SPIS TREŚCI
Rozdział 1 | Rok 1974
Rozdział 2 | Rok 1996
Rozdział 3
Rozdział 4 | Rok 1975
Rozdział 5 | Rok 1996
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9 | Rok 1978
Rozdział 10 | Rok 1978
Rozdział 11 | Rok 1996
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18 | Rok 1970
Rozdział 19 | Rok 1978
Rozdział 20 | Rok 1981
ROZDZIAŁ 1 | ROK 1974
Ostatnio zaniedbuję ten pamiętnik, zdarza mi się nie zaglądać do niego całymi
tygodniami. Wczoraj wprawdzie miałam nadzieję, że nadrobię zaległości – to był przecież dzień
moich urodzin i miałam zamiar coś o nim napisać – ale jak zwykle nic z tego nie wyszło.
Najpierw oczywiście musiałam pójść do szkoły, zaraz potem do szkoły muzycznej, a wieczorem
przyszli goście. Tata próbował przenieść moje przyjęcie urodzinowe na sobotę po południu, ale
babcia Jasia nie zgodziła się na to. Urodziny obchodzić się powinno dokładnie w rocznicę tego
zdarzenia, oświadczyła. I na nic się zdało tłumaczenie, że sobota byłaby wygodniejsza dla
wszystkich. Koniec. Kropka. Tata w końcu się poddał, choć przez jakiś czas patrzył na mamę
w nadziei, że może z jej strony otrzyma jakieś wsparcie, ale mama jak zwykle nie protestowała.
Nigdy nie sprzeciwiała się babci. Zresztą rzadko kiedy ktokolwiek to robi. Słyszałam
wprawdzie, że czasami udawało się to dziadkowi – tak przynajmniej powiedziała kiedyś pani
Kwiatkowska, nasza najbliższa sąsiadka – ale dziadek umarł, gdy moja mama była jeszcze mała,
dlatego nie potrafię stwierdzić, jakim był człowiekiem. Mama zresztą też za dobrze go nie
pamięta i niewiele potrafi o nim powiedzieć. Spytałam o niego babcię, a ona tylko pokręciła
głową, wzniosła oczy do góry i oznajmiła, że dziadek był wielkim człowiekiem, ale na ogół
chodził z głową w chmurach i niewiele było z niego pożytku. Usłyszała to mama i chyba bardzo
się zdenerwowała, bo zaraz wyszła z pokoju. Byłam wtedy małą dziewczynką i pewnie dlatego
zaraz sobie wyobraziłam, że dziadek był jakimś wielkoludem, który wzrostem sięgał chmur, co tak
mnie wystraszyło, że więcej pytań już nie zadawałam. Zatem o dziadku Marianie nadal wiem tyle
co nic.
Nie mam rodzeństwa. To znaczy mam kuzynów i bardzo ich lubię, ale to przecież nie to
samo co brat i siostra. Kiedyś nie miało to dla mnie znaczenia. Nie czułam się samotna. Zawsze
ktoś przy mnie był, nawet wtedy, gdy chciałam pobyć sama. Babcia Jasia twierdziła jednak, że to
niebezpieczne, abym zostawała sama w domu, a tłumaczenia taty, że przecież nie jestem już
małym dzieckiem, nie na wiele się zdały, tym bardziej że mama jak zwykle nie zabrała głosu. Tak
czy owak, przez długi czas nie martwiłam się, że jestem jedynaczką, ale w pewnym momencie
zmieniłam zdanie. To było kilka lat temu, gdy po raz pierwszy poszłam do domu Blanki
i zobaczyłam jej siostrę i brata. Jak wszyscy ze sobą rozmawiają, bawią się, czasem kłócą, ale
przeważnie sobie pomagają. I mają swoje wspólne sekrety przed rodzicami. Wtedy po raz
pierwszy przyszło mi do głowy, że chciałabym, aby tak właśnie było w moim domu. Żebym miała
się komu zwierzyć. W ogóle rodzina Blanki jest taka pełna życia. I tyle się u nich dzieje. Jej
rodzice są bardzo mili. Moi rodzice są także dobrzy i mili, a jednak w naszym domu jest tak
cicho… i smutno. To znaczy smutno w porównaniu z domem Blanki. Tam wszyscy mówią naraz,
jedno przez drugie, śmieją się albo dyskutują i ciągle na siebie wpadają, bo ich mieszkanie
w bloku jest bardzo ciasne.
Mieszkam z rodzicami i babcią w piętrowym domu, w starej, spokojnej części Żoliborza.
Mamy ogród i naprawdę dużo miejsca, ale… sama nie wiem. Może ten dom jest dla nas za duży?
Do tej pory mi to nie przeszkadzało. Tak przecież było zawsze, odkąd pamiętam. Tata jest
nauczycielem akademickim, wykładowcą w Instytucie Historii na Uniwersytecie Warszawskim.
Po powrocie do domu na ogół zamykał się w swoim gabinecie i pisał artykuły, rozprawy
naukowe, sprawdzał prace studentów. Przypominam sobie, że gdy kilka lat temu pisał książkę,
bardzo mnie to intrygowało. Koniecznie chciałam dowiedzieć się czegoś więcej na temat tej
książki, ale jakoś brakowało mi okazji. Wreszcie mama mi powiedziała, że to nie żadna powieść,
lecz naukowa monografia, a poza tym nie należy przeszkadzać ojcu w pracy.
– I tak byś teraz nic z tego nie zrozumiała – rzekła. – Gdy dorośniesz, ojciec sam ci
wszystko wytłumaczy.
Oznaczało to, że gdy tata pracuje, nie powinnam wchodzić do jego gabinetu. Nie dawało
mi to jednak spokoju, dlatego pewnego razu podczas obiadu zagadnęłam go o tę książkę.
Zawahał się, ale na pewno nie rozgniewał. Zanim jednak zdążył cokolwiek odpowiedzieć,
odezwała się babcia. Stwierdziła, że bardzo trudno jej zrozumieć mężczyzn, którzy zamiast
zadbać o lepszy byt materialny rodziny (takiego wyrażenia użyła – dobrze to zapamiętałam),
zajmują się czymś, z czego i tak nie ma większego pożytku. O pieniądzach już nie wspominając.
Tata, słysząc to, podniósł się od stołu i bez słowa wyszedł, a ja w pierwszej chwili także
się poderwałam i chciałam pobiec za nim.
– Nie skończyłaś obiadu – oznajmiła surowym tonem babcia.
– Tata też nie! – odparłam wojowniczo, bo w przeciwieństwie do mamy czasem jej się
sprzeciwiałam, co nadal mi się zdarza. Choć robię to bardzo rzadko, i tak zresztą przegrywam.
– Kiedy ja byłam dzieckiem, inaczej odnosiłam się do starszych – rzekła z naganą
w głosie babcia. – Inne było wychowanie i zwyczaje.
– Dokończ obiad, Justysiu, tata nie jest głodny – odezwała się, jak zwykle cicho
i płaczliwie, mama.
Potem, gdy obie poszłyśmy do sklepu, mama poprosiła mnie, abym w obecności babci
Jasi nie pytała ojca ani o jego pracę, ani o studentów. Obiecałam jej to, bo była bardzo smutna
i myślałam, że zaraz zacznie płakać.
– Babci nie podoba się, że tata pracuje na uczelni? – spytałam, aby mieć jasność, choć
właściwie domyślałam się odpowiedzi.
– Kiedyś to zrozumiesz – odpowiedziała mama. – Gdy dorośniesz.
Ja jednak zawsze byłam i nadal jestem dumna z taty, bo widzę, że wielu ludzi odnosi się
do niego z szacunkiem. Na przykład sąsiedzi z naszej ulicy, a zwłaszcza nauczyciele w mojej
szkole. I niektórzy rodzice moich kolegów i koleżanek. Dlaczego… nie babcia?
Mama pracuje w bibliotece niedaleko domu. Czasem ją odwiedzam, bo chociaż to
wypożyczalnia dla dorosłych, wszyscy mnie znają i nikt nie zabrania mi przychodzić. Poza tym
zawsze wolałam posiedzieć tam niż w domu – pod opieką babci. Wiem, że to okropne, co właśnie
napisałam, ale… No właśnie, przecież oprócz Blanki nikt tego nie przeczyta.
Dom, w którym mieszkamy, od wielu lat należy do rodziny mamy. Jak już wcześniej
wspomniałam – jest dość duży. Kiedyś mieszkał w nim także wuj Zbyszek, starszy brat mamy,
a gdy się ożenił, wprowadziła się jeszcze jego żona, czyli ciocia Krysia. Jednak niedługo potem,
gdy się urodził ich syn, a mój cioteczny brat Tomek, postanowili się wyprowadzić. Podsłuchałam
kiedyś, jak nasza gosposia, pani Honorata, opowiadała o tym pani Kwiatkowskiej.
– Synowa nie wytrzymała pod jednym dachem z panią Dawidowską – mówiła. – Sama
słyszałam, jak postawiła warunek Zbyszkowi, by wybierał: ona albo matka. Ona w każdym razie
zabiera dziecko i się wynosi, bo w przeciwnym razie któregoś dnia wyskoczy przez okno. Skaranie
boskie, czego to człowiek doczekał.
– A co się pani Honorata dziwi – na to sąsiadka. – Święty by nie wytrzymał z taką
teściową, a co dopiero taka charakterna kobitka jak żona Zbyszka.
– No, no… Elżunia wytrzymuje – przypomniała Honorata.
– Elżunia to córka Dawidowskiej, a córce znacznie trudniej zostawić matkę – oznajmiła
pani Kwiatkowska. – W dodatku zawsze z niej było takie cielątko, że aż litość brała, gdy się
patrzyło. Od dziecka taka była, matka odebrała jej jakąkolwiek wolę. A biedny mąż Elżuni
niewiele co może w tej sytuacji zrobić. No i dokąd w razie czego mieliby stąd pójść? Zbyszek
z Krystyną poszli mieszkać u jej rodziców, a teściowie Elżuni mają dom ze sto kilometrów od
Warszawy, na wsi.
Słuchając tego, poczułam w pierwszej chwili oburzenie. No bo jak to tak?! Moja mama…
cielątkiem?!
Tyle że z drugiej strony… Sama czasem marzyłam, aby mama choć raz stanęła po stronie
taty albo po mojej, gdy babcia robiła nam wymówki. Ale mama nigdy, ani razu nie sprzeciwiła
się babci. Nawet wujek Zbyszek namawiał kiedyś mamę, aby się wreszcie postawiła. Dosłownie
tak powiedział. Bo – jak zaraz dodał – Jarek (czyli mój tata) dłużej tego nie wytrzyma i kto wie,
czy nie spakuje manatków i nie odejdzie. Gdziekolwiek, choćby na ulicę. Lecz mama tylko się
rozpłakała i odpowiedziała, że już za późno, że nic się już nie da zrobić i żeby wujek dał jej lepiej
spokój, bo on przynajmniej miał się gdzie wyprowadzić, a ona i „Jarek” – nie. Ja też się
rozpłakałam, gdy to usłyszałam, bo wyobraziłam sobie, że tata odchodzi z naszego domu, by
zamieszkać na ulicy. Wtedy nie wytrzymałam i kiedy wrócił z uczelni, wszystko mu
opowiedziałam. Nie mogłam tylko patrzeć mu w oczy. Bałam się, że zobaczę… No, że jest smutny.
Na pewno tak było, ale nie chciałam tego widzieć.
– Głuptasku – powiedział, sadzając mnie na kolanach. – Bez ciebie nigdy i nigdzie się
stąd nie ruszę.
O mamie nie wspomniał, ale i tak się ucieszyłam. Bo od tamtej rozmowy wiem na pewno,
że tata nie odejdzie, choćby babcia nie wiem jak mu dokuczała. Zaraz jednak pomyślałam, że
gdyby jednak tata postanowił się wyprowadzić i zabrać mnie ze sobą, to moglibyśmy zamieszkać
u dziadków Bielińskich w Lipniewie. Lubię tam jeździć w ferie i wakacje. Rodzice taty mają ładny
dom nad rzeką, a dokoła są łąki, pola i las. I mam tam koleżanki, mieszkają w sąsiedztwie.
Chociaż właściwie wszystkie dzieci w Lipniewie są fajne, także chłopcy. Gdy byliśmy młodsi,
bawiliśmy się razem w Indian i w wojnę. W wojnę nawet częściej, a dokładnie w „Czterech
pancernych i psa”. Wszystkie dziewczynki chciały być Marusią. Nawet pokłóciłyśmy się o to
i rozeszłyśmy do swoich domów. Przez całą godzinę nie chciałam potem wyjść na dwór
i wreszcie, gdy babcia Alina przyszła do mojego pokoju, poskarżyłam jej się na resztę koleżanek.
Zwłaszcza na Tosię, bo przecież ostatnio to ona była Marusią i powinna była dzisiaj ustąpić innej
dziewczynce. Ależ babcia się wtedy ze mnie śmiała!
Teraz już nie bawimy się w „Czterech pancernych”, ostatecznie jesteśmy już na to zbyt
dorośli. Ale nadal wszyscy się lubimy i nigdy nie nudzimy się ze sobą. Poza tym chłopcy
w Lipniewie są mądrzejsi i grzeczniejsi od moich kolegów ze szkoły w Warszawie. Może dlatego,
że muszą pomagać rodzicom w polu? Tata tak mi kiedyś powiedział, ale babcia Jasia zaraz
dodała, że lepiej bym zrobiła, trzymając się z daleka od dzieci z Lipniewa, bo to „nie nasze
środowisko”. Tak dosłownie powiedziała. Spytałam, co to znaczy, ale tata się wtedy rozgniewał
i po prostu odpowiedział, abym nie słuchała głupiego gadania. Babcia na to, że od lat nikt jej tak
nie obraził i z chusteczką przy oczach wymaszerowała z pokoju. Mama znowu płakała. A tata
tylko wzruszył ramionami i uśmiechnął się do mnie. Dzięki temu zresztą wcale nie zrobiło mi się
smutno, nawet byłam zadowolona, że babcia sobie poszła i mogliśmy posiedzieć razem,
i porozmawiać jak rzadko kiedy.
Tata powiedział mi wtedy, że także zawsze kochał Lipniewo i lubił swoich kolegów.
Wyprowadził się, bo chciał studiować historię, a ponieważ dobrze mu szło na uczelni,
zaproponowano mu tam pracę. No i w Warszawie poznał moją mamę. Ale nadal uwielbia
Lipniewo i cieszy się, że ja czuję to samo.
Rodzice taty nie mają gospodarstwa – dziadek jest tam lekarzem, a babcia nauczycielką
w szkole. Mają też zwierzęta – dwa psy i kota. Babcia Jasia natomiast nigdy by się nie zgodziła
na jakiegokolwiek zwierzaka kręcącego się po pokojach i kuchni. Wujek Zbyszek wspominał, że
bardzo ją kiedyś prosił, aby pozwoliła mu zatrzymać bezdomnego psa, którego znalazł. Ale nic
z tego nie wyszło.
Gdybyśmy jakimś cudem przenieśli się do Lipniewa, mogłabym chodzić do miejscowej
szkoły. To taki mały, ładny budynek, który wygląda jak zwykły piętrowy dom, a dookoła jest
ogród. Bardziej mi się podoba niż ten wielki moloch, do którego uczęszczam w Warszawie.
Miałam to nawet powiedzieć tacie, ale w tym samym momencie pomyślałam o Blance. Przecież
nie mogłabym jej zostawić. Zabrać ze sobą do Lipniewa – też nie. A ona jest kimś bardzo ważnym
w moim życiu. Ważniejszym od koleżanek z Lipniewa. Blanka jest jak siostra. I wie o mnie
wszystko, tak jak ja wiem wszystko o niej. Zawsze tak będzie, przyrzekłyśmy to sobie kilka
miesięcy temu. Kiedy skończymy podstawówkę, pójdziemy do tego samego liceum. Gdy byłyśmy
młodsze, postanowiłyśmy nawet, że zamieszkamy blisko siebie. Nasi mężowie (jeśli będziemy ich
miały) będą musieli się z tym pogodzić. A jej córki będą się bawić z moimi. Bo na pewno
będziemy miały córki, które także się będą ze sobą przyjaźnić. Wszystko wtedy dokładnie
zaplanowałyśmy. Oczywiście dziś wiem, że takie plany to dziecinada, ale nadal nie wyobrażam
sobie rozstania z Blanką. Jest moją najlepszą przyjaciółką. Właściwie – jest moją jedyną
przyjaciółką. Postanowiłam, że ten pamiętnik przeczyta tylko ona. Napisałam go jedynie dla
siebie i dla niej. Postanowiłam, że jeśli umrę pierwsza, ona go odziedziczy. Nawet zostawię takie
postanowienie na piśmie – na wszelki wypadek, przecież nigdy nic nie wiadomo. Najlepiej by
było, gdybym napisała testament, ale chyba jeszcze mi nie wolno. Nie jestem dorosła, a poza tym,
aby napisać testament, to chyba trzeba mieć jakiś większy majątek, a nie tylko pamiętnik. Tak mi
się wydaje, ale nie mam kogo zapytać. To znaczy próbowałam kiedyś zapytać panią Honoratę,
ale zaraz się przeżegnała.
– Matko Boska, co ten dzieciak wygaduje – jęknęła i patrzyła na mnie z takim
przestrachem, że zaraz powiedziałam, że to tylko takie pytanie. Nic poważnego, po prostu
przyszło mi do głowy, i tyle. I żeby nie mówiła o tym ani mamie, ani tacie, a już broń Boże babci.
Pokiwała tylko głową i odpowiedziała, że te moje dziwne pomysły biorą się stąd, że
mieszkam w takim smutnym, ponurym domu.
– To nie jest dobra atmosfera dla dziecka – westchnęła. – Przeważnie cicho tu jak
w grobie. Jedyne, co słychać, to dzwonienie w uszach. I ty tutaj jesteś sama jedna, to znaczy bez
rodzeństwa. To i nic dziwnego, że takie cmentarne myśli przychodzą ci do głowy. Powinnaś mieć
więcej koleżanek, które by tu przychodziły.
Ledwo to powiedziała, zaraz się wystraszyła.
– Nie powinnam była tego wszystkiego mówić. – Zerknęła na mnie. – Lepiej nikomu nie
powtarzaj. Ot, czasem od tego ciągłego stania nad garnkami coś głupiego przyjdzie mi do głowy.
Zaraz odgadłam, że pani Honorata przestraszyła się, że babcia, a może i moi rodzice, mogliby
mieć do niej pretensje, że nazwała nasz dom ponurym i smutnym. W pierwszej chwili
chciałam jej odpowiedzieć, że niczego nikomu nie powtórzę, ale pod warunkiem, że i ona tego nie
zrobi. To znaczy nie powie nikomu o moich planach napisania testamentu. Ale zaraz potem
pomyślałam, że to byłoby nieładnie z mojej strony stawiać jej takie warunki, więc tylko
obiecałam, że niczego nikomu nie powtórzę.
– No i poza tym nie jestem zupełnie sama – dodałam. – Mam przecież Blankę, a ona jest
ważniejsza od całego tłumu innych koleżanek.
Pani Honorata, gdy tylko to usłyszała, uśmiechnęła się z zadowoleniem.
– Tak, dzięki Bogu za tę Blankę. Gdy tylko ten dzieciak się zjawia, to jakby promyk słońca
zaświecił, w największą niepogodę robi się w tym domu jaśniej i cieplej. Sami anieli ją nam
zesłali. A przede wszystkim tobie.
Nie zdziwiłam się, gdy to usłyszałam. Blankę wszyscy lubią. Pewnie częściowo dlatego, że
jest taka ładna i wesoła. Czyli zupełnie inna niż ja. Mogła sobie znaleźć tyle innych przyjaciółek,
a wybrała mnie. I dlatego czuję się bardzo szczęśliwa. I dumna, gdy tylko słyszę, że ktokolwiek
dobrze o niej mówi.
ROZDZIAŁ 2 | ROK 1996
– Pani Miller? Nie mylę się, prawda?
Blanka niemal podskoczyła, usłyszawszy nagle za plecami wysoki, dźwięczny głos. Stała
zamyślona przed tablicą informacyjną szkoły, zapatrzona w zamieszczone na niej zdjęcia
i wsłuchana we wspomnienia. Przedtem zdążyła przejść się wzdłuż całego korytarza tylko po to,
by wodzić wzrokiem po podłodze, ścianach i suficie i zajrzeć do kilku otwartych sal. Pewnie
dlatego głos, który wybudził ją ze świata wspomnień, w pierwszej chwili tak ją wystraszył.
Zresztą i bez tego była trochę zdenerwowana i spięta.
Tymczasem kobieta, która się do niej odezwała, wyglądała bardzo zwyczajnie, bardzo
przeciętnie – mówiąc bez ogródek. Niewysoka, krępa, w okularach na nosie, miała gładko
zaczesane do tyłu włosy upięte w mizernego dość koka. Ubrana była też przeciętnie, w sposób
znamionujący osoby niezamożne, które jednak dokładają wszelkich starań, by prezentować się
godnie i porządnie. O tak zwanej dyskretnej elegancji, wymagającej przecież niemałych starań,
a zwłaszcza pokaźnych środków finansowych, nie mogło być jednak mowy. Uśmiechała się
sympatycznie, choć w ten charakterystyczny sposób, który wymusza na rozmówcy dystans.
Blanka w każdym razie nie miała wątpliwości, że stoi przed nią koleżanka po fachu.
Wszystkie wyglądamy podobnie, pomyślała. Staramy się, jak możemy, ale prezentujemy
się dość przeciętnie. Nawet trudno nazwać nas dinozaurami – te przynajmniej wywoływały jakiś
respekt. A my? Komu dzisiaj imponuje nasza wiedza?
Wiedziała jednak, że ona sama prezentowała się zupełnie inaczej, mówiąc wprost –
zdecydowanie korzystniej niż tamta kobieta i wiele innych koleżanek, z którymi pracowała
w szkole. Ci, którzy jej nie znali, brali ją albo za właścicielkę jakiejś galerii, to znów za
pracownicę korporacji na wysokim stanowisku, a raz nawet (kilka lat temu) pewien mężczyzna
doszedł do wniosku, że zapewne miała coś wspólnego ze światem mody. Jako projektantka,
a może nawet i modelka. Zaś całkiem jeszcze niedawno inny z kolei wziął ją za policjantkę.
Wszyscy byli w jednakowym stopniu zaskoczeni, gdy im oznajmiła, że jest nauczycielką
języka polskiego.
Cóż, pomyślała, stereotypy trzymają się dobrze. Niezależnie od ustroju i rządzącej
koalicji. Zresztą jej samej także zdarzało się, i to wcale nie tak rzadko, myśleć w stereotypowy
sposób.
– Rozmawiam z panią Blanką Miller? – powtórzyła cierpliwie stojąca przed nią kobieta.
Blanka się zmieszała. Przecież to jej pierwszy dzień pracy w tym miejscu i już na wstępie
wystawiła sobie świadectwo osoby nie do końca – delikatnie rzecz ujmując – rozgarniętej.
Powinna była przedstawić się od razu, a ewentualne refleksje i przemyślenia zostawić na potem.
– Tak – odparła drżącym z zakłopotania głosem. – Blanka Miller. Bardzo przepraszam. –
Próbowała się uśmiechnąć. – Zamyśliłam się… Pozwoliłam sobie na wspomnienia. – Przyszło jej
do głowy, że może niewielkie wyjaśnienie poprawiłoby jej gapiowaty jak na razie wizerunek
i dodała: – Widzi pani, tak się składa, że jestem absolwentką tej szkoły. Skończyłam ją
w siedemdziesiątym dziewiątym roku i dlatego widok tego korytarza, sal, a zwłaszcza galeria
zdjęć… to wszystko tak na mnie podziałało…
– Tak? – Rozmówczyni przyglądała jej się z niekłamanym i teraz już bardzo życzliwym
zainteresowaniem. – Czy była pani obecna na zjeździe absolwentów trzy lata temu? Przybyło
mnóstwo osób.
– Nie. – Blanka uśmiechnęła się, próbując w ten sposób ukryć nagłe wzruszenie. – Tak
się złożyło…
– Szkoda, bo ludzi z roczników maturalnych przełomu lat siedemdziesiątych
i osiemdziesiątych było najwięcej. Straciła pani okazję, by spotkać dawnych kolegów. A może
nie otrzymała pani zaproszenia? – Kobieta miała autentycznie zmartwioną minę, tak jakby było
jej przykro, że Blanka nie spotkała ludzi ze swojej dawnej klasy. – Mogło tak się zdarzyć, jeśli
nie dysponowaliśmy aktualnym adresem.
– Nie, nie – pospieszyła z odpowiedzią Blanka. – Zaproszenie przyszło na mój dawny
adres i rodzice powiadomili mnie o spotkaniu, ale…
To wykluczone, aby się na nim pojawiła. Właśnie ze względu na tych kolegów
i koleżanki. Na ludzi z jej klasy, jej rocznika. Nie mogłaby. Nie…
Na głos powiedziała jednak co innego:
– Trzy lata temu mieszkałam jeszcze w Poznaniu. Nie miałam możliwości przyjechać.
– No tak, rozumiem – odparła tamta, ale bez specjalnego przekonania. Zapatrzyła się na
Blankę, ale zaraz przywołała się do porządku. – Bardzo przepraszam, nie przedstawiłam się.
Monika Lewicka, jestem wicedyrektorem liceum. Renia, to znaczy dyrektor Salomonowicz,
mówiła mi o pani i prosiła, abym się panią zajęła. Abym pokazała pani salę, gdzie odbywa się
posiedzenie rady pedagogicznej i tak dalej. Choć pewnie i tak trafiłaby pani do sali trzysta
siedem. Pamięta pani, gdzie ona jest? – Znów ten życzliwy uśmiech.
– Nie jestem pewna – przyznała Blanka. – Poza tym numeracja pracowni mogła się przez
ten czas zmienić.
– Zatem proszę pójść ze mną.
Wchodziły już po schodach, gdy Lewicka zapytała, czy Blanka informowała dyrektorkę
o tym, że jest absolwentką szkoły.
– Tak, wspominałam o tym podczas naszej wstępnej rozmowy, jeszcze w czerwcu –
przyznała Blanka – ale być może dyrektor Salomonowicz zapomniała. Ostatecznie miała wtedy,
przed końcem roku szkolnego, istne urwanie głowy.
Gwar głosów z jednego z pomieszczeń na pierwszym piętrze nie pozostawiał
wątpliwości, że tam właśnie zebrało się grono pedagogów.
Blanka, rozglądając się po korytarzu, ponownie poczuła ściskanie w gardle. Ściany były
odnowione i jaśniejsze niż przed laty, ale poza tym wszystko wyglądało tak samo.
***
– Odwiedzimy kiedyś to miejsce? – spytała Justyna, gdy siedemnaście lat temu, trzymając
w dłoniach świadectwa maturalne, szły po schodach na dół. Po tych samych schodach, którymi
ona, Blanka, teraz weszła z powrotem na górę w towarzystwie wicedyrektorki.
Wtedy, przed laty, na pytanie przyjaciółki odpowiedziała przecząco. Wręcz prychnęła ze
wzgardą.
– Chyba żartujesz! Zdrowie tu straciłam! Nieraz myślałam, że jak tak dalej pójdzie, to
z powodu tej budy pożegnam się z życiem. Jak tylko stąd wyjdziemy, przysięgam ci, że nawet się
nie obejrzę. Odwiedzać tę szkołę?! Chyba że mnie tu przywleczesz na łańcuchu!
– Nie mówię, że mamy to zrobić za miesiąc albo za rok – roześmiała się wówczas Justyna
– ale powiedzmy: za pięć lat. Gdy już skończymy studia. O ile oczywiście w ogóle się na nie
dostaniemy. No dobra… za dziesięć lat. Do tego czasu już nam przejdzie złość.
– Mów za siebie. Na mnie nie licz! – sarknęła gniewnie Blanka.
Nawet do głowy jej wtedy nie przyszło, że jednak tu wróci, i to całkiem dobrowolnie.
W dodatku… sama. Bez Justyny.
***
Że też akurat w tej chwili musiała sobie przypomnieć tamtą rozmowę, tamtą sytuację.
I przyjaciółkę.
Nie dotrzymałam słowa, zdążyła jeszcze pomyśleć. Wróciłam tu… w dodatku nie w celu
odwiedzin. Wróciłam na dłużej. Może do samej emerytury. Tak wyszło. Życie koryguje podobne
obietnice, a nawet najbardziej uroczyste przysięgi.
– Przedstawiam nową koleżankę. – Usłyszała w tym samym momencie i czym prędzej
przetarła wilgotne oczy. Dopiero wtedy mogła dokładnie się przypatrzeć zgromadzonym w sali
nauczycielom, z którymi przyjdzie jej od tej pory dzielić trudy i radości wykonywanego zawodu.
Miała nadzieję, że nie zauważyli łez w jej oczach – ostatecznie szybko przywołała się do
porządku. Chętnie za to przypudrowałaby nos – była na sto procent pewna, że zaświecił jej się
jak latarnia – ale nie mogła przecież tego zrobić na oczach zebranych tu ludzi.
Kilkanaście osób kiwnęło jej głową na powitanie, kilka się uśmiechnęło; pewnie po to, by
dodać jej odwagi. Reszta rzuciła okiem z mniejszą lub większą obojętnością.
– Pani Blanka Miller pracowała do tej pory w jednym z poznańskich renomowanych
ogólniaków – kontynuowała Lewicka – ale po przeprowadzce do Warszawy złożyła podanie
o pracę w naszej szkole. Chociaż właściwie należałoby uściślić, że to nie przeprowadzka,
a powrót. Pani Miller jest bowiem absolwentką naszego liceum.
– Sarnacka! No, teraz już mam pewność, że to ty! – Spod ściany rozległ się triumfalny
głos.
Blanka drgnęła, a reszta zebranych odwróciła się w stronę stosunkowo jeszcze młodego
mężczyzny w okularach. On jeden nie okazał najmniejszego zmieszania. Przeciwnie, uśmiechnął
się szeroko:
– Nie pamiętasz swojego nauczyciela języka angielskiego? – I mrugnął
porozumiewawczo.
Jasna cholera! Niestety nie mogła zapobiec temu, że zaczerwieniła się jak piwonia na
oczach tych wszystkich ludzi. Kompletnie zbita z tropu próbowała się jednak uśmiechnąć
i wybąkała kilka nie do końca niestety zrozumiałych słów powitania pod adresem przyszłych
koleżanek i kolegów. Na Biernackiego, czyli owego nauczyciela angielskiego, którego istotnie
bez trudu rozpoznała, wolała nie patrzeć. Poza tym tylko on z grona obecnych znał jej panieńskie
nazwisko.
Na szczęście nikt z obecnych nie skomentował jej rumieńca, zaczerwienionego nosa ani
niewyraźnych słów, w każdym razie niczego takiego nie usłyszała. Lewicka wskazała jej miejsce,
gdzie mogłaby usiąść, a sama zajęła się prezentacją innej nowo przyjętej do pracy nauczycielki,
tym razem zupełnie jeszcze młodej dziewczyny, świeżo po studiach, jak się okazało – romanistki.
Zaraz też z korytarza dobiegł pospieszny stukot obcasów i do sali wkroczyła tak zwana naczelna
dyrektorka, Renata Salomonowicz.
Blanka poznała ją w czerwcu, gdy przyszła porozmawiać w sprawie pracy, i choć
początkowo poczuła się niepewnie w towarzystwie tej kipiącej energią, wysokiej, pulchnej
kobiety, już po kilku minutach nabrała do niej sympatii i zaufania. Salomonowicz bez wątpienia
wykorzystywała atuty swojej aparycji – była, jak to się mówi, dużą kobietą, co z pewnością
ułatwiało jej wymuszenie posłuchu na co bardziej krnąbrnych osobnikach. Dość szybko też
każdy rozmówca orientował się, że dysponowała dużą wiedzą i doświadczeniem przydatnymi
w zawodzie, a do tego błyskotliwą inteligencją. Potrafiła też słuchać, nie błądziła wówczas
wzrokiem po meblach i ścianach. Widać było, że całą swoją uwagę koncentruje na rozmówcy.
I nie ulegało wątpliwości, że praca w szkole to dla niej idealne miejsce, gdzie realizowała swoją
pasję i życiowe powołanie. O żadnym wypaleniu zawodowym nie mogło być tu mowy. Blanka,
wiedząc, że z podobną postawą bywało różnie w gronie jej kolegów po fachu, nabrała od razu
szacunku dla dyrektorki. Choć z drugiej strony nie ulegało wątpliwości, że Salomonowicz
wywierała nacisk na wszystkich zatrudnionych w „jej” szkole nauczycieli, by podzielali jej
entuzjazm, a w każdym razie trud i wysiłek.
– Proszę mi wybaczyć spóźnienie, ale miałam pilny telefon z kuratorium – zaczęła. –
Niemniej teraz już zaczynamy. Witam wszystkich na pierwszej po wakacjach radzie
pedagogicznej. Mam nadzieję, że wszyscy wypoczęli i są już gotowi przystąpić do pracy
i nowych zadań.
Odpowiedział jej pomruk, z którego jednak wynikało, że znakomita większość
przybyłych z trudem przyjmuje do wiadomości koniec wakacji. Tym bardziej, że ostatni tydzień
sierpnia był wyjątkowo upalny i zebrani oczami wyobraźni widzieli siebie raczej na
nadbałtyckiej plaży albo górskim szlaku, względnie na tarasie letniskowego domku niż na radzie
pedagogicznej. Kilka osób nie odrywało tęsknego wzroku od rozłożystej wierzby za oknem,
jakby z tej strony oczekiwało ratunku.
– Od przyszłego poniedziałku rozpoczynamy nowy rok szkolny – kontynuowała
dyrektorka, w dodatku takim tonem jakby o niczym innym nie marzyła w ciągu minionych
dwóch miesięcy wakacji. – Kto z państwa będzie protokołował nasze posiedzenie?
Pytanie pozostało bez odpowiedzi, czym zresztą Salomonowicz najwyraźniej nie była
zaskoczona. Tak jakby nie spodziewała się innej reakcji. Zerknęła w notes, a następnie na grono
nauczycieli, z których niemal wszyscy pospuszczali teraz głowy, najniżej jak mogli. Nikt już nie
patrzył przez okno, nikt nie chciał zwracać na siebie uwagi. W tej chwili wyglądali jak gromada
uczniów oczekująca, kogo z nich tym razem nauczyciel wyrwie do odpowiedzi. I oczywiście
doskonale wiedzieli, że tak właśnie się teraz prezentują.
– Wygląda na to, że kolej protokołowania przypadła na profesora Pawła Biernackiego –
oznajmiła triumfalnie dyrektorka. – Czerwcową radę protokołowała profesor Andruszkiewicz.
Westchnieniu powszechnej ulgi towarzyszył pomruk dochodzący spod ściany, gdzie
siedział dopiero co wybrany protokolant.
– No i się zaczęło… – Tak mniej więcej brzmiały jego słowa, co siedzący nieopodal
przyjęli smętnymi skinieniami głowy.
– A teraz zapoznam państwa z przydziałem zadań. – Dyrektorka najwyraźniej
postanowiła darować sobie komentowanie słów nauczyciela, nawet w formie żartu.
– Czy przydział wychowawstw pozostaje bez zmian? – spytała nieoczekiwanie drobna
siwowłosa kobieta.
Blanka, spojrzawszy na nią, poczuła w pierwszej chwili przyspieszone bicie serca,
bowiem kobieta wydała jej się uderzająco podobna do łacinniczki uczącej tu przed laty, sławetnej
pani Popiak wywołującej wówczas powszechną grozę. Zaraz jednak przywołała na pomoc
rozsądek. Nie było żadnej możliwości, by pani Popiak pracowała jeszcze w szkole. Już wtedy,
siedemnaście lat temu, gdy Blanka widziała ją po raz ostatni, łacinniczka była w podeszłym
wieku. Na dobrą sprawę bardzo możliwe, że nie było jej już wśród żywych. Kogo z dawnych
nauczycieli mogło to jeszcze ewentualnie dotyczyć?
Blanka ponownie poczuła ucisk w gardle i dodatkowo jeszcze ukłucie w okolicy serca.
Z trudem zmobilizowała się, by uważnie śledzić dalszy przebieg posiedzenia.
Może to jednak nie był dobry pomysł, by szukać pracy w mojej starej szkole, pomyślała,
przywołując słowa matki, która właśnie w tej sprawie wyraziła swoją wątpliwość.
Zresztą to nie była jedyna kwestia, wobec której matka wyrażała swój sceptycyzm, ale to
już inna sprawa.
– Nie wracaj do tej szkoły – mówiła. – To nie jest dobry pomysł. Zobaczysz, wróci wtedy
stary ból, a na co ci to? Mało masz problemów w życiu?
Blanka w porę ugryzła się wtedy w język, by nie krzyknąć na całe gardło, że nie istnieje
żaden stary ból. A zatem nie może być mowy o jego powrocie. Jak bowiem może wrócić coś, co
nigdy nie odeszło? Co nigdy się nie zestarzało, nie zdezaktualizowało, co wciąż jest świeże jak
dopiero nabyta rana?
Tego nie mogła jednak wyznać. Ani na głos, ani na piśmie, ani w żaden inny sposób. Na
wątpliwości matki odpowiedziała, że nie ma czasu szukać pracy w innych warszawskich
szkołach, skoro zupełnie przez przypadek dowiedziała się o wakacie w swoim starym ogólniaku.
Musiała działać szybko, miała przecież tyle innych spraw do załatwienia. Zgłosiła się więc do
szkoły i została z miejsca przyjęta.
Z ponownego zamyślenia (który to już raz dzisiaj!) wybudziło ją wywołanie jej własnego
nazwiska. Drgnęła, gdy usłyszała, że dyrektor Salomonowicz wymieniła ją jako
wychowawczynię klasy drugiej.
– Zaraz, chwileczkę! – zawołała, zanim przyszło jej do głowy, że należałoby zadbać
o bardziej wyszukaną, a w każdym razie grzeczniejszą formę protestu. – Nie było o tym mowy
w czerwcu – dodała impulsywnie.
Przez długość i szerokość sali przebiegł szmer, a potem niemal wszystkie głowy
odwróciły się w jej stronę. Nie dbała o to, była zbyt wzburzona. Aż poczerwieniała na twarzy.
– Jakiś problem, pani Miller? – spytała chłodno dyrektorka.
Ton ten bynajmniej nie zbił Blanki z pantałyku. Zbyt długo pracowała w tej „branży”, by
dać się zagonić w kozi róg. Nigdy nie zamierzała pokornie stosować się do zasady, że nowy
pracownik nie ma nic do powiedzenia i bez protestu przyjmuje każde jarzmo, jakie na niego
nałożą.
– Chciałam tylko przypomnieć, że w momencie, gdy podpisywałam umowę, nie było
mowy o wychowawstwie – oświadczyła śmiało.
Natychmiast przy tym zauważyła, że jej „wystąpienie” wywarło niemałe wrażenie na
pozostałych nauczycielach. Czyżby pani dyrektor trzymała całą brać aż tak w ryzach, że nikt
nigdy nie ośmielał się jej przeciwstawić?
– Okoliczności się zmieniły – odparła spokojnie dyrektorka. – Tak bywa w naszej pracy.
Chyba to pani rozumie.
Szmer się wzmógł, przy czym Blanka zauważyła, że niektóre z pań zrobiły bardzo
znaczące miny. Nie miała zamiaru bawić się w detektywa. Niewiele ją obchodziły ewentualne
koterie i układy towarzyskie w nowym miejscu pracy. Dość miała własnych spraw i problemów.
Na tyle dużo, by nie mieć najmniejszej ochoty brać sobie na głowę trudów związanych
z wychowawstwem w nowym miejscu pracy, w sytuacji gdy nie miała jeszcze okazji poznać
młodzieży.
– Dlaczego nikt nie powiadomił mnie o tych nowych okolicznościach? – spytała
rzeczowo.
– Choćby dlatego, że zarówno ja, jak i dyrektor Lewicka dowiedziałyśmy się o tym
zaledwie tydzień temu – odarła lodowatym tonem Salomonowicz.
Blanka zrozumiała, że taki ton zapewne nieraz był stosowany wobec
niesubordynowanych uczniów i buntujących się nauczycieli. I – zapewne! – był skuteczny.
Jednak nie wobec niej. Zbyt wiele doświadczyła w życiu, aby dać się w ten sposób zastraszyć.
Wprawdzie zależało jej na pracy – rok szkolny miał się rozpocząć za kilka dni, a to oznaczało, że
nie było już czasu, by demonstracyjnie wyjść i szukać wolnego etatu gdzie indziej – lecz, na
litość boską, to nie były wystarczające powody, by dać się wykorzystywać! W każdym razie
wszystkie dobre uczucia, jakimi do tej pory zdążyła obdarować panią dyrektor, wyparowały
w jednej chwili.
– Nie znam tej młodzieży – podjęła po chwili. – Jestem nowym nauczycielem. Poza tym
tu nie chodzi o nowo przyjętych uczniów pierwszej klasy, którzy także dopiero co poznają
szkołę, ale o klasę drugą, która w przeciwieństwie do mnie czuje się tutaj pewnie. To naprawdę
nie jest dobry pomysł, abym została ich wychowawcą.
– Nie mamy wyboru – odparła wicedyrektorka, już znacznie łagodniejszym od
przełożonej głosem. – To nagła sytuacja. Może nie powinnam wspominać o tym na forum, no
ale… ostatecznie znakomita większość z nas zna się od dawna… Otóż, jak wiemy Małgosia
Malicka, poprzednia wychowawczyni, spodziewa się dziecka. Ciąża jest zagrożona, dlatego nie
ma mowy o podjęciu pracy, lecz raczej o miesiącach leżenia w domu lub w szpitalu. Jeszcze
w czerwcu planowałam przyznać opiekę nad jej klasą profesor Janczak, ale tydzień temu
zakomunikowała, że nie przedłuży jednak umowy na następny rok z powodu jakiejś nagłej
sprawy rodzinnej. Nie mamy zatem wyjścia, spośród osób, które nie miały przydzielonych
wychowawstw, pani pasuje nam najbardziej do tej funkcji. Czy mam coś jeszcze dodać w tej
sprawie?
Przydałoby się, cholera jasna. Blankę niemal żółć zalewała ze złości, ale wiedziała, że nie
ma wyjścia. Znalazła się w sytuacji konia gryzącego bezradnie własne wędzidło. To znaczy
mogła wstać i oświadczyć, że dziękuję bardzo i wobec takich faktów rezygnuje, ale czuła, że nie
wypadało tego zrobić. Poza tym niewykluczone, że gdyby jednak tak uczyniła, wieść o tym
rozeszłaby się po okolicznych szkołach i raczej nie znalazłaby nowej pracy. A czas naglił!
Musiała jak najszybciej zorganizować nowe warunki życia sobie i swoim dzieciom.
– Jako doświadczony nauczyciel z pewnością nie musi się pani obawiać młodzieży
z klasy drugiej – dodała Salomonowicz, a Blance wydało się, że usłyszała lekką drwinę w jej
głosie. Podjęła zatem rękawicę.
– Nie obawiam się młodzieży – odparła oschle. – Po prostu nie lubię być zaskakiwana.
– Zapewniam panią, że my także. – Usłyszała w odpowiedzi. Przez chwilę panowała
cisza, a potem dyrektorka podjęła już spokojniejszym tonem: – Zatem skoro mamy już
omówioną tę kwestię, przejdziemy do następnego punktu…
***
– Proszę nas zrozumieć, w pewnym sensie zostałyśmy postawione pod ścianą –
tłumaczyła Lewicka już po zakończonej radzie. Poczekała na Blankę na korytarzu, a potem
odprowadziła ją do wyjścia. – Bez przydziału wychowawstw została tylko garstka emerytów
zatrudnionych w niepełnym wymiarze godzin. No i nowo przyjęta nauczycielka francuskiego,
widziała ją pani, młoda dziewczyna świeżo po studiach. Lepiej, aby nabrała doświadczenia
w pracy z młodzieżą, zanim przydzielimy jej wychowawstwo. Poza tym z tymi młodymi nigdy
nic nie wiadomo. Czy w ogóle utrzymają się w szkole? Czy poradzą sobie z uczniami?
Czy zaraz nie zajdą w ciążę, pomyślała złośliwie Blanka. To pewnie chciałaś powiedzieć.
Ciekawe, dlaczego nikt nie weźmie tego pod uwagę w moim przypadku?
Oczywiście nie podzieliła się na głos tą refleksją, a jedynie pokiwała smętnie głową.
– No, to uszy do góry – uśmiechnęła się wicedyrektorka. – Poradzi sobie pani
znakomicie, jestem tego pewna. I proszę nie brać sobie do serca uwag Reni, to znaczy dyrektor
Salomonowicz. Jest dzisiaj zdenerwowana, szykuje się kontrola z kuratorium, a do tego
przedłuża się remont szatni. Nie usposabia jej to anielsko, ale ta kobieta jest naprawdę
w porządku.
Blanka ponownie kiwnęła głową na znak, że rozumie, niemniej wszelki entuzjazm
wyparował z niej niemal do cna. Pesymistycznie zapatrywała się na swoją przyszłość w tej
szkole.
– Ma pani jeszcze cztery dni, by przywyknąć do tej myśli – dodała pogodnie najwyraźniej
niezrażona jej milczeniem Lewicka. – Do zobaczenia w poniedziałek na rozpoczęciu roku
szkolnego. I proszę o więcej optymizmu. Wszystko będzie dobrze, zobaczy pani. Jeszcze cztery
dni laby…
Laby, powtórzyła w myślach ze zjadliwą ironią Blanka. To, co miała do zrobienia w ciągu
owych czterech dni, nie miało nic wspólnego z tym jakże eufemistycznym określeniem.
W każdym razie, wychodząc ze szkoły, daleka była od sentymentu, z jakim trzy godziny
temu przestępowała te mury. A optymizmu, o który apelowała przed chwilą przełożona, nie
miała w sobie za grosz.
ROZDZIAŁ 3
Ledwo znalazła się na ulicy i zaczęła się zastanawiać nad kolejnością podejmowania
kolejnych, zaplanowanych na ten dzień wyzwań, usłyszała, że ktoś ją zawołał. Ktoś? Od razu
przecież odgadła, kto. Jeszcze zanim do niej podszedł.
– Blanka, co u ciebie? Niemal mnie zamurowało, gdy zobaczyłem cię w drzwiach sali.
Zaczerwieniła się. Dokładnie tak jak wtedy, w przeszłości, gdy tylko na nią patrzył. Gdy
przed laty zagadał ją czasem na szkolnym korytarzu o to czy o tamto, nie potrafiła opanować
drżenia rąk i nóg. Te ostatnie same się pod nią uginały. Lecz – na litość boską – to, że tak
reagowała, będąc jeszcze nastolatką, mogło być jako tako zrozumiałe. Teraz jednak miała już
trzydzieści sześć lat, a Paweł Biernacki był o dziesięć lat starszy. I musiał mieć niezłą gratkę,
widząc, że dawna uczennica zachowywała się na jego widok tak jak kilkanaście, prawie
dwadzieścia lat temu.
Gdy zerknęła na niego podczas rady, wydał jej się tak samo przystojny i młody jak przed
laty. Jednak teraz miała okazję przypatrzeć mu się z bliska, przez
co dostrzegła na jego twarzy ślady upływającego czasu, choć nie oznaczało to, by czas ten
był dla niego niełaskawy. Wręcz przeciwnie – dodawał mu uroku, pewnego dostojeństwa i siły.
Przed laty przypominał bardziej chłopaka niż mężczyznę, niewiele starszego od swoich uczniów,
co nie zawsze ułatwiało mu zadanie. A w przypadku dziewczyn, które szalały na jego puncie,
wręcz utrudniało pracę pedagogiczną.
Wszystkie się w nim kochały, no… prawie wszystkie. Zdarzały się wyjątki. Na przykład
Alka. Albo Kaśka. Ale Kaśka już w liceum zaczęła myśleć o pójściu do zakonu. No i…
oczywiście Justyna. Tak, Justyna była odporna na wdzięki Biernackiego. A Blanka znała powód
tej obojętności.
I oto teraz stała oko w oko z dawnym idolem, obiektem westchnień niemal całej żeńskiej
społeczności szkoły, bo nikt nie miał wątpliwości, że i wśród profesorek Paweł Biernacki
wzbudzał entuzjazm, a przynajmniej budził ze snu dawne romantyczne marzenia.
Czy nadal tak było? Przecież wciąż był zabójczo przystojny. A pod wieloma względami
prezentował się lepiej niż przed laty.
– Góra z górą się nie zejdzie, a człowiek z człowiekiem jak najbardziej – uśmiechnął się
do niej.
Kiedyś, gdy czasem obdarowywał ją takim uśmiechem, miała z głowy resztę dnia.
O skupieniu podczas lekcji nie mogło być już mowy. Teraz postanowiła się wziąć w garść i nie
robić z siebie idiotki.
– Ja także nie przypuszczałam, że spotkam tu jeszcze kogokolwiek z moich dawnych
nauczycieli – odparła mimo wszystko trochę drżącym głosem.
To nie była do końca prawda. Od czasu do czasu zastanawiała się przecież, czy jednak nie
zastanie na placu boju starych pedagogów. Jednak z niewiadomego powodu nie brała pod uwagę
Biernackiego. Tak jakby podświadomie zakładała, że kto jak kto, ale on zdecydował się coś
zmienić w swoim życiu. Był świetnym anglistą, ciekawym świata, oczytanym, z niebagatelną
wiedzą w dziedzinie literatury, sztuki, muzyki i filozofii. Naprawdę im imponował. Jak to się
stało, że jednak „utknął” w szkole? Mógł zrobić tyle innych rzeczy, choćby emigrować. Tylu
innych, całkiem przeciętnych, wybierało taką drogę – wtedy, w tych beznadziejnych latach
osiemdziesiątych. Czy choćby w czasach bałaganu i chaosu początku lat dziewięćdziesiątych.
Ale on został w szkole. Tak lubił tę pracę, że odnalazł tu swoje powołanie? Może i tak.
Faktycznie, nigdy nie sprawiał wrażenia męczennika czy też niezadowolonego z życia frustrata.
– Z kadry, którą pamiętasz, tylko ja zostałem – przyznał. – Większość poszła na
emeryturę. Czworo przeniosło się na tamten świat. Jacek Boniecki, Marysia Jadwicka, a poza
tym…
– Słyszałam o zmarłych – przerwała, bo nie miała ochoty kontynuować tego wątku. I bez
tego wychodziła ze szkoły w mocno zważonym humorze.
Na chwilę zapadło milczenie.
– Skoro mamy razem pracować, może moglibyśmy to uczcić – zaproponował wreszcie. –
Zapraszam na kawę. Parę ulic dalej jest całkiem miła kafejka.
Na kawę? Siedemnaście, osiemnaście lat czy dziewiętnaście lat temu zemdlałaby, słysząc
z jego ust taką propozycję. Oczywiście było to tylko marzenie. Nauczyciele nie umawiali się
z uczennicami na kawę, to nie byłoby dobrze widziane, może nawet zabronione. No, ale marzyć
nikt nie mógł zabronić. Zatem marzyła, ona i inne… Zresztą w ogóle byli pokoleniem marzycieli.
Marzyli o wielu niedostępnych dla nich sprawach, nie tylko o uczuciu, które nie mogło zostać
spełnione.
Czy jednak teraz wspólne pójście na kawę było dużo prostsze? Teoretycznie nie istniały
ku temu przeszkody. Byli przecież kolegami z pracy, relacja nauczyciel–uczennica należała już
do przeszłości. Mimo to… Hipotetycznie mógłby ich w tej kawiarni zobaczyć jakiś inny
nauczyciel z ich wspólnej szkoły. Albo – co gorsza – nauczycielka. Niby nic takiego, ale…
mogłyby się zacząć plotki. Że niby Biernacki poderwał tę nową. Swoją dawną uczennicę. Od
razu, pierwszego dnia po radzie pedagogicznej. A nowa, czyli ona, to też pewnie niezłe ziółko.
Przede wszystkim jestem piramidalną kretynką, podsumowała się w myślach Blanka.
Snuję domysły i podejrzenia wobec Bogu ducha winnych ludzi, z którymi będę pracować.
Z moich przyszłych koleżanek robię tępe baby, które nie mają nic innego do roboty, jak tylko
rozpuszczać plotki. Co się ze mną dzieje? Zacznijmy od tego, że nie mam czasu na kawiarnie.
Muszę gnać do domu. Czeka mnie mnóstwo roboty.
– No to jak będzie z tą kawą? – uśmiechnął się zachęcająco.
„Ach, chrzanić robotę! Przecież pół godziny rozmowy przy kawie nie zdemoluje mi
całego dnia”.
– Dobrze, chętnie – odparła lekko schrypniętym ze zdenerwowania głosem. Była jednak
spięta, nadal nie do końca przekonana, czy postępuje właściwie.
Uspokoiła się dopiero, gdy zajęli miejsce przy kawiarnianym stoliku, a kelnerka przyjęła
od nich zamówienie. Miała czas, by ochłonąć i ponownie przypatrzyć się człowiekowi, który
kiedyś, przed laty był ulubieńcem większości uczniów. I bez wątpienia wyróżniał się z grona
innych pedagogów. Tym razem spostrzegła jednak jakiś trudny do określenia, z pewnością
jednak zadawniony smutek w oczach – coś, czego nie zauważyła jeszcze kilka minut temu.
– Jakie to za uczucie, wrócić na stare śmieci po latach? – zagadnął, gdy milczenie między
nimi zanadto się przeciągało.
Zapewne szukał tematu do zagajenia i Blanka poczuła się trochę niezręcznie.
– Dziwne uczucie – przyznała po chwili namysłu. – Budynek niby wciąż ten sam.
W pierwszej chwili poczułam się nawet tak, jakby czas się cofnął. A potem dotarło do mnie, jak
wiele się zmieniło. Bo nie ma tam ludzi, z którymi nieodłącznie kojarzyłam to miejsce i gdyby
nie pan…
– Czekaj – przerwał. – Chyba nie zamierzasz w dalszym ciągu tytułować mnie panem.
A może sugerujesz, abym i ja zwracał się do ciebie oficjalnie?
Znowu się zaczerwieniła i szybko odstawiła filiżankę. W przeciwnym razie wylałaby
przynajmniej część płynu na serwetę.
– Nie o to chodzi… – zająknęła się. – To nie takie proste…
– Przecież rozumiem. – Znowu się uśmiechnął. – Daję ci tylko do zrozumienia, że czas
porzucić dawne przyzwyczajenia. Teraz jesteśmy kolegami po fachu, w dodatku z jednej firmy.
I wiesz co? Bardzo się z tego cieszę. Naraz zobaczyłem w tych murach kogoś, kto przypomniał
mi stare czasy, gdy dopiero zaczynałem nauczycielską karierę. Niesamowite wrażenie.
Tak, pomyślała, czując, że znowu coś ją dławi w gardle. Niesamowite wrażenie. Szkoda
tylko, że towarzyszy mu taki smutek. Przynajmniej tak było w jej przypadku.
– Szczerze mówiąc, był pan… to znaczy byłeś ostatnią osobą, którą spodziewałam się tu
spotkać – podjęła.
Właściwie w ogóle się tego nie zakładałam, dodała w duchu.
– Tak? A to czemu? – podchwycił wątek i przyjrzał jej się uważnie.
Jego spojrzenie nadal ją deprymowało, ale postanowiła wziąć się w garść i przestać
wreszcie zachowywać się jak nastolatka.
– Czy ja wiem? – Wzruszyła ramionami. – Chyba zakładałam, że do tej pory wyruszyłeś
gdzieś w świat, zrobiłeś coś wielkiego, zatrudniłeś się gdzie indziej… Przepraszam, to głupie, co
mówię…
– Co się stało z naszą klasą? – zażartował i na wszelki wypadek, jakby w obawie, że
Blanka mogłaby nie zrozumieć, dodał: – Jak w tej piosence Kaczmarskiego. Ale wiesz co? To nie
dla mnie. W gruncie rzeczy nigdy nie miałem w sobie natury obieżyświata i nie zamierzałem
porzucać tego kraju. Nawet wtedy, gdy było tu naprawdę parszywie.
– Wiem – odpowiedziała impulsywnie, sama zdumiona, że dopiero teraz to do niej
dotarło.
***
Przypomniały jej się lekcje z Biernackim, gdy w ramach konwersacji poruszali podobne
zagadnienia.
– Moje miejsce jest tutaj – powiedział kiedyś. – Wasze także. Ja w każdym razie
zdechłbym jak pies, gdyby mnie kiedyś los zmusił do emigracji.
Jeden z chłopaków, bodajże Julek Biedrzycki – tak, na pewno on – zaraz zaczął się
wymądrzać, że to tylko takie gadanie. Że gdyby profesor Biernacki miał możliwość wyrwania się
na Zachód, do lepszego świata, do dobrobytu, to z pewnością by z tego skorzystał. Jak wielu
innych.
– A niby pod jakim względem ten Zachód to lepszy świat? – zapytał wtedy, oczywiście
po angielsku, bo poważnie traktował swoją misję nauczenia młodzieży języka Szekspira. Pod
tym względem także stanowił wyjątek wśród raczej zrezygnowanej i wypalonej zawodowo
nauczycielskiej braci.
– Niech pan profesor nie udaje, że nie wie, w czym rzecz – odparł na to Julek, a zarówno
Blanka, jak i reszta klasy, dałaby sobie rękę uciąć, że w ostatniej chwili ugryzł się w język, by nie
powiedzieć bardziej dosadnie: „Niech się pan profesor nie zgrywa”.
– Życie na Zachodzie nie jest lepsze, a ludzie tam żyjący nie są więcej warci niż my tutaj.
Po prostu są bogatsi – to wszystko. A zarazem biedniejsi o cały szereg doświadczeń, których nam
los nie szczędził.
– Nie chodzi tylko o to, że mają więcej towarów w sklepach. – Do dyskusji włączyła się
Alka, jedna z tych nielicznych uczennic, które były odporne na urok młodego profesora. – Mają
także dostęp do książek, o których my jedynie możemy pomarzyć. Nie użerają się z cenzurą.
A jeśli jeszcze do tego dodamy nieskrępowany rozwój innych dyscyplin naukowych…
– Naprawdę uważacie, że większość ludzi na Zachodzie obchodzi nieskrępowany rozwój
nauki? – prychnął Biernacki. – Ci, z którymi ja miałem okazję rozmawiać, byli rozpaczliwie
puści i bezideowi. Nastawieni na robienie kasy i konsumpcję. No nie wiem, może miałem pecha,
że akurat na takich trafiłem. A co do cenzury u nas w kraju, to zawsze umieliśmy sobie z tym
radzić. I nie bez powodu nazywają nasz zwariowany PRL najweselszym barakiem wśród
demoludów.
***
– Pamiętam nasze rozmowy – westchnęła Blanka, powracając z tych wspomnień do
teraźniejszości, do miejsca przy kawiarnianym stoliku. – Nasze konwersacje na lekcjach i na
kółku pozalekcyjnym. – Uśmiechnęła się. – Przypominam sobie, że czasami przychodził jeszcze
Ptyś, to znaczy profesor Zawadzki od historii.
Zawadzki zajmował drugie po Biernackim miejsce w rankingu popularności
i kierowanych pod jego adresem dziewczęcych westchnień.
– Wiem, Wojtek Zawadzki. Myśleliście, że nie znaliśmy naszych przezwisk?
Konspiratorzy z was byli żadni.
Na moment zapadła cisza, którą przerwało wtargnięcie do kawiarni grupki rozbawionej
młodzieży.
– Co się z nim stało? To znaczy z profesorem Zawadzkim? – spytała wreszcie ostrożnie
Blanka, jakby podświadomie oczekiwała nie najlepszych wiadomości.
– Wyemigrował kilka lat temu – westchnął Biernacki.
– Dlaczego? – Blanka nie potrafiła ukryć zaskoczenia, któremu towarzyszyło uczucie
pewnego żalu. – Wydawało mi się, że w kwestii emigracji podzielał pana… to znaczy twoje
poglądy. Czyżby jednak realia życia lat osiemdziesiątych w Polsce i jakaś okazja do wyrwania
się stąd okazały się silniejsze od… ideałów? – Uśmiechnęła się z lekką ironią.
Biernacki nie podjął jej tonu. Patrzył zamyślony gdzieś ponad jej głową, jakby widział
tam dawnych, faktycznie jednak nieobecnych, przyjaciół. I pełną wiary w ideały młodość, która
w istocie minęła.
– Wyjechał w dziewięćdziesiątym roku – odpowiedział po chwili. – Powiedział, że czuje
się bardzo rozczarowany. Że oczekiwał, że ta nowa Polska będzie jednak inna. Że to przecież nie
tak miało wyglądać. Nie o tym marzyliśmy w czasach komuny.
„Historyk powinien dążyć do odkrycia i ujawnienia prawdy, choćby nie wiem jak trudnej
czy niewygodnej” – przed oczami Blanki znowu stanął Ptyś wypowiadający jedną ze swoich
opinii. Wtedy gdy uczęszczała do liceum, w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, słowa te
brzmiały niemal jak wezwanie do rewolucji, w każdym razie były bardzo odważne.
Niewykluczone, że paradoksalnie także na początku lat dziewięćdziesiątych podobne opinie
w połączeniu z próbą zastosowania ich w praktyce mogły się niektórym środowiskom nie
podobać.
– Może mi wyjaśnisz, bo zawsze byłem tego ciekaw, a nie wypadało mi pytać o to
uczniów, dlaczego właściwie nadaliście mu takie przezwisko? To był wyjątkowo zadziorny,
pełnokrwisty facet. Gdzie mu tam do słodkiego ciasteczka! – zapytał ni z tego, ni z owego
Biernacki.
Wcale nie musiała zmuszać się do uśmiechu, choć jednocześnie poczuła łzy w oczach.
– A właśnie że był słodki – odparła miękko. – Był bardzo dobrym człowiekiem. I nie
zmieniał tego fakt, że jednocześnie pełnym pasji wobec wykładanego przedmiotu.
Nie poszybowała jednak ponownie w krainę wspomnień, bo kolejne słowa Biernackiego
dotyczyły już jej samej. Jej przeszłości i teraźniejszości.
– Nie wiedziałem, że wyprowadziłaś się do Poznania.
– Studiowałam tam – odparła krótko.
Wiedziała, że jej odpowiedź sprowokuje go do dalszych pytań, zresztą jak każdego z jej
dawnych znajomych, ale uznała, że może to i lepiej. Nie ma sensu ukrywać czegoś, co i tak ujrzy
światło dzienne. Mądrzej wyznać tyle, ile uzna za słuszne, niż pozwolić rozmówcom (w tym
przypadku na razie Biernackiemu) na snucie mniej lub bardziej fantastycznych domysłów.
– Dlaczego tam? Przecież dostałaś się na Uniwersytet Warszawski.
Bez trudu przewidziała to pytanie. Miała też przygotowaną odpowiedź.
– Zgadza się – odparła spokojnie – Tyle że tak się złożyło, że… wyszłam za chłopaka,
który pochodził z Poznania. Zaproponował, abym tam dokończyła studia. Miał tam mieszkanie
po dziadkach. Tutaj musielibyśmy mieszkać w akademiku, bo lokatorska klitka moich rodziców
i tak pękała w szwach. Mam jeszcze dwoje młodszego rodzeństwa. No to pomyślałam – czemu
nie? Skoro w Poznaniu mieliśmy lepsze perspektywy…
Z trudem wytrzymywała jego poważne, przenikliwe spojrzenie. Czy domyślał się, że
mówiąc o powodach, dla których zdecydowała się wyprowadzić z rodzinnego miasta, nie
wyznała tego najważniejszego? Mało prawdopodobne, przecież zaraz po maturze straciła kontakt
ze szkołą, nauczycielami, a zatem także z nim.
– Pewnie mi za chwilę powiesz, że to nie moja sprawa i żebym pilnował własnych, ale
mimo to w imię starej znajomości zaryzykuję i zapytam, dlaczego w ogóle decydowałaś się na
małżeństwo przed skończeniem studiów? Wiem, wiem, nie byłaś wyjątkiem. W tamtych czasach
to była jakaś głupia moda. Ludzie pakowali się w małżeństwo i zaraz potem w dzieci, gdy
jeszcze powinni byli korzystać z możliwości, jakie daje życie studenta. Rozwijać się i takie tam.
Zapewne w większości przypadków pośpiech był wskazany ze względu na… powiedzmy…
okoliczności, ale przecież…
– W moim przypadku też tak było – odpowiedziała chłodno. Jej odpowiedź podziałała na
Biernackiego jak kubeł lodowatej wody. Wyraźnie się zmieszał.
– Przepraszam – mruknął, ale zaraz, prawdopodobnie po to, by nie dopuścić do kolejnej
chwili ciszy, dodał: – Postanowiliście jednak wrócić do stolicy?
– Ja wróciłam. Krzysztof został w Poznaniu – odparła, nadaremnie się siląc, aby jej głos
zabrzmiał obojętnie. – Rozwiedliśmy się trzy miesiące temu.
– Sorry – podniósł dłoń do góry. – Nie miałem pojęcia. Nie zadawałbym ci takich pytań.
– Nic się nie stało – skłamała. Nawet wzruszyła ramionami. – Bywa…
– Jesteś odważna. Niełatwo zaczynać od nowa.
– Niełatwo – przyznała i zaraz przyszło jej do głowy, że w jego głosie usłyszała jakby
nutkę zadowolenia z takiego, a nie innego obrotu spraw w jej życiu. Może się tylko przesłyszała,
ostatecznie w ciągu minionych lat stała się wyczulona na punkcie podejrzewania ludzi o różne
intencje, niemniej na wszelki wypadek postanowiła wyłożyć karty na stół.
– Nie było i nadal nie jest łatwo, bo nie wróciłam z Poznania sama. Mam dwoje dzieci
w wieku szkolnym. Dla nich to prawdziwa rewolucja. Nie wszystko rozumieją, zresztą nie starają
się zrozumieć, a przede wszystkim cholernie tęsknią – nie tylko za ojcem, ale przede wszystkim
za dawnym środowiskiem, przyjaciółmi, dziadkami, kolegami, szkołą… Słowem za tym
wszystkim, co do tej pory stanowiło istotę ich codzienności.
Może jednak za bardzo się odsłoniła? Za dużo powiedziała? Biernacki nie był dopiero co
poznanym, do niedawna zupełnie obcym człowiekiem, niemniej… nie był przecież kimś
specjalnie jej bliskim. Nigdy nie zostali przyjaciółmi, a fakt, że jako nastolatka przez pewien czas
się w nim durzyła, nie miał już teraz żadnego znaczenia.
– No tak… – To była cała jego odpowiedź. Uspokoiła jednak Blankę, bo zrozumiała, że
nie miał zamiaru drążyć tego tematu.
Zaraz zresztą przyszło jej do głowy, że właściwie nie powiedział niczego o sobie. Choć
na dobrą sprawę wtedy, przed laty także niewiele o sobie mówił. Zdarzało się czasem, że
zastanawiały się z dziewczynami, jak to z nim jest. Nie nosił obrączki, ale może miał jakąś
dziewczynę? Pozostało to tajemnicą. Teraz jednak postanowiła go o to zapytać. Ostatecznie sama
opowiedziała mu już trochę o sobie i swoim życiu.
– Masz rodzinę? – spytała ostrożnie.
Chyba był przygotowany na to pytanie, bo choć trochę się zmieszał, to nie zwlekał
z odpowiedzią.
– Żona zmarła dziesięć lat temu. Nie mieliśmy dzieci.
Blanka zadrżała i natychmiast opuściła wzrok na blat stolika. Próbowała podnieść
filiżankę do ust, ale zdała sobie sprawę, że to jednak ponad jej możliwości. Bała się ciszy, która
oczywiście musiała teraz zapaść.
Tak się jednak nie stało. Ku jej zaskoczeniu, Biernacki położył rękę na jej drżącej dłoni,
co trochę ją uspokoiło.
– Nie mogę powiedzieć, że już wszystko w porządku, wszystko dobrze i takie tam bzdury
ani że czas leczy rany, ale… – Uśmiechnął się smutno. – Nauczyłem się z tym żyć. Na większość
spraw nie mamy wpływu, nic na to nie poradzimy… Co jeszcze mogę dodać?
Nie wiedziała, co odpowiedzieć, więc tylko uścisnęła jego dłoń.
– Anka była chora już wtedy, gdy braliśmy ślub. Wiedziałem o wszystkim. Wiedziałem,
że to nie potrwa długo. Ale chcieliśmy ten czas przeżyć razem jako mąż i żona. I tak było,
naprawdę… To był piękny czas.
– Na pewno tak było.
Naprawdę w to wierzyła. Ponownie się uśmiechnął i pokiwał kilka razy głową. Przyszło
jej do głowy, że gdyby w tym momencie zajrzał tu ktoś z grona pedagogicznego, z którym miała
pracować, i zobaczył ich oboje siedzących razem i trzymających się za dłonie, pewnie staliby się
łakomą pożywką do szkolnych plotek. I to od razu na początku roku szkolnego. Jakie to jednak
mogło mieć teraz znaczenie?
– Nie myślałeś o powtórnym… – Nie dokończyła, bo zaraz pożałowała swojej
niewczesnej ciekawości. Nie powinna była tego mówić.
– O powtórnym małżeństwie? Związku? – podpowiedział, chyba wcale niezrażony
pytaniem. Zresztą bardzo prawdopodobne, że słyszał je już dziesiątki razy od różnych
życzliwych pocieszycieli. – Nie – dodał. – Wyznaję zasadę: nic na siłę. Jakoś tak się złożyło, że
po śmierci Anki nie spotkałem nikogo, kto miałby zadatki, by stać się dla mnie kimś naprawdę
bliskim. Związek na siłę, po to tylko, by nie być samemu w domu, zupełnie mnie nie pociąga.
A poza tym nie przeszkadza mi, że jestem sam. Sam ze sobą nigdy się nie nudzę.
W towarzystwie innych ludzi bywa z tym różnie.
– Justyna też tak mówiła – wyszeptała Blanka, bo siła tego wspomnienia okazała się
w jednej sekundzie na tyle duża, że nie sposób było zatrzymać tej uwagi dla siebie.
– Justyna?
Podniosła na niego wzrok.
– Justyna Bielińska – wyjaśniła na wszelki wypadek, bo choć wydało jej niemożliwe, by
mógł nie skojarzyć, kogo miała na myśli, to przecież nie mogła tego wykluczyć. Jak by nie
patrzeć, minęło już tyle lat, a Paweł od tego czasu miał tylu innych uczniów, którzy z takiego czy
innego powodu zapadli mu w pamięć.
Jak się jednak okazało – nie zapomniał.
– Przecież wiem – potwierdził cicho i nagle, jakby się przełamując, dodał: – Ja właśnie
chciałem w tej sprawie…
– Nie. – Zdecydowanym ruchem cofnęła dłoń z jego uścisku. – Nie będziemy o niej
rozmawiać. Nie chcę.
Ostatnie słowa wypowiedziała na tyle głośno i dobitnie, że tym razem zwróciła na siebie
uwagę kelnerki. Nie jej jednej zresztą. Siedząca nieopodal młodzież także skierowała w ich
stronę zainteresowane spojrzenia.
Wystarczy. Czas już na mnie. Zasiedziałam się tutaj, a w dodatku słabo panuję nad
nerwami, pomyślała i podniosła się z krzesła. Znowu przypomniały jej się przestrogi matki, że to
nie najlepszy pomysł – zatrudniać się w szkole, z którą łączy ją tyle wspomnień.
Nie wytrzymasz tego, mówiła pani Sarnacka. Każda sala, każdy zaułek i fragment boiska
może wywołać u ciebie uczucie przygnębienia.
– Muszę już iść – rzekła. – Sprawdzę, co porabiają moje dzieciaki. Niewykluczone, że
znowu panikują na myśl o nowych szkołach i wszystkim, co się z tym wiąże.
Cierpła jej skóra na samą myśl o kolejnej porcji wymówek, jaka ją czeka. Zwłaszcza
czternastoletnia Majka była na nią śmiertelnie obrażona i dawała temu wyraz przy każdej
nadarzającej się okazji.
– Poczekaj. Wyjdziemy razem. – Także się podniósł.
– Nie. Nie przeszkadzaj sobie.
– Przecież nie będę tu siedział sam.
Poczekała więc, aż uiści rachunek, i wytrzymała kolejne zaciekawione spojrzenia
kelnerki.
W milczeniu szli w kierunku przystanku autobusowego i dopiero tam Paweł, ponownie
przełamując jakiś wewnętrzny opór, odważył się nawiązać do przerwanego wątku.
– Do klasy drugiej „c” uczęszcza Monika Mankiewicz – oznajmił cicho. – Chyba że już
o tym wiesz?
– Kto? – W pierwszej chwili nie skojarzyła. Kątem oka za to spostrzegła zbliżający się
autobus.
I nagle doznała olśnienia. Nie potrzebowała już żadnych dopowiedzeń, ale Biernacki tego
nie odgadł, więc pospieszył z wyjaśnieniami:
– Córka Justyny. Twojej dawnej przyjaciółki. Nie utrzymujesz kontaktu z jej rodzicami?
To znaczy z rodzicami Justyny?
Patrzyła na niego oniemiała, kompletnie zobojętniała wobec faktu, że autobus zatrzymał
się już na przystanku.
Nie. To nie może być prawda. Los nie mógłby okazać się aż tak złośliwy. Aż tak wredny.
Ale zaraz potem dotarło do niej, że owszem, mógłby. Czemu nie? Czy nie zasłużyła na to
aż nadto?
„Zło, które wyrządzisz, prędzej czy później wróci do ciebie jak bumerang. Bo coś takiego
jak obiektywna sprawiedliwość jednak istnieje”.
Boże, kto to powiedział? Zresztą nieważne. Jakie to ma teraz znaczenie?
– Dziękuję, że mi powiedziałeś – wyjąkała kompletnie ogłupiała i przerażona. Ale
przynajmniej wróciła jej jasność umysłu. Cofnęła się w kierunku otwartych jeszcze drzwi
autobusu i wskoczyła na stopień, choć tak naprawdę w pierwszej chwili chciała zarzucić swojego
dawnego nauczyciela gradem pytań. Nie zrobiła tego, niemal w ostatnim momencie
zrezygnowała. Jadąc w tłoku, przekonywała samą siebie, że dobrze zrobiła. Pytania mogłyby się
wydać Biernackiemu dziwne, w każdym razie zastanawiające, a jego ewentualne zainteresowanie
było ostatnią rzeczą, jakiej Blanka teraz potrzebowała. I bez tego miała pod dostatkiem trudnych
spraw w życiu. Tak czy owak, jedno nie pozostawiało najmniejszej wątpliwości. Nie mogła
pracować w tej szkole. Nie mogło być mowy o tym, by pierwszego września pojawiła się w jej
progach.
ROZDZIAŁ 4 | ROK 1975
Dzisiaj pierwszy dzień w nowej szkole. Ja i Blanka zostałyśmy przyjęte do tego samego
liceum, do tej samej klasy, dokładnie tak jak wymarzyłyśmy sobie już dawno temu. Całe szczęście
– nie wyobrażałam sobie nawet, jak bym się czuła, idąc na rozpoczęcie roku szkolnego w nowej
szkole bez Blanki. Ona znała to uczucie, bo dołączyła do naszej podstawówki dopiero w trzeciej
klasie. Pamiętam, że od samego początku zwracała na siebie uwagę. Oczywiście zawdzięczała to
swojej wyjątkowej urodzie. Żadna dziewczynka w szkole nie mogła się z nią pod tym względem
równać. Gdy pani Bojarska, nasza wychowawczyni, przyprowadziła ją na pierwszą lekcję, nowa
uczennica natychmiast skupiła na sobie uwagę całej klasy.
– To nie jest Polka. – Usłyszałam za plecami słowa Jadzi Waligórskiej skierowane do
Aśki, sąsiadki z ławki. – To chyba jakaś Greczynka.
– E tam… Mówię ci, że Włoszka – odparła Aśka, która nigdy nie miała zwyczaju zgadzać
się z kimkolwiek i dlatego każdy dzień w szkole kończyła w stanie wojny z większością dzieci.
Tym razem jednak różnica zdań między dwiema koleżankami nie przeobraziła się
w kłótnię, ale to tylko dzięki temu, że obie – podobnie jak cała reszta – wpatrywały się w „nową”
z zachwytem, ale też z zazdrością. W milczeniu podzielałam te uczucia. Poza tym także
w pierwszej chwili byłam przekonana. że nieruchomo stojąca przy drzwiach dziewczynka jest
cudzoziemką. Pewnie dlatego, że miała długie, gęste, czarne włosy, ciemną oprawę oczu
i w przeciwieństwie do pozostałych dzieciaków, śniadą, jakby opaloną karnację. Oczywiście
wiedziałam, że taki typ urody spotkać także można wśród rdzennych Polaków. W niej jednak było
coś… egzotycznego, oryginalnego, jakby nie była jedną z nas. Ten ostatni wniosek okazał się
zresztą zupełnie nietrafny.
Później miałam się przekonać, że Blanka urodziła się i wychowała w zwyczajnej, zupełnie
przeciętnej rodzinie, a fakt, że zarówno ona, jak i jej rodzeństwo (mama także) mieli taką urodę,
zawdzięczali jednej z prababek, która była z pochodzenia Gruzinką. W każdym razie wówczas,
gdy patrzyłam pierwszy raz na nową koleżankę, w pewnym momencie – kiedy już przemogłam
ukłucie zazdrości – zrobiło mi się jej nawet żal. Pomyślałam, że musiała czuć się okropnie, stojąc
tak u boku naszej pani, naprzeciwko gapiących się na nią dzieci. Ja bym chyba tego nie
wytrzymała. Poza tym – co tu ukrywać – ciężki jest los nowego w szkole, i nieważne, czy dotyczy
to ucznia, czy nauczyciela. Miałam ochotę podzielić się tą refleksją z kimkolwiek, ale niestety
moja sąsiadka z ławki, Beata, nie była tego dnia obecna w szkole. Siedziałam sama, a wolałam
nie odwracać się do koleżanek z tyłu. Niespecjalnie za nimi przepadałam, odkąd w tajemniczych
okolicznościach zginął mój różowy flamaster, o którego zniknięcie podejrzewałam Aśkę. Po
drugie zaś – nie odwróciłam się do nich w obawie przed reakcją pani Bojarskiej. Od pewnego
czasu nie szczędziła mi uwag, jakobym nie uważała na lekcji i stale albo rozmawiała z Beatą,
albo gapiła się w zamyśleniu w okno. Dlatego tym razem postanowiłam nie prowokować
wychowawczyni i nie zwracać na siebie uwagi, ale i tak moje szczytne zamiary nie na wiele się
zdały. Bo oto pani Bojarska, rozejrzawszy się po sali, spojrzała wprost na puste miejsce obok
mnie i poleciła „nowej”, aby na nim właśnie usiadła.
Nigdy nie należałam do śmiałych i odważnych dzieci, ale wtedy nie wytrzymałam.
– To miejsce Beaty – zaprotestowałam.
Blanka zatrzymała się w pół kroku i poczerwieniała. Ja zresztą także. Trochę się
zawstydziłam, bo przyszło mi do głowy, że nowej dziewczynce musiało zrobić się nieprzyjemnie,
ale zwyciężyło we mnie poczucie lojalności wobec nieobecnej Beaty.
– Co powiedziałaś? – spytała surowym tonem wychowawczyni.
Wystraszyłam się wtedy nie na żarty, mimo to odważyłam się odpowiedzieć, choć znacznie
ciszej i łagodniej niż przed chwilą:
– Tutaj zawsze siedzi Beata.
– Zawsze? – Pani zrobiła pozornie zdumioną chwilę. – Teraz też ją tam widzisz? Bo ja
nie.
Cała klasa wybuchnęła gromkim śmiechem, a ja poczerwieniałam jeszcze bardziej.
Oprócz mnie jedynie „nowa” nie podzielała powszechnej wesołości.
Usiadła niepewnie obok, ja się trochę odsunęłam i tak dotrwałyśmy do końca lekcji.
Zastanawiałam się rozpaczliwie, czy tak już będzie wyglądało moje życie w klasie aż do
skończenia szkoły podstawowej. To znaczy z nieznaną mi do tej pory dziewczynką w tej samej
ławce. Zżymałam się na niesprawiedliwość losu. Przecież wychowawczyni mogła posadzić ją
gdziekolwiek indziej, choćby w pustej ławce pod ścianą. Ale nie! Musiało paść na mnie. I co
powie Beata, gdy wróci po chorobie do szkoły? A jeśli mi nie uwierzy, że to był pomysł naszej
pani, nie mój?
Nie należałam do dzieci, które łatwo nawiązywały kontakt z rówieśnikami. Wychowałam
się w domu, gdzie oprócz mnie mieszkali sami dorośli ludzie, w dodatku o intelektualnych
zapędach i zainteresowaniach. Bardzo rzadko (oczywiście poza obowiązkowym pobytem na
zajęciach szkolnych) przebywałam w gronie innych dzieci. Nie przypominam sobie, bym
kiedykolwiek była prowadzana na tak zwane place zabaw. Babcia gardziła takimi miejscami
i wielokrotnie z przekąsem wypowiadała się na temat zachowania przebywających tam dzieci,
tudzież ich mamuś i opiekunek.
– Jak dzikie zwierzęta w dżungli – mawiała. – Bez obrazy dla tych ostatnich. A opiekujące
się tą zbieraniną kobiety przypominają kwoki gotowe zadziobać się w obronie swych młodych.
Zostałam wprawdzie zapisana do przedszkola, jednak ze względu na moje rozliczne
przeziębienia faktycznie rzadko kiedy tam przebywałam. Dlatego, gdy już zaczęłam chodzić do
szkoły, długo nie potrafiłam zaskarbić sobie sympatii żadnej koleżanki, o kolegach nawet nie
wspominając. Dopiero Beata okazała mi swoje zainteresowanie na tyle, że przynajmniej miałam
z kim siedzieć w ławce i porozmawiać na przerwach. Jednak nawet tego zostałam pozbawiona,
skoro wychowawczyni uparła się, by posadzić koło mnie tę nową, tę ślicznotkę, która przybyła tu
nie wiadomo skąd, na moje utrapienie. Tak właśnie wtedy myślałam, a na siedzącą obok mnie
koleżankę nawet nie raczyłam spojrzeć. Nie uważałam też na lekcji, najchętniej zerwałabym się
z miejsca i pobiegła do domu. Swoją przyszłość w szkole widziałam wówczas w bardzo ponurych
barwach. Na przerwie także się do niej nie odezwałam i przesiedziałam cały czas w posępnym
milczeniu. Blanka również nie odezwała się słowem i nie reagowała, gdy pozostałe dzieci,
patrząc na nią, szeptały coś między sobą. Następny dzień upłynął podobnie, a potem także
kolejne. Zgodnie z moimi przypuszczeniami Beata, po powrocie ze zwolnienia lekarskiego,
obraziła się na mnie, a ja od razu odgadłam, że to inne dziewczynki musiały nagadać jej kłamstw,
jakobym to ja wpadła na pomysł siedzenia w ławce z „nową”. W każdym razie nie chciała
słuchać moich tłumaczeń, co jedynie tylko pogłębiło moją rozpacz. Beata, w przeciwieństwie do
mnie, nie miała nigdy problemów ze znalezieniem zarówno nowej przyjaciółki, jak i całego
szeregu koleżanek. Wobec tego byłam skazana na „nową”, ale jeszcze przez kilka tygodni nie
przyjmowałam tego do wiadomości.
Nadal się do niej nie odzywałam, choć ona ze swojej strony starała się nawiązać ze mną
cieplejsze stosunki. Nie tylko zresztą ze mną. W pewnym momencie spostrzegłam bowiem, że
Blanka zdążyła zdobyć sympatię większości klasy. Najwyraźniej los oszczędził jej zmagań,
z jakimi na ogół borykają się nowi uczniowie. Może zresztą nie tyle los, ile jej naprawdę
wyjątkowe umiejętności towarzyskie. Ani się obejrzałam, a była już bardzo popularna w klasie
i lubiana przez nauczycieli. Ja natomiast coraz bardziej zamykałam się w swoim kokonie,
a przerwy spędzałam samotnie, marząc o powrocie do domu, do mojego pokoju, gdzie wreszcie
mogłam poczuć się sobą. Szczerze powiedziawszy, nie mam pojęcia, jak długo jeszcze trwałoby to
wszystko, gdyby nie dopadła mnie grypa. Co tu ukrywać – wówczas byłam nawet zadowolona
z takiego obrotu sprawy. Skoro w szkole czułam się tak niekomfortowo, to zdecydowanie bardziej
wolałam zostać w domu, nawet jeśli byłam skazana na opiekę babci Jasi. Do szkoły wróciłam
dopiero po dziesięciu dniach, mając przed sobą niewesołą perspektywę nadrabiania zaległości
i kolejnych samotnie spędzanych godzin.
Na korytarzu przed salą zobaczyłam Blankę. Stała oparta o ścianę i początkowo nie
patrzyła w moją stronę. Na jej widok – niespodziewanie dla samej siebie – poczułam ogromną
radość. Do dziś nie wiem, jak to w ogóle było możliwe, skoro do tamtej chwili miałam takie, a nie
inne nastawienie do niej, ale podbiegłam i zawołałam ją po imieniu. Drgnęła, a kiedy na mnie
spojrzała, w jej oczach dostrzegłam szczerą radość.
– Justyna, nareszcie – zawołała i zaraz dodała, że nie mogła się już doczekać, kiedy
wrócę.
– Siedziałaś sama w ławce? – spytałam podejrzliwie, bo znając taktykę naszej
wychowawczyni, nie mogłam być tego na sto procent pewna.
Ale Blanka zapewniła mnie, że nikt nie zajął mojego miejsca, a ona cały czas na mnie
czekała i oczywiście pomoże mi w uzupełnieniu zaległości.
Od tego czasu wszystko się zmieniło. Zyskałam przyjaciółkę, o jakiej do tej pory jedynie
w skrytości ducha marzyłam. I tak jest po dzień dzisiejszy.
Wprawdzie nie od razu zaufałam jej na tyle, by powierzyć swoje sekrety, ale po pewnym
czasie wiedziała o mnie wszystko albo prawie wszystko. Także o moich rodzicach, o dziadkach,
o Lipniewie. Ona także opowiedziała mi o sobie. O tym, że przeprowadziła się z rodzicami
z małej miejscowości za Grójcem, bo jej tata wreszcie „dostał” mieszkanie w Warszawie. O tym,
że ona wcale nie była z tego faktu aż taka zadowolona, bo chociaż przedtem mieszkali razem
z dziadkami, to było jej tam bardzo dobrze. Lubiła poprzednią szkołę i wszystkich tamtejszych
kolegów, a także nauczycieli.
– To taka mała szkoła pod lasem – mówiła – Wszyscy się tam znają. Nie to co tutaj, taki
moloch.
A ja, mając przed oczami także niewielki budynek szkolny w Lipniewie, doskonale ją
rozumiałam. W ogóle z każdym dniem rozumiałyśmy się coraz lepiej. Zaprosiła mnie do swojego
domu i od razu polubiłam jej rodziców, siostrę i brata. W porównaniu z domem, w którym ja
mieszkam, mieszkanie Sarnackich wydało mi się strasznie ciasne i duszne, ale pod koniec wizyty
przyszło mi do głowy, że wcale nie mam ochoty stamtąd wychodzić. Było tak miło, choć głośno.
Ale ten hałas zupełnie mi nie przeszkadzał. W pewnym momencie wszyscy mówili naraz – oprócz
mnie, rzecz jasna. Ja najchętniej nie odzywałabym się wcale i tylko bym na nich wszystkich
patrzyła. Zwłaszcza na Blankę i jej rodzeństwo. To właśnie wtedy przyszło mi po raz pierwszy do
głowy, że chciałabym mieć brata albo siostrę, a najchętniej i jedno, i drugie – tak jak moja
przyjaciółka. Bo kuzyni to jednak nie to samo. Mam troje kuzynów, ale dwoje jest ode mnie
o kilka lat starszych, a jeden to zupełnie jeszcze małe dziecko. Oczywiście bardzo ich lubię, ale –
może z wyjątkiem Tomka – nie mamy sobie zbyt wiele do powiedzenia. Rodzeństwo Blanki to
para bliźniąt zaledwie dwa lata od niej młodszych, dlatego wszyscy troje zawsze byli ze sobą
bardzo związani.
Potem zaprosiłam Blankę do swojego domu i wtedy z kolei ona była zachwycona.
– Jak na wsi! – zawołała, gdy otworzyłam furtkę i weszłyśmy pomiędzy dwa kasztany
rosnące wzdłuż dróżki prowadzącej do drzwi wejściowych. – Chciałabym tu mieszkać.
Wywarła także dobre, a nawet bardzo dobre wrażenie na moich rodzicach, zwłaszcza zaś
na babci, która stwierdziła, że nie widziała jeszcze tak pięknego dziecka. Mówiąc to, westchnęła,
jakby ze smutkiem, patrząc przy tym na mnie. Fakt, pod względem urody nie mogłam się z Blanką
równać. Czy jednak babcia musiała to tak zademonstrować? Jak zwykle zdenerwowała tym
mojego tatę, a przy okazji także mamę, która – jak już kilka razy wspominałam w tym pamiętniku
– wpadała w popłoch za każdym razem, gdy tata okazywał niezadowolenie ze słów babci i vice
versa.
Co do mnie – nigdy mi nie przeszkadzało, że Blanka pod pewnymi względami mnie
przewyższa. Że jest zdecydowanie ładniejsza, bardziej elokwentna, śmiała i błyskotliwa. Przecież
pod innymi względami to ja z kolei jestem górą. Na przykład chodzę do szkoły muzycznej, biorę
udział w różnych recitalach i koncertach. Blanka wiele razy podkreślała, że oddałaby wiele,
gdyby któremukolwiek z jej rodziców przyszło do głowy zapisać ją do szkoły muzycznej. Ona
mogłaby co najwyżej o tym pomarzyć, jednak bez nadziei na realizację tych marzeń. Inna sprawa,
że w ich ciasnym mieszkanku nie byłoby nawet gdzie postawić pianina. Co tam pianina! Nawet
znalezienie miejsca dla skrzypiec byłoby problemem. A nawet gdyby znalazło się na to miejsce, to
sąsiedzi z innych mieszkań z pewnością uniemożliwiliby granie na jakimkolwiek instrumencie.
Tak właśnie było w przypadku chłopca, który mieszka w bloku Blanki na drugim piętrze. Gdy
usiłował ćwiczyć grę na skrzypcach, inni mieszkańcy klatki zaraz zaczynali uderzać w kaloryfery
albo co gorsza dzwonić do jego drzwi i wyrażać na głos swoje niezadowolenie z powodu
„hałasu”. W końcu sprawą zajęła się spółdzielnia mieszkaniowa i od tej pory nie słychać już
„grajka” (jak złośliwie nazywano tam tego chłopca).
Gdy tylko pomyślę o podobnych historiach, problemach i niespełnionych marzeniach,
czuję, że nie mam powodu do narzekania. Nie mam powodu do zazdrości.
I nie czuję się gorsza od Blanki.
ROZDZIAŁ 5 | ROK 1996
Jednak nie rozwiązała umowy o pracę. Już kilka godzin po tym, gdy dowiedziała się od
Biernackiego o Monice Mankiewicz, uznała, że rezygnacja z posady nie wchodzi jednak w grę.
Nie mogła sobie pozwolić na to, aby tuż przed rozpoczęciem roku szkolnego iść do dyrektorki
liceum i oznajmić jej, że jednak się rozmyśliła. Nie mówiąc już o tym, że tym samym zrobiłaby
z siebie idiotkę, a w każdym razie osobę niepoważną. I bez tego miała wystarczająco dużo
problemów. Po jakie licho jeszcze je mnożyć? Musiała twardo stąpać po ziemi. Podjąć pracę
i zarabiać na utrzymanie. Nawet tak niewielkie pobory miały w jej przypadku niebagatelne
znaczenie. Przyznano jej wprawdzie na dzieci niemałe alimenty – Krzysztof nie zgłaszał tu
żadnych krytycznych uwag – niemniej nie zamierzała jedynie na tym opierać egzystencji Majki
i Piotrka.
Poradzę sobie, postanowiła. Jakie mam wyjście? Jeśli będzie naprawdę ciężko, nie
przedłużę umowy na następny rok. Do tego czasu znajdę sobie inną posadę.
Kiedy jednak pierwszego września zbliżała się do budynku szkoły, czuła, jakby żołądek
zawiązywał jej się na supeł. Na dziedzińcu kłębił się już pokaźny tłumek ubranych na galowo
licealistów. Nie było najmniejszego sensu szukać w ich gronie dziewczyny podobnej do Justyny.
Albo do Roberta. Ona, Blanka, także zresztą nie przykuła niczyjego uważnego spojrzenia.
Młodzi ludzie byli wyraźnie zajęci sobą, wymienianiem uwag na temat dopiero co skończonych
wakacji i snuciem planów (głównie towarzyskich) na jesień i zimę.
Boże, wygląda to niemal tak samo jak wtedy, gdy wracała tu po wakacjach przez cztery
lata każdego kolejnego pierwszego września.
Niepotrzebnie przywołała to wspomnienie, bo na nowo poczuła w sercu ból. Przecież
wtedy, przed laty, był jeszcze ktoś, kto jej towarzyszył, i to nie tylko każdego kolejnego
pierwszego września, ale także niemal każdego dnia w drodze do szkoły. Nie powinna teraz
o tym myśleć, to moment najgorszy z możliwych. Już poczuła wzbierające pod powiekami łzy.
– No, jak tam? Trema? – usłyszała w tym momencie za plecami.
Wesoły ton tego głosu podziałał na nią uspokajająco, choć nie skojarzyła osoby, która tak
osobliwie ją powitała.
– Dorota Nowosielska, uczę tu łaciny. – Kobieta, widząc skonsternowaną minę Blanki,
wyciągnęła do niej dłoń.
– Ach tak, rzeczywiście. – Blanka natychmiast skojarzyła. To ta siwowłosa pani, która
podczas ostatniego zebrania rady pedagogicznej wydała jej się tak łudząco podobna do profesor
Popiak, nauczycielki z jej własnych licealnych czasów. Nawiasem mówiąc, także uczącej tu
niegdyś łaciny. Dziś, gdy miała okazję bliżej się przyjrzeć nowej koleżance, musiała przyznać, że
podobieństwo nie było aż tak łudzące – Nowosielska była bez wątpienia znacznie młodsza od
profesor Popiak – niemniej chyba wszystkie łacinniczki były pod pewnymi względami do siebie
podobne.
– Wiem, że nie jest pani zadowolona z tego, że wpakowano pani wychowawstwo, i to bez
żadnego ostrzeżenia – rzekła tamta i delikatnie ujmując Blankę za łokieć, wprowadziła ją do
budynku. – Ja sama byłabym wściekła na pani miejscu, niemniej chyba mogę panią podnieść na
duchu, przynajmniej w tej jednej sprawie. Chciałam to zrobić już kilka dni temu, zaraz po
zakończeniu rady, ale zniknęła mi pani z oczu.
– Spieszyłam się – odparła zmieszana Blanka, ale Nowosielska albo nie dosłyszała jej
słów, albo nie zwróciła na nie uwagi.
– Chciałam tylko panią uspokoić, że nie musi się pani obawiać tej klasy – kontynuowała
pogodnie. – Druga „c” to grupa bardzo miłych i mądrych dzieciaków. One w większości
odebrały staranne wychowanie, ich dziadkowie to stara, przedwojenna inteligencja. I to naprawdę
widać i słychać. Kindersztuba, umiejętność zachowania się i znalezienia w każdej sytuacji. I chęć
zdobycia wiedzy dla niej samej, choćby nie szły za tym żadne materialne korzyści. Bo przecież
nie idą, obie dobrze o tym wiemy. Wiedza i wykształcenie nie podnoszą naszego poziomu życia.
Dzisiaj inne wartości są w modzie. Ale te dzieciaki mają dobrze poukładane w głowach, może
pani wierzyć. Ich rodzice także.
– Dziękuję – uśmiechnęła się z pewnym przymusem Blanka. Nie mogła przecież wyznać,
co naprawdę ją niepokoiło. A właściwie – kto. Że z grona klasy, którą powierzono jej opiece, tak
naprawdę interesowała ją jedna uczennica. Przez chwilę zastanawiała się nawet, czy o nią nie
zapytać, ale uznała, że mogłoby to niepotrzebnie zaintrygować Nowosielską. A Blanka nie
zamierzała jej opowiadać o swojej przyjaźni z Justyną, matką Moniki Mankiewicz. Wystarczy, że
wiedział o tym Paweł Biernacki, ale jego dyskrecji mogła być pewna.
A zatem zaczynamy, pomyślała melancholijnie i rozejrzała się po stopniowo zapełniającej
się sali gimnastycznej. Ostatni raz była tu, gdy wręczano jej świadectwo maturalne. Samo to
wspomnienie wystarczyło, by ponownie poczuła znajome ściskanie w gardle.
Wprowadzono sztandar szkoły, po czym dyrektor Salomonowicz tubalnym głosem
wygłosiła okolicznościowe przemówienie. Jego treść nie była ani specjalnie odkrywcza, ani
szczególnie porywająca – ostatecznie co nowego można powiedzieć z okazji, która powtarza się
regularnie rok w rok o tej samej porze – niemniej Blankę zastanowiła i mile zaskoczyła cisza
panująca na sali. Dobrze to świadczyło o szkolnej dyscyplinie. Nie tak bywało w poznańskiej
placówce, gdzie przedtem pracowała.
Na koniec dyrektorka wzięła się za przedstawianie nowych nauczycielek – w pierwszej
kolejności czerwonej jak burak ze zdenerwowania młodej profesorki od języka francuskiego,
a następnie Blanki. W tym drugim przypadku dodane zostało wyjaśnienie, że pani profesor Miller
na czas nieobecności profesor Malickiej przejmie obowiązki wychowawcze nad klasą drugą „c”.
W tym momencie do uszu Blanki dotarł szmer z głębi sali i natychmiast poczuła na sobie
zainteresowane spojrzenia niemal wszystkich zebranych uczniów.
Ścisnęła mocniej torebkę.
Jakoś to będzie, powtarzała w myślach niczym mantrę. Nie jestem debiutantką w tym
fachu. A ta dziewczyna, Monika, nic o mnie nie wie. Nawet jeśli ktoś (czyli dziadkowie)
opowiedział jej o Blance Sarnackiej, najbliższej przyjaciółce matki, to z pewnością nie skojarzy
jej z profesor Blanką Miller.
– Sala dwieście dwadzieścia dwa jest w drugim pionie – usłyszała głos Biernackiego
i zaraz wróciła do rzeczywistości.
Spojrzała na niego zdumiona, nie bardzo rozumiejąc, o co mu chodzi.
– Masz spotkanie z klasą w sali dwieście dwadzieścia dwa – wyjaśnił, szczerząc radośnie
zęby. – Widzę, że dokładnie tak jak przed laty nie uważałaś podczas przemówienia dyrekcji i nie
wiesz, o co chodzi.
Faktycznie, wszyscy podnosili się już z krzeseł, wokół kłębił się tłum młodzieży
zmierzającej ku wyznaczonym pracowniom.
– Też tam idę – dodał Paweł, podzwaniając kluczem. – To znaczy do drugiego skrzydła
budynku. Ja z kolei mam wychowawstwo w klasie maturalnej, więc na brak roboty nie będę
narzekał. Chodź po klucz do pracowni, koleżanko, i uszy do góry. Będzie dobrze, nie bój nic.
– Pewnie – mruknęła.
– Przynajmniej mam satysfakcję, gdy widzę twoją wystraszoną minę – roześmiał się. –
A wiesz dlaczego? Nie zgadujesz? – Napotkawszy jej zagadkowe spojrzenie, nie czekał
z wyjaśnieniem: – Pamiętasz, jak mi dokuczałyście podczas pierwszych lekcji? Tak, ty
i dziewczęta z twojej dawnej klasy. Byłem świeżo po studiach, nie miałem zielonego pojęcia o tej
robocie, bałem się jak jasna cholera, a wy, podłe jędze, przez pierwsze dwa tygodnie nie
przepuściłyście żadnej okazji, by dać mi wycisk.
– Przecież wiesz, o co nam naprawdę chodziło. – Blanka zaczerwieniła się i uśmiechnęła
z przymusem. – Szalałyśmy na twoim punkcie… prawie wszystkie. Większość wychodziła ze
skóry, abyś dostrzegł w nas kogoś więcej niż zwykłe uczennice, a ty byłeś na to kompletnie
obojętny.
– Nie sądzę, by było mi łatwiej, gdybym jednak odpowiedział na wasze awanse –
zażartował.
– Pewnie nie. Ale to nie zmienia faktu, że wzbudzałeś w nas…
– Wściekłe żądze – podpowiedział.
– Raczej bardzo romantyczne uczucia i oczekiwania – odgryzła się. – Nie w głowie nam
były żądze.
– Czyżby?
Nie miała ochoty kontynuować tego wątku. Odebrała klucz od sali dwieście dwadzieścia
dwa i przyspieszyła kroku.
– Podobny los czeka naszą młodą koleżankę od języka francuskiego – kontynuował jak
gdyby nigdy nic Paweł, który bez najmniejszego trudu ją dogonił. – Już widzę te pożerające ją
spojrzenia. Oczywiście w jej przypadku będą to raczej męskie spojrzenia. Niewykluczone
zresztą, że i ciebie to czeka, tyle że ty, jako doświadczona pani profesor, z pewnością sobie z tym
poradzisz.
– Co cię napadło? – mruknęła. – Nie w głowie mi podobne bzdury.
– Przepraszam, koleżanko. – Podniósł zabawnie obie ręce do góry. – Już nie będę, słowo
harcerza. To jedynie przejaw wisielczego humoru, adekwatnego do dzisiejszej uroczystości.
– Daj mi spokój – burknęła ponownie, ale nic już więcej nie dodała, bowiem zbliżyła się
właśnie do drzwi sali dwieście dwadzieścia dwa i stojącej tam gromady młodzieży.
Natychmiast podchwyciła znajomy błysk w oczach męskiej części klasy, ale to akurat nie
było dla niej nic nowego. Odkąd sięgała pamięcią, zawsze zwracała na siebie uwagę, i to jeszcze
zanim zdążyła się odezwać. Często ją to denerwowało, nie chciała być oceniana według
kryterium wyglądu zewnętrznego. Niejednokrotnie nawet zazdrościła mniej urodziwym
dziewczętom i kobietom, naprawdę chciała być taka jak one. Nie słyszałaby wtedy uwag, że z jej
wyglądem – „superlaseczki” albo seksbomby – zawsze i wszędzie sobie poradzi. Jest tak ładna,
że nie potrzebuje ślęczeć nad książkami, bo na dobrą sprawę studia wyższe do niczego nie będą
jej potrzebne. Przy takiej aparycji z pewnością otworzą się przed nią każde drzwi. Odkąd sięgała
pamięcią, zawsze starała się udowodnić, że oprócz atrakcyjnego wyglądu ma jeszcze trochę oleju
w głowie, a jej życie w niczym nie odbiega od tego, czym zajmują się mniej urodziwe dziewczęta
i kobiety. Uczyła się, wyszła za mąż, wychowywała dzieci, podjęła pracę, prała, gotowała
i sprzątała. A jednak wciąż, mimo upływu lat, wychwytywała spojrzenia, uśmieszki, a nawet
słowa, które – podobnie jak niegdyś – ją peszyły. Nie marudź, niejedna by się z tobą zamieniła,
oświadczyła jej kiedyś, jeszcze w Poznaniu, jedna z koleżanek z pracy. Blanka prychnęła jej
w odpowiedzi, że to właśnie ona z niejedną chętnie by się zamieniła. Bywały chwile, że
autentycznie marzyła, by znaleźć się w skórze najbardziej niepozornej kobiety na tym świecie.
– Dzień dobry – zaczęła niezbyt pewnym głosem, gdy uczniowie zajęli już miejsca
i niemal dosłownie wbili w nią wzrok. Poczuła tremę, lata doświadczenia zawodowego nie na
wiele się zdadzą, gdy zmienia się miejsce pracy i środowisko. Gdy staje się oko w oko z zupełnie
dotąd nieznanymi ludźmi. Mimo to kontynuowała: – Tak jak uprzedziła was pani dyrektor
Salomonowicz, w tym roku szkolnym będę zastępować waszą dotychczasową wychowawczynię.
– A nie mogłaby jej pani zastąpić już na dobre? – usłyszała i zanim wytropiła autora tego
niespodziewanego odezwania, przez klasę przebiegł rozweselony szmerek.
– Co to ma znaczyć? – spytała chłodnym, znacznie surowszym niż poprzednio tonem.
Spokojnie, tylko spokojnie, upomniała przy tym samą siebie. Nie daj się sprowokować
smarkaczom.
I to ma być ta grzeczna, „inteligencka” klasa, o której z takim uznaniem wspominała
Nowosielska? Co mają znaczyć te odzywki, przerywanie wypowiedzi nowemu nauczycielowi?
I ten irytujący szmerek wyrażający rozbawienie. Jasna cholera! To pewnie dlatego, że zaczęła
mówić takim niepewnym, cieniutkim głosikiem. Wyczuli, że się denerwowała, może nawet
zinterpretowali to jako strach. Sprawdzają, na ile mogą sobie wobec niej pozwolić.
– Od dziś proszę sobie zapamiętać, że nikt nie ma prawa odezwać się na lekcji, o ile ja
wcześniej na to nie pozwolę – podjęła zimnym, spokojnym, wytrenowanym przez lata tonem,
którego używała na wypadek tak zwanych trudnych sytuacji wychowawczych. – A ponieważ
będę was także uczyć języka polskiego, zamierzam od razu na pierwszej lekcji sprawdzić, ile
zapamiętaliście z klasy pierwszej.
– Raczej nie za wiele – odpowiedział jej ten sam głos co poprzednio. Teraz wreszcie
dostrzegła jego właściciela. Niebrzydki, jasnowłosy chłopak pod oknem. Uśmiechał się
bezczelnie i niemal dosłownie przewiercał ją wzrokiem na wylot.
– Nie rokuje to dobrze naszej współpracy – odparła oschle, czując, że jeszcze chwila,
a zagotuje się ze złości.
– To nie nasza wina. – Chłopak rozłożył ręce w teatralnym geście. – Pani profesor
Malickiej bardzo często nie było w pracy.
– Zawsze znajdzie się jakaś wymówka.
– I ona ją znajdowała.
Przez klasę przebiegł bardzo słabo tłumiony chichot.
– Z pewnością jednak pani profesor egzekwowała w jakiś sposób waszą wiedzę. Nie
wierzę, by nie robiła sprawdzianów. – Próbowała odbijać piłeczkę coraz bardziej zdesperowana
Blanka. Dopiero potem przyszło jej do głowy, że nie należało tego robić. Nie powinna była
w ogóle podejmować podobnej dyskusji. Ale było już za późno na to, by teraz się wycofać. Tym
bardziej że siedzący pod oknem chłopak czuł się bardzo pewnie, wiedział też, że może liczyć na
poparcie klasy, i gotów był udzielać jej dalszych informacji.
– Tak, pani Malicka czasem przypominała sobie o tym, że wypadałoby zrobić jakąś
klasówkę – potwierdził z udaną powagą, na co pozostali zareagowali ponownym chichotem – ale
potem i tak jej nie sprawdzała. Na ogół gubiła. Niemniej stopnie wstawiała. Skąd brała te oceny,
tego nie wie nikt. Na przykład Olek Marciniak nigdy nie napisał wypracowania zgodnie
z tematem, a zawsze dostał czwórkę. Nawet wtedy, gdy zamiast analizy Trenów
Kochanowskiego opisał swój własny poemat.
Tym razem odpowiedział mu nie chichot, a gromki śmiech. Blanka poczuła się w tym
momencie tak samo bezradna jak przed laty, gdy dopiero co debiutowała w zawodzie i od razu
trafiła na klasę, której liderzy przez pierwsze dziesięć dni uniemożliwiali jej przeprowadzenie
jakiejkolwiek lekcji. W końcu znalazła na nich sposób, ale zanim to nastąpiło, przepłakała
niejedną noc i była bliska rezygnacji z zawodu. Tak jak teraz. Po raz kolejny przyszło jej do
głowy, by udać się bezpośrednio do gabinetu dyrektorki i rozwiązać umowę. I tak jak za każdym
razem, gdy nawiedzały ją podobne myśli, szybko porzuciła ten zamiar. Musiała przecież twardo
stąpać po ziemi. A jej sytuacja życiowa była teraz znacznie trudniejsza niż wtedy, gdy zaczynała
pracę w poznańskim liceum.
Wreszcie młodzież ucichła, choć Blanka miała pełną świadomość, że musieli mieć nie
lada gratkę, widząc jej bezradność i zrozpaczony wyraz twarzy. Gdzie te czasy, gdy młodzież
zachowywała się na lekcjach cicho i spokojnie? Znowu przypomniały jej się własne, licealne lata
w tych samych zresztą murach.
Pogrążona w nie najweselszych myślach zauważyła, że jeden z uczniów, siedzący
w ostatniej ławce, podniósł się z miejsca. Jeszcze tego brakowało! Następny wygłup, na który nie
miała ani siły, ani ochoty, ani nawet pomysłu, w jaki sposób zareagować. Nowosielska musiała
mieć chyba za sobą nieprzespaną noc albo po prostu nie rozumiała, co mówi, nazywając tę klasę
grzeczną.
– Przepraszamy za te żarty, pani profesor – odezwał uczeń, który właśnie podniósł się
z ławki. Był wysoki, otyły i trochę seplenił, a także przeciągał niektóre głoski, ale klasa
natychmiast się uspokoiła. – To tak tylko… na początku roku szkolnego. Szkoda nam wakacji, to
wszystko. A poza tym to ja jestem ten Marciniak, o którym przed chwilą wspominał Antek i… to
wszystko prawda, co powiedział. Naprawdę nic a nic nie zmyślił. Ale niech się pani nie martwi.
Nie jesteśmy aż takimi głąbami, jak zapewne pani teraz o nas myśli. Będzie dobrze.
– Mam nadzieję – mruknęła, niemniej wstąpiła w nią otucha. Nawet się lekko
uśmiechnęła i w pierwszej chwili zupełnie odruchowo chciała im wspomnieć, że jest absolwentką
tejże szkoły, ale się powstrzymała. Na ewentualne zwierzenia i wspomnienia być może przyjdzie
jeszcze pora. Zależy, jak ułoży jej się współpraca z nowymi wychowankami. – Na razie
chciałabym was bliżej poznać – podjęła i ujęła kartkę, którą wręczono jej w sekretariacie. –
Sprawdzę listę.
I zaraz zobaczę córkę Justyny, córkę Roberta, dopowiedziała sobie w myślach
i natychmiast poczuła, że robi jej się gorąco.
– Aleksandrowicz Małgorzata, Antkowiak Marcin – zaczęła czytać i rozglądać się po sali,
gdy wyczytywani po kolei uczniowie odpowiadali jej, unosząc się lekko z krzeseł. Wreszcie… –
Monika Mankiewicz.
Serce tłukło jej się jak szalone, gdy zerknęła na dziewczynę w drugiej ławce pod ścianą,
gdy ta się odezwała.
Szczupła, raczej niewysoka, na pierwszy rzut oka była zdecydowanie bardziej podobna do
ojca. Szatynka z długimi prostymi włosami i lekko skośnymi oczami. Trochę przygarbiona,
niewykluczone, że od częstego ślęczenia nad książkami. Ta akurat cecha bardziej przypominała
przyzwyczajenia Justyny, która też się garbiła, bo w kółko albo czytała, albo pisała, albo
pochylała się nad pianinem.
Muszę się czegoś dowiedzieć o tej dziewczynie, postanowiła Blanka, gdy po zakończeniu
spotkania z młodzieżą odniosła klucz do pokoju nauczycielskiego. Jeszcze rano, w domu,
planowała, że zapyta o nią Pawła Biernackiego, bo on jako jedyny wśród grona pedagogicznego
wiedział o przyjaźni, jaka łączyła ją z matką Moniki. Teraz jednak wcale nie była już taka pewna,
czy to u niego powinna zasięgać podobnych informacji. Czy w ogóle powinna wciągać go
w jakiekolwiek rozmowy, które siłą rzeczy dotyczyły także przeszłości. Czy nie lepiej spróbować
zasięgnąć języka gdzie indziej.
Tylko u kogo?
Zrobię to innym razem, dziś nie mam czasu na podobne podchody, uznała. Teraz muszę
jak najszybciej wracać do domu i dowiedzieć się, jak moim własnym dzieciom udał się pierwszy
dzień w ich nowej szkole.
Na samą myśl o tym zrobiło jej się zimno. Zarówno bowiem czternastoletnia Majka, jak
i dziesięcioletni Piotrek bardzo niechętnie przyjęli do wiadomości fakt przeprowadzki z Poznania
do Warszawy, a zmiana szkoły, zwłaszcza zaś nowi nauczyciele i koledzy, napawali ich
przerażeniem graniczącym niemal z histerią.
W pokoju nauczycielskim Blanka nie spotkała nikogo, ale na dziedzińcu szkoły
natychmiast natknęła się na Dorotę Nowosielską.
– No i jak było? – zagadnęła życzliwie łacinniczka.
Miała w oczach tyle pogody, a zarazem autentycznego zatroskania i zainteresowania, że
Blanka natychmiast wybaczyła jej wcześniejszą, zbyt optymistyczną opinię na temat wzorowej
kindersztuby w klasie drugiej „c”.
– Na razie poddają mnie testom i próbie wytrzymałościowej – odparła oględnie.
Nowosielska pokiwała głową.
– Chyba nie spodziewała się pani niczego innego? Każdy nowy nauczyciel przechodzi
podobny trening.
– Twierdziła pani, że są mądrzy i dobrze wychowani. – Blanka nie mogła sobie darować
pewnego sarkazmu.
– Bo są. Przekona się pani. Ale to wcale nie oznacza, że będą się zachowywać jak nieme
owce prowadzone na rzeź.
Przez chwilę szły w milczeniu.
– Skręca pani w kierunku przystanku? – spytała wreszcie Blanka.
– Tak. Wprawdzie zmierzam do tramwaju, a nie do autobusu, ale to ten sam kierunek.
– Mam wrażenie, że pani dobrze zna drugą „c”. – Blanka zdecydowała podjąć temat,
który nie dawał jej spokoju.
– Czy ja wiem? – zastanowiła się Nowosielska. – Chyba nie bardziej niż inne klasy. Ale
tak… z nimi jakoś udało mi się znaleźć wspólny język. A łacinnik nie ma na tym polu łatwego
życia. Z ich punktu widzenia nauczyciele łaciny potrafią być od czasu do czasu groźni, niemniej
to już wymierający gatunek. Tak jak martwy jest język, który wykładają. Druga „c” pojęła
jednak, że łacina ma w sobie pewne ponadczasowe przesłanie. I to nie tylko jako język Kościoła,
zdegradowany niesłusznie przez Sobór Watykański Drugi. Zresztą, między nami mówiąc, to nie
jedyny błąd tego soboru, który niby próbując przystosować Kościół do zmieniającej się
rzeczywistości i przybliżyć go współczesnemu człowiekowi, faktycznie przyczynił się do
obniżenia jego prestiżu, co na Zachodzie stało się powodem opustoszenia świątyń.
Blanka, doceniając interesującą stronę podobnych dywagacji, nie miała na razie ochoty
poddawać ich wnikliwszej analizie. Chciała pomówić na zupełnie inny temat.
– Wspomniała pani, że większość tej młodzieży to dzieci wywodzące się z tak zwanej
starej, przedwojennej jeszcze inteligencji.
– To taka przenośnia, którą jeszcze czasem posługuje się moje pokolenie – uśmiechnęła
się pod nosem Nowosielska. – Chodziło mi o to, że rodzice i dziadkowie tej młodzieży to nie
nowobogaccy, którzy w tak zwanej postkomunistycznej wolnej Polsce uzurpowali sobie prawo
do nazywania się elitą, nie posiadając ku temu oprócz pieniędzy żadnych innych kwalifikacji. Te
dzieci pochodzą z rodzin, gdzie porządne wykształcenie było uznawane za wartość samą w sobie,
a towarzyszyła temu umiejętność poruszania się w świecie wysokiej kultury. To ludzie, którzy
doceniają wartość dobrej lektury, którzy staną na głowie, by od czasu do czasu wygospodarować
jakieś fundusze na teatr i koncert, którzy omijają łukiem tandetną rozrywkę. Porozumie się pani
z nimi bez trudu.
Blanka odczekała chwilę, zanim zadała następne pytanie:
– A nie orientuje się pani, czy są w tej klasie dzieci, które wychowują się w dość…
nietypowych rodzinach?
– Nietypowych? – Nowosielska przystanęła i rzuciła uważne spojrzenie na Blankę.
Ta, mimo rozpaczliwych wysiłków, aby do tego nie dopuścić, poczerwieniała aż po
nasadę włosów.
– No wie pani… – zająknęła się. – Czy te rodziny są pełne… czy może…?
– Ach, proszę pani! – Nowosielska machnęła ręką i podjęła marsz. – W dzisiejszych
czasach ludzie powariowali. Zdecydowanie zbyt łatwo podejmuje się teraz decyzje o rozwodzie
i zbyt wielu ludzi dąży do realizacji własnych marzeń i celów, nie oglądając się na innych. Za
wszelką cenę. To podobno nazywa się teraz prawem do samorealizacji. Także w nowych
związkach. Niektórzy rodzice zachowują się pod tym względem jeszcze mniej odpowiedzialnie
niż ich dzieci. Matki i ojcowie zmieniają narzeczonych i narzeczone jak rękawiczki. W każdej
klasie w tej szkole znajdzie pani dzieci wychowywane lub co gorsza same się wychowujące
w niepełnych, rozbitych rodzinach. A obawiam się, że to zaledwie początek tego trendu. Kto wie,
czy za dziesięć lat z trudem doszukamy się z kolei dzieci wychowanych w pełnych rodzinach.
Niestety… Kiedyś małżeństwa i rodziny trzymały się razem. Ludzie nie szukali na siłę nowych
wrażeń, byli za to bardziej odpowiedzialni – i za siebie, i za rodzinę – a przede wszystkim liczyło
się dobro dzieci. Rozwodzili się tylko ci, dla których dalsze wspólne egzystowanie oznaczało
piekło na ziemi. Rozwód traktowano jako ostateczne, jedyne rozwiązanie. Być może dlatego, że
samemu zdecydowanie trudniej było sobie poradzić, niż to ma miejsce w dzisiejszych czasach.
A teraz? Wystarczy, że partner przestaje przystawać do wymagań drugiej strony i już. Bęc
i rozwód. Bez względu na rozpacz dzieci.
Blanka milczała, zaciskając zęby, w obawie, że zaraz zacznie krzyczeć na środku ulicy.
Że wyrzuci z siebie słowa, które jak do tej pory starała się zachować dla siebie. Albo rzuci się na
Bogu ducha winną Nowosielską, która, z grubsza rzecz ujmując, miała przecież rację, tyle że…
Tyle że życie… czasami…
– Ale w przypadku drugiej „c” nie wygląda to tak źle. Na pewno lepiej niż w pozostałych
klasach – kontynuowała już spokojniej łacinniczka. – Z tego co wiem, tylko Antek Janik i Kasia
Paciorek nie wychowują się w pełnych rodzinach. A, no i jeszcze Monika Mankiewicz. Tak, to
bardzo smutna historia z tą Moniką.
– A co takiego się stało? – spytała Blanka, gdy tylko zdołała wydobyć z siebie głos.
Oczywiście znała odpowiedź, chciała się jednak zorientować, ile na temat losów tej dziewczyny
wiedzieli inni. Jaka obowiązywała wersja wydarzeń? No i oczywiście dowiedziałaby się, kto
sprawował nad nią opiekę, bo tego co najwyżej mogła się domyślać.
– Monika jest półsierotą, choć jeszcze jakiś czas temu nazwano by to dziecko po prostu
sierotą. Jej matka nie żyje. Zmarła w wyniku jakiegoś wypadku, gdy dziecko miało zaledwie rok.
– A… jej ojciec? – szepnęła z trudem Blanka. – Czy on także… nie żyje? Nazwała pani tę
dziewczynkę sierotą – dodała, podchwyciwszy zagadkowe spojrzenie koleżanki.
– Półsierotą – sprostowała pani Dorota. – Ale wiem, o co pani chodzi. Wyraziłam się dość
niejasno. Po prostu kiedyś uważano, że gdy dziecko straci matkę, to jest sierotą, niezależnie od
tego, czy ma jeszcze ojca, czy nie. No, ale i pod tym względem czasy się zmieniły. Dziś nie raz
i nie dwa się zdarza, że to ojcowie są bardziej odpowiedzialni od matek. Na przykład tak właśnie
jest w przypadku tego Antka Janika, o którym przed chwilą wspomniałam. Jego matka poszła
w tan z kochankiem, a chłopakiem zajął się ojciec. Nim i jeszcze młodszym synem. I to
w dodatku w jaki wspaniały, odpowiedzialny sposób! Chłopiec może się pani z początku wydać
pyskaty, ale to tylko pozory. Tak naprawdę to złoty dzieciak. A wracając do Moniki
Mankiewiczówny… Jej ojciec wprawdzie żyje i podobno ma się nie najgorzej, ale zniknął z życia
dziecka niedługo po śmierci żony. W osiemdziesiątym pierwszym wyrwał się stąd na Zachód,
a potem za ocean i oczywiście już nie wrócił. Niedługo po jego wyjeździe ogłoszono stan
wojenny i wielu Polaków, którzy akurat wtedy przebywali za granicą, zdecydowało się tam
zostać. Zresztą wielu z nich już w momencie wyjazdu z góry zakładało, że będzie to bilet w jedną
stronę. Sama przecież pani pamięta, jak to było. Ilu ludzi wtedy czmychnęło na Zachód i na
drugą stronę Atlantyku. Ale Mankiewicz zostawił tu maleńkie dziecko i nic go to nie obchodziło.
Oczywiście, może mi pani zarzucić, że nie powinnam ferować wyroków, nie znając jego
wszystkich motywów, szczegółów i takie tam. Ale uważam, że dobro dziecka jest najważniejsze.
W dodatku dziecka osieroconego przez matkę! Nie znajduję usprawiedliwienia dla rodziców,
którzy przedkładają swoje dobro ponad dobro dzieci. Pokolenie moich rodziców i moje własne
inaczej postępowało.
– Więc on nie wrócił? To znaczy ojciec tej Moniki… – Blanka nie poznawała własnego
głosu. I była pewna, że jedynie wzburzenie Nowosielskiej sprawiło, że koleżanka nie zwróciła
uwagi na jej ton.
– Nie, nie wrócił – odparła ze zjadliwą ironią pani Dorota. – Podobno nieźle się urządził
w Nowym Jorku. Zresztą założył tam nową rodzinę. Może w innych okolicznościach bym go
zrozumiała, przecież nawet teraz, niby po obaleniu komuny, nasz kraj wciąż nie przypomina raju
na ziemi i biedy tu nie brakuje. Lecz, na miłość boską, ten człowiek zostawił tu dziecko! Czemu
nie sprowadził małej do siebie?
– Może z jakichś powodów nie mógł tego zrobić? – Blanka z trudem zdobyła się na
spokój. – Bywają różne sytuacje, a poza tym… Ktoś przecież się nią tutaj zajął. Zakładam, że nie
została bez opieki. Dziadkowie?
– Dziadkowie – potwierdziła już także spokojniejszym tonem łacinniczka. Tak jakby
i ona uznała, że za bardzo dała się ponieść emocjom. – Rodzice matki. Ale z tego, co mi
wiadomo, dziewczynka utrzymuje także kontakt z rodzicami i rodzeństwem ojca. Jedni i drudzy
dziadkowie nie toczyli między sobą bojów o dziecko, to zresztą bardzo kulturalni ludzie. Trzy
lata temu zmarła babcia ze strony matki, ale mimo to dziadek w dalszym ciągu sprawuje opiekę
nad wnuczką i bardzo dobrze sobie radzi. Pewnie dlatego, że ma dużą pomoc i wyrękę ze strony
rodziców i rodzeństwa zięcia. Wszyscy żyją tam w zgodzie, która powinna być wzorem do
naśladowania dla innych rodzin. Pewnie dlatego dziewczyna, pomimo tak ciężkich doświadczeń,
jakie ją w życiu spotkały, jest tak dobrze wychowana. Będzie z niej pani zadowolona.
Nie wiem. Postaram się. Zobaczymy, pomyślała posępnie Blanka. Na głos oczywiście
tego nie powiedziała.
– W życiu nieraz zawodzą nas inni ludzie – kontynuowała ponuro Nowosielska. – Tak już
jest, to chyba nieuniknione. Ale gdy zawodzą nas najbliżsi, ci, którym bezgranicznie ufamy…
Mój Boże, co się stało, tak pani zbladła! – zawołała nagle, rzuciwszy spojrzenie na Blankę.
Ta z trudem wykrzywiła twarz w uśmiechu.
– Nic takiego. Tak reaguję na zmianę ciśnienia. A w dodatku od kilku dni żyłam w stresie
przed pierwszym dniem w nowej pracy.
– No tak, to zrozumiałe. – Dorota poklepała ją krzepiąco po ramieniu. – Wszyscy tak
mamy, nie pani pierwsza i nie ostatnia. Ale pani klasa to naprawdę miłe dzieciaki, mogę to
powtórzyć jeszcze sto razy. O! Nadjeżdża jakiś autobus. Pasuje pani?
– Tak, dziękuję – odparła szybko Blanka. – Do widzenia!
Autobus wcale jej „nie pasował”. Musiała jednak za wszelką cenę przerwać tę rozmowę.
Miała wrażenie, że jeszcze chwila, a słowa koleżanki spowodują u niej wybuch zupełnie już
niekontrolowanej rozpaczy. Ale to nie była wina Nowosielskiej. Na pewno nie jej.
ROZDZIAŁ 6
Zarówno Majka, jak i Piotrek byli już w domu, a ich ponure miny nie zwiastowały
niczego dobrego. Mimo to Blance nie pozostawało nic innego, jak spróbować wprowadzić nieco
pogodniejszy nastrój, a w każdym razie rozładować atmosferę. Choć niestety czuła, że raczej nie
uda jej się zapobiec burzy z piorunami.
– Cześć, jak wam poszło? – zawołała już od progu, wykrzywiając twarz w nie do końca
szczerym uśmiechu.
Ledwo wypowiedziała te słowa, przyszło jej do głowy, że lepiej by zrobiła, gdyby nie
mówiła nic, a przynajmniej nie to, co przed chwilą. I gdyby nie uśmiechała się w taki kretyński
sposób. Majka i Piotrek natychmiast rozpoznali w tym fałsz. Zresztą każdy by rozpoznał, i to bez
większego trudu.
W odpowiedzi obrzucili ją niechętnymi spojrzeniami. Wobec tego już w milczeniu
podjęła z podłogi w przedpokoju postawione tam na moment torby z zakupami i z westchnieniem
przeniosła je do kuchni. Dzięki temu nie musiała przynajmniej na razie znosić ich krytycznych,
oskarżycielskich spojrzeń, nie miała jednak nawet cienia wątpliwości, że zaraz oboje zaczną
mówić. A to, co od nich usłyszy, będzie trudne do zniesienia.
Przecież niczego innego nie spodziewałaś się, idiotko, ofuknęła sama siebie. Zresztą nie
po raz pierwszy. Od chwili, gdy podjęła decyzję o rozwodzie, miała pełną świadomość, że dzieci
tego ani nie zrozumieją, ani nie zaakceptują. I przewidywania te spełniły się co do joty.
Dlatego teraz, choć powinna była jak najszybciej przygotować obiad, usiadła ciężko na
kuchennym taborecie i zapatrzyła się tępym wzrokiem w okno. Który to już raz, od momentu gdy
się tu wprowadziła z dziećmi, przyszło jej do głowy, że dłużej tego nie zniesie? Bo dotarła do
kresu, do ściany, w którą można już tylko bezradnie tłuc głową. A mimo to wiedziała, że musi
wziąć się w garść. Nie wolno jej się teraz załamać. Nie było już odwrotu od realizacji raz
podjętego postanowienia. Zresztą, nie dotyczyło to tylko postanowienia o rozwodzie, a następnie
o wyprowadzce z Poznania do Warszawy. Tamto w gruncie rzeczy nie było niczym innym, jak
tylko konsekwencją tego, co zrobiła kilkanaście lat temu.
Zadrżała i w tym samym momencie zobaczyła stojącego obok Piotrka. Nie zauważyła,
kiedy wszedł do kuchni. Mogła się tylko zastanawiać, jak długo ją obserwował.
– W twojej nowej szkole też było tak beznadziejnie jak w mojej? – zapytał grobowym
głosem.
Wiedziała, że chciał jej trochę dokuczyć, ale mimo to serce wezbrało jej falą miłości.
Patrzył na nią z takim smutkiem! Co takiego powiedziała jej Nowosielska na temat egoizmu
dzisiejszych rodziców, którzy podejmują decyzję o rozstaniu i rozwaleniu rodziny? Że robią to
często z nie do końca przemyślanych, błahych powodów. Nie tak, jak to kiedyś bywało. Bo
kiedyś rozwód traktowany był jak ostatnia deska ratunku przed prawdziwym piekłem. A i to nie
zawsze. Bo opuszczenie nawet najbardziej ognistego piekła często nie było możliwe.
Blanka wyciągnęła ramiona, a Piotrek bez chwili namysłu przytulił się do niej i usiadł jej
na kolanach. Dokładnie jak wtedy, gdy był jeszcze małym dzieckiem. Nadal zresztą był drobny
i szczupły, niższy od niejednego rówieśnika. To zapewne też nie ułatwiało mu startu w nowym
środowisku. W Poznaniu zostawił gromadę kolegów, z którymi zdążył się już zżyć, i szkołę,
którą lubił.
A także ojca, którego kochał.
Blanka w milczeniu tuliła go do siebie i kątem oka raz jeszcze popatrzyła na kuchnię
i przedpokój.
Ich nowe lokum. Jej ojciec odziedziczył je po swojej starej, bezdzietnej ciotce, którą się
opiekował w ostatnich latach jej życia. Mieszkanie nie było nowe, budynek został odbudowany
z powojennych gruzów na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Poza tym było dość
zaniedbane i wymagało remontu, na które ani Blanki, ani jej rodziców nie było na razie stać. Ale
było własnościowe, ojciec przepisał je na nią w akcie darowizny, gdy tylko Blanka oświadczyła
jemu i matce, że odchodzi od Krzysztofa. Rodzice nie skakali z tego powodu z radości, jednak
uznali, że skoro kości zostały już rzucone, to mieszkanie po ciotce spadło niczym dar z nieba.
Rodzeństwo Blanki nie oponowało, że jedynie starsza siostra będzie miała realną korzyść
z odziedziczonego przez ojca spadku. Zawsze mogła liczyć na ich wsparcie. Powinna być im
wszystkim wdzięczna i naprawdę była – co z tego jednak, skoro czuła się w tym starym,
wymagającym odnowienia mieszkaniu niewiele lepiej niż jej dzieci. A przecież,
w przeciwieństwie do nich, nie tęskniła za Krzysztofem ani za miastem, w którym spędziła
ostatnie piętnaście lat.
Tuląc do siebie Piotrka, rozglądała się ponad jego głową po kuchennych ścianach, na
których farba pozostawiała dużo do życzenia. Ciemnozielony kolor zdecydowanie za bardzo
zaczynał przypominać barwę pleśni. Zresztą, pomyślała z narastającą goryczą, kto wpadł na ten
obłąkany pomysł, by pomalować na taki kolor ściany! Ciotka? A może jej mąż?!
Westchnęła. Ściany nie stanowiły – niestety – jedynego problemu. Kuchnia była na tyle
stara, że należało się obawiać, czy przy okazji najbliższej kontroli pracownik gazowni nie
odmówi podstemplowania zgody na dalsze użytkowanie sprzętu. Szafki i stół pamiętały epokę
Gomułki – a przynajmniej na to wskazywał ich wygląd. Dobrze, że ojciec z bratem podokręcali
obluzowane drzwiczki i naprawili szuflady. Przez otwarte drzwi kuchni widać było
niefunkcjonalny przedpokój, a zaraz potem pokój przechodni do pozostałych pomieszczeń
w mieszkaniu – czyli do dwóch małych sypialni, łazienki i mikroskopijnej ubikacji. Pośrodku
pokoju przechodniego stał sporych rozmiarów okrągły stół (także spadek po ciotce, a zapewne
i po poprzednich jeszcze mieszkańcach) oraz wersalka. Ponieważ każda ze ścian obdarzona
została otworem drzwiowym prowadzącym do innych pomieszczeń, trzeba było niemałej
inwencji, by spróbować wstawić tam dwie nieduże szafy – dla trzeciej, nawet niewielkiej szafki
nie starczyło już miejsca. Telewizor został ulokowany we wnęce jednej z nich. Jakby tego było
mało, pokój przechodni był wyjątkowo ponury – zarówno z powodu nieokreślonego koloru
ciemnej farby na ścianach, jak i niewielkich okien. Inna sprawa, że gdyby były większe,
jakiekolwiek umeblowanie tego pomieszczenia równałoby się z cudem. Blanka od samego
początku wiedziała, że to miejsce będzie jednocześnie pokojem telewizyjnym, jadalnią, jak i jej
sypialnią, czyli raczej nie będzie jej tam dane zaznać ciszy i spokoju. Zresztą, co tu mówić
o odpoczynku! Okrągły, stary stół pośrodku pokoju służyć będzie zarówno jako miejsce
spożywania posiłków, jak i jej miejsce pracy – to przy nim będzie sprawdzała klasówki
i przygotowywała się do zajęć. Nie napawało to optymizmem.
Dwa mniejsze, niemniej osobne, pokoiki przeznaczone zostały dla syna i córki. I były to
jedyne pomieszczenia, które Blanka postanowiła odnowić jeszcze przed przeprowadzką. Razem
z bratem i siostrą dokonała karkołomnego wysiłku przemalowania ścian z burego (jakżeby
inaczej) koloru na biały, choć w pewnym momencie wszyscy troje zwątpili w powodzenia tego
przedsięwzięcia, jako że za każdym razem stara barwa „wyłaziła” uparcie na wierzch. Wreszcie –
ustąpiła wobec ich determinacji i uporu. Majce jednak i tak się tu nie podobało, czemu dawała
wyraz od samego początku.
– Nie martw się, tato, wrócę tu, gdy tylko będę mogła sama o sobie decydować –
oświadczyła, gdy żegnała się z Krzysztofem przed przeprowadzką do Warszawy. – A po maturze
na pewno, na pewno wybiorę studia w Poznaniu.
– Nie martw się, to jeszcze dzieciak. – Brat starał się pocieszać Blankę. – W końcu
dorośnie i zrozumie.
Jednak Blanka z każdym kolejnym dniem traciła nadzieję.
Gdy dowiedziała się, że w życiu Krzysztofa pojawiła się inna kobieta, przyjęła to bardzo
spokojnie, niemal obojętnie. Nie obudził się w niej zew rywalizacji, udowodnienia tamtej, że
potrafi z nią wygrać w walce o serce i zainteresowanie męża. Nie poczuła też bólu ani rozpaczy,
które odebrałyby jej siły i wpędziły w depresję.
Poczuła ulgę, choć pewnie nie świadczyło to o niej najlepiej. Tak jednak było, sama przed
sobą nie musiała zaprzeczać oczywistym faktom. Zresztą Krzysztof domyślał się tego, dał jej to
do zrozumienia, gdy wreszcie doszło między nimi do rozmowy, która miała zdecydować
o przyszłości całej ich rodziny.
– Przecież w gruncie rzeczy nigdy ci na mnie nie zależało – stwierdził. – I nawet nie
w tym sęk, że nie spełniłem pokładanych we mnie nadziei, że w czymś cię zawiodłem. Ty
przecież nigdy niczego ode mnie nie oczekiwałaś. Nie byłem nawet alternatywą wobec czegoś,
co ci wcześniej w życiu nie wyszło. W twoich oczach byłem nikim. Mogłem zniknąć, rozpłynąć
się we mgle, a ty być może wcale nie zwróciłabyś na to uwagi. Wyszłaś za mnie, bo Majka była
w drodze. Uwielbiałem cię, ale ty nie dałaś nam potem żadnej szansy. Wiesz dobrze, że to nie ja
zniszczyłem naszą rodzinę. Zrobiłaś to ty.
Nie zaprzeczała, choć może liczył na podjęcie przez nią tej rękawicy. Tyle że słysząc
wyraźny żal w jego pozornie obojętnym tonie, poczuła coś jakby… wyrzuty sumienia. Zresztą
nie pierwszy raz, bo w ciągu minionych lat często jej się to zdarzało.
To, co jej wyznał, było przecież prawdą. Pewnie dlatego ani razu nie nazwała jego
związku z tamtą kobietą – zdradą. Nie mogła czuć się zdradzona, skoro go nie kochała. A fakt, że
w jego życiu pojawiła się Magdalena, jedynie pomógł jej podjąć decyzję o rozwodzie i powrocie
do Warszawy.
Oczywiście liczyła się z taką, a nie inną reakcją dzieci, z ich oporem. Czym innym było
jednak rozpatrywanie tego problemu w kategoriach czysto hipotetycznych i teoretycznych,
a czym innym stawienie mu czoła. W oczach dzieci to ona ponosiła odpowiedzialność za rozpad
rodziny. I nie zmieniły zdania nawet wtedy, gdy wreszcie dowiedziały się o romansie ojca. Tak
jakby szóstym zmysłem odgadywały, że romans ów był nie tyle przyczyną, ile raczej skutkiem
czegoś, co między rodzicami nie funkcjonowało dobrze. Nadal też nie traktowały poważnie
nowej kobiety w życiu ojca. Na dobrą sprawę nie przyjmowały do wiadomości faktu jej istnienia.
Jak gdyby wierzyły, że dzięki temu ona naprawdę zniknie.
– Mama postanowiła odejść od waszego taty – oznajmiła im matka Krzysztofa,
kompletnie załamana z powodu rozwodu syna. – To można było jeszcze uratować.
Piotrek nie zareagował na słowa babki, był na to za młody, a sytuacja wyraźnie go
przerosła. Majka jednak uchwyciła się tej uwagi niczym tonący przysłowiowej brzytwy
i kontynuowała samotną już teraz szarżę, której celem było ocalenie małżeństwa rodziców.
A stawką – pozostanie w Poznaniu. Perspektywa przeprowadzki do Warszawy, zmiana szkoły,
a w konsekwencji porzucenie dotychczasowych przyjaciół, przerażała ją w tym samym stopniu,
co rozbicie rodziny. Zresztą były to nierozerwalnie złączone ze sobą kwestie. I nawet fakt, że
rozwód został jednak orzeczony, nie zmienił jej nastawienia. Nie skapitulowała. Skoro rodzice
ustalili, a sąd to potwierdził, że zarówno ona, jak i Piotrek zostaną z matką, musiała się temu
podporządkować. Za punkt honoru postawiła sobie jednak, że nie daruje Blance tego, co się stało.
Że nigdy jej nie wybaczy i na każdym kroku da jej to odczuć. Matka będzie gorzko żałować, że
odeszła od ojca i zabrała ją i Piotrka do Warszawy. Słowa wypowiedziane do ojca przy
pożegnaniu, że po maturze ona, Majka, i tak do niego wróci – miały być gorzkim preludium do
tego, co czekało matkę. I były.
Już po kilku trudnych dniach od przeprowadzki do Warszawy Blankę naszły poważne
wątpliwości co do słuszności podjętych kroków.
Czy należało odchodzić od męża, mając pod opieką dwoje niepełnoletnich dzieci, w tym
jedno w tym najgorszym okresie, zwanym okresem dojrzewania, gdy młody człowiek z trudem
radzi sobie z emocjami, a ponieważ nie ma możliwości walczyć z całym światem, to
przynajmniej rzuca wyzwanie najbliższym?
Krzysztof nie zdecydowałby się na rozwód, gdyby ona o to nie wystąpiła. Wiedziała
o tym i w głębi serca podzielała zdanie wszystkich, którzy za jej plecami albo nawet prosto
w oczy mówili, że bez większego trudu mogła „pokonać” Magdalenę. Że być może Magdalena
nie była dla Krzysztofa nikim więcej niż tylko substytutem żony, która z każdym rokiem się od
niego oddalała. Choć tak naprawdę nigdy nie była szczególnie blisko. Jednak jeden przyjazny,
ciepły gest wystarczyłby, aby Krzysztof zostawił tamtą i wrócił. Może więc należało się na ten
gest zdobyć, ratować małżeństwo? Oczywiście wyłącznie dla dobra dzieci. Albo przynajmniej
poczekać, aż dorosną na tyle, by postarać się ją zrozumieć. Aż osiągną pełnoletność, czy nawet
jeszcze później – aż będą naprawdę samodzielne i rozpoczną własne, niezależne od rodziców
życie. Więcej zrozumieją, staną pewniej na własnych nogach. Przecież tylu innych ludzi tak
właśnie decydowało się zrobić.
Tak czy owak, za późno już było na takie dywagacje.
Z zamyślenia obudził ją głos synka. Wciąż siedział u niej na kolanach i wyglądało na to,
że już od pewnego czasu próbował przywrócić ją do rzeczywistości.
– Co mówiłeś, kochanie? – spytała niepewnie.
– Czy w twojej nowej szkole było tak samo beznadziejnie jak w mojej? – powtórzył
cierpliwie, ale i z wyraźnym wyzwaniem w głosie.
Widocznie chciał ją sprowokować. Albo do wyznań, albo przynajmniej do ciętej riposty.
W każdym razie do rozmowy. Bardzo źle znosił milczenie i nie lubił przejmującej ciszy
wypełniającej to mieszkanie.
– Moja szkoła nie jest dla mnie nowa – odpowiedziała spokojnie. – Przecież już wam
mówiłam, że kiedyś sama się w niej uczyłam.
– Mówiłaś? Nie pamiętam – zdziwił się chłopiec, a Blanka nie potrafiła odgadnąć, czy
naprawdę nie pamiętał, czy tylko próbuje się z nią droczyć.
– Mówiłam – potwierdziła cicho. – I dlatego ta szkoła…
– Pewnie było ci łatwiej niż mnie i Majce – rozżalił się. Zanim jednak zdążyła znaleźć
jakąś sensowną odpowiedź, dodał już z pewną ciekawością: – I co? Dużo się zmieniło? Przecież
to było strasznie dawno, kiedy chodziłaś do tej szkoły…
Nie potrafiła się nie roześmiać. Zresztą śmiech przyniósł jej ulgę, uwolnił od strasznego
napięcia, z którym zmagała się od samego rana.
– Nie aż tak dawno – odparła wesoło i zaraz zauważyła z zadowoleniem, że synek powitał
z ulgą widoczną zmianę w jej nastroju i zachowaniu. – Skończyłam liceum siedemnaście lat
temu, choć dla ciebie to jakby przed potopem.
– Czy wszystko wygląda tak jak wtedy? –zapytał ochoczo.
– W niektórych salach na pewno. Jeszcze nie zdążyłam sprawdzić. Ale to nie jest
najważniejsze. Najważniejsi są ludzie, a oprócz jednego pana, który był nauczycielem w moich
szkolnych czasach, nie zastałam tam nikogo znajomego. I to było takie…
W tym momencie pojęła, że nie należało tego mówić. Ale było już za późno. Piotruś
znowu posmutniał, a w jego oczach pojawiły się łzy.
– Wiem. Bo i ja w mojej nowej szkole nie zobaczyłem, oprócz Majki, nikogo znajomego.
Wszyscy są inni: koledzy, nauczyciele…
Jestem idiotką, zawyrokowała Blanka. I znowu przypomniała sobie przygnębioną twarz
matki i jej słowa, aby jeszcze raz przemyślała swoją decyzję. Bo tu chodzi nie tylko o nią, ale
także o całą rodzinę. Przede wszystkim o dzieci. Bo one są najważniejsze i one najbardziej
cierpią, choć nie ponoszą żadnej winy i nie powinny ponosić odpowiedzialności za błędy
dorosłych. I dla ich dobra czasem warto… trzeba…
Blanka wiedziała, że na swoich rodziców zawsze może liczyć. Zapewnili jej
niekoniecznie dostatnie, na pewno jednak spokojne dzieciństwo. A zapewne nieraz było im
ciężko i zawierali trudne kompromisy ze sobą, a także z resztą świata. Podobnie jak wielu innych
rodziców tamtego pokolenia. Odpowiedzialni, pomocni, byli po prostu prawdziwą opoką dla
swoich dzieci, nawet tych już dorosłych, niezależnych i samodzielnych. Trwali przy nich niczym
skały. Jeśli zachodziła taka konieczność, dla ich dobra zapominali o sobie. Dawali poczucie
bezpieczeństwa. Nie bój się – mówili albo w inny sposób dawali to do zrozumienia. – Póki ja
żyję, nie pozwolę cię skrzywdzić. Zawsze ci pomogę. Podczas gdy ona, Blanka…
Postanowiła podnieść synka na duchu. Przynajmniej tyle mogła i powinna dla niego
zrobić.
– Wcale nie było mi dzisiaj łatwiej niż tobie – rzekła łagodnie. – Byłam w mojej dawnej
szkole, ale bez dawnych kolegów było mi bardzo smutno. I wiesz co? Pomyślałam sobie nawet,
że powinnam była pójść do pracy w innej szkole, jakiejkolwiek, byle nie w tej. W innej szkole
nie dopadłyby mnie takie wspomnienia.
– Czy bardzo lubiłaś swoich kolegów? Swoją klasę? – zapytał z taką żałością głosie, że
Blanka z trudem powstrzymała łzy napływające jej do oczu.
Przepraszam, kochanie – chciała wyszeptać ze skruchą, a zarazem z rozpaczą.
Powstrzymała się dosłownie w ostatniej chwili.
A chwilę potem pomyślała o Justynie. Odniosła nawet wrażenie, jakby na ułamek
sekundy naprawdę ją zobaczyła. Oczywiście nie w tej zaniedbanej kuchni, lecz tak jak przed laty,
na ławce w parku, gdy widziały się po raz ostatni. I niemal natychmiast, jakby w głowie,
usłyszała ostatnie skierowane do niej słowa Justyny: „Chciałam się z tobą jedynie przejść. Jak
dawniej. Nic więcej”.
Przecież kilkanaście lat temu obiecała sobie, że nie będzie rozmawiać o przyjaciółce.
Nigdy i z nikim. Udało się, bo zamieszkała w Poznaniu. Ale teraz wróciła na stare śmieci i choć
postanowiła dotrzymać tamtej obietnicy, po raz kolejny nabrała przeświadczenia, że chyba jej się
to nie uda. Teraz w każdym razie poczuła, że musi uchylić rąbka tajemnicy przed synkiem,
choćby bardzo niewielkiego, ale jednak. Naprawdę poczuła tak silny wewnętrzny przymus, że
postanowiła mu ulec.
– Lubiłam moją klasę – przyznała, próbując zapanować nad wzruszeniem. – Opowiem ci
kiedyś, jakie żarty robiliśmy naszym nauczycielom. Jednak najbardziej lubiłam jedną
dziewczynkę. Chodziłam z nią do szkoły podstawowej, a potem dostałyśmy się do tego samego
licem. Była moją przyjaciółką.
Niewiarygodne, wydusiła to z siebie… Po raz pierwszy od szesnastu lat. I wcale nie było
to takie trudne.
– A gdzie ona teraz jest? – Piotruś wyglądał na szczerze zainteresowanego.
– Justyna nie żyje – odparła cicho i zacisnęła dłonie.
– Miała na imię Justyna? – Piotruś wpatrywał się w nią jak w obraz, a kiedy skinęła
głową, dodał w zamyśleniu: – Ja też miałem w Poznaniu przyjaciela, ale on na szczęście żyje.
Wiesz, chodzi mi o Wojtka.
– Pewnie, że wiem. – Pogłaskała go po głowie. – Jeszcze nieraz się z nim spotkasz.
Przecież pojedziesz w odwiedziny do taty, do dziadków, pewnie w ferie. Przy okazji zobaczysz
się więc także z Wojtkiem.
– Dopiero w ferie? To chyba jakieś żarty. – Usłyszała w tym samym momencie, ale to nie
była odpowiedź Piotrka.
W kuchni pojawiła się Majka i to tak nagle, że Blanka przez moment zastanawiała się,
czy i od jak dawna córka przysłuchiwała się jej rozmowie z Piotrusiem. W każdym razie
pożałowała w tym momencie swojej szczerości. Nie powinna była złamać własnego
postanowienia w kwestii wspominania Justyny. Lepiej, aby córka nic na ten temat nie wiedziała.
Nawet sama przed sobą Blanka wolała jednak nie uzasadniać tego przekonania. Wystarczyło, że
ono w ogóle w niej tkwiło, uparcie, mocno, głęboko. Wystarczyło, że ona znała prawdę.
– Myślałam, że pozwolisz nam wcześniej pojechać do taty – perorowała dalej wzburzona
Majka. Najwyraźniej znowu zmierzała do kłótni, nie było niemal dnia, by do tego nie doszło.
Jeśli czasem udawało się uniknąć starcia, to jedynie dlatego, że Blanka nie dała się sprowokować.
Niestety, nie zawsze potrafiła utrzymać nerwy na wodzy. – Ferie zaczną się dopiero pod koniec
grudnia, a mamy początek września – kontynuowała dziewczyna, mierząc matkę niechętnym,
zuchwałym spojrzeniem. – Czy to znaczy, że nie zobaczymy taty przez cztery miesiące?
Tym razem Blanka straciła cierpliwość. Może dlatego, że przed chwilą wspominała
Justynę i dała się ponieść wzruszeniu. A może sprawiła to ponura atmosfera tego mieszkania albo
dla odmiany napięcie, które przeżyła dziś w szkole. I oczywiście nie bez znaczenia było także
przygnębienie Piotrusia, który, mimo że cierpiał, okazywał jej jednak miłość i dawał do
zrozumienia, jak bardzo jej potrzebuje. Lecz najpewniej wszystkie te czynniki razem
spowodowały, że Blanka odpowiedziała córce ostrym, nieznoszącym sprzeciwu tonem:
– Mówiąc o feriach, miałam na myśli przerwę semestralną, w lutym, a nie Boże
Narodzenie.
– W lutym? – Zdumienie i zaskoczenie odebrało Majce na moment zdolność mówienia.
Jednak – niestety – tylko na moment, bo zaraz wróciło najwyższej miary oburzenie. – Nie
zgadzam się. Plany były takie, że pojedziemy do taty w jakiś weekend jeszcze we wrześniu.
– Tak? A czyje to były plany? – Blanka nie mogła sobie odmówić pewnej ironii w głosie.
Czuła, że w przeciwnym razie byłaby w stanie wytargać dziewczynę za uszy.
– Jak to czyje?! – krzyknęła Majka, najwyraźniej zadowolona, że wreszcie ma pole do
popisu. Odpowiedzi matki otwierały furtkę do awantury, podczas której ona, Majka, mogła po
raz kolejny dać upust swojej rozpaczy i złości. Z jej punktu widzenia najgorzej było wtedy, gdy
matka nie reagowała na zaczepki, zbywając je irytującym milczeniem. – Jak to czyje?! –
powtórzyła, tym razem donośniej i przez to bardziej piskliwie, po czym nagle umilkła.
Patrzyła na Blankę szeroko otwartymi oczami, ale matka wyczytała z tego spojrzenia, że
córka wreszcie odgadła odpowiedź na własne pytanie. Mimo to nie zamierzała odpuścić tej
smarkuli, która uparcie nie pozwalała ani jej ani młodszemu bratu oswoić się z nową
rzeczywistością. Która postanowiła dręczyć swoją matkę nie wiadomo jak długo jeszcze, choć
przecież Krzysztof uczciwie powiedział jej o Magdalenie.
– Czy tata wspominał ci coś na temat waszego przyjazdu do Poznania już teraz, we
wrześniu? – spytała bezlitośnie Blanka. – Bo ja nie przypominam sobie, by ze mną o czymś
takim rozmawiał. Wręcz przeciwnie: nie ukrywał, że razem z przyjaciółką wybiera się na dwa
tygodnie na Maderę. Koniecznie potrzebowałaś, abym ci o tym przypomniała?
Zaczerwieniona twarz dziewczynki najlepiej świadczyła o tym, że wszelkie
przypominanie było zbędne. Zamruczała coś niezrozumiałego, obróciła się na pięcie
i demonstracyjnie wybiegła z kuchni. Trzasnęła drzwiami do własnego pokoiku tak mocno, że
należało się obawiać, jeśli już nie o całość zawiasów, to przynajmniej o szybę w tychże drzwiach.
Jeszcze ten wydatek jest mi potrzebny, oburzyła się Blanka.
Podniosła się z krzesła i ruszyła w ślad za córką, obiecując sobie, że nie daruje jej
ewentualnej szkody w tym i tak dostatecznie zaniedbanym mieszkaniu.
W ostateczności spakuję jej rzeczy i sama zadzwonię do Krzysztofa, aby przyjechał i ją
zabrał, postanowiła ze złością. W tym momencie całkiem serio tak właśnie pomyślała.
Przed wtargnięciem do pokoju córki powstrzymał ją dochodzący z wewnątrz głos Majki.
Rozmawiała przez telefon i Blanka natychmiast się zorientowała, że po drugiej stronie linii
znajdował się Krzysztof. Niestety aparat telefoniczny zainstalowany został jeszcze przed laty
w pokoju, który teraz zajmowała Majka, a Blanka w natłoku innych niecierpiących zwłoki spraw
nie zdążyła zająć się przeniesieniem go w inne miejsce. Teraz, stojąc za zamkniętymi drzwiami
„sypialni” córki, solennie sobie obiecała, że zajmie się sprawą aparatu telefonicznego
najszybciej, jak to tylko będzie możliwe, choćby jutro po powrocie z pracy.
Na razie łowiła dochodzące stamtąd słowa i tylko dlatego nie sforsowała drzwi i nie
weszła do środka. Wiedziała, że gdyby tak zrobiła, Majka natychmiast przerwałaby rozmowę
i wyruszyłaby na poszukiwanie jakiejś budki telefonicznej na zewnątrz budynku, a wtedy Blanka
nigdy by się nie dowiedziała, co dziewczynka knuła za jej plecami.
– Ale dlaczego, tato, dlaczego? – Zza drzwi dobiegał jej natarczywy, żałosny ton. –
Przecież obiecałeś, że będziemy mogli do ciebie przyjechać tak szybko, jak się da…
Najwyraźniej odpowiedź jej nie zadowoliła, bo zaraz rozpoczęła kolejny szturm:
– Mówiłeś, że to będzie zaraz… albo niedługo, coś w tym rodzaju. No to już jest to
„niedługo”. No tak, we wrześniu, a niby kiedy? We wrześniu jeszcze nie ma tak dużo pracy
domowej i nie robią klasówek, więc miałabym czas, aby przyjechać do ciebie już w piątek po
lekcjach… Och, zgódź się, tato!…Nie, nie zawołam mamy do telefonu. Wiesz, jaka ona jest,
zaraz zacznie marudzić… Oj tato, gdybyś wiedział, jak tu jest beznadziejnie! Mieszkanie to jakaś
stara buda, jeszcze śmierdzi chyba po tej babie, co tu kiedyś mieszkała… Nie, nie jestem
niegrzeczna, gdybyś tu przyjechał, sam byś się przekonał… Nie, nie przesadzam. No to zapytaj
Piotrka, ale to taki głupi mamisynek, więc pewnie nie powie ci prawdy. Tylko chodzi i beczy.
Pewnie mu tam spuścili lanie w tej nowej szkole… Moja szkoła? Oj tato, to prawdziwa
beznadzieja… Siara taka, że sobie nawet nie wyobrażasz. Nauczyciele są strasznie durni, na
pewno sami nic nie potrafią… No to co, że dopiero pierwszy dzień, wystarczyło mi na nich
popatrzeć… Koleżanki? Jakie koleżanki? Głupie pindy, szkoda języka, żeby się do nich
odezwać… Nie, nie mów mi, że przesadzam… No dobra, tato, nie smęć, tylko powiedz, czy
możemy przyjechać do ciebie w piątek… No to co, że sami w pociągu? Jestem już prawie
dorosła, no nie? Nie kręć, i tak przyjadę… Wyjeżdżasz? Jak to wyjeżdżasz? Nie obchodzi mnie
z kim… Nieprawda, o niczym mi nie mówiłeś. Ani o nikim… Nie przeginam. To ty przeginasz…
Nie, nie wiem. Cześć.
Drzwi z impetem się otworzyły i Blanka w jednej chwili stanęła oko w oko z zapłakaną
córką. W pierwszym odruchu chciała ją objąć i przytulić. I naprawdę byłaby to zrobiła – złość,
którą czuła jeszcze przed chwilą, wyparowała z niej jak kamfora – ale spojrzenie Majki
natychmiast wybiło jej z głowy ten pomysł.
– Podsłuchujesz? – warknęła dziewczynka.
– Nie trzaskaj drzwiami w tym domu – odparła lodowatym tonem Blanka. – I zapamiętaj,
że nie ty ustalasz reguły.
– Ja w ogóle nie chcę tu mieszkać! – Tym razem to już nie było warknięcie, ale wrzask. –
Kiedy to wreszcie do ciebie dotrze?! Nie chcę mieszkać w tej zasranej norze i chodzić do tej
dupiastej szkoły!
– No to zabieraj się do ojca! – Blanka nie wytrzymała, choć jeszcze parę minut temu była
przecież pewna, że nigdy nie wypowie podobnych słów. – Nie będę cię tu trzymać na siłę
i znosić twojego chamskiego zachowania. I bez tego mam co robić i o czym myśleć. Wracaj
sobie do Poznania, ale pamiętaj, że ojciec nie mieszka sam. Tam również będziesz się musiała
dostosować do nowych reguł i zmienionych zasad. Bo nie sądzę, by ktokolwiek miał ochotę
znosić twoje skandaliczne zachowanie. Zrozum wreszcie, że nigdy już nie będzie tak, jak było!
A teraz zdecyduj, gdzie chcesz mieszkać. Wolno ci.
Nie było to wprawdzie do końca konsekwentne, skoro jeszcze parę miesięcy temu nie
pytała córki o zdanie, ale trudno…
Przez chwilę Majka patrzyła osłupiała, a jej oczy ponownie wypełniły się łzami.
– Idę do dziadków – oświadczyła, ale jej głos stracił już wojowniczy ton.
Miała rzecz jasna na myśli wizytę u rodziców Blanki, a zatem przynajmniej na razie
sprawa ewentualnego powrotu do Poznania i rozmowy na ten temat została odłożona w czasie.
Blanka jednak postanowiła być konsekwentna. Jeśli ten dom, to nowe dla nich trojga życie, ma
jakoś zacząć prawidłowo funkcjonować, trzeba od razu dać do zrozumienia, kto tu będzie rządził,
a kto ma się dostosować do zasad.
– Pójdziesz do nich po obiedzie – oświadczyła, po czym, aby trochę złagodzić lodowaty
ton, dodała już znacznie łagodniej: – Zaraz go odgrzeję, zjemy i za pół godziny… będziesz mogła
wyjść.
Majka z nadąsaną miną wzruszyła jedynie ramionami i zwinęła się na łóżku w kłębek.
ROZDZIAŁ 7
Sprawdziany mają to do siebie, że choć przez jedną godzinę lekcyjną – nierzadko jednak
bywa, że dwie – nauczyciel może się cieszyć względnym spokojem. Co najwyżej pilnować, by
uczniowie nie ściągali, lecz po prawdzie jaka jest możliwość sciągania podczas pracy klasowej
z języka polskiego? Jeden z trzech tematów do wyboru. Wypracowania nikt nie ściągnie,
przynajmniej Blanka, bazując na swoich doświadczeniach, zarówno uczniowskich, jak
i nauczycielskich, nie brała takiej ewentualności pod uwagę. Tym razem tematy wypracowań
dotyczyły znajomości i umiejętności analizy utworów Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego.
Blanka w każdym razie z góry zakładała, że największym wzięciem będzie się cieszył ten, który
dotyczył bohatera romantycznego. Szkoda, że nie ten wymagający największej inwencji
i wyobraźni, czyli motyw Stepów akermańskich. Poprzedni sprawdzian dotyczący znajomości
poematów Byrona i Goethego oraz Scotta okazał się dość trudny dla drugoklasistów.
Czy moje pokolenie w podobny sposób chciało „zaliczyć” szkołę? Po linii najmniejszego
oporu? – dumała smętnie Blanka, spoglądając na uczniowskie głowy pochylone nad arkuszami
papierów podaniowych.
Byle łatwiej, byle szybciej, zdać i mieć to z głowy.
Gdy pracowała w Poznaniu, podobne myśli nawiedzały ją zdecydowanie rzadziej,
w każdym razie mniej intensywnie i nie tak boleśnie. I nie wynikało to z faktu, że tamtejsza
młodzież mogła być zdolniejsza, bardziej ambitna. Może trochę, ale tak naprawdę szkopuł tkwił
gdzie indziej. Szkoła, w której obecnie uczyła, to była jej dawna szkoła. Siedemnaście,
osiemnaście, dwadzieścia lat temu to ona, Blanka, siedziała na miejscu swoich obecnych
uczniów. Nic nie mogła poradzić na to, że ilekroć wchodziła do budynku szkoły, ba, gdy tylko
się doń zbliżała, nie potrafiła opędzić się od wspomnień. Wciąż, za każdym razem, miała
wrażenie, że zaraz zobaczy wyłaniających się zza drzew, przechodzących przez dziedziniec lub
biegnących od strony przystanku swoich własnych, dawnych kolegów i koleżanki. Skręcając
w uliczkę prowadzącą do bramy, nie mogła oprzeć się pokusie, by nie spojrzeć w prawo, na
niewielki placyk, skąd zawsze nadciągał Jarek Słomiński, noszący w klasie wdzięczną ksywkę
„Słoń”, które to przezwisko zawdzięczał imponującym gabarytom swojego ciała. I choć mogłoby
się to wydawać mało przyjazne, pseudonim ten nie wynikał z wrogich tudzież złośliwych
intencji. Znacznie więcej młodzieży maszerowało od strony przystanku tramwajowego, który był
ukryty za lewym skrzydłem budynku liceum. Wśród nich można było dostrzec takich, którzy
z nosami utkwionymi w podręcznikach lub w zeszytach jeszcze w ostatniej chwili próbowali
cokolwiek sobie przypomnieć na wypadek wyrwania do odpowiedzi już na pierwszej godzinie
lekcyjnej.
W szatni panował rejwach i wymiana relacji z wczorajszego wieczoru albo –
w przypadku niektórych – nerwowe zasięganie informacji dotyczących pracy domowej z tego
czy owego przedmiotu. Co jakiś czas rozlegał się zirytowany głos „cioci” Zosi, czyli pani woźnej
opiekującej się szatnią, przy czym słowo „opiekowanie” nie oddawało tu całej istoty zagadnienia.
„Ciocia” Zosia sprawowała nad szatnią władzę absolutną, od jej decyzji zależało tu wszystko
i nawet dyrektor miał bardzo małe szanse, by wyegzekwować w tym miejscu swoje zarządzenia,
jeśli nie spotkały się one z aprobatą panującej w tym rewirze pani woźnej. „Ciocia” była
ulubienicą wszystkich uczniów i choć pokrzykiwała na nich nader chętnie, każdy wiedział, że
może liczyć na jej współczujące i pełne zrozumienia wsparcie. Nigdy „nie wyczuła” unoszącego
się z poszczególnych boksów dymu papierosowego, zawsze też otwierała szeroko ze zdumienia
oczy, gdy ten czy ów nauczyciel zwracał jej uwagę na karygodną wyrozumiałość wobec uczniów
palaczy.
– Palą papierosy pod pani bokiem, a pani w ogóle nie reaguje – perorowała szczególnie
oburzona tym faktem łacinniczka, pani Popiak. – To tak, jakby pani przyzwalała na łamanie
regulaminu szkoły.
– Ja? – Zdumienie Zosi wyrażane chropowatym głosem (jako że sama także paliła niczym
przysłowiowy smok) przeszło niemal do legendy i w różnych szkolnych anegdotach
opowiadanych na mniejszych lub większych imprezach zawsze wzbudzało uzasadnione
rozbawienie głównych sprawców tych zdarzeń. – Pani profesor raczy chyba żartować. Ja
miałabym pozwalać tym smarkaczom palić papierosy w szatni? Mój stary nie raz i nie dwa
oberwał ode mnie po łbie za podprowadzanie ostatnich pieniędzy na fajki i gorzałę. Tym bardziej
nie pobłażałabym tym dzieciakom. To raczej ja się pytam, od czego tu są nauczyciele? Dlaczego
nie pilnują porządku? Kto tu jest pedagogiem i wychowawcą młodzieży? No chyba nie ja. Już nie
wypominając, że do pokoju nauczycielskiego wejść się nie da, bo tak tam śmierdzi papierosami,
a do tego prawie niczego i nikogo nie widać zza dymu. I to ma być przykład dla dzieci?
Tak, poczciwa Zosia była nie do przegadania. Dziś, po bez mała dwudziestu latach,
palenie papierosów w pokoju nauczycielskim było już surowo zabronione. Szatni także to
dotyczyło. Naturalną koleją rzeczy tytoń „zszedł do podziemia”, czyli mówiąc wprost, zarówno
niektórzy uczniowie, jak i rozżaleni nowym prawem pedagodzy szukali na przerwach
najprzeróżniejszych zakamarków, gdzie mogli się oddawać zakazanej przyjemności, przy czym
panowało milczące porozumienie w jednej kwestii – łamiąca zakaz kadra profesorska i brać
uczniowska nie spotykały się w tych samych skrytkach. Przybytkami takimi były w czasie
niepogody niektóre toalety, a wiosną – krzewy i uliczki wokół szkoły. No i nie było już „cioci”
Zosi.
Będąc po drugiej stronie szkolnej barykady, czyli innymi słowy na tak zwanej katedrze,
Blanka nauczyła się rozumieć swoich dawnych profesorów. Nawet tych, których w swoich
uczniowskich latach nie darzyła sympatią, których śmiertelnie się bała. Stojąc przy tablicy, przy
której niegdyś przed laty stali oni, siedząc za biurkiem, gdzie niegdyś oni wpatrywali się
w dziennik, wyszukując ofiary do przepytania, odczuwała już tylko wzruszenie… a niekiedy
wdzięczność. Tak panicznie bała się niegdyś nauczyciela od polskiego. A potem okazało się, że
„okrucieństwo” profesora Igielnickiego umożliwiło jej bez żadnych problemów z powodzeniem
zdać egzamin wstępny na wymarzoną polonistykę. I to za pierwszym razem. W tamtych latach
był to wyczyn nie lada. Ale to nie profesor od polskiego zaprzątał teraz myśli Blanki. Obserwując
(coraz mniej uważnie) piszących wypracowanie uczniów, wspominała fizyka, pana Figurskiego.
Powód był prosty: obecna pracownia języka polskiego przed laty pełniła funkcję pracowni
fizycznej. Wchodząc do niej po raz pierwszy po tylu latach, Blanka odruchowo chciała się
przeżegnać, dokładnie tak jak wówczas, gdy była jeszcze uczennicą. Teraz, po kilku tygodniach
pracy, już w ten sposób nie reagowała, niemniej stojąc lub siedząc przy dawnym biurku pana
Figurskiego, czuła się niekiedy jak uzurpatorka. Tak jakby lada moment starszy pan miał stanąć
w drzwiach i zawołać z naganą w głosie: „Sarnacka, co ty robisz na moim miejscu? Mam
rozumieć, że prosisz się o kłopoty?”.
Tak, niemal słyszała jego głos. W każdym razie dobrze go sobie zapamiętała. Cała klasa
panicznie się go bała.
Teraz pozostały już jedynie wspomnienia, które przywodząc niekiedy na myśl kadry
z dawno oglądanego czarno-białego starego filmu, niespodziewanie okazywały się zaskakująco
wyraźne. Znowu można było popatrzeć na wydawałoby się zapomniane już twarze, usłyszeć
głosy, a nawet poczuć w głębi serca te same emocje. Jak chociażby te związane z panem
Figurskim. I być może dzięki temu, że Blanka „rezydowała” teraz w jego dawnej pracowni, tak
szczegółowo zapamiętała jedno ze swoich wystąpień przy tej oto tablicy, przy której obecnie
sama wykładała.
***
Koniec siedemdziesiątego szóstego roku. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, ale
szary i mokry grudzień nie nastrajał radośnie ani uroczyście. Takiego właśnie ponurego
i zimnego dnia Blanka zmierzała do szkoły z niewesołą świadomością, że nie zdążyła powtórzyć
ostatniego tematu z fizyki. Miała jednak słabą nadzieję, że może pan Figurski nie pojawi się tego
dnia w pracy, jako że, jak doniosły szkolne wiewiórki, podobno wczoraj podczas zajęć z trzecią
„b” dość często pokasływał.
Jednak – niestety! Gdy w powodzi głów zmierzających szkolnym korytarzem Blanka
zobaczyła łysą czaszkę fizyka, nabrała niedobrych przeczuć co do zbliżającej się lekcji. Pomruk
kolegów i koleżanek z klasy świadczył o tym, że mieli podobne obawy. Gdy zasiedli w ławkach,
każdy pochylił się nad zeszytem, a niektórzy desperacko przerzucali kartki w podręcznikach,
próbując w ostatniej chwili przypomnieć sobie ostatni temat lekcji.
– To było coś o energii. – Blanka usłyszała za plecami przerażony szept Maćka i w tym
samym momencie do jej uszu dobiegł z tyłu głuchy odgłos.
Nawet się nie odwróciła, i bez tego odgadła, że to albo Maćkowi, albo „Słoniowi” spadł
na podłogę podręcznik. Niemal wszyscy podskoczyli na krzesłach, a Kaśka nerwowo
zachichotała, pan Figurski zaś z miną Katona spojrzał zza okularów i natychmiast jego wzrok
napotkał przerażone spojrzenie Jacka Michalika siedzącego w pierwszej ławce pod ścianą. Jacek
w jednej sekundzie zzieleniał na twarzy, ale fizyk odwrócił już od niego oczy i zaczął przerzucać
kartki w dzienniku lekcyjnym w poszukiwaniu odpowiedniej strony.
– To będę ja. Mówię ci, że na pewno dorwie mnie – szepnął Maciek, a Blanka, skuliwszy
ramiona, niemal się modliła, by kolega się nie mylił. W danej chwili nie była w stanie
przypomnieć sobie ani jednego wzoru.
Justyna zachowała spokój, ale to dlatego, że miała już stopień z odpowiedzi, a jak do tej
pory nie zdarzyło się ani razu, by pan Figurski w ciągu jednego semestru dwukrotnie przepytywał
przy tablicy tę samą osobę. Niemniej nawet ona nie mogła mieć całkowitej pewności, czy fizyk
nie zmieni tej zasady. Wolno mu było, on tu rządził – sam tak oznajmił przy jakiejś okazji.
– No tak… – mruczał tymczasem nauczyciel. – Piękne stopnie, nie ma co. Jak tak dalej
pójdzie, połowa klasy zostanie na drugi rok. – I ponownie zerknął na biednego Jacka, który
w tym samym momencie o mało nie zemdlał z przerażenia.
Większość klasy już odpowiadała, myślała gorączkowo Blanka. Zostałam tylko ja,
„Słoń”, Maciek, Wieśka i…
Nie była już w stanie nikogo więcej sobie przypomnieć, bo w tym samym momencie pan
Figurski podjął decyzję. No i oczywiście…
– Sarnacka – ogłosił triumfalnie. – Gdzie ta Sarnacka?
– Jestem – zapiszczała Blanka.
– No to proszę tu, do tablicy, serdeńko, przypomnij nam ostatni temat lekcji.
Blanka poczuła jeszcze uścisk dłoni Justyny, co miało oznaczać albo współczucie, albo
wsparcie, albo jedno i drugie, po czym ruszyła w kierunku pana Figurskiego. Reszta klasy
zaczynała już śmielej oddychać.
– Napisz wzór na obliczenie energii – usłyszała.
Symbol energii to E – tyle pamiętała. Wzór na szczęście zdążyła jeszcze zobaczyć
w podręczniku, zanim podeszła do tablicy. Pozostawało tylko modlić się, aby fizyk nie zażyczył
sobie pozostałych wzorów, na przykład na obliczanie napięcia.
Szczęśliwie skupił się na zagadnieniach związanym z energią i podyktował Blance dane
do rozwiązania zadania, a następnie wydusił z niej dwie definicje, które wymamrotała mało
składnie, po czym zapadło milczenie.
– Nie wiem doprawdy, Sarnacka, co z tobą będzie – podsumował zrzędliwie i rozejrzał
się z dezaprobatą po pochylonych nad zeszytami głowach pozostałych uczniów. Biedny Jacek jak
zwykle nie zdążył w porę schylić swojej i ponownie jego przerażone spojrzenie skrzyżowało się
ze wzrokiem fizyka. – Sam nie wiem, co ja w ogóle jeszcze robię w tej szkole – kontynuował
boleściwie nauczyciel. Była to, zresztą, jego dyżurna litania. – Nic do tych mózgów nie dociera,
kompletnie nic. Zero myślenia, czasem ktoś raczy wykuć coś na pamięć, ale zupełnie
bezrefleksyjnie. Nie tak należy się uczyć przedmiotów ścisłych, ale… nie będę się już powtarzać.
Czas mi przejść na emeryturę. Nic tu po mnie.
Tylko obiecujesz i obiecujesz, pomstowała w myślach Blanka. Żebyś wreszcie dotrzymał
słowa z tym odejściem.
***
Pan Figurski opuścił szkołę dwa lata później, ale z powodu udaru, którego wkrótce potem
doświadczył, nie dane mu było zażywać spokoju na emeryturze. Ktoś z klasy opowiadał, że
starszy pan niemal zupełnie stracił potem pamięć i nigdy już nie odzyskał sprawności fizycznej.
Rok po udarze zmarł.
Siedząc teraz na tym samym miejscu, skąd dwadzieścia lat temu pan Figurski pomstował
na bezmyślność uczniów, podsumowywał ich wyniki, przepytywał, a potem wydawał wyroki,
Blanka miała przez moment wrażenie, jakby na krótką chwilę znowu się tu znalazł, tuż obok niej.
Oczywiście nie spostrzegła żadnego ducha, nie poczuła dotyku zimnej dłoni, nic z tych rzeczy,
żadnego horroru. Po prostu przyszło jej do głowy, że chyba wreszcie mogłaby powiedzieć mu, że
go rozumie. Poza tym w gruncie rzeczy wcale nie był żadnym potworem. Ot, wyznawał stare
wartości, które nie wytrzymywały zderzenia ze współczesnym światem. W gruncie rzeczy stary
nauczyciel miał dwie drogi wyboru: albo się poddać i walczyć o przetrwanie na własnych
lekcjach, albo narzucić tyranię całej gromadzie młodzieży, z której nie tylko, że nikt nie miał
zadatków na Einsteina, ale bez zastosowania środków przymusu nawet nie podjąłby
jakiegokolwiek wysiłku, by się czegokolwiek nauczyć.
Czy pan Figurski miałby w tym zawodzie jakiekolwiek szanse teraz, w drugiej połowie
lat dziewięćdziesiątych, gdy proces demokratyzacji i liberalizacji dotknął także szkołę, lecz
niekoniecznie w pozytywnym tego słowa rozumieniu?
Pan Figurski, Jacek, Maciek, „Słoń”, Kaśka – Blanka wytężyła wzrok, jakby w nadziei, że
znowu ich wszystkich zobaczy i usłyszy. Że zatrzyma ich tu na dłużej.
Co się stało z dawnymi kolegami z klasy? Nie miała pojęcia. Decydując się przed laty na
wyjazd do Poznania, straciła kontakt z ludźmi z klasy i małe było prawdopodobieństwo, aby
teraz dało się jeszcze coś z tym zrobić.
A zaraz potem pomyślała o Justynie. Zdążyła się już przyzwyczaić do tego, że od kiedy
wróciła do Warszawy, nie było dnia, by o niej nie myślała. W Poznaniu zdołała uwolnić się od
tych wspomnień, ale tu, w tym mieście, dzielnicy, a zwłaszcza w tej szkole – nie było to
możliwe.
Czekałaś na mnie, czekałaś, aż tu wrócę, dumała z rezygnacją i smutkiem. I co z tego?
Już za późno, by cokolwiek jeszcze wyjaśnić. By cokolwiek naprawić. Już nie wyjdziemy razem
na spacer, nie usiądziemy razem na ławce w parku. Przed laty zmarnowałam szansę, by uratować
naszą przyjaźń, myślała.
Piękną przyjaźń.
Blanka ponownie przypomniała sobie uścisk dłoni przyjaciółki, gdy Justyna próbowała
dodać jej odwagi przed odpowiedzią z fizyki. Właściwie zawsze taka była: oddana, gotowa
udzielać jej wsparcia, niezawodna w różnych sytuacjach. Blanka zawsze miała świadomość, że
mogła na nią liczyć, że kiedy będzie trzeba, Justyna bez wahania stanie za nią murem. A ta
z kolei z pewnością była przekonana, że kiedy zajdzie taka konieczność, może liczyć na to samo
ze strony przyjaciółki. Na pewno w to wierzyła, jakżeby inaczej.
Jak bardzo musiała poczuć się zraniona, gdy zrozumiała, że ta jej wiara była jedynie
marzeniem, iluzją nieznajdującą potwierdzenia w rzeczywistości! Pewnie dlatego tam, na tę
drugą stronę odeszła bez jednego słowa, pozostawiając po sobie trudną do wypełnienia pustkę.
I ciszę, dzwoniącą jednak w uszach bardziej przenikliwie niż najgłośniejszy krzyk rozpaczy.
ROZDZIAŁ 8
Blanka nigdy nie lubiła tak zwanych zebrań rodzicielskich w szkole. Ani jako matka, ani
jako nauczycielka. Gdy przychodziła na zebrania jako matka, na ogół denerwowała się z powodu
zachowania, słów i niejednokrotnie bezmyślnych komentarzy innych rodziców, którzy nie mając
bladego pojęcia o realiach szkoły i czerpiąc wiedzę na ten temat wyłącznie z subiektywnych
i starannie wyselekcjonowanych relacji swoich dzieci, powtarzali za nimi zwykłe brednie, nawet
nie starając się dociec, ile w tym prawdy, a ile zwykłej manipulacji. Gdy z kolei uczestniczyła
w podobnych spotkaniach jako prowadząca, na ogół panowała nad nastrojami uczestników, nigdy
nie dawała się ponieść nerwom ani sprowokować do zwykłej, pospolitej pyskówki, niemniej
zdarzało się, że musiała bardzo się postarać, aby nie wypowiedzieć słów, które jedynie
podgrzałyby nastrój w jak najbardziej pejoratywnym znaczeniu. Pomagały jej w tym lata
doświadczenia. W poznańskim liceum, tak wśród rodziców, jak i uczniów, dorobiła się pewnej
renomy – uważano, że kto jak kto, ale profesor Blanka Miller ma klasę, styl i w każdej, nawet
najtrudniejszej sytuacji, przybiera pokerową twarz i wymusza dystans wobec siebie. Jednak to
już należało do przeszłości. W nowym miejscu pracy ponownie stała się w pewnym sensie
debiutantką, która dopiero musi zapracować na swój wizerunek i autorytet. A jak wiadomo,
wyrabianie sobie renomy przypomina wspinaczkę po długiej drabinie ze świadomością, że trzeba
zachować czujność i maksimum ostrożności, bo niewielki z pozoru błąd może mieć fatalne
skutki.
Jednak przygotowując się do pierwszego zebrania rodzicielskiego w nowym miejscu
pracy, Blanka musiała brać pod uwagę jeszcze jedną niełatwą okoliczność. Oto po kilkunastu
latach miała stanąć oko w oko z panem Bielińskim, dziadkiem i prawnym opiekunem Moniki
Mankiewicz. Ojcem Justyny.
Blanka pamiętała go bardzo dobrze i z pewnością on także jej nie zapomniał. Fakt, że
w ciągu ostatnich lat nie myślała o nim, nie wymazywał automatycznie z pamięci czasów, gdy
była codziennym gościem w domu na Wierzbowej. Co tam gościem – niemal domownikiem!
Bielińscy ją lubili, ona także czuła się dobrze w ich towarzystwie. Podziwiała ich, szanowała
i niejednokrotnie nawet zazdrościła Justynie takiego domu i takich rodziców. Dobrze
wychowanych, wykształconych, nieszablonowych, którzy nie obawiali się wtajemniczać swojej
córki i rozmawiać z nią o sprawach, o których ona, Blanka, nie miała szans dowiedzieć się od
własnych rodziców. Sarnaccy byli bowiem… tacy zwykli, przeciętni, rzadko kiedy
zainteresowani tym, co nie dotyczyło ich codziennej egzystencji. Kochała swoich rodziców
i oczywiście wiedziała, że zawsze mogła na nich liczyć, ale… niczym jej nie imponowali.
W pełni zadowalała ich zwykła domowa rutyna, pozostawali do bólu przewidywalni. Bielińscy
zaś byli inni. I pewnie dlatego Justyna także była inna niż reszta dziewcząt w szkole, niż
pozostałe koleżanki, których Blanka miała na pęczki. Oryginalna, oczytana, często zamyślona,
świadomie alienująca się ze środowiska ludzi, z którymi nie miała wspólnych tematów do
omówienia. Lecz to właśnie od czasu do czasu sprawiało, że wbrew własnym zamiarom,
zwracała jednak na siebie uwagę. Sama nigdy o to nie zabiegała, wręcz przeciwnie – wszelkie
sugestie i żarty na ten temat zbywała na ogół obojętnym wzruszeniem ramion. Choć – jak się
miało okazać – nie zawsze tak było.
W jaki sposób zareaguje pan Bieliński, gdy teraz, z nagła a niespodziewanie, zobaczy
w roli nauczycielki jego wnuczki dawną przyjaciółkę córki? Bez wątpienia będzie zaskoczony –
to przecież zupełnie zrozumiałe. Nawet jeśli Monika powiedziała mu o profesor Blance Miller,
raczej nie skojarzył jej z Blanką Sarnacką. Choć oczywiście nie było co do tego stuprocentowej
pewności.
Wobec Mankiewiczówny Blanka jak dotąd starała się zachować dystans. Nie tylko nie
powiedziała jej o przyjaźni, jaka niegdyś łączyła ją z Justyną, ale wręcz w ogóle nie dążyła do
jakichkolwiek bliższych relacji i dłuższej rozmowy. A dziewczyna jakby wychodziła temu
naprzeciw, trzymała się raczej na uboczu, nie brylowała na forum kasy i wyglądało na to, że
niespecjalnie udzielała się towarzysko. Sprawiała wrażenie introwertyczki, której taki stan rzeczy
jak najbardziej odpowiada.
W czym także bardzo przypominała Justynę!
Z każdym dniem coraz bardziej.
Gdy Blanka dotarła na miejsce zebrania, rodzice jej wychowanków czekali już na nią
wewnątrz sali. Rzuciwszy na nich krótkie spojrzenie, nie zauważyła w tym gronie profesora
Bielińskiego i natychmiast poczuła ulgę. Nie była jeszcze przygotowana na spotkanie z tym
człowiekiem. Zdumienie przecież nie musiało być jego jedyną reakcją na jej widok. Czy Justyna
wyznała mu przed wypadkiem, co wydarzyło się między nią a ukochaną do niedawna
przyjaciółką? Raczej nie, podobna wylewność w ogóle do niej nie pasowała, niemniej… Zawsze
pozostanie choćby najwęższy margines niepewności. Tyle się wówczas zdarzyło w tak krótkim
czasie!
W każdym razie Bielińskiego z pewnością nie było wśród zebranych. Upewniwszy się co
do tego, Blanka skoncentrowała się na sprawach, które miała do poruszenia. Właściwie mogła
być z siebie zadowolona, wszystko szło gładko, aż dobrnęła do kwestii wyboru tak zwanej trójki
klasowej. Bazując na swoich wcześniejszych doświadczeniach, brała pod uwagę, że i tym razem
nie będzie jej łatwo znaleźć chętnych, jednakże czekała ją miła niespodzianka. Już po kilku
minutach krygowania się i wymieniania spojrzeń i uśmiechów, zgłosiły się dwie osoby – jak się
później okazało – weterani „trójki” z poprzedniego roku.
– Wspaniale, dziękuję państwu – ucieszyła się Blanka. Najwyraźniej Nowosielska,
wystawiając pozytywną opinię o rodzicach z drugiej „c”, tym razem nie minęła się z prawdą.
Współpraca z tymi ludźmi zapowiadała się całkiem nieźle. Dlatego uśmiechnęła się i dodała
wesoło: – Nie ukrywam, że przydałaby się jeszcze trzecia osoba. Jak by nie patrzeć sama nazwa
wskazuje, że to „trójka klasowa”. Nie dwójka.
– Może pani Mankiewicz by się zdecydowała? – spytała jedna z kobiet. Pytanie to
kierowała pod adresem osoby siedzącej na końcu, pod ścianą.
Pani Mankiewicz?
Blanka znieruchomiała i machinalnie, jak zahipnotyzowana, podążyła wzrokiem we
wskazanym kierunku.
Dopiero teraz spostrzegła siedzącą tam matkę Roberta.
Jak to możliwe, że wcześniej jej tu nie wypatrzyłam, myślała z narastającą paniką.
Nogi się pod nią ugięły, mogła się już tylko modlić, aby reszta zebranych nie zwróciła
uwagi na jej reakcję. Bo o tym, aby tamta tego nie zauważyła, nie mogło być już mowy. Nawet
na modlitwę w tej intencji było już za późno. Mankiewiczowa na pewno widziała jej przestrach
i musiała czuć z tego powodu nie lada satysfakcję.
A zatem wszystko było już jasne. Przecież Nasielska wspominała, że dziadkowie Moniki
pozostawali ze sobą w dobrych stosunkach, a pan Bieliński mógł zawsze w opiece nad wnuczką
liczyć na wsparcie rodziców zięcia.
Blanka z najwyższym trudem zmusiła się do uprzejmego uśmiechu, ale siedząca na końcu
sali kobieta odpowiedziała jej chłodnym, obojętnym spojrzeniem.
– Niestety nie mogę w tym roku udzielać się w pracy na rzecz szkoły – oświadczyła
spokojnie. – Mój mąż nie czuje się najlepiej i powinnam więcej czasu poświęcić właśnie jemu.
Zapadła niezręczna cisza, ale Blanka nie miała cienia wątpliwości, jakie były rzeczywiste
powody odmowy współpracy. Stan zdrowia pana Mankiewicza, taki czy inny, nie odgrywał tu
większej roli. Zrobiło jej się gorąco, poczuła przyspieszone bicie serca, ale zachowała pokerowy
wyraz twarzy. A przynajmniej miała taką nadzieję.
– Naturalnie, rozumiem – rzekła, ale głos jej niebezpiecznie zadrżał i było więcej niż
pewne, że pani Mankiewicz to usłyszała. Pozostali zresztą także, niemniej zinterpretowali to
zapewne jako zakłopotanie nowej nauczycielki.
Reszta zebrania upłynęła już jednak bez żadnego zgrzytu – zdołano nawet uzupełnić skład
nieszczęsnej „trójki klasowej” – a kiedy wreszcie sala opustoszała, Blanka natychmiast otworzyła
na całą szerokość okno i zaczerpnęła powietrza.
Chłód wrześniowego wieczoru nie był jednak w stanie ostudzić jej emocji ani niepokoju.
Jestem skończoną idiotką, że jednak nie zrezygnowałam z tej pracy, gdy tylko Paweł
Biernacki powiedział mi o córce Justyny. Całe życie byłam głupia i głupia umrę. Nie mam
rozumu, ale przynajmniej mogłabym posłuchać własnego instynktu, który od początku
podpowiadał mi, by wiać stąd gdzie pieprz rośnie, myślała.
Jednak podobnie jak za każdym razem, gdy nawiedzały ją podobne spostrzeżenia, tak
i teraz wiedziała, że jest już na nie za późno. Musiała zacisnąć zęby i wytrzymać. Przynajmniej
do końca czerwca. Koniec. Kropka.
Westchnęła i z powrotem zamknęła okno, po czym sięgnęła po torebkę i klucze od sali.
I w tym samym momencie spostrzegła stojącą w drzwiach Mankiewiczową.
Przez chwilę obie mierzyły się uważnymi spojrzeniami, wreszcie Blanka, czując, że
dłużej tego nie wytrzyma, spytała cicho, z trudem rozpoznając własny głos:
– Czy coś się stało? Zapomniała pani o czymś?
– Mam pani coś do powiedzenia – usłyszała w odpowiedzi i niemal struchlała.
Już po kilku sekundach wzięła się jednak w garść. Nie, do cholery, nie da się zastraszyć
tej babie.
– Chciałaby pani porozmawiać o Monice? – Nadludzkim wysiłkiem zdobyła się na
spokój.
– Nie chcę rozmawiać o Monisi – odparła natychmiast tamta, a w jej głosie pojawiły się
nowe, wyraźnie ostrzejsze tony. – Chcę jedynie, aby przyjęła pani do wiadomości to, co teraz
powiem.
Robert ma jej oczy, pomyślała zupełnie bez sensu Blanka. Już przed laty stwierdziła, że
jest bardzo podobny do matki. Choć oczywiście było to jedynie fizyczne podobieństwo, bo poza
tym oboje prezentowali zupełnie inne typy osobowości. Kiedyś jej to nie przeszkadzało. Teraz…
Teraz mogła już tylko słuchać wyrzutów tej kobiety.
– Nie życzę sobie, aby rozmawiała pani z moją wnuczką na temat jej matki –
zakomunikowała oschle kobieta. – Żadnych zwierzeń, wspomnień, ani słowa, nic. Rozumie pani?
– Nie miałam takiego zamiaru – wyjąkała Blanka, ale zanim zdołała zapanować nad
ponowną falą wzburzenia, tamta już kontynuowała. Zimno i bezlitośnie:
– Nie wiem, co panią kierowało, że tak niespodziewanie, po tylu latach zjawiła się pani
tutaj z powrotem. Że zatrudniła się pani w szkole, do której uczęszcza moja wnuczka, ale…
– Nie wiedziałam, że pani wnuczka uczęszcza do tego liceum – przerwała jej, dotknięta
już tym razem do żywego Blanka. – I pozwoli pani, że powody, dla których zatrudniłam się
właśnie tutaj, zachowam dla siebie. Bo to wyłącznie moja sprawa, niczyja więcej.
Jej zdecydowana – jak zakładała – odpowiedź nie zbiła jednak tamtej z pantałyku.
– Powody te zupełnie mnie nie interesują – odparła ostro Mankiewiczowa – ale od mojej
wnuczki proszę się w miarę możliwości trzymać z daleka. Jedyne relacje, na jakie może sobie
pani wobec niej pozwolić, mają się utrzymać w granicach uczeń–nauczyciel. To wszystko.
– A czy podejrzewała mnie pani o jakiekolwiek inne relacje z moimi uczniami? – Blanka
dostosowała swój ton do tamtej.
Mankiewiczowa wzruszyła ramionami w akcie nieskrywanego lekceważenia.
– Mnie całkowicie wystarczy to, co już o pani wiem.
Nic nie wiesz, chciała wrzasnąć Blanka, nic a nic. Wbiłaś sobie coś do tego swojego
tępego łba i postawiłaś sobie za punkt honoru, aby uparcie w to wierzyć.
– Moja wnuczka jest dzieckiem szczególnie pokrzywdzonym przez los – kontynuowała
matka Roberta. Głos jej drgnął, ale nad nim zapanowała. Niemniej mówiła już znacznie
spokojniej, a jej oczy wyraźnie się zaszkliły. – Oczywiście nie jest wyjątkiem. Podobne,
a czasem nawet bardziej bolesne doświadczenia są udziałem wielu innych dzieci na tym świecie,
niemniej… to moja wnuczka. Od lat niemal codziennie patrzyłam na jej sieroctwo. Rzecz jasna,
wszyscy się staraliśmy, aby miała jak najlepsze dzieciństwo. Jest przez nas bardzo kochana,
wspólnie o nią dbamy, ale… to nie to samo, co być wychowywanym przez własnych rodziców.
Wystarczy jej już smutku. Mówię w imieniu mojej rodziny: nie chcemy jątrzenia starej rany.
Może nam to pani obiecać?
W ostatnim pytaniu Blanka usłyszała pewną obawę. I nie brzmiało ono już jak rozkaz,
choć z pewnością także nie jak uprzejma, uniżona prośba.
– Powiedziałam już pani, że nie mam takiego zamiaru. Gdybym wcześniej wiedziała, że
Monika jest zapisana do tej szkoły, z pewnością nie składałabym tu podania o pracę –
odpowiedziała cicho.
Zapadła cisza, ale powietrze wokół aż wibrowało od tych niewypowiedzianych,
a cisnących się na usta pytań, pretensji, wyjaśnień.
– Jeśli o mnie chodzi, to już wszystko – oznajmiła wreszcie Mankiewiczowa i odwróciła
się na pięcie.
– Proszę pani – nie wytrzymała wtedy Blanka – jak się miewa pan Bieliński? Z tego co
wiem, to on sprawuje bezpośrednią opiekę nad wnuczką. Liczyłam na to, że jego dzisiaj tu
spotkam.
– O, co do tego nie mam wątpliwości. – Mankiewiczowa ponownie na nią spojrzała, a jej
twarz wykrzywił zdecydowanie nieprzyjemny uśmiech. Taki, który mrozi rozmówcę od stóp do
głów. – To znaczy nie mam wątpliwości, że to jego wolałaby tu pani widzieć zamiast mnie.
– Nie o to chodzi – zaczerwieniła się Blanka. – W swoim czasie znałam dobrze pana
Bielińskiego i dlatego…
Zaraz sobie uświadomiła, że nie należało w ten sposób stawiać sprawy.
– I dlatego postanowiłam, że to ja przyjdę na zebranie. – Mankiewiczowa natychmiast
weszła jej w słowo. – Tak właśnie myślałam. Że będzie pani próbowała uderzyć w rzewne,
sentymentalne tony. Wiedziałam, że nie mogę do tego dopuścić.
– Źle mnie pani oceniła – rozgniewała się na dobre Blanka. – I nie ma pani prawa
doszukiwać się żadnych podtekstów dotyczących moich motywów i decyzji.
– Mam prawo – ucięła natychmiast Mankiewiczowa. – Moja wnuczka straciła oboje
rodziców. Jej dziadek kilkanaście lat później owdowiał. Patrzyłam na całe to nieszczęście… –
Urwała, jakby jej zabrakło tchu.
Blanka postanowiła dać za wygraną. Nie warto było brnąć w to dalej. Na pewno nie
w takie wspomnienia.
Pomimo że zrobiło się już późno i powinna była jak najszybciej wracać do domu, do
własnych dzieci, opadła na krzesło i ukryła twarz w dłoniach. Dopiero po dłuższej chwili dotarło
do niej, że być może Mankiewiczowa wciąż jeszcze tu jest i cały czas ją obserwuje. Samo takie
przypuszczenie było przerażające, lecz kiedy Blanka odjęła dłonie od twarzy, nikogo już nie
zobaczyła. Była zupełnie sama.
ROZDZIAŁ 9 | ROK 1978
– Dlaczego nie chcesz iść?
– Bo nie.
– I ja mam przyjąć taką odpowiedź?
– Doskonale wiesz, o co chodzi. Nie przepadam za takimi imprezami.
Blanka westchnęła i przewróciła oczami. Od kilku minut próbowała przekonać
przyjaciółkę do wspólnego wyjścia do klubu studenckiego. Fakt, nie były jeszcze studentkami,
ale przecież nikt ich stamtąd nie wyrzuci. Poza tym, jak by nie patrzeć, od miesiąca były już
uczennicami klasy maturalnej. Blanka naturalnie domyślała się, dlaczego Justyna stawiała tak
zawzięty opór. Nie chciała zadzierać z matką, a zwłaszcza z babką, która uważała, że wszelkie
studenckie koła, kluby czy imprezy były niczym innym jak wylęgarniami wszelkiego zboczenia
i rozpusty, przed którymi należało strzec wnuczkę.
Matka Justyny na ogół nie sprzeciwiała się starszej pani, a w każdym razie Blanka
niczego takiego nie spostrzegła, choć była częstym gościem w domu Bielińskich. Rządziła tam
babcia Janina Dawidowska, a władzę sprawowała w sposób absolutny. Na Blankę patrzyła
jednak przychylnym wzrokiem, co dziewczyna nie do końca potrafiła zrozumieć. Ona sama
bowiem nie czuła zbyt wielkiej sympatii wobec tej bardzo despotycznej kobiety, która niemal
terroryzowała resztę domowników, zwracając się do córki tonem nieznoszącym sprzeciwu i nie
wahając się też wypowiadać dość sarkastycznych uwag pod adresem wnuczki. Blanka wprawdzie
ani razu nie była świadkiem, by starsza pani w równie nieprzyjemny sposób zwracała się do
zięcia, jednak szóstym zmysłem wyczuwała, że i na tym odcinku domowego frontu bywało od
czasu do czasu burzliwie.
Wszystko to były powody, dla których nie potrafiła i nie chciała wykrzesać z siebie
cieplejszych uczuć pod adresem babci Justyny. Starsza pani przypominała jej pretensjonalną
matronę z dawnych epok, i to w negatywnym tego słowa rozumieniu – damę, wokół której kręci
się cały świat i która musi mieć wszystko i wszystkich pod kontrolą. Która nie uznaje innego
zdania niż swoje własne. Czasem, dla czystej przekory, Blanka pozwalała sobie na jakąś uwagę,
która z pewnością nie zgadzała się z poglądami pani Dawidowskiej – dotyczyło to głównie
literatury współczesnej, filmu czy jakiegoś współczesnego pisarza, aktora lub reżysera, o których
pani Dawidowska miała jak najgorsze zdanie, choć na współczesnej kulturze nie znała się za
grosz, o czym bez trudu przekonać mógł się każdy. Nikt jednak – oprócz Blanki – nie śmiał
podjąć z nią dyskusji na tym polu (na innych po prawdzie także) Nawet pan Bieliński, tyle że –
jak w przypływie szczerości wyznała przyjaciółce Justyna – w jego przypadku nie wypływało to
z obawy przed złym językiem teściowej, lecz z lekceważenia zarówno jej osoby, jak i zdania.
Czasami po prostu kompletnie ją ignorował, a na jej uwagi pod swoim adresem odpowiadał
jedynie wyniosłym milczeniem.
Blankę jednak pani Dawidowska traktowała bardzo łaskawie, a przynajmniej uprzejmie,
co dziewczyna przez długi czas brała za przejaw określonego sposobu bycia, pewnej „salonowej”
maniery towarzyskiej nakazującej dobrze traktować gościa bez względu na jego poglądy.
Dopiero później miała się przekonać, że wcale nie o to chodziło. Blanka w każdym razie
uważała, że przyjaciółka zachowuje się zbyt ulegle wobec babki i co gorsza pod tym względem
staje się podobna do swojej własnej matki.
– Namówię twoją babcię, aby się zgodziła – oświadczyła wobec tego bez zbędnych
ceregieli.
Justyna, jak się należało tego spodziewać, zarumieniła się po uszy.
– No co ty…
– Tak. Twoja babcia mnie lubi. Wszystko jej tak wyłożę, że sama cię wypchnie za drzwi
do tego klubu.
Justyna wzruszyła jednak ramionami.
– Nie chodzi o babcię…
– Nie zgrywaj się. Wiem, że o nią.
– Nie.
Zabrzmiało to, jak na Justynę, dość stanowczo.
– No to w czym rzecz? – zainteresowała się Blanka.
– Po prostu… Nie lubię takich imprez… Nie czuję się dobrze w tłumie… Nie wiem, jak
ci to wytłumaczyć.
Blanka doskonale wiedziała, że to, co przed chwilą usłyszała, było prawdą. Towarzystwo
rozbawionych rówieśników nie było Justynie potrzebne do szczęścia. Dobrze czuła się sama ze
sobą, w domu, z rodzicami. Blanka to rozumiała, niemniej od czasu do czasu nachodziła ją
niepohamowana ochota, by wyrwać ją z tego zamkniętego kręgu. Przecież, na litość boską, nie
było żadnego powodu, by Justyna non stop zachowywała się jak uczennica przyklasztornej
szkoły albo wręcz jak postulantka. Była młodą dziewczyną, odrobina szaleństwa by jej nie
zaszkodziła. Miała jeszcze czas na to, by zamknąć się w domu, niemniej kiedyś, w bliżej
nieokreślonej przyszłości. Na pewno nie teraz.
– Nie ustąpię – powiedziała stanowczo.
– Daj mi spokój – westchnęła Justyna. – Przecież nie zabraniam ci iść tam beze mnie.
– No, jeszcze by tego brakowało!
Wyglądało jednak na to, że czas rzucić na szaniec ostatni argument.
– Chodź ze mną, nie upieraj się. Chciałabym, abyś kogoś poznała – rzuciła wreszcie, niby
od niechcenia, Blanka.
Nie wyglądało jednak na to, by Justyna połknęła haczyk.
– Kogo chcesz mi przedstawić? Chodzi o jakiegoś chłopaka? – spytała uprzejmym,
niemniej pozbawionym większego zainteresowania głosem.
Fakt, miała prawo już się przyzwyczaić do tego, że Blanka cieszyła się sporym
powodzeniem i niekiedy – choć nie za często – odpowiadała na to zainteresowanie. Nigdy jednak
podobna fascynacja nie trwała u niej dłużej niż dwa, góra trzy tygodnie. Justyna wprawdzie
do tej pory nie wyraziła na ten temat krytycznej opinii, niemniej chyba czuła się już
znudzona zwyczajami przyjaciółki. Ani jeden z przedstawianych jej przez Blankę chłopaków nie
zrobił na niej wrażenia, choć oczywiście była zbyt dobrze wychowana, aby wyrazić to na głos.
– Wyciągasz zbyt daleko idące wnioski – odparła pospiesznie Blanka. – Po prostu… jest
taki jeden… Zobaczyłam go na imprezie u Danki w poprzednią sobotę. Nie chciałaś tam ze mną
pójść i żałuj.
– Przecież wiesz, że musiałam iść z rodziną na imieniny ciotki – sprostowała lekko
podrażnionym tonem Justyna. – Już ci to tłumaczyłam, a ty znowu swoje.
Blanka nie skomentowała tej uwagi, choć od początku miała na ten temat własną opinię.
Wolała jednak zachować ją dla siebie.
– No dobrze – podjęła po chwili wymownego milczenia Justyna. – Poznałaś go u Danki.
I co?
– Przyszedł z jej kuzynem. Obaj studiują polonistykę. Przystojny, taki romantyk… No
mówię ci, wygląda jak lord Byron, wypisz wymaluj.
– Rozmawiałaś z nim?
– Rozmawiałam to za wiele powiedziane – zmieszała się Blanka. – Wymieniliśmy raptem
cztery, pięć zdań. Właściwie cały czas tkwiły przy nim różne dziewczyny. A ja nie lubię się
przepychać przez tłum. Na pewno nie w takich sytuacjach. W sumie bardzo wątpię, by mnie
zapamiętał. Założę się o wszystko, że po kilku minutach już o mnie zapomniał.
– Nie wierzę.
Naturalnie Justynie nie mieściło się w głowie, by jej przyjaciółka nie została
w towarzystwie zauważona
i zapamiętana, i to nie tylko dzięki swojej oryginalnej, zjawiskowej urodzie. Pełna
temperamentu, wesoła i wygadana niemal natychmiast koncentrowała na sobie spojrzenia
wszystkich osób. Toteż nic dziwnego, że wyznanie Blanki, jakoby ktokolwiek nie zwrócił na nią
uwagi, Justyna uznała za zwykłe droczenie się.
– Możesz sobie myśleć, co ci się podoba, ale on naprawdę nie zawracał sobie mną głowy
– wzruszyła ramionami Blanka. – Do tej pory zapomniał już o moim istnieniu, nie mam co do
tego cienia wątpliwości.
– Jesteś pewna, że on przychodzi do tego klubu? – spytała Justyna. – I że będzie tam
akurat jutro?
– Tak. Na sto procent – odparła skwapliwie Blanka.
– I chcesz tam pójść ze względu na niego? – W głosie Justyny ponownie pojawiło się
powątpiewanie. – Jaki to ma sens, skoro twoim zdaniem on nie zwrócił na ciebie uwagi?
Blanka się zmieszała. W jednej chwili poczuła się jak kompletna idiotka. A swoją drogą
Justyna mogłaby sobie darować ten komentarz. Bo też była kompletną ignorantką w sprawach
relacji damsko-męskich. Jej niektóre uwagi na ten temat równie dobrze mogłaby sformułować
naiwna dziewiętnastowieczna pensjonarka, taka jak, nie przymierzając, bohaterka Emancypantek
Prusa. Z drugiej jednak strony – czego tu oczekiwać po dziewczynie, która w taki właśnie sposób
była i jest wychowywana? Jak dziewiętnastowieczna pensjonarka.
– Właściwie to masz rację. Niepotrzebnie się upieram, abyś mi tam towarzyszyła –
odparła chłodnym tonem. – Myślałam jednak, że sprawiłoby ci to frajdę. W sobotę w klubie
odbędzie się recital poezji śpiewanej, zarówno stare, jak i nowe kompozycje. Ale mogę pójść tam
sama. Albo z kimś innym, skoro ty nie chcesz.
Słowa „znajomych mi nie brakuje i bez problemu znajdę towarzystwo” wisiały
w powietrzu i choć nie zostały wypowiedziane na głos, to Justyna i tak zrozumiała, w czym
rzecz.
– Mam rozumieć, że… on… no… ten student… będzie jednym z wykonawców? –
stropiła się.
– Tego to ja nie wiem. – Blanka ponownie wzruszyła ramionami, ale oczy jej zabłysły
z ożywienia. – Dobrze gra na gitarze i śpiewa. Ma boski głos i znakomite wyczucie rytmu. Na
imprezie u Danki zaśpiewał Obławę Kaczmarskiego, pamiętasz, tę nagrodzoną piosenkę, a poza
tym jeszcze dwie ballady Wysockiego. Powtarzam – żałuj, że nie byłaś i nie słyszałaś.
Teraz wreszcie i Justyna wyglądała na zainteresowaną i nawet nie starała się tego ukryć.
– No to jak będzie? Mam pogadać z twoją babcią? – uśmiechnęła się Blanka.
– Dlaczego akurat z nią? – odpowiedziała pytaniem Justyna. Mówiła teraz twardym,
zdecydowanym, niemal gniewnym tonem, jakiego zaskoczona Blanka chyba nigdy dotąd u niej
nie słyszała. W każdym razie nie mogła sobie tego przypomnieć. – Dlaczego miałabyś
rozmawiać o tym z moją babcią? – powtórzyła ostro Justyna. – Ja porozmawiam, ale z moim
ojcem. Ostatecznie to chyba on ma więcej do powiedzenia w mojej sprawie.
– Jasne, że tak – uśmiechnęła się z ulgą Blanka.
Potem, po latach, gdy wracała pamięcią do tamtej rozmowy, niejednokrotnie pozwalała
sobie na niewesołą refleksję, że ulga, jaką poczuła, gdy Justyna wyraziła wreszcie gotowość
wybrania się do studenckiego klubu, była zdecydowanie przedwczesna. Niepotrzebnie też tak
natarczywie ją do tego namawiała. Innymi słowy – wszystko inaczej by się potoczyło, gdyby
Justyna została tego wieczora w domu. Gdyby ona, Blanka, poszła na koncert sama bądź
z kimkolwiek innym, byle nie ze swoją najbliższą przyjaciółką.
ROZDZIAŁ 10 | ROK 1978
Ma na imię Robert. Ale dowiedziałam się tego dopiero później, gdy sam mi się
przedstawił. Zabawne, że Blanka, gdy tak zawzięcie namawiała mnie do wyjścia na ten koncert
czy recital, nie wymieniła jego imienia. Nie omieszkała za to powiedzieć, że jej zdaniem jest
podobny do Byrona. Cała Blanka! Lubi przesadzać, łatwo wpada w entuzjazm i równie łatwo się
zniechęca. Już nieraz wypowiadała się o chłopakach w samych superlatywach, a potem
przeżywała rozczarowanie. Pomyliłam się, kwitowała, a ja nie zdawałam już żadnych pytań.
Choć podejrzewam, że to raczej ona w końcu się nimi nudziła, a nie na odwrót. Ani razu nie
zauważyłam, by musiała zabiegać o czyjekolwiek zainteresowanie. Wręcz przeciwnie – każdy
niemal dosłownie wyłaził ze skóry, by wypaść jak najkorzystniej w jej oczach. Drażniło to
większość znajomych dziewcząt. Traktowały ją niczym rywalkę, przy czym – muszę to uczciwie
przyznać – raczej się nie myliły. Oczywiście były zazdrosne, ale Blanka chyba niepotrzebnie
igrała z ich uczuciami. Gdyby chociaż któregokolwiek z tych chłopaków traktowała poważnie, ale
gdzie tam!
Raz nie wytrzymałam i zapytałam, w jakim celu to robi. Dlaczego tak się zachowuje? Nie
ma nic innego do roboty, nudzi się w życiu? Popatrzyła na mnie zaskoczona i wyglądało na to, że
się obraziła. Takie przynajmniej sprawiała wrażenie. Już kilka razy miałam okazję to zauważyć.
Robi się wtedy taka sztywna, oschła, a jej głos brzmi… bardzo nieprzyjemnie.
– O co ci chodzi? – spytała.
Nie bardzo wiedziałam, jak zareagować. Zaraz zaczęłam się zastanawiać, czy może
jednak nie przesadziłam. Może nie należało tego mówić na głos. Już kilka razy miałam przecież
okazję zauważyć, że nie lubiła, gdy ją krytykowano bądź podawano w wątpliwość jej słowa albo
zachowanie. Z tego powodu nieraz gniewała się na swoją siostrę, a nawet na rodziców. Uznałam
więc, że nie ma sensu kontynuować tego tematu. Nie chciałam się z nią kłócić, a w dodatku nie
była to jakaś sprawa wielkiej wagi.
– O nic mi nie chodzi – odpowiedziałam. – Nieważne, dajmy temu spokój.
– Chyba nie jesteś zazdrosna? – roześmiała się, ale prawdopodobnie zaraz pożałowała
tych słów.
Przecież dobrze wie, że nigdy nie odczuwałam zazdrości wobec nikogo, tym bardziej
wobec niej. Od początku naszej znajomości wiedziałam, że pod wieloma względami nie mogę się
z nią równać, ale nigdy mi to nie przeszkadzało. Przebywanie w cieniu też ma swoje zalety, ja
przynajmniej nie potrafiłabym być sobą, gdybym bezustannie brylowała w blasku fleszy. I nigdy
nie zabiegałam o popularność wśród rówieśników. Nie czułam też potrzeby integrowania się
z dużą grupą. Lubiłam i lubię być sama. Po prostu odpowiada mi moje własne towarzystwo,
sama ze sobą nigdy się nie nudzę. A już tak zwane imprezy młodzieżowe, prywatki i tym podobne
hece to dla mnie niekiedy prawdziwa męka. Hałas, głośna muzyka, duża liczba obcych na ogół
ludzi sprawiają, że czuję się w takich warunkach niekomfortowo. Nie mam pojęcia, jak się wtedy
zachować, gdzie stanąć, gdzie usiąść, nie potrafię pierwsza zagadać do obcej osoby, zresztą
z większością imprezowiczów na ogół nie mam o czym rozmawiać. Chcąc nie chcąc, nieraz
słyszałam strzępy podejmowanych przez nich tematów – już samo to powodowało, że miałam
ochotę uciekać gdzie pieprz rośnie. Nie mam też cienia wątpliwości, że za każdym zaproszeniem
kierowanym pod moim adresem kryła się inicjatywa Blanki. I to zarówno w przypadku
urodzinowych wieczorków u koleżanek z podstawówki, jak i teraz – na licealnych imprezach.
Jestem pewna, że niejednokrotnie stawiała taki warunek gospodarzom tych zabaw –
a mianowicie, że jeśli nie zostanę zaproszona, ona także się nie pojawi. Świadomość tego stanu
rzeczy nigdy nie była i nie jest dla mnie miła, ale co jakiś czas próbuje mnie wyciągnąć to tu, to
tam. Czasem dla świętego spokoju ulegam, a w efekcie siedzę potem w jakimś kącie i patrzę na
zegarek, wyczekując momentu, kiedy wreszcie będę mogła się stamtąd wymknąć. A już najgorzej
jest wtedy, gdy Blanka usiłuje wydobyć mnie z tego kąta. Setki razy jej tłumaczyłam, że nie musi
za każdym razem oglądać się na mnie i jeśli ma ochotę, niech się dobrze bawi… beze mnie.
Z pewnością nie poczuję się wtedy ani osamotniona, ani obrażona, ale ona oczywiście wie swoje.
I te jej komentarze!
Ostatnio wbiła sobie do głowy, że moja niechęć do wychodzenia na imprezy jest tylko
kamuflażem, bo w gruncie rzeczy chodzi o to, że boję się mojej babci. I nie tylko ja! Blanka
podejrzewa, że ten strach podzielają także moi rodzice! Przyznam, że bardzo mnie to ubodło, tym
bardziej że Blanka na dobrą sprawę pozwala sobie mówić o tym prosto w oczy. Na szczęście nie
moim rodzicom, co to, to nie, choć nie mam pewności, czy pewnego dnia tego nie zrobi. Jest
przyzwyczajona, by mówić to, co myśli; u niej w domu takie właśnie panują zwyczaje. Nie
oceniam tego, lecz na litość boską, niech i ona zaakceptuje moje zasady. Prawda jest bowiem
taka, że nie boję się babci. W gruncie rzeczy nigdy się jej nie bałam. Powiem nawet więcej: nikt
się jej nigdy nie bał. To raczej tak, że wszyscy byli nią znużeni. Jej ględzenie, zmanierowanie,
apodyktyczny ton sprawiały, że każdy traktował ją jak zło konieczne, które z jakiegoś powodu
istnieje, podobnie jak wiele innych niedogodności na tym świecie, ale przecież przy większym lub
mniejszym wysiłku można znaleźć sposób, by je jakoś obejść. Zrozumiałam to dopiero jakiś rok
temu. Każdy w rodzinie (może tylko z wyjątkiem mamy) taki sposób znalazł. Ciotka Krystyna
przed laty postawiła jej się twardo i nakłoniła męża, by się od niej wyprowadzili, co ten uczynił
bez większych, a niektórzy twierdzą, że nawet bez żadnych, oporów. Mój ojciec przez pierwszych
kilka lat wspólnego mieszkania pod jednym dachem starał się być dla niej miły i okazywał jej
atencję, a gdy stwierdził, że ta droga prowadzi albo donikąd, albo może doprowadzić do
samozagłady jego, zaczął bronić swojego stanowiska. Gdy zaś i to zawiodło – babcia bowiem
chętnie podejmowała z nim walkę – postanowił ją ignorować i to okazało się jedyną, w miarę
skuteczną metodą. Podobno taką też metodę zastosował w końcu i mój dziadek – do takiego
wniosku doszłam na podstawie kilku strzępów podsłuchanych tu i tam rozmów.
Tak czy owak, wreszcie po latach zrozumiałam, że babcia nie jest tak wszechwładna
i potężna, jak kiedyś uważałam. Jest tak naprawdę bezradną, coraz szybciej starzejącą się
kobietą, która próbuje rozpaczliwie utrzymać swoją dawną pozycję. Blanka jednak tego nie
rozumie. Mało tego – jest pewna, że tylko ona potrafi przekonać moją babcię, aby mnie
„wypuściła” do klubu studenckiego. Tak jakby moi rodzice byli jakimiś bezwolnymi kukiełkami
bez prawa do własnego zdania i głosu. Fakt – babcia lubi Blankę. Naprawdę ją lubi, co jest
niebywałe, bo moja babcia na ogół nie darzy ludzi sympatią. Blanka też to dostrzega, ale
kompletnie nie rozumie, dlaczego akurat ona zyskała takie uznanie w jej oczach. Myśli, że to
forma pewnego rodzaju towarzyskiej maniery – babcia zawsze lubiła pozować na „przedwojenną
damę” – a ja nie wyprowadzam jej z błędu, przynajmniej na razie. Prawda jest bowiem taka, że
Blanka od początku ujęła ją swoją urodą, błyskotliwością, temperamentem.
„Piękne dziecko” – tak skomentowała pierwszą wizytę Blanki w naszym domu, dawno
temu, gdy obie byłyśmy jeszcze małym dziewczynkami. A potem spojrzała z niezadowoleniem na
mnie, no bo – co tu ukrywać – ja pod tym względem nie dorastałam mojej przyjaciółce do kolan.
Choć zapewne jakąś rolę mógł także odgrywać fakt, że Blanka jej nie ignorowała jak cała
reszta. Rozmawiała z nią, wręcz perorowała na temat książek i co więcej – pozwalała mojej
babce wierzyć, że poważnie traktuje jej głos w dyskusji. Wszyscy inni – jak już wspominałam – to
sobie odpuścili. Z drugiej jednak strony Blanka nie musiała mieszkać z nią pod jednym dachem
i pewnie dlatego łatwiej jej było okazać to rzekome – jakoś nie potrafię sobie wyobrazić, by było
szczere – zainteresowanie.
Tak czy owak, gdy zaczęła mnie namawiać na wyjście do tego klubu studenckiego,
postanowiłam, że tym razem nie ustąpię (czasem mi się to udawało) i nie ruszę się z domu na
krok. Dość sterczenia lub siedzenia w kącie, dość rozpaczliwego szukania jakiegokolwiek tematu
do rozmowy na wypadek, gdyby jednak ktoś do mnie podszedł i zagadał albo – co zdecydowanie
bardziej prawdopodobne – gdyby Blanka postanowiła przedstawić mnie któremuś ze swoich
znajomych. Dość tych męczarni! Postanowiłam spróbować jej to jeszcze raz wytłumaczyć.
Wiedziałam, że nie będzie to łatwe zadanie – Blanka niestety nie przyjmuje do wiadomości faktu
odmowy wobec jej propozycji i pomysłów, w dodatku jest przekonana, że lepiej ode mnie wie, jak
mnie uszczęśliwić.
Nie ustąpiła. W dodatku, z tego co mówiła, tym razem nie chodziło o kolejną bezsensowną
z mojego punktu widzenia imprezę, ale o recital poezji śpiewanej. A to już brzmiało zachęcająco.
Z pewnością bardziej interesująco niż informacja o kolejnym chłopaku, który wpadł jej w oko.
Chodziło o studenta polonistyki, który śpiewał ballady Wysockiego i grał na gitarze. Podobno jak
dotąd nie zwracał na nią uwagi, w co oczywiście nie uwierzyłam. Nawet zażartowałam coś
à propos, ale ona znowu zesztywniała i chyba się obraziła. W każdym razie ni z tego, ni z owego
odpowiedziała mi, że nie zamierza mnie dłużej namawiać. Że w klubie odbędzie się recital poezji
śpiewanej i zakładała, że i ja bym chętnie posłuchała, ale skoro nie chcę, to nie. Zmuszać mnie
nie będzie. Zrobiło mi się nieprzyjemnie; miała przecież dobre intencje. W dodatku to moja
jedyna przyjaciółka i choć mam naturę samotnika, to jednak nie chciałabym jej do siebie zrazić.
Już w tym momencie wiedziałam, że jak zwykle ustąpię. I tak właśnie się stało.
Poszłam z nią do tego klubu. A po powrocie do domu wiedziałam już, że całe moje do tej
pory jako tako poukładane życie stanęło na głowie. I cokolwiek się jeszcze stanie, nic już nie
będzie takie jak wcześniej.
ROZDZIAŁ 11 | ROK 1996
– Powinnaś coś zrobić w sprawie Majki.
Uwaga matki zaskoczyła Blankę. Kompletnie nie spodziewała się, że coś podobnego
usłyszy. Przynajmniej nie w tej chwili. Wróciły właśnie do domu. Obie zziajane i spocone
wtaszczyły do kuchni torby z zakupami. Za dwa tygodnie wypadały święta Bożego Narodzenia,
a fakt ten mobilizował do działania. Choć w tym akurat roku przygotowaniom do świąt nie
towarzyszyło wyłącznie radosne podniecenie, lecz także obawy o ich przebieg.
Nie będzie łatwo – to wiedziała zarówno Blanka, jak i jej matka. Nie tylko zresztą one, bo
i reszta rodziny zdawała sobie sprawę, że w zmienionych warunkach atmosfera przy wigilijnym
stole będzie dla wszystkich obecnych wielkim sprawdzianem cierpliwości, wyrozumiałości,
a nawet sztuki dyplomacji. Że prawdopodobnie trzeba będzie przesunąć granice tolerancji wobec
zachowania dwojga dzieci Blanki, co, zwłaszcza w przypadku Majki, mogło stanowić nie lada
wyzwanie. Dziewczynka bowiem od dłuższego czasu niedwuznacznie dawała wszystkim do
zrozumienia, że nie zamierza odgrywać roli potulnego baranka. Żeby nikt przypadkiem nie
pomyślał, że zaakceptowała obecną sytuację. Otóż nie zaakceptowała i nie przestanie winić matki
za rozpad ich rodzinnego domu. Marzyła o tym, aby pojechać na święta do ojca i dziadków
Millerów, do Poznania. Nie żeby miała coś przeciwko dziadkom Sarnackim – bardzo ich kochała
i nie było dnia, aby do nich nie przyszła. Choć prawdę mówiąc, głównie po to, aby wypłakać się
na niesprawiedliwość i okrucieństwo losu, a ściślej rzecz ujmując – na zło, które jej, Piotrkowi
i ojcu wyrządziła Blanka. Nie przyjmowała przy tym do wiadomości tego, co matka, a także
dziadkowie – choć oni robili to w sposób bardzo oględny i delikatny – mówili na temat planów
świąteczno-noworocznych jej ojca. Krzysztof Miller wyjeżdżał za granicę. W dodatku nie sam,
lecz w towarzystwie swojej przyjaciółki, niewykluczone, że przyszłej żony – jak wskazywały na
to wszystkie znaki na niebie i ziemi. Majka kompletnie ignorowała tego typu informacje,
wyglądało na to, że puszczała je mimo uszu.
Wszyscy to widzieli i słyszeli, więc czemu akurat teraz pani Sarnacka wtrąciła swoją
uwagę na temat wnuczki? W dodatku takim tonem, jakby odkrywała Amerykę.
Blanka postawiła torbę z zakupami na kuchennym blacie zdecydowanie energiczniej, niż
należało to uczynić.
– A co mam niby zrobić z Majką? – warknęła w odpowiedzi na uwagę matki.
Oczywiście nie należało wykrzywiać twarzy w sposób tak nieprzyjemny ani mówić
czegoś, co było przyznaniem się do bezsilności. Być może, ale przecież tak się właśnie czuła, gdy
tylko pomyślała o Majce. Była bezsilna.
Zresztą mina matki także jednoznacznie wskazywała, że i ona nie miała pomysłu na
wyjście z impasu.
A zatem po co w ogóle zaczęła ten temat, pomyślała z irytacją Blanka, skoro i tak do
niczego ich to nie zaprowadzi?
Z drugiej jednak strony uciekanie od problemu także nie było rozwiązaniem. A czas
naglił, święta zbliżały się nieubłaganie.
– Powinnaś z nią spokojnie porozmawiać – mruknęła niewyraźnie, bez większego
przekonania, matka.
Blanka rzuciła się, jakby ktoś ugodził ją nożem między łopatki.
– Czy ty w ogóle zastanawiasz się nad tym, co mówisz, mamo? – podniosła głos. –
Rozmawiać z tą smarkulą?! A co innego próbowałam robić, jak myślisz? I co to dało? Wyłącznie
awantury. Tak właśnie kończy się każda wymiana zdań między nami – karczemną awanturą.
Dlatego od pewnego czasu milczę. W ogóle nie odpowiadam na jej zaczepki. No cóż, smarkata
nie ma możliwości, aby mi naubliżać, więc skoro ja na nią nie reaguję, przybiega do was na
skargi.
Pani Sarnacka z westchnieniem przystąpiła do rozpakowywania i segregowania zakupów,
by w następnej kolejności umieszczać je na półkach w lodówce.
– To droga donikąd – skwitowała, wciąż jeszcze nie odwzajemniając prowokacyjnego
spojrzenia córki.
– Zobaczymy – prychnęła Blanka. A ponieważ odniosła wrażenie, że matka chciała
zareplikować, dodała ostro: – Nie rozumiem, dlaczego jej bronisz. Zachowuje się wobec mnie
skandalicznie. Jeszcze by tego brakowało, aby zaczęła mnie szantażować albo próbowała przejąć
stery w domu.
Już mnie zresztą szantażuje, dodała, lecz tylko w myślach.
– Nie bronię jej – odpowiedziała po chwili Sarnacka, tonem bardzo spokojnym, jakby
wypranym z wszelkich emocji. Blanka znała jednak ten ton. Znała go od lat. Wbrew pozorom
świadczył o ogromnym napięciu, jakie w danej chwili przeżywała matka. Sarnacka właśnie
w taki, rzadko spotykany u innych ludzi sposób, broniła się przed utratą kontroli nad swoimi
nerwami. Przed wykrzyczeniem słów, których potem z pewnością by żałowała, lecz których nie
dałoby się już cofnąć. I najbardziej nawet szczere wyjaśnienia i przeprosiny nic by tu nie
zmieniły. – Nie bronię jej – dodała. – I ona jest jak najbardziej tego świadoma. Niemniej staram
się jej słuchać. Ona potrzebuje się wygadać, wykrzyczeć, wypłakać. Są ludzie, którzy
w milczeniu znoszą cierpienie, którzy za skarby świata nie chcą o tym mówić. Ale Majka do nich
nie należy. – Pani Sarnacka uśmiechnęła się nieznacznie. – Rozumiem to, bo ja także muszę się
wygadać, gdy coś mi leży na sercu, choć staram się trzymać nerwy na wodzy. Ojciec za to, gdy
ma jakieś kłopoty, milczy jak grób i nic z niego nie wyciągniesz.
– Łatwo ci mówić – sarknęła Blanka. – Widocznie w twojej obecności Majka poprzestaje
na łzawych lamentach. W relacjach ze mną od razu uderza w werble bojowe, irytująco jazgocze
i pyskuje.
– No cóż – odparła powoli i łagodnie pani Sarnacka. – Ona ma czternaście lat. To trudny
wiek. Zresztą jesteś nauczycielką, pracujesz z młodzieżą, więc nie muszę ci uświadamiać
pewnych oczywistych spraw.
Co ty powiesz, mamo, pomyślała kąśliwie Blanka, patrząc spod oka, jak matka stawia
duży garnek na blacie kuchennym i zabiera się za obieranie ziemniaków. Już miała nawet
wypowiedzieć na głos to spostrzeżenie, ale rodzicielka ją uprzedziła.
– Niedobrze, że jednak nie starasz się jej wysłuchać ani z nią porozmawiać.
– Ostatnio rzeczywiście już tego nie robię – odwarknęła Blanka. – Przed chwilą
wyjaśniłam ci dlaczego. Ona zaraz zaczyna…
– Wrzeszczeć, jazgotać, prowokować awantury – pokiwała głową matka, w dalszym
ciągu nie patrząc na córkę. Całą uwagę, przynajmniej pozornie, koncentrowała na obieranych
kartoflach. – Wiem, pamiętam, co mi mówiłaś. Potrafię to sobie wyobrazić.
– Właśnie, dla ciebie to tylko wyobrażenia. Nie znasz tego z autopsji. Ani ja, ani Bożena,
ani Marcin nie zachowywaliśmy się w taki sposób wobec ciebie i ojca.
Ledwo to powiedziała, a już pożałowała, zdając sobie sprawę, że podała matce niczym na
tacy wygodny argument. Ani ona, ani jej młodsze rodzeństwo nawet w najbardziej zawziętych
dyskusjach – bo przecież takowe też miały miejsce, właśnie to sobie przypomniała – nigdy nie
przekroczyli pewnych granic, ale też nie przeżyli dramatu, jaki się stał udziałem jej dzieci. Ich
rodzice się nie rozeszli, mogli stanowić wzór do naśladowania dla wielu innych związków.
Czasem, owszem, zdarzały im się nieporozumienia. Czasem się na siebie pogniewali, ale nigdy
nie było żadnych cichych dni. Ani nawet cichych godzin. Co najwyżej minuty. W każdym razie
niczego bardziej niepokojącego Blanka nigdy w ich małżeństwie nie zaobserwowała. Tymczasem
ona i Krzysztof… I pewnie dlatego ich dzieci… Ale to przecież żadne odkrycie. Tak się dzieje
w wielu rodzinach. Wiele małżeństw się teraz rozwodzi. Ostatecznie Blanka nie raz miała okazję
usłyszeć tu i ówdzie, od tego czy tamtego, że wraz z przemianami ustrojowo-gospodarczymi po
osiemdziesiątym dziewiątym roku ludziom puściły wszelkie hamulce i decydowali się na takie
rewolucje w swoim życiu osobistym, na jakie rzadko kiedy decydowali się ich rodzice.
O dziadkach już nawet nie wspominając. Lecz mimo to nie wszystkie dzieci rozwiedzionych
rodziców reagowały tak jak Majka. Bo nawet Piotruś zachowywał się zdecydowanie spokojniej.
Już miała wypowiedzieć to wszystko na głos, ale matka ponownie ją uprzedziła. I wbrew
obawom Blanki – wcale nie odniosła się do jej rozwodu. W każdym razie nie wprost.
– No właśnie… Ty, Marcin, Bożena… Chyba nie zapomniałaś, że w naszym domu
rzadko kiedy panowały cisza i spokój. Na ogół huczało jak w ulu.
– Nie przekraczaliśmy granic… – zaczęła Blanka, ale nie dokończyła. Poczuła się już
zmęczona tą wymianą zdań. Przecież to nie miało sensu. Takie przelewanie z pustego w próżne
i tak do niczego nie doprowadzi. I tak w niczym nie pomoże, nie rozwiąże problemu.
– Nie, oczywiście, że nie, ale to dlatego, że ja i ojciec normalnie z wami rozmawialiśmy.
– Pani Sarnacka
wreszcie spojrzała córce prosto w oczy. – Słuchaliśmy tego, co mieliście nam do
powiedzenia.
Blanka rzuciła się jak rozdrażniony źrebak.
– A ty oczywiście uważasz, że to ja ponoszę teraz winę… – zaczęła groźnie, ale matka nie
miała zamiaru dać jej dokończyć.
– Dokładnie tak. Ty jej w ogóle nie słuchasz. Wrzeszczysz, bo ona wrzeszczy. A może na
odwrót. Ona wrzeszczy, bo ty jej nie słuchasz, tylko zaraz podnosisz głos. A potem już tylko
wymieniacie ciosy. Nie zaprzeczaj. Przecież widzę, choćby w tej chwili. Gdybyś mogła teraz
siebie zobaczyć. Gdybyś uważnie posłuchała brzmienia swojego głosu, gdy o niej mówisz.
„Smarkata”, „gówniara”. Tak nazywasz własne dziecko. Zastanów się tylko, choćby przez
chwilę!
Blanka przez moment patrzyła na matkę bez słowa, a potem zawróciła na pięcie
i demonstracyjnie wyszła do przedpokoju. W milczeniu zapinała guziki od płaszcza, szarpała
szalik. Chwyciła torebkę i skierowała się do drzwi wyjściowych. Tam jednak zatrzymała się
i zawróciła.
– Masz jakąś konkretną radę, propozycję, co mam zrobić? – spytała zduszonym przez
wściekłość głosem. – Czy tylko wygłosiłaś rekolekcyjnie kazanie, ot tak, by coś powiedzieć na
okoliczność adwentu?
Sarnacka najwyraźniej czekała, aż córka zawróci spod drzwi. Nie obierała już
ziemniaków, przeciwnie – wycierała ręce w fartuch, a jej spojrzenie nie wyrażało żadnego
zakłopotania. Jedynie smutek i troskę.
– Pozwól jej jechać do Poznania – rzekła cicho, a Blanka na moment osłupiała.
– Chyba żartujesz – wyjąkała, gdy wreszcie była zdolna wydobyć z siebie głos.
Matka w odpowiedzi pokręciła przecząco głową.
– Mam jej pozwolić jechać na święta do Poznania? – powtórzyła Blanka, tak jakby nie
była pewna, czy dobrze usłyszała. – To niemożliwe. Jak możesz mnie do tego namawiać?
– Dlaczego niemożliwe?
– Bo… bo… – Blanka z trudem dobierała słowa. Marnie jej to szło i od razu odgadła, że
efekt będzie kiepski, a w każdym razie mało przekonujący. – Przecież to święta… powinna być
razem ze mną. A poza tym Piotrek… Co z nim… i w ogóle…
Prawie się rozpłakała, ale zapanowała nad emocjami. Jeszcze tego brakowało, by straciła
nad sobą kontrolę i rozbeczała się jak dziewczynka, jak jakaś nadpobudliwa nastolatka, jak…
Majka. Jeszcze tego brakowało, aby matka zaczęła ją teraz pocieszać i tłumaczyć wszystko jak
małemu dziecku.
Jednak Sarnacka patrzyła na nią ze spokojem, bez cienia sentymentu.
– Majka ma przecież w Poznaniu bliskich krewnych, za którymi rozpaczliwie tęskni. Ma
tam także przyjaciół, których jej brakuje. Pozwól jej jechać. Obie na tym zyskacie.
– To bez sensu – odparła Blanka. Zaraz zresztą zaświtało jej w głowie rozwiązanie, jak
wybrnąć z propozycji
matki. – Zresztą Krzysztofa w tym czasie tam nie będzie. Wyjeżdża za granicę i…
– To już jego problem. Niech on się tłumaczy przed córką. Nie musisz brać wszystkiego
na siebie.
– Jasne. Dobrze ci mówić. Znakomita rada – odparła Blanka z przekąsem. – To tylko
w teorii tak łatwo wygląda, bo w praktyce… – Znowu podniosła głos. – Chyba nie
przypuszczasz, że on zrezygnuje z tego wyjazdu?
– Powtarzam: to już jego problem. Niech on się tłumaczy przed dziećmi.
Zdawkowy uśmiech i pozorny spokój matki ponownie zirytowały Blankę.
– A ja ci powtarzam, że to tylko w teorii jest takie proste. Zastosowanie się do twojej rady
oznacza, że Majka pojedzie do Poznania, a Krzysztof i tak wyjedzie do Tunezji. I nie opowiadaj
mi, że to dobrze, bo Majka wreszcie przejrzy na oczy, jaki jest naprawdę jej ojciec i ile jest warta
jego miłość.
– Nie o to mi chodziło. – Tym razem głos pani Sarnackiej utracił nieco ze swojej
łagodności. – Nie oceniam Krzysztofa.
– Wszystko jedno. Jak zwał, tak zwał. Na jedno wychodzi, bo skończy się tak, że to ja
będę musiała jechać i zabrać ją z tego Poznania. Dopiero wówczas rozpęta się prawdziwe piekło.
– Nic podobnego. Ona ma tam przecież dziadków, za którymi tęskni tak samo jak za
ojcem. Oni też za nią tęsknią, nie mam co do tego wątpliwości. Za nią i Piotrkiem. Jak by nie
patrzeć, nie widzieli wnuków od sierpnia. Powinnaś była pozwolić dzieciom na wcześniejsze
odwiedziny.
– Krzysztofa nie chcesz oceniać, za to mnie – jak najbardziej.
Pani Sarnacka z westchnieniem wróciła do gotowania obiadu.
– Pytałaś o radę, więc ci jej udzieliłam. Oczywiście to twoje dzieci i zrobisz, jak zechcesz.
– Muszę już iść – odparła po chwili Blanka.
Wprawdzie pierwotnie planowała, że zostanie u rodziców na obiedzie, zwłaszcza że
i dzieci miały tego dnia przyjść do dziadków, ale teraz porzuciła ten zamiar. Jednak już na dole,
po wyjściu z bloku, zawróciła. Nie analizowała tego, co robi. Po prostu pobiegła z powrotem po
schodach na górę, do mieszkania rodziców. Jakby nogi same ją tam zaniosły, tak przynajmniej
się czuła.
Drzwi oczywiście były już zamknięte na zasuwkę, ale pani Sarnacka od razu zareagowała
na jej rozpaczliwe dzwonienie.
– Serce mi pęka, gdy widzę, jak się szarpiesz – westchnęła matka, gdy ponownie stanęły
naprzeciw siebie. – I dlatego…
– Nie tylko o to chodzi – przerwała jej niecierpliwie Blanka, po czym, jakby w nagłej
obawie, że znowu nie wyzna tego, co dręczyło ją od miesięcy, dodała szybko: – Nie mówiłam ci
tego, ale do szkoły, w której uczę, uczęszcza… Monika Mankiewicz.
Pani Sarnacka patrzyła na nią zdumiona. Nie ulegało wątpliwości, że w pierwszej chwili
kompletnie nie zrozumiała, o co chodzi. O kogo chodzi.
– Kto?
– Monika Mankiewicz – powtórzyła gwałtownie Blanka. – Nie pamiętasz? Córka Justyny.
Justyny Bielińskiej. Mojej…
Nie dokończyła. Usiadła na szafce z butami i ukryła twarz w dłoniach.
ROZDZIAŁ 12
Usłyszawszy wyznanie Blanki, pani Sarnacka przez moment stała jak osłupiała, wreszcie
jednak poruszyła się i podeszła do córki.
– Mój Boże – szepnęła. – Kto by się spodziewał. Co za niezwykły zbieg okoliczności.
Tak, mamo, rzeczywiście niezwykły, chciała zawołać Blanka, ale to było ponad jej
możliwości. Nie zdołała wydobyć z siebie głosu. Bezgłośnie łkając, zaciskała bezradnie dłonie.
Dotarła też do niej oczywista prawda, że matka tak naprawdę nie wie, co wydarzyło się
przed laty między nią a Justyną. A zatem z całą pewnością nie zinterpretuje tej wiadomości tak,
jak należało.
I rzeczywiście.
– Wiem, że to dla ciebie trudne, ale przecież… – Sarnacka lekko się zawahała, zanim
dokończyła tonem, który zapewne miał pocieszyć, ale zabrzmiał nieprzekonująco. – Przecież
można się było tego spodziewać.
– Niby dlaczego? – Blanka gwałtownie podniosła głowę i popatrzyła uważnie na matkę.
Ta stropiła się na moment, niemniej dokończyła:
– Choćby dlatego, że ta dziewczynka mieszka z dziadkiem, niedaleko stąd. Co w tym
dziwnego, że została zapisana do szkoły w naszej dzielnicy?
– W naszej dzielnicy znajdują się jeszcze dwa inne ogólniaki – odparła ostro,
zdecydowanie za ostro, Blanka. Zaraz też pożałowała, że nie zdążyła ugryźć się w język, tym
bardziej że spojrzenie jej matki było coraz bardziej uważne i przenikliwe.
– To, co mówisz… wybacz, ale jest bez sensu.
– Wiem. – Miało to znaczyć tyle co „przepraszam” i chyba tak zostało zrozumiane. Pani
Sarnacka nie wyglądała bowiem na obrażoną wcześniejszym tonem córki. Wręcz przeciwnie,
teraz patrzyła ze współczuciem.
– Mamo… – zaczęła po chwili z wahaniem Blanka; podejrzenie walczyło w niej o lepsze
ze obawą. – Czy ty… Czy ty o tym wiedziałaś? No wiesz… wtedy, gdy próbowałaś zniechęcić
mnie do ubiegania się o pracę w tej akurat szkole?
Pani Sarnacka patrzyła na nią tak zdumiona, że na dobrą sprawę odpowiedź wydawała się
zbędna.
– Nie – odparła. – Nawet nie przyszło mi to na myśl. Od lat nie zawracałam sobie głowy
tamtymi sprawami. Miałam inne problemy.
– A jednak wiedziałaś, że córka Justyny zamieszkała z dziadkiem.
– Przecież to żadna tajemnica. To stało się dawno temu, jeszcze zanim wyjechałaś do
Poznania.
– I od tego czasu ani razu nie natknęłaś się na Bielińskiego i jego wnuczkę?
– Tak się złożyło. Co w tym dziwnego, miałam swoje sprawy, oni także. Zresztą przecież
nigdy nie nawiązałam z Bielińskimi bliższych kontaktów. To raczej ja się dziwiłam, że właśnie ty
po śmierci Justyny tak zdecydowanie odcięłaś się od jej rodziny. Przecież wcześniej niemal
u nich mieszkałaś. A potem ani razu ich nie odwiedziłaś. I nie rozumiem, dlaczego wpadasz teraz
w taką histerię z powodu tego biednego dziecka. Przecież to córka twojej najlepszej przyjaciółki.
Lepiej powiedz, w czym problem. Czy w tym, co podejrzewałam przed laty… – Sarnacka
przerwała i umknęła spojrzeniem w bok. – Czy jednak było coś na rzeczy?
– Stale coś podejrzewałaś i podejrzewasz. Taką masz naturę i nic na to nie poradzę –
odparła gniewnie Blanka.
– Ale to ty robisz dramat z powodu tej dziewczyny. I przyznam, że na nowo zaczęłam się
niepokoić.
Niepotrzebnie tu przyszłam, pomyślała z rezygnacją Blanka. Niepotrzebnie wskrzesiłam
stare podejrzenia, o których matka zdążyła już zapomnieć. To niemal tak, jakbym ożywiła upiora.
I w jakim celu? Matka i tak niczego nie zrozumie. Nie przed nią powinnam się wyspowiadać.
– To wszystko bez sensu – westchnęła i podniosła się z miejsca.
– Co jest bez sensu?
Nie potrafiła zignorować niepokoju w głosie matki, niemniej nie miała siły niczego jej
wyjaśniać.
– Niepotrzebnie cię zdenerwowałam. Właśnie to jest bez sensu.
– O czym ty mówisz? Dopiero teraz na dobre napędziłaś mi stracha. Czemu nie chcesz mi
o tym powiedzieć?
– A o czym tu mówić? – uśmiechnęła się z rezygnacją. – Przeszłość jest już sprawą
zamkniętą. Szkoda tracić na nią więcej czasu. Teraźniejszość jest wystarczająco trudna.
– Czy ty i Justyna… pokłóciłyście się o coś przed jej śmiercią? – spytała nagle matka. –
Przypominam sobie, że kilka dni wcześniej przyszła tu i długo czekała na twój powrót do domu.
Czy… – Głos jej niebezpiecznie drgnął. – Czy…
No ładnie. Naprawdę wskrzesiłam upiora, stwierdziła Blanka.
Nie pozostawało jej nic innego, jak postarać się załagodzić sytuację, powiedzieć
cokolwiek, co choć w minimalnym stopniu uspokoiłoby matkę. Na żadne bardziej szczere
wyznania nie miała już ochoty.
– Czasem zdarzały nam się drobne lub średnie nieporozumienia – rzekła – ale to chyba
normalne nawet między przyjaciółmi. I nie o to teraz mi chodzi. Brakuje mi jej, w Poznaniu nie
miałam tego problemu. Tu jednak wszystko odżyło… i ta świadomość, że nic się z tym nie da już
zrobić. Bo ona odeszła tam, skąd nikt nie wraca.
– I dlatego zerwałaś kontakty z jej rodzicami? – spytała sceptycznie pani Sarnacka. – To
jednak dziwne.
– Nie wytłumaczę ci tego – odparła po dłuższej chwili milczenia Blanka. – Lepiej dajmy
już temu spokój.
– Dobrze. Jak chcesz.
Blanka miała jednak pełną świadomość, że nie udało jej się uspokoić matki. Trudno. Na
razie nic więcej nie mogła z tym zrobić.
– Do zobaczenia. Odezwę się wkrótce – rzekła, siląc się na spokojne brzmienie głosu.
Matka podeszła do niej, aby się pożegnać, i zanim otworzyła drzwi, raz jeszcze ją do
siebie przygarnęła.
– Właśnie dlatego nie chciałam, abyś zatrudniła się w tej szkole. Nie ze względu na tę
dziewczynkę, bo o niej nic nie wiedziałam. Ale te wspomnienia… Czułam, że to cię zaboli.
– I miałaś rację – odparła Blanka, a potem zamknęła za sobą drzwi.
Zrobiła to w ostatniej chwili; jeszcze moment, a rozpłakałaby się w progu. Łzy popłynęły
jej po policzkach, gdy znalazła się już na parterze, i właśnie tam natknęła się na wchodzącą do
bloku Majkę.
Obie zatrzymały się mocno zmieszane.
– Mamo… – zaczęła niepewnie dziewczynka.
– Idź na górę. Babcia czeka na was z obiadem. – Blanka pospiesznie wytarła rękawem
twarz. – A gdzie Piotrek?
– Przyjdzie za godzinę. Przecież dzisiaj ma zajęcia pozalekcyjne, piłkę nożną albo coś
w tym rodzaju.
– No tak, tak, oczywiście. – Jak mogła zapomnieć o zajęciach syna? Jedno w tym było
pocieszające – że Piotrek mimo wszystko jakoś się już odnajdywał w nowej sytuacji.
Przyzwyczajał się do nowej szkoły, nauczycieli, kolegów. Zajęcia pozalekcyjne były tego
dowodem.
– Czy coś się stało? – spytała po chwili Majka, patrząc uważnie na zaczerwienione oczy
matki. – Coś z babcią albo dziadkiem?
– Nie. To tylko ja… trochę źle się czuję. Boli mnie żołądek. Wracam do domu, ale ty idź
do dziadków. Czekają.
Majka nadal miała dość niepewną minę, mimo to Blanka minęła ją i wyszła na zewnątrz.
Miała ochotę biec przed siebie, gdziekolwiek, zachowała jednak spokój, mając na uwadze fakt,
że córka najprawdopodobniej wciąż ją obserwuje. Niechybnie też zapyta babkę o przyczynę
takiego, a nie innego zachowania matki.
Dopiero za rogiem ulicy Blanka przyspieszyła kroku. Nigdzie się nie spieszyła, nie
analizowała, dokąd idzie i co właściwie zamierza zrobić. Dokładnie tak jak wtedy…
Dokładnie jak siedemnaście lat temu, gdy Justyna, najwyraźniej pełna obaw, wyznała
jej… powiedziała…
Blanka od lat nie zamierzała do tego wracać. Życie potoczyło się dalej. Okazało się, że
i z pękniętym sercem można jakoś funkcjonować. Że wszystkie te literackie opowieści o zakręcie
na drodze to jednak prawda. Że życie tylko pozornie przypomina prostą aż po horyzont trasę.
Trzeba tylko pilnować drogi, by omyłkowo z niej nie zboczyć. I wszystko idzie dobrze, dopóki
w pewnym momencie się nie okaże, że dalsza droga na wprost jest zamknięta. Że
niespodziewanie pojawił się na niej zakaz wjazdu i trzeba skręcić w bok. Albo zawrócić.
Niektórzy postanawiają zaryzykować, zignorować ten zakaz i pojechać dalej. Czasem może się to
udać. Znacznie częściej – trzeba ponieść konsekwencje własnej brawury.
Blanka po prostu zawróciła. Nie było alternatywy – tak uznała przed laty. Nadal zresztą
tak uważała, a jednak… Za każdym razem, gdy o tym myślała, odzywał się w niej tamten stary
ból, którego bynajmniej nie złagodził upływ czasu.
Po dawnemu wszystko w niej w tym momencie wyło, krzyczało z żalu. Za utraconymi
marzeniami i planami. Choć zaraz musiała przytomnie przyznać, że przecież wtedy, przed laty,
sama nie raz i nie dwa dawała Justynie do zrozumienia, że Robert w gruncie rzeczy znaczy dla
niej tyle, ile dobry kolega. Co więcej – ona nie znaczyła dla niego więcej niż każda inna
koleżanka, a dziewczyn przy nim kręciło się na pęczki. Nie robił jej żadnych nadziei, nie dawał
do zrozumienia, że w jakikolwiek sposób ją wyróżnia. Nigdy, ani razu. A ona? Przede wszystkim
robiła, co mogła, aby nie ośmieszyć się w jego oczach. Albo nie wpędzić go w zakłopotanie,
które skłoni go do zastanowienia się, jak się jej pozbyć ze swojej orbity. Oczywiście w kulturalny
sposób, niemniej… Czuła, że tak właśnie będzie, jeśli zacznie mu okazywać, jak bardzo jej na
nim zależy. Musiała działać ostrożnie, rozważnie, tak jakby przemierzała pole minowe. To zaś
wymagało czasu. I właśnie tego czasu zabrakło.
Gdy tymczasem Justyna…
ROZDZIAŁ 13
– Naprawdę tak bardzo chcesz pojechać na święta i ferie do taty?
Majka, która w pierwszej chwili rzuciła się jak oparzona, gdy matka wyłączyła
radiomagnetofon, znieruchomiała, usłyszawszy jej pytanie. Wytrzeszczyła oczy i z półotwartymi
ze zdumienia ustami patrzyła na nią jak zaczarowana.
Pomimo zdenerwowania i strapienia Blanka z przyjemnością poddała się uczuciu
pewnego triumfu, gdy obserwowała reakcję córki.
– Zadałam ci pytanie – przypomniała z lekką nutką ironii.
Majka na ogół bezbłędnie wyłapywała tego typu odcienie w głosie matki. Tym razem
jednak zupełnie je zignorowała.
– Ty… na poważnie… mamo? – wydusiła ze ściśniętego gardła.
Po raz drugi tego dnia matka ją zaskoczyła. Najpierw na klatce schodowej w bloku
dziadków. Majce potem przez kilka godzin dziwne zachowanie matki nie dawało spokoju, jednak
babcia nie potrafiła – lub nie chciała, jak podejrzewała dziewczyna – niczego jej wyjaśnić. Dała
więc w końcu temu spokój, a gdy wróciła wieczorem do domu, bez słowa – jak to ostatnio stało
się jej zwyczajem – zamknęła się w swoim pokoju i włączyła na cały regulator muzykę.
Wiedziała, że matkę to irytuje i na ogół prowokuje do wtargnięcia do jej pokoju, co zawsze
kończyło się awanturą. Szczerze mówiąc, ostatnimi czasy był to jedyny sposób sprowokowania
Blanki do interwencji i kłótni. Nic innego już na nią nie działało. Na ogół ignorowała lub raczej
starała się ignorować zachowanie córki. A Majka niczego tak nie znosiła jak bycia ignorowaną.
Toteż oczywiście w pierwszej chwili poczuła znajome podniecenie, gdy matka weszła do jej
pokoju i wyciągnęła wtyczkę z kontaktu.
Nareszcie, pomyślała z satysfakcją dziewczyna, teraz cię mam.
Jednak zanim zdążyła warknąć, co myśli o podobnym naruszeniu jej przestrzeni – takie
określenie znalazła w jakimś poradniku i choć była na tyle inteligentna, by wyśmiać w duchu
podobne sformułowanie, niemniej postanowiła je wykorzystać w spodziewanej konfrontacji
z matką – Blanka odezwała się pierwsza.
Spokojnym, pozornie wypranym z emocji głosem – Majka doskonale wiedziała, że było
to pozornie – spytała, czy córka podtrzymuje swoją chęć wyjazdu do Poznania.
Cholera, co się za tym kryje? Co matka znowu wykombinowała? – podobne podejrzenia
z prędkością światła przebiegały przez głowę dziewczyny. O co jej, do licha, chodzi?
Przecież matka wiedziała, że Majka od miesięcy marzyła o wyjeździe do Poznania.
A jednak do tej pory zdecydowanie odmawiała na to zgody. Czyżby zmieniła zdanie? Tak nagle?
Jak to możliwe, skoro do tej pory była taka twarda, nieprzejednana. Wytłumaczenie mogło być
jedno – babcia ją przekonała. A może zrobili to oboje dziadkowie? Albo ojciec zadzwonił
z Poznania, choć tę akurat możliwość Majka niemal od razu odrzuciła. Lubiła się oszukiwać
w pewnych sprawach dotyczących ojca, zakłamywała rzeczywistość, starała się nie przyjmować
do wiadomości niektórych – w większości niewygodnych – faktów, niemniej w głębi umysłu nie
mogła się oprzeć natrętnemu przekonaniu, że ojciec bynajmniej nie zamierza zmieniać swoich
świąteczno-noworocznych planów, a w każdym razie nie uwzględnia w nich ani jej, ani Piotrka.
Mimo to szła w zaparte. Postanowiła, że całą odpowiedzialnością za ten stan rzeczy obarczy
matkę. Ostatecznie to ona pierwsza zaczęła mówić o rozwodzie, to znaczy o zdemontowaniu
całej rodziny. Było jak było – Majka nie wierzyła naiwnie, że rodzice żyli ze sobą szczęśliwie –
niemniej istniały dom, rodzina, spokój, przewidywalność każdego następnego dnia. W ich
poznańskim mieszkaniu nie dochodziło do awantur, a że ojciec i matka odnosili się do siebie
chłodno i obojętnie? Majka już dawno przeszła nad tym do porządku dziennego. Przejmowała się
tym, gdy była młodsza. Ale teraz? Miała przyjaciół i własne sprawy. Grunt, że rodzice
utrzymywali ze sobą cywilizowane stosunki. Ostatecznie trudno wymagać, by ludzie w ich wieku
– przecież nie byli już tacy młodzi – pałali do siebie namiętnością, patrzyli sobie w oczy
i trzymali się za ręce. Ten etap mieli już za sobą. Pewnie to smutne, ale cóż… taka jest kolej
życia, przemawiają za tym nawet biologia i anatomia. Żarliwa miłość zdarza się naprawdę
młodym ludziom. Potem pozostaje już tylko dbanie o rodzinę. Tak w każdym razie uważała
Majka, a zdanie to podzielały wszystkie jej koleżanki i nawet dwóch czy trzech chłopaków. Bo
tylko tylu kolegów w ogóle miało w tej kwestii jakieś zdanie.
Aż tu nagle okazało się, że matce ten układ wcale nie odpowiadał. Ojcu najwyraźniej też
nie, skoro nie tylko bez oporów zgodził się na rozwód, ale do tego jeszcze, jak się okazało, od
pewnego czasu miał już na boku pocieszycielkę. Majka zresztą starała się nie przyjmować do
wiadomości faktu istnienia tej kobiety. W każdym razie nie traktowała jakiejś tam Magdaleny
jako poważnego zagrożenia. Tak właśnie wyjaśniła to Ance, przyjaciółce z Poznania, gdy ta
wyraziła zdumienie, dlaczego Majka całą winę zrzuciła na matkę, skoro to przecież ojciec znalazł
sobie nową kobietę.
– To nic poważnego – oświadczyła wówczas lekceważąco. – Tata zrobił na złość matce,
bo go od dawna olewała. Gdyby matka zaczęła mu wreszcie okazywać, że zależy jej na nim, od
razu puściłby tamtą babę w trąbę.
A gdy Anka wyraziła co do tego wątpliwość, dodała z rozdrażnieniem, że przecież wie,
co mówi. Wprawdzie odmówiła, gdy ojciec zaproponował jej i Piotrkowi, że przedstawi im
Magdalenę (Piotrek, smarkacz, nawet się wtedy pobeczał, więc ojciec zaraz ich przeprosił
i wycofał się z projektu, zapewne uznając, że wróci do tego za jakiś czas), niemniej śledząc go
później ukradkiem, wypatrzyła przy okazji tamtą. Od tej pory na samo jej wspomnienie
wzruszała lekceważąco ramionami.
– Gdybyś ją widziała – przekonywała potem Ankę – sama byś mi przyznała rację. Tyle że
jest młodsza od matki, ale co z tego? Wiek to jeszcze nie wszystko. Mamie mało która dorówna
urodą. Zawsze zwracała na siebie uwagę. A tamta? Ani figury, ani szyku. Włosy ufarbowane na
rudo, na czubku głowy odrosty. Za to śmiała się do mojego ojca jak głupi do sera. Taka zwykła
pinda, słodka idiotka. Tata nie traktuje jej poważnie. Wiem, co mówię.
Anka chyba przyjęła jej argument, że w kwestii urody rzadko która kobieta mogłaby
stanąć w szranki z Blanką Miller – zdanie to zresztą podzielały wszystkie pozostałe koleżanki –
jednak w gruncie rzeczy Majka wiedziała, że to nie uroda jest tu kluczową sprawą, ale właśnie
ów wyszydzony przez nią śmiech tej drugiej kobiety. W każdym razie nie była w stanie sobie
przypomnieć, by matka w taki sposób uśmiechała się do ojca. By patrzyła na niego tak jak tamta.
Postanowiła jednak, że nie będzie tego rozpamiętywać i analizować. Słodkie uśmiechy
i tak okażą się nieistotne, bo ojciec prędzej czy później znudzi się tamtą. I gdyby matka nie
wyskoczyła z propozycją rozwodu, to pewnie do tej pory nie pamiętałby już tej Magdaleny.
I znowu wszystko byłoby jak dawniej. Tak czy inaczej, ojciec z pewnością za nimi tęsknił.
Niechby tylko ona, Majka i Piotrek przyjechali do niego do Poznania. A przynajmniej ona, bo
Piotrka nie mogła już być pewna. Tak jak przewidywała od samego początku, przyzwyczaił się
jednak do Warszawy, do nowej szkoły i kolegów. Głupi smarkacz, ale to zawsze był taki
maminsynek. Zresztą nieważne.
Ważne, że matka, po raz pierwszy, odkąd zamieszkali w stolicy, zapytała ją, czy nadal
pragnie pojechać do Poznania. Najpewniej to jednak babcia ją przekonała. Jak widać i słychać,
przemówiła jej jakoś do rozumu. Jakkolwiek by nie było, Majka, opanowując wreszcie pierwsze
zaskoczenie, poczuła oszałamiającą radość.
– Ty mówisz poważnie? – powtórzyła jednak na wszelki wypadek.
– Jeśli nadal tego pragniesz… to jedź.
„To jedź”. Tak po prostu? Nagle, ni z tego, ni z owego obok radości poczuła dziwny
niepokój.
– Trzeba zadzwonić do ojca i mu o tym powiedzieć – oświadczyła Blanka, a jej spokojny,
jakby wyprany z wszelkich emocji ton głosu spotęgował jeszcze niepewność dziewczynki.
I wreszcie Majka pojęła, dlaczego tak się poczuła.
– Zróbmy to teraz – kontynuowała Blanka, a Majka odniosła takie wrażenie, jakby jej
żołądek zacisnął się w jakimś nagłym skurczu.
– Teraz? – powtórzyła bezwiednie.
Czyżby w chłodnym do tej pory spojrzeniu matki dostrzegła współczucie? O nie, tylko
nie to.
Ona, Majka, nie obawia się ewentualnych zastrzeżeń ze strony ojca. Tata na pewno
bardzo się ucieszy. Wprawdzie miał jakieś tam plany, ale jakie to ma znaczenie? Przecież Majka
i Piotrek byli dla niego ważniejsi od planów wyjazdowych. I… od tamtej. Przecież tamta tak
naprawdę się nie liczyła.
Jednak… czy na pewno?
Nie, dość tego. Majka potrzasnęła głową, tak jakby chciała wygnać stamtąd ogarniające ją
wątpliwości. Wpadam w paranoję. Nie boję się zadzwonić do taty. Na pewno będzie szczęśliwy,
gdy mu powiem. Zrobię to teraz, zaraz.
– No to dzwońmy – oświadczyła na głos. Zabrzmiało to zuchwale, może zbyt
buńczucznie. Zbyt demonstracyjnie. A mimo to sama usłyszała we własnym głosie… strach.
Jednak matka, nawet jeśli coś spostrzegła, nie dała tego po sobie poznać.
Oczywiście zawsze istniało prawdopodobieństwo, że Krzysztofa nie będzie w domu,
nawet o dziewiątej wieczorem. Niemniej, zarówno Blanka, jak i Majka pamiętały, że o tej porze
zazwyczaj pracował u siebie nad dokumentacją związaną z kancelarią prawną, którą prowadził
wespół z dwoma kolegami. Choć oczywiście nie można było wykluczyć, że ostatnimi czasy mógł
zmienić te zwyczaje.
Jednak po trzecim sygnale podniósł słuchawkę. Blanka potrafiła zrozumieć jego
zaskoczenie, gdy usłyszał jej głos. Przewidywała też, jaka będzie jego reakcja, gdy dowie się, co
mu miała do zakomunikowania. Niemniej, gdy milczenie po drugiej stronie linii się przedłużało,
straciła cierpliwość.
– Jeśli o mnie chodzi, zgadzam się – powtórzyła z naciskiem. – Teraz porozmawiaj
z Majką.
– Poczekaj – usłyszała wtedy lekko zmieniony ze zdenerwowania głos byłego męża. Na
chwilę znowu zamilkł, ale widocznie w obawie, że Blanka wykorzysta ten moment, by przekazać
słuchawkę Majce, dodał pospiesznie: – Przecież wiesz, że to… niemożliwe. Mam… plany.
W pierwszy dzień świąt wyjeżdżam… wyjeżdżamy za granicę.
Blanka zerknęła na Majkę i postanowiła powstrzymać się od złośliwego uśmieszku. Nie
zamierzała jednak pozostawić słów Krzysztofa bez odpowiedzi. Zresztą przecież jej oczekiwał.
– Powiedz jej o tym – oświadczyła, starannie dobierając słowa.
– Ty z nią teraz jesteś. Nie mogłabyś…? – Był coraz bardziej niezadowolony i nawet tego
nie ukrywał.
– Próbowałam – odparła lekko, choć w tym momencie i ona się zirytowała – ale to jej
wielkie marzenie. Zapytam jeszcze Piotrka, czy chciałby do was dołączyć. Umówcie się, a potem
wspólnie ustalimy, jak zorganizować ten wyjazd. Daję ci Majkę.
Słyszała, że coś jeszcze powiedział, zaprotestował, ale wcisnęła słuchawkę w dłonie
wyraźnie zaniepokojonej córki i zerknęła na czającego się w drzwiach syna. Był bliski płaczu,
nie miała też wątpliwości, że choć nie podzielał marzeń siostry o wyjeździe do Poznania, to
jednak jak najbardziej podzielał jej niepokój.
Wycofała się do kuchni, ale oczywiście słowa Majki dobiegały także i tutaj. Choć tak
naprawdę wcale nie chciała ich słyszeć.
– Dlaczego nie? Tato, znowu tak mówisz… Tak, znowu, bo kiedy tylko mówię, że chcę
do ciebie przyjechać,
ty zawsze coś wynajdujesz… Nie, to nie przypadek… Nic mnie to nie obchodzi, i tak
przyjadę… Słyszysz, i tak przyjadę… No to zabierz mnie ze sobą… Nie obchodzi mnie, że za
późno, aby to załatwić… Mogłeś powiedzieć mi wcześniej, co planujesz… No to mogłeś mi
powtórzyć. Mogłeś zapytać, czy nie zechciałabym wyjechać z tobą… A do Poznania i tak
przyjadę… Mama pozwoliła… No to wymyśl coś… Tak, przyjadę w Wigilię. Nie, nie chcę…
a teraz daję ci Piotrka do telefonu. Cześć.
Słysząc zbliżające się kroki Majki, Blanka pospiesznie pochyliła się nad kuchennym
blatem.
– Mamo, tata chce z tobą jeszcze raz porozmawiać – usłyszała. Wolała na razie nie
odwzajemniać spojrzenia dziewczynki. – Powiedziałam mu, że do niego przyjadę i już. Mamo…
Najwyraźniej brak reakcji matki wystraszył ją nie na żarty.
– Tak. – Blanka z trudem przełknęła ślinę. – Tak, już idę do telefonu.
***
– Dobrze zrobiłaś – pochwaliła ją siostra, gdy dwa tygodnie później w dużej kuchni
starego domu ich dziadków kończyły przygotowania do wigilijnej wieczerzy. Niemal cała
rodzina celebrowała zwyczaj obchodzenia zarówno Bożego Narodzenia, jak i Wielkanocy
w Pieczyskach, na dobrą sprawę od zawsze tak było. W każdym razie odkąd sięgała pamięć
Blanki, jak i jej rodzeństwa, także tego ciotecznego. Oczywiście to już nie było to samo, co
w czasach ich dzieciństwa. Przede wszystkim zmalała liczba „biesiadników”. Przed laty jedno za
drugim odeszli oboje dziadkowie, a niedługo potem siostra i brat babci. Z licznego grona
kuzynów na święta regularnie przyjeżdżała już tylko jedna cioteczna siostra z mężem i córkami.
Także brat Blanki co drugi rok spędzał święta z rodziną żony, tak więc nie wszystko wyglądało
jak dawniej, niemniej atmosfera pozostała taka sama. Nikt też nie miał wątpliwości, że
zawdzięczano to szczęśliwej decyzji podjętej po śmierci seniorów rodu, aby nie sprzedawać
domu w Pieczyskach. Owszem, pod wieloma względami nie przystawał do wymagań stawianym
współczesnym willom, był – mówiąc bez ogródek – staroświecki, a niektóre meble i sprzęty
pozostawiały wiele do życzenia, jeśli chodziło o ich funkcjonalność, ale nikt w rodzinie nie dążył
do przeprowadzenia tu remontu i zmian. Jak to kiedyś ujął Marcin, brat Blanki – dom dziadków
straciłby wtedy swoją duszę, a wszyscy w rodzinie przyjęli tę opinię bez zastrzeżeń. Co roku też
na święta zwożono tu potrzebne wiktuały albo i kupne produkty, rozpalano ogień na kominku,
ubierano wielką choinkę (niektóre ozdoby pochodziły jeszcze z początku stulecia), rozświetlano
także świerk rosnący nieopodal domu i to pozwalało choć na kilka godzin przywołać dawne
czasy, a nawet – jak stwierdził mąż ciotki Teresy – tych, którzy już odeszli, którzy od dawna lub
niedawna znajdowali się po drugiej stronie.
Po drugiej stronie… Na samo wspomnienie tych słów Blanka za każdym razem czuła
dreszcz przebiegający jej wzdłuż kręgosłupa. Ściskało się w niej serce. Tym bardziej, że cała
rodzina natychmiast podchwyciła wyrażenie wuja Wacława i potem co rok ktoś je przywoływał.
W tym roku także nie udało się tego uniknąć.
Ledwo Blanka, w towarzystwie innych kobiet z rodziny, wkroczyła do kuchni, ciotka
Teresa westchnęła i pociągnąwszy nosem, wyszeptała:
– Jaka ta kuchnia staroświecka! Lodówka stara, z kranu kapie woda, nie ma zmywarki
i piekarnik ledwo już zipie, ale jednak… to miejsce ma swoją duszę. Gdy tylko tu wchodzę, mam
wrażenie, że zaraz zobaczę naszą mamę, jak się krząta i narzeka na ojca, że nie naprawił tego czy
tamtego.
– Dobrze już, dobrze – trzeźwo zmitygowała ją pani Sarnacka, która nie zamierzała,
przynajmniej na razie, poddawać się nostalgii. – Może te sprzęty są stare i tak dalej, ale
pomieszczenie przynajmniej duże, a przez to zdecydowanie lepiej nadające się do gotowania
i wypieków niż te nasze klitki w blokach. W mojej kuchni, na dobrą sprawę, mieści się tylko
jedna osoba, bo obecność drugiej natychmiast oznacza tłok i wzajemne przepychanie. W twojej
jest podobnie. To samo u dziewczyn.
Dziewczynami od lat niezmiennie określano Blankę, a także jej siostrę i kuzynkę.
Trzeźwa uwaga pani Sarnackiej zatrzymała wszelkie zakusy ciotki, by poddać się
sentymentalnym wspomnieniom, po czym wszystkie panie zabierały się do pracy. Tylko Bożena,
siostra Blanki, gdy zostały w pewnym momencie same na posterunku, pozwoliła sobie na
wspomnienie, jak to było przed laty, gdy ze względu na dzieci organizowano Świętego Mikołaja,
tradycyjnie przeznaczając tę rolę wujowi Wacławowi. Uwaga była niewinna, bez żadnych
kontekstów, a w dodatku wypowiedziana pogodnym tonem, wystarczyła jednak, by oczy Blanki
wypełniły się łzami.
– Co się stało? Dlaczego beczysz? – wystraszyła się Bożena.
– Nie, nic takiego – odburknęła Blanka, wycierając pospiesznie powieki wierzchem dłoni
i czym prędzej zabrała się do krojenia cebuli.
– Ty mi tu nie opowiadaj, że nic takiego. – Bożena, jak to ona, nie dała się zwieść. –
Mów, o co chodzi?
– Wspomniałaś o naszych dzieciakach, gdy były jeszcze małe – odparła zduszonym
głosem Blanka – a ja zaraz pomyślałam o mojej Majce. Że po raz pierwszy nie ma jej tu z nami.
Bożena pokiwała głową ze zrozumieniem, po czym uśmiechnęła się i poklepała siostrę po
ramieniu.
– Dobrze zrobiłaś. Niepotrzebnie się tak przejmujesz. Wyszłaś naprzeciw jej marzeniom,
na pewno jest ci za to wdzięczna.
– Czy ja wiem?
– Ale ja wiem. I wszyscy pozostali. Gdybyś zmusiła ją do przyjazdu tutaj, w najlepszym
razie siedziałaby naburmuszona. Co zaś byłoby w tym najgorszym razie, nawet nie potrafię sobie
wyobrazić. Tak czy owak, zepsułaby nam wszystkim święta.
– Przecież wiem, nie musisz mi tego przypominać – mruknęła ze zniecierpliwieniem
Blanka. – Nie jestem tylko pewna, czy naprawdę jest jej dobrze w Poznaniu. Mam wrażenie, że
dopóki tam się nie znalazła, nie do końca do niej docierało, że następnego dnia po Wigilii
Krzysztof razem ze swoją przyjaciółką wybywa za granicę i nie zamierza w ostatniej chwili
zmieniać swoich planów. To znaczy niby o tym wiedziała, ale podejrzewam, że tliła się w niej
nadzieja, że ze względu na jej przyjazd może jednak ojciec zdecyduje się zostać w Poznaniu.
– A właściwie jak to zostało w tej sytuacji zorganizowane? Skoro on jutro wyjeżdża
z kraju?
– Zwyczajnie. – Blanka wzruszyła ramionami. Odstawiwszy na bok przygotowane
śledzie, zabrała się za odgrzewanie pierogów. – Dzisiaj wszyscy poszli z wizytą do teściów –
powiedziała i poprawiła się czym prędzej: – To znaczy do rodziców Krzysztofa. Pozostałe dwa
dni świąt i ferie Majka spędzi u dziadków. Uprzedziłam ją, że zaproszona też została przyjaciółka
ojca. Krzysztof też ją na to przygotował, zanim po nią przyjechał. Wiedziała, jak to będzie
wyglądać. A mimo wszystko uparła się, że spędzi ten czas w Poznaniu. Być może dopiero dzisiaj
w pełni do niej dotarło, co to oznacza.
– I bardzo dobrze. Mała nauczka się jej przyda. Pewnie, że jest jej ciężko i przeżywa
trudny okres, ale ostatnio była nie do wytrzymania. Tylko nie próbuj jej bronić. Dała ci ostro do
wiwatu, sama miałam okazję widzieć i słyszeć. Takiego zachowania wobec matki nic nie
usprawiedliwia, nawet rozwód rodziców.
– Nie usprawiedliwiam jej – odparła Blanka. I to była prawda. Zgadzała się
z argumentami siostry, to przecież powody, dla których zgodziła się na wyjazd Majki. Bez
wątpienia rozczarowanie z powodu decyzji ojca będzie dla niej dobrą nauczką. I wreszcie
przekona się, że Magdalena jest realną i ważną osobą w jego życiu, a nie przemijającym
kaprysem. Przestanie winić o wszystko matkę i idealizować ojca. Może też przekona się, że czym
innym były mniej lub bardziej sporadyczne wizyty u dziadków Millerów, a czym innym
codzienne z nimi przebywanie. Blanka w każdym razie na podstawie własnego doświadczenia
wiedziała, na czym polega ta subtelna różnica.
Nie wiadomo też, czy więzy przyjaźni z pozostawionymi w Poznaniu rówieśnikami
przetrwały próbę kilkumiesięcznej rozłąki. Patrząc z tego punktu widzenia, być może dobrze się
stało, że Majce otworzą się oczy na to, w co od miesięcy niezłomnie i bezkrytycznie wierzyła.
Być może. Niemniej…
– Czas, aby wreszcie i Krzysztof wziął na siebie tę część odpowiedzialności, która należy
do niego – kontynuowała Bożena.
Blanka skinęła głową. Nie mogła mówić, gardło jej się zacisnęło, jak za każdym razem,
gdy ktoś wspominał o odpowiedzialności Krzysztofa. O jego winie. Ona przecież wiedziała
swoje. Bo tylko ona znała całą prawdę.
– Jemu także przydała się ta nauczka. – Bożena, gdy już się nakręciła, nie ustawała,
dopóki sama nie uznała, że ten akurat wątek rozmowy został wyczerpany. Że więcej nie ma już
w tej sprawie do powiedzenia, przynajmniej na razie. Oczy jej rzucały gniewne błyski, jak za
każdym razem, gdy sobie przypominała, że choć szwagier złamał przysięgę małżeńskiej
wierności, to jednak jego żona musiała wyprowadzić się z mieszkania i szukać pomocy u własnej
rodziny. Oczywiście Bożena kochała siostrę i dałaby sobie rękę uciąć, by ją ratować, ale co to za
sprawiedliwość, by to zdradzona żona musiała z dziećmi wynosić się ze wspólnego domu! Przy
czym Bożena nie przyjmowała do wiadomości, że w sensie prawnym mieszkanie w Poznaniu
było tylko własnością Krzysztofa. Prawo potrafi być bezduszne, wyroki beznadziejne, a facet
powinien umieć zachować się z klasą i honorem – uważała. Tym bardziej że w tym akurat
konkretnym przypadku na biednego nie trafiło.
– Wyobrażam sobie, jaki to dla niego musiał być szok, gdy zadzwoniłyście
z wiadomością o przyjeździe Majki – dodała ze złośliwą satysfakcją w głosie.
– Nie był zachwycony – odparła niechętnie Blanka.
Nie miała ochoty kontynuować tej rozmowy. Otwartość i szczerość siostry nieraz ją
irytowała. Gdy były jeszcze dziećmi, a potem charakternymi nastolatkami, często z tego powodu
dochodziło między nimi do awantur. Ten etap już dawno miały za sobą, od wielu lat nie odbyły
żadnej poważniejszej szermierki słownej, a mimo to Blanka niejednokrotnie łapała się na tym, że
czasami miałaby ochotę wygarnąć siostrze, co myśli o jej niektórych bezpośrednich uwagach.
A przy okazji nakazać jej, by nauczyła się przynajmniej czasami trzymać język za zębami.
– To znaczy, że był cholernie wściekły. – Bożena oczywiście po swojemu zinterpretowała
zawoalowaną odpowiedź siostry. – Pewnie oskarżył cię, że to ty wpadłaś na pomysł wysłania
dzieci do Poznania. A skoro Piotrek nie miał na to ochoty, to postanowiłaś przynajmniej posłużyć
się Majką. I to tylko po to, aby zrobić mu na złość. Jemu i tej jego przydupasce.
– Nie. – Blanka wyprostowała się i popatrzyła zimno na siostrę. – O nic mnie nie
oskarżył. I jeszcze jedno: Krzysztof nigdy cholernie się nie wściekał. Zachowaj dla siebie takie
określenia.
Bożena, którą początkowo ostry ton głosu siostry, a także zimne spojrzenie jej oczu,
zaskoczyły, szybko doszła do siebie. Tak jak przed laty, nigdy łatwo nie odpuszczała. A już na
pewno nie wtedy, gdy była absolutnie pewna swojej racji.
– Nie powinnaś go bronić – rzekła z powagą godną starszej, bardziej doświadczonej
siostry, choć w istocie to ona była młodsza od Blanki. W każdym razie Blankę ten ton drażnił,
i to w najwyższym stopniu. – W ten sposób nigdy mentalnie się od niego nie uwolnisz – dodała
Bożena.
Gówno wiesz, odpowiedziała jej, choć tylko w myślach, Blanka. Nie chciała się kłócić,
zwłaszcza w Wigilię. Dlatego na głos sprzeciw swój wyraziła znacznie oględniej:
– Mylisz się. Nie bronię go i już dawno się od niego uwolniłam.
Choć i to nie jest cała prawda, zżymała się w duchu. Nosiła i nadal nosi jego nazwisko,
w niedalekiej przecież przeszłości spała z nim, prowadziła dom i nadal wychowuje ich wspólne
dzieci. Ale nigdy do niego tak naprawdę nie należała, mentalnie zawsze żyła obok, nie z nim.
Inaczej nie mogła… nie chciała. Nigdy tego nie zrozumiesz, siostrzyczko, pomyślała.
Odwróciła się tyłem do Bożeny, modląc się, aby wreszcie matka, ciotka, kuzynka bądź
ktokolwiek inny zajrzał do kuchni. To być może skutecznie zamknęłoby usta siostrze. Gdzie, na
litość boską, podziały się pozostałe kobiety? Poszły ustawiać potrawy na stole, ale zamiast
wrócić, najpewniej trajkoczą w najlepsze z pozostałymi gośćmi.
– Powiem ci coś, przed czym na ogół zawsze się powstrzymywałam – usłyszała za
plecami stanowczy ton Bożeny. – Zawsze w porę gryzłam się w język, bo w ostatniej chwili
upominałam się, że to nie moja sprawa. To twoje życie i twój wybór. A potem już było za późno,
by o tym mówić. Nawet kiedy się rozwiodłaś, uznałam, że nie warto do tego wracać. Ale dziś to
powiem…
Boże, spraw, aby ona zamilkła, jęknęła w myślach Blanka. Była gotowa modlić się nawet
o to, aby pod nimi obiema zapadła się podłoga w kuchni. Wszystko jedno, byle już nie słyszeć
głosu siostry. Niestety, wszystko wskazywało na to, że były to zbyt piękne marzenia, aby miały
się ziścić.
– Nigdy nie lubiłam Krzysztofa – wyrzuciła z siebie gniewnie Bożena.
Też mi rewelacja, uśmiechnęła się pod nosem Blanka. Zawsze o tym wiedziałam, dodała
w duchu.
Tyle że, jak się miało okazać, to jeszcze nie było wszystko, co Bożena miała jej do
powiedzenia.
– I nigdy nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego nie udało ci się z Robertem. Dlaczego
pozwoliłaś… dlaczego dopuściłaś do tego, aby sprzątnęła ci go sprzed nosa taka szara mysz jak
ta twoja przyjaciółka, ta Justyna. I to w taki sposób!
Blanka z hukiem odstawiła na kuchenny palnik garnek z czerwonym barszczem. Niewiele
zresztą brakowało, a upuściłaby go na podłogę.
Bożena wreszcie zamilkła, cofnęła się i otwartymi z przerażenia oczami patrzyła na
siostrę.
– Wara ci od Justyny – wydusiła przez zaciśnięte gardło Blanka. – Wara ci od tamtych
spraw. Od mojego życia. Dotarło do ciebie?
– Co tu się dzieje, dziewczynki? – W tej samej chwili, niestety o kilka sekund za późno,
do kuchni zajrzała pani Sarnacka. Tuż za nią stała nie mniej zaskoczona i przestraszona ciotka
Teresa. – Dowiem się, co się stało?
Odpowiedziało jej głuche milczenie. Martwą ciszę przerwał dopiero donośny głos wuja
dobiegający z jadalni:
– Hej, moje panie, może byśmy wreszcie zaczęli kolację? Wszyscy umierają już z głodu.
ROZDZIAŁ 14
Zobaczyła ich przy samym wyjściu z kina. Zdecydowanie za późno, aby się cofnąć do
pomieszczenia, ukryć się za filarem, przeczekać, aż przejdą obok i jej nie zauważą. Poza tym nie
była sama, towarzyszył jej Piotrek, i raczej nie uniknęłaby jego pytań o przyczyny tak
przedziwnego zachowania. Ale też zupełnie nie spodziewała się, że właśnie w takim miejscu
i o takiej porze natknie się na ludzi, których starała się do tej pory unikać. Jak dotąd –
z powodzeniem. Wprawdzie nie była tak naiwna, by zakładać, że jakimś niezwykłym
zrządzeniem losu nie stanie nigdy oko w oko z ojcem Justyny. Należało się liczyć z faktem, że
pewnego dnia się spotkają choćby na zebraniu semestralnym w szkole – był przecież opiekunem
Moniki – niemniej starała się o tym nie myśleć. Po tym, co usłyszała we wrześniu od matki
Roberta, tym bardziej nie spodziewała się niczego dobrego po spotkaniu i ewentualnej rozmowie
z panem Bielińskim.
Na dwa dni przed sylwestrem wybrała się z Piotrkiem do kina. Majka przebywała
u dziadków w Poznaniu, a ponieważ w szkole trwały ferie, był to dogodny czas, by poświęcić go
synowi.
Kino było pełne ludzi, a mimo to do głowy jej nie przyszło, że w tym samym czasie na
ten sam pomysł wpadną Monika i jej dziadek.
Oboje spostrzegli ją prawie w tym samym momencie, co ona ich, a efekt tego był taki, że
wszyscy troje stanęli jak wryci. Gwoli ścisłości należałoby nawet powiedzieć, że wszyscy
czworo, bowiem Piotrek, aczkolwiek nieświadomy przyczyny całego zamieszania, także się
zatrzymał i zdumiony obserwował pozostałych.
– Dzień dobry – odezwała się cicho Monika, która, choć zaskoczona, nie widziała
powodu do niepokoju. Ot, taki zbieg okoliczności – przecież bywa, że i w kinie człowiek natknie
się na nauczyciela. Zaraz też ujęła dziadka pod ramię, tym samym dając mu do zrozumienia, by
przepuścili w drzwiach Blankę i Piotrka.
Ona przecież nic nie wie, przemknęło Blance przez myśl, ona nawet nie przypuszcza, że
ja i jej dziadek się znamy. Nikt jej przecież nie powiedział. Niewykluczone, że Bieliński
w dalszym ciągu nie wie, że pracuję w tym samym liceum, do którego uczęszcza jego wnuczka.
Prawdopodobnie już od lat o mnie nie myślał. Że zapomniał o moim istnieniu. Co w tym
dziwnego? A gdyby tak…
Boże, zaczęła się szybko modlić, spraw, proszę, aby ten człowiek mnie nie poznał,
błagam.
Czuła jednak, że ta modlitwa raczej nie zostanie wysłuchana. Ona, Blanka, nie zasłużyła
na taką łaskę. Poza tym chyba za późno wezwała Boga na pomoc. No i niby czemu pan Bieliński
miałby jej nie rozpoznać, nie skojarzyć? Nie widzieli się raptem kilkanaście lat. Cóż to jest? Tyle
co nic. Rzadko kiedy w ciągu takiego czasu człowiek zmienia się nie do poznania.
– Dzień dobry – odpowiedziała pospiesznie, może zbyt pospiesznie, a na pewno zbyt
nerwowo, na pozdrowienie Moniki.
Skinęła też głową jej dziadkowi i niewiele brakowało, a wyszłaby razem z synem na
zewnątrz, lecz Bieliński ją zatrzymał.
– O Boże – wyszeptał. – Słusznie powiadają: góra z górą się nie zejdzie, a człowiek
z człowiekiem…
Słysząc to, Monika otworzyła szeroko oczy, ale nie zdążyła o nic zapytać, bo jakiś młody
człowiek, zirytowany zatorem w drzwiach, ofuknął ich, by się odsunęli na bok.
– Poznał mnie pan – bardziej stwierdziła, niż zapytała Blanka. Starała się przy tym nie
patrzeć ani na Piotrka, ani na Monikę. Nie mogła jednak uniknąć spojrzenia profesora
Bielińskiego. Miała wrażenie, że cała się kuli, że widać jej strach, rozpacz, wstyd. Jak zareaguje
ojciec Justyny? Jej najbliższej niegdyś przyjaciółki. A na dobrą sprawę jedynej, jaką
kiedykolwiek miała. Owszem, w swoim czasie otaczały ją tłumy, nie narzekała na samotność.
Ale Justyna był kimś szczególnym, niesłychanie bliskim. Niezastąpionym.
Mówi się, że nie ma ludzi niezastąpionych, ale najwidoczniej nie dotyczy to najbliższych
przyjaciół.
Głupotą też było choćby przez ułamek sekundy zakładać, że ojciec najbliższej
przyjaciółki jej nie rozpozna.
Przez całe lata byłam niemal codziennym gościem w ich domu, myślała, czasem Justyna
przychodziła do mnie, ale częściej to ja bywałam u niej.
W domu Bielińskich na Wierzbowej było dużo spokojniej, a przede wszystkim mieli
więcej miejsca niż Sarnaccy w swoim zatłoczonym, ciasnym mieszkanku. Blanka zawsze dobrze
się czuła u przyjaciółki.
– Ja miałbym cię nie poznać? – zdziwił się, zgodnie z jej przypuszczeniami, pan Sarnacki.
Ale jego spojrzenie było spokojne, łagodne, przyjazne. Czyli takie, jakim je pamiętała sprzed lat.
Jakby potem nic złego się nie wydarzyło. Patrzył na nią i zachowywał się zupełnie inaczej niż
teściowa Justyny.
A zatem albo o pewnych sprawach nie wiedział, albo zapomniał, albo też uznał, że to i tak
bez znaczenia. Zło już się dokonało. Przeszłość nigdy nie wróci. Nie będzie już drugiej szansy,
by naprawić to, co wydarzyło się przed laty.
Czy to możliwe, aby tak myślał? By wybaczył?
Nie – uznała Blanka. On po prostu o niczym nie wie. Nikt mu nie powiedział, a sam
przecież nie mógł się domyślić.
– Dziadku, ty znasz panią profesor? – Monika nie wytrzymała.
Wyglądała na zupełnie oszołomioną. Jej pytanie zaskoczyło także profesora Bielińskiego.
– Panią profesor? – powtórzył.
– No tak… Przecież to pani Miller, mówiłam ci o mojej nowej wychowawczyni. Ja nie
wiedziałam… – Urwała. Przede wszystkim nie wiedziała, co jeszcze mogłaby dodać.
– Ach tak… – Pan Bieliński najwidoczniej szybko zrozumiał i przetrawił tę wiadomość.
Przyjął ją zresztą z zadowoleniem, o czym świadczył jego ciepły uśmiech. I właśnie ten uśmiech,
pogoda spojrzenia wywoływały w Blance lawinę ambiwalentnych, sprzecznych uczuć. Z jednej
strony radość i wzruszenie, a z drugiej ból, żałość i wstyd. Dobre wspomnienia z tamtych lat, gdy
obie z Justyną były nierozłączne, a zarazem poczucie nieodżałowanej straty.
– Rzeczywiście wnuczka wspominała mi o nowej wychowawczyni i polonistce,
wymieniała nawet nazwisko, ale jak nietrudno się domyślić, nic mi ono nie mówiło – dodał
profesor.
I o to mi chodziło, pomyślała zarumieniona Blanka i właśnie zastanawiała się nad
odpowiedzią, gdy do rozmowy wtrącił się nie bardzo zadowolony z całej sytuacji Piotrek.
– Mamo, mieliśmy iść na ciastka – przypomniał.
– Poczekaj chwilę – upomniała go speszona. – Zaraz pójdziemy.
– A może mógłbym zaproponować wspólną wyprawę do cukierni albo do kawiarni? –
uśmiechnął się profesor. – Takie niespodziewane spotkanie wypadałoby jakoś uczcić. Jak
myślisz, kawalerze, czy byłoby to możliwe? – Zwrócił się teraz bezpośrednio do Piotrka. – Czy
jednak wolałbyś mieć dzisiaj mamę tylko dla siebie?
Chłopiec zaczerwienił się i rzucił mu spojrzenie spod oka. Jednak początkowe
niezadowolenie zaczęło powoli ustępować z jego twarzy. Zdecydowanie górę brała ciekawość.
Mimo to nadal był onieśmielony, a obecność równie zmieszanej Moniki jedynie to uczucie
potęgowała.
Wreszcie i pan Bieliński zorientował się, że cała reszta towarzystwa odniosła się do jego
propozycji z dystansem.
– Przepraszam, że tak się wyrwałem z tym zaproszeniem – odezwał się, najwyraźniej
stropiony. – Rozumiem, że planowałaś, to znaczy planowała pani – poprawił się – spędzić ten
wieczór z synem. Nie pomyślałem o tym, ale to dlatego, że naprawdę tak bardzo się ucieszyłem
z naszego spotkania. Mój Boże, po tylu latach! Chętnie bym porozmawiał, ale to może poczekać.
Proszę mi wybaczyć.
I wtedy – w jednej chwili – Blanka pozbyła się resztek wątpliwości.
– Ależ nic nie szkodzi, panie profesorze. Ja także ogromnie się cieszę i chętnie
porozmawiam. Piotrek nie ma nic przeciwko, prawda? – Spojrzała na syna.
Zawahał się na moment, ale skinął głową.
– Jasne – rzekł prawie wesoło i zerknął nieśmiało na Monikę.
Jednak dziewczyna, choć niewątpliwie nadal stremowana – Blanka była w stanie ją
zrozumieć – także nie stwarzała przeszkód. Blanka zresztą odgadła, że Monika chciała zrobić
przyjemność dziadkowi. I niewykluczone, że okazywana przez niego radość zaczęła ją wreszcie
intrygować.
Dziadek i jej nowa nauczycielka znali się przed laty! W dodatku, jak wynikało ze słów
i reakcji starszego pana, nie była to znajomość powierzchowna, niewiele znacząca.
Pomimo grudniowej, dość ponurej aury, powietrze było stosunkowo łagodne, tak że
postanowili przejść się wzdłuż ulicy Chmielnej w kierunku Nowego Światu i zajrzeć do Fukiera.
– Tam przynajmniej możemy liczyć na dobrą kawę – zawyrokował Bieliński. –
O ciastach już nie wspominając. Ja zapraszam.
– No nie, nie mogę na to pozwolić – zaoponowała Blanka, zaraz jednak jej opór został
obalony.
– Ja zaproponowałem kawiarnię. Pani miała inne plany. Nie, nie ma o czym mówić. To
dla mnie prawdziwa przyjemność, proszę mi tego nie odmawiać.
Uśmiechnęła się w odpowiedzi. Niech będzie, postara się spędzić miło czas
w towarzystwie tego człowieka. Postara się, aby także jemu to spotkanie i rozmowa sprawiły
przyjemność. Przynajmniej tyle jest mu winna.
– Byłem pewien, że od lat mieszka pani daleko od Warszawy – zagaił, gdy kelner odebrał
już od nich zamówienie.
Blanka rzuciła pospieszne spojrzenie na Piotrka. W towarzystwie synka musiała starannie
dobierać słowa przynajmniej w niektórych sprawach.
– Zgadza się – odparła, siląc się na spokój. – Mieszkałam w Poznaniu. Ale postanowiłam
wrócić. Tak się złożyło. – Ostatnie zdanie wypowiedziała może trochę zbyt kategorycznym,
nauczycielskim tonem. Zaraz się zresztą z tego powodu zawstydziła, ale zanim znalazła
odpowiednie słowa, by załagodzić nieco brzmienie tych ostatnich, uprzedził ją sam profesor.
– Tak teraz bywa, faktycznie. Życie toczy się inaczej, szybciej niż kiedyś. Raz tu, raz
tam… Inne tempo, inne wyzwania. Ja już za tym nie nadążam. Codziennie Bogu dziękuję za
zmianę ustroju, bo jeszcze kilkanaście lat temu nie śmiałem nawet marzyć, że tego doczekam, ale
z drugiej strony… To chyba nie tak miało być. Ten bezustanny pęd, wyścig szczurów, bogactwo
jednych, pauperyzacja większości, strach, że chwila nieuwagi, spadek czujności zrzuci nas w dół
niczym z jakiejś szalonej karuzeli…
– Dziadku, daj spokój. Nie możesz się tak denerwować. – Monika uspokajającym gestem
położyła swoją drobną rękę na jego dłoni.
Blance w tym momencie zrobiło się ciemno przed oczami. Ten gest… Czy to możliwe,
by przeszłość jednak wracała? Że dawała jej szansę, aby tamto jakoś naprawić, wytłumaczyć,
zrozumieć?
Nie, to przecież bzdura. Takie rzeczy nie zdarzają się w realnym życiu.
– To bzdura – usłyszała w tym samym momencie głos pana Bielińskiego i serce omal nie
wyskoczyło jej z piersi.
Profesor uśmiechał się do wnuczki, tym samym dając jej do zrozumienia, że nie ma
powodu do niepokoju.
– Przepraszam – zwrócił się do pozostałych. – Zrozumcie… narowy starego człowieka.
Ostatnio lubię trochę pomarudzić, w każdym razie bardziej, niż to kiedyś bywało.
– Nie jesteś stary. Wiesz, że nie lubię, gdy tak mówisz – obruszyła się wnuczka, ale
pogłaskała go czule po ramieniu.
– Wnuczka wyciągnęła mnie do kina. – Pan Bieliński uśmiechnął się z czułością do
Moniki. – A nie było to łatwe zadanie. Całe wieki nie byłem w kinie. Ja i moja żona
zdecydowanie preferowaliśmy teatr, a potem, gdy odeszła… – Przerwał i potrząsnął głową. – Nie
przypuszczałem, że taki młody kawaler lubi filmy o poważnej tematyce – podjął już innym
tonem i wesoło mrugnął do Piotrka.
Chłopiec aż pokraśniał z zadowolenia.
– Myślałem, że mnie nie wpuszczą na salę – oznajmił z dumą – ale na szczęście mama
jakoś przekonała kasjerkę i biletera.
– Skąd się znacie? – spytała nagle Monika, a spostrzegłszy zaskoczenie Blanki
spowodowane bezpośredniością pytania, natychmiast spiekła raka. – To znaczy… jak to się stało,
że dziadek zna panią profesor? – poprawiła się skonfundowana. – Nie wiedziałam…
Na moment zapadła cisza. Blanka odniosła wrażenie, jakby dopiero teraz profesor
Bieliński zaczął analizować wszystkie następstwa ich spotkania i rozmowy, w każdym razie nie
zamierzał odpowiadać spontanicznie, bez zastanowienia. Do tej pory poddawał się wyłącznie
nastrojowi radości.
Nadejście kelnera, który przyniósł kawę i ciastka, uwolniło starszego pana od
konieczności szybkiej odpowiedzi. Tak czy inaczej, zyskał na czasie.
– Pamiętam twoją panią profesor z czasów, gdy była młodsza od tego kawalera. –
Wskazał na Piotrka, który słuchał wszystkiego z nie mniejszym zainteresowaniem niż Monika.
– Jak to? – spytała dziewczyna, otwierając szeroko oczy, a Blance w tym momencie
ścisnęło się serce.
Przez ułamek sekundy miała wrażenie, że widzi przed sobą Justynę. To samo spojrzenie,
mimika, gest. Czemu wcześniej nie dostrzegła podobieństwa?
Zaraz jednak westchnęła z rezygnacją. Jak mogła wcześniej cokolwiek takiego zauważyć,
skoro na dobrą sprawę unikała bliższego kontaktu ze swoją uczennicą? Bo tylko dzięki temu
obrazy z przeszłości nie nawiedzały jej przynajmniej podczas zajęć szkolnych. W przeciwnym
wypadku nie dałaby rady prowadzić lekcji.
A przecież kilkanaście lat temu trzymała to dziecko w ramionach.
– Jak to? – powtórzył Piotrek. Nawet nie spróbował ulubionego ciastka z kremem.
Blanka nie była w stanie odpowiedzieć, miała wrażenie, że w gardle urosła jej wielka
gula. Nie mogła zresztą zrobić niczego innego, jak tylko czekać ze ściśniętym sercem na słowa
pana Bielińskiego.
– Pani profesor była serdeczną przyjaciółką twojej mamy – odparł pogodnym tonem
mężczyzna i choć najwyraźniej zamierzał dodać coś jeszcze, głos go zawiódł. Spostrzegła to
zarówno Blanka, jak i dwójka siedzących przy stoliku dzieciaków: jej syn i córka Justyny.
Znowu zapadła cisza, ale teraz Blanka już wiedziała, że to do niej należy następny krok.
– Tak było… – podjęła tonem pozornie tak samo pogodnym, jak to miało miejsce
w przypadku ojca Justyny. Dokładała przy tym wszelkich starań, by jednak, w przeciwieństwie
do niego, jej własny głos nie zawiódł. – Zaprzyjaźniłyśmy się jeszcze w szkole podstawowej.
Potem byłyśmy nierozłączne do matury. A później… – Przerwała.
– W takim razie dlaczego nigdy wcześniej pani nie poznałam? Dlaczego o pani nie
słyszałam? – spytała przytomnie Monika.
Blanka spodziewała się tych pytań, choć miała nadzieję, że może jednak nie padną. Nie
była do końca przygotowana na odpowiedź, która zabrzmiałby w miarę sensownie, w każdym
razie wiarygodnie. Która nie rozdrapywałaby wciąż niezagojonej rany.
– Wyprowadziłam się z Warszawy wiele lat temu – odparła.
To było najprostsze wyjaśnienie, choć z pewnością niewystarczające.
– Wtedy, gdy moja mama…?
– Niedługo potem.
Nie patrzyły sobie w oczy.
Ponownie zapadło milczenie, które szczęśliwie nie dawało im się we znaki, ale to jedynie
dzięki obecności innych osób w lokalu. Zwłaszcza przy sąsiednim stoliku było wyjątkowo
gwarnie i wesoło. Być może w innych okolicznościach podobne sąsiedztwo mogłoby
przeszkadzać, jednak tym razem Blanka dziękowała Bogu za obecność tamtych ludzi. I była
pewna, że profesor i jego wnuczka podzielają to zdanie.
– Muszę już iść. – Monika powoli się podniosła. – Pamiętasz, dziadku, że umówiłam się
na wieczór z Olą?
– A tak, tak – potwierdził w roztargnieniu pan Bieliński, po czym uśmiechnął się do
wnuczki. – Pamiętaj, aby nie wracać zbyt późno. Idź głównymi ulicami, przynajmniej są jako
tako oświetlone i kręcą się tam ludzie.
– Dobrze, dziadku, zawsze mi to powtarzasz. Pamiętam.
– Nie przez park…
– Nie przez park. Przecież sama to wiem. No to na razie… – Pochyliła się i pocałowała
starszego pana w czoło. Zaraz potem zerknęła na Blankę i Piotrka. – Do widzenia. – Zabrzmiało
to trochę sztywno, ale Blanka nie poczuła się dotknięta. Rozumiała.
Cicho odpowiedziała w imieniu swoim i syna.
Gdy dziewczyna wyszła, Blanka poczuła ulgę. Zaraz też przyszło jej do głowy, że gdyby
również Piotrek gdzieś poszedł, mogłaby od serca porozmawiać z Bielińskim. Wręcz bardzo tego
zapragnęła. Tyle że w wypadku dziesięcioletniego syna samotny powrót do domu nie wchodził
w grę. A poza tym obiecała mu, że ten wieczór spędzą razem. Czuł się trochę samotny podczas
ferii; Blanka podejrzewała, że brakowało mu siostry. Wprawdzie nawiązał wreszcie jakieś
koleżeńskie kontakty w nowej szkole, nie na tyle silne jednak, aby spotykał się z tamtymi
chłopcami w czasie wolnym od regularnych zajęć.
– Nic na to nie poradzę, że tak się o nią boję. – Głos Bielińskiego wybudził ją
z rozmyślań. Odniosła przy tym wrażenie, że zabrzmiało to tak, jakby się przed nią
usprawiedliwiał.
– Rozumiem pana. Ja także boję się o bezpieczeństwo dzieci. Pod tym względem nasze
ulice i osiedla pozostawiają jeszcze wiele do życzenia.
– Tak. Przed laty było dużo bezpieczniej. Odnoszę wrażenie, że komunizm przy
wszystkich swoich wadach i mankamentach dawał jednak bez porównania mniejsze pole do
popisu pospolitym przestępcom. – Potrząsnął głową i rozłożył bezradnie ręce. – Wiem, jak to
brzmi. Gdyby mi w tamtych czasach ktoś powiedział, że powiem cokolwiek pozytywnego
o komunizmie…
– Wtedy bał się pan o Justynę.
Niewiarygodne, że to powiedziała. Tak po prostu, bez zająknięcia. Dopiero potem się
speszyła, ale nie miała pojęcia, jak teraz z tego wybrnąć. Jak się okazało, nie było takiej potrzeby,
bo profesor przyjął jej słowa w bardzo naturalny sposób. Tak jakby na nie czekał. Tak jakby
ułatwiły mu dalszą konwersację.
– Tak, bałem się o nią. Cóż poradzić, taka dola ojca. Zresztą wszyscy się o nią baliśmy.
Była naszym jedynym dzieckiem. Teraz, po latach, rozumiem nawet moją teściową, a to już
z kolei drugie stwierdzenie, które dawniej nie przeszłoby mi przez gardło. Sama pamiętasz, to
znaczy… – Stropił się. – Chciałem powiedzieć, sama pani pamięta…
– Proszę dać spokój z tą „panią” – zaoponowała łagodnie. – Aż się dziwię, dlaczego
wnuczka nie zwróciła uwagi, że zwraca się pan do mnie w sposób tak oficjalny, skoro oboje
wspomnieliśmy, że pamięta mnie pan jako małą dziewczynkę.
– No tak, prawda, prawda. Ale zapewniam pa… to znaczy ciebie, że ta mała mądrala
z pewnością jeszcze dzisiaj zagadnie mnie w tej sprawie. Na razie była zbyt zaskoczona, aby to
zrobić. Na ogół nic nie ujdzie jej uwadze, jest bardzo bystra.
– Jak Justyna – szepnęła Blanka. Zrobiła to głównie dlatego że, jak już zdążyła zauważyć,
wspominanie córki najwyraźniej sprawiało Bielińskiemu przyjemność. Tym razem jednak
zaoponował.
– Nie, raczej jak… Robert. Justyna była bardzo inteligentna, ale często zbyt rozkojarzona.
Monika ma zdecydowanie bardziej precyzyjny umysł. Po ojcu.
Dłonie, w których Blanka trzymała filiżankę ze stygnąca kawą, zadrżały. Płyn omal nie
wylał się obrus, na szczęście w porę zdążyła odstawić naczynie. Nawet jeśli Bieliński zauważył
jej zmieszanie, nie dał tego po sobie poznać. Nie patrzył na nią ani na milczącego Piotrka. Jego
spojrzenie błądziło gdzieś za oknem, po ulicy pełnej ludzi, rozświetlonej niczym w bajce
świątecznymi lampkami.
– Została mi tylko ona – kontynuował zamyślony. – Nawet moje rodzeństwo już odeszło.
Czasem wpadają jeszcze szwagier z żoną, ale i oni czują się samotni, nawet bardziej niż ja.
Dwoje ich dzieci wyemigrowało jeszcze w latach osiemdziesiątych za Atlantyk, wnuków prawie
nie znają. Zresztą te ich wnuki nawet nie mówią po polsku, rodzice kompletnie to zaniedbali,
jakby im na tym nie zależało. Zupełnie odcięli się od korzeni. Krystyna, szwagierka mojej świętej
pamięci żony, wyznała mi nawet, i to całkiem niedawno, że pomimo nieszczęść, jakie na mnie
spadły, jestem mniej samotny od nich. Bo przynajmniej mam przy sobie wnuczkę, mądrą, miłą
dziewczynę. Myślę, że miała rację.
– Tak, na pewno – potwierdziła Blanka, ponieważ odniosła wrażenie, że profesor chyba
czekał na jej komentarz. Zawahała się jednak, zanim dodała: – To doprawdy niezwykłe, jak pan
sobie dobrze poradził z wychowaniem dziewczynki.
– To nie tylko moja zasługa. – Jego wargi wykrzywiły się w lekkim uśmiechu. – Moja
żona zmarła, gdy Monika skończyła trzynaście lat. Dziesięć lat wcześniej pochowaliśmy
teściową. Niemniej, zarówno jedna, jak i druga wzięły na siebie ciężar wychowania małego
osieroconego dziecka. Ja przejąłem opiekę nad dużą panienką.
– Nad nastolatką – łagodnie przypomniała mu Blanka – wchodzącą w bardzo trudny wiek
dojrzewania. Podziwiam pana. Ja niestety nie do końca dobrze poradziłam sobie z moją
dorastającą córką.
Cholera, za późno ugryzła się w język. Niepotrzebnie to powiedziała, w dodatku
w obecności Piotrka. O sobie, o swoich sprawach powinna mówić jak najmniej.
Bieliński jednak nie skomentował jej wzmianki dotyczącej kłopotów wychowawczych
z Majką, tak jakby zorientował się, że Blanka pożałowała swej wylewności.
– Po śmierci żony także nie zostałem sam z trzynastoletnią dziewczynką – odparł
i ponownie drgnęły mu kąciki ust, a spojrzenie nabrało ciepłego, życzliwego wyrazu. – Nigdy nie
byłem dobry w opiece nad dziećmi, niestety. Lubię je, ale to jednak za mało. Tu trzeba talentów,
których niestety nigdy nie posiadałem. Powiem wprost: bardzo mi wtedy pomogli rodzice zięcia.
Bez nich byłbym bardzo biedny, proszę mi wierzyć.
Blanka wolała przemilczeć, że wiadomość ta nie była dla niej żadną niespodzianką.
A Bieliński, odwróciwszy wzrok od okna, ponownie się uśmiechnął.
– Wiem, że jako główny opiekun, czy jak się tam to fachowo nazywa, powinienem był
już dawno pokazać się w szkole i poznać nową wychowawczynię wnuczki, no ale jakoś nie
wyszło. Miałem pewne kłopoty ze zdrowiem, czasem serce daje mi się we znaki. Na zebraniu
szkolnym we wrześniu zastąpiła mnie Kasia Mankiewicz, matka zięcia, ale nie jestem pewien,
czy zwróciłaś na nią uwagę. Wprawdzie w zeszłym roku angażowała się w życie szkoły jako
przedstawiciel rodziców i opiekunów – jest bardzo energiczna i doskonale się czuje, gdy tylko
może spożytkować te pokłady energii i inwencji – niemniej teraz musi się skoncentrować na
mężu. Staszek Mankiewcz przeszedł w sierpniu lekki udar, na szczęście wyszedł z tego obronną
ręką, ale trzeba na niego uważać.
– Poznałam ją – odparła po namyśle Blanka. – Rozmawiałyśmy… krótko.
Zaraz jednak przyszło jej do głowy, że może niepotrzebnie o tym wspomniała. Tak jakby
wywoływała wilka z lasu. Lepiej, aby Bieliński nie zaczął teraz tego drążyć, aby nie zadawał
żadnych pytań. Nie musi też wiedzieć, że Mankiewiczowa jasno dała jej do zrozumienia, aby nie
zawierała bliższych kontaktów ani z jej wnuczką, ani z resztą rodziny. Na samą myśl, jak
zareagowałaby ta kobieta, gdyby teraz jakimś cudem zajrzała do Fukiera, Blanka omal nie
wybuchnęła szalonym śmiechem. Choć z pewnością nie byłaby to zabawna sytuacja.
Dopiła kawę i sięgnęła po torebkę.
– Dziękujemy za zaproszenie – rzekła – ale czas już na nas. Zrobiło się późno. –
Podniosła się i wyciągnęła rękę do Bielińskiego, którzy również wstał. – Ogromnie się cieszę, że
nadarzyła się nam sposobność, aby porozmawiać – dodała ciepło.
– Oczywiście. Mnie także było miło, ale już chyba o tym wspominałem. Poza tym mam
nadzieję, że skoro wróciłaś z rodziną do Warszawy, to będziemy się częściej widywać. Wiem,
wiem – dodał pospiesznie, podchwyciwszy jej spojrzenie – jesteś nauczycielką Moniki, ale
bądźmy szczerzy, komu to tak naprawdę przeszkadza? A ja chętnie jeszcze bym się spotkał
z tobą i pogadał. O starych, a może i dla odmiany, o obecnych czasach?
Pozostawiła jego słowa bez odpowiedzi, ale uśmiechnęła się uprzejmie.
Wyszli we troje na zewnątrz i zapatrzyli się na udekorowaną świątecznymi ozdobami
i oświetloną latarniami ulicę.
– Kiedy patrzę na taką scenerię, to choćbym nie wiem jak wcześniej czuła się smutna
i przygnębiona, od razu poprawia mi się nastrój – odezwała się Blanka. – Zaraz też przypominam
sobie, jak brzydko, szaro i byle jak wyglądały te ulice, gdy byłam młodą dziewczyną.
Chciała coś jeszcze dodać, ale zastanowiło ją jego spojrzenie. I osobliwy blask w oczach.
A także wzruszenie, jakie w nich spostrzegła.
– Pod wieloma względami jest piękniej i lepiej niż wtedy – odparł cicho. – Na pewno
jednak nie pod względem tamtych świąt, gdy miałem przy sobie najbliższe mi osoby. Moją żonę,
córeczkę, dalszą rodzinę. Nawet moja teściowa staje się w tych dniach miłym wspomnieniem.
Nawet panująca wówczas szarzyzna, bylejakość, brud i kolejki po karpia. Tyle innych rzeczy
sprawiało nam radość. I to już nigdy nie wróci, nigdy.
– Wiem – szepnęła i poczuła łzy pod powiekami. W przypływie współczucia odważyła
się nawet pogłaskać go po ramieniu. – Naprawdę mi przykro.
Potrząsnął głową i poklepał Blankę po dłoni.
– Niepotrzebnie – westchnął. – To już niczego nie zmieni. Święta miną i życie potoczy się
dalej. Pod tyloma innymi względami rzeczywiście lepsze i piękniejsze niż wówczas.
A wspomnień i tak nikt mi nie odbierze.
Mnie też nikt ich nie odbierze, krzyczała w myślach, gdy ciągnąc Piotrka za rękę, niemal
biegła potem ulicą, niestety nie wszystkie te wspomnienia są dobre. I pewnie tu właśnie tkwi
najważniejsza przyczyna, że od lat nie radzę sobie z własnym życiem. Wszystko, czego się przez
ten czas dotknęłam, pękało i waliło się w gruzy. Po śmierci Justyny już nic mi się nie udało.
Wszystko sypało się jak domek z kart.
Może powinna to była powiedzieć profesorowi? Że podzielała jego ból, bo czuła niemal
dokładnie to samo?
Niewykluczone, że by ją zrozumiał, tak jak ona rozumiała jego. Ale nie zdobyła się na tak
daleko idące zwierzenia. Choćby ze względu na obecnego przy rozmowie Piotrusia. I bez tego
usłyszał już dość.
– Mamo, przestań biec. Ja już tak nie mogę – dobiegł ją jego płaczliwy głos, więc
gwałtownie przystanęła.
– Przepraszam, kochanie. Zamyśliłam się, to dlatego. – Przytuliła go do siebie, nie
zważając na niezadowolenie potrącających ich, spieszących się ludzi.
Tego wieczora później niż zwykle zasiedli do kolacji. Przed oczami migotał im ekran
telewizora. Jednak ani Blanka, ani Piotrek nie zwracali uwagi na film. Myśli każdego z nich
zaprzątnięte były zupełnie czym innym.
– Chyba już mi kiedyś o niej opowiadałaś, mamo – odezwał się niespodziewanie Piotrek.
Głos dziecka wyrwał Blankę z zadumy. Natychmiast odgadła, kogo miał na myśli.
– Opowiadałam ci o Justynie? – zdziwiła się.
– Powiedziałaś mi o niej na początku września, w pierwszym dniu szkoły – odpowiedział
po chwili.
Oczywiście, teraz to sobie przypomniała. Wspomniała Piotrkowi o Justynie, chcąc
zainteresować go czymkolwiek lub kimkolwiek, aby choć na chwilę przestał ze smutkiem
wspominać swoich, pozostawionych w Poznaniu przyjaciół i szkolnych kolegów.
– Ten pan, którego dziś spotkaliśmy w kinie, to jej tata – wyjaśniła na wszelki wpadek.
– Przecież wiem. Słyszałem, o czym mówiliście. – Skinął głową na znak, że dobrze
zrozumiał przebieg spotkania, a niewykluczone, że i rozmowy. – A ta dziewczyna to jej córka
i twoja uczennica. Myślisz, że była z czegoś niezadowolona? Tak szybko sobie poszła.
– Nie sądzę – odparła Blanka. Wolała nie snuć podobnych rozważań. I tak do niczego nie
prowadziły. – Pewnie była zaskoczona, ale to chyba zrozumiałe, prawda? A poza tym, o ile
dobrze zrozumiałam, była umówiona z koleżanką, dlatego wcześniej wyszła. – Podniosła się, aby
sprzątnąć ze stołu. Tym samym dała sygnał, że uważa temat za zakończony. – Pogłośnij
telewizor, przecież prawie nic z niego nie słyszysz, a tak czekałeś na ten film.
Piotrek jednak najwyraźniej stracił ochotę na oglądanie. Myśli chłopca krążyły teraz
wokół zupełnie innych spraw, poznała to po jego spojrzeniu.
– Dlaczego nigdy nie opowiadasz o sobie? – spytał nagle.
– Jak to? – Ręce jej zadrżały i dlatego na wszelki wypadek wolała postawić z powrotem
talerze na stole. – Jak to… o sobie?
– No tak. O tamtych czasach, gdy byłaś mała, a potem trochę starsza. Sama wiesz, o co
chodzi.
Potrzebowała dłuższej chwili, by na nowo zebrać myśli.
– Pewnie dlatego, że nie mam o czym mówić. To było zupełnie zwyczajne dzieciństwo,
szkoła i tak dalej.
– I nic szczególnego ci się wtedy nie przydarzyło? – zapytał szeptem chłopiec. Patrzył na
nią uważnie, szeroko otwartymi oczami.
– Nie. – Starała się mówić wesołym tonem. – Większość ludzi przechodzi przez życie bez
wielkich przygód. Ja nie byłam wyjątkiem, dzięki Bogu.
– Dlaczego dzięki Bogu?
– Bo mało kto tęskni za wielkimi przygodami. – Uszczypnęła go żartobliwie w policzek.
– To na ogół marzenia ludzi w twoim wieku.
Ponownie pozbierała talerze i ruszyła do kuchni. Zaledwie jednak odkręciła wodę
w kranie i zabrała się do zmywania, ponownie, zupełnie niespodziewanie, usłyszała za plecami
głos synka:
– Co się stało tej twojej koleżance? Dlaczego umarła?
Musiała jednak zakręcić kran, bo szum wody stał się nagle nie do zniesienia.
– Miała wypadek – odparła i wreszcie na niego spojrzała.
To wystarczyło, by do niej podszedł i objął w pasie.
– Na pewno było ci wtedy smutno.
– Tak. Bardzo smutno. – Drżącą dłonią gładziła go po zbyt długich i rozczochranych
włosach. – Ale to zdarzyło się już dawno temu. Potem urodziła się Majka… i ty… i oboje
staliście się dla mnie najważniejsi w życiu.
Do pewnego stopnia była to przecież prawda.
– Dlatego wolałaś zamieszkać w Poznaniu? – szepnął Piotruś. – Bo tutaj było ci bardzo
smutno?
Miała wrażenie, jakby wbijano w nią tępe ostrze, choć przecież wiedziała, że synek za nic
świadomie nie sprawiłby jej bólu. Nabrała powietrza, a potem przyklękła i popatrzyła mu prosto
w oczy.
– Przecież wiesz, że przeprowadziłam się do Poznania dlatego, że wyszłam za mąż za
twojego tatę – przypomniała mu ze słabym uśmiechem.
Odniosła wrażenie, że w jego uważnym, smutnym spojrzeniu dostrzegła jakby słabe
światełko.
– Jak poznałaś tatę? – spytał, a owo światełko w jego oczach stawało się coraz bardziej
wyraźne, coraz jaśniejsze. Jego promień sprawił nawet, że ściągnięta od miesięcy bólem
i tęsknotą twarzyczka wyraźnie się wypogodziła.
Blanka postanowiła wówczas opowiedzieć mu w sam raz tyle, by zatrzymać tę pogodę na
jego buzi. A równocześnie oszczędzić mu szczegółów, które mogłyby ponownie wpędzić go
w smutek i przygnębienie.
ROZDZIAŁ 15
Krzysztofa poznała w grudniu siedemdziesiątego ósmego roku, a dokładniej
w pierwszych dniach tak zwanej zimy stulecia.
Kilka dni po świętach Bożego Narodzenia napłynęła ze Skandynawii fala mrozów, jakiej
ponoć najstarsi z żyjących nie pamiętali. W ciągu doby temperatura spadła do minus dwudziestu
stopni, co w połączeniu z faktem, że dzień wcześniej utrzymywała się aura jesienna i padał
deszcz, wywołało prawdziwy szok. Padający deszcz w ciągu godzin zaczął mieszać się ze
śniegiem, a potem sypał już wyłącznie biały puch. Gwałtowny i silny wiatr nie tylko potęgował
uczucie lodowatego zimna, ale dodatkowo przyczynił się do usypania zasp, które w niektórych
miejscach okazały się niemożliwe do sforsowania i wyglądały niczym naturalne wzniesienia.
Komunikacja stanęła z powodu mrozów i śniegów, a co gorsza z powodu zamarznięcia trakcji
kolejowych transport węgla okazał się niemożliwy, co oznaczało zimne kaloryfery
w mieszkaniach.
W taki oto dzień Blanka przedzierała się w kierunku domu Justyny. Droga, którą na ogół
pokonywała w piętnaście minut, tym razem zabrała jej niemal godzinę. Wiatr nawiewał nowe
połacie śniegu w miejsce dopiero odgarniętego, nie mówiąc o ślizgawkach, których nie widać
było pod białą pokrywą. Włóczkowa czapka co chwilę zsuwała jej się na oczy, szalik, którym
starała się osłonić nos i brodę, tym razem zupełnie nie spełniał swego zadania, a jakby tego było
mało, porywy wiatru zrywały kaptur z głowy. Nie potrafiła zliczyć, ile razy siarczyście przeklęła.
Na swoje usprawiedliwienie miała tylko fakt, że nie ona jedna z grona mijanych przechodniów
w tak nieelegancki sposób komentowała rzeczywistość. Gdy skręciła w ulicę prowadzącą do
domu Justyny, w pierwszej chwili stanęła jak wryta. Dotarło do niej, że jeśli do tej pory
pomstowała na stan dopiero co przebytych ulic i chodników, to grzeszyła podwójnie, bowiem ich
nawierzchnia jawiła się niczym królewski gościniec w porównaniu z tym, jak wyglądała
Wierzbowa. Priorytetem w odśnieżaniu były przecież główne drogi. Mieszkańcy tych
pozostałych, bocznych, zdani byli na własne siły i możliwości. Z tym zaś bywało różnie.
Zarówno asfalt, jak i chodnik pokryte były grubą warstwą śniegu, tak że dopiero po dłuższej
chwili Blanka wypatrzyła wydeptaną przez zdesperowanych mieszkańców ścieżynę. Widać było
nawet ślady szufli i łopat, którymi najwidoczniej próbowano walczyć z naturą, tyle że był to bój
nierówny. O przejechaniu tędy samochodem nie mogło być mowy, niemniej, gdy się stawiało
kroki w ślady butów, dawało to pewną nadzieję na przedostanie się do celu, czyli do jednego
z domostw.
W tym momencie Blanka gorzko pożałowała, że nie posłuchała przestróg matki, by
odłożyć odwiedziny u przyjaciółki.
– Najmądrzej bez potrzeby nie wychodzić teraz z domu – lamentowała pani Sarnacka. –
Sama widzisz, co się dzieje, i gdybyś do tego wszystkiego włączyła rozum, a przynajmniej choć
odrobinę zdrowego rozsądku, sama doszłabyś do podobnego wniosku. Jesteś uparta jak osioł, ale
mogłabyś choć raz mnie posłuchać.
– Daj spokój, mamo – odgryzła się, bo czarnowidztwo rodzicielki nieraz już działało jej
na nerwy. Matka z każdym rokiem stawała się pod tym względem coraz bardziej podobna do
babci. To wieczne oczekiwanie na nieszczęście, trwoga o każdego członka rodziny, który od
dawna (czyli od kilku dni) nie dawał znaku życia, nie dzwonił, nie odwiedzał, to upodobanie
w udzielaniu rad, obojętnie, czy adresat ich potrzebował, czy też nie, doprowadzało zarówno
Blankę, jak i jej rodzeństwo, a także kuzynów do białej gorączki.
– Oczywiście: daj spokój, mamo – powtórzyła z przekąsem pani Sarnacka. – Nietrudno
teraz o wypadek. Ulice są byle jak odśnieżane, a na niektórych w ogóle nie było spychacza.
Wczoraj Jarczykowska, ta z pierwszego piętra, złamała nogę, bo potknęła się po ciemku o bryłę
lodu i przewróciła na ślizgawce. Idź do niej, niech ci sama opowie, w jakiej kolejce czekała na
pogotowiu, aż jej założą gips. Pół biedy jeszcze, jak się wyjdzie na zewnątrz za dnia, ale przecież
za dwie godziny zrobi się ciemno, a te latarnie pożal się Boże… Co piąta świeci, a raczej ledwo
bździ. A ty, jak już pójdziesz do Justyny, to do ciemnej nocy u niej siedzisz.
– Nie przesadzaj, mamo! Jak ty byś dała radę wojnę przeżyć?! Przypomnij sobie
opowieści dziadków o mroźnych zimach w czasie okupacji. Babcia teraz najchętniej zamknęłaby
nas na cztery spusty w domu, a przecież w czasie wojny przemierzała całe kilometry ze wsi do
miasteczka, czy to zimą, czy latem. A nie tylko śniegi i deszcze były wtedy niebezpieczne.
Pani Sarnacka nie zamierzała jednak łatwo oddać pola.
– Babcia nie miała wtedy wyjścia, ale przecież nie szukała przygód za wszelką cenę.
– Ja też ich nie szukam, ale jeszcze przed świętami umówiłam się z Justyną, że do niej
wpadnę, jak tylko wrócimy od dziadków.
– Tylko że jeszcze kilka dni temu nikomu do głowy nie przyszło, że tak nagle zmieni się
pogoda! W święta padał deszcz i było kilka stopni na plusie. Justyna z pewnością zrozumie, jeśli
dzisiaj do niej nie przyjdziesz.
– Do jutra nic się w pogodzie nie zmieni, bo nie przypuszczam, aby przyszedł jakiś ciepły
front. Wiesz dobrze, że musimy z Justyną zaplanować szczegóły sylwestra, bo w tym roku to ona
go urządza. Okazja jest jedna na milion; trzeba wykorzystać fakt, że pani Dawidowska wyjechała
na święta do chorej siostry, a państwo Bielińscy idą na jakiś bal dla pracowników uczelni
i pozwolili, aby Justyna urządziła imprezę w domu. I raczej wątpliwe, czy za życia jej babci trafi
się druga taka okazja.
– Ja z kolei wątpię, czy ta wasza impreza w ogóle dojdzie do skutku przy takiej pogodzie.
Nie sądzę, aby rodzice wypuścili waszych kolegów z domu na taki mróz, śnieżycę i zawieję.
– Nie kracz, mamo – nie wytrzymała Blanka, bo ponura przepowiednia matki sprawiła, że
niemal zagotowała się ze złości. No bo jak to tak?! Tyle przygotowań – zakupy „odstane”
w kolejkach jeszcze przed świętami, płyty przygotowane – i to wszystko miałoby wziąć w łeb
z powodu pogody?! – Niczego nie będziemy odwoływać – kontynuowała z oburzeniem. –
Zresztą niby jak miałybyśmy to zrobić, skoro telefony nie działają? Uszkodzone linie! –
dokończyła z trumfem, jakby to był jakiś szczególny powód do radości.
Teraz jednak, stojąc przed zasypaną ulicą Wierzbową, po raz pierwszy zwątpiła w sens
swojego uporu. Matka chyba miała rację, gdy namawiała ją na pozostanie w domu.
Westchnęła. Skoro jednak jakoś zdołała niemal dobrnąć do celu, nie było sensu zawracać.
Dom Justyny znajdował się mniej więcej w połowie ulicy.
Mam wysokie, porządne buty, poradzę sobie, pomyślała i odważnie namacała nogą
głęboki ślad, pozostawiony przez kogoś w śniegu. Szczęśliwie nie został jeszcze zasypany. Przez
moment przyszło jej do głowy, że powrotna droga będzie prawdopodobnie jeszcze trudniejsza do
przebycia, mimo to ostrożnie postępowała naprzód.
Straciła równowagę przy posesji Kwiatkowskich i runęła twarzą w puch śnieżny, pod
którym znajdowała się twarda bryła lodu.
– Hej tam! Żyjesz?!
W pierwszej chwili była zbyt zaskoczona, by odpowiedzieć. By w ogóle w jakikolwiek
sposób zareagować.
W osłupieniu patrzyła na pochylającego się nad nią chłopaka ubranego w stary,
dziwaczny kożuch i futrzaną czapę. W takim stroju wyglądał niczym relikt przeszłości.
Chyba straciłam przytomność, a może cofnęłam się w czasie? – pomyślała.
– Jesteś cała? Możesz się poruszyć? – indagował coraz bardziej zaniepokojony
młodzieniec.
Pomału odzyskiwała panowanie nad własnym ciałem i umysłem.
– Tak – odparła, usiłując się podnieść, ale podłoże było zbyt śliskie, by jej się to udało.
– Nie ruszaj się zbyt gwałtownie. Niewykluczone, że złamałaś rękę albo nogę.
Jego troskliwość, przejęty wyraz twarzy w połączeniu z przedpotopowym okryciem, jakie
miał na sobie, rozbawiły ją w końcu.
– Nie, niczego nie złamałam. Gdyby tak było, wyłabym teraz z bólu. A nie mogę się
podnieść, bo siedzę na jakiejś cholernej ślizgawce. Oj, przepraszam za nieeleganckie wyrażenie.
Bez słowa komentarza dźwignął ją i postawił na nogi, co w tych warunkach wymagało
nie lada zręczności i siły.
– Dziękuję – mruknęła nieco zażenowana całą sytuacją.
– Nie ma za co – uśmiechnął się i schylił po jej czapkę, która podczas upadku zsunęła jej
się z głowy. – Dziadowska pogoda, szlag by to… Miałaś szczęście, mogło skończyć się gorzej.
Mieszkasz tu? – zapytał, a pochwyciwszy jej spojrzenie, dodał zmieszany: – Tak tylko pytam,
bez obawy. Bo tylko tubylec miałby powód, by się teraz tędy przemieszczać. Jeśli napada więcej
śniegu, a żaden pług tu się nie pojawi, wszyscy mieszkańcy tej ulicy zostaną na amen odcięci od
świata.
– Nie, nie mieszkam na Wierzbowej – odpowiedziała po chwili. Zauważyła
zainteresowane spojrzenie młodego człowieka i domyśliła się, w czym rzecz. Do takich spojrzeń
zdążyła się już przyzwyczaić, do pytań o miejsce zamieszkania zresztą także. Na dobrą sprawę
jedynym facetem, który nie lustrował jej wyglądu w tak jednoznaczny sposób i nie przejawiał
chęci, by dowiedzieć się czegokolwiek więcej na jej temat, był Robert Mankiewicz. Co na
początku znajomości ją zaintrygowało, potem jednak deprymowało, wreszcie – coraz bardziej
martwiło. W tym jednym przypadku, kiedy jej naprawdę zależało, trafiła na kogoś, kto
najwyraźniej nie był nią zainteresowany. Świadomość tego nie usposobiła jej szczególnie
przychylnie do chłopaka, który przyszedł jej z pomocą na ośnieżonej ulicy. Jego pełne zachwytu
spojrzenia wręcz ją drażniły. Poza tym w ogóle jej się nie podobał. W większej gromadzie ludzi
nawet by go nie zauważyła. Był taki… pospolity. I ten kożuch! Skąd go wytrzasnął?!
Przywołała się jednak do porządku. Chłopak może nie wygrałby konkursu na mężczyznę
roku – zaczerwienione na mrozie policzki i nos nie dodawały mu urody – niemniej był dość miły
i troskliwy. Starał się okazać pomocny. A że się na nią gapił? No cóż, nie on pierwszy i zapewne
nie ostatni. Przynajmniej nie zachowywał się w sposób nonszalancki i nachalny – tego bowiem
nie znosiła.
To ostatnie spostrzeżenie sprawiło, że postanowiła zdobyć się na jakiś bardziej – może
jeszcze nie tyle przyjazny – co życzliwy gest.
– Przyszłam w odwiedziny do przyjaciółki. Mieszka w pobliżu – rzekła.
– Na tej ulicy? No to uważaj, bo tam dalej także nie brakuje lodowych pułapek pod
śniegiem.
– Jestem już prawie na miejscu. Justyna mieszka w tym domu. – Wskazała na sąsiednią
posesję i dopiero potem przyszło jej do głowy, że chyba trochę za dużo powiedziała.
– Justyna Bielińska? – ożywił się chłopak. – To twoja przyjaciółka?
To ją zaintrygowało nie na żarty.
– Znacie się?
Nie miała o tym pojęcia. Szukała w pamięci, czy Justyna kiedykolwiek wspomniała
o takim chłopaku, ale nic nie przychodziło jej na myśl. Zresztą może i nie zwróciła na to uwagi.
Zapytam, ją jak tylko się zobaczymy, choćby jeszcze dziś, postanowiła.
– Trochę – odparł, najwyraźniej zadowolony, że ma okazję jeszcze chwilę z nią
porozmawiać. – Odwiedzam czasem ciotkę i wuja – wskazał na dom Kwiatkowskich. – Niezbyt
często, bo mieszkam w Poznaniu. Ale w prawie każde święta przyjeżdżamy z rodzicami do
wujostwa. Ciotka i wuj nie mają dzieci i czują się trochę samotni. – Zawahał się, zanim dodał: –
Myślę, że teraz będę ich odwiedzać częściej. – I ponownie zerknął na nią znacząco.
No, to kończymy ten dialog, zdecydowała z niesmakiem. Miała wprawę ze spławianiem
tego typu „kolegów”.
– Muszę już iść. Justyna czeka – rzekła. – I za zimno, żeby tak tu stać. Dzięki za pomoc.
Cześć.
– Zimno jak cholera, fakt. – Skinął głową. – Tylko dlatego zgodziłem się pożyczyć od
wuja ten stary chałat. – Trzepnął ze śmiechem w kożuch, pozbywając się zeń śniegu. – Do
odśnieżania działki i chodnika przed furtką jak znalazł. Dalej na ulicę bym w tym nie wyszedł.
Pocieszające, pomyślała i skinęła mu głową na pożegnanie.
Zaraz opowie o tym spotkaniu Justynie, uśmieją się. Gorzej będzie, jeśli ten gość
rzeczywiście spełni swoją obietnicę i zacznie tu częściej przyjeżdżać. Na sąsiednią posesję! Tego
tylko brakowało!
Justyna czekała na nią ubrana w dwa ciepłe swetry, z szyją owiniętą szalikiem
i podejrzanie błyszczącymi oczami.
– Przeziębiłam się, ale bez paniki – oświadczyła, pochwyciwszy przerażone spojrzenie
Blanki. – Tak czy owak, wyprawię tego sylwestra, nawet gdybym miała czterdzieści stopni
gorączki. Myślałam, że nie dasz rady tu dotrzeć, że nie wypuszczą cię z domu w taki mróz.
– Niewiele brakowało, choć muszę przyznać, że na sam widok tutejszych zasp miałam
zamiar zawrócić. Marnie idzie odśnieżanie tej ulicy. Szczerze mówiąc, udało mi się zobaczyć
tylko jednego faceta ze szpadlem. Po sąsiedzku. I to bynajmniej nie tutejszy, a przyjezdny
z Poznania daje warszawiakom tak chwalebny przykład.
– Z Poznania? – Justyna podniosła brwi, ale już po chwili odgadła, o kogo chodzi. –
Pewnie masz na myśli Krzyśka Millera. Rzeczywiście, przyjechał do wujostwa na święta, ale
myślałam, że już wrócił do siebie. Jego rodzice podobno wyjechali zaraz po świętach, jeszcze
zanim przyszły te mrozy. Teraz pewnie utknie tu na dobre.
– Aż do dziś się na niego nie natknęłam, chociaż tyle razy do ciebie przychodziłam. Nie
podejrzewałam, że miałaś takiego kolegę za płotem – roześmiała się Blanka.
Justyna wzruszyła ramionami.
– Kiedyś, gdy byliśmy dziećmi, częściej go widywałam. Ale potem, jak zaczęliśmy
dorastać, już nie mieliśmy sobie zbyt wiele do powiedzenia. Teraz mówimy sobie tylko cześć. Co
najwyżej od wielkiego dzwonu wymienimy trzy, cztery zdania. Zresztą on już rzadko tu
przyjeżdża, tylko na święta. Nawet się dziwię, że nie wrócił ze swoimi do Poznania. A właściwie
skąd wiesz, że to poznaniak? Rozmawialiście?
Nie pozostawało nic innego, jak opowiedzieć o przygodzie na zalodzonej i ośnieżonej
ulicy. I oczywiście narazić się na żarty.
– Fajnie, że sobie pogadaliście. I w dodatku w tak romantycznych okolicznościach –
zakpiła Justyna.
– Na przyszłość postaraj się odśnieżyć przejście koło domu, to może uda mi się uniknąć
takich romantycznych przeżyć – ogryzła się Blanka.
– Dobra, dobra. Nie przesadzaj, Krzysiek jest całkiem miły.
– W każdym razie wyglądał dość oryginalnie w tym starym kożuchu wuja.
– Co ty opowiadasz! – roześmiała się znowu Justyna. – Szkoda, że tego nie widziałam.
Ale wiesz co… – Nagle spoważniała albo tylko tak dobrze udawała. – Chyba wypadałoby i jego
zaprosić na imprezę.
– O rany! Musisz? – skrzywiła się Blanka.
– Dlaczego? Coś nie tak? – Justyna przyjrzała jej się uważnie. – Nie zrobił na tobie
najlepszego wrażenia, jak widzę.
– Nie o to chodzi – mruknęła Blanka. – Naprawdę nic do człowieka nie mam. Zgadzam
się nawet z tobą, jest dość miły, ale… – Machnęła ręką na znak, że nie ma ochoty niczego
wyjaśniać. – Dobra, zaproś go. To twój znajomy i krewny sąsiadów. Znacie się od dzieciństwa.
Nie zwracaj uwagi na to, co powiedziałam. Zła jestem, bo zmarzłam i zmordowała mnie ta droga.
A do tego jeszcze wywinęłam orła, pewnie dlatego szukam dziury w całym.
Po minie przyjaciółki Blanka zrozumiała, że ta odgadła prawdziwą przyczynę jej
niezadowolenia. Szczęśliwie Justyna, przyzwyczajona już do tego, że Blanka, czy tego chciała
czy nie, na ogół wzbudzała żywe zainteresowanie płci przeciwnej, o nic już nie pytała ani
niczego nie komentowała.
***
– Więc poznałaś tatę w zimę stulecia? – Oczy Piotrka aż pałały z podniecenia, gdy
wysłuchał opowieści matki. – Dlaczego nigdy mi o tym nie mówiłaś?
Blanka, która część tych wspomnień zatrzymała dla siebie, a synowi opowiedziała jedynie
o swoim wypadku na ośnieżonej drodze i o pomocy, jakiej udzielił jej wtedy Krzysztof,
uśmiechnęła się.
– Pewnie dlatego, że nigdy nie pytałeś. A poza tym… byłeś chyba za mały, by mogło cię
to zaciekawić. Przecież to nic niezwykłego. Nie poślizgnąłeś się nigdy na śniegu?
Zgadywała jednak, że dla syna jej opowieść była czymś niezwykłym. Niczym początek
pięknej baśni. Zwłaszcza że dalszy jej ciąg widział już na własne oczy. I wiedział, czym się ta
„baśń” zakończyła. Zresztą prawdopodobnie także o tym pomyślał, bo na moment jego oczy
spowiła jakby mgiełka smutku.
– I co było dalej? – spytał cicho.
– Dalej? – stropiła się Blanka.
Wolała nie wtajemniczać dziecka w szczegóły. Lepiej, aby Piotrek nie wiedział, że wtedy,
przed laty, wcale nie zamierzała kontynuować znajomości z Krzysztofem. Że Krzysztof w ogóle
jej wówczas nie zainteresował, nawet jako kolega. Tym bardziej nie zamierzała opowiadać
synowi, co sprawiło, że w pewnym momencie postanowiła związać się z jego ojcem. Nie mogła
jednak pozostawić pytania dziecka bez odpowiedzi. Wzmogłoby to tylko jego ciekawość,
a niewykluczone, że i rozgoryczenie, dlatego zdecydowała się od razu przejść do meritum i na
tym sprawę zakończyć.
– Przecież wiesz, co było potem – podjęła wesołym, niezobowiązującym tonem. –
Wyszłam za mąż za twojego tatę.
– Tak od razu? – Najwyraźniej był rozczarowany jej lakonicznością.
– Nie, nie od razu – spróbowała się roześmiać i nawet jej się to udało. Nie miała
wątpliwości, że ani jej rodzice, ani nawet Majka nie nabraliby się na ten śmiech, ale Piotrek… to
Piotrek. Miał dopiero dziesięć lat, nie podejrzewał jej o nieszczerość i udawane emocje. –
Wzięliśmy ślub kilka lat potem. W międzyczasie spotykaliśmy się ze sobą, jak wiele innych par.
Nic w tym niezwykłego – dodała i ponownie ścisnęło jej się serce, gdy na niego popatrzyła. Bo
w jego oczach zobaczyła tęsknotę i smutek. Wiedziała też, że to ona ponosi odpowiedzialność za
poczucie osamotnienia Piotrka. W pewnym sensie także za irytujące zachowanie Majki.
A przecież nie tylko cierpienie własnych dzieci obciążało jej sumienie.
Przypomniała sobie dzisiejsze spotkanie z panem Bielińskim. Jego radość, że po tylu
latach zobaczył i porozmawiał z dawną przyjaciółką Justyny. I żałość, gdy wspominał zmarłą
córkę i utraconą rodzinę.
A zaraz potem, jak na zawołanie, stanęła jej przed oczami Monika.
Nagle Blanka zapragnęła zostać sama. Zwinęłaby się w kłębek na łóżku i wypłakałaby to
wszystko, co od lat nie pozwalało jej poczuć się szczęśliwą. Wszystkiego i tak nie dałaby rady
z siebie wyrzucić – zbyt wiele się tego nagromadziło – ale poczułaby choć niewielką ulgę. To
sprawiło, że przez moment nawet pożałowała, że Piotrek nie zdecydował się pojechać z siostrą
do rodziny ojca.
Miałaby okazję pobyć teraz wyłącznie w swoim własnym towarzystwie! Kiedy ostatnio
jej się to zdarzyło?
– I co? Tata przyszedł na waszą zabawę w sylwestra? – Pytanie Piotrka przywróciło ją do
rzeczywistości.
Uśmiechnęła się – to akurat było dobre wspomnienie.
– Przyszedł – odparła wesoło i tym razem nie musiała udawać dobrego nastroju. –
Większość zaproszonych przyszła. To niewiarygodne, jeśli się weźmie pod uwagę fakt, że
niektórzy mieli naprawdę daleką drogę do pokonania. Mróz ani na jotę nie zelżał, komunikacja
nie działała, a mimo to ludzie wędrowali przez całe miasto, aby dotrzeć na sylwestrowe zabawy.
Nasza impreza nie była przecież jedyną w Warszawie. Tyle że o eleganckich kreacjach nie mogło
być mowy. Z powodu zimna i braku ogrzewania każdy z nas założył najcieplejsze swetry, jakimi
dysponował. Nikt nie dbał, czy te ubrania były modne i ładne, czy też pożyczone od dziadka.
I tak mieliśmy sporo szczęścia, że nie zostaliśmy pozbawieni światła i prądu, bo taki los spotkał
wtedy wielu naszych rodaków. – Zamyśliła się i nagłe wzruszenie chwyciło ją za gardło. –
Wierzyć się dzisiaj nie chce, że w tak nędznych warunkach potrafiliśmy się jednak dobrze bawić.
Zrobiło się cicho. Blanka, która przygotowywała się na kolejną porcję pytań syna, spojrzała na
niego zaskoczona. Nie odrywał wzroku od ekranu telewizora, chociaż wcześniej
ściszył dźwięk.
– Obejrzyj swój film, przecież czekałeś na niego cały tydzień – przypomniała mu,
sięgając po pilota. Z ulgą stwierdziła, że z jakiegoś, sobie tylko znanego, powodu Piotrek stracił
już chyba ochotę na kontynuowanie rozmowy. Może wystarczyło mu to, czego się od niej
dowiedział?
– Ciekawe, co tata teraz robi? – szepnął niespodziewanie.
Znieruchomiała, nie miała pojęcia, co odpowiedzieć. I nie tylko dlatego, że nie wiedziała,
co Krzysztof w danej chwili porabiał.
– Myślisz, że jest mu teraz dobrze? – Piotrek nie patrzył na nią, a mimo to miała
nieodparte wrażenie, że nie zadał tego pytania bez powodu. Koniecznie chciał usłyszeć jej
odpowiedź i już jej miała udzielić, takiej najbardziej banalnej, niezobowiązującej i oczywiście na
tyle optymistycznej, na ile było to możliwe, gdy ni z tego, ni z owego dodał coś jeszcze, bardzo
nieśmiało, lecz z wyraźną nadzieją w głosie: – Myślisz, że jeszcze kiedyś znowu będziemy
wszyscy razem?
Blanka kiedyś usłyszała od kogoś – w tej akurat chwili za nic nie potrafiła sobie
przypomnieć od kogo: od teściowej, matki, a może koleżanki z poprzedniej pracy – że dzieci
czasem zadają takie pytania swoim rozwiedzionym rodzicom. Przestrogę tę, otrzymaną bodaj pół
roku temu, zagrzebała na dnie pamięci, prawdopodobnie ufając, że ona niczego podobnego nie
usłyszy. Teraz jednak nadziwić się nie mogła własnej naiwności. Poczuła złość na samą siebie, że
nie przygotowała się wcześniej na taką ewentualność. Że dała się zaskoczyć. A przecież na
wszelki wypadek już dawno powinna była mieć gotową jakąś sensownie brzmiącą odpowiedź.
Taką, która nie będzie dawać niepotrzebnej nadziei, ale jednocześnie złagodzi ból. Albo
przynajmniej go nie pogłębi. Zaraz jednak dotarło do niej, że odpowiedź spełniająca te dwa,
w tym przypadku zupełnie wykluczające się warunki, po prostu nie istnieje. Nie mogła się zatem
do niej przygotować. Musiała odpowiedzieć najprościej i najbardziej zrozumiale, jak to tylko
możliwe.
– Tata z pewnością do ciebie zadzwoni w Nowy Rok, tak jak to zrobił w Wigilię. Obiecał,
że zadzwoni, pamiętasz? A poza tym ty i Majka macie z nim pojechać podczas ferii zimowych
w góry. To już w lutym. I będziecie wtedy wszyscy razem. Chyba o tym nie zapomniałeś? –
próbowała zażartować. Domyślała się przy tym, że prawdopodobnie towarzyszyć im będzie
Magdalena, ale nie zamierzała o tym wspominać synowi. Zostawi to Krzysztofowi, to jego
sprawa, jego problem.
– A…
ty?
Zaczerpnęła tchu.
– Ja z wami nie pojadę. – Przyklękła przy nim i zajrzała mu prosto w oczy. – Ja i tata
nigdy już nie będziemy razem, ale oboje nadal was kochamy i tak już pozostanie.
Boże, co za banalne, bezduszne tłumaczenie! Takie słowa może ładnie wyglądają
w różnych pretensjonalnych, silących się na nowoczesność kolorowych magazynach i zapewne
padają w gabinetach psychoterapeutów, ale w praktycznych życiowych zastosowaniach mają się
jak pięść do nosa.
Piotruś odwrócił od niej wzrok i skupił go na ekranie telewizora.
Blanka dotknęła delikatnie jego głowy, ale potrząsnął nią, dając tym samym do
zrozumienia, że nie tylko nie oczekiwał od niej żadnej pieszczoty, żadnego pocieszenia, ale że
wręcz tego sobie nie życzył.
– Oglądam film – mruknął.
ROZDZIAŁ 16
Następnego dnia z samego rana zadzwoniła teściowa. Na brzmienie jej głosu Blance
zakręciło się w głowie. Po pierwsze nie rozmawiały ze sobą od sierpnia, to znaczy odkąd Blanka
wyprowadziła się z Poznania. Po drugie ton, jakim pani Miller do niej przemówiła, był nie tylko
pełen pretensji – to akurat nie było niczym nowym w jej wykonaniu – ale także pełen szczerej
rozpaczy, a to już mogło zaniepokoić. W każdym razie Blanka odniosła wrażenie, że podniosły
się jej włosy na głowie.
– Co się stało? – wyszeptała ze zgrozą.
Nie była pewna, czy teściowa ją usłyszała, ale nie zdobyła się na to, by mówić głośniej.
Czuła tylko coraz większe, obezwładniające ją przerażenie. Majka. Mogło chodzić tylko o nią.
– Majka? – zapytała drżącym głosem. Trzęsła się na całym ciele. Nie potrafiła
sformułować żadnego dłuższego zdania.
Odpowiedział jej ledwo tłumiony szloch.
– Uparła się, że chce dzisiaj wracać do Warszawy. A przecież…
– Zaraz – przerwała jej niecierpliwie Blanka, czując, że wreszcie odzyskuje głos
i panowanie nad sobą. – Nic się jej nie stało?
– Dlaczego miałoby jej się coś stać? – Słowa byłej synowej najwyraźniej oburzyły panią
Miller. Przestała nawet płakać i wzdychać. – Wszystko z nią w porządku, dbamy o nią, jak
należy. Nie musisz zaraz być taka podejrzliwa.
Blanka zacisnęła palce na słuchawce i zaczerpnęła tchu, a potem pomału wypuściła
z siebie powietrze. To był jej od lat sprawdzony sposób, by nie dać się sprowokować tamtej
kobiecie. Okazuje się, że w dalszym ciągu musi się do niego uciekać, nawet teraz, po rozwodzie.
– Wobec tego dlaczego dzwonisz i płaczesz? – spytała spokojnie. Tym
charakterystycznym chłodnym, rzeczowym, nauczycielskim, jak czasem wytykał jej to
Krzysztof, tonem, doprowadzającym jego matkę na skraj histerii. Blanka nigdy nie dała się jej
sprowokować do kłótni, do podniesienia głosu, choć pani Miller potrzebowała awantury niczym
wentylu do pozbycia się nagromadzonych emocji. W przypadku Blanki ani razu nie zdołała do
tego doprowadzić, co nie usposabiało jej do niej pozytywnie.
„Zimna ryba. Nic dziwnego, że Krzyś taki przy niej zgaszony. Na co mu taka bryła
lodu?” – Taką opinię wyraziła kiedyś na jej temat teściowa, a uczyniła to w obecności Zosi, żony
młodszego syna, o czym ta nie omieszkała donieść Blance jeszcze tego samego dnia.
„Nie dość, że wredna, to jeszcze naiwna i głupia jak but – skomentowała od siebie
z nieskrywaną satysfakcją Zosia. – Nie mówiła tego do mnie, ale na tyle głośno, że usłyszałam.
A może sądziła, że nie powtórzę?” – dodała ze śmiechem.
Jedyną reakcją Blanki było wówczas wzgardliwe wzruszenie ramion. Domyślała się, że
teściowa nie tylko zadbała, aby młodsza synowa usłyszała jej słowa, ale także nie miała cienia
wątpliwości, że ta doniesie o wszystkim Blance tak szybko, jak się tylko da. Dyskrecja nigdy nie
była mocną stroną Zosi. Blanka, doskonale o tym wiedząc, nie zamierzała niczego od siebie
dodawać, co Zosia przyjęła z widocznym, by nie rzec bijącym po oczach, rozczarowaniem. I kto
wie, czy w cichości ducha nie podzieliła opinii teściowej?
A rozwodząc się, naiwnie myślałam, że to już za mną. Podchody rodzinne i towarzyskie
związane z Millerami miały mnie już przecież nie dotyczyć, pomyślała teraz, gdy ponownie
miała wątpliwą przyjemność rozmawiać z matką Krzysztofa.
Najwidoczniej jednak nie tak łatwo przekreślić te piętnaście bez mała lat, gdy była
częścią tej rodziny. Zresztą… czy kiedykolwiek zdoła się od nich wszystkich odwrócić, skoro ma
z Krzysztofem dzieci? Często są one jedynym spoiwem, które trzyma ludzi ze sobą, jednak…
jakże skutecznym! I nie chodzi tu tylko o stosunki między rodzicami, nawet tymi
rozwiedzionymi. Rodzina to także dziadkowie, wujostwo, kuzyni – tych ludzi i związków z nimi
nie sposób unieważnić.
Stojąc przy aparacie telefonicznym i słuchając tak dobrze jej znanego brzmienia głosu
teściowej, Blanka uzmysłowiła sobie, że rodzina Millerów będzie obecna w jej życiu jeszcze
przez długie lata.
– Co się stało? – powtórzyła, czując, że być może zbliża się ten pierwszy raz, gdy jednak
straci cierpliwość i zacznie wrzeszczeć na tamtą.
– Ona wraca do Warszawy. – W słuchawce rozległ się tłumiony szloch.
– Co w tym dziwnego, że wraca do domu? – odparła cierpko Blanka.
Czyżby matka Krzysztofa miała nadzieję, że wnuczka zdecydowała się zostać w Poznaniu
na stałe? A nawet gdyby faktycznie Majka miała takie zamiary, to czy jej babcia z góry
zakładała, że synowa na to pozwoli?
Sprawa się jednak zaraz wyjaśniła.
– Myśleliśmy, że zostanie z nami trochę dłużej – odparła obrażonym tonem Millerowa.
– Nie rozmawiała ze mną o tym. – Blanka nawet na moment nie złagodziła swojego tonu.
W głębi duszy była jednak trochę zaskoczona. Przecież za dwa dni sylwester i chociaż nie
podobał jej się pierwotny pomysł Majki, że spędzi go ze swoimi koleżankami z Poznania i tym
samym wróci do Warszawy dopiero w Nowy Rok późnym wieczorem, to jednak zdążyła już
w tej sprawie skapitulować i ustąpić. Jaka zatem okoliczność sprawiła, że córka zmieniła zdanie?
Co lub kto się do tego przyczynił?
Jak się jednak okazało, teściowa wysnuła z jej słów całkiem nowy wniosek.
– Jak to nie rozmawiała? Chcesz powiedzieć, że ty jako matka nic nie wiesz o planach
własnego dziecka? Ona ma dopiero czternaście lat. Ale cóż! Tak to jest, gdy rodzice zajęci są
tylko własnymi sprawami, a puszczone samopas dzieci gubią się w życiu.
– Nie widzę powodu, abym takie rozmowy miała prowadzić właśnie z tobą – odparła
chłodno Blanka. – Nie ze mną o tym rozmawiaj, ale z własnym synem. Choć zapewne i on nie
ma na to ochoty. Sposób, w jaki wychowuję moje, podkreślam, moje dziecko, zostaw mnie. To
wszystko. – I nie namyślając się dłużej, odłożyła słuchawkę.
Głupia, stara krowa, pomstowała w myślach pod adresem byłej teściowej, gdy trzęsącymi
się ze zdenerwowania dłońmi nasypywała ziarenka kawy do młynka. O powrocie do łóżka nie
mogło już być mowy. Nie zamierzała w taki sposób kończyć rozmowy z matką Krzysztofa, choć
nieraz miała okazję widzieć, że akurat on tak właśnie robił. Podobnie jak Blanka nie miał
cierpliwości do swojej matki, tyle że w przeciwieństwie do żony, często dawał temu wyraz.
Blanka zawsze panowała nad sobą, nie odpowiadała na docinki, mniej lub bardziej zawoalowane
zaczepki, niemniej… dzisiaj pękła. Wiedziała, że także z powodu Majki. Ostatni komentarz
teściowej tak ją zdenerwował, że nie miała już nawet możliwości zapytać o więcej szczegółów
związanych z niezaplanowanym, wcześniejszym powrotem córki. Kiedy dokładnie miała
wracać? Dzisiaj? Tak od biedy można było zinterpretować słowa Millerowej. Choć z drugiej
strony nie wiadomo, bo równie dobrze może wrócić jutro. A poza tym o której godzinie? Blance
w ogóle nie podobała się perspektywa samotnej podróży córki, a jej przyspieszony powrót
nadawał całej sprawie dodatkowych ciemnych barw.
Potem przyznała sama przed sobą, że w całej tej sprawie najbardziej zabolał ją fakt, że to
nie Majka do niej zadzwoniła z tą informacją. Oczywiście domyślała się, że córka
prawdopodobnie traktowała swój wcześniejszy powrót jako przyznanie się do porażki, czyli do
tego, że Blanka jednak miała rację. Pobyt w Poznaniu najprawdopodobniej nie spełnił jej
oczekiwań, ale ze względu na napięte stosunki z matką nie chciała jej się z tego zwierzać. Blanka
to rozumiała, ale takie zrozumienie nie pomniejszało jej bólu i poczucia sromotnej porażki
wychowawczej.
I co ma teraz robić? Może powinna zadzwonić do Poznania? Jednak na samą myśl
o ponownej rozmowie z teściową zbierało jej się mdłości. Pozostawało zatem czekać na to, co
przyniesie dzień, a przy okazji skręcać się z niepokoju. Nie mając ochoty i nie mogąc wykrzesać
z siebie bodaj iskry energii, aby przynajmniej umyć się, ubrać i zająć śniadaniem, patrzyła
bezrefleksyjnie na ponury krajobraz za oknem. Szykował się kolejny pochmurny dzień, ale może
nie powinna narzekać. Lepsze to niż nagły atak zimy stulecia sprzed niemal dwudziestu lat,
o którym to kataklizmie opowiadała wczoraj Piotrkowi.
Piotrek… Na samą myśl o synu ponownie ścisnęło jej się serce. Wczorajsza opowieść
i późniejsza niepozostawiająca złudzeń deklaracja co do jego marzeń o połączeniu rodziny
podziałały na chłopca bardzo rozstrajająco. Do końca wieczoru już się do niej nie odezwał.
Ponowny nagły sygnał telefonu poderwał ją z miejsca. Czyżby tym razem to jednak
Majka zdecydowała się zadzwonić?
Dobiegła do aparatu, zanim zdążył to zrobić Piotrek, którego tym razem głośny dźwięk
poderwał z łóżka. Stał teraz w progu swojego pokoju i patrzył czujnie na wyraźnie podnieconą
matkę.
– Halo – wychrypiała do telefonu i aż się przeraziła, usłyszawszy tak bardzo zmienione
brzmienie swojego głosu.
– Dzień dobry, Blanko – usłyszała w odpowiedzi spokojny, rzeczowy ton teścia. W jednej
chwili poczuła wtedy ulgę. Zresztą jego obecność, wyważone słowa, niewymuszony, lecz
zarazem pełen dystynkcji, styl bycia zawsze tak na nią działały. Odprężająco. Uspokajająco.
Toteż i teraz od razu przyszło jej do głowy, że zaraz otrzyma wszelkie wyjaśnienia. Teść
w przeciwieństwie do żony nigdy nie ulegał histerii, zawsze szukał najrozsądniejszego wyjścia
z kryzysowej sytuacji, naprawdę potrafił być pomocny. Być może niebagatelną rolę odegrało tu
doświadczenie, jakiego nabył w ciągu wielu lat pracy adwokackiej.
– Dzień dobry… tato – szepnęła i łzy napłynęły jej do oczu. Nie miała żadnych oporów,
aby w dalszym ciągu tak się do niego zwracać. W przypadku teściowej nie zamierzała się do tego
zmuszać. Nawet wtedy, gdy była jeszcze żoną Krzysztofa, robiła to tak rzadko, jak tylko było
możliwe. – Dowiedziałam się dopiero co… – Zerknęła na zegarek, bo nie była pewna, ile czasu
minęło od telefonu teściowej. – To znaczy mama… – Zmusiła się jednak, aby użyć takiego
określenia, ale zrobiła to wyłącznie ze względu na teścia. – Mówiła, że Majka…
– Tak, tak, ja właśnie w tej sprawie. – Jak zwykle przyszedł jej z pomocą. Oszczędził jej
dalszych, bezwładnych wyjaśnień. – Matka niepotrzebnie zrobiła z tego taką tragedię –
kontynuował. – Nie było mnie w domu, gdy do ciebie zadzwoniła, akurat wyszedłem, ale Majka
mi o tym doniosła. Od razu sobie wyobraziłem, jak się musiałaś zdenerwować, ale zapewniam
cię, że nie ma ku temu powodów. Właśnie wyruszam do Warszawy w sprawach służbowych, do
Sądu Najwyższego. Majka od kilku dni wiedziała o moich planach, ale dzisiaj z samego rana
zapytała, czy nie mogłaby się ze mną zabrać. Moim zdaniem to niezły pomysł. Wprawdzie
wyjedzie od nas wcześniej niż pierwotnie zamierzała, ale dzięki temu uniknie samotnej podróży
pociągiem w Nowy Rok. A poza tym przecież miała prawo zmienić zdanie.
– Tak. – Musiała przełknąć ślinę, bo ni z tego, ni z owego poczuła, że ma bardzo suche
gardło. – Dlaczego jednak sama do mnie nie zadzwoniła?
Gdyby tak można było wraz ze słowami wyrzucić ból, strach, niepewność. Przecież
domyślała się odpowiedzi.
– No cóż, czasem tak bywa – odpowiedział spokojnie Miller. Nie dawał się ponosić
emocjom, miał do czynienia z wieloma trudnymi sytuacjami życiowymi i nauczył się po
mistrzowsku trzymać nerwy na wodzy. W tonie jego głosu było jednak coś krzepiącego, dającego
pociechę i nadzieję, w każdym razie Blanka wzięła się w garść. – Nie warto tego akurat
rozstrząsać. Na pewno nie teraz, nie dziś i nie jutro – dodał.
– Tak, masz rację – odparła już pewniejszym głosem. – W każdym razie dziękuję, że ją
zabierzesz. Faktycznie, będę spokojniejsza, że przyjedzie z tobą, zamiast tłuc się pociągiem.
– Podwiozę ją do Dworca Centralnego w Warszawie. Dalej już chyba trafi do domu
tramwajem.
– Nie odwiedzisz nas? – Ponownie się zaniepokoiła.
– Nie chciałbym ci sprawiać kłopotu. Poza tym mam umówione spotkanie w sądzie.
– To dla mnie żaden kłopot. Postaraj się przyjechać. Piotrek się ucieszy. Ja także – dodała
pospiesznie.
– Sam nie wiem…
Blanka wyczuła, że wahanie teścia nie było do końca szczere. Miał ochotę przyjąć
zaproszenie.
– Nie ma żadnego „sam nie wiem”. Czekamy. Nie przyjmuję odmowy.
– W taki razie wpadnę, ale nie rób sobie kłopotu. Zobaczę, co u was i… – Zawiesił głos. –
To do zobaczenia.
– Do zobaczenia – odparła, ale odpowiedział jej już odgłos odkładanej słuchawki.
Zerknęła na Piotrka, on również mierzył ją czujnym, choć nadal chmurnym spojrzeniem.
Uśmiechnęła się w duchu na samą myśl, ile radości mu zaraz sprawi. Ona już się cieszyła. Także
z powodu pewności, że to ciężkie milczenie towarzyszące im obojgu od wczorajszego wieczora
minie jak zły sen.
– Majka dzisiaj wraca – zakomunikowała i kąciki jej ust drgnęły. – Wyobraź sobie, że
dziadek Władysław ją przywiezie.
Piotrek skoczył do góry jak piłka, a potem z radosnym krzykiem rzucił się jej na szyję.
Było tak, jak przewidywała – radość go niemal rozsadzała. I choć podzielała jego uczucia
i dziękowała wszystkim świętym za to, że smutek wreszcie zniknął z jego oczu, to jednocześnie
znowu poczuła znajome ściśnięcie w sercu.
***
Zgodnie z własnym postanowieniem przywitała się z Majką, jak gdyby nic szczególnego
się nie wydarzyło. Nie skomentowała jej zaskakującej decyzji wcześniejszego powrotu do domu,
a córka ze swojej strony nader powściągliwie przyjęła jej uściski i niczego nie wyjaśniała. Blanka
zresztą nie zamierzała na razie o nic pytać i resztę uwagi skupiła na teściu. Po przywiezieniu
wnuczki zaledwie się przywitał i zaraz ruszał na służbowe spotkanie w sądzie, obiecał jednak, że
potem przyjedzie na obiad. Nie widziała go raptem od sierpnia, ale zauważyła, że zeszczuplał,
a już z całą pewnością posiwiał. Nie postarzało go to – od lat zresztą miała wrażenie, że
upływający czas był dla niego bardzo łaskawy – niemniej trudno było nie dostrzec smutku w jego
oczach i Blanka oczywiście domyślała się przyczyny. W przeciwieństwie do żony nie
lamentował i nie histeryzował na wieść o fiasku małżeństwa starszego syna oraz wyjeździe
synowej i wnuków. Trzymał – jak to on – nerwy na wodzy, nie ulegało jednak wątpliwości, że
stało się to dla niego ciężkim brzemieniem.
– Ładnie się tu urządziliście – ocenił, gdy tylko obejrzał mieszkanie.
– Jeszcze zostało parę rzeczy do zrobienia i do kupienia, ale to, co najważniejsze, już
mamy – odparła, a potem patrzyła ze wzruszeniem, jak Piotrek tulił się do dziadka przez cały
wieczór, a i Majka nie odstępowała go na krok. W obecności dzieci nie mieli możliwości, by
pomówić ze sobą szczerze i od serca, zresztą wnuki nie chciały puścić mecenasa z domu aż do
późnej nocy.
– Mógłbyś zostać u nas na noc – zaproponowała Blanka. – Nie wyobrażam sobie, abyś
o takiej porze miał wracać do Poznania.
Powiedziała tak, choć szczerze mówiąc, nie była przygotowana na podobny scenariusz.
W mieszkaniu brakowało miejsca na przenocowanie dodatkowej osoby, chyba że teść spałby
w jednym łóżku z Piotrkiem.
– Mam zarezerwowany pokój w hotelu – odparł natychmiast. – Chciałbym się jeszcze
jutro z samego rana spotkać z moim przyjacielem z czasów studiów, mecenasem Waligórskim.
Zjemy razem śniadanie, a potem wracam do Poznania. Nagromadziło mi się mnóstwo roboty,
sam nie wiem, jak mogłem do tego dopuścić, ale takie są fakty.
Sięgnął po płaszcz, a Blanka po namyśle wyjęła z szafy kurtkę.
– Odprowadzę cię do samochodu – oznajmiła i zaraz zauważyła, że był zadowolony z jej
propozycji.
– Ja też idę – zakomunikował ochoczo Piotrek, ale zanim Blanka zdążyła zaprotestować,
odezwał się zamiast niej teść:
– Zostań – zwrócił się do chłopca łagodnie, ale stanowczo. – Chciałbym przez chwilę
porozmawiać tylko z twoją mamą.
– A o czym? – spytał nadąsany Piotrek, zaś wyraz jego oczu ponownie stał się czujny.
– O niczym. Nie twoja sprawa – odezwała się nagle Majka. – Cały wieczór nawijałeś
dziadkowi, chyba wolno mu dla odmiany pogadać z mamą?
Blankę zaskoczyły słowa córki. Piotrka zresztą najwyraźniej także, bo przestał nalegać,
aby matka zabrała go ze sobą.
– Masz dobry wpływ na Majkę. Nie mogę sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek
wykazała się takim taktem – powiedziała, gdy tylko znalazła się sam na sam z człowiekiem,
który przez kilkanaście lat był jej teściem.
Nie odpowiedział, zanim nie znaleźli się na zewnątrz budynku. Prószył śnieg, przestało
wiać i pewnie dlatego na dworze zrobiło się znacznie przyjemniej, niż w ciągu dnia.
– Powiedz, czy nie potrzebujesz jakiejś materialnej pomocy – zagadnął mecenas. – Mów
śmiało. Domyślam się, że samej z dwojgiem dzieci nie jest ci łatwo, więc pozwól… – Sięgnął do
wewnętrznej kieszeni płaszcza, ale go powstrzymała.
– Nie, daj spokój. Mam pieniądze – oświadczyła, może zbyt pospiesznie, co samo w sobie
mogło się wydać podejrzane, ale stanowczość jej spojrzenia przekonała Millera, że lepiej istotnie
dać spokój zapomogowym zapędom. – Przecież Krzysztof wypłacił mi ustaloną i zasądzoną
sumę, nie zalega z alimentami – wyjaśniła po chwili, nieco zmieszana.
– Czyli chociaż pod tym względem jest w porządku – podsumował sarkastycznie
mecenas, ale pominęła tę uwagę milczeniem. – Wiem, że nie chcesz rozmawiać o nim ani
o waszych sprawach. Przepraszam, że tak się wyrwałem – westchnął.
– Po prostu nie ma sensu już do tego wracać.
– Tak – potwierdził bez przekonania, a po chwili powtórzył z roztargnieniem: – Tak,
ale…
Zatrzymali się przy jego samochodzie, mimo to mecenas nie spieszył się z pożegnaniem.
– Powiedz mi – delikatnie dotknęła jego ramienia – czy na pewno nic się nie stało
w Poznaniu? To znaczy nic takiego, o czym jednak lepiej, żebym wiedziała? Chodzi mi o Majkę.
Cieszę się, że ją przywiozłeś, ale przed wyjazdem zapowiadała mi, że wróci w ostatniej chwili
przed zakończeniem ferii. A patrzyła przy tym na mnie w taki sposób, jakby dawała do
zrozumienia, że uczyni wszystko, co w jej mocy, aby w miarę możliwości nie wracać wcale. Nie
omieszkała skorzystać z żadnej okazji, by mi przypomnieć, że gdy tylko osiągnie pełnoletność
i będzie mogła sama decydować o sobie, to z pewnością wróci do Poznania. W każdym razie
bardzo wiele sobie obiecywała po tych świętach spędzonych tam z wami i… po sylwestrze
w gronie dawnych koleżanek. A jednak wróciła wcześniej, niż planowała.
– No cóż – skwitował mecenas. – W takim razie przekonała się, że marzenia
i oczekiwania czasem rozmijają się z rzeczywistością i że obiecywała sobie zbyt wiele.
– Ale co takiego się tam wydarzyło?
Wzruszył ramionami.
– A czy koniecznie musiało się wydarzyć cokolwiek? Nie wydarzyło się nic, absolutnie
nic godnego uwagi, i to pewnie była główna przyczyna, że gdy tylko dowiedziała się o mojej
podróży służbowej, zapragnęła wracać ze mną. No bo sama powiedz, ile można wytrzymać
w towarzystwie jedynie dwojga dziadków? Od rana do wieczora… tylko z nimi.
Zwłaszcza w towarzystwie babci Millerowej, dopowiedziała w myślach Blanka.
Teść w dalszym ciągu był czynny zawodowo i zapewne nie tylko umiłowanie zawodu
prawnika było przyczyną tego stanu rzeczy. Prawdopodobnie nie mniejszy powód tkwił
w obawie przed nieustannym przebywaniem w towarzystwie zmanierowanej i jęczącej małżonki.
Niewykluczone, że także i Majka tego nie wytrzymała. Tyle tylko, że przecież nie była skazana
wyłącznie na towarzystwo babci. Nie musiała siedzieć w domu dziadków od rana do wieczora.
W Poznaniu nie brakowało jej dawnych szkolnych kolegów. Wyjeżdżając tam, liczyła także na
spotkania z nimi. O co zatem chodziło?
– Myślę, że bardzo rozczarował ją wyjazd ojca – odezwał się po chwili teść. – Jestem
pewien, że liczyła na to, iż Krzysztof, ze względu na jej odwiedziny, zostanie na miejscu,
w domu. A tymczasem on zaraz po Wigilii wyjechał za granicę, w dodatku w towarzystwie innej
kobiety – dodał, nie próbując nawet zatuszować gniewu w głosie.
– Przecież Majka była tego świadoma – odparła łagodnie Blanka. – Wiedziała o planach
ojca. Rozmawiała z nim przez telefon, zanim postanowiła wyruszyć do Poznania. Nie pozostawił
jej cienia wątpliwości, że z niczego nie zrezygnuje.
– A jednak miała prawo wierzyć, że jest dla niego ważniejsza od wyjazdu do Tunezji
w towarzystwie tamtej.
Mecenas konsekwentnie unikał wymawiania imienia kolejnej, na razie potencjalnej,
synowej. Blanka rozumiała, że nie ma żadnego prawa podsycać w nim niechęci do Magdaleny,
a tym samym pogłębiać jego konfliktu z Krzysztofem, mimo to jednak ostrożnie zapytała, czy
wigilijne spotkanie w domu Millerów przebiegło bez problemów. O to, czy Magdalena
rzeczywiście została zaproszona do ich domu, wolała nie pytać, aby nie wyjść na wścibską,
niemniej w tym właśnie mogło tkwić sedno sprawy.
– Było znośnie – odparł teść. – Dokładaliśmy wszelkich starań. Przyszedł Janek
z rodziną, no ale kuzyni są dużo młodsi od Majki, więc trudno oczekiwać, by zadowoliło ją
towarzystwo małych dzieci. Zresztą najbardziej cieszyła się obecnością ojca. Jednak niedługo, bo
Krzysztof dość wcześnie wyszedł. Następnego dnia miał przecież samolot do Afryki – prychnął
z ironią starszy pan.
A zatem nie przyprowadził narzeczonej do rodziców. Teściowa zapewne była już
pogodzona z wyborem syna i – zapewne – gdyby to tylko od niej zależało, zaprosiłaby
Magdalenę. Tyle że w tej akurat sprawie musiała się liczyć ze zdaniem męża. A on nie uznawał
tu żadnych kompromisów.
Z tego zaś łatwo było wysnuć prosty wniosek – atmosfera w domu Millerów była raczej
daleka od serdeczności.
– Majka liczyła także na spotkania z przyjaciółmi – rzekła Blanka, nie chcąc już rozwijać
poprzedniego wątku. – Aż mi się wierzyć nie chce, by ich nie odwiedziła.
– Z tego co wiem, raz czy może dwa razy rzeczywiście poszła do jakiejś koleżanki. Ale
na pewno nie więcej – odparł, a widząc zaskoczenie na twarzy synowej, uśmiechnął się ze
smutkiem i dodał: – Przecież wiesz, jak to bywa z młodymi. Co z oczu, to i z serca. Majka nie
widziała tych koleżanek od sierpnia. To naprawdę długo, zwłaszcza dla młodzieży. Zresztą czy
tylko dla młodych? Nic dziwnego, że czuła się u nas samotna, nudziła się i z pewnością bardzo
się rozczarowała całym pobytem. Dlatego dobrze ci radzę, o nic jej lepiej nie wypytuj. W końcu
sama ci się wyżali. Ale to tylko rada. Jesteś jej matką i sama zrobisz, jak uznasz za stosowne.
– Nie wyżali mi się z niczego – westchnęła Blanka. – Nie rozmawia ze mną, chyba że za
formę rozmowy uznamy kłótnię i pyskówkę. Wstyd mi się przyznać, że ja, pedagog, poniosłam
klęskę w kwestii wychowania własnej córki, ale jak to mówią, szewc bez butów chodzi.
– To minie. – Teść krzepiąco poklepał ją po ramieniu i otworzył samochód. – To jedynie
obrażona na cały świat nastolatka.
– Obyś miał rację – westchnęła Blanka, gdy już wsiadł do środka. – Do zobaczenia.
– Do zobaczenia. Uważajcie na siebie.
Odprowadziła spojrzeniem oddalający się samochód i zawróciła do klatki schodowej. Nie
chciało jej się wracać do mieszkania, w którym jej dzieci nie potrafiły poczuć się jak we własnym
domu. Na samą myśl o tym, że powitają ją przygasłymi po wyjeździe dziadka, a niewykluczone,
że i rozżalonymi spojrzeniami, zrobiło jej się tak ciężko na duszy, że zapragnęła raczej pójść na
daleki spacer niż wchodzić na górę do domu, by stawiać czoła rzeczywistości, która ją
przerastała. Niestety, pragnienie samotnego spaceru musiała w sobie zdusić. Nie miała wyjścia,
musiała wracać.
Ku jej zdumieniu, mieszkanie nie powitało jej martwą, przygnębiająca ciszą, jak to na
ogół bywało w ostatnich tygodniach przed świętami. Wręcz przeciwnie – z pokoju Majki
dobiegała rytmiczna, dość głośno ustawiona muzyka, a towarzyszyły jej ożywione, wesołe głosy
obojga dzieci. Kiedy tak zgodnie ze sobą rozmawiały? W każdym razie Blanka nie potrafiła sobie
tego przypomnieć, za to stwierdziła z niemałym, choć radosnym zdumieniem, że głośna muzyka
tym razem w ogóle jej nie przeszkadza. Po raz pierwszy nie odebrała jej jako formy buntu,
nieposłuszeństwa i chęci dokuczenia ze strony córki. Nie zdenerwowały jej też światła zapalone
w każdym pomieszczeniu, choć do tej pory nie omieszkała przy takiej okazji wygłaszać kazań na
temat marnotrawstwa i konieczności oszczędzania. Zgasiła jedynie światło w swoim pokoju, bo
dzięki temu lampki na choince prezentowały się znacznie lepiej i przydawały nastroju.
Drgnęła, gdy do kuchni zajrzała Majka.
– Mamo – zaczęła niepewnie. – Czy dziadek… to znaczy… – zająknęła się. – Czy
wszystko w porządku?
Nie ulegało wątpliwości, że dość długa, poufna rozmowa dorosłych, ją zaniepokoiła.
Domyślała się, że najpewniej wałkowali sprawę jej wcześniejszego powrotu, a nie będąc pewna,
czy matka nie zacznie jej teraz o to wypytywać, wołała od razu rozpoznać, na jakim gruncie stoi.
Choć w głębi serca nie chciała do tego wracać.
Blanka jednak tylko się uśmiechnęła.
– Wszystko w porządku – odparła pogodnie. – Dziadek kazał was pozdrowić. Ma
nadzieję, że niedługo znowu was zobaczy.
I udając, że ulga na twarzy córki nie zrobiła na niej żadnego wrażenia, zabrała się za
zmywanie talerzy.
ROZDZIAŁ 17
Zobaczyła go, gdy tylko minęła szkolny parkan i skręciła w drogę prowadzącą na
przystanek. Oczywiście fakt, że profesor Bieliński znalazł się w tym miejscu, nie musiał kryć
w sobie żadnej zagadki. Blanka nie musiała tego wiązać z własną osobą. Było tyle różnych
wyjaśnień tego stanu rzeczy – od konieczności załatwienia jakiejś pilnej sprawy, bo akurat tutaj
znajdował się urząd dzielnicowy, po zwykły przypadek. Szóstym zmysłem jednak zgadywała, że
celem jego wyprawy w okolice szkoły było spotkanie z nią.
Bieliński chciał porozmawiać, miał jej coś ważnego do powiedzenia. Coś, o czym wolał
nie mówić podczas wizyty u Fukiera. Być może wtedy, zaskoczony samym faktem tak
niespodziewanego spotkania, nie był przygotowany, by wyjawić jej jakąś istotną informację.
Albo zapytać o coś, co być może nie dawało mu spokoju. No i w cukierni nie byli sami.
Towarzyszyły im dzieci i choćby z tego powodu nie mogli sobie powiedzieć wszystkiego, co
leżało im obojgu na sercu.
Na samą myśl o takiej ewentualności pod Blanką ugięły się kolana. Nie była wcale
pewna, czy chce tej szczerej rozmowy. Niewykluczone, że usłyszy pytania, na które nie
chciałaby odpowiadać. Albo wyrzuty, takie jakie usłyszała od matki Roberta. W każdym razie
coś tu było nie tak.
Podchodząc jednak do niego, spostrzegła, że uśmiechał się przyjaźnie. Nie wyglądał na
człowieka, który zamierza zrobić jej przykrość.
O co mu zatem chodziło?
Zaraz się dowiem, pomyślała, po czym i ona wykrzywiła twarz w uśmiechu.
– Co za spotkanie! Mam je przypisać czystemu przypadkowi? – Z niezadowoleniem
stwierdziła, że jej głos zabrzmiał niemal zalotnie. Tak czy owak, zdecydowanie przesadziła.
– Czekałem na panią, to znaczy na ciebie – poprawił się.
– Dlaczego chciał pan mnie widzieć? – Mimowolnie zadrżała. – Stało się coś?
W jednej chwili spoważniał, a wyraz jego twarzy świadczył o tym, że poczuł się trochę
niezręcznie.
– Wiem, że to dziwnie wygląda – zagaił. – Stary dziadek czatujący w okolicach szkoły
i wypatrujący nauczycielki własnej wnuczki. Naprawdę, na ogół tak się nie zachowuję, ale… to
był jedyny sposób, aby coś pani, to znaczy tobie, przekazać. Nie znam przecież twojego adresu
ani numeru telefonu, a do terminu najbliższego zebrania w szkole zostało jeszcze trochę czasu.
– Co mi pan chce przekazać? – zdumiała się, ale zaraz potem potrząsnęła głową. – Nie
mogę niczego od pana przyjąć. Przykro mi, ale…
– To należy do ciebie – przerwał niecierpliwie. – Czas najwyższy, aby znalazło się
faktycznie w twoim posiadaniu.
– Nie rozumiem. – Potrzasnęła bezradnie głową.
O co mu chodziło? Czy przed laty zostawiła coś w jego domu? Wtedy, gdy jeszcze
przyjaźniła się z Justyną? Nawet jeśli tak się stało, z pewnością nie było to nic na tyle
wartościowego, by warto było po latach o tym myśleć. Jej w każdym razie nic szczególnego nie
przychodziło do głowy.
W odpowiedzi wyciągnął z torby niewielką, owiniętą w ozdobny papier paczkę i przez
chwilę gładził ją w milczeniu dłonią. Tak jakby wciąż się wahał, co ma z nią zrobić.
– Nie wiem, o co chodzi, ale to z pewnością nie jest moją własnością. – Łagodnie
pogłaskała go po rękawie.
I zapewne ten przyjacielski gest sprawił, że Bieliński pozbył się resztek wątpliwości.
– To jej pamiętnik – powiedział cicho. – Kiedyś, gdy miała jeszcze bodaj jedenaście lat,
zwierzyła mi się w wielkiej tajemnicy, że chciałaby go kiedyś dać do przeczytania tobie. Tobie
jednej, nikomu więcej. Potem o tym zapomniałem, tyle się przecież wydarzyło. Lecz kiedy tak
niespodziewanie zobaczyłem cię po tylu latach, a potem, po naszym spotkaniu w cukierni
wróciłem do domu, od razu pomyślałem, że to palec boży. Może uznasz mnie za wariata, ale ja
wierzę, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Justyna chciała przekazać ci ten zeszyt. Jak inaczej
wytłumaczyć fakt, że po tylu latach od razu odgadłem, gdzie go szukać? Że bez najmniejszego
trudu znalazłem go na wierzchu wszystkich moich szpargałów, choć przez tyle lat w ogóle nie
zawracałem sobie nim głowy? A tymczasem nie uwierzysz, ale leżał w takim miejscu, jakby na
mnie czekał. Zresztą mniejsza z tym, co sobie teraz o mnie myślisz. Ja nie mam cienia
wątpliwości, że spełniam życzenie mojego dziecka. Weź to, proszę.
– Ale… – Blanka rozejrzała się niepewnie wokół. Wolała, aby żaden wychodzący ze
szkoły uczeń bądź nauczyciel nie zauważył jej osobliwego spotkania ze starszym panem. Poza
tym to, co powiedział, zabrzmiało w jej uszach dość niepokojąco. – Czy nie lepiej, aby taka
pamiątka została w pana domu? – A ponieważ w milczeniu potrzasnął głową, dodała: – Czy nie
lepiej, aby podarował pan to… wnuczce?
– Nie – odparł zdecydowanie. – To nie dla Moniki. Uwierz mi, wiem, co mówię. I proszę,
przyjmij to ode mnie.
Obok nich przeszła para starszych, pogrążonych w rozmowie ludzi. Oboje bezwiednie
odprowadzili ich wzrokiem, po czym Bieliński ponownie się uśmiechnął.
– Nie było mi łatwo tu przyjść. Bałem się, że zrobię z siebie głupca. Jeśli nie przyjmiesz
ode mnie tego zeszytu, naprawdę się tak poczuję i przez kilka następnych miesięcy nie pokażę się
ludziom na ulicy.
– Chyba mnie pan przekonał – westchnęła i wreszcie odpowiedziała mu identycznym
uśmiechem.
Dłonie jej jednak niebezpiecznie zadrżały, gdy dotknęła tak cennej pamiątki. Niewiele
brakowało, a wypuściłaby paczuszkę z ręki, na szczęście jednak Bieliński wciąż ją jeszcze
trzymał.
– Dziękuję – szepnęła. – Doceniam to, naprawdę.
A potem schowała paczkę do torby, a profesor, uchyliwszy czapki, odszedł.
***
Początkowo nie potrafiła się przemóc, aby zajrzeć do środka. Na samą myśl, że miałaby
przewracać kartki zeszytu zapisanego równym, trochę gotyckim pismem Justyny, ogarniało ją
zarówno przygnębienie, jak i uczucie pewnego rodzaju niechęci. Wzruszenie, którego doznawała,
rozmawiając z Bielińskim, zdążyło się już ulotnić niczym kamfora. Smutek – pozostał.
Aby tego nie analizować w nieskończoność, zajęła się sprzątaniem, ugotowała obiad,
a potem, gdy Piotrek wrócił do domu, pomogła mu w odrobieniu lekcji. Majka jak zwykle
niewiele się odzywała, pytania o szkołę zbywała krótkimi niezobowiązującymi odpowiedziami,
ponieważ jednak Blanka wiedziała, że córka z żadnego przedmiotu nie była na semestr
zagrożona, nie drążyła tematu. Zresztą miała do sprawdzenia kilkanaście prac swoich własnych,
poprawiających oceny uczniów, słowem – zajęta była do samego wieczora. A jednak pakunek
wręczony jej kilka godzin wcześniej przez Bielińskiego nie dawał o sobie zapomnieć. Myśl o nim
nie była może jakoś szczególnie napastliwa, niemniej nie odpuszczała, błąkając się gdzieś
w zakamarkach umysłu. Przed samym snem przyszło jej do głowy, że niepotrzebnie robi z tego
taki dramat. Przecież mniej więcej wiedziała, co się znajduje w pamiętniku przyjaciółki. Dawno
temu, gdy obie były jeszcze uczennicami podstawówki, miała go nawet w rękach i przeczytała
kilka stron, podobnie jak zapoznała się z innymi rękopisami Justyny, w tym ze wszystkimi jej
opowiadaniami, nowelkami i „powieściami”. Sama także próbowała tworzyć, szybko się jednak
zniechęciła. Justyna nie dawała za wygraną, ale jak długo jeszcze bawiła się w pisanie?
Tego Blanka jakoś nigdy już nie dochodziła. W ósmej klasie przestała interesować się
pamiętnikiem Justyny. Teraz miała okazję do niego wrócić, w każdym razie nadrobić tamto
zaniedbanie. Tyle że… wolała tego nie robić. Nie wracać do tamtych wspomnień, a przynajmniej
nie w taki sposób. Uczciwie zaś rzecz ujmując – bała się. Tej rany, która nigdy nie została
zabliźniona, ale przynajmniej od lat przestała się już jątrzyć, a teraz, ponownie rozdrażniona,
mogłaby się znowu otworzyć. I boleć – może nawet bardziej niż wtedy.
A jednak…
Było coś znamiennego w determinacji profesora Bielińskiego, gdy prosił ją, aby przyjęła
tę cenną, bez wątpienia także i dla niego, pamiątkę. W tym jego niezłomnym przekonaniu, że
taka właśnie była wola zmarłej córki.
Czy jednak na pewno Justyna później nie zmieniła zdania w tej sprawie?
Nigdy się tego nie dowiem, pomyślała ze smutkiem Blanka. Tylu rzeczy już się nie
dowiem. Takie właśnie jest życie.
Chyba że… Chyba że odpowiedź znajduje się właśnie w tym pamiętniku. A może przy
okazji także inne odpowiedzi na dręczące ją latami pytania i wątpliwości.
Tylko… czy warto teraz do tego wracać?
Postanowiła, że jednak zajrzy do tego zeszytu, a przynajmniej do najwcześniejszych
zapisków. Dotyczących czasów, gdy obie z Justyną były jeszcze uczennicami podstawówki. To
nawet mogłoby być zabawne. Z tego co Blanka mgliście pamiętała, Justyna sporo pisała o szkole,
nauczycielkach, koleżankach i kolegach. A także o własnej rodzinie, o sąsiadach. Wspominała
też o rodzinie Sarnackich. Już jako dziecko potrafiła wnikliwie obserwować ludzi, miała pamięć
do przeprowadzonych rozmów, przytaczała dokładne dialogi.
Tak, powrót po latach do tych najwcześniejszych zapisków może być zabawny –
przekonywała samą siebie Blanka. Ale tylko do najwcześniejszych, bo te późniejsze…
Sięgnęła po zawiniętą w biały papier paczuszkę i choć powtarzała sobie własne, dopiero
co sformułowane argumenty, ręce jej jednak zadrżały, gdy odwijała zawartość.
To było przecież tak, jakby miała usłyszeć kogoś, kto był już… po drugiej stronie. Kiedyś
Justyna użyła takich właśnie słów. Blanka nie mogła sobie przypomnieć, przy jakiej to było
okazji. Pamiętała jednak, że nie chodziło wtedy o żart. Zresztą Justyna prawie nigdy nie
żartowała.
Ponieważ zrobiło się już późno, postanowiła odłożyć lekturę na następny dzień i zgasiła
lampkę nocną. Nie miewała problemów z zasypianiem. Przeważnie była tak zmęczona, że
pogrążała się we śnie, gdy tylko przytuliła głowę do poduszki. Jednak nie tym razem.
Po dwóch godzinach przewracania się z boku na bok skapitulowała.
Dobrze, skoro sobie tego życzysz, zacznę jeszcze dzisiaj, pomyślała z rezygnacją
i ponownie zapaliła lampkę. I dopiero potem dotarło do niej znaczenie tego, co przed chwilą
przemknęło jej przez głowę – bo przecież zupełnie bezwiednie, impulsywnie zwróciła się do
Justyny. Po raz pierwszy od tylu lat.
Następnego dnia czekał ją kolejny niełatwy dzień w szkole, o obowiązkach domowych
już nawet nie wspominając. Powinna odpocząć, jednak zamiast tego przewracała kolejne kartki.
I już po przeczytaniu tych pierwszych wiedziała, że będzie to dla niej trudniejsze, niż zakładała.
Wspomnienia jedenastoletniej Justyny były napisane wyjątkowo dojrzałym, zważywszy na
młodziutki wiek autorki, stylem. Jak ona, Blanka, mogła o tym zapomnieć? Zawsze postrzegała
przyjaciółkę jako zamkniętą w sobie, nieśmiałą, naiwną i nieznającą życia introwertyczkę.
A jednak…
Gdy czytała te pierwsze, dziecięce jeszcze zapiski Justyny, czuła się tak, jakby odkrywała
swoją zmarłą przyjaciółkę na nowo. A nawet jakby ją, w pewnym sensie, poznawała. Bo dopiero
jako dojrzała, blisko czterdziestoletnia kobieta potrafiła docenić to, czego nie dostrzegała
w Justynie jako dziecko czy młoda dziewczyna. Jej styl pisania mógł być zresztą odbiciem
dużego oczytania – Blanka pamiętała imponującą bibliotekę w przestronnym domu przy ulicy
Wierzbowej i wiedziała, że przyjaciółka chętnie korzystała z jej zasobów. Poza tym pan Bieliński
był pracownikiem naukowym, jego żona bibliotekarką, zaś nieznośna pod wieloma względami,
a także pretensjonalna babcia Dawidowska miała przynajmniej jedną niezaprzeczalną zaletę –
uwielbiała czytać. Pani Janina wprawdzie nie znała literatury współczesnej – co nie
przeszkadzało jej w krytykowaniu tegoż działu literackiego i w głoszeniu poglądów, że wszystko,
co było warte uwagi, napisano w dziewiętnastym wieku, najpóźniej w okresie międzywojennym
– niemniej uwielbiane przez nią okresy literatury, i to zarówno, jeśli chodziło o pisarzy
rodzimych, jak i zagranicznych (a czytała książki w oryginale) – znała wybornie. Bezdyskusyjnie
Justyna wychowała się w inteligenckim, wręcz elitarnym pod względem intelektualnym,
środowisku.
Nazywam się Justyna Bielińska. Wczoraj skończyłam jedenaście lat…
– tak zaczynały się zapiski, a potem pojawiły się barwne opisy rodziny, sąsiadów,
dokładnie przytaczane rozmowy, kadry z życia codziennego Bielińskich. Ludzie ci stanęli teraz
przed Blanką jak żywi. A potem… Prawie zaraz wzmianka na jej temat, jedna, druga, trzecia…
A poza tym nie jestem już sama. Mam Blankę, a ona jest ważniejsza od tłumu koleżanek.
[…]
Pani Honorata, gdy to usłyszała uśmiechnęła się z zadowoleniem.
– Tak, dzięki Bogu za tę małą Blankę. Sami anieli ją nam chyba zesłali. A przede
wszystkim tobie.
Blanka przetarła oczy, bezwiednie kładąc na piersi otwarty zeszyt. Zaczerpnęła głęboko
powietrza, pewna, że w przeciwnym razie zaczęłaby wyć na całe gardło. Na szczęście trwało to
tylko moment. Opanowała wzruszenie.
Pani Honorata… Gospodyni… Dobry duch domu przy Wierzbowej i mieszkającej w nim
rodziny, bo gdyby nie ona, zapewne nie byłoby tam komu posprzątać i ugotować. Pani
Dawidowska, babcia Justyny, nie podejmowała takich zajęć, absolutnie przekonana, że nie na
tym polegało jej życiowe powołanie, i nawet zmiana ustroju nie wpłynęła na jej zwyczaje.
Z kolei matka Justyny, pani Elżbieta Bielińska, zawsze sprawiała wrażenie osoby kompletnie
życiowo nieporadnej i pozbawionej wszelkiej inicjatywy. Blanka w każdym razie nawet nie
potrafiła jej sobie wyobrazić na przykład nad rozgrzaną patelnią albo z odkurzaczem w ręku. No
i rzecz jasna, w kwestiach tak zwanej praktycznej strony życia nie można było także liczyć na
profesora Bielińskiego – bez reszty pochłoniętego pracą naukową, oddanego swojej pasji do
zgłębiania dziejów dawnych epok, zamyślonego intelektualisty z głową w chmurach. Tak więc
bez pani Honoraty ludzie ci z pewnością mieliby problemy z codziennym egzystowaniem.
Blanka przypomniała ją sobie teraz bardzo dokładnie. Miła kobiecina, zawsze w tym
samym fartuchu w kratę, zawsze witająca ją z uśmiechem i podsuwająca obu dziewczynkom
najsmakowitsze frykasy.
Blankę wszyscy lubią
– pisała dalej Justyna.
– Pewnie częściowo dlatego, że jest taka ładna i wesoła. Czyli zupełnie inna niż ja. I jest
taka dobra dla mnie. Przecież mogła sobie znaleźć tyle innych przyjaciółek, a wybrała mnie.
I dlatego czuję się bardzo szczęśliwa. I dumna, gdy tylko słyszę, że ktokolwiek dobrze o niej
mówi.
I wreszcie:
Ten pamiętnik wolno przeczytać tylko Blance, bo to tylko moja i jej tajemnica.
To raczej ja miałam szczęście, że los postawił ją na mojej drodze, zamyśliła się Blanka.
Justyna miała rację, byłam towarzysko rozrywana. I najpewniej słusznie to zdiagnozowała –
dzięki mojej aparycji. Wtedy, gdy byłam jeszcze dzieckiem, podobna przyczyna ani razu nie
przyszła mi do głowy. A ona wiedziała… Była bystra. I do bólu lojalna. Żadna z tego tłumu
moich przyjaciółek, o których wspomniała, nie mogła się z nią równać.
Blanka przewróciła stronę, a potem kolejną. Łzy obeschły, nie miała ochoty na sen. Co
więcej – w miarę, jak zagłębiała się w lekturę, humor jej się poprawiał. Wracały wszystkie dobre
wspomnienia z dzieciństwa, koledzy i koleżanki ze szkoły, w cudowny sposób ożywali ci
nauczyciele, którzy już odeszli. Kolejne szkolne dni, wycieczki, sprzeczki z tą czy inną
koleżanką, „powieści”, które obie z Justyną tworzyły, a potem wzajemnie sobie pożyczały.
I oczywiście ten dzień, w którym się poznały, gdy Blanka znalazła się po raz pierwszy w murach
warszawskiej podstawówki. Boże, jakie to były piękne czasy! I to pomimo całej szarzyzny
i bylejakości Polski lat siedemdziesiątych. Choć z drugiej strony podobno pierwsza połowa
tamtej dekady nie była taka najgorsza. W każdym razie pod względem ekonomicznym najlepsza
w dziejach PRL-u. Poprawiło się zaopatrzenie w sklepach, poprawiły się płace, ruszyło
budownictwo mieszkaniowe. I prawie nikogo nie obchodziło, jakie były koszty takiego życia na
kredyt i że trzeba będzie w pewnym momencie za to zapłacić. Ludzie przede wszystkim
odreagowywali pierwsze trzydzieści lat powojennej biedy. To im wówczas wystarczało.
W każdym razie większości. Z całą pewnością jednak – nie wszystkim.
Przewracając kartki, spostrzegła, że w środku zeszytu znajdują się trzy dodatkowe,
wyrwane z całości i złożone na pół. Tak jakby ktoś (najprawdopodobniej Justyna, bo któż by
inny?) chciał się ich najpierw pozbyć, potem jednak włożył je do środka. Zaintrygowana
wyprostowała kartki i znalazła datę: grudzień 1970. Zdążyła już przeczytać wspomnienia z marca
siedemdziesiątego czwartego roku, przez moment więc zawahała się, czy cofać się do wydarzeń,
które rozegrały się prawie cztery lata wcześniej. Rzuciła okiem na zegarek – za kwadrans
pierwsza. Coraz lepiej. Jutro nie będzie z niej większego pożytku w pracy. A niestety nie mogła
liczyć na bodaj chwilę drzemki przy biurku.
Mimo to… Znowu poczuła znajome przyspieszone bicie serca. A zaraz potem jakby
przeczucie, że dowie się czegoś, co być może otworzy jej oczy na te sprawy z przeszłości, które
wciąż nie dawały jej spokoju.
ROZDZIAŁ 18 | ROK 1970
To była dziwna Wigilia. Niby wszystko wyglądało tak jak w poprzednie, ale od kilku dni
już widziałam, że coś się wydarzyło. Coś bardzo złego. Tata chodził po domu zamyślony i jakby
rozgniewany. Mama była smutna, a babcia bardziej zdenerwowana niż zazwyczaj. Najpierw
pomyślałam, że może znowu tata i babcia mieli jakieś nieporozumienie. I naprawdę się
martwiłam, że stało się to akurat przed samymi świętami. Ale potem zauważyłam, że babcia i tata
wcale nie odnosili się do siebie źle, a nawet lepiej niż kiedykolwiek do tej pory. No to przyszło mi
wtedy do głowy, że pewnie stało się coś złego dziadkom w Lipniewie. Chociaż gdyby tak było, to
tata nie chodziłby taki zdenerwowany i zagniewany. Raczej byłby smutny, a poza tym z pewnością
pojechałby tam, do swoich rodziców. Nie byłam nawet pewna, czy w takich warunkach w ogóle
odbędą w naszym domu święta, czy przyjdą goście, czy będziemy śpiewać kolędy. No i… czy będą
prezenty?
Nie wytrzymałam więc i poszłam do kuchni, do pani Honoraty, ale i ona była
rozgniewana.
– Co się stało? – spytałam wprost. – Dlaczego wszyscy są tacy dziwni? Nikt nie cieszy się
świętami. Nie będzie ich w tym roku?
Pani Honorata spojrzała na mnie jakoś tak z ukosa, wzruszyła ramionami, ale widziałam,
że jest bardzo przejęta i zastanawia się, czy mi odpowiedzieć, czy lepiej nie. Wreszcie machnęła
ręką i sięgnęła po stolnicę.
– Niech mi pani Honorata coś powie, bo inaczej zwariuję! – krzyknęłam.
– O! Jeszcze tego brakowało – fuknęła. – Jakby mało było innych zmartwień. A do domu
wariatów to prędzej ja pójdę niż Justysia, jak tak dalej będzie.
– Ale o co chodzi?! Co się stało?
– Święta będą, niech się Justysia tak nie martwi. A i święty Mikołaj też na pewno do
Justysi przyjdzie… mimo wszystko.
Oburzyłam się. Mikołaj?! Czy pani Honorata nigdy nie przestanie uważać mnie za
małego szkraba?!
Odpowiedziałam jej, że od dawna nie wierzę w świętego Mikołaja, o czym zresztą
powinna wiedzieć. I wiedziała, jestem tego pewna. Dlaczego więc opowiadała takie bajdy?
Moje słowa dodatkowo ją rozgniewały.
– W Mikołaja, Gwiazdora, Dziadka Mroza i tym podobne dyrdymały możesz sobie dziecko
nie wierzyć. Ale święty Mikołaj naprawdę przed wiekami chodził po tej ziemi i teraz przebywa
z Panem Jezusem w Niebie. A ty, wychowana w chrześcijańskim domu, nie masz prawa mówić
i nawet myśleć inaczej. Jakich ja czasów dożyłam! Żeby dzieci traciły wiarę! Czego was w tych
szkołach teraz uczą!
Nie wiedziałam, co mam jej odpowiedzieć, ale uspokoiłam się, że święta jednak będą, jak
co roku.
Zresztą sam widok stolnicy i zagniatanego ciasta ostatecznie mnie co tego przekonały.
A jednak… coś było nie tak.
– Niech mi więc pani Honorata powie, co się stało? – spytałam znowu. – Umarł ktoś?
Może jakiś sąsiad, pomyślałam. Mieszkańcy naszej ulicy dobrze się ze sobą znali. Zaraz
też sobie przypomniałam, że mieszkający obok pan Kwiatkowski ostatnio narzekał na zdrowie.
Choć jego żona twierdziła, że tak naprawdę nic mu nie dolega poza lenistwem.
– Ano umarł… i to niejeden – odparła po pewnym czasie pani Honorata. Nie patrzyła na
mnie i nie uśmiechała się. Pochyliła głowę nad stolnicą.
– Gdzie? Kto? – spytałam wystraszona, ale ona jedynie jeszcze niżej schyliła głowę.
Naprawdę się przestraszyłam, więc ponowiłam pytanie, ale wtedy pani Honorata fuknęła
na mnie, żebym przestała jej zawracać głowę. Przyszło mi do głowy, że chyba pożałowała, że
cokolwiek mi wspomniała, więc pomyślałam, że naprawdę musiało stać się coś złego i że to
pewnie jakaś straszna tajemnica. Zapytam taty, on mi to wszystko wyjaśni. Tak właśnie jej
powiedziałam. A ona rozgniewała się wtedy jeszcze bardziej.
– Co za uparte dziecko. I w dodatku jaka ciekawska. Jakby tu były jeszcze inne dzieci,
zajęłabyś się zabawą i nie kręciła się pod nogami, kiedy robota największa. A teraz zmykaj z tej
kuchni. I nie przeszkadzaj. Jeśli mam przygotować święta, to nie będę tu stać i po próżnicy
gadać. Bóg raczy wiedzieć, jak z tym wszystkim zdążyć. I do tego taka drożyzna. Zupełnie już
Boga w sercu te nasze władze nie mają, aby przed samymi świętami takie ceny ponakładać. Jakby
nie dość było tego, że i tak w kolejkach trzeba wszystko wystać.
Wiedziałam, że gdy jest taka zła, to lepiej już o nic nie pytać, tylko wyjść z kuchni.
Pomyślałam, że pewnie była zmęczona. Szkoda, że ani mama, ani babcia w niczym jej nie
pomagają, choćby przed świętami. Ale ona chyba tego nie chce. Zaproponowałam jej nawet
pomoc, ale nie była z tego zadowolona.
– Szybciej będzie, jeśli sama wszystko przygotuję – powiedziała.
Co prawda, to prawda. Nic nie potrafię zrobić w kuchni. Tylko jej przeszkadzałam.
Poszłam na górę do taty. Tym razem ani nie pisał, ani nie czytał. Stał przy oknie i patrzył
przed siebie.
– Nie przeszkadzam? – spytałam.
A on, jak to on, zaraz się uśmiechnął.
– Już ci przecież kiedyś mówiłem, że nigdy mi nie przeszkadzałaś i nie przeszkadzasz. No,
co tam? Jakiś problem?
Opowiedziałam mu więc, że nie rozumiem, dlaczego wszyscy w domu są jacyś smutni. Że
przed Bożym Narodzeniem powinno być przecież inaczej. Wprawdzie w naszym domu przeważnie
jest bardzo cicho, ale nawet u nas w tym okresie, przed świętami, było jakoś weselej. Dlaczego
w tym roku jest inaczej? Powiedziałam mu też, że próbowałam dowiedzieć się czegoś od
Honoraty, ale ona tylko prychnęła, żebym nie zawracała jej głowy. Tyle że wspomniała o jakiś
zmarłych ludziach. A potem zaczęła narzekać, że przed samymi świętami wszystko bardzo
zdrożało. Niczego więcej mi jednak nie wyjaśniła, a ja nadal nic nie rozumiem. Przede wszystkim
– kto umarł?
– No tak – westchnął tata i wskazał mi krzesło. – Usiądź. Jesteś już na tyle duża, że
spróbuję ci to wyjaśnić. Ale pamiętaj, nie są to sprawy, o których należy mówić głośno, poza
gronem naprawdę najbliższych osób.
– A Blanka? – spytałam. Zaraz jednak przyszło mi do głowy, że nie musiałam tego robić.
Przecież tata wiedział, że oprócz niego i mamy właśnie ona była mi najbliższa.
A jednak, ku mojemu zdumieniu, tata pokręcił głową.
– O takich sprawach najbezpieczniej rozmawiać tylko w rodzinie… i z najbliższymi,
najbardziej zaufanymi przyjaciółmi.
– Właśnie tak myślę o Blance – odparłam oburzona.
Tata przez chwilę nie odpowiadał, więc wystraszyłam się, że pewnie zrezygnował
z wyjawienia mi tego wielkiego sekretu. Pomyślałam nawet, że głupio zrobiłam, upierając się tak
w sprawie Blanki, i że lepiej było zgodzić się z nim – był przecież bardzo mądry – ale w tym
samym momencie uśmiechnął się i poprosił, abym jednak nawet jej niczego nie powtarzała.
– Twoja przyjaciółka jest bardzo miła, ale to jeszcze dziecko. Podobnie jak ty, ale za
ciebie ja odpowiadam, a za nią odpowiadają jej rodzice. Nie wiemy, jakie mają poglądy. Nie
wiemy, co myślą o tym, co wydarzyło się w tym kraju kilka dni temu. Być może, podobnie jak
większość ludzi, w ogóle nie zawracają sobie tym głowy. I nie byliby zadowoleni, że ich córka
słyszy o pewnych sprawach od nas. Bo to nie jest bezpieczne. A z drugiej strony nie możemy
wymagać, aby Blanka miała przed nimi tajemnice. Czy mnie rozumiesz? Czasem dla dobra
naszych przyjaciół nie możemy im mówić o wszystkim.
– Dobrze – odpowiedziałam.
Przede wszystkim chciałam wiedzieć, co się stało. Obiecałabym mu wszystko, byleby
wreszcie cokolwiek mi wyjawił.
I wtedy powiedział mi, że – tak jak to już usłyszałam od pani Honoraty – kilka dni temu
władze państwowe ogłosiły bardzo wysokie podwyżki cen na żywność. Przed samymi świętami!
I ludzi to bardzo oburzyło. Większość jednak, jak to na ogół bywa, pogodziła się z losem. Nie
wierzyli, że można coś z tym fantem zrobić. Nie wierzyli w skuteczność protestów. Niektórzy
jednak wyszli na ulice, demonstrowali i zażądali od władz wycofania się z podwyżek. Największe
protesty były na Wybrzeżu.
I właśnie tam od kul wojska i milicji zginęli ludzie.
Strzelali do nich Polacy? Nie mogłam w to uwierzyć. Oglądałam przecież różne wojenne
filmy, ale w nich zabijali Niemcy. Z drugiej strony tata wszystko wie, więc i tym razem na pewno
się nie pomylił. Od razu przypomniało mi się, że przedwczoraj usłyszałam w radiu o jakiś
chuliganach w Gdańsku i Gdyni. Powtórzyłam to teraz na głos, a tata pokręcił głową.
– To kolejne kłamstwo naszych władz. Na Wybrzeżu kazano strzelać do zupełnie
niewinnych ludzi, nawet takich, którzy wcale nie protestowali. Szli do pracy albo do szkoły i przez
przypadek znaleźli się na ulicy. Tam gdzie strzelano.
Powiedziałam wtedy, że jeśli tak się sprawy mają, to nie można o tym milczeć. Trzeba
każdemu powiedzieć, bo inaczej wielu ludzi uwierzy temu, co mówią w radiu i telewizji.
– I pewnie tak będzie – uśmiechnął się ze smutkiem tata. – Ale jeśli zaczniemy mówić
głośno prawdę, skończymy w więzieniu.
– W takim razie po co w ogóle o tym myśleć, skoro nic nie można zrobić?! – zawołałam.
– Bo ktoś musi pamiętać – odpowiedział na to tata. – Nie wolno o tym zapomnieć. Bo
może kiedyś nastaną inne czasy, a wtedy uda się ukarać tych, którzy to zrobili. Którzy wydali
rozkazy. Trzeba pamiętać.
To samo powtórzył podczas kolacji wigilijnej. I wszyscy się z nim zgodzili, nawet mój
kuzyn Tomek, który, choć jest starszy ode mnie, to podobnie jak ja najpierw mówił, że trzeba
zrobić coś więcej, nawet walczyć z tą władzą, robić cokolwiek. Bo inaczej co to za sens gryźć
wędzidło, skoro jest na tyle mocne, że przegryźć się go nie da.
– Na razie to niemożliwe – odpowiedział mu mój tata – Teraz niewiele możemy zrobić,
taka jest sytuacja geopolityczna w Europie. W najlepszym wypadku moglibyśmy podzielić los
Czechosłowacji sprzed dwóch lat. W najgorszym… strach nawet myśleć. W każdym razie dalszy
przelew krwi niczego by nie zmienił. Dlatego pozostaje pamięć. I wiara, że może kiedyś, któregoś
dnia…
Babcia wtedy powiedziała, że ona już pewnie tego nie doczeka, ale w przeciwieństwie do
nas wszystkich ma przynajmniej wspomnienie wolnej Polski. I że życzy nam, abyśmy i my taki
kraj zobaczyli.
Dlatego napisałam na początku, że to była dziwna Wigilia. I choć początkowo trochę
żałowałam, że nie rozmawiamy o innych, weselszych sprawach, to potem poczułam się dumna. Bo
pewnie – tak jak wspomniał tata, a nikt przy naszym stole nie zaprzeczył – byliśmy jedną
z niewielu rodzin (z wyjątkiem rodzin tamtych zabitych na Wybrzeżu, rzecz jasna), które w ogóle
ten temat poruszyły. Które interesowało coś więcej niż zwykłe, bytowe sprawy.
***
Miałaś rację, pomyślała Blanka, odkładając zapiski i gasząc, tym razem już na dobre,
nocną lampkę. Twój ojciec miał rację i cała reszta twojej rodziny. A ty jako dziecko miałaś
większą wiedzę niż moi rodzice, wujowie, kuzyni. Niż ja sama.
Sięgając pamięcią wstecz, w lata siedemdziesiąte, nie potrafiła sobie przypomnieć, by
w jej rodzinnym domu bodaj raz poruszono tematy, które były przedmiotem wigilijnej debaty
u Bielińskich. Zatem albo jej rodzina nie zajmowała się podobnymi kwestiami, wykazując przy
tym ignorancję charakterystyczną dla większości, albo dorośli woleli nie rozmawiać na ten temat
w obecności dzieci, bo było to zbyt ryzykowne. Wspominając to po latach, Blanka była jednak
gotowa przystać na tę pierwszą możliwość. Rozmowy u Sarnackich, a także w większym gronie
rodzinnym, nie wybiegały poza zwykłe codzienne sprawy. Ona sama dorastała jako kompletna
ignorantka w kwestiach polityki ówczesnej Polski. A tymczasem okazywało się, że milcząca,
nieśmiała, pozornie mało interesująca Justyna była uczestnikiem, a przynajmniej świadkiem,
podobnych dyskusji. Podobnie rzecz się miała z jej najbliższym kuzynem Tomkiem
i z pozostałymi dziećmi w rodzinie. Posłuchała też przestróg ojca i nie poruszyła nigdy
podobnych tematów w rozmowie z najbliższą przyjaciółką. A jednak…
Napisała o tym w pamiętniku, który przecież kiedyś Blanka trzymała w rękach. Dlaczego
zdecydowała się to zrobić? Przecież w zapiskach znalazły się treści, które same w sobie niosły
pewne ryzyko, gdyby dostały się w niepowołane ręce. Może nie skończyłoby się to więzieniem,
ale z pewnymi nieprzyjemnościami należało się jednak liczyć. Czy cała ta sprawa zrobiła na niej
aż takie wrażenie, że nie oparła się pokusie i napisała o tym? A potem doszła jednak do wniosku,
że roztropniej będzie wyrwać te strony? Nie wyrzuciła ich jednak, lecz przechowała i po latach
postanowiła włożyć w środek zeszytu. Niewykluczone, że tak właśnie było. Istniała jednak
jeszcze jedna zastanawiająca kwestia. Przecież autorką tych zapisków była młodziutka osóbka.
Czy dziecko, nawet tak oczytane, obeznane ze słowem pisanym i erudycyjnie uzdolnione mogło
pisać aż tak dojrzałym stylem? A może Justyna opisała całe to wydarzenie dopiero po kilku
latach, tyle że umieściła wcześniejszą datę? To do niej podobne, mogła tak zrobić.
Niewykluczone, że w grudniu siedemdziesiątego roku, zaraz po wieczerzy wigilijnej zrobiła
jakieś notatki – tym można było uzasadnić dokładnie przytaczane dialogi – niemniej całość
zdecydowała się napisać później. Gdy ryzyko nie było już tak duże. Gdy nastały inne czasy.
Cóż, to także możliwe. Jednak na dobrą sprawę, czy dociekania dotyczące okoliczności
powstania tych dodatkowych zapisków mają teraz jakikolwiek sens? Czy nie najważniejszy był
fakt, że dla Justyny opisywane wydarzenia były naprawdę ważne? Żyła nimi, przechowywała je
w pamięci. Jako dziecko miała na ich temat wiedzę dokładniejszą niż niejeden dorosły.
Z pewnością zaś – niż zdecydowana większość jej rówieśników wychowanych tak jak Blanka,
w poczuciu, że liczy się tylko tu i teraz. Przeszłość jest bez znaczenia, z teraźniejszością zaś
lepiej nie zadzierać. Lepiej pójść z nią na kompromis, tak będzie roztropniej i korzystniej.
Może dlatego Justyna tak stroniła od większości szkolnych kolegów i koleżanek, od ich
imprez i rozrywek. Wydawały jej się puste, głupie, jałowe.
Dlaczego wobec tego zaprzyjaźniła się ze mną? – zastanowiła się Blanka. – W dodatku
wszystko wskazywało na to, że traktowała tę przyjaźń poważnie. Potrzebowała jej prawie do
końca. Przecież byłam taka jak niemal wszyscy pozostali. A jednak… Czyżby dostrzegła we
mnie coś, czego nie widziała w innych? Coś wartego uwagi? To prawda, ja także byłam oczytana
i zawsze miałyśmy sobie dużo do powiedzenia, a ona mimo wszystko chciała nawiązać z kimś
bliższe kontakty. Niemniej… Czy czasem nie była mną choć trochę rozczarowana? Nawet jeśli
nigdy nie dała mi tego odczuć?
Chyba nie było jej dane zasnąć dzisiejszej nocy. Czuła się zbyt pobudzona, miała
wrażenie, że jej mózg pracował teraz na najwyższych obrotach. Wpatrując się w mdłą poświatę
za oknem, jaką rzucała uliczna latarnia, Blanka miała wrażenie, jakby w tym momencie nie tyle
dokonywała rozrachunków z przeszłością, ile rozwiązywała jakąś pasjonującą łamigłówkę. Tyle
że dotyczącą jej spraw, jej przeszłości. Jej życia.
Na pewno w jakimś sensie ją rozczarowałam, dumała. Być może, w miarę jak
dorastałyśmy, Justyna miała nadzieję, że dostrzeże u mnie jakiekolwiek symptomy
zainteresowania tym, co działo się w naszym kraju. Choćby wtedy, gdy wybrano na papieża
polskiego kardynała, i potem, gdy przyjechał tu z pierwszą wizytą. Cieszyłam się wówczas jak
wszyscy wokół, niemniej nie skłoniło mnie to do żadnej bardziej pogłębionej refleksji. To się
zmieniło dopiero na początku lat osiemdziesiątych. Ale wtedy już było trochę za późno.
A zaraz potem przyszła jej do głowy inna myśl, że tu pewnie należało szukać odpowiedzi
na pytanie, dlaczego Robert tak szybko zwrócił uwagę na pozornie mało interesującą Justynę.
Dlaczego tak skutecznie przykuła jego uwagę, i to do tego stopnia, że przestały dla niego istnieć
zdecydowanie bardziej atrakcyjne dziewczęta, które dwoiły się i troiły, by wydać mu się
inteligentnymi i błyskotliwym rozmówczyniami. W tym także ona, Blanka.
Justyna nigdy nie musiała się o to starać. Robert od samego początku był nią
zafascynowany, bo najwidoczniej bezbłędnie dostrzegł w niej coś, czego nie potrafili zobaczyć
inni.
Czego ja także nie widziałam, kontynuowała ponure rozmyślania Blanka. I pomyśleć, że
przez całe lata uważałam ją za naiwną, oderwaną od rzeczywistości dziewczynkę, która nigdy nie
zamierzała dorosnąć i nigdy o nic nie walczyła. A rodzinę, w której się wychowała, za
oderwanych od realiów codzienności, bujających w chmurach intelektualistów. Gdy tymczasem
ja…
ROZDZIAŁ 19 | ROK 1978
Blanka poznała Roberta we wrześniu siedemdziesiątego ósmego roku na urodzinowej
imprezie u koleżanki z klasy. Justyna nie chciała tam pójść, choć była zaproszona. Wymówiła się
jakimś rodzinnym spotkaniem, co akurat mogło być prawdą, bo Bielińscy mieli dużo krewnych,
a wszelkie imieniny były tam celebrowane z należytą pompą i rygorystycznie przestrzegane. Co
dziwniejsze – Justyna zdawała się lubić tę szopkę, w każdym razie w gronie rodzinnym czuła się
znacznie swobodniej niż wśród rówieśników w szkole czy nawet poza szkołą. Blanka, mając tego
świadomość, tym razem wyjątkowo nie nalegała, by przyjaciółka postawiła się sztorcem
i wymogła na rodzicach i babce zgodę na zwolnienie jej z rodzinnej imprezy na rzecz
młodzieżowej prywatki. Poszła więc sama i tam właśnie po raz pierwszy w życiu zobaczyła
chłopaka, w którym zadurzyła się natychmiast, od pierwszego wejrzenia. Powiedziała potem
Justynie, że od razu skojarzyła go z lordem Byronem z reprodukcji jego portretu w podręczniku
od języka polskiego. I nie chodziło tylko o fizyczne podobieństwo, choć ono akurat od razu
rzucało jej się w oczy. Gdy zaczął grać i śpiewać utwory Wysockiego i Kaczmarskiego, zaraz
przyszło jej do głowy, że to urodzony poeta, a kiedy trzy miesiące później mieli okazję zamienić
ze sobą więcej niż cztery zdania, zaraz mu to powiedziała.
W odpowiedzi się jednak roześmiał.
– Rozczaruję cię – rzekł. – Nie jestem twórcą, a jedynie od czasu do czasu odtwórcą.
Nigdy nie udało mi się niczego skomponować – ani w poezji, ani w muzyce.
– Czyli… próbowałeś? – spytała z pełną świadomością, że zapewne tysiące razy musiał
odpowiadać na takie mało oryginalne pytania zadawane przez wpatrzone w niego niczym
w obraz dziewczyny. Z pewnością wyglądała teraz jak jedna z nich, ale nic nie mogła na to
poradzić.
– Tak, ale nie warto rozwijać tej kwestii. To było żałosne, możesz mi wierzyć. Muszę się
zadowolić odkrywaniem poezji rzeczywiście utalentowanych twórców. A czasami można trafić
na prawdziwą perłę. Bywają ludzie, którzy piszą tylko do szuflady i przechowują tam istne
arcydzieła, o których nigdy nie dowie się szerszy krąg odbiorców.
Nigdy potem nie potrafiła sobie wytłumaczyć, czemu rozbawiły ją te słowa. W każdym
razie od razu pomyślała o „twórczości” Justyny. Nie powtrzymała się niestety, by mu o tym nie
zakomunikować.
– W takim razie powinieneś zapoznać się z zawartością szuflad mojej przyjaciółki –
rzekła wesoło. – Uzbierało się tego co nieco. Justyna zaczęła się w to bawić, odkąd poznała
alfabet i opanowała sztukę posługiwania się długopisem.
– Justyna? Ta, którą przyprowadziłaś niedawno do klubu?
Blanka na moment osłupiała. Otrząsnęła się jednak ze zdumienia, wypadało przecież
odpowiedzieć.
– Zapamiętałeś ją – stwierdziła.
Wzruszył ramionami.
– Mam pamięć do ludzi – odparł, ale z jakiegoś powodu odniosła wrażenie, że w tym
konkretnym przypadku mogło chodzić o coś więcej. Jakiś wewnętrzny głos podpowiedział jej,
aby nie kontynuowała wątku związanego z Justyną, a ona postanowiła posłuchać tego
ostrzeżenia.
– Przynajmniej zrozumiałam, dlaczego studiujesz polonistykę – rzekła pospiesznie i zaraz
zorientowała się, że wypadło to dość niezręcznie. – To znaczy – zająknęła się – chodzi o to, że
pasjonuje cię poezja i odkrywanie jej nieznanych jeszcze obszarów.
Takie zdanie mogłaby wygłosić każda głupia lala, pomyślała z niezadowoleniem.
Zaczerwieniła się z zażenowania i zaczęła szybko zastanawiać się nad tym, co jeszcze
powinna dodać. Cokolwiek, co zabrzmiałoby nie tyle oryginalnie – z tym wolała już nie
ryzykować – lecz jako tako sensownie.
Szczęśliwie nie patrzył na nią, więc nie widział, jak była zawstydzona, a zarazem
przejęta. Patrzył przed siebie, a w jego oczach nie było już rozmarzenia ani iskier. Raczej iście
gradowa chmura.
– Czasem sam nie wiem, po co studiuję polonistykę – odparł ponuro. – Owszem, samo
studiowanie, odkrywanie tych poetyckich obszarów, jest fascynujące. Bywa nawet twórcze, ale…
co z tego? Nie mogę i nie zamierzam bawić się w wiecznego studenta. To się za parę lat skończy
i… co dalej? Coś trzeba robić w życiu. Z czegoś trzeba się utrzymać.
Blankę na moment zmroziły jego słowa. Uznała, że wobec tego, co właśnie przed chwilą
usłyszała, powstrzyma się przed wyznaniem, że sama myśli o studiach polonistycznych. W jednej
chwili poczuła się tak, jakby wylano na nią kubeł lodowatej wody.
– Przecież decydując się na takie studia, musiałeś mieć jakieś plany na przyszłość –
bąknęła.
Pragnęła, aby znowu zaczął żartować albo rozmawiać o poezji. Albo na jakikolwiek inny,
byle optymistyczny, temat. Taki, który odpędziłby ten ponury wyraz jego oczu, a jej samej
przywrócił wiarę w słuszność dokonywanego wyboru.
– Nie zastanawiałem się wtedy nad przyszłością – odparł. – Rodzice, brat i siostra
próbowali przemówić mi do rozumu, ale ich nie słuchałem. Zresztą to, co mi proponowali, miało
jeszcze mniej sensu niż moje marzenia o polonistyce. Z moim poziomem wiedzy z matematyki
i fizyki nie mogłem przecież myśleć o polibudzie. Podobnie rzecz się miała z medycyną. Dobrze
i pewnie czułem się jedynie w przedmiotach humanistycznych, kochałem to…
– Czyli wybrałeś dobrze – uśmiechnęła się.
– Tylko co dalej? Jestem już na trzecim roku, a czas biegnie jak szalony. I nie bardzo się
widzę w roli pana od polskiego w szkole.
– Są inne możliwości – mruknęła przygnębiona. – Muzea, wydawnictwa, dziennikarstwo.
A może nawet kariera naukowa na uczelni?
– Ja w ogóle nie widzę dla siebie żadnej przyszłości w tym kraju.
– Jak to? – Niby zrozumiała, co powiedział. Jednak… chyba nie do końca.
– Zwyczajnie. Chcę stąd wyjechać.
Wyjechać? O czym on mówił? Czy nie pomyliły mu się epoki? Przecież jakikolwiek
prywatny wyjazd za granicę był najeżony tyloma trudnościami, że Blance wydawał się czymś
zupełnie nierealnym.
Nie opuszczało się tego kraju ot tak, wedle własnego widzimisię.
– Przecież to niemożliwe – szepnęła.
– A jednak marzę o tym każdego dnia, i to coraz bardziej. A jeśli się czegoś tak bardzo
pragnie, to… Słyszałaś kiedyś o samospełniających się przepowiedniach?
– Myślisz, że w innym kraju twoje życie byłoby lepsze?
W głowie jej się to nie mieściło. Z nikim ze swojej rodziny i znajomych nie rozmawiała
o czymś takim.
Milczał na tyle długo, że była już niemal pewna, iż nie doczeka się od niego odpowiedzi.
Że sam jej pewnie nie znał, a może stracił ochotę, by kontynuować temat. Myliła się.
– Czy wiesz, że w czteropokojowym mieszkaniu moich rodziców mieszka nas
dziewięcioro? – podjął. – Matka, ojciec, moja siostra z mężem i dwójką małych, bezustannie
wrzeszczących dzieciaków, mój brat z żoną, wreszcie ja. Mamy wspólną kuchnię i łazienkę.
Obijamy się o siebie w ciasnym przedpokoju. O bodaj chwili ciszy i samotności każdy z nas
może tylko pomarzyć. Nawet w nocy słychać płacz dziecka. Byle bzdura doprowadza niekiedy
do awantury, choć matka robi, co może, aby ratować tak zwany mir domowy. Czasem chce mi
się wyć do księżyca. I przynajmniej jedno wiem na pewno – muszę się stąd wyrwać, bo wyjazd
z pewnością będzie oznaczać lepsze życie niż to, które mam teraz.
– I ja czasem wkurzam się na moją rodzinę, u nas w domu także jest za ciasno, ale nie
wyobrażam sobie, że mogłabym ich opuścić – rzekła po chwili Blanka.
Nie odpowiedział, a jedynie wzruszył ramionami.
Przyszło jej wtedy do głowy, czy właśnie teraz nie zaproponować mu wspólnego
spędzenia sylwestra, zaplanowanego w domu Justyny. Był już początek grudnia, zaproszenie nie
byłoby przedwczesne. Justyna na pewno nie miałaby nic przeciwko dodatkowemu gościowi.
Wprawdzie jeszcze parę minut temu zaniepokoił ją fakt, że Robert wciąż, po dwóch miesiącach
od koncertu w klubie, pamiętał Justynę, niemniej pokusa, by spędzić ten wieczór w jego
towarzystwie, okazała się zbyt silna. Zresztą, jak zaraz sama siebie przekonała, niewykluczone,
że ryzyko nie było duże. Może nawet wcale nie istniało. Robert zapamiętał Justynę, ale… to
jeszcze nie musiało oznaczać niczego niepokojącego. Jak by nie patrzeć, od tamtego wieczoru
w klubie ani razu jej nie widział – Blanka dobrze o to zadbała, nie nakłaniając przyjaciółki do
wspólnych wyjść w takie miejsca, gdzie można było spotkać Roberta. Ostatecznie, jak to mówią,
co z oczu, to z serca. Czy raczej z głowy – poprawiła się czym prędzej. Poza tym… No cóż,
Blanka dobrze wiedziała, że na tego typu imprezach to ona przykuwała całą uwagę płci
przeciwnej. Jeśli tylko chciała, potrafiła być pod tym względem niebezpieczna dla pozostałych
dziewcząt. W dawnych czasach z pewnością nazwano by ją królową balu.
Justyna nigdy nie przejawiała podobnych aspiracji i nie miała zamiaru robić nikomu
konkurencji. Oczywiście mógł zastanawiać sam fakt, że mając taki, a nie inny stosunek do
młodzieżowych prywatek, zgodziła się, aby takową wyprawić u siebie w domu, niemniej okazja
była rzeczywiście wyjątkowa, by nie rzec – jedna na milion. Z powodu wyjazdu babci
Dawidowskiej i nieobecności państwa Bielińskich dom przy Wierzbowej wydawał się idealnym
miejscem dla urządzenia zabawy. Zaproszono jednak staranie wyselekcjonowane grono
najbliższych znajomych. Blanka od początku brała też pod uwagę Roberta, ale z najróżniejszych
powodów do tej pory wahała się, by mu to zaproponować. Od czasu pamiętnego koncertu
w klubie studenckim spotkała się z Robertem kilka razy. Spotkań tych jednak w żadnym razie nie
można było nazwać randkami. Miały one charakter czysto koleżeński. Rozmawiali o poezji,
o sztuce, dwa razy odwiedzili Zachętę. Blanka nie zauważyła, by Robert traktował ją w jakiś
szczególny sposób, by ją wyróżniał, próbował podrywać, by zrobiła na nim jakieś większe
wrażenie. To było coś nowego, z czym do tej pory się nie spotkała. Zawsze przecież wywierała
silne wrażenie na chłopakach, a nawet na nieco starszych mężczyznach – jednak nie na Robercie.
Wątpiła zatem, by miał ochotę spędzać sylwestrową noc właśnie w jej towarzystwie, a przy
okazji w towarzystwie jej znajomych. Po drugie – jako student polonistyki, bywalec koncertów
poezji śpiewanej, a także innych studenckich imprez – miał grono własnych przyjaciół i kolegów
i zapewne nie brakowało mu innych, znacznie bardziej atrakcyjnych z jego punktu widzenia
propozycji. Ona, Blanka, była zaledwie jedną z wielu drugorzędnych, a niewykluczone, że
i trzeciorzędnych znajomości, w każdym razie nikim na tyle ważnym, by prowadzić z nią
bardziej osobiste rozmowy. Ot, zwykła wymiana spostrzeżeń na temat tego czy innego poety,
pisarza, artysty, epoki literackiej. To wszystko, nic więcej. Do tego obszaru ograniczały się ich
rozmowy. Dopiero dziś powiedział jej coś więcej na swój temat. Powiedział o swojej rodzinie,
o marzeniach. To skłoniło ją, by nieśmiało zaproponować sylwestrowe spotkanie w gronie
przyjaciół.
Raz kozie śmierć, stwierdziła, teraz wybór należy do niego. Najwyżej odmówi, a ja nie
będę już o tym myślała ani się zadręczała, a tak by się pewnie stało, gdybym nie zdecydowała się
zaproponować mu tego sylwestra.
I choć logika podpowiadała, aby nie robić sobie jakiejkolwiek nadziei, z biciem serca
czekała na odpowiedź. Nie namyślał się zresztą długo.
– Właściwie czemu nie? To miłe z twojej strony, dziękuję.
Nie wierzyła własnym uszom. Musiała się upewnić.
– Czy to znaczy, że przyjdziesz? – spytała, czując, że jeszcze chwila, a eksploduje.
– Jasne, że tak. Mam rozumieć, że żartowałaś?
– Nie, skąd. – Radość sprawiła, że z trudem wydobywała z siebie słowa. – Ogromnie się
cieszę, nie byłam tylko pewna, czy nie miałeś już innych planów.
– Lubię poznawać nowych ludzi.
– Przyjdzie co najwyżej kilkanaście osób, ale to sami dobrzy znajomi. Bardzo mili.
– Nie wątpię. – I wtedy uśmiechnął się do niej tak ciepło, jak jeszcze nigdy dotąd.
W każdym razie natychmiast zrobiło jej się gorąco.
Zgodnie z przewidywaniami Justyna nie zgłaszała żadnych zastrzeżeń, choć – co
zrozumiałe – zdziwiła się i to mocno.
– Nie miałam pojęcia, że się spotykacie – zauważyła.
– Nie wyobrażaj sobie nie wiadomo czego – odparła z dobrze odegraną niedbałością
Blanka. – Czasami na siebie wpadamy, to wszystko.
– A ty nie wmawiaj mi, że przez przypadek wpadliście na siebie na ulicy, a tobie od razu
przyszło do głowy, aby go zaprosić na sylwestra. On zaś natychmiast się na to zgodził.
– No dobrze. – Blanka podniosła do góry ręce na znak, że się poddaje. – Czasem
poszliśmy razem na jakąś wystawę, ale to naprawdę wszystko. Sama się zdziwiłam, gdy przyjął
moje zaproszenie. – A ponieważ Justyna wymownie milczała, dodała: – On naprawdę nie zwraca
na mnie większej uwagi.
– I ja mam w to uwierzyć? – uśmiechnęła się Justyna.
***
Tuż po świętach, przed samym sylwestrem zaatakowała zima stulecia, o której Blanka
opowiedziała Piotrkowi. Kataklizm, który o mały włos nie pokrzyżował planów zabawy,
przyczynił się za to do pojawienia się w jej życiu Krzysztofa Millera. Opowiadając synowi
o okolicznościach, w jakich poznała jego ojca, świadomie nie wchodziła w szczegóły. Nie
opowiedziała mu o Robercie, nie było sensu wspominać o nim dziesięcioletniemu chłopcu,
którego przede wszystkim interesowały wspomnienia dotyczące ojca. Napomknęła jedynie, że
tamten sylwester pod wieloma względami był wyjątkowy. Faktycznie, pod wieloma względami
tak było, niemniej nie powiedziała Piotrkowi wszystkiego. Nie zrozumiałby, skoro ona sama
wówczas nie wszystko była w stanie pojąć. Dlatego dowiedział się od niej jedynie, że było
bardzo przyjemnie. Że pomimo zimna i problemów związanych z awariami sieci ciepłowniczych,
a także przerwami w dostawie prądu, bawili się bardzo dobrze. W każdym razie nikt
z zaproszonych gości nie miał prawa się nudzić, choć niektórzy dopiero wtedy mieli okazję
wzajemnie się poznać, a to zawsze, przynajmniej na początku spotkania, może generować
problemy z nawiązaniem rozmowy. Choć pewnie w tej ostatniej kwestii paradoksalnie warunki
atmosferyczne i wszelkie związane z nimi niedogodności bardzo dopomogły w przezwyciężeniu
początkowego skrępowania. Z powodu awarii ogrzewania należało zapomnieć o przygotowanych
wcześniej eleganckich kreacjach. Eleganckie sukienki zostały zastąpione niezgrabnymi ciepłymi
spodniami i swetrami. I choć większość zaproszonych nie zawiodła, jednak nie wszyscy dali radę
przyjść. Troje potencjalnych gości leżało z gorączką w swoich łóżkach. W sumie razem uzbierało
się dziewięć osób, w tym dwoje kuzynów Justyny, cioteczna siostra Blanki, Robert i Krzysztof,
a także koleżanka i kolega Justyny ze szkoły muzycznej.
– Poruszajmy się, zatańczmy, zanim w ślad za ogrzewaniem nie wysiądzie prąd, co
oznacza, że zostaniemy pozbawieni muzyki – zażartował Tomek, choć chyba nie do końca był to
tylko żart.
– Nie ma strachu. Jakby co, dziewczyny zagrają nam na pianinie, a i gitara Roberta może
się przydać – odparła wesoło Blanka.
To także nie był do końca żart. Z taką ewentualnością jak najbardziej należało się liczyć.
– No to poczujemy się niczym w dziewiętnastym wieku – zachichotała Anka, kuzynka
Blanki.
– W dziewiętnastym wieku były gitary?
– Co za różnica! Większość narodu mentalnie tkwi w dziewiętnastym wieku – odezwał
się ni z tego, ni z owego Krzysztof, co wywołało lekką konsternację u pozostałych.
Przez moment patrzyli na niego pytająco, wreszcie milczenie przerwał Tomek.
Nawet nie próbował ukrywać, że słowa siostrzeńca pani Kwiatkowskiej nie przypadły mu
do gustu.
– Nie wiem, kolego, co miałeś na myśli, ale na wszelki wypadek zareplikuję.
W dziewiętnastym wieku większość narodu miała kręgosłup, w przeciwieństwie do tego, co
możemy zaobserwować teraz.
Ponownie zapadła cisza, tym razem jednak każdy wyczuł napięcie. Krzysztof miał taką
minę, jakby się zastanawiał, czy podjąć tę rękawicę, czy też przemilczeć uwagę bądź co bądź
kuzyna gospodyni, napotkał jednak spojrzenie Blanki i właśnie ten fakt – jak później się jej
przyznał – podziałał na niego inspirująco. Jak gdyby Blanka go do tego zachęcała, choć przecież
w gruncie rzeczy wcale tak nie było. Ona sama sobie nie przypominała, by zwróciła wówczas na
niego uwagę. Spojrzenie, jakie mu rzuciła, było całkowicie bezwiedne. Przecież skoncentrowana
była tylko na Robercie, a on jeszcze wtedy nie zabierał głosu. Zrobił to dopiero chwilę później,
właśnie pod wpływem wymiany zdań między Krzysztofem a Tomkiem.
– Kręgosłup? – skrzywił się Krzysiek. – To dość niefortunnie dobrane słowo. Powołują
się na nie ludzie o różnorakich, wzajemnie wykluczających się poglądach, głównie po to, by
zarzucić ich brak przeciwnikom, a obdarzać tym przymiotem ludzi własnej frakcji.
– Ależ ja nie zarzucam braku kręgosłupa tym, których poglądów nie podzielam czy nawet
je zwalczam – prychnął Tomek. – Ja mówię o narodzie jako takim. O poczciwych Polkach
i Polakach, którym jest wszystko jedno, co się dzieje w tym kraju, i dla koniunkturalnych,
prywatnych korzyści są gotowi iść na różne parszywe układy. Albo przymykać oczy na
oczywiste zło. Zresztą może naprawdę nie potrafią sobie wyobrazić innej rzeczywistości. –
Machnął ręką, ale gest ten oprócz rezygnacji wyrażał także oczywistą pogardę.
– Rozumiem, że najchętniej poprowadziłbyś lud na barykady? – odparł Krzysztof i nie
wyglądało na to, by starał się ukryć drwinę w swoim głosie. Tak czy owak, usłyszeli ją wszyscy
zebrani.
Tomek poczerwieniał.
– À propos czego to mówisz? – spytał jednak pozornie spokojnym głosem.
– To logiczna konsekwencja twojego wcześniejszego wywodu, kolego. Twojego
zachwytu nad postawami naszych rodaków w dziewiętnastym wieku. A tak nawiasem mówiąc,
uczyłeś się oczywiście, czym skończyły się wszystkie ówczesne powstańcze zrywy? Nie mówiąc
już o tym, że oprócz ofiar i zniszczeń rezultatem każdego z nich był jeszcze większy ucisk
i reżim. A do tego masowa emigracja tych najwartościowszych, którym udało się przeżyć.
– Czyli lepiej przystosować się, siedzieć cicho i najlepiej blisko pańskiego stołu, bo za
dobry aport można załapać się na mniej lub bardziej tłusty kąsek?
Krzysztof, podobnie jak przed chwilą, znowu się zawahał. Tym razem jednak postanowił
odpuścić.
– Jak sam zauważyłeś, większości to najwyraźniej odpowiada – mruknął od niechcenia,
spostrzegłszy, że Tomek oczekuje jego odpowiedzi.
Tamten jednak nie miał zamiaru rezygnować, i to wbrew okazywanemu zniecierpliwieniu
ze strony większości, która miała już dość coraz bardziej dziwacznej dyskusji. W każdym razie
coraz mniej pasującej do atmosfery sylwestrowej zabawy, nawet takiej w ekstremalnych
warunkach pogodowych.
– Podobno studiujesz w Poznaniu? – zagadnął niezobowiązującym tonem Tomek.
– Tak, na trzecim roku prawa – odparł od niechcenia Krzysztof.
Podobnie jak cała reszta towarzystwa domyślał się, że pytanie miało ukryty podtekst, czy
nawet tak zwane drugie dno. Najwyraźniej też marzył o tym, aby adwersarz dał mu wreszcie
spokój, czy też, mówiąc dosadniej i bez ogródek – aby się od niego odczepił. Blanka podzielała
to marzenie i obejrzała się na drzwi prowadzące do kuchni w nadziei, że Justyna, której jako
gospodyni przypadło w udziale odgrzanie barszczu z uszkami, pokaże się wreszcie w progu
i nakaże kuzynowi, aby się zamknął i tym samym pozwolił, by reszta osób zaczęła się wesoło
bawić. Po co tu w ogóle przychodził, skoro był w tak podłym nastroju? Czemu chciał przy okazji
zepsuć innym humory i schrzanić nie najgorszą początkowo atmosferę spotkania?
Jednak inicjatywa leżała tu po stronie Justyny. To w jej domu odbywała się impreza i to
jej cioteczny brat z upodobaniem dokuczał jednemu z zaproszonych gości, denerwując przy
okazji całą resztę. Blanka poczuła się nieswojo, zwłaszcza ze względu na dwie osoby, które
przyprowadziła na imprezę, czyli kuzynkę i Roberta. Anka nawet nie ukrywała, jak była
wkurzona. Nie takich atrakcji oczekiwała, nie takich rozmów. Chciała potańczyć, powygłupiać
się i zapewne z całego serca pomstowała (na razie na szczęście w duchu), że zdecydowała się tu
przyjść. Po prawdzie zrobiła to z braku alternatywy – kilka dni przed sylwestrem zerwała
z chłopakiem, a nie zdążyła jeszcze złapać następnego – niemniej zapewne liczyła na fajną
zabawę i nie mniej fajne męskie towarzystwo. A tu taki klops. Zresztą klops to mało
powiedziane. Prawdziwa katastrofa, jakaś dyskusja nie wiadomo o czym, dwóch zaperzonych na
siebie kolesi, z których jeden odpuścił, ale drugi najwyraźniej marzył o grubszej awanturze.
Tak, Anka była rozwścieczona w najwyższym stopniu, co tego Blanka nie miała nawet
cienia wątpliwości.
A Robert? Na pewno też żałował, że tu przyszedł. Tym bardziej, że jemu,
w przeciwieństwie do Anki, z pewnością nie brakowało znacznie atrakcyjniejszych propozycji.
Do tej pory Blanka nie mogła wyjść z podziwu, że przystał właśnie na jej zaproszenie. Teraz
tylko czekać, aż wstanie, pożegna się i wyjdzie.
Gdzie ta Justyna? Niech wreszcie zostawi ten przeklęty barszcz i tu przyjdzie!
Niemożliwe, aby do kuchni nie dochodził podniesiony głos jej ciotecznego brata.
– Co tam mówiono na temat śmierci Pyjasa? – indagował tymczasem nieubłaganie
Tomek.
– Pyjasa? – powtórzył jak echo Krzysztof.
– No chyba nie chcesz mi powiedzieć, że w Poznaniu nikogo nie obeszła ta śmierć?
A może większość nawet nie słyszała na ten temat? W to ostatnie gotów jestem nawet uwierzyć.
– To było rok temu. Czemu akurat dzisiaj postanowiłeś o tym rozmawiać? I w dodatku
w taki sposób? – Zamiast Krzysztofa wszyscy usłyszeli głos Justyny.
Stała w drzwiach i patrzyła na kuzyna, ale w taki sposób, że się zmieszał i momentalnie
uspokoił. Cała reszta była zbyt zaskoczona, by zdobyć się na szybką reakcję i cokolwiek wtrącić
do sprawy. Przy czym niewykluczone, że większość naprawdę nie miała pojęcia, w czym rzecz.
Tak przynajmniej tłumaczyła to sobie Blanka.
Jaki Pyjas, jaka śmierć? – zastanawiała się w popłochu. Wytężała umysł i pamięć, ale
żadna odpowiedź nie przychodziła jej do głowy. Wstydziła się zapytać, przyznać, że nie wie
o czymś, co najwyraźniej nie było żadną tajemnicą dla Justyny i Tomka. A poczucia dyskomfortu
nie pomniejszał fakt, że przynajmniej część zebranych także nie wiedziała, o co chodzi.
Dopiero Anka zdecydowała się przerwać milczenie.
– Pewnie jestem głupia, ale może oświecicie mnie, w czym problem?
Tomek opuścił ramiona, a gest ten można było zinterpretować jako poczucie kompletnej
bezradności wobec tego, co usłyszał. Justyna najwyraźniej zastanawiała się nad sformułowaniem
odpowiedzi. Zanim to jednak zrobiła, uprzedził ją Robert.
Właśnie on! Słysząc jego słowa, Blanka omal nie spadła z krzesła.
– Staszek Pyjas, student z UJ-otu. Rok temu, jak słusznie sprostowała Justyna, znaleziono
go całkowicie zmasakrowanego w jednej z krakowskich kamienic. Oficjalna wersja – spadł po
pijanemu ze schodów. Jednak ci, którzy na znak sprzeciwu wobec jego śmierci manifestowali
w Krakowie, woleli uwierzyć w wersję nieoficjalną. Facet współpracował z opozycją. Wobec
tego był na celowniku Służby Bezpieczeństwa. Pomimo prób wyciszenia prawdy o jego
zabójstwie to była dość głośna sprawa. Tak przynajmniej myślałem, ale sądząc po waszych
reakcjach, chyba się myliłem.
– No jasne, stary, że się myliłeś. Kolejny naiwny – prychnął Tomek. – A zresztą… –
machnął ręką. – Justyna ma rację. To nie temat na dzisiejszy wieczór i noc. Chyba ta cholerna
zima tak mnie zdołowała, że przypomniałem sobie… tamto. No to już, bawmy się! Na co
czekamy?!
– Dobra, będzie jakaś muzyka czy nie? – nie wytrzymała Anka. – Jeśli koniecznie chcecie
posypać sobie głowę popiołem, to proponuję zaczekać z tym do Popielca. Jezu, ludzie, co
z wami! Życia człowiekowi nie zwrócicie, a jak będziecie tyle o tym gadać, to i was kiedy znajdą
pod schodami z rozbitą głową. Niczego nie zwojujecie, nic się nie da zmienić. Czy wobec tego
mamy bez końca płakać? Przecież życie toczy się dalej, bierzmy je takim, jakim jest. W końcu
i tak przypomni sobie o nas „zegarmistrz światła purpurowy”. Prędzej czy później każdego nas
zmiecie z powierzchni, po co się tak szarpać?! Po co w kółko myśleć o tej kupie gówna, która nas
otacza?! No to jak?! Będzie muzyka, zanim wyłączą ten cholerny prąd? Potańczymy? A może
chociaż pośpiewamy? Albo jakiś występ solowy? Kto pierwszy? – Spojrzenie jej padło na
Roberta. – Może ty? Rozruszaj nas trochę. Blanka wspominała, że podobno jesteś w tym dobry.
Poezja śpiewana czy coś w tym rodzaju? Niech będzie i poezja śpiewana, od czegoś trzeba
zacząć sylwestrową zabawę.
– Anka, daj spokój – próbowała ją mitygować purpurowa ze zdenerwowania Blanka. Nie
śmiała nawet spojrzeć na Roberta.
On jednak, ku jej zaskoczeniu, a także uldze, nie obraził się, tylko wziął gitarę.
– Nie musisz, ona tylko tak… – zwróciła się do niego, ale pokręcił głową i uśmiechnął
się.
– Czemu nie? – powiedział, a potem zerknął na Ankę. – Ale tylko jedna piosenka. Jedna
wystarczy. Znacie to? Pewnie niektórzy tak. Choć lata największej popularności ma już za sobą,
jest wciąż boleśnie aktualna. Nawet bardziej boleśnie niż pięć lat temu. Trochę à propos dyskusji
chłopaków sprzed paru minut. – Uderzył w struny. – Może zaśpiewamy razem Piosenkę
o drugiej Polsce?
Wierzący, co wierzą, że muszą być w Partii,
Bo żona, bo dziecko, bo raty, bo maluch.
Partyjni, co chyłkiem przyjmują komunię,
Bo bony na cukier, bo bony do raju
– zbudować dziś mają tę Drugą, choć pierwsza
Dla jednych jest gorsza,
Dla drugich jest lepsza1.
Anka ostentacyjnie ziewnęła i wymownie spojrzała na zegarek, jakby chciała dać
wszystkim do zrozumienia, że straciła tu już wystarczająco dużo czasu. Jednak nie wyszła, nie
miała przecież dokąd pójść, chyba że do ciasnego mieszkanka, do rodziców i młodszego
rodzeństwa spędzających czas przed telewizorem. Krzysztof zachował pokerowy wyraz twarzy,
tak że trudno było się zorientować, czy słowa były mu znane, czy nie. Blanka w każdym razie
słyszała je po raz pierwszy w życiu, ale po minie Justyny poznała natychmiast, że ona z kolei
znała je bardzo dobrze. Podobnie rzecz się miała z jej kuzynem, Tomkiem, który w pewnym
momencie ujął własną gitarę – przyniósł ją na wszelki wypadek, nie będąc pewnym, czy
ktokolwiek z zaproszonych o tym pomyśli – i przyłączył się do śpiewu, zapraszając gestem
cioteczną siostrę, by zrobiła to samo. Dla Justyny nie było to łatwe, przemogła jednak wrodzoną
nieśmiałość i odpowiedziała na jego prośbę. Miała niski, ciepły głos, który pasował zarówno do
słów i melodii, jak i idealnie harmonizował z głosami chłopaków:
Ci wszyscy, co mówią, że nic się nie zmieni,
bo z jednej jest Rosja, a z drugiej jest Niemiec.
Bo burdel, bo Żydzi, bo Polak się leni,
a kto się wychyla, to zwykły szaleniec
– zbudować dziś mają tę Drugą, choć pierwsza
Dla jednych jest gorsza,
Dla drugich jest lepsza2.
Blanka słuchała jak urzeczona, nie mówiąc już o tym, jak zdumiewało ją to wszystko,
czego właśnie była świadkiem. A potem, po raz pierwszy i – jak się miało okazać w przyszłości –
nie ostatni w życiu poczuła coś, co bez wątpienia musiała nazwać zazdrością. Do tej pory to ona
była obiektem powszechnej zazdrości i podziwu. Na to samo liczyła także tego wieczoru. Że
spełni się jej skryte, pielęgnowane całymi tygodniami marzenie – wreszcie uda jej się skupić na
sobie całą uwagę Roberta. Że nie będzie odrywał od niej oczu; tak bardzo się przecież starała, by
wyglądać jak najkorzystniej. A tymczasem jego pełne nieskrywanego zainteresowania spojrzenia
były zwrócone w inną stronę!
Zabolało… jak cholera.
I pewnie dlatego, gdy wreszcie „koncert” się skończył, postanowiła nie dopuścić do jego
wznowienia. Nie miała jednak pojęcia, jak to zrobić, co powiedzieć. Z kłopotu wybawiła ją
podobnie niezadowolona – choć z innych powodów – Anka. A także Krzysztof, który podniósł
się z miejsca i znacząco popatrzył na zegar, dając tym samym do zrozumienia, że jeśli tak ma
dalej przebiegać sylwestrowa impreza, to on opuszcza towarzystwo.
– No fajnie. – Najpierw zakpiła Anka. – Teraz będziemy medytować. W sumie jednak nie
przekonałeś mnie do pójścia na barykady. Chyba że kto inny z obecnych na to reflektuje – dodała
z jeszcze większą ironią.
– Nie chodzi o barykady – odparł z wyraźną pobłażliwością w głosie Robert. – Raczej
o zwykłe poczucie przyzwoitości. Aby nie znieczulić się na tyle, by nie odróżnić dobra od zła.
– O, w takim razie nie musiałeś fatygować się z tym śpiewem. Mam inną propozycję.
Skoro zrobiło się tak refleksyjnie, idźmy od razu na mszę do kościoła. Bo jakoś tak się dziwnie
składa, że w tym niby gównianym ustroju komunistycznym, który podobno zniewala ludzkie
charaktery i pozbawia kręgosłupów moralnych, uchowała się całkiem spora liczba kościołów.
Mało tego – nawet doczekaliśmy się polskiego papieża. Właśnie w tym kończącym się roku. –
Kpiła już całkiem jawnie, odrzucając wszelkie pozory. – To chyba nawet grzech w tych
okolicznościach nie pobiec do kościółka. Ale to już wy sami powinniście wiedzieć, sądzę, że nie
brakuje tu bardziej praktykujących ode mnie.
– Ja w każdym razie dziękuję tak za jedną, jak i drugą propozycję spędzenia wieczoru –
mruknął Krzysztof.
Tomek odłożył gitarę i klasnął w dłonie.
– Dobra, ludzie, wyluzujcie. Pośpiewaliśmy, podyskutowaliśmy, czasem też tak trzeba.
Jak to rodak z rodakiem. Ale nie róbmy z tego afery. Teraz się bawmy. No już, wszystko gra?
Pomogło. Reszta sylwestrowej nocy przebiegła już bez żadnych dyskusji i incydentów,
a alkohol, którego choćby dla rozgrzewki nie żałowano, przyczynił się do złagodzenia nastrojów.
Blanka w każdym razie postanowiła się dobrze bawić i nie rezygnować z planów zauroczenia
Roberta. Tańczyła najlepiej ze wszystkich zgromadzonych dziewcząt i na podobnych zabawach
potrafiła bezbłędnie wykorzystać ten atut. Śmiała się, brylowała, słowem robiła wszystko to,
w czym Justyna nawet nie próbowała z nią konkurować. Przyjaciółka ponownie wycofała się
w bezpieczny cień, czy też wręcz od czasu do czasu znikała w kuchni, by przy pomocy tej czy
innej koleżanki – ani razu nie była to jednak Blanka – przygotować kolejne zakąski.
A jednak…
Jednak Blanka nie mogła już pozbyć się zadry w sercu i związanego z tym niepokoju,
który nawet jeśli w ciągu kolejnych tygodni i miesięcy odpuszczał, to potem i tak powracał.
Wreszcie nastąpił ostateczny nokaut. Kilka miesięcy po tamtym sylwestrze, bo we
wrześniu, dowiedziała się, że przegrała.
Kiedy bez mała dwa lata później słuchała innego utworu w wykonaniu Roberta, miała już
poczucie życiowej klęski. Nie pozostawało jej wtedy nic innego, jak robić dobrą minę do złej
gry, choć tak naprawdę miała ochotę wyć z rozpaczy. Teoretycznie pogodziła się, że jej
najskrytsze marzenie już się nie spełni. W praktyce jednak okazało się to znacznie trudniejsze.
Patrzyła, wspominając tamten dzień, gdy słuchała go po raz pierwszy – absolutnie wówczas
przekonana, że oto wreszcie spotkała kogoś, kto był jej przeznaczony. Wszystko jednak
potoczyło się inaczej, los z niej niemiłosiernie zadrwił. Obok siedziała jej najbliższa przyjaciółka,
podobnie jak ona wpatrzona w wykonawcę. Tyle że on odwzajemniał jedynie spojrzenie Justyny.
I to na jej uśmiech odpowiadał. Śpiewał wówczas Szosę E-7, a Blanka, czytając kilkanaście lat
potem kolejne fragmenty pamiętnika Justyny, powtarzała bezgłośnie słowa, których
w osiemdziesiątym pierwszym roku miała okazję wysłuchać po raz pierwszy.
Czerwony Radom pamiętam siny
Jak zbite pałką ludzkie plecy.
Szosę E-7, na dworcach gliny,
Jakieś pieniądze, jakieś adresy.
Strach w ludzkich oczach, upokorzenie,
W spotniałych palcach świstki wyroków.
Pamięć odbitą na ścieżkach zdrowia,
Listy z więzienia, lekarz, adwokat3.
Nigdy potem żadne inne wykonanie utworu Kelusa nie zapadło jej w pamięć, nie
poruszyło jej tak bardzo jak tamto. Żadne inne nie mogło się z nim nawet równać. W tej sprawie
całkowicie podzielała zdanie Justyny.
1 Jan Krzysztof Kelus, Piosenka o drugiej Polsce.
2 Tamże.
3 Tenże, Ballada o szosie E-7.
ROZDZIAŁ 20 | ROK 1981
Czerwiec nas zastał z dala od miasta.
Jesienią Konrad już na nas czekał.
Pierwsze pieniądze właśnie zebrano.
Pojechaliśmy – ktoś musiał jechać.
(…)
Nadziei miałem bardzo niewiele,
Że na coś przyda się to jeżdżenie.
Mówiąc po prostu, raczej myślałem,
Że to się musi skończyć więzieniem1.
Słuchając go, nie mogłam opanować wzruszenia. Nie tylko dlatego, że zaśpiewał
rewelacyjnie. Śmiem wątpić, czy ktokolwiek (poza autorem, rzecz jasna) zdołał zrobić to lepiej.
Zresztą wiedziałam, że Robert wykona utwór po mistrzowsku. Jednak – nie tylko o to chodziło.
Nie tylko o jego wykonanie.
Ja przecież bardzo dobrze pamiętam tamte wydarzenia i wszystko, co było ich
następstwem. Realia dotyczące „Szosy E-7” nie są dla mnie jedynie poruszającą poezją.
Osobiście nie przemierzałam trasy do Radomia, aby nieść pomoc ofiarom pacyfikacji protestów
robotniczych, jakie miały miejsce w czerwcu 1976 roku. Wiedziałam jednak, że takowe protesty
i pomoc miały miejsce. I śmiem twierdzić, że w przeciwieństwie do większości ludzi w tym kraju,
bardzo dobrze pojmowałam, o co w tym wszystkim chodziło. Jakżeby inaczej, skoro w naszym
domu otwarcie się o tym rozmawiało. I jestem pewna, że przynajmniej niektórzy ze znajomych
moich rodziców, którzy wówczas u nas bywali, brali czynny i bezpośredni udział w udzielaniu tej
pomocy. Szosa E-7 była ich osobistym doświadczeniem, dużym ryzykiem, na jakie się decydowali.
Nie było dla mnie tajemnicą, że i mój ojciec był w to jakoś zaangażowany, jednak wolałam nie
pytać go o szczegóły. Pewnie dlatego, że instynktownie się o niego bałam. No i w razie czego,
gdybym padła ofiarą jakiejś wyrafinowanej prowokacji ze strony SB (co było raczej mało
prawdopodobne, ale całkowicie nie dało się tego wykluczyć), mogłabym bez żadnego kręcenia
i udawania zeznać, że nic mi na ten temat nie wiadomo.
Najważniejsze było dla mnie to, że mój ojciec wtedy wiedział, gdzie jest jego miejsce.
Podobnie cała – bez wyjątku – nasza rodzina, przyjaciele, znajomi. Nawet najbliżsi sąsiedzi
z ulicy. I to było piękne, pomimo oczywistego ryzyka.
W czerwcu siedemdziesiątego szóstego roku było już jasne, że tak zwane gierkowskie
eldorado właśnie się skończyło. Ludziom, którzy w ciągu poprzednich pięciu lat przywykli do
zdecydowanie wyższego niż kiedykolwiek od zakończenia wojny poziomu życia, zaopatrzenia czy
zarobków, perspektywa powrotu do siermiężnej rzeczywistości, jaką wielu pamiętało z lat
pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, wydała się bardziej bolesna niż kiedykolwiek wcześniej. Nagle
okazało się, że za politykę gospodarczą partii, która jedynie dzięki zagranicznym kredytom
poprawiła poziom konsumpcji wśród społeczeństwa, trzeba wreszcie zapłacić. W sensie jak
najbardziej dosłownym.
Drastyczne podwyżki cen na artykuły żywnościowe, zwłaszcza na mięso, ponownie
doprowadziły do protestów robotniczych, zwłaszcza na terenie Radomia i Ursusa. Władze
zastosowały brutalne środki tłumienia rozruchów. Protestujący byli zwalniani z pracy,
aresztowani, a przede wszystkim brutalnie bici tak w miejscach zatrzymania, jak i na
komisariatach milicji.
Pamiętam, że zaczęły się wtedy wakacje letnie. Ojciec po powrocie do domu powiedział
nam o rozruchach, ale, jak się okazało, nasz sąsiad, pan Kwiatkowski, był już o tym wcześniej
poinformowany. Przyszedł wtedy do nas i opowiadał, że jego szwagra aresztowano, a szwagierka
razem z dziećmi została bez środków do życia. Wołał, że komuchy to jedna i ta sama granda. Nie
ma wśród nich lepszych i gorszych, koniec końców każdy okazuje się w końcu kanalią. Ochab
miał być lepszy od Bieruta, potem Gomułka obiecywał złote góry, wreszcie Gierek miał być
lekiem na całe zło. I co? Każdy w końcu pokazywał, że nie zniesie krytyki i oporu, każdy używał
siły. Co gorsza – jak pomstował dalej pan Kwiatkowski – nie ma mocnych na taką szajkę, na
takich psubratów. Człowiek jest bezradny, może się tylko powściekać. A tamci i tak zrobią
z narodem, co będą chcieli.
Ojciec wtedy odpowiedział, że jednak trzeba jakoś zareagować. Człowiek nie może tak po
prostu iść jak baran na rzeź. Nie wolno mu. Bóg stworzył go na swój obraz i podobieństwo
i należy strzec swojej godności.
– Dobrze panu prawić te profesorskie dyrdymały – burknął pan Kwiatkowski. – To tylko
puste słowa, szanowny sąsiedzie, nic więcej. Co możemy zrobić? Nikt się przecież już nie odważy
sprzeciwić. Tyle z tego będzie miał, że obiją mu nerki na komisariacie, a może i kalekę z niego
zrobią.
– Ryzyko jest duże…
Tata długo się namyślał, zanim zdecydował się odpowiedzieć. Pewnie zastanawiał się, na
ile może wtajemniczyć sąsiada w takie sprawy. I czy w ogóle powinien mówić mu cokolwiek na
ten temat. Jednak się przemógł. Ostatecznie – jak mi później wyjaśnił – przekonało go to, że
wśród ofiar pacyfikacji w Radomiu był szwagier pana Kwiatkowskiego.
Powiedział mu więc o podjętej akcji niesienia pomocy tym, którzy ucierpieli. Pomocy
pieniężnej, medycznej, prawnej. Ta pomoc była związana z niewątpliwym ryzykiem. Nie dawała
też żadnej nadziei na zwycięstwo nad nieludzkim systemem politycznym. Dlatego nawet nie
o walkę polityczną tu chodziło, ale o zwykłą przyzwoitość, o zwykłą ludzką solidarność z ludźmi,
z których władze zrobiły niebezpiecznych bandytów i wywrotowców, a którzy wcale nie próbowali
zmieniać ustroju. Domagali się tylko bardziej godnych warunków pracy i życia.
Czym było w praktyce przemierzanie szosy E-7? Ciągłym pogrywaniem ze Służbą
Bezpieczeństwa, uważnym przyglądaniem się mijanym, a zwłaszcza jadącym z tyłu, zbyt długo
trzymającym się tego samego pasa samochodom. Pilnowaniem, by nie dać się sprowokować
niczym nieuzasadnionym zaczepkom, w tym także ze strony milicji drogowej. Modlitwą – by
szczęśliwie dojechać najpierw do celu, a potem, po wykonaniu zadania, wrócić do domu.
Czekaniem na tych, którzy pojechali.
„Kuba jeździła zwykle w soboty.
Wracała stamtąd jakby z daleka.
Dobrze pamiętam te jej powroty,
Każdy z nas wolał jechać niż czekać 2”.
Były to sprawy, wobec których nie umiałam przejść obojętnie. Bolało mnie jednak, że nie
mogłam o nich rozmawiać z Blanką. Pamiętałam oczywiście o ostrzeżeniu, jakiego udzielił mi
tata jeszcze w grudniu siedemdziesiątego roku. Że o pewnych kwestiach nie wolno mówić nawet
z kimś, kto wydaje nam się bliskim przyjacielem. Także dla dobra tego kogoś. Tyle że
w siedemdziesiątym roku obie z Blanką byłyśmy jeszcze dziećmi. Sześć, siedem lat później
uczęszczałyśmy już do liceum. To chyba wiele zmieniało, a przynajmniej powinno było zmienić.
Wobec tego czasami, dość ostrożnie, wypowiadając się w sposób bardzo ogólny, sondowałam ją.
Ile wie na temat tego, co się stało w kraju na początku wakacji siedemdziesiątego szóstego roku.
Czy wie cokolwiek. I czy… w ogóle ją to obchodzi.
Nie podjęła tematu. Możliwe, że mnie nie zrozumiała. Może to zresztą była moja wina –
pewnie mówiłam zbyt ogólnie i zawile. A może – nie mogłam przecież tego wykluczyć – wcale jej
to nie interesowało. Jak wielu innych ludzi w naszym kraju, którzy zdążyli się już przyzwyczaić,
przystosować. Stracić wiarę i nadzieję, że cokolwiek może się jeszcze zmienić.
– Przecież nie wiemy, jakie poglądy mają jej rodzice – wspomniał mi kiedyś tata.
To także musiałam brać pod uwagę, choć lubiłam państwa Sarnackich i ich tętniący
życiem dom.
Dałam więc spokój Blance. Jakie by nie były jej zainteresowania i poglądy, a nawet
gdyby wcale ich nie miała, nie mogłam pozwolić, aby zaważyło to na naszej przyjaźni. Była
przecież dla mnie jak siostra, a czy przestaje się kochać siostrę tylko dlatego, że jej upodobania
są inne niż nasze? Czasem może tak bywa, jednak na pewno nie w moim przypadku.
Rozmawiałam więc z Blanką tak jak dawniej, o książkach, o filmach, o lekcjach
i nauczycielach. I pogodziłam się z tym, że są takie sprawy, które muszę zachować dla siebie.
A potem…
Potem poznałam Roberta. Już tego wieczora, gdy zobaczyłam go po raz pierwszy, gdy
zamieniłam z nim zaledwie kilka zdań, dotarło do mnie, że chyba wreszcie rozmawiam z kimś, kto
by mnie zrozumiał. Kto odbiera rzeczywistość tak jak ja. Kto – mówiąc wprost – nadaje na tych
samych falach. Jednak nie wiązałam z tym faktem żadnych planów na przyszłość. Nie wtedy.
Szczerze mówiąc, wątpiłam wówczas, czy kiedykolwiek go jeszcze zobaczę. A poza tym – co
najistotniejsze – Blanka była nim zafascynowana. Może nawet w nim zakochana. I to przesądziło
o całej sprawie. Wtedy.
Prawie trzy miesiące później przyprowadziła go do mojego domu na zabawę sylwestrową.
Gdy niespodziewanie dla wszystkich zaczął śpiewać „Drugą Polskę”, odżyło we mnie tamto
przekonanie, że wreszcie poznałam bratnią duszę. Kogoś, kto mógłby zostać moim przyjacielem.
Takim, z którym można pogadać o wszystkim. I wspólnie pomilczeć – bo niekiedy i milczenie jest
pełne treści.
Kto zrozumie w pół słowa każdą, najbardziej nawet subtelnie wyrażoną, aluzję.
I tak właśnie się stało. Zostaliśmy przyjaciółmi, całkiem po prostu, z dnia na dzień.
Tomek wmawiał mi później, że Robert wyróżniał mnie przez resztę tamtej sylwestrowej
nocy. Ja nie patrzyłam na to w ten sposób – przecież przyszedł z Blanką, a przy takiej dziewczynie
wszystkie inne kobiety schodzą w cień. Mnie to jednak nie przeszkadzało.
Mnie – przynajmniej początkowo – wystarczała przyjaźń.
– Aleś ty naiwna, kuzynko – wyśmiał mnie w końcu Tomek. – Przyjaźń? I kogo ty chcesz
oszukać?
Nikogo nie chcę oszukać, odpowiedziałam mu w myślach. Choć przecież w głębi serca
wiedziałam, że przede wszystkim nikogo nie chciałam zranić. To znaczy, mówiąc wprost, chodziło
mi o Blankę.
Ona jednak wspomniała mi kilka razy, że między nią a Robertem niczego nie ma i nie
będzie. Że ich wzajemne relacje nie wychodzą poza ramy czysto koleżeńskie. I nic się w tej
kwestii nie zmieni.
W końcu jej uwierzyłam, bo niby dlaczego miałaby nie powiedzieć mi prawdy? A poza tym
– gdyby miało być inaczej – z pewnością bym to zauważyła.
Później, czasami, przychodziło mi do głowy, że podświadomie od samego początku tego
właśnie chciałam. Aby między nimi dwojgiem nic poważnego nie zaistniało albo się nie
rozwinęło. A w zapewnienia Blanki uwierzyłam głównie dlatego, że… pragnęłam w nie wierzyć.
1 Tamże.
2 Tamże.
Po drugiej stronie. Tom I
Wydanie pierwsze, ISBN 978-83-8147-371-2
© Agnieszka Janiszewska i Wydawnictwo Novae Res 2019
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej
zgody wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Wioletta Cyrulik
KOREKTA: Bartłomiej Kuczkowski
OKŁADKA: Paulina Radomska-Skierkowska
SKŁAD: Anita Sznejder
KONWERSJA DO EPUB/MOBI: Inkpad.pl
WYDAWNICTWO NOVAE RES
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 698 21 61, e-mail: sekretariat@novaeres.pl, http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.