background image

JUDITH McWILLIAMS 

KRÓLEWSKIE 

PRZYJĘCIE 

background image

ROZDZIAŁ 

- To jeszcze nie koniec świata. To jeszcze nie koniec 

świata - powtarzała Eleanore Fulton, przechodząc 

przez hol. Wcisnęła guzik windy i oparła się ciężko 

o ścianę. 

- Eleanore! Eleanore! - wyrwało ją z zamyśle­

nia głośne wołanie. - Co się z tobą dzieje? Źle się 

czujesz? 

- Na wskroś przeżera mnie choroba - odparła 

ponuro. W ciemnych oczach pokazały się złowieszcze 

błyski. 

- Nie wita się tak przyjaciół o dziesiątej rano - upo­

mniała ją stojąca obok kobieta. - Dlaczego o tej porze 

nie prowadzisz zajęć? A może mamy jakieś święto, 

o którym zapomniałam? 

- Chyba diabelskie - odparła krzywiąc się Elea­

nore. - Delikatnie mówiąc, w szkole pozwolono mi 

wyjść. 

- Dokąd? - Liz popatrzyła na przyjaciółkę dziw­

nym wzrokiem. 

- Za drzwi. - Eleanore wzruszyła ramionami. 

- Do wielkiego, wspaniałego świata bezrobotnych. 
- Weszła do windy. 

background image

- Nie mogą cię wyrzucić! - wykrzyknęła Liz, stając 

obok niej. - Przecież w zeszłym roku dali ci odznakę 

zasłużonego nauczyciela niepełnosprawnych. 

- Sądzisz, że przyjmą ją w lombardzie? 

- Eleanore - upomniała Liz - nie wygłupiaj się 

i zachowuj poważnie. 

- Wolisz, żebym się rozbeczała? - Odruchowo 

wepchnęła w kok kosmyk opadających na czoło wło­

sów. 

- Wiem, że nie jesteś mazgaj. Słuchaj, przecież nie 

mogli cię wyrzucić. Masz stały etat. 

- Miałam. I nikt mnie z pracy nie wywalił. Po 

prostu zostałam zwolniona. 

- Dlaczego? Naraziłaś się komuś? 

- Jasne, że nie. Dyrektor też nie chciał się mnie 

pozbywać, ale musiał. Cała sprawa rozbija się o pienią­

dze, a raczej o ich brak. 

- Przecież budżet miejski Nowego Jorku przewidu­

je ogromne fundusze na edukację! 

- Liczba uczniów, których trzeba obsłużyć, też jest 

ogromna. Większość środków na naukę niepełno­

sprawnych pochodzi, niestety, z funduszu państwo­

wego i federalnego. - Eleanore przerwała, bo winda 

zatrzymała się na jedenastym piętrze, na którym 

mieszkała. Wysiadła. 

- Idę z tobą - oświadczyła Liz. - Musisz mi do­

kładnie opowiedzieć, jak to było. A ponadto nie po­

winnaś teraz zostawać sama. 

- A ty nie powinnaś wierzyć we wszystko, co wy­

czytasz w swoich psychologicznych książkach - ofuk­

nęła ją Eleanore. - Nie martw się, w czarną rozpacz 

nie popadnę. A ponadto nie będę sama. Zapomniałaś, 

że Kelly jest ze mną. 

background image

- Nawet mi nie wspominaj o tej dziewczynie. Jest 

nic niewarta. 

- Wychowywałyśmy się razem. Pamiętaj, że jest 

moją cioteczną siostrą. A poza tym to nie... 

- Wiem. To nie moja sprawa. Ale nie mogę spo­

kojnie patrzeć, jak ta dziewczyna rujnuje ci życie. 

Odkąd urodziła dziecko i zwaliła ci się z nim na głowę, 

masz same kłopoty i z nikim się nie widujesz - zrzę­

dziła Liz. 

- Nie jest tak źle. 

- Jest gorzej, niż myślisz. A lat ci przybywa. 

- Nie tylko mnie. 

- Na jesieni obie skończymy trzydziestkę - głośno 

westchnęła Liz 

- Jeśli ci zależy, nikomu o tym nie powiem - obie­

cała Eleanore, przekręcając klucz w zamku swego 

mieszkania. 

- Posłuchaj, przecież... 

- Oszczędź mi kazania. Dobrze wiedziałam, co 

robię, kiedy w zeszłym roku pozwoliłam Kelly wpro­

wadzić się do mnie. Sama wiesz, że to sytuacja 

przejściowa. W przyszłym tygodniu Kelly zaczyna 

zajęcia w City College. Skończy naukę, podejmie pracę 

i będzie w stanie zapewnić byt sobie i dziecku. 

Po minie Liz było widać, że wątpi w takie roz­

wiązanie. 

Eleanore otworzyła drzwi do mieszkania i wpuściła 

gościa. 

- Chcesz kawy? - spytała. 

- Chcę tylko informacji. Powiedz mi, jak dyrek­

cja może usuwać etatowego nauczyciela? - Liz ro­

zejrzała się po pokoju. - Mówiłaś, że w domu jest 

Kelly. 

background image

- Pewnie wzięła Lacey do parku. Taki piękny 

dzień. 

Eleanore zrzuciła pantofle, padła na kanapę i za­

mknęła oczy. 

- Przydałby ci się teraz kieliszek czegoś mocniej­

szego - stwierdziła przyjaciółka. - Okropnie wyglą­

dasz. Jesteś zielona. 

- Piękne dzięki, Liz. Właśnie tego potrzebowałam 

do szczęścia. Dobrego słowa - odparła z rozgorycze­

niem Eleanore, nie otwierając oczu. 

- A ja potrzebuję informacji. Jeszcze nie powie­

działaś, na jakiej podstawie cię usunęli. 

- Jeśli w klasie jest zbyt mało uczniów, stałego 

nauczyciela też można się pozbyć. 

- Ale dlaczego spotkało to właśnie ciebie? Przecież 

jesteś dobrą nauczycielką. Cholernie dobrą. 

- Bo mam najkrótszy staż pracy. Tylko dlatego. 

Mój szef przez pełne trzy dni wydzwaniał wszędzie, żeby 

zdobyć środki na pensję dla mnie. Bez powodzenia. 

W tym roku na edukację jest bardzo mało pieniędzy. 

- A jak sobie poradzisz bez pensji? - Liz poruszyła 

najważniejszą sprawę. - Mam trochę oszczędności, 

w każdej chwili możesz z nich skorzystać. 

- Dzięki, Liz. To miło z twojej strony, ale mam 

jeszcze trochę forsy w banku. Starczy na zapłacenie 

rachunków przez najbliższe miesiące. Szef obiecał, 

że moje nazwisko umieści na pierwszym miejscu listy 

nauczycieli przyjmujących zastępstwa. 

- Zastępstwa?! - wykrzyknęła zdegustowana Liz. 

- Chyba żartujesz! Za każdym razem będziesz miała 

do czynienia z inną klasą. Zwariujesz. 

- Nie będzie tak źle. Przynajmniej się nie znudzę. 
- A nie możesz znaleźć sobie posady gdzie indziej? 

background image

- Zerowe szanse. Dopiero zaczął się rok szkolny. 

Wszystkie miejsca są zajęte. 

- To niech Kelly weźmie się do roboty i pomoże. 

- Pomaga. W pewnym sensie. Zdobywając wiedzę, 

inwestuje w przyszłość. Szef obiecał solennie, że jak 

tylko otworzą się jakieś możliwości, natychmiast za­

trudni mnie z powrotem. Branie zastępstw na razie 

powinno wystarczyć. Jakoś sobie poradzę. - Eleanore 

przekonywała nie tylko przyjaciółkę, lecz także siebie. 

- Oczywiście, że dasz sobie radę - odparła Liz. 

- Ale jakim kosztem! 

- Jeśli się załamię nerwowo, zgłoszę się do ciebie po 

bezpłatną poradę. 

- Od lat ci mówię, że źle postępujesz, a ty ciągle 

robisz po swojemu. - Liz podniosła się z krzesła. 

- Powinnaś wymóc na Kelly większą odpowiedzial­

ność. Dlaczego wszystko zawsze spada na ciebie? 

- Odwróciła się i wyszła z mieszkania. 

- Właśnie: dlaczego? - szepnęła do siebie Eleano­

re, dotykając bolącej głowy. 

Wbrew temu, co przed chwilą oświadczyła przyja­

ciółce, była już zmęczona istniejącą sytuacją. Wszystko 

w rodzinie spadało na jej barki. Kryzysy emocjonalne 

i finansowe. W takiej roli występowała od lat. Ciotka 

Theresa, która ją wychowała, była kobietą zupełnie 

bierną i z niczym sobie nie radziła. 

Eleanore westchnęła głęboko. Jakby to było dobrze 

móc przestać martwić się o rodzinę! Nierealne. Nikt 

nie mógł jej pomóc. Ani bezradna ciotka, ani wuj 

alkoholik, ani też ich córka, urocza Kelly, żyjąca 

jak motylek spijający nektar z kwiatów i nie pono­

sząca żadnych konsekwencji własnych nieroztropnych 

czynów. 

background image

Och, gdyby to nie ciotka Theresa wychowywała 

mnie, lecz moja rodzona matka! - pomyślała Eleano-

re. Gdyby tak ojciec nie porzucił jej, kiedy zaszła 

w ciążę! Wtedy mama nie musiałaby podrzucać dziec­

ka siostrze i wszystko ułożyłoby się inaczej! Po raz 

setny z rzędu zmusiła się do zaprzestania rozmyślań 

typu: „co-by-było-gdyby-było". Nie dawały absolut­

nie nic. Ani na jotę nie zmieniały faktu, że została te­

raz na lodzie, bez pracy. 

Rozległ się dzwonek. Pewnie jakiś domowy sprze­

dawca. Kręciło się ich sporo po kiepsko strzeżonym 

budynku. Zadowolona, że ktoś przerwie jej smętne 

rozmyślania, Eleanore otworzyła drzwi. 

Na progu stała pani Benton, sąsiadka zza ściany. 
- Usłyszałam, że już jesteś - powiedziała. - Obie­

całam twojej siostrze, że zajmę się Lacey aż do popo­

łudnia, ale skoro wróciłaś tak wcześnie... - To mówiąc 

pani Benton wyciągnęła ręce ze śpiącym niemow­

lakiem. 

Eleanor wzięła dziecko i przytuliła do ramienia. 

- Dokąd poszła Kelly? - spytała sąsiadkę. 

- Nie wiem. Pewnie napisała w liście, który zo­

stawiła dla ciebie. - Pani Benton wyciągnęła z kie­

szeni lekko pomiętą, zaklejoną kopertę i podała 

ją Eleanore. - Miłego dnia - rzuciła na odchodnym. 

- Miły to on nie jest i nie będzie, ale za to 

z pewnością pamiętny. - Eleanore ramieniem za­

mknęła drzwi mieszkania. Spojrzała na śpiące na ręku 

niemowlę i czule się uśmiechnęła. Lacey była uroczym 

dzieckiem. 

Zaniosła małą do pokoju i włożyła ostrożnie do 

łóżeczka, starając się jej nie obudzić. 

background image

Na palcach wycofała się z sypialni i cicho zamknęła 

za sobą drzwi. Rozdarła kopertę. Przeczytała znaj­

dującą się w niej kartkę. 

- Jeszcze mi to do szczęścia potrzebne - burknęła, 

patrząc tępym wzrokiem na krótki, nabazgrany tekst. 

Kelly donosiła, ze do domu nie wróci, bo „musi się 

odnaleźć", i prosi Eleanore, żeby zajęła się dzieckiem. 

Cierpliwość Eleanore też miała swoje granice. 

- Musi się odnaleźć! - wybuchnęła. - Jeśli nie, to 

ja ją odnajdę i skręcę kark tej idiotce! Jak mogła tak 

postąpić? - Kelly u dołu kartki dopisała jeszcze, że 

pewnie jej mama zgodzi się posiedzieć przy Lacey, 

kiedy Eleanore będzie w pracy. 

Nieodpowiedzialna dziewczyna nie wzięła pod uwa­

gę faktu, że ciotka Theresa mieszka na Long Island, 

o godzinę drogi pociągiem od ich lokum. A także tego, 

że cierpi na reumatyzm i ma na głowie męża alkoholika. 

Eleanore ze złością zmięła kartkę. Jak Kelly mogła 

zrobić coś podobnego?! 

Z potwornym bólem głowy usiadła na kanapie, 

usiłując się uspokoić i zastanowić nad powstałą sytua­

cją, która była gorzej niż zła. Była wręcz beznadziejna. 

Ucieczka Kelly oznaczała, że Eleanore będzie mu­

siała znaleźć opiekę dla Lacey na czas swej nieregular­

nej pracy. 

Wstała i zaczęła nerwowo chodzić po pokoju. Żłobek 

nie wchodził w rachubę. Kosztował majątek. Gdyby 

nawet Eleanore udało się codziennie otrzymywać 

w szkole zastępstwa, co było nieprawdopodobne, i tak 

nie starczyłoby na zapłacenie bieżących rachunków. 

Usiłowała opanować rosnącą panikę. Oceniła, że 

oszczędności, które ma w banku, wystarczą na jakieś 

background image

dwa miesiące. W tym czasie z pewnością odnajdzie 

Kelly i wymusi na niej zajęcie się Lacey. Odpowiedzial­

ności za własne dziecko nie może przecież przerzucać 

na nikogo. 

- Wasza Wysokość, pan Nick Carlton. 

Nick poczekał, aż za sztywnym kamerdynerem 

zamkną się drzwi, i ubawiony tą oficjalną prezentacją 

zwrócił się do przyjaciela: 

- Skąd go wytrzasnąłeś? To aktor? 

W eleganckim, luksusowo wyposażonym gabinecie 

rozległ się głośny śmiech Murada. 

- Witaj, Nick. Co cię sprowadza do Nowego 

Jorku? - Uścisnął serdecznie dłoń przyjaciela. - By­

łem przekonany, że z nową żoną i synem osiedliłeś się 

gdzieś bezpiecznie z dala od miasta. 

- Osiedliłem, ale nie bezpiecznie. Mój Jed wła­

śnie odkrył, co to chemia - ponurym głosem odparł 

gość. - Ale nie zmieniaj tematu. Co ty wyprawiasz? 

Zawsze podróżowałeś skromnie, tylko z sekreta­

rzem, a tu nagle taka pompa! Na krótkim odcinku 

między frontowymi drzwiami a twoim gabinetem 

zdążyłem ujrzeć aż dwie służące, faceta wyglądają­

cego na ogrodnika i tę zabawną imitację kamer­

dynera. 

- To nie imitacja. Wilkerson jest autentyczny. Pod-

kradłem go londyńskiemu ambasadorowi mego ojca. 

- Małe przekupstwo? 

- Małe? Nie uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział, ile 

mnie kosztował! - odparł ponuro Murad. - Jak tam 

Jenny? 

- Jest w ciąży - oświadczył dumnie Nick. Jego 

twarz się rozpromieniła. - Przyjechaliśmy do Nowego 

background image

Jorku, żeby skompletować wyposażenie do pokoju 

dziecinnego. 

- Moje gratulacje. - Murad poklepał gościa po ra­

mieniu. - Niech Allach obdarzy cię licznymi synami. 

- Córka też będzie mile widziana. 

- Jest na świecie taka córka, bez której widoku 

mógłbym z powodzeniem się obyć - stwierdził enig­

matycznie Murad i westchnął głęboko. 

- Czyżby przypadkiem Wasza Wysokość miała 

jakieś kłopoty z damą? - W oczach Nicka pokazały się 

wesołe ogniki. 

- Daj spokój, Nick. Nie mam ochoty na żarty. 

A poza tym nie zwracaj się tak do mnie. 

- Robisz przecież wiele szumu wokół swego tytułu. 

- Nick podsunął pod nos Murada przyniesioną gazetę. 

- Wczoraj wieczorem zrobiłeś z siebie niemałe wido­

wisko. 

- Hmm. - Murad z niekłamanym zadowoleniem 

popatrzył na dużą fotografię na czołowym miejscu. 

- Co o tym sądzisz? 

- Widzę, że arabski książę reklamuje się jako 

rozrzutny, ekscentryczny playboy. Pytanie: po co? 

Kogo chcesz nabrać? I dlaczego? Czy masz jakieś 

problemy w Abarze? 

- Nie, żadnych. Pozycja ojca na tronie jest nieza­

chwiana. Wspiera go moich pięciu starszych braci. 

Kłopoty mamy nie w Abarze, lecz tutaj, w Nowym 

Jorku. Ściślej mówiąc, w biurze naszej firmy, która 

administruje inwestycjami mojej rodziny na terenie 

Stanów Zjednoczonych. 

- Chodzi o jakieś malwersacje? 

- O coś w tym rodzaju. - Murad przeciągnął ręką 

po czarnych, lśniących włosach. - Kilka lat temu 

background image

ojciec postanowił, że w Stanach skoncentrujemy się na 

inwestowaniu w środki trwałe. Od tamtej pory kupuje­

my więc nieruchomości, takie jak centra handlowe 

i budynki administracyjne, oraz ziemię do zagospo­

darowania. Za każdym jednak razem, kiedy jakaś 

nowa inwestycja okazuje się niezbędna do zrealizowa­

nia naszych kompleksowych projektów, ktoś w ostat­

niej chwili nas ubiega, wykupuje nieruchomość, a po­

tem żąda gigantycznych sum za odstąpienie. A my 

z konieczności je płacimy. 

- Ktoś, to znaczy jakaś fikcyjna spółka? 
- Tak. Z pewnością. Całą sprawę dodatkowo kom­

plikuje fakt, że pieniądze ze sprzedaży płyną bezpo­

średnio na konto w szwajcarskim banku. W naszym 

biurze w Nowym Jorku musi być jakiś przeciek. Ktoś 

z pracowników nas oszukuje: Siedząc w Abarze nie 

jestem w stanie wykryć sprawcy. 

- I dlatego tu się zjawiłeś? - spytał Nick. 

- W przyszłym roku mam stanąć na czele naszego 

biura w Nowym Jorku. Dlatego ojciec przysłał mnie 

z nadzieją, że już teraz ujawnię oszusta. 

- A ten cały cyrk - gość wskazał fotografię i arty­

kuł w gazecie - robisz po to, żeby rozproszyć jego po­

dejrzenia? 

- Chcę, żeby uznał, iż w Abarze jestem tylko 

tytularnym szefem naszej agencji informacyjnej, że na 

niczym się nie znam i w Stanach nie stanowię żadnego 

zagrożenia. Bawię się, i tyle. 

- Jeśli jest tak naiwny i w to uwierzy, to możesz mu 

spokojnie zaproponować kupienie Mostu Brooklyń-

skiego. - Nick roześmiał się głośno. - Zapraszam cię 

dziś do restauracji na kolację w rodzinnym gronie. Jed 

background image

marzy o tym, żeby poznać człowieka, który jego 

rodzicom kupił w prezencie ślubnym złoty posążek 

wysadzany szlachetnymi kamieniami. Chłopak nawet 

nie wie, że jest to bożek płodności. 

- No i co? - Murad uśmiechnął się i przymrużył 

oczy. - Jak słyszę, zadziałał. 

- Coś mi się zdaje, że będę musiał dokładnie ci 

wyłożyć, w jaki sposób Jenny zaszła w ciążę. 

- Inshallah! - szepnął nabożnie Murad, ale z roz­

bawionym wzrokiem. - Przykro mi, ale muszę od­

mówić. Na wieczór mam inne plany. Obiecałem Seli­

mowi, że odwiedzę jego córkę. Najwcześniej, jak to 

tylko możliwe. 

- Byłem przekonany, że Selim i Amineh są bezdzie­

tni. Przecież dlatego ojciec pozwalał ci, jako małemu 

chłopcu, spędzać tak wiele czasu w ich towarzystwie. 

- Selim ma córkę. Ale nie z własną żoną. 

- To zdumiewająca informacja. 

- Jeszcze bardziej zaskakujący jest fakt, że przez 

cały czas nie miałem o tym pojęcia. Trzydzieści lat 

temu, kiedy Selim studiował na uniwersytecie kolum­

bijskim, uwiodła go pewna Amerykanka. 

- Jak to uwiodła? - z niedowierzaniem zapytał Nick. 

- Selima? Niemożliwe. Przecież to rozsądny człowiek. 

- Oczywiście. Ale wtedy miał zaledwie dwadzieścia 

lat, był zupełnie niedoświadczony i po raz pierwszy 

wyjechał z Abaru. W Stanach zajęła się nim kobieta 

starsza o dziewięć lat. Sprytna, atrakcyjna blondynka, 

która już wtedy była po dwóch rozwodach. Selim nie 

miał żadnych szans. Robiła z nim, co chciała. W jednej 

sprawie jednak się przeliczyła. Wiedziała, że małżeń­

stwo Selima z Amineh jest postanowione i że pobiorą 

background image

się z chwilą, gdy on skończy studia. Marilyn Fulton, bo 

tak ta kobieta się nazywała, postanowiła ciążą zmusić 

Selima do małżeństwa. To się jej jednak nie udało. 

- Najgorzej wyszło na tym dziecko - zauważył Nick. 

- Selim mówił mi, że na wychowanie córki, której 

nie widział na oczy, posyłał Marilyn Fulton pięć 

tysięcy dolarów miesięcznie, nie licząc wydatków na 

opiekę lekarską i naukę. 

- Dlaczego teraz, po trzydziestu latach, chce na­

wiązać kontakt ze swym dzieckiem? 

- Zawsze tego pragnął, ale obawiał się, że jego żona 

się dowie i będzie załamana, bo sama nie może dać mu 

potomka. Selim chce koniecznie ściągnąć córkę do 

domu, do Abaru. 

- Tu chodzi nie o dziecko, lecz o dojrzałą, trzydzie­

stoletnią kobietę! Przecież obaj nie macie pojęcia, kim 

ona jest, co robi i jaki ma charakter. Przywożąc ją do 

Abaru, możesz wyrządzić Selimowi wielką krzywdę. 

- Wiem - odparł Murad. - Ale od śmierci Amineh 

ogromnie się postarzał i jest w złej formie psychicznej. 

Stracił chęć do życia. Być może kontakt z córką dobrze 

mu zrobi. 

- A czy zdajesz sobie sprawę z tego, że powiedzenie: 

, jaka matka, taka córka", może okazać się prawdziwe? 

Jeśli Marilyn Fulton naprawdę była taka, jak mówisz... 

- Podzielam twoje wątpliwości - przyznał z wes­

tchnieniem Murad. - Skończmy wreszcie mówić o mo­

ich problemach. Opowiedz, jak ci się wiedzie na farmie. 

- Tak, ciociu. Oczywiście. Powiem Kelly. Lacey 

czuje się dobrze. To najpiękniejsze dwumiesięczne 

niemowlę, jakie kiedykolwiek widziałam. - Rozma­

wiając przez telefon, Eleanore wbiła wzrok w ścianę 

background image

pokoj'u. - Dobrze, ciociu. Dbaj o siebie. Wpadnę, jak 

tylko znajdę trochę czasu. Obiecuję. Do widzenia. 

- Zgnębiona odłożyła słuchawkę. 

No tak. Kelly nic nie powiedziała matce o swoich 

planach. Ciotka Theresa ma dość własnych zmart­

wień. Nie ma sensu jej teraz denerwować. 

W wyniku telefonów do licznych znajomych, o któ­

rych Eleanore wiedziała, że mają dzieci, uzyskała różne 

adresy żłobków i opiekunek. Uznała, że w grę wchodzą 

tylko trzy miejsca. 

Dla Lacey najlepszy byłby żłobek, ale na tak duży 

wydatek Eleanore nie mogła sobie pozwolić. Pani 

Patrick, opiekująca się dziećmi w swym prywatnym 

domu, niewiele zresztą tańsza, wymagała opłat za pełne 

tygodnie, tak że Eleanore musiałaby płacić także za te 

dni, które Lacey spędzałaby pod jej własną opieką. 

Mimo obietnic szefa, na wiele zastępstw liczyć nie 

mogła. Na początku roku szkolnego absencje nau­

czycieli należą raczej do rzadkości. Najwięcej jest 

późną jesienią i w zimie, kiedy łatwiej o przeziębienie 

czy zarażenie się grypą od chorego ucznia. 

Zrobiła krótki rachunek. Jeśli przez co najmniej 

trzy dni w tygodniu nie będzie pracowała, oddanie 

dziecka pod opiekę pani Patrick okaże się finansowo 

nie do przyjęcia. 

Został ostatni adres, pani Burton, mieszkającej 

w tym samym domu. Kiedy Eleanore odwiedziła ją po 

południu, zobaczyła troje dzieci w wieku przedszkol­

nym, siedzących przed telewizorem i oglądających 

z taśmy magnetowidu poranne sobotnie kreskówki 

oraz dwa niemowlaki leżące w kojcu i patrzące w sufit. 

Westchnęła. Nie tak wyobrażała sobie opiekę dla 

Lacey, nawet na okres przejściowy. 

background image

Smętne rozmyślania Eleanore przerwał dzwonek do 

drzwi. Zerwała się, żeby otworzyć je szybko, zanim 

obudzi się dziecko. 

Na widok stojącego w progu mężczyzny na chwi­

lę wstrzymała oddech, a potem serce zaczęło jej bić 

głośno i nierówno. Zupełnie tak samo, jak niegdyś, 

kiedy jako nastolatka po raz pierwszy w życiu zo­

baczyła na ekranie Roberta de Niro. 

Potrząsnęła głową, żeby oprzytomnieć, nabrała do 

płuc powietrza i zapytała: 

- Pan do mnie? 

- Tak - głębokim głosem odparł krótko gość. 

Jednym spojrzeniem ogarnął sylwetkę stojącej 

przed nim kobiety. Zobaczył długie włosy, luźno 

opadające na ramiona, małe, krągłe piersi, wyraźnie 

zarysowane pod cienką niebieską koszulką, znoszone 

dżinsy opinające szczupłe biodra i bose stopy. 

Pod Eleanore ugięły się nogi. Po niesamowitym 

pierwszym wrażeniu, które na niej wywarł gość, szyb­

ko się zmobilizowała. Nie była przecież nastolatką, 

lecz dojrzałą kobietą, która potrafi nad sobą panować. 

- A więc już ustaliliśmy, że ma pan do mnie interes 

- powiedziała, starając się przyjąć lekki ton. - Ale nie 

wiem jeszcze jaki. 

- Na razie ograniczę się do rozmowy - oświadczył 

spokojnie mężczyzna i nie proszony pewnym krokiem 

wszedł do mieszkania. 

Jak ten facet śmie tak się zachowywać! Chyba że... 

Eleanore przyszła nagle do głowy wręcz niepraw­

dopodobna myśl. Czyżby Kelly miała z nim coś 

wspólnego? 

Zamknęła, drzwi na klatkę schodową, weszła do 

pokoju i zaczęła uważnie przyglądać się gościowi, 

background image

usiłując doszukać się podobieństwa między nim a La-

cey. Jego czarne, proste włosy nie przypominały 

brązowych kędziorków dziewczynki. W przeciwień­

stwie do małego, zadartego noska Lacey miał długi 

i wąski nos. Miał też inne oczy. Czarne, przenikliwe. 

Nie, to nie ojciec, uznała Eleanore. 

- Przepraszam, ale nie dosłyszałam pańskiego 

nazwiska - powiedziała, usiłując zapanować nad sy­

tuacją, która wymykała się jej z rąk. 

- Zapewne dlatego, że się nie przedstawiłem - od­

parł z lekkim cudzoziemskim akcentem. 

- A więc jak pan się nazywa? - zapytała ostrym 

tonem. - Na zabawę w dwadzieścia pytań nie mam 

czasu. 

- Dziewiętnaście. Jedno już pani zadała. 

- No tak. Jeszcze tego mi dziś do szczęścia po­

trzeba! - Zrezygnowana Eleanore rozłożyła ręce 

w bezradnym geście. 

- Słucham? - zapytał gość. 

- Nieważne. - Westchnęła. - Miał pan widocznie 

jakiś powód, żeby mnie odwiedzić. Czy aby nie za wiele 

wymagam prosząc, żeby go pan wyjawił? - spytała 

zjadliwie. 

- Oczywiście, że nie. Jestem wysłannikiem pani 

ojca. 

W oczach Eleanore pojawił się wyraz rozczarowania. 

- Jeśli przysłał pana wuj George, licząc, że wyłudzi 

pieniądze, to był widocznie bardziej pijany niż zwykle 

- warknęła cierpkim głosem. 

- Nie znam pani wuja. Mówiłem o ojcu. 

- Nie mam ojca. 

- To interesujący fenomen biologiczny - stwierdził 

sucho mężczyzna. 

background image

Eleanore zagryzła wargi. Miała ochotę nawymyślać 

dziwnemu gościowi, ale się powstrzymała. 

- Wróćmy więc do celu pańskiej wizyty. 

- Mówiłem. Chcę z panią porozmawiać. 

- Już pan to zrobił. Może wreszcie usłyszę, z kim 

mam do czynienia? 

- Panno Fulton... 

- Nazwisko! - warknęła. 

- Murad Ahiąar. Reprezentuję pani ojca. 

- Po blisko trzydziestu latach przypomniał sobie 

nagle o moim istnieniu? 

- Zawsze pamiętał. Świadczą o tym pieniądze, 

które przysyłał. 

- Co?! - wykrzyknęła Eleanore. - Mój ojciec 

uciekł, gdy tylko się dowiedział, że matka jest w cią­

ży. Jedyną rzeczą, którą jej dał, była rada, żeby się 

mnie pozbyła. 

- A jak pani myśli, kto łożył na pani utrzymanie, 

naukę i posag? 

- Po pierwsze, to moja matka płaciła ciotce There-

sie za moje utrzymanie, kiedy jej na to starczało. Po 

drugie, naukę opłacałam sama. Własną pracą zarob­

kową. A po trzecie, jako że nigdy nie byłam mężatką, 

po co byłby mi posag? - W miarę mówienia Eleanore 

podnosiła głos. 

Jak ten obcy mężczyzna śmie mówić, że ojciec da­

wał na jej utrzymanie! Gdyby to robił, mieszkałaby 

z matką, miałaby normalny dom i stanowiłyby szczęś­

liwą rodzinę! Nie musiałaby być na łasce ciotki i wuja. 

- Czy tak twierdzi pani matka? - zapytał Murad. 

- Nic nie twierdzi. Bo... bo już nie żyje! Ona... 

- urwała nagle, bo z sąsiedniego pokoju dobiegł głoś­

ny płacz dziecka. 

background image

- A to co takiego? - Gość ze zdziwieniem uniósł 

brwi. 

- Nie co, lecz kto. 

Eleanore wybiegła z pokoju i po chwili wróciła 

z płaczącym niemowlęciem na ręku. 

- Uspokój się, kochanie. Nie płacz. Nie bój się. Nic 

ci się nie stanie. Ten niesympatyczny człowiek już 

wychodzi. 

- To pani powinna... - zaczął Murad lodowatym 

tonem. 

- Co powinnam? - zapytała Eleanore. Wyczuła 

gniew w głosie gościa. 

- Wyjść. Za mąż. Jak widać, historia się powtarza. 

Najpierw matka, a potem córka. 

- O, przepraszam, z drobną różnicą. Ojciec Lacey 

nie jest bynajmniej arabskim playboyem chorym na 

manię wielkości - odcięła się z miejsca. 

- Kto jest ojcem tego dziecka? - zapytał. 

- Och, nie wiem, nie jestem pewna, ale... - Urwała 

na widok potępienia malującego się na twarzy męż­

czyzny. 

- Jak córka Selima ma czelność oświadczać, że nie 

wie, kto jest ojcem jej dziecka?! 

Ten człowiek jest przekonany, że Lacey jest moim 

dzieckiem! - pomyślała zaskoczona Eleanore. Nie mo­

gła się zdecydować, czy takie stwierdzenie było dla niej 

obraźliwe, czy tylko po prostu śmieszne. Wytknięcie jej 

przez nieproszonego gościa, że jako córka Selima jest 

zobowiązana do prowadzenia moralnie nienagannej 

egzystencji, przechyliło szalę i rozjuszyło ją. 

- Już dawno temu ojciec stracił, i to bezpowrotnie, 

jakiekolwiek prawo do wtrącania się do mojego życia. 

To, co robię i z kim, jest wyłącznie moją sprawą. 

background image

A pana, jako osobę postronną, też absolutnie nic nie 

upoważnia do osądzania mojego postępowania. To 

wszystko, co mam do powiedzenia. A teraz proszę się 

stąd zabierać. 

- Jestem... - zaczął Murad. 

- Albo opuści pan ten dom z własnej woli, albo 

zacznę krzyczeć. A kiedy sąsiedzi wezwą policję, będzie 

się pan tłumaczył. 

- Być może ma pani rację. W tej chwili jestem za 

bardzo zdegustowany pani postępowaniem, żeby móc 

dłużej spokojnie rozmawiać. Do widzenia. - Skłonił 

się sztywno i opuścił mieszkanie, zdecydowanym ru­

chem zamykając głośno za sobą drzwi. 

Eleanore padła wyczerpana na kanapę. Ten kosz­

marny dzień zakończył się zdumiewającym finałem. 

Najatrakcyjniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek 

w swoim życiu spotkała, nie tylko ma konszachty z jej 

nikczemnym ojcem, lecz także wyciągnął zupełnie 

błędne wnioski co do jej własnej osoby! 

W gruncie rzeczy nie miało to najmniejszego zna­

czenia. Murad Ahiąar złożył wizytę tylko jako pośred­

nik jej ojca. Takie zainteresowanie z jego strony 

w żadnym razie nie było jej potrzebne. Miała już na 

głowie wystarczająco dużo problemów do rozwiąza­

nia, żeby dodatkowo komplikować sobie życie nagłym 

pojawieniem się rzekomo kochającego tatuśka, który 

nagle, po blisko trzydziestu latach, przypomniał sobie 

łaskawie o istnieniu córki. 

Murad Ahiąar powiedział, że ojciec przez całe lata 

przysyłał pieniądze na jej utrzymanie. Tego oświadcze­

nia nie mogła potraktować poważnie. Gdyby ojciec 

rzeczywiście interesował się losem córki, wówczas 

z pewnością próbowałby ustalić, jak się jej wiedzie. 

background image

Miał przecież wystarczające środki finansowe i możli­

wości, żeby się o tym bez trudu przekonać. A gdyby 

dowiedział się, że jego córka żyje bez matki, w bardzo 

złych warunkach, z łatwością mógł temu na dalszą 

metę zapobiec. Chociażby sprawiając, żeby oddać 

dziecko do przyzwoitej szkoły z internatem i stworzyć 

mu bardziej stabilną i znośną egzystencję. 

Nic takiego nie zrobił. A teraz po prostu kłamie, 

uznała Eleanore. Po to, żeby wytłumaczyć swe podłe 

postępowanie i wymazać poprzednie winy. Żadne 

kłamstwa nie wymażą jednak z jej życia ponurej 

przeszłości. Gdyby się objawił dwadzieścia pięć lat 

temu, być może jej losy potoczyłyby się zupełnie 

inaczej. Ojciec był jej wówczas najbardziej potrzebny. 

A teraz? Teraz ten człowiek nic już dla niej nie znaczy. 

Ani on sam, ani jego arogancki wysłannik. Odepchnę­

ła od siebie obraz przystojnego mężczyzny i uśmiech­

nęła się do Lacey. 

- Kochanie, co powiesz na małe jedzonko? 

Słysząc ciepły ton głosu Eleanore, niemowlak 

uśmiechnął się promiennie i zaczął radośnie gaworzyć. 

- Wiedziałam, że masz ochotę. - Z czułością poca­

łowała maleńką główkę dziecka. - Chodźmy więc 

podgrzać twoją butelkę. 

background image

ROZDZIAŁ 

- Poczekaj na mnie! - zawołała Liz. Przebiegła 

przez hol i dogoniła przyjaciółkę stojącą już w windzie. 

Eleanore przytrzymała drzwi i po chwili Liz znalazła 

się obok niej. 

- Dziękuję - powiedziała zadyszana. - Okropnie 

długo czeka się na to pudło. Jak czuje się najpiękniejszy 

niemowlak na świecie? - Przesunęła palcem po mięk­

kim policzku Lacey, za co została obdarzona pełnym 

radości uśmiechem. 

- Tęskni za matką. - Eleanore wcisnęła guzik na 

jedenaste piętro. - Bardzo źle sypia. Nie dłużej niż 

dwie godziny jednym ciągiem. 

- Najbardziej żal mi ciebie. - Liza obrzuciła przy­

jaciółkę krytycznym spojrzeniem. - Przez ostatnie 

dwa tygodnie fatalnie schudłaś. Wybacz, ale muszę ci 

powiedzieć, że wyglądasz okropnie. 

- Od tego są przyjaciele. - Eleanore roześmiała się 

z przymusem. 

- Nie tylko. Także od pożyczania pieniędzy. 

- Dziękuję, że o mnie myślisz, ale jakoś sobie radzę. 

W zeszłym tygodniu miałam dwa dni zastępstw, a w tym 

trzy. - Jak widzisz, moja sytuacja się poprawia - po­

wiedziała bez przekonania, nadrabiając miną. 

background image

- Odnalazłaś Kelly? 

- Nie. Obdzwoniłam wszystkich jej przyjaciół i zna­

jomych. Nikt nie widział dziewczyny. 

- A może nie chcą ci powiedzieć. - Winda stanęła 

na jedenastym piętrze. Liz przytrzymała drzwi przyja­

ciółce. 

- Brałam to pod uwagę, ale jej znajomi nie należą 

do ludzi szczególnie lojalnych. 

- Jak sama Kelly. - Liz nie mogła się powstrzymać 

od uszczypliwego komentarza. - Eleanore, powiedz 

mi, jak długo jeszcze pozwolisz tak bardzo wykorzys­

tywać się całej rodzinie? 

Trzymając dziecko na jednym ręku, Eleanore wycią­

gnęła klucze z torebki i otworzyła drzwi do mieszkania. 

- Biorą ode mnie to, co sama chcę im dawać. 

Przestań uważać mnie za męczennicę. 

- Mam cię raczej za ofiarę. - Liz weszła do miesz­

kania. - Za Kopciuszka. 

- Kopciuszek miał swego królewicza - odparła 

śmiejąc się Eleanore. 

- Kogoś takiego właśnie ci trzeba. 

- Królewicza? Dziękuję pięknie, ale nie reflektuję. 

Jasnowłosi i błękitnoocy nie są w moim typie. - Elea­

nore stanął przed oczyma obraz Murada Ahiąara. 

Usiłowała go sobie wyobrazić nie z ponurą, lecz 

z roześmianą twarzą. Przyszło jej to z trudnością. Nie, 

ten mężczyzna nie jest królewiczem z bajki. Nie 

potrafiłby oczarować kobiety. Jest zbyt pewny siebie 

i arogancki. A do tego kłamie. Przypomniała sobie 

oświadczenie Murada, że ojciec łożył przez całe lata 

na jej utrzymanie. 

- Królewicz z bajki dla ciebie się nie nadaje - oświa­

dczyła Liz. - Tobie jest potrzebny ni mniej ni więcej, 

background image

tylko bogaty mąż. Żebyś wreszcie mogła przestać 

zamartwiać się o pieniądze i zacząć normalnie żyć. 

- Tylko głupie kobiety wychodzą za mąż dla pie­

niędzy. I dostają za swoje. A w ogóle, moja droga, cała 

ta rozmowa jest bezprzedmiotowa. Gdybyś złożyła do 

kupy wszystkie walory finansowe mężczyzn, z którymi 

kiedykolwiek się spotykałam, okazałoby się, że nie 

zebrało się nawet na jednego zamożnego faceta. Nie 

znam takiego i z pewnością nigdy nie poznam. Prze­

stańmy więc o tym mówić. 

- Fakt. Ale pomysł z bogatym mężem bardzo mi się 

podoba - upierała się Liz. 

- Na razie muszę męczyć się sama, dopóki Kelly nie 

wróci. Liz, jak myślisz, ile czasu może jej zająć 

„odnajdywanie siebie"? - W głosie Eleanore wyczu­

wało się zaniepokojenie. 

- Znając twoją cioteczną siostrzyczkę, można przy­

puszczać, że nie odnajdzie się przez całe życie. 

- Ogromnie mnie pocieszyłaś! Nie ma to jak naj­

lepsza przyjaciółka - z sarkazmem skomentowała Ele­

anore. 

- Jestem po prostu realistką. - Liz podniosła się 

z krzesła. - Życie jest łatwiejsze, jeśli bierze się ludzi 

takich, jacy są, a nie uważa za takich, jakimi chciałoby 

się ich widzieć. 

Liz się myli, pomyślała Eleanore, zamykając za 

przyjaciółką drzwi. Co do Kelly, ona sama nie ma 

żadnych złudzeń. Dobrze zna wady tej dziewczyny. Nie 

oznacza to jednak, że jej nie kocha. Siostra cioteczna 

i malutka Lacey stanowią przecież najbliższą rodzinę. 

Ponownie stanęła jej przed oczyma śniada twarz 

Murada. Przypomniał bowiem o jeszcze jednym po­

krewieństwie, o którym zdążyła już dawno zapomnieć. 

background image

O ojcu, który po blisko trzydziestu latach milczenia 

nagle się odezwał i zażyczył sobie ją poznać. Nie 

zapomni potępienia własnej osoby, które widziała 

w czarnych, przenikliwych oczach jego wysłannika. 

Wielka to szkoda, że nie mogła zetknąć się z Mura-

dem Ahiqarem w innych okolicznościach. Ale od kiedy 

zwykłe nauczycielki miewają takie znajomości? - po­

myślała drwiąco. W czytelni publicznej udało się jej 

znaleźć trochę informacji na temat tego człowieka. 

Jedno było bezsporne. Murad Ahiąar był niesamowi­

cie, wręcz niewyobrażalnie bogaty. Należał do zupeł­

nie innego świata. Do świata, z którym nigdy by się nie 

zetknęła, gdyby nie zaskakujące życzenie ojca. Teraz 

już pewnie nie zechce oglądać córki na oczy, kiedy 

dowiedział się od Murada, że panna Fulton prowadzi 

niemoralne życie i nawet nie wie, kto jest ojcem jej 

dziecka. 

Eleanore machnęła ręką. Ma na głowie znacznie 

poważniejsze kłopoty niż perfidne postępowanie wła­

snego ojca. Sprawą numer jeden stały się teraz pie­

niądze. W ciągu ostatnich dwóch tygodni pracowała 

tylko pięć dni. Niewielki zarobek wystarczył na opła­

cenie dziewczyny, która w tym czasie opiekowała 

się Lacey, na uregulowanie rachunków za energię 

elektryczną i telefon. Na życie zostało niewiele. Po­

cieszała się jedynie myślą, że oszczędności wystarczą 

na opłacanie komornego przez kilka miesięcy. 

- Ekscelencjo, oto raport, na który pan czekał. 

Doręczył go właśnie pułkownik Saleizad. - Sekre­

tarz podszedł do dużego, mahoniowego biurka i przed 

siedzącym za nim Muradem Ahiąarem położył dużą 

kopertę. 

background image

- Dziękuję, Ali. To wszystko. Już dziś nie będziesz 

mi potrzebny. - Murad wziął do ręki przyniesione 

materiały. W miarę czytania raportu twarz mu się 

zasępiła, a kąciki ust zaczęły drgać nerwowo. 

To nieprawdopodobne! Idiotyczne! Wręcz kary­

godne! Zdesperowany przeciągnął palcami po wło­

sach. Jak Selim mógł przez tyle lat wysyłać pieniądze 

tej kobiecie, ani razu nie sprawdziwszy, co z nimi się 

dzieje! 

Murad był zdegustowany. W raporcie, który trzy­

mał w ręku, stwierdzono niezbicie, że pieniądze Selima 

nie poszły na wychowanie córki. Marilyn Fulton 

podrzuciła dziecko swej schorowanej siostrze i nie 

dawała prawie nic na jego utrzymanie. 

Eleanore mówiła więc prawdę. Uczęszczała do 

college'u, płacąc sama za naukę własnoręcznie zaro­

bionymi pieniędzmi. Żeby związać koniec z końcem, 

dziewczyna musiała pracować w agencji ubezpiecze­

niowej, podczas gdy jej matka bawiła na francuskiej 

Riwierze, opływając w dostatki. 

Murad wrócił do pierwszych stronic raportu i zaczął 

uważnie studiować otrzymane materiały. Wynikało 

z nich, że niemowlę, które widział u Eleanore i którym 

się opiekowała, było dzieckiem jej ciotecznej siostry. 

Dlaczego więc oświadczyła mu, że to jej własne? 

Podniósł wzrok i popatrzył na duży, otoczony 

murem ogród. Starał się przypomnieć sobie dokładnie 

rozmowę z panną Fulton. Skrzywił się z niesmakiem. 

Eleanore wcale nie powiedziała, że jest matką niemow­

lęcia. To on sam wyciągnął pochopnie taki wniosek, 

a ona nie zadała sobie trudu, żeby go sprostować. 

Ta kobieta ma temperament. Murad przypomniał 

sobie jej błyszczące oczy i rumieńce wykwitłe na 

background image

policzkach. Przez moment zastanawiał się, czy w łóżku 

potrafi być też tak ognista jak wtedy, kiedy się 

rozgniewa. Wzruszył ramionami. Pomysł, żeby się 

o tym przekonać, nie należał do najszczęśliwszych. 

Romansowanie z Eleanore Fulton jeszcze bardziej 

skomplikowałoby istniejącą sytuację, która i bez tego 

jest dostatecznie trudna i złożona. W całej tej sprawie 

musi zachować pełny obiektywizm i do wszystkiego 

podchodzić trzeźwo i beznamiętnie. Taka jest jego 

rola. Będzie to zresztą z korzyścią dla wszystkich 

zainteresowanych stron. 

Murad wgłębił się teraz we fragment raportu opisu­

jący ze szczegółami sytuację finansową córki Selima. 

Jak wynikało z przedstawionych liczb, jej niewielkie 

oszczędności topniały z taką szybkością, że za parę 

miesięcy nie będzie miała z czego nawet zapłacić za 

mieszkanie. Lub znacznie wcześniej, jeżeli życie ją 

zmusi do nieprzewidzianych wydatków. 

Problem pieniędzy był dla Selima sprawą najłat­

wiejszą do rozwiązania. Eleanore ma prawo skorzys­

tać z pomocy ojca. 

Murad spojrzał na zegarek. Zrobiło się już późno. 

Zanim dotrze do mieszkania panny Fulton, będzie 

jedenasta. Pora na składanie wizyt nie była zbyt 

stosowna, ale nie mógł się oprzeć pragnieniu zobacze­

nia tej kobiety jeszcze dzisiejszego wieczoru. 

- Aaa, aaa. Cicho, malutka. Śpij, śpij. - Eleanore 

kołysała dziecko w ramionach. - Zaśnij wreszcie, bo 

sama zacznę płakać razem z tobą - powtarzała mono­

tonnym, uspokajającym głosem tak długo, aż niemow­

lę przestało płakać i wreszcie zamknęło oczka. Z wes­

tchnieniem ulgi włożyła je do łóżeczka. 

background image

Zrobiło się późno. Zegar wskazywał jedenastą. Jeśli 

dopisze jej szczęście, Lacey obudzi się dopiero za parę 

godzin. Eleanore dotknęła bolącej głowy. Wiele by 

dała za całą noc nieprzerwanego snu! 

Panującą w pokoju ciszę rozdarł nagle przenikliwy 

dzwonek. 

- Och, tylko nie to! - jęknęła. W obawie że ostry 

dźwięk obudzi niemowlę, rzuciła się w stronę kory­

tarza. 

Upewniwszy się, że łańcuch jest założony, uchyliła 

ostrożnie drzwi i wyjrzała. Serce podeszło jej do gardła, 

a chwilę potem zaczęło walić jak dzwon, kiedy tuż 

przed sobą ujrzała twarz Murada. Zdumiała ją uleg­

łość widoczna w oczach mężczyzny. 

Odetchnęła głęboko i wyprostowała się. Mur ad 

Ahiąar stanowił dla niej zagrożenie. Obecność te­

go pociągającego, atrakcyjnego mężczyzny zakłóca­

ła spokój ducha i mąciła umysł. Instynkt samoza­

chowawczy nakazywał jak najszybciej pozbyć się 

intruza. 

- Proszę zdjąć łańcuch i wpuścić mnie - powiedział 

nadspodziewanie łagodnym głosem. 

- Nie - odparła ostro. W oczach nieproszonego 

gościa Eleanore dojrzała zdumienie, a zarazem niedo­

wierzanie. To jest interesująca reakcja, pomyślała. 

Widocznie ten człowiek rzadko kiedy spotyka się z ka­

tegoryczną odmową. 

- Chcę porozmawiać i wolałbym to zrobić w pani 

domu - powiedział pojednawczym tonem, w którym 

nadal przebijało zaniepokojenie. 

- Jest zbyt późna pora na towarzyskie rozmówki. 

A ponadto dopiero co udało mi się uśpić dziecko i chcę 

wreszcie się położyć. 

background image

- Po naszej rozmowie będzie się pani z pewnością 

lepiej spało. 

Eleanore nie miała ani ochoty, ani siły na potyczkę 

z Muradem. 

- Może znajdę trochę czasu pod koniec tygodnia 

- oświadczyła z widoczną niechęcią. 

- Jeśli zaraz nie otworzy pani drzwi, to przytknę 

palec do dzwonka i będę trzymał go tam dopóty, do­

póki dziecko się nie obudzi. - Mówił to wszystko spo­

kojnym, wręcz przyjacielskim tonem, który jeszcze 

bardziej niż sam szantaż rozzłościł Eleanore. 

Co za arogancki, wredny samiec! - pomyślała z ob­

rzydzeniem. 

- W porządku. Zgoda. Daję panu dziesięć minut na 

rozmowę i ani chwili dłużej. - Zdjęła łańcuch i szeroko 

otworzyła drzwi. 

- W moich odwiedzinach nie ma nic niestosow­

nego. Nasi ojcowie są bliskimi przyjaciółmi od ponad 

czterdziestu lat - oświadczył. 

- A właściwie skąd pan pochodzi? - spytała, od 

samego początku zaintrygowana obcym akcentem 

Murada. 

- Z Abaru. To małe królestwo nad Zatoką Perską. 

Niedługo sama je pani zobaczy. 

- Ja? - Eleanore zmrużyła oczy. - Skąd coś takie­

go w ogóle przyszło panu do głowy? 

- Selim mieszka na stałe w Abarze i kiedy pani go 

odwiedzi... 

- To najbardziej arogancki człowiek, o jakim kie­

dykolwiek słyszałam! - wybuchnęła. - Przez ponad 

dwadzieścia dziewięć lat ignorował istnienie córki, 

a teraz ni stąd ni zowąd przypomina sobie o niej i chce 

ją zobaczyć! Dobre sobie, nawet nie pofatygował się 

background image

osobiście, lecz przysyła po mnie! Tak jakbym była 

paczką do nadania na poczcie. - Zrobiła przerwę i po 

chwili zapytała: - A może ojciec jest fizycznie nie­

sprawny? - Podniosła wzrok i popatrzyła na Murada. 

- Nie. Jest zdrów - odparł gość. - A ponadto, 

gwoli wyjaśnienia, Selim nie przysłał mnie tutaj po to, 

żebym mu panią dostarczył. Do Nowego Jorku przyje­

chałem służbowo. 

- Ach, tak. Robiąc zakupy zauważyłam dziś zdję­

cie tego pańskiego... służbowego zajęcia na pierwszej 

stronie brukowej gazety. Jeśli tak wygląda pańska 

praca, to zastanawiam się, co robi pan wyłącznie dla 

przyjemności. - W oczach gościa Eleanore dojrzała 

naraz zaniepokojenie. - Tu pana boli - stwierdziła 

z satysfakcją. 

- Takie komentarze są bezprzedmiotowe. Nie do­

prowadzą nas do niczego. 

- Nigdzie nie muszą doprowadzać. Jestem już tam, 

gdzie chcę się znajdować. Niech pan wreszcie się 

uspokoi i siada. - Ręką wskazała kanapę. Mimo że nie 

był wysoki, Murad Ahiąar zdawał się wypełniać sobą 

cały pokój. Eleanore miała nadzieję, że jeśli usiądzie, 

przestanie ją przytłaczać. 

- Nie mogę zająć miejsca, skoro pani stoi. 

- Tak? - Zaskoczyły ją nienaganne maniery goś­

cia. A zarazem przypomniały, że Murad Ahiąar po­

chodzi z innego, bogatego świata. Usiadła sztywno na 

krześle. Udała, że nie zauważyła ironicznego uśmiechu 

na twarzy gościa, świadczącego o tym, że dobrze wie, 

dlaczego panna Fulton nie chce się znaleźć obok niego 

na kanapie. 

- Boisz się mnie, Eleanore? - zapytał przymrużyw­

szy oczy. 

background image

- Ależ skąd! - zaprzeczyła. Wzruszyła ramionami. 

- Jak każda przyzwoita pani domu muszę dbać o bez­

pieczeństwo gościa. 

Spojrzał na nią zaskoczony. 

- Bezpieczeństwo? - powtórzył. 

- Jest pan tak irytujący, że w każdej chwili mogę 

stracić panowanie nad sobą i kopnąć pana w kostkę. 

Z miejsca, na którym siedzę, to niemożliwe. Jest więc 

pan bezpieczny. Wszystko jasne? 

- Tak. Oczywiście, że jestem. Pani nie skrzywdziła­

by nawet muchy. 

- A skąd pan wie? To zresztą nieważne. - Elea-

nore zmobilizowała się, żeby zapanować nad sytua­

cją. - Cała ta dyskusja jest zupełnie bez sensu. Zaję­

ła już nam pięć minut. Chcę wreszcie zakończyć całą 

sprawę. Niech pan powie Selimowi, że kategorycznie 

odmawiam skorzystania z przywileju odbycia podró­

ży na drugi koniec świata po to, żeby mnie sobie 

obejrzał i sprawdził naocznie, czy jestem godna być 

jego córką. 

- Zawsze pani była. Świadczą o tym nakłady, które 

ponosił na pani wychowanie. To nie wina Selima, że 

matka podrzuciła panią swej siostrze, a całe pieniądze 

wydała sama. 

- Wierutne kłamstwo! Nigdy nie przysyłał żadnych 

pieniędzy! A teraz usprawiedliwia się, oskarżając mat­

kę, która nie żyje, więc nie może się bronić. 

- Mogę przedstawić pani dowody. Zrealizowane 

czeki. 

- Niech mnie pan nie bierze za idiotkę - odparła 

rozzłoszczona Eleanore. - Ja sama znam w Nowym 

Jorku kilka takich miejsc, w których za stówę mogę 

z łatwością dostać podrobione pokwitowania świad-

background image

czące o tym, że to ja płaciłam ojcu przez te wszystkie 

lata, a nie on mnie. 

- Taka postawa nie prowadzi do niczego - stwier­

dził Murad. Zastanawiał się, dlaczego Eleanore po­

wtarza, że jej matka nie żyje, podczas gdy Marilyn 

Fulton wcale nie rozstała się z tym światem i mieszka 

w Kalifornii. 

- Od początku to mówiłam. A teraz, skoro już pan 

zna odpowiedź, proszę zostawić mnie w spokoju. 

Niech pan opuści mój dom - dodała widząc, że gość 

nie rusza się z miejsca. 

- Przyrzekłem Selimowi, że pani do niego przybędzie. 

- Proszę wracać tam, skąd pan przyjechał, i powie­

dzieć ojcu, że zamierzam ignorować jego istnienie 

przez następne trzydzieści lat. A może zmienił zdanie, 

kiedy się dowiedział, że uczyniłam go dziadkiem i ma 

wnuczkę z nieprawego łoża? 

Co ona kombinuje? - zastanawiał się Murad. Cze­

mu nie powiedziała, że to nie jest jej dziecko, a teraz 

rozmyślnie kłamie? O co chodzi tej kobiecie? To, że 

nienawidzi ojca, jest zrozumiałe. Będzie bardzo trudno 

namówić ją na podróż do Abaru, gdzie przekonałaby 

się, że Selim jest uczciwym, łagodnym człowiekiem. 

Westchnął. Zadanie, które otrzymał, okazało się nie­

możliwe do wykonania. Postanowił jednak spróbować 

jeszcze raz. 

- Selim to dobry człowiek - zaczął. - Był zawsze 

dla mnie jak drugi ojciec. 

- Ale dla mnie nie był ojcem - powiedziała Eleano­

re z goryczą. - Mną się nie zajmował. 

- Wyrządził pani wielką krzywdę - przyznał Mu­

rad. - Powinien powiedzieć Amineh, że ma dziecko, 

i zabrać panią do Abaru. 

background image

- Moj'a matka też chyba miała coś do powiedzenia 

w tej sprawie - warknęła Eleanore. 

- Oddała panią swojej siostrze - przypomniał su­

cho. - Ale co się stało, to się nie odstanie. Selima 

bardzo obchodzi pani przyszłość. 

- Nie ma dla nas wspólnej przyszłości. Gdybym 

nawet pojechała do Abaru, równie dobrze mógłby mi 

wtedy powiedzieć: „Przykro mi, moja droga. Zmieni­

łem zdanie. Wracaj do domu". Albo potrzymałby 

mnie u siebie ze dwa miesiące, a potem by się mną 

znudził, co byłoby jeszcze gorsze. 

- Pani miejsce w rodzinie... - zaczął Murad. 

- To pańska sugestia - przerwała mu Eleanore. 

- Przeszłości zmienić się nie da - dodała spokojnie. 

Była już bardzo zmęczona, czuła się fatalnie. Cała ta 

rozmowa od początku do końca wydała się jej bezsen­

sowna. Nie powinna była wylewać całej goryczy na 

głowę pośrednika ojca. Była przecież dojrzałą kobietą. 

- Muradzie, posłuchaj mnie... -urwała, bo właś­

nie w tej chwili w sąsiednim pokoju rozległ się głośny 

płacz dziecka. Eleanore jęknęła, zerwała się z miejsca 

i pobiegła do małej. 

Przez cienkie ściany pokoju dochodził do Mura-

da jej melodyjny, łagodny głos. Podobała mu się ta 

kobieta. Przypomniał sobie widok jej prężnych piersi 

uwydatniających się pod miękkim swetrem. Była jak 

gazela. Lekka, zgrabna, zwinna i pełna wdzięku... 

Otrząsnął się z tych myśli. Po prostu Eleanore go 

zaintrygowała. Widział, że on sam nie zrobił na niej 

dobrego wrażenia. Wywołał wręcz niechęć, kiedy 

wspomniał o stosunkach łączących go z Selimem. 

Musiał przyznać, że słuszność leżała po jej stronie. 

Zarówno matka, jak i ojciec powinni byli się nią 

background image

opiekować. Ale tak się nie stało. Teraz liczy się tylko 

przyszłość. Eleanore potrzebowała natychmiastowej 

pomocy finansowej. Ale jak jej udzielić, żeby nie zranić 

godności własnej młodej kobiety? 

Murad zaczął rozważać różne możliwości. Pienię­

dzy nie przyjmie, o tym był przekonany. Ale może uda 

mu się namówić ją, żeby na parę miesięcy została jego 

gościem? Takie rozwiązanie odsunęłoby od niej bieżą­

ce kłopoty finansowe, a on sam mógłby w pewnym 

sensie panować nad sytuacją. 

Eleanore weszła do pokoju z niemowlęciem na ręku. 

- Nie płacz, malutka - powiedziała łagodnie. - Za­

grzejemy butelkę. Zaraz dostaniesz... - urwała na wi­

dok Murada. 

- Jeszcze tu jesteś? - spytała nieprzyjaźnie. 

- Tak. Mam propozyq'ę. Chcę, żebyś na jakiś czas 

została moim gościem. 

- Co takiego? - Nie wiadomo dlaczego Eleanore 

ogarnęło nagle podniecenie, ale natychmiast je stłumi­

ła. Przecież ten człowiek jest hedonistą, a nie filantro­

pem. - Czy dobrze zrozumiałam? - zapytała ostroż­

nie. - Chcesz, żebym się wprowadziła do twojego 

mieszkania...? 

- Do mojego domu. Dużego domu - uściślił. - Mo­

ja siedziba mieści się blisko Sutton Place, na Pięćdziesią­

tej Ósmej Ulicy. W domu jest służba. Nie będziemy sami. 

Nie musisz więc obawiać się o swą reputację. 

- Współczesne kobiety nie przejmują się takimi 

rzeczami. Zamiast tego uczą się dżudo. Ale nie o to 

chodzi. Dlaczego chcesz, żebym została twoim goś­

ciem, i to z dzieckiem? 

- Korzyść byłaby obustronna - stwierdził Murad 

spokojnym, rzeczowym tonem. - Mam teraz dwa pro-

background image

blemy do rozwiązania. Twój ojciec - udał, że nie wi­

dzi, jak Eleanore zaciska zęby - jest w Abarze minis­

trem do spraw paliw płynnych. Do jego zadań należy 

w tej chwili opracowanie naszej strategii na posiedze­

nie OPEC, które odbędzie się pod koniec tego miesią­

ca. Zamiast zająć się tą ważną sprawą, Selim ciągle 

myśli o tobie i nalega, żebym zaaranżował wasze spot­

kanie. Liczę na to, że zgodzisz się z nim zobaczyć i że 

potem będzie mógł spokojnie zabrać się do pracy. 

- Zobaczyć? - powtórzyła Eleanore. 

- Tak. Tylko zobaczyć. Nic więcej - potwierdził 

Murad. 

- A drugi problem? - zapytała. Może ta blond-

włosa seksbomba, którą widziała w jego objęciach na 

fotografii zamieszczonej w gazecie, nie daje mu spoko­

ju i Murad potrzebuje innej kobiety, która posłuży mu 

za parawan? - pomyślała. Okazało się jednak, że pro­

blem jest odmiennej natury. 

- W zeszłym miesiącu mój ojciec uznał, że czas 

najwyższy, abym włączył się w prowadzenie rodzin­

nych interesów. Powierzył mi nadzór nad naszą firmą 

inwestycyjną w Nowym Jorku. Dlatego tu jestem. 

Mam jednak mały kłopot z pracownikami. 

- Mogę to sobie łatwo wyobrazić - uszczypliwie 

odezwała się Eleanore. 

- W ciągu najbliższych miesięcy - ciągnął Murad 

- będę musiał utrzymywać z tymi ludźmi stosunki to­

warzyskie i organizować jakieś przyjęcia. Pomyślałem 

więc sobie, że przydałaby mi się osoba, która czyniłaby 

honory pani domu. Zwracam się z tym do ciebie. 

- A dlaczego nie do tej seksownej blondynki, która 

dekorowała pierwszą stronę gazety? - zapytała Elea­

nore, ciekawa, kim jest ta kobieta. 

background image

- Masz na myśli Sonię? Ona ma jeszcze mniej 

wspólnego z tymi ludźmi niż ja - odparł z denerwują­

cym uśmiechem. - Do tej roli ty nadajesz się idealnie. 

Przedstawię cię wszystkim jako przyjaciela rodziny. 

A skoro jesteś chwilowo bez pracy... 

- Skąd o tym wiesz? - spytała podejrzliwie. 

- Kiedy tu byłem pierwszy raz, rozmawiałem w win­

dzie z jakąś starszą panią. Wspomniała, że cię zwol­

niono. Narzekała na niesprawiedliwość losu - kłamał 

Murad nie mrugnąwszy nawet okiem. Eleanore nie 

darowałaby mu nigdy tego, że na jej temat prowadził 

całe dochodzenie. 

- Niewysoka starsza pani? 

- O ile mnie pamięć nie myli, przedstawiła się jako 

pani Benton. - Widział to nazwisko na klatce schodo­

wej, na sąsiednich drzwiach. 

Wypaplała ta stara gadulska, pomyślała Eleanore. 

Zaczęła intensywnie zastanawiać się nad otrzymaną 

propozycją. Gdyby na jakiś czas zamieszkała u Mura-

da, musiałaby płacić tylko komorne za własne miesz­

kanie. Odpadłyby rachunki za gaz, elektryczność 

i telefon. Nie wydawałaby pieniędzy na życie i opie­

kunki dla Lacey. Sama dałaby radę zająć się nie­

mowlęciem. 

Co więcej, pełniąc wieczorami obowiązki pani do­

mu, w dzień miałaby czas na szukanie Kelly. Na razie 

same plusy. Jest jednak także inna sprawa, którą musi 

wziąć pod uwagę. Z niewiadomych przyczyn Murad ją 

pociągał. Nie, to za słabe określenie. W stosunku do 

tego mężczyzny zaczynała żywić uczucia znacznie 

silniejsze. 

Przypomniała sobie zdarzenie sprzed kilku lat, 

kiedy to spędzała letnie wakacje w Wyoming. Pewnej 

background image

nocy podczas wielkiej burzy od pioruna zapalił się las. 

Z miejsca, w którym mieszkała, mogła z bliska obser­

wować pożar. Stała na skraju parkingu i nie mogła 

oderwać wzroku od niesamowitej, pomarańczowej 

łuny gorejącej na niebie. Groźny, szalejący żywioł miał 

magnetyczną siłę przyciągania. Pragnęła znaleźć się 

jak najbliżej ognia. 

Odczucia, które wywoływał w niej Murad, były 

podobne. Niekontrolowane i bardzo niebezpieczne. 

Tego rodzaju wrażenia emocjonalne miewa się nie­

zwykle rzadko. Jeden, jedyny raz, jeszcze jako na­

stolatkę, zauroczył ją na krótko mężczyzna, którego 

zobaczyła na ekranie. Być może uczucia, które za­

czynała żywić do Murada, szybko zblakną przy co­

dziennych kontaktach. Jedno Eleanore wiedziała jed­

nak na pewno. Jeśli się nie przekona, co pociąga za 

sobą takie zauroczenie, nigdy nie przestanie o tym 

myśleć i zastanawiać się, co ją w życiu ominęło. 

Rzuciła gościowi krótkie, niespokojne spojrzenie. 

Chyba nie dała po sobie poznać, o czym teraz myśli. 

Miał nadal nieprzeniknioną twarz, aczkolwiek w jego 

czarnych oczach dojrzała jakieś podejrzane błyski. 

Westchnęła. Musiała przyznać przed samą sobą, że 

ma ochotę przyjąć propozycję Murada nie tylko 

dlatego, że ratowała ją przed finansową klęską. Ten 

mężczyzna przyciągał ją. Musiała się przekonać, kim 

jest naprawdę? 

O Muradzie Ahiąarze wiedziała, niestety, niewiele. 

Z niepokojem zagryzła wargi. A może z jego strony 

czekają ją jakieś nieprzyjemności? Może zacznie ją 

nękać seksualnie? Nie, taka myśl była wręcz śmieszna. 

Po pierwsze, ojciec wybrał go na swego reprezentanta, 

a więc musiał mieć o nim dobre zdanie. Po drugie, 

background image

Murad nie był wygłodniałym samcem, o czym świad­

czyły chociażby zdjęcie i artykuł w gazecie. Na towa­

rzystwie kobiet mu nie zbywało. Afiszował się z super-

atrakcyjną blondynką. Eleanore uznała, że oferta 

Murada nie ma podtekstów seksualnych. Powody, 

które podawał, były chyba prawdziwe. Miał rację, 

mówiąc, że jeśli przystanie na jego propozycję, obie 

strony na tym skorzystają. Powzięła decyzję. 

- Zgadzam się - powiedziała. 

- To dobrze. - Na jedną, krótką chwilę na twarzy 

Murada zagościł ciepły uśmiech, który sprawił, że 

nagle odmłodniał i zrobił się bardziej przystępny. 

- Jutro przyślę po ciebie samochód. Czy odpowiada ci 

szósta wieczorem? 

- Tak - odparła automatycznie. Całe jej zaintere­

sowanie skupiało się teraz na lewym policzku gościa, 

na którym po uśmiechu pozostał mały dołek. 

- A więc do jutra. - Wstał i lekko dotknął palcem 

koniuszka nosa Eleanore. 

Poczuła nagły wstrząs. Iskrę przebiegającą przez ciało. 

Nie potrafiła oderwać oczu od wychodzącego Mu­

rada. Nie mam pojęcia, co mnie w nim fascynuje, 

pomyślała. Ale wiem na pewno, że ten mężczyzna ma 

w sobie jakąś magiczną, urzekającą siłę. 

background image

ROZDZIAŁ 

Gdy tylko Eleanore otworzyła drzwi, Liz wręczyła 

jej ciężki, przykryty półmisek. 

- Bierz - powiedziała. 

- Co to jest? - spytała Eleanore. 

- Deser. Resztę kolacji mam tutaj. - W drugim rę­

ku trzymała naczynie owinięte folią. - Wracam z zajęć 

w więzieniu. W ramach terapii grupowej moi podopie­

czni dziś gotowali. Przyniosłam to, co zostało. 

- O nie, pięknie dziękuję - odparła Eleanore. 

- Zajmujesz się teraz przecież groźnymi przestępcami. 

O ile dobrze pamiętam, są to nawet recydywiści. 

W ramach terapii grupowej mogą równie dobrze 

ćwiczyć zabijanie. 

- Nie bądź głupia. - Liz szukała wzrokiem wol­

nego miejsca, na którym mogłaby postawić naczynie. 

Wszędzie było pełno kartonowych pudeł. - Gotowa­

nie odbywało się w więziennej kuchni. Tam nie ma 

żadnych trucizn. 

- Tak ci się tylko zdaje. Przed wiekami Japończycy 

popełniali samobójstwo zjadając pół kilo soli. 

- Nie wiedziałam - odparła Liz. - Żaden czło­

wiek nie zje świadomie takiej porcji. - Otworzyła 

background image

lodówkę i wstawiła naczynie. - Co tu się właściwie 

dzieje? 

- Pakuję się. - Eleanore zamknęła wypełnione pu­

dło. 

- Dlaczego? Przecież obiecałam, że pożyczę ci 

pieniądze. 

- A ja ci mówiłam, że nie są mi potrzebne. Znalazłam 

inne rozwiązanie. Pracę z mieszkaniem i utrzymaniem. 

- Co to za praca? 

- Będę kimś w rodzaju pani domu. To długa 

historia. 

- Związałaś się z jakimś mężczyzną? 

- Nie wiem, jakie związanie się masz na myśli. 

Proszę, podaj mi te puste pudełka, które stoją za tobą. 

Liz spełniła prośbę i dalej próbowała wyciągnąć coś 

z przyjaciółki. 

- Mów wreszcie, o co chodzi. 

- Już ci powiedziałam. Zaproponowano mi zajęcie 

i przyjęłam je. 

- Gdzie poznałaś tego faceta? 

- Tutaj. Przyszedł do mnie. Był dwa razy - uściśliła. 

- Akurat w momencie, w którym na gwałt po­

trzebowałaś pracy? Tak ni stąd, ni zowąd zapropono­

wał ci robotę? Uważasz to za czysty przypadek? 

- Oczywiście, że nie - zaprzeczyła Eleanore, nie 

przerywając pakowania. - Kierowały nim motywy 

wyższego rzędu, mój ty Sherlocku Holmesie - dodała 

ze śmiechem. 

- Od początku wiedziałam, że o to chodzi! 

- Nie o to, co masz na myśli. 

- Wszyscy mężczyźni seksualne zachcianki uważa­

ją za motywy wyższego rzędu. 

- Robisz się cyniczna. 

background image

- Czy możesz wreszcie przerwać to pakowanie 

i spokojnie ze mną pogadać? 

- Nie. Obiecałam panu Petrociniemu, że o szóstej 

stąd się wyniosę. 

- A co nasz dozorca ma z tym wspólnego? 

- Wczoraj uprzedziłam go, że wyprowadzam się na 

parę miesięcy, i poprosiłam, żeby miał oko na miesz­

kanie. Zapytał, czy nie mogłabym mu go podnająć. 

Robi u siebie generalny remont i żona go męczy, aby 

na ten czas gdzieś się wyprowadzić. A więc świetnie się 

składa. Nie będę musiała płacić komornego. Mogę 

także zostawić wszystkie rzeczy w małym pokoju, bo 

Petrocinim wystarczy większy. 

- Brak pieniędzy na opłacenie rachunków może 

okazać się twoim najmniejszym zmartwieniem. - Głos 

Liz zabrzmiał złowieszczo. 

Eleanore rzuciła jej wesołe spojrzenie. Sięgnęła do 

stosu gazet, wyciągnęła jedną i podała przyjaciółce. 

- Popatrz. 

- „Po wizycie przybyszy z kosmosu dziewięćdzie­

sięcioletnia staruszka zaszła w ciążę" - przeczytała 

głośno Liz. 

- Nie, nie to! Spójrz na fotografię. 

- Chodzi ci o tę luksusową parę, która ma tyle 

pieniędzy, ile ja mam zdrowego rozsądku? 

- Mężczyzna, którego właśnie oglądasz, zapropo­

nował mi pracę. 

- Ten? - spytała zdumiona Liz. 

- Tacy nie obłapiają kobiet po kątach. - W głosie 

Eleanore przebijała nutka zawodu. 

- I bądź im za to głęboko wdzięczna - odparła 

Liz. - Co to za motyw wyższego rzędu, którym się 

kieruje? - spytała podejrzliwie. 

background image

- Uspokój się, nie chodzi o seks, ale wolałabym 

o tym nie mówić. - Eleanore lubiła Liz, ale jeszcze 

nie zamierzała opowiadać jej o nagłym pojawieniu 

się ojca. 

- Jak chcesz - odparła zrezygnowana przyjaciół­

ka. - Ale pamiętaj, w każdej chwili kozetka w moim 

gabinecie jest do twojej dyspozycji. Czy masz jakieś 

wiadomości o Kelly? 

- Żadnych. Dzwoniłam do wszystkich znajomych. 

W ogóle jej nie widzieli. 

- Nie chcę być złym prorokiem... - zaczęła Liz. 

- Sądzisz, że miała wypadek? Kontaktowałam się 

z policją i ze szpitalami. Nic o niej nie słyszeli. 

- Dzięki Bogu. Dokąd się przeprowadzasz? 

- Na Pięćdziesiątą Ósmą. W pobliżu Sutton Place. 

Liz gwizdnęła z wrażenia. 

- Przynajmniej zobaczysz, jak sobie żyje lepsza 

połowa świata. Jak się ten facet nazywa? 

- Murad Ahiqar. 

-Arab? 

- Z Abaru. To małe państewko nad Zatoką Perską. 

- Zbił fortunę na ropie? 

- Chyba tak. 

- Ta cała historia wcale mi się nie podoba - gdera­

ła Liz, wychodząc z pokoju 

Jeszcze mniej by ci się podobała, pomyślała Eleano­

re, gdybyś wiedziała, jakie Murad Ahiąar zrobił na 

mnie wrażenie. 

Ale co się stanie, jeśli jej zauroczenie przerodzi się 

w prawdziwe uczucie? Nagle zaczęła mieć wątpliwości, 

czy dobrze robi, przyjmując tę pracę. Nawet optymizm 

PoUyanny nie wystarczy, żeby do takiego scenariusza 

dopisać szczęśliwe zakończenie! 

background image

Jestem dorosła, jakoś sobie poradzę, przekonywała 

samą siebie. Z powrotem zabrała się za pakowanie. 

Za kwadrans szósta była już wykończona. Zarów­

no fizycznie, jak i psychicznie. Zobaczyła w lustrze 

swą zmęczoną twarz. Poprawiła trochę makijaż 

i umalowała wargi. Na uczesanie się nie było już 

czasu. Ubrała Lacey. 

W opustoszałym pokoju dzwonek zabrzmiał głoś­

niej niż zwykle. Eleanore otworzyła drzwi i zobaczyła 

Murada. Była przekonana, że przyśle po nią kierowcę, 

tymczasem stał przed nią w białej, sztywnej koszuli 

i bezbłędnie skrojonym smokingu. 

- To musi być prawda - powiedział zamiast powi­

tania. 

- Co? 

- Że ubiór zdobi człowieka. - Roześmiał się weso­

ło. - Jesteś zaskoczona? 

- Po prostu zdziwiona, że cię widzę. - Było jej 

głupio, że tak się gapiła. - Dlaczego po mnie przy­

jechałeś? 

- Żeby zabrać cię do domu. 

- Nie sądziłam, że to aż taka uroczystość - zażar­

towała, mając na myśli wieczorowy strój gościa. 

- Jestem umówiony na kolację. 

Poczuła lekki zawód. Zaraz jednak pomyślała 

sobie, że nie mając Murada w pobliżu, będzie mog­

ła spokojnie się rozpakować i rozejrzeć w nowym 

otoczeniu. 

- Chcę jeszcze omówić z tobą parę spraw. Usiądź, 

proszę. 

- Nie mogę. Lacey jest spokojna tylko wtedy, kiedy 

noszę ją na rękach. 

- To nie jest normalne. - Murad zmarszczył czoło. 

background image

- Skąd wiesz? 

- Moi bracia mają trzynaścioro dzieci, które też 

kiedyś były niemowlętami. 

Eleanore wolała zmienić temat. 

- O czym chciałeś rozmawiać? - zapytała. 

- Sprawa najważniejsza to panna Kelvington. 

Czy chodzi mu o seksbombę? Chyba ma na imię 

Sonia, przypomniała sobie Eleanore. 

- Panna Kelvington? 

- Piastunka - wyjaśnił Murad. - Wynająłem ją do 

dziecka. Pannę Kelvington polecił mi francuski am­

basador przy ONZ. Wysłał najmłodsze dziecko na 

naukę do kraju, a następne jest dopiero w drodze. Tak 

że panna Kelvington jest teraz wolna i przez jakiś czas 

może zajmować się Lacey. 

Eleanore wyobraziła sobie, jak monstrualnej pensji 

zażąda taka niańka. Opiekunki do dzieci w ogóle nie są 

tanie, a cóż dopiero zajmujące się potomstwem am­

basadorów! 

- Żadna niańka nie jest mi potrzebna - oświad­

czyła sucho. 

- Tobie nie, ale dziecku. 

Uśmiech na twarzy Murada rozzłościł Eleanore. 

- Czy nie sądzisz, że taką sprawę należało uzgodnić 

wcześniej ze mną? 

Odpowiedź była zwięzła: 

- Nie. 

- Jesteś despotą. Najwyższej klasy. 

, - Och, nie. Poczekaj, aż poznasz mego ojca. 

- A co do niani... 

- Panna Kelvington ma doskonałe referencje. 

- Dla mnie może być Matką Teresą - warknęła 

Eleanore. - Sama świetnie potrafię zająć się dzieckiem. 

background image

- Nie uda ci się być jednocześnie w dwóch miej­

scach - stwierdził spokojnie Murad. - Twoja obec­

ność będzie konieczna przy gościach. Nie możesz co 

chwila biegać na drugi koniec domu do płaczącego 

dziecka. 

- Fakt - niechętnie przyznała Eleanore. Trudno, 

będzie musiała powiedzieć Muradowi, że nie stać jej na 

niańkę. Odetchnęła głęboko. - Jeśli zatrudnię pannę 

KeWington, zostanę bez grosza. 

- Nikt cię o to nie prosi. Piastunka do dziecka to 

moja sprawa. 

- Nie chcę twojej łaski! 

- To żadna łaska. Posłuchaj mnie spokojnie przez 

chwilę. Pracując dla mnie nie możesz ponosić do­

datkowych wydatków. Nie obawiaj się. Zysk, który 

da nasza współpraca, będzie nieporównywalnie więk­

szy niż pensja dla niani czy parę sukien dla ciebie. To są 

zupełne drobnostki. 

- Źle się ubieram? 

- Nie. - Murad popatrzył z uznaniem na jej be­

żowy, wełniany kostium. - Sądzę jednak, że nie masz 

wielu strojów wieczorowych, a będą ci potrzebne. 

- Wszystko, co mówisz, brzmi sensownie - przy­

znała. 

- Oczywiście - przytaknął pogodnie. 

Uśmiech na twarzy gościa był irytujący. Jak taki 

arogancki mężczyzna może w ogóle mi się podobać? 

- zastanawiała się z niepokojem. 

Wziął do ręki walizkę i torbę z pieluchami. 

- To wszystko? - zapytał. 

- Tak. Resztę rzeczy przywiezie mi jutro portier. 

- No to chodźmy. - Otworzył drzwi na korytarz. 

- Aha, jeszcze jedno. W domu powiedziałem, że Lacey 

background image

jest twoją siostrzenicą. Podtrzymuj, proszę, tę wer­

sję. Moja służba pochodzi z Abaru i ma bardzo 

konserwatywne poglądy. Tylko Wilkerson jest wy­

pożyczony. 

- Kto? 

- Wilkerson. Mój kamerdyner. 

- Masz kamerdynera? - Zdumienie Eleanore nie 

miało granic. 

- Jest mi potrzebny - nieco enigmatycznie stwier­

dził Murad, otwierając drzwi windy. 

W co ja się pakuję? - pomyślała zaniepokojona. 

W superluksusy. Na największą skalę, stwierdziła 

pół godziny później, kiedy znalazła się w ogromnej sali 

recepcyjnej. Podłogę z włoskiego marmuru pokrywał 

gruby wschodni dywan w kremowe i niebieskie wzory, 

a całe pomieszczenie oświetlał duży, kryształowy we­

necki żyrandol. 

Otoczenie było onieśmielające. Eleanore lekko za­

drżała. 

- Coś nie w porządku? - zapytał Murad. 

- Nie. Masz fantastyczny dom. 

- Ale tobie się nie podoba. 

- Nie, nie o to chodzi. Po prostu nie przywykłam do 

oglądania takich wnętrz. Dobrze, że Lacey jest jeszcze 

za mała, żeby wyrządzić tu jakieś szkody. 

- Co roku, na otwarcie sesji ONZ, ojciec przywoził 

do Nowego Jorku całą rodzinę. Po bitwie pod Water-

loo moja matka pochowała w domu wszystko, co 

mogło ulec zniszczeniu. 

- O czym ty mówisz? - spytała Eleanore. Zafas­

cynował ją uśmiech na twarzy Murada. 

- Mój brat Karim jest zwariowany na punkcie 

historii i pewnego dnia postanowiliśmy odtworzyć 

background image

bitwę pod Waterloo. Jako że byłem najmłodszy, 

musiałem reprezentować Anglików. 

- Więc wygrałeś - stwierdziła Eleanore. 

- Nie znasz mego brata. Nie dbał nigdy o prawdę 

historyczną. Zdecydowałem się więc przechylić szalę 

zwycięstwa na swoją stronę. Kiedy Karim w gabinecie 

musztrował własne wojska, zająłem pozycję strategicz­

ną u szczytu schodów, obok starożytnego działka, 

które zdobiło podest drugiego piętra. Załadowałem 

w nie wszystkie ognie sztuczne, które zostały po 

obchodach Święta Niepodległości. Kiedy Selim po­

prowadził kawalerię po schodach, wystrzeliłem nad 

głowami jego żołnierzy. Widok był fantastyczny. Pło­

nęły ściany. Matka dostała histerii. Ojciec szalał. 

- A ja myślałam, że moi uczniowie są najgorsi 

- powiedziała ze śmiechem Eleanore. - Co było da­

lej? 

- Ogień gasiło pięć jednostek strażackich. Potem 

ojciec srogo nas ukarał. Pozbawił wszelkich rozrywek 

do końca lata. O, jesteś, Ali. - Murad odwrócił się 

w stronę starszego człowieka, który nagle pojawił się 

obok. - To jest panna Fulton za swą siostrzenicą 

Lacey. Eleanore, masz przed sobą mojego sekretarza. 

To Ali. Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, ze wszyst­

kim zwracaj się do niego. 

- Dobry wieczór, panno Fulton. - Ali skłonił się 

przed Eleanore. - To wielka przyjemność mieć znów 

dziecko pod tym dachem. Przynajmniej na jakiś czas 

-powiedział sekretarz, rzucając w stronę Murada 

pełne wyrzutu spojrzenie. 

Murad nie zareagował. Popatrzył na zegarek. 

- Nie wiedziałem, że jest tak późno. Ali, zadzwoń 

do Soni Levingham i powiedz, że już jadę. 

background image

A wiec je kolację w towarzystwie seksownej blon­

dynki, z rozczarowaniem pomyślała Eleanore. 

- Ale najpierw zaprowadź pannę Fulton do pokoju 

dziecinnego i przedstaw pannę Kelvington - dodał 

Murad. 

Na twarzy sekretarza pojawił się wyraz niezadowo­

lenia. 

- O co chodzi? - zapytał pan domu. 
- Ta kobieta obraziła Gastona. 
- Skrytykowała jedzenie? 
- Zrobiła inspekcję w kuchni. Sprawdzała, czy jest 

na tyle czysta, by można przyrządzać w niej posiłki dla 

niemowlęcia. 

Murad otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale się 

rozmyślił. Po chwili jednak zapytał: 

- No i była czysta? 
- Oczywiście! - Teraz Ali poczuł się głęboko ura­

żony. - Gaston oświadczył, że rzuca pracę, ale udało 

mi się go ułagodzić. 

- W jaki sposób? 
- Powiedziałem, że panna Kelvington długo tu nie 

zostanie. I... i obiecałem mu sowitą premię. 

- Przepraszam za te kłopoty - wtrąciła się Ele­

anore. 

Murad musnął dłonią jej policzek. Znów poczuła 

iskrę przebiegającą przez całe ciało. 

- Nie ty zatrudniłaś pannę Kelvington. A Gaston 

jakoś ten afront przeżyje. 

Po wyjściu Murada sekretarz zaprowadził Eleanore 

do pokoju dziecinnego. Wygląd panny Kelvington 

bardzo ją zaskoczył. Nie spodziewała się ujrzeć młodej, 

efektownej, jasnowłosej kobiety o ponętnych kształ-

background image

tach. Murad preferuje blondynki, pomyślała z cieniem 

zazdrości. Nawet wśród ludzi, których zatrudnia. 

- Dziękuję, Ali. To wszystko. - Po dokonanej pre­

zentami panna Kelvington odprawiła sekretarza. 

Ali popatrzył na Eleanore takim wzrokiem, jakby 

się zastanawiał, czy może ją spokojnie zostawić na 

łasce wyniosłej blondynki, i opuścił pokój. 

Panna Kelvington była nie tylko ładna, lecz także 

spostrzegawcza. Dojrzała błyski niepokoju w oczach 

przybyłej. 

- O co chodzi, proszę pani? - spytała. 

- O nic - skłamała Eleanore. - Bardzo się cieszę, 

że zgodziła się pani przyjąć opiekę nad dzieckiem. 

Panna Kelvington kiwnęła lekko głowę. Spojrzała 

na niemowlę, które spało w ramionach Eleanore. 

- A to pewnie jest Lacey - stwierdziła krótko. 

- Przejdźmy do konkretów. Mam wolne dwa pełne 

dni w tygodniu i dwa popołudnia, a także dwa wie­

czory. Dziś jestem specjalnie, żeby panią poznać, bo 

w środy zazwyczaj nie pracuję. 

Eleanore uprzytomniła sobie nagle, jaki to dzień. 

W środy prowadziła wieczorami zajęcia w ramach 

programu walki z analfabetyzmem. Zupełnie o tym 

zapomniała. Spojrzała na zegarek. Przed wyjściem 

zdąży jeszcze nakarmić niemowlę. 

- W środy wieczorem bywam zajęta - wyjaśniła. 

- Ale to, oczywiście, żaden problem. Niech je pani 

zachowa jako wolne dni. - Postanowiła przełożyć 

lekcje na inny dzień. - Proszę mnie zawiadomić, kiedy 

Lacey się obudzi, to ją nakarmię. 

- Jak pani sobie życzy, panno Fulton - odrzekła 

panna KeWington. 

background image

Eleanore kończyła rozpakowywać walizkę, kiedy 

w pokoju zadzwonił telefon. Nie podniosła słuchawki. 

Nikt oprócz Murada nie znał jeszcze miejsca jej 

pobytu, a on sam był teraz zajęty swoją piękną Sonią. 

Kilka minut później usłyszała ciche pukanie. 

W drzwiach stanął Ali. 

Uśmiech Eleanore nie został odwzajemniony. 

- Nie odebrała pani telefonu - powiedział sekre­

tarz z przyganą w głosie. 

- Przecież nikt nie mógł jeszcze do mnie tu dzwo­

nić. Byłam przekonana, że to pomyłka. 

- U nas nie ma pomyłek. Wszystkie telefony są 

przyjmowane w centralce i łączone z odpowiednimi 

pokojami. 

- Och, powinnam była o tym wiedzieć. Przykro mi, 

Ali, że się fatygowałeś. 

- Selim al-Rashid czeka na linii. 

- Nie łącz go ze mną. - Była zła, że Mur ad tak 

szybko dał znać ojcu o jej przybyciu. 

- Mam nie łączyć? - zapytał zdumiony sekretarz. 

- Przecież to nasz minister do spraw paliw płynnych. 

Nikt nie ośmieliłby się... 

Nikt, to znaczy żadna kobieta, pomyślała Eleanore. 

Zamiast tego powiedziała głośno: 

- Bardzo mi przykro, ale nie zasługuję na taki 

zaszczyt. - Obdarzyła Alego nieszczerym uśmiechem. 

- Co mam powiedzieć ministrowi? 
- Jeśli nie możesz powiedzieć mu prawdy, to podaj 

jakąś grzeczną wymówkę. 

- A może pani mu to powie? 
Eleanore zachciało się nagle śmiać. Ali chyba nie 

wiedział o jej pokrewieństwie z Selimem. Świadomość, 

background image

że Murad nie wtajemnicza swych pracowników w pry­

watne sprawy, poprawiła jej samopoczucie. 

- Nigdy nie rozmawiam z obcymi mężczyznami 

- oświadczyła z powagą. - A ponadto nie mam teraz 

czasu. Bardzo się spieszę. 

- Pani wychodzi? - z niedowierzaniem zapytał Ali. 

- Jego Ekscelencja nic mi o tym nie wspominał. 

- Zapewne dlatego, że Jego Ekscelencja nic o tym 

nie wiedział - odparła, z trudem ukrywając irytację. 

- I z pewnością go to nie obchodzi. Ali, jestem gościem 

w tym domu, a nie więźniem. 

- Jako gościowi musimy pani zapewnić pełne bez­

pieczeństwo. Niestety, Wilkerson zabrał służbowy 

samochód, jaguar jest na przeglądzie, a Jego Ekscelen­

cja pojechał, jak zwykle, rolls-royce'em. 

- Wobec tego wezwij mi taksówkę. - Postanowiła 

trochę poszaleć. Jeśli nie będzie wydawała pieniędzy na 

dom, oszczędności starczą na długo. 

- Taksówkę? - powtórzył Ali z przerażeniem w gło­

sie. 

- Tak. 

- Czy nie byłaby pani tak dobra odroczyć... 

- Urwał, bo zobaczył, że Eleanore przecząco kręci 

głową. 

- Nie obawiaj się, nic mi się nie stanie. Współczes­

ne kobiety potrafią troszczyć się o siebie. 

- Późnym wieczorem w Nowym Jorku? - Ali wy­

dawał się zaszokowany. Eleanore milczała, więc ska­

pitulował. - Ale Jego Ekscelencji to się nie spodoba. 

- No to mu nic nie mów. 
- Mam powiedzieć nieprawdę? - zapytał zgor­

szony. 

background image

- Jest różnica miedzy kłamstwem a przemilcze­

niem. Czy coś jeszcze mogę dla ciebie zrobić? - zapy­

tała Eleanore. 

- Jak do tej pory, nic pani dla mnie nie zrobiła 

- odparł smutnym głosem sekretarz. - Nie chciała 

pani rozmawiać z ministrem, teraz chce pani jechać... 

taksówką. - Z obrzydzeniem wymówił ostatnie słowo. 

Biedny Ali, pomyślała Eleanore, chwilę później 

schodząc po schodach. Było jej przykro, że przy­

sporzyła mu zmartwień. Ale nie na tyle przykro, aby 

dać się wmanewrować w robienie czegoś, na co nie 

miała najmniejszej ochoty. 

background image

ROZDZIAŁ 

Autobus zaczął się zbliżać do Sutton Place. Eleano-

re wstała i przeszła do przodu. Z niezadowoleniem 

stwierdziła, że podejrzanie wyglądający młody czło­

wiek, który przez całą drogę nie spuszczał z niej oka, 

też podniósł się z miejsca i skierował w stronę tylnego 

wyjścia. Przez krótką chwilę zastanawiała się, czy nie 

poprosić o interwencję kierowcy. Ale co mogła mu 

powiedzieć? Że ten człowiek jej się przyglądał? Jak 

świat światem, mężczyźni zawsze gapili się na kobiety. 

I nie musiało to nic oznaczać. W tej chwili jednak czuła 

się dziwnie i nie wiadomo dlaczego przenikliwy wzrok 

mężczyzny bardzo ją niepokoił. 

Próbowała przekonać samą siebie, że nie ma żad­

nych podstaw do obaw. Młody mężczyzna był pewnie 

początkującym podrywaczem i jeszcze nie zdążył nau­

czyć się maskować tego faktu. 

Autobus zatrzymał się na przystanku. Eleanore 

spojrzała na kierowcę. Jego znudzona mina nie za­

chęcała do rozmowy. Młoda kobieta była prawie 

pewna, że nie zechce jej pomóc. Na twarzy miał 

wypisane, że jest człowiekiem, który nie miesza się do 

nie swoich spraw. 

background image

- Wysiada pani wreszcie czy nie? - zapytał nie­

przyjaznym głosem. - Nie mam czasu na czekanie. 

Muszę jechać zgodnie z rozkładem. 

Eleanore zdecydowała się wysiąść. Od blisko dwóch 

lat jeździła autobusami na swoje wieczorne zajęcia i ni­

gdy nic jej się nie stało. A przecież mieszkała w znacznie 

bardziej niebezpiecznej dzielnicy niż ta, w której znaj­

dowała się elegancka siedziba Murada. Ponadto po­

trafiła się bronić. Skończyła kurs dżudo. I to z pierwszą 

lokatą. Ta myśl poprawiła jej samopoczucie i rozwiała 

obawy o spokojne dotarcie do domu. Rzuciła ukradko­

we spojrzenie w stronę młodego człowieka. Zobaczyła, 

że poszedł w przeciwnym kierunku. Stanął przed jaki­

miś drzwiami. Pewnie sprawdza nazwisko na skrzynce 

na listy, pomyślała. Odetchnęła z ulgą. 

Szła szybko. Kiedy była już blisko domu Murada, 

usłyszała nagle tuż za plecami odgłosy szybkich kro­

ków. Odwróciła się i w tym momencie mężczyzna rzucił 

się na nią. Usiłowała sobie przypomnieć, co należy robić 

w takiej sytuacji, ale widok pełnej nienawiści, niemal 

zwierzęcej twarzy napastnika zupełnie ją oszołomił. 

Jedną ręką zaczął wyszarpywać torebkę, a drugą 

uderzył Eleanore w twarz. Poczuła coś ciepłego i słone­

go. Krew z rozbitego nosa. Nadal jednak kurczowo 

trzymała torebkę. Ogarnęła ją nagła złość. Ten męż­

czyzna chce odebrać coś, co do niej należy! Zmobilizo­

wała się i z całej siły kopnęła napastnika w nogę. 

Zawył z bólu i z wściekłością zamierzył się na nią po 

raz drugi. Uchyliła się i uniknęła ciosu. Nadal ściskała 

torebkę. 

W słabym świetle ulicznej latarni zobaczyła nagle, 

że ktoś rzuca się z boku na atakującego ją mężczyznę, 

background image

odrywa go od niej i kilkoma silnymi, celnie wymierzo­

nymi ciosami powala na ziemię. 

Odwróciła się instynktownie, żeby uciec, lecz po­

wstrzymał ją rozwścieczony głos człowieka, który tak 

nieoczekiwanie przyszedł jej na ratunek. 

- Do diabła, co ty tutaj robisz?! - wykrzyknął 

Murad. - Czemu po nocy włóczysz się po ulicach? 

- Wcale się nie włóczę. - Eleanore odruchowo 

przyjęła postawę obronną. - Miałam konkretny cel. 

- Chyba szpital! - warknął. - Stój spokojnie. - Zbli­

żył się do Eleanore i w świetle latarni zaczął oglądać 

twarz. - Krwawisz jak zarzynana świnia. 

To stwierdzenie Murada ją rozbawiło. Zaczęła 

chichotać. 

- Cóż to za poetycki język! Przepięknie się wyra­

żasz. Jestem przekonana, że kobiety za tobą szaleją. 

Nie reagując na słowa Eleanore, Murad wyjął 

z kieszeni śnieżnobiałą chusteczkę i przyłożył do jej 

twarzy, usiłując zatamować płynącą z nosa krew. 

- Ekscelencjo, czy nic się panu nie stało? - zanie­

pokojonym głosem zapytał stojący obok człowiek. 

- Nie, Hamidzie. Lepiej obejrzyj tego łajdaka. 

- Nie powinien pan go uderzyć. Jego Ekscelencja 

mógł przecież uszkodzić sobie rękę. - Hamid pochylił 

się, wziął leżącego za kark i jednym ruchem postawił 

na nogi. 

- On mnie pobił - poskarżył się napastnik, wska­

zując na Murada. - Połamał mi żebra. 

- Zamknij się, łajdaku. - Hamid tak silnie potrząs­

nął mężczyzną, że ten aż zawył z bólu. - Nic mu się 

nie stało - stwierdził. W jego głosie przebijała nuta 

zawodu. 

background image

- Dzięki Bogu - mruknęła Eleanore. - Bo pozbyć 

się ciała jest niezwykle trudno. 

- Nie wtedy, kiedy ma się immunitet dyplomatycz­

ny - odparł Hamid. Przyglądał się uważnie złapane­

mu napastnikowi. 

- Powstrzymaj go! - wykrzyknął młody mężczyz­

na. - Jestem obywatelem amerykańskim. Znam swoje 

prawa. Zostawcie mnie w spokoju. 

- Ekscelencjo, czy mam załatwić tego drania? - za­

pytał Hamid. 

- To niezła myśl, ale sądzę, że jeszcze tym razem 

oddamy go w ręce policji. Złóż formalną skargę, ale 

nie wymieniaj nazwiska mojego nierozgarniętego 

gościa. 

- Ekscelencjo, to nie jej wina. - Hamid rzucił Elea­

nore pełne współczucia spojrzenie. - To przecież tylko 

kobieta. 

- Tak, to nie jest moja wina. - Eleanore zaczęła 

znów chichotać. Być może społeczeństwo, w którym 

dominują mężczyźni, ma mimo wszystko także swoje 

plusy. 

- Panna Fulton jest w szoku - oświadczył Murad. 

- Zabieram ją do domu. A co do ciebie, niecny po­

miocie Lucyfera - popatrzył zimnym wzrokiem na 

obezwładnionego napastnika - jeśli jeszcze raz zo­

baczę cię gdzieś w pobliżu... 

- Już więcej mnie pan nie zobaczy. Nic do pana nie 

mam. Chciałem tylko zwinąć torebkę tej kobiecie. 

-Jeszcze coś pojękiwał, kiedy Hamid prowadził go 

w stronę rolls-royce'a. 

- Chodźmy. - Murad położył rękę na ramieniu 

Eleanore i, podtrzymując ją, poprowadził po schodach 

do frontowych drzwi. 

background image

- Miałam prawdziwe szczęście, że akurat w tej 

chwili wracałeś do domu. Co za cudowny zbieg oko­

liczności. 

To nie był żaden przypadek, pomyślał ponuro Mu-

rad. W antrakcie piekielnie nudnej sztuki, którą Sonia 

chciała koniecznie obejrzeć, zadzwonił do Alego, żeby 

sprawdzić, jak Eleanore czuje się w nowym otoczeniu. 

A kiedy usłyszał od sekretarza, że gość o tak późnej 

porze wyszedł z domu i, co gorsza, zamierza korzystać 

ze środków komunikacji publicznej, ogarnął go nagły 

niepokój. 

Zadzwonił pod otrzymany od Alego numer telefo­

nu młodzieżowego klubu, gdzie Eleanore prowadziła 

wieczorne zajęcia. Tam poinformowano go, że dopiero 

co wyszła i zamierzała wracać do domu autobusem. 

Murad nawet się nie silił, żeby podać Soni jakieś 

wyjaśnienie. Bez słowa wsadził ją do taksówki, a sam, 

jeżdżąc po ulicach rolls-royce'em, usiłował gdzieś po 

drodze przechwycić Eleanore. 

To, że udało mu się wyrwać ją z rąk napastnika, nie 

było żadnym szczęśliwym trafem. Nie zamierzał jed­

nak wcale jej o tym informować. Mogłaby wyciągnąć 

fałszywe wnioski. Nie potrafił jednak zrozumieć, dla­

czego tak bardzo niepokoił się o tę kobietę i pragnął za 

wszelką cenę ją chronić. 

- Wasza Wysokość! - Ali szeroko otworzył drzwi. 

- Co się stało? 

- Panna Fulton odkryła właśnie niebezpieczeństwa 

nocnych spacerów po ulicach Nowego Jorku. Za­

dzwoń po doktora Whrena i powiedz, żeby od razu 

przyjechał. 

- Nie - zaprotestowała Eleanore. Dostrzegła peł­

ne zaskoczenia spojrzenie Alego. Chyba po raz pierw-

background image

szy w życiu usłyszał, że ktoś przeciwstawia się rozka­

zom Jego Wysokości. - Nic mi nie jest. Naprawdę. 

Muszę się tylko umyć. 

- Idź. Potem zdecyduję, czy wzywać lekarza. 

- Potem ja sama podejmę decyzję - wymamrotała 

pod nosem Eleanore. Uznała jednak, że nie był to 

najlepszy moment na protesty i wykłócanie się z Mura-

dem o własne prawa. 

- Łazienka jest tam. - Wskazał drzwi pod schoda­

mi. - Później przyjdź do mnie. Będę w gabinecie. 

- Dobrze - odparła Eleanore, mimo że na rozmo­

wę z Muradem nie miała najmniejszej ochoty. Pragnę­

ła jak najszybciej znaleźć się u siebie. Wiedziała jed­

nak, że wcześniej czy później będzie musiała wysłu­

chać kazania na temat swojej lekkomyślności. 

Umyła twarz. Tak jak przypuszczała, oprócz stłu­

czenia na policzku, gdzie napastnik uderzył ją pierś­

cieniem, który miał na palcu, żadnych zewnętrznych 

obrażeń nie było. Wyszła z łazienki. 

W holu czekał na nią Ali. 

- Panno Fulton, jak pani się czuje? - zapytał z nie­

pokojem w głosie. 

- Dobrze. Nic mi nie jest. Powinnam cię posłuchać 

i poczekać na wasz samochód - powiedziała, pragnąc 

udobruchać sekretarza. Widziała, jak bardzo jest po­

ruszony. - Gdzie jest gabinet Jego Ekscelencji? 

- Już panią prowadzę. Tędy. 

Przeszli przez hol. Ali otworzył jakieś drzwi. Zatrzy­

mał się tuż za progiem, odsunął i przepuścił Eleanore. 

- Ekscelencjo, panna Fulton - zaanonsował i szyb­

ko wycofał się z pokoju. 

Murad siedział na rogu ogromnego mahoniowego 

biurka. Rozmawiał przez telefon, a właściwie słuchał. 

background image

Gestem wskazał Eleanore stojący obok głęboki, obity 

skórą fotel. 

Usiadła. Jej oczy odruchowo śledziły ruchy nogi 

Murada, którą lekko machał. Światło padające sko­

sem ze stojącej na biurku lampy odbijało się na 

wypolerowanej skórze eleganckiego buta. Spojrzenie 

Eleanore przesuwało się powoli w górę. Po zgrabnej 

łydce, kolanie, aż po umięśnione udo. 

Lekki rumieniec wystąpił na jej policzki, kiedy 

zaczęła wyobrażać sobie to męskie ciało pozbawione 

ubrania. Nogi ma pewnie tak śniade jak ramiona, 

pomyślała, patrząc jak Murad wybija palcami jakiś 

rytm na blacie biurka. Wargi Eleanore nieco się 

rozchyliły, jej oddech stał się szybki i nierówny. Niemal 

fizycznie wyczuwała gładkość skóry siedzącego obok 

mężczyzny i napięte pod nią mięśnie. Zakręciło się jej 

w głowie. 

- Soniu, nie mogłem inaczej - powiedział Murad 

do słuchawki. 

Eleanore oprzytomniała. Poruszyła się niespokoj­

nie w fotelu. 

Rzucił jej krótkie spojrzenie, kończąc rozmowę. 

- Oczywiście, że możesz kupić ten naszyjnik. Taka 

śliczna szyja jak twoja zasługuje na piękną ozdobę. 

Rano zadzwonię do Cartiera i wszystko z nimi uzgod­

nię. Tak, Soniu. Dobrze. Dobranoc. - Murad odłożył 

słuchawkę i odwrócił się w stronę Eleanore. 

- Nie ruszaj się przez chwilę - powiedział. Ujął 

w dłoń jej twarz. Nachylił do światła i zaczął uwa­

żnie oglądać. Kiedy lekko wodził palcem po stłu­

czonym policzku, z ust wyrwało mu się ciche prze­

kleństwo. 

- To drobiazg. 

background image

Korzenny zapach wody kolońskiej Murada i ciepło 

bijące od jego ciała mąciło zmysły Eleanore. Utrudnia­

ło koncentrację. Odchyliła się w tył. Nie może przecież 

dać po sobie poznać, jakie wrażenie wywołuje lekki 

dotyk jego ręki. 

- Nic mi nie jest. Naprawdę - przekonywała Mu­

rada. 

- Spójrz tylko na siebie. Przecież cała drżysz. Wypij 

to, proszę. - Podał Eleanore kryształową szklankę 

wypełnioną czymś, co przypominało mleko. 

Zadowolona, że jej niepokój Murad uznał za reak­

cję po wypadku, wzięła do ręki szklankę. Była gorąca. 

- Najpierw się napij, a potem porozmawiamy. 

Eleanore nie znosiła gorącego mleka, ale postano­

wiła nie protestować. Marzyła o tym, by kazanie, 

którego zaraz miała wysłuchać, jak najszybciej się 

skończyło i aby mogła znaleźć się wreszcie we własnym 

pokoju i położyć do łóżka. Po dniu obfitującym 

w emocjonujące zdarzenia była skrajnie wyczerpana. 

Zarówno fizycznie, jak i psychicznie. 

Wypiła łyk mleka i podejrzliwym okiem spojrzała 

na trzymaną w ręku szklankę. 

- Ma dziwny smak - stwierdziła. - Dolałeś brandy? 

- Nie - odparł Murad. To jest dom muzułmański. 

Jeśli chcesz sobie popijać, musisz to robić gdzie indziej. 

- Wcale nie chcę pić. Ja tylko... Nieważne. - Elea­

nore nabrała powietrza i jednym haustem wypiła całą 

zawartość szklanki. To było chyba kozie mleko. 

A może wielbłądzie? A czy w ogóle doi się wielbłądy? 

Odpowiedź na te pytania nie miała, oczywiście, żad­

nego znaczenia. 

Murad wyjął szklankę z jej ręki i odstawił na biurko. 

Spojrzał uważnie na Eleanore. Na widok nieprzejed-

background image

nanego wyrazu jego twarzy zrobiło się jej nagle zimno. 

Szybko jednak uzmysłowiła sobie, że wcale nie musi 

liczyć się z tym człowiekiem. Podniosła głowę i odważ­

nie spojrzała mu w oczy. 

- Czekam - powiedział. 

- Na co? - Usiłowała zyskać na czasie. 

- Na wyjaśnienie, dlaczego na ciebie napadnięto. 

- Słyszałeś przecież, co mówił ten bandzior. - Ele-

anore wzruszyła ramionami. - Znalazłam się po pros­

tu w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. To 

się często zdarza w Nowym Jorku. 

- Ale nie ludziom, za których ja odpowiadam - war­

knął Murad. - Zostawiłem cię bezpieczną w domu, 

a kiedy wróciłem, okazało się, że byłaś obiektem napadu. 

- Nie jestem żadnym obiektem. Robię to, co chcę. 

- Ale mało inteligentnie. Czy pomyślałaś kiedyś 

o tym, co mogłoby się stać, gdybyś jeździła nocnymi 

autobusami? 

- Jeżeli bym się nad tym zastanawiała, zostałabym 

pustelnicą. Brałam zresztą lekcje dżudo. 

- Więc dlaczego się nie broniłaś? 

- Wszystko stało się tak szybko... - Eleanore się 

skrzywiła. - Na kursie wiedziałam zawczasu, że ktoś 

na mnie napadnie. Nie byłam zaskakiwana. I... 

- A ponadto cały czas byłaś przekonana, że nic ci 

się nie stanie. 

- Tak. Chyba tak - przyznała. 

- Co to było za zajęcie, którego nie mogłaś od­

roczyć do powrotu naszego kierowcy? 

Eleanore otworzyła usta, aby powiedzieć Murado-

wi, że to nie jego sprawa, ale zamiast tego szeroko 

ziewnęła. Po krótkim namyśle postanowiła zachowy­

wać się bardziej ugodowo. 

background image

- Dziś jest środa... - zaczęła powoli. 

- To twój feralny dzień? 

Zachowanie Murada było w najwyższym stopniu 

irytujące. 

- Udzielam bezpłatnych lekcji. Regularnie w śro­

dy. 

- Po tym, co stało się dzisiaj, już więcej nie będziesz 

- oświadczył Murad. 

- Oczywiście, że będę - zaprotestowała z miejsca. 

Eleanore wiedziała, że w tej sprzeczce o drobiazgi 

chodzi o coś więcej. O znacznie więcej. Murad był 

despotą. Obawiała się, że jeśli raz ustąpi i pozwoli mu 

za siebie decydować, to on natychmiast zacznie kon­

trolować wszystkie jej posunięcia. Wewnętrzne prze­

konanie Murada, że ma na względzie wyłącznie jej 

dobro, było bez znaczenia. Zbyt długo walczyła o sa­

modzielność, żeby teraz ulec. Nawet tymczasowo. 

- Nie mogę się poddawać. Krycie się po kątach 

i zaprzestanie wychodzenia z domu wieczorami jest 

w pewnym sensie przyzwoleniem złodziejowi na dyk­

towanie, jak człowiek ma żyć. 

- W tym, co mówisz, jest jakaś przewrotna logika 

- przyznał Murad. - Proponuję więc kompromis. 

Będziesz kontynuowała swoje wieczorne zajęcia, ale 

zamiast korzystać z publicznych środków lokomocji 

posłużysz się naszym samochodem. Zawsze któryś 

z domowników zawiezie cię na miejsce i odbierze po 

lekcjach. 

Eleanore potarła czoło. Próbowała jasno myśleć, 

ale przychodziło jej to z coraz większą trudnością. 

Głowa ciążyła jej coraz bardziej. W pierwszej chwili 

chciała odrzucić pomysł Murada. Im głębiej jednak 

rozważała jego propozycję, tym jaśniej uprzytamniała 

background image

sobie, że w gruncie rzeczy ofiarowuje jej' także niezależ­

ność. Innego rodzaju. Uwolnienie się przed stałą 

obawą, że znów zostanie napadnięta. Wspaniałe jest 

mieć świadomość, że się jest naprawdę bezpieczną. 

Murad zresztą od razu się wycofał i już nie żąda, żeby 

zaprzestała wieczornych zajęć. 

Ponownie odpowiedź Eleanore uniemożliwiło potę­

żne ziewnięcie. 

- Przepraszam. Nie przypuszczałam, że jestem 

aż tak zmęczona. - Zamykały się jej oczy. - Przyj­

muję twą propozycję. Prawdę mówiąc, jestem ci za nią 

wdzięczna. Czy masz do mnie coś jeszcze? 

- T a k . 

- Tak? - zdziwiła się. 

- Dowiedziałem się, że dzwonił Selim i że nie zgo­

dziłaś się z nim rozmawiać. 

Eleanore milczała. 

- A więc? 

- Nie ma żadnego „a więc". Stwierdziłeś po prostu 

fakt. Czego jeszcze chcesz? Komentarza od redakcji? 

- spytała zaczepnie. 

- Oczekuję wyjaśnień. 

- Gdybym uznała, że są potrzebne, z pewnością 

bym ci ich udzieliła. Powstrzymują mnie przed tym 

dwie rzeczy. Po pierwsze, nie lubię być szpiegowana. 

Po drugie, informując o swoich zamiarach, narażam 

się na twoją ogromną ingerencję w moje prywatne 

życie. 

- Ogromną ingerencję? - powtórzył. - Chyba prze­

sadzasz. 

- Nie przesadzam. Tak oceniam twoje postępowa­

nie. To są Stany Zjednoczone. U nas każdy obywatel 

ma swoje ściśle określone prawa. 

background image

- Nie w tym domu - oschle odparł Murad. - To 

teren konsulatu Abaru. Jurysdykcja amerykańska tu­

taj nie obowiązuje. 

- Szkoda - mruknęła Eleanore. - Czuła się dziw­

nie, zaczynała się niemal jąkać. - Jesteś pewny, że 

w tym mleku nie było alkoholu? 

- Przysięgam - z poważną miną odparł Murad. 

Widziała go jak przez mgłę. 

- To dlaczego nie mogę się skoncentrować? - za­

pytała półprzytomnym głosem. 

- Widocznie środek uspokajający zaczyna działać. 

- Co? - Eleanore poczuła nagły przypływ złości. 

- Jak śmiałeś dać mi coś takiego! 

- W przeciwnym razie męczyłabyś się całą noc, 

rozpamiętując wieczorne wydarzenie. 

- Jesteś najgorszy ze wszystkich zarozumiałych, 

aroganckich mężczyzn! 

- Zapomniałaś dodać: apodyktycznych - dorzucił 

spokojnie Murad. 

Eleanore zamilkła na chwilę. I pomyśleć, że jeszcze 

tak niedawno wprost marzyła o tym, żeby mieć ko­

goś, z kim mogłaby dzielić swoje kłopoty i zmartwie­

nia! W praktyce okazało się to jednak kiepskim roz­

wiązaniem. 

Mimo to w opiekuńczej postawie Murada było 

coś pocieszającego. Po raz pierwszy znalazł się ktoś, 

kto zdawał sobie sprawę z tego, że w rozwiązywaniu 

trudnych problemów Eleanore może potrzebować 

wsparcia. 

- Zasnęłaś? - zapytał. 

- Nie. 

- Wobec tego powiedz, dlaczego nie chciałaś roz­

mawiać z ojcem. Przecież obiecałaś. 

background image

- Zgodziłam się z nim zobaczyć, a nie rozmawiać 

przez telefon. A to jest różnica. - Eleanore mówiła 

coraz wolniej, cedziła sylaby. 

- Kręcisz, do diabła. Używasz wybiegów. - Mu-

rad wyglądał na zdenerwowanego. Przeciągnął pal­

cami po włosach. 

- Dokładność jest podstawą każdego języka 

- stwierdziła filozoficznie. 

- Daj spokój, Eleanore! 

- A więc dobrze. Powiem ci prawdę. Nie chciałam 

rozmawiać z ojcem. Usłyszałeś. Jesteś zadowolony? 

- Przecież się zgodziłaś. 

- Tak. I porozmawiam. Ale ja sama wybiorę 

miejsce i ustalę porę. Taką, jaka mnie będzie odpo­

wiadać. Ponadto byłam zła, że powiedziałeś mu, iż 

jestem u ciebie. 

- Dlaczego? 

- Bo... Bo... - Eleanore nie była w stanie już dłu­

żej koncentrować się na rozmowie. Środek uspokaja­

jący mącił jej umysł. - Chcę iść spać - oświadczyła 

w końcu. 

Murad westchnął. 

- To chyba niegłupi pomysł. Potem porozmawia­

my o... -przerwał, bo nagle na biurku odezwał się 

telefon. Podniósł słuchawkę i coś powiedział w obcym 

języku. Pewnie po arabsku, pomyślała Eleanore. 

Oparła się wygodnie w fotelu. Spokojny, melodyjny 

głos Murada działał usypiająco. Zamknęła oczy. 

Ocknęła się nagle. Było ciemno. Głowę miała 

przyciśniętą do jakiejś czarnej tkaniny. Usłyszała 

dziwne stukanie. Po chwili zorientowała się, że to było 

miarowe bicie serca. Dotykała twarzą smokingu. Mu­

rad niósł ją na rękach. 

background image

- Dokąd idziemy? - zapytała półprzytomnie. 

W jego objęciach czuła się wspaniale. Bezpiecznie jak 

nigdy. 

- Do łóżka. 
- Sonia nie byłaby zachwycona - skomentowała. 

Tuż nad sobą zobaczyła twarz Murada. Oblała się 

rumieńcem. 

- Sonia to co innego - odparł ostro. 
- Wiem. Jej daje się naszyjnik, a na mnie krzyczy 

- powiedziała rozżalonym głosem. 

- A ja myślałem, że rozmawiamy poważnie. - Mu-

rad się roześmiał. 

- Z tobą nie można prowadzić sensownych roz­

mów - użalała się Eleanore. - Tobie trzeba się bez 

przerwy przeciwstawiać. 

Gdy Murad obrócił się, by wejść do sypialni, zła­

pała klapę smokinga. 

- Biedactwo - powiedział rozbawionym głosem. 

- A więc też chcesz dostać diamenty? Są najlepszym 

przyjacielem dziewczyny. Czy nie tak mówią Amery­

kanie? 

- Współczesna wersja tego powiedzenia jest nieco 

inna. Nie diamenty, lecz wykształcenie jest jej najlep­

szym przyjacielem - sprostowała Eleanore. 

Murad złożył ją na łóżku i przykrył pledem. 
- Śpij-

Najwyraźniej po środku uspokajającym wyzbyła 

się zwykłych zahamowań, bo nagle usłyszała własne 
słowa: 

- Nie dasz mi buzi na dobranoc? 
- A więc tak ma wyglądać kuracja? - Murad 

oparł ręce po obu stronach głowy Eleanore. Pochylił 

background image

się i ustami musnął jej wargi. Znów poczuła prąd 

przebiegający wzdłuż ciała. Pragnęła teraz czegoś 

znacznie więcej niż tylko lekkiego pocałunku. 

- Muradzie, ja... ty... - półprzytomnie szeptała 

błagalnym głosem. Zamknął jej usta następnym poca­
łunkiem. Było to niesamowite wrażenie. Usiłowała 
wydobyć spod pledu ręce, żeby objąć Murada. Nagle 
poczuła, że głęboko się zapada. Zasnęła. 

Pierwszą rzeczą, jaka do niej dotarła, był lekki 

dotyk palca na policzku. Odchyliła głowę, lecz błą­

dząca dłoń także się przesunęła. Teraz palec kreślił 

koliste linie wokół jej ucha. Było jej bardzo dobrze. 

Bezwiednie przytrzymała rękę dotykającą twarzy. Po­

czuła świeży zapach mydła sosnowego. Zaczęła przy­

tomnieć. 

Uchyliła powieki. Tuż przed sobą zobaczyła twarz 

Murada. Przypomniała się jej własna prośba o pocału­

nek na dobranoc. Zażenowana zamknęła oczy. 

- Nie zasypiaj - powiedział. 

Głos Murada brzmiał normalnie. Po tym, co się 

stało, Eleanore nie wyczuła w nim ani rozbawienia, ani 

niesmaku. A właściwie co takiego się stało? Nic. 

Poprosiła mężczyznę, żeby ją pocałował. I tyle. W dzi­

siejszych czasach był to nie liczący się drobiazg. 

Eleanore zebrała się na odwagę. Otworzyła jedno 

oko. Gdyby nie chodziło o Murada, mogłaby nawet 

zażartować sobie na ten temat. Ale ten człowiek był 

inny. Przy nim trzeba było uważać. 

- Obudź się wreszcie. Otwórz drugie oko. 

Jego pogodny głos podziałał uspokajająco. 
- O co chodzi? - zapytała. 

background image

- Zaraz idę do biura. Zanim wyjdę, chcę powie­

dzieć ci o dzisiejszym wieczorze. 

- O wieczorze? - powtórzyła Eleanore. Usiadła na 

łóżku. Popatrzyła z niesmakiem na wygniecioną górę 

sukienki. 

- Zaprosiłem do domu pracowników firmy. Na 

przyjęcie koktajlowe. 

- Co? Dzisiaj? - zapytała z przerażeniem w głosie. 

- I dopiero teraz mi o tym mówisz? Ile osób? 

- Dwadzieścia jeden. Większość z nich przyprowa­

dzi z sobą żony, mężów lub jeszcze kogoś innego. 

- Mam nadzieję, że ktoś z nich przyprowadzi 

inspektora policji wtedy, kiedy ja ciebie zamorduję! 

- Zrzuciła kołdrę i wyskoczyła z łóżka. Nagle zaczęła 

się chwiać. Zakręciło się jej w głowie. 

Murad złapał Eleanore za ramię i przyciągnął do 

siebie. 

- Ostrożnie. Uważaj, żebyś nie upadła. To jeszcze 

skutki środka uspokajającego. - Lekko pogładził ją 

po plecach. 

- Jak długo to jeszcze potrwa? - spytała. W obję­

ciach Murada czuła się bardzo dobrze. Przypomniała 

sobie, jak wnosił ją po schodach. Ten playboy miał 

zadziwiająco dobrą kondycję fizyczną. 

- Krótko. Pod warunkiem, że zjesz śniadanie. 

Pocałował ją lekko za uchem. Znów przez ciało 

Eleanore przebiegł znajomy prąd. 

- Czemu to zrobiłeś? - zapytała. Zaczęła przyglą­

dać się nieprzeniknionej twarzy Murada, bezskutecz­

nie szukając na niej śladu jakiejkolwiek emocji. 

- Chciałem ci pomóc do końca się obudzić - od­

parł z niewinną miną, ale oczy błyszczały mu od z tru­

dem hamowanego śmiechu. 

background image

- Nie musiałeś się trudzić - powiedziała sucho. 

- Żeby oprzytomnieć, wystarczyła mi w zupełności 

wiadomość o dzisiejszym wieczorze. 

- Nie wiem, dlaczego robisz tyle hałasu o nic. 

- O nic? - prychnęła Eleanore. - Czy masz poję­

cie, ile czasu i zachodu wymaga przygotowanie takie­

go przyjęcia? Najpierw trzeba sprawdzić, czy wszędzie 

jest porządek. 

- Wilkerson tego dopilnuje. 

- Potem ułożyć menu. 

- To domena Gastona. Naprawdę nie masz się 

czym przejmować. Moja służba zadba o wszystko. Do 

ciebie będzie należało tylko pojawić się w odpowied­

nim momencie i powitać gości. 

- Czy to będzie bardzo uroczyste przyjęcie? 

- Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem. Sądzę 

jednak, że jak zwykle powinny obowiązywać stroje 

wieczorowe. 

- Chyba robisz błąd - ostrzegła Eleanore. - Założę 

się, że dziewięćdziesiąt dziewięć procent twoich dzisiej­

szych gości rodzaju męskiego nie posiada smokinga. 

- Tak sądzisz? - Murad zmarszczył czoło. 

- Lepiej uprzedź pracowników, żeby przyszli w gar­

niturach. Podkreślanie różnic między ich standardem 

życia a twoim nie pomoże ci w ułożeniu wzajemnych 

stosunków. 

- Chyba masz rację - odparł zamyślony Murad 

- Dziękuję, że zwróciłaś mi na to uwagę. - Wskazał 

wzrokiem stolik stojący obok łóżka. - Zostawiam ci 

kartę kredytową i książeczkę czekową. Na wieczór 

musisz sobie kupić jakąś sukienkę. Rachunki oddaj 

potem Alemu. Chyba mi wspominałaś, że masz wy­

starczające środki na osobiste wydatki? 

background image

- Tak - odparła krótko. 

- A więc załatwione. - Odchylił sztywny mankiet 

koszuli i spojrzał na zegarek. - Muszę już iść. Jeśli 

będziesz czegoś potrzebowała, zwróć się do Alego lub 

Wilkersona. 

Eleanore obserwowała wychodzącego z pokoju 

Murada z mieszanymi uczuciami. Była wściekła, że 

płaci za jej stroje. Nienawidziła wszystkiego, co uwy­

datniało różnicę poziomu ich życia. Miał jednak rację 

mówiąc, że gdyby u niego nie zaczęła pracować, 

wyszukane stroje byłyby jej zbędne. Nie wydawał 

pieniędzy na jej własne potrzeby. 

Po namyśle uznała, że suknie, które nabędzie, 

potraktuje jako uniformy do pracy. Uprzytomniła 

sobie nagle, że dziś musi załatwić te zakupy, a chodze­

nie po sklepach wymaga wiele czasu. Czasu, który 

miała poświęcić na poszukiwania Kelly. 

Eleanore spojrzała na zegarek. Jeśli się pospieszy, to 

przed południem zdąży załatwić obie sprawy. Naj­

pierw jednak wypije kawę i nakarmi Lacey. 

background image

ROZDZIAŁ 

- Jeszcze nie zasypiaj, aniołku. 

Eleanore chciała, żeby Lacey wypiła całą zawartość 

butelki. Z uśmiechem na buzi mała zamknęła jednak 

oczka i natychmiast zasnęła. 

- Niech się pani nie przejmuje, że trochę zostało. 

- Panna Kelvington wyjęła wprawnym ruchem nie­

mowlę z rąk Eleanore. - Zdrowe dziecko samo wie, 

kiedy ma dość. - Położyła małą do łóżeczka i przykry­

ła kołderką. 

- W tej chwili Lacey jest zdrowa, ale dopiero co 

miała już chyba po raz dziesiąty infekcję górnych dróg 

oddechowych. - Eleanore westchnęła głęboko. 

- Teraz, kiedy ja się nią zajmuję, z pewnością 

będzie zdrowsza - oświadczyła panna Kelvington. 

Eleanore zastanawiała się, czy usłyszaną uwagę 

powinna uznać za obraźliwą, ale czuły klapsik niańki 

w wilgotną, różową pupkę dziecka świadczył o tym, że 

ta młoda kobieta jest wprawdzie arogancka, lecz kocha 

dzieci i ma dobry stosunek do swych podopiecznych. 

- Wychodzę na całe przedpołudnie, ale potem 

zajmę się Lacey. Wieczorem mamy w domu przyjęcie 

- powiedziała Eleanore. 

background image

- Wiem. Jego Ekscelencja poinformował mnie 

o tym, będąc tu dziś rano. 

- Tutaj? - zdziwiła się Eleanore. - W pokoju dzie­

cinnym? 

- Tak. Przyszedł specjalnie po to, żeby przywitać się 

z Lacey. Bardzo ją lubi i umie obchodzić się z dziećmi. 

Górną część twarzy mała ma podobną do niego - do­

dała jakby od niechcenia. 

- Co takiego? 

- Mówiłam, że Lacey jest podobna do Jego Eksce­

lencji - powtórzyła niańka. Jej oczy zabłysły źle skry­

waną ciekawością. 

- Lacey jest podobna do swojej matki - sucho 

odparła Eleanore i szybko opuściła pokój dziecinny. 

Usłyszane insynuacje zaskoczyły ją i zaniepokoiły. 

Czy pozostali domownicy też wyciągnęli identyczny 

wniosek? A co o niej pomyślą pracownicy firmy, 

którzy tu dziś się zjawią? Będą przekonani, że jest 

dawną kochanką Murada, która nagle zjawiła się 

z jego dzieckiem na ręku? 

Wzdychając Eleanore zaczęła schodzić po scho­

dach. Od samego początku powinna była zdawać sobie 

z tego sprawę. Murad powiedział wprawdzie wszyst­

kim, że Lacey jest jej siostrzenicą, a ona sama przyjacie­

lem rodziny, ale to wcale nie oznacza, że mu uwierzyli. 

Zatrzymała się na podeście pierwszego piętra, gdy 

nagła myśl przyszła jej do głowy. Czy Murad domyśla 

się, co podejrzewa panna Kelvington? Wczoraj Elea­

nore przekonała się, że jest człowiekiem spostrzegaw­

czym. Incydent z napadem ujawnił nowe cechy jego 

osobowości. Przez krótką chwilę zdawało się jej, że ma 

do czynienia z zupełnie innym człowiekiem niż ten, za 

którego uchodził. 

- Dzień dobry, madom. 

background image

Przed Eleanore stanął nagle jakiś mężczyzna. Miała 

wrażenie, że ożyła rycina. Stuprocentowy angielski 

kamerdyner. Na jego widok zachciało się jej śmiać. 

- Dzień dobry, panie... 

- Wilkerson, madom. Kamerdyner Jego Ekscelencji. 

- Murad wspominał mi wczoraj o panu. 

- Proszę mówić mi po prostu Wilkerson. 

- Dobrze. A więc, Wilkerson, masz do mnie jakąś 

sprawę? 

- W pani pokoju przez dłuższy czas dzwonił tele­

fon, madam. 

- Nieważne. - Eleanore wzruszyła lekko ramiona­

mi. - Nikt jeszcze nie wie, że tutaj jestem. 

- To nie był nasz telefon domowy, lecz aparat na 

pani własnej linii. Z poprzednim numerem. 

- Załatwiliście przełączenie? - zdumiała się Elea­

nore. 

- Byliśmy przewidujący, madam - odparł kamer­

dyner piękną, czystą angielszczyzną. - Ktoś dzwonił 

do pani kilka minut temu. 

- Dlaczego nie podniosłeś słuchawki? - zapytała. 

Nagle się zaniepokoiła. To mogła być Kelly. 

- Jego Ekscelencja zapowiedział, madam, że niko­

mu z nas nie wolno odbierać tego telefonu. 

- Rozumiem. 

Murad postąpił mądrze. Ciotka Theresa wpadłaby 

w prawdziwą panikę, gdyby nagle telefon Eleanore 

zaczęli odbierać obcy, osobliwi mężczyźni. Wszyscy 

mężczyźni w tym domu byli zresztą dziwni. 

- Jeśli pani sobie życzy, natychmiast włączę auto­

matyczną sekretarkę. W ten sposób każdy telefon do 

pani będzie zarejestrowany, madam. 

- Dziękuję, Wilkerson. - Eleanore uśmiechnęła się 

z wdzięcznością. - Dobrze to wymyśliłeś. 

background image

- Prawdę mówiąc, madom, to nie był mój po­

mysł. Przed wyjściem do biura Jego Ekscelencja 

sugerował takie rozwiązanie. Jego Ekscelencja, 

ośmielę się zauważyć, jest człowiekiem bardzo prze­

widującym. 

Czy rzeczywiście? Takie określenie nigdy nie przy-

szłoby Eleanore do głowy w odniesieniu do tego Mu-

rada Ahiąara, o którym rozpisywały się wszystkie 

brukowe gazety. Znacznie lepiej nadawało się do Mu-

rada Ahiąara, który wczoraj uwolnił ją z rąk na­

pastnika. 

- Madom, co życzy pani sobie na śniadanie? 

- Kawę. Nie nazywaj mnie madom. To kojarzy mi 

się od razu z domem publicznym. 

- Domem publicznym? - Wilkerson wyglądał na 

do głębi zgorszonego. 

- Tak. Mów do mnie po prostu Eleanore. A przy 

bardziej formalnych okazjach będę dla ciebie panną 

Ful ton. 

- A czy mogę mówić: panno Eleanore? 

Zobaczyła, że kamerdyner nadal nie jest przekona­

ny co do słuszności zwracania się w ten sposób do 

gościa Murada Ahiąara. 

- Zgoda - odparła, chociaż propozycja Wilkerso-

na też nie była nęcąca. Kiedy powiedział do niej: „pan­

no Eleanore", poczuła się tak, jakby była jakąś posta­

cią wyjętą z kart „Przeminęło z wiatrem". - Zaraz 

zejdę na kawę. Przedtem muszę jeszcze zadzwonić. Na 

dole będę za pięć minut. 

- Jak pani sobie życzy, panno Eleanore. - Kamer­

dyner skłonił się z szacunkiem. 

Pobiegła szybko do swego pokoju. Aparat, o któ­

rym mówił Wilkerson, stał na stylowym, intarsjowa-

nym biurku. Eleanore zastanawiała się przez chwilę, 

background image

kto mógł dzwonić do niej o tak wczesnej porze. Ze 

szkoły nie telefonowali, bo uprzedziła dyrektora, że 

przez następne dwa miesiące nie będzie mogła prowa­

dzić lekcji zastępczych. To chyba była ciotka. Trzeba 

sprawdzić. 

Eleanore podniosła słuchawkę i wykręciła dobrze 

znany numer. Tak. To ciotka telefonowała przed 

chwilą. Nadal nie miała pojęcia o zniknięciu Kelly. 

Jak zwykle, rozwodziła się na temat pijackich wyczy­

nów męża. 

- To okropne - powiedziała Eleanore. Nauczyła 

się nie dawać żadnych konstruktywnych rad. Ciotka 

pragnęła tylko współczucia. Już dawno temu powinna 

była porzucić bez przerwy pijącego męża, ale tę opinię 

jej siostrzenica zachowała wyłącznie dla siebie. 

- Czy ciocia pamięta Barbrę Majoric? - zapytała 

Eleanore, wykorzystując krótką przerwę w narzeka­

niach płynących z przeciwległego końca linii. 

- Kogo? 

- Najbliższą przyjaciółkę Kelly jeszcze z wczesnych 

lat szkolnych. Jej rodzina przeprowadziła się potem do 

Ohio, ale Barbra wspominała Kelly, że zamierza wró­

cić do Nowego Jorku i tu uczęszczać do college'u. 

Wróciła? 

- Aha, o nią ci chodzi - przypomniała sobie wresz­

cie Theresa. - Nigdy nie lubiłam tej dziewczyny. Niko­

mu nie patrzyła w oczy. 

Eleanore w pełni podzielała opinię ciotki. Była 

przekonana, że Barbra Majoric zawsze miała zły 

wpływ na Kelly. 

- Czy wróciła do Nowego Jorku? - spytała ponow­

nie ciotkę. 

- Tak. Parę tygodni temu dostałam nawet krótki list 

od jej matki. Chciała, żebym miała oko na Barbrę. To 

background image

bezsensowna prośba. Ta dziewczyna nigdy nie słuchała 

nawet własnych rodziców i zawsze robiła to, co chciała. 

- Ciociu, możesz dać mi adres Barbry? - poprosiła 

Eleanore. 

- Poczekaj, wezmę notes i poszukam... Już znalaz­

łam. Masz ołówek? 

- Tak. - Eleanore złapała złote pióro leżące na 

biurku i szybko zapisała usłyszaną informację. 

- Dziękuję. Bardzo mi ciocia pomogła. 

- Nie mam pojęcia, na co ci potrzebna ta dziewu­

cha. Przyjedziesz na weekend z Kelly i Lacey? Stęskni­

łam się za wami. 

- Jeszcze nie wiem, ciociu. Kelly ma teraz sporo 

roboty. Musi się wciągnąć do nauki. To dopiero 

początek nowego roku szkolnego. - Eleanore modliła 

się, żeby to, co mówi, okazało się prawdą. - Na razie 

jej nie absorbujmy. Niech się przyzwyczai do college'u. 

W następną środę będę miała trochę czasu i na kilka 

godzin przywiozę ci Lacey. 

- Dziękuję, moja droga. - Theresa westchnęła. 

- Nie wiem, co bym zrobiła bez ciebie. Jesteś moją 

jedyną pociechą. Dobrze się stało, że twoja matka nie 

chciała się tobą zajmować i że ja cię wychowywałam. 

- A więc do zobaczenia, ciociu, w przyszłym tygo­

dniu. - Eleanore powoli odłożyła słuchawkę. 

Myślała o tym, co usłyszała przed chwilą. „Nie 

chciała się tobą zajmować". Nigdy przedtem nie słysza­

ła takich słów z ust Theresy. A może ciotka mówiła, ale 

ona sama podświadomie nie pragnęła słyszeć? Może 

zarzuty Murada w stosunku do matki sprawiły, że stała 

się bardziej krytyczna? Nie było teraz czasu na rozmyś­

lania. Miała ważniejsze sprawy na głowie. 

Eleanore złapała torebkę, wrzuciła do niej kartę 

kredytową i książeczkę czekową, które zostawił jej 

background image

Murad, i szybko zeszła na dół na kawę. Zamierzała 

złożyć wizytę Barbrze i wywiedzieć się czegoś o Kelly, 

a potem pochodzić po sklepach i kupić jakieś wieczorowe 

suknie. Pełniąc obowiązki pani domu wobec tak wielu 

zupełnie nie znanych osób, musi być elegancko ubrana. 

Odrzuciła propozycję Alego, żeby wziąć samochód 

z kierowcą. Obawiała się, że ten człowiek natychmiast 

doniesie swemu panu o wszystkich jej krokach. Myśli 

Eleanore zaczęły krążyć wokół osoby Murada. 

Jego gest z przeniesieniem numeru telefonu dawał 

sporo do myślenia. Wiedziała już, że jest człowiekiem 

zapobiegliwym, a zarazem spostrzegawczym. Dlatego 

w żadnym razie nie powinna dopuścić do tego, aby się 

dowiedział, że Lacey nie jest jej córką, lecz dzieckiem 

Kelly. Nie znała przecież Murada na tyle, żeby przewi­

dzieć jego reakcję. To, że wówczas odmówi opieki nad 

Lacey i zwolni niańkę, było bardzo prawdopodobne. 

Musi więc zachować ostrożność. 

Wysiadła z autobusu. Podróżowanie w dzień było, 

na szczęście, zupełnie bezpieczne. Bez większych kło­

potów odszukała adres Barbry. Mieszkała w dość 

nędznie wyglądającym domu na skraju miasteczka 

uniwersyteckiego. 

Eleanore jeszcze raz sprawdziła nazwisko na tabli­

czce i zadzwoniła. Po chwili drzwi się otworzyły i sta­

nęła w nich Barbra. Była ubrana w pomiętą koszulę 

i brudne dżinsy. Chyba spała w ubraniu, pomyślała 

Eleanore. 

- Nie wiesz, która godzina? A w ogóle po co tu 

przylazłaś? - warknęła Barbra. 

Eleanore poczuła od dziewczyny zapach marihua­

ny. Milczała. 

- Gadaj wreszcie, czego chcesz? 

- Kelly. . 

background image

- Co? Czyżby staruszka Kel prysneła z domu? 

- Barbra roześmiała się gardłowo. - Jeśli tak zrobiła, 

to fajnie. 

- Ale nie dla Lacey. 

- Po cholerę mi to mówisz! A co ja mam z tym 

wspólnego? 

- Czy Kelly się z tobą kontaktowała? - zapytała 

Eleanore. 

- Nie, Kelly nie kontaktowała się ze mną - odparła 

ze złością Barbra, przedrzeźniając głos gościa. - A gdy­

by nawet, i tak bym ci o tym nie powiedziała. Wynoś 

się stąd! 

Drzwi zamknęły się z trzaskiem przed nosem Ele­

anore. 

Tego wieczoru Eleanore popatrzyła z zadowole­

niem na cztery nowiutkie suknie koktajlowe powie­

szone w szafie. Doskonale nadawały się na przyjęcia. 

Równocześnie były to stroje, w których wyglądała 

nadzwyczaj korzystnie. W każdej z tych sukien będzie 

wystrzałową panią domu. Panią domu przynajmniej 

z pozoru. Na myśl, co czeka ją wieczorem, zadrżała 

lekko. 

Postanowiła włożyć głęboko wydekoltowaną, ciem­

noczerwoną suknię. Wyjęła ją z torby plastykowej 

i nałożyła przez głowę. Poczuła na skórze miły chłód 

gładkiego jedwabiu. Przyciągnęła poły sukni do siebie 

i zapięła w talii na jedyne dwa guziki. Tylko one łączyły 

całość. Eleanore obejrzała się w lustrze. Mimo zapew­

nień sprzedawczyni, że jest to bezpieczne zapięcie, 

miała poważne obawy, iż suknia się rozepnie. Poczuła­

by się znacznie pewniej, gdyby mogła spiąć ją agrafką. 

Spojrzała jeszcze raz na swoje odbicie. Zrobiła minę 

i powiedziała do siebie: 

background image

- Zachowujesz się jak gęś. Ta sukienka to szczyt 

mody. Nic się nie stanie. - Przynajmniej wtedy, kiedy 

będzie unikała wszelkich gwałtowniejszych ruchów. 

Eleanore sięgnęła po przybory do makijażu i za­

częła się malować. Myślała o nadchodzącym przy­

jęciu. 

Murad powiedział, że zaprosił nie tylko ścisłe kie­

rownictwo firmy, lecz także pozostałych pracowni­

ków. Zastanawiała się, jak się czują obaj dyrektorzy, 

z chwilą gdy znaleźli się pod bezpośrednią kuratelą 

jednego z właścicieli firmy. Murad oprócz odpowied­

niego nazwiska nie miał chyba żadnych kwalifikacji, 

żeby nią zarządzać. 

W świecie interesów panowała tendencja, aby 

firmami będącymi własnością całych rodzin kiero­

wali ich członkowie, nawet wtedy, kiedy nie mieli 

do tego żadnych predyspozycji. Korzystali wówczas 

z usług zatrudnionych fachowców. Murad bez wąt­

pienia potrzebował takiej pomocy. O prowadzeniu 

firmy nie miał chyba zielonego pojęcia. Jedyne inwes­

tycje, jakie potrafił robić, to kupowanie biżuterii 

dla Soni. Przynosiło mu to bezpośrednie zyski. Elea­

nore machnęła ręką. Stan ducha dyrektorów firmy 

ani brak kwalifikacji Murada nie powinny jej ob­

chodzić. 

Do niej należy tylko wystąpienie w roli doskonałej 

pani domu. Na tę myśl poczuła się nieswojo. Taka 

funkcja niezbyt jej się uśmiechała. Z przyjemnością 

wdałaby się w rozmowę z poszczególnymi gośćmi 

Murada, ale dbanie o wszystkich naraz nie było 

zadaniem łatwym. Postanowiła jednak niczym się nie 

przejmować. Jakoś sobie poradzi. Jeden człowiek czy 

wielu - to w gruncie rzeczy niewielka różnica. Wszys­

cy są do siebie podobni. 

background image

Przed oczyma Eleanore pojawił się nagle obraz 

Murada. Zobaczyła wesołe ciemne oczy. Hebanowe 

włosy, lekko zwichrzone, kiedy przeciągnął po nich 

palcami. I wargi, na których widniał lekko drwiący 

uśmiech. Nie, poprawiła się, nie wszyscy ludzie są 

do siebie podobni. Niektórych łaskawy los wyróżnił 

szczególnie, obdarzając nieproporcjonalnie dużą 

liczbą zalet. 

Te rozmyślania przerwało nagle stukanie do drzwi. 

Poderwała się z krzesła. Podbiegając do drzwi o mało 

nie upadła. Pomyślała z niepokojem o pantofelkach, 

które miała na nogach. Składały się wyłącznie z wąs­

kich, srebrnych paseczków przyczepionych do niesa­

mowicie wysokich i cienkich obcasów. Wyglądały 

wytwornie, ale chodzenie w nich było utrudnione. 

Eleanore otworzyła drzwi przekonana, że ujrzy 

w nich pannę Kelvington z Lacey na ręku. Zamiast niej 

zobaczyła Murada. Wyglądał wspaniale. Miał na sobie 

klasyczny, jasnoszary garnitur z kamizelką. Biel ko­

szuli podkreślała śniadość cery, a prostota stroju 

uwydatniała niepospolitą męską urodę. 

Murad ją pociągał. Znalazła się teraz w polu jego 

magnetycznego oddziaływania. Odetchnęła głęboko, 

żeby się uspokoić, i popatrzyła uważniej na stojącego 

przed nią mężczyznę. W jego oczach dojrzała tylko 

ciekawość. Nie próbował wywrzeć na niej wrażenia. 

Dlaczego zresztą miałby to robić? Mężczyźni, którzy 

kiwnąwszy palcem mogą mieć takie fascynujące kobiety 

jak Sonia Levingham, nie tracą czasu na uwodzenie 

dwudziestodziewięcioletnich nauczycielek. Postanowiła 

jednak nie ulegać pesymizmowi. Powinna spojrzeć na to 

z całkiem innej, lepszej strony. Jest przecież coś, co różni 

ją od innych kobiet Murada. Ma jeden ważny atut. Jest 

dla niego kimś nie znanym. Nowością. 

background image

- Źle się czujesz, Eleanore? - zapytał. Grzbietem 

dłoni dotknął lekko jej policzka. - Jesteś rozpalona. 

- Tylko trochę przejęta dzisiejszym wieczorem. 

- Cofnęła się szybko. Zahaczyła obcasem o dywan 

i straciła równowagę. 

Murad złapał ją błyskawicznie i przyciągnął do 

- Jeśli tak wygląda twoje poruszanie się w tych... 

- odsunął się nieco i popatrzył z niepokojem na stopy 

Eleanore. - ...w tej nędznej imitacji butów, nic dziw­

nego, że jesteś zdenerwowana. Przy schodzeniu ze 

schodów grozi ci złamanie karku. 

- Jesteś śmieszny. Z pantoflami sobie jakoś pora­

dzę. Przejmuję się wyłącznie przyjęciem. 

- Zupełnie niepotrzebnie. Przyjdą tylko moi pra­

cownicy. Nie musisz wdawać się w żadne rozmowy. 

Wystarczy, że powitasz gości i będziesz się miło 

uśmiechała. - Murad wsunął rękę pod wycięcie sukni 

i zaczął delikatnie ugniatać napięte mięśnie karku 

Eleanore. 

Żadne słowa do niej nie docierały. Całą uwagę 

skupiła na brzmieniu głosu Murada i odczuciach, 

które wywoływał dotyk jego palców. Przód jasnoszarej 

marynarki musnął jej policzek, a zapach wody koloń-

skiej drażnił i podniecał zmysły. 

Murad przesunął teraz dłoń z karku i dotknął lekko 

dołka u nasady szyi. Eleanore zrobiło się gorąco. 

Poczuła, że nabrzmiewają jej piersi. Męska pieszczotli­

wa ręka przesunęła się powoli jeszcze niżej. Pod wpły­

wem narastającego pożądania młoda kobieta zadrżała. 

Chcąc skupić uwagę na czymś innym, poprosiła: 

- Powiedz mi coś o swych podwładnych. 

- A co chciałabyś wiedzieć? - Ruchliwe palce Mu­

rada kontynuowały wędrówkę, jeszcze bardziej wzma-

background image

gając podniecenie Eleanore. Czuła, że nie utrzyma się 

dłużej na nogach. Rumieńce na policzkach pociem­

niały. Płomień zaczął ogarniać całe ciało. 

Usta miała zaschnięte. Koniuszkiem języka zwil­

żyła dolną wargę. 

- Och, niewiele - odparła. 

- Hmm... 

To mruknięcie Murada też było pieszczotliwe i dra­

żniło zmysły. Eleanore znów zadrżała. 

- Z raportu, który dostałem od ojca - zaczął po 

chwili - wiem, że biuro jest niewielkie. Zatrudnia pra­

cowników trzech szczebli. Na czele firmy stoją dwaj 

dyrektorzy. Reprezentują interesy firmy. Podejmują naj­

ważniejsze decyzje, w co i kiedy inwestować. Dyrektorzy 

mają trzech zastępców. Należy do nich zarządzanie już 

zakupionym majątkiem trwałym. Reszta pracowników 

to asystenci, a więc personel pomocniczy, oraz sekretar­

ka, programista, operator komputerów i inni. 

- A więc ludzie, dzięki którym wszystko się kręci 

i firma działa - stwierdziła Eleanore. Po chwili mil­

czenia podjęła temat: - Nie wiem, jak prowadzi się 

interesy na Środkowym Wschodzie, ale mam pojęcie 

o tym, co dzieje się u nas. Kiedy jeszcze uczęszczałam 

do college'u, pracowałam w niepełnym wymiarze go­

dzin w rozmaitych urzędach i firmach w Nowym Jor­

ku. Przeważająca większość pracowników należących 

do tak zwanego personelu pomocniczego, których 

wówczas poznałam, potrafiła bez trudu wykonywać to 

samo, co ich szefowie. A niekiedy nawet to robili. Dość 

często zdarza się, że jakiś dyrektor ma lepsze wyniki niż 

jego kolega na równorzędnym stanowisku tylko dlate­

go, że dysponuje lepszymi pomocnikami. 

- Przecież u podstaw każdego awansu leżą osobiste 

osiągnięcia - zaprotestował Murad. 

background image

- Tak. Ale tylko w przypadku idealnym. Sam jednak 

wkrótce się przekonasz, jak ważną rolę w awansowaniu 

ludzi odgrywa strategia firmy i panujące w niej stosunki. 

Nie zapominaj o tym, że personel pomocniczy jest 

w doskonałej sytuacji, bo może bezpośrednio przekazy­

wać szefom różnego rodzaju plotki krążące po biurze. 

Pieszczotliwe dłonie błądzące po skórze Eleanore 

nagle się zatrzymały. Wyczuła, że Murad był nieobec­

ny myślami. Odsunęła się niechętnie. Postanowiła 

potraktować jego pieszczoty równie obojętnie. Za­

częła przyglądać się Muradowi. Zastanawiała się, 

o czym teraz myśli. Czyżby zastanawiał się nad tym, 

co przed chwilą powiedziała? Nawet dla kogoś, kto 

słabo zna zasady prowadzenia firmy, nie stanowiło to 

przecież żadnej rewelacji. 

- O co chodzi? - zapytała. 

- Co? - Murad wyglądał tak, jakby dopiero teraz 

przypomniał sobie o jej istnieniu. - O nic. Po prostu 

podziwiałem twoją przepiękną suknię. 

- Jestem o tym głęboko przekonana - powiedziała 

Eleanore. Ten gładki komplement był niepokojący. 

Pragnęła, aby Murad traktował ją inaczej niż pozo­

stałe kobiety. 

- Suknia jest zachwycająca. Przy tak głębokiej 

czerwieni twoja skóra przyjmuje perłowy odcień. Ale 

czegoś tu brakuje. - Wyciągnął rękę i przeciągnął 

palcem u nasady szyi Eleanore. 

Naprężone pod wpływem pieszczoty piersi zaczyna­

ły boleć. 

- Wiem. - Całą siłą woli skoncentrowała uwagę na 

usłyszanych słowach. - Do szczęścia potrzebna mi 

agrafka. 

- Boisz się, że suknia się rozepnie? - W oczach 

Murada pojawiły się iskierki humoru. 

background image

Jego zachowanie denerwowało Eleanore. 

- Tylko wtedy, kiedy ktoś jej w tym pomoże. 

Uśmiechnął się promiennie. 

- Bardzo lubię pomagać. 

- Łatwo to sobie wyobrazić - prychnęła. 

- Imaginacja nie zastąpi rzeczywistości. 

- Nie muszę sobie wyobrażać wiele. Opisy w prasie 

były nadzwyczaj dokładne - odparła z sarkazmem. 

- Czyżbyś była aż tak naiwna, żeby wierzyć we 

wszystko, co czytasz w gazetach? 

- Nie jestem ani naiwna, ani głupia. 

- Zgoda. Wróćmy lepiej do twego stroju. Czegoś 

mu brakuje. 

- Rzeczywiście? - Eleanore popatrzyła w lustro. 

Dekolt był głęboki. Za duży? 

- Potrzebny naszyjnik. Coś w rodzaju skromnego, 

diamentowego wisiorka. 

- A to prawdziwy pech! Szkatułkę z biżuterią 

zostawiłam w domu... 

- Żaden problem. Zaraz coś ci pożyczę. 

- Dziękuję, ale nie... 

Zamierzała odmówić ze względów czysto zasad­

niczych, lecz Murad przerwał jej w pół zdania. Złapał 

Eleanore za ramię i szybko wyciągnął z pokoju. 

- Dokąd mnie prowadzisz? - zapytała, schodząc 

ostrożnie po schodach. 

- Do mojego gabinetu. 

W holu zatrzymał ich majestatyczny głos Wilkersona: 

- Panno Eleanore, za chwilę zaczną schodzić się 

goście. Czy zechce pani sprawdzić wygląd bufetu? 

- zapytał kamerdyner. 

- Nie muszę, jeśli uważasz, że jest bez zarzutu 

- odparła szybko. - Na temat przyjmowania gości 

wiesz znacznie więcej niż ja. 

background image

- Dziękuję, panno Eleanore. - Na twarzy kamerdy­

nera pojawił się ledwo zauważalny uśmiech zadowolenia. 

Murad wciągnął ją do gabinetu, zamknął drzwi 

i zapytał: 

- Czy mnie aby słuch nie myli? On zwraca się do 

ciebie per „panno Eleanore"? 

- Miałam do wyboru albo ten zwrot, albo madom. 

- Młoda kobieta skrzywiła się. - Sądzę, że Wilkerson 

stara się zachowywać przyjaźnie. 

- Wilkerson? - powtórzył Murad i popatrzył ze 

zdziwieniem na Eleanore. - To niemożliwe. 

- Czy istnieje również pani Wilkerson? - spytała 

wesoło. 

- To zdumiewające. On przecież zawsze zachowy­

wał się nienagannie. Dotychczas nigdy na coś takiego 

sobie nie pozwalał. Aż do... - urwał. 

- Mów dalej. Dopiero teraz zaczyna być ciekawe. 

Murad bez słowa podszedł do ściany. Odchylił 

jeden z obrazów i otworzył ukryty za nim sejf. 

- Stosujesz rozwiązanie najbardziej typowe - po­

wiedziała śmiejąc się. - Sejf za obrazem. 

- Jeszcze nie zauważyłaś, że jestem tradycjonalistą? 

- Trudno tego nie dostrzec. 

Przyglądała się z zaciekawieniem, jak Murad wycią­

ga z sejfu pokrytą skórą szkatułę z biżuterią. Otworzył 

ją i po chwili wyjął największy brylant, jaki kiedykol­

wiek widziała, zawieszony na delikatnym, srebrnym 

łańcuszku. Zafascynowana patrzyła, jak szlachetny 

kamień mieni się tysiącem barw, odbijając promienie 

światła padającego z lampy stojącej na biurku. 

Eleonora wiedziała, że nie powinna sobie pozwolić 

na pożyczanie tej bezcennej ozdoby. Zbyt wiele korzy­

stała już do tej pory z pomocy Murada. Ale nic się 

przecież nie stanie, jeśli ten piękny klejnot spędzi jeden 

background image

wieczór na jej szyi, a nie zamknięty w sejfie. Brylant się 

przecież nie uszkodzi. Patrzyła pożądliwym okiem na 

przepiękny okaz biżuterii. Nie mogła oderwać od nie­

go wzroku. Murad miał rację. Ten klejnot powinien 

znakomicie pasować do jej wieczorowej sukni. 

Powzięła decyzję. 

- Jest cudowny. Dziękuję. Chętnie go nałożę. 

Murad uśmiechnął się z zadowoleniem. 

- Stań tyłem - poprosił. 

Odwróciła się posłusznie. Drżała, gdy ciepłymi 

palcami muskał jej włosy i kark, zapinając łańcuszek 

na szyi. 

Wskazał Eleanore duże stylowe lustro wiszące nad 

kominkiem i uważnie przyglądał się jej odbiciu w kry­

ształowej tafli. 

- Wygląda świetnie - oświadczył. 

- Tak - szepnęła rozmarzona. Wydawało jej się 

przez chwilę, że to tylko piękny sen. Szybko jednak 

oprzytomniała. Zwróciła się twarzą do Murada. 

- Przepraszam, że o to pytam, ale powiedz mi, jak 

można urządzać przyjęcie koktajlowe bez alkoholu? 

- To proste. Podamy poncz owocowy, wodę sodo­

wą i kawę. Przyjęcie z takimi napojami ma swoje zalety. 

Nie będziemy musieli troszczyć się potem o bezpieczne 

odstawienie do domu pijanych gości. - Słysząc dzwo­

nek do drzwi, przechylił nieco głowę. - Wygląda na to, 

że pierwszych już mamy. Powitamy ich razem? 

- Dobrze. 

Eleanore przyjęła wysunięte w jej stronę ramię 

Murada. Dla nadania sobie animuszu odetchnęła 

głęboko. Ruszyli powoli w stronę frontowych drzwi. 

background image

ROZDZIAŁ 

Eleanore z trudem powstrzymała się od śmiechu na 

widok trzech mężczyzn, którzy równocześnie, jak na ko­

mendę, podeszli do Murada, żeby się przywitać. Każdy 

z nich zwracał większą uwagę na pozostałych dwóch niż 

na pana domu, tak jakby obawiał się, że jeśli choć na 

chwilę spuści z oczu rywali, zdążą się czymś wyróżnić. 

- Eleanore, przedstawiam ci Todda Abramsa, 

Jacka Saundersa i Paula Evansa. Panowie, to jest pan­

na Fulton - dokonał prezentacji Murad. 

Łatwo było zgadnąć, że ta trójka to administratorzy 

inwestycji, a wiec kierownictwo drugiego szczebla 

w firmie Murada. 

- Mam na imię Todd - powiedział natychmiast 

Abrams, obdarzając Eleanore sztucznym uśmiechem 

pewnego siebie uwodziciela. 

Nie miała zaufania do tego pokroju ludzi. Uśmiech 

odwzajemniła z rezerwą. 

Kiedy dzwonek do drzwi oznajmił przybycie na­

stępnych gości, trzej mężczyźni skierowali się w głąb 

salonu i zajęli strategiczne miejsca przy bufecie. 

Eleanore zobaczyła, że Murad lekko zesztywniał. 

Podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem. Było skiero­

wane w stronę wejścia. 

background image

- Panna Sonia Levingham - zaanonsował Wilkerson. 

W jego donośnym głosie wyczulone ucho Eleanore 

dosłyszało nutę niezadowolenia. W pełni podzielała to 

odczucie. Dlaczego Murad zaprosił Sonię na przyjęcie 

urządzane specjalnie dla pracowników firmy? Do tych 

ludzi wcale nie pasowała, aczkolwiek... Zobaczyła 

wyraz twarzy Evansa. Na widok seksownej blondynki 

wprost oniemiał z zachwytu. 

Sonia Levingham z kocią gracją przeszła przez hol, 

w pełni świadoma, że przyciąga wszystkie spojrzenia. 

Obcisła, długa suknia uwydatniała jej ponętne kształ­

ty. Podeszła do Murada. 

- Kochany, czy gniewasz się na swoją małą czaro­

dziejkę? - zapytała słodkim jak miód głosem. - By­

łam pewna, że nie będziesz miał nic przeciwko temu, 

jeśli zjawię się na twym małym przyjęciu. Nie mogłam 

się oprzeć. Najdroższy, strasznie się za tobą stęskni­

łam. - Wydęła prowokacyjnie pełne czerwone wargi. 

Eleanore przyglądała się Soni z niesmakiem. Jak 

można robić z siebie aż taką idiotkę! Musiała jednak 

przyznać, że tę rolę Sonia gra doskonale. 

- Och! - Seksowna piękność udała, że dopiero 

teraz dostrzega Eleanore. - Przepraszam, że się z pa­

nią nie przywitałam. Ale gdy jest ze mną mój drogi 

cukiereczek - spojrzała czule na Murada - świata po­

za nim nie widzę. Z pewnością nie wie pani, kim jestem. 

- Wiem - odparła Eleanore. - Pani Sonia Levin-

gham. - Obdarzyła gościa najpiękniejszym uśmie­

chem, na jaki udało się jej zdobyć. 

Nie ulegało wątpliwości, że ta kobieta jest pożąda­

nym gościem w domu Murada, mimo że dzisiaj nie 

zaproszonym. Gdzie ten mężczyzna ma oczy, a właś­

ciwie rozum? - zastanawiała się Eleanore. Jego „mała 

czarodziejka"! Śmiechu warte. Wpadł jej do głowy 

background image

pewien pomysł. Zaraz sprawi, że Evans będzie miał 

okazję osobiście poznać kobietę swoich marzeń. Zwró­

ciła się do Soni: 

- Pozwoli pani, że przedstawię jej naszych gości. 

- Eleanore wzięła blondynkę za ramię i poprowadziła 

w głąb salonu. Chcąc nie chcąc Sonia musiała opuścić 

Murada. 

Na widok bóstwa, które przedstawiła mu Eleanore, 

Evans oniemiał jeszcze bardziej. Kiedy wracała do Mu­

rada, żeby wspólnie witać następnych gości, zaczepiła ją 

młoda, rudowłosa dziewczyna, maszynistka o imieniu 

Beth, którą Eleanore poznała chwilę wcześniej. 

- Eleanore, marzę o tym, żeby sobie z tobą od serca 

pogadać - zaszczebiotała. Zachowanie Beth rozbawi­

ło Eleanore. - Och, zupełnie mi to nie wychodzi! 

- westchnęła dziewczyna, widząc uśmiech na twarzy 

pani domu. - A tak bardzo chciałam zachowywać się 

jak światowa dama. 

- Dlaczego? - spytała zaciekawiona Eleanore. 

- Aby pokazać Toddowi, że potrafię błyszczeć 

w towarzystwie - bez skrępowania odparła rudowło­

sa. - Bardzo go kocham i nie chciałabym go zawieść. 

Prędzej on ciebie zawiedzie, pomyślała Eleanore, 

przypominając sobie wyrachowany uśmiech na twarzy 

Todda Abramsa. Oczywiście, Beth o tym nie powie­

działa. Mogła się zresztą mylić w ocenie jego osoby, 

a ponadto nie była to jej sprawa. 

- Nie martw się. Doskonale sobie poradzisz - po­

cieszyła rudowłosą dziewczynę. - Na takich przyję­

ciach wystarczy tylko zadawać innym gościom wiele 

różnych pytań i z zafascynowaną miną wysłuchiwać 

odpowiedzi. Nic więcej nie musisz robić. Naprawdę. 

- Na tym przyjęciu to niemożliwe. - Beth pokręci­

ła głową. - Zaraz zaczęto by mnie podejrzewać. 

background image

- O co? O dobre maniery? - ze śmiechem zapyta­

ła Eleanore. Ze zdziwieniem zobaczyła, że Beth nagle 

spoważniała. 

- Nasze biuro kupuje \ nadzoruje inwestycje o war­

tości miliardów dolarów. Zbytnia ciekawość jest źle 

widziana - stwierdziła. 

Ta dziewczyna nie może zadawać pytań, ale ja 

mogę, pomyślała Eleanore. Przyjęcie stanowiło świet­

ną okazję, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o pracow­

nikach firmy Murada. Zwróciła się więc do Beth: 

- Chciałabym lepiej zająć się gośćmi, ale wiem 

o nich zbyt mało. Oświecisz mnie trochę? 

- Oczywiście. Z przyjemnością - odparła dziew­

czyna. 

- Najpierw powiedz, proszę, kim są i co robią. 

- O, tam, przy fortepianie, jest dyrektor Walton. 

Wraz z dyrektorem Talbortem stoi na czele firmy. 

- Talbort? Nie zapamiętałam tego nazwiska przy 

prezentacjach. Gdzie on jest? 

- Nie przyszedł. Żona Talborta choruje na stwar­

dnienie rozsiane i nie chce nigdzie pokazywać się na 

wózku, a on wieczorami samej jej nie zostawia. 

W ogóle wiele czasu poświęca żonie, dlatego Walton 

zyskał w firmie przewagę, mimo że ich stanowiska są 

równorzędne. 

- Rozumiem - powoli powiedziała Eleanore. 

- Dyrektorom podlegają bezpośrednio trzej ad­

ministratorzy inwestycji: Saunders, Evans i Todd. 

A reszta pracowników, takich jak ja, w zasadzie się nie 

liczy - obojętnie powiedziała Beth. - Z wyjątkiem Pa-

jęczycy. Och! - z przerażeniem jęknęła dziewczyna. 

- Nie powinnam jej tak przy tobie nazywać! 

- Nie przejmuj się. Nikomu nie powiem - zapew­

niła Eleanore. 

background image

- Nie powiesz? Nawet...? - Beth spojrzała w stronę 

Murada, który wzrokiem pełnym uwielbienia wpatry­

wał się w Sonię. 

- Zwłaszcza panu Ahiąarowi - odparła szybko 

rozzłoszczona Eleanore. Jak Murad może tak po­

stępować! - pomyślała z niesmakiem. Zachowuje się 

zupełnie jak szczeniak, któremu hormony uderzyły 

do głowy. I robi to publicznie, na oczach wszyst­

kich pracowników! Tak jakby wcale nie zależało 

mu na tym, że inni widzą, jak zgłupiał na punkcie 

tej kobiety. 

Eleanore odwróciła się od Murada i jej wzrok 

zatrzymał się na niskiej, pulchnej sylwetce Walt ona. 

Przypomniała sobie, co mówiła Beth. Ten człowiek 

rządzi firmą. Zauważyła, że on także obserwuje Mura­

da z wyraźnym niesmakiem na twarzy. 

- Pajęczyca to pani Paulson - szepnęła Beth. 

- Wskazała ukradkiem spokojnie ubraną, mniej więcej 

czterdziestoletnią kobietę, stojącą sztywno przy bufecie. 

- Jest prawą ręką Waltona. Gdybyś usłyszała, w jaki 

sposób wydaje nam polecenia, byłabyś przekonana, że 

to ona jest dyrektorem. Traktuje nas okropnie. 

- Bardzo ci współczuję - powiedziała Eleanore. 

- To prawdziwa jędza. Walton słucha każdego jej 

słowa. Liczyliśmy na to, że kiedy przybędzie Jego 

Ekscelencja, wszystko ułoży się inaczej... - Spojrzała 

w stronę Murada, który z cielęcym zachwytem słuchał 

słów Soni, nie odrywając wzroku od jej twarzy. - Ale 

chyba nic z tego... - Beth westchnęła głęboko. 

- Dopiero przyjechał i z tego, co mówi, wynika, że 

przedtem interesami się nie zajmował. - Eleanore usi­

łowała podtrzymywać rozmowę. 

- W każdym razie ja z panią Paulson już dłużej nie 

wytrzymam - oświadczyła Beth. - Kiedy tylko oboje 

background image

z Toddem uzbieramy pieniądze na zaliczkę na dom, od 

razu się pobierzemy. 

- Moje gratulacje. 

- Ale błagam cię, nie mów nikomu! Na razie to wielki 

sekret. Walton nie toleruje w firmie żadnych flirtów. 

- Nikomu nie powiem - obiecała Eleanore. 

W tej chwili podszedł do nich Todd Abrams. 

- A o kim piękne panie tak plotkują? - zapytał 

z uśmiechem. 

- Jak zwykle. O mężczyznach - odparła szybko 

Eleanore, czując na sobie błagalne spojrzenie Beth. 

- Przepraszam, muszę was teraz opuścić. Wzywają 

mnie obowiązki. - Odeszła szybko, udając, że nie 

zauważa, jak Adams próbuje przytrzymać ją za ramię. 

Nagle jak spod ziemi wyrósł przed nią Murad. 

- Skąd to zamyślenie? - zapytał. 

- A skąd to nagłe zainteresowanie? Jesteś chwilowo 

bez kagańca? 

- Tobie by się przydał. Na ten niewyparzony 

języczek. Czy nigdy nie słyszałaś, że więcej much łapie 

się nęcąc je miodem, a nie octem? 

- Zapamiętam to sobie. Na wypadek gdyby byłymi 

kiedyś potrzebne muchy - warknęła Eleanore. -1 po­

myśleć, że ja nie śmiałam zaprosić Liz! Nie mogę sobie 

tego darować. 

Murad roześmiał się głośno. 

- Psycholog miałby tu dziś duże pole do działania. 

Podejdźmy do pani Paulson. Ma ponurą minę. Wy­

gląda tak, jakby w ponczu znalazła robaka. Ona nas 

chyba nie aprobuje. 

- O ile wiem, ta kobieta nie aprobuje nikogo 

- odparła Eleanore. Ale skąd Murad wie o Liz i o tym, 

że jest psychologiem? Nigdy jej przecież nie widział. 

Widocznie pani Benton mówiła mu o niej, kiedy jechali 

background image

razem windą. Eleanore zastanawiała się, co jeszcze 

sąsiadka mogła wypaplać. 

Podeszli do pani Paulson. 

- Mam nadzieję, że dobrze się pani bawi. - Murad 

obdarzył gościa uśmiechem. 

- Tak. Oczywiście. To sympatyczne przyjęcie - od­

parła sztywno. 

- Chyba pani bardzo lubi swoją pracę. Jest taka 

podniecająca! - zaczęła rozmowę Eleanore. 

- Podniecająca? - ze zdziwieniem powtórzyła pani 

Paulson. Miała antypatyczny, przenikliwy wzrok. Nic 

dziwnego, że wśród pracowników firmy zyskała miano 

Pajęczycy. 

- Tak. Mam na myśli ciągły element ryzyka towa­

rzyszący podejmowaniu tak poważnych decyzji. 

- W naszych poczynaniach nie ma żadnego ryzyka. 

Dyrektor Walton pracuje wspaniale. Przysparza kro­

cie rodzinie Ahiąarów. 

- I za te osiągnięcia jest sowicie wynagradzany 

- dodała Eleanore. 

Zobaczyła, że Murad wyłączył się z rozmowy 

i tęsknym okiem spogląda w stronę Soni. Zaniepoko­

jona, dała mu lekkiego kuksańca. 

Przywołany do porządku, podjął rozmowę. 

- Pan Walton dysponuje w biurze fachowym per­

sonelem wspierającym go w podejmowaniu decyzji. 

Twarz pani Paulson nagle się rozpromieniła. 

- Tak. Bardzo pomaga mu pan Abrams - odrzekła 

entuzjastycznie. - To świetny analityk inwestycji, 

Ekscelencjo. Nie będę wcale zaskoczona, jeśli w nieda­

lekiej przyszłości okaże się lepszy niż dyrektor Walton. 

Eleanore zobaczyła ze zdziwieniem, jak pociągła 

twarz pani Paulson pokrywa się głębokim rumieńcem. 

Czyżby wszystkie kobiety w firmie poddały się wątpli-

background image

wemu urokowi tego mężczyzny? Nic dziwnego, że Beth 

nie znosi tej kobiety. Jeśli w dziewczynie dojrzała 

rywalkę, z pewnością bez przerwy zatruwa jej życie. 

- Kto może okazać się lepszy ode mnie? - zapytał 

nagle męski głos. Nie zauważony, Walton zbliżył się do 

rozmawiającej trójki i dosłyszał komentarz pani Paulson. 

- Och, ja tylko... - zaczęła zmieszana. 

- Pani Paulson właśnie gratulowała Muradowi, że 

ma zmysł do interesów - z pomocą przyszła jej Elea-

nore. 

Niektóre kobiety źle lokują swe uczucia. Szkoda 

tylko, że w wypadku pani Paulson chodzi o współ­

pracownika, kolegę z pracy. Może to doprowadzić do 

niezręcznej sytuacji. 

- Tak, to nasz dobrze zapowiadający się geniusz 

finansowy. - Mówiąc to Walton nawet nie próbował 

ukrywać ironii. 

Eleanore rzuciła Muradowi niespokojne spojrzenie. 

Miał nieprzeniknioną twarz. Czyżby nie dosłyszał słów 

Waltona? Patrzył w drugi koniec salonu, gdzie Sonia 

czarowała grupę gości z Saundersem na czele, opowia­

dając chyba jakąś niezbyt cenzuralną historyjkę. Świa­

dczyły o tym rozbawione, a niekiedy zgorszone spoj­

rzenia stojących wokół niej osób. 

- Proszę mi wybaczyć. - Murad odwrócił się i po­

szedł w stronę Soni. Pani Paulson też szybko się 

ulotniła. Eleanore została sam na sam z Waltonem. 

- To jedyna rzecz, którą potrafi - powiedział Wal­

ton z przekąsem, z niechęcią patrząc na Murada. 

- Jest jeszcze inna. Potrafi być bardzo apodyktycz­

ny. Powinien pan o tym pamiętać - powiedziała sucho 

Eleanore. 

- Ostro pani gra, panno... Jest pani panną? - zapy­

tał zjadliwie Walton. 

background image

- Może wolałby pan porozmawiać o moim stanie 

cywilnym z Jego Ekscelencją? - Eleanore popatrzyła 

z góry na antypatycznego rozmówcę. 

- Nie obchodzą mnie jego seksualne skłonności. 

- Więc niech się pan lepiej powstrzyma od in­

synuacji na ten temat! - syknęła Eleanore. 

- Czyżby w głosie pani kryła się groźba? A jeśli tego 

nie zrobię? - Walton stawał się agresywny. 

- To niech pan znajdzie sobie inną pracę. W firmie, 

wobec której będzie pan lojalny. 

- Skąd taka powaga na twojej twarzy, Eleanore? 

- zapytał Murad, który nagle znalazł się znów obok 

niej. - Czyżby robił pan jej wykład na temat zasad 

inwestowania? - zwrócił się do Waltona. 

- Wręcz przeciwnie. To panna Fulton mnie po­

ucza. Radzi opuścić pańską firmę. 

Murad rzucił Eleanore niespokojne spojrzenie. 

- Działasz przeciwko mnie? - zapytał z przyganą 

w głosie. - Kopiesz pode mną dołki? Co ja bym zrobił 

bez pana Waltona! 

Po co miałabym kopać dołki pod tobą, skoro sam 

robisz to najlepiej, pomyślała z niechęcią. Poczuła się 

nagle jak matka występująca ostro w obronie dziecka 

nadal obrażającego tych, którzy na nie się skarżyli. 

- Chodź. Napijmy się czegoś. - Murad objął Elea­

nore i pociągnął w stronę bufetu. 

Jego bliskość działała podniecająco. Od samego 

dotyku ramienia Murada dostała gęsiej skórki. 

Dlaczego tak bardzo pobudza jej zmysły? Była zła. 

I to potrójnie. Na Waltona za nielojalność w stosunku 

do szefa. Na Murada, że tego nie dostrzega. A najbar­

dziej na siebie, że się tym wszystkim przejmuje. 

Nieznacznie odwróciła głowę i zobaczyła złośliwy 

grymas na twarzy Waltona. 

background image

- Powinnaś się uśmiechać - skarcił ją Murad. 

- Twoja ponura mina zaczyna niepokoić gości. 

- Byłoby dobrze, gdyby zaniepokoiła tego wstręt­

nego typa. - Spojrzała w stronę Waltona. 

- Na wszystko przyjdzie pora. 

Eleanore zastanawiała się, co Murad ma na myśli. 

Zobaczyła, jak Sonia usiłuje ściągnąć go wzrokiem. 

- Zachowuj się przyzwoicie - upomniał Murad 

Eleanore i pospieszył do seksownej przyjaciółki. 

Eleanore rzuciła okiem na stylowy zegar na ścianie. 

Czas mijał powoli. Jak długo jeszcze potrwa przyjęcie? 

Miała go już serdecznie dość. Chętnie uciekłaby, 

zostawiając gości, ale to było niemożliwe. Zgodziła się 

grać rolę pani domu i musi jej sprostać do końca. 

Gdyby się więcej nie pokazała, Walton byłby przeko­

nany, że to jego zasługa. Nie da mu tej satysfakcji. 

Rozejrzała się wokół siebie, szukając wzrokiem anty­

patycznego mężczyzny. Stał w kącie pokoju. Zobaczy­

ła, że na boku szepce konspiracyjnie z panią Paulson. 

- Miałaś sprzeczkę z imperatorem? - zapytała 

Beth, podchodząc do Eleanore. 

- Tak nazywacie Murada? 

- Tylko to określenie nadaje się do powtórzenia 

- powiedziała dziewczyna ze śmiechem. - Trzeba jed­

nak uczciwie przyznać, że to, czym się zajmuje, robi 

dobrze. Kiedy wszystko układa się po jego myśli, po­

trafi być czarujący. 

- On? - zdziwiła się Eleanore. 

- Tak. Dobrze, że Jego Ekscelencja jest właśnie 

taki. W przeciwnym razie w biurze bez przerwy 

dochodziłoby do okropnych scysji. 

- To znaczy jaki? 

- Znacznie bardziej zainteresowany życiem towa­

rzyskim niż firmą. 

background image

- Przepraszam, ale muszę zająć się innymi gośćmi. 

- Eleanore uśmiechnęła się do Beth i podeszła do mło­

dej kobiety, która kryła się po kątach, chcąc spokojnie 

przetrwać całą imprezę. 

Dwie godziny później kamerdyner zamknął drzwi 

za ostatnim gościem. 

Eleanore zwróciła się do niego: 

- Wilkerson, bardzo ci jestem wdzięczna za zorgani­

zowanie tego przyjęcia. Wymagało wiele zachodu. 

Przekaż, proszę, moje podziękowania reszcie domow­

ników. 

- Dobrze, panno Eleanore - odparł kamerdyner. 

- Czy widziałeś Murada? - Rzuciła okiem na pu­

sty hol. 

- Przed kwadransem słyszałem, jak panna Levin-

gham prosiła, aby odwiózł ją do domu. 

- Dziękuję, Wilkerson. Dobranoc. 

Tuż przed wejściem na schody Eleanore przypo­

mniała sobie o diamencie, który miała na szyi. Nie 

chciała dłużej zatrzymywać przy sobie cennego klej­

notu. Zostawi go na biurku Murada. Gdy wróci od 

Soni, będzie mógł zamknąć naszyjnik w sejfie. 

Otworzyła drzwi gabinetu pana domu. Przechodząc 

przez pokój podziwiała przepiękny, puszysty dywan 

o skomplikowanym deseniu. W pewnej chwili zauwa­

żyła jakąś skazę na wzorze. Przykucnęła, aby lepiej się 

jej przyjrzeć. 

- Co robisz na podłodze? - usłyszała nagle za 

plecami głos Murada. Poderwała się szybko. Obcas 

ugrzązł w dywanie i straciła równowagę. 

Murad przytrzymał ją i postawił na nogi. Czując go 

blisko siebie, Eleanore cofnęła się odruchowo i po raz 

drugi zawiodły ją zdradzieckie pantofle. Znów się 

potknęła. 

background image

- Stój spokojnie - polecił Murad. Pochylił się i od­

piął paseczki. - Wysuń stopy. 

- To ładne sandałki - powiedziała na usprawied­

liwienie. 

- Tak. Ale niebezpieczne. - Podniósł je z podłogi 

i cisnął do kosza na śmieci stojącego przy biurku. 

- Nie możesz ich wyrzucać! 

- Właśnie to zrobiłem. W tych okolicznościach 

chyba stosowne jest powiedzenie, że łatwo przyszły, 

łatwo poszły. 

- Ze wszystkich aroganckich, apodyktycznych męż­

czyzn... - Eleanore urwała i zaczęła inaczej: - Skoro 

zamierzasz tak się zachowywać, to będzie lepiej, jeśli 

od razu oddam ci wszystko, co mi kupiłeś. 

Murad skrzyżował ręce na piersiach i bez słowa 

patrzył wyczekująco na Eleanore. 

- O co chodzi? - zapytała zaniepokojona jego za­

chowaniem. 

- Jak widzę, chcesz się pozbyć moich zakupów. 

O ile mnie pamięć nie myli, ta suknia też do nich 

należy. A więc czekam cierpliwie na ciąg dalszy. 

- Nie zamierzam zaspokajać twoich perwersyjnych 

zachcianek! - warknęła. Murad chciał zrobić z niej 

idiotkę. - A propos, co się stało z seksowną blondynką? 

- Nic. Chciała wracać, więc poleciłem Alemu, żeby 

odwiózł ją do domu. Dlaczego tak nagle zaczęłaś 

troszczyć się o Sonię? Zapewniam cię, że sama świetnie 

umie dbać o siebie. 

- Nie wątpię. Widziałam jej nowy naszyjnik. 

- Przestań wreszcie być zazdrosna. Dostałaś prze­

cież diament. 

- To śmieszne, o co mnie posądzasz. Nie jestem 

zazdrosna. I żadnej twojej biżuterii nie potrzebuję. Nie 

chcę, żebyś traktował mnie jak inne kobiety. 

background image

- Bądź spokojna. To nie wchodzi w grę. Nie masz 

najmniejszej szansy. Jesteś absolutnym unikatem - po­

wiedział sucho Murad. - Rozumiem, że masz zamiar 

zatrzymać tę suknię. 

- Oczywiście, że ci ją zwrócę, ale nie teraz. Pocztą 

- warknęła rozzłoszczona. 

- Szkoda. A tak przy okazji, czy możesz mnie 

poinformować, co robiłaś w moim gabinecie? 

Eleanore zaskoczył ostry ton Murada. 

- Zamierzałam obrabować sejf i uciec z jego zawar­

tością - zażartowała. 

- Przede mną nie uciekniesz. Jesteś bez szans. 

Przypominam, zadałem ci pytanie. 

- Nie zasługuje na odpowiedź. 

- Rzadko kiedy zasługujemy na to, czym los nas 

obdarza - sentencjonalnie stwierdził Murad. - Co ro­

biłaś w moim gabinecie? 

- Och, daj mi wreszcie spokój! - Eleanore była już 

zła i zmęczona. - Chciałam zostawić ci brylant na 

biurku. Wilkerson powiedział, że odwozisz Sonię, więc 

sądziłam, iż gabinet jest pusty i nie zakłócę ci spokoju. 

Alemi zakłócasz, pomyślał Murad. Interesowało go 

wszystko, co robi i mówi ta kobieta. A także to, co 

myśli. Zauważył rozczarowanie na jej twarzy, kiedy nie 

zareagował na obraźliwą uwagę Waltona. Przez krót­

ką chwilę miał ochotę zrzucić z siebie skórę nieszkod­

liwego playboya i rozprawić się z Waltonem tak, jak na 

to zasługiwał. Szybko jednak się zreflektował. Zbyt 

wiele wysiłku i zachodu kosztował go już cały kamuf­

laż, by miał teraz z niego rezygnować po to, żeby 

zaimponować kobiecie. Nawet tak niezwykłej jak 

Eleanore. 

- Podejdź bliżej. Pomogę odpiąć ci łańcuszek - po­

wiedział spokojnie. 

background image

Chyba nie ma już do mnie pretensji, pomyślała 

z ulgą Eleanore, zbliżając się do Murada. Najpierw 

poczuła jego palce i oddech na szyi, a chwilę później 

dotyk ciepłych warg na obnażonej skórze. Doznanie 

było szokująco silne. 

- Co ty wyrabiasz? - zapytała nienaturalnie wyso­

kim głosem. 

- Liczę śliczne małe kręgi, które wystają, kiedy 

pochylasz głowę. 

Szorstki głos Murada docierał jak z oddali. 

- Kręgi? - powtórzyła półprzytomnie, z trudem 

łapiąc powietrze. 

Drażnił teraz wargami skórę za uchem. Przez ciało 

Eleanore przebiegł nagły prąd. Ugięły się pod nią 

kolana. 

Murad objął ją i przyciągnął tyłem do siebie. Pod 

biustem poczuła silne, umięśnione ręce. 

Powoli obrócił Eleanore. Ich usta spotkały się 

w gorącym, namiętnym pocałunku. 

Jeszcze nigdy w życiu nie odczuwała takich doznań. 

Murad językiem rozchylił jej wargi. Pod wływem jego 

pocałunków zaczynała tracić przytomność. 

Panującą w pokoju ciszę rozdarł nagle ostry dźwięk 

dzwonka. 

- Przepraszam, moja droga - szepnął Murad. 

- Muszę odebrać telefon. Wszyscy domownicy wie­

dzą, że tutaj jestem. - Odsunął się, podszedł do biurka 

i podniósł słuchawkę. 

Eleanore uśmiechnęła się niepewnie i szybko wyco­

fała z pokoju. Przed chwilą przeżyła prawdziwy 

wstrząs. Będzie musiała spokojnie przemyśleć to, co się 

stało. 

background image

ROZDZIAŁ 

Różowa, maleńka buzia uśmiechnęła się radośnie, 

kiedy Eleanore czule pogłaskała policzek Lacey. Wło­

żyła niemowlę do łóżeczka i podciągnęła kołderkę aż 

pod samą jego bródkę. 

- Śpij dobrze, aniołku. Po południu obie wybierze­

my się na śliczny, długi spacer. Jest taka piękna pogoda. 

Panna Kelvington z aprobatą kiwnęła głową. 

- Na którą godzinę nam przygotować Lacey do 

wyjścia z domu? - zapytała. 

- Rano mam parę spraw do załatwienia. Wrócę 

najpóźniej w południe i zdążę nakarmić małą. Potem 

sama się nią zajmę. Aż do wieczora. 

- Chyba pani pamięta, że dziś pracuję normalnie 

- przypomniała panna Kelvington. 

- Tak, ale chcę trochę pobyć z Lacey. Zresztą nie 

mam żadnych innych planów. A więc do zobaczenia 

w porze lunchu. - To mówiąc Eleanore wyszła z dzie­

cinnego pokoju. 

Była zamyślona. Układała plan działania na przed­

południe. 

Najpierw pojedzie do college'u i sprawdzi, czy Kelly 

zgłosiła się i zarejestrowała. Potem wpadnie do Barb-

ry, bo może Kelly nawiązała z nią kontakt. 

background image

Eleanore zaczęła schodzić ze schodów. Przed wyj­

ściem z domu chyba trzeba sprawdzić, czy po wczoraj­

szym wieczorze salon został doprowadzony do porząd­

ku. Murad nie powinien mieć żadnych podstaw do za­

rzucenia jej, że źle wywiązuje się ze swych obowiązków. 

Z drugiej jednak strony nie chciała, aby pomyślał, że za 

bardzo się rządzi i uzurpuje sobie rolę pani domu. Że 

zaczyna zachowywać się jak... żona. 

Zatrzymała się nagle pośrodku schodów. Na myśl 

o tym, że mogłaby zostać żoną tego mężczyzny, 

ogarnęło ją radosne uniesienie. Mogłaby otwarcie go 

całować, kiedy tylko zechce. Mogłaby przeciągać 

palcami po jego czarnych, lśniących włosach. Mogła­

by przytulać się... 

- Czy dobrze się pani czuje, panno Eleanore? 

- Głos Wilkersona brutalnie przerwał jej marzenia. 

Popatrzyła na niego półprzytomnym wzrokiem. 

- Dobrze - odparła szybko, mimo że zaczynała 

mieć co do tego poważne wątpliwości. Nigdy przedtem 

nie zdarzało się jej śnić na jawie. Nie był to zdrowy 

objaw. Ale odkąd poznała Murada, wszystko w jej 

życiu przestało być normalne. 

- Wilkerson - dodała po chwili, zatrzymując się 

u stóp schodów - gdyby ktoś o mnie pytał, powiedz, 

że wychodzę i wrócę w południe. Dobra robota - po­

chwaliła, zaglądając do salonu. -1 szybka. 

Przypomniała sobie nagle o srebrzystych pantofel­

kach, które Murad wyrzucił. Postanowiła wyciągnąć je 

natychmiast z kosza na śmieci, zanim pedantyczna 

służba go opróżni. 

Drzwi gabinetu pana domu stały otworem. Raźnym 

krokiem Eleanore weszła do środka. Zatrzymała się 

zaskoczona na widok Murada. Siedział na krawędzi 

biurka. Rozmawiał przez telefon. 

background image

Znów znalazła się nie proszona w jego gabinecie. 

Miała tego więcej nie robić. Zaczęła wycofywać się 

z pokoju, ale Murad zdążył ją zauważyć. Gestem 

zaprosił bliżej. Podeszła do biurka. 

- Weź - podał Eleanore słuchawkę. 

- Kto to? - zapytała szeptem. 

- Twój ojciec. 

Dłonią zakryła szybko mikrofon. 

- Nie chcę z nim rozmawiać. 

- Każdy z nas musi czasami robić rzeczy, na które 

nie ma ochoty. 

- I kto to mówi! Ktoś, kto uznaje wyłącznie 

przyjemności! Możesz powiedzieć ojcu... 

- Zrób to sama. - Murad nie przyjął słuchawki od 

Eleanore. - Obiecałaś. Masz zwyczaj rzucać słowa na 

wiatr? 

- No dobrze - odparła niechętnie. Uwaga Murada 

sprawiła jej przykrość. 

- Chcesz, abym wyszedł z pokoju? 

- Lepiej zostań - poprosiła. Murad ją denerwo­

wał i niepokoił, lecz w jego obecności czuła się bez­

piecznie. 

Odetchnęła głęboko i przysunęła słuchawkę do 

ucha. 

- Halo? 

- To ty, Eleanore? 

Usłyszała cichy głos z cudzoziemskim akcentem. 

- Tak. Eleanore Fulton - powiedziała oficjalnym 

tonem. 

- Tu mówi Selim al-Rashid. Twój ojciec... 

Głos w słuchawce brzmiał słabo i niepewnie. Za­

skoczyło to Eleanore. Sądziła, że będzie miała do 

czynienia z człowiekiem jeszcze bardziej apodyktycz­

nym i aroganckim niż Murad. 

background image

Co miała ojcu powiedzieć? Powinna zapytać: gdzie 

się podziewałeś, kiedy byłam dzieckiem? Gdy marzy­

łam o tym, żeby mieć rodziców, ciebie przy mnie nie 

było... 

- Pragnę cię zobaczyć - odezwał się Selim po chwi­

li milczenia. 

- Po co? - zapytała nieprzyjaźnie. 

- Jesteś moją córką. 

- Po blisko trzydziestu latach właśnie sobie o tym 

przypomniałeś? 

- Pamiętałem przez cały czas. 

- Ale nie chciałeś powiedzieć ukochanej' żonie, 

że masz nieślubną córkę. Wielka szkoda, że kiedy 

uwodziłeś moj'ą matkę, zapomniałeś, że masz już 

narzeczoną. 

- Wielka gorycz przez ciebie przemawia. Szkoda. 

Miałem nadzieję... - Głos Selima lekko się załamał. 

Eleanore nagle uprzytomniła sobie, że rozmawia ze 

swoim ojcem. Zrobiło się jej wstyd, że tak ostro na­

padła na niego. 

- Przepraszam. Nie chciałam zrobić ci przykrości. 

Ale przecież zdajesz sobie sprawę z tego, że na nawią­

zywanie bliższych stosunków ze mną jest już za późno. 

Zbyt wiele czasu minęło od chwili, w której powziąłeś 

decyzję, żeby mnie opuścić. 

- Wówczas tylko postanowiłem, że będziesz wy­

chowywała się z dala ode mnie - usiłował protestować 

Selim słabym głosem. - Zawsze o tobie pamiętałem. 

Przez te wszystkie lata zajmowałaś ważne miejsce 

w moim sercu. Modliłem się za ciebie. Pomagałem ci 

finansowo. 

- O tym już słyszałam od Murada - odparła sucho 

Eleanore. - Czego ode mnie oczekujesz? 

- Jesteś moją córką - powtórzył Selim. 

background image

- Łączą nas tylko więzy krwi. Nic więcej. Trzydzie­

ści lat temu wróciłeś do Abaru. Zostawiłeś mnie wie­

dząc, że będę wychowywana w zupełnie innych warun­

kach, w odmiennym obszarze kulturowym. Należymy 

do różnych światów. Nie mamy z sobą nic wspólnego. 

- Chcę, żebyś mnie dobrze zrozumiała, moje dziec­

ko. W żaden sposób nie chcę wkraczać w twoje sprawy. 

Proszę cię tylko o jedno. Nie wykluczaj mnie ze swego 

życia. 

Tak jak ty to uczyniłeś, pomyślała. Uzmysłowiła 

sobie, jak wiele gorzkich słów powiedziała już ojcu. 

Może Murad ma rację, mówiąc, że nadszedł czas, aby 

zacząć patrzeć w przyszłość, a nie oglądać się wstecz? 

- Eleanore? 

- Nic nie przyrzekam. Ale sądzę, że chyba możemy 

się spotkać... - odparła po chwili. 

- Dziękuję. Dziękuję. Ja... - Głos Selima znów się 

załamał. - Niedługo odezwę się do ciebie. - Odłożył 

słuchawkę. 

- Rozchmurz się. - Murad zamknął drzwi, pod­

szedł do biurka i objął Eleanore. Podeszli do fotela. 

Usiadł nie wypuszczając jej z ramion. 

Przytuliła twarz do jego policzka. 

- Pierwszy krok zawsze jest najtrudniejszy - szep­

nął uspokajającym głosem. 

Eleanore prawie go nie słyszała. Całą jej uwagę 

zaprzątnęło uczucie wywołane dotykiem rąk Murada. 

Wsunął je pod kołnierzyk bluzki i zaczął rozmasowy-

wać napięte mięśnie na karku. 

- Zrelaksuj się - szepnął. - Oddychaj głęboko, 

rozluźnij się. - Wyciągnął bluzkę ze spodni, włożył 

pod nią dłonie i głaskał plecy Eleanore. 

Zamknęła oczy. Łagodna pieszczota Murada pod­

niecała ją coraz bardziej. Niemal bezwiednie jej ręce po-

background image

wędrowały przed siebie. Odsunęły krawat, rozpięły ko­

szulę i zatrzymały się na owłosionych piersiach Murada. 

- Eleanore! - Jego głos zabrzmiał szorstko i ochryple. 

Moja pieszczota robi na nim wrażenie, pomyślała 

z satysfakq'ą. Drobnymi pocałunkami zaczęła obsy­

pywać odsłonięty tors. W zapamiętaniu nawet nie po­

czuła, jak Murad rozpina jej biustonosz. Przyciągnął 

głowę Eleanore i ustami przykrył jej wargi. 

Trzymała go teraz za szyję, coraz mocniej przy­

tulając do siebie. Rozkoszowała się bliskością jego 

ciała. 

Zadrżała, kiedy lekko dotknął nabrzmiałych sut­

ków. Ból, który od dłuższej chwili odczuwała w pod­

brzuszu, stał się nie do zniesienia. Nieprzytomna 

przycisnęła rękę Murada do swojej piersi. Pragnęła, 

aby doznania stały się jeszcze silniejsze... 

Nagle zobaczyła, że Murad podnosi głowę i z nie­

spokojnym wyrazem twarzy spogląda w stronę zam­

kniętych drzwi. Dopiero teraz usłyszała pukanie. 

- Ekscelencjo, dostarczono właśnie list, na który 

pan czeka - powiedział Wilkerson, nie otwierając 

drzwi. 

- Dziękuję. Wezmę go przed wyjściem z domu. 

- Murad sucho odprawił kamerdynera. - W moim 

gabinecie robi się ruchliwiej niż na ulicznym skrzyżo­

waniu - stwierdził niezadowolony. 

- Na szczęście Wilkerson zapukał, a nie wszedł od 

razu do środka - z ulgą w głosie powiedziała Eleanore. 

- Ryzykowałby utratą pracy, otwierając drzwi bez 

przyzwolenia. - Głos pana domu miał ostre brzmienie. 

Nadal trzymał ją w ramionach. 

- Przepraszam - powiedział spokojniej. - Chyba 

oboje jesteśmy trochę zdenerwowani. Odpocznij chwi­

lę, rozluźnij się. 

background image

Nie potrafiła. Ten mężczyzna wyzwalał w niej" 

ukryte namiętności. Takie, o jakich nie miała dotych­

czas pojęcia. Zaniepokojona westchnęła głośno. 

- Nie przejmuj się tak bardzo spotkaniem z Seli­

mem. - Murad błędnie zrozumiał przyczynę rozterki 

Eleanore. - Szybko zapiął guziki bluzki. Pocałował 

młodą kobietę w czoło i pomógł jej podnieść się z fotela. 

Eleanore podniosła wzrok i popatrzyła Muradowi 

prosto w oczy. 

Mówił dalej: 

- Spotkaj się z ojcem, lecz przedtem pozbądź się 

uprzedzeń. Po prostu go poznaj. 

- Spróbuję tak zrobić, jak mi radzisz, ale sam wiesz, 

że to nie jest proste. Przeszłości wymazać się nie da. 

Prawda zawsze pozostanie prawdą. 

- Czyja prawda? Twoja? Selima? Twojej matki? 

A może Amineh? - Murad pochylił się i wysunął naj­

niższą szufladę. Wyjął z niej dużą, grubą kopertę i po­

łożył na biurku. 

- Co to jest? - zapytała Eleanore. 

- Dowody, że twój ojciec mówił prawdę. 

- Nie chcę nic oglądać. 

- Upierasz się jak dziecko! W życiu rzadko kiedy 

wszystko jest albo czarne, albo białe. Występuje cała 

gama odcieni pośrednich. Rozmaitych szarości. 

- Zgoda. Jeśli ci tak zależy, przejrzę te papiery. Czy 

jesteś teraz zadowolony? 

- Nie - odparł powoli. - Ale będę. 

W czarnych oczach Murada Eleanore zobaczyła 

nagłe błyski. Odniosła wrażenie, że każde z nich myśli 

o czymś innym. 

- Rozgość się. Gabinet jest do twojej dyspozycji. 

- Spojrzał na zegarek. - Muszę wyjść. Mam umówio­

ne spotkanie. Już jestem spóźniony. 

background image

Eleanore usiadła za biurkiem i zamknęła oczy. 

Usiłowała zanalizować swój stosunek do Murada. Po 

namyśle uznała, że po prostu ją pociąga fizycznie. 

Ale dlaczego tak silnie na niego reaguje? Nie jest 

przecież nastolatką i z niejednym mężczyzną się cało­

wała. Może sprawiają to niezwykłe okoliczności, bo­

gactwo, które otacza Murada? Odruchowo rozejrzała 

się po luksusowym wnętrzu. Po namyśle uznała, że 

odpowiedź na ostatnie pytanie jest negatywna. Murad 

robił na niej wrażenie mimo swojej wręcz niepraw­

dopodobnej zamożności, a nie ze względu na nią. 

Rozwiązanie zagadki odłożyła na później. Zbyt 

wiele miała do załatwienia tego przedpołudnia. A Mu­

rad jeszcze zwiększył listę zajęć. Eleanore popatrzyła 

na kopertę leżącą na biurku. 

Otworzyła ją, wyjęła zawartość i zaczęła przeglądać 

papiery. Leżał przed nią pokaźny stos pokwitowań 

czekowych. Na chybił trafił wybrała kilka i rzuciła na 

nie okiem. Na jednym była data o miesiąc wcześniejsza 

niż dzień jej urodzenia. Na dwóch innych zobaczyła 

brudne, brązowe krążki. Ślady po filiżance z kawą. 

Przypomniała sobie skargi ciotki Theresy, że Mari-

lyn ma okropny zwyczaj. Stawia kawę gdzie popadnie 

i ciągle ją rozlewa. Z uczuciem rosnącego niepokoju 

Eleanore sięgnęła po pakiet listów ściągniętych gumką. 

Wszystkie były adresowane do Selima i nosiły różne 

adresy zwrotne jej matki. Jedne pamiętała, o innych 

nawet nie słyszała. Otworzyła pierwszy z brzegu list 

i zaczęła czytać. 

Zawierał dokładny opis jej postępów w nauce 

w ekskluzywnym prywatnym liceum, a także wzmian­

ki o tym, że zamierza brać dodatkowe lekcje tańca, 

uczyć się jazdy konnej i pływania. Dzięki temu miała 

nabyć wszechstronnej ogłady, 

background image

Ogłada! Oczy Eleanore rozszerzyły się ze zdumie­

nia. W kiepskiej publicznej szkole, do której chodziła, 

nikt chyba nawet nie wiedział, co to słowo oznacza! 

Wyszukała list najpóźniej datowany i zabrała się 

za czytanie. Była to absolutnie fikcyjna, piękna opo­

wiastka o tym, jak Eleanore poznała jakiegoś młodego 

człowieka i zakochała się w nim. Obiecał łaskawie 

wybaczyć jej pochodzenie z nieprawego łoża, pod 

warunkiem że wniesie do małżeństwa odpowiednio 

duży posag. 

Zacisnęła palce na liście. Zmięła cienki papier. Od 

samego początku miała złe przeczucia, że pokwitowa­

nia odbioru pieniędzy były prawdziwe i może Murad 

mówił prawdę, ale nie chciała mu wierzyć. Teraz 

rozpoznała pismo matki, a także jej osobliwy sposób 

stawiania przecinków. Nie miała żadnych wątpliwości. 

Listy były autentyczne. 

Eleanore spojrzała z rozpaczą na biurko. Leżały 

przed nią dowody. Druzgocące dowody. 

Zakryła twarz rękoma. Do tej pory była przekona­

na, że matka porzuciła ją ze względów czysto finanso­

wych. Teraz okazało się, że dziecko stanowiło dla niej 

tylko i wyłącznie źródło dużych i stałych dochodów. 

Eleanore przełknęła łzy. Włożyła papiery do koper­

ty i schowała ją do szuflady biurka Murada. Radził, 

żeby przestała żyć przeszłością. Miał rację. Stały przed 

nią ważne bieżące zadania. Do najpilniejszych należało 

odszukanie Kelly. 

Usłyszała pukanie. Wsunęła szufladę i powiedziała 

głośno: 

- Proszę wejść. 

W drzwiach ujrzała Wilkersona. 

- Czy życzy pani sobie samochodu z kierowcą, pan­

no Eleanore? Jego Ekscelencja mówił, że... - urwał. 

background image

Na twarzy kamerdynera zauważyła zaniepokojenie. 

- Czy coś się stało? - spytała. 

- Chodzi o list. - Ze stolika, który stał tuż za 

drzwiami, Wilkerson wziął do ręki kopertę. - Jego 

Ekscelencja specjalnie na niego czekał i dlatego nie 

wyszedł wcześniej do biura. A potem zapomniał go 

zabrać! - Kamerdyner rzucił Eleanore pełne wyrzutu 

spojrzenie. 

- Może Ali mógłby go zawieźć? - zaproponowała. 

- Wczoraj wieczorem poleciał do Abaru w nagłej 

sprawie. Mają tam jakiś kryzys w kartelu paliw płyn­

nych. 

- Wobec tego wyślij kierowcę. Samochód nie będzie 

mi potrzebny. W dzień świetnie bez niego się obejdę. 

- Normalnie tak właśnie zrobiłbym, ale tym razem 

mam podstawy sądzić, że list jest zbyt ważny, aby 

powierzać go nawet zaufanemu kierowcy. 

- A mnie chcesz go powierzyć i wysłać samo­

chodem do miasta - stwierdziła sucho Eleanore. 

- To zupełnie co innego - spokojnie odparł Wilker­

son. - Skoro pani wychodzi, czy byłaby pani uprzejma 

wstąpić po drodze do biura i oddać ten list do rąk włas­

nych Jego Ekscelencji? 

- Nawet nie wiem, gdzie mieści się firma. - Nie 

miała ochoty oglądać Murada zaraz po tym, jak 

dowiedziała się o oszustwach matki. Potrzebowała 

teraz czasu, bo najpierw sama musiała pogodzić się 

z przerażającym faktem. 

- Kierowca panią zawiezie, panno Eleanore - po­

wiedział kamerdyner. - Zajmie to niewiele czasu, 

a zrobi pani wielką przysługę Jego Ekscelencji. 

- Dobrze - ustąpiła. - Ale najpierw muszę zatele­

fonować. Poproś kierowcę, aby był gotowy za dziesięć 

minut. 

background image

- Oczywiście, panno Eleanore. I bardzo pani dzię­

kuję. - Wilkerson wręczył jej kopertę i odszedł. 

Włożyła list do torebki. Spojrzała na zegarek. 

Straciła już wiele czasu. Zrobiło się późno. Jadąc do 

Murada, wstąpi po drodze do college'u, aby spraw­

dzić, czy Kelly się zgłosiła. Ale Barbry nie odwiedzi. 

Całą sprawę załatwi telefonicznie. 

Wyciągnęła z torebki cienką chusteczkę i przy­

łożyła ją do mikrofonu. Zniekształcała głos. Elea­

nore przypuszczała, że Barbra więcej powie komuś 

obcemu. 

Wykręciła numer i gdy dziewczyna podniosła słu­

chawkę, poprosiła Kelly do telefonu. 

- Chodzi pani o Kelly? - zdziwiła się Barbra. 

- Przecież ona tu nie mieszka. A kto mówi? - spytała 

podejrzliwie. 

- Moje nazwisko Fellows. Dzwonię z administraq'i 

college'u - skłamała Eleanore. - Wiem, że z panią nie 

mieszka. Jest zameldowana u... - zaszeleściła gazetą 

leżącą na biurku Murada, udając, że sprawdza w re­

jestrze - u niejakiej pani Fulton. Ale tam nikt nie od­

powiada. Kelly podała nam pani numer na wszelki 

wypadek. Jeszcze się do nas nie zgłosiła. Musimy wie­

dzieć, co zamierza zrobić. Nie możemy dłużej rezerwo­

wać dla niej miejsca... 

- Nie widziałam Kelly od dawna - odparła Barb­

ra. - Ale jeśli się do mnie odezwie, przekażę jej wiado­

mość od pani. 

- Dziękuję. 

Eleanore odłożyła słuchawkę. Gdzie może być ta 

nieodpowiedzialna dziewczyna? Jak ją odnaleźć w tak 

ogromnym mieście jak Nowy Jork? Nie potrafiła 

odpowiedzieć sobie na te pytania. 

Westchnęła głęboko i wyszła z domu. 

background image

W college'u usłyszała, że Kelly w ogóle się nie zgło­

siła. I jeśli w najbliższym czasie się nie zjawi, grozi jej 

odebranie stypendium, a jej miejsce zostanie przyznane 

innemu, bardziej odpowiedzialnemu studentowi. 

Rolls-royce zatrzymał się wreszcie przed wysokim 

wieżowcem. 

- Biuro Jego Ekscelenqi mieści się na dwudziestym 

dziewiątym piętrze - poinformował kierowca. - Czy 

mam poczekać na panią? 

- Nie, dziękuję. 

- Jak pani sobie życzy, panno Fulton. - Wysiadł 

i otworzył przed nią drzwi samochodu. 

- Dziękuję. 

Eleanore przeszła szybko przez hol i wsiadła do 

windy. 

Firmę znalazła z łatwością. Otworzyła ciężkie, 

dębowe drzwi i znalazła się w przestronnym, luksu­

sowo urządzonym pomieszczeniu. 

Zza biurka przywitała ją ładna, młoda kobieta. 

- Czym mogę służyć, panno Fulton? 

- Dzień dobry... Angelo. - Eleanore w porę przy­

pomniała sobie imię recepcjonistki. - Przyszłam do 

Jego Ekscelencji. Gdzie jest jego pokój? 

Ze zdziwieniem zobaczyła, jak młoda kobieta ukra­

dkiem naciska jakiś guzik na skomplikowanej wew­

nętrznej centralce stojącej na biurku. Czyżby Murad 

polecił uprzedzać go o każdej nie zapowiedzianej 

wizycie? Dlaczego? 

- Pierwsze drzwi na prawo. Tamtędy. 

- Dziękuję. - Eleanore uśmiechnęła się do recep­

cjonistki i ruszyła przez hol we wskazanym kierunku. 

background image

ROZDZIAŁ 

Zamierzała zapukać do pokoju Murada, gdy nagle 

otworzyły się drzwi naprzeciwko. 

- Dzień dobry, panno Fulton. Zdumiewające, że 

już nazajutrz po przyjęciu mam szczęście oglądać pani 

piękne oblicze. - Oprócz złośliwości w głosie Waltona 

Eleanore wyczuła ciekawość. 

- Czyżby? 

Walton umyślnie otworzył drzwi. A więc to jego 

ostrzegała recepcjonistka. Kontrolował wszystkich 

klientów przychodzących do biura czy tylko gości 

Murada? W każdym bądź razie postępował co naj­

mniej dziwnie. 

- Dlaczego interesują pana osoby odwiedzające 

pana Ahiąara? - zapytała bez ogródek Eleanore. 

- Nie wiem, o co pani chodzi - odparł Walton. 

- Zauważyłam, jak recepcjonistka dawała panu 

znać o moim przybyciu. 

- Jest pani bardzo spostrzegawcza, panno Fulton. 

- Bywam także uparta. I pytam raz jeszcze. Dlacze­

go szpieguje pan gości Murada? 

- Co za ostre słowa! Nikogo nie szpieguję. Jako 

dyrektor biura... 

background image

- Jeden z dyrektorów - przerwała mu Eleanore. 

- Odpowiadam za sprawne funkq'onowanie firmy. 

- Walton udał, że nie słyszy uszczypliwej uwagi. - By­

łoby jeszcze lepiej, gdybym był w stanie przepędzić 

wszystkie kobiety, które uganiają się za Jego Eksce­

lencją. Ma wielkie powodzenie. Nic dziwnego. Jest taki 

bogaty... 

- A do tego jeszcze przystojny, kulturalny i pełen 

osobistego uroku - dorzuciła szybko Eleanore. 

- Droga panno Fulton, uważam za swój obowią­

zek ostrzec panią... 

- Obowiązek? - warknęła. - Jest pan zwykłym in­

trygantem. 

- Jeśli sądzi pani, że mając dziecko z Muradem 

może pani zachowywać się bezkarnie, to... 

- W razie czego ochroni mnie ojciec, Selim 

al-Rashid. 

- To brednie - powiedział Walton. - Jestem od lat 

w stałym kontakcie z ministrem i dobrze wiem, że nie 

ma dzieci. 

- Prawowitych. Teraz, po śmierci żony, ojciec 

otwarcie się do mnie przyznaje. 

- To bez znaczenia. Firma należy do Ahiąarów, 

a Murad nigdy nie wystąpi w pani obronie. Na niczym 

mu nie zależy. 

- Właśnie liczę na tę cechę jego charakteru. - Elea­

nore przystąpiła do otwartego ataku. - Zbyt mało 

przejmuje się firmą, żeby zechciał pana zatrzymać, 

kiedy przyprę go do muru i będę nalegała na pańskie 

zwolnienie. Pozbędzie się pana choćby dla świętego 

spokoju. Potrafię być bardzo nieprzyjemna. - Głos 

Eleanore brzmiał twardo i bezlitośnie. - A teraz, pro­

szę mi wybaczyć, jestem zajęta. 

background image

Walton odwrócił się bez słowa. Wszedł do swego 

pokoju i głośno zatrzasnął drzwi. Eleanore odetchnęła 

z ulgą. Ta denerwująca rozmowa uprzytomniła jej, jak 

szybko zaczęła odcinać kupony, zasłaniając się nazwis­

kiem ojca. Dlaczego? Zirytował ją nie atak Waltona na 

własną osobę, lecz jego nielojalność wobec Murada. 

Zapukała lekko do drzwi i nie czekając na zaprosze­

nie weszła do pokoju. Zobaczyła przed sobą przedziw­

ną scenkę. Murad pochylał się nisko nad rozgorączko­

waną Beth, siedzącą na jego miejscu za biurkiem. 

Bezczynnie, tylko z notesem i ołówkiem w ręku. 

Gdyby Eleanore była w lepszym nastroju, zmiesza­

nie dziewczyny i zaskoczenie widoczne na twarzy 

Murada pewnie by ją rozśmieszyły. Ale dziś ten obra­

zek raczej ją zaniepokoił, niż ubawił. Nie wiedziała, 

co się dzieje. O co chodzi Muradowi? Na pierwszy rzut 

oka można by przysiąc, że uwodzi Beth. To fakt, że 

miał skłonności do kobiet, ale Eleanore była przeko­

nana, że nigdy by sobie nie pozwolił na takie zachowa­

nie w biurze. I to w stosunku do młodej, niewinnej 

dziewczyny. W postępowaniu Murada Eleanore wy­

czuła jakiś fałsz. Coś tutaj nie grało. 

- Och, Eleanore, ja... - zaczęła tłumaczyć się Beth. 

- Zaraz przepiszę te listy, Ekscelencjo. - Zerwała się 

zza biurka i jak oparzona wypadła z pokoju. 

- Nie powinnaś tak straszyć moich pracowników 

- powiedział Murad obojętnym, znudzonym tonem. - To 

pogarsza stosunki w biurze - dodał bez przekonania. 

- Rozumiem, chodzi o stosunki - warknęła. Mu­

rad, który stał teraz przed nią, był antypatyczny. - Nie 

martw się. Możesz robić, co chcesz. Wpadłam tu na 

chwilę. Przyniosłam ci tylko... - Otworzyła torebkę 

i wyciągnęła list. 

background image

W tym momencie Murad całkowicie zaskoczył 

Eleanore. Jednym susem znalazł się tuż przy niej. 

Objął ją i zaczął namiętnie całować. 

- Ach, proszę wybaczyć, Ekscelenqo. - Za pleca­

mi Eleanore usłyszała drwiący głos Waltona. - Nie 

wiedziałem, że jest pan zajęty... 

- Skoro już pan wie, proszę zostawić nas samych 

- odparł Murad. Teraz był roześmiany. 

O co w tym wszystkim chodzi? Eleanore zupełnie 

się pogubiła. Próbowała wyzwolić się z uścisku Mu­

rada, ale nadal trzymał ją mocno w ramionach. 

Kiedy tylko za Waltonem zamknęły się drzwi, 

szepnął jej do ucha: 

- Nie mów nic. W pokoju jest podsłuch. 

Popatrzyła na niego zdumiona. Miał teraz poważ­

ną, zasępioną twarz. Wyjął z ręki Eleanore pogniecio­

ny list i wsunął go do kieszeni. 

Podszedł do biurka i zaczął przewracać jakieś 

papiery. 

- Dobrze, że wpadłaś, kochanie. Mam propozycję 

nie do odrzucenia. Zaraz zabiorę cię na zakupy. Co ty 

na to? - zapytał czule. 

Naprawdę jest przekonany, że ktoś podsłuchuje, 

pomyślała Eleanore. Podniosła wzrok i popatrzyła 

uważnie na Murada. Stał teraz przed nią ten sam 

mężczyzna, który uratował ją na ulicy z rąk napast­

nika, a nie zblazowany bon vivant. 

Hazard zawsze ją pociągał. Postanowiła włączyć się 

do gry. 

- Cudownie! - zaszczebiotała. - Mój drogi, za­

sługuję chyba na jakiś nowy klejnocik. Po tym wszy­

stkim, co tutaj przeszłam! - dodała z rozżaleniem 

w głosie. 

background image

Murad rzucił Eleanore ostrzegawcze spoj'rzenie. 

- Później, kiedy już znajdziemy się w domu, po­

staram się jakoś cię ułagodzić. A teraz chodźmy. 

- Wziął ją za ramię i wyprowadził z pokoju. 

Milczała dopóty, dopóki srebrny jaguar Murada 

nie włączył się do ulicznego ruchu. 

- A teraz mów - zażądała. 

- O czym? - Rzucił jej niewinne spojrzenie. 

- Najpierw oświadczasz, że cię podsłuchują, a po­

tem udajesz, że nic się nie dzieje! O co chodzi? Ktoś cię 

szpieguje? Masz podsłuch czy nie? 

- Mam. Są trzy mikrofony. Jeden w aparacie 

telefonicznym, drugi w podstawce lampy, a trzeci za 

obrazem nad kanapą. 

- Dlaczego ich nie usuniesz? 

- Oj, do intryg to ty nie masz głowy - powiedział 

z politowaniem. 

- Bardzo mi przykro, że cię rozczarowuję. Ale 

prowadzę spokojne życie. Czekam na wyjaśnienia. 

Murad nie miał ochoty mówić Eleanore o grasują­

cym w firmie oszuście. Jej mina świadczyła jednak 

o tym, że nie da mu spokoju, póki nie dowie się 

wszystkiego. Postanowił więc powiedzieć prawdę. Ta 

kobieta jest inteligentna i bystra. Może nawet zauważy 

coś, czego on sam nie dostrzegł. 

- Kto założył ci podsłuch? Oszuści? - zapytała. 

- Nie wiem. Pewnie Walton. Chce wiedzieć, co robię. 

- Całkiem prawdopodobne. Ten okropny typ usi­

łował mi wmówić, że jesteś babiarzem. No i zastałam 

cię z Beth. 

- Mówiłaś przecież, że jest zakochana w Abramsie. 

Wiedziałem więc, że moich umizgów nie potraktuje 

poważnie. 

background image

- No to po co ją uwodziłeś? Muszę wiedzieć, w czym 

rzecz. Sama będę zadawała ci pytania - oświadczyła 

zdeterminowanym głosem. - Mówiłeś, że ktoś cię okra­

da. Z czego? 

- Z informacji. Na temat inwestycji, które dla mo­

jej firmy mają kluczowe znaczenie. Ktoś ubiega nas 

i wykupuje je, a potem odsprzedaje po horrendalnych 

cenach. 

- Pod cudzym nazwiskiem? 

- Za pośrednictwem fikcyjnej spółki. Pieniądze idą 

na konto w Szwajcarii. Nie można go zidentyfikować. 

- Kto w firmie podejmuje decyzje o dokonywaniu 

konkretnych inwestycji? 

- Walton i Talbort. 

- Więc jeden z nich jest oszustem? 

- Niekoniecznie. Ktoś inny także może mieć dostęp 

do informacji. 

- To rozszerza krąg podejrzanych - stwierdziła 

Eleanore. - Osobiście stawiam na Waltona. 

- Może masz rację. Ale ten facet ma chyba tylko 

obsesję na punkcie władzy. Bez przerwy manipuluje 

pracownikami. A tych, którzy się temu nie poddają, 

eliminuje. 

- Eliminuje? 

- Wyrzuca z pracy. Dlatego sądzę, że to Walton 

założył podsłuch. Chce znać moje plany. 

- A ty po to, żeby wyprowadzić oszusta w pole, 

udajesz uroczego chłoptasia, któremu nadmiar hor­

monów uderza do głowy? 

Usłyszawszy te słowa Murad skrzywił się z nie­

smakiem. 

- Oj, a ja byłem przekonany, że zachowuję się jak 

wyrafinowany światowiec. 

background image

- Wyrafinowani światowcy nie mizdrzą się do 

pustogłowych blondynek. Co będzie z Sonią, kiedy ją 

rzucisz? 

- Stanie się znacznie bogatsza. Kocha tylko pienią­

dze. Dlatego ją wybrałem. 

- Kim ty właściwie jesteś? - zapytała Eleanore. 

- Najmłodszym synem, którego ojciec przysłał 

do Stanów, żeby tutaj poprowadził rodzinne inte­

resy i zaczął od wykrycia człowieka okradającego 

firmę. 

- Dlaczego ojciec wybrał właśnie ciebie? 

- Bo ze wszystkich członków rodziny jestem naj­

bardziej zamerykanizowany. A także dlatego, iż od 

pięciu lat kieruję w Abarze agencją informacyjną. 

- Szpiegowską? 

- Zbieranie informacji to nie szpiegowanie - z god­

nością odparł Murad. 

- Powiedz, czego się wywiedziałeś oprócz tego, 

że Walton jest patologicznie zazdrosny o swoją po­

żyję? 

- Niczego. Absolutnie niczego - przyznał Murad 

ze smutkiem. - Nikt z pracowników biura nie żyje 

ponad stan. Nikt nie jest ani nie był szantażowany. 

- Twój oszust jest bardzo przebiegły. 

- Co gorsza, cierpliwy. Czeka spokojnie. Pieniędzy 

nie wydaje. 

- Zastaw pułapkę. Rozgłoś jakąś fałszywą infor­

mację. A kiedy z niej skorzysta, wtedy się nabierze. 

- Musiałbym we wszystko wtajemniczyć Waltona 

i Talborta. A przecież jest bardzo prawdopodobne, że 

to jeden z nich nas okrada... 

- Wobec tego podejmij arbitralną decyzję. Na 

zasadzie: ja tu rządzę i decyduję. 

background image

- Oszust jest za sprytny, żeby dał się nabrać. Nie 

podejmie żadnej akcji. Będzie się obawiał, że ten 

pomysł inwestycji wyperswaduje mi Walton. 

- To koszmarny facet. 

- Mógłbym nazwać go bardziej po męsku, ale przy 

damie nie wypada. Zwolnić go jeszcze nie mogę. 

- Dlaczego? 

- Z dwu powodów. Po pierwsze, do chwili wy­

krycia oszusta chcę, aby wszyscy pracownicy pozostali 

w firmie. A po drugie, Walton prowadzi interesy mojej 

rodziny od prawie piętnastu lat. Mam więc w stosunku 

do niego duże zobowiązania. Powinienem dać mu 

teraz czas, żeby oswoił się z nową sytuacją i przy­

zwyczaił do mego zwierzchnictwa. 

- Zależy mi na tym, żeby pomóc ci wykryć oszusta. 

- Już pomagasz. Choćby utrwalając w oczach 

ludzi mój obraz jako głupawego playboya. Czy zda­

jesz sobie sprawę z tego, że całe biuro jest przeko­

nane, iż Lacey to moje dziecko? - roześmiał się Mu­

rad. 

Eleanore ciągle jeszcze nie mogła się zdobyć na 

powiedzenie prawdy o niemowlęciu. Już wiedziała, 

jakim człowiekiem jest naprawdę Murad, i wolałaby 

dłużej go nie okłamywać. Postanowiła jeszcze raz 

przemyśleć całą sprawę i szybko podjąć decyzję. 

Murad zatrzymał samochód na parkingu przed 

domem. 

- Jesteśmy na miejscu. Wysiadaj - powiedział do 

Eleanore. 

- A ty? - zapytała. 

- Muszę wracać do biura. Mam też jeszcze parę 

spraw do załatwienia na mieście. Zobaczymy się 

wieczorem. 

background image

Była pod jego urokiem. Znów śniła na jawie. 

Wchodząc do domu zastanawiała się nawet, jakby to 

było, gdyby znalazła się w łóżku z Muradem. Czy tam 

także zachowywałby się despotycznie? 

W holu powitał ją Wilkerson. 

- Chcę zaraz zabrać Lacey do parku - powiedziała 

do niego Eleanore. - Jest teraz do dyspozycji jakiś 

samochód? 

- Tak. Rolls-royce. Czy udało się pani oddać list do 

rąk Jego Ekscelencji? 

- Tak. Bez żadnych problemów. Poproś kierowcę, 

niech podjedzie pod frontowe wejście. 

Poszła po Lacey. Wbrew oczekiwaniom, leniwe 

popołudnie w parku wcale nie przywróciło spokoju 

ducha Eleanore. Jej myśli w jakiś dziwny i niewytłu­

maczalny sposób krążyły ciągle wokół Murada. Wy­

obrażała sobie, że Lacey jest ich własnym dzieckiem. 

Zaczynała już mieć prawdziwą obsesję na punkcie tego 

mężczyzny. 

Wróciła do domu. W drzwiach zatrzymał ją Wil­

kerson. 

- Jego Ekscelenga dzwonił do pani przez całe 

popołudnie - poinformował Eleanore. 

- Tak? - Ta wiadomość ją zaskoczyła. 

- Czy mogę teraz połączyć panią z biurem? - zapy­

tał kamerdyner. 

- Proszę. 

Poczuła, że serce zaczyna jej bić żywiej. Wilkerson 

nakręcił numer i podał jej słuchawkę. Usłyszała głębo­

ki głos Murada: 

- Halo? 

- Tu Eleanore. Przed chwilą dowiedziałam się, że 

jestem ci potrzebna. 

background image

- Moja droga, zawsze cię potrzebuję i marzę 

o tobie. 

Przypomniała sobie o podsłuchu założonym w tele­

fonie Murada. Dlatego tak z nią rozmawiał. 

- Jesteś nienasycony, kochanie - odparła, przyłą­

czając się do gry. 

- Myślę o tobie dzień i noc. Dzwoniłem, aby ci 

powiedzieć, że jemy dziś kolację w hotelu Plaża. 

Z moim znajomym. 

- Świetnie - ucieszyła się Eleanore, ale natychmiast 

potem przypomniała sobie, że opiekunka dziecka ma 

wolny wieczór. - Och, nie. Przykro mi, ale to niemoż­

liwe. Panna Kelvington dziś nie pracuje i już wyszła. 

- Nie ma problemu. Każę podać kolację w apar­

tamencie. Lacey położymy w drugim pokoju. Kiedy 

tylko zechcesz, będziesz mogła do niej zaglądać. 

- To dla ciebie duży kłopot. 

- Powtarzam, nie ma żadnego problemu. Czekam 

w hotelu o ósmej. Pamiętaj, weź samochód z kierowcą. 

- Dobrze. Do zobaczenia. - Eleanore odłożyła słu­

chawkę. 

Miała ogromną ochotę dłużej porozmawiać z Mu-

radem, ale nie mogła ze względu na podsłuch. Była 

ciekawa, z kim mają się spotkać i dlaczego kolaqa ma 

być poza domem. Czyżby siedziba Murada była także 

pod czyjąś obserwacją i dlatego nie chciał, żeby 

zauważono, z kim się spotyka? 

Pragnęła Muradowi pomóc odnaleźć oszusta. Była 

prawie pewna, że oboje przeoczyli coś istotnego, co 

mogłoby naprowadzić na jego ślad. No cóż, sprawa 

jest otwarta. Trzeba działać dalej. 

Kierowca zatrzymał samochód przed hotelem Pla­

ża. Trzymając dziecko na ręku, Eleanore przeszła 

przez hol i zatrzymała się przy recepq'i. 

background image

- Jestem umówiona z panem Muradem Ahiąarem 

- powiedziała. 

- Jego Ekscelenq'a przyjechał godzinę temu. Por­

tier zaraz panią do niego zaprowadzi. 

- Dziękuję. 

Apartament znajdował się na dwudziestym siód­

mym piętrze, na końcu elegancko urządzonego holu. 

Murad wręczył portierowi napiwek. Eleanore ro­

zejrzała się po obszernym, luksusowym salonie. Stół 

nakryty do kolacji stał przy przeszklonej ścianie, skąd 

roztaczał się imponujący widok na Manhattan. 

Murad pogłaskał policzek Lacey. Jego ręka otarła 

się o piersi Eleanore. Poczuła nagły przypływ pożąda­

nia. Za każdym razem, kiedy jej dotykał, reagowała 

szybciej. 

- W małej sypialni stoi dziecinne łóżeczko. - Mu­

rad wskazał drzwi. - Idź i połóż Lacey, a ja w tym 

czasie zadzwonię. 

Z dzieckiem na ręku Eleanore otworzyła następny 

pokój. Na widok ogromnego łoża, zajmującego cent­

ralne miejsce w ogromnym pomieszczeniu, stanęła jak 

wryta. Jeśli to jest mała sypialnia, to jak wygląda duża? 

Przy ścianie postawiono dziecinne łóżeczko. Elea­

nore ułożyła Lacey do snu. Dzięki klimatyzacji powiet­

rze było rześkie. Zbyt chłodne jak dla niemowlęcia. 

Eleanore rozłożyła kocyk wiszący na poręczy łóżeczka 

i starannie nakryła nim dziecko. 

- Muszę zejść na dół do holu - powiedział Murad. 

- Jeśli w tym czasie zjawi się mój gość, wpuść go do 

środka. Wrócę za kilka minut. 

- Poczekaj... - usiłowała zatrzymać Murada, ale 

już go w pokoju nie było. 

Niby jak ma rozpoznać gościa? Przecież każdy 

może zapukać do drzwi apartamentu. I o czym ma 

background image

z nim rozmawiać? Murad zachowuje się niemożliwie. 

Westchnęła. 

Chwilę później usłyszała pukanie. Otworzyła drzwi. 

Starszy pan o siwych skroniach, rodak Murada, był 

chyba zaskoczony widokiem kobiety. Na progu się 

zawahał. 

- Ja... Murad mówił... - zaczął się jąkać. Było 

widać, że czuje się niepewnie. 

- Musiał wyjść na chwilę - wyjaśniła Eleanore. 

- Zaraz wróci. Czy zechce pan wejść i poczekać na 

niego? 

Nadal był speszony. Eleanore zrobiło się żal tego 

mężczyzny. Widocznie jeszcze nie przywykł do amery­

kańskiej cywilizacji i czuł się fatalnie pozostawiony 

w towarzystwie kobiety. 

- Może ma pan ochotę na kawę? - zapytała łagod­

nym głosem. Chciała, żeby gość trochę się zrelaksował. 

- Nie, dziękuję. Ty jesteś... 

W głowie Eleanore zrodziło się nagłe podejrzenie. 

Nie, to niemożliwe! Murad w tak podstępny sposób 

nie zaaranżowałby jej spotkania z ojcem! Przecież 

postawiła warunki. Wiedział, że sama chce ustalić 

dzień, w którym po raz pierwszy zobaczy Selima. 

- Eleanore - słabym głosem dokończył po chwili 

gość. 

- Kim pan jest? - zapytała. 

- Jestem twoim ojcem. - Wysunął rękę w stronę 

Eleanore, lecz ona odruchowo się cofnęła. - Nienawi­

dzisz mnie - stwierdził z przygnębieniem. 

- Nie - odparła. 

I to była prawda. Nie potrafiła żywić nienawiści do 

człowieka, który stał teraz przed nią. Widziała, jak 

bardzo jest nieszczęśliwy. 

background image

- Eleanore, pragnę, abyśmy się stali jedną rodziną 

- powiedział Selim. 

Popatrzyła na niego uważnie. Czy ojciec naprawdę 

sądzi, że ona potrafi puścić w niepamięć trzydzieści lat 

upokorzeń? 

Drzwi otworzyły się niemal bezszelestnie, ale w ci­

szy panującej w pokoju był to głośny dźwięk. Eleanore 

spojrzała w stronę wejścia. Na widok Murada jej oczy 

się zwęziły. Nie mogła doczekać się chwili, w której 

rozprawi się z nim za tak podstępne zorganizowanie 

spotkania z ojcem. Rozerwie Murada na strzępy! 

Niech je potem sobie zbiera jego agencja informa­

cyjna! 

Udał, że nie dostrzega gniewu w oczach Eleanore. 

Serdecznie przywitał się z Selimem i od razu podjął 

rozmowę na neutralne tematy. Zaczęli dyskutować 

o kartelu paliw płynnych. Po kilku minutach Eleanore 

przestała słuchać, o czym mówią. Zaczęła myśleć 

o innych, równie obojętnych jej sprawach. 

background image

ROZDZIAŁ 

Murad zamknął drzwi za Selimem, odwrócił się 

i powiedział do Eleanore: 

- Nieźle to wypadło. Prawda? 

- Co takiego?! - wykrzyknęła głośno. Straciła pa­

nowanie nad sobą. Napięcie spowodowane ostatnimi 

przeżyciami stało się nie do zniesienia. 

- Ty arogancki, apodyktyczny, nadęty... 

- Nie jestem nadęty. 

- Kto, do diabła, upoważnił cię do takiego po­

stępowania! 

- Ktoś musiał to zrobić. - Wzruszył ramionami. 

Przez Murada przeżyła tego wieczoru parę godzin 

udręki, a on traktuje to lekko! 

Nabrała głęboko powietrza. 

- Twoje wtrącanie się w moje życie osobiste uwa­

żam za karygodne - oświadczyła z wściekłością, po­

woli cedząc każde słowo. 

Nie mogła dłużej przebywać w towarzystwie tego 

człowieka! Odwróciła się i ruszyła w kierunku sypialni. 

W ostatniej chwili przypomniała sobie, że tam śpi 

Lacey. Otworzyła więc drugie drzwi. 

Weszła do ogromnego pokoju. Był urządzony 

z przepychem, lecz nawet tego nie dostrzegła. Przynaj-

background image

mniej na kilka minut musiała zostać sama. W przeciw­

nym bowiem razie zaczęłaby wymyślać Muradowi. 

Pewnie cisnęłaby w niego czymś ciężkim. Bardzo 

ciężkim! Dopiero teraz zaczynała pojmować, na czym 

polega zbrodnia w afekcie. 

Odwróciła się i zobaczyła, że Murad wszedł za nią 

do sypialni. Jego kroki stłumił gruby, biały dywan. 

- Wyjdź stąd natychmiast - zażądała. 

- Uspokój się, proszę. Bądź rozsądna. - Chwycił 

Eleanore za ramię i lekko nią potrząsnął. 

Przez ciało młodej kobiety przebiegł nagły dreszcz. 

Odskoczyła jak oparzona, zaskoczona swą reakcją. 

Z jednej strony pragnęła unicestwić Murada, z drugiej 

zaś chciała znaleźć się w jego ramionach. Z trudem 

opanowała podniecenie. 

- Powiadasz: rozsądna? - warknęła. - Działasz za 

plecami, postępujesz wbrew moim życzeniom i do tego 

jeszcze masz czelność wymagać, abym zachowywała 

się rozsądnie! 

- Wiem, Eleanore, że jesteś zła, ale jeśli... 

- A ja już myślałam, że mam do czynienia z czło­

wiekiem piekielnie niespostrzegawczym - zakpiła ze 

złością. 

- Jeśli choć przez chwilę się zastanowisz, uznasz, że 

postąpiłem najlepiej, jak to było możliwe w tej sytuacji. 

- Najlepiej? Dla kogo? Dla mnie? Możesz sobie 

zaoszczędzić takich uwag! A może najlepiej dla Lacey? 

Ciągnąłeś ją przez całe miasto. Powinna spać spokoj­

nie we własnym łóżku. 

- Ciągnąłem, jak ty to mówisz, was obie przez całe 

miasto tylko dlatego, że nie chciałem zapraszać Selima 

do siebie. 

- Och! Czyżby mój kochany tatuś był towarzysko 

nie do przyjęcia u pana Ahiąara? 

background image

- Nie zaprosiłem go do domu tylko dlatego, że 

w tej chwili jest to także twój dom. - Murad z trudem 

powstrzymywał zniecierpliwienie. - Nie chciałem, 

abyś pomyślała, że nie masz wpływu na to, kto tam 

przychodzi. Sądziłem, że będzie lepiej, jeśli spotkasz 

się z ojcem na neutralnym gruncie. 

- Aha. - Eleanore zaskoczyło wyjaśnienie Mura-

da. Więc miał w sobie odrobinę wrażliwości. Tylko że 

nie szła w parze z nadmierną pewnością siebie i dąże­

niem do podporządkowania sobie innych. 

Eleanore patrzyła, jak Murad niespokojnie przecią­

ga palcami po włosach. Jeden kosmyk opadł mu na 

czoło. Miała ochotę go odgarnąć i to rozzłościło ją 

jeszcze bardziej. Czuła, że ten mężczyzna powoli 

przejmuje kontrolę nad wszystkim. Nawet nad jej 

emocjami. 

- Eleanore, posłuchaj mnie! - Potrząsnął jej ra­

mieniem. 

- Nie. 

- Spróbuj spojrzeć na całą sprawę z innego punktu 

widzenia - nalegał. - Selim leci jutro do Szwajcarii na 

bardzo ważną konferencję OPEC. Jak mógłby dobrze 

reprezentować nasz kraj, będąc myślami wyłącznie 

przy tobie? Wiem, dlaczego nie chciałaś się z nim 

spotkać. Ze strachu. 

- Ze strachu? 

- Tak. Pielęgnujesz stare urazy, bo boisz się spojrzeć 

w przyszłość i stawić jej czoło. Być może nie powinienem 

w ogóle ingerować w tę sprawę. Jestem jednak człowie­

kiem energicznym, a twoje odkładanie tego, co i tak mu­

siało się stać, tylko pogarszało całą sytuację. Zaostrzało 

konflikt. A co więcej było bezcelowe. 

- Zapomniałeś o najważniejszym powodzie. Bo 

Selim chciał. A to, czego ja sobie życzę, absolutnie cię 

background image

nie obchodzi! - Eleanore nie mogła już dłużej' po­

wstrzymać łez. Zaczęła szlochać. 

- Eleanore! - Murad przeraził się jej płaczem. 

- To wcale nie tak! - Wziął ją na ręce, podszedł do 

łóżka i usiadł, trzymając ją na kolanach. - Uwierz, nie 

chciałem zrobić ci przykrości. Byłem przekonany, że ci 

pomagam. - Przytulił do piersi głowę Eleanore i za­

czął głaskać ją po plecach. 

Żeby pokonać budzące się pożądanie, Eleanore 

gwałtownie odchyliła się w bok. Murad stracił równo­

wagę. Kiedy padał plecami na łóżko, jego ręce machi­

nalnie się zacisnęły. Pociągnął ją za sobą. 

Wrażenie, którego doznała, czując pod sobą jego 

umięśnione ciało, było przejmujące. 

- Moje biedne kochanie. - Murad znów zaczął 

głaskać plecy Eleanore. 

Bez powodzenia próbowała się wyrwać z zaklętego 

kręgu jego ramion. Wprowadzał ją w stan hipno­

tyczny. Gdy pociągnął ją za sobą, przód sukni roz­

chylił się na boki. Jej nagie ciało zetknęło się z nieco 

szorstką tkaniną ubrania Murada. Było to podnie­

cające uczucie. 

Nie wypuszczając Eleanore z ramion, Murad prze­

kręcił się. Zaczął obsypywać jej twarz drobnymi poca­

łunkami. 

- Mylisz się myśląc, że to spotkanie zorganizowałem 

ze względu na Selima - powiedział łagodnym głosem. 

Jego oddech drażnił skórę na policzku. Wywoływał 

coraz mocniejsze emocje. 

- Muradzie... - szepnęła. 

Teraz, gdy ją obejmował, jego apodyktyczność 

przestawała się liczyć, schodziła na drugi plan. Później, 

postanowiła Eleanore. Później wytłumaczy Murado-

wi, że nie miał prawa podejmować za nią decyzji. Teraz 

background image

pragnęła tylko cieszyć się jego bliskością i doznawać 

coraz silniejszych wrażeń. 

Wargi Murada przywarły nagle do jej ust. Splotła 

palce za jego głową. Odsunął się i rozpiął oba guziki, 

które łączyły poły sukni. 

Pożądanie tego wyrafinowanego mężczyzny dało jej 

poczucie własnej kobiecości, jakiego nigdy przedtem 

nie miała. 

- Jesteś słodka - wyszeptał, rozpinając cienki ko­

ronkowy stanik. - Jeszcze piękniejsza, niż myślałem. 

- Zaczął powoli całować obnażone piersi. 

Żeby lepiej móc skoncentrować się na doznaniach, 

Eleanore zacisnęła mocno powieki. 

- Podczas przyjęcia w domu obserwowałem ruchy 

twego ciała pod tą suknią. - Głęboki głos Murada 

wzmagał pożądanie. - Tylko te dwa guziki chroniły 

cię przed moim wzrokiem. Twój widok podniecał. 

Pragnąłem cię całować. Właśnie tak. - Cofnął rękę, 

którą pieścił jej piersi, i zaczął lekko drażnić wargami 

nabrzmiałe sutki. 

Eleanore aż jęknęła. Jeszcze chwila, pomyślała, 

a nie będzie miała żadnych zahamowań. 

- Muradzie, nie możemy... Nie jestem... - Z trud­

nością dobierała słowa. - Nie biorę pigułek - powie­

działa bez ogródek i skryła twarz w zagłębieniu jego 

ramienia. 

- Nie martw się, moja słodka. O wszystko zadbam. 

O wszystko. - Palcem drażnił obrzeże jej ucha. 

Eleanore wsunęła dłoń pod koszulę Murada. Do­

tknęła umięśnionego torsu. Odpięła rząd guziczków. 

Podniósł się i szybko zrzucił ubranie. 

Nie odrywała od niego wzroku. Z zachwytem pa­

trzyła na obnażone męskie ciało. 

background image

- Jesteś piękny - szepnęła. 

- Ty jesteś cudowna. - Odwrócił się tyłem i od­

sunął, lecz po chwili znalazł się w łóżku tuż obok Elea-

nore. Niespiesznym ruchem zsunął jej majteczki. Na­

chylił się i zaczął znów całować miękkie, rozchylone 

wargi. Lekko i bardzo powoli. 

Wsunęła palce we włosy Murada i przyciągnęła go 

mocno do siebie. 

- Pocałuj mnie - zażądała. 

- Gdzie sobie życzysz, moja słodka dziewczyno? 

- zapytał. - Mam duży wybór. Chcesz, żebym teraz 

całował twoje słodkie usta? - Po każdym wypowiedzia­

nym słowie składał na wargach Eleanore lekki pocału­

nek. - Są jak płatki róży. Może powinienem zacząć od 

piersi? A może od... - Murad zaczął kreślić językiem 

koliste wzory na jej obnażonym brzuchu. - Twoja 

skóra jest piękna. Kremowa. Miękka jak aksamit. 

Głos Murada pieścił tak silnie, jak ciepła dłoń, 

którą rozchylił uda. 

- Muradzie! - wyrwało się z ust Eleanore. 

Pod wpływem intymnych pieszczot, które teraz na­

stąpiły, wygięła ciało w łuk. 

- Rozluźnij się. - Murad pieścił nadal. Coraz moc­

niej. Nie odrywał przy tym warg od ust Eleanore. 

- Proszę, weź mnie. Już dłużej tego nie zniosę... 

- jęczała. 

- Powoli, kochanie. Powoli. Chcę, aby było ci bar­

dzo, bardzo dobrze... 

- Dłużej nie wytrzymam. Proszę... 

Murad spełnił prośbę. 

- Och, tak. Tak! 

Poddała się doznaniom. 

- Jak dobrze! Dobrze... 

background image

Kiedy po dłuższym czasie wyrównały się ich od­

dechy, Mur ad zsunął się na łóżko obok Eleanore. 

Przytulił jej głowę do piersi i szepnął: 

- Śpij teraz, kochana. Śpij. 

Była zbyt zaskoczona siłą własnych odczuć, by 

spełnić tę prośbę. Leżała w ramionach Murada, 

wstrząśnięta największym przeżyciem, jakiego kiedy­

kolwiek doznała. 

Dlaczego było jej tak cudownie? Co takiego miał 

w sobie ten mężczyzna, że wywołał reakcję, której 

istnienia nigdy nawet nie podejrzewała? 

Dla niej nie było to tylko fizyczne przeżycie. Stano­

wiło coś znacznie więcej. Kochała go nie tylko ciałem, 

lecz także duszą! 

Nie potrzebowała wróżyć sobie ze szklanej kuli, 

aby się dowiedzieć, że jej związek z Muradem nie ma 

żadnej przyszłości. Nie będzie wychowywała wspól­

nych dzieci w wiejskim domku obrośniętym dzikim 

winem. Wiejska rezydencja Murada to pewnie gigan­

tyczny zamek, pomyślała. Ten człowiek był przed­

stawicielem innego świata. W normalnych warunkach 

nigdy by się z nim nawet nie zetknęła, nie mówiąc 

o spotkaniu tak bliskim, żeby się zakochać. 

A może nie jest to miłość? Może tylko zaurocze­

nie? 

Odpowiedź na ostatnie pytanie wypadła negatyw­

nie. Zauroczenie kojarzyło się z godzeniem na ślepo ze 

wszystkimi cechami osobowości drugiego człowieka, 

a ona dobrze znała wady Murada. Ale nawet do­

prowadzający ją do furii despotyzm i wewnętrzne 

przekonanie, że sam wie lepiej, co komu do szczęścia 

potrzebne, nie były w stanie przesłonić jego bezspor­

nych zalet. Inteligencji. Lojalności. Poczucia humoru. 

background image

A nawet - co było najbardziej zdumiewające - jego 

ciepłego stosunku do Lacey, prawdziwej troski o in­

nych ludzi i przychodzenia im z pomocą. I... i jego 

doświadczenia jako kochanka. 

Poruszyła się niespokojnie. 

- Śpij, Eleanore - usłyszała szept Murada. Przytu­

lił ją mocniej do siebie. 

Przynajmniej jeszcze pamięta moje imię. Nie myli 

z inną kobietą. To już jest coś, pocieszała się Eleanore. 

Z tego, co mówił, wynikało, że w jego życiu nie ma w tej 

chwili żadnej liczącej się kobiety. Ale to nie oznaczało, 

że zaaprobowałby ich stały związek. Byłaby gotowa 

przysiąc, że dzisiejszej nocy Murad wcale nie zamierzał 

się z nią kochać. To jej gwałtowna i niepohamowana 

reakcja sprawiła, że się kochali. 

A więc mam już odpowiedź na moje wcześniejsze 

pytanie, przyznała niechętnie. Zastanawiała się prze­

cież, do czego może doprowadzić to, że od samego 

początku Murad tak bardzo ją pociągał. Teraz już 

wiedziała. Jej dalsza egzystencja była zagrożona. 

Jaki stąd wniosek? Musi podjąć decyzję, bo w obec­

nej sytuacji ma tylko dwa wyjścia. Albo natychmiast 

wziąć nogi za pas i uciekać od Murada tam, gdzie 

pieprz rośnie, albo pozostać na miejscu i stawić czoło 

wszystkim konsekwencjom wypływającym z faktu, że 

się zakochała. 

Tę trudną decyzję właściwie podjęło za nią serce. 

Zabolało, kiedy tylko uprzytomniła sobie, że mogłaby 

więcej nie zobaczyć tego fascynującego mężczyzny. 

Nie ma tyle siły woli, żeby go porzucić. Pozostawi 

sprawę w rękach Murada. Wcześniej czy później 

wyjedzie i zainteresuje się innymi kobietami. Oby jak 

najpóźniej, pomyślała głęboko wzdychając. 

background image

Zaczęła teraz przypominać sobie innych, znanych 

jej mężczyzn. Na tle Murada w ogóle się nie liczyli. 

Coś jej mówiło, że w nikim innym już zakochać się 

nie potrafi. Było to bardzo deprymujące przeświad­

czenie. 

Miłość jest tak cudownym i rzadkim zjawiskiem, że 

trzeba ją pielęgnować. Pozostawię więc wszystko włas­

nemu biegowi, zdecydowała. 

Powoli rozluźniła mięśnie. Zapadła w dobroczynny, 

głęboki sen. 

Obudził ją donośny płacz dziecka. Półprzytomnym 

wzrokiem szukała budzika na nocnym stoliku. Nie 

znalazła. Dotarły do niej nagle dwa fakty: leży w cu­

dzym łóżku i jest zupełnie naga. Eleanore stanęły przed 

oczyma przeżycia ostatniej nocy. 

Murad! Przecież tu był! Gdzieś obok Lacey zanosiła 

się płaczem. Biedne dziecko musiało być okropnie 

głodne. Eleanore złapała szlafrok leżący w nogach 

łóżka i pobiegła do salonu, z którego przez uchylone 

drzwi sączyło się światło. 

Zobaczyła dziwny widok. Na kanapie siedział Mu­

rad w identycznym szlafroku jak ten, który miała na 

sobie. Trzymał na rękach niemowlę i usiłował karmić 

je z butelki. Był to widok wręcz wzruszający. Byłby 

wspaniałym ojcem, pomyślała. 

- Kiedy mała się obudziła? Dlaczego tak płacze? 

Czym ją karmisz? - Eleanore zarzuciła pytaniami Mu­

rada. Bardzo zależało jej na tym, aby nie wracał do 

tego, co zaszło między nimi tej nocy. 

Z wielką ulgą przyjęła rzeczową odpowiedź Murada. 

- Niedawno. Była głodna. Poleciłem służbie hote­

lowej przynieść jej butelkę. Ale nie miałem pojęcia, 

czym ją karmisz, więc sam coś zaproponowałem. 

background image

- Chyba niezbyt szczęśliwie. - Eleanore roześmia­

ła się na widok grymasu na mokrej od łez buzi dziecka. 

Wypluwało smoczek. - Poczekaj. Zaraz wyjmę z tor­

by zapasowy pokarm. 

Wzięła Lacey na ręce i zamieniła butelki. Po chwili nie­

mowlę zaczęło ssać z apetytem swoje zwykłe jedzenie. 

- Biedna mała - odezwał się Murad. - Musiała 

pić to paskudztwo. - Odstawił na stolik niepotrzebną 

butelkę. - Czy ty to kiedyś w ogóle wąchałaś? A pró­

bowałaś? - zapytał Eleanore. 

Poły szlafroka rozchyliły się, ukazując sprężyste 

uda Murada. Na ten widok Eleanore aż zaschło 

w gardle. Nie mogła oderwać wzroku od obnażonego 

męskiego ciała. Przed oczyma stanęły jej przeżycia 

ostatniej nocy. 

- Próbowałaś to kiedyś? - ponowił pytanie. 

Z trudem otrząsnęła się z natrętnych myśli. 

- Nie. Oczywiście, że nie. Ale to bardzo pożywne 

jedzenie. 

- Znacznie mniej niż pokarm matki. Dlaczego 

Kelly nie karmiła dziecka piersią? 

- Próbowała, ale... - odparła machinalnie Eleano­

re. Zamilkła nagle, bo dotarł do niej sens słów Murada. 

- Kiedy dowiedziałeś się o Kelly? - wyszeptała 

suchymi wargami. 

- Wówczas, gdy poleciłem zbadać twoją prze­

szłość. 

- Nie miałeś prawa grzebać w moim życiu! - Za 

najlepszą linię obrony uznała atak. 

Ku jej zdumieniu Murad przyznał spokojnie: 

- Być może. Wtedy jednak uważałem, że postępuję 

słusznie. Musiałem wiedzieć, kim jest córka Selima. 

Sama mi oświadczyłaś, że nie wiesz, kto jest ojcem 

background image

twojego dziecka. Co miałem więc robić? Sądziłem, że 

po matce odziedziczyłaś także jej wady, nie tylko 

urodę. 

Urodę? Murad uważa mnie za ładną? - zdziwiła się 

Eleanore. To nieprawdopodobne. Przebywa przecież 

ciągle w otoczeniu naprawdę pięknych kobiet. Od razu 

uprzytomniła sobie jednak, że mimo irytujących wad 

nie ma zwyczaju kłamać... 

Eleanore zaczęła myśleć o ciotecznej siostrze. Przy­

szła jej nagle do głowy nowa myśl. 

- Słuchaj - zwróciła się do Murada. - Wiesz, 

gdzie teraz jest Kelly? 

- Kelly? - powtórzył z ociąganiem. Po jego minie 

było widać, że gra na zwłokę. 

- Mów natychmiast - zażądała Eleanore. - Nie 

udawaj, że nie wiesz. Gdzie ona jest? 

Jakby się nad czymś zastanawiając, Murad milczał 

przez chwilę, po czym powiedział spokojnie: 

- Kelly szuka własnej drogi w życiu. 

- To wiem bez ciebie. Ale bardzo się martwię o tę 

dziewczynę. Przecież to jeszcze niedojrzała dziewięt­

nastolatka. 

- Zapewniam cię, że jest bezpieczna - odparł Mu­

rad. - Podobnie jak Lacey. Będzie najlepiej, jeśli zo­

stawisz Kelly w spokoju. 

- Powiesz mi wreszcie? - spytała ponownie Ele­

anore. Poczuła naraz, jak wielkie ogarnia ją zmę­

czenie. 

- Nie. Popatrz, dziecko już zjadło. - Murad zmie­

nił temat. 

Eleanore dotknęła pupki niemowlęcia. 

- Och! Przecieka! Zmieniłeś pieluszkę przed kar­

mieniem? 

background image

- Nie robię takich rzeczy - z godnością odrzekł 

Mur ad. 

- Przecież ją karmiłeś. 

- To co innego. Mężczyźni z mojej części świata 

pieluch nie zmieniają. 

Eleanore podniosła się, trzymając dziecko z dala od 

siebie na wyciągniętych rękach. 

- Rozumiem. A czy uwłaczałoby twej męskiej god­

ności, gdybyś teraz uprzejmie się pofatygował i wziął do 

ręki worek z pieluchami? - spytała. Wskazała wzro­

kiem kąt przy kanapie, gdzie go wieczorem położyła. 

- Nie chodzi o moją dumę - odparł, podnosząc 

torbę z podłogi. Poszedł posłusznie za Eleanore do 

mniejszej sypialni. - Po prostu robi mi się niedobrze. 

Eleanore sprawnie przewinęła dziecko. 

Murad wyciągnął ręce. 

- Daj mi je teraz. Potrzymam przez chwilę, aż 

pozbędzie się nadmiaru powietrza. 

- Dziękuję. Należy mi się prysznic - odparła Elea­

nore. 

Pobiegła do łazienki. Wrzuciła zmoczony szlafrok 

do kosza na brudną bieliznę. Tęsknym wzrokiem 

popatrzyła na ogromną wannę. Chętnie by w niej 

poleżała, ale chciała jak najszybciej znaleźć się w łóżku. 

Da Muradowi wolną rękę. Jeśli nie zechce przyjść do 

niej, może położyć się gdzie indziej, w drugim pokoju. 

A jeżeli sam znajdzie się wcześniej w dużej sypialni 

i gdy będą znów razem, wtedy może zacząć żałować 

tego, co stało się kilka godzin temu, a ona poczuje się 

okropnie. Ze wstydu i upokorzenia będzie miała ocho­

tę zapaść się pod ziemię. 

Szybko odkręciła kurek i znalazła się pod silnym 

strumieniem wody. Umyła się. Wyciągnęła rękę, żeby 

background image

wziąć ręcznik, który przed chwilą powiesiła na szklanej 

przegrodzie, ale nie znalazła go tam. Widocznie spadł 

na drugą stronę, pomyślała. 

Wyszła nago zza szklanej tafli i... znalazła się twarzą 

w twarz z Muradem. Przyglądał się uważnie jej mok­

remu ciału. 

Eleanore ogarnął paraliżujący wstyd, który chwilę 

potem zamienił się w zadowolenie. Murad był pod­

niecony. Podobnie jak ona. Z uśmiechem wsunęła się 

w ręcznik, który przytrzymał. Owinął ją, wziął na ręce 

i zaniósł do sypialni. 

- Lacey zasnęła. Reszta nocy należy wyłącznie do 

nas. - W oczach Murada ukazały się błyski. - Po 

powrocie do domu będziemy musieli zachowywać się 

tak, jakby nic się nie wydarzyło. Sama wiesz, że prawie 

wszyscy moi domownicy są z Abaru. Gdyby domyślili 

się, że jesteśmy kochankami, uznaliby cię za kobietę 

lekkich obyczajów i przestaliby szanować. 

- To śmieszne! W dzisiejszych czasach? 

- Już ci kiedyś wspominałem. Ich poglądy są 

bardzo konserwatywne. 

- W porządku. Rozumiem. - Eleanore pocałowa­

ła lekko Murada. Nie mogła dłużej znieść rozmowy 

o tym, co stało się między nimi. - Tak zrobimy potem. 

A teraz... - Wsunęła rękę pod rozchyloną klapę szlaf­

roka i zaczęła głaskać umięśnioną pierś. 

- Racja - przyznał z uśmiechem. - Teraz będzie­

my myśleć tylko o sobie. 

- Dobrze - szepnęła Eleanore. 

background image

ROZDZIAŁ 

10 

- To całe twoje dochodzenie nigdzie nas nie do­

prowadzi. - Eleanore zamknęła drzwi do gabinetu 

i przeszła przez pokój. Oparła się o poręcz fotela, na 

którym dopiero co usiadł Murad, pochyliła i rozpięła 

pantofle. Zrzuciła je i zaczęła masować obolałe stopy. 

Pociągnął ją lekko w swoją stronę, tak że wylądo­

wała na jego kolanach. 

Westchnęła i przytuliła głowę do piersi Murada. 

Stęskniła się za jego pieszczotami. Bardzo chciała się 

z nim kochać. 

- Bolą cię stopy? - zapytał, błędnie odczytując 

powód jej westchnienia. - Brak ci zdrowego rozsądku, 

jeśli chodzi o buty. 

- Być może - odparła. - Mam za to świetne wy­

czucie eleganq'i. - Spojrzała z uznaniem na leżące na 

dywanie zgrabne pantofelki. - Straciliśmy cały wie­

czór. Weź to pod uwagę - nalegała widząc, jak Murad 

marszczy czoło. - Spędziliśmy... - spojrzała na stylo­

wy zegar wiszący nad kominkiem - ostatnie trzy go­

dziny na brataniu się z twym personelem i jakie są te­

go wyniki? Żadne. Nie dowiedzieliśmy się absolutnie 

niczego nowego. Zupełnie nie mogę pojąć, jak możesz 

background image

X 1 A •  I V A V 1 J U W I J I V 4 U Ł.  J ^ i * * J^\_«JJJ> 

tak spokojnie znosić okropne traktowanie ze strony 

Waltona. - Eleanore przypomniała sobie wściekłość, 

którą odczuwała, słuchając zjadliwych uwag tego 

człowieka pod adresem Murada, który na nie wcale nie 

reagował. 

- Bądź spokojna, przyjdzie moja kolej - powie­

dział złowieszczym tonem. Jako wróg Murad byłby 

bardzo groźny. Co do tego Eleanore nie miała żadnych 

wątpliwości. Wiedziała, że Walton przekona się o tym 

na własnej skórze, jeśli nie zmieni postępowania 

w stosunku do szefa. Chciałaby zobaczyć, jak Murad 

rozprawia się z tym antypatycznym człowiekiem. 

Miała błogą nadzieję, że doczeka tej chwili. 

Na myśl o rozstaniu z Muradem ogarnął ją smutek. 

No cóż, od samego początku nie mogła mieć złudzeń. 

Żyła teraz przecież w urojonym świecie, zaludnionym 

postaciami żywcem wyjętymi z „Księgi tysiąca i jednej 

nocy". 

Zerknęła na twarz Murada. Wyczuła, że jest pod­

niecony. Pocałowała go lekko w sam środek podbród­

ka. Owładnęła nią radość pożądania. 

- Smakujesz jak... - Koniuszkiem języka przesu­

nęła po obrzeżu jego warg. Zobaczyła, jak nagle drgnął 

pod wpływem tej pieszczoty. 

- Jak sfrustrowany mężczyzna? - odparł wyraźnie 

zniechęconym głosem. - Wcale mi nie pomagasz. 

- Och! - Eleanore oparła głowę na ramieniu Mu­

rada i obdarzyła go zniewalającym uśmiechem. - A tak 

bardzo chciałam być ci użyteczna! Może będę, jeśli 

spróbujemy zająć się czymś innym... - Odrzuciła ko­

niec krawata na jego ramię i zabrała się za rozpina­

nie guzików u koszuli. A potem wtuliła twarz w mięk­

kie owłosienie pokrywające tors i głęboko wdychała 

ostry, podniecający zapach męskiego ciała. Zaczęła 

background image

lekko szarpać zębami ciemne kędziorki na piersi Mu-

rada. Z zadowoleniem poczuła, jak ponownie zadrżał. 

W gęstwinie włosów wyszukała koniuszki płaskich 

piersi. 

Spojrzała Muradowi prosto w oczy. Narastało 

w niej pożądanie. 

- Jakiej pomocy spodziewasz się z mojej strony? 

- zapytała ze znaczącym, prowokacyjnym uśmiechem. 

- Wygląda na to, że jeśli chodzi o ciebie, staję się 

bezradny jak dziecko. - Murad przyciągnął ku sobie 

twarz Eleanore i zaczął całować rozchylone, miękkie 

wargi. 

Jego język coraz głębiej penetrował usta Eleanore. 

Męska dłoń zsunęła ramiączko i górną część wieczoro­

wej sukni. Objęła krągłą pierś. 

- Jesteś prześliczna - szepnął Murad. Coraz moc­

niej pieścił nabrzmiały do bólu sutek. 

Podciągnął Eleanore wyżej na kolanach. Mocno 

objął ustami koniuszek jej piersi. 

Uczucie było niesamowite. Eleanore aż jęknęła. 

Zaczynała niemal tracić przytomność. 

Ręka Murada powędrowała niżej, zsuwając się 

wzdłuż ciała. Wsunęła się pod obrzeże sukni i ocie­

rała o uda. Zatrzymała się, gdy znalazła nagi pas 

skóry między majteczkami a końcem pończochy. 

Ostry ból w podbrzuszu, który od dłuższej chwili 

odczuwała Eleanore, stawał się coraz trudniejszy do 

zniesienia. 

Murad przygarnął ją mocno do piersi. Podniósł się 

z fotela i przesunął w stronę biurka. Niecierpliwymi 

palcami, drżącymi z podniecenia, szarpał i ściągał 

majteczki Eleanore. Podwinął dół sukni aż po pas. 

Posadził Eleanore na krawędzi biurka. Po chwili 

poczuła go miedzy rozchylonymi udami. 

background image

Pocałunkiem zamknął jej usta, uniemożliwiając 

głośny krzyk szczęścia. 

Z trudem oderwała wargi od jego ust. Krzyknęła 

stłumionym głosem: 

- Muradzie! Nie wytrzymam... Już tego dłużej nie 

zniosę... 

Nagle zesztywniała. Jej ciało ogarnęła niewypowie­

dziana rozkosz. 

Murad przycisnął ją mocno do piersi, tłumiąc 

okrzyk rozkoszy. I z jego ust też wydobył się po chwi­

li jęk spełnienia. 

Złączeni, tkwili w bezruchu. Wreszcie Murad wziął 

Eleanore w ramiona, uniósł i posadził w fotelu. 

Roześmiała się radośnie. 

- Teraz już wiem, że to prawda. Mężczyzn bardziej 

podniecają pasek i pończochy niż rajstopy. 

- Nie wiem, co sądzą inni mężczyźni. Mnie po­

trafiłabyś podniecić ubrana nawet we włosiennicę. 

Eleanore zachwycił ten komplement. Rozkoszowa­

ła się nim w chwili, w której na biurku Murada 

zadzwonił telefon. 

Podniósł słuchawkę. Eleanore nie znosiła, gdy ktoś 

przerywał im te rzadkie chwile, które spędzali razem, 

tylko we dwoje. 

- Dobry wieczór, Selimie. Chodzi ci o nią? - Mu­

rad popatrzył pytająco na siedzącą przed nim kobietę. 

Eleanore skinęła głową i sięgnęła po telefon. Po 

pięciu minutach rozmowy ojciec się pożegnał. Od­

łożyła słuchawkę. 

- To była chyba dość przyjacielska rozmowa 

- stwierdził Murad głosem zachęcającym do zwierzeń. 

- Tak - odparła Eleanore. Lekko zadrżała, czując 

jego rękę wsuwającą się w dekolt, a chwilę potem 

obejmującą pierś. - Ten wyjazd do Szwajcarii na 

background image

posiedzenie OPEC okazał się dla nas szczęśliwym 

trafem. 

- Dlaczego? - spytał Murad. 

- Bo tylko rozmawiam z Selimem przez telefon i go 

nie oglądam. W ten sposób łatwiej oswoić mi się 

z ojcem. A poza tym uzgodniliśmy, że jego wieczorne 

codzienne telefony będą trwały tylko pięć minut. Nie 

ma więc denerwujących przerw. Na tyle czasu starcza 

nam tematu. 

- Widzę, że jakoś się dogadałaś z Selimem. 

- Tak. W pewnym sensie. Kiedy przyjedzie do 

Nowego Jorku, spędzimy razem więcej czasu. Będzie 

okazja, żeby lepiej się poznać. 

Murad westchnął głęboko. 

- Chciałbym mieć tyle samo szczęścia w stosunku 

do moich pracowników. Jeśli chodzi o dzisiejszy 

wieczór, masz niestety rację. Nie dowiedzieliśmy się 

niczego nowego. Prześladuje mnie przeświadczenie, że 

już wcześniej coś przegapiliśmy. - W głosie Murada 

przebijało zniechęcenie. 

- Mnie też. A co zrobisz, jeśli nie uda ci się wykryć 

oszusta? - zapytała Eleanore. 

- Na cztery strony świata rozpędzę całe biuro 

i zacznę wszystko jeszcze raz. Nie chciałbym tego 

robić. Sprawa nabrałaby zbyt dużego rozgłosu. 

- I przy okazji wyrządziłbyś wielką krzywdę tym 

wszystkim, którzy uczciwie pracują i są lojalni - doda­

ła Eleanore. 

- Mam nadzieję, że nie dojdzie do ostateczności. 

Muszę postępować oględnie. Ale takich wieczorów 

jak dzisiejszy mam już po dziurki w nosie. Koniec 

z nimi. 

- Możesz przecież w każdej chwili zaprosić Sonię. 

Od razu ożywi atmosferę. - Eleanore ciągle intrygo-

background image

wała ta piękna kobieta. Murad musiał być przecież 

w jakimś sensie czuły na jej wdzięki. 

- W zeszłym tygodniu załatwiłem Soni próbne 

zdjęcia. Wyjechała do Los Angeles. Tak więc możemy 

ją wykreślić z naszego scenariusza. - Murad mówił 

tak obojętnie, że Eleanore odetchnęła z ulgą. O tę da­

mę nie będzie musiała dłużej się martwić. Jedną sprawę 

ma więc już z głowy. - Ja... - Murad urwał, bo na 

biurku znów zadzwonił telefon. 

Podniósł słuchawkę, przez chwilę milczał, a potem 

zaczaj coś mówić po arabsku. 

- A więc do jutra - pożegnała go Eleanore. 

Podniosła się z fotela. Przed wyjściem z pokoju 

poprawiła i obciągnęła sukienkę. Nie chciała prze­

szkadzać Muradowi w rozmowie. Niech nie sądzi, że 

zamierza ingerować w jego życie. 

Idąc po schodach na górę uprzytomniła sobie, jak 

bardzo jest zmęczona. Nie tylko po długim dzisiejszym 

dniu, lecz także po kilku nie przespanych nocach, kiedy 

to leżała z otwartymi oczami, martwiąc się o los związku 

z Muradem. Potrzebny był jej solidny, zdrowy sen. 

Spała dobrze i nadspodziewanie długo. Kiedy się 

obudziła, było już bardzo późno. Szybko ubrała się 

i zbiegła na dół. Tu spotkało ją rozczarowanie. Od 

Wilkersona dowiedziała się, że Murada nie ma już 

w domu od prawie godziny. 

Lekko współczujące spojrzenie kamerdynera na 

widok rozczarowania na jej twarzy było niepokojące. 

Czy uczucie, którym darzyła Murada, stało się aż tak 

widoczne? Miała nadzieję, że nie. 

- Czy zechce pani zjeść śniadanie, panno Eleanore? 

- zapytał Wilkerson. 

- Wypiję tylko kawę. 

background image

Z dzbanka z chińskiej porcelany stojącego na 

stylowej komodzie nalała sobie filiżankę aromatycz­

nego, gorącego napoju. 

W ostatnim tygodniu straciła zbyt wiele czasu na 

rozmyślania na temat Murada. Powinna natychmiast 

wrócić do sprawy Kelly. Musi ją odnaleźć. Do tej pory 

wszelkie poczynania spełzły na niczym. Przypomniała 

sobie słowa Murada. Radził, żeby zostawiła dziew­

czynę w spokoju, aż się pozbiera i wróci do domu. 

Niestety, znając dobrze cioteczną siostrę, Eleanore 

wiedziała, że może to potrwać całe lata. 

- Widzę, że życie w luksusie nie zawsze jest usłane 

różami. - Od drzwi zabrzmiał donośny, dobrze znajo­

my głos. 

- Liz! - wykrzyknęła ze zdumieniem. 

- Ta młoda dama twierdzi, że jest pani przyjaciół­

ką, panno Eleanore - powiedział Wilkerson, zastępu­

jąc drogę nie proszonemu gościowi. 

- Najlepszą i najdawniejszą - odparła, serdecznie 

uśmiechając się do Liz. - Weź sobie filiżankę kawy 

i powiedz, czemu zawdzięczam tę miłą wizytę. 

- Za kawę dziękuję. - Liz nie spuszczała wzroku 

z wycofującego się z pokoju Wilkersona. - Czy to 

prawdziwy facet? Sądziłam, że takie postacie istnieją 

już tylko w wyobraźni reżyserów filmowych. 

- I na liście płac Murada - dodała ze śmiechem 

Eleanore. - Nie uwierzysz, kiedy ci powiem, kogo 

jeszcze zatrudnia. Francuskiego kucharza, który nie 

gotuje, lecz tworzy arcydzieła, a nawet specjalnego 

ogrodnika do roślin doniczkowych. 

- Wielka z ciebie szczęściara - z westchnieniem 

powiedziała Liz. 

- Pamiętaj, że w ogrodach Edenu był też wąż 

- odparła Eleanore. 

background image

- Pijesz do tego? - Przyjaciółka podała jej gazetę, 

którą ze sobą przyniosła. 

Eleanore odczytała nagłówek: 

- „Ostatnia flama księcia-playboya". - Na widok 

ogromnej, zajmującej prawie całą pierwszą stronę 

gazety, fotografii własnej osoby w towarzystwie Mura-

da z przerażenia rozszerzyły się jej oczy. 

- Cholera! Jeszcze tego mi brakowało! Mam 

nadzieję, że ciotka Theresa nie zobaczy tego pa­

skudztwa! 

- Tylko tyle masz mi do powiedzenia? - cierpkim 

głosem spytała Liz. 

- Och, dobrze wiesz, na co stać takie brukowce. To 

zdjęcie musiało być zrobione w restauracji, gdzie wraz 

z Muradem podejmowaliśmy kolacją pracowników 

jego firmy. Było osiem osób przy stole. Sprytny 

fotograf usunął pozostałe. 

- No dobrze, dobrze. A co z Lacey? Gdzie jest mój 

ukochany niemowlak? 

- W dziecinnym pokoju. Z piastunką. 

- Z kim? 

- Z piastunką. Inaczej mówiąc, niańką. 

- Masz niańkę? - Zdumienie Liz nie miało granic. 

- Nie ja, lecz Lacey - odrzekła śmiejąc się Eleano­

re. - Murad wypożyczył ją od francuskiego ambasa­

dora przy ONZ. 

- A więc nadal nie ma Kelly? Jeszcze jej nie odna­

lazłaś? 

- Nie udało mi się. Wszelkie ślady prowadzą do­

nikąd. W ogóle nie pokazała się w college'u. Nie 

nawiązała kontaktu z matką. 

- A ze znajomymi? Z przyjaciółkami? 

- Mam jedną na oku. Pamiętasz Barbrę Majoric? 

Jestem prawie przekonana, że wie coś o Kelly. 

background image

- Ta dziewczyna to osobny temat. Przy niej cały 

zespół psychiatrów miałby robotę na całe życie. 

- Wyrośnie z tego. W każdym razie przypuszczam, 

że Kelly z nią się kontaktuje, lecz Barbra kategorycznie 

temu zaprzecza. 

- To przykre, ale nie zaskakujące. - Liz wzruszyła 

ramionami. 

- Jak trafić do tej dziewczyny? - głośno zastana­

wiała się Eleanore. - Czym ją przekonać? Może stare 

metody okażą się skuteczne? 

- Jestem tego samego zdania, panno Eleanore 

- odezwał się nagle stojący przy drzwiach Wilkerson. 

- Czy brała pani pod uwagę możliwość zapłacenia za 

informację? A może uważa pani przekupstwo za rzecz 

niemoralną? 

- W tej sprawie nie mam żadnych skrupułów. 

Powstrzymuje mnie co innego. Pieniądze. A właściwie 

ich brak. Nie mam tyle, ile Barbra pewnie mi zaśpiewa. 

- A o jaką sumę może chodzić? - zapytał kamer­

dyner. 

- Myślę, że o jakieś dwie setki. 

- To żaden problem - odparł rozpromieniony 

Wilkerson. - Przed wyjazdem do Abaru Ali zostawił 

mi parę tysięcy dolarów. Powiedział, że w razie 

konieczności mogę z nich korzystać. Uważam, że to 

jest właśnie taka sytuacja. Proszę chwilę poczekać, 

zaraz przyniosę pieniądze. 

- Mój Boże! - Liz wlepiła wzrok w wychodzącego 

kamerdynera. - Skąd Murad wytrzasnął takie cudo? 

Od lana Fleminga? 

- Fleming nie żyje - odruchowo powiedziała Eleano­

re, zastanawiając się równocześnie, czy w celu odnalezie­

nia Kelly ma moralne prawo korzystać z funduszów 

Murada. Zwłaszcza że on wie, gdzie Kelly się znajduje. 

background image

- My też będziemy niebawem martwe, jeśli twój arab­

ski przyjaciel dowie się, na co poszły jego petrodolary. 

- Kiepskie żarty - ofuknęła ją Eleanore. - Aż nie­

dobrze się robi, gdy człowiek pomyśli, na co już wy­

dawał pieniądze. 

- Masz rację - przytaknęła Liz. - Pamiętam jego 

zdjęcie w gazecie. Z seksowną blondynką. 

Eleanore nie miała zamiaru informować przyja­

ciółki o kamuflażu Murada i wyprowadzać jej z błędu. 

Wymagałoby to zbyt wielu długich wyjaśnień, w więk­

szości jej nie dotyczących. 

- Proszę, panno Eleanore. - Wilkerson wręczył 

kopertę. - Życzę szczęścia. 

- Dziękuję. - Eleanore uśmiechnęła się do kamer­

dynera. - Będzie nam potrzebne. Chodź, Liz, musimy 

załatwić tę sprawę. 

Wbrew obawom Eleanore, przekupienie Barbry 

Majoric okazało się zadaniem dość prostym. Na 

początku zarzekała się, że nie ma pojęcia, gdzie 

podziewa się Kelly, ale na widok pieniędzy, które 

Eleanore wyciągnęła z torebki, zmieniła zdanie. Przy­

sięgała, że nie wie, gdzie Kelly mieszka, ale podała 

adres i nazwę miejsca jej pracy. 

- Moje panie, jesteśmy na miejscu - oświadczył 

taksówkarz. Na widok obskurnego budynku, przed 

którym się zatrzymał w pobliżu Times Sąuare, rzucił 

Liz i Eleanore dziwne spojrzenie. 

- Dziękujemy. - Eleanore zapłaciła za kurs i po­

szturchując Liz, która także miała zaskoczoną minę, 

wysiadła szybko z samochodu. 

- Fuj! - Z obrzydzeniem odwróciła wzrok od okła­

dek przeróżnych czasopism wyłożonych w witrynie 

sklepowej. 

background image

- A czego innego spodziewałaś się po miejscu 

o nazwie „Rozkosz Afrodyty"? - jadowicie spytała 

Liz. 

- Afrodyta była kusicielką. Ten towar nie kusi 

- z grymasem na twarzy odparła Eleanore. 

- Może Barbra wyprowadziła nas w pole? 

- Wszystko jest możliwe. Ale skoro już tu jesteśmy, 

wejdźmy do środka i sprawdźmy, czy Kelly tu pracuje. 

Liz z ociąganiem podążyła za przyjaciółką. Weszły 

do sklepu. 

Stanęły na progu, usiłując coś dojrzeć w panujących 

ciemnościach. Eleanore poczuła okropny zapach 

skwaśniałego wina, zmieszany z nieprzyjemną wonią 

unoszącą się wokół półek wypełnionych po brzegi 

przedziwnymi towarami. 

Rozejrzała się po ciemnym wnętrzu sklepu. Na sa­

mym środku zwisała z sufitu ogromna tablica z napisem 

„Kasjer", wymalowanym żółtą, fosforyzującą farbą. 

- Chodź - powiedziała do Liz. - Tam zapytamy 

o Kelly. 

Eleanore ruszyła żwawo przez sklep, zerkając na 

zawartość półek. Nagle jej wzrok zatrzymał się na 

jakimś połyskującym przedmiocie. 

- Myliłam się - mruknęła pod nosem. - A jednak 

je robią. 

- Co robią? - zapytała Liz dosłyszawszy uwagę 

przyjaciółki. Przez dłuższy czas nie mogła oderwać 

wzroku od młodego człowieka o podejrzanym wy­

glądzie. Siedział na podłodze i szklistym wzrokiem 

wpatrywał się bezmyślnie w skrzydła wentylatora, 

wolno obracające się pod sufitem. 

- Srebrne buty ortopedyczne. - Eleanore wzięła 

do ręki niesamowicie wyglądający pantofel na kwad­

ratowym obcasie. Popatrzyła z niesmakiem na błysz-

background image

czące kamienie, którymi go przyozdobiono. - Nie ro­

zumiem, jak można nosić coś takiego. 

Liz wyrwała but z rąk Eleanore i wepchnęła go z po­

wrotem na półkę. 

- Powiedzieć ci? - warknęła. - Dlatego, że nie są 

twoim fetyszem. Na litość boską, rusz się wreszcie! Ten 

facet za nami bardzo mi się nie podoba. 

- Buty jako fetysz? - Eleanore nie mogła oderwać 

wzroku od srebrnych pantofli. Co wiesz na ten temat? 

- Znacznie więcej niż sądzisz - powiedziała Liz, 

rzucając za siebie niespokojne spojrzenie. Młody męż­

czyzna o nieprzytomnych oczach usiłował podnieść się 

z podłogi. - Słuchałam wykładów o odchyleniach sek­

sualnych. Zostaw te buty. Idziemy! 

- Dobrze. 

Eleanore zrobiło się nagle niedobrze. Nabrała głę­

boko powietrza. Spojrzała przed siebie i ruszyła w kie­

runku fosforyzującego napisu. Liz ma rację. Nie czas 

i miejsce na zaspokajanie niezdrowej ciekawości. 

Ze zdumieniem zobaczyła, że mężczyzna za ladą 

jest przyzwoicie ubrany i wygląda zupełnie nor­

malnie. Nie pasował zupełnie do niesamowitego oto­

czenia. 

- Czy mogę paniom w czymś pomóc? - zapytał, 

zaskoczony widokiem takich klientek. 

- Tak - odparła Eleanore. - Szukam Kelly. 

- Kelly? - powtórzył. - Przepraszam, ale to imię 

nic mi nie mówi. Kto was tutaj przysłał? 

- Adres sklepu dostałyśmy od Barbry. 

Eleanore miała nadzieję, że ta rekomendacja spra­

wi, iż mężczyźnie za ladą poprawi się pamięć. Nadal 

jednak męczyła ją myśl, że okropna dziewczyna po 

prostu z niej zakpiła i wyprowadziła ją w pole. A może 

trzeba zapłacić za informację? - pomyślała. 

background image

Z westchnieniem otworzyła torebkę i wyciągnęła 

zwitek banknotów, smutne resztki sumy, którą otrzy­

mała od Wilkersona. 

- Jeśli chce pan pieniądze, to... 

- Jesteś tu pierwszy raz, prawda? Posłuchaj dobrej 

rady. Nigdy w takim miejscu nie machaj nikomu forsą 

przed nosem. Mamy klientów, którzy dla paru dola­

rów mogą poderżnąć ci gardło. 

- Tak. - Liz znów rzuciła w tył niespokojne spojrze­

nie. Młody człowiek o podejrzanym wyglądzie stał te­

raz niepewnie, oparty o półkę, i badawczo im się przy­

glądał. - Jednego już tutaj mamy. 

- Dziękuję za radę - odparła zniecierpliwiona Elea-

nore. - Ale gdzie jest Kelly? 

- Nie ruszać się! Policja! - Od gromkiego głosu 

wzmocnionego megafonem aż zatrzęsły się ściany. 

Do pomieszczenia, w którym się znajdowały, wszedł 

Daugherty. Ten sam policjant, który przed dwiema 

godzinami zaaresztował je i przywiózł na komisariat. 

- Każda z was może wykonać jeden telefon - war­

knął. - Wskazał aparat stojący na biurku i opuścił 

pokój. 

- Znasz jakiegoś dobrego adwokata? - spytała Liz. 

- Nie znam nawet złego. Zadzwonię do Murada 

- odparła Eleanore. 

- Sądzisz, że pomoże? 

- Myślę, że zadzwoni do kogoś, kto wpłaci za nas 

kaucję. 

Liz wzruszyła ramionami. 

- Co szkodzi spróbować? Najwyżej powie: nie. 

Och, powie znacznie więcej! Ale jeśli przedtem je 

stąd wydostanie, niech gada sobie do woli! - pomyś­

lała Eleanore. 

background image

Nabrała głęboko powietrza. Zadzwoniła do biura 

Murada. 

- Tu Ahiąar. - Usłyszała dobrze znany, głęboki głos. 

- Muradzie, to ja, Eleanore. Ja... to znaczy... - za­

częła się jąkać. 

- O co chodzi? Masz jakiś problem? - zapytał 

łagodnie. 

- A więc ja... a raczej Liz i ja, zostałyśmy aresz­

towane. Potrzebujemy jakiegoś dobrego adwoka­

ta - wykrztusiła wreszcie. 

- Co takiego?! - wrzasnął Murad. 

Eleanore przyłożyła słuchawkę do drugiego ucha. 

- Nie krzycz tak, proszę. 

- Przepraszam. Muszę jednak przyznać, że to dla 

mnie szok. 

- A myślisz, że dla nas nie? - warknęła ze złością. 

- Na jakiej podstawie zostałyście zatrzymane? 

- spytał spokojniejszym tonem. 

- Dobrze nie wiem. Ale chyba pod zarzutem obra­

zy moralności. 

- Co takiego?! - znów ryknął Murad. 

- Już cię prosiłam, nie krzycz tak do słuchawki. 

Zresztą to wszystko stało się wyłącznie z twojej winy. 

- Z mojej? 

- Gdybyś mi powiedział, gdzie mogę znaleźć 

Kelly, nie musiałabym chodzić do sklepu porno, 

żeby za pieniądze próbować uzyskać jakieś informa­

cje. Słuchaj, oni mają tam nawet srebrne buty orto­

pedyczne. 

- Zmień temat! - warknął. - Skąd dzwonisz? 

- Z Dwunastego Komisariatu. 

- Zaraz tam będę. - Przerwał połączenie. 

- No i co? - z niepokojem spytała Liz, kiedy 

Eleanore odłożyła powoli słuchawkę. 

background image

- Powiedział, że zaraz tu będzie. 

- Doskonale. 

- Obyś nie zmieniła zdania, kiedy Murad już tu się 

zjawi - odparła równie zaniepokojona Eleanore. 

- Wcale nie był zachwycony moją informacją - doda­

ła ponurym głosem. 

- Postaw się na jego miejscu. Jak byś się poczuła, 

gdyby osoba, która mieszka u ciebie jako gość, nagle 

zadzwoniła z aresztu i poprosiła, abyś wykupiła ją za 

kaucją? I, co więcej, byłaby zatrzymana na podstawie 

zarzutu o obrazę moralności. Może po drodze Murad 

trochę ochłonie - dodała Liz na pocieszenie. 

Nie ochłonął, stwierdziła Eleanore kwadrans póź­

niej, kiedy zobaczyła Murada wkraczającego do komi­

sariatu w asyście czterech mężczyzn ubranych w nie­

mal identyczne szare garnitury. 

- Przybyła odsiecz. - Liz podniosła się z ławki. 

Murad podszedł wprost do Eleanore. 

- Jak się czujesz? - zapytał z kamienną twarzą. 

Przeciągnął dłonią po policzku młodej kobiety. 

- Dobrze - odparła szorstkim głosem. 

Murad zwrócił się teraz do Liz: 

- A pani jak się miewa, doktor Lawton? 

- Też chyba dobrze. Ale jestem wściekła. Ja... 

Daugherty zobaczył, że rozmawiają, i szybko pod­

szedł bliżej. 

- Proszę trzymać się z daleka od więźniów! - war­

knął. 

- Więźniów? - powtórzył Murad lodowatym to­

nem. 

- O co oskarżacie te młode kobiety? - zapytał star­

szy, dystyngowany pan stojący po prawej ręce Murada. 

- Kiedy chcieliśmy wpłacić kaucję, powiedziano nam, 

że zarzuty jeszcze nie zostały sformułowane. 

background image

- Bo się nie zdecydowałem, czy je zatrzymam 

- stwierdził Daugherty. 

- A więc na jakiej podstawie pan je przetrzymuje 

w areszcie? - pytał dalej starszy pan. 

- Były w sklepie porno. 

- W Nowym Jorku to nie jest zbrodnia. 

- Jedna z nich trzymała w ręku plik banknotów. 

Nie chciała udzielić mi żadnych wyjaśnień. 

- Następnym razem niech pan w takiej sytuacji nie 

macha pistoletem przed nosem - warknęła Eleanore. 

- Groził ci? - Głos Murada zabrzmiał tak oskar-

życielsko, że Daugherty cofnął się instynktownie 

o krok. 

Murad wyciągnął ręce i objął mocno Eleanore. 

Na moment zawisła w jego ramionach. Kiedy był 

przy niej, była w stanie przeciwstawić się całemu 

tuzinowi Daughertych. 

Chwilę ciszy przerwał nieprzyjazny głos: 

- Od tego jestem przecież policjantem. 

- A więc powinien pan znać prawo - powiedział 

spokojnie starszy pan z ekipy Murada. 

- Jeśli istnieje podstawa prawna, by aresztować te 

kobiety, proszę to zrobić. - Murad popatrzył zimnym 

wzrokiem na Daugherty'ego. 

- Och, do diabła, uznajmy sprawę za niebyłą. 

- Policjant wzruszył ramionami. 

- Co to, to nie. Przecież skierował pan pistolet na 

pannę Fulton. Moi prawnicy złożą na pana u przełożo­

nych formalną skargę - oświadczył Murad. 

Daugherty wyraźnie się zaniepokoił. 

- Posłuchaj pan... - zaczął nerwowo. 

- Już dość się nasłuchałem i zobaczyłem. - Głos 

Murada ciął jak stalowe ostrze. - Jamesie - Murad 

zwrócił się do jednego z przybyłych z nim mężczyzn 

background image

- dopilnuj, proszę, żeby doktór Lawton dotarła bez­

piecznie do domu. Panną Fulton zajmę się sam. 

Liz rzuciła Eleanore pełne współczucia spojrzenie. 

- Potem do mnie zadzwoń - powiedziała, opusz­

czając salę w towarzystwie młodego prawnika, do 

którego przed chwilą zwracał się Murad. 

Zadzwonię, jeśli uzyskam prawo do wykonania 

jakiegokolwiek telefonu, pomyślała smętnie Eleano­

re, wychodząc z komisariatu w obstawie czterech 

eleganckich panów, wliczając Murada. Bronił jej 

w komisariacie, ale jak potem się zachowa, mogła 

się tylko domyślać. 

Oparła się lekko na jego ramieniu. Poczuła, jak 

bardzo jest napięty. Mogłaby przysiąc, że Murad 

z trudnością tłumi złość. 

Westchnęła z rozpaczą. Tak mocno go pokochała! 

Pragnęła, aby krótkie chwile, które spędzają razem, 

były czymś szczególnym. A w zamian za to co zrobiła? 

Wciągnęła go w okropną historię! Nic dziwnego, że jest 

taki wściekły. 

- Wrócimy do biura taksówką, Ekscelencjo 

- powiedział starszy pan. - Dziś po południu złożę 

w biurze komisarza oficjalną skargę na tego poli­

cjanta. Panno Fulton, czy życzy pani sobie zadość­

uczynienia? 

- Nie. Chcę tylko być pewna, że ten kretyn w przy­

szłości porządnie się zastanowi, zanim wyciągnie pis­

tolet i go wyceluje. Któregoś dnia kogoś przypadkiem 

zastrzeli. 

- Z pewnością nie ciebie. - W ustach Murada sło­

wa te zabrzmiały niemal jak przyrzeczenie. - Dziękuję 

panom za szybką pomoc. - Uścisnął ręce wszystkim 

trzem mężczyznom i otworzył drzwi rolls-royce'a, 

który zatrzymał się przy krawężniku. 

background image

Eleanore usiadła z tyłu. Po chwili obok niej znalazł 

się Murad. Głośno trzasnął drzwiami wozu. Ostrym 

głosem rzucił kierowcy jakieś polecenie po arabsku 

i kiedy rolls-royce włączył się do ruchu, oparł się 

sztywno na siedzeniu. Ani razu nawet nie spojrzał 

w stronę siedzącej obok kobiety. 

Miał ponurą, nieprzystępną twarz. Rozzłościło to 

Eleanore. Przecież nie popełniła żadnego przestęp­

stwa. Stała się tylko ofiarą fatalnego zbiegu okolicz­

ności. 

- Przepraszam, że narobiłam ci kłopotów - powie­

działa sztywno. - Nie sądzę jednak, żebym... 

Murad się nie odezwał. 

Zacisnęła wargi. Odwróciła głowę w stronę okna. 

Jeśli chce nadal pławić się w złości, jego sprawa. 

Przeprosiła Murada za coś, co stało się nie z jej winy. 

Uczyniła to, co uznała za stosowne, i więcej łagodzić 

sytuacji nie będzie. 

Patrzyła nie widzącym wzrokiem na mijane ulice 

i domy. Samochód zatrzymał się przed dużym, luksu­

sowym wieżowcem. 

Murad wysiadł i gestem polecił Eleanore uczynić to 

samo. Powiedział coś do kierowcy i pociągnął ją za 

sobą do wnętrza budynku. 

W holu kiwnął tylko głową strażnikowi. Skierował 

się w stronę wind. 

Ten elegancki wieżowiec wyglądał na mieszkalny. 

Co przyszło Muradowi do głowy? Uznał, że Eleanore 

jest niepożądanym gościem w jego domu i wynajął dla 

niej apartament na mieście? 

Kiedy winda wznosiła się bezszelestnie, nadal miał 

spiętą, poważną twarz. Było widać, że jest wściekły. 

Eleanore pragnęła, aby choć trochę się uspokoił, tak 

żeby mogła wyjaśnić mu, co się stało. 

background image

Winda zatrzymała się na trzydziestym drugim pię­

trze. Murad wziął Eleanore za ramię i poprowadził 

długim korytarzem. Czuła się tak, jakby była dzie­

ckiem, które narozrabiało i zaraz będzie surowo 

skarcone. 

Otworzył drzwi apartamentu numer 32F, wepchnął 

do środka Eleanore, wszedł sam i od wewnątrz zam­

knął starannie drzwi. 

Nagle, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia, złapał ją za 

ramię i z całej siły przyciągnął do siebie. Straciła 

równowagę. Całym ciałem oparła się o pierś Murada. 

Otoczył ją ramionami i ustami wpił się w jej wargi. 

Ostro i bezlitośnie. Ten pocałunek niczym nie przypo­

minał poprzednich. Murad myślał tylko o sobie. 

Jego brutalne zachowanie wstrząsnęło Eleanore. 

Wręcz ją przeraziło. Po chwili poczuła, że Murad ją 

puszcza. Oparł czoło na jej głowie i powiedział: 

- Eleanore, wpędzisz mnie do grobu! 

- Tak? 

- Tak. 

Wziął ją na ręce i zaczął nieść przez obszerny salon. 

- Trudniej mieć oko na ciebie niż na całą siatkę 

szpiegowską! - powiedział zgnębionym głosem. 

- Jestem, jak widać, bardzo utalentowana. - Na­

gle rozluźniona, Eleanore zaczęła chichotać. Do­

piero teraz uprzytomniła sobie, że dziwaczne zacho­

wanie Murada było wywołane obawą o nią, a nie 

złością. 

- Gdzie jesteśmy? - spytała, kiedy wniósł ją do 

ogromnej, luksusowo urządzonej sypialni. 

- W apartamencie twojego ojca. Wynajął go w ze­

szłym miesiącu, kiedy czekał na twoją decyzję, czy 

zechcesz się z nim spotkać. Przed wyjazdem do Szwaj­

carii dał mi klucze. 

background image

- To wygodne. - Dopiero gdy powiedziała te sło­

wa, uprzytomniła sobie, w jakim celu Murad przy­

wiózł ją tutaj. 

- W rzeczy samej bardzo wygodne - przyznał. Po­

łożył Eleanore na wielkim łożu i zaczął się rozbierać. 

- Mieszkanie z tobą pod jednym dachem i ukrywanie 

się przed domownikami z każdym gestem jest zupeł­

nym koszmarem. Doprowadza mnie do utraty zmys­

łów. 

Na widok rozbierającego się Murada w żyłach 

Eleanore zaczęła szybciej płynąć krew. Poczuła znajo­

my ból w podbrzuszu. Ogarnęło ją podniecenie. 

Pragnęła tego mężczyzny. Myślała tylko o nim. Nic 

innego się nie liczyło. Ani przeszłość, ani przyszłość. 

Ani to, kim był i co posiadał. Kochała go. I chciała 

wyrazić swą miłość w sposób najbardziej prymitywny 

i żywiołowy. 

Zobaczyła, że Murad jest bardzo pobudzony. Nagi 

opadł na łóżko tuż obok niej. Uniósł się nieco, nachylił 

i zaczął ją rozbierać. Ściągnął bluzkę, biustonosz 

i dżinsy. 

Nakrył wargami gorące usta Eleanore. Odwzajem­

niła pocałunek. Z całej siły przycisnęła się do Murada. 

Wsunęła język głębiej do jego ust, naśladując doznane 

przed chwilą pieszczoty. 

Podnieciło go to jeszcze bardziej. Uniósł się na 

rękach i szybko wsunął między rozchylone uda. Jed­

nym ruchem znalazł się w niej. 

- Muradzie! - wykrzyknęła półprzytomnie Elea­

nore. 

Zamknęła oczy i poddała się tej nagłej, najmocniej­

szej ze wszystkich pieszczocie. Takich wrażeń nigdy 

jeszcze nie odczuwała. 

background image

Przyspieszył rytm. Pomyślała, że już dłużej nie 

wytrzyma. Nagle poczuła rozkosz tak niesamowitą, że 

o mało nie zemdlała. 

- O, tak, kochanie. Właśnie tak. 

Murad przyspieszył ruchy. Nagle znieruchomiał 

i po chwili, wyzwolony, opadł ciężko na ciało Eleanore. 

Powoli wracała do przytomności. Dopiero teraz 

poczuła na sobie ciężar ciała Murada. Przesunęła 

dłonią wzdłuż jego pleców. Uśmiechnęła się czując, jak 

drgnął. Tak bardzo go kochała! 

- Przepraszam. Rzuciłem się na ciebie jak dzikie 

zwierzę. Ale cały niepokój, żeby wyciągnąć cię z opre­

sji, nałożył się na moje codzienne zmartwienia i... 

- Zsunął się na łóżko i wziął Eleanore w ramiona. 

- Byłem wściekły, że narażałaś się na niebezpieczeń­

stwo. Ten idiota groził ci bronią... - Na myśl o tym, 

co przeszła, aż się wzdrygnął. - A prawda jest taka, 

że gdy tylko cię dotknąłem, ogarnęło mnie czyste 

szaleństwo. Musiałem cię mieć. Jak najszybciej. Na­

tychmiast. 

- Nie tylko ty tak się poczułeś! Byłam okropnie 

nieszczęśliwa z powodu tego, co się stało. Wierz mi, 

następnym razem będę ostrożniejsza. 

- Nie będzie następnego razu! - niemal wykrzyk­

nął. - Masz rację twierdząc, że każdy sam powinien 

rozwiązywać własne problemy. Bardziej mi jednak 

zależy na twoim bezpieczeństwie, na zapobieżeniu 

temu, byś łaziła po ulicach Nowego Jorku niż na 

dobrym samopoczuciu Kelly. 

- Powiesz mi, gdzie jest? - z nadzieją w głosie 

zapytała Eleanore. 

- Zawiozę cię do niej. Gdy tylko wróci po nas 

kierowca. 

background image

- A kiedy przyjedzie? 

- Powiedziałem, żeby się zameldował za dwie go­

dziny. To znaczy, że mamy jeszcze... - uniósł rękę 

i spojrzał na zegarek - godzinę i czterdzieści siedem 

minut. 

Roześmianymi oczyma popatrzyła na Murada. 

- Skoro już pobiliśmy rekord szybkości, to może 

teraz spróbujemy kochać się dłużej? - spytała. 

- Niezły pomysł. 

Murad przyciągnął Eleanore do siebie. 

background image

ROZDZIAŁ 

11 

Eleanore wydała cichy okrzyk rozczarowania, kie­

dy rolls-royce zatrzymał się przed znanym jej domem. 

To miejsce niedawno odwiedzała. Kiepska jest skute­

czność działania agencji informacyjnej Murada, po­

myślała z ironią. 

- Tutaj przecież mieszka Barbra Majoric - powie­

działa z westchnieniem do Murada. 

- I niewątpliwie jeszcze co najmniej kilkanaście 

innych osób lub rodzin, jako że budynek jest duży 

- odparł Murad. - Na przykład apartament 6C na­

leży do niejakiego Davida Tylera, studenta osta­

tniego roku Columbia University, z którym żyje 

Kelly. 

- Ojca Lacey? 

Murad wzruszył ramionami. 

- Nie wnikałem w tę sprawę, ale to prawdopo­

dobne. 

Eleanore złapała za klamkę u drzwi samochodu. 

Murad położył rękę na jej dłoni. 

- Posłuchaj mnie, proszę. Ponownie ci radzę, daj 

spokój tej dziewczynie. Niech sama upora się z włas­

nymi problemami. 

background image

- A co będzie z Lacey? 

- Dziecku jest lepiej z tobą. Chcesz się go pozbyć? 

- Skądże! - szybko zaprzeczyła Eleanore. - Ko­

cham małą. Uważam jednak, że powinna ją wycho­

wywać własna matka. Wiem, jak to jest, gdy dzieckiem 

zajmują się krewni. Nigdy nie zastąpią mu rodziców. 

Dla Lacey chcę lepszego losu niż mój. 

- A jeśli Kelly nie weźmie dziecka? Co wtedy? 

- Kelly kocha małą. 

- A jeśli mniej niż chłopaka, z którym się związała? 

Tego właśnie od samego początku obawiała się 

Eleanore. Że Kelly porzuciła dziecko dla mężczyzny. 

- Zaraz się przekonam - odrzekła. 

- Jeśli upierasz się, żeby iść, to proszę. Zrób to. 

Nie będę cię zatrzymywał. - Murad otworzył drzwi 

wozu. 

Eleanore poczuła zapach jego wody kolońskiej. 

Bliskość Murada dodawała odwagi. 

- Jestem ci wdzięczna. Gdyby nie ty, nie odnalaz­

łabym Kelly. Ale... 

- Chcesz iść sama? 

- Nie masz chyba nic przeciwko temu? 

- Prawdę mówiąc, mam, lecz cię rozumiem. Zo­

stanę w samochodzie. 

- To nie potrwa długo. 

- Nieważne. Poczekam. 

Z łatwością odnalazła apartament 6C. Nacisnęła 

dzwonek. Drzwi otworzyły się prawie natychmiast. 

Stanęła w nich Kelly. Na widok ciotecznej siostry 

zrobiła niezadowoloną minę. 

- Też byłam zła, kiedy zniknęłaś - przywitała ją 

Eleanore. 

Energicznym krokiem weszła do mieszkania. Było 

niewielkie. Nic dziwnego, że Kelly nie wzięła dziecka 

background image

ze sobą. Dwie dorosłe osoby wraz z niemowlęciem 

miałyby tu trudne życie. 

- Nie mogę teraz z tobą rozmawiać - szepnęła 

Kelly, zerkając z niepokojem na uchylone drzwi 

w głębi pokoju. - Spotkajmy się później w... 

- Nie. Straciłam już zbyt wiele czasu na szukanie 

ciebie po całym Nowym Jorku. 

- Mogłaś nie szukać - odcięła się Kelly. 

- Czyżbyś zapomniała, że masz dziecko? Przypo­

minasz sobie córkę? Zostawiłaś ją u pani Benton. 

- Jaką córkę? - zapytał dobrze zbudowany młody 

człowiek, który ni stąd ni zowąd pojawił się w drugim 

końcu pokoju. 

David Tyler, pomyślała Eleanore. 

Kelly nie odzywała się ani słowem. 

- Lacey Danielle, urodzona drugiego lipca tego 

roku - odparła spokojnym tonem Eleanore. 

- Co takiego? - David Tyler pobladł. Widocznie 

nogi odmówiły mu posłuszeństwa, bo opadł ciężko na 

stojący obok fotel. - To znaczy, że jestem ojcem? 

- zapytał niezbyt przytomnym głosem. 

- Davidzie! - Kelly była zrozpaczona. 

- Dlaczego nic mi nie powiedziałaś? 

- Uwierz mi, nie chciałam zajść w ciążę! 

- Ja też nie chciałem, żeby to się stało. Ale dlaczego 

nie powiedziałaś, że będę ojcem? 

- Kiedy się zorientowałam, że jestem w ciąży, 

zapytałam cię, czy moglibyśmy się pobrać. Odrzekłeś 

wtedy, że nie. Bo nie mamy pieniędzy i najpierw musisz 

skończyć medycynę. 

- A nie przyszło ci do głowy, że fakt, iż zostajemy 

rodzicami, może wpłynąć na zmianę tej decyzji? 

- W jaki sposób? - Kelly wzruszyła ramionami. 

- Od tego, że mamy dziecko, forsy nam nie przybędzie. 

background image

- Ale powinno nam przybyć rozumu i poczucia 

odpowiedzialności. - David przeciągnął palcami po 

czarnych, lśniących włosach. 

- Miałam powiedzieć ci o Lacey - cicho powiedziała 

Kelly. - Czekałam na odpowiedni moment. Och, Davi-

dzie, to wszystko jest takie okropne... - Zaczęła płakać. 

- Nie, kochanie, to wcale nie jest okropne. - David 

próbował robić dobrą minę do złej gry. Nabrał powiet­

rza. - Mamy córkę, która będzie mieszkała z nami, 

a nie z... - spojrzał w stronę gościa. 

- To moja cioteczna siostra, Eleanore - szepnęła 

Kelly przez łzy. - A co będzie z twoim dyplomem? Tak 

bardzo marzyłeś przecież o tym, żeby zostać lekarzem! 

- Rozpłakała się głośniej. 

- Nie martw się. To jeszcze nie koniec świata. Jakoś 

sobie poradzimy. - David objął Kelly. - Pamiętaj, że 

przedtem studiowałem chemię. Bez trudu dostanę 

posadę laboranta. 

- Starczy ci pieniędzy na skończenie medycyny? 

- zapytała Eleanore. 

- Tak. Pod warunkiem że będę jadł po dwa posiłki 

dziennie, nie pójdę do dentysty i nie kupię nowych 

spodni - odparł, krzywiąc się lekko. 

- Jeśli więc masz zapewnione... - zaczęła Eleanore. 

- Ze mną nie ma problemu - przerwał jej David. 

- Gorzej będzie z dzieckiem. Musi przecież jeść po­

żywne, dobre jedzenie, mieć opiekę lekarską, buty 

i zabawki. 

- Obiecałam Kelly łożyć na utrzymanie Lacey i jej 

samej do chwili skończenia college'u. I nie zamierzam 

się z tego wycofywać, bez względu na to, czy zamieszka 

ze mną, czy z tobą. 

- Dziękuję, sam utrzymam rodzinę - odparł sztyw­

no David. - Nie potrzebuję niczyjej łaski. 

background image

- To żadna łaska. Zamierzam tylko pożyczyć ci te 

pieniądze. Jeśli zostaniesz lekarzem, zapewnisz dziec­

ku lepszą przyszłość, niż będąc laborantem. Kocham 

Kelly i Lacey. Są moją najbliższą rodziną. 

David długo się zastanawiał. 

- No dobrze - ustąpił wreszcie. - Pod warunkiem 

że będzie to tylko pożyczka. 

- Zgoda - potwierdziła Eleanore. 

- Będę wynajmowała się do opieki nad dziećmi, 

żeby ci pomóc. W holu widziałam wiele ogłoszeń 

- odezwała się Kelly. - Teraz, kiedy zostanę twoją 

żoną, dłużej uczyć się nie muszę. 

Eleanore zagryzła wargi. Nie mogła się zgodzić 

z naiwną argumentacją ciotecznej siostry. Widziała 

zbyt wiele rozbitych małżeństw i kobiet pozostawio­

nych samym sobie, bez jakiegokolwiek wykształcenia 

i przygotowania zawodowego. Ale to decyzja Kelly, 

nie jej własna. Nic na to poradzić nie może. 

- Kiedy mogę zabrać Lacey? - spytała Kelły. 

- Chcę jak najszybciej pokazać ją Davidowi. 

- Przywiozę wam ją jutro ze wszystkimi rzeczami 

- zaproponowała Eleanore. 

- To dobrze, że nie dzisiaj. Zdążę przygotować 

i idealnie wysprzątać mały pokoik. Będzie w sam raz 

dla niemowlaka. 

- Eleanore, może napijesz się kawy? - spytała 

Kelly. 

- Nie, dziękuję. Ktoś na mnie czeka na dole. A więc 

do zobaczenia. Do jutra. 

- No i co? - zapytał Murad, kiedy Eleanore wsiad­

ła do rolls-royce'a. 

- Kelly może jest jeszcze niedojrzała, ale już potrafi 

dobierać sobie odpowiednich mężczyzn. Wiadomość 

background image

o tym, że został ojcem, David przyjął znacznie lepiej, 

niż można by się tego spodziewać. 

- Weźmie Lacey? 

- Tak. Nawet postanowił rzucić medycynę i od 

razu iść do pracy. 

- I wtedy zaproponowałaś, że będziesz nadal utrzy­

mywała dziecko i Kelly? 

- Dlaczego pytasz? 

- Bo cię znam. Dla rodziny zrobisz wszystko. 

- Obiecałam to Kelly już dawno, kiedy jeszcze 

była w szkole. Jutro zawiozę im dziecko. Dasz mi 

samochód, żebym mogła zabrać wszystkie rzeczy 

Lacey? 

- Oczywiście. Czy zabierzesz także pannę Kelvin-

gton? Jej pensja jest opłacona do końca roku. 

Eleanore spojrzała na Murada. Przyszło jej coś 

nagle na myśl. Rozweseliły się oczy. 

- Chętnie zwaliłabym pannę Kelvington na głowę 

Kelly. Od razu by ją ustawiła. Dałaby jej w kość. Ale 

tego nie zrobię z innego powodu. Żal mi Davida. Chy­

ba by wtedy zwariował. 

- Zemsta kobiet to rzecz straszliwa. - Murad zaczął 

się śmiać. - Przypomnij mi, żebym nigdy nie wchodził 

ci w drogę. 

- Od chwili, w której cię poznałam, bez przerwy to 

robisz! 

- Ale mam dobre chęci. 

- Słyszałeś chyba, że dobrymi chęciami piekło jest 

wybrukowane. 

- Nie w tej części świata, z której pochodzę. 

- A do jakiej części świata właściwie należysz? - zary­

zykowała Eleanore. Chciała lepiej poznać Murada. 

- Sam się nad tym zastanawiam. - Skrzywił się. 

- Kocham Abar. Moje korzenie tkwią na Środkowym 

background image

Wschodzie, lecz nie potrafiłbym przenieść się tam na 

stałe. Za dużo ograniczeń. Nakazów i zakazów. 

- Aha. - Spuściła głowę. Chciała ukryć uczucie 

ulgi, które odmalowało się na jej twarzy. A więc 

Murad nie zamierza wracać do swego kraju. To 

dobrze! 

Ta chwilowa ulga szybko jednak minęła. Eleanore 

uprzytomniła sobie, że lada dzień wygaśnie formalna 

przyczyna, dla której zamieszkała u Murada. Jeśli nie 

będzie wydawała pieniędzy na wynajmowanie opieku­

nek do Lacey, z samymi lekcjami w zastępstwie innych 

nauczycieli poradzi sobie finansowo. Murad już uzys­

kał to, na czym mu zależało. Spotkała się z ojcem 

i odgrywała rolę pani domu. Niestety, oszusta w firmie 

złapać nie pomogła. 

Odetchnąłby pewnie z ulgą, gdyby się już wy­

prowadziła. No cóż, nadal będą mieszkali w jednym 

mieście. Murad będzie mógł ją odwiedzać, kiedy tylko 

zechce. Powzięła decyzję. 

- Teraz, skoro już odnalazłam Kelly, nie powin­

nam dłużej korzystać z twojej gościnności. Jutro rano, 

odwożąc Lacey, zabiorę także moje rzeczy - powie­

działa spokojnym tonem. 

- Przecież zawarliśmy umowę, Eleanore Fulton! 

- Twarz Murada nagle skamieniała. - Mieliśmy wspie­

rać się nawzajem. A teraz, kiedy już dłużej nie potrze­

bujesz mojej pomocy, wygodniej ci zapomnieć o re­

szcie? 

Podniosła wzrok. Była zaskoczona tak ostrą reak­

cją Murada. 

- Sądziłam, że chcesz mieć dom tylko dla siebie. 

- Być może uszło twojej uwagi, że dzielę swą 

siedzibę także z innymi ludźmi. Z nich wszystkich ty 

jesteś najlepsza. 

background image

- Co za elegancki komplement! - Roześmiała się 

głośno. Świadomość, że Murad nie chce się z nią 

rozstać, poprawiała samopoczucie. Uderzała do głowy 

jak szampan. - Jeśli naprawdę wolisz mnie od wzoro­

wego angielskiego kamerdynera, jestem zaszczycona. 

- I powinnaś. Jest autentyczny. Żeby go zdobyć, 

musiałem skorzystać aż z protekcji ojca. Polecił nasze­

mu ambasadorowi w Londynie wypożyczyć mi Wil-

kersona. 

- Nie powinieneś go oddawać - zupełnie serio po­

wiedziała Eleanore. - Jest idealnym kamerdynerem 

dla szpiega. Przyszedł z pomocą, to znaczy z pienię­

dzmi na łapówkę, kiedy nie wiedziałam, jak dogadać 

się z Barbrą. 

- Szkoda, że mnie wtedy nie było w domu - mruk­

nął Murad. - Zamknąłbym cię na klucz na tak długo, 

aż ten pomysł wywietrzałby ci z głowy. 

- Może powinieneś wtajemniczyć Wilkersona 

w aferę z oszustwem? 

- Jest to chyba jedyna rzecz, której nie zrobiłem. 

Ciągle męczy mnie jednak to, że coś przegapiliśmy. 

- Sfrustrowany Murad aż zacisnął pięści. 

- Jakiej sumy wymagała pierwsza inwestycja? - spy­

tała Eleanore. Może powinni szukać kogoś, kto zdobył 

duże pieniądze mniej więcej w tym samym czasie? 

- Niestety, niewiele. W zasadzie płaci się tylko za 

opcję. A taka ilość pieniędzy leży w granicach moż­

liwości niemal wszystkich moich pracowników. 

- A wiec skreśl tę teorię - powiedziała z żalem 

Eleanore. - A może poddasz ich testowi na wykrywa­

czu kłamstwa? 

- Nie. Z dwóch powodów. Po pierwsze, popsułoby 

to w sposób nieodwracalny moje stosunki z całym 

personelem biura, a po drugie i ważniejsze, nie jest to 

background image

metoda w pełni wiarygodna. Daje często błędne wyni­

ki, kiedy osoba poddawana testowi jest nerwowa. 

- No to zdecyduj się na jeszcze jedno przyjęcie. Ale 

tym razem w biurze - powiedziała powoli Eleanore. 

- Dlaczego tam? 

- Na własnym, dobrze znanym podwórku może 

mniej będą się mieli na baczności. 

- Chyba masz rację. - Murad popatrzył przez 

chwilę na przejeżdżające obok samochody. - Na os­

tatnim przyjęciu zauważyłem, że kilka osób, z którymi 

próbowałem nawiązać rozmowę, czuło się wyraźnie 

nieswojo. 

- Pewnie obawiali się rozlać poncz na przepiękny 

wschodni dywan. Sama się bałam. 

- Całkiem niepotrzebnie. Na ten dywan ludzie 

wylewali różne rzeczy od tysiąca lat. 

- Tysiąca? I ty odważasz się chodzić po czymś aż 

tak starym? 

- Oczywiście. Co innego mógłbym zrobić? Dywan 

jest zbyt duży, żeby zawiesić go na ścianie. 

- Przecież to okaz muzealny! Powinieneś... 

- urwała. 

Nigdy jeszcze różnica ich pochodzenia nie wystąpiła 

tak jaskrawo, jak w tej chwili. Mimo to są jednak 

rzeczy, które ich łączą... Na tę myśl Eleanore aż dostała 

rumieńców. 

Podjęła główny wątek rozmowy. 

- Zróbmy małe przyjęcie w godzinach pracy, tak 

żeby nikt nie mógł znaleźć wymówki i się ulotnić. 

A może tym razem zgodzisz się na mały barek? 

Alkohol rozwiązuje języki. 

- Żaden problem. Przecież biuro to nie mój dom. 

- Nie powiedz tego przypadkiem przy Waltonie. 

Dla niego firma to całe życie. 

background image

- Mylisz się, moja droga. Nie życie, lecz władza. 

Ma obsesję na tym punkcie. Nie podejrzewam go 

o oszustwo, bo sądzę, że nie zaryzykowałby utraty 

stanowiska dla pieniędzy. Od lat ma duże oszczędności 

i przez cały ten czas prowadzi życie ascety. Starannie 

zbadałem jego przeszłość. 

- Nie znoszę tego typa. Jest okropny. Na każdym 

kroku cię lekceważy. Zupełnie nie mogę pojąć, dlacze­

go pozwalasz mu na te wszystkie obrzydliwe docinki 

pod twoim adresem. 

- To proste - odparł spokojnie Murad. - Znam 

swoją wartość. Opinia Waltona się nie liczy. 

- I masz świadomość, że w każdej chwili możesz go 

wyrzucić - dodała Eleanore. 

- Tak. To także - przyznał. 

- Ja, niestety, nie mogę - wyraziła żal Eleanore. 

- Biedactwo! - Murad sięgnął ręką w bok i ujął jej 

dłoń. - Jesteś nie w humorze. 

- Mam powody. To był koszmarny dzień! 

- Biedactwo - powtórzył pełnym współczucia 

głosem. 

Eleanore podniosła głowę i zatopiła wzrok w błysz­

czących, czarnych oczach Murada. Miała nieprzepartą 

ochotę natychmiast go pocałować. 

Rzucił okiem w stronę szklanej przegrody oddziela­

jącej ich od kierowcy i po arabsku zaklął pod nosem. 

Szofer nie mógł słyszeć, o czym mówią, lecz we wstecz­

nym lusterku świetnie widział, co z tyłu się dzieje. 

- Och! Że też nigdy nie możemy być sami - szepnął 

zniechęcony. - Wkrótce... - zaczął i nie dokończył. 

Wkrótce? Co miał na myśli? - zastanawiała się 

Eleanore. Pytać jednak nie zamierzała. Nie wiedząc 

o co chodzi, mogła mieć nadzieję. A nadzieja była 

czymś, z czego nie miała zamiaru rezygnować. 

background image

Następnego dnia czuła się fatalnie. Była kompletnie 

rozbita. Odwiezienie Lacey do Kelly i Davida było 

operacją znacznie smutniejszą, niż się spodziewała. 

Wiedziała, że na dłuższą metę jest to dla dziecka lepsze 

rozwiązanie, ale bardzo kochała małą i już do niej 

tęskniła. 

Po powrocie miała ochotę usiąść i rozpłakać się. 

Chwilę później zjawił się Murad. 

- Co się stało? - spytała. - Nigdy nie jadasz lun­

chu w domu. 

- Pomyślałem sobie, że może na coś ci się przydam. 

Pocieszę, bo wiem, jak bardzo musi być ci teraz ciężko. 

Eleanore usiłowała się uśmiechnąć. Murad trosz­

czył się o jej odczucia i zechciał zmienić swe przy­

zwyczajenia, żeby być dzisiaj blisko niej. To miłe. 

Otworzyła usta, żeby mu za to podziękować i, ku 

zaskoczeniu ich obojga, wybuchnęła głośnym płaczem. 

background image

ROZDZIAŁ 

12 

- Przepraszam. - Eleanore przestała wreszcie szlo­

chać. - Nie wiem, co się ze mną dzieje. Nigdy nie 

płaczę. 

- Miałaś bardzo ciężki ranek. 

Zachęcona serdecznym brzmieniem głosu Murada, 

Eleanore przysunęła się bliżej. Od dłoni, którą trzymał 

na jej ramieniu, poczuła ledwie uchwytną woń mydła. 

Przytuliła twarz do szyi Murada i zaczęła drażnić 

lekko zębami skórę nad kołnierzykiem. Koniuszkami 

palców przesuwała po jego uchu, a potem otwartą 

dłonią gładziła szorstki policzek. 

Równomierny rytm serca, który słyszała tuż obok 

swej piersi, zakłócał własny oddech. Z trudem chwyta­

ła powietrze. 

Odchyliła głowę i zaczęła wodzić wargami po dolnej 

części twarzy Murada. Czubek języka przesuwała po 

napiętej skórze. Z minuty na minutę bardziej go 

pragnęła. 

- Nie. - Murad wyciągnął rękę. Chciał odsunąć 

głowę Eleanore, lecz zamiast tego przytulił ją do siebie. 

- Nie? - Wargami drażniła teraz okolice ucha. 

- Nie możemy. 

background image

W tej ponętnej kobiecie Murad chciał widzieć coś 

więcej niż tylko seksualną partnerkę. Kochał ją i prag­

nął, aby zaczęła odwzajemniać jego uczucie. 

- Nie chcesz, to nie - powiedziała spokojnie, mimo 

że odmowa Murada bardzo ją rozczarowała. 

Dlaczego zachowywał się tak powściągliwie? Po­

stanowiła jednak nie nalegać. W chwili, w której tak 

bardzo pragnęła zacieśnić wzajemne więzy, wszelkie 

napięcia były niepotrzebne. 

Postanowiła zmienić temat. 

- Czy poczyniłeś już jakieś kroki w związku z przy­

jęciem w biurze? 

- Tak. Rozmawiałem z restauratorem. Wszystko 

przygotuje na jutrzejsze popołudnie. 

- Już jutro? Jesteś szybki. 

- Podobno im szybciej, tym lepiej. Nie wiem tylko, 

jak wyjaśnić ludziom, dlaczego znów organizuję przy­

jęcie. 

- Nie musisz nic tłumaczyć. Wiadomo, że playboy 

przedkłada rozrywkę nad pracę. Zachowasz się zgod­

nie z oczekiwaniami swych pracowników. 

- A więc jutro. Od czwartej do piątej. 

- Proponuję zacząć o trzeciej. Będziemy mieli wię­

cej czasu na rozmowy - przekonywała Eleanore. - Czy 

twój ojciec będzie miał wielką pretensję, jeżeli nie wy­

kryjesz sprawcy oszustwa? 

- Nie. A skąd przyszło ci to do głowy? 

- Nie wiem. Królowie bywają podobno okrutni. 

Zresztą jeszcze nigdy żadnego nie poznałam. 

- Niebawem poznasz. Jednego. Skończmy tę roz­

mowę. Przyjechałem po to, żeby zabrać cię na lunch. 

- Piękne dzięki, że o mnie pomyślałeś. Poczekaj 

chwilę, tylko poprawię makijaż. 

background image

- Nigdzie nie pójdziesz. - Murad wziął Eleanore 

za ramię. - Nie musisz się malować. Wyglądasz świet­

nie. - Pociągnął ją w stronę wyjścia. 

Trzymając w ręku kieliszek szampana, Eleanore 

obserwowała ukradkiem pracowników firmy Murada. 

Spojrzała na zegarek. Była już czwarta trzydzieści. Za 

pół godziny przyjęcie się skończy. Wszystko wskazuje 

na to, że - podobnie jak poprzednie spotkania - za­

kończy się fiaskiem. Westchnęła głęboko. Widocznie 

oszust nie nadużywa alkoholu. 

Grupka młodych dziewcząt stała przy końcu baru. 

Chichotały i od czasu do czasu rzucały ukradkowe 

spojrzenia w stronę Murada. W ogólnej rozmowie nie 

brała udziału jedna dziewczyna. Beth. Była zajęta 

czymś innym. Oczyma pełnymi uwielbienia wpatrywa­

ła się w Abramsa. 

Eleanore zauważyła, że parę tę obserwuje także pani 

Paulson. Trudno było jednoznacznie odczytać wyraz jej 

twarzy. Malował się na niej cień zazdrości, a także jakby 

litości i pobłażania w stosunku do młodej dziewczyny. 

Ale dlaczego? - zastanawiała się Eleanore. Przecież 

uczucie Beth było odwzajemnione. Spojrzała jeszcze raz 

w kierunku dziewczyny i Abramsa, który objawy 

uwielbienia przyjmował z nonszalancją. 

Przypomniała sobie zachwyty pani Paulson na 

temat wyjątkowych zalet tego człowieka. Nikogo 

innego wobec Murada nie chwaliła. Było oczywiste, że 

Abramsowi toruje drogę do kariery. Ale dlaczego? Na 

to pytanie Eleanore nie potrafiła udzielić sobie od­

powiedzi. 

Postanowiła zdobyć więcej informacji. Podeszła do 

pani Paulson. Udawała, że zbyt wiele wypiła. 

- Zdrówko - powiedziała nieco bełkotliwie. 

background image

Pani Paulson wyjęła kieliszek z jej ręki i podała swój. 

- To woda sodowa - wyjaśniła, widząc zdumione 

spojrzenie Eleanore. - Na takich przyjęciach pije się 

najwyżej jednego drinka - pouczyła sucho. - I tak 

będziesz miała wystarczająco dużo kłopotów, żeby 

utrzymać przy sobie księcia z bajki. Daruj sobie pu­

bliczne upijanie się. - W jej głosie przebijała drwina. 

Eleanore się rozzłościła. Jako że usiłowała wykryć 

oszustwo, a więc działała w dobrej sprawie, uznała, że 

wszelkie środki są dozwolone. Natarła ostro na panią 

Paulson. 

- Przynajmniej mam swego mężczyznę, czego nie 

można powiedzieć o pani. Nawet taka smarkula jak 

Beth złapała sobie faceta i już ma narzeczonego. 

- Eleanore udawała zalaną. 

- Jak śmiesz! Ty... - Ze złości na twarzy pani 

Paulson wystąpiły wypieki. 

Eleanore postanowiła nadal zachowywać się napas­

tliwie. 

- Miała pani obok siebie Abramsa i pozwoliła, 

żeby Beth sprzątnęła go pani sprzed nosa? To głupie. 

- Wcale mi go nie zabrała! - syknęła pani Paulson. 

- Ta dziewczyna jest chyba ślepa. 

- Ślepa? Jakoś tego nie zauważyłam - powiedziała 

drwiąco Eleanore. 

- Beth to zasłona dymna. Walton nie toleruje 

romansów w biurze. Jak tylko odejdzie i Todd zajmie 

jego miejsce, będziemy mogli od razu się pobrać. 

- Walton odchodzi? To świetnie! Nie znoszę tego 

typa. 

- Cii. - W obawie, czy ktoś nie słyszy, pani Paul­

son rozejrzała się niespokojnie. - Ostateczna decyzja 

jeszcze nie zapadła. Walton odgraża się, że założy 

własną firmę. Ale nic jeszcze nie mów o tym Jego 

background image

Ekscelencji. Jeśli w ogóle będziesz pamiętała naszą 

rozmowę, kiedy wytrzeźwiejesz - dodała złośliwie. 

A to interesujące, pomyślała Eleanore. Jeśli Beth 

stanowi tylko zasłonę dymną, a pani Paulson jest 

przekonana, że Abrams niebawem się z nią ożeni, to 

znaczy, iż to obiecał. W zamian za co? Za jakie usługi? 

Za to, że ułatwia mu karierę? A może dlatego, że 

dostarcza potrzebnych informacji? To było więcej niż 

prawdopodobne. Eleanore aż zachłysnęła się swoim 

odkryciem. 

Abrams utrzymywał po kryjomu zażyłe stosunki 

z panią Paulson nie dlatego, że Walton był przeciwny 

biurowym romansom, lecz dlatego, że nie chciał, aby 

ktokolwiek się domyślił, iż za jej pośrednictwem może 

mieć dostęp do kluczowych informacji. Był inteligent­

ny, zdolny i sprytny. Potrafił to wykorzystać. 

Wyjaśniłam całą aferę! Odkryłam oszusta! - z prze­

jęciem powtarzała w myśli zachwycona Eleanore. Po 

krótkim zastanowieniu uznała, że powie o tym Mura-

dowi dopiero wtedy, kiedy sama przyprze Abramsa do 

muru i wydobędzie z niego przyznanie się do winy. 

Zobaczyła, że idzie on właśnie przez hol i kieruje się 

w stronę gabinetu. 

Oddała kieliszek przechodzącemu kelnerowi i nie­

postrzeżenie podążyła śladami Abramsa. 

Kiedy weszła do jego gabinetu, siedział za biurkiem. 

- Skąd się pani tutaj wzięła, panno Fulton? - Ab­

rams podniósł się z fotela. - Czyżby pani pobłądziła? 

- To ja powinnam o to pana zapytać. 

- Słucham? Nie rozumiem. - Rzucił jej zdawkowy 

uśmiech kobieciarza. 

- Mam na myśli pańską wyprawę w świat oszustwa. 

- Oszustwa? O czym pani mówi? - Jego śmiech 

wydał się teraz Eleanore nieco nerwowy. 

background image

- O tym, jak pan wykorzystuje informacje wyciąg­

nięte od pani Paulson. 

Zobaczyła, że Abrams zrobił się blady jak ściana. 

Opadł na fotel za biurkiem. Nie spuszczał jednak 

z oczu niepożądanego gościa. 

- Przecież to kłamstwo. Nie należy słuchać bredze­

nia zazdrosnej kobiety... 

- Nie jest zazdrosna - przerwała mu Eleanore. 

- Ta naiwna biedaczka jest przekonana, że zaraz po 

swym awansie pan się z nią ożeni. 

- Nie ma to jak stare idiotki - z przekąsem ode­

zwał się Abrams. 

Rozzłoszczona jego nielojalnością w stosunku do 

kobiety, którą tak niecnie wykorzystywał, Eleanore 

wybuchnęła: 

- Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni! Jak tylko 

powiem Muradowi... 

Głos uwiązł jej w gardle na widok ręki Abramsa 

wolno unoszącej się zza biurka. Zobaczyła wycelowa­

ny w siebie rewolwer. 

Nie przyszło jej w ogóle do głowy, że ta roz­

mowa może być niebezpieczna. Do tej pory w całej 

tej aferze nie natrafili z Muradem na żaden ślad 

przemocy. Co teraz się stanie? - pomyślała, próbu­

jąc zachować zimną krew. 

Popatrzyła uważnie na Abramsa. Widziała, że jest 

bardzo zdenerwowany, bo ręka, w której trzymał 

rewolwer, lekko drżała. Jeśli sama zdoła zachować 

przytomność umysłu, może jakoś go przechytrzy. 

- A więc się nie myliłem. - Abrams podniósł się 

wolno z fotela. Trzymając Eleanore cały czas na celow­

niku, przeszedł przez pokój i zamknął drzwi na korytarz. 

- Ahiąar tylko udaje, że jest playboyem? - zapytał. 

Eleanore postanowiła mówić oględnie, lecz prawdę. 

background image

- Ojciec go tu przysłał. Żeby sprawdził, kto okrada 

firmę. 

- Stary łajdak! - warknął z wściekłością Abrams. 

- Sam leży forsie. Ma miliardy, a mnie zazdrości tych 

kilku milionów, które zarobiłem! 

- Ukradł pan aż tyle? - wyrwało się Eleanore. 

- Zamknij się wreszcie! 

Abrams machnął ręką z rewolwerem. Broń trzymał 

dziwnie nieudolnie. Eleanore zaczęła się bać, że po­

strzeli ją niechcący. 

- Wychodzimy. - Otarł pot z czoła. - Wkładam 

rewolwer pod marynarkę i będę cię trzymał tuż przy 

sobie. Jeśli nie pójdziesz spokojnie, to... 

- Dokąd mamy iść? - Eleanore usiłowała zyskać 

na czasie. 

- Do mnie. - Abrams złapał ją za ramię i przyciąg­

nął do swego boku. - Jeśli po drodze komukolwiek 

dasz znać, to... 

- Już wiem. To mnie pan zabije. 

- O, nie. Zabiję tego, kto przyjdzie ci z pomocą. 

Eleanore natychmiast wyobraziła sobie Abramsa 

strzelającego do Murada. Ten człowiek był tak przera­

żony, że mógł wykonać swoją groźbę. 

Postanowiła się nie opierać i robić dokładnie to, 

czego żąda Abrams. Później coś wymyśli i postara się 

jakoś uwolnić. 

- Niech pan się uspokoi. Obiecuję, nie sprawię 

żadnego kłopotu. 

Nie opierała się, kiedy zmusił ją do wyjścia tylnymi 

drzwiami. Przed biurowym wieżowcem wsiedli do 

przejeżdżającej taksówki. 

Dwadzieścia minut później kierowca ze znudzoną 

miną wysadził ich przed domem, w którym mieszkał 

Abrams. 

background image

- Pamiętaj, co powiedziałem! - syknął, kiedy prze­

chodzili przez hol. 

Wepchnął Eleanore do pustej windy. 

Wysiedli na czwartym piętrze. 

W mieszkaniu pchnął młodą kobietę w stronę 

kanapy. Wyciągnął rewolwer z kieszeni. 

- Siadaj! - polecił. 

Eleanore zaczęła rozglądać się ukradkiem za jakimś 

ciężkim przedmiotem. Niczego nie było w pobliżu. 

Zauważyła, że trzęsą się jej ręce. 

- Już wiem, co z tobą zrobię - powiedział Abrams 

po chwili namysłu. - Zaraz dam ci tabletki nasenne. 

Dwie. Nie, dla pewności cztery. Kiedy się obudzisz, 

będę już w Brazylii. 

- Dlaczego właśnie tam? - zdziwiła się Eleanore. 

- Bo Brazylia i Ameryka nie zawarły traktatu 

o ekstradycji. 

W tym momencie usłyszeli dzwonek do drzwi. 

- Co, do diabła, się dzieje? - warknął cicho Ab­

rams. - Ktoś musiał widzieć, jak wchodziłem. 

Na chwilę się zawahał. Nie wiedział, co zrobić. 

Wreszcie powziął decyzję. 

- Jeśli piśniesz choć słowo... - zagroził Eleanore. 

Trzymając rękę z rewolwerem za plecami, podszedł 

do drzwi. 

- Kto tam? - zapytał. 

- To ja, panie Abrams. Willis. Pański portier. 

Przyniosłem ekspres do pana. 

- Jaki ekspres? - zapytał podejrzliwie Abrams. 

- List. Jakaś gruba koperta. Chyba ze Szwajcarii. 

Po krótkim wahaniu Abrams wolną ręką otworzył 

drzwi. 

Portier z okrzykiem rzucił się w bok. W ten sposób 

udało mu się ostrzec lokatora. 

background image

Abrams wycelował pistolet w ciemną postać znaj­

dującą się za drzwiami. 

- Stać! - krzyknął. 

- Uwaga! Ma broń! - Za plecami Abramsa zawo­

łała głośno Eleanore. 

- Nie wątpię. - Usłyszała głęboki głos Murada. 

- Właź do środka - warknął gospodarz. -1 zam­

knij drzwi. 

- Jak się czujesz, Eleanore? - zapytał Murad. 

- Wykryłam oszusta. 

- Zamknij się! - powiedział do niej Abrams. - Ten 

cholerny portier zawiadomił już pewnie policję - do­

dał nieco łamiącym się głosem. 

- Nie. Moi ludzie nim się zajęli. Świadkowie nie są 

mi potrzebni - odparł spokojnie Murad. 

- Muszę stąd wyjść - powiedział Abrams. - Prze­

suń się - polecił Eleanore. 

Złapał młodą kobietę za ramię i zasłonił się nią jak 

tarczą. 

Cały czas na celowniku trzymał Murada. 

- Jeśli się ruszysz, natychmiast ją zabiję. Jasne? 

- Ja byłbym lepszym zakładnikiem - odparł Mu­

rad. 

- Wolę ją. Zachowa się spokojnie. Jest zbyt bystra 

na to, żeby próbowała mnie wykiwać. To jej się nie 

opłaci. 

Eleanore patrzyła na Murada. Wiedziała, że nie 

dopuści do tego, żeby wyszła z Abramsem. Będzie 

próbował go zatrzymać. I zginie. 

Muszę coś zrobić, postanowiła zdesperowana. Mu­

szę choć na chwilę rozproszyć uwagę Abramsa. 

Wydała dziwny dźwięk, złapała się za twarz i powie­

działa stłumionym głosem: 

- Jest mi niedobrze. Zaraz zwymiotuję. 

background image

- Co, do diabła... - Abrams spojrzał na Eleanore 

i w tej samej chwili Murad rzucił się na niego. Po chwili 

oszust leżał nieprzytomny na podłodze. 

- Idioto! Przecież mógł cię zabić! - krzyknęła Elea­

nore do Murada. Jej ulga przerodziła się w nagłą złość. 

- Ja jestem idiotą? - Wściekłość Murada była jesz­

cze większa. - A kto sam postanowił rozprawić się 

z Abramsem? 

- Skąd mogłam wiedzieć, że wyciągnie rewolwer? 

- Wiedziałabyś, gdybyś miała choć trochę oleju 

w głowie. Albo doświadczenia. 

- Nie mam doświadczenia. Przynajmniej jako szpieg. 

Byłam tak szczęśliwa, że wykryłam sprawcę oszustwa, że 

chciałam sama wszystko wyjaśnić do końca. 

- A zamiast tego wpadłaś w poważne tarapaty. 

Kiedy zdałem sobie sprawę z tego, że Abrams cię upro­

wadził... - Murad aż się wstrząsnął. 

Na jego twarzy Eleanore zobaczyła niewypowie­

dziane znużenie, a także ślady głębokiej troski. 

- W jaki sposób tak błyskawicznie doszedłeś do 

tego, co się stało? - zapytała. - Niemal deptałeś mi po 

piętach. 

- Od dziś, przysięgam, będę chodził zawsze jeden 

krok przed tobą - warknął i dodał nieco spokojniejszym 

głosem - Obserwowałem cię przez całe popołudnie. By­

łaś najsympatyczniejszym obiektem na przyjęciu. 

- Tak? - zdziwiła się Eleanore. Była mile zasko­

czona tą uwagą Murada. 

- Kiedy zobaczyłem, jak idziesz przez hol, po­

myślałem, że chcesz skorzystać z łazienki. Nie wró­

ciłaś, więc zacząłem cię szukać po wszystkich po­

mieszczeniach. Na biurku Abramsa znalazłem twoją 

torebkę. Zadzwoniłem na dół do strażnika. Potwier­

dził moje obawy. Poinformował, że opuściłaś budy-

background image

nek w towarzystwie Abramsa. Szybko w kartotece 

wynalazłem jego adres. Sądziłem, że najpierw pojedzie 

do domu, a dopiero potem będzie próbował uciekać. 

- Nie zamierzał mnie skrzywdzić - powiedziała 

Eleanore, patrząc na nieruchomą postać rozciągniętą 

na ziemi. - Sytuacja go przerosła. Nie wiedział, co 

zrobić. Czy mocno go uderzyłeś? 

- Tak. Ale nie zrobiłem mu nic złego. Jutro będzie 

go tylko bolała głowa. 

- To był piękny cios. Świetnie walczysz. Miałeś 

lepszego instruktora niż ja. Musisz koniecznie nauczyć 

mnie tego. 

- Ta umiejętność nie będzie ci więcej potrzebna. 

Szpiegowską karierę masz już poza sobą. Moje nerwy 

dłużej by tego nie zniosły. 

Murad pochylił się i pocałował Eleanore w usta. 

Przytuliła się mocniej. Gładziła dłonią szorstki 

policzek Murada. Pożądała tego mężczyzny i czuła, że 

on także jej pragnie. 

Otworzyła oczy i... zobaczyła sześciu mężczyzn 

uzbrojonych po zęby. 

- Ekscelencjo, czy nic się panu nie stało? - zapytał 

jeden z nich zaniepokojonym głosem. 

Eleanore rozpoznała mężczyznę, który był z Mura-

dem wtedy, kiedy ją napadnięto. 

- Jak widzisz. To jest oszust, którego szukaliśmy. 

- Murad wskazał pojękującego Abramsa. - Zawieź­

cie go na komisariat - polecił swoim ludziom. - Po­

tem sam tam pojadę i złożę skargę. 

Eleanore odsunęła się pod ścianę, kiedy mężczyźni 

wyciągali Abramsa z pokoju. 

Była wściekła. Zawsze przy ludziach Murad trak­

tował ją obojętnie! Po raz pierwszy od dawna przestała 

panować nad sobą. 

background image

Kiedy apartament opustoszał, Murad podszedł do 

niej ze zniewalającym uśmiechem. 

- Na czym to skończyliśmy? - zapytał, zadowolo­

ny z żartu. 

- Mam wszystkiego dość! Wychodzę - warknęła. 

- Opuszczam to koszmarne mieszkanie, twój cholerny 

dom, ten... 

- Co się stało? - Murad popatrzył z niepokojem na 

Eleanore. - Przed chwilą trzymałem cię w ramionach, 

taką miękką i słodką... 

- Dopóki nie znaleźli się świadkowie! Do diabła ze 

wszystkim! Mam tego dość! Kiedy tylko ktoś się 

pojawia, traktujesz mnie obojętnie i udajesz, że nic nas 

nie łączy! Już więcej nie będziesz musiał udawać. 

Pomogę ci zachować twarz wobec twoich ludzi. Opu­

szczam cię. Natychmiast. 

- Nie! Nie zrobisz tego! Zrozum mnie, proszę. 

Chciałem dać ci czas, żebyś zdążyła mnie polubić 

i przestała kierować się wyłącznie zmysłami. Wiem, że 

za wcześnie poszliśmy do łóżka. Widziałem, że byłaś 

wtedy zupełnie wytrącona z równowagi. Z mojej winy, 

bo bez uzgodnienia zaaranżowałem spotkanie z Seli­

mem. Ale kiedy cię pocałowałem, nie mogłem się 

oprzeć... 

Eleanore podniosła wzrok i popatrzyła na Murada. 

Czyżby ją lubił? A może nawet trochę kochał? Był 

tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić. 

Nabrała głęboko powietrza. Lubiła hazard. Po­

stanowiła grać do końca. 

- Poszłam do łóżka, bo jestem w tobie zakochana 

- powiedziała bez zająknienia. 

Zatopiła wzrok w dywanie. Miał kolor miodu. Bała 

się spojrzeć Muradowi w twarz. Bała się zobaczyć 

wyraz jego oczu. 

background image

Poczuła nagle, że porywa ją na ręce i obraca 

wysoko w powietrzu. Złapała Murada kurczowo za 

ramię. 

- Co ty wyczyniasz? 

- Po prostu się cieszę! Właśnie powiedziałaś coś, 

o co się modliłem. 

- Modliłeś? - Zaciśnięte gardło Eleanore powoli 

zaczęło się rozluźniać. 

- Kocham cię, Eleanore Fulton. 

- Może tak ci się tylko wydaje, bo wykryłam 

oszusta? - zapytała podejrzliwie. 

- Nie. Dlatego, że jesteś inteligentna, lojalna, ślicz­

na i bardzo, ale to bardzo zmysłowa. Jedziemy. - Mu-

rad postawił ją na ziemi i złapał za ramię. 

- Dokąd? 

- Na lotnisko. Pierwszym samolotem lecimy do 

Las Vegas, żeby natychmiast się pobrać. Tam można 

to zrobić od razu. 

- Chcesz się ze mną ożenić? - zapytała zdumiona. 

- Nie słuchasz, co mówię? A jak myślisz, dlaczego 

na każdym kroku tak bardzo dbałem o twoją reputa­

cję? Miałem nadzieję, że wspólnie spędzimy resztę 

życia w otoczeniu mojej konserwatywnej służby. 

- Resztę życia? - Eleanore kręciło się w głowie. 

- Zostaniesz moją żoną. Możesz pracować nadal 

jako nauczycielka. A kiedy będziemy mieli dziecko, 

postaram się wiele czasu spędzać w domu. 

- Dziecko? - wyszeptała Elenore. Poczuła się na­

gle bardzo szczęśliwa. Wreszcie będzie miała własną 

rodzinę! 

- Miło, że to proponujesz - odparła po chwili. 

- Nie wrócę jednak do poprzedniej pracy. Nie będę 

musiała martwić się o pieniądze, więc poświęcę się wy­

łącznie uczeniu dorosłych w ramach programu walki 

background image

z analfabetyzmem. To użyteczna praca. I dająca 

ogromną satysfakcję. 

Murad przytulił ją do siebie. 

Tak bardzo go kochała! Nagle przyszła jej na myśl 

Beth. Eleanore zrobiło się żal dziewczyny. 

- O czym myślisz? - spytał Murad. 

- Beth i pani Paulson będą miały teraz bardzo 

ciężkie życie. Całe biuro się dowie, że kochały oszusta. 

Mógłbyś jakoś im pomóc? 

- Chyba tak. Mogę je przenieść do filii naszej firmy. 

Na przykład Beth do Londynu, a panią Paulson do 

Paryża. To im ułatwi życie. Znajdą się w nowych 

warunkach. Szybciej zapomną. 

- Dziękuję. 

- Dla ciebie, kochanie, zrobię wszystko. - Murad 

pocałował Eleanore w nos. 

- Chodźmy stąd wreszcie - poprosiła. Kiedy zna­

leźli się na korytarzu, pociągnęła Murada w stronę 

windy. - Im wcześniej wystąpimy o zezwolenie, tym 

szybciej się pobierzemy i będziemy się kochać, kiedy 

tylko nam się zechce. - Spłoniła się lekko, lecz odważ­

nie wytrzymała wzrok Murada. 

- Mam lepszy pomysł - odparł. - Wynajmiemy 

zaraz odrzutowiec do Las Vegas i przez całą drogę 

będziemy się kochać w samolocie. 

- To mi się podoba. - Eleanore się roześmiała. 

Ogarnęło ją uczucie wielkiego szczęścia. - Trafił mi się 

mężczyzna z wyobraźnią. 

- Jeszcze nie masz pojęcia, z jaką. Żadnego pojęcia, 

kochanie.