Vance, energiczny mężczyzna
prowadzący z sukcesem interesy w Kenii,
traci wzrok w katastrofie.
Nie chce stać się ciężarem dla młodej,
świeżo poślubionej żony.
Żąda rozwodu wbrew oczekiwaniom
kochającej go kobiety.
Jak potoczą się ich losy?
Czy Libby pokona trudności na drodze do szczęścia?
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Panie doktorze, czy to znaczy, że ślepota mojego
męża jest nieodwracalna? - Libby Anson usiłowała
zapanować nad sobą. W czasie długiego nocnego lotu
z Londynu do Nairobi podtrzymywała ją na duchu
myśl, że jeszcze nie wszystko stracone i operacja
przywróci mu wzrok.
- Obawiam się, że tak - doktor Stillman od
powiedział cicho, ostatecznie pozbawiając ją resztek
nadziei, której czepiała się kurczowo do tej chwili.
Pochylił się w jej stronę i zaczął wyjaśniać.
- Kiedy osunął się strop w kopalni, siła wstrząsu
sprawiła, że mikroskopijny odłamek rudy przebił
czaszkę pani męża. Jestem przekonany, że zniszczył
nerwy wzrokowe, ponieważ chory nie reaguje w ogóle
na światło. Bardzo mi przykro.
- Nie mogę w to uwierzyć - potrząsnęła głową. Jej
czarne błyszczące włosy ułożyły się miękko wokół
ramion. - Czy Vance wie, że jego ślepota jest trwała?
- Tak. Zażądał, by powiedzieć mu prawdę w mo
mencie, gdy odzyskał przytomność.
- Ale przecież minęły ponad dwa tygodnie od
wypadku. Nie rozumiem, dlaczego nikt mnie nie
zawiadomił. Przyleciałabym pierwszym samolotem.
Kiedy pomyślę, że cały ten czas leżał w szpitalu, a ja
nic nie wiedziałam... - głos stopniowo zamierał jej
w gardle.
- Byłem przekonany, że kontaktował się z rodziną.
Dopiero przedwczoraj wieczorem dowiedziałem się,
że nikt go nie odwiedzał ani nie dzwonił, prócz kilku
5
pracowników firmy Anson Mining. Pozwoliłem sobie
więc zadzwonić do jego biura z prośbą o numer
telefonu najbliższego krewnego. Jakiś pan Dean
powiedział mi, że w Londynie mieszka ojciec pana
Ansona i natychmiast się z nim porozumiałem.
- Czy Vance w ogóle o mnie nie wspomniał?
Zupełnie tego nie rozumiem. - Libby westchnęła.
Doktor Stillman przyjrzał się jej owalnej twarzy
o regularnych rysach. W oczach Libby czaił się
niepokój.
- Dopóki nie zjawiła się pani na oddziale, w ogóle
nie wiedziałem, że pan Anson jest żonaty. Na dodatek
z tak piękną kobietą... Państwa ślub był trzymany
w całkowitej tajemnicy. Nikt z jego przedsiębiorstwa
nie został poinformowany o tym fakcie. Od jak
dawna są państwo małżeństwem?
- Od trzech tygodni. - Libby westchnęła głęboko
i ciągnęła dalej drżącym, przerywanym głosem. - Vance
musiał polecieć do Kenii natychmiast po uroczystości
w związku z kłopotami w jednej z kopalń. Miał
wrócić za kilka dni. Postanowiliśmy, że poczekam
w Londynie, a potem wyjedziemy. Od tego czasu nie
dał żadnego znaku życia. Powiedział, że wybiera się
w niedostępne, górskie okolice i zadzwoni do mnie,
jak tylko to będzie możliwe. Dopiero dzięki temu, że
pan skontaktował się z jego ojcem, wiemy, co się
z nim dzieje.
Znów ogarnęła ją fala bólu. Vance zranił ją do
głębi, nie przyznając się do tego, że jest żonaty.
- Nawet pani nie wie, jaką ulgą jest dla mnie pani
przyjazd - lekarz uśmiechnął się. - Odnalazłem
brakujący element łamigłówki.
- Jakiej łamigłówki, panie doktorze? - Libby
pochyliła się do przodu z zaciekawieniem.
- Chociaż wiedziałem, że pani mąż jest twardym
człowiekiem, martwił mnie jego niezłomny upór, by
pozostać całkowicie samodzielnym mimo utraty
wzroku. Teraz, kiedy panią zobaczyłem, zaczynam
rozumieć.
- Co pan ma na myśli? - Libby wbiła w niego
wzrok, mocno zaniepokojona.
- Szczerze pani powiem, że gdyby to na mnie
czekała piękna młoda żona, a ja niespodziewanie
straciłbym wzrok, prawdopodobnie w pierwszej chwili
pomyślałbym o samobójstwie - mówiąc to założył
ramiona za głowę.
- Czy to znaczy, że Vance nie chce żyć? - wy
krzyknęła. - Czy dlatego nie skontaktował się ze mną
zaraz po wypadku?
- Nie, nie o to mi chodzi. - Zapewnił ją. - Po
prostu zamknął się w sobie, bo nie może znieść myśli,
że jest zależny od innych, a w szczególności od pani.
Jest inteligentnym człowiekiem sukcesu, przyzwycza
jonym do panowania nad sytuacją. Tu, w Kenii,
zrobił karierę, której wielu mu zazdrości. Jego decyzjom
podporządkowany jest cały, liczny personel firmy.
Co więcej, ożenił się i chciał być wszystkim dla żony.
Dla pani. Ślepota była straszliwym ciosem dla niego,
dla jego męskości. Stracił wiarę w to, że może być
pani obrońcą, żywicielem rodziny, kochankiem...
- Jest dla mnie tym wszystkim, obojętnie czy widzi,
czy nie -jej głos załamał się. - Myślałam, że zadzwonił
pan do jego ojca tylko dlatego, że nie mógł pan
skontaktować się ze mną. Nie wiedziałam, że on...
Czy większość ludzi reaguje podobnie w takiej sytuacji?
Czy odwracają się od tych, którzy ich najbardziej
kochają?
Spuścił wzrok i wygładzał kciukiem brzeg folderu
leżącego przed nim na biurku.
- Utrata wzroku zawsze wywołuje depresję. Każdy
przypadek jest jednak inny. Jak większość mężczyzn,
chciał być idealnym mężem. Raptem ślepota postawiła
go w zupełnie nowej sytuacji, nad którą nie potrafił
zapanować. Ogarnął go lęk.
- Nie mogę sobie wyobrazić, by Vance się czegoś
bał - jej oczy napełniły się łzami.
- On też sobie tego nie może wyobrazić...
Libby zmrużyła oczy, gdy w pełni dotarło do niej
znaczenie słów lekarza. Teraz dla Vance'a zapanowała
wieczna noc. Nie miała pojęcia, jakie to uczucie.
Tęsknota za nim pogłębiała jeszcze jej smutek.
- Czy cierpi? - spytała i powoli uniosła głowę.
- Jest w świetnej formie fizycznej. Jedynie od czasu
do czasu miewa bóle głowy. Martwi mnie, że obarcza
się winą za ten wypadek. Zginęły w nim dwie osoby.
Libby westchnęła cicho. Nic o tym nie wiedziała.
Nie pomyślała nawet o innych, skupiając całą uwagę
na nieszczęściu męża.
- Nie chciałem go wypisać ze szpitala, póki się nie
dowiem, czy ma bliskiego przyjaciela lub rodzinę,
która mogłaby się nim zaopiekować. Do tej pory
odrzucił wszystkie propozycje pomocy. Zgodził się
jedynie na odwiedziny kilku pracowników swojej
firmy. Jak już mówiłem, zadzwoniłem do jego ojca,
żeby się dowiedzieć, czy rodzina jest w ogóle przygo
towana do tego, by się nim zająć. - Spojrzał na nią
z niepokojem. - Muszę przyznać, że z ulgą przyjąłem
wiadomość o pani przyjeździe. Mąż upierał się, by
dzisiaj opuścić szpital. Z pewnością będzie się pani we
wszystkim sprzeciwiał, ale rozpaczliwie pani potrzebuje.
Czy sprosta pani tej sytuacji?
- Potrzebuję Vance'a bardziej niż on mnie. Jestem
jego żoną i mam zamiar dzielić z nim życie, niezależnie
od sytuacji.
- Brawo! Szczęściarz z niego, że ma taką żonę.
Mam nadzieję, że niedługo w pełni to sobie uświadomi.
- Doktor uśmiechnął się, całkowicie uspokojony.
Słuchając lekarza, Libby czuła, jak ogarnia ją
strach. Vance miał już dwa tygodnie na to, żeby
odgrodzić się murem od świata, od niej. Nie za
dzwonił przecież.
- Chciałabym go zobaczyć - powiedziała zdecydo
wanym głosem, podnosząc się z krzesła. - Dziękuję,
że poświęcił mi pan tyle czasu, panie doktorze. Jestem
panu wdzięczna za opiekę nad Vance'em.
- Życzę pani powodzenia - lekarz wstał i uścisnął
jej dłoń. - Za chwilę też zajrzę do pani męża.
Porozmawiamy wtedy bardziej szczegółowo o dalszych
zaleceniach. Zaniesie mu pani lunch? Nie ma takiego
apetytu jak powinien, co jest zresztą zupełnie zro
zumiałe. Innym się to nie udało, ale może pani
nakłoni go do jedzenia.
- Spróbuję - przyrzekła niepewnym głosem.
- Czy mogę pani zadać osobiste pytanie?
- Oczywiście - wbiła w niego wzrok, zaskoczona
napięciem, które wyczuła w jego głosie.
- Jak długo zna pani męża?
- Prawie trzy lata. Poznałam go, gdy mój ojczym
kupił stadninę ogierów sąsiadującą z posiadłością
jego rodziny. Dlaczego pan pyta?
- Cieszę się, że małżeństwo państwa nie jest
wynikiem krótkiej, szalonej miłości. Przynajmniej ma
pani świadomość, co panią czeka. - Spod wpół
przymkniętych powiek obserwował ją, gdy wychodziła
z gabinetu.
Libby weszła do separatki, niosąc tacę z lunchem
dla Vance'a.
- Tacę proszę zabrać tam, skąd została wzięta
- rozległ się znajomy niski głos. - Wychodzę za
chwilę ze szpitala i wszystko się zmarnuje. Można ją
dać temu nieszczęśnikowi z sąsiedniego pokoju. On
jest na diecie lekkostrawnej, ja nie.
Ten wybuch niezadowolenia sprawił, że Libby nie
odważyła się przyznać, kim jest. Powoli przeszła
przez pokój tak mały, że niemal otarła się o męża.
- Powiedziałem, że nie jestem głodny! Na litość...
- nagle przerwał i uniósł głowę, natężając uwagę.
Odwrócił się i ciągnął dalej ściszonym głosem,
z roztargnieniem przeczesując włosy ręką. - Te
perfumy... Przez moment myślałem...
Ręce drżały jej tak, że filiżanka zabrzęczała na
spodku, a pokrywka zsunęła się z talerza. Ostrożnie
postawiła tacę na stoliku przy łóżku. Odwróciła się
i spojrzała na jedynego mężczyznę, którego kochała.
Ubrany był w jedwabną piżamę i szlafrok koloru
kawy. Czy to jakiś kolega lub pracownik przywiózł je
z farmy? Czy były w jego guście? A może kupiła je
jedna z sekretarek?
Jej pewność siebie zachwiała się, gdyż właściwie
wcale nie znała tego Vance'a, który mieszkał w Kenii.
Listy i telefony dostarczyły jej ledwo strzępów
informacji o jego życiu codziennym i przyzwyczaje
niach.
Jego wygląd niewiele się zmienił, co było dla niej
pewnym zaskoczeniem. Usta nabrały cynicznego
wyrazu, a bruzdy wokół nich pogłębiły się. Pozostał
jednak pięknym i pociągającym mężczyzną. Widać
było, że uparł się przy samodzielnym goleniu. Tu
i ówdzie dostrzegła resztki zarostu, co przedtem, przy
jego dokładności, nigdy się nie zdarzało. Miał dłuższe
włosy i stracił nieco na wadze, przez co wyglądał dość
chłopięco przy swoich trzydziestu jeden latach.
W oczach Libby był ideałem, jak dawniej.
Akurat pakował się i zaczęła go z uwagą obser
wować. Upychał wszystko bez ładu i składu w walizce.
Zaklął, gdy część rzeczy spadła z łóżka na podłogę.
Ze ściśniętym sercem patrzyła, jak obmacuje dłonią
krawędź łóżka, i opada na kolana, by je podnieść.
Nieświadomie zrobiła ruch, jakby chciała mu pomóc.
I
Odrzucił do tyłu głowę i Libby mimowolnie wstrzymała
oddech. Jego oczy utkwione były w przestrzeń - piękne,
aksamitnie brązowe i złe! Nie mogła uwierzyć, że jej
nie widzi.
- Czego, do cholery, pani chce?! To na pewno nie
pani Grady. Ona już wie, że nie można mnie zmusić
do jedzenia - rzucił tak oschle, że zadrżała.
Szybko obrzuciła go wzrokiem i nie dostrzegła
żadnych śladów po ranie. Doktor Stillman powiedział,
że mikroskopijny odłamek przebił czaszkę za linią
włosów. Siła walącej się masy gruzu spowodowała
jedynie małą rankę. Na dodatek jego opalenizna
nadawała mu zdrowy wygląd i mogła zwieść każdego,
kto nie wiedział, że jest śniady przez cały rok. Libby
nie dała oszukać się pozorom. Była pewna, że szok
po wypadku jeszcze nie minął.
- Czy już się napatrzyłaś, kimkolwiek jesteś?!
- warknął na nią, aż podskoczyła. - Czy nie wiesz, że
to niegrzecznie gapić się na ślepca?
Libby była przerażona. Nie poznawała człowieka,
który mówił głosem Vance'a. Poczuła krople potu na
czole i postanowiła wziąć się w garść. Nie mogła
pozwolić sobie na słabość.
- Vance? - zaczęła niepewnie.
- Mój Boże, to rzeczywiście ty - wyszeptał chrap
liwie, całkowicie zaskoczony. W jego głosie kryło się,
na razie trudne do określenia, uczucie. Gdy wstawał,
wokół jego ust pojawiła się bladość. Z trudem wymówił
jej imię, jakby ledwo zdołał odszukać je w najdalszych
zakamarkach pamięci. Jednak nadał mu ciepłe brzmie
nie, zdradzając głębię swych uczuć. Należało to
zapamiętać. Libby szybko podbiegła do niego.
- Tak, Vance, to ja. Miałeś przyjechać do Londynu
i nie zjawiłeś się, ale wybaczam ci, biorąc pod uwagę
okoliczności - zdążyła wyszeptać, zanim zarzuciła mu
ramiona na szyję. Całowała go gorączkowo, jakby
chciała wyładować napięcie, w którym żyła przez
ostatnie dwa dni. Vance stał sztywny i wyprężony.
Nie zastanowiła się przedtem nad jego ewentualną
reakcją. Nagle poczuła, że ją odpycha i chowa się za
łóżko. Uderzył się o dźwignię służącą do podnoszenia
i opuszczania wezgłowia. Zaklął znów, a jego pierś
unosiła się, jakby z trudem chwytał powietrze.
- Co tutaj robisz, Libby? - spytał z zimną nienawiś
cią w głosie.
- Czy takie pytanie zadaje się żonie - przerażona,
z trudem przełknęła ślinę.
- Wiesz, że nie chciałem, byś tu przyjeżdżała.
Napisałem wszystko w liście - wepchnął ręce do
kieszeni i stał nieruchomo jak wykuty w skale.
- W jakim liście? - przysunęła się do niego. Czuła,
że serce wali jej jak młotem.
- List podyktowałem sekretarce. Zapewniła mnie,
że go wyśle.
- Vance, nie dostałam twojego listu. Przysięgam.
Zapadła cisza. Vance chyba zastanawiał się nad
szczerością jej słów.
- Nawet zakładając, że mówisz mi prawdę, w ogóle
nie rozumiem, dlaczego tu jesteś. Zgodnie z umową ja
miałem się skontaktować z tobą.
- Doktor Stillman zadzwonił do twojego ojca
wczoraj rano i powiedział mu o wypadku. Ojciec
natychmiast porozumiał się ze mną i jak tylko
załatwiłam sprawy związane z wyjazdem, wsiadłam
w pierwszy samolot. - Twarz Vance'a poszarzała.
Zbielałymi palcami kurczowo ściskał oparcie łóżka.
- Dlaczego nie powiadomiłeś mnie o tym, co się
stało? Dlaczego nie mogłam dzielić z tobą twojego
nieszczęścia? Wiesz, że przyjechałabym od razu.
Wzięła go za rękę. Delikatnie uścisnęła jego palce,
ale wyszarpnął dłoń i odsunął się. Sprawiło jej to ból,
gdyż nigdy przedtem Vance jej nie odtrącił.
- Nie powinnaś była przyjeżdżać - wymamrotał
ponuro. Jego dłoń poruszyła się nad otwartą walizką,
jakby miał zamiar czymś rzucić ze złości. - To był list
polecony. Knowania doktora Stillmana, nawet jeśli
płynące z dobroci serca, sprawiły, że zjawiłaś się tu,
nim go otrzymałaś. Wyjaśniłem w nim, dlaczego nie
chcę cię więcej widzieć, a nasze małżeństwo nie ma
sensu.
- No, ale teraz, kiedy już tu jestem, możesz mi
o wszystkim sam powiedzieć - westchnęła głęboko,
starając się za wszelką cenę zachować spokój. Obser
wowała jak usiłuje odnaleźć uchwyt walizki. Na
skroniach pulsowały mu nabrzmiałe żyły a bladość
wokół ust jeszcze się pogłębiła.
- Jedź do domu, Libby. Tu nie masz nic do roboty
- opuścił wieko walizki, ale nie mógł jej zamknąć,
wysunął się uchwyt nesesera z przyborami do golenia.
Choć spodziewała się zmian w jego zachowaniu,
nie była przygotowana na tyle zimnego okrucieństwa.
Stał się odpychającym, bezwzględnym człowiekiem.
Pomyślała, że gdyby jeszcze raz spróbowała go
dotknąć, pewno odepchnąłby ją z całej siły.
- Tu jest mój dom - szepnęła. - Trzy tygodnie
temu wzięliśmy ślub i na dowód tego mam obrączkę.
O ile sobie dobrze przypominam, część przysięgi
brzmiała - na dobre i na złe, w chorobie i zdrowiu,
póki śmierć nas nie rozłączy.
- Jestem niewidomy, Libby. Tego przysięga nie
uwzględnia.
- Ale żyjesz! - starała się zapanować nad uczuciami.
- Kiedy usłyszałam, że miałeś wypadek, liczyło się
tylko to, że nie zginąłeś. Straciłeś wzrok, ale z tym
możemy sobie poradzić. Pomogę ci. Zrobiłabym
wszystko dla ciebie.
- Mylisz się, Libby - stwierdził, międląc pod nosem
przekleństwo. Stał wyprostowany, z zaciśniętymi
pięściami przy łóżku. Kto inny już dawno by go
posłuchał i uciekł jak najdalej. - My nie istniejemy
jako para. Powtarzałem doktorowi Stillmanowi - żad
nych odwiedzin.
- Żona chyba nie naldży do tej samej kategorii co
inni - upierała się przy swoim. - Dlaczego nie
powiedziałeś, że jesteś żonaty? Czy masz tak mało
wiary we mnie, by myśleć, że skompromituję cię przy
twoich znajomych i kolegach?
- To nie było powodem i sama o tym wiesz
- w ruchu, jakim przeczesał dłonią włosy, widać było
rozpacz i bezradność. - Nigdy nie zrozumiesz, Libby.
- Pomóż mi! Kocham cię, Vance. Pozwól, bym
nadal była dla ciebie żoną - błagała, obchodząc
dookoła łóżko, by podejść do niego.
- Przestań, Libby. Wypadek wszystko zmienił - oczy
Vance'a zwęziły się.
- Twoją miłość do mnie również?
Na mgnienie oka jego twarz wykrzywił grymas bólu.
- Nie jestem już tym mężczyzną, za którego wyszłaś
za mąż. Utrata wzroku zmienia stosunek do życia
pod każdym względem. To tak, jakby się człowiek po
raz drugi urodził. Muszę iść swoją drogą. Sam. Przykro
mi, że list doszedł zbyt późno i nie uniknęłaś tej
niepotrzebnej podróży.
- Niepotrzebnej!? - ogarnęła ją fala gniewu. - Nie
zmienisz tego, że jesteśmy małżeństwem. List nie ma
znaczenia, bo już tu jestem. Nie zrezygnuję z małżeń
stwa, które się nawet nie zaczęło.
- I nie zacznie. - Zdecydowanie w jego głosie
wykluczało dalszą dyskusję. - Po południu przenoszę
się ze szpitala do swojego mieszkania. Dla ciebie
zamówię taksówkę na lotnisko. Pierwszym samolotem
odlecisz do Londynu.
- Nie mówisz tego poważnie.
- Nigdy w życiu nie mówiłem bardziej poważnie
niż teraz - jego oschłość pozbawiła ją wszelkich
złudzeń. Stał wyprężony z gniewnie zaciśniętymi
szczękami.
- Następny lot do Londynu jest dopiero rano
- powiedziała pierwszą rzecz, która jej przyszła do
głowy, by zyskać na czasie. - Jeżeli jednak tak zależy
ci na tym, by się mnie pozbyć, wezmę taksówkę do
hotelu.
- Nie. Nie pozwolę na to, byś sama mieszkała
w hotelu. Nie znasz Nairobi. Poza tym jesteś stanowczo
zbyt piękna - sprzeciwił się, zupełnie niespodziewanie.
Drapał się po karku, mrucząc do siebie niezrozumiale.
- Wygląda na to, że nie pozostaje mi nic innego, jak
wziąć cię ze sobą. Rano zamówimy taksówkę na
lotnisko.
- Vance, mam dwadzieścia trzy lata. Jestem kobietą
a nie dzieckiem, za które możesz decydować - wy
mknęło się jej, nim zdążyła się zastanowić, co mówi.
- A mężczyzna, za którego wyszłaś za mąż nie
istnieje - zmarszczył groźnie brwi, pomaszerował do
łazienki i zatrzasnął za sobą drzwi.
- Przestań litować się nad sobą! - krzyknęła za
nim ze złością.
- Pani Anson?
Libby okręciła się pięcie. Z pałającymi policzkami,
rozdygotana, znalazła się twarzą w twarz z doktorem
Stillmanem.
- Czy mogłaby pani wyjść na korytarz? Chciałbym
z panią zamienić parę słów.
Libby wyszła z pokoju i ciężko oparła się plecami
o ścianę. Spotkanie z Vance'em pozbawiło ją wszelkich
sił. Czuła się wręcz chora.
- Pewno słyszał pan, jak się kłóciliśmy - wyszeptała,
kryjąc twarz w dłoniach. - Wstyd mi, że straciłam
panowanie nad sobą. Ale on nie pozwala mi zbliżyć
się do siebie i na chwilę zapomniałam, że jest
niewidomy. Myślałam tylko o tym, że chce zniszczyć
naszą miłość.
- Spodziewałem się tego. Musi pani zrozumieć.
Jeszcze nie pogodził się z utratą wzroku. Wierzy, że
już nigdy nie będzie widział. To wszystko i zaskoczenie
pani przyjazdem sprawiło, że reaguje w ten sposób.
- Jak długo tak będzie? - Libby uniosła głowę.
- Jestem jego żoną. Bardzo go kocham.
- Chciałbym mieć dla pani gotową odpowiedź, ale
to niemożliwe. Musi mu pani dać więcej czasu.
- Mój czas niedługo się skończy. Vance oczekuje,
że jutro rano polecę do Londynu.
- Dzisiejszy dzień dopiero się zaczął - próbował ją
uspokoić. - Co zamierzacie zrobić po wyjściu ze
szpitala?
- Vance mówi, że pojedziemy do jego mieszkania.
Miałam nadzieję, że zabierze mnie na farmę. Kiedy
pomyślę, jakie mieliśmy plany... - głos jej załamał się.
Gwałtownie zamrugała oczami, nie mogąc powstrzy
mać łez.
- Proszę nie rezygnować z planów. To dopiero
pierwszy dzień. I proszę pamiętać, że ja tu jestem. Wraz
z historią choroby i lekarstwami na uśmierzenie bólu
zostawiłem numery telefonów, pod którymi może mnie
pani zastać. Przełożona pielęgniarek, pani Grady, ma
duże doświadczenie w pracy z niewidomymi. Będzie
mogła służyć radą, gdy przyjdzie czas, by nauczyć męża
samodzielnego wykonywania codziennych czynności.
Musi pani do niej zadzwonić i umówić się na wizytę.
Libby przygładziła niesforny kosmyk włosów. Nie
mogła myśleć o czymkolwiek poza jutrzejszym rankiem,
kiedy zgodnie z planem Vance'a miała znaleźć się
w samolocie do Londynu. Nie powiedziała jednak
o tym lekarzowi.
- Dziękuję jeszcze raz, panie doktorze. Bardzo mi
pomogła ta rozmowa.
-
Życzę szczęścia - poklepał ją po ramieniu.
Libby zatrzymała wzrok na jego oddalającej się
sylwetce, nim wsunęła się z powrotem do separatki.
Kiedy rozmawiała z doktorem Stillmanem, pielęgniarz
pomógł Vance'owi ubrać się w dopasowane levisy
i koszulę w stylu safari. Był to strój, w jakim często
wybierał się z nią na konne przejażdżki. Teraz, kiedy
po wypadku stracił na wadze, wydał się jeszcze
przystojniejszy i wyższy niż dawniej. Mimo surowości
malującej się na twarzy, wyglądał wspaniale.
. - Vance?
- Gdzie byłaś?
Może w rozpaczy sama stwarzała sobie złudzenia,
ale odniosła wrażenie, że odrobina zaniepokojenia
łagodziła szorstkość jego głosu.
- Doktor Stillman chciał się pożegnać i życzyć
nam powodzenia na przyszłość. - Zacisnął usta, ale
nic nie powiedział, więc ciągnęła dalej. - A co
z lunchem? Nie zjesz nic przed wyjściem?
- Jak mam cię przekonać, że teraz udławiłbym się
najmniejszym kęsem?
- Czy masz coś przeciwko temu, że ja zjem?. Nic
nie jadłam od wczorajszego popołudnia. Wstyd się
przyznać, ale nie czuję się dobrze - tłumaczyła. Nasiliły
się zawroty głowy, które miała w czasie rozmowy
w korytarzu. Opadła na jedno z krzeseł stojące obok
szafy. Na dodatek ogarnęła ją fala nudności i po
chwili była zlana potem.
- Libby?
Tym razem niepokój w jego głosie nie był tworem
jej wyobraźni. Nie czuła się jednak na siłach, by
odpowiedzieć. Odnalazł ją po omacku. Jego ciepła
dłoń przesunęła się po jej głowie i zatrzymała na karku.
- Masz lepką skórę. Schyl głowę między kolana.
Libby posłuchała jego rady, zbyt słaba, by samej
zastanawiać się nad tym, co należy zrobić. Kiedy
zniknął szum w uszach, uniosła głowę. Rozkoszowała
się dotykiem jego ręki. Zanurzył palce w jej włosach
i delikatnie masował głowę.
- Już lepiej? - był tak blisko, że widziała drobne
zmarszczki wokół ust. Przytaknęła ruchem głowy,
nim zdała sobie sprawę, że jej nie widzi. Na chwilę
o wszystkim zapomniała.
- Tak. O wiele lepiej. Dziękuję.
- Nie ruszaj się - ze wzruszeniem patrzyła, jak
szuka drogi do stołu, by przynieść coś do zjedzenia.
Po paru próbach wrócił ze szklanką soku pomarań
czowego. Libby wzięła ją z jego ręki i duszkiem
wypiła wszystko. Sok był ciepławy, ale wcale jej to
nie przeszkadzało. Wkrótce poczuła, że siły jej wracają.
- Dziękuję.
- Dlaczego, na litość boską, nie zjadłaś nic w sa
molocie - spytał, kucając przy niej. Odnalazł jej
ramię i przesunął dłoń w dół do przegubu, by wyczuć
puls. Przez jej ciało przebiegło drżenie.
- Prawdopodobnie z tego samego powodu, dla
którego ty nie zjadłeś lunchu. - Zdusiła w sobie chęć,
by przytulić jego głowę do piersi. - Czuję się już
dobrze, Vance.
- Musisz coś zjeść. Poproszę o jeszcze jeden lunch.
- Nie. Skończę ten. Nie róbmy już więcej kłopotu
- stanęła na niepewnych nogach. Z niechęcią wysunęła
ramię z jego dłoni. Chwiejnym krokiem podeszła do
stołu i zaczęła jeść rogalika z kurczakiem.
Vance podniósł się. Z obcą mu przedtem niepewnoś
cią usiłował znaleźć telefon wiszący na ścianie. Zaklął,
gdy strącił na podłogę słuchawkę. W końcu udało mu
się połączyć z centralą szpitala i zamówić taksówkę.
Potem zadzwonił raz jeszcze. Nie mówił po angielsku
i Libby domyśliła się, że to suahili, którym wydawał się
posługiwać jak tubylec. Odkładał słuchawkę w momen
cie, gdy w drzwiach pojawił się pielęniarz.
- Jestśmy już gotowi, panie Anson. Wózek inwali
dzki stoi za panem.
- Mogę wyjść stąd na własnych nogach. - Libby
zauważyła, że dłonie Vance'a zacisnęły się w pięści.
- Wiem, co pan czuje, ale taki jest regulamin
szpitala.
- Vance! - Libby wtrąciła, nim rozmowa mogła
zmienić się w kłótnię. - Przyjechałam tu bezpośrednio
z lotniska i zostawiłam bagaże w holu. Zejdę, żeby je
zabrać. Spotkamy się przy głównym wejściu.
- Ile rzeczy przywiozłaś?
- Wszystko, co posiadam, z wyjątkiem mojego
konia Kinga - wyrecytowała z zamkniętymi oczami.
- Tata dopilnuje, żeby w ciągu tygodnia przypłynął
statkiem do Mombasy. Wydawało mi się, że z przyjem
nością pojedziesz ze mną po niego, kiedy skończy się
kwarantanna.
Jego oczy płonęły gniewem. Już otwierał usta,
chcąc coś powiedzieć, ale wymknęła się z pokoju,
żeby go nie słyszeć. Całą drogę do foyer przypominała
sobie, jak ojczym tłumaczył jej, że Vance ma jeszcze
większy skarb niż swój wzrok, a mianowicie jej miłość.
Łatwo mu było to mówić. Po śmierci ojca Libby, jej
matka powtórnie wyszła za mąż za wdowca, który
nie miał własnych dzieci. Libby zapełniła pustkę
w życiu ojczyma i stała się jego oczkiem w głowie.
Byli szczęśliwą, ciepłą rodziną. Libby wiedziała jednak,
że w przypadku Vance'a sama miłość nie wystarczy.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Czy to pani Anson? - spytał mężczyzna wysiada
jący z taksówki.
- Tak. Mój mąż będzie gotowy za chwilę.
- Czy jest coś jeszcze? - kierowca drapał się po
głowie, obrzeucając wzrokiem olbrzymie ilości bagażu
wokół Libby.
- Nie. To znaczy walizka mojego męża.
Taksówkarz zamruczał coś w swoim języku i zaczął
ładować torby na bagażnik peugeota. To, co się nie
mieściło, upchnął przy siedzeniu kierowcy.
- Proszę usiąść z tyłu, a ja ustawię jedną z walizek
obok pani nóg.
Zgodnie z jego poleceniem Libby usiadła na tylnym
siedzeniu, starając się zająć jak najmniej miejsca. Za
chwilę w drzwiach szpitala pojawił się Vance na
wózku inwalidzkim pchanym przez pielęgniarza.
Promienie popołudniowego słońca odbijały się od
jego włosów, wydobywając ich kasztanowy odcień.
W okularach słonecznych wyglądał jak dawniej. Tylko
nienaturalna sztywność zdradzała, jak bardzo jest
zdenerwowany. Szpital dawał mu poczucie bezpieczeń
stwa, a życie poza nim wymagało dużej odwagi.
Libby zdawała sobie sprawę, że tę chwilę Vance musi
przeżyć sam. Żałowała bardzo, bo pragnęła uczest
niczyć we wszystkim, co go dotyczyło.
Konsekwencje utraty wzroku zaczynały być coraz
bardziej odczuwalne. Znów ogarnął ją gniew na myśl
o tym, że jego ślepota ograbiła ich związek z dawnej
intymności. Niestety, do przeszłości należały już
20
bliskość, jaka ich łączyła, i wspólne plany. Żył teraz
w swoim własnym świecie, a ona nie miała do niego
dostępu, ani najmniejszego pojęcia, jak przedrzeć się
przez tę skorupę.
- Oto laska. Od personelu szpitala z pana piętra
- pielęgniarz położył ją na kolanach Vance'a. Natych
miast znalazła się na ziemi.
- Nie będzie mi, potrzebna. Gdybym musiał po
sługiwać się laską, wolałbym chodzić z tubą i rozgłaszać
wokół, że jestem ociemniały.
Niegrzeczność Vance'a przeraziła Libby, lecz pielęg
niarz, zupełnie nieporuszony, ustawiał wózek przy
taksówce. Vance oparł się dłonią o drzwi i zaczął
wsiadać do samochodu. Niechcący drugą dłonią
zahaczył o jej biodro. Poczuła ciepło jego ręki przez
cienką bawełnianą tkaninę kostiumu. Serce zabiło jej
mocniej, gdy jego dłoń zabłądziła na jej udo. Wyglądało
na to, że nie może się powstrzymać, by jej nie
dotknąć. Był tak blisko... Wyrwało jej się westchnienie,
które musiał usłyszeć. Natychmiast cofnął rękę i usiadł
w momencie, gdy drzwi samochodu zatrzasnęły się.
Mimo ciasnoty, starał się trzymać jak najdalej od niej.
Libby nie mogła spuścić z niego oczu. Był tak
atrakcyjny, że nic poza nim nie przyciągało jej wzroku.
Czuła rosnącą chęć, by go przytulić do siebie. Ciało
nadal pamiętało jego dotyk, a serce przepełniała
radość z faktu, że w dalszym ciągu jej pożąda,
niezależnie od tego, jak bardzo nie chciał dopuścić jej
do swojego świata ciemności.
Kierowca uruchomił silnik i samochód dołączył do
strumienia pojazdów. Taksówkarz prowadził z fa
sonem, zręcznie manewrując swoim gruchotem wśród
trąbiących aut i hałaśliwego tłumu. Obserwowała
przez okno gwarne i ruchliwe ulice.
- Vance - bez zastanowienia wyciągnęła rękę
i chwyciła jego ramię. Skrzywił się, jakby jej dotyk
parzył. Szybko cofnęła dłoń. - Wszyscy krzyczą
i złoszczą się. Dlaczego?
- Taka już jest uroda suahili. Tubylcy wrzeszczą,
nie mówią. Przyzwyczaisz się do tego - zamruczał.
Zdawał się być gdzieś daleko od niej. Nie odezwał się
więcej do końca kursu. Siedział sztywno z oczami
wbitymi w przestrzeń.
Kierowca jechał jak szalony, ale tak samo prowadzili
inni. Do tego również będzie się musiała przyzwyczaić.
Nie zamierzała bowiem wyjechać i zostawić go samego,
mimo że tego właśnie kategorycznie żądał.
Po chwili taksówka zatrzymała się przed nowoczes
nym pięciopiętrowym budynkiem mieszkalnym w cent
rum miasta. Kiedyś Vance tłumaczył jej, że biura
korporacji znajdują się w bliskim sąsiedztwie, dzięki
czemu może do pracy szybko dojść pieszo. W pewnym
sensie cieszyła ją perspektywa nawet krótkiego pobytu
w jego mieszkaniu. Nareszcie będzie z nim sam na sam,
z dala od innych. Może uda jej się spokojnie z nim
porozmawiać, bez obawy, że ktoś im przerwie.
- Kierowca zaniesie bagaż do holu, a dozorca
wpuści cię do mieszkania - słysząc polecenia Vance'a
czuła, że serce w niej zamiera.
- A ty dokąd jedziesz? - starała się, by w jej głosie
słychać było jedynie zainteresowanie, a nie rozpacz
spowodowaną jego nieoczekiwaną decyzją. Miała
ochotę głośno wykrzyczeć swój gniew na jego bez
względność i na to, że nie pozwalał jej kochać siebie.
Usiłował się jej pozbyć jak najprędzej.
- Mam sprawy do załatwienia w biurze i nie wiem,
o której wrócę dziś wieczorem, Libby. Nie czekaj na
mnie. Poprosiłem dozorcę o zaopatrzenie lodówki.
Zjesz kolację, kiedy zechcesz. Nie wychodź z domu,
nawet gdybyś się nudziła. Możesz oglądać telewizję.
Pod żadnym pozorem nie wolno ci włóczyć się po
centrum Nairobi bez towarzystwa. Czy zrozumiałaś?
Zawsze był w stosunku do niej bardzo opiekuńczy,
ale teraz jego troska graniczyła z obsesją. Nie
miała jednak zamiaru przysparzać mu dodatkowych
zmartwień.
- Idę do łóżka. Zmiana czasu ścięła mnie z nóg.
Obiecałam też zadzwonić do rodziców. Chcieli wiedzieć,
czy bez kłopotów dojechałam. Czy mogę porozmawiać
z twoim ojcem i powiedzieć mu, że już się dobrze
czujesz? Denerwuje się przecież.
- Nie widzę żadnej konieczności, zwłaszcza że jutro
wieczorem będziesz już w domu - westchnął ciężko.
- Chociaż może lepiej zadzwoń. Ktoś musi wyjść po
ciebie na lotnisko.
Niechętny, protekcjonalny ton znów wywołał w niej
gniew. Obróciła się i sięgnęła po podręczny neseser.
Reszta bagażu stała już przy drzwiach domu, zanie
siona tam przez kierowcę. Na tarasie pojawił się
dozorca i poprosił Libby, aby poszła za nim.
Spojrzała przez ramię na Vance'a, gdyż mimo
wszystko martwiła się o niego. Zdławiła chęć upo
mnienia go, by był ostrożny. Przecież to jego pierwszy
dzień poza szpitalem. Onieśmielił ją widok jego
surowego profilu. To była twarz, z którą występował
w świecie interesów, twarz człowieka całkowicie
opanowanego, silnego, zdecydowanego. Bez cech
przywódcy nie mógłby zbudować swojego imperium
w tym nadal jeszcze zacofanym kraju. Libby wiedziała,
że ma też drugą, łagodną i czułą twarz. Przeszył ją
ból, gdy zadała sobie pytanie, czy ją jeszcze kiedyś
ujrzy.
- Przekażę ojcu pozdrowienia od ciebie. Do zoba
czenia! - krzyknęła, osłaniając dłonią oczy przed
słońcem. Vance nie odpowiedział. Kierowca wsiadł
do samochodu i odjechali.
Odprowadziła wzrokiem oddalającą się taksówkę.
Było jej bardzo przykro. Z obawy, że się rozpłacze
przy dozorcy, pośpieszyła za nim i oboje weszli na
trzecie piętro.
- Budynek jest zabezpieczony, pani Anson. Nie
można otworzyć drzwi wejściowych bez specjalnego
klucza. Nic tu pani nie grozi.
Libby wyszeptała parę słów podziękowania i za
mknęła drzwi. Oparła się o nie, czując wzbierający
szloch. Teraz dopiero nie musiała kryć swojej rozpaczy.
Zaciskając pięści, płakała ze złości na niesprawiedliwość
życia i z żalu, że Vance nie chce przyjąć jej miłości.
W mieszkaniu panowały nieprzeniknione ciemności,
gdy obudziła się w parę godzin później. Usłyszała
hałas i przestraszona usiadła na łóżku. Czyżby Vance
wrócił do domu?
Wytężyła słuch. Ktoś potknął się i cicho przeklnął.
Vance nie miał jeszcze okazji poznać na nowo rozkładu
mieszkania. Odrzuciła kołdrę, zsunęła się z łóżka
i pobiegła do przedpokoju, gdzie zapaliła światło.
Kątem oka zauważyła, że ktoś rusza się w pokoju
obok. Vance właśnie kładł się do łóżka w sypialni dla
gości. Zobaczyła jego potargane ciemne włosy na
poduszce. Niespokojnie kręcił głową, chcąc ułożyć sie
wygodnie. Spod kołdry wystawały opalone ramiona.
Na ten widok serce Libby przepełniło się miłością.
Pełna zdecydowania podeszła i położyła dłoń na jego
nodze.
- Vance?
- Co ty wyrabiasz? - usiadł raptownie, naciągając
na siebie kołdrę. Libby natychmiast odsunęła się,
przerażona tym wściekłym wybuchem. Zranił ją kolejny
raz tego dnia.
- Przyszłam ci powiedzieć, że wszedłeś nie do tego
łóżka, co trzeba - oblizała zeschnięte wargi. - Obiecałeś
mi, że kiedy znów będziemy razem, znajdziemy jakieś
zaciszne miejsce i nigdy nie wypuścisz mnie z ramion.
Żyłam tylko po to, - Vance. Tęskniłam aż do bólu...
Błyskawicznie wyskoczył z łóżka i narzucił na
siebie ten sam brązowy szlafrok, który miał w szpitalu.
- Jeżeli i tak nie śpisz, możemy równie dobrze
porozmawiać teraz. Chodź do drugiego pokoju.
Usiłowała pogodzić się z faktem, że ciągle ją odtrąca.
Nie mogła jednak przyzwyczaić się do cierpienia
wywołanego tą sytuacją. Szła za nim do salonu, ze
wszystkich sił powstrzymując się, by mu nie pomagać,
choć idąc obijał się o meble. Wyglądał mizernie, jak
człowiek cierpiący. Przygładził ręką włosy i Libby
znów mogła podziwiać ich wspaniały kasztanowy
połysk, gdy przebierał w nich palcami.
- Czy nie jesteś głodny? - troska o jego zdrowie
wzięła górę nad własnym bólem.
- Jedzenie jest chyba ostatnią rzeczą, o której
myślę - jego pierś uniosła się i opadła w głębokim
oddechu.
- Z pewnością miałeś straszny dzień, ale to nie
znaczy, że możesz nie jeść - powiedziała cicho. - Zrobię
kolację.
Nie czekała na odpowiedź. Pośpieszyła do kuchni,
mijając po drodze kącik jadalny. Za parę minut woda
już bulgotała w czajniku, a kanapki były gotowe.
- Powiedziałem ci, że nie jestem głodny - nie
słyszała, jak przyszedł i stanął w drzwiach.
- Ty może nie, ale ja tak.
Postawiła na stole kanapki z szynką i pomidorem.
Następnie poszła do kuchni po neskę, którą wolała
od herbaty. Vance nadal stał w drzwiach, chociaż ona
już usiadła i zdążyła przekąsić kanapkę. Przyjrzała
mu się z uwagą. Mimo zdrowej opalenizny wyglądał
na człowieka, który dźwiga na sobie ciężar całego
świata. Dodatkowo jeszcze martwiły ją przypuszczenia
doktora Stillmana co do jego depresji.
- Mógłbyś przynajmniej usiąść, kiedy jem. Wy
glądasz na zmęczonego.
- Czy ktoś dzwonił, kiedy mnie nie było? - tarł
ręką kark. Wiedziała już, że robił to, gdy był
sfrustrowany lub czymś przejęty.
- Nic nie słyszałam. Poszłam spać niedługo potem,
kiedy dozorca wpuścił mnie do mieszkania. Czy
spodziewałeś się ważnego telefonu?
Vance skwitował jej pytanie niedbałym machnięciem
ręki i włożył dłonie do kieszeni szlafroka.
- Czy powtórzyły się mdłości, które miałaś dziś
rano?
- Nie, nic mi nie było. Jestem pewna, że to z powodu
braku snu i niskiego poziomu cukru we krwi. - Kocha
ła go jeszcze bardziej za to, że mimo wszystko jego
instynkt opiekuńczy dominował nad innymi uczuciami.
Sama też nie mogła już dłużej ukrywać swojej troski
o niego. - To o ciebie się martwię, nie o siebie. Przecież
dopiero co wyszedłeś ze szpitala. Jestem pewna, że
doktor Stillman zgodziłby się ze mną, że...
- Ani jednego słowa więcej - przerwał jej niemal
brutalnie. - Przestań bawić się w starą, doświadczoną
żonę. I tak mam wystarczająco dużo spraw na głowie.
Jak ci wytłumaczyć, że nie jestem tym samym mężczyz
ną, którego znałaś w Anglii? Traktujesz wszystko jak
tymczasowe trudności. Zapewniam cię, że tak nie jest.
- Pamiętam, że mówiłam to samo parę lat temu,
kiedy przekonywałeś mnie, bym dosiadła Kinga po
tym, jak z niego spadłam - uniosła do góry głowę.
- Złamałam dwa żebra i czułam się fatalnie, ale jak
tylko kości się zrosły, zmusiłeś mnie, bym poszła do
stajni i znów znalazła się w siodle. Wszyscy byli
gotowi jedynie mnie posieszać. Ty zignorowałeś moje
obawy i upierałeś się, dopóki nie znalazłam w sobie
tyle siły, żeby zwalczyć strach. Byłam przerażona.
Myślałam, że już nigdy nie zbliżę się do Kinga, lecz
dawny Vance nie pozwolił mi poddać się.
- Jestem ślepy, Libby. Ślepy - jego głos zdradzał
olbrzymie napięcie. Żyły nabrzmiały mu na szyi.
Wszedł do kuchni i usiłował ręką wymacać jakieś
krzesło. - Nie możesz mieć najmniejszego pojęcia, co
to znaczy. Nie mówimy tu o paru złamanych kościach.
Nigdy już nie przestudiuję żadnego projektu, nie
obejrzę placu budowy, nawet do niego nie dojadę
samochodem, nie zrobię kroku bez tej cholernej laski,
dzięki której nie wchodzę na ściany. Jakie to uczucie,
gdy się wie, że mąż nie widzi i nie będzie w stanie
zaopiekować się tobą?
Robiąc gwałtowny i zamaszysty ruch ręką, by
podkreślić znaczenie swych słów, potrącił kubek z kawą
stojący obok na stole i zrzucił go na podłogę. Libby
skoczyła na równe nogi i pobiegła do zlewu po ścierkę.
- Mój Boże, chyba cię nie oparzyłem? - macając
ręką przed sobą, dotarł do zlewu. Jego dłoń musnęła
jej ramię.
- Nie. Nic się nie stało - zapewniła pospiesznie,
słysząc w jego głosie cierpienie. - Kawa nie była gorąca.
Zauważyła, że jego ręka dziwnie powoli przesuwa
się po jej gołym ramieniu. Stali tak blisko siebie, że
zapach perfum łączył się z wonią jego męskiego ciała,
tworząc mieszankę działającą jak silny środek pod
niecający. Czuła jego oddech na swoich ustach. Jej
ciało ogarnęła fala gorąca.
- Mam tylko trochę zaplamioną koszulę.
Oparła się o niego. Pochylił twarz, a ona uniosła
głowę oczekując pocałunku, pragnąc go całym sercem.
Trwało to jednak ledwo sekundę. Usłyszała, że głęboko
zaczerpnął powietrza, i odepchnął ją od siebie.
Westchnęła cicho widząc, że oddala się od niej
i szuka najbliższego krzesła. Tak nieoczekiwana chwila
bliskości niestety minęła. Czuła się całkowicie od
trącona. Vance stał wyprostowany przy krześle, a ona
zabrała się za wycieranie podłogi. Na szczęście kubek
nie stłukł się.
- Jestem nie tylko beznadziejny. Jestem po prostu
niebezpieczny. - Jego głos był pełen obrzydzenia do
samego siebie, co ją przeraziło.
- Nie mów tak, Vance - instynktownie przytuliła
się do jego pleców i gładziła dłońmi jego ramiona.
Gwałtownie odsunął się, jakby zapomniał o swej
dawnej delikatności. Odepchnął jej ręce, które bezsilnie
zwiesiła po bokach. - Zawsze czułam się z tobą
bezpieczna. Ślepota nic nie zmienia. Jestem pewna, że
o tym wiesz.
Zaklął gwałtownie i obrócił się przodem do niej.
Wściekłość zniekształciła rysy jego twarzy.
- Nie mogę nawet cię znaleźć!
- Przecież jesteś dopiero co po wypadku. Musisz
jeszcze poczekać. Daj nam trochę czasu - błagała.
- Trochę czasu? - roześmiał się sucho. - Ty chyba
ciągle nic nie rozumiesz, Libby. Nic mi nie przywróci
wzroku. Twój mąż jest niekompletnym człowiekiem.
Kiedy w końcu dostrzeżesz fakty?
- Znów litujesz się nad sobą - czuła się podle
mówiąc to, gdyż instynkt nakazywał otoczyć go
ramionami i ukoić jego ból. Z wściekłością zaprzeczył
ruchem głowy, ale zmusiła się, by ciągnąć dalej. - No
i dobrze, straciłeś wzrok. Nie mogę sobie nawet
wyobrazić, jakie to uczucie. Ale przy okazji straciłeś
też dawne opanowanie i na dodatek cały swój urok.
- Kto nauczył cię tych chwytów poniżej pasa?
Nigdy bym się tego po tobie nie spodziewał. - Jego
policzki pokryły się ciemnym, ceglastym rumieńcem.
- Wielu rzeczy o mnie nie wiesz. - Libby splotła
ramiona na piersi, zaskoczona własną odwagą. - Nie
stety wypadek ujawnił takie cechy twojej osobowości,
jakich w ogóle nie znałam. Mam nadzieję, że nie
traktujesz swoich pracowników jak mnie. Masz
reputację godną pozazdroszczenia. Tak przynajmniej
twierdzi doktor Stillman. Powiedział mi, że jesteś
człowiekiem sukcesu, w pełni kierującym swoim losem.
Lepiej, żeby wszyscy nadal w to wierzyli. Nie martw
się. Nikomu nie powiem, że tak szybko się poddajesz.
- Masz rację, bo w ogóle cię tu nie będzie - wy
krztusił, waląc pięścią w stół z taką siłą, że podskoczył
talerz z kanapkami.
- Widzę, że nie można się teraz z tobą porozumieć.
- Powiedziała Libby zniecierpliwiona jego wściekłością.
- Myślałam, że będziemy mogli omówić nasze sprawy,
ale chyba się myliłam.
- Libby!
Nie słuchała jego wołania. Przemknęła obok niego
do swojej sypialni. Zatrzasnęła drzwi, ale był tuż za
nią. Nim zdążyła złapać oddech, znalazł się w jej
pokoju.
- Nigdy więcej nie uciekaj w środku rozmowy
- w jego głosie usłyszała ukrytą groźbę. - Jeszcze
z tobą nie skończyłem.
- Wydawało mi się, że już - obróciła się na pięcie,
by stanąć twarzą do niego. - Nie rozumiem, po co się
ze mna ożeniłeś. Przysięgaliśmy w obliczu Boga. Czy
to dla ciebie nic nie znaczy?
- Nie było ołtarza, Libby.
Zapanowała grobowa cisza, zrobiła krok w jego
kierunku. Jej twarz poszarzała, odpłynęła z niej cała
krew.
- Czy to, że nie braliśmy ślubu w kościele, znaczy,
że dla ciebie nie jest on wiążący? Jak śmiesz tak
mówić! - z gniewu pociemniało jej w oczach. - Proszę,
weź to.
Ściągnęła obrączkę wraz z pierścionkiem zaręczy
nowym i wrzuciła je do kieszeni jego szlafroka. Stali
blisko siebie, prawie dotykając się. Spostrzegła, że
zbladł nagle.
- Zostań tu sam, mój ukochany mężu. Pław sie
w swoim świecie ciemności i ciesz się własnym
nieszczęściem. Nigdy nie ryzykuj. Nie pozwól, by
ktokolwiek chciał być blisko ciebie. A zwłaszcza
twoja żona.
Zatrzasnęła mu drzwi przed nosem już żałując, że
dała sie ponieść nerwom. Obrączka i pierścionek
stały się niemal częścią jej samej. Dzień, w którym
przyleciał do Szwajcarii, by się z nią zaręczyć, był
najbardziej pamiętnym dniem jej życia. Przekonała
się wtedy o głębi jego uczuć. A teraz odrzuciła
dowody. Nawet nie minęło dwanaście godzin, od
kiedy opuścili szpital. Vance nadal upierał się przy
tym, by się jej pozbyć, a ona znów nie zdołała się
opanować. Kiedy się w końcu nauczy?
Przez resztę nocy Libby analizowała ich kłótnię.
Oboje zrobili wszystko, żeby się jak najmocniej zranić.
Wyrzuciła z siebie cały gniew, a teraz było za późno.
Nie mogła nic odwołać. Zapomniała o jego cierpieniu,
skupiając całą uwagę na własnych pragnieniach.
Powoli zaczęło do niej docierać, że choć niezręcznie,
próbował jednak wyjaśnić, czym jest dla niego utrata
wzroku. Rosło w niej poczucie winy, gdy coraz wyraź
niej zaczęła uświadamiać sobie, co chciał jej powiedzieć,
albo raczej dać do zrozumienia. Jak mogła go tak
potraktować? Czy nie starałaby się uwolnić Vance'a od
siebie, gdyby była na jego miejscu? A jednocześnie, czy
nie chciałaby, żeby o nią mimo wszystko walczył? Czy
nie wpadłaby w rozpacz, widząc jak łatwo rezygnuje?
Nie zmrużyła oka przez całą noc i z ulgą powitała
nadchodzący poranek. Czuła przemożną chęć rozmowy
z Vance'em raz jeszcze. Gdyby mogli zacząć od
początku... Gdyby w ogóle mógł być nowy początek...
Nigdy nie miała skłonności do migren. Kiedy jednak
wstała z łóżka, ból z tyłu czaszki przyprawił ją
o mdłości. Poza tym piekły ją oczy. Czy Vance też nie
spał całą noc, czekając na to, by odesłać ją do Anglii?
W mieszkaniu panowała zupełna cisza.
Posłała łóżko, założyła turkusowe spodnie i bluzkę,
a włosy przewiązała szyfonową apaszką o ton jaśniej
szą. Jeszcze tylko dyskretny makijaż i była gotowa,
by pokazać się mężowi. Na przekór temu, co się stało
i co zostało powiedziane, chciała ratować swoje
małżeństwo.
Gdy weszła do przedpokoju, z salonu dobiegły ją
strzępy cicho wypowiadanych słów. Nie mogła od
różnić poszczególnych wyrazów, ale zorientowała się,
że Vance rozmawia z mężczyzną.
Znów ogarnął ją gniew nie do opanowania. Vance
zrobił to, chcąc uniknąć sceny. Przedsięwziął wszelkie
kroki, by nie spóźniła się na samolot, i zniweczył
nadzieje na porozumienie. Jak mogła przeciwdziałać?
Udawać, że jest zbyt chora i nie może opuścić
mieszkania? Nigdy by w to nie uwierzył. Był przygo
towany na każdą ewentualność. Jedyne, co mogła
zrobić, to ustąpić. Pojedzie na lotnisko. Ale nie
znaczy to, że wsiądzie do samolotu. Vance nie mógł
zrozumieć, że dla niej życie bez niego nie było nic warte.
Atletycznie zbudowany mężczyzna z gęstą czupryną
jasnych włosów wstał na widok Libby, wchodzącej
do salonu. Uznała, że zbliża się do pięćdziesiątki.
Obrzucił ją szybkim, oceniającym spojrzeniem, co nie
zdziwiło jej ani trochę, gdyż Vance nie poinformował
nikogo o jej istnieniu.
- Nazywam się Martin Dean. Zastępuję szefa,
póki nie wróci do pracy. Miło mi panią poznać
- podał jej na powitanie stwardniałą od pracy dłoń.
Libby odwzajemniła uścisk, patrząc kolejno na
niego i na męża. Vance stał na środku pokoju na
szeroko rozstawionych nogach. W niebieskich dżinsach
i ciemnozielonym pulowerze wydawał się spokojny
i swobodny. W niczym nie przypominał bezwzględnego
mężczyzny, którym był poprzedniego wieczoru.
- Tak mi przykro, że wprosiłem się akurat w czasie
miodowego miesiąca, ale Vance jest potwornie skryty.
Chciałbym złożyć wam życzenia z okazji ślubu.
Dopiero przed chwilą dowiedziałem się, że Vance ma
żonę, i nie będzie sam po wyjściu ze szpitala.
Martin Dean spojrzał na Vance'a, co pozwoliło
Libby przyjrzeć mu się bliżej. Był na tyle zaufanym
człowiekiem, że zastępował Vance'a, a mimo to nie
miał pojęcia o ich ślubie.
- Masz nienaganny gust, stary - stwierdził Martin
z uśmiechem. - Nie dziwota, że ciągle jeździłeś do
Szwajcarii.
- Jest już tutaj, dzięki Bogu - wykrztusił Vance
głosem tak przepełnionym miłością, że aż zdrętwiała
z wrażenia. - Zbliż się, kochanie.
Zrobił zapraszający gest ręką. Libby z trudem
mogła uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę.
Nie potrzebowała jednak dodatkowej zachęty, by
spełnić jego życzenie. Kiedy do niego podeszła, ujął
jej dłoń gestem właściciela.
- Czy obudziliśmy cię? - szepnął, muskając ustami
jej policzek jak za dawnych czasów.
- Nie. W mieszkaniu było tak cicho. Myślałam, że
wyszedłeś. - Libby oddychała z trudem.
- O tym nie ma nawet mowy, pani Anson - objął
jej szczupłe ramiona i przyciągnął ją do siebie. Schylił
głowę i pocałował długo i namiętnie. Zaskoczona,
zachwiała się na nogach i wtedy poczuła, że otacza ją
drugim ramieniem, żeby ją podtrzymać.
- Może lepiej poczekam na zewnątrz, w land roverze
- zażartował Martin. - Albo po prostu pójdę teraz do
pracy i przyjadę po was po południu. Nie powinieniem
był przychodzić.
- Nie przepraszaj - Vance dopiero po chwili uniósł
głowę. - Nie wiedziałeś przecież, że Libby tu jest. Na
szczęście będę miał mnóstwo czasu dla swojej pięknej
żony,, kiedy znajdziemy się na farmie.
Nim zdążyła zareagować, znów poczuła jego usta
na swoich. Był tak gwałtowny, jakby chciał zmusić ją
do odwzajemnienia pocałunku, Z niewiadomych
przyczyn pragnął, by jego znajomy był świadkiem
tego pokazu mężowskiej czułości. Żądał od niej
współpracy, stosując sztuczki dawnego Vance'a. Jego
namiętny pocałunek znów obudził w niej pożądanie.
Sprawił, że zapomniała o wszystkim, o bólu, o jego
okrucieństwie, o tym, że ją odtrącił. Niechętnie,
ociągając się, oderwał od niej usta.
- Zjedz coś lepiej. Nie będziemy wpędzać Martina
w jeszcze większe zakłopotanie - szepnął, unosząc
głowę. - Zaproponował, że zawiezie nas na farmę.
Jeżeli więc masz spakowana walizkę, zaniesie ją do
samochodu.
Gdyby jej nie obejmował, Libby z pewnością by
upadła. Odwróciła wzrok, czując na sobie pełne
zainteresowania oczy Martina i, całkowicie wytrącona
z równowagi, poszła do kuchni. Gnębiły ją wątpliwości,
na które nie mogła znaleźć odpowiedzi. Jednak
niezależnie od motywów, jakie nim kierowały, wy
glądało na to, że Vance nie zamierza jej jednak odesłać.
Zrobiła grzanki i nalała sobie mleka, myśląc cały
czas o nagłej zmianie w zachowaniu męża. Dotknęła
palcami ust, nabrzmiałych po jego pocałunku. Czy
on również żałował słów wypowiedzianych zeszłej
nocy? Czy obudził się chcąc zacząć wszystko od
początku? Namiętność jego pocałunku nie była
wytworem jej wyobraźni. W pewnym momencie
zapomniał o obecności Martina, tak jak i ona. Mogło
to oznaczać jedynie, że Vance pragnął, by ich
małżeństwo trwało, że uświadomił sobie, jak okrutne
i niepotrzebne byłoby odmawiać sobie tego, czego
oboje pragnęli. Farma stawała się symbolem domu
i nowego życia.
Kiedy skończyła jeść i posprzątała w kuchni, okazało
się, że bagaże zostały już zniesione. Martin pomógł
Vance'owi zejść do samochodu. Tym razem Vance
pierwszy wdrapał się na tylne siedzenie. Gdy przyszła
kolej na nią, chwycił jej dłoń i pomógł usadowić się
obok siebie. Tak manewrował, że przy okazji pocałował
ją w szyję.
- Resztę jej rzeczy możesz położyć z przodu obok
siebie, Martin - krzyknął przez otwarte okno. - Mam
zamiar cieszyć się obecnością żony w czasie jazdy.
- Co do tego nie mam wątpliwości.
Martin zaśmiał się porozumiewawczo, starannie
układając walizki. Libby zauważyła, że od czasu do
czasu rzuca na nich badawcze spojrzenia. Ich małżeń
stwo było dla niego dużym zaskoczeniem. Może czuł
się urażony, że Vance trzymał swój ślub w tajemnicy.
W końcu byli bliskimi współpracownikami.
- Nasza wczorajsza rozmowa skończyła się awan
turą. Są sprawy, które musimy spokojnie omówić, na
co zresztą sama dość energicznie zwróciłaś mi uwagę.
Pojedziemy więc na farmę, gdzie, jak sądzę atmosfera
bardziej sprzyja poważnej rozmowie - zaczął Vance
głosem pełnym rezerwy i oschłości, który ściszył do
szeptu, gdy usłyszał, że Martin otwiera drzwi i wskakuje
na miejsce kierowcy. - Byłbym wdzięczny, gdybyś
powstrzymała się od pytań, dopóki nie będziemy
sami. Chciałbym, żeby nasze prywatne życie pozostało
prywatnem.
Jej nadzieje znów się rozwiały. Okazywał uczucie
tylko przez wzgląd na obecność Martina. Naraz
zaczął całować jej dłoń. Odebrała to jako wyrachowane
okrucieństwo z jego strony. Chcąc odpłacić mu
pięknym za nadobne, Libby wtuliła się w niego
i ustami musnęła jego wargi.
- Daleko jeszcze do farmy?
- Godzina jazdy z Nairobi - odetchnął głęboko.
- To wspaniale - wymruczała, trzymając usta blisko
jego zaciśniętych warg. Ku swej niekłamanej satysfakcji
spostrzegła, że siedzi zupełnie nieruchomo, niemal
sztywny.
- Martin, korzystając z tego, że zaproponowałeś
nam swoją pomoc, chciałbym, żebyś przejechał obok
tak zwanej apteki plemienia Bantu. Libby powinna
to zobaczyć.
Vance opisał jej kiedyś w liście ten bazar, na
którym sprzedawano wszystko, począwszy od czaszek
małp, a skończywszy na smażonym jeżozwierzu. Czuła
niezmierną przyjemność, widząc, że musiał uciec się
do tego sposobu, by przeciwdziałać wrażeniu, jakie
wywierała na nim jej bliskość.
Oparła się o niego. Jej dłoń nadal spoczywała
w jego ręku. Nawet jeżeli nic więcej nie zyska, to
przynajmniej spędzi więcej czasu z Vance'em, tak jak
teraz - przytulona do niego. Będzie mogła dłużej
udawać świeżo poślubioną żonę.
ROZDZIAŁ TRZECI
Wyżyna Mau wznosiła się na wysokość około
trzech tysięcy metrów. Farma znajdowała się na
poziomie dwóch tysięcy metrów, gdzie powietrze było
już rozrzedzone. Tylko kilka puszystych obłoków
przesuwało się nad ich głowami. Był to piękny
czerwcowy poranek, pełen ciepła i świeżości.
Land rover zbliżał się do celu ich podróży. Libby
spostrzegła, że po drodze nie mijają żadnych wiosek.
Wokół rozciągał się wiecznie zielony las poprzecinany
tu i ówdzie szerokimi pasami trawy. Od czasu do
czasu widzieli stada impali i pilnujących je samotnych
pasterzy, którzy pozdrawiali ich machaniem ręki.
Libby uniosła głowę z ramienia Vance'a i zaczęła
obserwować jego surowy profil. Usnął, oparty o sie
dzenie auta. Głębokie cienie pod oczami wskazywały
na to, że również spędził bezsenną noc. Wyglądał na
bezbronnego teraz, kiedy nie zaciskał ust z zawziętością,
a kosmyki ciemnobrązowych włosów swobodnie
układały się na jego czole.
Czuła obok swojej jego muskularną nogę. Spojrzała
na ich splecione dłonie, spoczywające na jego udzie.
Nie puścił jej nawet we śnie. Cała gorycz, na
gromadzona po zeszłej nocy, gdzieś wyparowała.
Wiedziała jednak, że jej spokój jest tylko chwilowy.
Vance obudził się, gdy Martin wziął ostry zakręt
i wjechał na ubitą wiejską drogę. Ścisnąwszy mocniej
jego rękę, Libby wyjrzała przez okno, za którym
rozciągał się widok na równe rzędy kwitnących drzew
owocowych. W oddali dostrzegła kępę dębów. Gdy
36
samochód podjechał bliżej, wyłonił się spoza nich
śnieżnobiały wiejski dom w stylu holenderskim. Aż
błyszczał w silnym słońcu, a cienie dębów tworzyły
koronkowe wzory na jego ścianach.
Przypomniał jej urocze domostwo hrabstwa Ham-
pshire w Anglii. Vance wyjaśnił jej, że pod koniec
wieku przybył do Kenii jakiś Holender, który kupił
parterową wiejską chałupę, a następnie wyposażył ją
w przybudówkę i obszerne poddasze. Osiągnął wspa
niały efekt. Nieco dalej spostrzegła budynki gos
podarcze okolone kolorowymi polnymi kwiatami.
- Niewiarygodnie piękny! - krzyknęła, gdy Martin
zatrzymał land rovera. Vance puścił jej rękę i Libby
wysiadła z samochodu, by przyjrzeć się swemu
królestwu. Wciągnęła głęboko powietrze. - Vance!
Nie myślałam, że może być tak cudownie!
Spojrzała w górę. Na tej wysokości niebo było
intensywnie błękitne, a temperatura jak w wiosenny
poranek. Idealne warunki, by założyć ogródek z zio
łami.
Jej wzrok przyciągnęło okno wychodzące na zachód,
w którym powiewały falbaniaste firanki. Vance zrobił
więcej, niż myślała, od czasu, gdy zaczęli planować
małżeństwo. Znów ogarnęła ją fala wzruszenia i po
żądania. Rozejrzała się za mężem, ale on właśnie
pomagał Martinowi wyładować bagaże.
Libby stała nieruchomo, pełna podziwu dla tego
ciemnowłosego, opalonego, wysokiego mężczyzny,
który miał w sobie tyle władczości i siły, a jednak
potrafił okazać nieskończenie wiele czułości. Jego
szczupłe muskularne ciało prezentowało się wspaniale
w idealnie dopasowanym ubraniu.
- Nie mogę dłużej czekać. Zobaczę, jak jest w środ
ku! - krzyknęła.
Sięgnęła po zapasy jedzenia, umieszczone w tyle
samochodu. Chciała przy okazji dotknąć męża, ale
nie ośmieliła się. Cieszyły ją jego wysiłki, by radzić
sobie samemu, bez pomocy Martina. Wolała nie
wtrącać się, nie próbować go wyręczać, zwłaszcza
w obecności znajomego. Jeżeli wzrok jej nie mylił,
poruszał się ze zdecydowaniem, którego wczoraj nie
miał. Być może zachowywał się tak tylko ze względu
na Martina, ale próba wypadła pomyślnie. Bez
wątpienia dostrzeże, że wszystko idzie mu jak po
maśle, jeśli tylko zechce.
- Libby? - Vance zatrzymał się na ganku, a Martin
wszedł do środka z bagażami. - Pozwolisz, że
porozmawiam z Martinem przed jego odjazdem do
Nairobi. Przyrzekam, że potrwa to tylko chwilę.
- Nie martw się o mnie. Umieram z ciekawości,
jak wygląda dom - podeszła do niego i pocałowała
w policzek.
Vance stał z rękami opartymi na biodrach. Z wyrazu
jego twarzy wywnioskowała, że jego cierpliwość jest
na wyczerpaniu. Akurat wtedy w drzwiach pojawił
się Martin. Na szczęście Vance stał twarzą do Libby.
- Dziękuję, że nas pan tu przywiózł. Nie wyobraża
pan sobie, jak się cieszę, że jestem w domu - Libby
uśmiechnęła się do Martina. Stanęła na palcach i lekko
pocałowała męża w usta, czując, że są bacznie
obserwowani. - Macie sprawy do omówienia, więc
zostawię was samych.
- Proszę mówić mi po imieniu, pani Anson. Nie
jesteśmy tu zbyt ceremonialni. Wraz z żoną chcielibyś
my zaprosić was wkrótce na obiad. To znaczy wtedy,
gdy Vance przestanie trzymać panią tylko dla siebie.
Może powinienem raczej powiedzieć, jeżeli przestanie?
- poprawił się ze śmiechem.
- Czekamy na zaproszenie z niecierpliwością,
prawda Vance? - spojrzenie Libby pobiegło w kierunku
męża.
- Marj wspaniale gotuje - rzucił Vance. Można
było uznać to za odpowiedź. Libby uścisnęła jego
dłoń i weszła do domu.
Mieszkanie było widne i przestronne. Kolorowe
tkaniny afrykańskie i rzeźby z ciemnego drewna
tworzyły barwne plamy na białych ścianach. Dokładnie
tak, jak planowali we dwójkę. Rzeczywistość prze
kraczała jej najśmielsze oczekiwania.
Po jednej stronie korytarza znajdowały się salon
i biblioteka. Na prawo wchodziło się do jadalni,
a z niej do kuchni. Drzwi do sypialni były na wprost.
Libby domyśliła się, że Vance musiał ruszyć niebo
i ziemię, by tak szybko zagruntować ściany domu
pod farbę. Na razie wykończone były tylko sypialnia,
kuchnia, łazienka i biblioteka. Innych pomieszczeń
nie pomalowano jeszcze, w podłogach brakowało
klepek, a framugi okienne pozostawiały wiele do
życzenia. Wszystko to mogli już zrobić wspólnie.
Cieszyła się, wyobrażając sobie wygląd mieszkania
w przyszłości - barwne afrykańskie chodniki i meble,
tu i ówdzie cenne pamiątki rodzinne. Jej oczy zaszły
łzami. Tak tęskniła za tą chwilą.
Zaniosła swój neseser do głównej sypialni. Był to
właśnie pokój, w którego oknach wisiały szwajcarskie
koronkowe firanki widoczne z zewnątrz. Zaledwie
raz wspomniała o tym materiale. Mając w pamięci jej
słowa, urządził wyjątkowo piękny pokój. Wynikało
z tego, że planował małżeństwo z nią na długo
przedtem, nim się zaręczyli. Do tej pory nawet się
tego nie domyślała. Opadła na szerokie łóżko i rozej
rzała się wokół. Szafa, toaletka i wspaniały jasnozielony
dywan z afrykańskimi motywami były świadectwem
dobrego smaku Vance'a.
Jej uwagę zwróciła fotografia ustawiona na toaletce.
Było to powiększenie jednego ze zdjęć, jakie Vance jej
zrobił w Lozannie. Stała w cieniu gotyckiego łuku
Chateau de Chillon, a w tle widać było umocnienia
zamku. Czuła się głęboko wzruszona tym, że zachował
właśnie to zdjęcie. Oświadczył jej się wtedy. W przy
szłości miała zamiar postawić na toaletce swoje
ulubione fotografie Vance'a. Nie dopuszczała do siebie
myśli, że opuści Kenię. Było to niemożliwe, zwłaszcza
w tak wspaniały dzień.
W drodze do kuchni zajrzała do pozostałych dwóch
sypialni. Północna nadawała się na pokój dziecinny.
Już teraz wiedziała, jak go urządzi. Marzyła o dziecku
za rok lub dwa.
Zaskoczył ją wygląd drugiej sypialni. Zniszczone
ściany świadczyły o tym, że miał tu miejsce pożar, ale
trudno było powiedzieć kiedy. Vance kupił farmę
zaraz po przyjeździe do Kenii. Dom zaczął odnawiać
dopiero, gdy oświadczył się Libby. Przez kilka lat
nikt tu nie mieszkał.
Kiedy weszła do kuchni, wiedziała, że będzie to jej
ulubione miejsce w domu. Przy jednej ścianie królował
olbrzymi piec pokryty biało-niebieskimi holenderskimi
kaflami. Zbudował go jeszcze pierwszy właściciel
farmy; piec przywodził na myśl stare dzielnice Ams
terdamu. Rozumiała, dlaczego Vance znalazł się pod
urokiem jego piękna. Równie wiekowy był prostokątny
dębowy stół i cztery ręcznie rzeźbione krzesła. Widać
było, że Vance stara się odrestaurować wszystko,
czego czas jeszcze nie zniszczył. Pomysł ten oczarował
Libby.
Siedząc przy stole, spojrzała na okna składające się
z niedużych szybek przedzielonych kratownicą z muru.
Za nimi aż po horyzont rozciągał się widok na
kwitnące drzewa owocowe. Nie mogła oderwać od
nich wzroku. Vance znalazł prawdziwy raj. Z mocnym
postanowieniem, że też w nim zamieszka, rozejrzała
się wokół, by zobaczyć, co jest do zrobienia. Martin
przyniósł pudła z zapasami żywności. Postanowiła je
rozpakować i wszystko poustawiać.
Zobaczyła, że zainstalowano nowy podwójny zlew
i wymieniono rury. Dębowa podłoga, wyszorowana
piaskiem, miała bursztynowy połysk. Przyszło jej do
głowy, że Vance był perfekcjonistą we wszystkim, co
robił. Urządził wygodną, funkcjonalną kuchnię za
chowując cały jej urok z czasów poprzedniego właś
ciciela. Ironią losu było, że ktoś tak wrażliwy na
piękno utracił wzrok.
Kiedy w końcu Libby opróżniła pudła, było już
południe. Poczuła głód. Mając nadzieję, że Vance
odzyskał apetyt, zaczęła przygotowywać lunch. Potem
poszła do biblioteki, by zaprosić obu mężczyzn.
Powinna przecież poczęstować Martina przed jego
podróżą do Nairobi. Kiedy jednak wyszła na korytarz,
usłyszała warkot odjeżdżającego land rovera. Vance
właśnie zamykał drzwi.
- Vance, przyszłam wam powiedzieć, że lunch już
gotowy.
- Martin nie mógł dłużej zostać. Jesteśmy sami,
Libby.
Zesztywniał na dźwięk jej głosu. W jego odpowiedzi
nie został nawet ślad po tej czułości, którą okazywał
jej jeszcze rano. Libby zamarła, bojąc się, co powie
dalej.
- Obawiam się, że lunch nie jest zbyt wyszukany.
Zrobiłam zupę i kanapki. Obiecuję, że na wieczór
będzie coś dobrego.
Nie odpowiedział. Odwróciła się i ruszyła do kuchni,
a Vance szedł za nią wiodąc rękoma po ścianie.
W kuchni od razu usiadł na krześle i zaczął ostrożnie
dotykać wszystkiego, co znajdowało się w pobliżu.
Przysunęła mu talerz z jedzeniem.
- Wzięłam wczorajszą szynkę. Może już jej nie
chcesz jeść.
- Nie zależy mi na tym, co jem. A poza tym wiem,
że gotujesz świetnie, więc przestań się denerwować.
Libby przełknęła jego uwagi bez komentarza, widząc,
że bierze do ust kanapkę. Na dodatek zauważyła, że
mu smakuje i je z dużym apetytem. A już zaczęła się
zastanawiać, ile jest w stanie wytrzymać bez jedzenia.
Szybko opróżnił swój talerz, a w szklance nie zostawił
nawet kropli mleka.
- Czy udało wam się załatwić wszystkie sprawy?
- spytała, chcąc zacząć rozmowę. Vance był milczący
i bała się, że jest to oznaka nadchodzącej depresji. Nie
chciała, żeby cokolwiek zepsuło nastrój ich pierwszego
posiłku w nowym domu. Chociaż przez chwilę chciała
żyć złudzeniem, że wszystko jest w porządku.
- Niestety nie. Twoja obecność była zbyt in
teresującym tematem.
- Dlaczego nie powiedziałeś mu o naszym ślubie?
Postawiłeś go w niezręcznej sytuacji - Libby westchnęła
głęboko.
- Jeżeli sobie przypominasz, wzięliśmy ślub bardzo
szybko. Trudno było wszystkich zawiadomić. Poza
tym chciałem przedstawić cię swojemu personelowi
na przyjęciu, które miało być zorganizowane właśnie
tutaj, na farmie. Nie chcę teraz o tym rozmawiać.
- Ta farma, sady, wszystko jest tak niewiarygodnie
piękne - Libby przyglądała się mężowi. Nie mogła
odgadnąć, w jakim jest nastroju.
- Przestań, Libby. - Jego twarz stwardniała.
- W końcu chciałbym z tobą porozmawiać poważnie,
ale musisz mi przyrzec, że nie będziesz przerywała,
dopóki nie skończę.
- Przyrzekam.
- Mam nadzieję, że dotrzymasz słowa, bo nie
spodoba ci się to, co powiem - powiedział chłodno.
Libby czuła, że serce w niej zamiera ze strachu.
- Kiedy wczoraj pojawiłaś się w szpitalu, na dodatek
bez zapowiedzi i zaproszenia, myślałem, że uduszę cię
własnymi rękami.
Libby zadrżała, tyle było zjadliwości w jego głosie.
Spuściła wzrok na swój pusty talerz. To niepraw
dopodobne jak szybko potrafił się zmieniać.
- Wierzę, że rzeczywiście nie dostałaś mojego listu.
Znam cię aż za dobrze. Stanęłabyś na głowie, by ze
mną porozmawiać przez telefon, gdybyś ten list dostała.
Wystarczyło, żebyś posiedziała w Londynie jeszcze
dwanaście godzin po wiadomości o wypadku, a na
pewno by cię zastał. Tak spieszno ci było do mnie
i narobiłaś tyle zamieszania, że teraz wszyscy wiedzą
o twoim przyjeździe - ciągnął dalej pełnym nienawiści
i szyderstwa tonem. - Grając do perfekcji rolę
troskliwej żony przed doktorem Stillmanem sprawiłaś,
że ty sama, ja i moje przedsiębiorstwo znaleźliśmy się
w jeszcze większym niebezpieczeństwie.
- Jak to? - żachnęła się, unosząc głowę.
- Przyrzekłaś nie przerywać. - Na jego pięknych
ustach pojawił się grymas okrucieństwa. Libby nie
mogła opanować drżenia całego ciała. Vance odsunął
krzesło od stołu, rozsiadł się z wyciągniętymi nogami,
założył ręce na piersi i ciągnął dalej. - Mam wroga,
Libby. Ktoś w moim przedsiębiorstwie chce mnie
doprowadzić do ruiny i może już mu to się udało.
Wypadek w kopalni był skutkiem sabotażu. Miał
straszliwe konsekwencje - dwoje ludzi nie żyje, a ja
straciłem wzrok. Twój przyjazd wszystko skom
plikował. Ty też możesz stać się ich celem. Źle się
stało, że Martin zadzwonił dziś rano do szpitala, by
spytać się o moje zdrowie. Powiedziano mu o twoim
przyjeździe i do tej chwili ta wiadomość na pewno
obiegła już całe Nairobi. Co się stało, to się nie .
odstanie. Jestem przekonany, że już widziałaś pokój
na tyłach domu. Ktoś podłożył ogień w dzień
poprzedzający nasz ślub. To jeden z powodów, dla
których tak nagle odwołałem nasz miodowy miesiąc.
Najpierw myślałem, że to sprawka jednego z zatrud-
nionych w ogrodzie wieśniaków, który zdegustowany
życiem, zalał robaka i narozrabiał. Nie chciałem
jednak ryzykować i miałem zamiar najpierw odszukać
winnego, nim cię tu sprowadzę. Planowałem też
odnowić pokój. Nic z tego nie wyszło. Od pewnego
czasu miałem problemy z kopalnią, a tamten tydzień
był szczególnie trudny. Resztę już znasz.
Libby siedziała, milcząc pod wrażeniem tego, co
mówił.
- Gdy w kopalni zdarza się katastrofa, zbiera
się komisja dochodzeniowa, by zbadać jej przyczyny.
Jeżeli dowiodą mi zaniedbania, moje przedsiębior
stwo zostanie rozwiązane, a ja będę miał zakaz
prowadzenia interesów w Kenii. Takie wiadomości
rozchodzą się lotem błyskawicy. Wątpię, czy uzy
skałbym pozwolenie na pracę gdziekolwiek w Afryce.
Zwłaszcza jeżeli obwinia mnie o spowodowanie
śmierci dwóch osób.
Libby usłyszała jego pełne smutku westchnienie.
- Gdy uświadomiłem sobie, że jestem ślepy, jasno
zdałem sobie sprawę z tego, że stanowię doskonały
cel. Ten, kto odpowiada za wypadek, musiał być
w siódmym niebie na wieść o tym, że straciłem
wzrok. Ale, ani on, ani jego szajka, jeśli nie działał
sam, nie wie, że zamierzam z nimi walczyć. Mam
duże przedsiębiorstwo z bardzo długą listą płac. Setki
rodzin utrzymuje się z pracy u mnie i jeżeli tylko będę
mógł, nie zawiodę ich. Taka tragedia rzuca cień na
całe górnictwo i przemysł, zwłaszcza w Kenii, gdzie te
gałęzie gospodarki są w stadium embrionalnym.
Libby obserwowała męża jak urzeczona. Nie miała
pojęcia, najmniejszego pojęcia... Vance skierował na
nią oczy, jakby mógł ją widzieć.
- Żałuję, że się z tobą ożeniłem - powiedział. Jego
głos był suchy, zbyt zdecydowany, by mogła przyjąć,
że jedynie odgrywa obojętność. - Chcę unieważnienia
małżeństwa tak szybko, jak to będzie możliwe.
Niestety najpierw muszę cię poprosić o pewną przy
sługę.
Przez dłuższą chwilę zapanowała cisza. Rozpaczliwa
sytuacja zniweczyła wszelkie jej nadzieje na wspólną
przyszłość. Odrętwiała z bólu nie mogła wydobyć
z siebie ani słowa.
- Libby? - zauważyła nieznaczne drżenie w kącikach
jego ust.
- Przecież mówiłeś, że mam nie przerywać? - z satys
fakcją spostrzegła, że zwinął dłoń w pięść i oparł ją
ciężko na stole.
- Zadzwoniłem ze szpitala do Charlesa Rankina,
kiedy znów zacząłem sensownie myśleć. Zgodził się
przyjechać i reprezentować moje interesy, gdy tylko
uporządkuje bieżące sprawy.
- Dzięki Bogu - Libby nie mogła już dłużej milczeć.
Jeżeli ktokolwiek mógł pomóc Vance'owi, to na
pewno Charles. Był wziętym, powszechnie znanym
adwokatem. Zaprosili go na drużbę i uczestniczył
w ich skromnym ślubie, który odbył sie w ogrodzie
rodziców Libby.
- Zatrudnienie Charlesa nie stanowi żadnej gwaran
cji sukcesu, Libby. Ale chyba tylko on będzie mógł
rozgryźć tę zagadkę. Wiele razy rozmawialiśmy przez
telefon na temat dalszego postępowania w tej sprawie.
Lecz twój przyjazd w dużym stopniu zmienił sytuację.
- Przerwał, jakby szukając właściwych słów. - Nikt
nie wiedział o naszym ślubie przed wypadkiem. Jak ci
już powiedziałem, zamierzałem wydać przyjęcie po
powrocie z miodowego miesiąca. Miałem wtedy
oznajmić wszystkim, że jesteśmy małżeństwem. Po
wypadku zmieniłem plany. Nie chciałem, by ktokolwiek
wiedział, że mam żonę. Kto chce mnie zniszczyć,
może użyć ciebie, by uderzyć we mnie. W tak
niebezpiecznej sytuacji posiadanie żony sprawia, że
mężczyzna staje się bezbronny. Nie chciałem mieć cię
w pobliżu, zarówno ze względu na ciebie, jak i na siebie.
- Czy w liście napisałeś mi o tym? - Libby dopiero
teraz zaczęła rozumieć. Ze zdenerwowania nie mogła
usiedzieć na miejscu.
- Tak.
- A więc mój przyjazd dał im dodatkową broń do
ręki? - spytała cicho. Czuła, że potrzebuje czasu, by
przeanalizować swoją sytuację; tyle już przecież
wiedziała.
- O to chodzi. Kiedy wczoraj poszłaś spać, za
dzwoniłem do Charlesa i powiedziałem mu o twoim
przyjeździe. Zgodził się, że wszyscy już o tym wiedzą,
i radził zmienić taktykę.
O czym on mówi, Libby wstrzymała oddech.
- Gdybyś teraz pojechała do Londynu, mogłoby to
jeszcze pogorszyć sprawę. Żona, która ucieka na wieść
o kłopotach męża, nie przyczynia się do wzrostu jego
autorytetu wśród urzędników badających wypadek.
Nasz wspólny front podbudowałby zaufanie u ludzi,
którzy utrzymują się z pracy w moim przedsiębiorstwie.
Obecność żony wpływa łagodząco. Dysponuje ona
szczególną siłą - subtelną, ale skuteczną...
- Nie chciałam sprawiać ci tyle kłopotu.
- Stało się. Mamy jednak niewielką przewagę
- poruszył się na krześle i pochylił w jej kierunku.
- Nikt nie wie, że mam jakieś podejrzenia, oprócz
Charlesa. Jeżeli uda się utrzymać mojego wroga
w nieświadomości nieco dłużej, Charles będzie mógł
powęszyć, nie wzbudzając zainteresowania. Musielibyś
my jednak udawać, że jesteśmy szczęśliwi w małżeństwie
jak dwa gołąbki. Ja odgrywałbym rolę świeżo upie
czonego żonkosia, który zapomniał o bożym świecie.
Każdy będzie myślał, że niczym się nie martwię, i cały
czas jestem zajęty młodą, piękną żoną.
Libby spojrzała na mężczyznę, który trzymał jej
szczęście w swoich rękach. Poczuła nagły przypływ
uczuć na widok jego zachmurzonej twarzy. Czy
- Musisz wziąć pod uwagę dobro całego przedsiębior
stwa - nerwowo oblizała wargi. - Oczywiście, pomogę
ci. Teraz już wiem, o co chodzi.
- Dziękuję, Libby -jego pierś uniosło westchnienie
ulgi. - Zadbam o wszelkie środki ostrożności, by ci
się nic nie stało. Odwdzięczę się, jak tylko będziesz
znów wolna i wrócisz do Londynu.
- Wezmę prysznic i przebiorę się, jeżeli nie masz
nic przeciwko temu - w ostatniej chwili powstrzymała
się, by nie powiedzieć mu, jak mógłby jej podziękować.
- Jeszcze do końca dnia będę miała robotę z roz
pakowywaniem.
- To twój dom, jak długo tu jesteś. Rób, co chcesz.
Nie musisz mnie pytać o zgodę. Jest jeszcze jedna
rzecz, o którą chciałbym cię prosić. - Libby uniosła
głowę, widząc, że sięga do kieszeni i kładzie na stole
pierścionek i obrączkę. - Chciałbym, żebyś jeszcze
jakiś czas je nosiła. Nasze małżeństwo musi wyglądać
na prawdziwe pod każdym względem. Jeżeli mnie
będziesz potrzebowała, jestem w bibliotece. Załatwiam
sprawy przez telefon.
Wyszedł z kuchni, wiodąc ręką po ścianie. Ametyst
odbijał słońce, rzucając małą tęczę na sufit. Nareszcie
zrozumiała, dlaczego Vance trzymał jej lewą rękę
w drodze na farmę. Nie odważył się powiedzieć
Martinowi, jak naprawdę wyglądają stosunki między
nimi. Libby włożyła pierścionki na palce. Gorzko
żałowała swojej pochopnej decyzji z zeszłej nocy.
Jeżeli postawi na swoim, nigdy ich nie zdejmie.
Gdy pozmywała, pośpiesznie poszła do łazienki
sąsiadującej z sypialnią i wzięła prysznic. Wszystko
w łazience było nowe i nieskazitelnie białe. Znów
pomyślała, że mąż dokonał prawie cudu na tym
górskim odludziu.
Wytarła się puszystym ręcznikiem w swoim ulubio
nym, błękitnym kolorze. Wskoczyła w dżinsy i baweł
niany sweter. Nie chciała, żeby włosy wpadały jej do
oczu, więc sczesała je na jedną stronę i szybko zaplotła
w warkocz, który przerzuciła przez ramię. Część
popołudnia spędziła opróżniając walizki, wieszając
ubrania w szafach i ustawiając przybory toaletowe
i kosmetyki w łazience.
Gdy wszystko było na swoim miejscu, skierowała
się do kuchni. Chciała przygotować coś wyjątkowego
na kolację. Czuła się bezpiecznie, mając świadomość,
że Vance jest parę kroków od niej, a nie jak dawniej
oddalony o tysiące kilometrów, na innym kontynencie.
Po tym, co jej powiedział, chciała być cały czas
w zasięgu jego głosu.
Nie mogła doczekać się Charlesa. Vance rozpaczliwie
potrzebował pomocy. Cieszyła się, że może liczyć na
Martina Deana i zastanawiała, dlaczego nawet nie
wspomniał o Peterze Frommsie, innym dyrektorze
przedsiębiorstwa. Ich przyjaźń sięgała czasów studen
ckich. Libby poznała Petera jeszcze w Londynie na
przyjęciu wydanym w domu Ansonów. Mimo to,
Vance poprosił Charlesa, by był ich drużbą. Gdy
Libby pytała go o powód tej decyzji, powiedział jej,
że Peter jest zbyt zajęty, nie może wyrwać się z pracy
i przyjechać. Ta mętna odpowiedź nic jej nie wyjaśniła,
ale była tak przejęta, że się nad nią dłużej nie
zastanawiała. Kiedy życie na farmie nabierze zwykłego,
codziennego rytmu, spyta Vancea o Petera.
Pomyślała, że ich pierwsza kolacja sam na sam
wymaga specjalnej oprawy. Założyła sukienkę z cieniut
kiego lnu, a rozpuszczone włosy przerzuciła do przodu
przez ramię. Miała też złote kolczyki, które dostała
od Vance'a w zeszłym roku. Nie mógł jej zobaczyć,
ale czuła się lepiej w eleganckim stroju. Jeszcze parę
kropel Madame Rochas i była gotowa.
- Vance. Kolacja na stole!
Siedział w obracanym krześle przy dużym biurku
i mówił do dyktafonu. Wyłączył go na dźwięk jej
głosu i odwrócił się w jej stronę.
- Nie mam specjalnej ochoty na jedzenie. Zacznij
beze mnie.
- To tylko lekka zapiekanka i sałata. Musisz sobie
zrobić przerwę - upierała się.
- Czekam na ważny telefon - przetarł dłonią oczy.
Wyglądał na zmęczonego.
- Możesz rozmawiać w kuchni. Wyjmuję zapiekankę
z piekarnika, więc przyjdź zaraz - obróciła się na pięcie
i przeszła przez salon, nasłuchując jego kroków za sobą.
Sałata z sosem vinaigrette stała w lodówce. Znalazła
butelkę importowanego rieslinga i chłodziła go w kubeł
ku z lodem. Wyjęła zapiekankę i wyszła zebrać trochę
polnych kwiatów. Ułożyła je z niezamierzonym
artyzmem w biało-niebieskim porcelanowym wazonie,
który stanowił część kolekcji kupionej przez Vance'a.
Mijały minuty. Beztroska, z jaką przygotowywała
kolację, opuściła ja całkowicie, gdy sama przy stole,
zaczęła jeść sałatę.
I Serce podskoczyło jej do gardła, kiedy nagle
w kuchni pojawił się Vance. Jednak przyszedł.
Wymagało to wiele wysiłku, ale nie zerwała się i nie
rzuciła mu na szyję.
- Postawiłaś na stole kwiaty. Czuję szałwię. - Po
wiedział, siadając na tym samym krześle co w czasie
lunchu. Włosy miał potargane, jakby bez przerwy
przeczesywał je ręką.
- Są też dalie, petunie, lewkonie i stokrotki. Vance,
znalazłam idealne miejsce, gdzie można zasiać zioła.
Widać je z okna kuchennego.
- Wygląda na to, że jesteś szczęśliwa, Libby
- zamruczał, biorąc widelec. Przez jego twarz prze-
* -iknął cień zatroskania.
- Dlaczego miałabym nie być szczęśliwa? Farma
jest wręcz wypieszczona, aż zapiera dech w piersiach.
Nie dziwię się, że nigdy nie chciałeś wrócić do Anglii.
Ten sad pachnie nieziemsko. Nie mogę się doczekać,
kiedy zobaczę całość posiadłości. Wybierzmy się na
konną przejażdżkę z samego rana.
- To niemożliwe. - Przełknął pierwszy kęs zapie
kanki.
- Dlaczego? Doktor Stillman powiedział, że jesteś
całkowicie sprawny i możesz robić to, co dawniej.
Poza tym Diablo stęsknił się za tobą i na pewno
marzy o spacerze.
- Mój zarządca zajmuje się zwierzętami na farmie.
- Jego usta zacisnęły się w cienką linię, a twarz
wyrażała poczucie rezygnacji. - Jeżeli tak bardzo
chcesz zwiedzić farmę, weź jeepa i przejedź się drogami,
które przecinają gaje pomarańczowe. Zobaczysz wtedy
prawie wszystko.
- Wolałabym konną przejażdżkę. Jeżeli nie masz
nic przeciwko temu, osiodłam Diablo.
- Diablo ma zbyt wiele temperamentu, nawet dla
takiego jeźdźca jak ty.
- W takim razie dosiądziemy go razem. Robiliśmy
tak kiedyś. Objedziemy powoli całą posiadłość. Chyba
nie żądam zbyt wiele.
Zapanowała głucha cisza. Sięgnął po kieliszek.
- Nie wiedziałem, że mam wino w spiżarni - stwier
dził, pomijając milczeniem jej prośbę.
- Znalazłam je, gdy układałam nasze zapasy.
Chciałam, żeby ta kolacja była uroczysta. Pierwsza
w nowym domu.
- Jak ci już powiedziałem, gotujesz wspaniale - na
jego policzkach pojawił się mocny rumieniec. - Wszys
tko jest bardzo smaczne. Jak zwykle.
- Dziękuję za komplement - odsunęła od siebie na
wpół opróżniony talerz. - Czy chcesz posłuchać
muzyki? Przywiozłam nowe nagranie pierwszego
koncertu fortepianowego Brahmsa. Chyba spodoba
ci się interpretacja Graffmana.
- Nie dzisiaj, Libby.
- A co chciałbyś na deser? - wstała z krzesła
i ciągnęła beztrosko - Figi? Mango?
- Nic, dziękuję.
Spojrzała na jego pustą filiżankę. Wzięła dzbanek,
by ją napełnić. Niechcący otarła się o jego ramię,
a włosy musnęły jego policzek. Usłyszała jeszcze, że
raptownie wciągnął powietrze, nim niespodziewanie
stanął na równe nogi, rzucając serwetkę na stół.
Przewrócił przy tym kieliszek.
- Dobranoc - wymamrotał. Tak śpieszył się, chcąc
być od niej jak najdalej, że uderzył się o klamkę.
Doleciało do niej parę soczystych przekleństw, nim
zniknął w głębi domu.
Później, gdy naczynia były już pozmywane, Libby
przeszła obok drzwi do biblioteki. Tak jak się obawiała,
posłał sobie na sofie, która stała po przeciwnej stronie
biurka. Być może pomógł mu zarządca. Vance już
zwinął się w kłębek pod kołdrą, ale nie spał. Udawał
tylko. Poszła na palcach do ich sypialni i przygotowała
się do snu. Czy kiedykolwiek ustąpi i pozwoli sobie
pomóc? Czy będzie mogła go pocieszyć tak, jak o tym
marzyła? Jej poduszka była wilgotna od łez. Co za
ironia losu, że po trzech latach oczekiwania w końcu
została jego żoną, a teraz leży sama w łóżku, czując
się bardziej samotna i zagubiona niż kiedykolwiek
w życiu.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Pukanie do drzwi sypialni wyrwało Libby z głębo
kiego snu. Spojrzała na budzik, który wskazywał
dziesiątą. Nie mogła uwierzyć, że spała tak długo.
Usiadła na łóżku, odgarniając włosy z twarzy.
- Vance? Co chcesz?
- Przepraszam, że cię obudziłem - powiedział przez
uchylone drzwi. - Ale za chwilę wyjeżdżam z domu
na resztę dnia i chciałem, żebyś wiedziała, gdzie będę.
- Mówiłeś, że nie chcesz, żeby cię widziano w biurze
- Libby wyskoczyła z łóżka, pobiegła do drzwi
i otworzyła je szeroko.
- Nie jadę do Nairobi.
- W takim razie, dokąd?
- Jeżeli już tak bardzo chcesz wiedzieć, jadę
odwiedzić rodziny tych ludzi, którzy zginęli, kiedy
osunął się strop w kopalni. Mieszkają w wiosce
Bantu położonej wyżej w górach.
- Jak się tam dostaniesz?
- Samochodem, oczywiście - kpina brzmiąca w jego
głosie przypomniała dawne poczucie humoru.
- Chodzi mi o to, kto będzie prowadził.
- James, zarządca mojej farmy.
- Może pozwoliłbyś mi pojechać zamiast niego?
- Nie, Libby. Już ci mówiłem, że chcę, żebyś się
trzymała z dala, nim sprawca nie zostanie aresztowany.
- Chyba nic się nie stanie, jeżeli z tobą pojadę?
Zrobi to nawet lepsze wrażenie, gdy we dwójkę
odwiedzimy osierocone rodziny. Sam mówiłeś, że
fakt posiadania żony dodaje ci wiarygodności. Jeżeli
52
wszyscy w przedsiębiorstwie wiedzą, że tu jestem,
wydawałoby się dziwne, gdybym z tobą nie pojechała.
Proszę, Vance. Chcę zobaczyć okolicę, póki tu jeszcze
jestem - raptem dodała w przypływie natchnienia.
- Czy to coś złego?
- Muszę wyjechać natychmaist. - Miał zmęczony
wygląd człowieka, którego cierpliwość jest już na
wyczerpaniu. - Zapowiadano na dzisiaj deszcz. Kiedy
zacznie padać, droga do wioski zamieni się w bagno.
- Będę gotowa w pięć minut.
- Lepiej weź sweter - przeczesał ręką włosy. - Im
wyżej się jedzie, tym się robi chłodniej, zwłaszcza gdy
wraz z deszczem pojawia się mgła.
- Zaraz będę gotowa - przymknęła oczy niezmiernie
szczęśliwa, że zgodził sieją zabrać. Postanowiła pośpieszyć
się, by nie czekał dłużej niż to absolutnie konieczne.
- Zrobiłem kawę i tosty. Najpierw coś zjedz. Ja
w tym czasie poproszę Jamesa, by zajechał jeepem
przed dom.
Krajobraz był podobny do tego, jaki widziała
poprzedniego dnia - kilometry wiecznie zielonego
Lasu poprzecinane pasami trawy. Nie dostrzegła ani
jednego człowieka. Jednak nie czuła się osamotniona,
bo Vance siedział obok. Lubiła przygody, ale to była
Afryka, a nie droga z Londynu do Hammersmith.
Gdyby napotkali lwicę szukającą w buszu młodych
hib przydarzyły im się inne problemy, Vance na
pewno wiedziałby, co robić. Mówiono jej, że takie
przypadki zdarzają się turystom w okolicach górskich.
Przy Vance'ie mogła stanąć twarzą w twarz z każdym
niebezpieczeństwem. Jego ślepota nic nie zmieniała.
Gdyby tylko on sam to zrozumiał...
Gdy już dojeżdżali do miejsca, o którym wspomniał
Vance, odsłonił się widok na wyższe partie gór. Las
•opniowo przerzedzał się, ustępując miejsca bambu-
*om. a następnie mokradłom. Stwierdziła, że tempera-
tura była wyraźnie niższa, nie tylko ze względu na
wysokość, ale też dlatego, że zbliżała się burza.
- Jeżeli się dobrze przyjrzysz, zobaczysz wydeptaną
drogę między tą, na której się znajdujemy, a tą, która
skręca w lewo. Jedź nią prosto w stronę lasu. Wije się
przez około osiem kilometrów i prowadzi do polany,
na której stoją szałasy.
- Czy powinnam przestawić jeepa na napęd na
cztery koła? - spytała, gdy z trudem dostrzegła w trawie
zarysy traktu.
- Teraz to nie będzie jeszcze konieczne.
Libby zapuściła silnik jeepa i zjechała z szosy na
trawiastą drogę, która przechodziła w szlak przecina
jący las. Słońce schowało się za chmury i w lesie było
tak ciemno, jakby już zapadał wieczór.
- Opowiedz mi o tych ludziach, którzy zginęli.
- Pracowali ciężko jako robotnicy, by utrzymać
swoje rodziny. - Vance poprawił się na siedzeniu.
- Pochodzili z plemienia Bantu. Przedtem trudnili się
pasterstwem. Kiedy uruchomiłem kopalnię Naivasha,
przyszli pracować do mnie. W Kenii często zdarzają
się susze, co zmusza mężczyzn do szukania innych
źródeł utrzymania. Tych dwóch postanowiło zostać
górnikami i trzymali się tej pracy. Dawała im regularną
płacę i świadczenia rodzinom, a także emeryturę
w przyszłości. Chciałem odwiedzić ich żony, by złożyć
im kondolencje i zapewnić je, że kopalnia będzie
wypłacała im rentę.
Libby, zamyślona, spojrzała na Vance'a. Na pewno
będzie hojny. Wiedziała o tym. Nadal nie mogła
uwierzyć, że ktoś mógł być na tyle zazdrosny o jego
sukcesy, żeby spowodować katastrofę. Miała nadzieję,
że sprawca wkrótce zostanie ujęty.
Tak jak Vance mówił, trakt kończył się na polanie,
gdzie stało kilkanaście szałasów. Dzieci ubrane
w barwne szorty i sukienki pobiegły w kierunku jeepa.
- Jambo! - Vance krzyknął do nich przez otwarte
okno. Dalej rozmowa potoczyła się w suahili.
- Co im powiedziałeś?
- Dlaczego tu przyjechałem i poprosiłem, by
powtórzyły wszystko kobietom. Są nieśmiałe. Niech
same zrobią pierwszy krok.
Libby, zafascynowana, patrzyła na biegnące roz
krzyczane dzieci. Za chwilę były z powrotem. Naj
starszy, chyba dwunastoletni chłopiec mówił w imieniu
całej grupy. Vance skrzywił się i Libby natychmiast
domyśliła się, że coś jest nie w porządku.
- O co chodzi, Vance?
- Mówią, że nie jestem mile widziany. - Vance
potarł podbródek. - Kobiety nie chcą rozmawiać z...
z mordercą. Obawiałem się, że tak będzie. Zarówno
ja, jak i moje przedsiębiorstwo kojarzy im się ze
śmiercią bliskich.
- Czy mówią po angielsku?
Vance przytaknął.
- Może porozmawiałyby ze mną. Czy wiedzą, że
straciłeś wzrok w tym wypadku? To może całkowicie
zmienić ich stosunek do ciebie.
- Nawet nie myśl o takich chwytach.
- Vance, czy ty nie rozumiesz? Są w rozpaczy
i zrozumieją, że ja też cierpię. To nas łączy. Może
wtedy zechcą cię wysłuchać. Warto spróbować.
- Nie powinienem ciebie zabierać. Jesteś moją żoną.
W ich mniemaniu ty również przynosisz nieszczęście.
- Na pewno zmienią zdanie, jeżeli tylko będę mogła
im wszystko wytłumaczyć. Vance, przyjechałeś tu,
żeby je pocieszyć. Wykorzystajmy każdą możliwość,
nim zdecydujemy się wyjechać.
W okamgnieniu wyciągnął rękę i chwycił ją za
przegub dłoni.
- Słuchaj Libby, te kobiety są do nas wrogo
nastawione. Nie znasz ich sposobu życia i obyczajów.
Nie pozwolę, byś znalazła się w potencjalnie niebez
piecznej sytuacji.
- Przynajmniej spytaj dzieci, czy one w ogóle
porozmawiają ze mną.
Czuła, że coraz słabiej ściska jej przegub. Przykryła
drugą ręką jego dłoń i pogładziła go delikatnie.
Natychmiast ją puścił. Po chwili powiedział coś do
dzieci, a one odbiegły. Żadne z nich nie odezwało się
słowem, czekając na odpowiedź kobiet. Dzieci wkrótce
wróciły. Ten sam chłopiec wskazał na Libby.
- Ty możesz iść, ale on nie.
- Nie podoba mi się to, Libby. Wolałbym, żebyś
nie szła.
- Ale ja chcę. - Serce waliło jej jak młotem.
- Przyznaję, że boję się. Wiem jednak, jak czują się te
kobiety.
- Kiedy coś wyda ci się podejrzanego, krzycz na
całe gardło. Obiecujesz? - wyglądał na przerażonego.
- Zgoda - wysunęła się z jeepa, zanim mógł zmienić
zdanie i poszła za dziećmi do szałasu na skraju lasu.
Gdy podchodziła do wejścia, pojawiła się kobieta
z dzieckiem na ręku. Drugie trzymało się jej kwiecistej
sukni. Inna kobieta stanęła w drzwiach. Ich ciemne
oczy wpatrywały się w nią bez cienia sympatii. Libby
nie czuła strachu, tylko smutek, że straciły swoich
mężów. Vance nadal żył...
- Nazywam się Libby Anson - zaczęła, wkładając
ręce do kieszeni spodni.
Milczały.
- Wiem, że wasi mężowie zginęli i nic nie przywróci
im życia. Mój mąż pragnie zapewnić was, że przed
siębiorstwo będzie łożyło na wasze utrzymanie.
Kobiety nadal stały nieruchomo. Nie miała pojęcia,
czy rozumieją, co do nich mówi.
- To prawda, że mój mąż nadal żyje, ale również
ucierpiał w tym wypadku. Nic nie widzi i dlatego
uważa, że nie jest mężczyzną. Ponieważ myśli, że nie
jest mężczyzną, chce mnie odesłać. Ja chcę zostać, bo
kocham go tak, jak wy kochałyście swoich mężów.
Kobiety zrobiły krok do przodu. Libby nabrała
głęboko powietrza i ciągnęła dalej.
- Mój mąż cierpi i gdybyście pozwoliły, żeby wam
pomógł, poczułby się lepiej. Nie przyjechał wcześniej,
bo dopiero wczoraj wyszedł ze szpitala. Dziś z samego
rana wybrał się do was, żeby sprawdzić, jak sobie
radzicie, i powiedzieć wam, że nie musicie martwić się
o pieniądze.
- Niektórzy mówią, że to on spowodował wypadek
- powiedziała niskim, wyważonym głosem kobieta
stojąca obok Libby.
- Czy wierzycie, że to możliwe? Przecież sam stracił
wzrok. - Libby tłumaczyła, wpatrując się w kobietę,
póki tamta nie odwróciła oczu. - Stara się dowiedzieć,
kto jest winien, i ukarać sprawcę.
- Gdzie są twoje dzieci? - nieśmiało spytała druga
kobieta.
- Jak długo mój mąż martwi się wami i przed
siębiorstwem, nie będzie dzieci. - Libby z trudem
przełknęła ślinę. Obie kobiety spojrzały się na nią,
• potem na siebie.
- Chcesz mieć dzieci?
- Bardzo - odpowiedziała z głębi serca. - Chciała-
bym mieć synów i córki, tak udanych jak wasze.
- Twój mąż nie widzi twoich oczu?
- Nie musisz widzieć, żeby mieć dziecko - druga
kobieta dodała, uśmiechając się.
- Masz rację, ale pan Anson jest dumnym męż-
czyzną. Czy wiesz, co to znaczy?
Obie kobiety pokiwały głowami.
- Kiedy mój mąż wracał z polowania bez mięsa,
uciekał z domu nawet na trzy dni - odezwała się
jedna - Nigdzie go nie mogłam znaleźć.
58
ŚLEPY NA MIŁOŚĆ
Trzy kobiety popatrzyły na siebie ze zrozumieniem.
- Pan Anson jest w samochodzie. Chciałby sam
z wami porozmawiać, jeżeli tylko pójdziecie do niego
ze mną.
Nie czekając na ich reakcję, Libby ruszyła w stronę
jeepa. Vance stał przy samochodzie i czekał z ramio
nami skrzyżowanymi na piersi. Widok ten zawsze
dawał jej poczucie bezpieczeństwa.
- Wszystko w porządku Vance - szepnęła, biorąc
go pod rękę. Jej dotyk sprawił, że rozluźnił się nieco.
Niespodziewanie objął ją ramieniem.
Kobiety szły tuż za nią. Nadal pełne rezerwy,
odezwały się do niego w suahili. Odpowiedział im
ciepło, zachęcając do dłuższej rozmowy. Libby nie
potrzebowała tłumacza. Wszystkie uczucia Vance'a
mogła odczytać z jego twarzy i gestów. Wyjął dwie
koperty z kieszeni na piersiach i namawiał je, by
wzięły pieniądze. Po chwili wahania przyjęły jego dar.
Rozmowa stała się jeszcze bardziej ożywiona. Vance
ścisnął mocniej ramię Libby.
- Zrobiłaś na nich wielkie wrażenie. Zapraszają
nas na poczęstunek. Nie możemy odmówić - powie
dział do Libby ściszonym głosem i dodał już szeptem,
żeby tylko ona słyszała: - Spróbuj wszystkiego po
trochu.
- Zjem to, co ty będziesz jadł - oznajmiła. Z jego
zachowania wywnioskowała, że czeka ją parę nie
spodzianek, a Vance'a bawi ta sytuacja.
Objęła go ramieniem i poszli w stronę uprzątniętego
placu między namiotami, który był miejscem wspólnego
spożywania posiłków. Nad ogniskiem umieszczono
skrzyżowane długie pręty, a coś na kształt torby
wisiało nad płomieniami.
Vance usiadł na twardej, ubitej ziemi i pociągnął za
sobą Libby, która usadowiła się obok niego. Po
stawiono przed nimi drewniane talerze i sztućce.
Talerze pełne były jedzenia, które okazało się zupełnie
smaczne, chociaż Libby w ogóle nie mogła odgadnąć,
co je. Na pierwszy rzut oka wyglądało to na gotowaną
kukurydzę, kartofle i dość żylaste mięso kury. Naj
ważniejsze, że wszystko było gorące i przyjemnie
siedziało się przy ognisku, zwłaszcza, że niebo po
krywały ciemne chmury. Co chwila przelatywały po
nim błyskawice, przynosząc ze sobą zimny wiatr.
- Musimy jechać, Libby. Deszcz wisi w powietrzu.
Oboje z Vance'em już opróżnili talerze. Wytłumaczyli
jak najgrzeczniej umieli, że burza nie pozwala im
zostać. Podziękowali wylewnie gospodyni i pośpieszyli
do jeepa.
Pierwsze krople deszczu spadły na przednią szybę,
kiedy Libby zapuszczała silnik. Ledwie ujechali
kilometr, a lunęło jak z cebra. Vance nie przesadzał,
ostrzegając przed nawałnicą. Spod rzadkiej trawy
wypływało gęste, śliskie błoto głębokie na kilkanaście
centymetrów. Libby miała wrażenie, że znajduje się
na lodowisku. Co gorsza, cały czas jechali w dół po
zboczu do głównej drogi. Z największym wysiłkiem
starała się utrzymać jeepa na trakcie i nie stoczyć się.
- Nie panuję nad samochodem! - Libby czuła, że
zaraz wpadnie w panikę.
- W takim razie powoli zjedź na bok i wyłącz
silnik. Poczekamy, aż minie oberwanie chmury.
- Spróbuję - powiedziała niepewnie. Gdy wykony
wała jego polecenie, jeep zrobił pół obrotu. Chcąc
naprawić swój błąd, zareagowała tak gwałtownie, że
zjechali z traktu.
- Vance! Rozbijemy się!
Na mgnienie oka przed uderzeniem Libby poczuła,
że Vance otacza ją ramionami i zasłania jej twarz.
Czekała na odgłos tłuczonej szyby i zgrzyt metalu.
Usłyszała jedynie szelest gałęzi ocierających się
o karoserię, a potem już tylko szum deszczu.
- Nic się nie stało - Vance wymamrotał chrapliwie,
całując jej szyję. Przytulił ją mocno, bo drżała na
całym ciele. - Po prostu wspaniale zaklinowaliśmy się
w kępie sosen.
- Nigdy w życiu tak się nie bałam. Kierownica
sama wyrwała mi się z rąk.
- Cicho... - pochylił głowę. - Już po wszystkim.
Nie myśl o tym więcej.
Wpadek wstrząsnął nimi do głębi. Vance zaczął
całować ją tak gwałtownie, że nie mogła pozostać
obojętna. Jeden pocałunek przechodził w drugi.
Rozkosz jaką czuła, będąc w jego ramionach, prze
kraczała jej najśmielsze marzenia.
Nie zastanawiając się nad tym, co robi, włożyła
rękę pod jego koszulę, by poczuć ciepło jego ciała.
- Kocham cię - wyszeptała, pokrywając jego twarz
i oczy pocałunkami.
- Widzę, że już całkowicie doszłaś do siebie po
naszej przygodzie. Zorientuję się, czy uda nam się
wydostać z tej pułapki. - Nagle odetchnął głęboko,
wyprostował się na siedzeniu i stanowczo, ale delikatnie
odsunął ją od siebie.
Libby potrzebowała paru chwil, żeby wziąć się
w garść. Tak raptowny powrót do rzeczywistości był
chyba większym szokiem niż wypadek. Może chciał
ją tylko uspokoić, ale siła jego pocałunków zburzyła
jej spokój. Zawsze wiązała ich silna namiętność.
Teraz spotęgowała się na tyle, że trudno ją było
opanować. Gdyby dotknął jej jeszcze raz, nie mogłaby
za siebie odpowiadać.
Nadal padał rzęsisty deszcz. Vance znów wdrapał
się do jeepa. Zdjął mokrą kurtkę i rzucił ją na tył
samochodu. Libby podała ma papierowe chustki,
żeby wytarł ręce z błota.
- Zostaniemy tu, póki deszcz nie przestanie padać.
6 1
Kiedy się przejaśni, spróbuję popchnąć samochód.
Myślę, że uda nam się wyprowadzić go na drogę
bez większych trudności. Chyba nic nie jest uszko
dzone.
- Jak myślisz, długo będzie padać?
- Chyba nie, ale i tak należy nam się nieco wygody.
Przekręć kluczyk w stacyjce, a ja włączę ogrzewanie.
Po chwili wnętrze jeepa zrobiło się ciepłe i przytulne.
Vance sięgnął za jej fotel i szukał czegoś na podłodze.
Znalazł saszetkę, z której wyjął butelkę brandy.
- Uwaga! Moja podręczna apteczka. Nadszedł jeden
z tych rzadkich momentów, kiedy jej używam. Chcesz
trochę? - ręką wyczuł, gdzie jest schowek na rękawiczki
i wyciągnął z niego termos. Wlał parę kropel do
kubka i podał go Libby.
- Dziękuję.
- Odkaszlnęła, gdy alkohol zaczął palić jej gardło.
Jeszcze przed chwilą miała odmówić, ale zmieniła
zdanie. Musiała coś zrobić, żeby mimo jego bliskości
zachować spokój.
Gdy oddała mu kubek, natychmiast wychylił go do
dna, a potem, zbyt szybko jej zdaniem, nalał sobie
ponownie. Vance zawsze zachowywał we wszystkim
umiar i dziwiło ją, że zamierza się upić.
Dopiero teraz zauważyła, że już nie pada. W pier
wszej chwili umknęło to jej uwadze, tak była zajęta
obserwacją męża.
- Vance?
- Mhmmm...
- Może spróbujemy się stąd wydostać? Przestało
padać.
- Za chwilę.
- Ale czas leci. Wkrótce będzie ciemno.
- Zawsze jest ciemno - mówił niewyraźnie. - Nie
bój się.
- Z tobą nigdy się nie boję - odetchnęła głęboko.
- A powinnaś, do cholery! - wypowiedziawszy tę
pogróżkę, poprawił się na siedzeniu i usnął z głową
opartą o okno.
Nie wiedząc, czy śmiać się, czy płakać, Libby też
wyciągnęła się na fotelu. Dzisiaj poznała męża od
jeszcze innej strony. Jeżeli miłość do niego wymagała
spędzania nocy w bagnistym rowie w górach Kenii
- proszę bardzo. Nie może ignorować w nieskoń
czoność jej obecności.
- Libby! - Vance potrząsnął nią, by się obudziła.
Otworzyła oczy i ze zdumieniem stwierdziła, że
usnęła, oparta o jego ramię. Olbrzymi, srebrny księżyc
pojawił się nad wzgórzem. Nie widać było śladu chmur.
- Którą godzinę pokazuje mój zegarek?
- Dziesiątą czterdzieści pięć - wyprostowała się na
siedzeniu i tarła oczy.
- Przepraszam, że usnęłem w twojej obecności.
- Ależ nic się nie stało.
- Nie, to nie w porządku - przeciął zdecydowanie.
W jego głosie czuło się obrzydzenie do samego siebie.
- Powinienem ci dziękować na kolanach za to, że
załatwiłaś sprawę z tymi kobietami. A teraz wrzuć
wsteczny bieg i kiedy krzyknę, naciśnij pedał gazu.
Błoto nieco stężało i może uda nam się dokonać cudu.
Po kilkunastu próbach, Vance zdołał wepchnąć
jeepa na trakt. Wskoczył do środka, uradowany jak
dziecko, że wydostali się z pułapki.
- Jedźmy do domu.
Do domu. Nieważne, czy się przejęzyczył, czy nie,
Libby wykonała polecenie z największą przyjemnością.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Pierwszy tydzień minął bardzo szybko na przy
stosowaniu się do życia na farmie.
Libby obudziła się w niedzielę ze świadomością, że
to ostatni dzień Vance'a w domu. Od poniedziałku
zaczynał pracę w biurze. Zaproponowała przejażdżkę
konną we dwoje, lecz jego odpowiedź była na tyle
niezobowiązująca, że straciła nadzieję na wspólnie
spędzoną resztę dnia.
Założyła dżinsy i bawełnianą bluzkę, zdecydowana
pojeździć konno w samotności. Po lekkim śniadaniu,
składającym się z soku i tostu, wybrała się do stajni.
Mogła sprawdzić, czy Vance już wstał, zaglądając do
biblioteki, ale już dawno zarzuciła tę praktykę. Prawie
szalał z wściekłości, gdy orientował się, że go podgląda.
Dni stawały się coraz cieplejsze i piękniejsze. Tego
ranka na niebie nie było ani jednej chmury. Diablo
zajmował ostatni box. Jeden z robotników już oczyścił
stajnię, nakarmił i napoił zwierzęta. Libby z rozkoszą
wąchała znajomy zapach koni, skóry i siana. Jej serce
wezbrało tęsknotą za Kingiem, a jednocześnie rwało
się dojazdy na ogierze Vance'a. Diablo zarżał i zaczął
ją obwąchiwać. Mówiła do niego delikatnie, głaszcząc
jego chrapy i grzywę.
- No, Diablo, dawno się nie widzieliśmy. Masz
ochotę na przejażdżkę? Vance uważa, że nie poradzę
sobie z tobą, ale my wiemy swoje, prawda?
Zdjęła uzdę, wiszącą na ścianie i włożyła wędzidło
w pysk konia. Gdy tylko się z tym uporała, wy
prowadziła Diablo ze stanowiska. Był łagodniejszy
63
niż kiedyś. Nie stawiając oporu, szedł za nią w stronę
wrót, przez które wpadało do wnętrza słońce.
- Myślałem, że postawiłem sprawę jasno, zakazując
ci samej jeździć na Diablo!
Obróciła się szybko i zobaczyła, że Vance stoi przy
wejściu, opierając się ręką o framugę. Spojrzała na jego
obcisłą trykotową koszulkę i dżinsy, które zawsze nosił
z niewymuszoną elegancją. Piękny mężczyzna - było to
najbliższe rzeczywistości określenie. Jak zwykle z przy
jemnością patrzyła na regularne rysy jego twarzy.
- Miałam nadzieję, że cię tu spotkam. Diablo od
razu przyszedł do mnie... Natychmiast rozpoznał mój
głos. Na pierwszy rzut oka widać, że chciałby trochę
pobiegać. Nie wybierzesz się ze mną na krótką
przejażdżkę?
- Wygląda na to, że nie mam wyboju.
Diablo wyczuł pana i chrapami pocierał jego szeroką
pierś. Libby zazdrościła koniowi tej swobody w za
chowaniu. Vance przemawiał do Diablo kojącym
głosem, a następnie dosiadł go z niewiarygodną
zręcznością. Wyciągnął rękę do Libby.
- Wskakuj!
Świat zatrzymał się na chwilę. Ożyły wspomnienia.
Zadrżała. Chwyciła ofiarowaną jej rękę i w mgnieniu
oka znalazła się na Diablo, mając Vance'a za sobą.
Często jeździli na oklep. Vance upierał się przy tym,
chcąc mieć ją jak najbliżej siebie. Szeptał wtedy, że
nic nie może ich rozdzielić.
Diablo niecierpliwie tańczył w miejscu nie mogąc
doczekać się porannej wycieczki. Silne ramiona Vance'a
otoczyły jej talię, a Libby oparła się o jego pierś, żeby
czuć, jak bije mu serce. Doznawała całej gamy uczuć
- podniecenia, szczęścia, wzruszenia. Ogarnęła ją
miłość do tego człowieka, którego odwaga poddawana
była próbom każdego dnia. Zamknęła oczy, żeby
przekonać się, jak to jest być niewidomym.
- Dokąd pojedziemy?
- Jedźmy w stronę słońca - zaproponował i poklepał
konia.
Ogier stąpał powoli, jakby niósł cenny ładunek.
Farma leżała pośrodku gajów pomarańczowych i rozle
głego sadu. Pofałdowany teren, rozciągający się wokół,
był ciągłym źródłem oczarowania dla Libby. Pokłuso-
wali wzdłuż rzędów brzoskwiń, śliw i grusz, gęsto
pokrytych kwiatami rozsiewającymi upojne zapachy.
Diablo dał się ponieść uczuciu wolności, jakie go
ogarnęło, gdy wyjechali z sadu. Przyśpieszył i pogalo
powali krętą granicą między terenem trawiastym
a wiecznie zielonym lasem. Ogier reagował błys
kawicznie na najlżejszy dotyk i najłagodniejsze pole
cenie Vance'a. Libby trzymała tylko cugle, opierając
się na mężu. Chociaż wielokrotnie jeździli już razem
w ten sposób, Libby nigdy nie widziała z taką ostrością
otaczającej ją przyrody. W White Oaks w Anglii
wszystko było jakby oswojone. Bliskość Vance'a
w kraju, który uznał za własny potęgowała jej odczucia.
Później Vance ściągnął cugle Diablo. Koń zwolnił do
stępa. Do tej pory żadne z nich nie miało ochoty na
rozmowę. Mięśnie Vance'a rozluźniły się. Nareszcie
zaczął po prostu cieszyć się przejażdżką, która dla
niej była tak pełna wrażeń Libby dopiero teraz
pomyślała o tym, że mąż nie czuł się zbyt pewnie
podczas galopady.
- Jakby to było pofrunąć prosto pod wiatr?
- spytała, przechylając głowę.
Niechcący musnęła ustami jego mocno zarysowaną
szczękę. Poczuła, że jego ciałem wstrząsnął dreszcz.
Nie chciała zachować się prowokacyjnie. Ciągle miała
w pamięci jego gniew, a co gorsza, nie zapomniała,
jak często odtrącał ją, od kiedy opuścił szpital
w Nairobi. Zawsze gdy cofał się, czując jej bliskość,
ranił ją jeszcze głębiej.
- Vance? - dopytywała się, próbując panować nad
głosem. Wzrok miała utkwiony przed siebie.
- Jeżeli chcesz wiedzieć, czy teraz jest inaczej niż
wtedy, gdy jeździliśmy razem, odpowiedź brzmi: nie.
Wtedy też nic nie widziałem, mając przed oczami
twoje czarne loki - odpowiedział powoli, sprawiając,
że jej tętno raptownie skoczyło w górę. - Cieszę się,
że ich nie ścięłaś ani nie zmieniłaś perfum. Przyjemnie
wiedzieć, że niektóre rzeczy pozostają takie same.
Od dawna już nie słyszała tej chrapliwości w jego
głosie. Czuła, że obezwładnia ją pożądanie. Diablo
zatrzymał się przy kępie drzew, szczęśliwy, że może
poskubać trochę świeżej trawy. Vance uniósł twarz
ku niebu i odetchnął głęboko.
!
- Ta przejażdżka trwa już dość długo. Słońce
zdążyło zmienić położenie. Zawróćmy do domu.
Spodziewam się paru ważnych telefonów w porze
lunchu.
- Przecież jest jeszcze dość wcześnie - buntowała
się Libby. - Czy nie moglibyśmy na chwilę zsiąść?
Chciałabym trochę rozprostować kości.
- Chyba nie czujesz się chora? - spytał Vance po
chwili milczenia. W jego głosie brzmiała troska. Znak,
że nie jest rnu tak obojętna, jak dawał jej do
zrozumienia. Nie chciała, aby ten ranek się skończył.
Wiedziała, że zaraz po powrocie zamknie się w bib
liotece i nie zobaczy go do końca dnia.
- Dawno nie czułam się tak dobrze, ale od jakiegoś
czasu nie jeździłam i bolą mnie mięśnie nóg.
Westchnął ze złością, ale nic nie powiedział. Nim
się zorientowała, już był na ziemi. Spojrzała na niego
z góry. Kochała go w tej chwili bardziej niż kiedykol
wiek przedtem. Wyraźnie zniecierpliwiony wyciągną!
rękę, chcąc pomóc jej zejść z konia.
Usiłowała zsiąść jak najszybciej. Energicznie prze
rzuciła nogę przez grzbiet konia, wypadła z siodła
i całym ciężarem ciała runęła na Vance'a. Aż jęknął,
gdy upadli na trawę.
- Vance!
Dźwignęła się na kolana i pochyliła nad nim.
Padając, przygniotła go sobą. Miękka ziemia złagodziła
nieco upadek, ale uderzył głową o wystający kamień.
- Kochanie, czy coś ci się stało? Nie może ci się nic
stać!
Zdusiła łkanie, lecz łzy płynęły po policzkach.
Delikatnie obmacała palcami jego głowę. Już teraz
mogła wyczuć mały guz na prawej skroni. Jeszcze nie
otworzył oczu, ale oddychał miarowo.
- To moja wina, Vance!
Czuła się zupełnie bezradna i, nie wiedząc jak mu
pomóc, zaczęła całować go po twarzy. Jej przerażenie
wzrosło, gdy zrozumiała, że zranił się w to samo
miejsce co w wypadku. Dręczyła ją myśl, że to
wszystko przez jej egoistyczne zachcianki. I na dodatek
byli z dala od domu, zupełnie sami.
- Libby? - zaczął łagodnie gładzić jej ramiona.
Uniosła głowę, którą do tej chwili tuliła do jego szyi,
mokrej już od jej łez. Spojrzała mu w oczy. Wydawały
się przeniknąć ją na wskroś. - Czy coś ci się stało?
Powiedz prawdę?
- Nic mi nie jest, Vance - nie mogła uwierzyć, że
tak się o nią troszczy. Przełknęła z trudem ślinę. - To
:y się potłukłeś. Masz guz na głowie, zaraz obok
rany. Wszystko przeze mnie. Za szybko chciałam
zejść z konia.
- Powiedz prawdę, Libby - na jego twarzy pojawiło
Hę zdenerwowanie, gdy uzmysłowił sobie, co się
ttało. - Jeszcze przed chwilą nie czułaś się dobrze.
Nie udawaj przede mną.
- Przysięgam, że nie udaję. Po prostu chciałam,
acby Diablo odpoczął, a ja miałam rozruszać nogi.
- Gdybym mógł zobaczyć na własne oczy, że nie
kłamiesz! - powiedział miotany niepokojem. Zaskoczył
ją, obmacując jej ciało, jakby chciał przekonać się, że
istotnie wyszła cało z wypadku. - Założyłaś coś
nowego?
Jego dłonie dotarły do zrobionej na drutach bluzki.
Ich dotyk był teraz inny. Z jej rozchylonych warg
wyrwało się ciche westchnienie, gdy z przyjemnością
poddała się jego rękom. On również pragnął czuć
pod palcami jej aksamitną skórę. Pieścił szyję i kark,
aż w końcu jego dłoń wplątała się we włosy.
- Przysiągłem sobie, że nie dopuszczę do tego
- szepnął głosem pełnym pogardy dla samego siebie.
Pochylił głowę, póki ich usta nie spotkały się w namięt
nym pocałunku.
Dla Libby ziemia zakołysała się, gdy wybuchnęły
od dawna tłumione uczucia. Całował ją raz za razem,
jak człowiek zgłodniały miłości. Obezwładniała ją
tęsknota za pieszczotami. Rozbudził pożądanie, które
teraz zaczynało nad nią panować.
Sercem i duszą należała do Vance'a. Mógł z nią
zrobić, co chciał. Całkowicie zdana na niego, była
przepełniona pożądaniem, które tylko on mógł
zaspokoić. Była zbyt oszołomiona, by słyszeć, że parę
metrów dalej Diablo niespokojnie uderza kopytami
w ziemię.
Ogier zaczął parskać i rżeć. Bębnił kopytami
o murawę. Wydawał przy tym dźwięki, które do
złudzenia przypominały ludzki głos. Wszystko to
sprawiało niesamowite wrażenie. W tym właśnie
momencie Vance objął ją tak mocno, że musiała
wstrzymać oddech. Użył całej swojej siły, żeb>
przeturlać się razem z nią jak najdalej od konia.
- Nie ruszaj się. Nic nie mów.
Dłonią przykrył jej usta. Leżeli nieruchomo. Libby
opierała głowę na jego piersi. Sprawiał jej ból swym
uściskiem, lecz przyjmowała to niemal z wdzięcznością
Domyślała się, że Diablo walczył z czymś groźnym,
co być może niosło z sobą śmierć. Otaczał ich przecież
dziki, rządzony tylko prawami natury, kraj. Przytuliła
się mocniej do człowieka, który bronił jej przed
niebezpieczeństwem.
W końcu, gdy myślała, że już dłużej tego nie
zniesie, odgłos kopyt końskich ucichł. Znów słysza
ła delikatne rżenie i niekiedy głęboki, chrapliwy od
dech Diablo. Cokolwiek go przedtem niepokoiło,
przestało już stanowić zagrożenie. Vance rozluźnił
swój uścisk.
- Podnieś powoli głowę. Staraj się nie hałasować.
Spójrz przez moje ramię. Diablo walczył z wężem.
Słyszałem syk na chwilę przed tym, nim zaczął być
niespokojny. Powiedz, co widzisz.
- Masz raję, to wąż - powiedziała drżącym głosem.
- Opisz go.
- Nie potrafię zbyt dobrze. - Libby oblizała
zaschnięte usta. Dopiero teraz poczuła, że ze strachu
szczęka zębami. - Ma około metra długości i taki
jakby kapturek na głowie. Chyba jest martwy.
- Jaki ma kolor.
- Trudno opisać. Szarobrązowy.
- Tak myślałem. Zostań tutaj.
Vance bezszelestnie przykucnął i zagwizdał. Diablo
zarżał cicho, po czym ruszył w kierunku swojego
pana. Przerażenie Libby zmieniło się w podziw, gdy
zobaczyła tak całkowite porozumienie między czło
wiekiem i zwierzęciem. Vance wstał, cicho przema
wiając do konia. Klepał go po łbie i ścierał pianę
z jego szyi.
- Możesz wsiadać. Ja będę go jeszcze uspokajał.
Porządnie najadł się strachu.
Libby z trudem podżwignęła się na nogi i wsko
czyła na gładki grzbiet Diablo. Koń zadrżał, a ona
odszukała oczami martwego węża, który leżał w po-
deptanej trawie. Przez jej ciało przeszedł dreszcz.
W tej chwili Vance znalazł się obok niej i ruszyli
w stronę farmy. Popędzał konia, który zerwał się
do galopu. Przeszli w kłus, gdy dotarli do pierwszych
drzew w sadzie.
- Powiem Jamesowi o wężu, jak tylko wrócimy do
stajni. Wyśle ludzi, żeby go usunęli i sprawdzili, czy
w pobliżu nie ma innych. Już od paru lat nie widziałem
tu węży. Masz mi przyrzec, że nie wybierzesz się
nigdzie sama. Plująca kobra jest groźna. Celuje jadem
prosto w oczy i w kilka minut traci się wzrok.
- Nigdy nie wyjadę bez ciebie - Libby poczuła się
słabo.
- W takim razie umowa stoi.
- Tak.
- Na szczęście nie wpadłaś w panikę. Jesteś wyjąt
kową kobietą, Libby - aż zachrypł z przejęcia. W jego
głosie słychać było również nutkę podziwu.
- Nic takiego nie zrobiłam. Nie docierało do mnie
nawet, gdzie jestem, kiedy... to znaczy - szukała słów,
bo wspomnienie tego, co się stało, znów przejęło ją
dreszczem. Gdyby Diablo nie wystraszył się węża,
Vance mógłby złamać swą przysięgę i kochać się z nią.
- Nie musisz się tłumaczyć. Zapomnij o wszystkim,
co się stało. To się więcej nie powtórzy. Już ja tego
dopilnuję.
Ta nieugięta zapowiedź wpędziła ją znów na samo
dno rozpaczy. Przeanalizowała wszystko, co wydarzyło
się w czasie ich przejażdżki. Vance panował nad
sytuacją od chwili, gdy poszedł za nią do stajni.
Zrozumiał chyba, że utrata wzroku nie pozbawiła go
na tyle męskości ani siły, by nie mógł jej chronić.
Wprost przeciwnie. Słuch zdecydowanie mu się
wyostrzył. Libby nawet nie usłyszała syku węża.
Dowodziło to tylko jego umiejętności funkcjonowania
w nowym, ciemnym świecie.
Należało natychmiast zająć się guzem na głowie.
W kuchni otworzyła szafkę ze środkami pierwszej
pomocy, wyjęła tabletki uśmierzające ból oraz termo
for, który szybko napełniła lodem.
- Vance? - zapukała do drzwi biblioteki. - Mam
coś na twoją głowę. Czy mogę wejść?
- Niczego nie potrzebuję, Libby.
- Pozwól, że sama o tym zdecyduję.
Nie czekając dłużej na jego odpowiedź, weszła do
pokoju. Przed chwilą musiał wziąć prysznic. Siedział
teraz na brzegu sofy w szlafroku frotte.
- Dlaczego w ogóle zadałaś sobie tyle trudu, by
zapukać? - spytał, uśmiechając się sardonicznie.
Z trudem mogła uwierzyć, że to był ten sam
mężczyzna, z którym rozmawiała pół godziny temu,
który był tak czuły i namiętny, gdy leżeli w trawie. Jej
ciało nadal wypełnione było tamtym pożądaniem.
Jak mógł siedzieć tak spokojnie po tym, co się
wydarzyło między nimi?
- Nie przypominam sobie, żebyś prosił mnie
o pozwolenie, gdy broniłeś mnie przed niebezpieczeń
stwem. Niektóre sytuacje same narzucają sposób
postępowania. Widzę teraz guz na twojej skroni i wiem
dokładnie, co zrobię. Połóż się, Vance, i potrzymaj
termofor z lodem na głowie. Przyniosłam też dwie
tabletki przeciwbólowe, które przepisał doktor Still-
man, i zaraz dam ci szklankę wody. Weź je, jeżeli
będziesz potrzebował. Wszystko zostawię na nocnym
stoliku.
Weszła do łazienki, nie czekając na jego reakcję.
Gdy wróciła, okazało się, że posłuchał jej rady. Leżał
na łóżku, przykładając okład z lodu. Spojrzała na
jego skurczoną z bólu twarz i kolejny raz ogarnęło ją
przytłaczające poczucie winy.
- Przyniosłam wodę. Weź proszki, a ból ustąpi.
Ku jej zdziwieniu sięgnął po pigułki i połknął je bez
dyskusji. Sam odstawił pustą szklankę na stolik.
Zaniepokoiła się jeszcze bardziej, gdy spostrzegła, jak
zbladł. W pokoju panował chłód. Może powinna
przykryć go bawełnianym kocem leżącym w nogach
łóżka.
- Dlaczego się tak nerwowo kręcisz? - wymamrotał,
gdy stała nad nim niezdecydowana. - Załatwmy to
jak najszybciej. Przykryj mnie i popraw poduszki, jak
przystało przykładnej żonie. Zagraj swoją rolę do
końca.
Vance w złości miotał się bezradnie niczym lew
w klatce. Niezręcznie, drżącymi rękami, przykryła go
kocem. Ten, kto powiedział, że słowa nie ranią, nie
wiedział, o czym mówi. Westchnęła głęboko i wyszła
z pokoju. O mały włos nie trzasnęła drzwiami. Nie
chciała jednak dać mu tej satysfakcji.
Poszła do kuchni przygotować lunch, bo obojgu
dobrze zrobiłoby coś konkretnego do zjedzenia. Gdy
wszystko przygotowała, wróciła do pokoju. Vance
spał. Na jego twarzy malował się spokój, ale widać
było, że nie usnął od razu. Musiał długo przewracać
się z boku na bok, bo cały był okręcony w koc.
Podeszła bliżej i zobaczyła, że termofor z lodem leży
na ziemi.
Schyliła się, by go podnieść i położyć mu na skroni.
Zobaczyła wtedy kropelki potu na czole i górnej
wardze. Sprawdziła ręką czoło. Był rozpalony. Dotyk
ręki powinien był go obudzić, a spał nadal. Zdenero-
wana, zadzwoniła do doktora Stillmana. Musiała
poczekać, aż przyjdzie, wezwany przez dyżurną
pielęgniarkę. Przyciszonym głosem Libby opisała, co
się stało, począwszy od upadku, a skończywszy na
jego skutkach.
- Wydaje mi się, że to nic poważnego, proszę pani
- powiedział lekarz. - Co najwyżej lekki wstrząs. Nie
wymiotował. Po mocnym uderzeniu w głowę musi
pojawić się opuchlizna, mogą wystąpić nudności,
a nawet gorączka. Zrobiła pani to, co należało w takim
przypadku. Jednak dla świętego spokoju, proszę
w ciągu następnych dwunastu godzin sprawdzać od
czasu do czasu, czy oddycha normalnie. Gdyby za
dużo spał lub jego sen wydawał się nienormalny,
proszę zadzwonić nawet w nocy. A jutro rano chcę
go widzieć w szpitalu. Dobrze?
- Dziękuję, panie doktorze. Dopilnuję, żeby się
zgłosił. - odłożyła słuchawkę.
Wiedząc, że póki Vance jest w tym stanie, nie
będzie mogła się niczym konkretnym zająć, Libby
poszła z kanapką w ręku do jego pokoju i tam
wyszukała na półce sensacyjną książkę. Czytając,
mogła obserwować zmiany w jego wyglądzie. Książka
zaabsorbowała ją na jakieś czterdzieści pięć minut.
Odłożyła ją, bo Vance zaczął przwracać się na łóżku.
Po chwili obudził się i usiadł. Pocierał brodę, na
której widoczny był jednodniowy zarost. Libby
podeszła i z ulgą zobaczyła, że nie jest już tak blady.
Nawet opuchlizna wydawała się mniejsza.
- Czujesz się lepiej?
- Libby? - wymruczał niewyraźnie, jakby dopiero
docierało do jego świadomości, gdzie jest i co się
dzieje. - Co ty tutaj robisz?
- Miałeś temperaturę i spałeś bardzo głęboko.
Zadzwoniłam więc do doktora Stillmana. On...
- Co zrobiłaś?! - zagrzmiał, przerywając jej.
- Nie bądź zły, Vance. Musiałam się upewnić, czy
zaaplikowałam ci właściwe środki. Masz zgłosić się
rano do szpitala.
- Jak śmiesz sama decydować? - jego ciemno
brązowe oczy zaiskrzyły się gniewem.
- Musiałam, bo potrzebowałeś pomocy, a poza
tym upadłeś przeze mnie.
- Pozwoliłem ci, żebyś czuła się u mnie, jak u sie-
bie w domu. Nie masz jednak prawa wtrącać się
do mojego życia, Libby. Zakazuję ci wstępu do te
go pokoju. Ja sam będę umawiał się z lekarzem
wtedy, kiedy uznam to za stosowne. Czy wyrażam
się jasno? - wyszedł z biblioteki i udało mu się,
mimo paru potknięć, dotrzeć do łazienki w końcu
holu.
- Czy mam do niego zadzwonić i odwołać wizytę,
czy zrobisz to sam? Będzie spodziewał się wiadomości
od nas.
- Zostaw tę sprawę w spokoju! - wrzasnął. - Już
i tak namieszałaś aż za dużo.
Ze złości gotowa była nim potrząsnąć, ale po
prostu wróciła do kuchni i włożyła jego lunch do
lodówki. Musiała odreagować. Zebrała więc całą
brudną bieliznę i wzięła się za pranie. Nic nie pomogło.
Jej wzrok padł na jeepa zaparkowanego na tyłach
domu. Nie zastanawiając się długo, wyszła z domu
i wybrała się na przejażdżkę. Vance tak ją rozwścieczył,
że myślała nawet o pozostaniu poza domem całą noc.
Nic by się nie stało, gdyby to on pomartwił się trochę.
Nie miała pojęcia, dokąd jedzie. Wiedziała tylko, że
szosa prowadzi do Nairobi. W połowie drogi uświado
miła sobie, że znów pozwoliła, by Vance ją zranił.
Zatrzymała się, żeby kupić ananasa w przydrożnym
straganie. Chwila, którą miała spędzić w wiosce na
zakupach, zamieniła się w godzinę. Kiedy znów
znalazła się na podjeździe do domu, była już stosun
kowo spokojna. Miała ochotę przygotować fondue
z sera na obiad. Było to jedno z ulubionych dań
Vance'a. Wśród zapasów w kuchni nie brakowało
wiśniówki i sera gruyere. Należało tylko podgrzać
francuskie pieczywo. Ananas będzie wspaniałym
dodatkiem do sałatki, którą chciała zrobić.
- Sądząc po odgłosach, wykupiłaś chyba wszystkie
ze sklepów.
Libby obróciła się w stronę, skąd docierał głos
Vance'a. Już po raz trzeci szła do samochodu, by
wypakować zakupy. W pełnym pobłażania tonie jego
głosu nie było śladu poprzedniego gniewu. Odrobina
samotności wystarczyła, żeby się opamiętał. Powinna
być zadowolona, ale w głębi duszy miała nadzieję, że
będzie się niepokoił o nią. Szybko odszukała wzrokiem
guz na skroni. Widać było zadrapania, ale opuchlizna
zmalała. Zdążył włożyć białe szorty i bordową koszulkę
polo, która podkreślała jego opaleniznę.
- Tutejsze bazary mają nieprzeparty urok. Nie
można podejść do straganu, żeby czegoś nie kupić.
- To samo mówili mi zubożali żonaci koledzy.
- Na razie ruina ci nie grozi, ale jeżeli dasz mi parę
lat...
Libby zaczęła się śmiać, a po chwili dołączył do
niej Vance.
Gdy wesołość zniknęła z jego twarzy, uświadomiła
sobie, co powiedziała. Przeciągała się niezręczna cisza.
- Zrobię obiad. Wbiegła do domu z kwiatem
doniczkowym w jednej ręce, a siatką pełną zakupów
w drugiej.
- Już jest zrobiony.
Sama to zauważyła, gdy tylko przekroczyła próg
kuchni. Wokół unosił się zapach ziemniaków i sma
żonej cebuli. Steki piekły się na ruszcie, a stół był
nakryty. Wszystko to świadczyło o jego uporze i silnej
woli, pomyślała Libby. Nieoczekiwany skutek wybuchu
gniewu! Prawdziwy krok naprzód! Postawiła zakupy
na blacie.
- Pójdę się odświeżyć i za chwilę do ciebie wrócę.
- Będę czekał z martini.
- To wspaniale. Pośpieszę się.
- Libby? - nie była przygotowana na wahanie
w jego głosie. Poczuła się odrobinę niepewnie.
- Słucham?
- Zauważyłem, jak bardzo się starasz, od kiedy tu
przyjechaliśmy. Nie zamierzałem obarczyć cię wszyst
kimi obowiązkami domowymi, ale tak jak przyrzekłem,
wynagrodzę ci wszystko.
- Nie przejmuj się, Vance. Urobione po łokcie
znajome mężatki powiedziały mi, że to niestety jeden
z uroków małżeństwa.
Obiad mijał w ciszy. W końcu odezwał się Vance,
częstując ją dodatkowym stekiem.
- Nie zjem ani kawałka więcej. Brałam już dokładkę.
Będziesz dla kogoś wspaniałą żoną, Vance.
- Jeżeli chcesz mi powiedzieć, że i ślepy do czegoś
się przydaje, to przestań. James wykonał większość
pracy.
- Dziękowałam ci za cudowny obiad - sprostowała,
ostrożnie odstawiając filiżankę na spodeczek. - Ty
jednak nie rozpoznałbyś komplementu nawet, gdyby
nagle ożył, podszedł do ciebie i wyciągnął rękę na
powitanie.
- Chyba masz rację - odrzekł rozbawiony.
- Odwiozę cię jutro do pracy. - Libby odsunęła się
od stołu. - Jeżeli Charles ma się u nas zatrzymać,
trzeba przygotować dla niego pokój. Czy myślałeś
o tym, jakie meble chciałbyś mieć w sypialni od
północy?
- Porozmawiam z Jamesem, żeby robotnicy doko
nali napraw i pomalowali ściany. Wybór mebli
pozostawiam tobie. Mam konto w sklepie Cauldersa.
Powinnaś tam znaleźć wszystko, co uznasz za po
trzebne, a oni dostarczą towar do domu.
- Czy moglibyśmy zjeść razem lunch, kiedy już
zrobię zakupy?
- Mam cały dzień zajęty - przecząco pokręcił
głową. - Wróć sama na farmę, a ja poproszę jednego
z pracowników biura, żeby mnie odwiózł. Może już
być późno. I jeszcze dla twojej informacji, otworzyłem
ci konto bankowe u Lloyda. Weź tyle pieniędzy, ile
będziesz potrzebowała.
- Nie boisz się, że ucieknęz całą fortuną? - spytała,
unosząc w górę brew. Miała nadzieję, że rozweseli go
choć na chwilę, ale w jego oczach pojawił się smutek.
- Tak naprawdę to boję się, że tego nie zrobisz.
- Co się dzieje, Vance? - zacisnęła dłonie w pięści.
- Czyżbyś już nie mógł dłużej znieść nawet tego
oszukiwanego małżeństwa? Może powinieneś za
dzwonić do Charlesa i przeprowadzić zasadniczą
rozmowę na szczycie. Powiedz mu, że zmęczyło cię
odgrywanie roli zakochanego nowożeńca. Może...
- Wystarczy, Libby. Nie powinieniem był nic mówić.
Jeżeli chcesz wiedzieć, ogarnia mnie obrzydzenie na
myśl o tym, że wplątuję cię w tę historię, zwłaszcza że
nie wiadomo, czego możemy oczekiwać.
- A czy w ogóle można wszystko przewidzieć?
- Teraz mówimy o jednej lub kilku osobach, które
są zdolne do morderstwa, by osiągnąć swój cel. To
nie są zwykłe kłopoty życia rodzinnego.
- Poprosiłeś mnie o pomoc, a ja się zgodziłam
- wstała i zaczęła sprzątać ze stołu. - Jak wcześniej
powiedziałeś, całe przedsiębiorstwo oczekuje od ciebie
energicznego działania. Po spotkaniu z tymi kobietami
lepiej zrozumiałam, o co toczy się gra. W tej chwili
jestem już nie tylko wplątana. Sama się w to zaan
gażowałam, tak jak ty.
- Nawet jeżeli to prawda, będę trzymał cię na
uboczu - Vance wstał. - Nie wolno ci przyjść do
biura. Nie chcę, by mój personel cię widział. Załatw,
co trzeba w Nairobi, a potem wracaj do domu.
Powiedziałem Jamesowi jak się sprawy mają. Ma
wyraźne polecenie uważać na ciebie, kiedy jestem
w mieście. Zostawiłem numery telefonów w gabinecie
na wypadek, gdybyś chciała się ze mną skontaktować.
Libby stała cała zamieniona w słuch. Jej przyjazd
nie był jednak takim błogosławieństwem, jak myślała.
Nie zamierzała przysparzać mu zmartwień. Przeciwnie,
chciała mu pomóc.
- Libby - Vance ciągnął stanowczym głosem,
przeczesując włosy dłonią. - Chciałbym, żebyś trzymała
się z dala od Nairobi. Od czasu do czasu poproszę cię
o podwiezienie do biura, ale potem wracaj prosto na
farmę. Tu jesteś bezpieczna. Gdybym nie przyjechał
na noc, James spuści ze smyczy swojego doga Angusa.
Razem z Angusem pilnowali domu, kiedy byłem
w szpitalu.
Libby przyrzekła, że będzie się zachowywać dys
kretnie i ostrożnie. Przez następny tydzień miała go
odwozić do Nairobi i załatwić niezbędne zakupy.
Gdy już wszystko było omówione, Vance poszedł się
położyć, a Libby zaczęła zmywać naczynia.
Kiedy wycierała kuchenne blaty, uświadomiła sobie,
jak bardzo brakuje jej kogoś, z kim mogłaby poroz
mawiać. Nie miała tu żadnych przyjaciół, którym
mogłaby się zwierzyć. Zostawi Vance'a w biurze
i pojedzie do szpitala. Doktor Stillman wspominał
o pani Grady, pielęgniarce, która pracuje z niewido
mymi pacjentami. Może ona doradzi jej, jak dotrzeć
do Vance'a, jak mu wytłumaczyć, że jej jedynym
marzeniem jest być dla niego prawdziwą żoną.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- Oznaczenie jego ubrań i butów to najłatwiejsza
sprawa. Musi mu pani w odpowiedni sposób wy
tłumaczyć, że zamierza pani to zrobić. Wtedy na
pewno uda, że nie słyszy, lub zrobi awanturę. Trzeba
to spokojnie przeczekać.
- A laska? - Libby westchnęła głęboko. - Ciągle
jeszcze obija się o meble.
- Proszę na razie o tym nie wspominać. Sam musi
dojrzeć do decyzji, co zapewne stanie się dopiero
wtedy, gdy złamie nogę. - Pani Grady zaśmiała się
z własnego dowcipu, który jednak wcale nie rozbawił
Libby. - Czy ma pani jeszcze jakieś kłopoty?
- Jest ich tyle, że nie wiem, od czego zacząć.
- Proszę w takim razie zgłosić się do mnie za
następnym pobytem w Nairobi. - Zawsze znajdę
czas, jeżeli tylko zgodzi się pani nieco poczekać.
- Dziękuję bardzo. Na pewno skorzystam z za
proszenia. Na razie będę odwoziła Vance'a do pracy
codziennie. Nie domyśli się nawet, że od czasu do
czasu wstąpię tu przed powrotem na farmę.
- W takim razie będę czekała. I jeszcze jedna rada.
Niech pani go kocha tak samo, jak dotychczas. To
najlepsze lekarstwo.
Cóż mogła zrobić ponad to? Libby zamyśliła się,
wychodząc ze szpitala. Czuła się jednak o wiele lepiej.
Zrobiło jej się lżej, gdy wyżaliła się pani Grady.
Po powrocie na farmę poszła do sypialni i przez
resztę dnia przeglądała całe pudło zdjęć, które
przywiozła ze sobą z Anglii. Były wśród nich zdjęcia
79
matki Vance'a, nie żyjącej już od wielu lat, i jego ojca
z lat młodości, kiedy pracował jako inżynier na
budowie tamy w Kenii.
Wyjęła zdjęcia swoich rodziców, naturalnego ojca,
przyjaciół. Parę ładnych godzin układała je na
kupki, jedne przeznaczając do oprawienia w ramki,
a inne do albumu. Chciała otoczyć siebie i Vance'a
wspomnieniami i przepełnić ich dom rodzinną at
mosferą.
Następnego dnia przeszła się po domu, notując
pomysły na urządzenie wnętrz. Robotnicy pracowali
w sypialniach i ich wesołe rozmowy wniosły nieco
życia do pustego mieszkania. Wysoki salon z francus
kimi oknami wymagał tradycyjnego wystroju. W Lon
dynie został wykwintny francuski sekretarzyk i pasujące
do niego fotele, które przechodziły z pokolenia na
pokolenie w rodzinie jej matki. Będzie musiała je
sprowadzić, jak też i kilka ulubionych obrazów
z sypialni w jej rodzinnym domu. Będą stanowiły
główny akcent w salonie. Uzupełni to dobrze dobraną
sztuką afrykańską, tak by stworzyć harmonijną całość.
Jeśli chodzi o jadalnię, to wolała zasięgnąć opinii
Vance'a, zanim zacznie cokolwiek planować.
W środę zamówiła meble w magazynie Cauldersa.
Dostarczono je dwa dni później. Podwójne łóżka
wstawiła do świeżo odnowionych sypialni. Większość
dnia spędziła szukając różnych drobiazgów, które
stworzyłyby miłą, przytulną astmosferę.
Prócz wspólnego śniadania i krótkiej jazdy do
Nairobi, Libby prawie nie widziała swojego męża.
Ktoś z biura odwoził go wieczorem, już po zapadnięciu
zmroku. Znikał wtedy w bibliotece, prosząc, by nie
zaprzątała sobie głowy kolacją, ponieważ już jadł.
Zdecydowanie powiększał dystans między nimi,
a to z kolei sprawiało, że Libby pragnęła być niezbędna
w jego życiu. Czuła się znużona tym, że ciągle odrzucał
wszystkie przyjazne gesty z jej strony. Pani Grady
zapewniała, że z czasem to się zmieni.
W przypływie nagłego optymizmu Libby włożyła
tego wieczora wiele trudu w przygotowanie bardziej
odświętnej kolacji... Może zapach domowego chleba
i pieczeni z jagnięcia zatrzyma męża dłużej przy stole
i zachęci do rozmowy z nią? Tęskniła za jego
obecnością.
Czekała już pół godziny z kolacją i zaczęła się
martwić, bo Vance ciągle nie przyjeżdżał. Od późnego
popołudnia, zbierało się na burzę. Nie była zachwycona
tym, że mógł wracać w ulewnym deszczu, nawet jako
pasażer.
Nie wiedziała, co ze sobą zrobić, dołożyła drewna
do ognia i nadal siedziała w przyjemnie nagrzanej
kuchni. Zerwała się, słysząc telefon i miała słuchawkę
przy uchu, nim zdążył zadzwonić ponownie.
- Słucham - rzuciła, pełna napięcia.
- Libby, czy wszystko w porządku?
- Oczywiście. A co z tobą? - od razu poprawił jej
się humor, gdy usłyszała głos Vance'a.
- Dziś po południu poleciłem jednemu z pracow
ników zawieźć się do kopalni. W tej chwili tak tu leje,
że drogi są nieprzejezdne. Obawiam się, że będziemy
tu tkwić do późna w nocy.
- Rozumiem. - Libby usiłował ukryć rozczarowanie.
- Nie chciałem zostawić cię samej przez całą noc
- dodał po dłuższej chwili milczenia głosem pełnym
troski.
- Ależ wiem, że nie.
- Jeżeli boisz się, zadzwoń do Jamesa.
- Nie muszę - zawahała się. - Proszę, uważaj na
siebie i przyjeżdżaj jak najszybciej do domu.
- Libby, jeżeli do jutra rana nie zjawimy się, nie
spodziewaj się mnie przed wieczorem. Charles ma
przylecieć o szóstej. Wezmę go od razu na farmę.
Jej ręka zacisnęła się na słuchawce. Dopóki tego
nie powiedział, nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo
liczyła na ten wieczór we dwoje. Lubiła przebywać
w towarzystwie Charlesa, ale czas spędzany z Vance'em
był bezcenny. Nie chciała go z nikim dzielić. A to
dowodziło tylko, jak bardzo stała się samotna,
pomyślała ponuro. Vance potrzebował Charlesa
i z niecierpliwością oczekiwał jego przyjazdu.
- Libby?
- Już przygotowałam mu pokój - powiedziała
pośpiesznie. - Pomyślę o czymś wyjątkowym na obiad.
- Charles nie jest wybredny, więc nie musisz stawać
na głowie. Nie mogę już dłużej rozmawiać. Dobranoc,
Libby.
- Dobranoc - odpowiedziała matowym głosem.
W telefonie zapadła cisza, więc powoli odłożyła
słuchawkę. Jutro wydawało się oddalone o lata
świetlne. Już za nim tęskniła. To, że się jeszcze nie
kochali, nie miało znaczenia. Stał się jej tak bliski...
Była przerażona mając w perspektywie wieczór bez
niego. Co dopiero mówić o całym życiu.
Kiedy o zmierzchu następnego wieczora na podjeź
dzie zjawił się land rover z napisem Anson Mining na
drzwiach, Libby wybiegła z domu jak na skrzydłach.
Szybko obrzuciła męża badawczym spojrzeniem od
stóp do głów.
Z reguły Vance był nienagannie elegancki. A dziś
wieczorem miał na sobie pogniecioną i poplamioną
koszulę. Policzki ocieniał jednodniowy zarost. Widać
było, że w ogóle nie spał. Miał sińce pod oczami,
pozbawionymi zwykłego blasku. Patrząc na niego,
zastanawiała się, na jakie niebezpieczeństwo naraża}
się zeszłej nocy. Zachodziła w głowę, po co pojechał
do kopalni. Powrót na miejsce wypadku musiał być
ponurym przeżyciem. Wytarła wilgotne od potu dłonie
o biodra.
- Libby, z każdym dniem robisz się piękniejsza.
Jej spojrzenie pobiegło do Charlesa, który siedział
przy kierownicy land rovera. Wysiadł z samochodu
i serdecznie pocałował ją w policzek.
- Vance, jesteś szczęściarzem, wiesz o tym?
Uśmiechnęła się do Charlesa, lecz jej serce przeszył
ból na widok Vance'a, który słysząc te uwagi raptem
obrócił się i skrył za samochodem.
- Skarżył się na ból głowy, kiedy przyjechał po
mnie na lotnisko. - Charles powiedział ściszonym
głosem, tylko do niej. Wpatrzona w Vance'a, skinęła
głową na znak, że słyszy.
- Wygląda okropnie - szepnęła i dodała nieco
głośniej. - Na szczęście to ty zajmiesz się jego
sprawami. Jestem ci bardzo wdzięczna za to, że
przyjechałeś.
Charles miał charakterystyczne stalowosiwe włosy
i wąsy. Nie był tak wysoki jak Vance, ale mocno
zbudowany i przystojny. Jego inteligentne, szare oczy
widziały każdy najdrobniejszy szczegół. Niedawno
obchodził pięćdziesiąte urodziny, ale wyglądał o dziesięć
lat młodziej. Libby pomyślała, że jest trudnym do
pokonania przeciwnikiem. Zapewne Vance myślał
tak samo.
Jakby się umówili, we dwójkę obserwowali Vance'a,
który wyjął walizki z tyłu samochodu i szedł w stronę
drzwi frontowych. Charles serdecznie ścisnął jej dłoń.
- Jest wspaniałym mężczyzną. Daj mu czas, a pew
nego dnia będzie dla ciebie prawdziwym mężem.
Tych kilka słów wystarczyło, by poczuła się lżej,
a Charles zyskał jej sympatię. Zrozumiał, że jej
małżeństwo było dalekie od ideału i domyślił się jakie
ią
tego powody.
- On cię potrzebuje, Charles - chwyciła go za rękę.
- Rzeczywiście - zgodził się. Objął ramieniem jej
lalię i poprowadził do domu. - Twoja współpraca na
tym etapie ma kolosalne znaczenie. Czy mogę na
ciebie liczyć?
Spojrzał na nią świdrującymi oczami. Pod wieloma
względami przypominał Vance'a. Obaj byłi urodzonymi
przywódcami.
- Gdyby to było konieczne, oddałabym życie za
Vance'a.
- Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie - zmar
szczył brwi. - Czy Vance ostrzegł cię przed niebez
pieczeństwem?
- Tak.
- To dobrze - zacisnął usta.
Libby zaprowadziła go do salonu, usiadł na jednym
z bambusowych krzeseł z wysokim oparciem i porę
czami. W przeddzień przyniosła je z werandy wraz
z niskim stolikiem do kompletu. Poczęstowała go
brandy. Vance zniknął. Pomyślała, że poszedł wziąć
prysznic i ogolić się. Za jakiś czas wystąpi z propozycją
oznakowania jego ubrań. Kiedy będą sami.
- Wiedziałam, że wkrótce znów spotkamy się, ale
nawet nie przyszło mi do głowy, że stanie się to tak
szybko - powiedziała Libby, podając Charlesowi
brandy. Usiadła naprzeciw gościa.
- Wiesz, co się mówi o życiu? - spytał, gładząc
wąsik. - Jest tym, co ci się przydarza wtedy, kiedy
masz zupełnie inne plany.
- To bolesna prawda. - Smutny uśmiech pojawił
się w kącikach jej ust. Spuściła głowę. - Kiedy
przyleciałam tu, żeby być z Vance'em, nie miałam
pojęcia, ile sprawię mu kłopotu.
- Wprost przeciwnie, kochanie. Uważam, że twoja
obecność będzie dla nas korzystna - powiedział
łagodnie.
- Czy naprawdę tak myślisz? - spytała, odsuwając
z twarzy pasemko włosów.
- Miłość to coś cudownego. Gdzieś głęboko w pod-
świadomości Vance czuje siłę twojej miłości. Ona
zmienia jego spojrzenie na świat i sprawia, że jest
silniejszy, niż myśli.
- Dziękuję, że to powiedziałeś, Charles - oczy
Libby zwilgotniały.
- Czy przerywam małe tete a tete?
Libby obróciła się na krześle zdziwiona, że nie
słyszała, jak Vance wszedł do pokoju. Wziął prysznic
i przebrał się w dżinsy i czarną koszulę. Wyglądał
bardzo pociągająco a zarazem nieprzystępnie. Jego
opalona twarz nadal nosiła ślady bólu i zmęczenia.
Sprawiał wrażenie człowieka chorego.
- Przyniosłam tu meble z werandy. Zrób jeszcze
parę kroków, a znajdziesz się obok swojego krzesła.
Chcesz sherry czy brandy?
- Nic.
Libby wymieniła szybkie spojrzenia z Charlesem.
- Wobec tego pogadajcie tu sobie, a ja zobaczę,
co się dzieje z obiadem. Na razie będziemy jedli
w kuchni.
- Vance, chłopcze, właśnie mówiłem Libby, że
gdybym był dwadzieścia lat młodszy, sprzątnąłbym ci
ją sprzed nosa.
Vance nie odpowiedział. Libby szybko wstała
i skierowała się do kuchni. Nawet biorąc pod uwagę
ostatnie nastroje Vance'a, atmosfera, która zapanowała
w salonie, była wyjątkowo ponura. Nie mogła otrząs
nąć się z wrażenia, że wydarzyło się coś niedobrego.
Może ból głowy nasilił się? Pełna obaw zastanawiała
się, czy ich niedzielny wypadek w czasie przejeżdżki
nie przyczynił się do tego.
Kiedy przygotowała sos do pieczeni, zawołała obu
mężczyzn na obiad. Znalezienie krzesła sprawiło
Vance'owi trochę trudności. Charles usiadł, z uznaniem
patrząc na stół.
- Piękna, inteligentna i świetna gospodyni! - zażar-
86
ŚLEPY NA MIŁOŚĆ
tował i puścił do niej oczko. - Nie widzisz tego, ale
wiesz, że lepiej nie mogłeś wybrać, prawda?
Libby spostrzegła, że uwagi Charlesa trafiły w czuły
punkt. Vance siedział z wyciągnięłymi przed siebie
nogami. Udawał, że jest spokojny, ale zbyt mocno
ściskał ręką szklankę. Bała się, że za chwilę ją zgniecie.
- To najlepszy Yorkshire pudding, jaki kiedykolwiek
jadłem. Musisz dać przepis mojej Marion - westchnął
Charles w połowie obiadu. Spojrzał na Vance'a,
który był niezwykłe spokojny podczas całego posiłku.
- Wydaje mi się, Vance, że jedyną kopalnię złota, dla
której warto żyć, masz na miejscu, w domu.
- To, co mówisz, działa jak balsam na duszę
kobiety - wtrąciła się Libby, widząc że twarz Vance'a
stężała. - Czy Marion dobrze znosi tak długie rozłąki
z tobą?
- Możesz w to wierzyć lub nie, ale z radością
wysyła mnie z domu - roześmiał się. - Powroty stają
się wielką radością.
- Nic tylko ci zazdrościć - jej głos zadrżał. Wstała
od stołu, by dolać kawy. Spostrzegła ponury wyraz
oczu Vance'a. Gdy napełniała jego filiżankę, starała
się go nie dotknąć. - Czy chcesz przejść do salonu na
likier, Charles?
- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, wolę zostać
tutaj. Wydaje mi się, że nie mógłbym się ruszyć.
- Uśmiechnął się do Libby, splatając ręce na brzuchu
- Uznaję to za komplement - usiadła ponownie.
- Co wiesz o wypadku w kopalni?
- Nic, oprócz tego, że zginęło dwóch robotników.
- Libby spojrzała najpierw na Charlesa, a potem na
Vance'a.
- Vance, już czas, żeby poznała wszystkie fakty
Z różnych względów. - Charles oparł się łokciami
o stół.
- Masz rację - powiedział Vance po chwili wahania
Odsunął od siebie talerz. - Komisja dochodzeniowa
wysłała ekspertów na miejsce, gdzie wydarzyła się
katastrofa. Nie mogli znaleźć nawet kawałka drewna,
który byłby dowodem na to, że zainstalowano stemple.
- Czy nie ma tego w planach? - spytała Libby.
- Plany nie mają tu większego znaczenia. - Vance
potarł dłonią podbródek. - Inżynier obowiązany jest
sprawdzić, czy brygadzista stosuje się do nich. W tym
przypadku, Peter Fromms wraz z Garethem, obejrzał
korytarz, nim zainstalowano ładunki. Peter przysięga,
że wraz z Garethem kilkakrotnie upewniali się, czy
wszystko jest w porządku. Mimo to, nie znaleziono
resztek stempli na miejscu wypadku...
- To znaczy, że ktoś umyślnie kłamie lub...
- Ktoś usunął słupy przed wybuchem - dokończył
Vance. - Z moich wczorajszych oględzin niezbicie
wynika, że tak właśnie było.
- W takim razie mamy do czynienia z morderstwem. ^
- Tak jest - wtrącił Charles. - Ale niezależnie od
tego, co się stało i kto jest temu winien, odpowiedzial
ność spada na Vance'a, póki nie będzie można wystąpić
z oskarżeniem o przestępstwo kryminalne.
- To niesprawiedliwe! - krzyknęła z rozpaczą
w głosie.
- Masz rację. - Charles pochylił się do przodu,
kładąc płasko dłonie na stole. - Znasz fakty. Chciałbym
cię prosić o pomoc.
- Wiesz, że zrobię wszystko, by oczyścić imię
Vance'a. - spojrzała mu prosto w oczy.
- Dobrze. Chciałbym, żebyś wydała przyjęcie.
Wspaniale przyjęcie. Z zastosowaniem wszelkich
chwytów. Drinki, dobre jedzenie, muzyka, co tylko ci
wpadnie do głowy. Ma to być przyjęcie na cześć
waszego małżeństwa. Na gościach musicie sprawiać
wrażenie tak zakochanych, żeby nikomu nawet przez
myśl nie przeszło, jakie macie kłopoty. A tym bardziej,
że podejrzewacie cokolwiek. Niech się szampan leje
strumieniami. Vance'a na to stać. - Uśmiechnął się,
jakby rzeczywiście mówił o przyjemnościach. - Kiedy
będziecie witać gości i szeptać sobie słodkie słówka
do ucha, ja wmieszam się w tłum. Nikt nic o mnie nie
wie prócz tego, że zostałem zaproszony. Nawet nie
wiecie, ile można się dowiedzieć od ludzi, którzy
niczego się nie domyślają. Alkohol cudownie rozwiązuje
języki.
Libby spojrzała na męża. Mogła sobie bez trudu
wyobrazić, jakie uczucia wzbudził w nim ten pomysł.
- Kiedy zorganizować to przyjęcie?
- Im wcześniej tym lepiej. Powinniście zaprosić
wszystkich, począwszy od robotników pracujących
w kopalni, a skończywszy na dyrektorach firmy. Dla
niepoznaki zaproście znajomych spoza przedsiębiors
twa, urzędników państwowych, ludzi z towarzystwa.
Niech to będzie jak najmniej oficjalna impreza, tak
by każdy czuł się swobodnie.
- Nie podoba mi się ten pomysł. Nie chcę narażać
Libby. - Vance wstał. Na jego twarzy malowało się
niezadowolenie. Libby już miała rzucić mu się na
szyję, wzruszona tą troską o jej bezpieczeństwo.
- Ja też nie chcę, ale jest to niepowtarzalna okazja.
Możemy uspokoić czujność tych, którzy mają coś
wspólnego z sabotażem w kopalni. Będą zaskoczeni,
widząc, że Vance wbrew okolicznościom bawi się
bezstrosko jak każdy przeciętny pan młody.
- Nie wiem, co o tym myśleć - Vance przejechał
dłonią po włosach.
- Ale ja wiem. Cóż takiego może się zdarzyć
w naszym własnym domu? Jeżeli cały czas będziemy
razem, nie powinno być żadnych problemów.
- Libby ma rację - Charles spojrzał na nią z wdzięcz
nością. - Przyjęcie nie jest najlepszą okazją do
porachunków. Za dużo świadków. Poza tym, tu na
kilometr czuć robotę amatora. Nie wydaje mi się,
byśmy mieli do czynienia z inteligentnym zbrodnia
rzem. Raczej jest to ktoś zawistny lub żądny zemsty.
Chodzi mu przede wszystkim o władzę. Chciałbym
przyjrzeć się tej osobie lub osobom, gdy najmniej się
tego spodziewają. Przyjęcie weselne, zorganizowane tuż
po tragedii, być może obudzi sumienie winnego. A nuż
sam się zdradzi. Na to właściwie będę czekał. Spodzie
wam się też wysłuchać różnych relacji o wydarzeniu.
- Niech będzie, jak chcesz - zdecydował Vance,
opierając dłonie o biodra. - Możemy zaprosić gości
na wtorek lub środę w przyszłym tygodniu. Libby,
jest tu świetna firma, która pomaga w organizowaniu
przyjęć. Sam korzystałem z jej usług przy okazji
różnych bankietów w biurze. Ja zajmę się zapraszaniem
gości.
O czwartej następnego dnia dom i ogród były
zmienione nie do poznania.
Libby jeszcze raz krytycznie sprawdzała swój wygląd,
choć tylko minuty dzieliły ją od przyjścia pierwszych
gości. Chciała, aby Vance był z niej dumny. Od
początku ich znajomości powtarzał, że gdy rozpuści
swe kruczoczarne włosy, przypomina tajemniczą
Cygankę. Wy szczotkowała je więc starannie, by
swobodnie układały się wokół ramion. Założyła suknię
do kolan, którą kupiła na poślubne przyjęcie rodzinne.
Mieli je wydać w Londynie, ale wypadek pokrzyżował
te plany. Udrapowany bladoniebieski szyfon miękko
otulał jej talię. Długie przezroczyste rękawy były suto
przymarszczone i zebrane w mankiety. Ametystowe
kolczyki, prezent ślubny od Vance'a, błyszczały w jej
uszach. Pasowały idealnie do pierścionka zaręczyno
wego. Do gorsu przypięła bukiecik gardenii, który
dostała od Charlesa. Na dołączonym bileciku napisał
„Dużo szczęścia. Życzę zwycięstwa najlepszej z żon".
Libby właśnie szła odszukać Charlesa, żeby mu
podziękować. Stanęła jak wryta na widok Vance'a.
Wyłonił się z sypialni, którą pierwszego dnia pobytu
w domu przeznaczyła w myślach na pokój dziecinny.
Vance wprowadził się tam natychmiast po odnowieniu
jej przez robotników.
Był w nowym garniturze z jasnobrązowego jedwabiu.
Zawsze uważała, że najbardziej mu do twarzy w brą
zach, które podkreślały kolor jego oczu. Śnieżna biel
koszuli odcinała się od głębokiej opalenizny. Jeszcze
wilgotne ciemne kędziory opadały na czoło i zawijały
się w pierścionki za uszami.
Gwałtowna fala pożądania ogarnęła jej ciało. Zawsze
pociągał ją fizycznie. Teraz jednak pragnienie, by
znaleźć się w jego ramionach i zatracić w pocałunkach,
sprawiało niemal ból. Niechcący wyrwało się jej ciche
westchnienie.
- Libby? - Vance uniósł głowę.
- Skąd wiesz, że to ja?
- Czuję zapach gardenii. Nie rosną na farmie.
Ktoś musiał ci je dać. - Oficjalny ton jego głosu
wskazywał na to, że nie jest zadowolony.
- Charles podarował mi je na szczęście.
- Zdaje się, że to przywilej pana młodego - zmarsz
czył brwi. - Widząc, że pan młody jest winny zaniedba
nia swoich obowiązków, Charles pośpieszył na ratunek.
- Założyłam twój prezent ślubny, Vance. Kolczyki.
Świetnie wyglądają przy tej sukience. Jeżeli ten bukiecik
cię denerwuję, odepnę go.
- Wcale nie powiedziałem, że te kwiatki mnie
denerwują - zaśmiał się szyderczo. - Wprost przeciwnie.
To świetne uzupełnienie całej tej farsy. Podejdź bliżej.
Libby.
Wydawało się to niepojęte, ale zmroził ją strach.
Nigdy przedtem Vance nie wyglądał tak groźnie.
Z bijącym sercem spełniła jego życzenie.
- Jestem - powiedziała, czując, jak jego ręce otaczają
jej szyję. Stała nieruchomo, jakby zaczarowana, gdy
palce przesunęły się od obojczyków do ramion.
- Bosko pachniesz, tak jak powinna panna młoda.
Czy tak samo się czujesz? - jego usta wykrzywił
okrutny uśmiech. Wydawało się, że usiłuje za wszelką
cenę ukarać ją i siebie. - Czy mamy sprawdzić, jak
szaleńczą miłością darzysz swojego ślepego mężczyznę,
ociemniałego kochanka, męża, który z niczym sobie
nie radzi, a co dopiero mówić o obowiązku ochrony
przed nieznanym zagrożeniem.
- Przestań, Vance - błagała przez zaciśnięte gardło.
Czuła, że jego dłonie mocniej obejmują jej szyję.
- Rzeczywistość jest obrzydliwa. Prawda, Libby?
A mimo to musimy wszystkich przekonać, że wprost
nie możemy się od siebie oderwać. Pokaż, że będziesz
umiała to zrobić, pani Anson.
Pochylił głowę i przycisnął usta do jej ust z taką
gwałtownością, że przełamałby jej opór, gdyby go
w ogóle stawiała. Od tak dawna pragnęła Vance'a, że
z ochotą przyjmowała jego pocałunki, nawet jeśli
zaprawione były goryczą. A Vance trzymał ją w moc
nym uścisku, nie dając ani chwili wytchnienia. Gdy
w końcu uświadomił sobie, że brutalność jego pieszczot
sprawia jej przyjemność, odepchnął ją od siebie.
Słyszała jego świszczący oddech.
- Co za wspaniała mała aktoreczka! Może pój
dziemy poszukać Charlesa i powiemy mu, że jesteśmy
gotowi przywitać naszych gości. Oto piękność i bestia
- zażartował, śmiejąc się złośliwie.
Jego oczy błyszczały, gdy sięgał po jej rękę.
Chwycił ją z taką siłą, że poczuła ból. Pomaszerował
przodem, ciągnąc ją za sobą jak niesforne dziecko.
Szedł bez najmniejszego wahania, co sprawiało
niesamowite wrażenie. Libby prawie biegła, by za
nim nadążyć.
- Przez cały wieczór masz być blisko mnie - prze
strzegał ją, gdy wchodzili do holu. - Jeżeli ktokolwiek
w najmniejszym stopniu wzbudzi twoje podejrzenia,
natychmiast daj mi znać. Chciałbym, żeby już było
po wszystkim.
Do ósmej wieczór Libby powitała ponad trzystu
zaproszonych gości. Pracownicy Anson Mining mog
liby założyć niewielkie miasteczko. Oszołomiła ją
świadomość, że Vance stał na czele tak dużego
przedsiębiorstwa, sam je stworzył i rozwinął. Im
więcej ludzi witała, tym bardziej" rósł jej podziw dla
inteligencji męża i jego zdolności do prowadzenia
interesów. Wydawało się, że u wszystkich cieszy się
olbrzymim szacunkiem. Dumna z Vance'a przechadzała
się u jego boku w tłumie gości. Nie mogła uwierzyć,
że któryś z nich mógłby mu źle życzyć.
Propozycję toastu na cześć młodej pary przyjęto
entuzjastycznymi okrzykami. Serdeczność, którą im
okazywano, nie mogła być udawana. Libby zdawało
się, że oczy Vance zwilgotniały. Gdy gwar ucichł,
położył dłoń na jej ramieniu. Czuła jej ciepło przez
materiał sukienki.
- Ponieważ wszyscy tu umierają z ciekawości, od
razu oświadczam, że nasze kłopoty się skończyły.
Wracamy do normalnej pracy - musiał przerwać na
chwilę, by zamikły oklaski. - Jak widać, nie pozwoliłem
sobie na bezczynność w czasie ostatniego pobytu
w Anglii. Zdobyłem cennego partnera. Chciałabym
przedstawić moją piękną żonę, dzięki której stałem
się najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.
Objął ramieniem jej smukłą talię, a drugą ręką
pogłaskał po błyszczących, czarnych włosach. Gdy
schylił się i pocałował ją w szyję, wokół rozległy się
oklaski i gwizdy. Ostentacyjnie pokazywał, że ma do
niej prawo. Ogarnęła ją fala gorąca i poczuła, że się
czerwieni, co chyba każdy zauważył.
- Prosimy dalej! Przemówienie!
- Gdy parę lat temu pojechałem do Anglii na
wakacje, odkryłem, że mój ojciec ma nowych sąsiadów.
Zaprosił ich na koktail. Miałem zostać, ale tylko na
chwilę. Wtedy Libby weszła do pokoju. Wywarła na
mnie takie wrażenie, że do dziś nie mogę ochłonąć.
Libby tuliła się do niego, zdumiona jego słowami.
Swoje przeżycia mogłaby opisać tak samo. Od momen
tu, gdy go zobaczyła, nikt inny nie istniał w jej życiu.
Jak zwykle robiono uwagi i dowcipy na temat
nowożeńców. Vance znów ją objął i długo całował jej
rozchylone usta. Po tym, co wydarzyło się w holu
przed przyjęciem, była wstrząśnięta, że na oczach
wszystkich okazuje jej tyle czułości. Znała powody
takiego zachowania, co psuło cały urok tej chwili.
Chociaż Vance ostrzegł, że nie będzie rozmów
o interesach, wkrótce zasypano go pytaniami o politykę
przedsiębiorstwa, o dane techniczne i problemy
związane z pracownikami. Tylko on mógł na nie
odpowiedzieć. Szef wrócił i wszyscy przyjmowali to
z ulgą. Kalectwo nie wpłynęło w najmniejszym stopniu
na jego autorytet. Libby cały czas była o tym
przekonana, a jeżeli Vance zwątpił, to teraz mógł się
raz na zawsze uspokoić. Wystarczyło, by wszedł do
pokoju, a wszyscy mu się podporządkowywali. Nadal
stał na czele Anson Mining.
Obserwując jak angażuje się w dyskusje o interesach,
nawet gdy wokół wszyscy się bawią, Libby nabierała
przekonania, że dzięki przyjęciu zabliźnią się niektóre
rany męża. Znów był przywódcą, pełnym energii,
omawiającym nowe projekty i plany. Nikt nie zgadłby,
że znajduje się w sytuacji podbramkowej, ani że
stracił wzrok. Jeżeli nie pozwoliłby już jej nigdy być
prawdziwą żoną, to i tak zawsze te chwile będzie
wspominała z radością.
Około jedenastej tłum gości zaczął się nieco prze-
rzedzać. Nigdzie nie mogła dostrzec Charlesa. Został
na werandzie przy barze, licząc na to, że tam uzyska
informacje prowadzące do rozwiązania zagadki.
- Vance, obsługa daje mi znaki, muszę przynieść
więcej szampana - powiedziała cicho. - Zostań tu, ja
zaraz wrócę.
- Daję ci dokładnie dwie minuty.
Szept przejął ją dreszczem. Z niechęcią wysunęła
się z jego ramion i poszła w stronę tylnego wyjścia.
Vance został, zatopiony w ożywionej rozmowie
z jednym z młodszych inżynierów. Zapasy szmpana
kończyły się. Wyciągnęła z pudła trzy ostatnie butelki
i pośpieszyła do jadalni, by włożyć je do lodu.
- Pani Anson, chyba mnie pani nie pamięta
- odwróciła się, słysząc nieznany głos za plecami.
- Pan Peter Fromms, jeśli się nie mylę? - wbiła
wzrok w rudowłosego mężczyznę, prawie tak opalo
nego jak jej mąż.
- Jednak pamięta mnie pani - na jego twarzy
pojawił się ujmujący, nieco krzywy uśmiech. - Kiedy
widzieliśmy się ostatnim razem, również nie mogła
pani oderwać oczu od męża.
- Czy to aż tak bardzo widać? - spytała przyjaźnie.
- Obawiam się, że tak. Przedstawiono nas sobie
przy basenie. Obserwowała pani, jak Vance gra w polo
wodne, i odniosłem nieodparte wrażenie, że myślami
jest pani nieobecna.
- Chyba ma pan rację. Ale miło wspominam
rozmowę z pana żoną, Nancy. Gdzie ona jest?
- Jest w Perth, u rodziny. Żyjemy teraz w seperacji
- na chwilę w jego oczach pojawił się smutek.
- Nic nie wiedziałam...
- Dlaczego miałaby pani wiedzieć? - mówił powoli,
jakby ważył każde słowo. - Poza tym dzisiaj powinna
się pani tylko bawić. Zatańczy pani ze mną, czy też
mąż będzie niezadowolony?
Dawny Vance nie miałby nic przeciwko temu, ale
nie mogła przewidzieć zachowania nowego Vance'a
nie mogła przewidzieć. Poza tym, miała dziwne uczucie,
że Peter Fromms stara się ostrożnie zbadać grunt.
Dlaczego? Przecież kiedyś byli z Vance'm dobrymi
przyjaciółmi.
- Zapomnijmy o tym - powiedział bez urazy
w głosie.
- Proszę się nie gniewać, ale obiecałam Vance'owi,
że zaraz wrócę. Może po prostu przetańczymy w jego
stronę?
- Jest pani jeszcze piękniejsza niż dawniej - stwier
dził. Zręcznie ukrył swoje zaskoczenie jej propozycją
i poprowadził ją na środek salonu, gdzie tańczyło
kilka par. - Vance ma pani zdjęcia na biurku. To
prawdziwa tragedia, że już pani nie może zobaczyć.
Gdyby powiedział to ktoś inny, Libby może czułaby
się urażona. Nie mogła wytłumaczyć dlaczego, ale
wiedziała, że w słowach Petera jest szczerość i płynące
z głębi serca współczucie.
- Na tym świat się nie kończy - powiedziała cicho.
- Łączy mnie z Vanc'em o wiele więcej niż tylko
pociąg fizyczny.
- Przepraszam, Fromms, ale właśnie teraz chciałbym
zatańczyć z moją żoną.
Głos Vance'a pełen był ledwo hamowanego gniewu.
Odciągnął ją tak gwałtownie, że niemal jęknęła. Znów
nie mogła zrozumieć, dlaczego między obu mężczyz
nami wyczuwało się tyle napięcia. W jaki sposób,
jeżeli w ogóle, wiązało się to z jej osobą?
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Peter w milczeniu skinął głową, a Vance odebrał
mu Libby ze zręcznością człowieka, który widzi.
Przytuleni, zaczęli tańczyć.
- Czy Peter cię podrywał?
- Nie. Wcale. - Stanęła i spojrzała na niego
zdziwiona.
- Z reguły zapomina się, gdy trochę wypije - Vance
skrzywił się. - Gdyby wiedział, że mu to ujdzie na
sucho, na pewno by spróbował.
- Chyba mylisz go z kimś innym. Nie zauważyłam,
by cokolwiek wypił.
- To dziwne. - Vance głaskał kciukiem przegub
jej ręki, nieświadomy tego, co robi. Najmniejszy
jego dotyk przyśpieszał jej tętno. - Każda kobieta
o jakim takim wyglądzie, nawet mężatka, jak Marj
Dean, jest dla niego łakomym kąskiem. Nie można
mu ufać.
- Nie rozumiem. Przecież był twoim przyjacielem.
Gościłeś go z Nancy u siebie w Anglii. Czy coś się
między wami wydarzyło?
- Musisz spytać Nancy. Zostawiła go.
- Vance, to niepodobne do ciebie. Są bardzo miłymi
ludźmi.
- Wiem, że Nancy cię lubiła. Dlatego zaprosiła cię
na wspólne zakupy w Londynie. Chciała, żebyś była
jak najdalej od uwodzicielskiego wdzięku Petera.
- Co ty mówisz? - Libby nie wierzyła własnym
uszom.
- Poświęcił ci nieprzyzwoicie wiele uwagi tego
96
wieczora, kiedy się poznaliście - z jakiegoś powodu
Vance uczepił się tego tematu.
- Przesadzasz. Gdyby się narzucał, zapamiętałabym
to. Świetnie wiem, kiedy ktoś mnie naprawdę podrywa.
- Z twoją urodą... Rzeczywiście powinnaś wiedzieć
- zacisnął mocno usta.
- Vance, o co ci chodzi?
- Uwierz mi na słowo, że wtedy Peter miał na
ciebie chrapkę. Jesteś pociągającą kobietą. To, że nie
zareagowałaś, musiało zranić jego dumę.
- Dlaczego jeszcze go zatrudniasz, jeżeli masz o nim
taką opinię?? - pytała Libby zaskoczona tym, że dusił
w sobie tyle zapiekłej zazdrości.
- To dobre pytanie. - znów zaczęli tańczyć. Chyba
dlatego, że kiedyś był moim najlepszym przyjacielem,
a poza tym jest zdolnym inżynierem. Mógłby mieć
własne przedsiębiorstwo. Swego czasu myślałem, że
będziemy wspólnikami. Ale wszyscy już wiedzą, że
ma napady picia. Kiedy Nancy odeszła, chciał, żeby
mu dać jeszcze jedną szansę. Zarządziłem więc
kilkumiesięczny okres próbny. Jednak...
- Jednak co? - Libby odsunęła się od męża, by mu
się przyjrzeć. Jego twarz była popielata, a kropelki
potu pojawiły się na brwiach i górnej wardze. - Vance?
Co się z tobą dzieje?
- Nic nie mów. - Oparł się na niej ciężko. - Tań
czymy w stronę drzwi. To tylko ból głowy.
- Ten sam, co w dniu przyjazdu Charlesa? - pytała
zdenerwowana.
Dyskretnie podtrzymywała go, podczas gdy wolno
przesuwali się w stronę drzwi sypialni. Chyba nikt nie
zauważył, że wchodzili do środka ani, że zamknęła
drzwi na klucz. Ci, którzy to widzieli, pewnie przypusz
czali, że przez chwilę chcieli być razem.
- Połóż się. Zadzwonię do doktora Stillmana.
- Po co, na litość boską!? - rozciągnął się na
łóżku, przykrywając oczy ramieniem. - Od czasu do
czasu miewam bóle głowy.
- Od momentu, kiedy przewróciłeś się w czasie
konnej przejażdżki. Miałeś pójść do doktora Stillmana
w zeszłym tygodniu. Zamartwiam się o ciebie.
- Ustalmy parę rzeczy. Ja będę decydował, czy
i kiedy pójdę do lekarza. Wróć na przyjęcie i trzymaj
się Charlesa. Powiedz mu wszystko, ale gdyby kto
inny pytał o mnie, mów, że za chwilę się zjawię. Nie
wspominaj przypadkiem o bólu głowy.
- Zrobię, jak zechcesz. Proszę. - Mówiąc to,
przyniosła szklankę wody z łazienki i tabletki przeciw
bólowe. Poczekała, aż je połknie. Wyglądał naprawdę
źle. - Nie wstawaj, Vance. Ludzie i tak już wychodzą.
- Zobaczę - powiedział z wysiłkiem.
- Przyrzekam, że niedługo wrócę.
W drodze na werandę wpadła na grupkę pracow
ników Vance'a wyższego szczebla. Zatrzymali ją
i podziękowali za miłe przyjęcie. Kilku chciało
pożegnać się z Vance'em.
- Za chwilę wyjdzie - oświadczyła, mając nadzieję,
że w jego nieobecności nie dostrzegą nic dziwnego.
Był wśród nich Charles, który teraz podszedł do niej.
- Powiedz Vance'owi, że niedługo wrócę. Jadę do
Martina. Zaprosił paru znajomych do siebie na drinka.
- Istotnie - potwierdził Martin Dean. - Obiecałem
Marj, że nie zasiedzę się do późna. Ostatnio niezbyt
dobrze się czuje.
- Mam nadzieję, że wkrótce znów nas odwiedzisz.
Przyprowadź Marj. Szkoda, że dzisiaj nie mogła
przyjść. Może spotkamy się na obiedzie w przyszłym
tygodniu?
- Z chęcią przyjdziemy. Powiedz Vance'owi, że
porozmawiam z nim rano. Mam ważną wiadomość
- zamruczał cicho, by tylko ona słyszała. Patrzył
znacząco na Petera Frommsa, który stał o parę
metrów dalej, rozmawiając z jednym z inżnierów.
Najpierw Vance, a teraz Martin. Znów zdziwiła się,
że Peter nadal jeszcze pracuje.
- Powtórzę mu wszystko. Dobranoc.
Obudziła się późnym rankiem. Zajrzała do pokoju
Vance'a. Łóżko już było posłane. Bez wątpienia dzieło
Jamesa.James pojawiał się i znikał tak cicho - nawet
nie zauważała jego obecności. Rozczarowana, że nie
zastała męża, poczłapała do kuchni, aby napić się
soku, i tam znalazła jego liścik. James odwiózł go do
Nairobi. Jeżeli będzie go potrzebowała, powinna go
szukać w mieszkaniu w mieście. Dziękował jej za
wspaniałe przyjęcie i zapewniał, że w przyszłości
odwdzięczy się za wszystko, co zrobiła. Jak zwykle
jego pismo było zamaszyste, ale nierówne linijki
biegły skośnie przez kartkę papieru, jakby pisane
ręką dziecka.
Libby ponownie przeczytała list, zgniotła go w ręku
i wyrzuciła do kosza. Postanowiła ukoić ból i niepokój
wysiłkiem fizycznym, zabrała się za sprzątanie.
Później zadzwoniła do rodziców i teściów, żeby
opowiedzieć im o przyjęciu. Nie wspominała o pro
blemach, jakie Vance miał ze swoim przedsiębiorstwem.
Nie chciała ich martwić.
Vance i Charles wrócili na farmę około ósmej.
Jedno spojrzenie na męża wystarczyło, by wiedziała,
że coś jest nie w porządku.
- Zjedzcie beze mnie - rzucił w jej stronę, wchodząc
do holu. Serce w niej zamarło. Ani jednego słowa na
powitanie. Nic.
- Wyglądasz jak śmierć na chorągwi, Vance. Wiem,
że bóle głowy się nasiliły.
- Rozbolała mnie w czasie jazdy. Wezmę proszek
i przejdzie. Potem do was przyjdę - powiedział, stając
w drzwiach do salonu. Przeraziła się, słysząc z jakim
wysiłkiem mówi. Każde zdanie dużo go kosztowało.
- Większość dnia spędziliśmy na rozmowie w miesz
kaniu w Nairobi. - Charles rzucił Libby wiele mówiące
spojrzenie, przyjmując od niej szklankę wina. - Tam
też miał dwa napady bólu.
- Te dolegliwości są tak okropne, że pewnego dnia
po prostu straci przytomność - stwierdziła Libby
drżącym głosem.
- Co powiedział lekarz, gdy wypisywał Vance'a ze
szpitala?
- Powiedział, że nieznacznym bólem nie należy się
martwić, ale przecież te nagłe ataki to coś zupełnie
innego - mówiła, nerwowo przygładzając włosy ręką.
- Poza tym parę tygodni temu upadł, kiedy wybraliśmy
się na konną przejażdżkę. Nie chce pójść do doktora
Stillmana. Może ty na niego wpłyniesz, żeby zgłosił
się na badanie jutro. Mnie nie posłucha.
- No tak, twój mąż ma zawsze własne zdanie, ale
sama o tym wiesz najlepiej. Zobaczę, co da się zrobić
- powiedział ze współczuciem, i wstając, ciągnął
dalej. - Może teraz zjemy lekką kolację i pójdziemy
już spać. Położyłem się dopiero po trzeciej. Jutro
będziemy bardziej wypoczęci i opowiem ci, czego się
już dowiedziałem.
Libby przyjęła z ulgą propozycję Charlesa. Nie
mogła się na niczym skupić, wiedząc że obok Vance
cierpi. Poza tym, była dziwnie niespokojna. Nie
wiedziała dlaczego. Dręczyło ją wspomnienie tego, co
zauważyła zeszłej nocy. Poszła do pokoju Vance'a
i stanęła w progu. Ze środka dobiegł jego głęboki,
miarowy oddech. W świetle padającym z holu zoba
czyła, że leży na wznak z niedbale rozrzuconymi
nogami.
Obserwując Vance'a, zapaliła światło i znów zoba
czyła to, co zeszłej nocy. Przykrył twarz ramieniem
tak, jakby światło go raziło.
Czuła, że z wrażenia ma gęsią skórkę. Wyłączyła
światło i ramię Vance'a opadło. Nie czekając ani
chwili dłużej pobiegła do pokoju Charlesa i zapukała
do drzwi. Otworzył szybko, jeszcze ubrany w garnitur.
Położyła palec na ustach.
- Chodź ze mną - szepnęła. - Potem ci wszystko
wytłumaczę. Nie pytaj o nic i nie hałasuj.
- Dobrze - powiedział, idąc za nią do sąsiedniego
pokoju. Vance nie zmienił pozycji. Nadal leżał na
wznak. Charles spojrzał na Vance'a a potem, pytająco,
na Libby.
- Zobacz, co się stanie, kiedy zapalę światło
- mówiła cicho, przyciskając włącznik. Nie minęło
parę sekund, a ramię Vance'a osłaniało jego oczy.
Dla Libby był to wystarczający dowód. Spojrzała na
Cherlesa. - To dzieje się za każdym razem, gdy
włączam światło. Popatrz teraz.
Oniemiały z wrażenia Charles wpatrywał się, jak
ręka Vance'a opadła, gdy Libby wyłączyła światło.
Sam przycisnął wyłącznik jeszcze raz. Vance jęknął,
odwrócił się i ukrył twarz w poduszce. Charles chwycił
Libby za ramię. Nie powiedzieli ani słowa, ale rozumieli
się świetnie. Vance westchnął, gdy w pokoju znów
zapanowała ciemność. Charles poprowadził Libby do
biblioteki.
- Musisz natychmiast zadzwonić do jego lekarza.
- Już to robię - powiedziała Libby, kartkując
szybko oprawiony w skórę notatnik.
- Gdybym tego nie widział na własne oczy, nie
uwierzyłbym ci. - Powiedział zdławionym głosem.
Drżącą ręką Libby wykręcała numer telefonu.
- Halo, doktor Stillman przy aparacie.
- Mówi Libby Anson. Panie doktorze, zdarzyło
się coś, o czym pan powinien wiedzieć. - Libby
chaotycznie relacjonowała przebieg wypadków. Charles
przysłuchiwał się, siedząc na brzegu biurka.
- Jutro rano powinienen zjawić się w moim ga-
binecie. To absolutnie konieczne. W żadnym wy
padku proszę mu nie mówić o pani odkryciu. Może
coś znaczyć, ale nie musi. - Słowa lekarzy rozwiały
nieco nadzieje Libby. - Czy cierpiał ostatnio na
bóle głowy?
- Tak, i te bóle nasilają się. Nie można ich dłużej
lekceważyć.
- Zgadzam się z panią. Proszę zrobić wszystko, by
mąż stawił się jutro w szpitalu.
- Przyrzekam, że będzie - pożegnała lekarza
i odłożyła słuchawkę. Spojrzała na Charlesa z uśmie
chem, który natychmiast zniknął z jej twarzy, gdy
zobaczyła w drzwiach Vance'a.
- Komu składałaś przyrzeczenia, Libby?
Libby zbladła, a Charles gwałtownie podniósł się
i chwycił ją za rękę. Napięcie wzrastało. Vance nie
zwykł długo czekać na odpowiedź.
- Przyrzekałam doktorowi Stillmanowi.
- Rzeczywiście?
- Od kiedy się przewróciłeś, cierpisz na bóle głowy.
Kiedy dzisiaj nie chciałaś zjeść kolacji, zdenerwowałam
się i zadzwoniłam do niego. Musiałam się dowiedzieć,
czy to normalny objaw. Powiedział, że tak, ale mimo
to chciałby cię jutro rano zbadać i nie życzy sobie
odmownej odpowiedzi.
- Ja namówiłem ją, żeby zadzwoniła - Charles
pośpieszył na ratunek, mówiąc tonem zarezerwowanym
do wystąpień na sali sądowej. - Nie mogę skoncentro
wać się na problemach przedsiębiorstwa, jeżeli dodatko
wo muszę martwić się o twoje zdrowie. Jak wiesz,
komisja dochodzeniowa wyznaczyła ci przesłuchanie na
poniedziałek. Będą zadawać trudne pytania i muszę być
pewien, że jesteś sprawny fizycznie i psychicznie.
- Taki wstrząs to nie byle co - dodała Libby,
ściskając z wdzięczności rękę Charlesa. - Szczerze
mówiąc, doktor Stillman był zły, bo nie przełożyłeś
na inny termin wizyty, którą ci poprzednio zamówiłam.
Uważa, że to przeze mnie. Nie chcę drugi raz cierpieć
za niewinność.
- Owszem, parę razy bolała mnie głowa - przyznał
Vance. Z rękami w kieszeniach przechadzał się po
pokoju. W jego zachowaniu wyczuwało się niemal
wrogość. - To nie było nic poważnego.
- Może i nie - powiedział Charles ze spokojem.
Ale miej na uwadze, że czeka cię przesłuchanie i musisz
być zdrowy.
- Przekonałeś mnie. Zadzwonię i umówię się na
wizytę - Vance potarł dłonią kark.
- Nareszcie mówisz rozsądnie. - Charles poklepał
go po ramieniu. - Zostawiam was samych. Idę spać.
Jutro opowiem Libby o tym, czego dowiedziałem się
w czasie przyjęcia. We trójkę musimy te informacje
jakoś uporządkować. Mam przeczucie, że wkrótce
uda nam się rozwiązać naszą zagadkę.
- To wspaniała wiadomość - powiedział Vance.
- Ale zgadzam się z tobą. Poczekajmy z tą rozmową
do jutra. Obawiam się, że mózg odmawia mi po
słuszeństwa po wielu godzinach pracy w biurze.
Zaniepokojona Libby spojrzała badawczo na Van-
ce'a. Kłamał jak najęty. Jego mózg funkcjonował bez
zakłóceń dzień i noc. Domyślała się, że nie zadowoliły
go jej wyjaśnienia dotyczące rozmowy z lekarzem.
Czy chciał ją jeszcze wypytywać? Potrafił być nieus
tępliwy. Charles już wychodził z biblioteki, machając
ręką do Libby na dobranoc. Vance nie musiał mu
dwa razy dawać do zrozumienia, że już pora się
pożegnać.
Wydawał się wyższy i dziwnie daleki, gdy tak stał
wyprężony na środku pokoju. Wyglądał na człowieka,
który ze wszystkich sił stara się panować nad sobą.
Nie wierzyła, że nie chciał rozmawiać z Charlesem
o dochodzeniu. W tej chwili była to jedyna sprawa,
którą żył. To, że chciał z nią zostać sam na sam, nie
wróżyło nic dobrego. Czuła się jak w pułapce.
- Jestem niewidomy, ale i tak wiem, że coś jest nie
w porządku - zaczął cicho. - Co się dzieje, Libby?
Chcę znać prawdę nawet, gdybym miał cię tutaj
trzymać całą noc.
- Nie wiem, o czym mówisz. Przecież już ci wszystko
wytłumaczyliśmy z Charlesem. Na tyle zaniepokoiliśmy
się twoim zdrowiem, by zadzwonić do lekarza. To
wszystko.
- Nie - pokręcił głową, uśmiechając się zimno.
- Możesz oszukać każdego, ale nie mnie, Znam cię za
dobrze. Coś przede mną ukrywasz.
- Nie bądź śmieszny! - zrobiła krok do tyłu,
potykając się o kosz na śmieci.
- Boisz się? - ciągnął cichym głosem. Jego dłonie
zwinęły się w pięści w geście bezgranicznej rozpaczy.
- Charles wymyślił te historyjki.
Libby zamarła. Oskarżał ją, że razem z Charlesem
coś przed nim ukrywała. Stała nieruchomo, nie mogąc
wydusić z siebie ani słowa.
- Mam rację, prawda? - czuła się zagrożona, widząc
że zmierza w jej stronę. - Co się dzieje, Libby? Mam
prawo wiedzieć. Dlaczego dzwoniłaś do lekarza?
Słyszałem, jak mówisz, że bóle się nasilają. Czyje
bóle? Twoje?
- Moje?
- Uderzyłaś się, kiedy upadliśmy. Teraz udajesz,
że nic się nie stało, ale nie dam się nabrać. Czy
zrobiłaś sobie krzywdę? Powiedz - wypytywał dociek
liwie. Gdy uzmysłowiła sobie, że jego zdenerwowanie
wynika z obawy o jej zdrowie, natychmiast ogarnął ją
spokój. Westchnęła z ulgą, bo tajemnica nie wyszła
na jaw.
- Nic mi nie jest, Vance.
- Nie wierzę ci.
- W takim razie muszę cię przekonać - szybko
pokonała dzielącą ich odległość i zarzuciła mu ramiona
na szyję. - Sam zobacz. Nigdy nie czułam się lepiej
niż teraz.
Przez jego ciało przeszło drżenie, gdy przytuliła się
do niego, ale nadal stał wyprężony, pełen napięcia.
Całowała jego twarz, gładząc ramiona i szerokie
barki. Nie mogła się już dłużej powstrzymać, by nie
dotknąć ustami jego warg. Niemalże wpadł w panikę
z obawy o jej zdrowie, a to świadczyło o jego uczuciach.
Vance westchnął i zaborczym ruchem przesunął
dłonie po jej ramionach i plecach. Przycisnął ją do
siebie z gwałtownością zdradzającą, jak bardzo jej
pragnął.
- Czy juś się upewniłeś, że nic mi nie jest?
- Nie - odpowiedział schrypniętym głosem, całując
delikatnie jej szyję. - Nie, dopóki się z tobą nie będę
kochał.
Libby poczuła się dziwnie ociężała. Bez wysiłku
wziął ją w ramiona i zaniósł do sypialni. Musiał sam
znaleźć drogę, bo całkowicie straciła orientację.
Zamknął drzwi, opuścił ją powoli na łóżko i sam
ułożył się obok niej.
- Chodź bliżej, kochanie - poprosił, przyciągając
ją do siebie. Jego głos drżał ze wzruszenia. - Chcę
kochać się z tobą całą noc. Lata całe marzyłem
o tym, by mieć cię tak blisko..
Zanurzył palce w jej długich włosach, bawił się
nimi i głaskał. Oddychała coraz szybciej, czując jego
pocałunki na twarzy i szyi.
- Vance - westchnęła cicho. Zaczęła całować jego
oczy. Stęskniona pieszczot, objęła dłońmi głowę
Vance'a i ukryła twarz w jego włosach. - Kochaj mnie..
- O to nie musisz mnie prosić - zamruczał. Jego
dłoń miękkim ruchem powędrowała na jej kark.
Podtrzymywał jej głowę, ustami szukając jej warg.
- Twoja skóra to atłas. Czuję, jak każdy mój dotyk
przyśpiesza bicie twojego serca. Słyszę twój urywany
oddech. Czy wiesz, ile razy nocą wyobrażałem sobie,
że trzymam cię w ramionach taką jak teraz, gotową,
by mnie kochać? Muszę cię kochać całą. Nie mogę
zostawić nawet skrawka twojego ciała, który by do
mnie nie należał.
Jego pocałunki i pieszczoty rozbudzały w niej nowe
pragnienia i sprawiały, że odkryła niezmierzoność
rozkoszy. Upajała się dotykiem jego ciała i smakiem
ust. Czuła, jak każdy jego mięsień i nerw reaguje na
najmniejsze muśnięcie jej dłoni. Poznawali swoje ciała,
czerpiąc z nich coraz to większą rozkosz, by w końcu
zatonąć w ekstazie. Libby kurczowo obejmowała
męża, nareszcie także kochanka. Vance scałowywał
łzy radości spływające po jej policzkach. Nienasyceni,
po chwili znów szukali w sobie zapomnienia.
- Vance - wyszeptała.
Nie mogła znaleźć słów na wyrażenie swoich uczuć.
Jego gorące pocałunki powiedziały wszystko. Znów
poddała się zmysłom, przyjmując jego pieszczoty
i odwzajemniając je ze swobodą, której dopiero się
nauczyła.
Nim zaczęło świtać, usłyszała, że wymówił jej imię.
Tęsknota w jego głosie sprawiła, że ogarnęło ją
podniecenie. Odszukała jego usta, czując że obejmuje
ją z siłą, do jakiej tęskniła. Potem, zadowolona,
zapadła w sen, sen wypełniony marzeniami o męż
czyźnie, którego kochała.
- Vance?
Cisza. Libby wyciągnęła rękę i szukała męża. Znów
pragnęła tej rozkoszy, jaką tyle razy dawał jej w nocy.
Pod palcami poczuła jedynie chłód prześcieradła, co
ją natychmiast całkowicie rozbudziło. Vance'a nie było.
Rzuciła okiem na budzik. Dochodziło południe.
Nie mogła uwierzyć, że tak długo spała. Spojrzała na
ubrania porozrzucane na podłodze obok łóżka.
Wspomnienia upojnej nocy znów obudziły w niej
pragnienie miłości. Żadne słowa nie mogły opisać
głębokiej radości, jaką dawało jej poczucie, że nareszcie
do niego należy.
Zsunęła się z łóżka i zarzuciła na siebie szlafrok. Jej
obawy potwierdziły się, gdy szybko obeszła cały dom.
Charles i Vance pojechali land roverem do Nairobi.
W jej mniemaniu ostatnia noc całkowicie odmieniła
jej małżeństwo. Oczekiwała jednak, że Vance zapewni
ją o tym osobiście. Jeżeli będzie czekała na jego
powrót z pracy, doprowadzi się do szaleństwa własnymi
myślami i wątpliwościami.
W nocy, dzięki Vance'owi, przeżyli cudowne chwile,
kiedy nic się nie liczyło prócz miłości. Libby czuła
olbrzymią satysfakcję wiedząc, że dała mu szczęście.
Rano jednak wszystko się odmieniło. Opuścił ich
wspólne łóżko bez słowa. Uznała, że już wie, jakie
uczucia kryje w sercu. Musiała się jeszcze przekonać,
co myśli. O tym nie mogli rozmawiać przez telefon.
Mogłaby mu zrobić niespodziankę i zjawić się w biurze.
Może poszliby na obiad, żeby porozmawiać, a potem
spędziliby noc w hotelu. Musieli przecież omówić
swoją przyszłość.
Przepełniona ufnością, którą może dać tylko noc
spędzona we dwoje, Libby była pewna, że Vance nie
będzie miał nic przeciwko jej wizycie w firmie. Miała
trzymać się z dala do czasu przyjęcia. Teraz było już
po wszystkim i nie widziała powodów, dla których
powinna się nadal ukrywać. Chciała zobaczyć jego
biuro, jeszcze bardziej uczestniczyć w jego życiu.
A tak naprawdę po prostu nie mogła się doczekać, by
znów znaleźć się w jego ramionach. Noc okazała się
zbyt krótka.
Wczesnym popołudniem była gotowa do drogi.
Zapuściła motor jeepa i wyruszyła w stronę Nairobi.
Na siedzeniu obok położyła neseser z ubraniami
i przyborami toaletowymi dla siebie i Vance'a na
wypadek, gdyby dał namówić się na noc w hotelu.
Wyjazd poprzedziły staranne przygotowania. Wzięła
prysznic i ubrała się w nową błękitną suknię z surowego
jedwabiu. Włosy dla odmiany upięła w chignon.
Chciała być piękna dla męża, nawet jeżeli nie mógł jej
zobaczyć. Zaplanowała wspaniały, podniecający wie
czór. Nie mogła doczekać się spotkania z Vance'em.
Gdy znajdowała się pięć kilometrów od granic
miasta, woda w chłodnicy zaczęła się niemal gotować.
Zastanawiała się, czy wypadek, który mieli w czasie
burzy parę tygodni temu, nie uszkodził samochodu.
Odczekała dziesięć minut, znów zapuściła motor, ale
dojechała już tylko do najbliższej stacji obsługi.
Ku jej rozpaczy mechanik stwierdził, że w jeepie
należy wymienić termostat. Mogła dowiedzieć się
wieczorem, czy samochód jest sprawny, ale naprawa
pewno potrwa do następnego dnia.
W tych okolicznościach Libby nie miała wyboru.
Postanowiła pojechać do biura Vance'a taksówką.
Nie mogła pozwolić, by drobne niepowodzenie po
krzyżowało jej plany, więc wzięła ze sobą neseser.
Administracja przedsiębiorstwa składała się z kilku
działów. Zajmowały one eleganckie biura rozmiesz
czone na dwóch piętrach nowego wieżowca. Tylko
chwila jazdy windą i już była przy gabinecie Vance'a
i pokojach, w których urzędowali członkowie zarządu.
Pierwsze wrażenie, jakie wywarła na niej nowoczesność
budynku, przestrzeń, szkło, chrom i wszechobecna
zieleń, zbladło, kiedy znalazła się w holu, gdzie
dominowała wspaniała sztuka afrykańska. Jedna
z sekretarek zauważyła ją i chciała zaprowadzić do
prywatnego apartamentu Vance'a. Libby powstrzymała
ją ruchem ręki.
- Czy mój mąż jest sam? - spytała cicho.
- Tak, proszę pani.
- W takim razie wolę mu zrobić niespodziankę.
- Rozumiem - sekretarka uśmiechnęła się i wróciła
za biurko.
Z bijącym sercem, bezszelestnie Libby weszła do
gabinetu Vance'a. Siedział za biurkiem z orzecha
w kręconym fotelu, tyłem do wejścia.
Postawiła torby na podłodze, zakradła się do niego
na palcach i pocałowała go w szyję.
- Tak bardzo brakowało mi ciebie dzisiaj rano.
Musiałam przyjechać - szepnęła.
Obeszła biurko dookoła, by mu usiąść na kolanach.
Zatrzymała się po dwóch, trzecj krokach. Wijący się
z bólu mężczyzna w niczym nie przypominał jej męża,
który minionej nocy drżał z pożądania w jej ramionach.
Pobladły, Vance niemal leżał w fotelu. Miał za
mknięte oczy. Już parę razy w zeszłym tygodniu
widziała jego twarz naznaczoną tak olbrzymim
cierpieniem. Zaczerpnęła głęboko powietrza. Vance
otworzył oczy i natychmiast wyprostował się na krześle.
Rysy jego twarzy stężały, a brwi zmarszczyły się
złowrogo.
- Powiedziałem ci, że nie masz wstępu do tego
gabinetu!
- Wczoraj wieczorem poznałam cały twój personel
nie widzę powodu, dla którego powinnam się trzymać
z daleka - tłumaczyła, całkowicie zaskoczona tym
nagłym wybuchem gniewu. Zrobiła krok do przodu.
- Od dawna tak się czujesz? Przecież każdy zorientuje
se, że jesteś chory. To nie może tak dalej trwać, Vance.
I - Chyba się już powtarzam, ale powiem jeszcze
raz. Moje zdrowie jest moją sprawą. - Zacisnął
/ niesmakiem usta. - Twoja litość napawa mnie
obrzydzeniem.
- Litość? - aż zachwiała się w miejscu.
- Możesz już przestać odgrywać swoją rolę! - jego
głos nabrał dyrektorskiej stanowczości. - Twoja pełna
poświęcenia postawa została dostrzeżona. Ostatniej
nocy zdobyłaś się na heroiczny gest w stosunku do
ociemniałego mężczyzny. Nie musisz się obawiać, że
oczekuję powtórki. Nie chcę być brutalny, ale miłość
oparta na listości nie jest tym, o czym marzyłem.
- Czy kochać się z mężem to dla ciebie tylko gest?
- jej głos drżał z bólu. Nie czułaby się bardziej
zraniona, gdyby uderzył ją w twarz.
- A jak ty byś to nazwała? Mała przysługa dla
ślepca? Niech ma złudzenie, że jest w pełni sprawny!
- szydził sarkastycznie z lodowatym uśmiechem na
ustach. - Muszę przyznać, że jesteś świetną aktorką.
Nawet teraz, gdy poznałam cię od tej strony, nie
mogę się oprzeć twemu urokowi. Zeszłej nocy... Twoje
umiejętności wzbudzają we mnie podziw. Miałam
wrażenie, że znajduję się w niebie i na dodatek razem
z tobą.
- Vance, przestań!
- Jeżeli sprawi ci to przyjemność, przyznaję, że
w twoich ramionach całkowicie straciłem głowę. Na
krótką chwilę zaprzedałem duszę. Całe szczęście, że
wraz z nadejściem ranka odzyskałem zdrowe zmysły
- Jak możesz tak mówić? - chwyciła się oparcia
krzesła, ściskając je niczym koło ratunkowe.
- A jak mam mówić? - ciągnął bezlitośnie. - Po
pierwsze, powiedziałem ci, że w ogóle cię tu nie chce
To, co się stało zeszłej nocy, było rezultatem te
komedii, jaką odegraliśmy, by oszukać ludzi z przedsię
biorstwa. Dobrze przysłużyłaś się sprawie. Charles
wpadł na właściwy trop i już możemy przestać udawać
Nasze małżeństwo skończyło się. Nigdy nie powinnc
było dojść do skutku. To jeszcze jedna pomyłka, którą
zrobiłem, i ponoszę za to całkowitą odpowiedzialność
- Czy ja nic nie mam do powiedzenia?
- Rozwodzę się z tobą - oznajmił, opierając dłonie
na stole. - Charles wytłumaczy ci wszystkie szczegóły.
Moje propozycje finansowe powinny cię zadowolić
i zrekompensować ci wielkoduszność, którą wykazałaś
zeszłej nocy. To nie mieściło się w zakresie twoich
obowiązków. Zostaniesz więc odpowiednio wyna
grodzona.
- Wynagrodzona! - jej krzyk odbił się echem od
ścian pokoju. Musiała się oprzeć o krzesło, czując że
jest bliska omdlenia. - Jak możesz tak do mnie
mówić? Jak możesz? W ogóle nie dam ci rozwodu!
- Wydaje mi się, że jednak dasz - mówił tak
spokojnie, że zdenerwowała się jeszcze bardziej.
- Zarezerwowałem ci miejsce w samolocie odlatującym
rano z Nairobi. Jutro wieczorem będziesz w White
Oaks. Spakuj to, co ci jest najbardziej potrzebne.
Dopilnuję, by reszta twych rzeczy znalazła się w skrzy
niach, które popłyną do Anglii tak szybko, jak to
tylko możliwe.
- A gdyby się okazało, że jestem w ciąży, to co?
- spytała. Zeszłej nocy myśleli jedynie o zaspokojeniu
swoich pragnień. Nie brali pod uwagę niczego więcej.
- Wtedy złożę w banku fundusz powierniczy. Nie
zamierzam unikać odpowiedzialności - na jego
skroniach pulsowały nabrzmiałe żyły.
- Naprawdę odmówiłbyś sobie przyjemności trzy
mania w ramionach własnego dziecka? - spytała
Libby, czując, że coś pęka w jej duszy. - Zrezyg
nowałbyś z ojcostwa?
- Nie zapominaj, że byłbym niewidomym ojcem.
- Jego oczy zawęziły się. - Tak czy owak, mówimy na
razie tylko o ewentualności, nie o fakcie. Może właśnie
teraz powinienem ci powiedzieć, że sprzedaję farmę.
Już dawno temu przyrzekłem Martinowi prawo
pierwokupu, jeżeli zdecydowałbym się kiedykolwiek
na ten krok. Przyjedzie z Marj w niedzielę, żeby
dokładnie wszystko obejrzeć, nim dobijemy targu.
Już wpłacił zaliczkę. Z tego też powodu chciałbym,
żebyś już jutro wyjechała.
- Przecież ta farma to dla ciebie źródło radości
i dumy. - Libby nic nie rozumiała. - Nie możesz jej
sprzedać. Nie pozwolę na to. Na litość boską, dlaczego
to robisz?
- Jeżeli tego jeszcze nie zauważyłaś, to zwróć uwagę
na fakt, że jestem ślepy. Mieszkanie wystarczy mi
w zupełności i to do końca życia. Jest blisko biura, co
ma duże znaczenie, zakładając, że nadal będę prowadził
przedsiębiorstwo. Szkoda niepotrzebnie strzępić język,
chodzi po prostu o to, że już cię nie chcę ani nie
potrzebuję.
- Mówisz tak, jakbyś zwalniał złego pracownika.
Nie pozbędziesz się mnie w ten sposób.
- Myślałem, że mi się uda. - Jego szyderczy uśmiech
doprowadzał ją do wściekłości. - Dopóki nie zgodzisz
się na rozwód, nie dam ci ani pensa. Nie mając tu
domu, nie masz innego wyboru, jak tylko wyjechać.
Oto bilety. Charles będzie na farmie przed siódmą
i zawiezie cię na lotnisko. Omówicie też sprawy
związane z rozwodem. Myślę, że to wszystko.
- Możesz powiedzieć Charlesowi, że traci czas.
- Obróciła się na pięcie i ruszyła w stronę drzwi.
Zatrzymała się jednak i spojrzała na niego. - Nie
wyjeżdżam z Kenii, Vence. Kiedy wróci ci zdrowy
rozsądek, możesz skontaktować się ze mną. Będę
w hotelu New Stanley.
Głos jej sią łamał, gdy skończyła mówić. Wychodziła
z gabinetu, starając się zachować chociaż trochę
godności. Czy wróci tu jeszcze?
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Pani Anson?
Libby stała akurat przed drzwiami windy. Odwróciła
głowę w kierunku, skąd dobiegł ją męski głos. Peter
Fromms stał obok, ale była zbyt roztrzęsiona, żeby
go zauważyć.
- Jak się pani czuje? Wygląda pani nieszczególnie.
- Po prostu za długo nic nie jadłam - przywołała
uśmiech na twarz, ale jej oczy pozostały smutne.
- Powinnam była zjeść lunch przed przyjazdem do
miasta. Dziękuję za troskę. A co u pana słychać?
Winda zatrzymała się i weszli do środka.
- Chce pani znać prawdę? - spytał znużonym
głosem. - Miałem cholernie ciężki dzień i, co gorsza,
jeszcze się nie skończył.
- Już po piątej - pocieszyła go Libby, rzucając
okiem na zegarek.
- Muszę jeszcze pojechać do kopalni w Naivasha.
Mam tam sprawę do załatwienia - mówiąc to, zsunął
z czoła kapelusz, który w tych stronach noszono na
wyprawy do buszu.
- Czy już pan jedzie? - Libby obrzuciła obojętnym
spojrzeniem jego strój roboczy.
- Tak - uniósł brwi, zaskoczony jej zainteresowa-
niem. - Dlaczego pani pyta?
- Zastanawiam się, czy nie mógłby mnie pan
podwieźć do granicy miasta. Zostawiłam w warsztacie
swojego jeppa. Miał termostat do wymiany. Vance
bedzie zajęty jeszcze parę godzin, a ja muszę wrócić
do domu. Nie chciałabym się narzucać...
113
- Z przyjemnością panią podrzucę. - Jeżeli jej
prośba zaskoczyła go, umiał to wspaniale ukryć.
Patrzył na nią wzrokiem pełnym podziwu. - Muszę
jednak panią ostrzec, że ciężarówka naszej firmy
pozostawia wiele do życzenia. W fotelu jest ostra,
wystająca sprężyna. Szkoda tak pięknej kreacji.
- Zaryzykuję. Może nic się nie stanie.
Byli już na parterze. Drzwi windy otworzyły się.
- Wobec tego proszę poczekać w holu, a ja przyjdę
ciężarówką na podjazd.
- Dziękuję panu.
- Proszę mówić mi Peter. Pan brzmi bardzo
oficjalnie. Nie cierpię tego.
- Ja też nie. Mam na imię Libby.
- Poczekaj. Zaraz wracam. - Uśmiechnął się.
Właśnie był w drzwiach, gdy pojawił się Martin
Dean. Jego wzrok wędrował od Petera do Libby.
- No proszę, co za wspaniała niespodzianka! Czy
idziesz do Vance'a? - kiedy to mówił, Peter zniknął
za drzwiami.
- Nie. Jadę do domu.
Nie miała ochoty na rozmowę z Martinem. Nie
spodobało jej się, że zupełnie zignorował Petera. Poza
tym, zastanawiała się, jakim może być człowiekiem,
jeżeli bez chwili wahania decyduje się wprowadzić do
cudzego domu. Gdyby był prawdziwym przyjacielem
Vance'a, starałby się przekonać go, że powinien
zrezygnować ze sprzedaży farmy.
- A tak na marginesie, czy Vance powiedział ci, że
w niedzielę przyjadę z Marj obejrzeć dom?
- Tak. Wspomniał o tym. - Libby wzięła głęboki
oddech.
Martin zaśmiał się nerwowo, skubiąc ucho.
- Nie możemy uwierzyć w nasze szczęście, ponie
waż.,.
- Przepraszam, ale czeka na mnie samochód
- przerwała mu Libby. - Niestety nie mogę rozmawiać
dłużej.
- Ależ oczywiście, rozumiem. Odłóżmy to na później
- odpowiedział uprzejmie, lecz chłodno.
- Do widzenia - rzuciła Libby i pobiegła do
ciężarówki. Cały czas miała wrażenie, że ją obserwuje.
- Nie jestem ulubieńcem twojego męża, Libby
- powiedział Peter z zachmurzoną twarzą. Zapalił
silnik, ale nie ruszał z miejsca. - Z góry ci mogę
powiedzieć, że Martin doniesie mu, z kim odjechałaś.
Ja się tym nie martwię, ale chcę, żebyś wiedziała. Nie
obrażę się, jeżeli zmienisz zdanie i wysiądziesz.
- Wiem więcej, niż myślisz - powiedziała cicho.
- Mówił mi, że kiedyś byliście bliskimi przyjaciółmi
i nawet mieliście zostać wspólnikami...
- Może i rozmawialiśmy o tym, ale to było dawno
i nieprawda. Są tacy, którym udało się... - przerwał
na chwilę i zmienił temat. - Słuchaj, Libby, jeżeli
zawiozę cię do warsztatu, zaczną się plotki.
Libby odnosiła wrażenie, że Petera w jakiś sposób
skrzywdzono. Im bardziej bał się ryzyka związanego
z tym, że pojadą razem, tym bardziej pragnęła poznać
go lepiej, żeby dowiedzieć się, co zaszło między nim
i Vance'em.
- O czyją opinię się martwisz, moją czy swoją?
- O twoją oczywiście. Moja nie może już być
gorsza. Na dodatek jestem głównym podejrzanym
o spowodowanie katastrofy. Jeszcze trochę, a będę
zupełnie skończony. Twój mąż na pewno nie pochwali
tego, że pojechałaś ze mną, nawet jeżeli tylko do
granicy miasta i ciężarówką przedsiębiorstwa.
Libby usadowiła się wygodnie w fotelu. Nagle
przypomniała sobie o neseserze. Został w gabinecie
Vance'a.
- Nie będę udawała, że nie wiem. o czym mówisz.
Z drugiej strony jednak, nadal pracujesz u Vance'a.
To coś znaczy - przerwała na chwilę i po namyśle
dodała: - Powiedział mi, że ostatnio nie układało ci
się najlepiej.
- To dziwne - stwierdził w zamyśleniu. Korzystając
z przerwy w ruchu, zjechał z podjazdu na ulicę. - Czy
już wiesz, że Nancy mnie zostawiła?
- Tak. Przykro mi, że twoje małżeństwo się roz
padło.
- Mnie też niewesoło, ale nigdy jeszcze nie przy
znałam się do tego nikomu. - Jego dłonie zacisnęły
się na kierownicy.
- Czy odpowiesz szczerze, jeśli cię o coś spytam?
- rzuciła Libby. Ze zdumieniem zauważyła, że już mu
ufa.
- A uwierzysz mi?
- Tak - powiedziała stanowczo. Vance mówił, że
próbowałeś mnie poderwać tego dnia, kiedy przyje
chałeś z Nancy do Londynu. Czy rzeczywiście?
- O, tak. Faktycznie próbowałem - odparł, śmiejąc
się.
- Dlaczego ja w ogóle sobie tego nie przypominam?
- spytała, zaskoczona jego wyznaniem. - Chyba
zbytnio się nie narzucałeś?
- Nawet nie zauważyłaś mojego istnienia. Byłaś
całkowicie zajęta Vance'em.
- Dlaczego to zrobiłeś?
- Poznałem Vance'a już dawno temu. Nie mogłem
zrozumieć, dlaczego się nie żeni, albo przynajmniej
nie zwiąże na dłużej z jedną kobietą. Miał wiele
okazji po temu. Możesz mi wierzyć. Tego wieczora
w Londynie obserwowałem, jak wpatruje się w ciebie.
Nigdy nie widziałem u niego takiego spojrzenia.
I wtedy zrobiłem głupstwo. Postanowiłem ci nad
skakiwać, żeby zobaczyć, jaka będzie jego reakcja.
Chciałem sprawdzić swoją teorię. Powiedziałem Nancy,
co zrobię, a ona jeszcze mnie podbechtała, bo sama
była ciekawa, co z tego wyniknie. Niestety wszystko
obróciło się przeciwko mnie. Nigdy nie myślałem, że
Vance mógłby tak bardzo się czymś przejąć.
- Nie miałam o tym najmniejszego pojęcia - po
wiedziała Libby zbulwersowana.
- Po tym wydarzeniu Vance niby zachowywał się
tak samo, ale nigdy mi nie wybaczył i nigdy nie
pozwolił usprawiedliwić się. Teraz, kiedy o tym
pomyślę, wydaje mi się, że musiałem wtedy chwilowo
stracić rozum. Postąpiłem jak szczeniak.
W pewnym sensie pochlebiało Libby, że już trzy lata
temu Vance darzył ją takim uczuciem. Z drugiej strony
mogła sobie wyobrazić, jak zabolała Petera zmiana
w ich wzajemnych stosunkach. Z goryczą myślała
o niedawnej scenie w biurze Vance'a. Co ma zrobić?
- Nancy zaprosiła cię na wspólne zakupy, żeby
zorientować się, czy ciebie też obraziłem - ciągnął
dalej, nieświadomy rozterek, jakie ogarnęły Libby.
- Chcieliśmy doprowadzić do zgody. Oboje z Nancy
uważaliśmy Vance'a za bliskiego przyjaciela. Cieszyliś
my się, że nareszcie się zakochał. Ale to, co miało być
dobrą zabawą, skończyło się katastrofą. Z dnia na
dzień nasza przyjaźń przestała istnieć. Wszystko się
raptem na mnie zwaliło, zupełnie jak w czasie wypadku
w kopalni. Czy tyle szczerości ci wystarczy?
- Wiedziałam, że musi być jakieś wytłumaczenie
- Libby wpatrywała się w niego. - W odpowiednim
momencie powiem Vance'owi prawdę.
- Nigdy tego nie wysłucha, zwłaszcza, jeśli będziesz
stała po mojej stronie - powiedział z żalem w głosie,
śmiejąc się cicho.
- Peter, Vance nikogo innego nie zaprosił z Kenii
do swojego domu w Londynie. Z pewnością zależało
mu bardzo na tobie i Nancy.
- Czy jeszcze nie rozumiesz? - westchnął. - Flirt
z tobą przyjął jako policzek. Zawiodłem jego zaufanie.
- Ale powinien był pozwolić ci się wytłumaczyć
- upierała się Libby. - Gdybym nie była tak zaślepiona,
sama bym coś zrobiła, żeby wszystko zatuszować,
Pamiętaj, Peter, że on nie zrezygnował zupełnie z waszej
przyjaźni. W innym przypadku nie pracowałbyś już
w jego przedsiębiorstwie.
- Teraz chyba żałuje. Słucha Martina, a ten ostrzegł
go, że ja... przerwał na chwilę. - Mówię za dużo.
Gdzie jest ten warsztat?
Libby wytłumaczyła mu, jak ma jechać. Na
miejscu okazało się, że naprawa nie jest jeszcze
skończona. Miała zgłosić się po jeepa dopiero za
jakąś godzinę.
- Nie zostawię cię tu samej - uparł się Peter. - Ty
jesteś głodna, a ja też kiedyś w końcu muszę coś zjeść.
W hotelu możemy spokojnie poczekać przy obiedzie.
- Nie chcę ci sprawiać jeszcze większego kłopotu.
- I tak poszedłbym coś zjeść. Poza tym Vance
miałby wspaniały powód, żeby się wściec, gdybym
zostawił cię samą. W podobnej sytuacji oczekiwałbym,
że zajmie się Nancy.
Miał rację, więc nie upierała się dłużej. Pojechali
do pobliskiego hotelu Hiltona. Spędzili przyjemną
godzinę, jedząc pieczonego łososia, szparagi i młode
kartofle w winie.
Libby, zafascynowana, słuchała opowieści Petera
o czasach uniwersyteckich, kiedy to poznali się
z Vance'em. Im dłużej mówił, tym wyraźniej widziała,
jak wielką stratą dla nich obu był koniec przyjaźni.
Starała się przypomnieć sobie ten wieczór w domu
Ansonów. Gdyby Peter zachowywał się nazbyt śmiało
i prowokująco, z pewnością miałaby jakieś przykre
wspomnienia. Tak jednak nie było.
W czasie deseru słuchała go tylko jednym uchem,
myśląc o Vance'ie i jego uporze, z jakim dążył do
rozwodu. Po chwili skupiła się na tym, co mówi Peter.
- Straciliście z Nancy dziecko? ! - powtórzyła
z niedowierzaniem i słuchała szczegółów.
- Słuchaj, Libby, nie miałem zamiaru zanudzać cię
na śmierć swoimi sprawami - wybuchnął niespodzie
wanie, rzucając serwetkę na stół.
- Ależ skąd, nie zanudzasz mnie - zapewniła go
pośpiesznie. - Jak wy to przeżyliście?! Bardzo wam
współczuję.
- Wy z Vance'em też przechodzicie teraz trudny
okres. On to świetnie ukrywa, ale strata wzroku
zmieniła jego życie w piekło. Przepraszam - dodał ze
smutkiem, widząc, że Libby z trudem powstrzymuje
łzy. - Nie powinienem był o tym mówić.
- Wprost przeciwnie, cieszę się z naszej rozmowy
- zapewniła go Libby. - To, co powiedziałeś, przeko
nało mnie, że nie masz nic wspólnego z obecnymi
kłopotami w przedsiębiorstwie. Wspomniałeś coś
o swoich podejrzeniach.
- Zgadza się, ale dopóki nie będę całkowicie
pewien, nie pójdę z tą sprawą do Vance'a. Zresztą
wątpię, czy znalazłby dla mnie czas. To jednak
nie powód do zmartwienia dla ciebie, Libby. Cho
dźmy.
W czasie krótkiej jazdy do warsztatu Libby siedziała
z głową opartą o szybę samochodu. Czuła się
całkowicie rozbita. Myślała o problemach Petera
i swoich własnych, związanych z żądaniem Vance'a,
żeby zniknęła z jego domu i z jego życia.
- No, zajechaliśmy. Jeep jest gotowy.
- Dziękuję za wszystko, Peter. Chyba sama opat
rzność zrządziła, że się spotkaliśmy w biurze.
- Jestem ci wdzięczny, że mnie wysłuchałaś - nie
spodziewanie na jego ustach pojawił się nieśmiały
uśmiech. - To rzadka zaleta.
- Zawsze cię wysłucham.
- Wiem, że to nie pusta obietnica.
- Mam zamiar porozmawiać z Vance'em. - Libby
wyskoczyła z ciężarówki i uśmiechnęła się do niego.
Kiwnął głową, pomachał jej ręką na pożegnanie
i odjechał. Libby szybko zapłaciła rachunek. Nie
zwlekając ruszyła w powrotną drogę na farmę. Do
zmroku pozostało niewiele czasu.
Gdy skręciła w boczą, bitą drogę, poczuła zapach
gajów pomarańczowych. Jak Vanće mógł w ogóle
myśleć o sprzedaży farmy? Ciężko będzie jej stąd
wyjeżdżać. To był ich dom. Po wczorajszej, pięknej
nocy, nie mogła nawet pomyśleć o rozwodzie. Czy
gdyby się wczoraj nie kochali, również poprosiłby ją
o rozwód? Mieli przecież tworzyć wspólny front
teraz, kiedy miał takie kłopoty. Przestała cokolwiek
rozumieć...
- A ty gdzie byłaś?
To Vance niespodziewanie otworzył drzwi, właśnie
gdy sięgała do klamki. Cofnęła się, osłupiała z za
skoczenia. Czekał na nią. Martin musiał mu powie
dzieć, że odjechała z Peterem. Miał tak dziwny wyraz
twarzy... Poczuła się niepewnie.
- Czekałam w warsztacie w Nairobi na jeepa,
który się popsuł. - Chciała go wyminąć, ale chwycił
jej rękę i mocno przytrzymał. Zanim zdążyła się
zorientować, stała oparta o drzwi, a Vance tak ją
trzymał, że była zupełnie unieruchomiona.
- I cały czas byłaś sama? - pochylił głowę tak, że
czuła zapach jego wody po goleniu. W kąciku jego
zaciśniętych ust nieznacznie drżał napięty mięsień.
Doznania zeszłej nocy były tak silne, że jeszcze teraz
przechodził ją dreszcz na samo ich wspomnienie.
- Martin Dean nie tracił czasu, prawda? Peter miał
rację. - wiedziała, że samo brzmienie tego imienia
wywoła wściekłość Vance'a, ale nie przejmowała się
tym. Sytuacja i tak nie mogła już być gorsza.
- Dowody przeciwko Peterowi stają się coraz
poważniejsze. Czy wiesz, że nie ma alibi na ten
wieczór, kiedy w domu wybuchł pożar. Czy nie
widzisz, jakim niebezpieczeństwem grozi przebywanie
w jego towarzystwie w obecnej sytuacji? Powiedziałem
ci wczoraj w czasie przyjęcia, że mu nie ufam. Martin
przyszedł do mnie z wiadomością, że odjechałaś
z Peterem, ponieważ martwił się o ciebie i miał po
temu powody. - Jego usta wykrzywiły się w złości.
- I to ma być kochająca, oddana, rozsądna żona?
- Z dużą beztroską traktujesz swoje bezpieczeństwo,
Libby - powiedział, opierając dłonie na biodrach.
- Jeżeli nadal masz na myśli Petera, to powinieneś
wiedzieć, jak doszło do tego, że pojechaliśmy razem.
Stał przy windzie, gdy wyszłam z twojego gabinetu.
Powiedział, że jedzie do kopalni. Spytałam więc, czy
może mnie podwieźć do warsztatu. Powiedział mi, że
ci się to nie spodoba, a ludzie zaczną plotkować. Jeśli
chcesz znać prawdę, musiałam go namawiać, żeby
mnie zabrał.
- Czy nie widzisz, że jemu w to graj? To ty go
przekonywałaś. Zaryzykował wiedząc, że mi się to nie
podoba. On nie ma sumienia. Bardziej niż kiedykol
wiek chciałbym, żebyś wyjechała z Nairobi i wróciła
do Anglii, gdzie będziesz bezpieczna. Jeżeli po
trzebowałaś pomocy w sprawie samochodu, powinnaś
była mi o tym powiedzieć.
- Kiedy opuściłam twój gabinet, nie w głowie mi
był jeep - tłumaczyła cichym głosem. - Peter myślał,
że jestem chora. Był bardzo uprzejmy i nie zauważyłam,
by kierowały nim jakieś ukryte motywy.
- Wstawiasz się za nim? - twarz mu spochmurniała.
- Wytłumaczył mi, co się stało w twoim domu
w Anglii trzy lata temu. Wydaje mi się, że powinieneś
coś wiedzieć.
- Czy usiłujesz mi wmówić, że Peter nie zrobił
wszystkiego, co było w jego mocy, żeby cię poderwać
tego wieczoru. Byłem tam. Widziałem wszystko.
- W jego oczach pojawiły się groźne błyski. - Nigdy
nie myślałem, że mógłbym się tak bardzo pomylić
w ocenie człowieka.
- Tak, wszystko widziałeś. Nie wiesz jednak,
dlaczego tak się zachował.
- O czym mówisz?
- Zrobił to dla kawału. Nancy znała jego plan
- opowiadała z ożywieniem. - Zaczęli się zastanawiać,
czy jesteśmy zakochani. Peter twierdził, że zna cię
lepiej niż inni i dziwił się, że mogło ci się to przydarzyć.
Postanowił wystawić cię na próbę.
Vance zamknął oczy, ale widziała, że nareszcie
zaczął jej słuchać.
- Kłopoty zaczęły się, gdy jego podejrzenia okazały
się prawdziwe. Zaspokoił swoją ciekawość i jedno
cześnie stracił twój szacunek i przyjaźń. Czy naprawdę
nie rozumiesz? To dlatego Nancy zabrała mnie na
zakupy. Chciała wszystko wytłumaczyć. Kiedy jednak
zdała sobie sprawę z tego, że niczego nie zauważyłam,
zrezygnowała.
- Złapałaś się na haczyk.
- Ależ jesteś w błędzie! - protestowała, zupełnie
załamana. - Spytałam go o ten wieczór. Inaczej nigdy
nie zacząłby na ten temat mówić. Dlaczego nie
pozwoliłeś mu wytłumaczyć, co się stało? Zraniłeś
i jego, i siebie, nie wyjaśniając tej sprawy. Obawiam
się, że można mu zarzucić jedynie to, że zdecydował
się na głupi dowcip, który i tak obrócił się przeciw
niemu. Na dodatek zwichnęło mu to karierę, a jego
małżeństwo rozpadło się.
- Byłabyś świetnym adwokatem. - Vance nawet
nie poruszył się. - Moje gratulacje. Twoja obrona tej
nieskalanej niewinności jest wręcz błyskotliwa, godna
mistrza. Zdobył w tobie idealnego rzecznika, moja
droga żono.
- Potrzebuje kogoś, kto go wysłucha. - Odgarnęła
włosy z czoła. - To oczywiste, że nie mógł zwrócić się
do ciebie.
- Żona Martina mogłaby cię nieco oświecić w kwes
tii wielkiej szlachetności Petera Frommsa. Nie musisz
wierzyć mi na słowo.
- Jeżeli chcesz wiedzieć, Peter nadal kocha swoją
żonę. On cierpi, Vance. Przy obiedzie prawie cały
czas wspominał swoje małżeństwo i...
- Przy obiedzie?
- Tak. Zjedliśmy razem obiad, czekając na naprawę
jeepa. Nie zgodził się, bym została sama. W czasie
rozmowy powiedział mi o dziecku, które stracili i...
- O dziecku? - przerwał jej, z roztargnieniem,
pocierając dłonią kark. - O jakim dziecku?
- Nancy poroniła w szóstym miesiącu. Peter
powiedział, że całkowicie ich to załamało.
- I kiedy to niby miało się wydarzyć? - spytał po
chwili milczenia.
- Dokładnej daty nie znam. - Libby skrzyżowała
ramiona na piersi. Przypomniał jej się smutek w oczach
Petera. - O ile dobrze zrozumiałam to dwa lata temu,
ale mogę się mylić. Szczerze mówiąc, dziwię się, że
zdecydował się nadal u ciebie pracować. W tej chwili
sprawdza swoje podejrzenia, co do przyczyn katastrofy
w kopalni.
- Przeciągnął cię na swoją stronę. - Mówiąc to,
Vance aż pochylił się nad nią. - On coś od ciebie
chce, Libby. Zapamiętaj moje słowa. Nie zdziwiłbym
się, gdyby tu wpadł w drodze powrotnej z kopalni,niby
sprawdzić, czy jesteś bezpieczna. Każdy pretekst
wystarczy, żeby dobrać się do mnie.
- Czy ty w ogóle nie słuchasz, co się do ciebie
mówi? Przecież on przyznaje, że zrobił olbrzymi błąd.
Czy nie zasługuje na większą przychylność. Pomyśl,
Vance, był twoim najlepszym przyjacielem.
- Był. Użyłaś właściwego słowa.
Libby przymknęła oczy, zrozpaczona jego uporem.
Już miała odpowiedzieć, ale powstrzymało ją pukanie
do drzwi wejściowych. Vance zaśmiał się cierpko.
- I co ci mówiłem? Mój najlepszy przyjaciel nawet
nie dojechał do kopalni i już zawrócił. Dlaczego nie?
Wie, że spotka go życzliwe przyjęcie. - Nie panując
nad gniewem, rzucił się do drzwi i otworzył je na
oścież. - Czego chcesz, Fromms?
- To ja, James. - W drzwiach stał wysoki i chudy
zarządca farmy, z kapeluszem w dłoniach. - Przep
raszam, że przeszkadzam, ale Diablo ma opuchniętą
nogę, o czym zapewne chciałby pan wiedzieć. Poza
tym dostał gorączki.
- Przepraszam za ten wybuch, James. - Vance
wydawał się niczym nieporuszony. Jedynie rumieniec
na jego twarzy zdradzał, że przejął się swoją pomyłką.
- Zaraz przyjdę do stajni.
Zarządca skinął głową. Zauważywszy obecność
Libby, ukłonił się jej i odszedł.
- Wieczór jest jeszcze wczesny - Vance dodał
ostrym głosem. - W żadnym wypadku nie uważam
tej rozmowy za skończoną.
Wymaszerował z domu, a Libby zdecydowała.
że pojedzie do Nairobi, nim Vance wróci. Bała się.
że mąż nie spocznie, póki osobiście nie odprowadzi
jej na lotnisko i osobiście nie zapnie pasa bezpieczeń
stwa.
Z mocnym postanowieniem wyjazdu, poszła do
sypialni. Wrzuciła do walizki trochę ubrań, by mieć
w czym chodzić przez następny tydzień, póki nie
opracuje dalszego planu działania. Po raz drugi tego
dnia uruchomiła jeepa i skierowała się do Nairobi.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- No, nareszcie. Czekam już od ładnych paru
godzin.
Vance zdawał się wypełniać sobą cały pokój. Nie
zdziwiła się, że go zastała u siebie. Przygotowała się
na najgorsze.
- Mogłaś mieć na tyle przyzwoitości, żeby powie
dzieć mi wczoraj o zamiarze wyjazdu. - Był wściekły,
ale starał się panować nad sobą.
- Nie widziałam potrzeby. Już wcześniej ostrzegłam
cię, że zatrzymam się w hotelu. Szczerze mówiąc
uznałam, że najlepiej zrobię wyjeżdżając natychmiast.
Dzięki temu dzisiaj rano nie było żadnej awantury
w obecności Charlesa.
Twarz Vance'a wyglądała jak wykuta w skale. Nie
drgnął w niej ani jeden mięsień. W szarym garniturze
z kamizelką, wyglądał bardziej imponująco niż zwykle.
- Gdzie byłaś przez cały dzień? Dyrektor hotelu
powiedział mi, że wyszłaś przed ósmą.
- Chciałam zwiedzić Nairobi - powiedziała, czując
jak serce zabiło jej mocniej. Czyżby martwił się o nią?
- Sama? - zacisnął usta.
- Z wycieczką. Chciałam to zrobić od momentu,
kiedy znalazłam się w Kenii.
- Nie zdążyłaś na dzisiejszy lot, ale zarezerwowałem
ci miejsce na jutro. - Sięgnął do kieszeni i wyjął
znienawidzony bilet lotniczy. Żyły pulsowały mu na
skroniach. - Tym razem musisz polecieć. Charles cię
odprowadzi i pomoże nieść bagaże. Przy okazji omówi
z tobą kwestie związane z rozwodem.
125
- Nie będzie mnie tutaj! - wyrwała bilet z jego ręki
i wepchnęła mu w kieszeń marynarki. - Zatrzymaj to.
Nie jest mi potrzebny.
- Jeżeli nie polecisz do Anglii, będziesz całkowicie
zdana na własne siły! - kipiał z wściekłości.
- Jestem dorosłą kobietą, Vance. Na dodatek
mężatką.
- Nairobi to nie miejsce dla pięknej, samotnej
kobiety. Nie znasz miasta. Będziesz na łasce innych.
- To moja sprawa.
- To nie Londyn, Libby - mówił podejrzanie cichym
głosem.
- Na liście słuchaczy uniwersytetu jest wiele samo
tnych ludzi, którzy uczęszczają na zajęcia i wynajmują
mieszkania w bliskim sąsiedztwie. Radzą sobie zupełnie
nieźle w tym olbrzymim, strasznym mieście.
- Mam nadzieję, że nie mówisz tego poważnie.
Niespodziewane pukanie do drzwi przerwało mu
w pół zdania. Libby rzuciła się, żeby otworzyć,
szczęśliwa, że być może udało jej się uniknąć dalszego
ciągu rozmowy.
- Charles! Wejdź proszę - krzyknęła radośnie
i pocałowała go w policzek. Wpadł do pokoju z teczką
w ręku i marynarką przewieszoną przez ramię.
- Wspaniale! Oboje tu jesteście. - Uśmiechnął się
porozumiewawczo do Libby, a Vance'a poklepał po
ramieniu. Libby odebrała od niego teczkę i marynarkę.
Położyła je na łóżku. - Mam kilka nowinek, ale jeżeli
wam przerwałem, przyjdę później.
- Nie, skąd. Siadaj. Czekałam na to, żebyś się ze
mną skontaktował. - Libby zapewniała go gorączkowo.
- Zamówię obiad do pokoju. Zjemy i porozmiawiamy.
Idź do łazienki, jeśli chcesz się odświeżyć, a ja się
wszystkim zajmę.
- Dziękuję, kochanie - Charles wyszedł z pokoju,
a Libby sięgnęła po telefon, żeby złożyć zamówienie.
Kątem oka obserwowała Vance'a, który wyciągnętą
przed siebie ręką szukał krzesła.
- Zostawiłaś wczoraj walizkę w moim biurze.
Przywiozłem ją tu i włożyłem do szafy. Ponieważ nie
chcesz opuścić Nairobi, zastanawiam się, po co ją
spakowałaś.
- Wybrałam się do twojego biura z myślą o tym,
że pójdziemy na obiad do hotelu, potańczymy,
porozmawiamy, może zatrzymamy się na noc...
- mówiła coraz ciszej.
Nim Vance zdążył odpowiedzieć, w pokoju pojawił
się Charles i przywołał ich do siebie. Z podwiniętymi
rękawami wyglądał niemal bojowo. Wyraz twarzy
Vance'a wskazywał na to, że nie spodziewał się usłyszeć
od niej takiego wyjaśnienia. Nawet nie domyślał się,
jak mocno przeżyła scenę w jego gabinecie.
- Czy powiedziałeś Libby, co odkryliśmy? - słowa
Charlesa przerwały jej rozmyślania.
- Nie. Jeszcze nie - odpowiedział Vance po dłuższej
chwili milczenia.
Charles pytająco uniósł brwi, wpatrując się w Libby.
- Czy udało ci się przesłuchać taśmę Mc Phersona?
- Spytał Charlesa Vance.
- Zrobiłem jeszcze więcej. Przekazałem ją dzisiaj
komisji dochodzeniowej. Dlatego zjawiłem się tu tak
późno - tłumaczył. Jego szare oczy błyszczały z prze
jęcia, gdy usiadł naprzeciwko Libby. - Wszystko się
już wyjaśniło, głównie dzięki tobie, Libby. Kłopoty
Vance'a wkrótce się skończą.
- A co ja takiego zrobiłam? - Libby zaskoczona
pochyliła się do przodu na krześle. Jeszcze nie mogła
uwierzyć w to, co mówił.
- Powiedz jej, Vance. W końcu, gdybyś nie wyko
rzystał informacji, które przekazała ci Libby, minęłoby
zapewne jeszcze parę tygodni, nim wiedzielibyśmy to,
co wiemy teraz.
Vance siedział zachmurzony i Libby zrozumiała, że
nie cieszy go wcale pomysł wyjaśnienia jej czegokol
wiek. Myślała, że w sytuacji, w jakiej się znajdował,
powinien skakać z radości, wiedząc, że można mieć
nadzieję na pomyślne zakończenie kłopotów.
- Pewnie pamiętasz tę wczorajszą rozmowę o From-
msie. - Zaczął w końcu. - Powiedziałaś mi, że jego
żona poroniła. Wspomniałaś, że stało się to dwa lata
temu i wtedy coś mi się przypomniało. Zadzwoniłem
do Nancy do Perth.
Libby opuściła głowę i w napięciu czekała na
dalszy ciąg jego opowieści.
- Miałaś rację co do Petera. Dowiedziałem się też,
dlaczego Nancy go zostawiła. Pokłócili się o Martina
Deana, który usiłował go szantażować. Wszystko to
i utrata dziecka sprawiło, że Nancy zdecydowała się
wyjechać z Nairobi, by na spokojnie przemyśleć
swoje sprawy.
- Szantaż? - oczy Libby zrobiły się okrągłe ze
zdumienia. - Martin szantażował Petera?
- Zasady, które panują w moim przedsiębiorstwie
są dość surowe, Libby. - Vance powoli przejechał
dłonią po włosach, jakby obawiał się wyznać całą
prawdę. - Ani kropli alkoholu w czasie pracy. Nie
uznaję żadnych okoliczności łagodzących. Pewnego
wieczoru dwa lata temu, Peter wypił nieco, gdy
dowiedział się, że Nancy poroniła. Nie był wtedy
w pracy, ale traf chciał, że coś niespodziewanego
wydarzyło się w kopalni. Został natychmiast wezwany
jako główny inżynier. Ja akurat byłem w Londynie..
Vance cały czas przechadzał się nerwowo po pokoju
- Mimo swoich przeżyć, Peter stawił się bezzwłocz
nie. W biurze przedsiębiorstwa zaskoczył o północ>
Martina Deana. Martin przeglądał plany, które gc
w ogóle nie powinny interesować. Były to plam
kopalni Naivasha. Nikt oprócz mnie i Petera nie miai
dostępu do tych dokumentów. Kiedy Peter go przyła
pał, Martin zagroził mu że powie, w jakim stanie
przyszedł do pracy. Wiedział, że za to wyrzucę Petera,
a przynajmniej myślał, że to zrobię.
Już teraz dla Libby wszystko stało się jasne.
- Nie ma co się bawić w długie wyjaśnienia - Vance
ciągnął dalej. - Peter nie złożył skargi na Martina, ale
opowiedział o całym wydarzeniu Nancy. Ona błagała
go, by poszedł z tym do mnie.
- A on tego nie zrobił? - spytała Libby.
- Nie. Za bardzo się bał - przyznał Vance. Oboje
z Libby dobrze wiedzieli dlaczego. - Nie powiedział
mi też, że Martin odesłał go tej nocy, gdy ktoś
podpalił farmę.
- To okropne.
- Racja. - Vance zgodził się. - Potem Martin
zaczął dawać wszystkim do zrozumienia, że Peter
pije. Plotka rozeszła się błyskawicznie.
- W rzeczywistości on pije rzadko - wtrąciła Libby.
- Wczoraj do obiadu nie zamówił ani wina, ani piwa.
- Nancy widziała, co się święci, i prosiła Petera,
zęby wszystko wyjaśnił, lecz on odmawiał. - Vance
odepchnął się razem z krzesłem od stołu. Widać było,
ze mówienie o tych sprawach przychodzi mu z tru
dem. - Uważał, że jeśli będzie obserwował Martina
przez cały czas, to w końcu złapie go na gorącym
jczynku.
- Biedny Peter - westchnęła ze współczuciem.
- Martin powiedział mi, że Peter robił awanse jego
:onie i ja, jak głupi, uwierzyłem.
- A wszystko zaczęło się od twoich podejrzeń, że
;hce mnie poderwać. - Powiedziała powoli. - Okro-
rność.
- Potem mianowałem Martina głównym inżynierem,
i Petera przesunąłem na niższe stanowisko. Chciałem,
*>• nienaganną pracą ponownie zasłużył na lepszą
pozycję. W cichości ducha myślałem, że nigdy mu się
to nie uda. Nancy była już wtedy po prostu wściekła
na niego, bo w ogóle się nie bronił. Zagroziła odejściem,
chcąc zmusić go do działania. Peter trwał w swoim
uporze. Miał nadzieję, że prawda w końcu wyjdzie na
jaw - głos Vance'a zadrżał, choć ze wszystkich sił
starał się ukryć swoje uczucia.
- I wyszła! - Libby wykrzyknęła triumfalnie.
- Ale jakim kosztem? - Vance obrócił głowę w jej
stronę.
- Peter pewnie załamał się do tego stopnia, że
uznał, iż Nancy będzie lepiej bez niego - zastanawiała
się Libby.
- Takie też są przypuszczenia Nancy. Masz intuicję.
Libby.
- To nie intuicja - Libby zaśmiała się ze smutkiem.
- Z moich obserwacji wynika, że ludzie są skłonni
poddawać się w trudnych sytuacjach.
Oczy Libby i Charlesa spotkały się. Był niemym
świadkiem jej rozmowy z Vance'm. Ciszę przerwało
głośne pukanie do drzwi. Vance znalazł się przy nich.
nim Libby zdążyła podnieść się z krzesła. To kelner
przyniósł obiad. Obserwowała, jak Vance daje mu
napiwek i po jego wyjściu zamyka drzwi. Zachowywał
się prawie tak, jak każdy widzący człowiek. Pomyślała,
że już nauczył się żyć w swoim świecie ciemności.
Gdyby jeszcze tylko ustąpiły bóle głowy...
- Wszystko wygląda wspaniale - mruczał Charles,
nalewając wino do kieliszków o smukłych nóżkach
- Najważniejsze jest to, że Nancy pozwoliła Vance'owi
nagrać ich rozmowę. Przyleci też do Nairobi, żeb>
pod przysięgą złożyć zeznania przed komisją do
chodzeniową.
- To świetna wiadomość. Czy Peter wie o wszyst
kim?
- Wie - powiedział Vance cicho. - Spędzliśmy całą
noc na rozmowie. Pogodziliśmy się. Powinienem być
ci wdzięczny za to i jeszcze o wiele więcej. Okazało
się, że Martin nienawidził mnie już od paru lat.
Wstawiłaś się za Peterem, i dlatego przeanalizowałem
dokładnie jego zachowanie. Nareszcie uświadomiłem
sobie, jak bardzo jest zawistny.
- Tak się cieszę! - oczy Libby napełniły się łzami.
- Peter darzy cię wielką sympatią. Jest wspaniałym
człowiekiem.
- Zgadzam się. Dzięki Bogu trzymałaś jego stronę
- zapewnił ją gorąco, z wdzięcznością, którą okazywał
tak rzadko. Rzadko od momentu, gdy utracił wzrok,
poprawiła się w myślach.
- Dzięki zeznaniom Nancy i Petera wiem, które
oświadczenia pracowników budzą podejrzenia. To
i pewne komentarze, które usłyszałem w czasie
przyjęcia, naprowadziły mnie na właściwy trop,
a wiedzie on prosto do jednego człowieka.
- Martina - powiedziała Libby cichym głosem.
- Przede wszystkim do niego - przyznał Vance.
- Ale również do Ralphsa, Fogarty'ego i paru innych.
Będę miał olbrzymią satysfakcję, gdy w końcu zostaną
zdemaskowani. Wszyscy oni złożyli zeznania, zanim
wyszedłem ze szpitala. W tej chwili widać wyraźnie,
że pełno w nich luk i nieścisłości.
- Musisz być teraz najszczęśliwszym człowiekiem
na świecie, Vance. Powiedz, chyba nie zamierzałeś
tak naprawdę sprzedać Martinowi farmy? - Libby na
moment zapomniała o wrogości między nimi i położyła
dłoń na Vance'a ręku. Łzy płynęły jej po policzkach.
Nie zwracała na nie uwagi, mimo obecności Charlesa.
- Nadal zamierzam to zrobić - powiedział Vance,
cofając rękę pod pozorem, że zamierza napić się
wina. - Teraz, kiedy jestem niewidomy, posiadanie
farmy nie ma sensu. Nie mogę na niej pracować,
a nawet korzystać z jej uroków tak, jak dawniej. Na
razie podtrzymuję ofertę, którą przedstawiłem Mar
tinowi. Gdybym się wycofał, nabrałby podejrzeń.
Kiedy on i inni zostaną wezwani na przesłuchanie
i w efekcie oskarżeni o spowodowanie katastrofy,
ponownie ogłoszę, że farma jest na sprzedaż. Przez
tak długi czas darzyłem go zaufaniem. Wytrzymam
jeszcze trochę, póki sprawa nie zostanie zamknięta.
- Czy macie bezsporne dowody jego winy? - spytała.
Usiłowała ukryć smutek, który ją raptem ogarnął,
gdy słuchała słów Vance'a, twardych, a zarazem
zaprawionych goryczą.
- Mamy. - Odparł Charles, patrząc na nią ze
współczuciem. - Brygadzista Mc Pherson pracował
tego wieczora, gdy Peter był rzekomo pijany na
dyżurze. Widział Martina i Ralphsa wchodzących
do biura bez zezwolenia. I nie zrobili tego po
raz pierwszy. Martin groził, że jego rodzinie przytrafi
się nieszczęście, jeśli komukolwiek o tym powie.
Mc Pherson widział też, że Martin był w kopalni
Naivasha tuż przed katastrofą. Nie mówił nic ze
strachu przed zemstą. Wczoraj wieczorem Peter
pojechał do kopalni i przekonał Mc Phersona,
by powiedział prawdę. Wszystko jest nagrane na
taśmie. Mamy go, kochanie.
- Martin usunął podpory na moment przed od
paleniem ładunków. - Vance poruszył się niespokojnie.
- Liczył na to, że cała wina spadnie na Petera.
- Popełnił jednak o jeden błąd za dużo - dodał
Charles. - Jeżeli sobie przypominasz, pojechałem
z kilkoma gośćmi do jego domu pod koniec waszego
przyjęcia. Już wtedy był mocno na gazie. Pozwolił sobie
na jeszcze kilka drinków u siebie i zaczął mówić
o Frommsie. Nie powiedział nic dobrego. Mógłby mnie
nabrać gdyby nie to, że koncentrował się jedynie na
jego wadach i słabości do kobiet. Kiedy w tym kontekście
padło twoje imię, droga Libby, wiedziałem, że kłamie.
- Powinienem się tego domyślać - Vance robił
sobie wyrzuty. - Byłem potwornym głupcem.
Libby i Charles wymienili spojrzenia. Zrozumieli
się bez słów. Błędna ocena zachowania Petera w Lon
dynie przyczyniła się pośrednio do kłopotów Vance'a
z kopalnią.
- Muszę się przyznać, Vance, że gdybym była
świadkiem tego. jak Nancy cię kokietuje, wsypałabym
truciznę do jej martini.
Charles roześmiał się serdecznie i tym samym
rozładował pełną napięcia atmosferę. Vance skrzywił
się, w zamyśleniu pocierając czoło.
- Wiecie - zaczęła Libby - gdy po raz pierwszy
spotkałam Martina, pomyślałam, że zachowuje się
dość dziwnie. Wpatrywał się we mnie i Vance'a.
Doszłam do wniosku, iż był dotknięty, że Vance nie
powiedział mu o ślubie. Teraz, kiedy znamy prawdę,
uważam, że po prostu wynikało to z zapiekłej zazdrości
nie tylko o twoje osiągnięcia zawodowe. On sam
nigdy nie wzbudzał tyle szacunku i miłości u innych.
Nigdy nie mógłby z tobą współzawodniczyć. Twoja
ślepota w niczym nie zmieniła nastawienia pracow
ników, kolegów., no i żony. Wydaje mi się, że to nim
wstrząsnęło do głębi.
- Nie mógłbym znaleźć lepszego wyjaśnienia - Char
les sięgnął przez stół i mocno chwycił ją za rękę.
- To zawiść sprawiła, że on i inni, którym ufałem,
popełnili zbrodnię i będą musieli drogo za to zapłacić
- stanowczość w jego głosie sprawiła, że Libby aż
zadrżała.
- Słusznie - potwierdził Charles, wstając od stołu,
by rozprostować nogi. - Dla bezpieczeństwa, po
prosiłem komisję o obserwację podejrzanych do czasu
przesłuchania. Jeżeli popełnią jeden błąd, już po nich.
Wziął z łóżka swoją marynarkę i teczkę.
- Wybaczcie, ale muszę wrócić do mieszkania
i zadzwonić do Marion. Nareszcie mogę jej przekazać
dobre wiadomości. Ty jesteś oczyszczony ze wszelkich
zarzutów, a ja niedługo wrócę do domu. Wszystko
dobre, co się dobrze kończy. - Poklepał Vance'a po
ramieniu. - Miałeś okropne przeżycia, ale najgorsze
już minęło.
- Odprowadzę cię. - Libby wstała od stołu i poszła
z nim w stronę drzwi. Vance siedział, czekając by
znów ją zaatakować.
- Do zobaczenia rano - wymruczał jSharles. - Bądź
gotowa na siódmą.
Pocałował Libby w policzek i oddalił się zdecydo
wanym krokiem. Uświadomiła sobie, że Charles,
kierując się lojalnością, wypełni wszystkie polecenia
Vance'a. Zamknęła za nim drzwi. Pomyślała, że
uniemożliwi ich zamiary, jeżeli nie pojawi się rano na
lotnisku. Vance nie będzie miał wtedy do Charlesa
pretensji. Obróciła się, by stanąć twarzą w twarz
z mężem. Sytuacja wymagała zmiany taktyki.
- Poszedł.
- Tak. Jak sama słyszałaś, twoja obecność u mojego
boku nie jest już dłużej konieczna. Rozwodzę się
z tobą, Libby. Jeżeli spróbujesz mi się przeciwstawić,
będziesz tego gorzko żałować.
- Nie przeciwstawiam się. - Odetchnęła głęboko.
- Dam ci rozwód. Zgodzę się na wszystko.
Ani jeden mięsień nie drgnął w twarzy Vance'a.
Jedynie fakt, że nagle zbladł, świadczył o tym, jak
bardzo zaskoczyły go te słowa.
- Czy mówisz poważnie? - spytał chrapliwym
głosem.
- Nie proś tylko, bym ci oddała pierścionek
zaręczynowy. Będzie mi zawsze przypominał wieczór,
kiedy mi się oświadczyłeś. Takie szczęście zdarza się
tylko raz w życiu.
Libby podeszła do niego, zdjęła obrączkę i wcisnęła
ją do ręki Vance'a. Spojrzała na jego twarz. Była
zupełnie bez wyrazu. Jego dłoń szybko zamknęła się na
obrączce, którą od razu wrzucił do kieszonki. Ten jeden
ruch pozbawił ją resztek nadziei na to, że Vance ustąpi
i pozwoli jej zostać. Czuła się przybita jego postawą.
- Co zrobisz, Libby? - spytał w końcu, przerywając
długą, bolesną chwilę ciszy.
- To już nie powinno cię interesować. Kupiłeś mi
bilet lotniczy i tym samym wszystko się skończyło.
Resztą już zajmie się Charles, o ile się nie mylę.
- Spostrzegła, że kurczowo chwycił ręką krawędź
stołu. - Jeżeli w wyniku wspólnie spędzonej nocy
urodzi się dziecko, chcesz o tym wiedzieć, czy nie?
- Libby!
Odetchnęła głęboko zadowolona, że jednak jego
opanowanie było pozorne.
- Jak sam powiedziałeś, to na razie tylko możliwość.
Chcę omówić każdą ewentualność, bo widzimy się po
raz ostatni.
Vance wstał powoli i sięgnął po swoją kamizelkę
i marynarkę. Ruszał się tak, jakby w jednej chwili
przybyło mu trzydzieści lat.
- Jeżeli urodzi się dziecko, skontaktuj się z Char-
lesem. Zdeponuję w banku specjalny fundusz.
- A jeżeli powtórnie wyjdę za mąż, czy chcesz, by
dziecko zachowało twoje nazwisko, czy też jest ci to
zupełnie obojętne? - spytała, zbierając całą odwagę.
- Wielu mężczyzn pragnie zaadoptować dziecko, które
mają wychowywać.
- Skąd wzięła się u ciebie ta obsesyjna myśl
o dziecku, które nawet jeszcze nie istnieje.
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. - Libby
uśmiechnęła się. - Chciałabym do końca omówić
wszystkie prawne aspekty sprawy. Nie chcę potem
niepotrzebnie jeździć do Nairobi, żeby załatwiać
szczegóły, o których teraz nie będziemy pamiętać.
- Charles dopilnuje, by wszystko było zapięte na
ostatni guzik. - Twarz Vance'a wykrzywił gniew.
Zaczął szukać drogi do drzwi.
- W takim razie nie mam już nic więcej do
powiedzenia. Żegnaj, Vance.
- Libby - wykrztusił z trudem, sięgając po kla
mkę. - Zanim odejdę, powiedz, czy czegoś nie
potrzebujesz.
- Wolność w zupełności mi wystarczy - Libby
z niedowierzaniem wbiła wzrok w męża.
- Czy zamieszkasz z rodzicami w Londynie? - spy
tał, oddychając z trudem.
- Raczej nie - odparła, przyglądając mu się.
- Jednak moje plany na przyszłość chyba nie mają nic
wspólnego z tobą? Jeżeli nie prosisz mnie o to, bym
została, wydaje mi się, że powinniśmy się już pożegnać.
Gwałtownie szarpnął drzwi i wyszedł na chwiejnych
nogach. Idąc wiódł dłonią po ścianie, by nie zgubić
drogi. Libby stała w drzwiach, patrząc za nim, póki
nie zniknął w windzie. Troska o jego bezpieczeństwo
kazała jej zadzwonić do recepcji i poprosić obsługę
hotelu, by pomogła panu Ansonowi złapać taksówkę.
Nie wiedziała, czy jego bladość była spowodowana
ich rozstaniem, czy też bólem głowy, który ostatnio
tak często mu doskwierał. W każdym razie martwiła
się o niego, bo wyglądał na chorego.
Do tej pory nigdy z premedytacją nie oszukała
Vance'a. Uwierzył, gdy powiedziała, że odleci rano.
Nie mogła go zostawić. Był jej życiem. Nie wyobrażała
sobie przyszłości bez niego.
Znów wróciła jej wola walki. Rzuciła się do szafy
i wyciągnęła walizki, łącznie z tą, którą przyniósł
Vance ze swojego biura. Pakowanie nie zajęło jej zbyt
wiele czasu. Szybko rozejrzała się po pokoju. Jej
wzrok padł na popiersie wojownika z plemienia Bantu,
które kupiła na bazarze. Wepchnęła je, owinięte
w sweter, między ubrania. Zamknęła walizki i zeszła
do holu, by zapłacić i wymeldować się z hotelu.
Czekając na rachunek, podarła bilet samolotowy,
a strzępy wrzuciła do najbliższego kosza.
Po pół godzinie wynajmowała już pokój w hotelu
Hilton, tym samym, w którym jadła obiad z Peterem.
Jak na ironię, wolny był jedynie apartament dla nowożeń
ców. Nikt na świecie nie miał pojęcia, gdzie Libby się
znajduje, i taki stan rzeczy bardzo jej odpowiadał.
Zamówiła do pokoju drinka i wyszła na niewielki
balkon, który przylegał do apartamentu. Noc była
przyjemnie chłodna, więc zasiadła w fotelu i zaczęła
przyglądać się miastu z wysokości piątego piętra, na
którym się znajdowała. Nigdy przedtem nie czuła się
taka samotna.
Przez ponad godzinę Libby wpatrywała się w noc,
a olbrzymi żółty księżyc wędrował coraz wyżej po
niebie. Z czasem znajdzie sposób, by porozumieć się
z Vance'em i uratować ich małżeństwo. Niezależnie
od tego, co się stanie, nie może go opuścić. Potrzebował
jej, chociaż nadal w to nie wierzył, a ona potrzebowała
go jeszcze bardziej.
Siedziała, popijając drinka, póki noc nie stała się
tak chłodna, że zdecydowała się położyć spać. Jutro
poszuka mieszkania i zapisze się na zajęcia na
uniwersytecie. Zanim to zrobi, skontaktuje się z Char-
lesem, by wytłumaczyć mu, dlaczego opuściła hotel,
nie powiadamiając nikogo. W tej chwili tylko Charles
mógł przekonać Vance'a, żeby był rozsądny i pomyślał
o swoim zdrowiu.
Następnego ranka, jedząc śniadanie w swoim
apartamencie, Libby próbowała połączyć się z Char-
lesem. W mieszkaniu Vance'a nikt nie odpowiadał.
Postanowiła spróbować jeszcze raz po pół godzinie.
Nadal nikt nie podnosił słuchawki. Do tej pory na
pewno zorientowali się, że uciekła.
Przez następne dwie godziny ponawiała próby, ale
bez skutku. Istnia!a możliwość, że Charles poszedł do
biura powiedzieć Vance'owi, że nigdzie jej nie ma.
Tam jednak bała się zadzwonić.
W południe wzięła taksówkę i pojechała do hotelu
New Stanley. Chciała sprawdzić, czy nie było dla niej
wiadomości.
- Charles? - poznała go nawet z tyłu po stalowosi-
wych włosach. Rozmawiał z recepcjonistą bardzo
czymś poruszony. Twarz mu się rozpogodziła na
dźwięk jej głosu.
- Libby! - wykrzyknął i odłożył teczkę, żeby ją
uściskać. - Gdzie się podziewałaś? Szukałem cię
wszędzie - na lotnisku, na stacji kolejowej, w wypoż-
czalniach samochodów. Nie mogłem sobie wyobrazić
co się z tobą dzieje, gdy odkryłem, że wczoraj
wieczorem opuściłaś hotel. Moja droga, przez ciebie
przeżyłem najcięższych sześć godzin w moim życiu.
- Przepraszam. - Powiedziała. Ogarnęło ją poczucie
winy, gdy spojrzała na jego bladą twarz. - Nie
miałam zamiaru lecieć dziś rano do Londynu i omawiać
rozwodu. Vance myśli, że wyjechałam, ale nie mog
łabym go opuścić tak samo, jak nie mogłabym przestać
oddychać. Kocham go, Charles. Nie chciałam, żeby
obarczał cię winą za to, że zostałam. A gdybyś mnie
nie znalazł to...
- Libby - wyszeptał, biorąc ją w ramiona. Chciał
ją pocieszyć, a Libby nareszcie mogła rozczulić się
nad sobą. Oparła głowę o jego pierś i szlochała cicho,
nie zwracając uwagi na gości hotelowych. Charles
wcisnął jej do ręki śnieżnobiałą chustkę. - Masz. On
cię rzeczywiście wykończył, prawda?
- Wiem, że mnie kocha - tłumaczyła, wycierając
oczy. Gdyby tylko dał szansę naszemu małżeństwu.
Poza tym martwią mnie te bóle głowy. Nie mogę spać
po nocach. Powinien pójść do lekarza, a nie da się
przekonać. Jeżeli będzie tak dalej robił, to niedługo
nie starczy mu sił, by prowadzić przedsiębiorstwo.
Jeżeli ty nie przełamiesz jego oporu, zadzwonię do
jego ojca. Niech Winslow przyleci tu natychmiast.
Vance musi w końcu kogoś posłuchać.
- Chodź, usiądziemy - zaproponował Charles.
Pogłaskał ją po głowie i posadził na ławce, stojącej
pod ścianą. Wziął w dłonie jej zimne ręce. Libby
uniosła oczy. W jego wzroku dostrzegła współczucie.
- Mam ci coś do powiedzenia, Libby. Złamię
przyrzeczenie, ale masz prawo dowiedzieć się o wszys
tkim, by w końcu zaznać trochę spokoju. Nikomu się
to nie należy bardziej niż tobie.
- Coś stało się Vance'owi! - krzyknęła, czując jak
ze strachu mocno bije jej serce. - Nie ukrywaj niczego
przede mną.
- Libby. - Charles pochylił się do przodu. - Vance
zgłosił się do szpitala wczoraj późnym wieczorem.
- Wiedziałam, że coś takiego się stanie - z jej oczu
znów płynęły łzy. Chciała wstać, ale przytrzymał ją
na miejscu.
- Najpierw mnie wysłuchaj. - Poprosił. - Wczoraj,
gdy byliśmy w jego mieszkaniu, Vance dostał takiego
bólu głowy, że na chwilę stracił przytomność. Kiedy
chciałem zadzwonić po karetkę, powiedział, że już
był u lekarza i wie, jaka jest przyczyna bólu. Zdjęcie
rentgenowskie wykazało przemieszczenie odłamka
rudy. To właśnie powoduje te bóle nie do wytrzymania.
Lekarz powiedział, że teraz, gdy odłamek zmienił
położenie, chyba uda się go usunąć. Vance jest w tej
chwili na sali operacyjnej.
- To niemożliwe! - Libby, oszołomiona, kręciła
głową, nie mogąc uwierzyć jego słowom.
- To prawda. - Charles uśmiechnął się. - Vance
nie chciał, żebyś o tym wiedziała. Nie wiem, co
wydarzyło się między wami, kiedy wczoraj zostawiłem
was samych. W każdym razie po tej rozmowie
zdecydował się na operację. Lekarz namawiał go już
parę dni wcześniej.
Libby przymknęła oczy, zastanawiając się, co to
wszystko ma znaczyć.
- Dzisiaj rano Vance poddał się operacji przeko
nany, że jesteś w drodze do Anglii. Gdyby dowiedział
się, że zostałaś, że wiesz o wszystkim, być może
miałoby to wpływ na przebieg rekonwalescencji. Czy
rozumiesz co mam na myśli?
- Jest przekonany, że odprowadziłeś mnie na
lotnisko dzisiaj rano? Nic mu nie powiedziałeś?
- dopytywała się zaskoczona. -
- Nakłamałem mu, dokładnie tak samo, jak ty.
Uważa, że zgodziłaś się na rozwód, i raz na zawsze
zniknęłaś z jego życia. Gdy nie zastałem cię w hotelu
dzisiaj rano, domyśliłem się, że specjalnie postanowiłaś
zniknąć. Chciałem odnaleźć cię jak najprędzej, żeby
powiedzieć ci o Vance'ie.
- Co mam zrobić? Nie mogę go przecież zostawić.
- Libby patrzyła na niego błagalnie.
- Nie możesz i nie powinnaś tego zrobić. - Charles
westchnął. - Jednak na razie twoja obecność musi
pozostać tajemnicą. Radzę ci, żebyś została i walczyła
o swoje. W moim pojęciu wygrywasz na każdym kroku.
- Jak możesz tak mówić, jeżeli on jest przekonany,
że zgodziłam się na rozwód - uniosła w górę
wymęczoną twarz.
- Mogę tak mówić, bo znam Vance'a od lat.
Kiedy zadzwonił do mnie po wypadku, nie dałbym
pięciu groszy za wasze małżeństwo. Szczerze mówiąc,
nie spodziewałem się zastać cię w Kenii. Powiedział
mi, że wysłał do ciebie list, w którym zażądał zerwania
wszelkich kontaktów.
- I tak bym przyjechała bez względu na to, co
napisał. - Zapewniła go Libby.
- Wierzę ci. - Powiedział, podśmiewając się z niej.
- Nigdy przedtem Vance nie wykazał tyle uporu,
uznał, że wasze małżeństwo jest skończone. A potem,
ku mojemu zdumieniu, znalazłem cię ukrytą na farmie.
Vance zwrócił się do ciebie o pomoc, i gdy przyjecha
łem, zachowywał się jak przykładny mąż.
- Pozwolił mi zostać, bo ty mu kazałeś. - Jej głos
zadrżał na samo wspomnienie cierpienia, jakie Vance
jej sprawił. - Mieliśmy udawać, że tworzymy wspólny
front.
- I tu się mylisz, Libby. - Chwycił ją silnymi
dłońmi i zmusił, żeby popatrzyła na niego. - Nic
takiego mu nie powiedziałem. Właściwie z ulgą
przyjąłem wiadomość, że nie ma cię w Nairobi. Był
w olbrzymich tarapatach i tak samo jak on obawiałem
się o twoje bezpieczeństwo. Jednak znalazł sposób na
to, by cię zatrzymać i nie przyznać się, że chce cię
mieć przy sobie.
Libby wpatrywała się w niego przez chwilę, nim
w pełni dotarło do niej znaczenie słów. Kąciki jej ust
uniosły się w nieśmiałym uśmiechu, który na moment
rozjaśnił całą jej twarz.
- Dziękuję, że mi to powiedziałeś, Charles! - rzuciła
mu się na szyję. - Było mi to potrzebne bardziej niż
myślisz.
- Vance zażądałby mojej głowy, gdyby się o tym
dowiedział. - Charles spoważniał.
- Wiem. - Zgodziła się Libby.
- Jest jeszcze coś, o czym powinnaś wiedzieć.
- Przyjrzał się jej swymi bystrymi oczami. - Ale to już
powie ci doktor Stillman. Jedź teraz do szpitala, a ja
też się tam zjawię za jakąś godzinę.
- Dziękuję, Charles.
Pocałowała go w policzek i wybiegła łapać taksówkę.
Serce waliło jej z niepokoju. O czym nie wiedziała?
Jeżeli lekarz musiał z nią porozmawiać, oznaczało to
jedynie złe wiadomości. Libby ukryła twarz w dłoniach,
niemalże sparaliżowana strachem. Czy życiu Vance'a
groziło niebezpieczeństwo? Nie mogła go teraz stracić!
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Pani Anson. - Mocno zbudowany mężczyzna
w masce chirurga szedł w stronę Libby, która
przemierzała wzdłuż i wszerz poczekalnię. Nie poznała
go, póki nie odsłonił twarzy.
- Doktor Stillman. Nareszcie pan przyszedł.
- Myślałem, że pojechała pani do Anglii.
- Vance też tak myśli. Musiałam upewnić się, że
wszystko jest w porządku. Od Charlesa wiem o ope
racji. Mówił też, że ma pan dla mnie ważną wiadomość.
Proszę powiedzieć, jak on się czuje?
- Operacja udała się.
- Dzięki Bogu. - Szepnęła. - Błagałam go, żeby
zgłosił się do pana już tydzień temu. Nie słuchał mnie
wcale, a bóle głowy były coraz gorsze.
- Dobrze, że przyszedł teraz. Inaczej byłoby za
późno.
- Za późno? Czy to znaczy, że mógł umrzeć?!
- Libby krzyknęła i oparła się o lekarza, który
podtrzymał ją ramieniem.
- Proszę usiąść. - Poprowadził ją do najbliższego
krzesła. - Widzę, że mąż nie rozmawiał z panią
o swoim zdrowiu. Co w ogóle powiedział?
- Nic, ale bez trudu można się było zorientować,
że ma okropne bóle po upadku.
- Nie powiedział, co wykazało badanie, które
zrobiliśmy w zeszłym tygodniu?
- Nawet nie wiedziałam, że robilł jakieś badania.
Dopiero Charles, pan Rankin, mi o tym powiedział.
- Libby pokiwała głową.
143
- W takim razie pan Rankin pewno wyjaśnił pani,
że odłamek przemieścił się w wyniku upadku z konia.
Dlatego miał tak ostre bóle. Z tego też powodu
zauważyła pani, że osłania oczy. Poprzednio nie
można było Vance'a operować. Wydawało się, że
nerw wzrokowy został uszkodzony. Gdy jednak
odłamek zmienił pozycję, zdjęcie wykazało, że nerw
jest raczej odkształcony, a nie zniszczony. W tej
sytuacji mąż zaczął reagować na światło.
- To właśnie dowodziło, że nerw pozostał cały!
- Libby krzyknęła, zrywając się na równe nogi.
- Czy Vance będzie widział?
- To się dopiero okaże. - Lekarz westchnął głęboko.
- Nerw był odkształcony ponad miesiąc. Ruszyłem
go w czasie operacji. Minie trochę czasu, nim zacznie
normalnie funkcjonować. Może nie zregeneruje się
już w większym stopniu niż teraz. W takim wypadku
mąż pozostałby niewidomy. Zachowałby jedynie
wrażliwość na światło.
- A jeżeli odzyska wzrok, to kiedy?
- Trudno powiedzieć. Za tydzień, może dziesięć
dni. Na pewno nie wcześniej. Po prostu musimy
poczekać. Nic nie mogę obiecywać.
- Wiem, ale to, że jest jakaś nadzieja, zakrawa na
cud.
- Cud stał się wtedy, gdy uderzył się w głowę
dokładnie w tym miejscu i z taką siłą. Bez tego
odłamek tkwiłby w dawnym położeniu, uciskając
nerw. Gdybyśmy nie szybko operowali, byłoby z kolei
za późno i nerw nie mógłby się zregenerować. Muszę
powiedzieć, że chyba ręka opatrzności popchnęła
panią na męża i spowodowała upadek. Miał dużo
szczęścia.
- Nie mogę w to uwierzyć. Vance wszystko przede
mną ukrywał.
- Wiem o tym. Ponieważ rekonwalescencja w jego
przypadku ma olbrzymie znaczenie, lepiej, żeby nie
domyślał się pani obecności. Nie powinien być teraz
narażony na jakiekolwiek stresy. Zarówno jego umysł
jak i wola odgrywają ogromną rolę w procesie leczenia.
Pani mogłaby mu przypomnieć, z czego zrezygnował
wraz z utratą wzroku. Mógłby się poddać w momencie,
gdy powinien zacząć walczyć.
Doktor Stillman w odruchu serdeczności położył
dłoń na jej ramieniu. Patrzył na nią oczami, w których
mimo wszystko dostrzegła iskierki radości.
- Może pani zostać w jego pokoju, ale proszę się
niczym nie zdradzić. Powiem personelowi, żeby nie
zwracał na panią uwagi. Kiedy zdejmiemy bandaże
i przekonamy się, co osiągnęliśmy, może pani przy
stąpić do działania.
- Mówi pan, jakby to była wojna na wszystkich
frontach - Libby zaśmiała się przez łzy.
- Na szczęście pani tu jest, gotowa do walki.
- Powiedział i uścisnął jej ramię, by poczuła się
pewniej. - A teraz proszę mi wybaczyć, ale muszę
jeszcze zajrzeć do innych pacjentów. W ich przypadku
rokowania nie są tak optymistyczne.
- Dziękuję, chociaż to słowo nawet w połowie nie
wyraża tego, co czuję.
- Będzie pani mogła zobaczyć męża dopiero po
dziewiątej, a może i później. Proszę coś zjeść i trochę
odpocząć. Przed panią jeszcze długie oczekiwanie
- poklepał ją po ramieniu i oddalił się w stronę
dyżurki pielęgniarek.
Postanowiła skorzystać z jego rady i poszła do
stołówki, gdzie zjadła obiad. Może Vance nie odzyska
wzroku, ale przynajmniej nie będzie już tak cierpiał.
Raptem poczuła, że musi z kimś podzielić się tą
nowiną. Wyszła ze stołówki i zaczęła szukać telefonu.
To, że wszystkich obudzi, nie miało najmniejszego
znaczenia.
W pierwszej kolejności zadzwoniła do teścia. Oboje
byli tak wzruszeni, że z trudem mogli rozmawiać.
Z rodzicami wcale nie poszło jej lepiej. Obiecała, że
zadzwoni do nich później, gdy będzie już więcej
wiedziała. Prosiła, żeby w żadnym wypadku sami nie
próbowali się kontaktować z Vance'em.
Kiedy wróciła na piętro, zastała tam Charlesa,
który dreptał w kółko przy dyżurce pielęgniarek.
Chwyciła jego rękę i uścisnęła ją mocno. Czekał z nią
parę godzin. Od czasu do czasu zamieniali kilka słów,
ale przeważnie milczeli, siedząc w pokoju, do którego
Vance miał być przeniesiony. Około dziewiątej Charles
stwierdził, że musi iść, żeby przygotować jeszcze
dokumenty dla komisji. Pożegnała go serdecznie,
wdzięczna za to, że dotrzymywał jej towarzystwa.
O dziewiątej trzydzieści z holu dobiegły ją hałasy.
Wstała zdenerwowana, widząc, że do pokoju wjeżdża
łóżko z chorym. Na widok męża w jej sercu wezbrało
współczucie. Miał bandaż na głowie i oczach, i dlatego
widać było tylko dolną część twarzy. W pokoju rozszedł
się charakterystyczny zapach leków. Gdyby nie wiedzia
ła od doktora Stillmana, że wszystko jest w porządku,
pewno wpadłaby w panikę. Nareszcie jednak była
spokojna, po raz pierwszy chyba od tego dnia w White
Oaks, gdy dowiedziała się o wypadku. Przebiegł ją
dreszcz na wspomnienie tamtej okropnej chwili.
Około północy zauważyła, że wraca mu przytom
ność. Zaczął kręcić się niespokojnie i cicho jęczał.
Libby nacisnęła guzik na ścianie, żeby wezwać
przełożoną pielęgniarek. Za chwilę weszła pani Grady
w nieskazitelnie białym fartuchu. Wygląd osoby
energicznej i biegłej w swoim zawodzie działał uspo
kajająco. Szybko podeszła do łóżka i wzięła dłoń
Vance'a w swoje ręce.
- Proszę się uspokoić, panie Anson. Wszystko
będzie dobrze. Zobaczy pan.
<
- Co się dzieje? - szepnął. - Wszystkie te kolory!
Po prostu wirują mi w głowie. Libby? Libby, kocha
nie... te kolory...
Niemal zdradziła swoją obecność, gdy zaczął ją
wołać. Pragnęła podejść, przytulić go i pocieszyć.
Chciała przelać na niego całą swoją miłość i siłę, by
mu pomóc.
- Wszystko w porządku. - Pani Grady przemawiała
do niego łagodnie. Rzuciła wiele mówiące spojrzenie
na Libby, która stała po drugiej stronie łóżka. Już po
operacji. Udała się. Będzie pan zdrowy jak rydz.
Pielęgniarka głaskała Vance'a po ręku. Jej czułość
uspokoiła go i po chwili zasnął.
Przez następne trzy dni tylko wspomnienie tego, że
ją wołał w pierwszej chwili po przebudzeniu, pod
trzymywało Libby na duchu. Musiała w milczeniu
obserwować, gdy doktor Stilłman, pielęgniarki, Charles
i Peter rozmawiali z nim, dotykali go i próbowali
dodać mu otuchy. Prawie załamała się, kiedy przyszły
obie wdowy, które we dwójkę odwiedzili. Tylko ona
musiała trzymać się na uboczu.
Libby spała w hotelu, a do szpitala przychodziła
wcześnie rano, nim Vance się obudził. Nigdy nie
miała dość patrzenia na niego. Pierwsze, najtrudniejsze
dni minęły i widziała, że jego samopoczucie uległo
znacznej poprawie. Opowiadał o obrazach i kolorach,
które bez przerwy widział przed oczami. Dr Stilłman
tłumaczył jej, że świadczy to o prawdopodobieństwie
odzyskania wzroku w każdej niemalże chwili. Nie
wiadomo jedynie, czy ślepota ustąpi częściowo czy
całkowicie.
Pod koniec tygodnia nadszedł czas na zmianę
opatrunku. Libby siedziała na krześle, nerwowo
zaciskając dłonie.
- Zdejmę ostatnią warstwę gazy, Vance. Nie
spodziewaj się, że od razu coś zobaczysz. Na to jest
jeszcze za wcześnie. Dam ci specjalne okulary. Będziesz
je nosił w ciągu dnia i zdejmował na noc. Czy masz
jeszcze jakieś pytania?
- Żadnych. - Odpowiedział. W jego głosie Libby
wyczuła olbrzymie napięcie. Zaczęło się oczekiwanie.
Patrzyła, jak lekarz zdejmuje bandaże z głowy
Vynce'a. Po chwili wyłoniły się włosy. Dostrzegła
niewielkie wygolone miejsce po ranie. Po sprawdzeniu
szwa doktor Stillman nałożył nowy opatrunek. Podał
Vance'owi okulary i zaczął mierzyć mu puls.
- Jak się czujesz? - spytał.
- Jakby mi zdjęto z głowy olbrzymi ciężar.
- Głowa jest wrażliwa na najmniejszy ucisk. Przez
następne parę godzin ruszaj się tylko powoli. Musisz
przystosować się do tego, że nie masz już turbanu
z bandaża.
- Jak długo będę jeszcze czekał, nim zacznę
cokolwiek widzieć, jeżeli w ogóle? - spytał cicho.
Libby zagryzła usta. Chciała mu pomóc, a nie mogła.
- To już zależy od matki natury. Każdy organizm
reaguje inaczej. Dziś po południu pielęniarka przejdzie
się z tobą po korytarzu. Musisz zacząć się ruszać.
Teraz właśnie będzie ciężki okres. Proszę, nie myśl
zbyt wiele. Słuchaj radia, a nawet telewizji. Może
ktoś z przyjaciół ci poczyta...
- Bez tego chyba się obejdę - Vance odparł ze
swoją dawną stanowczością. Libby uśmiechnęła się.
Lekarz spojrzał na nią porozumiewawczo.
Następne trzy dni minęły bez większych wydarzeń.
Dr Stillman przychodził do Vance'a rano i wieczorem.
Nie odnotował jednak żadnych zmian. Vance nie
miał apetytu, ale usiłował coś zjeść, żeby uniknąć
gderania pielęgniarek. Dziewiątego dnia chodził po
pokoju równie sprawnie jak przed operacją. Mając
laskę, potrafił już wyjść na korytarz i przynieść sobie
coś do picia z lodówki, która znajdowała się za
dyżurką pielęgniarek. Robił wrażenie pewnego siebie,
ale Libby wiedziała, że za tą fasadą kryje się niepokój
i strach. Tego wieczora doktor Stillman zjawił się
koło dziewiątej. Vance siedział przed telewizorem,
rozparty na fotelu, z głową odchyloną do tyłu.
W bezwładnie zwisającej dłoni nadal trzymał okulary.
Z miejsca, gdzie siedziała Libby, wyglądał jak każdy
normalnie widzący człowiek, który z nudów usnął
przy telewizji.
- Vance? Obudź się i przyjdź na łóżko. Muszę cię
zbadać - doktor Stillman potrząsnął nim delikatnie.
Vance podniósł się powoli, poczłapał do łóżka
i usiadł ciężko na materacu. Bez słowa poddał się
zabiegom lekarza, które trwały wyjątkowo długo.
- Wszystko się wspaniale goi. Jesteś zdrów jak
ryba. Czy zauważyłeś może jakieś zmiany?
- Nie.
- Nie dziwi mnie to. Nerwy jeszcze nie chcą
pracować. Z reguły są takie nieposłuszne.
- John - Vance chwycił lekarza za ramię. - Nie
próbuj mnie pocieszać. I tak domyślam się wszystkiego.
- W takim razie wiesz więcej niż ja. Twoja rekon
walescencja w niczym nie odbiega od normy. Kiedy
minie dziesięć dni od operacji, zacznę cię pocieszać.
Dobrze?
- Przepraszam. - Vance wciągnął głęboko powietrze
i puścił ramię lekarza.
- Nie musisz mnie przepraszać. Zachowujesz o wiele
więcej spokoju niż inni w podobnej sytuacji. Zoba
czymy się rano. Przyślę tu ze dwie pielęgniarki, żeby
zrobiły ci masaż przed snem. To powinno cię zrelak
sować.
Libby wymknęła się z pokoju za lekarzem.
- Czy mogę być jedną z tych pielęniarek? Chociaż
raz? Podporządkuję się całkowicie pani Grady.
- Nie widzę przeszkód.
Chwilę później weszła z siostrą przełożoną, niosąc
ręczniki i olejek do masażu.
- Panie Anson, czas na masaż. Proszę zdjąć okulary
i położyć się na brzuchu.
Vance westchnął, położył okulary na nocnym stoliku
i zdjął górę od piżamy. Wyciągnął się na łóżku,
a Libby jak urzeczona wpatrywała się w jego mus
kularne plecy. Ostrożnie wycisnęła nieco olejku i zaczęła
masować prawą stronę pleców i prawe ramię. Pani
Grady zajęła się resztą.
- Czuję się bosko, pani Grady.
- Tak właśnie powinno być. Proszę próbować
zasnąć.
Pani Grady szczebiotała, starając się go uspokoić.
Jednocześnie z olbrzymią wprawą ugniatała jego
mięśnie. Libby przesunęła dłonie do karku Vance'a
i masowała napięte jak postronki muskuły, póki się
nie rozluźniły. Miała ochotę przytulić twarz do jego
pleców i trzymać go w ramionach. Odsunęła się.
Pomysł z masażem był całkowicie chybiony. Nie
powinna go była w ogóle dotykać.
- Proszę nie przerywać - stęknął Vance. - Zapłacę.
Całodzienne wynagrodzenie za pół godziny masażu.
Pani Grady roześmiała się w głos. Nawet Libby
uśmiechnęła się, słysząc jego słowa.
- Już dość, panie Anson. Musimy iść do innych
pacjentów. Chodźmy, siostro. - Rzuciła okiem na
Libby i wyszła z pokoju.
Siedząc na krześle w kącie, Libby obserwowała
Vance'a. Wstał, włożył górę od piżamy i zaczął układać
się do snu. Od czasu do czasu wzdychał, ale chyba
masaż dobrze mu zrobił, bo nie kręcił się tak
niespokojnie jak zwykle. Z reguły wracała do hotelu,
gdy usnął. Tej nocy jednak ociągała się z wyjściem.
W każdej chwili Vance mógł odzyskać wzrok.
Chciała być przy nim, gdy nastąpi ten moment, ale
w końcu zrezygnowała i postanowiła czekać na wiado
mość w hotelu. Charles lub doktor Stillman skontaktu
ją się z nią, jeżeli zauważą jakąś zmianę. Obawiała się,
że gdyby Vance odkrył jej obecność, mogłoby to
wpłynąć na pogorszenie jego zdrowia. Kiedy już Vance
opuści szpital, wymyśli jakiś sposób, żeby znów być
z nim. Zatopiona w myślach nie zauważyła, że wstał
z łóżka. Sięgnął po laskę. Kiedy mógł się obudzić?
Po chwili wrócił do pokoju z puszką coca-coli
w ręku. Za nim podążała zagniewana pani Grady.
- Panie Anson, jak ma się pan wysypiać, jeżeli
w środku nocy pije pan napoje z kofeiną. Wstydziłby
się pan!
- Nikt się o tym nie dowie, jeżeli oboje zachowamy
milczenie. - Uśmiechnął się do pielęniarki, która
cmokała w udawanym zgorszeniu.
Stał jakieś półtora metra od Libby. Silny, mus
kularny i szczupły, równie przystojny w piżamie jak
i w garniturze. Nawet bladość dodawała mu uroku.
Czasami, gdy miał oczy skierowane w jej stronę, nie
mogła uwierzyć, że jej nie widzi. Teraz, kiedy żartował
z panią Grady, odnosiła to samo wrażenie. Trudno
było odgadnąć, że jest niewidomy. Libby przyglądała
mu się z uwagą. To dziwne, w miarę upływu czasu,
mimo że nie następowała poprawa wzroku, Vance
stawał się coraz weselszy. Ona z kolei wpadała w coraz
większą rozpacz. Może aż za bardzo pragnęła, by
ślepota cofnęła się.
Pani Grady również cały czas go obserwowała.
Gdy skończył pić coca colę, zapędziła go z powrotem
do łóżka, grożąc konsekwencjami, gdyby jeszcze raz
wstał. Kiedy wychodziła z pokoju, odprowadzał ją
jego śmiech. Libby wydawało się, że minęły już całe
wieki od momentu, kiedy słyszała go po raz ostatni.
Już pół godziny siedziała nieruchomo, w zupełnej
ciszy. Słyszała jego głęboki, miarowy oddech. Usnął.
Trzymając w ręku buty, podeszła na palcach do
łóżka, żeby jeszcze raz spojrzeć na niego. Leżał na
boku z głową na złożonej wpół poduszce. Pochyliła
się i przyjrzała jego twarzy i ustom, które we śnie nie
były tak zaciśnięte, jak to się ostatnio często zdarzało.
Nareszcie opuścił go niepokój. Jej największym
pragnieniem było wziąć w palce wijący się kosmyk
włosów opadający na czoło. Oczy Libby zwilgotniały
ze wzruszenia. Był tak dzielny, tak silny...
- Proszę cię, Boże... - poruszyła bezgłośnie wargami.
- Libby?
Wstrzymała oddech i z niedowierzaniem spojrzała
na niego. Usiadł, spuszczając nogi z łóżka. Żółte
światło lampki nocnej podkreślało wyraziste rysy
twarzy.
- Czy naprawdę myślałaś, że nie rozpoznam twojego
dotyku? Zapachu twojej skóry? Zmysły niewidomego
stają się niezwykle wyostrzone. Nie wiedziałaś o tym?
Tej nocy, kiedy stałaś się moja, zapamiętałem na
zawsze twój dotyk. Chcę go poczuć raz jeszcze.
Podejdź bliżej, Libby.
Miotały nią sprzeczne uczucia. Bała się jego
zmiennych nastrojów i tego, że ponownie ją odtrąci.
Zmroził ją strach.
- Vance, przysięgam, że nie miałam zamiaru
zdradzać swojej obecności. - Łzy płynęły jej po
policzkach. - Przebacz mi. Nigdy naumyślnie nie
zraniła bym cię. Chciałam być blisko ciebie. Każdy
mógł ci pomagać z wyjątkiem mnie. Nie mogłam tego
dłużej znieść. Przepraszam. Pójdę już.
- Nie bój się mnie, kochanie. - Czułość w jego
głosie rozbroiła ją całkowicie. Bezradnie zwiesił
ramiona. Czy swoim zachowaniem uczyniłem tak
wielkie szkody? Czy możesz przestać bać się mnie?
Czy coś zmienię mówiąc, że życie bez ciebie nie
miałoby sensu? Nieważne, czy będę widział, czy nie?
Sama myśl, że choć przez chwilę nie mógłbym trzymać
cię w ramionach, jest dziesięć tysięcy razy gorsza niż
utrata wzroku.
Libby wstrzymała oddech. Chyba całe swoje życie
czekała na te słowa.
- Kocham cię ponad wszystko. Daj mi jeszcze jedną
szansę, a pokażę, jakim mogę być mężem. Naszej
miłości nic nie zmieni. Udowodniłaś mi to. Ani czas, ani
okoliczności nie mają na nią wpływu. - Westchnął
ciężko. - Masz pełne prawo nienawidzić mnie za to, jak
cię traktowałem, ale, proszę, nie odwracaj się ode mnie.
Libby w sekundę znalazła się przy nim i przytuliła
jego głowę do piersi.
- Kocham cię tak bardzo. - Szeptała. - Vance,
proszę, jeżeli nie odzyskasz wzroku, nie pozwól, by to
nas rozdzieliło. Potrzebuję cię. Zrobiłabym wszystko
dla ciebie. Uwielbiam cię.
- Nic się nie liczy, poza tym, że mnie kochasz.
- Objął ją i trzymał blisko siebie. Wybacz, że nawet
nasz ślub uznałem za nieważny. Na szczęście nie
posłuchałaś mnie.
Libby przytuliła go mocniej. Czuła, że nie wypowie
ani jednego słowa więcej. Przyszło jej do głowy pytanie,
czy można umrzeć z nadmiaru szczęścia.
- Kiedy się obudziłem po operacji, myślałem tylko
o tobie. - Głaskał jej włosy. - Uświadomiłem sobie,
że musisz już być w samolocie. Poczułem się gorzej -
niż wtedy, kiedy okazało się, że nie widzę. Wydawało
mi się, że oszaleję, gdy wyobraziłem sobie, że ktoś
inny mógłby zyskać twoją miłość i mieć prawo do
ciebie. Modliłem się, żebyś znów była przy mnie.
- Ale ja w ogóle nie wyjechałam! - przytuliła twarz
do jego szyi.
- Jednak bardzo przekonywająco odegrałaś scenę
pożegnania. Kiedy oznajmiłaś, że dasz mi rozwód,
poczułem się jak skazaniec.
- Skłamałam. Musiałam to zrobić. Nie mogłam
wtedy nic lepszego wymyśleć. Uroczyście ci przysięgam,
że już nigdy więcej nie skłamię.
- Nie możesz mnie opuścić. O to tylko proszę.
- Czule całował jej szyję. - Kiedy poczułem dotyk
twoich dłoni, myślałem, że śnię. Po tym, jak się
zachowałem, nie mogłem uwierzyć, że moje marzenia
się spełnią.
Libby usiadła mu na kolanach i delikatnie całowała
jego twarz. Czy to działo się naprawdę? Nie chciała
się obudzić, jeśli to był sen.
- Nie mogłabym cię zostawić, Vance. Życie bez
ciebie nie miałoby sensu. - Wyznała, bawiąc się jego
ciemnymi kędziorami. - Nie chcę udawać, że wiem,
co znaczy utrata wzroku, ale dla mnie nie może być
gorsza niż perspektywa życia bez ciebie. Tego pierw
szego dnia w szpitalu, kiedy powiedziałeś mi, że mam
wracać do domu, że mnie nie chcesz, twoje słowa
były dla mnie jak najbardziej surowy wyrok.
- Wybacz, że naraziłem cię na takie przeżycia.
- Szepnął z ustami przy jej ustach.
- Nie muszę ci wybaczać. Kocham cię.
Jego spragnione usta znalazły się na jej wargach
pieszcząc je z czułością. Szybkim, pewnym ruchem
Vance uniósł ją i położył na łóżku, a sam wyciągnął
się obok niej.
- Gdy tylko doktor Stillman wypuści mnie ze
szpitala, wyjedziemy na miodowy miesiąc. Nie chcę
dzielić się tobą z kimkolwiek przez najbliższe miesiące.
Chyba tyle czasu będę musiał przekonywać sam siebie,
że to jawa, nie sen. Ale ty istniejesz naprawdę,
kochanie. Jesteś piękna, piękna aż do bólu.
Ciche westchnienie Libby były jedyną odpowiedzią
na jego słowa i pieszczoty. Po chwili pomyślała, że są
przecież w szpitalu.
- Vance, w każdym momencie ktoś może wejść.
- Szepnęła, przytulając się do jego twarzy, na której
już zaczynał pojawiać się kłujący zarost.
- Płacę za ten pokój, póki tu jestem. Jeżeli chcę
trzymać w objęciach swoją żonę, nikogo nie powinno
to obchodzić. - Powiedział tonem charakterystycznym
dla dawnego Vance'a, którego znała przed wypadkiem,
stanowczego i pewnego siebie. - Poczekaj tylko, aż
zabiorę cię do domu, pani Anson.
- Uwielbiam, kiedy mnie tak nazywasz. - przyznała,
przytulając się jeszcze mocniej, jeżeli to w ogóle było
możliwe.
- Libby, kiedy tylko Martin i cała reszta zostaną
oficjalnie oskarżeni, wyjedziemy dokądkolwiek ze
chcesz.
- Prawdę mówiąc, najchętniej zaszyłabym się na
farmie.
- Na farmie? - oparł się na łokciu. Jego twarz
wyrażała całkowite zaskoczenie.
- Dla mnie to najpiękniejsze miejsce na ziemi.
Błagam, nie sprzedawaj jej. Nie zniosłabym tego.
- Och, Libby, Libby. - Zaśmiał się, uszczęśliwiony.
Niemal zgniótł ją w ramionach. - Nie zasługuję na
ciebie.
- Dlaczego tak mówisz? - szepnęła, z twarzą
wtuloną w jego szyję.
- Kamień spadł mi z serca! Cały czas zastanawiałem
się, czy nie zrobiłem błędu.
- O co ci chodzi, Vance? - podniosła głowę, by mu
się przyjrzeć.
Przez długą chwilę nie mówił nic, całkowicie
pochłonięty całowaniem jej ust.
- Wydaje mi się, że nie masz pojęcia, jak się
czułem, kiedy cię poznałem. Gdyby nie to, że należymy
do cywilizowanego społeczeństwa, porwałbym cię
z salonu twojego ojca prosto do Kenii. Jednak ty
jeszcze się uczyłaś. Dlatego czekałem prawie dwa
lata, nim poprosiłem cię o rękę. W czasie moich
ostatnich odwiedzin nie miałem już siły dłużej zwlekać.
Z kolei dręczyły mnie obawy, że przestraszysz się
życia na odludziu w górach. Odniosłem wrażenie, że
pierwszego dnia na farmie byłaś szczęśliwa, ale nie
mogłem w to uwierzyć. Myślałem, że udajesz. Pozwól,
że cię obejmę, Libby. Chcę cię kochać do końca życia.
Fiołkowe promienie świtu wpadały przez szpitalne
okno prosto na ich łóżko. Libby poruszyła się,
obudzona ciepłem poranka. Poczuła, że trzymają ją
mocne ramiona męża.
Otworzyła oczy i zobaczyła, że Vance już od dawna
nie śpi. Jego ciemne, aksamitne oczy niemal pieściły
spojrzeniem jej twarz. Patrzył na nią inaczej - tak jak
przed wypadkiem. Z wrażenia wstrzymała oddech.
- Vance?
- Nie ruszaj się. - Szepnął. - Leż spokojnie. Niech
na ciebie popatrzę, Libby. Jeżeli mnie oczy nie mylą,
masz bladoniebieską spódnicę i bluzkę z białymi
i granatowymi lamówkami. Czy śnię?
W jego głosie czuło się zdenerwowanie pomieszane
z niedowierzaniem. W oczach Libby pojawiły się łzy.
- To nie sen. Znów widzisz! - uniosła dłoń i palcem
pogłaskała jego brwi. - Kiedy to się stało?
Bała się, że oboje ulegli jedynie złudzeniu.
- Nie jestem pewien. - Zamruczał, siadając. - Obu
dziłem się godzinę temu i zobaczyłem wszystko jakby
pogrążone w cieniu. Zamknąłem oczy, zastanawiając
się, co to znaczy. Kiedy znów je otworzyłem, wyraźnie
zobaczyłem twoją twarz. Nosiłem twój obraz w pamięci
tak długo, źe nie wiedziałem już, co jest prawdą, a co
moim wyobrażeniem. Jednak rzeczywiście cię widzę!
Nareszcie widzę moją piękną, cudowną żonę!
Obrzucił ją uważnym spojrzeniem, z przyjemnością
patrząc na rozrzucone w nieładzie kruczoczarne włosy.
- Czy wiesz, że kiedy jesteś zdenerwowana, twoje
oczy nabierają fiołkowego blasku? A twoje usta drżą?
- pochylił się i pocałował je, żeby się uspokoiła. Jego
ręce powędrowały od jej ramion do dłoni, które
przyciągnął do siebie.
- To wszystko sprawa twojej wiary we mnie, Libby.
- Do końca życia zapamięta pokorę w jego głosie. Jej
twarz rozjaśnił promienny uśmiech.
- Doktor Stiłlman powiedział, że to sama opatrzność
spowodowała ten wypadek w czasie naszej przejażdżki.
Uniósł do ust jej dłonie i pocałował je z delikatnością,
która zapadła jej w serce.
- Co by to było, gdybyś ze mnie zrezygnowała?
Gdybyś pojechała do Londynu już pierwszego dnia,
kiedy ci to proponowałem? - jeszcze raz wziął ją
w objęcia. - Nie opuszczaj mnie. Kochaj mnie już
zawsze.
- Dzień dobry. Mamy dziś cudowny poranek!
- w pokoju rozległ się głos pani Grady. Zatrzymała
się w pół kroku. - Panie Anson!
Libby oderwała swoje usta od Vance'a i zeskoczyła
z łóżka. Starała się obciągnąć pognieconą spódnicę
i wygładzić bluzkę. Vance śmiał się, pokazując
wspaniałe białe zęby.
- To rzeczywiście cudowny poranek, pani Grady.
Nawet nie wiedziałem, że ma pani tak radosne błękitne
oczy.
- A więc odzyskał pan wzrok! - jej oczy rozbłysły.
- No, w takim razie nie zgłoszę tego, co widziałam.
Ale pamiętajcie, że doktor Stiłlman za chwilę będzie
miał obchód. Żadne z nas nie chciałoby przyprawić
go o zawał serca. Zwłaszcza po tym, co zrobił dla pana.
- Tak jest, pani Grady. - Założył ręce na piersi
i uśmiechnął się do Libby. - Już dziś zabieram stąd
moją żonę. Chciałbym więc pożegnać się i podziękować
pani. Nie miałbym lepszej opieki w rodzinnym domu.
- Niech pan przestanie, panie Anson. - Uradowała
się, jak młoda dziewczyna. - Pan jest jednym z tych,
którzy potrafią podbić serce każdej kobiety. Niech
pan dba o swoją młodą żonę. Opiekowała się panem,
dbała o pana, czekała na poprawę. Nie opuściła pana
nawet na sekundę i znosiła pana humory, kiedy nikt
nie wiedział już, co robić. W stronach, skąd pochodzę,
mówi się, że ma dar dobrej wróżki.
- Co to za dar? - spytała Libby stłumionym głosem.
- Stałość serca, pani Anson. Coś bardzo rzadkiego.
Libby chwyciła dłoń, którą wyciągnął do niej, gdy
pani Grady opuściła pokój. Wróciła znów w jego
ramiona - tam właśnie było jej miejsce. Vance patrzył
na nią z takim natężeniem, że czuła się jak zauroczona.
- Tylko dzięki tobie wydostałem się z głębi ciem
ności. - Powiedział. - Chciałbym ci dać cały świat
w zamian.
- Już to zrobiłeś, oświadczając mi się. - Jej oczy
nabrały fiołkowego połysku. - Ale na chwilę chcę
zapomnieć o wszystkim i być sama z tobą. Za
stanawiałam się, czy nie oczekujemy już dziecka.
Jeżeli nie, to chciałabym, żeby stało się to jak
najprędzej.
Ostrożnie popchnęła go na materac i pochyliła się,
całując go długo i czule. Uniosła głowę na dźwięk
głosów dochodzących spoza drzwi. Vance ujął jej
zarumienioną twarz w swoje dłonie.
- Miałem nadzieję, że pani to powie, pani Anson.
Nie zamierzam wypuścić pani ze swoich ramion, póki
żyje.