko przemoc, ´smier´c i zabi-
janie. . . — jej głos załamał si˛e.
Brion nadal j ˛
a obejmował.
— Wiedzieli´smy, ˙ze tak b˛edzie, zanim tu przybyli´smy — powiedział łagodnie. —
Sami podj˛eli´smy t˛e decyzj˛e. Jedyne, co teraz mo˙zemy zrobi´c, to doko´nczy´c t˛e robot˛e.
Zróbmy to, co musi by´c zrobione.
Odepchn˛eła jego rami˛e.
— Ty obłudniku! Nieczuły i oboj˛etny. . . Masz tyle ludzkich uczu´c, co kawałek
drewna. Nie dotykaj mnie!
Usłuchał jej, wiedz ˛
ac, ˙ze nic wi˛ecej nie mógł w tej chwili zrobi´c. Sam umiał radzi´c
sobie ze stresem. Jego planeta była nieprzyjazna i brutalna, w odró˙znieniu od jej —
przeludnionej i przecywilizowanej. Lea została przy tym zmuszona do zbyt długiego
i szybkiego marszu. Teraz potrzebowała troch˛e czasu, ˙zeby doj´s´c do siebie. Byli bez-
pieczni pod osłon ˛
a drzew i najlepsz ˛
a rzecz ˛
a, jak ˛
a mogli zrobi´c w tej chwili, było pozo-
stanie w ukryciu, do czasu a˙z upewni ˛
a si˛e całkowicie, ˙ze to nieoczekiwane ´smiertelne
starcie ostatecznie si˛e zako´nczyło. Rozwi ˛
azał tobołek i odszukał butelk˛e wódki. Na-
171
lał alkohol do kubka i podał Lei. Wzi˛eła go bez słowa, blada na twarzy, i wypiła par˛e
łyków. Brion podszedł do skraju lasu i spojrzał na równin˛e. Była pusta i cicha, z wyj ˛
at-
kiem dymi ˛
acych szcz ˛
atków czołgu.
— Co zrobimy teraz? — zapytała zbli˙zywszy si˛e do niego.
— Sprowadz˛e l ˛
adownik i wsadz˛e ci˛e bezpiecznie na jego pokład.
— Czy to m ˛
adre ´sci ˛
aga´c go tutaj?
— Nie. Ale nie mamy wielkiego wyboru. Nie mog˛e ci˛e dłu˙zej nara˙za´c na niebez-
piecze´nstwo.
Lea wygrzebała niewielki, plastykowy grzebie´n z kieszeni i rozczesała spl ˛
atane wło-
sy.
— Troch˛e za pó´zno, aby si˛e wycofa´c. Nie podoba mi si˛e tu, ale o ile sobie przypo-
minam, sama si˛e na to zgodziłam. Mimo twojego sprzeciwu. Sama nawarzyłam sobie
tego piwa, wi˛ec musz˛e je teraz wypi´c.
— Wcale nie musisz.
— Ale˙z tak Wprawdzie z samczego punktu widzenia rosłych, silnych m˛e˙zczyzn je-
stem gorsz ˛
a płci ˛
a, niemniej nadal mam swoj ˛
a dum˛e. Je´sli si˛e we´zmie pod uwag˛e ostat-
172
ni ˛
a planet˛e, na której byli´smy, ta wygl ˛
ada jak miejsce na piknik. Czy nie czas rusza´c
w drog˛e?
Brion stwierdził, ˙ze jedyn ˛
a rozs ˛
adn ˛
a odpowiedzi ˛
a b˛edzie cisza. Wiedziała, co robi,
co czuje i jakie jest ryzyko. Nagle uzmysłowił sobie, ˙ze jej zdecydowanie było takie
samo jak jego. Albo nawet silniejsze.
— Chc˛e przyjrze´c si˛e z bliska temu czołgowi — powiedział po jakim´s czasie, kiedy
opadł pył i przygasały płomienie.
Skin˛eła głow ˛
a.
— Oczywi´scie. Mog ˛
a tam by´c jakie´s zapisy, strz˛epy ubra´n, znaki czy dokumenty
identyfikacyjne lub inne rzeczy. Najwy˙zsza pora, aby´smy zrobili co´s konkretnego, a nie
zajmowali si˛e tylko tubylcami. Kiedy ruszamy?
Zaprzeczył ruchem głowy.
— Tym razem nie my. Jedno z nas pójdzie tam, a drugie zostanie tu i przeka˙ze na
statek raport. My´sl˛e, ˙ze najlepiej b˛edzie, je´sli ty zostaniesz tutaj. Wezm˛e holokamer˛e
i postaram si˛e szybko uwin ˛
a´c. Ustawi˛e j ˛
a na automatyczn ˛
a rejestracj˛e, dzi˛eki czemu
b˛ed˛e mógł wykona´c ze sto klatek w niecałe pi˛etna´scie sekund.
173
— Nie b˛ed˛e si˛e spierała z tob ˛
a. Wiem, ˙ze potrafisz zrobi´c rekonesans szybciej i lepiej
ode mnie. Zaczekasz czy pójdziesz od razu?
Brion spojrzał na niebo i skin ˛
ał głow ˛
a.
— My´sl˛e, ˙ze teraz. Miejscowe plemi˛e zostało dostatecznie przestraszone, aby´smy
nie musieli obawia´c si˛e na razie ˙zadnych działa´n z ich strony. B˛ed˛e potrzebował troch˛e
´swiatła, dlatego nie mog˛e czeka´c do zmroku. Jak na razie nie wida´c ˙zadnych innych
czołgów. Niewiadom ˛
a s ˛
a jednak samoloty. Chc˛e i´s´c tam nie zwlekaj ˛
ac i jak najszybciej
wróci´c. To nie powinno zaj ˛
a´c mi wiele czasu.
W chwil˛e potem ju˙z go nie było. Biegi ile sił w nogach w kierunku wraku. Była
najwy˙zsza pora, aby przekaza´c wst˛epny raport. Lea wzi˛eła nadajnik i opisała prze˙zycia
całego dnia najdokładniej jak umiała, po czym wył ˛
aczyła go. Widziała, jak Brion upadł
na ziemi˛e obok czołgu i zamarł w bezruchu. Po chwili wstał i przeszedł na drug ˛
a stron˛e
czołgu, nikn ˛
ac jej z oczu.
Czekanie stawało si˛e niezno´sne. Mimo i˙z wiedziała, ˙ze miejscowe plemi˛e dawno
uciekło, wsłuchiwała si˛e w ka˙zdy szelest i trzask dochodz ˛
acy z gł˛ebi lasu, spodziewaj ˛
ac
si˛e usłysze´c odgłos kroków. Sekundy mijały powoli.
174
I nagle pojawił si˛e. . . biegł z powrotem! Nigdy w swoim ˙zyciu nie widziała pi˛ekniej-
szego widoku od tej biegn ˛
acej chy˙zo masywnej postaci. Słycha´c było ciche dudnienie
jego kroków, kiedy przedzierał si˛e przez g˛est ˛
a traw˛e. Wbiegł mi˛edzy drzewa i podbiegł
do niej. Ci˛e˙zko oddychał i ociekał potem.
— Nie podejrzewałem tego. . . — sapn ˛
ał opieraj ˛
ac si˛e o s ˛
asiednie drzewo.
— Czego nie podejrzewałe´s? Kto kierował tym czołgiem?
— Nikt. To najgorsze ze wszystkiego. Jest pusty. . . to znaczy nie ma w nim i nie
było ludzkich istot! Ten czołg jest całkowicie zautomatyzowany. Był kierowany przez
roboty, zaprogramowane na tropienie i zabijanie ludzi. Oto, kto prowadzi t˛e wojn˛e, przy-
najmniej po jednej stronie: zmechanizowana armia automatycznych morderców. . .
Maszyny, które morduj ˛
a
Male´nkie, czerwone ´swiatełko, które migotało z tyłu aparatu, zmieniło kolor na zie-
lony, wskazuj ˛
ac, ˙ze proces wywoływania dobiegł ko´nca. Brion wyj ˛
ał rolk˛e z filmem
i wsun ˛
ał j ˛
a do projektora. Kiedy go wł ˛
aczył, mi˛edzy drzewami ukazała si˛e stalowa bur-
ta czołgu. Unosiła si˛e swobodnie w powietrzu, wprawiaj ˛
ac w zakłopotanie zmysły, gdy˙z
wygl ˛
adała jak prawdziwa.
— To widok z zewn ˛
atrz — obja´snił Brion naciskaj ˛
ac przycisk przesuwu klatki. Na
ekranie pojawił si˛e obraz zniszczonego pojazdu. — A tu jest to, co zobaczyłem, kiedy
zajrzałem po raz pierwszy do ´srodka.
176
Poprzedni obraz znikn ˛
ał i jego miejsce zaj ˛
ał nast˛epny. Przedstawiał wn˛etrze czoł-
gu. Bomba oderwała cz˛e´s´c urz ˛
adze´n, ale niektóre podzespoły były nadal całe. Brion
wskazał na pl ˛
atanin˛e przewodów i ł ˛
acz ˛
ace si˛e z nimi puszki.
— To jest widok przodu. Zauwa˙z, ˙ze nie ma tu siedze´n ani urz ˛
adze´n steruj ˛
acych,
przeznaczonych dla ludzi. Jedynie te urz ˛
adzenia wej´sciowe i mikroprocesory. Pozwala
to przypuszcza´c, i˙z wn˛etrze zostało specjalnie zaprojektowane do automatycznego ste-
rowania. Widzisz t˛e metalow ˛
a rur˛e? To jest podajnik amunicji bezodrzutowego działa.
Biegnie przez całe wn˛etrze, przechodz ˛
ac przez miejsce, w którym normalnie siedziałby
ładowniczy lub kierowca. Mimo to jest tam jeszcze du˙zo miejsca, wi˛ecej ni˙z potrzeba
na urz ˛
adzenia do automatycznego sterowania.
— Nie rozumiem. Jak to mo˙zliwe? — zapytała Lea. — Zawsze my´slałam, ˙ze roboty
s ˛
a niezdolne do szkodzenia ludziom. Istniej ˛
a przecie˙z prawa robotyki.
— By´c mo˙ze na Ziemi, ale obawiam si˛e, ˙ze chyba nigdzie poza granicami daw-
nego Imperium Ziemskiego nie były stosowane. Zapominasz, ˙ze roboty s ˛
a maszynami
i niczym wi˛ecej. Nie s ˛
a ludzkimi istotami i dlatego nie nale˙zy ich antropomorfizowa´c.
Robi ˛
a to, co nakazuje im program. . . bez ˙zadnych emocji. Zostały wprowadzone do
177
walki od pierwszej chwili, kiedy stało si˛e to mo˙zliwe. Słu˙zyły do nakierowywania
bomb, ostrzegania przed zbli˙zaj ˛
acymi si˛e samolotami, naprowadzania rakiet, kierowa-
nia ogniem dział i do stu innych celów. Cokolwiek robi ˛
a, robi ˛
a to szybciej i dokładniej
ni˙z ludzie. Dodaj jeszcze do tego, ˙ze s ˛
a od nich o wiele bardziej bezwzgl˛edne, a zrozu-
miesz, dlaczego wojskowi bardzo je lubi ˛
a. Zwró´c uwag˛e, ˙ze historia wojen toczonych
podczas Upadku pełna jest wzmianek o bitwach, które były prawie całkowicie zauto-
matyzowane. Były one niezwykle marnotrawne, ale przynajmniej nie były ´smiertelne
dla ludzi. Ludzie cierpieli jedynie wtedy, gdy jedna strona ponosiła kl˛esk˛e lub brako-
wało jej surowców. Z reguły jednak, kiedy zmechanizowany system obrony zostawał
przełamany, broni ˛
aca si˛e strona szybko si˛e poddawała.
— Zatem roboty wojenne nie miały na my´sli zabijania ludzi. . .
— Nie mogły mie´c na my´sli, poniewa˙z s ˛
a niezdolne do my´slenia. Ten automatycz-
ny czołg był zaprogramowany na tropienie ludzi i zabijanie ich. Mogli´smy si˛e sami
przekona´c, jak sprawnie wykonywał to zadanie.
— Ale zaprogramowa´c musieli go ludzie. S ˛
a wi˛ec normalnie odpowiedzialni za
zabijanie, nieprawda˙z?
178
— Zgadzam si˛e z tob ˛
a całkowicie. S ˛
a najzwyklejszymi kryminalistami, którzy po-
winni stan ˛
a´c przed s ˛
adem.
Lea z rosn ˛
ac ˛
a niech˛eci ˛
a patrzyła na zmieniaj ˛
ace si˛e obrazy, przedstawiaj ˛
ace znisz-
czon ˛
a maszyn˛e.
— Przynajmniej ten jeden robot-zabójca został zniszczony. Pewnie o to toczy si˛e tu
ta wojna. Piloci tych samolotów starali si˛e powstrzyma´c te roboty.
— Starali si˛e. Sk ˛
ad wiesz, ˙ze w tych samolotach byli piloci? One tak˙ze mogły by´c
zrobotyzowane.
— Czyste wariactwo. Wojna na prawie nie zamieszkanej planecie, toczona przez
roboty przeciwko robotom, które od czasu do czasu strzelaj ˛
a tak˙ze do ocalałych ludzi.
To nie trzyma si˛e kupy!
— By´c mo˙ze dla nas nie ma to sensu. . . Cokolwiek by´smy jednak o tym s ˛
adzili,
ta wojna toczy si˛e nadal i nie da si˛e temu zaprzeczy´c. Te maszyny wojenne musz ˛
a
pochodzi´c z jakiego´s miejsca na tej planecie.
— Z podziemnych fabryk?
179
— By´c mo˙ze. Zastanawiali´smy si˛e ju˙z przecie˙z nad tym. Musimy poszpera´c jeszcze
troch˛e w Miejscu Bez Nazwy.
— Nie chc˛e powiedzie´c, ˙ze mi brak Ravna, ale czy uda nam si˛e tam dotrze´c bez
niego?
— To b˛edzie trudne, ale nie niemo˙zliwe. B˛edziemy szli cały czas na północ, pod
osłon ˛
a lasu. Mieli´smy okazj˛e zobaczy´c, co mo˙ze si˛e z nami sta´c, je´sli zostaniemy do-
strze˙zeni.
— To mo˙ze lepiej, ˙zeby´smy szli noc ˛
a?
— Nie. Bezpieczniej jest za dnia. Bez wzgl˛edu na rodzaj u˙zywanych w tych maszy-
nach detektorów wykorzystuj ˛
acych fale radiowe, promieniowanie podczerwone, cieplne
czy inne, mog ˛
a one skutecznie działa´c równie˙z w nocy, podczas gdy my jeste´smy za-
le˙zni prawie całkowicie od zmysłu wzroku. Moje zdolno´sci empatyczne s ˛
a dobre do
unikania tubylców, ale s ˛
a całkowicie nieprzydatne do wyczuwania obecno´sci maszyn.
Dlatego musimy i´s´c w dzie´n i bacznie si˛e rozgl ˛
ada´c, wypatruj ˛
ac maszyn wojennych,
aby si˛e przed nimi ustrzec.
180
*
*
*
Mimo i˙z niebezpiecze´nstwo nie min˛eło i nie opuszczało ich ani na chwil˛e, ich marsz
okazał si˛e łatwiejszy bez kłopotliwej obecno´sci Ravna. Zgin ˛
ał, kiedy próbował ich zdra-
dzi´c. . . i nie ˙załowali go. Ich trasa prowadziła teraz prawie dokładnie na północ. Przez
cały czas mieli po prawej stronie wielkie Jezioro Centralne. Pozostaj ˛
ac mi˛edzy drze-
wami, szli równoległe do równiny. Z upływem dni spotykali coraz mniej pas ˛
acych si˛e
zwierz ˛
at — przypuszczalnie ze wzgl˛edu na coraz bli˙zsz ˛
a obecno´s´c sprz˛etu wojennego.
Przynajmniej raz na dzie´n przelatywały w powietrzu samoloty, zataczaj ˛
ac szerokie łuki,
jak gdyby czego´s szukały. Której´s nocy na horyzoncie toczyła si˛e jaka´s bitwa. Odległe
eksplozje wstrz ˛
asały ziemi ˛
a i co chwil˛e wida´c było błyski wybuchów spoza obłoków
dymu.
Nast˛epnego dnia przejechała w pobli˙zu cała kolumna sprz˛etu wojennego. Widzieli
jak rozsnuwaj ˛
acy si˛e coraz wy˙zej obłok pyłu przepływa z północy. Z pocz ˛
atku przy-
pominało to burz˛e piaskow ˛
a, ale była to przecie˙z trawiasta równina, a nie pustynia i ta
wła´snie nienaturalno´s´c zjawiska zwróciła ich uwag˛e.
181
— Mi˛edzy drzewa, szybko! — rzucił nagle Brion i ruszył do przodu du˙zymi susa-
mi. — Tam jest grzbiet wzgórza. Musimy si˛e tam ukry´c. . . wykorzysta´c skał˛e do osłony
przed czujnikami, je´sli to jest to, co podejrzewam.
Rzucił tobołek w dół mi˛edzy skały, a potem pomógł Lei wdrapa´c si˛e do góry. Po dru-
giej stronie znajdowało si˛e du˙zo otoczaków. W´slizgn˛eli si˛e pod jeden z najwi˛ekszych,
chowaj ˛
ac si˛e za nim całkowicie. Brion przesun ˛
ał tobołek z metalowym urz ˛
adzeniem
jeszcze ni˙zej, aby ograniczy´c do minimum mo˙zliwo´s´c jego wykrycia. Potem z płaskich
odłamków skalnych uło˙zył murek, zostawiaj ˛
ac w nim szczeliny, przez które mógłby
wygl ˛
ada´c na zewn ˛
atrz.
— Słysz˛e je — powiedziała Lea. — Szcz˛ekaj ˛
a i skrzypi ˛
a. Zbli˙zaj ˛
a si˛e.
Sun ˛
ace przed kł˛ebami pyłu ciemne sylwetki pojazdów ukazały si˛e ich oczom. Ro-
sły z ka˙zd ˛
a chwil ˛
a. Był to masywny, pot˛e˙znie opancerzony i uzbrojony sprz˛et bojowy.
Wkrótce ukazały si˛e tak˙ze mniejsze i bardziej ruchliwe pojazdy, które otaczały wi˛ek-
sze ze wszystkich stron. Te siły osłonowe były wsz˛edzie, jedne torowały drog˛e wzdłu˙z
brzegu jeziora, a inne w gór˛e wzgórza. Lea skuliła si˛e w swojej kryjówce, kiedy eska-
dra nadd´zwi˛ekowych odrzutowców przeleciała z hukiem nad ich głowami. Pod ˛
a˙zaj ˛
a-
182
ca za nimi fala d´zwi˛ekowa uderzyła w ich kamienny murek i rozwaliła go. Armada
przesuwała si˛e dalej i wkrótce cała równina, jak okiem si˛egn ˛
a´c, pokryta była sprz˛etem
wojskowym. Zgrzyt metalu był tak gło´sny i przenikliwy, ˙ze a˙z uszy bolały.
Było pó´zne popołudnie, kiedy przejechała główna cz˛e´s´c kolumny. Mniejsze i szyb-
sze czołgi nadal jednak w˛eszyły wokoło.
— Niezłe widowisko — powiedziała Lea.
— Nieludzkie. Same maszyny. Zaprogramowane maszyny! Gdyby kierowali nimi
ludzie, czułbym ich zmasowane emocje, nawet z tej odległo´sci. Ale niestety nic nie
czułem.
— A mo˙ze gdzie´s mi˛edzy tymi maszynami było paru ludzi kieruj ˛
acych nimi?
— Mało prawdopodobne, nie wyczułem ich obecno´sci. Ale nawet je´sli była tam
jaka´s grupka ludzi kieruj ˛
aca t ˛
a kolumn ˛
a, jestem pewien, ˙ze co najmniej dziewi˛e´cdziesi ˛
at
pi˛e´c, dziewi˛e´cdziesi ˛
at osiem procent obsługiwały automaty.
— To przera˙zaj ˛
ace. . .
— Wszystko w tej operacji jest przera˙zaj ˛
ace. I ´smiertelne — powiedział Brion. —
Pozostaniemy tu do rana. Poczekamy a˙z te maszyny odjad ˛
a jak najdalej, zanim ruszymy
183
w dalsz ˛
a drog˛e. Jedyny nasz zysk polega na tym, ˙ze wiemy w ko´ncu, w którym kierunku
musimy teraz i´s´c.
— Co masz na my´sli?
Brion wskazał na szerokie bruzdy wyorane w równinie przez zmechanizowan ˛
a ar-
mi˛e.
— Zostawiły ´slady, po których mo˙zna i´s´c z zamkni˛etymi oczyma. Pójdziemy po
tych ´sladach. . . i poszukamy miejsca, z którego pochodz ˛
a.
— Nie mo˙zemy! Stamt ˛
ad mog ˛
a nadjecha´c nast˛epne maszyny.
— B˛edziemy si˛e trzymali od nich z dala. Te ´slady wida´c z odległo´sci kilku kilo-
metrów. Nadal b˛edziemy zachowywali ostro˙zno´s´c, tak jak przedtem. Pójdziemy wzdłu˙z
´sladów tak długo, a˙z znajdziemy to miejsce, z którego pochodz ˛
a maszyny.
*
*
*
Przez kilka pierwszych dni nie mieli kłopotów. Pó´zniej jednak droga stawała si˛e
coraz trudniejsza. Kiedy Jezioro Centralne zostało za nimi, ukształtowanie terenu za-
cz˛eło si˛e stopniowo zmienia´c. Znikn ˛
ał jednolity ci ˛
ag gór, le´snych wzgórz i trawiastej
184
równiny. Teren stawał si˛e coraz bardziej niejednorodny i górzysty, z du˙z ˛
a ilo´sci ˛
a dolin
i w ˛
awozów. Brion zatrzymał si˛e na stromym zboczu, spogl ˛
adaj ˛
ac na wyorane na po-
wierzchni równiny ´slady. Były nadal bardzo wyra´zne, ale nikn˛eły nagle z pola widzenia
w miejscu, w którym wchodziły do otoczonego stromymi ´scianami w ˛
awozu.
— Co teraz zrobimy? — zapytała Lea.
— Zjedzmy co´s najpierw, zanim to rozwa˙zymy. Przypuszczam, ˙ze mo˙zna b˛edzie i´s´c
wzgórzami nad tym ´sladem.
Lea spojrzała na wysokie, strome zbocze.
— Łatwiej to powiedzie´c, ni˙z zrobi´c. — Rozerwała opakowanie z racjami ˙zywno-
´sciowymi i wyj˛eła prawie pusty pojemnik. — I, jak widzisz, ko´nczy si˛e nam jedzenie.
Cokolwiek si˛e stanie, b˛edziemy musieli niedługo wraca´c albo ´sci ˛
agn ˛
a´c l ˛
adownik, ˙zeby
uzupełni´c zapasy.
— ˙
Zadna z tych mo˙zliwo´sci mi si˛e nie podoba. Zaszli´smy ju˙z bardzo daleko i ci ˛
agle
jeste´smy na tropie. Musimy i´s´c dalej. Nie mo˙zemy uzupełni´c zapasów, poniewa˙z nie
wolno nam ryzykowa´c l ˛
adowania statku w miejscu, w pobli˙zu którego znajduje si˛e tak
wiele broni. Pozostaje wi˛ec tylko jedno wyj´scie. . .
185
— Nie gadaj tyle. Otwórz dziob i włó˙z do niego ˙zarcie. A potem post ˛
apimy zgodnie
z moim planem. Wrócimy na równin˛e, ´sci ˛
agniemy l ˛
adownik i wrócimy na orbit˛e, gdzie
b˛edziemy bezpieczni. Mamy sporo informacji do przekazania. Potem si ˛
adziemy sobie
spokojnie i zaczekamy, a˙z przy´sl ˛
a wojsko. . .
Brion sprzeciwił si˛e ruchem głowy.
— My jeste´smy tym wojskiem! Nie odlecimy st ˛
ad, dopóki nie dowiemy si˛e, co si˛e
tu dzieje. W tej sytuacji jest tylko jedna droga przed nami. Do kanionu. . .
— Chyba straciłe´s rozum. To pewne samobójstwo!
— Nie s ˛
adz˛e. Uwa˙zam, ˙ze szanse s ˛
a pół na pół. Trzeba tylko szybko do niego wej´s´c
i wyj´s´c, zanim nadjedzie kolejna kolumna maszyn.
— Ju˙z wiem, co b˛edzie dalej. Ma to by´c jednoosobowa druzgoc ˛
aca akcja, prawda?
Z tob ˛
a w tenisówkach i z du˙zym, przezroczystym no˙zem w r˛eku. I ze mn ˛
a, siedz ˛
ac ˛
a
tutaj z całym tym metalowym majdanem i czekaj ˛
ac ˛
a cierpliwie na twój powrót?
— Wła´snie to mniej wi˛ecej miałem na my´sli. Czy co´s ci si˛e w tym nie podoba?
— Tylko jedno. Zastanawiam si˛e, czy nie byłoby pro´sciej, ˙zeby´s po prostu waln ˛
ał
sobie w łeb i oszcz˛edził sobie tego całego kłopotu.
186
Wzi ˛
ał jej drobn ˛
a r˛ek˛e w swoje łapsko. Czuł wyra´znie strach i niepokój kryj ˛
ace si˛e
za jej gorzkimi słowami.
— Wiem, co my´slisz i czujesz i nie mam do ciebie o to ˙zalu. Ale w obecnej sytuacji
nie mamy wyboru. Mo˙zemy wróci´c i zacz ˛
a´c cał ˛
a t˛e akcj˛e od pocz ˛
atku albo po prostu
zako´nczy´c j ˛
a. My´sl˛e jednak, ˙ze zaszli´smy ju˙z za daleko, prze˙zyli´smy zbyt wiele prze-
mocy i przelało si˛e ju˙z za du˙zo krwi, aby si˛e wycofa´c. Jestem w stanie poradzi´c sobie.
I musz˛e t˛e spraw˛e doprowadzi´c do ko´nca!
Lea zrozumiała to i nie była w stanie polemizowa´c z nim. Poczuła, jak ogarnia j ˛
a
rezygnacja. W milczeniu zapakowali tobołek i udali si˛e na wzgórza z dala od kanionu.
Szli, a˙z znale´zli odpowiednie miejsce na urz ˛
adzenie obozu. Był tam osłoni˛ety nawis
skalny i nieco poni˙zej potok górski.
— B˛edziesz tu bezpieczna — powiedział Brion, wr˛eczaj ˛
ac jej szybkostrzelny pi-
stolet — Trzymaj go cały czas przy sobie. Je´sli zobaczysz co´s podejrzanego, najpierw
strzelaj, a potem sprawdzaj. Tu nie ma ˙zadnych przyjaznych zwierz ˛
at, maszyn ani lu-
dzi. . . nic. Jak b˛ed˛e wracał, dam ci zna´c, ˙zeby´s przypadkiem mnie nie zastrzeliła.
187
Po raz pierwszy na tych wzgórzach noc była chłodna. Spali w jednym ´spiworze,
˙zeby nie zmarzn ˛
a´c. Brion zasn ˛
ał od razu. Pomogły mu lata treningu. Lea natomiast, nie
mog ˛
ac przed dłu˙zszy czas zasn ˛
a´c, obserwowała przez konary drzew usiane gwiazdami
obce niebo, tak bardzo ró˙zne od ziemskiego. Była tak bardzo daleko od domu!
*
*
*
Ockn˛eła si˛e, czuj ˛
ac czyj´s dotyk na ramieniu i stwierdziła, ˙ze jest ju˙z widno. Brion
stał nad ni ˛
a i wkładał nó˙z do pochwy.
— Jestem przekonany, ˙ze w ostatnim raporcie przekazali´smy wszystkie najwa˙zniej-
sze wiadomo´sci, które zebrali´smy do tej pory, mo˙zesz wi˛ec zachowa´c cisz˛e w eterze.
Cały czas musisz przebywa´c w ukryciu. Dzisiaj jest dzie´n pierwszy. . . wróc˛e najpó´zniej
wieczorem czwartego dnia. Obiecuj˛e wróci´c bez wzgl˛edu na to, co znajd˛e. Gdybym jed-
nak nie wrócił do tego czasu, nie czekaj na mnie. Mam nadziej˛e, ˙ze zdajesz sobie spraw˛e
z tego, jakim szale´nstwem byłoby pój´scie ze mn ˛
a. Bez wzgl˛edu na to, czy b˛ed˛e tu, czy
nie, pi ˛
atego dnia musisz ruszy´c w drog˛e powrotn ˛
a. Sprowad´z l ˛
adownik, jak tylko do-
trzesz na równin˛e. . . i uciekaj z tej planety. Jak najszybciej. S ˛
a inni agenci, którzy mog ˛
a
188
zgry´z´c ten orzech. Na razie jednak nie przejmuj si˛e tym gdybaniem. Zobaczymy si˛e
czwartego dnia
Obrócił si˛e na pi˛ecie i oddalił si˛e. Stało si˛e to tak szybko, ˙ze nie zd ˛
a˙zyła nawet
powiedzie´c słowa. Było oczywiste, ˙ze wolał zrobi´c to w ten sposób. Patrzyła, jak je-
go pot˛e˙zna sylwetka przesuwała si˛e susami w dół wzdłu˙z strumienia, malej ˛
ac z ka˙zd ˛
a
chwil ˛
a, a˙z w ko´ncu przeskoczyła przez wyst˛ep skalny i znikn˛eła z jej pola widzenia.
Penetracja Kanionu
Nie było ˙zadnego logicznego powodu, aby waha´c si˛e u wylotu kanionu, ale logi-
ka nie miała tu nic do rzeczy. Brion zeskoczył z tarasowatego zbocza i zatrzymał si˛e.
Zamarł w bezruchu i nadsłuchiwał. Po obu jego stronach wznosiły si˛e wysoko skaliste
´sciany, tworz ˛
ace naturalny korytarz wrzynaj ˛
acy si˛e gł˛eboko w gł ˛
ab wzgórza. Widział
przed sob ˛
a tylko niespełna półkilometrowy odcinek w ˛
awozu, potem skr˛ecał on w bok,
nikn ˛
ac z pola widzenia. Dno poro´sni˛ete było kiedy´s traw ˛
a i krzakami. Teraz były one
starte na pył, a ziemia pokryta bruzdami. Jedyne ocalałe resztki ro´slinno´sci znajdowały
si˛e tu˙z przy skalistych ´scianach. Reszta była zmia˙zd˙zona i zniszczona przez g ˛
asienice
190
przeje˙zd˙zaj ˛
acych t˛edy armii. Pojazd za pojazdem wrzynał si˛e w kamieniste podło˙ze, a˙z
zamieniło si˛e ono w g ˛
aszcz przenikaj ˛
acych si˛e nawzajem ´sladów. Spojrzawszy w dół
Brion stwierdził, ˙ze stoi w jednym z takich ´sladów: we wgł˛ebieniu o powierzchni ponad
metra kwadratowego. Była to zaledwie cz˛e´s´c ´sladu pozostawionego przez gigantyczn ˛
a
maszyn˛e — jedn ˛
a z bardzo wielu. Przejechała t˛edy cała armia tych maszyn i jak s ˛
a-
dził, dalsze mogły w tej chwili zbli˙za´c si˛e do niego. Zamierzał stawi´c czoła tej armii.
W pojedynk˛e?
— Tak — krzykn ˛
ał gło´sno, u´smiechaj ˛
ac si˛e przy tym. Szanse nie były zbyt du˙ze, ale
na inne nie mógł liczy´c. Ka˙zda chwila zwłoki zmniejszała je, z ka˙zd ˛
a mijaj ˛
ac ˛
a sekund ˛
a
bowiem rosło prawdopodobie´nstwo natkni˛ecia si˛e na wroga w tym w ˛
askim kanionie.
Ruszył biegiem do przodu.
Skaliste ´sciany przesuwały si˛e obok. Pod stopami czuł poryt ˛
a bruzdami, nierówn ˛
a
ziemi˛e. Po blisko godzinie równomiernego biegu zacz ˛
ał oddycha´c z coraz wi˛ekszym
trudem i musiał zwolni´c krok do szybkiego marszu. Szedł tak, a˙z oddech wrócił mu do
normy, po czym ponownie przy´spieszył. Połykał kilometr za kilometrem, ale wygl ˛
ad
191
kanionu si˛e nie zmieniał. Po południu skaliste ´sciany zacz˛eły si˛e obni˙za´c i w ko´ncu
wyszedł na skalist ˛
a nieck˛e, otoczon ˛
a górami.
Była to dobra okazja, ˙zeby zrobi´c postój na odpoczynek. Po raz pierwszy zszedł
z wyra´znego ci ˛
agu ´sladów i wdrapał si˛e na zbocze poro´sni˛ete traw ˛
a mi˛edzy otoczakami.
Z tego miejsca poryta droga była wyra´znie widoczna. Przebiegała przez nieck˛e i gin˛eła
w nast˛epnym w ˛
awozie, po przeciwnej stronie. Po wypiciu kilku łyków wody poło˙zył si˛e
na wznak i zamkn ˛
ał oczy. Postanowił zdrzemn ˛
a´c si˛e z godzin˛e, a potem ruszy´c w dalsz ˛
a
drog˛e. Na tej wysoko´sci o zmierzchu robiło si˛e chłodno, pomy´slał wi˛ec, ˙ze wła´sciwsze
byłoby spanie w dzie´n, a maszerowanie w nocy. Wiedział, ˙ze jego metabolizm bez trudu
zaadaptuje si˛e do takiej zmiany. Na Havrk, gdzie mieszkał, ˙zywno´s´c musiała by´c gro-
madzona w czasie krótkiego lata, aby mo˙zna było potem przetrwa´c bardzo dług ˛
a zim˛e.
Wytrzymywał ju˙z kiedy´s cztery czy pi˛e´c dni bez snu i wiedział, ˙ze mo˙ze to bez tru-
du powtórzy´c. Trawa była mi˛ekka, a wn˛eka osłoni˛eta od wiatru i ogrzana promieniami
słonecznymi. Uło˙zył si˛e wygodnie i po chwili ju˙z spał.
192
*
*
*
O zaplanowanej porze otworzył oczy i spojrzał na bezchmurne niebo. Sło´nce skryło
si˛e za wzgórzami i w cieniu szybko robiło si˛e zimno. ´Slad w dole nadal był pusty.
Umie´scił wygodnie na biodrze nó˙z, wypił łyk wody i ruszył w drog˛e.
Kanion za nieck ˛
a był szerszy, lecz miał ostrzejsze zakola, przez co Brion miał skró-
cone pole widzenia. Zwalniał przed ka˙zdym zakr˛etem, zachowuj ˛
ac ostro˙zno´s´c, dopóki
nie stwierdził, ˙ze traci w ten sposób za wiele czasu. Co si˛e ma sta´c, stanie si˛e i tak.
Wiedział, ˙ze nie b˛edzie mógł nic na to poradzi´c. Musiał si˛e po´spieszy´c. Pieprzony fata-
lizm. . .
Dno doliny przeszło w lit ˛
a skał˛e, porysowan ˛
a i po˙złobion ˛
a stalowymi g ˛
asienica-
mi. Mimo to było znacznie równiejsze od pooranej ziemi. Kiedy przyzwyczaił si˛e do
równomiernego rytmu marszu, stwierdził z zadowoleniem, ˙ze przemieszcza si˛e ze sta-
ł ˛
a szybko´sci ˛
a i ma regularny oddech. Był prawie zrelaksowany. Z głuchym odgłosem
kroków szedł wzdłu˙z ostrego zakr˛etu, gdy nagle w odległo´sci kilku metrów przed sob ˛
a
zobaczył uzbrojony pojazd. Nikłe ´swiatło odbijało si˛e od jego powierzchni. Czterolu-
193
fowa wie˙zyczka skierowana była w niebo. W jednej chwili obróciła si˛e i skierowała na
niego. Skoczył za najbli˙zsz ˛
a skał˛e, ale cztery czarne lufy mimo to w dalszym ci ˛
agu wy-
celowane były w jego stron˛e. Odłamki trafi ˛
a go od tyłu, niemo˙zliwe, aby go min˛eły. . .
Upadł na ziemi˛e, przetoczył si˛e i odepchn ˛
ał od twardej skały, zaskoczony, ˙ze jeszcze
˙zyje. Nic si˛e nie stało. Działa milczały.
Brion le˙zał ci˛e˙zko dysz ˛
ac i nadsłuchiwał szcz˛eku g ˛
asienic, kiedy pojazd ruszył do
przodu. Wiedział, ˙ze go nie przegoni. Czy mógłby si˛e wydosta´c z tej pułapki? Nie,
´sciany doliny były gładkie i strome. Nie było st ˛
ad ucieczki.
Odgłos silnika był gło´sny i chrapliwy. Zgrzyt metalu odbił si˛e echem od ´scian w ˛
a-
wozu. Silnik pracował na pełnych obrotach, ale nierówno. Po chwili zgasł i zapadła
niepokoj ˛
aca cisza. Maszyna nie jechała ju˙z po niego, ale nadal stała na jego drodze.
Dlaczego si˛e zatrzymała? Brion wykonał gł˛eboki oddech i powoli wstał. Został oszcz˛e-
dzony, ale na jak długo? Co powinien teraz zrobi´c? Zaraz b˛edzie zupełnie ciemno. Mo˙ze
uda mu si˛e po ciemku przej´s´c niepostrze˙zenie obok tego czołgu. Nie, mrok nie stanowi
˙zadnej przeszkody dla tej maszyny. Jej czujniki b˛ed ˛
a działały równie skutecznie. Wra-
194
ca´c? Mógłby, ale to byłby koniec. Poddanie si˛e. Zaszedł za daleko, aby si˛e teraz cofa´c.
Ale dlaczego ten czołg nie strzelił do niego? Ciekawo´s´c brała gór˛e nad ostro˙zno´sci ˛
a.
Posuwaj ˛
ac si˛e powoli, centymetr po centymetrze, podpełzł do skał i podniósł głow˛e.
Przypadł do ziemi, kiedy zobaczył, ˙ze zagl ˛
ada prosto do wn˛etrza luf. Czołg nadal nie
strzelał. Przecie˙z wiedział, ˙ze Brion jest tutaj, dlaczego wi˛ec si˛e wahał? Zabawa w kotka
i myszk˛e? Nie, nie mógł by´c zaprogramowany na nic innego poza niszczeniem. Co
wobec tego robi?
Podniósł spory odłamek skalny i rzucił go jak granat w powietrze. Odłamek spadł
na ziemi˛e z hukiem i Brion ponownie podniósł głow˛e. Wie˙zyczka skierowała si˛e na
skał˛e, a potem z j˛ekiem agregatów znów spojrzała na niego. Tym razem nie ruszał si˛e.
Czołg miał ju˙z dwa razy okazj˛e, ˙zeby go zabi´c i nie zrobił tego. Je´sli teraz w ko´ncu
wystrzeli, nigdy nie dowie si˛e, dlaczego nie zabił go od razu. Min˛eła jedna sekunda. . .
dwie. . . trzy. Działa nadal milczały. O´smielony tym obrotem sprawy wyszedł z ukry-
cia i ruszył naprzód. Działa przesuwały si˛e za nim, cały czas trzymaj ˛
ac go na muszce.
Brion zatrzymał si˛e, kiedy silnik zaryczał znowu i czołg zadr˙zawszy, posun ˛
ał si˛e kilka
centymetrów do przodu, po czym stan ˛
ał. W tym momencie dopiero Brion zauwa˙zył, ˙ze
195
maszyna miała rozerwan ˛
a g ˛
asienic˛e i nie mogła jecha´c. Gdyby udało mu si˛e przedo-
sta´c za niego, czołg nie mógłby go ´sciga´c! Ruszył biegiem wzdłu˙z w ˛
awozu, wiedz ˛
ac,
˙ze działa cały czas pod ˛
a˙zaj ˛
a za celem. Kiedy zrównał si˛e z czołgiem, a potem go mijał,
działa nagle dały mu spokój. Wie˙zyczka obróciła si˛e i lufy dział skierowały si˛e pio-
nowo do góry. Brion zatrzymał si˛e i patrzył. Czołg najwyra´zniej zacz ˛
ał go ignorowa´c.
Musiał znale´z´c si˛e poza zasi˛egiem czujników i jego obecno´s´c została wymazana z pa-
mi˛eci urz ˛
adze´n sterowniczych. Zastanawiał si˛e, czy powinien podej´s´c bli˙zej i obejrze´c
go. Jedynym wytłumaczeniem tego pomysłu była ciekawo´s´c. Odpr˛e˙zenie po silnym na-
pi˛eciu i strachu przed pewn ˛
a ´smierci ˛
a, odczuwanych jeszcze przed chwil ˛
a, sprawiło, ˙ze
przez moment poczuł si˛e beztroski i bezpieczny. Musiał podej´s´c do czołgu i obejrze´c
go. Mógł co´s odkry´c lub nie — było to bez znaczenia.
Ostro˙znie st ˛
apaj ˛
ac zbli˙zył si˛e do niego, ale czołg nadal nie reagował. Był ju˙z tak
blisko, ˙ze widział wyra´znie spoiny na jego pancerzu. Postawił nog˛e na błyszcz ˛
acym
metalowym kole i wspi ˛
ał si˛e na czołg. Na górze, tu˙z za wie˙zyczk ˛
a, był właz z jednym
uchwytem. Zawahał si˛e przez chwil˛e, po czym złapał za r ˛
aczk˛e i mocno poci ˛
agn ˛
ał. Właz
otworzył si˛e bezgło´snie i bez oporu. Nic wi˛ecej si˛e nie stało. Brion słyszał, jak serce wa-
196
li mu gło´sno, kiedy pochylił si˛e i zajrzał do ´srodka. Wewn ˛
atrz nie było ˙zycia. Wska´zniki
´swieciły w półmroku, gdzie´s zabuczał i zaraz ucichł serwomechanizm. Ta´smy z amuni-
cj ˛
a wznosiły si˛e a˙z do działek znajduj ˛
acych si˛e obok niego. Były naładowane i gotowe
do strzału. Dlaczego wi˛ec nie strzeliły?
Dosy´c tego! Poczuł nagle w´sciekło´s´c na siebie za własn ˛
a głupot˛e. Co robił tutaj, ry-
zykuj ˛
ac ˙zyciem bez powodu? Min ˛
ał przecie˙z t˛e machin˛e wojenn ˛
a bezpiecznie. Jedyne,
co powinien w tej chwili robi´c, to i´s´c dalej, ˙zeby znale´z´c si˛e jak najdalej od niej. Kopn ˛
ał
j ˛
a w stalowy bok, zły na siebie, po czym zeskoczył i pobiegł równomiernym truchtem
wzdłu˙z w ˛
awozu ani razu si˛e nie obejrzawszy.
Była to jeszcze jedna zagadka, któr ˛
a musiał doł ˛
aczy´c do innych, składaj ˛
acych si˛e na
wizerunek tego ´smiertelnego ´swiata. ˙
Zadna z nich nie zostanie rozwi ˛
azana, dopóki nie
ustali, sk ˛
ad pochodzi armia, która przetoczyła si˛e przed nim. Biegł nieprzerwanie dalej.
*
*
*
Ciemno´s´c ju˙z zapadła. Ziemia była wyra´znie widoczna w ´swietle gwiazd, a on wci ˛
a˙z
biegł w tym samym tempie. Był to wyczerpuj ˛
acy wysiłek nawet dla niego, tote˙z na dłu-
197
go przed ko´ncem nocy musiał zatrzyma´c si˛e na odpoczynek. Potem jeszcze raz. Zm˛e-
czenie zwolniło znacznie jego bieg, kiedy dotarł do w ˛
askiego bocznego kanionu. Padł
na kolana, aby sprawdzi´c dokładnie ziemi˛e, ale nie stwierdził istnienia jakichkolwiek
´sladów prowadz ˛
acych w tamtym kierunku. Powinno to by´c bezpieczne miejsce na odpo-
czynek, wobec czego zagł˛ebił si˛e w cie´n. Kiedy poprzedni w ˛
awóz został daleko w dole
i znikn ˛
ał mu z pola widzenia, znalazł sobie kryjówk˛e mi˛edzy dwoma du˙zymi otoczaka-
mi i uło˙zywszy si˛e do snu szybko zasn ˛
ał.
Jaki´s czas pó´zniej co´s wyrwało go z gł˛ebokiego snu. Gwiazdy ´swieciły jasno. Z w ˛
a-
wozu nie dochodził ˙zaden d´zwi˛ek. . . za to z oddali dobiegał wyra´znie słyszalny, stop-
niowo cichn ˛
acy odgłos silników odrzutowych. Brion zamkn ˛
ał oczy, a kiedy otworzył je
znowu, niebo było szare. Był wczesny ranek.
Czuł si˛e zm˛eczony i zzi˛ebni˛ety, bolały go mi˛e´snie. Woda była lodowata, wypił wi˛ec
tylko troch˛e. Był głodny. Spodziewał si˛e takich objawów i zmusił si˛e do niemy´slenia
o swoim osłabieniu. Zadanie musiało by´c wykonane. Kiedy zacznie si˛e porusza´c, roz-
grzeje si˛e. Pragnienie i głód b˛edzie mógł przetrzyma´c. Musi i´s´c dalej.
198
Gdy w ˛
awóz zacz ˛
ał si˛e rozszerza´c, Brion przeszedł pod wschodni ˛
a ´scian˛e, aby zna-
le´z´c si˛e w cieniu. Mogło to by´c dla niego pewn ˛
a ochron ˛
a, gdyby natkn ˛
ał si˛e na dalsze
maszyny. W ˛
awóz stawał si˛e coraz płytszy i szerszy, a jego dno twardsze. Tworz ˛
aca
je ziemia przechodziła stopniowo w co´s twardszego i gładszego. Pochylił si˛e, aby to
sprawdzi´c. Była to zastygła, stopiona skała. Nie była zbryłowana jak skała wulkanicz-
na, lecz pozioma i gładka. Była stopiona i odpowiednio wyrównana. Zupełnie jakby
kto´s u˙zył laserów. Powierzchnia w ˛
awozu była sztucznego pochodzenia.
Sło´nce, widoczne zza grzbietu wschodniej ´sciany, było ju˙z wysoko na niebie.
O´swietlało całe dno doliny, ukazuj ˛
ac jego gładk ˛
a, płask ˛
a powierzchni˛e. Brion szedł
ostro˙znie, bacznie si˛e rozgl ˛
adaj ˛
ac. Obie ´sciany były równie gładkie i twarde, bez ˙zad-
nych odgał˛ezie´n, nawet na ko´ncu doliny. Skalne ´sciany były bardzo stare, takie, jakie
zostawiły je ruchy górotwórcze. To był ´slepy koniec. W ˛
awóz zaczynał si˛e tutaj i wycho-
dził na równin˛e. Był biegn ˛
ac ˛
a przez góry szczelin ˛
a z jednym wylotem.
Brion wiedział, ˙ze pot˛e˙zna, mechaniczna armia wyjechała z tego w ˛
awozu. Widział
j ˛
a na własne oczy i doszedł jej ´sladem do tego miejsca. Dlaczego wi˛ec nic tutaj nie
ma? To przecie˙z niemo˙zliwe! Podszedł wolno do skalnej ´sciany i dotkn ˛
ał jej, a potem
199
uderzył w ni ˛
a r˛ekoje´sci ˛
a no˙za z bezsilnej w´sciekło´sci. Była twarda. To nie mogło by´c
mo˙zliwe. A jednak było.
Kiedy odwrócił si˛e, aby spojrze´c w dół doliny, po raz pierwszy dostrzegł czarn ˛
a ko-
lumn˛e. Miała około metra wysoko´sci i stała w odległo´sci około dziesi˛eciu metrów od
´sciany. Podszedł do niej wolno, obszedł j ˛
a i dotkn ˛
ał. Była z metalu, z jakiego´s stopu.
Miała lekko zniszczon ˛
a, zmatowiał ˛
a powierzchni˛e. Nie było na niej ˙zadnego oznako-
wania i Brion nie miał poj˛ecia, do czego mogła słu˙zy´c. W miejscu, w którym poci ˛
agn ˛
ał
czubkiem no˙za po jej okr ˛
agłym wierzchołku, pozostała jasna linia. Był zły i sfrustrowa-
ny, kiedy wkładał nó˙z z powrotem do pochwy.
— Co to jest? — wrzasn ˛
ał na cały głos. — Co to wszystko znaczy?
Jego słowa odbiły si˛e echem od skalnych ´scian i po chwili ucichły, pogr ˛
a˙zaj ˛
ac dolin˛e
w ciszy.
Tajemnica czarnej kolumny
W przypływie bezsilnej w´sciekło´sci Brion kopn ˛
ał ciemn ˛
a kolumn˛e. Jedynym efek-
tem był głuchy odgłos i ostry ból w stopie.
— Bardzo to imponuj ˛
ace, Brionie — powiedział gło´sno. — Doprawdy, reakcja god-
na inteligentnego człowieka. Ul˙zyło ci? Nie uwa˙zasz, ˙ze teraz, kiedy zło´s´c ci ju˙z prze-
szła, najwy˙zsza pora ˙zeby zastanowi´c si˛e nad t ˛
a cał ˛
a spraw ˛
a? Zgadzasz si˛e. A zatem:
co wiesz? Po pierwsze — uniósł palec — zmechanizowana armia wyjechała ˙z tego w ˛
a-
wozu. Nie ma co do tego w ˛
atpliwo´sci. ´Slady, którymi szedłem, prowadziły a˙z do tego
miejsca. Nigdzie po drodze nie skr˛ecały ani si˛e nie rozdzielały. To prowadzi do wnio-
201
sku numer dwa: te maszyny musiały pochodzi´c st ˛
ad, z tego ko´nca w ˛
awozu, z miejsca,
w którym stoj˛e. Zbocza i dno wygl ˛
adaj ˛
a na wykonane z litego materiału. . . A mo˙ze
to nie jest lity materiał? Trzeba sprawdzi´c. A mo˙ze najpierw nale˙załoby przyjrze´c si˛e
bli˙zej tej kolumnie? Jest sztuczna, wykonana z metalu i stawiam sto do jednego, ˙ze ma
co´s wspólnego z t ˛
a spraw ˛
a! Zatem wniosek numer trzy: zbadanie kolumny jest pierwsz ˛
a
w kolejno´sci spraw ˛
a na li´scie.
Co´s nieuchwytnego dr ˛
a˙zyło jego pami˛e´c. Co to mogło by´c? Zaraz. . . Kiedy kopn ˛
ał
kolumn˛e, oprócz bólu palca jego zmysły zarejestrowały co´s jeszcze. Ale co?. . . Ale˙z
tak, oczywi´scie, zad´zwi˛eczała, jakby była pusta w ´srodku ten d´zwi˛ek przypominał bar-
dziej odgłos dzwonu ni˙z jednolitego kawałka metalu.
Brion wyj ˛
ał nó˙z z pochwy. Trzymaj ˛
ac go za ostrze postukał r˛ekoje´sci ˛
a w wierzcho-
łek kolumny, w miejscu, gdzie poprzednio zadrapał jej powierzchni˛e. Rozległ si˛e odgłos
litego kawałka metalu. Kiedy jednak postukał ni˙zej, kolumna zad´zwi˛eczała gło´sno. By-
ła pusta! Natychmiast nasun˛eło si˛e nast˛epne pytanie: czy było co´s w ´srodku? Wielce
prawdopodobne. Musiał pomy´sle´c, jak si˛e tam dosta´c. Wolno powiódł po niej palcami
w dół. Była gładka i nie oznakowana. Ukl ˛
akł, chc ˛
ac obejrze´c jej doln ˛
a cz˛e´s´c, a potem
202
poło˙zył si˛e na ziemi, ˙zeby sprawdzi´c sam spód. Co oznaczała ta cieniutka jak włos
szczelina, biegn ˛
aca wokół podstawy? Wsun ˛
ał w ni ˛
a czubek ostrza. . . I ostrze weszło
pod metal! Chocia˙z kolumna była wpuszczona w lit ˛
a skał˛e, na wierzchu miała osłon˛e,
która spoczywała na jej powierzchni. Kiedy podniósł si˛e z ziemi, co´s przyci ˛
agn˛eło jego
wzrok. Był to nieznaczny błysk ´swiatła na wysoko´sci około trzydziestu centymetrów od
dołu. Rysa na powierzchni metalu. Kiedy przyjrzał si˛e jej dokładnie, stwierdził, ˙ze w jej
miejscu znajdował si˛e blisko trzycentymetrowej długo´sci rowek z ledwie widocznym
okr˛egiem wokoło!
— Główka wkr˛etu. To wygl ˛
ada jak du˙za główka wkr˛etu! A wkr˛ety s ˛
a po to, aby je
wkr˛eca´c lub wykr˛eca´c.
Jedynym narz˛edziem, jakie miał przy sobie, był nó˙z. Wsun ˛
ał jego ostrze do row-
ka i próbował odkr˛eca´c główk˛e. Bez efektu. Nacisn ˛
ał mocniej r˛ekoje´s´c no˙za. Czuł, jak
mi˛e´snie napinaj ˛
a si˛e i widział jak ostrze si˛e wygina. Mogło w ka˙zdej chwili p˛ekn ˛
a´c. Nie
miało to jednak znaczenia. Jeszcze mocniej. . . Z metalicznym zgrzytem okr ˛
agły łeb ob-
rócił si˛e o kilka milimetrów. Kiedy Brion powiódł po nim palcem, stwierdził, ˙ze wkr˛et
nieznacznie si˛e wysun ˛
ał. Ruszony z miejsca, obracał si˛e teraz l˙zej. Jego łeb wysuwał
203
si˛e, obrót za obrotem, a˙z stal si˛e cały widoczny. Po chwili wida´c ju˙z było błyszcz ˛
acy
gwint. Wysuwał si˛e coraz bardziej i bardziej tak lekko, ˙ze Brion mógł go obraca´c pal-
cami. Wykr˛ecił go do ko´nca i poło˙zył na ziemi, po czym zajrzał przez otwór do ´srodka.
Ciemno´s´c, nic wi˛ecej. Ten wkr˛et musiał przecie˙z spełnia´c jak ˛
a´s rol˛e. Utrzymywał co´s?
Ale co? Chwycił nó˙z, aby zbada´c nim wn˛etrze otworu, ale zmienił zamiar. Rozs ˛
adniej
b˛edzie najpierw pomy´sle´c, ni˙z zdawa´c si˛e całkowicie na przypadek. Jakie zadanie mógł
spełnia´c ten wkr˛et? Miał zatyka´c otwór i słu˙zy´c do jakiej´s regulacji wewn ˛
atrz? Mo˙zli-
we, ale mało prawdopodobne. A mo˙ze słu˙zył do mocowania osłony? To było bardziej
prawdopodobne.
Nachylił si˛e i wsun ˛
ał ostrze no˙za pod spód osłony. Poci ˛
agn ˛
ał r˛ekoje´s´c do góry. Osło-
na drgn˛eła!
Manipuluj ˛
ac ostro˙znie no˙zem, Brion zdołał wepchn ˛
a´c jego ostrze na gł˛eboko´s´c po-
nad centymetra — do oporu. Teraz osłona powinna si˛e da´c zdj ˛
a´c. Zostawił nó˙z w szcze-
linie i pochylił si˛e nad ni ˛
a, potem kucn ˛
ał i obj ˛
ał j ˛
a obur ˛
acz. Przyciskaj ˛
ac j ˛
a do siebie
z całej siły, powoli prostował nogi. Osłona uniosła si˛e troch˛e do góry. Spojrzał w dół
i zobaczył, ˙ze znajdowała si˛e ponad centymetr nad powierzchni ˛
a gładkiej skały. Na-
204
dal jednak co´s powstrzymywało j ˛
a od dołu. Z du˙z ˛
a uwag ˛
a, bacz ˛
ac, aby jej nie upu´sci´c,
przesun ˛
ał r˛ece w dół i podniósł j ˛
a jeszcze bardziej. Wolno, wolniutko uniósł j ˛
a na wy-
soko´s´c ponad trzech centymetrów. Dostrzegł wówczas wewn ˛
atrz błyszcz ˛
ac ˛
a metalow ˛
a
powierzchni˛e. Podnosił j ˛
a coraz wy˙zej i wy˙zej, a˙z w ko´ncu mógł wsun ˛
a´c palce pod
spód. Chwyciwszy j ˛
a teraz pewnie, kucn ˛
ał powoli, wzi ˛
ał gł˛eboki oddech i wyprostował
si˛e. Osłona uniosła si˛e wraz z nim i w tym momencie przechyliła si˛e w bok i wy´sli-
zgn˛eła mu si˛e z r ˛
ak. Odskoczył, kiedy upadła z hukiem na skaln ˛
a powierzchni˛e. Ci˛e˙zko
oddychaj ˛
ac, patrzył na to, co znajdowało si˛e pod ni ˛
a.
W metalowej obudowie tkwiło jakie´s elektroniczne urz ˛
adzenie. Były tam tak˙ze zna-
jome ł ˛
acza z modułami pami˛eci, wzmacniacze i transformatory — wszystkie poł ˛
aczone
sieci ˛
a przewodów. Z puszki poł ˛
aczeniowej wychodził gruby przewód, który biegł do
masywnej, umieszczonej na samym dole u postawy atomowej baterii. Była wysoko wy-
dajnego typu, co oznaczało, ˙ze je˙zeli pobór pr ˛
adu był niedu˙zy, całe urz ˛
adzenie mogło
pracowa´c przez długie lata. Ale jakie było jego przeznaczenie? Prawie wszystkie jego
elementy były mu znane. Niektóre przypominały bardzo te, z którymi sam miał do czy-
nienia. Przygl ˛
adaj ˛
ac mu si˛e, u´swiadomił sobie nagle, ˙ze słyszy ciche buczenie. Czy˙zby
205
owo dziwne co´s pracowało? Obszedł je i po drugiej stronie zobaczył diody elektrolumi-
nescencyjne błyskaj ˛
ace szybko zmieniaj ˛
acymi si˛e cyframi. A wi˛ec pracowało. ´Swietnie.
Ale do czego słu˙zyło i jaki miało zwi ˛
azek z maszynami wojennymi?
Brion pochylił si˛e i podniósł nó˙z, nast˛epnie cofn ˛
ał si˛e i jeszcze raz spojrzał na całe
urz ˛
adzenie. Było niezrozumiał ˛
a zagadk ˛
a. Uniósł ostrze i skierował je na nie, czuj ˛
ac
nagły impuls, aby d´zgn ˛
a´c delikatne obwody. Powstrzymał si˛e jednak. Przecie˙z to nic
by nie przyniosło poza pora˙zeniem elektrycznym. Mo˙ze w tym urz ˛
adzeniu s ˛
a jakie´s
tabliczki znamionowe lub co´s w tym rodzaju. Kiedy pochylił si˛e, aby przyjrze´c mu
si˛e bli˙zej, tu˙z za nim rozległy si˛e jakie´s gło´sne eksplozje. Odruchowo skoczył w bok
i upadłszy na ziemi˛e przetoczył si˛e kilka razy, po czym wstał trzymaj ˛
ac nó˙z przed sob ˛
a.
W oddali stało trzech ludzi, których przed chwil ˛
a jeszcze tam nie było. Ubrani w cał-
kowicie czarne kombinezony ci´snieniowe z ci˛e˙zkimi butami, z twarzami zasłoni˛etymi
przez odbijaj ˛
ace ´swiatło szyby hełmów. Wszyscy trzymali w r˛ekach jakie´s pudełka i nie
wygl ˛
adali na uzbrojonych. Stali i patrzyli na niego. Musieli by´c równie zaskoczeni jak
on, poniewa˙z cofn˛eli si˛e na widok no˙za w jego r˛ece. Brion wyprostował si˛e powoli
i schował nó˙z do pochwy, po czym zrobił krok do przodu w kierunku stoj ˛
acego najbli-
206
˙zej. Widz ˛
ac to, człowiek w kombinezonie cofn ˛
ał si˛e i wcisn ˛
ał jaki´s przycisk na pasie
kombinezonu. Rozległ si˛e odgłos eksplozji i ów człowiek znikn ˛
ał równie nagle jak si˛e
pojawił.
— Co si˛e tu dzieje? Kim jeste´scie? — zawołał Brion, ruszaj ˛
ac do przodu.
Dwaj pozostali cofn˛eli si˛e przed nim. W tym momencie po raz trzeci rozległy si˛e
eksplozje. Nast˛epowały szybko po sobie i po chwili pojawiło si˛e kilkunastu innych ludzi
ubranych w takie same kombinezony.
Ci nowi byli ju˙z uzbrojeni. Trzymali w r˛ekach wycelowane w niego ci˛e˙zkie karabi-
ny. Brion nie ruszał si˛e, nie chc ˛
ac ich sprowokowa´c. Stoj ˛
acy z przodu człowiek z jaki-
mi´s paskami identyfikacyjnymi na r˛ekawach opu´scił bro´n i dotkn ˛
ał hełmu. Natychmiast
uniosła si˛e jego przednia szyba.
— Kim jeste´s? - zapytał. - Co tu robisz?
Zabójcy
Dwóch innych uzbrojonych ludzi równie˙z otworzyło przednie szyby swoich heł-
mów.
— Rozumie pana, sier˙zancie? — zawołał jeden z nich.
— Có˙z za ´smieszny nó˙z.
— Powiedz mu, ˙zeby go rzucił.
Brion rozumiał te słowa wystarczaj ˛
aco dobrze. Rozmawiali w Uniwersalnym Espe-
ranto, mi˛edzyplanetarnym j˛ezyku, którym — oprócz swoich j˛ezyków — posługiwali si˛e
wszyscy mieszka´ncy planet. Wolno podniósł r˛ek˛e i ostro˙znie poło˙zył j ˛
a na no˙zu.
208
— Poło˙z˛e go na ziemi. A wy zdejmijcie palce ze spustów.
Sier˙zant patrzył uwa˙znie jak Brion wyjmuje nó˙z z pochwy i rzuca go, trzymaj ˛
ac go
cały czas na muszce. Kiedy nó˙z znalazł si˛e na ziemi, opu´scił luf˛e karabinu i podszedł do
Briona. Był to gro´znie wygl ˛
adaj ˛
acy m˛e˙zczyzna o szparowatych oczach, bladej skórze
i czarnej, nie ogolonej dolnej szcz˛ece.
— Nie jeste´s gyongyoskim technikiem — powiedział. — Nie w tym stroju. Co tu
robisz?
— Wła´snie chciałem panu zada´c to samo pytanie, sier˙zancie — powiedział Brion. —
Prosz˛e o wyja´snienie. Mam wi˛ecej pyta´n do pana. . .
— Nie do mnie nale˙zy odpowiada´c na nie. Nie podoba mi si˛e to wszystko! — Za-
wołał przez rami˛e: — Kapralu, skoczcie po kombinezon ci´snieniowy, tylko du˙zy. I po-
wiedzcie kapitanowi, co tu znale´zli´smy. Niech skontaktuje si˛e natychmiast z Minister-
stwem Wojny.
Ponownie rozległ si˛e gło´sny trzask. Brion stwierdził, ˙ze towarzyszy on zawsze ich
pojawianiu si˛e i znikaniu, jak gdyby przemieszczali si˛e tak szybko, ˙ze wypychali powie-
trze lub zostawiali po sobie pró˙zni˛e niczym piorun. Stopnie wojskowe, kontaktowanie
209
si˛e z Ministerstwem Wojny — musieli mie´c bez w ˛
atpienia jaki´s zwi ˛
azek z t ˛
a zmechani-
zowan ˛
a armi ˛
a, która st ˛
ad wyjechała. Mo˙ze i te maszyny materializowały si˛e w ten sam
sposób?
— Jeste´scie odpowiedzialni za te czołgi i pozostałe uzbrojone pojazdy, prawda? —
zapytał.
Sier˙zant uniósł karabin.
— Za nic nie jestem odpowiedzialny z wyj ˛
atkiem wykonywania rozkazów. A te-
raz si˛e zamknij, dopóki jeste´s w moich r˛ekach. Je´sli chcesz rozmawia´c, to rozmawiaj
z Wywiadem. Tak b˛edzie najlepiej dla nas wszystkich.
Mimo zagro˙zenia ze strony karabinów, Briona przepełniało uczucie zadowolenia.
Musiał istnie´c jaki´s zwi ˛
azek mi˛edzy tymi lud´zmi i t ˛
a pogr ˛
a˙zon ˛
a w wojnie planet ˛
a. Wy-
ja´snienie było ju˙z blisko — powinien tylko panowa´c nad swoj ˛
a niecierpliwo´sci ˛
a. Patrzył
z uwag ˛
a jak technicy — ci trzej, którzy pojawili si˛e pierwsi — robili co´s z urz ˛
adzeniem,
które znajdowało si˛e wewn ˛
atrz kolumny. Doł ˛
aczali do niego sondy i przyrz ˛
ady pomia-
rowe, sprawdzaj ˛
ac działanie ró˙znych podzespołów. Wszystko musiało by´c w porz ˛
adku,
poniewa˙z szybko odł ˛
aczyli przyrz ˛
ady i nało˙zyli z powrotem osłon˛e. Obrócili j ˛
a, aby
210
spasowa´c otwór i wkr˛ecili ´srub˛e. Briona a˙z korciło, ˙zeby zada´c im kilka pyta´n, ale zmu-
sił si˛e do milczenia. Ju˙z niedługo b˛edzie miał okazj˛e. Obrócił si˛e, kiedy usłyszał znany
mu trzask. To był kapral ze zwini˛etym kombinezonem pod pach ˛
a.
— Porucznik mówi, ˙zeby zabra´c go ze sob ˛
a. Czeka z powitaniem. Tu jest kombine-
zon.
Zapowiedziane powitanie brzmiało podejrzanie, ale Brion nie miał wielkiego wy-
boru wobec wycelowanych w niego karabinów. Wło˙zył kombinezon jak mu kazano.
Sier˙zant zamkn ˛
ał przedni ˛
a szyb˛e hełmu i dotkn ˛
ał jednego z przycisków na pasie kom-
binezonu Briona. Ogarn˛eło go niemo˙zliwe do opisania uczucie wykr˛ecania i w jednej
chwili wszystko si˛e zmieniło. W ˛
awóz i ˙zołnierze znikn˛eli. Stwierdził, ˙ze stoi na jakiej´s
metalowej platformie. Z góry padało jasne ´swiatło, w jego kierunku biegli umunduro-
wani ˙zołnierze. Rozpi˛eli jego kombinezon i ´sci ˛
agn˛eli go z niego pod nadzorem młodego
oficera.
— Chod´z ze mn ˛
a — rozkazał tamten.
Brion udał si˛e za nim bez sprzeciwu. Zanim został przeprowadzony przez metalo-
we drzwi, rzucił jeszcze przelotne spojrzenie na pot˛e˙zne urz ˛
adzenia z grubymi kablami
211
zwisaj ˛
acymi z izolatorów. Szli teraz długim, pomalowanym na neutralny, szary kolor
korytarzem, wzdłu˙z którego biegł ci ˛
ag drzwi. Zatrzymali si˛e przed jednymi z nich, z na-
pisem KORPUS 3. Id ˛
acy przodem oficer otworzył je i dał Brionowi znak, aby wszedł
do ´srodka. Kiedy przeszedł, drzwi zamkn˛eły si˛e za nim bezszelestnie.
— Si ˛
ad´z na tym krze´sle, prosz˛e — odezwał si˛e spokojnym głosem m˛e˙zczyzna sie-
dz ˛
acy w odległo´sci około dwóch metrów od niego. Był szczupły, miał blad ˛
a, ´sci ˛
agni˛et ˛
a
skór˛e twarzy, wyra´znie zarysowane policzki z gł˛eboko osadzonymi oczyma i uniform
w szarym kolorze. U´smiechn ˛
ał si˛e do Briona, lecz był to tylko skurcz mi˛e´sni twarzy, za
którym nie kryły si˛e ˙zadne uczucia. Brion słyszał go Wyra´znie, mimo i˙z oddzieleni byli
od siebie przezroczyst ˛
a ´sciank ˛
a, przegradzaj ˛
ac ˛
a pokój na dwie cz˛e´sci.
— Mam kilka pyta´n do pana — powiedział Brion.
— Nie w ˛
atpi˛e. A ja do ciebie. My´sl˛e, ˙ze zdołamy si˛e dogada´c, tak ˙zeby ka˙zdy z nas
był zadowolony. Jestem pułkownik Hegedus. Z Opolea´nskiej Armii Ludowej. A ty?
— Nazywam si˛e Brion Brandd. Czy dobrze rozumiem, ˙ze KORPUS 3 jest wywia-
dem wojskowym?
212
— Zgadza si˛e. Jeste´s spostrzegawczy. Nie zamierzamy ci˛e skrzywdzi´c, Brion. Je-
ste´smy tylko bardzo ciekawi, co chciałe´s zrobi´c z boj ˛
a Delta, któr ˛
a rozmontowałe´s.
— To ona tak si˛e nazywa? Ogl ˛
adałem j ˛
a, poniewa˙z my´slałem, ˙ze mo˙ze mie´c zwi ˛
azek
z wojn ˛
a na Selm-II.
— Chcesz powiedzie´c, ˙ze jeste´s szpiegiem?
— Czy chce mi pan powiedzie´c, ˙ze na tej planecie jest co´s do szpiegowania?
— Prosz˛e ci˛e, Brion, nie bawmy si˛e w słówka. To miejsce, gdzie ci˛e znale´zli´smy,
ma, jak wiesz, ogromne znaczenie strategiczne. Je´sli jeste´s z gyongyoskiego wywiadu,
lepiej od razu powiedz. Wiesz przecie˙z, ˙ze bez trudu mo˙zemy dowiedzie´c si˛e prawdy.
— Obawiam si˛e, ˙ze nie mam najmniejszego poj˛ecia, o czym pan mówi. Prawda
jest taka, ˙ze to, co si˛e stało, jest dla mnie całkowit ˛
a zagadk ˛
a. Przybyłem na t˛e planet˛e
w samym ´srodku wojny. . .
— Wybacz mi, ale jak wiesz, na tej planecie nie ma ˙zadnej wojny. . . — Po tych
słowach twarz Hegedusa po raz pierwszy zmieniła wyraz, odmalował si˛e na niej nagły
szok: — Nie, ty nic nie wiesz, prawda. My´slisz, ˙ze nadal znajdujesz si˛e na Selm-II. Nie
jeste´s z Gyongyos. . .
213
Podj ˛
awszy nagł ˛
a decyzj˛e, Hegedus pochylił si˛e do przodu i nacisn ˛
ał przycisk na
pulpicie obok krzesła. W tym momencie Brion poczuł ból od ukłucia na przedramieniu
i podskoczył do góry. Było ju˙z jednak za pó´zno. Błyszcz ˛
aca igła znikn˛eła z powrotem
w oparciu krzesła, spełniwszy swoje zadanie. Spróbował wsta´c, ale nie dał rady. Nie
mógł tak˙ze utrzyma´c otwartych oczu. Pogr ˛
a˙zał si˛e w ciemno´sci. . .
*
*
*
Pierwszego dnia Lea nie miała nic przeciwko temu, aby czeka´c w lesie. Odpoczynek
po nie ko´ncz ˛
acej si˛e w˛edrówce był dla niej prawdziw ˛
a przyjemno´sci ˛
a. Czuła gł˛ebokie
odpr˛e˙zenie, siedz ˛
ac na brzegu strumienia i chłodz ˛
ac w nim zm˛eczone stopy. Przez koro-
ny wysokich drzew widziała przesuwaj ˛
ace si˛e białe obłoki i sporadycznie przelatuj ˛
ace
stada lataj ˛
acych jaszczurek skrzecz ˛
acych w locie. Racje ˙zywno´sciowe były niezmien-
nie bez smaku, niemniej wypełniały jej ˙zoł ˛
adek i zaspokajały głód. Kiedy zaszło sło´nce,
powietrze si˛e ochłodziło. Wyj˛eła ´spiwór i w´slizgn˛eła si˛e do niego. Zgodnie z instrukcj ˛
a
Briona, obok głowy poło˙zyła pistolet Korony drzew wygl ˛
adały jak czarne plamy na tle
gwia´zdzistego nieba. Zamkn˛eła oczy i od razu zasn˛eła.
214
W pewnym momencie obudził j ˛
a chrapliwy odgłos jakiego´s zwierz˛ecia. Była noc.
Przestraszona si˛egn˛eła po pistolet. Te same odgłosy słyszała dosy´c cz˛esto przedtem po
zapadni˛eciu zmroku, ale wówczas nie niepokoiły jej, poniewa˙z był z ni ˛
a Brion. Jego
obecno´s´c dawała jej poczucie bezpiecze´nstwa i pozwalała na powrót zasypia´c, gdy˙z
wiedziała, ˙ze przy nim jest całkowicie bezpieczna. Teraz jednak nie było go z ni ˛
a. . .
Miała kłopot z ponownym za´sni˛eciem, a potem budziła si˛e jeszcze kilka razy, nasłuchu-
j ˛
ac w ciemno´sci tych obcych d´zwi˛eków. Od pierwszego przebudzenia dalsza cz˛e´s´c nocy
min˛eła jej niespokojnie.
Przez cały prawie nast˛epny dzie´n Lea przegl ˛
adała i korygowała raport. Komputer
pokładowy l ˛
adownika odtwarzał go jej, ona za´s uzupełniała go naj´swie˙zszymi informa-
cjami. Starała si˛e nie my´sle´c o Brionie, który szedł samotnie wzdłu˙z kanionu. Odtr ˛
acała
wszelkie my´sli o tym, co mogłoby si˛e z nimi sta´c, gdyby spotkał który´s z tych czołgów.
*
*
*
Druga noc była równie nieprzyjemna jak pierwsza i ranek zastał j ˛
a mocno znu˙zon ˛
a.
Umyła si˛e w górskim potoku i uczesała włosy. Suche racje smakowały tak samo podle
215
jak przedtem. Wła´snie zwil˙zała je wod ˛
a, kiedy dostrzegła mi˛edzy drzewami jaki´s błysk.
Tam co´s było!
Zastosowała si˛e do instrukcji Briona, tak jak mu obiecała. ´Scisn˛eła w r˛ece pistolet
i oddała kilka strzałów mi˛edzy drzewa. Kiedy przerwała, jaki´s głos zawołał do niej
w j˛ezyku Esperanto.
— Jeste´smy przyjaciółmi. . .
Kolejne kule pomkn˛eły w gł ˛
ab lasu. Nie miała tu ˙zadnych przyjaciół! Padłszy za
skaln ˛
a osłon˛e, spojrzała mi˛edzy drzewa wypatruj ˛
ac jakiego´s ruchu. Co´s hukn˛eło gł˛ebo-
ko w lesie i tu˙z obok niej nast ˛
apił wybuch i po chwili jeszcze jeden. Obłoki gryz ˛
acego
dymu wzbiły si˛e w powietrze i otoczyły j ˛
a. Nabrała powietrza w płuca, ale po chwi-
li musiała je wypu´sci´c, aby móc oddycha´c. Kaszl ˛
ac, usiadła, a potem poło˙zyła si˛e na
ziemi i wci ˛
a˙z kaszl ˛
ac, zamkn˛eła oczy. Le˙zała cicho i nieruchomo, kiedy z lasu wyszli
ludzie w maskach na twarzach. Stan˛eli nad ni ˛
a i popatrzyli na jej ciało.
Wojskowy punkt widzenia
Zamrugawszy kilkakrotnie, Brion otworzył oczy i spojrzał na obco wygl ˛
adaj ˛
acy
sufit. Jego my´sli były mgliste i przypomnienie sobie, co si˛e wydarzyło, zaj˛eło mu nieco
czasu. Dolina. . . nie. . . dotarł do jej ko´nca. . . Czarna metalowa kolumna. Potem ˙zoł-
nierze, pojmanie, rozmowa z człowiekiem nazywaj ˛
acym si˛e Hegedus. Co´s si˛e stało. . .
Nagle przypomniał sobie: zastrzyk, narkotyk, potem nico´s´c. Nie pami˛etał jak długo to
trwało. Spojrzał w dół i zobaczył, ˙ze le˙zy na jakiej´s koi przytwierdzonej do ´sciany du-
˙zego, pozbawionego okien pomieszczenia. Jego wn˛etrze wyposa˙zone było w stół i kilka
prostych metalowych krzeseł pokrytych takim samym materiałem jak koja. Przechyla-
217
j ˛
ac głow˛e na boki, stwierdził, ˙ze ´swiat wiruje wkoło niego. Kiedy spróbował usi ˛
a´s´c,
wszystko zacz˛eło mu jeszcze szybciej miga´c przed oczyma. Musiał si˛e złapa´c mocno
r˛ekoma za brzegi koi i odczeka´c, a˙z to niemiłe uczucie minie. Stłumił je jednak nagły
przypływ gniewu. Nie podobało mu si˛e, ˙ze został potraktowany w ten sposób! A na do-
datek nie przybli˙zył si˛e ani o krok do rozwi ˛
azania zagadki Selm-II. Wstał i nie zwraca-
j ˛
ac uwagi na zawrót głowy, podszedł do drzwi i złapał za klamk˛e. Zamkni˛ete. Ju˙z chciał
odej´s´c od nich, kiedy nagle zabrz˛eczał jaki´s mechanizm. Klamka obróciła si˛e i drzwi
otworzyły si˛e powoli. Brion przesun ˛
ał si˛e w bok i uniósł swoj ˛
a masywn ˛
a pi˛e´s´c. Ju˙z raz
go złapali i u´spili narkotykiem. Teraz przekonaj ˛
a si˛e, ˙ze drugi raz nie pójdzie im tak
łatwo. Był im co´s dłu˙zny i dobrze wiedział co. Napi ˛
ał mi˛e´snie, kiedy drzwi otworzyły
si˛e na o´scie˙z. Gotów!
Pierwsz ˛
a osob ˛
a, która weszła, była Lea.
R˛eka opadła mu bezwiednie, kiedy odwróciła si˛e w jego stron˛e.
— Nic ci nie jest? — zapytała. — Nie chcieli mi powiedzie´c.
— Jak si˛e tu dostała´s? Szła´s za mn ˛
a?
218
— Nie, zostałam tam, gdzie mi kazałe´s. Dwa dni po twoim odej´sciu złapali mnie ja-
cy´s ˙zołnierze. Podeszli do mnie bezszelestnie i zawołali mnie. Tak jak mi powiedziałe´s,
mimo i˙z ich nie widziałam, zacz˛ełam od razu do nich strzela´c. W odpowiedzi wokół
mnie rozległy si˛e eksplozje, przypuszczam, ˙ze były to jakie´s granaty i pojawiły si˛e kł˛e-
by dymu. Chciałam uciec, lecz w tym dymie musiał by´c jaki´s gaz. Pami˛etam jeszcze,
˙ze upadłam, a przed chwil ˛
a ockn˛ełam si˛e tutaj. Weszła jaka´s kobieta i nic nie mówi ˛
ac
przyprowadziła mnie tu. Rzecz w tym, ˙ze nie wiem, gdzie jest to tutaj i co si˛e dzieje?
W jej głosie pobrzmiewała nutka histerii. Brion dostrzegł, ˙ze zaciska nerwowo dło-
nie. Podszedł do niej i uj ˛
ał je w swoje r˛ece.
— Ju˙z wszystko w porz ˛
adku. Wiem niewiele wi˛ecej od ciebie. Szedłem wzdłu˙z
w ˛
awozu, a˙z dotarłem do prostok ˛
atnej doliny, która stanowiła jego ´slepe zako´nczenie.
Wkrótce potem pojawili si˛e jacy´s ludzie i ˙zołnierze, pojmali mnie, podobnie jak cie-
bie, a nast˛epnie obudziłem si˛e w tym pomieszczeniu. Nie s ˛
adz˛e, aby mieli zamiar nas
skrzywdzi´c. Gdyby tak było, ju˙z by to zrobili. Mieli na to sporo czasu. Kim oni s ˛
a. . .
I jak znale´zli ciebie? Chciałbym, ˙zeby kto´s nam to wyja´snił. . .
219
— I wyja´sni — powiedział Hegedus, wchodz ˛
ac przez otwarte drzwi. — Prosz˛e
usi ˛
a´s´c, doktor Morees. Ty tak˙ze, Brion. . .
— Sk ˛
ad pan wie jak si˛e nazywam? — zapytała Lea.
— Od pani towarzysza. Posiadamy bardzo zaawansowane techniki, odpowiednie
´srodki i urz ˛
adzenia, które pozwalaj ˛
a wnikn ˛
a´c do ludzkiej pami˛eci. To jest bezbole-
sne i nie wywołuje efektów ubocznych. Dowiedzieli´smy si˛e od Briona o waszej akcji
i o tym, gdzie pani na niego czeka. Dlatego postanowili´smy zabra´c pani ˛
a stamt ˛
ad, zanim
ten dziki ´swiat dałby si˛e pani we znaki. Przepraszam za ten gaz, ale nie mieli´smy innego
wyj´scia, gdy˙z wiedzieli´smy, ˙ze jest pani uzbrojona i gotowa do obrony. Wiemy tak˙ze, ˙ze
pracujecie dla Fundacji. Jest nam bardzo przykro, ˙ze spotkało was tyle nieprzyjemno´sci,
dlatego te˙z pragniemy wam to, w miar˛e naszych mo˙zliwo´sci zrekompensowa´c.
— Mo˙zesz zacz ˛
a´c od razu, wyja´sniaj ˛
ac nam, co si˛e dzieje na Selm-II — powiedział
Brion.
— Z przyjemno´sci ˛
a. Po to wła´snie jestem tu teraz z wami. Usi ˛
ad´z, prosz˛e. Zamówi´c
co´s dla was? Co´s do jedzenia i picia. . .
220
— Nic. Chcemy tylko wyja´snie´n — wyrzucił z siebie Brion, którego cierpliwo´s´c
była ju˙z na wyczerpaniu. Lea przytakn˛eła mu.
Hegedus usiadł naprzeciwko nich i wsparł palce r ˛
ak na skrzy˙zowanych kolanach.
— Obawiam si˛e, ˙ze aby wyja´sni´c wam dokładnie, co si˛e stało, b˛ed˛e musiał opowie-
dzie´c wam w du˙zym skrócie dzieje tego ´swiata, to jest planety Arao. . .
— Czy to znaczy. . . ˙ze nie jeste´smy na Selm-II? — zapytała Lea lekko oszołomiona.
Hegedus potwierdził ruchem głowy.
— Znajdujecie si˛e tysi ˛
ace lat ´swietlnych od Selm-II, na planecie okr ˛
a˙zaj ˛
acej zupeł-
nie inne sło´nce Arao. Nasze badania historyczne wykazały, ˙ze ta planeta została zasie-
dlona jako jedna z ostatnich przed Upadkiem Ziemskiego Imperium. W gruncie rzeczy
osiedlili si˛e na niej ludzie uciekaj ˛
acy przed wojnami, które zacz˛eły wybucha´c w Galak-
tyce. Nasi przodkowie pragn˛eli ˙zy´c w pokoju i jedynym sposobem na osi ˛
agni˛ecie tego
była heroiczna walka, ukrywanie si˛e, wyt˛e˙zona praca i ogromne po´swi˛ecenie. . .
— Czy mógłby pan przyspieszy´c t˛e opowie´s´c, aby przybli˙zy´c j ˛
a bardziej do współ-
czesno´sci — przerwała Hegedusowi Lea. — Widzieli´smy ju˙z troch˛e tej walki i po´swi˛e-
cenia.
221
— Oczywi´scie! Przepraszam. Poznanie przeszło´sci tej planety jest jednak koniecz-
ne. Jak powiedziałem, ci, którzy ocaleli, wsiedli na statki kosmiczne i wyruszyli w gł ˛
ab
kosmicznej pustki. Cel podró˙zy znany był tylko niewielu. Była to wcze´sniej odkryta pla-
neta, ˙zyzna i nie zamieszkana. I co najwa˙zniejsze, znajdowała si˛e na samym skraju stre-
fy kolonizacji. W ten sposób przybyli na Arao. Do dzi´s dnia my, Opoleanie, ´swi˛etujemy
t˛e rocznic˛e jako Dzie´n Osiedlenia. . . — Dostrzegł błysk zniecierpliwienia w oczach Lei
i przyspieszył: — W niecałe sto lat po osiedleniu si˛e tutaj, na pokrytym ro´slinno´sci ˛
a jed-
nym z dwóch wielkich kontynentów, które istniej ˛
a na tej planecie, doszło do tragedii.
Spadła na nas flota wielkich statków wojennych, niedobitki pot˛e˙znej, kosmicznej arma-
dy rozbitej podczas jednej z bitew. Byli tak samo jak my ofiarami rozpadu Imperium.
Z pocz ˛
atku doszło do konfliktu, zgin˛eło wielu ludzi, zniszczenia były ogromne. Mimo i˙z
dysponowali pot˛e˙zniejsz ˛
a broni ˛
a, my przewy˙zszali´smy ich liczebno´sci ˛
a. W ko´ncu zwy-
ci˛e˙zył rozs ˛
adek i zanim doszło do obopólnego zniszczenia, zawarto pokój. Naje´zd´zcy
zgodzili si˛e zamieszka´c na Gyongyos, drugim kontynencie poło˙zonym po przeciwnej
stronie planety. Pozostaj ˛
a tam do dzi´s. I oto zbli˙zamy si˛e do czasów współczesnych.
Mimo i˙z ˙zyjemy razem na tej planecie we wzgl˛ednym spokoju, to jednak cały czas
222
w naszych stosunkach istnieje napi˛ecie. B˛ed ˛
ac pierwszymi osiedle´ncami, uwa˙zali´smy,
˙ze nasza planeta została najechana i obawiali´smy si˛e, ˙ze kiedy Gyongyosanie zaatakuj ˛
a
nas znowu, zniszcz ˛
a nas na zawsze. Musz˛e powiedzie´c, ˙ze chocia˙z nie darz˛e sympati ˛
a
ich polityki, rozumiem jednak ich punkt widzenia, który ka˙ze im zbroi´c si˛e przeciwko
nam. Ostatecznie było ich mniej i z pewno´sci ˛
a mieli poczucie winy z powodu tego, co
zrobili. Tak czy inaczej, to ju˙z historia. Teraz dochodzimy do obecnych czasów.
— Najwy˙zsza pora — chrz ˛
akn ˛
ał Brion.
— Cierpliwo´sci. To, co widzicie wokół siebie, to planeta Arao, ˙zyzna i ˙zyczliwa.
Dwa wielkie kontynenty zamieszkane przez szcz˛e´sliwych potomków tych dwóch grup
osiedle´nców otoczone s ˛
a ciepłym oceanem. Planeta mogłaby by´c rajem, gdyby nie te
historyczne zdarzenia, które opowiedziałem wam w skrócie. Wła´snie z ich powodu bu-
d˙zety wojskowe obu narodów s ˛
a przeogromne. Wojna i zagro˙zenie wojn ˛
a zawsze były
obecne w naszych my´slach. Prawdopodobnie doszłoby ponownie do wojny i zniszcze-
nia tego raju, gdyby nie wynalezienie Translokatora Masy Delta, TMD. Tymi, którzy go
wynale´zli, byli oczywi´scie naukowcy opolea´nscy, lecz niedługo potem Gyongyosanie
223
skonstruowali własne urz ˛
adzenie dzi˛eki swoim szpiegom. TMD okazał si˛e ratunkiem,
gdy˙z uwolnił naszych ludzi od grozy wojny i zniszczenia planety.
— Poprzez jej eksport gdzie indziej! — powiedział Brion. — Zaczynam rozumie´c,
o co tu chodzi.
— Jeste´s inteligentny. . . chocia˙z to chyba zaczyna by´c oczywiste. TMD jest pew-
nego rodzaju odmian ˛
a nap˛edu nad´swietlnego, który wykorzystuj ˛
a wszystkie statki mi˛e-
dzyplanetarne. Statki kosmiczne dokonuj ˛
a skoków w przestrzeni za pomoc ˛
a tego nap˛e-
du, my za´s za pomoc ˛
a TMD. . .
— Z t ˛
a ró˙znic ˛
a, ˙ze wy nie potrzebujecie do tego celu statków, a tylko odbiornika, na
który si˛e namierzacie! Brion uderzył pi˛e´sci ˛
a w otwart ˛
a dło´n drugiej r˛eki. Ta metalowa
kolumna to odbiornik Delta. Umieszczony tam przez waszych ludzi. Za pomoc ˛
a statków
kosmicznych ustawiacie na odległych planetach jedn ˛
a z tych rzeczy i potem do dostania
si˛e tam statki s ˛
a wam ju˙z zbyteczne. . .
— Zgadza si˛e. Ten plan był wspaniały. Statki wyruszyły na poszukiwanie odpo-
wiedniej planety i po pewnym czasie odkryły Selm-II, która nadawała si˛e idealnie na
miejsce do prowadzenia wojny. Jedynymi jej mieszka´ncami okazały si˛e jaszczury, któ-
224
rych unikaj ˛
a nasze komputery wojenne odpowiednio zaprogramowane w tym celu. Była
zupełnie nie zamieszkana przez ludzi. . .
— Wasi ludzie byli w bł˛edzie — powiedziała Lea. Na tej planecie ˙zyj ˛
a ludzie!
Hegedus wzruszył ramionami.
— Drobna pomyłka. . .
— Mo˙ze dla was. Ale na pewno nie dla tych biedaków wyrzynanych w pie´n w sa-
mym ´srodku waszej bezu˙zytecznej wojny. — Brion spojrzał na Le˛e, zrozumiawszy co´s
nagle: — Ta zniszczona kopalnia, któr ˛
a znale´zli´smy, tamto ´Swi˛ete Miejsce tubylców. . .
Teraz zaczynam rozumie´c. Kiedy ci wojskowi kretyni przetransportowali na Selm-II
swój sprz˛et bojowy, istniała tam osada górnicza. W po´spiechu podyktowanym ch˛eci ˛
a
jak najszybszego rozpocz˛ecia walki nawet jej nie zauwa˙zyli ich bombowce zrobiły na-
lot i zniszczyły j ˛
a. Ci, którzy ocaleli, musieli nauczy´c si˛e ˙zy´c z t ˛
a importowan ˛
a wojn ˛
a,
co im si˛e w ko´ncu udało. Musieli przetrwa´c. Znale´zli si˛e w ´slepej uliczce. Stworzyli co´s
w rodzaju kultury obozu koncentracyjnego, która okazuje si˛e skuteczna. Nie u˙zywaj ˛
a
ognia, gdy˙z mógłby on przyci ˛
agn ˛
a´c uwag˛e robotów. Boj ˛
a si˛e metali, poniewa˙z mogłyby
zosta´c wykryte. Nie maj ˛
a stałych obozowisk, które mogłyby by´c zauwa˙zone i zaatako-
225
wane. To wszystko trzyma si˛e kupy. Teraz ju˙z wiemy, co si˛e tam naprawd˛e stało. —
Obrócił si˛e w stron˛e Hegedusa: — Macie za co odpowiada´c!
Hegedus przytakn ˛
ał skinieniem głowy.
— Zdajemy sobie z tego spraw˛e. Badaj ˛
ac twoj ˛
a pami˛e´c, poznali´smy prawdziwy
stan rzeczy na Selm-II. Jest nam oczywi´scie przykro z powodu tego, co uczynili´smy jej
mieszka´ncom. Mo˙zemy jednak zapewni´c im pokojow ˛
a przyszło´s´c. Został ju˙z wydany
rozkaz zawieszenia broni. Wojna si˛e sko´nczyła. Samoloty wyl ˛
adowały i zgasiły silniki.
Nie b˛ed ˛
a ju˙z zrzucane bomby ani nie b˛edzie ˙zadnej strzelaniny. . .
— To miłe z waszej strony — powiedziała Lea. — A pomy´sleli´scie chocia˙z o po-
zbawionych nadziei ocalałych mieszka´ncach tamtej planety? Czy te˙z mo˙ze zamierzacie
zostawi´c ich własnemu losowi w tej ´slepej uliczce rozwoju, w któr ˛
a ich wp˛edzili´scie?
— Owszem. W zasadzie mogliby´smy im pomóc, gdyby nie obecno´s´c Fundacji. Wa-
sza organizacja jest nieprawdopodobnie bogata i specjalnie przeznaczona do tego ro-
dzaju działa´n. Jestem pewny, ˙ze tubylcy skorzystaj ˛
a bardzo z waszej obecno´sci.
226
— A czy wy równie˙z skorzystali´scie z niej? — zapytał Brion. — Czy zrozumieli-
´scie, jak bezwarto´sciowa i zwariowana z ekonomicznego punktu widzenia była ta wasza
nie ko´ncz ˛
aca si˛e wojna?
— Uwa˙zaj, co mówisz! — powiedział ze zło´sci ˛
a Hegedus, trac ˛
ac po raz pierwszy
zimn ˛
a krew. — Mówisz jak cholerny członek Partii ´Swiatowej. Produkcja dla celów
konsumpcyjnych, a nie wojennych, wi˛ecej dóbr konsumpcyjnych, legalne zwi ˛
azki. . .
Słyszeli´smy to wszystko ju˙z wcze´sniej. Dekadenckie brednie! Ka˙zdy, kto tak mówi,
jest wrogiem społecznym i powinien by´c zniszczony. Partia ´Swiatowa jest nielegalna,
a jej członkowie winni by´c osadzeni w obozach pracy. Wojsko jest wolno´sci ˛
a, a słabo´s´c
militarna zbrodni ˛
a. . . — urwał, zasapawszy si˛e. Krople potu zrosiły mu czoło.
— Nie do wiary — Lea u´smiechn˛eła si˛e niewinnie. — Wygl ˛
ada na to, ˙ze trafili´smy
pana w czuły punkt. Wygl ˛
ada na to, ˙ze po wiekach panoszenia si˛e wojskowej głupoty
ludzie maj ˛
a jej ju˙z do´s´c.
— Zamilcz! — rozkazał Hegedus, zrywaj ˛
ac si˛e na równe nogi. — Wasz los jest teraz
w r˛ekach wojska. Mimo i˙z jeste´scie spoza tej planety, mo˙zecie zosta´c surowo ukarani
za wygłaszanie takich zdradzieckich teorii. To, co powiedzieli´scie do tej pory, zostanie
227
puszczone w niepami˛e´c. Teraz zostali´scie ostrze˙zeni. Za nast˛epne uwagi tego rodzaju
zostaniecie ukarani. Czy to jasne?
— Jasne — odparł Brion. — W przyszło´sci nasze uwagi zachowamy dla siebie. Pro-
sz˛e przyj ˛
a´c nasze przeprosiny. Zapewniam ci˛e, ˙ze była to z naszej strony nie zło´sliwo´s´c,
a ignorancja.
Lea zacz˛eła protestowa´c, ale szybko zrozumiała zamiar Briona i zamilkła. Słowa
nie były w stanie powstrzyma´c tych wojowniczo usposobionych szale´nców. Nadal ˙zyli
w wojskowo-szowinistycznej koncepcji nieba. Wymachuj sztandarem, krzycz, ˙ze twój
kraj ma racj˛e, buduj przemysł wojskowy, zgadzaj si˛e na zniesienie wszelkich praw jed-
nostki. . . I id´z na nie ko´ncz ˛
ac ˛
a si˛e wojn˛e! Rz ˛
adz ˛
acy generałowie nigdy nie zamierzali
dobrowolnie odda´c władzy. Zrozumiawszy to, Lea doszła do wniosku, ˙ze s ˛
a tu wi˛e´znia-
mi. Wszelki sprzeciw w ich sytuacji równałby si˛e samobójstwu. Słowa Briona odbijały
si˛e echem w jej my´slach.
— W zwi ˛
azku z przerwaniem wojny na Selm-II, planujecie zapewne przeniesienie
jej gdzie´s indziej, tak? — zapytała.
Hegedus przytakn ˛
ał, wyci ˛
agn ˛
ał z kieszeni chusteczk˛e i otarł pot z czoła.
228
— Z danych poprzedniego zwiadu wybrali´smy inn ˛
a planet˛e. W obu krajach tocz ˛
a si˛e
obecnie narady i czynione s ˛
a przygotowania do przeniesienia tam działa´n wojennych.
— Zatem nie jeste´smy ju˙z tutaj potrzebni — stwierdził Brion, wstaj ˛
ac. — Rozu-
miem, ˙ze mo˙zemy ju˙z wróci´c na Selm-II.
Hegedus spojrzał na niego chłodno i zaprzeczył ruchem głowy.
— Zostaniecie tu, gdzie jeste´scie. Wasza sprawa jest w tej chwili rozpatrywana przez
najwy˙zsze władze wojskowe.
Koniec misji
— Jakim prawem wasze dowództwo ma decydowa´c o naszym losie? — zapytał
Brion.
Hegedus zrobił powa˙zn ˛
a min˛e.
— Brion, wydaje mi si˛e, ˙ze wyja´sniłem to ju˙z szczegółowo kilka minut temu. Ten
kraj jest w stanie wojny. Obowi ˛
azuje prawo wojenne. Zostałe´s schwytany w strefie wo-
jennej podczas manipulowania przy kluczowym urz ˛
adzeniu wojskowym. Ciesz si˛e, ˙ze
jeste´smy cywilizowanymi lud´zmi i nie zastrzelili´smy ci˛e od r˛eki.
230
— A z jakiego powodu trzymacie mnie? — zapytała Lea. — Wasze zbiry obrzuciły
mnie granatami, a potem porwały. Czy to wła´snie robi ˛
a cywilizowani ludzie?
— Tak. Przynajmniej, kiedy kto´s szpieguje w strefie wojennej. Prosz˛e, nie kłó´cmy
si˛e. W tej chwili mo˙zecie uwa˙za´c si˛e za naszych go´sci. Uprzywilejowanych go´sci, po-
niewa˙z jeste´scie pierwszymi lud´zmi spoza naszej planety, którzy postawili na niej stop˛e.
Mimo i˙z dziel ˛
a nas, Opolean i Gyongyosan, ró˙znice polityczne, w jednej kwestii jeste-
´smy całkowicie zgodni. Stosujemy bezwzgl˛edny zakaz kontaktu z innymi planetami.
Zarówno my, jak i oni znale´zli´smy tutaj przysta´n po ucieczce od wojen, które trwały
podczas Upadku. Reszta Galaktyki nie ma nam nic do zaoferowania.
— Te wojny sko´nczyły si˛e tysi ˛
ace lat temu — powiedział Brion. — Czy wy nie
macie przypadkiem paranoi?
— Ani troch˛e. Jeste´smy całkowicie samowystarczalni. Nie potrzebujemy niczego
z zewn ˛
atrz. Wpływ z zewn ˛
atrz mógłby poci ˛
agn ˛
a´c za sob ˛
a naciski i zdradzieckie ru-
chy polityczne, a te z kolei mogłyby zniszczy´c nasze szcz˛e´sliwe ˙zycie. To gra, której
nie mo˙zemy przegra´c. Dlatego prowadzimy polityk˛e ´scisłej izolacji. Teraz prosz˛e mi
wybaczy´c. Sier˙zancie!
231
W tej samej chwili, otworzyły si˛e drzwi i do ´srodka wszedł sier˙zant i trzaskaj ˛
ac
kopytami zamarł w pozycji zasadniczej. Brion rozpoznał jego surow ˛
a, wojskow ˛
a twarz.
Człowiek ten dowodził oddziałem, który go schwytał. Hegedus podszedł do drzwi.
— Sier˙zant zostanie z wami a˙z do mojego powrotu. Mo˙zecie prosi´c go o wszystko,
czego potrzebujecie. Przypuszczam, ˙ze jeste´scie ju˙z nieco głodni.
Brion prawie nie zwrócił uwagi, kiedy Hegedus wyszedł, poniewa˙z napomkni˛ecie
o jedzeniu uzmysłowiło mu nagle, jak bardzo był głodny. W ferworze zdarze´n zapo-
mniał o głodzie, lecz teraz dał mu zna´c o sobie. Czuł gło´sne burczenie w ˙zoł ˛
adku.
— Sier˙zancie, mogliby´scie zamówi´c nam co´s do jedzenia?
— Tak, prosz˛e pana. Co zamówi´c?
— Macie steki na tej planecie?
— Nie jeste´smy niecywilizowani. Oczywi´scie, ˙ze mamy. Piwo tak˙ze. . .
— Dla dwóch osób, je´sli nie ma pan nic przeciwko temu — powiedziała Lea. — Na
wpół surowe! Mam ju˙z dosy´c suszonych racji ˙zywno´sciowych i chciałabym zapomnie´c
o nich na zawsze.
232
Sier˙zant skin ˛
ał głow ˛
a i przekazał krótkie polecenie do umieszczonego w hełmie
mikrofonu. Brion czuł wydzielanie soków trawiennych w ˙zoł ˛
adku. Kilka minut, które
upłyn˛eło zanim dostarczono jedzenie, wlokło si˛e niczym godziny. Wreszcie wszedł ˙zoł-
nierz z du˙z ˛
a tac ˛
a, postawił j ˛
a na stole i wyszedł. Brion i Lea natychmiast rzucili si˛e na
jedzenie.
— Najlepszy stek, jaki kiedykolwiek jadłem — mrukn ˛
ał Brion odgryzaj ˛
ac du˙zy k˛es.
— ˙
Ze nie wspomn˛e o piwie — westchn˛eła Lea, odstawiaj ˛
ac zroszon ˛
a szklank˛e. —
Powinni´scie organizowa´c wycieczki z wegetaria´nskich planet do siebie. Niech zobacz ˛
a,
co to jest dobre jedzenie!
— Tak, prosz˛e pani — odrzekł sier˙zant patrz ˛
ac przed siebie z niezmiennie srog ˛
a
min ˛
a.
— Dlaczego nie napije si˛e pan z nami piwa? — zapytał Brion.
— Nie pij˛e podczas słu˙zby — odparł beznami˛etnym głosem, nie odwracaj ˛
ac głowy.
— Czym si˛e pan zajmował, zanim poszedł pan do wojska? — zapytała Lea, skubi ˛
ac
delikatnie swoj ˛
a porcj˛e po zaspokojeniu pierwszego głodu. Brion spojrzał na ni ˛
a z ukosa
i skin ˛
ał nieznacznie głow ˛
a.
233
— Od pocz ˛
atku jestem w wojsku.
— A reszta pana rodziny? Tak˙ze słu˙zy w wojsku czy pracuje w fabrykach?
Pytanie wydawało si˛e niewinne, ale sier˙zant nie dał si˛e podej´s´c. Posłał Lei gro´zne,
znacz ˛
ace spojrzenie, po czym na powrót skierował wzrok na przeciwległ ˛
a ´scian˛e.
— ˙
Zadnych rozmów podczas pełnienia słu˙zby.
Koniec rozmowy. Ale Lea nie dawała si˛e łatwo zniech˛eci´c.
— W porz ˛
adku. A czy mo˙ze pan powiedzie´c nam co´s na temat tej wojny? Kierujecie
ni ˛
a, czy mo˙ze tylko obserwujecie i czekacie na rozstrzygni˛ecie?
— To tajemnica wojskowa. Mog˛e jedynie powiedzie´c, ˙ze wszyscy na Arao obserwu-
j ˛
a j ˛
a. Przez cały dzie´n mo˙zna j ˛
a ogl ˛
ada´c w telewizji, cieszy si˛e ogromn ˛
a popularno´sci ˛
a.
Ludzie zakładaj ˛
a si˛e o wynik poszczególnych potyczek. To bardzo podniecaj ˛
ace.
— Nie w ˛
atpi˛e, ˙ze tak jest — mrukn ˛
ał Brion. Zaraz, co to było takiego, co czytał
w jednej z historycznych ksi ˛
a˙zek o chlebie i igrzyskach? — Prosz˛e mi powiedzie´c,
je´sli to nie jest tajemnica wojskowa, czy oba kraje istniej ˛
ace na tej planecie u˙zywaj ˛
a
do przenoszenia si˛e na Selm-II tego samego odbiornika TMD? Tego, przy którym mnie
schwytano?
234
Sier˙zant spojrzał na niego chłodnym, przenikliwym wzrokiem i po chwili zastano-
wienia powiedział:
— To nie jest tajemnica. Oba kraje u˙zywaj ˛
a tego samego odbiornika. Odpowiednia
kontrola umo˙zliwia jednakowe rozbrojenie obu stron za ka˙zdym razem.
— Co powstrzymuje jedn ˛
a stron˛e, to znaczy przeciwnika, od zaczajenia si˛e po tam-
tej stronie?
— Prawo, prosz˛e pana. Ka˙zdy, kto ogl ˛
ada telewizj˛e, wie o tym. Specjalne, kodowane
sygnały radiowe zapobiegaj ˛
a u˙zywaniu broni w promieniu pi˛e´cdziesi˛eciu kilometrów
od boi Delta. Zneutralizowana strefa wojenna.
— Teraz rozumiem — powiedział Brion. — Id ˛
ac w ˛
awozem w kierunku boi, natkn ˛
a-
łem si˛e na czołg z urwan ˛
a g ˛
asienic ˛
a. Poza tym był całkowicie sprawny. Celował do mnie
ze swoich dział, ale ani razu nie strzelił. Czy to był efekt działania tych urz ˛
adze´n?
— Prawdopodobnie, prosz˛e pana. Nic nie jest w stanie odda´c strzału w promieniu
pi˛e´cdziesi˛eciu kilometrów.
— Czy kiedykolwiek chciał pan, aby ta wojna si˛e sko´nczyła, dzi˛eki czemu. . .
— Dosy´c pyta´n! — warkn ˛
ał gło´sno i szorstko sier˙zant.
235
Oznaczało to oczywi´scie koniec rozmowy. W milczeniu ko´nczyli posiłek, kiedy
wrócił Hegedus. Sier˙zant odmeldował si˛e, odwrócił i wyszedł.
— Mam nadziej˛e, ˙ze smakowało wam. . .
— Dosy´c tego! — głos Briona był równie zdecydowany, jak głos sier˙zanta. — Dosy´c
tych miłych słówek. Mów pan, jak wygl ˛
ada sytuacja!
Hegedus wydłu˙zył krótk ˛
a chwil˛e niepewno´sci, przechodz ˛
ac w milczeniu na drug ˛
a
stron˛e pomieszczenia, aby usi ˛
a´s´c na krze´sle. Skrzy˙zowawszy nogi i wygładziwszy fałdy
spodni, powiedział:
— Przynosz˛e wam dobre wiadomo´sci, nie jeste´smy niesprawiedliwymi lud´zmi. Nie
mamy zwyczaju zabijania posła´nców przynosz ˛
acych złe wiadomo´sci. Zadecydowano,
˙ze zostaniecie niezwłocznie odesłani na Selm-II. Natychmiast po powrocie otrzymacie
całe swoje wyposa˙zenie. Pojazd sztabowy zawiezie was na równin˛e, gdzie b˛edziecie
mogli sprowadzi´c swój statek. To b˛edzie nasz jedyny działaj ˛
acy pojazd, dlatego te˙z
nie macie si˛e czego obawia´c. Po waszym odlocie on równie˙z zostanie unieruchomiony.
Boja Delta zostanie zniszczona, jak tylko przeniesiecie si˛e na Selm-II. W ten sposób
wszelki kontakt z t ˛
a planet ˛
a zostanie zerwany. Na zawsze.
236
— Pozwalacie nam odej´s´c. . . tak po prostu? — Lea wydawała si˛e zaskoczona To
była ostatnia rzecz, jakiej si˛e spodziewała.
— Dlaczego by nie? Powiedziałem przecie˙z, ˙ze jeste´smy humanitarni. Spełniali-
´scie tylko swoje obowi ˛
azki. . . tak jak my swoje. Nie zamierzali´scie nam szkodzi´c i nie
b˛edziecie mogli tego zrobi´c w przyszło´sci.
— A co b˛edzie, je´sli spróbujemy? — zapytała. Je´sli powiemy innym w Galaktyce
o was? Zaczn ˛
a tu przylatywa´c. . .
Hegedus u´smiechn ˛
ał si˛e chłodno. Brion pokr˛ecił przecz ˛
aco głow ˛
a i powiedział:
— Nie, to nie b˛edzie takie proste. . . ani mo˙zliwe. W tej Galaktyce s ˛
a miliony, mo˙ze
nawet miliardy gwiazd. Jak znale´z´c ten układ planetarny? Nie mamy ˙zadnej wskazówki.
Ani przez chwil˛e nie widzieli´smy tutejszego sło´nca, tote˙z nie mamy nawet poj˛ecia,
jakiego jest typu. Ani w którym kierunku le˙zy. Mamy pecha. Kiedy boja Delta b˛edzie
zniszczona, wszelki kontakt z Arao zostanie zerwany. Na zawsze. Chyba, ˙ze oni sami
zechc ˛
a go z nami nawi ˛
aza´c.
— Nawet o tym nie my´slcie. To, co mówisz, to wszystko prawda. Nie chcemy wa-
szego wtr ˛
acania si˛e i nigdy si˛e na to nie zgodzimy. Oficjalnie pu´sciłem w niepami˛e´c
237
wasze wywrotowe gadanie, ale wiem, co czujecie. Wasza dobroczynna Fundacja nie b˛e-
dzie nam wsadzała tutaj swojego nosa, aby zmieni´c nasze szcz˛e´sliwe ˙zycie. Podburza´c
ludzi i sia´c zamieszanie! Lubimy nasz styl ˙zycia i nie mamy zamiaru zmienia´c czego-
kolwiek. No, pora rusza´c w drog˛e. Im mniej o nas b˛edziecie wiedzieli, tym b˛edziemy
szcz˛e´sliwsi. Sier˙zancie!
— Tak jest! — odpowiedział sier˙zant, otwieraj ˛
ac drzwi w tej samej chwili.
— We´zcie swój oddział i bezzwłocznie odstawcie tych dwoje do miejsca transloka-
cji. Pilnujcie, aby z nikim nie rozmawiali.
— Rozkaz!
Oddział składał si˛e z o´smiu ludzi doskonale uzbrojonych i wyposa˙zonych. Weszli do
pomieszczenia gło´sno tupi ˛
ac nogami i poszcz˛ekuj ˛
ac sprz˛etem. Na wykrzyczany rozkaz
sier˙zanta stan˛eli w szyku z gotowymi do strzału karabinami. Lea z trudem panowała
nad sob ˛
a — to tupanie i wrzaski, cały ten wojskowy nonsens był nie na jej nerwy.
— Mordercze szale´nstwo! Jeste´scie najgłupszymi. . .
238
— Milcze´c! — warkn ˛
ał sier˙zant wskazuj ˛
ac na drzwi. Na instynktowny ruch Briona
w jego kierunku wyci ˛
agn ˛
ał pistolet i skierował go na niego. — Słuchajcie rozkazów,
a nic wam si˛e nie stanie. Naprzód marsz!
Nie mieli wyboru. Brion trzymał Le˛e za r˛ek˛e. Czuł jej dr˙zenie i wiedział, ˙ze to ze
zło´sci, a nie ze strachu. Odczuwał to samo. Był sfrustrowany. Miał ochot˛e spróbowa´c
co´s zrobi´c. . . ale wiedział, ˙ze i tak nic z tego nie wyjdzie. Musieli wróci´c na Selm-
-II. ˙
Zywi lub martwi. To wojenne szale´nstwo b˛edzie trwało dopóty, dopóki surowce tej
planety nie zostan ˛
a wyczerpane.
Szli wzdłu˙z długiego korytarza. Słycha´c było dudnienie ich kroków. Przed nimi
szło czterech ˙zołnierzy i czterech za nimi, za´s strzeg ˛
acy wszystkiego sier˙zant na ko´ncu
w odległo´sci jednego kroku.
— Gdyby tylko było co´s, co mogliby´smy zrobi´c — powiedziała Lea.
— Nie mo˙zemy nic zrobi´c. Przesta´n o tym my´sle´c. Zrobili´smy, co mogli´smy. Wojna
na Selm-II zako´nczyła si˛e, jej mieszka´ncy zostan ˛
a obj˛eci opiek ˛
a.
— Ale co z lud´zmi na tej planecie? Czy ich ˙zycie ma by´c tłamszone przez t˛e bezu-
˙zyteczn ˛
a wojn˛e. . .
239
— Dosy´c tego gadania — wrzasn ˛
ał sier˙zant tak gło´sno i z tak bliska, ˙ze a˙z zabolały
ich uszy. — Ja tu jestem od mówienia. Patrze´c przed siebie. Maszerowa´c!
Po chwili odezwał si˛e znowu. Szeptem, który był tak cichy, ˙ze ledwie był słyszalny
na tle odgłosu kroków.
— Domy´slacie si˛e chyba, ˙ze nie wszyscy jeste´smy tacy jak Hegedus. Jest gene-
rałem. Nie powiedział wam tego. W naszej armii jest ponad sze´s´c tysi˛ecy generałów.
Dostaj ˛
a o wiele wi˛ecej forsy ni˙z sier˙zanci. Nie obracajcie si˛e, bo b˛edzie po nas! Tam-
to pomieszczenie jest na podsłuchu. Słyszałem wszystko, co w nim mówili. Na tym
korytarzu nie ma podsłuchu. Zostało nam niewiele czasu. Ludzie tacy jak ja maj ˛
a do
wyboru tylko wojsko lub fabryk˛e. Nigdy nie widzimy mi˛esa. Ten stek, który jedli´scie
był z generalskiego przydziału. Zeszli´smy na dno. Mo˙ze wy b˛edziecie mogli nam po-
móc. Opowiedzcie wszystkim o nas. Powiedzcie im, ˙ze potrzebujemy pomocy. Bardzo.
Na ko´ncu korytarza znajdowały si˛e du˙ze drzwi strze˙zone przez dwóch ˙zołnierzy.
Otworzyły si˛e, gdy si˛e do nich zbli˙zali.
240
— Jeste´smy — powiedział szepc ˛
acy głos. — Brionie Brandd, zanim przejdziemy
przez drzwi, obró´c si˛e i powiedz co´s. Wówczas popchn˛e ci˛e. Połó˙z r˛ek˛e na piersi. . .
teraz!
Brion zrobił krok do przodu, potem jeszcze jeden. Czy˙zby ten człowiek co´s plano-
wał? Czy te˙z była to jaka´s sadystyczna pułapka zastawiona przez Hegedusa? Byli ju˙z
krok od drzwi. To mógł by´c plan maj ˛
acy na celu ich zabicie. . .
— Zrób to, co mówi — sykn˛eła Lea. — Albo ci˛e nie znam!
— Nie mo˙zecie nas tak odesła´c — powiedział Brion obracaj ˛
ac si˛e na pi˛ecie.
— Stuli´c pysk! — krzykn ˛
ał gniewnie sier˙zant, uderzaj ˛
ac r˛ek ˛
a Briona w pier´s tak
mocno, ˙ze a˙z Brion upadł. — Podnie´s´c go! Wci ˛
agn ˛
a´c do ´srodka! T˛e kobiet˛e tak˙ze!
Niezdarne dłonie chwyciły ich i wci ˛
agn˛eły przez próg do du˙zego pomieszczenia,
a nast˛epnie cisn˛eły na chropowat ˛
a metalow ˛
a podłog˛e. ˙
Zołnierze cofn˛eli si˛e z wycelo-
wanymi w nich karabinami.
— Nałó˙zcie je — rozkazał sier˙zant, kiedy podeszli technicy z dwoma masywnymi,
czarnymi kombinezonami.
241
Ubierano ich w milczeniu. Na koniec kombinezony zamkni˛eto i opuszczono płyty
czołowe hełmów. Kiedy ju˙z było po wszystkim, zostawiono ich samych na metalowej
podłodze. Brion podniósł r˛ek˛e na po˙zegnanie i w tej samej chwili otoczyło ich pole
translokatora. . .
*
*
*
Stali na powierzchni skały w ciepłych promieniach słonecznych. Brion obrócił si˛e,
usłyszawszy odgłos eksplozji — to boja Delta zamieniła si˛e w kupk˛e dymi ˛
acego dymu.
´Sci ˛agn ˛ał z siebie kombinezon, po czym pomógł w tym samym Lei.
— Co si˛e stało? — zapytała, kiedy tylko uwolniła głow˛e z hełmu.
— Dał mi to — powiedział Brion otwieraj ˛
ac dło´n, w której trzymał zwini˛ety kawa-
łek papieru. Rozwin ˛
ał go powoli i u´smiechn ˛
ał si˛e, widz ˛
ac rz ˛
ad cyfr pisanych w po´spie-
chu.
— Czy to to, co mam na my´sli? — zapytała Lea.
— Tak. Współrz˛edne galaktyczne. Poło˙zenie w odniesieniu do centrum nawigacyj-
nego. Gwiazda, sło´nce. . .
242
— Z planet ˛
a Arao kr ˛
a˙z ˛
ac ˛
a wokół niego! Ludzie z Fundacji mog ˛
a mie´c niezł ˛
a zaba-
w˛e, projektuj ˛
ac dla jej mieszka´nców struktur˛e społeczn ˛
a, która b˛edzie dla nich troch˛e
bardziej odpowiednia od obecnej.
— Cokolwiek to b˛edzie, b˛edzie to lepsze od tego, co jest. Zgłosz˛e si˛e na ochotnika
na t˛e akcj˛e. Tej jednej podejm˛e si˛e z przyjemno´sci ˛
a!
— Mów podejmiemy si˛e. Mog ˛
a min ˛
a´c całe łata, zanim dobiegnie ko´nca, lecz bez
wzgl˛edu na to obiecuj˛e zachowa´c cierpliwo´s´c. Poniewa˙z po całym tym czekaniu b˛ed˛e
mogła zobaczy´c min˛e Hegedusa, kiedy wejdziemy do jego pokoju. . .
*
*
*
Sło´nce wisiało nad dolin ˛
a odbijaj ˛
ac promienie od małego pojazdu stoj ˛
acego nie opo-
dal. Kiedy podeszli do niego, wł ˛
aczył si˛e silnik, który cicho pomrukiwał, czekaj ˛
ac, a˙z
wejd ˛
a do ´srodka.
— Ostatnia maszyna — powiedział Brion. Kiedy zamkn ˛
ał drzwi pojazd ruszył.
Na siedzeniu obok le˙zało pudło z całym ich sprz˛etem. Lea wyj˛eła z niego przeka´znik
radiowy i podała Brionowi.
243
— ´Sci ˛
agnij l ˛
adownik. Przeka˙z mu bezzwłocznie instrukcje, niech czeka na nas, kie-
dy wyjedziemy st ˛
ad. Mam dosy´c tej planety. . . tak jak tamtej!
Kiedy wyjechali z kanionu na trawiast ˛
a równin˛e, ujrzeli stoj ˛
ac ˛
a w oddali srebrzyst ˛
a
igł˛e l ˛
adownika. Automatyczny pojazd zatrzymał si˛e, po czym jego silnik zgasł.
Po wielu wiekach niszczenia wojna dobiegła ko´nca.