background image

 

background image

 
 
 
 
 

 

 

background image

SPIS TREŚCI 

 

 

Rozdział 1 | Rok 1974 

 

Rozdział 2 | Rok 1996 

 

Rozdział 3 

 

Rozdział 4 | Rok 1975 

 

Rozdział 5 | Rok 1996 

 

Rozdział 6 

 

Rozdział 7 

 

Rozdział 8 

 

Rozdział 9 | Rok 1978 

 

Rozdział 10 | Rok 1978 

 

Rozdział 11 | Rok 1996 

 

Rozdział 12 

 

Rozdział 13 

 

Rozdział 14 

 

Rozdział 15 

 

Rozdział 16 

 

Rozdział 17 

 

Rozdział 18 | Rok 1970 

 

Rozdział 19 | Rok 1978 

 

Rozdział 20 | Rok 1981 

background image

ROZDZIAŁ 1 | ROK 1974 

 

 

Ostatnio  zaniedbuję  ten  pamiętnik,  zdarza  mi  się  nie  zaglądać  do  niego  całymi 

tygodniami. Wczoraj  wprawdzie miałam nadzieję, że nadrobię zaległości  – to był przecież dzień 
moich  urodzin  i  miałam  zamiar  coś  o  nim  napisać  –  ale  jak  zwykle  nic  z  tego  nie  wyszło. 
Najpierw  oczywiście  musiałam  pójść  do  szkoły,  zaraz  potem  do  szkoły  muzycznej,  a  wieczorem 
przyszli goście. Tata próbował przenieść moje przyjęcie urodzinowe na sobotę po południu, ale 
babcia Jasia nie zgodziła się na to. Urodziny obchodzić się powinno dokładnie w rocznicę tego 
zdarzenia,  oświadczyła.  I  na  nic  się  zdało  tłumaczenie,  że  sobota  byłaby  wygodniejsza  dla 
wszystkich.  Koniec.  Kropka.  Tata  w  końcu  się  poddał,  choć  przez  jakiś    czas  patrzył  na  mamę     
w nadziei, że może z jej strony otrzyma jakieś wsparcie, ale mama jak zwykle nie protestowała. 

Nigdy  nie  sprzeciwiała  się  babci.  Zresztą  rzadko  kiedy  ktokolwiek  to  robi.  Słyszałam 

wprawdzie,  że  czasami  udawało  się  to  dziadkowi  –  tak  przynajmniej  powiedziała  kiedyś  pani 
Kwiatkowska, nasza najbliższa sąsiadka – ale dziadek umarł, gdy moja mama była jeszcze mała, 
dlatego  nie  potrafię  stwierdzić,  jakim  był  człowiekiem.  Mama  zresztą  też  za  dobrze  go  nie 
pamięta  i  niewiele  potrafi  o  nim  powiedzieć.  Spytałam  o  niego  babcię,  a  ona  tylko  pokręciła 
głową,  wzniosła  oczy  do  góry  i  oznajmiła,  że  dziadek  był  wielkim  człowiekiem,  ale  na  ogół 
chodził z głową w chmurach i niewiele było z niego pożytku. Usłyszała to mama i chyba bardzo 
się  zdenerwowała,  bo  zaraz  wyszła  z  pokoju.  Byłam  wtedy  małą  dziewczynką  i  pewnie  dlatego 
zaraz sobie wyobraziłam, że dziadek był jakimś wielkoludem, który wzrostem sięgał chmur, co tak 
mnie wystraszyło, że więcej pytań już nie zadawałam. Zatem o dziadku Marianie nadal wiem tyle 
co nic. 

Nie mam rodzeństwa. To znaczy mam kuzynów i bardzo ich lubię, ale to  przecież nie to 

samo co brat i siostra. Kiedyś nie miało to dla mnie znaczenia. Nie czułam się samotna. Zawsze 
ktoś przy mnie był, nawet wtedy, gdy chciałam pobyć sama. Babcia Jasia twierdziła jednak, że to 
niebezpieczne,  abym  zostawała  sama  w  domu,  a  tłumaczenia  taty,  że  przecież  nie  jestem  już 
małym dzieckiem, nie na wiele się zdały, tym bardziej że mama jak zwykle nie zabrała głosu. Tak 
czy  owak,  przez  długi  czas  nie  martwiłam  się,  że  jestem  jedynaczką,  ale  w  pewnym  momencie 
zmieniłam  zdanie.  To  było  kilka  lat  temu,  gdy  po  raz  pierwszy  poszłam  do  domu  Blanki   
i  zobaczyłam jej siostrę i  brata. Jak  wszyscy  ze sobą rozmawiają, bawią  się, czasem kłócą, ale 
przeważnie  sobie  pomagają.  I  mają  swoje  wspólne  sekrety  przed  rodzicami.  Wtedy  po  raz 
pierwszy przyszło mi do głowy, że chciałabym, aby tak właśnie było w moim domu. Żebym miała 
się  komu  zwierzyć.  W  ogóle  rodzina  Blanki  jest  taka  pełna  życia.  I  tyle  się  u  nich  dzieje.  Jej 
rodzice  są  bardzo  mili.  Moi  rodzice  są  także  dobrzy  i  mili,  a  jednak  w  naszym  domu  jest  tak 
cicho… i smutno. To znaczy smutno w porównaniu z domem Blanki. Tam wszyscy mówią naraz, 
jedno  przez  drugie,    śmieją  się  albo    dyskutują  i  ciągle  na  siebie  wpadają,  bo  ich  mieszkanie       
w bloku jest bardzo ciasne. 

Mieszkam z rodzicami i babcią w piętrowym domu, w starej, spokojnej części Żoliborza. 

Mamy ogród i naprawdę dużo miejsca, ale… sama nie wiem. Może ten dom jest dla nas za duży? 
Do  tej  pory  mi  to  nie  przeszkadzało.  Tak  przecież  było  zawsze,  odkąd  pamiętam.  Tata  jest 
nauczycielem  akademickim,  wykładowcą  w  Instytucie  Historii  na  Uniwersytecie  Warszawskim. 
Po  powrocie  do  domu  na  ogół  zamykał  się  w  swoim  gabinecie  i  pisał  artykuły,  rozprawy 
naukowe,  sprawdzał  prace  studentów.  Przypominam  sobie,  że  gdy  kilka  lat  temu  pisał  książkę, 
bardzo  mnie  to  intrygowało.  Koniecznie  chciałam  dowiedzieć  się  czegoś  więcej  na  temat  tej 
książki, ale jakoś brakowało mi okazji. Wreszcie mama mi powiedziała, że to nie żadna powieść, 
lecz naukowa monografia, a poza tym nie należy przeszkadzać ojcu w pracy. 

background image

–  I  tak  byś  teraz  nic  z  tego  nie  zrozumiała  –  rzekła.  –  Gdy  dorośniesz,  ojciec  sam  ci 

wszystko wytłumaczy. 

Oznaczało to, że gdy tata pracuje, nie powinnam wchodzić do jego gabinetu. Nie dawało 

mi  to  jednak  spokoju,  dlatego  pewnego  razu  podczas  obiadu  zagadnęłam  go  o  tę  książkę. 
Zawahał  się,  ale  na  pewno  nie  rozgniewał.  Zanim  jednak  zdążył  cokolwiek  odpowiedzieć, 
odezwała  się  babcia.  Stwierdziła,  że  bardzo  trudno  jej  zrozumieć  mężczyzn,  którzy  zamiast 
zadbać  o  lepszy  byt  materialny  rodziny  (takiego  wyrażenia  użyła  –  dobrze  to  zapamiętałam), 
zajmują się czymś, z czego i tak nie ma większego pożytku. O pieniądzach już nie wspominając. 

Tata, słysząc to, podniósł się od stołu i bez słowa wyszedł, a ja w pierwszej chwili także 

się poderwałam i chciałam pobiec za nim. 

– Nie skończyłaś obiadu – oznajmiła surowym tonem babcia. 
–  Tata  też  nie!  –  odparłam  wojowniczo,  bo  w  przeciwieństwie  do  mamy  czasem  jej  się 

sprzeciwiałam, co nadal mi się zdarza. Choć robię to bardzo rzadko, i tak zresztą przegrywam. 

–  Kiedy ja byłam  dzieckiem,  inaczej  odnosiłam  się  do  starszych  –  rzekła  z naganą  

w głosie babcia. – Inne było wychowanie i zwyczaje. 

–  Dokończ  obiad,  Justysiu,  tata  nie  jest  głodny  –  odezwała  się,  jak  zwykle  cicho    

i płaczliwie, mama. 

Potem,  gdy  obie  poszłyśmy  do  sklepu,  mama  poprosiła  mnie,  abym  w  obecności  babci 

Jasi nie pytała ojca ani  o jego pracę, ani o studentów. Obiecałam jej to, bo była bardzo smutna  
i myślałam, że zaraz zacznie płakać. 

–  Babci  nie podoba się, że tata pracuje na uczelni?  – spytałam, aby mieć jasność, choć 

właściwie domyślałam się odpowiedzi. 

– Kiedyś to zrozumiesz – odpowiedziała mama. – Gdy dorośniesz. 
Ja jednak zawsze byłam i nadal jestem dumna z taty, bo widzę, że wielu ludzi odnosi się 

do  niego  z  szacunkiem.  Na  przykład  sąsiedzi  z  naszej  ulicy,  a  zwłaszcza  nauczyciele  w  mojej 
szkole. I niektórzy rodzice moich kolegów i koleżanek. Dlaczego… nie babcia? 

Mama  pracuje  w  bibliotece  niedaleko  domu.  Czasem  ją  odwiedzam,  bo  chociaż  to 

wypożyczalnia dla  dorosłych,  wszyscy mnie znają i  nikt nie zabrania  mi przychodzić. Poza tym 
zawsze wolałam posiedzieć tam niż w domu – pod opieką babci. Wiem, że to okropne, co właśnie 
napisałam, ale… No właśnie, przecież oprócz Blanki nikt tego nie przeczyta. 

Dom,  w  którym  mieszkamy,  od  wielu  lat  należy  do  rodziny  mamy.  Jak  już  wcześniej 

wspomniałam – jest  dość duży. Kiedyś  mieszkał  w nim także wuj  Zbyszek, starszy brat  mamy,  
a gdy się ożenił, wprowadziła się jeszcze jego żona, czyli ciocia Krysia. Jednak niedługo potem, 
gdy się urodził ich syn, a mój cioteczny brat Tomek, postanowili się wyprowadzić. Podsłuchałam 
kiedyś, jak nasza gosposia, pani Honorata, opowiadała o tym pani Kwiatkowskiej. 

–  Synowa  nie  wytrzymała  pod  jednym  dachem  z  panią  Dawidowską  –  mówiła.  –  Sama 

słyszałam, jak postawiła warunek Zbyszkowi, by wybierał: ona albo matka. Ona w każdym razie 
zabiera dziecko i się wynosi, bo w przeciwnym razie któregoś dnia wyskoczy przez okno. Skaranie 
boskie, czego to człowiek doczekał. 

–  A  co  się  pani  Honorata  dziwi  –  na  to  sąsiadka.  –  Święty  by  nie  wytrzymał  z  taką 

teściową, a co dopiero taka charakterna kobitka jak żona Zbyszka. 

– No, no… Elżunia wytrzymuje – przypomniała Honorata. 
–  Elżunia to córka Dawidowskiej, a córce znacznie trudniej zostawić matkę  – oznajmiła 

pani  Kwiatkowska.  –  W  dodatku  zawsze  z  niej  było  takie  cielątko,  że  aż  litość  brała,  gdy  się 
patrzyło.  Od  dziecka  taka  była,  matka  odebrała  jej  jakąkolwiek  wolę.  A  biedny  mąż  Elżuni 
niewiele co może w tej  sytuacji  zrobić. No i dokąd w razie czego  mieliby stąd pójść? Zbyszek      
z Krystyną  poszli  mieszkać  u jej  rodziców,  a teściowie  Elżuni  mają  dom  ze  sto  kilometrów  od 

background image

Warszawy, na wsi. 

Słuchając tego, poczułam w pierwszej chwili oburzenie. No bo jak to tak?! Moja mama… 

cielątkiem?! 

Tyle że z drugiej strony… Sama czasem marzyłam, aby mama choć raz stanęła po stronie 

taty albo po mojej, gdy babcia robiła nam wymówki. Ale mama nigdy, ani razu nie sprzeciwiła 
się babci. Nawet  wujek Zbyszek namawiał kiedyś mamę, aby się wreszcie postawiła. Dosłownie 
tak powiedział. Bo – jak zaraz dodał – Jarek (czyli mój tata) dłużej tego nie wytrzyma i kto wie, 
czy  nie  spakuje  manatków  i  nie  odejdzie.  Gdziekolwiek,  choćby  na  ulicę.  Lecz  mama  tylko  się 
rozpłakała i odpowiedziała, że już za późno, że nic się już nie da zrobić i żeby wujek dał jej lepiej 
spokój,  bo  on  przynajmniej  miał  się  gdzie  wyprowadzić,  a  ona  i  „Jarek”  –  nie.  Ja  też  się 
rozpłakałam,  gdy  to  usłyszałam,  bo  wyobraziłam  sobie,  że  tata  odchodzi  z  naszego  domu,  by 
zamieszkać  na  ulicy.  Wtedy  nie  wytrzymałam  i  kiedy  wrócił  z  uczelni,  wszystko  mu 
opowiedziałam. Nie mogłam tylko patrzeć mu w oczy. Bałam się, że zobaczę… No, że jest smutny. 
Na pewno tak było, ale nie chciałam tego widzieć. 

–  Głuptasku  –  powiedział,  sadzając  mnie  na  kolanach.  –  Bez  ciebie  nigdy  i  nigdzie  się 

stąd nie ruszę. 

O mamie nie wspomniał, ale i tak się ucieszyłam. Bo od tamtej rozmowy wiem na pewno, 

że  tata  nie  odejdzie,  choćby  babcia  nie  wiem  jak  mu  dokuczała.  Zaraz  jednak  pomyślałam,  że 
gdyby jednak tata postanowił się wyprowadzić i zabrać mnie ze sobą, to moglibyśmy zamieszkać 
u dziadków Bielińskich w Lipniewie. Lubię tam jeździć w ferie i wakacje. Rodzice taty mają ładny 
dom  nad  rzeką,  a  dokoła  są  łąki,  pola  i  las.  I  mam  tam  koleżanki,  mieszkają  w  sąsiedztwie. 
Chociaż  właściwie  wszystkie  dzieci  w  Lipniewie  są  fajne,  także  chłopcy.  Gdy  byliśmy  młodsi, 
bawiliśmy  się  razem  w  Indian  i  w  wojnę.  W  wojnę  nawet  częściej,  a  dokładnie  w  „Czterech 
pancernych  i  psa”.  Wszystkie dziewczynki  chciały być Marusią. Nawet   pokłóciłyśmy się o to      
i rozeszłyśmy  do  swoich  domów.  Przez  całą  godzinę  nie  chciałam   potem  wyjść  na  dwór    
i wreszcie, gdy babcia Alina przyszła do mojego pokoju, poskarżyłam jej się na resztę koleżanek. 
Zwłaszcza na Tosię, bo przecież ostatnio to ona była Marusią i powinna była dzisiaj ustąpić innej 
dziewczynce. Ależ babcia się wtedy ze mnie śmiała! 

Teraz  już  nie bawimy  się  w  „Czterech  pancernych”,  ostatecznie  jesteśmy  już  na  to  zbyt 

dorośli. Ale nadal  wszyscy  się  lubimy  i nigdy  nie  nudzimy  się  ze  sobą.  Poza  tym  chłopcy  
w Lipniewie są mądrzejsi i grzeczniejsi od moich kolegów ze szkoły w Warszawie. Może dlatego, 
że  muszą  pomagać  rodzicom  w  polu?  Tata  tak  mi  kiedyś  powiedział,  ale  babcia  Jasia  zaraz 
dodała,  że  lepiej  bym  zrobiła,  trzymając  się  z  daleka  od  dzieci  z  Lipniewa,  bo  to  „nie  nasze 
środowisko”. Tak dosłownie powiedziała. Spytałam, co to znaczy, ale tata się wtedy rozgniewał   
i po prostu odpowiedział, abym nie słuchała głupiego gadania. Babcia na to, że od lat nikt jej tak 
nie  obraził  i  z  chusteczką  przy  oczach  wymaszerowała  z  pokoju.  Mama  znowu  płakała.  A  tata 
tylko wzruszył ramionami i uśmiechnął się do mnie. Dzięki temu zresztą wcale nie zrobiło mi się 
smutno,  nawet   byłam   zadowolona,   że  babcia   sobie  poszła   i mogliśmy  posiedzieć  razem, 
i porozmawiać jak rzadko kiedy. 

Tata  powiedział  mi  wtedy,  że  także  zawsze  kochał  Lipniewo  i  lubił  swoich  kolegów. 

Wyprowadził  się,  bo  chciał  studiować  historię,  a  ponieważ  dobrze  mu  szło  na  uczelni, 
zaproponowano  mu  tam  pracę.  No  i  w  Warszawie  poznał  moją  mamę.  Ale  nadal  uwielbia 
Lipniewo i cieszy się, że ja czuję to samo. 

Rodzice taty nie mają gospodarstwa – dziadek jest tam lekarzem, a babcia nauczycielką  

w szkole. Mają też zwierzęta – dwa psy i kota. Babcia Jasia natomiast nigdy by się nie zgodziła 
na jakiegokolwiek zwierzaka kręcącego się po pokojach i kuchni. Wujek Zbyszek wspominał, że 
bardzo  ją  kiedyś  prosił,  aby  pozwoliła  mu  zatrzymać  bezdomnego  psa,  którego  znalazł.  Ale  nic 

background image

z tego nie wyszło. 

Gdybyśmy  jakimś  cudem  przenieśli  się  do  Lipniewa,  mogłabym  chodzić  do  miejscowej 

szkoły.  To  taki  mały,  ładny  budynek,  który  wygląda  jak  zwykły  piętrowy  dom,  a  dookoła  jest 
ogród.  Bardziej  mi  się  podoba  niż  ten  wielki  moloch,  do  którego  uczęszczam  w  Warszawie. 
Miałam to nawet powiedzieć tacie, ale w tym samym momencie pomyślałam o Blance. Przecież 
nie mogłabym jej zostawić. Zabrać ze sobą do Lipniewa – też nie. A ona jest kimś bardzo ważnym 
w  moim  życiu.  Ważniejszym  od  koleżanek  z  Lipniewa.  Blanka  jest  jak  siostra.  I  wie  o  mnie 
wszystko,  tak  jak  ja  wiem  wszystko  o  niej.  Zawsze  tak  będzie,  przyrzekłyśmy  to  sobie  kilka 
miesięcy temu. Kiedy skończymy podstawówkę, pójdziemy do tego samego liceum. Gdy byłyśmy 
młodsze, postanowiłyśmy nawet, że zamieszkamy blisko siebie. Nasi mężowie (jeśli będziemy ich 
miały)  będą  musieli  się  z  tym  pogodzić.  A  jej  córki  będą  się  bawić  z  moimi.  Bo  na  pewno 
będziemy  miały  córki,  które  także  się  będą  ze  sobą  przyjaźnić.  Wszystko  wtedy  dokładnie 
zaplanowałyśmy. Oczywiście dziś  wiem, że takie  plany to  dziecinada, ale nadal  nie  wyobrażam 
sobie  rozstania  z  Blanką.  Jest  moją  najlepszą  przyjaciółką.  Właściwie  –  jest  moją  jedyną 
przyjaciółką.  Postanowiłam,  że  ten  pamiętnik  przeczyta  tylko  ona.  Napisałam  go  jedynie  dla 
siebie i dla niej. Postanowiłam, że jeśli umrę pierwsza, ona go odziedziczy. Nawet zostawię takie 
postanowienie  na  piśmie  –  na  wszelki  wypadek,  przecież  nigdy  nic  nie  wiadomo.  Najlepiej  by 
było, gdybym napisała testament, ale chyba jeszcze mi nie wolno. Nie jestem dorosła, a poza tym, 
aby napisać testament, to chyba trzeba mieć jakiś większy majątek, a nie tylko pamiętnik. Tak mi 
się  wydaje,  ale  nie  mam  kogo  zapytać.  To  znaczy  próbowałam  kiedyś  zapytać  panią  Honoratę, 
ale zaraz się przeżegnała. 

–  Matko  Boska,  co  ten  dzieciak  wygaduje  –  jęknęła  i  patrzyła  na  mnie  z  takim 

przestrachem,  że  zaraz  powiedziałam,  że  to  tylko  takie  pytanie.  Nic  poważnego,  po  prostu 
przyszło mi do głowy, i tyle. I żeby nie mówiła o tym ani mamie, ani tacie, a już broń Boże babci. 

Pokiwała  tylko  głową  i  odpowiedziała,  że  te  moje  dziwne  pomysły  biorą  się  stąd,  że 

mieszkam w takim smutnym, ponurym domu. 

–  To nie jest dobra  atmosfera  dla  dziecka  –  westchnęła.  –  Przeważnie  cicho  tu  jak 

w grobie. Jedyne, co słychać, to dzwonienie w uszach. I ty tutaj jesteś sama jedna, to znaczy bez 
rodzeństwa. To i nic dziwnego, że takie cmentarne myśli przychodzą ci do głowy. Powinnaś mieć 
więcej koleżanek, które by tu przychodziły. 

Ledwo to powiedziała, zaraz się wystraszyła. 

–  Nie powinnam była tego wszystkiego mówić. – Zerknęła na mnie. – Lepiej nikomu nie 

powtarzaj. Ot, czasem od tego ciągłego stania nad garnkami coś głupiego przyjdzie mi do głowy. 

Zaraz odgadłam, że pani Honorata przestraszyła się, że babcia, a może i moi  rodzice, mogliby 

mieć  do  niej  pretensje,  że  nazwała  nasz  dom  ponurym  i smutnym.  W pierwszej  chwili 

chciałam jej odpowiedzieć, że niczego nikomu nie powtórzę, ale pod warunkiem, że i ona tego nie 

zrobi. To znaczy nie powie nikomu o moich planach napisania testamentu. Ale zaraz  potem 

pomyślałam,  że  to  byłoby  nieładnie  z mojej  strony  stawiać  jej  takie  warunki,  więc  tylko 

obiecałam, że niczego nikomu nie powtórzę. 

–  No i poza tym nie jestem zupełnie sama – dodałam. – Mam przecież Blankę, a ona jest 

ważniejsza od całego tłumu innych koleżanek. 

Pani Honorata, gdy tylko to usłyszała, uśmiechnęła się z zadowoleniem. 
– Tak, dzięki Bogu za tę Blankę. Gdy tylko ten dzieciak się zjawia, to jakby promyk słońca 

zaświecił,  w  największą  niepogodę  robi  się  w  tym  domu  jaśniej  i  cieplej.  Sami  anieli  ją  nam 
zesłali. A przede wszystkim tobie. 

Nie zdziwiłam się, gdy to usłyszałam. Blankę wszyscy lubią. Pewnie częściowo dlatego, że 

jest taka ładna i wesoła. Czyli zupełnie inna niż ja. Mogła sobie znaleźć tyle innych przyjaciółek, 

background image

a wybrała mnie. I dlatego czuję się bardzo szczęśliwa. I dumna, gdy tylko słyszę, że ktokolwiek 
dobrze o niej mówi. 

background image

ROZDZIAŁ 2 | ROK 1996 

 

 

– Pani Miller? Nie mylę się, prawda? 
Blanka niemal podskoczyła, usłyszawszy nagle za plecami wysoki, dźwięczny głos. Stała 

zamyślona  przed  tablicą  informacyjną  szkoły,   zapatrzona  w zamieszczone  na  niej   zdjęcia  
i wsłuchana we wspomnienia. Przedtem zdążyła przejść się wzdłuż całego korytarza tylko po to, 
by  wodzić  wzrokiem  po  podłodze,  ścianach  i  suficie  i  zajrzeć  do  kilku  otwartych  sal.  Pewnie 
dlatego  głos,  który  wybudził  ją  ze  świata  wspomnień,  w  pierwszej  chwili  tak  ją  wystraszył. 
Zresztą i bez tego była trochę zdenerwowana i spięta. 

Tymczasem  kobieta,  która  się  do  niej  odezwała,  wyglądała  bardzo  zwyczajnie,  bardzo 

przeciętnie  –  mówiąc  bez  ogródek.  Niewysoka,  krępa,  w  okularach  na  nosie,  miała  gładko 
zaczesane do tyłu włosy upięte w mizernego dość koka. Ubrana była też przeciętnie, w sposób 
znamionujący  osoby  niezamożne,  które  jednak  dokładają  wszelkich  starań,  by  prezentować  się 
godnie i porządnie. O tak zwanej dyskretnej elegancji, wymagającej  przecież  niemałych starań, 
a  zwłaszcza  pokaźnych  środków  finansowych,  nie  mogło  być  jednak  mowy.  Uśmiechała  się 
sympatycznie,  choć  w  ten  charakterystyczny  sposób,  który  wymusza  na  rozmówcy  dystans. 
Blanka w każdym razie nie miała wątpliwości, że stoi przed nią koleżanka po fachu. 

Wszystkie wyglądamy podobnie, pomyślała. Staramy się, jak możemy, ale prezentujemy 

się dość przeciętnie. Nawet trudno nazwać nas dinozaurami – te przynajmniej wywoływały jakiś 
respekt. A my? Komu dzisiaj imponuje nasza wiedza? 

Wiedziała  jednak,  że  ona  sama  prezentowała  się  zupełnie  inaczej,  mówiąc  wprost  – 

zdecydowanie korzystniej niż  tamta  kobieta  i wiele  innych  koleżanek,  z którymi  pracowała  
w  szkole.  Ci,  którzy  jej  nie  znali,  brali  ją  albo  za  właścicielkę  jakiejś  galerii,  to  znów  za 
pracownicę korporacji  na wysokim stanowisku, a raz nawet (kilka  lat temu) pewien  mężczyzna 
doszedł    do  wniosku,   że  zapewne  miała  coś   wspólnego  ze  światem  mody.  Jako  projektantka,     
a może nawet i modelka. Zaś całkiem jeszcze niedawno inny z kolei wziął ją za policjantkę. 

Wszyscy byli w jednakowym stopniu zaskoczeni, gdy im oznajmiła, że jest nauczycielką 

języka polskiego. 

Cóż,  pomyślała,  stereotypy  trzymają  się  dobrze.  Niezależnie  od  ustroju  i  rządzącej 

koalicji. Zresztą jej samej także zdarzało się, i to wcale nie tak rzadko, myśleć w stereotypowy 
sposób. 

– Rozmawiam z panią Blanką Miller? – powtórzyła cierpliwie stojąca przed nią kobieta. 
Blanka się zmieszała. Przecież to jej pierwszy dzień pracy w tym miejscu i już na wstępie 

wystawiła  sobie  świadectwo  osoby  nie  do  końca  –  delikatnie  rzecz  ujmując  –  rozgarniętej. 
Powinna była przedstawić się od razu, a ewentualne refleksje i przemyślenia zostawić na potem. 

– Tak – odparła drżącym z zakłopotania głosem. – Blanka Miller. Bardzo przepraszam. – 

Próbowała się uśmiechnąć. – Zamyśliłam się… Pozwoliłam sobie na wspomnienia. – Przyszło jej 
do głowy,  że może niewielkie wyjaśnienie  poprawiłoby jej  gapiowaty jak na razie wizerunek    
i dodała:  –  Widzi  pani,  tak  się  składa,  że  jestem  absolwentką  tej  szkoły.  Skończyłam  ją  
w  siedemdziesiątym  dziewiątym  roku  i  dlatego  widok  tego  korytarza,  sal,  a  zwłaszcza  galeria 
zdjęć… to wszystko tak na mnie podziałało… 

–  Tak? – Rozmówczyni przyglądała jej się z niekłamanym i teraz już bardzo życzliwym 

zainteresowaniem.  –  Czy  była  pani  obecna  na  zjeździe  absolwentów  trzy  lata  temu?  Przybyło 
mnóstwo osób. 

–  Nie.  – Blanka uśmiechnęła się, próbując w ten sposób ukryć nagłe wzruszenie.  – Tak 

się złożyło… 

background image

–  Szkoda,   bo   ludzi   z roczników   maturalnych    przełomu   lat    siedemdziesiątych   

i osiemdziesiątych  było  najwięcej. Straciła pani okazję,  by spotkać dawnych kolegów. A  może 
nie otrzymała pani zaproszenia?  –  Kobieta  miała autentycznie zmartwioną  minę, tak jakby  było 
jej przykro, że Blanka nie spotkała ludzi ze swojej dawnej klasy.  – Mogło tak się zdarzyć, jeśli 
nie dysponowaliśmy aktualnym adresem. 

–  Nie,  nie  –  pospieszyła  z  odpowiedzią  Blanka.  –  Zaproszenie  przyszło  na  mój  dawny 

adres i rodzice powiadomili mnie o spotkaniu, ale… 

To  wykluczone,  aby  się  na  nim   pojawiła.  Właśnie  ze  względu   na   tych  kolegów   

i koleżanki. Na ludzi z jej klasy, jej rocznika. Nie mogłaby. Nie… 

Na głos powiedziała jednak co innego: 
– Trzy lata temu mieszkałam jeszcze w Poznaniu. Nie miałam możliwości przyjechać. 
–  No tak, rozumiem – odparła tamta, ale bez specjalnego przekonania. Zapatrzyła się na 

Blankę,  ale  zaraz  przywołała  się  do  porządku.  –  Bardzo  przepraszam,  nie  przedstawiłam  się. 
Monika  Lewicka,  jestem  wicedyrektorem  liceum.  Renia,  to  znaczy  dyrektor  Salomonowicz, 
mówiła  mi o pani  i prosiła, abym  się panią zajęła. Abym pokazała pani  salę, gdzie odbywa się 
posiedzenie  rady  pedagogicznej  i  tak  dalej.  Choć  pewnie  i  tak  trafiłaby  pani  do  sali  trzysta 
siedem. Pamięta pani, gdzie ona jest? – Znów ten życzliwy uśmiech. 

– Nie jestem pewna – przyznała Blanka. – Poza tym numeracja pracowni mogła się przez 

ten czas zmienić. 

– Zatem proszę pójść ze mną. 
Wchodziły  już  po  schodach,  gdy  Lewicka  zapytała,  czy  Blanka  informowała  dyrektorkę  

o tym, że jest absolwentką szkoły. 

–  Tak,  wspominałam  o  tym  podczas  naszej  wstępnej  rozmowy,  jeszcze  w  czerwcu  – 

przyznała Blanka – ale być może dyrektor Salomonowicz zapomniała. Ostatecznie miała wtedy, 
przed końcem roku szkolnego, istne urwanie głowy. 

Gwar  głosów  z  jednego  z  pomieszczeń  na  pierwszym  piętrze  nie  pozostawiał  

wątpliwości, że tam właśnie zebrało się grono pedagogów. 

Blanka, rozglądając się po korytarzu, ponownie poczuła ściskanie w gardle. Ściany były 

odnowione i jaśniejsze niż przed laty, ale poza tym wszystko wyglądało tak samo. 

*** 

 

– Odwiedzimy kiedyś to miejsce? – spytała Justyna, gdy siedemnaście lat temu, trzymając 

w dłoniach świadectwa maturalne, szły po schodach na dół. Po tych samych schodach, którymi 
ona, Blanka, teraz weszła z powrotem na górę w towarzystwie wicedyrektorki. 

Wtedy, przed laty, na pytanie przyjaciółki odpowiedziała przecząco. Wręcz prychnęła ze 

wzgardą. 

–  Chyba  żartujesz!  Zdrowie  tu  straciłam!  Nieraz  myślałam,  że  jak  tak  dalej  pójdzie,  to     

z powodu tej budy pożegnam się z życiem. Jak tylko stąd wyjdziemy, przysięgam ci, że nawet się 
nie obejrzę. Odwiedzać tę szkołę?! Chyba że mnie tu przywleczesz na łańcuchu! 

– Nie mówię, że mamy to zrobić za miesiąc albo za rok – roześmiała się wówczas Justyna 

–  ale  powiedzmy:  za  pięć  lat.  Gdy  już  skończymy  studia.  O  ile  oczywiście  w  ogóle  się  na  nie 
dostaniemy. No dobra… za dziesięć lat. Do tego czasu już nam przejdzie złość. 

– Mów za siebie. Na mnie nie licz! – sarknęła gniewnie Blanka. 
Nawet do głowy jej wtedy nie przyszło, że jednak tu wróci, i to całkiem dobrowolnie. 

W dodatku… sama. Bez Justyny. 

*** 

background image

Że też akurat w tej chwili musiała sobie przypomnieć tamtą rozmowę, tamtą sytuację. 
I przyjaciółkę. 
Nie dotrzymałam słowa, zdążyła jeszcze pomyśleć. Wróciłam tu… w dodatku nie w celu 

odwiedzin. Wróciłam na dłużej. Może do samej emerytury. Tak wyszło. Życie koryguje podobne 
obietnice, a nawet najbardziej uroczyste przysięgi. 

–  Przedstawiam  nową  koleżankę.  –  Usłyszała  w  tym  samym  momencie  i  czym  prędzej 

przetarła wilgotne oczy. Dopiero wtedy  mogła dokładnie się przypatrzeć zgromadzonym w sali 
nauczycielom, z którymi przyjdzie jej od tej pory dzielić trudy i radości wykonywanego zawodu. 
Miała  nadzieję,  że  nie  zauważyli  łez  w  jej  oczach  –  ostatecznie  szybko  przywołała  się  do 
porządku. Chętnie za to  przypudrowałaby  nos  – była na sto procent  pewna, że zaświecił  jej się 
jak latarnia – ale nie mogła przecież tego zrobić na oczach zebranych tu ludzi. 

Kilkanaście osób kiwnęło jej głową na powitanie, kilka się uśmiechnęło; pewnie po to, by 

dodać jej odwagi. Reszta rzuciła okiem z mniejszą lub większą obojętnością. 

–  Pani  Blanka  Miller  pracowała  do  tej  pory  w  jednym  z  poznańskich  renomowanych 

ogólniaków  –  kontynuowała  Lewicka  –  ale  po  przeprowadzce  do  Warszawy  złożyła  podanie       
o pracę  w naszej  szkole.  Chociaż  właściwie  należałoby  uściślić,  że  to  nie  przeprowadzka,  
a powrót. Pani Miller jest bowiem absolwentką naszego liceum. 

–  Sarnacka! No, teraz już  mam pewność, że to ty!  – Spod ściany rozległ  się triumfalny 

głos. 

Blanka drgnęła, a reszta zebranych odwróciła się w stronę stosunkowo jeszcze młodego 

mężczyzny w okularach. On jeden nie okazał najmniejszego zmieszania. Przeciwnie, uśmiechnął 
się szeroko: 

–  Nie  pamiętasz  swojego  nauczyciela  języka  angielskiego?  –  I  mrugnął 

porozumiewawczo. 

Jasna  cholera!  Niestety  nie  mogła  zapobiec  temu,  że  zaczerwieniła  się  jak  piwonia  na 

oczach  tych  wszystkich  ludzi.   Kompletnie  zbita  z tropu  próbowała  się  jednak  uśmiechnąć  
i  wybąkała  kilka  nie  do  końca  niestety  zrozumiałych  słów  powitania  pod  adresem  przyszłych 
koleżanek  i  kolegów.  Na  Biernackiego,  czyli  owego  nauczyciela  angielskiego,  którego  istotnie 
bez trudu rozpoznała, wolała nie patrzeć. Poza tym tylko on z grona obecnych znał jej panieńskie 
nazwisko. 

Na szczęście nikt z obecnych nie skomentował jej rumieńca, zaczerwienionego nosa ani 

niewyraźnych słów, w każdym razie niczego takiego nie usłyszała. Lewicka wskazała jej miejsce, 
gdzie mogłaby usiąść, a sama zajęła się prezentacją innej nowo przyjętej do pracy nauczycielki, 
tym razem zupełnie jeszcze młodej dziewczyny, świeżo po studiach, jak się okazało – romanistki. 
Zaraz też z korytarza dobiegł pospieszny stukot obcasów i do sali wkroczyła tak zwana naczelna 
dyrektorka, Renata Salomonowicz. 

Blanka  poznała  ją  w  czerwcu,  gdy  przyszła  porozmawiać  w  sprawie  pracy,  i  choć 

początkowo  poczuła  się  niepewnie  w  towarzystwie  tej  kipiącej  energią,  wysokiej,  pulchnej 
kobiety, już po kilku minutach nabrała do niej sympatii i zaufania. Salomonowicz bez wątpienia 
wykorzystywała  atuty  swojej  aparycji  –  była,  jak  to  się  mówi,  dużą  kobietą,  co  z  pewnością 
ułatwiało  jej  wymuszenie  posłuchu  na  co  bardziej  krnąbrnych  osobnikach.  Dość  szybko  też 
każdy  rozmówca  orientował  się,  że  dysponowała  dużą  wiedzą  i  doświadczeniem  przydatnymi    
w  zawodzie,  a  do  tego  błyskotliwą  inteligencją.  Potrafiła  też  słuchać,  nie  błądziła  wówczas 
wzrokiem po meblach i ścianach.  Widać było, że całą swoją uwagę koncentruje  na  rozmówcy.  
I nie ulegało wątpliwości, że praca w szkole to dla niej idealne miejsce, gdzie realizowała swoją 
pasję i życiowe powołanie. O żadnym wypaleniu zawodowym nie mogło być tu mowy. Blanka, 
wiedząc,  że z podobną postawą bywało  różnie  w gronie  jej  kolegów  po  fachu,  nabrała od  razu 

background image

szacunku  dla  dyrektorki.  Choć  z  drugiej  strony  nie  ulegało  wątpliwości,  że  Salomonowicz 
wywierała  nacisk  na  wszystkich  zatrudnionych  w  „jej”  szkole  nauczycieli,  by  podzielali  jej 
entuzjazm, a w każdym razie trud i wysiłek. 

–  Proszę  mi  wybaczyć  spóźnienie,  ale  miałam  pilny  telefon  z  kuratorium  –  zaczęła.  – 

Niemniej  teraz  już  zaczynamy.  Witam  wszystkich  na  pierwszej  po  wakacjach  radzie 
pedagogicznej.  Mam  nadzieję,  że  wszyscy  wypoczęli  i są  już  gotowi  przystąpić  do  pracy   
i nowych zadań. 

Odpowiedział  jej  pomruk,  z  którego  jednak  wynikało,  że  znakomita  większość 

przybyłych z trudem przyjmuje do wiadomości koniec wakacji. Tym bardziej, że ostatni tydzień 
sierpnia  był  wyjątkowo  upalny  i  zebrani  oczami  wyobraźni  widzieli  siebie  raczej  na  
nadbałtyckiej plaży albo górskim szlaku, względnie na tarasie letniskowego domku niż na radzie 
pedagogicznej.  Kilka  osób  nie  odrywało  tęsknego  wzroku  od  rozłożystej  wierzby  za  oknem, 
jakby z tej strony oczekiwało ratunku. 

–  Od  przyszłego  poniedziałku  rozpoczynamy  nowy  rok  szkolny  –  kontynuowała 

dyrektorka,  w  dodatku  takim  tonem  jakby  o  niczym  innym  nie  marzyła  w  ciągu  minionych 
dwóch miesięcy wakacji. – Kto z państwa będzie protokołował nasze posiedzenie? 

Pytanie  pozostało  bez  odpowiedzi,  czym  zresztą  Salomonowicz  najwyraźniej  nie  była 

zaskoczona. Tak jakby nie spodziewała się innej reakcji. Zerknęła w notes, a następnie na grono 
nauczycieli, z których niemal wszyscy pospuszczali teraz głowy, najniżej jak mogli. Nikt już nie 
patrzył przez okno, nikt nie chciał zwracać na siebie uwagi. W tej chwili wyglądali jak gromada 
uczniów  oczekująca,  kogo  z  nich  tym  razem  nauczyciel  wyrwie  do  odpowiedzi.  I  oczywiście 
doskonale wiedzieli, że tak właśnie się teraz prezentują. 

–  Wygląda na to, że kolej protokołowania przypadła na profesora Pawła Biernackiego  – 

oznajmiła triumfalnie dyrektorka. – Czerwcową radę protokołowała profesor Andruszkiewicz. 

Westchnieniu  powszechnej  ulgi  towarzyszył  pomruk  dochodzący  spod  ściany,  gdzie 

siedział dopiero co wybrany protokolant. 

–  No  i  się  zaczęło…  –  Tak  mniej  więcej  brzmiały  jego  słowa,  co  siedzący  nieopodal 

przyjęli smętnymi skinieniami głowy. 

–  A  teraz  zapoznam  państwa  z  przydziałem  zadań.  –  Dyrektorka  najwyraźniej 

postanowiła darować sobie komentowanie słów nauczyciela, nawet w formie żartu. 

–  Czy  przydział  wychowawstw  pozostaje  bez  zmian?  –  spytała  nieoczekiwanie  drobna 

siwowłosa kobieta. 

Blanka,  spojrzawszy  na  nią,  poczuła  w  pierwszej  chwili  przyspieszone  bicie  serca, 

bowiem kobieta wydała jej się uderzająco podobna do łacinniczki uczącej tu przed laty, sławetnej 
pani  Popiak  wywołującej  wówczas  powszechną  grozę.  Zaraz  jednak  przywołała  na  pomoc 
rozsądek. Nie  było żadnej  możliwości,  by pani Popiak pracowała  jeszcze w szkole. Już wtedy, 
siedemnaście  lat  temu,  gdy  Blanka  widziała  ją  po  raz  ostatni,  łacinniczka  była  w  podeszłym 
wieku.  Na  dobrą  sprawę  bardzo  możliwe,  że  nie  było  jej  już  wśród  żywych.  Kogo  z  dawnych 
nauczycieli mogło to jeszcze ewentualnie dotyczyć? 

Blanka ponownie poczuła ucisk w gardle i dodatkowo jeszcze ukłucie w okolicy serca. 

Z trudem zmobilizowała się, by uważnie śledzić dalszy przebieg posiedzenia. 

Może to jednak nie był dobry pomysł, by szukać pracy w mojej starej szkole, pomyślała, 

przywołując słowa matki, która właśnie w tej sprawie wyraziła swoją wątpliwość. 

Zresztą to nie była jedyna kwestia, wobec której matka wyrażała swój sceptycyzm, ale to 

już inna sprawa. 

– Nie wracaj do tej szkoły – mówiła. – To nie jest dobry pomysł. Zobaczysz, wróci wtedy 

stary ból, a na co ci to? Mało masz problemów w życiu? 

background image

Blanka w porę ugryzła się wtedy w język, by nie krzyknąć na całe gardło, że nie istnieje 

żaden stary ból. A zatem nie może być mowy o jego powrocie. Jak bowiem może wrócić coś, co 
nigdy nie odeszło? Co nigdy się nie zestarzało, nie zdezaktualizowało, co wciąż jest świeże jak 
dopiero nabyta rana? 

Tego nie mogła jednak wyznać. Ani na głos, ani na piśmie, ani w żaden inny sposób. Na 

wątpliwości  matki  odpowiedziała,  że  nie  ma  czasu  szukać  pracy  w  innych  warszawskich 
szkołach, skoro zupełnie przez przypadek dowiedziała się o wakacie w swoim starym ogólniaku. 
Musiała  działać  szybko,  miała  przecież  tyle  innych  spraw  do  załatwienia.  Zgłosiła  się  więc  do 
szkoły i została z miejsca przyjęta. 

Z ponownego zamyślenia (który to już raz dzisiaj!) wybudziło ją wywołanie jej własnego 

nazwiska.  Drgnęła,  gdy  usłyszała,  że  dyrektor  Salomonowicz  wymieniła  ją  jako 
wychowawczynię klasy drugiej. 

–  Zaraz, chwileczkę! –  zawołała, zanim  przyszło jej do  głowy,  że należałoby zadbać    

o bardziej wyszukaną, a w każdym razie grzeczniejszą formę protestu. – Nie było  o tym mowy  
w czerwcu – dodała impulsywnie. 

Przez  długość  i  szerokość  sali  przebiegł  szmer,  a  potem  niemal  wszystkie  głowy 

odwróciły się w jej stronę. Nie dbała o to, była zbyt wzburzona. Aż poczerwieniała na twarzy. 

– Jakiś problem, pani Miller? – spytała chłodno dyrektorka. 
Ton ten bynajmniej nie zbił Blanki z pantałyku. Zbyt długo pracowała w tej „branży”, by 

dać  się  zagonić  w  kozi  róg.  Nigdy  nie  zamierzała  pokornie  stosować  się  do  zasady,  że  nowy 
pracownik  nie  ma  nic  do  powiedzenia  i  bez  protestu  przyjmuje  każde  jarzmo,  jakie  na  niego 
nałożą. 

–  Chciałam  tylko  przypomnieć,  że  w  momencie,  gdy  podpisywałam  umowę,  nie  było 

mowy o wychowawstwie – oświadczyła śmiało. 

Natychmiast  przy  tym  zauważyła,  że  jej  „wystąpienie”  wywarło  niemałe  wrażenie  na 

pozostałych  nauczycielach.  Czyżby  pani  dyrektor  trzymała  całą  brać  aż  tak  w  ryzach,  że  nikt 
nigdy nie ośmielał się jej przeciwstawić? 

–  Okoliczności się zmieniły – odparła spokojnie dyrektorka. – Tak bywa w naszej pracy. 

Chyba to pani rozumie. 

Szmer  się  wzmógł,  przy  czym  Blanka  zauważyła,  że  niektóre  z  pań  zrobiły  bardzo 

znaczące  miny.  Nie  miała  zamiaru  bawić  się  w  detektywa.  Niewiele  ją  obchodziły  ewentualne 
koterie i układy towarzyskie w nowym miejscu pracy. Dość miała własnych spraw i problemów. 
Na  tyle  dużo,  by  nie  mieć  najmniejszej  ochoty  brać  sobie  na  głowę  trudów  związanych   
z  wychowawstwem  w  nowym  miejscu  pracy,  w  sytuacji  gdy  nie  miała  jeszcze  okazji  poznać 
młodzieży. 

–  Dlaczego  nikt  nie  powiadomił  mnie  o  tych  nowych  okolicznościach?  –  spytała 

rzeczowo. 

–  Choćby  dlatego,  że  zarówno  ja,  jak  i  dyrektor  Lewicka  dowiedziałyśmy  się  o  tym 

zaledwie tydzień temu – odarła lodowatym tonem Salomonowicz. 

Blanka  zrozumiała,  że  taki  ton  zapewne  nieraz  był  stosowany  wobec 

niesubordynowanych  uczniów  i  buntujących  się  nauczycieli.  I  –  zapewne!  –  był  skuteczny. 
Jednak nie wobec niej. Zbyt wiele doświadczyła  w życiu, aby dać się w ten sposób zastraszyć. 
Wprawdzie zależało jej na pracy – rok szkolny miał się rozpocząć za kilka dni, a to oznaczało, że 
nie  było  już  czasu,  by  demonstracyjnie  wyjść  i  szukać  wolnego  etatu  gdzie  indziej  –  lecz,  na 
litość  boską,  to  nie  były  wystarczające  powody,  by  dać  się  wykorzystywać!  W  każdym  razie 
wszystkie  dobre  uczucia,  jakimi  do  tej  pory  zdążyła  obdarować  panią  dyrektor,  wyparowały       
w jednej chwili. 

background image

–  Nie znam tej młodzieży – podjęła po chwili. – Jestem nowym nauczycielem. Poza tym 

tu  nie  chodzi  o  nowo  przyjętych  uczniów  pierwszej  klasy,  którzy  także  dopiero  co  poznają 
szkołę, ale o klasę drugą, która w przeciwieństwie do mnie czuje się tutaj pewnie. To naprawdę 
nie jest dobry pomysł, abym została ich wychowawcą. 

–  Nie  mamy  wyboru  –  odparła  wicedyrektorka,  już  znacznie  łagodniejszym  od 

przełożonej  głosem.  –  To  nagła  sytuacja.  Może  nie  powinnam  wspominać  o tym  na  forum,  no 
ale…  ostatecznie  znakomita  większość  z  nas  zna  się  od  dawna…  Otóż,  jak  wiemy  Małgosia 
Malicka, poprzednia wychowawczyni, spodziewa się dziecka. Ciąża  jest zagrożona, dlatego nie 
ma  mowy  o  podjęciu  pracy,  lecz  raczej  o  miesiącach  leżenia  w  domu  lub  w  szpitalu.  Jeszcze      
w  czerwcu  planowałam  przyznać  opiekę  nad  jej  klasą  profesor  Janczak,  ale  tydzień  temu 
zakomunikowała,  że  nie  przedłuży  jednak  umowy  na  następny  rok  z  powodu  jakiejś  nagłej 
sprawy  rodzinnej.  Nie  mamy  zatem  wyjścia,  spośród  osób,  które  nie  miały  przydzielonych 
wychowawstw,  pani  pasuje  nam  najbardziej  do  tej  funkcji.  Czy  mam  coś  jeszcze  dodać  w  tej 
sprawie? 

Przydałoby się, cholera jasna. Blankę niemal żółć zalewała ze złości, ale wiedziała, że nie 

ma  wyjścia.  Znalazła  się  w  sytuacji  konia  gryzącego  bezradnie  własne  wędzidło.  To  znaczy 
mogła wstać i oświadczyć, że dziękuję bardzo i wobec takich faktów rezygnuje, ale czuła, że nie 
wypadało  tego  zrobić.  Poza  tym  niewykluczone,  że  gdyby  jednak  tak  uczyniła,  wieść  o  tym 
rozeszłaby się po okolicznych szkołach i raczej nie znalazłaby nowej pracy. A czas naglił! 

Musiała jak najszybciej zorganizować nowe warunki życia sobie i swoim dzieciom. 
–  Jako doświadczony  nauczyciel  z pewnością  nie  musi  się  pani  obawiać  młodzieży  

z  klasy  drugiej  –  dodała  Salomonowicz,  a  Blance  wydało  się,  że  usłyszała  lekką  drwinę  w  jej 
głosie. Podjęła zatem rękawicę. 

– Nie obawiam się młodzieży – odparła oschle. – Po prostu nie lubię być zaskakiwana. 
–  Zapewniam  panią,  że  my  także.  –  Usłyszała  w  odpowiedzi.  Przez  chwilę  panowała 

cisza,  a  potem  dyrektorka  podjęła  już  spokojniejszym  tonem:  –  Zatem  skoro  mamy  już  
omówioną tę kwestię, przejdziemy do następnego punktu… 

*** 

 

–  Proszę  nas  zrozumieć,  w  pewnym  sensie  zostałyśmy  postawione  pod  ścianą  – 

tłumaczyła  Lewicka  już  po  zakończonej  radzie.  Poczekała  na  Blankę  na  korytarzu,  a  potem 
odprowadziła  ją  do  wyjścia.  –  Bez  przydziału  wychowawstw  została  tylko  garstka  emerytów 
zatrudnionych  w  niepełnym  wymiarze  godzin.  No  i  nowo  przyjęta  nauczycielka  francuskiego, 
widziała ją pani,  młoda dziewczyna  świeżo  po  studiach.  Lepiej,  aby  nabrała  doświadczenia 
w pracy z młodzieżą, zanim przydzielimy jej wychowawstwo. Poza tym z tymi młodymi nigdy 
nic nie wiadomo. Czy w ogóle utrzymają się w szkole? Czy poradzą sobie z uczniami? 

Czy zaraz nie zajdą w ciążę, pomyślała złośliwie Blanka. To pewnie chciałaś  powiedzieć. 

Ciekawe, dlaczego nikt nie weźmie tego pod uwagę w moim przypadku? 

Oczywiście nie podzieliła się na głos tą refleksją, a jedynie pokiwała smętnie głową. 
–  No,  to  uszy  do  góry  –  uśmiechnęła  się  wicedyrektorka.  –  Poradzi  sobie  pani 

znakomicie, jestem tego pewna. I proszę nie brać sobie do serca uwag Reni, to znaczy dyrektor 
Salomonowicz.  Jest  dzisiaj  zdenerwowana,  szykuje  się  kontrola  z  kuratorium,  a  do  tego 
przedłuża  się  remont  szatni.  Nie  usposabia  jej  to  anielsko,  ale  ta  kobieta  jest  naprawdę   
w porządku. 

Blanka  ponownie  kiwnęła  głową  na  znak,  że  rozumie,  niemniej  wszelki  entuzjazm 

wyparował  z  niej  niemal  do  cna.  Pesymistycznie  zapatrywała  się  na  swoją  przyszłość  w  tej 
szkole. 

background image

– Ma pani jeszcze cztery dni, by przywyknąć do tej myśli – dodała pogodnie najwyraźniej 

niezrażona  jej  milczeniem  Lewicka.  –  Do  zobaczenia  w  poniedziałek  na  rozpoczęciu  roku 
szkolnego. I proszę o więcej optymizmu. Wszystko będzie dobrze, zobaczy pani. Jeszcze cztery 
dni laby… 

Laby, powtórzyła w myślach ze zjadliwą ironią Blanka. To, co miała do zrobienia w ciągu 

owych czterech dni, nie miało nic wspólnego z tym jakże eufemistycznym określeniem. 

W każdym razie, wychodząc ze szkoły, daleka była od sentymentu, z jakim trzy godziny 

temu  przestępowała  te  mury.  A  optymizmu,  o  który  apelowała  przed  chwilą  przełożona,    nie 
miała w sobie za grosz. 

background image

ROZDZIAŁ 3 

 

 

Ledwo  znalazła  się  na  ulicy  i  zaczęła  się  zastanawiać  nad  kolejnością  podejmowania 

kolejnych,  zaplanowanych  na  ten  dzień  wyzwań,  usłyszała,  że  ktoś  ją  zawołał.  Ktoś?  Od  razu 
przecież odgadła, kto. Jeszcze zanim do niej podszedł. 

– Blanka, co u ciebie? Niemal mnie zamurowało, gdy zobaczyłem cię w drzwiach sali. 
Zaczerwieniła się. Dokładnie tak jak wtedy, w przeszłości, gdy tylko na nią patrzył. Gdy 

przed  laty  zagadał  ją  czasem  na  szkolnym  korytarzu  o  to  czy  o  tamto,  nie  potrafiła  opanować 
drżenia  rąk  i  nóg.  Te  ostatnie  same  się  pod  nią  uginały.  Lecz  –  na  litość  boską  –  to,  że  tak 
reagowała,  będąc  jeszcze  nastolatką,  mogło  być  jako  tako  zrozumiałe.  Teraz  jednak  miała  już 
trzydzieści  sześć  lat,  a  Paweł  Biernacki  był  o  dziesięć  lat  starszy.  I  musiał  mieć  niezłą  gratkę, 
widząc,  że  dawna  uczennica  zachowywała  się  na  jego  widok  tak  jak  kilkanaście,  prawie 
dwadzieścia lat temu. 

Gdy zerknęła na niego podczas rady, wydał jej się tak samo przystojny i młody jak przed 

laty. Jednak teraz miała okazję przypatrzeć mu się z bliska, przez 

co dostrzegła na jego twarzy ślady upływającego czasu, choć nie oznaczało to, by czas ten 

był dla niego niełaskawy. Wręcz przeciwnie  – dodawał mu uroku, pewnego dostojeństwa i siły. 
Przed laty przypominał bardziej chłopaka niż mężczyznę, niewiele starszego od swoich uczniów, 
co  nie  zawsze  ułatwiało  mu  zadanie.  A  w  przypadku  dziewczyn,  które  szalały  na  jego  puncie, 
wręcz utrudniało pracę pedagogiczną. 

Wszystkie się w nim kochały, no… prawie wszystkie. Zdarzały się wyjątki. Na przykład 

Alka.  Albo  Kaśka.  Ale  Kaśka  już  w  liceum  zaczęła  myśleć  o  pójściu  do  zakonu.  No  i… 
oczywiście Justyna. Tak, Justyna była odporna na wdzięki Biernackiego. A Blanka znała powód 
tej obojętności. 

I oto teraz stała oko w oko z dawnym idolem, obiektem westchnień niemal całej żeńskiej 

społeczności  szkoły,  bo  nikt  nie  miał  wątpliwości,  że  i  wśród  profesorek  Paweł  Biernacki 
wzbudzał entuzjazm, a przynajmniej budził ze snu dawne romantyczne marzenia. 

Czy nadal tak było? Przecież wciąż był zabójczo przystojny. A pod wieloma względami 

prezentował się lepiej niż przed laty. 

–  Góra z górą się nie zejdzie, a  człowiek z człowiekiem jak najbardziej – uśmiechnął się 

do niej. 

Kiedyś, gdy czasem obdarowywał ją takim uśmiechem, miała z głowy resztę dnia. 

O skupieniu podczas lekcji nie mogło być już mowy. Teraz postanowiła się wziąć w garść i nie 
robić z siebie idiotki. 

–  Ja  także  nie  przypuszczałam,  że  spotkam  tu  jeszcze  kogokolwiek  z  moich  dawnych 

nauczycieli – odparła mimo wszystko trochę drżącym głosem. 

To nie była do końca prawda. Od czasu do czasu zastanawiała się przecież, czy jednak nie 

zastanie na placu boju starych pedagogów. Jednak z niewiadomego powodu nie brała pod uwagę 
Biernackiego.  Tak  jakby  podświadomie  zakładała,  że  kto  jak  kto,  ale  on  zdecydował  się  coś 
zmienić  w  swoim  życiu.  Był  świetnym  anglistą,  ciekawym  świata,  oczytanym,  z  niebagatelną 
wiedzą  w  dziedzinie  literatury,  sztuki,  muzyki  i  filozofii.  Naprawdę  im  imponował.  Jak  to  się 
stało,  że  jednak  „utknął”  w  szkole?  Mógł  zrobić  tyle  innych  rzeczy,  choćby  emigrować.  Tylu 
innych,  całkiem  przeciętnych,  wybierało  taką  drogę  –  wtedy,  w  tych  beznadziejnych  latach 
osiemdziesiątych.  Czy  choćby  w  czasach  bałaganu  i  chaosu  początku  lat  dziewięćdziesiątych. 
Ale  on  został  w  szkole.  Tak  lubił  tę  pracę,  że  odnalazł  tu  swoje  powołanie?  Może  i  tak. 
Faktycznie, nigdy nie sprawiał wrażenia męczennika czy też niezadowolonego z życia frustrata. 

background image

–  Z  kadry,  którą  pamiętasz,  tylko  ja  zostałem  –  przyznał.  –  Większość  poszła  na 

emeryturę.  Czworo  przeniosło  się  na  tamten  świat.  Jacek  Boniecki,  Marysia  Jadwicka,  a  poza 
tym… 

–  Słyszałam o zmarłych – przerwała, bo nie miała ochoty kontynuować tego wątku. I bez 

tego wychodziła ze szkoły w mocno zważonym humorze. 

Na chwilę zapadło milczenie. 
–  Skoro mamy razem pracować, może moglibyśmy to uczcić – zaproponował wreszcie. – 

Zapraszam na kawę. Parę ulic dalej jest całkiem miła kafejka. 

Na kawę? Siedemnaście, osiemnaście lat czy dziewiętnaście lat temu zemdlałaby, słysząc 

z  jego  ust  taką  propozycję.  Oczywiście  było  to  tylko  marzenie.  Nauczyciele  nie  umawiali  się       
z uczennicami na kawę, to nie byłoby dobrze widziane, może nawet zabronione. No, ale marzyć 
nikt nie mógł zabronić. Zatem marzyła, ona i inne… Zresztą w ogóle byli pokoleniem marzycieli. 
Marzyli  o  wielu  niedostępnych  dla  nich  sprawach,  nie  tylko o  uczuciu,  które  nie  mogło  zostać 
spełnione. 

Czy jednak teraz wspólne pójście na kawę było dużo prostsze? Teoretycznie nie istniały 

ku temu przeszkody. Byli przecież kolegami  z pracy, relacja  nauczyciel–uczennica należała  już 
do  przeszłości.  Mimo  to…  Hipotetycznie  mógłby  ich  w  tej  kawiarni  zobaczyć  jakiś  inny 
nauczyciel  z  ich  wspólnej  szkoły.  Albo  –  co  gorsza  –  nauczycielka.  Niby  nic  takiego,  ale… 
mogłyby  się  zacząć  plotki.  Że  niby  Biernacki  poderwał  tę  nową.  Swoją  dawną  uczennicę.  Od 
razu, pierwszego dnia po radzie pedagogicznej. A nowa, czyli ona, to też pewnie niezłe ziółko. 

Przede  wszystkim  jestem  piramidalną  kretynką,  podsumowała  się  w  myślach  Blanka. 

Snuję domysły i podejrzenia  wobec  Bogu  ducha  winnych  ludzi,  z którymi  będę  pracować.  
Z  moich  przyszłych  koleżanek  robię  tępe  baby,  które  nie  mają  nic  innego  do  roboty,  jak  tylko 
rozpuszczać plotki. Co się ze  mną dzieje?  Zacznijmy od tego, że nie  mam czasu  na kawiarnie. 
Muszę gnać do domu. Czeka mnie mnóstwo roboty. 

– No to jak będzie z tą kawą? – uśmiechnął się zachęcająco. 
„Ach,  chrzanić  robotę!  Przecież  pół  godziny  rozmowy  przy  kawie  nie  zdemoluje  mi 

całego dnia”. 

–  Dobrze, chętnie – odparła lekko schrypniętym ze zdenerwowania głosem. Była jednak 

spięta, nadal nie do końca przekonana, czy postępuje właściwie. 

Uspokoiła się dopiero, gdy zajęli miejsce przy kawiarnianym stoliku, a kelnerka przyjęła 

od  nich  zamówienie.  Miała  czas,  by  ochłonąć  i  ponownie  przypatrzyć  się  człowiekowi,  który 
kiedyś,  przed  laty  był  ulubieńcem  większości  uczniów.  I  bez  wątpienia  wyróżniał  się  z  grona 
innych  pedagogów.  Tym  razem  spostrzegła  jednak  jakiś  trudny  do  określenia,  z  pewnością 
jednak zadawniony smutek w oczach – coś, czego nie zauważyła jeszcze kilka minut temu. 

–  Jakie to za uczucie, wrócić na stare śmieci po latach? – zagadnął, gdy milczenie między 

nimi zanadto się przeciągało. 

Zapewne szukał tematu do zagajenia i Blanka poczuła się trochę niezręcznie. 
–  Dziwne uczucie – przyznała  po  chwili  namysłu.  –  Budynek  niby  wciąż  ten  sam. 

W pierwszej chwili poczułam się nawet tak, jakby czas się cofnął. A potem dotarło do mnie, jak 
wiele się zmieniło. Bo nie ma tam ludzi, z którymi nieodłącznie kojarzyłam to miejsce i gdyby 
nie pan… 

–  Czekaj – przerwał. – Chyba nie zamierzasz w dalszym ciągu tytułować mnie  panem. 

A może sugerujesz, abym i ja zwracał się do ciebie oficjalnie? 

Znowu  się  zaczerwieniła  i  szybko  odstawiła  filiżankę.  W  przeciwnym  razie  wylałaby 

przynajmniej część płynu na serwetę. 

– Nie o to chodzi… – zająknęła się. – To nie takie proste… 

background image

–  Przecież rozumiem.  –  Znowu się uśmiechnął.  – Daję ci tylko do zrozumienia, że czas 

porzucić dawne przyzwyczajenia. Teraz jesteśmy kolegami po fachu, w dodatku z jednej firmy.   
I wiesz co? Bardzo się z tego cieszę. Naraz zobaczyłem w tych murach kogoś, kto przypomniał 
mi stare czasy, gdy dopiero zaczynałem nauczycielską karierę. Niesamowite wrażenie. 

Tak, pomyślała, czując, że znowu coś ją dławi w gardle. Niesamowite wrażenie. Szkoda 

tylko, że towarzyszy mu taki smutek. Przynajmniej tak było w jej przypadku. 

–  Szczerze mówiąc, był pan… to znaczy byłeś ostatnią osobą, którą spodziewałam się tu 

spotkać – podjęła. 

Właściwie w ogóle się tego nie zakładałam, dodała w duchu. 
– Tak? A to czemu? – podchwycił wątek i przyjrzał jej się uważnie. 
Jego  spojrzenie  nadal  ją  deprymowało,  ale  postanowiła  wziąć  się  w  garść  i  przestać 

wreszcie zachowywać się jak nastolatka. 

–  Czy ja wiem? – Wzruszyła ramionami. – Chyba zakładałam, że do tej pory wyruszyłeś 

gdzieś w świat, zrobiłeś coś wielkiego, zatrudniłeś się gdzie indziej… Przepraszam, to głupie, co 
mówię… 

–  Co  się  stało  z  naszą  klasą?  –  zażartował  i  na  wszelki  wypadek,  jakby  w  obawie,  że 

Blanka mogłaby nie zrozumieć, dodał: – Jak w tej piosence Kaczmarskiego. Ale wiesz co? To nie 
dla  mnie.  W  gruncie  rzeczy  nigdy  nie  miałem  w  sobie  natury  obieżyświata  i  nie  zamierzałem 
porzucać tego kraju. Nawet wtedy, gdy było tu naprawdę parszywie. 

–  Wiem  –  odpowiedziała  impulsywnie,  sama  zdumiona,  że  dopiero  teraz  to  do  niej 

dotarło. 

*** 

 

Przypomniały jej się lekcje z Biernackim, gdy w ramach konwersacji poruszali podobne 

zagadnienia. 

–  Moje  miejsce  jest  tutaj  –  powiedział  kiedyś.  –  Wasze  także.  Ja  w  każdym  razie 

zdechłbym jak pies, gdyby mnie kiedyś los zmusił do emigracji. 

Jeden  z  chłopaków,  bodajże  Julek  Biedrzycki  –  tak,  na  pewno  on  –  zaraz  zaczął  się 

wymądrzać, że to tylko takie gadanie. Że gdyby profesor Biernacki miał możliwość wyrwania się 
na  Zachód,  do  lepszego  świata,  do  dobrobytu,  to  z  pewnością  by  z  tego  skorzystał.  Jak  wielu 
innych. 

–  A niby pod jakim względem ten Zachód to lepszy świat? – zapytał wtedy, oczywiście 

po  angielsku,  bo  poważnie  traktował  swoją  misję  nauczenia  młodzieży  języka  Szekspira.  Pod  
tym  względem  także  stanowił  wyjątek  wśród  raczej  zrezygnowanej  i  wypalonej  zawodowo 
nauczycielskiej braci. 

–  Niech pan profesor nie udaje, że nie wie, w czym rzecz – odparł na to Julek, a zarówno 

Blanka, jak i reszta klasy, dałaby sobie rękę uciąć, że w ostatniej chwili ugryzł się w język, by nie 
powiedzieć bardziej dosadnie: „Niech się pan profesor nie zgrywa”. 

–  Życie na Zachodzie nie jest lepsze, a ludzie tam żyjący nie są więcej warci niż my tutaj. 

Po prostu są bogatsi – to wszystko. A zarazem biedniejsi o cały szereg doświadczeń, których nam 
los nie szczędził. 

–  Nie chodzi tylko o to, że mają więcej towarów w sklepach. – Do dyskusji włączyła się 

Alka, jedna z tych nielicznych uczennic, które były odporne na urok młodego profesora.  – Mają 
także dostęp do książek,  o których  my jedynie  możemy pomarzyć.  Nie  użerają się z cenzurą. 
A jeśli jeszcze do tego dodamy nieskrępowany rozwój innych dyscyplin naukowych… 

–  Naprawdę uważacie, że większość ludzi na Zachodzie obchodzi nieskrępowany rozwój 

nauki?  –  prychnął  Biernacki.  –  Ci,  z którymi  ja  miałem  okazję  rozmawiać,  byli  rozpaczliwie 

background image

puści i bezideowi. Nastawieni na robienie kasy i konsumpcję. No nie wiem, może miałem pecha, 
że akurat  na takich trafiłem. A co do cenzury u  nas w kraju, to  zawsze umieliśmy sobie z tym 
radzić.  I  nie  bez  powodu  nazywają  nasz  zwariowany  PRL  najweselszym  barakiem  wśród 
demoludów. 

*** 

 

–  Pamiętam  nasze  rozmowy  –  westchnęła  Blanka,  powracając  z  tych  wspomnień  do 

teraźniejszości,  do  miejsca  przy  kawiarnianym  stoliku.  –  Nasze  konwersacje  na  lekcjach  i  na 
kółku pozalekcyjnym. – Uśmiechnęła się. – Przypominam sobie, że czasami przychodził jeszcze 
Ptyś, to znaczy profesor Zawadzki od historii. 

Zawadzki   zajmował    drugie    po    Biernackim    miejsce    w rankingu    popularności  

i kierowanych pod jego adresem dziewczęcych westchnień. 

–  Wiem, Wojtek Zawadzki. Myśleliście, że nie znaliśmy naszych przezwisk? 

Konspiratorzy z was byli żadni. 

Na  moment  zapadła  cisza,  którą  przerwało  wtargnięcie  do  kawiarni  grupki  rozbawionej 

młodzieży. 

–  Co się z nim stało? To znaczy z profesorem Zawadzkim?  – spytała wreszcie ostrożnie 

Blanka, jakby podświadomie oczekiwała nie najlepszych wiadomości. 

– Wyemigrował kilka lat temu – westchnął Biernacki. 
–  Dlaczego?  –  Blanka  nie  potrafiła  ukryć  zaskoczenia,  któremu  towarzyszyło  uczucie 

pewnego  żalu.  –  Wydawało  mi  się,  że  w  kwestii  emigracji  podzielał  pana…  to  znaczy  twoje 
poglądy. Czyżby  jednak realia życia  lat osiemdziesiątych w Polsce  i  jakaś okazja do wyrwania 
się stąd okazały się silniejsze od… ideałów? – Uśmiechnęła się z lekką ironią. 

Biernacki  nie  podjął  jej  tonu.  Patrzył  zamyślony  gdzieś  ponad  jej  głową,  jakby  widział 

tam dawnych,  faktycznie  jednak nieobecnych, przyjaciół. I pełną wiary w ideały  młodość, która 
w istocie minęła. 

–  Wyjechał w dziewięćdziesiątym roku – odpowiedział po chwili. – Powiedział, że czuje 

się bardzo rozczarowany. Że oczekiwał, że ta nowa Polska będzie jednak inna. Że to przecież nie 
tak miało wyglądać. Nie o tym marzyliśmy w czasach komuny. 

„Historyk powinien dążyć do odkrycia i ujawnienia prawdy, choćby nie wiem jak trudnej 

czy  niewygodnej”  –  przed  oczami  Blanki  znowu  stanął  Ptyś  wypowiadający  jedną  ze  swoich 
opinii.  Wtedy  gdy  uczęszczała  do  liceum,  w  drugiej  połowie  lat  siedemdziesiątych,  słowa  te 
brzmiały  niemal  jak  wezwanie  do  rewolucji,  w  każdym  razie  były  bardzo  odważne. 
Niewykluczone, że paradoksalnie także  na  początku  lat  dziewięćdziesiątych  podobne   opinie 
w  połączeniu  z  próbą  zastosowania  ich  w  praktyce  mogły  się  niektórym  środowiskom  nie 
podobać. 

–  Może  mi  wyjaśnisz,  bo  zawsze  byłem  tego  ciekaw,  a  nie  wypadało  mi  pytać  o  to 

uczniów,  dlaczego  właściwie  nadaliście  mu  takie  przezwisko?  To  był  wyjątkowo  zadziorny, 
pełnokrwisty  facet.  Gdzie  mu  tam  do  słodkiego  ciasteczka!  –  zapytał  ni  z  tego,  ni  z  owego 
Biernacki. 

Wcale nie musiała zmuszać się do uśmiechu, choć jednocześnie poczuła łzy w oczach. 
–  A  właśnie  że  był  słodki  –  odparła  miękko.  –  Był  bardzo  dobrym  człowiekiem.  I  nie 

zmieniał tego fakt, że jednocześnie pełnym pasji wobec wykładanego przedmiotu. 

Nie poszybowała jednak ponownie w krainę wspomnień, bo kolejne słowa Biernackiego 

dotyczyły już jej samej. Jej przeszłości i teraźniejszości. 

– Nie wiedziałem, że wyprowadziłaś się do Poznania. 
– Studiowałam tam – odparła krótko. 

background image

Wiedziała, że jej odpowiedź sprowokuje go do dalszych pytań, zresztą jak każdego z jej 

dawnych znajomych, ale uznała, że może to i lepiej. Nie ma sensu ukrywać czegoś, co i tak ujrzy 
światło  dzienne.  Mądrzej  wyznać  tyle,  ile  uzna  za  słuszne,  niż  pozwolić  rozmówcom  (w  tym 
przypadku na razie Biernackiemu) na snucie mniej lub bardziej fantastycznych domysłów. 

– Dlaczego  tam?  Przecież  dostałaś  się  na  Uniwersytet  Warszawski. 
Bez trudu przewidziała to pytanie. Miała też przygotowaną odpowiedź. 
–  Zgadza się  – odparła spokojnie  – Tyle że tak się złożyło, że… wyszłam za chłopaka, 

który pochodził z Poznania. Zaproponował, abym tam dokończyła  studia. Miał tam  mieszkanie 
po dziadkach. Tutaj  musielibyśmy mieszkać w akademiku, bo lokatorska klitka moich rodziców  
i tak pękała w szwach. Mam jeszcze dwoje młodszego rodzeństwa. No to pomyślałam  – czemu 
nie? Skoro w Poznaniu mieliśmy lepsze perspektywy… 

Z  trudem  wytrzymywała  jego  poważne,  przenikliwe  spojrzenie.  Czy  domyślał  się,  że 

mówiąc  o  powodach,  dla  których  zdecydowała  się  wyprowadzić  z  rodzinnego  miasta,  nie 
wyznała tego najważniejszego? Mało prawdopodobne, przecież zaraz po maturze straciła kontakt 
ze szkołą, nauczycielami, a zatem także z nim. 

–  Pewnie  mi za chwilę powiesz, że to  nie  moja sprawa  i żebym pilnował własnych, ale 

mimo to  w imię starej znajomości zaryzykuję  i zapytam, dlaczego w ogóle decydowałaś się  na 
małżeństwo przed skończeniem studiów? Wiem, wiem, nie byłaś wyjątkiem. W tamtych czasach 
to  była  jakaś  głupia  moda.  Ludzie  pakowali  się  w  małżeństwo  i  zaraz  potem  w  dzieci,    gdy 
jeszcze powinni byli korzystać z możliwości, jakie daje życie studenta. Rozwijać się i takie tam. 
Zapewne  w  większości  przypadków  pośpiech  był  wskazany  ze  względu  na…  powiedzmy… 
okoliczności, ale przecież… 

–  W moim przypadku też tak było – odpowiedziała chłodno. Jej odpowiedź podziałała na 

Biernackiego jak kubeł lodowatej wody. Wyraźnie się zmieszał. 

–  Przepraszam – mruknął, ale zaraz, prawdopodobnie po to, by  nie dopuścić do kolejnej 

chwili ciszy, dodał: – Postanowiliście jednak wrócić do stolicy? 

–  Ja wróciłam. Krzysztof został w Poznaniu – odparła, nadaremnie się siląc, aby jej głos 

zabrzmiał obojętnie. – Rozwiedliśmy się trzy miesiące temu. 

– Sorry – podniósł dłoń do góry. – Nie miałem pojęcia. Nie zadawałbym ci takich pytań. 
– Nic się nie stało – skłamała. Nawet wzruszyła ramionami. – Bywa… 
– Jesteś odważna. Niełatwo zaczynać od nowa. 
–  Niełatwo  –  przyznała  i  zaraz  przyszło  jej  do  głowy,  że  w  jego  głosie  usłyszała  jakby 

nutkę zadowolenia z takiego, a nie innego obrotu spraw w jej życiu. Może się tylko przesłyszała, 
ostatecznie w ciągu  minionych  lat stała się wyczulona  na punkcie podejrzewania  ludzi o różne 
intencje, niemniej na wszelki wypadek postanowiła wyłożyć karty na stół. 

–  Nie było i nadal nie jest  łatwo, bo nie  wróciłam z Poznania sama. Mam dwoje dzieci  

w wieku szkolnym. Dla nich to prawdziwa rewolucja. Nie wszystko rozumieją, zresztą nie starają 
się zrozumieć, a przede wszystkim cholernie tęsknią – nie tylko za ojcem, ale przede wszystkim 
za  dawnym  środowiskiem,  przyjaciółmi,  dziadkami,  kolegami,  szkołą…  Słowem  za  tym 
wszystkim, co do tej pory stanowiło istotę ich codzienności. 

Może jednak za bardzo się odsłoniła? Za dużo powiedziała? Biernacki nie był dopiero co 

poznanym,  do  niedawna  zupełnie  obcym  człowiekiem,  niemniej…  nie  był  przecież  kimś 
specjalnie jej bliskim. Nigdy nie zostali przyjaciółmi, a fakt, że jako nastolatka przez pewien czas 
się w nim durzyła, nie miał już teraz żadnego znaczenia. 

–  No tak… – To była cała jego odpowiedź. Uspokoiła jednak Blankę, bo zrozumiała, że 

nie miał zamiaru drążyć tego tematu. 

Zaraz zresztą przyszło jej do głowy, że właściwie nie powiedział niczego o sobie. Choć 

background image

na  dobrą  sprawę  wtedy,  przed  laty  także  niewiele  o  sobie  mówił.  Zdarzało  się  czasem,  że 
zastanawiały  się  z  dziewczynami,  jak  to  z  nim  jest.  Nie  nosił  obrączki,  ale  może  miał  jakąś 
dziewczynę? Pozostało to tajemnicą. Teraz jednak postanowiła go o to zapytać. Ostatecznie sama 
opowiedziała mu już trochę o sobie i swoim życiu. 

– Masz rodzinę? – spytała ostrożnie. 
Chyba  był  przygotowany  na to  pytanie,  bo  choć trochę się zmieszał, to  nie zwlekał      

z odpowiedzią. 

– Żona zmarła dziesięć lat temu. Nie mieliśmy dzieci. 
Blanka  zadrżała  i  natychmiast  opuściła  wzrok  na  blat  stolika.  Próbowała  podnieść 

filiżankę do ust, ale zdała sobie sprawę, że to jednak ponad jej możliwości. Bała się ciszy, która 
oczywiście musiała teraz zapaść. 

Tak się jednak nie stało. Ku jej zaskoczeniu, Biernacki położył rękę na jej drżącej dłoni, 

co trochę ją uspokoiło. 

–  Nie mogę powiedzieć, że już wszystko w porządku, wszystko dobrze i takie tam bzdury 

ani że czas leczy rany, ale… – Uśmiechnął się smutno. – Nauczyłem się z tym żyć. Na większość 
spraw nie mamy wpływu, nic na to nie poradzimy… Co jeszcze mogę dodać? 

Nie wiedziała, co odpowiedzieć, więc tylko uścisnęła jego dłoń. 
–  Anka była chora już wtedy, gdy braliśmy ślub. Wiedziałem o wszystkim. Wiedziałem, 

że  to  nie  potrwa  długo.  Ale  chcieliśmy  ten  czas  przeżyć  razem  jako  mąż  i  żona.  I  tak  było, 
naprawdę… To był piękny czas. 

– Na pewno tak było. 
Naprawdę w to wierzyła. Ponownie się uśmiechnął i pokiwał kilka razy głową. Przyszło 

jej do głowy, że gdyby w tym momencie zajrzał tu ktoś z grona pedagogicznego, z którym miała 
pracować, i zobaczył ich oboje siedzących razem i trzymających się za dłonie, pewnie staliby się 
łakomą pożywką do szkolnych plotek. I to od razu na początku roku szkolnego. Jakie to jednak 
mogło mieć teraz znaczenie? 

–  Nie  myślałeś  o  powtórnym…  –  Nie  dokończyła,  bo  zaraz  pożałowała  swojej 

niewczesnej ciekawości. Nie powinna była tego mówić. 

–  O  powtórnym  małżeństwie?  Związku?  –  podpowiedział,  chyba  wcale  niezrażony 

pytaniem.  Zresztą  bardzo  prawdopodobne,  że  słyszał  je  już  dziesiątki  razy  od  różnych  
życzliwych pocieszycieli. – Nie – dodał. – Wyznaję zasadę: nic na siłę. Jakoś tak się złożyło, że 
po śmierci Anki nie spotkałem nikogo, kto miałby zadatki, by stać się dla mnie kimś naprawdę 
bliskim. Związek na siłę, po to tylko, by nie być  samemu w domu, zupełnie mnie nie pociąga.   
A poza  tym  nie  przeszkadza  mi,   że   jestem   sam.   Sam   ze   sobą   nigdy  się   nie   nudzę. 
W towarzystwie innych ludzi bywa z tym różnie. 

–  Justyna też  tak mówiła –  wyszeptała Blanka,  bo  siła tego  wspomnienia okazała się  

w jednej sekundzie na tyle duża, że nie sposób było zatrzymać tej uwagi dla siebie. 

– Justyna? 
Podniosła na niego wzrok. 
–  Justyna Bielińska – wyjaśniła na wszelki wypadek, bo choć wydało jej niemożliwe, by 

mógł  nie  skojarzyć,  kogo  miała  na  myśli,  to  przecież  nie  mogła  tego  wykluczyć.  Jak  by  nie 
patrzeć, minęło już tyle lat, a Paweł od tego czasu miał tylu innych uczniów, którzy z takiego czy 
innego powodu zapadli mu w pamięć. 

Jak się jednak okazało – nie zapomniał. 
–  Przecież wiem  – potwierdził cicho i nagle, jakby się przełamując, dodał:  – Ja właśnie 

chciałem w tej sprawie… 

–  Nie. – Zdecydowanym ruchem cofnęła dłoń z jego uścisku. – Nie będziemy o niej 

background image

rozmawiać. Nie chcę. 

Ostatnie słowa wypowiedziała na tyle głośno i dobitnie, że tym razem zwróciła na siebie 

uwagę  kelnerki.  Nie  jej  jednej  zresztą.  Siedząca  nieopodal  młodzież  także  skierowała  w  ich 
stronę zainteresowane spojrzenia. 

Wystarczy.  Czas  już  na  mnie.  Zasiedziałam  się  tutaj,  a  w  dodatku  słabo  panuję  nad 

nerwami, pomyślała i podniosła się z krzesła. Znowu przypomniały jej się przestrogi matki, że to 
nie najlepszy pomysł – zatrudniać się w szkole, z którą łączy ją tyle wspomnień. 

Nie wytrzymasz tego, mówiła pani Sarnacka. Każda sala, każdy zaułek i fragment boiska 

może wywołać u ciebie uczucie przygnębienia. 

–  Muszę  już  iść  –  rzekła.  –  Sprawdzę,  co  porabiają  moje  dzieciaki.  Niewykluczone,  że 

znowu panikują na myśl o nowych szkołach i wszystkim, co się z tym wiąże. 

Cierpła  jej  skóra  na  samą  myśl  o  kolejnej  porcji  wymówek,  jaka  ją  czeka.  Zwłaszcza 

czternastoletnia  Majka  była  na  nią  śmiertelnie  obrażona  i  dawała  temu  wyraz  przy  każdej 
nadarzającej się okazji. 

– Poczekaj. Wyjdziemy razem. – Także się podniósł. 
– Nie. Nie przeszkadzaj sobie. 
– Przecież nie będę tu siedział sam. 
Poczekała  więc,  aż  uiści  rachunek,  i  wytrzymała  kolejne  zaciekawione  spojrzenia 

kelnerki. 

W  milczeniu  szli  w  kierunku  przystanku  autobusowego  i  dopiero  tam  Paweł,  ponownie 

przełamując jakiś wewnętrzny opór, odważył się nawiązać do przerwanego wątku. 

–  Do klasy drugiej „c” uczęszcza Monika Mankiewicz  – oznajmił cicho. – Chyba że już  

o tym wiesz? 

–  Kto?  – W pierwszej chwili  nie  skojarzyła.  Kątem oka za to  spostrzegła zbliżający  się 

autobus. 

I nagle doznała olśnienia. Nie potrzebowała już żadnych dopowiedzeń, ale Biernacki tego 

nie odgadł, więc pospieszył z wyjaśnieniami: 

–  Córka Justyny. Twojej dawnej przyjaciółki. Nie utrzymujesz kontaktu z jej rodzicami? 

To znaczy z rodzicami Justyny? 

Patrzyła na niego oniemiała, kompletnie zobojętniała wobec faktu, że autobus zatrzymał 

się już na przystanku. 

Nie. To nie może być prawda. Los nie mógłby okazać się aż tak złośliwy. Aż tak wredny. 
Ale zaraz potem dotarło do niej, że owszem, mógłby. Czemu nie? Czy nie zasłużyła na to 

aż nadto? 

„Zło, które wyrządzisz, prędzej czy później wróci do ciebie jak bumerang. Bo coś takiego 

jak obiektywna sprawiedliwość jednak istnieje”. 

Boże, kto to powiedział? Zresztą nieważne. Jakie to ma teraz znaczenie? 
–  Dziękuję,  że  mi  powiedziałeś  –  wyjąkała  kompletnie  ogłupiała  i  przerażona.  Ale 

przynajmniej  wróciła  jej  jasność  umysłu.  Cofnęła  się  w  kierunku  otwartych  jeszcze  drzwi 
autobusu i wskoczyła na stopień, choć tak naprawdę w pierwszej chwili chciała zarzucić swojego 
dawnego  nauczyciela  gradem  pytań.  Nie  zrobiła  tego,  niemal  w  ostatnim  momencie 
zrezygnowała. Jadąc w tłoku, przekonywała samą siebie, że dobrze zrobiła. Pytania mogłyby się 
wydać Biernackiemu dziwne, w każdym razie zastanawiające, a jego ewentualne zainteresowanie 
było ostatnią rzeczą, jakiej Blanka teraz potrzebowała. I bez tego miała pod dostatkiem trudnych 
spraw  w  życiu.  Tak  czy  owak,  jedno  nie  pozostawiało  najmniejszej  wątpliwości.  Nie  mogła 
pracować w tej szkole. Nie mogło być mowy o tym, by pierwszego września pojawiła się w jej 
progach. 

background image

ROZDZIAŁ 4 | ROK 1975 

 

 

Dzisiaj  pierwszy  dzień  w  nowej  szkole.  Ja  i  Blanka  zostałyśmy  przyjęte  do  tego  samego 

liceum, do tej samej klasy, dokładnie tak jak wymarzyłyśmy sobie już dawno temu. Całe  szczęście 
– nie wyobrażałam sobie nawet, jak bym się czuła, idąc na rozpoczęcie roku szkolnego w nowej 
szkole bez Blanki. Ona znała to uczucie, bo dołączyła do naszej podstawówki dopiero w trzeciej 
klasie. Pamiętam, że od samego początku zwracała na siebie uwagę. Oczywiście zawdzięczała to 
swojej  wyjątkowej  urodzie. Żadna dziewczynka  w szkole nie mogła się z nią  pod tym  względem 
równać. Gdy pani Bojarska, nasza wychowawczyni, przyprowadziła ją na pierwszą lekcję, nowa 
uczennica natychmiast skupiła na sobie uwagę całej klasy. 

–  To  nie  jest  Polka.  –  Usłyszałam  za  plecami  słowa  Jadzi  Waligórskiej  skierowane  do 

Aśki, sąsiadki z ławki. – To chyba jakaś Greczynka. 

–  E tam… Mówię ci, że Włoszka – odparła Aśka, która nigdy nie miała zwyczaju zgadzać 

się z kimkolwiek i dlatego każdy dzień w szkole kończyła w stanie wojny z większością dzieci. 

Tym  razem  jednak  różnica  zdań  między  dwiema  koleżankami  nie  przeobraziła  się   

w kłótnię, ale to tylko dzięki temu, że obie – podobnie jak cała reszta – wpatrywały się w „nową” 
z zachwytem,  ale  też  z zazdrością.  W milczeniu  podzielałam  te  uczucia.  Poza  tym  także      
w  pierwszej  chwili  byłam  przekonana.  że  nieruchomo  stojąca  przy  drzwiach  dziewczynka  jest 
cudzoziemką.  Pewnie  dlatego,  że  miała  długie,  gęste,  czarne  włosy,  ciemną   oprawę  oczu   
i  w  przeciwieństwie  do  pozostałych  dzieciaków,  śniadą,  jakby  opaloną  karnację.  Oczywiście 
wiedziałam, że taki typ urody spotkać także można wśród rdzennych Polaków. W niej jednak było 
coś…  egzotycznego,  oryginalnego,  jakby  nie  była  jedną  z  nas.  Ten  ostatni  wniosek  okazał  się 
zresztą zupełnie nietrafny. 

Później miałam się przekonać, że Blanka urodziła się i wychowała w zwyczajnej, zupełnie 

przeciętnej rodzinie, a fakt, że zarówno ona, jak i jej rodzeństwo (mama także) mieli taką urodę, 
zawdzięczali  jednej  z  prababek,  która  była  z  pochodzenia  Gruzinką.  W  każdym  razie  wówczas, 
gdy  patrzyłam  pierwszy  raz  na  nową  koleżankę,  w  pewnym  momencie  –  kiedy  już  przemogłam 
ukłucie zazdrości – zrobiło mi się jej nawet żal. Pomyślałam, że musiała czuć się okropnie, stojąc 
tak  u  boku  naszej  pani,  naprzeciwko  gapiących  się  na  nią  dzieci.  Ja  bym  chyba  tego  nie 
wytrzymała. Poza tym – co tu ukrywać – ciężki jest los nowego w szkole, i nieważne, czy dotyczy 
to  ucznia,  czy  nauczyciela.  Miałam  ochotę  podzielić  się  tą  refleksją  z  kimkolwiek,  ale  niestety 
moja sąsiadka z ławki, Beata, nie była tego dnia obecna w szkole. Siedziałam sama, a wolałam 
nie odwracać się do koleżanek z tyłu. Niespecjalnie za nimi przepadałam, odkąd w tajemniczych 
okolicznościach  zginął  mój  różowy  flamaster,  o  którego  zniknięcie  podejrzewałam  Aśkę.  Po 
drugie  zaś  –  nie  odwróciłam  się  do  nich  w  obawie  przed  reakcją  pani  Bojarskiej.  Od  pewnego 
czasu  nie  szczędziła  mi  uwag,  jakobym  nie  uważała  na  lekcji  i  stale  albo  rozmawiała  z  Beatą, 
albo  gapiła  się  w  zamyśleniu  w  okno.  Dlatego  tym  razem  postanowiłam  nie  prowokować 
wychowawczyni i nie zwracać na siebie uwagi, ale i tak moje szczytne zamiary nie na wiele się 
zdały.  Bo  oto  pani  Bojarska,  rozejrzawszy  się  po  sali,  spojrzała  wprost  na  puste  miejsce  obok 
mnie i poleciła „nowej”, aby na nim właśnie usiadła. 

Nigdy nie należałam do śmiałych i odważnych dzieci, ale wtedy nie wytrzymałam. 
–  To miejsce Beaty – zaprotestowałam. 
Blanka  zatrzymała  się  w  pół  kroku  i  poczerwieniała.  Ja  zresztą  także.  Trochę  się 

zawstydziłam, bo przyszło mi do głowy, że nowej dziewczynce musiało zrobić się nieprzyjemnie, 
ale zwyciężyło we mnie poczucie lojalności wobec nieobecnej Beaty. 

–  Co powiedziałaś? – spytała surowym tonem wychowawczyni. 

background image

Wystraszyłam się wtedy nie na żarty, mimo to odważyłam się odpowiedzieć, choć znacznie 

ciszej i łagodniej niż przed chwilą: 

–  Tutaj zawsze siedzi Beata. 
–  Zawsze?  – Pani zrobiła pozornie zdumioną chwilę. – Teraz też ją tam  widzisz? Bo ja 

nie. 

Cała klasa wybuchnęła gromkim śmiechem, a ja poczerwieniałam jeszcze bardziej. 

Oprócz mnie jedynie „nowa” nie podzielała powszechnej wesołości. 

Usiadła  niepewnie  obok,  ja  się  trochę  odsunęłam  i  tak  dotrwałyśmy  do  końca  lekcji. 

Zastanawiałam  się  rozpaczliwie,  czy  tak  już  będzie  wyglądało  moje  życie  w  klasie  aż  do 
skończenia  szkoły  podstawowej.  To  znaczy  z  nieznaną  mi  do  tej  pory  dziewczynką  w  tej  samej 
ławce.  Zżymałam  się  na  niesprawiedliwość  losu.  Przecież  wychowawczyni  mogła  posadzić  ją 
gdziekolwiek  indziej,  choćby  w  pustej  ławce  pod  ścianą.  Ale  nie!  Musiało  paść  na  mnie.  I  co 
powie  Beata,  gdy  wróci  po  chorobie  do  szkoły?  A  jeśli  mi  nie  uwierzy,  że  to  był  pomysł  naszej 
pani, nie mój? 

Nie należałam do dzieci, które łatwo nawiązywały kontakt z rówieśnikami. Wychowałam 

się  w  domu,  gdzie  oprócz  mnie  mieszkali  sami  dorośli  ludzie,  w  dodatku  o  intelektualnych 
zapędach  i  zainteresowaniach.  Bardzo  rzadko  (oczywiście  poza  obowiązkowym  pobytem  na 
zajęciach  szkolnych)  przebywałam  w  gronie  innych  dzieci.  Nie  przypominam  sobie,  bym 
kiedykolwiek  była  prowadzana    na  tak  zwane  place  zabaw.  Babcia    gardziła  takimi  miejscami      
i  wielokrotnie  z  przekąsem  wypowiadała  się  na  temat  zachowania  przebywających  tam  dzieci, 
tudzież ich mamuś i opiekunek. 

–  Jak dzikie zwierzęta w dżungli – mawiała. – Bez obrazy dla tych ostatnich. A opiekujące 

się tą zbieraniną kobiety przypominają kwoki gotowe zadziobać się w obronie swych młodych. 

Zostałam  wprawdzie  zapisana  do  przedszkola,  jednak  ze  względu  na  moje  rozliczne 

przeziębienia  faktycznie  rzadko  kiedy  tam  przebywałam.  Dlatego,  gdy  już  zaczęłam  chodzić  do 
szkoły,  długo  nie  potrafiłam  zaskarbić  sobie  sympatii  żadnej  koleżanki,  o  kolegach  nawet  nie 
wspominając. Dopiero Beata okazała mi swoje zainteresowanie na tyle, że przynajmniej miałam 
z kim siedzieć  w ławce i  porozmawiać na przerwach. Jednak nawet  tego zostałam pozbawiona, 
skoro wychowawczyni uparła się, by posadzić koło mnie tę nową, tę ślicznotkę, która przybyła tu 
nie  wiadomo  skąd,  na  moje  utrapienie.  Tak  właśnie  wtedy  myślałam,  a  na  siedzącą  obok  mnie 
koleżankę nawet nie raczyłam spojrzeć. Nie uważałam też na lekcji, najchętniej zerwałabym się   
z miejsca i pobiegła do domu. Swoją przyszłość w szkole widziałam wówczas w bardzo ponurych 
barwach.  Na  przerwie  także  się  do  niej  nie  odezwałam  i  przesiedziałam  cały  czas  w  posępnym 
milczeniu.  Blanka  również  nie  odezwała  się  słowem  i  nie  reagowała,  gdy  pozostałe  dzieci, 
patrząc  na  nią,  szeptały  coś  między  sobą.  Następny  dzień  upłynął  podobnie,  a  potem  także 
kolejne.  Zgodnie  z  moimi  przypuszczeniami  Beata,  po  powrocie  ze  zwolnienia  lekarskiego, 
obraziła się na mnie, a ja od razu odgadłam, że to inne dziewczynki musiały nagadać jej kłamstw, 
jakobym  to  ja  wpadła  na  pomysł  siedzenia  w  ławce  z  „nową”.  W  każdym  razie  nie  chciała 
słuchać moich tłumaczeń, co jedynie tylko pogłębiło moją rozpacz. Beata, w przeciwieństwie do 
mnie,  nie  miała  nigdy  problemów  ze  znalezieniem  zarówno  nowej  przyjaciółki,  jak  i  całego 
szeregu  koleżanek.  Wobec  tego  byłam  skazana  na  „nową”,  ale  jeszcze  przez  kilka  tygodni  nie 
przyjmowałam tego do wiadomości. 

Nadal się do niej nie odzywałam, choć ona ze swojej strony starała się nawiązać ze mną 

cieplejsze  stosunki.  Nie  tylko  zresztą  ze  mną.  W  pewnym  momencie  spostrzegłam  bowiem,  że 
Blanka  zdążyła  zdobyć  sympatię  większości  klasy.  Najwyraźniej  los  oszczędził  jej  zmagań,  
z  jakimi  na  ogół  borykają  się  nowi  uczniowie.  Może  zresztą  nie  tyle  los,  ile  jej  naprawdę 
wyjątkowe  umiejętności  towarzyskie.  Ani  się  obejrzałam,  a była  już  bardzo  popularna  w klasie 

background image

i lubiana  przez  nauczycieli.  Ja  natomiast  coraz  bardziej  zamykałam  się  w swoim  kokonie,  
a przerwy spędzałam samotnie, marząc o powrocie do domu, do mojego pokoju, gdzie wreszcie 
mogłam poczuć się sobą. Szczerze powiedziawszy, nie mam pojęcia, jak długo jeszcze trwałoby to 
wszystko, gdyby nie dopadła mnie grypa. Co tu  ukrywać –  wówczas  byłam nawet  zadowolona  
z takiego obrotu sprawy. Skoro w szkole czułam się tak niekomfortowo, to zdecydowanie bardziej 
wolałam  zostać  w  domu,  nawet  jeśli  byłam  skazana  na  opiekę  babci  Jasi.  Do  szkoły  wróciłam 
dopiero po dziesięciu  dniach, mając przed sobą  niewesołą  perspektywę  nadrabiania zaległości   
i kolejnych samotnie spędzanych godzin. 

Na  korytarzu  przed  salą  zobaczyłam  Blankę.  Stała  oparta  o  ścianę  i  początkowo  nie 

patrzyła  w moją stronę. Na jej  widok  – niespodziewanie dla  samej  siebie  – poczułam ogromną 
radość. Do dziś nie wiem, jak to w ogóle było możliwe, skoro do tamtej chwili miałam takie, a nie 
inne nastawienie do niej, ale podbiegłam i  zawołałam ją  po imieniu. Drgnęła, a kiedy na mnie 
spojrzała, w jej oczach dostrzegłam szczerą radość. 

–  Justyna, nareszcie – zawołała i zaraz dodała, że nie mogła się już doczekać,  kiedy 

wrócę. 

–  Siedziałaś sama w ławce? – spytałam podejrzliwie, bo znając taktykę  naszej 

wychowawczyni, nie mogłam być tego na sto procent pewna. 

Ale  Blanka  zapewniła  mnie,  że  nikt  nie  zajął  mojego  miejsca,  a  ona  cały  czas  na  mnie 

czekała i oczywiście pomoże mi w uzupełnieniu zaległości. 

Od tego czasu wszystko się zmieniło. Zyskałam przyjaciółkę, o jakiej do tej pory jedynie  

w skrytości ducha marzyłam. I tak jest po dzień dzisiejszy. 

Wprawdzie nie od razu zaufałam jej na tyle, by powierzyć swoje sekrety, ale po pewnym 

czasie wiedziała o mnie wszystko albo prawie wszystko. Także  o moich rodzicach, o dziadkach,  
o Lipniewie. Ona  także  opowiedziała  mi  o sobie.  O tym,  że  przeprowadziła  się  z rodzicami  
z małej miejscowości za Grójcem, bo jej tata wreszcie „dostał” mieszkanie w Warszawie. O tym, 
że  ona  wcale  nie  była  z  tego  faktu  aż  taka  zadowolona,  bo  chociaż  przedtem  mieszkali  razem        
z  dziadkami,  to  było  jej  tam  bardzo  dobrze.  Lubiła  poprzednią  szkołę  i  wszystkich  tamtejszych 
kolegów, a także nauczycieli. 

–  To taka mała szkoła pod lasem – mówiła – Wszyscy się tam znają. Nie to co tutaj, taki 

moloch. 

A  ja,  mając  przed  oczami  także  niewielki  budynek  szkolny  w  Lipniewie,  doskonale  ją 

rozumiałam. W ogóle z każdym dniem rozumiałyśmy się coraz lepiej. Zaprosiła mnie do swojego 
domu  i  od  razu  polubiłam  jej  rodziców,  siostrę  i  brata.  W  porównaniu  z  domem,  w  którym  ja 
mieszkam, mieszkanie Sarnackich  wydało mi się strasznie ciasne i duszne, ale pod koniec wizyty 
przyszło mi do głowy, że wcale nie mam ochoty stamtąd wychodzić. Było tak miło, choć głośno. 
Ale ten hałas zupełnie mi nie przeszkadzał. W pewnym momencie wszyscy mówili naraz – oprócz 
mnie,  rzecz  jasna.  Ja  najchętniej  nie  odzywałabym  się  wcale  i  tylko  bym  na  nich  wszystkich 
patrzyła. Zwłaszcza na Blankę i jej rodzeństwo. To właśnie wtedy przyszło mi po raz pierwszy do 
głowy,  że  chciałabym  mieć  brata  albo  siostrę,  a  najchętniej  i  jedno,  i  drugie  –  tak  jak  moja 
przyjaciółka. Bo  kuzyni  to jednak nie  to samo.  Mam troje  kuzynów, ale  dwoje jest ode  mnie   
o kilka lat starszych, a jeden to zupełnie jeszcze małe dziecko. Oczywiście bardzo ich lubię, ale – 
może  z  wyjątkiem  Tomka  –  nie  mamy  sobie  zbyt  wiele  do  powiedzenia.  Rodzeństwo  Blanki  to 
para  bliźniąt  zaledwie  dwa  lata  od  niej  młodszych,  dlatego  wszyscy  troje  zawsze  byli  ze  sobą 
bardzo związani. 

Potem zaprosiłam Blankę do swojego domu i wtedy z kolei ona była zachwycona. 
–  Jak  na  wsi!  –  zawołała,  gdy  otworzyłam  furtkę  i  weszłyśmy  pomiędzy  dwa  kasztany 

rosnące wzdłuż dróżki prowadzącej do drzwi wejściowych. – Chciałabym tu mieszkać. 

background image

Wywarła także dobre, a nawet bardzo dobre wrażenie na moich rodzicach, zwłaszcza zaś 

na babci, która stwierdziła, że nie widziała jeszcze tak pięknego dziecka. Mówiąc to, westchnęła, 
jakby ze smutkiem, patrząc przy tym na mnie. Fakt, pod względem urody nie mogłam się z Blanką 
równać.  Czy  jednak  babcia  musiała  to  tak  zademonstrować?  Jak  zwykle  zdenerwowała  tym 
mojego tatę, a przy okazji także mamę, która – jak już kilka razy wspominałam w tym pamiętniku 
– wpadała  w popłoch za każdym razem, gdy tata okazywał niezadowolenie ze słów babci i vice 
versa. 

Co  do  mnie  –  nigdy  mi  nie  przeszkadzało,  że  Blanka  pod  pewnymi  względami  mnie 

przewyższa. Że jest zdecydowanie ładniejsza, bardziej elokwentna, śmiała i błyskotliwa. Przecież 
pod innymi względami to ja z kolei jestem górą. Na przykład chodzę do szkoły muzycznej, biorę 
udział  w  różnych  recitalach  i  koncertach.  Blanka  wiele  razy  podkreślała,  że  oddałaby  wiele, 
gdyby  któremukolwiek  z  jej  rodziców  przyszło  do  głowy  zapisać  ją  do  szkoły  muzycznej.  Ona 
mogłaby co najwyżej o tym pomarzyć, jednak bez nadziei na realizację tych marzeń. Inna sprawa, 
że w ich ciasnym mieszkanku nie byłoby nawet gdzie postawić pianina. Co tam pianina! Nawet 
znalezienie miejsca dla skrzypiec byłoby problemem. A nawet gdyby znalazło się na to miejsce, to 
sąsiedzi  z  innych  mieszkań  z  pewnością  uniemożliwiliby  granie  na  jakimkolwiek  instrumencie. 
Tak  właśnie  było  w  przypadku  chłopca,  który  mieszka  w  bloku  Blanki  na  drugim  piętrze.  Gdy 
usiłował ćwiczyć grę na skrzypcach, inni mieszkańcy klatki zaraz zaczynali uderzać w kaloryfery 
albo  co  gorsza  dzwonić  do  jego  drzwi  i wyrażać  na  głos  swoje  niezadowolenie  z powodu 
„hałasu”.  W końcu  sprawą  zajęła  się  spółdzielnia  mieszkaniowa  i od  tej  pory  nie  słychać  już 
„grajka” (jak złośliwie nazywano tam tego chłopca). 

Gdy  tylko  pomyślę  o  podobnych  historiach,  problemach  i  niespełnionych  marzeniach, 

czuję, że nie mam powodu do narzekania. Nie mam powodu do zazdrości. 

I nie czuję się gorsza od Blanki. 

background image

ROZDZIAŁ 5 | ROK 1996 

 

 

Jednak nie rozwiązała umowy o pracę. Już kilka godzin po tym, gdy dowiedziała się od 

Biernackiego o Monice  Mankiewicz, uznała, że rezygnacja z posady  nie wchodzi  jednak w grę. 
Nie  mogła sobie pozwolić na to, aby tuż przed rozpoczęciem roku szkolnego  iść do dyrektorki 
liceum i oznajmić jej, że jednak się rozmyśliła. Nie mówiąc już o tym, że tym samym zrobiłaby  
z  siebie  idiotkę,  a  w  każdym  razie  osobę  niepoważną.  I  bez  tego  miała  wystarczająco  dużo 
problemów.  Po  jakie  licho  jeszcze  je  mnożyć?  Musiała  twardo  stąpać  po  ziemi.  Podjąć  pracę        
i  zarabiać  na  utrzymanie.  Nawet  tak  niewielkie  pobory  miały  w  jej  przypadku  niebagatelne 
znaczenie.  Przyznano  jej  wprawdzie  na  dzieci  niemałe  alimenty  –  Krzysztof  nie  zgłaszał  tu 
żadnych krytycznych uwag – niemniej nie zamierzała jedynie na tym opierać egzystencji Majki   
i Piotrka. 

Poradzę  sobie,  postanowiła.  Jakie  mam  wyjście?  Jeśli  będzie  naprawdę  ciężko,  nie 

przedłużę umowy na następny rok. Do tego czasu znajdę sobie inną posadę. 

Kiedy jednak pierwszego września zbliżała się do budynku szkoły, czuła, jakby żołądek 

zawiązywał  jej  się  na  supeł.  Na  dziedzińcu  kłębił  się  już  pokaźny  tłumek  ubranych  na  galowo 
licealistów. Nie było najmniejszego sensu szukać w ich gronie dziewczyny podobnej do Justyny. 
Albo  do  Roberta.  Ona,  Blanka,  także  zresztą  nie  przykuła  niczyjego  uważnego  spojrzenia.  
Młodzi ludzie byli wyraźnie zajęci sobą, wymienianiem uwag na temat dopiero co skończonych 
wakacji i snuciem planów (głównie towarzyskich) na jesień i zimę. 

Boże, wygląda to niemal tak samo jak wtedy, gdy wracała tu po wakacjach przez cztery 

lata każdego kolejnego pierwszego września. 

Niepotrzebnie  przywołała  to  wspomnienie,  bo  na  nowo  poczuła  w  sercu  ból.  Przecież 

wtedy,  przed  laty,  był  jeszcze  ktoś,  kto  jej  towarzyszył,  i  to  nie  tylko  każdego  kolejnego 
pierwszego    września,  ale  także  niemal  każdego   dnia  w  drodze  do  szkoły.  Nie  powinna  teraz      
o tym myśleć, to moment najgorszy z możliwych. Już poczuła wzbierające pod powiekami łzy. 

– No, jak tam? Trema? – usłyszała w tym momencie za plecami. 
Wesoły ton tego głosu podziałał na nią uspokajająco, choć nie skojarzyła osoby, która tak 

osobliwie ją powitała. 

–  Dorota  Nowosielska,  uczę  tu  łaciny.  –  Kobieta, widząc  skonsternowaną  minę  Blanki, 

wyciągnęła do niej dłoń. 

–  Ach  tak,  rzeczywiście.  –  Blanka  natychmiast  skojarzyła.  To  ta  siwowłosa  pani,  która 

podczas ostatniego zebrania rady pedagogicznej  wydała  jej  się tak łudząco podobna do profesor 
Popiak,  nauczycielki  z  jej  własnych  licealnych  czasów.  Nawiasem  mówiąc,  także  uczącej  tu 
niegdyś łaciny. Dziś, gdy miała okazję bliżej się przyjrzeć nowej koleżance, musiała przyznać, że 
podobieństwo  nie  było  aż  tak  łudzące  –  Nowosielska  była  bez  wątpienia  znacznie  młodsza  od 
profesor Popiak – niemniej chyba wszystkie łacinniczki były pod pewnymi względami do siebie 
podobne. 

– Wiem, że nie jest pani zadowolona z tego, że wpakowano pani wychowawstwo, i to bez 

żadnego  ostrzeżenia  –  rzekła  tamta  i  delikatnie  ujmując  Blankę  za  łokieć,  wprowadziła  ją  do 
budynku. – Ja sama byłabym wściekła na pani miejscu, niemniej chyba mogę panią podnieść na 
duchu,  przynajmniej  w  tej  jednej  sprawie.  Chciałam  to  zrobić  już  kilka  dni  temu,  zaraz  po 
zakończeniu rady, ale zniknęła mi pani z oczu. 

–  Spieszyłam  się  –  odparła  zmieszana  Blanka,  ale  Nowosielska  albo  nie  dosłyszała  jej 

słów, albo nie zwróciła na nie uwagi. 

– Chciałam tylko panią uspokoić, że nie musi się pani obawiać tej klasy – kontynuowała 

background image

pogodnie.  –  Druga  „c”  to  grupa  bardzo  miłych  i  mądrych  dzieciaków.  One  w  większości  
odebrały staranne wychowanie, ich dziadkowie to stara, przedwojenna inteligencja. I to naprawdę 
widać i słychać. Kindersztuba, umiejętność zachowania się i znalezienia w każdej sytuacji. I chęć 
zdobycia wiedzy dla niej samej, choćby nie szły za tym żadne materialne korzyści. Bo przecież 
nie idą, obie dobrze o tym wiemy. Wiedza i wykształcenie nie podnoszą naszego poziomu życia. 
Dzisiaj  inne  wartości  są  w  modzie.  Ale  te  dzieciaki  mają  dobrze  poukładane  w  głowach,  może 
pani wierzyć. Ich rodzice także. 

– Dziękuję – uśmiechnęła się z pewnym przymusem Blanka. Nie mogła przecież wyznać, 

co naprawdę ją niepokoiło. A właściwie – kto. Że z grona klasy, którą powierzono jej opiece, tak 
naprawdę  interesowała  ją  jedna  uczennica.  Przez  chwilę  zastanawiała  się  nawet,  czy  o  nią  nie 
zapytać,  ale  uznała,  że  mogłoby  to  niepotrzebnie  zaintrygować  Nowosielską.  A  Blanka  nie 
zamierzała jej opowiadać o swojej przyjaźni z Justyną, matką Moniki Mankiewicz. Wystarczy, że 
wiedział o tym Paweł Biernacki, ale jego dyskrecji mogła być pewna. 

A zatem zaczynamy, pomyślała melancholijnie i rozejrzała się po stopniowo zapełniającej 

się  sali  gimnastycznej.  Ostatni  raz  była  tu,  gdy  wręczano  jej  świadectwo  maturalne.  Samo  to 
wspomnienie wystarczyło, by ponownie poczuła znajome ściskanie w gardle. 

Wprowadzono  sztandar  szkoły,  po  czym  dyrektor  Salomonowicz  tubalnym  głosem 

wygłosiła  okolicznościowe  przemówienie.  Jego  treść  nie  była  ani  specjalnie  odkrywcza,  ani 
szczególnie porywająca – ostatecznie co nowego można powiedzieć z okazji, która powtarza się 
regularnie  rok  w  rok  o  tej  samej  porze  –  niemniej  Blankę  zastanowiła  i  mile  zaskoczyła  cisza 
panująca  na  sali.  Dobrze  to  świadczyło  o  szkolnej  dyscyplinie.  Nie  tak  bywało  w  poznańskiej 
placówce, gdzie przedtem pracowała. 

Na  koniec  dyrektorka  wzięła  się  za  przedstawianie  nowych  nauczycielek  –  w  pierwszej 

kolejności czerwonej jak  burak  ze zdenerwowania młodej  profesorki  od  języka francuskiego, 
a następnie Blanki. W tym drugim przypadku dodane zostało wyjaśnienie, że pani profesor Miller 
na czas nieobecności profesor Malickiej przejmie obowiązki wychowawcze nad klasą drugą „c”. 
W  tym  momencie  do  uszu  Blanki  dotarł  szmer  z  głębi  sali  i  natychmiast  poczuła  na  sobie 
zainteresowane spojrzenia niemal wszystkich zebranych uczniów. 

Ścisnęła mocniej torebkę. 
Jakoś  to  będzie,  powtarzała  w  myślach  niczym  mantrę.  Nie  jestem  debiutantką  w  tym 

fachu.  A  ta  dziewczyna,  Monika,  nic  o  mnie  nie  wie.  Nawet  jeśli  ktoś  (czyli  dziadkowie) 
opowiedział jej o Blance Sarnackiej, najbliższej przyjaciółce matki, to z pewnością nie skojarzy 
jej z profesor Blanką Miller. 

–  Sala dwieście dwadzieścia dwa jest  w drugim  pionie  – usłyszała głos  Biernackiego    

i zaraz wróciła do rzeczywistości. 

Spojrzała na niego zdumiona, nie bardzo rozumiejąc, o co mu chodzi. 
– Masz spotkanie z klasą w sali dwieście dwadzieścia dwa – wyjaśnił, szczerząc radośnie 

zęby. – Widzę, że dokładnie tak jak przed laty nie uważałaś podczas przemówienia dyrekcji i nie 
wiesz, o co chodzi. 

Faktycznie,  wszyscy  podnosili  się  już  z  krzeseł,  wokół  kłębił  się  tłum  młodzieży 

zmierzającej ku wyznaczonym pracowniom. 

–  Też tam idę – dodał Paweł, podzwaniając kluczem. – To znaczy do drugiego skrzydła 

budynku.  Ja  z  kolei  mam  wychowawstwo  w  klasie  maturalnej,  więc  na  brak  roboty  nie  będę 
narzekał. Chodź po klucz do pracowni, koleżanko, i uszy do góry. Będzie dobrze, nie bój nic. 

– Pewnie – mruknęła. 
–  Przynajmniej mam satysfakcję, gdy widzę twoją wystraszoną minę   – roześmiał się. –  

A wiesz dlaczego? Nie zgadujesz? – Napotkawszy jej zagadkowe spojrzenie, nie  czekał 

background image

z wyjaśnieniem:    –  Pamiętasz,  jak  mi  dokuczałyście  podczas  pierwszych   lekcji?  Tak,  ty       
i dziewczęta z twojej dawnej klasy. Byłem świeżo po studiach, nie miałem zielonego pojęcia o tej 
robocie,  bałem  się  jak  jasna  cholera,  a  wy,  podłe  jędze,  przez  pierwsze  dwa  tygodnie  nie 
przepuściłyście żadnej okazji, by dać mi wycisk. 

– Przecież wiesz, o co nam naprawdę chodziło. – Blanka zaczerwieniła się i uśmiechnęła 

z  przymusem.  –  Szalałyśmy  na  twoim  punkcie…  prawie  wszystkie.  Większość  wychodziła  ze 
skóry,  abyś  dostrzegł  w  nas  kogoś  więcej  niż  zwykłe  uczennice,  a  ty  byłeś  na  to  kompletnie 
obojętny. 

–  Nie  sądzę,  by  było  mi  łatwiej,  gdybym  jednak  odpowiedział  na  wasze  awanse  – 

zażartował. 

– Pewnie nie. Ale to nie zmienia faktu, że wzbudzałeś w nas… 
– Wściekłe żądze – podpowiedział. 
– Raczej bardzo romantyczne uczucia i oczekiwania – odgryzła się. – Nie w głowie nam 

były żądze. 

– Czyżby? 
Nie miała ochoty kontynuować tego wątku. Odebrała klucz od sali dwieście dwadzieścia 

dwa i przyspieszyła kroku. 

–  Podobny  los czeka  naszą  młodą koleżankę od języka  francuskiego  – kontynuował  jak 

gdyby  nigdy  nic Paweł, który bez najmniejszego trudu ją dogonił.  – Już widzę te pożerające  ją 
spojrzenia.  Oczywiście  w  jej  przypadku  będą  to  raczej  męskie  spojrzenia.  Niewykluczone 
zresztą, że i ciebie to czeka, tyle że ty, jako doświadczona pani profesor, z pewnością sobie z tym 
poradzisz. 

– Co cię napadło? – mruknęła. – Nie w głowie mi podobne bzdury. 
– Przepraszam, koleżanko. – Podniósł zabawnie obie ręce do góry. – Już nie będę, słowo 

harcerza. To jedynie przejaw wisielczego humoru, adekwatnego do dzisiejszej uroczystości. 

– Daj mi spokój – burknęła ponownie, ale nic już więcej nie dodała, bowiem zbliżyła się 

właśnie do drzwi sali dwieście dwadzieścia dwa i stojącej tam gromady młodzieży. 

Natychmiast podchwyciła znajomy błysk w oczach męskiej części klasy, ale to akurat nie 

było dla niej nic nowego. Odkąd sięgała pamięcią, zawsze zwracała na siebie uwagę, i to jeszcze 
zanim  zdążyła  się  odezwać.  Często  ją  to  denerwowało,  nie  chciała  być  oceniana  według 
kryterium  wyglądu  zewnętrznego.  Niejednokrotnie  nawet  zazdrościła  mniej  urodziwym 
dziewczętom i kobietom, naprawdę chciała być taka jak one. Nie słyszałaby wtedy uwag, że z jej 
wyglądem – „superlaseczki” albo seksbomby – zawsze i wszędzie sobie poradzi. Jest tak ładna, 
że nie potrzebuje ślęczeć nad książkami, bo na dobrą sprawę studia wyższe do niczego nie będą 
jej potrzebne. Przy takiej aparycji z pewnością otworzą się przed nią każde drzwi. Odkąd sięgała 
pamięcią, zawsze starała się udowodnić, że oprócz atrakcyjnego wyglądu ma jeszcze trochę oleju 
w głowie, a jej życie w niczym nie odbiega od tego, czym zajmują się mniej urodziwe dziewczęta 
i kobiety. Uczyła  się,  wyszła  za  mąż,  wychowywała  dzieci,  podjęła  pracę,  prała,  gotowała  
i  sprzątała.  A  jednak  wciąż,  mimo  upływu  lat,  wychwytywała  spojrzenia,  uśmieszki,  a  nawet 
słowa, które – podobnie jak niegdyś – ją peszyły. Nie marudź, niejedna by się z tobą zamieniła, 
oświadczyła jej  kiedyś,  jeszcze w Poznaniu,  jedna z koleżanek z pracy.  Blanka prychnęła jej   
w  odpowiedzi,  że  to  właśnie  ona  z  niejedną  chętnie  by  się  zamieniła.  Bywały  chwile,  że 
autentycznie marzyła, by znaleźć się w skórze najbardziej niepozornej kobiety na tym świecie. 

–  Dzień dobry  –  zaczęła  niezbyt  pewnym  głosem,  gdy uczniowie  zajęli  już  miejsca 

i  niemal  dosłownie  wbili  w  nią  wzrok.  Poczuła  tremę,  lata  doświadczenia  zawodowego  nie  na 
wiele się zdadzą, gdy zmienia się miejsce pracy i środowisko. Gdy staje się oko w oko z zupełnie 
dotąd nieznanymi ludźmi. Mimo to kontynuowała: – Tak jak uprzedziła was pani  dyrektor 

background image

Salomonowicz, w tym roku szkolnym będę zastępować waszą dotychczasową wychowawczynię. 

– A nie mogłaby jej pani zastąpić już na dobre? – usłyszała i zanim wytropiła autora tego 

niespodziewanego odezwania, przez klasę przebiegł rozweselony szmerek. 

– Co to ma znaczyć? – spytała chłodnym, znacznie surowszym niż poprzednio tonem. 
Spokojnie,  tylko  spokojnie,  upomniała  przy  tym  samą  siebie.  Nie  daj  się  sprowokować 

smarkaczom. 

I  to  ma  być  ta  grzeczna,  „inteligencka”  klasa,  o  której  z  takim  uznaniem  wspominała 

Nowosielska?  Co  mają  znaczyć  te  odzywki,  przerywanie  wypowiedzi  nowemu  nauczycielowi?    
I  ten  irytujący  szmerek  wyrażający  rozbawienie.  Jasna  cholera!  To  pewnie  dlatego,  że  zaczęła 
mówić  takim  niepewnym,  cieniutkim  głosikiem.  Wyczuli,  że  się  denerwowała,  może  nawet 
zinterpretowali to jako strach. Sprawdzają, na ile mogą sobie wobec niej pozwolić. 

–  Od dziś proszę sobie zapamiętać, że nikt nie  ma  prawa odezwać się na  lekcji, o ile  ja 

wcześniej  na  to  nie  pozwolę  –  podjęła  zimnym,  spokojnym,  wytrenowanym  przez  lata  tonem, 
którego  używała  na  wypadek  tak  zwanych  trudnych  sytuacji  wychowawczych.  –  A  ponieważ 
będę  was  także  uczyć  języka  polskiego,  zamierzam  od  razu  na  pierwszej  lekcji  sprawdzić,  ile 
zapamiętaliście z klasy pierwszej. 

–  Raczej  nie  za  wiele  –  odpowiedział  jej  ten  sam  głos  co  poprzednio.  Teraz  wreszcie 

dostrzegła  jego  właściciela.  Niebrzydki,  jasnowłosy  chłopak  pod  oknem.  Uśmiechał  się 
bezczelnie i niemal dosłownie przewiercał ją wzrokiem na wylot. 

–  Nie  rokuje  to  dobrze  naszej  współpracy  –  odparła  oschle,  czując,  że  jeszcze  chwila,      

a zagotuje się ze złości. 

–  To  nie  nasza  wina.  –  Chłopak  rozłożył  ręce  w  teatralnym  geście.  –  Pani  profesor 

Malickiej bardzo często nie było w pracy. 

– Zawsze znajdzie się jakaś wymówka. 
– I ona ją znajdowała. 
Przez klasę przebiegł bardzo słabo tłumiony chichot. 
–  Z  pewnością  jednak  pani  profesor  egzekwowała  w  jakiś  sposób  waszą  wiedzę.  Nie 

wierzę, by nie robiła sprawdzianów. – Próbowała odbijać piłeczkę coraz bardziej zdesperowana 
Blanka. Dopiero potem przyszło jej  do  głowy,  że nie należało  tego  robić.  Nie powinna była  
w ogóle podejmować podobnej dyskusji. Ale było już za późno na to, by teraz się wycofać. Tym 
bardziej że siedzący pod oknem chłopak czuł się bardzo pewnie, wiedział też, że może liczyć na 
poparcie klasy, i gotów był udzielać jej dalszych informacji. 

–  Tak,  pani  Malicka  czasem  przypominała  sobie  o  tym,  że  wypadałoby  zrobić  jakąś 

klasówkę – potwierdził z udaną powagą, na co pozostali zareagowali ponownym chichotem – ale 
potem i tak jej nie sprawdzała. Na ogół gubiła. Niemniej stopnie wstawiała. Skąd brała te oceny, 
tego  nie  wie  nikt.  Na  przykład  Olek  Marciniak  nigdy  nie  napisał   wypracowania  zgodnie  
z  tematem,  a  zawsze  dostał  czwórkę.  Nawet  wtedy,  gdy  zamiast  analizy  Trenów 
Kochanowskiego opisał swój własny poemat. 

Tym  razem  odpowiedział  mu  nie  chichot,  a  gromki  śmiech.  Blanka  poczuła  się  w  tym 

momencie tak samo bezradna jak przed laty, gdy dopiero co debiutowała w zawodzie i od razu 
trafiła  na  klasę,  której  liderzy  przez  pierwsze  dziesięć  dni  uniemożliwiali  jej  przeprowadzenie 
jakiejkolwiek  lekcji.  W  końcu  znalazła  na  nich  sposób,  ale  zanim  to  nastąpiło,  przepłakała 
niejedną  noc  i  była  bliska  rezygnacji  z  zawodu.  Tak  jak  teraz.  Po  raz  kolejny  przyszło  jej  do 
głowy, by udać się bezpośrednio do gabinetu dyrektorki i rozwiązać umowę. I tak jak za każdym 
razem, gdy nawiedzały ją podobne myśli, szybko porzuciła ten zamiar. Musiała przecież twardo 
stąpać po ziemi. A jej sytuacja życiowa była teraz znacznie trudniejsza niż wtedy, gdy zaczynała 
pracę w poznańskim liceum. 

background image

Wreszcie  młodzież  ucichła,  choć  Blanka  miała  pełną  świadomość,  że  musieli  mieć  nie 

lada  gratkę,  widząc  jej  bezradność  i  zrozpaczony  wyraz  twarzy.  Gdzie  te  czasy,  gdy  młodzież 
zachowywała się na lekcjach cicho i spokojnie? Znowu przypomniały jej się własne, licealne lata 
w tych samych zresztą murach. 

Pogrążona  w nie  najweselszych  myślach  zauważyła,  że  jeden   z uczniów,   siedzący 

w ostatniej ławce, podniósł się z miejsca. Jeszcze tego brakowało! Następny wygłup, na który nie 
miała ani siły, ani ochoty, ani nawet pomysłu, w jaki sposób zareagować. Nowosielska musiała 
mieć chyba za sobą nieprzespaną noc albo po prostu nie rozumiała, co mówi, nazywając tę klasę 
grzeczną. 

–  Przepraszamy  za  te  żarty,  pani  profesor  –  odezwał  uczeń,  który  właśnie  podniósł  się     

z  ławki.  Był  wysoki,  otyły  i  trochę  seplenił,  a  także  przeciągał  niektóre  głoski,  ale  klasa 
natychmiast się uspokoiła. – To tak tylko… na początku roku szkolnego. Szkoda nam wakacji, to 
wszystko. A poza tym to ja jestem ten Marciniak, o którym przed chwilą wspominał Antek i… to 
wszystko prawda, co powiedział. Naprawdę nic a nic nie zmyślił. Ale niech się pani nie martwi. 
Nie jesteśmy aż takimi głąbami, jak zapewne pani teraz o nas myśli. Będzie dobrze. 

–  Mam  nadzieję  –  mruknęła,  niemniej  wstąpiła  w  nią  otucha.  Nawet  się  lekko 

uśmiechnęła i w pierwszej chwili zupełnie odruchowo chciała im wspomnieć, że jest absolwentką 
tejże szkoły, ale się powstrzymała. Na ewentualne zwierzenia i wspomnienia być może przyjdzie 
jeszcze  pora.  Zależy,  jak  ułoży  jej  się  współpraca  z  nowymi  wychowankami.  –  Na  razie 
chciałabym  was  bliżej  poznać  –  podjęła  i  ujęła  kartkę,  którą  wręczono  jej  w  sekretariacie.  – 
Sprawdzę listę. 

I zaraz   zobaczę   córkę   Justyny,   córkę   Roberta,   dopowiedziała   sobie   w myślach   

i natychmiast poczuła, że robi jej się gorąco. 

– Aleksandrowicz Małgorzata, Antkowiak Marcin – zaczęła czytać i rozglądać się po sali, 

gdy wyczytywani po kolei uczniowie odpowiadali jej, unosząc się lekko z krzeseł. Wreszcie… – 
Monika Mankiewicz. 

Serce tłukło jej się jak szalone, gdy zerknęła na dziewczynę w drugiej ławce pod ścianą, 

gdy ta się odezwała. 

Szczupła, raczej niewysoka, na pierwszy rzut oka była zdecydowanie bardziej podobna do 

ojca.  Szatynka  z  długimi  prostymi  włosami  i  lekko  skośnymi  oczami.  Trochę  przygarbiona, 
niewykluczone, że od częstego ślęczenia nad książkami. Ta akurat cecha bardziej przypominała 
przyzwyczajenia  Justyny,  która  też  się  garbiła,  bo  w  kółko  albo  czytała,  albo  pisała,  albo 
pochylała się nad pianinem. 

Muszę się czegoś dowiedzieć o tej dziewczynie, postanowiła Blanka, gdy po zakończeniu 

spotkania  z  młodzieżą  odniosła  klucz  do  pokoju  nauczycielskiego.  Jeszcze  rano,  w  domu, 
planowała, że zapyta o nią Pawła Biernackiego, bo on jako jedyny wśród grona pedagogicznego 
wiedział o przyjaźni, jaka łączyła ją z matką Moniki. Teraz jednak wcale nie była już taka pewna, 
czy to u niego powinna  zasięgać  podobnych  informacji.  Czy  w ogóle  powinna  wciągać  go  
w jakiekolwiek rozmowy, które siłą rzeczy dotyczyły także przeszłości. Czy nie lepiej spróbować 
zasięgnąć języka gdzie indziej. 

Tylko u kogo? 
Zrobię to innym razem, dziś nie mam czasu na podobne podchody, uznała. Teraz muszę 

jak najszybciej wracać do domu i dowiedzieć się, jak moim własnym dzieciom udał się pierwszy 
dzień w ich nowej szkole. 

Na samą myśl o tym zrobiło jej się zimno. Zarówno bowiem  czternastoletnia Majka, jak  

i dziesięcioletni Piotrek bardzo niechętnie przyjęli do wiadomości fakt przeprowadzki z Poznania 
do  Warszawy,  a zmiana  szkoły,  zwłaszcza  zaś  nowi  nauczyciele  i koledzy,  napawali  ich 

background image

przerażeniem graniczącym niemal z histerią. 

W  pokoju  nauczycielskim  Blanka  nie  spotkała  nikogo,  ale  na  dziedzińcu  szkoły 

natychmiast natknęła się na Dorotę Nowosielską. 

– No i jak było? – zagadnęła życzliwie łacinniczka. 
Miała w oczach tyle pogody, a zarazem autentycznego zatroskania i  zainteresowania, że 

Blanka  natychmiast  wybaczyła  jej  wcześniejszą, zbyt  optymistyczną  opinię  na  temat  wzorowej 
kindersztuby w klasie drugiej „c”. 

– Na razie poddają mnie testom i próbie wytrzymałościowej – odparła oględnie. 
Nowosielska pokiwała głową. 
–  Chyba nie spodziewała się pani niczego innego? Każdy nowy nauczyciel przechodzi 

podobny trening. 

– Twierdziła pani, że są mądrzy i dobrze wychowani. – Blanka nie mogła sobie darować 

pewnego sarkazmu. 

– Bo są. Przekona się pani. Ale to wcale nie oznacza, że będą się zachowywać jak nieme 

owce prowadzone na rzeź. 

Przez chwilę szły w milczeniu. 
– Skręca pani w kierunku przystanku? – spytała wreszcie Blanka. 
– Tak. Wprawdzie zmierzam do tramwaju, a nie do autobusu, ale to ten sam kierunek. 
–  Mam  wrażenie,  że  pani  dobrze  zna  drugą  „c”.  –  Blanka  zdecydowała  podjąć  temat, 

który nie dawał jej spokoju. 

– Czy ja wiem? – zastanowiła się Nowosielska. – Chyba nie bardziej niż inne klasy. Ale 

tak… z nimi jakoś udało mi się znaleźć wspólny język. A łacinnik nie ma na tym polu łatwego 
życia. Z ich punktu widzenia nauczyciele łaciny potrafią być od czasu do czasu groźni, niemniej 
to  już  wymierający  gatunek.  Tak  jak  martwy  jest  język,  który  wykładają.  Druga  „c”  pojęła 
jednak, że łacina ma w sobie pewne ponadczasowe przesłanie. I to nie tylko jako język Kościoła, 
zdegradowany niesłusznie przez Sobór Watykański Drugi. Zresztą, między nami mówiąc, to nie 
jedyny  błąd  tego  soboru,  który  niby  próbując  przystosować  Kościół  do  zmieniającej  się 
rzeczywistości  i  przybliżyć  go  współczesnemu  człowiekowi,  faktycznie  przyczynił  się  do 
obniżenia jego prestiżu, co na Zachodzie stało się powodem opustoszenia świątyń. 

Blanka,  doceniając  interesującą  stronę  podobnych  dywagacji,  nie  miała  na  razie  ochoty 

poddawać ich wnikliwszej analizie. Chciała pomówić na zupełnie inny temat. 

–  Wspomniała  pani,  że  większość  tej  młodzieży  to  dzieci  wywodzące  się  z  tak  zwanej 

starej, przedwojennej jeszcze inteligencji. 

–  To taka przenośnia, którą jeszcze czasem posługuje się moje pokolenie  – uśmiechnęła 

się  pod  nosem  Nowosielska.  –  Chodziło  mi  o  to,  że  rodzice  i  dziadkowie  tej  młodzieży  to  nie 
nowobogaccy,  którzy  w  tak  zwanej  postkomunistycznej  wolnej  Polsce  uzurpowali  sobie  prawo 
do nazywania się elitą, nie posiadając ku temu oprócz pieniędzy żadnych innych kwalifikacji. Te 
dzieci pochodzą z rodzin, gdzie porządne wykształcenie było uznawane za wartość samą w sobie, 
a towarzyszyła  temu  umiejętność  poruszania  się  w  świecie  wysokiej  kultury.  To  ludzie,  którzy 
doceniają wartość dobrej lektury, którzy staną na głowie, by od czasu do czasu wygospodarować 
jakieś fundusze na teatr i koncert, którzy omijają łukiem tandetną rozrywkę. Porozumie się pani  
z nimi bez trudu. 

Blanka odczekała chwilę, zanim zadała następne pytanie: 
–  A  nie  orientuje  się  pani,  czy  są  w  tej  klasie  dzieci,  które  wychowują  się  w  dość… 

nietypowych rodzinach? 

– Nietypowych? – Nowosielska przystanęła i rzuciła uważne spojrzenie na Blankę. 
Ta, mimo rozpaczliwych wysiłków, aby do tego nie dopuścić, poczerwieniała aż po 

background image

nasadę włosów. 

– No wie pani… – zająknęła się. – Czy te rodziny są pełne… czy może…? 
–  Ach,  proszę  pani!  –  Nowosielska  machnęła  ręką  i  podjęła  marsz.  –  W  dzisiejszych 

czasach ludzie powariowali. Zdecydowanie zbyt łatwo podejmuje się teraz  decyzje o rozwodzie  
i zbyt wielu  ludzi dąży do realizacji własnych  marzeń  i celów, nie oglądając się  na  innych. Za 
wszelką  cenę.  To  podobno  nazywa  się  teraz  prawem  do  samorealizacji.  Także  w  nowych 
związkach. Niektórzy rodzice zachowują się pod  tym  względem  jeszcze  mniej odpowiedzialnie 
niż  ich  dzieci.  Matki  i  ojcowie  zmieniają  narzeczonych  i  narzeczone  jak  rękawiczki.  W  każdej 
klasie  w  tej  szkole  znajdzie  pani  dzieci  wychowywane  lub  co    gorsza  same  się  wychowujące      
w niepełnych, rozbitych rodzinach. A obawiam się, że to zaledwie początek tego trendu. Kto wie, 
czy  za  dziesięć  lat  z trudem  doszukamy  się  z  kolei  dzieci  wychowanych  w  pełnych  rodzinach. 
Niestety… Kiedyś małżeństwa i rodziny trzymały się razem. Ludzie nie szukali na siłę nowych 
wrażeń, byli za to bardziej odpowiedzialni – i za siebie, i za rodzinę – a przede wszystkim liczyło 
się  dobro  dzieci.  Rozwodzili  się  tylko  ci,  dla  których  dalsze  wspólne  egzystowanie  oznaczało 
piekło na ziemi. Rozwód traktowano jako ostateczne, jedyne rozwiązanie. Być może dlatego, że 
samemu zdecydowanie trudniej  było sobie poradzić, niż to ma  miejsce w dzisiejszych czasach.   
A teraz?  Wystarczy,  że  partner  przestaje  przystawać  do  wymagań  drugiej  strony  i już.  Bęc 
i rozwód. Bez względu na rozpacz dzieci. 

Blanka  milczała, zaciskając zęby, w obawie, że zaraz zacznie krzyczeć na środku ulicy. 

Że wyrzuci z siebie słowa, które jak do tej pory starała się zachować dla siebie. Albo rzuci się na 
Bogu ducha winną Nowosielską, która, z grubsza rzecz ujmując, miała przecież rację, tyle że… 
Tyle że życie… czasami… 

– Ale w przypadku drugiej „c” nie wygląda to tak źle. Na pewno lepiej niż w pozostałych 

klasach – kontynuowała już spokojniej łacinniczka. – Z tego co wiem, tylko Antek Janik i Kasia 
Paciorek nie wychowują się w pełnych rodzinach. A, no i jeszcze Monika Mankiewicz. Tak, to 
bardzo smutna historia z tą Moniką. 

–  A  co  takiego  się  stało?  –  spytała  Blanka,  gdy  tylko  zdołała  wydobyć  z  siebie  głos. 

Oczywiście znała odpowiedź, chciała się jednak zorientować, ile na temat losów tej dziewczyny 
wiedzieli  inni.  Jaka  obowiązywała  wersja  wydarzeń?  No  i  oczywiście  dowiedziałaby  się,  kto 
sprawował nad nią opiekę, bo tego co najwyżej mogła się domyślać. 

–  Monika jest półsierotą, choć jeszcze jakiś czas temu nazwano by to dziecko po prostu 

sierotą. Jej matka nie żyje. Zmarła w wyniku jakiegoś wypadku, gdy dziecko miało zaledwie rok. 

– A… jej ojciec? – szepnęła z trudem Blanka. – Czy on także… nie żyje? Nazwała pani tę 

dziewczynkę sierotą – dodała, podchwyciwszy zagadkowe spojrzenie koleżanki. 

– Półsierotą – sprostowała pani Dorota. – Ale wiem, o co pani chodzi. Wyraziłam się dość 

niejasno. Po prostu kiedyś uważano, że gdy dziecko straci matkę, to jest sierotą, niezależnie od 
tego, czy ma jeszcze ojca, czy nie. No, ale i pod tym względem czasy się zmieniły. Dziś nie raz    
i nie dwa się zdarza, że to ojcowie są bardziej odpowiedzialni od matek. Na przykład tak właśnie 
jest w przypadku  tego Antka Janika, o którym  przed chwilą wspomniałam.  Jego matka poszła  
w tan  z kochankiem,  a chłopakiem  zajął  się  ojciec.  Nim  i jeszcze  młodszym  synem.   I to   
w dodatku w jaki wspaniały, odpowiedzialny sposób! Chłopiec może się pani z początku wydać 
pyskaty,  ale  to  tylko  pozory.  Tak  naprawdę  to  złoty  dzieciak.  A  wracając  do  Moniki 
Mankiewiczówny… Jej ojciec wprawdzie żyje i podobno ma się nie najgorzej, ale zniknął z życia 
dziecka  niedługo  po  śmierci  żony.  W  osiemdziesiątym  pierwszym  wyrwał  się  stąd  na  Zachód,     
a  potem  za  ocean  i  oczywiście  już  nie  wrócił.  Niedługo  po  jego  wyjeździe  ogłoszono  stan 
wojenny  i  wielu  Polaków,  którzy  akurat  wtedy  przebywali  za  granicą,  zdecydowało  się  tam 
zostać. Zresztą wielu z nich już w momencie wyjazdu z góry zakładało, że będzie to bilet w jedną 

background image

stronę.  Sama  przecież  pani  pamięta,  jak  to  było.  Ilu  ludzi  wtedy  czmychnęło  na  Zachód  i  na 
drugą stronę Atlantyku. Ale Mankiewicz zostawił tu maleńkie dziecko i nic go to nie obchodziło. 
Oczywiście,  może  mi  pani  zarzucić,  że  nie  powinnam  ferować  wyroków,  nie  znając  jego 
wszystkich motywów, szczegółów i takie tam. Ale uważam, że dobro dziecka jest najważniejsze. 
W  dodatku  dziecka  osieroconego  przez  matkę!  Nie  znajduję  usprawiedliwienia  dla  rodziców, 
którzy  przedkładają  swoje  dobro  ponad  dobro  dzieci.  Pokolenie  moich  rodziców  i  moje  własne 
inaczej postępowało. 

– Więc on nie wrócił? To znaczy ojciec tej Moniki…  – Blanka nie poznawała własnego 

głosu.  I  była  pewna,  że  jedynie  wzburzenie  Nowosielskiej  sprawiło,  że  koleżanka  nie  zwróciła 
uwagi na jej ton. 

– Nie, nie wrócił – odparła ze zjadliwą ironią pani Dorota. – Podobno nieźle się urządził 

w  Nowym  Jorku.  Zresztą  założył  tam  nową  rodzinę.  Może  w  innych  okolicznościach  bym  go 
zrozumiała, przecież nawet teraz, niby po obaleniu komuny, nasz kraj wciąż nie przypomina raju 
na ziemi i biedy tu nie brakuje. Lecz, na miłość boską, ten człowiek zostawił tu dziecko! Czemu 
nie sprowadził małej do siebie? 

–  Może  z  jakichś  powodów  nie  mógł  tego  zrobić?  –  Blanka  z  trudem  zdobyła  się  na 

spokój. – Bywają różne sytuacje, a poza tym… Ktoś przecież się nią tutaj zajął. Zakładam, że nie 
została bez opieki. Dziadkowie? 

–  Dziadkowie  –  potwierdziła  już także spokojniejszym  tonem   łacinniczka. Tak  jakby    

i  ona  uznała,  że  za  bardzo  dała  się  ponieść  emocjom.  –  Rodzice  matki.  Ale  z  tego,  co  mi 
wiadomo, dziewczynka utrzymuje także kontakt z rodzicami i rodzeństwem ojca. Jedni i drudzy 
dziadkowie  nie  toczyli  między  sobą  bojów  o  dziecko, to  zresztą  bardzo  kulturalni  ludzie.  Trzy 
lata temu zmarła babcia ze strony matki, ale mimo to dziadek w dalszym ciągu sprawuje opiekę 
nad wnuczką i bardzo dobrze sobie radzi. Pewnie dlatego, że ma dużą pomoc i wyrękę ze strony 
rodziców  i  rodzeństwa  zięcia.  Wszyscy  żyją  tam  w  zgodzie,  która  powinna  być  wzorem  do 
naśladowania dla innych rodzin. Pewnie dlatego dziewczyna, pomimo tak ciężkich doświadczeń, 
jakie ją w życiu spotkały, jest tak dobrze wychowana. Będzie z niej pani zadowolona. 

Nie  wiem.  Postaram  się.  Zobaczymy,  pomyślała  posępnie  Blanka.  Na  głos  oczywiście 

tego nie powiedziała. 

– W życiu nieraz zawodzą nas inni ludzie – kontynuowała ponuro Nowosielska. – Tak już 

jest, to  chyba  nieuniknione.  Ale  gdy  zawodzą  nas  najbliżsi,  ci,  którym  bezgranicznie  ufamy… 
Mój Boże, co się stało, tak pani zbladła! – zawołała nagle, rzuciwszy spojrzenie na Blankę. 

Ta z trudem wykrzywiła twarz w uśmiechu. 
– Nic takiego. Tak reaguję na zmianę ciśnienia. A w dodatku od kilku dni żyłam w stresie 

przed pierwszym dniem w nowej pracy. 

–  No  tak,  to  zrozumiałe.  –  Dorota  poklepała  ją  krzepiąco  po  ramieniu.  –  Wszyscy  tak 

mamy,  nie  pani  pierwsza  i  nie  ostatnia.  Ale  pani  klasa  to  naprawdę  miłe  dzieciaki,  mogę  to 
powtórzyć jeszcze sto razy. O! Nadjeżdża jakiś autobus. Pasuje pani? 

– Tak, dziękuję – odparła szybko Blanka. – Do widzenia! 
Autobus wcale  jej „nie pasował”. Musiała jednak za wszelką cenę przerwać tę rozmowę. 

Miała  wrażenie,  że  jeszcze  chwila,  a  słowa  koleżanki  spowodują  u  niej  wybuch  zupełnie  już 
niekontrolowanej rozpaczy. Ale to nie była wina Nowosielskiej. Na pewno nie jej. 

background image

ROZDZIAŁ 6 

 

 

Zarówno  Majka,  jak  i  Piotrek  byli  już  w  domu,  a  ich  ponure  miny  nie  zwiastowały 

niczego dobrego. Mimo to Blance nie pozostawało nic innego, jak spróbować wprowadzić nieco 
pogodniejszy nastrój, a w każdym razie rozładować atmosferę. Choć niestety czuła, że raczej nie 
uda jej się zapobiec burzy z piorunami. 

–  Cześć, jak wam poszło? – zawołała już od progu, wykrzywiając twarz w nie do końca 

szczerym uśmiechu. 

Ledwo  wypowiedziała  te  słowa,  przyszło  jej  do  głowy,  że  lepiej  by  zrobiła,  gdyby  nie 

mówiła nic, a przynajmniej nie to, co przed chwilą. I gdyby nie uśmiechała się w taki kretyński 
sposób. Majka i Piotrek natychmiast rozpoznali w tym fałsz. Zresztą każdy by rozpoznał, i to bez 
większego trudu. 

W  odpowiedzi  obrzucili  ją  niechętnymi  spojrzeniami.  Wobec  tego  już  w  milczeniu 

podjęła z podłogi w przedpokoju postawione tam na moment torby z zakupami i z westchnieniem 
przeniosła je do kuchni. Dzięki temu nie musiała przynajmniej na razie znosić ich krytycznych, 
oskarżycielskich  spojrzeń,  nie  miała  jednak  nawet  cienia  wątpliwości,  że  zaraz  oboje  zaczną 
mówić. A to, co od nich usłyszy, będzie trudne do zniesienia. 

Przecież niczego innego nie spodziewałaś się, idiotko, ofuknęła sama siebie. Zresztą nie 

po raz pierwszy. Od chwili, gdy podjęła decyzję o rozwodzie, miała pełną świadomość, że dzieci 
tego ani nie zrozumieją, ani nie zaakceptują. I przewidywania te spełniły się co do joty. 

Dlatego teraz,  choć  powinna  była  jak  najszybciej  przygotować obiad,  usiadła  ciężko  na 

kuchennym taborecie i zapatrzyła się tępym wzrokiem w okno. Który to już raz, od momentu gdy 
się tu wprowadziła z dziećmi, przyszło  jej do głowy, że dłużej tego nie zniesie? Bo dotarła do 
kresu, do ściany, w którą można  już tylko bezradnie tłuc głową. A mimo to  wiedziała, że musi 
wziąć  się  w  garść.  Nie  wolno  jej  się  teraz  załamać.  Nie  było  już  odwrotu  od  realizacji  raz 
podjętego postanowienia. Zresztą, nie dotyczyło to tylko postanowienia o rozwodzie, a następnie 
o wyprowadzce z Poznania do Warszawy. Tamto w gruncie rzeczy nie było niczym innym, jak 
tylko konsekwencją tego, co zrobiła kilkanaście lat temu. 

Zadrżała  i  w  tym  samym  momencie  zobaczyła  stojącego  obok  Piotrka.  Nie  zauważyła, 

kiedy wszedł do kuchni. Mogła się tylko zastanawiać, jak długo ją obserwował. 

–  W  twojej  nowej  szkole  też  było  tak  beznadziejnie  jak  w  mojej?  –  zapytał  grobowym 

głosem. 

Wiedziała,  że  chciał  jej  trochę  dokuczyć,  ale  mimo  to  serce  wezbrało  jej  falą  miłości. 

Patrzył  na  nią  z  takim  smutkiem!  Co  takiego  powiedziała  jej  Nowosielska  na  temat  egoizmu 
dzisiejszych rodziców, którzy podejmują decyzję  o rozstaniu  i rozwaleniu rodziny? Że robią to 
często  z  nie  do  końca  przemyślanych,  błahych  powodów.  Nie  tak,  jak  to  kiedyś  bywało.  Bo 
kiedyś rozwód traktowany był jak ostatnia deska ratunku przed prawdziwym piekłem. A i to nie 
zawsze. Bo opuszczenie nawet najbardziej ognistego piekła często nie było możliwe. 

Blanka wyciągnęła ramiona, a Piotrek bez chwili namysłu przytulił się do niej i usiadł jej 

na kolanach. Dokładnie jak wtedy, gdy był jeszcze małym dzieckiem. Nadal zresztą  był drobny    
i szczupły, niższy od niejednego rówieśnika. To zapewne też nie ułatwiało mu startu w nowym 
środowisku.  W  Poznaniu  zostawił  gromadę  kolegów,  z  którymi  zdążył  się  już  zżyć,  i  szkołę, 
którą lubił. 

A także ojca, którego kochał. 
Blanka w milczeniu tuliła  go do  siebie i kątem  oka raz  jeszcze popatrzyła  na kuchnię   

i przedpokój. 

background image

Ich nowe lokum. Jej ojciec odziedziczył je po swojej starej, bezdzietnej ciotce, którą się 

opiekował w ostatnich latach jej  życia. Mieszkanie nie było nowe, budynek został odbudowany  
z  powojennych  gruzów  na  przełomie  lat  czterdziestych  i  pięćdziesiątych.  Poza  tym  było  dość 
zaniedbane i wymagało remontu, na które ani Blanki, ani jej rodziców nie było na razie stać. Ale 
było własnościowe, ojciec przepisał je na nią w akcie darowizny, gdy tylko Blanka oświadczyła 
jemu  i  matce, że odchodzi od Krzysztofa. Rodzice nie skakali  z tego powodu z radości,  jednak 
uznali,  że  skoro  kości  zostały  już  rzucone, to  mieszkanie  po  ciotce  spadło  niczym  dar  z  nieba. 
Rodzeństwo Blanki  nie  oponowało,  że  jedynie  starsza  siostra  będzie  miała  realną  korzyść  
z  odziedziczonego  przez  ojca  spadku.  Zawsze  mogła  liczyć  na  ich  wsparcie.  Powinna  być  im 
wszystkim  wdzięczna  i  naprawdę  była  –  co  z  tego  jednak,  skoro  czuła  się  w  tym  starym, 
wymagającym   odnowienia   mieszkaniu    niewiele    lepiej    niż    jej    dzieci.    A przecież,    
w  przeciwieństwie  do  nich,  nie  tęskniła  za  Krzysztofem  ani  za  miastem,  w  którym  spędziła 
ostatnie piętnaście lat. 

Tuląc  do  siebie  Piotrka,  rozglądała  się  ponad  jego  głową  po  kuchennych  ścianach,  na 

których  farba  pozostawiała  dużo  do  życzenia.  Ciemnozielony  kolor  zdecydowanie  za  bardzo 
zaczynał przypominać barwę pleśni. Zresztą, pomyślała z narastającą goryczą, kto wpadł na ten 
obłąkany pomysł, by pomalować na taki kolor ściany! Ciotka? A może jej mąż?! 

Westchnęła. Ściany nie stanowiły – niestety – jedynego problemu. Kuchnia była na tyle 

stara,  że  należało  się  obawiać,  czy  przy  okazji  najbliższej  kontroli  pracownik  gazowni  nie 
odmówi  podstemplowania  zgody  na  dalsze  użytkowanie  sprzętu.  Szafki  i  stół  pamiętały  epokę 
Gomułki – a przynajmniej na to wskazywał ich wygląd. Dobrze, że ojciec z bratem podokręcali 
obluzowane  drzwiczki  i  naprawili  szuflady.  Przez  otwarte  drzwi  kuchni  widać  było 
niefunkcjonalny  przedpokój,  a zaraz  potem  pokój  przechodni  do  pozostałych  pomieszczeń  
w  mieszkaniu  –  czyli  do  dwóch  małych  sypialni,  łazienki  i  mikroskopijnej  ubikacji.  Pośrodku 
pokoju przechodniego stał sporych rozmiarów okrągły stół (także spadek po ciotce,  a  zapewne    
i  po  poprzednich  jeszcze  mieszkańcach)  oraz  wersalka.  Ponieważ  każda  ze  ścian  obdarzona 
została  otworem  drzwiowym  prowadzącym  do  innych  pomieszczeń,  trzeba  było  niemałej 
inwencji, by spróbować wstawić tam dwie nieduże szafy – dla trzeciej, nawet niewielkiej szafki 
nie starczyło już miejsca. Telewizor został ulokowany we wnęce jednej z nich. Jakby tego było 
mało,  pokój  przechodni  był  wyjątkowo  ponury  –  zarówno  z  powodu  nieokreślonego  koloru 
ciemnej  farby  na  ścianach,  jak  i  niewielkich  okien.  Inna  sprawa,  że  gdyby  były  większe, 
jakiekolwiek  umeblowanie  tego  pomieszczenia  równałoby  się  z  cudem.  Blanka  od  samego 
początku wiedziała, że to miejsce będzie jednocześnie pokojem telewizyjnym, jadalnią, jak i jej 
sypialnią,  czyli  raczej  nie  będzie  jej  tam  dane  zaznać  ciszy  i  spokoju.    Zresztą,  co  tu  mówić         
o  odpoczynku!  Okrągły,  stary  stół  pośrodku  pokoju  służyć  będzie  zarówno  jako  miejsce 
spożywania  posiłków,  jak  i jej  miejsce  pracy  –  to  przy  nim  będzie  sprawdzała  klasówki    
i przygotowywała się do zajęć. Nie napawało to optymizmem. 

Dwa mniejsze, niemniej osobne, pokoiki przeznaczone zostały dla syna i córki. I były to 

jedyne pomieszczenia, które Blanka postanowiła odnowić jeszcze przed przeprowadzką. Razem  
z  bratem  i  siostrą  dokonała  karkołomnego  wysiłku  przemalowania  ścian  z  burego  (jakżeby 
inaczej) koloru na biały, choć w pewnym momencie wszyscy troje zwątpili w powodzenia tego 
przedsięwzięcia, jako że za każdym razem stara barwa „wyłaziła” uparcie na wierzch. Wreszcie – 
ustąpiła wobec  ich determinacji  i uporu. Majce  jednak  i tak się tu nie podobało, czemu dawała 
wyraz od samego początku. 

–  Nie  martw  się,  tato,  wrócę  tu,  gdy  tylko  będę  mogła  sama  o  sobie  decydować  – 

oświadczyła, gdy żegnała się z Krzysztofem przed przeprowadzką do Warszawy. – A po maturze 
na pewno, na pewno wybiorę studia w Poznaniu. 

background image

–  Nie  martw  się,  to  jeszcze  dzieciak.  –  Brat  starał  się  pocieszać  Blankę.  –  W  końcu 

dorośnie i zrozumie. 

Jednak Blanka z każdym kolejnym dniem traciła nadzieję. 
Gdy dowiedziała się, że w życiu Krzysztofa pojawiła się inna kobieta, przyjęła to bardzo 

spokojnie,  niemal  obojętnie.  Nie  obudził  się  w  niej  zew  rywalizacji,  udowodnienia  tamtej,  że 
potrafi z nią wygrać w walce o serce i zainteresowanie męża. Nie poczuła też bólu ani rozpaczy, 
które odebrałyby jej siły i wpędziły w depresję. 

Poczuła ulgę, choć pewnie nie świadczyło to o niej najlepiej. Tak jednak było, sama przed 

sobą nie musiała zaprzeczać oczywistym faktom. Zresztą Krzysztof domyślał się tego, dał jej to 
do  zrozumienia,  gdy  wreszcie  doszło  między  nimi  do  rozmowy,  która  miała  zdecydować  
o przyszłości całej ich rodziny. 

–  Przecież  w  gruncie  rzeczy  nigdy  ci  na  mnie  nie  zależało  –  stwierdził.  –  I  nawet  nie       

w  tym  sęk,  że  nie  spełniłem  pokładanych  we  mnie  nadziei,  że  w  czymś  cię  zawiodłem.  Ty 
przecież  nigdy  niczego ode mnie nie oczekiwałaś. Nie byłem  nawet alternatywą wobec czegoś, 
co ci wcześniej w życiu nie wyszło. W twoich oczach byłem nikim. Mogłem zniknąć, rozpłynąć 
się we mgle, a ty być może wcale nie zwróciłabyś na to uwagi. Wyszłaś za mnie, bo Majka była 
w drodze. Uwielbiałem cię, ale ty nie dałaś nam potem żadnej szansy. Wiesz dobrze, że to nie ja 
zniszczyłem naszą rodzinę. Zrobiłaś to ty. 

Nie  zaprzeczała,  choć  może  liczył  na  podjęcie  przez  nią  tej  rękawicy.  Tyle  że  słysząc 

wyraźny  żal  w  jego  pozornie  obojętnym  tonie,  poczuła  coś  jakby…  wyrzuty  sumienia.  Zresztą 
nie pierwszy raz, bo w ciągu minionych lat często jej się to zdarzało. 

To,  co  jej  wyznał,  było  przecież  prawdą.  Pewnie  dlatego  ani  razu  nie  nazwała  jego 

związku z tamtą kobietą – zdradą. Nie mogła czuć się zdradzona, skoro go nie kochała. A fakt, że 
w jego życiu pojawiła się Magdalena, jedynie pomógł jej podjąć decyzję o rozwodzie i powrocie 
do Warszawy. 

Oczywiście liczyła się z taką, a nie inną reakcją dzieci, z ich oporem. Czym innym było 

jednak  rozpatrywanie  tego  problemu  w kategoriach  czysto  hipotetycznych  i teoretycznych,   
a czym innym stawienie mu czoła. W oczach dzieci to ona ponosiła odpowiedzialność za rozpad 
rodziny. I nie zmieniły zdania nawet wtedy, gdy wreszcie dowiedziały się o romansie ojca. Tak 
jakby  szóstym  zmysłem odgadywały, że romans ów był  nie tyle przyczyną,  ile raczej  skutkiem 
czegoś,  co  między  rodzicami  nie  funkcjonowało  dobrze.  Nadal  też  nie  traktowały  poważnie 
nowej kobiety w życiu ojca. Na dobrą sprawę nie przyjmowały do wiadomości faktu jej istnienia. 
Jak gdyby wierzyły, że dzięki temu ona naprawdę zniknie. 

–  Mama  postanowiła  odejść  od  waszego  taty  –  oznajmiła  im  matka  Krzysztofa, 

kompletnie załamana z powodu rozwodu syna. – To można było jeszcze uratować. 

Piotrek  nie  zareagował  na  słowa  babki,  był  na  to  za  młody,  a  sytuacja  wyraźnie  go 

przerosła.  Majka  jednak  uchwyciła  się   tej  uwagi  niczym  tonący  przysłowiowej  brzytwy     
i kontynuowała samotną już  teraz  szarżę,  której  celem  było  ocalenie  małżeństwa  rodziców. 
A stawką – pozostanie  w Poznaniu. Perspektywa przeprowadzki do Warszawy,  zmiana szkoły,  
a w konsekwencji porzucenie dotychczasowych przyjaciół, przerażała ją w tym samym stopniu, 
co  rozbicie  rodziny.  Zresztą  były  to  nierozerwalnie  złączone  ze  sobą  kwestie.  I  nawet  fakt,  że 
rozwód  został  jednak  orzeczony,  nie  zmienił  jej  nastawienia.  Nie  skapitulowała.  Skoro rodzice 
ustalili,  a  sąd  to  potwierdził,  że  zarówno  ona,  jak  i  Piotrek  zostaną  z  matką,  musiała  się  temu 
podporządkować. Za punkt honoru postawiła sobie jednak, że nie daruje Blance tego, co się stało. 
Że nigdy jej nie wybaczy i na każdym kroku da jej to odczuć. Matka będzie gorzko żałować, że 
odeszła  od  ojca  i  zabrała  ją  i  Piotrka  do  Warszawy.  Słowa  wypowiedziane  do  ojca  przy 
pożegnaniu, że po maturze ona, Majka, i tak do niego wróci – miały być gorzkim preludium do 

background image

tego, co czekało matkę. I były. 

Już  po  kilku  trudnych  dniach  od  przeprowadzki  do  Warszawy  Blankę  naszły  poważne 

wątpliwości co do słuszności podjętych kroków. 

Czy należało odchodzić od męża, mając pod opieką dwoje niepełnoletnich dzieci, w tym 

jedno w tym najgorszym okresie, zwanym okresem dojrzewania, gdy młody człowiek z trudem 
radzi  sobie  z  emocjami,  a  ponieważ  nie  ma  możliwości  walczyć  z  całym  światem,  to 
przynajmniej rzuca wyzwanie najbliższym? 

Krzysztof  nie  zdecydowałby  się  na  rozwód,  gdyby  ona  o  to    nie  wystąpiła.  Wiedziała       

o  tym  i  w  głębi  serca  podzielała  zdanie  wszystkich,  którzy  za  jej  plecami  albo  nawet  prosto         
w oczy mówili, że bez większego trudu mogła „pokonać” Magdalenę. Że być może Magdalena 
nie była dla Krzysztofa nikim więcej niż tylko substytutem żony, która z każdym rokiem się od 
niego  oddalała.  Choć  tak  naprawdę  nigdy  nie  była  szczególnie  blisko.  Jednak  jeden  przyjazny, 
ciepły gest wystarczyłby, aby  Krzysztof zostawił  tamtą i wrócił. Może więc należało się na ten 
gest  zdobyć,  ratować  małżeństwo?  Oczywiście  wyłącznie  dla  dobra  dzieci.  Albo  przynajmniej 
poczekać, aż dorosną na tyle, by postarać się ją zrozumieć. Aż osiągną pełnoletność, czy nawet 
jeszcze  później  –  aż  będą  naprawdę  samodzielne  i  rozpoczną  własne,  niezależne  od  rodziców 
życie.  Więcej  zrozumieją,  staną  pewniej  na  własnych  nogach.  Przecież  tylu  innych  ludzi  tak 
właśnie decydowało się zrobić. 

Tak czy owak, za późno już było na takie dywagacje. 
Z zamyślenia obudził ją głos synka. Wciąż siedział u niej na kolanach i wyglądało na to, 

że już od pewnego czasu próbował przywrócić ją do rzeczywistości. 

– Co mówiłeś, kochanie? – spytała niepewnie. 
–  Czy  w  twojej  nowej  szkole  było  tak  samo  beznadziejnie  jak  w  mojej?  –  powtórzył 

cierpliwie, ale i z wyraźnym wyzwaniem w głosie. 

Widocznie chciał ją sprowokować. Albo do wyznań, albo przynajmniej do ciętej riposty. 

W  każdym  razie  do  rozmowy.  Bardzo  źle  znosił  milczenie  i  nie  lubił  przejmującej  ciszy 
wypełniającej to mieszkanie. 

–  Moja  szkoła  nie  jest  dla  mnie  nowa  –  odpowiedziała  spokojnie.  –  Przecież  już  wam 

mówiłam, że kiedyś sama się w niej uczyłam. 

–  Mówiłaś?  Nie  pamiętam  –  zdziwił  się  chłopiec,  a  Blanka  nie  potrafiła  odgadnąć,  czy 

naprawdę nie pamiętał, czy tylko próbuje się z nią droczyć. 

– Mówiłam – potwierdziła cicho. – I dlatego ta szkoła… 
–  Pewnie  było ci  łatwiej  niż  mnie  i  Majce  – rozżalił się. Zanim  jednak zdążyła znaleźć 

jakąś sensowną odpowiedź, dodał już z pewną ciekawością: – I co? Dużo się zmieniło? Przecież 
to było strasznie dawno, kiedy chodziłaś do tej szkoły… 

Nie potrafiła się nie roześmiać. Zresztą śmiech przyniósł jej ulgę, uwolnił od strasznego 

napięcia, z którym zmagała się od samego rana. 

– Nie aż tak dawno – odparła wesoło i zaraz zauważyła z zadowoleniem, że synek powitał 

z  ulgą  widoczną  zmianę  w  jej  nastroju  i  zachowaniu.  –  Skończyłam  liceum  siedemnaście  lat 
temu, choć dla ciebie to jakby przed potopem. 

– Czy wszystko wygląda tak jak wtedy? –zapytał ochoczo. 
–  W  niektórych  salach  na  pewno.  Jeszcze  nie  zdążyłam  sprawdzić.  Ale  to  nie  jest 

najważniejsze. Najważniejsi są ludzie, a oprócz jednego pana, który był nauczycielem w moich 
szkolnych czasach, nie zastałam tam nikogo znajomego. I to było takie… 

W  tym  momencie  pojęła,  że  nie  należało  tego  mówić.  Ale  było  już  za  późno.  Piotruś 

znowu posmutniał, a w jego oczach pojawiły się łzy. 

– Wiem. Bo i ja w mojej nowej szkole nie zobaczyłem, oprócz Majki, nikogo  znajomego. 

background image

Wszyscy są inni: koledzy, nauczyciele… 

Jestem  idiotką,  zawyrokowała  Blanka.  I  znowu  przypomniała  sobie  przygnębioną  twarz 

matki  i  jej  słowa, aby  jeszcze raz przemyślała  swoją decyzję. Bo tu chodzi  nie tylko o nią, ale 
także  o  całą  rodzinę.  Przede  wszystkim  o  dzieci.  Bo  one  są  najważniejsze  i  one  najbardziej 
cierpią,  choć  nie  ponoszą  żadnej  winy  i  nie  powinny  ponosić  odpowiedzialności  za  błędy 
dorosłych. I dla ich dobra czasem warto… trzeba… 

Blanka  wiedziała,  że  na  swoich  rodziców  zawsze  może  liczyć.  Zapewnili  jej 

niekoniecznie  dostatnie,  na  pewno  jednak  spokojne  dzieciństwo.  A  zapewne  nieraz  było  im 
ciężko i zawierali trudne kompromisy ze sobą, a także z resztą świata. Podobnie jak wielu innych 
rodziców  tamtego  pokolenia.  Odpowiedzialni,  pomocni,  byli  po  prostu  prawdziwą  opoką  dla 
swoich dzieci, nawet tych już dorosłych, niezależnych i samodzielnych. Trwali przy nich niczym 
skały.  Jeśli  zachodziła  taka  konieczność,  dla  ich  dobra  zapominali  o  sobie.  Dawali  poczucie 
bezpieczeństwa.  Nie  bój  się  –  mówili  albo  w  inny  sposób  dawali  to  do  zrozumienia.  –  Póki  ja 
żyję, nie pozwolę cię skrzywdzić. Zawsze ci pomogę. Podczas gdy ona, Blanka… 

Postanowiła podnieść synka na duchu. Przynajmniej tyle mogła i powinna dla niego 

zrobić. 

– Wcale nie było mi dzisiaj łatwiej niż tobie – rzekła łagodnie. – Byłam w mojej dawnej 

szkole, ale bez dawnych kolegów było mi bardzo smutno. I wiesz co? Pomyślałam sobie nawet, 
że powinnam była pójść do pracy w innej szkole, jakiejkolwiek, byle nie w tej. W innej szkole 
nie dopadłyby mnie takie wspomnienia. 

–  Czy bardzo lubiłaś swoich kolegów? Swoją klasę?  – zapytał z taką żałością głosie, że 

Blanka z trudem powstrzymała łzy napływające jej do oczu. 

Przepraszam, kochanie – chciała wyszeptać ze skruchą, a zarazem z rozpaczą. 

Powstrzymała się dosłownie w ostatniej chwili. 

A  chwilę  potem  pomyślała  o  Justynie.  Odniosła  nawet  wrażenie,  jakby  na  ułamek 

sekundy naprawdę ją zobaczyła. Oczywiście nie w tej zaniedbanej kuchni, lecz tak jak przed laty, 
na  ławce  w  parku,  gdy  widziały  się  po  raz  ostatni.  I  niemal  natychmiast,  jakby  w  głowie, 
usłyszała  ostatnie  skierowane  do  niej  słowa  Justyny:  Chciałam  się  z tobą  jedynie  przejść.  Jak 
dawniej. Nic więcej”. 

Przecież  kilkanaście  lat  temu  obiecała  sobie,  że  nie  będzie  rozmawiać  o  przyjaciółce. 

Nigdy i z nikim. Udało się, bo zamieszkała w Poznaniu. Ale teraz wróciła na stare śmieci i choć 
postanowiła dotrzymać tamtej obietnicy, po raz kolejny nabrała przeświadczenia, że chyba jej się 
to  nie  uda.  Teraz  w  każdym  razie  poczuła,  że  musi  uchylić  rąbka  tajemnicy  przed  synkiem, 
choćby  bardzo  niewielkiego,  ale  jednak.  Naprawdę  poczuła  tak  silny  wewnętrzny  przymus,  że 
postanowiła mu ulec. 

– Lubiłam moją klasę – przyznała, próbując zapanować nad wzruszeniem. – Opowiem ci 

kiedyś,  jakie  żarty  robiliśmy  naszym  nauczycielom.  Jednak  najbardziej  lubiłam  jedną 
dziewczynkę. Chodziłam z nią do szkoły podstawowej, a potem dostałyśmy się do tego samego 
licem. Była moją przyjaciółką. 

Niewiarygodne, wydusiła to z siebie… Po raz pierwszy od szesnastu lat. I wcale nie było 

to takie trudne. 

– A gdzie ona teraz jest? – Piotruś wyglądał na szczerze zainteresowanego. 
– Justyna nie żyje – odparła cicho i zacisnęła dłonie. 
–  Miała  na  imię  Justyna?  –  Piotruś  wpatrywał  się  w  nią  jak  w  obraz,  a  kiedy  skinęła 

głową,  dodał  w  zamyśleniu:  –  Ja też  miałem  w  Poznaniu  przyjaciela,  ale  on  na  szczęście  żyje. 
Wiesz, chodzi mi o Wojtka. 

–  Pewnie,  że  wiem.  –  Pogłaskała  go  po  głowie.  –  Jeszcze  nieraz  się  z nim  spotkasz. 

background image

Przecież pojedziesz w odwiedziny do taty, do dziadków, pewnie w ferie. Przy okazji zobaczysz 
się więc także z Wojtkiem. 

– Dopiero w ferie? To chyba jakieś żarty. – Usłyszała w tym samym momencie, ale to nie 

była odpowiedź Piotrka. 

W  kuchni  pojawiła  się  Majka  i  to tak  nagle,  że  Blanka  przez  moment  zastanawiała  się, 

czy  i  od  jak  dawna  córka  przysłuchiwała  się  jej  rozmowie  z  Piotrusiem.  W  każdym  razie 
pożałowała  w  tym  momencie  swojej  szczerości.  Nie  powinna  była  złamać  własnego 
postanowienia w kwestii wspominania Justyny. Lepiej, aby córka nic na ten temat nie wiedziała. 
Nawet sama przed sobą Blanka wolała jednak nie uzasadniać tego przekonania. Wystarczyło, że 
ono w ogóle w niej tkwiło, uparcie, mocno, głęboko. Wystarczyło, że ona znała prawdę. 

– Myślałam, że pozwolisz nam wcześniej pojechać do taty – perorowała dalej wzburzona 

Majka.  Najwyraźniej  znowu  zmierzała  do  kłótni,  nie  było  niemal  dnia,  by  do  tego  nie  doszło. 
Jeśli czasem udawało się uniknąć starcia, to jedynie dlatego, że Blanka nie dała się sprowokować. 
Niestety, nie zawsze potrafiła utrzymać nerwy na wodzy. – Ferie zaczną się dopiero pod koniec 
grudnia,  a  mamy  początek  września  –  kontynuowała  dziewczyna,  mierząc  matkę  niechętnym, 
zuchwałym spojrzeniem. – Czy to znaczy, że nie zobaczymy taty przez cztery miesiące? 

Tym  razem  Blanka  straciła  cierpliwość.  Może  dlatego,  że  przed  chwilą  wspominała 

Justynę i dała się ponieść wzruszeniu. A może sprawiła to ponura atmosfera tego mieszkania albo 
dla  odmiany  napięcie,  które  przeżyła  dziś  w  szkole.  I oczywiście  nie  bez  znaczenia  było  także 
przygnębienie  Piotrusia,  który,  mimo  że  cierpiał,  okazywał  jej  jednak  miłość  i  dawał  do 
zrozumienia,  jak  bardzo  jej  potrzebuje.  Lecz  najpewniej  wszystkie  te  czynniki  razem 
spowodowały, że Blanka odpowiedziała córce ostrym, nieznoszącym sprzeciwu tonem: 

–  Mówiąc  o  feriach,  miałam  na  myśli  przerwę  semestralną,  w  lutym,  a  nie  Boże 

Narodzenie. 

–  W lutym? – Zdumienie i zaskoczenie odebrało Majce na moment zdolność mówienia. 

Jednak  –  niestety  –  tylko  na  moment,  bo  zaraz  wróciło  najwyższej  miary  oburzenie.  –  Nie 
zgadzam się. Plany były takie, że pojedziemy do taty w jakiś weekend jeszcze we wrześniu. 

– Tak? A czyje to były plany? – Blanka nie mogła sobie odmówić pewnej ironii w głosie. 

Czuła, że w przeciwnym razie byłaby w stanie wytargać dziewczynę za uszy. 

–  Jak  to  czyje?!  –  krzyknęła  Majka,  najwyraźniej  zadowolona,  że  wreszcie  ma  pole  do 

popisu.  Odpowiedzi  matki  otwierały  furtkę  do  awantury,  podczas  której  ona,  Majka,  mogła  po 
raz kolejny dać upust swojej rozpaczy i złości. Z jej punktu widzenia najgorzej było wtedy, gdy 
matka  nie  reagowała  na  zaczepki,  zbywając  je  irytującym  milczeniem.  –  Jak  to  czyje?!  – 
powtórzyła, tym razem donośniej i przez to bardziej piskliwie, po czym nagle umilkła. 

Patrzyła na Blankę szeroko otwartymi oczami, ale matka wyczytała z tego spojrzenia, że 

córka  wreszcie  odgadła  odpowiedź  na  własne  pytanie.  Mimo  to  nie  zamierzała  odpuścić  tej 
smarkuli,  która  uparcie  nie  pozwalała  ani  jej  ani  młodszemu  bratu  oswoić  się  z  nową 
rzeczywistością.  Która  postanowiła  dręczyć  swoją  matkę  nie  wiadomo  jak  długo  jeszcze,  choć 
przecież Krzysztof uczciwie powiedział jej o Magdalenie. 

–  Czy  tata  wspominał  ci  coś  na  temat  waszego  przyjazdu  do  Poznania  już  teraz,  we 

wrześniu?  –  spytała  bezlitośnie  Blanka.  –  Bo  ja  nie  przypominam  sobie,  by  ze  mną  o  czymś 
takim  rozmawiał.  Wręcz  przeciwnie:  nie  ukrywał,  że  razem  z  przyjaciółką  wybiera  się  na  dwa 
tygodnie na Maderę. Koniecznie potrzebowałaś, abym ci o tym przypomniała? 

Zaczerwieniona  twarz  dziewczynki  najlepiej  świadczyła  o  tym,  że  wszelkie 

przypominanie   było   zbędne.   Zamruczała   coś    niezrozumiałego,   obróciła   się   na   pięcie  
i  demonstracyjnie  wybiegła  z  kuchni.  Trzasnęła  drzwiami  do  własnego  pokoiku  tak  mocno,  że 
należało się obawiać, jeśli już nie o całość zawiasów, to przynajmniej o szybę w tychże drzwiach. 

background image

Jeszcze ten wydatek jest mi potrzebny, oburzyła się Blanka. 
Podniosła  się  z  krzesła  i  ruszyła  w  ślad  za  córką,  obiecując  sobie,  że  nie  daruje  jej 

ewentualnej szkody w tym i tak dostatecznie zaniedbanym mieszkaniu. 

W ostateczności spakuję jej rzeczy  i sama zadzwonię do Krzysztofa, aby przyjechał  i  ją 

zabrał, postanowiła ze złością. W tym momencie całkiem serio tak właśnie pomyślała. 

Przed wtargnięciem do pokoju córki powstrzymał ją dochodzący z wewnątrz głos Majki. 

Rozmawiała  przez  telefon  i  Blanka  natychmiast  się  zorientowała,  że  po  drugiej  stronie  linii 
znajdował się Krzysztof. Niestety aparat  telefoniczny zainstalowany został  jeszcze  przed  laty 
w pokoju, który teraz zajmowała Majka, a Blanka w natłoku innych niecierpiących zwłoki spraw 
nie zdążyła zająć się przeniesieniem go w inne miejsce. Teraz, stojąc za zamkniętymi  drzwiami 
„sypialni”  córki,  solennie  sobie  obiecała,  że  zajmie  się  sprawą  aparatu  telefonicznego 
najszybciej, jak to tylko będzie możliwe, choćby jutro po powrocie z pracy. 

Na  razie  łowiła  dochodzące  stamtąd  słowa  i  tylko  dlatego  nie  sforsowała  drzwi  i  nie 

weszła do środka.  Wiedziała,  że gdyby tak  zrobiła,  Majka  natychmiast  przerwałaby rozmowę 
i wyruszyłaby na poszukiwanie jakiejś budki telefonicznej na zewnątrz budynku, a wtedy Blanka 
nigdy by się nie dowiedziała, co dziewczynka knuła za jej plecami. 

–  Ale  dlaczego,  tato,  dlaczego?  –  Zza  drzwi  dobiegał  jej  natarczywy,  żałosny  ton.  – 

Przecież obiecałeś, że będziemy mogli do ciebie przyjechać tak szybko, jak się da… 

Najwyraźniej odpowiedź jej nie zadowoliła, bo zaraz rozpoczęła kolejny szturm: 
–  Mówiłeś,  że  to  będzie  zaraz…  albo  niedługo,  coś  w tym  rodzaju.  No  to  już  jest  to 

„niedługo”.  No  tak,  we  wrześniu,  a  niby  kiedy?  We  wrześniu  jeszcze  nie  ma  tak  dużo  pracy 
domowej  i  nie  robią  klasówek,  więc  miałabym  czas,  aby  przyjechać  do  ciebie  już  w  piątek  po 
lekcjach…  Och,  zgódź  się,  tato!…Nie,  nie  zawołam  mamy  do  telefonu.  Wiesz,  jaka  ona  jest, 
zaraz zacznie marudzić… Oj tato, gdybyś wiedział, jak tu jest beznadziejnie! Mieszkanie to jakaś 
stara  buda,  jeszcze  śmierdzi  chyba  po  tej  babie,  co  tu  kiedyś  mieszkała…  Nie,  nie  jestem 
niegrzeczna, gdybyś tu przyjechał, sam byś się przekonał… Nie, nie przesadzam. No to zapytaj 
Piotrka, ale to taki głupi  mamisynek, więc pewnie nie powie  ci prawdy. Tylko chodzi  i  beczy. 
Pewnie  mu  tam  spuścili  lanie  w  tej  nowej  szkole…  Moja  szkoła?  Oj  tato,  to  prawdziwa 
beznadzieja…  Siara  taka,  że  sobie  nawet  nie  wyobrażasz.  Nauczyciele  są  strasznie  durni,  na 
pewno  sami  nic  nie  potrafią…  No  to  co,  że  dopiero  pierwszy  dzień,  wystarczyło  mi  na  nich 
popatrzeć…  Koleżanki?  Jakie  koleżanki?  Głupie  pindy,  szkoda  języka,  żeby  się  do  nich 
odezwać…  Nie,  nie  mów  mi,  że  przesadzam…  No  dobra,  tato,  nie  smęć,  tylko  powiedz,  czy 
możemy  przyjechać  do  ciebie  w  piątek…  No  to  co,  że  sami  w  pociągu?  Jestem  już  prawie 
dorosła, no nie? Nie kręć, i tak przyjadę… Wyjeżdżasz? Jak to wyjeżdżasz?  Nie obchodzi mnie  
z kim… Nieprawda, o niczym mi nie mówiłeś. Ani o nikim… Nie przeginam. To ty przeginasz… 
Nie, nie wiem. Cześć. 

Drzwi z  impetem się otworzyły  i  Blanka w jednej chwili stanęła oko w oko z zapłakaną 

córką. W pierwszym odruchu chciała ją objąć i przytulić. I naprawdę byłaby to zrobiła  – złość, 
którą  czuła  jeszcze  przed  chwilą,  wyparowała  z  niej  jak  kamfora  –  ale  spojrzenie  Majki 
natychmiast wybiło jej z głowy ten pomysł. 

– Podsłuchujesz? – warknęła dziewczynka. 
– Nie trzaskaj drzwiami w tym domu – odparła lodowatym tonem Blanka. – I zapamiętaj, 

że nie ty ustalasz reguły. 

– Ja w ogóle nie chcę tu mieszkać! – Tym razem to już nie było warknięcie, ale wrzask. – 

Kiedy  to  wreszcie  do  ciebie  dotrze?!  Nie  chcę  mieszkać  w  tej  zasranej  norze  i  chodzić  do  tej 
dupiastej szkoły! 

– No to zabieraj się do ojca! – Blanka nie wytrzymała, choć jeszcze parę minut temu była 

background image

przecież  pewna,  że nigdy nie  wypowie podobnych  słów.  –  Nie będę  cię  tu  trzymać na siłę    
i  znosić  twojego  chamskiego  zachowania.  I  bez  tego  mam  co  robić  i  o  czym  myśleć.  Wracaj 
sobie do Poznania, ale pamiętaj, że ojciec nie  mieszka sam. Tam również  będziesz  się  musiała 
dostosować  do  nowych  reguł  i  zmienionych  zasad.  Bo  nie  sądzę,  by  ktokolwiek  miał  ochotę 
znosić twoje skandaliczne zachowanie. Zrozum wreszcie, że nigdy już nie będzie tak, jak było!  
A teraz zdecyduj, gdzie chcesz mieszkać. Wolno ci. 

Nie  było  to  wprawdzie  do  końca  konsekwentne,  skoro  jeszcze  parę  miesięcy  temu  nie 

pytała córki o zdanie, ale trudno… 

Przez chwilę Majka patrzyła osłupiała, a jej oczy ponownie wypełniły się łzami. 
– Idę do dziadków – oświadczyła, ale jej głos stracił już wojowniczy ton. 
Miała  rzecz  jasna  na  myśli  wizytę  u  rodziców  Blanki,  a  zatem  przynajmniej  na  razie 

sprawa ewentualnego powrotu do Poznania  i rozmowy  na ten temat została odłożona w czasie. 
Blanka jednak postanowiła być konsekwentna. Jeśli ten dom, to nowe dla nich trojga życie, ma 
jakoś zacząć prawidłowo funkcjonować, trzeba od razu dać do zrozumienia, kto tu będzie rządził, 
a kto ma się dostosować do zasad. 

– Pójdziesz do nich po obiedzie – oświadczyła, po czym, aby trochę złagodzić lodowaty 

ton, dodała już znacznie łagodniej: – Zaraz go odgrzeję, zjemy i za pół godziny… będziesz mogła 
wyjść. 

Majka z nadąsaną miną wzruszyła jedynie ramionami i zwinęła się na łóżku w kłębek. 

background image

ROZDZIAŁ 7 

 

 

Sprawdziany mają to do siebie, że choć przez jedną godzinę lekcyjną – nierzadko jednak 

bywa, że dwie  – nauczyciel  może się cieszyć względnym  spokojem. Co najwyżej pilnować,  by 
uczniowie  nie ściągali,  lecz po prawdzie  jaka  jest możliwość sciągania podczas pracy klasowej    
z  języka  polskiego?  Jeden  z  trzech  tematów  do  wyboru.  Wypracowania  nikt  nie  ściągnie, 
przynajmniej   Blanka,   bazując   na   swoich   doświadczeniach,   zarówno   uczniowskich,   jak  
i  nauczycielskich,  nie  brała  takiej  ewentualności  pod  uwagę.  Tym  razem  tematy  wypracowań 
dotyczyły znajomości i umiejętności analizy utworów Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego. 
Blanka w każdym razie z góry zakładała, że największym wzięciem będzie się cieszył ten, który 
dotyczył   bohatera  romantycznego.   Szkoda,   że  nie  ten  wymagający  największej  inwencji   
i  wyobraźni,  czyli  motyw  Stepów  akermańskich.  Poprzedni  sprawdzian  dotyczący  znajomości 
poematów Byrona i Goethego oraz Scotta okazał się dość trudny dla drugoklasistów. 

Czy moje pokolenie w podobny sposób chciało „zaliczyć” szkołę? Po linii najmniejszego 

oporu?  –  dumała  smętnie  Blanka,  spoglądając  na  uczniowskie  głowy  pochylone  nad  arkuszami 
papierów podaniowych. 

Byle łatwiej, byle szybciej, zdać i mieć to z głowy. 
Gdy  pracowała  w Poznaniu,  podobne  myśli  nawiedzały  ją  zdecydowanie  rzadziej,   

w  każdym  razie  mniej  intensywnie  i  nie  tak  boleśnie.  I  nie  wynikało  to  z  faktu,  że  tamtejsza 
młodzież mogła być zdolniejsza, bardziej ambitna. Może trochę, ale tak naprawdę szkopuł tkwił 
gdzie  indziej.  Szkoła,  w  której  obecnie  uczyła,  to  była  jej  dawna  szkoła.  Siedemnaście, 
osiemnaście,  dwadzieścia  lat  temu  to  ona,  Blanka,  siedziała  na  miejscu  swoich  obecnych 
uczniów. Nic nie  mogła poradzić na to, że ilekroć wchodziła do budynku szkoły, ba, gdy tylko  
się  doń  zbliżała,  nie  potrafiła  opędzić  się  od  wspomnień.  Wciąż,  za  każdym  razem,  miała 
wrażenie, że zaraz zobaczy wyłaniających się zza drzew, przechodzących przez dziedziniec  lub 
biegnących od strony przystanku swoich  własnych,  dawnych  kolegów  i koleżanki.  Skręcając 
w  uliczkę  prowadzącą  do  bramy,  nie  mogła  oprzeć  się  pokusie,  by  nie  spojrzeć  w  prawo,  na 
niewielki  placyk,  skąd  zawsze  nadciągał  Jarek  Słomiński,  noszący  w klasie  wdzięczną  ksywkę 
„Słoń”, które to przezwisko zawdzięczał imponującym gabarytom swojego ciała. I choć mogłoby 
się  to  wydawać  mało  przyjazne,  pseudonim  ten  nie  wynikał  z  wrogich  tudzież  złośliwych 
intencji. Znacznie więcej młodzieży maszerowało od strony przystanku tramwajowego, który był 
ukryty  za  lewym  skrzydłem  budynku  liceum.  Wśród  nich  można  było  dostrzec  takich,  którzy       
z  nosami  utkwionymi  w  podręcznikach  lub  w  zeszytach  jeszcze  w  ostatniej  chwili  próbowali 
cokolwiek  sobie  przypomnieć  na  wypadek  wyrwania  do  odpowiedzi  już  na  pierwszej  godzinie 
lekcyjnej. 

W szatni   panował   rejwach   i wymiana   relacji   z wczorajszego   wieczoru   albo   –   

w  przypadku  niektórych  –  nerwowe  zasięganie  informacji  dotyczących  pracy  domowej  z  tego  
czy owego przedmiotu. Co jakiś czas rozlegał się zirytowany głos „cioci” Zosi, czyli pani woźnej 
opiekującej się szatnią, przy czym słowo „opiekowanie” nie oddawało tu całej istoty zagadnienia. 
„Ciocia”  Zosia  sprawowała  nad  szatnią  władzę  absolutną,  od  jej  decyzji    zależało  tu  wszystko      
i nawet dyrektor miał bardzo małe szanse, by wyegzekwować w tym miejscu swoje zarządzenia, 
jeśli  nie  spotkały  się  one  z  aprobatą  panującej  w  tym  rewirze  pani  woźnej.  „Ciocia”  była 
ulubienicą  wszystkich  uczniów  i  choć  pokrzykiwała  na  nich  nader  chętnie,  każdy  wiedział,  że 
może liczyć na jej współczujące i pełne zrozumienia wsparcie. Nigdy „nie wyczuła” unoszącego 
się z poszczególnych boksów dymu papierosowego, zawsze też otwierała szeroko ze zdumienia 
oczy, gdy ten czy ów nauczyciel zwracał jej uwagę na karygodną wyrozumiałość wobec  uczniów 

background image

palaczy. 

–  Palą papierosy pod pani bokiem, a pani w ogóle nie reaguje  – perorowała szczególnie 

oburzona  tym  faktem  łacinniczka,  pani  Popiak.  –  To  tak,  jakby  pani  przyzwalała  na  łamanie 
regulaminu szkoły. 

– Ja? – Zdumienie Zosi wyrażane chropowatym głosem (jako że sama także paliła niczym 

przysłowiowy  smok)  przeszło  niemal  do  legendy  i  w  różnych  szkolnych  anegdotach 
opowiadanych  na  mniejszych  lub  większych  imprezach  zawsze  wzbudzało  uzasadnione 
rozbawienie  głównych  sprawców  tych  zdarzeń.  –  Pani  profesor  raczy  chyba  żartować.  Ja 
miałabym  pozwalać  tym  smarkaczom  palić  papierosy  w  szatni?  Mój  stary  nie  raz  i  nie  dwa 
oberwał ode mnie po łbie za podprowadzanie ostatnich pieniędzy na fajki i gorzałę. Tym bardziej 
nie pobłażałabym tym dzieciakom. To raczej ja się pytam, od czego tu są nauczyciele? Dlaczego 
nie pilnują porządku? Kto tu jest pedagogiem i wychowawcą młodzieży? No chyba nie ja. Już nie 
wypominając, że do pokoju nauczycielskiego wejść się nie da, bo tak tam śmierdzi papierosami, 
a do tego prawie niczego i nikogo nie widać zza dymu. I to ma być przykład dla dzieci? 

Tak,  poczciwa  Zosia  była  nie  do  przegadania.  Dziś,  po  bez  mała  dwudziestu  latach, 

palenie  papierosów  w  pokoju  nauczycielskim  było  już  surowo  zabronione.  Szatni  także  to 
dotyczyło. Naturalną koleją rzeczy tytoń „zszedł do podziemia”, czyli mówiąc wprost, zarówno 
niektórzy  uczniowie,  jak  i  rozżaleni  nowym  prawem  pedagodzy  szukali  na  przerwach 
najprzeróżniejszych zakamarków, gdzie  mogli  się oddawać zakazanej przyjemności, przy czym 
panowało  milczące  porozumienie  w  jednej  kwestii  –  łamiąca  zakaz  kadra  profesorska  i  brać 
uczniowska  nie  spotykały  się  w  tych  samych  skrytkach.  Przybytkami  takimi  były  w  czasie 
niepogody niektóre toalety, a wiosną – krzewy i uliczki wokół szkoły. No i nie było już „cioci” 
Zosi. 

Będąc po drugiej stronie szkolnej barykady, czyli innymi słowy na tak zwanej katedrze, 

Blanka  nauczyła  się  rozumieć  swoich  dawnych  profesorów.  Nawet  tych,  których  w  swoich 
uczniowskich latach nie darzyła sympatią, których śmiertelnie się bała. Stojąc przy tablicy, przy 
której niegdyś przed  laty  stali  oni,  siedząc  za  biurkiem,  gdzie  niegdyś  oni  wpatrywali  się  
w  dziennik,  wyszukując  ofiary  do  przepytania,  odczuwała  już  tylko  wzruszenie…  a  niekiedy 
wdzięczność. Tak panicznie bała się niegdyś nauczyciela od polskiego. A potem okazało się, że 
„okrucieństwo” profesora Igielnickiego umożliwiło jej bez żadnych problemów z powodzeniem 
zdać egzamin wstępny  na wymarzoną polonistykę. I to  za pierwszym razem.  W tamtych  latach 
był to wyczyn nie lada. Ale to nie profesor od polskiego zaprzątał teraz myśli Blanki. Obserwując 
(coraz mniej uważnie) piszących wypracowanie uczniów, wspominała fizyka, pana Figurskiego. 
Powód  był  prosty:  obecna  pracownia  języka  polskiego  przed  laty  pełniła  funkcję  pracowni 
fizycznej.  Wchodząc  do  niej  po  raz  pierwszy  po  tylu  latach,  Blanka  odruchowo  chciała  się 
przeżegnać, dokładnie tak jak wówczas, gdy była jeszcze uczennicą. Teraz, po kilku tygodniach 
pracy,  już  w  ten  sposób  nie  reagowała,  niemniej  stojąc  lub  siedząc  przy  dawnym  biurku  pana 
Figurskiego, czuła się niekiedy jak uzurpatorka. Tak jakby lada moment starszy pan miał stanąć 
w  drzwiach  i  zawołać  z  naganą  w  głosie:  „Sarnacka,  co  ty  robisz  na  moim  miejscu?  Mam 
rozumieć, że prosisz się o kłopoty?”. 

Tak, niemal słyszała jego głos. W każdym razie dobrze go sobie zapamiętała. Cała klasa 

panicznie się go bała. 

Teraz pozostały już jedynie  wspomnienia,  które  przywodząc  niekiedy  na  myśl  kadry 

z  dawno oglądanego  czarno-białego  starego  filmu,  niespodziewanie  okazywały  się  zaskakująco 
wyraźne.  Znowu  można  było  popatrzeć  na  wydawałoby  się  zapomniane  już  twarze,  usłyszeć 
głosy,  a  nawet  poczuć  w  głębi  serca  te  same  emocje.  Jak  chociażby  te  związane  z  panem 
Figurskim. I być  może dzięki temu, że  Blanka  „rezydowała” teraz w jego dawnej pracowni, tak 

background image

szczegółowo zapamiętała jedno ze swoich wystąpień przy tej oto tablicy, przy której obecnie 
sama wykładała. 

*** 

 

Koniec  siedemdziesiątego  szóstego  roku.  Zbliżały  się  święta  Bożego  Narodzenia,  ale 

szary  i mokry  grudzień   nie  nastrajał  radośnie  ani  uroczyście.  Takiego  właśnie  ponurego     
i zimnego dnia Blanka zmierzała do szkoły z niewesołą świadomością, że nie zdążyła powtórzyć 
ostatniego tematu z fizyki. Miała jednak słabą nadzieję, że może pan Figurski nie pojawi się tego 
dnia w pracy,  jako  że, jak doniosły szkolne wiewiórki, podobno wczoraj  podczas zajęć z trzecią 
„b” dość często pokasływał. 

Jednak  –  niestety!  Gdy  w  powodzi  głów  zmierzających  szkolnym  korytarzem  Blanka 

zobaczyła łysą czaszkę fizyka, nabrała niedobrych przeczuć co do zbliżającej się lekcji. Pomruk 
kolegów i koleżanek z klasy świadczył o tym, że mieli podobne obawy. Gdy zasiedli w ławkach, 
każdy  pochylił  się  nad  zeszytem,  a  niektórzy  desperacko  przerzucali  kartki  w  podręcznikach, 
próbując w ostatniej chwili przypomnieć sobie ostatni temat lekcji. 

–  To było coś o energii. – Blanka usłyszała za plecami przerażony szept Maćka i w tym 

samym momencie do jej uszu dobiegł z tyłu głuchy odgłos. 

Nawet się nie odwróciła, i bez tego odgadła, że to albo Maćkowi, albo „Słoniowi” spadł 

na  podłogę  podręcznik.  Niemal  wszyscy  podskoczyli  na  krzesłach,  a  Kaśka  nerwowo 
zachichotała,  pan  Figurski  zaś  z  miną  Katona  spojrzał  zza  okularów  i  natychmiast  jego  wzrok 
napotkał przerażone spojrzenie Jacka Michalika siedzącego w pierwszej ławce pod ścianą. Jacek 
w jednej sekundzie zzieleniał na twarzy, ale fizyk odwrócił już od niego oczy i zaczął przerzucać 
kartki w dzienniku lekcyjnym w poszukiwaniu odpowiedniej strony. 

– To będę ja. Mówię ci, że na pewno dorwie mnie – szepnął Maciek, a Blanka, skuliwszy 

ramiona,  niemal  się  modliła,  by  kolega  się  nie  mylił.  W  danej  chwili  nie  była  w  stanie 
przypomnieć sobie ani jednego wzoru. 

Justyna zachowała spokój, ale to dlatego, że miała już stopień z odpowiedzi, a jak do tej 

pory nie zdarzyło się ani razu, by pan Figurski w ciągu jednego semestru dwukrotnie przepytywał 
przy tablicy tę samą osobę. Niemniej nawet ona nie mogła mieć całkowitej pewności, czy fizyk 
nie zmieni tej zasady. Wolno mu było, on tu rządził – sam tak oznajmił przy jakiejś okazji. 

–  No tak… – mruczał tymczasem nauczyciel. – Piękne stopnie, nie ma co. Jak tak dalej 

pójdzie, połowa klasy zostanie na drugi rok.  –  I ponownie zerknął  na  biednego  Jacka,  który  
w tym samym momencie o mało nie zemdlał z przerażenia. 

Większość klasy już odpowiadała, myślała gorączkowo Blanka. Zostałam tylko ja, 

„Słoń”, Maciek, Wieśka i… 

Nie była już w stanie nikogo więcej sobie przypomnieć, bo w tym samym momencie pan 

Figurski podjął decyzję. No i oczywiście… 

– Sarnacka – ogłosił triumfalnie. – Gdzie ta Sarnacka? 
– Jestem – zapiszczała Blanka. 
– No to proszę tu, do tablicy, serdeńko, przypomnij nam ostatni temat lekcji. 
Blanka  poczuła  jeszcze  uścisk  dłoni  Justyny,  co miało  oznaczać  albo  współczucie,  albo 

wsparcie,  albo  jedno  i  drugie,  po  czym  ruszyła  w  kierunku  pana  Figurskiego.  Reszta  klasy 
zaczynała już śmielej oddychać. 

– Napisz wzór na obliczenie energii – usłyszała. 
Symbol energii to  –  tyle  pamiętała.  Wzór  na  szczęście  zdążyła  jeszcze  zobaczyć  

w podręczniku, zanim podeszła do tablicy. Pozostawało tylko modlić się, aby fizyk nie zażyczył 
sobie pozostałych wzorów, na przykład na obliczanie napięcia. 

background image

Szczęśliwie skupił się  na zagadnieniach związanym z energią i podyktował Blance dane 

do  rozwiązania  zadania,  a  następnie  wydusił  z  niej  dwie  definicje,  które  wymamrotała  mało 
składnie, po czym zapadło milczenie. 

–  Nie wiem doprawdy, Sarnacka, co z tobą będzie  – podsumował zrzędliwie  i rozejrzał 

się z dezaprobatą po pochylonych nad zeszytami głowach pozostałych uczniów. Biedny Jacek jak 
zwykle nie zdążył w porę schylić swojej i ponownie jego przerażone spojrzenie skrzyżowało się 
ze  wzrokiem  fizyka.  –  Sam  nie  wiem,  co  ja  w  ogóle  jeszcze  robię  w  tej  szkole  –  kontynuował 
boleściwie nauczyciel. Była to, zresztą, jego dyżurna litania. – Nic do tych mózgów nie dociera, 
kompletnie  nic.  Zero  myślenia,  czasem  ktoś  raczy  wykuć  coś  na  pamięć,  ale  zupełnie 
bezrefleksyjnie. Nie tak należy się uczyć przedmiotów ścisłych, ale… nie będę się już powtarzać. 
Czas mi przejść na emeryturę. Nic tu po mnie. 

Tylko obiecujesz i obiecujesz, pomstowała w myślach Blanka. Żebyś wreszcie dotrzymał 

słowa z tym odejściem. 

*** 

 

Pan Figurski opuścił szkołę dwa lata później, ale z powodu udaru, którego wkrótce potem 

doświadczył,  nie  dane  mu  było  zażywać  spokoju  na  emeryturze.  Ktoś  z  klasy  opowiadał,  że 
starszy pan niemal zupełnie stracił potem pamięć i nigdy już nie odzyskał sprawności fizycznej. 
Rok po udarze zmarł. 

Siedząc teraz na tym samym miejscu, skąd dwadzieścia lat temu pan Figurski pomstował 

na  bezmyślność  uczniów,  podsumowywał  ich  wyniki,  przepytywał,  a  potem  wydawał  wyroki, 
Blanka miała przez moment wrażenie, jakby na krótką chwilę znowu się tu znalazł, tuż obok niej. 
Oczywiście nie spostrzegła żadnego ducha, nie poczuła dotyku zimnej dłoni,  nic z tych rzeczy, 
żadnego horroru. Po prostu przyszło jej do głowy, że chyba wreszcie mogłaby powiedzieć mu, że 
go  rozumie.  Poza  tym  w  gruncie  rzeczy  wcale  nie  był  żadnym  potworem.  Ot,  wyznawał  stare 
wartości, które nie wytrzymywały zderzenia ze współczesnym światem. W gruncie rzeczy stary 
nauczyciel  miał  dwie  drogi  wyboru:  albo  się  poddać  i  walczyć  o  przetrwanie  na  własnych 
lekcjach,  albo  narzucić  tyranię  całej  gromadzie  młodzieży,  z  której  nie  tylko,  że  nikt  nie  miał 
zadatków  na  Einsteina,  ale  bez  zastosowania  środków  przymusu  nawet  nie  podjąłby 
jakiegokolwiek wysiłku, by się czegokolwiek nauczyć. 

Czy pan  Figurski  miałby w tym zawodzie  jakiekolwiek szanse teraz, w drugiej  połowie  

lat  dziewięćdziesiątych,  gdy  proces  demokratyzacji  i  liberalizacji  dotknął  także  szkołę,  lecz 
niekoniecznie w pozytywnym tego słowa rozumieniu? 

Pan Figurski, Jacek, Maciek, „Słoń”, Kaśka – Blanka wytężyła wzrok, jakby w nadziei, że 

znowu ich wszystkich zobaczy i usłyszy. Że zatrzyma ich tu na dłużej. 

Co się stało z dawnymi kolegami z klasy? Nie miała pojęcia. Decydując się przed laty na 

wyjazd  do  Poznania,  straciła  kontakt  z  ludźmi  z  klasy  i  małe  było  prawdopodobieństwo,  aby  
teraz dało się jeszcze coś z tym zrobić. 

A zaraz potem pomyślała o Justynie. Zdążyła się już przyzwyczaić do tego, że od kiedy 

wróciła do Warszawy, nie było dnia, by o niej nie myślała. W Poznaniu zdołała uwolnić się od 
tych  wspomnień,  ale  tu,  w  tym  mieście,  dzielnicy,  a  zwłaszcza  w  tej  szkole  –  nie  było  to 
możliwe. 

Czekałaś  na  mnie, czekałaś, aż tu wrócę, dumała z rezygnacją  i smutkiem. I co z tego?  

Już za późno, by cokolwiek jeszcze wyjaśnić. By cokolwiek naprawić. Już nie wyjdziemy razem 
na spacer, nie usiądziemy razem na ławce w parku. Przed laty zmarnowałam szansę, by uratować 
naszą przyjaźń, myślała. 

Piękną przyjaźń. 

background image

Blanka  ponownie  przypomniała  sobie  uścisk  dłoni  przyjaciółki,  gdy  Justyna  próbowała 

dodać  jej  odwagi  przed  odpowiedzią  z  fizyki.  Właściwie  zawsze  taka  była:  oddana,  gotowa 
udzielać  jej wsparcia, niezawodna w różnych sytuacjach. Blanka zawsze  miała świadomość, że 
mogła  na  nią  liczyć,  że  kiedy  będzie  trzeba,  Justyna  bez  wahania  stanie  za  nią  murem.  A  ta          
z kolei z pewnością była przekonana, że kiedy zajdzie taka konieczność, może liczyć na to samo 
ze strony przyjaciółki. Na pewno w to wierzyła, jakżeby inaczej. 

Jak  bardzo  musiała  poczuć  się  zraniona,  gdy  zrozumiała,  że  ta  jej  wiara  była  jedynie 

marzeniem,  iluzją  nieznajdującą  potwierdzenia  w  rzeczywistości!  Pewnie  dlatego  tam,  na  tę 
drugą stronę odeszła bez  jednego słowa, pozostawiając po sobie trudną do wypełnienia pustkę.    
I ciszę, dzwoniącą jednak w uszach bardziej przenikliwie niż najgłośniejszy krzyk rozpaczy. 

background image

ROZDZIAŁ 8 

 

 

Blanka nigdy nie lubiła tak zwanych zebrań rodzicielskich w szkole. Ani jako matka, ani 

jako nauczycielka. Gdy przychodziła na zebrania jako matka, na ogół denerwowała się z powodu 
zachowania, słów i niejednokrotnie bezmyślnych komentarzy innych rodziców, którzy nie mając 
bladego pojęcia o realiach  szkoły i czerpiąc  wiedzę  na  ten  temat  wyłącznie  z subiektywnych 
i starannie wyselekcjonowanych relacji swoich dzieci, powtarzali za nimi zwykłe brednie, nawet 
nie starając  się dociec,  ile w tym prawdy, a  ile zwykłej  manipulacji. Gdy z kolei uczestniczyła    
w podobnych spotkaniach jako prowadząca, na ogół panowała nad nastrojami uczestników, nigdy 
nie  dawała  się  ponieść  nerwom  ani  sprowokować  do  zwykłej,  pospolitej  pyskówki,  niemniej 
zdarzało  się,  że  musiała  bardzo  się  postarać,  aby  nie  wypowiedzieć  słów,  które  jedynie 
podgrzałyby  nastrój  w  jak  najbardziej  pejoratywnym  znaczeniu.  Pomagały  jej  w  tym  lata 
doświadczenia.  W poznańskim  liceum, tak wśród rodziców, jak  i uczniów, dorobiła się pewnej 
renomy  –  uważano,  że  kto  jak  kto,  ale  profesor Blanka  Miller  ma  klasę,  styl  i  w  każdej,  nawet 
najtrudniejszej  sytuacji,  przybiera  pokerową  twarz  i  wymusza  dystans  wobec  siebie.  Jednak  to  
już  należało  do  przeszłości.  W  nowym  miejscu  pracy  ponownie  stała  się  w  pewnym  sensie 
debiutantką,  która  dopiero  musi  zapracować  na  swój  wizerunek  i  autorytet.  A  jak  wiadomo, 
wyrabianie sobie renomy przypomina wspinaczkę po długiej drabinie ze świadomością, że trzeba 
zachować  czujność  i  maksimum  ostrożności,  bo  niewielki  z  pozoru  błąd  może  mieć  fatalne 
skutki. 

Jednak  przygotowując  się  do  pierwszego  zebrania  rodzicielskiego  w  nowym  miejscu 

pracy,  Blanka  musiała  brać  pod  uwagę  jeszcze  jedną  niełatwą  okoliczność.  Oto  po  kilkunastu 
latach  miała  stanąć  oko  w  oko  z  panem  Bielińskim,  dziadkiem  i  prawnym  opiekunem  Moniki 
Mankiewicz. Ojcem Justyny. 

Blanka  pamiętała  go  bardzo  dobrze  i  z  pewnością  on  także  jej  nie  zapomniał.  Fakt,  że     

w ciągu ostatnich  lat nie  myślała o nim,  nie wymazywał automatycznie z pamięci  czasów, gdy 
była  codziennym  gościem  w  domu  na  Wierzbowej.  Co  tam  gościem  –  niemal  domownikiem! 
Bielińscy ją lubili,  ona także czuła się dobrze w ich  towarzystwie.  Podziwiała ich,  szanowała   
i  niejednokrotnie  nawet  zazdrościła  Justynie  takiego  domu  i  takich  rodziców.  Dobrze 
wychowanych,  wykształconych,  nieszablonowych,  którzy  nie  obawiali  się  wtajemniczać  swojej 
córki  i rozmawiać z nią o sprawach, o których ona, Blanka, nie  miała  szans dowiedzieć się od 
własnych  rodziców.  Sarnaccy  byli  bowiem…  tacy  zwykli,  przeciętni,  rzadko  kiedy 
zainteresowani tym,  co  nie  dotyczyło  ich  codziennej  egzystencji.  Kochała  swoich  rodziców 
i oczywiście wiedziała, że zawsze  mogła  na  nich  liczyć,  ale…  niczym  jej  nie  imponowali. 
W pełni zadowalała  ich zwykła domowa rutyna, pozostawali do bólu przewidywalni.  Bielińscy 
zaś  byli  inni.  I  pewnie  dlatego  Justyna  także  była  inna  niż  reszta  dziewcząt  w  szkole,  niż 
pozostałe  koleżanki,  których  Blanka  miała  na  pęczki.  Oryginalna,  oczytana,  często  zamyślona, 
świadomie  alienująca  się  ze  środowiska  ludzi,  z  którymi  nie  miała  wspólnych  tematów  do 
omówienia.  Lecz  to  właśnie  od  czasu  do  czasu  sprawiało,  że  wbrew  własnym  zamiarom, 
zwracała  jednak  na  siebie  uwagę.  Sama  nigdy  o to  nie  zabiegała,  wręcz  przeciwnie  –  wszelkie 
sugestie  i  żarty  na  ten  temat  zbywała  na  ogół  obojętnym  wzruszeniem  ramion.  Choć  –  jak  się 
miało okazać – nie zawsze tak było. 

W  jaki  sposób  zareaguje  pan  Bieliński,    gdy  teraz,  z  nagła  a  niespodziewanie,  zobaczy    

w roli nauczycielki jego wnuczki dawną przyjaciółkę córki? Bez wątpienia będzie zaskoczony  – 
to  przecież  zupełnie  zrozumiałe.  Nawet  jeśli  Monika  powiedziała  mu  o  profesor  Blance  Miller, 
raczej  nie skojarzył jej z Blanką Sarnacką. Choć oczywiście  nie było co do tego stuprocentowej 

background image

pewności. 

Wobec  Mankiewiczówny  Blanka  jak  dotąd  starała  się  zachować  dystans.  Nie  tylko  nie 

powiedziała  jej o przyjaźni,  jaka niegdyś  łączyła ją z Justyną, ale wręcz w ogóle  nie dążyła do 
jakichkolwiek  bliższych  relacji  i  dłuższej  rozmowy.  A  dziewczyna  jakby  wychodziła  temu 
naprzeciw,  trzymała  się  raczej  na  uboczu,  nie  brylowała  na  forum  kasy  i  wyglądało  na  to,  że 
niespecjalnie udzielała się towarzysko. Sprawiała wrażenie introwertyczki, której taki stan rzeczy 
jak najbardziej odpowiada. 

W czym także bardzo przypominała Justynę! 
Z każdym dniem coraz bardziej. 
Gdy  Blanka  dotarła  na  miejsce  zebrania,  rodzice  jej  wychowanków  czekali  już  na  nią 

wewnątrz  sali.  Rzuciwszy  na  nich  krótkie  spojrzenie,  nie  zauważyła  w  tym  gronie  profesora 
Bielińskiego  i  natychmiast  poczuła  ulgę.  Nie  była  jeszcze  przygotowana  na  spotkanie  z  tym 
człowiekiem. Zdumienie przecież nie musiało być jego jedyną reakcją na jej widok. Czy Justyna 
wyznała  mu  przed  wypadkiem,  co  wydarzyło  się  między  nią  a  ukochaną  do  niedawna 
przyjaciółką? Raczej nie, podobna wylewność w ogóle do niej nie pasowała, niemniej… Zawsze 
pozostanie choćby  najwęższy  margines niepewności. Tyle się wówczas zdarzyło w tak krótkim 
czasie! 

W każdym razie Bielińskiego z pewnością nie było wśród zebranych. Upewniwszy się co 

do tego,  Blanka  skoncentrowała  się  na  sprawach,  które  miała  do  poruszenia.  Właściwie  mogła 
być z siebie zadowolona, wszystko szło gładko, aż dobrnęła do kwestii wyboru tak zwanej trójki 
klasowej. Bazując na swoich wcześniejszych doświadczeniach, brała pod uwagę, że i tym razem 
nie  będzie  jej  łatwo  znaleźć  chętnych,  jednakże  czekała  ją  miła  niespodzianka.  Już  po  kilku 
minutach krygowania się i wymieniania spojrzeń i uśmiechów, zgłosiły się dwie osoby  – jak się 
później okazało – weterani „trójki” z poprzedniego roku. 

–  Wspaniale,  dziękuję  państwu  –  ucieszyła  się  Blanka.  Najwyraźniej  Nowosielska, 

wystawiając  pozytywną  opinię  o  rodzicach  z  drugiej  „c”,  tym  razem  nie  minęła  się  z  prawdą. 
Współpraca  z  tymi  ludźmi  zapowiadała  się  całkiem  nieźle.  Dlatego  uśmiechnęła  się  i  dodała 
wesoło: – Nie ukrywam, że przydałaby się jeszcze trzecia osoba. Jak by nie patrzeć sama nazwa 
wskazuje, że to „trójka klasowa”. Nie dwójka. 

–  Może  pani  Mankiewicz  by  się  zdecydowała?  –  spytała  jedna  z  kobiet.  Pytanie  to 

kierowała pod adresem osoby siedzącej na końcu, pod ścianą. 

Pani Mankiewicz? 
Blanka  znieruchomiała  i  machinalnie,  jak  zahipnotyzowana,  podążyła  wzrokiem  we 

wskazanym kierunku. 

Dopiero teraz spostrzegła siedzącą tam matkę Roberta. 
Jak to możliwe, że wcześniej jej tu nie wypatrzyłam, myślała z narastającą paniką. 
Nogi  się  pod  nią  ugięły,  mogła  się  już  tylko  modlić,  aby  reszta  zebranych  nie  zwróciła 

uwagi na jej reakcję. Bo o tym, aby tamta tego nie zauważyła, nie mogło być już mowy. Nawet 
na modlitwę w tej intencji było już za późno. Mankiewiczowa na pewno  widziała jej przestrach  
i musiała czuć z tego powodu nie lada satysfakcję. 

A zatem wszystko było już jasne. Przecież Nasielska wspominała, że dziadkowie Moniki 

pozostawali ze sobą w dobrych stosunkach, a pan Bieliński mógł zawsze w opiece nad wnuczką 
liczyć na wsparcie rodziców zięcia. 

Blanka z najwyższym trudem zmusiła się do uprzejmego uśmiechu, ale siedząca na końcu 

sali kobieta odpowiedziała jej chłodnym, obojętnym spojrzeniem. 

–  Niestety  nie  mogę  w  tym  roku  udzielać  się  w  pracy  na  rzecz  szkoły  –  oświadczyła 

spokojnie. – Mój mąż nie czuje się najlepiej i powinnam więcej czasu poświęcić właśnie jemu. 

background image

Zapadła niezręczna cisza, ale Blanka nie miała cienia wątpliwości, jakie były rzeczywiste 

powody  odmowy  współpracy.  Stan  zdrowia  pana  Mankiewicza, taki  czy  inny,  nie  odgrywał  tu 
większej roli. Zrobiło jej się gorąco, poczuła przyspieszone bicie serca, ale zachowała pokerowy 
wyraz twarzy. A przynajmniej miała taką nadzieję. 

–  Naturalnie,  rozumiem  –  rzekła,  ale  głos  jej  niebezpiecznie  zadrżał  i  było  więcej  niż 

pewne,  że  pani  Mankiewicz  to  usłyszała.  Pozostali  zresztą  także,  niemniej  zinterpretowali  to 
zapewne jako zakłopotanie nowej nauczycielki. 

Reszta zebrania upłynęła już jednak bez żadnego zgrzytu – zdołano nawet uzupełnić skład 

nieszczęsnej „trójki klasowej” – a kiedy wreszcie sala opustoszała, Blanka natychmiast otworzyła 
na całą szerokość okno i zaczerpnęła powietrza. 

Chłód wrześniowego wieczoru nie był jednak w stanie ostudzić jej emocji ani niepokoju. 
Jestem skończoną idiotką, że jednak nie zrezygnowałam z tej pracy, gdy tylko Paweł 

Biernacki  powiedział  mi  o  córce  Justyny.  Całe  życie  byłam  głupia  i  głupia  umrę.  Nie  mam 
rozumu,  ale  przynajmniej  mogłabym  posłuchać  własnego  instynktu,  który  od  początku 
podpowiadał mi, by wiać stąd gdzie pieprz rośnie, myślała. 

Jednak  podobnie  jak  za  każdym  razem,    gdy  nawiedzały  ją  podobne  spostrzeżenia,  tak      

i teraz wiedziała, że jest już na  nie za późno. Musiała zacisnąć zęby  i wytrzymać. Przynajmniej 
do końca czerwca. Koniec. Kropka. 

Westchnęła i z powrotem zamknęła okno, po czym sięgnęła po torebkę i klucze od sali. 

I w tym samym momencie spostrzegła stojącą w drzwiach Mankiewiczową. 

Przez  chwilę  obie  mierzyły  się  uważnymi  spojrzeniami,  wreszcie  Blanka,  czując,  że 

dłużej tego nie wytrzyma, spytała cicho, z trudem rozpoznając własny głos: 

– Czy coś się stało? Zapomniała pani o czymś? 
– Mam pani coś do powiedzenia – usłyszała w odpowiedzi i niemal struchlała. 
Już po kilku sekundach wzięła się jednak w garść. Nie, do cholery, nie da się zastraszyć 

tej babie. 

–  Chciałaby pani porozmawiać o Monice? – Nadludzkim wysiłkiem zdobyła się na 

spokój. 

–  Nie chcę rozmawiać o Monisi – odparła natychmiast tamta, a w jej głosie pojawiły się 

nowe,  wyraźnie  ostrzejsze  tony.  –  Chcę  jedynie,  aby  przyjęła  pani  do  wiadomości  to,  co teraz 
powiem. 

Robert ma jej oczy, pomyślała zupełnie bez sensu Blanka. Już przed laty stwierdziła, że 

jest bardzo podobny do matki. Choć oczywiście było to jedynie fizyczne podobieństwo, bo poza 
tym oboje prezentowali zupełnie inne typy osobowości. Kiedyś jej to nie przeszkadzało. Teraz… 

Teraz mogła już tylko słuchać wyrzutów tej kobiety. 
–  Nie  życzę  sobie,  aby  rozmawiała  pani  z  moją  wnuczką  na  temat  jej  matki  – 

zakomunikowała oschle kobieta. – Żadnych zwierzeń, wspomnień, ani słowa, nic. Rozumie pani? 

–  Nie  miałam  takiego  zamiaru  –  wyjąkała  Blanka,  ale  zanim  zdołała  zapanować  nad 

ponowną falą wzburzenia, tamta już kontynuowała. Zimno i bezlitośnie: 

–  Nie wiem, co panią kierowało, że tak niespodziewanie, po tylu latach zjawiła się pani 

tutaj z powrotem. Że zatrudniła się pani w szkole, do której uczęszcza moja wnuczka, ale… 

–  Nie wiedziałam, że pani wnuczka uczęszcza do tego liceum  – przerwała jej, dotknięta 

już  tym  razem  do  żywego  Blanka.  –  I  pozwoli  pani,  że  powody,  dla  których  zatrudniłam  się 
właśnie tutaj, zachowam dla siebie. Bo to wyłącznie moja sprawa, niczyja więcej. 

Jej zdecydowana – jak zakładała – odpowiedź nie zbiła jednak tamtej z pantałyku. 
– Powody te zupełnie mnie nie interesują – odparła ostro Mankiewiczowa – ale od mojej 

wnuczki  proszę  się  w miarę  możliwości  trzymać  z daleka.  Jedyne  relacje,  na  jakie  może  sobie 

background image

pani wobec niej pozwolić, mają się utrzymać w granicach uczeń–nauczyciel. To wszystko. 

– A czy podejrzewała mnie pani o jakiekolwiek inne relacje z moimi uczniami? – Blanka 

dostosowała swój ton do tamtej. 

Mankiewiczowa wzruszyła ramionami w akcie nieskrywanego lekceważenia. 
– Mnie całkowicie wystarczy to, co już o pani wiem. 
Nic  nie  wiesz,  chciała  wrzasnąć  Blanka,  nic  a  nic.  Wbiłaś  sobie  coś  do  tego  swojego 

tępego łba i postawiłaś sobie za punkt honoru, aby uparcie w to wierzyć. 

–  Moja  wnuczka  jest  dzieckiem  szczególnie  pokrzywdzonym  przez  los  –  kontynuowała 

matka  Roberta.  Głos  jej  drgnął,  ale  nad  nim  zapanowała.  Niemniej  mówiła  już  znacznie 
spokojniej,  a jej  oczy  wyraźnie  się  zaszkliły.  –  Oczywiście  nie  jest  wyjątkiem.  Podobne,   
a czasem nawet bardziej bolesne doświadczenia są udziałem wielu innych dzieci na tym świecie, 
niemniej… to moja wnuczka. Od lat niemal codziennie patrzyłam na jej sieroctwo. Rzecz jasna, 
wszyscy  się  staraliśmy,  aby  miała  jak  najlepsze  dzieciństwo.  Jest  przez  nas  bardzo  kochana, 
wspólnie o nią dbamy, ale… to nie to samo, co być wychowywanym przez własnych rodziców. 
Wystarczy  jej  już  smutku.  Mówię  w  imieniu  mojej  rodziny:  nie  chcemy  jątrzenia  starej  rany. 
Może nam to pani obiecać? 

W  ostatnim  pytaniu  Blanka  usłyszała  pewną  obawę.  I  nie  brzmiało  ono  już  jak  rozkaz, 

choć z pewnością także nie jak uprzejma, uniżona prośba. 

– Powiedziałam już pani, że nie mam takiego zamiaru. Gdybym wcześniej wiedziała, że 

Monika  jest  zapisana  do  tej  szkoły,  z  pewnością  nie  składałabym  tu  podania  o  pracę  – 
odpowiedziała cicho. 

Zapadła  cisza,  ale  powietrze  wokół   aż   wibrowało  od  tych  niewypowiedzianych,     

a cisnących się na usta pytań, pretensji, wyjaśnień. 

– Jeśli o mnie chodzi, to już wszystko – oznajmiła wreszcie Mankiewiczowa i odwróciła 

się na pięcie. 

–  Proszę pani – nie wytrzymała wtedy Blanka – jak się miewa pan Bieliński? Z tego co 

wiem,  to  on  sprawuje  bezpośrednią  opiekę  nad  wnuczką.  Liczyłam  na  to,  że  jego  dzisiaj  tu 
spotkam. 

– O, co do tego nie mam wątpliwości. – Mankiewiczowa ponownie na nią spojrzała, a jej 

twarz wykrzywił zdecydowanie nieprzyjemny uśmiech. Taki, który mrozi rozmówcę od stóp do 
głów. – To znaczy nie mam wątpliwości, że to jego wolałaby tu pani widzieć zamiast mnie. 

–  Nie  o  to  chodzi  –  zaczerwieniła  się  Blanka.  –  W  swoim  czasie  znałam  dobrze  pana 

Bielińskiego i dlatego… 

Zaraz sobie uświadomiła, że nie należało w ten sposób stawiać sprawy. 
–  I  dlatego  postanowiłam,  że  to  ja  przyjdę  na  zebranie.  –  Mankiewiczowa  natychmiast 

weszła  jej  w  słowo.  –  Tak  właśnie  myślałam.  Że  będzie  pani  próbowała  uderzyć  w  rzewne, 
sentymentalne tony. Wiedziałam, że nie mogę do tego dopuścić. 

–  Źle  mnie  pani  oceniła  –  rozgniewała  się  na  dobre  Blanka.  –  I  nie  ma  pani  prawa 

doszukiwać się żadnych podtekstów dotyczących moich motywów i decyzji. 

–  Mam  prawo  –  ucięła  natychmiast  Mankiewiczowa.  –  Moja  wnuczka  straciła  oboje 

rodziców.  Jej  dziadek  kilkanaście  lat  później  owdowiał.  Patrzyłam  na  całe  to  nieszczęście…  – 
Urwała, jakby jej zabrakło tchu. 

Blanka postanowiła dać  za wygraną. Nie warto  było brnąć w to  dalej.  Na pewno nie    

w takie wspomnienia. 

Pomimo  że  zrobiło  się  już  późno  i  powinna  była  jak  najszybciej  wracać  do  domu,  do 

własnych dzieci, opadła na krzesło i ukryła twarz w dłoniach. Dopiero po dłuższej chwili dotarło 
do niej, że być może Mankiewiczowa wciąż jeszcze tu jest i cały czas ją obserwuje. Samo takie 

background image

przypuszczenie było przerażające, lecz kiedy Blanka odjęła dłonie od twarzy, nikogo już nie 
zobaczyła. Była zupełnie sama. 

background image

ROZDZIAŁ 9 | ROK 1978 

 

 

– Dlaczego nie chcesz iść? 
– Bo nie. 
– I ja mam przyjąć taką odpowiedź? 
– Doskonale wiesz, o co chodzi. Nie przepadam za takimi imprezami. 
Blanka  westchnęła  i  przewróciła  oczami.  Od  kilku  minut  próbowała  przekonać 

przyjaciółkę  do  wspólnego  wyjścia  do  klubu  studenckiego.  Fakt,  nie  były  jeszcze  studentkami, 
ale  przecież  nikt  ich  stamtąd  nie  wyrzuci.  Poza  tym,  jak  by  nie  patrzeć,  od  miesiąca  były  już 
uczennicami  klasy  maturalnej.  Blanka  naturalnie  domyślała  się,  dlaczego  Justyna  stawiała  tak 
zawzięty opór. Nie chciała zadzierać z  matką, a zwłaszcza z babką, która uważała, że wszelkie 
studenckie koła, kluby czy imprezy były niczym  innym jak wylęgarniami wszelkiego zboczenia  
i rozpusty, przed którymi należało strzec wnuczkę. 

Matka  Justyny  na  ogół  nie  sprzeciwiała  się  starszej  pani,  a  w  każdym  razie  Blanka 

niczego  takiego  nie  spostrzegła,  choć  była  częstym  gościem  w  domu  Bielińskich.  Rządziła  tam 
babcia  Janina  Dawidowska,  a  władzę  sprawowała  w  sposób  absolutny.  Na  Blankę  patrzyła  
jednak  przychylnym  wzrokiem,  co  dziewczyna  nie  do  końca  potrafiła  zrozumieć.  Ona  sama 
bowiem  nie  czuła  zbyt  wielkiej  sympatii  wobec  tej  bardzo  despotycznej  kobiety,  która  niemal 
terroryzowała resztę domowników, zwracając się do córki tonem nieznoszącym sprzeciwu i nie 
wahając się też wypowiadać dość sarkastycznych uwag pod adresem wnuczki. Blanka wprawdzie 
ani  razu  nie  była  świadkiem,  by  starsza  pani  w  równie  nieprzyjemny  sposób  zwracała  się  do 
zięcia,  jednak szóstym  zmysłem wyczuwała, że  i  na tym odcinku domowego frontu bywało od 
czasu do czasu burzliwie. 

Wszystko  to  były  powody,  dla  których  nie  potrafiła  i  nie  chciała  wykrzesać  z  siebie 

cieplejszych  uczuć  pod  adresem  babci  Justyny.  Starsza  pani  przypominała  jej  pretensjonalną 
matronę z dawnych epok, i to w negatywnym tego słowa rozumieniu – damę, wokół której kręci 
się  cały  świat  i  która  musi  mieć  wszystko  i  wszystkich  pod  kontrolą.  Która  nie  uznaje  innego 
zdania niż swoje własne. Czasem, dla czystej przekory, Blanka pozwalała sobie na jakąś uwagę, 
która  z  pewnością  nie  zgadzała  się  z  poglądami  pani  Dawidowskiej  –  dotyczyło  to  głównie 
literatury współczesnej, filmu czy jakiegoś współczesnego pisarza, aktora lub reżysera, o których 
pani  Dawidowska  miała  jak  najgorsze  zdanie,  choć  na  współczesnej  kulturze  nie  znała  się  za 
grosz,  o  czym  bez  trudu  przekonać  mógł  się  każdy.  Nikt  jednak  –  oprócz  Blanki  –  nie  śmiał 
podjąć z nią dyskusji na tym polu (na innych po prawdzie także) Nawet pan Bieliński, tyle że  – 
jak w przypływie szczerości wyznała przyjaciółce Justyna – w jego przypadku nie wypływało to 
z  obawy  przed  złym  językiem  teściowej,  lecz  z  lekceważenia  zarówno  jej  osoby,  jak  i  zdania. 
Czasami  po  prostu  kompletnie  ją  ignorował,  a  na  jej  uwagi  pod  swoim  adresem  odpowiadał 
jedynie wyniosłym milczeniem. 

Blankę  jednak pani Dawidowska traktowała bardzo łaskawie, a przynajmniej uprzejmie, 

co dziewczyna przez długi czas brała za przejaw określonego sposobu bycia, pewnej „salonowej” 
maniery  towarzyskiej  nakazującej  dobrze  traktować  gościa  bez  względu  na  jego  poglądy. 
Dopiero  później  miała  się  przekonać,  że  wcale  nie  o  to  chodziło.  Blanka  w  każdym  razie 
uważała, że przyjaciółka zachowuje się zbyt ulegle wobec babki i co gorsza pod tym względem 
staje się podobna do swojej własnej matki. 

–  Namówię  twoją  babcię,  aby  się  zgodziła  –  oświadczyła  wobec  tego  bez  zbędnych 

ceregieli. 

Justyna, jak się należało tego spodziewać, zarumieniła się po uszy. 

background image

– No co ty… 
– Tak. Twoja babcia mnie lubi. Wszystko jej tak wyłożę, że sama cię wypchnie za drzwi 

do tego klubu. 

Justyna wzruszyła jednak ramionami. 
– Nie chodzi o babcię… 
– Nie zgrywaj się. Wiem, że o nią. 
– Nie. 
Zabrzmiało to, jak na Justynę, dość stanowczo. 
– No to w czym rzecz? – zainteresowała się Blanka. 
– Po prostu… Nie lubię takich imprez… Nie czuję się dobrze w tłumie… Nie wiem, jak 

ci to wytłumaczyć. 

Blanka doskonale wiedziała, że to, co przed chwilą usłyszała, było prawdą. Towarzystwo 

rozbawionych rówieśników nie było Justynie potrzebne do szczęścia. Dobrze czuła się sama ze 
sobą,  w  domu,  z  rodzicami.  Blanka  to  rozumiała,  niemniej  od  czasu  do  czasu  nachodziła  ją 
niepohamowana ochota, by wyrwać  ją z tego zamkniętego kręgu. Przecież, na  litość boską, nie 
było  żadnego  powodu,  by  Justyna  non  stop  zachowywała  się  jak  uczennica  przyklasztornej 
szkoły  albo  wręcz  jak  postulantka.  Była  młodą  dziewczyną,  odrobina  szaleństwa  by  jej  nie 
zaszkodziła.  Miała  jeszcze  czas  na  to,  by  zamknąć  się  w  domu,  niemniej  kiedyś,  w  bliżej 
nieokreślonej przyszłości. Na pewno nie teraz. 

– Nie ustąpię – powiedziała stanowczo. 
– Daj mi spokój – westchnęła Justyna. – Przecież nie zabraniam ci iść tam beze mnie. 
– No, jeszcze by tego brakowało! 
Wyglądało jednak na to, że czas rzucić na szaniec ostatni argument. 
– Chodź ze mną, nie upieraj się. Chciałabym, abyś kogoś poznała – rzuciła wreszcie, niby 

od niechcenia, Blanka. 

Nie wyglądało jednak na to, by Justyna połknęła haczyk. 
–  Kogo  chcesz  mi  przedstawić?  Chodzi  o  jakiegoś  chłopaka?  –  spytała  uprzejmym, 

niemniej pozbawionym większego zainteresowania głosem. 

Fakt,  miała  prawo  już  się  przyzwyczaić  do  tego,  że  Blanka  cieszyła  się  sporym 

powodzeniem i niekiedy – choć nie za często – odpowiadała na to zainteresowanie. Nigdy jednak 
podobna fascynacja nie trwała u niej dłużej niż dwa, góra trzy tygodnie. Justyna wprawdzie 

do  tej  pory  nie  wyraziła  na  ten  temat  krytycznej  opinii,  niemniej  chyba  czuła  się  już 

znudzona zwyczajami przyjaciółki. Ani jeden z przedstawianych jej przez Blankę chłopaków nie 
zrobił na niej wrażenia, choć oczywiście była zbyt dobrze wychowana, aby wyrazić to na głos. 

– Wyciągasz zbyt daleko idące wnioski – odparła pospiesznie Blanka. – Po prostu… jest 

taki jeden… Zobaczyłam go na imprezie u Danki w poprzednią sobotę. Nie chciałaś tam ze mną 
pójść i żałuj. 

–  Przecież  wiesz,  że  musiałam  iść  z  rodziną  na  imieniny  ciotki  –  sprostowała  lekko 

podrażnionym tonem Justyna. – Już ci to tłumaczyłam, a ty znowu swoje. 

Blanka nie skomentowała tej uwagi, choć od początku miała na ten temat własną opinię. 

Wolała jednak zachować ją dla siebie. 

– No dobrze – podjęła po chwili wymownego milczenia Justyna. – Poznałaś go u Danki. 

I co? 

–  Przyszedł  z jej  kuzynem.  Obaj  studiują  polonistykę.  Przystojny,  taki  romantyk…  No 

mówię ci, wygląda jak lord Byron, wypisz wymaluj. 

– Rozmawiałaś z nim? 
– Rozmawiałam to za wiele powiedziane – zmieszała się Blanka. – Wymieniliśmy raptem 

background image

cztery,  pięć  zdań.  Właściwie  cały  czas  tkwiły  przy  nim  różne  dziewczyny.  A  ja  nie  lubię  się 
przepychać  przez  tłum.  Na  pewno  nie  w  takich  sytuacjach.  W  sumie  bardzo  wątpię,  by  mnie 
zapamiętał. Założę się o wszystko, że po kilku minutach już o mnie zapomniał. 

– Nie wierzę. 
Naturalnie  Justynie  nie  mieściło   się   w głowie,   by   jej   przyjaciółka   nie   została   

w towarzystwie zauważona 

i  zapamiętana,  i  to  nie  tylko  dzięki  swojej  oryginalnej,  zjawiskowej  urodzie.  Pełna 

temperamentu,  wesoła  i  wygadana  niemal  natychmiast  koncentrowała  na  sobie  spojrzenia 
wszystkich osób. Toteż nic dziwnego, że wyznanie Blanki, jakoby ktokolwiek nie zwrócił na nią 
uwagi, Justyna uznała za zwykłe droczenie się. 

–  Możesz sobie myśleć, co ci się podoba, ale on naprawdę nie zawracał sobie mną głowy 

– wzruszyła ramionami  Blanka.  – Do tej pory zapomniał  już o moim  istnieniu, nie  mam co do 
tego cienia wątpliwości. 

–  Jesteś  pewna,  że  on  przychodzi  do  tego  klubu?  –  spytała  Justyna.  –  I  że  będzie  tam 

akurat jutro? 

–  Tak. Na sto procent – odparła skwapliwie Blanka. 
–  I  chcesz  tam  pójść  ze  względu  na  niego?  –  W  głosie  Justyny  ponownie  pojawiło  się 

powątpiewanie. – Jaki to ma sens, skoro twoim zdaniem on nie zwrócił na ciebie uwagi? 

Blanka się zmieszała. W jednej chwili poczuła się jak kompletna idiotka. A swoją drogą 

Justyna  mogłaby  sobie  darować ten  komentarz. Bo też  była  kompletną  ignorantką  w  sprawach 
relacji  damsko-męskich.  Jej  niektóre  uwagi  na  ten  temat  równie  dobrze  mogłaby  sformułować 
naiwna dziewiętnastowieczna pensjonarka, taka jak, nie przymierzając, bohaterka Emancypantek 
Prusa. Z drugiej jednak strony – czego tu oczekiwać po dziewczynie, która w taki właśnie sposób 
była i jest wychowywana? Jak dziewiętnastowieczna pensjonarka. 

–  Właściwie  to  masz  rację.  Niepotrzebnie  się  upieram,  abyś  mi  tam  towarzyszyła  – 

odparła  chłodnym  tonem.  –  Myślałam  jednak,  że  sprawiłoby  ci  to  frajdę.  W  sobotę  w  klubie 
odbędzie się recital poezji śpiewanej, zarówno stare, jak i nowe kompozycje. Ale mogę pójść tam 
sama. Albo z kimś innym, skoro ty nie chcesz. 

Słowa  „znajomych  mi  nie   brakuje   i bez   problemu   znajdę   towarzystwo”   wisiały 

w  powietrzu  i  choć  nie  zostały  wypowiedziane  na  głos,  to  Justyna  i  tak  zrozumiała,  w  czym 
rzecz. 

–  Mam  rozumieć,  że…  on…  no…  ten  student…  będzie  jednym  z  wykonawców?  – 

stropiła się. 

–  Tego to  ja  nie  wiem.  –  Blanka  ponownie  wzruszyła  ramionami,  ale  oczy  jej  zabłysły     

z ożywienia.  – Dobrze gra na gitarze i śpiewa. Ma boski głos  i znakomite wyczucie rytmu. Na 
imprezie u Danki zaśpiewał Obławę Kaczmarskiego, pamiętasz, tę nagrodzoną piosenkę, a poza 
tym jeszcze dwie ballady Wysockiego. Powtarzam – żałuj, że nie byłaś i nie słyszałaś. 

Teraz wreszcie i Justyna wyglądała na zainteresowaną i nawet nie starała się tego ukryć. 
–  No to jak będzie? Mam pogadać z twoją babcią? – uśmiechnęła się Blanka. 
–  Dlaczego  akurat  z  nią?  –  odpowiedziała  pytaniem  Justyna.  Mówiła  teraz  twardym, 

zdecydowanym, niemal gniewnym tonem, jakiego zaskoczona Blanka chyba nigdy dotąd u niej 
nie  słyszała.  W  każdym  razie  nie  mogła  sobie  tego  przypomnieć.  –  Dlaczego  miałabyś 
rozmawiać  o  tym  z  moją  babcią?  –  powtórzyła  ostro  Justyna.  –  Ja  porozmawiam,  ale  z  moim 
ojcem. Ostatecznie to chyba on ma więcej do powiedzenia w mojej sprawie. 

–  Jasne, że tak – uśmiechnęła się z ulgą Blanka. 
Potem,  po  latach,  gdy  wracała  pamięcią  do tamtej  rozmowy,  niejednokrotnie  pozwalała 

sobie na niewesołą refleksję, że ulga, jaką poczuła, gdy Justyna wyraziła wreszcie gotowość 

background image

wybrania  się  do  studenckiego  klubu,  była  zdecydowanie  przedwczesna.  Niepotrzebnie  też  tak 
natarczywie  ją  do  tego  namawiała.  Innymi  słowy  –  wszystko  inaczej  by  się  potoczyło,  gdyby 
Justyna została  tego  wieczora  w domu.  Gdyby  ona,  Blanka,  poszła  na  koncert  sama  bądź  
z kimkolwiek innym, byle nie ze swoją najbliższą przyjaciółką. 

background image

ROZDZIAŁ 10 | ROK 1978 

 

 

Ma  na  imię  Robert.  Ale  dowiedziałam  się  tego  dopiero  później,  gdy  sam  mi  się 

przedstawił. Zabawne, że Blanka, gdy tak zawzięcie namawiała mnie do wyjścia na ten koncert 
czy  recital,  nie  wymieniła  jego  imienia.  Nie  omieszkała  za  to  powiedzieć,  że  jej  zdaniem  jest 
podobny do Byrona. Cała Blanka! Lubi przesadzać, łatwo wpada w entuzjazm i równie łatwo się 
zniechęca.  Już  nieraz  wypowiadała  się  o  chłopakach  w  samych  superlatywach,  a  potem 
przeżywała  rozczarowanie.  Pomyliłam  się,  kwitowała,  a  ja  nie  zdawałam  już  żadnych  pytań. 
Choć  podejrzewam,  że  to  raczej  ona  w  końcu  się  nimi  nudziła,  a  nie  na  odwrót.  Ani  razu  nie 
zauważyłam,  by  musiała  zabiegać  o  czyjekolwiek  zainteresowanie.  Wręcz  przeciwnie  –  każdy 
niemal  dosłownie  wyłaził  ze  skóry,  by  wypaść  jak  najkorzystniej  w  jej  oczach.  Drażniło  to 
większość  znajomych  dziewcząt.  Traktowały  ją  niczym  rywalkę,  przy  czym  –  muszę  to  uczciwie 
przyznać  –  raczej  się  nie  myliły.  Oczywiście  były  zazdrosne,  ale  Blanka  chyba  niepotrzebnie 
igrała z ich uczuciami. Gdyby chociaż któregokolwiek z tych chłopaków traktowała poważnie, ale 
gdzie tam! 

Raz nie wytrzymałam i zapytałam, w jakim celu to robi. Dlaczego tak się zachowuje? Nie 

ma nic innego do roboty, nudzi się w życiu? Popatrzyła na mnie zaskoczona i wyglądało na to, że 
się obraziła. Takie przynajmniej sprawiała wrażenie. Już kilka razy miałam okazję to zauważyć. 
Robi się wtedy taka sztywna, oschła, a jej głos brzmi… bardzo nieprzyjemnie. 

– O co ci chodzi? – spytała. 
Nie  bardzo  wiedziałam,  jak  zareagować.  Zaraz  zaczęłam  się  zastanawiać,  czy  może 

jednak nie przesadziłam. Może nie należało tego mówić na głos. Już kilka razy miałam przecież 
okazję zauważyć, że nie lubiła, gdy ją krytykowano bądź podawano w wątpliwość jej słowa albo 
zachowanie. Z tego powodu nieraz gniewała się na swoją siostrę, a nawet na rodziców. Uznałam 
więc, że nie ma sensu kontynuować tego tematu. Nie chciałam się z nią kłócić, a w dodatku nie 
była to jakaś sprawa wielkiej wagi. 

– O nic mi nie chodzi – odpowiedziałam. – Nieważne, dajmy temu spokój. 
–  Chyba  nie  jesteś  zazdrosna?  –  roześmiała  się,  ale  prawdopodobnie  zaraz  pożałowała 

tych słów. 

Przecież  dobrze  wie,  że  nigdy  nie  odczuwałam  zazdrości  wobec  nikogo,  tym  bardziej 

wobec niej. Od początku naszej znajomości wiedziałam, że pod wieloma względami nie mogę się 
z nią  równać, ale nigdy mi to  nie przeszkadzało.  Przebywanie  w cieniu też ma  swoje  zalety, ja 
przynajmniej nie potrafiłabym być sobą, gdybym bezustannie brylowała  w blasku fleszy. I nigdy 
nie  zabiegałam  o  popularność  wśród  rówieśników.  Nie  czułam  też    potrzeby  integrowania  się       
z  dużą  grupą.  Lubiłam  i  lubię  być  sama.  Po  prostu  odpowiada  mi  moje  własne  towarzystwo, 
sama ze sobą nigdy się nie nudzę. A już tak zwane imprezy młodzieżowe, prywatki i tym podobne 
hece to  dla mnie niekiedy prawdziwa męka. Hałas, głośna  muzyka, duża liczba obcych na ogół 
ludzi sprawiają, że czuję się w takich warunkach niekomfortowo. Nie mam pojęcia, jak się wtedy 
zachować,  gdzie  stanąć,  gdzie  usiąść,  nie  potrafię  pierwsza    zagadać  do  obcej    osoby,  zresztą       
z  większością  imprezowiczów  na  ogół  nie  mam  o  czym  rozmawiać.  Chcąc  nie  chcąc,  nieraz 
słyszałam  strzępy  podejmowanych  przez  nich  tematów  –  już  samo  to  powodowało,  że  miałam 
ochotę uciekać gdzie pieprz rośnie. Nie mam też cienia wątpliwości, że za każdym zaproszeniem 
kierowanym  pod  moim  adresem  kryła  się  inicjatywa  Blanki.  I  to  zarówno  w  przypadku 
urodzinowych  wieczorków  u  koleżanek  z  podstawówki,  jak  i  teraz  –  na  licealnych  imprezach. 
Jestem  pewna,  że   niejednokrotnie   stawiała   taki   warunek   gospodarzom   tych   zabaw   –   
a mianowicie, że jeśli nie zostanę zaproszona, ona także się nie pojawi. Świadomość tego stanu 

background image

rzeczy nigdy nie była i nie jest dla mnie miła, ale co jakiś czas próbuje mnie wyciągnąć to tu, to 
tam. Czasem dla świętego spokoju ulegam, a w efekcie siedzę potem w jakimś kącie i patrzę na 
zegarek, wyczekując momentu, kiedy wreszcie będę mogła się stamtąd wymknąć. A już najgorzej 
jest wtedy, gdy Blanka usiłuje wydobyć mnie z tego kąta. Setki razy jej tłumaczyłam, że nie musi 
za  każdym  razem  oglądać  się  na  mnie  i  jeśli  ma  ochotę,  niech  się  dobrze  bawi…  beze  mnie.         
Z pewnością nie poczuję się wtedy ani osamotniona, ani obrażona, ale ona oczywiście wie swoje. 
I te jej komentarze! 

Ostatnio  wbiła  sobie  do  głowy,  że  moja  niechęć  do  wychodzenia  na  imprezy  jest  tylko 

kamuflażem,  bo  w  gruncie  rzeczy  chodzi  o  to,  że  boję  się  mojej  babci.  I  nie  tylko  ja!  Blanka 
podejrzewa, że ten strach podzielają także moi rodzice! Przyznam, że bardzo mnie to ubodło, tym 
bardziej że Blanka na dobrą sprawę pozwala sobie mówić o tym prosto w oczy. Na szczęście nie 
moim  rodzicom,  co  to,  to  nie,  choć  nie  mam  pewności,  czy  pewnego  dnia  tego  nie  zrobi.  Jest 
przyzwyczajona,  by  mówić  to,  co  myśli;  u  niej  w  domu  takie  właśnie  panują  zwyczaje.  Nie 
oceniam  tego,  lecz  na  litość  boską,  niech  i  ona  zaakceptuje  moje  zasady.  Prawda  jest  bowiem 
taka, że nie boję się babci. W gruncie rzeczy nigdy się jej nie bałam. Powiem nawet więcej: nikt 
się  jej  nigdy  nie  bał.  To  raczej  tak,  że  wszyscy  byli  nią  znużeni.  Jej  ględzenie,  zmanierowanie, 
apodyktyczny  ton  sprawiały,  że  każdy  traktował  ją  jak  zło  konieczne,  które  z  jakiegoś  powodu 
istnieje, podobnie jak wiele innych niedogodności na tym świecie, ale przecież przy większym lub 
mniejszym  wysiłku można znaleźć sposób, by je jakoś obejść. Zrozumiałam to dopiero jakiś rok 
temu.  Każdy  w  rodzinie  (może  tylko  z  wyjątkiem  mamy)  taki  sposób  znalazł.  Ciotka  Krystyna 
przed laty postawiła jej się twardo i nakłoniła męża, by się od niej wyprowadzili, co ten uczynił 
bez większych, a niektórzy twierdzą, że nawet bez żadnych, oporów. Mój ojciec przez pierwszych 
kilka  lat  wspólnego  mieszkania  pod  jednym  dachem  starał  się  być  dla  niej  miły  i  okazywał  jej 
atencję,  a  gdy  stwierdził,  że  ta  droga  prowadzi  albo  donikąd,  albo  może  doprowadzić  do 
samozagłady  jego,  zaczął  bronić  swojego  stanowiska.  Gdy  zaś  i  to  zawiodło  –  babcia  bowiem 
chętnie  podejmowała  z  nim  walkę  –  postanowił  ją  ignorować  i  to  okazało  się  jedyną,  w  miarę 
skuteczną  metodą.  Podobno  taką  też  metodę  zastosował  w  końcu  i  mój  dziadek  –  do  takiego 
wniosku doszłam na podstawie kilku strzępów podsłuchanych tu i tam rozmów. 

Tak  czy  owak,  wreszcie  po  latach  zrozumiałam,  że  babcia  nie  jest  tak  wszechwładna          

i  potężna,  jak  kiedyś  uważałam.  Jest  tak  naprawdę  bezradną,  coraz  szybciej  starzejącą  się 
kobietą,  która  próbuje  rozpaczliwie  utrzymać  swoją  dawną  pozycję.  Blanka  jednak  tego  nie 
rozumie. Mało tego – jest pewna, że tylko ona potrafi przekonać moją babcię, aby mnie 
„wypuściła” do klubu  studenckiego. Tak jakby moi  rodzice byli jakimiś bezwolnymi  kukiełkami 
bez  prawa  do  własnego  zdania  i  głosu.  Fakt  –  babcia  lubi  Blankę.  Naprawdę  ją  lubi,  co  jest 
niebywałe,  bo  moja  babcia  na  ogół  nie  darzy  ludzi  sympatią.  Blanka  też  to  dostrzega,  ale 
kompletnie  nie  rozumie,  dlaczego  akurat  ona  zyskała  takie  uznanie  w  jej  oczach.  Myśli,  że  to 
forma pewnego rodzaju towarzyskiej maniery – babcia zawsze lubiła pozować na „przedwojenną 
damę” – a ja nie wyprowadzam jej z błędu, przynajmniej na razie. Prawda jest bowiem taka, że 
Blanka od początku ujęła ją swoją urodą, błyskotliwością, temperamentem. 

„Piękne  dziecko”  –  tak  skomentowała  pierwszą  wizytę  Blanki  w  naszym  domu,  dawno 

temu, gdy obie byłyśmy jeszcze małym dziewczynkami. A potem spojrzała z niezadowoleniem na 
mnie, no bo – co tu ukrywać – ja pod tym względem nie dorastałam mojej przyjaciółce do kolan. 

Choć zapewne jakąś rolę mógł także odgrywać fakt, że Blanka jej nie ignorowała jak cała 

reszta.  Rozmawiała  z  nią,  wręcz  perorowała  na  temat  książek  i  co  więcej  –  pozwalała  mojej 
babce wierzyć, że poważnie traktuje jej głos w dyskusji. Wszyscy inni – jak już wspominałam – to 
sobie odpuścili. Z drugiej jednak strony Blanka nie musiała mieszkać z nią pod jednym dachem    
i pewnie dlatego łatwiej jej było okazać to rzekome – jakoś nie potrafię sobie wyobrazić, by było 

background image

szczere – zainteresowanie. 

Tak  czy  owak,  gdy  zaczęła  mnie  namawiać  na  wyjście  do  tego  klubu  studenckiego, 

postanowiłam,  że  tym  razem  nie  ustąpię  (czasem  mi  się  to  udawało)  i  nie  ruszę  się  z  domu  na 
krok. Dość sterczenia lub siedzenia w kącie, dość rozpaczliwego szukania jakiegokolwiek tematu 
do rozmowy na wypadek, gdyby jednak ktoś do mnie podszedł i zagadał albo – co zdecydowanie 
bardziej  prawdopodobne  –  gdyby  Blanka  postanowiła  przedstawić  mnie  któremuś  ze  swoich 
znajomych.  Dość  tych  męczarni!  Postanowiłam  spróbować  jej  to  jeszcze  raz  wytłumaczyć. 
Wiedziałam, że nie będzie to łatwe zadanie – Blanka niestety nie przyjmuje do wiadomości faktu 
odmowy wobec jej propozycji i pomysłów, w dodatku jest przekonana, że lepiej ode mnie wie, jak 
mnie uszczęśliwić. 

Nie ustąpiła. W dodatku, z tego co mówiła, tym razem nie chodziło o kolejną bezsensowną 

z mojego punktu widzenia imprezę, ale o recital poezji śpiewanej. A to już brzmiało zachęcająco. 
Z  pewnością  bardziej  interesująco  niż  informacja  o  kolejnym  chłopaku,  który  wpadł  jej  w  oko. 
Chodziło o studenta polonistyki, który śpiewał ballady Wysockiego i grał na gitarze. Podobno jak 
dotąd  nie zwracał  na nią  uwagi, w co  oczywiście nie uwierzyłam. Nawet  zażartowałam coś     
à propos, ale ona znowu zesztywniała i chyba się obraziła. W każdym razie ni z tego, ni z owego 
odpowiedziała mi, że nie zamierza mnie dłużej namawiać. Że w klubie odbędzie się recital poezji 
śpiewanej i zakładała, że i ja bym chętnie posłuchała, ale skoro nie chcę, to nie. Zmuszać mnie 
nie  będzie.  Zrobiło  mi  się  nieprzyjemnie;  miała  przecież  dobre  intencje.  W  dodatku  to  moja 
jedyna przyjaciółka i choć mam naturę samotnika, to jednak nie chciałabym jej do siebie zrazić. 
Już w tym momencie wiedziałam, że jak zwykle ustąpię. I tak właśnie się stało. 

Poszłam z nią do tego klubu. A po powrocie do domu wiedziałam już, że całe moje do tej 

pory  jako  tako  poukładane  życie  stanęło  na  głowie.  I  cokolwiek  się  jeszcze  stanie,  nic  już  nie 
będzie takie jak wcześniej. 

background image

ROZDZIAŁ 11 | ROK 1996 

 

 

– Powinnaś coś zrobić w sprawie Majki. 
Uwaga  matki  zaskoczyła  Blankę.  Kompletnie  nie  spodziewała  się,  że  coś  podobnego 

usłyszy.  Przynajmniej  nie  w  tej  chwili.  Wróciły  właśnie  do  domu.  Obie  zziajane  i  spocone 
wtaszczyły do kuchni torby z zakupami. Za dwa tygodnie wypadały święta Bożego Narodzenia,  
a  fakt  ten  mobilizował  do  działania.  Choć  w  tym  akurat  roku  przygotowaniom  do  świąt  nie 
towarzyszyło wyłącznie radosne podniecenie, lecz także obawy o ich przebieg. 

Nie będzie łatwo – to wiedziała zarówno Blanka, jak i jej matka. Nie tylko zresztą one, bo 

i reszta rodziny zdawała sobie sprawę, że w zmienionych warunkach atmosfera przy wigilijnym 
stole będzie dla  wszystkich  obecnych  wielkim  sprawdzianem  cierpliwości,  wyrozumiałości,  
a nawet sztuki dyplomacji. Że prawdopodobnie trzeba będzie przesunąć granice tolerancji wobec 
zachowania  dwojga  dzieci  Blanki,  co,  zwłaszcza  w  przypadku  Majki,  mogło  stanowić  nie  lada 
wyzwanie.  Dziewczynka  bowiem  od  dłuższego  czasu  niedwuznacznie  dawała  wszystkim  do 
zrozumienia,  że  nie  zamierza  odgrywać  roli  potulnego  baranka.  Żeby  nikt  przypadkiem  nie 
pomyślał, że zaakceptowała obecną sytuację. Otóż nie zaakceptowała i nie przestanie winić matki 
za  rozpad  ich  rodzinnego  domu.  Marzyła  o  tym,  aby  pojechać  na  święta  do  ojca  i  dziadków 
Millerów, do Poznania. Nie żeby miała coś przeciwko dziadkom Sarnackim – bardzo ich kochała 
i nie było dnia, aby do nich nie przyszła. Choć prawdę mówiąc, głównie po to, aby wypłakać się 
na niesprawiedliwość  i okrucieństwo losu, a ściślej rzecz ujmując  – na zło, które jej, Piotrkowi     
i  ojcu  wyrządziła  Blanka.  Nie  przyjmowała  przy  tym  do  wiadomości  tego,  co  matka,  a  także 
dziadkowie – choć oni robili to w sposób bardzo oględny i delikatny  –  mówili na temat planów 
świąteczno-noworocznych  jej ojca. Krzysztof Miller wyjeżdżał za granicę.  W dodatku nie sam, 
lecz w towarzystwie swojej przyjaciółki, niewykluczone, że przyszłej żony – jak wskazywały na 
to  wszystkie  znaki  na  niebie  i  ziemi.  Majka  kompletnie  ignorowała  tego  typu  informacje, 
wyglądało na to, że puszczała je mimo uszu. 

Wszyscy  to  widzieli  i  słyszeli,  więc  czemu  akurat  teraz  pani  Sarnacka  wtrąciła  swoją 

uwagę na temat wnuczki? W dodatku takim tonem, jakby odkrywała Amerykę. 

Blanka postawiła torbę z zakupami na kuchennym blacie zdecydowanie energiczniej, niż 

należało to uczynić. 

– A co mam niby zrobić z Majką? – warknęła w odpowiedzi na uwagę matki. 
Oczywiście  nie  należało  wykrzywiać  twarzy  w  sposób  tak  nieprzyjemny  ani  mówić 

czegoś, co było przyznaniem się do bezsilności. Być może, ale przecież tak się właśnie czuła, gdy 
tylko pomyślała o Majce. Była bezsilna. 

Zresztą  mina  matki  także  jednoznacznie  wskazywała,  że  i  ona  nie  miała  pomysłu  na 

wyjście z impasu. 

A  zatem  po  co  w  ogóle  zaczęła  ten  temat,  pomyślała  z  irytacją  Blanka,  skoro  i  tak  do 

niczego ich to nie zaprowadzi? 

Z  drugiej  jednak  strony  uciekanie  od  problemu  także  nie  było  rozwiązaniem.  A  czas 

naglił, święta zbliżały się nieubłaganie. 

–  Powinnaś  z  nią  spokojnie  porozmawiać  –  mruknęła  niewyraźnie,  bez  większego 

przekonania, matka. 

Blanka rzuciła się, jakby ktoś ugodził ją nożem między łopatki. 
–  Czy  ty  w  ogóle  zastanawiasz  się  nad  tym,  co  mówisz,  mamo?  –  podniosła  głos.  – 

Rozmawiać z tą smarkulą?! A co innego próbowałam robić, jak myślisz? I co to dało? Wyłącznie 
awantury. Tak właśnie kończy się każda wymiana zdań między nami – karczemną  awanturą. 

background image

Dlatego od pewnego czasu milczę. W ogóle nie odpowiadam na jej zaczepki. No cóż, smarkata 
nie  ma  możliwości,  aby  mi  naubliżać,  więc  skoro  ja  na  nią  nie  reaguję,  przybiega  do  was  na 
skargi. 

Pani Sarnacka z westchnieniem przystąpiła do rozpakowywania i segregowania zakupów, 

by w następnej kolejności umieszczać je na półkach w lodówce. 

–  To  droga  donikąd  –  skwitowała,  wciąż  jeszcze  nie  odwzajemniając  prowokacyjnego 

spojrzenia córki. 

–  Zobaczymy  –  prychnęła  Blanka.  A  ponieważ  odniosła  wrażenie,  że  matka  chciała 

zareplikować,  dodała  ostro:  –  Nie  rozumiem,  dlaczego  jej  bronisz.  Zachowuje  się  wobec  mnie 
skandalicznie. Jeszcze by tego brakowało, aby zaczęła mnie szantażować albo próbowała przejąć 
stery w domu. 

Już mnie zresztą szantażuje, dodała, lecz tylko w myślach. 
–  Nie  bronię  jej  –  odpowiedziała  po  chwili  Sarnacka,  tonem  bardzo  spokojnym,  jakby 

wypranym  z  wszelkich  emocji.  Blanka  znała  jednak  ten  ton.  Znała  go od  lat.  Wbrew  pozorom 
świadczył o ogromnym napięciu, jakie  w danej  chwili  przeżywała  matka.  Sarnacka  właśnie  
w  taki,  rzadko  spotykany  u  innych  ludzi  sposób,  broniła  się  przed  utratą  kontroli  nad  swoimi 
nerwami. Przed wykrzyczeniem słów, których potem z pewnością by żałowała, lecz których nie 
dałoby  się  już  cofnąć.  I  najbardziej  nawet  szczere  wyjaśnienia  i  przeprosiny  nic  by  tu  nie 
zmieniły. – Nie bronię jej – dodała. – I ona jest jak najbardziej tego świadoma. Niemniej staram 
się  jej  słuchać.  Ona   potrzebuje  się  wygadać,  wykrzyczeć,  wypłakać.  Są  ludzie,  którzy      
w milczeniu znoszą cierpienie, którzy za skarby świata nie chcą o tym mówić. Ale Majka do nich 
nie należy. – Pani Sarnacka uśmiechnęła się nieznacznie. – Rozumiem to, bo ja także muszę się 
wygadać, gdy coś mi leży na sercu, choć staram się trzymać nerwy na wodzy. Ojciec za to, gdy 
ma jakieś kłopoty, milczy jak grób i nic z niego nie wyciągniesz. 

–  Łatwo ci mówić – sarknęła Blanka. – Widocznie w twojej obecności Majka poprzestaje 

na łzawych lamentach. W relacjach ze mną od razu uderza w werble bojowe, irytująco jazgocze   
i pyskuje. 

–  No cóż – odparła powoli i łagodnie pani Sarnacka. – Ona ma czternaście lat. To trudny 

wiek.  Zresztą  jesteś  nauczycielką,  pracujesz  z  młodzieżą,  więc  nie  muszę  ci  uświadamiać 
pewnych oczywistych spraw. 

Co  ty  powiesz,  mamo,  pomyślała  kąśliwie  Blanka,  patrząc  spod  oka,  jak  matka  stawia 

duży  garnek  na  blacie  kuchennym  i  zabiera  się  za  obieranie  ziemniaków.  Już  miała  nawet 
wypowiedzieć na głos to spostrzeżenie, ale rodzicielka ją uprzedziła. 

–  Niedobrze, że jednak nie starasz się jej wysłuchać ani z nią porozmawiać. 
–  Ostatnio  rzeczywiście  już  tego  nie  robię  –  odwarknęła  Blanka.  –  Przed  chwilą 

wyjaśniłam ci dlaczego. Ona zaraz zaczyna… 

–  Wrzeszczeć,  jazgotać,  prowokować  awantury  –  pokiwała  głową  matka,  w  dalszym 

ciągu  nie  patrząc  na  córkę.  Całą  uwagę,  przynajmniej  pozornie,  koncentrowała  na  obieranych 
kartoflach. – Wiem, pamiętam, co mi mówiłaś. Potrafię to sobie wyobrazić. 

–  Właśnie, dla ciebie to tylko wyobrażenia. Nie znasz tego z autopsji. Ani ja, ani Bożena, 

ani Marcin nie zachowywaliśmy się w taki sposób wobec ciebie i ojca. 

Ledwo to powiedziała, a już pożałowała, zdając sobie sprawę, że podała matce niczym na 

tacy  wygodny  argument.  Ani  ona,  ani  jej  młodsze  rodzeństwo  nawet  w  najbardziej  zawziętych 
dyskusjach  –  bo  przecież  takowe też  miały  miejsce,  właśnie  to  sobie  przypomniała  –  nigdy  nie 
przekroczyli pewnych granic, ale też nie przeżyli dramatu, jaki się stał udziałem  jej dzieci. Ich 
rodzice  się  nie  rozeszli,  mogli  stanowić  wzór  do  naśladowania  dla  wielu  innych  związków. 
Czasem, owszem, zdarzały im się nieporozumienia. Czasem się na siebie pogniewali, ale nigdy 

background image

nie było żadnych cichych dni. Ani nawet cichych godzin. Co najwyżej minuty. W każdym razie 
niczego bardziej niepokojącego Blanka nigdy w ich małżeństwie nie zaobserwowała. Tymczasem 
ona i Krzysztof… I pewnie dlatego ich dzieci… Ale to przecież żadne odkrycie. Tak się dzieje   
w wielu rodzinach. Wiele małżeństw się teraz rozwodzi. Ostatecznie Blanka nie raz miała okazję 
usłyszeć tu i ówdzie, od tego czy tamtego, że wraz z przemianami ustrojowo-gospodarczymi po 
osiemdziesiątym  dziewiątym  roku  ludziom  puściły  wszelkie  hamulce  i  decydowali  się  na  takie 
rewolucje  w swoim  życiu  osobistym,  na  jakie  rzadko  kiedy  decydowali   się  ich  rodzice.   
O  dziadkach  już  nawet  nie  wspominając.  Lecz  mimo  to  nie  wszystkie  dzieci  rozwiedzionych 
rodziców reagowały tak jak Majka. Bo nawet Piotruś zachowywał się zdecydowanie spokojniej. 
Już  miała  wypowiedzieć  to  wszystko  na  głos,  ale  matka  ponownie  ją  uprzedziła.  I  wbrew 
obawom Blanki – wcale nie odniosła się do jej rozwodu. W każdym razie nie wprost. 

–  No  właśnie…  Ty,  Marcin,  Bożena…  Chyba  nie  zapomniałaś,  że  w  naszym  domu 

rzadko kiedy panowały cisza i spokój. Na ogół huczało jak w ulu. 

–  Nie  przekraczaliśmy  granic…  –  zaczęła  Blanka,  ale  nie  dokończyła.  Poczuła  się  już 

zmęczona tą wymianą zdań. Przecież  to nie miało sensu. Takie przelewanie z pustego w próżne  
i tak do niczego nie doprowadzi. I tak w niczym nie pomoże, nie rozwiąże problemu. 

–  Nie, oczywiście, że nie, ale to dlatego, że ja i ojciec normalnie z wami rozmawialiśmy. 

– Pani Sarnacka 

wreszcie  spojrzała  córce  prosto  w  oczy.  –  Słuchaliśmy  tego,  co  mieliście  nam  do 

powiedzenia. 

Blanka rzuciła się jak rozdrażniony źrebak. 
–  A ty oczywiście uważasz, że to ja ponoszę teraz winę… – zaczęła groźnie, ale matka nie 

miała zamiaru dać jej dokończyć. 

–  Dokładnie tak. Ty jej w ogóle nie słuchasz. Wrzeszczysz, bo ona wrzeszczy. A może na 

odwrót.  Ona  wrzeszczy,  bo  ty  jej  nie  słuchasz,  tylko  zaraz  podnosisz  głos.  A  potem  już  tylko 
wymieniacie  ciosy.  Nie  zaprzeczaj.  Przecież  widzę,  choćby  w  tej  chwili.  Gdybyś  mogła  teraz 
siebie zobaczyć. Gdybyś uważnie posłuchała brzmienia swojego głosu, gdy o niej  mówisz. 
„Smarkata”,  „gówniara”.  Tak  nazywasz  własne  dziecko.  Zastanów  się  tylko,  choćby  przez 
chwilę! 

Blanka  przez   moment  patrzyła  na  matkę  bez   słowa,  a potem  zawróciła  na  pięcie   

i  demonstracyjnie  wyszła  do  przedpokoju.  W  milczeniu  zapinała  guziki  od  płaszcza,  szarpała 
szalik.  Chwyciła torebkę  i skierowała się do  drzwi  wyjściowych.  Tam  jednak  zatrzymała się  
i zawróciła. 

–  Masz  jakąś  konkretną  radę,  propozycję,  co  mam  zrobić?  –  spytała  zduszonym  przez 

wściekłość głosem. – Czy tylko wygłosiłaś rekolekcyjnie kazanie, ot tak, by coś powiedzieć na 
okoliczność adwentu? 

Sarnacka  najwyraźniej  czekała,  aż  córka  zawróci  spod  drzwi.  Nie  obierała  już 

ziemniaków,  przeciwnie  –  wycierała  ręce  w  fartuch,  a  jej  spojrzenie  nie  wyrażało  żadnego 
zakłopotania. Jedynie smutek i troskę. 

–  Pozwól jej jechać do Poznania – rzekła cicho, a Blanka na moment osłupiała. 
–  Chyba żartujesz – wyjąkała, gdy wreszcie była zdolna wydobyć z siebie głos. 
Matka w odpowiedzi pokręciła przecząco głową. 
–  Mam jej pozwolić jechać na święta do Poznania? – powtórzyła Blanka, tak jakby nie 

była pewna, czy dobrze usłyszała. – To niemożliwe. Jak możesz mnie do tego namawiać? 

–  Dlaczego niemożliwe? 
–  Bo… bo… – Blanka z trudem dobierała słowa. Marnie jej to szło i od razu odgadła, że 

efekt  będzie kiepski, a w każdym razie  mało  przekonujący. – Przecież to święta… powinna być 

background image

razem ze mną. A poza tym Piotrek… Co z nim… i w ogóle… 

Prawie się rozpłakała, ale zapanowała nad emocjami. Jeszcze tego brakowało, by straciła 

nad  sobą  kontrolę  i  rozbeczała  się  jak  dziewczynka,  jak  jakaś  nadpobudliwa  nastolatka,  jak… 
Majka. Jeszcze tego brakowało, aby  matka zaczęła ją teraz pocieszać  i tłumaczyć wszystko jak 
małemu dziecku. 

Jednak Sarnacka patrzyła na nią ze spokojem, bez cienia sentymentu. 
–  Majka ma przecież w Poznaniu bliskich krewnych, za którymi rozpaczliwie tęskni. Ma 

tam także przyjaciół, których jej brakuje. Pozwól jej jechać. Obie na tym zyskacie. 

–  To bez sensu  – odparła Blanka. Zaraz zresztą zaświtało jej w głowie rozwiązanie,  jak 

wybrnąć z propozycji 

matki. – Zresztą Krzysztofa w tym czasie tam nie będzie. Wyjeżdża za granicę i… 
–  To już jego problem. Niech on się tłumaczy przed córką. Nie musisz brać wszystkiego 

na siebie. 

–  Jasne. Dobrze ci  mówić.  Znakomita rada  –  odparła Blanka z przekąsem. – To tylko  

w  teorii  tak  łatwo  wygląda,  bo  w  praktyce…  –  Znowu  podniosła  głos.  –  Chyba  nie 
przypuszczasz, że on zrezygnuje z tego wyjazdu? 

–  Powtarzam: to już jego problem. Niech on się tłumaczy przed dziećmi. 
Zdawkowy uśmiech i pozorny spokój matki ponownie zirytowały Blankę. 
–  A ja ci powtarzam, że to tylko w teorii jest takie proste. Zastosowanie się do twojej rady 

oznacza, że Majka pojedzie do Poznania, a Krzysztof i tak wyjedzie do Tunezji. I nie opowiadaj 
mi, że to dobrze, bo Majka wreszcie przejrzy na oczy, jaki jest naprawdę jej ojciec i ile jest warta 
jego miłość. 

–  Nie  o  to  mi  chodziło.  –  Tym  razem  głos  pani  Sarnackiej  utracił  nieco  ze  swojej 

łagodności. – Nie oceniam Krzysztofa. 

–  Wszystko jedno. Jak zwał, tak zwał. Na  jedno wychodzi,  bo skończy się tak, że to ja 

będę musiała jechać i zabrać ją z tego Poznania. Dopiero wówczas rozpęta się prawdziwe piekło. 

–  Nic  podobnego.  Ona  ma  tam  przecież  dziadków,  za  którymi  tęskni  tak  samo  jak  za 

ojcem. Oni też za nią tęsknią, nie  mam  co do tego wątpliwości. Za  nią  i Piotrkiem. Jak by  nie 
patrzeć,  nie  widzieli  wnuków  od  sierpnia.  Powinnaś  była  pozwolić  dzieciom  na  wcześniejsze 
odwiedziny. 

–  Krzysztofa nie chcesz oceniać, za to mnie – jak najbardziej. 
Pani Sarnacka z westchnieniem wróciła do gotowania obiadu. 
–  Pytałaś o radę, więc ci jej udzieliłam. Oczywiście to twoje dzieci i zrobisz, jak zechcesz. 
–  Muszę już iść – odparła po chwili Blanka. 
Wprawdzie pierwotnie  planowała,  że  zostanie  u rodziców  na  obiedzie,  zwłaszcza  że  

i dzieci miały tego dnia przyjść do dziadków, ale teraz porzuciła ten zamiar. Jednak już na dole, 
po wyjściu z bloku, zawróciła. Nie analizowała tego, co robi. Po prostu pobiegła z powrotem po 
schodach  na górę, do mieszkania rodziców. Jakby  nogi same  ją tam zaniosły, tak przynajmniej 
się czuła. 

Drzwi oczywiście były już zamknięte na zasuwkę, ale pani Sarnacka od razu zareagowała 

na jej rozpaczliwe dzwonienie. 

–  Serce mi pęka, gdy widzę, jak się szarpiesz – westchnęła matka, gdy ponownie stanęły 

naprzeciw siebie. – I dlatego… 

–  Nie  tylko  o  to  chodzi  –  przerwała  jej  niecierpliwie  Blanka,  po  czym,  jakby  w  nagłej 

obawie, że znowu nie wyzna tego, co dręczyło ją od miesięcy, dodała szybko: – Nie mówiłam ci 
tego, ale do szkoły, w której uczę, uczęszcza… Monika Mankiewicz. 

Pani Sarnacka patrzyła na nią zdumiona. Nie ulegało wątpliwości, że w pierwszej chwili 

background image

kompletnie nie zrozumiała, o co chodzi. O kogo chodzi. 

–  Kto? 
–  Monika Mankiewicz – powtórzyła gwałtownie Blanka. – Nie pamiętasz? Córka Justyny. 

Justyny Bielińskiej. Mojej… 

Nie dokończyła. Usiadła na szafce z butami i ukryła twarz w dłoniach. 

background image

ROZDZIAŁ 12 

 

 

Usłyszawszy wyznanie Blanki, pani Sarnacka przez moment stała jak osłupiała, wreszcie 

jednak poruszyła się i podeszła do córki. 

–  Mój Boże – szepnęła. – Kto by się spodziewał. Co za niezwykły zbieg okoliczności. 
Tak,  mamo,  rzeczywiście  niezwykły,  chciała  zawołać  Blanka,  ale  to  było  ponad  jej 

możliwości. Nie zdołała wydobyć z siebie głosu. Bezgłośnie łkając, zaciskała bezradnie dłonie. 

Dotarła też do niej oczywista prawda, że matka tak naprawdę nie wie, co wydarzyło się 

przed laty między nią a Justyną. A zatem z całą pewnością nie zinterpretuje tej wiadomości tak, 
jak należało. 

I rzeczywiście. 
–  Wiem,  że  to  dla  ciebie  trudne,  ale  przecież…  –  Sarnacka  lekko  się  zawahała,  zanim 

dokończyła  tonem,  który  zapewne  miał  pocieszyć,  ale  zabrzmiał  nieprzekonująco.  –  Przecież 
można się było tego spodziewać. 

–  Niby dlaczego? – Blanka gwałtownie podniosła głowę i popatrzyła uważnie na matkę. 
Ta stropiła się na moment, niemniej dokończyła: 
–  Choćby  dlatego,  że  ta  dziewczynka  mieszka  z  dziadkiem,  niedaleko  stąd.  Co  w  tym 

dziwnego, że została zapisana do szkoły w naszej dzielnicy? 

–  W  naszej  dzielnicy  znajdują  się  jeszcze  dwa  inne  ogólniaki  –  odparła  ostro, 

zdecydowanie  za  ostro,  Blanka.  Zaraz  też  pożałowała,  że  nie  zdążyła  ugryźć  się  w  język,  tym 
bardziej że spojrzenie jej matki było coraz bardziej uważne i przenikliwe. 

–  To, co mówisz… wybacz, ale jest bez sensu. 
–  Wiem. – Miało to znaczyć tyle co „przepraszam” i chyba tak zostało zrozumiane. Pani 

Sarnacka  nie  wyglądała  bowiem  na  obrażoną  wcześniejszym  tonem  córki.  Wręcz  przeciwnie, 
teraz patrzyła ze współczuciem. 

–  Mamo… – zaczęła po chwili z wahaniem Blanka; podejrzenie walczyło w niej o lepsze 

ze obawą. – Czy ty… Czy ty o tym wiedziałaś? No wiesz… wtedy, gdy próbowałaś zniechęcić 
mnie do ubiegania się o pracę w tej akurat szkole? 

Pani Sarnacka patrzyła na nią tak zdumiona, że na dobrą sprawę odpowiedź wydawała się 

zbędna. 

–  Nie – odparła. – Nawet nie przyszło mi to na myśl. Od lat nie zawracałam sobie głowy 

tamtymi sprawami. Miałam inne problemy. 

–  A jednak wiedziałaś, że córka Justyny zamieszkała z dziadkiem. 
–  Przecież  to  żadna  tajemnica.  To  stało  się  dawno  temu,  jeszcze  zanim  wyjechałaś  do 

Poznania. 

–  I od tego czasu ani razu nie natknęłaś się na Bielińskiego i jego wnuczkę? 
–  Tak się złożyło. Co w tym dziwnego, miałam swoje sprawy, oni także. Zresztą przecież 

nigdy nie nawiązałam z Bielińskimi bliższych kontaktów. To raczej ja się dziwiłam, że właśnie ty 
po  śmierci  Justyny  tak  zdecydowanie  odcięłaś  się  od  jej  rodziny.  Przecież  wcześniej  niemal         
u nich mieszkałaś. A potem ani razu ich nie odwiedziłaś. I nie rozumiem, dlaczego wpadasz teraz 
w taką histerię z powodu tego biednego dziecka. Przecież to córka twojej najlepszej przyjaciółki. 
Lepiej  powiedz,  w  czym  problem.  Czy  w  tym,  co  podejrzewałam  przed  laty…  –  Sarnacka 
przerwała i umknęła spojrzeniem w bok. – Czy jednak było coś na rzeczy? 

–  Stale  coś  podejrzewałaś  i  podejrzewasz.  Taką  masz  naturę  i  nic  na  to  nie  poradzę  – 

odparła gniewnie Blanka. 

–  Ale to ty robisz dramat z powodu tej dziewczyny. I przyznam, że na nowo zaczęłam się 

background image

niepokoić. 

Niepotrzebnie tu przyszłam, pomyślała z rezygnacją Blanka. Niepotrzebnie wskrzesiłam 

stare podejrzenia, o których matka zdążyła już zapomnieć. To niemal tak, jakbym ożywiła upiora. 
I w jakim celu? Matka i tak niczego nie zrozumie. Nie przed nią powinnam się wyspowiadać. 

–  To wszystko bez sensu – westchnęła i podniosła się z miejsca. 
–  Co jest bez sensu? 
Nie  potrafiła  zignorować  niepokoju  w  głosie  matki,  niemniej  nie  miała  siły  niczego  jej 

wyjaśniać. 

–  Niepotrzebnie cię zdenerwowałam. Właśnie to jest bez sensu. 
–  O czym ty mówisz? Dopiero teraz na dobre napędziłaś mi stracha. Czemu nie chcesz mi 

o tym powiedzieć? 

–  A  o  czym  tu  mówić?  –  uśmiechnęła  się  z  rezygnacją.  –  Przeszłość  jest  już  sprawą 

zamkniętą. Szkoda tracić na nią więcej czasu. Teraźniejszość jest wystarczająco trudna. 

–  Czy ty i Justyna… pokłóciłyście się o coś przed jej śmiercią? – spytała nagle matka. – 

Przypominam sobie, że kilka dni wcześniej przyszła tu i długo czekała na twój powrót do domu. 
Czy… – Głos jej niebezpiecznie drgnął. – Czy… 

No ładnie. Naprawdę wskrzesiłam upiora, stwierdziła Blanka. 
Nie  pozostawało  jej  nic  innego,  jak  postarać  się  załagodzić  sytuację,  powiedzieć 

cokolwiek,  co  choć  w  minimalnym  stopniu  uspokoiłoby  matkę.  Na  żadne  bardziej  szczere 
wyznania nie miała już ochoty. 

–  Czasem zdarzały  nam się drobne  lub średnie nieporozumienia  – rzekła  – ale to chyba 

normalne nawet między przyjaciółmi. I nie o to teraz mi chodzi. Brakuje mi jej, w Poznaniu nie 
miałam tego problemu. Tu jednak wszystko odżyło… i ta świadomość, że nic się z tym nie da już 
zrobić. Bo ona odeszła tam, skąd nikt nie wraca. 

–  I dlatego zerwałaś kontakty z jej rodzicami? – spytała sceptycznie pani Sarnacka. – To 

jednak dziwne. 

–  Nie wytłumaczę ci tego – odparła po dłuższej chwili milczenia Blanka. – Lepiej dajmy 

już temu spokój. 

–  Dobrze. Jak chcesz. 
Blanka miała jednak pełną świadomość, że nie udało jej się uspokoić matki. Trudno. Na 

razie nic więcej nie mogła z tym zrobić. 

–  Do zobaczenia. Odezwę się wkrótce – rzekła, siląc się na spokojne brzmienie głosu. 
Matka  podeszła  do  niej,  aby  się  pożegnać,  i  zanim  otworzyła  drzwi,  raz  jeszcze  ją  do 

siebie przygarnęła. 

–  Właśnie  dlatego  nie  chciałam,  abyś  zatrudniła  się  w tej  szkole.  Nie  ze  względu  na  tę 

dziewczynkę, bo o niej nic nie wiedziałam. Ale te wspomnienia… Czułam, że to cię zaboli. 

–  I miałaś rację – odparła Blanka, a potem zamknęła za sobą drzwi. 
Zrobiła to w ostatniej chwili; jeszcze moment, a rozpłakałaby się w progu. Łzy popłynęły 

jej po policzkach, gdy znalazła się już na parterze, i właśnie tam natknęła się na wchodzącą do 
bloku Majkę. 

Obie zatrzymały się mocno zmieszane. 
–  Mamo… – zaczęła niepewnie dziewczynka. 
–  Idź  na  górę.  Babcia  czeka  na  was  z obiadem.  –  Blanka  pospiesznie  wytarła  rękawem 

twarz. – A gdzie Piotrek? 

–  Przyjdzie  za  godzinę.  Przecież  dzisiaj  ma  zajęcia  pozalekcyjne,  piłkę  nożną  albo  coś    

w tym rodzaju. 

–  No tak, tak, oczywiście.  –  Jak  mogła zapomnieć  o zajęciach  syna?  Jedno  w tym  było 

background image

pocieszające  –  że  Piotrek  mimo  wszystko  jakoś  się  już  odnajdywał  w  nowej  sytuacji. 
Przyzwyczajał  się  do  nowej  szkoły,  nauczycieli,  kolegów.  Zajęcia  pozalekcyjne  były  tego 
dowodem. 

–  Czy coś się stało? – spytała po chwili Majka, patrząc uważnie na zaczerwienione oczy 

matki. – Coś z babcią albo dziadkiem? 

–  Nie. To tylko ja… trochę źle się czuję. Boli mnie żołądek. Wracam do domu, ale ty idź 

do dziadków. Czekają. 

Majka nadal miała dość niepewną minę, mimo to Blanka minęła ją i wyszła na zewnątrz. 

Miała ochotę biec przed siebie, gdziekolwiek, zachowała  jednak  spokój, mając  na uwadze fakt, 
że  córka  najprawdopodobniej  wciąż  ją  obserwuje.  Niechybnie  też  zapyta  babkę  o  przyczynę 
takiego, a nie innego zachowania matki. 

Dopiero  za  rogiem  ulicy  Blanka  przyspieszyła  kroku.  Nigdzie  się  nie  spieszyła,  nie 

analizowała, dokąd idzie i co właściwie zamierza zrobić. Dokładnie tak jak wtedy… 

Dokładnie  jak  siedemnaście  lat  temu,  gdy  Justyna,  najwyraźniej  pełna  obaw,  wyznała 

jej… powiedziała… 

Blanka od lat nie zamierzała do tego wracać. Życie potoczyło się dalej. Okazało się, że     

i z pękniętym sercem można jakoś funkcjonować. Że wszystkie te literackie opowieści o zakręcie 
na  drodze  to  jednak  prawda.  Że  życie  tylko  pozornie  przypomina  prostą  aż  po  horyzont  trasę. 
Trzeba tylko pilnować drogi, by omyłkowo z niej nie zboczyć. I wszystko idzie dobrze, dopóki  
w  pewnym  momencie  się  nie  okaże,  że  dalsza  droga  na  wprost  jest  zamknięta.  Że 
niespodziewanie  pojawił  się  na  niej  zakaz  wjazdu  i  trzeba  skręcić  w  bok.  Albo  zawrócić. 
Niektórzy postanawiają zaryzykować, zignorować ten zakaz i pojechać dalej. Czasem może się to 
udać. Znacznie częściej – trzeba ponieść konsekwencje własnej brawury. 

Blanka po prostu zawróciła. Nie było alternatywy  – tak uznała przed laty. Nadal zresztą 

tak uważała, a jednak… Za każdym razem, gdy o tym myślała, odzywał się w niej tamten stary 
ból, którego bynajmniej nie złagodził upływ czasu. 

Po  dawnemu  wszystko  w  niej  w  tym  momencie  wyło,  krzyczało  z  żalu.  Za  utraconymi 

marzeniami  i planami. Choć zaraz musiała przytomnie przyznać, że przecież wtedy, przed laty, 
sama  nie raz  i  nie dwa dawała  Justynie do zrozumienia, że Robert w gruncie rzeczy znaczy dla 
niej  tyle,  ile  dobry  kolega.  Co  więcej  –  ona  nie  znaczyła  dla  niego  więcej  niż  każda  inna 
koleżanka, a dziewczyn przy nim kręciło się na pęczki. Nie robił jej żadnych nadziei, nie dawał 
do zrozumienia, że w jakikolwiek sposób ją wyróżnia. Nigdy, ani razu. A ona? Przede wszystkim 
robiła,  co  mogła,  aby  nie  ośmieszyć  się  w  jego  oczach.  Albo  nie  wpędzić  go  w  zakłopotanie, 
które skłoni go do zastanowienia się, jak się jej pozbyć ze swojej orbity. Oczywiście w kulturalny 
sposób, niemniej… Czuła, że tak właśnie  będzie,  jeśli zacznie  mu okazywać,  jak  bardzo  jej  na 
nim  zależy.  Musiała  działać  ostrożnie,  rozważnie, tak  jakby  przemierzała  pole  minowe.  To  zaś 
wymagało czasu. I właśnie tego czasu zabrakło. 

Gdy tymczasem Justyna… 

background image

ROZDZIAŁ 13 

 

 

–  Naprawdę tak bardzo chcesz pojechać na święta i ferie do taty? 
Majka,  która  w  pierwszej  chwili  rzuciła  się  jak  oparzona,  gdy  matka  wyłączyła 

radiomagnetofon, znieruchomiała, usłyszawszy jej pytanie. Wytrzeszczyła oczy i z półotwartymi 
ze zdumienia ustami patrzyła na nią jak zaczarowana. 

Pomimo  zdenerwowania  i  strapienia  Blanka  z  przyjemnością  poddała  się  uczuciu 

pewnego triumfu, gdy obserwowała reakcję córki. 

–  Zadałam ci pytanie – przypomniała z lekką nutką ironii. 
Majka  na  ogół  bezbłędnie  wyłapywała  tego  typu  odcienie  w  głosie  matki.  Tym  razem 

jednak zupełnie je zignorowała. 

–  Ty… na poważnie… mamo? – wydusiła ze ściśniętego gardła. 
Po  raz  drugi  tego  dnia  matka  ją  zaskoczyła.  Najpierw  na  klatce  schodowej  w  bloku 

dziadków. Majce potem przez kilka godzin dziwne zachowanie matki nie dawało spokoju, jednak 
babcia nie potrafiła – lub nie chciała, jak podejrzewała dziewczyna – niczego jej wyjaśnić. Dała 
więc w końcu temu spokój, a gdy wróciła wieczorem do domu, bez słowa – jak to ostatnio stało 
się  jej  zwyczajem  –  zamknęła  się  w  swoim  pokoju  i  włączyła  na  cały  regulator  muzykę. 
Wiedziała,  że  matkę  to  irytuje  i  na  ogół  prowokuje  do  wtargnięcia  do  jej  pokoju,  co  zawsze 
kończyło się awanturą. Szczerze mówiąc, ostatnimi czasy był to jedyny sposób sprowokowania 
Blanki do interwencji i kłótni. Nic innego już na nią nie działało. Na ogół ignorowała lub raczej 
starała się ignorować zachowanie córki. A Majka niczego tak nie znosiła jak bycia ignorowaną. 
Toteż  oczywiście  w  pierwszej  chwili  poczuła  znajome  podniecenie,  gdy  matka  weszła  do  jej 
pokoju i wyciągnęła wtyczkę z kontaktu. 

Nareszcie, pomyślała z satysfakcją dziewczyna, teraz cię mam. 
Jednak zanim zdążyła warknąć, co myśli o podobnym  naruszeniu  jej przestrzeni  – takie 

określenie  znalazła  w  jakimś  poradniku  i  choć  była  na  tyle  inteligentna,  by  wyśmiać  w  duchu 
podobne sformułowanie,  niemniej  postanowiła  je  wykorzystać  w spodziewanej  konfrontacji  
z matką – Blanka odezwała się pierwsza. 

Spokojnym, pozornie wypranym z emocji głosem  – Majka doskonale wiedziała, że  było 

to pozornie – spytała, czy córka podtrzymuje swoją chęć wyjazdu do Poznania. 

Cholera, co się za tym kryje? Co matka znowu wykombinowała?  – podobne podejrzenia 

z prędkością światła przebiegały przez głowę dziewczyny. O co jej, do licha, chodzi? 

Przecież matka wiedziała, że  Majka  od  miesięcy  marzyła  o wyjeździe  do  Poznania.  

A jednak do tej pory zdecydowanie odmawiała na to zgody. Czyżby zmieniła zdanie? Tak nagle? 
Jak  to  możliwe,  skoro  do tej  pory  była  taka twarda,  nieprzejednana.  Wytłumaczenie  mogło  być 
jedno –  babcia  ją  przekonała.  A może  zrobili  to  oboje  dziadkowie?  Albo  ojciec  zadzwonił 
z Poznania, choć tę akurat  możliwość Majka niemal  od  razu  odrzuciła.  Lubiła się oszukiwać  
w pewnych sprawach dotyczących ojca, zakłamywała rzeczywistość, starała się nie przyjmować 
do wiadomości niektórych – w większości niewygodnych – faktów, niemniej w głębi umysłu nie 
mogła  się  oprzeć  natrętnemu  przekonaniu,  że  ojciec  bynajmniej  nie  zamierza  zmieniać  swoich 
świąteczno-noworocznych planów, a w każdym razie nie uwzględnia w nich ani jej, ani Piotrka. 
Mimo  to  szła  w  zaparte.  Postanowiła,  że  całą  odpowiedzialnością  za  ten  stan  rzeczy  obarczy 
matkę.  Ostatecznie  to  ona  pierwsza  zaczęła  mówić  o  rozwodzie,  to  znaczy  o  zdemontowaniu 
całej rodziny. Było jak było – Majka nie wierzyła naiwnie, że rodzice żyli ze sobą szczęśliwie – 
niemniej  istniały  dom,  rodzina,  spokój,  przewidywalność  każdego  następnego  dnia.  W  ich 
poznańskim  mieszkaniu  nie  dochodziło  do  awantur,  a że  ojciec  i matka  odnosili  się  do  siebie 

background image

chłodno i obojętnie? Majka już dawno przeszła nad tym do porządku dziennego. Przejmowała się 
tym,  gdy  była  młodsza.  Ale  teraz?  Miała  przyjaciół  i  własne  sprawy.  Grunt,  że  rodzice 
utrzymywali ze sobą cywilizowane stosunki. Ostatecznie trudno wymagać, by ludzie w ich wieku 
–  przecież  nie  byli  już  tacy  młodzi  –  pałali  do  siebie  namiętnością,  patrzyli  sobie  w oczy 
i  trzymali  się  za  ręce.  Ten  etap  mieli  już  za  sobą.  Pewnie  to  smutne,  ale  cóż…  taka  jest  kolej 
życia,  przemawiają  za  tym  nawet  biologia  i  anatomia.  Żarliwa  miłość  zdarza  się  naprawdę 
młodym  ludziom.  Potem  pozostaje  już  tylko  dbanie  o  rodzinę.  Tak  w  każdym  razie  uważała 
Majka, a zdanie to podzielały wszystkie jej koleżanki i nawet dwóch czy trzech chłopaków. Bo 
tylko tylu kolegów w ogóle miało w tej kwestii jakieś zdanie. 

Aż tu nagle okazało się, że matce ten układ wcale nie odpowiadał. Ojcu najwyraźniej też 

nie, skoro nie tylko bez oporów zgodził  się  na rozwód, ale do tego jeszcze,  jak się okazało, od 
pewnego  czasu  miał  już  na  boku  pocieszycielkę.  Majka  zresztą  starała  się  nie  przyjmować  do 
wiadomości  faktu  istnienia  tej  kobiety.  W  każdym  razie  nie  traktowała  jakiejś  tam  Magdaleny 
jako  poważnego  zagrożenia.  Tak  właśnie  wyjaśniła  to  Ance,  przyjaciółce  z  Poznania,  gdy  ta 
wyraziła zdumienie, dlaczego Majka całą winę zrzuciła na matkę, skoro to przecież ojciec znalazł 
sobie nową kobietę. 

–  To nic poważnego – oświadczyła wówczas lekceważąco. – Tata zrobił na złość matce, 

bo go od dawna olewała. Gdyby matka zaczęła mu wreszcie okazywać, że zależy jej na nim, od 
razu puściłby tamtą babę w trąbę. 

A gdy Anka wyraziła co do tego wątpliwość, dodała z rozdrażnieniem, że przecież wie, 

co  mówi.  Wprawdzie  odmówiła,  gdy  ojciec  zaproponował  jej  i  Piotrkowi,  że  przedstawi  im 
Magdalenę (Piotrek,  smarkacz,  nawet  się  wtedy  pobeczał,  więc  ojciec  zaraz  ich  przeprosił  
i wycofał się z projektu, zapewne uznając, że wróci do tego za jakiś czas), niemniej śledząc go 
później  ukradkiem,  wypatrzyła  przy  okazji  tamtą.  Od  tej  pory  na  samo  jej  wspomnienie 
wzruszała lekceważąco ramionami. 

–  Gdybyś ją widziała – przekonywała potem Ankę – sama byś mi przyznała rację. Tyle że 

jest młodsza od matki, ale co z tego? Wiek to jeszcze nie wszystko. Mamie mało która dorówna 
urodą. Zawsze zwracała na siebie uwagę. A tamta? Ani figury, ani szyku. Włosy ufarbowane na 
rudo, na czubku głowy odrosty. Za to śmiała się do mojego ojca jak głupi do sera. Taka zwykła 
pinda, słodka idiotka. Tata nie traktuje jej poważnie. Wiem, co mówię. 

Anka  chyba  przyjęła  jej  argument,  że  w  kwestii  urody  rzadko  która  kobieta  mogłaby 

stanąć w szranki z Blanką Miller – zdanie to zresztą podzielały wszystkie pozostałe koleżanki  – 
jednak w gruncie rzeczy Majka wiedziała, że  to nie uroda jest tu kluczową sprawą, ale właśnie 
ów  wyszydzony  przez  nią  śmiech  tej  drugiej  kobiety.  W  każdym  razie  nie  była  w  stanie  sobie 
przypomnieć, by matka w taki sposób uśmiechała się do ojca. By patrzyła na niego tak jak tamta. 

Postanowiła  jednak,  że  nie  będzie  tego  rozpamiętywać  i  analizować.  Słodkie  uśmiechy     

i  tak  okażą  się  nieistotne,  bo  ojciec  prędzej  czy  później  znudzi  się  tamtą.  I  gdyby  matka  nie 
wyskoczyła  z  propozycją  rozwodu,  to  pewnie  do  tej  pory  nie  pamiętałby  już  tej  Magdaleny.         
I  znowu  wszystko  byłoby  jak  dawniej.  Tak  czy  inaczej,  ojciec  z  pewnością  za  nimi  tęsknił. 
Niechby  tylko  ona,  Majka  i  Piotrek  przyjechali  do  niego  do  Poznania.  A  przynajmniej  ona,  bo 
Piotrka nie mogła już być pewna. Tak jak przewidywała od samego początku, przyzwyczaił się 
jednak  do  Warszawy,  do  nowej  szkoły  i  kolegów.  Głupi  smarkacz,  ale  to  zawsze  był  taki 
maminsynek. Zresztą nieważne. 

Ważne,  że  matka,  po  raz  pierwszy,  odkąd  zamieszkali  w  stolicy,  zapytała  ją,  czy  nadal 

pragnie pojechać do Poznania. Najpewniej to jednak babcia  ją przekonała. Jak widać  i słychać, 
przemówiła jej jakoś do rozumu. Jakkolwiek by nie było, Majka, opanowując wreszcie pierwsze 
zaskoczenie, poczuła oszałamiającą radość. 

background image

–  Ty mówisz poważnie? – powtórzyła jednak na wszelki wypadek. 
–  Jeśli nadal tego pragniesz… to jedź. 
„To jedź”. Tak po prostu? Nagle, ni z tego, ni z owego obok radości poczuła dziwny 

niepokój. 

–  Trzeba zadzwonić do ojca i mu o tym powiedzieć – oświadczyła Blanka, a jej spokojny, 

jakby wyprany z wszelkich emocji ton głosu spotęgował jeszcze niepewność dziewczynki. 

I wreszcie Majka pojęła, dlaczego tak się poczuła. 
–  Zróbmy to teraz – kontynuowała Blanka, a Majka odniosła takie wrażenie, jakby jej 

żołądek zacisnął się w jakimś nagłym skurczu. 

–  Teraz? – powtórzyła bezwiednie. 
Czyżby w chłodnym do tej pory spojrzeniu matki dostrzegła współczucie? O nie, tylko 

nie to. 

Ona, Majka, nie obawia się ewentualnych zastrzeżeń ze strony ojca. Tata na pewno 

bardzo się ucieszy. Wprawdzie miał jakieś tam plany, ale jakie to ma znaczenie? Przecież Majka 
i  Piotrek  byli  dla  niego  ważniejsi  od  planów  wyjazdowych.  I…  od  tamtej.  Przecież  tamta  tak 
naprawdę się nie liczyła. 

Jednak… czy na pewno? 
Nie, dość tego. Majka potrzasnęła głową, tak jakby chciała wygnać stamtąd ogarniające ją 

wątpliwości. Wpadam w paranoję. Nie boję się zadzwonić do taty. Na pewno będzie szczęśliwy, 
gdy mu powiem. Zrobię to teraz, zaraz. 

–  No  to  dzwońmy  –  oświadczyła  na  głos.  Zabrzmiało  to  zuchwale,  może  zbyt 

buńczucznie. Zbyt demonstracyjnie. A mimo to sama usłyszała we własnym głosie… strach. 

Jednak matka, nawet jeśli coś spostrzegła, nie dała tego po sobie poznać. 
Oczywiście  zawsze  istniało  prawdopodobieństwo,  że  Krzysztofa  nie  będzie  w  domu, 

nawet o dziewiątej wieczorem. Niemniej, zarówno Blanka, jak i Majka pamiętały, że o tej porze 
zazwyczaj  pracował  u  siebie  nad  dokumentacją  związaną  z  kancelarią  prawną,  którą  prowadził 
wespół z dwoma kolegami. Choć oczywiście nie można było wykluczyć, że ostatnimi czasy mógł 
zmienić te zwyczaje. 

Jednak  po  trzecim  sygnale  podniósł  słuchawkę.  Blanka  potrafiła  zrozumieć  jego 

zaskoczenie, gdy usłyszał jej głos. Przewidywała też, jaka będzie jego reakcja, gdy dowie się, co 
mu miała do zakomunikowania. Niemniej, gdy milczenie po drugiej stronie linii się przedłużało, 
straciła cierpliwość. 

–  Jeśli o mnie chodzi,  zgadzam  się  –  powtórzyła  z naciskiem.  –  Teraz  porozmawiaj 

z Majką. 

–  Poczekaj – usłyszała wtedy lekko zmieniony ze zdenerwowania głos byłego męża. Na 

chwilę znowu zamilkł, ale widocznie w obawie, że Blanka wykorzysta ten moment, by przekazać 
słuchawkę Majce, dodał pospiesznie:  – Przecież  wiesz, że  to…  niemożliwe.  Mam…   plany.  
W pierwszy dzień świąt wyjeżdżam… wyjeżdżamy za granicę. 

Blanka zerknęła na Majkę i postanowiła powstrzymać się od złośliwego uśmieszku. Nie 

zamierzała jednak pozostawić słów Krzysztofa bez odpowiedzi. Zresztą przecież jej oczekiwał. 

–  Powiedz jej o tym – oświadczyła, starannie dobierając słowa. 
–  Ty z nią teraz jesteś. Nie mogłabyś…? – Był coraz bardziej niezadowolony i nawet tego 

nie ukrywał. 

–  Próbowałam  –  odparła  lekko,  choć  w tym  momencie  i  ona  się  zirytowała  –  ale  to  jej 

wielkie marzenie. Zapytam jeszcze Piotrka, czy chciałby do was dołączyć. Umówcie się, a potem 
wspólnie ustalimy, jak zorganizować ten wyjazd. Daję ci Majkę. 

Słyszała, że coś jeszcze powiedział, zaprotestował, ale wcisnęła słuchawkę w dłonie 

background image

wyraźnie  zaniepokojonej  córki  i  zerknęła  na  czającego  się  w  drzwiach  syna.  Był  bliski  płaczu,  
nie  miała  też  wątpliwości,  że  choć  nie  podzielał  marzeń  siostry  o  wyjeździe  do  Poznania,  to 
jednak jak najbardziej podzielał jej niepokój. 

Wycofała  się  do  kuchni,  ale  oczywiście  słowa  Majki  dobiegały  także  i  tutaj.  Choć  tak 

naprawdę wcale nie chciała ich słyszeć. 

–  Dlaczego nie? Tato, znowu tak mówisz… Tak, znowu, bo kiedy tylko mówię, że chcę 

do ciebie przyjechać, 

ty  zawsze  coś  wynajdujesz…  Nie,  to  nie  przypadek…  Nic  mnie  to  nie  obchodzi,  i  tak 

przyjadę… Słyszysz,  i tak przyjadę… No to zabierz  mnie ze sobą… Nie obchodzi  mnie, że za 
późno,  aby  to  załatwić…  Mogłeś  powiedzieć  mi  wcześniej,  co  planujesz…  No  to  mogłeś  mi 
powtórzyć.  Mogłeś  zapytać,  czy  nie  zechciałabym  wyjechać  z  tobą…  A  do  Poznania  i  tak 
przyjadę…  Mama  pozwoliła…  No to  wymyśl  coś…  Tak,  przyjadę  w  Wigilię.  Nie,  nie  chcę…     
a teraz daję ci Piotrka do telefonu. Cześć. 

Słysząc zbliżające się kroki Majki, Blanka pospiesznie pochyliła się nad kuchennym 

blatem. 

–  Mamo, tata chce z tobą jeszcze raz porozmawiać – usłyszała. Wolała na razie nie 

odwzajemniać spojrzenia dziewczynki. – Powiedziałam mu, że do niego przyjadę i już. Mamo… 

Najwyraźniej brak reakcji matki wystraszył ją nie na żarty. 
–  Tak. – Blanka z trudem przełknęła ślinę. – Tak, już idę do telefonu. 
*** 

 

–  Dobrze  zrobiłaś  –  pochwaliła  ją  siostra,  gdy  dwa  tygodnie  później  w  dużej  kuchni 

starego  domu  ich  dziadków  kończyły  przygotowania  do  wigilijnej  wieczerzy.  Niemal  cała 
rodzina  celebrowała  zwyczaj  obchodzenia  zarówno  Bożego  Narodzenia,  jak  i Wielkanocy  
w  Pieczyskach,  na  dobrą  sprawę  od  zawsze  tak  było.  W  każdym  razie  odkąd  sięgała  pamięć 
Blanki, jak i jej rodzeństwa, także tego  ciotecznego.  Oczywiście to  już nie było  to  samo,  co  
w czasach ich dzieciństwa. Przede wszystkim zmalała liczba „biesiadników”. Przed laty jedno za 
drugim  odeszli  oboje  dziadkowie,  a  niedługo  potem  siostra  i  brat  babci.  Z  licznego  grona 
kuzynów na święta regularnie przyjeżdżała już tylko jedna cioteczna siostra z mężem i córkami. 
Także brat Blanki co drugi rok spędzał święta z rodziną żony, tak więc nie wszystko wyglądało 
jak  dawniej,  niemniej  atmosfera  pozostała  taka  sama.  Nikt  też  nie  miał  wątpliwości,  że 
zawdzięczano  to  szczęśliwej  decyzji  podjętej  po  śmierci  seniorów  rodu,  aby  nie  sprzedawać 
domu w Pieczyskach. Owszem, pod wieloma względami nie przystawał do wymagań stawianym 
współczesnym  willom,  był  –  mówiąc  bez  ogródek  –  staroświecki,  a  niektóre  meble  i  sprzęty 
pozostawiały wiele do życzenia, jeśli chodziło o ich funkcjonalność, ale nikt w rodzinie nie dążył 
do przeprowadzenia tu remontu i zmian. Jak to kiedyś ujął Marcin, brat Blanki  – dom dziadków 
straciłby wtedy swoją duszę, a wszyscy w rodzinie przyjęli tę opinię bez zastrzeżeń. Co roku też 
na  święta  zwożono tu  potrzebne  wiktuały  albo  i  kupne  produkty,  rozpalano ogień  na  kominku, 
ubierano wielką choinkę (niektóre ozdoby pochodziły jeszcze z początku stulecia), rozświetlano 
także  świerk  rosnący  nieopodal  domu  i  to  pozwalało  choć  na  kilka  godzin  przywołać  dawne 
czasy, a nawet – jak stwierdził mąż ciotki Teresy – tych, którzy już odeszli, którzy od dawna lub 
niedawna znajdowali się po drugiej stronie. 

Po  drugiej  stronie…  Na  samo  wspomnienie  tych  słów  Blanka  za  każdym  razem  czuła 

dreszcz  przebiegający  jej  wzdłuż  kręgosłupa.  Ściskało  się  w  niej  serce.  Tym  bardziej,  że  cała 
rodzina natychmiast podchwyciła wyrażenie wuja Wacława i potem co rok ktoś je przywoływał. 
W tym roku także nie udało się tego uniknąć. 

Ledwo Blanka, w towarzystwie innych kobiet z rodziny, wkroczyła do kuchni, ciotka 

background image

Teresa westchnęła i pociągnąwszy nosem, wyszeptała: 

–  Jaka ta kuchnia staroświecka! Lodówka stara,  z kranu  kapie woda,  nie ma zmywarki  

i piekarnik ledwo już zipie, ale jednak… to miejsce ma swoją duszę. Gdy tylko tu wchodzę, mam 
wrażenie, że zaraz zobaczę naszą mamę, jak się krząta i narzeka na ojca, że nie naprawił tego czy 
tamtego. 

–  Dobrze  już,  dobrze  –  trzeźwo  zmitygowała  ją  pani  Sarnacka,  która  nie  zamierzała, 

przynajmniej  na  razie,  poddawać  się  nostalgii.  –  Może  te  sprzęty  są  stare  i  tak  dalej,  ale 
pomieszczenie przynajmniej duże, a przez  to  zdecydowanie lepiej  nadające  się do  gotowania   
i  wypieków  niż  te  nasze  klitki  w  blokach.  W  mojej  kuchni,  na  dobrą  sprawę,  mieści  się  tylko 
jedna osoba, bo obecność drugiej natychmiast oznacza tłok i wzajemne przepychanie. W twojej 
jest podobnie. To samo u dziewczyn. 

Dziewczynami od lat niezmiennie określano Blankę, a także jej siostrę i kuzynkę. 
Trzeźwa  uwaga  pani  Sarnackiej  zatrzymała  wszelkie  zakusy  ciotki,  by  poddać  się 

sentymentalnym wspomnieniom, po czym wszystkie panie zabierały się do pracy. Tylko Bożena, 
siostra  Blanki,  gdy  zostały  w  pewnym  momencie  same  na  posterunku,  pozwoliła  sobie  na 
wspomnienie, jak to było przed laty, gdy ze względu na dzieci organizowano Świętego Mikołaja, 
tradycyjnie  przeznaczając  tę  rolę  wujowi  Wacławowi.  Uwaga  była  niewinna,  bez  żadnych 
kontekstów, a w dodatku wypowiedziana pogodnym tonem, wystarczyła jednak, by oczy Blanki 
wypełniły się łzami. 

–  Co się stało? Dlaczego beczysz? – wystraszyła się Bożena. 
–  Nie, nic takiego – odburknęła Blanka, wycierając pospiesznie powieki wierzchem dłoni 

i czym prędzej zabrała się do krojenia cebuli. 

–  Ty  mi  tu  nie  opowiadaj,  że  nic  takiego.  –  Bożena,  jak  to  ona,  nie  dała  się  zwieść.  – 

Mów, o co chodzi? 

–  Wspomniałaś  o  naszych  dzieciakach,  gdy  były  jeszcze  małe  –  odparła  zduszonym 

głosem Blanka – a ja zaraz pomyślałam o mojej Majce. Że po raz pierwszy nie ma jej tu z nami. 

Bożena pokiwała głową ze zrozumieniem, po czym uśmiechnęła się i poklepała siostrę po 

ramieniu. 

–  Dobrze zrobiłaś. Niepotrzebnie się tak przejmujesz. Wyszłaś naprzeciw jej marzeniom, 

na pewno jest ci za to wdzięczna. 

–  Czy ja wiem? 
–  Ale ja wiem. I wszyscy pozostali. Gdybyś zmusiła ją do przyjazdu tutaj, w najlepszym 

razie siedziałaby naburmuszona. Co zaś byłoby w tym najgorszym razie, nawet nie potrafię sobie 
wyobrazić. Tak czy owak, zepsułaby nam wszystkim święta. 

–  Przecież  wiem,  nie  musisz  mi  tego  przypominać  –  mruknęła  ze  zniecierpliwieniem 

Blanka. – Nie jestem tylko pewna, czy naprawdę jest jej dobrze w Poznaniu. Mam wrażenie, że 
dopóki  tam  się  nie  znalazła,  nie  do  końca  do  niej  docierało,  że  następnego  dnia  po  Wigilii 
Krzysztof  razem  ze  swoją  przyjaciółką  wybywa  za  granicę  i  nie  zamierza  w  ostatniej  chwili 
zmieniać swoich planów. To znaczy  niby o tym  wiedziała,  ale podejrzewam, że tliła się w niej 
nadzieja, że ze względu na jej przyjazd może jednak ojciec zdecyduje się zostać w Poznaniu. 

–  A właściwie jak to  zostało  w tej  sytuacji  zorganizowane?  Skoro  on jutro  wyjeżdża 

z kraju? 

–  Zwyczajnie.  –  Blanka  wzruszyła  ramionami.  Odstawiwszy  na  bok  przygotowane 

śledzie,  zabrała  się  za  odgrzewanie  pierogów.  –  Dzisiaj  wszyscy  poszli  z  wizytą  do  teściów  – 
powiedziała i poprawiła się czym prędzej:  – To znaczy do rodziców Krzysztofa. Pozostałe dwa 
dni świąt i ferie Majka spędzi u dziadków. Uprzedziłam ją, że zaproszona też została przyjaciółka 
ojca.  Krzysztof  też  ją  na  to  przygotował,  zanim  po  nią  przyjechał.  Wiedziała,  jak  to  będzie 

background image

wyglądać. A mimo wszystko uparła się, że spędzi ten czas w Poznaniu. Być może dopiero dzisiaj 
w pełni do niej dotarło, co to oznacza. 

–  I  bardzo  dobrze.  Mała  nauczka  się  jej  przyda.  Pewnie,  że  jest  jej  ciężko  i  przeżywa 

trudny okres, ale ostatnio była nie do wytrzymania. Tylko nie próbuj jej bronić. Dała ci ostro do 
wiwatu,  sama  miałam  okazję  widzieć  i  słyszeć.  Takiego  zachowania  wobec  matki  nic  nie 
usprawiedliwia, nawet rozwód rodziców. 

–  Nie  usprawiedliwiam   jej   –   odparła   Blanka.   I to   była   prawda.   Zgadzała   się  

z  argumentami  siostry,  to  przecież  powody,  dla  których  zgodziła  się  na  wyjazd  Majki.  Bez 
wątpienia  rozczarowanie  z  powodu  decyzji  ojca  będzie  dla  niej  dobrą  nauczką.  I  wreszcie 
przekona  się,  że  Magdalena  jest  realną  i  ważną  osobą  w  jego  życiu,  a  nie  przemijającym 
kaprysem. Przestanie winić o wszystko matkę i idealizować ojca. Może też przekona się, że czym 
innym  były  mniej  lub  bardziej  sporadyczne  wizyty  u  dziadków  Millerów,  a  czym  innym 
codzienne  z  nimi  przebywanie.  Blanka  w  każdym  razie  na  podstawie  własnego  doświadczenia 
wiedziała, na czym polega ta subtelna różnica. 

Nie  wiadomo  też,  czy  więzy  przyjaźni  z  pozostawionymi  w  Poznaniu  rówieśnikami 

przetrwały próbę kilkumiesięcznej rozłąki. Patrząc z tego punktu widzenia, być może dobrze się 
stało, że Majce otworzą się oczy na to, w co od miesięcy niezłomnie i bezkrytycznie wierzyła. 

Być może. Niemniej… 
–  Czas, aby wreszcie i Krzysztof wziął na siebie tę część odpowiedzialności, która należy 

do niego – kontynuowała Bożena. 

Blanka skinęła głową. Nie mogła mówić, gardło jej się zacisnęło, jak za każdym razem, 

gdy  ktoś  wspominał  o  odpowiedzialności  Krzysztofa.  O  jego  winie.  Ona  przecież  wiedziała 
swoje. Bo tylko ona znała całą prawdę. 

–  Jemu  także  przydała  się  ta  nauczka.  –  Bożena,  gdy  już  się  nakręciła,  nie  ustawała, 

dopóki sama nie uznała, że ten akurat wątek rozmowy został wyczerpany. Że więcej nie ma już  
w  tej  sprawie  do  powiedzenia,  przynajmniej  na  razie.  Oczy  jej  rzucały  gniewne  błyski,  jak  za 
każdym  razem,  gdy  sobie  przypominała,  że  choć  szwagier  złamał  przysięgę  małżeńskiej 
wierności, to jednak jego żona musiała wyprowadzić się z mieszkania i szukać pomocy u własnej 
rodziny. Oczywiście Bożena kochała siostrę i dałaby sobie rękę uciąć, by ją ratować, ale co to za 
sprawiedliwość, by to zdradzona żona musiała z dziećmi wynosić się ze wspólnego domu! Przy 
czym  Bożena  nie  przyjmowała  do  wiadomości,  że  w  sensie  prawnym  mieszkanie  w  Poznaniu 
było  tylko  własnością  Krzysztofa.  Prawo  potrafi  być  bezduszne,  wyroki  beznadziejne,  a  facet 
powinien  umieć  zachować  się  z  klasą  i  honorem  –  uważała.  Tym  bardziej  że  w  tym  akurat 
konkretnym przypadku na biednego nie trafiło. 

–  Wyobrażam  sobie,  jaki   to   dla   niego   musiał   być   szok,   gdy   zadzwoniłyście   

z wiadomością o przyjeździe Majki – dodała ze złośliwą satysfakcją w głosie. 

–  Nie był zachwycony – odparła niechętnie Blanka. 
Nie  miała  ochoty  kontynuować  tej  rozmowy.  Otwartość  i  szczerość  siostry  nieraz  ją 

irytowała. Gdy były jeszcze dziećmi, a potem charakternymi nastolatkami, często z tego powodu 
dochodziło między nimi do awantur. Ten etap już dawno miały za sobą, od wielu lat nie odbyły 
żadnej poważniejszej szermierki słownej, a mimo to Blanka niejednokrotnie łapała się na tym, że 
czasami  miałaby  ochotę  wygarnąć  siostrze,  co  myśli  o  jej  niektórych  bezpośrednich  uwagach.    
A przy okazji nakazać jej, by nauczyła się przynajmniej czasami trzymać język za zębami. 

–  To znaczy, że był cholernie wściekły. – Bożena oczywiście po swojemu zinterpretowała 

zawoalowaną  odpowiedź  siostry.  –  Pewnie  oskarżył  cię,  że  to  ty  wpadłaś  na  pomysł  wysłania 
dzieci do Poznania. A skoro Piotrek nie miał na to ochoty, to postanowiłaś przynajmniej posłużyć 
się Majką. I to tylko po to, aby zrobić mu na złość. Jemu i tej jego przydupasce. 

background image

–  Nie.  –  Blanka  wyprostowała  się  i  popatrzyła  zimno  na  siostrę.  –  O  nic  mnie  nie 

oskarżył. I jeszcze jedno: Krzysztof nigdy cholernie się nie wściekał. Zachowaj dla siebie takie 
określenia. 

Bożena,  którą  początkowo  ostry  ton  głosu  siostry,  a  także  zimne  spojrzenie  jej  oczu, 

zaskoczyły, szybko doszła do siebie. Tak jak przed laty, nigdy łatwo nie odpuszczała. A już na 
pewno nie wtedy, gdy była absolutnie pewna swojej racji. 

–  Nie  powinnaś  go  bronić  –  rzekła  z  powagą  godną  starszej,  bardziej  doświadczonej 

siostry, choć w istocie to ona była  młodsza od Blanki. W każdym razie Blankę ten ton drażnił,     
i to w najwyższym stopniu. – W ten sposób nigdy mentalnie się od niego nie uwolnisz – dodała 
Bożena. 

Gówno wiesz, odpowiedziała  jej, choć tylko w myślach, Blanka. Nie chciała się kłócić, 

zwłaszcza w Wigilię. Dlatego na głos sprzeciw swój wyraziła znacznie oględniej: 

–  Mylisz się. Nie bronię go i już dawno się od niego uwolniłam. 
Choć i to nie jest cała prawda, zżymała się w duchu. Nosiła i nadal nosi jego nazwisko,   

w niedalekiej przecież przeszłości spała z nim, prowadziła dom i nadal wychowuje ich wspólne 
dzieci.  Ale  nigdy  do  niego  tak  naprawdę  nie  należała,  mentalnie  zawsze  żyła  obok,  nie  z  nim. 
Inaczej nie mogła… nie chciała. Nigdy tego nie zrozumiesz, siostrzyczko, pomyślała. 

Odwróciła  się  tyłem  do  Bożeny,  modląc  się,  aby  wreszcie  matka,  ciotka,  kuzynka  bądź 

ktokolwiek inny zajrzał do kuchni. To być może skutecznie zamknęłoby usta siostrze. Gdzie, na 
litość  boską,  podziały  się  pozostałe  kobiety?  Poszły  ustawiać  potrawy  na  stole,  ale  zamiast 
wrócić, najpewniej trajkoczą w najlepsze z pozostałymi gośćmi. 

–  Powiem  ci  coś,  przed  czym  na  ogół  zawsze  się  powstrzymywałam  –  usłyszała  za 

plecami  stanowczy  ton  Bożeny.  –  Zawsze  w  porę  gryzłam  się  w  język,  bo  w  ostatniej  chwili 
upominałam się, że to nie moja sprawa. To twoje życie i twój wybór. A potem już było za późno, 
by o tym mówić. Nawet kiedy się rozwiodłaś, uznałam, że nie warto do tego wracać. Ale dziś to 
powiem… 

Boże, spraw, aby ona zamilkła, jęknęła w myślach Blanka. Była gotowa modlić się nawet 

o to, aby pod nimi obiema zapadła się podłoga w kuchni. Wszystko jedno, byle już nie słyszeć 
głosu siostry. Niestety, wszystko wskazywało na to, że były to zbyt piękne marzenia, aby miały 
się ziścić. 

–  Nigdy nie lubiłam Krzysztofa – wyrzuciła z siebie gniewnie Bożena. 
Też mi rewelacja, uśmiechnęła się pod nosem Blanka. Zawsze o tym wiedziałam, dodała 

w duchu. 

Tyle  że,  jak  się  miało  okazać,  to  jeszcze  nie  było  wszystko,  co  Bożena  miała  jej  do 

powiedzenia. 

–  I  nigdy  nie  potrafiłam  zrozumieć,  dlaczego  nie  udało  ci  się  z  Robertem.  Dlaczego 

pozwoliłaś… dlaczego dopuściłaś do tego, aby sprzątnęła ci go sprzed nosa taka szara mysz jak 
ta twoja przyjaciółka, ta Justyna. I to w taki sposób! 

Blanka z hukiem odstawiła na kuchenny palnik garnek z czerwonym barszczem. Niewiele 

zresztą brakowało, a upuściłaby go na podłogę. 

Bożena wreszcie zamilkła, cofnęła się i otwartymi z przerażenia oczami patrzyła na 

siostrę. 

–  Wara ci od Justyny –  wydusiła przez zaciśnięte  gardło Blanka. – Wara ci  od tamtych 

spraw. Od mojego życia. Dotarło do ciebie? 

–  Co tu się dzieje, dziewczynki? – W tej samej chwili, niestety o kilka sekund za późno, 

do kuchni zajrzała pani Sarnacka. Tuż za nią stała nie  mniej  zaskoczona  i przestraszona ciotka 
Teresa. – Dowiem się, co się stało? 

background image

Odpowiedziało jej głuche milczenie. Martwą ciszę przerwał dopiero donośny głos wuja 

dobiegający z jadalni: 

–  Hej, moje panie, może byśmy wreszcie zaczęli kolację? Wszyscy umierają już z głodu. 

background image

ROZDZIAŁ 14 

 

 

Zobaczyła  ich  przy  samym  wyjściu  z  kina.  Zdecydowanie  za  późno,  aby  się  cofnąć  do 

pomieszczenia, ukryć się za filarem, przeczekać, aż przejdą obok i jej nie zauważą. Poza tym nie 
była  sama,  towarzyszył  jej  Piotrek,  i  raczej  nie  uniknęłaby  jego  pytań  o  przyczyny  tak 
przedziwnego  zachowania.  Ale też zupełnie nie spodziewała się, że właśnie w takim  miejscu     
i o takiej  porze  natknie  się  na  ludzi,  których   starała  się  do  tej   pory  unikać.  Jak  dotąd  – 
z  powodzeniem.  Wprawdzie  nie  była  tak  naiwna,  by  zakładać,  że  jakimś  niezwykłym 
zrządzeniem losu nie stanie nigdy oko w oko z ojcem Justyny. Należało się liczyć z faktem, że 
pewnego dnia się spotkają choćby na zebraniu semestralnym w szkole – był przecież opiekunem 
Moniki  –  niemniej  starała  się  o  tym  nie  myśleć.  Po  tym,  co  usłyszała  we  wrześniu  od  matki 
Roberta, tym bardziej nie spodziewała się niczego dobrego po spotkaniu i ewentualnej rozmowie 
z panem Bielińskim. 

Na dwa  dni  przed  sylwestrem  wybrała  się  z Piotrkiem  do  kina.  Majka  przebywała  

u dziadków w Poznaniu, a ponieważ w szkole trwały ferie, był to dogodny czas, by poświęcić go 
synowi. 

Kino było pełne ludzi, a mimo to do głowy jej nie przyszło, że w tym samym czasie na 

ten sam pomysł wpadną Monika i jej dziadek. 

Oboje spostrzegli ją prawie w tym samym momencie, co ona ich, a efekt tego był taki, że 

wszyscy  troje  stanęli  jak  wryci.  Gwoli  ścisłości  należałoby  nawet  powiedzieć,  że  wszyscy 
czworo,  bowiem  Piotrek,  aczkolwiek  nieświadomy  przyczyny  całego  zamieszania,  także  się 
zatrzymał i zdumiony obserwował pozostałych. 

–  Dzień  dobry  –  odezwała  się  cicho  Monika,  która,  choć  zaskoczona,  nie  widziała 

powodu do niepokoju. Ot, taki zbieg okoliczności – przecież bywa, że i w kinie człowiek natknie 
się na nauczyciela. Zaraz też ujęła dziadka pod ramię, tym samym dając mu do zrozumienia, by 
przepuścili w drzwiach Blankę i Piotrka. 

Ona przecież nic nie wie, przemknęło Blance przez myśl, ona nawet nie przypuszcza, że 

ja i jej  dziadek  się  znamy.  Nikt  jej  przecież  nie  powiedział.  Niewykluczone,  że  Bieliński  
w dalszym ciągu nie wie, że pracuję w tym samym liceum, do którego uczęszcza jego wnuczka. 
Prawdopodobnie  już  od  lat  o  mnie  nie  myślał.  Że  zapomniał  o  moim  istnieniu.  Co  w  tym 
dziwnego? A gdyby tak… 

Boże,  zaczęła  się  szybko  modlić,  spraw,  proszę,  aby  ten  człowiek  mnie  nie  poznał, 

błagam. 

Czuła jednak, że ta modlitwa raczej nie zostanie wysłuchana. Ona, Blanka, nie zasłużyła 

na taką łaskę. Poza tym chyba za późno wezwała Boga na pomoc. No i niby czemu pan Bieliński 
miałby jej nie rozpoznać, nie skojarzyć? Nie widzieli się raptem kilkanaście lat. Cóż to jest? Tyle 
co nic. Rzadko kiedy w ciągu takiego czasu człowiek zmienia się nie do poznania. 

–  Dzień  dobry  –  odpowiedziała  pospiesznie,  może  zbyt  pospiesznie,  a  na  pewno  zbyt 

nerwowo, na pozdrowienie Moniki. 

Skinęła  też  głową  jej  dziadkowi  i  niewiele  brakowało,  a  wyszłaby  razem  z  synem  na 

zewnątrz, lecz Bieliński ją zatrzymał. 

–  O Boże –  wyszeptał.  – Słusznie powiadają:  góra z górą się  nie zejdzie, a człowiek     

z człowiekiem… 

Słysząc to, Monika otworzyła szeroko oczy, ale nie zdążyła o nic zapytać, bo jakiś młody 

człowiek, zirytowany zatorem w drzwiach, ofuknął ich, by się odsunęli na bok. 

–  Poznał mnie pan – bardziej stwierdziła, niż zapytała Blanka. Starała się przy  tym nie 

background image

patrzeć  ani  na  Piotrka,  ani  na  Monikę.  Nie  mogła  jednak  uniknąć  spojrzenia  profesora 
Bielińskiego. Miała wrażenie, że cała się kuli, że widać jej strach, rozpacz, wstyd. Jak zareaguje 
ojciec  Justyny?  Jej  najbliższej  niegdyś  przyjaciółki.  A  na  dobrą  sprawę  jedynej,  jaką 
kiedykolwiek  miała.  Owszem,  w  swoim  czasie  otaczały  ją  tłumy,  nie  narzekała  na  samotność. 
Ale Justyna był kimś szczególnym, niesłychanie bliskim. Niezastąpionym. 

Mówi się, że nie ma ludzi niezastąpionych, ale najwidoczniej nie dotyczy to najbliższych 

przyjaciół. 

Głupotą  też  było  choćby  przez  ułamek  sekundy  zakładać,  że  ojciec  najbliższej 

przyjaciółki jej nie rozpozna. 

Przez całe lata byłam niemal codziennym gościem w ich domu, myślała, czasem Justyna 

przychodziła do mnie, ale częściej to ja bywałam u niej. 

W  domu  Bielińskich  na  Wierzbowej  było  dużo  spokojniej,  a  przede  wszystkim  mieli 

więcej miejsca niż Sarnaccy w swoim zatłoczonym, ciasnym mieszkanku. Blanka zawsze dobrze 
się czuła u przyjaciółki. 

–  Ja miałbym cię nie poznać? – zdziwił się, zgodnie z jej przypuszczeniami, pan Sarnacki. 

Ale jego spojrzenie było spokojne, łagodne, przyjazne. Czyli takie, jakim je pamiętała sprzed lat. 
Jakby potem  nic złego się  nie wydarzyło. Patrzył  na  nią  i zachowywał  się zupełnie  inaczej  niż 
teściowa Justyny. 

A zatem albo o pewnych sprawach nie wiedział, albo zapomniał, albo też uznał, że to i tak 

bez znaczenia. Zło już się dokonało. Przeszłość nigdy nie wróci. Nie będzie już drugiej szansy, 
by naprawić to, co wydarzyło się przed laty. 

Czy to możliwe, aby tak myślał? By wybaczył? 
Nie  –  uznała  Blanka.  On  po  prostu  o  niczym  nie  wie.  Nikt  mu  nie  powiedział,  a  sam 

przecież nie mógł się domyślić. 

–  Dziadku, ty znasz panią profesor? – Monika nie wytrzymała. 
Wyglądała na zupełnie oszołomioną. Jej pytanie zaskoczyło także profesora Bielińskiego. 
–  Panią profesor? – powtórzył. 
–  No tak… Przecież to pani Miller,  mówiłam  ci o mojej  nowej wychowawczyni. Ja  nie 

wiedziałam… – Urwała. Przede wszystkim nie wiedziała, co jeszcze mogłaby dodać. 

–  Ach tak… – Pan Bieliński najwidoczniej szybko zrozumiał i przetrawił tę wiadomość. 

Przyjął ją zresztą z zadowoleniem, o czym świadczył jego ciepły uśmiech. I właśnie ten uśmiech, 
pogoda spojrzenia wywoływały w Blance lawinę ambiwalentnych, sprzecznych uczuć. Z jednej 
strony radość i wzruszenie, a z drugiej ból, żałość i wstyd. Dobre wspomnienia z tamtych lat, gdy 
obie z Justyną były nierozłączne, a zarazem poczucie nieodżałowanej straty. 

–  Rzeczywiście  wnuczka  wspominała  mi  o  nowej  wychowawczyni  i  polonistce, 

wymieniała  nawet  nazwisko,  ale  jak  nietrudno  się  domyślić,  nic  mi  ono  nie  mówiło  –  dodał 
profesor. 

I  o  to  mi  chodziło,  pomyślała  zarumieniona  Blanka  i  właśnie  zastanawiała  się  nad 

odpowiedzią, gdy do rozmowy wtrącił się nie bardzo zadowolony z całej sytuacji Piotrek. 

–  Mamo, mieliśmy iść na ciastka – przypomniał. 
–  Poczekaj chwilę – upomniała go speszona. – Zaraz pójdziemy. 
–  A  może  mógłbym  zaproponować  wspólną  wyprawę  do  cukierni  albo  do  kawiarni?  – 

uśmiechnął  się  profesor.  –  Takie  niespodziewane  spotkanie  wypadałoby  jakoś  uczcić.  Jak 
myślisz, kawalerze, czy byłoby to możliwe?  – Zwrócił się teraz bezpośrednio do Piotrka.  – Czy 
jednak wolałbyś mieć dzisiaj mamę tylko dla siebie? 

Chłopiec  zaczerwienił  się  i  rzucił  mu  spojrzenie  spod  oka.  Jednak  początkowe 

niezadowolenie zaczęło powoli ustępować z jego twarzy. Zdecydowanie górę brała ciekawość. 

background image

Mimo  to  nadal  był  onieśmielony,  a  obecność  równie  zmieszanej  Moniki  jedynie  to  uczucie 
potęgowała. 

Wreszcie i pan Bieliński zorientował się, że cała reszta towarzystwa odniosła się do jego 

propozycji z dystansem. 

–  Przepraszam,  że  tak  się  wyrwałem  z  tym  zaproszeniem  –  odezwał  się,  najwyraźniej 

stropiony.  –  Rozumiem,  że  planowałaś,  to  znaczy  planowała  pani  –  poprawił  się  –  spędzić  ten 
wieczór z synem. Nie pomyślałem o tym, ale to dlatego, że naprawdę tak bardzo się ucieszyłem  
z naszego spotkania. Mój Boże, po tylu latach! Chętnie bym porozmawiał, ale to może poczekać. 
Proszę mi wybaczyć. 

I wtedy – w jednej chwili – Blanka pozbyła się resztek wątpliwości. 
–  Ależ  nic  nie  szkodzi,  panie  profesorze.  Ja  także  ogromnie  się  cieszę  i  chętnie 

porozmawiam. Piotrek nie ma nic przeciwko, prawda? – Spojrzała na syna. 

Zawahał się na moment, ale skinął głową. 
–  Jasne – rzekł prawie wesoło i zerknął nieśmiało na Monikę. 
Jednak  dziewczyna,  choć  niewątpliwie  nadal  stremowana  –  Blanka  była  w  stanie  ją 

zrozumieć  –  także  nie  stwarzała  przeszkód.  Blanka  zresztą  odgadła,  że  Monika  chciała  zrobić 
przyjemność dziadkowi. I niewykluczone, że okazywana przez niego radość zaczęła ją wreszcie 
intrygować. 

Dziadek  i  jej  nowa  nauczycielka  znali  się  przed  laty!  W  dodatku,  jak  wynikało  ze  słów     

i reakcji starszego pana, nie była to znajomość powierzchowna, niewiele znacząca. 

Pomimo  grudniowej,  dość  ponurej  aury,  powietrze  było  stosunkowo  łagodne,  tak  że 

postanowili przejść się wzdłuż ulicy Chmielnej w kierunku Nowego Światu i zajrzeć do Fukiera. 

–  Tam  przynajmniej  możemy  liczyć  na  dobrą  kawę   –  zawyrokował  Bieliński.  –    

O ciastach już nie wspominając. Ja zapraszam. 

–  No nie,  nie  mogę  na to pozwolić  – zaoponowała Blanka, zaraz  jednak  jej opór został 

obalony. 

–  Ja zaproponowałem kawiarnię. Pani miała inne plany. Nie, nie ma o czym mówić. To 

dla mnie prawdziwa przyjemność, proszę mi tego nie odmawiać. 

Uśmiechnęła   się   w odpowiedzi.   Niech   będzie,   postara   się   spędzić   miło   czas   

w  towarzystwie  tego  człowieka.  Postara  się,  aby  także  jemu  to  spotkanie  i  rozmowa  sprawiły 
przyjemność. Przynajmniej tyle jest mu winna. 

–  Byłem pewien, że od lat mieszka pani daleko od Warszawy – zagaił, gdy kelner odebrał 

już od nich zamówienie. 

Blanka rzuciła pospieszne spojrzenie na Piotrka. W towarzystwie synka musiała starannie 

dobierać słowa przynajmniej w niektórych sprawach. 

–  Zgadza się – odparła, siląc się na spokój. – Mieszkałam w Poznaniu. Ale postanowiłam 

wrócić.  Tak  się  złożyło.  –  Ostatnie  zdanie  wypowiedziała  może  trochę  zbyt  kategorycznym, 
nauczycielskim  tonem.  Zaraz  się  zresztą  z  tego  powodu  zawstydziła,  ale  zanim  znalazła 
odpowiednie słowa, by załagodzić nieco brzmienie tych ostatnich, uprzedził ją sam profesor. 

–  Tak  teraz  bywa,  faktycznie.  Życie  toczy  się  inaczej,  szybciej  niż  kiedyś.  Raz  tu,  raz 

tam…  Inne  tempo,  inne  wyzwania.  Ja  już  za  tym  nie  nadążam.  Codziennie  Bogu  dziękuję  za 
zmianę ustroju, bo jeszcze kilkanaście lat temu nie śmiałem nawet marzyć, że tego doczekam, ale 
z drugiej strony… To chyba nie tak miało być. Ten bezustanny pęd, wyścig szczurów, bogactwo 
jednych, pauperyzacja większości, strach, że chwila nieuwagi, spadek czujności zrzuci nas w dół 
niczym z jakiejś szalonej karuzeli… 

–  Dziadku, daj spokój. Nie możesz się tak denerwować. – Monika uspokajającym gestem 

położyła swoją drobną rękę na jego dłoni. 

background image

Blance w tym  momencie zrobiło się ciemno przed oczami. Ten gest… Czy to możliwe,  

by  przeszłość  jednak  wracała?  Że  dawała  jej  szansę,  aby  tamto  jakoś  naprawić,  wytłumaczyć, 
zrozumieć? 

Nie, to przecież bzdura. Takie rzeczy nie zdarzają się w realnym życiu. 
–  To bzdura – usłyszała w tym samym momencie głos pana Bielińskiego i serce omal nie 

wyskoczyło jej z piersi. 

Profesor  uśmiechał  się  do  wnuczki,  tym  samym  dając  jej  do  zrozumienia,  że  nie  ma 

powodu do niepokoju. 

–  Przepraszam – zwrócił  się do pozostałych. – Zrozumcie…  narowy starego człowieka. 

Ostatnio lubię trochę pomarudzić, w każdym razie bardziej, niż to kiedyś bywało. 

–  Nie  jesteś  stary.  Wiesz,  że  nie  lubię,  gdy  tak  mówisz  –  obruszyła  się  wnuczka,  ale 

pogłaskała go czule po ramieniu. 

–  Wnuczka  wyciągnęła  mnie  do  kina.  –  Pan  Bieliński  uśmiechnął  się  z  czułością  do 

Moniki.  –  A  nie  było  to  łatwe  zadanie.  Całe  wieki  nie  byłem  w  kinie.  Ja  i  moja  żona 
zdecydowanie preferowaliśmy teatr, a potem, gdy odeszła… – Przerwał i potrząsnął głową. – Nie 
przypuszczałem,  że  taki  młody  kawaler  lubi  filmy  o  poważnej  tematyce  –  podjął  już  innym 
tonem i wesoło mrugnął do Piotrka. 

Chłopiec aż pokraśniał z zadowolenia. 
–  Myślałem, że  mnie  nie wpuszczą na salę  – oznajmił z dumą  – ale na szczęście  mama 

jakoś przekonała kasjerkę i biletera. 

–  Skąd  się  znacie?  –  spytała  nagle  Monika,  a  spostrzegłszy  zaskoczenie  Blanki 

spowodowane bezpośredniością pytania, natychmiast spiekła raka. – To znaczy… jak to się stało, 
że dziadek zna panią profesor? – poprawiła się skonfundowana. – Nie wiedziałam… 

Na  moment  zapadła  cisza.  Blanka  odniosła  wrażenie,  jakby  dopiero  teraz  profesor 

Bieliński zaczął analizować wszystkie następstwa ich spotkania i rozmowy, w każdym razie nie 
zamierzał  odpowiadać  spontanicznie,  bez  zastanowienia.  Do  tej  pory  poddawał  się  wyłącznie 
nastrojowi radości. 

Nadejście  kelnera,  który  przyniósł  kawę  i  ciastka,  uwolniło  starszego  pana  od 

konieczności szybkiej odpowiedzi. Tak czy inaczej, zyskał na czasie. 

–  Pamiętam  twoją  panią  profesor  z  czasów,  gdy  była  młodsza  od  tego  kawalera.  – 

Wskazał na Piotrka, który słuchał wszystkiego z nie mniejszym zainteresowaniem niż Monika. 

–  Jak  to?  –  spytała  dziewczyna,  otwierając  szeroko  oczy,  a  Blance  w  tym  momencie 

ścisnęło się serce. 

Przez ułamek sekundy miała wrażenie, że widzi przed sobą Justynę. To samo spojrzenie, 

mimika, gest. Czemu wcześniej nie dostrzegła podobieństwa? 

Zaraz jednak westchnęła z rezygnacją. Jak mogła wcześniej cokolwiek takiego zauważyć, 

skoro  na  dobrą  sprawę  unikała  bliższego  kontaktu  ze  swoją  uczennicą?  Bo  tylko  dzięki  temu 
obrazy  z  przeszłości  nie  nawiedzały  jej  przynajmniej  podczas  zajęć  szkolnych.  W  przeciwnym 
wypadku nie dałaby rady prowadzić lekcji. 

A przecież kilkanaście lat temu trzymała to dziecko w ramionach. 
–  Jak to? – powtórzył Piotrek. Nawet nie spróbował ulubionego ciastka z kremem. 
Blanka  nie  była  w  stanie  odpowiedzieć,  miała  wrażenie,  że  w  gardle  urosła  jej  wielka 

gula. Nie mogła zresztą zrobić niczego innego, jak tylko czekać ze ściśniętym sercem na słowa 
pana Bielińskiego. 

–  Pani  profesor  była  serdeczną  przyjaciółką  twojej  mamy  –  odparł  pogodnym  tonem 

mężczyzna  i  choć  najwyraźniej  zamierzał  dodać  coś  jeszcze,  głos  go  zawiódł.  Spostrzegła  to 
zarówno Blanka, jak i dwójka siedzących przy stoliku dzieciaków: jej syn i córka  Justyny. 

background image

Znowu zapadła cisza, ale teraz Blanka już wiedziała, że to do niej należy następny krok. 

–  Tak było… –  podjęła  tonem  pozornie  tak  samo  pogodnym,  jak  to  miało  miejsce 

w przypadku ojca Justyny. Dokładała przy tym wszelkich starań, by  jednak, w przeciwieństwie 
do  niego,  jej  własny  głos  nie  zawiódł.  –  Zaprzyjaźniłyśmy  się  jeszcze  w  szkole  podstawowej. 
Potem byłyśmy nierozłączne do matury. A później… – Przerwała. 

–  W  takim  razie  dlaczego  nigdy  wcześniej  pani  nie  poznałam?  Dlaczego  o  pani  nie 

słyszałam? – spytała przytomnie Monika. 

Blanka spodziewała się tych pytań, choć miała nadzieję, że może jednak nie padną. Nie 

była  do  końca  przygotowana  na  odpowiedź,  która  zabrzmiałby  w  miarę  sensownie,  w  każdym 
razie wiarygodnie. Która nie rozdrapywałaby wciąż niezagojonej rany. 

–  Wyprowadziłam się z Warszawy wiele lat temu – odparła. 
To było najprostsze wyjaśnienie, choć z pewnością niewystarczające. 
–  Wtedy, gdy moja mama…? 
–  Niedługo potem. 
Nie patrzyły sobie w oczy. 
Ponownie zapadło milczenie, które szczęśliwie nie dawało im się we znaki, ale to jedynie 

dzięki  obecności  innych  osób  w  lokalu.  Zwłaszcza  przy  sąsiednim  stoliku  było  wyjątkowo 
gwarnie  i  wesoło.  Być  może  w  innych  okolicznościach  podobne  sąsiedztwo  mogłoby 
przeszkadzać,  jednak  tym  razem  Blanka  dziękowała  Bogu  za  obecność  tamtych  ludzi.  I  była 
pewna, że profesor i jego wnuczka podzielają to zdanie. 

–  Muszę już iść. – Monika powoli się podniosła. – Pamiętasz, dziadku, że umówiłam się 

na wieczór z Olą? 

–  A  tak,  tak  –  potwierdził  w  roztargnieniu  pan  Bieliński,  po  czym  uśmiechnął  się  do 

wnuczki.  –  Pamiętaj,  aby  nie  wracać  zbyt  późno.  Idź  głównymi  ulicami,  przynajmniej  są  jako 
tako oświetlone i kręcą się tam ludzie. 

–  Dobrze, dziadku, zawsze mi to powtarzasz. Pamiętam. 
–  Nie przez park… 
–  Nie przez park. Przecież sama to wiem. No to na razie…  – Pochyliła się i pocałowała 

starszego pana w czoło. Zaraz potem zerknęła na Blankę i Piotrka. – Do widzenia. – Zabrzmiało 
to trochę sztywno, ale Blanka nie poczuła się dotknięta. Rozumiała. 

Cicho odpowiedziała w imieniu swoim i syna. 
Gdy dziewczyna wyszła, Blanka poczuła ulgę. Zaraz też przyszło jej do głowy, że gdyby 

również Piotrek gdzieś poszedł, mogłaby od serca porozmawiać z Bielińskim. Wręcz bardzo tego 
zapragnęła. Tyle że w wypadku dziesięcioletniego syna samotny powrót  do domu nie wchodził  
w grę. A poza tym obiecała mu, że ten wieczór spędzą razem. Czuł się trochę samotny podczas 
ferii;  Blanka  podejrzewała,  że  brakowało  mu  siostry.  Wprawdzie  nawiązał  wreszcie  jakieś 
koleżeńskie  kontakty  w  nowej  szkole,  nie  na  tyle  silne  jednak,  aby  spotykał  się  z  tamtymi 
chłopcami w czasie wolnym od regularnych zajęć. 

–  Nic  na  to  nie  poradzę,  że  tak  się  o nią  boję.  –  Głos  Bielińskiego  wybudził  ją    

z  rozmyślań.  Odniosła  przy  tym  wrażenie,  że  zabrzmiało  to  tak,  jakby  się  przed  nią 
usprawiedliwiał. 

–  Rozumiem pana. Ja także boję się o bezpieczeństwo dzieci. Pod tym względem  nasze 

ulice i osiedla pozostawiają jeszcze wiele do życzenia. 

–  Tak.  Przed  laty  było  dużo  bezpieczniej.  Odnoszę  wrażenie,  że  komunizm  przy 

wszystkich  swoich  wadach  i  mankamentach  dawał  jednak  bez  porównania  mniejsze  pole  do 
popisu  pospolitym  przestępcom.  –  Potrząsnął  głową  i  rozłożył  bezradnie  ręce.  –  Wiem,  jak  to 
brzmi. Gdyby mi w  tamtych czasach ktoś powiedział, że powiem cokolwiek pozytywnego 

background image

o komunizmie… 

–  Wtedy bał się pan o Justynę. 
Niewiarygodne,  że  to  powiedziała.  Tak  po  prostu,  bez  zająknięcia.  Dopiero  potem  się 

speszyła, ale nie miała pojęcia, jak teraz z tego wybrnąć. Jak się okazało, nie było takiej potrzeby, 
bo  profesor  przyjął  jej  słowa  w  bardzo  naturalny  sposób.  Tak  jakby  na  nie  czekał.  Tak  jakby 
ułatwiły mu dalszą konwersację. 

–  Tak, bałem się o nią. Cóż poradzić, taka dola ojca. Zresztą wszyscy się o nią baliśmy. 

Była  naszym  jedynym    dzieckiem.  Teraz,  po  latach,  rozumiem  nawet  moją  teściową,  a  to  już       
z  kolei  drugie  stwierdzenie,  które  dawniej  nie  przeszłoby  mi  przez  gardło.  Sama  pamiętasz,  to 
znaczy… – Stropił się. – Chciałem powiedzieć, sama pani pamięta… 

–  Proszę  dać  spokój  z  tą  „panią”  –  zaoponowała  łagodnie.  –  Aż  się  dziwię,  dlaczego 

wnuczka  nie  zwróciła  uwagi,  że  zwraca  się  pan  do  mnie  w  sposób  tak  oficjalny,  skoro  oboje 
wspomnieliśmy, że pamięta mnie pan jako małą dziewczynkę. 

–  No  tak,  prawda,  prawda.  Ale  zapewniam  pa…  to  znaczy  ciebie,  że  ta  mała  mądrala       

z pewnością jeszcze dzisiaj zagadnie mnie w tej sprawie. Na razie była zbyt zaskoczona, aby to 
zrobić. Na ogół nic nie ujdzie jej uwadze, jest bardzo bystra. 

–  Jak Justyna – szepnęła Blanka. Zrobiła to głównie dlatego że, jak już zdążyła zauważyć, 

wspominanie  córki  najwyraźniej  sprawiało  Bielińskiemu  przyjemność.  Tym  razem  jednak 
zaoponował. 

–  Nie, raczej jak… Robert. Justyna była bardzo inteligentna, ale często zbyt rozkojarzona. 

Monika ma zdecydowanie bardziej precyzyjny umysł. Po ojcu. 

Dłonie, w których Blanka trzymała  filiżankę ze stygnąca kawą, zadrżały. Płyn omal  nie 

wylał się obrus, na szczęście w porę zdążyła odstawić naczynie. Nawet jeśli Bieliński zauważył 
jej zmieszanie, nie dał tego po sobie poznać. Nie patrzył na nią ani na milczącego Piotrka. Jego 
spojrzenie  błądziło  gdzieś  za  oknem,  po  ulicy  pełnej  ludzi,  rozświetlonej  niczym  w  bajce 
świątecznymi lampkami. 

–  Została mi tylko ona – kontynuował zamyślony. – Nawet moje rodzeństwo już odeszło. 

Czasem  wpadają  jeszcze  szwagier  z  żoną,  ale  i  oni  czują  się  samotni,  nawet  bardziej  niż  ja. 
Dwoje ich dzieci wyemigrowało jeszcze w latach osiemdziesiątych za Atlantyk, wnuków prawie 
nie  znają.  Zresztą  te  ich  wnuki  nawet  nie  mówią  po  polsku,  rodzice  kompletnie  to  zaniedbali, 
jakby im na tym nie zależało. Zupełnie odcięli się od korzeni. Krystyna, szwagierka mojej świętej 
pamięci żony, wyznała  mi  nawet, i to  całkiem  niedawno, że pomimo nieszczęść,  jakie na  mnie 
spadły,  jestem  mniej samotny od nich. Bo przynajmniej  mam przy sobie wnuczkę,  mądrą, miłą 
dziewczynę. Myślę, że miała rację. 

–  Tak, na pewno – potwierdziła Blanka, ponieważ odniosła wrażenie, że profesor chyba 

czekał na jej komentarz. Zawahała się jednak, zanim dodała: – To doprawdy niezwykłe, jak pan 
sobie dobrze poradził z wychowaniem dziewczynki. 

–  To nie tylko  moja zasługa.  – Jego wargi wykrzywiły się w  lekkim uśmiechu.  – Moja 

żona  zmarła,  gdy  Monika  skończyła  trzynaście  lat.  Dziesięć  lat  wcześniej  pochowaliśmy 
teściową.  Niemniej,  zarówno  jedna,  jak  i  druga  wzięły  na  siebie  ciężar  wychowania  małego 
osieroconego dziecka. Ja przejąłem opiekę nad dużą panienką. 

–  Nad nastolatką – łagodnie przypomniała mu Blanka – wchodzącą w bardzo trudny wiek 

dojrzewania.  Podziwiam  pana.  Ja  niestety  nie  do  końca  dobrze  poradziłam  sobie  z  moją 
dorastającą córką. 

Cholera,  za  późno  ugryzła  się  w język.  Niepotrzebnie  to  powiedziała,  w dodatku     

w obecności Piotrka. O sobie, o swoich sprawach powinna mówić jak najmniej. 

Bieliński jednak nie skomentował jej wzmianki dotyczącej kłopotów wychowawczych 

background image

z Majką, tak jakby zorientował się, że Blanka pożałowała swej wylewności. 

–  Po  śmierci  żony  także  nie  zostałem  sam  z trzynastoletnią  dziewczynką  –  odparł   

i ponownie drgnęły mu kąciki ust, a spojrzenie nabrało ciepłego, życzliwego wyrazu. – Nigdy nie 
byłem dobry w opiece nad dziećmi, niestety. Lubię je, ale to jednak za mało. Tu trzeba talentów, 
których niestety nigdy nie posiadałem. Powiem wprost: bardzo mi wtedy pomogli rodzice zięcia. 
Bez nich byłbym bardzo biedny, proszę mi wierzyć. 

Blanka wolała przemilczeć, że wiadomość ta nie była dla niej żadną niespodzianką. 

A Bieliński, odwróciwszy wzrok od okna, ponownie się uśmiechnął. 

–  Wiem, że  jako główny opiekun, czy  jak się tam to fachowo  nazywa, powinienem  był 

już  dawno  pokazać  się  w  szkole  i  poznać  nową  wychowawczynię  wnuczki,  no  ale  jakoś  nie 
wyszło.  Miałem  pewne  kłopoty  ze  zdrowiem,  czasem  serce  daje  mi  się  we  znaki.  Na  zebraniu 
szkolnym  we  wrześniu  zastąpiła  mnie  Kasia  Mankiewicz,  matka  zięcia,  ale  nie  jestem  pewien, 
czy  zwróciłaś  na  nią  uwagę.  Wprawdzie  w  zeszłym  roku  angażowała  się  w  życie  szkoły  jako 
przedstawiciel  rodziców  i  opiekunów  –  jest  bardzo  energiczna  i  doskonale  się  czuje,  gdy  tylko 
może  spożytkować  te  pokłady  energii  i  inwencji  –  niemniej  teraz  musi  się  skoncentrować  na 
mężu. Staszek Mankiewcz przeszedł w sierpniu lekki udar, na szczęście wyszedł z tego obronną 
ręką, ale trzeba na niego uważać. 

–  Poznałam ją – odparła po namyśle Blanka. – Rozmawiałyśmy… krótko. 
Zaraz jednak przyszło jej do głowy, że może niepotrzebnie o tym wspomniała. Tak jakby 

wywoływała  wilka  z  lasu.  Lepiej,  aby  Bieliński  nie  zaczął  teraz  tego  drążyć,  aby  nie  zadawał 
żadnych pytań. Nie musi też wiedzieć, że Mankiewiczowa jasno dała jej do zrozumienia, aby nie 
zawierała  bliższych  kontaktów  ani  z  jej  wnuczką,  ani  z  resztą  rodziny.  Na  samą  myśl,  jak 
zareagowałaby  ta  kobieta,  gdyby  teraz  jakimś  cudem  zajrzała  do  Fukiera,  Blanka  omal  nie 
wybuchnęła szalonym śmiechem. Choć z pewnością nie byłaby to zabawna sytuacja. 

Dopiła kawę i sięgnęła po torebkę. 
–  Dziękujemy  za  zaproszenie  –  rzekła  –  ale  czas  już  na  nas.  Zrobiło  się  późno.  – 

Podniosła się i wyciągnęła rękę do Bielińskiego, którzy również wstał. – Ogromnie się cieszę, że 
nadarzyła się nam sposobność, aby porozmawiać – dodała ciepło. 

–  Oczywiście. Mnie także było miło, ale już chyba o tym wspominałem. Poza tym mam 

nadzieję,  że  skoro  wróciłaś  z  rodziną  do  Warszawy,  to  będziemy  się  częściej  widywać.  Wiem, 
wiem  –  dodał  pospiesznie,  podchwyciwszy  jej  spojrzenie  –  jesteś  nauczycielką  Moniki,  ale 
bądźmy szczerzy, komu  to  tak naprawdę przeszkadza?  A  ja chętnie  jeszcze  bym   się spotkał     
z tobą i pogadał. O starych, a może i dla odmiany, o obecnych czasach? 

Pozostawiła jego słowa bez odpowiedzi, ale uśmiechnęła się uprzejmie. 
Wyszli  we  troje  na  zewnątrz  i  zapatrzyli  się  na  udekorowaną  świątecznymi  ozdobami       

i oświetloną latarniami ulicę. 

–  Kiedy patrzę na taką  scenerię, to choćbym nie wiem jak  wcześniej  czuła się smutna    

i przygnębiona, od razu poprawia mi się nastrój – odezwała się Blanka. – Zaraz też przypominam 
sobie, jak brzydko, szaro i byle jak wyglądały te ulice, gdy byłam młodą dziewczyną. 

Chciała coś jeszcze dodać, ale zastanowiło ją jego spojrzenie. I osobliwy blask w oczach. 

A także wzruszenie, jakie w nich spostrzegła. 

–  Pod  wieloma  względami  jest  piękniej  i  lepiej  niż  wtedy  –  odparł  cicho.  –  Na  pewno 

jednak nie pod względem tamtych świąt, gdy miałem przy sobie najbliższe mi osoby. Moją żonę, 
córeczkę,  dalszą  rodzinę.  Nawet  moja  teściowa  staje  się  w  tych  dniach  miłym  wspomnieniem. 
Nawet  panująca  wówczas  szarzyzna,  bylejakość,  brud  i  kolejki  po  karpia.  Tyle  innych  rzeczy 
sprawiało nam radość. I to już nigdy nie wróci, nigdy. 

–  Wiem  –  szepnęła  i poczuła  łzy pod  powiekami.  W przypływie  współczucia  odważyła 

background image

się nawet pogłaskać go po ramieniu. – Naprawdę mi przykro. 

Potrząsnął głową i poklepał Blankę po dłoni. 
–  Niepotrzebnie – westchnął. – To już niczego nie zmieni. Święta miną i życie potoczy się 

dalej.  Pod   tyloma   innymi   względami   rzeczywiście   lepsze   i piękniejsze   niż   wówczas.  
A wspomnień i tak nikt mi nie odbierze. 

Mnie też nikt ich nie odbierze, krzyczała w myślach, gdy ciągnąc Piotrka za rękę, niemal 

biegła  potem  ulicą,  niestety  nie  wszystkie  te  wspomnienia  są  dobre.  I  pewnie  tu  właśnie  tkwi 
najważniejsza przyczyna, że od lat nie radzę sobie z własnym życiem. Wszystko, czego się przez 
ten  czas  dotknęłam,  pękało  i  waliło  się  w  gruzy.  Po  śmierci  Justyny  już  nic  mi  się  nie  udało. 
Wszystko sypało się jak domek z kart. 

Może powinna to była powiedzieć profesorowi? Że podzielała jego ból, bo czuła niemal 

dokładnie to samo? 

Niewykluczone, że by ją zrozumiał, tak jak ona rozumiała jego. Ale nie zdobyła się na tak 

daleko  idące zwierzenia. Choćby ze względu na  obecnego przy rozmowie Piotrusia. I bez tego 
usłyszał już dość. 

–  Mamo,  przestań  biec.  Ja  już  tak  nie  mogę  –  dobiegł  ją  jego  płaczliwy  głos,  więc 

gwałtownie przystanęła. 

–  Przepraszam,  kochanie.  Zamyśliłam  się,  to  dlatego.  –  Przytuliła  go  do  siebie,  nie 

zważając na niezadowolenie potrącających ich, spieszących się ludzi. 

Tego  wieczora  później  niż  zwykle  zasiedli  do  kolacji.  Przed  oczami  migotał  im  ekran 

telewizora.  Jednak  ani  Blanka,  ani  Piotrek  nie  zwracali  uwagi  na  film.  Myśli  każdego  z  nich 
zaprzątnięte były zupełnie czym innym. 

–  Chyba już mi kiedyś o niej opowiadałaś, mamo – odezwał się niespodziewanie Piotrek. 
Głos dziecka wyrwał Blankę z zadumy. Natychmiast odgadła, kogo miał na myśli. 
–  Opowiadałam ci o Justynie? – zdziwiła się. 
–  Powiedziałaś mi o niej na początku września, w pierwszym dniu szkoły – odpowiedział 

po chwili. 

Oczywiście,  teraz  to  sobie  przypomniała.  Wspomniała  Piotrkowi  o  Justynie,  chcąc 

zainteresować  go  czymkolwiek  lub  kimkolwiek,  aby  choć  na  chwilę  przestał  ze  smutkiem 
wspominać swoich, pozostawionych w Poznaniu przyjaciół i szkolnych kolegów. 

–  Ten pan, którego dziś spotkaliśmy w kinie, to jej tata – wyjaśniła na wszelki wpadek. 
–  Przecież  wiem.  Słyszałem,  o  czym  mówiliście.  –  Skinął  głową  na  znak,  że  dobrze 

zrozumiał przebieg spotkania, a niewykluczone,  że i rozmowy. – A ta dziewczyna to jej córka     
i twoja uczennica. Myślisz, że była z czegoś niezadowolona? Tak szybko sobie poszła. 

–  Nie sądzę – odparła Blanka. Wolała nie snuć podobnych rozważań. I tak do niczego nie 

prowadziły.  –  Pewnie  była  zaskoczona,  ale  to  chyba  zrozumiałe,  prawda?  A  poza  tym,  o  ile 
dobrze zrozumiałam, była umówiona z koleżanką, dlatego wcześniej wyszła. – Podniosła się, aby 
sprzątnąć  ze  stołu.  Tym  samym  dała  sygnał,  że  uważa  temat  za  zakończony.  –  Pogłośnij 
telewizor, przecież prawie nic z niego nie słyszysz, a tak czekałeś na ten film. 

Piotrek  jednak  najwyraźniej  stracił  ochotę  na  oglądanie.  Myśli  chłopca  krążyły  teraz 

wokół zupełnie innych spraw, poznała to po jego spojrzeniu. 

–  Dlaczego nigdy nie opowiadasz o sobie? – spytał nagle. 
–  Jak to? – Ręce jej zadrżały i dlatego na wszelki wypadek wolała postawić z powrotem 

talerze na stole. – Jak to… o sobie? 

–  No tak. O tamtych czasach, gdy byłaś  mała, a potem trochę starsza. Sama  wiesz, o co 

chodzi. 

Potrzebowała dłuższej chwili, by na nowo zebrać myśli. 

background image

–  Pewnie dlatego, że nie mam o czym mówić. To było zupełnie zwyczajne dzieciństwo, 

szkoła i tak dalej. 

–  I nic szczególnego ci się wtedy nie przydarzyło? – zapytał szeptem chłopiec. Patrzył na 

nią uważnie, szeroko otwartymi oczami. 

–  Nie. – Starała się mówić wesołym tonem. – Większość ludzi przechodzi przez życie bez 

wielkich przygód. Ja nie byłam wyjątkiem, dzięki Bogu. 

–  Dlaczego dzięki Bogu? 
–  Bo mało kto tęskni za wielkimi przygodami. – Uszczypnęła go żartobliwie w policzek. 

– To na ogół marzenia ludzi w twoim wieku. 

Ponownie  pozbierała  talerze  i ruszyła  do  kuchni.  Zaledwie  jednak  odkręciła   wodę 

w kranie  i zabrała się do zmywania, ponownie, zupełnie niespodziewanie, usłyszała za plecami 
głos synka: 

–  Co się stało tej twojej koleżance? Dlaczego umarła? 
Musiała jednak zakręcić kran, bo szum wody stał się nagle nie do zniesienia. 
–  Miała wypadek – odparła i wreszcie na niego spojrzała. 
To wystarczyło, by do niej podszedł i objął w pasie. 
–  Na pewno było ci wtedy smutno. 
–  Tak.  Bardzo  smutno.  –  Drżącą  dłonią  gładziła  go  po  zbyt  długich  i  rozczochranych 

włosach.  –  Ale  to  zdarzyło  się  już  dawno  temu.  Potem  urodziła  się  Majka…  i  ty…  i  oboje 
staliście się dla mnie najważniejsi w życiu. 

Do pewnego stopnia była to przecież prawda. 
–  Dlatego wolałaś zamieszkać w Poznaniu? – szepnął Piotruś. – Bo tutaj było ci bardzo 

smutno? 

Miała wrażenie, jakby wbijano w nią tępe ostrze, choć przecież wiedziała, że synek za nic 

świadomie nie sprawiłby jej bólu. Nabrała powietrza, a potem przyklękła i popatrzyła mu prosto 
w oczy. 

–  Przecież  wiesz,  że  przeprowadziłam  się  do  Poznania  dlatego,  że  wyszłam  za  mąż  za 

twojego tatę – przypomniała mu ze słabym uśmiechem. 

Odniosła  wrażenie,  że  w  jego  uważnym,  smutnym  spojrzeniu  dostrzegła  jakby  słabe 

światełko. 

–  Jak poznałaś tatę? – spytał, a owo światełko w jego oczach stawało się coraz bardziej 

wyraźne,  coraz  jaśniejsze.  Jego  promień   sprawił   nawet,   że  ściągnięta  od  miesięcy  bólem 
i tęsknotą twarzyczka wyraźnie się wypogodziła. 

Blanka postanowiła wówczas opowiedzieć mu w sam raz tyle, by zatrzymać tę pogodę na 

jego  buzi.  A  równocześnie  oszczędzić  mu  szczegółów,  które  mogłyby  ponownie  wpędzić  go      
w smutek i przygnębienie. 

background image

ROZDZIAŁ 15 

 

 

Krzysztofa   poznała   w grudniu    siedemdziesiątego    ósmego    roku,    a dokładniej    

w pierwszych dniach tak zwanej zimy stulecia. 

Kilka dni po świętach Bożego Narodzenia napłynęła ze Skandynawii fala mrozów, jakiej 

ponoć najstarsi z żyjących nie pamiętali. W ciągu doby temperatura spadła do minus dwudziestu 
stopni,  co  w  połączeniu  z  faktem,  że  dzień  wcześniej  utrzymywała  się  aura  jesienna  i  padał 
deszcz,  wywołało  prawdziwy  szok.  Padający  deszcz  w  ciągu  godzin  zaczął  mieszać  się  ze 
śniegiem, a potem sypał już wyłącznie biały puch. Gwałtowny i silny wiatr nie tylko potęgował 
uczucie  lodowatego zimna, ale dodatkowo przyczynił  się do usypania zasp, które w niektórych 
miejscach  okazały  się  niemożliwe  do  sforsowania  i  wyglądały  niczym  naturalne  wzniesienia. 
Komunikacja  stanęła  z  powodu  mrozów  i  śniegów,  a  co  gorsza  z  powodu  zamarznięcia  trakcji 
kolejowych   transport   węgla   okazał   się   niemożliwy,   co   oznaczało   zimne   kaloryfery    
w mieszkaniach. 

W taki oto dzień Blanka przedzierała się w kierunku domu Justyny. Droga, którą na ogół 

pokonywała  w  piętnaście  minut,  tym  razem  zabrała  jej  niemal  godzinę.  Wiatr  nawiewał  nowe 
połacie  śniegu  w  miejsce  dopiero  odgarniętego,  nie  mówiąc  o  ślizgawkach,  których  nie  widać 
było  pod  białą  pokrywą.  Włóczkowa  czapka  co chwilę  zsuwała  jej  się  na  oczy,  szalik,  którym 
starała się osłonić nos i brodę, tym razem zupełnie nie spełniał swego zadania, a jakby tego było 
mało, porywy wiatru zrywały kaptur z głowy. Nie potrafiła zliczyć, ile razy siarczyście przeklęła. 
Na swoje usprawiedliwienie  miała tylko fakt, że nie ona  jedna z grona  mijanych przechodniów   
w  tak  nieelegancki  sposób  komentowała  rzeczywistość.  Gdy  skręciła  w  ulicę  prowadzącą  do 
domu  Justyny,  w  pierwszej  chwili  stanęła  jak  wryta.  Dotarło  do  niej,  że  jeśli  do  tej  pory 
pomstowała na stan dopiero co przebytych ulic i chodników, to grzeszyła podwójnie, bowiem ich 
nawierzchnia  jawiła  się  niczym  królewski  gościniec  w  porównaniu  z  tym,  jak  wyglądała 
Wierzbowa.  Priorytetem  w  odśnieżaniu  były  przecież  główne  drogi.  Mieszkańcy  tych 
pozostałych,  bocznych,  zdani  byli  na  własne  siły  i  możliwości.  Z  tym  zaś  bywało  różnie. 
Zarówno  asfalt,  jak  i  chodnik  pokryte  były  grubą  warstwą  śniegu,  tak  że  dopiero  po  dłuższej 
chwili Blanka wypatrzyła wydeptaną przez zdesperowanych mieszkańców ścieżynę. Widać było 
nawet ślady szufli i łopat, którymi najwidoczniej próbowano walczyć z naturą, tyle że był to bój 
nierówny.  O  przejechaniu  tędy  samochodem  nie  mogło  być  mowy,  niemniej,  gdy  się  stawiało 
kroki w ślady butów,  dawało to pewną nadzieję na przedostanie  się do  celu, czyli  do jednego   
z domostw. 

W  tym  momencie  Blanka  gorzko  pożałowała,  że  nie  posłuchała  przestróg  matki,  by 

odłożyć odwiedziny u przyjaciółki. 

–  Najmądrzej bez potrzeby nie wychodzić teraz z domu  – lamentowała pani Sarnacka. – 

Sama widzisz, co się dzieje, i gdybyś do tego wszystkiego włączyła rozum, a przynajmniej choć 
odrobinę zdrowego rozsądku, sama doszłabyś do podobnego wniosku. Jesteś uparta jak osioł, ale 
mogłabyś choć raz mnie posłuchać. 

–  Daj spokój, mamo – odgryzła się, bo czarnowidztwo rodzicielki nieraz już działało jej 

na  nerwy.  Matka  z  każdym  rokiem  stawała  się  pod  tym  względem  coraz  bardziej  podobna  do 
babci.  To  wieczne  oczekiwanie  na  nieszczęście,  trwoga  o  każdego  członka  rodziny,  który  od 
dawna (czyli  od kilku dni) nie dawał  znaku  życia, nie dzwonił, nie odwiedzał, to   upodobanie  
w  udzielaniu  rad,  obojętnie,  czy  adresat  ich  potrzebował,  czy  też  nie,  doprowadzało  zarówno 
Blankę, jak i jej rodzeństwo, a także kuzynów do białej gorączki. 

–  Oczywiście: daj  spokój,  mamo – powtórzyła z przekąsem pani Sarnacka.  – Nietrudno 

background image

teraz  o  wypadek.  Ulice  są  byle  jak  odśnieżane,  a  na  niektórych  w  ogóle  nie  było  spychacza. 
Wczoraj Jarczykowska, ta z pierwszego piętra, złamała nogę, bo potknęła się po ciemku o bryłę 
lodu i przewróciła na ślizgawce. Idź do niej, niech ci sama opowie, w jakiej kolejce czekała na 
pogotowiu, aż jej założą gips. Pół biedy jeszcze, jak się wyjdzie na zewnątrz za dnia, ale przecież 
za dwie godziny zrobi się ciemno, a te latarnie pożal się Boże… Co piąta świeci, a raczej ledwo 
bździ. A ty, jak już pójdziesz do Justyny, to do ciemnej nocy u niej siedzisz. 

–  Nie  przesadzaj,  mamo!  Jak  ty  byś  dała  radę  wojnę  przeżyć?!  Przypomnij  sobie 

opowieści dziadków o mroźnych zimach w czasie okupacji. Babcia teraz najchętniej zamknęłaby 
nas na cztery spusty w domu, a przecież w czasie wojny przemierzała całe kilometry ze wsi do 
miasteczka, czy to zimą, czy latem. A nie tylko śniegi i deszcze były wtedy niebezpieczne. 

Pani Sarnacka nie zamierzała jednak łatwo oddać pola. 
–  Babcia nie miała wtedy wyjścia, ale przecież nie szukała przygód za wszelką cenę. 
–  Ja też ich  nie szukam, ale  jeszcze przed świętami umówiłam się z Justyną, że do niej 

wpadnę, jak tylko wrócimy od dziadków. 

–  Tylko że jeszcze kilka dni temu nikomu do głowy nie przyszło, że tak nagle zmieni się 

pogoda! W święta padał deszcz i było kilka stopni na plusie. Justyna z pewnością zrozumie, jeśli 
dzisiaj do niej nie przyjdziesz. 

–  Do jutra nic się w pogodzie nie zmieni, bo nie przypuszczam, aby przyszedł jakiś ciepły 

front. Wiesz dobrze, że musimy z Justyną zaplanować szczegóły sylwestra, bo w tym roku to ona 
go urządza. Okazja jest jedna na milion; trzeba wykorzystać fakt, że pani Dawidowska wyjechała 
na święta  do  chorej  siostry,  a państwo  Bielińscy  idą  na  jakiś  bal  dla  pracowników  uczelni 
i pozwolili, aby Justyna urządziła imprezę w domu. I raczej wątpliwe, czy za życia jej babci trafi 
się druga taka okazja. 

–  Ja z kolei wątpię, czy ta wasza impreza w ogóle dojdzie do skutku przy takiej  pogodzie. 

Nie sądzę, aby rodzice wypuścili waszych kolegów z domu na taki mróz, śnieżycę i zawieję. 

–  Nie kracz, mamo – nie wytrzymała Blanka, bo ponura przepowiednia matki sprawiła, że 

niemal zagotowała się ze  złości.  No  bo  jak  to  tak?!  Tyle  przygotowań  –  zakupy „odstane” 
w kolejkach jeszcze przed  świętami, płyty przygotowane – i to wszystko miałoby wziąć  w łeb   
z  powodu  pogody?!  –  Niczego  nie  będziemy  odwoływać  –  kontynuowała  z  oburzeniem.  – 
Zresztą  niby  jak  miałybyśmy  to  zrobić,  skoro  telefony  nie  działają?  Uszkodzone  linie!  – 
dokończyła z trumfem, jakby to był jakiś szczególny powód do radości. 

Teraz  jednak,  stojąc  przed  zasypaną  ulicą  Wierzbową,  po raz  pierwszy  zwątpiła  w  sens 

swojego uporu. Matka chyba miała rację, gdy namawiała ją na pozostanie w domu. 

Westchnęła. Skoro jednak jakoś zdołała niemal dobrnąć do celu, nie było sensu zawracać. 

Dom Justyny znajdował się mniej więcej w połowie ulicy. 

Mam  wysokie,  porządne  buty,  poradzę  sobie,  pomyślała  i  odważnie  namacała  nogą 

głęboki ślad, pozostawiony przez kogoś w śniegu. Szczęśliwie nie został jeszcze zasypany. Przez 
moment przyszło jej do głowy, że powrotna droga będzie prawdopodobnie jeszcze trudniejsza do 
przebycia, mimo to ostrożnie postępowała naprzód. 

Straciła  równowagę  przy  posesji  Kwiatkowskich  i  runęła  twarzą  w  puch  śnieżny,  pod 

którym znajdowała się twarda bryła lodu. 

–  Hej tam! Żyjesz?! 
W pierwszej  chwili  była zbyt zaskoczona, by odpowiedzieć. By w ogóle w  jakikolwiek 

sposób zareagować. 

W  osłupieniu  patrzyła  na  pochylającego  się  nad  nią  chłopaka  ubranego  w  stary, 

dziwaczny kożuch i futrzaną czapę. W takim stroju wyglądał niczym relikt przeszłości. 

Chyba straciłam przytomność, a może cofnęłam się w czasie? – pomyślała. 

background image

–  Jesteś  cała?  Możesz  się  poruszyć?  –  indagował  coraz  bardziej  zaniepokojony 

młodzieniec. 

Pomału odzyskiwała panowanie nad własnym ciałem i umysłem. 
–  Tak – odparła, usiłując się podnieść, ale podłoże było zbyt śliskie, by jej się to udało. 
–  Nie ruszaj się zbyt gwałtownie. Niewykluczone, że złamałaś rękę albo nogę. 
Jego troskliwość, przejęty wyraz twarzy w połączeniu z przedpotopowym okryciem, jakie 

miał na sobie, rozbawiły ją w końcu. 

–  Nie,  niczego  nie  złamałam.  Gdyby  tak  było,  wyłabym  teraz  z  bólu.  A  nie  mogę  się 

podnieść, bo siedzę na jakiejś cholernej ślizgawce. Oj, przepraszam za nieeleganckie wyrażenie. 

Bez  słowa  komentarza  dźwignął  ją  i  postawił  na  nogi,  co  w tych  warunkach  wymagało 

nie lada zręczności i siły. 

–  Dziękuję – mruknęła nieco zażenowana całą sytuacją. 
–  Nie ma za co – uśmiechnął się i schylił po jej czapkę, która podczas upadku zsunęła jej 

się z głowy. – Dziadowska pogoda, szlag by to… Miałaś szczęście, mogło skończyć się gorzej. 
Mieszkasz  tu?  –  zapytał,  a  pochwyciwszy  jej  spojrzenie,  dodał  zmieszany:  –  Tak  tylko  pytam, 
bez obawy. Bo tylko tubylec miałby powód, by się teraz tędy przemieszczać. Jeśli napada więcej 
śniegu, a żaden pług tu się nie pojawi, wszyscy mieszkańcy tej ulicy zostaną na amen odcięci od 
świata. 

–  Nie,  nie  mieszkam  na  Wierzbowej  –  odpowiedziała  po  chwili.  Zauważyła 

zainteresowane spojrzenie młodego człowieka i domyśliła się, w czym rzecz. Do takich spojrzeń 
zdążyła się  już przyzwyczaić, do pytań o miejsce zamieszkania zresztą także. Na dobrą sprawę 
jedynym  facetem,  który  nie  lustrował  jej  wyglądu  w  tak  jednoznaczny  sposób  i  nie  przejawiał 
chęci,  by  dowiedzieć  się  czegokolwiek  więcej  na  jej  temat,  był  Robert  Mankiewicz.  Co  na 
początku  znajomości  ją  zaintrygowało,  potem  jednak  deprymowało,  wreszcie  –  coraz  bardziej 
martwiło.  W  tym  jednym  przypadku,  kiedy  jej  naprawdę  zależało,  trafiła  na  kogoś,  kto 
najwyraźniej  nie  był  nią  zainteresowany.  Świadomość  tego  nie  usposobiła  jej  szczególnie 
przychylnie do chłopaka, który przyszedł jej z pomocą na ośnieżonej ulicy. Jego pełne zachwytu 
spojrzenia wręcz ją drażniły. Poza tym w ogóle jej się nie podobał. W większej gromadzie ludzi 
nawet by go nie zauważyła. Był taki… pospolity. I ten kożuch! Skąd go wytrzasnął?! 

Przywołała się jednak do porządku. Chłopak może nie wygrałby konkursu na mężczyznę 

roku – zaczerwienione na mrozie policzki i nos nie dodawały mu urody – niemniej był dość miły 
i troskliwy. Starał się okazać pomocny. A że się na nią gapił? No cóż, nie on pierwszy i zapewne 
nie ostatni. Przynajmniej nie zachowywał się w sposób nonszalancki i nachalny  – tego bowiem 
nie znosiła. 

To ostatnie  spostrzeżenie  sprawiło,  że  postanowiła  zdobyć  się  na  jakiś  bardziej  –  może 

jeszcze nie tyle przyjazny – co życzliwy gest. 

–  Przyszłam w odwiedziny do przyjaciółki. Mieszka w pobliżu – rzekła. 
–  Na  tej  ulicy?  No  to  uważaj,  bo  tam  dalej  także  nie  brakuje  lodowych  pułapek  pod 

śniegiem. 

–  Jestem już prawie na miejscu. Justyna mieszka w tym domu. – Wskazała na sąsiednią 

posesję i dopiero potem przyszło jej do głowy, że chyba trochę za dużo powiedziała. 

–  Justyna Bielińska? – ożywił się chłopak. – To twoja przyjaciółka? 
To ją zaintrygowało nie na żarty. 
–  Znacie się? 
Nie miała o tym  pojęcia.  Szukała  w pamięci,  czy  Justyna  kiedykolwiek  wspomniała  

o takim chłopaku, ale nic nie przychodziło jej na myśl. Zresztą może i nie zwróciła na to uwagi. 

Zapytam, ją jak tylko się zobaczymy, choćby jeszcze dziś, postanowiła. 

background image

–  Trochę  –  odparł,  najwyraźniej  zadowolony,  że  ma  okazję  jeszcze  chwilę  z  nią 

porozmawiać. – Odwiedzam czasem ciotkę i wuja – wskazał na dom Kwiatkowskich. – Niezbyt 
często,  bo  mieszkam  w  Poznaniu.  Ale  w  prawie  każde  święta  przyjeżdżamy  z  rodzicami  do 
wujostwa. Ciotka i wuj nie mają dzieci i czują się trochę samotni. – Zawahał się, zanim dodał: – 
Myślę, że teraz będę ich odwiedzać częściej. – I ponownie zerknął na nią znacząco. 

No, to kończymy ten dialog, zdecydowała z niesmakiem. Miała wprawę ze spławianiem 

tego typu „kolegów”. 

–  Muszę już iść. Justyna czeka – rzekła. – I za zimno, żeby tak tu stać. Dzięki za pomoc. 

Cześć. 

–  Zimno  jak  cholera,  fakt.  –  Skinął  głową.  –  Tylko  dlatego  zgodziłem  się pożyczyć  od 

wuja  ten  stary  chałat.  –  Trzepnął  ze  śmiechem  w  kożuch,  pozbywając  się  zeń  śniegu.  –  Do 
odśnieżania działki i chodnika przed furtką jak znalazł. Dalej na ulicę bym w tym nie wyszedł. 

Pocieszające, pomyślała i skinęła mu głową na pożegnanie. 
Zaraz  opowie  o  tym  spotkaniu  Justynie,  uśmieją  się.  Gorzej  będzie,  jeśli  ten  gość 

rzeczywiście spełni swoją obietnicę i zacznie tu częściej przyjeżdżać. Na sąsiednią posesję! Tego 
tylko brakowało! 

Justyna  czekała  na  nią  ubrana  w dwa  ciepłe  swetry,   z szyją  owiniętą  szalikiem        

i podejrzanie błyszczącymi oczami. 

–  Przeziębiłam  się,  ale  bez  paniki  –  oświadczyła,  pochwyciwszy  przerażone  spojrzenie 

Blanki.  –  Tak  czy  owak,  wyprawię  tego  sylwestra,  nawet  gdybym  miała  czterdzieści  stopni 
gorączki. Myślałam, że nie dasz rady tu dotrzeć, że nie wypuszczą cię z domu w taki mróz. 

–  Niewiele  brakowało,  choć  muszę  przyznać,  że  na  sam  widok  tutejszych  zasp  miałam 

zamiar  zawrócić.  Marnie  idzie  odśnieżanie  tej  ulicy.  Szczerze  mówiąc,  udało  mi  się  zobaczyć 
tylko jednego faceta  ze  szpadlem.  Po  sąsiedzku.  I to  bynajmniej  nie  tutejszy,  a przyjezdny  
z Poznania daje warszawiakom tak chwalebny przykład. 

–  Z  Poznania?  –  Justyna  podniosła  brwi,  ale  już  po  chwili  odgadła,  o  kogo  chodzi.  – 

Pewnie  masz  na  myśli  Krzyśka  Millera.  Rzeczywiście,  przyjechał  do  wujostwa  na  święta,  ale 
myślałam,  że  już  wrócił  do  siebie.  Jego  rodzice  podobno  wyjechali  zaraz  po  świętach,  jeszcze 
zanim przyszły te mrozy. Teraz pewnie utknie tu na dobre. 

–  Aż do dziś się na niego nie natknęłam, chociaż tyle razy do ciebie przychodziłam. Nie 

podejrzewałam, że miałaś takiego kolegę za płotem – roześmiała się Blanka. 

Justyna wzruszyła ramionami. 
–  Kiedyś,  gdy  byliśmy  dziećmi,  częściej  go  widywałam.  Ale  potem,  jak  zaczęliśmy 

dorastać, już nie mieliśmy sobie zbyt wiele do powiedzenia. Teraz mówimy sobie tylko cześć. Co 
najwyżej  od  wielkiego  dzwonu  wymienimy  trzy,  cztery  zdania.  Zresztą  on  już  rzadko  tu 
przyjeżdża, tylko na święta. Nawet się dziwię, że nie wrócił ze swoimi do Poznania. A właściwie 
skąd wiesz, że to poznaniak? Rozmawialiście? 

Nie  pozostawało  nic  innego,  jak  opowiedzieć  o  przygodzie  na  zalodzonej  i  ośnieżonej 

ulicy. I oczywiście narazić się na żarty. 

–  Fajnie,  że  sobie  pogadaliście.  I  w  dodatku  w  tak  romantycznych  okolicznościach  – 

zakpiła Justyna. 

–  Na przyszłość postaraj się odśnieżyć przejście koło domu, to może uda mi się  uniknąć 

takich romantycznych przeżyć – ogryzła się Blanka. 

–  Dobra, dobra. Nie przesadzaj, Krzysiek jest całkiem miły. 
–  W każdym razie wyglądał dość oryginalnie w tym starym kożuchu wuja. 
–  Co ty opowiadasz!  – roześmiała się znowu Justyna.  – Szkoda, że tego nie widziałam. 

Ale wiesz co… – Nagle spoważniała albo tylko tak dobrze udawała. – Chyba wypadałoby i jego 

background image

zaprosić na imprezę. 

–  O rany! Musisz? – skrzywiła się Blanka. 
–  Dlaczego?  Coś  nie  tak?  –  Justyna  przyjrzała  jej  się  uważnie.  –  Nie  zrobił  na  tobie 

najlepszego wrażenia, jak widzę. 

–  Nie o to chodzi – mruknęła Blanka. – Naprawdę nic do człowieka nie mam. Zgadzam 

się  nawet  z  tobą,  jest  dość  miły,  ale…  –  Machnęła  ręką  na  znak,  że  nie  ma  ochoty  niczego 
wyjaśniać. – Dobra, zaproś go. To twój znajomy  i krewny sąsiadów. Znacie się od dzieciństwa. 
Nie zwracaj uwagi na to, co powiedziałam. Zła jestem, bo zmarzłam i zmordowała mnie ta droga. 
A do tego jeszcze wywinęłam orła, pewnie dlatego szukam dziury w całym. 

Po  minie  przyjaciółki  Blanka  zrozumiała,  że  ta  odgadła  prawdziwą  przyczynę  jej 

niezadowolenia.  Szczęśliwie  Justyna,  przyzwyczajona  już  do tego,  że  Blanka,  czy  tego  chciała 
czy  nie,  na  ogół  wzbudzała  żywe  zainteresowanie  płci  przeciwnej,  o  nic  już  nie  pytała  ani 
niczego nie komentowała. 

*** 

 

–  Więc  poznałaś  tatę  w  zimę  stulecia?  –  Oczy  Piotrka  aż  pałały  z  podniecenia,  gdy 

wysłuchał opowieści matki. – Dlaczego nigdy mi o tym nie mówiłaś? 

Blanka, która część tych wspomnień zatrzymała dla siebie, a synowi opowiedziała jedynie 

o  swoim  wypadku  na  ośnieżonej  drodze  i  o  pomocy,  jakiej  udzielił  jej  wtedy  Krzysztof, 
uśmiechnęła się. 

–  Pewnie dlatego, że nigdy nie pytałeś. A poza tym… byłeś chyba za mały, by mogło cię 

to zaciekawić. Przecież to nic niezwykłego. Nie poślizgnąłeś się nigdy na śniegu? 

Zgadywała  jednak, że dla  syna  jej opowieść  była czymś  niezwykłym. Niczym początek 

pięknej baśni. Zwłaszcza że dalszy jej ciąg widział już na własne oczy. I wiedział, czym się ta 
„baśń”  zakończyła.  Zresztą  prawdopodobnie  także  o  tym  pomyślał,  bo  na  moment  jego  oczy 
spowiła jakby mgiełka smutku. 

–  I co było dalej? – spytał cicho. 
–  Dalej? – stropiła się Blanka. 
Wolała nie wtajemniczać dziecka w szczegóły. Lepiej, aby Piotrek nie wiedział, że wtedy, 

przed laty, wcale nie zamierzała kontynuować znajomości z Krzysztofem. Że  Krzysztof w ogóle 
jej  wówczas  nie  zainteresował,  nawet  jako  kolega.  Tym  bardziej  nie  zamierzała  opowiadać 
synowi, co sprawiło, że w pewnym momencie postanowiła związać się z jego ojcem. Nie mogła 
jednak  pozostawić  pytania  dziecka  bez  odpowiedzi.  Wzmogłoby  to  tylko  jego  ciekawość,  
a niewykluczone, że  i rozgoryczenie, dlatego zdecydowała się od razu przejść do  meritum  i  na 
tym sprawę zakończyć. 

–  Przecież  wiesz,  co  było  potem  –  podjęła  wesołym,  niezobowiązującym  tonem.  – 

Wyszłam za mąż za twojego tatę. 

–  Tak od razu? – Najwyraźniej był rozczarowany jej lakonicznością. 
–  Nie,  nie  od  razu  –  spróbowała  się  roześmiać  i  nawet  jej  się  to  udało.  Nie  miała 

wątpliwości, że ani jej rodzice, ani nawet Majka nie nabraliby się na ten śmiech, ale Piotrek… to 
Piotrek.  Miał  dopiero  dziesięć  lat,  nie  podejrzewał  jej  o  nieszczerość  i  udawane  emocje.  – 
Wzięliśmy ślub kilka lat potem. W międzyczasie spotykaliśmy się ze sobą, jak wiele innych par. 
Nic w tym niezwykłego – dodała i ponownie ścisnęło jej się serce, gdy na niego popatrzyła. Bo  
w jego oczach zobaczyła tęsknotę i smutek. Wiedziała też, że to ona ponosi odpowiedzialność za 
poczucie osamotnienia Piotrka. W pewnym sensie także za irytujące zachowanie Majki. 

A przecież nie tylko cierpienie własnych dzieci obciążało jej sumienie. 
Przypomniała sobie dzisiejsze spotkanie z panem  Bielińskim. Jego  radość, że po tylu 

background image

latach  zobaczył  i  porozmawiał  z  dawną  przyjaciółką  Justyny.  I  żałość,  gdy  wspominał  zmarłą 
córkę i utraconą rodzinę. 

A zaraz potem, jak na zawołanie, stanęła jej przed oczami Monika. 
Nagle Blanka zapragnęła zostać sama. Zwinęłaby się w kłębek na łóżku i wypłakałaby to 

wszystko, co od lat nie pozwalało  jej poczuć się szczęśliwą. Wszystkiego i tak nie dałaby rady    
z  siebie  wyrzucić  –  zbyt  wiele  się  tego  nagromadziło  –  ale  poczułaby  choć  niewielką  ulgę.  To 
sprawiło, że przez moment nawet pożałowała, że Piotrek nie zdecydował się pojechać z siostrą  
do rodziny ojca. 

Miałaby okazję pobyć teraz wyłącznie w swoim  własnym towarzystwie!  Kiedy ostatnio 

jej się to zdarzyło? 

–  I co? Tata przyszedł na waszą zabawę w sylwestra? – Pytanie Piotrka przywróciło ją do 

rzeczywistości. 

Uśmiechnęła się – to akurat było dobre wspomnienie. 

–  Przyszedł – odparła wesoło i tym razem nie musiała udawać dobrego  nastroju. – 

Większość zaproszonych przyszła. To niewiarygodne, jeśli się weźmie pod uwagę  fakt, że 

niektórzy  mieli  naprawdę daleką  drogę do  pokonania. Mróz  ani  na  jotę  nie  zelżał, komunikacja 

nie działała, a  mimo to ludzie wędrowali przez całe miasto, aby dotrzeć na sylwestrowe zabawy. 

Nasza impreza nie była przecież jedyną w Warszawie. Tyle że o eleganckich kreacjach nie mogło 

być mowy. Z powodu zimna i braku ogrzewania każdy z nas założył najcieplejsze swetry, jakimi 

dysponował.  Nikt  nie  dbał,  czy te  ubrania  były  modne  i ładne,  czy też  pożyczone  od  dziadka. 
I tak mieliśmy sporo szczęścia, że nie zostaliśmy pozbawieni  światła  i prądu, bo taki  los spotkał 

wtedy wielu naszych rodaków. – Zamyśliła się i nagłe wzruszenie chwyciło ją za  gardło.  – 

Wierzyć się dzisiaj nie chce, że w tak nędznych warunkach potrafiliśmy się jednak dobrze bawić. 

Zrobiło się cicho. Blanka, która przygotowywała się na kolejną porcję pytań syna, spojrzała  na 

niego  zaskoczona.  Nie  odrywał  wzroku  od  ekranu  telewizora,  chociaż  wcześniej 

ściszył dźwięk. 

–  Obejrzyj  swój  film,  przecież  czekałeś  na  niego  cały  tydzień  –  przypomniała  mu, 

sięgając po pilota. Z ulgą stwierdziła, że z jakiegoś, sobie tylko znanego, powodu Piotrek stracił 
już  chyba  ochotę  na  kontynuowanie  rozmowy.  Może  wystarczyło  mu  to,  czego  się  od  niej 
dowiedział? 

–  Ciekawe, co tata teraz robi? – szepnął niespodziewanie. 
Znieruchomiała, nie miała pojęcia, co odpowiedzieć. I nie tylko dlatego, że nie wiedziała, 

co Krzysztof w danej chwili porabiał. 

–  Myślisz,  że  jest  mu  teraz  dobrze?  –  Piotrek  nie  patrzył  na  nią,  a  mimo  to  miała 

nieodparte  wrażenie,  że  nie  zadał  tego  pytania  bez  powodu.  Koniecznie  chciał  usłyszeć  jej 
odpowiedź i już jej miała udzielić, takiej najbardziej banalnej, niezobowiązującej i oczywiście na 
tyle optymistycznej, na ile było to możliwe, gdy ni z tego, ni z owego dodał coś jeszcze, bardzo 
nieśmiało,  lecz  z  wyraźną  nadzieją  w  głosie:  –  Myślisz,  że  jeszcze  kiedyś  znowu  będziemy 
wszyscy razem? 

Blanka  kiedyś  usłyszała  od  kogoś  –  w  tej  akurat  chwili  za  nic  nie  potrafiła  sobie 

przypomnieć  od  kogo:  od  teściowej,  matki,  a  może  koleżanki  z  poprzedniej  pracy  –  że  dzieci 
czasem zadają takie pytania swoim rozwiedzionym rodzicom. Przestrogę tę, otrzymaną bodaj pół 
roku temu, zagrzebała  na dnie pamięci, prawdopodobnie ufając, że ona niczego podobnego nie 
usłyszy. Teraz jednak nadziwić się nie mogła własnej naiwności. Poczuła złość na samą siebie, że 
nie  przygotowała  się  wcześniej  na  taką  ewentualność.  Że  dała  się  zaskoczyć.  A  przecież  na 
wszelki  wypadek  już  dawno  powinna  była  mieć  gotową  jakąś  sensownie  brzmiącą  odpowiedź. 
Taką, która nie będzie dawać niepotrzebnej nadziei, ale jednocześnie złagodzi ból. Albo 

background image

przynajmniej  go  nie  pogłębi.    Zaraz  jednak  dotarło  do  niej,  że  odpowiedź  spełniająca  te  dwa,      
w tym przypadku zupełnie wykluczające się warunki, po prostu nie istnieje. Nie mogła się zatem 
do  niej  przygotować.  Musiała  odpowiedzieć  najprościej  i  najbardziej  zrozumiale,  jak  to  tylko 
możliwe. 

–  Tata z pewnością do ciebie zadzwoni w Nowy Rok, tak jak to zrobił w Wigilię. Obiecał, 

że zadzwoni, pamiętasz? A poza tym  ty i Majka macie z nim pojechać podczas ferii zimowych  
w  góry.  To  już  w  lutym.  I  będziecie  wtedy  wszyscy  razem.  Chyba  o  tym  nie  zapomniałeś?  – 
próbowała  zażartować.  Domyślała  się  przy  tym,  że  prawdopodobnie  towarzyszyć  im  będzie 
Magdalena,  ale  nie  zamierzała  o  tym  wspominać  synowi.  Zostawi  to  Krzysztofowi,  to  jego 
sprawa, jego problem. 

–  A… 

ty? 

Zaczerpnęła tchu. 
–  Ja  z  wami  nie  pojadę.  –  Przyklękła  przy  nim  i  zajrzała  mu  prosto  w oczy.  –  Ja  i  tata 

nigdy już nie będziemy razem, ale oboje nadal was kochamy i tak już pozostanie. 

Boże,  co  za  banalne,  bezduszne  tłumaczenie!  Takie  słowa  może  ładnie  wyglądają  

w różnych pretensjonalnych, silących się  na nowoczesność kolorowych  magazynach  i zapewne 
padają w gabinetach psychoterapeutów, ale w praktycznych życiowych zastosowaniach mają się 
jak pięść do nosa. 

Piotruś odwrócił od niej wzrok i skupił go na ekranie telewizora. 
Blanka  dotknęła  delikatnie  jego  głowy,  ale  potrząsnął  nią,  dając  tym  samym  do 

zrozumienia,  że  nie  tylko  nie  oczekiwał  od  niej  żadnej  pieszczoty,  żadnego  pocieszenia,  ale  że 
wręcz tego sobie nie życzył. 

–  Oglądam film – mruknął. 

background image

ROZDZIAŁ 16 

 

 

Następnego  dnia  z  samego  rana  zadzwoniła  teściowa.  Na  brzmienie  jej  głosu  Blance 

zakręciło się w głowie. Po pierwsze nie rozmawiały ze sobą od sierpnia, to znaczy odkąd Blanka 
wyprowadziła się z Poznania. Po drugie ton, jakim pani Miller do niej przemówiła, był nie tylko 
pełen pretensji  – to akurat  nie  było niczym  nowym w  jej wykonaniu  – ale także pełen szczerej 
rozpaczy, a to już mogło zaniepokoić. W każdym razie Blanka odniosła wrażenie, że podniosły 
się jej włosy na głowie. 

–  Co się stało? – wyszeptała ze zgrozą. 
Nie była pewna, czy teściowa ją usłyszała, ale nie zdobyła się na to, by mówić głośniej. 

Czuła tylko coraz większe, obezwładniające ją przerażenie. Majka. Mogło chodzić tylko o nią. 

–  Majka?  –  zapytała  drżącym  głosem.  Trzęsła  się  na  całym  ciele.  Nie  potrafiła 

sformułować żadnego dłuższego zdania. 

Odpowiedział jej ledwo tłumiony szloch. 
–  Uparła się, że chce dzisiaj wracać do Warszawy. A przecież… 
–  Zaraz  –  przerwała  jej  niecierpliwie  Blanka,  czując,  że  wreszcie   odzyskuje  głos   

i panowanie nad sobą. – Nic się jej nie stało? 

–  Dlaczego miałoby jej się coś stać? – Słowa byłej synowej najwyraźniej oburzyły panią 

Miller.  Przestała  nawet  płakać  i  wzdychać.  –  Wszystko  z  nią  w  porządku,  dbamy  o  nią,  jak 
należy. Nie musisz zaraz być taka podejrzliwa. 

Blanka zacisnęła  palce  na  słuchawce  i zaczerpnęła  tchu,  a potem  pomału  wypuściła  

z  siebie  powietrze.  To  był  jej  od  lat  sprawdzony  sposób,  by  nie  dać  się  sprowokować  tamtej 
kobiecie. Okazuje się, że w dalszym ciągu musi się do niego uciekać, nawet teraz, po rozwodzie. 

–  Wobec  tego  dlaczego  dzwonisz  i  płaczesz?  –  spytała  spokojnie.  Tym 

charakterystycznym  chłodnym,  rzeczowym,  nauczycielskim,  jak  czasem  wytykał  jej  to 
Krzysztof,  tonem,  doprowadzającym  jego  matkę na  skraj  histerii.  Blanka  nigdy  nie  dała  się  jej 
sprowokować do kłótni, do podniesienia głosu, choć pani Miller potrzebowała awantury niczym 
wentylu do pozbycia się  nagromadzonych emocji. W przypadku Blanki ani razu  nie zdołała do 
tego doprowadzić, co nie usposabiało jej do niej pozytywnie. 

„Zimna  ryba.  Nic  dziwnego,  że  Krzyś  taki  przy  niej  zgaszony.  Na  co  mu  taka  bryła  

lodu?” – Taką opinię wyraziła kiedyś na jej temat teściowa, a uczyniła to w obecności Zosi, żony 
młodszego syna, o czym ta nie omieszkała donieść Blance jeszcze tego samego dnia. 

„Nie dość, że  wredna,  to  jeszcze  naiwna  i głupia  jak  but  –  skomentowała  od  siebie 

z nieskrywaną satysfakcją Zosia. – Nie mówiła tego do mnie, ale na tyle głośno, że usłyszałam.  
A może sądziła, że nie powtórzę?” – dodała ze śmiechem. 

Jedyną  reakcją  Blanki  było  wówczas  wzgardliwe  wzruszenie  ramion.  Domyślała  się,  że 

teściowa nie tylko zadbała, aby  młodsza synowa  usłyszała  jej słowa, ale także nie  miała cienia 
wątpliwości, że ta doniesie o wszystkim Blance tak szybko, jak się tylko da. Dyskrecja nigdy nie 
była  mocną  stroną  Zosi.  Blanka,  doskonale  o  tym  wiedząc,  nie  zamierzała  niczego  od  siebie 
dodawać, co Zosia przyjęła z widocznym, by nie rzec bijącym po oczach, rozczarowaniem. I kto 
wie, czy w cichości ducha nie podzieliła opinii teściowej? 

A rozwodząc się, naiwnie myślałam, że to już za mną. Podchody rodzinne i towarzyskie 

związane  z  Millerami  miały  mnie  już  przecież  nie  dotyczyć,  pomyślała  teraz,  gdy  ponownie 
miała wątpliwą przyjemność rozmawiać z matką Krzysztofa. 

Najwidoczniej  jednak  nie  tak  łatwo  przekreślić  te  piętnaście  bez  mała  lat,  gdy    była 

częścią tej rodziny. Zresztą… czy kiedykolwiek zdoła się od nich wszystkich odwrócić, skoro ma 

background image

z  Krzysztofem  dzieci?  Często  są  one  jedynym  spoiwem,  które  trzyma  ludzi  ze  sobą,  jednak… 
jakże  skutecznym!  I  nie  chodzi  tu  tylko  o  stosunki  między  rodzicami,  nawet  tymi 
rozwiedzionymi. Rodzina to także dziadkowie, wujostwo, kuzyni – tych ludzi i związków z nimi 
nie sposób unieważnić. 

Stojąc  przy  aparacie  telefonicznym  i  słuchając  tak  dobrze  jej  znanego  brzmienia  głosu 

teściowej,  Blanka  uzmysłowiła  sobie,  że  rodzina  Millerów  będzie  obecna  w  jej  życiu  jeszcze 
przez długie lata. 

–  Co się stało? – powtórzyła, czując, że być może zbliża się ten pierwszy raz, gdy jednak 

straci cierpliwość i zacznie wrzeszczeć na tamtą. 

–  Ona wraca do Warszawy. – W słuchawce rozległ się tłumiony szloch. 
–  Co w tym dziwnego, że wraca do domu? – odparła cierpko Blanka. 
Czyżby matka Krzysztofa miała nadzieję, że wnuczka zdecydowała się zostać w Poznaniu 

na  stałe?  A  nawet  gdyby  faktycznie  Majka  miała  takie  zamiary,  to  czy  jej  babcia  z  góry 
zakładała, że synowa na to pozwoli? 

Sprawa się jednak zaraz wyjaśniła. 
–  Myśleliśmy, że zostanie z nami trochę dłużej – odparła obrażonym tonem Millerowa. 
–  Nie rozmawiała ze mną o tym. – Blanka nawet na moment nie złagodziła swojego tonu. 

W  głębi  duszy  była  jednak  trochę  zaskoczona.  Przecież  za  dwa  dni  sylwester  i  chociaż  nie 
podobał jej się pierwotny pomysł Majki, że spędzi go ze swoimi koleżankami z Poznania i  tym 
samym    wróci  do  Warszawy  dopiero  w  Nowy  Rok  późnym  wieczorem,    to  jednak  zdążyła  już    
w tej sprawie skapitulować i ustąpić. Jaka zatem okoliczność sprawiła, że córka zmieniła zdanie? 
Co lub kto się do tego przyczynił? 

Jak się jednak okazało, teściowa wysnuła z jej słów całkiem nowy wniosek. 
–  Jak  to  nie  rozmawiała?  Chcesz  powiedzieć,  że ty  jako  matka  nic  nie  wiesz  o  planach 

własnego  dziecka?  Ona  ma  dopiero  czternaście  lat.  Ale  cóż!  Tak  to  jest,  gdy  rodzice  zajęci  są 
tylko własnymi sprawami, a puszczone samopas dzieci gubią się w życiu. 

–  Nie  widzę  powodu,  abym  takie  rozmowy  miała  prowadzić  właśnie  z  tobą  –  odparła 

chłodno Blanka. – Nie ze mną o tym rozmawiaj, ale z własnym synem. Choć zapewne i on nie 
ma na to ochoty. Sposób, w jaki wychowuję moje, podkreślam, moje dziecko, zostaw mnie. To 
wszystko. – I nie namyślając się dłużej, odłożyła słuchawkę. 

Głupia, stara krowa, pomstowała w myślach pod adresem byłej teściowej, gdy trzęsącymi 

się  ze  zdenerwowania  dłońmi  nasypywała  ziarenka  kawy  do  młynka.  O  powrocie  do  łóżka  nie 
mogło już być mowy. Nie zamierzała w taki sposób kończyć rozmowy z matką Krzysztofa, choć 
nieraz  miała  okazję  widzieć,  że  akurat  on  tak  właśnie  robił.  Podobnie  jak  Blanka  nie  miał 
cierpliwości  do  swojej  matki,  tyle  że  w  przeciwieństwie  do  żony,  często  dawał  temu  wyraz. 
Blanka zawsze panowała nad sobą, nie odpowiadała na docinki, mniej lub bardziej zawoalowane 
zaczepki,  niemniej…  dzisiaj  pękła.  Wiedziała,  że  także  z  powodu  Majki.  Ostatni  komentarz 
teściowej tak ją zdenerwował, że nie  miała  już  nawet możliwości zapytać o więcej  szczegółów 
związanych  z  niezaplanowanym,  wcześniejszym  powrotem  córki.  Kiedy  dokładnie  miała 
wracać?  Dzisiaj?  Tak  od  biedy  można  było  zinterpretować  słowa  Millerowej.  Choć  z  drugiej 
strony nie wiadomo, bo równie dobrze może wrócić jutro. A poza tym o której godzinie? Blance 
w  ogóle  nie  podobała  się  perspektywa  samotnej  podróży  córki,  a  jej  przyspieszony  powrót 
nadawał całej sprawie dodatkowych ciemnych barw. 

Potem przyznała sama przed sobą, że w całej tej sprawie najbardziej zabolał ją fakt, że to 

nie  Majka  do  niej  zadzwoniła  z  tą  informacją.  Oczywiście  domyślała  się,  że  córka 
prawdopodobnie traktowała swój wcześniejszy powrót  jako przyznanie się do porażki, czyli do 
tego, że Blanka jednak miała rację. Pobyt w Poznaniu najprawdopodobniej nie spełnił jej 

background image

oczekiwań, ale ze względu na napięte stosunki z matką nie chciała jej się z tego zwierzać. Blanka 
to  rozumiała,  ale  takie  zrozumienie  nie  pomniejszało  jej  bólu  i  poczucia  sromotnej  porażki 
wychowawczej. 

I co ma teraz  robić?  Może  powinna  zadzwonić  do  Poznania?  Jednak  na  samą  myśl 

o ponownej rozmowie z teściową zbierało  jej  się  mdłości. Pozostawało zatem czekać  na to, co 
przyniesie dzień, a przy okazji skręcać się z niepokoju. Nie mając ochoty i nie mogąc wykrzesać 
z  siebie  bodaj  iskry  energii,  aby  przynajmniej  umyć  się,  ubrać  i  zająć  śniadaniem,  patrzyła 
bezrefleksyjnie na ponury krajobraz za oknem. Szykował się kolejny pochmurny dzień, ale może 
nie powinna narzekać.  Lepsze to  niż  nagły atak zimy stulecia sprzed niemal  dwudziestu  lat,    
o którym to kataklizmie opowiadała wczoraj Piotrkowi. 

Piotrek…  Na  samą  myśl  o  synu  ponownie  ścisnęło  jej  się  serce.  Wczorajsza  opowieść      

i  późniejsza  niepozostawiająca  złudzeń  deklaracja  co  do  jego  marzeń  o  połączeniu  rodziny 
podziałały na chłopca bardzo rozstrajająco. Do końca wieczoru już się do niej nie odezwał. 

Ponowny  nagły  sygnał  telefonu  poderwał  ją  z  miejsca.  Czyżby  tym  razem  to  jednak 

Majka zdecydowała się zadzwonić? 

Dobiegła do aparatu, zanim  zdążył to zrobić Piotrek, którego tym razem głośny dźwięk 

poderwał z łóżka. Stał teraz w progu swojego pokoju  i patrzył czujnie  na wyraźnie podnieconą 
matkę. 

–  Halo  – wychrypiała do telefonu  i aż się przeraziła, usłyszawszy tak bardzo zmienione 

brzmienie swojego głosu. 

–  Dzień dobry, Blanko – usłyszała w odpowiedzi spokojny, rzeczowy ton teścia. W jednej 

chwili  poczuła  wtedy  ulgę.  Zresztą  jego  obecność,  wyważone  słowa,  niewymuszony,  lecz 
zarazem  pełen  dystynkcji,  styl  bycia  zawsze  tak  na  nią  działały.  Odprężająco.  Uspokajająco. 
Toteż i teraz od razu  przyszło  jej  do  głowy,  że  zaraz  otrzyma  wszelkie  wyjaśnienia.  Teść  
w  przeciwieństwie  do  żony  nigdy  nie  ulegał  histerii,  zawsze  szukał  najrozsądniejszego  wyjścia    
z kryzysowej sytuacji, naprawdę potrafił być pomocny. Być może niebagatelną rolę odegrało tu 
doświadczenie, jakiego nabył w ciągu wielu lat pracy adwokackiej. 

–  Dzień dobry… tato – szepnęła i łzy napłynęły jej do oczu. Nie miała żadnych oporów, 

aby w dalszym ciągu tak się do niego zwracać. W przypadku teściowej nie zamierzała się do tego 
zmuszać.  Nawet  wtedy,  gdy  była  jeszcze  żoną  Krzysztofa,  robiła  to tak  rzadko,  jak  tylko  było 
możliwe. – Dowiedziałam się dopiero co… – Zerknęła na zegarek, bo nie była pewna, ile czasu 
minęło  od  telefonu  teściowej.  –  To  znaczy  mama…  –  Zmusiła  się  jednak,  aby  użyć  takiego 
określenia, ale zrobiła to wyłącznie ze względu na teścia. – Mówiła, że Majka… 

–  Tak, tak, ja właśnie w tej sprawie. – Jak zwykle przyszedł jej z pomocą. Oszczędził jej 

dalszych,  bezwładnych  wyjaśnień.  –  Matka  niepotrzebnie  zrobiła  z  tego  taką  tragedię  – 
kontynuował. – Nie było mnie w domu, gdy do ciebie zadzwoniła, akurat wyszedłem, ale Majka 
mi o tym doniosła. Od razu sobie wyobraziłem,  jak się  musiałaś zdenerwować, ale zapewniam 
cię, że nie ma ku temu powodów. Właśnie wyruszam do Warszawy w sprawach służbowych, do 
Sądu  Najwyższego.  Majka  od  kilku  dni  wiedziała  o  moich  planach,  ale  dzisiaj  z  samego  rana 
zapytała,  czy  nie  mogłaby  się  ze  mną  zabrać.  Moim  zdaniem  to  niezły  pomysł.  Wprawdzie 
wyjedzie od nas wcześniej niż pierwotnie zamierzała, ale dzięki temu uniknie samotnej podróży 
pociągiem w Nowy Rok. A poza tym przecież miała prawo zmienić zdanie. 

–  Tak. – Musiała przełknąć ślinę, bo ni z tego, ni z owego poczuła, że ma bardzo suche 

gardło. – Dlaczego jednak sama do mnie nie zadzwoniła? 

Gdyby  tak  można  było  wraz  ze  słowami  wyrzucić  ból,  strach,  niepewność.  Przecież 

domyślała się odpowiedzi. 

–  No cóż, czasem tak bywa – odpowiedział spokojnie Miller. Nie dawał się ponosić 

background image

emocjom,  miał  do  czynienia  z  wieloma  trudnymi  sytuacjami  życiowymi  i  nauczył  się  po 
mistrzowsku trzymać nerwy na wodzy. W tonie jego głosu było jednak coś krzepiącego, dającego 
pociechę  i  nadzieję,  w  każdym  razie  Blanka  wzięła  się  w  garść.  –  Nie  warto  tego  akurat 
rozstrząsać. Na pewno nie teraz, nie dziś i nie jutro – dodał. 

–  Tak, masz rację – odparła już pewniejszym głosem. – W każdym razie dziękuję, że ją 

zabierzesz. Faktycznie, będę spokojniejsza, że przyjedzie z tobą, zamiast tłuc się pociągiem. 

–  Podwiozę ją do Dworca Centralnego w Warszawie. Dalej już chyba trafi do domu 

tramwajem. 

–  Nie odwiedzisz nas? – Ponownie się zaniepokoiła. 
–  Nie chciałbym ci sprawiać kłopotu. Poza tym mam umówione spotkanie w sądzie. 
–  To dla mnie żaden kłopot. Postaraj się przyjechać. Piotrek się ucieszy. Ja także – dodała 

pospiesznie. 

–  Sam nie wiem… 
Blanka wyczuła, że wahanie teścia nie było do końca szczere. Miał ochotę przyjąć 

zaproszenie. 

–  Nie ma żadnego „sam nie wiem”. Czekamy. Nie przyjmuję odmowy. 
–  W taki razie wpadnę, ale nie rób sobie kłopotu. Zobaczę, co u was i… – Zawiesił głos. – 

To do zobaczenia. 

–  Do zobaczenia – odparła, ale odpowiedział jej już odgłos odkładanej słuchawki. 
Zerknęła na Piotrka, on również mierzył ją czujnym, choć nadal chmurnym spojrzeniem. 

Uśmiechnęła się w duchu na samą myśl, ile radości mu zaraz sprawi. Ona już się cieszyła. Także 
z powodu pewności, że to ciężkie milczenie towarzyszące im obojgu od wczorajszego wieczora 
minie jak zły sen. 

–  Majka  dzisiaj  wraca  –  zakomunikowała  i  kąciki  jej  ust  drgnęły.  –  Wyobraź  sobie,  że 

dziadek Władysław ją przywiezie. 

Piotrek  skoczył  do  góry  jak  piłka,  a  potem  z  radosnym  krzykiem  rzucił  się  jej  na  szyję. 

Było  tak,  jak  przewidywała  –  radość  go  niemal  rozsadzała.  I choć  podzielała  jego  uczucia 
i dziękowała wszystkim świętym za to, że smutek wreszcie zniknął z jego oczu, to jednocześnie 
znowu poczuła znajome ściśnięcie w sercu. 

*** 

 

Zgodnie z własnym postanowieniem przywitała się z Majką, jak gdyby nic szczególnego 

się nie wydarzyło. Nie skomentowała jej zaskakującej decyzji wcześniejszego powrotu do domu, 
a córka ze swojej strony nader powściągliwie przyjęła jej uściski i niczego nie wyjaśniała. Blanka 
zresztą  nie  zamierzała  na  razie  o  nic  pytać  i  resztę  uwagi  skupiła  na  teściu.  Po  przywiezieniu 
wnuczki zaledwie się przywitał i zaraz ruszał na służbowe spotkanie w sądzie, obiecał jednak, że 
potem przyjedzie na obiad. Nie widziała  go  raptem od sierpnia,  ale zauważyła, że zeszczuplał,  
a  już  z  całą  pewnością  posiwiał.  Nie  postarzało  go  to  –  od  lat  zresztą  miała  wrażenie,  że 
upływający czas był dla niego bardzo łaskawy – niemniej trudno było nie dostrzec smutku w jego 
oczach  i  Blanka  oczywiście  domyślała  się  przyczyny.  W  przeciwieństwie  do  żony  nie 
lamentował  i  nie  histeryzował  na  wieść  o  fiasku  małżeństwa  starszego  syna  oraz  wyjeździe 
synowej i wnuków. Trzymał –  jak to on – nerwy na wodzy, nie ulegało jednak wątpliwości, że 
stało się to dla niego ciężkim brzemieniem. 

–  Ładnie się tu urządziliście – ocenił, gdy tylko obejrzał mieszkanie. 
–  Jeszcze  zostało  parę  rzeczy  do  zrobienia  i  do  kupienia,  ale  to,  co  najważniejsze,  już 

mamy  –  odparła,  a  potem  patrzyła  ze  wzruszeniem,  jak  Piotrek  tulił  się  do  dziadka  przez  cały 
wieczór,  a i Majka  nie  odstępowała  go  na  krok.  W obecności  dzieci  nie  mieli  możliwości,  by 

background image

pomówić ze sobą szczerze i od serca, zresztą wnuki nie chciały puścić mecenasa z domu aż do 
późnej nocy. 

–  Mógłbyś zostać u nas  na noc – zaproponowała Blanka. – Nie wyobrażam sobie, abyś   

o takiej porze miał wracać do Poznania. 

Powiedziała tak, choć szczerze mówiąc, nie była  przygotowana na podobny scenariusz. 

W  mieszkaniu  brakowało  miejsca  na  przenocowanie  dodatkowej  osoby,  chyba    że  teść  spałby    
w jednym łóżku z Piotrkiem. 

–  Mam  zarezerwowany  pokój  w  hotelu  –  odparł  natychmiast.  –  Chciałbym  się  jeszcze 

jutro z samego rana spotkać z moim przyjacielem z czasów  studiów, mecenasem  Waligórskim. 
Zjemy  razem  śniadanie,  a  potem  wracam  do  Poznania.  Nagromadziło  mi  się  mnóstwo  roboty, 
sam nie wiem, jak mogłem do tego dopuścić, ale takie są fakty. 

Sięgnął po płaszcz, a Blanka po namyśle wyjęła z szafy kurtkę. 
–  Odprowadzę cię do samochodu – oznajmiła i zaraz zauważyła, że był zadowolony z jej 

propozycji. 

–  Ja też idę – zakomunikował ochoczo Piotrek, ale zanim Blanka zdążyła zaprotestować, 

odezwał się zamiast niej teść: 

–  Zostań  –  zwrócił  się  do  chłopca  łagodnie,  ale  stanowczo.  –  Chciałbym  przez  chwilę 

porozmawiać tylko z twoją mamą. 

–  A o czym? – spytał nadąsany Piotrek, zaś wyraz jego oczu ponownie stał się czujny. 
–  O  niczym.  Nie  twoja  sprawa  –  odezwała  się  nagle  Majka.  –  Cały  wieczór  nawijałeś 

dziadkowi, chyba wolno mu dla odmiany pogadać z mamą? 

Blankę  zaskoczyły  słowa  córki.  Piotrka  zresztą  najwyraźniej  także,  bo  przestał  nalegać, 

aby matka zabrała go ze sobą. 

–  Masz  dobry  wpływ  na  Majkę.  Nie  mogę  sobie  przypomnieć,  czy  kiedykolwiek 

wykazała  się  takim  taktem  –  powiedziała,  gdy  tylko  znalazła  się  sam  na  sam  z  człowiekiem, 
który przez kilkanaście lat był jej teściem. 

Nie  odpowiedział,  zanim  nie  znaleźli  się  na  zewnątrz  budynku.  Prószył  śnieg,  przestało 

wiać i pewnie dlatego na dworze zrobiło się znacznie przyjemniej, niż w ciągu dnia. 

–  Powiedz, czy nie potrzebujesz jakiejś materialnej pomocy – zagadnął mecenas. – Mów 

śmiało. Domyślam się, że samej z dwojgiem dzieci nie jest ci łatwo, więc pozwól… – Sięgnął do 
wewnętrznej kieszeni płaszcza, ale go powstrzymała. 

–  Nie, daj spokój. Mam pieniądze – oświadczyła, może zbyt pospiesznie, co samo w sobie 

mogło się wydać podejrzane, ale stanowczość jej spojrzenia przekonała Millera, że lepiej istotnie 
dać  spokój  zapomogowym  zapędom.  –  Przecież  Krzysztof  wypłacił  mi  ustaloną  i  zasądzoną 
sumę, nie zalega z alimentami – wyjaśniła po chwili, nieco zmieszana. 

–  Czyli  chociaż  pod  tym  względem  jest  w  porządku  –  podsumował  sarkastycznie 

mecenas, ale pominęła  tę  uwagę  milczeniem.  –  Wiem,  że  nie  chcesz  rozmawiać  o nim  ani 
o waszych sprawach. Przepraszam, że tak się wyrwałem – westchnął. 

–  Po prostu nie ma sensu już do tego wracać. 
–  Tak  –  potwierdził  bez  przekonania,  a po  chwili  powtórzył  z roztargnieniem:  –  Tak, 

ale… 

 

Zatrzymali się przy jego samochodzie, mimo to mecenas nie spieszył się z pożegnaniem. 
–  Powiedz mi – delikatnie dotknęła jego ramienia – czy na pewno nic się nie  stało 

w Poznaniu? To znaczy nic takiego, o czym jednak lepiej, żebym wiedziała? Chodzi mi o Majkę. 
Cieszę się, że  ją przywiozłeś, ale przed wyjazdem  zapowiadała  mi, że wróci w ostatniej chwili 
przed  zakończeniem  ferii.  A  patrzyła  przy  tym  na  mnie  w  taki  sposób,  jakby  dawała  do 
zrozumienia, że uczyni wszystko, co w jej mocy, aby w miarę możliwości nie wracać wcale. Nie 

background image

omieszkała skorzystać z żadnej okazji,  by  mi przypomnieć, że gdy tylko  osiągnie pełnoletność    
i  będzie  mogła  sama  decydować  o  sobie,  to  z  pewnością  wróci  do  Poznania.  W  każdym  razie 
bardzo  wiele  sobie  obiecywała  po    tych  świętach  spędzonych    tam  z  wami  i…  po  sylwestrze       
w gronie dawnych koleżanek. A jednak wróciła wcześniej, niż planowała. 

–  No  cóż  –   skwitował  mecenas.  –   W takim  razie  przekonała  się,  że  marzenia       

i oczekiwania czasem rozmijają się z rzeczywistością i że obiecywała sobie zbyt wiele. 

–  Ale co takiego się tam wydarzyło? 
Wzruszył ramionami. 
–  A czy koniecznie  musiało się wydarzyć cokolwiek? Nie wydarzyło się nic, absolutnie 

nic  godnego  uwagi,  i  to  pewnie  była  główna  przyczyna,  że  gdy  tylko  dowiedziała  się  o  mojej 
podróży  służbowej,  zapragnęła  wracać  ze  mną.    No  bo  sama  powiedz,  ile  można  wytrzymać       
w towarzystwie jedynie dwojga dziadków? Od rana do wieczora… tylko z nimi. 

Zwłaszcza w towarzystwie babci Millerowej, dopowiedziała w myślach Blanka. 
Teść  w  dalszym  ciągu  był  czynny  zawodowo  i  zapewne  nie  tylko  umiłowanie  zawodu 

prawnika  było  przyczyną  tego  stanu  rzeczy.  Prawdopodobnie  nie  mniejszy  powód  tkwił    
w obawie przed nieustannym przebywaniem w towarzystwie zmanierowanej i jęczącej małżonki. 
Niewykluczone, że także i Majka tego nie wytrzymała. Tyle tylko, że przecież nie była skazana 
wyłącznie na towarzystwo babci. Nie  musiała siedzieć w domu dziadków od rana do wieczora.  
W Poznaniu  nie brakowało jej dawnych szkolnych kolegów. Wyjeżdżając tam,  liczyła także na 
spotkania z nimi. O co zatem chodziło? 

–  Myślę,  że  bardzo  rozczarował  ją  wyjazd  ojca  –  odezwał  się  po  chwili  teść.  –  Jestem 

pewien, że liczyła na  to,  iż  Krzysztof,  ze  względu  na  jej  odwiedziny,  zostanie  na  miejscu, 
w domu. A tymczasem on zaraz po Wigilii wyjechał za granicę, w dodatku w towarzystwie innej 
kobiety – dodał, nie próbując nawet zatuszować gniewu w głosie. 

–  Przecież Majka była tego świadoma – odparła łagodnie Blanka. – Wiedziała o planach 

ojca. Rozmawiała z nim przez telefon, zanim postanowiła wyruszyć do Poznania. Nie pozostawił 
jej cienia wątpliwości, że z niczego nie zrezygnuje. 

–  A  jednak  miała  prawo  wierzyć,  że  jest  dla  niego    ważniejsza  od  wyjazdu  do  Tunezji    

w towarzystwie tamtej. 

Mecenas  konsekwentnie  unikał  wymawiania  imienia  kolejnej,  na  razie  potencjalnej, 

synowej. Blanka rozumiała, że nie ma żadnego  prawa podsycać w nim niechęci do Magdaleny,  
a  tym  samym  pogłębiać  jego  konfliktu  z  Krzysztofem,  mimo  to  jednak  ostrożnie  zapytała,  czy 
wigilijne  spotkanie  w  domu  Millerów  przebiegło  bez  problemów.  O  to,  czy  Magdalena 
rzeczywiście  została  zaproszona  do  ich  domu,  wolała  nie  pytać,  aby  nie  wyjść  na  wścibską, 
niemniej w tym właśnie mogło tkwić sedno sprawy. 

–  Było  znośnie  –  odparł  teść.  –  Dokładaliśmy  wszelkich  starań.   Przyszedł  Janek   

z  rodziną,  no  ale  kuzyni  są  dużo  młodsi  od  Majki,  więc  trudno  oczekiwać,  by  zadowoliło  ją 
towarzystwo małych dzieci. Zresztą najbardziej cieszyła się obecnością ojca. Jednak niedługo, bo 
Krzysztof dość wcześnie wyszedł. Następnego dnia miał przecież samolot do Afryki – prychnął  
z ironią starszy pan. 

A  zatem  nie  przyprowadził  narzeczonej  do  rodziców.  Teściowa  zapewne  była  już 

pogodzona  z  wyborem  syna  i  –  zapewne  –  gdyby  to  tylko  od  niej  zależało,  zaprosiłaby 
Magdalenę. Tyle że w tej akurat sprawie musiała się liczyć ze zdaniem męża. A on nie uznawał 
tu żadnych kompromisów. 

Z tego zaś łatwo było wysnuć prosty wniosek – atmosfera w domu Millerów była raczej 

daleka od serdeczności. 

–  Majka liczyła także na spotkania z przyjaciółmi – rzekła Blanka, nie chcąc już rozwijać 

background image

poprzedniego wątku. – Aż mi się wierzyć nie chce, by ich nie odwiedziła. 

–  Z tego co wiem, raz czy może dwa razy rzeczywiście poszła do jakiejś koleżanki. Ale 

na  pewno  nie  więcej  –  odparł,  a  widząc  zaskoczenie  na  twarzy  synowej,  uśmiechnął  się  ze 
smutkiem i dodał: – Przecież wiesz, jak to bywa z młodymi. Co z oczu, to i z serca. Majka nie 
widziała tych koleżanek od sierpnia. To naprawdę długo, zwłaszcza dla  młodzieży. Zresztą czy 
tylko dla młodych? Nic dziwnego, że czuła się u nas samotna, nudziła się i z pewnością bardzo 
się rozczarowała całym pobytem. Dlatego dobrze ci radzę, o nic jej lepiej nie wypytuj. W końcu 
sama ci się wyżali. Ale to tylko rada. Jesteś jej matką i sama zrobisz, jak uznasz za stosowne. 

–  Nie wyżali mi się z niczego – westchnęła Blanka. – Nie rozmawia ze mną, chyba że za 

formę rozmowy uznamy kłótnię i pyskówkę. Wstyd mi się przyznać, że ja, pedagog, poniosłam 
klęskę w kwestii wychowania własnej córki, ale jak to mówią, szewc bez butów chodzi. 

–  To minie. – Teść krzepiąco poklepał ją po ramieniu i otworzył samochód. – To jedynie 

obrażona na cały świat nastolatka. 

–  Obyś miał rację – westchnęła Blanka, gdy już wsiadł do środka. – Do zobaczenia. 
–  Do zobaczenia. Uważajcie na siebie. 
Odprowadziła spojrzeniem oddalający się samochód i zawróciła do klatki schodowej. Nie 

chciało jej się wracać do mieszkania, w którym jej dzieci nie potrafiły poczuć się jak we własnym 
domu. Na samą myśl o tym, że powitają ją przygasłymi po wyjeździe dziadka, a niewykluczone, 
że i rozżalonymi spojrzeniami, zrobiło jej się tak ciężko na duszy, że zapragnęła raczej pójść na 
daleki  spacer  niż  wchodzić  na  górę  do  domu,  by  stawiać  czoła  rzeczywistości,  która  ją 
przerastała. Niestety, pragnienie samotnego spaceru musiała w sobie zdusić. Nie miała wyjścia, 
musiała wracać. 

Ku  jej  zdumieniu,  mieszkanie  nie  powitało  jej  martwą,  przygnębiająca  ciszą,  jak  to  na 

ogół  bywało  w  ostatnich  tygodniach  przed  świętami.  Wręcz  przeciwnie  –  z  pokoju  Majki 
dobiegała rytmiczna, dość głośno ustawiona muzyka, a towarzyszyły jej ożywione, wesołe głosy 
obojga dzieci. Kiedy tak zgodnie ze sobą rozmawiały? W każdym razie Blanka nie potrafiła sobie 
tego przypomnieć, za to stwierdziła z niemałym, choć radosnym zdumieniem, że głośna muzyka 
tym  razem  w  ogóle  jej  nie  przeszkadza.  Po  raz  pierwszy  nie  odebrała  jej  jako  formy  buntu, 
nieposłuszeństwa i chęci dokuczenia ze strony córki. Nie zdenerwowały jej też światła zapalone 
w każdym pomieszczeniu, choć do tej pory nie omieszkała przy takiej okazji wygłaszać kazań na 
temat marnotrawstwa i konieczności oszczędzania. Zgasiła  jedynie  światło w swoim pokoju, bo 
dzięki temu lampki na choince prezentowały się znacznie lepiej i przydawały nastroju. 

Drgnęła, gdy do kuchni zajrzała Majka. 
–  Mamo  –  zaczęła  niepewnie.  –  Czy  dziadek…  to  znaczy…  –  zająknęła  się.  –  Czy 

wszystko w porządku? 

Nie  ulegało  wątpliwości,  że  dość  długa,  poufna  rozmowa  dorosłych,  ją  zaniepokoiła. 

Domyślała się, że najpewniej wałkowali sprawę jej wcześniejszego powrotu, a nie będąc pewna, 
czy matka nie zacznie jej teraz o to wypytywać, wołała od razu rozpoznać, na jakim gruncie stoi. 
Choć w głębi serca nie chciała do tego wracać. 

Blanka jednak tylko się uśmiechnęła. 
–  Wszystko  w  porządku  –  odparła  pogodnie.  –  Dziadek  kazał  was  pozdrowić.  Ma 

nadzieję, że niedługo znowu was zobaczy. 

I  udając,  że  ulga  na  twarzy  córki  nie  zrobiła  na  niej  żadnego  wrażenia,  zabrała  się  za 

zmywanie talerzy. 

background image

ROZDZIAŁ 17 

 

 

Zobaczyła  go,  gdy  tylko  minęła  szkolny  parkan  i  skręciła  w  drogę  prowadzącą  na 

przystanek.  Oczywiście  fakt,  że  profesor  Bieliński  znalazł  się  w  tym  miejscu,  nie  musiał  kryć     
w  sobie  żadnej  zagadki.  Blanka  nie  musiała  tego  wiązać  z  własną  osobą.  Było  tyle  różnych 
wyjaśnień tego stanu rzeczy – od konieczności załatwienia jakiejś pilnej sprawy, bo akurat tutaj 
znajdował się urząd dzielnicowy, po zwykły przypadek. Szóstym zmysłem jednak zgadywała, że 
celem jego wyprawy w okolice szkoły było spotkanie z nią. 

Bieliński chciał porozmawiać, miał jej coś ważnego do powiedzenia. Coś, o czym wolał 

nie  mówić  podczas  wizyty  u  Fukiera.  Być  może  wtedy,  zaskoczony  samym  faktem  tak 
niespodziewanego  spotkania,  nie  był  przygotowany,  by  wyjawić  jej  jakąś  istotną  informację. 
Albo  zapytać  o  coś,  co  być  może  nie  dawało  mu  spokoju.  No  i  w  cukierni  nie  byli  sami. 
Towarzyszyły  im  dzieci  i  choćby  z  tego  powodu  nie  mogli  sobie  powiedzieć  wszystkiego,  co 
leżało im obojgu na sercu. 

Na  samą  myśl  o  takiej  ewentualności  pod  Blanką  ugięły  się  kolana.  Nie  była  wcale 

pewna,  czy  chce  tej  szczerej  rozmowy.  Niewykluczone,  że  usłyszy  pytania,  na  które  nie 
chciałaby  odpowiadać.  Albo  wyrzuty,  takie  jakie  usłyszała  od  matki  Roberta.  W  każdym  razie 
coś tu było nie tak. 

Podchodząc  jednak  do  niego,  spostrzegła,  że  uśmiechał  się  przyjaźnie.  Nie  wyglądał  na 

człowieka, który zamierza zrobić jej przykrość. 

O co mu zatem chodziło? 
Zaraz się dowiem, pomyślała, po czym i ona wykrzywiła twarz w uśmiechu. 
–  Co  za  spotkanie!  Mam  je  przypisać  czystemu  przypadkowi?  –  Z  niezadowoleniem 

stwierdziła, że jej głos zabrzmiał niemal zalotnie. Tak czy owak, zdecydowanie przesadziła. 

–  Czekałem na panią, to znaczy na ciebie – poprawił się. 
–  Dlaczego chciał pan mnie widzieć? – Mimowolnie zadrżała. – Stało się coś? 
W  jednej  chwili  spoważniał,  a  wyraz  jego twarzy  świadczył  o tym,  że  poczuł  się  trochę 

niezręcznie. 

–  Wiem, że to dziwnie wygląda  – zagaił.  – Stary dziadek czatujący w okolicach szkoły     

i wypatrujący nauczycielki własnej wnuczki. Naprawdę, na ogół tak się nie zachowuję, ale… to 
był jedyny sposób, aby coś pani, to znaczy tobie, przekazać. Nie znam przecież twojego adresu 
ani numeru telefonu, a do terminu najbliższego zebrania w szkole zostało jeszcze trochę czasu. 

–  Co mi pan chce przekazać?  – zdumiała się, ale zaraz potem potrząsnęła głową.  – Nie 

mogę niczego od pana przyjąć. Przykro mi, ale… 

–  To  należy  do  ciebie  –  przerwał  niecierpliwie.  –  Czas  najwyższy,  aby  znalazło  się 

faktycznie w twoim posiadaniu. 

–  Nie rozumiem. – Potrzasnęła bezradnie głową. 
O  co  mu  chodziło?  Czy  przed  laty  zostawiła  coś  w  jego  domu?  Wtedy,  gdy  jeszcze 

przyjaźniła  się  z  Justyną?  Nawet  jeśli  tak  się  stało,  z  pewnością  nie  było  to  nic  na  tyle 
wartościowego, by warto było po latach o tym myśleć. Jej w każdym razie nic szczególnego nie 
przychodziło do głowy. 

W  odpowiedzi  wyciągnął  z  torby  niewielką,  owiniętą  w ozdobny  papier  paczkę  i  przez 

chwilę gładził ją w milczeniu dłonią. Tak jakby wciąż się wahał, co ma z nią zrobić. 

–  Nie  wiem,  o  co  chodzi,  ale  to  z  pewnością  nie  jest  moją  własnością.  –  Łagodnie 

pogłaskała go po rękawie. 

I zapewne ten przyjacielski gest sprawił, że Bieliński pozbył się resztek wątpliwości. 

background image

–  To jej pamiętnik – powiedział cicho. – Kiedyś, gdy miała jeszcze bodaj jedenaście lat, 

zwierzyła mi się w wielkiej tajemnicy, że chciałaby go kiedyś dać do przeczytania tobie. Tobie 
jednej, nikomu więcej. Potem o tym  zapomniałem, tyle się przecież  wydarzyło. Lecz kiedy tak 
niespodziewanie  zobaczyłem  cię  po  tylu  latach,  a  potem,  po  naszym  spotkaniu  w  cukierni 
wróciłem do domu, od razu pomyślałem, że to palec boży. Może uznasz mnie za wariata, ale ja 
wierzę, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Justyna chciała przekazać ci ten zeszyt. Jak inaczej 
wytłumaczyć  fakt, że po tylu  latach od razu odgadłem, gdzie go szukać? Że bez  najmniejszego 
trudu znalazłem go na wierzchu wszystkich  moich szpargałów, choć przez tyle  lat w ogóle  nie 
zawracałem sobie nim głowy? A tymczasem nie uwierzysz, ale leżał w takim miejscu, jakby na 
mnie  czekał.  Zresztą  mniejsza  z  tym,  co  sobie  teraz  o  mnie  myślisz.  Ja  nie  mam  cienia 
wątpliwości, że spełniam życzenie mojego dziecka. Weź to, proszę. 

–  Ale…  –  Blanka  rozejrzała  się  niepewnie  wokół.  Wolała,  aby  żaden  wychodzący  ze 

szkoły  uczeń  bądź  nauczyciel  nie  zauważył  jej  osobliwego  spotkania  ze  starszym  panem.  Poza 
tym  to,  co  powiedział,  zabrzmiało  w  jej  uszach  dość  niepokojąco.  –  Czy  nie  lepiej,  aby  taka 
pamiątka została w pana domu? – A ponieważ w milczeniu potrzasnął głową, dodała: – Czy nie 
lepiej, aby podarował pan to… wnuczce? 

–  Nie – odparł zdecydowanie. – To nie dla Moniki. Uwierz mi, wiem, co mówię. I proszę, 

przyjmij to ode mnie. 

Obok  nich  przeszła  para  starszych,  pogrążonych  w  rozmowie  ludzi.  Oboje  bezwiednie 

odprowadzili ich wzrokiem, po czym Bieliński ponownie się uśmiechnął. 

–  Nie było mi łatwo tu przyjść. Bałem się, że zrobię z siebie głupca. Jeśli nie przyjmiesz 

ode mnie tego zeszytu, naprawdę się tak poczuję i przez kilka następnych miesięcy nie pokażę się 
ludziom na ulicy. 

–  Chyba  mnie  pan  przekonał  –  westchnęła  i  wreszcie  odpowiedziała  mu  identycznym 

uśmiechem. 

Dłonie  jej  jednak  niebezpiecznie  zadrżały,  gdy  dotknęła  tak  cennej  pamiątki.  Niewiele 

brakowało,  a  wypuściłaby  paczuszkę  z  ręki,  na  szczęście  jednak  Bieliński  wciąż  ją  jeszcze 
trzymał. 

–  Dziękuję – szepnęła. – Doceniam to, naprawdę. 
A potem schowała paczkę do torby, a profesor, uchyliwszy czapki, odszedł. 
*** 

 

Początkowo nie potrafiła się przemóc, aby zajrzeć do środka. Na  samą myśl, że miałaby 

przewracać  kartki  zeszytu  zapisanego  równym,  trochę  gotyckim  pismem  Justyny,  ogarniało  ją 
zarówno przygnębienie, jak i uczucie pewnego rodzaju niechęci. Wzruszenie, którego doznawała, 
rozmawiając z Bielińskim, zdążyło się już ulotnić niczym kamfora. Smutek – pozostał. 

Aby tego nie analizować  w nieskończoność,  zajęła  się  sprzątaniem,  ugotowała  obiad, 

a  potem,  gdy  Piotrek  wrócił  do  domu,  pomogła  mu  w  odrobieniu  lekcji.  Majka  jak  zwykle 
niewiele się odzywała, pytania o szkołę zbywała  krótkimi  niezobowiązującymi odpowiedziami, 
ponieważ  jednak  Blanka  wiedziała,  że  córka  z  żadnego  przedmiotu  nie  była  na  semestr 
zagrożona, nie drążyła tematu. Zresztą miała do sprawdzenia kilkanaście prac swoich własnych, 
poprawiających  oceny  uczniów,  słowem  –  zajęta  była  do  samego  wieczora.  A  jednak  pakunek 
wręczony jej kilka godzin wcześniej przez Bielińskiego nie dawał o sobie zapomnieć. Myśl o nim 
nie była może jakoś  szczególnie  napastliwa,  niemniej  nie  odpuszczała,  błąkając  się  gdzieś  
w zakamarkach umysłu. Przed samym  snem przyszło jej do głowy, że niepotrzebnie robi z tego 
taki dramat. Przecież mniej więcej wiedziała, co się znajduje w pamiętniku przyjaciółki. Dawno 
temu,  gdy  obie  były  jeszcze  uczennicami  podstawówki,  miała  go  nawet  w rękach  i przeczytała 

background image

kilka  stron,  podobnie  jak  zapoznała  się  z  innymi  rękopisami  Justyny,  w  tym  ze  wszystkimi  jej 
opowiadaniami, nowelkami i „powieściami”. Sama także próbowała tworzyć, szybko się jednak 
zniechęciła. Justyna nie dawała za wygraną, ale jak długo jeszcze bawiła się w pisanie? 

Tego  Blanka  jakoś  nigdy  już  nie  dochodziła.  W  ósmej  klasie  przestała  interesować  się 

pamiętnikiem  Justyny.  Teraz  miała  okazję  do  niego  wrócić,  w  każdym  razie  nadrobić  tamto 
zaniedbanie. Tyle że… wolała tego nie robić. Nie wracać do tamtych wspomnień, a przynajmniej 
nie  w  taki  sposób.  Uczciwie  zaś  rzecz  ujmując  –  bała  się.  Tej  rany,  która  nigdy  nie  została 
zabliźniona,  ale  przynajmniej  od  lat  przestała  się  już  jątrzyć,  a  teraz,  ponownie  rozdrażniona, 
mogłaby się znowu otworzyć. I boleć – może nawet bardziej niż wtedy. 

A jednak… 
Było coś znamiennego w determinacji profesora Bielińskiego, gdy prosił ją, aby przyjęła 

tę  cenną,  bez  wątpienia  także  i  dla  niego,  pamiątkę.  W  tym  jego  niezłomnym  przekonaniu,  że 
taka właśnie była wola zmarłej córki. 

Czy jednak na pewno Justyna później nie zmieniła zdania w tej sprawie? 
Nigdy  się  tego  nie  dowiem,  pomyślała  ze  smutkiem  Blanka.  Tylu  rzeczy  już  się  nie 

dowiem. Takie właśnie jest życie. 

Chyba że… Chyba że odpowiedź znajduje się właśnie w tym pamiętniku. A  może przy 

okazji także inne odpowiedzi na dręczące ją latami pytania i wątpliwości. 

Tylko… czy warto teraz do tego wracać? 
Postanowiła,  że  jednak  zajrzy  do  tego  zeszytu,  a  przynajmniej  do  najwcześniejszych 

zapisków. Dotyczących czasów, gdy obie z Justyną były jeszcze uczennicami podstawówki. To 
nawet mogłoby być zabawne. Z tego co Blanka mgliście pamiętała, Justyna sporo pisała o szkole, 
nauczycielkach,  koleżankach  i  kolegach.  A  także  o  własnej  rodzinie,  o  sąsiadach.  Wspominała 
też o rodzinie Sarnackich. Już jako dziecko potrafiła wnikliwie obserwować ludzi, miała pamięć 
do przeprowadzonych rozmów, przytaczała dokładne dialogi. 

Tak,  powrót  po  latach  do  tych  najwcześniejszych  zapisków  może  być  zabawny  – 

przekonywała samą siebie Blanka. Ale tylko do najwcześniejszych, bo te późniejsze… 

Sięgnęła po zawiniętą w biały papier paczuszkę i choć powtarzała sobie własne, dopiero 

co sformułowane argumenty, ręce jej jednak zadrżały, gdy odwijała zawartość. 

To było przecież tak, jakby miała usłyszeć kogoś, kto był już… po drugiej stronie. Kiedyś 

Justyna  użyła  takich  właśnie  słów.  Blanka  nie  mogła  sobie  przypomnieć,  przy  jakiej  to  było 
okazji.  Pamiętała  jednak,  że  nie  chodziło  wtedy  o  żart.  Zresztą  Justyna  prawie  nigdy  nie 
żartowała. 

Ponieważ zrobiło się  już późno, postanowiła odłożyć  lekturę na następny dzień  i zgasiła 

lampkę  nocną.  Nie  miewała  problemów  z  zasypianiem.  Przeważnie  była  tak  zmęczona,  że 
pogrążała się we śnie, gdy tylko przytuliła głowę do poduszki. Jednak nie tym razem. 

Po dwóch godzinach przewracania się z boku na bok skapitulowała. 
Dobrze,  skoro  sobie  tego  życzysz,  zacznę  jeszcze  dzisiaj,  pomyślała  z rezygnacją     

i  ponownie  zapaliła  lampkę.  I  dopiero  potem  dotarło  do  niej  znaczenie  tego,  co  przed  chwilą 
przemknęło  jej  przez  głowę  –  bo  przecież  zupełnie  bezwiednie,  impulsywnie  zwróciła  się  do 
Justyny. Po raz pierwszy od tylu lat. 

Następnego  dnia  czekał  ją  kolejny  niełatwy  dzień  w  szkole,  o  obowiązkach  domowych 

już nawet nie wspominając. Powinna odpocząć, jednak  zamiast tego przewracała kolejne kartki.  
I już po przeczytaniu tych pierwszych wiedziała, że będzie to dla niej trudniejsze, niż zakładała. 
Wspomnienia  jedenastoletniej  Justyny  były  napisane  wyjątkowo  dojrzałym,  zważywszy  na 
młodziutki wiek autorki, stylem. Jak ona, Blanka, mogła o tym zapomnieć? Zawsze postrzegała 
przyjaciółkę  jako  zamkniętą  w sobie,  nieśmiałą,  naiwną  i nieznającą  życia  introwertyczkę. 

background image

A jednak… 

Gdy czytała te pierwsze, dziecięce jeszcze zapiski Justyny, czuła się tak, jakby odkrywała 

swoją zmarłą przyjaciółkę na nowo. A nawet jakby ją, w pewnym sensie, poznawała. Bo dopiero 
jako  dojrzała,  blisko  czterdziestoletnia  kobieta  potrafiła  docenić  to,  czego  nie  dostrzegała  
w  Justynie  jako  dziecko  czy  młoda  dziewczyna.  Jej  styl  pisania  mógł  być  zresztą  odbiciem 
dużego  oczytania  –  Blanka  pamiętała  imponującą  bibliotekę  w  przestronnym  domu  przy  ulicy 
Wierzbowej i wiedziała, że przyjaciółka chętnie korzystała z jej zasobów. Poza tym pan Bieliński 
był pracownikiem naukowym, jego  żona bibliotekarką, zaś  nieznośna pod wieloma względami, 
a  także  pretensjonalna  babcia  Dawidowska  miała  przynajmniej  jedną  niezaprzeczalną  zaletę  – 
uwielbiała  czytać.  Pani  Janina  wprawdzie  nie  znała  literatury  współczesnej  –  co  nie 
przeszkadzało jej w krytykowaniu tegoż działu literackiego i w głoszeniu poglądów, że wszystko, 
co było warte uwagi, napisano w dziewiętnastym  wieku, najpóźniej w okresie międzywojennym 
–  niemniej  uwielbiane  przez  nią  okresy  literatury,  i  to  zarówno,  jeśli  chodziło  o  pisarzy 
rodzimych, jak i zagranicznych (a czytała książki w oryginale) – znała wybornie. Bezdyskusyjnie 
Justyna  wychowała  się  w  inteligenckim,  wręcz  elitarnym  pod  względem  intelektualnym, 
środowisku. 

 

Nazywam się Justyna Bielińska. Wczoraj skończyłam jedenaście lat… 

 

–  tak  zaczynały  się  zapiski,  a  potem  pojawiły  się  barwne  opisy  rodziny,  sąsiadów, 

dokładnie przytaczane rozmowy, kadry z życia codziennego Bielińskich. Ludzie ci stanęli teraz 
przed Blanką jak żywi. A potem… Prawie zaraz wzmianka na jej temat, jedna, druga, trzecia… 

 

A poza tym nie jestem już sama. Mam Blankę, a ona jest ważniejsza od tłumu koleżanek. 
[…] 
Pani Honorata, gdy to usłyszała uśmiechnęła się z zadowoleniem. 
– Tak, dzięki Bogu za tę małą Blankę. Sami anieli ją nam chyba zesłali. A przede 

wszystkim tobie. 

 

Blanka przetarła oczy, bezwiednie kładąc  na piersi otwarty zeszyt. Zaczerpnęła głęboko 

powietrza, pewna, że w przeciwnym razie zaczęłaby wyć na całe gardło. Na szczęście trwało to 
tylko moment. Opanowała wzruszenie. 

Pani Honorata… Gospodyni… Dobry duch domu przy Wierzbowej i mieszkającej w nim 

rodziny,  bo  gdyby  nie  ona,  zapewne  nie  byłoby  tam  komu  posprzątać  i  ugotować.  Pani 
Dawidowska,  babcia  Justyny,  nie  podejmowała  takich  zajęć,  absolutnie  przekonana,  że  nie  na 
tym polegało jej życiowe  powołanie,  i nawet  zmiana  ustroju  nie  wpłynęła  na  jej  zwyczaje. 
Z  kolei  matka  Justyny,  pani  Elżbieta  Bielińska,  zawsze  sprawiała  wrażenie  osoby  kompletnie 
życiowo  nieporadnej  i  pozbawionej  wszelkiej  inicjatywy.  Blanka  w  każdym  razie  nawet  nie 
potrafiła jej sobie wyobrazić na przykład nad rozgrzaną patelnią albo z odkurzaczem w ręku. No  
i rzecz  jasna, w kwestiach tak zwanej praktycznej strony życia  nie  można  było także  liczyć  na 
profesora  Bielińskiego  –  bez  reszty  pochłoniętego  pracą  naukową,  oddanego  swojej  pasji  do 
zgłębiania dziejów dawnych epok, zamyślonego  intelektualisty z głową w chmurach. Tak więc 
bez pani Honoraty ludzie ci z pewnością mieliby problemy z codziennym egzystowaniem. 

Blanka  przypomniała  ją  sobie  teraz  bardzo  dokładnie.  Miła  kobiecina,  zawsze  w  tym 

samym  fartuchu  w  kratę,  zawsze  witająca  ją  z  uśmiechem  i  podsuwająca  obu  dziewczynkom 
najsmakowitsze frykasy. 

background image

Blankę wszyscy lubią 

 

– pisała dalej Justyna. 

 

– Pewnie częściowo dlatego, że jest taka ładna i wesoła. Czyli zupełnie inna niż ja. I jest 

taka  dobra  dla  mnie.   Przecież  mogła  sobie   znaleźć  tyle  innych  przyjaciółek,  a  wybrała  mnie.      
I  dlatego  czuję  się  bardzo  szczęśliwa.  I  dumna,  gdy  tylko  słyszę,  że  ktokolwiek  dobrze  o  niej 
mówi. 

 

I wreszcie: 

 

Ten pamiętnik wolno przeczytać tylko Blance, bo to tylko moja i jej tajemnica. 

 

To raczej ja miałam szczęście, że los postawił ją na mojej drodze, zamyśliła się Blanka. 

Justyna  miała  rację,  byłam  towarzysko  rozrywana.  I  najpewniej  słusznie  to  zdiagnozowała  – 
dzięki  mojej  aparycji.  Wtedy,  gdy  byłam  jeszcze  dzieckiem,  podobna  przyczyna  ani  razu  nie 
przyszła  mi  do  głowy.  A  ona  wiedziała…  Była  bystra.  I  do  bólu  lojalna.  Żadna  z  tego  tłumu 
moich przyjaciółek, o których wspomniała, nie mogła się z nią równać. 

Blanka przewróciła stronę, a potem kolejną. Łzy  obeschły,  nie  miała ochoty na sen. Co 

więcej – w miarę, jak zagłębiała się w lekturę, humor jej się poprawiał. Wracały wszystkie dobre 
wspomnienia  z  dzieciństwa,  koledzy  i  koleżanki  ze  szkoły,  w  cudowny  sposób  ożywali  ci 
nauczyciele,  którzy  już  odeszli.  Kolejne  szkolne  dni,  wycieczki,  sprzeczki  z  tą  czy  inną 
koleżanką, „powieści”,  które  obie  z Justyną  tworzyły,  a potem  wzajemnie  sobie  pożyczały.  
I oczywiście ten dzień, w którym się poznały, gdy Blanka znalazła się po raz pierwszy w murach 
warszawskiej podstawówki.  Boże,  jakie  to  były  piękne  czasy!  I to  pomimo  całej  szarzyzny 
i  bylejakości  Polski  lat  siedemdziesiątych.  Choć  z  drugiej  strony  podobno  pierwsza  połowa 
tamtej dekady nie była taka najgorsza. W każdym razie pod względem ekonomicznym najlepsza 
w  dziejach  PRL-u.  Poprawiło  się  zaopatrzenie  w  sklepach,  poprawiły  się  płace,  ruszyło 
budownictwo mieszkaniowe. I prawie nikogo nie obchodziło, jakie były koszty takiego życia na 
kredyt  i  że  trzeba  będzie  w  pewnym  momencie  za  to  zapłacić.  Ludzie  przede  wszystkim 
odreagowywali  pierwsze  trzydzieści   lat  powojennej   biedy.  To  im  wówczas  wystarczało.   
W każdym razie większości. Z całą pewnością jednak – nie wszystkim. 

Przewracając  kartki,  spostrzegła,  że  w  środku  zeszytu  znajdują  się  trzy  dodatkowe, 

wyrwane  z  całości  i  złożone  na  pół.  Tak  jakby  ktoś  (najprawdopodobniej  Justyna,  bo  któż  by 
inny?)  chciał  się  ich  najpierw  pozbyć,  potem  jednak  włożył  je  do  środka.  Zaintrygowana 
wyprostowała kartki i znalazła datę: grudzień 1970. Zdążyła już przeczytać wspomnienia z marca 
siedemdziesiątego czwartego roku, przez moment więc zawahała się, czy cofać się do wydarzeń, 
które  rozegrały  się  prawie  cztery  lata  wcześniej.  Rzuciła  okiem  na  zegarek  –  za  kwadrans 
pierwsza. Coraz lepiej. Jutro nie będzie z niej większego pożytku w pracy. A niestety nie mogła 
liczyć na bodaj chwilę drzemki przy biurku. 

Mimo  to…  Znowu  poczuła  znajome  przyspieszone  bicie  serca.  A  zaraz  potem  jakby 

przeczucie, że dowie się czegoś, co być może otworzy jej oczy na te sprawy z przeszłości, które 
wciąż nie dawały jej spokoju. 

background image

ROZDZIAŁ 18 | ROK 1970 

 

 

To była dziwna Wigilia. Niby wszystko wyglądało tak jak w poprzednie, ale od kilku dni 

już widziałam, że coś się wydarzyło. Coś bardzo złego. Tata chodził po domu zamyślony i jakby 
rozgniewany.  Mama  była  smutna,  a  babcia  bardziej  zdenerwowana  niż  zazwyczaj.  Najpierw 
pomyślałam,  że  może  znowu  tata  i  babcia  mieli  jakieś  nieporozumienie.  I  naprawdę  się 
martwiłam, że stało się to akurat przed samymi świętami. Ale potem zauważyłam, że babcia i tata 
wcale nie odnosili się do siebie źle, a nawet lepiej niż kiedykolwiek do tej pory. No to przyszło mi 
wtedy do głowy, że pewnie stało się coś złego dziadkom w Lipniewie. Chociaż gdyby tak było, to 
tata nie chodziłby taki zdenerwowany i zagniewany. Raczej byłby smutny, a poza tym z pewnością 
pojechałby tam, do swoich rodziców. Nie byłam nawet pewna, czy w takich warunkach w ogóle 
odbędą w naszym domu święta, czy przyjdą goście, czy będziemy śpiewać kolędy. No i… czy będą 
prezenty? 

Nie  wytrzymałam  więc  i  poszłam  do  kuchni,  do  pani  Honoraty,  ale  i  ona  była 

rozgniewana. 

– Co się stało? – spytałam wprost. – Dlaczego wszyscy są tacy dziwni? Nikt nie cieszy się 

świętami. Nie będzie ich w tym roku? 

Pani Honorata spojrzała na mnie jakoś tak z ukosa, wzruszyła ramionami, ale widziałam, 

że jest bardzo przejęta i zastanawia się, czy mi odpowiedzieć, czy lepiej nie. Wreszcie machnęła 
ręką i sięgnęła po stolnicę. 

– Niech mi pani Honorata coś powie, bo inaczej zwariuję! – krzyknęłam. 
– O! Jeszcze tego brakowało – fuknęła. – Jakby mało było innych zmartwień. A do domu 

wariatów to prędzej ja pójdę niż Justysia, jak tak dalej będzie. 

– Ale o co chodzi?! Co się stało? 
–  Święta  będą,  niech  się  Justysia  tak  nie  martwi.  A  i  święty  Mikołaj  też  na  pewno  do 

Justysi przyjdzie… mimo wszystko. 

Oburzyłam  się.  Mikołaj?!  Czy  pani  Honorata  nigdy  nie  przestanie  uważać  mnie  za 

małego szkraba?! 

Odpowiedziałam  jej,  że  od  dawna  nie  wierzę  w  świętego  Mikołaja,  o  czym  zresztą 

powinna wiedzieć. I wiedziała, jestem tego pewna. Dlaczego więc opowiadała takie bajdy? 

Moje słowa dodatkowo ją rozgniewały. 
– W Mikołaja, Gwiazdora, Dziadka Mroza i tym podobne dyrdymały możesz sobie dziecko 

nie  wierzyć.  Ale  święty  Mikołaj  naprawdę  przed  wiekami  chodził  po  tej  ziemi  i  teraz  przebywa     
z Panem Jezusem  w  Niebie. A ty, wychowana  w  chrześcijańskim domu, nie masz prawa mówić     
i nawet myśleć inaczej. Jakich ja czasów dożyłam! Żeby dzieci traciły wiarę! Czego was w tych 
szkołach teraz uczą! 

Nie wiedziałam, co mam jej odpowiedzieć, ale uspokoiłam się, że święta jednak będą, jak 

co roku. 

Zresztą sam widok stolnicy i zagniatanego ciasta ostatecznie mnie co tego przekonały. 

A jednak… coś było nie tak. 

– Niech mi więc pani Honorata powie, co się stało? – spytałam znowu. – Umarł ktoś? 
Może jakiś sąsiad, pomyślałam. Mieszkańcy naszej  ulicy dobrze się ze sobą znali. Zaraz 

też  sobie  przypomniałam,  że  mieszkający  obok  pan  Kwiatkowski  ostatnio  narzekał  na  zdrowie. 
Choć jego żona twierdziła, że tak naprawdę nic mu nie dolega poza lenistwem. 

– Ano umarł… i to niejeden – odparła po pewnym czasie pani Honorata. Nie patrzyła na 

mnie i nie uśmiechała się. Pochyliła głowę nad stolnicą. 

background image

– Gdzie? Kto? – spytałam wystraszona, ale ona jedynie jeszcze niżej schyliła głowę. 
Naprawdę się przestraszyłam, więc ponowiłam pytanie, ale wtedy pani Honorata fuknęła 

na  mnie,  żebym  przestała  jej  zawracać  głowę.  Przyszło  mi  do  głowy,  że  chyba  pożałowała,  że 
cokolwiek  mi  wspomniała,  więc  pomyślałam,  że  naprawdę  musiało  stać  się  coś  złego  i  że  to 
pewnie  jakaś  straszna  tajemnica.  Zapytam  taty,  on  mi  to  wszystko  wyjaśni.  Tak  właśnie  jej 
powiedziałam. A ona rozgniewała się wtedy jeszcze bardziej. 

–  Co  za  uparte  dziecko.  I  w  dodatku  jaka  ciekawska.  Jakby  tu  były  jeszcze  inne  dzieci, 

zajęłabyś się zabawą i nie kręciła się pod nogami, kiedy robota największa. A teraz zmykaj z tej 
kuchni.  I  nie  przeszkadzaj.  Jeśli  mam  przygotować  święta,  to  nie  będę  tu  stać  i  po  próżnicy 
gadać.  Bóg  raczy  wiedzieć,  jak  z  tym  wszystkim  zdążyć.  I  do  tego  taka  drożyzna.  Zupełnie  już 
Boga w sercu te nasze władze nie mają, aby przed samymi świętami takie ceny ponakładać. Jakby 
nie dość było tego, że i tak w kolejkach trzeba wszystko wystać. 

Wiedziałam,  że  gdy  jest  taka  zła,  to  lepiej  już  o  nic  nie  pytać,  tylko  wyjść  z  kuchni. 

Pomyślałam,  że  pewnie  była  zmęczona.  Szkoda,  że  ani  mama,  ani  babcia  w  niczym  jej  nie 
pomagają,  choćby  przed  świętami.  Ale  ona  chyba  tego  nie  chce.  Zaproponowałam  jej  nawet 
pomoc, ale nie była z tego zadowolona. 

– Szybciej będzie, jeśli sama wszystko przygotuję – powiedziała. 
Co prawda, to prawda. Nic nie potrafię zrobić w kuchni. Tylko jej przeszkadzałam. 
Poszłam na górę do taty. Tym razem ani nie pisał, ani nie czytał. Stał przy oknie i patrzył 

przed siebie. 

– Nie przeszkadzam? – spytałam. 
A on, jak to on, zaraz się uśmiechnął. 
– Już ci przecież kiedyś mówiłem, że nigdy mi nie przeszkadzałaś i nie przeszkadzasz. No, 

co tam? Jakiś problem? 

Opowiedziałam mu więc, że nie rozumiem, dlaczego wszyscy w domu są jacyś smutni. Że 

przed Bożym Narodzeniem powinno być przecież inaczej. Wprawdzie w naszym domu przeważnie 
jest bardzo cicho, ale nawet u nas w tym okresie, przed świętami, było jakoś weselej. Dlaczego   
w  tym  roku  jest  inaczej?  Powiedziałam  mu  też,  że  próbowałam  dowiedzieć  się  czegoś  od 
Honoraty,  ale  ona  tylko  prychnęła,  żebym  nie  zawracała  jej  głowy.  Tyle  że  wspomniała  o  jakiś 
zmarłych  ludziach.  A  potem  zaczęła  narzekać,  że  przed  samymi  świętami  wszystko  bardzo 
zdrożało. Niczego więcej mi jednak nie wyjaśniła, a ja nadal nic nie rozumiem. Przede  wszystkim 
– kto umarł? 

–  No  tak  –  westchnął  tata  i  wskazał  mi  krzesło.  –  Usiądź.  Jesteś  już  na  tyle  duża,  że 

spróbuję  ci  to  wyjaśnić.  Ale  pamiętaj,  nie  są  to  sprawy,  o  których  należy  mówić  głośno,  poza 
gronem naprawdę najbliższych osób. 

–  A Blanka? – spytałam. Zaraz jednak przyszło mi do głowy, że nie musiałam tego robić. 

Przecież tata wiedział, że oprócz niego i mamy właśnie ona była mi najbliższa. 

A jednak, ku mojemu zdumieniu, tata pokręcił głową. 
–  O  takich  sprawach  najbezpieczniej  rozmawiać  tylko  w  rodzinie…  i  z  najbliższymi, 

najbardziej zaufanymi przyjaciółmi. 

–  Właśnie tak myślę o Blance – odparłam oburzona. 
Tata  przez  chwilę  nie  odpowiadał,  więc  wystraszyłam  się,  że  pewnie  zrezygnował    

z wyjawienia mi tego wielkiego sekretu. Pomyślałam nawet, że głupio zrobiłam, upierając się tak 
w  sprawie  Blanki,  i  że  lepiej  było  zgodzić  się  z  nim  –  był  przecież  bardzo  mądry  –  ale  w  tym 
samym momencie uśmiechnął się i poprosił, abym jednak nawet jej niczego nie powtarzała. 

–  Twoja  przyjaciółka  jest  bardzo  miła,  ale  to  jeszcze  dziecko.  Podobnie  jak  ty,  ale  za 

ciebie  ja  odpowiadam,  a za  nią  odpowiadają  jej  rodzice.  Nie  wiemy,  jakie  mają  poglądy.  Nie 

background image

wiemy,  co  myślą  o  tym,  co  wydarzyło  się  w  tym  kraju  kilka  dni  temu.  Być  może,  podobnie  jak 
większość  ludzi,  w  ogóle  nie  zawracają  sobie  tym  głowy.  I  nie  byliby  zadowoleni,  że  ich  córka 
słyszy  o  pewnych  sprawach  od  nas.  Bo  to  nie  jest  bezpieczne.  A  z  drugiej  strony  nie  możemy 
wymagać,  aby  Blanka  miała  przed  nimi  tajemnice.  Czy  mnie  rozumiesz?  Czasem  dla  dobra 
naszych przyjaciół nie możemy im mówić o wszystkim. 

–  Dobrze – odpowiedziałam. 
Przede  wszystkim  chciałam  wiedzieć,  co  się  stało.  Obiecałabym  mu  wszystko,  byleby 

wreszcie cokolwiek mi wyjawił. 

I wtedy powiedział mi, że – tak jak to już usłyszałam od pani Honoraty – kilka dni temu 

władze państwowe ogłosiły bardzo wysokie podwyżki cen na żywność. Przed samymi  świętami!   
I  ludzi  to  bardzo  oburzyło.  Większość  jednak,  jak  to  na  ogół  bywa,  pogodziła  się  z  losem.  Nie 
wierzyli,  że  można  coś  z  tym  fantem  zrobić.  Nie  wierzyli  w  skuteczność  protestów.  Niektórzy 
jednak wyszli na ulice, demonstrowali i zażądali od władz wycofania się z podwyżek. Największe 
protesty były na Wybrzeżu. 

I właśnie tam od kul wojska i milicji zginęli ludzie. 
Strzelali do nich Polacy? Nie mogłam w to uwierzyć. Oglądałam przecież różne wojenne 

filmy, ale w nich zabijali Niemcy. Z drugiej strony tata wszystko wie, więc i tym razem na pewno 
się  nie  pomylił.  Od  razu  przypomniało  mi  się,  że  przedwczoraj  usłyszałam  w  radiu  o  jakiś 
chuliganach w Gdańsku i Gdyni. Powtórzyłam to teraz na głos, a tata pokręcił głową. 

–  To  kolejne  kłamstwo  naszych  władz.  Na  Wybrzeżu  kazano  strzelać  do  zupełnie 

niewinnych ludzi, nawet takich, którzy wcale nie protestowali. Szli do pracy albo do szkoły i przez 
przypadek znaleźli się na ulicy. Tam gdzie strzelano. 

Powiedziałam  wtedy,  że  jeśli  tak  się  sprawy  mają,  to  nie  można  o  tym  milczeć.  Trzeba 

każdemu powiedzieć, bo inaczej wielu ludzi uwierzy temu, co mówią w radiu i telewizji. 

–  I  pewnie  tak  będzie  –  uśmiechnął  się  ze  smutkiem  tata.  –  Ale  jeśli  zaczniemy  mówić 

głośno prawdę, skończymy w więzieniu. 

–  W takim razie po co w ogóle o tym myśleć, skoro nic nie można zrobić?! – zawołałam. 
–  Bo  ktoś  musi  pamiętać  –  odpowiedział  na  to  tata.  –  Nie  wolno  o  tym  zapomnieć.  Bo 

może  kiedyś  nastaną  inne  czasy,  a  wtedy  uda  się  ukarać  tych,  którzy  to  zrobili.  Którzy  wydali 
rozkazy. Trzeba pamiętać. 

To  samo  powtórzył  podczas  kolacji  wigilijnej.  I  wszyscy  się  z  nim  zgodzili,  nawet  mój 

kuzyn  Tomek,  który,  choć  jest  starszy  ode  mnie,  to  podobnie  jak  ja  najpierw  mówił,  że  trzeba 
zrobić  coś  więcej,  nawet  walczyć  z  tą  władzą,  robić  cokolwiek.  Bo  inaczej  co  to  za  sens  gryźć 
wędzidło, skoro jest na tyle mocne, że przegryźć się go nie da. 

–  Na  razie  to  niemożliwe  –  odpowiedział  mu  mój  tata  –  Teraz  niewiele  możemy  zrobić, 

taka  jest  sytuacja  geopolityczna  w  Europie.  W  najlepszym  wypadku  moglibyśmy  podzielić  los 
Czechosłowacji sprzed dwóch lat. W najgorszym… strach  nawet myśleć. W każdym razie dalszy 
przelew krwi niczego by nie zmienił. Dlatego pozostaje pamięć. I wiara, że może kiedyś, któregoś 
dnia… 

Babcia wtedy powiedziała, że ona już pewnie tego nie doczeka, ale w przeciwieństwie do 

nas  wszystkich  ma  przynajmniej  wspomnienie  wolnej  Polski.  I  że  życzy  nam,  abyśmy  i  my  taki 
kraj zobaczyli. 

Dlatego  napisałam  na  początku,  że  to  była  dziwna  Wigilia.  I  choć  początkowo  trochę 

żałowałam, że nie rozmawiamy o innych, weselszych sprawach, to potem poczułam się dumna. Bo 
pewnie – tak  jak  wspomniał  tata,  a nikt  przy  naszym  stole  nie  zaprzeczył  –  byliśmy  jedną  
z niewielu rodzin (z wyjątkiem rodzin tamtych zabitych na Wybrzeżu, rzecz jasna), które w ogóle 
ten temat poruszyły. Które interesowało coś więcej niż zwykłe, bytowe sprawy. 

background image

*** 

 

Miałaś  rację,  pomyślała  Blanka,  odkładając  zapiski  i  gasząc,  tym  razem  już  na  dobre, 

nocną  lampkę.  Twój  ojciec  miał  rację  i  cała  reszta  twojej  rodziny.  A  ty  jako  dziecko  miałaś 
większą wiedzę niż moi rodzice, wujowie, kuzyni. Niż ja sama. 

Sięgając  pamięcią  wstecz,  w  lata  siedemdziesiąte,  nie  potrafiła  sobie  przypomnieć,  by     

w  jej  rodzinnym  domu  bodaj  raz  poruszono  tematy,  które  były  przedmiotem  wigilijnej  debaty     
u Bielińskich. Zatem albo jej rodzina nie zajmowała  się podobnymi kwestiami, wykazując przy 
tym ignorancję charakterystyczną dla większości, albo dorośli woleli nie rozmawiać na ten temat 
w obecności dzieci, bo było to  zbyt ryzykowne. Wspominając to  po latach, Blanka była  jednak 
gotowa przystać na tę pierwszą możliwość. Rozmowy u Sarnackich, a także w większym gronie 
rodzinnym,  nie  wybiegały  poza  zwykłe  codzienne  sprawy.  Ona  sama  dorastała  jako  kompletna 
ignorantka  w  kwestiach  polityki  ówczesnej  Polski.  A  tymczasem  okazywało  się,  że  milcząca, 
nieśmiała,  pozornie  mało  interesująca  Justyna  była  uczestnikiem,  a  przynajmniej  świadkiem, 
podobnych   dyskusji.   Podobnie   rzecz   się   miała   z jej   najbliższym   kuzynem   Tomkiem    
i  z  pozostałymi  dziećmi  w  rodzinie.  Posłuchała  też  przestróg  ojca  i  nie  poruszyła  nigdy 
podobnych tematów w rozmowie z najbliższą przyjaciółką. A jednak… 

Napisała o tym w pamiętniku, który przecież kiedyś Blanka trzymała w rękach. Dlaczego 

zdecydowała się to  zrobić? Przecież w zapiskach znalazły  się treści, które same w sobie niosły 
pewne ryzyko, gdyby dostały się w niepowołane ręce. Może nie skończyłoby się to więzieniem, 
ale z pewnymi nieprzyjemnościami należało się jednak liczyć. Czy cała ta sprawa zrobiła na niej 
aż takie wrażenie, że nie oparła się pokusie i napisała o tym? A potem doszła jednak do wniosku, 
że roztropniej będzie wyrwać te strony? Nie wyrzuciła ich jednak, lecz przechowała i po latach 
postanowiła  włożyć  w  środek  zeszytu.  Niewykluczone,  że  tak  właśnie  było.  Istniała  jednak 
jeszcze  jedna  zastanawiająca  kwestia.  Przecież  autorką tych  zapisków  była  młodziutka osóbka. 
Czy dziecko, nawet tak oczytane, obeznane ze słowem pisanym i erudycyjnie uzdolnione mogło 
pisać  aż  tak  dojrzałym  stylem?  A  może  Justyna  opisała  całe  to  wydarzenie  dopiero  po  kilku 
latach,  tyle  że  umieściła  wcześniejszą  datę?  To  do  niej  podobne,  mogła  tak  zrobić. 
Niewykluczone,  że  w  grudniu  siedemdziesiątego  roku,  zaraz  po  wieczerzy  wigilijnej  zrobiła 
jakieś  notatki  –  tym  można  było  uzasadnić  dokładnie  przytaczane  dialogi  –  niemniej  całość 
zdecydowała się napisać później. Gdy ryzyko nie było już tak duże. Gdy nastały inne czasy. 

Cóż, to także możliwe. Jednak  na dobrą sprawę,  czy dociekania dotyczące okoliczności 

powstania tych dodatkowych zapisków mają teraz jakikolwiek sens? Czy nie najważniejszy był 
fakt, że dla Justyny opisywane wydarzenia były naprawdę ważne? Żyła nimi, przechowywała je 
w pamięci.  Jako  dziecko  miała  na  ich  temat   wiedzę  dokładniejszą  niż  niejeden  dorosły.   
Z  pewnością  zaś  –  niż  zdecydowana  większość  jej  rówieśników  wychowanych  tak  jak  Blanka,   
w  poczuciu,  że  liczy  się  tylko  tu  i  teraz.  Przeszłość  jest  bez  znaczenia,  z  teraźniejszością  zaś 
lepiej nie zadzierać. Lepiej pójść z nią na kompromis, tak będzie roztropniej i korzystniej. 

Może dlatego Justyna tak stroniła od większości  szkolnych kolegów i koleżanek, od ich 

imprez i rozrywek. Wydawały jej się puste, głupie, jałowe. 

Dlaczego wobec tego zaprzyjaźniła się ze  mną?  –  zastanowiła się Blanka.  –  W dodatku 

wszystko  wskazywało  na  to,  że  traktowała  tę  przyjaźń  poważnie.  Potrzebowała  jej  prawie  do 
końca.  Przecież  byłam  taka  jak  niemal  wszyscy  pozostali.  A  jednak…  Czyżby  dostrzegła  we 
mnie coś, czego nie widziała w innych? Coś wartego uwagi? To prawda, ja także byłam oczytana 
i zawsze  miałyśmy sobie dużo do powiedzenia, a ona  mimo wszystko chciała nawiązać z kimś 
bliższe kontakty. Niemniej… Czy czasem  nie była mną choć trochę rozczarowana? Nawet jeśli 
nigdy nie dała mi tego odczuć? 

background image

Chyba  nie  było  jej  dane  zasnąć  dzisiejszej  nocy.  Czuła  się  zbyt  pobudzona,  miała 

wrażenie, że jej mózg pracował teraz na najwyższych obrotach. Wpatrując się w mdłą poświatę 
za oknem, jaką rzucała uliczna latarnia, Blanka miała wrażenie, jakby w tym momencie nie tyle 
dokonywała rozrachunków z przeszłością, ile rozwiązywała jakąś pasjonującą łamigłówkę. Tyle 
że dotyczącą jej spraw, jej przeszłości. Jej życia. 

Na  pewno  w  jakimś  sensie  ją  rozczarowałam,  dumała.  Być  może,  w  miarę  jak 

dorastałyśmy,  Justyna  miała  nadzieję,  że  dostrzeże  u  mnie  jakiekolwiek  symptomy 
zainteresowania  tym,  co  działo  się  w  naszym  kraju.  Choćby  wtedy,  gdy  wybrano  na  papieża 
polskiego kardynała,  i potem, gdy przyjechał tu z pierwszą wizytą. Cieszyłam  się wówczas  jak 
wszyscy  wokół,  niemniej  nie  skłoniło  mnie  to  do  żadnej  bardziej  pogłębionej  refleksji.  To  się 
zmieniło dopiero na początku lat osiemdziesiątych. Ale wtedy już było trochę za późno. 

A zaraz potem przyszła jej do głowy inna myśl, że tu pewnie należało szukać odpowiedzi 

na  pytanie,  dlaczego  Robert  tak  szybko  zwrócił  uwagę  na  pozornie  mało  interesującą  Justynę. 
Dlaczego tak skutecznie przykuła jego uwagę, i to do tego stopnia, że przestały dla niego istnieć 
zdecydowanie  bardziej  atrakcyjne  dziewczęta,  które  dwoiły  się  i  troiły,  by  wydać  mu  się 
inteligentnymi i błyskotliwym rozmówczyniami. W tym także ona, Blanka. 

Justyna  nigdy  nie  musiała  się  o  to  starać.  Robert  od  samego  początku  był  nią 

zafascynowany, bo najwidoczniej  bezbłędnie dostrzegł w niej coś, czego nie potrafili zobaczyć 
inni. 

Czego ja także nie widziałam, kontynuowała ponure rozmyślania Blanka. I pomyśleć, że 

przez całe lata uważałam ją za naiwną, oderwaną od rzeczywistości dziewczynkę, która nigdy nie 
zamierzała  dorosnąć  i  nigdy  o  nic  nie  walczyła.  A  rodzinę,  w  której  się  wychowała,  za 
oderwanych od realiów codzienności, bujających w chmurach intelektualistów.  Gdy tymczasem 
ja… 

background image

ROZDZIAŁ 19 | ROK 1978 

 

 

Blanka  poznała  Roberta  we  wrześniu  siedemdziesiątego  ósmego  roku  na  urodzinowej 

imprezie u koleżanki z klasy. Justyna nie chciała tam pójść, choć była zaproszona. Wymówiła się 
jakimś rodzinnym spotkaniem, co akurat mogło być prawdą, bo Bielińscy mieli dużo krewnych,  
a wszelkie imieniny były tam celebrowane z należytą pompą i rygorystycznie przestrzegane. Co 
dziwniejsze – Justyna zdawała się lubić tę szopkę, w każdym razie w gronie rodzinnym czuła się 
znacznie swobodniej niż wśród rówieśników w szkole czy nawet poza szkołą. Blanka, mając tego 
świadomość,  tym  razem  wyjątkowo  nie  nalegała,  by  przyjaciółka  postawiła  się  sztorcem     
i  wymogła  na  rodzicach  i  babce  zgodę  na  zwolnienie  jej  z  rodzinnej  imprezy  na  rzecz 
młodzieżowej  prywatki.  Poszła  więc  sama  i  tam  właśnie  po  raz  pierwszy  w  życiu  zobaczyła 
chłopaka,  w  którym  zadurzyła  się  natychmiast,  od  pierwszego  wejrzenia.  Powiedziała  potem 
Justynie, że od razu skojarzyła go z lordem Byronem z reprodukcji jego portretu w podręczniku 
od  języka  polskiego.  I  nie  chodziło  tylko  o  fizyczne  podobieństwo,  choć  ono  akurat  od  razu 
rzucało  jej  się  w  oczy.  Gdy  zaczął  grać  i  śpiewać  utwory  Wysockiego  i  Kaczmarskiego,  zaraz 
przyszło jej do głowy, że to urodzony poeta, a kiedy trzy miesiące później mieli okazję zamienić 
ze sobą więcej niż cztery zdania, zaraz mu to powiedziała. 

W odpowiedzi się jednak roześmiał. 
–  Rozczaruję  cię  –  rzekł.  –  Nie  jestem  twórcą,  a jedynie  od  czasu  do  czasu  odtwórcą. 

Nigdy nie udało mi się niczego skomponować – ani w poezji, ani w muzyce. 

–  Czyli… próbowałeś? – spytała z pełną świadomością, że zapewne tysiące razy musiał 

odpowiadać na  takie  mało  oryginalne  pytania  zadawane  przez  wpatrzone  w niego  niczym  
w  obraz  dziewczyny.  Z  pewnością  wyglądała  teraz  jak  jedna  z  nich,  ale  nic  nie  mogła  na  to 
poradzić. 

–  Tak, ale nie warto rozwijać tej kwestii. To było żałosne, możesz mi wierzyć. Muszę się 

zadowolić odkrywaniem poezji rzeczywiście utalentowanych twórców. A czasami  można trafić 
na  prawdziwą  perłę.  Bywają  ludzie,  którzy  piszą  tylko  do  szuflady  i  przechowują  tam  istne 
arcydzieła, o których nigdy nie dowie się szerszy krąg odbiorców. 

Nigdy potem  nie potrafiła sobie wytłumaczyć, czemu rozbawiły  ją te słowa. W każdym 

razie od razu pomyślała o „twórczości” Justyny. Nie powtrzymała się niestety, by mu o tym nie 
zakomunikować. 

–  W  takim  razie  powinieneś  zapoznać  się  z  zawartością  szuflad  mojej  przyjaciółki  – 

rzekła  wesoło.  –  Uzbierało  się  tego  co  nieco.  Justyna  zaczęła  się  w  to  bawić,  odkąd  poznała 
alfabet i opanowała sztukę posługiwania się długopisem. 

– Justyna? Ta, którą przyprowadziłaś niedawno do klubu? 
Blanka  na  moment  osłupiała.  Otrząsnęła  się  jednak  ze  zdumienia,  wypadało  przecież 

odpowiedzieć. 

– Zapamiętałeś ją – stwierdziła. 
Wzruszył ramionami. 
–  Mam  pamięć  do  ludzi  –  odparł,  ale  z  jakiegoś  powodu  odniosła  wrażenie,  że  w  tym 

konkretnym  przypadku  mogło  chodzić  o  coś  więcej.  Jakiś  wewnętrzny  głos  podpowiedział  jej, 
aby  nie  kontynuowała  wątku  związanego  z  Justyną,  a  ona  postanowiła  posłuchać  tego 
ostrzeżenia. 

–  Przynajmniej zrozumiałam, dlaczego studiujesz polonistykę – rzekła pospiesznie i zaraz 

zorientowała się, że wypadło to dość niezręcznie.  – To znaczy – zająknęła się – chodzi o to, że 
pasjonuje cię poezja i odkrywanie jej nieznanych jeszcze obszarów. 

background image

Takie zdanie mogłaby wygłosić każda głupia lala, pomyślała z niezadowoleniem. 
Zaczerwieniła  się  z  zażenowania  i  zaczęła  szybko  zastanawiać  się  nad  tym,  co  jeszcze 

powinna  dodać.  Cokolwiek,  co  zabrzmiałoby  nie  tyle  oryginalnie  –  z  tym  wolała  już  nie 
ryzykować – lecz jako tako sensownie. 

Szczęśliwie  nie  patrzył  na  nią,  więc  nie  widział,  jak  była  zawstydzona,  a  zarazem 

przejęta. Patrzył przed siebie, a w jego oczach nie było już rozmarzenia ani iskier. Raczej iście 
gradowa chmura. 

–  Czasem  sam  nie wiem, po co studiuję polonistykę  – odparł ponuro.  – Owszem, samo 

studiowanie, odkrywanie tych poetyckich obszarów, jest fascynujące. Bywa nawet twórcze, ale… 
co z tego? Nie mogę i nie zamierzam bawić się w wiecznego studenta. To się za parę lat skończy 
i… co dalej? Coś trzeba robić w życiu. Z czegoś trzeba się utrzymać. 

Blankę na moment zmroziły jego słowa. Uznała, że wobec tego, co właśnie przed chwilą 

usłyszała, powstrzyma się przed wyznaniem, że sama myśli o studiach polonistycznych. W jednej 
chwili poczuła się tak, jakby wylano na nią kubeł lodowatej wody. 

–  Przecież  decydując  się  na  takie  studia,  musiałeś  mieć  jakieś  plany  na  przyszłość  – 

bąknęła. 

Pragnęła, aby znowu zaczął żartować albo rozmawiać o poezji. Albo na jakikolwiek inny, 

byle  optymistyczny,  temat.  Taki,  który  odpędziłby  ten  ponury  wyraz  jego  oczu,  a  jej  samej 
przywrócił wiarę w słuszność dokonywanego wyboru. 

–  Nie  zastanawiałem  się  wtedy  nad  przyszłością  –  odparł.  –  Rodzice,  brat  i  siostra 

próbowali przemówić mi do rozumu, ale ich nie słuchałem. Zresztą to, co mi proponowali, miało 
jeszcze mniej sensu niż moje marzenia o polonistyce.  Z moim poziomem wiedzy z matematyki   
i fizyki nie mogłem przecież myśleć o polibudzie. Podobnie rzecz się miała z medycyną. Dobrze 
i pewnie czułem się jedynie w przedmiotach humanistycznych, kochałem to… 

– Czyli wybrałeś dobrze – uśmiechnęła się. 
–  Tylko co dalej? Jestem już na trzecim roku, a czas biegnie jak szalony. I nie bardzo się 

widzę w roli pana od polskiego w szkole. 

–  Są inne możliwości – mruknęła przygnębiona. – Muzea, wydawnictwa,  dziennikarstwo. 

A może nawet kariera naukowa na uczelni? 

– Ja w ogóle nie widzę dla siebie żadnej przyszłości w tym kraju. 
– Jak to? – Niby zrozumiała, co powiedział. Jednak… chyba nie do końca. 
– Zwyczajnie. Chcę stąd wyjechać. 
Wyjechać?  O  czym  on  mówił?  Czy  nie  pomyliły  mu  się  epoki?  Przecież  jakikolwiek 

prywatny  wyjazd  za  granicę  był  najeżony  tyloma  trudnościami,  że  Blance  wydawał  się  czymś 
zupełnie nierealnym. 

Nie opuszczało się tego kraju ot tak, wedle własnego widzimisię. 
– Przecież to niemożliwe – szepnęła. 
–  A jednak marzę o tym każdego dnia, i to coraz bardziej. A jeśli się czegoś tak bardzo 

pragnie, to… Słyszałaś kiedyś o samospełniających się przepowiedniach? 

– Myślisz, że w innym kraju twoje życie byłoby lepsze? 
W głowie jej się to nie mieściło. Z nikim ze swojej rodziny i znajomych nie rozmawiała  

o czymś takim. 

Milczał na tyle długo, że była już niemal pewna, iż nie doczeka się od niego odpowiedzi. 

Że sam jej pewnie nie znał, a może stracił ochotę, by kontynuować temat. Myliła się. 

–  Czy  wiesz,  że  w  czteropokojowym  mieszkaniu  moich  rodziców  mieszka  nas 

dziewięcioro?  –  podjął.  –  Matka,  ojciec,  moja  siostra  z  mężem  i  dwójką  małych,  bezustannie 
wrzeszczących dzieciaków, mój brat z żoną, wreszcie ja. Mamy wspólną kuchnię i łazienkę. 

background image

Obijamy  się  o  siebie  w  ciasnym  przedpokoju.  O  bodaj  chwili  ciszy  i  samotności  każdy  z  nas 
może tylko pomarzyć. Nawet w nocy słychać płacz dziecka. Byle  bzdura doprowadza niekiedy 
do awantury, choć matka robi, co może, aby ratować tak zwany mir domowy. Czasem chce mi 
się wyć do księżyca. I przynajmniej jedno wiem na pewno – muszę się stąd wyrwać, bo wyjazd   
z pewnością będzie oznaczać lepsze życie niż to, które mam teraz. 

–  I ja czasem wkurzam  się na  moją rodzinę, u nas w domu  także jest za ciasno, ale nie 

wyobrażam sobie, że mogłabym ich opuścić – rzekła po chwili Blanka. 

Nie odpowiedział, a jedynie wzruszył ramionami. 
Przyszło  jej  wtedy  do  głowy,  czy  właśnie  teraz  nie  zaproponować  mu  wspólnego 

spędzenia sylwestra, zaplanowanego w domu Justyny. Był już początek grudnia, zaproszenie nie 
byłoby  przedwczesne.  Justyna  na  pewno  nie  miałaby  nic  przeciwko  dodatkowemu  gościowi. 
Wprawdzie jeszcze parę minut temu zaniepokoił ją fakt, że Robert wciąż, po dwóch miesiącach 
od  koncertu  w  klubie,  pamiętał  Justynę,  niemniej  pokusa,  by  spędzić  ten  wieczór  w  jego 
towarzystwie, okazała się zbyt silna. Zresztą, jak  zaraz sama siebie przekonała, niewykluczone, 
że  ryzyko  nie  było  duże.  Może  nawet  wcale  nie  istniało.  Robert  zapamiętał  Justynę,  ale…  to 
jeszcze  nie  musiało  oznaczać  niczego  niepokojącego.  Jak  by  nie  patrzeć, od tamtego  wieczoru    
w klubie ani razu  jej  nie widział  – Blanka dobrze o to zadbała, nie  nakłaniając przyjaciółki do 
wspólnych wyjść w takie miejsca, gdzie można było spotkać Roberta. Ostatecznie, jak to mówią, 
co  z  oczu,  to  z  serca.  Czy  raczej  z  głowy  –  poprawiła  się  czym  prędzej.  Poza  tym…  No  cóż, 
Blanka  dobrze  wiedziała,  że  na  tego  typu  imprezach  to  ona  przykuwała  całą  uwagę  płci 
przeciwnej.  Jeśli  tylko  chciała,  potrafiła  być  pod tym  względem  niebezpieczna  dla  pozostałych 
dziewcząt. W dawnych czasach z pewnością nazwano by ją królową balu. 

Justyna  nigdy  nie  przejawiała  podobnych  aspiracji  i  nie  miała  zamiaru  robić  nikomu 

konkurencji.  Oczywiście  mógł  zastanawiać  sam  fakt,  że  mając  taki,  a  nie  inny  stosunek  do 
młodzieżowych prywatek, zgodziła się, aby takową wyprawić u siebie w domu, niemniej okazja 
była  rzeczywiście  wyjątkowa,  by  nie  rzec  –  jedna  na  milion.  Z  powodu  wyjazdu  babci 
Dawidowskiej i nieobecności państwa Bielińskich dom przy Wierzbowej wydawał się idealnym 
miejscem  dla  urządzenia  zabawy.  Zaproszono  jednak  staranie  wyselekcjonowane  grono 
najbliższych znajomych. Blanka od początku brała też pod uwagę Roberta, ale z najróżniejszych 
powodów do tej pory  wahała  się,  by  mu  to  zaproponować.  Od  czasu  pamiętnego  koncertu 
w klubie studenckim spotkała się z Robertem kilka razy. Spotkań tych jednak w żadnym razie nie 
można było nazwać  randkami.  Miały one  charakter  czysto  koleżeński.  Rozmawiali  o poezji, 
o  sztuce,  dwa  razy  odwiedzili  Zachętę.  Blanka  nie  zauważyła,  by  Robert  traktował  ją  w  jakiś 
szczególny  sposób,  by  ją  wyróżniał,  próbował  podrywać,  by  zrobiła  na  nim  jakieś  większe 
wrażenie. To było coś nowego, z czym do tej pory się nie spotkała. Zawsze przecież wywierała 
silne wrażenie na chłopakach, a nawet na nieco starszych mężczyznach – jednak nie na Robercie. 
Wątpiła  zatem,  by  miał  ochotę  spędzać  sylwestrową  noc  właśnie  w  jej  towarzystwie,  a  przy 
okazji w towarzystwie  jej znajomych. Po drugie  –  jako student polonistyki,  bywalec koncertów 
poezji śpiewanej, a także innych studenckich imprez – miał grono własnych przyjaciół i kolegów 
i  zapewne  nie  brakowało  mu  innych,  znacznie  bardziej  atrakcyjnych  z  jego  punktu  widzenia 
propozycji.  Ona,  Blanka,  była  zaledwie  jedną  z wielu  drugorzędnych,  a niewykluczone,   że 
i  trzeciorzędnych  znajomości,  w  każdym  razie  nikim  na  tyle  ważnym,  by  prowadzić  z  nią 
bardziej  osobiste  rozmowy.  Ot,  zwykła  wymiana  spostrzeżeń  na  temat  tego  czy  innego  poety, 
pisarza,  artysty,  epoki  literackiej.  To  wszystko,  nic  więcej.  Do tego obszaru  ograniczały  się  ich 
rozmowy. Dopiero dziś powiedział  jej  coś więcej  na swój temat. Powiedział o swojej rodzinie,    
o  marzeniach.  To  skłoniło  ją,  by  nieśmiało  zaproponować  sylwestrowe  spotkanie  w  gronie 
przyjaciół. 

background image

Raz kozie śmierć, stwierdziła, teraz wybór należy do niego. Najwyżej odmówi, a  ja  nie 

będę już o tym myślała ani się zadręczała, a tak by się pewnie stało, gdybym nie zdecydowała się 
zaproponować mu tego sylwestra. 

I  choć  logika  podpowiadała,  aby  nie  robić  sobie  jakiejkolwiek  nadziei,  z  biciem  serca 

czekała na odpowiedź. Nie namyślał się zresztą długo. 

– Właściwie czemu nie? To miłe z twojej strony, dziękuję. 
Nie wierzyła własnym uszom. Musiała się upewnić. 
– Czy to znaczy, że przyjdziesz? – spytała, czując, że jeszcze chwila, a eksploduje. 
– Jasne, że tak. Mam rozumieć, że żartowałaś? 
–  Nie, skąd. – Radość sprawiła, że z trudem wydobywała z siebie słowa. – Ogromnie się 

cieszę, nie byłam tylko pewna, czy nie miałeś już innych planów. 

– Lubię poznawać nowych ludzi. 
– Przyjdzie co najwyżej kilkanaście osób, ale to sami dobrzy znajomi. Bardzo mili. 
–  Nie wątpię. – I wtedy uśmiechnął się do niej tak ciepło, jak jeszcze nigdy dotąd. 

W każdym razie natychmiast zrobiło jej się gorąco. 

Zgodnie  z  przewidywaniami  Justyna  nie  zgłaszała  żadnych  zastrzeżeń,  choć  –  co 

zrozumiałe – zdziwiła się i to mocno. 

– Nie miałam pojęcia, że się spotykacie – zauważyła. 
–  Nie  wyobrażaj  sobie  nie  wiadomo  czego  –  odparła  z  dobrze  odegraną  niedbałością 

Blanka. – Czasami na siebie wpadamy, to wszystko. 

–  A ty nie wmawiaj mi, że przez przypadek wpadliście na siebie na ulicy, a tobie od razu 

przyszło do głowy, aby go zaprosić na sylwestra. On zaś natychmiast się na to zgodził. 

–  No  dobrze.  –  Blanka  podniosła  do  góry  ręce  na  znak,  że  się  poddaje.  –  Czasem 

poszliśmy razem na jakąś wystawę, ale to naprawdę wszystko. Sama się zdziwiłam, gdy przyjął 
moje zaproszenie. – A ponieważ Justyna wymownie milczała, dodała: – On naprawdę nie zwraca 
na mnie większej uwagi. 

– I ja mam w to uwierzyć? – uśmiechnęła się Justyna. 
*** 

 

Tuż  po  świętach,  przed  samym  sylwestrem  zaatakowała  zima  stulecia,  o  której  Blanka 

opowiedziała  Piotrkowi.  Kataklizm,  który  o  mały  włos  nie  pokrzyżował  planów  zabawy, 
przyczynił  się za to  do  pojawienia  się w  jej życiu   Krzysztofa  Millera. Opowiadając  synowi      
o  okolicznościach,  w  jakich  poznała  jego  ojca,  świadomie  nie  wchodziła  w  szczegóły.  Nie 
opowiedziała  mu  o  Robercie,  nie  było  sensu  wspominać  o  nim  dziesięcioletniemu  chłopcu, 
którego  przede  wszystkim  interesowały  wspomnienia  dotyczące  ojca.  Napomknęła  jedynie,  że 
tamten sylwester pod wieloma względami  był wyjątkowy. Faktycznie, pod wieloma względami 
tak  było,  niemniej  nie  powiedziała  Piotrkowi  wszystkiego.  Nie  zrozumiałby,  skoro  ona  sama 
wówczas  nie  wszystko  była  w  stanie  pojąć.  Dlatego  dowiedział  się  od  niej  jedynie,  że  było 
bardzo przyjemnie. Że pomimo zimna i problemów związanych z awariami sieci ciepłowniczych, 
a także  przerwami  w dostawie   prądu,   bawili   się   bardzo   dobrze.   W każdym   razie   nikt  
z  zaproszonych  gości  nie  miał  prawa  się  nudzić,  choć  niektórzy  dopiero  wtedy  mieli  okazję 
wzajemnie  się  poznać,  a  to  zawsze,  przynajmniej  na  początku  spotkania,  może  generować 
problemy z nawiązaniem rozmowy. Choć pewnie w tej ostatniej kwestii paradoksalnie warunki 
atmosferyczne i wszelkie związane z nimi niedogodności bardzo dopomogły w przezwyciężeniu 
początkowego skrępowania. Z powodu awarii ogrzewania należało zapomnieć o przygotowanych 
wcześniej eleganckich kreacjach. Eleganckie sukienki zostały zastąpione niezgrabnymi ciepłymi 
spodniami i swetrami. I choć większość zaproszonych nie zawiodła, jednak nie wszyscy dali radę 

background image

przyjść. Troje potencjalnych gości leżało z gorączką w swoich łóżkach. W sumie razem uzbierało 
się dziewięć osób, w tym dwoje kuzynów Justyny, cioteczna siostra Blanki, Robert i Krzysztof,   
a także koleżanka i kolega Justyny ze szkoły muzycznej. 

–  Poruszajmy  się,  zatańczmy,  zanim  w  ślad  za  ogrzewaniem  nie  wysiądzie  prąd,  co 

oznacza, że zostaniemy pozbawieni muzyki – zażartował Tomek, choć chyba nie do końca był to 
tylko żart. 

–  Nie ma strachu. Jakby co, dziewczyny zagrają nam na pianinie, a i gitara Roberta może 

się przydać – odparła wesoło Blanka. 

To także nie był do końca żart. Z taką ewentualnością jak najbardziej należało się liczyć. 
–  No to  poczujemy  się  niczym  w dziewiętnastym  wieku  –  zachichotała  Anka,  kuzynka 

Blanki.  

– W dziewiętnastym wieku były gitary? 
–  Co za różnica! Większość narodu mentalnie tkwi w dziewiętnastym wieku – odezwał 

się ni z tego, ni z owego Krzysztof, co wywołało lekką konsternację u pozostałych. 

Przez moment patrzyli na niego pytająco, wreszcie milczenie przerwał Tomek. 
Nawet nie próbował ukrywać, że słowa siostrzeńca pani Kwiatkowskiej nie przypadły mu 

do gustu. 

–  Nie  wiem,  kolego,   co  miałeś  na  myśli,  ale  na  wszelki  wypadek  zareplikuję.    

W  dziewiętnastym  wieku  większość  narodu  miała  kręgosłup,  w  przeciwieństwie  do  tego,  co 
możemy zaobserwować teraz. 

Ponownie  zapadła  cisza,  tym  razem  jednak  każdy  wyczuł  napięcie.  Krzysztof  miał  taką 

minę,  jakby  się  zastanawiał,  czy  podjąć  tę  rękawicę,  czy  też  przemilczeć  uwagę  bądź  co  bądź 
kuzyna  gospodyni,  napotkał  jednak  spojrzenie  Blanki  i  właśnie  ten  fakt  –  jak  później  się  jej 
przyznał – podziałał na niego inspirująco. Jak gdyby Blanka go do tego zachęcała, choć przecież 
w gruncie rzeczy wcale tak nie było. Ona sama sobie nie przypominała, by zwróciła wówczas na 
niego uwagę. Spojrzenie, jakie mu rzuciła, było całkowicie bezwiedne. Przecież skoncentrowana 
była tylko na Robercie, a on jeszcze wtedy nie zabierał głosu. Zrobił to dopiero chwilę później, 
właśnie pod wpływem wymiany zdań między Krzysztofem a Tomkiem. 

–  Kręgosłup?  – skrzywił  się  Krzysiek.  – To dość niefortunnie dobrane słowo.  Powołują 

się  na  nie  ludzie  o  różnorakich,  wzajemnie  wykluczających  się  poglądach,  głównie  po  to,  by 
zarzucić ich brak przeciwnikom, a obdarzać tym przymiotem ludzi własnej frakcji. 

– Ależ ja nie zarzucam braku kręgosłupa tym, których poglądów nie podzielam czy nawet 

je zwalczam  –  prychnął  Tomek.  –  Ja mówię  o narodzie jako takim.  O poczciwych  Polkach   
i  Polakach,  którym  jest  wszystko  jedno,  co  się  dzieje  w  tym  kraju,  i  dla  koniunkturalnych, 
prywatnych  korzyści  są  gotowi  iść  na  różne  parszywe  układy.  Albo  przymykać  oczy  na 
oczywiste  zło.  Zresztą  może  naprawdę  nie  potrafią  sobie  wyobrazić  innej  rzeczywistości.  – 
Machnął ręką, ale gest ten oprócz rezygnacji wyrażał także oczywistą pogardę. 

–  Rozumiem,  że  najchętniej  poprowadziłbyś  lud  na  barykady?  –  odparł  Krzysztof  i  nie 

wyglądało na to, by starał się ukryć drwinę w swoim głosie. Tak czy owak, usłyszeli ją wszyscy 
zebrani. 

Tomek poczerwieniał. 
– À propos czego to mówisz? – spytał jednak pozornie spokojnym głosem. 
–  To  logiczna  konsekwencja  twojego  wcześniejszego  wywodu,  kolego.  Twojego 

zachwytu nad postawami  naszych rodaków w dziewiętnastym wieku. A tak nawiasem  mówiąc, 
uczyłeś się oczywiście, czym skończyły się wszystkie ówczesne powstańcze zrywy? Nie mówiąc 
już o tym,  że  oprócz  ofiar  i zniszczeń  rezultatem  każdego  z nich  był  jeszcze  większy ucisk 
i reżim. A do tego masowa emigracja tych najwartościowszych, którym udało się przeżyć. 

background image

–  Czyli  lepiej  przystosować  się,  siedzieć  cicho  i  najlepiej  blisko  pańskiego  stołu,  bo  za 

dobry aport można załapać się na mniej lub bardziej tłusty kąsek? 

Krzysztof, podobnie jak przed chwilą, znowu się zawahał. Tym razem jednak postanowił 

odpuścić. 

–  Jak sam zauważyłeś, większości to najwyraźniej  odpowiada  –  mruknął od niechcenia, 

spostrzegłszy, że Tomek oczekuje jego odpowiedzi. 

Tamten jednak nie miał zamiaru rezygnować, i to wbrew okazywanemu zniecierpliwieniu 

ze strony większości, która miała już dość coraz bardziej dziwacznej dyskusji. W każdym razie 
coraz  mniej  pasującej  do  atmosfery  sylwestrowej  zabawy,  nawet  takiej  w  ekstremalnych 
warunkach pogodowych. 

– Podobno studiujesz w Poznaniu? – zagadnął niezobowiązującym tonem Tomek. 
– Tak, na trzecim roku prawa – odparł od niechcenia Krzysztof. 
Podobnie jak cała reszta towarzystwa domyślał się, że pytanie miało ukryty podtekst, czy 

nawet  tak  zwane  drugie  dno.  Najwyraźniej  też  marzył  o  tym,  aby  adwersarz  dał  mu  wreszcie 
spokój, czy też, mówiąc dosadniej i bez ogródek – aby się od niego odczepił. Blanka podzielała 
to  marzenie  i  obejrzała  się  na  drzwi  prowadzące  do  kuchni  w  nadziei,  że  Justyna,  której  jako 
gospodyni przypadło  w udziale  odgrzanie  barszczu  z uszkami,  pokaże  się  wreszcie  w progu 
i  nakaże  kuzynowi,  aby  się  zamknął  i  tym  samym  pozwolił,  by  reszta osób  zaczęła  się  wesoło 
bawić. Po co tu w ogóle przychodził, skoro był w tak podłym nastroju? Czemu chciał przy okazji 
zepsuć innym humory i schrzanić nie najgorszą początkowo atmosferę spotkania? 

Jednak inicjatywa leżała tu po stronie Justyny. To w jej domu odbywała się impreza i to 

jej  cioteczny  brat  z  upodobaniem  dokuczał  jednemu  z  zaproszonych  gości,  denerwując  przy 
okazji  całą  resztę.  Blanka  poczuła  się  nieswojo,  zwłaszcza  ze  względu  na  dwie  osoby,  które 
przyprowadziła  na  imprezę,  czyli  kuzynkę  i  Roberta.  Anka  nawet  nie  ukrywała,  jak  była 
wkurzona.  Nie  takich  atrakcji  oczekiwała,  nie  takich  rozmów.  Chciała  potańczyć,  powygłupiać 
się i zapewne z całego serca pomstowała (na razie na szczęście w duchu), że zdecydowała się tu 
przyjść. Po  prawdzie  zrobiła  to  z braku  alternatywy  –  kilka  dni  przed  sylwestrem  zerwała  
z  chłopakiem,  a  nie  zdążyła  jeszcze  złapać  następnego  –  niemniej  zapewne  liczyła  na  fajną 
zabawę  i  nie  mniej  fajne  męskie  towarzystwo.  A  tu  taki  klops.  Zresztą  klops  to  mało 
powiedziane. Prawdziwa katastrofa, jakaś dyskusja nie wiadomo o czym, dwóch zaperzonych na 
siebie kolesi, z których jeden odpuścił, ale drugi najwyraźniej marzył o grubszej awanturze. 

Tak,  Anka  była  rozwścieczona  w  najwyższym  stopniu,  co tego  Blanka  nie  miała  nawet 

cienia wątpliwości. 

A Robert?   Na   pewno   też   żałował,   że   tu   przyszedł.   Tym   bardziej,   że   jemu,   

w  przeciwieństwie  do  Anki,  z  pewnością  nie  brakowało  znacznie  atrakcyjniejszych  propozycji. 
Do  tej  pory  Blanka  nie  mogła  wyjść  z  podziwu,  że  przystał  właśnie  na  jej  zaproszenie.  Teraz 
tylko czekać, aż wstanie, pożegna się i wyjdzie. 

Gdzie ta Justyna? Niech wreszcie zostawi ten przeklęty barszcz i tu przyjdzie! 

Niemożliwe, aby do kuchni nie dochodził podniesiony głos jej ciotecznego brata. 

–  Co  tam  mówiono  na  temat  śmierci  Pyjasa?  –  indagował  tymczasem  nieubłaganie 

Tomek. 

– Pyjasa? – powtórzył jak echo Krzysztof. 
–  No  chyba  nie  chcesz  mi  powiedzieć,  że  w  Poznaniu  nikogo  nie  obeszła  ta  śmierć?        

A może większość nawet nie słyszała na ten temat? W to ostatnie gotów jestem nawet uwierzyć. 

–  To było rok temu. Czemu akurat dzisiaj postanowiłeś o tym rozmawiać?  I w dodatku  

w taki sposób? – Zamiast Krzysztofa wszyscy usłyszeli głos Justyny. 

Stała w drzwiach i patrzyła na kuzyna, ale w taki sposób, że się zmieszał i momentalnie 

background image

uspokoił. Cała reszta była zbyt zaskoczona, by zdobyć się na szybką reakcję i cokolwiek wtrącić 
do sprawy. Przy czym niewykluczone, że większość naprawdę nie miała pojęcia, w czym rzecz. 
Tak przynajmniej tłumaczyła to sobie Blanka. 

Jaki  Pyjas,  jaka  śmierć?  –  zastanawiała  się  w  popłochu.  Wytężała  umysł  i  pamięć,  ale 

żadna odpowiedź nie przychodziła jej  do  głowy.  Wstydziła się zapytać,  przyznać,  że nie  wie 
o czymś, co najwyraźniej nie było żadną tajemnicą dla Justyny i Tomka. A poczucia dyskomfortu 
nie pomniejszał fakt, że przynajmniej część zebranych także nie wiedziała, o co chodzi. 

Dopiero Anka zdecydowała się przerwać milczenie. 
– Pewnie jestem głupia, ale może oświecicie mnie, w czym problem? 
Tomek opuścił ramiona, a gest ten można było zinterpretować jako poczucie kompletnej 

bezradności wobec tego, co usłyszał. Justyna najwyraźniej zastanawiała się nad sformułowaniem 
odpowiedzi. Zanim to jednak zrobiła, uprzedził ją Robert. 

Właśnie on! Słysząc jego słowa, Blanka omal nie spadła z krzesła. 
– Staszek Pyjas, student z UJ-otu. Rok temu, jak słusznie sprostowała Justyna, znaleziono 

go  całkowicie  zmasakrowanego  w  jednej  z  krakowskich  kamienic.  Oficjalna  wersja  –  spadł  po 
pijanemu ze  schodów. Jednak ci, którzy  na znak  sprzeciwu wobec  jego  śmierci  manifestowali   
w  Krakowie,  woleli  uwierzyć  w  wersję  nieoficjalną.  Facet  współpracował  z  opozycją.  Wobec 
tego  był  na  celowniku  Służby  Bezpieczeństwa.  Pomimo  prób  wyciszenia  prawdy  o  jego 
zabójstwie  to  była  dość  głośna  sprawa.  Tak  przynajmniej  myślałem,  ale  sądząc  po  waszych 
reakcjach, chyba się myliłem. 

–  No  jasne,  stary,  że  się  myliłeś.  Kolejny  naiwny  –  prychnął  Tomek.  –  A  zresztą…  – 

machnął ręką.  – Justyna  ma rację. To nie temat na dzisiejszy wieczór i noc. Chyba ta cholerna 
zima  tak  mnie  zdołowała,  że  przypomniałem  sobie…  tamto.  No  to  już,  bawmy  się!  Na  co 
czekamy?! 

– Dobra, będzie jakaś muzyka czy nie? – nie wytrzymała Anka. – Jeśli koniecznie chcecie 

posypać sobie  głowę  popiołem,  to  proponuję  zaczekać  z tym  do  Popielca.  Jezu,  ludzie,  co 
z wami! Życia człowiekowi nie zwrócicie, a jak będziecie tyle o tym gadać, to i was kiedy znajdą 
pod schodami z rozbitą głową. Niczego nie zwojujecie, nic się nie da zmienić. Czy wobec tego 
mamy bez końca  płakać?  Przecież  życie toczy się dalej,  bierzmy je takim, jakim jest. W końcu 
i  tak  przypomni  sobie  o  nas  „zegarmistrz  światła  purpurowy”.  Prędzej  czy  później  każdego  nas 
zmiecie z powierzchni, po co się tak szarpać?! Po co w kółko myśleć o tej kupie gówna, która nas 
otacza?!  No to  jak?!  Będzie  muzyka,  zanim  wyłączą  ten  cholerny  prąd?  Potańczymy?  A  może 
chociaż  pośpiewamy?  Albo  jakiś  występ  solowy?  Kto  pierwszy?  –  Spojrzenie  jej  padło  na 
Roberta. – Może ty? Rozruszaj nas trochę. Blanka wspominała, że podobno jesteś w tym dobry. 
Poezja  śpiewana  czy  coś  w  tym  rodzaju?  Niech  będzie  i  poezja  śpiewana,  od  czegoś  trzeba 
zacząć sylwestrową zabawę. 

– Anka, daj spokój – próbowała ją mitygować purpurowa ze zdenerwowania Blanka. Nie 

śmiała nawet spojrzeć na Roberta. 

On jednak, ku jej zaskoczeniu, a także uldze, nie obraził się, tylko wziął gitarę. 
–  Nie  musisz, ona tylko tak… – zwróciła się do niego, ale pokręcił głową  i uśmiechnął 

się. 

–  Czemu nie? – powiedział, a potem zerknął na Ankę. – Ale tylko jedna piosenka. Jedna 

wystarczy. Znacie to? Pewnie niektórzy tak. Choć lata największej popularności ma już za sobą, 
jest wciąż boleśnie aktualna. Nawet bardziej boleśnie niż pięć lat temu. Trochę à propos dyskusji 
chłopaków  sprzed  paru  minut.  –  Uderzył  w struny.  –  Może  zaśpiewamy  razem  Piosenkę   
o drugiej Polsce

background image

Wierzący, co wierzą, że muszą być w Partii, 
Bo żona, bo dziecko, bo raty, bo maluch. 
Partyjni, co chyłkiem przyjmują komunię, 
Bo bony na cukier, bo bony do raju 
– zbudować dziś mają tę Drugą, choć pierwsza 
Dla jednych jest gorsza, 
Dla drugich jest lepsza
1

 

Anka  ostentacyjnie  ziewnęła  i  wymownie  spojrzała  na  zegarek,  jakby  chciała  dać 

wszystkim do zrozumienia, że straciła tu już wystarczająco dużo czasu. Jednak  nie wyszła,  nie 
miała  przecież  dokąd  pójść,  chyba  że  do  ciasnego  mieszkanka,  do  rodziców  i  młodszego 
rodzeństwa spędzających czas przed telewizorem. Krzysztof zachował pokerowy wyraz twarzy, 
tak że trudno było się zorientować, czy słowa były  mu znane, czy  nie. Blanka w każdym razie 
słyszała  je  po raz  pierwszy  w  życiu,  ale  po  minie  Justyny  poznała  natychmiast,  że ona  z  kolei 
znała  je  bardzo  dobrze.  Podobnie  rzecz  się  miała  z  jej  kuzynem,  Tomkiem,  który  w  pewnym 
momencie  ujął  własną  gitarę  –  przyniósł  ją  na  wszelki  wypadek,  nie  będąc  pewnym,  czy 
ktokolwiek  z  zaproszonych  o  tym  pomyśli  –  i  przyłączył  się  do  śpiewu,  zapraszając  gestem 
cioteczną siostrę, by zrobiła to samo. Dla Justyny nie było to łatwe, przemogła jednak wrodzoną 
nieśmiałość i odpowiedziała na jego prośbę. Miała niski, ciepły głos, który pasował zarówno do 
słów i melodii, jak i idealnie harmonizował z głosami chłopaków: 

 

Ci wszyscy, co mówią, że nic się nie zmieni, 
bo z jednej jest Rosja, a z drugiej jest Niemiec. 
Bo burdel, bo Żydzi, bo Polak się leni, 
a kto się wychyla, to zwykły szaleniec 
– zbudować dziś mają tę Drugą, choć pierwsza 
Dla jednych jest gorsza, 
Dla drugich jest lepsza
2

 

Blanka  słuchała  jak  urzeczona,  nie  mówiąc  już  o  tym,  jak  zdumiewało  ją  to  wszystko, 

czego właśnie była świadkiem. A potem, po raz pierwszy i – jak się miało okazać w przyszłości – 
nie ostatni w życiu poczuła coś, co bez wątpienia musiała nazwać zazdrością. Do tej pory to ona 
była  obiektem  powszechnej  zazdrości  i  podziwu.  Na  to  samo  liczyła  także  tego  wieczoru.  Że 
spełni się jej skryte, pielęgnowane całymi tygodniami marzenie – wreszcie uda jej się skupić na 
sobie całą uwagę Roberta. Że nie będzie odrywał od niej oczu; tak bardzo się przecież starała, by 
wyglądać jak najkorzystniej. A tymczasem jego pełne nieskrywanego zainteresowania spojrzenia 
były zwrócone w inną stronę! 

Zabolało… jak cholera. 
I pewnie dlatego, gdy wreszcie „koncert” się skończył, postanowiła nie dopuścić do jego 

wznowienia.  Nie  miała  jednak  pojęcia,  jak  to  zrobić,  co  powiedzieć.  Z  kłopotu  wybawiła  ją 
podobnie  niezadowolona  –  choć  z  innych  powodów  –  Anka.  A także  Krzysztof,  który  podniósł 
się  z  miejsca  i  znacząco  popatrzył  na  zegar,  dając tym  samym  do  zrozumienia,  że  jeśli  tak  ma 
dalej przebiegać sylwestrowa impreza, to on opuszcza towarzystwo. 

– No fajnie. – Najpierw zakpiła Anka. – Teraz będziemy medytować. W sumie jednak nie 

przekonałeś mnie do pójścia na barykady. Chyba że kto inny z obecnych na to reflektuje – dodała 
z jeszcze większą ironią. 

–  Nie chodzi o barykady – odparł z wyraźną pobłażliwością w głosie Robert. –  Raczej 

background image

o zwykłe poczucie przyzwoitości. Aby nie znieczulić się na tyle, by nie odróżnić dobra od zła. 

–  O,  w  takim  razie  nie  musiałeś  fatygować  się  z  tym  śpiewem.  Mam  inną  propozycję. 

Skoro zrobiło się tak refleksyjnie, idźmy od razu na mszę do kościoła. Bo jakoś tak się dziwnie 
składa,  że  w  tym  niby  gównianym  ustroju  komunistycznym,  który  podobno  zniewala  ludzkie 
charaktery  i  pozbawia  kręgosłupów  moralnych,  uchowała  się  całkiem  spora  liczba  kościołów. 
Mało tego  – nawet doczekaliśmy się polskiego papieża. Właśnie w  tym  kończącym się roku.  – 
Kpiła  już  całkiem  jawnie,  odrzucając  wszelkie  pozory.  –  To  chyba  nawet  grzech  w  tych 
okolicznościach nie pobiec do kościółka. Ale to już wy sami powinniście wiedzieć, sądzę, że nie 
brakuje tu bardziej praktykujących ode mnie. 

– Ja w każdym razie dziękuję tak za jedną, jak i drugą propozycję spędzenia wieczoru – 

mruknął Krzysztof. 

Tomek odłożył gitarę i klasnął w dłonie. 
–  Dobra,  ludzie,  wyluzujcie.  Pośpiewaliśmy,  podyskutowaliśmy,  czasem  też  tak trzeba. 

Jak to rodak z rodakiem. Ale nie róbmy z tego afery. Teraz się bawmy. No już, wszystko gra? 

Pomogło. Reszta sylwestrowej nocy przebiegła  już  bez żadnych dyskusji  i  incydentów,   

a alkohol, którego choćby dla rozgrzewki nie żałowano, przyczynił się do złagodzenia nastrojów. 
Blanka  w  każdym  razie  postanowiła  się  dobrze  bawić  i  nie  rezygnować  z  planów  zauroczenia 
Roberta. Tańczyła najlepiej ze wszystkich zgromadzonych dziewcząt i na podobnych zabawach 
potrafiła  bezbłędnie  wykorzystać  ten  atut.  Śmiała  się,  brylowała,  słowem  robiła  wszystko  to,      
w  czym  Justyna  nawet  nie  próbowała  z  nią  konkurować.  Przyjaciółka  ponownie  wycofała  się     
w bezpieczny cień, czy też wręcz od czasu do czasu znikała w kuchni, by przy pomocy tej czy 
innej koleżanki – ani razu nie była to jednak Blanka – przygotować kolejne zakąski. 

A jednak… 
Jednak  Blanka  nie  mogła  już  pozbyć  się  zadry  w  sercu  i  związanego  z  tym  niepokoju, 

który nawet jeśli w ciągu kolejnych tygodni i miesięcy odpuszczał, to potem i tak powracał. 

Wreszcie  nastąpił  ostateczny  nokaut.  Kilka  miesięcy  po  tamtym  sylwestrze,  bo  we 

wrześniu, dowiedziała się, że przegrała. 

Kiedy bez mała dwa lata później słuchała innego utworu w wykonaniu Roberta, miała już 

poczucie  życiowej  klęski.  Nie  pozostawało  jej  wtedy  nic  innego,  jak  robić  dobrą  minę  do  złej  
gry,  choć  tak  naprawdę  miała  ochotę  wyć  z  rozpaczy.  Teoretycznie  pogodziła  się,  że  jej 
najskrytsze  marzenie  już  się  nie spełni.  W praktyce  jednak okazało się to znacznie trudniejsze. 
Patrzyła,  wspominając  tamten  dzień,  gdy  słuchała  go  po  raz  pierwszy  –  absolutnie  wówczas 
przekonana,  że  oto  wreszcie  spotkała  kogoś,  kto  był  jej  przeznaczony.  Wszystko  jednak 
potoczyło się inaczej, los z niej niemiłosiernie zadrwił. Obok siedziała jej najbliższa przyjaciółka, 
podobnie jak ona wpatrzona w wykonawcę. Tyle że on odwzajemniał jedynie spojrzenie Justyny. 
I to  na jej uśmiech odpowiadał. Śpiewał wówczas  Szosę E-7, a Blanka, czytając kilkanaście  lat 
potem   kolejne   fragmenty   pamiętnika   Justyny,   powtarzała   bezgłośnie   słowa,   których    
w osiemdziesiątym pierwszym roku miała okazję wysłuchać po raz pierwszy. 

 

Czerwony Radom pamiętam siny 
Jak zbite pałką ludzkie plecy. 
Szosę E-7, na dworcach gliny, 
Jakieś pieniądze, jakieś adresy. 
Strach w ludzkich oczach, upokorzenie, 
W spotniałych palcach świstki wyroków. 
Pamięć odbitą na ścieżkach zdrowia, 
Listy z więzienia, lekarz, adwokat
3

background image

Nigdy  potem  żadne  inne  wykonanie  utworu  Kelusa  nie  zapadło  jej  w  pamięć,  nie 

poruszyło jej tak bardzo jak tamto. Żadne inne nie mogło się z nim nawet równać. W tej sprawie 
całkowicie podzielała zdanie Justyny. 

1 Jan Krzysztof Kelus, Piosenka o drugiej Polsce

2 Tamże. 

3 Tenże, Ballada o szosie E-7

background image

ROZDZIAŁ 20 | ROK 1981 

 

 

Czerwiec nas zastał z dala od miasta. 
Jesienią Konrad już na nas czekał. 
Pierwsze pieniądze właśnie zebrano. 
Pojechaliśmy – ktoś musiał jechać. 
(…) 
Nadziei miałem bardzo niewiele, 
Że na coś przyda się to jeżdżenie. 
Mówiąc po prostu, raczej myślałem, 
Że to się musi skończyć więzieniem
1

 

Słuchając  go,  nie  mogłam  opanować  wzruszenia.  Nie  tylko  dlatego,  że  zaśpiewał 

rewelacyjnie. Śmiem  wątpić, czy ktokolwiek (poza autorem, rzecz jasna) zdołał zrobić to lepiej. 
Zresztą  wiedziałam, że Robert  wykona utwór po mistrzowsku. Jednak  – nie tylko o to chodziło. 
Nie tylko o jego wykonanie. 

Ja  przecież  bardzo  dobrze  pamiętam  tamte  wydarzenia  i  wszystko,  co  było  ich 

następstwem.  Realia  dotyczące  „Szosy  E-7”  nie  są  dla  mnie  jedynie  poruszającą  poezją. 
Osobiście nie przemierzałam trasy do Radomia, aby nieść pomoc ofiarom pacyfikacji protestów 
robotniczych, jakie miały miejsce w czerwcu 1976 roku.  Wiedziałam jednak,  że takowe protesty  
i pomoc miały miejsce. I śmiem twierdzić, że w przeciwieństwie do większości ludzi w tym kraju, 
bardzo  dobrze  pojmowałam,  o  co  w  tym  wszystkim  chodziło.  Jakżeby  inaczej,  skoro  w  naszym 
domu  otwarcie  się  o  tym  rozmawiało.  I  jestem  pewna,  że  przynajmniej  niektórzy  ze  znajomych 
moich rodziców, którzy wówczas u nas bywali, brali czynny i bezpośredni udział w udzielaniu tej 
pomocy. Szosa E-7 była ich osobistym doświadczeniem, dużym ryzykiem, na jakie się decydowali. 
Nie było  dla mnie tajemnicą,  że i mój ojciec był w to  jakoś zaangażowany, jednak wolałam nie 
pytać  go  o  szczegóły.  Pewnie  dlatego,  że  instynktownie  się  o  niego  bałam.  No  i  w  razie  czego, 
gdybym  padła  ofiarą  jakiejś  wyrafinowanej  prowokacji  ze  strony  SB  (co  było  raczej  mało 
prawdopodobne, ale całkowicie nie dało się tego wykluczyć), mogłabym  bez  żadnego  kręcenia  
i udawania zeznać, że nic mi na ten temat nie wiadomo. 

Najważniejsze  było  dla  mnie  to,  że  mój  ojciec  wtedy  wiedział,  gdzie  jest  jego  miejsce. 

Podobnie cała –  bez  wyjątku –  nasza  rodzina,  przyjaciele, znajomi.  Nawet  najbliżsi  sąsiedzi 
z ulicy. I to było piękne, pomimo oczywistego ryzyka. 

W  czerwcu  siedemdziesiątego  szóstego  roku  było  już  jasne,  że  tak  zwane  gierkowskie 

eldorado  właśnie  się  skończyło.  Ludziom,  którzy  w  ciągu  poprzednich  pięciu  lat  przywykli  do 
zdecydowanie wyższego niż kiedykolwiek od zakończenia wojny poziomu życia, zaopatrzenia czy 
zarobków,  perspektywa  powrotu  do  siermiężnej  rzeczywistości,  jaką  wielu  pamiętało  z  lat 
pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, wydała się bardziej bolesna niż kiedykolwiek wcześniej. Nagle 
okazało  się,  że  za  politykę  gospodarczą  partii,  która  jedynie  dzięki  zagranicznym  kredytom 
poprawiła  poziom  konsumpcji  wśród  społeczeństwa,  trzeba  wreszcie  zapłacić.  W  sensie  jak 
najbardziej dosłownym. 

Drastyczne  podwyżki  cen  na  artykuły  żywnościowe,  zwłaszcza  na  mięso,  ponownie 

doprowadziły  do  protestów  robotniczych,  zwłaszcza  na  terenie  Radomia  i  Ursusa.  Władze 
zastosowały  brutalne  środki  tłumienia  rozruchów.  Protestujący  byli  zwalniani  z  pracy, 
aresztowani,  a  przede  wszystkim  brutalnie  bici  tak  w  miejscach  zatrzymania,  jak  i  na 
komisariatach milicji. 

background image

Pamiętam, że zaczęły się  wtedy  wakacje letnie. Ojciec po powrocie do domu powiedział 

nam  o  rozruchach,  ale,  jak  się  okazało,  nasz  sąsiad,  pan  Kwiatkowski,  był  już  o  tym  wcześniej 
poinformowany. Przyszedł wtedy do nas i opowiadał, że jego szwagra aresztowano, a szwagierka 
razem z dziećmi została bez środków do życia. Wołał, że komuchy to jedna i ta sama granda. Nie 
ma  wśród  nich  lepszych  i  gorszych,  koniec  końców  każdy  okazuje  się  w  końcu  kanalią.  Ochab 
miał  być  lepszy  od  Bieruta,  potem  Gomułka  obiecywał  złote  góry,  wreszcie  Gierek  miał  być 
lekiem na całe zło. I co? Każdy w końcu pokazywał, że nie zniesie krytyki i oporu, każdy używał 
siły.  Co  gorsza  –  jak  pomstował  dalej  pan  Kwiatkowski  –  nie  ma  mocnych  na  taką  szajkę,  na 
takich psubratów.  Człowiek  jest  bezradny,  może  się  tylko  powściekać.  A tamci  i tak  zrobią  
z narodem, co będą chcieli. 

Ojciec wtedy odpowiedział, że jednak trzeba jakoś zareagować. Człowiek nie może tak po 

prostu  iść  jak  baran  na  rzeź.  Nie  wolno  mu.  Bóg  stworzył  go  na  swój  obraz  i  podobieństwo           
i należy strzec swojej godności. 

– Dobrze panu prawić te profesorskie dyrdymały – burknął pan Kwiatkowski. – To tylko 

puste słowa, szanowny sąsiedzie, nic więcej. Co możemy zrobić? Nikt się przecież już nie odważy 
sprzeciwić. Tyle z tego będzie miał, że obiją mu nerki na komisariacie, a może i kalekę z niego 
zrobią. 

– Ryzyko jest duże… 
Tata długo się namyślał, zanim zdecydował się odpowiedzieć. Pewnie zastanawiał się, na 

ile może wtajemniczyć sąsiada  w takie sprawy. I czy w ogóle powinien mówić mu cokolwiek na 
ten  temat.  Jednak  się  przemógł.  Ostatecznie  –  jak  mi  później  wyjaśnił  –  przekonało  go  to,  że 
wśród ofiar pacyfikacji w Radomiu był szwagier pana Kwiatkowskiego. 

Powiedział  mu  więc  o  podjętej  akcji  niesienia  pomocy  tym,  którzy  ucierpieli.  Pomocy 

pieniężnej, medycznej, prawnej. Ta pomoc była związana z niewątpliwym ryzykiem. Nie dawała 
też żadnej nadziei  na  zwycięstwo  nad  nieludzkim  systemem  politycznym.  Dlatego  nawet  nie 
o walkę polityczną tu chodziło, ale o zwykłą przyzwoitość, o zwykłą ludzką solidarność z ludźmi,  
z których władze zrobiły niebezpiecznych bandytów i wywrotowców, a którzy wcale nie próbowali 
zmieniać ustroju. Domagali się tylko bardziej godnych warunków pracy i życia. 

Czym  było  w  praktyce  przemierzanie  szosy  E-7?  Ciągłym  pogrywaniem  ze  Służbą 

Bezpieczeństwa,  uważnym  przyglądaniem  się  mijanym,  a  zwłaszcza  jadącym  z  tyłu,  zbyt  długo 
trzymającym  się  tego  samego  pasa  samochodom.  Pilnowaniem,  by  nie  dać  się  sprowokować 
niczym  nieuzasadnionym  zaczepkom,  w  tym  także  ze  strony  milicji  drogowej.  Modlitwą  –  by 
szczęśliwie  dojechać  najpierw  do  celu,  a  potem,  po  wykonaniu  zadania,  wrócić  do  domu. 
Czekaniem na tych, którzy pojechali. 

 

„Kuba jeździła zwykle w soboty. 
Wracała stamtąd jakby z daleka. 
Dobrze pamiętam te jej powroty, 
Każdy z nas wolał jechać niż czekać 
2”. 

 

Były to sprawy, wobec których nie umiałam przejść obojętnie. Bolało mnie jednak, że nie 

mogłam  o  nich  rozmawiać  z  Blanką.  Pamiętałam  oczywiście  o  ostrzeżeniu,  jakiego  udzielił  mi 
tata jeszcze w grudniu siedemdziesiątego roku. Że o pewnych kwestiach nie wolno mówić nawet  
z kimś,  kto  wydaje  nam  się  bliskim  przyjacielem.  Także  dla  dobra  tego  kogoś.  Tyle  że      
w  siedemdziesiątym  roku  obie  z  Blanką  byłyśmy  jeszcze  dziećmi.  Sześć,  siedem  lat  później 
uczęszczałyśmy już do liceum. To chyba wiele zmieniało, a przynajmniej powinno  było  zmienić. 
Wobec tego czasami, dość ostrożnie, wypowiadając się w sposób bardzo ogólny, sondowałam ją. 

background image

Ile wie na temat tego, co się stało w kraju na początku wakacji siedemdziesiątego szóstego roku. 
Czy wie cokolwiek. I czy… w ogóle ją to obchodzi. 

Nie podjęła tematu. Możliwe, że mnie nie zrozumiała. Może to zresztą była moja wina – 

pewnie mówiłam zbyt ogólnie i zawile. A może – nie mogłam przecież tego wykluczyć – wcale jej 
to nie interesowało. Jak wielu innych ludzi  w naszym kraju, którzy zdążyli się już przyzwyczaić, 
przystosować. Stracić wiarę i nadzieję, że cokolwiek może się jeszcze zmienić. 

– Przecież nie wiemy, jakie poglądy mają jej rodzice – wspomniał mi kiedyś tata. 
To  także  musiałam  brać  pod  uwagę,  choć  lubiłam  państwa  Sarnackich  i  ich  tętniący 

życiem dom. 

Dałam  więc  spokój  Blance.  Jakie  by  nie  były  jej  zainteresowania  i  poglądy,  a  nawet  

gdyby  wcale  ich  nie  miała,  nie  mogłam  pozwolić,  aby  zaważyło  to  na  naszej  przyjaźni.  Była 
przecież dla mnie jak siostra, a czy przestaje się kochać siostrę tylko dlatego, że jej upodobania 
są inne niż nasze? Czasem może tak bywa, jednak na pewno nie w moim przypadku. 

Rozmawiałam  więc   z Blanką   tak   jak   dawniej,   o książkach,   o filmach,   o lekcjach  

i nauczycielach. I pogodziłam się z tym, że są takie sprawy, które muszę zachować dla siebie. 

A potem… 
Potem  poznałam  Roberta.  Już  tego  wieczora,  gdy  zobaczyłam  go  po  raz  pierwszy,  gdy 

zamieniłam z nim zaledwie kilka zdań, dotarło do mnie, że chyba wreszcie rozmawiam z kimś, kto 
by mnie zrozumiał. Kto odbiera rzeczywistość tak jak ja. Kto – mówiąc wprost – nadaje na tych 
samych  falach.  Jednak  nie  wiązałam  z  tym  faktem  żadnych  planów  na  przyszłość.  Nie  wtedy. 
Szczerze  mówiąc,  wątpiłam  wówczas,  czy  kiedykolwiek  go  jeszcze  zobaczę.  A  poza  tym  –  co 
najistotniejsze – Blanka była nim zafascynowana. Może nawet w nim zakochana. I to przesądziło 
o całej sprawie. Wtedy. 

Prawie trzy miesiące później przyprowadziła go do mojego domu na zabawę sylwestrową. 

Gdy  niespodziewanie  dla  wszystkich  zaczął  śpiewać  „Drugą  Polskę”,  odżyło  we  mnie  tamto 
przekonanie, że wreszcie poznałam bratnią duszę. Kogoś, kto mógłby zostać moim przyjacielem. 
Takim, z którym można pogadać o wszystkim. I wspólnie pomilczeć – bo niekiedy i milczenie jest 
pełne treści. 

Kto zrozumie w pół słowa każdą, najbardziej nawet subtelnie wyrażoną, aluzję. 
I tak właśnie się stało. Zostaliśmy przyjaciółmi, całkiem po prostu, z dnia na dzień. 
Tomek  wmawiał  mi  później,  że  Robert  wyróżniał  mnie  przez  resztę  tamtej  sylwestrowej 

nocy. Ja nie patrzyłam na to w ten sposób – przecież przyszedł z Blanką, a przy takiej dziewczynie 
wszystkie inne kobiety schodzą w cień. Mnie to jednak nie przeszkadzało. 

Mnie – przynajmniej początkowo – wystarczała przyjaźń. 
– Aleś ty naiwna, kuzynko – wyśmiał mnie w końcu Tomek. – Przyjaźń? I kogo ty chcesz 

oszukać? 

Nikogo  nie  chcę  oszukać,  odpowiedziałam  mu  w  myślach.  Choć  przecież  w  głębi  serca 

wiedziałam, że przede wszystkim nikogo nie chciałam zranić. To znaczy, mówiąc wprost, chodziło 
mi o Blankę. 

Ona  jednak  wspomniała  mi  kilka  razy,  że  między  nią  a  Robertem  niczego  nie  ma  i  nie 

będzie.  Że  ich  wzajemne  relacje  nie  wychodzą  poza  ramy  czysto  koleżeńskie.  I  nic  się  w  tej 
kwestii nie zmieni. 

W końcu jej uwierzyłam, bo niby dlaczego miałaby nie powiedzieć mi prawdy? A poza tym 

– gdyby miało być inaczej – z pewnością bym to zauważyła. 

Później, czasami, przychodziło mi do głowy, że podświadomie od samego początku tego 

właśnie  chciałam.  Aby  między  nimi  dwojgiem  nic  poważnego  nie  zaistniało  albo  się  nie 
rozwinęło. A w zapewnienia Blanki uwierzyłam głównie dlatego, że… pragnęłam w nie wierzyć. 

background image

1 Tamże. 

 

2 Tamże. 

background image

Po drugiej stronie. Tom I 

 

Wydanie pierwsze, ISBN 978-83-8147-371-2 

 
 

© Agnieszka Janiszewska i Wydawnictwo Novae Res 2019 

 
 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt 

 

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej 

zgody wydawnictwa Novae Res. 

 
 

REDAKCJA: Wioletta Cyrulik 

KOREKTA: Bartłomiej Kuczkowski 

OKŁADKA: Paulina Radomska-Skierkowska 

SKŁAD: Anita Sznejder 

KONWERSJA DO EPUB/MOBI: Inkpad.pl 

 
 

WYDAWNICTWO NOVAE RES 

 

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia 

 

tel.: 58 698 21 61, e-mail: sekretariat@novaeres.pl, http://novaeres.pl 

 
 

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl. 

background image

 


Document Outline