ftzt bw~âÑ|xÇ|t
ftzt bw~âÑ|xÇ|t
ftzt bw~âÑ|xÇ|t
ftzt bw~âÑ|xÇ|t
Ekspiacja
Ekspiacja
Ekspiacja
Ekspiacja
Anio
Anio
Anio
Aniołaaaa
By:
M.C.M.
M.C.M.
M.C.M.
M.C.M.
alias
Carenowa
Carenowa
Carenowa
Carenowa
1
Spis Treści:
Prolog………………….………………………..….…..str.3
Rozdział 1……………….………………….………….str.4
Rozdział 2……………….………………….………….str.14
Rozdział 3…………………………………….……......str.24
Rozdział 4…………………………………….……......str.36
Rozdział 5…………………………………….……......str.48
Rozdział 6…………………………………….……......str.61
Rozdział 7…………………………………….……......str.75
2
Prolog
Prolog
Prolog
Prolog
Zastanawiałem się mnóstwo razy, ile jeszcze będę musiał
wycierpieć. Nikt nie umiał odpowiedzieć na moje pytanie.
Spotykałem mnóstwo ludzi oraz istoty pozaziemskie, które
myślały, iż jestem gorszy od nich samych, czasem, lecz bardzo
rzadko, odwrotnie. Jednak zgodziłbym się z pierwszym
stwierdzeniem, gdyż jestem zły. Niezbyt to pobudza pozytywne
myślenie, ale nie okłamujmy nikogo. Zbuntowałem się przeciw
Panu i zabijając moich braci, spadłem. Czułem ból wyrywanych
skrzydeł, upadek na twardą, wyschniętą ziemię, pragnienie,
później głód. A to wszystko przez ciekawość. Nigdy nie umiałem
jej opanować. Zawsze panowała nade mną razem z zazdrością.
Mówią, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Mogę się z
tym zgodzić, lecz po części. Ziemia jest piekłem, a nie stopniem do
niego.
3
Rozdzia
Rozdzia
Rozdzia
Rozdział 1
1
1
1
Siedziałem w jasnym pomieszczeniu przy okrągłym,
drewnianym stole wraz z trzema mężczyznami. Każdy mój
najmniejszy ruch, zostawał zarejestrowany przez ich czujne oczy.
Między nami krążyła cisza pełna napięcia i oczekiwania. Jako
pierwszy spróbowałem ją przerwać.
- Panowie – Rzekłem ponurym głosem – Raczej nie chcecie,
abym z wami skończył w taki sposób. – Na moją twarz wpełzł
złośliwy uśmiech. Przez ponad minutę nic się nie działo, jednak
po chwili szatyn, siedzący naprzeciwko mnie, pochylił się do
przodu.
- Lepiej pokaż, co tam masz. – Jego szept odbił się od ścian, a
świdrujące piwne oczy zesunęły się na moje dłonie. Powrócił na
swoje miejsce, gładząc dłonią brązowe włosy, przez które
prześwitywały już srebrne pasma, nie spuszczając wzroku z
moich rąk.
- Tom, nie każ mi tego robić. – Pomruk niezadowolenia
wydał kolejny mężczyzna. Zwróciłem swój wzrok w kierunku
bruneta, który z groźnym błyskiem w oku przypatrywał się moim,
spoczywającym na blacie, dłoniom. – Cierpliwości, Eddie.
- Masz mi mówić szefie! – Syknął, a ja bezradnie zacisnąłem
usta. Za moimi plecami odezwał się męski, jednak jeszcze
odrobinę dziecięcy głos.
- To już się robi nudne, stary. – Dopiero po wymowie tych
4
słów, zrozumiałem, iż wszyscy czekają tylko na mój ruch. Czując
rosnącą satysfakcje, wolnym ruchem ręki odkrywałem swoje
karty, leżące pod moimi dłońmi.
- Ty musisz oszukiwać! – Wykrzyknął, siedzący po mojej
lewej stronie Hugo, zobaczywszy, co ukrywałem. Wstał
gwałtownie, przewracając metalowe krzesło, które odbiło się od
kremowych płytek z nieprzyjemnym metalicznym dźwiękiem.
Odszedł mamrocząc pod nosem przekleństwa, a czarne małe
loczki podskakiwały wesoło na jego głowie w przeciwieństwie do
nastroju ich właściciela.
- Trzy asy oraz dwa króle. – Powiedziałem, gdy kroki
mężczyzny ucichły, a po chwili usłyszałem westchnienia podziwu
zmieszane z jękami rozpaczy.
- Jak ty to robisz, Tony? – Zwrócił się do mnie Eddie, szef
oraz właściciel naszej remizy. Właśnie on wydał jeden z dwóch
jęków.
- Szczęście. – Odpowiedziałem, spuszczając swój wzrok na
karty innych graczy. W każdych znajdowała się przynajmniej
parka, ale zawsze gdzieś nie pasowała jedna, bądź dwie tekturki.
Za moimi plecami rozległo się przeciągłe westchnienie.
- Jak ty w ogóle możesz tak mówić, Tony? – Spytał Joe,
stawiając przewrócone krzesło na cztery nogi, po czym usiadł na
nim okrakiem z oparciem przed klatką piersiową. – Chyba ci same
anioły pomagają!
- Młody… - mruknąłem, spoglądając mu w oczy – Co ja ci
mówiłem? – Blondyn spojrzał w górę swoimi niebieskimi oczami,
po czym przeczesując palcami długą grzywkę, odpowiedział na
moje pytanie.
5
- Mówiłeś, że nie wierzysz w Boga i nie życzysz sobie, by
ktoś ci o nim opowiadał. – Powoli opuszczałem głowę, schylając
się coraz bardziej z każdym jego słowem, jednak dwudziesto-
cztero latek nie odpuszczał. Dalej ciągnął swą wypowiedź. –
Jeździłem na parę wezwań, ale wiem, jak to jest, gdy ludzie cały
czas proszą Boga o pomoc. Jednakże to my ratujemy w końcu ich
życia, co nie? Ludzie, a nie Bóg! – Nie czekając na odpowiedź,
paplał dalej, nie mając litości dla mej udręczonej duszy. –
Ściągamy też kotki z drzewa, wyciągamy je z kanałów i takie tam.
Nie mówiąc o ratowaniu ludzkiego życia! Wiecie… chciałbym
wyruszyć na taką prawdziwą akcje, by ratować dziewczyny z
pożarów lub walących się budynków.
- Tobie powinna się trafić, co najmniej, czterdziestolatka. –
Powiedział Eddie, w uśmiechu pokazując zżółknięte zęby, a ja
wraz z Tomem zamaskowaliśmy śmiech kaszlem. – Młody, to nie
jest takie, na jakie wygląda. – Wiedzieliśmy, że teraz nasz szef,
zaraz zacznie swoją „przemowę dla żółtodziobów”, jak to nazywał,
więc pozwoliliśmy mu przemawiać z grobowymi minami. – Nie
wiesz jakie to jest uczucie, gdy masz przed sobą płonący budynek
z ludźmi w środku. Ich krzyki nie tylko słychać na ulicy, ale
również w twoich snach. Nigdy jeszcze nie czułeś zapachu
palonego ciała, ani nie widziałeś jakie poparzenia zostawia po
sobie ogień. – Blondyn wzdrygnął się nieznacznie. – Strażak to nie
tylko osoba, która ściąga koty z drzew!
- Ale ja to wiem! – Wtrącił się Joe z obrażoną miną.
- Nie wtrącaj się, gdy ja mówię – warknął Eddie, po czym
kontynuował swoją opowieść, wpatrując się w swoje zniszczone
od pracy dłonie. – W tym zawodzie trzeba myśleć głową, a nie
uczuciami! Wyobraź sobie, co by się stało, gdybyś pobiegł ratować
jakąś seksowną blondynkę przez niepewny grunt. W najlepszym
6
wypadku spadłbyś łamiąc sobie nogę! A w najgorszym… -
Niewypowiedziane słowa wisiały w powietrzu, niczym chmura
gradowa, a przed moimi oczami stanął obraz dawnego kolegi z
remizy. Nadal pamiętam radosne piwne oczy oraz czarne krótko
ścięte włosy. Zginął przez własną głupotę. O tym samym zaczął
opowiadać nasz szef.
- Pracował tu kiedyś pewien chłopak, niestety nie pamiętam
już jego imienia, ale… - Wtrąciłem się, chcąc uzupełnić jego
niewiedzę. Wzrok skierowałem na karty, ale nie powstrzymałem
napierających wspomnień.
- Nazywał się Ian. Ian Rodriguez.
- Taa… - przytaknął mi, błądząc w swoich myślach. –
Chłopak był niesamowity w swoim fachu, zresztą tworzyli
idealny zespół z Tony’m. Na wszystkie wezwania jeździli razem i
przynajmniej jedna osoba więcej uszła z życiem dzięki ich
genialnym pomysłom.
- Nie zachwalaj nas tak… Zwłaszcza po jego śmierci –
mruknąłem, ze ściśniętym gardłem. Wiele wspomnień z akcji
ratunkowych przeleciało moje myśli, w których uczestniczyłem z
Ian’em. Umysł w końcu zatrzymał się na ostatniej, najważniejszej.
Znów przeniosłem się w tamto miejsce. Czułem żar bijący od
palących się ścian, strach o ludzi w budynku oraz rozpacz, bijącą z
oczu mojego towarzysza. Jego szare oczy z przerażeniem
obserwowały języki ognia, sięgające ku coraz wyższych piętrach.
Nim zdążyłem go złapać, wbiegł do budynku. Eddie
kontynuował, przerywając tym samym nieprzyjemne
wspomnienia.
- Wstąpił razem z Tony’m do nas. Na początku obaj mieli
7
przezwiska „młody”, bądź „junior”, jednak dopiero po paru
akcjach zrozumieliśmy jak dobrze potrafią współpracować. Ich
inteligencja pracowała na jednym poziomie. – Spojrzałem na szefa,
jednak w jego wyrazie twarzy zobaczyłem nie ironie, lecz dumę.
Radość, która błyskała w jego oczach, kazały mi zamilknąć. -
Przez pięć lat razem wykonywali najcięższe prace, jakie tylko
mogły istnieć. Najciekawsze było to, iż robili to idealnie. Nigdy nie
było od nich słówka „ale”, czy narzekania. Wzajemnie się
uzupełniali. – Zrobił pauzę, a ja zamknąłem oczy, wyczekując
końca tej opowieści. – Ian ożenił się z byłą recepcjonistką tej
remizy, Tracy. Wspólnie nosili obrączki przez niecały rok. –
Niespodziewanie przerwał, wyciągając haftowaną chusteczkę
otarł nią oczy. Z westchnieniem podjąłem niedokończony wątek.
- Po siedmiu miesiącach od ślubu, ktoś podpalił budynek, w
którym mieszkali i to właśnie Tracy zadzwoniła do straży. Była
noc, więc większość pewnie spała lub udusiła się dymem, ona
jednak wiernie czekała na Ian’a. Zanim dojechaliśmy cały
budynek stał w płomieniach. – Podobnie jak Eddie zrobiłem
pauzę, aby przełknąć, tworzącą się w moim gardle gulę. - Kątem
oka ujrzałem, jak Ian biegnie w kierunku płomieni. Nie zdążyłem
go zatrzymać, a moje krzyki na nic się nie zdały. W chwili, gdy
wbiegał do budynku dach oderwał się od ściany i spadł blokując
wejście. Najszybciej jak mogłem podpiąłem wąż, ale to również
nic nie dało. Nie minęła minuta, a cały budynek zawalił się.
Skończyłem swoją wypowiedź ze łzami w oczach i znów
ściśniętym gardłem. Pozwoliłem popłynąć im po policzkach, nie
przejmując się tym, iż patrzą na mnie koledzy z pracy.
- Tracy, była w siódmym miesiącu ciąży – dodałem, ledwo
słyszalnym szeptem. Wstałem, chcąc stamtąd wyjść, gdyż emocje
buzowały się w moim ciele z pragnieniem wydostania się na
8
wierzch. Jednak nie pozwalałem im na to, aż przekroczyłem próg
szatni.
Dopiero tu wściekłości przejęła kontrolę nad zdrowym
rozsądkiem. Nie myśląc o niczym podszedłem do przeciwległej
ściany, po czym zaciśniętą pięścią uderzyłem w nią kilkakrotnie.
Przestałem, gdy poczułem krew, spływającą po moich smukłych
palcach, a toksyczne uczucie opuszczało mnie, zostawiając ból.
Z westchnieniem powoli podchodziłem do szafek, czując
jakby ktoś brutalnie wyrwał kawałek mej duszy. Otworzyłem ją i
przede mną pojawiła się roześmiana twarz przyjaciela oraz
wesołej blondynki.
Siedzieli na ławce, patrząc sobie w oczy, a ich ręce splotły się
ze sobą. Ta para była częścią mnie, a wraz z ich śmiercią, straciłem
dużą cząstkę samego siebie. Nawet po ich śmierci mogłem wyczuć
miłość, która ich złączyła, przyglądając się wyblakłej fotografii.
Opuszkami palców przejechałem po zdjęciu. Z trzaskiem
zamknąłem drzwiczki, unikając tym samym łez.
- O kurde! – Zaalarmowany krzykiem, odwróciłem się w
jego stronę. Ujrzałem drobną blondynkę o małym nosku i mocno
pomalowanych na czerwono ustach. Czarna bluzka z dużym
dekoltem uwydatniała piersi, a białe spodnie komponowały się z
ciemnymi butami na wysokich obcasach. Jej błękitne oczy
wpatrywały się we mnie z udawanym przerażeniem. – Ty
krwawisz!
- Faith – powiedziałem grobowym głosem. – Od kiedy się
przejmujesz właśnie mną?
- Od kiedy z twojej anielskiej dłoni, zaczęła kapać krew. Do
tego czerwona… - Zachichotała, po czym kocimi ruchami zbliżała
9
się do mnie. – Myślałam, że aniołowie mają błękitną krew, nie
czerwoną. – Gdy stanęła na odległości wyciągniętej ręki,
spojrzałem w jej niebieskie oczy z uczuciem, jakbym czegoś
zapomniał.
- Czerwoną mają tylko upadłe anioły. – Odpowiedziałem na
pytanie, skryte pod aluzją. Same słowa wypłynęły z moich ust,
pomimo, iż nie chciałem ich wypowiadać. – Błękitną tylko ci, co
pozostali wierni naszemu Panu.
- Oh, ależ ty niegrzeczny – mruknęła, niczym kocica. Nie
spuszczając ze mnie wzroku, zrobiła kroczek do przodu i po
chwili poczułem jej drobną dłoń na mojej klatce. Chciałem się
cofnąć, lecz nie mogłem. Zaczarowany nadal wpatrywałem się w
te błękitne tęczówki, które teraz powoli zmieniały się na kolor
zielony. – Co się takiego stało, że nasz aniołek się skaleczył? –
Spytała z ironią, a ja poczułem, iż zaklęcie powoli opuszcza moje
ciało.
- Poruszałem temat Ian’a. – Nawet pomimo jej minimalnego
działania zostałem zmuszony, by odpowiedzieć, choćby szeptem.
Ona odwróciła wzrok, śmiejąc się, lecz nie był to śmiech
przyjemny. W jego trakcie chłodne dreszcze przebiegały po moich
plecach. Szybkim ruchem chwyciłem jej ręce i wykręcając do tyłu,
przyszpiliłem ją do ściany. – Nie powinno cię to interesować! –
Syknąłem, odwracając wzrok od jej oczu. – Znów czarujesz,
wiedźmo! – Szepnąłem tuż przy jej uchu z zamkniętymi
powiekami, w obawie, iż znów mną zawładnie. Odpowiedział mi
ten sam przerażający śmiech.
- Aniołek pokazuje rogi! – Zaśpiewała melodyjnym głosem –
Dlaczego nie miałby mnie interesować kolejny upadły? –
Znieruchomiałem, wciąż trzymając ją twarzą ku ścianie. Skąd, u
10
licha wiedziała, że Ian był aniołem?! – Zgadywałam! A teraz już
mam pewność. – Odpowiedziała na moje pytanie, wyczytując je z
myśli. Psia krew, zakląłem w duchu, na co ona znów roześmiała
się ponurym śmiechem, który echem rozniósł się po całej szatni.
Nie mając innego wyboru puściłem ją, jednocześnie spuszczając
oczy. Nie było to w geście szacunku. Co to, to nie! Nie chciałem
być znów zniewolony przez wiedźmę.
- Czemu się nie uleczysz? – Spytała, gestem pokazując na
moją prawą dłoń. Całkiem zapomniałem o niej odkąd zjawiła się
Faith. Zmrużyłem wściekle oczy, podnosząc wzrok.
- Dlaczego nie czuję bólu? – Syknąłem, czując jak na nowo
powraca furia, lecz tym razem nie była spowodowana smutkiem,
tylko wściekłością. Blondynka wzruszyła ramionami.
- Bo zaczarowałam ją. Mogę też uleczyć tą krwawiącą ranę. –
Ruszyła w moim kierunku, jednak ja odsunąłem się, dając do
zrozumienia, iż odrzucam tą pomoc. – Jak chcesz, ale
zastanawiam się tylko, czemu odrzucasz swoją naturę, Aniołku. –
Powiedziała beztrosko, po czym wyszła.
- Mam na imię Ian! – Ryknąłem w odpowiedzi.
- Ian, powiadasz? A nie czasem Tony? - Słysząc chichot zza
ściany, znów musiałem się kontrolować, by nie spowodować, jakiś
gorszych wypadków od śladów na ścianie. Biorąc kilka głębokich
wdechów, uspokoiłem cały organizm, jak i emocje. Zorientowałem
się, jaki popełniłem faux pas. W mojej podświadomości ujrzałem
blade wspomnienie, ledwo widoczne. Jednakże, już po chwili
wcieliłem się w dawnego ja.
Stałem na werandzie starego domku pomiędzy polami kukurydzy.
11
Obok mnie na schodach siedział Ian w słomianym kapeluszu. Miał na
sobie podarte jeansy, koszule w kratkę oraz kowbojskie buty.
- Dlaczego musimy się ukrywać? – Mój głos brzmiał, jakby
pochodził zza ściany. Dziwnie przytłumiony okazał się również głos
mojego przyjaciela.
- Bo jesteśmy upadłymi.
- To nie znaczy, że musimy się ukrywać! – Krzyknąłem, siadając
obok szatyna. Zobaczyłem uśmiech spod kapelusza.
- A co chciałbyś robić ze swoimi mocami? – Spytał po chwili.
Odwróciłem wzrok od jego na wpół widocznej twarzy i lekko zmieszany
odpowiedziałem.
- Chciałbym wrócić. – Kątem oka zobaczyłem, odwracający się w
moją stronę kapelusz.
- Gdzie?
- Do nieba. Tam jest o wiele lepiej niż na tej planecie. Wśród całego
plugastwa, które oblega Ziemię, twór naszego Pana. – Splunąłem na
ziemie, chcąc wyrazić pogląd na tą sprawę.
- Pragniesz wybaczenia, jak każdy upadły. – Mruknął bardziej sam
do siebie, niż do mnie. – Jest na to sposób – rzekł po chwili i nie czekając
na odpowiedź zaczął odpowiadać. – By upadły mógł powrócić do nieba
musi spełniać parę prostych warunków.
- Jakich? – Wyrwałem się, lecz nie skomentował mojej
niecierpliwości tylko mówił dalej, a ja ujrzałem część uśmiechu,
wystającego spod kapelusza.
- Po pierwsze: każdy upadły musi uratować sto istnień ludzkich. –
Ze zdziwienia otworzyłem oczy, jednak tym razem nie chciałem mu
12
przerywać. – Po drugie: w czasie ich ratowania, nie może używać mocy.
- Ale to jest nie fair! – wybuchnąłem, czując narastające oburzenie.
- To są reguły Boga! On tu ustala, co jest fair, a co nie. – Mruknął
w odpowiedzi. Gdy już otwierałem usta, by powiedzieć jakąś ciętą
ripostą, przerwał mi jego wzburzony głos. – Trzeba było nie upadać! Nie
musiałbyś się o to martwić. – Posłusznie zamknąłem usta, nie chcąc
wypaść na jeszcze większego idiotę. – Po trzecie: musisz coś poświęcić.
- A co poświęcić?
- Tego nie wiem, ale samo słowo „poświęcić” nie wróży zbyt
dobrze – mruknął, wstając, po czym skierował się do domku.
- Brzmi jak ofiara – powiedziałem, wpatrując się w kukurydze.
- W pewnym sensie… - rzekł w zamyśleniu. – Tak to można też
odebrać, ale to zależy tylko od ciebie. – Po chwili usłyszałem trząśnięcie
drzwiami, powracając do normalności odczuwałem pewne mdłości.
- Właśnie dlatego, Faith. – Szepnąłem do siebie, patrząc na
kilka płytkich ran w mojej dłoni. – Robię to, bo chce oddać cześć
przyjacielowi.
13
Rozdzia
Rozdzia
Rozdzia
Rozdział 2
2
2
2
Kończyłem obwiązywanie dłoni bandażem, gdy z głośników
zaryczała syrena. Byle jak związałem końcówkę z resztą, po czym
w biegu ruszyłem do szafki. Zaraz po mnie do szatni wbiegli
pozostali.
- Co się dzieje? – Powiedziałem, sznurując wysokie, ciemne
buty. Odpowiedziała mi drobna kobieta, która również mocowała
się ze sznurowadłami, pomimo, iż zaczęła się ubierać później ode
mnie. Lśniące, czarne loki spływały na jej delikatną twarz, przez,
co musiała poprawiać je za każdym gwałtowniejszym ruchem.
- Pożar. – Głos kobiety był twardy, jak u niejednego
mężczyzny, ale drobna postawa Kelly zaprzeczała
jakiemukolwiek porównaniu do płci przeciwnej.
- A od kiedy ty z nami jeździsz? – Sięgnąłem odruchowo
prawą ręką do szafki po kurtkę, przez przypadek uderzając
kostkami o kąt drzwiczek. Syknąłem przez zaciśnięte usta
przekleństwo, jednak nie przerwałem ubierania się.
- Pali się szkoła podstawowa. – Podniosła oczy barwy
błękitnego nieba, a wczuwając się w targające nią uczucia,
zamarłem z dłonią na zamku błyskawicznym. – Tam jest Emily. –
Słysząc imię córki Kelly, po moich plecach przeszedł dreszcz,
jednak trzeba było zachować trzeźwość umysłu. Profesjonalizm
dokładnie taki sam, jaki pokazuje matka dziewczynki, która teraz
może już nie żyć. Jednakże właśnie rozpacz w jej oczach
zmotywowała mnie, abym, jako pierwszy wybiegł z szatni, o mało
nie zapominając o kasku. To niewyobrażalne zmartwienie ścisnęło
14
moje serce tak mocno, iż niemal odczułem ból.
Jako pierwszy dodarłem do wozu. Wskakując za kierownice
odpaliłem maszynę, po czym zatrąbiłem kilkakrotnie na znak
gotowości. Wbiegająca Kelly szybko zorientowała się, kto zajmuje
miejsce kierowcy, po czym nacisnęła guzik otwierający bramę. W
tym samym momencie wbiegł Eddie.
- Złaź z siedzenia kierowcy! – Krzyknął, otwierając drzwi.
Posłusznie przesunąłem się w prawo, ustępując miejsca szefowi.
Na jego twarzy malował się strach o Emily. Traktował ją jak
wnuczkę, której nigdy nie miał. Po chwili usłyszałem kolejne
otwierające się drzwiczki, tym razem z tyłu i gdy ujrzałem
zmartwioną Kelly, uśmiechnąłem się do niej. Jednak żaden pancerz
nie jest w stanie się utrzymać, przy lęku o swoje potomstwo,
pomyślałem w międzyczasie. Zawsze pojawiają się pęknięcia,
które ukazują, co tak naprawdę człowiek czuje. Właśnie tak było z
Robi.
- Będzie dobrze. – Szepnąłem, na co ona odpowiedziała
bladym uśmiechem. Zaraz za nią ujrzałem wdrapującego się
Hugo, który nadal widział we mnie wroga.
- Nie jestem szulerem! – Powiedziałem do niego, podnosząc
obie ręce do góry w geście niewinności. Skinął głową na znak, iż
rozumie, ale ciągle wyczuwałem w jego aurze wściekłość. Chwilę
później do samochodu wszedł w pełni gotowy Tom.
- Wszyscy? – Spytał Eddie, spoglądając niecierpliwie w
lusterko wsteczne. Z dłonią na drążku zaczął wszywać pierwszy
bieg, gdy zatrzymał go błagalny, męski krzyk:
- Czekajcie! – Zza ściany wyłonił się na wpół ubrany Joe.
Biegł z rozwiązanymi sznurówkami, a niezałożoną kurtkę trzymał
15
w prawej ręce. – Jeszcze ja!
- Ty nie jedziesz! – Krzyknął szef, dokańczając zmianę
biegów, jednak chłopak nie dał za wygraną.
- Dlaczego?! – Właśnie wtedy zauważył w naszym wozie
dodatkową osobę. – Ja nie mogę, a Robi jedzie?! – Syknął, niemal
spluwając w kierunku dziewczyny. Wyczułem jej obojętność w
stosunku do młodego jeszcze chłopaka. Pomijając fakt, iż wiekiem
różnili się tylko 3 lata, ona była bardziej dojrzała emocjonalnie.
- Bo ty smarkaczu nie rozumiesz powagi sytuacji! – Warknął
Eddie do blondyna. Gdy on znów chciał zaprzeczyć, ja mocno
zaniepokojony oraz wkurzony, odpowiedziałem za szefa.
- Pali się szkoła, rozumiesz?! – Nie czekając na odpowiedź
twierdzącą, mówiłem dalej. – Szkoła! Pełna dzieciaków, które nie
myślą racjonalnie w czasie pożaru! A wiesz, kto tam jest? Jej córka!
– Krzyknąłem, co niezbyt często się zdarza. Joe z otwartymi
ustami, wpatrywał się raz we mnie, raz w Kelly. Bez słów
zamknął drzwi, po czym wolnym krokiem skierował się do szatni.
- Nie musiałeś. – Mruknęła Robi, gdy tylko wyjechaliśmy z
garażu. Odwróciłem się do tyłu i zauważyłem wpatrzone we mnie
trzy pary oczu.
- Co? – Zmarszczyłem swoje brwi, nie rozumiejąc
zachowania trójki przyjaciół. Lekko otyły szatyn odpowiedział za
pozostałych.
- Krzyknąłeś. – Zamrugał nadal zdziwiony. – Podniosłeś
głos na zupełnie inną osobę niż Faith! – Na samo wspomnienie
wiedźmy, zrobiło im się niedobrze w żołądku. Jej czary to
najgorsza czarna magia. Nikt o dobrych intencjach nie posunąłby
16
się do takich czynów.
- Faith. – Jej plugawiące znaczenie imię, wydobyło się z
moich zaciśniętych szczęk. Ona nigdy nie daje nadziei innym!
Wpierw ratuje, a potem wykorzystuje w najobrzydliwszy sposób.
Zapłatą pieniężną, bądź usługami seksualnymi, jeśli dana osoba
spełnia jej wymagania, co nie zdarza się zbyt często. Stłumiłem
chęć ponownego przeklęcia, po czym powróciłem do
rzeczywistości.
- Ona jest nieistotna. – Rzekłem tonem nieznoszącym
sprzeciwu. – Dla mnie Emily jest ważna. – Robi otworzyła usta,
jakby chciała coś dodać, jednak zamknęła je z powrotem, posyłając
mi pełne uznania spojrzenie. W oczach Kelly ujrzałem coś, co
można nazwać radością.
Radość, z czego? Może znów pomyliłem ludzkie uczucia,
spytałem sam siebie, nie oczekując odpowiedzi od nikogo. Komu
chciałoby się, a raczej dałby radę, wedrzeć się do głowy
Upadłego? Kto by się ośmielił? Nikt. Nikt w wyjątkiem Faith.
Warknąłem coś niezrozumiale, po czym odwróciłem się przodem
do kierunku jazdy.
Na sygnale przemierzaliśmy zakorkowane ulice Nowego
Yorku, gdy nagle jeden z nich nas zatrzymał. Kątem oka
widziałem, że cierpliwość Eddiego niedługo się skończy, więc
wyciągnąłem ze schowka zniszczoną mapę Nowego Yorku.
- Co ty robisz? – Spytał mnie Hugo, pochylając się do przodu
ze złośliwą miną. Jego szok minął równie szybko, jak przyszedł. –
To jest najszybsza droga z możliwych. Nie znajdziesz lepszej.
Jeszcze zobaczymy
, pomyślałem z satysfakcją, po czym
zamknąłem oczy skupiając się na lepszej drodze dojazdu.
17
Nadprzyrodzona intuicja bardzo szybko utworzyła w mojej
głowie inny plan dojazdu. Mapa była po prostu przykrywką, by
nikt nie zorientował się, czym jestem.
- Skręć w lewo. – Powiedziałem, kierowcy pokazując dłonią
kierunek. Spojrzał na mnie dziwnie, nic nie mówiąc, ale
posłusznie skręcił.
- Mamy jechać do Queens, a nie na Manhattan! –
Wykrzyknął zbulwersowany Hugo, jednak Eddie się tym nie
przejął. W pełni ufał moim przeczuciom. – Wpakujemy się w
największy korek! – Marudził jeszcze czarnowłosy, jednak Tom
przerwał mu gwałtownie.
- Poczekaj, a zobaczysz, czy Tomy się myli. – Miał głęboki,
spokojny głos, zawsze pełen autorytetu. Podobnie było z Eddiem,
jednak z moim nikt nie mógł się równać. To się chyba nazywa
wrodzona charyzma – W co wątpię. – Mruknął po chwili cicho,
aby wściekły Hugo go nie słyszał, ja jednak z lepszym słuchem,
nie mogłem powstrzymać się od rozbawionego prychnięcia oraz
lekkiego uśmiechu.
- Teraz w prawo. – Znów pokazałem ręką kierunek jazdy i
tym razem odezwała się pełna obawy Kelly.
- Na Nostrad Ave? Przecież o tej porze będzie pełna!
- Nie ufasz mi? – Spytałem, odwracając się do niej twarzą.
Zarumieniła się, widząc moje ciemne oczy pełne pewności oraz
usta rozciągnięte w leciutkim uśmiechu.
- Wybacz. Martwię się o córeczkę - Szepnęła, schylając głowę
w dół. – Na pewno jest wystraszona, a nawet przerażona.
- Robi… - Powiedziałem zmęczonym, ale twardym głosem. –
18
Nic jej nie jest. – Po chwili, nie odwracając się do Eddiego,
rzekłem: – Teraz w prawo. Powinieneś już wiedzieć, jak jechać.
Szef ze zmarszczonymi brwiami myślał trochę nad
dojazdem, jednak nie minął moment, gdy na jego twarz wszedł
wyraz niedowierzania. Otwartą dłonią lekko uderzył się w czoło,
po czym przyspieszył samochód, trąbiąc na samochody, które
zastawiają mu drogę.
Oparłem się plecami o drzwi wozu, by w spokoju patrzeć na
moich towarzyszy. Każdy z nich miał w sobie zapał, by ratować
ludzkie życia, lecz nie tylko. Innych zmusiła do tego sytuacja,
jednakże oni również po pewnym czasie, pokochali tą prace.
Skierowałem swój wzrok na kierowcę samochodu. Srebrne
pasma prześwitywały przez bujną brązową czuprynę, a zmęczone
oczy skupiały się na szalonej jeździe. Został strażakiem, ponieważ
ponad życie podziwiał swojego, zmarłego na służbie, ojca. Eddie
ukończył studia magisterskie, rozpoczął prace prawnika, a nawet
znalazł dziewczynę, którą, jak sobie wmawiał, kochał. Jednakże
szczęście nie trwało długo. Miesiąc po oświadczynach, które
złożył swojej wybrance, zginął jego ojciec. Spadający gruz
szczelnie przygniótł jego ciało, dziurawiąc płuca złamanymi
żebrami. Eddie nie mógł się z tego otrząsnąć, przez co rzucił
dziewczynę, prace prawnika, by przejąć firmę ojca. Straż miała na
niego zbawienny wpływ, gdyż po półtorej roku złożył kolejne
oświadczyny. Jego wybranka, Medison, trwa u jego boku do dziś,
pracując w remizie, jako sekretarka. Eddie bardzo chciał mieć
dzieci, ale okazało się to niemożliwe. Obydwoje okazali się
bezpłodni, a szansa na dziecko była wręcz niemożliwa. Życie nie
dało im dziecka, lecz wychowankę, która nigdy ich nie opuściła.
Mój wzrok zesunął się z szefa, by po chwili spocząć na
19
zmartwionej, Kelly. Czarne włosy związała gumką, by nie
przeszkadzały podczas akcji, jednak niektóre wypadły łagodząc
jej, dość twarde rysy twarzy. Nie była brzydka, ale też nie
szczyciła się pięknością. Sześć lat w straży, nauczyły ją nie mało, a
szczęśliwe życie mogła zobaczyć tylko u innych osób.
Jako dziecko, była bita i dręczona przez starszych, w tym
również jej rodziców. Podczas bójek, starała się uczyć na własnych
błędach, co w przyszłości pomogło jej w wielu podobnych
sprawach. Jeszcze na etapie nastoletnich buntów, została
zgwałcona przez trzech nieznanych mężczyzn. Psychicznie, była
na krańcu swych możliwości, jednak coś trzymało ją przy życiu.
Nie odezwała się ani słowem do rodziców, gdyż uważała, że to
oni są temu winni. Miesiąc po gwałcie zaczęła chorować.
Wymiotowała, zbladła, schudła, a jednocześnie też przytyła. Nie
minął kwartał, a była pewna jednego: gwałt zaowocował ciążą. Po
wyznaniu prawdy matka wyrzuciła ją z domu, ojciec nie chciał
znać takiej „ladacznicy”, jak się wyraził. Nie wierzyli w rzekomy
gwałt, lecz w rzekome rozpustne życie dziwki. Została sama z
nienarodzonym dzieckiem, śpiąc w bramach i żebrząc na ulicach.
W pierwszych chwilach nie akceptowała ciąży, uważała ją za
„coś”, co całkowicie zepsuło jej życie. Psychika dziewczyny
bardzo szybko zmierzała ku wytrzymałości. Nienawiść do „tego”
potęgowała się do czasu, gdy poczuła delikatne, jakby nieśmiałe,
ruchy dziecka. Zmartwiło ją to, gdyż nie miała żadnych
porządnych warunków do spania, a nawet normalnego jedzenia!
Zaszokowana zorientowała się, że kocha to dziecko, nawet, jeśli
ojciec pozostaje anonimowy. Śpiąc na ulicy, starała się zakrywać
rękoma rosnące w jej łonie dziecko.
Właśnie taką znalazła ją Medison. Śpiąca kobieta, osłaniająca
pokaźny brzuch. Blondynka, bardzo szybko powiadomiła swojego
20
narzeczonego, Eddiego, a on przygarnął Kelly pod dach remizy. Z
początku nie ufnie, jednak z każdą minutą zdobywała jego serce
swoją historią, jak i charakterem. Dał czarnowłosej pracę, jako
sekretarka, by zarabiała na siebie oraz dziecko.
Uzbierała pieniądze na wynajęcie mieszkania, i prawie w
tym samym miesiącu narodziła się Emily. Cała remiza od razu
pokochała malutką, błękitnooką dziewczynkę o niemal blond
włoskach. Nigdy nie dociekali, kim jest ojciec Emily, ale szczerze
mówiąc, mało ich to obchodziło. Liczyło się tylko dziecko o
twarzy aniołka. Podbiła wiele serc, w tym Eddiego, który
nieoficjalnie został jej dziadkiem. Nawet twardy Hugo polubił
dziewczynkę!
Przesunąłem wzrok na nadal wściekłego mężczyznę. Z
wyrazem męczennika wyglądał za zabrudzone okno, oglądając
codzienny rozkład zajęć normalnych ludzi.
Nigdy nie miał szczęśliwego życia. Do ukończenia
siedemnastu lat jego matka wydawała wszystkie pieniądze, które
szczęśliwie zarobił, na narkotyki. Ćpała nie zważając na głodujące
dzieci. Nie obchodził jej los własnych podopiecznych. Liczyły się
tylko narkotyki. W wieku osiemnastu lat Hugo zbuntował się
przeciw matce, zabierając swoją siostrę Roxann, liczącą wtedy
szesnaście lat, oraz trzynastoletniego brata, Henry’ego. Nie
wiadomo nic na temat tego czy obchodził ją los jej dzieci i czy w
ogóle ich szukała. Nikt z trójki rodzeństwa nie zaprzątał sobie
rodzicielką głowy. Cierpieli z powodu zadanych przez matkę,
niewidzialnych gołym okiem ran. Długo odkładane w tajemnicy
pieniądze starczyły na najem obślizgłej kawalerki, jednakże
bardzo szybko się kończyły. Minął rok, nim Hugo wstąpił do
straży, wiedziony wyrzutami sumienia. To on wpakował swoje
najukochańsze rodzeństwo w dom nędzy i rozpaczy. Z całej trójki
21
właśnie on przeżywał wszystko najboleśniej. Do pracy przyjął go,
oczywiście, sam Eddie. Dawniej miał miękkie serce strażaka.
Przygarniał każdego, kto szukając pomocy, zabłąkał się do
remizy. Tak stało się z tymi, jeszcze, dziećmi. Wziął je pod swoje
skrzydła, w pewnym sensie, zastępując im ojca. Inaczej traktował
Hugo, niż pozostałych, jednakże cała trójka pracowała w tej samej
straży. Co prawda w oddzielnych jednostkach, lecz wspólnie. Po
jakimś czasie Roxann zrezygnowała z czynnego udziału w
akcjach, wychodząc za mąż za Toma. Nie minęły dwa lata, a
remiza zapełniła się płaczem noworodka. Hugo został wujkiem,
jednak nigdy się nie ożenił. Podobnie los potoczył życiem
Henry’ego. Zawsze samotny i opuszczony z bratem, siostrą,
bratankiem oraz szwagrem.
Nim zdążyłem spojrzeć na Toma, poczułem dreszcze
przebiegające przez moje ciało. Po twarzy rozchodziło się
nieprzyjemne gorąco, a na plecach przeciwnie, przejmujący chłód.
W piersi zaczęło mnie dusić, a oczy zaszły łzami. Mrugnąłem
kilkakrotnie, czując delikatne pieczenie pod powiekami. Zacząłem
głębiej oddychać, próbując złapać czyste powietrze.
Nagle znalazłem się zupełnie gdzie indziej. Oglądałem
palący się regał z książkami, a pod nim martwą bibliotekarkę, ze
spalonymi plecami. Z jej głowy sączyła się ciemna krew, a martwe
oczy spoglądały na mnie z bezradnością. Poczułem łzy spływające
po policzkach oraz chęć ucieczki z tego piekła, ale nie mogłem się
ruszyć. Ogień był wszędzie, a ciemny dym unosił się w powietrzu.
Wziąłem wdech, chcąc szepnąć „mamusiu”, jednakże dym dostał
się do moich płuc. Przeraźliwy kaszel wstrząsnął mym drobnym
ciałem, gdy upadałem na podłogę. Zabrudzone kosmyki jasnych
włosów zafalowały przed moimi oczyma, nim je zamknąłem.
Ogień zajął się moim ciałem, trawiąc je powoli. W agonii
22
otworzyłem oczy, chcąc zobaczyć najważniejszą osobę w moim
życiu, jednak ujrzałem tylko bransoletkę. Głupią, sznurkowaną
bransoletkę z włożonymi literkami. Wszystkie układały się
krótkie, śliczne imię: „EMILY”.
- O nie… - Szepnąłem cicho, jednak wszyscy w samochodzie
usłyszeli tak cichy pomruk. Wróciłem do swojego ciała z bólem
całego ciała. Niemal ze strachem spojrzałem na dłonie, które do
nie dawna stały w płomieniach. Czerwone ślady na nich, ukazały
mi, że to jednak nie był sen. W moich oczach zakręciły się łzy.
- Coś z Emily, prawda? – Spytała mnie Kelly z rozpaczą w
głosie. Nie mogłem jej okłamać, więc obolały skinąłem głową.
Wizje wykańczały, ale nie na tyle, by nie pomóc niewinnym
ludziom. Tak samo postąpiłby Ian. – Szybciej, Eddie! – Szepnęła
błagalnie do szefa czarnowłosa z rozpaczą w głosie. Samochód
gwałtownie przyspieszył, piszcząc na zakrętach. Prawie każdy
przyzwyczaił się do moich „przeczuć”, jednak dla mnie to było
coś więcej, niż błahe wrażenie. Przez chwilę wchodziłem w ciało
osoby, która miała być bliska śmierci. Wiedziałem, co widzi,
odczuwa, a nawet umiałem czytać w ich myślach, nim znajdą się
w jakimkolwiek zagrożeniu. Ich pożegnalne słowa przed pewną
śmiercią, wypalały w mym sercu niezatarte ślady.
Nim doszedłem do siebie, wóz gwałtownie się zatrzymał, a
przez przednią szybę ujrzałem ciemne strugi dymu. Pomimo, iż
szkoła dogasała, wszędzie wokół było pełno straży, wiedziałem,
że nie zapanowali nad żywiołem.
- Kelly, gdzie jest biblioteka?! – Krzyknąłem do
czarnowłosej, zakładając na plecy butlę tlenową. Dziewczyna
mechanicznie odpowiedziała, nie zaprzątając sobie tym głowy.
23
Oczyma pełnymi rozpaczy, szukała w grupce dzieci swojej jedynej
córki.
- Parter, ostatni pokój po lewej. – Nie zorientowała się, iż to
powiedziała. Nasza remiza tak bardzo przejęła się losem Emily, iż
nie zobaczyli mnie, kiedy zniknąłem w obłokach duszącego
dymu. Czując dławiące uczucie deja vu, przeskoczyłem przez
okno i w ostatniej chwili założyłem na twarz maskę.
24
Rozdzia
Rozdzia
Rozdzia
Rozdział 3
3
3
3
W momencie skoku nie zauważyłem kłębów dymu, które
czaiły się tuż za parapetem. Gorące opary buchnęły w moją twarz,
gdy zakładałem maskę. Dym dostał się tym samym do moich
płuc. Mimo, iż nie były one ludzkie, zareagowały bardzo
podobnie. Kaszel wydobył się z mojego gardła, co utwierdziło
mnie w przekonaniu, że teraz jestem bardziej człowiekiem, niż
aniołem. Krztusząc się niemiłosiernie, nie czekałem dłużej i
rozejrzałem się. Zresztą, od kiedy coś jest dla mnie miłosierne?
Znajdowałem się w pustej, nie do końca spalonej klasie. W
kącie zauważyłem dużą górę, jak przypuszczałem, połamanych
ławek, krzeseł oraz szafek, które ogień zdążył strawić w większej
części. Spomiędzy popiołów wydobywało się wiele poczerniałych,
metalowych konstrukcji, co układało się w dawne meble.
Podszedłem, by zbadać poszczególne znaki, gdy przypadkowo
kopnąłem plastikową zapalniczkę. Zdziwiony podniosłem ją i
zdjąłem maskę, która zasłaniała całe otoczenie. Nie była ani trochę
stopiona, czy spalona. Po prostu sobie leżała wśród popiołu.
Zamknąłem oczy, po czym zacząłem wczuwać się w aurę
otoczenia. Pokoje zupełnie inaczej odczuwały zdarzenia niż ludzie
czy inne istoty. Rozróżniały wszystko pod względem duszy. Jeśli
były to istoty dobre, pomieszczenie ukazywało swoją historię,
jednak, gdy ich wnętrze było czarne, zamykały się, pozwalając
jedynie przebywać w nich, zresztą nie miały innego wyjścia.
Wziąłem wdech, próbując się znów nie zakrztusić
25
wszechobecnym dymem, po czym wyszeptałem słowa.
- Wiem, iż moja dusza nie jest wystarczająco czysta, byś
mógł mi ukazać swe życie, jednak ukaż chwilę podpalenia. –
Podniosłem powieki, licząc na wspomnienia pokoju, jednak nic się
nie stało. – To jest moja prośba! – Syknąłem do spalonych ścian. –
Pierwszy raz w mym marnym życiu proszę o ukazanie swej
historii. Jestem jej godzien, jak nikt inny! – Wykrzyczałem,
obracając się wokół własnej osi. – Czemu mnie nie rozumienie? –
Szepnąłem, nie zdając sobie z tego sprawy. Dopiero po chwili
zorientowałem się, że pomieszczenie rzeczywiście mnie nie
rozumie. Skoro nie kojarzy angielskiego, to, czemu by nie
spróbować innych języków? – Demonstro abditus a um! – Nic.
Nawet łacina nie skutkuje! Rozejrzałem się po pomieszczeniu,
szukając jakiś podpowiedzi, jednak wszystko było doszczętnie
spalone. Jakie języki może znać pokój dla dzieci? A może… - Czy
pokazałbyś mi bandytę? Proszę pokoju!
Strasznie głupio czułem się, używając dziecinnych zwrotów,
jakich zwykle uczą w pierwszych klasach. Ale co szkodzi
spróbować? Przez dłuższą chwilę nic się nie działo i, gdy już
miałem zrezygnować, znalazłem się gdzieś indziej.
Otaczały mnie puste, pastelowe ściany oraz przestronne,
duże okna. Promienie słońca padały na kremowe kafelki, na
których stałem... Boso? Dotknąłem klatki piersiowej, chcąc
sprawdzić czy wciąż mam na sobie kombinezon, jednak zamiast
niego, wyczułem miękkość świeżej tkaniny. Moje oczy same
skierowały się w dół. Rozszerzyły się jeszcze bardziej, gdy okazało
się, iż ubrany jestem w biel. Coś, czego od dawna nie nosiłem.
Momentalnie podszedłem do okna, chcąc sprawdzić swoje
odbicie, jednak nic poza szatą się nie zmieniło. Nie można
powiedzieć, że jestem rozczarowany. Odbywam karę i raczej nic, z
26
wyjątkiem odkupienia, nie jest w stanie zmienić mojego stanu.
- Cześć, upadły. – Usłyszałem piskliwy głos, dochodzący zza
moich pleców. Odwróciłem się szybko i ujrzałem małego chłopca,
siedzącego po turecku na kafelkach. Jego brązowe loczki opadały
na błyskające radością, szare oczy. W pulchnych policzkach
pojawiły się dołeczki, gdy tylko się uśmiechnął. Zmarszczyłem
brwi, ukazując swoje zdziwienie.
- Skąd znasz me pochodzenie, chłopcze? – Powiedziałem
dumnie prostując plecy. Ogarnęło mnie pragnienie by rozłożyć
skrzydła, ale zapomniałem, iż jestem tylko upadłym. Nie mogłem
już poczuć szumu wiatru w białych oraz delikatnych, niczym
puch skrzydłach. Tak bardzo mi tego brakowało. Brązowowłosy
przekrzywił zaciekawiony główkę.
- Dlaczego spadłeś z nieba? – Nie spodziewałem się tak
bezpośredniego pytania, więc zaskoczony zrobiłem krok w tył.
- Dlaczegóż o to pytasz? I kim jesteś? – Mój głos zdradzał,
jak bardzo nie radzę sobie z nową sytuacją. Przygotowany na
widok zmasakrowanych ciał, patrzę na… Właśnie, gdzie jestem?
Zamiast spalonego budynku znalazłem się w pokoju o
pastelowych kolorach, i z wielkimi oknami w zastępstwie pustych
ram.
- Nie bądź dorosły! – Furknął chłopiec, podnosząc się z
miejsca. Sięgał mi, co najwyżej do pasa, jednakże wyczuwałem
sporą… Moc? Biła od niego potężna energia, mogąca dorównać
nawet mi, co jest nie lada sztuką. Mój ukrywany szacunek do
chłopca rósł z każdą chwilą. Tymczasem brązowowłosy podszedł
do okna, usiadł na parapecie i poklepał dłonią miejsce obok siebie.
– To jest sala dla dzieci. Nie powinieneś zachowywać się jak
dorosły. – Z miną cierpiącego poczłapałem do parapetu,
27
zastanawiając się, co się tu dzieje.
- Możesz mi wytłumaczyć… - Zacząłem, jednak chłopiec
bardzo szybko mi przerwał.
- Jestem duszą tego pokoju. Właściwie całej szkoły, taki
dyrektor do spraw dusz. – Zachichotał ze swojego stwierdzenia, a
jego śmiech odbił się echem od jeszcze pustych ścian. – Nie mam
jakiegoś specjalnego imienia, do którego mógłbyś się zwracać, ale
mów mi Roy. Takie ładne imię, co nie? Dawno temu chodził tu, do
szkoły, chłopak o właśnie takim imieniu. Lubiłem go.
- Powiesz mi, kto… - Znów chciałem zadać pytanie, jednak
brązowowłosy ponownie nie pozwolił mi przemówić. Stłumiłem
chęć warknięcia, gdyż moja kultura po prostu na to nie pozwoliła.
- Nie masz wystarczająco czystej duszy, upadły. Mogę
wymienić twoje grzechy, jeśli chcesz. – Nie czekając na moją
zgodę, wyliczał na palcach każdy z osobna. – Pycha, chciwość,
nieczystość, zazdrość, nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu, gniew
oraz lenistwo. To chyba wszystko, jeśli dobrze pamiętam. Uczono
tu dzieci o Bogu i pozostałych świętych. – Powiedział ze
smutkiem, po czym przesunął delikatnie dłonią przed swoją
twarzą.
Wtem obraz się zmienił. W miejsce pustych ścian pojawiły
się rysunki dzieci z dedykacjami dla rodziców, dziadków oraz
nauczycielek. Znalazł się nawet jeden dla dyrektora. Obok mnie
nagle wyrósł dorodny kaktus boleśnie kując w rękę, a na środku
sali, jakby z delikatnej, przezroczystej mgły, wyłoniły się dzieci,
siedzące ze skrzyżowanymi nogami na zielonym dywanie.
Wpatrywały się w jeden wspólny punkt i dopiero po chwili
pojawił się tam ubrany na czarno ksiądz.
28
- To jest Jezus Chrystus dzieci. Był mesjaszem, który dwa
tysiące lat temu stąpał po tej ziemi. – Przemówił kapłan,
wskazując na krzyż wiszący nad czarną tablicą. Dzieci, jak
posłuszne psiaki, podniosły głowy.
- Dlaczego wisi na… - Spytała mała, jasnowłosa
dziewczynka. Nie dokończyła pytania, marszcząc malutki nosek.
- Na krzyżu, dziecko? Gdyż został ukrzyżowany. –
Odpowiedział dziewczynce ksiądz, patrząc na nią ze źle skrywaną
litością. – Jezusa, jedynego syna Bożego, ukrzyżowali Żydzi. Nie
wierzyli, że jest mesjaszem.
- A kto to mesjasz? – Zapytał chłopiec siedzący najbliżej
mnie. Opuściłem wzrok, patrząc na jego główkę. Miał rude loczki,
które dzięki wpadającemu słońcu lśniły. Czułem ciekawość, która
targała jego ciałem, ale nie tylko. Cała sala chciała dowiedzieć się
jak najwięcej o Synu Bożym, a ja pragnąłem stąd uciec.
- Inaczej zbawiciel. Ktoś nas uratował przed piekłem, czyli
Jezus. Coś jak strażak. – Powiedziała siedząca przed rudowłosym
dziewczynka. Uśmiechnęła się do zażenowanego jej wzrokiem
chłopca, lekko przymrużając oczy, przed padającym na nią
porannym światłem. Zaszokowany wpatrywałem się w błękitne
tęczówki, które z dobrocią spoczywały na chłopcu.
- Emily… - Szepnąłem nie zauważając, ze schodzę z
parapetu. Skierowałem swoje kroki ku dziewczynce i, gdy już
miałem ją dotknąć, powstrzymał mnie Roy.
- Nie powinieneś się wtrącać w to, co było. – Powiedział,
lekko się sepleniąc. On również zszedł z parapetu. Trzymał mnie
obydwoma dłońmi za nadgarstek z zadziwiającą siłą imadła. Po
raz kolejny pohamowałem swój temperament, co często ostatnimi
29
czasy robię.
- Pokaż mi scenę podpalenia. – Powiedziałem wyrywając z
uścisku rękę. Chłopiec przyglądał mi się chwilę w milczeniu,
westchnął, po czym zaczął opowiadać.
- Moim zadaniem jest sprawowanie pieczy nad całym
budynkiem. Wszędzie jest taki dyrektor, jak już wcześniej użyłem
tego słowa. Dana dusza utożsamia się wiekiem z obecnymi
gośćmi tego pokoju lub pożycza od kogoś ciało. – Zatrzymał się
poświęcając moment na swoje własne spekulacje, dlaczego tak
jest. Teraz już zupełnie nie przypominał mi dziecka. Po chwili
spojrzał na mnie, po czym zrobił kolejny ruch ręką, tym razem,
bardziej gwałtowny. – Nikt z obecnych dusz pokoi nie zauważył
żadnej zmiany. Sprawdzałem osobiście każde wspomnienie,
odczucia pokoi, jednak nikt nie kłamie.
Wszystko przyspieszyło, patrzyłem na wstającą Emily, która
po chwili z łzami na twarzy siada, oraz księdza, który z
nieskrywaną satysfakcją uśmiecha się złośliwie. Zapragnąłem w
tej chwili, delikatnie mówiąc, zrobić mu krzywdę.
- Wierz mi, nie raz próbowałem. – Odezwał się Roy, patrząc
ze złością w tym samym kierunku. – Jednak zawsze odbijało się to
na biednych dzieciach.
- Co nie znaczy, że ja muszę zrobić to w szkole. –
Uśmiechnąłem się zadziornie do ducha, ale on nic mi nie
odpowiedział. Albo się zastanawiał, albo coś sobie przypomniał.
Trwaliśmy w milczeniu, a ja czujnie obserwowałem zachowanie
księdza. W każdym jego ruchu coś mi się nie podobało. To
przypadkowe dotknięcie kolan dziewczynki siedzącej z przodu,
lub po przyjacielsku objęcie ramion małego chłopaka. Jego
zachowanie wydało mi się równoznaczne z poczynaniami
30
pedofila.
- Czy on jest…? – Znów zacząłem pytanie, jednak po raz
kolejny przerwano mi je.
- Owszem.
- Szkoła nic nie może na to poradzić? Przecież to jeszcze
dzieci! Nieletni! – W moich żyłach zawrzał gniew skierowany ku
duchownemu, jak i dyrekcji szkolnej.
- Inni nauczyciele nic nie wiedzą, podobnie jak dyrektor. On
jeszcze nic poważnego nie zrobił. Wie, że to złe, ale… podnieca go
to. – Syknął z oburzeniem, niemal spluwając na podłogę.
- Gdzie on mieszka? – Spytałem z udawanym spokojem, lecz
w moim środku gotowało się z wściekłości. Jak duchowny,
oddany Bogu, może chcieć zrobić coś takiego?! To jest oburzające!
On powinien zachęcać dzieci do wiary, do Boga, nie do siebie!
- Na Nostrad Ave. Chcesz dokładny adres? – Jego głos
również brzmiał spokojnie, jednak wyczuwało się w nim jakby
nutkę oczekiwania, bądź nawet radości. Przytaknąłem, nie
spuszczając wzroku z księdza, a po chwili usłyszałem również
numer mieszkania.
- Masz wszystkie adresy nauczycieli tej szkoły?
- Tak, ale teraz jest ważny moment. Patrz! – Gestem dłoni,
wskazał wychodzące z sali dzieci oraz zamykającego drzwi od
zewnątrz księdza. Chwilę jeszcze trwałem bez ruchu, cały czas nie
spuszczając wzroku z miejsca, gdzie zniknął duchowny. Złość
nadal burzyła krew w moich żyłach, ale, jak większość rzeczy,
tłumiłem ją. Po około piętnastu minutach, nie wytrzymałem i
spytałem szeptem:
31
- Długo jeszcze?
- Sprawdzałem twoją wytrzymałość, upadły. – Odrzekł w
odpowiedzi Roy. Wpierw nic nie rozumiejąc, odwróciłem się
zdziwiony. Po chwili dotarło do mnie, iż dusza chciała sprawdzić
czy jestem godny. W czasie, gdy ja skupiałem się na drzwiach, on
spokojnie badał moją duszę z wszystkich uczynków. Po raz
kolejny ogarnęła mną wściekłość, więc znów starałem się tłumić
gniew, nie dając tego po sobie poznać.
- Czy jestem wystarczająco dobry? – Furknąłem, ledwo dając
radę z utrzymaniem spokoju na twarzy. Chłopiec przekrzywił
lekko główkę, skrzyżował ramiona, po czym rzekł:
- Ile zostało Ci jeszcze dusz? – Liczyłem na podobne pytanie,
znając już trochę ową duszę. Lubi zaskakiwać, jednak tym razem
jej się nie udało.
- Dotychczas uratowałem czterdzieści sześć osób. Kobiety,
mężczyźni, dzieci, nawet kobietę w ciąży. – Powiedziałem,
wspominając niektóre ważne dla mnie wspomnienia. Jednakże
Roy nie pozostawiał żadnej suchej nitki.
- A ile uratował Ian? – Tym razem udało mu się mnie
zaskoczyć. Nigdy nie rozmawialiśmy z moim przyjacielem o
uratowanych. Oni po prostu byli. Owszem, radzi byliśmy, iż nie
zginęli pod gruzami czy w pożarze. W tym samym dniu, gdy
zginął wyjawił mi swój sekret.
- Ian uratował dziewięćdziesiąt osiem osób. – Zachciało mi
się płakać. Tak niewiele mu brakowałoby mógł dostać się do raju,
a zginął wraz ze swoją miłością i nienarodzonym dzieckiem.
- Dużo. – Stwierdził Roy i w tym samym momencie drzwi
otworzyły się. Starałem się zauważyć każdy ruch osoby, która
32
wchodziła do środka, lecz… nie było nikogo!
- Gdzie on jest? – Syknąłem rozglądając się po
pomieszczeniu. Nagle jedna ławka przewróciła się, zaraz po niej
druga, trzecia, po nich przyszła kolej na krzesła. Wszystko
tworzyło niemały stos.
- To jeszcze nie koniec. – Ze smutkiem rzekł Roy, wciąż
obserwując daną sytuację. Ja nie czułem tego smutku, to nie był
mój dom, lecz anielska cząstka pochwyciła smutek chłopca i
przeniosła go na mnie. Ze łzami w oczach obserwowałem, jak
niewidzialna siła zdziera rysunki ze ścian, wyciąga kartony,
kartki, po czym przenosi go na stos mebli, by zrobić z nich
podpałkę. Obserwuję lejącą się na wszystko benzynę, a potem
błysk ognia, lecz nie mogę nic zrobić. Stoję boso na środku pokoju
w białych szatach oraz patrzę na podpalenie szkoły pełnej
dzieciaków. Nie!
Zrobiłem krok w przód, chcąc podejść tam, zgasić jak
najszybciej te tlące się cholerstwo i uratować dom Roya, lecz
powstrzymał mnie znów uściskiem dłoni.
- Odpuść, Tony. – Pierwszy raz nazwał mnie po imieniu,
jednak ja niewzruszony, posuwałem się na przód.
- Ona może już nie żyć. – Szepnąłem w wyobraźni widząc
opadające ciało Emily, po czym wyszarpnąłem dłoń z jego
uścisku. W tym samym momencie wszystko zniknęło. - Idiota! –
Warknąłem, ze złością rzuciłem zapalniczkę o ścianę. Syczałem
przekleństwa skierowane ku niewidzialnemu wrogowi,
przechodząc po spalonych drzwiach. Kto by podpalał szkołę
pełną rozbrykanych dzieci? One są nadzieją na lepszy świat!
Oczekujemy na nich z myślą, iż zmienią nasze ciężkie grzechy.
Nasze? Ich! Ja jestem aniołem, nie człowiekiem! Z każdą chwilą
33
spędzoną z ludźmi utożsamiam się z nimi! To nie jest dobre! Nie
wiem, czy bardziej byłem zaskoczony, czy zmartwiony obecną
chwilę.
Rozejrzałem się i pierwsze, co rzuciło mi się w oczy były
spalone oraz porozrzucane wokół szafki, których nie do końca
strawiły płomienie. Wszędzie walały się poprzewracane,
osmalone szafki, a gdzieniegdzie nawet krzesła. Ściany nie były
zbyt spalone, jak mi się wcześniej wydawało, jednakże cegła oraz
beton nie palą się tak szybko. Pomimo, iż budynek dogasał, nadal
istniało dla mnie niebezpieczeństwo. Nade mną znajdowały się
dwa piętra, które w każdej chwili mogły się zawalić.
Wtem usłyszałem głos. Stłumiony, jakbym słyszał go pod
wodą. Przysłuchiwałem się przez pewien czas, jednak wołanie nie
powtórzyło się. Przez moje myśli przeleciała jedna myśl: „Emily”!
- Gdzie jesteś?! – Krzyknąłem na całe gardło, chwilowo
zdejmując zabrudzoną od popiołu maskę. Nie usłyszawszy
odpowiedzi ponowiłem próbę wielokrotnie. Tym razem moich
uszu dobiegł mocniejszy krzyk owego dziecka.
Biegnąc, w głowie miałem tylko myśl o córce Kelly, aby
tylko się schowała w bibliotece, bym mógł ją tam znaleźć, ale, co
najważniejsze, by żyła.
- Odsuń się od drzwi, Emily! – Wrzasnąłem, po czym,
dostając odpowiedź twierdzącą wywarzyłem drzwi. – Emily?
Kaszel owego dziecka skierował mój wzrok na jedyną
stojącą ławkę w całej klasie. Jasna buzia, spoglądała na mnie z
nadzieją, zasłaniając swoje usta zabrudzoną koszulką. Rude włosy
opadały na czoło wystraszonego chłopczyka. Starając się tłumić
uczucie zawodu, ukucnąłem obok niego, wziąłem głęboki wdech,
34
zdjąłem maskę i podałem ją chłopcu. Z ulgą na twarzy chłopiec
oddychał spokojniej, jednak nadal z przerażeniem.
- Gdzie jest biblioteka? – Spytałem tracąc, trochę moich
zapasów czystego tlenu. Rudzielec gestem dłoni pokazał stojące w
jeszcze delikatnych płomieniach drzwi. Westchnąłem, wiedząc, iż
czeka mnie podróż przez ogień bez tlenu. Na jego piersi
zauważyłem wyszyte na bluzce, ozdobnym haftem imię Doyle. –
Wszystko będzie dobrze, ale zostań tu i się nie ruszaj,
zrozumiałeś? Wstrzymaj na chwile oddech.
Chłopiec posłusznie kiwną główką, a ja ściągnąłem z pleców
butlę, stawiając ją obok rudzielca. Gdy zauważyłem, jak bierze
wdech, ściągnąłem maskę z jego twarzy i przyłożyłem do swojej.
Z zamkniętymi oczami wmawiałem sobie, iż będzie dobrze. Dam
radę wyciągnąć Emily z budynku. Ostatni wdech, po czym
szybkim ruchem nadgarstka, nałożyłem maskę na twarz Doyla. W
tym samym momencie poraził mnie jego wzrok, które aż
promieniowały strachem. Jednak, co mogłem z nim zrobić?!
Zostawić albo…
- Cholera jasna! – Krzyknąłem, skupiając się na magii,
buzującej w mych żyłach. Zamknąłem oczy i jakby przez błękitną
mgłę ujrzałem Eddiego, który teraz rozglądał się bezradnie w
poszukiwaniu mojej osoby. – Chodź tu i pomóż! – Wydałem
mentalny rozkaz. Szef natychmiast wyprostował głowę, po czym
nałożył kask, ruszając przed siebie. Nie minął moment, a już
zobaczyłem jego twarz, w, co dziwne, oknie.
Eddie w tym samym momencie otrząsnął się z transu.
Wpierw zaszokowany, lecz, gdy ujrzał mnie oraz chłopca pod
ławką, bez wahania dał znak, iż zwoła ekipę i mam spokojnie
czekać. Pokiwałem głową, że rozumiem, jednak, kiedy tylko się
35
oddalił, małym krzesłem, które wpadło mi w ręce, rozbiłem szkło.
- Chodź! – Krzyknąłem, do Doyla, jednak chłopiec się nie
ruszył. Wciąż bał się tak bardzo, iż trwoga, która emanowała z
jego aury przeszła na mnie. – Nie! – Warknąłem, biorąc
wierzgającego rudzielca pod pachę, a drugą ręką chwyciłem butlę.
Jednym susłem wylądowałem za budynkiem, po czym sprawnym
ruchem, znów założyłem swój sprzęt. Przeczekałem chwilę, gdy
Eddie organizował grupę ratowniczą, jednak widząc biegnących
zza kłębów dymu strażaków, z powrotem wskoczyłem do palącej
się jeszcze szkoły.
36
Rozdzia
Rozdzia
Rozdzia
Rozdział 4
4
4
4
Zostawiając Doyla na pastwę losu strażaków, wskoczyłem
przez puste ramy okna, z powrotem do sali. Jednakże nie
spotkałem tego samego otoczenia, co minutę temu. Niewiadomo
jak, znalazłem się w bibliotece. Wszystko wokół mnie płonęło, a ja
sam, stałem niczym słup soli pośrodku tego szaleństwa.
Przetarłem maskę i rozejrzałem się, szukając Emily. Każdy regał,
wszystkie książki powoli trawione były przez ogień, zupełnie
inaczej niż w mojej wizji. Stałem w wypalonym kręgu, z
przerażeniem rejestrując zmiany. Tam, czyli w mojej głowie,
regały dopiero zaczynały płonąć, a tu…
Języki ognia były wszędzie, co oznaczało, iż Emily…
Wszystko we mnie wołało „nie!”, Ale nie mogłem krzyczeć. Nic
by to nie dało. – Niemożliwe! – Za każdym razem, gdy podobna
myśl przeleciała moje myśli, wzdrygałem się zaprzeczając
własnym domysłom. Córka Kelly nie mogła zginać, była taka…
czysta. Pomijając fakt, że została spłodzona przez gwałt, mogła
być… aniołem! Ironiczne myślenie obudziło się w mnie, gdy ze
łzami w oczach, uświadomiłem sobie, iż ja już mówię w czasie
przeszłym.
- Emily! – Krzyczałem, lecz moje słowa zagłuszyła maska.
Ściągnąłem ją, upuściwszy na podłogę i z zaciśniętymi powiekami
powtórzyłem wołanie. Nie usłyszałem nic z wyjątkiem
skwierczenia płomieni. Zdjąłem również butlę z czystym tlenem,
gdyż teraz tylko mi zawadzała.
37
Nagły ból przeszył moje serce. Chwyciłem się dłonią za
pierś, jednak to nic nie pomogło. Czułem kłucie, rwanie, a także
pieczenie i nie wiedziałem, co ono oznacza. Z każdą chwilą ból
potęgował się, lecz nie na tyle, bym mógł wydać z siebie jęk.
Ociężałymi krokami zmierzałem ku płomieniom. Niezgrabnym
ruchem, schyliłem się po maskę, by kontynuować swoje
poszukiwania. Rękawicami już dotknąłem materiału, gdy
poczułem mocne uderzenie w zgięcie kolan. Moje nogi
automatycznie ugięły się, a ja upadłem na spaloną podłogę. Jęk
wydobył się z moich ust, kiedy policzek uderzył o drewnianą
część nie do końca spalonego krzesła oraz, gdy obolała klatka
piersiowa huknęła w ziemię. Dopiero w tej chwili przyszło mi na
myśli, iż to nie może być normalny ogień. Ruchem tak, na ile
pozwolił mi ból w klatce, obróciłem się, a spopielone linoleum
cicho zaszeleściło pod moimi plecami. Oczekiwałem kogoś
zobaczyć, jednak nikt tam nie stał, nie czaił się w płomieniach. Po
prostu nikogo nie było.
Kaszlnięciem, wypuściłem powietrze, które niewiadomo,
jakich powodów wstrzymywałem. Podniosłem się na łokciach, po
czym wstałem, czując delikatne zawroty głowy. Kolejny raz
schyliłem się po maskę. Tym razem nikt, lub nic, nie miało
zamiaru mnie przewrócić. Ciche westchnienie wydobyło się z
moich zaschniętych ust, gdy ból w piersi pogłębił się. Tym razem
zmarszczyłem brwi, nie wiedząc, co się dzieje. Nie miałem pojęcia
czy to atak serce czy coś zupełnie innego, gdyż nie jestem
człowiekiem! Nie powinienem teraz tkwić w palącej się szkole!
Nie należałem do tego. Zostałem stworzony dla innego świata, niż
ten.
- Tony! – Do moich uszu dotarł cichy głos, jakby dobiegający
zza ściany. Nie potrafiłem go wyczuć, ani zlokalizować, czym
38
jeszcze bardziej się zmartwiłem. Jako anioł… Zamknąłem oczy
przypominając sobie, iż już nie jestem aniołem. Wziąłem w płuca
tyle powietrza, ile tylko mogłem, po czym wypuściłem je powoli,
dzięki czemu ból w piersi zmalał odrobinę. Pewnie się
przesłyszałem, przeleciało moje myśli, gdy zakładając z powrotem
maskę, na jej należyte miejsce. Skrzywiłem się przy tym, ponieważ
owa ochrona utrudniała widoczność. Włożyłem butlę na plecy,
podłączając rurkę z tlenem. Znajomy gaz owinął moją twarz, a ja
szybkim wdechem przetransportowałem go do płuc. Ból w piersi
po raz kolejny zmalał, jednak nie na tyle, by można o nim
zapomnieć. Wciąż, niczym mucha, przeszkadzał w prawidłowym
wykonywaniu wybranej przeze mnie pracy.
- Tony! – Tym razem nie mogłem się mylić. Na pewno kogoś
słyszałem i w stu procentach ten ktoś, lub coś, woła mnie. Nie
wiedziałem, jak mam odpowiedzieć, więc zawołałem po prostu
„Jest tu ktoś?”. Nie spodziewałem się odzewu, jednak on dobiegł
moich uszu.
- Tony, uciekaj! – Tym razem usłyszałem wyraźny, lecz
przerażony głos. Nadal nie umiałem określić płci, a co dopiero
wieku, krzyczącej osoby. Powoli posuwałem się w nieokreślonym
kierunku, próbując znaleźć wyjście z biblioteki, jednak
przeszkadzał mi w tym nienaturalny ogień. Wciąż znajdowałem
się w idealnym kręgu spalonej podłogi, a płomienie ani nie
zbliżały się do mnie, ani nie zmniejszały się. Koło miało średnice
około 3 metrów i nie sposób było się z niego wydostać, nie licząc
przeskoku przez wysokie płomienie. Moje serce zaczęło szybciej
bić, gdy zrozumiałem, iż to pułapka. Zacząłem szybciej oddychać,
bezradnie obracając się wokół siebie.
- Nie… - Szepnąłem, po upewnieniu się, że nie ma stąd
wyjścia. Okrążałem swoje więzienie wielokrotnie starając się jakoś
39
z tego wybrnąć, lecz nie znalazłem sposobu. Z bezsilności
upadłem na kolana, zamknąłem oczy. Nie wiedziałem, co
mógłbym zrobić, by się uwolnić. Czy to jest piekło? Czy właśnie
tak wygląda dom diabła?
- To twoja wina! – Ostry, dziecięcy głos rozdarł powietrze, a
ja szybkim ruchem podniosłem powieki. Przede mną stała
niewysoka dziewczynka o błękitnych, jak niebo oczach oraz
ciemnych blond włoskach. Miała malutki nosek i śliczne małe
brwi, które teraz wyrażały ogromną złość.
- Emily. – Szepnąłem, wyciągnąwszy rękę, by ją uchwycić.
Dziewczynka odsunęła się. Ubrana była w jeansową spódniczkę,
sięgającą do kolan, a ramiona okrywała żółta bluzka z krótkim
rękawkiem. Na jej nogach… Właściwie nie było widać jej nóg,
gdyż stała w płomieniach! Już chciałem powiedzieć, by wyszła z
ognia, bo może jej się coś stać, ale ona pierwsza się odezwała.
- To wszystko twoja wina, Tony! – Syknęła, niemal
wypluwając moje imię. Zwykle mówiła mi „wujku”, jednak teraz
chyba nie miała do tego nastroju. – Przez Ciebie nie żyję! – Jej
krzyk odbił się od ścian, powracając do mnie wielokrotnie.
- Ale ja… - Chciałem się wytłumaczyć, iż nie zdążyłem na
czas, lecz blondynka przerwała mi. Jej wzrok wyrażał
determinację i tak ogromną wściekłość, jakiej jeszcze w życiu nie
widziałem.
- Żadnego, „ale”! Jesteś tak kiepskim strażakiem, iż zginiesz
tu razem z nami!
- Nami? Kto tu jeszcze jest? – Spytałem zdziwiony, starając
się powstrzymać łzy, które powoli zbierały się w moich oczach.
Emily uśmiechnęła się tajemniczo, jednak nadal w jej oczach
40
widziałem tłumioną wściekłość. Po chwili za dziewczynką
ujrzałem zbliżające się cienie. Było ich mnóstwo. W pierwszej
chwili nie rozpoznawałem nikogo, lecz nie minęło dużo czasu,
gdy poznałem jedną osobę, inne same zaczęły się ujawniać w
moim umyśle.
- Ian. – Czarnowłosy chłopak powoli zbliżał się ku mojemu
więzieniu i, podobnie do córki Kelly, stąpał w ogniu. – Ciebie tu
nie ma!
- Ależ jestem, przyjacielu. – Powiedział z ironią w głosie, a
jego tęczówki nie wyrażały już odwiecznej miłości, czy choćby
dobroci. Były puste.
- Umarłeś! Widziałem to na własne oczy! – Krzyknąłem, po
czym wykonałem nieudolną próbę wstania. Zachwiałem się i
znów wylądowałem w tej samej pozycji z opuszczoną głową oraz
rękoma podpierającymi mój ciężar. Emily, Ian i inni… Czy oni
naprawdę nie żyją?!
- My żyjemy, Tony. – Odpowiedziała niewysoka brunetka w
okularach o nieskazitelnej urodzie. Zielone oczy ciskały w moją
stronę wyimaginowane pioruny. Stała tuż obok Ian’a i trzymała
jego dłoń. – A ty żadnego z nas nie potrafiłeś ocalić!
- Tracy, to nie moja wina. – Błagałem ją, lecz była nieugięta.
Każdy z nich wydawał się taki być. Wstrzymywane łzy popłynęły
po moich policzkach.
- Teraz płaczesz?! – Warknęła starsza kobieta, którą
widziałem w wizji, gdy wcieliłem się w Emily. – Każdego z nas
mogłeś ocalić, lecz nie chciałeś tego! Nikt z nas się dla Ciebie nie
liczył! – Zaczęła wołać na cały głos, nie dając dojść mi do słowa.
Wszystko, co wychodziło z ust zebranych tutaj, raniło mnie
41
dogłębnie.
- Wolałeś uratować Doyla, nie mnie! – Krzyknęła Emily, a jej
twarz wyrażała czystą nienawiść. Domyślałem się, że to nie
koniec, lecz nie spodziewałem się tego. W szybkich krokach
podeszła do mnie. Jej ciało nie opuszczał ogień. Jednym ruchem
zdęła mi maskę, pozbawiając czystego tlenu, po czym wymierzyła
mi siarczysty policzek. Zachwiałem się, przytrzymując dłonią
bolące miejsce. Skierowałem wzrok na blondynkę i w tym samym
momencie ona stanęła w ogniu. Jej krzyk ranił mą duszę, a ja nic
nie mogłem zrobić, by jej pomóc. Skóra stawała się czerwona,
zaczęła pękać ukazując mięśnie. Nie byłem w stanie patrzeć na
więcej. Moim ciałem wstrząsnął szloch, gdy głos Emily powoli
słabł. Nawet nie wiem ile trwała jej agonie, jednak dla mnie, były
to godziny męczarni. Ostatni raz zwróciłem swoje oczy w tym
kierunku, by zobaczyć, jak w jednym mgnieniu oka Emily
zmieniła się w kupkę prochu.
- Teraz ja! – Zawołała pełna radości bibliotekarka, zbliżając
się do mnie. Sytuacja powtórzyła się dokładnie tak samo, lecz w
tym przypadku nie mogłem odwrócić głowy. Widziałem jak ona
pogrąża się w agonii, jak krzyczy wołając Boga o pomoc. Prosiłem,
błagałem wszystkich, dookoła, że mam dość, rozumiem swoje
winy, lecz każdy dookoła podchodził, mocno uderzał mnie w
twarz, po czym stawał w ogniu. Moja psychika była na skraju
wytrzymania Zgubiłem rachubę, gdy piętnastoletni chłopak
dalekich sąsiadów spłonął.. Dawno straciłem nadzieje, która tak
długo utrzymywała mnie przy dobrych myślach. Nie umiałem
sobie z tym poradzić, gdy wtem naszła kolej Tracy. Żony mojego
nieżyjącego, jednakże nadal najlepszego przyjaciela. Rozkoszując
się moim fatalnym widokiem, pochyliła się w przód, chwyciła
dłonią za moją szyję, blokując dostęp powietrza do płuc. Co
42
dziwne, nie dusiłem się, choć jestem pewien, że powinienem.
- Pamiętasz, że byłam w ciąży, kiedy… nas zabiłeś? –
Mruknęła, zwalniając swój uścisk. Wziąłem wdech czystego tlenu,
dziwiąc się, iż w ogóle owy gaz unosi się w tym pomieszczeniu.
Jest tu pełno dymu, ognia, który chłonie tlen, niczym wyschnięta
ziemia wodę. Tymczasem Tracy kontynuowała. – Chcieliśmy ją
nazwać Sharon. – Opowiadała zamyślona, a ja zaszokowany
otworzyłem usta. Nie miałem o tym pojęcia, iż będzie to
dziewczynka. – Tak, Tony. To była dziewczynka. Śliczna malutka
kobieta, która w tym momencie mogłaby się bawić lalkami! –
Warknęła, wyprostowując swoje plecy. Zastanawiałem się,
dlaczego akurat chcieli nazwać ją Sharon. Przecież ja tak zawsze
chciałem nazwać swoje dziecko.
Sharon oraz Daniel. Dwójka najukochańszych dzieci na
świecie, która żyła w czasach średniowiecza. Zginęli przez
głupotę swojego ojca, który z braku pieniędzy sprzedał je na
targu. Niespełna dzień później ich dusze trafiły do nieba w tym
samym momencie, co zdarza niespotykanie rzadko. Na ich cześć,
chciałem nadać tak imiona swoim dzieciom. Brunetka ponownie
zaczęła podjęty wcześniej temat.
- Twoja jest to wina, że nie mamy dzieci, a chcieliśmy mieć
dwójkę, wspaniałych i mądrych potomków. Drugi miał być
chłopiec. – Powoli rozumiałem, dlaczego tak mówi. Próbując
przedłużyć moje cierpienie, wypowiadała słowa, które raniły mnie
tak bardzo. Po moich mokrych już policzkach popłynęły kolejne
łzy.
- To moja wina. – Szepnąłem, czując narastający ból w mojej
głowie, jak i w klatce piersiowej. Zabiłem tak dużo ludzi, a sam
nie ocaliłem nikogo. – Powinienem umrzeć.
43
- Właśnie! Wiesz, co zrobić prawda? – Uśmiechnęła się
zimno, patrząc mi głęboko w oczy swoim wściekłym wzrokiem.
Kiwnąłem głową na znak zrozumienia, po czym wstałem ociężale.
Znajdowałem się tu tylko ja, Tracy oraz Ian, który z nieskrywaną
radością wpatrywał się w moje cierpienie. Ręce skrzyżował na
piersi i powiedział:
- Drugim dzieckiem miał być chłopiec. Daniel dokładniej. –
W tym momencie stanąłem, zdziwiony. Skąd on wiedział, jakie
mam marzenia? Jak chce nazwać dzieci, które zamierzałem
spłodzić? Wszystko wydawało mi się teraz takie… sztuczne. Nie
rozumiałem, czemu mogę oddychać tlenem, dlaczego spotykam
tu każdego, kto umarł, lub jest tego bliski? Najbardziej nurtowało
mnie pytanie czy to wszystko dzieje się naprawdę? Plany
założenia rodziny i imiona dzieci naprowadziły mnie na pewien
trop, a ja powinienem z niego skorzystać.
- Jeżeli ja zginę… - Zacząłem, specjalnie nie dokańczając. W
duchu modliłem się by to, co myślę nie było prawdą.
- My również zginiemy. – Rzekł Ian wychodząc z ognia, lecz
jego nogi nadal płonęły. – Spójrz – Gestem dłoni pokazał swoje
stopy – Już jesteśmy naznaczeni śmiercią.
- Lecz jeśli ja przeżyję to wy także, zgadza się? – Spytałem
powoli odzyskując utraconą wiarę. Z mojego oka wypłynęła
zbłąkana łza, na co Tracy zareagowała śmiechem.
- Jeszcze nigdy, w moim marnym krótkim życiu, lecz także
po nim, nie widziałam by Upadły tak mocno płakał. – Do nagłej
radości dołączył mój przyjaciel.
- Tak. Ty zawsze byłeś tym słabszym. Nawet swoich marzeń
nie potrafisz spełnić! – Wykrzyczał, po czym jedną dłonią chwycił
44
dziewczynę, a drugą popchnął mój bark. – Idź! Pokaż nam, jaki
jesteś twardy. – Syknął powtarzając swój gest. Nie zareagowałem
niczym, poza zamknięciem oczu.
- Wy nie jesteście prawdziwi. – Powiedziałem cicho, ale
donośnie. Wziąłem wdech wyczuwając w powietrzu znów tlen,
jednak coś jeszcze dołączyło do zapachu. Słodkawy, prawie
dławiący smak. Zmarszczyłam brwi, gdy uświadomiłem sobie, iż
właśnie tak pachną kwiaty.
- Ależ oczywiście, że jesteśmy prawdziwi! – Powiedziała
Tracy, choć jej głos drżał ze strachu. Do mojego wdychanego
powietrza dołączyła nowa woń. Również można było ją
zidentyfikować pod nazwą kwiaty, jednak ten zapach różnił się od
wcześniejszego. Ten był bardziej ostry. Tak właśnie pachną
kobiece perfumy.
- Może masz racje. Wy jesteście realni. – Mój głos odbił się od
ścian powracając do mnie echem. Ian razem z żoną wzięli głęboki
wdech, oznaczający ulgę. Nie wiedzieli jeszcze, że ja domyśliłem
się czegoś, o czym oni nie mają pojęcia. – Ja tutaj nie jestem
prawdziwy.
- Co?! – Krzyknął czarnowłosy, puszczając dłoń brunetki. Z
jego oczy emanował strach, a pot zalewał czoło. Podobnie działo
się z dziewczyną.
- Zastanawiałem się, dlaczego znalazłem się akurat w
pomieszczeniu wypełnionym książkami, które powoli płonęły. To
akurat jest proste do wytłumaczenia, co nie Ian? – Założyłem rękę
na rękę, kontynuując. – Zawsze chciałem mieć własny dom,
wypełniony książkami, lecz obawiałem się, że spłonie. Taki sam
lęk miałem ku swoich przyjaciół. Ogień zabierze ich,
pozostawiając zaledwie kupkę prochów. – Na dowód tego
45
kopnąłem dość wysokie zbiorowisko popiołów. Właśnie w tym
miejscu płonął każdy, którego zraniłem, bądź zabiłem.
- To jest irracjonalne Tony! – Warknęła Tracy, rzucając mi
wściekła spojrzenie, jednak ja już się jej nie obawiałem.
- Może, jednak ty się boisz.
- Ja się niczego nie boje! – Jej głos drżał, ale nadal nie chciała
przyznać mi racji. Zwróciłem się do mojego przyjaciela, który w
tym momencie zakrył twarz dłońmi.
-Wiesz, że to prawda! Nie okłamuj mnie! Nie ty! –
Wydarłem się na całe gardło oczekując prawdy od czarnowłosego.
Wpatrywałem się w niego odliczając sekundy od mojego
wybuchu, jednak nic się nie działo. Ian nadal stał w tej samej
pozycji nie ruszając się, nie oddychając. Zachowywał się jak
posąg. Zwróciłem swoje oczy na Tracy, lecz ona również zmieniła
się w rzeźbę. Zmarszczyłem brwi, nie rozumiejąc, co się dzieje.
- Tony. – Usłyszałem za sobą dziwnie znajomy głos i
odwracając się, przeżyłem szok. Ujrzałem czarnookiego
mężczyznę o ciemnej karnacji i czarnych jak smoła włosach. Jego
skóra jakby błyszczała w otoczeniu płomieni, zwarzywszy na to,
iż nie miał bluzki. Stał sobie w pobliżu ognia w samych jeansach,
na boso. Dumnie podnosił brodę, równocześnie prężąc ramiona.
Wyglądał… olśniewająco oraz nieziemsko, jak najprawdziwszy
potężny Upadły Anioł. Zważając na okoliczności, musiał się tak
prezentować. Widziałem siebie, tak jak zawsze chciałem
wyglądać!
- Jesteś mną! – Furknąłem, przyglądając się swojemu nigdy
niespełnionemu marzeniu. Od dawna pragnąłem mieć taki
wygląd, lecz teraz, przyprawiał mnie on o mdłości.
46
- Owszem.
- Dlaczego tu jestem? – Spytałem równie groźnym tonem, co
Iana oraz Tracy. Na wspomnienie tej dwójki odwróciłem się, ale
nie zobaczyłem ich. Wzrokiem wróciłem do mojego ideału anioła.
W myślach zastanawiałem się, czy naprawdę chciałbym tak
wyglądać.
- Jesteś tu, ponieważ ktoś tak chciał. – Odpowiedziało
tajemniczo moje drugie „ja”. Nadal sprawiał wrażenie potężnego,
jednak niczego innego się nie spodziewałem. Z jego wnętrza
wydobywała się nieskazitelna energia, którą ja tylko w sobie
tłumiłem. Zaś moje drugie wcielenie używało go sobie dowoli.
- Kto tak chciał? – Spytałem, lecz w tym samym momencie
nagły ból przeszył moje serce. Z mojego gardła wyrwał się pełny
cierpienia krzyk, którego nie zdążyłem stłumić. Upadłem na
ziemię, mocno uderzając o podłogę ramieniem. Jęk wydostał się z
zaciśniętych warg, gdy ogień wokół mnie zaczął się
niebezpiecznie przybliżać. Dłońmi trzymając się za pierś i wijąc w
agonii, kątem oka obserwowałem podpełzające płomienie. Nie
chciałem ich dotknąć, a co dopiero się w nich zanurzyć.
Zacisnąłem zęby z całych sił, jakie miałem, by po raz kolejny nie
zacząć krzyczeć. Załzawionymi z bólu oczyma spojrzałem na
doskonalsze „ja”, lecz ono tylko przypatrywało się mojej agonii.
Wtem poczułem mocniejsze swędzenie skóry niż
kiedykolwiek. Umiejscowiło się na środku klatki piersiowej oraz z
jej lewej strony. Nie zastanawiałem się dłużej nad tym, gdyż
czułem, jakby przez moje serce przeszły na wylot tysiące igieł. Po
raz kolejny krzyknąłem i w tym samym momencie ogień, zajął
moje ciało.
W jeden chwili zjawił się znikąd i podpalił moje ubrania.
47
Nigdy wcześniej się nie paliłem i, pomimo mojego nadludzkiego
pochodzenia, drżałem ze strachu. Krzyczałem, wiłem się, lecz nic
nie mogło mi pomóc. Płomienie strawiły moje ubrania,
pozostawiając mnie nagiego na pewną śmierć. Gdy tylko ogień
dostał się do mojej skóry wydał syk, cofając się. Wie wiedziałem,
co to może oznaczać. Czułem jego gorąco, ale mnie nie palił.
Po raz kolejny poczułem mocniejsze swędzenie na klatce
piersiowej, ale w tym momencie ono zabolało. Syknąłem
przekleństwo i nagle znalazłem się zupełnie gdzie indziej. Nie
było ognia, mojego bezsensownego marzenia, nic. Otaczała mnie
tylko czerń.
- Mamy go! – Do moich uszu dobiegł stłumiony męski głos.
Zdziwiony, zorientowałem się, że mam zamknięte oczy i to one
wydawały się ciemnością. W powietrzu unosił się zapach
kwiatów oraz perfum, dokładnie taka sama mieszanka, jaką
czułem w moim więzieniu. Wahając się tylko przez chwilę,
otworzyłem powieki. Od razu uderzyło we mnie światło
powodując, natychmiastowe zamknięcie oczu. Dodatkowo
zasłoniłem twarz prawą dłonią. Delikatny ból umiejscowił się w
moim przegubie, na co zwróciłem uwagę. Na skórze miałem
ponaklejane plastry zabezpieczające igłę przed wypadnięciem.
Dokładnie takie same są w szpitalach. Chwile… Szpitalach?!
- Tony! Obudziłeś się! – Przed oczami zafalowały czarne
włosy Kelly. Zaraz po ucałowaniu moich policzków, wyszeptała
wprost do ucha: – Witaj z powrotem!
48
Rozdzia
Rozdzia
Rozdzia
Rozdział 5
5
5
5
- Chwila… Gdzie ja jestem?! – Spytałem zdziwiony,
wpatrując się w śliczne, błękitne tęczówki Kelly. Na jej twarzy
malowało się zmartwienie. Nie smutek, czy też przygnębienie,
które zwykle nastąpiło po stracie córki.
- W szpitalu. – Odpowiedziała czarnowłosa, ciężko siadając
na zielony, skurzany fotel, po którym widać już było jego starość.
– Jak się czujesz?
- Dobrze. – Przez cały czas wpatrywała się w moje oczy, a ja
nie umiałem wytrzymać jej wzroku, który przewiercał na wylot.
Czemu właśnie martwiła się o zwykłego kolegę z pracy, a nie o
rodzoną córkę? Zacząłem rozglądać się po pokoju, by nie musieć
patrzeć na zatroskaną dziewczynę.
Leżałem na dość wysokim łóżku, okryty pościelą o
alabastrowym kolorze. Ściany były barwy oceanu, co
przypominało mi tylko o nudnościach i chorobie morskiej.
Gdzieniegdzie wisiały tam małe namalowane obrazy, które
zapewne miały dodawać urok pomieszczeniu. Po mojej lewej
stronie znajdowało się przestronne okno zasłonięte białymi
firankami. Zza nich widziałem niebo oświetlone przez zachodzące
już słońce oraz miasto, które pomimo zmierzchu, budziło się.
Podniosłem się na łokciach, chcąc zobaczyć więcej, gdy ból w
piersi dał o sobie znak. Aparat, znajdujący tuż koło prawej strony
łóżka, zaczął piszczeć szalenie, oznaczając, że moje serce bije
szybciej niż powinno.
49
- Tony? Co jest?! – Zapytała zdenerwowana Kelly patrząc to
raz na mnie raz na urządzenia, lecz ja nie byłem w stanie jej
odpowiedzieć. Przez szybkie pulsowanie krwi nie słyszałem
wyraźnie jej głosu, a ból ciągle się pogłębiał. Mógłbym przysiąść,
iż jest to o wiele gorsze cierpienie, niż wtedy w płonącej bibliotece,
jednak teraz niczego nie byłem pewien. Czułem, jakby ktoś poraził
mnie prądem, na dodatek w wannie pełnej wody. Nie chciałem
krzyczeć, ale nie mogłem powstrzymać się od głośnego
wdychania powietrza oraz niekontrolowanych ruchów mojego
ciała. Zacisnąłem zęby, by powstrzymać słownictwo, jakie w
danym momencie przesunęło mi się przez myśl. Podobnie
postąpiłem z powiekami. Teraz nie był mi potrzebny widok
przerażonej przyjaciółki.
W ciemności, która pojawiła się, gdy tylko zamknąłem oczy,
przesuwały się cienie. Ledwo mogłem je odróżnić od pustki,
dzięki małej świeczce u mych stóp. Postacie przybierały różne
kształty, niektóre z nich wydawały się nawet nieludzkie. Stojąc,
machałem rękoma by móc się od nich odgonić, jednak ta metoda
nie skutkowała. Cały czas zbliżały się do mnie, a ja wyczuwałem
od nich wrogość. Domyślałem się, kim one są i miałem racje, gdy
tylko ujrzałem kontury małego ciała Emily.
- Nie! Zostawcie mnie! – Krzyczałem w pustkę, lecz cienie
nie przejmowały się mną. Nieubłaganie podchodziły, podczas gdy
ja obracałem się wokół własnej osi, uderzając dłońmi w nicość.
Mój oddech przyspieszył i gotów byłbym przysiąc, że ból w piersi
zniknął, lecz pojawił się ponownie. Spotęgowany do granic
możliwości, przysparzał cierpień tak ogromnych, iż upadłem na
brzuch, trzęsąc się całym ciałem. Z gardła wydobył się bulgot, a
nie wołanie o pomoc, co właśnie zamierzałem zrobić. Poczułem
wydobywającą się z moich ust ciecz, więc lewą ręką dotknąłem
50
ust i wyczuwając ciepłą oraz lepką wilgoć na palcach, obróciłem
się na bok, lecz nic to nie dało. Krew wciąż wypływała z moich
warg. Nadal miałem ogromne drgawki, ale nie one mnie
przerażały. Cienie znalazły się przeraźliwie blisko, a w ich dłoni
zalśnił metal, dzięki czemu otworzyłem szeroko oczy.
- Teraz będziesz płacił za swoje winy, Tony. – Syknęła
sarkastycznie postać Emily, po czym wbiła mi z całym impetem
naostrzony sztylet w moją klatkę piersiową. Czułem jak ostrze bez
problemu przechodzi przez żebro, po czym przebija prawe płuco
na wylot. Tym razem krzyczałem w agonii. - Nie jestem
człowiekiem, nie jestem popieprzonym człowiekiem! -
Powtarzałem sobie w myślach przez cały czas, jednak sam nie
wierzyłem już we własne przemyślenia. Chciałem by męki się już
skończyły, a wszystkie cienie zniknęły na zawsze. Z zamkniętymi
oczami, płakałem niczym dziecko użalając się nas swoim losem, a
czyste łzy znikały w pustce. Nagle w mojej klatce piersiowej
znalazły się kolejne ostrza, lecz ja nie byłem w stanie ich znieść.
Odpłynąłem, pozwalając by wzięła mnie w swe ramiona nicość.
Powoli powracałem do rzeczywistości, z czego słowo
„powoli” nie oznaczało spokojnego budzenia się, jak można
przypuszczać. Dość drastycznie wróciłem do ciemności, która
oczekiwała mnie w postaci idealnego drugiego „ja”. Nie
spuszczałem z niego oczu. Oddychałem głęboko, wciąż wpatrując
się w ledwie widoczny cień. Zbierałem w sobie siły, po czym
zrobiłem próbę ruszenia w jego kierunku, lecz nie mogłem zrobić
kroku. Czułem, jak ktoś lub coś mocno trzyma mnie za kostki.
Zdziwiony spojrzałem w dół, jednak nie widziałem nic, ponieważ
51
świeczka znajdowała się dalej ode mnie niż poprzednio.. Dopiero,
gdy moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności, ujrzałem
ciemnoszary dym oplatający moje nogi. Parokrotnie poruszałem
nimi, chcąc się wydostać, lecz bezowocnie. Przesunąłem pełen
lęku wzrok na ręce, które jak gdyby nigdy nic zwisały wzdłuż
mojego ciała. Nimi również spróbowałem poruszyć, ale je też
oplatał dym, który sam ledwo mogłem zauważyć.
Wierciłem się, wyrywałem, lecz nic nie pomagało. Dym, jak
gdyby zrobiony ze stali przytrzymywał mnie w miejscu, w którym
powinienem się znajdować. Właśnie wtedy przemówił On:
- I tak nie uciekniesz. – Usłyszałem tyle jadu w moim
wyimaginowanym głosie, iż ogarnęło mnie uczucie trwogi.
Dlaczego boję się własnej wyobraźni, spytałem siebie, jednakże
nie umiałem na to pytanie odpowiedzieć. Wciąż nie zraziwszy się
słowami mojego marzenia, wyrywałem się używając do tego
każdego mięśnia, jaki tylko istniał w ludzkim ciele. Widząc moje
starania towarzysząca mi ciemność wybuchła zgryźliwym oraz
ironicznym śmiechem, zaś ja z nienawistnym wzrokiem
kontynuowałem swoje wysiłki.
- Nigdy się nie poddam! – Warknąłem, szarpiąc rękoma na
wszystkie możliwe strony. Idealny ja czekał tylko na tą obietnicę.
- Wiem o tym i dlatego kajdany będą Cię tak długo trzymały,
na ile tylko wystarczy Ci sił. – Po raz kolejny zaśmiał się ze
swojego żartu, co podbudzało mój naturalny charakter. Głośno
nabrałem powietrza, chcąc, choć trochę przestraszyć ciemność,
lecz ona miała z tego największy ubaw. Z moich zaschniętych
warg wydobyło się siarczyste przekleństwo, lecz zaraz po tym,
zacząłem szeptać zaklęcia, jakich nauczyłem się w niebie.
- Absolutio Angelus cum passionis gelidus cordis. –
52
Oczekiwałem, iż dym rozpłynie się, uwalniając mnie, jednak nic
takiego nie nastąpiło. Zdziwiony powtórzyłem zdanie o wiele
głośniej niż poprzednio. – Absolutio Angelus cum passionis
gelidus cordis! – Znów nic się nie stało, a moje drugie ja,
przyglądało się tym próbą, jakby była to najlepsza komedia, jaką
w życiu oglądał. Jednak ja się po poddawałem, po raz trzeci
wypowiedziałem zaklęcie, wykrzykując je na cały głos. –
Absolutio Angelus cum passionis gelidus cordis!! – Po raz kolejny
nic się nie stało. Zrozumiałem, iż sam nie dam rady się z tego
wyplątać. Moja nadzieja, która wcześniej była niczym rozpalone
ognisko w zimę, zmalała do ledwie widocznej iskierki. Ciemność
właśnie teatralnie otarła łzę smutku z kącika oka, a ja miałem
ochotę splunąć mu w twarz. Po chwili cień zaczął klaskać, śmiejąc
się na przemian. Gratulował mi mojej własnej porażki.
- Nigdy Ci się nie uda. Chcesz wiedzieć, dlaczego? – Ruszyła
w moim kierunku, jednak po chwili zatrzymała się.
Przekrzywiając głowę, ruszyła w lewą stronę obchodząc mnie
kolistymi ruchami. Poruszała niezwykle płynnie i zwinnie, co
przykuło moją uwagę. Gdy zrobiła już trzecie okrążenie, zaczęła
mówić swoim zatruwającym myśli głosem. – Pamiętasz chwile
spędzone w niebie bardzo dobrze. Warty przy bramie, trwające
całe lata, niezwykle Ci się dłużyły. Stałeś tuż obok Archanioła i
podziwiałeś jego potęgę, lecz nie tak bardzo, jakby się mogło
wydawać obserwatorom. Ktoś inny był twoim idolem, cóż nie,
Tony? – Spytał retorycznie cień, wciąż posuwając się po obwodzie.
Wspominając moje dawne służby, obudził wspomnienia, za
którymi tak bardzo tęskniłem.
- Zamilcz! – Syknąłem w jego kierunku, gdy mijał moje
ramię o centymetry. Próby uchwycenia go na nic się nie zdały,
dzięki wciąż trzymającym mnie kajdanom. Idealny Upadły nie
53
pozwolił sobie przeszkodzić.
- O tak. Twoje myśli nabrały barw, czyli rozumiesz, o czym
mówię. – Pokiwał głową na znak, iż spodziewał się takiego
wypadku zdarzeń. Nagle zatrzymał się, zbliżył o krok, po czym
wyszeptał, patrząc mi głęboko w oczy. – Nikogo nie podziwiałeś
tak bardzo jak Lucyfera… On miał odwagę się zbuntować, a ty
nie. Razem z resztą, obdarci ze swych skrzydeł, zeszli pod ziemię,
by móc tam urządzić swoje królestwo! Ty chciałeś do nich
dołączyć! Znaleźć legendę niebios, upadłego archanioła i jego
ekipę!
- Nie! Zamilcz! Ani słowa więcej! – Krzyczałem tym samym,
zaprzeczając prawdzie. Nie chciałem się do tego przyznać, choć
było to koniecznie. Nie mogłem przyjąć do wiadomości, iż
upadłem z tak błahego powodu. Zamknąłem oczy, nie mogąc już
więcej patrzeć w tak zwaną swoją twarz.
- Ale to jeszcze nie koniec! Niezauważony przez nikogo,
zstąpiłeś na Ziemię w poszukiwaniu Lucyfera i innych upadłych,
lecz nikt nie wyszedł na twoje powitanie. – Usłyszałem jego
gardłowy śmiech, ale nie miałem już na nic chęci. Nie miałem, iż
moje marzenia mogą się tak szybko rozpaść. Wciąż pamiętałem
ciekawość, jaka towarzyszyła mi przy poszukiwaniach oraz
zawód, gdy okazało się, że… - Lucyfer nie istnieje! – Wykrzyknęła
ciemność, w tym samym momencie, gdy ja o tym pomyślałem. On
jest tylko legendą! Nigdy nieistniejącym Upadłym! To bajeczka
wymyślona przez Archaniołów, by usprawiedliwić ich niecne
uczynki. Oni zabili swojego brata, a razem z nim jedną trzecią
nieba.
- Wiem. – Szepnąłem zmęczony, gdyż każda komórka ciała
błagała o litość. Monotonna próba uwolnienia się z kajdanów
54
zeszła na psy, a wymyślona ciemność zdobywała przewagę na
moim terenie. Nic tak bardzo nie podupadało istoty, jak
przegrana. Otworzyłem oczy, po czym oznajmiłem: – I ty to wiesz,
bo jesteś mną.
- Nie do końca jestem Tobą. – Powiedział zamyślony cień,
oddalając się ode mnie. Opuściłem głowę, brodą dotykając
mostka. Zauważyłem, iż jestem podobnie ubrany do mojego
ideału, jednak On w czarnych jeansach bez koszulki wyglądał o
wiele lepiej. – Widzisz… Znajduję się w twojej głowie, lecz nie
jestem Tobą.
- Co przez to rozumiesz? – Zapytałem, nie rozumiejąc już
jego słów. Byłem pewien, iż każda istota, która zadawała mi ból,
była wytworem mojej własnej wyobraźni, z nim włącznie, a to
wszystko działo się wewnątrz mojej głowy.
- Gdy po powrocie ze swojej bezowocnej wyprawy,
Aniołowie obdarli Cię ze skrzydeł, upadłeś. Jakaś cząstka Ciebie
została w niebie, ale… Nie czujesz się pusty, więc coś doszło! –
Ciemność radośnie klasnęła w dłonie. – Teraz wiesz już?
- Nie. – Odrzekłem zgodnie z prawdą, choć powinienem
skłamać, jeżeli chciałem uniknąć kolejnego wykładu. Idealny ja
westchnął ciężko, ponownie podchodząc.
- I jak ty przeżyłeś wśród tylu drapieżników? – Pożalił się na
głos, tym samym oceniając moją inteligencję, po czym ponownie
zaczął opowiadać. – Podczas wyrywania skrzydeł z twoich
pleców, założę się, że nadal Ci krwawią blizny, z rozerwanej
duszy, została Ci odebrana pewna anielska cząstka. Jaka, nie pytaj,
bo sam nie wiem. Aniołowie Cię zepchnęli z nieba, a ty leciałeś,
leciałeś, leciałeś i bum! – Mówiąc to, gestykulował dłońmi, co
najwyraźniej mu pomagało. – Spadłeś na Ziemię sam, nagusieńki,
55
niczym Jezus w Betlejem. – Wspominając Syna Bożego, włożył
wskazujący palec do gardła pozorując wymioty. – Wtedy, gdy
jeszcze otwarte rany na plecach, a dusza się nie zrosła, do środka
wpełzło coś, co można określić mianem ludzkiego. Przyczepiło się
to do twojej duszy, powodując, iż nigdy więcej nie może się ona
stać powrotem anielska.
- Sugerujesz… - Przełknąłem głośno ślinę, wiedząc, iż jeżeli
cień odpowie twierdząca stracę jakąkolwiek szansę na ocalenie. –
Sądzisz, że… - To słowo nie mogło przejść przez moje gardło, więc
ponownie się zaciąłem, mając nadzieje, iż ciemność zrozumie, o co
mi chodzi. I tak tez się stało.
- Ja nie sądzę. Ja to wiem! A, jeszcze coś! To ja jestem tym
czymś, co wpełzło do twojej duszy! I dzięki temu nie możesz
używać anielskich zaklęć! Nie jesteś czystym Upadłym!
W tym momencie iskierka nadziei zgasła zostawiając mnie
sam na sam z otaczającą mnie ciemnością. Cień zawirował przed
moimi oczami, lecz dopiero po chwili zrozumiałem, iż to mi
zawirowało w głowie. Zatoczyłem się, nie czując już oparcia w
stopach. Wystarczy jeden krok w przód, bym stracił równowagę.
Upadłem na kolana, chwyciłem dłońmi głowę i pochyliłem się w
przód, czołem dotykając kolan. Nie płakałem, choć moje ciało tego
wymagało. Czułem piasek pod powiekami, ale nie mrugałem
nimi. Serce okropnie bolało, lecz już się nie przejmowałem. Z ust
zaczęła płynąć krew, jednak nie zrobiłem nic by ją otrzeć. Właśnie
w tej sekundzie, gdy dowiedziałem się, iż wszystkie moje starania
się nic nie liczą, załamałem się.
Każde słowa wypowiadane przez ciemność stopniowa, acz
skutecznie łamały mojego ducha, by mnie do tego doprowadzić i
udało się. Po co żyć, skoro przeze mnie umarło tyle osób? Ian,
56
Tracy i jej dziecko, staruszka z biblioteki, była dziewczyna,
piętnastoletni dzieciak sąsiadów, młoda kobieta… Tak dużo osób
zabiłem, gdyż samemu nie mogłem do nich dojść. Wszystkich ich
dzisiaj spotkałem. Patrzałem, jak każdy z nich płonie po zadaniu
mi mocnego ciosu. Tak trudno było patrzeć na ich zwęglone ciała,
które po chwili zmieniały się w proch. Nikt mnie nie słuchałby
tego nie robić, choć przyznawałem się do popełnionych grzechów.
A pierwszą była osoba, która miała przed sobą najdłuższe życie.
Oczyma wyobraźni znów ujrzałem wesołe błękitne oczy, ciemne,
blond włoski, które skręcały się w przecudne loki podczas
deszczu. Moje usta ułożyły się w trzy słowa, które najbardziej
chciałem jej przekazać:
- Wybacz mi, Emily. – Chcę umrzeć, pragnę tego
powtarzałem sobie w myślach, przekonując sam siebie. Jestem nic
nie wartym aniołem. Nawet nim nie jestem!
Podniosłem głowę, oczekując, iż zobaczę znienawidzony
cień i oznajmię moje pragnienie, jednak zamiast niego ujrzałem
zapłakaną twarz Kelly. Nie starała się ocierać łez, które tak
bezczelnie płynęły po nieskazitelnej skórze. Jej ramię trzymał jakiś
mężczyzna, w którym dopiero po chwili poznałem. Szef naszej
remizy, delikatnie głaskał czarnowłosą, starając się ją pocieszyć.
Tylko, dlaczego? Z jego oka popłynęła łza, lecz zaraz ją szybko
otarł. On też płakał z jakiegoś powodu. Znajdowali się w sali
szpitalnej, w której się wcześniej obudziłem, jednak wydawali się
być obrazem pośród otaczającej mnie pustki. Obydwoje
wpatrywali się we mnie, jakby widząc moje cierpienie.
Zmarszczyłem zdziwiony brwi, gdy do pomieszczenia wbiegła
zdyszana Roxann a zaraz za nią Tom. Gwałtownie zatrzymała się
patrząc wprost na mnie, po czym wybuchła rozdzierającym
płaczem, zakrywając twarz na ramieniu męża. Barczysty
57
mężczyzna obejmujący ją, także nie ukrywał łez, lecz nie odwrócił
wzroku i cały czas wpatrywał się w moje oczy. Nie słyszałem ich,
ale mogłem sobie wyobrazić dźwięk ich rozpaczy. Nadal nie
wiedziałem, z jakiego powodu jest tu Eddie, mój szef, Kelly oraz
Tom ze swoją żona recepcjonistką, a na dodatek, wszyscy
zapłakani. Zdziwiło mnie również, że ich widzę.
Wyprostowałem się wciąż klęcząc w ciemności.
Zastanawiałem się, czy to możliwe by płakali przeze mnie? Może
wcieliłem się w postać Emily, która właśnie odeszła? Podrapałem
się po klatce, wciąż czując swędzenie, gdy po chwili do mnie
dotarła rzecz tak oczywista. Wstałem, a moich ruchów nie
krępował już żaden dym! Zrobiłem parę kroków, by się upewnić,
czy jest to prawda, uśmiechając się jak głupi. Znów byłem wolny!
Nadzieja powróciła do mnie spotęgowana tak bardzo, iż mogła
przypominać pożar największego wieżowca w mieście! A nawet
dwóch bliźniaczych!
Spojrzałem ponownie na obraz zapłakanych przyjaciół.
Chciałem im powiedzieć, by się nie martwili, że znów jestem
wolny i zaraz wrócę, lecz przypomniała mi się córka Kelly. Nie
ocaliłem jej, a oni teraz prawdopodobnie płaczą nad jej martwym
ciałem.
Nagle Tom przesunął się, ustępując miejsca jakiemuś
dziecku. W pierwszej chwili myślałem, że to ich syn, William,
potem, że są to omamy, jednak, gdy za zapłakaną dziewczynką
weszła Faith, a jej usta ułożyły się w krótkie przepraszam,
zrozumiałem. Jasnowłosa wiedźma zawołała małą po imieniu,
które nawet bez dźwięku brzmiało pięknie.
- Emily… - Szepnąłem, tym samym uwalniając łzy, które
kulminowały się w moim wnętrzu. Jedna po drugiej spływała z
58
oczu, kapiąc na mój rozgrzany tors, lecz nie przejmowałem się
tym. Emily żyje i Kelly nie musi się martwić o swoją córkę. Przez
mój mózg przeszło olśnienie. Skoro nie opłakują tutaj Emily, to,
kto leży na łóżku?
W tej samem chwili zauważyłem jarzący się błękit w oczach
Faith. Już chciałem krzyknąć nie używaj czarnej magii, wiedźmo,
gdy usłyszałem jej lodowaty głos.
- Wyłaź stamtąd, Tony! Ty tchórzu, wracaj tu do nas! – Ona
ewidentnie mnie wołała, ale ja byłem zbyt zdziwiony by
odpowiedzieć. Znów powtórzyły się słowa, wychodzące z jej
gardła. - Ja Cię widzę, mazgaju! Przestań ryczeć i dotknij tego
cholernego życia! – Syknęła, a jej zwykle okropny, lecz w tej chwili
tak cudowny głos zniknął. Oczy Faith na obrazie wróciły do
swojego normalnego, zielonego koloru. Chwile jeszcze popatrzała
na mnie, po czym wyszła trzymając Emily za dłoń. Dziewczynka
spojrzała na mnie tęsknym wzrokiem. Zauważyłem jeszcze, jak
jedna łezka wypływa z kącika oka, zanim zniknęła za drzwiami,
postanowiłem wrócić.
- Dotknij życia… - Mruknąłem wspominając ocenzurowane
słowa Faith. Co to może znaczyć? Ze zmarszczonym nosem
przejechałem opuszkami palców po klatce piersiowej. – Serce
znaczy życie. – Całą dłonią nacisnąłem miejsce, gdzie ten narząd
się znajduje, jednak nic się nie zmieniło. – No dawaj, dawaj! Faith,
nie mogłaś powiedzieć jeszcze bardziej zagadkowo!
Rozumiałem, iż z każdą sekunda moje szanse na powrót
maleją, więc starałem się myśleć szybciej.
- Dotknij życia, dotknij życia… życie symbolizuje woda! –
Rozejrzałem się za jakimś źródłem wody, ale wokół mnie
znajdował się tylko obraz z przygnębionymi przyjaciółmi oraz
59
pustka. – Obraz… Tam jest życie! – Przyjrzałem się uważnie
poruszającym się ludziom, by upewnić się czy mam racje. Nie
zastanawiałem się nad tym długo, gdy w biegu ruszyłem ku nim.
- Nie uciekniesz! Powiedziałem Ci to już! – Zatrzymałem się
wystraszony, słysząc donośny głos ciemności, dochodzący zza
moich pleców. – Znajdujesz się w pułapce własnej duszy! Nigdy
przede mną nie ukryjesz! Będę z Tobą, po kres twej egzystencji.
- Nie! – Krzyknąłem, odwracając się ku niemu.
Spodziewałem się znów siebie, lecz ujrzałem mojego najlepszego
przyjaciela. Ian stał przede mną ubrany dokładnie jak ja z
płonącym mieczem w dłoni. Ciemne szmaragdy błyskały u
czarnej rękojeści, a długie ostrze, dzięki ogniu, oświetlało twarz
złej części mojej duszy, na którym teraz widać było satysfakcje.
- Nie skrzywdzisz swojego brata, prawda? Wszystkie anioły
są braćmi! – Splunął z niesmakiem i ruszył do ataku. Zaś ja
czekałem lekko oszołomiony na niego. Biegł trzymając w obu
dłoniach miecz z zawzięciem wypisanym na twarzy. Wiedziałem,
co muszę zrobić oraz do czego muszę się posunąć. Nie było mi z
tym łatwo, lecz gdy Ian zbliżył się na wystarczającą odległość, w
mojej dłoni pojawił się podobny miecz do niego, ale o wiele
mniejszy. Można było go bardziej nazwać płonącym sztyletem.
Kreatura zauważyła go zbyt późno. Chciała się cofać dopiero, gdy
ostrze tkwiło głęboko w jego brzuchu. Szok oraz ból, jaki
widziałem na twarzy mojego przyjaciela wdarł się do mojej
pamięci.
- Wybacz mi, Bracie. – Szepnąłem, w momencie, gdy Ian
wpadł w me ramiona. Delikatnie położyłem go i klęcząc,
ocierałem dłonią jego twarz z zabrudzeń. Sztylet nadal płonął w
brzuchu czarnowłosego, więc ja niewiele myśląc, wyciągnąłem go
60
szybkim ruchem. Odrzuciłem go gdzieś daleko, powracając
myślami do martwego przyjaciela. Pomimo, iż była to jego nędzna
podróbka, chciałem się pożegnać. – Przepraszam, iż nie
powstrzymałem Cię przed wbiegnięciem do tego domu. Wiem,
Tracy tam była, lecz niewskazana była Ci śmierć. Ty, jako jedyny
powinieneś wrócić do raju, tylko Tobie powinna być udzielona ta
łaska, jakiej nikt inny nie dostał. A teraz… Żegnaj przyjacielu,
najlepszy jakiegokolwiek miałem.
Otaczała mnie pustka, a teraz na dodatek sam byłem pusty.
Wstałem, nie przejmując się Ianem, po czym ruszyłem ku życiu.
Krok od obrazu, zawahałem się. Spojrzałem przez ramię na
martwe ciało, wziąłem wdech i, z zamkniętymi oczami,
wyciągnąłem rękę. Opuszki palców wyczuły przeraźliwe zimno i
gdy już chciałem się wycofać, obraz wciągnął mnie do siebie.
Natychmiast wystraszony otworzyłem oczy. Czułem jakby
przede mną ktoś postawił zabrudzone szkło, gdyż nie umiałem
rozróżnić kształtów, a słyszałem tylko niewyraźny szum. Dłońmi
przetarłem oczy, dzięki czemu, lepiej mogłem widzieć. Pierwsze,
co zauważyłem to gromadka przyjaciół, która zaszokowana oraz
zdezorientowana wpatrywała się w moją pobudkę.
- No, co? Wróciłem. – Powiedziałem głosem tak ochrypłym,
jakiego jeszcze nie miałem. Zauważywszy ich nieruchome ze
strachu twarze, uśmiechnąłem się. – Szkoda, ze siebie nie widzicie.
Po tych słowach Kelly nie wytrzymała. Zaśmiała się
nerwowo, chwytając moją rękę w swoje aksamitne dłonie.
61
Rozdzia
Rozdzia
Rozdzia
Rozdział 6
6
6
6
Lekarz od wielu minut wpatrywał się we mnie, wciąż z
niedowierzaniem w oczach. Rzadkie, siwe włosy zaczesał na
prawy bok, a na blady nos włożył okrągłe okulary w
ciemnozielonych oprawkach. Jego pomarszczona twarz wciąż
pokazywała tą samą miną – fascynacje.
- Nie żyłeś, a teraz rozmawiasz sobie ze mną, jakby nigdy
nic się nie stało. – Szepnął drżącym z nadmiaru emocji głosem.
Stał ode mnie najwyżej dwa metry i śledził każdy mój ruch.
Przewróciłem oczami, natychmiast przyciągając jego uwagę.
- Doktorze Hamilton, już mówiłem Panu, że… - Po raz
kolejny przerwał mi, wygłaszając wszem i wobec o moim
zmartwychwstaniu. Na samą myśl, iż umarłem, ciarki mnie
przechodziły, lecz fanatyczny , lekko monotonny głos doktora,
zaczynał działać mi na nerwy.
- Twoje serce zatrzymało się na dwadzieścia minut. Jest to
możliwe, ale w pięciokrotnie niższym czasie! Dwadzieścia minut!
– Pokręcił głową, podziwiając mój cud, jak to określał. – Bóg musi
wobec Ciebie mieć ogromne zamiary, chłopcze!
- Bóg nie istnieje! Powtarzam po raz setny! – Syknąłem w
jego kierunku. Wzdrygnął się, wystraszony, jednak nie przerywał
swoich rozmyślań.
- Stwórca obdarzył go życiem, a on nie wierzy w jego
potęgę! Marnotrawstwo! – Zmarszczył na chwilę brwi, nad czymś
62
rozmyślając, ale po chwili jego twarz była radosna, jak u
niejednego dziecka. – Czy widziałeś jakieś światło w tunelu? –
Gdy tylko to powiedział, w środku mnie pękła niewidzialna tama.
Oddychając głęboko, oparłem się na łokciach i ignorując ból w
klatce piersiowej, ironicznym głosem zacząłem opowiadać.
- Zostałem uwięziony we własnym umyśle przez czarną, jak
skrzydła kruka, cząstkę mojej duszy. Widziałem tam osoby, które
zabiłem, a one torturowały siebie poprzez ogień. Płomienie
pochłaniały je bardzo powoli, a ja mimo woli, musiałem na to
wszystko patrzeć. Widok spalonych ciał przyprawiał mnie o
mdłości. – Każde moje słowo ociekało rozpaczą, a widząc
przerażoną minę lekarza powinienem przestać, lecz nie mogłem.
Pęknięta tama nie załata się w jednej sekundzie. – Na chwilę
wyrwałem się z tego więzienia, by znów powrócić, czując o wiele
gorszy ból niż poprzednim razem. Ciemna cząstka mej duszy
wyjawiła mi skąd się wzięła w moim ciele. Załamałem się,
pierwszy raz od kiedy jestem na Ziemi. Dostrzegłem ratunek w
dziecku, jednak przed ucieczką musiałem zabić swojego
przyjaciela. – Zatrzymałem się, oddając niemą cześć Ianowi, po
czym krzyknąłem do staruszka: - Czy gdzieś w mojej opowieści
zauważył pan światełko w tunelu, by opanować swoją cholerną
ciekawość?!
Jego oddech stał się urywany, serce, sądząc po wdechach,
biło nadzwyczajnie szybko, a ciało doktora zaczęło się delikatnie
trząść. Wyrzuciłem z siebie wszystko, co miałem do powiedzenia i
zauważywszy w jakim stanie jest ów starszy mężczyzna, zrobiło
mi się wstyd za swój wybuch. Otworzyłem usta, by powiedzieć
„przepraszam”, lecz lekarz wyszedł pośpiesznie, nie racząc się
nawet pożegnać. W drzwiach minął akurat Kelly, która zdziwiona
stała w miejscu, oglądając się za doktorem. Ubrana była dzisiaj w
63
czarne, przylegające spodnie oraz białą, skórzaną kurtkę, zaś w
lewej ręce trzymała dość pokaźną torbę na zakupy. Wcześniej nie
usłyszałem jej mocno stukających obcasów i, po spojrzeniu na jej
stopy, zauważyłem, że dziś nie ubrała swoich ukochanych butów,
tylko zwykłe adidasy.
- A jemu co się stało? – Spytała przekraczając próg, nie
przejmując się otwartymi drzwiami. Na jej twarzy wystąpił lekki
uśmiech. Znała mnie już na tylko dobrze, iż wiedziała, że coś
zrobiłem. Powoli podeszła do łóżka, pochyliła się, a jej miękkie
usta dotknęły mojego policzka, na którym wyczuwało się już
delikatny zarost. Poczułem również lepką maź, a po wytarciu jej
dłonią, błyszczała się na opuszkach palców. Kelly uśmiechnęła się
zadziornie, posyłając mi kolejnego buziaka.
- Powiedziałem, że nigdzie nie zauważyłem światełka w
tunelu. Biedaczek, chyba się załamał. – Rzekłem swoim
normalnym, poważnym tonem, wycierając rękę w pościel.
Dziewczyna spojrzała na mnie wesoło, odłożyła torbę na fotel, po
czym wykrzyknęła, nie mogąc się doczekać:
- Wszystkiego najlepszego!
- Nie! – Jęknąłem, opadając na poduszki z zamkniętymi
oczami. Nie mogłem sobie wybrać lepszego miejsca na urodziny,
na dodatek, które nigdy nie istniały. Nie urodziłem się, tylko
zostałem stworzony.
- Tak! – Zachichotała Robi i podeszła do mnie, dając mi
kolejnego buziaka w policzek. Nie przejmując się również moimi
protestami, planowała przyjęcie.
- Kelly, przystopuj z tym wszystkim! – Korzystając z chwili,
gdy brała wdech, wtrąciłem się jej w słowo.
64
- Dlaczego? Wiesz, ze nieładnie się komuś przerywa? A ty
właśnie to zrobiłeś! – Zaśmiała się tak głośno, iż jakiś mężczyzna
idący korytarzem, zatrzymał się zainteresowany. Uwielbiałem ją
za tak radosny oraz wybuchowy charakter. Jako jedna z niewielu,
mogła się nim pochwalić.
- Wstrzymaj się z całym planowaniem! Pomyśl, gdzie
urządzimy tą naszą dużą imprezkę? – Przed oczami stanęła mi
cała nasza jednostka, plus dwie inne, które na pewno nie chciały
ominąć moich urodzin. Aż zakręciło mi się w głowie od
roześmianych i upitych ludzi. Właśnie tak wyobrażałem sobie
swoje urodziny.
- Och, ależ to nie problem! – Rzekła Robi z satysfakcją na
twarzy, podchodząc do swojej torby. Włożyła tam rękę, ze
skupieniem szukając czegoś w środku.
- Nie mów, że przyniosłaś tu…
- Balony! – Pisnęła radośnie, dzierżąc w dłoni opakowanie
gumowych zabawek dla dzieci. Jęknąłem, zakrywając twarz
dłońmi, tym samym niepokojąc Kelly.
- Tony? Co jest?! – Usłyszałem zdenerwowany głos
dziewczyny i po chwili poczułem ciepło jej rąk na moich dłoniach.
- Wszystko! Przyjęcia są do bani, a tym bardziej w
szpitalnych salach! – Opuściłem trochę dłonie, które teraz
spoczywały na mojej brodzie. Spojrzałem w oczy czarnowłosej,
widząc aż nadto wyraźną ulgę. – Ej, co się stało?
- Ostatnim razem nie odpowiedziałeś, tylko zacząłeś rzucać
się na łóżku. – Mruknęła nerwowo, siadając w tym samym fotelu,
co widziałem ją poprzednio. Wzięła głęboki wdech, po czym
powiedziała nadal lekko drżącym głosem. – Czas brać się za
65
przygotowanie tego pokoju na przyjęcie! – Chciała wstać, lecz
chwyciłem jej lewą dłoń, co zatrzymało ją na miejscu.
- Porozmawiaj ze mną. – Nie wiem, co ją przekonało mój
urok, czy błagalny ton, jednak zaczęła mówić.
Opowiadała o swoich uczuciach, gdy ktoś zauważył mój
brak przed szkołą o poszukiwaniach oraz dziwnym przeczuciu
Eddiego, gdzie mnie szukać. Opisywała podróż karetką do
szpitala, a także pobyt w nim. Przedłużające się dni śpiączki, z
których miałem się nie obudzić, ale jednak w końcu to zrobiłem.
Na chwile, po czym umarłem w jej ramionach, gdy starała się
utrzymać wierzgającego mnie w miarę nieruchomej pozycji.
Słowami próbowała opisać rozpacz jaką czuła. Nie miałem
pojęcia, że ktoś może tak trafnie opowiedzieć o targających go
emocjach W jej opowiadaniu zainteresowało mnie parę rzeczy,
więc postanowiłem o nie spytać.
- Znaleźliśmy cię obok nieprzytomnego chłopca, niedaleko
wybitej szyby. Ty również zemdlałeś, gdy tylko cię zauważyliśmy.
Nie pamiętasz tego? – Spytała zdziwiona, ocierając spływającą łzę
z jej policzka.
- Nie, nic nie pamiętam. – Zmobilizowałem swój umysł do
myślenia, ale jedyne co pamiętałem to rozmowa z duszą,
szaleńczy bieg po Doyla, skok przez okno i ponowne wejście do
budynku. - A czemu zemdlałem? – Pytanie opuściło moje myśli
przez usta, nawet nie zorientowawszy się o tym, dopóki nie
uświadomiła mnie Robi.
- Zwaliła się na Ciebie ściana. – Szepnęła ze smutkiem,
świadomie omijając mój zszokowany wzrok. – Rudowłosy
chłopiec powiedział tylko, że zjawiłeś się i wypytywałeś o Emily, a
potem wyniosłeś go przez okno. – Usłyszałem lekkie wahanie
66
przed imieniem dziewczynki, jednak już zrozumiałem. Kelly
obwiniała się za mój wypadek.
W myślach odtwarzałem wciąż mój wyskok przez okno z
chłopcem. Nie widziałem żadnego pęknięcia, ani choćby ognia
właśnie w tej części budynku. A może jednak było? Czy to
możliwe by czarna plama na moim honorze tak pozmieniała
wszystko, co widziałem? Dzięki… temu czemuś w mojej duszy,
zacząłem wątpić we własne wnioski, a nawet wspomnienia.
Zamyślony zadałem Kelly kolejne pytanie.
- Emily nie było w budynku? Wewnątrz szkoły?
- Nie! – Mina dziewczyny świadczyła o tym, iż uważa mnie
za jeszcze niekompletnie zdrowego. Przynajmniej, jeśli chodzi o
psychikę. Z podniesionymi brwiami, odpowiedziała bardziej
dokładnie. – Stała razem z starszą, miłą panią, która opiekowała
się nią. Były w bibliotece, w czasie gdy wybuchł pożar.
Czyli moja wizja się nie sprawdziła, pomyślałem z
przestrachem. Jeśli wizje się nie sprawdzają, to jestem już… Nie
mogę być tylko człowiekiem! Chcę być aniołem! Jak za dawnych
czasów albo przynajmniej upadłym. Mieć swoje moce, z
powrotem czuć drżenie w całym ciele.
Jednak człowieczeństwo ma swoje plusy. Nie martwisz się o
nic, co Ciebie nie dotyczy. Niebo, czyściec jest tylko mitem
historyków, potęgą dla wierzących, czymś wspaniałym w oczach
dziecka. Żyjąc wśród ludzi, mógłbym założyć rodzinę, mieć żonę,
dzieci. Wnet myśl o moich potomkach przywróciła nieprzyjemne
doświadczenie z ciemną stroną mojej duszy, a właśnie o tym, o
czym chciałbym jak najszybciej zapomnieć.
Zwróciłem swoje oczy ku Kelly, która teraz pewnie
67
zastanawiała się, czy nie wezwać lekarza. Może z nią mógłbym
wieść swoje usłane różami życie jako człowiek? Bez martwienia
się o Boga, anioły i inne wspomnienia.
- Robi… - Zacząłem, używając jej przezwiska. Nadali jej
takie koledzy z remizy, korzystając z nazwiska. Nazywa się Kelly
Roberts, więc Robi bardziej pasuje niż Robert, choć niejednemu
mężczyźnie może dorównać siłą, jak i odwagą. Dziewczyna
spojrzała na mnie podejrzliwe, skinęła głową, uważne obserwując
ruchy. Uśmiechnęłam się, po czym powiedziałem: - Ubieramy tą
salę, czy nie?
Przez dłuższy moment nic nie mówiła, lecz obserwując jej
twarz mogłem powiedzieć, że jest mile zaskoczoną moją zmianą.
Wstała z fotelu i skierowała się do drzwi.
- Idę spytać doktora Hamiltona czy w ogóle zgodzi się na
to… przyjęcie. – Przewróciła oczami, a mi na samą myśl o
urodzinach przebiegły ciarki po plecach. Skrzywiłem się
nieznacznie, nie zwracając tym uwagi Kelly. Głowę obróciłem ku
oknu, podziwiając tętniące życiem miasto. Każdy się gdzieś
spieszył, nie zważając na resztę ludzi, szedł swoją drogą.
Delikatnie i bardzo powoli podniosłem się do pozycji
siedzącej. Spodziewałem się przeraźliwego bólu, lecz nadeszła
tylko jego mała namiastka. Bardziej mnie to swędziało, niż miało
przysporzyć cierpień. Już pewniej, odchyliłem rąbek kołdry, a z
moich ust wyrwał się jęk. Ubrany byłem w błękitną, szpitalną
piżamę, która, jeśli dobrze wyczuwałem, zawiązywała się na
plecach licznymi sznurkami. Nie mogłem wstać, bo wszyscy w
korytarzu zauważyliby mój tyłek. Świetnie. Prawą dłonią
starałem się wyczuć, czy mam na sobie bieliznę, lecz nie
natknąłem się na żadną nierówność świadczącą o dodatkowym
68
ubiorze.
- Dlaczego? – Jęknąłem, rękoma opierając się o twardy
materac tuż obok moich bioder. Przez chwilę zastanawiałem się,
czy położyć się z powrotem i z pozycji leżącej obserwować życie
za oknem, ale bardzo szybko zrezygnowałem z tego pomysłu.
Gwałtownym ruchem odrzuciłem przykrycie z moich nóg.
Przymknąłem oczy, znów oczekując bólu, ale także tym razem nie
nadszedł. Zdziwiony zaistniałą sytuacją, bez ruchu wpatrywałem
się w swoją klatkę z niedowierzaniem. Mocniej oparłem się lewą
ręką, po czym prawą dłonią delikatnie dotykałem struktury mojej
skóry przez materiał. Zmarszczyłem brwi, wyczuwając na środku
mostka dziwne wybrzuszenie. Przez chwilę przeleciało przez
moje myśli, że cały mogę tak wyglądać, jednak rozmyśliłem się po
obejrzeniu nóg. Nie było na nich nic czerwonego, ale miały
nieznaczne siniaki.
Nie chcąc czekać na nadejście bólu, podniosłem trochę lewą
nogę, po czym przełożyłem przez kraniec łóżka. Wyczułem pod
moją stopą przyjemny chłód posadzki, co lekko mnie
uszczęśliwiło. Podobnie uczyniłem z drugą nogą. Błogi uśmiech
wkradł mi się na twarz, gdy stopami jeździłem po błękitnym
linoleum. Wziąłem wdech, postawiłem pięty na posadzce i
napinając wszystkie mięśnie, w tym również rąk, wstałem.
Nadal nie czułem bólu, ale nie przez to uśmiechałem się
szeroko. Mogłem stać, choć niedawno, według lekarza oraz
znajomych, leżałem nieżywy, jednakże to też się nie liczyło.
Zabiłem ciemność w mojej duszy, pomyślałem, dumnie podnosząc
twarz w stronę słońca, choć promienie obecnie nie wpadały do
mojej sali. Teraz w moich żyłach płynął czysty triumf, rozkosz z
udanej sprawy, przyjemne drżenie w kościach, że po takim
69
pojedynku jestem cały i zdrowy.
Nie przejmując się strachem o nadchodzący ból, ruszyłem
ku oknu. Chciałem zobaczyć czy coś się zmieniło, czy żadna
bomba atomowa nie spadła na Nowy Jork. Na samą myśl o
Hiroszimie oraz tamtym wybuchu, poczułem dreszcz. Nie
chciałem po raz kolejny przeżywać czegoś podobnego. Żaden
mały chłopiec nie miał prawa wybuchać w tak pięknym mieście!
Upewniwszy się co do tego, zacząłem przyglądać się otoczeniu
szpitala, przy okazji próbując dowiedzieć się gdzie jestem. Nim
zdążyłem uchylić choćby zasłonę, usłyszałem damski głos zza
swoich pleców. Obróciłem się w jego stronę.
- Tak, jak myślałam. – Rozbawiona Kelly stała, opierając się o
framugę z założonymi rękoma. Nie do końca zdawałem sobie
sprawę z tego co mówiła, gdyż nadal duma z wygranej panowała
nad moją głową.
- A o czym myślałaś? – Spytałem podchodząc do tego
samego fotela, w którym wcześniej siedziała Robi. Ona
uśmiechnęła się tylko zadziornie, podeszła do swojej torby przede
mną, po czym zaczęła w niej czegoś szukać.
- Doktor pozwolił nam zrobić małe przyjęcie, co dziwne, bez
żadnych ale. Powiedziałam tylko trzy słowa. Przyjęcie oraz Tony
Reed, twoje nazwisko. Zaskakujące też, że jak wychodziłam,
zaczął wyjmować szkocką z szafki. Wiesz dlaczego? – Ukradkiem
uśmiechnąłem się do siebie, a nie chcąc przestraszyć Kelly,
zaprzeczyłem. W tym samym czasie dziewczyna wyjęła coś
czarnego z torby. – Trzymaj. Przyda Ci się.
Chwyciłem w dłonie zwinięty czarny materiał. Bardzo
miękki w dotyku. Zaciekawiony rozwinąłem go, jednak po chwili
znów zwinąłem z ochotą zapadnięcia się pod ziemią. Trzymałem
70
w dłoniach bawełniane, męskie slipki. Nagle zrobiło mi się gorąco,
choć wydawało się, że czarnowłosa miała z tego ubaw po pachy.
Szepnąłem krótkie „dzięki” i skierowałem się do drzwi w
poszukiwaniu najbliższej toalety.
- Czekaj! Pójdę z Tobą! – Zawołała za mną Robi, a ja
gwałtownie zaprzeczyłem okrzykiem „nie!”. Zadowolona z siebie
dziewczyna, zrobiła niewinną minkę mówiąc: - Ale ja mam dla
Ciebie resztę ubrania.
- To mi daj je. – Mój głos niemal przypominał szept.
Zastanawiałem się, dlaczego czuje się tak zawstydzony. Przed laty
wielokrotnie kochałem się z kobietami, dziewczynami, nawet
niepełnoletnimi, ale nigdy nie czułem wstydu. Uprawialiśmy
razem takie wyuzdane orgie, iż nawet sobie nie wyobrażałem, że
coś takiego może istnieć! Jednakże czasy się zmieniły. Nie
uprawiałem seksu od miesięcy, a nawet lat i szczerze mówiąc nie
ciągnęło mnie specjalnie do tego. Czułem większe podniecenie,
gdy zbliżałem się z każdym krokiem do nieba, niż w erotycznych
zabawach!
Tylko ciekawość sprowadziła mnie na tę drogę. Znów
wszystko zaczyna kręcić się wokół zbyt dużego zainteresowania.
Jak to możliwe, by jedno uczucie zdominowało cię tak bardzo, iż
nie jesteś w stanie się jej oprzeć? Czy to jest jeden z pomysłów
naszego ojca? Pozwolić by uczucia wzięły górę nad rozumem.
Niezbyt rozsądne posuniecie tatuśku, skwitowałem, podnosząc
oczy ku niebu. W tym samym momencie zauważyłem, że Robi
cały czas coś do mnie mówi. Nie słuchałem jej, więc
odpowiedziałem krótkie „dobra”, w duchu prosząc by była to
dobra odpowiedź, po czym nie patrząc na dziewczynę ruszyłem
do łazienki.
71
Nie skupiając się na otoczeniu, a na równowadze, powoli
szedłem przed siebie. Błękitna posadzka przyjemnie chłodziła
moje stopy, gdy nie odrywając ich od podłogi, sunąłem w
kierunku łazienki.
- Właściwie… - Zaczęła Kelly dołączając się do powolnego
człapania, szeroko uśmiechnięta. – To skąd wiesz, gdzie jest
łazienka?
Stanąłem zdziwiony. Intuicyjnie czułem, w którą stronę
trzeba iść, ale nie miałem zielonego pojęcia, gdzie może się
znajdować owe pomieszczenie. Co znaczy…
Może wciąż jestem aniołem! Upadłym bądź, co bądź, ale
jednak aniołem! Wciąż mam szansę na odkupienie! Jeśli tylko
ukończę pokutę, jaką ustanowił Bóg, powrócę do straży u bram
Edenu. U boku Światła Boga, ramię w ramię z potężnym i
nadzwyczaj inteligentnym Urielem. Moim nieświadomym
idolem… Jeśli Bóg wybaczyłby mi grzech, to może również Uriel
zapomniałby moją zdradę wobec niego.
Właściwie to nie zdradziłem go tylko… zawiodłem. Polegał
na mnie jak na aniele, liczył na moją lojalność i oddanie w obliczu
Najwyższego. Straciłem zaufanie jednego z najpotężniejszych
aniołów. Mało tego, on sam wyrwał mi, zszarzałe od ludzkich
emocji, skrzydła! Pamiętam nienawiść, jaką wtedy do niego
czułem, co było zupełnym przeciwieństwem mojego
dotychczasowego zachowania. Ciekawość, zwykłe pragnienie
wiedzy, oderwanie się od rzeczywistości… Cholerne wścibstwo!
Nic mi z niego nie przyszło, z wyjątkiem człowieczeństwa!
Czy cechy ludzie są mi potrzebne?! Człowiek jest jedynie
nieudanym tworem Boga! Plugastwem, który zajmuje planetę,
również stworzoną przez Ojca wszystkich i wszystkiego. Czy
72
takie egoistyczne robactwo ma prawo do Królestwa Niebieskiego?
Wiecznej młodości? Oczywiście, że nie! Żaden człowiek nie
powinien mieć wstępu do nieba! Edenu! Mojego domu!
- Tony? – Ręka Kelly pojawiała się i znikała z zasięgu mojego
wzroku. Dopiero po przetarciu powiek, zauważyłem, iż macha mi
swoją dłonią przed oczami.
Wziąłem powietrze, by cokolwiek powiedzieć, lecz nic nie
przychodziło mi na myśl. Nic z wyjątkiem wykrzyczenia na cały
szpital mojej irytacji, choć nawet te odczucie nie do końca
pasowało do opisania targających mną emocji.
- Nic mi nie jest. – Syknąłem, za wszelką cenę tłumiąc resztę
negatywnych odruchów. Mozolnie ruszyłem przed siebie,
nieprzerwanie obserwując swoje stopy. Spoglądając w dół,
widziałem zaledwie czubki palców, dzięki szpitalnej „sukience”,
którą właśnie zamierzałem wymienić na coś stosowniejszego.
Wnętrzem prawej dłoni przycisnąłem materiał do ciała. Wtem
zauważyłem czerwony pasek cieczy, ciągnący się od łokcia, aż po
nadgarstek. Pojedyncza kropla ciągnęła się w powoli w dół,
poddając się grawitacji. Przymrużyłem oczy, obserwując, jak
spływa po najmniejszym palcu i bezgłośnie ląduje na podłodze.
Dopiero wtedy poczułem ból.
Łopatki zapłonęły żywym ogniem, parząc mnie, lecz
jednocześnie chłodząc. Nie miałem pojęcia co się dzieje,
aczkolwiek nie zdarzyło się to pierwszy raz. Kątem oka
zauważyłem po prawo drzwi ze złoconym napisem „Toaleta” i,
nie zwracając uwagi na Kelly, wbiegłem do środka.
- Tony coś Ci się w głowę stało, czy źle się czujesz? – Spytała
ironicznie dziewczyna, pociągając za klamkę, którą ja trzymałem.
Moje oczy obserwowały jak druga kropla, biorąc przykład z swej
73
poprzedniczki upada na ziemię. – To nie jest śmieszne! –
Usłyszałem jej zdenerwowany głos, gdy starała się otworzyć
dzielące nas drzwi, ale ja nie mogłem na to pozwolić. Przez cały
czas stałem, wpatrując się w prawą dłoń, drugą przytrzymując
klamkę.
Jeszcze nigdy tak bardzo moje rany na plecach nie krwawiły.
Kolejna kropla upadła na ziemię. Za każdym razem były po
prostu małe czerwone plamy na podkoszulku czy prześcieradle.
Nic, czym mógłbym się martwić. O ile krwawiącymi bliznami po
wyrwaniu skrzydeł można się martwić, pomyślałem ironicznie, na
chwilę rozładowując targające mną negatywne emocje.
- Tony! Cholera, otwórz te drzwi! – Krzyknęła Kelly, która
przez cały czas mocowała się z klamką. Powoli moja zaciśnięta
dłoń rozluźniała uścisk. Plastikowe drzwi gwałtownie otworzyły
się, a moim oczom ukazała się zmartwiona twarz dziewczyny.
Przyjrzała mi się dokładniej, po czym mruknęła sarkastycznie: –
Co ja z Tobą mam, dziwaku?!
Zamurowało mnie. Czy nie widziała tej stróżki krwi na
mojej ręce? Zmarszczyłem brwi, obserwując, jak Kelly przeciera
opuszkami palców powieki, ze zmęczeniem wypisanym na
twarzy. Zastanawiałem się, co robiła ostatnimi czasy, że była aż
tak zmęczona. Jedyne, co wpadło mi na myśl to akcja, na którą
dziewczyna mogła wybrać się razem z remizą. Zapewne
wykończyło ją to całe martwienie się o innych. Znam ją od sześciu
lat i nikt nigdy nie był mi tak bliski, jak ona. Została wygnana ze
swojego domu, gdzie wciąż chciała wrócić. Podobnie jak ja, przez
swój błąd, choć był on niewielki, zostały wyrwane jej skrzydła. W
moim przypadku było to prawdziwe stwierdzenie, zaś u niej,
skrzydła oznaczały wiarę w siebie. Po tylu latach jej blizny wciąż
74
krwawią z nadzieją, iż rodzina przyjmie ją z powrotem.
Myśląc o tej niesamowitej dziewczynie, zupełnie wyleciało
mi z głowy, iż cokolwiek może mnie boleć. Przy niej mogłem być
prawdziwym sobą, przynajmniej z charakteru. Pomimo, że jest
moją przyjaciółką, nie mogłem powiedzieć jej prawdy o sobie.
- Kelly… - Szepnąłem, próbując zmusić ją, by spojrzała w
moje oczy. Był to jedyny sposób by ją do czegokolwiek zmusić,
jednak dziewczyna uparcie nie chciała podnieść wzroku, bacznie
obserwując swoje paznokcie. – Kelly – Mój głos zabrzmiał
melodyjnie, lecz nawet to nie zadziałało na dziewczynę. – Kobiety!
– Westchnąłem, a cichy chichot czarnowłosej odbił się od jasnych
kafelków łazienki. – Kocham Cię ty szalona dziewczyno!
- Ja ciebie też, Tony. – Szepnęła ze smutkiem, dziewczyna
wtulając się w moją pierś. Czułem jej dłonie na swoich łopatkach i
właśnie wtedy przypomniało mi się, iż jeszcze niedawno z
tamtych ran krwawiłem! Jeśli nie zauważyła strużki krwi na ręce,
to moja krew na jej dłoniach coś jej uświadomi. Coś jednak
czułem, iż nie powinienem się tym przejmować. Może to „coś”
było instynktem? Położyłem delikatnie brodę na czubku jej głowy,
a moje ręce objęły ją w pasie. Rzuciłem jeszcze okiem na mój
nadgarstek, ale czerwień znikła.
Wziąłem głęboki wdech, starając uspokoić moje odruchy,
które teraz starały się wyrwać spod kontroli. Nie mogłem na to
pozwolić. Przez ostatnie pięćdziesiąt lat starałem się ujarzmić
swoją narzuconą naturę. Skoro wytrzymałem pół wieku,
wytrzymam i milenium, byle mieć przy sobie tą dziewczynę. To
ona zmieniła mnie na lepsze. Ukazała, że świat może być piękny,
tylko jeżeli sami tak uważamy. Gdyby jej zabrakło, mógłbym
ponownie upaść, lecz tym razem, nigdy się nie podnieść.
75
76
Rozdzia
Rozdzia
Rozdzia
Rozdział 7
7
7
7
Stałem w łazience, z przerażeniem obserwując swoja klatkę
piersiową. Gdyby spojrzeć na nią w ubraniu, mogłaby wydawać
się niemal idealna, lecz bez jakiegokolwiek okrycia…
- Odrażające… - syknąłem, przejeżdżając opuszkiem palca
po największej z zszytych ran, która ciągnęła się od prawego
sutka, aż do lewego biodra. Idealnie prosta linia.
- Dokładnie tu spadła ściana. – Głos Kelly ledwo dało się
usłyszeć, gdy w ślad za moją dłonią, kciukiem dotykała struktury
ran. Wokół tej prostej, czerwonej linii były inne, mniejsze
zadrapania, już nie tak bardzo widoczne. Zlękniona o mnie ledwie
muskała skórę.
Nie byłem w stanie opisać emocji, jakie w danym momencie
czułem. Jedynymi uczuciami, w przybliżeniu określającymi mój
obecny stan było podniecenie wraz z wytęsknioną radością. Tak
dawno nie byłem z kobietą… Dreszcze przechodziły przez moje
ciało z każdym jej mocniejszym dotknięciem, a oddech powoli
przyspieszał.
Na chwile zapomniałem o szpitalu, remizie, pokucie,
całkowicie o sobie… Widziałem tylko czarnowłosa piękność, która
właśnie teraz uważnie obserwowała ranę tuż obok mojego sutka.
Przyjemny dreszcz przebiegł przez moje ciało, koncentrując się w
dole podbrzusza.
Wiem, że to, co teraz zamierzałem zrobić, mogło być
77
największym błędem mojego żywota, lecz nie mogłem się
powstrzymać. Brakowało mi dotyku kobiecej dłoni. I właśnie teraz
potrzebowałem jej. Delikatnym ruchem chwyciłem nadgarstek
Kelly, po czym przyciągnąłem ją do siebie. Z jej lśniących oczu nie
mogłem nic wyczytać. Tylko lekko zmarszczone brwi świadczyły
o zdziwieniu. Powoli położyłem rękę czarnowłosej na swojej
klatce piersiowej, następnie obydwiema dłońmi przyciągnąłem ją
do siebie. Bez obcasów dziewczyna była niższa, ale nawet bez
tego podwyższenia nasze usta dzieliła niewielka odległość.
Gdzieś wewnątrz mnie mały głosik krzyczał, uderzając o
wnętrze mojej czaszki i może bym go w końcu posłuchał, gdyby
nie czarnowłosa. Zniecierpliwiona, lecz również na pewno
zachwycona, syknęła:
- No całuj żesz!
Po tym nie słyszałem już żadnego głosu w głowie. Byłem
tylko ja oraz Kelly. Nasze usta stykały się z namiętnością, a języki
wiły się w wspólnym tańcu. Dłonie dziewczyny błądziły po moim
ciele, nie uważając na zadane wcześniej rany. Pożądanie wstąpiło
w czarnowłosą. Słyszałem jej przyspieszony oddech, gdy całowała
mnie z zachłannością. Ja nie byłem dłużny. Palcami
przeszukiwałem jej ciało, zatrzymując się na jędrnym biuście.
Moje podniecenie osiągnęło odpowiedni wysoki poziom, by
dziewczyna mogła poczuć coś twardego na brzuchu. Nawet nie
wątpiłem w to. Dopiero, kiedy przejeżdżałem dłonią po plecach
mojej kochanki, zauważyłem, iż Kelly nie ma stanika.
- Ahh! – Jęk wyrwał się zza moich warg, gdy chwyciłem w
dłonie jej piersi. Przez cieniutki materiał bluzki bawiłem się jej
sutkami, szczypiąc i drażniąc, a po chwili po prostu masując.
Wtem poczułem zmysłowe ręce Kelly, zmierzające po moim
78
brzuchu w dół. Tak, dziewczyno!, chciałem krzyknąć, lecz mój
język właśnie w najlepsze zabawiał się na podniebieniu
czarnowłosej. Kolejny dreszcz przebiegł przez moje ciało, kiedy
dłonie Robi dotknęły mojej męskości przez dresowe spodnie, które
tak niedawno założyłem. Teraz najchętniej bym je spalił.
- Tony… - wyszeptała Kelly, podczas gdy ja całowałem jej
szyję. Wpierw myślałem, że zechce przerwać, choć jej dłonie o tym
nie świadczyły. Paznokciami przejechała po moim barku,
powodując przyjemność dla nas obu. Nie czekając aż się rozmyśli,
jedną ręką wciąż pieściłem jej pierś, zaś drugą opuściłem na
pośladek. Liczyłem, że dziewczyna mi przerwie, gdyż jej ręce
opuściły moje plecy. Zdziwiłem się nie mało, widząc jak odpina
guzik od swoich spodni. Głębia jej błękitnych oczu poraziła mnie.
Oblizała seksownie wargi, po czym powiedziała: - Weź mnie,
Tony. Teraz!
Nie mogłem przewidzieć, co się stanie, ale nagle moje dłonie
znalazły się w zgięciu jej kolan. Podniosłem dziewczynę, jakby nic
nie ważyła. W tym momencie zapewne tak było.
Pośladki dziewczyny nawet nie dotknęły umywalki, gdy już
przez głowę ściągałem jej koszulkę. Moim oczom ukazał się
niebiański widok. Wsparta na nadgarstkach o kraniec zlewu,
bezwstydnie prezentowała swój nagi biust. Jej sutki sterczały na
baczność dzięki moim zabiegom. Szeroko rozstawiła kolana,
czekając na mój ruch. Nie kazałem jej długo na siebie czekać.
Przedłużając moment rozkoszy, dotykałem dziewczynę wszędzie,
z wyjątkiem najbardziej wrażliwych miejsc.
- Tony, powiedziałam „weź mnie”, a nie „baw się”! –
mruknęła ironicznie dziewczyna, wyginając się w każdą możliwą
stronę. Sam niewiele więcej bym wytrzymał. Na moją twarz
79
wszedł uśmiech, po czym grzecznie odpowiedziałem:
- Tak jest, moja Pani.
Trzymając dłonie na pośladkach Kelly, ściągnąłem ją na
ziemie, jednocześnie opuszczając trochę jej spodni. Sprawnym
ruchem zsunąłem przeszkadzające ubrania i oto przede mną stała
cudowna, prawie naga dziewczyna. Na jej ustach igrał uśmiech
pożądania. Zapatrzony, bezsłownie podziwiałem ciało. Kiedy już
chciałem podejść do rozgrzanej dziewczyny, ktoś uderzył w drzwi
wejściowe. Zignorowałem to, biorąc w ramiona Kelly. Nasze usta
ponowie złączył pocałunek.
Znów rozległ się hałas za drzwiami, tym razem donośne
pukanie. Nikt z naszej dwójki nie odpowiedział. Byliśmy zgodni
prawie we wszystkich kwestach. Nawet nie zauważyłem, kiedy
moje spodnie znalazły się na ziemi. Spojrzałem zdziwiony w oczy
Robi, lecz ta tylko figlarnie wzruszyła ramionami. Wtuleni w
siebie, tylko w majtkach, całowaliśmy się, jakby czekając, kto zrobi
pierwszy krok.
- Ja już nie mogę! – warknęła dziewczyna, kucając.
Zachłysnąłem się powietrzem, orientując się, co zamierza zrobić.
Oblizała usta, patrząc mi głęboko w oczy i gdy już miała ściągnąć
ze mną bawełnianą czerń, usłyszałem najbardziej irytujący głos na
całym globie.
- Toooony! Keeeelly! – zawołała Faith, cały czas pukając w
plastik. Moje dłonie natychmiastowo zacisnęły się w pięści, a całe
podniecenie ulotniło się w jednej chwili. Wiedźma kontynuowała
swoje drażnienie mnie. – Nie pieprzcie się w toalecie! Łóżko jest
od tego! – Chwilę po tym wybuchła donośnym, złośliwym
śmiechem.
80
- Zaraz skrócę jej żywot! – syknąłem, ruszając w kierunku
drzwi. Nim do nich dotarłem, poczułem na swojej ręce delikatne
dłonie Robi. Wpatrywała się we mnie ze smutkiem.
- Odpuść… - szepnęła zmartwiona. Czułem troskę, jaka
właśnie teraz przelewała się przez jej głowę. O mało nie doszło do
stosunku seksualnego, a ona myśli teraz tylko o moim
samopoczuciu?!
- Jesteś cudowna, Kelly – wyszeptałem, całując czubek jej
głowy, po czym przytuliłem ją mocno do siebie, by znaleźć tam
ratunek przed całym światem.
- Chyba sobie ze mnie żartujesz! – powiedziałem oburzonym
tonem w kierunku czarnowłosej. Na jej ustach igrał zawadiacki
uśmiech.
- Coś nie tak?
Pokazałem jej niemal iskrzący się, zrobiony z czarnych
cekinów napis: „Jestem Boski!” pośrodku białej koszulki.
Wzruszyła ramionami, jakby nie zauważała problemu.
Mruknąłem pod nosem „kobiety”, po czym z odrazą ubrałem
bluzkę. Robi widząc ją na mnie, ledwo powstrzymywała się od
śmiechu, zagryzając dolną wargę zębami, jednak nic nie
powiedziała.
- Cała prawda… - Przejrzała się w lustrze i dumnym
krokiem wyszła z toalety. Chwytając pozostawianą przez nią
torbę, również opuściłem pomieszczenie. W okolicy nie
zauważyłem tak bardzo wkurzającej mnie blondynki, jaką była
Faith.
81
Szedłem w krok za czarnowłosą, marzą tylko o tym, by
powtórzyć nasz wyczyn w łazience. Podczas ubierania przez
myśli mi przemknęło, czy nie będziemy się do siebie inaczej
odnosić, ale pozbyłem się tego, gdy tylko Kelly z uśmiechem
podała mi spodnie. Taka dziewczyna to istne marzenie! Ciałem
przypominała spragnioną seksu nastolatkę!
Czujnie obserwowałem jej kołyszące się biodra, dosłownie
idealnie zaokrąglony tyłek. Mocne wcięcie w talii, jędrne piersi, a
na dodatek skóra gładka jak jedwab. Uwielbiałem patrzeć, jak
promyki słońca padają na ciało kobiety. W pamięci szukałem
Kelly, kiedy czyste światło muskało jej skórę, ale na próżno.
Postanowiłem nadrobić tę zaległość, jak tylko opuszczę szpital.
Szpital… Zmarszczyłem brwi.
- Kelly, właściwie to… - zacząłem, gdy zorientowałem się, iż
dziewczyna jest zbyt daleko ode mnie, by usłyszeć, co do niej
mówię. Lekko się chwiejąc, przyspieszyłem tempa. Często
zerkałem pod nogi, by się nie przewrócić, przez co nie
zauważyłem momentu, w którym czarnowłosa zniknęła z mojego
pola widzenia. Wydałem pomruk niezadowolenia. Właśnie
znajdowałem się na tak zwanym rozstaju dróg. Starałem się
wypatrzeć gdzieś Robi, lecz nikt jej nawet nie przypominał.
Westchnąłem zrezygnowany. – W którą stronę teraz?
- Trumielu… - usłyszałem nagły oraz odległy cichy szept,
jakby niesiony wiatrem. Moje ciało natychmiast zesztywniało. Z
rozkoszy przymknąłem oczy, chcąc jak najdłużej rozkoszować się
tym dźwiękiem. Niczym kobieca pieszczota, dotykała mojego
serca, poruszając tym, co tak bardzo było mi potrzebne.
Odwróciłem się, jednocześnie podnosząc powieki. Szukałem
wzrokiem osoby, która mogła wypowiedzieć to słowo. Moje oczy
nie natrafiły na nikogo, kto zainteresowałby się znaczeniem tego
82
wyrazu. Może mi się tylko przesłyszało? Stanowczo zaprzeczyłem
swojemu zwątpieniu. Nie mogłem sobie tego wyobrazić, a co
dopiero usłyszeć tu, na Ziemi! Zamknąłem oczy, w duchu prosząc
o powtórzenie słowa. Nie doczekałem się.
Czyżby sam Bóg chciał mi coś przekazać? Jeśli tak, to po co
by mnie wzywał? Upadłem! Nie powinienem go interesować! Tak,
jak nie obchodzą go inni anielscy buntownicy, w tym nawet
Lucyfer, jego pupilek!
Dawniej Anioły nie miały wolnej woli. Robiły wszystko, co
rozkazał im Stwórca. Bóg uznał, że to dla niego za mało. Wpierw
od ciemności Pan oddzielił światło, więc tak powstała jasność. W
drugi dzień stworzył sklepienie niebieskie, a także wodę na
planecie, zaś w trzeci zbudował ląd, który niemal natychmiast
zakwitł piękną roślinnością. Następie Bóg pomyślał o tym, co
mieszkańcy danej planety chcieliby widzieć i tak stworzył słońce,
księżyc, gwiazdy… Czwartego dnia uformował zwierzęta wodne,
później latające. To wciąż nie napawało Boga odpowiadającym
mu szczęściem. W piąty poranek stworzył istoty poruszające się
na czterech nogach. Tak powstały zwierzęta lądowe. Aniołowie
patrzyli na całość ze zdumieniem w oczach. Uważali swojego
Pana za Wszechmogącego, jednakże właśnie jemu czegoś wciąż
brakowało. Miał Anioły, które wypełniały każdy rozkaz oraz
mieszkańców planety, jaką nadał imię Ziemia, ale to nie nasyciło
jego pragnień. W ten sam dzień Bóg powołał do życia dżiny, które
stworzył na własny wzór, dając im wolną wolę oraz potężne
moce.
Dżiny były to istoty o bardzo pięknej urodzie. Jedni mieli
długie proste włosy, zaś inni kręcone. W pewnym sensie byli
ludźmi z potęgą w ciele. Twory te bowiem miały moc władania
czterema żywiołami. Każdy dżin wraz ze swoimi narodzinami
83
otrzymywał dar powietrza, wody, ognia lub ziemi, by móc
ulepszać planetę, na której żyli. Tworząc je, Bóg nie przewidział, iż
będą to istoty podłe i tak egoistyczne, że zapragną zagarnąć
Ziemię Pana tylko dla siebie. Dżiny mordowały swoich braci wraz
ze światem, jaki był im dany. Stwórca zniszczył swoje dzieci, nie
oszczędzając nikogo, kto był w zasięgu jego wzroku.
Przed zachodem słońca Pan wpadł na kolejny pomysł.
Biorąc w swoje dłonie czerwoną glinę, imając siebie za wzór,
ulepił człowieka. Nadał mu imię Adam.
Adam nie miał żadnych specjalności, które mogłyby
wykraczać poza pracę jego mięśni. Zamiast mocy Bóg podarował
mu duszę. Najczystszy twór, jaki tylko on potrafił wykreować ze
światła. Pierwszy człowiek na Ziemi stąpał nago w ogrodzie Eden.
Tylko ta część zbudowanego świata ostała się cała po stworzeniu
dżinów. Dusza miała wiele dogodności, jak: uczciwość, lojalność,
pokora, ale także pewną niewygodę – dokuczliwą samotność.
Adam czuł się smutny, lecz nie umiał wytłumaczyć powodu.
Wszechmogący wysłał aniołów, by dotrzymywały mu
towarzystwa. Kierując się dobrymi intencjami, dał wszystkim
aniołom wolną wolę. Wydał ostatni rozkaz, aby pokłonić się
człowiekowi, ale nie przewidział buntu, jaki wszczęły dusze.
Warto dopomnieć, iż aniołowie są tylko lub, jak kto woli, aż
duszą. Po stłumieniu rebelii w Niebie, Bóg zniszczył prawie jedną
trzecią aniołów, w tym wspomnianego wcześniej Lucyfera –
Niosącego Światło. Człowiekowi po wizycie tych boskich istot
tylko się pogorszyło. Wiedział już czego chce, choć nie umiał tego
opisać.
Bóg po wielokrotnych przemyśleniach przywrócił do życia
Lilith, matkę większości dżinów. Przerażona groźbami Stwórcy,
84
oddała się Adamowi, jednak nie tak, ja on by sobie tego życzył.
Dżiny z natury były swoimi panami, więc robiły, co chciały. Nie
spodobało się to człowiekowi. Adam zażądał kobiety uległej mu,
poddanej. Bóg spełnił dość wygórowaną prośbę swojego dziecka,
po czym zniszczył Lilith. Drugi człowiek na Ziemi nosił imię Ewa.
W chwili ponownej śmierci dżina na Ziemię zstąpiło zło,
niezauważone przez czujne oczy Boga. Zaczaiło się ono w
ciemności i przyjęło postać niezwykle podobną do
Wszechmogącego. Stwórca czerpał swą potęgę ze światła, zło zaś
z ciemności, czających się w ludzkich duszach. Wciąż jeszcze
słaby, podjął chytrą próbę, która zakończyła się powodzeniem.
Zbyt ufna Ewa zjadła owoc z Drzewa Poznania Dobra i Zła. Moc
ciemności zwiększyła się, potęgując znaczenie zła.
Reszta potoczyła się dokładnie tak, jak mówi o tym biblia.
Wygnanie, rozpacz, no i w końcu dzieci. Każdy musi znać
przypowieść o tym jak Abel, syn Adama, został zamordowany
przez swojego brata Kaina. Właśnie wtedy Zło przyjęło imię
Diabeł oraz ujawniło się Stwórcy.
Kto by pomyślał, że po urodzeniu się Jezusa Bóg tak się
zmieni? Nie spuszcza plag na narody niewierne, nie poszukuje
idealnych. wierzących w niego… Normalnie cudowne
orzeźwienie przeżył ojczulek, pomyślałem z niesmakiem.
Niestety, po przemyśleniu faktów Bóg jest wciąż moim
stworzycielem, a do tego może mu na mnie zależeć! Skoro nie
zniszczył mnie, jak to zrobił z poprzednikami.
W tym momencie cieszyłem się, że upadłem dopiero później.
Jeszcze raz obejrzałem się za siebie, szukając jakiejkolwiek drogi,
gdzie mogła się udać Kelly, jednak nic nie przychodziło mi do
głowy. Wzruszyłem ramionami z zamiarem spytania się
85
kogokolwiek o drogę do recepcji, gdy usłyszałem słodki, kobiecy
głos dobiegający zza moich pleców.
- Mogę w czymś pomóc? – Odwróciłem się na pięcie, na
chwilę tracąc równowagę. Przede mną stała wysoka, ubrana w
biały, pielęgniarski fartuch kobieta. Na nosie miała małe okularki,
które nadawały uroku pomarańczowym piegom oraz burzy
rudych loków.
- Tak.. – zaciąłem się na moment, gdyż coś w mojej głowie
kołatało, iż powinienem skądś ją znać lub dopiero poznać. –
Widziała może pani idącą tędy czarnowłosą dziewczynę?
Podałem opis wyglądu Kelly, po czym powiedziałem, że
kuzynka, jak nazwałem Robi, szła szybciej niż ja, no i zgubiłem ją
z oczu. Rudowłosa z uśmiechem stwierdziła, że wie, gdzie poszła.
- Pokażę ci, jeżeli wysłuchasz mojej propozycji – mruknęła,
zadziornie, marszcząc zgrabny nosek. A Kelly?, odezwał się cichy
głosik w mojej głowie. A co ona ma wspólnego z tą dziewczyną?
Jesteśmy razem? Nie! No więc właśnie!
Czy ja właśnie usprawiedliwiam się sam przed sobą? Chyba
rzeczywiście gruz pogruchotał mi główkę. Wziąłem głęboki
wdech, po czym z uśmiechem igrających na ustach,
odpowiedziałem:
- Wysłucham wszystko, co mi powiesz.
W drodze do mojego pokoju, jak wyjaśniła mi to Lucy, gdyż
tak brzmiało jej imię, mówiła, że strasznie spodobałem się jej
siostrze. Opowiadała o tym, jaka jest cudowna oraz jak świetnie
się zachowuje w towarzystwie chłopaków. Już od tych
przechwałek zbierało mi się na mdłości. Pomimo wspaniałej
sylwetki, w rudowłosej nie było nic ciekawego. Prawdopodobnie
86
było tak też z Angelicą, jej siostrą.
- To tu – oznajmiła rozentuzjazmowana dziewczyna,
wskazując dłonią drzwi z numerem sześćset sześćdziesiąt siedem.
Ironia losu byłaby, gdybym miał numer o jeden mniej, zaśmiałem
się w myślach, ignorując paplającą rudowłosą.
- Dziękuję, Lucy. Nie wiem, jak ci dziękować –
powiedziałem, siląc się na uśmiech. Jeśli takie są inne dziewczyny,
to ja już wolę Kelly.
Już miałem naciskać na klamkę, kiedy usłyszałem
zdenerwowany głos rudowłosej.
- Podziękuj mi, zabierając numer mojej siostry.
Patrzyłem jak powoli zdejmuje okulary, po czym jej oczy
zmieniają się błyskawicznie z koloru zielonego na niebieski.
Wpatrywałem się zahipnotyzowany w rudowłosą, która również
po chwili zaczęła się zmieniać. Źrenice rozszerzyły się
niebezpiecznie. Dziewczyna wyciągnęła w moim kierunku dłoń,
na której zobaczyłem ciemną bliznę w kształcie litery „L”.
Szepnęła tylko parę niezrozumiałych słów, wspominając w nich o
Angelice, jakiejś wierze oraz dziwne imię również na „L”,
następnie, biegnąc, zniknęła mi z oczu.
Co ona, Władcy Pierścieni się z siostrą naoglądała? Może
spodobał jej się Legolas? W końcu gra go sam Orlando Bloom…
Pokręciłem głowom z niezrozumieniem, po czym szarpnąłem
klamkę. Usłyszałem krzyk, reszta stała się zbyt szybko, bym mógł
zareagować.
Widząc swoich przyjaciół w komplecie nie zauważyłem, gdy
do rąk wciśnięto mi paczki z prezentami. Cały czas powtarzali, że
87
jeszcze nigdy nie obchodzili urodzin w szpitalu.
- Ja też nie – szepnąłem ironicznie, otwierając pierwszy
prezent od wielkiej osobistości, jaką była uśmiechnięta Emily.
88