JUDITH McWILLIAMS
KRÓLEWSKIE
PRZYJĘCIE
ROZDZIAŁ
1
- To jeszcze nie koniec świata. To jeszcze nie koniec
świata - powtarzała Eleanore Fulton, przechodząc
przez hol. Wcisnęła guzik windy i oparła się ciężko
o ścianę.
- Eleanore! Eleanore! - wyrwało ją z zamyśle
nia głośne wołanie. - Co się z tobą dzieje? Źle się
czujesz?
- Na wskroś przeżera mnie choroba - odparła
ponuro. W ciemnych oczach pokazały się złowieszcze
błyski.
- Nie wita się tak przyjaciół o dziesiątej rano - upo
mniała ją stojąca obok kobieta. - Dlaczego o tej porze
nie prowadzisz zajęć? A może mamy jakieś święto,
o którym zapomniałam?
- Chyba diabelskie - odparła krzywiąc się Elea
nore. - Delikatnie mówiąc, w szkole pozwolono mi
wyjść.
- Dokąd? - Liz popatrzyła na przyjaciółkę dziw
nym wzrokiem.
- Za drzwi. - Eleanore wzruszyła ramionami.
- Do wielkiego, wspaniałego świata bezrobotnych.
- Weszła do windy.
- Nie mogą cię wyrzucić! - wykrzyknęła Liz, stając
obok niej. - Przecież w zeszłym roku dali ci odznakę
zasłużonego nauczyciela niepełnosprawnych.
- Sądzisz, że przyjmą ją w lombardzie?
- Eleanore - upomniała Liz - nie wygłupiaj się
i zachowuj poważnie.
- Wolisz, żebym się rozbeczała? - Odruchowo
wepchnęła w kok kosmyk opadających na czoło wło
sów.
- Wiem, że nie jesteś mazgaj. Słuchaj, przecież nie
mogli cię wyrzucić. Masz stały etat.
- Miałam. I nikt mnie z pracy nie wywalił. Po
prostu zostałam zwolniona.
- Dlaczego? Naraziłaś się komuś?
- Jasne, że nie. Dyrektor też nie chciał się mnie
pozbywać, ale musiał. Cała sprawa rozbija się o pienią
dze, a raczej o ich brak.
- Przecież budżet miejski Nowego Jorku przewidu
je ogromne fundusze na edukację!
- Liczba uczniów, których trzeba obsłużyć, też jest
ogromna. Większość środków na naukę niepełno
sprawnych pochodzi, niestety, z funduszu państwo
wego i federalnego. - Eleanore przerwała, bo winda
zatrzymała się na jedenastym piętrze, na którym
mieszkała. Wysiadła.
- Idę z tobą - oświadczyła Liz. - Musisz mi do
kładnie opowiedzieć, jak to było. A ponadto nie po
winnaś teraz zostawać sama.
- A ty nie powinnaś wierzyć we wszystko, co wy
czytasz w swoich psychologicznych książkach - ofuk
nęła ją Eleanore. - Nie martw się, w czarną rozpacz
nie popadnę. A ponadto nie będę sama. Zapomniałaś,
że Kelly jest ze mną.
- Nawet mi nie wspominaj o tej dziewczynie. Jest
nic niewarta.
- Wychowywałyśmy się razem. Pamiętaj, że jest
moją cioteczną siostrą. A poza tym to nie...
- Wiem. To nie moja sprawa. Ale nie mogę spo
kojnie patrzeć, jak ta dziewczyna rujnuje ci życie.
Odkąd urodziła dziecko i zwaliła ci się z nim na głowę,
masz same kłopoty i z nikim się nie widujesz - zrzę
dziła Liz.
- Nie jest tak źle.
- Jest gorzej, niż myślisz. A lat ci przybywa.
- Nie tylko mnie.
- Na jesieni obie skończymy trzydziestkę - głośno
westchnęła Liz
- Jeśli ci zależy, nikomu o tym nie powiem - obie
cała Eleanore, przekręcając klucz w zamku swego
mieszkania.
- Posłuchaj, przecież...
- Oszczędź mi kazania. Dobrze wiedziałam, co
robię, kiedy w zeszłym roku pozwoliłam Kelly wpro
wadzić się do mnie. Sama wiesz, że to sytuacja
przejściowa. W przyszłym tygodniu Kelly zaczyna
zajęcia w City College. Skończy naukę, podejmie pracę
i będzie w stanie zapewnić byt sobie i dziecku.
Po minie Liz było widać, że wątpi w takie roz
wiązanie.
Eleanore otworzyła drzwi do mieszkania i wpuściła
gościa.
- Chcesz kawy? - spytała.
- Chcę tylko informacji. Powiedz mi, jak dyrek
cja może usuwać etatowego nauczyciela? - Liz ro
zejrzała się po pokoju. - Mówiłaś, że w domu jest
Kelly.
- Pewnie wzięła Lacey do parku. Taki piękny
dzień.
Eleanore zrzuciła pantofle, padła na kanapę i za
mknęła oczy.
- Przydałby ci się teraz kieliszek czegoś mocniej
szego - stwierdziła przyjaciółka. - Okropnie wyglą
dasz. Jesteś zielona.
- Piękne dzięki, Liz. Właśnie tego potrzebowałam
do szczęścia. Dobrego słowa - odparła z rozgorycze
niem Eleanore, nie otwierając oczu.
- A ja potrzebuję informacji. Jeszcze nie powie
działaś, na jakiej podstawie cię usunęli.
- Jeśli w klasie jest zbyt mało uczniów, stałego
nauczyciela też można się pozbyć.
- Ale dlaczego spotkało to właśnie ciebie? Przecież
jesteś dobrą nauczycielką. Cholernie dobrą.
- Bo mam najkrótszy staż pracy. Tylko dlatego.
Mój szef przez pełne trzy dni wydzwaniał wszędzie, żeby
zdobyć środki na pensję dla mnie. Bez powodzenia.
W tym roku na edukację jest bardzo mało pieniędzy.
- A jak sobie poradzisz bez pensji? - Liz poruszyła
najważniejszą sprawę. - Mam trochę oszczędności,
w każdej chwili możesz z nich skorzystać.
- Dzięki, Liz. To miło z twojej strony, ale mam
jeszcze trochę forsy w banku. Starczy na zapłacenie
rachunków przez najbliższe miesiące. Szef obiecał,
że moje nazwisko umieści na pierwszym miejscu listy
nauczycieli przyjmujących zastępstwa.
- Zastępstwa?! - wykrzyknęła zdegustowana Liz.
- Chyba żartujesz! Za każdym razem będziesz miała
do czynienia z inną klasą. Zwariujesz.
- Nie będzie tak źle. Przynajmniej się nie znudzę.
- A nie możesz znaleźć sobie posady gdzie indziej?
- Zerowe szanse. Dopiero zaczął się rok szkolny.
Wszystkie miejsca są zajęte.
- To niech Kelly weźmie się do roboty i pomoże.
- Pomaga. W pewnym sensie. Zdobywając wiedzę,
inwestuje w przyszłość. Szef obiecał solennie, że jak
tylko otworzą się jakieś możliwości, natychmiast za
trudni mnie z powrotem. Branie zastępstw na razie
powinno wystarczyć. Jakoś sobie poradzę. - Eleanore
przekonywała nie tylko przyjaciółkę, lecz także siebie.
- Oczywiście, że dasz sobie radę - odparła Liz.
- Ale jakim kosztem!
- Jeśli się załamię nerwowo, zgłoszę się do ciebie po
bezpłatną poradę.
- Od lat ci mówię, że źle postępujesz, a ty ciągle
robisz po swojemu. - Liz podniosła się z krzesła.
- Powinnaś wymóc na Kelly większą odpowiedzial
ność. Dlaczego wszystko zawsze spada na ciebie?
- Odwróciła się i wyszła z mieszkania.
- Właśnie: dlaczego? - szepnęła do siebie Eleano
re, dotykając bolącej głowy.
Wbrew temu, co przed chwilą oświadczyła przyja
ciółce, była już zmęczona istniejącą sytuacją. Wszystko
w rodzinie spadało na jej barki. Kryzysy emocjonalne
i finansowe. W takiej roli występowała od lat. Ciotka
Theresa, która ją wychowała, była kobietą zupełnie
bierną i z niczym sobie nie radziła.
Eleanore westchnęła głęboko. Jakby to było dobrze
móc przestać martwić się o rodzinę! Nierealne. Nikt
nie mógł jej pomóc. Ani bezradna ciotka, ani wuj
alkoholik, ani też ich córka, urocza Kelly, żyjąca
jak motylek spijający nektar z kwiatów i nie pono
sząca żadnych konsekwencji własnych nieroztropnych
czynów.
Och, gdyby to nie ciotka Theresa wychowywała
mnie, lecz moja rodzona matka! - pomyślała Eleano-
re. Gdyby tak ojciec nie porzucił jej, kiedy zaszła
w ciążę! Wtedy mama nie musiałaby podrzucać dziec
ka siostrze i wszystko ułożyłoby się inaczej! Po raz
setny z rzędu zmusiła się do zaprzestania rozmyślań
typu: „co-by-było-gdyby-było". Nie dawały absolut
nie nic. Ani na jotę nie zmieniały faktu, że została te
raz na lodzie, bez pracy.
Rozległ się dzwonek. Pewnie jakiś domowy sprze
dawca. Kręciło się ich sporo po kiepsko strzeżonym
budynku. Zadowolona, że ktoś przerwie jej smętne
rozmyślania, Eleanore otworzyła drzwi.
Na progu stała pani Benton, sąsiadka zza ściany.
- Usłyszałam, że już jesteś - powiedziała. - Obie
całam twojej siostrze, że zajmę się Lacey aż do popo
łudnia, ale skoro wróciłaś tak wcześnie... - To mówiąc
pani Benton wyciągnęła ręce ze śpiącym niemow
lakiem.
Eleanor wzięła dziecko i przytuliła do ramienia.
- Dokąd poszła Kelly? - spytała sąsiadkę.
- Nie wiem. Pewnie napisała w liście, który zo
stawiła dla ciebie. - Pani Benton wyciągnęła z kie
szeni lekko pomiętą, zaklejoną kopertę i podała
ją Eleanore. - Miłego dnia - rzuciła na odchodnym.
- Miły to on nie jest i nie będzie, ale za to
z pewnością pamiętny. - Eleanore ramieniem za
mknęła drzwi mieszkania. Spojrzała na śpiące na ręku
niemowlę i czule się uśmiechnęła. Lacey była uroczym
dzieckiem.
Zaniosła małą do pokoju i włożyła ostrożnie do
łóżeczka, starając się jej nie obudzić.
Na palcach wycofała się z sypialni i cicho zamknęła
za sobą drzwi. Rozdarła kopertę. Przeczytała znaj
dującą się w niej kartkę.
- Jeszcze mi to do szczęścia potrzebne - burknęła,
patrząc tępym wzrokiem na krótki, nabazgrany tekst.
Kelly donosiła, ze do domu nie wróci, bo „musi się
odnaleźć", i prosi Eleanore, żeby zajęła się dzieckiem.
Cierpliwość Eleanore też miała swoje granice.
- Musi się odnaleźć! - wybuchnęła. - Jeśli nie, to
ja ją odnajdę i skręcę kark tej idiotce! Jak mogła tak
postąpić? - Kelly u dołu kartki dopisała jeszcze, że
pewnie jej mama zgodzi się posiedzieć przy Lacey,
kiedy Eleanore będzie w pracy.
Nieodpowiedzialna dziewczyna nie wzięła pod uwa
gę faktu, że ciotka Theresa mieszka na Long Island,
o godzinę drogi pociągiem od ich lokum. A także tego,
że cierpi na reumatyzm i ma na głowie męża alkoholika.
Eleanore ze złością zmięła kartkę. Jak Kelly mogła
zrobić coś podobnego?!
Z potwornym bólem głowy usiadła na kanapie,
usiłując się uspokoić i zastanowić nad powstałą sytua
cją, która była gorzej niż zła. Była wręcz beznadziejna.
Ucieczka Kelly oznaczała, że Eleanore będzie mu
siała znaleźć opiekę dla Lacey na czas swej nieregular
nej pracy.
Wstała i zaczęła nerwowo chodzić po pokoju. Żłobek
nie wchodził w rachubę. Kosztował majątek. Gdyby
nawet Eleanore udało się codziennie otrzymywać
w szkole zastępstwa, co było nieprawdopodobne, i tak
nie starczyłoby na zapłacenie bieżących rachunków.
Usiłowała opanować rosnącą panikę. Oceniła, że
oszczędności, które ma w banku, wystarczą na jakieś
dwa miesiące. W tym czasie z pewnością odnajdzie
Kelly i wymusi na niej zajęcie się Lacey. Odpowiedzial
ności za własne dziecko nie może przecież przerzucać
na nikogo.
- Wasza Wysokość, pan Nick Carlton.
Nick poczekał, aż za sztywnym kamerdynerem
zamkną się drzwi, i ubawiony tą oficjalną prezentacją
zwrócił się do przyjaciela:
- Skąd go wytrzasnąłeś? To aktor?
W eleganckim, luksusowo wyposażonym gabinecie
rozległ się głośny śmiech Murada.
- Witaj, Nick. Co cię sprowadza do Nowego
Jorku? - Uścisnął serdecznie dłoń przyjaciela. - By
łem przekonany, że z nową żoną i synem osiedliłeś się
gdzieś bezpiecznie z dala od miasta.
- Osiedliłem, ale nie bezpiecznie. Mój Jed wła
śnie odkrył, co to chemia - ponurym głosem odparł
gość. - Ale nie zmieniaj tematu. Co ty wyprawiasz?
Zawsze podróżowałeś skromnie, tylko z sekreta
rzem, a tu nagle taka pompa! Na krótkim odcinku
między frontowymi drzwiami a twoim gabinetem
zdążyłem ujrzeć aż dwie służące, faceta wyglądają
cego na ogrodnika i tę zabawną imitację kamer
dynera.
- To nie imitacja. Wilkerson jest autentyczny. Pod-
kradłem go londyńskiemu ambasadorowi mego ojca.
- Małe przekupstwo?
- Małe? Nie uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział, ile
mnie kosztował! - odparł ponuro Murad. - Jak tam
Jenny?
- Jest w ciąży - oświadczył dumnie Nick. Jego
twarz się rozpromieniła. - Przyjechaliśmy do Nowego
Jorku, żeby skompletować wyposażenie do pokoju
dziecinnego.
- Moje gratulacje. - Murad poklepał gościa po ra
mieniu. - Niech Allach obdarzy cię licznymi synami.
- Córka też będzie mile widziana.
- Jest na świecie taka córka, bez której widoku
mógłbym z powodzeniem się obyć - stwierdził enig
matycznie Murad i westchnął głęboko.
- Czyżby przypadkiem Wasza Wysokość miała
jakieś kłopoty z damą? - W oczach Nicka pokazały się
wesołe ogniki.
- Daj spokój, Nick. Nie mam ochoty na żarty.
A poza tym nie zwracaj się tak do mnie.
- Robisz przecież wiele szumu wokół swego tytułu.
- Nick podsunął pod nos Murada przyniesioną gazetę.
- Wczoraj wieczorem zrobiłeś z siebie niemałe wido
wisko.
- Hmm. - Murad z niekłamanym zadowoleniem
popatrzył na dużą fotografię na czołowym miejscu.
- Co o tym sądzisz?
- Widzę, że arabski książę reklamuje się jako
rozrzutny, ekscentryczny playboy. Pytanie: po co?
Kogo chcesz nabrać? I dlaczego? Czy masz jakieś
problemy w Abarze?
- Nie, żadnych. Pozycja ojca na tronie jest nieza
chwiana. Wspiera go moich pięciu starszych braci.
Kłopoty mamy nie w Abarze, lecz tutaj, w Nowym
Jorku. Ściślej mówiąc, w biurze naszej firmy, która
administruje inwestycjami mojej rodziny na terenie
Stanów Zjednoczonych.
- Chodzi o jakieś malwersacje?
- O coś w tym rodzaju. - Murad przeciągnął ręką
po czarnych, lśniących włosach. - Kilka lat temu
ojciec postanowił, że w Stanach skoncentrujemy się na
inwestowaniu w środki trwałe. Od tamtej pory kupuje
my więc nieruchomości, takie jak centra handlowe
i budynki administracyjne, oraz ziemię do zagospo
darowania. Za każdym jednak razem, kiedy jakaś
nowa inwestycja okazuje się niezbędna do zrealizowa
nia naszych kompleksowych projektów, ktoś w ostat
niej chwili nas ubiega, wykupuje nieruchomość, a po
tem żąda gigantycznych sum za odstąpienie. A my
z konieczności je płacimy.
- Ktoś, to znaczy jakaś fikcyjna spółka?
- Tak. Z pewnością. Całą sprawę dodatkowo kom
plikuje fakt, że pieniądze ze sprzedaży płyną bezpo
średnio na konto w szwajcarskim banku. W naszym
biurze w Nowym Jorku musi być jakiś przeciek. Ktoś
z pracowników nas oszukuje: Siedząc w Abarze nie
jestem w stanie wykryć sprawcy.
- I dlatego tu się zjawiłeś? - spytał Nick.
- W przyszłym roku mam stanąć na czele naszego
biura w Nowym Jorku. Dlatego ojciec przysłał mnie
z nadzieją, że już teraz ujawnię oszusta.
- A ten cały cyrk - gość wskazał fotografię i arty
kuł w gazecie - robisz po to, żeby rozproszyć jego po
dejrzenia?
- Chcę, żeby uznał, iż w Abarze jestem tylko
tytularnym szefem naszej agencji informacyjnej, że na
niczym się nie znam i w Stanach nie stanowię żadnego
zagrożenia. Bawię się, i tyle.
- Jeśli jest tak naiwny i w to uwierzy, to możesz mu
spokojnie zaproponować kupienie Mostu Brooklyń-
skiego. - Nick roześmiał się głośno. - Zapraszam cię
dziś do restauracji na kolację w rodzinnym gronie. Jed
marzy o tym, żeby poznać człowieka, który jego
rodzicom kupił w prezencie ślubnym złoty posążek
wysadzany szlachetnymi kamieniami. Chłopak nawet
nie wie, że jest to bożek płodności.
- No i co? - Murad uśmiechnął się i przymrużył
oczy. - Jak słyszę, zadziałał.
- Coś mi się zdaje, że będę musiał dokładnie ci
wyłożyć, w jaki sposób Jenny zaszła w ciążę.
- Inshallah! - szepnął nabożnie Murad, ale z roz
bawionym wzrokiem. - Przykro mi, ale muszę od
mówić. Na wieczór mam inne plany. Obiecałem Seli
mowi, że odwiedzę jego córkę. Najwcześniej, jak to
tylko możliwe.
- Byłem przekonany, że Selim i Amineh są bezdzie
tni. Przecież dlatego ojciec pozwalał ci, jako małemu
chłopcu, spędzać tak wiele czasu w ich towarzystwie.
- Selim ma córkę. Ale nie z własną żoną.
- To zdumiewająca informacja.
- Jeszcze bardziej zaskakujący jest fakt, że przez
cały czas nie miałem o tym pojęcia. Trzydzieści lat
temu, kiedy Selim studiował na uniwersytecie kolum
bijskim, uwiodła go pewna Amerykanka.
- Jak to uwiodła? - z niedowierzaniem zapytał Nick.
- Selima? Niemożliwe. Przecież to rozsądny człowiek.
- Oczywiście. Ale wtedy miał zaledwie dwadzieścia
lat, był zupełnie niedoświadczony i po raz pierwszy
wyjechał z Abaru. W Stanach zajęła się nim kobieta
starsza o dziewięć lat. Sprytna, atrakcyjna blondynka,
która już wtedy była po dwóch rozwodach. Selim nie
miał żadnych szans. Robiła z nim, co chciała. W jednej
sprawie jednak się przeliczyła. Wiedziała, że małżeń
stwo Selima z Amineh jest postanowione i że pobiorą
się z chwilą, gdy on skończy studia. Marilyn Fulton, bo
tak ta kobieta się nazywała, postanowiła ciążą zmusić
Selima do małżeństwa. To się jej jednak nie udało.
- Najgorzej wyszło na tym dziecko - zauważył Nick.
- Selim mówił mi, że na wychowanie córki, której
nie widział na oczy, posyłał Marilyn Fulton pięć
tysięcy dolarów miesięcznie, nie licząc wydatków na
opiekę lekarską i naukę.
- Dlaczego teraz, po trzydziestu latach, chce na
wiązać kontakt ze swym dzieckiem?
- Zawsze tego pragnął, ale obawiał się, że jego żona
się dowie i będzie załamana, bo sama nie może dać mu
potomka. Selim chce koniecznie ściągnąć córkę do
domu, do Abaru.
- Tu chodzi nie o dziecko, lecz o dojrzałą, trzydzie
stoletnią kobietę! Przecież obaj nie macie pojęcia, kim
ona jest, co robi i jaki ma charakter. Przywożąc ją do
Abaru, możesz wyrządzić Selimowi wielką krzywdę.
- Wiem - odparł Murad. - Ale od śmierci Amineh
ogromnie się postarzał i jest w złej formie psychicznej.
Stracił chęć do życia. Być może kontakt z córką dobrze
mu zrobi.
- A czy zdajesz sobie sprawę z tego, że powiedzenie:
, jaka matka, taka córka", może okazać się prawdziwe?
Jeśli Marilyn Fulton naprawdę była taka, jak mówisz...
- Podzielam twoje wątpliwości - przyznał z wes
tchnieniem Murad. - Skończmy wreszcie mówić o mo
ich problemach. Opowiedz, jak ci się wiedzie na farmie.
- Tak, ciociu. Oczywiście. Powiem Kelly. Lacey
czuje się dobrze. To najpiękniejsze dwumiesięczne
niemowlę, jakie kiedykolwiek widziałam. - Rozma
wiając przez telefon, Eleanore wbiła wzrok w ścianę
pokoj'u. - Dobrze, ciociu. Dbaj o siebie. Wpadnę, jak
tylko znajdę trochę czasu. Obiecuję. Do widzenia.
- Zgnębiona odłożyła słuchawkę.
No tak. Kelly nic nie powiedziała matce o swoich
planach. Ciotka Theresa ma dość własnych zmart
wień. Nie ma sensu jej teraz denerwować.
W wyniku telefonów do licznych znajomych, o któ
rych Eleanore wiedziała, że mają dzieci, uzyskała różne
adresy żłobków i opiekunek. Uznała, że w grę wchodzą
tylko trzy miejsca.
Dla Lacey najlepszy byłby żłobek, ale na tak duży
wydatek Eleanore nie mogła sobie pozwolić. Pani
Patrick, opiekująca się dziećmi w swym prywatnym
domu, niewiele zresztą tańsza, wymagała opłat za pełne
tygodnie, tak że Eleanore musiałaby płacić także za te
dni, które Lacey spędzałaby pod jej własną opieką.
Mimo obietnic szefa, na wiele zastępstw liczyć nie
mogła. Na początku roku szkolnego absencje nau
czycieli należą raczej do rzadkości. Najwięcej jest
późną jesienią i w zimie, kiedy łatwiej o przeziębienie
czy zarażenie się grypą od chorego ucznia.
Zrobiła krótki rachunek. Jeśli przez co najmniej
trzy dni w tygodniu nie będzie pracowała, oddanie
dziecka pod opiekę pani Patrick okaże się finansowo
nie do przyjęcia.
Został ostatni adres, pani Burton, mieszkającej
w tym samym domu. Kiedy Eleanore odwiedziła ją po
południu, zobaczyła troje dzieci w wieku przedszkol
nym, siedzących przed telewizorem i oglądających
z taśmy magnetowidu poranne sobotnie kreskówki
oraz dwa niemowlaki leżące w kojcu i patrzące w sufit.
Westchnęła. Nie tak wyobrażała sobie opiekę dla
Lacey, nawet na okres przejściowy.
Smętne rozmyślania Eleanore przerwał dzwonek do
drzwi. Zerwała się, żeby otworzyć je szybko, zanim
obudzi się dziecko.
Na widok stojącego w progu mężczyzny na chwi
lę wstrzymała oddech, a potem serce zaczęło jej bić
głośno i nierówno. Zupełnie tak samo, jak niegdyś,
kiedy jako nastolatka po raz pierwszy w życiu zo
baczyła na ekranie Roberta de Niro.
Potrząsnęła głową, żeby oprzytomnieć, nabrała do
płuc powietrza i zapytała:
- Pan do mnie?
- Tak - głębokim głosem odparł krótko gość.
Jednym spojrzeniem ogarnął sylwetkę stojącej
przed nim kobiety. Zobaczył długie włosy, luźno
opadające na ramiona, małe, krągłe piersi, wyraźnie
zarysowane pod cienką niebieską koszulką, znoszone
dżinsy opinające szczupłe biodra i bose stopy.
Pod Eleanore ugięły się nogi. Po niesamowitym
pierwszym wrażeniu, które na niej wywarł gość, szyb
ko się zmobilizowała. Nie była przecież nastolatką,
lecz dojrzałą kobietą, która potrafi nad sobą panować.
- A więc już ustaliliśmy, że ma pan do mnie interes
- powiedziała, starając się przyjąć lekki ton. - Ale nie
wiem jeszcze jaki.
- Na razie ograniczę się do rozmowy - oświadczył
spokojnie mężczyzna i nie proszony pewnym krokiem
wszedł do mieszkania.
Jak ten facet śmie tak się zachowywać! Chyba że...
Eleanore przyszła nagle do głowy wręcz niepraw
dopodobna myśl. Czyżby Kelly miała z nim coś
wspólnego?
Zamknęła, drzwi na klatkę schodową, weszła do
pokoju i zaczęła uważnie przyglądać się gościowi,
usiłując doszukać się podobieństwa między nim a La-
cey. Jego czarne, proste włosy nie przypominały
brązowych kędziorków dziewczynki. W przeciwień
stwie do małego, zadartego noska Lacey miał długi
i wąski nos. Miał też inne oczy. Czarne, przenikliwe.
Nie, to nie ojciec, uznała Eleanore.
- Przepraszam, ale nie dosłyszałam pańskiego
nazwiska - powiedziała, usiłując zapanować nad sy
tuacją, która wymykała się jej z rąk.
- Zapewne dlatego, że się nie przedstawiłem - od
parł z lekkim cudzoziemskim akcentem.
- A więc jak pan się nazywa? - zapytała ostrym
tonem. - Na zabawę w dwadzieścia pytań nie mam
czasu.
- Dziewiętnaście. Jedno już pani zadała.
- No tak. Jeszcze tego mi dziś do szczęścia po
trzeba! - Zrezygnowana Eleanore rozłożyła ręce
w bezradnym geście.
- Słucham? - zapytał gość.
- Nieważne. - Westchnęła. - Miał pan widocznie
jakiś powód, żeby mnie odwiedzić. Czy aby nie za wiele
wymagam prosząc, żeby go pan wyjawił? - spytała
zjadliwie.
- Oczywiście, że nie. Jestem wysłannikiem pani
ojca.
W oczach Eleanore pojawił się wyraz rozczarowania.
- Jeśli przysłał pana wuj George, licząc, że wyłudzi
pieniądze, to był widocznie bardziej pijany niż zwykle
- warknęła cierpkim głosem.
- Nie znam pani wuja. Mówiłem o ojcu.
- Nie mam ojca.
- To interesujący fenomen biologiczny - stwierdził
sucho mężczyzna.
Eleanore zagryzła wargi. Miała ochotę nawymyślać
dziwnemu gościowi, ale się powstrzymała.
- Wróćmy więc do celu pańskiej wizyty.
- Mówiłem. Chcę z panią porozmawiać.
- Już pan to zrobił. Może wreszcie usłyszę, z kim
mam do czynienia?
- Panno Fulton...
- Nazwisko! - warknęła.
- Murad Ahiąar. Reprezentuję pani ojca.
- Po blisko trzydziestu latach przypomniał sobie
nagle o moim istnieniu?
- Zawsze pamiętał. Świadczą o tym pieniądze,
które przysyłał.
- Co?! - wykrzyknęła Eleanore. - Mój ojciec
uciekł, gdy tylko się dowiedział, że matka jest w cią
ży. Jedyną rzeczą, którą jej dał, była rada, żeby się
mnie pozbyła.
- A jak pani myśli, kto łożył na pani utrzymanie,
naukę i posag?
- Po pierwsze, to moja matka płaciła ciotce There-
sie za moje utrzymanie, kiedy jej na to starczało. Po
drugie, naukę opłacałam sama. Własną pracą zarob
kową. A po trzecie, jako że nigdy nie byłam mężatką,
po co byłby mi posag? - W miarę mówienia Eleanore
podnosiła głos.
Jak ten obcy mężczyzna śmie mówić, że ojciec da
wał na jej utrzymanie! Gdyby to robił, mieszkałaby
z matką, miałaby normalny dom i stanowiłyby szczęś
liwą rodzinę! Nie musiałaby być na łasce ciotki i wuja.
- Czy tak twierdzi pani matka? - zapytał Murad.
- Nic nie twierdzi. Bo... bo już nie żyje! Ona...
- urwała nagle, bo z sąsiedniego pokoju dobiegł głoś
ny płacz dziecka.
- A to co takiego? - Gość ze zdziwieniem uniósł
brwi.
- Nie co, lecz kto.
Eleanore wybiegła z pokoju i po chwili wróciła
z płaczącym niemowlęciem na ręku.
- Uspokój się, kochanie. Nie płacz. Nie bój się. Nic
ci się nie stanie. Ten niesympatyczny człowiek już
wychodzi.
- To pani powinna... - zaczął Murad lodowatym
tonem.
- Co powinnam? - zapytała Eleanore. Wyczuła
gniew w głosie gościa.
- Wyjść. Za mąż. Jak widać, historia się powtarza.
Najpierw matka, a potem córka.
- O, przepraszam, z drobną różnicą. Ojciec Lacey
nie jest bynajmniej arabskim playboyem chorym na
manię wielkości - odcięła się z miejsca.
- Kto jest ojcem tego dziecka? - zapytał.
- Och, nie wiem, nie jestem pewna, ale... - Urwała
na widok potępienia malującego się na twarzy męż
czyzny.
- Jak córka Selima ma czelność oświadczać, że nie
wie, kto jest ojcem jej dziecka?!
Ten człowiek jest przekonany, że Lacey jest moim
dzieckiem! - pomyślała zaskoczona Eleanore. Nie mo
gła się zdecydować, czy takie stwierdzenie było dla niej
obraźliwe, czy tylko po prostu śmieszne. Wytknięcie jej
przez nieproszonego gościa, że jako córka Selima jest
zobowiązana do prowadzenia moralnie nienagannej
egzystencji, przechyliło szalę i rozjuszyło ją.
- Już dawno temu ojciec stracił, i to bezpowrotnie,
jakiekolwiek prawo do wtrącania się do mojego życia.
To, co robię i z kim, jest wyłącznie moją sprawą.
A pana, jako osobę postronną, też absolutnie nic nie
upoważnia do osądzania mojego postępowania. To
wszystko, co mam do powiedzenia. A teraz proszę się
stąd zabierać.
- Jestem... - zaczął Murad.
- Albo opuści pan ten dom z własnej woli, albo
zacznę krzyczeć. A kiedy sąsiedzi wezwą policję, będzie
się pan tłumaczył.
- Być może ma pani rację. W tej chwili jestem za
bardzo zdegustowany pani postępowaniem, żeby móc
dłużej spokojnie rozmawiać. Do widzenia. - Skłonił
się sztywno i opuścił mieszkanie, zdecydowanym ru
chem zamykając głośno za sobą drzwi.
Eleanore padła wyczerpana na kanapę. Ten kosz
marny dzień zakończył się zdumiewającym finałem.
Najatrakcyjniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek
w swoim życiu spotkała, nie tylko ma konszachty z jej
nikczemnym ojcem, lecz także wyciągnął zupełnie
błędne wnioski co do jej własnej osoby!
W gruncie rzeczy nie miało to najmniejszego zna
czenia. Murad Ahiąar złożył wizytę tylko jako pośred
nik jej ojca. Takie zainteresowanie z jego strony
w żadnym razie nie było jej potrzebne. Miała już na
głowie wystarczająco dużo problemów do rozwiąza
nia, żeby dodatkowo komplikować sobie życie nagłym
pojawieniem się rzekomo kochającego tatuśka, który
nagle, po blisko trzydziestu latach, przypomniał sobie
łaskawie o istnieniu córki.
Murad Ahiąar powiedział, że ojciec przez całe lata
przysyłał pieniądze na jej utrzymanie. Tego oświadcze
nia nie mogła potraktować poważnie. Gdyby ojciec
rzeczywiście interesował się losem córki, wówczas
z pewnością próbowałby ustalić, jak się jej wiedzie.
Miał przecież wystarczające środki finansowe i możli
wości, żeby się o tym bez trudu przekonać. A gdyby
dowiedział się, że jego córka żyje bez matki, w bardzo
złych warunkach, z łatwością mógł temu na dalszą
metę zapobiec. Chociażby sprawiając, żeby oddać
dziecko do przyzwoitej szkoły z internatem i stworzyć
mu bardziej stabilną i znośną egzystencję.
Nic takiego nie zrobił. A teraz po prostu kłamie,
uznała Eleanore. Po to, żeby wytłumaczyć swe podłe
postępowanie i wymazać poprzednie winy. Żadne
kłamstwa nie wymażą jednak z jej życia ponurej
przeszłości. Gdyby się objawił dwadzieścia pięć lat
temu, być może jej losy potoczyłyby się zupełnie
inaczej. Ojciec był jej wówczas najbardziej potrzebny.
A teraz? Teraz ten człowiek nic już dla niej nie znaczy.
Ani on sam, ani jego arogancki wysłannik. Odepchnę
ła od siebie obraz przystojnego mężczyzny i uśmiech
nęła się do Lacey.
- Kochanie, co powiesz na małe jedzonko?
Słysząc ciepły ton głosu Eleanore, niemowlak
uśmiechnął się promiennie i zaczął radośnie gaworzyć.
- Wiedziałam, że masz ochotę. - Z czułością poca
łowała maleńką główkę dziecka. - Chodźmy więc
podgrzać twoją butelkę.
ROZDZIAŁ
2
- Poczekaj na mnie! - zawołała Liz. Przebiegła
przez hol i dogoniła przyjaciółkę stojącą już w windzie.
Eleanore przytrzymała drzwi i po chwili Liz znalazła
się obok niej.
- Dziękuję - powiedziała zadyszana. - Okropnie
długo czeka się na to pudło. Jak czuje się najpiękniejszy
niemowlak na świecie? - Przesunęła palcem po mięk
kim policzku Lacey, za co została obdarzona pełnym
radości uśmiechem.
- Tęskni za matką. - Eleanore wcisnęła guzik na
jedenaste piętro. - Bardzo źle sypia. Nie dłużej niż
dwie godziny jednym ciągiem.
- Najbardziej żal mi ciebie. - Liza obrzuciła przy
jaciółkę krytycznym spojrzeniem. - Przez ostatnie
dwa tygodnie fatalnie schudłaś. Wybacz, ale muszę ci
powiedzieć, że wyglądasz okropnie.
- Od tego są przyjaciele. - Eleanore roześmiała się
z przymusem.
- Nie tylko. Także od pożyczania pieniędzy.
- Dziękuję, że o mnie myślisz, ale jakoś sobie radzę.
W zeszłym tygodniu miałam dwa dni zastępstw, a w tym
trzy. - Jak widzisz, moja sytuacja się poprawia - po
wiedziała bez przekonania, nadrabiając miną.
- Odnalazłaś Kelly?
- Nie. Obdzwoniłam wszystkich jej przyjaciół i zna
jomych. Nikt nie widział dziewczyny.
- A może nie chcą ci powiedzieć. - Winda stanęła
na jedenastym piętrze. Liz przytrzymała drzwi przyja
ciółce.
- Brałam to pod uwagę, ale jej znajomi nie należą
do ludzi szczególnie lojalnych.
- Jak sama Kelly. - Liz nie mogła się powstrzymać
od uszczypliwego komentarza. - Eleanore, powiedz
mi, jak długo jeszcze pozwolisz tak bardzo wykorzys
tywać się całej rodzinie?
Trzymając dziecko na jednym ręku, Eleanore wycią
gnęła klucze z torebki i otworzyła drzwi do mieszkania.
- Biorą ode mnie to, co sama chcę im dawać.
Przestań uważać mnie za męczennicę.
- Mam cię raczej za ofiarę. - Liz weszła do miesz
kania. - Za Kopciuszka.
- Kopciuszek miał swego królewicza - odparła
śmiejąc się Eleanore.
- Kogoś takiego właśnie ci trzeba.
- Królewicza? Dziękuję pięknie, ale nie reflektuję.
Jasnowłosi i błękitnoocy nie są w moim typie. - Elea
nore stanął przed oczyma obraz Murada Ahiąara.
Usiłowała go sobie wyobrazić nie z ponurą, lecz
z roześmianą twarzą. Przyszło jej to z trudnością. Nie,
ten mężczyzna nie jest królewiczem z bajki. Nie
potrafiłby oczarować kobiety. Jest zbyt pewny siebie
i arogancki. A do tego kłamie. Przypomniała sobie
oświadczenie Murada, że ojciec łożył przez całe lata
na jej utrzymanie.
- Królewicz z bajki dla ciebie się nie nadaje - oświa
dczyła Liz. - Tobie jest potrzebny ni mniej ni więcej,
tylko bogaty mąż. Żebyś wreszcie mogła przestać
zamartwiać się o pieniądze i zacząć normalnie żyć.
- Tylko głupie kobiety wychodzą za mąż dla pie
niędzy. I dostają za swoje. A w ogóle, moja droga, cała
ta rozmowa jest bezprzedmiotowa. Gdybyś złożyła do
kupy wszystkie walory finansowe mężczyzn, z którymi
kiedykolwiek się spotykałam, okazałoby się, że nie
zebrało się nawet na jednego zamożnego faceta. Nie
znam takiego i z pewnością nigdy nie poznam. Prze
stańmy więc o tym mówić.
- Fakt. Ale pomysł z bogatym mężem bardzo mi się
podoba - upierała się Liz.
- Na razie muszę męczyć się sama, dopóki Kelly nie
wróci. Liz, jak myślisz, ile czasu może jej zająć
„odnajdywanie siebie"? - W głosie Eleanore wyczu
wało się zaniepokojenie.
- Znając twoją cioteczną siostrzyczkę, można przy
puszczać, że nie odnajdzie się przez całe życie.
- Ogromnie mnie pocieszyłaś! Nie ma to jak naj
lepsza przyjaciółka - z sarkazmem skomentowała Ele
anore.
- Jestem po prostu realistką. - Liz podniosła się
z krzesła. - Życie jest łatwiejsze, jeśli bierze się ludzi
takich, jacy są, a nie uważa za takich, jakimi chciałoby
się ich widzieć.
Liz się myli, pomyślała Eleanore, zamykając za
przyjaciółką drzwi. Co do Kelly, ona sama nie ma
żadnych złudzeń. Dobrze zna wady tej dziewczyny. Nie
oznacza to jednak, że jej nie kocha. Siostra cioteczna
i malutka Lacey stanowią przecież najbliższą rodzinę.
Ponownie stanęła jej przed oczyma śniada twarz
Murada. Przypomniał bowiem o jeszcze jednym po
krewieństwie, o którym zdążyła już dawno zapomnieć.
O ojcu, który po blisko trzydziestu latach milczenia
nagle się odezwał i zażyczył sobie ją poznać. Nie
zapomni potępienia własnej osoby, które widziała
w czarnych, przenikliwych oczach jego wysłannika.
Wielka to szkoda, że nie mogła zetknąć się z Mura-
dem Ahiqarem w innych okolicznościach. Ale od kiedy
zwykłe nauczycielki miewają takie znajomości? - po
myślała drwiąco. W czytelni publicznej udało się jej
znaleźć trochę informacji na temat tego człowieka.
Jedno było bezsporne. Murad Ahiąar był niesamowi
cie, wręcz niewyobrażalnie bogaty. Należał do zupeł
nie innego świata. Do świata, z którym nigdy by się nie
zetknęła, gdyby nie zaskakujące życzenie ojca. Teraz
już pewnie nie zechce oglądać córki na oczy, kiedy
dowiedział się od Murada, że panna Fulton prowadzi
niemoralne życie i nawet nie wie, kto jest ojcem jej
dziecka.
Eleanore machnęła ręką. Ma na głowie znacznie
poważniejsze kłopoty niż perfidne postępowanie wła
snego ojca. Sprawą numer jeden stały się teraz pie
niądze. W ciągu ostatnich dwóch tygodni pracowała
tylko pięć dni. Niewielki zarobek wystarczył na opła
cenie dziewczyny, która w tym czasie opiekowała
się Lacey, na uregulowanie rachunków za energię
elektryczną i telefon. Na życie zostało niewiele. Po
cieszała się jedynie myślą, że oszczędności wystarczą
na opłacanie komornego przez kilka miesięcy.
- Ekscelencjo, oto raport, na który pan czekał.
Doręczył go właśnie pułkownik Saleizad. - Sekre
tarz podszedł do dużego, mahoniowego biurka i przed
siedzącym za nim Muradem Ahiąarem położył dużą
kopertę.
- Dziękuję, Ali. To wszystko. Już dziś nie będziesz
mi potrzebny. - Murad wziął do ręki przyniesione
materiały. W miarę czytania raportu twarz mu się
zasępiła, a kąciki ust zaczęły drgać nerwowo.
To nieprawdopodobne! Idiotyczne! Wręcz kary
godne! Zdesperowany przeciągnął palcami po wło
sach. Jak Selim mógł przez tyle lat wysyłać pieniądze
tej kobiecie, ani razu nie sprawdziwszy, co z nimi się
dzieje!
Murad był zdegustowany. W raporcie, który trzy
mał w ręku, stwierdzono niezbicie, że pieniądze Selima
nie poszły na wychowanie córki. Marilyn Fulton
podrzuciła dziecko swej schorowanej siostrze i nie
dawała prawie nic na jego utrzymanie.
Eleanore mówiła więc prawdę. Uczęszczała do
college'u, płacąc sama za naukę własnoręcznie zaro
bionymi pieniędzmi. Żeby związać koniec z końcem,
dziewczyna musiała pracować w agencji ubezpiecze
niowej, podczas gdy jej matka bawiła na francuskiej
Riwierze, opływając w dostatki.
Murad wrócił do pierwszych stronic raportu i zaczął
uważnie studiować otrzymane materiały. Wynikało
z nich, że niemowlę, które widział u Eleanore i którym
się opiekowała, było dzieckiem jej ciotecznej siostry.
Dlaczego więc oświadczyła mu, że to jej własne?
Podniósł wzrok i popatrzył na duży, otoczony
murem ogród. Starał się przypomnieć sobie dokładnie
rozmowę z panną Fulton. Skrzywił się z niesmakiem.
Eleanore wcale nie powiedziała, że jest matką niemow
lęcia. To on sam wyciągnął pochopnie taki wniosek,
a ona nie zadała sobie trudu, żeby go sprostować.
Ta kobieta ma temperament. Murad przypomniał
sobie jej błyszczące oczy i rumieńce wykwitłe na
policzkach. Przez moment zastanawiał się, czy w łóżku
potrafi być też tak ognista jak wtedy, kiedy się
rozgniewa. Wzruszył ramionami. Pomysł, żeby się
o tym przekonać, nie należał do najszczęśliwszych.
Romansowanie z Eleanore Fulton jeszcze bardziej
skomplikowałoby istniejącą sytuację, która i bez tego
jest dostatecznie trudna i złożona. W całej tej sprawie
musi zachować pełny obiektywizm i do wszystkiego
podchodzić trzeźwo i beznamiętnie. Taka jest jego
rola. Będzie to zresztą z korzyścią dla wszystkich
zainteresowanych stron.
Murad wgłębił się teraz we fragment raportu opisu
jący ze szczegółami sytuację finansową córki Selima.
Jak wynikało z przedstawionych liczb, jej niewielkie
oszczędności topniały z taką szybkością, że za parę
miesięcy nie będzie miała z czego nawet zapłacić za
mieszkanie. Lub znacznie wcześniej, jeżeli życie ją
zmusi do nieprzewidzianych wydatków.
Problem pieniędzy był dla Selima sprawą najłat
wiejszą do rozwiązania. Eleanore ma prawo skorzys
tać z pomocy ojca.
Murad spojrzał na zegarek. Zrobiło się już późno.
Zanim dotrze do mieszkania panny Fulton, będzie
jedenasta. Pora na składanie wizyt nie była zbyt
stosowna, ale nie mógł się oprzeć pragnieniu zobacze
nia tej kobiety jeszcze dzisiejszego wieczoru.
- Aaa, aaa. Cicho, malutka. Śpij, śpij. - Eleanore
kołysała dziecko w ramionach. - Zaśnij wreszcie, bo
sama zacznę płakać razem z tobą - powtarzała mono
tonnym, uspokajającym głosem tak długo, aż niemow
lę przestało płakać i wreszcie zamknęło oczka. Z wes
tchnieniem ulgi włożyła je do łóżeczka.
Zrobiło się późno. Zegar wskazywał jedenastą. Jeśli
dopisze jej szczęście, Lacey obudzi się dopiero za parę
godzin. Eleanore dotknęła bolącej głowy. Wiele by
dała za całą noc nieprzerwanego snu!
Panującą w pokoju ciszę rozdarł nagle przenikliwy
dzwonek.
- Och, tylko nie to! - jęknęła. W obawie że ostry
dźwięk obudzi niemowlę, rzuciła się w stronę kory
tarza.
Upewniwszy się, że łańcuch jest założony, uchyliła
ostrożnie drzwi i wyjrzała. Serce podeszło jej do gardła,
a chwilę potem zaczęło walić jak dzwon, kiedy tuż
przed sobą ujrzała twarz Murada. Zdumiała ją uleg
łość widoczna w oczach mężczyzny.
Odetchnęła głęboko i wyprostowała się. Mur ad
Ahiąar stanowił dla niej zagrożenie. Obecność te
go pociągającego, atrakcyjnego mężczyzny zakłóca
ła spokój ducha i mąciła umysł. Instynkt samoza
chowawczy nakazywał jak najszybciej pozbyć się
intruza.
- Proszę zdjąć łańcuch i wpuścić mnie - powiedział
nadspodziewanie łagodnym głosem.
- Nie - odparła ostro. W oczach nieproszonego
gościa Eleanore dojrzała zdumienie, a zarazem niedo
wierzanie. To jest interesująca reakcja, pomyślała.
Widocznie ten człowiek rzadko kiedy spotyka się z ka
tegoryczną odmową.
- Chcę porozmawiać i wolałbym to zrobić w pani
domu - powiedział pojednawczym tonem, w którym
nadal przebijało zaniepokojenie.
- Jest zbyt późna pora na towarzyskie rozmówki.
A ponadto dopiero co udało mi się uśpić dziecko i chcę
wreszcie się położyć.
- Po naszej rozmowie będzie się pani z pewnością
lepiej spało.
Eleanore nie miała ani ochoty, ani siły na potyczkę
z Muradem.
- Może znajdę trochę czasu pod koniec tygodnia
- oświadczyła z widoczną niechęcią.
- Jeśli zaraz nie otworzy pani drzwi, to przytknę
palec do dzwonka i będę trzymał go tam dopóty, do
póki dziecko się nie obudzi. - Mówił to wszystko spo
kojnym, wręcz przyjacielskim tonem, który jeszcze
bardziej niż sam szantaż rozzłościł Eleanore.
Co za arogancki, wredny samiec! - pomyślała z ob
rzydzeniem.
- W porządku. Zgoda. Daję panu dziesięć minut na
rozmowę i ani chwili dłużej. - Zdjęła łańcuch i szeroko
otworzyła drzwi.
- W moich odwiedzinach nie ma nic niestosow
nego. Nasi ojcowie są bliskimi przyjaciółmi od ponad
czterdziestu lat - oświadczył.
- A właściwie skąd pan pochodzi? - spytała, od
samego początku zaintrygowana obcym akcentem
Murada.
- Z Abaru. To małe królestwo nad Zatoką Perską.
Niedługo sama je pani zobaczy.
- Ja? - Eleanore zmrużyła oczy. - Skąd coś takie
go w ogóle przyszło panu do głowy?
- Selim mieszka na stałe w Abarze i kiedy pani go
odwiedzi...
- To najbardziej arogancki człowiek, o jakim kie
dykolwiek słyszałam! - wybuchnęła. - Przez ponad
dwadzieścia dziewięć lat ignorował istnienie córki,
a teraz ni stąd ni zowąd przypomina sobie o niej i chce
ją zobaczyć! Dobre sobie, nawet nie pofatygował się
osobiście, lecz przysyła po mnie! Tak jakbym była
paczką do nadania na poczcie. - Zrobiła przerwę i po
chwili zapytała: - A może ojciec jest fizycznie nie
sprawny? - Podniosła wzrok i popatrzyła na Murada.
- Nie. Jest zdrów - odparł gość. - A ponadto,
gwoli wyjaśnienia, Selim nie przysłał mnie tutaj po to,
żebym mu panią dostarczył. Do Nowego Jorku przyje
chałem służbowo.
- Ach, tak. Robiąc zakupy zauważyłam dziś zdję
cie tego pańskiego... służbowego zajęcia na pierwszej
stronie brukowej gazety. Jeśli tak wygląda pańska
praca, to zastanawiam się, co robi pan wyłącznie dla
przyjemności. - W oczach gościa Eleanore dojrzała
naraz zaniepokojenie. - Tu pana boli - stwierdziła
z satysfakcją.
- Takie komentarze są bezprzedmiotowe. Nie do
prowadzą nas do niczego.
- Nigdzie nie muszą doprowadzać. Jestem już tam,
gdzie chcę się znajdować. Niech pan wreszcie się
uspokoi i siada. - Ręką wskazała kanapę. Mimo że nie
był wysoki, Murad Ahiąar zdawał się wypełniać sobą
cały pokój. Eleanore miała nadzieję, że jeśli usiądzie,
przestanie ją przytłaczać.
- Nie mogę zająć miejsca, skoro pani stoi.
- Tak? - Zaskoczyły ją nienaganne maniery goś
cia. A zarazem przypomniały, że Murad Ahiąar po
chodzi z innego, bogatego świata. Usiadła sztywno na
krześle. Udała, że nie zauważyła ironicznego uśmiechu
na twarzy gościa, świadczącego o tym, że dobrze wie,
dlaczego panna Fulton nie chce się znaleźć obok niego
na kanapie.
- Boisz się mnie, Eleanore? - zapytał przymrużyw
szy oczy.
- Ależ skąd! - zaprzeczyła. Wzruszyła ramionami.
- Jak każda przyzwoita pani domu muszę dbać o bez
pieczeństwo gościa.
Spojrzał na nią zaskoczony.
- Bezpieczeństwo? - powtórzył.
- Jest pan tak irytujący, że w każdej chwili mogę
stracić panowanie nad sobą i kopnąć pana w kostkę.
Z miejsca, na którym siedzę, to niemożliwe. Jest więc
pan bezpieczny. Wszystko jasne?
- Tak. Oczywiście, że jestem. Pani nie skrzywdziła
by nawet muchy.
- A skąd pan wie? To zresztą nieważne. - Elea-
nore zmobilizowała się, żeby zapanować nad sytua
cją. - Cała ta dyskusja jest zupełnie bez sensu. Zaję
ła już nam pięć minut. Chcę wreszcie zakończyć całą
sprawę. Niech pan powie Selimowi, że kategorycznie
odmawiam skorzystania z przywileju odbycia podró
ży na drugi koniec świata po to, żeby mnie sobie
obejrzał i sprawdził naocznie, czy jestem godna być
jego córką.
- Zawsze pani była. Świadczą o tym nakłady, które
ponosił na pani wychowanie. To nie wina Selima, że
matka podrzuciła panią swej siostrze, a całe pieniądze
wydała sama.
- Wierutne kłamstwo! Nigdy nie przysyłał żadnych
pieniędzy! A teraz usprawiedliwia się, oskarżając mat
kę, która nie żyje, więc nie może się bronić.
- Mogę przedstawić pani dowody. Zrealizowane
czeki.
- Niech mnie pan nie bierze za idiotkę - odparła
rozzłoszczona Eleanore. - Ja sama znam w Nowym
Jorku kilka takich miejsc, w których za stówę mogę
z łatwością dostać podrobione pokwitowania świad-
czące o tym, że to ja płaciłam ojcu przez te wszystkie
lata, a nie on mnie.
- Taka postawa nie prowadzi do niczego - stwier
dził Murad. Zastanawiał się, dlaczego Eleanore po
wtarza, że jej matka nie żyje, podczas gdy Marilyn
Fulton wcale nie rozstała się z tym światem i mieszka
w Kalifornii.
- Od początku to mówiłam. A teraz, skoro już pan
zna odpowiedź, proszę zostawić mnie w spokoju.
Niech pan opuści mój dom - dodała widząc, że gość
nie rusza się z miejsca.
- Przyrzekłem Selimowi, że pani do niego przybędzie.
- Proszę wracać tam, skąd pan przyjechał, i powie
dzieć ojcu, że zamierzam ignorować jego istnienie
przez następne trzydzieści lat. A może zmienił zdanie,
kiedy się dowiedział, że uczyniłam go dziadkiem i ma
wnuczkę z nieprawego łoża?
Co ona kombinuje? - zastanawiał się Murad. Cze
mu nie powiedziała, że to nie jest jej dziecko, a teraz
rozmyślnie kłamie? O co chodzi tej kobiecie? To, że
nienawidzi ojca, jest zrozumiałe. Będzie bardzo trudno
namówić ją na podróż do Abaru, gdzie przekonałaby
się, że Selim jest uczciwym, łagodnym człowiekiem.
Westchnął. Zadanie, które otrzymał, okazało się nie
możliwe do wykonania. Postanowił jednak spróbować
jeszcze raz.
- Selim to dobry człowiek - zaczął. - Był zawsze
dla mnie jak drugi ojciec.
- Ale dla mnie nie był ojcem - powiedziała Eleano
re z goryczą. - Mną się nie zajmował.
- Wyrządził pani wielką krzywdę - przyznał Mu
rad. - Powinien powiedzieć Amineh, że ma dziecko,
i zabrać panią do Abaru.
- Moj'a matka też chyba miała coś do powiedzenia
w tej sprawie - warknęła Eleanore.
- Oddała panią swojej siostrze - przypomniał su
cho. - Ale co się stało, to się nie odstanie. Selima
bardzo obchodzi pani przyszłość.
- Nie ma dla nas wspólnej przyszłości. Gdybym
nawet pojechała do Abaru, równie dobrze mógłby mi
wtedy powiedzieć: „Przykro mi, moja droga. Zmieni
łem zdanie. Wracaj do domu". Albo potrzymałby
mnie u siebie ze dwa miesiące, a potem by się mną
znudził, co byłoby jeszcze gorsze.
- Pani miejsce w rodzinie... - zaczął Murad.
- To pańska sugestia - przerwała mu Eleanore.
- Przeszłości zmienić się nie da - dodała spokojnie.
Była już bardzo zmęczona, czuła się fatalnie. Cała ta
rozmowa od początku do końca wydała się jej bezsen
sowna. Nie powinna była wylewać całej goryczy na
głowę pośrednika ojca. Była przecież dojrzałą kobietą.
- Muradzie, posłuchaj mnie... -urwała, bo właś
nie w tej chwili w sąsiednim pokoju rozległ się głośny
płacz dziecka. Eleanore jęknęła, zerwała się z miejsca
i pobiegła do małej.
Przez cienkie ściany pokoju dochodził do Mura-
da jej melodyjny, łagodny głos. Podobała mu się ta
kobieta. Przypomniał sobie widok jej prężnych piersi
uwydatniających się pod miękkim swetrem. Była jak
gazela. Lekka, zgrabna, zwinna i pełna wdzięku...
Otrząsnął się z tych myśli. Po prostu Eleanore go
zaintrygowała. Widział, że on sam nie zrobił na niej
dobrego wrażenia. Wywołał wręcz niechęć, kiedy
wspomniał o stosunkach łączących go z Selimem.
Musiał przyznać, że słuszność leżała po jej stronie.
Zarówno matka, jak i ojciec powinni byli się nią
opiekować. Ale tak się nie stało. Teraz liczy się tylko
przyszłość. Eleanore potrzebowała natychmiastowej
pomocy finansowej. Ale jak jej udzielić, żeby nie zranić
godności własnej młodej kobiety?
Murad zaczął rozważać różne możliwości. Pienię
dzy nie przyjmie, o tym był przekonany. Ale może uda
mu się namówić ją, żeby na parę miesięcy została jego
gościem? Takie rozwiązanie odsunęłoby od niej bieżą
ce kłopoty finansowe, a on sam mógłby w pewnym
sensie panować nad sytuacją.
Eleanore weszła do pokoju z niemowlęciem na ręku.
- Nie płacz, malutka - powiedziała łagodnie. - Za
grzejemy butelkę. Zaraz dostaniesz... - urwała na wi
dok Murada.
- Jeszcze tu jesteś? - spytała nieprzyjaźnie.
- Tak. Mam propozyq'ę. Chcę, żebyś na jakiś czas
została moim gościem.
- Co takiego? - Nie wiadomo dlaczego Eleanore
ogarnęło nagle podniecenie, ale natychmiast je stłumi
ła. Przecież ten człowiek jest hedonistą, a nie filantro
pem. - Czy dobrze zrozumiałam? - zapytała ostroż
nie. - Chcesz, żebym się wprowadziła do twojego
mieszkania...?
- Do mojego domu. Dużego domu - uściślił. - Mo
ja siedziba mieści się blisko Sutton Place, na Pięćdziesią
tej Ósmej Ulicy. W domu jest służba. Nie będziemy sami.
Nie musisz więc obawiać się o swą reputację.
- Współczesne kobiety nie przejmują się takimi
rzeczami. Zamiast tego uczą się dżudo. Ale nie o to
chodzi. Dlaczego chcesz, żebym została twoim goś
ciem, i to z dzieckiem?
- Korzyść byłaby obustronna - stwierdził Murad
spokojnym, rzeczowym tonem. - Mam teraz dwa pro-
blemy do rozwiązania. Twój ojciec - udał, że nie wi
dzi, jak Eleanore zaciska zęby - jest w Abarze minis
trem do spraw paliw płynnych. Do jego zadań należy
w tej chwili opracowanie naszej strategii na posiedze
nie OPEC, które odbędzie się pod koniec tego miesią
ca. Zamiast zająć się tą ważną sprawą, Selim ciągle
myśli o tobie i nalega, żebym zaaranżował wasze spot
kanie. Liczę na to, że zgodzisz się z nim zobaczyć i że
potem będzie mógł spokojnie zabrać się do pracy.
- Zobaczyć? - powtórzyła Eleanore.
- Tak. Tylko zobaczyć. Nic więcej - potwierdził
Murad.
- A drugi problem? - zapytała. Może ta blond-
włosa seksbomba, którą widziała w jego objęciach na
fotografii zamieszczonej w gazecie, nie daje mu spoko
ju i Murad potrzebuje innej kobiety, która posłuży mu
za parawan? - pomyślała. Okazało się jednak, że pro
blem jest odmiennej natury.
- W zeszłym miesiącu mój ojciec uznał, że czas
najwyższy, abym włączył się w prowadzenie rodzin
nych interesów. Powierzył mi nadzór nad naszą firmą
inwestycyjną w Nowym Jorku. Dlatego tu jestem.
Mam jednak mały kłopot z pracownikami.
- Mogę to sobie łatwo wyobrazić - uszczypliwie
odezwała się Eleanore.
- W ciągu najbliższych miesięcy - ciągnął Murad
- będę musiał utrzymywać z tymi ludźmi stosunki to
warzyskie i organizować jakieś przyjęcia. Pomyślałem
więc sobie, że przydałaby mi się osoba, która czyniłaby
honory pani domu. Zwracam się z tym do ciebie.
- A dlaczego nie do tej seksownej blondynki, która
dekorowała pierwszą stronę gazety? - zapytała Elea
nore, ciekawa, kim jest ta kobieta.
- Masz na myśli Sonię? Ona ma jeszcze mniej
wspólnego z tymi ludźmi niż ja - odparł z denerwują
cym uśmiechem. - Do tej roli ty nadajesz się idealnie.
Przedstawię cię wszystkim jako przyjaciela rodziny.
A skoro jesteś chwilowo bez pracy...
- Skąd o tym wiesz? - spytała podejrzliwie.
- Kiedy tu byłem pierwszy raz, rozmawiałem w win
dzie z jakąś starszą panią. Wspomniała, że cię zwol
niono. Narzekała na niesprawiedliwość losu - kłamał
Murad nie mrugnąwszy nawet okiem. Eleanore nie
darowałaby mu nigdy tego, że na jej temat prowadził
całe dochodzenie.
- Niewysoka starsza pani?
- O ile mnie pamięć nie myli, przedstawiła się jako
pani Benton. - Widział to nazwisko na klatce schodo
wej, na sąsiednich drzwiach.
Wypaplała ta stara gadulska, pomyślała Eleanore.
Zaczęła intensywnie zastanawiać się nad otrzymaną
propozycją. Gdyby na jakiś czas zamieszkała u Mura-
da, musiałaby płacić tylko komorne za własne miesz
kanie. Odpadłyby rachunki za gaz, elektryczność
i telefon. Nie wydawałaby pieniędzy na życie i opie
kunki dla Lacey. Sama dałaby radę zająć się nie
mowlęciem.
Co więcej, pełniąc wieczorami obowiązki pani do
mu, w dzień miałaby czas na szukanie Kelly. Na razie
same plusy. Jest jednak także inna sprawa, którą musi
wziąć pod uwagę. Z niewiadomych przyczyn Murad ją
pociągał. Nie, to za słabe określenie. W stosunku do
tego mężczyzny zaczynała żywić uczucia znacznie
silniejsze.
Przypomniała sobie zdarzenie sprzed kilku lat,
kiedy to spędzała letnie wakacje w Wyoming. Pewnej
nocy podczas wielkiej burzy od pioruna zapalił się las.
Z miejsca, w którym mieszkała, mogła z bliska obser
wować pożar. Stała na skraju parkingu i nie mogła
oderwać wzroku od niesamowitej, pomarańczowej
łuny gorejącej na niebie. Groźny, szalejący żywioł miał
magnetyczną siłę przyciągania. Pragnęła znaleźć się
jak najbliżej ognia.
Odczucia, które wywoływał w niej Murad, były
podobne. Niekontrolowane i bardzo niebezpieczne.
Tego rodzaju wrażenia emocjonalne miewa się nie
zwykle rzadko. Jeden, jedyny raz, jeszcze jako na
stolatkę, zauroczył ją na krótko mężczyzna, którego
zobaczyła na ekranie. Być może uczucia, które za
czynała żywić do Murada, szybko zblakną przy co
dziennych kontaktach. Jedno Eleanore wiedziała jed
nak na pewno. Jeśli się nie przekona, co pociąga za
sobą takie zauroczenie, nigdy nie przestanie o tym
myśleć i zastanawiać się, co ją w życiu ominęło.
Rzuciła gościowi krótkie, niespokojne spojrzenie.
Chyba nie dała po sobie poznać, o czym teraz myśli.
Miał nadal nieprzeniknioną twarz, aczkolwiek w jego
czarnych oczach dojrzała jakieś podejrzane błyski.
Westchnęła. Musiała przyznać przed samą sobą, że
ma ochotę przyjąć propozycję Murada nie tylko
dlatego, że ratowała ją przed finansową klęską. Ten
mężczyzna przyciągał ją. Musiała się przekonać, kim
jest naprawdę?
O Muradzie Ahiąarze wiedziała, niestety, niewiele.
Z niepokojem zagryzła wargi. A może z jego strony
czekają ją jakieś nieprzyjemności? Może zacznie ją
nękać seksualnie? Nie, taka myśl była wręcz śmieszna.
Po pierwsze, ojciec wybrał go na swego reprezentanta,
a więc musiał mieć o nim dobre zdanie. Po drugie,
Murad nie był wygłodniałym samcem, o czym świad
czyły chociażby zdjęcie i artykuł w gazecie. Na towa
rzystwie kobiet mu nie zbywało. Afiszował się z super-
atrakcyjną blondynką. Eleanore uznała, że oferta
Murada nie ma podtekstów seksualnych. Powody,
które podawał, były chyba prawdziwe. Miał rację,
mówiąc, że jeśli przystanie na jego propozycję, obie
strony na tym skorzystają. Powzięła decyzję.
- Zgadzam się - powiedziała.
- To dobrze. - Na jedną, krótką chwilę na twarzy
Murada zagościł ciepły uśmiech, który sprawił, że
nagle odmłodniał i zrobił się bardziej przystępny.
- Jutro przyślę po ciebie samochód. Czy odpowiada ci
szósta wieczorem?
- Tak - odparła automatycznie. Całe jej zaintere
sowanie skupiało się teraz na lewym policzku gościa,
na którym po uśmiechu pozostał mały dołek.
- A więc do jutra. - Wstał i lekko dotknął palcem
koniuszka nosa Eleanore.
Poczuła nagły wstrząs. Iskrę przebiegającą przez ciało.
Nie potrafiła oderwać oczu od wychodzącego Mu
rada. Nie mam pojęcia, co mnie w nim fascynuje,
pomyślała. Ale wiem na pewno, że ten mężczyzna ma
w sobie jakąś magiczną, urzekającą siłę.
ROZDZIAŁ
3
Gdy tylko Eleanore otworzyła drzwi, Liz wręczyła
jej ciężki, przykryty półmisek.
- Bierz - powiedziała.
- Co to jest? - spytała Eleanore.
- Deser. Resztę kolacji mam tutaj. - W drugim rę
ku trzymała naczynie owinięte folią. - Wracam z zajęć
w więzieniu. W ramach terapii grupowej moi podopie
czni dziś gotowali. Przyniosłam to, co zostało.
- O nie, pięknie dziękuję - odparła Eleanore.
- Zajmujesz się teraz przecież groźnymi przestępcami.
O ile dobrze pamiętam, są to nawet recydywiści.
W ramach terapii grupowej mogą równie dobrze
ćwiczyć zabijanie.
- Nie bądź głupia. - Liz szukała wzrokiem wol
nego miejsca, na którym mogłaby postawić naczynie.
Wszędzie było pełno kartonowych pudeł. - Gotowa
nie odbywało się w więziennej kuchni. Tam nie ma
żadnych trucizn.
- Tak ci się tylko zdaje. Przed wiekami Japończycy
popełniali samobójstwo zjadając pół kilo soli.
- Nie wiedziałam - odparła Liz. - Żaden czło
wiek nie zje świadomie takiej porcji. - Otworzyła
lodówkę i wstawiła naczynie. - Co tu się właściwie
dzieje?
- Pakuję się. - Eleanore zamknęła wypełnione pu
dło.
- Dlaczego? Przecież obiecałam, że pożyczę ci
pieniądze.
- A ja ci mówiłam, że nie są mi potrzebne. Znalazłam
inne rozwiązanie. Pracę z mieszkaniem i utrzymaniem.
- Co to za praca?
- Będę kimś w rodzaju pani domu. To długa
historia.
- Związałaś się z jakimś mężczyzną?
- Nie wiem, jakie związanie się masz na myśli.
Proszę, podaj mi te puste pudełka, które stoją za tobą.
Liz spełniła prośbę i dalej próbowała wyciągnąć coś
z przyjaciółki.
- Mów wreszcie, o co chodzi.
- Już ci powiedziałam. Zaproponowano mi zajęcie
i przyjęłam je.
- Gdzie poznałaś tego faceta?
- Tutaj. Przyszedł do mnie. Był dwa razy - uściśliła.
- Akurat w momencie, w którym na gwałt po
trzebowałaś pracy? Tak ni stąd, ni zowąd zapropono
wał ci robotę? Uważasz to za czysty przypadek?
- Oczywiście, że nie - zaprzeczyła Eleanore, nie
przerywając pakowania. - Kierowały nim motywy
wyższego rzędu, mój ty Sherlocku Holmesie - dodała
ze śmiechem.
- Od początku wiedziałam, że o to chodzi!
- Nie o to, co masz na myśli.
- Wszyscy mężczyźni seksualne zachcianki uważa
ją za motywy wyższego rzędu.
- Robisz się cyniczna.
- Czy możesz wreszcie przerwać to pakowanie
i spokojnie ze mną pogadać?
- Nie. Obiecałam panu Petrociniemu, że o szóstej
stąd się wyniosę.
- A co nasz dozorca ma z tym wspólnego?
- Wczoraj uprzedziłam go, że wyprowadzam się na
parę miesięcy, i poprosiłam, żeby miał oko na miesz
kanie. Zapytał, czy nie mogłabym mu go podnająć.
Robi u siebie generalny remont i żona go męczy, aby
na ten czas gdzieś się wyprowadzić. A więc świetnie się
składa. Nie będę musiała płacić komornego. Mogę
także zostawić wszystkie rzeczy w małym pokoju, bo
Petrocinim wystarczy większy.
- Brak pieniędzy na opłacenie rachunków może
okazać się twoim najmniejszym zmartwieniem. - Głos
Liz zabrzmiał złowieszczo.
Eleanore rzuciła jej wesołe spojrzenie. Sięgnęła do
stosu gazet, wyciągnęła jedną i podała przyjaciółce.
- Popatrz.
- „Po wizycie przybyszy z kosmosu dziewięćdzie
sięcioletnia staruszka zaszła w ciążę" - przeczytała
głośno Liz.
- Nie, nie to! Spójrz na fotografię.
- Chodzi ci o tę luksusową parę, która ma tyle
pieniędzy, ile ja mam zdrowego rozsądku?
- Mężczyzna, którego właśnie oglądasz, zapropo
nował mi pracę.
- Ten? - spytała zdumiona Liz.
- Tacy nie obłapiają kobiet po kątach. - W głosie
Eleanore przebijała nutka zawodu.
- I bądź im za to głęboko wdzięczna - odparła
Liz. - Co to za motyw wyższego rzędu, którym się
kieruje? - spytała podejrzliwie.
- Uspokój się, nie chodzi o seks, ale wolałabym
o tym nie mówić. - Eleanore lubiła Liz, ale jeszcze
nie zamierzała opowiadać jej o nagłym pojawieniu
się ojca.
- Jak chcesz - odparła zrezygnowana przyjaciół
ka. - Ale pamiętaj, w każdej chwili kozetka w moim
gabinecie jest do twojej dyspozycji. Czy masz jakieś
wiadomości o Kelly?
- Żadnych. Dzwoniłam do wszystkich znajomych.
W ogóle jej nie widzieli.
- Nie chcę być złym prorokiem... - zaczęła Liz.
- Sądzisz, że miała wypadek? Kontaktowałam się
z policją i ze szpitalami. Nic o niej nie słyszeli.
- Dzięki Bogu. Dokąd się przeprowadzasz?
- Na Pięćdziesiątą Ósmą. W pobliżu Sutton Place.
Liz gwizdnęła z wrażenia.
- Przynajmniej zobaczysz, jak sobie żyje lepsza
połowa świata. Jak się ten facet nazywa?
- Murad Ahiqar.
-Arab?
- Z Abaru. To małe państewko nad Zatoką Perską.
- Zbił fortunę na ropie?
- Chyba tak.
- Ta cała historia wcale mi się nie podoba - gdera
ła Liz, wychodząc z pokoju
Jeszcze mniej by ci się podobała, pomyślała Eleano
re, gdybyś wiedziała, jakie Murad Ahiąar zrobił na
mnie wrażenie.
Ale co się stanie, jeśli jej zauroczenie przerodzi się
w prawdziwe uczucie? Nagle zaczęła mieć wątpliwości,
czy dobrze robi, przyjmując tę pracę. Nawet optymizm
PoUyanny nie wystarczy, żeby do takiego scenariusza
dopisać szczęśliwe zakończenie!
Jestem dorosła, jakoś sobie poradzę, przekonywała
samą siebie. Z powrotem zabrała się za pakowanie.
Za kwadrans szósta była już wykończona. Zarów
no fizycznie, jak i psychicznie. Zobaczyła w lustrze
swą zmęczoną twarz. Poprawiła trochę makijaż
i umalowała wargi. Na uczesanie się nie było już
czasu. Ubrała Lacey.
W opustoszałym pokoju dzwonek zabrzmiał głoś
niej niż zwykle. Eleanore otworzyła drzwi i zobaczyła
Murada. Była przekonana, że przyśle po nią kierowcę,
tymczasem stał przed nią w białej, sztywnej koszuli
i bezbłędnie skrojonym smokingu.
- To musi być prawda - powiedział zamiast powi
tania.
- Co?
- Że ubiór zdobi człowieka. - Roześmiał się weso
ło. - Jesteś zaskoczona?
- Po prostu zdziwiona, że cię widzę. - Było jej
głupio, że tak się gapiła. - Dlaczego po mnie przy
jechałeś?
- Żeby zabrać cię do domu.
- Nie sądziłam, że to aż taka uroczystość - zażar
towała, mając na myśli wieczorowy strój gościa.
- Jestem umówiony na kolację.
Poczuła lekki zawód. Zaraz jednak pomyślała
sobie, że nie mając Murada w pobliżu, będzie mog
ła spokojnie się rozpakować i rozejrzeć w nowym
otoczeniu.
- Chcę jeszcze omówić z tobą parę spraw. Usiądź,
proszę.
- Nie mogę. Lacey jest spokojna tylko wtedy, kiedy
noszę ją na rękach.
- To nie jest normalne. - Murad zmarszczył czoło.
- Skąd wiesz?
- Moi bracia mają trzynaścioro dzieci, które też
kiedyś były niemowlętami.
Eleanore wolała zmienić temat.
- O czym chciałeś rozmawiać? - zapytała.
- Sprawa najważniejsza to panna Kelvington.
Czy chodzi mu o seksbombę? Chyba ma na imię
Sonia, przypomniała sobie Eleanore.
- Panna Kelvington?
- Piastunka - wyjaśnił Murad. - Wynająłem ją do
dziecka. Pannę Kelvington polecił mi francuski am
basador przy ONZ. Wysłał najmłodsze dziecko na
naukę do kraju, a następne jest dopiero w drodze. Tak
że panna Kelvington jest teraz wolna i przez jakiś czas
może zajmować się Lacey.
Eleanore wyobraziła sobie, jak monstrualnej pensji
zażąda taka niańka. Opiekunki do dzieci w ogóle nie są
tanie, a cóż dopiero zajmujące się potomstwem am
basadorów!
- Żadna niańka nie jest mi potrzebna - oświad
czyła sucho.
- Tobie nie, ale dziecku.
Uśmiech na twarzy Murada rozzłościł Eleanore.
- Czy nie sądzisz, że taką sprawę należało uzgodnić
wcześniej ze mną?
Odpowiedź była zwięzła:
- Nie.
- Jesteś despotą. Najwyższej klasy.
, - Och, nie. Poczekaj, aż poznasz mego ojca.
- A co do niani...
- Panna Kelvington ma doskonałe referencje.
- Dla mnie może być Matką Teresą - warknęła
Eleanore. - Sama świetnie potrafię zająć się dzieckiem.
- Nie uda ci się być jednocześnie w dwóch miej
scach - stwierdził spokojnie Murad. - Twoja obec
ność będzie konieczna przy gościach. Nie możesz co
chwila biegać na drugi koniec domu do płaczącego
dziecka.
- Fakt - niechętnie przyznała Eleanore. Trudno,
będzie musiała powiedzieć Muradowi, że nie stać jej na
niańkę. Odetchnęła głęboko. - Jeśli zatrudnię pannę
KeWington, zostanę bez grosza.
- Nikt cię o to nie prosi. Piastunka do dziecka to
moja sprawa.
- Nie chcę twojej łaski!
- To żadna łaska. Posłuchaj mnie spokojnie przez
chwilę. Pracując dla mnie nie możesz ponosić do
datkowych wydatków. Nie obawiaj się. Zysk, który
da nasza współpraca, będzie nieporównywalnie więk
szy niż pensja dla niani czy parę sukien dla ciebie. To są
zupełne drobnostki.
- Źle się ubieram?
- Nie. - Murad popatrzył z uznaniem na jej be
żowy, wełniany kostium. - Sądzę jednak, że nie masz
wielu strojów wieczorowych, a będą ci potrzebne.
- Wszystko, co mówisz, brzmi sensownie - przy
znała.
- Oczywiście - przytaknął pogodnie.
Uśmiech na twarzy gościa był irytujący. Jak taki
arogancki mężczyzna może w ogóle mi się podobać?
- zastanawiała się z niepokojem.
Wziął do ręki walizkę i torbę z pieluchami.
- To wszystko? - zapytał.
- Tak. Resztę rzeczy przywiezie mi jutro portier.
- No to chodźmy. - Otworzył drzwi na korytarz.
- Aha, jeszcze jedno. W domu powiedziałem, że Lacey
jest twoją siostrzenicą. Podtrzymuj, proszę, tę wer
sję. Moja służba pochodzi z Abaru i ma bardzo
konserwatywne poglądy. Tylko Wilkerson jest wy
pożyczony.
- Kto?
- Wilkerson. Mój kamerdyner.
- Masz kamerdynera? - Zdumienie Eleanore nie
miało granic.
- Jest mi potrzebny - nieco enigmatycznie stwier
dził Murad, otwierając drzwi windy.
W co ja się pakuję? - pomyślała zaniepokojona.
W superluksusy. Na największą skalę, stwierdziła
pół godziny później, kiedy znalazła się w ogromnej sali
recepcyjnej. Podłogę z włoskiego marmuru pokrywał
gruby wschodni dywan w kremowe i niebieskie wzory,
a całe pomieszczenie oświetlał duży, kryształowy we
necki żyrandol.
Otoczenie było onieśmielające. Eleanore lekko za
drżała.
- Coś nie w porządku? - zapytał Murad.
- Nie. Masz fantastyczny dom.
- Ale tobie się nie podoba.
- Nie, nie o to chodzi. Po prostu nie przywykłam do
oglądania takich wnętrz. Dobrze, że Lacey jest jeszcze
za mała, żeby wyrządzić tu jakieś szkody.
- Co roku, na otwarcie sesji ONZ, ojciec przywoził
do Nowego Jorku całą rodzinę. Po bitwie pod Water-
loo moja matka pochowała w domu wszystko, co
mogło ulec zniszczeniu.
- O czym ty mówisz? - spytała Eleanore. Zafas
cynował ją uśmiech na twarzy Murada.
- Mój brat Karim jest zwariowany na punkcie
historii i pewnego dnia postanowiliśmy odtworzyć
bitwę pod Waterloo. Jako że byłem najmłodszy,
musiałem reprezentować Anglików.
- Więc wygrałeś - stwierdziła Eleanore.
- Nie znasz mego brata. Nie dbał nigdy o prawdę
historyczną. Zdecydowałem się więc przechylić szalę
zwycięstwa na swoją stronę. Kiedy Karim w gabinecie
musztrował własne wojska, zająłem pozycję strategicz
ną u szczytu schodów, obok starożytnego działka,
które zdobiło podest drugiego piętra. Załadowałem
w nie wszystkie ognie sztuczne, które zostały po
obchodach Święta Niepodległości. Kiedy Selim po
prowadził kawalerię po schodach, wystrzeliłem nad
głowami jego żołnierzy. Widok był fantastyczny. Pło
nęły ściany. Matka dostała histerii. Ojciec szalał.
- A ja myślałam, że moi uczniowie są najgorsi
- powiedziała ze śmiechem Eleanore. - Co było da
lej?
- Ogień gasiło pięć jednostek strażackich. Potem
ojciec srogo nas ukarał. Pozbawił wszelkich rozrywek
do końca lata. O, jesteś, Ali. - Murad odwrócił się
w stronę starszego człowieka, który nagle pojawił się
obok. - To jest panna Fulton za swą siostrzenicą
Lacey. Eleanore, masz przed sobą mojego sekretarza.
To Ali. Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, ze wszyst
kim zwracaj się do niego.
- Dobry wieczór, panno Fulton. - Ali skłonił się
przed Eleanore. - To wielka przyjemność mieć znów
dziecko pod tym dachem. Przynajmniej na jakiś czas
-powiedział sekretarz, rzucając w stronę Murada
pełne wyrzutu spojrzenie.
Murad nie zareagował. Popatrzył na zegarek.
- Nie wiedziałem, że jest tak późno. Ali, zadzwoń
do Soni Levingham i powiedz, że już jadę.
A wiec je kolację w towarzystwie seksownej blon
dynki, z rozczarowaniem pomyślała Eleanore.
- Ale najpierw zaprowadź pannę Fulton do pokoju
dziecinnego i przedstaw pannę Kelvington - dodał
Murad.
Na twarzy sekretarza pojawił się wyraz niezadowo
lenia.
- O co chodzi? - zapytał pan domu.
- Ta kobieta obraziła Gastona.
- Skrytykowała jedzenie?
- Zrobiła inspekcję w kuchni. Sprawdzała, czy jest
na tyle czysta, by można przyrządzać w niej posiłki dla
niemowlęcia.
Murad otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale się
rozmyślił. Po chwili jednak zapytał:
- No i była czysta?
- Oczywiście! - Teraz Ali poczuł się głęboko ura
żony. - Gaston oświadczył, że rzuca pracę, ale udało
mi się go ułagodzić.
- W jaki sposób?
- Powiedziałem, że panna Kelvington długo tu nie
zostanie. I... i obiecałem mu sowitą premię.
- Przepraszam za te kłopoty - wtrąciła się Ele
anore.
Murad musnął dłonią jej policzek. Znów poczuła
iskrę przebiegającą przez całe ciało.
- Nie ty zatrudniłaś pannę Kelvington. A Gaston
jakoś ten afront przeżyje.
Po wyjściu Murada sekretarz zaprowadził Eleanore
do pokoju dziecinnego. Wygląd panny Kelvington
bardzo ją zaskoczył. Nie spodziewała się ujrzeć młodej,
efektownej, jasnowłosej kobiety o ponętnych kształ-
tach. Murad preferuje blondynki, pomyślała z cieniem
zazdrości. Nawet wśród ludzi, których zatrudnia.
- Dziękuję, Ali. To wszystko. - Po dokonanej pre
zentami panna Kelvington odprawiła sekretarza.
Ali popatrzył na Eleanore takim wzrokiem, jakby
się zastanawiał, czy może ją spokojnie zostawić na
łasce wyniosłej blondynki, i opuścił pokój.
Panna Kelvington była nie tylko ładna, lecz także
spostrzegawcza. Dojrzała błyski niepokoju w oczach
przybyłej.
- O co chodzi, proszę pani? - spytała.
- O nic - skłamała Eleanore. - Bardzo się cieszę,
że zgodziła się pani przyjąć opiekę nad dzieckiem.
Panna Kelvington kiwnęła lekko głowę. Spojrzała
na niemowlę, które spało w ramionach Eleanore.
- A to pewnie jest Lacey - stwierdziła krótko.
- Przejdźmy do konkretów. Mam wolne dwa pełne
dni w tygodniu i dwa popołudnia, a także dwa wie
czory. Dziś jestem specjalnie, żeby panią poznać, bo
w środy zazwyczaj nie pracuję.
Eleanore uprzytomniła sobie nagle, jaki to dzień.
W środy prowadziła wieczorami zajęcia w ramach
programu walki z analfabetyzmem. Zupełnie o tym
zapomniała. Spojrzała na zegarek. Przed wyjściem
zdąży jeszcze nakarmić niemowlę.
- W środy wieczorem bywam zajęta - wyjaśniła.
- Ale to, oczywiście, żaden problem. Niech je pani
zachowa jako wolne dni. - Postanowiła przełożyć
lekcje na inny dzień. - Proszę mnie zawiadomić, kiedy
Lacey się obudzi, to ją nakarmię.
- Jak pani sobie życzy, panno Fulton - odrzekła
panna KeWington.
Eleanore kończyła rozpakowywać walizkę, kiedy
w pokoju zadzwonił telefon. Nie podniosła słuchawki.
Nikt oprócz Murada nie znał jeszcze miejsca jej
pobytu, a on sam był teraz zajęty swoją piękną Sonią.
Kilka minut później usłyszała ciche pukanie.
W drzwiach stanął Ali.
Uśmiech Eleanore nie został odwzajemniony.
- Nie odebrała pani telefonu - powiedział sekre
tarz z przyganą w głosie.
- Przecież nikt nie mógł jeszcze do mnie tu dzwo
nić. Byłam przekonana, że to pomyłka.
- U nas nie ma pomyłek. Wszystkie telefony są
przyjmowane w centralce i łączone z odpowiednimi
pokojami.
- Och, powinnam była o tym wiedzieć. Przykro mi,
Ali, że się fatygowałeś.
- Selim al-Rashid czeka na linii.
- Nie łącz go ze mną. - Była zła, że Mur ad tak
szybko dał znać ojcu o jej przybyciu.
- Mam nie łączyć? - zapytał zdumiony sekretarz.
- Przecież to nasz minister do spraw paliw płynnych.
Nikt nie ośmieliłby się...
Nikt, to znaczy żadna kobieta, pomyślała Eleanore.
Zamiast tego powiedziała głośno:
- Bardzo mi przykro, ale nie zasługuję na taki
zaszczyt. - Obdarzyła Alego nieszczerym uśmiechem.
- Co mam powiedzieć ministrowi?
- Jeśli nie możesz powiedzieć mu prawdy, to podaj
jakąś grzeczną wymówkę.
- A może pani mu to powie?
Eleanore zachciało się nagle śmiać. Ali chyba nie
wiedział o jej pokrewieństwie z Selimem. Świadomość,
że Murad nie wtajemnicza swych pracowników w pry
watne sprawy, poprawiła jej samopoczucie.
- Nigdy nie rozmawiam z obcymi mężczyznami
- oświadczyła z powagą. - A ponadto nie mam teraz
czasu. Bardzo się spieszę.
- Pani wychodzi? - z niedowierzaniem zapytał Ali.
- Jego Ekscelencja nic mi o tym nie wspominał.
- Zapewne dlatego, że Jego Ekscelencja nic o tym
nie wiedział - odparła, z trudem ukrywając irytację.
- I z pewnością go to nie obchodzi. Ali, jestem gościem
w tym domu, a nie więźniem.
- Jako gościowi musimy pani zapewnić pełne bez
pieczeństwo. Niestety, Wilkerson zabrał służbowy
samochód, jaguar jest na przeglądzie, a Jego Ekscelen
cja pojechał, jak zwykle, rolls-royce'em.
- Wobec tego wezwij mi taksówkę. - Postanowiła
trochę poszaleć. Jeśli nie będzie wydawała pieniędzy na
dom, oszczędności starczą na długo.
- Taksówkę? - powtórzył Ali z przerażeniem w gło
sie.
- Tak.
- Czy nie byłaby pani tak dobra odroczyć...
- Urwał, bo zobaczył, że Eleanore przecząco kręci
głową.
- Nie obawiaj się, nic mi się nie stanie. Współczes
ne kobiety potrafią troszczyć się o siebie.
- Późnym wieczorem w Nowym Jorku? - Ali wy
dawał się zaszokowany. Eleanore milczała, więc ska
pitulował. - Ale Jego Ekscelencji to się nie spodoba.
- No to mu nic nie mów.
- Mam powiedzieć nieprawdę? - zapytał zgor
szony.
- Jest różnica miedzy kłamstwem a przemilcze
niem. Czy coś jeszcze mogę dla ciebie zrobić? - zapy
tała Eleanore.
- Jak do tej pory, nic pani dla mnie nie zrobiła
- odparł smutnym głosem sekretarz. - Nie chciała
pani rozmawiać z ministrem, teraz chce pani jechać...
taksówką. - Z obrzydzeniem wymówił ostatnie słowo.
Biedny Ali, pomyślała Eleanore, chwilę później
schodząc po schodach. Było jej przykro, że przy
sporzyła mu zmartwień. Ale nie na tyle przykro, aby
dać się wmanewrować w robienie czegoś, na co nie
miała najmniejszej ochoty.
ROZDZIAŁ
4
Autobus zaczął się zbliżać do Sutton Place. Eleano-
re wstała i przeszła do przodu. Z niezadowoleniem
stwierdziła, że podejrzanie wyglądający młody czło
wiek, który przez całą drogę nie spuszczał z niej oka,
też podniósł się z miejsca i skierował w stronę tylnego
wyjścia. Przez krótką chwilę zastanawiała się, czy nie
poprosić o interwencję kierowcy. Ale co mogła mu
powiedzieć? Że ten człowiek jej się przyglądał? Jak
świat światem, mężczyźni zawsze gapili się na kobiety.
I nie musiało to nic oznaczać. W tej chwili jednak czuła
się dziwnie i nie wiadomo dlaczego przenikliwy wzrok
mężczyzny bardzo ją niepokoił.
Próbowała przekonać samą siebie, że nie ma żad
nych podstaw do obaw. Młody mężczyzna był pewnie
początkującym podrywaczem i jeszcze nie zdążył nau
czyć się maskować tego faktu.
Autobus zatrzymał się na przystanku. Eleanore
spojrzała na kierowcę. Jego znudzona mina nie za
chęcała do rozmowy. Młoda kobieta była prawie
pewna, że nie zechce jej pomóc. Na twarzy miał
wypisane, że jest człowiekiem, który nie miesza się do
nie swoich spraw.
- Wysiada pani wreszcie czy nie? - zapytał nie
przyjaznym głosem. - Nie mam czasu na czekanie.
Muszę jechać zgodnie z rozkładem.
Eleanore zdecydowała się wysiąść. Od blisko dwóch
lat jeździła autobusami na swoje wieczorne zajęcia i ni
gdy nic jej się nie stało. A przecież mieszkała w znacznie
bardziej niebezpiecznej dzielnicy niż ta, w której znaj
dowała się elegancka siedziba Murada. Ponadto po
trafiła się bronić. Skończyła kurs dżudo. I to z pierwszą
lokatą. Ta myśl poprawiła jej samopoczucie i rozwiała
obawy o spokojne dotarcie do domu. Rzuciła ukradko
we spojrzenie w stronę młodego człowieka. Zobaczyła,
że poszedł w przeciwnym kierunku. Stanął przed jaki
miś drzwiami. Pewnie sprawdza nazwisko na skrzynce
na listy, pomyślała. Odetchnęła z ulgą.
Szła szybko. Kiedy była już blisko domu Murada,
usłyszała nagle tuż za plecami odgłosy szybkich kro
ków. Odwróciła się i w tym momencie mężczyzna rzucił
się na nią. Usiłowała sobie przypomnieć, co należy robić
w takiej sytuacji, ale widok pełnej nienawiści, niemal
zwierzęcej twarzy napastnika zupełnie ją oszołomił.
Jedną ręką zaczął wyszarpywać torebkę, a drugą
uderzył Eleanore w twarz. Poczuła coś ciepłego i słone
go. Krew z rozbitego nosa. Nadal jednak kurczowo
trzymała torebkę. Ogarnęła ją nagła złość. Ten męż
czyzna chce odebrać coś, co do niej należy! Zmobilizo
wała się i z całej siły kopnęła napastnika w nogę.
Zawył z bólu i z wściekłością zamierzył się na nią po
raz drugi. Uchyliła się i uniknęła ciosu. Nadal ściskała
torebkę.
W słabym świetle ulicznej latarni zobaczyła nagle,
że ktoś rzuca się z boku na atakującego ją mężczyznę,
odrywa go od niej i kilkoma silnymi, celnie wymierzo
nymi ciosami powala na ziemię.
Odwróciła się instynktownie, żeby uciec, lecz po
wstrzymał ją rozwścieczony głos człowieka, który tak
nieoczekiwanie przyszedł jej na ratunek.
- Do diabła, co ty tutaj robisz?! - wykrzyknął
Murad. - Czemu po nocy włóczysz się po ulicach?
- Wcale się nie włóczę. - Eleanore odruchowo
przyjęła postawę obronną. - Miałam konkretny cel.
- Chyba szpital! - warknął. - Stój spokojnie. - Zbli
żył się do Eleanore i w świetle latarni zaczął oglądać
twarz. - Krwawisz jak zarzynana świnia.
To stwierdzenie Murada ją rozbawiło. Zaczęła
chichotać.
- Cóż to za poetycki język! Przepięknie się wyra
żasz. Jestem przekonana, że kobiety za tobą szaleją.
Nie reagując na słowa Eleanore, Murad wyjął
z kieszeni śnieżnobiałą chusteczkę i przyłożył do jej
twarzy, usiłując zatamować płynącą z nosa krew.
- Ekscelencjo, czy nic się panu nie stało? - zanie
pokojonym głosem zapytał stojący obok człowiek.
- Nie, Hamidzie. Lepiej obejrzyj tego łajdaka.
- Nie powinien pan go uderzyć. Jego Ekscelencja
mógł przecież uszkodzić sobie rękę. - Hamid pochylił
się, wziął leżącego za kark i jednym ruchem postawił
na nogi.
- On mnie pobił - poskarżył się napastnik, wska
zując na Murada. - Połamał mi żebra.
- Zamknij się, łajdaku. - Hamid tak silnie potrząs
nął mężczyzną, że ten aż zawył z bólu. - Nic mu się
nie stało - stwierdził. W jego głosie przebijała nuta
zawodu.
- Dzięki Bogu - mruknęła Eleanore. - Bo pozbyć
się ciała jest niezwykle trudno.
- Nie wtedy, kiedy ma się immunitet dyplomatycz
ny - odparł Hamid. Przyglądał się uważnie złapane
mu napastnikowi.
- Powstrzymaj go! - wykrzyknął młody mężczyz
na. - Jestem obywatelem amerykańskim. Znam swoje
prawa. Zostawcie mnie w spokoju.
- Ekscelencjo, czy mam załatwić tego drania? - za
pytał Hamid.
- To niezła myśl, ale sądzę, że jeszcze tym razem
oddamy go w ręce policji. Złóż formalną skargę, ale
nie wymieniaj nazwiska mojego nierozgarniętego
gościa.
- Ekscelencjo, to nie jej wina. - Hamid rzucił Elea
nore pełne współczucia spojrzenie. - To przecież tylko
kobieta.
- Tak, to nie jest moja wina. - Eleanore zaczęła
znów chichotać. Być może społeczeństwo, w którym
dominują mężczyźni, ma mimo wszystko także swoje
plusy.
- Panna Fulton jest w szoku - oświadczył Murad.
- Zabieram ją do domu. A co do ciebie, niecny po
miocie Lucyfera - popatrzył zimnym wzrokiem na
obezwładnionego napastnika - jeśli jeszcze raz zo
baczę cię gdzieś w pobliżu...
- Już więcej mnie pan nie zobaczy. Nic do pana nie
mam. Chciałem tylko zwinąć torebkę tej kobiecie.
-Jeszcze coś pojękiwał, kiedy Hamid prowadził go
w stronę rolls-royce'a.
- Chodźmy. - Murad położył rękę na ramieniu
Eleanore i, podtrzymując ją, poprowadził po schodach
do frontowych drzwi.
- Miałam prawdziwe szczęście, że akurat w tej
chwili wracałeś do domu. Co za cudowny zbieg oko
liczności.
To nie był żaden przypadek, pomyślał ponuro Mu-
rad. W antrakcie piekielnie nudnej sztuki, którą Sonia
chciała koniecznie obejrzeć, zadzwonił do Alego, żeby
sprawdzić, jak Eleanore czuje się w nowym otoczeniu.
A kiedy usłyszał od sekretarza, że gość o tak późnej
porze wyszedł z domu i, co gorsza, zamierza korzystać
ze środków komunikacji publicznej, ogarnął go nagły
niepokój.
Zadzwonił pod otrzymany od Alego numer telefo
nu młodzieżowego klubu, gdzie Eleanore prowadziła
wieczorne zajęcia. Tam poinformowano go, że dopiero
co wyszła i zamierzała wracać do domu autobusem.
Murad nawet się nie silił, żeby podać Soni jakieś
wyjaśnienie. Bez słowa wsadził ją do taksówki, a sam,
jeżdżąc po ulicach rolls-royce'em, usiłował gdzieś po
drodze przechwycić Eleanore.
To, że udało mu się wyrwać ją z rąk napastnika, nie
było żadnym szczęśliwym trafem. Nie zamierzał jed
nak wcale jej o tym informować. Mogłaby wyciągnąć
fałszywe wnioski. Nie potrafił jednak zrozumieć, dla
czego tak bardzo niepokoił się o tę kobietę i pragnął za
wszelką cenę ją chronić.
- Wasza Wysokość! - Ali szeroko otworzył drzwi.
- Co się stało?
- Panna Fulton odkryła właśnie niebezpieczeństwa
nocnych spacerów po ulicach Nowego Jorku. Za
dzwoń po doktora Whrena i powiedz, żeby od razu
przyjechał.
- Nie - zaprotestowała Eleanore. Dostrzegła peł
ne zaskoczenia spojrzenie Alego. Chyba po raz pierw-
szy w życiu usłyszał, że ktoś przeciwstawia się rozka
zom Jego Wysokości. - Nic mi nie jest. Naprawdę.
Muszę się tylko umyć.
- Idź. Potem zdecyduję, czy wzywać lekarza.
- Potem ja sama podejmę decyzję - wymamrotała
pod nosem Eleanore. Uznała jednak, że nie był to
najlepszy moment na protesty i wykłócanie się z Mura-
dem o własne prawa.
- Łazienka jest tam. - Wskazał drzwi pod schoda
mi. - Później przyjdź do mnie. Będę w gabinecie.
- Dobrze - odparła Eleanore, mimo że na rozmo
wę z Muradem nie miała najmniejszej ochoty. Pragnę
ła jak najszybciej znaleźć się u siebie. Wiedziała jed
nak, że wcześniej czy później będzie musiała wysłu
chać kazania na temat swojej lekkomyślności.
Umyła twarz. Tak jak przypuszczała, oprócz stłu
czenia na policzku, gdzie napastnik uderzył ją pierś
cieniem, który miał na palcu, żadnych zewnętrznych
obrażeń nie było. Wyszła z łazienki.
W holu czekał na nią Ali.
- Panno Fulton, jak pani się czuje? - zapytał z nie
pokojem w głosie.
- Dobrze. Nic mi nie jest. Powinnam cię posłuchać
i poczekać na wasz samochód - powiedziała, pragnąc
udobruchać sekretarza. Widziała, jak bardzo jest po
ruszony. - Gdzie jest gabinet Jego Ekscelencji?
- Już panią prowadzę. Tędy.
Przeszli przez hol. Ali otworzył jakieś drzwi. Zatrzy
mał się tuż za progiem, odsunął i przepuścił Eleanore.
- Ekscelencjo, panna Fulton - zaanonsował i szyb
ko wycofał się z pokoju.
Murad siedział na rogu ogromnego mahoniowego
biurka. Rozmawiał przez telefon, a właściwie słuchał.
Gestem wskazał Eleanore stojący obok głęboki, obity
skórą fotel.
Usiadła. Jej oczy odruchowo śledziły ruchy nogi
Murada, którą lekko machał. Światło padające sko
sem ze stojącej na biurku lampy odbijało się na
wypolerowanej skórze eleganckiego buta. Spojrzenie
Eleanore przesuwało się powoli w górę. Po zgrabnej
łydce, kolanie, aż po umięśnione udo.
Lekki rumieniec wystąpił na jej policzki, kiedy
zaczęła wyobrażać sobie to męskie ciało pozbawione
ubrania. Nogi ma pewnie tak śniade jak ramiona,
pomyślała, patrząc jak Murad wybija palcami jakiś
rytm na blacie biurka. Wargi Eleanore nieco się
rozchyliły, jej oddech stał się szybki i nierówny. Niemal
fizycznie wyczuwała gładkość skóry siedzącego obok
mężczyzny i napięte pod nią mięśnie. Zakręciło się jej
w głowie.
- Soniu, nie mogłem inaczej - powiedział Murad
do słuchawki.
Eleanore oprzytomniała. Poruszyła się niespokoj
nie w fotelu.
Rzucił jej krótkie spojrzenie, kończąc rozmowę.
- Oczywiście, że możesz kupić ten naszyjnik. Taka
śliczna szyja jak twoja zasługuje na piękną ozdobę.
Rano zadzwonię do Cartiera i wszystko z nimi uzgod
nię. Tak, Soniu. Dobrze. Dobranoc. - Murad odłożył
słuchawkę i odwrócił się w stronę Eleanore.
- Nie ruszaj się przez chwilę - powiedział. Ujął
w dłoń jej twarz. Nachylił do światła i zaczął uwa
żnie oglądać. Kiedy lekko wodził palcem po stłu
czonym policzku, z ust wyrwało mu się ciche prze
kleństwo.
- To drobiazg.
Korzenny zapach wody kolońskiej Murada i ciepło
bijące od jego ciała mąciło zmysły Eleanore. Utrudnia
ło koncentrację. Odchyliła się w tył. Nie może przecież
dać po sobie poznać, jakie wrażenie wywołuje lekki
dotyk jego ręki.
- Nic mi nie jest. Naprawdę - przekonywała Mu
rada.
- Spójrz tylko na siebie. Przecież cała drżysz. Wypij
to, proszę. - Podał Eleanore kryształową szklankę
wypełnioną czymś, co przypominało mleko.
Zadowolona, że jej niepokój Murad uznał za reak
cję po wypadku, wzięła do ręki szklankę. Była gorąca.
- Najpierw się napij, a potem porozmawiamy.
Eleanore nie znosiła gorącego mleka, ale postano
wiła nie protestować. Marzyła o tym, by kazanie,
którego zaraz miała wysłuchać, jak najszybciej się
skończyło i aby mogła znaleźć się wreszcie we własnym
pokoju i położyć do łóżka. Po dniu obfitującym
w emocjonujące zdarzenia była skrajnie wyczerpana.
Zarówno fizycznie, jak i psychicznie.
Wypiła łyk mleka i podejrzliwym okiem spojrzała
na trzymaną w ręku szklankę.
- Ma dziwny smak - stwierdziła. - Dolałeś brandy?
- Nie - odparł Murad. To jest dom muzułmański.
Jeśli chcesz sobie popijać, musisz to robić gdzie indziej.
- Wcale nie chcę pić. Ja tylko... Nieważne. - Elea
nore nabrała powietrza i jednym haustem wypiła całą
zawartość szklanki. To było chyba kozie mleko.
A może wielbłądzie? A czy w ogóle doi się wielbłądy?
Odpowiedź na te pytania nie miała, oczywiście, żad
nego znaczenia.
Murad wyjął szklankę z jej ręki i odstawił na biurko.
Spojrzał uważnie na Eleanore. Na widok nieprzejed-
nanego wyrazu jego twarzy zrobiło się jej nagle zimno.
Szybko jednak uzmysłowiła sobie, że wcale nie musi
liczyć się z tym człowiekiem. Podniosła głowę i odważ
nie spojrzała mu w oczy.
- Czekam - powiedział.
- Na co? - Usiłowała zyskać na czasie.
- Na wyjaśnienie, dlaczego na ciebie napadnięto.
- Słyszałeś przecież, co mówił ten bandzior. - Ele-
anore wzruszyła ramionami. - Znalazłam się po pros
tu w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. To
się często zdarza w Nowym Jorku.
- Ale nie ludziom, za których ja odpowiadam - war
knął Murad. - Zostawiłem cię bezpieczną w domu,
a kiedy wróciłem, okazało się, że byłaś obiektem napadu.
- Nie jestem żadnym obiektem. Robię to, co chcę.
- Ale mało inteligentnie. Czy pomyślałaś kiedyś
o tym, co mogłoby się stać, gdybyś jeździła nocnymi
autobusami?
- Jeżeli bym się nad tym zastanawiała, zostałabym
pustelnicą. Brałam zresztą lekcje dżudo.
- Więc dlaczego się nie broniłaś?
- Wszystko stało się tak szybko... - Eleanore się
skrzywiła. - Na kursie wiedziałam zawczasu, że ktoś
na mnie napadnie. Nie byłam zaskakiwana. I...
- A ponadto cały czas byłaś przekonana, że nic ci
się nie stanie.
- Tak. Chyba tak - przyznała.
- Co to było za zajęcie, którego nie mogłaś od
roczyć do powrotu naszego kierowcy?
Eleanore otworzyła usta, aby powiedzieć Murado-
wi, że to nie jego sprawa, ale zamiast tego szeroko
ziewnęła. Po krótkim namyśle postanowiła zachowy
wać się bardziej ugodowo.
- Dziś jest środa... - zaczęła powoli.
- To twój feralny dzień?
Zachowanie Murada było w najwyższym stopniu
irytujące.
- Udzielam bezpłatnych lekcji. Regularnie w śro
dy.
- Po tym, co stało się dzisiaj, już więcej nie będziesz
- oświadczył Murad.
- Oczywiście, że będę - zaprotestowała z miejsca.
Eleanore wiedziała, że w tej sprzeczce o drobiazgi
chodzi o coś więcej. O znacznie więcej. Murad był
despotą. Obawiała się, że jeśli raz ustąpi i pozwoli mu
za siebie decydować, to on natychmiast zacznie kon
trolować wszystkie jej posunięcia. Wewnętrzne prze
konanie Murada, że ma na względzie wyłącznie jej
dobro, było bez znaczenia. Zbyt długo walczyła o sa
modzielność, żeby teraz ulec. Nawet tymczasowo.
- Nie mogę się poddawać. Krycie się po kątach
i zaprzestanie wychodzenia z domu wieczorami jest
w pewnym sensie przyzwoleniem złodziejowi na dyk
towanie, jak człowiek ma żyć.
- W tym, co mówisz, jest jakaś przewrotna logika
- przyznał Murad. - Proponuję więc kompromis.
Będziesz kontynuowała swoje wieczorne zajęcia, ale
zamiast korzystać z publicznych środków lokomocji
posłużysz się naszym samochodem. Zawsze któryś
z domowników zawiezie cię na miejsce i odbierze po
lekcjach.
Eleanore potarła czoło. Próbowała jasno myśleć,
ale przychodziło jej to z coraz większą trudnością.
Głowa ciążyła jej coraz bardziej. W pierwszej chwili
chciała odrzucić pomysł Murada. Im głębiej jednak
rozważała jego propozycję, tym jaśniej uprzytamniała
sobie, że w gruncie rzeczy ofiarowuje jej' także niezależ
ność. Innego rodzaju. Uwolnienie się przed stałą
obawą, że znów zostanie napadnięta. Wspaniałe jest
mieć świadomość, że się jest naprawdę bezpieczną.
Murad zresztą od razu się wycofał i już nie żąda, żeby
zaprzestała wieczornych zajęć.
Ponownie odpowiedź Eleanore uniemożliwiło potę
żne ziewnięcie.
- Przepraszam. Nie przypuszczałam, że jestem
aż tak zmęczona. - Zamykały się jej oczy. - Przyj
muję twą propozycję. Prawdę mówiąc, jestem ci za nią
wdzięczna. Czy masz do mnie coś jeszcze?
- T a k .
- Tak? - zdziwiła się.
- Dowiedziałem się, że dzwonił Selim i że nie zgo
dziłaś się z nim rozmawiać.
Eleanore milczała.
- A więc?
- Nie ma żadnego „a więc". Stwierdziłeś po prostu
fakt. Czego jeszcze chcesz? Komentarza od redakcji?
- spytała zaczepnie.
- Oczekuję wyjaśnień.
- Gdybym uznała, że są potrzebne, z pewnością
bym ci ich udzieliła. Powstrzymują mnie przed tym
dwie rzeczy. Po pierwsze, nie lubię być szpiegowana.
Po drugie, informując o swoich zamiarach, narażam
się na twoją ogromną ingerencję w moje prywatne
życie.
- Ogromną ingerencję? - powtórzył. - Chyba prze
sadzasz.
- Nie przesadzam. Tak oceniam twoje postępowa
nie. To są Stany Zjednoczone. U nas każdy obywatel
ma swoje ściśle określone prawa.
- Nie w tym domu - oschle odparł Murad. - To
teren konsulatu Abaru. Jurysdykcja amerykańska tu
taj nie obowiązuje.
- Szkoda - mruknęła Eleanore. - Czuła się dziw
nie, zaczynała się niemal jąkać. - Jesteś pewny, że
w tym mleku nie było alkoholu?
- Przysięgam - z poważną miną odparł Murad.
Widziała go jak przez mgłę.
- To dlaczego nie mogę się skoncentrować? - za
pytała półprzytomnym głosem.
- Widocznie środek uspokajający zaczyna działać.
- Co? - Eleanore poczuła nagły przypływ złości.
- Jak śmiałeś dać mi coś takiego!
- W przeciwnym razie męczyłabyś się całą noc,
rozpamiętując wieczorne wydarzenie.
- Jesteś najgorszy ze wszystkich zarozumiałych,
aroganckich mężczyzn!
- Zapomniałaś dodać: apodyktycznych - dorzucił
spokojnie Murad.
Eleanore zamilkła na chwilę. I pomyśleć, że jeszcze
tak niedawno wprost marzyła o tym, żeby mieć ko
goś, z kim mogłaby dzielić swoje kłopoty i zmartwie
nia! W praktyce okazało się to jednak kiepskim roz
wiązaniem.
Mimo to w opiekuńczej postawie Murada było
coś pocieszającego. Po raz pierwszy znalazł się ktoś,
kto zdawał sobie sprawę z tego, że w rozwiązywaniu
trudnych problemów Eleanore może potrzebować
wsparcia.
- Zasnęłaś? - zapytał.
- Nie.
- Wobec tego powiedz, dlaczego nie chciałaś roz
mawiać z ojcem. Przecież obiecałaś.
- Zgodziłam się z nim zobaczyć, a nie rozmawiać
przez telefon. A to jest różnica. - Eleanore mówiła
coraz wolniej, cedziła sylaby.
- Kręcisz, do diabła. Używasz wybiegów. - Mu-
rad wyglądał na zdenerwowanego. Przeciągnął pal
cami po włosach.
- Dokładność jest podstawą każdego języka
- stwierdziła filozoficznie.
- Daj spokój, Eleanore!
- A więc dobrze. Powiem ci prawdę. Nie chciałam
rozmawiać z ojcem. Usłyszałeś. Jesteś zadowolony?
- Przecież się zgodziłaś.
- Tak. I porozmawiam. Ale ja sama wybiorę
miejsce i ustalę porę. Taką, jaka mnie będzie odpo
wiadać. Ponadto byłam zła, że powiedziałeś mu, iż
jestem u ciebie.
- Dlaczego?
- Bo... Bo... - Eleanore nie była w stanie już dłu
żej koncentrować się na rozmowie. Środek uspokaja
jący mącił jej umysł. - Chcę iść spać - oświadczyła
w końcu.
Murad westchnął.
- To chyba niegłupi pomysł. Potem porozmawia
my o... -przerwał, bo nagle na biurku odezwał się
telefon. Podniósł słuchawkę i coś powiedział w obcym
języku. Pewnie po arabsku, pomyślała Eleanore.
Oparła się wygodnie w fotelu. Spokojny, melodyjny
głos Murada działał usypiająco. Zamknęła oczy.
Ocknęła się nagle. Było ciemno. Głowę miała
przyciśniętą do jakiejś czarnej tkaniny. Usłyszała
dziwne stukanie. Po chwili zorientowała się, że to było
miarowe bicie serca. Dotykała twarzą smokingu. Mu
rad niósł ją na rękach.
- Dokąd idziemy? - zapytała półprzytomnie.
W jego objęciach czuła się wspaniale. Bezpiecznie jak
nigdy.
- Do łóżka.
- Sonia nie byłaby zachwycona - skomentowała.
Tuż nad sobą zobaczyła twarz Murada. Oblała się
rumieńcem.
- Sonia to co innego - odparł ostro.
- Wiem. Jej daje się naszyjnik, a na mnie krzyczy
- powiedziała rozżalonym głosem.
- A ja myślałem, że rozmawiamy poważnie. - Mu-
rad się roześmiał.
- Z tobą nie można prowadzić sensownych roz
mów - użalała się Eleanore. - Tobie trzeba się bez
przerwy przeciwstawiać.
Gdy Murad obrócił się, by wejść do sypialni, zła
pała klapę smokinga.
- Biedactwo - powiedział rozbawionym głosem.
- A więc też chcesz dostać diamenty? Są najlepszym
przyjacielem dziewczyny. Czy nie tak mówią Amery
kanie?
- Współczesna wersja tego powiedzenia jest nieco
inna. Nie diamenty, lecz wykształcenie jest jej najlep
szym przyjacielem - sprostowała Eleanore.
Murad złożył ją na łóżku i przykrył pledem.
- Śpij-
Najwyraźniej po środku uspokajającym wyzbyła
się zwykłych zahamowań, bo nagle usłyszała własne
słowa:
- Nie dasz mi buzi na dobranoc?
- A więc tak ma wyglądać kuracja? - Murad
oparł ręce po obu stronach głowy Eleanore. Pochylił
się i ustami musnął jej wargi. Znów poczuła prąd
przebiegający wzdłuż ciała. Pragnęła teraz czegoś
znacznie więcej niż tylko lekkiego pocałunku.
- Muradzie, ja... ty... - półprzytomnie szeptała
błagalnym głosem. Zamknął jej usta następnym poca
łunkiem. Było to niesamowite wrażenie. Usiłowała
wydobyć spod pledu ręce, żeby objąć Murada. Nagle
poczuła, że głęboko się zapada. Zasnęła.
Pierwszą rzeczą, jaka do niej dotarła, był lekki
dotyk palca na policzku. Odchyliła głowę, lecz błą
dząca dłoń także się przesunęła. Teraz palec kreślił
koliste linie wokół jej ucha. Było jej bardzo dobrze.
Bezwiednie przytrzymała rękę dotykającą twarzy. Po
czuła świeży zapach mydła sosnowego. Zaczęła przy
tomnieć.
Uchyliła powieki. Tuż przed sobą zobaczyła twarz
Murada. Przypomniała się jej własna prośba o pocału
nek na dobranoc. Zażenowana zamknęła oczy.
- Nie zasypiaj - powiedział.
Głos Murada brzmiał normalnie. Po tym, co się
stało, Eleanore nie wyczuła w nim ani rozbawienia, ani
niesmaku. A właściwie co takiego się stało? Nic.
Poprosiła mężczyznę, żeby ją pocałował. I tyle. W dzi
siejszych czasach był to nie liczący się drobiazg.
Eleanore zebrała się na odwagę. Otworzyła jedno
oko. Gdyby nie chodziło o Murada, mogłaby nawet
zażartować sobie na ten temat. Ale ten człowiek był
inny. Przy nim trzeba było uważać.
- Obudź się wreszcie. Otwórz drugie oko.
Jego pogodny głos podziałał uspokajająco.
- O co chodzi? - zapytała.
- Zaraz idę do biura. Zanim wyjdę, chcę powie
dzieć ci o dzisiejszym wieczorze.
- O wieczorze? - powtórzyła Eleanore. Usiadła na
łóżku. Popatrzyła z niesmakiem na wygniecioną górę
sukienki.
- Zaprosiłem do domu pracowników firmy. Na
przyjęcie koktajlowe.
- Co? Dzisiaj? - zapytała z przerażeniem w głosie.
- I dopiero teraz mi o tym mówisz? Ile osób?
- Dwadzieścia jeden. Większość z nich przyprowa
dzi z sobą żony, mężów lub jeszcze kogoś innego.
- Mam nadzieję, że ktoś z nich przyprowadzi
inspektora policji wtedy, kiedy ja ciebie zamorduję!
- Zrzuciła kołdrę i wyskoczyła z łóżka. Nagle zaczęła
się chwiać. Zakręciło się jej w głowie.
Murad złapał Eleanore za ramię i przyciągnął do
siebie.
- Ostrożnie. Uważaj, żebyś nie upadła. To jeszcze
skutki środka uspokajającego. - Lekko pogładził ją
po plecach.
- Jak długo to jeszcze potrwa? - spytała. W obję
ciach Murada czuła się bardzo dobrze. Przypomniała
sobie, jak wnosił ją po schodach. Ten playboy miał
zadziwiająco dobrą kondycję fizyczną.
- Krótko. Pod warunkiem, że zjesz śniadanie.
Pocałował ją lekko za uchem. Znów przez ciało
Eleanore przebiegł znajomy prąd.
- Czemu to zrobiłeś? - zapytała. Zaczęła przyglą
dać się nieprzeniknionej twarzy Murada, bezskutecz
nie szukając na niej śladu jakiejkolwiek emocji.
- Chciałem ci pomóc do końca się obudzić - od
parł z niewinną miną, ale oczy błyszczały mu od z tru
dem hamowanego śmiechu.
- Nie musiałeś się trudzić - powiedziała sucho.
- Żeby oprzytomnieć, wystarczyła mi w zupełności
wiadomość o dzisiejszym wieczorze.
- Nie wiem, dlaczego robisz tyle hałasu o nic.
- O nic? - prychnęła Eleanore. - Czy masz poję
cie, ile czasu i zachodu wymaga przygotowanie takie
go przyjęcia? Najpierw trzeba sprawdzić, czy wszędzie
jest porządek.
- Wilkerson tego dopilnuje.
- Potem ułożyć menu.
- To domena Gastona. Naprawdę nie masz się
czym przejmować. Moja służba zadba o wszystko. Do
ciebie będzie należało tylko pojawić się w odpowied
nim momencie i powitać gości.
- Czy to będzie bardzo uroczyste przyjęcie?
- Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem. Sądzę
jednak, że jak zwykle powinny obowiązywać stroje
wieczorowe.
- Chyba robisz błąd - ostrzegła Eleanore. - Założę
się, że dziewięćdziesiąt dziewięć procent twoich dzisiej
szych gości rodzaju męskiego nie posiada smokinga.
- Tak sądzisz? - Murad zmarszczył czoło.
- Lepiej uprzedź pracowników, żeby przyszli w gar
niturach. Podkreślanie różnic między ich standardem
życia a twoim nie pomoże ci w ułożeniu wzajemnych
stosunków.
- Chyba masz rację - odparł zamyślony Murad
- Dziękuję, że zwróciłaś mi na to uwagę. - Wskazał
wzrokiem stolik stojący obok łóżka. - Zostawiam ci
kartę kredytową i książeczkę czekową. Na wieczór
musisz sobie kupić jakąś sukienkę. Rachunki oddaj
potem Alemu. Chyba mi wspominałaś, że masz wy
starczające środki na osobiste wydatki?
- Tak - odparła krótko.
- A więc załatwione. - Odchylił sztywny mankiet
koszuli i spojrzał na zegarek. - Muszę już iść. Jeśli
będziesz czegoś potrzebowała, zwróć się do Alego lub
Wilkersona.
Eleanore obserwowała wychodzącego z pokoju
Murada z mieszanymi uczuciami. Była wściekła, że
płaci za jej stroje. Nienawidziła wszystkiego, co uwy
datniało różnicę poziomu ich życia. Miał jednak rację
mówiąc, że gdyby u niego nie zaczęła pracować,
wyszukane stroje byłyby jej zbędne. Nie wydawał
pieniędzy na jej własne potrzeby.
Po namyśle uznała, że suknie, które nabędzie,
potraktuje jako uniformy do pracy. Uprzytomniła
sobie nagle, że dziś musi załatwić te zakupy, a chodze
nie po sklepach wymaga wiele czasu. Czasu, który
miała poświęcić na poszukiwania Kelly.
Eleanore spojrzała na zegarek. Jeśli się pospieszy, to
przed południem zdąży załatwić obie sprawy. Naj
pierw jednak wypije kawę i nakarmi Lacey.
ROZDZIAŁ
5
- Jeszcze nie zasypiaj, aniołku.
Eleanore chciała, żeby Lacey wypiła całą zawartość
butelki. Z uśmiechem na buzi mała zamknęła jednak
oczka i natychmiast zasnęła.
- Niech się pani nie przejmuje, że trochę zostało.
- Panna Kelvington wyjęła wprawnym ruchem nie
mowlę z rąk Eleanore. - Zdrowe dziecko samo wie,
kiedy ma dość. - Położyła małą do łóżeczka i przykry
ła kołderką.
- W tej chwili Lacey jest zdrowa, ale dopiero co
miała już chyba po raz dziesiąty infekcję górnych dróg
oddechowych. - Eleanore westchnęła głęboko.
- Teraz, kiedy ja się nią zajmuję, z pewnością
będzie zdrowsza - oświadczyła panna Kelvington.
Eleanore zastanawiała się, czy usłyszaną uwagę
powinna uznać za obraźliwą, ale czuły klapsik niańki
w wilgotną, różową pupkę dziecka świadczył o tym, że
ta młoda kobieta jest wprawdzie arogancka, lecz kocha
dzieci i ma dobry stosunek do swych podopiecznych.
- Wychodzę na całe przedpołudnie, ale potem
zajmę się Lacey. Wieczorem mamy w domu przyjęcie
- powiedziała Eleanore.
- Wiem. Jego Ekscelencja poinformował mnie
o tym, będąc tu dziś rano.
- Tutaj? - zdziwiła się Eleanore. - W pokoju dzie
cinnym?
- Tak. Przyszedł specjalnie po to, żeby przywitać się
z Lacey. Bardzo ją lubi i umie obchodzić się z dziećmi.
Górną część twarzy mała ma podobną do niego - do
dała jakby od niechcenia.
- Co takiego?
- Mówiłam, że Lacey jest podobna do Jego Eksce
lencji - powtórzyła niańka. Jej oczy zabłysły źle skry
waną ciekawością.
- Lacey jest podobna do swojej matki - sucho
odparła Eleanore i szybko opuściła pokój dziecinny.
Usłyszane insynuacje zaskoczyły ją i zaniepokoiły.
Czy pozostali domownicy też wyciągnęli identyczny
wniosek? A co o niej pomyślą pracownicy firmy,
którzy tu dziś się zjawią? Będą przekonani, że jest
dawną kochanką Murada, która nagle zjawiła się
z jego dzieckiem na ręku?
Wzdychając Eleanore zaczęła schodzić po scho
dach. Od samego początku powinna była zdawać sobie
z tego sprawę. Murad powiedział wprawdzie wszyst
kim, że Lacey jest jej siostrzenicą, a ona sama przyjacie
lem rodziny, ale to wcale nie oznacza, że mu uwierzyli.
Zatrzymała się na podeście pierwszego piętra, gdy
nagła myśl przyszła jej do głowy. Czy Murad domyśla
się, co podejrzewa panna Kelvington? Wczoraj Elea
nore przekonała się, że jest człowiekiem spostrzegaw
czym. Incydent z napadem ujawnił nowe cechy jego
osobowości. Przez krótką chwilę zdawało się jej, że ma
do czynienia z zupełnie innym człowiekiem niż ten, za
którego uchodził.
- Dzień dobry, madom.
Przed Eleanore stanął nagle jakiś mężczyzna. Miała
wrażenie, że ożyła rycina. Stuprocentowy angielski
kamerdyner. Na jego widok zachciało się jej śmiać.
- Dzień dobry, panie...
- Wilkerson, madom. Kamerdyner Jego Ekscelencji.
- Murad wspominał mi wczoraj o panu.
- Proszę mówić mi po prostu Wilkerson.
- Dobrze. A więc, Wilkerson, masz do mnie jakąś
sprawę?
- W pani pokoju przez dłuższy czas dzwonił tele
fon, madam.
- Nieważne. - Eleanore wzruszyła lekko ramiona
mi. - Nikt jeszcze nie wie, że tutaj jestem.
- To nie był nasz telefon domowy, lecz aparat na
pani własnej linii. Z poprzednim numerem.
- Załatwiliście przełączenie? - zdumiała się Elea
nore.
- Byliśmy przewidujący, madam - odparł kamer
dyner piękną, czystą angielszczyzną. - Ktoś dzwonił
do pani kilka minut temu.
- Dlaczego nie podniosłeś słuchawki? - zapytała.
Nagle się zaniepokoiła. To mogła być Kelly.
- Jego Ekscelencja zapowiedział, madam, że niko
mu z nas nie wolno odbierać tego telefonu.
- Rozumiem.
Murad postąpił mądrze. Ciotka Theresa wpadłaby
w prawdziwą panikę, gdyby nagle telefon Eleanore
zaczęli odbierać obcy, osobliwi mężczyźni. Wszyscy
mężczyźni w tym domu byli zresztą dziwni.
- Jeśli pani sobie życzy, natychmiast włączę auto
matyczną sekretarkę. W ten sposób każdy telefon do
pani będzie zarejestrowany, madam.
- Dziękuję, Wilkerson. - Eleanore uśmiechnęła się
z wdzięcznością. - Dobrze to wymyśliłeś.
- Prawdę mówiąc, madom, to nie był mój po
mysł. Przed wyjściem do biura Jego Ekscelencja
sugerował takie rozwiązanie. Jego Ekscelencja,
ośmielę się zauważyć, jest człowiekiem bardzo prze
widującym.
Czy rzeczywiście? Takie określenie nigdy nie przy-
szłoby Eleanore do głowy w odniesieniu do tego Mu-
rada Ahiąara, o którym rozpisywały się wszystkie
brukowe gazety. Znacznie lepiej nadawało się do Mu-
rada Ahiąara, który wczoraj uwolnił ją z rąk na
pastnika.
- Madom, co życzy pani sobie na śniadanie?
- Kawę. Nie nazywaj mnie madom. To kojarzy mi
się od razu z domem publicznym.
- Domem publicznym? - Wilkerson wyglądał na
do głębi zgorszonego.
- Tak. Mów do mnie po prostu Eleanore. A przy
bardziej formalnych okazjach będę dla ciebie panną
Ful ton.
- A czy mogę mówić: panno Eleanore?
Zobaczyła, że kamerdyner nadal nie jest przekona
ny co do słuszności zwracania się w ten sposób do
gościa Murada Ahiąara.
- Zgoda - odparła, chociaż propozycja Wilkerso-
na też nie była nęcąca. Kiedy powiedział do niej: „pan
no Eleanore", poczuła się tak, jakby była jakąś posta
cią wyjętą z kart „Przeminęło z wiatrem". - Zaraz
zejdę na kawę. Przedtem muszę jeszcze zadzwonić. Na
dole będę za pięć minut.
- Jak pani sobie życzy, panno Eleanore. - Kamer
dyner skłonił się z szacunkiem.
Pobiegła szybko do swego pokoju. Aparat, o któ
rym mówił Wilkerson, stał na stylowym, intarsjowa-
nym biurku. Eleanore zastanawiała się przez chwilę,
kto mógł dzwonić do niej o tak wczesnej porze. Ze
szkoły nie telefonowali, bo uprzedziła dyrektora, że
przez następne dwa miesiące nie będzie mogła prowa
dzić lekcji zastępczych. To chyba była ciotka. Trzeba
sprawdzić.
Eleanore podniosła słuchawkę i wykręciła dobrze
znany numer. Tak. To ciotka telefonowała przed
chwilą. Nadal nie miała pojęcia o zniknięciu Kelly.
Jak zwykle, rozwodziła się na temat pijackich wyczy
nów męża.
- To okropne - powiedziała Eleanore. Nauczyła
się nie dawać żadnych konstruktywnych rad. Ciotka
pragnęła tylko współczucia. Już dawno temu powinna
była porzucić bez przerwy pijącego męża, ale tę opinię
jej siostrzenica zachowała wyłącznie dla siebie.
- Czy ciocia pamięta Barbrę Majoric? - zapytała
Eleanore, wykorzystując krótką przerwę w narzeka
niach płynących z przeciwległego końca linii.
- Kogo?
- Najbliższą przyjaciółkę Kelly jeszcze z wczesnych
lat szkolnych. Jej rodzina przeprowadziła się potem do
Ohio, ale Barbra wspominała Kelly, że zamierza wró
cić do Nowego Jorku i tu uczęszczać do college'u.
Wróciła?
- Aha, o nią ci chodzi - przypomniała sobie wresz
cie Theresa. - Nigdy nie lubiłam tej dziewczyny. Niko
mu nie patrzyła w oczy.
Eleanore w pełni podzielała opinię ciotki. Była
przekonana, że Barbra Majoric zawsze miała zły
wpływ na Kelly.
- Czy wróciła do Nowego Jorku? - spytała ponow
nie ciotkę.
- Tak. Parę tygodni temu dostałam nawet krótki list
od jej matki. Chciała, żebym miała oko na Barbrę. To
bezsensowna prośba. Ta dziewczyna nigdy nie słuchała
nawet własnych rodziców i zawsze robiła to, co chciała.
- Ciociu, możesz dać mi adres Barbry? - poprosiła
Eleanore.
- Poczekaj, wezmę notes i poszukam... Już znalaz
łam. Masz ołówek?
- Tak. - Eleanore złapała złote pióro leżące na
biurku i szybko zapisała usłyszaną informację.
- Dziękuję. Bardzo mi ciocia pomogła.
- Nie mam pojęcia, na co ci potrzebna ta dziewu
cha. Przyjedziesz na weekend z Kelly i Lacey? Stęskni
łam się za wami.
- Jeszcze nie wiem, ciociu. Kelly ma teraz sporo
roboty. Musi się wciągnąć do nauki. To dopiero
początek nowego roku szkolnego. - Eleanore modliła
się, żeby to, co mówi, okazało się prawdą. - Na razie
jej nie absorbujmy. Niech się przyzwyczai do college'u.
W następną środę będę miała trochę czasu i na kilka
godzin przywiozę ci Lacey.
- Dziękuję, moja droga. - Theresa westchnęła.
- Nie wiem, co bym zrobiła bez ciebie. Jesteś moją
jedyną pociechą. Dobrze się stało, że twoja matka nie
chciała się tobą zajmować i że ja cię wychowywałam.
- A więc do zobaczenia, ciociu, w przyszłym tygo
dniu. - Eleanore powoli odłożyła słuchawkę.
Myślała o tym, co usłyszała przed chwilą. „Nie
chciała się tobą zajmować". Nigdy przedtem nie słysza
ła takich słów z ust Theresy. A może ciotka mówiła, ale
ona sama podświadomie nie pragnęła słyszeć? Może
zarzuty Murada w stosunku do matki sprawiły, że stała
się bardziej krytyczna? Nie było teraz czasu na rozmyś
lania. Miała ważniejsze sprawy na głowie.
Eleanore złapała torebkę, wrzuciła do niej kartę
kredytową i książeczkę czekową, które zostawił jej
Murad, i szybko zeszła na dół na kawę. Zamierzała
złożyć wizytę Barbrze i wywiedzieć się czegoś o Kelly,
a potem pochodzić po sklepach i kupić jakieś wieczorowe
suknie. Pełniąc obowiązki pani domu wobec tak wielu
zupełnie nie znanych osób, musi być elegancko ubrana.
Odrzuciła propozycję Alego, żeby wziąć samochód
z kierowcą. Obawiała się, że ten człowiek natychmiast
doniesie swemu panu o wszystkich jej krokach. Myśli
Eleanore zaczęły krążyć wokół osoby Murada.
Jego gest z przeniesieniem numeru telefonu dawał
sporo do myślenia. Wiedziała już, że jest człowiekiem
zapobiegliwym, a zarazem spostrzegawczym. Dlatego
w żadnym razie nie powinna dopuścić do tego, aby się
dowiedział, że Lacey nie jest jej córką, lecz dzieckiem
Kelly. Nie znała przecież Murada na tyle, żeby przewi
dzieć jego reakcję. To, że wówczas odmówi opieki nad
Lacey i zwolni niańkę, było bardzo prawdopodobne.
Musi więc zachować ostrożność.
Wysiadła z autobusu. Podróżowanie w dzień było,
na szczęście, zupełnie bezpieczne. Bez większych kło
potów odszukała adres Barbry. Mieszkała w dość
nędznie wyglądającym domu na skraju miasteczka
uniwersyteckiego.
Eleanore jeszcze raz sprawdziła nazwisko na tabli
czce i zadzwoniła. Po chwili drzwi się otworzyły i sta
nęła w nich Barbra. Była ubrana w pomiętą koszulę
i brudne dżinsy. Chyba spała w ubraniu, pomyślała
Eleanore.
- Nie wiesz, która godzina? A w ogóle po co tu
przylazłaś? - warknęła Barbra.
Eleanore poczuła od dziewczyny zapach marihua
ny. Milczała.
- Gadaj wreszcie, czego chcesz?
- Kelly. .
- Co? Czyżby staruszka Kel prysneła z domu?
- Barbra roześmiała się gardłowo. - Jeśli tak zrobiła,
to fajnie.
- Ale nie dla Lacey.
- Po cholerę mi to mówisz! A co ja mam z tym
wspólnego?
- Czy Kelly się z tobą kontaktowała? - zapytała
Eleanore.
- Nie, Kelly nie kontaktowała się ze mną - odparła
ze złością Barbra, przedrzeźniając głos gościa. - A gdy
by nawet, i tak bym ci o tym nie powiedziała. Wynoś
się stąd!
Drzwi zamknęły się z trzaskiem przed nosem Ele
anore.
Tego wieczoru Eleanore popatrzyła z zadowole
niem na cztery nowiutkie suknie koktajlowe powie
szone w szafie. Doskonale nadawały się na przyjęcia.
Równocześnie były to stroje, w których wyglądała
nadzwyczaj korzystnie. W każdej z tych sukien będzie
wystrzałową panią domu. Panią domu przynajmniej
z pozoru. Na myśl, co czeka ją wieczorem, zadrżała
lekko.
Postanowiła włożyć głęboko wydekoltowaną, ciem
noczerwoną suknię. Wyjęła ją z torby plastykowej
i nałożyła przez głowę. Poczuła na skórze miły chłód
gładkiego jedwabiu. Przyciągnęła poły sukni do siebie
i zapięła w talii na jedyne dwa guziki. Tylko one łączyły
całość. Eleanore obejrzała się w lustrze. Mimo zapew
nień sprzedawczyni, że jest to bezpieczne zapięcie,
miała poważne obawy, iż suknia się rozepnie. Poczuła
by się znacznie pewniej, gdyby mogła spiąć ją agrafką.
Spojrzała jeszcze raz na swoje odbicie. Zrobiła minę
i powiedziała do siebie:
- Zachowujesz się jak gęś. Ta sukienka to szczyt
mody. Nic się nie stanie. - Przynajmniej wtedy, kiedy
będzie unikała wszelkich gwałtowniejszych ruchów.
Eleanore sięgnęła po przybory do makijażu i za
częła się malować. Myślała o nadchodzącym przy
jęciu.
Murad powiedział, że zaprosił nie tylko ścisłe kie
rownictwo firmy, lecz także pozostałych pracowni
ków. Zastanawiała się, jak się czują obaj dyrektorzy,
z chwilą gdy znaleźli się pod bezpośrednią kuratelą
jednego z właścicieli firmy. Murad oprócz odpowied
niego nazwiska nie miał chyba żadnych kwalifikacji,
żeby nią zarządzać.
W świecie interesów panowała tendencja, aby
firmami będącymi własnością całych rodzin kiero
wali ich członkowie, nawet wtedy, kiedy nie mieli
do tego żadnych predyspozycji. Korzystali wówczas
z usług zatrudnionych fachowców. Murad bez wąt
pienia potrzebował takiej pomocy. O prowadzeniu
firmy nie miał chyba zielonego pojęcia. Jedyne inwes
tycje, jakie potrafił robić, to kupowanie biżuterii
dla Soni. Przynosiło mu to bezpośrednie zyski. Elea
nore machnęła ręką. Stan ducha dyrektorów firmy
ani brak kwalifikacji Murada nie powinny jej ob
chodzić.
Do niej należy tylko wystąpienie w roli doskonałej
pani domu. Na tę myśl poczuła się nieswojo. Taka
funkcja niezbyt jej się uśmiechała. Z przyjemnością
wdałaby się w rozmowę z poszczególnymi gośćmi
Murada, ale dbanie o wszystkich naraz nie było
zadaniem łatwym. Postanowiła jednak niczym się nie
przejmować. Jakoś sobie poradzi. Jeden człowiek czy
wielu - to w gruncie rzeczy niewielka różnica. Wszys
cy są do siebie podobni.
Przed oczyma Eleanore pojawił się nagle obraz
Murada. Zobaczyła wesołe ciemne oczy. Hebanowe
włosy, lekko zwichrzone, kiedy przeciągnął po nich
palcami. I wargi, na których widniał lekko drwiący
uśmiech. Nie, poprawiła się, nie wszyscy ludzie są
do siebie podobni. Niektórych łaskawy los wyróżnił
szczególnie, obdarzając nieproporcjonalnie dużą
liczbą zalet.
Te rozmyślania przerwało nagle stukanie do drzwi.
Poderwała się z krzesła. Podbiegając do drzwi o mało
nie upadła. Pomyślała z niepokojem o pantofelkach,
które miała na nogach. Składały się wyłącznie z wąs
kich, srebrnych paseczków przyczepionych do niesa
mowicie wysokich i cienkich obcasów. Wyglądały
wytwornie, ale chodzenie w nich było utrudnione.
Eleanore otworzyła drzwi przekonana, że ujrzy
w nich pannę Kelvington z Lacey na ręku. Zamiast niej
zobaczyła Murada. Wyglądał wspaniale. Miał na sobie
klasyczny, jasnoszary garnitur z kamizelką. Biel ko
szuli podkreślała śniadość cery, a prostota stroju
uwydatniała niepospolitą męską urodę.
Murad ją pociągał. Znalazła się teraz w polu jego
magnetycznego oddziaływania. Odetchnęła głęboko,
żeby się uspokoić, i popatrzyła uważniej na stojącego
przed nią mężczyznę. W jego oczach dojrzała tylko
ciekawość. Nie próbował wywrzeć na niej wrażenia.
Dlaczego zresztą miałby to robić? Mężczyźni, którzy
kiwnąwszy palcem mogą mieć takie fascynujące kobiety
jak Sonia Levingham, nie tracą czasu na uwodzenie
dwudziestodziewięcioletnich nauczycielek. Postanowiła
jednak nie ulegać pesymizmowi. Powinna spojrzeć na to
z całkiem innej, lepszej strony. Jest przecież coś, co różni
ją od innych kobiet Murada. Ma jeden ważny atut. Jest
dla niego kimś nie znanym. Nowością.
- Źle się czujesz, Eleanore? - zapytał. Grzbietem
dłoni dotknął lekko jej policzka. - Jesteś rozpalona.
- Tylko trochę przejęta dzisiejszym wieczorem.
- Cofnęła się szybko. Zahaczyła obcasem o dywan
i straciła równowagę.
Murad złapał ją błyskawicznie i przyciągnął do
- Jeśli tak wygląda twoje poruszanie się w tych...
- odsunął się nieco i popatrzył z niepokojem na stopy
Eleanore. - ...w tej nędznej imitacji butów, nic dziw
nego, że jesteś zdenerwowana. Przy schodzeniu ze
schodów grozi ci złamanie karku.
- Jesteś śmieszny. Z pantoflami sobie jakoś pora
dzę. Przejmuję się wyłącznie przyjęciem.
- Zupełnie niepotrzebnie. Przyjdą tylko moi pra
cownicy. Nie musisz wdawać się w żadne rozmowy.
Wystarczy, że powitasz gości i będziesz się miło
uśmiechała. - Murad wsunął rękę pod wycięcie sukni
i zaczął delikatnie ugniatać napięte mięśnie karku
Eleanore.
Żadne słowa do niej nie docierały. Całą uwagę
skupiła na brzmieniu głosu Murada i odczuciach,
które wywoływał dotyk jego palców. Przód jasnoszarej
marynarki musnął jej policzek, a zapach wody koloń-
skiej drażnił i podniecał zmysły.
Murad przesunął teraz dłoń z karku i dotknął lekko
dołka u nasady szyi. Eleanore zrobiło się gorąco.
Poczuła, że nabrzmiewają jej piersi. Męska pieszczotli
wa ręka przesunęła się powoli jeszcze niżej. Pod wpły
wem narastającego pożądania młoda kobieta zadrżała.
Chcąc skupić uwagę na czymś innym, poprosiła:
- Powiedz mi coś o swych podwładnych.
- A co chciałabyś wiedzieć? - Ruchliwe palce Mu
rada kontynuowały wędrówkę, jeszcze bardziej wzma-
gając podniecenie Eleanore. Czuła, że nie utrzyma się
dłużej na nogach. Rumieńce na policzkach pociem
niały. Płomień zaczął ogarniać całe ciało.
Usta miała zaschnięte. Koniuszkiem języka zwil
żyła dolną wargę.
- Och, niewiele - odparła.
- Hmm...
To mruknięcie Murada też było pieszczotliwe i dra
żniło zmysły. Eleanore znów zadrżała.
- Z raportu, który dostałem od ojca - zaczął po
chwili - wiem, że biuro jest niewielkie. Zatrudnia pra
cowników trzech szczebli. Na czele firmy stoją dwaj
dyrektorzy. Reprezentują interesy firmy. Podejmują naj
ważniejsze decyzje, w co i kiedy inwestować. Dyrektorzy
mają trzech zastępców. Należy do nich zarządzanie już
zakupionym majątkiem trwałym. Reszta pracowników
to asystenci, a więc personel pomocniczy, oraz sekretar
ka, programista, operator komputerów i inni.
- A więc ludzie, dzięki którym wszystko się kręci
i firma działa - stwierdziła Eleanore. Po chwili mil
czenia podjęła temat: - Nie wiem, jak prowadzi się
interesy na Środkowym Wschodzie, ale mam pojęcie
o tym, co dzieje się u nas. Kiedy jeszcze uczęszczałam
do college'u, pracowałam w niepełnym wymiarze go
dzin w rozmaitych urzędach i firmach w Nowym Jor
ku. Przeważająca większość pracowników należących
do tak zwanego personelu pomocniczego, których
wówczas poznałam, potrafiła bez trudu wykonywać to
samo, co ich szefowie. A niekiedy nawet to robili. Dość
często zdarza się, że jakiś dyrektor ma lepsze wyniki niż
jego kolega na równorzędnym stanowisku tylko dlate
go, że dysponuje lepszymi pomocnikami.
- Przecież u podstaw każdego awansu leżą osobiste
osiągnięcia - zaprotestował Murad.
- Tak. Ale tylko w przypadku idealnym. Sam jednak
wkrótce się przekonasz, jak ważną rolę w awansowaniu
ludzi odgrywa strategia firmy i panujące w niej stosunki.
Nie zapominaj o tym, że personel pomocniczy jest
w doskonałej sytuacji, bo może bezpośrednio przekazy
wać szefom różnego rodzaju plotki krążące po biurze.
Pieszczotliwe dłonie błądzące po skórze Eleanore
nagle się zatrzymały. Wyczuła, że Murad był nieobec
ny myślami. Odsunęła się niechętnie. Postanowiła
potraktować jego pieszczoty równie obojętnie. Za
częła przyglądać się Muradowi. Zastanawiała się,
o czym teraz myśli. Czyżby zastanawiał się nad tym,
co przed chwilą powiedziała? Nawet dla kogoś, kto
słabo zna zasady prowadzenia firmy, nie stanowiło to
przecież żadnej rewelacji.
- O co chodzi? - zapytała.
- Co? - Murad wyglądał tak, jakby dopiero teraz
przypomniał sobie o jej istnieniu. - O nic. Po prostu
podziwiałem twoją przepiękną suknię.
- Jestem o tym głęboko przekonana - powiedziała
Eleanore. Ten gładki komplement był niepokojący.
Pragnęła, aby Murad traktował ją inaczej niż pozo
stałe kobiety.
- Suknia jest zachwycająca. Przy tak głębokiej
czerwieni twoja skóra przyjmuje perłowy odcień. Ale
czegoś tu brakuje. - Wyciągnął rękę i przeciągnął
palcem u nasady szyi Eleanore.
Naprężone pod wpływem pieszczoty piersi zaczyna
ły boleć.
- Wiem. - Całą siłą woli skoncentrowała uwagę na
usłyszanych słowach. - Do szczęścia potrzebna mi
agrafka.
- Boisz się, że suknia się rozepnie? - W oczach
Murada pojawiły się iskierki humoru.
Jego zachowanie denerwowało Eleanore.
- Tylko wtedy, kiedy ktoś jej w tym pomoże.
Uśmiechnął się promiennie.
- Bardzo lubię pomagać.
- Łatwo to sobie wyobrazić - prychnęła.
- Imaginacja nie zastąpi rzeczywistości.
- Nie muszę sobie wyobrażać wiele. Opisy w prasie
były nadzwyczaj dokładne - odparła z sarkazmem.
- Czyżbyś była aż tak naiwna, żeby wierzyć we
wszystko, co czytasz w gazetach?
- Nie jestem ani naiwna, ani głupia.
- Zgoda. Wróćmy lepiej do twego stroju. Czegoś
mu brakuje.
- Rzeczywiście? - Eleanore popatrzyła w lustro.
Dekolt był głęboki. Za duży?
- Potrzebny naszyjnik. Coś w rodzaju skromnego,
diamentowego wisiorka.
- A to prawdziwy pech! Szkatułkę z biżuterią
zostawiłam w domu...
- Żaden problem. Zaraz coś ci pożyczę.
- Dziękuję, ale nie...
Zamierzała odmówić ze względów czysto zasad
niczych, lecz Murad przerwał jej w pół zdania. Złapał
Eleanore za ramię i szybko wyciągnął z pokoju.
- Dokąd mnie prowadzisz? - zapytała, schodząc
ostrożnie po schodach.
- Do mojego gabinetu.
W holu zatrzymał ich majestatyczny głos Wilkersona:
- Panno Eleanore, za chwilę zaczną schodzić się
goście. Czy zechce pani sprawdzić wygląd bufetu?
- zapytał kamerdyner.
- Nie muszę, jeśli uważasz, że jest bez zarzutu
- odparła szybko. - Na temat przyjmowania gości
wiesz znacznie więcej niż ja.
- Dziękuję, panno Eleanore. - Na twarzy kamerdy
nera pojawił się ledwo zauważalny uśmiech zadowolenia.
Murad wciągnął ją do gabinetu, zamknął drzwi
i zapytał:
- Czy mnie aby słuch nie myli? On zwraca się do
ciebie per „panno Eleanore"?
- Miałam do wyboru albo ten zwrot, albo madom.
- Młoda kobieta skrzywiła się. - Sądzę, że Wilkerson
stara się zachowywać przyjaźnie.
- Wilkerson? - powtórzył Murad i popatrzył ze
zdziwieniem na Eleanore. - To niemożliwe.
- Czy istnieje również pani Wilkerson? - spytała
wesoło.
- To zdumiewające. On przecież zawsze zachowy
wał się nienagannie. Dotychczas nigdy na coś takiego
sobie nie pozwalał. Aż do... - urwał.
- Mów dalej. Dopiero teraz zaczyna być ciekawe.
Murad bez słowa podszedł do ściany. Odchylił
jeden z obrazów i otworzył ukryty za nim sejf.
- Stosujesz rozwiązanie najbardziej typowe - po
wiedziała śmiejąc się. - Sejf za obrazem.
- Jeszcze nie zauważyłaś, że jestem tradycjonalistą?
- Trudno tego nie dostrzec.
Przyglądała się z zaciekawieniem, jak Murad wycią
ga z sejfu pokrytą skórą szkatułę z biżuterią. Otworzył
ją i po chwili wyjął największy brylant, jaki kiedykol
wiek widziała, zawieszony na delikatnym, srebrnym
łańcuszku. Zafascynowana patrzyła, jak szlachetny
kamień mieni się tysiącem barw, odbijając promienie
światła padającego z lampy stojącej na biurku.
Eleonora wiedziała, że nie powinna sobie pozwolić
na pożyczanie tej bezcennej ozdoby. Zbyt wiele korzy
stała już do tej pory z pomocy Murada. Ale nic się
przecież nie stanie, jeśli ten piękny klejnot spędzi jeden
wieczór na jej szyi, a nie zamknięty w sejfie. Brylant się
przecież nie uszkodzi. Patrzyła pożądliwym okiem na
przepiękny okaz biżuterii. Nie mogła oderwać od nie
go wzroku. Murad miał rację. Ten klejnot powinien
znakomicie pasować do jej wieczorowej sukni.
Powzięła decyzję.
- Jest cudowny. Dziękuję. Chętnie go nałożę.
Murad uśmiechnął się z zadowoleniem.
- Stań tyłem - poprosił.
Odwróciła się posłusznie. Drżała, gdy ciepłymi
palcami muskał jej włosy i kark, zapinając łańcuszek
na szyi.
Wskazał Eleanore duże stylowe lustro wiszące nad
kominkiem i uważnie przyglądał się jej odbiciu w kry
ształowej tafli.
- Wygląda świetnie - oświadczył.
- Tak - szepnęła rozmarzona. Wydawało jej się
przez chwilę, że to tylko piękny sen. Szybko jednak
oprzytomniała. Zwróciła się twarzą do Murada.
- Przepraszam, że o to pytam, ale powiedz mi, jak
można urządzać przyjęcie koktajlowe bez alkoholu?
- To proste. Podamy poncz owocowy, wodę sodo
wą i kawę. Przyjęcie z takimi napojami ma swoje zalety.
Nie będziemy musieli troszczyć się potem o bezpieczne
odstawienie do domu pijanych gości. - Słysząc dzwo
nek do drzwi, przechylił nieco głowę. - Wygląda na to,
że pierwszych już mamy. Powitamy ich razem?
- Dobrze.
Eleanore przyjęła wysunięte w jej stronę ramię
Murada. Dla nadania sobie animuszu odetchnęła
głęboko. Ruszyli powoli w stronę frontowych drzwi.
ROZDZIAŁ
6
Eleanore z trudem powstrzymała się od śmiechu na
widok trzech mężczyzn, którzy równocześnie, jak na ko
mendę, podeszli do Murada, żeby się przywitać. Każdy
z nich zwracał większą uwagę na pozostałych dwóch niż
na pana domu, tak jakby obawiał się, że jeśli choć na
chwilę spuści z oczu rywali, zdążą się czymś wyróżnić.
- Eleanore, przedstawiam ci Todda Abramsa,
Jacka Saundersa i Paula Evansa. Panowie, to jest pan
na Fulton - dokonał prezentacji Murad.
Łatwo było zgadnąć, że ta trójka to administratorzy
inwestycji, a wiec kierownictwo drugiego szczebla
w firmie Murada.
- Mam na imię Todd - powiedział natychmiast
Abrams, obdarzając Eleanore sztucznym uśmiechem
pewnego siebie uwodziciela.
Nie miała zaufania do tego pokroju ludzi. Uśmiech
odwzajemniła z rezerwą.
Kiedy dzwonek do drzwi oznajmił przybycie na
stępnych gości, trzej mężczyźni skierowali się w głąb
salonu i zajęli strategiczne miejsca przy bufecie.
Eleanore zobaczyła, że Murad lekko zesztywniał.
Podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem. Było skiero
wane w stronę wejścia.
- Panna Sonia Levingham - zaanonsował Wilkerson.
W jego donośnym głosie wyczulone ucho Eleanore
dosłyszało nutę niezadowolenia. W pełni podzielała to
odczucie. Dlaczego Murad zaprosił Sonię na przyjęcie
urządzane specjalnie dla pracowników firmy? Do tych
ludzi wcale nie pasowała, aczkolwiek... Zobaczyła
wyraz twarzy Evansa. Na widok seksownej blondynki
wprost oniemiał z zachwytu.
Sonia Levingham z kocią gracją przeszła przez hol,
w pełni świadoma, że przyciąga wszystkie spojrzenia.
Obcisła, długa suknia uwydatniała jej ponętne kształ
ty. Podeszła do Murada.
- Kochany, czy gniewasz się na swoją małą czaro
dziejkę? - zapytała słodkim jak miód głosem. - By
łam pewna, że nie będziesz miał nic przeciwko temu,
jeśli zjawię się na twym małym przyjęciu. Nie mogłam
się oprzeć. Najdroższy, strasznie się za tobą stęskni
łam. - Wydęła prowokacyjnie pełne czerwone wargi.
Eleanore przyglądała się Soni z niesmakiem. Jak
można robić z siebie aż taką idiotkę! Musiała jednak
przyznać, że tę rolę Sonia gra doskonale.
- Och! - Seksowna piękność udała, że dopiero
teraz dostrzega Eleanore. - Przepraszam, że się z pa
nią nie przywitałam. Ale gdy jest ze mną mój drogi
cukiereczek - spojrzała czule na Murada - świata po
za nim nie widzę. Z pewnością nie wie pani, kim jestem.
- Wiem - odparła Eleanore. - Pani Sonia Levin-
gham. - Obdarzyła gościa najpiękniejszym uśmie
chem, na jaki udało się jej zdobyć.
Nie ulegało wątpliwości, że ta kobieta jest pożąda
nym gościem w domu Murada, mimo że dzisiaj nie
zaproszonym. Gdzie ten mężczyzna ma oczy, a właś
ciwie rozum? - zastanawiała się Eleanore. Jego „mała
czarodziejka"! Śmiechu warte. Wpadł jej do głowy
pewien pomysł. Zaraz sprawi, że Evans będzie miał
okazję osobiście poznać kobietę swoich marzeń. Zwró
ciła się do Soni:
- Pozwoli pani, że przedstawię jej naszych gości.
- Eleanore wzięła blondynkę za ramię i poprowadziła
w głąb salonu. Chcąc nie chcąc Sonia musiała opuścić
Murada.
Na widok bóstwa, które przedstawiła mu Eleanore,
Evans oniemiał jeszcze bardziej. Kiedy wracała do Mu
rada, żeby wspólnie witać następnych gości, zaczepiła ją
młoda, rudowłosa dziewczyna, maszynistka o imieniu
Beth, którą Eleanore poznała chwilę wcześniej.
- Eleanore, marzę o tym, żeby sobie z tobą od serca
pogadać - zaszczebiotała. Zachowanie Beth rozbawi
ło Eleanore. - Och, zupełnie mi to nie wychodzi!
- westchnęła dziewczyna, widząc uśmiech na twarzy
pani domu. - A tak bardzo chciałam zachowywać się
jak światowa dama.
- Dlaczego? - spytała zaciekawiona Eleanore.
- Aby pokazać Toddowi, że potrafię błyszczeć
w towarzystwie - bez skrępowania odparła rudowło
sa. - Bardzo go kocham i nie chciałabym go zawieść.
Prędzej on ciebie zawiedzie, pomyślała Eleanore,
przypominając sobie wyrachowany uśmiech na twarzy
Todda Abramsa. Oczywiście, Beth o tym nie powie
działa. Mogła się zresztą mylić w ocenie jego osoby,
a ponadto nie była to jej sprawa.
- Nie martw się. Doskonale sobie poradzisz - po
cieszyła rudowłosą dziewczynę. - Na takich przyję
ciach wystarczy tylko zadawać innym gościom wiele
różnych pytań i z zafascynowaną miną wysłuchiwać
odpowiedzi. Nic więcej nie musisz robić. Naprawdę.
- Na tym przyjęciu to niemożliwe. - Beth pokręci
ła głową. - Zaraz zaczęto by mnie podejrzewać.
- O co? O dobre maniery? - ze śmiechem zapyta
ła Eleanore. Ze zdziwieniem zobaczyła, że Beth nagle
spoważniała.
- Nasze biuro kupuje \ nadzoruje inwestycje o war
tości miliardów dolarów. Zbytnia ciekawość jest źle
widziana - stwierdziła.
Ta dziewczyna nie może zadawać pytań, ale ja
mogę, pomyślała Eleanore. Przyjęcie stanowiło świet
ną okazję, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o pracow
nikach firmy Murada. Zwróciła się więc do Beth:
- Chciałabym lepiej zająć się gośćmi, ale wiem
o nich zbyt mało. Oświecisz mnie trochę?
- Oczywiście. Z przyjemnością - odparła dziew
czyna.
- Najpierw powiedz, proszę, kim są i co robią.
- O, tam, przy fortepianie, jest dyrektor Walton.
Wraz z dyrektorem Talbortem stoi na czele firmy.
- Talbort? Nie zapamiętałam tego nazwiska przy
prezentacjach. Gdzie on jest?
- Nie przyszedł. Żona Talborta choruje na stwar
dnienie rozsiane i nie chce nigdzie pokazywać się na
wózku, a on wieczorami samej jej nie zostawia.
W ogóle wiele czasu poświęca żonie, dlatego Walton
zyskał w firmie przewagę, mimo że ich stanowiska są
równorzędne.
- Rozumiem - powoli powiedziała Eleanore.
- Dyrektorom podlegają bezpośrednio trzej ad
ministratorzy inwestycji: Saunders, Evans i Todd.
A reszta pracowników, takich jak ja, w zasadzie się nie
liczy - obojętnie powiedziała Beth. - Z wyjątkiem Pa-
jęczycy. Och! - z przerażeniem jęknęła dziewczyna.
- Nie powinnam jej tak przy tobie nazywać!
- Nie przejmuj się. Nikomu nie powiem - zapew
niła Eleanore.
- Nie powiesz? Nawet...? - Beth spojrzała w stronę
Murada, który wzrokiem pełnym uwielbienia wpatry
wał się w Sonię.
- Zwłaszcza panu Ahiąarowi - odparła szybko
rozzłoszczona Eleanore. Jak Murad może tak po
stępować! - pomyślała z niesmakiem. Zachowuje się
zupełnie jak szczeniak, któremu hormony uderzyły
do głowy. I robi to publicznie, na oczach wszyst
kich pracowników! Tak jakby wcale nie zależało
mu na tym, że inni widzą, jak zgłupiał na punkcie
tej kobiety.
Eleanore odwróciła się od Murada i jej wzrok
zatrzymał się na niskiej, pulchnej sylwetce Walt ona.
Przypomniała sobie, co mówiła Beth. Ten człowiek
rządzi firmą. Zauważyła, że on także obserwuje Mura
da z wyraźnym niesmakiem na twarzy.
- Pajęczyca to pani Paulson - szepnęła Beth.
- Wskazała ukradkiem spokojnie ubraną, mniej więcej
czterdziestoletnią kobietę, stojącą sztywno przy bufecie.
- Jest prawą ręką Waltona. Gdybyś usłyszała, w jaki
sposób wydaje nam polecenia, byłabyś przekonana, że
to ona jest dyrektorem. Traktuje nas okropnie.
- Bardzo ci współczuję - powiedziała Eleanore.
- To prawdziwa jędza. Walton słucha każdego jej
słowa. Liczyliśmy na to, że kiedy przybędzie Jego
Ekscelencja, wszystko ułoży się inaczej... - Spojrzała
w stronę Murada, który z cielęcym zachwytem słuchał
słów Soni, nie odrywając wzroku od jej twarzy. - Ale
chyba nic z tego... - Beth westchnęła głęboko.
- Dopiero przyjechał i z tego, co mówi, wynika, że
przedtem interesami się nie zajmował. - Eleanore usi
łowała podtrzymywać rozmowę.
- W każdym razie ja z panią Paulson już dłużej nie
wytrzymam - oświadczyła Beth. - Kiedy tylko oboje
z Toddem uzbieramy pieniądze na zaliczkę na dom, od
razu się pobierzemy.
- Moje gratulacje.
- Ale błagam cię, nie mów nikomu! Na razie to wielki
sekret. Walton nie toleruje w firmie żadnych flirtów.
- Nikomu nie powiem - obiecała Eleanore.
W tej chwili podszedł do nich Todd Abrams.
- A o kim piękne panie tak plotkują? - zapytał
z uśmiechem.
- Jak zwykle. O mężczyznach - odparła szybko
Eleanore, czując na sobie błagalne spojrzenie Beth.
- Przepraszam, muszę was teraz opuścić. Wzywają
mnie obowiązki. - Odeszła szybko, udając, że nie
zauważa, jak Adams próbuje przytrzymać ją za ramię.
Nagle jak spod ziemi wyrósł przed nią Murad.
- Skąd to zamyślenie? - zapytał.
- A skąd to nagłe zainteresowanie? Jesteś chwilowo
bez kagańca?
- Tobie by się przydał. Na ten niewyparzony
języczek. Czy nigdy nie słyszałaś, że więcej much łapie
się nęcąc je miodem, a nie octem?
- Zapamiętam to sobie. Na wypadek gdyby byłymi
kiedyś potrzebne muchy - warknęła Eleanore. -1 po
myśleć, że ja nie śmiałam zaprosić Liz! Nie mogę sobie
tego darować.
Murad roześmiał się głośno.
- Psycholog miałby tu dziś duże pole do działania.
Podejdźmy do pani Paulson. Ma ponurą minę. Wy
gląda tak, jakby w ponczu znalazła robaka. Ona nas
chyba nie aprobuje.
- O ile wiem, ta kobieta nie aprobuje nikogo
- odparła Eleanore. Ale skąd Murad wie o Liz i o tym,
że jest psychologiem? Nigdy jej przecież nie widział.
Widocznie pani Benton mówiła mu o niej, kiedy jechali
razem windą. Eleanore zastanawiała się, co jeszcze
sąsiadka mogła wypaplać.
Podeszli do pani Paulson.
- Mam nadzieję, że dobrze się pani bawi. - Murad
obdarzył gościa uśmiechem.
- Tak. Oczywiście. To sympatyczne przyjęcie - od
parła sztywno.
- Chyba pani bardzo lubi swoją pracę. Jest taka
podniecająca! - zaczęła rozmowę Eleanore.
- Podniecająca? - ze zdziwieniem powtórzyła pani
Paulson. Miała antypatyczny, przenikliwy wzrok. Nic
dziwnego, że wśród pracowników firmy zyskała miano
Pajęczycy.
- Tak. Mam na myśli ciągły element ryzyka towa
rzyszący podejmowaniu tak poważnych decyzji.
- W naszych poczynaniach nie ma żadnego ryzyka.
Dyrektor Walton pracuje wspaniale. Przysparza kro
cie rodzinie Ahiąarów.
- I za te osiągnięcia jest sowicie wynagradzany
- dodała Eleanore.
Zobaczyła, że Murad wyłączył się z rozmowy
i tęsknym okiem spogląda w stronę Soni. Zaniepoko
jona, dała mu lekkiego kuksańca.
Przywołany do porządku, podjął rozmowę.
- Pan Walton dysponuje w biurze fachowym per
sonelem wspierającym go w podejmowaniu decyzji.
Twarz pani Paulson nagle się rozpromieniła.
- Tak. Bardzo pomaga mu pan Abrams - odrzekła
entuzjastycznie. - To świetny analityk inwestycji,
Ekscelencjo. Nie będę wcale zaskoczona, jeśli w nieda
lekiej przyszłości okaże się lepszy niż dyrektor Walton.
Eleanore zobaczyła ze zdziwieniem, jak pociągła
twarz pani Paulson pokrywa się głębokim rumieńcem.
Czyżby wszystkie kobiety w firmie poddały się wątpli-
wemu urokowi tego mężczyzny? Nic dziwnego, że Beth
nie znosi tej kobiety. Jeśli w dziewczynie dojrzała
rywalkę, z pewnością bez przerwy zatruwa jej życie.
- Kto może okazać się lepszy ode mnie? - zapytał
nagle męski głos. Nie zauważony, Walton zbliżył się do
rozmawiającej trójki i dosłyszał komentarz pani Paulson.
- Och, ja tylko... - zaczęła zmieszana.
- Pani Paulson właśnie gratulowała Muradowi, że
ma zmysł do interesów - z pomocą przyszła jej Elea-
nore.
Niektóre kobiety źle lokują swe uczucia. Szkoda
tylko, że w wypadku pani Paulson chodzi o współ
pracownika, kolegę z pracy. Może to doprowadzić do
niezręcznej sytuacji.
- Tak, to nasz dobrze zapowiadający się geniusz
finansowy. - Mówiąc to Walton nawet nie próbował
ukrywać ironii.
Eleanore rzuciła Muradowi niespokojne spojrzenie.
Miał nieprzeniknioną twarz. Czyżby nie dosłyszał słów
Waltona? Patrzył w drugi koniec salonu, gdzie Sonia
czarowała grupę gości z Saundersem na czele, opowia
dając chyba jakąś niezbyt cenzuralną historyjkę. Świa
dczyły o tym rozbawione, a niekiedy zgorszone spoj
rzenia stojących wokół niej osób.
- Proszę mi wybaczyć. - Murad odwrócił się i po
szedł w stronę Soni. Pani Paulson też szybko się
ulotniła. Eleanore została sam na sam z Waltonem.
- To jedyna rzecz, którą potrafi - powiedział Wal
ton z przekąsem, z niechęcią patrząc na Murada.
- Jest jeszcze inna. Potrafi być bardzo apodyktycz
ny. Powinien pan o tym pamiętać - powiedziała sucho
Eleanore.
- Ostro pani gra, panno... Jest pani panną? - zapy
tał zjadliwie Walton.
- Może wolałby pan porozmawiać o moim stanie
cywilnym z Jego Ekscelencją? - Eleanore popatrzyła
z góry na antypatycznego rozmówcę.
- Nie obchodzą mnie jego seksualne skłonności.
- Więc niech się pan lepiej powstrzyma od in
synuacji na ten temat! - syknęła Eleanore.
- Czyżby w głosie pani kryła się groźba? A jeśli tego
nie zrobię? - Walton stawał się agresywny.
- To niech pan znajdzie sobie inną pracę. W firmie,
wobec której będzie pan lojalny.
- Skąd taka powaga na twojej twarzy, Eleanore?
- zapytał Murad, który nagle znalazł się znów obok
niej. - Czyżby robił pan jej wykład na temat zasad
inwestowania? - zwrócił się do Waltona.
- Wręcz przeciwnie. To panna Fulton mnie po
ucza. Radzi opuścić pańską firmę.
Murad rzucił Eleanore niespokojne spojrzenie.
- Działasz przeciwko mnie? - zapytał z przyganą
w głosie. - Kopiesz pode mną dołki? Co ja bym zrobił
bez pana Waltona!
Po co miałabym kopać dołki pod tobą, skoro sam
robisz to najlepiej, pomyślała z niechęcią. Poczuła się
nagle jak matka występująca ostro w obronie dziecka
nadal obrażającego tych, którzy na nie się skarżyli.
- Chodź. Napijmy się czegoś. - Murad objął Elea
nore i pociągnął w stronę bufetu.
Jego bliskość działała podniecająco. Od samego
dotyku ramienia Murada dostała gęsiej skórki.
Dlaczego tak bardzo pobudza jej zmysły? Była zła.
I to potrójnie. Na Waltona za nielojalność w stosunku
do szefa. Na Murada, że tego nie dostrzega. A najbar
dziej na siebie, że się tym wszystkim przejmuje.
Nieznacznie odwróciła głowę i zobaczyła złośliwy
grymas na twarzy Waltona.
- Powinnaś się uśmiechać - skarcił ją Murad.
- Twoja ponura mina zaczyna niepokoić gości.
- Byłoby dobrze, gdyby zaniepokoiła tego wstręt
nego typa. - Spojrzała w stronę Waltona.
- Na wszystko przyjdzie pora.
Eleanore zastanawiała się, co Murad ma na myśli.
Zobaczyła, jak Sonia usiłuje ściągnąć go wzrokiem.
- Zachowuj się przyzwoicie - upomniał Murad
Eleanore i pospieszył do seksownej przyjaciółki.
Eleanore rzuciła okiem na stylowy zegar na ścianie.
Czas mijał powoli. Jak długo jeszcze potrwa przyjęcie?
Miała go już serdecznie dość. Chętnie uciekłaby,
zostawiając gości, ale to było niemożliwe. Zgodziła się
grać rolę pani domu i musi jej sprostać do końca.
Gdyby się więcej nie pokazała, Walton byłby przeko
nany, że to jego zasługa. Nie da mu tej satysfakcji.
Rozejrzała się wokół siebie, szukając wzrokiem anty
patycznego mężczyzny. Stał w kącie pokoju. Zobaczy
ła, że na boku szepce konspiracyjnie z panią Paulson.
- Miałaś sprzeczkę z imperatorem? - zapytała
Beth, podchodząc do Eleanore.
- Tak nazywacie Murada?
- Tylko to określenie nadaje się do powtórzenia
- powiedziała dziewczyna ze śmiechem. - Trzeba jed
nak uczciwie przyznać, że to, czym się zajmuje, robi
dobrze. Kiedy wszystko układa się po jego myśli, po
trafi być czarujący.
- On? - zdziwiła się Eleanore.
- Tak. Dobrze, że Jego Ekscelencja jest właśnie
taki. W przeciwnym razie w biurze bez przerwy
dochodziłoby do okropnych scysji.
- To znaczy jaki?
- Znacznie bardziej zainteresowany życiem towa
rzyskim niż firmą.
- Przepraszam, ale muszę zająć się innymi gośćmi.
- Eleanore uśmiechnęła się do Beth i podeszła do mło
dej kobiety, która kryła się po kątach, chcąc spokojnie
przetrwać całą imprezę.
Dwie godziny później kamerdyner zamknął drzwi
za ostatnim gościem.
Eleanore zwróciła się do niego:
- Wilkerson, bardzo ci jestem wdzięczna za zorgani
zowanie tego przyjęcia. Wymagało wiele zachodu.
Przekaż, proszę, moje podziękowania reszcie domow
ników.
- Dobrze, panno Eleanore - odparł kamerdyner.
- Czy widziałeś Murada? - Rzuciła okiem na pu
sty hol.
- Przed kwadransem słyszałem, jak panna Levin-
gham prosiła, aby odwiózł ją do domu.
- Dziękuję, Wilkerson. Dobranoc.
Tuż przed wejściem na schody Eleanore przypo
mniała sobie o diamencie, który miała na szyi. Nie
chciała dłużej zatrzymywać przy sobie cennego klej
notu. Zostawi go na biurku Murada. Gdy wróci od
Soni, będzie mógł zamknąć naszyjnik w sejfie.
Otworzyła drzwi gabinetu pana domu. Przechodząc
przez pokój podziwiała przepiękny, puszysty dywan
o skomplikowanym deseniu. W pewnej chwili zauwa
żyła jakąś skazę na wzorze. Przykucnęła, aby lepiej się
jej przyjrzeć.
- Co robisz na podłodze? - usłyszała nagle za
plecami głos Murada. Poderwała się szybko. Obcas
ugrzązł w dywanie i straciła równowagę.
Murad przytrzymał ją i postawił na nogi. Czując go
blisko siebie, Eleanore cofnęła się odruchowo i po raz
drugi zawiodły ją zdradzieckie pantofle. Znów się
potknęła.
- Stój spokojnie - polecił Murad. Pochylił się i od
piął paseczki. - Wysuń stopy.
- To ładne sandałki - powiedziała na usprawied
liwienie.
- Tak. Ale niebezpieczne. - Podniósł je z podłogi
i cisnął do kosza na śmieci stojącego przy biurku.
- Nie możesz ich wyrzucać!
- Właśnie to zrobiłem. W tych okolicznościach
chyba stosowne jest powiedzenie, że łatwo przyszły,
łatwo poszły.
- Ze wszystkich aroganckich, apodyktycznych męż
czyzn... - Eleanore urwała i zaczęła inaczej: - Skoro
zamierzasz tak się zachowywać, to będzie lepiej, jeśli
od razu oddam ci wszystko, co mi kupiłeś.
Murad skrzyżował ręce na piersiach i bez słowa
patrzył wyczekująco na Eleanore.
- O co chodzi? - zapytała zaniepokojona jego za
chowaniem.
- Jak widzę, chcesz się pozbyć moich zakupów.
O ile mnie pamięć nie myli, ta suknia też do nich
należy. A więc czekam cierpliwie na ciąg dalszy.
- Nie zamierzam zaspokajać twoich perwersyjnych
zachcianek! - warknęła. Murad chciał zrobić z niej
idiotkę. - A propos, co się stało z seksowną blondynką?
- Nic. Chciała wracać, więc poleciłem Alemu, żeby
odwiózł ją do domu. Dlaczego tak nagle zaczęłaś
troszczyć się o Sonię? Zapewniam cię, że sama świetnie
umie dbać o siebie.
- Nie wątpię. Widziałam jej nowy naszyjnik.
- Przestań wreszcie być zazdrosna. Dostałaś prze
cież diament.
- To śmieszne, o co mnie posądzasz. Nie jestem
zazdrosna. I żadnej twojej biżuterii nie potrzebuję. Nie
chcę, żebyś traktował mnie jak inne kobiety.
- Bądź spokojna. To nie wchodzi w grę. Nie masz
najmniejszej szansy. Jesteś absolutnym unikatem - po
wiedział sucho Murad. - Rozumiem, że masz zamiar
zatrzymać tę suknię.
- Oczywiście, że ci ją zwrócę, ale nie teraz. Pocztą
- warknęła rozzłoszczona.
- Szkoda. A tak przy okazji, czy możesz mnie
poinformować, co robiłaś w moim gabinecie?
Eleanore zaskoczył ostry ton Murada.
- Zamierzałam obrabować sejf i uciec z jego zawar
tością - zażartowała.
- Przede mną nie uciekniesz. Jesteś bez szans.
Przypominam, zadałem ci pytanie.
- Nie zasługuje na odpowiedź.
- Rzadko kiedy zasługujemy na to, czym los nas
obdarza - sentencjonalnie stwierdził Murad. - Co ro
biłaś w moim gabinecie?
- Och, daj mi wreszcie spokój! - Eleanore była już
zła i zmęczona. - Chciałam zostawić ci brylant na
biurku. Wilkerson powiedział, że odwozisz Sonię, więc
sądziłam, iż gabinet jest pusty i nie zakłócę ci spokoju.
Alemi zakłócasz, pomyślał Murad. Interesowało go
wszystko, co robi i mówi ta kobieta. A także to, co
myśli. Zauważył rozczarowanie na jej twarzy, kiedy nie
zareagował na obraźliwą uwagę Waltona. Przez krót
ką chwilę miał ochotę zrzucić z siebie skórę nieszkod
liwego playboya i rozprawić się z Waltonem tak, jak na
to zasługiwał. Szybko jednak się zreflektował. Zbyt
wiele wysiłku i zachodu kosztował go już cały kamuf
laż, by miał teraz z niego rezygnować po to, żeby
zaimponować kobiecie. Nawet tak niezwykłej jak
Eleanore.
- Podejdź bliżej. Pomogę odpiąć ci łańcuszek - po
wiedział spokojnie.
Chyba nie ma już do mnie pretensji, pomyślała
z ulgą Eleanore, zbliżając się do Murada. Najpierw
poczuła jego palce i oddech na szyi, a chwilę później
dotyk ciepłych warg na obnażonej skórze. Doznanie
było szokująco silne.
- Co ty wyrabiasz? - zapytała nienaturalnie wyso
kim głosem.
- Liczę śliczne małe kręgi, które wystają, kiedy
pochylasz głowę.
Szorstki głos Murada docierał jak z oddali.
- Kręgi? - powtórzyła półprzytomnie, z trudem
łapiąc powietrze.
Drażnił teraz wargami skórę za uchem. Przez ciało
Eleanore przebiegł nagły prąd. Ugięły się pod nią
kolana.
Murad objął ją i przyciągnął tyłem do siebie. Pod
biustem poczuła silne, umięśnione ręce.
Powoli obrócił Eleanore. Ich usta spotkały się
w gorącym, namiętnym pocałunku.
Jeszcze nigdy w życiu nie odczuwała takich doznań.
Murad językiem rozchylił jej wargi. Pod wływem jego
pocałunków zaczynała tracić przytomność.
Panującą w pokoju ciszę rozdarł nagle ostry dźwięk
dzwonka.
- Przepraszam, moja droga - szepnął Murad.
- Muszę odebrać telefon. Wszyscy domownicy wie
dzą, że tutaj jestem. - Odsunął się, podszedł do biurka
i podniósł słuchawkę.
Eleanore uśmiechnęła się niepewnie i szybko wyco
fała z pokoju. Przed chwilą przeżyła prawdziwy
wstrząs. Będzie musiała spokojnie przemyśleć to, co się
stało.
ROZDZIAŁ
7
Różowa, maleńka buzia uśmiechnęła się radośnie,
kiedy Eleanore czule pogłaskała policzek Lacey. Wło
żyła niemowlę do łóżeczka i podciągnęła kołderkę aż
pod samą jego bródkę.
- Śpij dobrze, aniołku. Po południu obie wybierze
my się na śliczny, długi spacer. Jest taka piękna pogoda.
Panna Kelvington z aprobatą kiwnęła głową.
- Na którą godzinę nam przygotować Lacey do
wyjścia z domu? - zapytała.
- Rano mam parę spraw do załatwienia. Wrócę
najpóźniej w południe i zdążę nakarmić małą. Potem
sama się nią zajmę. Aż do wieczora.
- Chyba pani pamięta, że dziś pracuję normalnie
- przypomniała panna Kelvington.
- Tak, ale chcę trochę pobyć z Lacey. Zresztą nie
mam żadnych innych planów. A więc do zobaczenia
w porze lunchu. - To mówiąc Eleanore wyszła z dzie
cinnego pokoju.
Była zamyślona. Układała plan działania na przed
południe.
Najpierw pojedzie do college'u i sprawdzi, czy Kelly
zgłosiła się i zarejestrowała. Potem wpadnie do Barb-
ry, bo może Kelly nawiązała z nią kontakt.
Eleanore zaczęła schodzić ze schodów. Przed wyj
ściem z domu chyba trzeba sprawdzić, czy po wczoraj
szym wieczorze salon został doprowadzony do porząd
ku. Murad nie powinien mieć żadnych podstaw do za
rzucenia jej, że źle wywiązuje się ze swych obowiązków.
Z drugiej jednak strony nie chciała, aby pomyślał, że za
bardzo się rządzi i uzurpuje sobie rolę pani domu. Że
zaczyna zachowywać się jak... żona.
Zatrzymała się nagle pośrodku schodów. Na myśl
o tym, że mogłaby zostać żoną tego mężczyzny,
ogarnęło ją radosne uniesienie. Mogłaby otwarcie go
całować, kiedy tylko zechce. Mogłaby przeciągać
palcami po jego czarnych, lśniących włosach. Mogła
by przytulać się...
- Czy dobrze się pani czuje, panno Eleanore?
- Głos Wilkersona brutalnie przerwał jej marzenia.
Popatrzyła na niego półprzytomnym wzrokiem.
- Dobrze - odparła szybko, mimo że zaczynała
mieć co do tego poważne wątpliwości. Nigdy przedtem
nie zdarzało się jej śnić na jawie. Nie był to zdrowy
objaw. Ale odkąd poznała Murada, wszystko w jej
życiu przestało być normalne.
- Wilkerson - dodała po chwili, zatrzymując się
u stóp schodów - gdyby ktoś o mnie pytał, powiedz,
że wychodzę i wrócę w południe. Dobra robota - po
chwaliła, zaglądając do salonu. -1 szybka.
Przypomniała sobie nagle o srebrzystych pantofel
kach, które Murad wyrzucił. Postanowiła wyciągnąć je
natychmiast z kosza na śmieci, zanim pedantyczna
służba go opróżni.
Drzwi gabinetu pana domu stały otworem. Raźnym
krokiem Eleanore weszła do środka. Zatrzymała się
zaskoczona na widok Murada. Siedział na krawędzi
biurka. Rozmawiał przez telefon.
Znów znalazła się nie proszona w jego gabinecie.
Miała tego więcej nie robić. Zaczęła wycofywać się
z pokoju, ale Murad zdążył ją zauważyć. Gestem
zaprosił bliżej. Podeszła do biurka.
- Weź - podał Eleanore słuchawkę.
- Kto to? - zapytała szeptem.
- Twój ojciec.
Dłonią zakryła szybko mikrofon.
- Nie chcę z nim rozmawiać.
- Każdy z nas musi czasami robić rzeczy, na które
nie ma ochoty.
- I kto to mówi! Ktoś, kto uznaje wyłącznie
przyjemności! Możesz powiedzieć ojcu...
- Zrób to sama. - Murad nie przyjął słuchawki od
Eleanore. - Obiecałaś. Masz zwyczaj rzucać słowa na
wiatr?
- No dobrze - odparła niechętnie. Uwaga Murada
sprawiła jej przykrość.
- Chcesz, abym wyszedł z pokoju?
- Lepiej zostań - poprosiła. Murad ją denerwo
wał i niepokoił, lecz w jego obecności czuła się bez
piecznie.
Odetchnęła głęboko i przysunęła słuchawkę do
ucha.
- Halo?
- To ty, Eleanore?
Usłyszała cichy głos z cudzoziemskim akcentem.
- Tak. Eleanore Fulton - powiedziała oficjalnym
tonem.
- Tu mówi Selim al-Rashid. Twój ojciec...
Głos w słuchawce brzmiał słabo i niepewnie. Za
skoczyło to Eleanore. Sądziła, że będzie miała do
czynienia z człowiekiem jeszcze bardziej apodyktycz
nym i aroganckim niż Murad.
Co miała ojcu powiedzieć? Powinna zapytać: gdzie
się podziewałeś, kiedy byłam dzieckiem? Gdy marzy
łam o tym, żeby mieć rodziców, ciebie przy mnie nie
było...
- Pragnę cię zobaczyć - odezwał się Selim po chwi
li milczenia.
- Po co? - zapytała nieprzyjaźnie.
- Jesteś moją córką.
- Po blisko trzydziestu latach właśnie sobie o tym
przypomniałeś?
- Pamiętałem przez cały czas.
- Ale nie chciałeś powiedzieć ukochanej' żonie,
że masz nieślubną córkę. Wielka szkoda, że kiedy
uwodziłeś moj'ą matkę, zapomniałeś, że masz już
narzeczoną.
- Wielka gorycz przez ciebie przemawia. Szkoda.
Miałem nadzieję... - Głos Selima lekko się załamał.
Eleanore nagle uprzytomniła sobie, że rozmawia ze
swoim ojcem. Zrobiło się jej wstyd, że tak ostro na
padła na niego.
- Przepraszam. Nie chciałam zrobić ci przykrości.
Ale przecież zdajesz sobie sprawę z tego, że na nawią
zywanie bliższych stosunków ze mną jest już za późno.
Zbyt wiele czasu minęło od chwili, w której powziąłeś
decyzję, żeby mnie opuścić.
- Wówczas tylko postanowiłem, że będziesz wy
chowywała się z dala ode mnie - usiłował protestować
Selim słabym głosem. - Zawsze o tobie pamiętałem.
Przez te wszystkie lata zajmowałaś ważne miejsce
w moim sercu. Modliłem się za ciebie. Pomagałem ci
finansowo.
- O tym już słyszałam od Murada - odparła sucho
Eleanore. - Czego ode mnie oczekujesz?
- Jesteś moją córką - powtórzył Selim.
- Łączą nas tylko więzy krwi. Nic więcej. Trzydzie
ści lat temu wróciłeś do Abaru. Zostawiłeś mnie wie
dząc, że będę wychowywana w zupełnie innych warun
kach, w odmiennym obszarze kulturowym. Należymy
do różnych światów. Nie mamy z sobą nic wspólnego.
- Chcę, żebyś mnie dobrze zrozumiała, moje dziec
ko. W żaden sposób nie chcę wkraczać w twoje sprawy.
Proszę cię tylko o jedno. Nie wykluczaj mnie ze swego
życia.
Tak jak ty to uczyniłeś, pomyślała. Uzmysłowiła
sobie, jak wiele gorzkich słów powiedziała już ojcu.
Może Murad ma rację, mówiąc, że nadszedł czas, aby
zacząć patrzeć w przyszłość, a nie oglądać się wstecz?
- Eleanore?
- Nic nie przyrzekam. Ale sądzę, że chyba możemy
się spotkać... - odparła po chwili.
- Dziękuję. Dziękuję. Ja... - Głos Selima znów się
załamał. - Niedługo odezwę się do ciebie. - Odłożył
słuchawkę.
- Rozchmurz się. - Murad zamknął drzwi, pod
szedł do biurka i objął Eleanore. Podeszli do fotela.
Usiadł nie wypuszczając jej z ramion.
Przytuliła twarz do jego policzka.
- Pierwszy krok zawsze jest najtrudniejszy - szep
nął uspokajającym głosem.
Eleanore prawie go nie słyszała. Całą jej uwagę
zaprzątnęło uczucie wywołane dotykiem rąk Murada.
Wsunął je pod kołnierzyk bluzki i zaczął rozmasowy-
wać napięte mięśnie na karku.
- Zrelaksuj się - szepnął. - Oddychaj głęboko,
rozluźnij się. - Wyciągnął bluzkę ze spodni, włożył
pod nią dłonie i głaskał plecy Eleanore.
Zamknęła oczy. Łagodna pieszczota Murada pod
niecała ją coraz bardziej. Niemal bezwiednie jej ręce po-
wędrowały przed siebie. Odsunęły krawat, rozpięły ko
szulę i zatrzymały się na owłosionych piersiach Murada.
- Eleanore! - Jego głos zabrzmiał szorstko i ochryple.
Moja pieszczota robi na nim wrażenie, pomyślała
z satysfakq'ą. Drobnymi pocałunkami zaczęła obsy
pywać odsłonięty tors. W zapamiętaniu nawet nie po
czuła, jak Murad rozpina jej biustonosz. Przyciągnął
głowę Eleanore i ustami przykrył jej wargi.
Trzymała go teraz za szyję, coraz mocniej przy
tulając do siebie. Rozkoszowała się bliskością jego
ciała.
Zadrżała, kiedy lekko dotknął nabrzmiałych sut
ków. Ból, który od dłuższej chwili odczuwała w pod
brzuszu, stał się nie do zniesienia. Nieprzytomna
przycisnęła rękę Murada do swojej piersi. Pragnęła,
aby doznania stały się jeszcze silniejsze...
Nagle zobaczyła, że Murad podnosi głowę i z nie
spokojnym wyrazem twarzy spogląda w stronę zam
kniętych drzwi. Dopiero teraz usłyszała pukanie.
- Ekscelencjo, dostarczono właśnie list, na który
pan czeka - powiedział Wilkerson, nie otwierając
drzwi.
- Dziękuję. Wezmę go przed wyjściem z domu.
- Murad sucho odprawił kamerdynera. - W moim
gabinecie robi się ruchliwiej niż na ulicznym skrzyżo
waniu - stwierdził niezadowolony.
- Na szczęście Wilkerson zapukał, a nie wszedł od
razu do środka - z ulgą w głosie powiedziała Eleanore.
- Ryzykowałby utratą pracy, otwierając drzwi bez
przyzwolenia. - Głos pana domu miał ostre brzmienie.
Nadal trzymał ją w ramionach.
- Przepraszam - powiedział spokojniej. - Chyba
oboje jesteśmy trochę zdenerwowani. Odpocznij chwi
lę, rozluźnij się.
Nie potrafiła. Ten mężczyzna wyzwalał w niej"
ukryte namiętności. Takie, o jakich nie miała dotych
czas pojęcia. Zaniepokojona westchnęła głośno.
- Nie przejmuj się tak bardzo spotkaniem z Seli
mem. - Murad błędnie zrozumiał przyczynę rozterki
Eleanore. - Szybko zapiął guziki bluzki. Pocałował
młodą kobietę w czoło i pomógł jej podnieść się z fotela.
Eleanore podniosła wzrok i popatrzyła Muradowi
prosto w oczy.
Mówił dalej:
- Spotkaj się z ojcem, lecz przedtem pozbądź się
uprzedzeń. Po prostu go poznaj.
- Spróbuję tak zrobić, jak mi radzisz, ale sam wiesz,
że to nie jest proste. Przeszłości wymazać się nie da.
Prawda zawsze pozostanie prawdą.
- Czyja prawda? Twoja? Selima? Twojej matki?
A może Amineh? - Murad pochylił się i wysunął naj
niższą szufladę. Wyjął z niej dużą, grubą kopertę i po
łożył na biurku.
- Co to jest? - zapytała Eleanore.
- Dowody, że twój ojciec mówił prawdę.
- Nie chcę nic oglądać.
- Upierasz się jak dziecko! W życiu rzadko kiedy
wszystko jest albo czarne, albo białe. Występuje cała
gama odcieni pośrednich. Rozmaitych szarości.
- Zgoda. Jeśli ci tak zależy, przejrzę te papiery. Czy
jesteś teraz zadowolony?
- Nie - odparł powoli. - Ale będę.
W czarnych oczach Murada Eleanore zobaczyła
nagłe błyski. Odniosła wrażenie, że każde z nich myśli
o czymś innym.
- Rozgość się. Gabinet jest do twojej dyspozycji.
- Spojrzał na zegarek. - Muszę wyjść. Mam umówio
ne spotkanie. Już jestem spóźniony.
Eleanore usiadła za biurkiem i zamknęła oczy.
Usiłowała zanalizować swój stosunek do Murada. Po
namyśle uznała, że po prostu ją pociąga fizycznie.
Ale dlaczego tak silnie na niego reaguje? Nie jest
przecież nastolatką i z niejednym mężczyzną się cało
wała. Może sprawiają to niezwykłe okoliczności, bo
gactwo, które otacza Murada? Odruchowo rozejrzała
się po luksusowym wnętrzu. Po namyśle uznała, że
odpowiedź na ostatnie pytanie jest negatywna. Murad
robił na niej wrażenie mimo swojej wręcz niepraw
dopodobnej zamożności, a nie ze względu na nią.
Rozwiązanie zagadki odłożyła na później. Zbyt
wiele miała do załatwienia tego przedpołudnia. A Mu
rad jeszcze zwiększył listę zajęć. Eleanore popatrzyła
na kopertę leżącą na biurku.
Otworzyła ją, wyjęła zawartość i zaczęła przeglądać
papiery. Leżał przed nią pokaźny stos pokwitowań
czekowych. Na chybił trafił wybrała kilka i rzuciła na
nie okiem. Na jednym była data o miesiąc wcześniejsza
niż dzień jej urodzenia. Na dwóch innych zobaczyła
brudne, brązowe krążki. Ślady po filiżance z kawą.
Przypomniała sobie skargi ciotki Theresy, że Mari-
lyn ma okropny zwyczaj. Stawia kawę gdzie popadnie
i ciągle ją rozlewa. Z uczuciem rosnącego niepokoju
Eleanore sięgnęła po pakiet listów ściągniętych gumką.
Wszystkie były adresowane do Selima i nosiły różne
adresy zwrotne jej matki. Jedne pamiętała, o innych
nawet nie słyszała. Otworzyła pierwszy z brzegu list
i zaczęła czytać.
Zawierał dokładny opis jej postępów w nauce
w ekskluzywnym prywatnym liceum, a także wzmian
ki o tym, że zamierza brać dodatkowe lekcje tańca,
uczyć się jazdy konnej i pływania. Dzięki temu miała
nabyć wszechstronnej ogłady,
i
Ogłada! Oczy Eleanore rozszerzyły się ze zdumie
nia. W kiepskiej publicznej szkole, do której chodziła,
nikt chyba nawet nie wiedział, co to słowo oznacza!
Wyszukała list najpóźniej datowany i zabrała się
za czytanie. Była to absolutnie fikcyjna, piękna opo
wiastka o tym, jak Eleanore poznała jakiegoś młodego
człowieka i zakochała się w nim. Obiecał łaskawie
wybaczyć jej pochodzenie z nieprawego łoża, pod
warunkiem że wniesie do małżeństwa odpowiednio
duży posag.
Zacisnęła palce na liście. Zmięła cienki papier. Od
samego początku miała złe przeczucia, że pokwitowa
nia odbioru pieniędzy były prawdziwe i może Murad
mówił prawdę, ale nie chciała mu wierzyć. Teraz
rozpoznała pismo matki, a także jej osobliwy sposób
stawiania przecinków. Nie miała żadnych wątpliwości.
Listy były autentyczne.
Eleanore spojrzała z rozpaczą na biurko. Leżały
przed nią dowody. Druzgocące dowody.
Zakryła twarz rękoma. Do tej pory była przekona
na, że matka porzuciła ją ze względów czysto finanso
wych. Teraz okazało się, że dziecko stanowiło dla niej
tylko i wyłącznie źródło dużych i stałych dochodów.
Eleanore przełknęła łzy. Włożyła papiery do koper
ty i schowała ją do szuflady biurka Murada. Radził,
żeby przestała żyć przeszłością. Miał rację. Stały przed
nią ważne bieżące zadania. Do najpilniejszych należało
odszukanie Kelly.
Usłyszała pukanie. Wsunęła szufladę i powiedziała
głośno:
- Proszę wejść.
W drzwiach ujrzała Wilkersona.
- Czy życzy pani sobie samochodu z kierowcą, pan
no Eleanore? Jego Ekscelencja mówił, że... - urwał.
Na twarzy kamerdynera zauważyła zaniepokojenie.
- Czy coś się stało? - spytała.
- Chodzi o list. - Ze stolika, który stał tuż za
drzwiami, Wilkerson wziął do ręki kopertę. - Jego
Ekscelencja specjalnie na niego czekał i dlatego nie
wyszedł wcześniej do biura. A potem zapomniał go
zabrać! - Kamerdyner rzucił Eleanore pełne wyrzutu
spojrzenie.
- Może Ali mógłby go zawieźć? - zaproponowała.
- Wczoraj wieczorem poleciał do Abaru w nagłej
sprawie. Mają tam jakiś kryzys w kartelu paliw płyn
nych.
- Wobec tego wyślij kierowcę. Samochód nie będzie
mi potrzebny. W dzień świetnie bez niego się obejdę.
- Normalnie tak właśnie zrobiłbym, ale tym razem
mam podstawy sądzić, że list jest zbyt ważny, aby
powierzać go nawet zaufanemu kierowcy.
- A mnie chcesz go powierzyć i wysłać samo
chodem do miasta - stwierdziła sucho Eleanore.
- To zupełnie co innego - spokojnie odparł Wilker
son. - Skoro pani wychodzi, czy byłaby pani uprzejma
wstąpić po drodze do biura i oddać ten list do rąk włas
nych Jego Ekscelencji?
- Nawet nie wiem, gdzie mieści się firma. - Nie
miała ochoty oglądać Murada zaraz po tym, jak
dowiedziała się o oszustwach matki. Potrzebowała
teraz czasu, bo najpierw sama musiała pogodzić się
z przerażającym faktem.
- Kierowca panią zawiezie, panno Eleanore - po
wiedział kamerdyner. - Zajmie to niewiele czasu,
a zrobi pani wielką przysługę Jego Ekscelencji.
- Dobrze - ustąpiła. - Ale najpierw muszę zatele
fonować. Poproś kierowcę, aby był gotowy za dziesięć
minut.
- Oczywiście, panno Eleanore. I bardzo pani dzię
kuję. - Wilkerson wręczył jej kopertę i odszedł.
Włożyła list do torebki. Spojrzała na zegarek.
Straciła już wiele czasu. Zrobiło się późno. Jadąc do
Murada, wstąpi po drodze do college'u, aby spraw
dzić, czy Kelly się zgłosiła. Ale Barbry nie odwiedzi.
Całą sprawę załatwi telefonicznie.
Wyciągnęła z torebki cienką chusteczkę i przy
łożyła ją do mikrofonu. Zniekształcała głos. Elea
nore przypuszczała, że Barbra więcej powie komuś
obcemu.
Wykręciła numer i gdy dziewczyna podniosła słu
chawkę, poprosiła Kelly do telefonu.
- Chodzi pani o Kelly? - zdziwiła się Barbra.
- Przecież ona tu nie mieszka. A kto mówi? - spytała
podejrzliwie.
- Moje nazwisko Fellows. Dzwonię z administraq'i
college'u - skłamała Eleanore. - Wiem, że z panią nie
mieszka. Jest zameldowana u... - zaszeleściła gazetą
leżącą na biurku Murada, udając, że sprawdza w re
jestrze - u niejakiej pani Fulton. Ale tam nikt nie od
powiada. Kelly podała nam pani numer na wszelki
wypadek. Jeszcze się do nas nie zgłosiła. Musimy wie
dzieć, co zamierza zrobić. Nie możemy dłużej rezerwo
wać dla niej miejsca...
- Nie widziałam Kelly od dawna - odparła Barb
ra. - Ale jeśli się do mnie odezwie, przekażę jej wiado
mość od pani.
- Dziękuję.
Eleanore odłożyła słuchawkę. Gdzie może być ta
nieodpowiedzialna dziewczyna? Jak ją odnaleźć w tak
ogromnym mieście jak Nowy Jork? Nie potrafiła
odpowiedzieć sobie na te pytania.
Westchnęła głęboko i wyszła z domu.
W college'u usłyszała, że Kelly w ogóle się nie zgło
siła. I jeśli w najbliższym czasie się nie zjawi, grozi jej
odebranie stypendium, a jej miejsce zostanie przyznane
innemu, bardziej odpowiedzialnemu studentowi.
Rolls-royce zatrzymał się wreszcie przed wysokim
wieżowcem.
- Biuro Jego Ekscelenqi mieści się na dwudziestym
dziewiątym piętrze - poinformował kierowca. - Czy
mam poczekać na panią?
- Nie, dziękuję.
- Jak pani sobie życzy, panno Fulton. - Wysiadł
i otworzył przed nią drzwi samochodu.
- Dziękuję.
Eleanore przeszła szybko przez hol i wsiadła do
windy.
Firmę znalazła z łatwością. Otworzyła ciężkie,
dębowe drzwi i znalazła się w przestronnym, luksu
sowo urządzonym pomieszczeniu.
Zza biurka przywitała ją ładna, młoda kobieta.
- Czym mogę służyć, panno Fulton?
- Dzień dobry... Angelo. - Eleanore w porę przy
pomniała sobie imię recepcjonistki. - Przyszłam do
Jego Ekscelencji. Gdzie jest jego pokój?
Ze zdziwieniem zobaczyła, jak młoda kobieta ukra
dkiem naciska jakiś guzik na skomplikowanej wew
nętrznej centralce stojącej na biurku. Czyżby Murad
polecił uprzedzać go o każdej nie zapowiedzianej
wizycie? Dlaczego?
- Pierwsze drzwi na prawo. Tamtędy.
- Dziękuję. - Eleanore uśmiechnęła się do recep
cjonistki i ruszyła przez hol we wskazanym kierunku.
ROZDZIAŁ
8
Zamierzała zapukać do pokoju Murada, gdy nagle
otworzyły się drzwi naprzeciwko.
- Dzień dobry, panno Fulton. Zdumiewające, że
już nazajutrz po przyjęciu mam szczęście oglądać pani
piękne oblicze. - Oprócz złośliwości w głosie Waltona
Eleanore wyczuła ciekawość.
- Czyżby?
Walton umyślnie otworzył drzwi. A więc to jego
ostrzegała recepcjonistka. Kontrolował wszystkich
klientów przychodzących do biura czy tylko gości
Murada? W każdym bądź razie postępował co naj
mniej dziwnie.
- Dlaczego interesują pana osoby odwiedzające
pana Ahiąara? - zapytała bez ogródek Eleanore.
- Nie wiem, o co pani chodzi - odparł Walton.
- Zauważyłam, jak recepcjonistka dawała panu
znać o moim przybyciu.
- Jest pani bardzo spostrzegawcza, panno Fulton.
- Bywam także uparta. I pytam raz jeszcze. Dlacze
go szpieguje pan gości Murada?
- Co za ostre słowa! Nikogo nie szpieguję. Jako
dyrektor biura...
- Jeden z dyrektorów - przerwała mu Eleanore.
- Odpowiadam za sprawne funkq'onowanie firmy.
- Walton udał, że nie słyszy uszczypliwej uwagi. - By
łoby jeszcze lepiej, gdybym był w stanie przepędzić
wszystkie kobiety, które uganiają się za Jego Eksce
lencją. Ma wielkie powodzenie. Nic dziwnego. Jest taki
bogaty...
- A do tego jeszcze przystojny, kulturalny i pełen
osobistego uroku - dorzuciła szybko Eleanore.
- Droga panno Fulton, uważam za swój obowią
zek ostrzec panią...
- Obowiązek? - warknęła. - Jest pan zwykłym in
trygantem.
- Jeśli sądzi pani, że mając dziecko z Muradem
może pani zachowywać się bezkarnie, to...
- W razie czego ochroni mnie ojciec, Selim
al-Rashid.
- To brednie - powiedział Walton. - Jestem od lat
w stałym kontakcie z ministrem i dobrze wiem, że nie
ma dzieci.
- Prawowitych. Teraz, po śmierci żony, ojciec
otwarcie się do mnie przyznaje.
- To bez znaczenia. Firma należy do Ahiąarów,
a Murad nigdy nie wystąpi w pani obronie. Na niczym
mu nie zależy.
- Właśnie liczę na tę cechę jego charakteru. - Elea
nore przystąpiła do otwartego ataku. - Zbyt mało
przejmuje się firmą, żeby zechciał pana zatrzymać,
kiedy przyprę go do muru i będę nalegała na pańskie
zwolnienie. Pozbędzie się pana choćby dla świętego
spokoju. Potrafię być bardzo nieprzyjemna. - Głos
Eleanore brzmiał twardo i bezlitośnie. - A teraz, pro
szę mi wybaczyć, jestem zajęta.
Walton odwrócił się bez słowa. Wszedł do swego
pokoju i głośno zatrzasnął drzwi. Eleanore odetchnęła
z ulgą. Ta denerwująca rozmowa uprzytomniła jej, jak
szybko zaczęła odcinać kupony, zasłaniając się nazwis
kiem ojca. Dlaczego? Zirytował ją nie atak Waltona na
własną osobę, lecz jego nielojalność wobec Murada.
Zapukała lekko do drzwi i nie czekając na zaprosze
nie weszła do pokoju. Zobaczyła przed sobą przedziw
ną scenkę. Murad pochylał się nisko nad rozgorączko
waną Beth, siedzącą na jego miejscu za biurkiem.
Bezczynnie, tylko z notesem i ołówkiem w ręku.
Gdyby Eleanore była w lepszym nastroju, zmiesza
nie dziewczyny i zaskoczenie widoczne na twarzy
Murada pewnie by ją rozśmieszyły. Ale dziś ten obra
zek raczej ją zaniepokoił, niż ubawił. Nie wiedziała,
co się dzieje. O co chodzi Muradowi? Na pierwszy rzut
oka można by przysiąc, że uwodzi Beth. To fakt, że
miał skłonności do kobiet, ale Eleanore była przeko
nana, że nigdy by sobie nie pozwolił na takie zachowa
nie w biurze. I to w stosunku do młodej, niewinnej
dziewczyny. W postępowaniu Murada Eleanore wy
czuła jakiś fałsz. Coś tutaj nie grało.
- Och, Eleanore, ja... - zaczęła tłumaczyć się Beth.
- Zaraz przepiszę te listy, Ekscelencjo. - Zerwała się
zza biurka i jak oparzona wypadła z pokoju.
- Nie powinnaś tak straszyć moich pracowników
- powiedział Murad obojętnym, znudzonym tonem. - To
pogarsza stosunki w biurze - dodał bez przekonania.
- Rozumiem, chodzi o stosunki - warknęła. Mu
rad, który stał teraz przed nią, był antypatyczny. - Nie
martw się. Możesz robić, co chcesz. Wpadłam tu na
chwilę. Przyniosłam ci tylko... - Otworzyła torebkę
i wyciągnęła list.
W tym momencie Murad całkowicie zaskoczył
Eleanore. Jednym susem znalazł się tuż przy niej.
Objął ją i zaczął namiętnie całować.
- Ach, proszę wybaczyć, Ekscelenqo. - Za pleca
mi Eleanore usłyszała drwiący głos Waltona. - Nie
wiedziałem, że jest pan zajęty...
- Skoro już pan wie, proszę zostawić nas samych
- odparł Murad. Teraz był roześmiany.
O co w tym wszystkim chodzi? Eleanore zupełnie
się pogubiła. Próbowała wyzwolić się z uścisku Mu
rada, ale nadal trzymał ją mocno w ramionach.
Kiedy tylko za Waltonem zamknęły się drzwi,
szepnął jej do ucha:
- Nie mów nic. W pokoju jest podsłuch.
Popatrzyła na niego zdumiona. Miał teraz poważ
ną, zasępioną twarz. Wyjął z ręki Eleanore pogniecio
ny list i wsunął go do kieszeni.
Podszedł do biurka i zaczął przewracać jakieś
papiery.
- Dobrze, że wpadłaś, kochanie. Mam propozycję
nie do odrzucenia. Zaraz zabiorę cię na zakupy. Co ty
na to? - zapytał czule.
Naprawdę jest przekonany, że ktoś podsłuchuje,
pomyślała Eleanore. Podniosła wzrok i popatrzyła
uważnie na Murada. Stał teraz przed nią ten sam
mężczyzna, który uratował ją na ulicy z rąk napast
nika, a nie zblazowany bon vivant.
Hazard zawsze ją pociągał. Postanowiła włączyć się
do gry.
- Cudownie! - zaszczebiotała. - Mój drogi, za
sługuję chyba na jakiś nowy klejnocik. Po tym wszy
stkim, co tutaj przeszłam! - dodała z rozżaleniem
w głosie.
Murad rzucił Eleanore ostrzegawcze spoj'rzenie.
- Później, kiedy już znajdziemy się w domu, po
staram się jakoś cię ułagodzić. A teraz chodźmy.
- Wziął ją za ramię i wyprowadził z pokoju.
Milczała dopóty, dopóki srebrny jaguar Murada
nie włączył się do ulicznego ruchu.
- A teraz mów - zażądała.
- O czym? - Rzucił jej niewinne spojrzenie.
- Najpierw oświadczasz, że cię podsłuchują, a po
tem udajesz, że nic się nie dzieje! O co chodzi? Ktoś cię
szpieguje? Masz podsłuch czy nie?
- Mam. Są trzy mikrofony. Jeden w aparacie
telefonicznym, drugi w podstawce lampy, a trzeci za
obrazem nad kanapą.
- Dlaczego ich nie usuniesz?
- Oj, do intryg to ty nie masz głowy - powiedział
z politowaniem.
- Bardzo mi przykro, że cię rozczarowuję. Ale
prowadzę spokojne życie. Czekam na wyjaśnienia.
Murad nie miał ochoty mówić Eleanore o grasują
cym w firmie oszuście. Jej mina świadczyła jednak
o tym, że nie da mu spokoju, póki nie dowie się
wszystkiego. Postanowił więc powiedzieć prawdę. Ta
kobieta jest inteligentna i bystra. Może nawet zauważy
coś, czego on sam nie dostrzegł.
- Kto założył ci podsłuch? Oszuści? - zapytała.
- Nie wiem. Pewnie Walton. Chce wiedzieć, co robię.
- Całkiem prawdopodobne. Ten okropny typ usi
łował mi wmówić, że jesteś babiarzem. No i zastałam
cię z Beth.
- Mówiłaś przecież, że jest zakochana w Abramsie.
Wiedziałem więc, że moich umizgów nie potraktuje
poważnie.
- No to po co ją uwodziłeś? Muszę wiedzieć, w czym
rzecz. Sama będę zadawała ci pytania - oświadczyła
zdeterminowanym głosem. - Mówiłeś, że ktoś cię okra
da. Z czego?
- Z informacji. Na temat inwestycji, które dla mo
jej firmy mają kluczowe znaczenie. Ktoś ubiega nas
i wykupuje je, a potem odsprzedaje po horrendalnych
cenach.
- Pod cudzym nazwiskiem?
- Za pośrednictwem fikcyjnej spółki. Pieniądze idą
na konto w Szwajcarii. Nie można go zidentyfikować.
- Kto w firmie podejmuje decyzje o dokonywaniu
konkretnych inwestycji?
- Walton i Talbort.
- Więc jeden z nich jest oszustem?
- Niekoniecznie. Ktoś inny także może mieć dostęp
do informacji.
- To rozszerza krąg podejrzanych - stwierdziła
Eleanore. - Osobiście stawiam na Waltona.
- Może masz rację. Ale ten facet ma chyba tylko
obsesję na punkcie władzy. Bez przerwy manipuluje
pracownikami. A tych, którzy się temu nie poddają,
eliminuje.
- Eliminuje?
- Wyrzuca z pracy. Dlatego sądzę, że to Walton
założył podsłuch. Chce znać moje plany.
- A ty po to, żeby wyprowadzić oszusta w pole,
udajesz uroczego chłoptasia, któremu nadmiar hor
monów uderza do głowy?
Usłyszawszy te słowa Murad skrzywił się z nie
smakiem.
- Oj, a ja byłem przekonany, że zachowuję się jak
wyrafinowany światowiec.
- Wyrafinowani światowcy nie mizdrzą się do
pustogłowych blondynek. Co będzie z Sonią, kiedy ją
rzucisz?
- Stanie się znacznie bogatsza. Kocha tylko pienią
dze. Dlatego ją wybrałem.
- Kim ty właściwie jesteś? - zapytała Eleanore.
- Najmłodszym synem, którego ojciec przysłał
do Stanów, żeby tutaj poprowadził rodzinne inte
resy i zaczął od wykrycia człowieka okradającego
firmę.
- Dlaczego ojciec wybrał właśnie ciebie?
- Bo ze wszystkich członków rodziny jestem naj
bardziej zamerykanizowany. A także dlatego, iż od
pięciu lat kieruję w Abarze agencją informacyjną.
- Szpiegowską?
- Zbieranie informacji to nie szpiegowanie - z god
nością odparł Murad.
- Powiedz, czego się wywiedziałeś oprócz tego,
że Walton jest patologicznie zazdrosny o swoją po
żyję?
- Niczego. Absolutnie niczego - przyznał Murad
ze smutkiem. - Nikt z pracowników biura nie żyje
ponad stan. Nikt nie jest ani nie był szantażowany.
- Twój oszust jest bardzo przebiegły.
- Co gorsza, cierpliwy. Czeka spokojnie. Pieniędzy
nie wydaje.
- Zastaw pułapkę. Rozgłoś jakąś fałszywą infor
mację. A kiedy z niej skorzysta, wtedy się nabierze.
- Musiałbym we wszystko wtajemniczyć Waltona
i Talborta. A przecież jest bardzo prawdopodobne, że
to jeden z nich nas okrada...
- Wobec tego podejmij arbitralną decyzję. Na
zasadzie: ja tu rządzę i decyduję.
- Oszust jest za sprytny, żeby dał się nabrać. Nie
podejmie żadnej akcji. Będzie się obawiał, że ten
pomysł inwestycji wyperswaduje mi Walton.
- To koszmarny facet.
- Mógłbym nazwać go bardziej po męsku, ale przy
damie nie wypada. Zwolnić go jeszcze nie mogę.
- Dlaczego?
- Z dwu powodów. Po pierwsze, do chwili wy
krycia oszusta chcę, aby wszyscy pracownicy pozostali
w firmie. A po drugie, Walton prowadzi interesy mojej
rodziny od prawie piętnastu lat. Mam więc w stosunku
do niego duże zobowiązania. Powinienem dać mu
teraz czas, żeby oswoił się z nową sytuacją i przy
zwyczaił do mego zwierzchnictwa.
- Zależy mi na tym, żeby pomóc ci wykryć oszusta.
- Już pomagasz. Choćby utrwalając w oczach
ludzi mój obraz jako głupawego playboya. Czy zda
jesz sobie sprawę z tego, że całe biuro jest przeko
nane, iż Lacey to moje dziecko? - roześmiał się Mu
rad.
Eleanore ciągle jeszcze nie mogła się zdobyć na
powiedzenie prawdy o niemowlęciu. Już wiedziała,
jakim człowiekiem jest naprawdę Murad, i wolałaby
dłużej go nie okłamywać. Postanowiła jeszcze raz
przemyśleć całą sprawę i szybko podjąć decyzję.
Murad zatrzymał samochód na parkingu przed
domem.
- Jesteśmy na miejscu. Wysiadaj - powiedział do
Eleanore.
- A ty? - zapytała.
- Muszę wracać do biura. Mam też jeszcze parę
spraw do załatwienia na mieście. Zobaczymy się
wieczorem.
Była pod jego urokiem. Znów śniła na jawie.
Wchodząc do domu zastanawiała się nawet, jakby to
było, gdyby znalazła się w łóżku z Muradem. Czy tam
także zachowywałby się despotycznie?
W holu powitał ją Wilkerson.
- Chcę zaraz zabrać Lacey do parku - powiedziała
do niego Eleanore. - Jest teraz do dyspozycji jakiś
samochód?
- Tak. Rolls-royce. Czy udało się pani oddać list do
rąk Jego Ekscelencji?
- Tak. Bez żadnych problemów. Poproś kierowcę,
niech podjedzie pod frontowe wejście.
Poszła po Lacey. Wbrew oczekiwaniom, leniwe
popołudnie w parku wcale nie przywróciło spokoju
ducha Eleanore. Jej myśli w jakiś dziwny i niewytłu
maczalny sposób krążyły ciągle wokół Murada. Wy
obrażała sobie, że Lacey jest ich własnym dzieckiem.
Zaczynała już mieć prawdziwą obsesję na punkcie tego
mężczyzny.
Wróciła do domu. W drzwiach zatrzymał ją Wil
kerson.
- Jego Ekscelenga dzwonił do pani przez całe
popołudnie - poinformował Eleanore.
- Tak? - Ta wiadomość ją zaskoczyła.
- Czy mogę teraz połączyć panią z biurem? - zapy
tał kamerdyner.
- Proszę.
Poczuła, że serce zaczyna jej bić żywiej. Wilkerson
nakręcił numer i podał jej słuchawkę. Usłyszała głębo
ki głos Murada:
- Halo?
- Tu Eleanore. Przed chwilą dowiedziałam się, że
jestem ci potrzebna.
- Moja droga, zawsze cię potrzebuję i marzę
o tobie.
Przypomniała sobie o podsłuchu założonym w tele
fonie Murada. Dlatego tak z nią rozmawiał.
- Jesteś nienasycony, kochanie - odparła, przyłą
czając się do gry.
- Myślę o tobie dzień i noc. Dzwoniłem, aby ci
powiedzieć, że jemy dziś kolację w hotelu Plaża.
Z moim znajomym.
- Świetnie - ucieszyła się Eleanore, ale natychmiast
potem przypomniała sobie, że opiekunka dziecka ma
wolny wieczór. - Och, nie. Przykro mi, ale to niemoż
liwe. Panna Kelvington dziś nie pracuje i już wyszła.
- Nie ma problemu. Każę podać kolację w apar
tamencie. Lacey położymy w drugim pokoju. Kiedy
tylko zechcesz, będziesz mogła do niej zaglądać.
- To dla ciebie duży kłopot.
- Powtarzam, nie ma żadnego problemu. Czekam
w hotelu o ósmej. Pamiętaj, weź samochód z kierowcą.
- Dobrze. Do zobaczenia. - Eleanore odłożyła słu
chawkę.
Miała ogromną ochotę dłużej porozmawiać z Mu-
radem, ale nie mogła ze względu na podsłuch. Była
ciekawa, z kim mają się spotkać i dlaczego kolaqa ma
być poza domem. Czyżby siedziba Murada była także
pod czyjąś obserwacją i dlatego nie chciał, żeby
zauważono, z kim się spotyka?
Pragnęła Muradowi pomóc odnaleźć oszusta. Była
prawie pewna, że oboje przeoczyli coś istotnego, co
mogłoby naprowadzić na jego ślad. No cóż, sprawa
jest otwarta. Trzeba działać dalej.
Kierowca zatrzymał samochód przed hotelem Pla
ża. Trzymając dziecko na ręku, Eleanore przeszła
przez hol i zatrzymała się przy recepq'i.
- Jestem umówiona z panem Muradem Ahiąarem
- powiedziała.
- Jego Ekscelenq'a przyjechał godzinę temu. Por
tier zaraz panią do niego zaprowadzi.
- Dziękuję.
Apartament znajdował się na dwudziestym siód
mym piętrze, na końcu elegancko urządzonego holu.
Murad wręczył portierowi napiwek. Eleanore ro
zejrzała się po obszernym, luksusowym salonie. Stół
nakryty do kolacji stał przy przeszklonej ścianie, skąd
roztaczał się imponujący widok na Manhattan.
Murad pogłaskał policzek Lacey. Jego ręka otarła
się o piersi Eleanore. Poczuła nagły przypływ pożąda
nia. Za każdym razem, kiedy jej dotykał, reagowała
szybciej.
- W małej sypialni stoi dziecinne łóżeczko. - Mu
rad wskazał drzwi. - Idź i połóż Lacey, a ja w tym
czasie zadzwonię.
Z dzieckiem na ręku Eleanore otworzyła następny
pokój. Na widok ogromnego łoża, zajmującego cent
ralne miejsce w ogromnym pomieszczeniu, stanęła jak
wryta. Jeśli to jest mała sypialnia, to jak wygląda duża?
Przy ścianie postawiono dziecinne łóżeczko. Elea
nore ułożyła Lacey do snu. Dzięki klimatyzacji powiet
rze było rześkie. Zbyt chłodne jak dla niemowlęcia.
Eleanore rozłożyła kocyk wiszący na poręczy łóżeczka
i starannie nakryła nim dziecko.
- Muszę zejść na dół do holu - powiedział Murad.
- Jeśli w tym czasie zjawi się mój gość, wpuść go do
środka. Wrócę za kilka minut.
- Poczekaj... - usiłowała zatrzymać Murada, ale
już go w pokoju nie było.
Niby jak ma rozpoznać gościa? Przecież każdy
może zapukać do drzwi apartamentu. I o czym ma
z nim rozmawiać? Murad zachowuje się niemożliwie.
Westchnęła.
Chwilę później usłyszała pukanie. Otworzyła drzwi.
Starszy pan o siwych skroniach, rodak Murada, był
chyba zaskoczony widokiem kobiety. Na progu się
zawahał.
- Ja... Murad mówił... - zaczął się jąkać. Było
widać, że czuje się niepewnie.
- Musiał wyjść na chwilę - wyjaśniła Eleanore.
- Zaraz wróci. Czy zechce pan wejść i poczekać na
niego?
Nadal był speszony. Eleanore zrobiło się żal tego
mężczyzny. Widocznie jeszcze nie przywykł do amery
kańskiej cywilizacji i czuł się fatalnie pozostawiony
w towarzystwie kobiety.
- Może ma pan ochotę na kawę? - zapytała łagod
nym głosem. Chciała, żeby gość trochę się zrelaksował.
- Nie, dziękuję. Ty jesteś...
W głowie Eleanore zrodziło się nagłe podejrzenie.
Nie, to niemożliwe! Murad w tak podstępny sposób
nie zaaranżowałby jej spotkania z ojcem! Przecież
postawiła warunki. Wiedział, że sama chce ustalić
dzień, w którym po raz pierwszy zobaczy Selima.
- Eleanore - słabym głosem dokończył po chwili
gość.
- Kim pan jest? - zapytała.
- Jestem twoim ojcem. - Wysunął rękę w stronę
Eleanore, lecz ona odruchowo się cofnęła. - Nienawi
dzisz mnie - stwierdził z przygnębieniem.
- Nie - odparła.
I to była prawda. Nie potrafiła żywić nienawiści do
człowieka, który stał teraz przed nią. Widziała, jak
bardzo jest nieszczęśliwy.
- Eleanore, pragnę, abyśmy się stali jedną rodziną
- powiedział Selim.
Popatrzyła na niego uważnie. Czy ojciec naprawdę
sądzi, że ona potrafi puścić w niepamięć trzydzieści lat
upokorzeń?
Drzwi otworzyły się niemal bezszelestnie, ale w ci
szy panującej w pokoju był to głośny dźwięk. Eleanore
spojrzała w stronę wejścia. Na widok Murada jej oczy
się zwęziły. Nie mogła doczekać się chwili, w której
rozprawi się z nim za tak podstępne zorganizowanie
spotkania z ojcem. Rozerwie Murada na strzępy!
Niech je potem sobie zbiera jego agencja informa
cyjna!
Udał, że nie dostrzega gniewu w oczach Eleanore.
Serdecznie przywitał się z Selimem i od razu podjął
rozmowę na neutralne tematy. Zaczęli dyskutować
o kartelu paliw płynnych. Po kilku minutach Eleanore
przestała słuchać, o czym mówią. Zaczęła myśleć
o innych, równie obojętnych jej sprawach.
ROZDZIAŁ
9
Murad zamknął drzwi za Selimem, odwrócił się
i powiedział do Eleanore:
- Nieźle to wypadło. Prawda?
- Co takiego?! - wykrzyknęła głośno. Straciła pa
nowanie nad sobą. Napięcie spowodowane ostatnimi
przeżyciami stało się nie do zniesienia.
- Ty arogancki, apodyktyczny, nadęty...
- Nie jestem nadęty.
- Kto, do diabła, upoważnił cię do takiego po
stępowania!
- Ktoś musiał to zrobić. - Wzruszył ramionami.
Przez Murada przeżyła tego wieczoru parę godzin
udręki, a on traktuje to lekko!
Nabrała głęboko powietrza.
- Twoje wtrącanie się w moje życie osobiste uwa
żam za karygodne - oświadczyła z wściekłością, po
woli cedząc każde słowo.
Nie mogła dłużej przebywać w towarzystwie tego
człowieka! Odwróciła się i ruszyła w kierunku sypialni.
W ostatniej chwili przypomniała sobie, że tam śpi
Lacey. Otworzyła więc drugie drzwi.
Weszła do ogromnego pokoju. Był urządzony
z przepychem, lecz nawet tego nie dostrzegła. Przynaj-
mniej na kilka minut musiała zostać sama. W przeciw
nym bowiem razie zaczęłaby wymyślać Muradowi.
Pewnie cisnęłaby w niego czymś ciężkim. Bardzo
ciężkim! Dopiero teraz zaczynała pojmować, na czym
polega zbrodnia w afekcie.
Odwróciła się i zobaczyła, że Murad wszedł za nią
do sypialni. Jego kroki stłumił gruby, biały dywan.
- Wyjdź stąd natychmiast - zażądała.
- Uspokój się, proszę. Bądź rozsądna. - Chwycił
Eleanore za ramię i lekko nią potrząsnął.
Przez ciało młodej kobiety przebiegł nagły dreszcz.
Odskoczyła jak oparzona, zaskoczona swą reakcją.
Z jednej strony pragnęła unicestwić Murada, z drugiej
zaś chciała znaleźć się w jego ramionach. Z trudem
opanowała podniecenie.
- Powiadasz: rozsądna? - warknęła. - Działasz za
plecami, postępujesz wbrew moim życzeniom i do tego
jeszcze masz czelność wymagać, abym zachowywała
się rozsądnie!
- Wiem, Eleanore, że jesteś zła, ale jeśli...
- A ja już myślałam, że mam do czynienia z czło
wiekiem piekielnie niespostrzegawczym - zakpiła ze
złością.
- Jeśli choć przez chwilę się zastanowisz, uznasz, że
postąpiłem najlepiej, jak to było możliwe w tej sytuacji.
- Najlepiej? Dla kogo? Dla mnie? Możesz sobie
zaoszczędzić takich uwag! A może najlepiej dla Lacey?
Ciągnąłeś ją przez całe miasto. Powinna spać spokoj
nie we własnym łóżku.
- Ciągnąłem, jak ty to mówisz, was obie przez całe
miasto tylko dlatego, że nie chciałem zapraszać Selima
do siebie.
- Och! Czyżby mój kochany tatuś był towarzysko
nie do przyjęcia u pana Ahiąara?
- Nie zaprosiłem go do domu tylko dlatego, że
w tej chwili jest to także twój dom. - Murad z trudem
powstrzymywał zniecierpliwienie. - Nie chciałem,
abyś pomyślała, że nie masz wpływu na to, kto tam
przychodzi. Sądziłem, że będzie lepiej, jeśli spotkasz
się z ojcem na neutralnym gruncie.
- Aha. - Eleanore zaskoczyło wyjaśnienie Mura-
da. Więc miał w sobie odrobinę wrażliwości. Tylko że
nie szła w parze z nadmierną pewnością siebie i dąże
niem do podporządkowania sobie innych.
Eleanore patrzyła, jak Murad niespokojnie przecią
ga palcami po włosach. Jeden kosmyk opadł mu na
czoło. Miała ochotę go odgarnąć i to rozzłościło ją
jeszcze bardziej. Czuła, że ten mężczyzna powoli
przejmuje kontrolę nad wszystkim. Nawet nad jej
emocjami.
- Eleanore, posłuchaj mnie! - Potrząsnął jej ra
mieniem.
- Nie.
- Spróbuj spojrzeć na całą sprawę z innego punktu
widzenia - nalegał. - Selim leci jutro do Szwajcarii na
bardzo ważną konferencję OPEC. Jak mógłby dobrze
reprezentować nasz kraj, będąc myślami wyłącznie
przy tobie? Wiem, dlaczego nie chciałaś się z nim
spotkać. Ze strachu.
- Ze strachu?
- Tak. Pielęgnujesz stare urazy, bo boisz się spojrzeć
w przyszłość i stawić jej czoło. Być może nie powinienem
w ogóle ingerować w tę sprawę. Jestem jednak człowie
kiem energicznym, a twoje odkładanie tego, co i tak mu
siało się stać, tylko pogarszało całą sytuację. Zaostrzało
konflikt. A co więcej było bezcelowe.
- Zapomniałeś o najważniejszym powodzie. Bo
Selim chciał. A to, czego ja sobie życzę, absolutnie cię
nie obchodzi! - Eleanore nie mogła już dłużej' po
wstrzymać łez. Zaczęła szlochać.
- Eleanore! - Murad przeraził się jej płaczem.
- To wcale nie tak! - Wziął ją na ręce, podszedł do
łóżka i usiadł, trzymając ją na kolanach. - Uwierz, nie
chciałem zrobić ci przykrości. Byłem przekonany, że ci
pomagam. - Przytulił do piersi głowę Eleanore i za
czął głaskać ją po plecach.
Żeby pokonać budzące się pożądanie, Eleanore
gwałtownie odchyliła się w bok. Murad stracił równo
wagę. Kiedy padał plecami na łóżko, jego ręce machi
nalnie się zacisnęły. Pociągnął ją za sobą.
Wrażenie, którego doznała, czując pod sobą jego
umięśnione ciało, było przejmujące.
- Moje biedne kochanie. - Murad znów zaczął
głaskać plecy Eleanore.
Bez powodzenia próbowała się wyrwać z zaklętego
kręgu jego ramion. Wprowadzał ją w stan hipno
tyczny. Gdy pociągnął ją za sobą, przód sukni roz
chylił się na boki. Jej nagie ciało zetknęło się z nieco
szorstką tkaniną ubrania Murada. Było to podnie
cające uczucie.
Nie wypuszczając Eleanore z ramion, Murad prze
kręcił się. Zaczął obsypywać jej twarz drobnymi poca
łunkami.
- Mylisz się myśląc, że to spotkanie zorganizowałem
ze względu na Selima - powiedział łagodnym głosem.
Jego oddech drażnił skórę na policzku. Wywoływał
coraz mocniejsze emocje.
- Muradzie... - szepnęła.
Teraz, gdy ją obejmował, jego apodyktyczność
przestawała się liczyć, schodziła na drugi plan. Później,
postanowiła Eleanore. Później wytłumaczy Murado-
wi, że nie miał prawa podejmować za nią decyzji. Teraz
pragnęła tylko cieszyć się jego bliskością i doznawać
coraz silniejszych wrażeń.
Wargi Murada przywarły nagle do jej ust. Splotła
palce za jego głową. Odsunął się i rozpiął oba guziki,
które łączyły poły sukni.
Pożądanie tego wyrafinowanego mężczyzny dało jej
poczucie własnej kobiecości, jakiego nigdy przedtem
nie miała.
- Jesteś słodka - wyszeptał, rozpinając cienki ko
ronkowy stanik. - Jeszcze piękniejsza, niż myślałem.
- Zaczął powoli całować obnażone piersi.
Żeby lepiej móc skoncentrować się na doznaniach,
Eleanore zacisnęła mocno powieki.
- Podczas przyjęcia w domu obserwowałem ruchy
twego ciała pod tą suknią. - Głęboki głos Murada
wzmagał pożądanie. - Tylko te dwa guziki chroniły
cię przed moim wzrokiem. Twój widok podniecał.
Pragnąłem cię całować. Właśnie tak. - Cofnął rękę,
którą pieścił jej piersi, i zaczął lekko drażnić wargami
nabrzmiałe sutki.
Eleanore aż jęknęła. Jeszcze chwila, pomyślała,
a nie będzie miała żadnych zahamowań.
- Muradzie, nie możemy... Nie jestem... - Z trud
nością dobierała słowa. - Nie biorę pigułek - powie
działa bez ogródek i skryła twarz w zagłębieniu jego
ramienia.
- Nie martw się, moja słodka. O wszystko zadbam.
O wszystko. - Palcem drażnił obrzeże jej ucha.
Eleanore wsunęła dłoń pod koszulę Murada. Do
tknęła umięśnionego torsu. Odpięła rząd guziczków.
Podniósł się i szybko zrzucił ubranie.
Nie odrywała od niego wzroku. Z zachwytem pa
trzyła na obnażone męskie ciało.
- Jesteś piękny - szepnęła.
- Ty jesteś cudowna. - Odwrócił się tyłem i od
sunął, lecz po chwili znalazł się w łóżku tuż obok Elea-
nore. Niespiesznym ruchem zsunął jej majteczki. Na
chylił się i zaczął znów całować miękkie, rozchylone
wargi. Lekko i bardzo powoli.
Wsunęła palce we włosy Murada i przyciągnęła go
mocno do siebie.
- Pocałuj mnie - zażądała.
- Gdzie sobie życzysz, moja słodka dziewczyno?
- zapytał. - Mam duży wybór. Chcesz, żebym teraz
całował twoje słodkie usta? - Po każdym wypowiedzia
nym słowie składał na wargach Eleanore lekki pocału
nek. - Są jak płatki róży. Może powinienem zacząć od
piersi? A może od... - Murad zaczął kreślić językiem
koliste wzory na jej obnażonym brzuchu. - Twoja
skóra jest piękna. Kremowa. Miękka jak aksamit.
Głos Murada pieścił tak silnie, jak ciepła dłoń,
którą rozchylił uda.
- Muradzie! - wyrwało się z ust Eleanore.
Pod wpływem intymnych pieszczot, które teraz na
stąpiły, wygięła ciało w łuk.
- Rozluźnij się. - Murad pieścił nadal. Coraz moc
niej. Nie odrywał przy tym warg od ust Eleanore.
- Proszę, weź mnie. Już dłużej tego nie zniosę...
- jęczała.
- Powoli, kochanie. Powoli. Chcę, aby było ci bar
dzo, bardzo dobrze...
- Dłużej nie wytrzymam. Proszę...
Murad spełnił prośbę.
- Och, tak. Tak!
Poddała się doznaniom.
- Jak dobrze! Dobrze...
Kiedy po dłuższym czasie wyrównały się ich od
dechy, Mur ad zsunął się na łóżko obok Eleanore.
Przytulił jej głowę do piersi i szepnął:
- Śpij teraz, kochana. Śpij.
Była zbyt zaskoczona siłą własnych odczuć, by
spełnić tę prośbę. Leżała w ramionach Murada,
wstrząśnięta największym przeżyciem, jakiego kiedy
kolwiek doznała.
Dlaczego było jej tak cudownie? Co takiego miał
w sobie ten mężczyzna, że wywołał reakcję, której
istnienia nigdy nawet nie podejrzewała?
Dla niej nie było to tylko fizyczne przeżycie. Stano
wiło coś znacznie więcej. Kochała go nie tylko ciałem,
lecz także duszą!
Nie potrzebowała wróżyć sobie ze szklanej kuli,
aby się dowiedzieć, że jej związek z Muradem nie ma
żadnej przyszłości. Nie będzie wychowywała wspól
nych dzieci w wiejskim domku obrośniętym dzikim
winem. Wiejska rezydencja Murada to pewnie gigan
tyczny zamek, pomyślała. Ten człowiek był przed
stawicielem innego świata. W normalnych warunkach
nigdy by się z nim nawet nie zetknęła, nie mówiąc
o spotkaniu tak bliskim, żeby się zakochać.
A może nie jest to miłość? Może tylko zaurocze
nie?
Odpowiedź na ostatnie pytanie wypadła negatyw
nie. Zauroczenie kojarzyło się z godzeniem na ślepo ze
wszystkimi cechami osobowości drugiego człowieka,
a ona dobrze znała wady Murada. Ale nawet do
prowadzający ją do furii despotyzm i wewnętrzne
przekonanie, że sam wie lepiej, co komu do szczęścia
potrzebne, nie były w stanie przesłonić jego bezspor
nych zalet. Inteligencji. Lojalności. Poczucia humoru.
A nawet - co było najbardziej zdumiewające - jego
ciepłego stosunku do Lacey, prawdziwej troski o in
nych ludzi i przychodzenia im z pomocą. I... i jego
doświadczenia jako kochanka.
Poruszyła się niespokojnie.
- Śpij, Eleanore - usłyszała szept Murada. Przytu
lił ją mocniej do siebie.
Przynajmniej jeszcze pamięta moje imię. Nie myli
z inną kobietą. To już jest coś, pocieszała się Eleanore.
Z tego, co mówił, wynikało, że w jego życiu nie ma w tej
chwili żadnej liczącej się kobiety. Ale to nie oznaczało,
że zaaprobowałby ich stały związek. Byłaby gotowa
przysiąc, że dzisiejszej nocy Murad wcale nie zamierzał
się z nią kochać. To jej gwałtowna i niepohamowana
reakcja sprawiła, że się kochali.
A więc mam już odpowiedź na moje wcześniejsze
pytanie, przyznała niechętnie. Zastanawiała się prze
cież, do czego może doprowadzić to, że od samego
początku Murad tak bardzo ją pociągał. Teraz już
wiedziała. Jej dalsza egzystencja była zagrożona.
Jaki stąd wniosek? Musi podjąć decyzję, bo w obec
nej sytuacji ma tylko dwa wyjścia. Albo natychmiast
wziąć nogi za pas i uciekać od Murada tam, gdzie
pieprz rośnie, albo pozostać na miejscu i stawić czoło
wszystkim konsekwencjom wypływającym z faktu, że
się zakochała.
Tę trudną decyzję właściwie podjęło za nią serce.
Zabolało, kiedy tylko uprzytomniła sobie, że mogłaby
więcej nie zobaczyć tego fascynującego mężczyzny.
Nie ma tyle siły woli, żeby go porzucić. Pozostawi
sprawę w rękach Murada. Wcześniej czy później
wyjedzie i zainteresuje się innymi kobietami. Oby jak
najpóźniej, pomyślała głęboko wzdychając.
Zaczęła teraz przypominać sobie innych, znanych
jej mężczyzn. Na tle Murada w ogóle się nie liczyli.
Coś jej mówiło, że w nikim innym już zakochać się
nie potrafi. Było to bardzo deprymujące przeświad
czenie.
Miłość jest tak cudownym i rzadkim zjawiskiem, że
trzeba ją pielęgnować. Pozostawię więc wszystko włas
nemu biegowi, zdecydowała.
Powoli rozluźniła mięśnie. Zapadła w dobroczynny,
głęboki sen.
Obudził ją donośny płacz dziecka. Półprzytomnym
wzrokiem szukała budzika na nocnym stoliku. Nie
znalazła. Dotarły do niej nagle dwa fakty: leży w cu
dzym łóżku i jest zupełnie naga. Eleanore stanęły przed
oczyma przeżycia ostatniej nocy.
Murad! Przecież tu był! Gdzieś obok Lacey zanosiła
się płaczem. Biedne dziecko musiało być okropnie
głodne. Eleanore złapała szlafrok leżący w nogach
łóżka i pobiegła do salonu, z którego przez uchylone
drzwi sączyło się światło.
Zobaczyła dziwny widok. Na kanapie siedział Mu
rad w identycznym szlafroku jak ten, który miała na
sobie. Trzymał na rękach niemowlę i usiłował karmić
je z butelki. Był to widok wręcz wzruszający. Byłby
wspaniałym ojcem, pomyślała.
- Kiedy mała się obudziła? Dlaczego tak płacze?
Czym ją karmisz? - Eleanore zarzuciła pytaniami Mu
rada. Bardzo zależało jej na tym, aby nie wracał do
tego, co zaszło między nimi tej nocy.
Z wielką ulgą przyjęła rzeczową odpowiedź Murada.
- Niedawno. Była głodna. Poleciłem służbie hote
lowej przynieść jej butelkę. Ale nie miałem pojęcia,
czym ją karmisz, więc sam coś zaproponowałem.
- Chyba niezbyt szczęśliwie. - Eleanore roześmia
ła się na widok grymasu na mokrej od łez buzi dziecka.
Wypluwało smoczek. - Poczekaj. Zaraz wyjmę z tor
by zapasowy pokarm.
Wzięła Lacey na ręce i zamieniła butelki. Po chwili nie
mowlę zaczęło ssać z apetytem swoje zwykłe jedzenie.
- Biedna mała - odezwał się Murad. - Musiała
pić to paskudztwo. - Odstawił na stolik niepotrzebną
butelkę. - Czy ty to kiedyś w ogóle wąchałaś? A pró
bowałaś? - zapytał Eleanore.
Poły szlafroka rozchyliły się, ukazując sprężyste
uda Murada. Na ten widok Eleanore aż zaschło
w gardle. Nie mogła oderwać wzroku od obnażonego
męskiego ciała. Przed oczyma stanęły jej przeżycia
ostatniej nocy.
- Próbowałaś to kiedyś? - ponowił pytanie.
Z trudem otrząsnęła się z natrętnych myśli.
- Nie. Oczywiście, że nie. Ale to bardzo pożywne
jedzenie.
- Znacznie mniej niż pokarm matki. Dlaczego
Kelly nie karmiła dziecka piersią?
- Próbowała, ale... - odparła machinalnie Eleano
re. Zamilkła nagle, bo dotarł do niej sens słów Murada.
- Kiedy dowiedziałeś się o Kelly? - wyszeptała
suchymi wargami.
- Wówczas, gdy poleciłem zbadać twoją prze
szłość.
- Nie miałeś prawa grzebać w moim życiu! - Za
najlepszą linię obrony uznała atak.
Ku jej zdumieniu Murad przyznał spokojnie:
- Być może. Wtedy jednak uważałem, że postępuję
słusznie. Musiałem wiedzieć, kim jest córka Selima.
Sama mi oświadczyłaś, że nie wiesz, kto jest ojcem
twojego dziecka. Co miałem więc robić? Sądziłem, że
po matce odziedziczyłaś także jej wady, nie tylko
urodę.
Urodę? Murad uważa mnie za ładną? - zdziwiła się
Eleanore. To nieprawdopodobne. Przebywa przecież
ciągle w otoczeniu naprawdę pięknych kobiet. Od razu
uprzytomniła sobie jednak, że mimo irytujących wad
nie ma zwyczaju kłamać...
Eleanore zaczęła myśleć o ciotecznej siostrze. Przy
szła jej nagle do głowy nowa myśl.
- Słuchaj - zwróciła się do Murada. - Wiesz,
gdzie teraz jest Kelly?
- Kelly? - powtórzył z ociąganiem. Po jego minie
było widać, że gra na zwłokę.
- Mów natychmiast - zażądała Eleanore. - Nie
udawaj, że nie wiesz. Gdzie ona jest?
Jakby się nad czymś zastanawiając, Murad milczał
przez chwilę, po czym powiedział spokojnie:
- Kelly szuka własnej drogi w życiu.
- To wiem bez ciebie. Ale bardzo się martwię o tę
dziewczynę. Przecież to jeszcze niedojrzała dziewięt
nastolatka.
- Zapewniam cię, że jest bezpieczna - odparł Mu
rad. - Podobnie jak Lacey. Będzie najlepiej, jeśli zo
stawisz Kelly w spokoju.
- Powiesz mi wreszcie? - spytała ponownie Ele
anore. Poczuła naraz, jak wielkie ogarnia ją zmę
czenie.
- Nie. Popatrz, dziecko już zjadło. - Murad zmie
nił temat.
Eleanore dotknęła pupki niemowlęcia.
- Och! Przecieka! Zmieniłeś pieluszkę przed kar
mieniem?
- Nie robię takich rzeczy - z godnością odrzekł
Mur ad.
- Przecież ją karmiłeś.
- To co innego. Mężczyźni z mojej części świata
pieluch nie zmieniają.
Eleanore podniosła się, trzymając dziecko z dala od
siebie na wyciągniętych rękach.
- Rozumiem. A czy uwłaczałoby twej męskiej god
ności, gdybyś teraz uprzejmie się pofatygował i wziął do
ręki worek z pieluchami? - spytała. Wskazała wzro
kiem kąt przy kanapie, gdzie go wieczorem położyła.
- Nie chodzi o moją dumę - odparł, podnosząc
torbę z podłogi. Poszedł posłusznie za Eleanore do
mniejszej sypialni. - Po prostu robi mi się niedobrze.
Eleanore sprawnie przewinęła dziecko.
Murad wyciągnął ręce.
- Daj mi je teraz. Potrzymam przez chwilę, aż
pozbędzie się nadmiaru powietrza.
- Dziękuję. Należy mi się prysznic - odparła Elea
nore.
Pobiegła do łazienki. Wrzuciła zmoczony szlafrok
do kosza na brudną bieliznę. Tęsknym wzrokiem
popatrzyła na ogromną wannę. Chętnie by w niej
poleżała, ale chciała jak najszybciej znaleźć się w łóżku.
Da Muradowi wolną rękę. Jeśli nie zechce przyjść do
niej, może położyć się gdzie indziej, w drugim pokoju.
A jeżeli sam znajdzie się wcześniej w dużej sypialni
i gdy będą znów razem, wtedy może zacząć żałować
tego, co stało się kilka godzin temu, a ona poczuje się
okropnie. Ze wstydu i upokorzenia będzie miała ocho
tę zapaść się pod ziemię.
Szybko odkręciła kurek i znalazła się pod silnym
strumieniem wody. Umyła się. Wyciągnęła rękę, żeby
wziąć ręcznik, który przed chwilą powiesiła na szklanej
przegrodzie, ale nie znalazła go tam. Widocznie spadł
na drugą stronę, pomyślała.
Wyszła nago zza szklanej tafli i... znalazła się twarzą
w twarz z Muradem. Przyglądał się uważnie jej mok
remu ciału.
Eleanore ogarnął paraliżujący wstyd, który chwilę
potem zamienił się w zadowolenie. Murad był pod
niecony. Podobnie jak ona. Z uśmiechem wsunęła się
w ręcznik, który przytrzymał. Owinął ją, wziął na ręce
i zaniósł do sypialni.
- Lacey zasnęła. Reszta nocy należy wyłącznie do
nas. - W oczach Murada ukazały się błyski. - Po
powrocie do domu będziemy musieli zachowywać się
tak, jakby nic się nie wydarzyło. Sama wiesz, że prawie
wszyscy moi domownicy są z Abaru. Gdyby domyślili
się, że jesteśmy kochankami, uznaliby cię za kobietę
lekkich obyczajów i przestaliby szanować.
- To śmieszne! W dzisiejszych czasach?
- Już ci kiedyś wspominałem. Ich poglądy są
bardzo konserwatywne.
- W porządku. Rozumiem. - Eleanore pocałowa
ła lekko Murada. Nie mogła dłużej znieść rozmowy
o tym, co stało się między nimi. - Tak zrobimy potem.
A teraz... - Wsunęła rękę pod rozchyloną klapę szlaf
roka i zaczęła głaskać umięśnioną pierś.
- Racja - przyznał z uśmiechem. - Teraz będzie
my myśleć tylko o sobie.
- Dobrze - szepnęła Eleanore.
ROZDZIAŁ
10
- To całe twoje dochodzenie nigdzie nas nie do
prowadzi. - Eleanore zamknęła drzwi do gabinetu
i przeszła przez pokój. Oparła się o poręcz fotela, na
którym dopiero co usiadł Murad, pochyliła i rozpięła
pantofle. Zrzuciła je i zaczęła masować obolałe stopy.
Pociągnął ją lekko w swoją stronę, tak że wylądo
wała na jego kolanach.
Westchnęła i przytuliła głowę do piersi Murada.
Stęskniła się za jego pieszczotami. Bardzo chciała się
z nim kochać.
- Bolą cię stopy? - zapytał, błędnie odczytując
powód jej westchnienia. - Brak ci zdrowego rozsądku,
jeśli chodzi o buty.
- Być może - odparła. - Mam za to świetne wy
czucie eleganq'i. - Spojrzała z uznaniem na leżące na
dywanie zgrabne pantofelki. - Straciliśmy cały wie
czór. Weź to pod uwagę - nalegała widząc, jak Murad
marszczy czoło. - Spędziliśmy... - spojrzała na stylo
wy zegar wiszący nad kominkiem - ostatnie trzy go
dziny na brataniu się z twym personelem i jakie są te
go wyniki? Żadne. Nie dowiedzieliśmy się absolutnie
niczego nowego. Zupełnie nie mogę pojąć, jak możesz
X 1 A • I V A V 1 J U W I J I V 4 U Ł. J ^ i * * J^\_«JJJ>
tak spokojnie znosić okropne traktowanie ze strony
Waltona. - Eleanore przypomniała sobie wściekłość,
którą odczuwała, słuchając zjadliwych uwag tego
człowieka pod adresem Murada, który na nie wcale nie
reagował.
- Bądź spokojna, przyjdzie moja kolej - powie
dział złowieszczym tonem. Jako wróg Murad byłby
bardzo groźny. Co do tego Eleanore nie miała żadnych
wątpliwości. Wiedziała, że Walton przekona się o tym
na własnej skórze, jeśli nie zmieni postępowania
w stosunku do szefa. Chciałaby zobaczyć, jak Murad
rozprawia się z tym antypatycznym człowiekiem.
Miała błogą nadzieję, że doczeka tej chwili.
Na myśl o rozstaniu z Muradem ogarnął ją smutek.
No cóż, od samego początku nie mogła mieć złudzeń.
Żyła teraz przecież w urojonym świecie, zaludnionym
postaciami żywcem wyjętymi z „Księgi tysiąca i jednej
nocy".
Zerknęła na twarz Murada. Wyczuła, że jest pod
niecony. Pocałowała go lekko w sam środek podbród
ka. Owładnęła nią radość pożądania.
- Smakujesz jak... - Koniuszkiem języka przesu
nęła po obrzeżu jego warg. Zobaczyła, jak nagle drgnął
pod wpływem tej pieszczoty.
- Jak sfrustrowany mężczyzna? - odparł wyraźnie
zniechęconym głosem. - Wcale mi nie pomagasz.
- Och! - Eleanore oparła głowę na ramieniu Mu
rada i obdarzyła go zniewalającym uśmiechem. - A tak
bardzo chciałam być ci użyteczna! Może będę, jeśli
spróbujemy zająć się czymś innym... - Odrzuciła ko
niec krawata na jego ramię i zabrała się za rozpina
nie guzików u koszuli. A potem wtuliła twarz w mięk
kie owłosienie pokrywające tors i głęboko wdychała
ostry, podniecający zapach męskiego ciała. Zaczęła
lekko szarpać zębami ciemne kędziorki na piersi Mu-
rada. Z zadowoleniem poczuła, jak ponownie zadrżał.
W gęstwinie włosów wyszukała koniuszki płaskich
piersi.
Spojrzała Muradowi prosto w oczy. Narastało
w niej pożądanie.
- Jakiej pomocy spodziewasz się z mojej strony?
- zapytała ze znaczącym, prowokacyjnym uśmiechem.
- Wygląda na to, że jeśli chodzi o ciebie, staję się
bezradny jak dziecko. - Murad przyciągnął ku sobie
twarz Eleanore i zaczął całować rozchylone, miękkie
wargi.
Jego język coraz głębiej penetrował usta Eleanore.
Męska dłoń zsunęła ramiączko i górną część wieczoro
wej sukni. Objęła krągłą pierś.
- Jesteś prześliczna - szepnął Murad. Coraz moc
niej pieścił nabrzmiały do bólu sutek.
Podciągnął Eleanore wyżej na kolanach. Mocno
objął ustami koniuszek jej piersi.
Uczucie było niesamowite. Eleanore aż jęknęła.
Zaczynała niemal tracić przytomność.
Ręka Murada powędrowała niżej, zsuwając się
wzdłuż ciała. Wsunęła się pod obrzeże sukni i ocie
rała o uda. Zatrzymała się, gdy znalazła nagi pas
skóry między majteczkami a końcem pończochy.
Ostry ból w podbrzuszu, który od dłuższej chwili
odczuwała Eleanore, stawał się coraz trudniejszy do
zniesienia.
Murad przygarnął ją mocno do piersi. Podniósł się
z fotela i przesunął w stronę biurka. Niecierpliwymi
palcami, drżącymi z podniecenia, szarpał i ściągał
majteczki Eleanore. Podwinął dół sukni aż po pas.
Posadził Eleanore na krawędzi biurka. Po chwili
poczuła go miedzy rozchylonymi udami.
Pocałunkiem zamknął jej usta, uniemożliwiając
głośny krzyk szczęścia.
Z trudem oderwała wargi od jego ust. Krzyknęła
stłumionym głosem:
- Muradzie! Nie wytrzymam... Już tego dłużej nie
zniosę...
Nagle zesztywniała. Jej ciało ogarnęła niewypowie
dziana rozkosz.
Murad przycisnął ją mocno do piersi, tłumiąc
okrzyk rozkoszy. I z jego ust też wydobył się po chwi
li jęk spełnienia.
Złączeni, tkwili w bezruchu. Wreszcie Murad wziął
Eleanore w ramiona, uniósł i posadził w fotelu.
Roześmiała się radośnie.
- Teraz już wiem, że to prawda. Mężczyzn bardziej
podniecają pasek i pończochy niż rajstopy.
- Nie wiem, co sądzą inni mężczyźni. Mnie po
trafiłabyś podniecić ubrana nawet we włosiennicę.
Eleanore zachwycił ten komplement. Rozkoszowa
ła się nim w chwili, w której na biurku Murada
zadzwonił telefon.
Podniósł słuchawkę. Eleanore nie znosiła, gdy ktoś
przerywał im te rzadkie chwile, które spędzali razem,
tylko we dwoje.
- Dobry wieczór, Selimie. Chodzi ci o nią? - Mu
rad popatrzył pytająco na siedzącą przed nim kobietę.
Eleanore skinęła głową i sięgnęła po telefon. Po
pięciu minutach rozmowy ojciec się pożegnał. Od
łożyła słuchawkę.
- To była chyba dość przyjacielska rozmowa
- stwierdził Murad głosem zachęcającym do zwierzeń.
- Tak - odparła Eleanore. Lekko zadrżała, czując
jego rękę wsuwającą się w dekolt, a chwilę potem
obejmującą pierś. - Ten wyjazd do Szwajcarii na
posiedzenie OPEC okazał się dla nas szczęśliwym
trafem.
- Dlaczego? - spytał Murad.
- Bo tylko rozmawiam z Selimem przez telefon i go
nie oglądam. W ten sposób łatwiej oswoić mi się
z ojcem. A poza tym uzgodniliśmy, że jego wieczorne
codzienne telefony będą trwały tylko pięć minut. Nie
ma więc denerwujących przerw. Na tyle czasu starcza
nam tematu.
- Widzę, że jakoś się dogadałaś z Selimem.
- Tak. W pewnym sensie. Kiedy przyjedzie do
Nowego Jorku, spędzimy razem więcej czasu. Będzie
okazja, żeby lepiej się poznać.
Murad westchnął głęboko.
- Chciałbym mieć tyle samo szczęścia w stosunku
do moich pracowników. Jeśli chodzi o dzisiejszy
wieczór, masz niestety rację. Nie dowiedzieliśmy się
niczego nowego. Prześladuje mnie przeświadczenie, że
już wcześniej coś przegapiliśmy. - W głosie Murada
przebijało zniechęcenie.
- Mnie też. A co zrobisz, jeśli nie uda ci się wykryć
oszusta? - zapytała Eleanore.
- Na cztery strony świata rozpędzę całe biuro
i zacznę wszystko jeszcze raz. Nie chciałbym tego
robić. Sprawa nabrałaby zbyt dużego rozgłosu.
- I przy okazji wyrządziłbyś wielką krzywdę tym
wszystkim, którzy uczciwie pracują i są lojalni - doda
ła Eleanore.
- Mam nadzieję, że nie dojdzie do ostateczności.
Muszę postępować oględnie. Ale takich wieczorów
jak dzisiejszy mam już po dziurki w nosie. Koniec
z nimi.
- Możesz przecież w każdej chwili zaprosić Sonię.
Od razu ożywi atmosferę. - Eleanore ciągle intrygo-
wała ta piękna kobieta. Murad musiał być przecież
w jakimś sensie czuły na jej wdzięki.
- W zeszłym tygodniu załatwiłem Soni próbne
zdjęcia. Wyjechała do Los Angeles. Tak więc możemy
ją wykreślić z naszego scenariusza. - Murad mówił
tak obojętnie, że Eleanore odetchnęła z ulgą. O tę da
mę nie będzie musiała dłużej się martwić. Jedną sprawę
ma więc już z głowy. - Ja... - Murad urwał, bo na
biurku znów zadzwonił telefon.
Podniósł słuchawkę, przez chwilę milczał, a potem
zaczaj coś mówić po arabsku.
- A więc do jutra - pożegnała go Eleanore.
Podniosła się z fotela. Przed wyjściem z pokoju
poprawiła i obciągnęła sukienkę. Nie chciała prze
szkadzać Muradowi w rozmowie. Niech nie sądzi, że
zamierza ingerować w jego życie.
Idąc po schodach na górę uprzytomniła sobie, jak
bardzo jest zmęczona. Nie tylko po długim dzisiejszym
dniu, lecz także po kilku nie przespanych nocach, kiedy
to leżała z otwartymi oczami, martwiąc się o los związku
z Muradem. Potrzebny był jej solidny, zdrowy sen.
Spała dobrze i nadspodziewanie długo. Kiedy się
obudziła, było już bardzo późno. Szybko ubrała się
i zbiegła na dół. Tu spotkało ją rozczarowanie. Od
Wilkersona dowiedziała się, że Murada nie ma już
w domu od prawie godziny.
Lekko współczujące spojrzenie kamerdynera na
widok rozczarowania na jej twarzy było niepokojące.
Czy uczucie, którym darzyła Murada, stało się aż tak
widoczne? Miała nadzieję, że nie.
- Czy zechce pani zjeść śniadanie, panno Eleanore?
- zapytał Wilkerson.
- Wypiję tylko kawę.
Z dzbanka z chińskiej porcelany stojącego na
stylowej komodzie nalała sobie filiżankę aromatycz
nego, gorącego napoju.
W ostatnim tygodniu straciła zbyt wiele czasu na
rozmyślania na temat Murada. Powinna natychmiast
wrócić do sprawy Kelly. Musi ją odnaleźć. Do tej pory
wszelkie poczynania spełzły na niczym. Przypomniała
sobie słowa Murada. Radził, żeby zostawiła dziew
czynę w spokoju, aż się pozbiera i wróci do domu.
Niestety, znając dobrze cioteczną siostrę, Eleanore
wiedziała, że może to potrwać całe lata.
- Widzę, że życie w luksusie nie zawsze jest usłane
różami. - Od drzwi zabrzmiał donośny, dobrze znajo
my głos.
- Liz! - wykrzyknęła ze zdumieniem.
- Ta młoda dama twierdzi, że jest pani przyjaciół
ką, panno Eleanore - powiedział Wilkerson, zastępu
jąc drogę nie proszonemu gościowi.
- Najlepszą i najdawniejszą - odparła, serdecznie
uśmiechając się do Liz. - Weź sobie filiżankę kawy
i powiedz, czemu zawdzięczam tę miłą wizytę.
- Za kawę dziękuję. - Liz nie spuszczała wzroku
z wycofującego się z pokoju Wilkersona. - Czy to
prawdziwy facet? Sądziłam, że takie postacie istnieją
już tylko w wyobraźni reżyserów filmowych.
- I na liście płac Murada - dodała ze śmiechem
Eleanore. - Nie uwierzysz, kiedy ci powiem, kogo
jeszcze zatrudnia. Francuskiego kucharza, który nie
gotuje, lecz tworzy arcydzieła, a nawet specjalnego
ogrodnika do roślin doniczkowych.
- Wielka z ciebie szczęściara - z westchnieniem
powiedziała Liz.
- Pamiętaj, że w ogrodach Edenu był też wąż
- odparła Eleanore.
- Pijesz do tego? - Przyjaciółka podała jej gazetę,
którą ze sobą przyniosła.
Eleanore odczytała nagłówek:
- „Ostatnia flama księcia-playboya". - Na widok
ogromnej, zajmującej prawie całą pierwszą stronę
gazety, fotografii własnej osoby w towarzystwie Mura-
da z przerażenia rozszerzyły się jej oczy.
- Cholera! Jeszcze tego mi brakowało! Mam
nadzieję, że ciotka Theresa nie zobaczy tego pa
skudztwa!
- Tylko tyle masz mi do powiedzenia? - cierpkim
głosem spytała Liz.
- Och, dobrze wiesz, na co stać takie brukowce. To
zdjęcie musiało być zrobione w restauracji, gdzie wraz
z Muradem podejmowaliśmy kolacją pracowników
jego firmy. Było osiem osób przy stole. Sprytny
fotograf usunął pozostałe.
- No dobrze, dobrze. A co z Lacey? Gdzie jest mój
ukochany niemowlak?
- W dziecinnym pokoju. Z piastunką.
- Z kim?
- Z piastunką. Inaczej mówiąc, niańką.
- Masz niańkę? - Zdumienie Liz nie miało granic.
- Nie ja, lecz Lacey - odrzekła śmiejąc się Eleano
re. - Murad wypożyczył ją od francuskiego ambasa
dora przy ONZ.
- A więc nadal nie ma Kelly? Jeszcze jej nie odna
lazłaś?
- Nie udało mi się. Wszelkie ślady prowadzą do
nikąd. W ogóle nie pokazała się w college'u. Nie
nawiązała kontaktu z matką.
- A ze znajomymi? Z przyjaciółkami?
- Mam jedną na oku. Pamiętasz Barbrę Majoric?
Jestem prawie przekonana, że wie coś o Kelly.
- Ta dziewczyna to osobny temat. Przy niej cały
zespół psychiatrów miałby robotę na całe życie.
- Wyrośnie z tego. W każdym razie przypuszczam,
że Kelly z nią się kontaktuje, lecz Barbra kategorycznie
temu zaprzecza.
- To przykre, ale nie zaskakujące. - Liz wzruszyła
ramionami.
- Jak trafić do tej dziewczyny? - głośno zastana
wiała się Eleanore. - Czym ją przekonać? Może stare
metody okażą się skuteczne?
- Jestem tego samego zdania, panno Eleanore
- odezwał się nagle stojący przy drzwiach Wilkerson.
- Czy brała pani pod uwagę możliwość zapłacenia za
informację? A może uważa pani przekupstwo za rzecz
niemoralną?
- W tej sprawie nie mam żadnych skrupułów.
Powstrzymuje mnie co innego. Pieniądze. A właściwie
ich brak. Nie mam tyle, ile Barbra pewnie mi zaśpiewa.
- A o jaką sumę może chodzić? - zapytał kamer
dyner.
- Myślę, że o jakieś dwie setki.
- To żaden problem - odparł rozpromieniony
Wilkerson. - Przed wyjazdem do Abaru Ali zostawił
mi parę tysięcy dolarów. Powiedział, że w razie
konieczności mogę z nich korzystać. Uważam, że to
jest właśnie taka sytuacja. Proszę chwilę poczekać,
zaraz przyniosę pieniądze.
- Mój Boże! - Liz wlepiła wzrok w wychodzącego
kamerdynera. - Skąd Murad wytrzasnął takie cudo?
Od lana Fleminga?
- Fleming nie żyje - odruchowo powiedziała Eleano
re, zastanawiając się równocześnie, czy w celu odnalezie
nia Kelly ma moralne prawo korzystać z funduszów
Murada. Zwłaszcza że on wie, gdzie Kelly się znajduje.
- My też będziemy niebawem martwe, jeśli twój arab
ski przyjaciel dowie się, na co poszły jego petrodolary.
- Kiepskie żarty - ofuknęła ją Eleanore. - Aż nie
dobrze się robi, gdy człowiek pomyśli, na co już wy
dawał pieniądze.
- Masz rację - przytaknęła Liz. - Pamiętam jego
zdjęcie w gazecie. Z seksowną blondynką.
Eleanore nie miała zamiaru informować przyja
ciółki o kamuflażu Murada i wyprowadzać jej z błędu.
Wymagałoby to zbyt wielu długich wyjaśnień, w więk
szości jej nie dotyczących.
- Proszę, panno Eleanore. - Wilkerson wręczył
kopertę. - Życzę szczęścia.
- Dziękuję. - Eleanore uśmiechnęła się do kamer
dynera. - Będzie nam potrzebne. Chodź, Liz, musimy
załatwić tę sprawę.
Wbrew obawom Eleanore, przekupienie Barbry
Majoric okazało się zadaniem dość prostym. Na
początku zarzekała się, że nie ma pojęcia, gdzie
podziewa się Kelly, ale na widok pieniędzy, które
Eleanore wyciągnęła z torebki, zmieniła zdanie. Przy
sięgała, że nie wie, gdzie Kelly mieszka, ale podała
adres i nazwę miejsca jej pracy.
- Moje panie, jesteśmy na miejscu - oświadczył
taksówkarz. Na widok obskurnego budynku, przed
którym się zatrzymał w pobliżu Times Sąuare, rzucił
Liz i Eleanore dziwne spojrzenie.
- Dziękujemy. - Eleanore zapłaciła za kurs i po
szturchując Liz, która także miała zaskoczoną minę,
wysiadła szybko z samochodu.
- Fuj! - Z obrzydzeniem odwróciła wzrok od okła
dek przeróżnych czasopism wyłożonych w witrynie
sklepowej.
- A czego innego spodziewałaś się po miejscu
o nazwie „Rozkosz Afrodyty"? - jadowicie spytała
Liz.
- Afrodyta była kusicielką. Ten towar nie kusi
- z grymasem na twarzy odparła Eleanore.
- Może Barbra wyprowadziła nas w pole?
- Wszystko jest możliwe. Ale skoro już tu jesteśmy,
wejdźmy do środka i sprawdźmy, czy Kelly tu pracuje.
Liz z ociąganiem podążyła za przyjaciółką. Weszły
do sklepu.
Stanęły na progu, usiłując coś dojrzeć w panujących
ciemnościach. Eleanore poczuła okropny zapach
skwaśniałego wina, zmieszany z nieprzyjemną wonią
unoszącą się wokół półek wypełnionych po brzegi
przedziwnymi towarami.
Rozejrzała się po ciemnym wnętrzu sklepu. Na sa
mym środku zwisała z sufitu ogromna tablica z napisem
„Kasjer", wymalowanym żółtą, fosforyzującą farbą.
- Chodź - powiedziała do Liz. - Tam zapytamy
o Kelly.
Eleanore ruszyła żwawo przez sklep, zerkając na
zawartość półek. Nagle jej wzrok zatrzymał się na
jakimś połyskującym przedmiocie.
- Myliłam się - mruknęła pod nosem. - A jednak
je robią.
- Co robią? - zapytała Liz dosłyszawszy uwagę
przyjaciółki. Przez dłuższy czas nie mogła oderwać
wzroku od młodego człowieka o podejrzanym wy
glądzie. Siedział na podłodze i szklistym wzrokiem
wpatrywał się bezmyślnie w skrzydła wentylatora,
wolno obracające się pod sufitem.
- Srebrne buty ortopedyczne. - Eleanore wzięła
do ręki niesamowicie wyglądający pantofel na kwad
ratowym obcasie. Popatrzyła z niesmakiem na błysz-
czące kamienie, którymi go przyozdobiono. - Nie ro
zumiem, jak można nosić coś takiego.
Liz wyrwała but z rąk Eleanore i wepchnęła go z po
wrotem na półkę.
- Powiedzieć ci? - warknęła. - Dlatego, że nie są
twoim fetyszem. Na litość boską, rusz się wreszcie! Ten
facet za nami bardzo mi się nie podoba.
- Buty jako fetysz? - Eleanore nie mogła oderwać
wzroku od srebrnych pantofli. Co wiesz na ten temat?
- Znacznie więcej niż sądzisz - powiedziała Liz,
rzucając za siebie niespokojne spojrzenie. Młody męż
czyzna o nieprzytomnych oczach usiłował podnieść się
z podłogi. - Słuchałam wykładów o odchyleniach sek
sualnych. Zostaw te buty. Idziemy!
- Dobrze.
Eleanore zrobiło się nagle niedobrze. Nabrała głę
boko powietrza. Spojrzała przed siebie i ruszyła w kie
runku fosforyzującego napisu. Liz ma rację. Nie czas
i miejsce na zaspokajanie niezdrowej ciekawości.
Ze zdumieniem zobaczyła, że mężczyzna za ladą
jest przyzwoicie ubrany i wygląda zupełnie nor
malnie. Nie pasował zupełnie do niesamowitego oto
czenia.
- Czy mogę paniom w czymś pomóc? - zapytał,
zaskoczony widokiem takich klientek.
- Tak - odparła Eleanore. - Szukam Kelly.
- Kelly? - powtórzył. - Przepraszam, ale to imię
nic mi nie mówi. Kto was tutaj przysłał?
- Adres sklepu dostałyśmy od Barbry.
Eleanore miała nadzieję, że ta rekomendacja spra
wi, iż mężczyźnie za ladą poprawi się pamięć. Nadal
jednak męczyła ją myśl, że okropna dziewczyna po
prostu z niej zakpiła i wyprowadziła ją w pole. A może
trzeba zapłacić za informację? - pomyślała.
Z westchnieniem otworzyła torebkę i wyciągnęła
zwitek banknotów, smutne resztki sumy, którą otrzy
mała od Wilkersona.
- Jeśli chce pan pieniądze, to...
- Jesteś tu pierwszy raz, prawda? Posłuchaj dobrej
rady. Nigdy w takim miejscu nie machaj nikomu forsą
przed nosem. Mamy klientów, którzy dla paru dola
rów mogą poderżnąć ci gardło.
- Tak. - Liz znów rzuciła w tył niespokojne spojrze
nie. Młody człowiek o podejrzanym wyglądzie stał te
raz niepewnie, oparty o półkę, i badawczo im się przy
glądał. - Jednego już tutaj mamy.
- Dziękuję za radę - odparła zniecierpliwiona Elea-
nore. - Ale gdzie jest Kelly?
- Nie ruszać się! Policja! - Od gromkiego głosu
wzmocnionego megafonem aż zatrzęsły się ściany.
Do pomieszczenia, w którym się znajdowały, wszedł
Daugherty. Ten sam policjant, który przed dwiema
godzinami zaaresztował je i przywiózł na komisariat.
- Każda z was może wykonać jeden telefon - war
knął. - Wskazał aparat stojący na biurku i opuścił
pokój.
- Znasz jakiegoś dobrego adwokata? - spytała Liz.
- Nie znam nawet złego. Zadzwonię do Murada
- odparła Eleanore.
- Sądzisz, że pomoże?
- Myślę, że zadzwoni do kogoś, kto wpłaci za nas
kaucję.
Liz wzruszyła ramionami.
- Co szkodzi spróbować? Najwyżej powie: nie.
Och, powie znacznie więcej! Ale jeśli przedtem je
stąd wydostanie, niech gada sobie do woli! - pomyś
lała Eleanore.
Nabrała głęboko powietrza. Zadzwoniła do biura
Murada.
- Tu Ahiąar. - Usłyszała dobrze znany, głęboki głos.
- Muradzie, to ja, Eleanore. Ja... to znaczy... - za
częła się jąkać.
- O co chodzi? Masz jakiś problem? - zapytał
łagodnie.
- A więc ja... a raczej Liz i ja, zostałyśmy aresz
towane. Potrzebujemy jakiegoś dobrego adwoka
ta - wykrztusiła wreszcie.
- Co takiego?! - wrzasnął Murad.
Eleanore przyłożyła słuchawkę do drugiego ucha.
- Nie krzycz tak, proszę.
- Przepraszam. Muszę jednak przyznać, że to dla
mnie szok.
- A myślisz, że dla nas nie? - warknęła ze złością.
- Na jakiej podstawie zostałyście zatrzymane?
- spytał spokojniejszym tonem.
- Dobrze nie wiem. Ale chyba pod zarzutem obra
zy moralności.
- Co takiego?! - znów ryknął Murad.
- Już cię prosiłam, nie krzycz tak do słuchawki.
Zresztą to wszystko stało się wyłącznie z twojej winy.
- Z mojej?
- Gdybyś mi powiedział, gdzie mogę znaleźć
Kelly, nie musiałabym chodzić do sklepu porno,
żeby za pieniądze próbować uzyskać jakieś informa
cje. Słuchaj, oni mają tam nawet srebrne buty orto
pedyczne.
- Zmień temat! - warknął. - Skąd dzwonisz?
- Z Dwunastego Komisariatu.
- Zaraz tam będę. - Przerwał połączenie.
- No i co? - z niepokojem spytała Liz, kiedy
Eleanore odłożyła powoli słuchawkę.
- Powiedział, że zaraz tu będzie.
- Doskonale.
- Obyś nie zmieniła zdania, kiedy Murad już tu się
zjawi - odparła równie zaniepokojona Eleanore.
- Wcale nie był zachwycony moją informacją - doda
ła ponurym głosem.
- Postaw się na jego miejscu. Jak byś się poczuła,
gdyby osoba, która mieszka u ciebie jako gość, nagle
zadzwoniła z aresztu i poprosiła, abyś wykupiła ją za
kaucją? I, co więcej, byłaby zatrzymana na podstawie
zarzutu o obrazę moralności. Może po drodze Murad
trochę ochłonie - dodała Liz na pocieszenie.
Nie ochłonął, stwierdziła Eleanore kwadrans póź
niej, kiedy zobaczyła Murada wkraczającego do komi
sariatu w asyście czterech mężczyzn ubranych w nie
mal identyczne szare garnitury.
- Przybyła odsiecz. - Liz podniosła się z ławki.
Murad podszedł wprost do Eleanore.
- Jak się czujesz? - zapytał z kamienną twarzą.
Przeciągnął dłonią po policzku młodej kobiety.
- Dobrze - odparła szorstkim głosem.
Murad zwrócił się teraz do Liz:
- A pani jak się miewa, doktor Lawton?
- Też chyba dobrze. Ale jestem wściekła. Ja...
Daugherty zobaczył, że rozmawiają, i szybko pod
szedł bliżej.
- Proszę trzymać się z daleka od więźniów! - war
knął.
- Więźniów? - powtórzył Murad lodowatym to
nem.
- O co oskarżacie te młode kobiety? - zapytał star
szy, dystyngowany pan stojący po prawej ręce Murada.
- Kiedy chcieliśmy wpłacić kaucję, powiedziano nam,
że zarzuty jeszcze nie zostały sformułowane.
- Bo się nie zdecydowałem, czy je zatrzymam
- stwierdził Daugherty.
- A więc na jakiej podstawie pan je przetrzymuje
w areszcie? - pytał dalej starszy pan.
- Były w sklepie porno.
- W Nowym Jorku to nie jest zbrodnia.
- Jedna z nich trzymała w ręku plik banknotów.
Nie chciała udzielić mi żadnych wyjaśnień.
- Następnym razem niech pan w takiej sytuacji nie
macha pistoletem przed nosem - warknęła Eleanore.
- Groził ci? - Głos Murada zabrzmiał tak oskar-
życielsko, że Daugherty cofnął się instynktownie
o krok.
Murad wyciągnął ręce i objął mocno Eleanore.
Na moment zawisła w jego ramionach. Kiedy był
przy niej, była w stanie przeciwstawić się całemu
tuzinowi Daughertych.
Chwilę ciszy przerwał nieprzyjazny głos:
- Od tego jestem przecież policjantem.
- A więc powinien pan znać prawo - powiedział
spokojnie starszy pan z ekipy Murada.
- Jeśli istnieje podstawa prawna, by aresztować te
kobiety, proszę to zrobić. - Murad popatrzył zimnym
wzrokiem na Daugherty'ego.
- Och, do diabła, uznajmy sprawę za niebyłą.
- Policjant wzruszył ramionami.
- Co to, to nie. Przecież skierował pan pistolet na
pannę Fulton. Moi prawnicy złożą na pana u przełożo
nych formalną skargę - oświadczył Murad.
Daugherty wyraźnie się zaniepokoił.
- Posłuchaj pan... - zaczął nerwowo.
- Już dość się nasłuchałem i zobaczyłem. - Głos
Murada ciął jak stalowe ostrze. - Jamesie - Murad
zwrócił się do jednego z przybyłych z nim mężczyzn
- dopilnuj, proszę, żeby doktór Lawton dotarła bez
piecznie do domu. Panną Fulton zajmę się sam.
Liz rzuciła Eleanore pełne współczucia spojrzenie.
- Potem do mnie zadzwoń - powiedziała, opusz
czając salę w towarzystwie młodego prawnika, do
którego przed chwilą zwracał się Murad.
Zadzwonię, jeśli uzyskam prawo do wykonania
jakiegokolwiek telefonu, pomyślała smętnie Eleano
re, wychodząc z komisariatu w obstawie czterech
eleganckich panów, wliczając Murada. Bronił jej
w komisariacie, ale jak potem się zachowa, mogła
się tylko domyślać.
Oparła się lekko na jego ramieniu. Poczuła, jak
bardzo jest napięty. Mogłaby przysiąc, że Murad
z trudnością tłumi złość.
Westchnęła z rozpaczą. Tak mocno go pokochała!
Pragnęła, aby krótkie chwile, które spędzają razem,
były czymś szczególnym. A w zamian za to co zrobiła?
Wciągnęła go w okropną historię! Nic dziwnego, że jest
taki wściekły.
- Wrócimy do biura taksówką, Ekscelencjo
- powiedział starszy pan. - Dziś po południu złożę
w biurze komisarza oficjalną skargę na tego poli
cjanta. Panno Fulton, czy życzy pani sobie zadość
uczynienia?
- Nie. Chcę tylko być pewna, że ten kretyn w przy
szłości porządnie się zastanowi, zanim wyciągnie pis
tolet i go wyceluje. Któregoś dnia kogoś przypadkiem
zastrzeli.
- Z pewnością nie ciebie. - W ustach Murada sło
wa te zabrzmiały niemal jak przyrzeczenie. - Dziękuję
panom za szybką pomoc. - Uścisnął ręce wszystkim
trzem mężczyznom i otworzył drzwi rolls-royce'a,
który zatrzymał się przy krawężniku.
Eleanore usiadła z tyłu. Po chwili obok niej znalazł
się Murad. Głośno trzasnął drzwiami wozu. Ostrym
głosem rzucił kierowcy jakieś polecenie po arabsku
i kiedy rolls-royce włączył się do ruchu, oparł się
sztywno na siedzeniu. Ani razu nawet nie spojrzał
w stronę siedzącej obok kobiety.
Miał ponurą, nieprzystępną twarz. Rozzłościło to
Eleanore. Przecież nie popełniła żadnego przestęp
stwa. Stała się tylko ofiarą fatalnego zbiegu okolicz
ności.
- Przepraszam, że narobiłam ci kłopotów - powie
działa sztywno. - Nie sądzę jednak, żebym...
Murad się nie odezwał.
Zacisnęła wargi. Odwróciła głowę w stronę okna.
Jeśli chce nadal pławić się w złości, jego sprawa.
Przeprosiła Murada za coś, co stało się nie z jej winy.
Uczyniła to, co uznała za stosowne, i więcej łagodzić
sytuacji nie będzie.
Patrzyła nie widzącym wzrokiem na mijane ulice
i domy. Samochód zatrzymał się przed dużym, luksu
sowym wieżowcem.
Murad wysiadł i gestem polecił Eleanore uczynić to
samo. Powiedział coś do kierowcy i pociągnął ją za
sobą do wnętrza budynku.
W holu kiwnął tylko głową strażnikowi. Skierował
się w stronę wind.
Ten elegancki wieżowiec wyglądał na mieszkalny.
Co przyszło Muradowi do głowy? Uznał, że Eleanore
jest niepożądanym gościem w jego domu i wynajął dla
niej apartament na mieście?
Kiedy winda wznosiła się bezszelestnie, nadal miał
spiętą, poważną twarz. Było widać, że jest wściekły.
Eleanore pragnęła, aby choć trochę się uspokoił, tak
żeby mogła wyjaśnić mu, co się stało.
Winda zatrzymała się na trzydziestym drugim pię
trze. Murad wziął Eleanore za ramię i poprowadził
długim korytarzem. Czuła się tak, jakby była dzie
ckiem, które narozrabiało i zaraz będzie surowo
skarcone.
Otworzył drzwi apartamentu numer 32F, wepchnął
do środka Eleanore, wszedł sam i od wewnątrz zam
knął starannie drzwi.
Nagle, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia, złapał ją za
ramię i z całej siły przyciągnął do siebie. Straciła
równowagę. Całym ciałem oparła się o pierś Murada.
Otoczył ją ramionami i ustami wpił się w jej wargi.
Ostro i bezlitośnie. Ten pocałunek niczym nie przypo
minał poprzednich. Murad myślał tylko o sobie.
Jego brutalne zachowanie wstrząsnęło Eleanore.
Wręcz ją przeraziło. Po chwili poczuła, że Murad ją
puszcza. Oparł czoło na jej głowie i powiedział:
- Eleanore, wpędzisz mnie do grobu!
- Tak?
- Tak.
Wziął ją na ręce i zaczął nieść przez obszerny salon.
- Trudniej mieć oko na ciebie niż na całą siatkę
szpiegowską! - powiedział zgnębionym głosem.
- Jestem, jak widać, bardzo utalentowana. - Na
gle rozluźniona, Eleanore zaczęła chichotać. Do
piero teraz uprzytomniła sobie, że dziwaczne zacho
wanie Murada było wywołane obawą o nią, a nie
złością.
- Gdzie jesteśmy? - spytała, kiedy wniósł ją do
ogromnej, luksusowo urządzonej sypialni.
- W apartamencie twojego ojca. Wynajął go w ze
szłym miesiącu, kiedy czekał na twoją decyzję, czy
zechcesz się z nim spotkać. Przed wyjazdem do Szwaj
carii dał mi klucze.
- To wygodne. - Dopiero gdy powiedziała te sło
wa, uprzytomniła sobie, w jakim celu Murad przy
wiózł ją tutaj.
- W rzeczy samej bardzo wygodne - przyznał. Po
łożył Eleanore na wielkim łożu i zaczął się rozbierać.
- Mieszkanie z tobą pod jednym dachem i ukrywanie
się przed domownikami z każdym gestem jest zupeł
nym koszmarem. Doprowadza mnie do utraty zmys
łów.
Na widok rozbierającego się Murada w żyłach
Eleanore zaczęła szybciej płynąć krew. Poczuła znajo
my ból w podbrzuszu. Ogarnęło ją podniecenie.
Pragnęła tego mężczyzny. Myślała tylko o nim. Nic
innego się nie liczyło. Ani przeszłość, ani przyszłość.
Ani to, kim był i co posiadał. Kochała go. I chciała
wyrazić swą miłość w sposób najbardziej prymitywny
i żywiołowy.
Zobaczyła, że Murad jest bardzo pobudzony. Nagi
opadł na łóżko tuż obok niej. Uniósł się nieco, nachylił
i zaczął ją rozbierać. Ściągnął bluzkę, biustonosz
i dżinsy.
Nakrył wargami gorące usta Eleanore. Odwzajem
niła pocałunek. Z całej siły przycisnęła się do Murada.
Wsunęła język głębiej do jego ust, naśladując doznane
przed chwilą pieszczoty.
Podnieciło go to jeszcze bardziej. Uniósł się na
rękach i szybko wsunął między rozchylone uda. Jed
nym ruchem znalazł się w niej.
- Muradzie! - wykrzyknęła półprzytomnie Elea
nore.
Zamknęła oczy i poddała się tej nagłej, najmocniej
szej ze wszystkich pieszczocie. Takich wrażeń nigdy
jeszcze nie odczuwała.
Przyspieszył rytm. Pomyślała, że już dłużej nie
wytrzyma. Nagle poczuła rozkosz tak niesamowitą, że
o mało nie zemdlała.
- O, tak, kochanie. Właśnie tak.
Murad przyspieszył ruchy. Nagle znieruchomiał
i po chwili, wyzwolony, opadł ciężko na ciało Eleanore.
Powoli wracała do przytomności. Dopiero teraz
poczuła na sobie ciężar ciała Murada. Przesunęła
dłonią wzdłuż jego pleców. Uśmiechnęła się czując, jak
drgnął. Tak bardzo go kochała!
- Przepraszam. Rzuciłem się na ciebie jak dzikie
zwierzę. Ale cały niepokój, żeby wyciągnąć cię z opre
sji, nałożył się na moje codzienne zmartwienia i...
- Zsunął się na łóżko i wziął Eleanore w ramiona.
- Byłem wściekły, że narażałaś się na niebezpieczeń
stwo. Ten idiota groził ci bronią... - Na myśl o tym,
co przeszła, aż się wzdrygnął. - A prawda jest taka,
że gdy tylko cię dotknąłem, ogarnęło mnie czyste
szaleństwo. Musiałem cię mieć. Jak najszybciej. Na
tychmiast.
- Nie tylko ty tak się poczułeś! Byłam okropnie
nieszczęśliwa z powodu tego, co się stało. Wierz mi,
następnym razem będę ostrożniejsza.
- Nie będzie następnego razu! - niemal wykrzyk
nął. - Masz rację twierdząc, że każdy sam powinien
rozwiązywać własne problemy. Bardziej mi jednak
zależy na twoim bezpieczeństwie, na zapobieżeniu
temu, byś łaziła po ulicach Nowego Jorku niż na
dobrym samopoczuciu Kelly.
- Powiesz mi, gdzie jest? - z nadzieją w głosie
zapytała Eleanore.
- Zawiozę cię do niej. Gdy tylko wróci po nas
kierowca.
- A kiedy przyjedzie?
- Powiedziałem, żeby się zameldował za dwie go
dziny. To znaczy, że mamy jeszcze... - uniósł rękę
i spojrzał na zegarek - godzinę i czterdzieści siedem
minut.
Roześmianymi oczyma popatrzyła na Murada.
- Skoro już pobiliśmy rekord szybkości, to może
teraz spróbujemy kochać się dłużej? - spytała.
- Niezły pomysł.
Murad przyciągnął Eleanore do siebie.
ROZDZIAŁ
11
Eleanore wydała cichy okrzyk rozczarowania, kie
dy rolls-royce zatrzymał się przed znanym jej domem.
To miejsce niedawno odwiedzała. Kiepska jest skute
czność działania agencji informacyjnej Murada, po
myślała z ironią.
- Tutaj przecież mieszka Barbra Majoric - powie
działa z westchnieniem do Murada.
- I niewątpliwie jeszcze co najmniej kilkanaście
innych osób lub rodzin, jako że budynek jest duży
- odparł Murad. - Na przykład apartament 6C na
leży do niejakiego Davida Tylera, studenta osta
tniego roku Columbia University, z którym żyje
Kelly.
- Ojca Lacey?
Murad wzruszył ramionami.
- Nie wnikałem w tę sprawę, ale to prawdopo
dobne.
Eleanore złapała za klamkę u drzwi samochodu.
Murad położył rękę na jej dłoni.
- Posłuchaj mnie, proszę. Ponownie ci radzę, daj
spokój tej dziewczynie. Niech sama upora się z włas
nymi problemami.
- A co będzie z Lacey?
- Dziecku jest lepiej z tobą. Chcesz się go pozbyć?
- Skądże! - szybko zaprzeczyła Eleanore. - Ko
cham małą. Uważam jednak, że powinna ją wycho
wywać własna matka. Wiem, jak to jest, gdy dzieckiem
zajmują się krewni. Nigdy nie zastąpią mu rodziców.
Dla Lacey chcę lepszego losu niż mój.
- A jeśli Kelly nie weźmie dziecka? Co wtedy?
- Kelly kocha małą.
- A jeśli mniej niż chłopaka, z którym się związała?
Tego właśnie od samego początku obawiała się
Eleanore. Że Kelly porzuciła dziecko dla mężczyzny.
- Zaraz się przekonam - odrzekła.
- Jeśli upierasz się, żeby iść, to proszę. Zrób to.
Nie będę cię zatrzymywał. - Murad otworzył drzwi
wozu.
Eleanore poczuła zapach jego wody kolońskiej.
Bliskość Murada dodawała odwagi.
- Jestem ci wdzięczna. Gdyby nie ty, nie odnalaz
łabym Kelly. Ale...
- Chcesz iść sama?
- Nie masz chyba nic przeciwko temu?
- Prawdę mówiąc, mam, lecz cię rozumiem. Zo
stanę w samochodzie.
- To nie potrwa długo.
- Nieważne. Poczekam.
Z łatwością odnalazła apartament 6C. Nacisnęła
dzwonek. Drzwi otworzyły się prawie natychmiast.
Stanęła w nich Kelly. Na widok ciotecznej siostry
zrobiła niezadowoloną minę.
- Też byłam zła, kiedy zniknęłaś - przywitała ją
Eleanore.
Energicznym krokiem weszła do mieszkania. Było
niewielkie. Nic dziwnego, że Kelly nie wzięła dziecka
ze sobą. Dwie dorosłe osoby wraz z niemowlęciem
miałyby tu trudne życie.
- Nie mogę teraz z tobą rozmawiać - szepnęła
Kelly, zerkając z niepokojem na uchylone drzwi
w głębi pokoju. - Spotkajmy się później w...
- Nie. Straciłam już zbyt wiele czasu na szukanie
ciebie po całym Nowym Jorku.
- Mogłaś nie szukać - odcięła się Kelly.
- Czyżbyś zapomniała, że masz dziecko? Przypo
minasz sobie córkę? Zostawiłaś ją u pani Benton.
- Jaką córkę? - zapytał dobrze zbudowany młody
człowiek, który ni stąd ni zowąd pojawił się w drugim
końcu pokoju.
David Tyler, pomyślała Eleanore.
Kelly nie odzywała się ani słowem.
- Lacey Danielle, urodzona drugiego lipca tego
roku - odparła spokojnym tonem Eleanore.
- Co takiego? - David Tyler pobladł. Widocznie
nogi odmówiły mu posłuszeństwa, bo opadł ciężko na
stojący obok fotel. - To znaczy, że jestem ojcem?
- zapytał niezbyt przytomnym głosem.
- Davidzie! - Kelly była zrozpaczona.
- Dlaczego nic mi nie powiedziałaś?
- Uwierz mi, nie chciałam zajść w ciążę!
- Ja też nie chciałem, żeby to się stało. Ale dlaczego
nie powiedziałaś, że będę ojcem?
- Kiedy się zorientowałam, że jestem w ciąży,
zapytałam cię, czy moglibyśmy się pobrać. Odrzekłeś
wtedy, że nie. Bo nie mamy pieniędzy i najpierw musisz
skończyć medycynę.
- A nie przyszło ci do głowy, że fakt, iż zostajemy
rodzicami, może wpłynąć na zmianę tej decyzji?
- W jaki sposób? - Kelly wzruszyła ramionami.
- Od tego, że mamy dziecko, forsy nam nie przybędzie.
- Ale powinno nam przybyć rozumu i poczucia
odpowiedzialności. - David przeciągnął palcami po
czarnych, lśniących włosach.
- Miałam powiedzieć ci o Lacey - cicho powiedziała
Kelly. - Czekałam na odpowiedni moment. Och, Davi-
dzie, to wszystko jest takie okropne... - Zaczęła płakać.
- Nie, kochanie, to wcale nie jest okropne. - David
próbował robić dobrą minę do złej gry. Nabrał powiet
rza. - Mamy córkę, która będzie mieszkała z nami,
a nie z... - spojrzał w stronę gościa.
- To moja cioteczna siostra, Eleanore - szepnęła
Kelly przez łzy. - A co będzie z twoim dyplomem? Tak
bardzo marzyłeś przecież o tym, żeby zostać lekarzem!
- Rozpłakała się głośniej.
- Nie martw się. To jeszcze nie koniec świata. Jakoś
sobie poradzimy. - David objął Kelly. - Pamiętaj, że
przedtem studiowałem chemię. Bez trudu dostanę
posadę laboranta.
- Starczy ci pieniędzy na skończenie medycyny?
- zapytała Eleanore.
- Tak. Pod warunkiem że będę jadł po dwa posiłki
dziennie, nie pójdę do dentysty i nie kupię nowych
spodni - odparł, krzywiąc się lekko.
- Jeśli więc masz zapewnione... - zaczęła Eleanore.
- Ze mną nie ma problemu - przerwał jej David.
- Gorzej będzie z dzieckiem. Musi przecież jeść po
żywne, dobre jedzenie, mieć opiekę lekarską, buty
i zabawki.
- Obiecałam Kelly łożyć na utrzymanie Lacey i jej
samej do chwili skończenia college'u. I nie zamierzam
się z tego wycofywać, bez względu na to, czy zamieszka
ze mną, czy z tobą.
- Dziękuję, sam utrzymam rodzinę - odparł sztyw
no David. - Nie potrzebuję niczyjej łaski.
- To żadna łaska. Zamierzam tylko pożyczyć ci te
pieniądze. Jeśli zostaniesz lekarzem, zapewnisz dziec
ku lepszą przyszłość, niż będąc laborantem. Kocham
Kelly i Lacey. Są moją najbliższą rodziną.
David długo się zastanawiał.
- No dobrze - ustąpił wreszcie. - Pod warunkiem
że będzie to tylko pożyczka.
- Zgoda - potwierdziła Eleanore.
- Będę wynajmowała się do opieki nad dziećmi,
żeby ci pomóc. W holu widziałam wiele ogłoszeń
- odezwała się Kelly. - Teraz, kiedy zostanę twoją
żoną, dłużej uczyć się nie muszę.
Eleanore zagryzła wargi. Nie mogła się zgodzić
z naiwną argumentacją ciotecznej siostry. Widziała
zbyt wiele rozbitych małżeństw i kobiet pozostawio
nych samym sobie, bez jakiegokolwiek wykształcenia
i przygotowania zawodowego. Ale to decyzja Kelly,
nie jej własna. Nic na to poradzić nie może.
- Kiedy mogę zabrać Lacey? - spytała Kelły.
- Chcę jak najszybciej pokazać ją Davidowi.
- Przywiozę wam ją jutro ze wszystkimi rzeczami
- zaproponowała Eleanore.
- To dobrze, że nie dzisiaj. Zdążę przygotować
i idealnie wysprzątać mały pokoik. Będzie w sam raz
dla niemowlaka.
- Eleanore, może napijesz się kawy? - spytała
Kelly.
- Nie, dziękuję. Ktoś na mnie czeka na dole. A więc
do zobaczenia. Do jutra.
- No i co? - zapytał Murad, kiedy Eleanore wsiad
ła do rolls-royce'a.
- Kelly może jest jeszcze niedojrzała, ale już potrafi
dobierać sobie odpowiednich mężczyzn. Wiadomość
o tym, że został ojcem, David przyjął znacznie lepiej,
niż można by się tego spodziewać.
- Weźmie Lacey?
- Tak. Nawet postanowił rzucić medycynę i od
razu iść do pracy.
- I wtedy zaproponowałaś, że będziesz nadal utrzy
mywała dziecko i Kelly?
- Dlaczego pytasz?
- Bo cię znam. Dla rodziny zrobisz wszystko.
- Obiecałam to Kelly już dawno, kiedy jeszcze
była w szkole. Jutro zawiozę im dziecko. Dasz mi
samochód, żebym mogła zabrać wszystkie rzeczy
Lacey?
- Oczywiście. Czy zabierzesz także pannę Kelvin-
gton? Jej pensja jest opłacona do końca roku.
Eleanore spojrzała na Murada. Przyszło jej coś
nagle na myśl. Rozweseliły się oczy.
- Chętnie zwaliłabym pannę Kelvington na głowę
Kelly. Od razu by ją ustawiła. Dałaby jej w kość. Ale
tego nie zrobię z innego powodu. Żal mi Davida. Chy
ba by wtedy zwariował.
- Zemsta kobiet to rzecz straszliwa. - Murad zaczął
się śmiać. - Przypomnij mi, żebym nigdy nie wchodził
ci w drogę.
- Od chwili, w której cię poznałam, bez przerwy to
robisz!
- Ale mam dobre chęci.
- Słyszałeś chyba, że dobrymi chęciami piekło jest
wybrukowane.
- Nie w tej części świata, z której pochodzę.
- A do jakiej części świata właściwie należysz? - zary
zykowała Eleanore. Chciała lepiej poznać Murada.
- Sam się nad tym zastanawiam. - Skrzywił się.
- Kocham Abar. Moje korzenie tkwią na Środkowym
Wschodzie, lecz nie potrafiłbym przenieść się tam na
stałe. Za dużo ograniczeń. Nakazów i zakazów.
- Aha. - Spuściła głowę. Chciała ukryć uczucie
ulgi, które odmalowało się na jej twarzy. A więc
Murad nie zamierza wracać do swego kraju. To
dobrze!
Ta chwilowa ulga szybko jednak minęła. Eleanore
uprzytomniła sobie, że lada dzień wygaśnie formalna
przyczyna, dla której zamieszkała u Murada. Jeśli nie
będzie wydawała pieniędzy na wynajmowanie opieku
nek do Lacey, z samymi lekcjami w zastępstwie innych
nauczycieli poradzi sobie finansowo. Murad już uzys
kał to, na czym mu zależało. Spotkała się z ojcem
i odgrywała rolę pani domu. Niestety, oszusta w firmie
złapać nie pomogła.
Odetchnąłby pewnie z ulgą, gdyby się już wy
prowadziła. No cóż, nadal będą mieszkali w jednym
mieście. Murad będzie mógł ją odwiedzać, kiedy tylko
zechce. Powzięła decyzję.
- Teraz, skoro już odnalazłam Kelly, nie powin
nam dłużej korzystać z twojej gościnności. Jutro rano,
odwożąc Lacey, zabiorę także moje rzeczy - powie
działa spokojnym tonem.
- Przecież zawarliśmy umowę, Eleanore Fulton!
- Twarz Murada nagle skamieniała. - Mieliśmy wspie
rać się nawzajem. A teraz, kiedy już dłużej nie potrze
bujesz mojej pomocy, wygodniej ci zapomnieć o re
szcie?
Podniosła wzrok. Była zaskoczona tak ostrą reak
cją Murada.
- Sądziłam, że chcesz mieć dom tylko dla siebie.
- Być może uszło twojej uwagi, że dzielę swą
siedzibę także z innymi ludźmi. Z nich wszystkich ty
jesteś najlepsza.
- Co za elegancki komplement! - Roześmiała się
głośno. Świadomość, że Murad nie chce się z nią
rozstać, poprawiała samopoczucie. Uderzała do głowy
jak szampan. - Jeśli naprawdę wolisz mnie od wzoro
wego angielskiego kamerdynera, jestem zaszczycona.
- I powinnaś. Jest autentyczny. Żeby go zdobyć,
musiałem skorzystać aż z protekcji ojca. Polecił nasze
mu ambasadorowi w Londynie wypożyczyć mi Wil-
kersona.
- Nie powinieneś go oddawać - zupełnie serio po
wiedziała Eleanore. - Jest idealnym kamerdynerem
dla szpiega. Przyszedł z pomocą, to znaczy z pienię
dzmi na łapówkę, kiedy nie wiedziałam, jak dogadać
się z Barbrą.
- Szkoda, że mnie wtedy nie było w domu - mruk
nął Murad. - Zamknąłbym cię na klucz na tak długo,
aż ten pomysł wywietrzałby ci z głowy.
- Może powinieneś wtajemniczyć Wilkersona
w aferę z oszustwem?
- Jest to chyba jedyna rzecz, której nie zrobiłem.
Ciągle męczy mnie jednak to, że coś przegapiliśmy.
- Sfrustrowany Murad aż zacisnął pięści.
- Jakiej sumy wymagała pierwsza inwestycja? - spy
tała Eleanore. Może powinni szukać kogoś, kto zdobył
duże pieniądze mniej więcej w tym samym czasie?
- Niestety, niewiele. W zasadzie płaci się tylko za
opcję. A taka ilość pieniędzy leży w granicach moż
liwości niemal wszystkich moich pracowników.
- A wiec skreśl tę teorię - powiedziała z żalem
Eleanore. - A może poddasz ich testowi na wykrywa
czu kłamstwa?
- Nie. Z dwóch powodów. Po pierwsze, popsułoby
to w sposób nieodwracalny moje stosunki z całym
personelem biura, a po drugie i ważniejsze, nie jest to
metoda w pełni wiarygodna. Daje często błędne wyni
ki, kiedy osoba poddawana testowi jest nerwowa.
- No to zdecyduj się na jeszcze jedno przyjęcie. Ale
tym razem w biurze - powiedziała powoli Eleanore.
- Dlaczego tam?
- Na własnym, dobrze znanym podwórku może
mniej będą się mieli na baczności.
- Chyba masz rację. - Murad popatrzył przez
chwilę na przejeżdżające obok samochody. - Na os
tatnim przyjęciu zauważyłem, że kilka osób, z którymi
próbowałem nawiązać rozmowę, czuło się wyraźnie
nieswojo.
- Pewnie obawiali się rozlać poncz na przepiękny
wschodni dywan. Sama się bałam.
- Całkiem niepotrzebnie. Na ten dywan ludzie
wylewali różne rzeczy od tysiąca lat.
- Tysiąca? I ty odważasz się chodzić po czymś aż
tak starym?
- Oczywiście. Co innego mógłbym zrobić? Dywan
jest zbyt duży, żeby zawiesić go na ścianie.
- Przecież to okaz muzealny! Powinieneś...
- urwała.
Nigdy jeszcze różnica ich pochodzenia nie wystąpiła
tak jaskrawo, jak w tej chwili. Mimo to są jednak
rzeczy, które ich łączą... Na tę myśl Eleanore aż dostała
rumieńców.
Podjęła główny wątek rozmowy.
- Zróbmy małe przyjęcie w godzinach pracy, tak
żeby nikt nie mógł znaleźć wymówki i się ulotnić.
A może tym razem zgodzisz się na mały barek?
Alkohol rozwiązuje języki.
- Żaden problem. Przecież biuro to nie mój dom.
- Nie powiedz tego przypadkiem przy Waltonie.
Dla niego firma to całe życie.
- Mylisz się, moja droga. Nie życie, lecz władza.
Ma obsesję na tym punkcie. Nie podejrzewam go
o oszustwo, bo sądzę, że nie zaryzykowałby utraty
stanowiska dla pieniędzy. Od lat ma duże oszczędności
i przez cały ten czas prowadzi życie ascety. Starannie
zbadałem jego przeszłość.
- Nie znoszę tego typa. Jest okropny. Na każdym
kroku cię lekceważy. Zupełnie nie mogę pojąć, dlacze
go pozwalasz mu na te wszystkie obrzydliwe docinki
pod twoim adresem.
- To proste - odparł spokojnie Murad. - Znam
swoją wartość. Opinia Waltona się nie liczy.
- I masz świadomość, że w każdej chwili możesz go
wyrzucić - dodała Eleanore.
- Tak. To także - przyznał.
- Ja, niestety, nie mogę - wyraziła żal Eleanore.
- Biedactwo! - Murad sięgnął ręką w bok i ujął jej
dłoń. - Jesteś nie w humorze.
- Mam powody. To był koszmarny dzień!
- Biedactwo - powtórzył pełnym współczucia
głosem.
Eleanore podniosła głowę i zatopiła wzrok w błysz
czących, czarnych oczach Murada. Miała nieprzepartą
ochotę natychmiast go pocałować.
Rzucił okiem w stronę szklanej przegrody oddziela
jącej ich od kierowcy i po arabsku zaklął pod nosem.
Szofer nie mógł słyszeć, o czym mówią, lecz we wstecz
nym lusterku świetnie widział, co z tyłu się dzieje.
- Och! Że też nigdy nie możemy być sami - szepnął
zniechęcony. - Wkrótce... - zaczął i nie dokończył.
Wkrótce? Co miał na myśli? - zastanawiała się
Eleanore. Pytać jednak nie zamierzała. Nie wiedząc
o co chodzi, mogła mieć nadzieję. A nadzieja była
czymś, z czego nie miała zamiaru rezygnować.
Następnego dnia czuła się fatalnie. Była kompletnie
rozbita. Odwiezienie Lacey do Kelly i Davida było
operacją znacznie smutniejszą, niż się spodziewała.
Wiedziała, że na dłuższą metę jest to dla dziecka lepsze
rozwiązanie, ale bardzo kochała małą i już do niej
tęskniła.
Po powrocie miała ochotę usiąść i rozpłakać się.
Chwilę później zjawił się Murad.
- Co się stało? - spytała. - Nigdy nie jadasz lun
chu w domu.
- Pomyślałem sobie, że może na coś ci się przydam.
Pocieszę, bo wiem, jak bardzo musi być ci teraz ciężko.
Eleanore usiłowała się uśmiechnąć. Murad trosz
czył się o jej odczucia i zechciał zmienić swe przy
zwyczajenia, żeby być dzisiaj blisko niej. To miłe.
Otworzyła usta, żeby mu za to podziękować i, ku
zaskoczeniu ich obojga, wybuchnęła głośnym płaczem.
ROZDZIAŁ
12
- Przepraszam. - Eleanore przestała wreszcie szlo
chać. - Nie wiem, co się ze mną dzieje. Nigdy nie
płaczę.
- Miałaś bardzo ciężki ranek.
Zachęcona serdecznym brzmieniem głosu Murada,
Eleanore przysunęła się bliżej. Od dłoni, którą trzymał
na jej ramieniu, poczuła ledwie uchwytną woń mydła.
Przytuliła twarz do szyi Murada i zaczęła drażnić
lekko zębami skórę nad kołnierzykiem. Koniuszkami
palców przesuwała po jego uchu, a potem otwartą
dłonią gładziła szorstki policzek.
Równomierny rytm serca, który słyszała tuż obok
swej piersi, zakłócał własny oddech. Z trudem chwyta
ła powietrze.
Odchyliła głowę i zaczęła wodzić wargami po dolnej
części twarzy Murada. Czubek języka przesuwała po
napiętej skórze. Z minuty na minutę bardziej go
pragnęła.
- Nie. - Murad wyciągnął rękę. Chciał odsunąć
głowę Eleanore, lecz zamiast tego przytulił ją do siebie.
- Nie? - Wargami drażniła teraz okolice ucha.
- Nie możemy.
W tej ponętnej kobiecie Murad chciał widzieć coś
więcej niż tylko seksualną partnerkę. Kochał ją i prag
nął, aby zaczęła odwzajemniać jego uczucie.
- Nie chcesz, to nie - powiedziała spokojnie, mimo
że odmowa Murada bardzo ją rozczarowała.
Dlaczego zachowywał się tak powściągliwie? Po
stanowiła jednak nie nalegać. W chwili, w której tak
bardzo pragnęła zacieśnić wzajemne więzy, wszelkie
napięcia były niepotrzebne.
Postanowiła zmienić temat.
- Czy poczyniłeś już jakieś kroki w związku z przy
jęciem w biurze?
- Tak. Rozmawiałem z restauratorem. Wszystko
przygotuje na jutrzejsze popołudnie.
- Już jutro? Jesteś szybki.
- Podobno im szybciej, tym lepiej. Nie wiem tylko,
jak wyjaśnić ludziom, dlaczego znów organizuję przy
jęcie.
- Nie musisz nic tłumaczyć. Wiadomo, że playboy
przedkłada rozrywkę nad pracę. Zachowasz się zgod
nie z oczekiwaniami swych pracowników.
- A więc jutro. Od czwartej do piątej.
- Proponuję zacząć o trzeciej. Będziemy mieli wię
cej czasu na rozmowy - przekonywała Eleanore. - Czy
twój ojciec będzie miał wielką pretensję, jeżeli nie wy
kryjesz sprawcy oszustwa?
- Nie. A skąd przyszło ci to do głowy?
- Nie wiem. Królowie bywają podobno okrutni.
Zresztą jeszcze nigdy żadnego nie poznałam.
- Niebawem poznasz. Jednego. Skończmy tę roz
mowę. Przyjechałem po to, żeby zabrać cię na lunch.
- Piękne dzięki, że o mnie pomyślałeś. Poczekaj
chwilę, tylko poprawię makijaż.
- Nigdzie nie pójdziesz. - Murad wziął Eleanore
za ramię. - Nie musisz się malować. Wyglądasz świet
nie. - Pociągnął ją w stronę wyjścia.
Trzymając w ręku kieliszek szampana, Eleanore
obserwowała ukradkiem pracowników firmy Murada.
Spojrzała na zegarek. Była już czwarta trzydzieści. Za
pół godziny przyjęcie się skończy. Wszystko wskazuje
na to, że - podobnie jak poprzednie spotkania - za
kończy się fiaskiem. Westchnęła głęboko. Widocznie
oszust nie nadużywa alkoholu.
Grupka młodych dziewcząt stała przy końcu baru.
Chichotały i od czasu do czasu rzucały ukradkowe
spojrzenia w stronę Murada. W ogólnej rozmowie nie
brała udziału jedna dziewczyna. Beth. Była zajęta
czymś innym. Oczyma pełnymi uwielbienia wpatrywa
ła się w Abramsa.
Eleanore zauważyła, że parę tę obserwuje także pani
Paulson. Trudno było jednoznacznie odczytać wyraz jej
twarzy. Malował się na niej cień zazdrości, a także jakby
litości i pobłażania w stosunku do młodej dziewczyny.
Ale dlaczego? - zastanawiała się Eleanore. Przecież
uczucie Beth było odwzajemnione. Spojrzała jeszcze raz
w kierunku dziewczyny i Abramsa, który objawy
uwielbienia przyjmował z nonszalancją.
Przypomniała sobie zachwyty pani Paulson na
temat wyjątkowych zalet tego człowieka. Nikogo
innego wobec Murada nie chwaliła. Było oczywiste, że
Abramsowi toruje drogę do kariery. Ale dlaczego? Na
to pytanie Eleanore nie potrafiła udzielić sobie od
powiedzi.
Postanowiła zdobyć więcej informacji. Podeszła do
pani Paulson. Udawała, że zbyt wiele wypiła.
- Zdrówko - powiedziała nieco bełkotliwie.
Pani Paulson wyjęła kieliszek z jej ręki i podała swój.
- To woda sodowa - wyjaśniła, widząc zdumione
spojrzenie Eleanore. - Na takich przyjęciach pije się
najwyżej jednego drinka - pouczyła sucho. - I tak
będziesz miała wystarczająco dużo kłopotów, żeby
utrzymać przy sobie księcia z bajki. Daruj sobie pu
bliczne upijanie się. - W jej głosie przebijała drwina.
Eleanore się rozzłościła. Jako że usiłowała wykryć
oszustwo, a więc działała w dobrej sprawie, uznała, że
wszelkie środki są dozwolone. Natarła ostro na panią
Paulson.
- Przynajmniej mam swego mężczyznę, czego nie
można powiedzieć o pani. Nawet taka smarkula jak
Beth złapała sobie faceta i już ma narzeczonego.
- Eleanore udawała zalaną.
- Jak śmiesz! Ty... - Ze złości na twarzy pani
Paulson wystąpiły wypieki.
Eleanore postanowiła nadal zachowywać się napas
tliwie.
- Miała pani obok siebie Abramsa i pozwoliła,
żeby Beth sprzątnęła go pani sprzed nosa? To głupie.
- Wcale mi go nie zabrała! - syknęła pani Paulson.
- Ta dziewczyna jest chyba ślepa.
- Ślepa? Jakoś tego nie zauważyłam - powiedziała
drwiąco Eleanore.
- Beth to zasłona dymna. Walton nie toleruje
romansów w biurze. Jak tylko odejdzie i Todd zajmie
jego miejsce, będziemy mogli od razu się pobrać.
- Walton odchodzi? To świetnie! Nie znoszę tego
typa.
- Cii. - W obawie, czy ktoś nie słyszy, pani Paul
son rozejrzała się niespokojnie. - Ostateczna decyzja
jeszcze nie zapadła. Walton odgraża się, że założy
własną firmę. Ale nic jeszcze nie mów o tym Jego
Ekscelencji. Jeśli w ogóle będziesz pamiętała naszą
rozmowę, kiedy wytrzeźwiejesz - dodała złośliwie.
A to interesujące, pomyślała Eleanore. Jeśli Beth
stanowi tylko zasłonę dymną, a pani Paulson jest
przekonana, że Abrams niebawem się z nią ożeni, to
znaczy, iż to obiecał. W zamian za co? Za jakie usługi?
Za to, że ułatwia mu karierę? A może dlatego, że
dostarcza potrzebnych informacji? To było więcej niż
prawdopodobne. Eleanore aż zachłysnęła się swoim
odkryciem.
Abrams utrzymywał po kryjomu zażyłe stosunki
z panią Paulson nie dlatego, że Walton był przeciwny
biurowym romansom, lecz dlatego, że nie chciał, aby
ktokolwiek się domyślił, iż za jej pośrednictwem może
mieć dostęp do kluczowych informacji. Był inteligent
ny, zdolny i sprytny. Potrafił to wykorzystać.
Wyjaśniłam całą aferę! Odkryłam oszusta! - z prze
jęciem powtarzała w myśli zachwycona Eleanore. Po
krótkim zastanowieniu uznała, że powie o tym Mura-
dowi dopiero wtedy, kiedy sama przyprze Abramsa do
muru i wydobędzie z niego przyznanie się do winy.
Zobaczyła, że idzie on właśnie przez hol i kieruje się
w stronę gabinetu.
Oddała kieliszek przechodzącemu kelnerowi i nie
postrzeżenie podążyła śladami Abramsa.
Kiedy weszła do jego gabinetu, siedział za biurkiem.
- Skąd się pani tutaj wzięła, panno Fulton? - Ab
rams podniósł się z fotela. - Czyżby pani pobłądziła?
- To ja powinnam o to pana zapytać.
- Słucham? Nie rozumiem. - Rzucił jej zdawkowy
uśmiech kobieciarza.
- Mam na myśli pańską wyprawę w świat oszustwa.
- Oszustwa? O czym pani mówi? - Jego śmiech
wydał się teraz Eleanore nieco nerwowy.
- O tym, jak pan wykorzystuje informacje wyciąg
nięte od pani Paulson.
Zobaczyła, że Abrams zrobił się blady jak ściana.
Opadł na fotel za biurkiem. Nie spuszczał jednak
z oczu niepożądanego gościa.
- Przecież to kłamstwo. Nie należy słuchać bredze
nia zazdrosnej kobiety...
- Nie jest zazdrosna - przerwała mu Eleanore.
- Ta naiwna biedaczka jest przekonana, że zaraz po
swym awansie pan się z nią ożeni.
- Nie ma to jak stare idiotki - z przekąsem ode
zwał się Abrams.
Rozzłoszczona jego nielojalnością w stosunku do
kobiety, którą tak niecnie wykorzystywał, Eleanore
wybuchnęła:
- Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni! Jak tylko
powiem Muradowi...
Głos uwiązł jej w gardle na widok ręki Abramsa
wolno unoszącej się zza biurka. Zobaczyła wycelowa
ny w siebie rewolwer.
Nie przyszło jej w ogóle do głowy, że ta roz
mowa może być niebezpieczna. Do tej pory w całej
tej aferze nie natrafili z Muradem na żaden ślad
przemocy. Co teraz się stanie? - pomyślała, próbu
jąc zachować zimną krew.
Popatrzyła uważnie na Abramsa. Widziała, że jest
bardzo zdenerwowany, bo ręka, w której trzymał
rewolwer, lekko drżała. Jeśli sama zdoła zachować
przytomność umysłu, może jakoś go przechytrzy.
- A więc się nie myliłem. - Abrams podniósł się
wolno z fotela. Trzymając Eleanore cały czas na celow
niku, przeszedł przez pokój i zamknął drzwi na korytarz.
- Ahiąar tylko udaje, że jest playboyem? - zapytał.
Eleanore postanowiła mówić oględnie, lecz prawdę.
- Ojciec go tu przysłał. Żeby sprawdził, kto okrada
firmę.
- Stary łajdak! - warknął z wściekłością Abrams.
- Sam leży forsie. Ma miliardy, a mnie zazdrości tych
kilku milionów, które zarobiłem!
- Ukradł pan aż tyle? - wyrwało się Eleanore.
- Zamknij się wreszcie!
Abrams machnął ręką z rewolwerem. Broń trzymał
dziwnie nieudolnie. Eleanore zaczęła się bać, że po
strzeli ją niechcący.
- Wychodzimy. - Otarł pot z czoła. - Wkładam
rewolwer pod marynarkę i będę cię trzymał tuż przy
sobie. Jeśli nie pójdziesz spokojnie, to...
- Dokąd mamy iść? - Eleanore usiłowała zyskać
na czasie.
- Do mnie. - Abrams złapał ją za ramię i przyciąg
nął do swego boku. - Jeśli po drodze komukolwiek
dasz znać, to...
- Już wiem. To mnie pan zabije.
- O, nie. Zabiję tego, kto przyjdzie ci z pomocą.
Eleanore natychmiast wyobraziła sobie Abramsa
strzelającego do Murada. Ten człowiek był tak przera
żony, że mógł wykonać swoją groźbę.
Postanowiła się nie opierać i robić dokładnie to,
czego żąda Abrams. Później coś wymyśli i postara się
jakoś uwolnić.
- Niech pan się uspokoi. Obiecuję, nie sprawię
żadnego kłopotu.
Nie opierała się, kiedy zmusił ją do wyjścia tylnymi
drzwiami. Przed biurowym wieżowcem wsiedli do
przejeżdżającej taksówki.
Dwadzieścia minut później kierowca ze znudzoną
miną wysadził ich przed domem, w którym mieszkał
Abrams.
- Pamiętaj, co powiedziałem! - syknął, kiedy prze
chodzili przez hol.
Wepchnął Eleanore do pustej windy.
Wysiedli na czwartym piętrze.
W mieszkaniu pchnął młodą kobietę w stronę
kanapy. Wyciągnął rewolwer z kieszeni.
- Siadaj! - polecił.
Eleanore zaczęła rozglądać się ukradkiem za jakimś
ciężkim przedmiotem. Niczego nie było w pobliżu.
Zauważyła, że trzęsą się jej ręce.
- Już wiem, co z tobą zrobię - powiedział Abrams
po chwili namysłu. - Zaraz dam ci tabletki nasenne.
Dwie. Nie, dla pewności cztery. Kiedy się obudzisz,
będę już w Brazylii.
- Dlaczego właśnie tam? - zdziwiła się Eleanore.
- Bo Brazylia i Ameryka nie zawarły traktatu
o ekstradycji.
W tym momencie usłyszeli dzwonek do drzwi.
- Co, do diabła, się dzieje? - warknął cicho Ab
rams. - Ktoś musiał widzieć, jak wchodziłem.
Na chwilę się zawahał. Nie wiedział, co zrobić.
Wreszcie powziął decyzję.
- Jeśli piśniesz choć słowo... - zagroził Eleanore.
Trzymając rękę z rewolwerem za plecami, podszedł
do drzwi.
- Kto tam? - zapytał.
- To ja, panie Abrams. Willis. Pański portier.
Przyniosłem ekspres do pana.
- Jaki ekspres? - zapytał podejrzliwie Abrams.
- List. Jakaś gruba koperta. Chyba ze Szwajcarii.
Po krótkim wahaniu Abrams wolną ręką otworzył
drzwi.
Portier z okrzykiem rzucił się w bok. W ten sposób
udało mu się ostrzec lokatora.
Abrams wycelował pistolet w ciemną postać znaj
dującą się za drzwiami.
- Stać! - krzyknął.
- Uwaga! Ma broń! - Za plecami Abramsa zawo
łała głośno Eleanore.
- Nie wątpię. - Usłyszała głęboki głos Murada.
- Właź do środka - warknął gospodarz. -1 zam
knij drzwi.
- Jak się czujesz, Eleanore? - zapytał Murad.
- Wykryłam oszusta.
- Zamknij się! - powiedział do niej Abrams. - Ten
cholerny portier zawiadomił już pewnie policję - do
dał nieco łamiącym się głosem.
- Nie. Moi ludzie nim się zajęli. Świadkowie nie są
mi potrzebni - odparł spokojnie Murad.
- Muszę stąd wyjść - powiedział Abrams. - Prze
suń się - polecił Eleanore.
Złapał młodą kobietę za ramię i zasłonił się nią jak
tarczą.
Cały czas na celowniku trzymał Murada.
- Jeśli się ruszysz, natychmiast ją zabiję. Jasne?
- Ja byłbym lepszym zakładnikiem - odparł Mu
rad.
- Wolę ją. Zachowa się spokojnie. Jest zbyt bystra
na to, żeby próbowała mnie wykiwać. To jej się nie
opłaci.
Eleanore patrzyła na Murada. Wiedziała, że nie
dopuści do tego, żeby wyszła z Abramsem. Będzie
próbował go zatrzymać. I zginie.
Muszę coś zrobić, postanowiła zdesperowana. Mu
szę choć na chwilę rozproszyć uwagę Abramsa.
Wydała dziwny dźwięk, złapała się za twarz i powie
działa stłumionym głosem:
- Jest mi niedobrze. Zaraz zwymiotuję.
- Co, do diabła... - Abrams spojrzał na Eleanore
i w tej samej chwili Murad rzucił się na niego. Po chwili
oszust leżał nieprzytomny na podłodze.
- Idioto! Przecież mógł cię zabić! - krzyknęła Elea
nore do Murada. Jej ulga przerodziła się w nagłą złość.
- Ja jestem idiotą? - Wściekłość Murada była jesz
cze większa. - A kto sam postanowił rozprawić się
z Abramsem?
- Skąd mogłam wiedzieć, że wyciągnie rewolwer?
- Wiedziałabyś, gdybyś miała choć trochę oleju
w głowie. Albo doświadczenia.
- Nie mam doświadczenia. Przynajmniej jako szpieg.
Byłam tak szczęśliwa, że wykryłam sprawcę oszustwa, że
chciałam sama wszystko wyjaśnić do końca.
- A zamiast tego wpadłaś w poważne tarapaty.
Kiedy zdałem sobie sprawę z tego, że Abrams cię upro
wadził... - Murad aż się wstrząsnął.
Na jego twarzy Eleanore zobaczyła niewypowie
dziane znużenie, a także ślady głębokiej troski.
- W jaki sposób tak błyskawicznie doszedłeś do
tego, co się stało? - zapytała. - Niemal deptałeś mi po
piętach.
- Od dziś, przysięgam, będę chodził zawsze jeden
krok przed tobą - warknął i dodał nieco spokojniejszym
głosem - Obserwowałem cię przez całe popołudnie. By
łaś najsympatyczniejszym obiektem na przyjęciu.
- Tak? - zdziwiła się Eleanore. Była mile zasko
czona tą uwagą Murada.
- Kiedy zobaczyłem, jak idziesz przez hol, po
myślałem, że chcesz skorzystać z łazienki. Nie wró
ciłaś, więc zacząłem cię szukać po wszystkich po
mieszczeniach. Na biurku Abramsa znalazłem twoją
torebkę. Zadzwoniłem na dół do strażnika. Potwier
dził moje obawy. Poinformował, że opuściłaś budy-
nek w towarzystwie Abramsa. Szybko w kartotece
wynalazłem jego adres. Sądziłem, że najpierw pojedzie
do domu, a dopiero potem będzie próbował uciekać.
- Nie zamierzał mnie skrzywdzić - powiedziała
Eleanore, patrząc na nieruchomą postać rozciągniętą
na ziemi. - Sytuacja go przerosła. Nie wiedział, co
zrobić. Czy mocno go uderzyłeś?
- Tak. Ale nie zrobiłem mu nic złego. Jutro będzie
go tylko bolała głowa.
- To był piękny cios. Świetnie walczysz. Miałeś
lepszego instruktora niż ja. Musisz koniecznie nauczyć
mnie tego.
- Ta umiejętność nie będzie ci więcej potrzebna.
Szpiegowską karierę masz już poza sobą. Moje nerwy
dłużej by tego nie zniosły.
Murad pochylił się i pocałował Eleanore w usta.
Przytuliła się mocniej. Gładziła dłonią szorstki
policzek Murada. Pożądała tego mężczyzny i czuła, że
on także jej pragnie.
Otworzyła oczy i... zobaczyła sześciu mężczyzn
uzbrojonych po zęby.
- Ekscelencjo, czy nic się panu nie stało? - zapytał
jeden z nich zaniepokojonym głosem.
Eleanore rozpoznała mężczyznę, który był z Mura-
dem wtedy, kiedy ją napadnięto.
- Jak widzisz. To jest oszust, którego szukaliśmy.
- Murad wskazał pojękującego Abramsa. - Zawieź
cie go na komisariat - polecił swoim ludziom. - Po
tem sam tam pojadę i złożę skargę.
Eleanore odsunęła się pod ścianę, kiedy mężczyźni
wyciągali Abramsa z pokoju.
Była wściekła. Zawsze przy ludziach Murad trak
tował ją obojętnie! Po raz pierwszy od dawna przestała
panować nad sobą.
Kiedy apartament opustoszał, Murad podszedł do
niej ze zniewalającym uśmiechem.
- Na czym to skończyliśmy? - zapytał, zadowolo
ny z żartu.
- Mam wszystkiego dość! Wychodzę - warknęła.
- Opuszczam to koszmarne mieszkanie, twój cholerny
dom, ten...
- Co się stało? - Murad popatrzył z niepokojem na
Eleanore. - Przed chwilą trzymałem cię w ramionach,
taką miękką i słodką...
- Dopóki nie znaleźli się świadkowie! Do diabła ze
wszystkim! Mam tego dość! Kiedy tylko ktoś się
pojawia, traktujesz mnie obojętnie i udajesz, że nic nas
nie łączy! Już więcej nie będziesz musiał udawać.
Pomogę ci zachować twarz wobec twoich ludzi. Opu
szczam cię. Natychmiast.
- Nie! Nie zrobisz tego! Zrozum mnie, proszę.
Chciałem dać ci czas, żebyś zdążyła mnie polubić
i przestała kierować się wyłącznie zmysłami. Wiem, że
za wcześnie poszliśmy do łóżka. Widziałem, że byłaś
wtedy zupełnie wytrącona z równowagi. Z mojej winy,
bo bez uzgodnienia zaaranżowałem spotkanie z Seli
mem. Ale kiedy cię pocałowałem, nie mogłem się
oprzeć...
Eleanore podniosła wzrok i popatrzyła na Murada.
Czyżby ją lubił? A może nawet trochę kochał? Był
tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić.
Nabrała głęboko powietrza. Lubiła hazard. Po
stanowiła grać do końca.
- Poszłam do łóżka, bo jestem w tobie zakochana
- powiedziała bez zająknienia.
Zatopiła wzrok w dywanie. Miał kolor miodu. Bała
się spojrzeć Muradowi w twarz. Bała się zobaczyć
wyraz jego oczu.
Poczuła nagle, że porywa ją na ręce i obraca
wysoko w powietrzu. Złapała Murada kurczowo za
ramię.
- Co ty wyczyniasz?
- Po prostu się cieszę! Właśnie powiedziałaś coś,
o co się modliłem.
- Modliłeś? - Zaciśnięte gardło Eleanore powoli
zaczęło się rozluźniać.
- Kocham cię, Eleanore Fulton.
- Może tak ci się tylko wydaje, bo wykryłam
oszusta? - zapytała podejrzliwie.
- Nie. Dlatego, że jesteś inteligentna, lojalna, ślicz
na i bardzo, ale to bardzo zmysłowa. Jedziemy. - Mu-
rad postawił ją na ziemi i złapał za ramię.
- Dokąd?
- Na lotnisko. Pierwszym samolotem lecimy do
Las Vegas, żeby natychmiast się pobrać. Tam można
to zrobić od razu.
- Chcesz się ze mną ożenić? - zapytała zdumiona.
- Nie słuchasz, co mówię? A jak myślisz, dlaczego
na każdym kroku tak bardzo dbałem o twoją reputa
cję? Miałem nadzieję, że wspólnie spędzimy resztę
życia w otoczeniu mojej konserwatywnej służby.
- Resztę życia? - Eleanore kręciło się w głowie.
- Zostaniesz moją żoną. Możesz pracować nadal
jako nauczycielka. A kiedy będziemy mieli dziecko,
postaram się wiele czasu spędzać w domu.
- Dziecko? - wyszeptała Elenore. Poczuła się na
gle bardzo szczęśliwa. Wreszcie będzie miała własną
rodzinę!
- Miło, że to proponujesz - odparła po chwili.
- Nie wrócę jednak do poprzedniej pracy. Nie będę
musiała martwić się o pieniądze, więc poświęcę się wy
łącznie uczeniu dorosłych w ramach programu walki
z analfabetyzmem. To użyteczna praca. I dająca
ogromną satysfakcję.
Murad przytulił ją do siebie.
Tak bardzo go kochała! Nagle przyszła jej na myśl
Beth. Eleanore zrobiło się żal dziewczyny.
- O czym myślisz? - spytał Murad.
- Beth i pani Paulson będą miały teraz bardzo
ciężkie życie. Całe biuro się dowie, że kochały oszusta.
Mógłbyś jakoś im pomóc?
- Chyba tak. Mogę je przenieść do filii naszej firmy.
Na przykład Beth do Londynu, a panią Paulson do
Paryża. To im ułatwi życie. Znajdą się w nowych
warunkach. Szybciej zapomną.
- Dziękuję.
- Dla ciebie, kochanie, zrobię wszystko. - Murad
pocałował Eleanore w nos.
- Chodźmy stąd wreszcie - poprosiła. Kiedy zna
leźli się na korytarzu, pociągnęła Murada w stronę
windy. - Im wcześniej wystąpimy o zezwolenie, tym
szybciej się pobierzemy i będziemy się kochać, kiedy
tylko nam się zechce. - Spłoniła się lekko, lecz odważ
nie wytrzymała wzrok Murada.
- Mam lepszy pomysł - odparł. - Wynajmiemy
zaraz odrzutowiec do Las Vegas i przez całą drogę
będziemy się kochać w samolocie.
- To mi się podoba. - Eleanore się roześmiała.
Ogarnęło ją uczucie wielkiego szczęścia. - Trafił mi się
mężczyzna z wyobraźnią.
- Jeszcze nie masz pojęcia, z jaką. Żadnego pojęcia,
kochanie.