JAN DOBRACZYŃSKI
Magdalena
Część pierwsza
1
Morze kołysało łodzią. Fale łaskotały dno, jakby ktoś skrobał po deskach
palcami. Żagiel obwisł. Wiatr, który rankiem dął w stronę lądu, teraz ucichł. Nic nie
rozpraszało wiszącego nad zatoką upału.
Jej ten żar nie przeszkadzał. Wyciągnęła się leniwie na rozścielonych na
pokładzie poduszkach. Jedną dłoń podłożyła pod kark. Czarne włosy rozsypały się
szeroko wokoło głowy. Mieniły się pieszczone blaskiem przesianym przez szkarłatną
zasłonę słońca.
Bezruch ogarnął wszystkich na pokładzie. Trzej muzykanci odłożyli swoje
instrumenty i pospali się w cieniu, rzucanym przez kabinę na rufie. Żaden dźwięk nie
dochodził spod pokładu, widać wioślarze spali także, wsparłszy głowy na wiosłach.
Tylko jeden sternik tkwił na swoim stanowisku, ale i on kiwał się sennie, nasunąwszy
na czoło kapelusz słomkowy o wielkim rondzie.
Dźwignęła się i otworzyła szeroko oczy. Były duże, czarne, jakby nakrapiane
złotem. Sen ją odszedł. Wsparta na rękach powiodła spojrzeniem po uśpionym
pokładzie. Wzrok jej spoczął na leżącym obok niej mężczyźnie. Był ubrany w taką
samą jak ona krótką, amarantową tunikę. Spał. Jedną ręką przykrył oczy, drugą miał
wyciągniętą w jej stronę. Patrzyła na muskularne wygolone gładko ramię, na
półotwartą dłoń z pierścieniem na serdecznym palcu.
Znała dobrze to ramię i te palce, szczupłe, ale mocne, nawykłe do trzymania
wodzy i miecza. Wydawały się wcieleniem siły. A jednak ta sama dłoń potrafiła być
zdumiewająco delikatna. Nie siła, ale właśnie ta miękkość zwyciężyła jej sprzeciwy,
kazała zapomnieć, że została zdobyta.
Oderwała wzrok od dłoni, która dotykała jej biodra, znowu patrzyła wokoło
siebie. Przed nią tafla morza, ujęta w półokrąg ziemi, poruszała się lekko. Schodzące
ku zachodowi słońce świeciło w stronę lądu, wydobywało wszystkie jego barwy:
ciemną zieleń drzew, płową - skalnych zboczy, czerń głazów przybrzeżnych, mglisty
błękit gór. Jeden ze szczytów wznosił się bliżej morza. Zielone zbocze porosłe było
bujną roślinnością. Nad szczytem unosił się leciutki pióropusz dymu.
U stóp góry rozrzucone były wśród zieleni skupiska białych domów. Ku
zatoce spływały potoki. Z daleka wyglądały jak srebrne łańcuszki, pogubione w
trawie.
Gdy odwróciła głowę w przeciwną stronę, widziała pod blask słońca skrzącą
się powierzchnię morza. Wyspa sterczała z wody niby wbity w dno potężny słup.
Robiła wrażenie niedostępnej skały.
Kiedyś ją opłynęli. Od strony morza nabrała teraz kształtu klęczącego
wielbłąda: dwa wierzchołki przedzielała zielona przełęcz niby położone między
garbami siodło. Środkiem przełęczy, między podpierającymi winnice murkami, biegła
w górę zakosami droga. Z daleka dostrzec można było, że zdobią ją białe posągi.
Ale ledwo zbliżyli się do portu, wypłynęła im naprzeciw łódź. Na jej
pokładzie wznosiła się wieżyczka z długą belką zakończoną hakiem - groźne
urządzenie, które zadecydowało przed pół wiekiem o zwycięstwie pod Akcjum. Łódź
pędzona wiosłami podpłynęła blisko, jej dowódca, we wciśniętym na oczy hełmie,
oznajmił przez tubę grzecznie, ale służbiście:
- Z rozkazu cezara nikt nie wzywany nie ma prawa ani podpływać do wyspy,
ani lądować. - Dorzucił mniej służbiście. - Poleć, panie, sternikowi zawrócić. Cezar
nie lubi nieoczekiwanych odwiedzin. Mam rozkaz zatopić każdy statek, który mimo
zakazu zbliży się do wyspy.
Odpłynęli śpiesznie. Na lądzie powtarzane były opowieści o okrutnych
zabawach, jakie miał podobno wyprawiać na wyspie cezar wraz z młodym Gajusem
Kaligulą, którego trzymał przy sobie. Z tymi zabawami wiązano wypadki
tajemniczego znikania w okolicy chłopców i dziewcząt. Nigdy już więcej nie
popłynęli w tamtą stronę.
Wstała wolno. Postąpiła kilka kroków depcząc rozścielony dywan bosymi
stopami o pomalowanych krwiście paznokciach. Nie odrywała wzroku od półkręgu
lądu, jaki miała przed sobą. Inaczej wyglądał tutejszy świat niż jej ziemia ojczysta.
Gleba tutaj rodziła lekko i przynosiła obfite plony. Niezliczone statki handlowe
dowoziły towary i bogactwa nie tylko z pobrzeża morza, określanego dumnym
mianem mare nostrum, ale również to wszystko, co poprzez porty egipskie ściągane
było do Italii z odległych i tajemniczych ziem Wschodu. Leżąc na drodze płynącego
strumienia bogactw, miasta tutejsze stały się prawdziwą krainą dobrobytu, rozkoszy i
użycia. Gdy ją Lucjusz tutaj przywiózł, trudno jej było uwierzyć, że taki świat może
istnieć. Spędzili jakiś czas w Rzymie. Ale stolica była pełna gwaru, hałasu, sporów i
intryg. Życie w Rzymie męczyło. Tutaj można się było bawić bez zmęczenia i
przesytu. Ludzie pławili się w morzu lub w ciepłych źródłach, jedli coraz bardziej
wymyślnie, pili, przesiadywali w termach, w cyrkach i na stadionach, rozkoszowali
się widowiskami teatralnymi, ale przede wszystkim szukali zadowolenia w coraz
nowszych, coraz bardziej wyrafinowanych rozkoszach erotycznych. Pod opieką
władczyni miasta, Wenus, kwitła głoszona przez wygnanego poetę podniecająca ars
amandi. To, co on opisał swym lekkim rylcem - tutaj działo się naprawdę.
Czyż wśród takiego życia można było pamiętać o trudnościach
gospodarczych, jakie dotykały cierpiących na narastający brak rąk roboczych
właścicieli majątków? Na kłopoty powodowane przez wzrastający w liczbę z roku na
rok plebs? Na walki polityczne? Ludzie zapominali tutaj o wszystkim, poza
poszukiwaniem nowych rozrywek i rozkoszy. Żyli niby w Raju w tej niepojętej
krainie, o jakiej - pamiętała - czytywano, gdy była dziewczynką.
Posłyszała za sobą głos mężczyzny. Lucjusz obudził się także.
- Już nie śpisz, carissima? To dobrze - ziewnął. - Trzeba nam już wracać.
Słońce się zniżyło.
- Wybierasz się dziś do Poppeuszów?
- Tak. Muszę do nich iść. Ojciec chce tego.
- Więc wracajmy.
Lucjusz klasnął rozkazująco. Na klaśnięcie wynurzył się z cienia, rzucanego
przez kabinę, starszy służby, wyzwoleniec Rufus.
- Obudź wszystkich - rozkazał Lucjusz - niech statek płynie do portu. Każ
grać muzykantom. I niech podadzą nam wina i owoców.
Na pokładzie powstał ruch. Wioślarze chwycili wiosła i zagrabili nimi wodę.
Sternik uderzył w mały bębenek, którym nadawał wiosłującym rytm. Muzykanci ujęli
instrumenty. Zagrali wschodnią pustynną melodię. Wiedzieli, że ona ją lubi.
Nadeszły dwie niewolnice. Jedna młoda, jasnowłosa, imieniem Eola, została
przywieziona przez Lucjusza z Macedonii. Niosła płaski kosz napełniony
winogronami. Za nią szła druga, starsza, z dzbanem wina i z kubkami. Nazywała się
Niza. Ojciec Lucjusza przywiózł ją jako dziewczynkę z Galii. Dał ją Lucjuszowi, a on
ofiarował jej. Niza stała się dla niej nieodstępną towarzyszką i powiernicą.
Eoli nie lubiła. Niewolnica była ładna. Wiedziała, że Lucjusz korzysta od
czasu do czasu z jej wdzięków. Nie było w tym nic niezwykłego - a jednak z
przyjemnością kazała dziewczynie nałożyć sobie na stopy złocone sandałki.
Pamiętała, że tak jeszcze niedawno nie było między nimi różnicy: obie były
niewolnicami.
Znowu wyciągnęła się na poduszkach i trzymając nad sobą kiść dorodnych
winogron sięgała po nie wargami. Zachowała ten gest z dzieciństwa. Bywało wtedy
nieraz, że leżąc leniwie na trawie połykała w taki sposób słodkie grona. Kątem oka
widziała, że o parę kroków od niej krząta się pracowicie siostra. Różniły się bardzo
od siebie. Marta od najwcześniejszych lat była wzorem porządku i pracowitości.
Rwąc winogrona nie odrywała się ani na chwilę od pracy. Rzucała gniewnym
spojrzeniem w stronę próżnującej siostry. Kilka razy próbowała ją zganić, zagrozić,
że się poskarży bratu. Ale ona wzruszała tylko ramionami, słysząc te pogróżki. Brat
nie wdawał się w takie sprawy, a poleceń Marty nie miała zamiaru spełniać.
Równo poruszające się wiosła popychały szybko lekki stateczek. Kierowali
się prosto na górę, nad której szczytem unosił się biały dymek. U jej stóp w ujściu
rzeczki leżał mały port. Widać go było coraz lepiej, w miarę jak się zbliżali do lądu.
W porcie czekała na nich lektyka. Do miasta trzeba było iść drogą wyłożoną
płytami.
Leżąc w lektyce obok Lucjusza oparła głowę na jego ramieniu.
- Gdy pójdziesz do Poppeuszów, chciałabym także wyjść - powiedziała.
- Dokąd?
- Pragnę zajrzeć do sklepu Marusa. Słyszałam, że ma nowe wiersze Filodema.
Zaśmiał się.
- Lubisz wiersze tego poety?
- Lubię.
- Czy dlatego, że przypominają ci twoją ziemię rodzinną?
- Trochę. Filodem urodził się w Gadarze za Jordanem. Tamtędy chodzą Żydzi
z Galilei do Judei, aby uniknąć zetknięcia z Samarytanami.
- Jeśli tam się urodził, to jednak od dawna mieszka w Herculanum. Na pewno
w jego wierszach znaleźć można ślady pochodzenia. Czemu chcesz ich szukać? Oni
wyrzekli się ciebie, wypędzili cię, przeklęli...
Bez słowa skinęła opuszczoną głową.
- Tu jesteś wolną kobietą - ciągnął dalej - możesz czytać wiersze, chodzić do
term, oglądać munera, brać udział w misteriach i pochodach ku czci Wielkiej
Macierzy... Wydaje mi się, że to lubisz? A przede wszystkim możesz kochać bez
oglądania się na zgodę ojca czy brata...
Znowu skinęła głową w milczeniu. To, co mówił, było prawdą. Tam, wśród
swoich byłaby niewolnicą ojca, męża, brata. Musiałaby rodzić dzieci, zajmować się
nimi i pracować - od świtu aż do nocy. Byłaby ciemna i głupia. Niewola dała jej
więcej swobody, niż jej miała jako wolna.
2
Willa Gajusa Klaudiusza Prokulusa leżała w dzielnicy, w której znajdowały
się najpiękniejsze insule miasta. Były to domy bogaczy pompejańskich, dostojników
rzymskich, którzy tu zjeżdżali dla odetchnięcia od życia politycznego, obfitującego w
intrygi i spory. Wszystkie odznaczały się przepychem, elegancją i dobrym smakiem.
Prokulusowie wywodzili się z bocznej linii Klaudiuszów. Gajus Prokulus jako
centurion legionu wojował pod wodzą Germanika z Germanami, a potem pod
Tyberiuszem w Armenii. O swoim pokrewieństwie z rodem cesarskim nie wspominał
nigdy. - Pamiętał o tym, jak zniknęli, nie wiadomo przez kogo sprzątnięci - Agrypa
Postumus, Julia, sam Germanik, a wresszcie rodzony syn cesarza, Druzus. Zanim
jednak Gajus, syt zdobytych na wojnie zaszczytów, wycofał się do swej willi w
Pompejach, wszedł w kontakt z wszechwładnym prefektem pretorianów, Sejanem.
Sejan okazał Gajusowi sympatię i życzliwość, czym zachwycony - mając na oku
przyszłość swoich dzieci: Lucjusza i Klaudii, wydanej niedawno za mąż - pozwolił
sobie rozwieść się wobec niego o przynależności do panującego rodu. Sejan słuchał
słów Gajusa uważnie, zapewnił, że będzie pamiętał zarówno o mężu Klaudii, jak i
należnym stanowisku dla Lucjusza, który odbywał właśnie służbę wojskową w
dwunastym legionie stacjonującym w Syrii, noszącym wspaniały tytuł Fulminata.
Obietnice Sejana zachęciły Gajusza Prokulusa do zajęcia się karierą syna.
Poppeuszowie - ród wielkich bogaczy pompejańskich - posiadał wpływy w Rzymie,
w senacie i na dworze cesarskim. Córka Poppeusza, Waleria, nie była na pewno
dziewczyną piękną, stanowiła jednak znakomitą partię. Bogate małżeństwo oraz
opieka najpotężniejszego człowieka w cesarstwie mogły zapewnić Lucjuszowi - jak
sądził Gajus - znakomitą przyszłość. Niewolnica, którą młody trybun przywiózł ze
Wschodu, wyzwolił i uczynił swą kochanką, nie odgrywała w tych obliczeniach
żadnej roli. W Pompejach każdy mąż miewał obok żony kochanki - i tylko to się
liczyło, aby nie wydawał na nie zbyt wiele pieniędzy.
Po powrocie do willi oboje wzięli kąpiel. Ojciec z synem świątecznie ubrani
wyruszyli zaraz potem do Poppeuszów.
Gdy lektyka niosąca ich opuściła dom, przywołała Nizę. Kazała przynieść
dwa ciemne płaszcze z kapturami. Wydała także polecenie, aby towarzyszył im
niewolnik imieniem Karpus, potężny wzrostem i znany z wielkiej siły. Karpus
trzymał w jednej ręce kij, w drugiej latarkę. Chociaż w mieście panował spokój i nie
słychać było o napadach na przechodniów - zwłaszcza że stacjonująca w Neapolis
kohorta pretoriańska pilnowała porządku na całym wybrzeżu ze względu na bliską
obecność cesarza - Lucjusz domagał się, aby zawsze w swych wędrówkach po
mieście, zwłaszcza wieczornych, towarzyszył jej niewolnik.
Mimo zmierzchu miasto było ciągle jeszcze pełne życia. Sklepy i stragany
pozostawały otwarte do późna. Blask kaganków przyciągał klientów. Także winiarnie
pełne były pijących. Obok otwartych drzwi jednej z tawern jakiś pijany drab
naśladował bezwstydnie stojący w pobliżu posąg spitego Herculesa. Zobaczywszy
dwie owinięte płaszczami postaci kobiece ruszył ku nim niepewnym krokiem,
bełkocząc jakieś zachęcające słowa. Ale Karpus wysunął się naprzód i jednym
uderzeniem kija zwalił pijaka na ziemię.
Na forum, wśród najelegantszych sklepów, znajdowała się księgarnia Marusa.
Gdy wszedłszy do sklepu zsunęła kaptur z głowy, kupiec skłonił się nisko, poznawszy
znaną sobie klientkę.
- Witaj, pani. Czym mogę ci służyć?
- Doszło do mnie, Marusie, że posiadasz na składzie nowe utwory Filodema.
- Mam je rzeczywiście. - Sięgnął do półki, na której leżały rulony, każdy
przewiązany barwnym sznurkiem. - Oto jeden z tych, który został napisany pod
dyktando samego poety.
- O czym mówi utwór?
- Tym razem Filodem ofiarował swoim czytelnikom ucieszne epigramaty,
opisujące zabawy z kochanką...
- I nie ma w nich nic z opisów ziemi, na której urodził się poeta?
- Nie, pani. Tym razem czcigodny filozof trącił struny amora.
Rzuciła okiem na rulon, przeczytała kilka zdań, po czym oddała rulon
kupcowi.
- Takich wierszy nie szukam. Te epigramaty przypominają mi plugawe
wierszyki, jakie gawiedź wypisuje na murach. Szkoda, że poeta obrócił
zainteresowania w inną stronę.
- Śmiem powiedzieć, pani, że jednak te wesołe wierszyki czytywane są
chętniej niż westchnienia poetyckie. I autor, i ja zarabiamy na nich lepiej. Filodem
potrzebuje pieniędzy. Przywiózł sobie ostatnio z Bajów nową kochankę... Jest młoda
jak ty, pani.
Nie odpowiedziała. Nawet w mieście, jak Pompeje, znane były powszechnie
miłostki podstarzałego poety. Widziała go kiedyś podczas misterii dionizyjskich
goniącego z rozwianym włosem za bachantką, która w namiętnym tańcu zrzuciła z
siebie peplum.
Marus odprowadził ją do drzwi sklepu.
Zrobiło się późno. Po niebie, na którym tu i tam wisiały obłoki niby
zapomniana na sznurze bielizna, toczył się księżyc. Czasami znikał zakryty, ale jego
blask prześwietlał obłok jak płomień lampy taflę grubego szkła. Na rozbłyszczanej
tarczy widać było ciemne, tajemnicze zarysy.
Światła targowiska zaczynały gasnąć. Kupcy zamykali sklepy i stragany,
słychać było stukot ciężkich okiennic. Na pustoszejące ulice wychodziły łaciate koty,
w dzień kryjące się między krzewami. W mroku doszedł wrzask napadniętej przez
samca kotki, jednocześnie rozpaczliwy i namiętny.
- Chodź - powiedziała do Nizy. - Chcę jeszcze zajść tutaj.
Skręciły w boczną, krótką uliczkę. Sklep, przed którym się zatrzymała, był
zamknięty. Nad wejściem wisiał metalowy rogal ogłaszający piekarnię. Mur po obu
stronach drzwi pokryty był nieprzyzwoitymi rysunkami i napisami. Obok wielkiego
fallusa ktoś wypisał czterowiersz wykpiwający obrzezanie.
Kazała Karpusowi zastukać. Musiał to zrobić kilka razy, zanim otworzyło się
małe okienko w drzwiach i rozległ się gniewny, nosowy głos:
- Kto tam? Kto się dobija?
- To ja - powiedziała zza pleców niewolnika - chyba poznajesz mnie,
Abinerze?
Księżyc wymotał się z welonu i zaświecił mocniej, spadając wprost na jej
głowę, z której zsunęła kaptur.
- Co z tego, że poznaję? Późna pora. O tej porze pod moje drzwi przychodzą
tylko łobuzy, którzy malują różne świństwa. Czego chcesz?
- Chcę zamienić kilka słów z siostrzenicą twojej żony, która do was
przyjechała.
- Skąd o tym wiesz?
- Mniejsza z tym, skąd. Chcę z nią mówić.
- Ona nie będzie z tobą rozmawiała. Nie należysz do naszych.
Ogarnął ją nagły gniew.
- Ostrzegam cię - powiedziała ostro - jeśli nie otworzysz drzwi i nie pozwolisz
mi rozmawiać z tą dziewczyną...
Nie ukończyła groźby usłyszawszy, że piekarz zdejmuje podpierającą drzwi
sztabę. Jej słowa musiały go przestraszyć. Wiedział przecież, kim jest, i że jedno
słowo Lucjusza do któregoś z edylów mogło go nawet pozbawić prawa do mieszkania
w mieście. Było wiadomo, że Tyberiusz nie lubi Żydów.
Drzwi otworzyły się, ukazał się w nich brodaty mężczyzna.
- Wejdź - warknął - ale oni - dorzucił w swoim języku - niech nie wchodzą.
- Nie wejdą - zgodziła się. Odwróciła się, powiedziała do Nizy i Karpusa: -
Poczekajcie na mnie.
Niza sprzeciwiła się:
- Nie możesz iść, pani, sama.
- Nie boję się - zapewniła.
Poszła za brodatym mężczyzną. Prowadził ją przez piekarnię, pełną zapachu
rozrobionego ciasta, do małej izdebki w głębi. Przy stole, na którym palił się kaganek,
siedziały dwie kobiety. Zatrzymała się w progu, powiedziała:
- Pokój wam.
Nie odpowiedziały, patrzyły na nią zaskoczone. Starsza z kobiet, żona
piekarza, musiała ją poznać. Niespokojnie spoglądała to na nią, to na męża, który stał
z ponurą twarzą. Zapytała:
- Po co ona tu przyszła? Czego ona chce? Dlaczego ją wpuściłeś?
- Co jest dlaczego? - rzucił ze złością. - Nie twoja sprawa pytać. Ona chce
gadać z nią - wskazał ruchem brody młodą dziewczynę. - Ktoś jej wygadał, że ona
przyjechała. Pewno ten głupiec Siba. Same nieszczęścia spadają przez jego parszywy
język.
Zapadło milczenie pełne zapiekłego gniewu. Powiedziała:
- Przyszłam tu, aby ją o coś zapytać. Spytam i pójdę. To twoja siostrzenica? -
zwróciła się do piekarzowej.
- Skoro wiesz, po co pytasz? - odburknęła kobieta.
- Przypłynęła statkiem?
- Statkiem.
- Twój brat mieszka w Betanii?
- Jest tak, jak powiedziałaś. - Odpowiedź przypominała warknięcie.
- Pamiętam go. Milka była wtedy dziewczynką. Teraz, widzę, wyrosła. Twój
brat - Joel, prawda? - Był zaprzyjaźniony z moim bratem.
- Twój brat, słyszałam, to godny człowiek, mądry, uczony doktór, prawdziwy
Izraelita. Nie taki jak ty - syknęła nienawistnie.
- Nie twoja sprawa! Chcę, aby ona mi powiedziała, co się dzieje u mego
brata?
Dziewczyna dotąd milczała. Miała duże, czarne oczy i piękne zrośnięte nad
czołem brwi. Na jej twarzy nie było zawziętości, raczej ciekawość.
- Ja ciebie także pamiętam - powiedziała cicho. - Poszłaś wtedy za Szymonem
i wszyscy cię podziwiali, że jesteś jak... jak... Debora... jak Judyta... Ale potem, gdy
Szymon zginął, mówili na ciebie złe słowa. Przeklinali ciebie... Mówili, że nie wolno
cię wpuścić do żadnego izraelskiego domu... Że jesteś nieczysta...
- Dobrze mówili - powiedziała piekarzowa.
Zmilczała jej uwagę. Pytała:
- Od tamtego czasu minęły dwa lata. Czy mój brat żyje?
- Żyje. Ale ciągle choruje. Twoja siostra służy mu i opiekuje się nim.
- Widujesz ich?
- Tak, często. Codziennie.
- Wspominali coś o mnie?
- Nie, nic, nigdy.
- Mówiłaś im, że jedziesz do Italii?
- Mówiłam.
- I nie było mowy o tym, że możesz się spotkać ze mną?
- Nie. Oni nie wiedzą, gdzie jesteś. I nie chcą wiedzieć. Słyszałam, jak Marta
nieraz mówiła: “Nie mam siostry”.
Oddychała szybko i ciężko jak ktoś, kto zbyt długo trzymał głowę pod wodą.
Milczenie przerwał Abiner. Rzucił niecierpliwie:
- Już późno. Ona ci powiedziała wszystko, co wie. Idź sobie.
- Jeszcze chwila. Powiedz - zwróciła się na nowo do Milki. - Co się dzieje w
kraju, w Jerozolimie?
- Nie wiem, czego się chcesz dowiedzieć. Świątynia już prawie ze wszystkim
wykończona. Na święta przybywają do niej wielkie tłumy pielgrzymów...
- A w Judei? Czy jest spokój?
- Nikt teraz z Rzymianami nie walczy. Podobno kryje się w górach resztka
ludzi Szymona, ale oni tylko napadają na kupców... Za to całe tłumy chodzą teraz nad
Jordan do proroka...
- Do proroka? Co to za prorok?
- Nazywa się Jan syn Zachariasza. Żył przez lata na pustyni. Teraz przyszedł
nad rzekę. Upomina ludzi, aby nie grzeszyli. Wzywa, aby się obmywali w wodzie na
znak odrzucenia od siebie wszelkiego zła. Bo on mówi, że po nim przyjdzie inny
prorok, większy niż on...
- Kiedy ma przyjść?
- Jan mówi, że niedługo, że już jest. Byłam nad Jordanem i słyszałam, jak
wołał, że gdy tamten przyjdzie, będzie chrzcił ludzi ogniem.
- I do Jana idzie wielu?
- Idą wszyscy. Nawet złodzieje, poborcy, dziewczyny uliczne...
- Po co?
- On ich chrzci, wzywa, by pokutowali...
Powiedziała zamyślona, jakby sama do siebie...
- Szymon nie kazał pokutować. Walczył...
Urwała i zamilkła. Zrobiła się cisza. Z kąta rozległ się zły głos piekarza:
- Już późno... Idź już.
- Idę - odrzekła. - Pokój wam.
Nikt jej nie odpowiedział. Abiner poszedł przodem z kagankiem w ręku.
Znowu przeszli przez ciepłą, dyszącą zapachem chleba piekarnię. Mężczyzna odsunął
sztabę. Przed domem, w blasku księżyca stali Niza i Karpus. Mijając próg
powtórzyła:
- Pokój wam.
Ale usłyszała tylko odgłos splunięcia. Drzwi zamknęły się za nią, szczęknęła
zasuwana sztaba.
Odruchowo zaśmiała się. Gniewnie i gorzko. Miała dziwne uczucie, że ten
śmiech zabrzmiał tak, jakby nie był jej śmiechem. Trochę tak, jak zwykł śmiać się
Melito.
3
Cubiculum było małe, pogrążone w ciemnościach. Okno zamykały ciężkie
okiennice. Przychodziło się tu tylko, aby spać. Leżący obok Lucjusz pogrążony był w
głębokim śnie. Jego nagie ciało pachniało olejkami, jakimi się skropił idąc do
Poppeuszów, jego oddech - wypitym winem.
- Ona nie warta ciebie - mówił po powrocie pochylony nad nią. - Mała,
chuderlawa... Musi mieć obwisłe piersi... Ale rozumiesz...?
- Rozumiem... - jej palce zaciskały się na barkach mężczyzny.
Potem zasnął, ale ona spać nie mogła. Myśli wciąż wracały do gniewnej
rozmowy u piekarza. Gdy Szymon zawołał na nią, wiedziała, że wzywa do walki. I
walczyliśmy - myślała. Wierzyła, że trzeba było walczyć. Nie uległa bez walki. Jej
palce powędrowały pod lewą pierś i odnalazły bliznę, miejsce, w które pchnęła się
nożem. Nieporadnie i zbyt słabo. Wyrwano jej nóż, zanim zdołała uderzyć po raz
drugi. “Zbyt ładna jesteś, moja mała - powiedział Lucjusz. - Nie pozwolę ci odebrać
sobie życia. Chcę cię mieć.” Przywołał znającego się na opatrywaniu ran żołnierza,
aby zajął się jej raną. Gdy ją odprowadzano do namiotu Lucjusza, widziała jak inne
dziewczęta gwałcone były przez żołnierzy na łące, na oczach ich ojców, braci,
kochanków.
Oddział Szymona został zaskoczony i rozbity. On sam zginął jako jeden z
pierwszych. Resztka powstańców wpadła w zastawioną pułapkę. Na schwytanych
mężczyzn czekały krzyże, ustawione wzdłuż drogi. Namiestnik chciał, aby taka
śmierć odstraszyła Żydów od nowych buntów. Przy oddziale zwycięzcy znaleźli
gromadę młodych dziewcząt. Oddano je żołnierzom.
Ten także, który ją odprowadzał do namiotu, patrzył na nią łakomie, nie śmiał
jednak tknąć branki swego wodza. Związał jej ręce i nogi i zostawił leżącą na ziemi.
Leżała osłabiona utratą krwi - ale bardziej jeszcze przybita poczuciem doznanej
klęski.
Poszła za Szymonem nie dlatego, że porwał ją jako mężczyzna. Tamto
przyszło potem, gdy już prowadzili życie walczącego oddziału. Kiedy spotkała go,
zdobył ją słowami. Mówił o hańbiącej niewoli, w jakiej znajduje się Izrael, o wielkiej
jego przeszłości, o obietnicach Najwyższego, o namaszczonym wodzu-mesjaszu,
który przyjdzie, aby porwać cały naród do zwycięskiej walki, o wielkim triumfie nad
nieczystymi. Mówił gorąco, z zapałem, a ona słuchała go - i dała się porwać jego
słowom. Tak często marzyła i oto pod jego słowami marzenia zaczęły przybierać
widzialny kształt. W ich domu tylko Marta żyła życiem codziennych, ludzkich spraw.
Ona i ich brat ogarnięci byli marzeniami. Tylko że Łazarz odnajdywał swoje
marzenia w rulonach natchnionych ksiąg - i to mu wystarczało. Dla niej marzenia
musiały przybrać wygląd postaci ludzkiej.
Szymon z gromadą zwolenników wyruszył w góry judzkie. W okolicach
Masady rozgromił oddział wojsk pomocniczych, które wysłał za powstańcami
prokurator. Syt triumfu zjawiał się w miasteczkach w pobliżu Jerozolimy, by ściągać
nowych rekrutów do swego oddziału. Ochotników nie brakło. W Jerozolimie
znajdowały się wielkie rzesze robotników ściągniętych z całego kraju do budowy
świątyni. Ale praca była już na ukończeniu, więc ludzie nie wiedzieli, co mają ze
sobą robić. Wracać do wiosek, z których przyszli, nie chcieli. Żyli nadzieją na jakieś
nieoczekiwane rozwiązanie. Słowa Szymona i wysyłanych przez niego ludzi trafiały
do nich łatwo. Mały oddział urósł do kilkuset.
Szymon wezwał także dziewczęta, uważając, że mogą być przydatne w życiu
obozowym, a także do kontaktów z ludnością osiadłą. Była pierwsza, która się do
oddziału zgłosiła.
Brat i siostra usiłowali ją zatrzymać. Łazarz - choć także marzyciel - nie
wierzył Szymonowi. To prawda - mówił - że święte księgi zapowiadają przybycie
Pomazańca, który dokona wielkiej przemiany w losie Izraela. Czy jednak będzie to
wojownik ludzki, czy też przyjdzie na czele szeregów anielskich? - co do tego
badacze ksiąg nie byli zgodni. Ludzi, jak Szymon, pojawiało się już kilku. Wzywali
do walki, lecz żaden nie osiągnął zwycięstwa. Ginęli wraz ze swymi zwolennikami.
Od czasu Machabeuszów naród wykrwawiał się wiele razy. Jak można walczyć z
Rzymem, który panuje nad całym światem?
Inaczej mówiła Marta: Mężczyźni mają swoje sprawy męskie - pracują lub
walczą. Kobiety są stworzone do czego innego: mają pilnować domu, rodzić i
wychowywać dzieci, służyć mężowi. Twoje życie - mówiła - winno być
przygotowaniem do służenia. Dziewczyny nie idą między mężczyzn. Z tego może być
tylko nieszczęście.
Zamknęła uszy na te tłumaczenia, nie posłuchała zakazów. Nic jej nie mogło
powstrzymać. Z całym zapałem włączyła się w życie oddziału powstańców. Gotowała
jedzenie, prała bieliznę, pielęgnowała rannych, chodziła na zwiady, wypełniała
polecenia Szymona. Widziała w nim wodza-pomazańca. Każde jego słowo było dla
niej rozkazem. Gdy pewnej nocy zażądał, aby mu się oddała - uczyniła to bez
sprzeciwu. Nie umiała być nieposłuszna, chociaż zaskoczyło ją jego żądanie.
Widocznie, myślała, tak być musiało. Szymon był w swych żądaniach brutalny.
Powinno to było jej pochlebiać, że właśnie ją sobie wybrał, kiedy jednak rolę wodza-
pomazańca zamienił na rolę kochanka, oczekiwała od niego uczuć. Tych jednak nie
zaznała. Wtedy zaczęła sobie powtarzać, że wielkie dzieło, któremu służą oboje,
wymaga ofiar. Powtarzała to sobie aż do chwili, gdy przekonała się, że nie jest jedyną
spośród dziewcząt, od których Szymon żądał uległości...
A właśnie w tym czasie doszło do starcia z Rzymianami. Nie byli to tym
razem żołnierze legii pomocniczych, niezbyt dobrze wyszkoleni i nie skorzy do
narażania się w walce. Nieoczekiwanie pojawili się żołnierze legii Fulminata. W mig
rozgromili oddział Szymona. Widziała, jak Szymon padł w pierwszym starciu. Ten,
którego miała za pomazańca, padł przebity krótkim rzymskim mieczem. Próbowano
ratować się ucieczką. Pociągnięta przez inne dziewczęta biegła łkając. Ogarnięci
paniką dopadli ukrytego wśród skał obozu. Ale tam już także byli Rzymianie. Kilku
najsilniejszym mężczyznom udało się przedrzeć i uciec. Reszta miała do wyboru:
zginąć w beznadziejnej walce lub złożyć broń. Ale nawet złożenie broni nie ocaliło
ich od śmierci.
Leżąc związana w namiocie dowódcy Rzymian nie miała wątpliwości, co ją
czeka.
Czy mogła przypuszczać, że stanie się coś zgoła nieoczekiwanego? Że w
ramionach swego zdobywcy znajdzie to, czego nie znalazła u Szymona. Twardy
zwycięzca nie potraktował jej jak łupu wojennego. Spodobała mu się. Brutalność
ustąpiła w nim delikatności. Musiała przyznać, że okazał jej czułość, jakiej dotąd nie
zaznała. Szymon uczynił ją swoją niewolnicą. A człowiek, którego stała się
niewolnicą - traktował ją jak kochankę.
Lucjusz nie pozwolił, aby ją wiązano, gdy wychodził z namiotu. Ona zaś nie
próbowała uciec. To prawda, że nie byłoby to łatwe. Namiot wodza stał zawsze
zwrócony wejściem w stronę obozu. Rzymianie, pozostawiwszy ciała buntowników
na krzyżach, przenieśli się w inne miejsce. Po trzech dniach odpoczynku manipuł
wyruszył na północ do miejsca, w którym obozował legion. Jak się dowiedziała,
żołnierze zostali przysłani przez legata Syrii na prośbę prokuratora Judei, aby
rozprawili się z buntownikami, którym nie potrafili dać rady żołniezre kohorty wojsk
pomocniczych. Wrócili po wypełnieniu zadania.
Natomiast Lucjusz, odesławszy żołnierzy z kilkoma tylko legionistami,
skierował się ku Jerozolimie. Wieziono ją wozem zaprzęgniętym w muła, zabranym
chłopom. Wciąż była słaba po utracie krwi. Przy wozie z obu stron jechali żołnierze.
Starała się nie myśleć o tym, że są to ci sami, którzy ukrzyżowali towarzyszy
Szymona i gwałcili jej towarzyszki. Teraz uśmiechali się do niej i byli gotowi spełnić
każdą jej prośbę.
Nie wiedziała, co to oznacza, że zbliżają się do Jerozolimy. Podczas krótkiego
postoju, gdy siedziała na leżącym pniu posilając się, Lucjusz zbliżył się do niej.
Usiadłszy obok, powiedział:
- Jedziemy, Magdaleno, do Jerozolimy. Chcę odwiedzić prokuratora Judei.
Jego żona jest moją siostrą. Nie widzieliśmy się od kilku lat...
Więc Klaudia Prokula była siostrą Lucjusza? Widziała kiedyś w poczcie
przejeżdżającego przez miasto prokuratora, jego żonę, wysoką, przystojną kobietę o
dobrej, ale smutnej twarzy. Przypominała sobie również, co słyszała, że Klaudia
nawiązała znajomość z niektórymi członkami Sanhedrynu i uczęszcza na zebrania
Prozelitów Bramy.
Bliskość Magdaleny obudziła czułość mężczyzny. Ogarnął ją ramieniem. To
ciągłe okazywanie uczuć nie mogło pozostawić ją obojętną.
- Jesteś słodka, dziewczyno - powiedział. Nigdy nie przypuszczałem, że
spotkam kogoś takiego jak ty. Nie oddam cię nikomu. Będziesz moją. Kocham cię.
Ale i ty, czuję to, pragniesz mnie...
To była prawda, chociaż wzbraniała się do tego przyznać. Czuła się winna
słabości, jaka ją ogarniała, gdy się do niej zbliżał.
- Zabiorę cię - mówił dalej. - Pojedziesz ze mną. Najpierw do Syrii, a potem
do Italii. Skończył się czas mojej służby. Wracam do swoich... Masz tu kogoś
bliskiego? - zapytał.
- Brata i siostrę.
- Aby ci pokazać, jak bardzo mi jesteś droga, pozwolę ci ich zobaczyć. Ale
będziesz musiała przyrzec, że nie uciekniesz.
Pomyślała, że jeśli nie ma do końca życia czuć wstydu, iż żyje z człowiekiem,
który zabił Szymona i ukrzyżował jego zwolenników - musi spróbować ucieczki.
4
Prokurator Judei był człowiekiem trzydziestoparoletnim. Pochodził z Galii.
Brak znajomości i majątku uniemożliwiały mu przez dłuższy czas otrzymanie
jakiegoś poważniejszego i korzystnego stanowiska. Małżeństwo z Klaudią Prokulą
pozwoliło na spotkanie z potężnym Sejanem. Niechęć, jaką Poncjusz okazywał
wobec Żydów - pamiętny trudności, jakie sprawiali mu lichwiarze żydowscy, u
których był w młodości zadłużony - zwrócił uwagę prefekta. Niedługo potem Piłat
otrzymał propozycję objęcia stanowiska prokuratora Judei.
Przed dwudziestu pięciu laty Judea została prowincją cesarską. Przedtem
wchodziła w skład królestwa rządzonego przez Heroda. Po śmierci Heroda i po
przeniesieniu jego zwłok w złoconej lektyce do twierdzy Herodium, którą zmarły król
przeznaczył na swój grobowiec, tron objął wyznaczony przez ojca syn, Archelaos.
Ale młody, niedoświadczony władca wszedł od razu w konflikt z wpływową i
potężną sektą faryzeuszy. Konflikt zamienił się w buntownicze wystąpienia, w
zamieszki stłumione krwawo przez Archelaosa. Przekonany, że znajdzie uznanie dla
swej stanowczości, król wyjechał do Rzymu, pragnął bowiem otrzymać koronę z rąk
swego protektora - cesarza. Zaledwie jednak Archelaos odpłynął - zamieszki
wybuchły z nową siłą. Były tak wielkie i gwałtowne, że zarządca Syrii, Warus,
poczuł się zobowiązany do ich stłumienia. Przybycie do Judei legionistów nie
przyniosło jednak pokoju. Przeciwnie - rozruchy zamieniły się w prawdziwą wojnę,
która ogarnęła cały kraj.
Warus ostatecznie stłumił bunty. Polała się krew, a wiele miast, miasteczek i
wsi legło w ruinie. Zrozpaczona ludność, dotknięta nędzą, wysłała delegację do
Rzymu z błaganiem, aby cesarz zniósł monarchię i sam objął władzę nad Palestyną.
Nikt nie chciał powrotu Archelaosa. Oktawian rozstrzygnął sprawę w taki sposób, że
dokonał podziału herodowego królestwa. Archelaosowi pozostawił Judeę, Samarię i
Idumeę, zaś pozostałe prowincje oddał innym synom Heroda: Antypasowi i Filipowi.
Archelaos wrócił do Jerozolimy dysząc pragnieniem zemsty na tych, którzy
oskarżali go przed cesarzem i chcieli się go pozbyć. Jego rządy były krwawe i
okrutne. Znowu pośpieszyły do Rzymu delegacje z błaganiami, aby cesarz uwolnił
kraj od tyrana. Tym razem Oktawian spełnił prośby Żydów: skazał Archelaosa na
zesłanie do Galii, a Judeę uczynił prowincją cesarską.
Piłat, który został prokuratorem przed czterema laty, miał przed sobą trzech
poprzedników, którzy rządzili krajem twardą ręką. Dzięki protekcji Sejana
pozwolono Piłatowi, aby wbrew istniejącym przepisom towarzyszyła mu żona.
W pogodne, ciepłe popołudnie, kiedy już palący skwar, spadający w południe
na miasto nieco przygasł, a nad płaskimi domami Jerozolimy czuć było powiew
zachodniego wiatru, Lucjusz i Piłat siedzieli na tarasie pałacu Heroda, który
namiestnik traktował jako swą rezydencję podczas przyjazdów do Jerozolimy.
- Miałem nadzieję - mówił Piłat kołysząc trzymanym w ręku kielichem, w
którym pochrupywały wrzucone do wina kawałki lodu - że nasz pobyt tutaj nie
potrwa zbyt długo. Tak mi zresztą obiecywał Sejan. Wie, że nie znoszę Żydów.
Mówiłem mu o tym wiele razy. Ale może właśnie dlatego zmiana wciąż nie
przychodzi. Zaczynam mieć już dosyć siedzenia tutaj. Kraj biedny, niewiele można z
niego wycisnąć. Ludzie brudni i wrodzy. Gdyby nie tych parę rodów kapłańskich,
których przedstawiciele mają jakąś ogładę, nie byłoby do kogo otworzyć ust. A ci
faryzeusze! Sekta zaciekłych buntowników. W każdej chwili gotowi popchnąć ciżbę
do walki.
- Czego chcą? Przecież sami prosili o opiekę cesarza.
- Kiedy się ich przyciśnie, będą błagali o litość, ale kiedy da się im wolność,
stają się bezczelni! Ale ja im przycieram rogów. Jestem pewien, że Sejan potrafi to
ocenić. Gdy tylko objąłem władzę, kazałem kohorcie, która tutaj w mieście
kwateruje, wmaszerować otwarcie, w dzień, ze znakami pułkowymi. Wyobraź sobie,
że oni uważają za obrazę swej religii, gdy zobaczą znak z wyobrażoną głową ludzką
lub postacią zwierzęcą. Moi poprzednicy ustępowali im. Polecali, aby kohorta
odprawiająca służbę w mieście, przychodziła bez znaków!
- Pogodzili się z twoim zarządzeniem?
- Nie. Zebrało się parę setek Żydów pod moim pałacem w Cezarei.
Podszczuwani przez faryzeuszy parę dni koczowali przed bramą, nie przestając
wrzaskiem domagać się zabrania znaków. Po trzech dniach kazałem setnikowi
ogłosić, że jeżeli się natychmiast nie rozejdą, każę żołnierzom uderzyć na nich. I
wiesz, jak to przyjęli? Uklękli i oświadczyli, że wolą stracić życie, niż pozwolić na
obrazę swej religii. Musiałbym kazać zabijać, aby się ich pozbyć.
- Ustąpiłeś?
- Co miałem zrobić? Sejan chce, abym ich trzymał krótko, ale w Rzymie nie
życzy sobie rozlewu krwi. Żydzi mają niebywałe wpływy na dworze. Opętali wiele
kobiet...
- Przecież cesarz każe ich wypędzać z miasta.
- Co pewien czas. Ale wypędza się jedynie zwykłą hołotę. Żydowskich
bogaczy, mimów, lekarzy nikt nie ruszy. A ci wypędzeni też na nowo wracają. Gdyby
nie Sejan, staliby się znowu tacy potężni, jak za Cezara. Co to za żydowska
dziewczyna, którą ze sobą przyprowadziłeś?
- Znalazłem ją w obozie tego Szymona, którego bandę rozbiliśmy.
- Buntownica?
- Właściwie tak.
- Gdyby trafiła na mnie, kazałbym ją ukrzyżować.
- Daj spokój. Takie piękne ciało. A jaka kochanka!
- Uważaj. Oni umieją działać przez kobiety. Na mnie uroda Żydówek nie
działa. Pamiętam, kim są.
- Jednak, jak słyszałem, pozwoliłeś Klaudii spotykać się z żydowskimi
nauczycielami i brać udział w jakichś żydowskich misteriach.
Piłat czas jakiś kłopotliwie przebierał palcami.
- Pozwoliłem. To prawda... Wcale tym nie jestem zachwycony. Ale widzisz,
biedaczka, nie ma tu żadnych rozrywek. Straszny kraj ta Judea! Chciałbym, aby Sejan
pamiętał o swojej obietnicy. Może go widziałeś?
- Byłem cały rok w Syrii. Teraz dopiero jadę do Italii. Jak wiesz, mamy z
ojcem willę w Pompejach. Może będę miał okazję tam go zobaczyć. Często odwiedza
cesarza. Wpada także na odpoczynek do Bajów. Kiedy go zobaczę, przekażę mu
pozdrowienia od ciebie.
- Nie tylko pozdrowienia. Mam dla niego kilka cennych drobiazgów. Kiedy
poleciłem odnowić akwedukt, sięgnąłem do skarbnicy tutejszej świątyni. Byli
strasznie oburzeni. Znowu próbowali tej samej gry co wtedy, w Cezarei. Oni się kłócą
między sobą i kapłani mówią najgorsze rzeczy o faryzeuszach. Ale gdy występują
przeciwko mnie, idą ręka w rękę. Ściągnęli znowu olbrzymi tłum. Ale tym razem
byłem mądry. Zamiast wysłać przeciwko nim żołnierzy z mieczami, kazałem części
kohorty okryć się płaszczami i wziąć ze sobą mocne kije. Sprawili Żydom takie lanie,
że od razu pouciekali. Wziąłem ze skarbca, ile chciałem. A także kilka pięknych
klejnocików. Będą się na pewno podobały Sejanowi.
- Nie omieszkam mu przekazać twój dar i powiedzieć, skąd pochodzi. Ale
teraz ja chcę cię prosić o pomoc.
- Jestem na twoje usługi.
- Moja piękna Żydówka ma tu w okolicy rodzinę. Prosiła, aby się mogła z
nimi zobaczyć...
- Chcesz taką, która była w bandzie walczących buntowników, puścić wolno?
- Nie, wcale jej nie chcę puścić. To moja niewolnica, zabiorę ją ze sobą. Ale
pragnę spełnić jej prośbę...
- Już widzę, że zaczyna tobą kręcić wedle swej woli. Mówię ci jeszcze raz:
uważaj. Sejanowi także by się to nie podobało, gdyby się dowiedział. Chcesz ją
zabrać - zabieraj. Ale jeśli ją puścisz do swoich, albo ucieknie, albo oni ją porwą i
ukryją, a wtedy nie znajdziemy jej nigdy.
- Pozwolę jej iść pod strażą żołnierzy. Obiecałem...
- Obiecałeś żydowskiej niewolnicy! Dziwny z ciebie człowiek, Lucjuszu.
Twardy żołnierz, a słuchasz próśb schwytanej buntownicy. I w tobie, i w Klaudii jest
jakaś miękkość, której nie rozumiem. Jej jako kobiecie mniej się dziwię. Nudzi się.
Zawsze ją ciągnęło do jakichś misteriów. Nie wystarczało jej składanie zaleconych
ofiar. Czegoś szuka, czy za czymś tęskni. Ale to podobno dotyka ostatnio wiele
kobiet. Ty jednak... Do licha, powinieneś być twardszy.
- Nie będziesz miał jednak pretensji, gdy ją puszczę? Oczywiście pod strażą?
- Rób, jak chcesz. Tylko nie miej do mnie żalu, jeśli stracisz dziewczynę. Ci
Żydzi mają piekielne pomysły. Chciałbym już przestać na nich patrzeć. Może mi
wreszcie Sejan wyrobi jakieś inne stanowisko.
Gdy tak rozmawiali ze sobą, w ogrodzie pałacowym, pod szeleszczącymi
liśćmi palm, pochylone nad basenem, w którym kwitły wodne kwiaty i do którego
spadały krople z bijącej pośrodku fontanny, stały dwie kobiety.
Żona prokuratora była kobietą młodą i właściwie urodziwą. Jej urodę jednak
pokrywał, niby pył piękną rzeźbę, opar smutku. Miała cerę bladą, duże podkrążone
oczy, zaciśnięte jakby boleśnie usta. Poruszała się wolno, melancholijnie. Nie było na
niej prawie żadnych ozdób. Robiła wrażenie kogoś pogrążonego w żałobie.
Magdalena odbijała od niej wyglądem. Jej śmiała uroda była wciąż urodą
dziewczyny, a nie kobiety dojrzałej. Czarne włosy spadające na czoło, czarne oczy
pod równymi łukami brwi, usta duże, ale kształtne. Słońce nadało jej twarzy ton
brunatny. Osłabione utratą krwi ciało znowu nabierało siły i gibkości.
- To dobrze - mówiła Klaudia - że Lucjusz zabiera ciebie. Jeśli potrafisz być
dla niego miła, on da ci także wiele radości. Nie bój się go. To człowiek dobry,
ceniący miłość i przywiązanie. Spodobałaś mu się bardzo. Dotychczas nie widziałam,
aby okazywał tyle zainteresowania dziewczynie. Już się bałam, że będzie, jak tylu,
wolał chłopców. Postanowił cię zabrać do Italii. Jestem przekonana, że da ci wolność.
Raz wyzwolona, staniesz się panią swojego losu. Nie tak, jak kobiety tutejsze.
Lucjusz ci pomoże. On jest dobry. Jeszcze gdy był chłopcem, śmiali się z niego, że
jest miękki jak dziewczyna...
- Jest dobry - przyznała. - Nie sądziłam, że będzie taki...
- Powinnaś mieć z nim dziecko. Kobieta, gdy ma dziecko, ma zawsze dla
kogo żyć. Ja nie mam dzieci. Mało kobiet w Rzymie rodzi teraz dzieci. Jest mi bardzo
smutno. Pewna jestem, że gdybym miała dziecko i Poncjusz byłby inny... Już
myślałam o adoptowaniu. Ale on tego nie chce...
Zapadło milczenie. Kobiety oddaliły się od fontanny i podeszły do tarasu. Z
góry patrzyły na miasto. Dogasające słońce rzucało czerwony blask na płaskie dachy
domów. Cienie wież zamkowych leżały niby długie palce. Po drugiej stronie Xystosu
wznosiła się ogromna bryła świątyni. Jej dach - najeżony złotymi strzałami - zdawał
się płonąć. Za świątynią majaczyła w dali szarozielona góra Oliwna.
Z ciasnych uliczek miasta dochodził gwar głosów, nawoływania
sprzedawców, żałosny ryk jucznych osłów. Uśpione w godzinach skwaru miasto,
teraz ożywało na nowo, tętniło aktywnością. Tak bardzo czuła się przywiązana do
tych murów, tak bardzo kochała tych rozkrzyczanych ludzi.
- Masz kogoś bliskiego tutaj? - zapytała Rzymianka.
- Niedaleko stąd - wyciągniętą ręką wskazała opadający w stronę jeziora stok
góry Oliwnej. - Brata i siostrę.
- Czym się zajmuje twój brat?
- Och, on czyta święte księgi. Rozmyśla nad nimi. Układa haggady.
- Przychodzą tu do mnie czasami wasi doktorzy. Opowiadają mi o waszej
wierze, czytają mi z waszych świętych ksiąg. Macie tylko jednego Boga świętego i
niewidzialnego. To takie piękne... Nie znoszę myśli o bogach, którzy są jak ludzie...
Jak można czcić Jowisza, który miał tyle kochanek wśród bogiń i śmiertelniczek?
Waszego Boga nie obciążają słabości ludzkie. I dlatego właśnie wydaje się bliższy
człowiekowi. Bliższy nędzy ludzkiej. Rozumiejący cierpienie...
Zwróciła swe piękne fiołkowe oczy na świątynię. Wydawało się, że na coś
czeka. Magdalena patrzyła również w tamtą stronę. I Lucjusz, i jego siostra stawali
się jej dziwnie bliscy. A jednak była zdecydowana skorzystać z pierwszej okazji, by
uciec. Musiała uciec. Musiała pozostać wierna sprawie, jeśli nawet Szymon nie
okazał się tym, kim sądziła, że jest.
5
Tej nocy prawie nie spała. Bezsennie przewracała się na posłaniu w ciemnym
cubiculum. Lucjusz nie przyszedł do niej. Zagadał się do późna z Poncjuszem.
Jutro wszystko się skończy - myślała - wrócę do spokojnego życia w Betanii.
Będę chodziła w święta do świątyni i z jej podwórca będę patrzyła na ciężkie mury
pałacu Heroda. Marta będzie patrzyła na mnie po swojemu - surowo, ale ja wiem, że
pod tą surowością kryje się wielka dobroć i troska o młodszą siostrę. Łazarz kiwać się
będzie nad swymi księgami, ale czasami spoglądać będzie na nią uśmiechnięty. To,
od czego odeszła, wróci do niej wzbogacone doświadczeniami. Wymiecie ze swego
serca pył i brud, jaki w nim osiadł...
Nie zobaczy więcej Lucjusza. To, co się stało od chwili, gdy okrwawiona
znalazła się w jego namiocie, zniknie jak sen. Nie pojmowała, jak się to wszystko
mogło stać. Nie rozumiała siebie, Szymon był dla niej bolesnym rozczarowaniem.
Ale jak mogła być tak uległa wobec mężczyzny, który ją zdobył i kazał pomordować
jej towarzyszy? Może byłoby inaczej - myślała - gdyby nie uległa wpierw
Szymonowi? Gdyby to był tylko akt przemocy... Ale tak nie było. Coś uczyniło ją
bezbronną wobec mężczyzny - i wobec samej siebie. Coś, co sprawiło, że odchodziła
z żalem.
Rano Lucjusz spał. Nie budziła go. W atrium spotkała Klaudię.
- Jedziesz teraz? - spytała żona prokuratora.
- Tak.
- Jedź, zobacz swoich. Ale nie słuchaj ich, gdyby cię chcieli zatrzymać. Bądź
mądra. Przy Lucjuszu staniesz się wolną kobietą. Pamiętaj o tym, co ci mówiłam o
dziecku. Jeśli będziesz rozsądna, zaznasz więcej szczęścia niż my, żony... Stałaś się,
widać, bardzo droga Lucjuszowi, skoro tak ci ufa. Jedź i wracaj.
Opuściła pałac furtką w wieży Hippikus. Jeden ze służby przywiódł dla niej
osła i pomógł na niego wsiąść. Prowadził zwierzę za uzdę. Dwaj przydzieleni
żołnierze postępowali z tyłu.
Nie szli przez miasto, ale okólną drogą wzdłuż murów obok bram Syjońskiej i
Gnojnej, pod wznoszącym się groźnie narożnikiem muru przy zbiegu dolin Hinnon i
Cedronu. Zeszli w dół ku sączącemu się ledwo potokowi i przekroczywszy go przy
grobowcu Zachariasza weszli na drogę biegnącą zboczem góry Oliwnej. Jak dobrze
znała każdy jej zakręt. Biegała nią od małego dziecka co parę dni do miasta. Po lewej
stronie do zbocza tuliły się białe domki okolicznych wsi - po prawej otwierała się
mglista, olbrzymia dolina, zda się wyszarpana aż z samego łona ziemi. Wzrok gubił
się w dali. Na dnie doliny leżało jezioro - groźne i nieruchome. Jego brzegami były
poszarpane skały. Wiatr przywiewał od wody znaną jej dobze ostrą woń.
Mimo wczesnej pory na drodze pełno było ludzi. Wszyscy szli w przeciwnym
niż oni kierunku - ku miastu. Chłopi nieśli kosze z warzywami na targ, rzemieślnicy
zrobione przez siebie przedmioty z drewna, skóry lub słomy. Wśród idących nie
brakło pielgrzymów przybywających z daleka. Można było ich poznać z daleka po
skupionej postawie i spojrzeniu utkwionym w odkrywającym się ich oczom kształcie
świątyni. Wielu musiało być Galilejczykami, wykrzykiwali słowa zachwytu
gardłowym galilejskim narzeczem. Ciągnęli także kupcy. Prowadzili osły obładowane
klatkami z ptactwem, przeznaczonym na ofiary, lub pędzili całe stadka małych
baranków, które jakby odgadując swój los, wydawały żałosne meczenie.
Wszyscy idący zwracali ciekawe oczy na jadącą na ośle dziewczynę i
żołnierzy rzymskich, którzy jej towarzyszyli. Nie chciała być poznana, więc otuliła
się płaszczem i nasunęła połę na czoło.
Zza zakrętu zobaczyła wreszcie domy Betanii. Leżąc na wielkim szlaku
prowadzącym do Jericha, wieś była miejscem postoju podróżujących. Przy drodze
stał zajazd, obok niego dom uczonego doktora, Szymona, zwanego “trędowatym”,
gdyż jako dziecko był dotknięty tą straszną chorobą, ale po pewnym czasie wszystkie
jej oznaki zniknęły. Jej dom rodzinny znajdował się nieco dalej i wyżej na zboczu.
Gdy zeszli na wąską drogę, która prowadziła w tamtą stronę, zaczęło jej mocno bić
serce. Zbliżał się moment, w którym miała podjąć ucieczkę. Ułożyła sobie plan w
czasie drogi. Myślała, że podejdzie do furtki, zakołacze. Wyjdzie do niej Marta.
Rzucą się sobie w objęcia, a potem siostra zaprowadzi ją do domu, aby mogła
powitać Łazarza. Żołnierze i służący zostaną przed wejściem. Natychmiast wybiegnie
na drugą stronę domu. Była tam mała winnica. Niewidoczna między krzewami
wymknie się na porośnięte krzewami zbocze. Przez ich gąszcz prowadziły ścieżki.
Znała je tak dobrze, tyle razy przemykała się tamtędy jako dziewczynka, aby zbierać
dzikie owoce. Ciągle biegnąc dotrze do północnego stoku góry. Okrążywszy miasto
uda się do wsi Anatot. Tam ma znajomych, przyjaciół. Ukryją ją...
Zanim dotarli do zagrody Łazarza, przechodzili przez małą łączkę. Bawiło się
tu kilku chłopców. Na widok nadchodzących zatrzymali się w swej zabawie. Patrzyli
ciekawie na nią i na żołnierzy. Nagle jeden zawołał:
- Patrzcie! to Magdalena! Siostra Łazarza!
Otoczyli jadących kołem. Wołali jeden przez drugiego:
- Tak, to ona!
- Przeklęta!
- Dziewka nieczystych!
Któryś chwycił za kamień i cisnął nim w osła. Przestraszone zwierzę zaczęło
brykać. Inny kamień trafił ją w czoło tak, że upadła na ziemię. Żołnierze rzucili się na
chłopców. Ci jednak rozlecieli się błyskawicznie niby stado wróbli. Nie stracili
jednak chęci atakowania. Rzucali kamieniami i w nią, i w żołnierzy. Ścigani uciekali,
by natychmiast powrócić z innej strony. Skakali, aż im pejsy latały koło policzków.
Osioł znowu dostał kamieniem i rzucał się jak wściekły. Magdalena osłaniała głowę
płaszczem przed świszczącymi pociskami.
Krzyki chłopców wywołały ich rówieśników. Zbiegało się ich coraz więcej.
Wszyscy natychmiast brali się do rzucania kamieni. Rozzłoszczeni żołnierze dopadli
wreszcie jednego z atakujących. Bili go i kopali, sami jednak wciąż odbierali nowe
uderzenia. Do chłopców zaczęli przyłączać wybiegający z domów dorośli. Obok
drobnych kamieni padały i większe, zdolne zbić z nóg człowieka.
Żołnierze poczuli się zagrożeni. Sięgnęli po proce i zaczęli odpowiadać na
kamienie strzałami. Wyćwiczeni w tym, zmusili atakujących do cofnięcia się.
Osłaniając Magdalenę skierowali się pod murek okalający dom Łazarza. Oparłszy się
o niego czuli się bezpieczniejsi. Celnymi strzałami z proc trzymali atakujących z
daleka. Tłum chłopców i mężczyzn wył:
- Śmierć dziewce!
- Śmierć nieczystej!
- Niech ginie przeklęta!
- Zatłuc sukę!
Nie śmiejąc uderzyć na żołnierzy, wyładowywali swoją zawziętość na
pozostawionym na łące ośle. Walono w niego kamieniami, aż wreszcie zwierzę
zwaliło się w kałużę krwi.
Zbliżyła się do furtki. Usiłowała ją otworzyć, ale była zamknięta ciężką belką.
Zawołała:
- Marto, Łazarzu! To ja! Otwórzcie! Otwórzcie!
Ale nikt jej furtki nie otworzył. Spoza bramy usłyszała głos brata:
- To ty, Magdaleno?
- Ja! Otwórzcie!
- Nie możemy ci otworzyć. Musisz uciekać.
- Otwórzcie - biła zaciśniętymi w pięści dłońmi w furtkę. - Otwórzcie!
- Nie wolno nam otworzyć. Zostałaś przeklęta. Przyjdą za tobą, zabiją cię,
zabiją nas wszystkich. Uciekaj, ukryj się. Niech cię ukryją ci nieczyści!
- Nie możemy ci otworzyć - usłyszała pełen łez głos Marty. - Musisz uciekać.
Czuła, jak z rozciętego czoła spływa jej po policzku strużka krwi.
- Otwórzcie - nie przestawała błagać. - Chcę do was wrócić. Chcę wam być
posłuszna!
- Nie możemy ci otworzyć - odpowiedział Łazarz.
- Nie możemy - łkała Marta. - Nikt ci tutaj pomóc nie może. Zostałaś
przeklęta. Odejdź z tymi, z którymi przyszłaś. Nie pokazuj się. Ukryj...
Jeden z żołnierzy sięgnął po kościaną gwizdawkę i zaczął dawać sygnały
wzywające ratunku. Nie było to jednak konieczne. Tłum, który ich atakował, zaczął
się rozpraszać. Młodsi rwali się jeszcze, aby ukamienować dziewczynę, ale widać
było jak starsi odciągali ich i coś tłumaczyli najzawziętszym. Perswazje odniosły
skutek. Napastnicy znikali między opłotkami. Na placu pozostał wreszcie tylko osioł
dogorywający w kałuży krwi.
- Wracajmy - powiedział starszy z żołnierzy. Obaj dobyli mieczy. - Możemy
iść bezpiecznie. Gwiżdżą. Usłyszano nas.
Rzeczywiście od drogi dochodziły ostre dźwięki. Pewno jeden z patroli,
wysyłanych na szlak między Jerozolimą a Jerichem, usłyszał ich wezwanie.
Jeszcze raz podeszła do furtki. Już nie stukała. Zawołała tylko:
- Odchodzę! Nie chcieliście mi pomóc, więc się was wyrzekam! Na zawsze -
słyszeliście!? I was i wszystkiego tutaj! Wszystkiego! Najwyższego, świątyni,
waszych nauk! Wszystkiego!
Na nowo owinęła się w płaszcz, ukryła pod jego połą przyschniętą smugę
krwi na policzku. Żołnierze szli po obu jej stronach. Tą samą drogą, którą przyszli,
wrócili do pałacu.
- Jesteś ranna!? - zawołał Lucjusz, gdy weszła do atrium. Zanim pokazała mu
się, zmyła krew z policzka, ale na czole pozostał czerwony trójkątny ślad uderzenia. -
Kto ci to zrobił? Mów!
Zrobiła lekceważący ruch dłonią.
- Nie warto o tym mówić. Jakaś gromada wyrostków...
- Napadli cię? Chcieli ci coś zabrać? Gdzie to było? Powiem prokuratorowi,
aby wysłał żołnierzy i ukarał wszystkich w okolicznych domach.
- Nie, nie rób tego, proszę. To byli mali chłopcy...
- Mali chłopcy? I ośmielili się na ciebie napaść, choć byłaś pod opieką
żołnierzy? Coś ukrywasz...
Pośpiesznym krokiem wyszedł z atrium. Magdalena usiadła na kamiennej
ławie obok posągu Diany. Nigdy nie uwierzę - myślała - że ten kamień wyobraża
boginię. Ma być opiekunką zwierząt i kobiet. Choć nie potrafię przyjąć, że istnieje,
mogę wyciągnąć do niej ręce.
Lucjusz wrócił.
- Już wiem - rzekł. - Kalpurnus powiedział mi. Napadli was i chcieli cię zabić.
A twoi nawet nie otworzyli bramy, abyś się mogła schronić. Widzisz, jacy są.
Opuściła głowę i milczała. Mężczyzna ciągnął:
- Zabiorę cię do Italii. Zapomnisz o nich. Dam ci miłość, rozkosz, wolność.
Zobaczysz, jakie może być życie.
Bez słowa skłoniła głowę. Tak, nie pozostawało jej nic innego. Klaudia
niewątpliwie ma rację: Lucjusz potrafi jej dać szczęście. Pójdzie za nim, zapomni o
bracie i siostrze, zapomni o swoich. Zapomni o ukrytym za zasłoną w świątyni
niewidzialnym i niemiłosiernym.
6
Tego dnia elegancka publiczność Pompejów miała okazję obejrzeć w teatrze
słynny na całą Italię mim. Trupa Pannikulusa przybyła z Rzymu, gdzie wiele razy,
przy wypełnionej po brzegi widowni, wystawiała swoją sztukę.
W ostatnich latach mimy stały się modne. Dramaty i komedie, poprzednio
cieszące się wielkim powodzeniem, przestały interesować. Publiczność uznała, że są
mdłe i nudne. Łzawe historie zakochanych par, podobnie jak dramaty zemsty i
tragedie złego losu nikogo już nie pociągają. Miłość stała się wszechwładna, wyzbyta
wszelkich trudności czy oporów. Ulegali jej wszyscy bez komplikowania sobie życia.
W nieubłagane prawa losu także nikt nie wierzył. Los przestał być straszny tak samo
jak bogowie. W teatrze szukano tylko rozrywki, toteż autorzy i aktorzy zabiegali
przede wszystkim o to, aby przygotować jak najbardziej podniecające widowisko.
Sztuka Pannikulusa zdobyła sławę, że potrafi pokazać coś, czego dotychczas nie
oglądano na scenie. Toteż z niecierpliwością i zaciekawieniem publiczność
przybywała ze wszystkich stron miasta na przedstawienie.
Siedząc obok Lucjusza wodziła spojrzeniem po teatralnych ławach. Raz po
raz odpowiadała uśmiechem na uśmiechy i skinieniem głowy na ukłony. Była znana
wielu. Rola kochanki Lucjusza dała jej pozycję towarzyską. Lucjusz domagał się, aby
zawsze pojawiała się w miejscach publicznych ubrana starannie i nie żałował na to
pieniędzy, a ona, posiadając wiele wrodzonego smaku, umiała to robić. Jej barwna
palla wyróżniała się wśród okryć innych kobiet. Czarne włosy miała upięte w wysoką
fryzurę, przytrzymywaną przez złotą siatkę. Nad tym uczesaniem pracowała cały
ranek zręczna plekuza.
Lucjusz był dumny z tego, że wszyscy mężczyźni wokoło zwracają uwagę na
jego nałożnicę. On także wodził spojrzeniem po obecnych na widowni, a potem
zwracał uśmiechniętą twarz ku Magdalenie.
Odpowiadała na ten uśmiech - uśmiechem. Z wolna dawała się ponosić fali
zadowolenia z miłości i z życia, jakie wiodła. To, co było dawniej, odeszło w cień.
Prawie już zapomniała o swym poprzednim życiu, o wezwaniu Szymona, o dniach
walki... Lucjusz ją kochał, a jego miłość dawała jej coraz więcej radości. Otrzymała
wolność. Pompejańskie kobiety przyjęły ją do swego grona. Potrafiła nawet znaleźć
się wśród tych, które były podziwiane i naśladowane. Mężczyźni nadskakiwali jej.
Zdawała sobie sprawę, że gdyby Lucjusz znudził się nią, miałaby natychmiast kogoś,
kto by się nią zaopiekował.
Uczyła się życia takiego, jakie widziała obok siebie. Zapełniała dzień
szukaniem małych przyjemności. Jeszcze wystarczały jej, chociaż większość jej
towarzyszek narzekała na nudy i szukała wciąż czegoś nowego.
Teatr, w którym odbywało się przedstawienie, był mniejszym z dwóch teatrów
pompejańskich. Tutaj dawano przedstawienia dla elity miejskiej. Nad półkolistą
widownią, na lekkim drewnianym rusztowaniu rozpięty był płócienny dach,
chroniący i widzów, i aktorów przed słońcem. Blask słoneczny, przesiany przez
szmaragdową materię, nadawał wszystkiemu tajemniczą barwę jakby oczekiwania na
coś, co miało się pojawić. I ona także wzmagała niecierpliwość widzów.
Dzisiejsze przedstawienie trupy Pannikulusa przeznaczone było dla
wybranych widzów. Następnego dnia miało być powtórzone w większym teatrze, dla
plebsu. Popularni aktorzy ściągali tłumy, które brały żywiołowy udział w
widowiskach, krzycząc, tupiąc, bijąc brawa, gwiżdżąc, rzucając kwiaty bohaterom, a
obrzucając zgniłymi owocami wykonawców grających czarne postaci. W małym
teatrze reakcje nie bywały aż tak gwałtowne, tego dnia jednak i tu panowało duże
podniecenie. Nad ławami unosił się niecierpliwy szmer.
Wreszcie przedstawienie zaczęło się. Uprzedziło je krótkie powitanie
publiczności przez kierownika trupy, który kłaniając się zapewniał, że aktorzy zrobią
wszystko, aby zabawić tak czcigodną publiczność pięknego miasta Pompejów.
Treść sztuki była błaha i właściwie znana, gdyż obracała się wokół
wielokrotnie powtarzanych motywów starego chciwca, jego tęskniącej za uciechami
żony, młodego spryciarza i fertycznej służącej. Młody bohater sztuki odwiedza
przyjaciela swego ojca, podstarzałego kutwę, z zamiarem wymamienia od niego
pożyczki, której zresztą nie ma zamiaru zwrócić. W domu swego gospodarza
młodzieniec spotyka dwie kobiety: żonę starego skąpca, pełną niewyżytego
temperamentu, oraz piękną niewolnicę. Związawszy się z dziewczyną i namówiony
przez nią, młody człowiek postanawia okraść gospodarza. Aby dotrzeć do ukrytych
skarbów, musi wdać się również w romans z żoną starego. Niewolnica nie prowadzi
jednak uczciwej gry: posiada kochanka - herszta bandy rozbójników, dybiących
również na złoto skąpca. Między rozbójnikami a młodym bohaterem dochodzi do
zawziętej walki. Spryciarz okazuje się zręczniejszy, oszukuje ich i w nagrodę
zdobywa nie tylko pieniądze, ale i dziewczynę, z którą ucieka. Hersztowi pozostaje w
ręku tylko żona starego wraz z koszem, do którego w miejsce złota nałożono kamieni.
Skąpiec, którego sąsiedzi wybawili z rąk złodziei, wszystko straciwszy, musi jeszcze
wyprawić ucztę dla swych wybawicieli.
Przedstawienie charakteryzowała nie treść sztuki, ale sposób jej wystawienia.
Na scenie widzowie mogli oglądać najprawdziwszą bijatykę, wcale nie ustępującą
popisom gladiatorskim. Aktorzy nie żałowali siebie, tłukli się wzajemnie, aż krew
płynęła z rozbitych głów. Był to widok, który wywołał podniecenie wśród widzów.
Patrząc na walkę zapominali, że oglądają przedstawienie i wołali: “mitte” lub
wyciągnąwszy rękę ze skierowanym w dół kciukiem krzyczeli: “iugula!”. Ale jeszcze
większe podniecenie opanowało widownię podczas scen erotycznych. Aktorzy i
aktorki dokonywali na scenie rzeczy, jakich nigdy nie oglądano w teatrze.
Wśród widzów słychać było przyśpieszone oddechy. Wybuchały nagłe
chichoty. Nawet w Pompejach nie oglądano dotąd nigdy czegoś podobnego, chociaż
wiele można było zobaczyć podczas rozmaitych bachanalii. Publiczność opuszczała
teatr żywo rozmawiając. Po napięciu nastąpiło odprężenie. Kobiety śmiały się
zachęcająco.
Dostrzegła, że oczy Lucjusza błyszczą, a jego dłonie szukają jej rąk. Szybko
szła ku wyjściu. Nie wiedziała, dlaczego, ale drażniło ją, gdy ujawniał publicznie
swoją namiętność. Ale w przejściu natknęli się na starego Kwintusa Tyburtinusa,
jednego z przyjaciół ojca Lucjusza. Obaj kiedyś wojowali razem. Tyburtinus brał
również udział swego czasu w słynnej wyprawie na Partów, podczas której odebrano
utracone niegdyś przez Krassusa znaki legionowe. Obecnie stary wódz dożywał
swych dni w pięknej willi.
- Witaj, Lucjuszu - powiedział. - No i co powiesz na widowisko, jakie nam
pokazano? Miałem wrażenie, że wróciłem do lat chłopięcych, kiedy to chodziliśmy
podpatrywać kochające się pary. Oszczędzono nam szukania dziur w płocie.
Pokazano otwarcie, co się dzieje w cubiculach. Śmialiśmy się z tego, ale kto wie, czy
nie przyjdzie nam płakać. Bo to, co jest piękne dla dwojga, traci urok, gdy służy
zabawie innych. Miłość to odsuwanie zasłon, odkrywanie tajemnic. Co z niej zostanie
gdy wszystko przed czasem będzie odkryte? Nie chciałbym być dzisiejszym młodym.
Myśmy na coś czekali, im już to, co jest, nie wystarcza. Coraz liczniejsi szukają sobie
rozmaitych podniet albo zabawiają się obrzydliwie. Stary jestem, ale mówię wam: nie
chciałbym być młodym. Giną stare cnoty kwiryckie. Kobiety nie potrafią rodzić, a
mężczyźni wolą chłopców niż dziewczęta... Zawsze powtarzam, że zbliża się jakiś
koniec...
Jeszcze przez jakiś czas narzekał, a potem zapytał:
- Co robi twój ojciec, Lucjuszu? Jak on znosi te okropne czasy?
- Źle się czuje ostatnio. Dokuczają mu stare rany.
- Stare rany odzywają się, gdy życie przynosi same niepokoje. Twój ojciec
musi także troskać się tym, co się dzieje. Młodszy ode mnie, ale dzielnie służył
ojczyźnie. Przekaż mu moje pozdrowienia. Źle jest, Lucjuszu, źle. Grożą nam nowe
wojny na Wschodzie, a i od Renu przychodzą niepomyślne wieści. Barbarzyńcy
nachodzą rzeczpospolitą ze wszystkich stron, my zaś zamiast umacniać ducha i
zbierać siły, oglądamy obrzydliwe widowiska i podniecamy się gołymi dziewkami na
scenie. Dziwić się trzeba władzom, że pozwalają na takie przedstawienia. Było kiedyś
zarządzenie, że aktor na scenie musi być ubrany. Kto się dziś z tym liczy? Cesarz na
pewno nawet nie wie, co się dzieje, bo, jak go znam, nigdy by na taką rozpustę nie
pozwolił. Zawsze powtarzał, że we wszystkim potrzebny jest umiar... - Skierował
spojrzenie bladych oczu na Magdalenę. - A cóż to za piękna dziewczyna ci
towarzyszy? Greczynka?
- Nie, Judejka.
- Judejka? Nie wiedziałem, że tam bywają równie urodziwe. Jeśli będziesz
chciał kazać wyrzeźbić ją w marmurze, chętnie zakupię kopię. Czy to niewolnica?
- Wyzwoliłem ją.
- Dobrze zrobiłeś. Z niewolnicą nie mógłbyś pokazywać się publicznie, a ona
warta tego, aby się nią pochwalić. I ładna, i ubrać się umie. Gdyby była niewolnicą,
gotów byłbym ci dać za nią wiele. Ale, jak mówił niedawno twój ojciec, Lucjuszu,
masz wprowadzić niedługo do twego domu małżonkę. Czy to prawda? Czas już byłby
najwyższy, twój ojciec chciałby cieszyć się wnukami.
- Dziadkowie bardziej niecierpliwie wydają się czekać na wnuków niż
ojcowie na synów.
- Dziwisz się? To ostatnie wezwanie życia. Więc jak wyglądają twoje plany?
- Myślę, że niedługo zaspokoję oczekiwania ojca.
- W takim razie dobrze. Pozdrów go ode mnie.
Zbliżyli się ludzie z lektyką, do której wsiadł Tiburtinus. Także lektyka
Lucjusza czekała na nich. Ale Lucjusz zaproponował:
- Taki piękny wieczór. Przyjemnie będzie się przejść. Jeśli nie jesteś
zmęczona, chodźmy piechotą.
- Nie jestem zmęczona. Chodźmy.
Ruszyli przed siebie. Na kilka kroków przed nimi szedł jeden ze służby, aby
strzec idących przed spotkaniem z jakimiś pijakami, których nie brakło na ulicach o
tej porze. Z tyłu za nimi postępowali ludzie z lektyką.
Na niebo wysypywały się gwiazdy, jakby ktoś ciskał garściami cekinów. Od
morza ciągnął rześki powiew. Nad miastem czarniejsze od nocy wznosiło się zbocze
górskie pokryte tarasami winnic. Cisza spływała stamtąd niby niewidzialny deszcz.
Odpowiadał jej daleki szum morza. W wąskich uliczkach miasta rozlegały się wesołe
pokrzykiwania, bełkoczące głosy męskie i ostre, kobiece. Czasami słychać było tupot
biegnących i pełne zachęty chichoty.
- Tiburtinus ma rację - powiedziała. - Już czas, abyś się ożenił. Twój ojciec
bardzo tego pragnie.
- Wiem - rzekł. - Ojciec ciągle o tym mówi. Poppeuszowie dadzą mi chętnie
dziewczynę. Mnie jednak do niej nie śpieszno. Nie zastąpi mi ona ciebie. Z tobą mam
tyle radości. Może rzuciłaś na mnie jakiś żydowski czar?
- Nie znam żadnych czarów.
- Przywiązałem się do ciebie. Na Jowisza gromodzierżcę, to ja znalazłem się
w twojej niewoli! Tiburtinus powiedział, że gdybyś była niewolnicą, kupiłby cię ode
mnie. Nie oddałbym ciebie za żadne pieniądze! Pokochałem cię...!
Słuchała tych słów ze spuszczoną głową. Wydawało jej się, że stoi nad
brzegiem czystej, ciepłej, kuszącej wody. Jej pieszczota łaskocze palce stóp i zachęca
ciało, aby się zanurzyło. Och, rzucić się w wodę, zapomnieć o wszystkim -
wszystkich tęsknotach, wołaniach, wspomnieniach. Osiągnąć spokój nie zakłócony
niczym. Dotychczas jej uczucie do Lucjusza było tak jakby trzymane na wodzy. Nie
wolno mi go pokochać - stawało wiele razy przed nią. Chociaż oni mnie odtrącili i
przeklęli... Czy warto jednak opierać się czemuś, co przemawia tak kusząco? Jakby
ostatkiem woli powiedziała:
- Przecież musisz...
- Wiem, że muszę. Ale nic się nie zmieni. Ty pozostaniesz dla mnie
najważniejsza. Będę cię odwiedzał...
Kiedyś, gdy była jeszcze młodą dziewczyną w domu brata, mówiła jej Marta:
“Ty sama nigdy nie wiesz, czego chcesz. Za dużo jest w tobie marzeń. Człowiek musi
godzić się z tym, co mu przynosi życie. Lata młodości lecą szybko. Pewnego dnia
przyjdzie do Łazarza człowiek, który zechce cię wziąć za żonę. Bądź spokojna,
Łazarz wybierze dla ciebie kogoś godnego i uczciwego. Może to będzie kupiec, a
może uczony doktór...? Może nawet członek Sanhedrynu? “Ale ja go nie zobaczę?”
“Oczywiście nie możesz go zobaczyć przed ślubem. Tak każe obyczaj. On także
ciebie nie zobaczy...” “A jeśli to będzie ktoś, kogo nie potrafię pokochać?” “Co też
opowiadasz?! Żona obowiązana jest kochać męża. Mówię ci, przestań bawić się
marzeniami. Zajmij się pracą, abyś umiała potem usługiwać mężowi.”
Nie pojmowała, dlaczego właśnie w tej chwili przypomniała sobie o tej
rozmowie.
Szli dalej przez miasto rozbrzmiewające ciągle okrzykami, nawoływaniami,
śpiewami. Przebiegały obok nich pary poowijane w winorośl, w wieńcach z kwiatów
na głowach, z wysokimi laskami w rękach. Gdy przechodzili plac, otworzyła się
przed nimi rozległa przestrzeń i wtedy mogli zobaczyć szczyt wznoszącej się nad
miastem góry. Pióropusz dymu nad wierzchołkiem był różowy, jakby unosił się nad
paleniskiem.
- Patrz jak pięknie wygląda - powiedział.
Nie odpowiedziała. Przewalały się przez nią myśli, niby gnane wiatrem
chmury.
Znowu pochłonęły ich wąskie uliczki o wysokich chodnikach, które chroniły
nogi przechodniów podczas ulewnych deszczów. Tutaj było ciszej. Krzyki i śpiewy
dochodziły z dali.
Sylwetka niewolnika, który szedł przed nimi, zamajaczyła na tle blasku
oświetlonego domu. Jacyś ludzie stali przed bramą ich insuli. Lucjusz zdziwiony
zmarszczył brwi. Nie pamiętał swego polecenia, aby niewolnicy wyszli przed dom dla
przywitania wracających. Obok ludzi z pochodniami spostrzegł kilku zbrojnych
żołnierzy pretoriańskich.
Z mroku uliczki wstąpili w krąg blasku. Na spotkanie Lucjusza wyszedł
stojący między żołnierzami trybun. Lucjusz poznał go - był to Marek Kornutus,
dowódca kohorty stacjonującej w Neapolis.
- Witaj, Marku - powiedział unosząc dłoń. - Przybyłeś do nas?
- Tak, Lucjuszu - głos trybuna nie wydawał się przyjazny. Była w nim jakaś
odpychająca twardość.
- Czemu więc stoisz przed bramą? Przychodzę w tej chwili, ale w domu jest
ojciec. Na pewno przyjąłby cię chętnie. Masz jakąś sprawę do mnie czy do niego?
- Ojca twego nie ma - tamten mówił dalej głosem, który pobrzmiewał jak
szczęk miecza. - Czekałem na twój powrót.
- Ojca nie ma? Gdy opuszczałem dom, czuł się słabo i nie miał zamiaru
wychodzić.
- Twój ojciec wyjechał do Neapolis. I ciebie tam zabieram.
- Ojciec wyjechał do Neapolis? I mnie chcesz zabrać? Co to znaczy? Nie
rozumiem.
Patrzył zdumiony w twarz trybuna, jakby spłaszczoną pod ciężarem hełmu.
- Dowiesz się. Z rozkazu dostojnego prefekta jesteście obaj zatrzymani.
- Ośmielasz się mówić - w Lucjuszu obudził się gniew - że dostojny Sejan
nakazał nas aresztować?
- Sejan nie żyje. Był zdrajcą i poniósł zasłużoną karę - odpowiedź zabrzmiała
jak gniewne trzaśnięcie drzwiami.
- Któż w takim razie jest waszym prefektem?
- Dostojny Makro. Zabieram cię z jego polecenia. Nie próbuj się opierać, mam
rozkaz w razie potrzeby użyć siły.
Widziała, jak ręka trybuna, zbrojna w błyszczący karwasz, spoczęła ciężko na
ramieniu Lucjusza. To był gest, który sprawił, że stojący o parę kroków żołnierze
zbliżyli się i otoczyli go. Nie pojmowała tego, co się stało, ale ogarnęło ją
przerażenie. Posłyszała, jak Lucjusz mówi:
- Każę przyprowadzić konia. Przecież nie będę szedł piechotą.
- Upewniam cię, że się nie zmęczysz.
Zadrżała usłyszawszy w tych słowach drwinę.
Podczas gdy Lucjusz stał otoczony żołnierzami, Korntus kazał przywołać
zarządcę domu, wyzwoleńca Agatoklesa, i coś do niego mówił rozkazującym tonem.
Doszły do niej ostatnie słowa:
- Pamiętaj: wszystko jest własnością cesarza. Nic nie może zginąć, niczego
nie wolno wynieść. Odpowiadasz za całość głową.
Stała wciąż zastygła na skraju cienia. Lucjusz obrócił głowę w jej stronę.
Zobaczyła jego wzrok utkwiony w sobie. Coś powiedział, ale ona jego słów nie
usłyszała, widziała tylko, jak poruszyły się wargi. Potem żołnierze ruszyli prowadząc
Lucjusza między sobą. KornUtusowi podano konia. Twarde uderzenia podkutych
kalig rozległy się mocno, a potem stawały się coraz cichsze.
7
Już wiedziała, że stary Prokulus, prowadzony przez żołnierzy zasłabł i został
dobity. Nie było żadnej wiadomości o tym, co się stało z Lucjuszem. Tej nocy w
Pompejach i w innych miastach zniknęło wielu ludzi. Wszyscy oni należeli do
klientów i protegowanych Sejana.
Siedziała w opuszczonym domu oszołomiona tym, co się stało.
Wystraszony groźbami Agatokles miotał się, pilnując dobytku i niewolników.
Nie pozwalał nikomu opuszczać domu, a niewolnikom, którzy nie okazali się dość
posłuszni, kazał nałożyć łańcuchy. Wobec Magdaleny nie mógł się zdecydować, jak
ma postąpić. Wiedział, że została wyzwolona i że zajmowała w domu miejsce
honorowe, nieomal żony. Ale ze strachu przed pretorianami wolał o niczym nie
decydować sam, toteż zabronił pilnującym wyjścia niewolnikom wypuszczania jej.
Nie sprzeciwiała się temu. Nie miała zresztą dokąd iść. Jej życie stanęło
znowu na niezrozumiałym zakręcie. Właśnie wtedy, gdy wydawało się jej, że znalazła
spokojną przystań...
Pewnego wieczoru Agatokles zjawił się w atrium, gdzie siedziała w
towarzystwie wiernej Nizy.
- Przyszła do ciebie - powiedział - jakaś kobieta. Wygląda na wiedźmę.
Chciałem ją wypędzić. Ale mówiła, że ma do ciebie niezmiernie ważną sprawę. Więc
może zechcesz ją zobaczyć? Nic jej jednak nie dawaj. Nie chcę mieć potem jakichś
kłopotów.
- Wprowadź ją. Chcę z nią mówić.
Domyślała się, kim była kobieta. I tak było rzeczywiście. Do atrium weszła
wielka baba, prawie olbrzym, o czarnych, poplątanych włosach i porosłej wąsami
górnej wardze. Pamiętała, że nazywa się Filomela.
Poznała ją pierwszy raz przed rokiem. To było niedługo po ich przyjeździe z
Syrii. Magdalena uświadomiła sobie pewnego dnia, że jest w ciąży.
To był dla niej wstrząs. Zbyt jeszcze wtedy były świeże wydarzenia ostatnich
miesięcy. Zbyt boleśnie czuła odrzucenie ze strony swoich. Klaudia mówiła, że
dziecko jest największym szczęściem i że przez nie może zyskać wiele w jej obecnym
życiu. Ale ona widziała w urodzeniu dziecka same komplikacje. Tam, u nich, dziecko
było błogosławieństwem Bożym. Nawet gdy ojciec był kimś obcym, dziecko przez
matkę należało do Izraela. Ale ona zdecydowała się na zerwanie ze swoimi. Nie -
myślała - nie mogę mieć dziecka. Kim by ono stało się tutaj?
W Pompejach nie było wiele dzieci. W świecie, w którym się znalazła, w
rodzinach dostojników i bogatych wyzwoleńców kobiety rodziły rzadko i nie chciały
rodzić. Zanadto były zajęte rozrywkami. Zresztą małżeństwa rozpadały się.
Mężczyźni zmieniali wiele razy żony, kobiety - mężów. Małżeństwo, które żyło ze
sobą latami uchodziło za niezwykłość. Obok wciąż rozwodzących się kobiet były
nałożnice, jak ona, które, chociaż często bogate dzięki szczodrobliwości kochanków,
z utratą młodości i urody traciły pozycję.
W Judei wielką zbrodnią było pozbycie się dziecka. Ale w niej coraz silniej
umacniało się przekonanie, że odejście od swoich oznacza także odejście od Tego,
którego Imienia nawet nie wolno wymawiać. Cóż więc ją obchodzą Jego prawa? Co
surowe przepisy Księgi Salomona, zakazujące zabijania dzieci? Tutejszy świat nie
znał takich zakazów. Tutaj wygoda i przyjemność były najwyższymi prawami. A
jednocześnie ten świat przyjął ją życzliwie, choć była tylko zdobytą w walce
niewolnicą.
Miała możność poznania wielu kobiet, z którymi uczęszczała na zabawy
sportowe w termach. Od nich dowiedziała się o kobiecie mieszkającej w małym
domku za miastem, do której w potrzebie spieszyła niejedna Pompejanka. Któregoś
dnia, gdy nie było Lucjusza, udała się pod wskazany adres. Ze wstrętem powierzyła
się wielkim dłoniom kobiety...
Teraz ta właśnie kobieta stała przed nią. Spod rozczochranych włosów
patrzyły na Magdalenę czarne, palące oczy. Lekko schylona opierała swe ogromne
dłonie na kolanach.
- Czego chcesz? - zapytała.
- Przysyła mnie Melito, pani.
- Melito? Jest tutaj?
- Mistrz przybył znowu. Pragnie cię zobaczyć.
- Dobrze. Ale nie chcę, aby tu przychodził.
- On też woli, abyście się spotkali gdzie indziej. Proponuje, byś przyszła dziś
wieczorem tam, gdzie go widziałaś po raz ostatni.
- Czy znowu będą obchody ku czci Bachusa?
- Nie. Melito chce spotkać się z tobą.
- Powiedz mu, że przyjdę.
Co pewien czas Pompeje poruszone były obchodami ku czci Bachusa. Wśród
nieustannych zabaw, widowisk, walk gladiatorskich, misteria zajmowały niepoślednie
miejsce i ściągały liczne kobiety, bardziej jeszcze niż mężczyźni szukające podniet.
Jedne były poświęcone Izydzie - której kult panował w miastach nad zatoką - inne
Bachusowi, zwanemu także tutaj Dionizosem, jeszcze inne Priapowi. Na te obchody
przybywali do miasta ludzie, uchodzący za kapłanów i mistrzów swego obrządku, by
przewodniczyć w nocnych spotkaniach, rytualnych tańcach przeradzających się w
orgie i bachanalie. Na wiele dni przedtem kobiety, zbierające się w termach, mówiły
o nadchodzących misteriach z podnieceniem. Z ich słów łatwo odgadywała, że chodzi
im nie tyle o tajemnice, jakie mistrzowie wyjawiali inicjowanym, ile o rozpustę,
której mogły się oddać nie narażając się na sprzeciwy mężów i kochanków, jako że
były to obchody ku czci boga.
Magdalenę pociągały misteria. Nawykła od dzieciństwa do stałego kontaktu z
Najwyższym. Życie w Judei było przeplatane nieustanną modlitwą: codzienną,
sobotnią, związaną z okresami świątecznymi. Czuła się zawsze w obliczu
Niewidzialnego, o ileż bardziej niż wobec kamiennych bogów i bogiń, których figury
napotykała na każdym kroku. Za pięknymi kształtami nie było nic. Za zasłoną
Przybytku, ledwie widoczną z dziedzińca kobiet, było coś, co, choć ukryte, kierowało
ku sobie myśLi. Choć odeszła zbuntowana, nie potrafiła przestać wierzyć w skrytą
obecność.
Gdy pierwszy raz usłyszała o misteriach, zapytała Lucjusza:
- Czy pozwolisz mi wziąć udział w tych obchodach?
Wzruszył ramionami.
- Myślałem, że cię to nie będzie interesowało. Wszystkie kobiety biegają na te
obchody, więc nie chciałbym, abyś ty jedna była tego pozbawiona. Bogom trzeba
ustępować swoich spraw, gdy tego zażądają. Mogliby się potem mścić.
W zapowiedzianych misteriach ku czci Dionizosa miał wziąć udział słynny
wielki mistrz i kapłan boga. Kobiety dzieliły się z zachwytem uwagami o niezwykłej
urodzie Melity.
- Och, jak mówi, to aż ciarki chodzą po ciele - opowiadała złotowłosa,
młodziutka Doris, córka jednego z najbogatszych kupców pompejańskich i już
czterokrotna rozwódka. - A jak mówi! Nigdy już potem nie zapomnisz jego głosu.
Willa, w której odbywały się misteria, leżała za murami miasta. Otaczał ją
duży, gęsto zarośnięty ogród. Między drzewami i krzewami stały kamienne stoły i
ławy. Na sznurach, rozciągniętych między gałęziami, wisiały kolorowe lampiony.
Przychodzące damy witał cały tłum pięknych niewolnic oraz młodych ludzi
poprzebieranych za satyrów. Kobiety zajmowały grupami miejsca przy stołach.
Służące przynosiły wino w dzbanach, satyrzy i fauny grali na fujarkach.
Początkowo wśród przybyłych czcicielek Bachusa toczyły się rozmowy. Ale
czarne, mocne wino zaczęło szybko działać. Satyrzy siadali obok kobiet, obejmowali
je. Kobiety nie broniły się. Rozmowy zaczęły się rwać. Zamiast nich rozlegały się
chichoty. Śpiewano piosenki o podniecającej treści. Karesy satyrów stawały się coraz
bardziej natarczywe. Zrobiło się tymczasem całkiem ciemno, więc służba pozapalała
lampiony. Zapłonęły także wielkie kadzie z kadzidłem i ciężkie wlokące się dymy
ogarnęły ogród. Wszystko utonęło w gęstej, ciepłej mgle. W smugach chwiejnego
blasku, rzucanego przez lampiony, postaci ludzkie robiły wrażenie wielkich ciem.
Nagle jakiś mężczyzna zjawił się przy stoliku, przy którym siedziała
Magdalena i chwycił ją za rękę. Był wysoki, smagły. Miał wielkie, zrośnięte na czole
brwi i czarne błyszczące oczy. Głowę zdobił mu wieniec z róż. Na jego nagiej,
obrośniętej piersi kołysał się zawieszony na łańcuchu dziwny znak, przedstawiający
węża trzymającego w paszczy jabłko. Nie pytając o zgodę pociągnął Magdalenę za
sobą. Była tak tym zaskoczona, że nawet nie próbowała się opierać.
Pędzili przez ogarnięty mgłą i dymem ogród, pełen muzyki, śpiewów,
krzyków i oszałamiających woni. Już nikt nie siedział - wszyscy biegali, a biegnąc
chwytali się za ręce lub splatali ramionami. Gdzieś ze środka ogrodu dochodził
dźwięk trąbki, ostry i nawołujący, oraz stukot bębenków. Kierowano się w tamtą
stronę. Niewolnice stojące sznurem wzdłuż alejki podawały przebiegającym wieńce z
kwiatów, które wkładano sobie na głowy. Także mężczyzna prowadzący Magdalenę
wziął ogromny wieniec i ustroił nim głowę Magdaleny.
- Musisz być najpiękniejsza - powiedział z dziwnym naciskiem - sam bóg
będzie mówić do ciebie...
Nie miała pojęcia, co znaczą jego słowa. Tymczasem wielki tłum zebrał się na
rozległej łące, pośrodku której znajdował się niewielki staw. Nad brzegiem stawu
stała ubrana kwieciem mównica. Podszedłszy do niej, mężczyzna puścił rękę
Magdaleny ze słowami: “Stój tu i nie odchodź nigdzie”. Wszedł na mównicę. Jego
pojawienie się wywołało frenetyczne oklaski i wołania:
- Melito! Wielki Melito! Święty Melito! Witaj! Evoe!
Skłonił okrytą wieńcem głowę, a potem zaraz zrobił szeroki energiczny gest
wzywający, aby się uciszono. Głosem mocnym, nieco chrapliwym, zaczął mówić:
- Cieszcie się! Cieszcie się! Oto przychodzi święty bóg Bachus. Schodzi do
was, aby was wyzwolić, jak zszedł do strapionej Ariadny, gdy ją na wyspie Naksos
opuścił ziemski kochanek. Cieszcie się! Tezeusz odstąpił swą ukochaną bogowi, a on
ją wyzwolił od bólu, żalu i wszystkich nędz życia. Pełne cierpień jest życie ludzkie.
Ale Bachus zna słowa wyzwolenia. Ofiarowuje tym, którzy mu służą, nieśmiertelność
i trwającą zawsze radość. Gdy przyjmiecie jego tajemnicę, on zastąpi krótkotrwałą
miłość ludzką miłością, która czyni bogami. Evoe! Evoe! Życie ludzkie jest złe, pełne
cierpień i zawodów. A gdy szybko minie, przychodzi śmierć. To życie stworzył zły
bóg, który nienawidzi ludzi. Skazał ich na cierpienie. Bachus przynosi ocalenie. Daje
wam wolność. Całkowitą wolność. Cieszcie się! Na znak, że odrzucacie wszelki
przymus, odrzućcie wasze szaty. Stańcie przed bogiem nagie. Szaty są znakiem
przywiązania do materii, do ciemności. Gdy je odrzucicie, Bachus uzna was za swoje.
Ześle wam blask. Nagie wyjdziecie z labiryntu śmierci do radości, którą daje miłość...
Porwane tym wezwaniem kobiety zdzierały z siebie odzież. Występowały z
białego kręgu opadłych do stóp szat i podbiegały do mównicy. Fujarki satyrów
rozlegały się coraz głośniej, bębenki nie przestawały dudnić. Służba dosypała
kadzidła i kłęby dymu poczęły się owijać wokół postaci stojących z wyciągniętymi
ramionami.
Melito podniósł także obie ręce w górę. Wołał:
- Powtarzajcie za mną: panie, boże, Bachusie przyjdź, ucałuj nas jak
ucałowałeś swoją wybraną, by dać jej nieśmiertelność. I dziś wybierz sobie tę, która
jest najbardziej ciebie godna. Niech i ona wyrzeknie się dla ciebie tego, który ją
stworzył dla cierpienia, a przyjmie za małżonka ciebie, który uwalniasz od wszelkich
więzów. Daj wszystkim wolność i radość, która nie gaśnie. Evoe!
Zbiegł z mównicy. Znowu chwycił za rękę Magdalenę. Za nimi tworzyły się
pary. Tanecznym krokiem korowód zatoczył krąg wokoło stawu. Po drugiej stronie
wody stała niewielka świątynia. Gdy wszedł razem z nią do środka, ogarnęły ich
ciemności. Mrok pełen był odurzających woni. Wyciągniętą dłonią wyczuła stojącą w
pośrodku kolumnę. Oparła się o nią. W głowie miała szum, w całym ciele wielką
słabość. Odruchowo zasłoniła się skrzyżowanymi rękami. Melito gdzieś zniknął w
mroku. A jednak była przekonana, że ktoś stoi przed nią. Nieznany głos zapytał:
- Czy chcesz być wolna?
- Chcę... - szepnęła.
- Chcesz zapomnieć o niewoli i cierpieniu?
- Tak...
Zimna dłoń odsunęła jej skrzyżowane ręce i przesunęła się wzdłuż ciała, jakby
ją chciała tym dotknięciem naznaczyć. Odruchowo zadrżała. Ale w tej chwili wokół
niej wybuchło dudnienie bębenków. Posłyszała krzyk Melita:
- Bóg Bachus wybrał sobie małżonkę!
Potem doszedł ją rozkazujący głos tuż obok siebie:
- Odwróć się!
Obróciła się posłusznie. Objęła ramionami kolumnę, przytuliła się do niej.
Posłyszała za sobą łopot skrzydeł, a potem uderzenie spadło na jej ramiona. To było
tak jakby trzepnięto ją dyscypliną z cienkich sznurków. Ból był niewielki, ale
piekący. Znowu odezwał się głos, który przedtem do niej mówił:
- Będziesz jak bogowie...
A potem zaczęła się noc pełna zabawy, krzyków, szaleństw, muzyki. Wróciła
w poszarpanej odzieży, w poczuciu pokrywającego ją brudu. Natychmiast podążyła
do term. Schodziły się tu i inne kobiety, które brały udział w misteriach, zmęczone, z
podkrążonymi oczami. Dzieliły się wzajemnie swymi nocnymi przeżyciami. Jedne
odczuwały głód dalszej rozpusty, inne były zniechęcone i zawiedzione. Długo
pływała w basenie z ciepłą wodą, a potem grała w piłkę z kilku najmłodszymi
towarzyszkami. Zasnęła na ławie w tepidarium. Odwlekała powrót do domu.
8
Czarna niewolnica o splecionych w małe warkoczyki włosach poprowadziła ją
w głąb ogrodu. Przy tym samym kamiennym stoliku, przy którym zobaczyła go po
raz pierwszy, spostrzegła Melitę.
Nie zmienił się. Był tak samo smukły, smagły. Gęste brwi tworzyły ciężki łuk
nad oczami. Powitał ją swym charakterystycznym śmiechem, przypominającym
rżenie ogiera.
- Cieszę się, że przyszłaś. Bardzo się cieszę. Napijesz się wina?
- To wasze wino oszałamia.
- Ależ nie. Oszałamiamy się sami, gdy szukamy oszołomienia. Dziś nie jest
dzień święta i wino jest tylko winem.
Skinął na czarną dziewczynę, która pobiegła i zaraz wróciła z dzbanem i
kielichami. Wino było tak samo czarne jak wtedy, ale rzeczywiście nie oszałamiało.
- Smakuje ci? - spytał.
- Tak.
- Dowiedziałem się, że straż cesarska zabrała twego kochanka?
- Stało się, jak mówisz.
- Prokulusowie znajdowali się pod opieką Sejana. Gdy upadł, Makro, który od
dawna pragnął zająć jego stanowisko, postanowił zniszczyć wszystkich zwolenników
Sejana. Dopomogli mu Żydzi, którzy pragnęli zemsty na swym wrogu.
- Wiem, że ojciec Lucjusza zginął. Prowadzono go piechotą do Neapolis. Nie
mógł iść i żołnierz poderżnął mu gardło... Nie wiem, co się stało z Lucjuszem.
- Jeżeli nie został zabity, siedzi gdzieś w lochu. Na pewno nie zobaczysz go
więcej.
Wsparła głowę na ręku i zasłoniła oczy dłonią. Nie płakała, choć wolałaby
płakać. Łzy są jak wiosenny deszcz, który zmywa pokrytą zimowymi brudami ziemię.
Ale w niej był tylko tępy żal i poczucie rozdzierającej samotności.
- Kochałaś go? - zapytał.
Zrobiła niezdecydowany ruch dłonią.
- Było mi z nim dobrze. Znalazłam spokój. Wytłumaczyłam sobie, że nie
powinnam mieć urazy do siebie...
- Za tamtego?
- Skąd wiesz? - odsłoniła twarz i spojrzała na niego zaskoczona.
- Wszystko wiem. Oczywiście nie było sensu nie cieszyć się życiem i
miłością. Ale Lucjusz to mały człowieczek. Nie zapominaj, że zostałaś wybrana przez
boga. Ariadna czuła na pewno radość znajdując się w ramionach Tezeusza. Otrzymała
jednak nieporównanie więcej...
Chwilę milczała, zanim powiedziała głosem, który lekko drżał:
- Mówisz, że zostałam wybrana przez boga. Lecz Bachus to tylko figura z
kamienia.
- Jest figurą z kamienia dla tych, którzy pragną takich figur. BAchus ma wiele
innych imion. Myślałem, że inicjacja pozwoliła ci zrozumieć. Ale nie martw się -
zrozumiesz. Musisz tylko pozbyć się do reszty nauk, jakie wchłonęłaś tam, w Judei.
Musisz zapomnieć o krwawym Jahwe...
Poderwała się przerażona.
- Czy nie wiesz, że nie wolno wymawiać tego Imienia!?
Wzruszył ramionami i parsknął śmiechem.
- Zakaz wymyślili wasi kapłani. Tak się boją waszego Boga, że nie śmieją Go
nazywać imieniem, które sam sobie nadał. Mają rację, że się boją. Jahwe to Bóg
nienawidzący człowieka. Skazał ludzi na cierpienia. Stworzył ziemię, która jest pełna
udręki. A Bachus odrzuca cierpienie, przyobiecuje wieczną radość i wolność,
spełnienie wszystkiego, co przynosi zadowolenie. Jest bogiem, który czyni ludzi
bogami...
- Wszystkich?
- Oczywiście nie wszystkich. Tych, których wybrał. Po cóż miałby zajmować
się motłochem, któremu wystarczają uciechy ziemskie? Świnie nie pragną niczego
poza pełnym korytem. Nauka Bachusa - czy jakkolwiek będziesz go nazywała - jest
nauką dla ducha...
- Jednak domaga się ciała?
- Ach, to zupełnie co innego. Wyzwolić trzeba całego człowieka od wszelkich
przymusów. Czyż duch byłby wolny, gdyby ciało nie miało poczucia, że zaznaje
rozkoszy i daje rozkosz?
- Jeśli uwierzę w twoje słowa, będę musiała uznać, że Szymon miał słuszność.
- Twój Szymon był szaleńcem. Uważał, że walczy o wolność, a służył Jahwie,
który nie uznaje wolności. Słuchaj, dość tego rozprawiania. Nie po to cię wezwłem,
abyśmy rozmawiali o tych sprawach. Będzie na to czas. Nie możesz pozostać w domu
Prokulusów. Grozi ci niebezpieczeństwo.
- Wiem, ale co mam robić?
- Pójdziesz ze mną.
- Dokąd?
- Wszędzie, dokąd się udam. Teraz odpływam do Massylii. Jest tam bardzo
wiele zasługujących na inicjację. Trzeba zorganizować misteria. Pomożesz mi.
Nauczę cię słów i zaklęć. Jesteś mądra. Wiem, że kobiety słuchały chętnie twoich
słów, gdy spotykałaś się z nimi w termach. Teraz też będziesz mówiła do kobiet.
Milczała. Nie wiedziała, czy ma przyjąć propozycję Melity. Z jednej strony
było to uwolnienie od niebezpieczeństw, które, czuła, że się zbliżają. Z drugiej - było
to wydanie się całkowite w ręce człowieka, jednocześnie pociągającego i
przerażającego. Życie jej stanęło znowu na rozdrożu. Ale wtedy sam los pokierował
wydarzeniami. Teraz mogła wybierać.
- Więc sądzisz - zapytała, aby zyskać na czasie - że nie powinnam pozostawać
w insuli Prokulusów? A jeśli Lucjusz wróci?
- Nie spodziewaj się już tego. Jeśli jeszcze żyje, zginie w więzieniu. A majątki
zdrajców przechodzą na cesarza ze wszystkim, co w nich jest. Dom zostanie
sprzedany albo otrzyma go w nagrodę któryś z pomocników Makrona. Niewolników
sprzedadzą.
- Zostałam wyzwolona.
- Nie byłaś nigdy zwykłą niewolnicą. Jesteś jeńcem wojennym. Znajdą się
tacy, którzy wytłumaczą, że zwykłe przepisy o niewolnikach nie dotyczą ciebie.
Siedziała milcząc ze spuszczoną głową. Nie tylko słowa Melity, także jej
własna intuicja ostrzegała przed grożącym niebezpieczeństwem.
- Jedź ze mną - podjął. - Wyruszymy zaraz jutro. Nie wracaj już do domu.
Pewno masz tam kogoś, komu możesz zaufać? Wyślę niewolnika, aby się ze
wskazaną przez ciebie osobą skrycie zobaczył i wziął dla ciebie to, co chciałabyś
zabrać. Nigdy nie wiadomo, kiedy zjawią się urzędnicy cesarscy. A ty jesteś piękna.
Mogłabyś stać się łupem któregoś z nich...
Jeszcze czas jakiś milczała. Ale w końcu rzekła:
- Dobrze, zostanę. A jutro pojadę z tobą.
9
Mały żaglowiec płynął przez kilka dni ciągle trzymając się w pobliżu brzegu.
Minięto Ostię, gdzie zatrzymano się, by zabrać trochę towaru, a potem skręcono na
zachód. Oderwawszy się od wybrzeża Italii statek skierował się między skalistą
Korsykę i równie górzyste wybrzeże Ligurii. Teraz płynęli trzymając się linii brzegu
Galii Cizalpejskiej. Kiedy minęli granicę prowincji Narborejskiej, znaleźli się na
morzu usianym wielką ilością małych skalistych wysepek. Aby nie natknąć się na
podwodne skały, kapitan skierował statek dalej od brzegu. Ale niedługo potem trzeba
było zatoczyć wielki łuk i prawie kierując się na wschód wpłynąć do zatoki. Massylia
znajdowała się w głębi, rozciągnięta na wielkim łuku wybrzeża. Kilka skalistych
wysepek leżało przy wejściu do zatoki. Nad portem, pełnym rozmaitych statków i
stateczków, na wzgórzach leżało miasto. Z prawej strony, na wysokiej, sterczącej
skale, podobnej do wbitej w ziemię maczugi, widać było białe mury jakiejś świątyni.
Wpływali wolno między statki i łodzie przycumowane do umocnionego kamieniami
wybrzeża. Na wybrzeżu ruch był ogromny. Tłum otaczał drewniane stoły, na które
przybyli z połowu rybacy wyrzucali przywiezione ryby, kraby i ślimaki.
Patrzyła ciekawie na port i na kłębiący się tłum. Bogata kolonia grecka, jaką
była Massylia, po zdobyciu przez Cezara weszła w skład cesarskiej prowincji
Narbonensis. Nie zmieniła jednak charakteru, była nadal zamieszkana przede
wszystkim przez ludność grecką. Tutejszy port był portem przeładunkowym. Szły
przez niego zboże, oliwa, srebro, miedź i żelazo z Hiszpanii, purpura i tkaniny z
Afryki, a także niewolnicy, których dostarczały targi w Mauretanii, wełna i mięso z
Sycylii. Sama prowincja narboneńska dostarczała Italii swoich znakomitych win.
Ledwo wysiedli na ląd, okazało się, że Melito ma w Massylii wielu przyjaciół
i uczniów. Ci przyjęli go owacyjnie. Zamieszkali w pięknej, dużej willi, otoczonej
rozległym ogrodem. Dom leżał w sąsiedztwie skały, na której stała świątynia
poświęcona bogini Minerwie.
Melito ze swoimi toczył długie rozmowy. Informowano go o rozwoju sekty w
prowincji, on opowiadał nowinki z Italii. Były także sprawy, o których rozmawiano w
taki sposób, że nic z usłyszanych słów nie mogła zrozumieć. Znudzona słuchaniem
rozmów powiedziała Melicie, że chce się przespacerować po mieście. Nie sprzeciwił
się temu.
Była wciąż jeszcze oszołomiona zniknięciem Lucjusza i swą ucieczką z
Pompejów. Melito pociągał ją, ale także niepokoił swą tajemiczością i swym
podobnym do rżenia śmniechem. Był dla niej czuły i gorący, ale nie posiadał
delikatności Lucjusza: potrafił być wymagający i dziko zazdrosny. Nigdy nie
wiedziała, czego się może po nim spodziewać: mądrych, przekonywających słów czy
wybuchowej gwałtowności. Chciał, aby Magdalena pomagała mu w jego działalności
i podczas podróży wprowadzał ją w tajemnice głoszone przez wyznawców sekty. A
jednak miała uczucie, że nie wszystko zostało przed nią odkryte. Mimo jej związku z
Melitem i mimo inicjacji, jaką otrzymała tamtej nocy, natykała się raz po raz na próg
udzielanych jej nauk. Gdy jej pytania wybiegały poza ten próg, Melito, zwykle
rozgadany, milkł, a na jego pięknej, ale groźnej twarzy pojawiał się dziwny wyraz
jakby zmieszania.
Nie przejmowała się tym zbytnio. To, czego ją Melito nauczył, wystarczało aż
nadto, aby mu pomagać w zbieraniu gustujących w tajemniczych obrzędach kobiet i
organizowaniu dla nich bachanalii. Kult Dionizosa jej samej nie porwał. Także
pieszczoty Melity nie pozbawiły jej wspomnień o Lucjuszu. Tam, w Pompejach,
wydawało jej się, że odnalazła ciszę pozwalającą pozbyć się całkowicie tkwiącego w
niej głęboko niepokoju. Utraciła to uspokojenie, gdy odpłynęła z Italii. Tutaj niepokój
wydobył się na wierzch. Nie mogła sobie znaleźć miejsca. Niespokojne myśli ścigały
ją niby Erynie.
Z pagórka, na którym stała willa, schodziła w dół do portu. Poznała tu pewną
osterię. Należała ona do młodej wdowy imieniem Pallone. Mimo greckiego imienia
Magdalena odkryła w kobiecie Żydówkę. Gdy się rozgadały i nabrały do siebie
ufności, Pallone wprowadziła dziewczynę w środowisko żydowskie. Okazało się, że
było ono bardzo liczne w Massylii i od bardzo dawna znajdowało się tutaj.
- Należymy do pokolenia Beniamina - opowiadał Magdalenie stary kupiec,
Nichos. - Jak pewno słyszałaś, w bardzo dawnych czasach nasi przodkowie
pociągnięci zostali do odpowiedzialności za zbrodnię, popełnioną przez mieszkańców
miasta Gibea, na żonie pewnego Lewity z Efraim. Mówią o tym stare księgi. To było
jeszcze wtedy, gdy nie było królów w Izraelu, a ludem rządzili sędziowie. Lewita
wezwał mężczyzn wszystkich pokoleń do wywarcia zemsty na naszym pokoleniu.
Doszło do wojny. Beniaminici wobec przewagi musieli ulec. Zawziętość była taka, że
nie przepuszczano żadnemu człowiekowi z pokolenia Beniamina. Ci, którzy ocaleli,
uciekli z kraju. Duża ich gromada przybyła tutaj. Wiemy, że potem Izraelczycy
żałowali, iż zniszczyli całe pokolenie ludu, i tym, którzy uszli zemsty, darowali życie.
Ale ci, którzy uciekli za morze, już nie wrócili... Do jakiego pokolenia ty,
dziewczyno, należysz?
- Jestem Judejką. Ale i ja musiałam uciekać...
- Możesz żyć wśród nas, nie będziemy ci wrogami. Jest nas tu bardzo, bardzo
wielu. Lud rozmnożył się. Jesteśmy nie tylko w Massylii, ale także w wielu miastach.
Nasze dziewczyny biorą sobie czasami mężów obcej narodowości. Nie pochwalamy
tego, ale nie zrywamy z nimi. I one nie zrywają z nami.
Religia Żydów z Massylii mało przypominała religię, jaką znała. Nikt stąd nie
pielgrzymował do świątyni jerozolimskiej. Nie było kapłanów ani lewitów.
Zwierzchnicy rodów zbierali wiernych w szabaty i polecali czytać głośno urywki ze
świętych ksiąg. Spełniali także nad swoimi władzę sądowniczą. Ale udział w
zebraniach religijnych nie przeszkadzał większości Żydów uczestniczyć w
pogańskich obchodach.
Melito zorganizował kilka misteriów w samej Massylii i w okolicznych
miasteczkach. Magdalena towarzyszyła mu, za każdym razem przemawiała do kobiet.
Powtarzała bez przekonania i zapału słowa nauczone przez Melitę. Gdy misteria
zmieniały się w rozpustną bachanalię, poddawała się ulegle szaleństwom, nie czuła
jednak do nich najmniejszego pociągu. Dla Melity odczuwała wdzięczność za to, że
jej przyszedł z pomocą, ale zmysłowy pociąg, jaki w niej początkowo mężczyzna
budził, utracił swoją siłę. Czuła w sobie dziwny chłód, jakby niewidzialna ręka, która
dotknęła jej ciała podczas pompejańskich bachanalii, uczyniła ją niezdolną do
żadnego gorącego porywu. Była jak drzewo, w którym wszystkie soki przestały
krążyć, zwarzone przez mróz. Wydawało się jej, że musi na coś czekać, a
równocześnie zdawała sobie z tego sprawę, że nie istnieje nic, co by zasługiwało na
czekanie. Mimo sławy i uznania, jakie otaczały Melitę, przekonała się, że nie jest on
najwyższą władzą w kierowanej przez siebie sekcie. Gdzieś znajdował się prawdziwy
władca, wobec którego Melito czuł pomieszany z lękiem respekt. Przychodzili do
Melity ludzie, często o wyglądzie zbiegłych niewolników lub włóczęgów, których on
przyjmował z szacunkiem i wysłuchiwał uważnie przynoszonych przez nich
wiadomości. Kontakt z nimi pozwalał mu znać wiele spraw dziejących się nie tylko w
Galii, ale również w Italii, w Syrii i w Egipcie.
Kilka razy Magdalena mówiła mu, że lęka się o Klaudię, żonę Piłata. Bardzo
polubiła tę kobietę - pierwszą pogankę, która otworzyła przed nią ramiona. Los
Prokulusów mógł być także losem Piłata. Ale po odwiedzinach jakiegoś obdartusa
Melito powiedział jej, że pogrom zwolenników Sejana nie dotknął namiestnika Judei.
Pozostawał nadal na swym stanowisku, jedynie jego stosunek do Żydów uległ pewnej
zmianie - za wszelką cenę unikał teraz z nimi zatargów. Klaudia była zdrowa i starała
się dowiedzieć, co się dzieje z Magdaleną. O losie brata nie wiedziała nic.
- Piłat - opowiadał dalej Melito - siedzi w Cezarei, prawie nie odwiedza
Jerozolimy, natomiast prowadzi nieustanne spory z tetrarchą Galilei, Antypasem.
Podobno pokłócili się na uczcie, jaką Antypas wydał dla uczczenia swych urodzin, a
zarazem swego związku z Herodiadą, swoją bratanicą, która odeszła dla niego od
męża, a brata Antypasa. Ród Heroda popadł w taką rozwiązłość, że żyją w nim
wszyscy ze wszystkimi. Antypas przy okazji urodzin kazał ściąć żydowskiego
proroka, Jana, którego od roku trzymał w więzieniu. O co się pokłócili z Piłatem - nie
wiadomo, ale podejrzewam, że jeden na drugiego donosi do cesarza. W Rzymie siedzi
w więzieniu jeszcze jeden z idumejskiego rodu, Agryppa. Naraził się cesarzowi. Ale
jest przyjacielem młodego Gajusa Kaliguli, syna Germanika, którego Tyberiusz
pragnie, jak mówią, usynowić i uczynić swoim następcą, więc być może odzyska
łaskę cesarską.
Ale te sprawy nie interesowały Magdaleny.
- Więc prorok Jan nie żyje? - pytała.
- Tak. Przybył jednak nowy prorok z Galilei. Zdobył sobie sławę jeszcze
większą niż Jan, choć podobno wielu powiada: “Cóż dobrego może przyjść z Galilei i
to jeszcze z takiej nędznej mieściny jak Nazaret, którą mają za siedzibę złodziei i
oszustów?” Jana nie lubili faryzeusze, tego Nowego jeszcze bardziej...
Chciała jeszcze o coś zapytać, ale zaledwie otworzyła usta, zaraz je zamknęła.
Cóż z tego, że pojawią się nowi prorocy, skoro los ich jest zawsze taki sam? A zresztą
- co mnie to obchodzi? Zerwałam ze wszystkim, co tam jest... - zaklinała się. I tylko
we snach pojawiały się nadal: kształt świątyni, domy Betanii, siostra i brat...
10
Pewnego dnia Melito zapowiedział, że w najbliższym czasie pod Massylią
odbędą się szczególnie wielkie i uroczyste misteria ku czci Dionizosa. Podczas tych
obchodów przewidziany był występ Magdaleny, tym razem w roli wielkiej kapłanki.
W czasie, który dzielił ich od dnia owej uroczystości, Melito z wielką
starannością zajmował się Magdaleną. Musiała odbyć parodniowy ścisły post. Pojono
ją wywarem z jakichś nieznanych ziół oraz kąpała się parę razy na dzień w wodzie
również zaprawionej tajemniczymi substancjami. Te zabiegi nadały jej ciału
niezwykłą moc. Mogła prawie nie spać, nie odczuwała głodu. Jedynie gwałtownie
dała znać o sobie obudzona zmysłowość.
Melito pouczał ją także o różnych sprawach związanych z głoszoną przez
sektę tajemną wiedzą. W jego pouczeniach pojawiło się coś, o czym dotychczas nie
mówiło się nigdy: potrzeba ofiary krwi.
- My, czciciele Dionizosa - mówił - musimy wyrwać siebie i tych, których
dopuszczamy do prawdy, ze stanu zezwierzęcenia. Aby wyzwolić ducha, trzeba nam
ustrzec ciało od przymusu służenia. Ciało winno być posłuszne naszej woli i naszej
radości. Tego wyzwolenia nie osiągniemy sami - musimy błagać o pomoc boga,
któremu służymy. Potrzebna jest ofiara, ofiara krwi...
- Co będzie zwierzęciem ofiarnym?
- Zobaczysz. O to nie musisz się troszczyć.
Wieczorem, przed dniem poprzedzającym misteria, Melito powiedział
Magdalenie, że wyjeżdża i zabiera ją ze sobą. O zmierzchu przed willę jakiś nieznany
człowiek przyprowadził dwa ogniste kare konie. Rwały się i szarpały szaleńczo w
jego ręku, kłapały zębami, jakby chciały gryźć. W ich wypukłych oczach odbijał się
blask pochodni, z którymi służba odprowadzała Melitę i Magdalenę, i zapalał krwawe
błyski.
Na widok koni cofnęła się przerażona. Nigdy w życiu nie siedziała na
grzbiecie końskim.
- Nie bój się - powiedział Melito. - To nic strasznego.
Człowiek, który przyprowadził konie, trzymał mocno wierzchowca
przeznaczonego dla Magdaleny. Melito pomógł jej dosiąść go.
- Trzymaj się grzywy, a zobaczysz, że nie spadniesz - powiedział.
Ledwo wyjechali za bramę, konie ruszyły cwałem. Pędziły bardzo szybko, ale
niosły równo i Magdalena przekonała się, że nie grozi jej spadnięcie. Zresztą jej
gibkie, nawykłe do sportów ciało szybko uchwyciło rytm końskiego galopu. Już nie
zaciskała tak kurczowo kolan, jak na początku.
Wiejący wiatr i szybki galop rozwiały płaszcze, jakie narzucili na siebie
wyjeżdżając. Ulatywały nad nimi i łopotały niby skrzydła. I tak gnali wśród
ciemności.
Byli już daleko od siedzib ludzkich, kiedy Melito skierował wierzchowca w
boczną drogę. Zmydlone konie zwolniły bieg. Wjechali między drzewa.
Przejechawszy las znaleźli się na niewielkiej polanie. Księżyc omotany dotychczas
chmurami, niby ktoś narzuconymi płachtami, wydobył spomiędzy nich swą srebrną
głowę i oblał polanę blaskiem. Teraz mogła zobaczyć, że na jej skraju wznosi się
pagórek. Białe skały sterczały między porosłymi wzgórze krzewami, podobne żebrom
jakiegoś olbrzymiego zwierzęcia, które się rozkładało.
Nie wiadomo, skąd pojawił się czarno ubrany człowiek i bez słowa wziął
zmęczone konie za wodze. Oba rzuciły się gwałtownie do tyłu, jakby czymś
przestraszone, on jednak trzymał je mocno. Zsunęła się z grzbietu wierzchowca, teraz
dopiero świadoma, że ma poobcierane kolana i bolą ją biodra.
Melito dał jej znak, aby szła za nim. Zanurzyli się w gąszcz krzewów.
Przysłonięty gałęziami znajdował się tu otwór prowadzący w głąb skały. Wyszedł
stamtąd jakiś człowiek z pochodnią w ręku. Także milcząc szedł przed nimi, a jego
cień sunął po skalnej ścianie, poprzełamywany, niepodobny do cienia człowieka.
Wąski korytarz skończył się i znaleźli się w ogromnej pieczarze. Jej ściany
tonęły w mroku. W jednym miejscu mur skalny występował ku środkowi groty
tworząc jakby słup o gładkich bokach. Przed nim stał stół kamienny, rodzaj ofarnego
ołtarza. Wyżłobione w kamieniu rynny służyć miały spływaniu krwi. Na ołtarzu leżał
nóż.
Za ołtarzem na trójnogu żarzył się ogień. Jego pulsujący blask rozświecał
nieco ciemne wnętrze. Magdalena miała jednak poczucie, że choć nie mogła dostrzec
jego źródła, był jeszcze we wnętrzu inny blask. Można by sądzić, że przebija spoza
gładkiej ściany tuż nad ołtarzem, lekko wydętej niby tarcza legionisty.
Człowiek z pochodnią, który ich do groty przyprowadził, zniknął. Po chwili
gdzieś utonął w mroku Melito. Pozostała w grocie sama. A jednak wydawało jej się,
że nie jest sama.
- Zbliż się - usłyszała nagle głos. Przypominał tamten, który odezwał się do
niej w pamiętną noc misteriów.
Podeszła do ołtarza. Głos, była już teraz pewna, dochodził spoza ściany, niby
zza lekkiej przesłony. Jednak mur skalny był twardy, chropowaty, nieprzenikniony.
Upewniła się o tym dotknąwszy go dłonią.
- Złóż ofiarę - powiedział głos.
Za sobą usłyszała szarpanie się jakiegoś zwierzęcia, ogarniętego śmiertelnym
lękiem. Doszedł jej uszu stłumiony jęk, gwałtowne chrapanie. Po małej chwili
okrwawiona dłoń podała jej spoza pleców dygoczące jeszcze serce.
- Przebij - rzekł głos.
Sięgnęła po nóż ofiarniczy i uderzyła nim w leżący przed nią kawałek mięsa.
Drobne kropelki krwi trysnęły jej na twarz.
- Rzuć ofiarę na ogień - rozkazywał głos.
Odwróciła się, położyła rozwarte serce na trójnogu. Jakby czymś pobudzony,
ledwo żarzący się ogień strzelił nagle płomieniami w górę.
- Dobrze - pochwalił ją głos. - Złożyłaś mi ofiarę, a ja ją przyjąłem. Teraz
jesteś nasza. - Wymieniał kolejno siedem strasznych imion. - Nasza - na wieki.
Pieczarę ogarnął czerwony blask. Słyszała koło siebie gwałtowny szum niby
wycie potężnego wiatru. W jego poświstach, zdawało się Magdalenie, że słyszy
krzyki, jęki, skargi i chichoty. Po ścianie przed nią przelatywały cienie niby wielkie
ćmy. Ale po jakimś czasie wszystkie te głosy ucichły. Posłyszała za sobą znajomy
głos Melity:
- Chodź.
Tym samym długim korytarzem wyszli z groty. Na dworze ciągle jeszcze była
noc i dął wiatr. A jednak i ciemność, i te porywy powietrza, które rozrzucały jej
włosy, były wolne od grozy, jaką czuła we wnętrzu groty. Jak spod ziemi pojawił się
mężczyzna prowadząc ich konie. I teraz wydawały się przestraszone: chrapały,
patrzyły dziko, przytupywały kopytami. Człowiek pomógł Magdalenie wspiąć się na
grzbiet wierzchowca. Zaledwie oddał wodze jeźdźcom, konie rzuciły się galopem
przed siebie.
Znowu pędzili, najpierw przez las, a potem drogą. Nie odezwali się do siebie
ani słowem. Dzień nadchodził, ciężka pokrywa nocy unosiła się w górę. Pierwsze
promienie słońca kładły na niebo swe długie palce. Gwiazdy uciekały w przeciwną
stronę niby wystraszone stado i gasły jedna po drugiej. Wiatr przycichł.
Zatrzymali się przed bramą willi. Prędko zeskoczyła z konia. Czuła się
śmiertelnie wyczerpana. Ale zanim położyła się, zanurzyła się w basenie z ciepłą
wodą. Czuła, że musi coś zmyć z ciała. Ale woda nie przywróciła jej sił. Ciężko
powlokła się do swego cubiculum. Gdy już leżała, pojawił się Melito. Trzymał w ręku
kielich z rżniętego szkła.
- Napij się - powiedział.
Wypiła. Musujący płyn sprawił, że całe jej ciało ogarnął ogień. Jego żar
przepalił wszystkie słabości. Zapomniała o zmęczeniu. Zapomniała o wszystkim.
11
Zaczęły się obchody misteriów. Podniecona winem, oparami kadzideł,
przenikającą do głębi muzyką fletów i piszczałek, przemawiała do tłumu również
podnieconych kobiet. Melito był zawsze koło niej i gdy zabrakło jej słów, podsuwał
właściwe. Odczuwała pewną zmianę w jego stosunku do niej: przedtem była to
namiętność połączona z potrzebą stałej jej obecności, teraz pojawiły się akcenty jakby
szacunku i uznania.
W nauce dionizyjskiej wszystko było spowite jakby we mgłę. Rzeczy
najprostsze i najjaśniejsze traciły swoje zrozumiałe kontury. Duch walczył z ciałem,
które było ciemnością, ale zaraz wracał do niego i wnosił boski ogień w mroczną
głębię. Zmysły były złem, ale oddanie ich w służbę Dionizosa stawało się
wyzwoleniem. Wszystko zmieniało swoje znaczenie, gdy się tylko przekroczyło
tajemniczy próg. Pogardzane i odrzucone stawało się upragnionym i pożądanym.
Wystarczyło wypowiedzieć słowo zaklęcia.
- Oczywiście znasz żydowską legendę o pierwszej parze ludzkiej - mówił
kiedyś do Magdaleny Melito. - Bóg uczynił dla nich raj niby ukwieconą klatkę. Żyli
w niewoli nie wiedząc o tym. Ale kobieta, twór podwójnie ludzki, gdyż uczyniona z
żebra mężczyzny, odkryła jabłko poznania. Spróbowała go sama i dała je mężczyźnie.
- Została skuszona przez węża. A gdy zjedli zakazane jabłko, niczego nie
poznali, jedynie narazili na gniew Najwyższego i na wypędzenie z raju.
- Kto ci powiedział, że niczego nie poznali? Ależ poznali. Ich czyn, podobnie
jak czyn Prometeusza, przyniósł wyzwolenie od zła materii. I Jahwe był rozgniewany,
gdyż wydarli Mu tajemnicę, wyzwolili się z Jego rąk.
- Zaznali cierpienia i śmierci.
- To prawda. Ale tajemnica została wyrwana. I ten, kto ją pozna, temu
Dionizos da nieśmiertelność.
- Widzę, że znasz nasze święte księgi.
Wybuchnął śmiechem.
- Mówisz jak dziecko. Księgi są dla pospólstwa. Mówią o tajemnicach, a
jednak ich nie zdradzają. Tak być musi. Nie każdy zasługuje na wyzwolenie.
Odkrywane są tym, którzy na to zasługują.
- Odkrywane są...? To znaczy, kto je odkrywa? Ty? Ja?
Położył jej dłoń na ramieniu.
- Ci, którzy poznają tajemnice, przekazują je dalej. I tobie wolno je odkrywać
innym. Świat do nas należy. Ten, który go stworzył, już go nie odzyska...
Po obrządkach następowały bachanalia. Wracała z nich zmęczona całonocną
bieganiną, śpiewami, krzyczeniem euhoc i evoe, namiętnymi dotknięciami mężczyzn.
Kąpała się, myła starannie, by pozbyć się śladów tych dotknięć. Melito poił ją
napojem przywracającym siły.
Po paru tygodniach okres obchodów skończył się. Melito gdzieś odjechał,
pozostawiając Magdalenę w willi, jedynie z kilkoma milczącymi służącymi. Po
staremu schodziła do miasta, do osterii Pallone. W winiarni spotykała się z
miejscowymi Żydami. Zauważyła, że odnoszą się do niej z szacunkiem nie
pozbawionym jakby lęku. W mieście wszyscy wiedzieli, że jest kapłanką sekty, która
wprawdzie konkurowała z oficjalnym kultem cesarza, była jednak tolerowana
milcząco. Nikt przeciwko jej wyznawcom nie występował. Budziła dziwny strach.
Któregoś dnia zastała w winiarni niemłodego mężczyznę. Siedział w kącie
samotny, popijając wino, które kazał sobie podać.
Pallone odwołała Magdalenę na bok. Pokazując jej wzrokiem mężczyznę,
powiedziała:
- Może cię ten człowiek zaciekawi. To Grek, lekarz. Nasi przyjęli go na
prozelitę. Jeździ po świecie, był tu już u nas kilka razy. Teraz wraca z Judei.
- Z Judei?!
- Tak. Był u żony namiestnika, leczył ją. Pomyślałam od razu, że będziesz
chciała z nim porozmawiać.
- Oczywiście!
Podeszła do stołu, przy którym siedział lekarz. Gdy stanęła przy nim, wstał i
skłonił się grzecznie.
- Siedź - rzekła. - powiedziała mi właścicielka osterii, że przybywasz z Judei.
- Prosto z Cezarei.
- Podobno leczyłeś żonę namiestnika Piłata?
- Rzeczywiście.
- Znam ją, lecz dawno jej nie widziałam. Czy możesz mi coś o niej
powiedzieć?
- Jak najchętniej. Zostałem wezwany do niej, gdy przebywałem w Cezarei.
Zbadałem ją starannie. Nie znalazłem żadnej choroby. A jednak coś ją zżera i odbiera
jej siły.
Skinęła głową. Tak dobrze miała w pamięci pełną uroku bladą, naznaczoną
błękitnymi cieniami twarz Klaudii. Zapytała:
- Nie doczekała się dziecka?
- Poroniła. Roniła kilka razy. I obawiam się, że nigdy nie urodzi. Widzę, że ją
dobrze znasz. Kto wie, czy to właśnie nie jest troską, która ją tak gnębi. Jest inna niż
rzymskie kobiety, które pozbywają się najczęściej płodu, zanim go urodzą, i dlatego
nie mogą już potem zajść w ciążę. Taiki będzie koniec imperium Kwirytów.
- Myślę, że zbyt szybko wydajesz sąd, lekarzu. Rzym rządzi światem. -
Pomyślała o niezwyciężonych żołnierzach rzymskich, którzy bez trudu dali sobie radę
z powstańcami Szymona.
- Rzym rządzi światem, gdyż ma mądrego cesarza, który unika wojen i
konfliktów. Ale to nie wystarczy. Zawsze starość będzie musiała ustąpić przed
młodością.
Uchyliła się od dalszej dyskusji. Tamten musiał być człowiekiem mądrym i
wiele wiedzącym, a ona zbyt mało znała świat. Zapytała:
- Czy nic już więcej ciekawego nie możesz mi powiedzieć o tym, co się dzieje
w Judei?
- Słyszałem o jakimś proroku, który poniósł śmierć, i o Innym, który wędruje
po kraju i naucza... Ale niewiele się tymi sprawami interesowałem...
Lekarz na drugi dzień odpłynął. Ale w parę dni później spotkała w gospodzie
krępego, obrośniętego mężczyznę. Na jej widok wstał od stołu i podszedł do niej.
- Na brodę Mojżesza, chyba się nie mylę! - zawołał. - Przecież to ty byłaś w
bandzie Szymona!?
Przypatrywała mu się przez chwilę uważnie.
- Poznaję cię - powiedziała. - Jesteś Dysmas.
Klasnął z zadowoleniem w dłonie.
- Tośmy się spotkali! Nie wiedziałem, że żyjesz. Mówili, że Szymon zginął, a
żołnierze pogwałcili, a potem pomordowali wszystkie dziewczęta. Mnie z kilku
towarzyszami udało się wyrwać. Ukrywaliśmy się. Siedzieliśmy wśród skał kilka dni.
Potem żołnierze odeszli, a myśmy dali nura.
- I co potem robiłeś przez te dwa lata?
- Różne rzeczy - klepnął się dumnie po brzuchu, aż zadźwięczały monety
ukryte w pasie. - Powodziło mi się niezgorzej. Teraz wracam do Judei.
- A tam, co będziesz robił?
- No, na pewno nie będę grzebał w ziemi ani pasł owce. Amhaarecka praca nie
dla mnie. Może spróbuję jakiegoś korzystnego handlu. A może przyłączę się do
takich, co łupią bogatych. Słuchaj - a może byś pojechała ze mną? Co ty tu robisz?
Zawsze mi się podobałaś. Ładna jesteś, młoda, zgrabna. Wziąłbym się do ciebie już
wtedy, ale wiedziałem, że należysz do Szymona. Nie chciałem z nim zadzierać...
Milczała zaskoczona. Ten Dysmas nie był zbyt pociągający, ale przypominał
jej tamte czasy, które, mimo wszystko, co się potem zdarzyło, tkwiły w jej pamięci
wspomnieniem nie dającym o sobie zapomnieć. Odezwała się tęsknota, wciąż gorąca
pod popiołem buntów.
- Dawne czasy... - bąknęła.
- Nie takie znowu dawne. Ty się nie zmieniłaś. Dojrzałaś - patrzył na nią
chciwym wzrokiem. - A Szymon nie żyje...
- Tak - westchnęła. - A ja wierzyłam, że porwie cały naród do walki o
wolność.
- Naród? Byłaś bardzo naiwna dziewczyno, jeśli w to wierzyłaś. Może mu
zresztą faryzeusze nakręcili w głowie. Ale naprawdę... - znowu klepnął się po pasie,
który musiał być naładowany monetami. - Mieliśmy dosyć judejskiej biedy z nędzą.
Jak się ma trochę złota, można żyć... No, to co? Pojedziesz?
Potrząsnęła głową.
- Nie mogę Dysmasie.
- Co cię trzyma? Podobno zostałaś kapłanką jakiegoś pogańskiego boga?
Odrzuciłaś wiarę w Najwyższego?
- To Najwyższy mnie odrzucił... Pozwolił, abyśmy zostali zwyciężeni. Nie
spełnił obietnicy, że ześle nam Mesjasza...
- Mesjasz to piękna historyjka, którą nam opowiadają. Ale kto naprawdę na
niego czeka? Rzymianie są mocni i dlatego nas pobili. Ale handlować nie zabraniają.
Gdzie zajedziesz, wszędzie napotykasz naszych, którym się powodzi. Mają
znajomości i wpływy. Mówią ludzie, że sam Makron bierze od nich złoto. Jedź ze
mną. Obiecuję ci, że nie zabraknie ci ani zabawy, ani pięknej odzieży. Mam złoty pas,
który by pięknie leżał na twoich biodrach...
Znowu potrząsnęła głową.
- Nie, nie pojadę z tobą.
- Czy to twój bóg ci tego zakazuje, czy też masz chłopa?
Nie przekonały ją zachęty Dysmasa. Jeśli co ją ciągnęło, to tylko tęsknota.
Tyle razy mówiła sobie: przeklęli mnie, wyrzekli się, nie mam nic z nimi wspólnego!
Wbrew tym zarzekaniom pojawiały się myśli: może jednak żałują, że mnie odegnali?
Bała się poza tym Melity. Została dopuszczona do zbyt wielu tajemnic, a
pamiętała, jak mówił kilka razy, że Dionizos potrafi karać tych, którzy go zdradzają.
Melito miał wszędzie swoich ludzi. Mogłoby być rzeczą niełatwą wyśliznąć się z jego
rąk. A dobrowolnie nie puściłby jej na pewno.
Była wreszcie grota na polanie wśród lasów i tajemniczy głos, któremu
złożyła ofiarę i który zapewnił ją, że “należy do nich”.
- Nie, Dysmasie, nie pojadę - oświadczyła stanowczo.
W parę dni później wrócił Melito.
- Zaczynamy znowu misteria - oznajmił. - I tym razem musisz się do nich
starannie przygotować. Porzuć odwiedziny tych twoich przyjaciół tutaj. Podobno
spędzałaś u nich całe dnie. Dosyć tego. Już jutro musisz rozpocząć post.
12
Po kilku dniach postu i kąpieli w roślinnym odwarze przyszedł wieczór, gdy
mieli znowu pojechać do tajemniczej groty. Jak poprzednio o zmierzchu pojawił się
czarno ubrany człowiek z dwoma końmi. Były to złe, czymś podrażnione zwierzęta.
Gdy do nich podeszli, wyciągnęły pyski i kłapały groźnie zębami. Gryzły się też
między sobą, wydając przy tym wściekłe kwiknięcia. Ale na ich szerokich grzbietach
siedziało się wygodnie.
Ulecieli w noc, niby dwie wystrzelone z łuku strzały. Noc nie była pogodna.
Po niebie przewalały się ciężkie chmury niby kłęby dymu. Przesłoniły gwiazdy i
księżyc. Raz po raz zapalała się błyskawica. Zbiegała z nieba strużką blasku. Na
moment wszystko wokoło stawało się widoczne: sine chmury, przygięte od wiatru
drzewa. Potem nadlatywał grom. Toczył się, niby spadający żlebem głaz, a na koniec
wybuchał kaskadą huku. Konie na chwilę przysiadały, a potem rzucały się do nowego
biegu. Błyskały dziko ich oczy. Udami czuła, jak po skórze jej wierzchowca
przelatują dreszcze.
Byli już blisko lasu, gdy do piorunów, błyskawic i wiatru dołączył się deszcz.
Lunął od razu strugami wody, jakby ktoś chlustał całymi wiadrami. Targany wiatrem
płaszcz nie mógł uchronić jej od zmoknięcia. Czuła, jak strumienie zimnej wody
spływają po jej ciele, a mokra odzież lepi się do skóry. Koń był także mokry, a jego
pozlepiana sierść wydawała ostrą woń.
Gdy dojechali do groty i znalazła się na ziemi, poczuła dreszcze. Wszystko, co
miała na sobie było przemoknięte. Tak jak za poprzednim razem milczący człowiek
wziął od nich konie, a inny z pochodnią wprowadził ich do wnętrza. Ale zanim
zaprowadził ich do wielkiej pieczary, oddał Magdalenę w ręce czekającej w załomie
korytarza kobiety. Ta zaprowadziła ją do niewielkiego pomieszczenia, w którym stała
niska i szeroka ława. Gestem wskazała Magdalenie, aby zdjęła z siebie mokrą odzież
i położyła się na ławie. Przywołała do pomocy pomarszczoną karlicę nieokreślonego
wieku i obie zaczęły ją masować, a potem nacierać jej ciało pachnącym olejkiem. Pod
wpływem tego nacierania uczucie zimna zniknęło. Następnie kobieta dała Magdalenie
wypić jakiś płyn, który rozgrzał ją wewnętrznie. Kiedy wstała, podano jej suchą
odzież: przepaskę, dwie tuniki oraz stolę. Odzież wyglądała na nową, nigdy nie
używaną, a materiał był cienki i wykwintny. U dołu stoli biegł złocisty haft. Karlica
przyniosła tacę z klejnotami. Magdalena wybrała naszyjnik z wisiorkiem, który
przedstawiał kozła, kolczyki i kilka pierścieni.
Gdy toaleta była skończona, kobieta skinęła na Magdalenę i zaprowadziła ją
do pieczary. Stanęła naprzeciw wypłukłej ściany i usłyszała głos:
- Witaj. Witam cię imionami... - Znowu usłyszała siedem tajemniczych imion.
- Uklęknij i oddaj nam pokłon.
Głos przemawiał tak wyraźnie, jakby ściana skalna była tylko złudzeniem.
Magdalenie wydawało się, że słyszy oddech mówiącego.
- Uklęknij! - głos powtórzył rozkaz.
Uklękła.
- Za twoje posłuszeństwo - mówił kamienny mur - zostaniesz wynagrodzona.
Wszystkie twoje pragnienia będą spełnione. Zaznasz radości i szczęścia. Nigdy nie
zabraknie chleba twoim ustom ani urody twemu ciału. Będziesz mogła rozkazywać
innym. Nawet gdy skoczysz w przepaść, bez szkody dosięgniesz ziemi... Trzeba
jedynie, abyś złożyła jedną ofiarę...
Inny głos zawołał za jej plecami:
- Nie odwracaj się!
Za sobą słyszała jakiś ruch, jakby szarpaninę. Nie odwracała głowy. Głos
dalej mówił:
- Zostałaś wybrana spomiędzy bardzo wielu. Odsłonięte ci zostały liczne
tajemnice. Odkryte zostaną jeszcze inne. Dzięki nim będziesz wiedziała wszystko, co
człowiek chce wiedzieć dobrego i złego. Będziesz mogła dawać innym. Musisz
jednak pamiętać - głos stał się cichszy, zszedł prawie do szeptu - że będziesz miała
wrogów. Nie wolno ci im wybaczać! Nie wolno nigdy o niczym zapomnieć!
Najbardziej musisz się strzec tego, co się nazywa miłosierdziem...
Zapadła cisza. Głos milczał, ale ona czuła, że ten, kto mówił, nie odszedł. I
rzeczywiście po chwili usłyszała znowu:
- Na pewno wiele razy mówiono ci i czytano o Jego miłosierdziu. Ale to
nieprawda! On nie jest miłosierny. Umie tylko żądać i rozkazywać. Jest zawistny i
okrutny. Najokrutniejszy dla tych, którzy mu służą... Odrzuca ich, gdy są wielcy i
śmiali, a wynosi nędznych i małych. Najnędzniejszych...
Nagle usłyszała za sobą bolesny krzyk. Głos był ludzki, chociaż przypominał
długie wilcze wycie. To musiała krzyczeć kobieta. Odruchowo chciała się obrócić, ale
jakieś dłonie uprzedziły jej ruch i przytrzymały jej głowę na miejscu. Po chwili jakaś
ręka podała jej coś małego krwawego, skręconego niby robak o wielkiej głowie. To
coś wiło się na jej dłoni. Głos zawołał:
- Zabij!
- Nie! Nie! - zawołała. Cała drżała z przerażenia. - Dlaczego mam zabijać?
- Musisz być posłuszna! Przysięgłaś!
Głos zabrzmiał rozkazująco. Ale zaraz zmienił ton. Teraz łagodnie tłumaczył.
- Przecież to nie ma znaczenia. To i tak żyć nie będzie. Chodzi tylko o gest, że się
wyrzekasz. Że nikt nie będzie rządził twoim ciałem. Że jesteś wolna... W imię twego
dobra - zabij! - Znowu głos przeszedł w krzyk. - Rozkazuję ci!
Ciężko podniosła rękę z nożem. To, co leżało na ofiarnym ołtarzu, umierało w
coraz wolniejszych skurczach, jak ryba wyjęta z wody. Ale dłoń jej drżała. Nigdy nie
zapomniała istoty, jaką jej kiedyś pokazała Filomela. Nie dowiedziała się, czy to był
syn Szymona czy Lucjusza... Ręka z nożem spadła jak głaz pod szczytem skały, który
utracił równowagę. Nie było ani krzyku, ani jęku. Tylko głos zawołał:
- Salve salvatrix!
13
Gdy wracali, już nie padało. Burza przeszła, tylko grzmoty odzywały się w
dali. Tam, gdzie na horyzoncie ciemniejsza niż niebo leżała chmura niby
pomarszczony, opadły z masztu żagiel, dalekie błyski rozświecały raz po raz jej sine
cielsko.
Konie po całonocnym pobycie w pobliżu groty wydawały się jeszcze bardziej
dzikie i podniecone niż za poprzednim razem. Gdy wsiadała, jej wierzchowiec
usiłował stanąć dęba. Ale człowiek, który konie przyprowadził, ścisnął mu chrapy
rzemieniem i w ten sposób zmusił go do posłuchu.
Jechali bardzo szybko. Pod kopytami chlupała woda kałuż, po których
galopowali. Z drzew skapywały całe fontanny wody. Pochyliwszy się nisko wcisnęła
twarz w grzywę wierzchowca. Dygotała, ale tym razem to nie były dreszcze
spowodowane zimnem. Przeciwnie - czuła, jakby ją palił jakiś wewnętrzny ogień.
Po powrocie powiedziała Melicie, że jest zmęczona i musi się położyć. Ale
gdy znalazła się w swym cubiculum, nie wyciągnęła się na posłaniu. Chodziła po
ciasnym pokoju w nie kończącej się wędrówce, podobna zwierzęciu zamkniętemu w
klatce.
Po dobrej godzinie takiego chodzenia uklękła i wysunęła z kąta skrzynkę, w
której przechowywała swoje ubrania i posiadane drobiazgi. Opuszczając dom
Prokulusów nie zabrała zbyt wielu rzeczy. Pod stosem odzieży znajdowało się małe,
rzeźbione puzderko, które kiedyś otrzymała od Lucjusza. Miała w nim dwa
pierścienie, starą agrafę rodzinną, niegdyś otrzymaną od brata, którą zabrali jej
żołnierze, ale Lucjusz kazał oddać. Zawinięte w szmatkę znajdowały się także w
puzderku dwie małe kulki, jakby ugniecione z uschniętych ziół, wydające ostry
zapach.
Była tam kiedyś, bo już znała drogę do domu Filomeli. Udała się do niej
wieczorem.
Dom baby był mały, ukryty wśród zieleni. Od progu wchodziło się do izby
pełnej zapachów suszących się ziół. Niezliczone festony liści i kwiatów, rozpiętych
na sznurkach, zwisały nad głową. Izba tonęła w mroku. W środku na kamieniach
buzowało ognisko, a w kręgu rzucanego przez ogień ciepła wylegiwały się dwa koty.
Gdy Magdalena rozmawiała z Filomelą, z mroku wyczołgał się wąż, ale wielka
kobieta tupnęła groźnie nogą i wąż posłusznie wypełzł poza krąg blasku.
- Czym ci, pani, mogę dziś służyć? - pytała Filomela.
- Chcę, abyś mi dała coś, co zabija. Prędko i bez bólu.
Wielka kobieta zrobiła krok do tyłu, jakby przestraszona tym żądaniem.
- Wiesz przecież, pani, że sprzedawać trucizny nie wolno. Gdyby ktoś został
otruty, wigilowie nakazaliby szukanie.
- Nikt się nie dowie. Truciznę chcę mieć dla siebie.
- Chcesz się pozbawić życia, pani? Dlaczego? Jesteś taka młoda i piękna?
Bardzo piękna. Jeżeli mężczyzna, którego kochasz, nie odpowiada na twoje uczucia
albo cię zdradza, dam ci zioła, które go zmuszą, aby do ciebie wrócił. Albo, jeżeli
wolisz, pomogę ci znaleźć innego.
- To nie twoja sprawa, dlaczego chcę umrzeć.
- Życie jest krótkie. A śmierć to ciemność, niepojęta ciemność. Nie wiemy, co
tam jest...
- Nie będę ci tłumaczyła. Potrzebuję trucizny. Zapłacę za nią dobrze.
- Zawsze płacisz dobrze. Lecz pozwól... Przeżywasz niewątpliwie jakąś
boleść. Ale wszystkie bóle mijają... Są lekarstwa...
- Dość słów. Daj mi truciznę. Upewniam cię, że nikt się nie dowie, od kogo ją
otrzymałam.
Kobieta wesstchnęła, zrobiła szeroki ruch dłońmi wielkimi jak łopaty.
- Skoro nalegasz, pani...
Odeszła w ciemność. W mroku słychać było jakieś szurganie. Coś szeleściło
wśród porozwieszanych liści, jakby przebiegały po nich jakieś małe zwierzątka. Jeden
z kotów odchylił do tyłu głowę i leniwie ziewnął.
Po chwili Filomela wróciła. Na rozpostartej dłoni trzymała dwie małe kulki.
- Oto jest to, czego żądałaś, pani - powiedziała. - Człowiek, który połknie
jedną z tych kulek, zaśnie i już się nie obudzi. Nie będzie czuł, jak umiera...
- Ile chcesz za nie?
- Sama wyznacz cenę, dostojna.
Sięgnęła do woreczka, który miała przy swym pasku. Położyła monetę na
dłoni kobiety, która trzymała ją ciągle rozpostartą. Filomela skłoniła nisko głowę.
- Dziękuję ci, pani. Jesteś hojna, jak zawsze. Usłużyłam ci kilka razy i nie
mogę ci odmówić. Ale błagam cię: zastanów się... Wiem, że są ludzie, którzy marzą o
tobie... Ten Rzymianin, w którego domu jesteś, odejdzie... Ale ty... Ty masz przed
sobą tyle...
- Co chcesz powiedzieć?
- Nie wiem... Wszystko widzę niejasno... Ale ty, pani, musisz żyć...
Zostawiła ją stojącą przy ognisku ze zmrużonymi oczami, z wyrazem wysiłku
na brzydkiej twarzy. Schowała kulki do woreczka i wybiegła z chaty.
Patrzyła teraz na otrzymane wówczas kulki. Nie użyła ich ani wtedy, ani kilka
razy potem, choć zdarzało się jej po nie sięgać. W ostatniej chwili coś ją
powstrzymywało. Może tajemnicze słowa Filomeli?
Nachodziły na nią chwile rozpaczy - i wtedy pojawiało się pragnienie ucieczki
od wszystkiego. Było takich chwil wiele. Od dnia, gdy zabrano Lucjusza, trzymała
puzderko z kulkami przy swoim posłaniu. Wzięła je ze sobą, gdy uciekała z Melitem.
Dziś sięgnęła po nie znowu.
Jej życie, od czasu gdy musiała opuścić Judeę, było na pozór życiem
spokojnym. Ale ten spokój był złudny, jak złudna bywa powierzchnia morza, zanim
szalejący w głębi żywioł nie wydobędzie się na wierzch. Była przekonana, że tym, co
zakłóca od czasu do czasu jej spokój, są wybuchy tęsknoty za swoimi. A przekonała
się, że obok tęsknoty było w niej skryte oczekiwanie na coś, co się musi stać i co
zmieni całkowicie jej życie. Jej rówieśniczki w Pompejach nie czekały na nic poza
spodziewanymi radościami dnia. Odpychały przyszłość - byle dalej. Ją oczekiwanie
budziło, jak ciężka rzeczywistość budzi ze snu.
Tym razem także czuła się boleśnie obudzona. Żaden sen nie mógł przynieść
uspokojenia. Nie było możliwości, aby spokój powrócił. Misteria dionizyjskie
zaprowadziły ją zbyt daleko. Dziewczętom i kobietom, przy których inicjacjach
uczestniczyła, wystarczało parę nocy spędzonych na bachanaliach. Potem wracały do
zwykłego życia i tylko ich mężowie mogli narzekać, iż bóg nadużył ich praw. Od niej
zażądano czegoś tak wielkiego, że powrót do życia, jakie wiodła, wydawał się
niemożliwy.
Melito gdzieś wywędrował - była sama w willi. Chodziła po atrium i po
perystylu trzymając w dłoni zawiniątko z kulkami. Wiedziała, że raczej połknie je,
niż zgodzi się pojechać raz jeszcze do groty na polanie wśród lasu.
A równocześnie bała się śmierci. Uczono ją, że śmierć to tajemniczy szeol.
Ludzie zmarli nie przestają istnieć. A co będzie, jeśli nawet po śmierci nie będzie
można uciec od straszliwych żądań głosu spoza skalnej ściany?
Porwana nagłą decyzją, tak jak stała wybiegła z willi. Trzeba było skorzystać
z nieobecności Melity. Biegła w dół ku miastu i portowi. Dzień wstał gorący i
duszny, ciało już po chwili miała pokryte potem. Mimo to nie przestawała biec.
Zadyszana dopadła gospody. Pierwszym człowiekiem, którego zobaczyła, był
rozwalony na ławie, w cieniu oplecionej liśćmi pergoli, Dysmas.
- Co tak gonisz w taki upał, jakby cię kto ścigał? - zapytał, gdy ona, dysząc z
wysiłku, nie mogła wydobyć z siebie głosu.
- Nie odjechałeś... Jeszcze...?
- Odjadę dzisiaj.
- Słuchaj... Pojadę z tobą...
- O, to miłe coś powiedziała. - Przesunął dłonią po jej biodrze. - Więc jednak
spodobałem ci się?
- Muszę uciekać...
- Chętnie cię zabiorę. Napij się jednak wina.
- Nie. Muszę zaraz, prędko.
- Dlaczego?
- Nie pytaj. Śpieszmy się.
- Nie lubię się śpieszyć.
- Ale ja muszę. Rozumiesz?
- Co się stało? Ukradłaś coś? Zabiłaś?
- Zabiłam...
Gwizdnął cicho.
- Jak tak, to uciekajmy. Mój statek odpływa dziś do Aleksandrii. Znają mnie
na nim, pozwolą nam się ukryć. Chodź.
14
Płynęli zda się bez końca. Morze było spokojne, aż zanadto spokojne.
Czasami wiatr przestawał wiać i wtedy ogarniała ich cisza. Żagle zwisały. Ciężko
załadowany towarami statek zatrzymywał się niby wóz, który ugrzązł w piasku i
trwał bez ruchu pod promieniami palącego słońca.
Leżała na pokładzie między pakami i koszami. Podróż stawała się coraz
cięższa. Na statku było ciasno. Przedłużający się pobyt na morzu sprawił, że jedzenie
było zepsute, a woda zatęchła. Cały statek śmierdział. Czuła się fatalnie, wciąż
brudna, spocona, nie mająca możności umycia się. Marzyła o zejściu na stały ląd.
Miała także dosyć Dysmasa. Początkowo nie przestawał jej napastować
swymi pieszczotami. Opierała mu się uparcie, aż wreszcie zniechęcony zwrócił się do
majtków i zaczął z nimi pić. Był właściwie nieustannie pijany. Potem przychodził do
niej, bełkocząc snuł marzenia o bogactwach, których namiętnie pragnął. Budził w niej
wstręt. A jednak wiedziała, wszystko było lepsze niż pieczara w lesie i głos mówiący
poprzez skalną ścianę.
Nie przestawała myśleć z obawą o Melicie. Drżała ukryta pod pokładem aż do
chwili, gdy odpłynęli z portu w Massylii. Ale lęk nie opuścił jej nawet, gdy
znajdowali się na morzu. Wiedziała, że Melito jest potężny i może ją ścigać. Była
przerażona, gdy ich statek płynący wolno przeganiały inne, o wiele szybsze. Także
wiedziała, że wielki mag, mający swoich zwolenników w każdym prawie mieście,
może do nich przesłać wiadomość o jej ucieczce. Gdy zatrzymywali się w jakimś
porcie, bała się zejść na ląd i pozostawała na pokładzie ukryta.
Wreszcie dopłynęli do Aleksandrii. Port i miasto były ogromne i Dysmas
upewniał Magdalenę, że choćby ludzie Melity jej szukali, w wielotysięcznym tłumie,
który przewalał się przez port, zdołają się im wymknąć.
Rzeczywiście - gdy tylko wysiedli, otoczyła ich kolorowa, rozkrzyczana masa
ludzka, w której utonęli niby drobny przedmiot w stogu siana. Dysmas zaprowadził
Magdalenę do znajomej gospody, prowadzonej przez rodzinę żydowską.
Zostawiwszy ją poszedł rozejrzeć się za statkiem, który by ich zawiózł do Cezarei.
Magdalena wciąż jednak była pełna obaw. Postanowiła nie ruszać się z
gospody, a nawet nie wchodzić do ogólnej izby jadalnej. Myślała, że jeżeli jest
szukana, to na pewno wszystkie żydowskie gospody będą obserwowane przez ludzi
Melity. Wprawdzie gospoda, w której się zatrzymali, była mała, niepozorna i
znajdowała się w bocznej uliczce - tym niemniej należało się strzec.
Była pewna, że sekta nie daruje jej odejścia. Nieraz słyszała od Melity, że ci,
którzy próbowali ich zdradzić, zawsze ponosili śmierć.
Uciekała przed zemstą do swoich. A jednak ci swoi wypędzili ją. Co będzie,
jeśli tam nic się nie zmieniło - stawało przed nią - jeżeli jeszcze raz zostanie przeklęta
i odpędzona? Na myśl o tym zapalał się w niej gniew. Prawie z nienawiścią myślała
w takiej chwili o siostrze i o bracie. Nie trwało to jednak długo. W największym
porywie gniewu zbyt dobrze wiedziała, że przecież za nimi tęskni, że ich kocha... Ileż
by dała, aby ją przyjęli z powrotem!
Ciasna izba w gospodzie była ciemna i duszna. Magdalenie trudno w niej było
wytrzymać. Za oknem miała niewielkie podwórko, oddzielone murem ood ulicy. Nic
tu nie rosło, walały się śmieci, połamane stołki, rozbite naczynia. A jednak wolała
wyjść na dwór. Siedziała na kiwającej się ławie. Spoza muru dochodził gwar ulicy,
krzyki dzieci, ryk osłów, nawoływania przekupniów. Nad murem kołysały się palmy i
szeleściły gałęźmi.
Oparta o ścianę domu, nie przestawała myśleć. Gniew splatał się w niej z
nawrotami nadziei. Ale nadziei było coraz mniej. Perspektywa powrotu wyglądała
coraz bardziej beznadziejnie.
Skrzypnęły drzwi. Na podwórze wyszedł włściciel gospody. Był to niemłody
Żyd. Nazywał się Eforos. Chociaż gospoda należała do niego, on jej nie prowadził.
Wszystko oddał w ręce córki i jej męża. Sam zajmował się studiowaniem pism, brał
udział w filozoficznych dyskusjach. Ogromna handlowa metropolia była także
miastem filozofów. Przy bibliotekach Muzejonu, Serapejonu i wielu innych miejscach
odbywały się nie kończące dyskusje, spotykali się tutaj uczeni greccy, egipscy,
babilońscy, syryjscy, żydowscy.
Usiadłszy obok Magdaleny na ławie, Eforos zaczął jej opowiadać o
stosunkach, jakie panują w Aleksandrii. Pobyt w Pompejach i w Massylii nauczył ją,
że chociaż była kobietą, mężczyźni traktowali ją jako równą z nimi.
- Naszych w mieście jest wielu, bardzo wielu naszych - mówił Eforos. -
Powiadają, że jedna trzecia Aleksandrii to Żydzi. Także i wśród filozofów nie brak
naszych. Brat naszego zwierzchnika - nazywają go tutaj etnarchą - jest wielkim
uczonym. Nazywa się Filon. Żebyś wiedziała, jakie mądre są jego dzieła. Także tutaj,
niedaleko nad brzegiem jeziora, mieszka cała sekta naszych. Nazywają ich
terapeutami. Żyją wspólnie, nie chcą składać krwawych ofiar, całymi dniami modlą
się i studiują pismo...
- Czego uczy ten Filon i inni nasi filozofowie?
- Filon powiada, że to, co w człowieku jest cielesne i zmysłowe, walczy z tym,
co pochodzi od Bożego promieniowania. Pewno tego nie rozumiesz? Każda
przyjemność zmysłowa, jakiej się człowiek poddaje, szkodzi jego duszy. Nasz
praojciec Adam postępował według wskazań Bożych. Ale Ewa oderwała go od tego,
dała mu bowiem rozkosz, która kazała mu zapomnieć o najwyższych celach...
- Więc według Filona to Ewa jest winna upadkowi, gdyż skusiła Adama
swoim ciałem?
- Tak. Ale człowiek powinien walczyć z powstałą w nim słabością.
- I potrafi ją zwyciężyć?
- Według Filona sam tego uczynić nie zdoła...
Pomyślała, że nauki tutejszego filozofa przypominają nieco naukę, jaką
wykładał Melito. I tu i tam chodziło o zwycięstwo pierwiastka duchowego nad
cielesnym, tylko że czciciele Dionizosa zapowiadali wyzwolenie przez ofiarowanie
ciała bogu, Filon kazał czekać na jakąś nieokreśloną pomoc...
- Jednak zwierzchnicy tutejszych synagog - podjął Eforos - nie odnoszą się
życzliwie do nauki Filona. Uważają, że Filon domieszał zbyt wiele nauki pogańskiej
do świętych nauk Mojżesza. Już przedtem rzucili przekleństwo na tłumaczenie Pisma
Świętego na język grecki.
- Czy temu Filonowi coś grozi?
- Oczywiście nic. Tu w Aleksandrii cieszy się tak wielką sławą, że nawet
słownie nikt nie wystąpi przeciwko niemu. Po prostu milczy się o nim w synagogach.
Gdyby pojechał do Judei, byłoby pewno inaczej. Ale on tam nigdy nie pojedzie.
On nie pojedzie, myślała, ale ja muszę jechać. Jeżeli wielki filozof mógłby się
narazić na niebezpieczeństwo, to kto wie, co mnie będzie groziło? Czy więc
powinnam wracać? Ale jeżeli nie pojadę do swoich, gdzie mogłabym się ukryć?
Wróciła do izby, sięgnęła do kosza, w którym miała trochę drobiazgów. Na
dnie było pudełko z dwoma kulkami. Wyjęła je, położyła przed sobą na stole.
Może jednak, myślała, tak będzie lepiej? Nie mogła sobie wyobrazić, co by
czuła, gdyby znowu została odepchnięta. Rozpacz napłynęła falą niby nieoczekiwanie
mocny przypływ i ogarnęła ją całą. Wydało jej się, że nie istnieje już nic, co by mogło
ją ocalić. Więc zamknąć oczy, przestać istnieć! Zazdrościła krzykliwym
przechodniom, których głosy odzywały się za murem. Byli zajęci swoimi sprawami,
nie musieli uciekać od życia.
Leżące przed nią kulki wabiły jej oczy i palce. Były jak owe kamienie, które
przyciągają do siebie drobne przedmioty żelazne. Albo może były jak oczy węża,
który przymusza wzrokiem swoje ofiary, by same szły mu w paszczę. Była pewna, że
się temu wezwaniu nie oprze...
Ale właśnie w chwili, gdy wyciągnęła przed siebie rękę, ktoś otworzył drzwi.
To był Dysmas.
- Znalazłem statek - powiedział. - I załatwiłem przejazd. Statek odpływa
wczesnym rankiem. Pójdziemy do niego nocą. Jacyś ludzie szukają ciebie.
- Skąd wiesz?
- Nie braknie znajomych, którzy mi mówią różne rzeczy. Tamci chodzą po
gospodach, wypytują o dziewczynę taką jak ty. Na pewno chodzi o ciebie.
- A jeśli tu przyjdą?
- Eforos cię nie wyda, bądź spokojna. Mówiłem z nim.
Nieznacznie, aby Dysmas tego nie spostrzegł, zebrała kulki i włożyła do
pudełka. Po chwili w pokoju zjawił się gospodarz. Rzekł:
- Chodź. Ukryję cię w składziku, do którego tylko ja mam klucz. Córce
powiedziałem, że już opuściłaś naszą gospodę. Wieczorem oddam cię Dysmasowi...
Składzik był ciemny, mały i pełen zapachów. Stały tu worki wypełnione
czymś miękkim. Oparłszy się o nie - zasnęła. Była przekonana, że nie będzie spała
długo. A jednak obudziło ją dopiero ciche skrzypnięcie drzwi. Był już wieczór;
Eforos przyszedł po nią.
Wyprowadził ją z domu nie zwykłym wejściem, ale wiódł przez podwórza
innych domów. Kilka razy musieli wspinać się na niskie murki.
- Przychodzili dowiadywać się o ciebie - powiedział, gdy go zapytała dlaczego
ją prowadzi w taki sposób. - Dwóch mężczyzn.
- Nasi?
- Może i nasi. Ja jednak nie ufałbym im...
- Co mówili?
- Opisali cię dokładnie.
- Nie powiedzieli, dlaczego mnie szukają?
- Owszem. Mówili, że ukradłaś coś cennego...
Zatoczywszy wielki krąg napotkali wreszcie Dysmasa, który czekał na
Magdalenę w ciemnym zaułku.
Przywitał ją słowami:
- Nie możemy płynąć statkiem, który miał nas zabrać. Ludzie, którzy cię
szukają, kręcą się w pobliżu.
- To co będzie?
Tym razem Dysmas nie był już taki pewny siebie, jaki wydawał się jeszcze
rankiem.
- Oni naprawdę strasznie muszą być zawzięci na ciebie. Szuka cię chyba setka
ludzi. Wymyśliłem, abyśmy wsiedli na statek płynący na Cypr. To ich powinno
zmylić... Z Cypru nie będzie trudno przeprawić się do Palestyny.
Eforos pożegnał się z nimi i odszedł. Dysmas ukrył ją wśród zwiniętych lin i
kazał na siebie czekać. Sam oddalił się.
Nad portem noc rozpięła swój namiot. Gwiazdy świeciły mocno, ich blask aż
kłuł w oczy, gdy się na nie patrzyło. Ruch w porcie nie zamarł całkowicie. Słychać
było głosy ludzkie, stukot ładowanych skrzyń, jakieś metaliczne szczękania. Ale
między tymi hałasami powstawały dłuższe chwile całkowitej ciszy.
Rozpacz wróciła niby głodny zwierz, kiedy spodziewa się znaleźć dla siebie
pokarm. Ci ludzie, którzy mnie szukają, myślała, chcą mnie zabić. Jeśli będę znowu
wypędzona od swoich, równać się to będzie śmierci. Nie ma dla mnie ucieczki.
Posłyszała jakieś kroki. Przywarła do zwoju lin, który ją osłaniał. Dwóch ludzi
szło w jej stronę. Doszedłszy do stosu lin zatrzymali się. Zamarła w bezruchu.
Posłyszała, jak jeden mówi do drugiego:
- Nie było jej na statku.
Człowiek mówił koine - powszechnie używaną grecczyzną przemieszaną ze
słowami wszystkich języków Wschodu.
- Wymyka się - rzekł drugi. - Ale nie możemy jej pozwolić uciec.
- Rozkaz jest wyraźny.
Ostrożnie, aby się nie zdradzić szmerem, sięgnęła do swej torby, w której
miała pudełko z kulkami. Wyczuła je dotknięciem palców. Była zdecydowana: jeśli ją
odkryją - połknie.
Ale oni postawszy jeszcze chwilę, ruszyli dalej. Ich stąpania oddalały się,
roztapiały w ciszy. Ona jednak trzymała ciągle kulkę w palcach.
Podniosła oczy w niebo, patrzyła na gwiazdy. Gdy jeszcze była w domu,
Łazarz odmawiając ranną modlitwę szema przywoływał także siostry. Mówił:
“Módlcie się ze mną. Wprawdzie niektórzy doktorzy twierdzą, że kobieta jest
zwolniona od wszelkich modlitw, jednak inni - a ja się przychylam do ich zdania -
myślą, że w oczach Najwyższego mężczyźni i kobiety są sobie równi. Jest tyle
wspaniałych kobiet w naszych dziejach, a ich imiona są zapisane w księgach
świętych. Nawet kobiety grzeszące zostały uświęcone w swoim potomstwie.
Przedwieczny Szekinah podnosi ludzi z prochu i przywraca swojej miłości...”
Wiele razy powtarzała za bratem: “Słuchaj Izraelu: Pan nasz jest jeden.
Będziesz Go miłował z całego swego serca, z całej duszy i ze wszystkich swoich
sił...” Ale odkąd została wypędzona, nie wracała do tej modlitwy nigdy. Nie modliła
się w ciągu lat spędzonych w Pompejach i w Massylii. Ale w tej chwili zapragnęła
wypowiedzenia tamtych słów. Wywołała je z pamięci, jak się wydobywa ze skrzyni
stary, od dawna nie używany klejnot. Szeptała: “Słuchaj Izraelu: Pan nasz jest
jeden...”
O kilka kroków od niej drewniany pomost prowadził w morze. Drobne fale
uderzały o wspierające go pale i wydawały przypominający cmokanie dźwięk.
Nagłym gestem cisnęła obie kulki. Z pluśnięciem wpadły w wodę.
Minęła godzina, może dwie. Ostra czerń wczesnej nocy stała się miękką
czernią czwartej godziny straży, gdy usłyszała głos Dysmasa:
- Magdaleno, to ja.
Wysunęła się spomiędzy lin.
- Chodź - chwycił ją za ramię - prędko! Statek zaraz odpływa.
- A ci ludzie?
- Byli i odeszli.
Pobiegli prędko przez pusty port ku pomostowi, przy którym mały stateczek
gotował się do odpłynięcia.
Część druga
1
Droga z Askalonu biegła wśród lekko sfalowanych wzgórz, pokrytych bujną
zielonością, między rzędami palm, srebrnoszarymi przygarbionymi oliwkami,
rozpościerającymi szeroko swe ramiona sykomorami. Ale pod koniec dnia, gdy
Magdalena poczuła się już mocno zmęczona, weszła w kraj wspinających się coraz
wyżej gór, porosłych czarnym lasem świerków. Nad płynącym bystro potokiem leżała
mała osada Beth - Zachariah. To tu kiedyś Juda Machabeusz stoczył krwawą walkę z
przybyłą na słoniach armią króla Antiocha. Z tamtych czasów pozostała tylko
kamienna stela, postawiona ku pamięci padłych w boju. Wśród nielicznych domów
była także gospoda dla podróżnych. Pierwsza napotkana kobieta wskazała ją
Magdalenie, gdy pokryta potem i pyłem po całodziennym marszu dotarła tutaj.
Pod rozrosłym drzewem stał stół i ławy. Gospodarz przyniósł dla niej chleba,
sera, garść oliwek i kubek wody. Ciekawie patrzył na młodą i urodziwą dziewczynę,
wędrującą samotnie.
Nie udało im się odpłynąć tamtej nocy na Cypr. Po kilku dniach ukrywania się
w okolicach Aleksandrii zakupili dwa osły i na nich wyruszyli wybrzeżem na północ.
Dotarli do wolnego miasta Askalonu. Tu rozstali się. Dysmas popłynął statkiem do
Joppy, gdzie miał przyjaciół. Proponował Magdalenie, że ją zabierze ze sobą, ona
jednak postanowiła pójść prosto do Jerozolimy. W Joppie mogli czekać na nią ludzie
Melity. Ufała natomiast, że na mało uczęszczanej, górskiej drodze, nie spotka ich.
- Dobrze, icź - powiedział na pożegnanie Dysmas. - Odnajdę cię. Przypadłaś
mi do gustu. Ożenię się z tobą. Będziesz mi pomagała w zdobywaniu bogactw.
Nie odpowiedziała. Dysmas uratował ją, zawdzięczała mu, że nie wpadła w
ręce ludzi Melity. Starała mu się za to wywdzięczyć, chociaż nie przypadł jej zbytnio
do gustu. Nie wyobrażała sobie małżeństwa z nim. Zresztą w tej chwili nie chciała
nawet o takich sprawach myśleć. Stała przed nią jedna tylko troska: jak zostanie
przyjęta.
Dzień dopalał się nad doliną, którą wędrowała w ciągu dnia, a teraz widziała
ją z góry. Zapadające za morze słońce kładło na niebo długie smugi blasku.
Właściciele gospody musieli być bardzo ciekawi, kim może być ta samotnie
wędrująca dziewczyna, gdyż przy stole pojawiła się gospodyni próbując nawiązać
rozmowę z Magdaleną.
- Czym mogę ci jeszcze usłużyć? - pytała. Kobieta była młoda. Za nią
przykolebał się brzuchaty chłopczyk, całkiem nagi.
- Dziękuję, ale niczym. Jestem bardzo zmęczona, marzę tylko o tym, aby móc
się położyć.
- Posłanie przygotowałam. Możesz się położyć. Czy z daleka przychodzisz?
- Z Askalonu.
- Zrobiłaś w takim razie wielki kawałek drogi. Należy ci się odpoczynek. A
dokąd teraz chcesz iść?
- Do świętego miasta.
- Jeśli będziesz szła równie dzielnie, zajdziesz tam jutro na wieczór.
Odbywasz pielgrzymkę do świątyni?
- Tak...
- Język twój zdradza, że jesteś Judejką. A jednak przyszłaś z pogańskiego
miasta.
- W Askalonie żyje wielu naszych.
- Wiem, wiem. Niektórzy dorobili się nawet niemałych bogactw. Ale mówią
ludzie, że wielu utraciło wiarę w Najwyższego i zaczęli czcić pogańskich bożków.
Czy stale mieszkasz w Askalonie?
- Nie. Przybyłam z Aleksandrii...
Oczy kobiety błysnęły zaciekawieniem, a Magdalena pożałowała swoich
słów. Nie powinna była o tym mówić.. Kto wie, czy ci, którzy ją szukają, nie będą
szli jej śladem. I nie będą o nią pytali? Czujność opuściła ją, odkąd znalazła się na
ziemi ojczystej.
- O! - kobieta była pełna podziwu. Aż przysiadła na ławce obok Magdaleny.
- Przybywasz więc naprawdę z daleka. Słyszałam, że Aleksandria leży za
morzem. I że to ogromne miasto.
- Ogromne.
- Większe niż Jerozolima?
- O wiele, wiele większe. Ze sto razy większe.
- Nadzwyczajne, co opowiadasz. Takie duże? W takim mieście można pewno
zabłądzić jak w lesie?
- Można.
- I są w nim nasi?
- Nawet bardzo wielu. Ale także są Egipcjanie, Grecy, Syryjczycy, Fenicjanie,
Murzyni...
- I żyją ze sobą zgodnie?
- Nie zawsze. Zdarzają się spory, nawet wojny... Zwłaszcza nasi z Grekami...
Kiwała głową ze zrozumieniem. Miała czarne, przyczesane gładko włosy i
bardzo ciemną cerę. Patrzyła na Magdalenę z coraz większym uznaniem. Pewno od
urodzenia mieszkała w Beth-Zachariah i imponowało jej, że rozmawia z kobietą,
która poznała tyle świata.
Teraz pytała Magdalena:
- A co się dzieje w Jerozolimie?
- Dawno tu nie byłaś?
- Kilka lat...
Klasnęła w dłonie.
- To pewno nic nie wiesz o Proroku z Galilei?
- Coś mówili o nim tam, gdzie byłam. Ale nie dowiedziałam się dobrze.
Powiedz ty, co wiesz.
- Najpierw pojawił się w Galilei - kobieta mówiła z zapałem, rada, że i ona ma
coś do opowiedzenia. - potem zaczął wędrować po kraju. Zachodzi także na święta do
Jerozolimy. Wielkie tłumy ciągną za Nim. Niektórzy powiadają, że jest Mesjaszem.
Ale inni zaprzeczają temu...
- Widziałaś Go?
- Nie. Czy ja mogę opuścić dom? Wszystko na mojej głowie: i dzieci, i
gospoda... Mąż zajęty w polu, bo mamy także kawałek ziemi...
- Czy ten Prorok wzywa do walki?
- Nie. Nawet dlatego mówią ludzie, że nie może być Mesjaszem. Ale robi
cuda, uzdrawia chorych...
- Ale wojny nie głosi?
- Nie. Może to lepiej? Wszystkie te wojny z Rzymianami kończyły się
nieszczęściem. Moich dwóch wujów zginęło... Przechodził tędy niedawno pewien
czcigodny faryzeusz. Opowiadał, że widział na własne oczy, jak Prorok krzyknął i
szatan ze straszliwym wrzaskiem wyszedł z chłopca, w którym się ukrywał...
- Wypędził z chłopca szatana?
- Tak mówił ten faryzeusz. Ale powiedział, że On na pewno wypędza szatana
szatańskim zaklęciem, bo to niemożliwe, aby grzeszny człowiek miał taką moc.
- Wypędził jednak szatana... - powtórzyła cicho. Patrzyła w przestrzeń
zamyślona. Słońce utonęło już w morzu i tylko niebo pełne było jeszcze czerwieni.
Przebiegł ją dreszcz, jakby jej pleców dotknęła lodowata dłoń.
- Pójdę się położyć - powiedziała. - Muszę wypocząć przed drogą.
- Chodź, pokażę ci twoje posłanie. I jeśli chcesz, dam ci olejek, którym
natrzesz sobie przed snem stopy. Gdy to zrobisz, jutro nie będziesz czuła zmęczenia.
Sprzedał mi ten olejek pewien kupiec z Kariotu. Znakomity olejek.
Natarcie stóp olejkiem i sen zrobiły swoje. Rankiem zbudziła się wypoczęta.
Słońce wyskoczyło nagle spoza gór, które miała przed sobą. Droga wiła się na
wszystkie strony wznosząc się coraz wyżej za każdym zakrętem. Ledwo minęła jakąś
przełęcz, odkrywał się przed nią widok na nową wyniosłość.
Droga była prawie pusta. Od czasu do czasu spotykała na niej amhaareców,
idących pracować na swych poletkach. Raz minęła ją karawana kupców,
prowadzących objuczone pakami i worami osły. Karawanie towarzyszyło kilku ludzi
z pałkami w rękach, widać wynajętych, aby strzegli wiezionych towarów. Gdy
przechodziła obok, tamci obrzucili ją ciekawym spojrzeniem i śmiejąc się wymieniali
między sobą jakieś uwagi. Czasami jakiś młody chłop rzucał w jej stronę wesołą
zaczepkę. Starzy witali ją słowami: “Pokój z tobą”. Spotkała także dwóch mężczyzn o
ponurym wyglądzie. Mieli pałki w rękach i dzikie spojrzenia. Jedna z twarzy wydała
jej się znana. Może to był ktoś, kto należał do bandy Szymona? On także patrzył na
nią natarczywie. Ale minęli ją nie zatrzymując się.
Szła wytrwale przez cały dzień. Zbliżał się zmierzch, gdy znowu znalazła się
na zakręcie. Obchodząc wzgórze weszła w mroczny parów. Zbocza z obu stron
porośnięte były drzewami. Była już bardzo zmęczona, z wysiłkiem ciągnęła zbolałe
nogi.
Parów się skończył i wtedy zobaczyła przed sobą górę z miastem na szczycie.
Zachodzące słońce oblewało blaskiem płowe zbocze, domy, czerwone mury miejskie
i wielką kolczastą kopułę płonącą blaskiem, niby zrzucona na ziemię gwiazda.
Zatrzymała się na progu cienia i jasności, jakby w bramie prowadzącej w inny świat.
Przycisnęła dłoń do piersi, w której tłukło się serce, tak mocno, że zdawało się ją
rozsadzać.
- Wróciłam - powiedziała do siebie cichym szeptem. Powrót budził i radość, i
niepokój. Tęskniąc zadawała sobie nieustannie pytanie: jak mnie przyjmą? W tej
chwili uświadomiła sobie, że jeszcze bardziej niepokoi ją to, że wraca nie taka, jaka
odeszła...
To, co tu zostawiła, wypiękniało w marzeniach i wspomnieniach. To, co
przeżywała, wydawało się brudem, który przywarł do jej ciała. Gdyby mogła,
zdarłaby go z siebie razem ze skórą, żeby tylko móc powrócić w swej dawnej postaci.
Ale to było niemożliwe. Są rany, wiedziała, po których blizny nie dają się niczym
usunąć.
Zwolniła kroku. Postępowała wolno, nieśmiało zbliżała się do miasta. Gdy
była dzieckiem, budziło w niej ono zachwyt i pełen czci szacunek. Było przecież
świętym miastem - miastem Najwyższego. Potzem poznała miasta większe i
wspanialsze - Rzym, Aleksandrię. Nawet Massylia wydawała się miejscem
okazalszym. Ale dla Jerozolimy pozostało uczucie niezwykłe - jak do czegoś, co było
najbliższe sercu i co zachowało czystość.
Mur miejski w miejscu, w którym do niego podeszła, był nieco cofnięty i
załamywał się obok jednej z mniejszych bram miejskich. Była to raczej furtka, którą
wyprowadzano skazańców na stracenie. Tuż przed murem oddzielony od niego
głęboką fosą rozciągał się cmentarz. Groby ciągnęły się wzdłuż drogi i były
pomalowane na biało, aby ostrzegać przechodzących przed zanieczyszczeniem.
Pośrodku cmentarza sterczała skalna bula, ku której prowadziła szeroka ścieżka.
Skała była spękana, porosła kępami zielska. Przypominała czaszkę na poły
wynurzoną z ziemi, na której pozostały resztki włosów. Na szczycie buli wznosiło się
kilka wbitych w skałę pali. To na nich wieszano skazanych na śmierć buntowników.
Gdyby Szymon nie zginął w walce, zostałby tutaj ukrzyżowany.
Brama skazańców przytykała do wieży. Przechodziło się do niej po mostku na
fosie. Nie zawsze furtka była otwarta. W wieży stacjonował oddział wojska i nad
furtką na tarasie czuwał strażnik. Ludność nie lubiła dlatego tędy przechodzić. Nigdy
nie było wiadomo, jak się zachowa żołnierz.
Gdy przechodziła przez bramę, strażnik obrzucił ją ciekawym, ale leniwym
spojrzeniem. Nic nie powiedział, nie rzucił zaczepki. Za bramą szło się wąskim
korytarzem, mijało się jeszcze dwie furtki, a potem wychodziło na targowisko
miejskie. Tu panował wielki gwar, jak zwykle pod koniec dnia, gdy zachodni wiatr
wywiewał z ciasnych uliczek skwar południa. Część sprzedawców szykowała się już
do zwinięcia swoich straganów. Inne jednak kramy otaczał krzykliwy tłum
sprzedających i targujących się zawzięcie. Za plecami kupujących bawiły się
hałaśliwie dzieci - czarnowłose i czarnookie.
Przedzierała się nie bez trudu przez tę ciżbę. Zmierzała ku mostowi nad
Xystosem. Pamiętała, że w pobliżu mostu znajdowała się gospoda. W czasie świąt
zatrzymywali się w niej bogatsi pielgrzymi i zawsze wielu odchodziło od jej drzwi,
gdyż zabrakło dla nich miejsca. Ale teraz nie było świąt i gospoda mogła być pusta.
Postanowiła, że nie pójdzie do Betanii tego jeszcze wieczoru. Była zmęczona
całodziennym marszem, a poza tym wzrósł w niej jeszcze bardziej lęk przed
spotkaniem z rodzeństwem. Nie była pewna, czy czas zmienił ich stosunek do niej,
czy tęsknota - podobnie jak w niej - zapanowała nad gniewem. Trwożliwie odłożyła
spotkanie do następnego ranka.
Gospoda mieściła się w ciasnym zaułku. Gdy weszła i gospodarz powitał ją
czołobitnymi ukłonami, od razu pojęła, że brak mu gości. W izbie jadalnej znajdował
się tylko jeden człowiek - jakiś młody faryzeusz. Jadł chleb i ser oraz pił wino,
upewniwszy się wpierw, że pożywienie nie zostało skalane nieczystym dotknięciem.
Jego czarne, błyszczące oczy spoczęły na Magdalenie w chwili, gdy tylko weszła.
Była zanadto doświadczona, aby nie wyczuła w tym spojrzeniu pożądania.
W Italii i w Massylii nawykła do noszenia różnych ozdób. Na palcach miała
pierścienie, w uszach kolczyki, na ramionach bransoletę. Nabrała zwyczaju czernić
brwi i zabarwiać czerwienią policzki. Tak tam upiększały się wszystkie kobiety.
Zapomniała, że w Judei jest inaczej. Tutaj malowanie się i noszenie ozdób - w
zwykłym czasie - było oznaką dziewcząt sprzedajnych.
Gdy po wieczerzy wstała, aby odejść do izby, w której miała spać, mężczyzna
podniósł się także i poszedł za nią. W wąskim korytarzu położył dłoń na jej ramieniu.
- Chcę ciebie - powiedział brutalnie.
Wyszarpnęła mu się gwałtownym ruchem.
- Odejdź, rabbi - powiedziała. - Ja nie chcę ciebie.
On jednak napierał na nią.
- Podobasz mi się. Zapłacę ci dobrze.
- Nie potrzebuję twojej zapłaty. Odejdź.
- Dlaczego nie chcesz? - nie ustępował. - Jesteś przecież sprzedajną dziewką.
- Nie jestem! Nie sprzedaję się!
- Może powiesz, że żyjesz w cnocie? Twój wygląd zdradza kim jesteś.
- Mylisz się, rabbi.
- Nie mylę się. A nawet wydaje mi się, że ciebie znam. Tak, na pewno.
Pamiętam. To ty zadawałaś się z nieczystym gojem. Byłaś jego nałożnicą wtedy, gdy
przeklęci Rzymianie zniszczyli oddział Szymona.
Znowu usiłował ją objąć. Pełna gniewu odtrąciła go.
- Co robiłam, to moja sprawa. Nie jestem niewolnicą.
- Zobaczymy, czy to tylko twoja sprawa! Dziewki, które się oddają gojom,
czeka kara. - Zmienił ton: - Jeżeli jednak pójdziesz ze mną, nie będę pamiętał o tym,
co robiłaś. No, chodź.
Właściwie nie był odstręczający. Może nawet pociągał. Kiedy indziej może by
nie stawiała oporu. Ale wciąż pamiętała, że ma rankiem stanąć przed Martą i
Łazarzem. Jeśli mieli ją przyjąć, czy mogła wracać jako jawnogrzesznica?
- Nie! - krzyknęła. - Odejdź!
Na twarzy faryzeusza pojawił się wyraz wściełkości.
- Ty ścierko! - syknął. - Pożałujesz tego!
2
Obudził ją wrzask, blask pochodni, szarpanie wielu rąk. Do ciasnej izdebki
wtargnęła gromada mężczyzn. Brutalnie chwycono ją za włosy, wywleczono z
pościeli, zdarto z niej kuttonę. Rozpaczliwym gestem schwyciła prześcieradło i
przycisnęła je do piersi. Bijąc ją i szarpiąc wyciągnięto z izby. Na chwilę zobaczyła
wśród nie przestających wrzeszczeć napastników wystraszoną twarz gospodarza.
Wleczono ją przez korytarz nie przestając bić. Prześcieradło wplątało się jej między
nogi. Upadła. Wtedy kopano ją, szarpano, szczypano. Czuła na całym ciele dotknięcia
plugawych dłoni.
Wlokąca ją gromada wywaliła się na ulicę. Tu czekał tłum jeszcze większy.
Chociaż sypały się na nią razy ze wszystkich stron, choć deptano po jej nagich
stopach, targano za włosy, zdołała dostrzec w ciżbie faryzeusza, który ją napastował
poprzedniego dnia. To on i kilku innych ubranych w szaty faryzejskie wydawali
rozkazy.
Porwano prześcieradło, którym chciała się okryć, pluto w twarz, wyszarpano z
uszu kolczyki. Oszołomienie, w jakim się znajdowała po nagłym wyrwaniu ze snu,
przemieniło się w śmiertelny lęk. Była pewna, że za chwilę poniesie śmierć. Ci ludzie
wlekli ją niewątpliwie, aby ukamienować. Jej przerażenie wzrosło jeszcze bardziej,
gdy odkryła, że zna twarz człowieka, który ją trzymał za włosy i nie przestawał
szarpać. Tę twarz widziała kiedyś. To musiał być jeden z ludzi Melity. Ale nie miała
czasu zastanawiać się. Usiłowała osłonić twarz przed uderzeniami i plunięciami.
Gromada wyjąc i wrzeszcząc ruszyła uliczką ciągnąc ją za sobą. Nie przestawano jej
bić, kopać, deptać po jej stopach ciężkimi sandałami. Czuła jak po twarzy i po ciele
płyną strużki krwi. Potykała się, padała, dźwigała się na nowo na nogi. Wzmagający
się ból zagłuszył w niej nawet strach przed śmiercią.
Nie zdawała sobie sprawy z tego, dokąd ją prowadzą. Ale w pewnej chwili
spostrzegła, że znajdują się na moście nad Xystosem i doliną Typeon. W takim razie
wlekli ją w stronę świątyni. To było dziwne. Jeśli mieli ją ukamienować, powinni byli
wywlec ją za miasto...
Ale te myśli tylko jak błyskawice zapalały się i gasły. Jedyną rzeczą, która się
w niej coraz bardziej umacniała, była świadomość, że tego bólu dłużej nie zniesie:
musi się skończyć, choćby tym końcem miała być śmierć. Dosyć, dosyć! - kołatało jej
pod czaszką. Wszystko lepsze niż ta nieustanna lawina razów...
Nagle ciżba zatrzymała się. Dźwignęła głowę, odjęła dłonie od twarzy,
odsunęła zasłaniające oczy, polepione krwią włosy. Znajdowali się na dziedzińcu
świątyni przed kolumnadą, zwaną portykiem Salomona, w miejscu, gdzie zwykli się
zbierać doktorzy i nauczyciele, by w otoczeniu słuchaczy rozważać głośno ustępy
Tory. Pochód wkroczył między słuchaczy kogoś, kto przemawiał. Faryzeusze,
kierujący napadem, wysunęli się do przodu. Podeszli do Mężczyzny, który siedział
pod jedną z kolumn portyku.
Był wysoki, postawny. Jego prześwietlone słońcem włosy miały ciemno
złocistą barwę miodu. Twarz była pełna powagi, spokoju i dziwnego smutku. Duże
ciemne oczy, które przed chwilą miał utkwione w twarzach ludzi, do których mówił,
teraz skierował na przybyłych. Były to oczy głębokie. Zdawały się mówić, pytać i
odpowiadać, oczekiwać i przywoływać.
Ludzie, którzy Go poprzednio słuchali, cofnęli się i utworzyli rozległy krąg.
Mimo wczesnej pory dnia było ich wielu. Prowadzona przez faryzeuszy grupa
przybyłych stała pośrodku, oddzielona od tłumu. Na znak jednego z faryzeuszy
wypchnięto Magdalenę do przodu. Gdy ręce prześladowców cofnęły się, upadła na
ziemię. Leżąc kryła swą nagość. Ciało miała pokryte krwią i sińcami, potargane
włosy opadły na twarz. Spoza nich - niby spoza krat - patrzyła na Człowieka, który
wciąż siedział oparty o kolumnę. Trzech młodych faryzeuszy podeszło do Niego.
Jeden powiedział:
- Witaj, Rabbi.
Skinął lekko głową.
- Witajcie i wy. Niech pokój Najwyższego będzie z wami. Z czym
przyszliście?
Faryzeusz szerokim gestem wskazał na leżącą kobietę.
- Przyprowadziliśmy Ci, Rabbi, tę dziewkę rozpustną i cudzołożną. Była
nałożnicą poganina. Schwytaliśmy ją na grzechu. Co mamy z nią uczynić, jak
uważasz?
Teraz dopiero zdała sobie sprawę z tego, kim musi być Człowiek, do którego
ją przyprowadzili. Od Jego słów zależał jej los. Podobno był litościwy dla chorych.
Ale ona nie była chora. Mimo to miała ochotę poderwać się i rzucić do Jego nóg.
Błagać o litość i ratunek. A przecież uczynić tego nie mogła. Miała uczucie, jakby w
jej włosy i ramiona były wczepione niewidzialne dłonie i trzymały ją tak, że nie
mogła się ruszyć. Zaczęła dygotać, jednocześnie z lęku i z rozpaczy.
- A co powiada Pismo? - usłyszała znowu głos Mężczyzny.
Inny faryzeusz, widać przygotowany na to pytanie, sięgnął do trzymanego
rulonu. Rozwinął go i zaczął czytać skandując każde słowo jakby śpiewał:
- Mówi Pismo: “Niech mężowie miasta wyprowadzą dziewczynę z domu ojca
i ukamienują aż umrze...”
- Więc zgrzeszyła w domu swego ojca? - Mężczyzna przerwał pytaniem
czytanie faryzeusza.
- Ona nie ma ojca. Była pod opieką brata. Opuściła dom, aby cudzołożyć.
Widywano ją grzeszącą z gojami. Pismo nakazuje wyraźnie, że trzeba taką
ukamienować. A Ty, Rabbi, co mówisz?
Nie odpowiedział. Powoli wstał. Teraz widać było, jak jest wysoki,
przewyższał wzrostem otaczających. Patrzył długo w twarze stojących przed Nim
faryzeuszy. Ten wzrok zdawał się sięgać w głąb, dotykać serc ludzkich. Tamci
odruchowo cofnęli się przed Nim. A On tym samym powolnym ruchem schylił się,
przyklęknął. Na czerwonym pyle, który wiatr wschodni przywiewał i pokrywał nim
flizy dziedzińca, wyciągniętrym palcem coś napisał. Faryzeusze śledzący każdy jego
ruch szli wzrokiem za ruchem palca. Ale w miarę jak czytali, na ich twarzach
pojawiał się kolejno wyraz zdumienia, oburzenia i przerażenbia. Patrzyli to na
Piszącego - to na siebie. Nagle ten, który czytał Pismo, zwinął rulon i spiesznie dał
nurka w tłum. Za nim odszedł ten o pięknej twarzy, który poprzedniego dnia domagał
się od Magdaleny uległości. Wreszcie oddalił się trzeci.
Pozbawiona przywódców gromada nie wiedziała, co ma robić. Podeszli bliżej
Nauczyciela, który nie przestawał pisać. Zaledwie jednak któryś zbliżył się i rzucił
okiem na to, co było napisane - natychmiast cofał się, krył za plecami innych. Znikał.
Odchodził. Gromada topniała, jak śnieg polany ciepłą wodą. Człowiek, którego
poznała, że należał do ludzi Melity, odbiegł gwałtownie, jakby zobaczył rzecz
przerażającą.
Nie minęło wiele czasu, a nie został nikt z tych, którzy ją przyprowadzili.
Wtedy Mężczyzna wyprostował się. Przestał pisać. Wolnym krokiem zbliżył
się do Magdaleny. Trzęsła się cała. Zapomniała o zbitym, poranionym ciele.
Nadchodzący Człowiek przerażał ją. Wydawało się jej, że jakieś głosy krzyczą jej w
uchu: “Uciekaj i ty! Kryj się!” Ale równocześnie nie miała siły, aby się zerwać z
ziemi. Przycisnęła głowę do płyt, jakimi wyłożony był dziedziniec. Była pewna, że
Nadchodzący napisze przed nią jakieś straszne słowo, zdolne strącić ją w przepaść.
A On rzeczywiście pochylił się nad nią. Przywarła wzrokiem do Jego stóp w
prostych sandałach, związanych rzemykiem. Pełna trwogi czekała gromu.
Zamiast tego posłyszała głos męski, głęboki, nieoczekiwanie łagodny:
- Więc nie osądzili cię i nie potępili?
Ta łagodność sprawiła, że uniosła głowę. Zobaczyła pochyloną nad sobą
Twarz pełną zrozumienia, litości i dobroci. Nie pamiętała wzroku ojca, który umarł,
gdy była małym dzieckiem, ale czuła, że tak patrzeć potrafi tylko ojciec. Jego oczy
sięgały w głąb. Piekły i goiły. Były jak płomienie, które wypalają ranę i przywracają
zdrowie.
- Nie, Rabbi - powiedziała - nie potępili...
- Ja też cię nie potępię. - Zdjął z ramion płaszcz i okrył nim jej pokrwawione
ciało. - Wracaj do domu, do domu ojca...
Wybuchnęła strasznym łkaniem. Płakała jak nigdy w życiu. Zrozumiała, że
jest ocalona, zrozumiała, a jednocześnie od razu pojęła ogrom popełnionego przez
siebie zła. On nie musiał nic dla niej pisać. Wszystko o niej wiedział. Znał każdy z jej
grzechów. Wiedział w czyich rękach się znajdowała. I wszystko to zniszczył jednym
Swym słowem.
- O Panie - zawołała - O Panie, Panie...
Przywarła do Jego stóp, przycisnęła do nich swoje wargi. - O Panie... -
powtarzała nie mogąc się zdobyć na żadne inne słowo.
Wyciągnął palec, którym niedawno pisał swe przerażające upomnienia i
dotknął jej czoła. Powiedział:
- Nie grzesz więcej.
Wydawało jej się, że z tym słowem niebo runęło na jej głowę. Nie słychać
było wiatru, ona jednak czuła jakby potężny wicher uderzył w nią. Wdarł się w jej
ciało, w jej kości, przeniknął każdą cząstkę jej istoty. Rozkruszył ją na części i
unicestwił. Ale to był miłosierny wiatr. Zabił - i przywrócił na nowo do życia.
Uczynił ją znowu taką, jaka była kiedyś... Niedowierzająco podniosła głowę. Jego już
nie było przy niej. Oddalił się, usiadł znowu pod kolumną. Znowu coś mówił, a
gromada ludzka podeszła bliżej, aby Go słuchać i otoczyła Go ciasnym kręgiem.
Świat wrócił do wyglądu, jaki miał przedtem. Słońce świeciło jak poprzednio.
Otoczył ją gwar głosów ludzkich. Gdzieś beczały owce, ryczały osły i wielbłądy.
Wszystko było jak dawniej. Tylko ona nie była już tą, którą tu przywleczono...
Podczołgała się do miejsca, na którym poprzednio stał, dotknęła ustami
kamieni. Potem wstała. Owinęła się w płaszcz, który On na nią narzucił. Opuściła
dziedziniec.
3
Czy można było spać?
Wróciwszy do gospody, po zmyciu z siebie krwi i błota, i po zapłaceniu za
gościnę zabrała swoje rzeczy i wyszła na miasto. Wmieszała się w tłum
przechodniów. Nie myślała o tym, że ci, którzy ją napadli, mogą znowu podnieść na
nią rękę. Nie czuła lęku. Nawet opadł z niej niepokój o to, jak zostanie przyjęta przez
swoich. Wszystkie obawy i troski poprzedniego dnia utonęły w powodzi uczuć, jakie
ją ogarnęły, podobnie jak fala morska, wybiegająca na brzeg, zatapia kałuże wody,
wchłania je, wymywa brzeg do czysta. Wśród tych uczuć był zachwyt i radość, ale
były także oszołomienie, poczucie unicestwienia. Wydawało jej się, że jest podobna
do szklanego naczynia, którego zawartość została wylana do ostatniej kropli.
Przychodziło jej do głowy, że stała się na nowo dzieckiem dopiero oczekującym
wszystkiego od życia. Mogła je zacząć od nowa. A jednocześnie zdawała sobie
sprawę z tego, że to, co było, nie zniknęło, ale przemieniło się w ogromne pragnienie
odpłaty. Stanęło przed nią, że zło, które czyniła, nie było tylko jej złem. To było zło
uczynione komuś, kto ją kochał i kto nigdy kochać jej nie przestał. Ci, którzy chcieli
ją ukamienować, mieli po stokroć rację. Zasługiwała na to. Zasługiwała na śmierć.
A jednak nie zginęła. Nie pojmowała, dlaczego tak się stało - ale nie było w
niej żadnej wątpliwości, że Człowiek, który ją ocalił, miał prawo sądzić i skazać. Nie
skorzystał z tego prawa. Nie tylko wybawił ją z rąk tych, którzy chcieli ją zabić, ale
jeszcze na dodatek uczynił ją kimś nowym. Jednym słowem zniszczył zło, które się w
niej zagnieździło. Uczynił jak mąż, który przyjmuje niewierną żonę, przyciska do
piersi, mówi: nie będę niczego pamiętał, kocham cię. Czyżby każde zło popełnione
przez nas było grzechem niewierności? Czy to, co czuję - myślała - nie znaczy, że
jakaś wielka miłość spoczywała na mnie wcześniej, niż cokolwiek uczyniłam? Kiedy
szukam, odnajduję coś, co już było i co ciągle jest...
On powiedział, abym wracała do domu ojca. Co On przez te słowa chciał
powiedzieć? Dom w Betanii jest domem Łazarza. Ale On nie powiedział: wróć do
domu brata... Nawet ten faryzeusz mówił, że nie mam ojca... On zresztą wszystko
wie...
Minęła Bramę Owczą, zeszła stromą ścieżką na dno doliny. Cedron ledwo
sączył się między kamieniami. Na jego brzegach pasło się stado owiec. Chłopiec
pilnujący stada, wsparty na wysokim kiju, patrzył ciekawie na Magdalenę pogrążoną
w myślach jakby w somnambulicznym śnie.
Przeszła potok w bród, ledwie zanurzając stopy w wodzie. Zbocze góry po
przeciwnej stronie potoku porastał las drzew oliwnych. Poszczególne gaje, należące
do różnych właścicieli, były ogrodzone niskimi murkami z płaskich kamieni. Weszła
w pierwsze napotkane przejście. Między drzewami znalazła niewielką polankę. Z
trawy wynurzały się spękane skały, jakby próchniejące kości jakiegoś zwierzęcia.
Miejsce było zdumiewająco podobne do tamtegho wśród lasów massylskich. To
odkrycie wstrząsnęło nią z taką siłą, że padła na trawę zanosząc się łkaniem. Razem z
tym wspomnieniem stanęło przed nią całe dotychczasowe życie.
Im mocniej czuła jego zło, tym lepiej zdawała sobie sprawę z ocalenia,
jakiego zaznała. Im bardziej czuła się niewierną miłości, tym większym wyrzutem
była wyciągnięta ku niej dłoń Człowieka, który powiedział, aby wracała do domu
ojca.
Minęła godzina, zanim wstała i spomiędzy drzew wyszła na drogę. Zbliżało
się południe, słońce stało wysoko i mocno przypiekało. W trawie słychać było
szelesty jakichś drobnych stworzeń, rozkoszujących się gorącem. Poprzez ścieżkę
prześliznął się wąż. Wśród gałęzi świergotały ptaki. Kolorowe motyle były niby
zerwane z łodyżek kwiaty, unoszone podmuchem wiatru.
Na drodze nie było nikogo. Wiła się podnóżem góry na południe, potem
skręcała na wschód. Często nią chodziła. Znała na niej każdy kamień, każdy zakręt.
Po lewej stronie wznosiły się skały, coraz bardziej urwiste - po prawej otwierała się
rozległa dolina, na której dnie leżało jezioro. Ciągnęło się daleko, znikało w mgle
oddalenia. To tam gdzieś leżała niewidzialna, przeklęta dolina dwóch spalonych
miast: Sodomy i Gomory.
Droga do Betanii prowadziła dalej do Jericha. I tamto miasto-oazę znała
dobrze. Miała w pamięci zieloną gęstwę palm, pola pokryte różami, mocny zapach
drzew kamforowych, płynącą między trzcinami wodę, na poły zagrzebane w ziemi
stare mury, grożące nieuważnym przepaścistymi dziurami. Betania leżała w zakolu
skał niby dziecko w ramionach matki. Ich dom stał opodal drogi...
Każdym krokiem zbliżała się do jego progu. Wczoraj drżała z niepokoju.
Lękliwie zapytywała siebie w duchu: a jeżeli mnie nie przyjmą...? Gdyby
ofiarujących śmierć kulek nie wyrzuciła do morza, trzymałaby je teraz w ręku...
Za jednym z zakrętów zobaczyła kogoś idącego przed nią drogą w tym
samym, co ona kierunku. Z sylwetki mogła wnioskować, że idąca była dziewczyną.
Szła lekko, choć nie tak szybko jak Magdalena. Nie trzeba było więcej niż jednej stai,
aby doszła tamtej. Mijając ją obejrzała się, spojrzała tamtej w twarz.
Miała przed sobą osobę młodą. Jednak była to kobieta dojrzała. To tylko twarz
pozostała młoda, jakby nie dotknięta doświadczeniami lat. Malowały się na niej:
dobroć, zaufanie do wszystkiego, wola służenia. Ludziom o takiej twarzy miało się
chęć powiedzieć wszystko, co człowiek miał na sercu.
- Pokój z tobą - powiedziała Magdalena mijając kobietę.
- I z tobą także - odpowiedziała tamta. - Niech Najwyższy strzeże twych
kroków. Niech pośle anioła, aby wskazywał ci dobrą drogę.
- Dziękuję ci za to błogosławieństwo. Nie umiem mówić równie pięknymi
słowami.
- Najwyższy nie potrzebuje słów. Nie wargami Go czcimy, ale sercem.
Wydaje mi się, że się śpieszysz.
- Nie śpieszę się tak bardzo, abyśmy nie mogły iść czas jakiś razem. Mówisz
tak pięknie. Pragnę cię posłuchać. I pozwól, że wezmę kosz, który niesiesz. Wydaje
się ciężki, a ty, choć wyglądasz młodo, musisz mieć swoje lata.
- Niesiesz już swój węzełek. I masz twarz podrapaną, sińce na rękach...
- Mimo to mogę nieść. Jestem młoda i silna. Daj twój kosz, proszę.
- Weź, skoro tak prosisz. Dziękuję ci za uprzejmość. Musisz być dobrą
dziewczyną. Jak się nazywasz?
- Nie jestem dobra. Nie zasługuję na twoją pochwałę. Nazywam się Miriam.
Ale przezwano mnie Magdaleną, gdyż urodziłam się w Magdali.
- Nosisz takie samo imię jak ja. Czy mieszkasz tu w pobliżu?
- Mieszkałam, gdy byłam młodsza. Ale teraz wracam z daleka zza morza.
- Byłaś za Wielkim Morzem? Musiałaś widzieć wiele ciekawych i
wspaniałych rzeczy. Świat pełen jest cudów. Ten, który go stworzył, chciał go
obdarzyć Swoim pięknem. Gdy byłam młoda, marzyłam, abym mogła oglądać to
piękno, także w innych krajach. Ale niewiele mogłam zobaczyć. Byłam tylko w
Egipcie. W Ziemi Goszen - w tej, w której mieszkali nasi praojcowie. Dostałam
jednak tyle, że nie żałuję, iż nie mogłam zobaczyć więcej świata...
- Nie żałuj, Miriam, że nie podróżowałaś. Świat, to prawda, jest wszędzie
piękny. Lecz, ileż w nim zła. Dlaczego Najwyższy na to pozwala?
- Kim jesteśmy, abyśmy śmiały Go o to pytać?
Rozmowa urwała się na chwilę. Skwar robił się coraz silniejszy. Magdalena
poczuła się zmęczona, zbite ciało zaczęło jej dokuczać. Ale zbliżały się do Betanii,
okolica stawała się coraz bardziej znana. Kobieta maszerowała dzielnie. Po jej twarzy
błąkał się tajemniczy uśmiech.
- Czy pochodzisz z Galilei? - zapytała Magdalena. - Czasami mówisz jak
Galilejka.
- Urodziłam się tutaj. Ale potem wyszłam za mąż do Galilei i tam od wielu lat
mieszkam. Teraz przybyłam tu, aby usługiwać Synowi...
- Nie wyglądasz na dorosłego Syna! Czy masz tylko jednego?
- Tylko jednego, jedynego...
- A mąż twój?
- Nie żyje.
- I nie wyszłaś powtórnie za mąż?
Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się:
- Mam Syna - powiedziała, jakby to wyjaśniało wszystko.
I znowu szły jakiś czas w milczeniu. Droga była ciągle pusta, minęło je tylko
kilku pastuszków, prowadzących stado owiec.
- Czy wiesz - podjęła Magdalena - że do Jerozolimy przybył Prorok?
- Wiem.
- Spotkałaś Go może? Słyszałaś, jak mówił?
- Jest tak, jak powiedziałaś.
- Mówią o Nim, że przybył z Galilei. Powiadają nawet,
że z Nazaretu. Ale ja temu nie wierzę. Nazaret jest miastem o złem sławie...
- On rzeczywiście przybył z Galilei, z Nazaretu. Ale to nieprawda, co
opowiadają o Nazarecie. To ciche, spokojne miasto, w którym żyje wielu uczciwych
Izraelczyków.
- Podobno pomieszali się z gojami. Przejęli ich obyczaje.
- Najwyższy kocha wszystkich ludzi.
Spojrzała zaskoczona na kobietę idącą obok niej.
- Cieszę się, że tak myślisz - rzekła. - Ale nasi doktorzy uczą inaczej.
Powiadają, że goje są wrogami Izraela i że Mesjasz będzie wodzem, który ich
zwycięży.
Potrząsnęła głową.
- Najwyższy stworzył wszystkie narody. Wybrał spośród nich Izraela, aby
przechował jego prawo aż do chwili, gdy przyśle Mesjasza, aby cały świat wyzwolił z
grzechów. Dziś poganie nie znają jeszcze Najwyższego, ale przyszła już godzina...
- Przyszła?
- Być może przyszła... Mówię ci, Magdaleno. Najwyższy kocha wszystkich
ludzi. Wszyscy są sobie braćmi. To my jesteśmy winni, gdy nie ukazujemy gojom
dobroci świętego Addonai.
- Więc według ciebie można kochać poganina?
- Trzeba być jak On i kochać każdego.
- Nawet złego?
- Tylko Najwyższy zna naprawdę serce człowieka i lituje się nad nim.
Jeszcze raz zapanowało między nimi milczenie. Magdalena oddychała szybko,
jak ktoś zmęczony biegiem.
- Jeśli jest tak, jak mówisz - powiedziała - On przyszedł od Najwyższego.
- I tak jest. On przyszedł naprawdę od Najwyższego.
- Chcieli mnie zabić. Przyprowadzili mnie do Niego. Ale On nie pozwolił
rzucić nikomu kamieniem. A przecież wiedział, kim jestem.
- On wie lepiej niż oni i lepiej niż ty sama, kim jesteś, Magdaleno.
- Ale naprawdę... naprawdę... jest we mnie tyle zła... On nie mógł wiedzieć o
wszystkim.
- Dlaczego nie chcesz przyjąć, że ci wszystko darował?
- Czy to możliwe? Nawet nie potrafisz sobie wyobrazić...
- Po co wracać do tego, co już zostało zapomniane?
- Co ja muszę dać mu w zamian?
- Gdy przyjdzie czas, będziesz wiedziała.
- Kim On jest, skoro może uwalniać od grzechów? Wydaje mi się, że Go
dobrze znasz?
- Nikt nie zna Go do końca.
- Czy wiesz, że grożą Mu niebezpieczeństwa? Gdy mnie prowadzili,
słyszałam, jak faryzeusze mówili między sobą: “On na pewno się zaplącze. Albo
zaprzeczy sobie, albo Pismu”.
- On potrafi rozproszyć zamysły zawziętych serc. Nie może być przeciwności
między Nim a Pismem. Pismo mówi o Nim.
- Lecz faryzeusze są Mu wrodzy. Także kapłani. Ma przeciwko sobie
wszystkich.
- Bo świat odszedł od wzoru, według jakiego został stworzony.
- Więc kim On jest?
Nie odpowiedziała. Droga obchodziła łukiem wielką rozpadlinę, wchodziła
między białe domki osady. Nad jeziorem w dole wisiała koronka okalających je skał.
Magdalena zatrzymała się.
- Jesteśmy w Betanii. Przyszłam tutaj. A ty?
- Ja także - odpowiedziała.
- Masz tu kogoś?
- Tak. Idę do domu Łazarza, Marty i Miriam...
- Miriam!? Przecież to ja jestem!
- Wiem o tym.
- I ten dom wyrzekł się mnie...
- Dlatego przyszłam, abyś mogła do niego wrócić.
4
Znowu była z bratem i siostrą. Przyprowadzona przez Matkę Nauczyciela,
przyjęta została z serdecznością. Nie było żadnych sprzeciwów, nie potrzeba było
żadnych wyjaśnień. Płacząc rzucili się sobie w objęcia. Siedząc między nimi
opowiadała o ubiegłych latach. Gdy mówiła, jak Nauczyciel obronił ją przed tymi,
którzy chcieli ją ukamienować, Marta zawołała:
- On jest taki! Właśnie taki! Podziwiamy Go! Czcimy! Kochamy Go! Czy
wiesz, że On przychodzi tu do nas, traktuje nas jak swoich bliskich przyjaciół?
- Kim On jest, Marto?
- Niech ci Łazarz na to odpowie. On siedzi w pismach, dyskutuje z uczonymi
doktorami. Ja powiem ci tylko jedno: takiego człowieka nie było nigdy. On jest
święty i dobry jak sam Adonai. Jego trzeba czcić i kochać.
- Niektórzy powiadają, że On jest Mesjaszem - rzekł Łazarz - inni znowu
upierają się, że to niemożliwe, gdyż pochodzi z Galilei. Ale On urodził się tu, w
Betlejem, właśnie tak, jak mówi Pismo. Ty tego nie możesz pamiętać, bo byłaś wtedy
niemowlęciem, ale właśnie o tamtym czasie Jego Rodzice wracali z Nim z Egiptu i
zatrzymali się w naszym domu. On i ja byliśmy wtedy chłopcami. To wtedy Jego
Matka powiedziała naszej matce, iż udają się do Nazaretu, gdyż boją się pozostać w
Betlejem. Jego, gdy się urodził, król Herod pragnął zabić. Ale Oni zdołali uciec...
- W takim razie On pochodzi z rodu Dawida?
- Tak. Spełniają się w NIm wszystkie przepowiednie. Jednak nasi chaberim
uważają, że Mesjasz musi nadejść w mocy jako wódz i zwycięzca...
- A On?
- On nie chce wojny. Daje miłość i chce miłości.
- Jak to dobrze, Łazarzu. Poszłam wtedy za Szymonem...
- Już o tym nie wspominaj. My też nie chcemy o tym pamiętać. Szymon zginął
i wszyscy zginęli, którzy się uważali za mesjaszy. On przyniósł coś innego.
- To, co mówił do mnie, było jak grom. Wydaje mi się, jakbym nagle
przejrzała. Dawniej byłam niewidoma i głucha. On sprawił, że zaczęłam widzieć i
słyszeć. Czy ty to rozumiesz? Ja naprawdę chciałam zawsze kochać... Wierzyłam, że
ten bożek pogański, któremu służyłam, budzi ludzi do miłości...
Łazarz pokiwał głową.
- Strasznie grzeszyłaś. Ale skoro ci wybaczył...
- On jej wszystko wybaczył - odezwała się Marta. - Nie mamy nic do
powiedzenia. I jestem szczęśliwa, że jesteś znowu z nami. Kochamy cię i bardzo nam
ciebie brakowało. Jego nie zawsze umiemy zrozumieć... On czasami jest dziwny. Ale
kochamy Go i wszędzie pójdziemy za Nim.
- Ja także... - powiedziała zamyślona.
W parę dni później Marta, powróciwszy z miasta, wpadła do domu
uradowana.
- Słuchajcie - wołała do Łazarza i Magdaleny, która pod nieobecność siostry
opiekowała się bratem, Łazarz bowiem był słabego zdrowia i stale chorował. -
Słuchajcie! On przyjdzie jutro do nas. Spotkałam Jego ucznia, Jana, wiecie, tego
młodego rybaka. Opowiadał, że Nauczyciel w ostatnich dniach wiele nauczał i wiele
prowadził dysput. Jest zmęczony. Zapowiedział, że chciałby u nas odpocząć. Chodź,
Magdaleno, musimy dom wysprzątać i ustroić na przybycie takiego gościa. Co za
radość!
Omiatając izbę zapytała siostrę:
- Czy On zechce ze mną mówić, jak sądzisz?
- Skoro ci wybaczył...
- Okazał mi miłosierdzie. Lecz czy On wie, jaka byłam?
- On wszystko wie. Zna człowieka, jakby patrzył prosto w jego serce.
- Wciąż trudno mi w to uwierzyć. Gdyby wszystko wiedział... Zabiłam własne
dziecko...
Marta zasłoniła uszy dłońmi.
- Nie wspominaj takich strasznych rzeczy! Nie wiem, nie pojmuję... Może
każe ci pokutować?
- Muszę odpokutować - powiedziała. - Muszę odpłacić...
Sprzątały do późna w nocy. Potem wzięły się do pieczenia i przygotowywania
posiłków. Świt spłynął blaskiem w wielką, zawsze omroczoną lekką mgłą, kotlinę
jeziora, kiedy wreszcie mogły na chwilę przyłożyć głowę do snu.
Wysłane na drogę dzieci, by doniosły o nadejściu Nauczyciela, przybiegły z
krzykiem, że już idzie. Marta i Magdalena umyły ręce, przebrały się w najlepszą
odzież. Wyszły przed dom. Przykuśtykał także wsparty na kiju Łazarz. Jego blada
twarz odbijała od ogorzałych twarzy mieszkańców Betanii, którzy także wybiegli
witać Przybywającego.
Nauczyciel zbliżał się otoczony gromadą uczniów. Wzrostem górował nad
wszystkimi. Idąc podpierał się długim kijem pasterskim. Miał na sobie białą kuttonę i
taką samą simlah.
Magdalenie tak mocno biło serce, że aż musiała przycisnąć dłoń do piersi.
Nauczyciel był coraz bliżej i zdawał się patrzeć na nią. Jego spojrzenie... Nie mogła
oderwać wzroku od oczu, które zdawały się przywoływać... Wtedy, gdy spoglądał na
ludzi, którzy przyszli z kamieniami w dłoniach, te oczy wydawały się groźne. Dziś
patrzyły zupełnie inaczej - były pełne łagodnej wyrozumiałości. Zdawały się
zapraszać, zachęcać do mówienia. Były bardzo podobne do oczu spotkanej na drodze
Kobiety, która okazała się Jego Matką. Między Nią a Jej Synem musiało być wiele
podobieństw. Zwłaszcza widoczne to było, gdy przychodził odprężony, świadomy
tego, że otaczają Go przyjaciele.
- Witaj Nauczycielu - wołano. - Pokój Najwyższego niech będzie z Tobą!
- Witajcie, przyjaciele - odpowiadał. - Witajcie. Pokój Najwyższego niech
zstąpi na was. Witaj, Marto, zawsze wierna i oddana. Już widzę po tobie, że nie
spałaś, aby wszystko przygotować. Dzięki ci za twe starania. Witaj, Łazarzu, stary
druhu. Witaj badaczu ksiąg świętych, który umiesz w nich wyczytać to, czego inni nie
dostrzegają.
Położył serdecznie dłonie na ramionach Łazarza i ucałował go w oba policzki.
- Przyszedłem, aby spocząć w twoim domu - rzekł.
- Jesteśmy pełni radości, że tak uczyniłeś.
Podszedł do Magdaleny stojącej z boku, a ona upadła przed Nim na kolana.
Dotknął dłonią jej głowy.
- A ty, Magdaleno, nie witasz mnie? - zapytał.
- Witam Cię, Rabbi, całym sercem. Ale nie śmiem nic powiedzieć... Ocaliłeś
mnie, wybaczyłeś mi...
- Wstań więc, bo chcę być dzisiaj w domu, który jest także twoim domem.
Pragnę być twoim gościem, Magdaleno.
Wszedł do domu, a za Nim Jego uczniowie. Marta i Magdalena przyniosły
wodę w miskach. Umyły nogi gościom. Osuszając stopy Nauczyciela ręcznikiem,
Magdalena dotknęła każdej z nich ustami. Potem wszyscy przeszli do ogrodu.
Znajdowała się tutaj ocieniona winną latoroślą altana, a w niej stół i kryte dywanami
ławy.
- Jak się czujesz Łazarzu? - pytał Nauczyciel. - Wciąż chorujesz?
- Choroba nie opuszcza mnie. Jest czasem lepiej, czasem gorzej, ale nigdy
dobrze. Gdyby nie moje słabości, chodziłbym wszędzie za Tobą i byłbym szczęśliwy.
Nie wiem, za jakie grzechy ukarał mnie tak boleśnie Adonai.
- Nie mów tak. Mój Ojciec wie, co czyni. Może twoja choroba jest potrzebna,
aby się ukazały rzeczy wielkie? I nie martw się, że nie chodzisz z nami. Znam ciebie i
wiem, że twój duch towarzyszy nam zawsze w naszych wędarówkach.
Gestem ręki przywołał Magdalenę, która nakrywała stół do uczty.
- Siądź tu przy mnie - powiedział. - Chcę ci opowiedzieć pewien maszal.
Pokornie usiadła u Jego stóp.
- Posłuchaj - zaczął. - Był pewien ojciec i miał dwóch synów. Jednego z nich,
młodszego, pociągnął swymi kłamliwymi obietnicami świat. Powiedział do ojca: ten
dom jest dla mnie jak więzienie. Nic się tutaj nie dzieje, nic w nim nie ma ciekawego.
Chcę iść do miasta, poznać życie i zakosztować jego przyjemności. Chcę wiedzieć,
jak wyglądają różne sprawy. Daj mi to, co dla mnie przeznaczyłeś, a ja sobie pójdę.
Ojciec był smutny, że syn chce go opuścić, ale pragnął mu pozostawić
swobodę. Nie odmówił jego prośbie. Spieniężył połowę majątku i wręczywszy
synowi złoto, pozwolił mu odejść. Długo, długo patrzył za odchodzącym i niejedną
łzę wylał myśląc o tym, który go opuścił.
Minęło parę lat. Młodszy syn opuściwszy ojca, w swym poznawaniu świata
zszedł na złe drogi. Grzeszył ciężko, bardzo ciężko... Dane mu przez ojca pieniądze
przeciekały mu między palcami, aż wreszcie rozeszły się całkiem. Pewnego dnia
przekonał się, że nie ma już ani grosza. Grono ludzi, którzy go otaczali i których
nazywał swymi przyjaciółmi, rozproszyło się, gdy przekonali się, że mają do
czynienia z biedakiem. A w wielkim mieście, w którym przebywał, panowały
drożyzna i głód. Niełatwo było również o pracę. Temu, kto nie mógł zarobić, groziła
śmierć głodowa. Syn bogatego ojca, nawykły od dzieciństwa do dobrobytu, musiał się
chwytać najtrudniejszych zajęć, zaś otrzymywał za nie tak mało, że aby nie utracić
sił, kradł pokarm trzodzie, którą polecono mu dozorować.
W końcu powiedział sobie: tak dalej być nie może. Świat mnie oszukał.
Muszę kraść, aby nie umrzeć z głodu, a tam, u mego ojca, jest dosyć pożywienia dla
każdego. Wrócę do niego. Wprawdzie obraziłem go ciężko odrzucając jego rady i
marnotrawiąc otrzymane pieniądze. Lecz u kogo innego mogę szukać pomocy?
Wiem, że jest łaskawy dla ludzi. Pójdę i poproszę, aby przyjął mnie na jednego ze
swych sług. Nie mam prawa wrócić jako syn. Nie jestem tego godny. Ojciec mnie
kochał, a ja wyrządziłem mu bolesną krzywdę. Padnę przed nim i poproszę tylko, aby
mnie przyjął jako jednego z pracujących w majątku...
Jak postanowił, tak uczynił. I oto zbliżał się już do rodzinnego domu. A ojciec
stał na ganku. Wychodził na ganek codziennie, aby patrzeć na drogę. Ciągle
wyczekiwał, że syn, którego tak kochał, powróci do domu. Pierwszy zobaczył go
okrytego łachmanami. Z okrzykiem radości wybiegł mu naprzeciw, pochwycił w
ramiona. Nie chciał słuchać obwiniań, jakich syn sobie nie szczędził. Zawołał na
służbę, by przyniesiono przybyłemu czyste szaty i przygotowano powitalną ucztę. A
na palec syna włożył swój pierścień...
- Magdaleno! - usłyszała wołanie Marty. - Chodź mi pomagać! Trzeba
Nauczycielowi usłużyć. Przyjdź prędko, nie siedź bezczynnie!
Obróciła się w stronę, z której wołała ją siostra. Chciała się zerwać. Ale
spojrzała na Nauczyciela. Jego wzrok i dotknięcie dłoni powstrzymało ją. - Nie, nie -
pojęła, że żadne wezwanie nie może jej oderwać od tego, co słyszała - a co czuła -
wyjaśnia tajemnicę, której nie potrafiła pojąć.
Marta, nie dowoławszy się siostry, podeszła.
- Panie - powiedziała głosem, który drżał - jest dla nas wielką radością, że
zechciałeś nasz dom odwiedzić. Pragniemy Cię godnie ugościć. Każ mojej siostrze,
aby przyszła mi pomóc, gdyż sama nie nadążę ze wszystkim.
Wolno podniósł głowę, którą, snując swoją opowieść, trzymał opuszczoną.
Powiedział łagodnie:
- Marto, droga Marto. Jesteś dla mnie jak siostra, której tyle zawdzięczam.
Wdzięczny ci jestem za twoje starania. Ale wierz mi, ona - położył dłoń na głowie
skulonej u Jego stóp Magdaleny - ona wybrała to, co najważniejsze. Tego jej nie
zabiorę... Musisz dziś sama zająć się pracą gospodyni...
Znowu pochylił się nad Magdaleną. Wrócił do swojej opowieści.
- I stała się wielka radość w domu ojca, gdyż utracony i zagubiony w świecie
syn odnalazł się. Ale jego starszy brat nie przeżywał radości razem z ojcem. Nie
chciał wejść do domu, w którym odbywała się uczta. Ojciec wyszedł więc przed dom
i prosił syna, aby się przyłączył do ucztujących. Tamten jednak trząsł gniewnie
głową. - Mego brata - mówił - który porzucił dom i roztrwonił otrzymane pieniądze
na rozpustę i zabawy, przyjmujesz godnie, a mnie, który jestem przy tobie, troszczę
się o ciebie, jestem zawsze na twoje zawołanie, nigdy nie uczciłeś w taki sposób!
Czuję się bardzo skrzywdzony, ojcze. Ojciec odpowiedział mu: Jakże się mylisz
mówiąc o swej krzywdzie. Nie odszedłeś ode mnie, ale i ja zawsze byłem z tobą. W
zdrowiu i w chorobie byliśmy razem. Zaznaliśmy wspólnie trosk i pociech. I
wszystko, co jest moje, jest twoje. Radość, która mnie dziś spotkała, powinna być
także twoją radością - bo twój brat zginął - a znowu żyje. Nie opuściłeś mnie w
trudnościach, bąddź także ze mną w mojej radości. Odłóż dziś swoje zajęcia i ciesz
się razem ze mną. Zaznaj szczęścia ojca, który odzyskał utracone dziecko...
Zapadła cisza. Uczniowie siedzieli bez słowa, jakby wstrząśnięci tym, co
usłyszeli. On mówił im wiele razy o miłości, ale nigdy dotąd nie odkrył ogromu
uczuć, jakie wypełniały Jego serce. Marta zatrzymała się także w swym krzątaniu.
W ciszy, jaka zapanowała, Magdalena zapytała szeptem:
- A gdyby, Panie, to nie był syn, ale córka?
Znowu dotknął dłonią jej głowy.
- Czyż prawdziwy ojciec patrzy inaczej na córkę niż na syna? Upewniam cię:
jeszcze by szybciej wybiegł z domu, jeszcze by dalej wybiegł naprzeciw
powracającej...
5
Po parodniowym odpoczynku w Betanii Nauczyciel z gronem Swoich
uczniów opuścił Jerozolimę.
Między Nim a faryzeuszami powstawało coraz większe napięcie. Wielka rada
faryzejska przysłała ludzi, aby toczyli z Nim dyskusje na dziedzińcu świątyni. Na
wszystkie jednak podstępne pytania i stawiane przed nim kwestie odpowiadał z siłą i
tak skutecznie, że przysłuchujący się rozmowom ludzie wydawali okrzyki podziwu.
W miarę, jak rosło uznanie pospólstwa, rósł także gniew faryzeuszy. Sprawa
człowieka niewidomego od urodzenia, któremu Nauczyciel otworzył oczy, wywołała
niebywałe rozjątrzenie. Uzdrowionemu zabroniono wstępu do synagog. W swoim
gniewie faryzeusze poszli tak daleko, że podjęli rozmowy z przedstawicielami
kapłanów-saduceuszy na temat, co robić z Człowiekiem, którego postępowanie i
nauka zagrażają znaczeniu obu sekt.
Jak to już czynił poprzednio kilkakrotnie, gdy zawziętość przeciwko Niemu
dosięgała tak wielkiego napięcia, oddalał się od Jerozolimy, wyruszał na wędrówkę
po kraju. Tym razem jednak nie udał się do Galilei. Przychodziły wieści, że chodzi
między miasteczkami i wsiami Judei i Perei. Naucza i uzdrawia.
Gdy odchodził, poszło razem z uczniami kilka kobiet, aby im usługiwać.
Przyłączyła się do nich Magdalena. Odkąd usłyszała opowieść o ojcu i jego dwóch
synach, wszystko przestało się dla niej liczyć, poza pragnieniem służenia i słuchania
Nauczyciela. Świat poza Nim przestał istnieć. To On był ojcem, który przebaczył
marnotrawnej córce. Nie mogła istnieć na świecie miłość większa niż ta, którą jej
okazał. Już nie myślała o wielkości swoich win, nie niepokoiła się tym, że mógł
odkryć w niej coś, o czym przedtem nie wiedział. On wszystko wiedział, wszystko
przebaczał. W maszalu, który jej opowiedział, ujawnił tajemnicę Swego Serca. To
było tak, jakby odsłonił zasłonę ukrywającą płomień, który wszystko spala i podpala.
Taka miłość nie mogła nie obudzić pragnienia, aby na nią odpowiedzieć czymś
równie gorącym. Ale On przywrócił ją znowu uczuciom pierwszym, nieskażonym.
Mogła znowu kochać, jak się kocha pierwszy raz w życiu, miłością, która niczego nie
żąda poza prawem czczenia i służenia.
Chodzili drogami długim sznurem. Na przodzie szedł On, prowadząc
rozmowy z uczniami. Za mężczyznami w pewnym oddaleniu postępowały kobiety.
Przewodziła im Matka Nauczyciela. Ta Kobieta o twarzy dziewczyny nie opuszczała
teraz Syna. Dawniej pozostawała w Galilei, gdy On odchodził na Swe wędrówki.
Teraz szła za Nim krok w krok. Nie spuszczała z niego wzroku. Cicha, małomówna i
spokojna zdawała się ukrywać trawiący ją niepokój. Nie zwierzała się nikomu z
niego, ale Magdalena, która zawsze była przy niej najbliżej, odgadywała intuicyjnie,
że Miriam przeczuwa niebezpieczeństwo grożące Synowi.
Zatrzymywali się w napotykanych wsiach. Czekały na nich tłumy, gdyż
wieści o tym, w którą stronę zmierza Nauczyciel, uprzedzały Jego kroki. Witano Go
okrzykami, powiewaniem gałęzi, ukłonami. Gromady chorych, kalek, niewidomych
stały w oczekiwaniu długimi szeregami. On wchodził między jęczącą ciżbę, pochylał
się nad leżącymi, dotykał zaropiałych ran, zamarłych oczu. Wbrew zakazom
pojawiali się w tłumie trędowaci, a On kładł na nich ręce. Wybuchały okrzyki
zachwytu, gdy kaleka odrzucał kule i wyskakiwał w radosnym tańcu, gdy bełkoczący
niemowa zaczynał wymawiać zrozumiałe słowa, gdy niewidomy krzyczał: “Widzę”.
Potem siadał na kamieniu lub na podsuniętym stołku i zaczynał nauczać.
Słuchano Go w nabożnym milczeniu. Czasami tylko westchnienia przelatywały nad
tłumem niby tchnienie wiatru. Mógł mówić długo - ludzie nie czuli się nigdy
zmęczeni słuchaniem. Magdalena słyszała Go nauczającego i codziennie odnajdywała
w Jego słowach rzeczy nieznane i nowe. Jej miłość nie przestawała rosnąć, a rosnąc
poszerzała krąg wiedzy. Poznawała coraz lepiej naukę Nauczyciela, a jednocześnie
uświadamiała sobie, że jest to morze bez kresu: im dalej się na nie wpływało, tym
było bardziej nieogarnione. Tonęło się w nim - i nie mogło utonąć. Pochłaniało
człowieka, a równocześnie nadawało życiu sens.
Dzień się kończył, ale ludzie nie pozwalali odejść Nauczycielowi. Prawie siłą
uczniowie wyrywali Go z tłumu, odprowadzali w jakiś zaciszny kąt, aby mógł
odpocząć i posilić się tym, co dla Niego przygotowały kobiety. Ale i tu spokoju nie
było. Do Nauczyciela przepychały się matki, prowadząc swoje dzieci. Ledwo usiadł,
otaczały Go niby stado ćwierkających wróbli. Czepiały się Jego rąk, nóg, rękawów
Jego kuttony, wspinały się na Jego kolana, gładziły Go po policzkach. Śmiał się i
pozwalał im na wszystko. Uczniowie byli tym oburzeni. Krzyczeli na dzieci, aby szły
sobie precz. Nie pozwalał na to. Mówił: “Nie odpędzajcie ich, pozwólcie im być ze
Mną. One są Moim najlepszym wypoczynkiem. Gdyby wszyscy byli jak dzieci, świat
wyglądałby inaczej, niż wygląda. Nie byłby grząskim bagnem, które wchłania
każdego, który się nie strzeże...”
Podobnie jak Miriam, Magdalena patrzyła z daleka na rozmowy Nauczyciela
z dziećmi. Jakże zazdrościła matkom, które mogły przyprowadzić swoje do
Nauczyciela. I ona mogła mieć dziecko... Ale to była słuszna kara. Nie chciała na nią
narzekać. Coraz częściej stawała przed nią myśl, że dawanie jest najlepszym gestem
miłości. I że możemy nawet dawać to, co nas samych boli...
Zapadała noc. Czasami pod dachem, ale najczęściej na dworze, wprost na
ziemi, wokoło ogniska, układano się do snu. Nauczyciel kładł się zawsze nieco z
boku. Czasami budziła się w nocy i wtedy często zdarzało się, że nie widziała Go.
Zauważyła, że wstaje i odchodzi na pobliskie wzgórze. Kiedyś wstała i cicho poszła
za Nim. Noc była jasna, bo księżyc, już bardzo bliski pełni, zlewał z góry potoki
srebrnego blasku. Podczołgała się do wzgórka, na którym klęczał. Usłyszała, jak się
modlił: “Ojcze, zbliża się czas męki i chwały. Dobiegło końca dzieło, któreś Mi
zlecił. Moje ludzkie serce lęka się - ale Ty wiesz, że to, co MI kazałeś przekazać -
przekażę. Będą wiedzieli, jaki jesteś...”
Nie pojmowała tych słów, ale czuła, że zawierają coś niezwykle ważnego,
coś, co przerasta ją, a także chyba Jego uczniów. Odczołgała się pośpiesznie.
Pamiętała tajemnice, które - pod wielu zaklęciami - przekazywał jej niegdyś Melito.
Były to zaklęcia i przywoływania kogoś, który miał dać proszącemu potęgę, wiedzę i
chwałę. Ale tajemnica, której podsłuchała, była inna. Nie była przeznaczona
wyłącznie dla wybranych szczęśliwców, którzy znali zaklęcia. Miała służyć
wszystkim, wszystkim, którzy chcieli ją przyjąć. Jeśli była tajemnicą, to tylko
dlatego, że stanowiła blask, do którego trzeba było przystosować oczy...
Pewnego dnia wędrującą gromadę dogonił mały Ruben, chłopak z sąsiedniego
domu w Betanii, którego Marta często wysyłała z różnymi poleceniami. “Twoja
siostra powiedziała - rzekł Magdalenie - żebyś zaraz wróciła do domu. Twój brat
ciężko zachorował. Nie może chodzić. Marta kazała ci rzec, że potrzebuje ciebie.”
Podeszła do Nauczyciela i powiedziała mu, jaką wiadomość przyniósł
chłopiec. W zamyśleniu kiwał głową.
- Trzeba, abyś wróciła - rzekł po chwili namysłu. - Gdy Łazarz jest taki chory,
Marta nie powinna być sama. A gdyby choroba jeszcze się wzmogła, zawiadomcie
mnie o tym.
Posłusznie spełniła Jego wolę.
Stan Łazarza był rzeczywiście ciężki. Leżał i trzeba go było nieustannie
doglądać. Kaszel rozdzierał mu piersi. Brakowało mu oddechu, aż cały siniał.
Wezwani lekarze nie byli ze sobą zgodni: jedni lekceważyli chorobę i twierdzili, że
kaszel i duszności przejdą, gdy zapanuje czas skwarów letnich, drudzy robili poważne
miny i przebąkiwali, że medycyna nic już choremu nie pomoże i jedynym ratunkiem
może być złożenie ofiary w świątyni. Marta była zatroskana, ale wciąż
powstrzymywała się przed wysłaniem gońca do Nauczyciela.
Łazarz miał wielu przyjaciół i ci odwiedzali go w chorobie. Prawie codziennie
ktoś nowy pojawiał się w ich domu. Przychodzili znajomi faryzeusze i doktorzy, a
nawet niektórzy członkowie Sanhedrynu. Podczas pogawędki opowiadali Łazarzowi
plotki, jakie krążyły po Jerozolimie. Słyszała, jak mówili:
- Źle, Łazarzu z tym twoim Przyjacielem Galilejczykiem. Bardzo są na Niego
zawzięci nasi chaberim. Ale bo też niepotrzebnie ich rozdrażnił i tym, co robił, i tym,
co mówił. Wszyscy powtarzają słowa, jakie wypowiedział, gdy Mu donieśli, że
wypędzono z synagogi człowieka, który był jakoby niewidomy, a On jemu przywrócił
wzrok... Wiesz, co powiedział? Rzekł: “Przyszedłem na świat, aby ci, co nie widzą -
mogli widzieć, a ci, którzy widzą - utracili wzrok...” Mówiąc to patrzył znacząco na
naszych chaberim. Któryś z nich spytał Go: “Czy to o nas mówisz, że jesteśmy
ślepi?” A On odpowiedział: “Gdybyście byli niewidomi, nie mielibyście winy. Ale
wy się pysznicie, że potraficie wszystko dojrzeć, więc ponosicie winę”. Po co takie
słowa? On obraził nimi nas wszystkich. Pewno, że lepiej widzimy niż amhaarece,
którymi się otoczył. On nie szanuje nikogo. Nie ceni wiedzy. Miał powiedzieć:
“Słuchajcie tego, co mówią, ale ich nie naśladujcie”. To kogo ma naśladować
pospólstwo, jak nie świątobliwych chaberim? Ostrzeż Go, Łazarzu, jeśli nie chcesz,
aby Mu się stała jakaś krzywda. Chaberim z wielkiej rady wysłali ludzi, aby chodzili
za Nim krok w krok i zapisywali każde Jego słowo. On mówi rzeczy szalone. Tak
mówić nie wolno! Co znaczą słowa, że jest starszy niż praojciec Abraham? Co On
chciał przez te słowa powiedzieć? Poradź Mu, aby do Jerozolimy nie przychodził.
Niech idzie sobie precz! Niech wraca do siebie, do Galilei!
- Przecież Mu chyba nic nie zrobią? - pytał Łazarz.
Kręcili głowami i unikali jego wzroku. Powtarzali:
- Nie... Oczywiście, że nie... Ale lepiej niech tu nie przychodzi... Poślij do
Niego, niech nie wraca...
Łazarz opadł uspokojony na posłanie. Ale ona była pewna, wsłuchując się w
ich pochrząkiwania i pomruki, że Nauczycielowi grozi naprawdę niebezpieczeństwo.
Była przerażona. Ogarnięta podobną do pożaru miłością, zachwycona oglądanymi
przez siebie cudami zapomniała o lękach, jakie budziły w niej wieści o zawziętości
faryzeuszy. Widziała, jak tłumy podziwiały i czciły Nauczyciela. Ufała, że nie dałyby
Mu zrobić krzywdy. Na tamtego proroka także nikt nie śmiał podnieść ręki, póki był
w Judei, chociaż i on wytykał faryzeuszom ich fałsze. Nawet tetrarcha, aby go
uwięzić, musiał sięgnąć do podstępu. Mogli rzucać groźby, mogli próbować schwytać
Go w pułapkę słowną, ale nie sądziła, aby ośmielili się podnieść na Niego ręce.
A przecież słyszane teraz słowa brzmiały taką zawziętością, że obudziły w
niej lęk.
6
Tymczasem stan Łazarza jeszcze się bardziej pogorszył. Utracił zdolność
mówienia, nie mógł jeść, duszności chwytały go teraz po kilka razy na dzień.
Przerażona Marta powiedziała do Magdaleny:
- Będziemy chyba musiały zawiadomić Nauczyciela. Wszak sam ci
powiedział, aby Go zawiadomić...
- Powiedział, to prawda. Ale... Czy nie obawiasz się, że jeśli pojawi się w
Jerozolimie, faryzeusze zrobią Mu coś złego?
- Boję się. Dlatego odwlekam wysłanie chłopca. Lecz, co będzie, jeśli Łazarz
umrze? Nauczyciel potrafi uzdrawiać. Tylu uzdrowił obcych. Dlaczego nie uzdrowił
Łazarza, którego nazywa przyjacielem? Czasami jest dziwny...
Musiała w duchu przyznać, że Marta miała rację: tylu uzdrowił z
najrozmaitszych chorób. Nawet widziała, jak oczyszczał ludzi z trądu. Wiedział
przecież, że Łazarz choruje. A jednak nie wypowiedział nad nim uzdrawiającego
słowa.
- Jeśli tu przyjdzie, uzdrowi go, jestem tego pewna - podjęła Marta.
- Słyszałam, co mówili faryzeusze. Wiem, że są pełni nienawiści. Ale lękają
się ludzi. Gardzą pospólstwem, jednak zabiegają o jego względy. Zbliża się czas
świąt. Już ściągają do miasta pierwsi pielgrzymi. Przybędzie lada dzień namiestnik z
wojskiem. Rzymianie będą pilnowali spokoju. Myślę, że w takim czasie nie
ośmielono by się napaść na Nauczyciela...
- Boję się jednak, Marto.
- I ja się boję...
- Pamiętasz, że chcieli mnie zabić, chociaż pilnowali mnie żołnierze rzymscy.
- Jesteś zwykłą dziewczyną, o którą by się nikt nie upomniał. Za
Nauczycielem stoi cały Izrael.
- Zabito proroka Jana...
- Kazał go zabić Herod Antypas. I on nie ośmieliłby się tego zrobić, gdyby
przedtem nie trzymał Jana więcej niż przez rok w więzieniu. W tym czasie chodził już
po Galilei Nauczyciel i ludzie zapomnieli o Janie...
- O Nauczycielu nikt nie zapomni! Nigdy!
- I ja tak myślę. Jest wielki i święty. Mówię ci: nie ośmielą się podnieść na
Niego ręki. Poza tym Rzymianie, chociaż na nich narzekamy, pilnują porządku. A
Łazarz jest coraz słabszy. Musimy go ratować!
- Musimy - zgodziła się z słowami siostry. To, co mówiła Marta, wydawało
się przekonywające.
Tego jeszcze dnia wysłali małego Rubena, aby odszukał Nauczyciela i
przekazał Mu wiadomość o ciężkim stanie Łazarza. Chłopca nie było przez kilka dni.
Kiedy się wreszcie zjawił, Łazarz był w agonii. Nie poznawał sióstr. Dusił się.
- Dlaczego Nauczyciel nie przyszedł? - pytały Rubena. - Czy powiedziałeś
Mu, że Łazarz jest tak ciężko chory i może umrzeć?
- Powiedziałem.
- A On, co ci odpowiedział?
- Że przyjdzie, ale nie zaraz.
- Jak to nie zaraz? Przecież potem może być za późno. Pewnie nie
powiedziałeś, jak ciężko Łazarz jest chory?
- Mówiłem. Wszystko to powiedziałem.
- I powiedziałeś, że w każdej chwili może umrzeć!?
- Powiedziałem. Ale On ciągle mówił, że przyjdzie później.
- Biegnij! Poszukaj Go jeszcze raz. Powiedz, że z Łazarzem jest bardzo źle.
Z Łazarzem było rzeczywiście bardzo źle. Duszność chwytała go tak wielka,
że po każdym jej ataku leżał jakiś czas zesztywniały jakby już nieżywy.
Znajomi przestali chorego odwiedzać. Zresztą Łazarz nikogo nie poznawał,
Marta i Magdalena czuwały nad bratem dniami i nocami.
Którejś nocy, gdy przy posłaniu była Magdalena, zobaczyła w blasku
palącego się kaganka otwarte oczy Łazarza. Wydało jej się, że odzyskał przytomność
i poznaje ją. Pochyliła się nad chorym:
- To ja jestem, Łazarzu. Czy słyszysz mnie?
Dał potwierdzający znak ruchem głowy.
- Czy może czegoś ci potrzeba? Może napiłbyś się. Chcesz, to podam ci wino
z wodą...
Potrząsnął głową. Cichym szeptem zapytał:
- Czy Jego... nie ma...?
- Jeszcze nie. Ale On już idzie. Lada godzina przyjdzie.
- Nie... - szeptał - nie... Nie przyjdzie... On...
- Ależ przyjdzie. Bardzo ciebie kocha. Przyjdzie i uzdrowi cię.
Znowu potrząsnął głową.
- On powiedział... spotkamy się... Teraz wiem...
Ciężkie rzężenie przerwało dalsze słowa. Magdalena nie wiedziała, jak ma
umierającego pocieszyć. Jeśli On nie przyjdzie - myślała - i nie uzdrowi Łazarza,
Łazarz umrze zawiedziony. Na chwilę troska o brata stała się w niej większa niż
niepokój o Nauczyciela. Marta umiała sprawami bliskimi przesłonić dalsze. Ona tego
nie potrafiła. Ale w jej sercu pojawiła się gorycz. Nie wobec Nauczyciela, ale wobec
niemożności zrozumienia. Może byłoby lepiej - myślała gorączkowo - pobiec samej,
odnaleźć Nauczyciela, powiedzieć Mu, że to nie ona, ale to Łazarz pragnie Jego
obecności. Kiedyś, podobno w Galilei, gdy setnik rzymski prosił Go o zdrowie dla
swego służącego, On powiedział: “Wracaj do domu, twój służący żyje...” Nie musiał
iść do domu tamtego. Wystarczyło jedno słowo...
- Magdaleno... - doszedł ją cichy szept.
Pochyliła się znów nad bratem.
- Czego chcesz, Łazarzu?
- Jak to dobrze... że wróciłaś... że On przebaczył...
- Nigdy Mu się za to dość nie wywdzięczę.
- Będziesz... musiała... mówić...
- Mówiłam rzeczy grzeszne. Chcę milczeć i słuchać.
- Będziesz mówić... właśnie ty...
- Dlaczego? Dlaczego ja?
Nic więcej nie powiedział. Złapał go atak ogromnej duszności. Był siny,
sztywny. Pobiegła zawołać Martę, która drzemała w sąsiedniej izbie. Obie pochyliły
się nad braem. Siność na jego twarzy ustępowała bladości. Jeszcze raz usiłował
złapać powietrze. Potem zwinął się jakby czymś uderzony. Zastygał w bezruchu z
dłońmi przyciśniętymi gestem obronnym do piersi.
7
Był już piąty dzień od dnia śmierci Łazarza, gdy przybiegli z krzykiem
chłopcy, bawiący się na drodze, z wiadomością, że nadchodzi Nauczyciel.
Dom pełen był ludzi, którzy ściągali tłumnie od paru dni, by złożyć
przepisany pokłon rodzinie zmarłego i wziąć udział w uczcie żałobnej. Odmawiano
wspólnie modlitwy i wychwalano cnoty nieboszczyka. Obie siostry przez trzy dni
zachowywały ciężką żałobę: bose, ubrane w starą odzież, poszarpaną na piersiach, z
głowami posypanymi popiołem siedziały na ziemi bez słowa, kołysząc się i ciężko
wzdychając. Domem i ucztą musiały się zająć inne kobiety, sąsiadki i krewne.
Sprowadziły płaczki, które zawodziły przeraźliwie i napełniały dom krzykiem.
Czwartego dnia żałoba przybrała spokojniejszy wygląd. Marta i Magdalena
były teraz ubrane zwyczajnie i przejęły obowiązki gospodyń. Płaczki opuściły dom,
otrzymawszy należną zapłatę. Przychodzili goście, jedli “chleb płaczących”, pili wino
- pilnując jednak miary, gdyż przepisy Sanhedrynu surowo zabraniały pijaństwa w
domu zmarłego. Wciąż i wciąż mówili o Łazarzu, nie przestawali go wychwalać i
wspominać. Tak miało być do trzydziestego dnia, w którym to dniu kończyła się
żałoba.
W słowach żałobników wciąż powracała sprawa niezjawienia się w porę
Nauczyciela. Dlaczego On, który znał Łazarza, gdy jeszcze obaj byli chłopcami, i tyle
mu okazywał przyjaźni, nie przyszedł na czas, by ukazać na nim swą niezwykłą
sztukę uzdrawiania?
Wieść o nadejściu Nauczyciela poderwała Martę. Wstała prędko z ławy i
wybiegła z domu daleko na drogę. Magdalena nie ruszyła się z miejsca, choć serce
zaczęło jej gwałtownie łomotać. Ogarnął ją nagle jakiś niezrozumiały lęk. Nie mogła
zapomnieć, że przy łożu brata nie potrafiła sobie wytłumaczyć spóźnienia się
Nauczyciela. Czuła to jak winę, która nie pozwala jej spojrzeć Mu w twarz. Także
powróciły obawy o Jego bezpieczeństwo. I chciała Go widzieć - i pragnęła wiedzieć,
że jest daleko, bezpieczny.
Głosy przybyłych słychać już było przed domem. Nauczyciel zatrzymał się i
rozmawiał z Martą. Nie wchodził do domu. Po chwili wbiegła Marta. Zawołała:
- Idź do Niego! Woła cię.
Pobiegła, ile sił w nogach. Zebrani w domu goście pośpieszyli za nią. Ale
Magdalena pierwsza dobiegła stojącego na drodze Nauczyciela i przypadła do Jego
stóp.
- O, Panie - zawołała - gdybyś był przyszedł wcześniej, nasz brat nie byłby
zmarł.
Wybuchnęła płaczem. Nauczyciel, który wydawał się wzruszony, zapłakał
także. Wielkie łzy spływały po Jego policzkach. W tłumie, który rósł wokoło, słychać
było powtarzające się głosy:
- Dlaczego nie przyszedł wcześniej? Taki wielki cudotwórca! Mógł
przywrócić wzrok człowiekowi, który się urodził niewidomy - a Łazarza nie mógł był
uleczyć? Dlaczego tego nie zrobił? Płacze, więc musiał go bardzo kochać...
- Gdzie leży? - zapytał Nauczyciel.
Magdalena podniosła się z klęczek. Wróciła Marta. Stały teraz obie przed
Nauczycielem.
- Chodź, Rabbi, pokażemy Ci.
Do skały, pod którą w grocie złożono ciało Łazarza, prowadziła wąska
ścieżka. Kamień zawalający wejście był pomalowany na biało, jak tego wymagały
przepisy. Ale Nauczyciel nie zważał na to. Śmiało położył na kamieniu dłoń. Rzekł:
- Odwalcie go.
Marta, zawsze myśląca o wszystkim, sprzeciwiła się.
- Nie można tego zrobić, Panie. Ciało leży od czterech dni w grobie. Już
cuchnie.
Odpowiedział: - Czy wam nie powiedziałem, że jeśli uwierzycie, ujrzycie
chwałę Najwyższego?
Ustępując, Marta skinęła na stojących mężczyzn. Kiliku podeszło i odtoczyło
kamień. Wnętrze otworzyło się ciemne, niby otwarte w krzyku usta. W tłumie
powstał lękliwy szmer, a potem zapadła głucha cisza. Z grobu powiało wonią
rozkładu. A jednak Nauczyciel nie kazał na nowo zatoczyć kamienia. Stał przed
otwartym grobem z podniesioną głową. Jego wargi poruszały się - musiał się modlić.
Wstrętny słodki zapach zaczął się rozwiewać. Już nie buchał z wnętrza grobu.
Nagle Nauczyciel krzyknął:
- Łazarzu, wyjdź z grobu!
Cisza stała się jeszcze bardziej przejmująca. A potem nagle wybuchnął
straszny krzyk. Tłum cofnął się, niektórzy zerwali się do ucieczki. W otworze groty
ukazała się biała, oplątana całunem i opaskami postać.
- Rozwiążcie go, aby mógł chodzić - powiedział.
Nikt nie śmiał podejść do wywołanego z grobu. Pierwsza zbliżyła się Marta.
Dopiero gdy ona zerwała z głowy skrywającą twarz chustę i wszyscy zobaczyli żywą,
nie zmienioną twarz Łazarza i otwarte szeroko oczy, rzucono się, aby jej pomagać.
Zrywano z ciała opaski. Gdy uwolniono nogi, Łazarz podszedł do Nauczyciela.
Ukląkł przed Nim. Jezus objął go i przycisnął do piersi. Teraz krzyk przerażenia
zamienił się w stokroć głośniejszy krzyk podziwu. Wszyscy cisnęli się do
Nauczyciela, wołali aż do zachrypnięcia na Jego cześć.
Jezus pozostał w Betanii tylko przez następny dzień.
Od rana przybiegali z miasta ludzie, przynosząc wieści o tym, co się tam
działo i mówiło. Nowina o wskrzeszeniu Łazarza dotarła do Jerozolimy przed
wieczorem i wywołała niezwykłe zamieszanie. Ludzie, którzy widzieli cud na własne
oczy, opowiadali o nim na dziedzińcu świątyni i na ulicach. Przed nocą wiedzieli o
tym, co się wydarzyło w Betanii, wszyscy. Wznoszono okrzyki na cześć Nauczyciela.
Arcykapłan zwołał jeszcze o zmierzchu posiedzenie Sanhedrynu. Trwało
długo i jak mówili ci, którzy brali w nim udział, było bardzo burzliwe. Po skończeniu
obrad gromada młodych faryzeuszy wyszła na miasto i zaczęła rozpowiadać, że
Prorok z Galilei dokonał w Betanii wielkiego oszustwa, gdyż Łazarz wcale nie umarł,
tylko ukrywał się w grobie, aby udać wskrzeszenie. Oburzony takim szalbierstwem
arcykapłan zwrócił się do Najwyższego z zapytaniem, co powinno się uczynić
Człowiekowi, który podobnymi oszustwami mami ludzi. Losując tajemnicze
kamienie urim i tumim Kajfasz otrzymał odpowiedź, że winny oszustwa powinien
ponieść śmierć. Wobec tego Sanhedryn wydał polecenie, aby każdy, kto wie o
miejscu, gdzie przebywa Jezus, doniósł o tym, za co czeka go nagroda.
Opowiadania tych, którzy widzieli wskrzeszenie, ścierały się z informacjami
przekazywanymi przez faryzeuszy. Ludzie byli podzieleni. Jedni wierzyli jednym
wieściom, inni drugim. Potem ci, którzy przyszli do Betanii, zaczęli cichnąć, gdyż
faryzeusze grozili im, że zostaną ukarani za głoszenie fałszywych wiadomości. Rano
nikt nie śmiał w mieście powiedzieć głośno o cudzie.
Gdy nowiny napływały jedna po drugiej, Nauczyciel siedział milczący przy
stole obok Łazarza. Serdecznym gestem trzymał jego dłoń w Swojej dłoni.
Magdalena przysiadła u Jego stóp. Cała dygotała słuchając opowiadań
przybywających. Oszałamiająca radość, jakiej doświadczyła na widok cudu, radość,
która nie pozwoliła jej zmrużyć oka w nocy, przemieniła się w równie oszałamiający
lęk. Wobec zagrożenia Nauczyciela była po prostu nieprzytomna. Szaleńcze pomysły
przebiegały jej przez głowę. Marta przyjmowała wieści spokojniej. Powiedziała do
Magdaleny: “Skoro Nauczyciel zdolny jest nawet wskrzeszać - kto Mu może
zagrozić?”
Odezwał się Łazarz:
- Musisz, Panie, odejść. Oni wiedzą, że tu jesteś.
Spokojnie odpowiedział:
Dzień ma dwanaście godzin i nic stać się nie może, póki nie przyjdzie nasza
godzina. Ale masz rację. Odejdę. Jeszcze Mój czas nie przyszedł.
- A co powinien uczynić Łazarz? - zapytała Marta. - Oni mówią, że i na niego
zapadł wyrok.
- Łazarz i wy obie zostańcie - rzekł. - Teraz nikt na was nie podniesie ręki.
Sieć jest założona na wielkiego zwierza. Potem...
Zatrzymał się. Końcami palców dotknął czoła Magdaleny. Wydać się mogło,
że urwał ze względu na nią. Powtórzył:
- Teraz zostańcie. Ja udam się do Efraim. Obiecałem tamtejszym ludziom, że
do nich przyjdę.
I tak, jak powiedział, około szóstej wyruszył z uczniami. Magdalena
odprowadziła ich aŻ do sąsiedniej wioski.
Poznała już dobrze uczniów Nauczyciela. Pierwszym wśród nich był Szymon,
którego Nauczyciel przezwał Piotrem. Był to wielki i tęgi rybak galilejski o
porywczej naturze i dudniącym głosie. Był dawniej zwierzchnikiem rybackiej grupy
znad jeziora Genezaret. Wysuwał się zawsze na czoło uczniów i ciągle powtarzał o
tym, jak bardzo jest wierny Nauczycielowi. Lubił innymi kierować i narzucać im
swoje zwierzchnictwo. Brat Szymona, Andrzej, był także rybakiem. Dwaj inni, Jakub
i Jan, byli również braćmi i rybakami. Nauczyciel nazwał ich Synami Gromu. Jan był
najmłodszym z uczniów Nauczyciela, właściwie dopiero chłopcem, ciężka praca
rybaka nie zniszczyła jeszcze jego dłoni, a wiatr znad jeziora nie pokrył twarzy setką
bruzd. Buchał od niego młodzieńczy entuzjazm. Kochał gorąco Nauczyciela i każdym
słowem i gestem okazywał Mu swoją miłość. On i Magdalena byli w tym gronie tak
samo młodzi i równie kochający. Ale Jan nie zaznał jeszcze żadnych doświadczeń
życiowych: był jak czysta nie dotknięta rylcem karta. Jej doświadczenia - jakże
obfite, mimo wczesnych lat - zostały starte dotknięciem dłoni Nauczyciela.
Filip, Tomasz i Bartłomiej byli rzemieślnikami i pochodzili z różnych
miasteczek galilejskich. Mateusz, dawny poborca podatkowy, brał myto od
wchodzących do miasta - i z tego powodu był znienawidzony przez miejscową
ludność. Ale w kole uczniów Nauczyciela nikt nie wypominał mu tego zajęcia, które
spełniał uczciwie, pobierając tylko to, co miał polecone pobierać. Bracia Jakub i
Juda-Tadeusz pochodzili z Nazaretu i byli synami siostry Miriam. Inny Szymon
wywodził się spośród sikkarystów, porzucił towarzyszy przekonawszy się, że banda
zajmuje się rabunkiem i mordami, za które jej płacono, a nie walką o wolność.
Ostatnim z grona uczniów był Juda z Kartiothu - dawniej kupiec zajmujący się
handlem pachnidłami. Był wśród uczniów najzręczniejszy i najsprytniejszy. Trzymał
w ręku pieniądze, które ludzie ofiarowywali Nauczycielowi i z nich zakupywał
żywność dla całej gromadki. Był mały, czarny, krzykliwy. Podobno miał żonę, która
od niego uciekła. Gdy inni uczniowie, wsłuchani w nauki Nauczyciela, trzymali oczy
spuszczone wobec napotykanych kobiet, jeden Juda wodził za nimi chciwymi oczami.
Raz po raz odkrywała wlepiony w siebie jego łakomy wzrok. Próbował z nią
rozmawiać. Przynosił i ofiarowywał jej pachnidła. Odpychała je ze wstrętem.
Świadoma była tego, co oznaczają te dary, zwłaszcza, że, jak podejrzewała, kupował
je z zawierzonych sobie pieniędzy. Odwracała się od niego gniewnie. Zresztą samym
wyglądem budził w niej obrzydzenie. Nie przypominał żadnego z mężczyzn, którzy
przeszli przez jej życie. Zresztą miłość do Nauczyciela uwolniła ją od wszystkich
zainteresowań. Jemu i tylko Jemu pragnęła służyć.
- Wrócę do was niedługo - powiedział Nauczyciel, gdy w końcu pożegnała się
i została na drodze. Przechodzący uczniowie żegnali ją potrząsaniem rąk w
powietrzu. Ostatni szedł Juda kupczyk. Powiedział:
- Czekaj na mnie. Przyniosę ci coś pięknego i cennego.
Uśmiechnął się przy tym obleśnie. Potrząsnęła gniewnie głową na znak, że nic
nie chce, żadnych prezentów. Ale gdy obejrzał się, uśmiechnęła się także. Pamiętała,
co Nauczyciel powiedział jej kiedyś: “Żal mi Judy. To biedak. Jest jak człowiek,
który połknął węża, a ten wąż rośnie w nim i pożera go. Trzeba mu okazywać wiele
dobroci...”
Odchodząca gromadka zniknęła w oddali. Magdalena wolno wracała do
domu. Minął ją powóz jadący w przeciwną stronę, eskortowany przez kilku żołnierzy.
Zeszła tamtym z drogi. Poprzez chmurę pyłu, jaka się podniosła, zobaczyła w
powozie znajomą postać. To była Klaudia. Siedziała sztywno, wyprostowana z twarzą
okręconą szalem. Wśród kurzu nie mogła zobaczyć ani poznać Magdaleny.
Przez chwilę miała ochotę zawołać, ale powstrzymała się. Zanim zostałaby
poznana, mogła oberwać batem od któregoś z żołnierzy. Kiedy jednak powóz
potoczył się dalej, przyszło jej do głowy, że któregoś dnia powinna pójść zobaczyć
się z Klaudią. Pamiętała ich rozmowy, jej serdeczność, jej zainteresowanie religią
żydowską. Może powinna jej powiedzieć o Nauczycielu i Jego naukach? Może
mogłaby uprosić Klaudię, aby poprzez męża zapewniła bezpieczeństwo
Nauczycielowi?
W domu na ganku siedział zamyślony Łazarz. Zwykle tak teraz spędzał czas.
Nie studiował ksiąg, nie prowadził rozmów. Zresztą goście nie przychodzili ostatnio
do ich domu.
- Podejdź - rzekł. - Coś ci chcę powiedzieć.
- Słucham cię, bracie.
- Gdy ty odprowadziłaś Nauczyciela, byli tu wysłannicy Sanhedrynu.
Faryzeusz i lewita. Dawna nieprzyjaźń naszych chaberim i saduceuszy zniknęła.
Wypytywali groźnie. Twierdzili, że Sanhedryn jest przekonany, iż udawałem tylko
śmierć, aby potem w zmowie z Nauczycielem wyjść z grobu.
- To przecież nieprawda. Byłeś umarły, twoje ciało wydzielało już trupią woń.
Składałam cię do grobu razem z Martą.
- Oni nie zgodzą się z tym nigdy. Gdyby uznali cud - musieliby uznać
Nauczyciela. Wolą każdy Jego czyn nazwać szalbierstwem lub szatańskimi
sztuczkami. Ale o wskrzeszeniu nie mogą powiedzieć, że to dzieło szatańskie.
- I na tym się skończyło?
- Nie. Zapowiedzieli, że ani mnie, ani wam nie wolno pisnąć słowa o cudzie.
Że mamy siedzieć cicho, nikomu nic nie opowiadać.
- Tylu ludzi cud widziało.
- Powiedzieli, że i inni zostaną ostrzeżeni. A kto będzie nieposłuszny, ten
zobaczy... Nie cofną się przed niczym. Pamiętaj, że oni swoje rachunki załatwiają
przez sikkarystów.
Ośmieliliby się?
- Och, na pewno. To dla nich sprawa życia lub śmierci. Ja się śmierci nie boję.
Wiem, czym jest. Ale lękam się o Martę i o ciebie. Oni wspomnieli o tobie.
Szczególnie mocno i kilka razy. Jest coś, co sprawia, że są tobie wrodzy.
- I ja śmierci nie boję się, odkąd Nauczyciel powiedział, aby się nie bać tych,
którzy tylko ciało zabić mogą...
- Nauczyciel powiedział także, że teraz nic nam nie zrobią. Ale nie wiem,
kiedy skończy się to “teraz”. Dlatego cię ostrzegam. On nie każe lękać się śmierci, ale
nie pozwala przywoływać jej przed czasem.
Zapadło milczenie. Po dłuższej chwili zapytała:
- Łazarzu, powiedz: jak tam jest?
Uśmiechnął się lekko.
- Niełatwo to powiedzieć. Ale tego, co jest “tam”, nie powinniśmy się bać. Bo,
widzisz, On tam jest także...
8
Zbliżało się święto Paschy. Do Jerozolimy napływały coraz większe tłumy
pielgrzymów. Miasto nie mogło ich pomieścić, więc przybyli rozkładali się obozem
wokoło murów. Na ulicach i na dziedzińcu świątyni tłok był taki, że nie można się
było przecisnąć.
Dużą część placu opanowali kupcy, zastawiając swymi straganami schody
prowadzące na dziedziniec kobiet. Handlowano tu zwierzętami ofiarnymi, barankami
paschalnymi oraz wymieniano pieniądze na stare monety hasmonejskie, gdyż tylko w
nich przyjmowany był podatek świątynny. Pieniądze bywały poobrzynane, więc
przyjmujący je zmieniacze sprawdzali ich wagę. Obrót monetami hasmonejskimi
przynosił arcykapłanowi i całej rodzinie Betusa ogromny zysk, gdyż to oni trzymali tę
transakcję w swoich rękach.
Wokół straganów panowała wrzawa. Krzyki targujących się słychać było aż
na dziedzińcu mężczyzn. Barany beczały, ptactwo trzepotało się w ciasnych klatkach,
sprzedawcy przywoływali do swoich kramów klientów, zmieniacze rzucali monety na
kamienne płyty, aby po dźwięku poznać, czy nie są fałszywe, zgubione w ciżbie
dzieci płakały i wołały matek. Lamentowali i błagali o wsparcie żebracy, którzy
ściągnęli na święta setkami. Nie brakło sprzedawców obwarzanków, placków, fig, a
także, dla spragnionych, wody z miodem.
Nauczyciel przyszedł na święto nie skrycie, jak bywało dawniej, ale jawnie. O
świcie pojawił się w Betanii, zapowiedział, że wieczorem przyjdzie na noc i zaraz
wyruszył do miasta. W Betfage uczniowie przyprowadzili Mu młodego osła. Gdy go
dosiadł, otoczył Go ogromny tłum mieszkańców wsi okolicznych. Duża część tych
ludzi oglądała niedawno cud wskrzeszenia Łazarza. Z gałęźmi w rękach, z pieśnią na
ustach ciżba ruszyła pochodem za Nauczycielem. Z każdą chwilą liczba idących
rosła. Przyłączali się do pochodu przybyli na święta pielgrzymi. Wraz z rosnącą masą
ludzką rósł entuzjazm. Zrywano z ramion płaszcze i rozścielano przed nogami osła,
który, tak jakby zrozumiawszy swą rolę, stąpał coraz bardziej majestatycznie.
Pochód przekroczył Cedron, minął bramę i wbił się w ciasne zatłoczone
uliczki miejskie. Posuwając się, porywał ze sobą wszystkich. Ludzie musieli z nim iść
- chcieli tego czy nie chcieli. Większość zresztą szła pełna zapału. Zawołanie:
“Hosanna Temu, który wskrzesza zmarłych!”, rzucone przez Judę z Kariothu,
rozbrzmiewało z tysięcy ust.
Takiego tłumu nie widziano jeszcze w Jerozolimie. Wydawać się mogło, że
ludzie rozsadzą mury, stratują każdego, kto by chciał im stanąć na drodze. Entuzjazm
rósł. Ramię w ramię szli Judejczycy, Galilejczycy, przybysze z diaspory bliskiej i
dalekiej. Prorok z Galilei porwał wszystkich.
Wielotysięczny tłum wlał się teraz na dziedziniec świątyni. Nie przestawano
wołać: “Niech żyje! Niech żyje Ten, który przywraca życie zmarłym! Chwała Synowi
Dawida! Hosanna, hosanna!”
Członkowie Sanhedrynu, kapłani, faryzeusze, doktorzy zamarli przerażeni.
Wiedzieli, że gdyby zrobili najmniejszy gest wrogości wobec Nauczyciela, tłum
rozdarłby ich na strzępy. Nawet wzmocniona ze względu na święta rzymska załoga w
forcie Antonia nie miałaby żadnych szans, gdyby walka wybuchła. Ten straszny
Człowiek nie tylko wskrzesił w niepojęty sposób zmarłego, a teraz, gdy postanowili
Go usunąć, odpowiedział na ich zamysły skierowaniem przeciwko nim całego
narodu.
Przed wejściem na dziedziniec Nauczyciel zsiadł z osła. Ciżba rozstępowała
się przed Nim, a On szedł w stronę świątyni. Zbliżywszy się do schodów, zatrzymał
się. Niby przegroda oddzielał Go od wejścia wał straganów, kramów, zagród dla
bydła, piramid klatek i stołów zmieniaczy. Na twarzy Nauczyciela pojawił się wyraz
gniewu. On - zawsze patrzący z dobrocią i współczuciem - w tej chwili wydawał się
groźny. Sięgnął do pierwszego z brzegu straganu, zerwał wiszący na nim pęk
sznurów. Uniósł go w górę, a potem zaczął zadawać nim uderzenia. Nie miotał się,
nie krzyczał. Zanurzył się w tłum handlarzy cichy i gniewny. Smagał ludzi,
przewracał stoły, rozbijał klatki. Był jak rolnik, który odkrywszy, że na jego polu
rozpanoszyły się chwasty, przystępuje do wytępienia szkodników. Parł przez środek
targowiska zostawiając za sobą zwalone stoliki, rozsypane monety, obalone stragany,
rozlatujące się ptactwo. Krzyk oburzenia zamarł na ustach handlujących. Za
Nauczycielem stał nieprzeliczony groźny tłum gotów ich stratować. Porywali swoje
towary i uciekali. Nie podniósł się ani jeden głos sprzeciwu. Ustąpiono
Nauczycielowi z drogi, otworzono szeroki dostęp do wejścia.
Zanim wszedł, zatrzymał się. Obejrzał. Rzucił na ziemię pęk sznurów,
którymi otwierał sobie drogę. Już nie było na Jego twarzy gniewu, tylko wielki,
bolesny żal. Zawołał w stronę kupców, którzy jeszcze nie zdążyli uciec:
- Odejdźcie stąd! Nie zamieniajcie Domu Mego Ojca w targowisko. To jest
miejsce modlitwy i spotkania.
Magdalena nie oglądała tego, gdyż pozostawała w domu. Oczekiwała
zapowiedzianego przyjścia. Nauczyciel zjawił się dopiero o zmroku. Był zmęczony i
smutny. Inaczej uczniowie. Ci byli zachwyceni wszystkim, co się w ciągu dnia stało.
Opowiadali o tym krzykliwie, przechwalali się swoim udziałem. Nareszcie, nareszcie
- Nauczyciel, który pomagał ludziom i czynił dla nich cuda, lecz tak jakby skrycie,
tego dnia wystąpił otwarcie, z mocą. Rozproszył Swoich nieprzyjaciół, wszedł do
miasta na czele tłumów jak triumfator. Oglądali przerażone twarze faryzeuszy i ze
śmiechem opowiadali sobie wzajemnie o tym. Nareszcie przyszło to, na co od dawna
oczekiwali. I Kapłani, i faryzeusze, i Rzymianie będą musieli się ugiąć. Nadchodzi
wielkie zwycięstwo Izraela.
Gdy On siedział w milczeniu i zamyślony na boku, oni hałaśliwie perorowali.
Już każdy się widział w roli jednego z przywódców narodu. Dzielili między sobą
przyszłe honory i zaszczyty.
Kiedy szła przez mroczny korytarz, aby przynieść z kuchni przygotowane
potrawy, z kąta wysunął się Juda i próbował ją objąć. Odepchnęła go tak silnie, że aż
oparł się o mur.
- Dlaczego jesteś taka? - syknął. - Nie sprzeciwiałaś się innym. A ja stanę się
niedługo potężny. Jeśli będziesz mi uległa, ożenię się z tobą. Staniesz się panią.
Będziesz zawsze miała najlepsze pachnidła. I złoto. Słyszysz?
- Nie słucham ciebie! - odrzekła rozgniewana. Zapomniała o swoich
postanowieniach nieranienia tego małego, wiecznie czegoś spragnionego człowieka. -
Odejdź. Nie przyjęłabym ciebie za męża, choćbyś został królem!
Ochłonęła z gniewu dopiero, gdy przeszła do izby, w której wciąż milczący i
zamyślony siedział Nauczyciel. Cicho podeszła, usiadła na ziemi obok Jego stóp.
Jego przygnębienie sprawiało, że i ją ogarnął smutek. W sercu Magdaleny pojawił się
niepokój, czy i jej zachowanie nie przyczyniło się do żalu, jaki ciążył na sercu
Nauczyciela. Cicho zapytała:
- Czy gniewasz się, Panie? Może na mnie?
Nie odpowiedział od razu. Patrzył gdzieś w przestrzeń wciąż pogrążony w
myślach. Wreszcie rzekł:
- Dziś wszyscy poszli za Mną... Ale za niewiele dni będzie inaczej... Ci sami
ludzie... Ale tak trzeba... Wtedy będę bardzo potrzebował tych, którzy Mnie kochają...
Przycisnęła głowę do Jego kolan. Była dalej smutna. Nie pojęła Jego słów.
W dwa dni później przyszedł znowu wieczorem nie zapowiedziany. I tym
razem był zmęczony. Smutek nie opuszczał teraz Jego twarzy. Siedział przy stole
obok Łazarza, ale nic nie mówił. uczniowie, jak zawsze, byli rozmowni. Opowiadali,
że spędzili cały dzień na dziedzińcu świątyni. Nieustannie podchodzili do
Nauczyciela rozmaici wysłańcy, czy to od faryzeuszy, czy od kapłanów, aby stawiać
Mu podstępne pytania. Odpowiadał tak, że każda Jego odpowiedź była dla pytających
klęską i poniżeniem. Nie ograniczył się do odpowiedzi na pytania. Atakował,
piętnował obłudę.
- Dzisiaj - opowiadał z młodzieńczym zapałem Jan - zjawili się osobiście
członkowie Rady Faryzejskiej. Znakomici doktorzy. Stanęli przed Nauczycielem i
zapytali Go surowo: Kto Ci dał prawo nauczać? Ale Nauczyciel wcale się tym nie
przejął, że stoją przed Nim najszanowniejsi z szanownych. Nikogo się nie lęka.
Powiedział spokojnie, jak mówi zawsze: “Odpowiem wam na to pytanie, jeśli wy
odpowiecie na Moje: Kto dał prawo nauczania Janowi?” Zebrali się w gromadę i
zaczęli się naradzać. Długo szeptali między sobą. Spoglądali na ludzi, którzy ich
otoczyli, i widać było, że boją się coś powiedzieć przeciwko Prorokowi. Pamiętali,
jak bardzo lud podziwiał Jana. W końcu zdecydowali się odpowiedzieć. I wiecie, co
powiedzieli? Że nie wiedzą! Ludzie zaczęli się śmiać. A Nauczyciel rzekł: “Skoro nie
chcecie Mi odpowiedzieć, to i Ja wam nie odpowiem”. Odeszli bez słowa nadęci i
rozgniewani. Słyszeli na pewno, że ludzie kpią z nich. A Nauczyciel opowiedział
haggadę o ojcu, który wysyłał swoich synów, by poszli dojrzeć winnicy. Jeden
powiedział: Idę, zaraz idę! Ale nie poszedł. Drugi natomiast sprzeciwił się ojcu. Nie
chciał iść. Wykrzykiwał: Nie pójdę! Nie będę się męczył! Ale kiedy zrozumiał, jak
bardzo zasmucił ojca odmową, poszedł i spełnił jego wolę. Skończywszy opowiadać
Nauczyciel zwrócił się w stronę, gdzie stała gromada ludzi nasłanych przez
faryzeuszy. Zapytał: Więca który z synów, wedle was, wypełnił wolę ojca?
Niechętnie przyznali: Ten drugi. Tak samo jest z wami - powiedział. Przedwieczny
przemówił do was poprzez Jana. Mimo to nie chcieliście go słuchać. Ale nierządnice i
poborcy poszli do niego i wypełnili pokutę, do której wzywał. Dlatego to one i oni
wejdą przed wami do Królestwa Bożego...
- Tak mówił Nauczyciel? - pytała. - Tak naprawdę powiedział?
- Właśnie tak - zapewnił gorąco. - Wyraźnie mówił: nierządnice i poborcy.
Wstała i odeszła do swojej izby.
A tymczasem Marta zaprosiła wszystkich do nakrytego stołu. Uczniowie
wzięli się z zapałem do jedzenia, ale po Nauczycielu widać było, że tylko się zmusza
do wzięcia czegoś do ust, aby nie martwić Marty.
Wszyscy już jedli, gdy do izby wróciła Magdalena. Uklękła przy nogach
Nauczyciela, wyjęła z fałd kuttony duży flakon nardowego olejku, przełamała szyjkę,
wylała olejek najpierw na włosy Nauczyciela, a potem na Jego nogi. Wtarłszy olejek,
rozpięła i rozrzuciła swoje wspaniałe włosy i zaczęła nimi wycierać stopy.
Ten olejek zakupiła dziś rano, aby mieć na niego pieniądze sprzedała
kolczyki, otrzymane niegdyś od Lucjusza. Jedyną pamiątkę jaką miała po nim.
Silna woń rozeszła się po izbie. Uczniowie oderwali się od jedzenia. Bez
słowa patrzyli na klęczącą Magdalenę.
Odezwał się Juda:
- To “królewski” olejek. Bardzo drogi. Mogę wam powiedzieć, ile kosztuje
taki flakon. W Jerozolimie nie kupicie go taniej niż za trzysta denarów. - Złożył
palce, mały i wskazujący w kółko i gestykulując nimi, powtórzył. - Trzysta denarów.
Ani szeląga mniej. Wiecie, co to za pieniądz? Za dwieście można nakarmić całą
gromadę ludzi. Wylewać taki olejek to rozrzutność. To straszne marnotrawstwo.
Skoro ma tyle pieniędzy, lepiej by było, by dała je biedakom...
Nad stołem przeleciał szmer potakiwania. Słowa Judy oszołomiły jego
towarzyszy. Byli ludźmi skromnymi, pracowali ciężko, by zarobić na utrzymanie. Im
także wydawało się rzeczą niepojętą, aby można było taką sumę wydać na rzecz
niepotrzebną.
Magdalena podniosła głowę, spojrzała na uczniów, a potem ukryła twarz w
splotach rozpuszczonych włosów. Wśród milczenia, jakie powstało, słychać było jej
ciche szlochy.
Nauczyciel zwrócił się do uczniów:
- Patrzcie, jaki sprawiliście jej ból swoimi słowami. A przecież biedaków
zawsze macie obok siebie i zawsze będziecie ich mieli. Nigdy nie zabraknie wam
możności wspomożenia tych, którzy potrzebują.
Położył dłoń na głowie płaczącej. Podjął po małej chwili milczenia:
- Nie płacz. - Znowu mówił do uczniów. - Mnie nie zawsze będziecie mieli.
Przyjdzie czas, gdy złożycie Mnie do grobu... Jej serce powiedziało, co trzeba zrobić
już dziś na tę chwilę... Wierzcie Mi: na całym świecie opowiadana będzie Ewangelia,
którą przyniosłeem, i wtedy wszyscy będą pamiętali o jej uczynku...
9
Marek, starszy brat Rubena, który służył często za gońca Marcie i Łazarzowi,
był synem wdowy Joanny. Joanna posiadała dom za murami obok pałaców Annasza i
Kajfasza. Był to dom obszerny, wynajmowany zwykle na wieczór paschalny
przybyłym do miasta pielgrzymom.
Tego dnia wczesnym rankiem Marek zjawił się w Betanii.
Powiedział do Magdaleny:
- Przybiegłem tutaj, aby ci powtórzyć, co powiedziała Miriam, Matka
Nauczyciela. Nauczyciel pragnie zjeść paschę w naszym domu i Miriam razem z
moją matką i swoją siostrą mają przygotować posiłek. Miriam prosi, abyś przyszła im
pomóc.
Natychmiast zaczęła szykować się do drogi. Wciąż żyła niepokojem, który
jeszcze się pogłębił od dnia, gdy Nauczyciel powiedział o składaniu Jego Ciała do
grobu. Sypiała mało, często budziła się ogarnięta niezrozumiałym przerażeniem.
Oznajmiła Marcie:
- Wzywa mnie Miriam, więc pójdę. Wybacz, że was opuszczam w ten święty
wieczór. Ale skoro jestem Jemu potrzebna...
- Idź, nie zwlekaj - zgodziła się Marta. - Gdy On i Ona ciebie potrzebują,
wszystko inne musi ustąpić. Postanowiłam sobie zresztą, że będę się opiekowała
Łazarzem i pozostanę temu wierna do końca. On nie mógłby żyć bez opieki. Ty idź.
Wyruszyła razem z Markiem. Był to miły chłopak, niewiele od niej młodszy.
Ciekawy z natury wielu rzeczy, umiał się wszędzie wkręcić, gdzie można było coś
ciekawego zobaczyć. Marzył o podróżach, zapewniał, że gdy dorośnie, zostanie
kupcem, który wędruje po świecie.
Opowiadał jej podczas drogi, że gdy rano szedł po wodę, spotkał go Jan i
Filip, których Nauczyciel wysłał, aby powiedzieli matce Marka, że chce zjeść paschę
w jej domu. Dom Joanny był obszerny. Leżał w pobliżu pałacu arcykapłana, mógł
być mimo to miejscem bezpiecznym, gdyż otaczały go gęsto krzewy. A poza tym
trudno byłoby uwierzyć szukającym Nauczyciela, że ukrywa się tuż obok domu
swego potężnego wroga. Jezus potrafił, jak dotąd, znikać skutecznie z oczu Swoich
prześladowców. Nikt nie odkrył, że jego najlepszym ukryciem jest jeden z ogrodów
na zboczu góry Oliwnej. Zresztą w czasie dni świątecznych, gdy miasto pełne jest
pielgrzymów, ludzie Sanhedrynu na pewno szukać Go nie będą. Wiedzą aż nadto
dobrze, że ma za sobą niezliczone tłumy ludu. Natomiast po świętach powinien zaraz
odejść do Galilei. Tam będzie bezpieczny. Herod Go nie ruszy, gdyż przeklęty
Idumejczyk nadal pełen jest lęków po zamordowaniu Jana.
Tak trzepał prędko Marek, dummny z tego, że tyle wie. Był w ciągłym
kontakcie z uczniami, którzy nie kryli przed nim, gdzie przebywają i co robią. Gdy go
Magdalena spytała, co czynił Nauczyciel w ciągu ostatnich dwóch dni, z nowym
zapałem zaczął opowiadać. Któregoś wieczoru, gdy wychodzili ze świątyni, Jezus
zabrał uczniów na górę Oliwną. Marek poszedł także dzięki wstawiennictwu
Szymona, nazwanego Piotrem, który bardzo polubił chłopca i często go ze sobą
zabierał.
- Słońce zachodziło - mówił - a myśmy siedzieli na trawie i patrzyli, jak
nadciągający cień ogarnął świątynię. W miarę, jak słońce zapadało za wzgórza,
świątynia wydawała się coraz większa i potężniejsza. Milczeliśmy i tylko Filip,
lubiący się wszystkiemu dziwić, rzekł: “Patrzcie jaki ogrom. Chyba nikt nigdzie nie
zbudował czegoś równie wspaniałego. Jestem pewny, że nie ma świątyni, która by się
mogła równać z naszą. Będzie stała aż do końca świata!” A tymczasem wiesz, co
powiedział Nauczyciel: pokiwał głową i rzekł: “Już niedługo nie pozostanie z niej
kamień na kamieniu...” Pojmujesz, że wszyscy po tych słowach zaczęli się do Niego
cisnąć i pytać, jak się to może stać i kiedy? On jednak nie odpowiedział, wtedy
pytaliśmy Go, czy pojawią się przynajmniej jakieś znaki uprzedzające katastrofę.
Zaczął opowiadać, jakby snuł haggadę. Mówił rzeczy straszne. Drżałem, kiedy
słuchałem. Uczniowie także. Bo On mówił o wojnach, głodach, chorobach,
trzęsieniach ziemi. Powiedział także, że pojawią się ludzie, którzy będą udawali, że są
Nim, i będą głosili jakoby w Jego imieniu różne obietnice. Trzeba będzie czuwać, aby
im nie wierzyć. A ci, którzy zostaną Mu wierni, będą prześladowani. Postawią ich
przed sądami, skazywać ich będą na śmierć. Nawet bliscy będą zdradzali swoich i
będą składać przeciwko nim świadectwo. Brat zdradzi brata, syn ojca... Nikt by tego
nie wytrzymał, ale ze względu na tych, których wybrał, welki Addonai skróci czas
doświadczeń i wybawi nas od fałszywych mesjaszów. Złapała mnie taka drżączka,
kiedy tego słuchałem, że trząsłem się jak drzewo, gdy targa nim wicher nadlatujący
znad morza. Łzy mi płynęły z oczu. On to zobaczył. Przyciągnął mnie do siebie, objął
ramieniem, przytulił moją głowę do Swojej piersi. Rzekł, że nie powinienem się
lękać, bo gdy to wszystko dziać się zacznie, będzie to znak, że On znowu do nas
przyjdzie. I będzie to dzień, kiedy po lękach i smutkach nastąpi wielka radość i
przyjdzie wielkie szczęście. Powinniśmy się cieszyć na ten dzień. Ale trzeba nam
czuwać, aby nie przyszedł dla nas nieoczekiwanie, w chwili, kiedy zabraknie nam
ufności...
- Więc On powiedział, że odejdzie, a potem, gdy te straszne rzeczy dziać się
będą, znowu powróci?
- Tak Go zrozumiałem. I uczniowie myślą, że tak właśnie będzie. Bo On kilka
razy powtarzał, że odejdzie.
- Dokąd?
- Nie wiem. Jakub mówił, że skoro powiada, że odejdzie, to znaczy, że umrze
albo zostanie zabity. Ale Juda śmiał się z niego. Powiedział, że jeśli umrze, to
przecież nie będzie mógł powrócić.
- Mój brat powrócił... - rzekła. Niepokój, który szarpał się w niej niby zwierz
w ciasnej klatce, znowu uderzył niby wiatr pustynny, gdy uderza swoim skrzydłem. -
Ale powrócił, gdyż Nauczyciel wywołał go z grobu...
- To prawda - przyznał Marek. - Gdyby nie było Nauczyciela, Łazarz nie
wróciłby do życia. Ale gdyby On sam umarł...?
Zapadło milczenie. Szli dalej bez słowa. Przeszli potok po mostku i zaczęli
wspinać się w górę. Ścieżka, gdy już byli na wysokości murów miasta, zamieniła się
w szerokie schody - załamujące się kilkakrotnie. Wyprowadzały one pod sam pałac
Kajfasza. Zeszli z nich i wąską ścieżką, wijącą się między gęstą ścianą krzewów,
podeszli do domu Joanny. O ile wokół pałacu widać było ruch i kręciło się wielu
ludzi - tu panowały cisza i spokój.
Dom był piętrowy. Na górze znajdował się pokój, w którym odbywały się
wieczerze paschalne. W środku znajdował się stół otoczony ławami, pokrytymi
poduszkami. W kącie stały długie kije pasterskie, które uczestnicy trzymali w rękach
podczas odmawiania modlitw. Były tu także naczynia na wodę dla obmywań.
Kuchnia znajdowała się na parterze. Potrawy trzeba było wnosić na górę po
kamiennych schodach, znajdujących się na zewnątrz budynku.
Gdy Magdalena przyszła, już wrzała praca w kuchni. Miriam, jej siostra, żona
Kleofasa, Joanna, Salome, żona Chuza, zarządcy pałacu Heroda, która w tajemnicy
opiekowała się także Nauczycielem, oraz służąca Rode zajmowały się
przygotowywaniem potraw. Baranek zabity i odarty ze skóry znajdował się na rożnie.
Po rozpaleniu ognia rożen miał obracać Ruben.
Miriam przycisnęła do piersi Magdalenę i ucałowała w oba policzki.
- Cieszę się, że przyszłaś - powiedziała.
- Jakże bym mogła nie przyjść? Trzeba przecież usłużyć Nauczycielowi, a nie
ma rzeczy, której bym dla Niego nie zrobiła. On mi tyle wybaczył... - dorzuciła ciszej.
- On chciałby wybaczać wszystkim. Każdemu wybaczy, kto do Niego
zawoła... Oby tylko ludzie chcieli prosić ... Ale teraz chodź. Pomożesz mi rozpalić
ogień.
Słońce zniżyło się, a jego blask malował czerwienią zbocza góry Oliwnej, gdy
stojący na czatach wśród krzewów Marek przybiegł z wołaniem:
- Idą! Idą!
Nadchodzili grupkami, po dwóch, po trzech. Nauczyciel polecił chodzić im w
ten sposób, aby nie zwracać na siebie uwagi. Przemykali się ostrożnie obok pałacu
Kajfasza, z daleka tylko spoglądając na zgromadzony na dziedzińcu tłum ludzi.
Nauczyciel przybył w towarzystwie Jana. Miriam wyszła Mu naprzeciw niosąc
świeżo upraną kuttonę, aby mógł się przebrać przed wieczerzą. Schylił się i ucałował
jej dłonie. Witał pracujące przy przygotowywaniu posiłku kobiety. Zobaczywszy
Magdalenę rzekł, jakby powtarzał za Matką:
- Cieszę się, że tu jesteś.
Potem mężczyźni wstępowali schodami na górę. Ostatni wszedł Juda. Budził
w niej wstręt, ale usiłowała mu tego nie okazywać. Trzymała się jedynie z dala
pamiętając, że lubi wyciągać ręce w jej stronę. Ale on tym razem nawet nie spojrzał
na nią. Przeszedł ponury, z pochyloną głową, rzucając na boki niespokojne
spojrzenia.
Po małej chwili, na górze, skąd spływał szmer głosów rozmawiających
uczniów, zapanowała cisza. Zabrzmiał w niej głos Nauczyciela, który błogosławił
pierwszy kielich. Zaraz potem wybuchnęła pieśń:
Chwalcie słudzy Najwyższego,
chwalcie Jego Imię,
niech będzie błogosławione
teraz i na wieki...
Gdy skończyli śpiewać, Marek, który czuwał przy schodach i nasłuchiwał
tego, co się na górze działo, dał znak, że należy wnosić potrawy. Magdalena wzięła
miseczki z jarzynami i z gorzkim sosem, Salome koszyk z chlebami. Na koniec
Joanna z Markiem przynieśli i postawili na stole tacę z upieczonym barankiem.
Uczestnicy wieczerzy na poły siedzieli, na poły leżeli na wyścielonych
ławach. Nauczyciel znajdował się w samym środku między Piotrem i Janem. Obok
Jana leżał Juda. Gdy ustawiała na stole potrawy, zauważyła, jak Nauczyciel
serdecznym gestem podał Judzie kielich, z którego on - podobnie jak wszyscy inni -
ulał do małego kubka stojącego przy każdym nakryciu. Coś także powiedział, na co
Juda opuścił głowę, i nic nie odpowiadając, obracał tylko kubek w palcach.
Kobiety wróciły na dół. Na górze toczyły się rozmowy, chwilami bardzo
głośne. Wciąż stojący na schodach Marek przybiegł do kuchni z niezwykłą wieścią:
- Wyobraźcie sobie: Nauczyciel sam umywa nogi uczniom!
Magdalena wyszła także na schody ciekawa odgłosów z góry. Tam, w izbie
jadalnej panowała teraz cisza i słychać było tylko plusk nalewanej wody. Potem
rozpoczęły się znowu rozmowy, ale nie były już takie głośne jak poprzednio.
Znowu zapanowła cisza. Usłyszeli głos Nauczyciela. Zawsze, gdy mówił,
Jego słowa pełne były powagi, ale tym razem, chociaż mówił spokojnie, słowa
rozbrzmiewały z niezwykłą siłą. Brzmiały niby stukot ciężkich kamieni, które
budujący spychają w dół wykopany pod fundamenty mającej długo trwać budowli.
- ...To jest bowiem Moja Krew, Krew Nowego Przymierza, która zostanie
przelana, aby odpuszczone zostały grzechy ludzi...
- Co On mówi? - zapytała żona Kleofasa. - Nie rozumiem...
Wszystkie kobiety wyszły na schody i stały wsłuchane w dochodzący z góry
głos.
- Przyjdzie czas, że zrozumiesz - powiedziała Miriam. - Wszyscy
zrozumiemy...
Nagle ktoś wybiegł z izby na górze i szybko zbiegł po schodach. To był Juda.
Biegł schylony, coś niewyraźnie mamrocząc. U dołu schodów zderzył się z
Magdaleną.
- I ty także?! - warknął na nią jak zły pies. Mamrotanie przeszło w krzyk, ale
to, co wykrzykiwał wydawało się całkiem niezrozumiałe. - I przez ciebie... Także
przez ciebie... - Zamachnął się, jakby chciał Magdalenę uderzyć. Ale się zatrzymał.
Bełkotał dalej: - Nikt tego pojąć nie potrafi... Krew, Ciało... Z tego nic nie wyjdzie...
Nic wyjść nie może... Ja, przyjaciel? - zaniósł się jakimś skowytem, ni to szlochem, ni
to chichotem. - Nic, nic... Nie chcę dobroci... Nie chcę!
Odepchnął Magdalenę i pobiegł w ciemność. Zamknęła się za nim, jakby
zapadła, czarna zasłona. Jeszcze tylko było słychać, jak biegnie po kamienistej
ścieżce. Wyglądało jakby skierował się w stronę pałacu.
10
Na górze znowu zabrzmiał śpiew:
Oto brama Najwyższego,
przez którą wchodzą sprawiedliwi.
Dziękuję Ci, żeś mnie wysłuchał
i stałeś się moim zbawcą.
Kamień, który odrzucili budowniczy,
zamienił się w kamień węgielny.
Stało się to przez Najwyższego
i cudem jest w naszych oczach...
Gdy skończyli, zaczęli schodzić na dół. Nauczyciel szedł pierwszy. Nie miał
twarzy pogodnej. Malowały się na niej smutek, ból i niepokój, może nawet lęk
opanowywany całym wysiłkiem woli.
U stóp schodów stała Miriam. Matka i Syn zatrzymali się i przez chwilę
patrzyli sobie w oczy. Wydawać się mogło, że się porozumiewają bez słów; że
szukają wzajemnie u siebie wsparcia. Potem padły słowa krótkie, urywane:
- Synu...
- Tak trzeba, Matko...
- To ich godzina...
- Na tę właśnie godzinę przyszedłem...
- Będę z Tobą...
- Będziesz już teraz zawsze ze Mną...
Potem ruszył dalej. Mijając pozostałe kobiety dotykał delikatnie końcami
palców ich czół, jakby je czymś naznaczał. Magdalena upadła na kolana. Łkała. Nie
mogła oprzeć się przekonaniu, że zbliża się coś strasznego. Pochylił się nad nią.
- Nie płacz - powiedział. - Dlaczego płaczesz?
- Bo ja... Bo ja... - szlochała. - Tyle zła...
- Wszystko zostało zmazane, bo potrafisz kochać. Gdyby wszyscy umieli tak
kochać, Najwyższy przebaczyłby wszystko wszystkim...
I już odchodził. Uczniowie szli za Nim. Spoza wzgórz wytoczył się księżyc.
Wielka błyszcząca kula wznosiła się coraz wyżej, napełniając wszystko srebrną
poświatą. W jej drgającym blasku pochód biało ubranych ludzi wydawał się
pochodem duchów. Uczniowie szli w milczeniu, nic nie mówili. Ich także opanowało
uczucie, że zbliża się coś groźnego, że coś krąży wokoło nich jakby niewidzialny
złowróżbny ptak.
Schodzili w dół ku dolinie Cedronu, wzdłuż murów miejskich. Mijając
narożnik, wznoszący się zawrotnie wysoko, niby stercząca skała, Nauczyciel
zatrzymał się. Podniósł głowę i przez chwilę patrzył w górę, jakby to miejsce coś Mu
przypominało. Potem ruszył dalej. Minęli potok, weszli w przejście w niskim murku z
ułożonych płaskich kamieni. Zanurzyli się w mrok drzew i tylko co pewien czas
przekraczali plamy blasku podobne do kałuż wody, jakie tworzyła księżycowa
poświata przesączająca się między liśćmi.
Kobiety wysprzątały dom po uczcie, pomyły naczynia. Było postanowione, że
aby nie chodzić samotnie po nocy, zostaną na noc w domu Joanny. Jedyna tylko
Salome miała wrócić do siebie, gdyż dom jej był blisko i przyszedł służący, aby jej
towarzyszyć.
Miriam pozostała także. Dom skórnika Natana, u którego mieszkała, był
wprawdzie także niedaleko, ale lękano się, że gdyby została poznana przez wrogów
Nauczyciela, mogła zostać napadnięta.
Rozścielono na podłodze maty i kobiety ułożyły się do snu. Magdalena nie
mogła jednak spać. Trząsł nią niepokój o Nauczyciela tak wielki, że bez przerwy
musiała się przewracać z boku na bok. Nie mogąc wyleżeć postanowiła wstać.
Dźwignęła się z posłania cicho, aby nie obudzić innych. Mimo to zobaczyła w blasku
księżyca, który wpadał przez okno, że Miriam podniosła głowę. Gestem przywołała
Magdalenę.
- Nie śpisz? - zapytała szeptem.
- Nie mogę spać. Pójdę...
- Dokąd?
- Na górę Oliwną. Będę czuwała z daleka, aby ostrzec, gdyby było potrzeba...
- Dobrze. Idź. Ale trzymaj się z daleka.
Magdalena przyklękła, a Miriam położyła jej dłonie na głowie.
- Niech cię Addonai ma w swojej opiece - powiedziała.
Cicho wyśliznęła się z domu. Księżyc płynął po gładkim, czystym niebie i
zalewał wszystko potopem blasku. Świat wokoło widoczny był jak w dzień, a jednak
wydawał się inny, zmieniony. Niebo było podobne opuszczonej czarnej kotarze,
przetykanej srebrnymi nićmi. Pod nogami leżały wielkie płaty mechatego cienia.
Mury miasta i górujący nad nimi kształt świątyni były jakby obsypane tysiącami
cekinów. Doszła do schodów i zbiegła nimi w dół. Kiedy mijała pałac Kajfasza,
zobaczyła, że mimo pory nocnej dziedziniec pełen jest ludzi. Nadciągał nocny chłód -
i na podwórzu paliły się ogniska. Ludzie przy ogniskach nie spali - dochodziły
stamtąd gwar i nawoływania. Twarde głosy męskie mieszały się z jazgotem
kobiecym, krzyki, podobne do komend, z wybuchami śmiechu.
Schodziła w dolinę niby do piwnicy. Nie chcąc nakładać drogi, aby dojść do
mostku, przeszła strumień w bród. Woda wydawała się lodowata. Nocny chłód,
zwykły w miesiącu Nissan, był najostrzejszy przed świtem. Za chwilę, myślała, trawę
pokryje szron, który dopiero spije słońce.
Znała miejsce, w którym zwykł był spędzać noce Nauczyciel, gdy nie
przychodził do Betanii. To była właśnie ta łączka ze skałą pośrodku, która jej kiedyś
wydała się tak bardzo podobna do łąki i skały w Massylii. Łączkę otaczały grube,
powęźlone drzewa oliwne. Aby dojść do niej, trzeba było wejść na obszar ogrodzony
niskim murkiem, minąć tłocznię oliwy. Dopiero potem zanurzało się w gąszcz drzew
i krzewów. Było tu ciemno i cieplej, gdyż gałęzie przechowywały skwar dnia. Przez
gęstwinę biegła wąska ścieżka. Postępowała nią cicho i ostrożnie. Minęła zagłębienie,
w którym leżało kilku śpiących luczi owiniętych w płaszcze. Jej ciche kroki nie
obudziły żadnego. Policzyła wzrokiem leżących. To nie byli wszyscy - Nauczyciel
swoim zwyczajem musiał spać gdzieś na boku.
Poszła dalej. Po kilkunastu krokach z mroku wynurzyła się na zalaną blaskiem
księżycowym łąkę. Zatrzymała się na jej skraju. To było to właśnie miejsce budzące
niespokojne wspomnienia.
Pośrodku łąki sterczała naga skała. Czerniał w niej otwór - może i tutaj było
wejście do groty?
Przed otworem klęczał Człowiek. Poznała od razu wysoką, tak już dobrze
znaną sylwetkę. Niewątpliwie modlił się tak jak wtedy, gdy poszła podpatrywać Go w
nocy. To miał głowę zwróconą w górę, to pozwalał jej opaść, jakby pod ciężarem
dźwiganego brzemienia. Dłonie splótł, palce zacisnął. Modlił się szeptem i choć nie
mogła usłyszeć tego, co mówił, dochodził jej uszu szmer szeptu, niby brzęczenie
krążącego owadu.
Była wstrząśnięta podobieństwem miejsc. To było niby obraz i jego odbicie,
niby prawda i drwiące naśladownictwo.
Nie wysunęła się z cienia. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że tuż prawie
obok niej śpi jeszcze trzech ludzi owiniętych z głowami w płaszcze. Musieli spać
równie mocno jak tamci, gdyż jej stąpania nie obudziły ich.
Przykucnięta pod drzewem patrzyła uparcie, jak modlący się Człowiek uginał
się coraz niżej. Niewidzialny ciężar, który, można by sądzić, leżał na Jego barkach,
zdawał się stawać z każdą chwilą cięższy. Druzgotał. Niby tonący, Jezus podrywał
głowę, podnosił twarz w czarne niebo. Musiał okropnie cierpieć, a poczucie tego
cierpienia kazało i jej cierpieć. Och, co by dała za to, aby mogła ulżyć
Nauczycielowi! Podobieństwo miejsca zrodziło w niej myśL, że to cierpienie jest
także cierpieniem za popełnione przez nią zło. Za to, co działo się tam, wtedy, On
teraz tak okrutnie cierpiał. Jej przebaczył, ale Sobie nie przebaczył.
Czas płynął. Musiała już nadejść druga straż nocna, gddy uszu jej doszły
jakieś krzyki. Były coraz bliższe i coraz głośniejsze. Urastały we wrzawę. Po chwili
pojęła, że wielka gromada ludzi wtargnęła do ogrodu. Wrzaskom towarzyszył tupot
wielu stóp i trzask łamanych gałęzi. Od razu stanął przed nią związek między
przybyłą gromadą a ludźmi, których widziała zebranych na dziedzińcu domu
arcykapłana. Jeśli tak było, to przyszli tu niewątpliwie, aby schwytać Nauczyciela!
Przez chwilę łudziła się, że może nie trafią na ukrytą w gąszczu ścieżkę. Ale musiał
ich prowadzić ktoś, kto dobrze znał miejsce, bo szli prosto w stronę łąki. Blask
pochodni zaczął przebłyskiwać między drzewami.
Nauczyciel już wcześniej oderwał się od swej modlitwy. Powstał z klęczek i
zbliżył się do trzech, którzy spali na skraju polany. Coś powiedział, a oni zerwali się
gwałtownie na nogi. Nadbiegli także tamci, którzy spali dalej. Wszyscy otoczyli
Nauczyciela.
Przybyła gromada przebiła się przez gąszcz. Rozsypani półkolem niby
sierpem, biegli krzycząc w stronę Nauczyciela. Krąg napastników zamknął się. Nie
mogła już widzieć tego, co się działo między ludźmi, słyszała tylko krzyki. Doszedł
do niej mocny głos Nauczyciela, który powiedział:
- Pozwólcie im odejść.
Tamci znowu wrzeszczeli. Spostrzegła, że z tłumu wymykają się uczniowie i
uciekają, kryjąc się wśród drzew. Uciekli wszyscy, zostawiając Nauczyciela samego.
Teraz krąg otworzył się. Widziała, jak tamci prowadzą Jezusa. Miał skrępowane ręce,
a na sobie pas, do którego przytwierdzone były sznury. Kilka osób mogło Go za te
sznury ciągnąć i szarpać. Nie wystarczało im, że szedł ulegle.
Minęli ją ukrytą za grubym pniem. Drżała i płakała. Wczepiła dłonie w korę
pnia i zacisnęła palce aż do bólu. Uderzyła głową w drzewo. Tysiące myśli
przebiegało jej przez mózg, tysiące pomysłów ratowania Nauczyciela. Ale cóż mogła
dla Niego zrobić? Uczniów było kilku, a przecież uciekli. Piotr i Szymon, dawny
siccarysta, mieli przy sobie broń. Ona była jedna... Gdyby mogła sądzić, że wezmą ją
zamiast Niego? Za uratowanie Nauczyciela oddałaby wszystko bez wahania, nawet
życie. Oni jednak przyszli po Niego, nie po nią...
Błędnie ruszyła przez gąszcz ku wyjściu z ogrodu. Wszędzie były ślady
napastników. Ścieżka była rozdeptana, gałęzie połamane. Pełna żałości zobaczyła na
mostku krwawy ślad stopy. Była pewna, że to ślad nogi Jezusa. Wszędzie poznałaby
tę stopę, którą tak niedawno skrapiała olejkiem, a potem wycierała własnymi
włosami. Uklękła, ucałowała świeży, jeszcze wilgotny ślad.
Gdy dochodziła do schodów, ktoś wyskoczył spomiędzy krzaków. Cofnęła się
przestraszona, pewna, że ktoś chce się na nią rzucić. Ale był to Marek.
- To ty, Magdaleno? - pytał. - Skąd się tu wzięłaś?
- Widziałam, jak uprowadzili Nauczyciela.
- I ja to widziałem. Wyszedłem na drogę i natknąłem się na nich. Chcieli mnie
złapać. Ledwie uciekłem. Zerwali ze mnie prześcieradło, w które się owinąłem...
- Kto Go porwał?
- Strażnicy świątyni i służba faryzejska.
- Jak wiedzieli, gdzie Go szukać?
- Prowadził ich Juda. Zdradził Nauczyciela. Dlatego wybiegł przed końcem
wieczerzy.
- Dlaczego to zrobił?
- Nie wiem. Pewnie liczył na nagrodę. A Jezus jeszcze dziś mówił do niego:
Mój przyjacielu... Sam to słyszałem.
- Dokąd Go zabrali, Marku?
- Tu, do pałacu arcykapłana. Nie słyszysz, jaki tam krzyk?
- Słyszę.
- Kajfasz zwołał Sanhedryn. Chce pewno, by Go osądzili.
- Co mogą Mu zrobić?
- Chyba nie ośmielą się Go zabić. Boją się tłumów i lękają się Rzymian. Tylko
namiestnik ma prawo wydawania wyroków śmierci. Kogoś zatłuc skrycie - na to
mogą sobie pozwolić. Ale gdyby Nauczyciel zniknął, wszyscy by wiedzieli, kto Go
zamordował.
Jakaś myśl zapaliła się w głowie Magdaleny.
- Więc tylko Piłat ma prawo wydać wyrok śmierci? Jesteś tego pewny?
- Oczywiście. Słyszałem wiele razy, jak o tym mówiono. Także mówią, że jest
bardzo zazdrosny o swoją władzę i nie darowałby Sanhedrynowi, gdyby ośmielił się
przywłaszczyć sobie jego uprawnienia.
- Słuchaj, Marku, biegnij prędko do domu, opowiedz o tym, co się stało.
Pocieszcie Matkę Nauczyciela. Może nie wszystko jest stracone. Ja przyjdę
niedługo...
- Dokąd chcesz iść?
- Do pałacu namiestnika. Jest tam ktoś, kto może nam pomóc...
11
Dopiero o świcie udało się Magdalenie przekupić strażnika ofiarowaniem mu
swoich zausznic, by zgodził się przywołać jedną ze służących Klaudii. Posłała przez
nią wiadomość i natychmiast została wpuszczona do pałacu.
- To ty, Magdaleno? Skąd się wzięłaś w Jerozolimie? - Klaudia objęła
przybyłą serdecznym uściskiem. - Co się z tobą działo? Opowiadaj.
- Och, wiele jest do opowiadania. Ale pozwól, że ci najpierw powiem, z czym
do ciebie przybiegłam.
- Mów - zgodziła się. Wydała polecenie, aby służba przyniosła śniadanie dla
nich obu. - Mów. To musi być coś ważnego, skoro przybiegłaś tak rano. A ja dziś źle
spałam...
- Czy słyszałaś Klaudio o Nauczycielu, Jezusie z Galilei?
- Ależ naturalnie. Tyle się o Nim mówi. I wiesz: to właśnie On śnił mi się
dzisiejszej nocy. Jakie to niezwykłe, że ty się zjawiasz, aby o Nim mówić, a ten sen o
Nim tak mnie dzisiaj przejął...
- Kapłani i faryzeusze kazali w nocy pochwycić Nauczyciela! Od dawna byli
mu wrodzy.
- Wiem o tym. Mam znajomych wśród kapłanów i doktorów. Nawet trzech
członków Sanhedrynu...
- Oni chcą Go zabić!
- Ależ nie mogą tego zrobić. Lud Go czci i podziwia. Ludzie z Sanhedrynu, o
których ci wspominałam, mówili, że porwał wszystkich...
- Jednak uwięzili Go! Wlekli Go, bili. Widziałam na własne oczy.
- Ośmielili się? Magdaleno, co ty wiesz o Nim?
- Uczynił coś tak wielkiego, że nigdy nie potrafię się Mu za to wywdzięczyć.
Także wskrzesił mojego brata...
- Twego brata? Wskrzesił? Ach, więc to był twój brat? Przecież to sprawa
głośna. Cała Jerozolima była tym poruszona. Opowiadano mi o tym, ale nie mogłam
uwierzyć...
- Tak jednak było.
- Twój brat naprawdę nie żył?
- Od czterech dni leżał w grobie. Ciało już cuchnęło.
- Kim On jest, Magdaleno?
- Nie wiem. Jego uczniowie uważają Go za Mesjasza. Dla mnie nieważne, kim
jest. Wane to, co przyniósł.
- A co przyniósł?
- Miłość, jakiej nie było nigdy. Dobroć. Miłosierdzie.
Klaudia przesunęła dłonią po czole.
- On mi coś takiego powiedział...
- Rozmawiałaś z Nim?
- To było we śnie... Mówił, że będzie cierpiał, abym mogła Go kochać... Coś
niepojętego...
- On tak właśnie mówi, że chce cierpieć, aby wszyscy Go kochali...
- Ale dlaczego ma cierpieć? Mówisz, że chcą Go zabić? Nie pozwolę na to.
Zaraz pójdę do Poncjusza. Jeśli wydali na Niego wyrok śmierci, muszą otrzymać na
niego zatwierdzenie mego męża.
- Błagam cię: spraw, aby takiego wyroku nie potwierdził!
- Bądź spokojna. Poncjusz nie znosi Żydów. Zaleźli mu za skórę. Jeśli
zażądają śmierci dla Nauczyciela, on właśnie dlatego, że oni tego będą chcieli, na taki
wyrok się nie zgodzi. Bądź spokojna, ocalimy Go! Och, jestem wstrząśnięta!
Opowiedziałaś o Nim takie niezwykłe rzeczy. Coś przeczuwałam jeszcze wtdy, kiedy
chodził wolno. Chciałam Go nawet zobaczyć, ale Poncjusz nie zgodził się... Podobno
uzdrawiał ludzi. Nawet trędowatych... A teraz mówisz, że wskrzesił twego brata.
Musi być kimś niezwykłym!
- Ratuj Go! - Złożyła ręce jak do modlitwy.
- Zrobię to, choćbyś mnie nawet o to nie prosiła. Wiesz, że interesowałam się
waszą religią. Chodziłam słuchać Proroka, którego kazał zabić Antypas. Znasz moje
życie. Nigdy nie byłam szczęśliwa... Cierpiałam. Zabito ojca. Potem Lucjusza...
Wiesz, On coś o nim powiedział we śnie.
- O Lucjuszu?
- Tak. O tym, że cierpi...
- Przecież nie cierpi. Nie żyje.
- To ty nie wiesz? Żyje.
- Żyje? Gdzie jest?
- W więzieniu. zesłano go na małą wysepkę...
Niedowierzająco tarła oczy.
- Gdy opuszczałam Pompeje mówiono mi, że go zabili. Więc żyje... Słuchaj,
co On ci mówił we śnie o Lucjuszu?
- Nie pamiętam... Coś, że cierpi... Ale także coś dobrego... Że On nie zapomni
o nim...
Gdy opuszczała pałac, słońce wymknęło się już ponad górę Oliwną. Ze
zdumieniem zauważyła, że w mieście panuje, mimo wczesnej pory, wielki ruch.
Ludzie stali gromadami, nad czymś żywo debatując. Pośrodku każdej grupy
znajdował się jakiś faryzeusz, który zawzięcie o czymś przekonywał. Czasami
zebrani sprzeciwiali się jego słowom. Wybuchały krzykliwe spory. Ale prędko cichły.
Faryzeusze umieli argumentować. Czasami odwoływali się do świętych pism,
czasami do przepisów faryzejskich.
Przeciskała się między gromadami nie zainteresowana tym, o czym tak
zawzięcie radzą. Dopiero słowa “oszust z Galilei”, jakie wypadły z którejś grupy niby
pieniądz, który się wytoczył z pełnej kiesy, zwróciły jej uwagę. Pojęła, że mówią o
Nauczycielu. Przystanęła, aby posłuchać. Młody faryzeusz perorował:
- Mówię wam, że to oszust. Cała ta historia z wskrzeszeniem była po prostu
oszustwem. Ten Łazarz udawał tylko że umarł. Schował się...
- To nieprawda! - zawołała.
Faryzeusz poszukał jej wzrokiem.
- Któż to mówi? - wykrzywił się ironicznie. - Kobieta? Mędrzec powiada: nie
słuchaj kobiecych bajek, bo są jak skrzeczenie papugi. Prawdą jest to, co ja mówię. -
Odwrócił się tyłem do Magdaleny. - Prawy Izraelczyk pozna prawdę od razu. I
dlatego pamiętajcie - podniósł ostrzegająco palec - kto daje się kierować oszustom,
ciężko grzeszy. Nie ma dla takiego miejsca w domu modlitwy.
- Nie słuchajcie go! - zawołała. - Nauczyciel naprawdę dokonał wielkiego
cudu. On jest Świętym Mesjaszem.
Obrócił się ku niej z twarzą pełną wściekłości.
- Zamknij pysk, brudna suko! - wrzasnął.
Uderzył ją kijem tak silnie, że aż zaparło jej oddech. Miała uczucie, że
zgruchotał jej ramię. Nikt nie stanął w jej obronie. Przeciwnie. Oni także zaczęli
wołać:
- Idź sobie! Precz! Dziewka taka jak ty nie ma nic do gadania! Precz!
Odeszła rozcierając obolałe ramię. Nie próbowała nic więcej mówić. Zresztą
przestraszyło ją odkrycie, że młody faryzeusz, który ją uderzył, jest tym samym, który
znajdował się w gromadzie prowadzącej ją na dziedziniec świątynny. W pierwszej
chwili musiał jej nie poznać, ale teraz, gdy na nią patrzył wściekłym wzrokiem, mógł
ją sobie przypomnieć.
Kilkanaście kroków dalej trafiła na inną gromadę ludzką. I tu jakiś faryzeusz
obrzucał oszczerstwami Nauczyciela.
Nie uszła daleko, kiedy na jej drodze wybuchł ogromny wrzask setek ust.
Wprost na nią ciągnął tłum ludzi krzyczących, wyjących i gwiżdżących. Wśród
ogłuszającego hałasu ciżba wbijała się w ciasną uliczkę niby rozszalały potok w nowe
koryto. Wydawać się mogło, że tłum rozsadzi mury. Prąc naprzód, pochód porywał
wszystko i wszystkich na swojej drodze. Ledwo zdołała wskoczyć w jakiś boczny
zaułek i przytulić się do wnęki drzwi. Widziała ze swego ukrycia, jak ciągnący tłum
wchłaniał stojące na ulicy rozgadane gromadki.
Przodem pochodu biegła dzieciarnia. Była to dla niej znakomita zabawa. Małe
dziewczynki tańczyły, unosząc w górę ręce i podskakując na jednej nodze. Chłopcy
walili w jakieś stare naczynia i własnej roboty bębenki. Grajcarki pejsów latały im
koło uszu. Za dziećmi ciągnęła ciżba dorosłych. Widziała czerwone, rozpalone
namiętnością twarze, otwarte w krzyku usta, ulatujące nad głowami pięści. Mignęło
jej przed oczami wiele znanych twarzy, twarzy widzianych przed paroma dniami w
pochodzie, który wprowadzał Nauczyciela do miasta. Teraz ci sami ludzie
wrzeszczeli, ile sił w piersiach: “Oszust! Fałszywy prorok! Kłamca! Śmierć
oszustowi!”
Wśród tłumu gromada zbrojnych prowadziła Nauczyciela. Osłaniali go przed
zaciśniętymi groźnie pięściami. Ludzie pluli w jego stronę, miotali wymysły. On
szedł wolno, wyprostowany, z rękami skrępowanymi do tyłu. Jego biała szata była
poplamiona krwią i błotem. Twarz miał opuchniętą, włosy pozlepiane i roztargane.
Zaraz za strażnikami, prowadzącymi Nauczyciela, postępowali starsi Rady
Faryzejskiej oraz kapłani poubierani w szaty określające ich godność. Starego
Annasza dwóch młodych kapłanów prowadziło pod ręce. Obok szedł arcykapłan
Kajfasz, wysoki, czarnobrody o dumnym wyrazie twarzy.
Po rozmowie z Klaudią niepokój Magdaleny o los Nauczyciela częściowo
ustąpił. Ale teraz obudzona nadzieja prysła. To prawda - usiłowała się pocieszyć -
prowadzą Nauczyciela do namiestnika. Ale Klaudia przygotowała Piłata. Jak mówiła,
z zadowoleniem sprzeciwia się żądaniom Sanhedrynu. Niby nic się nie zmieniło,
nadzieja istniała ciągle. Ale jedno się zmieniło: ten tłum nie był już tłumem, który
sławił Nauczyciela, głosił jego chwałę, gotów był stanąć w jego obronie. Wszystko
uległo zmianie w ciągu tej nocy. Ci sami, rzucający swe szaty pod kopyta osła, na
którym jechał Nauczyciel, teraz pluli, wygrażali pięściami, wzywali na Niego śmierci.
On im mówił o miłości, a oni tylko szukali, w którą stronę skierować nienawiść, jaką
byli napełnieni, niby nalany po sam wierzch kubek.
Kto żył w mieście, ciągnął pod bramę fortu Antonia. Z bocznych uliczek
spływały do pochodu rwące strumienie. Nie było nadziei, aby się dostać do miejsca, z
którego można by było zobaczyć Nauczyciela. Nie poszła więc za ciżbą, skierowała
się do domu. Chciała pocieszyć Matkę Nauczyciela, powtarzając jej zapewnienia
Klaudii.
Znalazła Miriam pogrążoną w modlitwie. Stała twarzą do ściany, z rękami
uniesionymi na wysokość skroni, z czołem schylonym, dotykającym muru. Trwała
tak, szepcząc cicho jakieś słowa. Obecne w izbie kobiety nie śmiały odrywać Jej od
modlitwy. Czekały, aż sama obróci się do nich.
Kiedy się to stało, Magdalena zobaczyła, że Miriam ma twarz, która wydaje
się spokojna. Tylko łzy stojące w oczach i zaciśnięte mocno usta zdradzały żałość,
którą z trudem starała się opanować. Zapytała Magdalenę:
- Co przynosisz?
- Byłam u żony prokuratora. Znam ją. Prosiłam, aby błagała męża, by nie
zatwierdzał wyroku Sanhedrynu przeciwko Nauczycielowi. Obiecała, że to zrobi. Ona
słyszała wiele o Nauczycielu i pełna jest dla Niego podziwu... Opowiadała, że się jej
śnił. Powiedział jej we śnie słowa, które ją wzruszyły. Będzie go broniła na pewno...
- Dziękuję ci... - powiedziała Miriam. - Nigdy ci nie zapomnę, co dla Niego
zrobiłaś. Kocham cię jak córkę. może obietnice tej Rzymianki przyniosą skutek. Ale
stać się musi tak, jak zostało postanowione... Dla wszystkich...
- Postanowione? Kto postanowił? - zapytała żona Kleofasa. - Nie rozumiem
twoich słów, Miriam.
- On sam postanowił - zapewniła. Zwróciła się do otaczających Ją kobiet. -
Módlmy się. To, co się dzieje, dzieje się zgodnie z Jego wolą. Gdyby zechciał... Ale
On chce tego. I pragnie, abyśmy w tej chwili byli z Nim...
Modliły się długo, gdy nagle do izby wbiegł zadyszany Marek.
- Piłat skazał Nauczyciela na śmierć na krzyżu! - krzyczał. - To straszne,
straszne... Chciał go osłonić, ale tłum podszczuty przez faryzeuszy nie zezwolił... To
straszne... Biegnijmy, jeśli chcemy zobaczyć, jak Go będą prowadzili...
Porwali się wszyscy od razu. Joanna z synami pobiegła przodem. A
Magdalena i żona Kleofasa wzięły pod ręce Miriam i poprowadziły do miasta. Gdy
tylko weszły w uliczki, usłyszały ogromną wrzawę. Skierowały się w stronę, z której
dochodziła.
Na opustoszałej ulicy napotkały Jana. Wszyscy inni uczniowie siedzieli gdzieś
ukryci, jeden tylko Jan odważył się kręcić po mieście i śledzić, co się dzieje z
Nauczycielem. Przyłączył się teraz do Miriam. Idąc powtórzył relację przyniesioną
przez Marka.
- Tak, to prawda, że namiestnik próbował ocalić Nauczyciela. Ale ludzie byli
posłuszni wysłannikom Sanhedrynu i wołali o krzyż. Zdaje się, że arcykapłan i
przewodniczący Rady zagrozili Piłatowi, że złożą skargę do Witeliusza, jeśli nie
wyda wyroku śmierci. Wszyscy wiedzą, że Witeliusz i Piłat są wrogami, i że w
każdym sporze prokuratora z Żydami Witeliusz stawał po ich stronie. Piłat kazał
podać sobie wodę i publicznie umył ręce na znak, że nie jest winien wylanej krwi...
Prowadzeni przez Jana znaleźli się na ulicy, którą miano wieść skazańca.
Wzdłuż murów stało już wielu gapiów, ale Jan umieścił kobiety we wnęce znajomego
sklepu.
Czekali niedługo. Wrzask tych, którzy towarzyszyli pochodowi,
prowadzącemu skazanych, rozlegał się coraz bliżej. I teraz przodem biegły dzieci,
rozkrzyczane, podniecone, półprzytomne z emocji. Wśród podskakujących małych
figurek na pewno były i takie, które przed kilkoma jeszcze dniami matki
doprowadziły do Nauczyciela, a On brał je na ręce i gładził po głowach. Dzieci także
wołały: “Oszusta na krzyż! Oszusta na krzyż!” Za dziećmi toczył się tłum dorosłych,
ciskających wymysły i wygrażających, jakby Ten, którego prowadzono był ich
największym krzywdzicielem. Niektórzy z ciżby zbierali kamienie i zatrzymywali się,
by z ukrycia cisnąć nimi w Skazańca.
Oddział żołnierzy rzymskich prowadził więźniów. Żołnierze trzymali swoje
krótkie włócznie skierowane w tłum, nie pozwalając, aby ktoś zbliżył się do
prowadzonych. Wśród najeżonych ostrzy Magdalena zobaaczyła Nauczyciela. Szedł
zgarbiony chwiejnym krokiem. Przed skazaniem na śmierć przeszedł biczowanie i
całe Jego Ciało musiało opływać krwią. Czerwone plamy widać było na odzieży,
strużki krwi spływały po łydkach. Twarz Nauczyciela była prawie niewidoczna, gdyż
na głowę wtłoczono mu rodzaj kolczastego kosza, który miał prawdopodobnie
udawać koronę, odpowiadającą tytułowi “król żydowski”, jaki był wypisany na
zawieszonej na Jego szyi, tabliczce. Skurczona, jakby zmalała twarz była ciemna,
wzdłuż policzków ściekały strumyczki krwi zmieszanej z potem. Spośród
zwichrzonej brody wychylały się wyciągnięte i spalone wargi.
Nauczyciel nie niósł poprzeczki krzyża, jak inni skazańcy. Dźwigał ją za Nim
jakiś potężnej budowy mężczyzna o niezwiązanych rękach. Po ˙˙go skrzywionej
gniewem twarzy łatwo było zgadnąć, że jest wściekły, iż kazano mu nieść haniebne
drewno.
Dwaj inni skazańcy szli za niosącym krzyż człowiekiem. Prawie krzyknęła
poznawszy w jednym z nich Dysmasa. Ujętych bandytów nie biczowano, więc ich
twarze były łatwe do rozpozna'ea. Gdy wydała okrzyk, Dysmas skierował wzrok w jej
stronę. I on także ją poznał. Coś zawołał, ona jednak nie dosłyszała słów. Zresztą nie
słuchała ich, zajęta śledzeniem postaci Nauczyciela. Cóż znaczył Dysmas, gdy Ten,
którego kochała do szaleństwa całą swoją istotą, szedł na przerażając˙˙˙˙˙˙'9cmie˙˙˙˙
6? ˙˙pa˙˙Na˙˙zyciel dostrzegł Matkę i n˙˙˙˙ótką chw˙˙ę z˙˙rzymał si˙˙˙˙. Jak
poprzedniego dnia wieczorem, gdy odchodził na górę Oliwną, patrzyli na siebie bez
słowa. Na krótki moment zrobiła się wokół nich cisza, gdyż ludzie zauważyli to
spotkanie i zamarli w ciekawym oczekiwaniu na to, co usłyszą. Może spodziewali się
jakichś żałosnych skarg, z których mogliby drwić? Ale tych Dwoje nie skarżyło się.
Postój trwał krótko. Jeden z żołnierzy pchnął Nauczyciela i krzyknął: “Ruszaj dalej!”
Wrzask towarzyszącej pochodowi hałastry wybuchnął z nową siłą. Nauczyciel ciężko
podjął swój marsz. Miriam pozostała wyprostowana, nieruchoma jak posąg. Wiodła
tylko spojrzeniem za Oddalającym się. Magdalena w porywie rozpaczy upadła na
ziemię. Darła paznokciami policzki, aż białe smugi zaczęły perlić kropelkami krwi,
szarpała na sobie odzież, posypywała głowę zebraną w dłoń ziemią. Ludzie śpieszący
za pochodem potrącali je, póki Jan nie zajął się nimi i nie wyprowadził z tłumu.
Skrótami, poprzez podwórza poprowadził je do furty w murze.
Dotarli do szczytu Golgotty, gdy ciała już wisiały na krzyżach. Do krzyża
stojącego pośrodku, nieco wyższego niż pozostałe, został przybity Nauczyciel. Tamte
ciała wisiały spokojnie, ale Jego Ciało było wyprężone. Pierś miał wydętą, głowę
wspartą o krzyż. Oddychał za cenę strasznego bólu, jakiego musiał doświadczać
uniesiony na przebitych stopach. Łapał gwałtownie powietrze, jakby świadomy tego,
że tak długo nie wytrwa. Po chwili napięcie ustąpiło, Ciało i głowa zwisło, pierś
zapadła...
Kobiety zatrzymały się lękliwie w tłumie i tylko Matka, podtrzymywana przez
Magdalenę i przez Jana, zbliżyła się do krzyża. Żołnierze, na rozkaz dowodzącego
nimi setnika, nie odgonili ich; pozwolili nawet podejść pod sam krzyż.
Otaczający krzyże tłum przycichł. Już tylko od czasu do czasu zrywały się
zajadłe okrzyki, padały drwiny lub kamienie. Pełna nienawiści wrzawa ustępowała
lękliwie ciszy. W tej scenie, dokonującej się na oczach patrzących, było coś, co
kazało oczekiwać jakiegoś niezwykłego zakończenia. To nie było widowisko, jakie
oglądali wielokrotnie.
Trójka stojących pod krzyżem, wpatrzona w Ciało, to podrywające się w
bolesnym wysiłku, to znowu bezsilnie opadające, nie zauważyła tego, co dostrzegli
inni: fiołkowo czarnej chmury, która wytoczyła się na horyzont i wolno wznosząc się
ogarniała całe niebo. Jej skraj zasłonił słońce i wtedy ponury cień padł na Golgotę.
Ludzie zaczęli zadzierać głowy w górę, a nad ciżbą przeleciał trwożny szmer. Zerwał
się wiatr ostry i chłodny, uderzał wzniecając tumany pyłu. Niósł ostre okruchy skalne
i bił nimi w twarze.
Chmura zawisła nad miastem niby olbrzymi, czarny parasol. Mrok stawał się z
każdą chwilą gęstszy. Wiatr kołował, tworzył słupy pyłu. Szumiał i zawodził.
Tłum otaczający krzyże cofnął się. Płaski szczyt góry, choć skutecznie
rozszerzny, nie był zbyt wielki, więc część ludzi zaczęła zbiegać w dół. Miriam,
Magdalena i Jan stali jednak nieustępliwie pod krzyżem. Ciężkie, głęboko wbite w
skałę drzewo, szarpane wiatrem, wydawało cichy skrzyp. Tuż przy twarzach mieli
stopy Ukrzyżowanego. Prężyły się - i na nowo wiotczały. Z góry dochodził ciężki,
rwany oddech, przechodzący chwilami w rzężenie.
Po policzkach Miriam spływały łzy. Ale nawet stojąc tuż przy umęczonym
Synu nie łkała, nie szlochała, nie wydawała skarg ani jęków. Tylko dygotały Jej usta,
tylko drżąca dłoń dotykała ociekających krwią stóp. Jan także milczał. Jedna
Magdalena nie potrafiła opanować swego żalu. Szlochała i nie przestawała orać
paznokciami twarzy i piersi. Wchłaniała w siebie ból, jaki cierpiał jej ukochany
Nauczyciel.
W mroku, który stał się podobny ciemności nocy, wśród szumu i świstu
wiatru odezwał się chrapliwy, pełen rozpaczy głos:
- Zejdź z krzyża! zejdź! Zrób cud! Umiałeś robić cuda dla innych... Dla byle
małych parszywców... Wybaw nas. Nas i Siebie! Pokaż, że jesteś naprawdę
Mesjaszem! Że możesz wszystko!
Zapadło milczenie i tylko słychać było chrapliwe sapanie, świst wiatru i
skrzypienie krzyża. Teraz odezwał się inny głos z drugiej strony:
- Przestań! Skarżysz się, że niesłusznie cierpimy... Przecież zasłużyliśmy...
Ale On - nie... Proszę Cię, Jezusie - głos mówił teraz pokornie. - Mówiłeś, że idziesz
do Swego Królestwa. Weź mnie ze sobą... Nie mam prawa do niego iść. Jestem
wielkim grzesznikiem. Ale... Nie zapomnij o mnie...
Głowa człowieka nad nimi obróciła się ciężko w stronę, skąd płynął głos. Z
dyszących ust padły słowa:
- Dziś... będziesz... tam... ze... Mną...
A potem poprzez zadyszkę głos zawołał: - Matko...
- Jestem Synu - podniosła głowę.
- To... syn... twój... - mówił głos. - Synu... to... będzie twoja... matka...
Słowa brzmiały coraz ciszej, porywał je szum wiatru. Zahuczał grom i toczył
się tak długo, jakby opuszczony głaz staczał się po kamiennych schodach. Ziemia
zadygotała. Rozległy się przerażone krzyki. Ci, którzy dotąd pozostali na Golgocie,
teraz uciekali w popłochu.
Wśród zamieszania Ukrzyżowany zawołał nieoczekiwanie bardzo głośno:
Wykonało się... Ojcze, w ręce Twoje...
A potem wszystko pochłonęło wycie wiatru i huk drgającej konwulsyjnie
ziemi.
12
Blask słońca wrócił, wiatr ustał, ucichły grzmoty, ziemia znieruchomiała. Oni
wciąż trwali przy krzyżu. Oprócz pilnujących żołnierzy byli jedynymi spośród
widzów, którzy zostali na szczycie góry.
Setnik zbliżył się, przyjrzał się Ciału, które wisiało teraz nieruchome, zastygłe
w ostatnim spazmie.
- Umarł - powiedział życzliwie - na pewno umarł. Już nie cierpi.
Jednak chciał być tego pewny, gdyż szybkim, nieoczekiwanym ruchem
podniósł włócznię i wbił ją w pierś Wiszącego. Magdalena krzyknęła rozdzierająco i
rzuciwszy się chwyciła za włócznię. Miriam zdusiła krzyk przyciśnięciem dłoni do
ust.
Setnik odepchnął bez brutalności Magdalenę.
- Uspokój się, dziewczyno - powiedział. - Nie przydałem Mu już bólu.
Widzisz chyba, że nie żyje. I tobie, Matko, nie chciałem sprawić przykrości - zwrócił
się do Miriam. - Twój Syn musiał być kimś niezwykłym...
Oddalił się, oni jednak nie odstępowali od krzyża. Setnik wydał rozkaz i
żołnierze, wziąwszy w dłonie ciężkie pałki, wytrącili spod nóg pozostałych dwóch
skazańców podnóżki, a potem mocnym uderzeniem zgruchotali wiszącym golenie.
Zakrzyczeli, ale zaraz krzyk przemienił się w rzężenie. Już po chwili przestali
oddychać.
Na chwilę oderwała się od krzyża Nauczyciela, podeszła do krzyża Dysmasa.
Przebiegła w myśli ich znajomość. Pomyślała, że w jakimkolwiek celu zabrał ją
wtedy z Massylii - było to dla niej ocalenie. Gdyby z nim nie odpłynęła, czekała ją
śmierć. I później także pomagał jej się ukrywać. Narażał się na zemstę tajemniczych
prześladowców. Należeli oboje do tego samego świata ludzi, których porwały wielkie
słowa, a potem zwyciężyły ludzkie słabości. Nauczyciel opowiadał kiedyś haggadę o
pasterzu, który zostawia stado owiec, by iść szukać jednej zagubionej. Oni byli jak te
zagubione owce, które uwięzły wśród chaszczów na bezdrożu. Ale On odnalazł każde
z nich. Nie patrzył na to, kim byli. Dla Niego byli Jego owcami. Obdarzył ich, zanim
jeszcze to zrozumieli, Swoją miłością. Dysmasowi wystarczyło, że wyznał swoją
winę, aby ją wyprzedzić.
Niebo zachodziło czerwienią wieczoru. Na ścieżce prowadzącej na Golgotę
ukazała się gromadka ludzi. Przodem szedł znany Magdalenie faryzeusz - przyjaciel
jej brata - Nikodem oraz jego przyjaciel, znany bogacz Józef z Arymatei; obaj byli
członkami Sanhedrynu. Resztę stanowiła ich służba.
Wszedłszy na szczyt, Nikodem pokazał setnikowi tabliczkę z rozkazem Piłata,
zezwalającym na wydanie mu Ciała Nauczyciela i pochowanie. Setnik życzliwie
skinął głową - wydanie Ciała oznaczało dla niego koniec służby. Rozkazał, aby
ludzie, którzy krzyżowali skazańców, pomogli przybyłym zdjąć ciała. Zwłoki obu
rozbójmników rzucono do wcześniej przygotowanego dołu. Nauczyciela położono na
długim, przyniesionym przez Nikodema, płótnie.
Przy Nauczycielu uklękła Matka. Pochylona patrzyła na Ciało, które teraz
dopiero odkrywało swe rany. Miriam zdawała się liczyć dziesiątki uderzeń
podeszłych sinością, rozdarty włócznią bok, przebite nadgarstki, umazaną krwią
obrzmiałą twarz. Zdawała się nie dowierzać, iż jest to Ciało Jej Dziecka, Ciało, które
było Jej Ciałem.
Ale Nikodem zwrócił uwagę, że nadchodzi wieczór i trzeba się śpieszyć, aby
nie narazić się na zarzut złamania przepisów szabatu. Obaj z Józefem naradzali się
przez chwilę, a potem podjęli decyzję, że brak jest czasu na zajęcie się obyczajowym
obmywaniem Zwłok. Trzeba więc Ciało Nauczyciela złożyć tymczasowo w grobie,
który posiadał Józef tuż u podnóży Golgoty.
- Noce są zimne i grób jest chłodny - mówił Nikodem. - Przez te dwie
świąteczne noce nie nastąpi na pewno rozkład. A zaraz rankiem po szabacie wrócimy
tu, do grobu, obmyjemy Ciało, namaścimy, zdecydujemy, gdzie będzie pochowane...
Był to jedyny projekt i wszyscy się na niego zgodzili. Czas był ostatni - za
chwilę trąby w świątyni miały ogłosić rozpoczęcie szabatu. Otulono Ciało w długi
całun i zaniesiono do grobu. Obłożono wonnościami, które przynieśli służący
Nikodema. Jeszcze raz Matka uniosła skraj całunu, by spojrzeć na twarz Syna, która
w blasku pochodni wydawała się maską. Jeszcze raz Magdalena szlochając uderzyła
głową o brzeg kamiennego stołu, na którym leżało Ciało. Ludzie opuszczali grób
jeden po drugim ze spuszczonymi głowami. Magdalenę trzeba było wyprowadzić siłą.
Gdy wszyscy wyszli, dwaj ludzie zatoczyli wielki, zamykający wejście kamień.
Właśnie odezwały się trąby ogłaszające święty szabat. Biły w mroczące się
niebo srebrnym dźwiękiem. Ten szabat był podwójnie święty, gdyż łączył się z
początkiem święta Paschy. O tej porze przed wiekami Izraelczycy zamykali się w
domach Egiptu spokojni, że strzeże ich opiekuńcza dłoń przedwiecznego Addonai.
Upieczony baranek czekał na wszystkich stołach, a jego krew znaczyła progi domów
ochronną pieczęcią.
Nikodem i Józef odeszli. Magdalena i Jan odprowadzili Miriam do domu
Joanny. A potem Jan pobiegł przez puste miasto do znanego sobie domku na Ofelu, w
którym, wiedział, ukryli się uczniowie. Chciał im opowiedzieć o śmierci Nauczyciela
i o Jego pogrzebie.
13
I tej nocy Magdalena nie mogła spać. Kręciła się bezsennie na posłaniu.
Poprzednia noc pełna była lęków, ale i nadziei. Świt miał przynieść rozwiązanie. Ale
ten świt nie zapowiadał niczego poza poczuciem rozpaczliwej pustki. Nauczyciel nie
żył, feeria cudów i wspaniałych znaków urwała się. Dlaczego tak się stało?
Niezwykła miłość, jaką przyniósł, skończyła się równie poniżającą klęską, jak klęska
Szymona. Ani ta, ani tamta wizja Mesjasza nie okazała się wizją zwycięską. Sprawę
Szymona zdradziła, sprawie Nauczyciela była niewierna zanim ją jeszcze poznała. On
jej wprawdzie przebaczył, ale czuła, że miłość, którą niezasłużenie otrzymała, nie
może pozostać bez odpowiedzi. A tymczasem Nauczyciel poniósł śmierć... Dysmas
zdążył - ona nie zdążyła...
Teraz wszystko się skończyło - myślała. Nie ma do czego otwierać oczu.
Lepiej by było, aby sen trwał bez końca. Dusza Nauczyciela odeszła w jakieś
nieznane zaświaty, Jego Ciało spoczywało martwe w zimnym grobie, nie umyte, nie
namaszczone...
On wiedział, że umrze. Czyż nie pochwalił jej wtedy na uczcie, iż namaściła
Jego Stopy na pogrzeb? Przyniósł miłość, jakiej nigdy nie było - miłość do
wszystkich. Także do tych, którzy Go mieli torturować, którzy wydali na Niego
wyrok, którzy wrzeszczeli pod bramą Antonii: “Ukrzyżuj Go!”, którzy wbijali
gwoździe w Jego ręce i nogi... Przynosząc coś tak wielkiego - wiedział, że umrze...
“Wiesz - opowiadał jej w ostatnich dniach Jan - gdyśmy szli wczoraj na górę
Oliwną, On zatrzymał się, aby się pomodlić. Mówił głośno do Najwyższego: “za nimi
proszę, nie za światem...” Można by myśleć, że potępił wszystkich, którzy nie byli z
Nim. Ale to nie było tak. On potępił świat, nie ludzi. Ludzi kochał, chciał być dla
nich miłosierny. Może miał nawet litość dla Judy, który - w tym samym czasie, gdy
On umierał na Golgocie - zwrócił otrzymane pieniądze i powiesił się? Słowo “świat”
oznaczało dla Niego nie ludzi, ale zło ukrywające się w ludzkich sercach. Pragnął,
aby człowiek zwyciężył sam siebie, uznał swoje winy, oczyścił serce. Aby
powiedział: niegodny jestem być Twoim synem, ale przyjmij mnie na jednego z
twoich robotników. Jego nauka nie zawierała tajemnic, do których drogą jest
znajomość zaklęcia. Nie głosił tajemnic. Jedyną Jego tajemnicą była ta niezwykła
miłość ofiarowana wszystkim bez wyjątku. Jedynym żądaniem - otwarcie na nią
serca. Och, ta okropna rana przebitego boku o sinych, rozchylonych brzegach. Gdy
setnik uderzył, miała uczucie, że uderza w nią. Wiedziała, że Nauczyciel już nie żyje,
a jednak to było straszne. Po ciele spłynęły dwa strumyczki... Krwi i Wody. Jakby dla
pokazania, że taka jest droga serca do serc...
Wyszła z izby, usiadła na schodach prowadzących do górnej izby. Ileż rzeczy
stało się w ciągu minionych dni! Tędy schodził wtedy wieczorem, tu, stojąc przed
Matką zdawał się Ją żegnać spojrzeniem. Co było Jego ostatnimi słowami
zwróconymi do Niej? Powiedział: “Gdyby wszyscy kochali jak ty...” Ale czy z taką
miłością można żyć, gdy On umarł?
Wstała, poszła schodami na górę. Wieczernik był pusty. Nakrycia zostały
sprzątnięte, ale poza tym wszystko pozostało tak, jak było, gy On tutaj ucztował.
Nawet kielich i małe kubeczki na wino stały w miejscu, gdzie On siedział. Jan
opowiadał, że tamtego wieczoru Nauczyciel dokonał rzeczy zdumiewającej.
Pobłogosławił chleb i wino i powiedział, że teraz nie są to już chleb i wino, ale jest to
jego Ciało i Krew... Nic się nie zmieniło, chleb i wino zachowały zwyczajny wygląd.
On jednak zapewnił, że jest inaczej i że trzeba w to wierzyć. Zamiast Ciała
widzialnego zostawił Ciało Niewidzialne. Dla wszystkich... To znaczy, że nawet po
śmierci pozostał z ludźmi. Że Jego miłość nie zniknie. Że naszą miłość będziemy
mogli ciągle dawać...
Zeszła znowu na dół. Gdyby to nie był szabat, poszłaby do grobu. Odczuwała
potrzebę znalezienia się blisko Zmarłego. Uświadomienia sobie, że za kamieniem
leży Jego umęczone Ciuało.
Ktoś nadchodził ścieżką prowadzącą do domu. Po chwili zobaczyła Marka.
- Dokąd chodziłeś tak rano? - pytała.
- Do miasta. Przynoszę ciekawe nowiny. Wyobraź sobie, mimo święta
Sanhedryn wysłał swoich ludzi do Piłata. Oczywiście do pałacu nie wchodzili,
przekazali całą rzecz przy bramie. W imieniu arcykapłana prosili prokuratora, by
pozwolił opieczętować grób i kazał straży, by pilnowała go dziś i jutro...
- O co im chodziło, Marku?
- Nauczyciel powiedział kilka razy coś dziwnego, jakoby miał na trzeci dzień
po śmierci zmartwychwstać. Musiało to dojść do kapłanów. Oni nie wierzą w
zmartwychwstanie, ani dziś, ani w dniu ostatecznym, boją się jednak, abyśmy Ciała w
ciągu tych trzech dni nie zabrali, a potem nie powiedzieli, że zmartwychwstał...
Nienawidzą Nauczyciela zmarłego jeszcze bardziej, niż Go nienawidzili za życia.
- Ale przecież trzeba będzie Ciało obmyć i namaścić.
- Po trzech dniach będzie to już dla nich obojętne.
Dzień był ciepły, ale mglisty i szary. Ciągnął się rozpaczliwie wolno.
Magdalena nie mogła sobie znaleźć miejsca. Plątała się po domu. Nie potrafiła się
nawet zdobyć na to, by pomóc Joannie w przygotowywaniu posiłku. Od strony miasta
dochodziły wesołe śpiewy. Śmierć Nauczyciela nie zakłóciła radosnego święta. Jak
należało, obchodzono je wśród wesela. Co prawda, po mieście krążyły przerażające
opowieści o sprawach, jakie się miały wydarzyć w tamtej godzinie, gdy czarna
chmura zatrzymała się nad miastem i kiedy zatrzęsła się ziemia. Powtarzano, że
zarysowała się skała pod fundamentami świątyni, że jakoby, rozdarła się zasłona,
oddzielająca święte od świętego świętych. Inni mówili o zmarłych, których jacyś
ludzie widzieli spacerujących po dziedzińcu świątyni... Jednak nawet te opowieści nie
zakłóciły radosnej atmosfery świątecznej.
On tam leży zapomniany - nie przestawała myśleć. Uczniowie pozostawali
dalej ukryci. Jeden Jan przyszedł koło południa. Potwierdził to, co mówił Marek:
Piłat pozwolił na opieczętowanie grobu i dał sześciu żołnierzy do pilnowania.
Pod koniec dnia pojawiła się służąca Klaudii z listem do Magdaleny.
“Droga Magdaleno - pisała. - Wierz mi, broniłam, jak mogłam Nauczyciela.
Ale ci wasi kapłani i faryzeusze są tacy zawzięci. Uparli się, aby Poncjusz wydał
wyrok skazujący i podburzyli lud, aby się domagał śmierci. Gdy Poncjusz nie chciał
ustąpić, zagrozili, że złożą na niego skargę do Witeliusza. On jest bardzo przychylny
Żydom i niejedno potrafią przez niego wymusić. Tak bardzo mi smutno. Nie mogę o
niczym innym myśleć. Nauczyciel znowu mi się śnił. Nie gniewał się, pocieszał mnie.
Gdyby żył, poszłabym do Niego, choćby się Poncjusz temu sprzeciwiał. Zrobiłam
wszystko, co mogłam. Przyjdź do mnie, proszę. Jestem taka samotna i smutna...”
Była pewna, że Klaudia zrobiła wszystko, co mogła, dla ocalenia Nauczyciela.
Teraz jednak nie miała ochoty iść do niej. Nie była w stanie rozmawiać o
Nauczycielu.
Również Miriam milczała cały dzień. Ale gdy Magdalena tłukła się
niespokojnie po domu, Matka Nauczyciela siedziała cicho na ławie ze splecionymi
dłońmi, zapatrzona w przestrzeń. Wydawała się kimś, kto pokornie czeka na coś, co
mu zostało przyobiecane.
Nadszedł wieczór. Śpiewy i wesołe okrzyki w mieście stały się jeszcze
głośniejsze. Zapłonęły światła; łuna od nich biła ponad mury miejskie. Po ulicach
wałęsały się rozbawione gromady. Tylko ich dom stał cichy, pełen smutku.
Przyszła noc. Była zmęczona bezsennością, a przecież i teraz sen nie chciał
przyjść. Leżała z oczami otwartymi w ciemność. Tam w mieście, cieszono się i
bawiono całą noc, dźwięki śpiewów i muzyki wdzierały się przez okna. Także
obchodzono hucznie święta w pałacu arcykapłana.
Przysnęła dopiero nad ranem. A zaraz obudziły ją lekkie stąpania. To Miriam
wstała i cicho wysunęła się z izby.
Zerwała się przekonana, że już czas iść. Obudziła inne kobiety. Ustaliły, że o
świcie pójdą z olejkami i wonnościami do grobu, zajmą się obmyciem Ciała.
Niepokoiła ją wiadomość o opieczętowaniu grobu i o pilnujących żołnierzach. Ale
pocieszały się, że był to już trzeci dzień - i straż niedługo zostanie zdjęta.
Zapytały Miriam, która tymczasem weszła do izby, czy z nimi pójdzie, ale
Ona potrząsnęła tylko głową. Były tym zdziwione, ale sądziły, że Kobieta mająca już
swoje lata, po przeżyciach ostatnich dni, jest po prostu zmęczona. Magdalena
zauważyła, że wyraz twarzy Miriam uległ dziwnej zmianie. Ustąpiły z niej smutek i
wyraz bólu. Zdawała się dalej na coś czekać, ale to czekanie wyrażała dziwna jasność
w jej oczach.
Wyruszyły we trzy. Ranek był świeży, ulice miasta puste. Po całonocnych
ucztach i świętowaniu ludzie jeszcze spali.
- Już na pewno straży nie będzie - powiedziała żona Kleofasa. - Ale kto nam
odtoczy kamień? Pamiętajcie, że wydawał się bardzo ciężki.
Salome wyraziła nadzieję, że spotkają na pewno jakichś ludzi, którzy się
zgodzą za opłatą otworzyć grób. Potrząsnęła znacząco kieską, jaką miała przy pasku.
Jej mąż był człowiekiem bogatym i Salome służyła nieraz swymi pieniędzmi
towarzyszom Nauczyciela.
Kiedy jednak minęły furtę w murach miejskich, przeszły most na fosie i
podeszły do sterczącej w tym miejscu skały Golgoty, wydały okrzyk zaskoczenia.
Strażników nie było. Musieli odejść niedawno, gdyż ognisko koło grobu jeszcze się
dymiło. Kamień zamykający grób był odsunięty, zwisał z niego zerwany sznur z
pieczęciami. Otwór wejściowy czernił się przed nimi.
Ująwszy się lękliwie za ręce podchodziły wolno coraz bliżej. Wydało im się,
że ktoś jest w przedsionku grobu. Klęczał nisko pochylony. Ubrany był w świetliście
białą odzież, ale nie mógł być żołnierzem. Jego postać przesłaniała właściwie grób.
Zatrzymały się coraz bardziej przerażone. Wtedy tamten, nie podnosząc głowy,
zapytał:
- Kogo przyszłyście szukać?
- Nauczyciela, Jezusa z Nazaretu.
Teraz zwrócił ku nim twarz. Biła z niej jasność, jakby była zwierciadłem, w
którym odbija się słońce.
- Nie ma Go tu. Idźcie, powiedzcie o tym uczniom.
Wydały okrzyk przerażenia i cofnęły się. Słowa nieznajomego nie były
uspokajające. Tutaj musiało się stać coś strasznego. Żona Kleofasa i Salome upuściły
niesione pakunki z wonnościami i rzuciły się do ucieczki. Magdalena nie pobiegła za
nimi. Usłyszane słowa przestraszyły ją również, nawet napełniły przerażeniem. Pojęła
jedno, że Ciała nie ma w grobie. Ktoś je zabrał czy może porwał? Kto to mógł
uczynić? Nie mogły tego zrobić przyjazne ręce.
Wybuchnęła płaczem. Już ta śmierć zaprowadziła ją na skraj rozpaczy. A teraz
jeszcze zabrano ciało - ostatni ślad Istoty nad wszystko ukochanej. Póki leżało w
grobie, istniała jakaś niezrozumiała, nie dająca się wypowiedzieć nadzieja. Gdy Ciała
zabrakło, nie było już żadnej.
Grób Józefa oddzielała od innych grobów mała łączka. Szła przez nią błędnie
jak niewidoma, tak bardzo jej oczy pełne były łez. Ktoś stał na jej drodze. Nie
podnosząc oczu powiedziała:
- Może to ty, Panie, zabrałeś z grobu Nauczyciela? Powiedz, gdzie On jest...
Muszę je znaleźć... Powiedz, proszę...
- Magdaleno...
Głos był taki znany, nie pozwalający zapomnieć o swoim brzmieniu.
Krzyknęła:
- Rabboni! Nauczycielu!
Rzuciła się do nóg Stojącego. Nie pytała o nic. Ta obecność wystarczała za
wszystkie odpowiedzi. Dławiła ją radość. Zapragnęła przytulić usta do stóp, które
zachowały krwawy znak przebicia. Ale On powstrzymał ją.
- Nie dotykaj Mnie - rzekł. - Jeszcze nie poszedłem do Ojca. Idź do uczniów,
powiedz im.
- Idę! Powiem! - zawołała.
Ale kiedy podniosła wzrok, już Go nie zobaczyła. Tylko rosnące na łące
kwiaty zdawały się wydawać mocniejszą woń, tylko powietrze było bardziej jasne i
przezroczyste.
Zerwała się na nogi. Rzuciła się biegiem. Gnała jak pędzi poseł niosący wieść
o zwycięstwie. Przebiegła most i furtę, wpadła na targowisko. Tu już nie brakło ludzi.
Biegnąc roztrącała ich. Krzyczano, rzucano za nią wyzwiskami, ale jej nic nie mogło
powstrzymać. Muszę im powiedzieć, że zmartwychwstał - powtarzała w duchu. - On
mi to polecił... Mam im powtórzyć, żeby mówili o Nim ludziom. Ale mnie pozwolił,
abym pierwsza oznajmiła światu o tym, co się stało. O tym, że On żyje. Mogę o tym
mówić, chociaż jestem tylko kobietą...
Pędziła, ile sił. Umiała biegać. Kiedyś w termach pompejańskich zawsze
bywała pierwsza wśród ścigających się dziewcząt. Na ulicach napotykała coraz
więcej ludzi. Choć zadyszała się, biegła dalej. Znowu potrącała stojących i znowu
leciały za nią przekleństwa. Nie przejmowała się tym. Nie biegła do domu Joanny, ale
do domu Natana, garbarza na Ofelu. Dopadła drzwi. Zaczęła się do nich dobijać.
Niecierpliwie biła w nie pięściami. Nikt jej nie otwierał, ale jakieś szmery zdradzały,
że za drzwiami stoją ludzie. Nie przestawała łomotać. Wołała:
- Otwórzcie! To ja, Magdalena! Otwórzcie!
Stuknęły rygle. Drzwi ostrożnie uchyliły się. Zobaczyła w szparze przerażone
oczy Filipa.
- To ty? Dlaczego tak krzyczysz i walisz w drzwi, jakby się paliło? Czyś ty
oszalała?
Za Filipem w ciemnym przedsionku tłoczyli się inni. Teraz słyszała ich
wystraszone głosy:
- Szalona! Od twoich wrzasków cały Ofel będzie o nas wiedział. Chcesz, żeby
nas pozabijano!?
Przerwała te biadolenia:
- Widziałam Nauczyciela!
- Kogo? Nauczyciela? Szalona! Przecież On nie żyje.
- Żyje! Widziałam Go!
- Śniło ci się! Majaczysz! Upiłaś się, czy co? Szalona!
- Mówię wam, że Go widziałam!
- Nie krzycz! Przestań wrzeszczeć! Nie mogłaś Go widzieć.
- Nie mogę nie krzyczeć! On żyje!
- To niemożliwe. Umarł na krzyżu! Przebito Mu serce! Jesteś szalona.
Opowiadasz rzeczy niemożliwe! Pleciesz jak na mękach! Pokręciło ci się w głowie!
Opowiadasz, że Go widziałaś, a przecież Jego Ciało leży w grobie.
- Jego Ciała nie ma w grobie! Grób stoi otwarty i pusty.
Poprzez gromadę uczniów przecisnął się Piotr. Wielki, kanciasty, podniecony.
Chwycił ją za ramię i ścisnął boleśnie.
- Coś ty powiedziała, dziewczyno? - zapytał dudniącym basem. - Mówisz, że
grób jest pusty?
- Grób jest pusty. Widziałam, byłam tam...
- Muszę sam to zobaczyć!
Wiele rąk chwyciło go za poły kuttony. Krzyczeli:
- Nie idź! Poznają cię! Schwytają! Zginiesz! Wszyscy zginiemy! Wszyscy!
Nie słuchaj jej! Ona oszalała!
Mocnym szarpnięciem wyrwał się trzymającym go dłoniom. Rzucił się
naprzód. Za nim wybiegł Jan. Przez chwilę biegli obok siebie. Ale młodszy i lżejszy
Jan wyprzedził zaraz towarzysza. Obaj zniknęli za zakrętem ulicy.
Magdalena została. Uczniowie wciągnęli ją do środka domu, na nowo
zaryglowali starannie drzwi.
- Opowiadaj - mówili - co widziałaś?
- Grób jest pusty. Ktoś znajdował się w grobie i powiedział, że Ciała
Nauczyciela nie ma.
- Kto to był?
- Nie wiem. Jakiś człowiek. Powiedział, że Ciała nie ma...
- W takim razie ktoś Ciało zabrał.
- Na pewno faryzeusze...
- Nikt Ciała nie zabrał! Nauczyciel żyje. Mówię to wam. Widziałam Go.
Mówiłam z Nim.
- To niemożliwe. Szalejesz. To niemożliwe!
- Uwierzcie mi. Kazał mi iść do was i powiedzieć wam, że żyje.
- Tobie? Dziewczynie? Kimże ty jesteś? Przywidziało ci się.
- To niemożliwe, niemożliwe.
- To mógł być Jego duch...
- To niemożliwe, niemożliwe, niemożliwe...
Powtarzali to bez końca. Po godzinie wrócili Piotr i Jan. Jan niósł zwinięty
tobół bielizny. Piotr miał czoło pokryte zmarszczkami. Pytali go:
- No, co widziałeś?
Czy ona nie kłamie? Naprawdę grób jest pusty?
Odpowiedział:
- Powiedziała prawdę. Grób jest pusty. Ciała nie ma. Płótna, w które
Nauczyciel był owinięty, leżały na boku. Przynieśliśmy je.
- To co się stało z Ciałem? Gdzie Ono jest?
Wzruszył swymi szerokimi ramionami.
- Skąd ja mogę wiedzieć...?
Zwykle skłonny do mówienia, teraz ledwo odpowiadał na ich pytania.
Zwrócili się do Jana:
- A ty, co myślisz?
- Nie wiem. Mogli Je zabrać faryzeusze lub ludzie świątyni.
- A gdzie się podziali żołnierze, którzy mieli pilnować grobu?
- Podobno uciekli. W mieście opowiadają, że byli tacy, co ich widzieli, jak
biegli wystraszeni, jakby ich ktoś gonił.
- Żołnierze rzymscy! Coś nieprawdopodobnego!
Poprzez gwar ich głosów dobiegło stukanie do drzwi. Ale ktoś stukał w
umówiony sposób, więc nie wywołało to popłochu. Przyszedł Marek. Miał minę
kogoś, kto przynosi niezwykłą wiadomość.
- Mam wam coś dziwnego do powiedzenia - oznajmił. - Nie wiem od czego
zacząć...
- Mów, mów! - wołali ze wszystkich stron.
- Więc słuchajcie: Miriam widziała Syna. Przyszedł do niej o świcie, ale Ona
powiedziała o tym dopiero teraz...
- To niemożliwe. Zdawało się Jej. Matki miewają widzenia.
- Może jeszcze spała i to był sen...
- Albo widziała ducha...
- Przecież to niemożliwe...
- Ależ i moja matka widziała Go! I Salome! i żona Kleofasa!
Zapadła cisza, ale zaraz podniósł się chór głosów:
- To niemożliwe! To niemożliwe!
- Kobiety twierdzą, że Go widziały. Że mówił do nich.
- To właśnie dziwne, że widziały Go same kobiety...
- Kobietom nie można wierzyć...
- Ulegają złudzeniom...
- Widzą coś, czego nie ma...
- Gdyby miał się ukazać, to ukazałby się nam...
- Zobaczyłby Go Piotr, a nie szalone dziewczyny jak Magdalena...
Wielki rybak pokiwał głową, podobną do głowy lwa.
- Mnie nie pokazałby się - powiedział głucho. - Ja się Go wyparłem...
Umilkli. Marek nie próbował ich przekonywać. Sam zresztą pełen był
wątpliwości. To rzeczywiście wydawało się dziwne, że oglądały Nauczyciela jedynie
kobiety. Ale przypomniał sobie, że ma jeszcze jedną wiadomość. Zawołał:
- Słuchajcie! Jeszcze jedną nowinę przyniosłem. Zabito Józefa z Arymatei.
Poderwali się wszyscy z miejsc. Tym razem ich głosy były drżące:
- Zabili Józefa? Kto go zabił?
- Podobno sikkaryści...
- Zabili sikkaryści, ale wyrok wydali faryzeusze. Och, oni żadnemu z nas nie
darują.
- Będą nas szukać...
- Nie możemy się pokazać...
- A co na to Nikodem?
- Nikodem uciekł z miasta - powiedział Marek. - Byłem w jego domu.
Wyruszył gdzieś o świcie...
Jeszcze rozległo się kilka pełnych trwogi okrzyków, a potem zapadła głucha
cisza. W tej ciszy powiedział Natanael:
- Teraz przyjdzie kolej na nas...
Odezwali się inni...
- Może już wiedzą, gdzie jesteśmy?
- Przepadliśmy...
- Koniec z nami...
Z kąta odezwała się Magdalena:
- Czego się lękacie? Przecież Nauczyciel zmartwychwstał.
Wszyscy jednocześnie zaczęli krzyczeć:
- Nie pleć głupstw! Przestań o tym mówić! Jesteś szalona! To są babskie
rojenia! Jak będziesz opowiadać takie bajki i ciebie zabiją!
Zagadali ją, zagłuszyli jej słowa. Znowu powtarzali chórem:
- To niemożliwe! To niemożliwe!
Godziny biegły. Nic nie jedli, nic nie pili. To wybuchali trwożliwymi
słowami, to zapadali w ponure milczenie. Niektórzy spacerowali po izbie.
Zaczęło się ściemniać, kiedy ktoś zaczął się dobijać do drzwi wejściowych.
- Przyszli po nas! - krzyknął któryś.
- Sikkaryści!
- Cicho! Cicho! Udawajmy, że nikogo nie ma.
Ale przybyły dobijał się dalej. Może usłyszał przez drzwi ich głosy, gdyż nie
ustępował. Tomasz wypchnął Magdalenę.
- Ty idź. Zobacz, kto to taki. To wszystko przez ciebie...
Podeszła do drzwi, uchyliła je ostrożnie. Po chwili wróciła.
- To rabbi Nikodem.
- Czy na pewno? Ty miewasz złudzenia. Idź Marku, ty zobacz.
Chłopiec poszedł zobaczyć.
- Tak, to Nikodem - potwierdził.
- Po co on tu przychodzi? Może go śledzą? Ściągnie na nas nieszczęście.
- Nie możemy go nie wpuścić...
- Wpuść go - zadecydował Piotr.
Uczony faryzeusz wpadł do izby. Był zziajany, podniecony. Przez długą
chwilę nie mógł złapać oddechu.
- Dlaczego nie otwieracie? Biegnę prosto z Emaus...
- Po co wróciłeś rabbi? - rzekł Filip. - Tutaj nam wszystkim grozi śmierć...
Przerwał mu:
- Widziałem Nauczyciela!
- Słyszycie? - zawołała Magdalena. - Teraz mężczyzna widział Go!
- To niemożliwe! To niemożliwe - podjęli na nowo. Powtarzali te słowa, jakby
odmawiali modlitwę. - To niemożliwe!
- Ja Go przecież zdradziłem... - powiedział Piotr swym grubym basem.
- Ja Go widziałam - nie przestawała zapewniać.
- Ale to niemożliwe, niemożliwe...
A wtedy On stanął pomiędzy nimi.
14
Pewnego wieczoru zjawił się także w domu Łazarza. Wszedł jak zawsze teraz:
niespodziewanie, mimo zamkniętych drzwi. Powiedział: “Pokój wam”, a oni rzucili
się do Jego kolan. Już teraz pozwalał się dotykać i sam - dłońmi o przebitych
nadgarstkach - gładził ich po twarzach.
- Cieszę się, że jestem z wami, Łazarzu - mówił. - Tyle razy zachodziłem do
twego domu, by nabrać sił i umocnić się waszą przyjaźnią. Teraz będziemy już
zawsze razem. A ty Marto - uśmiechnął się lekko - nie będziesz musiała się więcej
kłopotać usługiwaniem. Tyle tobie zawdzięczam, twoim trudom, twojej wierności...
Magdalena stała z boku. Była tak szczęśliwa, że widzi Nauczyciela, że nie
czuła się nawet tym dotknięta, iż zwraca się wyłącznie do Marty i Łazarza, a jej zdaje
się nie widzieć. Przecież ukazał się jej pierwszej i pozwolił jej, aby była głosicielką
Jego zmartwychwstania.
Dopiero gdy miał odejść, zawołał ją.
- Ty, Magdaleno - powiedział - będziesz Mi bardzo potrzebna. Gdy przyjdzie
czas, zawołam na ciebie. Oni - zrobił szeroki ruch ręką, jakby wskazywał na grono
nieobecnych uczniów - mają o Mnie świadczyć. Ale i ty, chcę, abyś świadczyła...
W parę dni później uczniowie odeszli do Galilei, tak jak im polecił, a
Magdalena poszła razem z nimi. Osiedli w Kafarnaum i oczekując na Niego, zajęli się
łowieniem ryb. Ona gotowała im posiłki.
Pewnego ranka stanął wśród nich nad brzegiem morza i jednym słowem
zamienił ich kłopoty i bezskuteczne wysiłki w cudowny połów.
Wodził ich potem przez kilkanaście dni po łąkach galilejskich, jakby chciał w
nich obudzić wspomnienie początków. Nauczał nie tłumy, ale wyłącznie ich. Mówił o
rzeczach niezwykłych, o sprawach, których nie znali, bo ich nie widzieli. Karmił ich
Chlebem i Winem, które były Jego Ciałem i Jego Krwią i przekazywał im prawo
dokonywania Przemiany.
Magdalenie pozwalał chodzić za Sobą i słuchać Swoich słów oraz
przyjmować tajemniczy Chleb.
Potem przyszedł dzień, gdy polecił im powrócić do Jerozolimy. Zapowiedział,
że niedługo odejdzie, ale przedtem spotka się z wszystkimi, którzy Mu pozostali
wierni.
O wczesnym świcie zaprowadził ich na szczyt góry Oliwnej i kiedy stali
zebrani, z Miriam pośrodku - odszedł od nich. Nie mieli Go już zobaczyć, aż do dnia
Jego powrotu. Aby nie czuli się zbyt opuszczeni, zostawił im Swą Matkę. Miała
czuwać razem z nimi do chwili nadejścia Pocieszyciela.
Gdy wrócili do Jerozolimy, Magdalenę odnalazł Marek. Przyszedł ją ostrzec,
aby nie szła do Betanii. W Jerozolimie w ostatnich dniach miało miejsce kilka
dziwnych wydarzeń. Do domu Łazarza wdarli się nocą jacyś ludzie. Zamordowali i
jego, i Martę...
Przeżyła boleśnie tę wiadomość. Pozostała sama. Była pewna, że i jej grozi
śmierć. Mieszkała tymczasem w domu Joanny. Tu zresztą przebywała Miriam,
uczniowie i bliskie Nauczycielowi kobiety. Czuwając i modląc się czekali na
przyjście Pocieszyciela.
Aż wreszcie nadszedł ranek PIęćdziesiątnicy i Duch Święty spadł płomieniem
na ich głowy. Tyle rzeczy stało się od razu jasnych, tyle spraw oczywistych. Nie
mogli dla siebie zachować otrzymanych darów - musieli iść obdzielać nimi innych.
Jak niegdyś nad jeziorem, pomnożony przez Niego chleb rósł w ich dłoniach, tak że
starczyło go dla wszystkich, tak teraz dary Pocieszyciela miały poprzez nich obdarzyć
cały świat.
Piotr przywołał pewnego dnia Magdalenę.
- Chcę ci powiedzieć rzecz, którą uradziliśmy. Rozchodzimy się w różne
strony. Będziemy chrzcili, głosili to, czego On nas nauczył, wiązali i rozwiązywali.
Taka jest Jego wola. Myślałem, abyś została przy Matce Nauczyciela. Ale On
zadecydował inaczej. Kazał ci być świadkiem takim, jak my wszyscy. Nie będziesz
wiązała i rozwiązywała, ale masz mówić o tym, co widziałaś i słyszałaś. On pozwolił
ci, abyś pierwsza przyniosła nam wieść o Jego zmartwychwstaniu. Wybrał ciebie,
choć jesteś kobietą. Jego wola. Tu jednak pozostać nie możesz. Grozi ci śmierć.
Zresztą tutaj nikt kobiety nie zechce słuchać. Jedź tam, gdzie poprzednio byłaś, na
ziemie pogan. Wszędzie są duże kolonie synów Izraela. Im opowiadaj to, czego byłaś
świadkiem...
Zanim jednak odeszła do Cezarei, gdzie sądziła, że znajdzie statek płynący do
Italii, udała się pod bramę pałacu namiestnika. I tym razem przekupiła strażnika, aby
przywołał służącą Klaudii.
- Och, moja droga - mówiła żona Piłata - jak się cieszę, że cię widzę. Już się
bałam o ciebie. Ci ohydni ludzie, którzy tak uparcie domagali się śmierci
Nauczyciela, mordują teraz skrycie tych, którzy Go czcili. Mówił mi Poncjusz, że
padli ofiarą skrytobójców nawet ludzie znaczący. Chętnie ukarałby za to arcykapłana.
Ale ma związane ręce. Sanhedryn posłał wielkie dary Witeliuszowi i tym umocnił
jego opiekę nad sobą. A każdy raport Witeliusza idzie do Makrona i ten go
odpowiednio przedstawia cesarzowi. Biedny Poncjusz... Nie potrafię go kochać, ale
mi go żal. Od czasu sądu nad Nauczycielem ogromnie się zmienił. Jest nieustannie
chory i podniecony. Boję się, że może uczynić coś, czym sobie jeszcze bardziej
zaszkodzi. Przywykłam do niego... I myślę, że i on nie potrafiłby beze mnie żyć. Ja
jedna potrafię wyrwać go z jego czarnych nastrojów. Wierz mi, on naprawdę chciał
ocalić Nauczyciela. Gdyby tłum stanął przeciwko kapłanom i faryzeuszom... Ale on
poszedł za nimi! Poncjusz spełnił wolę Żydów - ci jednak tym bardziej go
nienawidzą...
Westchnęła ciężko. Klaudia także zmieniła się od czasu, kiedy ją Magdalena
ostatni raz widziała. Jej delikatna uroda znikła przygnieciona smutkiem.
- A teraz chcesz odjechać? - pytała Magdalenę.
- Tak.
- Żałuję, że ciebie nie będzie, ale myślę, że dla twego bezpieczeństwa lepiej,
abyś odjechała. Dokąd chcesz się udać?
- Myślę, że popłynę do Pompejów. Żyjąc w domu Lucjusza poznałam trochę
rodzin żydowskich...
- W takim razie zobaczysz może Lucjusza...
- Lucjusza? Mówiłaś, że jest zesłany na wyspę.
- Pozwolono mu wrócić! Ale to dlatego... - ciężki szloch targnął piersią
Klaudii - że jest dotknięty straszną chorobą. Trądem...
- O, Addonai!
- Wrócił, ale jak wiesz, wszystko, co posiadał, zostało skonfiskowane. Jest w
nędzy. Jeden z jego wyzwoleńców zaopiekował się nim...
- Zobaczę go - powiedziała stanowczo.
Część trzecia
1
Lucjusz umarł w pierwszych latach panowania cesarza Nerona.
Gdy Magdalena przybyła do Pompejów przed piętnastu laty, musiała długo
szukać, zanim odnalazła Lucjusza w wiejskim ergastulum należącym do Agatoklesa,
wyzwoleńca i dawnego zarządcy insuli Prokulusów. Kiedy dom Lucjusza został
zabrany przez urzędników cesarskich, Agatokles umiał ukryć różne cenne przedmioty
i kosztowności, dzięki czemu stał się człowiekiem bogatym. Używał nabytych dóbr
przekonany, że żaden Prokulus nie upomni się o swoją własność. Kiedy Lucjusz
jednak, wynędzniały długim zesłaniem i chorobą, z ostrzegającą tabliczką na szyi
pojawił się w Pompejach, Agatokles po chwilowym przerażeniu, uznał, że rzeczą
słuszną będzie ukrycie swego dawnego pana w wiejskim folwarku. Zapewniając mu
egzystencję, usprawiedliwiał władanie nabytymi dobrami. A jednocześnie krył
istnienie Lucjusza przed strażnikami miejskimi, którzy pilnowali, aby ludzie
dotknięci straszną chorobą nie pojawiali się na ulicach szczęśliwego miasta.
To w tym wiejskim zaciszu, po długim szukaniu, Magdalena odnalazła
wreszcie Lucjusza. Zanim jednak do tego doszło, dokonały się w jej życiu pewne
sprawy. Przybywszy do Italii, zgodnie z poleceniem Piotra, szukała znajomych rodzin
żydowskich, aby móc im opowiedzieć o Nauczycielu i Jego Nauce. Żydów znalazła
wielu: liczba rodzin żydowskich jeszcze się powiększyła na wybrzeżu koło Neapolis.
Przybywali z różnych stron, ale najwięcej przybyło ich z Rzymu po edykcie cesarza
Klaudiusza, który rozgniewany na wybuchłe w gminie żydowskiej spory, kazał
wypędzić ze stolicy pewną liczbę najuboższych rodzin żydowskich.
Spory, które podzieliły żydów rzymskich, dotyczyły Osoby Nauczyciela.
Wraz z Żydami przeniosły się one nad zatokę. O tym, o czym Magdalena usiłowała
mówić, nikt nie chciał słuchać. Głoszenie, że Nauczyciel zmartwychwstał i to, że
mówiła o Nim kobieta - wywoływało straszne oburzenie. Potraktowano ją wrogo.
Musiała się kryć, aby uniknąć pobicia, może nawet śmierci. Utraciła wszelkie oparcie
wśród swoich.
Gdy Żydzi odsunęli się od niej, rodziny pogańskie, które pamiętały ją z
dawnych czasów, przyjęły ją bardzo życzliwie. Znalazła gościnę w ich domach.
Ludzie słuchali chętnie jej opowiadań o Nauczycielu, o Jego nauce, o Jego
zmartwychwstaniu. Ona jednak była w rozterce. Nie wiedziała, czy wolno jej o tych
sprawach opowiadać poganom. Pamiętała o słowach Piotra.
Wreszcie dowiedziała się, gdzie może znaleźć Lucjusza.
Nie mogła go poznać. Ten młody mężczyzna stał się starcem na trzęsących
nogach. Był niewidomy. Trąd rozłożył jego ciało, pokrył je cuchnącymi ropą
wrzodami. Nie mógł uwierzyć, że to ona stoi przed nim. Musiała go o tym wiele razy
zapewniać. Kiedy się wreszcie z tym pogodził, zażądał, aby natychmiast od niego
odeszła.
- Idź sobie! - oświadczył. - Nie chcę, abyś była przy mnie, abyś na mnie
patrzyła. Jestem śmierdzącym trupem, a ty na pewno pozostałaś dalej młodą, piękną
kobietą. Nie chcę, abyś się nade mną litowała! Odejdź! Od dawna powinienem był
skończyć ze sobą...
- Nie odejdę Lucjuszu. Będę się tobą opiekowała. Tyle ci zawdzięczam.
- Mnie? - wybuchnął urągliwym śmiechem. - Mnie? Zwariowałaś? Zabiłem
twego kochanka, a ciebie zrobiłem swoją nałożnicą!
- Uczyniłeś mnie wolną kobietą.
- Gdy cię wyzwoliłem, powinienem się był z tobą ożenić. Żadna kobieta nie
dała mi tyle radości co ty... Nie umiałem odwzajemnić twojej miłości.
- Tak jest z każdym z nas... Ale na miłość nigdy nie jest za późno. Nie
możemy się kochać, jak mężczyzna z kobietą, ale możemy pozostać przyjaciąłmi.
Chcę zresztą pozostać przy tobie, aby cię nauczyć Prawdy, którą poznałam...
- Co to za Prawda?
- Nauka Proroka z Nazaretu.
- Chcesz zrobić ze mnie Żyda?
- On powiedział, aby przychodzili do Niego wszyscy: Rzymianie, Grecy,
Samarytanie, Syryjczycy... Kiedyś słyszałam, jak opowiadał historię o tym, jak
Samarytanin wspomógł Judejczyka, którego napadli zbójcy. Nie odwrócił się od
poranionego, jak odwrócili się kapłan i lewita, nie żałował starań... Czy nie znaczyło
to, że Judejczyk powinien pomagać także Samarytaninowi?
- O kim ty opowiadasz?
- Nosił imię Jezus. W Judei mówili niektórzy, że był oczekiwanym przez
Izraela Mesjaszem...
- Mesjaszem nazywali wasi Szymona, którego bandę rozbiłem. To on, jak mi
mówili jeńcy, miał być tym kimś, który uczyni Żydów panami świata.
- Nie tylko Szymon i jego ludzie tak myśleli. Ale jeśli Jezus był Mesjaszem, to
przyniósł coś zgoła innego. Nie pozwolił nienawidzieć. Kazał kochać...
- Kazał, aby Żydzi kochali Jego?
- Nie, nie tylko Żydzi... Widzisz, Lucjuszu, ja nie rozumiem wszystkiego...
Ale On wiele razy dawał do zrozumienia, że kocha wszystkich... A kiedy znowu
przyjdzie - przyjdzie dla wszystkich i obdarzy szczęściem wszystkich, którzy w
Niego będą wierzyli.
- Przyjdzie? Jak to przyjdzie, gdzie On jest?
- Nasi zmusili Piłata, aby Go kazał ukrzyżować. Umarł na krzyżu. Ale
zmartwychwstał...
- Opowiadasz jakieś bajki.
- To nie bajka, Lucjuszu. Ja Go widziałam.
- Widziałaś Go po ukrzyżowaniu?
- Tak.
- To niemożliwe!
- Wielu tak mówiło. Nawet Jego uczniowie, ale potem musieli uwierzyć.
- W takim razie, kim On jest?
- Synem Najwyższego.
- To znaczy Boga? Wiem, wam Żydom nie wolno wymieniać Bożego Imienia.
Wierzycie, że jest tylko jeden niewidzialny Bóg.
- Jest tak, jak powiedziałeś. Czciciele Izydy także wierzą, że Ozyrys umiera i
zmartwychwstaje... Tu, w Pompejach, jest wielu wyznawców tej religii.
- Ozyrys zmartwychwstaje dla nich co roku o tej samej porze. Jest to tylko
symbol. Jezus zmartwychwstał i odszedł do nieba. Ja Go widziałam... Widziałam, jak
ciebie widzę. I przyjdzie znowu, aby okazać wszystkim Swoją miłość. Ci, co Go
poznali, wołają codziennie: maran atha, przyjdź!
Zamyślony tarł swe pokryte wrzodami czoło.
- I ty w to wierzysz? - zapytał.
- Wierzę...
- I chcesz, abym Go czcił?
- Abyś w Niego wierzył. I abyś wołał codziennie razem ze mną: przyjdź.
Czas jakiś milczał.
- Słuchaj, Magdaleno, mówiłaś, że On uzdrawiał chorych, czy tak?
- Tak, wielu uzdrowił.
- A czy byli wśród nich dotknięci trądem?
- Bywali. I On ich także uzdrawiał.
- Czy gdyby żył i gdybym stanął przed Nim, czy byłby mnie uzdrowił?
- Teraz ona zwlekała z odpowiedzią.
- Mógłby cię uzdrowić... Na pewno... Ale czasami... - szukała słów dla
wypowiedzenia swojej myśli. - Czasami chciał od człowieka czegoś więcej... Nie
wiem, czy mnie rozumiesz? Swoim cierpieniem zapłacił za nas. Ale pozwala, aby
człowiek także, dla Niego...
- Rozumiem - przerwał jej. - Dobrze. Będę z tobą codziennie o świcie wołał:
maran atha!
Magdalena, decydując się na pozostanie przy Lucjuszu i pielęgnowanie go,
miała szersze plany.
Przez swoich pompejańskich przyjaciół dotarła do zwierzchnika miasta.
Przedstawiła mu propozycję. W mieście radości i rozkoszy nie brakło również nędzy.
Setki żebraków siadywało na schodach świątyń. W ubogich dzielnicach widywało się
dzieci nienormalne, dotknięte rozmaitymi kalectwami. W walących się budach leżeli
schorowani starcy, którymi nikt się nie opiekował.
Magdalena, która przywiozła ze sobą nieco pieniędzy, otrzymanych za
sprzedany w Betanii dom, od pierwszej chwili przybycia do Pompejów wspomagała
nędzarzy. Teraz postanowiła zakupić folwark na zboczu góry, w którym przebywał
Lucjusz, i tam sprowadzić wszystkich potrzebujących opieki. Zaproponowała
edylom, że jeśli zapewnią egzystencję przebywającym na folwarku ludziom, ona
roztoczy nad nimi opiekę. Projekt Magdaleny został przyjęty. Miasto było bogate -
gotowe zapłacić za to, aby nie patrzeć na nędzę. Folwark został zapełniony
samotnymi starcami i matkami z chorymi dziećmi. Wśród nich Magdalena mogła
ukryć Lucjusza. Nie był zresztą jedynym trędowatym - miała także innego, starego
marynarza, który nabawił się choroby w swych podróżach.
Praca w kolonii chorych nie układała się łatwo. Ludzie sprowadzeni wcale nie
byli z tego zadowoleni. Ci, co mogli, uciekali z powrotem do Pompejów. Inni
napełniali dom skargami i pretensjami. Magdalena liczyła, że matki, które przyszły z
dziećmi, pomogą jej w pracy przy obsłudze chorych i niedołężnych. One jednak
narzekały najgłośniej - i jak mogły uchylały się od wszelkiej roboty. Zasiłki ze strony
miasta nie napływały regularnie; nie okazały się przy tym dostatecznie duże. Miasto
bogaczy było miastem skąpców. W Pompejach dużo się budowało - każdy nowo
wybrany zwierzchnik miasta pragnął zostawić pamiątkę swego urzędowania.
Budowali także poszczególni obywatele, ale na dom opieki żałowano pieniędzy.
Jednakże w ciągu lat działalność domu opieki z wolna się ułożyła. Znalazło
się kilka kobiet, które przyszły pomagać Magdalenie. Z pomocą mogących jeszcze
pracować osób rozpoczęto uprawę ziemi. Grunt był podatny pod uprawę winorośli i
warzyw. Dzięki bogatym zbiorom utrzymanie kolonii stało się łatwiejsze.
Wśród ubogich, zgromadzonych w domu opieki, była tylko jedna dziewczyna
żydowska, matka chłopca z rozdętą głową i niedowładem nóg. Mały Synche łaził na
czworakach i wydawał dźwięki zrozumiałe tylko dla matki. Ruta kochała go jednak
bardzo. Jej bez żadnych obaw Magdalena mogła mówić o Nauczycielu i Jego nauce.
Dziewczyna przyjmowała z radością opowiadania Magdaleny. Ale gdy powiedziała o
tym, co słyszała, Żydom w mieście i na nią także zostało rzucone przekleństwo.
Zajęta od rana do wieczora pracą przy domu, Magdalena rzadko bywała w
Pompejach. Lata biegły - a ona nawet nie wiedziała, co się dzieje na świecie. Jedynie
wieści o zmianach na tronie cesarskim dochodziły do niej, gdyż przy każdej zmianie
odbywały się w mieście wspaniałe uroczystości i budowano nowe świątynie oraz
pomniki.
Jej młodość minęła. Dawne sprawy życia skryły się w mroku zapomnienia.
Jedna tylko rzecz pozostała żywa: pamięć o Nauczycielu i miłość do Niego.
Codziennie, gdy wschodziło słońce, przywoływała Go słowami: maran atha! Żyła
myślą o Jego powrocie.
2
Pewnego dnia Magdalena zobaczyła przed furtką w murze otaczającym
kolonię, dwóch mężczyzn. Jeden był młodym chłopcem, drugi - dojrzałym
urodziwym mężczyzną. Gdy otwierała furtkę i popatrzyła w twarze przybyłych,
wydało jej się, że twarz starszego jesst jej znajoma. On także tak jakby ją poznał.
Uśmiechnął się szeroko i powiedział:
- Witaj Magdaleno. Pokój z tobą.
- I z tobą, panie - odpowiedziała. - Lecz powiedz, kim jesteś. Wydaje mi się,
że cię znam.
- Nie poznałaś mnie? Ja jednak ciebie poznałem od razu, choć lata cię bardzo
zmieniły. Jestem Marek, syn Joanny wdowy.
- Och, Marku! - objęła go ramieniem i ucałowała. - Teraz cię poznaję. -
Przyglądała mu się. - Jednak naprawdę zmieniłeś się. Nie tylko nie jesteś już
chłopcem, jakiego pamiętam. Nabrałeś jakiejś powagi... Chodź, wejdź do naszego
domu, spocznij. Musisz mi wszystko o sobie opowiedzieć.
Gdy już siedzieli przy stole, na którym leżały chleb, ser i wino z własnej
tłoczni, zapytała:
- Przyszedłeś tu przypadkiem?
- Ależ nie. Powiedziano mi, że jesteś tutaj.
- Kto ci o mnie powiedział?
- Chrześcijanie w Puteoli.
- Chrześcijanie? Kogo tak nazywasz?
- Chrześcijanami nazywamy się my, uczniowie Jezusa Chrystusa.
- To w Puteoli są chrześcijanie?
- Są. Wiedzą o tobie i twojej pracy tutaj.
- Lecz tutejsi Żydzi odepchnęli mnie. Nie chcieli słuchać o Nauczycielu.
- Tak jest wszędzie. oni nie chcą w Niego uwierzyć.
- A w Puteoli jest inaczej?
- W Puteoli nie ma Żydów. Chrześcijanie tamtejsi pochodzą z pogan. Ochrzcił
ich niedawno Paweł...
- Paweł? Kto to taki? Nie znam żadnego Pawła.
- Paweł miał przedtem imię Szaweł i był faryzeuszem z Tarsu. Przybywszy do
Judei okazał się wielkim wrogiem wyznających Jezusa. Z polecenia Sanhedrynu
jeździł po kraju, szukał ochrzczonych, wydawał ich władzy... Ale nagle zmienił się.
Ukazał mu się Jezus. Z wroga stał się najgorętszym Jego wyznawcą. Ledwo uszedł
śmierci, bo faryzeusze chcieli go zabić. Teraz głosi wszędzie, że Nauczyciel jest
Mesjaszem.
- I mówi o Nim poganom?
- Tak.
- A co Piotr i inni uczniowie na to?
- Powstała z tego powodu cała burza. Ale Piotr w Cezarei był świadkiem, jak
Duch Święty zstąpił na gromadę pogan. Uznał to za znak, że także im trzeba udzielać
chrztu i nauki. Przecież Jezus powiedział: idźcie na cały świat...
- Zawsze mi się wydawało, że należy mówić wszystkim o Nauczycielu. Ale
nie śmiałam... Jestem tylko kobietą... Założyłam tutaj dom dla ubogich i chorych. Nie
ma w nim chrześcijan...
- Tych, których uważasz, że można ochrzcić, chętnie ochrzczę. Włożono na
mnie ręce i mam prawo to czynić. Ochrzciłem już wielu Greków, Syryjczyków,
Fenicjan, Macedończyków, Rzymian...
- Zatrzymasz się tu u nas?
- Mogę zostać do jutra. Czeka mnie jeszcze daleka droga.
- Dokąd idziesz?
- Do Rzymu.
- Czy zechcesz mi powiedzieć po co?
- W Rzymie jest Piotr. On jest naszym zwierzchnikiem. On decyduje, gdzie
mamy iść, kogo nauczać. Idę, aby otrzymać od niego wskazanie, co mam robić. Może
każe mi zostać przy sobie? Także Paweł jest w Rzymie. Został uwięziony w
Jerozolimie, ale jako obywatel rzymski odwołał się do sądu cesarskiego. Paweł jest
dzielnym nauczycielem, ale trochę trudnym człowiekiem... Podróżowałem razem z
nim, nie zawsze się jednak zgadzaliśmy... Wiesz, Magdaleno, myślę, że ty także
powinnaś się udać do Rzymu, do Piotra. To piękna robota, którą tutaj wykonujesz.
Ale mało jest ludzi, którzy, jak ty, widzieli Nauczyciela, rozmawiali z Nim... Ci,
którym o Nim mówimy, inaczej zupełnie słuchają, gdy możemy im powiedzieć:
widzieliśmy na własne oczy...
- On powiedział wtedy, pewno pamiętasz: błogosławieni, którzy nie widzieli a
uwierzą.
- Dobrze pamiętasz każde Jego słowo. Ja także pamiętam, gdy to mówił. Ale
myślę, że nie zaprzeczam Jego słowom, gdy chcę ludziom trochę pomóc. Żydzi
uważają opowiadanie o zmartwychwstaniu za gorszące. Poganie się z niego śmieją.
Inaczej wygląda, gdy ty lub ja możemy powiedzieć: “My to sami widzieliśmy”.
- Gdy przybiegłam od grobu i zaklinałam się, że Go widziałam, uczniowie nie
chcieli uwierzyć.
- Tym trudniej uwierzyć postronnym ludziom. Ktoś niedawno sprzeciwił mi
się i powiedział: “On nigdy nie istniał. Wymyśliliście Go.”
- Jak człowiek mógłby wymyślić Kogoś takiego?
- Więc widzisz. On i tobie kazał świadczyć. Dlatego mówię ci, idź do Piotra.
Jestem pewien, że ci powie to samo.
Skinęła milcząco głową. Ale nic nie powiedziała.
Gdy zbliżał się wieczór Marek, Magdalena, prowadząca Lucjusza, oraz Ruta
udali się na kraniec ziem należących do kolonii. Spod odkrytej skały biło w tym
miejscu źródełko.
W powietrzeu panowała wielka cisza. Po pogodnym niebie żeglowały małe,
różowe obłoczki. Słońce zsunęło się nisko i dogasało na horyzoncie niby zapomniane
ognisko.
Marek modlił się z rozłożonymi szeroko rękami. Jego sylwetka na tle nieba
przypominała krzyż. Mówił:
- Jezu Chryste, nasz Panie i Zbawco. Przyjmij, proszę, tych ludzi, którzy stoją
przede mną do grona Twoich sług... Spraw, aby od tej chwili wiedli życie nienaganne,
strzegąc się zła, a pełniąc we wszystkim Twoją wolę. Niech staną się podobni do
drzew, które rosną nad dającą życie wodą i wydają swój owoc we właściwej porze.
Zachowaj ich od złości świata, daj im moc ducha i miłość, abyś, gdy przyjdziesz,
znalazł ich wiernymi Tobie...
Zaczerpnął wody kubkiem. Ruta uklękła. Lucjusz schylił się nisko.
Wylewając wodę na ich głowy powiedział:
- Chrzczę was w Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego...
Od morza, które leżało u ich stóp, powiał lekki wiatr. Na nieograniczonej
wzrokiem powierzchni wody leżały drżące płaty blasku. W cichym powietrzu słychać
było dochodzące z miasta dźwięki muzyki i hałaśliwe śpiewy. Jak prawie codziennie
obchodzono święto jakiegoś boga czy jakąś uroczystość. Znowu nadleciał powiew
orzeźwiającego wiatru. Przeczesał gęstwę krzewów winnych, porastających terasy
wznoszące się piętrami na zboczu. Tylko sam szczyt góry tworzył piramidę skalną,
sponad której unosił się lekki dymek niby z przygasłej kadzielnicy.
Marek zbliżył się do Lucjusza, który stał nieruchomo oparty na lasce.
- Cieszę się, że stałeś się jednym z nas - powiedział. - Jezus będzie się tobą
opiekował. Widzi twoje cierpienia. Znoś je cierpliwie. Przyjdzie niedługo chwila, że
skończą się, a wtedy otrzymasz w nagrodę miejsce w Jego Królestwie. On także
cierpiał - i wiemy, jak straszne to były cierpienia. Jest Bogiem, więc mógł się od nich
wyzwolić. Ale On zgodził się cierpieć, aby Jego rany uleczyły nasze rany. Zmazał
nasze zło Swoją ofiarą. I każdy, kto cierpliwie znosi cierpienia, może mieć nadzieję,
że dołączą się one do Jego Ofiary...
Lucjusz przytakiwał kiwnięciami głowy słyszanym słowom. Gdy Marek
skończył mówić, podniósł głowę. W zamierającym świetle dnia widać było jego
przerażającą twarz, rozlaną, napuchłą, pokrytą wrzodami. Choroba wyżarła nos i
oczodoły. Włosy z głowy wypadły. Z rozchylonych, przypominających ranę ust
dobywał się odór. Co chwilę przesuwał po swędzących policzkach dłonią,
pozbawioną palców.
- Nie mogę go zostawić - myślała - nie mogę odejść. Nauczyciel powiedział,
że i ja mam świadczyć. A jednak i On, gdy przychodzili do Niego cierpiący,
przestawał mówić i pochylał się nad ich cierpieniem. Nie mogę inaczej...
Ale kiedy w rok później Lucjusz umarł, powierzywszy kolonię opiece Ruty,
wyruszyła do Rzymu.
3
Drogi prowadzące do Rzymu pełne były zmierzających do miasta ludzi.
Ciągnęły całe rodziny, wioząc swój mizerny dobytek na wózkach lub na grzbiecie
osła.
Na jednym z postojów zauważyła gromadkę mężczyzn, którzy modlili się z
rozłożonymi w krzyż ramionami. Dosłyszała jak powtarzają: “maran atha! maran
atha!”
Podeszła do nich. Powiedziała:
- Jesteście chrześcijanami? Ja także jestem chrześcijanką.
Zamiast okazać radość, spojrzeli na nią jakby przestraszeni. Jeden z
mężczyzn, wyglądający na starszego wśród towarzyszy, położył palec na ustach.
- Jesteś nieostrożna, kobieto - powiedział. - To prawda, że jesteśmy
chrześcijanami. - Rozchylił tunikę i pokazał zawieszony na szyi drewniany krzyżyk. -
Ale o tym nie należy głośno mówić.
- Wybaczcie. Nie wiedziałam - tłumaczyła się.
Jej wiek, wygląd i ton głosu musiały obudzić w nim zaufanie, gdyż
powiedział:
- Nie wyglądasz na donosicielkę, chociaż, wydaje mi się, że jesteś Żydówką.
Czy idziesz sama?
- Sama.
- Do Rzymu?
- Tak.
Resztka nieufności walczyła w nim z chęcią okazania życzliwości.
- A skąd idziesz?
- Z Pompejów. Mieszkam tam od wielu lat. Zajmuję się pielęgnowaniem
chorych. Nie wiem, co się dzieje w Italii. Nie sądziłam, że wiara w Jezusa jest
zakazana.
- Zakazana nie jest - przyznał. - W Italii zresztą tyle wierzeń, ilu ludzi. O nas
niewiele kto wie. Uważają nas za wyznawców religii żydowskiej. Tylko widzisz,
kobieto, to właśnie Żydzi są nam najbardziej wrodzy. Wyglądasz na Żydówkę. Czy
jesteś nią?
- Jestem. I wiem o tej wrogości. W Judei nawet prześladują chrześcijan. Zabili
jednego z uczniów Nauczyciela. Cóż jednak mogą zrobić chrześcijanom tutaj?
- Głoszą o nas, gdzie tylko mogą, że jesteśmy nieprzyjaciółmi ludzi, że
pragniemy ich śmierci i że zatruwamy im wodę... Wielu Żydów jest w teatrach i
mimach. W przedstawieniach drwią z nas, głoszą, że czcimy oślą głowę, że na
naszych zebraniach uprawiamy rozupustę i rozmaite bezeceństwa. Wszystkie te
kłamstwa stworzyły przekonanie, iż nie ma plugawszej religii jak nasza wiara. Wielu
nami pogardza.
- Lecz słyszałam, że liczba wyznawców Jezusa ciągle wzrasta.
- To prawda.
- Więc mimo oszczerstw wiara rozwija się?
- Jesteśmy coraz liczniejsi. Są wśród nas nawet ludzie z pałacu cesarza. Tym
niemniej, oszczerstwa docierają do władz. Wolimy się nie narażać.
- Jednak cesarz jest podobno łaskawy.
- Cesarz Neron stara się bardzo o miłość swoich poddanych. Wiele buduje.
Kazał wznieść wspaniały cyrk na polach watykańskich i otworzył dla ludu w pobliżu
cyrku piękny ogród. Sam jest śpiewakiem i poetą. Staje także jako zawodnik do
wyścigów kwadryg. Ogromnie lubi oklaski. Dla oklasków gotów jest zrobić
wszystko. Nigdy w Rzymie nie było tylu widowiksk, co teraz, i tak obfitego
rozdawnictwa. Toteż, jak widzisz, ludzie ściągają ze wszystkich stron do miasta.
Ostatnie lata były latami nieurodzaju. Ale tym, którzy oklaskują cesarza, głód nie
zajrzy w oczy. Otrzymają mąkę i oliwę bez potrzeby pracowania na nie. Ludzie
porzucają rolę i śpieszą całym tłumem. Po co się męczyć, gdy w mieście będą mieli
wszystko bez wysiłku?
Przez chwilę siedziała bez słowa rozmyślając nad tym, co usłyszała.
- Jednak - powiedziała - człowiek powinien pracować nie tylko dla pieniądza.
Zawsze jest co do zrobienia dla innych...
- Oczywiście, że masz rację. Jesteś już niemłodą kobietą i widać po tobie, że
pracujesz ciężko. My nie idziemy do Rzymu, jak ci wszyscy, by żyć z łaski cesarza.
Wracamy do siebie. Pracujemy przy wyładowywaniu towarów, które przywożone są
barkami do portu w Ostii. Nasz przedsiębiorca wysłał nas do Ancjum, abyśmy zajęli
się przeładowaniem cennego ładunku win. Wykonaliśmy naszą robotę i wracamy.
Podczas gdy mężczyzna rozmawiał z Magdaleną, jego towarzysze rozpalili
ognisko i zajęli się przygotowaniem posiłku. Byli to młodzi robotnicy o
sympatycznych twarzach. Jeden z nich nałożył do glinianej miseczki trochę kaszy i
kawałek ryby i podał uprzejmie Magdalenie.
- Posil się, kobieto - powiedział. - Jesteś sama, więc zjedz z nami wieczerzę.
Nasz Pan polecił dzielić się z każdym potrzebującym.
Podziękowała serdecznie. Mężczyźni usiedli w krąg. Zanim zaczęli jeść, ten,
który przedtem rozmawiał z Magdaleną, odmówił krótką modlitwę:
“Prosimy Cię, Panie, bądź wspomożycielem naszym, okaż zmiłowanie
uniżonym, chorych ulecz, daj pokarm głodnym, wesprzyj słabych. Niech Cię znają
wszystkie narody, że jesteś Bogiem jedynym, a Jezus Chrystus jest Synem Twoim,
my zaś owcami z Twego pastwiska...”
Potem zwrócił się do Magdaleny:
- Nazywam się Euzebiusz. Czy zechcesz powiedzieć nam swoje imię?
- Mam na imię Miriam, ale przezwano mnie Magdaleną.
- I pochodzisz z Pompejów?
- Mieszkam tam od wielu lat. Pochodzę jednak z Judei, z miasteczka w
bliskości Jerozolimy...
Wszystkie głowy zwróciły się w jej stronę. Patrzyli na nią z większą jeszcze
niż poprzednio ciekawością.
- Jeżeli pochodzisz z Jerozolimy, a musisz mieć ponad trzydzieści lat - zapytał
ten, który jej podał miseczkę z kaszą - może danym ci było zobaczyć naszego Pana,
gdy jeszcze chodził po ziemi?
Skinęła głową. W ich oczach zapłonęła ciekawość.
- Widziałam Go - powiedziała. - Słyszałam, jak mówił. Rozmawiałam z Nim.
Byłam także na Golgocie, gdy umierał. A potem zobaczyłam Go
zmartwychwstałego...
Odłożyli jedzenie. Wybuchnęli gwałtownymi pytaniami:
- Więc widziałaś Go? Rozmawiałaś z Nim? I wtedy, gdy już zmartwychwstał?
- Tak...
Pytali na wyścigi:
- Jak wyglądał? Jaki był? Co mówił? Czy blask bił od Jego osoby? Czy
widziałaś jakiś cud sprawiony przez Niego? Opowiedz! Opowiadaj!
Uśmiechnęła się wzruszona ich młodzieńczym entuzjazmem.
- Jakim był? Najpiękniejszym, najwspanialszym Człowiekiem. Nie było
takiego na ziemi i nie będzie. To, co mówił, tego nie można zapomnieć. Widziałam,
jak czynił cuda: leczył chorych, oczyszczał trędowatych, wskrzeszał umarłych...
- Widziałaś to na własne oczy? - wyrwało się któremuś ze słuchaczy. -
Widziałaś to sama?
- Widziałam, jak was widzę - zapewniła. - Wiele uczynił cudów. Ale
największych dokonywał w człowieku. Spojrzał na kogoś, powiedział: “więcej nie
grzesz” - i człowiek stawał się od razu inny, niż był przedtem. Dostrzegał swoje winy
i żałował za nie. Zło spływało z niego jak brud spływa z ciała pod strumieniem ciepłej
wody. Niepotrzebny był blask wokół Jego Osoby. Wystarczyło spojrzenie, jedno
słowo... Mógł uczynić wszystko, przecież jest Bogiem. Ale On dla nas, abyśmy Go
mogli zobaczyć, ukrył się w postaci ludzkiej...
Mówiła długo. Zapadła noc, ale oni, choć wydawali się zmęczeni, nie
przestawali pytać. Tyle rzeczy chcieli wiedzieć. To nie brak wiary kazał im stawiać
pytania. Ten, w którego uwierzyli, był miłością. I nie żądał ofiar - jak bogowie
pogańscy - ale czekał na miłość. Ciężko jest kochać i nie widzieć. Gdy się kocha,
pragnie się zobaczyć przedmiot swojej miłości bodaj cudzymi oczami.
Była już druga godzina straży nocnej, gdy Euzebiusz rzekł:
- Nie będziemy cię dłużej męczyli naszymi pytaniami, Magdaleno. Musisz
wypocząć, skoro jutro chcesz dotrzeć do Rzymu. To, o czym nam opowiadałaś, jest
szczerą prawdą. Mogę tak powiedzieć, gdyż słyszałem kiedyś, jak opowiadał o
Jezusie biskup Piotr, który był Jego uczniem. Mówił wszystko tak samo jak ty...
- Znałam dobrze Piotra... - powiedziała.
- Znałaś go? W takim razie na pewno zobaczysz go w Rzymie. Gdy
znajdziemy się jutro w mieście, zaprowadzę cię do znajomego kapłana, który wie,
gdzie trzeba szukać Piotra. Ale chcę cię jeszcze zapytać o jedno. Powiedziałaś, że
nazywasz się Magdalena. Piotr opowiadał, że na kilka dni przed śmiercią Jezus był na
wieczerzy u swego przyjaciela. I kiedy siedzieli przy stole, weszła siostra gospodarza,
uklękła przy nogach Jezusa, wylała na Jego stopy cały flakon cennego olejku, a
potem wytarła je własnymi włosami. Tym, którzy znajdowali się przy stole, nie
podobał się czyn tej kobiety. Ganili ją, że postąpiła rozrzutnie, wydając wiele
pieniędzy na olejek. Ale Jezus nie pozwolił nic mówić przeciwko kobiecie.
Podziękował jej, że namaściła Jego Ciało na śmierć. Rzekł, że o tym, co uczyniła,
będą kiedyś wiedzieli wszyscy na świecie. Piotr mówił, że ta kobieta nazywała się
Magdalena. Tak jak ty. Może i ją znałaś?
- Znałam ją - powiedziała.
4
Wielki rybak objął ją po ojcowsku i przytulił do piersi.
- Jak się cieszę, że cię widzę - mówił. - Przez lata całe nie wiedziałem, co się z
tobą dzieje. Bałem się, że może doścignęli cię twoi prześladowcy. Dopiero przed
rokiem dowiedziałem się od Marka, że żyjesz i oddajesz się miłosiernym dziełom.
Prawdziwie nie zapomniałaś nauk Jezusa. Pamiętasz, jak mówił, że najważniejszymi
przykazaniami jest kochać Boga i kochać człowieka.
- Jednak mówił ci może Marek, że opiekując się cierpiącymi nie wiedziałam,
czy wolno mi mówić im o Nauczycielu. Gdy odchodziłam, powiedziałeś mi, że mam
iść do naszych braci i sióstr izraelskich.
- Tak ci powiedziałem, bo tak sądziłem, że ma być.
- Jednak On tyle razy mówił, że przyszedł do wszystkich i dla wszystkich
wylał Krew.
Stary mężczyzna westchnął.
- I ty i ja kochaliśmy Go. Jednak kobieta ma widać czulsze serce: tyś Go
pierwsza zobaczyła, gdy zmartwychwstał, pierwsza dostrzegłaś to, co my
dostrzegamy dopiero teraz. Tak, masz słuszność: On przyszedł do wszystkich i dla
wszystkich. Musimy nieść Jego naukę między ludzi. Dlatego z Jerozolimy udałem się
do Antiochii, a z Antiochii przybyłem tutaj. Rzym jest stolicą świata, więc musi stać
się Jego stolicą.
- Marek polecił mi, abym tu do ciebie przyszła.
- Dobrze zrobił. Cieszę się, że mogłem cię zobaczyć, póki jeszcze żyję...
- Nie jesteś młody, ale trzymasz się, jak widzę, znakomicie. Po co mówisz o
śmierci, jakby była bliska?
- Zanim ci na to odpowiem, chodź na wieczerzę. Będziemy także łamali
chleb...
- Och, Piotrze - zawołała. - Jak to dobrze! Tak bardzo tęskniłam za tym
Chlebem przez wszystkie te lata!
- Więc chodź. Ten Chleb jest źródłem naszej siły. Musimy Go pożywać jak
najczęściej, musimy Go dawać wielu, wszystkim, którzy Go pragną...
- Czemuż nie można Go zobaczyć inaczej?
- Jest nas coraz mniej, tych, którzy Go widzieli. Może gdy przyjdzie, nie
będzie już z nas nikogo...?
- Myślisz, że nie zobaczymy Go przychodzącego?
- Czy ja wiem? Mówił: “Czuwajcie, czuwajcie, nie znacie dnia ani godziny”. I
mówił także o rzeczach strasznych, które się wpierw będą działy. O tym, że będziemy
prześladowani...
- Czy nie jesteśmy? Opowiadał mi Marek...
- Znosimy prześladowania ze strony tych, którzy nie chcą uznać w Jezusie
Mesjasza. Ale również pełno jest zwad i zawiści między wierzącymi... Wierz mi, to
są najboleśniejsze zwady. Opowiem ci o nich przy sposobności. To jednak nie to, co
ma nastąpić...
Przez chwilę trząsł smutnie swoją głową, podobną do głowy lwa, wyłysiałą i
tylko nad skroniami pokrytą kępami siwych kręcących się włosów.
- Oczekujesz ich? - zapytała.
- Tak. Są znaki... Tutejsi Żydzi z nienawiścią wciąż składają na nas
doniesienia do władz. Teraz zdobyli sobie dostęp do żony cesarza. Została
prozelitką...
- Znam Poppeę. Urodziła się i wychowała w Pompejach.
- Co o niej wiesz?
- Nic dobrego. Jest bardzo piękna. Ale ludzie w Pompejach uważają, że jest
zła, zawistna, pamiętliwa. W domu Poppeuszów obchodzono się okrutnie z
niewolnikami.
- Jest więc gorzej, niż myślałem. Cesarz jest w rękach żony. Spełnia wszystko,
czego ona zażąda. W każdej chwili jakiś cios może spaść na nas.
Przeszli do sąsiedniej izby, do której zeszła się gromadka współpracowników
Piotra. Byli wśród nich dwaj prezbitrzy Linus i Klet, był także młodziutki kapłan
Klemens, który pełnił funkcję sekretarza Piotra. Patrząc po twarzach zebranych, nie
dostrzegła ani jednej o rysach semickich - byli to wyłącznie Rzymianie lub Grecy.
Ucztującym usługiwały dwie stare kobiety. Magdalena chciała im pomagać,
ale Piotr na to nie zezwolił.
- Dziś, Magdaleno - powiedział - jesteś naszym gościem. Zasiądź z nami do
stołu.
- Czy jednak wypada, abym siadała obok kapłanów?
- Tutejsze obyczaje nie sprzeciwiają się temu. Weszliśmy w szeroki świat i
trzeba nam we wszystkim, co nie jest grzechem, stosować się do miejscowych
zwyczajów.
- Zmieniłeś się, Piotrze - powiedziała cicho, aby on tylko słyszał jej słowa.
- To prawda - przyznał równie cicho. - Ale to sam Jezus tego zażądał.
Gdy spożyli wieczerzę, Piotr wziął w rękę kielich z winem. Pochyliwszy nad
nim głowę, mówił:
Dziękuję Ci, Ojcze Nasz,
za święty winny szczep Dawida,
który dałeś nam poznać przez Jezusa, Twojego sługę.
Tobie chwała na wieki...
Powtórzyli chórem:
- Tobie chwała na wieki.
Kielich poszedł w krąg między siedzących. Każdy pił z niego, jej także dane
było przełknąć łyk wina, które już nie było winem. Przełykając myślała: To ta sama
Krew, którą widziałam spływającą po krzyżu na Golgocie, która była na moich
palcach, gdyśmy owijali Ciało całunem... Muszę w to wierzyć, choć tego nie widzę!
Potem Piotr wziął w dłonie pszenny placek, połamał go na kawałki. Odmówił
modlitwę:
Dziękuję Ci, Ojcze,
za życie i za wiedzę,
którą nam dałeś przez Jezusa, Twego sługę.
Jak ten pokruszony chleb rósł ziarnem na polach.
A gdy został zebrany, stał się jednym,
tak niech zbierze się Kościół Twój ze wszystkich krańców ziemi
do Królestwa Twego.
Albowiem Twoja jest chwała na wieki,
przez Jezusa Chrystusa.
Powtórzyli:
Twoja jest chwała na wieki przez Jezusa Chrystusa.
Podchodzili do Piotra, a on kładł na ich dłonie ułamki chleba, który przestał
być już chlebem. I ona przyjęła go. Znowu nie poczuła nic. Pozostawała tylko uparta,
ślepa wiara.
A jednak... Jednak coś przekroczyło próg wiary. Posłyszała w sobie głos,
który powiedział: “To jestem Ja, Magdaleno...” Wcale nie była pewna, czy te słowa
wypowiedziała sama, czy też wypowiedział je ktoś inny. Głos odezwał się i zamilkł.
A jednak jego pamięć pozostała i była trwalsza niż inne, przebiegające przez głowę
myśli. Tamte zapalały się i znikały, niby spadające gwiazdy. Ta trwała - jak słońce. I
ta pamięć napełniła ją dziwną radością.
Na zakończenie Piotr odmówił modlitwę:
Dziękujemy Ci, Ojcze Święty,
za wiedzę, za wiarę i nieśmiertelność,
które pozwoliłeś nam poznać przez Jezusa, Twego sługę.
Pamiętaj, Panie, o Kościele Twoim,
wybaw go od wszelkiego złego,
zgromadź go z czterech stron wiejących wiatrów.
Niech przyjdzie Twoja Łaska,
niech przeminie ten świat.
Maran atha!
Zawołali wszyscy wznosząc w górę ręce:
Maran atha!
Gdy znowu znalazła się jedynie z Piotrem, zapytała:
- Powiedz mi, Piotrze, co mam czynić? Po to tu do ciebie przyszłam.
Wsparł głowę na dłoniach. Wydawał się zamyślony, a może modlił się.
Spoza muru odgradzającego mały ogródek, w którym siedzieli, dochodził
gwar głosów, krzyki, śmiechy, nawoływania przekupniów. Domek, w którym
mieszkał Piotr, sąsiadował z obu stron z wysokimi sześciopiętrowymi kamienicami.
Musiały posiadać wielu mieszkańców, gdyż na znajdujących się na zewnątrz
schodach prowadzących na piętra kłębił się prawdziwy tłum wchodzących i
schodzących. Dzielnica nadtybrzańska była dzielnicą ubogich. Przeważnie
przybyszów ze Wschodu: Syryjczyków, Koptów, Fenicjan, Greków. Żydzi mieszkali
osobno, nieco dalej, i tylko rodziny chrześcijańskie, aby uniknąć prześladowań,
przeniosły się tutaj.
Wreszcie Piotr przerwał milczenie:
- Marek przysłał cię do mnie - i dobrze zrobił. Jak ci powiedziałem, jest nas
coraz mniej, tych, którzy widzieli własnymi oczami i słyszeli swoimi uszami. Jakub,
brat Jana, nie żyje. Inni z naszego grona rozeszli się po świecie. Miriam...
- Właśnie! Co z Miriam?
- Miriam umarła. Choć właściwie trudno tak powiedzieć. Jej ciało zniknęło...
- On Ją wskrzesił!
- Jestem tego pewien. Jednak nie zobaczyliśmy Jej więcej żywej. Zabrał Ją.
- Jaka szkoda!
- Może zabrał ją tylko sprzed naszych oczu? Była potrzebna i bardzo nam
pomagała. Była dla nas oparciem. Gdy przyjdą trudne chwile, Kościół będzie Jej
potrzebował... Ale wróćmy do ciebie. Jesteś tą, która widziała bardzo wiele. Ale
jesteś kobietą... Gdy będziesz świadczyć o Jezusie, będzie to wywoływało
zgorszenie...
- Sam jednak mówisz, że trzeba nam mówić wszystkim.
- Tak, na pewno. Ale widzisz: nie mogę dopuścić do rozdwojenia. Już
zrodziły się podziały... On obiecał, że nic Kościoła nie zwycięży, a jednak powiedział
także kiedyś: “Czy Syn Człowieczy, gdy przyjdzie, znajdzie wiarę na ziemi?” Kazał
ufać i kazał czuwać. Kościół jest jak młoda roślina, która dopiero zapuściła korzenie
w ziemi. Grozi jej tysiące niebezpieczeństw: wypalenia, zadeptania, zaduszenia przez
chwasty. Przyszło mi na myśl, aby cię wysłać do Pawła...
- Mówił mi o nim Marek. Podobno jest uwięziony?
- Już jest wolny. Sąd cesarski uniewinnił go. Przebywa jeszcze w Rzymie, ale
za parę dni odejdzie. Jemu szczególnie grozi wiele niebezpieczeństw. zresztą Pan
przeznaczył go, aby niósł Jego Naukę między pogan. Jestem pewien, że Paweł nie
będzie się lękał użyć ciebie do pracy.
Siedziała z pochyloną głową.
- Uczynię wszystko, co mi zlecisz - powiedziała. - Jeśli Paweł odchodzi,
pewno będzie chciał, abym i ja odeszła...
- A ty wolałabyś zostać w Rzymie.
- Wolałabym zostać z tobą. Ty i Marek jesteście jedynymi, którzy mi zostali z
tamtego życia...
- Poczułaś samotność? Rozumiem cię. Ale widzisz, mnie się wydaje, że
każdemu z nas trzeba iść przez samotność... Musimy być jak ziarno: On rozsypie nas
po polu i każde z nas będzie musiało umrzeć samotnie, aby w każdym miejscu wyrósł
kłos i powstał z niego chleb...
- Mówiłeś, że tu będą groziły niebezpieczeństwa?
- Tak mi się wydaje i tak czuję... Ale niebezpieczeństwa, gdy przyjdą, będą
groziły nie tylko w Rzymie. Będą nas chcieli skłócić, a potem zdeptać... Pojawią się
fałszywi mesjasze. On przecież to zapowiedział...
Westchnęła, ale zaraz zapytała głosem pewnym:
- Kto mnie zaprowadzi do Pawła?
- Klemens. To bardzo dzielny młody kapłan. Jestem pewien, że Kościół
będzie miał z niego pociechę. Może kiedyś obejmie po mnie biskupstwo rzymskie...?
- Nie odchodź, Piotrze! - zawołała. - Jesteś potrzebny.
- Nie odejdę póki nie będę musiał. Ale wtedy nad jeziorem Pan powiedział, że
przyjdzie chwila, gdy mnie poprowadzą tam, dokąd nie chcę... Jego słowa muszą się
spełnić. Minął czas nauki, kończy się czas działania, teraz musi nadejść czas
cierpienia. Bez krzyża na końcu nic się dokonać nie może.
5
Mężczyzna był niewysoki, nędznie zbudowany i bardzo brzydki. Krogulczy
nos sterczał nad wysuniętymi do przodu i obwisłymi wargami. Chociaż był
człowiekiem młodym, jego twarz ciemna, spalona na brąz i jakby wyszlifowana
wiatrem, była zryta zmarszczkami i zdawała się należeć do starca. Miał krótką,
nieporządną brodę. Wytarte włosy lepiły się do czoła. Ubrany był w kuttonę z
rękawami, które opadały na dłonie. Także nadgarstki miał owinięte bandażami.
Wyglądały z nich długie, ciemne, bardzo ruchliwe palce. Siedział przy krosnach i nie
przestawał tkać ciężką, namiotową materię, z której znana była Cylicja.
Przywitał Magdalenę prawie opryskliwie:
- Wiem, słyszałem o tobie. I co? Przysyła cię do mnie Piotr? Przecież wie, że
nie chodzę z kobietami. Inni chodzą - ja nie. Obywam się bez kobiecych posług.
Robię wszystko sam. Nikomu nie lubię być ciężarem. Nie chcę niczego za naukę.
Każde zdanie przedzielone było klaśnięciem czółenka. Nie odrywał oczu od
roboty. Teraz jednak na chwilę podniósł głowę. Ale nie patrzył jej w twarz. Jego
błękitne oczy trzymane były na wodzy niby niecierpliwy koń.
Także na chwilę przerwał pracę. Wierzchem dłoni otarł spocone czoło.
Zauważyła, że bandaż na nadgarstku miał czerwoną, przebijającą przez płótno plamę.
- Więc dobrze - rzekł, jakby odpowiadał sobie. Głos jego brzmiał teraz mniej
odpychająco. - Siadaj - wskazał jej na mały stołek o trzech nóżkach. - Opowiedz, o co
chodzi. Ale krótko - zastrzegł - szkoda czasu.
Starała się mówić zwięźle, jak tylko potrafiła. Opowiedziała o swojej pracy w
Pompejach, o odepchnięciu przez gminę żydowską, o stosunkach z poganami, o
swych wątpliwościach. Słuchał jej nie przestając tkać. Gdy skończyła, rzekł: - Więc
twoi cię odepchnęli, ponieważ jesteś chrześcijanką i kobietą?
- Tak...
- A ty chciałabyś mówić o tym, co widziałaś i słyszałaś... - To nie było
pytanie. - Widziałaś to, czego ja nigdy nie widziałem... On mówił inaczej do każdego
z nas... Pewno słyszałaś o tym, że walczyłem przeciwko Niemu? Ale wierzyłem, że
tak trzeba, że Jego nauka zagraża Pismom i Prorokom... On mnie obalił, oślepił,
zwyciężył. Pozwolił zrozumieć. A potem zaprzągł do Swojej służby. Biada mi,
gdybym nie czynił tego, co On nakazuje! Z wami było inaczej, prościej... Zwykłe
ludzkie słowa powoli przemieniały się w rozkaz. Na mnie wezwanie spadło jak
piorun... Mówiono mi, że zanim cię zawołał, byłaś grzesznicą. Czy to prawda?
- Prawda. Byłam wielką grzesznicą. Aż trudno mi uwierzyć, że On mógł mi
moje grzechy wybaczyć. Bo przecież musiał je znać...
Po ciemnej twarzy Pawła przeleciał błysk uśmiechu.
- On o wszystkim wie. Ale czasami myślę, że On woli wybaczać wiele niż
mało.
- Ale ja naprawdę czyniłam wiele zła - zapewniała zaniepokojona, że może
wziąć jej słowa za przekorną przechwałkę. - Służyłam pogańskiemu bożkowi. Byłam
jego kapłanką. Skłdałam ofiary. Uprawiałam prostytucję. Namawiałam do niej
kobiety. Zabijałam...
Wyrzucała to z siebie, jakby wypluwała grudki krwi z gardła. Potwierdzał
każde jej słowo skinieniem głowy.
- Dlaczego to czyniłaś? - zapytał kiedy skończyła.
Patrząc w płytki, którymi wyłożona była posadzka, powiedziała:
- Poszłam za Szymonem myśląc, że tak trzeba... Wyobrażałam sobie, że służę
Najwyższemu, a służyłam człowiekowi... Najwyższy nie chciał takiej służby.
Odrzucił nas. Pozwolił, aby Szymon zginął, by jego ludzie rozproszyli się. A mnie
oddał w ręce Rzymian... Ale nie pozwolił na zwyczajną miłość... Skoro był taki,
myślałam, postanowiłam Go porzucić. Służyć innemu...
- A czego chcesz teraz?
- Odpłacić Mu za moje odejście. Choć taka byłam, On mnie kochał.
Przebaczył mi, za Jego miłość muszę Mu dać...
Zrobiła beznadziejny gest dłońmi wyrażający nieumiejętność wypowiedzenia
swoich myśli do końca. Znowu pokiwał głową.
- Rozumiem cię - rzekł. - Masz słuszność. Nie można przyjąć rzeczy tak
wielkiej bez dania czegoś w zamian... A dać można tylko wszystko... Całego siebie...
Zamilkł i tylko trzaskał krosnami, pracując nieprzerwanie. Czarna materia
kłębiła się u jego stóp. Jego oczy, w czerwonych obwódkach powiek, wydawały się
zmęczne. Na piersiach, przez rozchyloną kuttonę, widać było sine pręgi. Wiedziała,
że był kilka razy biczowany i kamienowany.
- Czy to prawda - zapytał nagle - że to ty zobaczyłaś Go pierwsza po
zmartwychwstaniu i ty przybiegłaś z tą wiadomością do uczniów?
- Uczynił mi rzeczywiście tę łaskę...
- Posłużył się kobietą...
- Czy kobieta nie potrafi kochać?
- Och, kochać na pewno potrafi. Nawet lepiej niż mężczyzna. A jednak On nie
kobietom polecił nauczać...
W jej słowach zadźwięczała gorycz, gdy powiedziała:
- Gdy służyłam Dionizosowi, uważano za słuszne, że głoszę naukę o nim...
- To był tylko bożek. I mówiłaś do Greków... Ja byłem faryzeuszem.
Faryzeusze są wierni przepisom...
- Powiedział kiedyś, że faryzeusze odcedzają komara, a przełykają wielbłąda...
Uśmiechnął się.
- Używał powiedzeń, które uderzały prosto w serce. A ty wiele pamiętasz...
- Czy można Jego słowa zapomnieć?
Krosna trzaskały, czółenko przemykało się między palcami, podobne do
biegającej myszy.
- Dobrze - powiedział nagle. - Pojutrze odpływam z Ostii. Popłyniesz z nami.
- Dokąd?
Uśmiechnął się.
- W stronę, gdzie na zachodzie kończy się świat.
6
Mały grecki stateczek, noszący nazwę “Artemidy Łowczyni”, płynął
trzymając się wybrzeża. Ani na chwilę błękitny zarys gór nie znikał z horyzontu.
Podróż odbywała się wolno, ale spokojnie. Czas był piękny. Wiał północny wiatr,
bardzo pomyślny dla ich żeglugi. Stateczek płynął do Nowej Kartaginy w prowincji
Tarraconeńskiej, wiózł różne towary wschodnie oraz wielkie paki wełny. W
powrotnej drodze miał zabrać cenny ładuznek srebra.
Płynęło ich pięcioro: Paweł, Tymoteusz, Łukasz, Sylas i Magdalena.
Towarzysze Pawła byli mocno zdziwieni, kiedy dowiedzieli się w Ostii, że w ich
podróży ma wziąć udział kobieta. Jednakże jako Grecy - poza Tymoteuszem, który
miał matkę Żydówkę - nie wyrażali w tej sprawie sprzeciwu. Byli jedynie zaskoczeni,
że Paweł zawsze surowy i wystrzegający się kobiecego towarzystwa, tym razem
zmienił postępowanie.
Zaledwie wypłynęli z Ostii, mężczyźni wzięli się do pracy. Pod kierunkiem
Pawła łatali żagle, naprawiali poprzecierane liny, odbijali rdzę z żelaznych części
statku, pomagali marynarzom w porządkach. Swoją pracą zobowiązali się zapłacić za
przejazd. Również Magdalena zgłosiła się do kambuza, by pomagać kucharzowi w
przygotowywaniu posiłków. Myła naczynia, prała i naprawiała odzież marynarzy.
Wykonując wyznaczoną sobie robotę, Paweł nie zapomniał o głoszeniu nauk.
Gdy czas na to pozwalał, a marynarze odpoczywali na pokładzie, siadał między nimi -
zwykle nie przestając się czymś zajmować - zaczynał mówić o Jezusie. Jeśli mogła,
przysłuchiwała się tym naukom. Podziwiała, z jaką umiejętnością - mając przed sobą
pogańskich Greków - potrafił nawiązywać z nimi kontakt. Ten uczony faryzeusz był
wcale nieźle oczytany w dziełach greckich poetów. Zwykle rozpoczynał od cytaty z
jakiegoś autora. Przypominając, że kierują się w stronę Słupów Herkulesa, za
którymi, jak opowiadał Homer, płynie rzeka Okeanos, oblewając wokoło świat,
mówił o Bogu, który nie zna granic i który jest stwórcą wszystkiego. Czcicielom
kamiennych bogów, zajętych swoimi, bardzo ludzkimi sprawami, opowiadał o Bogu
niewidzialnym, kochającym ludzi i pełnym miłosierdzia. Posępnemu pochodowi
zmarłych, wywołanych z Orkusa przez Odyseusza, przeciwstawiał Jezusa, który
zmartwychwstał, by wszyscy mogli zmartwychwstać.
Na początku słuchano go wśród śmiechów i drwin. Przerywano mu kpiącymi
okrzykami. Podobnie jak przed laty na ateńskiej agorze słowa o zmartwychwstaniu
wywoływały gromki śmiech. Ci twardzi ludzie morza, łatwo wierzący w syreny i
potwory morskie, nie mogli się pogodzić z faktem, aby zmarły człowiek mógł na
nowo powrócić do życia.
Nie zniechęcał się. Hamował gniew, choć był z natury porywczy. Mimo drwin
powracał na nowo do sprawy zmartwychwstania. Jeśli nie zdobył ich swymi
argumentami - zdobywał ich łagodnym uporem, a jednocześnie uczynnością i
uprzejmością. Nie tylko pracował dla ogólnego dobra o wiele więcej, niż wymagał
tego właściciel statku. Spieszył z pomocą każdemu z marynarzy, gdy tylko tamten
pomocy potrzebował. Do każdej pracy stawał nie wzywany. Gdy statek zatrzymywał
się w portach i trzeba było wnosić lub wynosić worki albo skrzynie z towarami,
dźwigał je razem z marynarzami, a za jego przykładem dźwigali je także i jego
towarzysze. Ciągnął liny, pomagał wyrywać kotwicę, zwijać i rozwijać żagle.
Takim zachowaniem zdobył ich serca, zatarł niechęć, jaką na początku
okazywali mu, ponieważ był Żydem. Choć drwili - słuchali go. I słuchali coraz
uważniej. Coraz rzadziej wybuchali śmiechem. Najwięcej podobało im się, że głosił,
iż między ludźmi nie ma różnic. Wszyscy byli równi w obliczu Boga. Stanowimy
jedno ciało w Chrystusie - uporczywie powtarzał. Możemy się różnić, tak jak różni
się ręka od nogi, choć należą do jednego ciała, mimo to tworzymy całość. Nie walczy
ręka z nogą, oko z uchem, ale się wzajemnie wspierają. I my powinniśmy się
wzajemnie wspierać i kochać...
Dni płynęły za dniami. Statek powolnie płynął wzdłuż brzegów Galii. Gdzieś
tam, za zębatym murem skał - myślała oparta o burtę, wpatrzona w widoczny na
horyzoncie brzeg - leży Massylia. Miejsce jej największego upadku...
Pewnego dnia opowiedziała Pawłowi wszystko o tamtych wydarzeniach. Nie
ukrywała niczego. Słuchał jej jak zawsze, mając dłonie zajęte robotą - naszywał
właśnie łatę na żaglu. Gdy skończyła, powiedział:
- Poznałaś tajemnicę zła. Nie wszyscy mogą ją zobaczyć. Przeciwnik umie się
kryć, przybierać postać świetlistego anioła. Jest zawsze kłamcą, a jego siła tkwi w
umiejętności oszukiwania...
- Ale Jezus zwyciężał szatanów. Uwalniał ludzi od nich. Musieli przed Nim
uciekać. Ci także, którzy wtargnęli we mnie i nakazywali mi posłuszeństwo...
Powiedział tylko: “Nie grzesz więcej” - i od razu poczułam, że jestem wolna.
- Nie mógł nie ustąpić woli Jezusa. Jest tylko stworzeniem, zbuntowanym i
zazdrosnym... Ale pamiętaj: jest uparty jak głodny szakal. Zawsze gotów powrócić.
Najgorętszym jego pragnieniem jest odzyskać utracone gniazdo. A kiedy nie może na
nowo opanować człowieka, wywiera na nim swoją wściekłość. Mści się...
- I Jezus na to pozwala, Pawle?
Zapatrzył się także na daleki, mijany ląd. Milczał długo, można było sądzić,
że nie usłyszał postawionego pytania. Ale w końcu rzekł:
- Jezus zezwala na ostatnią pokusę, aby człowiek dopełnił tego, co On sam
zniósł: zdrady, opuszczenia, samotności, odrzucenia, mroku. Czy nie wołał na krzyżu:
Czemuś Mnie opuścił? Nam dwojgu wiele wybaczono. Zbyt wiele, aby nam wolno
się spodziewać, że ujdziemy tej ostatniej próby...
W parę dni później, gdy marynarze zebrali się na pokładzie, by słuchać
codziennej jego nauki, Paweł zawołał na Magdalenę, która przyszła także i stała z
boku, oparta o łódź leżącą dnem do góry.
- Podejdź tutaj.
Zwrócił się do słuchaczy.
- Słuchajcie, ta kobieta, która stoi przed wami, widziała Jezusa. Znała Go i
widywała, kiedy żył, widziała Go i słyszała, gdy zmartwychwstał. Patrzyła na Niego
tak, jak wy patrzycie teraz na nią. Niech ona wam powie, jak wyglądał, jaki był, co
mówił.
Była zaskoczona tym wezwaniem. Wszystkie oczy były w nią utkwione.
Weszła w krąg marynarzy i usiadła na zwoju lin, w miejscu, w którym zawsze
siedział Paweł. Twarze wokoło niej były surowe, ciemne, spalone słońcem,
wysmagane wiatrami. Malowały się na nich twardość, dzikość, nawet okrucieństwo.
Wiedziała, że byli nie tylko marynarzami, niejeden z nich, zanim znalazł się na
handlowym statku, próbował piractwa. W długich wędrówkach po morzu nauczyli się
marzyć o bogactwach. Pożądali ich nawet, nie po to, aby z nich korzystać, ale tylko
po to, aby móc się nimi szczycić. O prawo do zdobyczy gotowi byli załatwiać z
kolegami krwawe porachunki. Gdyby była młodsza, nie czułaby się bezpiecznie
między nimi. I teraz zdawała sobie z tego sprawę, że niejeden wodzi za nią głodnym
wzrokiem.
Ale w tej chwili patrzyli na nią z pełnym oczekiwania zaciekawieniem. Nauki
Pawła zrobiły swoje: przygotowały tych ludzi do słuchania.
Zebrała siły i zaczęła:
- Paweł powiedział wam prawdę. Znałam Jezusa wtedy, gdy chodził po ziemi.
Zanim spotkałam Go, byłam złą, nieuczciwą kobietą. Popełniłam wiele grzechów.
Nauczono mnie w dzieciństwie czci Boga, ale ja odwróciłam się od Niego. On jednak
nie odwrócił się ode mnie. Stanął przy mnie, osłonił mnie przed moimi wrogami. A
potem przebaczył mi wszystko zło, które popełniłam, pozwolił iść za Sobą. Chcecie
wiedzieć, jaki był? Nie wyglądał inaczej niż inni ludzie. Musiał jeść,- spać, bywał
zmęczony... Potrafił się cieszyć i potrafił się smucić. Widziałam Go, jak płakał.
Widziałam Go cierpiącego. Z krzyża wołał: “pić...” Ale nie uczynił nigdy nic złego
nikomu. Nawet słowem. Nikomu źle nie życzył. Był jedyną dobrocią. Kochał
wszystkich, ufał wszystkim. Wiedział, że zdradzony, a mimo to ufał... Pokochałam
Go, jak tylko człowiek może pokochać człowieka. Gotowa byłam iść za nim jak pies,
który za nic nie odstąpi swego pana...
- A On, czy ciebie kochał? - zapytał marynarz o jasnej głowie i puszystym
blond zaroście, okalającym młodą, nieomal dziecinną twarz. Wiedziała, że pochodzi z
Tessalonii.
Popatrzyła na niego i uśmiechnęła się w poczuciu naiwności tego pytania.
- On kocha wszystkich - powiedziała. - Nie patrzy na sprawy miłości ludzkiej
tak jak my, którzy szukamy własnego zadowolenia. Ale błogosławi związkowi
mężczyzny i kobiety, gdyż ta jedność daje początek życiu, a każde nowe życie
niezmiernie jest cenne w Jego oczach...
Powróciła do swego opowiadania:
- Chodziłam więc za Nim, słuchałam tego, co mówił. Widziałam, jak
uzdrawiał, wypędzał szatanów. A potem widziałam, jak Go ujęto, jak Go bito, jak Go
przybili do krzyża. Kiedy wbijano gwoździe w Jego dłonie, przebaczał tym, którzy to
czynili. Widziałam, jak wił się na krzyżu niby robak, jak wreszcie zwisnął i umarł.
Ale żołnierzowi rzymskiemu to nie wystarczyło: jeszcze uderzył Go włócznią w
serce. Krzyknęłam wtedy, bo mi się wydawało, że przebijając Jego, przebija także
mnie... Ale On już nie czuł tego uderzenia. Był martwy. Gdyśmy Go nieśli do grobu,
Jego członki zaczynały sztywnieć. Nos miał siny, pierś wzdętą ostatnim wołaniem.
Oczy trzeba było zamknąć, kładąc na powiekach małe pieniążki...
- Z tego, co mówisz - rzekł bosman, starszy mężczyzna o przyprószonych
siwizną włosach - widać, że na pewno nie żył. Tak wyglądają zabici. Widziałem
nieraz...
- I ja widziałem - przyznał jeden z majtków.
- Nie było czasu, aby Ciało umyć i namaścić - ciągnęła. - Wieczorem
zaczynało się święto, podczas którego nie wolno nam wykonywać żadnej pracy...
- Dziwni jesteście, wy Żydzi - stwierdził któryś.
- A słyszałaś kiedyś o Antygonie? - zapytał ten jasnowłosy.
- Słyszałam - skinęła głową. - To piękna opowieść. Ale myśmy nie porzucili
Ciała. Złożyliśmy Je w grobie. Mieliśmy przyjść trzeciego dnia dla obmycia i
namaszczenia. Kiedy jednak przybiegłam o świcie, Ciała nie było w grobie...
- Ktoś je zabrał na pewno.
- I ja tak myślałam. Ale kiedy wyszłam z grobu i odwróciłam się, zobaczyłam
kogoś, kto stał między kwiatami, jakby je zrywał. Myślałam, że to ogrodnik.
Podeszłam, aby go zapytać, czy nie wie, co się stało z Ciałem. Wtedy On wymówił
moje imię... Krzyknęłam jak szalona. Padłam Mu do nóg. Bo to był On! Rozumiecie?
To był On. Żywy! Cały! Patrzył na mnie! Mówił do mnie! To był On!
Nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że nie mówi, ale krzyczy, że ruchami
ciała naśladuje swoje zachowanie tamtego ranka. Majtkowie milczeli. Panowała cisza
i tylko trzaskały żagle i chlupotała woda.
- A może to był tylko duch - odezwał się któryś. - Odyseusz oglądał cienie
umarłych, matki, przyjaciół...
- To nie był duch. - Przycisnęła dłonie do piersi. - Wierzcie mi: to nie był
duch! To był On, żywy! Później widzieli Go także inni. Ale On pozwolił, abym to ja
zobaczyła Go pierwsza! Nie dał mi się wtedy dotknąć. Ale potem dotykałam Go,
całowałam Jego stopy. Jadł, aby nam pokazać, że nie jest duchem. Jednemu z
uczniów pozwolił włożyć dłoń w ranę przebitego boku...
- I ty to wszystko widziałaś? Na własne oczy? - pytali jeden przez drugiego.
- Widziałam. Na co chcecie, abym wam przysięgła?
Odezwał się bosman:
- Nie trzeba, abyś przysięgała. Musiało być tak, jak mówisz. Wierzę ci. Tak,
jak ty mówisz, może mówić tylko ten, co naprawdę widział.
Przytaknęli:
- Po głosie widać, że nie kłamiesz.
- Nie kłamie na pewno, ale mogła ulec złudzeniu - jeszcze sprzeciwiał się
któryś.
- Łudzić się mogła raz, ale ona widziała tego Jezusa wiele razy.
- I Paweł mówił, że Go widział.
- I podobno widziało Go wielu.
- Słuchajcie: ona Go kochała. Kobieta, kiedy kocha, nie myli się.
- Ale w takim razie trzeba uwierzyć, że ten Jezus naprawdę zmartwychwstał.
- Ciało raz zepsute nie może się odrodzić - ciągle sprzeciwiał się ten sam
marynarz. - Zmarły nie może wrócić do życia. To musiał być tylko cień.
- Ale, słyszałeś? Ona całowała Jego stopy, widziała, jak jadł.
Teraz już dyskutowali ze sobą. Przekonywali tego, który nie mógł uwierzyć.
Magdalena milczała. Obudzone wspomnienia porwały ją. Przeżyła znowu tamtą
niezapomnianą chwilę. Ale zapał zamienił się w zmęczenie. W smutek, że to było i
już się nie może powtórzyć. Wtedy biegła aż do utraty tchu. Była młoda i silna. Dziś
już by nie mogła tak biec. Dziś mogła tylko opowiadać...
Ale nie potrzebowała nic mówić. Zapalony przez nią ogień płonął w słowach
spierających się marynarzy.
Podszedł do niej Paweł. Pochylony nad nią powiedział:
- Ziarno rzucone. Nim dopłyniemy, zacznie wschodzić. Widzisz, ile zrobiły
twoje słowa. Teraz wiem, dlaczego On ciebie wysłał pierwszą...
7
Przez dwa lata pracowali w Hiszpanii.
W Nowej Kartaginie nikt jeszcze nie głosił chrześcijaństwa. Nie było tu także
Żydów. Ale marynarze z “Artemidy” ułatwili Pawłowi spotkanie z miejscową
ludnością. Oni także rozgłosili o nauczycielu, który przypłynął na statku, o
niezwykłych sprawach, które głosił. Szybko powstała grupka ludzi, którzy chcieli
słuchać o Jezusie. Gromadka powiększała się z dnia na dzień. Po paru tygodniach
istniała już gmina, którą Paweł powierzył Sylasowi.
Sam, zabierając Tymoteusza i Łukasza, ruszył w głąb kraju siać Jezusowe
ziarno. Dochodziły wieści, że przebywał w Barii, w Urci, w Albie, w Galpe Alyba, w
Mellaria. Dotarł do samych Słupów Herkulesa, wypłynął poza nie do Gadiry.
Wszędzie przyjmowany był dobrze i nigdzie nie spotkał się ze sprzeciwami.
Podczas jego nieobecności statki przypływające z Italii przywiozły straszne
wiadomości. W Rzymie wybuchł pożar, który strawił większą część miasta.
Wprawdzie - jak opowiadali przybysze - Zatybrze ocalało. Cesarz jednak ogłosił
cherześcijan winnymi podpalenia miasta.
Teraz każdy wpływający do portu statek przynosił nowiny. W Rzymie
chrześcijanie byli chwytani i zamykani w więzieniach. Nietrudno ich było znaleźć,
gdyż ostatnio nie ukrywali się prawie wcale. Uwięzionych sąd cesarski skazywał na
śmierć w mękach na arenie cyrkowej. Wielki cyrk spłonął, ale krwawe przedstawienia
odbywały się w cyrku zbudowanym za Kaliguli, na wzgórzach watykańskich.
Widowiska obmyślane były przez ludzi z otoczenia Nerona, przede wszystkim przez
słynnego z okrucieństwa prefekta pretorianów, Tygellina. W ciągu kilku miesięcy
zginęły tysiące ludzi. Umierali w mękach. Ale większość umierała głosząc Jezusa.
Znowu przypłynął statek i przywiózł wstrząsającą nowinę. Zginął - jak
opowiadali marynarze - zwierzchnik chrześcijan, Piotr Rybak. Został zdradzony,
wydany strażom i ukrzyżowany na cyrkowej spinie, czyli ciągnącym się wzdłuż areny
murze, który obiegały podczas wyścigów kwadrygi, pod egipskim obeliskiem. Śmierć
Piotra była ukoronowaniem widowiska urządzonego dla uczczenia dziesiątej rocznicy
panowania Nerona.
Chrześcijanie w Nowej Kartaginie odprawiali gorące modły za ginących.
Tymczasem na statkach zaczęli przybywać uciekinierzy z Rzymu. Przywozili coraz
bardziej niepokojące wieści. Już nie chodziło jedynie o zemstę za rzekome podpalenie
miasta. Wydany został cesarski edykt zabraniający wyznawania religii
chrześcijańskiej. Wśród setek wiar, jakie wyznawali mieszkańcy imperium, tylko
chrześcijaństwo było zakazane.
W Hiszpanii władze rzymskie, jak dotychczas, nie interesowały się
chrześcijanami. Traktowano ich jako wyznawców religii żydowskiej. Edykt cesarski
wyraźnie rozdzielał chrześcijaństwo i mozaizm. Religia żydowska była uznana, a
nawet forytowana, gdyż zezwalano jej wyznawcom na nie składanie ofiar cesarzowi
jako bogu - chrześcijaństwo ogłoszono religią zbrodniczą, niemoralną, skazaną na
wytępienie. Gminę ogarnął lęk. Chrześcijanie przestali występować otwarcie. Ich
zebrania odbywały się obecnie w tajemnicy.
Pewnego dnia w mieście zjawił się Paweł. Wiedział już o śmierci Piotra i o
tym, co się dzieje w Rzymie. Po otrzymaniu tych wieści przerwał swoją podróż. Na
spotkaniu z wiernymi oświadczył, że wraca do Italii.
Gdy to powiedział, wybuchły protesty. Gorąco proszono, aby pozostał w
Hiszpanii, nie udawał się do Rzymu, gdzie leje się krew chrześcijan. On jednak
uparcie trząsł głową.
- Muszę jechać - powtarzał. - Muszę. Jezus tego chce. Ludzie prześladowani
potrzebują pomocy i wsparcia. To moja rola. Mnie kazał Jezus zajmować się
ochrzczonymi z pogaństwa. Nie wolno mi ich opuścić, zwłaszcza teraz, gdy zabrakło
Piotra.
- Ależ zabiją ciebie, Pawle - rozbrzmiewały głosy. - Wiesz sam, ilu masz
wrogów. Choćbyś próbował się ukrywać, zostaniesz od razu zdradzony i wydany jak
Piotr.
- Stanie się, jak Jezus postanowi. Jeżeli zechce, wyrwie mnie z rąk wrogów,
jak ustrzegł mnie w Jerozolimie, i wyprowadził z więzienia. Ale jeżeli postanowi, że
należy mi się śmierć, umrę chętnie. Już umarłem w jego chrzcie. Toteż ziemska
śmierć jest dla mnie zyskiem. Jeżeli pragnę żyć, to jedynie ze względu na was...
Miał odpłynąć następnego dnia. Znowu w porcie znajdowała się “Artemida”. I
właśnie przypłynęła z Ostii. Ochrzczeni przez Pawła przed dwoma laty marynarze
przywieźli najnowsze wieści. Chrześcijanie ciągle byli wydawani i chwytani.
Więzienia były nadal pełne. Zapowiadano nowe widowiska, w których wyznawcy
Jezusa mieli ponosić śmierć. Marynarze także usiłowali skłonić Pawła, aby zaniechał
podróży.
- Nie jedź - przekonywali. - W Rzymie dzieją się rzeczy straszne.
- Nie jedź - prosili zebrani w porcie chrześcijanie. - Twoje życie jest nam
drogie. Jesteś nam potrzebny.
- Boimy się. Te prześladowania przyjdą także do nas. Nie zostawiaj nas
samych.
- Nie jedź, Pawle!
- Dlaczego Jezus zezwala, aby się działy takie rzeczy?
Musiał się po prostu wydzierać z ich objęć.
- Puśćcie mnie! Jechać muszę! Ale wy nie lękajcie się. To wielka łaska móc
dać krew za Jezusa. Tych, którzy giną, On przyjmuje i wprowadza do Swego
Królestwa. Za chwilę cierpienia ofiarowuje wieczność pełną radości. A także
pozwala, aby ta krew była nowym posiewem. Nie bójcie się. Krew męczenników
ocali nawet tych, którzy zabijają...
- Dlaczego On nie przychodzi? - ktoś zapytał drżącym głosem. - Mówiłeś, że
ma znów przyjść. Kiedy się to stanie?
- Kiedy On przyjdzie? - odezwały się inne głosy. - Kiedy?
- Przyjdzie - rzekł. - Przyjdzie, ponieważ to obiecał. Ale przyjdzie wtedy,
kiedy będzie trzeba. Zanim się to stanie, musicie żyć, pracować i modlić się. Nie
odkładać niczego ze względu na obietnicę. Jeszcze raz mówię wam: nie bójcie się
prześladowań, męki, śmierci. Gdy umieramy, On już przychodzi do nas...
Statek odpływał rano, więc całą noc spędzili w domu jednego z chrześcijan w
pobliżu portu. Po wspólnej braterskiej wieczerzy Paweł łamał Chleb i poświęcił
Wino. Wszyscy przyjęli święty Pokarm. Potem do rana śpiewano hymny. Przed
świtem zaczął się żegnać. Obejmował ludzi, całował ich, a oni całowali jego dłonie i
jego szatę. Tu nie miał wrogów.
- Żegnaj Magdaleno - powiedział kładąc dłonie na jej ramionach. - Wiem, że
nie zobaczymy się więcej tu, na ziemi. Nie jesteśmy już zresztą młodzi i nasz czas się
zbliża. Gdy przyszłaś do mnie, bałem się, że Piotr popełnił omyłkę. Nie ufałem
kobietom... A jednak przekonałaś mnie, że jesteś takim samym apostołem, jak każdy
z nas. I przez twoje słowa mówi Duch Pański. Musisz dalej świadczyć, musisz
świadczyć, póki starczy ci sił. Myślę, że tutaj zrobiłaś wiele. Pojedź teraz do Galii.
Może już przyszedł czas, abyś odwiedziła znowu Massylię? Opowiadałaś, że kiedyś
tam mieszkałaś. Pewno żyją ludzie, których wtedy znałaś. Trzeba, abyś im
powiedziała o Jezuzsie. Właśnie ty... Jak sądzisz?
Czas jakiś zastanawiała się nad odpowiedzią.
- W Massylii uczyniłam wiele złego, więc chyba jest rzeczą słuszną, abym
właśnie tam za to zło zapłaciła...
Popatrzył na nią podejrzliwie.
- A nie grozi ci tam nic? - zapytał.
- A tobie, Pawle - po jej twarzy przewinął się figlarny uśmiech - nic nie grozi
w Italii?
Wraz ze wschodzącym słońcem “Artemida Łowczyni” podniosła żagle. Paweł
i Tymoteusz stali na pokładzie i machali dłońmi żegnającym. Na brzegu gromada
wiernych odpowiadała im gestami i powiewaniem chustek. Wielu płakało.
Łukasz pozostał, aby udać się razem z Magdaleną do Massylii.
8
W kilka miesięcy potem statek noszący nazwę “Łabędź” zabrał Magdalenę i
Łukasza.
Mocno biło jej serce, gdy wpływali do znanego jej portu. Pamiętała go dobrze.
Z prawej strony sterczała naga skała, podobna do ogromnego słupa, ze świątynią na
szczycie, z lewej ciągnęło się długie pasmo małych, skalnych wysepek.
Wysiedli na ląd w porcie pełnym barek, które przywiozły ryby z nocnego
połowu. Rybacy, rozłożywszy złowione ryby na stołach, sprzedawali je tłoczącym się
nabywcom. Magdalena i Łukasz wyruszyli na poszukiwanie kowala Chryzypa, do
którego mieli list polecający. Robili to jednak ostrożnie, nie wiedząc, czy zakaz
wyznawania chrześcijaństwa nie został ogłoszony w Galii. W Massylii było wielu
Żydów, zarówno chrześcijan, jak i wrogów chrześcijaństwa. Ich wzajemne zatargi
mogły spowowdować zainteresowanie władzy rzymskiej.
Zaszli do małej gospody w sąsiedztwie zaułku, w którym znajdowała się
kuźnia Chryzypa. Posilając się, ostrożnie wypytywali usługującą im kobietę.
Zapewniała ich, że Chryzyp jest na miejscu i nie wydawała się zdziwiona, że o niego
pytają.
Opuściwszy gospodę udali się do kuźni. Od razu domyślili się, że człowiek,
który walił młotem w rozgrzany do czerwoności kawał żelaza musi być tym, którego
szukają. Był wielki, barczysty, muskularny, nagi do pasa. Włosy nieokreślonej barwy
miał związane chustką. Jego twarz, oblana czerwonym blaskiem bijącym od
paleniska, wydawała się od pierwszej chwili groźna. Ale kiedy Łukasz, podszedłszy
do niego, umoczonym w wodzie palcem narysował na stole znak ryby, twarz
Chryzypa od razu zmieniła wyraz. Pojawiła się na niej dobroduszność, połączona z
naiwnością.
- A więc należycie do naszych braci - powiedział. - Cieszę się z waszego
przybycia. Chodźcie do mnie. Z przyjemnością z wami porozmawiam.
Odpasał skórzany fartuch, odstawił młot, wydał polecenie pomocnikowi, aby
podtrzymywał ogień i przygotował mu następną robotę.
Obok kuźni stał mały domek. Chryzyp wprowadził ich do środka. Rzekł do
żony, która wyszła im na spotkanie, wskazując na Magdalenę i Łukasza:
- To nasz brat i nasza siostra w Chrystusie. Przybyli z Hiszpanii.
- Siadajcie, siadajcie - zapraszała kobieta. Zakrzątnęła się od razu gościnnie,
przyniosła chleb i dzbanek wina.
Łukasz pokazał Chryzypowi tabliczkę uwierzytelniającą, którą dali mu bracia
rzymscy, gdy wyruszył z Pawłem na wyprawę. Ale Chryzyp machnął lekceważąco
ręką.
- Nie potrzeba mi twego świadectwa. Poza tym nie umiem czytać. Ale mam
oko do ludzi i od razu uwierzyłem tobie. zresztą słyszałem coś o tobie, Łukaszu. Ktoś
opowiadał, że jesteś lekarzem i że towarzyszyłeś w podróżach Pawłowi... Czy to
prawda?
- Jest tak, jak powiedziałeś. Podróżowałem z Pawłem i byłem przy nim, gdy
przebywał pod strażą w Rzymie. Także wędrowałem z nim po Hiszpanii, zanim
odpłynął do Italii...
- Więc odpłynął do Italii? Szkoda. Spodziewaliśmy się, że zawita do nas.
Zwrócił się do Magdaleny:
- A ty, siostro, jesteś, jak mi się wydaje, Żydówką. Nic nie wiem o tobie, ale
zaufanie, jakim cię obdarza Łukasz, wystarcza, abym i tobie zaufał. Oczywiście
wprowadzą was między braci, choć uprzedzam, że musicie być ostrożni. Przyszły na
nas złe dni...
- Czy to, co mówisz, znaczy, że prześladowania z Rzymu zaczęły się i tutaj? -
pytał Łukasz.
- Wielki kowal wzruszył potężnymi ramionami.
- Prześladowań jeszcze żadnych nie ma, chwała Bogu. Odczytano u nas dekret
cesarski, że nie wolno być chrześcijaninem, ale nikt się nikogo o chrześcijaństwo nie
pyta. Jednego kupca, który zbyt głośno wykrzykiwał, że wierzy w Jezusa, skazano na
rózgi - i na tym się skończyło. Źle jest jednak, gdyż wybuchły spory w samej
gminie...
- O co idzie spór?
Żałośnie wstrząsnął swoją wielką głową. Jego twarz w półmroku izby nie
tylko utraciła groźny wyraz, jaki miała w kuźni, ale wydawała się znużona i
zgnębiona. Wewnętrzne spory musiały go bardzo martwić: może oddaliły od niego
kogoś bliskiego? Rozłożył grube powęźlone palce i na nich wyliczał:
- Po pierwsze: wielu Żydów, zwłaszcza spośród tych, którzy mieszkają tu od
pokoleń, domaga się, aby wszyscy zachowywali żydowskie obyczaje, i twierdzą, że
bez tego nikt nie osiągnie zbawienia. Zażądali, aby wszyscy mężczyźni się obrzezali.
Po drugie: powstał wielki spór o zmartwychwstanie. Są tacy, co mówią, że
zmartwychwstania nie ma i Jezus nigdy już do nas nie przyjdzie. A po trzecie - i to
jest najgorsze - większość powstała przeciwko Pawłowi i jego naukom. Ja tam
słyszałem o nim same dobre rzeczy i dlatego pragnąłem, aby tu do nas przybył i sam
wyjaśnił nieporozumienia. Ale może dobrze, że nie przyszedł, bo boję się, że nie
byłby dobrze przyjęty. Jest tu całe grono takich, którzy nazywają go fałszywym
prorokiem i mówią, że nie był nigdy uczniem Jezusa, a jego nauczanie zostało
potępione przez Piotra...
- To nieprawda! - wtrąciła się porywczo. - Słyszałam sama, jak Piotr martwił
się, że Paweł bywa źle przyjmowany.
- Sama słyszałaś? To pewno tak jest - kowal zmarszczył boleśnie czoło. - Ale
musi być coś z tym Pawłem, skoro spotyka go tyle wrogości. Teraz spodziewamy się,
że się wszystko wyjaśni. Ma przyjść do nas pewien sławny prorok, który odwiedza
gminy i naucza. Niektórzy już go słyszeli i bardzo go podziwiają. Mam nadzieję, że
doprowadzi ludzi do zgody...
- Co to za prorok? - zapytał Łukasz.
- Wielki i święty. Widzi rzeczy ukryte. Wieści przyszłość. Potrafi przemawiać
rozmaitymi językami. Czyni nawet cuda. Nazywa się Tiron.
- Nigdy o nim nie słyszałem. A skąd pochodzi?
Tego Chryzyp nie wiedział.
- Nasza siostra - Łukasz wskazał na Magdalenę - w swej młodości widziała
Jezusa, znała Go, rozmawiała z Nim. Oglądała Go także po zmartwychwstaniu...
Oczy kowala, przykryte gęstymi nastroszonymi brwiami, zwróciły się w
stronę Magdaleny. Dotychczas nie bardzo obdarzał ją uwagą.
- Czy siostra jest prorokinią? - zapytał.
- Nie, nie jestem - zapewniła. - Potrafię jedynie opowiadać o tym, co
widziałam i słyszałam.
- A przyszłości nie potrafi siostra zapowiadać?
- Nie.
- Szkoda. Mam nadzieję, że prorok Tiron powie nam o tym, co się zdarzy.
Czas jest trudny i dobrze byłoby wiedzieć, czego możemy się spodziewać.
- Jezus mówił - powiedziała - że trzeba czuwać i nie ustawać, bo koniec
przyjdzie nieoczekiwanie jak złodziej.
- Czuwać trzeba - zgodził się. - Ale dobrze jest także wiedzieć. Na pewno
Tiron powie nam. Po cóż by Bóg powoływał proroków, gdyby nie odkrywali
przyszłości? Ale wiesz co, Łukaszu - zwrócił się do lekarza - nie chwal się zbytnio w
zgromadzeniu swymi związkami z Pawłem. I ona niech się nie chwali. Mało jest
wśród naszych braci takich jak ja, którzy cenią Pawła. Większość źle o nim myśli...
Chryzyp zaprowadził ich na spotkanie z gminą. Gromada wiernych była duża,
ale bardzo zróżnicowana. Należeli do niej Grecy, Fenicjanie, Żydzi oraz ludzie
wywodzący się z miejscowej, galijskiej ludności. Dwie najliczniejsze grupy, Grecy i
Żydzi, pozostawali ze sobą w nieustannym sporze. Żydzi dzielili się również między
sobą na dwie grupy. Jedną stanowili przybysze sprzed stuleci, którzy w dużej już
mierze wsiąkli w społeczeństwo lokalne. Ci wprawdzie domagali się zachowania
żydowskich obyczajów - których sami pieczołowicie strzegli - ale poza tym byli
skłonni do zgody. Natomiast świeżo przybyli uciekinierzy z Italii zachowywali się
wojowniczo. Uważali, że tylko do nich należy ustalanie, które przepisy żydowskie
winny być w dalszym ciągu zachowane. Chrześcijan pochodzących z pogaństwa
traktowali z góry. To oni byli najbardziej wrogo ustosunkowani do Pawła i jego nauk.
Autorytetem dla nich był nawet nie Piotr, ale zwierzchnicy Kościoła w Jerozolimie,
składający się z kuzynów Jezusa. Do nich słali listy i chwalili się obietnicą, że jeden z
rodu, niejaki Joel, obiecał przybyć do Massylii.
Przewodniczącym gminy był Euzebiusz, Żyd z rodu osiadłego od
niepamiętnych czasów w Massylii. Był człowiekiem łagodnym i w żaden sposób nie
umiał sobie poradzić ze skłóconą gromadą wiernych. Na próżno wzywał do
wzajemnych ustępstw i braterskiej miłości. Czując, że nie potrafi doprowadzić do
jedności, czekał również niecierpliwie na przybycie zapowiedzianego proroka, licząc,
że jego nauki doprowadzą do zgody w skłóconej gminie.
Jedność tym bardziej była potrzebna, że istniało dwóch prezbitrów, z których
żaden nie posiadał zwierzchności nad drugim. Euzebiuszowi przekazali władzę w
swoim czasie wysłannicy Piotra, ale przybyli z Italii Żydzi przywieźli swego kapłana.
Spory wybuchały przy lada okazji.
Euzebiusz przedstawił zebranym przybyłych. Łukasza powitano chłodno.
Posiadał wprawdzie listy uwierzytelniające od Piotra, jednakże byli tacy, którzy
wiedzieli, że był przez lata towarzyszem Pawła. Także któryś z Żydów słyszał, że
Łukasz jest nie tylko lekarzem, ale i malarzem. Malarstwo uważane było przez
chrześcijan pochodzenia żydowskiego za złamanie przepisu Zakonu. Niemniej
chłodno przyjęto Magdalenę. Wprawdzie obudziła ogólne zaciekawienie wiadomość,
że kobieta znała Jezusa. To jednak, że była kobietą, odbierało wobec Żydów jej
świadectwu wszelką wagę.
Massylia miała częstsze połączenie morskie z Italią niż Nowa Kartagina, więc
tutaj wiedziano lepiej o rzymskich prześladowaniach. Ostatnio jakiś statek przyniósł
wiadomość jakoby Paweł został zaraz po przybyciu poznany i uwięziony. Magdalena
i Łukasz byli wstrząśnięci tą nowiną. Podobnie przejęli się ci członkowie gminy,
którzy, jak Chryzyp, byli zwolennikami Pawła. Pocieszano się jednak, że nowina
może się okazać plotką. Sądzono, że jeśli nawet Paweł został pojmany, to jako
obywatelowi rzymskiemu nie grozi mu śmierć. Zresztą były także i wieści
pocieszające. Cesarz wyjechał do Grecji, wędrował tam z miasta do miasta, śpiewał i
deklamował wiersze. W Rzymie pozostał wprawdzie straszny Tygellin i nadal
chwytano chrześcijan. Znajdowano ich coraz mniej, gdyż większość tych, którzy
uniknęli śmierci, uciekła ze stolicy. Zainteresowanie chrześcijanami zmniejszyło się.
Zaczęto nawet zwalniać z więzień wszystkich tych, którzy się chrześcijaństwa
wyparli i zgodzili się złożyć ofiarę cwsarzowi. Miasto odbudowywało się i
potrzebowało robotników. Cesarz zapowiedział, że ma powstać jeszcze wspanialsze i
piękniejsze, niż było przed pożarem.
Magdalena i Łukasz niewiele mieli do roboty w gminie. Łukaszowi nie
pozwolono na nauczanie, aż do czasu przybycia proroka, który miał zadecydować o
prawdziwości jego nauk. Leczył więc tylko ludzi i w tej dzieddzinie niemało miał do
czynienia z wiernymi, gdyż wśród chrześcijan nie brakło biedaków, których nie było
stać na leczenie się u miejscowych lekarzy, domagających się wiele za swe porady.
Magdalenie Euzebiusz pozwolił, aby opowiadała kobietom o Jezusie, ale na spotkania
zgłaszały się wyłącznie Greczynki. Poza tym chodziła po domach, gdzie byli ludzie
chorzy, zajmowała się ich pielęgnowaniem. W tej dziedzinie zdobyła sobie szybko
uznanie.
Gmina czekała z coraz większą niecierpliwością na zapowiedziane
odwiedziny. Zjawiali się jacyś ludzie, którzy mówili, że Tiron już nadchodzi, że już
jest blisko, że należy go oczekiwać z dnia na dzień. Te zapowiedzi jeszcze
powiększały zaciekawienie.
Wreszcie nadszedł dzień, kiedy mieli go zobaczyć. Nadejście poprzedziło
zjawienie się gromady wielbicieli, przeważnie młodych mężczyzn i młodych kobiet.
Ci od razu stworzyli w zgromadzeniu atmosferę entuzjazmu. Uczyli dzieci pieśni,
ułożonych na cześć proroka. Powtarzali z zapałem używane wobec niego nazwania:
władca tajemnic, wysłannik nieba, pocieszyciel dusz. Zapewniali, że przybywający
odkryje ludziom, kim są i co ich czeka.
Zapomniano tego dnia o wszelkich stosowanych ostrożnościach. Tłum ludzi
zebrał się otwarcie na placu przed domem, w którym zbierano się na modlitwy.
Niemała massylska gmina urosła tego dnia w nieprzeliczoną ciżbę. Obok tych,
których widywało się na zgromadzeniach i agapach, pojawiły się całkiem nieznane
postaci. Wzdłuż ulicy, którą prorok miał nadejść, stały długie szpalery. Magdalenie
przypomniały się dni, kiedy przychodził do jakiejś miejscowości Jezus. Ale przed
Jego przybyciem nikt ludzi nie musztrował. Gromadzili się tak, jak chcieli. Tutaj, nie
znani przedtem ludzie czuwali nad porządkiem. Ustawiali, popychali, instruowali,
intonowali śpiewy.
Dzieci wysłano naprzeciw nadchodzącemu. Ich krzyki były zapowiedzią, że
się zbliża. Musiał iść powoli, bo wołania i śpiewy ciągle rozbrzmiewały, a jego wciąż
nie było widać.
Wreszcie zobaczyła go. Szedł podpierając się długą, pasterską laską,
zakończoną złotą gałką. Był ubrany bogato w haftowaną, powłóczystą szatę. Miał na
głowie rodzaj wysokiego kołpaka, który zakrywał mu czoło. Spod nakrycia głowy
spadały na ramiona siwe włosy. Na piersiach wisiał złoty łańcuch, na którym był
zawieszony jakiś znak.
Stanął przed czekającą na niego starszyzną, podniósł ramiona, zawołał: -
Witajcie w Imię Pana naszego Jezusa Chrystusa. Witajcie w Imię tego, który
przyniósł tajemnice nieba! Bądźcie szczęśliwi, gdyż przynoszę wam wielką radość!
Witajcie!
Poznała go natychmiast po głosie. To był Melito.
9
Melito wszedł na podwyższenie, wysłuchał powitań zwierzchnika gminy.
Dzieci i młodzież jeszcze raz odśpiewali ułożony na jego cześć hymn. Potem wstał i
rozpoczął przemowę. Mówił z tym samym zapałem, z jakim - pamiętała - przemawiał
przed laty.
- Cieszę się, że mogę was powitać święci Kościoła w Massylii, których
wierność i gorliwość znane są w całej Galii. Błogosławię was za to, że jesteście tacy
posłuszni zleceniom Pańskim. Nie tylko ludzie chwalą was, ale i Duch Boży mówił
mi wiele razy o waszej działalności. Wyście mnie nie widzieli, ale ja was widziałem.
Dlatego chciałem stanąć między wami i udzielić wam słusznej pochwały.
Poprzez zgromadzenie przeleciał szmer wyrażający zadowolenie. Wierni
złożyli mówcy dziękczynny ukłon, a on odpowiedział im śmiechem i łaskawym
potrząsaniem obu rąk. Podjął przemowę z nową siłą.
- Wiem, niestety, że przychodzą do was ludzie źli i kłamliwi, niby wilki
wkradające się do stada owiec, i sieją między wami fałszywe nauki, powołując się na
rzekome natchnienia Pańskie. Także więc dlatego postanowiłem do was przyjść i
udzielić wam nauki, którą otrzymałem od ducha prawdy. Zbawca, którego czcimy,
Jezus Chrystus, Pan nasz, został, jak wiecie, przybity do krzyża i na nim umarł. Ale
Bóg ukryty wskrzesił Go z martwych, aby przez Jego zmartwychwstanie objawić
tym, którzy Go prawdziwie poznali, tajemnicę wolności, jaka przysługuje
człowiekowi. Trzeba było bowiem naprawić dzieło stworzenia źle wykonane przez
aniołów stworzycieli. Uczynili oni bowiem człowieka, przeznaczonego do wolności i
posiadającego w sobie iskrę prawdy, niewolnikiem posłuchu skazanym na cierpienie.
Wiecie o tym niewątpliwie, bracia i siostry, gdyż cierpicie od nakazów, nie do
zniesienia, włożonych na was. Wiem, czego zaznaliście, i współczując wam,
przychodzę, aby wam wieścić wybawienie...
W tłumie słuchaczy znowu było słychać różne głosy. Niewielu potrafiło pojąć
słowa proroka, ale gdy zapewnił, że wie o ich cierpieniach - wszyscy zaczęli
potakiwać. Oczywiście - zgadzali się z tym chętnie - nakazy, jakie im zalecono, były
nadmiernie uciążliwe.
- Przynoszę wam, jak powiedziałem, wielką radość - ciągnął Melito. - Została
mi ona objawiona w widzeniu. Ujrzałem Ukrytego Boga, który zstąpił do mnie na
wozie gwiaździstym. Zapowiedział, że Jezus przyjdzie już bardzo niedługo.
Słyszałem, że boicie się prześladowań. Nie bójcie się. On przyjdzie szybciej, niż one
dotrą do was. Zresztą zesłane zostały na braci w Rzymie, ponieważ słuchali
fałszywych proroków... Wy, wierni, ujrzycie niebawem nadchodzącego Jezusa. Już
się zbliża, już stoi w drzwiach. Przyjdzie nie w ciele - jak kłamliwie niektórzy uczą -
ale przyjdzie jako wolny duch Ukrytego Boga. Każdy, komu dane będzie poznać
głębię światłości, zobaczy Go i zostanie przez Niego zaprowadzony do światłości
wiecznej. Evoe, Panie Jezu! Alleluja!
- Evoe - zawołali Grecy. - Alleluja! - wznieśli okrzyk Żydzi. Krzyk wypełnił
wielki śpichlerz, który został wypożyczony na spotkanie z prorokiem. Zapomniano o
obawach, że krzyki mogą sprowadzić strażników miejskich. Ludzi ogarnął entuzjazm.
Cóż mogli im zrobić strażnicy czy nawet żołnierze rzymscy, skoro chwila nadejścia
Jezusa była taka bliska?
- Jak wam powiedziałem - podjął - nasi bracia w Rzymie cierpią
prześladowania dla swoich win. Słuchali bowiem kłamliwych nauczycieli, którzy
uśpili ich czujność. Pozwolili im jeść i pić, żenić się, rodzić dzieci, uprawiać ziemię i
handlować. A już nie pora na to. O jednym tylko trzeba nam myśleć, aby godnie
przygotować się na przyjście Jezusa. A wiecie, co to znaczy godnie? W duchu
całkowitej wolności. Trzeba wam odrzucić wszelkie więzy, jakimi usiłowano was
spętać. Śmiało odrzucić nakazy czy to starego, czy jakoby nowego prawa. Ukryty
Bóg nie chce niewolnictwa...
Obrócił się w stronę, gdzie wśród słuchaczy stały przede wszystkim kobiety.
- Do was się zwracam, siostry. Nie dajcie swoich dusz i ciał zakuwać w
kajdany! Wy także musicie być wolne. Same powinnyście decydować o sobie. W
niedługim czasie odwiedzi was wielka i święta prorokini. Ona was nauczy wolności
kobiecej...
Słuchała słów Melity cała wstrząśnięta. Przeszłość stanęła przed nią na nowo.
Melito umiał czarować głosem miękkim niby jedwab, wabiącym, lecz umiejącym
także zadzwonić spiżem. To ten głos był bardziej przekonywający niż słowa ciemne i
zawikłane. Dziś znowu roztaczał przed słuchaczami swoją sztukę niby paw swój
barwny ogon.
Ale ona miała w pamięci także inny głos, który także potrafił mówić miękko i
łagodnie, i także umiał zagrzmieć. Tylko że ten grzmot nie wzywał do buntu, ale
wołał o miłości zranionej, zawiedzionej, a przecież nie zgasłej.
Nie rozumiała wywodów Melity, podświadomie jednak budziły w niej
nieufność. To wezwanie do kobiet zanadto przypominało tamto, w którym i ona brała
udział. Co znaczy to wołanie o wolność? I Jezus, i Paweł mówili o czuwaniu. Paweł
powiedział nawet: jeśli wolicie gadać o przyjściu zamiast pracować - to nie jedzcie!
Co znaczy to zapewnienie, że Jezus przyjdzie lada chwila? Jakżeby tego chciała!
Codziennie o świcie i o zachodzie modliła się o ten powrót. Ale pamiętała, jak
powiedział: “Przyjdę nieoczekiwanie; o tej godzinie nie wie nikt, tylko Ojciec...”
Jakim prawem Melito powołuje się na Jezusa? - zastanawiała się gorączkowo.
Skąd mu to przyszło? Wtedy był mistrzem wiedzy tajemnej, wprowadzającej
wybranych w związek z Dionizosem. To prawda, że głosząc to Dionizosa, to Bachusa
mówił jej, iż nieważne, jakie imię nosi bóg, któremu służyli. Kochanek Ariadny był
tarczą, za którą kryło się coś niewyrażonego. Przekonała się o tym w grocie na
polanie wśród lasów. Czyżby tamto, od czego uciekła i co wyznała Pawłowi jako
swój największy grzech, zawierało jakąś prawdę? Lecz jeżeli tamto było prawdą -
uświadomiła sobie - w takim razie Jezus nie był prawdą! A przeciwko temu mówiło
w niej wszystko: wzrok, słuch, dotyk, serce, pamięć... Paweł mówił: biada mi,
gdybym nie głosił Ewangelii! Ona mogła zawołać tak samo: biada mi, gdybym nie
świadczyła, jaki był naprawdę!
Melito mówił dalej, ale jej myśli rozgalopowały się niby tamte konie, które
niosły ich wtedy nocą. Z coraz większym trudem zdawała sobie sprawę z tego, o
czym on mówił. Teraz znowu głosił coś o aniołach, którzy zepsuli dzieło stworzenia,
o tym, że ich błędy stworzyły niewolę człowieka, o potrzebie wolności, będącej
zerwaniem ze wszystkimi więzami, o bliskości paruzji... zebrani słuchali tych nauk w
wielkiej ciszy. Znów wzywał do radości - i wtedy wśród słuchaczy powstał radosny
szmer. Ostrzegał przed kłamliwymi nauczycielami, którzy uczą, że należy żyć
zwyczajnie, codziennie, gdy pozostał już tylko czas na wyzwolenie siebie...
W czasie, gdy mówił, wzrok Melity błądził po twarzach słuchaczy.
Doświadczony mówca zdawał się sprawdzać, jak przyjmowane są jego słowa. W
pewnej chwili poczuła jego wzrok utkwiony w swojej twarzy. Spojrzenie spoczęło na
niej obojętnie - i odpłynęło dalej. A jednak wcale nie była pewna, czy jej nie poznał.
Melito potrafił udawać.
Gdy nauka skończyła się, a słuchacze wyrazili swój zachwyt okrzykami i
oklaskami, zaczęto znowu śpiewać. Po kilku odśpiewanych pieśniach Melito ogłosił,
że teraz musi się udać na spoczynek, ale weźmie udział w wieczornej agapie.
Odprowadzony przez swoje otoczenie, udał się do domu Euzebiusza.
Zebrani zaczęli się rozchodzić. I ona już odchodziła, gdy jakiś młody
człowiek podszedł do niej i uprzejmie zapytał: - Czy jesteś Miriam, Judejką, noszącą
przezwisko Magdalena?
- Jest tak, jak powiedziałeś.
- Prorok Tiran prosi cię, abyś zechciała przyjść porozmawiać z nim.
- Kiedy?
- Teraz, zaraz.
Poczuła się zaniepokojona. Przed tą rozmową wolałaby się spotkać i
porozmawiać z Łukaszem. Ale Euzebiusz prosił przed dwoma dniami, aby udał się do
Aquae Sextiae, gdzie powstała nowa gmina chrześcijańska i trzeba było włożyć ręce
na jej zwierzchnika. Miał wrócić dopiero za parę dni.
- Dobrze - zgodziła się. - Prowadź mnie do niego.
10
Melitę zastała samego w izbie, oddanej mu przez zwierzchnika gminy. Nie
miał już na głowie wielkiego kołpaka, zdjął także łańcuch i powłóczystą szatę. Był to
teraz dawny Melito - tylko postarzały.
Gdy stanęła w drzwiach, utkwił w niej przeszywające spojrzenie swych
czarnych oczu.
- Kogóż to widzę? To ty Magdaleno? no, no... Znów się zeszliśmy. Jak to
mówią: góra z górą... - Oczy mu błyszczały, w głosie czaiła się zjadliwość. - Już
myślałem, że się nie spotkamy nigdy. Uciekłaś zręcznie jak lis. A potem zniknęłaś,
jakbyś się zapadła pod ziemię. Minęły lata...
- Kazałeś mnie ścigać...
- Odeszłaś bez pożegnania. A przedtem złożyłaś pewne przyrzeczenia.
- Zrozumiałam, że nie mogę ich dotrzymać. Znalazłam inną drogę. Zresztą - ty
także - jak się wydaje...
Skinął głową i zaśmiał się sucho.
- Oczywiście, ja także.
Rozmowa utknęła niby naładowany wóz w koleinie. Pierwszy podjął ją na
nowo Melito. Tym razem mówił inaczej. Zjadliwość i ironia zniknęły. Głos stał się
miękki, łaszący.
- Rzecz jasna, że wszystko się zmieniło. Odeszliśmy oboje od tego, co było,
spotkaliśmy się przy tym, co jest nowe. I właściwie muszę ci wyznać, że ucieszyłem
się, zobaczywszy ciebie wśród wierzących. Przypomniały mi się dawne, dobre czasy.
Byliśmy młodzi, ty byłaś piękną, pociągającą dziewczyną. Przeżyliśmy razem miłe
chwile. Rozumieliśmy się, współpracowaliśmy ze sobą. Oboje mamy już swoje lata,
chociaż ty, przyznaję, zachowałaś się znakomicie. - Ogarnął ją taksującym
spojrzeniem. - Wcale, wcale. Mogłabyś jeszcze niejednego skusić...
- Jestem starą kobietą - powiedziała z naciskiem.
Znowu zaśmiał się.
- Odkąd weszłaś między chrześcijan, stałaś się pewno niezwykle cnotliwa -
rzekł. - Czy oni wiedzą o twojej przeszłości? - zapytał przechylając głowę i patrząc z
boku jak kogut.
- Zanim tu wróciłam, byłam przy Jezusie. On przebaczył mi wszystko.
Pozwolił iść za Sobą.
- O tym wiem, że trafiłaś do Niego. Słyszałem nawet, że zostałaś Jego żoną.
- To kłamstwo. Powinieneś zresztą wiedzieć, jak było, skoro nazywasz siebie
prorokiem. Byłam przy Nim, aby Mu służyć.
- Nie powiesz jednak, że Go nie kochałaś? Dlaczego nie miałabyś zostać Jego
żoną? On tak pięknie mówił, że mąż i żona stają się jednym. Wasze dzieci...
- Przestań! Nie chcę tego słuchać!
W jego oczach błyszczały ogniki złośliwości.
- Tak więc nie stałaś się Ariadną. Ale czekasz na Jego powrót?
- Czekam!
- Im kobieta posuwa się w lata, tym staje się wytrwalsza. Ja także czekam na
Jego powrót.
- I twierdzisz, że przyjdzie bardzo rychło.
- Och, na pewno tak będzie.
- On mówił, że o dniu Jego powrotu nikt nie będzie wiedział.
- Pospólstwo nie potrzebuje wiedzieć. Ale są tajemnice znane tym, którzy
poznali światło głębi.
- Nie wiem, o czym mówisz.
- Mogłabyś wiedzieć... Kiedy współpracowaliśmy ze sobą, byłaś dopuszczona
do wielu tajemnic. A może byśmy tak znowu zaczęli pracować razem?
- Nie pojmuję twojej propozycji.
- Ależ to bardzo proste. Kiedyś głosiliśmy wspólnie pewne sprawy. Ja
mężczyznom, ty kobietom... Odkryłem ci wtedy niejedno...
- To było złe, grzeszne.
- Nie będziemy mówili o Dionizosie, tylko o Jezusie. A że wszystkie
tajemnice łączą się ze sobą...
- Mam dosyć tajemnic! Nie chcę ich! Gdy opowiadam, mówię po prostu o
tym, co widziałam. Zresztą nawet mądry człowiek, jak Paweł, mówi tak, że go
wszyscy rozumieją.
- Nazywasz Pawłem tego Żyda z Tarsu? Mądry, to prawda. Ale nawet nie
oglądał Jezusa.
- Widział Go. Jezus uczynił go wielkim nauczycielem wśród pogan. Tylko
niektórzy chrześcijanie wywodzący się z Żydów są przeciwni jego naukom...
- I właśnie oni wydali go Rzymianom, a ci obcięli mu głowę.
Krzyknęła.
- Coś ty powiedział? Paweł nie żyje?
- Nie żyje.
- Skąd o tym wiesz? Nikt z przybyłych o tym nie mówił.
- Ale ja wiem. Możesz mi wierzyć. Do mnie wiadomości dochodzą szybko.
Z jej oczu popłynęły łzy. Chciała się powstrzymać, ale nie mogła. Łkała
boleśnie. Gdy dowiedziała się o śmierci Marty i Łazarza, nie wylała nawet jednej łzy.
A przecież ich kochała. Był to jednak czas pochłaniającej wszystko radości. On
chodził wtedy po ziemi zmartwychwstały. Ale teraz było inaczej. Świat nie był już
taki jasny i radosny. Ginęli ludzie, jak Paweł, a tacy, jak Melito, byli prorokami.
Odrzucono naukę Pawła - słuchano Melity. Poczuła się opuszczona i samotna...
- Płaczesz? - zapytał. Znowu jego głos nabrał miękkich tonów. - Nie
wiedziałem, że go kochałaś. Masz dobre serce. Ale jeśli chodzi o tego Pawła, to było
niesłuszne. Postępował jak szaleniec i zarozumialec. Nikt go nie mógł znieść.
Wszystkich miał przeciwko sobie. Nie tylko Żydów. Uciekali od niego...
Szlochy nie pozwalały jej nic powiedzieć. Przestał ją pocieszać. Zapytał:
- No, to jak będzie? Pójdziesz ze mną?
Milczała. Zapytał jeszcze:
- Słyszałaś o prorokini Helenie?
- Nie.
- Niestety, nie żyje. Cudotwórca Szymon chodził z nią. Była wspaniała, gdy
mówiła do kobiet. Ale ty mogłabyś być przy mnie, jak Helena przy Szymonie.
- Nie jestem prorokinią, nie potrafię robić cudów. Ja tylko opowiadam...
- Robienia cudów mógłbym cię nauczyć. A gdybym ci odkrył pewne
tajemnice, potrafiłabyś także wieszczyć.
- Nie chcę tajemnic, powiedziałam ci.
- Kto nie sięga do tajemnic, nie pojmuje prawdziwej nauki Jezusa.
- On nie żądał znajomości tajemnic. Pragnął jedynie miłości.
- A komu miał powierzyć tajemnice? Tym głupkom, którzy Go otaczali?
- Im jednak kazał zbudować Swój Kościół.
- Bo wiedział, że do tego Kościoła przyjdą z czasem ludzie mądrzy i
wydobędą rzeczy utajone.
- Paweł nie był głupcem!
- Nie był - zgoda. Wiedział więcej niż tamci. Ale nie zbuntował się.
- Mówiłeś o tajemnicach, nie o buncie.
- Czepiasz się słów. Kto poznał tajemnice, wie jak poprawić dzieło głupców.
Pytam raz jeszcze: pójdziesz ze mną?
- Nie, nie pójdę!
- Dlaczego?
- Bo ci nie wierzę, Melito. Nie rozumiem twoich nauk, nie podoba mi się, że
mówiłeś źle o Pawle.
- Paweł to nie Jezus.
- Jednak Pawła rozumiałam, ciebie nie. A Jezus kazał mi świadczyć o tym, co
widziałam. Nic więcej.
- Kiedy poznasz tajemnice, będziesz mogła lepiej świadczyć. Sama widzisz,
że ci tutaj nie ufają. Ja jednak sprawiłbym, że zaczęliby cię słuchać. A gdybyś jeszcze
poparła swoje słowa cudem...
- Niczego nie chcę dodawać do tego, co widziałam. Samo życie Jezusa jest
cudem.
Przez chwilę bębnił niecierpliwie palcami po poręczy fotela.
- Jak chcesz... - rzekł wreszcie. - Choć na twoim miejscu jeszcze bym się
zastanowił. Będę czekał do jutra. Poza tym, mam do ciebie pewną sprawę. Gdy tu
szedłem, jeden z moich ludzi zachorował. Musiałem go zostawić samego we wsi o
pół dnia drogi stąd. Znajduje się tam bez opieki. Słyszałem, że pełnisz chętnie dzieła
miłosierdzia. Chcę cię prosić, abyś poszła i zaopiekowała się nim. To będzie
prawdziwie chrześcijański uczynek.
Spojrzała na niego. Ich oczy spotkały się niby dwie klingi. Była przekonana,
że propozycja Melity jest pułapką. Ale czy mogła mu odmówić?
- Kto mnie zaprowadzi? - zapytała.
- Dam ci człowieka - zapewnił. - Będzie jutro do twojej dyspozycji. A za
pielęgnację będę ci wdzięczny... Zasłużysz się także Jezusowi...
11
Człowiek, który przybył po nią o świcie, był już niemłody. Twarz obrośnięta
nie posiadała żadnego wyrazu - na próżno przyglądała się jej uważnie, szukając
czegoś, co by dało jej pewność, że szykuje się przeciwko niej jakiś podstęp.
Powiedział, że się nazywa Eutykles i że ma ją zaprowadzić do wsi, w której pozostał
chory towarzysz. Kiedy próbowła wszcząć z nim rozmowę, odpowiadał jedynie
półsłówkami.
Zeszli z głównego traktu na boczną drogę, pustą o tej porze. Niepokój, który
się obudził poprzedniego dnia w Magdalenie, nie pozwolił jej spać w nocy. Na
próżno usiłowała go opanować. Czuła niebezpieczeństwo wprost dotykalne.
Przyszło jej na myśl, że coś podobnego musiał czuć Jezus, gdy szedł wówczas
- po wieczerzy w domu Joanny - na górę Oliwną. Wiedział, że nadchodzi budząca lęk
męka. Zdawał sobie sprawę, że został zdradzony. Wysyłając Judę nie mógł mieć
wątpliwości, dokąd tamten się udał. Zresztą od dłuższego czasu musiał odczuwać
nieufność wobec człowieka, który przecież należał do grona najbliższych. Mimo tej
nieufności, nie oddalił go. Do końca chciał ufać. Do końca odsuwał podejrzenia.
Ciągle szli pustkowiem. Prowadzący ją mężczyzna milczał. Jego twarz była
jak wykuta z kamienia. I teraz nic nie mogła z niej wyczytać. Nie potrafiła zgadnąć,
jakie otrzymał polecenia. Może rzuci się na nią z nożem w ręku? Miał zatknięty za
pasem duży kordelas. Co wtedy powinnam zrobić? - myślała. Bronić się? Uciekać?
Pozwolić mu się ulegle zabić? Jezus dał się pojmać. A ja?
Boleśnie uświadomiła sobie swoją samotność. Nie było nawet kogoś, kogo by
mogła zapytać, poradzić się. Niechętny do niej stosunek wiernych gminy, od chwili
przybycia Melity stał się po prostu wrogi. Gdy przyszła wieczorem na braterską
wieczerzę, ludzie odsuwali się od niej. Łagodny Euzebiusz nie przyjął przyniesionych
przez nią produktów. “Wystarczy tego, co jest” - powiedział odpychająco. Melito nie
łamał Chleba, ale sięgnął po Niego i spożył go. Była tak tym przerażona, że sama nie
podeszła do diakona roznoszącego ułomki. Gdy wróciła do domu, wybuchnęła
płaczem. Myślała z rozpaczą, że pozbawiła się sama Chleba, który jest Ciałem.
Od jednego Łukasza mogła oczekiwać jakiejś pomocy. On, który był przez
lata całe przy Pawle, byłby jej powiedział, jak ma postąpić. Ale właśnie Łukasz
odszedł. Nie, nie było nikogo, od kogo mogłaby oczekiwać pomocy.
Poczuła się jak ktoś pozostawiony na bezludnej wyspie, od którego wszyscy
odpłynęli. Samotność budziła zwątpienie. Jak daleko odszedł od niej tamten, budzący
tyle radości ranek, gdy biegła przez miasto półprzytomna ze szczęścia, niosąc
oszałamiającą nowinę! Teraz pojawiały się myśli podobne uprzykrzonym muchom: a
może tego wcale nie było? A może naprawdę uległam złudzeniu?
Godziny mijały, a oni szli. Zabolały ją nogi i czuła zmęczenie, jednak nie
poprosiła, aby odpoczęli. Mężczyzna nadal milczał. Raz tylko zapytał:
- Może chcesz pić?
Gdy skinęła potakująco głową, podał jej wiszący na ramieniu bukłak z koziej
skóry, w którym była woda.
Nadeszło południe, słońce mocno paliło. Wciąż nie napotkali na drodze
nikogo. Była cała spocona i coraz mocniej bolały ją nogi.
Aż wreszcie zobaczyła przed sobą kilka domów. Mężczyzna bez słowa
wskazał je wyciągniętą ręką. Czyżby naprawdę ktoś tu czekał na mnie? - pomyślała.
Ale lęk nie zgasł. Dalej miała uczucie, że coś groźnego stoi przed nią.
Podchodzili coraz bliżej stojącego na skraju domu. Spostrzegła, że w cieniu
wielkiego dębu stoi kilka koni. Serce zaczęło jej bić. Te czarne konie przypominały
jej tamte, którymi pędziła wierzchem nocą...
- Panie Jezu - zaczęła się modlić w duchu - miej mnie w Swojej opiece. Wiem,
że trzeba mi umrzeć i ufam, że śmierć połączy mnie z Tobą, ponieważ mi to
obiecałeś. Powinnam się cieszyć, że ta chwila jest bliska. Ale ciało jest słabe i lęka
się. Wybacz mi. Ty poznałeś jego słabość, Ty także musiałeś je przymuszać do
uległości. Daj mi siłę do zniesienia tego lęku. Pozwól, abym tym, co mnie czeka,
zapłaciła za Twoją miłość. Bo cóż innego mogłabym Ci dać? Cokolwiek spadnie na
mnie, chcę to przyjąć dla Ciebie...
Z plamy cienia pod drzewem powstało kilku mężczyzn, którzy tam leżeli na
trawie. Była już teraz pewna, że czekali na nią. Ruszyli w jej stronę. Szli szerokim
półkolem. Jeden z nich, z czarnymi opadającymi na czoło włosami podszedł do niej.
- To ty jesteś Żydówka Magdalena? - Nie czekał na odpowiedź. Ciągnął: -
Głosisz oszukańcze nauki, a jesteś Zwykłą rozpustnicą. Święty prorok polecił,
abyśmy cię odwieźli do miejsca, gdzie będziesz musiała pokutować za swoje winy i
kłamstwa...
12
Nareszcie była wolna!
Jej niewola trwała trzy lata. Gdy została schwytana, zawieziono ją w odległą,
dziką okolicę wśród gór. W pustym wąwozie znajdowało się kilka grot. Jedna z nich
była zamknięta kratą. To w tej grocie umieszczono Magdalenę.
W niej przeżyła cały ten czas. Pilnowało ją dwoje ludzi: stary, kulawy
mężczyzna, niemowa, i niewiele młodsza kobieta o wyglądzie wiedźmy. Para ta
mieszkała w małej chatce w pobliżu groty. Bez słowa podawali Magdalenie
pożywienie i wodę w dzbanku.
Co parę miesięcy przyjeżdżali na koniach jacyś ludzie. Domyślała się, że to
byli wysłannicy Melity. Sprawdzali, czy Magdalena żyje, i czy nie uciekła. Nie
rozmawiali z nią, a jedynie z Arią - tak nazywała się strażniczka - ona zaś
porozumiewała się na migi z mężczyzną. Przybyli przywozili żywność. Gdy ich
przybycie opóźniało się, zdarzało się, że jedzenia brakło. Wtedy Magdalena musiała
głodować.
Była przekonana, że umrze w swoim więzieniu. Trudno było nie narzekać, a
jednak zadawała sobie ten trud. Codziennie podejmowała go na nowo, powtarzała
wysiłki wiele razy w ciągu dnia. Powtarzała uparcie: to dla Niego, za to, co dla mnie
uczynił... Za Jego miłość. Niełatwo było zwyciężyć i ducha, i ciało. Mimo wieku było
w niej ciągle wiele sił: nawykła była do ruchu i działania. Spacerowała po grocie,
modliła się i śpiewała. Przemawiała do ptaków, które przylatywały do rzucanych im
okruchów. Tak do niej przywykły, że ośmielały się wchodzić poza kraty. Zaglądały
do niej także zwierzęta z lasu: zające, wiewiórki, myszy polne. Nie odstraszała ich,
więc stawały się coraz śmielsze. Zajęczyca uwiła w grocie gniazdo dla swego
potomstwa.
Nie mogła pojąć, dlaczego Melito, zamiast ją pozbawić życia, trzymał ją tutaj.
Może liczył, że zdoła ją złamać, przymusić do współpracy? Może miał wobec niej
jakieś swoje plany? Ale miesiące i lata biegły i nic się nie zmieniało w jej niewoli.
Nie wiedziała, co się dzieje na świecie. Kiedyś bzyknęła jej koło ucha nowina,
gdy przybyły człowiek powiedział głośno do kobiety: “Tak polecił cesarz
Witeliusz...” Czyżby Neron już nie żył? - zadawała sobie pytanie. Był przecież
młodym człowiekiem.
Sypiała mocno i często miewała sny. Ale choć tego bardzo pragnęła, nie śnił
się jej nigdy Nauczyciel. W snach ożywał dom rodzinny, pojawiali się Marta i Łazarz.
Innym razem śniły się jej Pompeje i Lucjusz. Kiedyś przyśnił się jej Dysmas. Innym
razem prowadziła we śnie rozmowę z Klaudią...
Czekała na śmierć, a jednocześnie całą siłą woli powstrzymywała się przed
modlitwą o to, aby szybciej przyszła. Tak bardzo pragnęła zobaczyć znowu
Nauczyciela, a przecież nie chciała ani o dzień skrócić wyznaczonego przez Niego
terminu czekania. Natomiast każdego ranka i każdego wieczoru klęcząc u kraty, z
twarzą zwróconą w stronę, w której wschodziło słońce, powtarzała wołanie: “Maran
atha”. Nie dla siebie tylko wzywała Jego powrotu. Pragnęła Go dla ludzi. Niech
przyjdzie jak najprędzej, myślała, skoro Kościół jest nie tylko prześladowany, ale
wchodzą do niego fałszywi prorocy i obracają wniwecz dzieła ludzi jak Paweł.
Zimy były szczególnie dokuczliwe. Strażnicy rzucili jej kilka starych okryć,
którymi się okręcała. Zgadzali się także, aby rozniecała ogień, gdy było bardzo zimno
i pozwalali jej wyjść na chwilę z groty dla zebrania suchych gałęzi. Gdy je zbierała,
mężczyzna szedł za nią krok w krok z włócznią w ręku. Mimo tego ognia, miała
dłonie przemarzłe: opuchnięte i sine. Bolały ją potem każdego chłodniejszego dnia.
W trzecim roku niewoli zauważyła, że mężczyzna chodząc, ciężko kulał.
Także kaszlał chrypliwie. W końcu przestał wychodzić z domu. Gdy go nie było,
kobieta stała się nieco łaskawsza dla Magdaleny. Czasami odzywała się do niej.
Kiedyś powiedziała: “Nie myśl, że tylko ty cierpisz. Tez szatan także nas skazał na
mękę...”
Pewnego dnia zobaczyła, jak kobieta wywleka z chaty jakiś długi, okręcony w
prześcieradło kształt. Domyśliła się, że mężczyzna musiał umrzeć. Kobieta zawlokła
ciało do jednej z grot.
Ludzie Melity nie pojawiali się od dość dawna. Przez dwa dni Magdalena nie
dostała nic do jedzenia. Trzeciego dnia Aria otworzyła kratę. Powiedziała:
- Nie wiem, co się stało. Może któryś z bogów zesłał na tego potwora śmierć.
Nie zostanę tu dłużej. I ty uciekaj.
Opuściły razem wąwóz, ale potem rozstały się. Magdalena nie miała pojęcia,
gdzie się znajduje, w którą stronę powinna iść. Kraj musiał być Galią, gdyż kiedy ją
porwano, pamiętała, że wieziono ją końmi, a nie morzem. Wlokąc się drogą napotkała
miejscowych chłopów. Niełatwo jej było porozumieć się z nimi, gdyż nie znali
greckiego i niewiele rozumieli po łacinie. Ale przyjęli ją życzliwie, nakarmili i
przetrzymali przez kilka dni. Dowiedziała się od nich, że znajduje się w pobliżu
miasta Vienna, leżącego nad wielką rzeką.
Postanowiła udać się do miasta. Kto wie - myślała - może odnajdę tam
Żydów? W Massylii mówiono jej, że wiele rodzin żydowskich osiadło w miastach
Galii. Zapłaciła chłopom za opiekę piorąc i reperując odzież ludzi, u których
mieszkała. Pamiętała o wzorcu, jaki jej zostawił Paweł. Próbowała chłopom
opowiadać o Jezusie. Słuchali ją z zaciekawieniem tłumacząc sobie wzajemnie słowa,
które nie wszyscy rozumieli. Potem podziękowali jej za opowiedzenie “pięknej
bajki”. Żałowali jednak, że była taka smutna - byli ludźmi, którzy nie lubili się
smucić.
Rzeczywiście po paru godzinach drogi trafiła na twardy trakt rzymski, a
potem niezadługo zobaczyła w dali miasto, położone między wzgórzami.
Gdy zbliżała się do niego, przyszło jej mijać rzymską willę otoczoną zielenią,
do której prowadziła droga wysadzana cyprysami. Kilku niewolników pracowało przy
wykopywaniu uschniętego drzewa. Twarz starego mężczyzny, który doglądał
pracujących, wydawała się Magdalenie dziwnie znana. Nie mogła się oprzeć
przekonaniu, że gdzieś, kiedyś musiała widzieć tego człowieka. Podeszła do niego i
zapytała:
- Czy możesz mi powiedzieć, czyja to willa i kto w niej mieszka?
Tamten spojrzał na nią. Czas jakiś przyglądał się jej uważnie.
- Jesteś żebraczką? - odpowiedział pytaniem na pytanie.
- Nie jestem. Idę do miasta i jedynie z ciekawości zapytałam ciebie. Wydałeś
mi się kimś, kogo kiedyś znałam.
- Patrzę na ciebie i twoja twarz wydaje mi się nieobca. Ale to musiało być
bardzo, bardzo dawno. Jesteś starą kobietą, a w mojej pamięci wydajesz mi się
młoda...
Gdy opuściła grotę, która przez trzy lata była jej więzieniem, wykąpała się w
pobliskim potoku. I wtedy zobaczyła odbicie swej twarzy w wodzie. Włosy jej były
całkiem białe i tylko brwi i oczy pozostały czarne.
- Tak, na pewno - przyznała - bardzo dawno...
- Pytałaś, kto jest panem tego domu. To willa szlachetnego Poncjusza Piłata.
- Czyżby tego, który był prokuratorem Judei?
- Rzeczywiście, było tak, jak powiedziałaś. Ale już minęło parę dziesiątków
lat, odkąd dostojny prokurator mieszka tutaj.
- Teraz już wiem, skąd ciebie pamiętam. Byłeś jednym z niewolników Piłata.
Przychodziłam wtedy do żony prokuratora...
- I ja już teraz wiem, kim jesteś. To ciebie brat pani Klaudii przywiózł z wojny
z żydowskimi buntownikami...
Stali naprzeciwko siebie uśmiechnięci melancholijnie. Zdawali sobie oboje
sprawę, jak daleko odeszli od tamtych lat.
- Czy nie zechcesz mi pomóc, abym się mogła zobaczyć z Klaudią? -
poprosiła.
- Niestety, żona prokuratora nie żyje.
- Czy dawno umarła?
- Przed kilku laty...
Westchnęła.
- Jakże żałuję. Na pewno by mi pomogła. Szukam pomocy...
- Może ja bym mógł ci pomóc? Jest nas kilku, którzy staramy się pomagać
ludziom potrzebującym.
Spojrzała na niego, a potem tknięta nagłą myślą, schyliła się i narysowała
palcem na ziemi rybę.
- Więc i ty jesteś chrześcijanką? - zawołał.
- Jestem. Niech będzie pochwalony Pan nasz Jezus Chrystus.
- Jest wśród tutejszych niewolników wielu chrześcijan. To sprawiła pani
Klaudia. Sama została chrześcijanką i pozwoliła, aby wszyscy spośród służby, którzy
tego chcieli, przyjęli chrzest.
- A prokurator?
Stary niewolnik pokręcił głową.
- On nie... Nie sprzeciwia się naszej wierze, ale sam jej nie przyjął. To dziś
stary, schorowany, zgorzkniały człowiek. Nic go nie interesuje. Ciągle wspomina
żonę...
- Był dla niej obojętny.
- Ale jednak musiał ją kochać. Odkąd jej zabrakło, żyje tylko pamięcią o niej.
A może chciałabyś z nim mówić? - zapytał niespodziewanie.
- Myślisz, że zgodzi się?
- Zapytam go. Ożywia się, gdy może z kimś rozmawiać o tamtych czasach w
Judei.
13
Niewolnik zaprowadził ją do domu, zawołał niewolnice pracujące w kuchni i
polecił im ugościć Magdalenę. Usługujące kobiety miały małe krzyżyki zawieszone
na szyjach.
- To i wy jesteście chrześcijankami? - pytała.
- Tak. Mężczyźni nie wszyscy chcieli się ochrzcić, ale kobiety i dziewczęta
sama pani Klaudia przygotowała do chrztu. Chodzimy teraz do miasta - opowiadały -
słuchamy nauk prezbitera, bierzemy udział w łamaniu chleba...
- A władze? Nie sprzeciwiają się temu? Przecież w Rzymie za cesarza Nerona
były wielkie prześladowania. Wielu ludzi zostało umęczonych. Zginęli wielki
prezbiter Piotr i nauczyciel Paweł z Tarsu... Potem, wiem, że cesarz wydał edykt
zakazujący chrześcijaństwa.
- Och, to było dawno - opowiadały jedna przez drugą. - Wiemy o tych
prześladowaniach. Modlimy się do tych, którzy wtedy ponieśli męczeńską śmierć.
Ale u nas prześladowań nie ma. Wszyscy zajęci są innymi sprawami. Pewno wiesz,
że Neron został zabity. Potem panował Galba. I jego zamordowano. Po Galbie Othon.
Kazał Tygellinowi, temu który wylał tyle krwi chrześcijańskiej, aby sobie otworzył
żyły. Ale Othona zwyciężyły legie tutejsze. Wyruszyły na Rzym pod wodzą
Witeliusza. Othon popełnił samobójstwo. Cesarzem został Witeliusz. Ale znowu
przeciwko niemu wystąpił Flawiusz Wespazjan. Legie wschodnie okrzyknęły go
cesarzem. Gdy legie Wespazjana wkroczyły do Rzymu, Witeliusz poniósł śmierć.
Teraz mamy cesarzem Wespazjana i wszyscy go chwalą, że jest sprawiedliwy...
Gotowe były opowiadać dalej, ale wrócił stary niewolnik i powiedział, że Piłat
wyraził chęć rozmawiania z Magdaleną. Poszła za niewolnikiem w głąb ogrodu. W
fotelu, wsparty na poduszkach, trzymając wyciągnięte nogi na małym stołeczku,
siedział Piłat. Głowę miał odrzuconą do tyłu, oczy przymknięte. Mały chłopiec z
pierzastą packą w ręku odpędzał muchy od głowy prokuratora.
Zmienił się, ledwo go poznała. Wyłysiał. Miał twarz jakby opuchniętą,
pokrytą brązowymi plamami. Pod oczami ciężkie wory obwisłej skóry. W
rozchylonych ustach widać było już tylko nieliczne zęby. Ale brodę i policzki miał
starannie, jak dawniej, wygolone.
Gdy stanęła obok fotela, otworzył oczy i przez chwilę patrzył na nią. Z jego
twarzy zniknął wyraz zniechęcenia i zobojętnienia.
- Ach, więc to ty byłaś kochanką Lucjusza? - zapytał.
- Tak, to byłam ja.
- A potem przychodziłaś do mojej żony. Dużo ze sobą rozmawiałyście.
Uważała cię za swoją przyjaciółkę.
- Tak, dostojny prokuratorze.
Zrobił niechętny ruch dłonią o skórze błyszczącej, jakby wypolerowanej.
- Nie jestem od dawna prokuratorem - mruknął. Przez chwilę ciężko oddychał.
Potem zapytał:
- I to ty prosiłaś Klaudię, abym ocalił życie tego... tego Jezusa z Nazaretu?
- To ja prosiłam.
- Hm... - poruszał jakiś czas ustami, jakby coś mówił, ale nie słyszała jego
głosu. Dopiero po dłuższej chwili rzekł wyraźnie: - zrobiłem, o co prosiłyście.
Starałem się Go ocalić. Zrobiłem wszystko, co mogłem. Ale miałem przeciwko sobie
Żydów i Witeliusza... - W miarę, jak mówił, słowa brzmiały wyraźniej i żywiej. -
Naprawdę chciałem Go uwolnić. Mam ręce czyste od Jego Krwi. Umyłem je wtedy
publicznie, aby wszyscy widzieli... Chciałem Go ocalić nie tylko dlatego, że prosiła o
to Klaudia. On sam... Od razu wydało mi się, że jest kimś, kogo należało bronić przed
tymi łotrami... Nie jestem przesądny. Nie wierzę ani w bogów, ani w duchy... Klaudia
uwierzyła, że On był Synem Bożym. Dlaczego w takim razie mi nie pomógł? A
potem zemścił się na mnie... Nie na nich, ale na mnie...
Urwał i ciężko oddychał, jakby zmęczony długim monologiem. Magdalena
zapytała:
- Dlaczego mówisz, prokuratorze, że się zemścił? On nie potrafi się mścić...
Zaśmiał się, ale ten śmiech był jak grzechot orzechów wysypywanych do
drewnianego pudełka.
- Mówisz, że nie potrafi? Przecież chyba wiesz, czym się skończyło oblężenie
Jerozolimy? Wszyscy ci kapłani i faryzeusze, którzy tak wrzeszczeli, abym Go kazał
ukrzyżować, dostali za swoje. Należało się im! Spłonęła świątynia, która się Go
wyparła...
Przycisnęła dłonie do ust, jakby chcąc powstrzymać wyrywający się z nich
krzyk. Zapytała niedowierzająco:
- Świątynia? Powiedziałeś, że świątynia została spalona?
- Nic o tym nie słyszałaś? Nie został z niej kamień na kamieniu.
Jak mogła słyszeć o tej sprawie, uwięziona w grocie? Świątynia... Miała w
pamięci jej wspaniały kształt. Mówiono o niej, że jest jednym z cudów świata. Byli z
niej tacy dumni, że aż ta duma przesłaniała nienawiść, jaką żywiono do władców
idumejskich. To w świątyni, w Świętym Świętych mieszkał Najwyższy. Składano Mu
ofiary, oddawano cześć. Broniąc Jego chwały Jezus rozpędził wtedy handlarzy,
którzy postawili swe kramy na schodach przybytku. Nigdy nic nie powiedział
przeciwko świątyni. Ale pamiętała, jak opowiadał Marek, że pewnego wieczora
przepowiadał ze łzami w oczach, o tym, że przyjdą straszne chwile i poganie deptać
będą uświęcone obecnością Najwyższego miejsca. Podobno gdy umierał na krzyżu,
zerwała się zasłona z bisioru, osłaniająca wejście do Świętego Świętych. Może to
znaczyło, że Najwyższy opuścił poświęcone Mu mury? Lecz jeśli nawet tak się stało,
ślady Jego obecności pozostały... Nie, nic nie mogło wydrzeć z jej serca czci dla tych
murów!
- Ubolewasz nad tą ruiną? - suchy głos Piłata odezwał się znowu.
- Wierz mi: należało się im! Ale dlaczego zemścił się na mnie, który Go
broniłem? Dlaczego zabrał mi Klaudię? Powiedz - dlaczego?
Przysiadła na niskim stołeczku u jego nóg.
- Powiadasz, Poncjuszu, że to On zabrał ci Klaudię i że to była Jego zemsta.
Czyżbyś ją aż tak bardzo kochał? Gdy wtedy rozmawiałam z nią, wydawało mi się, że
wasze małżeństwo opiera się tylko na przyzwyczajeniu...
- Co ty wiesz!? - rzucił. Znowu czas jakiś poruszał bezgłośnie wargami. -
Kochałem ją. Bardzo ją kochałem. To ona nie pojmowała mojej miłości. Wydawało
się jej, że wszystkie moje uczucia utonęły w nienawiści do Żydów. To nieprawda.
Nienawidziłem ich i nienawidzę. Zatruwali mi życie. Zabierali mi spokój. Nie
mogłem jej kochać tak, jakbym chciał. A ona była taka delikatna, czuła, marząca...
Nie znała życia. Pragnąłem ją osłonić. Ustępowałem jej wiele razy. Nie powiedziałem
słowa, gdy zapragnęła zostać chrześcijanką. A On mi ją zabrał!
Położyła dłoń delikatnie na suchym kolanie Piłata.
- Mylisz się - powiedziała. - On się nie mści. Jeśli pozwala, aby człowiek
cierpiał, robi to tylko dla jego dobra...
- Pleciesz! Jakiego dobra? Zostałem sam! Sam! Czy ty to rozumiesz? Nie
mam życzliwego człowieka. Tyberiusz, na życzenie Witeliusza, zesłał mnie tutaj.
Neron nie zmienił wyroku, choć prześladował chrześcijan. Othon obiecał mnie
ułaskawić, ale nie zdążył. Potem przyszedł Witeliusz - syn tamtego, mego wroga.
Pijak, rozpustnik... Gdyby miał więcej czasu, dokonałby nowej rzezi chrześcijan. A
teraz przyszedł Wespazjan. Owszem, on pamięta o mnie. Pisano mi z Rzymu, że
oburzył się, gdy się dowiedział, iż od tylu lat przebywam na zesłaniu. Być może
ofiaruje mi wolność. Ale cóż mi z tego? Dokąd pojadę? Jestem sam. Klaudia nie żyje.
Na całym świecie nie mam nikogo...
Zapadła cisza. Piłat zamknął oczy. Zdawał się spać. Zniżające się słońce
dotykało ich głów łagodną pieszczotą. Kwiaty w ogrodzie wydawały wzmożoną woń.
Pracujący niewolnicy zaczęli śpiewać. Powtarzały się słowa: “Jezus, nasz Król i Pan”.
Powiedział na poły do niej, na poły do swych myśli:
- On także mnie mówił, że jest Królem... Ale jak mogłem Mu uwierzyć?
Powiedział zresztą, że Jego Królestwo nie jest królestwem ziemskim. Odszedł, umarł
- i zwyciężył. Coraz więcej ludzi idzie za Nim. Nie boją się prześladowań. Tylko ja...
tylko ja jestem sam...
- Nie jesteś sam, Poncjuszu - rzekła. - Jestem z tobą...
Została przy nim. Opiekowała się starym, zniedołężniałym człowiekiem.
Przygotowywała mu wygodne miejsca, karmiła go, pielęgnowała. Ale najwięcej
siedziała przy nim, mówiła z nim, odrywała jego myśli od żałosnych rojeń.
Opowiadała mu o Jezusie - o tym, jak Go spotkała, jak jej wybaczył wszystko zło,
jakie czyniła, jak się jej ukazał Zmartwychwstały, jak polecił jej, aby o Nim
świadczyła...
- Więc i ty myślisz, że On jest Bogiem? - pytał. - Klaudia w to wierzyła.
Ukazywał się jej we snach.
- On jest Bogiem - zapewniała gorąco. - Bogiem, który nas kocha i któremu za
Jego Miłość powinniśmy oddać siebie. Klaudia - jestem tego pewna - poszła do
Niego. Jest z Nim, w Jego Królestwie.
- Tak - potwierdził - ona jest z Nim. On ją zabrał. Zabrał, aby mnie ukarać.
Nie uwierzę w Niego nigdy! Jego nauki są piękne, przyznaję... Nie On jednak jeden
mówił rzeczy piękne. Taki Seneka... Gdy czytam jego utwory, jestem porwany... Ale
kiedy dowiaduję się, jak się płaszczył, jak schlebiał możnym... Wtedy wszystko, co
napisał, staje się dla mnie kłamstwem i oszustwem!
- Lecz Jezus nie tylko głosił piękne nauki. On był sam taki i pragnął, aby
ludzie tacy byli.
- Może był... Nigdy nie zapomnę Jego wzroku, gdy przyprowadzono Go do
mnie ubiczowanego. Widywałem nieraz ubiczowanych. Niektórzy patrzyli z
nienawiścią. Inni z podłą uniżonością, jakby sądzili, że takim spojrzeniem wyżebrzą
sobie wolność. On patrzył inaczej... Tak jakby żałował... Nie Siebie, ale tych, którzy
Go ubiczowali...
- On nawet wtedy kochał.
- Nie. On mną pogardzał. Wiedział, że przyjdzie Jego czas i wtedy mnie
dosięgnie. Najboleśniej.
- Zmartwychwstał, aby ocalić, nie aby niszczyć.
- Nigdy nie uwierzę, że zmartwychwstał.
- Ależ ja widziałam Go.
- Klaudia też mówiła, że przyszedł do niej. Ale jestem pewny, że uległyście
obie złudzeniom. Był człowiekiem i cierpiał. Nie mógł zmartwychwstać! Nie
sprzeciwiam się waszej wierze. Pozwalam moim niewolnikom, aby w Niego wierzyli.
Ale ja nigdy w Niego nie uwierzę! Może uwierzyłbym, gdyby mi oddał Klaudię...
Nie próbowała prowadzić z nim sporu. Ale nie przestawała opowiadać o
swych rozmowach z Jezusem. Wciąż i wciąż powtarzała Jego słowa.
Pewnego dnia odwiedził Piłata urzędnik prokonsula Galii narbonejskiej z
Lugdunu. Elegancki Rzymianin przyjechał powozem, otoczony eskortą kilku
konnych żołnierzy. Magdalena zaprowadziła przybysza do fotela, na którym siedział
Piłat.
- Witaj dostojny prokuratorze - powiedział. - Pozwól, że się przedstawię.
Nazywam się Fulwiusz Janeusz. Przybywam do ciebie w zastępstwie prokonsula,
który sam nie mógł przybyć, gdyż jest chory, aby ci przywieźć list skierowany do
ciebie przez cesarza...
Usiadł na wskazanym mu fotelu, przyjął kubek wina, podany mu przez
Magdalenę. Wyjął z ozdobnego pokrowca zwinięty rulon.
- Jeżeli pozwolisz, sam ci list przeczytam. - Rozwinął rulon. Czytał: “Miłemu
mi Poncjuszowi Piłatowi Flawiusz Wespazjanus cesarz. Dowiedziałem się, że od
wielu lat cierpisz, niesłusznie skazany na zesłanie. Oskarżono cię niegdyś przed
trybunałem cesarza Tyberiusza, iż byłeś zbyt surowy i niesprawiedliwy dla ludności
prowincji Judei, którą w imieniu cesarza zarządzałeś. Skargi przeciwko tobie
podnieśli kapłani i zwierzchnicy żydowscy, a ówczesny namiestnik Syrii przychylnie
udzielił im swego poparcia. Dziś, w obliczu buntu Żydów i krwawo, i ciężko
osięgniętego zwycięstwa, widzimy, jak słuszną i przewidującą była twoja surowość.
Uznajemy niesprawiedliwość wydanego niegdyś przeciwko tobie wyroku i
postanawiamy nie tylko uwolnić cię z zesłania, ale również przywrócić ci
skonfiskowane niegdyś dobra...”
Odczytawszy list, Fulwiusz oddał rulon w ręce Piłata. Podjął:
- Widzimy cię tu u nas w Galii chętnie, dostojny prokuratorze, i zawsze
będziemy cię chętnie widzieć. Gdybyś jednak chciał wrócić do Italii, której od tylu lat
nie widziałeś, dla objęcia zwróconych ci dóbr, służymy ci wszelką pomocą w
podróży. Słyszałem, że rodzina twojej żony posiadała w Pompejach piękną willę.
Zostanie ci ona oddana. Być może zechcesz w niej zamieszkać. Nie ma na całym
świecie równie pięknych okolic jak tamte strony. Pompeje są prześlicznym miastem.
Parę lat temu doznało ono pewnych szkód na skutek trzęsienia ziemi, ale dziś, jak
słyszałem, wszystko zostało naprawione i Pompeje stały się jeszcze piękniejsze i
wspanialsze niż były...
Piłat słuchał dość obojętnie i listu, i słów Fulwiusza. Cały czas miał zamknięte
oczy. Patrząc na niego domyślała się, co go gnębi: co mi po tym wszystkim, skoro nie
ma Klaudii? Nawet nie ma komu opowiedzieć... Pamiętała skargi Klaudii, że nie
doznaje miłości od męża. Jakie to było dziwne: ludzie szukają tego, co mają pod ręką,
i rozpaczają, gdy odeszło to, czego nie cenili...
Urzędnik zapewnił, że z polecenia prokonsula przygotowana zostanie galera,
która rzeką zabierze Piłata do morza, a potem morzem do Pompejów. Prosi tylko o
wiadomość, kiedy prokurator zechce udać się w drogę.
- Czy pojedziesz ze mną? - zapytał Piłat Magdalenę, gdy już Fulwiusz wśród
ukłonów opuścił willę.
- Pojadę - zdecydowała. - Nie opuszczę cię. Do Massylii nie wrócę. Nie wiem,
co się tam dzieje, ale boję się Melity. A w Pompejach może jeszcze żyją ludzie,
którymi się opiekowałam. Mam wobec nich obowiązki. Nie wiedziałam wtedy, czy
mogę dać im chrzest. Teraz wiem, że On chce wszystkich...
14
Tego dnia upał był ogromny i Magdalena poleciła służbie wynieść Piłata do
ogrodu w cień wielkiej pinii.
Z tego miejsca widać było w dole błękitną zatokę, pławiącą się w blasku
sierpniowego słońca w całej swej okazałości: od szarej w oddali Ischii do płowej
skały Caprei i długiego, skalistego półwyspu Sorrento. Tuż nad nimi, porosły aż po
szczyt winnicami, wznosił się Wezuwiusz. Dymił dziś więcej niż wtedy, gdy patrzyła
na niego przed laty, dymił przy tym nierówno, jak garnek z gotującą się wodą, raz
słabiej, a potem mocniej wyrzucając parę. Od paru dni górą wstrząsały głuche huki.
Nie zwracały jednak na siebie zbytnio uwagi, gdyż mieszkańcy okolicznych
miasteczek i wsi nawykli już do tych hałasów i lekkich na ogół wstrząsów.
Pompeje były jak dawniej miastem radości i nie kończącej się zabawy. Jeśli
miasto zmieniło się nieco w ciągu lat, gdy była od niego z dala, to jedynie w tym
kierunku, że stało się jeszcze hałaśliwsze, jeszcze bardziej ogarnięte chęcią używania
życia. Na murach widać było wszędzie napisy: “Carpe diem”, “Ciesz się każdym
dniem”, “Bierz i używaj, póki czas pozwala”, “Baw się, zanim schwytają cię starość i
śmierć”.
Władze miasta, uprzedzone przez kancelarię cesarską o przyjeździe Piłata,
oddały mu z honorami odnowioną i upiększoną willę Prokulusów, którą wykupiły z
rąk ostatniego posiadacza.
Umieściwszy Piłata w willi, Magdalena pośpieszyła do dworku na zboczu, w
którym umieściła niegdyś kolonię chorych i ubogich. Kolonia istniała nadal i wśród
jej mieszkańców znalazła i takich, którzy ją pamiętali. Reszta spoczęła na małym
cmentarzyku, na którym znajdował się również grób Lucjusza.
Magdalena z radością przekonała się, że mieszkańcy kolonii byli w
większości chrześcijanami. Dekret Nerona nie został odwołany i każdy przedstawiciel
władzy mógł do niego sięgnąć. Zdarzało się to jednak tylko wtedy, gdy wybuchały
jakieś niepokoje, zwłaszcza gdy powstawały konflikty między Żydami chrześcijanami
a Żydami odrzucającymi Chrystusa.
Liczba Żydów w Pompejach bardzo wzrosła od czasu wojny w Judei.
Chrześcijanie wśród nich stanowili mniejszość. Do gminy chrześcijańskiej należeli
przede wszystkim Grecy i Rzymianie. Ale także między nimi a chrześcijanami-
Żydami istniał podział. W jego wyniku powstały dwie gminy chrześcijańskie. Każda
miała swego prezbitera, każda organizowała własne agapy i łamanie chleba. Tytus,
uczeń Pawła, przybywszy przed kilku laty do Pompejów jako wysłannik biskupa
rzymskiego, Kleta, bardzo wyrzucał obu gminom istniejący podział. Jednakże do
połączenia nie doszło. Chrześcijanie Żydzi upierali się przy zachowywaniu starych
obyczajów, przede wszystkim obrzezania - chrześcijanie, wywodzący się z pogan,
odrzucali z pogardą ten odrażający w ich pojęciu przepis.
Ale na górze w kolonii nie było podziałów. Nie było tu prawie Żydów, a ci
którzy byli, łączyli się bez sprzeciwu z większością. Prezbiter gminy grecko-
rzymskiej odwiedzał kolonię i co pewien czas prezydiował uczcie braterskiej. Wtedy
odbywało się także łamanie Chleba.
Magdalena początkowo usiłowała łączyć opiekę nad Piłatem z opieką nad
kolonią. Okazało się to jednak niemożliwe. Brakło jej sił, aby biegać codziennie
między willą w mieście a dworem na zboczu. Piłat był coraz słabszy, nie podnosił się
już z fotela. Choć otoczony służbą, wciąż domagał się obecności Magdaleny. Tylko z
nią rozmawiał, tylko przy niej ożywiał się. Wreszcie Magdalena namówiła go, aby
dał się przenieść na górę. Tutaj mogła poświęcać mu wiele więcej czasu.
Do miasta nie schodziła. Stary niewolnik, który ją poznał w Viennie, pozostał
w willi Prokulusów jako zarządca. Przysyłał codziennie na górę żywność oraz
usłyszane nowiny.
Upał tego dnia połączony był z duchotą. Często ocierała połą tuniki ociekające
potem czoło. Na niebie kłębiły się chmury raz po raz skrywające słońce. Słychać było
dalekie grzmoty. Chociaż była zdrowa i wciąż pełna energii, wiek zaczynał jej
dokuczać. Wyliczyła niedawno, że ma już sześćdziesiąt cztery lata. Klimat zatoki był
zdrowy, w mieście nie brakło ludzi, którzy dosięgli lat osiemdziesiątych. Nawet
Tyberiusz dożył na wyspie dziewięćdziesięciu - i mówiło się często, że nie umarł
własną śmiercią.
Poprzedniego dnia obchodzono w Pompejach święto boga Wulkana. Składano
ofiary w jego świątyni. Pochód niosących kwiaty dziewcząt krążył po mieście. Potem
zaczęły się zabawy, które trwały całą noc. Z góry widać było światła: dochodziły
dźwięki muzyki i śpiewy. Tego dnia obchodzono święto Wywoływania Zmarłych.
Była to mroczna uroczystość wywodząca się z egipskich misteriów. Odpowiadała
dobrze epikureizmowi, któremu hołdowały Pompeje. Przyzywano zmarłych z
Hadesu, ofiarowywano im posiłki. Na murach widać było wymalowane kościotrupy z
czaszkami uwieńczonymi kwiatami, z pucharami w rękach. Handlarze uliczni
sprzedawali małe szkielety zrobione ze srebra. Potrząsali nimi udając, że figurki
tańczą. Niektóre miały zawieszone na szyjach tabliczki z napisem: “I ty tak będziesz
wyglądał, więc baw się, póki czas”.
Znowu krążyły po mieście barwnie ubrane procesje. Śpiewano pieśni
zachęcające zmarłych, aby wzięli udział w gotujących się zabawach.
Dobrze pamiętała te uroczystości. Brała w nich udział kilka razy. Do świątyni
Bachusa wyruszała wieczorem procesja z pochodniami. Kapłani dokonywali tej nocy
inicjacji. Jedna z inicjowanych kobiet przedstawiała Ariadnę. Była smagana
biczykami o srebrnych nitkach, przez ludzi przebranych za demony. Udawała, że
zasypia - a jej sen miał symbolizować śmierć. Ale przychodził Bachus-Dionizos i
budził ją. Oddawała mu się, otoczona kręgiem śpiewającego chóru. Potem
następowała ogólna bachanalia.
A jednak Jezus - myślała - już wtedy ją kochał. Gdy ona popadała coraz
bardziej w zło, On toczył walkę o jej duszę. Długą drogą prowadził ją do Siebie. A
potem pozwolił jej pierwszej obwieścić swój tryumf...
Oparta o balustradę, otaczającą taras zawieszony nad zboczem, patrzyła na
miasto w dole, na wężyk rzeczki, na mieniącą się powierzchnię morza. Chociaż sparte
od upału powietrze było nieruchome i chmury wisiały ciężko, i tylko zdawały się
coraz więcej nasiąkać czernią, morze było rozkołysane, poplamione bielą
przewalających się bałwanów.
Spoza zawisłej nad Wezuwiuszem chmury rozlegały się grzmoty. Dochodziły
także dudniące huki niby uderzenia w wielki bęben.
Posłyszała dzwonek, którym Piłat dawał znać, że pragnie, aby do niego
podeszła. Gdy zbliżyła się, zauważyła, że stary mężczyzna oddycha z trudem.
Otwartymi ustami łapał chciwie powietrze.
- Daj mi pić... - wymamrotał.
Podała mu naczynie z przygotowanym napojem.
- Kręci mi się w głowie... - poskarżył się przełknąwszy z trudem kilka łyków.
- I przelatują mi przed oczami jakby czarne płatki. Nie spałem w nocy i teraz też nie
mogę zasnąć. Słyszę jakieś krzyki...
- W mieście odprawia się święto Wywoływania Zmarłych.
Czas jakiś milczał i tylko oddychał z wysiłkiem. Nagle zapytał:
- Czy to prawda, że cesarz nie żyje?
Nie mówiła mu o śmierci Wespazjana, nie chciała go smucić. Był taki
wdzięczny cesarzowi za to, że się nim zajął i nie zapomniał o nim z czasów, gdy był
dowódcą legii, a Piłat zwykłym trybunem.
- Tak, to prawda - przyznała.
- Kiedy się to stało?
- Mijają właśnie dwa miesiące. W przyszłym tygodniu ma się odbyć
poświęcenie świątyni ku czci zmarłego cesarza...
- Więc został ogłoszony bogiem?
- Tak.
- Następcą będzie Tytus?
- Objął już władzę. Został następcą jeszcze za życia ojca.
- Słyszałem, że chciał wziąć za żonę kobietę z królewskiego idumejskiego
rodu?
- Mówiło się o tym. Poznał Berenikę, wnuczkę Heroda, gdy wojował w Judei.
Ale na życzenie ojca oddalił ją.
- Wespazjan i w tej sprawie miał słuszność. To przeklęty ród.
- Siostra Bereniki, Druzilla, żona prokuratora Feliksa, bawi właśnie w
Pompejach...
- Nie chcę jej widzieć! odpraw ją, gdyby chciała się tu do mnie wybrać!
- Na pewno nie przyjdzie. Podobno bawi się wesoło.
Milczał i tylko słyszała jego rwany, świszczący oddech. Coraz ciężej chwytał
powietrze.
- Tak się źle czuję... Duszę się... On się dusił na krzyżu, prawda? - zapytał
nieoczekiwanie.
- Tak.
- To była straszna śmierć...
- Najstraszniejsza...
- Widziałaś, jak umierał?
- Widziałam.
- Nie przeklinał?
- Nie.
Oddech Piłata stał się podobny do rzężenia. Powiedziała:
- Będziemy o tym mówili później. Teraz nie mów. To cię męczy.
- Chcę mówić... Czy jesteś zupełnie pewna, że ten, którego widziałaś, był
zmartwychwstałym Jezusem?
- Nie mogłam się omylić. Mówiłam do Niego, a On mówił do mnie.
Całowałam Jego stopy przebite gwoździami...
- Nie potrafię w to uwierzyć... Nie mogę... Wszystko w moim życiu, co
wydawało się prawdą, okazywało się kłamstwem...
- Jednak kochałeś Klaudię naprawdę.
- Nie umiałem jej kochać. Nie mogła zobaczyć mojej miłości. Nie potrafiłem
uczynić ją szczęśliwą... A On przyszedł i zabrał ją...
- Więc jednak wierzysz, że żyje?
- Wierzę... i nie wierzę... - urwał.
Stawało się coraz duszniej. Powietrze zdawało się leżeć kamieniem na
piersiach. Dławiło. Zahuczało - i ziemia zakołysała się pod stopami jakby była łodzią,
którą poderwała fala. Zadźwięczały naczynia przesuwające się po stole. Na czarnym
tle zawieszonej nad głową chmury pojawił się błyszczący zygzak. Huk, który się
zaraz potem odezwał, przypominał bolesne stęknięcie.
Spojrzała przez balustradę w stronę miasta. Zobaczyła jak drogą, prowadzącą
w stronę portu, posuwa się wąż ludzi, wózków i powozów.
- Ludzie uciekają z miasta - stwierdziła. - Przestraszyli się wstrząsów...
Nagle rozległ się ogłuszający huk. Można by sądzić, że sto piorunów uderzyło
jednocześnie. Pęd powietrza był tak silny, że padła na ziemię. Zatrzęsła się cała góra.
Z drzew posypały się liście i szyszki. Z wierzchołka Wezuwiusza strzelił w górę
ognisty słup. Sięgnął po same niebo, wbił się w wiszącą nad szczytem chmurę i
rozmazał się w niej. Przez chwilę wyglądało jakby nad Kampanią stał olbrzymi
grzyb. Potem z chmury posypały się kamienie. Leciały z nieba na kształt ulewnego
deszczu. Były gorące, więc gdzie padały, wypalały trawę. W powietrzu rozpostarła
się woń siarki.
Kilka kamyków, na szczęście drobnych, uderzyło ją po plecach. Zerwała się
na nogi, podbiegła do fotela, zasłoniła sobą Piłata. Zaczęła wołać na służbę. Nikt
jednak nie pośpieszył na jej wołanie. Wokoło panował dziki hałas. Kamienie sypały
się ciągle. Wszystko spowił dym. Nie mogła niczego zobaczyć na parę kroków przed
sobą.
Wyciągnęła spod Piłata poduszkę i osłoniła nią jego głowę. Inną położyła na
swojej. Oboje krztusili się. Otoczeni byli dymem. Świat pełen był ryków, huków,
trzasków. Ziemia nie przestawała dygotać.
- Co to jest? - wołał. - Co się dzieje?
- Na pewno wybuchł Wezuwiusz...
Sypiące kamienie przemieniły się w ulewę czegoś białego i drobnego.
Przypominało śnieg, który poznała w ciągu lat pobytu w grocie. Ale to nie był śnieg.
Padał gęsto. To był gorący popiół.
Znowu czuli gryzący zapach w gardle i bolesny ciężar gniotący piersi.
- Uciekaj... - powiedział. - Ukryj się... Zostaw mnie...
- Nie odejdę od ciebie.
- Idź... Przyślij ludzi...
- Nie trafię do domu... A oni nie odnajdą ciebie...
Popiół sypał, jakby ktoś rzucał na nich łopatami piasku. Zasypywał stopy i
parzył je. Choć przestępowała z nogi na nogę tkwiła w nim powyżej kostek. Coraz
większy zwał leżał na ciele Piłata.
- Duszę się... - wycharkotał.
Próbowała strząsnąć popiół z okrycia, jakie miał na sobie, ale jej samej coraz
ciężej było się poruszać. Czuła się żywcem zasypywana w grobie. I jej brakło
oddechu. Wokoło była rozhuczana piorunami noc.
- Umieram - doszedł ją głos Piłata. - To koniec... koniec...
- Nie! - zawołała. Stanęło przed nią odkrycie niby błyskawica. - Nie,
Poncjuszu! - Pochyliła się nad na poły zasypaną głową dawndgo prokuratora Judei. -
Nie! To On powraca! Och, uwierz, uwierz!
- Wierzę - doszedł ją zduszony głos, jakby dochodzący spoza kneblujących
usta zasłon.
Nad głową Piłata był już usypany kopczyk popiołu. Kształt jego ciała zniknął
pod kryjącym posłanie czarnym pyłem. Dalej była noc, ciemność rozrywana hukiem i
dygotem. Wszelkie światła zgasły. Była już uwięziona do pół ciała w popiele.
Zawołała ostatkiem sił:
- Maran atha!
Powtarzała to wezwanie ze zduszonego gardła, aż wreszcie w mroku zapalił
się blask i zobaczyła Tego, którego tak bardzo pragnęła ujrzeć.
25 sierpnia 1987 roku W 37-ą rocznicę śmierci Elżuni.