Wilcza
krew
smoczy
ogień
fabryka słów
www.fabryka.pl
Romuald Pawlak
Wilcza
krew
smoczy
ogień
Ilustracje
Jan J. Marek
fabryka słów
Lublin 2006
GTW
Od Autora
Magów ani smoków nie wymyślili wcale autorzy fantasy. Jeden z najsławniejszych
czarnoksiężników, doktor Torralba, żył na dworze Ferdynanda Katolickiego. Wsławił się
podróżą na kiju, podczas której odwiedził Rzym i zaraz powrócił do madryckiego pałacu, aby
opowiedzieć o plądrowaniu Wiecznego Miasta przez wojska cesarza Karola V. Po kilku
dniach kurierzy poczty dyplomatycznej przywieźli potwierdzenie jego słów.
Podobnie z jednorożcami czy smokami - obok literackich opowieści zdarzają się
trudniej wyjaśnialne historie. Kiedy o jednorożcach opowiada egzaltowana dziewica, która
samotnie wybrała się do lasu, możemy to złożyć na karb emocji. Lecz co zrobić, gdy
poważny zakon rycerski - joannici, dziś zwani kawalerami maltańskimi - odnotowuje w
swych kronikach, że jeden z wielkich mistrzów, Dieudonné de Gozon, w młodości pokonał
smoka na Rodos i to przeważyło za jego wyborem?!
Może dlatego tak cenię pewnego historyka, Jerzego Topolskiego. We „Wprowadzeniu
do historii" pisze o faktycznej niemożliwości odtworzenia, jak wyglądała jakaś epoka, jaki był
jej rzeczywisty kształt: Przeszłość oczywiście istniała niezależnie od historyków, królowie żyli
i prowadzili wojny, zaś zbrodnie Hitlera nie były złudzeniem czy wytworem wyobraźni, jednak
po przeminięciu tego co było, to wszystko zdane jest na naszą łaskę. I dalej: Jeśli nie da się
opisać (odzwierciedlić, zrekonstruować) wszystkiego, a przecież nie mamy prawa, by z góry
coś z owej przeszłości wyłączyć jako niegodne pamięci czy nieważne, to co nam pozostaje?
Co pozostaje, chyba najgenialniej pokazał G.G. Kay. W swoich powieściach pisarz ten
umiejętnie łączy historię z fantastyką, choć w zależności od książki proporcje obu tych
elementów bywają różne. Zawsze jednak są to spekulacje na marginesach historycznych
opowieści.
Każde z zawartych tu opowiadań - dziejących się na przestrzeni tysiąca lat: od czasów
pewnego bułgarskiego cara, który przeciwstawił się Bizancjum, po czasy współczesne nam i
pewnemu szalonemu hotelarzowi ma swoje źródło w jakiejś prawdziwej anegdocie, jak tej z
wyborem wielkiego mistrza zakonu joannitów.
Zapraszam zatem do świata, w którym źródłem i materiałem jest historia, a przyprawą
- fantastyka.
Co
można
zyskać,
wertując
sobie
„Encyklopedię
kultury
bizantyńskiej"? Gdy palec przypadkiem natrafi na hasło Prilep, z
krótkiej notki o twierdzy, będącej przed wiekami świadkiem dramatu
wojsk bułgarskiego cara Samuela, może się zrodzić nawet
opowiadanie.
Sama anegdota jest autentyczna: dwóch władców, bitwa,
wreszcie ta straszliwa armia ślepców, która kilka dni po walkach w
górach niedaleko Prilepu wróciła do miasta. I fakt, że Samuel
naprawdę padł jak rażony gromem na widok tych nieszczęśników, a
po kilku dniach zmarł.
Lecz okrucieństwo tamtej sceny sprzed tysiąca lat po
doświadczeniach XX wieku już nie robi takiego wrażenia. Zresztą i w
tamtych czasach krwawe jatki na równie wielką skalę zdarzały się
niejednokrotnie - w końcu ładnych kilka razy ze szczętem wyrżnięto
obrońców jakiegoś miasta, jeżeli nie chcieli otworzyć bram
oblegającym. Musiało kryć się w tym coś więcej...
I kryło - pozornie wojnę toczyły ze sobą młoda Bułgaria i
grzęznące powoli w mroku dziejów Bizancjum, lecz w istocie był to
trwający niemal całe życie konflikt pomiędzy Samuelem a Bazylim II,
dwiema niezwykłymi osobowościami tej części średniowiecznej
Europy. Bitwa nieopodal Prilepu to tylko efektowne zwieńczenie owej
rywalizacji.
Czy dwaj władcy walczyliby tak krwawo i bezpardonowo przez
cztery dekady, gdyby szło tylko o politykę i interesy? Gdyby nie cienie
przodków, którym obaj próbowali dorównać?
Armia ślepców
Cisza w prywatnej komnacie cara Samuela była tak wielka, tak nieznośna, trwała tak długo,
ż
e komuś mniej cierpliwemu niż jego doradca Tiabros mogła się wydawać czymś strasznym.
Mnich był jednak przyzwyczajony do tych chwil, kiedy władca zapadał w głęboki namysł.
Usiadł obok swego pana przy kominku, na którym płonęły sosnowe drwa, i obserwował go ze
spokojem.
Samuel wciąż milczał i milczał. Tylko drobne mięśnie grające na twarzy cara
ś
wiadczyły o targającym nim napięciu.
Wreszcie rzekł sucho:
- Odpraw ją. Nie muszę się wciąż uciekać do czarów, żeby rządzić państwem.
Mnich powstał ze swego miejsca. Górował teraz nad władcą - i byłaby to niebywała
wprost obraza, karana gardłem, gdyby obaj nie znali się tak długo, niemal od dziecka. Samuel
nigdy nie traktował swego doradcy jak innych.
- Ale ona... - zaczął Tiabros.
Władca spojrzał na niego zimnym, spokojnym wzrokiem. Lecz gdzieś tam, na dnie
tego spojrzenia, wprawne oko mnicha dostrzegło rozpacz.
- I nikt nie może się dowiedzieć o tej propozycji, rozumiesz? - kontynuował Samuel
tonem, jakim raczej należałoby wydawać rozkazy śmierci niż poufne dyspozycje.
Doradca skinął głową, zgiął się w niskim pokłonie. Żałował teraz, że nie odmówił
księciu Dymitrowi, kiedy ów nakłaniał go do podsunięcia tej kobiety carowi.
- Tak, panie mój - rzekł cicho. - Czym prędzej się jej pozbędę.
*
Wieszczka nie potrzebowała słów Tiabrosa. Sama domyśliła się wyniku rozmowy. Siłę swych
rad i przepowiedni po równi czerpała ze świata nadnaturalnego, jak też uważnej obserwacji
gestów oraz twarzy ludzi, którzy szukali u niej pomocy.
- Popełnił błąd - powiedziała, poprawiając czarną, prostą suknię. Spojrzała mnichowi
prosto w oczy, uśmiechnęła się ze smutkiem, wreszcie sięgnęła po futrzany płaszcz, dar od
księcia Dymitra. - Błądzi w ciemnych korytarzach, a potrzebuje choć promyka światła, który
naprowadzi go na właściwą drogę...
Tiabros podszedł i chwycił ją za ramię. Ścisnął gniewnie, z całej siły, jak opierającą się
kozę.
- Nie ty będziesz światłem naszego cara! Ciesz się, że nie kazał cię zabić. Wracaj do
swego pana i raduj się pobytem w naszej Ochrydzie, póki możesz.
Kobieta prychnęła cicho. Po raz ostatni rozejrzała się po komnacie. Nigdy nie była tak
blisko władcy. Nawet stąd czuła jego rozdzierającą samotność, smutek i potrzebę rozwiania
krążących nad jego głową mgieł. Także obaw o przyszłość.
- Naprawdę powinien mnie wysłuchać... - podjęła.
Mnich z rozmachem uderzył ją w twarz. Zdziwił się własnej reakcji, może nawet
trochę przestraszył, uniósł rękę, jakby chciał coś zrobić, może przeprosić zaskoczoną
wieszczkę, ale po chwili wahania tylko wskazał jej drzwi.
W milczeniu, pocierając dłonią bolący policzek, podążyła ku wyjściu.
Wracaj sobie do księcia - pomyślał Tiabros z nagłą złością.
*
Zostawszy sam, car odsłonił swą prawdziwą twarz.
Był stary i czuł się stary niby biblijny prorok, którego imię nosił. I jak on, spoglądając
w przeszłość, mógł rzec: Moją zasługą jest ich zjednoczenie. Jak Samuel biblijny zjednoczył
Izraelitów przeciw Filistynom, tak ja zebrałem plemiona i ziemie przeciw ciemiężcy, dałem
swym ludziom własne państwo.
Teraz jednak to wszystko wymykało mu się z rąk. A winien temu był ów przeklęty
władca Konstantynopola, Bazyli II.
Obaj młodo wstąpili na swe trony. Wojnę toczyli od kilku dekad, niby w imieniu
państw, ale było w tym coś osobistego, jakaś gra sił i charakterów, mocowanie się niby w
zapasach. Zacięci wrogowie, którzy nigdy nie spojrzeli sobie w twarz...
Pośród osobistych rzeczy w jednej ze skrzyń Samuel trzymał medalion z obliczem
Bazylego. Był to portret władcy, który porzucił już hulaszczy i lubieżny tryb życia, z jakiego
ongiś słynął. Portret mężczyzny surowego, podejrzliwego i drażliwego. Skupionego na
jednym celu: rozszerzeniu granic Cesarstwa tak bardzo, jak to tylko możliwe za życia jednego
człowieka.
Czasem Samuel przeklinał go, jak podczas tej greckiej wyprawy, kiedy został ranny w
bitwie z bizantyńskim wodzem Niketasem Uranosem na ziemiach Peloponezu. Częściej
jednak patrzył w oblicze władcy Bizancjum z triumfem, pytając: No i co, stary głupcze? Co
teraz powiesz?
Ich drogi po raz pierwszy skrzyżowały się, kiedy młody basileus poprowadził swą
inauguracyjną wyprawę prosto na bułgarskie ziemie przeciw młodemu, ledwie obdarzonego
insygniami władzy carowi. Wtedy najeźdźca dotarł aż do Serdyki, sięgnął serca
słowiańskiego państwa. Jednak miasta, mimo oblężenia, nie udało mu się zdobyć. I to Samuel
był wtedy górą, bo we Wrotach Trajana zastawił pułapkę na powracającą bizantyńską armię,
dokonał istnej rzezi. Do dziś na wspomnienie tamtego triumfu staremu carowi lśniły oczy.
Och, ależ ci Grecy uciekali... Wytoczoną z nich krwią można by wykreślić szlak aż do
Konstantynopola, ha!, nawet dalej, aż ku Doryleum...
Była to zapłata za wcześniejsze upokorzenie, kiedy to władca bułgarskiego państwa,
Borys II, spętany więzami niewoli uświetnił triumf Jana Tzymiskesa w stolicy. Samuel
zmazał tę hańbę.
Chciał jednak więcej. Pragnął być niby Symeon, którego z honorami przyjęto w
Konstantynopolu. Który z rąk tamtejszego patriarchy przyjął koronę basileusa Bułgarii, a
wreszcie niemal został uznany za współcesarza, co prawem sukcesji otworzyłoby mu drogę
do tronu Bizancjum.
Niemal. Dworskie intrygi zniweczyły plany Symeona. Młody Samuel, połykając
kolejne ziemie słabego Cesarstwa, zamierzał naprawić ten błąd.
Teraz już gorzko śmiał się z tych planów żądnego greckiej krwi młokosa, jakim był
niegdyś. Być może gdyby trafił na kogoś innego... jakiegoś malowanego paniczyka bojącego
się doradców, skupionego na czytaniu ksiąg i dworskich zabawach...
Czemu los skrzyżował jego drogi z tym człowiekiem, który jak on nie znosił cudzej
potęgi u własnego boku? Cesarzem-żołnierzem, nie zaś, jak to zwykle tam u nich bywało,
cesarzem-erudytą oderwanym od spraw ziemskich, błąkającym się pośród oparów
teologicznych czy prawnych dogmatów.
Bazyli na początku z trudem wytrzymywał napór bułgarskich armii. Te docierały
nawet pod mury Adrianopola. Lecz z czasem przezwyciężył własne słabości, przebudził się w
nim prawdziwy wojownik. Ostatnich dziesięć lat to były triumfy Bizantyjczyka, co ze
smutkiem przyznawał Samuel. Cesarz już zdołał oderwać Macedonię i Tesalię, odbierał
miasto po mieście, twierdzę za twierdzą, a teraz zamierzał wydać Bułgarom walną bitwę
pośrodku ich ziem. Car nie miał złudzeń: w lecie wszystko się rozstrzygnie.
Tak... Wszystko wymykało mu się z rąk. A co gorsza, jego jedyny syn, Gabriel
Radomir, nie nadawał się na następcę. Brakowało mu charakteru, umiejętności rozmawiania z
ludźmi, a wreszcie najzwyklejszego rozumu, aby mieć w trudnych sprawach własne zdanie.
Szkoły, do których Samuel posyłał syna, nauczyły go ogłady, lecz nie męstwa ani
przenikliwości władcy. Car z obawą spoglądał w przyszłość i nie pocieszał go fakt, że Bazyli
ma podobne problemy ze schedą.
Obaj byli teraz starzy i schorowani. Jeden pragnął zachować to, co z takim trudem
stworzył, drugi pragnął to odebrać, aby ze swej potęgi stworzyć pomnik na wieczność.
I to Samuel wciąż się cofał w tej grze, tracił siły. Bazyli triumfował.
Car podszedł do skrzyni, wygrzebał medalion. Otworzył go i popatrzył z nienawiścią
na posępne, podobne do wrony oblicze swego wroga.
- Jak cię pokonać? - mruknął.
Naraz ogarnęła go fala gorąca, atak niepohamowanej wściekłości. Rzucił medalionem
o podłogę. Podniósł, rzucił jeszcze raz... i jeszcze... Dopiero wtedy się uspokoił. Kopnął go
pod sofę. Tam jest twoje miejsce - pomyślał mściwie. - W proch i kurz, w niepamięć!
Brzęk zwabił Tiabrosa, który pojawił się z niemym pytaniem na twarzy.
- Nic się nie dzieje! - uspokoił go Samuel, uśmiechając się gorzko.
Mnich odpowiedział równie kwaśną miną.
- Bardzo głośno myślisz, panie.
Car tylko niecierpliwie machnął ręką.
- Lepiej mi powiedz, co sądzisz w takiej sprawie: twoim zdaniem, ze złej matki może
się zrodzić dobry syn?
Doradca dobrze znał swego pana, bez trudu podchwycił tok jego myśli.
- Myślisz, panie, o Teofano, jego matce? Może i zaczynała jako prosta kobieta, może i
była morderczynią, jak wieść niesie... Ale dla swych dzieci chciała dobrze. I on też może dla
Bizancjum dobry...
Samuel skrzywił się. Nic jednak nie rzekł, bo w słowach Tiabrosa było sporo racji, a
cenił go za prawdę, nie za głupstwa wypowiadane ze strachu lub umysłowej nędzy.
- Jak do niego dotrzeć? - spytał z rozpaczą. - Próbowałem go szpiegować, otruć, a
nawet zawiązać tajny sojusz przeciw niemu z serbskimi góralami. I wszystko na nic. A teraz
nęka nas, wiosną znów spróbuje zaleźć za skórę, wymieść z gniazda, w którym siedzimy...
Mnich westchnął.
- Prawdziwy dziedzic Teofano z niego, panie mój. Trzyma władzę i nie puści, gotów
posunąć się do wszystkiego... Nie wiem, czy ktokolwiek ma na niego wpływ... Przecież
wiesz, że z nikim niemal się nie spotyka, a decyzje podejmuje sam. Może się boi, a może nie
ufa... W polu go trzeba będzie pokonać, innej rady nie widzę.
- To wiem i bez ciebie - rzekł zawiedziony Samuel. Szukałem łatwiejszego sposobu.
Tiabros zawahał się.
- Panie, mogę ją przy...
Uniesiony w niemym ostrzeżeniu palec cara sprawił, że doradca zamilkł w pół słowa.
Bezradnie rozglądał się po komnacie. Była niemal pusta. Wystawniej wyglądały pokoje
choćby księcia Dymitra, a nawet - co mnich konstatował z pewnym wstydem - jego własna
izba. Samuel nie lubił przepychu. To też łączy go z tym ascetycznym starcem rezydującym w
Konstantynopolu - pomyślał z nagłym zaskoczeniem Tiabros.
- Odejdź - nadspodziewanie łagodnie poprosił jego pan. - Chcę się pomodlić w
samotności.
*
Rankiem, ledwie wstał, posłaniec od Dymitra przyniósł mu list. Książę prosił o spotkanie w
cztery oczy.
Samuelowi również to odpowiadało. Chciał bez świadków porozmawiać o zbliżającej
się kampanii. Wczoraj, w środku ciemnej nocy przebudził się z krzykiem, a później wstał i
wypił kilka łyków wody. Nie mogąc spać, przemyślał sprawę. Bitwa w otwartym polu była
ryzykowna, ale można spróbować zwabić starego lisa w pułapkę.
Dymitr wkroczył do komnaty niczym do zbrojowni. Krok miał sprężysty, postawę
wojowniczą. Przyklęknął na kolano, chyląc głowę, ale gdy car dał znak, żeby porzucili
ceregiele, w spojrzeniu dowódcy bułgarskich wojsk natychmiast pojawił się twardy błysk.
- Odprawiłeś ją, panie? - zaczął.
W pierwszej chwili car nie bardzo wiedział, o co chodzi księciu, dopiero po chwili
domyślił się, kogo Dymitr ma na myśli. Westchnął ciężko.
- Odprawiłem - przytaknął. - Przecież wiesz, że korzystałem z wieszczek nieraz. I nie
uchroniło nas to od klęsk...
Książę spochmurniał.
- Ona jest inna. Sprawdzona.
Samuel zrobił kilka szybkich kroków po komnacie. Roześmiał się ochryple.
- Sprawdzona jak ta, która kazała nam iść na Adrianopol, w drugą stronę świata,
podczas kiedy Bazyli oblegał nasz Widyń? Miało to odciągnąć Bazylego, twierdziła
zapatrzona w żywą wodę. Cesarz na pewno ruszy ratować swe miasto... A tymczasem osiem
miesięcy oblegał naszą twierdzę, i co nam dało splądrowanie Adrianopola? Od dziesięciu lat
próbujemy bezskutecznie odzyskać tę warownię. Tyle nas kosztowała porada owej kobiety...
Przerwał, by po chwili dodać jeszcze:
- Tak, pamiętam, że nie ty wtedy dowodziłeś wojskami. Ba, nie ty proponowałeś mi
tamtą wieszczkę...
- Ona już parę razy przepowiedziała prawdę mruknął zaczepnie czerwony na twarzy
książę. - Można by jednak z tego skorzystać... Co szkodzi?
Car podszedł do okna. Na dziedzińcu wymiecionym ze śniegu, którego w nocy
napadało po kolana, jacyś wyrostkowie ćwiczyli się w walce na drewniane miecze. Samuel
gestem zaprosił Dymitra, wskazał mu dzieciaki.
- Nam są potrzebne męstwo i rozum - rzekł. - Może szpiedzy. Wszystko rozstrzygnie
się latem, jak znam życie, za sprawą miecza i łuku.
Westchnął, podszedł do stolika przy jednej ze ścian. Nalał wina do dwóch srebrnych
pucharów. Jeden podał księciu, drugi zbliżył do ust i upił łyk trunku.
- Dymitrze, chłopcze, ty naprawdę wierzysz w jej brednie? - spytał wreszcie. -
Jesteśmy tu sami, nikt nie słucha, to ci powiem wprost: kiepski byłby z ciebie dowódca, jakby
zamiast żołnierzy musiała walczyć za ciebie baba! A przecież cenię cię, bo żeś waleczny i
wygrałeś mi niejedną bitwę bez pomocy wróżek czy demonów, samym tylko solidnym
ż
ołnierskim rzemiosłem!
Książę jeszcze mocniej poczerwieniał na twarzy, zagryzł wargę tak bardzo, że zdało
się - jeszcze chwila i tryśnie krwią. Nic jednak nie odrzekł.
*
Tej nocy w komnacie księcia Dymitra świece płonęły długo, a wokół unosił się zapach ziół.
- Musi się strzec Radomira - jęczała wieszczka. Powiedzcie mu... kiedy na niego
spojrzy... jego zimny oddech przyniesie carowi śmierć...
Książę wzruszył ramionami. Nie było w otoczeniu Samuela nikogo, kto by się tak
zwał, poza odesłanym z dworu jego synem. Trzeba będzie o tym pamiętać... w stosownej
chwili. Dymitr uśmiechnął się okrutnie samymi wargami, nie odsłaniając zębów.
Sięgnął po przyszykowany powróz.
Być może powinien obawiać się skutków tego, co zamierzał uczynić. Był jednak
jeszcze niestary, miał dopiero trzydzieści dwa lata. I łaknął władzy, którą nie będzie musiał
się z nikim dzielić.
*
Dwa dni później psy na przedmieściach wygrzebały ze śniegu ciało wieszczki. Obok leżał
okuty kij podróżny i tobołek z rzeczami.
Byli tacy, co się zdziwili, czemu kobieta opuściła stolicę i samotnie powędrowała
zimowym szlakiem.
Znaleźli się jednak i tacy jak Tiabros, których modlitwa tego dnia była gorliwsza niż
zwykle, jakby ich winy były większe.
II
To było coś znacznie gorszego niż porażka z ręki Niketasa Uranosa na Peloponezie,
przypadkowa, zadana w czasie łupieżczego rajdu, na obcej ziemi! To była zasadzka
szczwanego lisa, który pozwolił im wleźć na przełęcze Biełasicy, niby to uciekając... I naraz
okazało się, że jego wojska są wszędzie, po prostu wszędzie, zaciskają pierścień okrążenia
wokół armii Samuela! Jakim cudem basileus przeprawił swe oddziały przez rwący, wezbrany
Strymon?! Jakim cudem, zamiast wpaść w pułapkę, sam zdołał ją zastawić?!
Gdyby nie poświęcenie Dymitra, stary car już by nie żył, nie uszedłby z zasadzki.
Wykpił się ledwie poważną raną uda. Leżał teraz bezsilnie na wozie skaczącym na wertepach
niby kozica, jęczał, gdy koło trafiało na większą nierówność i wóz podskakiwał, wyrzucając
w powietrze miękkie koce wraz z Samuelem.
Ucieczkę prowadził jeden z tutejszych znający te góry jak własną kieszeń. Wysforował
się naprzód, dając grupce towarzyszącej władcy sposobność zamienienia kilku poufnych
słów.
- Książę Dymitr walczy jak nigdy dotąd, jak sam diabeł wcielony! - pocieszył
markotnego cara Tiabros jadący konno obok wozu. - Jeszcze nie wszystko stracone! Jakoś
wycofa się z ludźmi. Bazyli nie zdoła przecież całej armii przerzucić byle jakimi
przeprawami, a mosty pozrywane!
Samuel pokręcił głową. Był coraz bardziej blady. Z rany wciąż sączyła się krew.
- To nie wystarczy - stęknął. - Ocali ćwierć armii, jak Bóg da.
Naraz zakręciło mu się w głowie. Zamknął oczy i zapadł w niespokojną drzemkę.
Spoglądając na rannego cara, doradca zastanawiał się, czy dowiozą go żywego do
Prilepu oddalonego o trzy dni marszu, więc ze dwa dni ostrej jazdy.
Zbliżył się do przewodnika i zagadnął go o to.
- Te góry niejednego zmogły - odparł ten. - I myśma też się cudem wyrwali. Ale skoro
już, damy radę dotrzeć do miasta, moja w tym głowa.
Tiabros wzruszył ramionami. Każda góra, u stóp której się przegrywa, jest zła dla
pokonanego. I dobra dla zwycięzcy. Mnich miał nadzieję, że nigdy, przenigdy już tu nie
wróci.
W dali ponad masywem wznosił się wysoki szczyt nakryty śniegową czapą,
gdzieniegdzie tylko odsłaniający granitowe żebra sterczące jak szkielet kościotrupa.
Mijali go z lewej, schodząc do długiej doliny, w której leżał Prilep. Przewodnik
uśmiechnął się do własnych myśli. Widząc strach mnicha, nie podzielił się wiedzą, że tutejsi,
mimo iż dobrze znali straszliwe lawiny schodzące z owej góry, nadali jej miano Radomir
W tutejszym dialekcie pogadać z Radomirem oznaczało śmierć w górach.
*
Samuela obudziło słońce. Zasłony sprawiły, że nie raziło, a tylko ożywczy, przesiany przez
materię blask docierał do łoża cara, rozgrzewając jego słabe ciało.
Dłuższą chwilę stary władca leżał bez ruchu, przypominając sobie, kim jest, gdzie jest
i co tu robi. Potem pamięć podsunęła pogrom w biełasickim paśmie, ranę, paniczną
ucieczkę... Skrzywił się z niesmakiem i zdecydowanym ruchem odrzucił skórę nakrywającą
go po brodę.
Udo obwiązane było grubym opatrunkiem, spod którego wyciekała lecznicza maść.
Nie bolało. I nie wyczuwał zapachu gangreny. Będzie dobrze - pomyślał. Gdzieś zza ściany
dobiegał szmer rozmów, jednak Samuel był jeszcze senny i słaby, nie paliło mu się do
towarzystwa.
Po chwili usłyszał skrzyp zawiasów i ktoś przestąpił próg komnaty. Car odwrócił się w
tamtą stronę, ale opończa zawieszona nad wejściem skrywała postać wchodzącego.
- Kto? - spytał półgłosem.
- Ja, panie. - Rozpoznał głos Tiabrosa. Mnich wszedł do środka, starannie zamykając
za sobą drzwi. Przysiadł na prostym, drewnianym zydlu przy łożu swego władcy, spoglądając
na niego badawczo.
- Jak długo leżę? - sarknął Samuel.
- Trzy dni - z wahaniem odparł doradca. - Rana dosyć ciężka, sporo krwi straciłeś,
panie...
Car pomilczał chwilę. Trzy dni... a więc jak nic sześć od bitwy.
- A Dymitr? Co z armią?
- Nie chcę żadnego pono! - przerwał mu zniecierpliwiony władca. - Na co czekasz? Aż
tu umrę?! Jutro wstaję z łoża, a ty spiesz sprawdzić, co się dzieje. Jak nie wiesz, gońców
pchnij, uczyć cię mam?! Do diabła, czemu wcześniej tego nie zrobiłeś?!
Tiabros poruszył się niespokojnie. Zydel zatrzeszczał, jakby miał się rozpaść pod jego
ciężarem, choć mnich był szczupły, by nie rzec - chudy. Cóż, meble tu takie, jak i miasto:
biedne - pomyślał Samuel. - Nie to, co w Ochrydzie. Prilepski zamek, gdzie się teraz
znajdowali, w niczym nie przypominał fortecy w stolicy.
- Nie wiem. Wróciły jakieś luźne grupki, reszta pono pod wodzą Dymitra wciąż się
bije...
Doradca prawie wybiegł z komnaty.
Zaraz potem, jakby przywołany przez Tiabrosa, wkroczył do niej medyk, starszy
brodaty mężczyzna o spojrzeniu pijawkarza, który odruchowo szuka u chorego miejsca na
ciele, gdzie mógłby ulokować swe oślizgłe stworzenia. Obejrzał ranę, pokiwał głową,
wreszcie orzekł, że za tydzień Samuel będzie mógł wstawać.
Później służba przyniosła posiłek. Car wypił trochę rosołu, poskubał pieczystego,
wmusił w siebie jabłko, wreszcie gniewnym ruchem ręki odprawił całą tę hałastrę.
- Precz! Muszę pomyśleć!
Poczuł się na siłach, aby podumać nad kolejnym ruchem. Bazyli wygrał bitwę. Ale czy
wygrał wojnę - oto pytanie! Nie potrafił się jednak skupić. Ciągle wracało do niego to samo
pytanie, które niby robak drążyło jego umysł od lat.
Przecież nie jestem tak okrutny jak Krum, nie pijam z czaszki żadnego bizantyjskiego
cesarza - pomyślał z rozpaczą Samuel, bezsilnie mnąc pościel. - Chcę tylko dobra swego
państwa. Chcę, żeby trwało. Boże mój, czy to naprawdę zbyt wiele?
Gdzieś tam Bazyli zapewne triumfował. A w sercu cara nienawiść mieszała się z
goryczą.
On byłby gotów zmienić swe obyczaje. Skorzystałby z mojego czerepu zamiast ze
stołowego srebra, gdyby zaszła taka potrzeba - ciągnął swe ponure rozważania władca
Bułgarów. - Przecież już zmienił zwyczaje wojenne. Zamiast rozpoczynać kampanię w pełni
wiosny i powracać na swe ziemie w końcu lata, jak przystało cesarzowi, ten wściekły wilk
gotów zimować tutaj, walczyć, póki nie osiągnie celu! I chwytał się każdego sposobu, nawet
podłej zdrady. Dracz nie padł, mury nie zostały wzięte siłą. Bizantyńczyk przekupił ludzi,
miasto bez choćby dnia walki przeszło na jego stronę. Czy teraz taki los czeka Prilep? Ja tu
leżę, czekając na Dymitra, a może już kupczą mną jak kurą na targu? Może gwarancje dla
miasta są warte dla Bazylego widoku starego cara prowadzonego na postronku niby rzeźne
cielę?
Wreszcie, nie wymyśliwszy niczego poza kolejną próbą skrytobójczego zgładzenia
basileusa, usnął.
*
Kiedy znów się obudził, dzień zmierzał ku końcowi. Słońce zniknęło już z okna.
Uderzyła go cisza.
I to właśnie ona naprawdę zaniepokoiła władcę. Życie w zamku nigdy nie cichnie, a
teraz było tak, jakby przez Prilep przeszła zaraza i tylko starego cara Bóg oszczędził.
- Tiabros! - krzyknął.
Głucho... Gdy tylko umilkł jego głos, w komnacie zaległo przykre milczenie. Władca
nie słyszał nawet żadnego szczura czy myszy, jakby żywina też się poukrywała w dziurach.
Dopiero po dłuższej chwili niepewnie skrzypnęły drzwi. Samuel uniósł się ciężko na
łokciu. Jęknął, bo udo natychmiast ogarnął płomień bólu.
- Leż, panie - poprosił mnich, podchodząc. - Nic... nic się nie dzieje, naprawdę -
zapewnił. Ale jego mina świadczyła o czymś wręcz przeciwnym. Nie umiał łgać. Może
dlatego car zaufał mu kiedyś i nigdy się na nim nie zawiódł.
- Nie kłam! - stęknął teraz boleśnie, próbując podnieść się z łoża. - Klęska? Miasto
wzięte? Pomór? No mów, przebrzydły klecho, mów, nie oszczędzaj mi prawdy! - Jego ręka
mocno zacisnęła się na ramieniu Tiabrosa.
Doradca w milczeniu pomógł Samuelowi stanąć na nogi, widząc, że nie zdoła
utrzymać go w łożu niby chorego dziecięcia. Chwiejąc się lekko na nogach, sycząc z bólu,
jakim promieniowała rana na udzie, stary władca zrobił kilka kroków, sięgnął po leżący na
niskiej ławie pod ścianą płaszcz z rysich skór.
- Mów, co się dzieje! - podniósł głos. - Natychmiast!
Tiabros westchnął ciężko i rzekł wreszcie, z trudem przeciskając słowa przez gardło:
- Nasza armia wraca... pobita...
Na Samuelu nie zrobiło to wielkiego wrażenia. Uciekając z biełasickich przełęczy,
zdawał sobie sprawę, że bitwa przegrana. Skoro część armii wraca, trzeba czym prędzej
organizować obronę, bo za uciekinierami może już ciągnie Bazyli ze swym wojskiem.
- Wyjdźmy... Trzeba im pokazać, że car żyje... Natchnąć nową nadzieją... - rzekł
ciężko władca.
Tiabros próbował coś powiedzieć, ale Samuel nie dał mu dojść do słowa. Pierwszy
wyszedł z komnaty.
*
Doradca ze swym panem wyplątali się z zamkowych korytarzy i doszli do bramy, którą -
według słów gońca - miały nadejść resztki carskiej armii. Tam zdążył się już zebrać spory
tłum ciekawskich. Wierzeje były otwarte, krata podniesiona. Do środka wkraczała właśnie
pierwsza grupa ludzi, a droga prowadząca do warowni była czarna od głów postępujących za
nimi towarzyszy.
Szli jeden za drugim, niepewnie wystawiając przed siebie ręce jak ślepcy. Car z
początku nie rozumiał dlaczego, ale tylko z początku... Niemal wszyscy
BYLI
ś
lepcami. Im
więcej wkraczało ich na wielki plac zaraz za bramą, tym straszniej to wyglądało. Tylko
gdzieniegdzie któryś z żołnierzy błyskał jedynym ocalałym okiem i prowadził innych dalej w
głąb twierdzy, tak jak wcześniej prowadził ich do Prilepu.
W świetle zmierzchu ta karawana ociemniałych oraz ich jednookich przewodników
wyglądała gorzej niż senny koszmar. W majaku pojawia się zwykle kilka, kilkanaście
mrocznych postaci i groźny opar strachu. A tu... przed oczyma Samuela szła wielotysięczna,
niemająca końca armia ślepców. Stary car nie mógł się przebudzić i otrząsnąć z narastającej w
nim grozy. To działo się naprawdę.
Wszyscy milczeli. Tłum wojaków wlewał się powoli w bramy miasta, powłócząc
nogami, z wyciszonym, zrezygnowanym jękiem. Stało się jasne, że Bazyli odesłał wszystkich
pochwyconych na przełęczy Biełasicy, wcześniej trwale ich okaleczywszy.
Samuel do bólu zaciskał zęby. Posłał tę armię na ryzyko wojenne, sam też się przed
nim nie uchylił, rwąca rana w udzie świadczyła o tym najdobitniej. Gdyby ci ludzie po prostu
zginęli, jak to zwykle ma miejsce cóż, zniósłby to tak, jak władcy znosili to od początku
ś
wiata i jak będą to znosić zawsze.
Lecz człowiek, którego tak nienawidził, odesłał mu ich niby żywych, a jednak
niezdatnych do niczego, jakby z listem w duchu: No i co, stary głupcze? Co teraz powiesz?
A poza tym - myślał z rozpaczą, gniewem i bezsilną wściekłością car - teraz trzeba
będzie zaopiekować się tymi ludźmi. Tyloma tysiącami ludzi! Jakie to koszty! Już by lepiej
było im zginąć w jakimś wąwozie! Co gorsza, przecież w kręgu swej rodziny czy wsi będą
obniżać morale. Także morale obecnych żołnierzy, bo który z nich chciałby zostać tak
okrutnie potraktowany, zamiast zginąć z honorem, jeśli już trzeba?
I wtedy w stronę Samuela skręciło dwóch ludzi. Jednym był jednooki przewodnik.
Drugim... całkiem ślepy Dymitr.
Wspierający się na Tiabrosie władca zrobił kilka kroków w kierunku księcia.
Współorganizatora wyprawy. A teraz ofiary tej wojny.
Kilka niezwykle ciężkich kroków. Jakby pokonywał wściekły nurt rzeki.
Przewodnik szepnął coś Dymitrowi, a gdy car i jego doradca byli już na wyciągnięcie
ręki, zgiął się w kornym pokłonie. Mnich pomyślał, że zaraz oszaleje, zacznie krzyczeć.
Zaczął bezgłośnie modlić się do Boga - nie, wcale nie o cud dla tych nieszczęśników, żeby
mogli wrócić do zdrowia. Prosił o łaskę szybkiego zapomnienia tej przerażającej sceny.
Dymitr stał sztywno jakby z obawy, że kiedy zrobi jakiś ruch, przewróci się i
ośmieszy. Krwawe oczodoły spoglądały na Samuela, który w milczeniu czekał. Czas zdawał
się zastygnąć - przynajmniej dla tych kilku osób.
Książę próbował coś powiedzieć. Poruszył bezgłośnie ustami raz i drugi... wreszcie
zamiast słów wydobył się z nich cichy, prawie niesłyszalny szloch. Opuścił głowę i zrobił
dwa niepewne kroki w bok. Jego przewodnik poderwał się z kolan, podtrzymał swego
wodza...
Władca także nie był w stanie wyrzec ani słowa. Dyszał tylko ciężko, coraz głośniej.
Na czoło wystąpiły mu grube żyły.
Naraz krzyknął niezrozumiale, ochryple, bardziej gniewnie niż z bólu - i bez czucia
padł na śnieg.
*
Tiabros czuwał przy łożu umierającego dzień i noc. Odchodził tylko na mszę do cerkwi. Raz
poszedł też do Dymitra, który zamknięty w swej komnacie z nikim nie chciał rozmawiać.
Doradcę cara jednak wpuścił. I, może powodowany okrucieństwem i złośliwością ponurymi
cieniami rozpaczy - a może chęcią powierzenia komuś swego straszliwego sekretu, wyznał,
co kiedyś uczynił i za co do końca swego nędznego życia będzie pokutować. Po tym
spotkaniu mnich wyszedł wstrząśnięty. Odtąd jego modlitwy były pełne łez.
Któregoś dnia wieczorem po mszy zaczepiła go jakaś babina zakutana w szmaty,
odstręczająca, śmierdząca biedną starością. Chciał ją odpędzić, by szybciej wrócić do swego
władcy, ale ona uczepiła się szaty mnicha jak rzep. Przystanął w końcu, pojmując, że prędzej
się jej pozbędzie, wysłuchawszy, co ma do powiedzenia.
Dyszała chwilę zmęczona walką z Tiabrosem, wreszcie spod sukni wyjęła zawiniątko.
Ze środka błysnęło kolorowe szkło.
- Straciłam na tej przełęczy syna - wychrypiała. Ale nasz car dobry był, nie ma we
mnie gniewu... Niech tu weźmie tę żywą wodę z cudownego źródła, namaści mu skronie. -
Wetknęła mnichowi buteleczkę w dłoń, zacisnęła troskliwie jego palce, żeby nie upuścił. -
Pomagało na straszne choroby, niech spróbuje, nie zaszkodzi... - zamilkła, bo cóż prosta baba
może więcej zrobić, jak dać to, co chowała najcenniejszego. Trzymała dla syna, ale temu już
co innego przecież pisane...
Patrząc na tę starą, pomarszczoną kobietę o oczach ongiś niebieskich, teraz
wypłowiałych jak niebo w bezchmurny letni dzień, doradca przypomniał sobie naraz twarz
tamtej wieszczki w Ochrydzie. I jej słowa.
Teraz dopiero pojął, że brzmiały jak prośba...
Tymczasem w mieście zaczęły naraz bić dzwony.
Mógł nadciągać Bazyli ze swymi wojskami. Albo gdzieś wybuchł pożar, chociaż
doradca nigdzie nie dostrzegał warkoczy dymu.
Nie potrafił jednak kłamać, nawet sam sobie. Wiedział dobrze, co naprawdę zwiastuje
to bicie dzwonów: car umarł.
Ukrył twarz w dłoniach. Szklane naczyńko wypadło mu z ręki.
Zabłysło światłem gasnącego dnia, nim utonęło w śniegu.
*
Dwa tygodnie po pogrzebie Samuela mnich Tiabros postanowił wyruszyć w ustronne miejsce,
poszukać sobie jakiejś pieczary w górach, tam pościć, medytować, a wreszcie umrzeć.
Zrazu próbowano go zatrzymać, tłumaczyć, że zły los się odwróci, a wojnę z
Cesarstwem wciąż można wygrać. Radomir, nowy car, chciał go nawet więzić, trzymać w
zamkniętej komnacie, póki nie wyjdzie z najgłębszej rozpaczy. Następcą Samuela
powodowało nie tyle współczucie, co świadomość, że stary mnich był doradcą ojca, więc ma
wiedzę, jakiej Radomir długo nie posiądzie.
Tiabros jednak uparcie wszystkim tłumaczył to samo: że nie chce oglądać upadku
swego państwa. Nie wyjaśniał, że miał w swym ręku nić lepszego losu wszystkich Bułgarów i
pozwolił jej się wymknąć z bezwładnych palców. We własnych oczach ponosił winę.
Powinien był bardziej nalegać. Zrozumiał to wreszcie, choć zbyt późno.
W końcu uznano, że bezpowrotnie oszalał z rozpaczy, a jego słowa sieją tylko ferment
pośród ludzi. Pozwolono mu więc wyjechać. Pobłogosławił mieszkańców Prilepu i ruszył w
swą ostatnią drogę.
Kto wie, może sam Bóg miłosierny wysłuchał jego próśb o łaskę szybkiego
zapomnienia, bo Tiabros nie dotarł daleko. Zaraz w drodze dopadły go wilki i rozszarpały na
ć
wierci, pożywiły się, a część kości rozwłóczyły nie opodal.
Twarz jednak pozostawiły nietkniętą. I ci, co znaleźli mnicha, zdziwili się, bo zamiast
grymasu przerażenia na obliczu starego ujrzeli... ulgę.
Mało kto pamięta, że rekonkwista, czyli trwające kilka wieków
mozolne odbijanie z rąk arabskich Półwyspu Iberyjskiego, zakończyła
się upadkiem Grenady dopiero 2 stycznia 1492 roku - tego samego, w
którym Krzysztof Kolumb dopłynął na Antyle, odkrywając przed nami
Amerykę.
Tak więc przez kilkaset lat w tej samej Kastylii, która później
miała się stać morską potęgą władającą wieloma krainami na trzech
kontynentach, istniała linia frontu i - rzecz jasna - szeroki pas ziemi
niczyjej. Nie władali nim ani Arabowie, ani Kastylijczycy, tylko ten,
kto aktualnie trzymał tam swoją armię - i trzymał w garści ten
skrawek gruntu, w który mógł wbić miecz.
A kiedy nikt nie prowadził tamtędy zbrojnych, ziemią niczyją
władały demony. Rodrigo de Ayala, bohater tej opowieści, miał
nieszczęście je spotkać.
Jaszczurczy pierścień
Dziczyzna, którą podano na stół, była stara i łykowata, słabo przyprawiona i mdła. Wino zaś
podłe - niewiele mu brakło do skwaśnienia na ocet.
Towarzyszom Rodriga de Ayali, częściej obcującym ze stadami baranów niż
bywającym na porządnych dworach, zdawało się to nie przeszkadzać. Napychali sobie
brzuchy, zachłannie popijając trunkiem, jakby pochodził z piwnic samego kastylijskiego
dworu. On sam jednak, wodząc ponurym spojrzeniem po wielkiej zadymionej izbie pełnej
ludzi, minę miał równie kwaśną jak wino w jego kubku obok drewnianego talerza.
Niczego lepszego nie mógł się jednak spodziewać. Diego de Hebredia, z marsową
miną zasiadający na honorowym miejscu przy długim, zagiętym w podkowę stole, musiał
mieć już dosyć darmozjada w swoim majątku.
Gościna, jakiej udzielił Ayali oraz jego giermkowi, w mniemaniu Hebredii miała trwać
miesiąc czy dwa. Dosyć, aby zapolować parę razy na dziką zwierzynę pośród wzgórz czy
posłuchać bardów, których nie odstraszała bliskość arabskiego miecza, za to przyciągał brzęk
złotej monety. Pomiędzy rozrywkami uczciwie zaś zająć się kłopotem, z którym Ayala tu
przybył. Tymczasem wyglądało, że gospodarz będzie musiał nieproszonych gości zamorzyć
głodem albo wtrącić do ciemnicy, bo dobrowolnie jego posiadłości nie opuszczą.
Nagle ktoś gwałtownie wkroczył w ponure rozmyślania Rodriga, podbijając mu kubek
z winem. Ciecz chlusnęła na kaftan i stół.
- Niezdara! - zaskrzeczał Remolino, łysy i pokraczny, nieforemny karzeł. - Panie, a
twierdziłeś, że to ze mnie jest pokraka!
Niziołek od dawna mierził rycerza. Niemal od pierwszego ich spotkania, kiedy to
dowiedziawszy się o problemach Ayali, zaoferował siebie i swój miecz, po czym dobył...
drewnianej zabawki! Palcat do ćwiczeń szermierki dla młodych paziów byłby przy niej
groźną bronią, bo zdolną choć guza nabić. Rodrigo bał się jednak zwrócić uwagę pokurczowi
czy zareagować ostrzej, bo Hebredia bardzo lubił swego karła. Choć więc rycerz z rozkoszą
darłby pasy z tego nędznego ciała, w przerwach polewając olejem i obracając na rożnie,
skrzywił usta w niechętnym uśmiechu, a ręce zajął strzepywaniem kropel wina z ubrania.
Na twarz Diega nie wypłynął jednak choćby cienki grymas rozbawienia. Niechętnie
skubał mięso na swoim talerzu. Widać było, że wciąż głowę zaprzątają mu słowa, jakie
wcześniej na ucho usłyszał od zarządcy majątku.
Wkrótce, gdy karzeł poszedł dręczyć innych domowników, jedna z córek barona
Hebredii szepnęła Rodrigowi, żeby rankiem, jeszcze przed śniadaniem, stawił się u jej ojca.
- Trzeźwy - zaznaczyła, spojrzeniem wskazując kolejny dzban wina, w którym młody
Ayala zamierzał utopić swoje rozgoryczenie.
*
Hebredia był wściekły, a nieprzespana noc tylko pogłębiła ten nastrój. Już wiedział, że zbiory
będą złe, a cena wełny, jeżeli wierzyć Alavesowi, też spadnie, zamiast iść w górę.
Tymczasem diuka de Alcantara, teraz pilnującego swoich spraw na kastylijskim dworze, nic
to nie obchodziło. Będzie wściekły, a jego złość spłynie niżej, dosięgając wszystkich. I
wygodne życie w tej dolinie skończy się jak spokojna sjesta przerwana krzykiem: Gore!
- Nie potrafiłeś sprawy załatwić w rok, nie załatwisz nigdy - stwierdził sucho. - Jedź z
Maurami walczyć, na nich dorobić się dobytku i ziem. Majątku nie odzyskasz, ale może
chociaż szacunek?
Rodrigo z trudem przełknął ślinę. Hebredia poruszył bolesną zadrę tkwiącą w sercu
rycerza. Bo przecież wiódł ten parszywy żywot kątem u bogatego znajomego nie z własnej
woli. Jego honor został zepchnięty głęboko w cień, ale wciąż gdzieś tam tkwił.
Smutna prawda była taka, że razem ze swym giermkiem byli wygnańcami, odkąd na
rodowych włościach Ayalów zasiadł Luis de Coronado. Nikczemnik ów pod pozorem
odebrania kościanego długu rok temu napadł na dom Rodriga, zabił mu ojca i brata, a młody
rycerz musiał uciekać.
Co działo się w rodzinnym majątku pod rządami Coronada, Ayali doniesiono później.
Kto rzekł choć słowo przeciw najeźdźcy, ten ginął od miecza. Takich jednak, którzy od
smaku hańby woleli poznać smak stali, nie było wielu. Reszta ukorzyła się szybko. A
chłopom z trzech wiosek należących do rodziny było wszystko jedno, kto ich gnębi, póki nie
cisnął zanadto.
Rodrigo usiłował interweniować u swojego seniora, lecz ten tylko wzruszył
ramionami.
- Nie moja sprawa - burknął, odprawiając rycerza.
Choć pewnie szło mu o to, że wasale nie palili się do udziału w wyprawach na Maura
siedzącego w Grenadzie, zaś Coronado w młodości rzeczywiście parę razy uczestniczył w
walkach z niewiernymi. Pewno wciąż można było na niego liczyć...
Takim sposobem Rodrigo znalazł się w matni. Bo golcowi nikt nie chciał pożyczyć
pieniędzy na wojenkę, w której może by odbił zamek i spłacił długi, a może i poległ, czyniąc
pożyczkę bezpowrotnie straconą. I choć wieści o Coronadzie dochodziły takie, że z sąsiadami
się wciąż kłóci, to końca wygnania nie było widać.
- Zginę - smutno stwierdził rycerz, spoglądając na barona. - Zginę, a nie dopełnię
zemsty.
Hebredia podniósł na niego oczy pełne gniewu. Miał dosyć własnych kłopotów.
Nikomu nie opowiadał o finansach, więc tylko on i zarządca wiedzieli, jak jest zadłużony u
Alcantary. Siedział u niego w kieszeni jak mały szczur, którego diuk może jednym palcem
zgnieść, nie natrudziwszy się mocno.
- Chcesz, to jeszcze dwie niedziele zostań u mnie, ale potem szukaj sobie innej
gościny...
Nagle złagodniał. Lubił de Ayalę, choć uważał, że jego ojciec, stary hazardzista, sam
prosił się o kłopoty, a syn kozia dupa, skoro tego nie zauważył w porę.
- Rozumiesz, idzie w te progi bieda. Jesienią może nie będę miał czym ludzi nakarmić
albo mnie Alcantara wysiuda, jak zobaczy, że trzeba pieniędzy dołożyć, zamiast ująć na jego
wydatki. A jak wpadną Maury albo zbóje, to już na pewno obaj się spotkamy na wygnaniu...
Rodrigo pojednawczo pokiwał głową. Dwa tygodnie to lepiej niż żegnaj o świtaniu.
- Coś wymyślę - rzekł na odchodnym.
*
W swojej izbie zaprzestał gładkich słów. Miał ochotę kogoś solidnie sprać, choćby Joaquima.
Poprzestał jednak na spiorunowaniu wzrokiem giermka, który pochłaniał śniadanie, nie
czekając na powrót swego pana.
Po prawdzie Ayala nie był głodny. Dwie niedziele pomyślał w zadumie. - Cóż można
zrobić w dwa tygodnie?
Powiedział Joaquimowi, że tyle mają czasu.
- A potem to sam nie wiem - przyznał. - Bo co ja mogę, skoro nikt nie chce pomóc?
- Możesz próbować go zabić, panie - przypomniał trzeźwo giermek. - Nie mamy
pieniędzy na skrytobójców, ale przecież można by się zaczaić samemu i...
- Patrząc na chłopaka, którego na tej przymusowej tułaczce polubił i zaczął traktować
jak młodszego brata, Rodrigo skinął głową. Owszem, szalony najazd przyszedł mu do głowy.
Pewnie by zginął, ale...
Wcześniej postanowił jednak wyczerpać wszystkie inne możliwości.
O ile takie przyjdą mu do głowy.
*
Skóra na karku karła przypominała jeden wielki brązowy liszaj albo arabski tatuaż. Remolino
drapał się w nią zaciekle, nic sobie nie robiąc z obecności rycerza przy studni.
- Mogę pomóc - chrypnął nagle.
Rodrigo, przekonany, że piekielny pokurcz znów chce się z niego naigrawać,
postanowił odejść bez słowa. Wtedy karzeł dokończył:
- Wiem, jak pozbyć się tego twojego Coronada.
To było dziwne. Jak pojął Ayala, poufna rozmowa z panem domu dla Remolina nie
stanowiła tajemnicy. Powinien powziąć podejrzenia. Jednak w tej chwili był gotów skorzystać
nawet z pomocy diabła, gdyby ten się zaoferował.
Spojrzał pytająco na pokurcza. Ten uśmiechnął się z triumfem, później zaś wyjaśnił,
co ma na myśli.
- Kobieta? - zdziwił się rycerz.
Karzeł skinął głową. Jego nieforemne wargi rozciągnęły się w okrutnym uśmiechu.
- Wiedźma, panie. Uwierz, to znacznie gorzej niż kobieta.
II
Remolino zadziwiająco precyzyjnie określił miejsce, gdzie mieszkała wiedźma.
Był to południowy stok jednego z grupy wzgórz odległych o dobrą godzinę jazdy
konno.
Eleonora, jak nazwał wiedźmę karzeł Hebredii, mieszkała w małym kamiennym
domku sprawiającym wrażenie, jakby się miał rozpaść przy lada dotyku. Ściany, ongiś
zapewne nieskalanie białe, ostro kontrastujące z jodłowym lasem otaczającym domostwo,
teraz poszarzały, a budowla wtopiła się w wolne od trawy i zieleni, wysypane drobnymi
kamykami podłoże. Stała się częścią wzgórza, bardziej podobną do wystającej skały niż
ludzkiego domostwa.
Być może wiedźma usłyszała jeźdźca, bo wyszła przed chatę. W czarnej sukni na tle
swego domu wyglądała niczym kruk na kamiennej podmurówce szubienicy. Gdy podjechał,
mógł się jej przyjrzeć bliżej. Nie była już młoda, bo jej twarz poznaczyły piętna czasu i
ż
yciowych doświadczeń, a ze spojrzenia dało się wyczytać przeżycia wielu trudnych lat.
Lecz Remolino, który nazwał ją staruchą, nie miał racji. W postawie wiedźmy wciąż
widać było kobiecą elastyczność i zdecydowanie, z oczu biła energia. Zdawała się pożerać
przybysza wzrokiem.
Spoglądając na nią, Ayala nagle przestał się bać. Albo też żądza zemsty wzięła górę
nad lękiem.
- Zbłądziłeś, wędrowcze? - spytała. Głos miała zadziwiająco miękki.
Rycerz zawahał się, odwrócił za siebie, jakby sprawdzając, czy ktoś nie nadjeżdża.
- Remolino mnie przysyła - odparł wreszcie i zsunął się z siodła. - Potrzebuję pomocy,
a ty podobno umiesz doradzić, jak wybrnąć z biedy... - urwał.
Popatrzyła na niego, a w jej ciemnych oczach mignęły iskry. Zaczekała, aż uwiązał
konia do jednego z palików przy domu, i wtedy gestem zaprosiła go do wnętrza chaty.
Tu, wprowadziwszy gościa do największej izby, wskazała mu zydel przy stole. Sama
usiadła naprzeciwko. Na rozdzielającym ich blacie leżały pęki ziół oraz cienko wyprawiony
pergamin i kałamarz.
To właśnie zdumiało Rodriga najbardziej. Gdy karzeł użył słowa wiedźma, rycerz już
wiedział, czego się spodziewać. Był gotów na jakieś czary, okadzanie ziołami, zaklęcia
wypowiadane nad ogniskiem...
Jednak ludzi umiejących pisać Ayala obawiał się najbardziej. Dobrze pamiętał
opowieści diuka de Alcantara, który zawitał do nich podczas objazdu swych włości. Mówił o
ludziach, co składali jakiś bazgroł na pergaminie mającym zapewnić im dodatkowy dochód w
zamian za codzienną modlitwę w intencji takiego to a takiego, a potem dowiadywali się, że
właśnie przystali na niewolnictwo na galerach... Rycerz pomyślał, że na wszelki wypadek
będzie ostrożny, niczego też nie weźmie do ust. Karłowi i jego pomocnikom nie należało
ufać.
Kiedy więc wiedźma zaproponowała mu wodę, odmówił zdecydowanym ruchem
głowy.
Na jej twarzy pojawił się wyraz zdziwienia, ale nic nie rzekła, wzruszyła tylko
ramionami. Położyła dłonie na stole. Palce miała szczupłe, a śniadą skórę na nich wciąż
gładką. Ciemnym, pochłaniającym spojrzeniem wodziła po jego twarzy, wreszcie zapytała:
- To co cię tu sprowadziło?
Zacinając się lekko i z niepokojem popatrując w jej oczy, opowiedział Eleonorze o
napaści na swój dom, śmierci ojca, o bólu i poniewierce. A wreszcie sam z siebie, dziwiąc się
własnej desperacji - o chęci zemsty mocniejszej niż honor. Bo przecież mógłby wyruszyć
gdzieś daleko i zapomnieć o wszystkim, ale krew nie woda, o pomstę woła...
- Zatem oczekujesz krwi za krew - podsumowała wiedźma, gdy umilkł. - Ale to
najdrożej kosztuje, rycerzu. Masz czym zapłacić?
Rodrigo zdołał ocalić z tamtej napaści nie tylko Joaquima. Miał jeszcze cenny
pierścień z rubinem. Wykonana ze złota jaszczurka oplatała łapkami skałę, którą był spory
szlachetny kamień. Akurat włożył go do sakiewki, chcąc zawieźć klejnot do złotnika, żeby
ten dokleił odłamaną tylną nóżkę, kiedy de Coronado ze swymi ludźmi wpadł do ich
posiadłości. Ot, zrządzenie losu, równie dobrze mógł właśnie podbierać kwokom jaja w
kurniku.
Ukrywał ten pierścień przed wszystkimi, nawet giermek nic o nim nie wiedział. Teraz
wyjął go z zawiniątka.
Wiedźma oglądała klejnot długo, wreszcie z aprobatą skinęła głową.
- Wezmę ten pierścień i spróbuję ci pomóc - zaczęła. - Postąpisz zgodnie z moimi
wskazówkami. Jeżeli po czterech tygodniach od dziś zemsty nie uda się wymierzyć, cacko
wróci do ciebie.
Przyglądała się delikatnym łuskom jaszczurki. Nie byle jaki złotnik ją wykonał.
Rodrigo podejrzewał, że klejnot był arabskiej proweniencji, choć nie zdążył zapytać o to ojca,
ani też, komu pierścień miał przypaść.
Zagryzł wargę, co nieubłagane oko wiedźmy natychmiast wychwyciło.
- Ja nie muszę go brać - stwierdziła zimno. - Mam co jeść, rycerzu. A ty pierścieniem
nikogo nie zabijesz.
Z niechęcią przyznał jej rację. Ostatecznie i tak by go oddał - za chleb albo za nocleg,
albo gdyby spotkał kilku zbójów na jakimś trakcie.
Postawić klejnot na szansę wzięcia zemsty i odzyskania swego domu było warto.
*
W małym kociołku na ogniu sporządziła jakiś tajemniczy napar, co trwało dobre pół dnia, aż
z poranka zrobiło się gorące letnie południe. Wreszcie dała mu wypić gorący płyn w
brzozowym kubku.
Na języku poczuł ostry smak, jakby zjadł chleb z opiłkami żelaza. Będąc dziećmi,
takie żarty robili sobie z bratem... który od roku leżał martwy, nawet niepochowany
porządnie.
Później nieco oszołomionego wiedźma wyprowadziła z izby. Kazała wsiąść na konia.
Wreszcie wskazała mu ręką kierunek, łyse wzgórze, jedno z licznych w tej okolicy, z rzadka
porośnięte lasem.
- Pojedziesz za nie, a tam trafisz na rzekę...
Rodrigo podniósł na nią zaskoczony wzrok.
- Tam nie ma rzeki, chyba że ten cienki strumień...
Eleonora uśmiechnęła się nieznacznie.
- Będzie rzeka. Wjedziesz w nią i podążysz wzdłuż nurtu... aż spotkasz tych, których
masz spotkać. Im przedstawisz swoją sprawę.
*
Wierzchowiec chciwie pił wodę, a Rodrigo ze zdumieniem przyglądał się refleksom
południowego słońca na tafli rzeki. Nie była szeroka - po kamieniach sądząc, rozlewała się
nie głębiej niż do końskiego brzucha - lecz w tym miejscu w ogóle nie powinno jej być.
Ś
ciągnął wodze i powoli ruszył w górę nurtu.
Rzeka meandrowała leniwie pośród skał i rozrzuconych po zboczu zagajników.
Nagle zza jednego z kamiennych usypisk wyjechało troje jeźdźców. Dokładnie tak, jak
przepowiedziała wiedźma.
Przystanął, oni zaś niespiesznie podążyli ku niemu.
Mężczyźni wyglądali jak bracia bliźniacy. Wysocy, ciemnowłosi, raczej szczupli,
chociaż wcale nie chuderlawi. Odróżniała ich drobna blizna na gładko wygolonej brodzie tego
po lewej.
Pół kroku za nimi podążała niezwykłej urody kobieta. Jej jasne, tak rzadko spotykane
na tej ziemi włosy, miast w ciasnym węźle być spięte wokół głowy, rozsypywały się na
ramionach w odrobinę wyzywający sposób. Rodrigo utonął w jej oczach, tym błękicie
ż
ywym, ale tajemniczym jak bezkresna toń głębokiego górskiego jeziora, od którego nawet w
lecie tchnie mrocznym spokojem. Spojrzenie przyciągało go, aż musiał się otrząsnąć.
Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, pierwszy z braci przedstawił się jako Arcado,
wyciągnął rękę i wskazał zbocze.
- Poszukajmy cienia - rzekł, pocierając bliznę. W grocie nikt nam nie przeszkodzi w
rozmowie.
Ayala dałby sobie głowę uciąć, że gdy wodził wzrokiem po tych zboczach, żadnej
jaskini nie widział. Teraz jednak gościnnie zapraszający otwór był jak na wyciągnięcie ręki,
nie bardziej odległy niż o dobry rzut kamieniem.
Uwiązali konie, usiedli pod okapem ze skały, na głazach tak ustawionych, że bez
wątpienia niejednemu już wcześniej posłużyły do odpoczynku.
Rodrigowi kręciło się w głowie być może od wiedźmiego trunku, być może z
ukrywanego strachu. Lecz gdy poprosili go o wyjaśnienie, dlaczego ich szukał, niemal bez
zająknienia powtórzył całej trójce to, co wcześniej rzekł Eleonorze. Opisał Coronada, nie
ż
ałując ostrych słów.
- Mogę rzucić na niego chorobę - powiedział Arcado, bawiąc się rzemykiem u szyi.
- Mogę sprawić, że poczuje dotkliwy ból - dodał jego brat, Pablo.
Rycerz z niechęcią pokręcił głową.
- Chcę prawdziwej zemsty. Za to dałem pierścień z rubinem.
Arcado wstał. Zrobił kilka kroków w głąb jaskini, jakby ją chciał zmierzyć albo
sprawdzić, czy da się tu zamieszkać. Zgiętym palcem stuknął w skałę, niby badając, czy lity
kamień nie ukrywa tajemnej komnaty.
- Choroba i cierpienie są zemstą, Rodrigu - rzekł. Cierpienie wrogów jest największą
rozkoszą...
Nieprzekonany rycerz wzruszył ramionami.
- Chcę jego śmierci - wyznał otwarcie.
I wtedy dziewczyna, dotąd w zamyśleniu przysłuchująca się rozmowie, utkwiła wzrok
w młodym Ayali, więżąc jego spojrzenie jak w sieci, i spytała cicho:
- Mogę sprawić, że umrze, ale istotnie tego najbardziej pragniesz? Nie, żeby cierpiał
latami?
Nagle zza ich pleców, z wnętrza groty wyprysnął mały, spłoszony nietoperz, zapewne
zbudzony echem rozmowy. Rycerz gwałtownie wstał, ale pojmując, co go przestraszyło, tylko
się zaśmiał nerwowo. Później skinął głową.
- Niech umrze. - Mocno zacisnął usta, aż zagrały mięśnie na podbródku.
- Zatem się stanie - powiedział stojący obok Arcado. - A teraz jedź, przydasz się
baronowi, potrzebuje pomocy...
Posłuchał go. Choć, gdy był już kawałek od jaskini, przyszło mu na myśl, że
zapomniał zapytać, czy im też będzie musiał zapłacić. Bo nie miał już czym.
*
Nie wiadomo, skąd to wiedzieli, ale gdy dojeżdżał do dworu, zauważył z dziesięciu łazików
zbliżających się wzgórzem. Nie mieli dobrych zamiarów, bo nikt uczciwy nie skrada się jak
złodziej.
Cóż znaczy jeden miecz wobec dziesięciu? Lecz ostrzeżenie przed napaścią warte jest
beczki złota.
Spiął konia i starając się, by go nie zauważyli, co sił pogonił uprzedzić pana zamku.
III
Hebredia swą wdzięczność okazał w sposób, jaki był Rodrigowi najbardziej przydatny - dając
mu czas. Do dwóch tygodni dorzucił kolejne dwa, dzięki czemu de Ayala miał miesiąc na
dokończenie swoich spraw. Dokładnie tyle, w ile wiedźma zobowiązywała się albo załatwić
jego kłopoty, albo zwrócić pierścień.
Jeżeli nic się nie uda, zrobię, co radzi Joaquim - pomyślał, gdy pewnego wieczora
kładł się do łoża, obserwując, jak chłopak przeczesuje swoje włosy. Na pewno chciał się
przypodobać jakiejś tutejszej dziewce.
Następnego dnia w porze sjesty, gdy Rodrigo już był senny i drzemał na łożu, nagle
coś go obudziło. Z trudem rozkleił powieki...
Od tygodnia rycerz zastanawiał się, czy nie pojechać do wiedźmy i jej nie ponaglić.
Dni bowiem mijały, spotkanie z trojgiem tajemniczych jeźdźców zacierało się w pamięci, a
Coronado nadal panował w majątku Ayalów jak na swojej ziemi.
I nagle przy jego łóżku niby duch albo demon wyrósł Pablo.
- Dziś - rzekł krótko.
- Chcę patrzeć - powiedział Rodrigo, wstając z łoża tak gwałtownie, aż zakręciło mu
się w głowie. - Chcę patrzeć jak wyje, a potem zdycha.
Mężczyzna ze zrozumieniem skinął głową.
- Będzie, jak chcesz.
- Pojedziemy? - spytał zaciekawiony rycerz, sięgając po miecz.
Pablo uśmiechnął się i położył Rodrigowi rękę na ramieniu. Była ciepła. A na drugim
ramieniu oparł mu dłoń Arcado, który bezszelestnie pojawił się obok brata.
Nagle czas zaczął płynąć szybciej. Biegł, nawet skakał. Rycerz przypomniał sobie
księdza, który kiedyś przy nim kartkował księgę, szukając modlitwy stosownej dla
umierającej dwunastoletniej siostry Ayali. Kolorowe zdobienia migały przed oczami, święci
pojawiali się i znikali jak ryby wyskakujące na chwilę nad wodę. Teraz w przemykających
obrazach rycerz zobaczył, jak Coronado zapada na zdrowiu, a potem cierpi...
- Niech umrze - szepnął z nienawiścią. - Niech umrze we własnych szczynach...
Pablo odwrócił się, popatrzył na Arcada i powiedział:
- Więc trzeba inaczej...
Niby to sam Rodrigo skrzyknął kilku ludzi, następnych kilku dał mu Hebredia, rad, że
pozbywa się darmozjada... Jednak na czele kolumny pędzącej w stronę Irueli, nieopodal
której leżały ziemie Ayalów, gnała młoda dziewczyna z jasnymi, rozwiewanymi pędem
włosami. A jej błękitne spojrzenie było zimne jak śmierć.
*
Nikt ich nie zatrzymywał, nikt nie chciał walczyć za umierającego Coronada przeciw
prawowitemu właścicielowi, który w dodatku ciągnął za sobą parę mieczy.
Rodrigo z łomotem wkroczył do komnaty, gdzie leżał jego cierpiący wróg. Na widok
młodego Ayali znienawidzony najeźdźca zrobił ruch, jakby chciał uciec.
Opadł jednak bezwładnie na łoże i stęknął.
- Tak, przyszedłem cię zabić - potwierdził rycerz. Wkrótce odeślę cię do piekła.
Arminia odsunęła go łagodnie na bok.
- Ja to zrobię.
I spoglądając na leżącego, chwyciła go za dłoń.
Rodrigo z zaciśniętymi ustami patrzył, jak Coronado rozpoczyna swą drogę do piekła.
Nigdy nie myślał, że cudza śmierć go poruszy. Ale też nigdy nie widział nikogo, kto
by przechodził na tamten świat w takiej męce.
IV
Rozpoczął więc rządy na swoim. Wygnał tych, co sprzyjali Coronadowi, znalazł nowych
ludzi i zaczął odbudowywać posiadłość zniszczoną przez nieudolne rządy napastnika.
Joaquim pracował tak, że Rodrigo zaczął myśleć o pasowaniu go na rycerza,
związaniu z odnawianym dworem. Chciał nawet wydzielić kawałek ziemi, bo z giermka był
gołodupiec, zaś Ayala ziemi miał dosyć, a zaufanych ludzi stanowczo za mało.
W wolnych chwilach zaczął się rozglądać za żoną. Pusty dwór należało zasiedlić, a też
zadbać o dziedziców. Na razie samotność koił ze służącą, Heleną, piękną, smutną kobietą,
starszą od niego, ale mającą miękką tkliwość w oczach. Nie kochał jej, lecz na pewno wiązała
ich sympatia, nie tylko łoże. Zapewne dlatego nie szukał żony zbyt gorliwie.
O zdarzeniach z lata zdążył niemal zapomnieć.
I nagle wszystko powróciło, przeszłość wgryzła się mu w gardło jak wilk, który niby
odstąpiwszy, tylko czekał na kolejny moment dogodny do ataku.
Któregoś dnia rankiem, po przebudzeniu, Rodrigo zobaczył Arcada siedzącego na
zydlu przy łóżku i obserwującego rycerza leniwym spojrzeniem.
Ayala oprzytomniał w jednej chwili. Pod łóżkiem miał miecz, ale nim zdołał po niego
sięgnąć, uprzytomnił sobie, że kto tanio kupuje, zawsze jest traktowany jak dłużnik, nie hojny
dobroczyńca. Zwłaszcza musiało się to tyczyć konszachtów z wiedźmą.
- Czego chcesz? - zapytał jednak z godnością.
- Muszę to zrobić - odparł Arcado, obdarzając go zimnym, nieco smutnym uśmiechem,
w którym można było dojrzeć odrobinę współczucia.
Rycerz poczuł, że coś w nim pękło jak rybi pęcherz. Zastanawiał się, czy powinien
wstać. W końcu pozostał w łóżku.
- Dlaczego? - spytał bezradnie. - Dałem pierścień, zapłaciłem, odzyskałem swój
majątek... Dlaczego nie zostawicie mnie w spokoju? Mam majątek, oddam wam część, tylko
powiedz ile. Teraz mnie stać na spokój...
Arcado uśmiechnął się ze smutkiem i przecząco pokręcił głową.
- Ja tylko przyszedłem się przywitać. Wszystko wyjaśni ci nasza siostra, gdy już
zechce cię zobaczyć...
Kiedy Rodrigo mrugnął powiekami, przybysz zniknął, rozwiał się niczym sen.
Odtąd jednak rycerz chodził po domu jak struty. Tylko Helena była w stanie pocieszyć
go w łożu. I ją jednak zaczął traktować opryskliwie, a zdarzało się, że uderzył.
Któregoś dnia spadł z konia. Lekarz obejrzał rany, szczególnie strzaskaną nogę i rzekł,
ż
e trzeba ją będzie uciąć.
Znieczuliwszy Ayalę, który nawet w majakach widział wiedźmę i to straszliwe
rodzeństwo, medyk odjął nogę, pozostawiając kikut do połowy uda.
Drugi z braci, Pablo, przyszedł następnego dnia o świcie, przynosząc ze sobą
straszliwe bóle w stopie tej, której Rodrigo już przecież nie posiadał. Proszki zalecone przez
lekarza nie pomagały czy też może wino osłabiało ich działanie.
Helena nalegała, żeby rycerz mimo to jak najszybciej wstał z łoża, starał się wrócić do
normalnego życia. On jednak pił coraz więcej, chodził niechętnie, a któregoś dnia, gdy na
kolanach prosiła, aby wyszedł na dwór, uderzył ją, mówiąc, że i tak nie dożyje zimy, więc co
go obchodzi, że wszystko rośnie i słońce świeci.
Wieczorami, gdy ból się nasilał, Rodrigo wył jak wilk, aż pół służby uciekło. Joaquim
też zaczął coraz częściej znikać na dzień, na parę dni - widać było, że szuka sobie w świecie
jakiegoś innego miejsca.
Ayala wreszcie postanowił się zabić. Lecz że i duch w nim osłabł, ciągle odkładał
chwilę swej śmierci niczym pijak wychylający kielich wina i przysięgający sobie, że ten to
już na pewno ostatni.
Wreszcie nie miał już siły wstać z łóżka. Choć pocieszany przez Helenę słowem i
ciałem, był coraz bliższy śmierci.
To powolne umieranie tak go zmęczyło, że któregoś dnia zaczął się modlić o
przybycie Arminii, choć wątpił, czy ta jest aniołem, świętym lub kimkolwiek wysłanym od
Boga.
I wreszcie doczekał się z pozoru niewinnej, błękitnookiej dziewczyny o twarzy
łagodnej, lecz spojrzeniu zimnym jak lód.
Załkał tyleż ze strachu, co z nagłej ulgi, że wreszcie jego męka się skończy.
- Nie bój się - powiedziała łagodnie Arminia, przysiadając na skraju łóżka.
- Ale dlaczego? - wyjęczał. - Dlaczego, na Boga, musiało mnie to spotkać?
Popatrzyła na niego zimno, cienkimi palcami wygładziła skraj pościeli.
- Musi być równowaga, Rodrigo. W tobie zemsta była silniejsza niż życie. Bóg usuwa
takich ludzi z drogi innych.
Na to nic nie rzekł, choć przemknęła mu nagła myśl, że skoro przywołała Pana, może
mylił się w jej ocenie.
A kiedy chwyciła go za rękę, mocno zacisnął palce, żeby nie uciekła. Niech się kończy
- pomyślał z rozpaczą. - Sam sobie jestem winien, że posłuchałem Remolina.
Dziewczyna spojrzała przez na wpół otwarte drzwi izby. Tam, nie wiedząc nawet o
tym, że Rodrigo umiera, nie słysząc rozmowy, siedziała zamyślona Helena.
Ayala nie mógł o tym wiedzieć, nawet sama służąca dopiero przed kilku dniami
zyskała pewność, że nosi w łonie dziecko rycerza. Czy rozważała właśnie, kiedy i jak mu o
tym powiedzieć? Dla Arminii nie miało to jednak znaczenia, odwróciła wzrok od Heleny.
Ważne było jedynie dziecko. Póki nie zostało poczęte, jasnowłosa nie miała tu czego szukać.
Ni złodziej, ni wierzyciel nie przychodzi przecież do domu, o którego pustych szkatułach
wiedzą wszyscy.
Arminia uśmiechnęła się do swoich mrocznych myśli. Wiedźma była stara, być może
to córka rycerza ją zastąpi.
- Arcado mówił - ostatnim wysiłkiem szepnął Rodrigo - że wszystko mi wyjaśnisz...
- Dobrze.
I zrobiłaby to - gdyby Ayala mógł ją jeszcze usłyszeć.
„Częstują się jak do wieży" - mówiono kiedyś o ludziach, którzy w
grzeczny, a zarazem komiczny sposób ustępują sobie miejsca w
drzwiach. Podobno powiedzenie to zawdzięczamy dwóm braciom,
którzy - skazani na więzienie - najpierw długo przepuszczali się u
wąskiego gardła lochu, by wreszcie wejść razem, ramię w ramię.
Ale do wieży z tego opowiadania Helfenstein ciągnie jak do
miodu, chociaż kto wie, czy gdyby jego przewodnik nie zniknął w
tajemniczych okolicznościach, ciasne wejście pomieściłoby ich obu?
Ów młody rycerz wyruszył na niebezpieczną wyprawę w głąb
tajemniczych podziemi tylko po to, by stać się właścicielem kamienia...
filozoficznego? Nie, chodziło mu o zwykły kamień, przydrożny.
Dlaczego?
Cóż, wartość kamienia rzadko wynika z jego przydatności.
Najczęściej sami mu ją nadajemy...
Wieża Helfensteinów
Skelet głośno chrapnął, a jego nozdrza wydęły się z niepokojeni. Zmylił krok, jak zawsze
kiedy wyczuł niebezpieczeństwo. Wilhelm von Helfenstein uniósł się nieco w siodle, powiódł
spojrzeniem po trakcie.
Przemierzali właśnie wąską przecinkę wiodącą pośród starego boru z sosnami
strzelistymi jak pinakle katedr. Było cicho, tylko lekki wietrzyk poruszał gałęziami drzew.
Szemrały niby płytki, kamienisty strumyk.
Wilhelm coraz bardziej posępnym spojrzeniem wodził po przecince, wbijał wzrok
pomiędzy pnie, szukając tam źródła niepokoju swego zwierzęcia. Ono tymczasem niosło go
dalej - dobrze wyuczony koń powinien bać się tylko ognia, zaś ten czteroletni karosz był
znakomitym wierzchowcem bojowym, najlepszym, o jakim von Helfenstein mógł marzyć.
Łączyła ich jakaś niedookreślona, niewypowiedziana więź, czytelna nie tylko w zachowaniu
Skeleta, ale też w pieszczotliwych gestach jego pana.
Czy jednak nie wpadnie w panikę na widok smoka? Rycerz wymacał przywieszoną u
siodła krótką kopię, sięgnął po miecz. Kto wie, czy Otto nie wprowadził go w błąd. Słońce
stało wysoko, bard zaś własnym gardłem zaręczał, że drakon polować zwykł tylko wczesnym
rankiem oraz w porze zmierzchu. W południe śpi snem tak twardym, że można mu podebrać
skarb niby ślepe kocię z gniazda - twierdził. Cóż więc zdenerwowało Skeleta?
Nagle koń położył uszy po sobie i zarżał głośno z narastającą trwogą. Wilhelm zaklął,
mocniej wbił nogi w strzemiona, czubkiem miecza nerwowo szukając celu.
Spomiędzy sosen kilkanaście kroków od niego, tam gdzie na skraju przecinki rosły
dwa młode świerczki, wyprysnęło kilka wilków. Ochryple warcząc, z ogonami nisko
położonymi przy ziemi mknęły wprost ku jeźdźcowi. Druga część watahy nadbiegała z lewej
strony spoza kępy drżących osik.
Rycerz bez zastanowienia spiął konia. Mknęły ku nim dwie wielkie bestie, wadera i jej
samiec, wielkie czarne stworzenia z oczyma płonącymi nienawiścią i... głodem. Odsłonięte
kły zwiastowały nadciągającą śmierć.
Skelet stanął dęba, unosząc kopyta, po czym z trzaskiem złamał kręgosłup jednego ze
zwierząt. Drugie chwyciło go za pęcinę, ale wierzchowiec jakoś zdołał się wyrwać.
Wilhelm wyleciał z siodła prosto w pozostałe wilki. Poderwał się, pierwszego dźgnął
mieczem, potem stanął na równych nogach, strząsnął z piersi bestię nadbiegającą z
przeciwnej strony. Siekł bez opamiętania, w dzikim szale, czując, jak jego ciało ogarnia
berserkerski szał.
Nagle wataha bez żadnego sygnału ustąpiła pola, niemal bezszelestnie znikając w
mroku lasu.
Młody Helfenstein popatrzył po pustej przecince, wbił miecz w ziemię i oparł się
ciężko na rękojeści.
- To tylko wilki - mruknął. Serce wciąż biło mu jak oszalałe, a w skroniach pulsowała
krew. Jego głos nie zabrzmiał przekonująco. Wilki w smoczym lesie - to się nie powinno
zdarzyć.
Koń drżał wyczerpany. Wydawało się, że jeszcze trzy kroki i upadnie bezwładnie na
ziemię, by już nie powstać.
- Trzeba nam szukać wieży, Skelet - powiedział Wilhelm, obejmując szyję
wierzchowca. - Wieża, skarb i wynosimy się stąd, zanim smok nas usmaży, a wilki rozwłóczą
kości.
W odpowiedzi koń prychnął z wyraźną niechęcią, spojrzał w stronę, skąd przybyli.
- Wieża, Skelet. - Rycerz pogładził go po wielkim łbie. Obejrzał się na leżące wilcze
ś
cierwa. - Zaczynam myśleć, że śpiący smok to jednak nie jest najgorsza rzecz, jaka mogła się
nam przytrafić.
W skupieniu wodził spojrzeniem po zabitych zwierzętach. Niby nie było w tym nic
dziwnego. Jest las, mają prawo polować w nim wilki. Napadać na ludzi. A jednak... jednak
gdzieś w głębi duszy Helfenstein poczuł strach. Bard twierdził, że poza smokiem żadne
niebezpieczeństwo tu nie czyha. Wilhelmowi trafiało to do przekonania, bo jeden drapieżnik
rzadko wchodzi drugiemu w paradę.
- Chcesz wracać? - Rycerz spojrzał na swego wierzchowca.
Skelet był szkolony, ale nie w mowie. Silny i rozumny, jednak nic ponadto. No i
Wilhelm nie zamierzał rezygnować, skoro dotarli niemal do kresu drogi. Dźwięk ludzkiego
głosu, choćby i własnego, trochę go uspokajał.
Ruszyli więc przecinką dalej, w stronę smoczej wieży.
*
Gdyby nie Otto, rycerz Wilhelm von Helfenstein nigdy by nie trafił w te pruskie bory
niedaleko krzyżackiego zamku Marienburg. Nadal by sobie żył w rozgoryczeniu, usiłując
nadać swemu życiu jakiś sens, a trawiącą go rozpacz kojąc w ramionach dziewek albo
mocnymi trunkami.
Bard trafił w sam środek wielkiej rany Wilhelma. I natychmiast, jak wszyscy lekarze,
wsadził tam swój brudny palec i zaczął gmerać.
- Pieniądz - orzekł, spoglądając na dno pustego kubka. - Potrzebny ci pieniądz i sława.
Albo sam pieniądz, byle go było dużo. Skarb.
Pili wtedy już tylko we dwóch pośród nocy jaśniejącej z wolna świtem. Wilhelmowi
dudniło i mąciło się we łbie, myśli kołowały niczym kruki nad ścierwem. Może by i
odpowiedział coś mądrze, może by i chciał, ale kiedy otworzył usta, wydobyło się z nich
tylko pijackie beknięcie.
Bard jednak nie zwrócił na to uwagi. Sam czerwony od nadmiaru wina, w głowie miał
już tylko swoją własną opowieść.
- Wiem, gdzie można odnaleźć skarb. I wiem, jak go zdobyć...
Reszta tamtej rozmowy ginęła Wilhelmowi we mgle.
Gdyby na tym poprzestał, rankiem miałby tylko mętlik w głowie, ból rozsadzający
czaszkę. Pewno mógłby powtórzyć, że była jakaś rozmowa o skarbie. Ale gdzie? Kiedy? Kto?
- równie składnie by o tym opowiadał, jak o treści kazań głoszonych po łacinie. Nie dość, że
język trudny, to księża tak gadali, że normalny człowiek ni diabła z tego nie rozumiał, trzeba
było zawierzyć, że wiedzą, czego nauczają. Choć słuchając ich, patrząc na to, jak się
zachowują, niekiedy Wilhelm nabierał wątpliwości.
Otto, skoro raz zaczął gadać o skarbie i zauważył, że trafił w czuły punkt, nie
zamierzał przestać dręczyć rycerza jego wizją.
- Od smoka trzeba będzie być sprytniejszym - rzekł rankiem podczas posiłku, jeszcze
wzmagając ból głowy biednego Helfensteina. - Bo to bestia niespotykana...
- A i owszem - burknął Wilhelm, łapiąc za kielich z winem. - Żadnej jakoś nie
widziałem dotąd na królewskim czy książęcym tronie...
Bard odpowiedział na to odgłosami, jakby naśladował samego smoka, więc i rycerz
dla towarzystwa zaczął się śmiać.
Później Otto opowiedział mu raz jeszcze, że jest wieża, a w wieży skarb. I jest smok.
Wszystko to w lesie, dosyć daleko, w Prusiech, na ziemiach należących do Zakonu. O
wilkach czających się wedle przecinki ani wspomniał.
A zakończył propozycją:
- I jak chcesz, to cię poprowadzę. Weźmiemy skarb, podzielimy się, obaj będziemy
bogaci. Ty przestaniesz być synem próżniakiem, a ja wreszcie pojadę do Paryża na jakiś
uniwersytet się zapisać. Niby życie znam, ale czasem języka w gębie brakuje.
Ojciec Wilhelma, stary Gustav, krzywym okiem spoglądał na tę wyprawę. Mimo to
najmłodszy z Helfensteinów wkrótce wyruszył po skarb z obskurnej siedziby rodowej w
stronę Marienburga. Tam, na ziemiach należących do Zakonu Szpitala Najświętszej Maryi
Panny Domu Niemieckiego - jak z precyzją i galanterią wyjaśnił bard - leżały lasy, w które
nikt o zdrowych zmysłach się nie zapuszczał, nawet rycerze z krzyżami na płaszczach.
- Bo choć Bóg ich chroni przed włóczniami pogan, wolą pewno nie sprawdzać, czy
równie dobrze poradzi sobie ze smoczym ogniem - dodał z ironią przewodnik, gdy na jednym
z postojów Wilhelm poruszył tę sprawę. - Dlatego skarb wciąż czeka na odważnego.
- A ty skąd o nim wiesz? - podejrzliwie zapytał młody Helfenstein.
Otto wzruszył ramionami.
- Ano wiem - uciął. - Gdybym był rycerzem, sam bym się połaszczył. Ale skarb trzeba
nie tylko zdobyć, także i wywieźć z lasu, a potem dotransportować w bezpieczne miejsce.
Prostego barda obedrą ze zdobyczy i życia. Rycerza też mogą, ale trudniej będzie. - Tu
przewodnik Wilhelma zaśmiał się szeroko.
Tak sobie gwarzyli i wędrowali, aż nie niepokojeni przez nikogo dotarli do tego boru.
- No i dlaczego ciebie tu nie ma? - powiedział do siebie Wilhelm.
Była to bowiem niezwykle dziwna sprawa: bard doprowadził rycerza do lasu, w
którym miał się znajdować skarb, po czym w czasie noclegu uciekł. Raczej nie znudził się
towarzystwem Helfensteina, który płacił rachunki za obu. Zapewne też żadna dziewka nie
skusiła go do swego łoża. Prędzej naszedł go strach, że skończy jako strawa w smoczym
ż
ołądku. Albo planował z ukrycia zabić Wilhelma, gdy ten już będzie wracał ze skarbem.
Nagle koń prychnął.
- Skelet, nie gadaj - na poły żartobliwie uciszył go rycerz, jednak czujnie rozglądał się
po przecince.
Nagle jego oczom ukazała się wielka, wyglądająca jak rozłożysty dąb wieża.
Dotarł do celu.
II
Wieża wychylała się spomiędzy drzew niczym niewielki, krępy romański kościół wzniesiony
na śródleśnej polanie, w miejscu, gdzie wcześniej stał pewnie słup z wizerunkiem jakiegoś
bożka.
Mogliby ją wznieść bracia niemieccy, ale budowla wyglądała na starą, dużo starszą niż
Zakon. Dziś już nikt nie budował w ten sposób. I nie w lasach. Może ktoś tu próbował
mieczem nawracać Pomorców, ale musiało to być dawno.
Koń nerwowo zastrzygł uszami. Wilhelm ściągnął wodze, rozejrzał się w milczeniu,
nasłuchując. Wilki odstąpiły, choć mogły być ukryte gdzieś poza zasięgiem wzroku rycerza.
Bardziej zresztą obawiał się smoka. Otto uciekł - a skoro tak, może w jego słowach nie było
prawdy, tylko kłamstwo i oszustwo? Może smok krążył dookoła swojej wieży, czyhając na
ś
miałka, który zechce zakłócić jego spokój? Może sypia w nocy jak kury, a w dzień rozprawia
się z głupimi rycerzami?
Wilhelma kusiło, żeby zjechać od razu z traktu w stronę wieży, okrążyć ją w bliskiej
odległości. Jeśli mógł ufać opowieściom barda, niskie wejście kryło się po przeciwnej stronie
niż trakt zarośnięte gęstym krzakiem jałowca. Von Helfenstein obawiał się jednak smoka.
Aczkolwiek było to bluźnierstwo, lękał się go w tej chwili bardziej niż samego Szatana.
Wieża stała, jak opisał ją Otto. Zapewne był i skarb. A skoro gdzieś we wnętrzu tej szarej,
zasłoniętej koronami drzew wieży leżała skrzynia z kosztownościami, musiał być i smok.
Gałęzie ponad głową rycerza przeczesywał jedynie wiatr, gdzieś rozbrzmiał głos
kukułki, lekko parsknął Skelet...
- Stojąc tak, prędzej się w kamień zamienimy, niż coś znajdziemy - mruknął wreszcie
Wilhelm, wtulając dłoń w ciężkiej rękawicy w grzywę swego wierzchowca. - Miejmy to już
za sobą... - Skierował konia w stronę wieży.
Teren wokół nie był uczęszczany, wszystko porosło trawą i krzakami. Helfenstein
pilnie wypatrywał śladów smoka, bez skutku. Uniósł wzrok wyżej, w stronę kopulastego
zwieńczenia budowli. Lecz i ono było puste, bez śladów bestii.
Objechał wieżycę dokoła, przedzierając się przez zarośla, robiąc trochę hałasu, ale
cóż... pokorni i cisi (aha, i jeszcze ubodzy - przypomniało mu się) dobrzy są w księgach albo
umoralniających naukach Kościoła. Wilhelm czuł, że skarb jest na wyciągnięcie ręki, tuż-tuż.
A kiedy ujrzał ten krzak jałowca niemal przylepiony do szarego muru przysadzistej wieży,
jego twarz rozjaśniła się w uśmiechu. Może z Ottona był przebrzydły tchórz, ale miejsce
opisał zgodnie z prawdą.
Rycerz zeskoczył z konia kilka kroków obok jałowca. Z bliska wieża wydawała się
zadziwiająco jednolita, jakby wzniesiona z jednego kawałka skały. Można było odnieść
wrażenie, że cienkie linie, które na poszarzałych ścianach wyznaczały granice budujących je
brył, są tylko narysowane. Żaden z kamieni nie odłupał się, nie był skruszony przez ząb
czasu... Zadziwiające - pomyślał Wilhelm.
Trzymając w ręku wodze Skeleta, zastanawiał się, jaką podjąć decyzję. W pierwszej
chwili chciał uwiązać wierzchowca do jednego z pni. Później pomyślał, że jeżeli nie wróci,
będzie to oznaczać śmierć konia albo z głodu, albo w przypadku napaści wilków.
- Obaj musimy zaryzykować - rzekł wreszcie z westchnieniem, wiążąc Skeleta do
krzywej sosny niedaleko wieży. - Bo jak cię coś spłoszy, to na piechotę, na własnym
grzbiecie wszystkich klejnotów do naszego Helfensteinu nie zaniosę.
Koń odprowadzał swego pana nieruchomym spojrzeniem, gdy ten zmierzał w stronę
wieży.
Smok w dzień śpi - pomyślał rycerz, zaciskając nerwowo palce na rękojeści miecza. -
Nażarł się w nocy i odpoczywa... Ciężkie powieki opadły, nic nie słyszy, nic nie widzi... Śpij
smoku, nikt ci krzywdy nie zrobi, a na pewno nie ja, bom nie taki głupi, żeby cię budzić...
Skarbu uszczknę i pójdę swoją drogą...
W jednej z legend opowiadanych Wilhelmowi w dzieciństwie dwaj bracia założyli się,
który z nich zdoła połaskotać w brzuch smoka śpiącego na złocie. Koniec bajki był taki, że
przebudzony potwór pożarł strachliwego, dał pierścień odważnemu. Jednak po latach okazało
się, że ten, który wygrał, od pierścienia zaczyna mieć rękę pokrytą smoczymi łuskami niby
pomiot jakiś Szatana, natomiast strachliwy poszedł do Nieba - tak zakończył swą opowieść
mnich, który zawitał na dwór ojca w drodze do pobliskiego klasztoru franciszkanów, gdzie
miał osiąść na stałe.
Rycerz, zaciskając zęby, dotarł do jałowca i odchylił go.
Niemal na poziomie trawy zobaczył niewielki owalny otwór wielkości pięcioletniego
dziecka. Zamykały go drewniane drzwi wzmocnione na krzyż pasami zardzewiałego żelaza.
Wilhelm podszedł bliżej i stwierdził z ulgą, że są uchylone na palec. Przez szczelinę
wydobywał się nikły, dziwny zapach przypominający woń rozgrzanego piasku.
I tędy wyłazi smok? Musi być jakieś inne wyjście!
Nie było go jednak w żadnej ze ścian. Jeżeli więc smok nie umiał przenikać przez
ś
ciany - a żadne z podań, ani nawet żadna zaśpiewka bardów o takiej właściwości smoków
nie wspominała - to było tylko jedno miejsce, którędy bestia mogła wyłazić na zewnątrz:
wierzchołek wieży. Rycerz z niepokojem zadarł głowę, jakby spodziewając się stamtąd ataku.
Wreszcie wsadził czubek miecza pomiędzy drzwi a mur, próbując w ten sposób je
otworzyć. Zawiasy, pewno spojone rdzą, ani drgnęły. Bojąc się złamać broń, Wilhelm zaklął
bezgłośnie i zacisnął palce w rękawicy na krawędzi drzwi. Szarpnął.
Wtedy, o dziwo, łatwo ruszyły, odchylając się bez kłopotu, jakby ktoś dopiero co je
naoliwił.
Do nozdrzy rycerza natychmiast napłynęła silna woń prażonego piasku pomieszana z
zapachem jakiegoś zioła, którego Helfenstein nie potrafił rozpoznać. Wnętrze wieży
rozjaśniała nikła poświata. Wilhelm uśmiechnął się do siebie. Tak, na pewno w dachu wybite
są świetliki, o ile wręcz nie potężny otwór.
Ostatnim spojrzeniem obrzucił polanę, Skeleta spokojnie szczypiącego trawę i
trzymając miecz w pogotowiu, przecisnął się wejściem do środka.
Wewnątrz za niskim przedsionkiem trafił na równą platformę przyklejoną do ściany
oświetlaną przez światło przesączające się z otworów w dachu wieży. Reszta ginęła w
półmroku.
Ponad głową Wilhelma, na ile mógł dojrzeć, wysilając wzrok, wnętrze wieży było
suche i czyste, bez wykwitów pleśni ani pajęczyn. Z platformy wzdłuż krzywizny ścian biegły
w dół schody znikające gdzieś w półmroku. Środek wypełniał ciemny, złowrogi lej wiodący
nie wiadomo dokąd, może i na dno Piekła.
Było straszliwie cicho. A gdy rycerz uświadomił sobie, że nigdy nie widział ani też nie
słyszał o budowanych w ten sposób wieżach czy leśnych kościołach, oblał go zimny pot.
Nerwowo obejrzał się za siebie.
Nikt nie wędrował jego śladem. Ale nagle te kilka kroków, jakie musiał wykonać, aby
wrócić na światło dnia, wydało mu się równie długie jak droga z tego lasu niedaleko wsi
Bezławek do rodzinnego Helfensteinu.
Jednak za daleko zaszedł, zbyt wielkie miał plany, aby teraz uciekać jak ten tchórz
Otto. Zrobił więc pierwszy krok po stopniach w dół, chociaż w sercu narastał chłód strachu.
*
Rodziny Helfensteinów i Loitzlów pokłóciły się o kamień.
Był to wielki, płaski kawał twardej skały. Leżał sobie spokojnie, odkąd ludzie
pamiętają, wyznaczając granicę włości obu rodów. Nikomu nie przeszkadzał, a wręcz
przeciwnie, bo wedle tego właśnie głazu obcy orientowali się, a tutejszym łatwiej było
wyjaśnić przybyszom czy kurierom, że od kamienia w prawo do Helfensteinów, w lewo i
wzdłuż lasu do Loitzlów.
Działo się tak, póki mnich Sebastian nie został wyniesiony na ołtarze. Na ten zaszczyt
zasłużył sobie w innej części Cesarstwa, ale raz jeden, na dzień tylko, jego bose stopy
zdeptały ten skrawek frankońskiej ziemi, gdzie obie rodziny miały swe siedziby. Wędrował
drogą wytyczającą skraj ziem Helfensteinów i Loitzlów i ani do jednych, ani do drugich nie
zaszedł - choć zapewne i jedni, i drudzy byliby mu radzi. Bowiem był on już wtedy znany, a
jego kazania cenione. Mowa wygłoszona w kaplicy którejś z posiadłości na pewno
przysporzyłaby splendoru gospodarzom, choć nikt nie przewidywał, że wkrótce mnich
zostanie uznany za błogosławionego.
Sebastian jednak podążał do Trewiru, gdzie urzędował cesarz. Mnich miał tam parę
spraw do maluczkich, których Bóg stawia często wyżej niż władców tego świata, skoro
bardziej ukochał sobie cieślę od bogatego kupca. Miał też od swojego przeora pismo do
władcy Cesarstwa.
Bóg łaskawie spoglądał na przyszłego świętego. Na jego drodze ustawił ów głaz, i
mnich przysiadł na nim, aby odpocząć. Po czym ruszył dalej, zapominając, że kiedykolwiek
tą drogą podążał.
Spojrzenie Pana wciąż skupiało się na nim, a to oznaczało, że kiedy mnich wyszedł
poza granice ziem obu rodów, czujny wzrok Boga przestał na nich spoczywać.
Pewnie dlatego, kiedy dwadzieścia lat później Sebastian dostąpił wyniesienia na
ołtarze, nagle, zgoła nieoczekiwanie, pomiędzy Helfensteinami a Loitzlami wybuchł spór o
kamień. Nie tyle o sam głaz, raczej o to, do kogo on należy. Bo kto ma kamień, ma relikwię.
A relikwia... nie była to może Drzazga z Krzyża, ale swoją wartość posiadała.
I jedni, i drudzy próbowali go wydobyć z ziemi i przetransportować do swojej rodowej
kaplicy. Głaz jednak ważył zbyt wiele, niemal nie dało się go ruszyć. A kiedy ktoś próbował,
zaraz druga rodzina nasyłała zbrojnych. I tak wiele krwi popłynęło, zmywając świętość, a
sycąc kamień złem. Wreszcie Kościół w osobie biskupa Joachima dał jasny sygnał, że jeżeli
spór się nie zakończy, oba rody zostaną obłożone ekskomuniką.
Zbrojne starcia więc zawieszono, głaz zaś pozostał na swoim miejscu. Żaden z rodów
nie zrezygnował jednak ze swych ambicji, tym bardziej że kult świętego Sebastiana rósł w
siłę.
I nagle okazało się, że Loitzlowie są niemal bankrutami, a ich włości można kupić.
Helfensteinowie natychmiast zaczęli zbierać pieniądze, zarazem dając na tacę i modląc się,
ż
eby nikt inny nie zaoferował lepszej ceny i to od ręki, w brzęczącej monecie. Relikwia
ś
więtego Sebastiana opętała ich umysły.
W takiej właśnie atmosferze dorastał Wilhelm, trzeci syn Gustava von Helfensteina.
Narodził się już po tym, jak zaczęto oszczędzać, miał więc poczucie względnej biedy.
Rodzice mogliby żyć dostatniej jak większość sąsiadów, ale nie - bo chcieli wykupić jakiś
kamień.
Kiedy więc pojawił się Otto, a wraz z nim szansa za jednym zamachem nabycia ziem
Loitzlów oraz wykazania, że nawet trzeci syn może być coś wart, Wilhelm nie wahał się ani
chwili. Postanowił nawet, że kiedy już połączy posiadłości dwóch rodów, relikwia stanie się
ich centrum. Wybuduje tam kaplicę, uczyni ją centrum Helfensteinowskiego świata. Później
wprowadzi do niego żonę, z którą będzie miał potomstwo, a dzięki dzieciom jego nazwisko
stanie się pożądane.
Bard, słuchając tych planów w drodze do pruskiego boru, kiwał głową.
- To dobry plan, odważny - utwierdzał Wilhelma. Trzeba tylko zdobyć skarb.
No i teraz, krocząc stopniami w głąb wieży, młody von Helfenstein realizował ten
wielki, ważny plan.
*
Wizja przywiezienia kosztowności popychała rycerza naprzód. Strach zaś powstrzymywał
albo i wręcz kazał co chwila odwracać się, bo czy to wiadomo, co człowiekowi może
wskoczyć na plecy?
Kiedy już przyzwyczaił się do tego specyficznego półmroku rozświetlanego jedynie
nędznym światłem płynącym ze świetlików w suficie, zaczął dostrzegać kolejne szczegóły.
Schody biegły przy ścianach zniżającą się spiralą. Lecz ich szerokość nie była stała,
gdzieniegdzie można byłoby przeprowadzić wóz, zdarzały się jednak miejsca, które musiał
przemierzać niemal wtulony w mur.
Równie zagadkowa była ta pusta przestrzeń, którą zrazu Wilhelm potraktował jako
zwyczajną czeluść. Kiedy spoglądał na wprost, w żaden sposób nie potrafił dostrzec ściany po
przeciwnej stronie, mimo że światła aż tak bardzo nie brakowało! Wyglądało, że wędrował
schodami nie wzdłuż ścian, ale wokół kolumny pomalowanej na czarno.
Nagle usłyszał bardzo cichy głos. Słów nie dało się rozróżnić, nie potrafił nawet
powiedzieć, czy zostały wypowiedziane po niemiecku, łacinie czy w jakimś innym języku.
Zdumiony uniósł miecz. W pierwszej chwili doszedł do wniosku, że może to on sam mówi do
siebie. Czyżby aż tak opętała go chciwość?
Potem naszła go straszna myśl, że może Otto wykradł się na wczorajszym noclegu,
aby go ubiec? I wędrował teraz przed rycerzem!
Mocniej zacisnął w ręku miecz, energiczniej zrobił kilka kroków po schodach. Ciężko
oddychając, stąpał w dół. Odbierze skarb bardowi, a jeżeli trzeba, smokowi. Po to tu przybył,
bez złota i kamieni nie wróci w rodzinne strony.
Szedł coraz śmielej, kierowany rosnącym przekonaniem, że on, Wilhelm von
Helfenstein, choć najmłodszy syn Gustava, też ma coś do powiedzenia na tym świecie.
I wtedy trafił na... okno.
III
Była to dziura wycięta w ścianie dość niedbale, kształt miała raczej trapezu niż prostokąta.
Rycerz dostrzegł ją, kiedy pozostały mu do pokonania tylko ze cztery stopnie.
W pierwszej chwili błysnęła Wilhelmowi myśl, że to otwór strzelniczy. Ale nie,
niemożliwe. Przecież wszedł do wieży na poziomie gruntu, a teraz... był głęboko pod ziemią!
Pochylił się z zaciekawieniem...
Wcześniej z okna nie wydobywał się ani promień światła. Ledwie jednak Helfenstein
w nie spojrzał, rozpostarł się przed nim widok na oświetloną drogę biegnącą pomiędzy
polami pełnymi zboża niemal już gotowego do zbiorów.
Dwóch ludzi wędrowało konno w stronę widocznego na horyzoncie niewielkiego
zamku na wzgórzu. Wilhelm znał ten obraz, w najdrobniejszych szczegółach mógłby go
odtworzyć nawet wyrwany z głębokiego snu. Nie sposób zapomnieć widoku swego domu.
- To nasz kamień! - mówił Gustav von Helfenstein. - Nasz! Nasze jedyne dobro!
Podpisałbym pakt z diabłem, żeby go zdobyć, nie rozumiesz? Nie mamy nic, tylko to jedno.
Lothar, najstarszy syn, dziedzic tej byle jakiej wieży z przybudówkami i pojedynczym
murem, co to udawała warownię, wzruszył ramionami.
- Nie mamy nic, ojcze - burknął, jak to miał w zwyczaju, i poprawił się w siodle. -
Kamień jest Kościoła, a nie nasz.
Stary podjechał bliżej, uniósł rękę i wydawało się, że zaraz uderzy swego krnąbrnego
syna.
I wtedy Lothar, ten brat sukinkot, niech go Piekło pochłonie, popatrzył na ojca i rzekł:
- Tak wiele mamy, że nawet głupi Wilhelm uciekł.
Twarz Gustava von Helfensteina wykrzywił ponury grymas.
- Po skarb pojechał pono... razem z tym bardem...
Na to Lothar tylko roześmiał się szyderczo.
- A czy kto kiedy pojechał po skarb i z nim wrócił, ojcze? Uciekł, bo już w tej nędzy
wytrzymać nie mógł! Przejrzyj na oczy! I ja też zimą gdzieś ruszę, bo już w tej dziurze pełnej
myszy, pleśni, robactwa wytrzymać nie mogę. - Lothar spiął konia, by ruszyć przed siebie,
wzniecając kurzawę, w której wszystko zniknęło.
Wilhelm cofnął się. Był prostym rycerzem, nie rozumiał tego, co zobaczył. Otto nic
nie wspominał o oknach w wieży pod ziemią. Nic a nic. Mówił o skarbie, śpiącym smoku, a
nie o jakichś magicznych szalbierstwach.
Von Helfenstein uznał, że to tylko omamy.
Szedł dalej.
Przywiezie skarb. A jeżeli jakimś czarnoksięskim sposobem zobaczył prawdziwą
rozmowę pomiędzy ojcem a Lotharem, tym lepiej. Miło wiedzieć, że w przeciwieństwie do
brata ojciec, chociaż tak niechętny wyprawie, nie skreślił najmłodszego syna, w głębi serca
jednak w niego wierzył.
*
Po kilkudziesięciu krokach trafił na kolejne zagłębienie w murze wieży. Nie zdziwiło go to
wcale. Choć nie miał ochoty w nie zaglądać.
Przejdę obok z zamkniętymi oczyma - pomyślał. Albo odwrócę głowę.
Oczywiście! Równie dobrze mógłby stać niewzruszony, gdyby obok wyrosła horda
Tatarów.
Przed nim było pobojowisko wielkiej bitwy, a raczej jego kawałek ograniczony
rzadkim brzozowym zagajnikiem. Kilku ludzi chodziło pośród trupów ludzi i koni, płosząc
kruki, które już zleciały się na ucztę.
Naraz przystanęli.
- No proszę, to sam wielki komtur grudziądzki! - mruknął jeden z nich. Pochylił się
nad rycerzem zwalonym na ziemię, odsunął mu przyłbicę. - Dycha jeszcze, ale ledwie.
- Helfenstein? Naprawdę? - rzekł z zachwytem inny. - Może by go w niewolę wziąć?
- Jeszcze czego?! - Pierwszy wyprostował się gwałtownie, popatrzył po kompanach. -
Ż
ycie chcesz mu ocalić, durniu? Ty wiesz, co on robił z naszymi na Litwie, zanim wrócił do
Grudziądza? Z jego rozkazu opornych żywcem na murach wieszali, żeby w męce na
spiekocie zdychali ku przestrodze... Nie wiesz, jak o nim w Malborku powiadali? Wilhelm
Rudobrody, psia jego mać! - z pogardą splunął leżącemu na pierś. - Bo lubił się pochylać nad
rannymi tak nisko, że se czasem brodę w ich jusze umaczał. A ty chcesz go żywym zostawić?
- Ano to chodźmy. Niech zdycha - odparł ten drugi, choć z żalem, bo widać było, że
zamajaczyła mu wizja okupu. Choć zakon krzyżacki zwykle nie płacił za braci, to jednak
znamienitych rycerzy wykupywał bez targowania się o cenę.
I poszli. Na ich miejsce zleciało się zaraz stado kruków. Jeden z nich zauważył
odchyloną przyłbicę i przysiadłszy na piersi rycerza, zaczął się przypatrywać twarzy zalanej
krwią.
Wilhelm przypomniał sobie Ludwiga von Helfensteina ze znaczniejszej gałęzi rodu.
Brał on udział w wielkiej bitwie z niewiernymi pod Philomelum, gdy Barbarossa poprowadził
trzecią wyprawę krzyżową.
O tym na jednym z postojów opowiadał Ottonowi.
- Tylko nazwisko mamy z nimi wspólne - mruknął wtedy z goryczą młody rycerz. -
Poza tym nie chcą nas znać, jakby z wiek temu nasz pradziad splugawił nazwisko jakimś
czynem, którego kroniki co prawda nie odnotowały, ale uraza w ludziach pozostała.
Na co mu wtedy bard odparł, że to może i lepiej, bo skoro już nie może walczyć z
niewiernymi, a ze smokiem walczyć nie warto, bo trudno wygrać, najlepiej okazać się nie
najsilniejszym, tylko najsprytniejszym i skarb podebrać. A jak będą pieniądze, zaszczyty
same na człowieka spadną albo je sobie kupi.
Teraz, gdy wędrował schodami do dna wieży, zastanawiał się, czy jednak nie lepiej
walczyć na otwartym polu niż w tej dusznej wieży.
Choćby i zginąć, byle honorowo.
*
Nie chciał, nie zamierzał patrzeć, ale było to silniejsze, coś go przyciągało do potomków
Helfensteinów, do okna.
Zobaczył przez nie widok na dziedziniec zamkowy zrujnowany pewnie ostrzałem
trebuszów.
Choć nie, Wilhelm ze zdumieniem zauważył na murach dwie wielkie armaty, o jakich
mówiono, że je posiadają Tatarzy. Skąd wzięły się na tym zamku?
Pozostałą część dziedzińca zajmowała nieprawdopodobna zbieranina chłopstwa
uzbrojonego w kosy, piki, z rzadka w miecze. Przewodziło im kilku szlachciców, jeżeli sądzić
po ubiorze i broni u boku.
W głębi, przy pokruszonych blankach, stało ze dwudziestu arystokratów
wyglądających jak wzięta do niewoli załoga albo może przychwycona na gorącym uczynku
kompania zbójów.
Pomiędzy tymi grupami rozmawiało dwóch ludzi wyglądających, jakby coś
negocjowali.
- Helfenstein! - warknął nagle ten niższy, gładko wygolony, o minie butnej jak
zwycięzca. - Tylko na śmierć sobie zasłużyłeś.
Odwrócił się i cofnął dwa kroki w stronę swoich.
- Spotkamy się w piekle, Geyer - odparł wychudły, którego tamten nazwał von
Helfensteinem. - Tam wyrównamy rachunki!
Wtedy, jakby sprowokowany wściekłym spojrzeniem Geyera, z grupy napastników
wysunął się jeden z chłopów, wielki jak niedźwiedź mężczyzna z czarnymi włosami w
nieładzie opadającymi na plecy, i uniósł widły. Nim powstrzymał go okrzyk dowódcy,
podbiegł i z rozmachem wbił je w brzuch pana zamku.
Helfenstein krzyknął, splótł dłonie na trójzębnym ostrzu, gasnące spojrzenie oparł na
mordercy. Ten zaś powoli wyciągnął widły. Działo się to w kompletnym milczeniu, jakby
wszystkim naraz odebrało mowę. Słychać było tylko świszczący oddech umierającego. Gdy
przestała go podtrzymywać broń chłopa, miękko osunął się na dziedziniec.
Wtedy buchnął triumfalny wrzask zbieraniny.
Pozostali szlachcice ze zdobytego zamku przyglądali się śmierci Helfensteina z
pobladłymi twarzami. Wilhelm nie mógł uwierzyć w to, co widział.
- Bierzcie ich sobie - z lekceważeniem machnął ręką dowódca. I odwrócił się w stronę
swoich oficerów, podczas kiedy chłopstwo ruszyło w stronę struchlałych ze strachu panów.
Ci nie próbowali uciekać, bo i dokąd? A chamy szły jak po swoje...
Rycerz z trudem odwrócił wzrok. Zachwiał się i omal nie upadł. Ciężko oddychał. Czy
tak wygląda przyszłość jego rodziny? Zadźgani widłami przez zbuntowany gmin?
- To niemożliwe, żeby jakiś szlachcic został zadźgany widłami, żeby chłopstwo... tyle
chłopstwa wywołało jakieś powstanie we Frankonii czy gdzieś indziej!
Uśmiechnął się, pojmując, że musi to być jakaś próba.
Nad jego głową nagle rozbrzmiały ciche odgłosy. Usłyszał łopot skrzydeł, jakby z dna
wieży albo ze ścian zerwały się ptaki. To podpowiadało mu, że jest już bardzo blisko miejsca,
gdzie powinien być schowany skarb.
I powinien spać smok.
IV
Szedł naprzód, chociaż w głowie mąciło mu się od nadmiaru myśli. Nie umiał orzec, czy to
próba mająca go zniechęcić do sięgnięcia po bliską już zdobycz, jakieś smocze sztuczki czy
też naprawdę widział kłótnię ojca z Lotharem i swoich nieszczęsnych potomków.
Podążał jednak wciąż w dół, bo przyszedł tu po skarb i za daleko zawędrował, aby się
cofnąć.
Nagle... Nagle dotarł do ostatniego stopnia. Nie było kolejnych. Zdumiony Wilhelm
wodził dokoła spojrzeniem, starał się przebić oczami mrok. Gdzie złoto? Gdzie klejnoty?
Czyżby gdzieś wiodły tajemne, niewidzialne schody? Rycerz rozglądał się bezradnie. Miecz
stuknął w skałę, zbudził echo.
Niewidzialne demony krążące wokół śmiały się, szeptały, gwizdały...
Nagle z ciemności wyszła jakaś postać. Wyszła? Nie, raczej wyleciała i zawisła w
miejscu, gdzie nie było żadnych schodów, tylko nieprzenikniony mrok.
Na początku Wilhelm był pewien, że widzi zarys człowieka, ale po chwili tuż za jego
plecami zamajaczyły... skrzydła? Garb? Coś, co niepokoiło równie mocno, jak pojawienie się
tej postaci w tym miejscu.
Zrobiła kilka kroków w ciemnej pustce, jakby wędrowała po twardym czarnym
marmurze i złapała rycerza za rękę. Dotyk był zimny niczym bryła lodu prosto z lodowni.
Albo raczej jak zanurzenie dłoni w górskim strumieniu, bo do Helfensteina dotarło naraz, że
wcale nie czuje dotyku, tylko czysty chłód bez ciała i jego twardości.
- Kim jesteś? - krzyknął ze strachem.
Jego głos odbił się echem we wnętrzu wieży, po czym ścichł. I dopiero wtedy postać
mu odpowiedziała:
- Jestem tobą, Wilhelmie. Jestem sobą. Albo nikim... albo wszystkim... bo nie ma
słów, są tylko czyny.
Tego rycerz nie zrozumiał.
- Dlaczego chcesz mnie zniszczyć? - krzyknął. - Dlaczego pokazujesz mi moją
rodzinę? Po co to wszystko?
I wtedy rozległ się dudniący śmiech. Bardzo smoczy śmiech. Przynajmniej jedna rzecz
stała się dla Helfensteina nieco bardziej jasna.
- Wilhelmie, można moje ciało uwięzić w wieży, ale ona się kiedyś rozpadnie, a
wtedy...
Gdy przygnieciony ciężarem odkrycia rycerz milczał, bezcielesny stwór dodał:
- Wciąż mogę się zabawiać waszymi ciałami i... losami.
Młody Helfenstein zdobył się na ostatni wysiłek i skierował miecz w jego stronę. Broń
bez trudu przeniknęła przez niematerialne ciało.
Rycerz opuścił ostrze, a ono brzęknęło i znikło w mrocznej czeluści.
- Zatem Otto...? - szepnął.
Smok roześmiał się cicho.
- Umarłby już dawno, gdyby nie ja. Ale teraz przestał mi być potrzebny. Mam ciebie,
Wilhelmie. Ty będziesz moimi oczami i ciałem.
Mocniej zacisnął dłoń na ramieniu von Helfensteina i rycerz poczuł, jak zaczyna go
palić obręcz żywego ognia.
Szarpnął się, ale tylko na ten jeden bezowocny raz wystarczyło mu sił. Później już bez
protestu zstąpił za smokiem w ciemność.
W przyszłość, której kolejne epizody już spisał swymi krokami po schodach wieży.
Kiedy w roku 1346 umarł Villeneuve i bractwo zebrało się, by wybrać
jego następcę, na zgromadzeniu wielki komandor, Dieudonné de
Gozon, miał podobno wstać i oświadczyć, że po głębokim
zastanowieniu doszedł do wniosku, iż nie znajduje wśród swych
towarzyszy nikogo, kto byłby równie jak on odpowiedni do objęcia
urzędu mistrza.
Wstrząśnięci tym aktem najwyższej wiary w siebie szpitalnicy
jednogłośnie wynieśli go na tę najwyższą godność. Opowiadano także,
iż jako młody rycerz uwolnił wyspę od smoka, który pożerał młode
dziewczęta w okolicach Rodos. Gdy kilku rycerzy poniosło śmierć,
usiłując zgładzić gada, mistrz surowo zabronił komukolwiek
podejmowania dalszych prób. Jednakże Gozon specjalnie dla celów
tego budzącego grozę polowania wytresował dwa duże psy (za
pomocą atrapy smoka zbudowanej na podstawie opisu naocznych
ś
wiadków). Plan powiódł się i ohydny potwór został unieszkodliwiony.
Wymogi dyscypliny w Szpitalu były jednak tak bezwzględne, jeśli
chodzi o nieposłuszeństwo, że Helion z Villeneuve wydał surowy
wyrok pozbawiający Gozona habitu. Później wszakże ustąpił ze
względu na to, że czyn ten został dokonany dla dobra ogółu. Gdyby
nie ów akt łaski, zakon zostałby pozbawiony jednego ze swych
najznakomitszych mistrzów.
Tak pisze H.J.A. Sire w „Kawalerach maltańskich". Tę samą historię
można zresztą znaleźć w innych książkach, bo Dieudonné de Gozon
ż
ył naprawdę. I naprawdę walczył ze smokiem. Fakt, że smoki z Rodos
nie są znane zoologom, nic tu nie ma do rzeczy. Widać wymarły wraz
z odejściem zakonu joannitów z wyspy. Albo zaczęły się lepiej kryć
przed ludźmi?
Z kronik wiemy więc, co się wydarzyło. Wciąż jednak nie
wiadomo dlaczego. Ta nowela jest jedną z możliwych prób
odpowiedzi. Będę szczęśliwy, jeżeli naruszy przy okazji jeden z
niemądrych, a powszechnych stereotypów: że rycerze zakonni byli
głupi, żądni krwi, niemoralni... po prostu bandyci w habitach.
Niektórzy tacy byli na pewno. Jednak wielu zakonników z mieczem w
ręku to ludzie, jakich każdy by chciał spotkać na swej drodze - światli,
wykształceni i patrzący dalej niż na czubek własnego nosa, kierujący
się dobrem ogółu. Jak Gozon.
Róże w maju
Nigdy nim nie zostaniesz! - wrzeszczał zaplątany w habit Renato di Fontenay. - Po moim
trupie! Choćbym miał zawrzeć pakt z samym diabłem! Nigdy, rozumiesz?!
Wyrywał się braciom odciągającym go na bok, chciał biec w stronę Scalii, ale bójka
nieuchronnie zmierzała ku końcowi. Emocje opadły. Reszta elektorów, w niewielkich
grupkach przechadzających się we wnętrzu ogromnego refektarza, wydawała się już całkiem
spokojna. Ale i tak do wyborów wielkiego mistrza zakonu będzie można powrócić nie
wcześniej niż po obiedzie.
Dieudonné de Gozon, wielki komandor zakonu joannitów, nie brał udziału w bijatyce.
Widząc, na co się zanosi, znalazł sobie zaciszną kryjówkę z dala od refektarza w jednym z
kuchennych pomieszczeń. Stąd przez małe okienko mógł spokojnie przyglądać się okolicy.
Na zewnątrz w całej krasie zawitał na wyspę maj, ciepły i soczysty niczym dojrzały
melon. Zboża zbierały się w ciężkie kłosy, drzewka oliwne zawiązały owoce. Miedze
porośnięte krzewami drobnej dzikiej róży, purpurowymi lewkoniami oraz makami
czerwonymi niby świeżo rozlana krew zdawały się kreślić wśród pól płomieniste drogi do
samego nieba. Wiosna uczyniła Rodos prawdziwym Rajem, niezasłużonym Edenem.
Gozon zobaczył sokoła leniwie krążącego po nieboskłonie. Ptak wypatrywał ofiary - i
pewnie jego bystre oko dostrzegło nieostrożnego królika czy innego gryzonia, bo naraz rzucił
się w ostry pik, celując gdzieś w podmiejskie błonia niewidoczne w obrysie wąskiego okna.
Z zamyślenia wyrwał komandora wiew powietrza za plecami.
- Marnujemy tylko czas - rzekł Lexa von Aerenthal.
Aureola siwych włosów nadawała twarzy starca wyraz apostoła, choć szpecący ją
gniew miał przyziemne źródło.
Gozon w milczeniu przyznał mu rację. Mijał już trzeci dzień, odkąd Helion z
Villeneuve zamknął oczy i nic nie zapowiadało zgody pośród szesnastu elektorów mających
wybrać nowego mistrza zakonu.
- Lexa, przecież oni są jak pawie - wyrzucił tłumioną gorycz. - Co jeden, to bardziej
dumny, przekonany, że to od niego zależy obsada stanowiska. Niestraszny im Ojciec Święty
gdzieś za morzem. Przeraża ich myśl, że mógłby wygrać nie ten, kogo popierają. A ty
apelujesz o rozsądek...
Nawet podczas posiłku nie dało się ukryć prawdy. Z pozoru stół połączył zakonników,
jednak każde z rywalizujących stronnictw zasiadło we własnym gronie, między nimi ziały
przepaście głębokie jak jary we wnętrzu wyspy. Do wybrania nowego mistrza wystarczyłaby
zwykła większość spośród obecnych, póki jednak każdy uparcie obstawał przy swoim, trwał
pat.
Gozonowi obojętne było, kogo wybiorą. Z góry współczuł nieszczęśnikowi: dać się
zamknąć w murach zamku i na królewskich dworach i zabiegać o serwituty dla zakonu, aby
zgromadzenia nie spotkał los templariuszy oskarżonych o herezję i niedawno spalonych na
stosach. Zamiast polować na jelenie w różanych zagajnikach czy cedrowych lasach, z których
słynęła wyspa, mozolić się nad pismami albo trwonić czas na audiencje u dworaków
głupszych od rosołowej kury.
Lecz dla większości elektorów liczyły się doczesne korzyści oraz splendory,
odpowiedzialność za losy zakonu nic ich nie obchodziła.
- Sam zobacz. - Gozon dyskretnie wskazał von Aerenthalowi di Fontenaya, na powrót
opanowanego, zmawiającego się ze swymi stronnikami. - Uważasz, że to ma być przewodnik
naszego zgromadzenia? Że nie poprowadzi go w zagładę jak de Molay templariuszy?
Lexa uśmiechnął się nieznacznie, jakby do odległego wspomnienia wciąż trwającego
w głębinach pamięci.
- Ludzie się zmieniają, Dieudonné - rzekł. - Ty też.
Pamiętasz?
*
Pamiętał doskonale. Kiedyś tak samo pożądał sławy jak ten dureń di Fontenay. Tyle że nikt
wtedy nie powierzył Gozonowi elektorskiego głosu i odpowiedzialności zdolnej zniszczyć
zakon.
Któregoś zimowego dnia - kiedy jeszcze ani mu się śniło, że zostanie wielkim
komandorem, że będzie trzymał w ręku całą finansową potęgę joannickiego zgromadzenia,
wreszcie że stoczy wielki bój ze smokiem i okrzyknięty zostanie Gozonem Smokobójcą -
poszedł prosto do pałacu wielkiego mistrza, którym od niedawna był Helion z Villeneuve.
Gozon w oczy mu rzekł, że konne patrole wzdłuż brzegów wyspy i rzadkie karawany, jak w
zakonie nazywano rejsy na galerach, nie pociągają go wcale. Że liczył na wielkie bitwy,
sławę, heroiczne i zwycięskie walki z niewiernymi. Ponieważ zaś ani mu w głowie zostać
mnichem klepiącym pacierze, bo to nie ucieczka od świata go tu sprowadziła, najlepiej
będzie, jak poszuka sobie innego miejsca, w którym mógłby zrealizować swe cele i ambicje.
Odpowiedź Heliona była tyleż kategoryczna, co i zaskakująca:
- Jutro zabiorę cię na akropol i tam porozmawiamy! - zapowiedział, gniewnie
uderzając pięścią w stół, poruszając papiery i kałamarz z zanurzonymi zaostrzonymi piórami.
- Teraz precz mi z oczu! Wracaj do celi, proś Boga o łaskę rozumu, żeby ci go kijem nie
trzeba było wbijać od dołu!
Wyruszyli bladym świtem. Jednak w drodze Helion, zamiast besztać Gozona,
wspominał swe stare dzieje. Walki z muzułmanami w Ziemi Świętej, obronę Akki i po jej
upadku przenosiny joannitów na Rodos. Jeśli miały to być opowieści umacniające ducha,
skutki nie dotrzymały pola intencjom - Gozon utwierdził się w przekonaniu, że za takimi
właśnie przygodami tęskni. W końcu wybrał zakon rycerski, mieczowy, nie zaś azyl dla
starców znużonych życiem!
Wreszcie dotarli na akropol. Było to niewielkie, porośnięte gęstą trawą wzgórze na
zachód od miasta Rodos, pokryte starożytnymi ruinami z czasów greckiej kolonizacji wyspy.
Wszędzie można się było natknąć na oślepiająco białe, wyprażone słońcem resztki kapiteli,
mury kanałów i kamienne wykładziny dróg, a nawet sterczące samotnie kolumny. Stąd brali
rycerze najlepszy surowiec do napraw i umacniania fortyfikacji.
A w dali, na północnym zachodzie, leżał wielki półwysep znajdujący się w tureckim
władaniu. Wąska wstęga morza oddzielała ich od rosnącej potęgi sułtana.
Helion długo spoglądał w tamtą stronę, jakby przepatrując horyzont. Słońce stało
wysoko, granice nieba i wody zatarły się, tylko pośrodku ciemną wygiętą kreską majaczył
odległy brzeg.
- Jesteśmy cierniem wbitym w bok tureckiego imperium, chłopcze - rzekł wreszcie. -
Sułtan napiera, my się cofamy, ale wciąż go powstrzymujemy z dala od naszych ziem.
Pomyśl, gdzie wolisz toczyć z nim bitwy: tutaj czy w twej rodzinnej Prowansji. Tyle zależy
od twych nudnych patroli.
Gozon próbował coś powiedzieć, ale mistrz uciszył go gestem.
- Za pół roku podejmiesz ostateczną decyzję - wyjaśnił po chwili milczenia. - A teraz
wracajmy, obowiązki czekają, nikt ich za nas nie wypełni.
Tak wtedy odwiódł Gozona od pochopnego czynu. Nim minęła wiosna, rycerz stoczył
bój ze smokiem, zaczął się wspinać w zakonnej hierarchii i opuściły go myśli o porzuceniu
zgromadzenia.
A teraz ciało Heliona czekało w krypcie na uroczysty pogrzeb, turecka nawała
potężniała z każdym rokiem i należało szukać człowieka zdolnego stawić jej czoła.
Tymczasem dość było jednego spojrzenia na elektorów, by dostrzec, że nie pojmują wagi
wyboru, przed którym stanęli. Długie i rozważne rządy Heliona niczego ich nie nauczyły.
Lexa w jednym miał rację: ludzie się zmieniają. Nie wiedział tylko, że chyba bardziej niż
nauki, nawet niż potyczka ze smokiem, zmieniła Gozona pewna rozmowa. Wciąż pamiętał jej
treść, mimo że minęło dwadzieścia lat i przetoczył się ogrom zdarzeń, uczuć, słów...
- Raz jeden wyjdź ze swojej żelaznej skorupy. Porzuć na chwilę Gozona Smokobójcę,
bohatera ludu, rozejrzyj się. Popatrz na zwykłych, prostych ludzi z ich małymi sprawami -
powiedziała z rozpaczą Livia. Spoglądała na urwisko, za którym fale z trzaskiem rozbijały się
o podstawę klifu, zapowiadając sztorm. - Dieudonné, nie trzeba daleko szukać... ja... - Słowa
rwały się, z trudem przechodziły przed ściśnięte gardło.
Patrzył na nią ze smutkiem. Była taka piękna... i niedostępna.
- Jestem rycerzem - odparł cicho, odwracając wzrok. - Jestem zakonnikiem.
Wstała z trawy, na której siedzieli, poprawiła suknię.
- Jesteś głupcem! - Jej rozpacz zamieniła się w gniew. - I póki nie zrozumiesz, że
słowa nie wystarczają, pozostaniesz nim, Dieudonné de Gozon.
Och, jak dawno odbyła się ta rozmowa. Wiele czasu minęło, nim pojął, że to jedna z
tych, które zmieniają życie albo przeciwnie: na zawsze utrwalają jego dotychczasowy bieg. I
wszystko zależy od jednej decyzji, której potem nie można cofnąć.
Zawsze gdy przychodziło do rozstrzygania ważnych spraw, słowa Livii wracały do
niego niby wyrzut. Czasem wpływały na jego werdykt.
Lexa trącił Gozona w ramię.
- Pora wrócić do elekcji - rzekł półgłosem.
Dieudonné wiedział, skąd zmartwienie w oczach von Aerenthala. Jeżeli nie uda się
wybrać nowego mistrza do zachodu słońca, wybory, zgodnie z zakonną regułą, zostaną
zawieszone, a kandydata na stanowisko narzuci papież. Albo wręcz rozwiąże zakon. Nawet
tu, na Rodos, dochodziły głosy, że zgromadzenia rycerskie należy zlikwidować choćby
dlatego, że nie zapobiegły upadkowi Królestwa Jerozolimskiego i pozostałych
chrześcijańskich placówek w Ziemi Świętej.
Gozon uprzedził Lexę, wstał, gestem nakazał ciszę. Niby patrzył na elektorów, mogło
im się tak zdawać, ale w rzeczywistości zaglądał w przeszłość, tam szukając potwierdzenia,
ż
e dobrze czyni.
- Zgłaszam swoją kandydaturę - stwierdził sucho. Żadna z dotychczasowych nie
zyskała większości, może w ten sposób wybrniemy z pata...
Elektorzy zamarli w gniewie i zdumieniu, zwłaszcza ci, którzy dwa dni wcześniej
bezskutecznie namawiali go do ubiegania się o tę godność.
Wreszcie odezwał się von Aerenthal:
- Wszyscy wiemy, że Helion tego właśnie pragnął. Sam jestem ci przyjacielem. Jednak
mistrz już nie żyje, a twoja osoba nie była do tej pory zgłaszana. Nawet teraz nie spełniasz
formalnych wymogów, bo jakaż to frakcja za tobą stoi?
Nim wielki komandor zdążył odpowiedzieć, chrząknął i uniósł się siedzący po lewej
chudy jak tyka, pomarszczony Gephard von Bortfelde.
- Czyżbyś zapomniał, Lexa? Zabił smoka - stwierdził z szacunkiem. - Będę na ciebie
głosował, bracie.
Dieudonné uśmiechnął się lekko. Więc wciąż pamiętali... Gephard uczestniczył w
pierwszej wyprawie na smoka. I to przeważyło.
Miał zatem swój pierwszy elektorski głos.
II
Maj tamtego pamiętnego roku długo nie potrafił się zdecydować, czy ma być miesiącem
uciążliwych deszczy i wręcz jesiennego zimna, czy raczej wiosennym błogosławieństwem po
trudach ciężkiej, sztormowej zimy. Jednego dnia słota nie pozwalała wychylić głowy poza
mury, drugiego słońce aż prosiło, żeby się ogrzać w jego promieniach, rozpędzić konia do
szalonego galopu, zatracić się w dzikim pędzie.
Jednak mało który mieszkaniec wyspy, a już w szczególności miasta Rodos, zawracał
sobie głowę fatalną pogodą czy zbiorami, które niechybnie ucierpią. Wszyscy odmieniali w
tysiącu odcieni strachu jedno budzące grozę słowo: smok.
Bestia grasowała od miesiąca w głębi wyspy trzy mile od miejskich murów w
górzystych jarach nieopodal wsi Kandiliona. Tak przynajmniej twierdzili mieszkańcy. Potwór
porywał bydło i nękał wieśniaków uprawiających swe pola i oliwne zagajniki. Wreszcie
zaczął porywać ludzi na przedmieściach Rodos.
Bracia zakonni, usadowieni wewnątrz murów, zbywali opowieści wzruszeniem
ramion. Aaa, smok... - pokpiwali co dowcipniejsi. - To już ludziom tureckiego zagrożenia nie
starcza... Ładne rzeczy! Tylko patrzeć, jak sam Kolos wstanie z ruin i uderzy na miasto! Inni
dodawali, że skoro strach potrafił zamienić długą na łokieć jaszczurkę w stwora zdolnego
porywać krowy, to pora szukać na Rodos samej Ateny, której świątyń wiele pozostało na
wyspie. Rycerze podejrzewali bowiem, że strachliwi wieśniacy wzięli za bestię jakąś
szczególnie wielką agamę, która w chwili zagrożenia nadyma skórę za głową w dwie płaskie,
sterczące na boki tarcze.
Kpiny i docinki ucichły, kiedy zaginęła córka jednego z najbogatszych kupców, a do
siedziby wielkiego mistrza zawitała delegacja mieszczan żądających zrobienia porządku ze
smokiem.
Helion w potwora nie wierzył, a prawdziwego zagrożenia upatrywał w muzułmańskim
ż
ywiole. Nie mógł jednak odmówić burmistrzowi Kiridiakosowi. Podjął więc salomonową
decyzję: co prawda rycerze zakonni są po to, by bronić wyspy przed turecką zarazą, kto
jednak spośród braci czuje się na siłach, niechaj wyrusza ubić bestię.
Gozon nie wahał się ani chwili. Lepszej okazji do zdobycia sławy nie będzie, chyba że
turecki sułtan wyląduje na Rodos ze swoją armią.
*
Wyruszyli dwa dni później. Zebrało się ich sześciu głodnych sławy młodych braci ze stażem
w zakonie nie dłuższym niż kilka lat. Na czele Gozon na swym karym Peticie, za nim
rudowłosy Sorron de Blay, nierozłączni Hugo de Valse i Rigo Dumbert, Caro Annibale oraz
towarzyszący im (wyłącznie w imię przyjaźni, jak się zarzekał) Gephard von Bortfelde.
Zrezygnowali z pomocy braci serwientów niezbędnych w zwyczajnej bitwie, jak i z
ciężkich zbroi. Pod płaszczami mieli tylko kolczugi, u końskich boków krótkie kopie, no i
miecze sprawdzone w boju. Tworzyli silną drużynę żądną chwały równej św. Jerzemu i za tę
chwałę gotową oddać życie. Zwłaszcza cudze, w szczególności zaś - smoka.
Dzień wstawał mglisty i paskudny, w powietrzu wisiała drobna mżawka sącząca
wilgoć za opończe, choć nie była to przecież pora jesiennych wiatrów. Ruszyli w stronę
południowej bramy. Była to potężna wieżyca pośrodku fosy wykopanej wokół miasta, z obu
stron spięta cienkimi mostami, górująca nad zębatymi murami niby olbrzym pośród karłów.
W odległości pięciuset kroków majaczyła jej nieco niższa, lecz nie mniej masywna siostra.
Siedem takich bram wespół z przedzielającymi je obronnymi wieżami na całej długości
murów, tworzyło nieprzebytą zaporę.
Wewnątrz miasta, gdzie znajdowało się collachium - kwartał zamieszkany wyłącznie
przez braci zakonnych, a także arsenał, stocznia, port i kilka dzielnic zajętych niemal w
całości przez możnych kupców oraz rzemieślników - można się było czuć bezpiecznie.
Grube, potrójne mury, dziesiątki dział ustawionych na platformach wież, ponad setka braci
zakonnych, kilkuset giermków i serwientów do posług - wszystko to sprawiało, że w razie
potrzeby można byłoby tu miesiącami odpierać ataki całej armii. Cóż więc znaczył smok?!
Lecz poza bramą wędrowiec musiał się pilnować. Zakon - po przejęciu wyspy -
większość mieszkańców miasta Rodos przesiedlił do jego południowej części, zwanej dolnym
miastem, przechodzącej w łagodny, rozległy stok. W ten sposób część górna, opasana
murami, stała się łatwa do obrony, a tereny powyżej, zwieńczone przylądkiem Kumburno,
wyglądającym jak wskazujący palec wyciągnięty ku przestrodze, w razie tureckiego desantu
można było łatwo razić artylerią.
Wypchnięci poza ochronę murów rodyjczycy nie pokochali zakonnych rycerzy.
Dodatkowo jednych i drugich podzieliła wiara, bo choć sam święty Paweł odwiedził tę ziemię
w drodze do Palestyny, przed przybyciem zakonników więcej tu było prawosławnych
klasztorów i eremów niż katolickich kościołów. Prowadząc szpitale i domy dla ubogich,
bracia powoli zyskiwali szacunek miejscowych, wciąż jednak zdarzały się napaści na
joannitów.
Rycerze szybko przemknęli przez dolne miasto, w ciasnych splątanych uliczkach
mijając wystraszonych mieszkańców. Rozwiane w pędzie czarne płaszcze z naszytymi
białymi krzyżami o ośmiu rozwidleniach furkotały gniewnie, spod nich niby płomień błyskał
szkarłat bojowych tunik narzuconych wprost na kolczugi.
Dziewczyna zaginęła podobno niedaleko Kandiliony, w miejscu, w którym droga
biegła na ukos pomiędzy odłamami skał. Wyglądały, jakby olbrzym wyrwał z głębin
niewielką wyspę - jak pobliska Chalki czy Tilos - i rzucił na stok z taką siłą, że rozprysnęła
się na kawałki pośród frygany - zarośli kolczastych krzewów, a także mirtu, który przypomina
wędrowcom o woni Syna Człowieczego. Gozon zeskoczył z konia na niską trawę, by
poszukać pośród wapiennych bloków śladów walki czy choćby tropów smoka. De Blay,
ubezpieczając towarzysza, z konia przepatrywał okolicę. Reszta kompanii rozjechała się
wokół.
Dieudonné obszedł niemal każdą skałę, nigdzie jednak nie natrafił na połamane
kwiaty, gałązki czy strzępy materii na długich kolcach krzaków. Nie było śladu po
dziewczynie ani bestii. Jakby się tu nic nie wydarzyło. A przecież córka kupca naprawdę
zniknęła.
De Blay również nie marnował czasu. Wiercił się w siodle, mruczał pod nosem,
marszczył czoło, wreszcie podjechał do Gozona, który zatrzymał się akurat przy skale
rozszczepionej na dwoje, jakby rozpłatanej potężnym uderzeniem.
- Wiesz co, Dieudonné? - rzucił z niepokojem. Może ten smok jest niewidzialny?
Rycerz tylko wzruszył ramionami. Podszedł do swojego Petita skubiącego trawę i
drobne kwiecie.
- Nie siej paniki, Sorronie - odparł, wskakując na zupełnie spokojnego konia. - Jakby
był niewidzialny, to wieśniacy nie mówiliby, że wielki albo latający, albo ja wiem jaki? Coś
tam widzieli. W każdym razie tu nic nie ma. Jedźmy dalej.
Zebrali pozostałych rycerzy i ruszyli w stronę Kandiliony. Była to niewielka osada,
kilkanaście pudełkowatych domów wzniesionych z białego kamienia na planie kwadratu. Już
dostrzegali wieśniaków krzątających się wokół zabudowań, gdy naraz wierzchowiec de Blaya
pędzącego przodem trafił w dziurę pośrodku drogi, zatańczył, próbując odzyskać równowagę,
ale potrącony przez następnych rycerzy z kwikiem i łomotem zwalił się na ziemię,
przygniatając jeźdźca. Skoczyli go wyciągać, co spotęgowało zamieszanie.
De Blay ucierpiał niewiele, parę siniaków i otarć. Koń miał mniej szczęścia: padając,
musiał trafić na kamień. Lewa przednia pęcina była złamana, z krwawej rany wystawał ostry
szpic kości.
Sorron zaklął głośno, z rozpaczą.
- Najlepszy, jakiego miałem - rzekł ponuro. - Przyjaciel wierniejszy od niejednego z
ludzi.
Gozon zacisnął zęby, starając się odrzucić od siebie myśl o złej wróżbie.
- Nie przedłużaj - powiedział.
Jego przyjaciel nic nie odrzekł, tylko spojrzał półprzytomnie. Przyklęknął przy koniu,
chwycił w dłonie jego pysk, chwilę szeptał uspokajające słowa, wreszcie pocałował go w
chrapy, uczynił znak krzyża i szybkim, zdecydowanym ruchem wbił miecz w serce
zwierzęcia. Wierzgnęło parę razy i skonało. Sorron w ponurym milczeniu zebrał broń i
przesiadł się na wierzchowca de Valse'a.
Mieszkańcy Kandiliony tymczasem chowali się w domach, ryglowali drzwi. Kiedy
rycerze wpadli do wioski, na spotkanie wyszedł im tylko wójt. Nie miał nic ciekawego do
powiedzenia. Smoka nikt nie widział, o dziewczynie nie słyszał, Kandiliona to spokojna wieś,
podatki płaci jak należy, a zbrojni niech lepiej ruszą w stronę góry Atabyrion, tam niejedno
licho grasuje.
Pojechali więc dalej. Ze dwie mile za opłotkami znajdowały się rozstaje wytyczone
przez wielki, samotnie rosnący dąb korkowy. Wierzchnie, różowe od wewnętrznej strony
warstwy kory odchodziły zeń niby skóra po oparzeniu. Drzewo wydawało się równie stare jak
greckie ruiny na wyspie. Tu postanowili się rozdzielić, jednak ani myśleli obrać wskazany
przez wójta kierunek. De Valse i Sorron na jednym koniu oraz towarzyszący im Rigo
Dumbert ruszyli w stronę zachodniego wybrzeża, Gozon zaś, Gephard von Bortfelde i Caro
Annibale pojechali na wschód, w stronę potężnej twierdzy Lindos. Liczyli, że przecinając
wewnętrzną część wyspy, natkną się na smoka lub jego ślady.
Drogi za Kandiliona, rzadko używane przez konnych, zarosły zbitymi kępami
wawrzynu i różanego krzewu o długich czepliwych kolcach. Przedzierając się, grupa z
Gozonem na czele spłoszyła kilka jeleni. Wreszcie dotarli do wysypanej drobnym piaskiem
plaży, kilka mil od majaczących na horyzoncie skał przylądka Wodi. Na północ, wzdłuż
plaży, biegła droga do Rodos. Zygzakowaty brzeg wyspy prowadził na południe ku Lindos.
Dieudonné obejrzał się na towarzyszy.
- Wracamy czy jedziemy dalej?
Słońce wciąż stało wysoko, nikt nie kwapił się do powrotu, ruszyli więc wzdłuż
brzegu i dotarli do grupy kredowych skał tworzących nasadę przylądka Wodi. Z jednej strony
wybiegały daleko w morze, z drugiej jasną łatą wspinały się na zalesione zbocze. Słońce
wyżarzyło je na kość, do oślepiającej białości. Wokół unosiła się nieprzyjemna kwaskowa
woń skały trawionej bryzgami słonej wody.
Dalsza droga na długości ponad stu kroków wiodła wąską, ciemną rozpadliną.
Posłuszne zazwyczaj konie nie chciały jednak wejść do niej, parskały, wierzchowiec Annibale
stanął dęba. Może w zasadzce czekał smok albo oddział tureckich janczarów?
Gozon poklepał Petita po grzywie i zmusił do uległości. Ten niechętnie zrobił
pierwszy krok. Za nim zastukały kopyta pozostałych koni.
Wyjeżdżając pospiesznie z drugiej strony, niemal stratowali dwie młode dziewczyny
podążające w stronę Rodos i zamierzające właśnie wkroczyć w ciemność. Gozon z trudem
osadził wierzchowca, wzniecając fontannę drobnych kamyków i piasku. Uniesioną ręką zrobił
przepraszający gest w stronę kobiet.
Jedną z nich znał, była to Livia, dorastająca córka płatnerza Demetrisa prowadzącego
warsztat w pobliżu bramy św. Jerzego, gdzie często bywał. Czarnowłosa, smukła niby świeca
spoglądała na rycerza spod ciemnych rzęs, uśmiechając się życzliwie. Nie wyglądała na
przestraszoną czy zagniewaną. Poprawiła wetkniętą za ucho niewielką różę jaskrawie
odcinającą się od kruczych włosów.
Ten drobny gest przyciągnął uwagę Gozona. Przyzwyczaił się do widoku splątanych
krzewów obsypanych drobnym kwieciem, nigdy nie przyszło mu do głowy, aby banalny
kwiat traktować jak ozdobę w tym raju, który pysznił się fioletowymi cyklamenami, wielkimi
makami o barwie krwi czy najwyżej cenionymi storczykami rosnącymi w głębi wyspy. Dotąd
traktował róże jako przeszkodę dla końskich kopyt.
Dziewczyna pochwyciła jego spojrzenie, w jej zielonych oczach pojawiły się iskierki
rozbawienia.
- Wybacz, pani, szukamy smoka, stąd pośpiech powiedział zakłopotany. - Mam
nadzieję, że nic się wam nie stało?
Zaprzeczyła ruchem głowy. Spoważniała, przez jej twarz przeszedł grymas bólu.
- Jeśli spotkacie bestie, jedną zabijcie w moim imieniu - rzekła z westchnieniem. -
Emiria była moją przyjaciółką.
- Smoki? - do rozmowy wtrącił się Bortfelde. - To jest ich więcej? Dotąd mowa była
tylko o jednym, pani! - Jego koń, jakby rozumiejąc słowa rycerza, parsknął niespokojnie.
Na twarzy dziewczyny odmalowało się wahanie.
- Podobno wieśniacy widzieli trzy naraz - wyjaśniła.
Gozon wzruszył ramionami. O tym, co ludzie mówią, miał wyrobione zdanie. Szkoda
czasu na plotki, zwłaszcza powiększone strachem. A do zdobycia sławy jedna bestia
wystarczy w zupełności.
- Jedźmy - rzekł. Schylił się jeszcze do dziewczyny i wiedziony nagłym impulsem,
dodał ciszej: - Zabijemy te smoki, ilekolwiek ich będzie. Masz moje słowo.
*
Nie spotkali ani jednej bestii. Plaża wzdłuż wybrzeża była pusta, a kiedy wspinali się na leśne
zbocza i krążyli ścieżkami pośród drzew, tylko wiatr w koronach mącił ciszę. Wreszcie
podjęli decyzję o powrocie.
W stajni już oczekiwali serwienci, jednak Gozon, jak to miał w zwyczaju, nim oddał
wodze stajennemu, sam wytarł Petita suchą derką.
- A co z de Blayem i resztą? - spytał. - Wrócili może?
Chłopak pokręcił głową.
- Może będą mieli więcej szczęścia i ubiją potwora, panie.
Może - pomyślał Gozon. - A może zostawią trochę chwały dla mnie.
*
Pierwsze ukłucie niepokoju poczuł, kiedy ani de Blay, ani jego towarzysze nie pojawili się na
wieczornej mszy.
Rankiem jak zwykle podążył do swoich obowiązków w kancelarii wielkiego
komandora, ale myliły mu się szeregi liczb podczas przeliczenia waluty. Niepokój drążył go
niczym robak dojrzałe jabłko. Gozon nie potrafił skupić myśli, wszystko wychodziło mu źle.
Dzień chylił się ku końcowi, gdy nieoczekiwanie do kancelarii przyszło wezwanie od
wielkiego mistrza. Na zewnątrz już czekał Caro Annibale. Razem zaczęli się przedzierać
wąskimi uliczkami collachium - obramowanymi domami wysokimi na kilka pięter i
zabierającymi słońce - w stronę pałacu zamieszkiwanego przez Heliona.
Byli w połowie drogi, gdy nagle z bocznej uliczki wybiegła drobna ciemnowłosa
Greczynka z niemowlęciem na ręku. Prawie wpadła na Cara. Krzyknęła coś, czego Gozon nie
zrozumiał, wyminęła ich i zniknęła w otwartym warsztacie garncarskim po drugiej stronie
ulicy.
Speszony i zaróżowiony Annibale przez chwilę zdawał się wahać, co powinien zrobić
w tej zdumiewającej sytuacji.
- Zaczekaj tu - rzucił naraz i ku osłupieniu Gozona pobiegł za Greczynką.
Dieudonné nie był święty. Odwiedzając płatnerza, sam z przyjemnością przyglądał się
jego córce - ale nigdy nie gonił za nią niczym chart!
Nie uważał jednak, żeby miał prawo wtrącać się w cudze sprawy, zwłaszcza drażliwe.
Czekał więc, błądząc spojrzeniem po murach, wnętrzach warsztatów otwartych na ulicę,
krzakach oleandrów rosnących dosłownie wszędzie... Zniecierpliwiła go dopiero
przedłużająca się nieobecność przyjaciela.
Znalazł go na wewnętrznym podwórku. Caro Annibale i Greczynka dyskutowali
zaciekle, w ich kłótni ginął cichy płacz dziecka. Caro obejmował oboje ramieniem, jakby
próbując załagodzić spór, dziewczyna wyrywała się, podniesionym głosem rzucając
oskarżenia albo obelgi. Rozmawiali po grecku. Gozon niemal nic z tej dyskusji nie pojmował,
ale wzburzenie kobiety widać było jak na dłoni.
Naraz spojrzenie Annibale padło na Dieudonné. Łagodnie odsunął od siebie
Greczynkę i ruszył w jego stronę, mocno pociągając przyjaciela za ramię. Wrócili na ulicę.
Gozon nie potrafił ukryć zdziwienia.
- A tak - rzekł podniesionym tonem Caro, nie patrząc mu w twarz. Nerwowymi
ruchami poprawiał habit, rozglądając się niespokojnie. - Właśnie tak, Dieudonné, dobrze się
domyślasz... Jestem tylko człowiekiem. I co, doniesiesz Helionowi? Popatrz, właśnie do
niego idziemy, dobrze się składa...
- Nie doniosę - odparł szorstko rycerz. - Tylko nie każ mi tego pochwalać.
Resztę drogi przebyli w milczeniu ciążącym niby ołowiane kule.
Rezydencja wielkiego mistrza mieściła się w dawnym pałacu bizantyńskiego
namiestnika wyspy. Położona tuż przy północnej części murów miejskich, na niewielkim
wzgórzu, pozwalała objąć wzrokiem port oraz collachium i pozostałe kwartały wewnątrz
pierścienia fortyfikacji.
W komnacie, do której zaprowadził ich strażnik, czekał już Bortfelde z niewesołą
miną.
Ledwie zdążyli zamienić kilka słów, pojawił się Helion z rulonem papierów w ręku.
Był zasępiony, jego pociągła twarz jakby wychudła w ostatnich godzinach.
- Bracia de Blay, Dumbert i de Valse nie żyją - zaczął zgaszonym tonem, nie siadając
na krześle. - Wieśniacy znaleźli ich ciała kilkanaście mil stąd, poniżej wierzchołka góry
Flerimos, ukryte w skalnym jarze.
- Jedźmy ich pomścić, mistrzu - rzekł głucho Annibale, wstając. - Póki stwór nie
odszedł daleko.
Helion uniósł rękę niezadowolony, że mu ktoś przerywa.
- Już wysłałem dwóch braci, żeby sprawdzili wszystko na miejscu. A was nie po to
odrywałem od zajęć. Pozwoliłem polować na smoka, bo wydało mi się to dobrym sposobem
na pozyskanie przychylności mieszkańców... Teraz jednak tę zgodę wycofuję. Zakonu nie
stać na dalsze straty. Jeśli któryś z was spotka bestię podczas normalnego patrolu, może
podjąć walkę, choć wolałbym, żeby poszedł za głosem rozumu i zebrał do boju większą
kompanię.
- Mistrzu, pozwól chociaż mnie wyruszyć na poszukiwania - jęknął błagalnie Gozon,
przypadając Helionowi do stóp. - To ja ich namówiłem, to moja wina, że Sorron i pozostali
dwaj zginęli. Wypada mi ich pomścić.
Helion odsunął się w stronę półek z książkami, wśród których na honorowym miejscu
stało wielkie chirurgiczne dzieło Rogera z Salerno.
- Dobro zakonu stoi ponad prywatną zemstą i podpowiada mi, żebym ci odmówił -
rzekł ciężko. - Każdy, kto zlekceważy mój rozkaz, może się spodziewać usunięcia spośród
braci.
Opuścili komnatę jak niepyszni.
*
Jeszcze dwa dni wcześniej szóstka śmiałków żartowała, że wyprawioną smoczą skórę zatkną
niby sztandar na najwyższej wieży obronnej ku przestrodze wrogom. Teraz trzej spośród nich
nie żyli.
Gozon nie potrafił się pogodzić z zakazem Heliona. Rycerze na zamku byli bezpieczni,
ale co z mieszkańcami miast i wieśniakami z osad rozrzuconych po wyspie? Przypomniała
mu się Livia Demetris. A jeśli bestia napadnie ją poza murami miasta?
Nad ranem, nim pierwsze pasma brzasku zarysowały się na horyzoncie, Gozon podjął
decyzję: bez względu na konsekwencje ruszy pomścić swych towarzyszy.
Może też warto wytresować psy na atrapie smoka choć przez dzień lub dwa i zabrać na
wyprawę.
Przeglądając w myślach całą sforę, zdecydował się na Psotkę i Szejtana, psy nie
największe i najsilniejsze, ale najłatwiejsze do ułożenia.
*
- Powiedz mi, jak on wyglądał! - cierpliwie powtórzył Gozon.
Wieśniak zgarbił się. Oblizywał spierzchnięte usta, bezradnie spoglądał tu i tam po
pustej stodole. Podobno widział smoka z daleka, na polu. To właśnie usiłował ustalić rycerz.
- Miał skrzydła? - wyciągał Gozon, groźnie patrząc chłopu w oczy.
- O, panie, prawie jak drzwi stodoły! - ożywił się ten. Rozłożył szeroko ręce. -
Łopotały niby żagle łodzi w ostrym wietrze. A kiedy je zwinął, to jakbyś do poczwarnego
kadłuba dwa wielkie bochny przyłożył.
Rycerz pomodlił się w duchu o łaskę cierpliwości.
- No dobrze, spróbujmy jeszcze raz - rzekł. - Jak wielki był ten smok? Wielkości
beczki z winem? Kamienicy w mieście? Galery? Góry, na której stoją miasto i zamek?
Na tym pytaniu utknęli poprzednio. Wieśniak widać to zapamiętał, bo milczał uparcie.
Gozon westchnął: Niech aniołowie dodadzą mi sił, bo nie zdzierżę i zaraz palnę go w łeb.
- Nie bój się - zachęcił - nie będę więcej na ciebie krzyczał. Ale chcę go zabić,
rozumiesz, i muszę wiedzieć, jaki on jest.
- Jak dom - wyjąkał wreszcie wieśniak i niespokojnie popatrzył na rycerza. - Nie za
duży, nie za mały, taki w sam raz akuratny...
Gozon z rezygnacją machnął ręką.
- Zostań z Bogiem - rzekł, kierując się ku wyjściu, gdzie czekał uwiązany Petit.
Wieśniak natychmiast czmychnął między narzędzia i sterty drewna na opał.
*
Gozon postanowił skorzystać z usług Pietro Collodiego, jednego z zamkowych cieśli,
utalentowanego zwłaszcza w produkcji wygodnych mebli, zawsze umiejącego nagiąć drewno,
płótno albo skórę do pożądanego kształtu. Zastał go w warsztacie i bez zwłoki wyłuszczył
swą prośbę.
- Musi być jak najbardziej podobny do prawdziwego - zakończył, rozglądając się po
sali pełnej niewykończonych sprzętów, narzędzi, desek i całych grubych pni, wolno
schnących w odpowiednich warunkach, nim zostaną przerobione na rzeczy potrzebne
ludziom.
- To się da zrobić, panie - wesoło odparł Collodi, rad, że trafia mu się urozmaicenie.
Zaczął zbierać narzędzia, szukać drewnianych listew, palików różnej grubości. Z ukrycia
wyjął kilka ciężkich wołowych skór zwiniętych w grube rulony i podał je rycerzowi, starając
się omijać kręcące się wokół Szejtana i Psotkę.
Znaleźli sobie miejsce z dala od wścibskich oczu pod północno-zachodnią częścią
murów, na wysokiej łące kończącej się urwiskiem opadającym ku morzu. Wieści i tak się
rozejdą, ale im później dotrą do Heliona, tym lepiej. Na razie Gozon mógł liczyć na dyskrecję
komandora Pasquieta, który zwolnił go z prac w kancelarii bez pytania o powody. Zapewne
domyślał się celu przyświecającego młodemu rycerzowi i aprobował go.
Sporo czasu zajęło ustalenie wyglądu i konstrukcji atrapy, bowiem Dieudonné poza
liczbą skrzydeł smoka nie potrafił podać Collodiemu wielu szczegółów. Nie miał zaś pojęcia
o kluczowych zagadnieniach, jak choćby czy bestia na podobieństwo bazyliszka zabija
spojrzeniem, zionie ogniem czy pluje jadem. A wszystko to według cieśli było ważne, bo
jeśli, panie rycerzu, na ten przykład bydlę zionie płomieniem, to musi to robić z wiatrem, żeby
się na cofkę nie nadziać, z czego wynika, że w locie smok musi być nadzwyczaj giętki. Gozon
utrudnił całe przedsięwzięcie, domagając się ruchomych skrzydeł i w ogóle możliwości
kierowania atrapą od wewnątrz, bo przecież w prawdziwej walce smok nie będzie
nieruchomo czekał, aż rycerz ze swymi psami rozwłóczą go na ćwierci.
Wreszcie późnym popołudniem smok był gotów.
- No to wskakuj do środka i ćwiczymy psy - nakazał rycerz, gwizdem przywołując
Szejtana i Psotkę. Zobaczymy, jak zareagują na potwora.
- O nie, panie, mowy nie ma - odparł Collodi, cofając się w stronę zamkowych murów.
Jeszcze raz rzucił okiem na swe dzieło. Konstrukcja bardzo przypominała wielkiego ptaka o
rozłożystych skrzydłach. - Ty zamierzasz ćwiczyć psy na smoku, ale ja nie chcę, żeby one
próbowały zębów na moim tyłku. Nawet gdyby szramy na moim siedzeniu miały się
przysłużyć sprawie, niech mi pierwej sam wielki mistrz udzieli sakramentów, nim wejdę do
ś
rodka.
Gozon roześmiał się i wyjął zza pazuchy przygotowaną wcześniej zapłatę.
- Przesadzasz z tym pogryzionym tyłkiem, Pietro, ale jakoś sobie poradzę bez ciebie.
W każdym razie nie chwal się tym, co tu robiliśmy, zgoda?
Gdy cieśla odszedł, rycerz rozebrał się do koszuli i wślizgnął do środka konstrukcji.
Prowokował psy, poruszał sztucznym smokiem, wywołując wciąż nowe ataki Szejtana i
Psotki, które zażarcie gryzły drewno i rwały pasma skóry, jakby walczyły z prawdziwym
potworem. Miał nadzieję, że podobnie zachowają się, gdy dojdzie do spotkania z bestią.
Wreszcie Gozonowi brakło sił. Wyczołgał się z makiety na chłodną trawę, w cień
murów. Psy znudzone walką z nieruchomą atrapą porzuciły ją po chwili, układając się obok
rycerza.
Naraz Szejtan uniósł głowę w stronę zamku i gniewnie warknął. Rycerz odwrócił się,
podążając wzrokiem za spojrzeniem psa.
Spiesznym krokiem zmierzał ku niemu Caro Annibale.
- Zamierzasz złamać zakaz Heliona? - raczej stwierdził, niż zapytał, gdy już był blisko.
Usiadł na trawie obok Gozona. - Chcesz ich pomścić, prawda?
- A ty, Caro? Nie pojedziesz ze mną?
Annibale zapatrzył się w dal.
- Nie mam dokąd wracać, Dieudonné - wyznał wreszcie ze smutkiem. - Moja rodzina
bardzo zbiedniała, dość tam gąb do wyżywienia i beze mnie. No i jest, ty wiesz... - zawahał
się, nie kończąc zdania. - Nie, nie wystąpię przeciw Helionowi, choć jeśli spotkam smoka
podczas regularnego patrolu, nie puszczę go żywego!
- Nie zdążysz - odparł Gozon. - Wcześniej usiekę to bydlę, choćbym miał je ganiać po
całej wyspie.
Annibale westchnął ciężko.
- Widziałem ich ciała - powiedział z nieukrywanym niepokojem. - Może się nie znam,
ale trudno mi było odnaleźć ślady zębów i pazurów, za to bez trudu dostrzegłem rany jak od
cięcia ostrą stalą i dziury od włóczni. Uważaj więc nie tylko na smoki - ostrzegł, podnosząc
się z trawy. - Bo może niektórzy mieszkańcy wyspy już kłaniają się sułtanowi?
O zmierzchu Gozon zepchnął zniszczoną makietę do morza. Tyle ćwiczeń będzie
musiało wystarczyć.
III
Elekcja trwała, a Renato di Fontenay wcale nie zamierzał się poddać, wciąż usiłował rozegrać
partię swego życia.
Znalazł się tu w zastępstwie Luco de Manilii, który na krótko przed śmiercią Heliona
musiał wyruszyć na aragoński dwór. A teraz, zwietrzywszy szansę w rozproszeniu
frakcyjnych sił, postawił wszystko na jedną kartę.
- Tak, słyszałem te stare opowieści - przyznał, powściągając niechęć. - Jednak, z całym
należnym bratu Gozonowi szacunkiem, gdzie dowody, że walczył ze smokiem? Przecież nie
odnaleziono ścierwa bestii. Nikt nigdy nie pokazał żywego czy martwego jaszczura w
ż
adnym bestiarium. Co innego jednorożce: mamy rogi, wspaniałe dowody ich istnienia. A
smoki? Istnieją tylko zajmujące opowieści o nich. Legendy. Wieśniaków mogła przestraszyć
wyrośnięta agama. Albo cokolwiek innego.
Wszystkie spojrzenia skierowały się ku Gozonowi, bo przecież, choć nie wprost, di
Fontenay zarzucił mu kłamstwo.
Ale komandor tylko wzruszył ramionami.
- Walczyłem ze smokiem. Nie wierzysz, spytaj mieszkańców dolnego miasta, czy po
mojej wyprawie kogoś porwał albo dokonał innych szkód. Ty masz przekonania, a oni
wiedzą, jak było.
- Gozon dobrze mówi - chrypliwie odezwał się Lexa ze swego końca stołu. -
Znaleźliśmy ślady: łuski i krew, lepką i tłustą, podobną do arabskiej gumy. Nie zarzucaj
Gozonowi kłamstwa, di Fontenay, bo może ci stanąć kością w gardle.
- Tak? - warknął Italczyk. - To czemu owych, jak twierdzisz, łusek i innych dowodów
nie ma w skarbcu oprawionych niby relikwie?
Lexa spojrzał na niego zimno. W jego oczach pojawiła się wzgarda.
- Skoro wszystko wiesz najlepiej, Renato, powinieneś wiedzieć i to, że sam Helion
podjął decyzję o ich zniszczeniu. A czemu podjął taką właśnie? Bo się obawiał, że na wyspie
strach przed smokiem przemieni się w kult jego zwycięzcy. - Z ukosa spojrzał na Gozona. Co
i tak nastąpiło.
*
Wyruszył o świcie, wkrótce po jutrzni, kiedy nad wyspą unosiły się jeszcze sine opary mgieł.
Przekroczywszy jedną z bocznych bram, Gozon rozpędził konia do galopu, byle uciec dalej
od dusznych zamkowych murów. Szejtan i Psotka tańczyły wokół końskich nóg niby dwa
demony.
- A teraz, smoku, znajdę cię i zabiję, choćbym sam miał zdechnąć.
Wybrał drogę wiodącą na Czarci Most. Być może powinien szukać smoka na stokach
góry Flerimos, gdzie zginęli bracia, wątpił jednak, czy bestia będzie tam czekać na kolejnych
rycerzy.
Czarci Most wspinał się ostro do góry, sięgając nieba stromym pasażem zakończonym
płaskim jęzorem skały, spadzistym klifem opadającym ku morzu. Podobno tubylcy uprawiali
tu kiedyś krwawe, zakazane praktyki. Strach nadal ciążył nad tym miejscem. Jedni bali się
tajemnych obrzędów, od których wzięło swą nazwę, inni śmierci - bowiem morze co roku
podczas sztormów zabierało spory kawał ziemi, podcinając skałę. Czarci Most podzielony był
głębokimi rozpadlinami sięgającymi dna piekieł - mogło się zdawać, że w całości trzymają go
korzenie gęstych, niskich zarośli i krzewów róży.
Dla joannickich obserwatorów to pasmo skały stanowiło jednak prawdziwy dar Boży.
Przy dobrej pogodzie można było stąd dostrzec tureckie wybrzeże i żaden statek w promieniu
wielu mil od cypla nie miał się gdzie ukryć.
Gozon powiódł wierzchowca na skraj klifu. Psy posłusznie podążały za nimi. Rycerz
liczył, że uda mu się wyśledzić smoka w locie, a może wypatrzyć jego kryjówkę.
Do przepaści pozostało nie więcej jak sto kroków. Naraz zagrzechotały kamyki
osypujące się ze ściany, odbijające się, pociągające za sobą następne odłamki. Czyżby
powstawało właśnie nowe pęknięcie? Albo wielki kawał skały miał runąć do morza? Gozon
ś
ciągnął wodze.
Tymczasem lawina kamyków przyciągnęła uwagę psów. Pognały ku krawędzi, nie
powstrzymał ich gniewny krzyk rycerza.
Grzechot kamieni nie ustawał, wokół rozeszła się przenikliwa woń pomarańczy.
Dieudonné słyszał o charakterystycznych wyziewach na krótko przed trzęsieniem ziemi,
zaczął się więc powoli wycofywać.
Nieoczekiwanie sponad krawędzi klifu wyjrzała wielka bestia. Smok! Gwałtowne
bicie ogromnych błoniastych skrzydeł utrzymywało go niemal nieruchomo w powietrzu.
Jedną ze szponiastych łap dosięgnął Psotkę, wyrzucił ją w powietrze jak piórko - wprost w
przepaść. Drugą starał się pochwycić Szejtana. Wysmukły jaszczurczy tułów pokryty był
zielonooliwkową drobną łuską migoczącą delikatnymi wzorami, gdy wił się, unikając zębów
Szejtana. Wąska głowa osadzona na długiej szyi przypominała łeb morskiego węża.
Gozon wyjął kopię wiszącą u siodła i skierował konia w stronę walczących stworzeń.
Tymczasem smocze pazury rozorały szyję psa, buchnęła fontanna krwi i Szejtan padł bez
ż
ycia, a bestia runęła na rycerza. Wyciągnięte pazurzaste łapy mierzyły wprost w jego twarz.
Gozon nastawił kopię, zapierając się w siodle. Smok zdołał skręcić w powietrzu, choć nie na
tyle, by całkiem wyjść z opresji - grot kopii zjechał po skrzydle, rozcinając je na długości pół
łokcia. Siła wstrząsu wysadziła rycerza z siodła, krusząc drzewce.
Zerwał się na nogi i chwycił miecz, nim zwierzę wylądowało i szurając po skale,
nawróciło w jego stronę. Teraz stwór odcinał go od lądu. Ze smoczej paszczy wydobywał się
wściekły syk, rozwidlony język drgał prędko. W żółtozielonych ślepiach przeciętych czarną
pionową źrenicą czaił się gniew. Zranione skrzydło mocno przylegało do boku.
Wieśniacy nie kłamali, była to straszliwa bestia, nie gorsza niż na malowidłach
przedstawiających bohaterstwo świętego Jerzego. Ale skoro można ją zranić, można i zabić -
pomyślał Gozon, patrząc na krew kapiącą z rany potwora. W zetknięciu ze skałą dymiła
niczym diabelska posoka.
Smok znów ruszył do ataku, pazurami mierząc tym razem w pierś rycerza. Ten ciął
mieczem, ale bestia uskoczyła z widocznym wysiłkiem, odlatując w tył.
Powtórzyło się to kilka razy. Potwór nie zaprzestawał prób, by dosięgnąć przeciwnika
albo zepchnąć go na urwisko, jednak Dieudonné bronił się mężnie, choć pot zalewał mu
twarz.
Wreszcie rycerz, dostrzegając, że bestia uchyla się z coraz większym trudem,
postanowił zaryzykować. Na kolejny atak odpowiedział atakiem. Gdy smok rzucił się na
niego, zrobił kilka szybkich kroków w bok, a kiedy zaskoczony jaszczur niezdarnie
przelatywał obok, machając rozpaczliwie skrzydłami, przyskoczył i z rozmachem wbił miecz
w bok bestii. Dobra stal z chrzęstem rozpłatała stwardniałą skórę i zagłębiła się w ciele
potwora.
Ten wrzasnął straszliwie, a pod czaszką Gozona rozległ się dzwoniący grom, jakby
wybuchła prochownia. Rycerz razem z mieczem wyleciał w powietrze, spadając na skałę
kilkanaście kroków dalej. Był oszołomiony, niemal stracił przytomność. Zamroczony bólem
smok nie wykorzystał jednak jego słabości, też opadł ciężko w kępę karłowatego różokrzewu
niedaleko krawędzi urwiska.
Minęło parę chwil nim Gozon przezwyciężył niemoc i stanął chwiejnie na nogach. Z
trudem łapał oddech. Lewa ręka zwisała bezwładnie, chyba złamana, prawą podniósł leżący
nieopodal miecz.
Bestia także ciężko robiła bokami, z jej paszczy dobiegał chrypliwy jęk. Patrzyli na
siebie, gotując się do kolejnego, może ostatniego starcia.
- Teraz cię zabiję, smoku - wychrypiał rycerz, robiąc kilka kroków w stronę leżącego
potwora. - Tu zginiesz, poczwaro.
Jaszczur z uwagą śledził jego ruchy. Z szurgotem cofnął się, przewaga joannity była
coraz bardziej oczywista.
Nie chcę zginąć - nieoczekiwanie zadudniło w głowie Gozona. - Niech każdy idzie w
swoją stronę.
Zdumiony rycerz przystanął. Bestia zwracała się do niego! Słyszał jej słowa wprost w
umyśle, podczas kiedy paszcza smoka, na wpół otwarta, pokazywała mu szeregi ostrych,
zakrzywionych zębów.
- Nie omamisz mnie sztuczkami - rzekł, robiąc kolejny krok. - Zabiłeś moich braci,
teraz ja zabiję ciebie.
Smok syknął gniewnie, znów się cofając. Byli już prawie na krawędzi urwiska.
Głupi, głupi! Ludzi nie zabijam. Tylko krowy i owce. Dobre mięso.
Gozon wzruszył ramionami, pojmując, że to tylko gra na zwłokę. Uniósł miecz.
- To kto zabił trzech moich przyjaciół?! I mieszczan?
Potwór zatrzymał się na skraju klifu. Stanął w obronnej pozycji. Nawet gdy skrzydła
miał złożone, wielkością przewyższał człowieka.
- Ludzie z lądu - odparł ze złością, tłumiąc jęk bólu do głębokiego, basowego
pomruku. - Ich galera wylądowała niedaleko. Myślałem, że wiecie.
Zaskoczony rycerz chwilę trawił tę wiadomość. Turcy przeoczeni przez patrole!
Helion miał rację jak zwykle: nie tej bestii trzeba się bać, tylko wojsk sułtana. Kto wie, może
szykuje inwazję?
- Są jeszcze trzy statki - ciągnął smok, jakby czytając w myślach Gozona. - Mogą
zatonąć na głębokiej wodzie...
- Jak? - dopiero po wypowiedzeniu pytania Dieudonné spostrzegł, że dał się wciągnąć
w rozmowę.
A przecież przybył zabić bestię!
- Ta stęknęła głucho, jakby ból się nasilił.
- Wiatry i fale, nagły sztorm miażdżący kadłub statku... tysiąc sposobów. Tylko umieć.
I chcieć.
Trzy galery to nie inwazja - rozmyślał Gozon. Smoka da się zabić. Lecz jeśli to ja
zginę? Kto wtedy zaniesie Helionowi wiadomość o tureckiej napaści? Trzeba wysłać patrole,
przeczesać wnętrze wyspy...
Ważył w sobie decyzję. I wtedy nadpłynęło wspomnienie niedawnej rozmowy z
mistrzem na akropolu.
Nudne patrole... Prowansja...
- Odlecisz stąd. Będziesz omijać wyspę - zażądał.
- Na morzu niezamieszkanych skał wciąż sporo nadspodziewanie szybko zgodził się
smok. - Odlecę.
Naraz znieruchomiał. Zamknął oczy, z jego paszczy wydobył się syk. Brzmiało to jak
słowa w nieznanym języku. Gozon skoczył w stronę potwora, przeklinając własną głupotę.
Podczas gdy on sobie rozmawiał, ta bestia rzucała czar!
Jaszczur z jękiem bólu odskoczył w bok poza zasięg ostrza.
- Inna propozycja, rycerzu - stęknął. - Wszystkie tureckie galery zmierzające ku
Rodos. Wszystkie, jakie zauważy ród Eir. Tylko za twego życia.
Zaskoczony zmianą warunków Gozon stanął w pół kroku. Pomyślał o haczyku, jaki
musi się w tym kryć.
- W zamian nie będziesz pytać, co morski smok robi na tej wyspie - ciągnął gad. - Nie
będziesz niczego szukać, a jeśli zauważysz inne smoki, udasz, że ich nie widzisz, jasne?
Wreszcie, przestaniesz kręcić się po Czarcim Moście.
Dieudonné zastanawiał się, ile jest warte słowo takiego wroga. I czy w ogóle ma jakąś
wartość.
- A gwarancje? Skąd pewność, że nie zapomnisz o umowie, jak tylko poczujesz wiatr
pod skrzydłami?
Potwór leniwie uniósł głowę. Podwójne powieki zamknęły się i otworzyły ponownie.
Teraz jego oczy były ciemnozielone, jakby senne.
- Żadnych gwarancji. - W jego słowach pobrzękiwała twarda stal, pierwsza oznaka
rodzącego się gniewu. Ja, Glehny Eir, morski smok z Theiry, mówię, że zrobię, co
powiedziałem. Wierz albo walczmy. Twój wybór.
Gozon długo patrzył na jaszczura, oddychając ciężko. Krople potu spływały mu po
policzkach. Wreszcie skinął głową.
- Dałeś słowo. Przyjmuję je.
Smok nic nie odrzekł. Mocniej wsparł się na łapach, z jękiem rozwinął poranione
skrzydło, wreszcie poderwał się niezgrabnie i wzbił ponad Czarci Most. Jednak krótko wisiał
w powietrzu, zaraz błona skrzydła zwinęła się w kilku miejscach i po chwili niepewnego lotu
opadł na ziemię.
Nie od razu ponowił próbę. Najpierw rozwinął skrzydła i zębami, tłumiąc jęki bólu,
poprawiał porozcinane błony. Był to nieprzyjemny widok, Gozon mimo woli współczuł
bestii, choć jeszcze przed chwilą byli śmiertelnymi wrogami.
Choć nie takimi, jak my, chrześcijanie i Turcy - pomyślał.
Wreszcie smok ponownie wzbił się w powietrze I zniknął rycerzowi z oczu.
IV
- Tak jest, zwyciężyłem smoka - podjął wreszcie Gozon, przecierając twarz dłonią, jakby
ś
cierał mgłę dawnych, mrocznych wydarzeń. Długą chwilę spoglądał na di Fontenaya.
- I zapłaciłem za to wysoką cenę - dodał, posępniejąc.
*
- Zrozum, chłopcze, zakon nie może sobie pozwolić na tolerowanie otwartego
nieposłuszeństwa - ze smutkiem wyjaśnił Helion. Chwilę wcześniej Gozon zdał mu relację z
wydarzeń, z umowy ze smokiem. Mistrz już rozesłał patrole w poszukiwaniu tureckich
szpiegów.
- Jeszcze nie wiem, co z tobą począć: czy odesłać cię do Prowansji, abyś w którymś z
klasztorów dożył swych dni, czy też całkiem pozbawić habitu, wyjąć spod władzy Kościoła -
ciągnął Helion. - Tu jednak, jako brat zakonny, zostać nie możesz.
Dieudonné słuchał tego oniemiały. Tak, spodziewał się kary za złamanie zakazu, ale
przecież wszystko skończyło się sukcesem, dobił targu ze smokiem, zdobył cenne informacje
o wrogu. Tymczasem na mistrzu wszystko to zdawało się nie robić większego wrażenia.
Wskazał Gozonowi wiszący na ścianie cedrowy, wystylizowany krzyż o rozwidlonych
ramionach symbolizujący osiem błogosławieństw, jakimi powinien się kierować rycerz
zakonu św. Jana. Wojownik, ale i duchowny.
- Złamałeś naszą regułę - westchnął. - Mam pochwalić taki wzór, taką postawę? Dać
cię braciom za przykład? Jeżeli tak zrobię, odtąd słowo wielkiego mistrza przestanie mieć
znaczenie. Lekceważąc je, niezadowoleni będą mogli rzec: A Gozon nie posłuchał i proszę,
miał rację, zwyciężył smoka. Gozon Smokobójca okazał się mądrzejszy od swego mistrza. A
tymczasem, jeśli twoja relacja jest prawdziwa, wola Boża lub tylko niewiarygodnie dużo
szczęścia sprawiło, że w ogóle żyjesz.
Młody joannita chciał zaprotestować. Smok nie umiał walczyć i tyle.
- Może faktycznie powinieneś był wystąpić z zakonu? - kontynuował po chwili Helion.
- Na razie wrócisz do własnej celi i nie opuścisz jej bez mojego zezwolenia.
Zakazuję ci rozmawiać z kimkolwiek o tym, co zaszło.
*
Faktu, że Gozon starł się ze smokiem i zabił go (co nie było prawdą, ale przecież nikt poza
nim samym oraz Helionem nie wiedział o umowie), nie dało się jednak ukryć. Wieść żyła
własnym życiem karmiona plotkami. Któregoś dnia Pierredon, serwient Gozona, wraz z
posiłkiem przyniósł zaskakującą nowinę:
- Kupcy z miasta ujęli się za tobą - rzekł, stawiając miskę na niskim stoliku, na którym
leżała Biblia otwarta na Apokalipsie św. Jana. - Dowiedzieli się, że Helion zamierza cię
odprawić, i przysłali petycję, żeby zamiast karać, raczej cię nagrodził za oswobodzenie ludzi
od poczwary.
Cień nadziei zakiełkował w sercu młodego Dieudonné. Zrobił kilka niespokojnych
kroków po celi.
- A co na to Helion?
Pierredon z trudem ukrył rozbawienie.
- Nie znasz go? Zanim podejmie jakąś decyzję, sto razy dzieli włos na czworo. Jednak
teraz, kiedy masz poparcie wdzięcznych mieszczan, niełatwo mu będzie cię odesłać.
*
Wielki mistrz z dnia na dzień odkładał podjęcie decyzji o losach Gozona. Ten popadł w
rezygnację i otępienie, a lektura Apokalipsy ujawniła mu straszliwą prawdę: dał się oszukać
smokowi, ramieniu Szatana.
Nie powinien był zawierać żadnej umowy. Czyż święty Jerzy oszczędził bestię?
Z tego piekła smutku i rozpaczy wyrwał go któregoś dnia Pierredon, anonsując gościa.
Po chwili, ledwie dając rycerzowi czas na ogarnięcie się, do celi wprowadził... Livię
Demetris! W ręku trzymała niewielki kolorowy bukiet kwiatów przypominający rycerzowi, że
za oknem wciąż trwa najpiękniejszy miesiąc roku.
- Musiałam się z tobą zobaczyć, panie - wyjaśniła pospiesznie. Smutek na jej twarzy
był poruszający, zwłaszcza gdy się pamiętało zwykle przepełniającą ją radość życia. - To
przeze mnie masz kłopoty. Gdybyś mi nie obiecywał zabić smoka...
Gozon roześmiał się gorzko. Niepojęte - zdołała dojść aż tu, do prywatnych cel
zakonników, ale w tej akurat sprawie myliła się zasadniczo.
- Zrobiłem to dla siebie, dla sławy - odparł, pocierając opatrunek na złamanej ręce. - I
za to płacę. Nie masz powodu się obwiniać.
Być może jego słowa zabolały dziewczynę, zburzyły wyidealizowaną wizję Gozona
Smokobójcy, zbawcy świata, a przynajmniej Rodos. Lecz taka przecież była prawda. Sława i
zemsta - te dwa uczucia nim kierowały.
Wyciągnęła przed siebie kwiaty, rozglądając się w poszukiwaniu naczynia. Niczego
takiego nie znalazła, cele zakonników były ascetyczne, pozbawione zbędnych przedmiotów.
Tylko ściany, łóżko, niewielki stolik z wsuniętym pod niego stołkiem, parę kołków wbitych w
mur, wisząca na nich odzież.
- Mimo to zabiłeś go - odparła z przekonaniem. A kwiaty trzeba włożyć do wody.
Przynajmniej póki nie zwiędną, będzie widać, że w celi mieszka żywy człowiek.
Zamiast zaprzeczyć - smok przecież miał się całkiem dobrze - przywołał Pierredona.
Ten wrócił po chwili z niewielkim napełnionym wodą dzbankiem, w którym jeszcze przed
chwilą musiało znajdować się wino. Nie zdając sobie sprawy z konsternacji rycerza,
dziewczyna zaczęła układać kwiaty. Większe i niższe, jak fiołki czy cyklameny rozmieściła
wokół krawędzi, w środek zaś włożyła kilka dłuższych gałązek obsypanych drobnymi różami.
Celę wypełnił zapach wiosny.
Gozon z trudem powstrzymywał się od nieuprzejmego kichnięcia.
- Wyjedziesz, panie? - Dziewczyna przerwała ciążącą ciszę.
Dieudonné przyglądał się jej twarzy, na której tak łatwo można było wyczytać uczucia.
- Nie wiem - rzekł wreszcie cicho, przenosząc wzrok na kwiaty, które przyniosła. - Ta
bestia zmieniła moje życie bardziej, niż chciałem. I... - zawahał się - czasem myślę, że może
lepiej było zostawić ją w spokoju...
*
Dwa dni później Helion podjął decyzję.
- W obecności całego zgromadzenia przyznasz, że byłeś nieposłuszny. Ukorzysz się.
Każdego z braci poprosisz o wybaczenie swego postępku i jeśli choć jeden odmówi, opuścisz
zakon. - Siedział przy stole na pozór zajęty papierkową robotą, choć po jego nieco odległym
spojrzeniu znać było, że zajmują go kwestie szerszej natury. Gdy spoglądał na Gozona,
zdawał się przenikać go wzrokiem, sięgać duszy, jakby szukając w niej starszego,
dojrzalszego wcielenia Dieudonné. - Przez miesiąc będziesz trzymał nocne warty na jednej z
bram. Na temat smoka zamilkniesz. I bez twego udziału dość legend rozniosło się po wyspie.
Ż
adnych barwnych opowieści snutych przy winie w gronie braci zakonnych czy mieszczan,
jasne?
Helion westchnął ciężko. Gozon milczał przytłoczony jego słowami.
- Później wrócisz do obowiązków w kancelarii komandora. Chyba że znów uznasz
moją decyzję za niesłuszną, wtedy wsiądziesz na pierwszy statek płynący do Italii.
Jeszcze niedawno młody rycerz przysięgał Bogu, że prędzej połknie własny miecz, niż
da się upokorzyć albo pozbawić należnej sławy. Istotą decyzji Heliona było złamanie jego
krnąbrności, ukazanie jego czynu jako karygodnego nieposłuszeństwa. Potyczka ze smokiem
niemal nikła wobec samowoli, której się dopuścił.
Wybór należał do niego. Gdyby chociaż mógł opowiedzieć, jaką umowę zawarł ze
smokiem... Helion jednak wyraźnie tego zakazał. Nikt się nie dowie, że Gozon, rezygnując z
zemsty, wybrał bezpieczeństwo mieszkańców przed turecką inwazją. Rzecz jasna, jeżeli
potwór zamierzał dotrzymać słowa.
- Tak, mistrzu - odparł Dieudonné, czując narastającą suchość w gardle. - Uczynię, jak
każesz.
*
Zrobił to następnego dnia. Przedziwne to były sceny, gdy bracia, w głębi ducha zazdroszcząc
Gozonowi odwagi i sławy, oficjalnie udzielali mu odpustu. A już szczególnie Bortfelde i Caro
Annibale. Ci nie potrafili ukryć zawiści.
Wkrótce zresztą, nim rozpoczęło się lato, Annibale bez pożegnania opuścił zakon.
Zniknęła również owa Greczynka, którą Gozon widział wtedy u boku rycerza.
V
Di Fontenay pocierał podbródek gestem zniecierpliwienia. Chodził po refektarzu prowadzony
spojrzeniami braci, z których część zastanawiała się, czy wywoła kolejną bójkę, ostatecznie
zerwie elekcję czy też uczyni coś jeszcze bardziej nieprzewidzianego.
Wreszcie di Fontenay zatrzymał się i wbił chmurny wzrok w Gozona.
- Rozumiem, iż nasz komandor czuje się rozżalony faktem, że nie dorównał sławą
ś
więtemu Jerzemu rzekł uszczypliwie. - Ale to jego sprawa, nie nasza. Być może to ten
argument powinien przechylić szalę wyboru. Każdego dnia wszyscy, jak tu siedzimy, płacimy
jakąś cenę za wstąpienie do zakonu. Czyż nie? I jak mamy uwierzyć, że skoro brat Gozon nie
udźwignął ciężaru dawnych wydarzeń, poradzi sobie z piastowaniem stanowiska wielkiego
mistrza?!
Dieudonné wstał od stołu i nie bacząc na zdumione spojrzenia, podszedł do di
Fontenaya. Ten pobladł nieco. Lexę, który, jako spowiednik wielkiego komandora, znał
targające nim wątpliwości i ból, ogarnęło przerażenie. Oczekiwał najgorszego.
Jednak Gozon tylko zacisnął mocno pięści.
- Co ty wiesz o płaceniu ceny? - spytał z goryczą, robiąc jeszcze krok i zmuszając di
Fontenaya do cofnięcia się. - Co ty o tym możesz wiedzieć, głupcze?!
I bez słowa więcej ruszył w stronę wyjścia z komnaty.
Nie słyszał kłótni, jaka wybuchnęła zaraz potem, ogarniając elektorów niby grecki
ogień spopielający wszystko do tłustego, szarego kurzu.
*
Krótko przed zachodem słońca odnaleźli go ukrytego w jednym z zakamarków kościoła św.
Jana niemal przytykającego do klasztoru. Teraz czterej bracia, wysłannicy swoich frakcji,
otaczali Gozona niby ramiona morskiego stwora. Spoglądał w górę na wysokie krzyżowe
sklepienia, ale ból i gorycz nie chciały go opuścić, zaś obecność zakonników niewiele
zmieniała. Pragnął zapomnienia i była to rzecz, która - jak wiedział - nie zostanie mu dana.
- Wybierzemy cię na wielkiego mistrza - rzekł Gephard - bo ten dureń, di Fontenay,
gotów ściągnąć nam na głowę kłopoty. Lecz, przyznasz, w jednym miał rację: czy podołasz,
skoro jeszcze wczoraj nie czułeś się na siłach ubiegać o to stanowisko?
W świetle zmierzchu rysy Saksończyka zmiękły, wydawał się bardziej łagodny, choć
jego słowa brzmiały zdecydowanie. Dieudonné próbował odgadnąć, co bardziej przekonało
tych czterech: strach przed nieobliczalnym di Fontenayem czy smocza legenda. Pomyślał o
Helionie. Wiele ich kiedyś dzieliło. Więcej spraw znacznie później - połączyło silnymi
więzami przyjaźni. A teraz testament starego Heliona, wbrew chęciom
I
oczekiwaniom
samego Gozona, miał się ostatecznie wypełnić.
Powinien im odmówić, zrzec się funkcji, pojechać na Czarci Most i skoczyć z urwiska.
Albo wrócić do Prowansji, posmakować ostrego słońca, zostać wędrownym kaznodzieją. Nie
mógł jednak tak postąpić. Drzwi powrotu zostały zamknięte na zawsze.
- Gephard, nie wiem, jak potoczą się losy zgromadzenia - odparł. - Nikt tego nie wie
poza Bogiem. Mogę ci jedynie przysiąc, że będę się starał, że zrobię wszystko, aby nasz
zakon przetrwał, rozwijał się, zaś królowie i książęta musieli się z nim liczyć.
To wystarczyło. Razem wrócili do refektarza i Lexa zwołał wszystkich elektorów.
Zanim przystąpili do głosowania, Gozon pewien końcowego wyniku poprosił von
Aerenthala o głos.
- Nie pchałem się na to stanowisko. Teraz jednak... zaczął cicho, z napięciem w głosie,
kładąc drżące dłonie na krawędzi stołu. - Jest coś, co musicie wiedzieć, tajemnica, której
będziecie musieli dochować. Helion powierzył ją Hohensteinowi i Leguevinowi, jednak oni
nie żyją. Potem chyba już nikomu nie ufał, dlatego tak nalegał, abym to ja objął po nim
stanowisko. Abym kontynuował zaczęte dzieło.
Spojrzał w stronę di Fontenaya. Ten siedział ponury i nieporuszony, zdając sobie
sprawę z porażki.
- Zwłaszcza ty, Renato, powinieneś uważnie wysłuchać tej opowieści, bo może kiedyś
zostaniesz wielkim mistrzem - zwrócił się Gozon do Italczyka. Ten drgnął, podniósł wzrok,
ale nic nie odrzekł.
Dieudonné nabrał tchu i opowiedział im całą historię.
*
Pierwsze kilka miesięcy od zawarcia umowy ze smokiem Gozon zapamiętał jako męczący
sen. Bracia przypatrywali mu się dziwnie, nie wiedząc, jak go traktować. Mieszkańcy zaś
uważali młodego rycerza za bohatera, pragnęli zamienić choć kilka słów, dotknąć szaty, jakby
mogło to ich uzdrowić albo przynieść pomyślność w interesach. Przez długi czas nie mógł
spokojnie opuścić collachium.
Odwiedzał za to Czarci Most, przekonawszy siebie, że w gruncie rzeczy nie łamie
danego słowa, bo przecież smok nie sformułował żądania jasno i kategorycznie. Za każdym
razem, gdy odwiedzał skalny pomost, rzucał obok rosnącego u jego podstawy gęstego krzewu
róż kamyk zabrany po drodze. Mijały dni, miesiące - aż z niepozornych kamieni uformował
się wzgórek, a z jego szczytu na podobieństwo ramion ośmiornicy spływały małe lawiny.
Na wszelki wypadek obiecał sobie, że jeśli los zetknie go z nową bestią, pozostanie
głuchy na głos rozsądku, rozsiecze ją na drobne kawałki i nakarmi nimi psy.
Powracając tu, utwierdzał się w przekonaniu, że postąpił dobrze. Tureckie galery
przestały nękać Rodos. Gniew Heliona przeminął. Bracia i mieszkańcy powoli zapominali o
całej historii, choć nieraz zdarzało się Gozonowi uciekać przed jakimś fanatykiem.
Wciąż nie wiedział, czy smok był ramieniem Szatana, jak twierdziła Apokalipsa, czy
istotą spoza tego świata, jak zdawał się uważać Helion - istotą, od której lepiej się trzymać z
dala, choć warto wykorzystywać ją do swoich celów, jeżeli to możliwe. Gozon miał nadzieję
kiedyś to zrozumieć.
Któregoś jesiennego dnia, gdy zachodni wiatr szarpał i kąsał wściekle, a niebem
pomykały ciężkie deszczowe chmury, znów wybrał się na Czarci Most. To nie była dobra
pogoda na wycieczkę, jednak coś ciągnęło go na tę skałę poprzecinaną szczelinami.
Nigdy nikogo tam nie spotkał. Mieszkańcy już wcześniej uważali to miejsce za
przeklęte, a chyba tylko szaleniec zaryzykowałby wyprawę, odkąd rozeszła się wieść, że
właśnie na Czarcim Moście Gozon spotkał smoka.
Tego pochmurnego dnia wszystko uległo zmianie. Gdy wyjechał spomiędzy zarośli i
różokrzewu na odsłoniętą skałę, niemal na strzępiastej krawędzi klifu spostrzegł jakąś leżącą
postać okutaną w ciemną opończę. Skrzydlaty stwór unosił się w niebiosa, szybko niknąc z
oczu.
Był pewien, że to Livia tam leży. Ich drogi za sprawą tajemniczego zrządzenia losu
zbiegały się tak, jakby tylko oni dwoje żyli na tej wyspie. Krzyżowały się w katedrze, na
ulicach, podczas polowań czy zakupów na jednym z miejskich targów. Albo podczas wizyt
Gozona u ojca Livii - czasem odnosił wrażenie, że dziewczyna tak samo wypatruje jego, jak
on szukał pretekstu, aby odwiedzić starego płatnerza.
W pierwszej chwili pomyślał, że smok ją zabił, ale podniosła się i zaczęła poprawiać
ubranie, nie patrząc Gozonowi w oczy. I dobrze, bo Dieudonné był wściekły, choć zarazem
uradowany, że nic się jej nie stało.
- Co tu robisz? - krzyknął ostro. - To niebezpieczne miejsce!
Wzmagający się wiatr rozwiewał jej opończę i włosy, układając je w czarną aureolę
wokół głowy.
- Wiele razy widziałam, jak ty tu przyjeżdżasz, panie - odparła wreszcie z wyrzutem. -
Myślałam, że zabiłeś tego przeklętego smoka! Okłamałeś mieszkańców i swego mistrza!
Zeskoczył z konia i stanął obok niej, trzymając wodze w ręku.
- Masz wielkie szczęście, że żyjesz - burknął z irytacją, spoglądając w stronę, dokąd
odleciała bestia.
- W ostatniej chwili, gdy już mnie chwytał, wypowiedziałam twoje imię, panie. Wtedy
uciekł.
Na niebie, pośród chmur, wciąż można było dostrzec niewielką czarną kropkę, ale
tylko nadzwyczaj bystry wzrok mógłby w niej rozpoznać smoka. Krążył ponad nimi czujnie
niby strażnik.
- Zawarłem z nim umowę, broni nas przed Turkami - wyjaśnił Gozon. - W zamian
rości sobie prawa do tego miejsca.
Livia szczelniej otuliła się opończą. Pierwsze krople deszczu uderzyły z ukosa,
nieprzyjemnie powiało zimnem.
- Kto zrozumie smoka... I przecież nie ja jedna przychodzę tutaj...
Gozon pomyślał, że będzie się musiał rozmówić z nieszczęsną poczwarą. Rósł w nim
strach i gniew.
- Idź już - nakazał dziewczynie. - I, proszę, omijaj Czarci Most.
Odchodząc, rzuciła przez ramię:
- Lepiej byłoby go zabić.
Smok krążył na granicy widoczności, pewnie licząc na to, iż wzmagający się deszcz i
wiatr wypędzą rycerza z odsłoniętej skały.
Ten jednak czekał cierpliwie.
- Miałeś odlecieć na zawsze - rzekł Gozon z pretensją, gdy potwór wreszcie opadł na
ziemię dziesięć kroków przed nim. - Obiecałeś nie atakować ludzi z wyjątkiem Turków.
- Obiecałeś nie kręcić się po Czarcim Moście, przeklęty człowieku! - wysyczał smok,
machając gniewnie skrzydłami, z których pryskały ciężkie krople wody. A co do niej, nie
chciała stąd pójść!
Dieudonné sięgnął ręką do pasa, oparł dłoń na mieczu.
- Przez ciebie mam same kłopoty - stwierdził ponuro. - A mogłem ich sobie
zaoszczędzić.
Bestia zrobiła kilka niezdarnych kroków po ziemi, podchodząc do rycerza. Jej głowa
znalazła się na wysokości twarzy Gozona. W gadzich oczach błyszczał gniew.
- Powiedz jej, żeby nie kręciła się tutaj, to i kłopotów będziesz mieć mniej - warknął. -
To miejsce należy do smoków, czy ci się to podoba czy nie. Nasza umowa obowiązuje obie
strony!
Gozon nie odwracał głowy. Mierzyli się spojrzeniami.
- Nie możesz stąd odejść - domyślił się naraz rycerz. - W tym mnie okłamałeś,
prawda? Pilnujesz pewnie skarbu... Ludzi nie porywasz, ale zabijesz każdego, kto się będzie
tutaj kręcił, co?
Potwór syczał gniewnie, wbijając pazury w skałę, drąc cieniutką warstwę gleby.
- Skarbu... Tak, skarbu, i to jakiego... Dociekaj smoczych tajemnic, jeśli ci życie
niemiłe - prychnął. - Już mi się znudziło topienie galer.
Poczłapał w stronę krawędzi klifu i po chwili szybował już majestatycznie w powietrzu,
zataczając coraz większe kręgi. Gdyby nie porywisty wiatr i wciąż padający deszcz, można by
powiedzieć, że wyglądał jak motyl unoszony ciepłymi prądami powietrza.
Motyle jednak nie są zwykle tak niebezpieczne.
*
Mijały kolejne lata. Gozon zajęty umacnianiem swej pozycji w zakonie rzadziej przyjeżdżał
na Czarci Most.
Częściej za to rozmawiał z Livią. Ich drogi wciąż się przecinały, choć nie chciały biec
obok siebie. Czasem stary płatnerz dziwnie spoglądał na rycerza, nigdy jednak nie odważył
się skomentować sytuacji. Dziewczyna wciąż mieszkała u ojca, choć o jej rękę starało się
kilku kandydatów.
Czasem, może dwa razy w roku, Dieudonné spotykał smoka. Ich drogi też się
przecinały, bo Gozon powracał na Czarci Most, a niekiedy Glehny Eir, morski smok z Theiry,
zaszczycał go wówczas rozmową. Choć czy można tak nazwać kłamstwa, jakie opowiadał?
Twierdził, że widzi przyszłość, w której rycerzowi pisana jest wielka rola do odegrania. Ale
gdy ten zażądał dowodu, wskazania jakiegoś zdarzenia, które udowodni prawdomówność
smoka, on tylko prychnął z oburzeniem.
Jedno ze spotkań szczególnie zapadło Gozonowi w pamięć. Miasto ogarnęła epidemia
czerwonej gorączki. Dotarła nawet w zamkowe mury, tu jednak zakonni medycy wykazali się
niezbędną wiedzą i umiejętnościami. Żaden z braci nie umarł, wielu jednak ciężko chorowało,
w tym i Dieudonné. Minęły trzy tygodnie, nim nabrał dość sił, aby chodzić, i drugie tyle, nim
wybrał się na Czarci Most.
Smok długo nie przylatywał. A kiedy już spłynął z niebios, wydawał się smutny.
Długo patrzył na Gozona nieruchomym wzrokiem nieskory do rozmowy.
- Będzie mi jej brakowało, człowieku - wymruczał wreszcie, szurając pazurami po
skale. - Powiedziała ci, że już się mnie nie boi?
- Kto?
Eir zatrzymał spojrzenie na twarzy Gozona. W pionowych nieruchomych źrenicach
kryło się coś, czego rycerz nie był w stanie zrozumieć.
- Spotkacie się. Kiedyś - rzekł jaszczur. I odleciał bez pożegnania.
Jakoś kilka dni później Dieudonné wybrał się odwiedzić Demetrisa, u którego przed
chorobą zamówił nowy miecz, bo stary nadawał się już tylko do siekania warzyw. Zastał go w
ż
ałobie.
- Za kogo mam odmówić modlitwę? - spytał więc uprzejmie, gdy już załatwili
interesy.
- Za córkę, panie. - Stary płatnerz bardzo starał się nie pokazać cierpienia, choć
zmarszczki na jego policzkach były głębsze niż zwykle. - Za moją Livię. - Odwrócił twarz ku
ś
cianie warsztatu.
Gozon powinien wrócić w mury, do kancelarii, ale nie potrafił się do tego zmusić.
Pojechał na Czarci Most i tam, wyglądając smoka, w rozpaczy rozmyślał nad ścieżkami, które
biegną na ukos, przecinają się, ale nie chcą się zejść, połączyć w jedną trochę szerszą drogę.
A potem nikną nagle w nieprzeniknionej mgle.
Nigdy, poza tą jedną rozmową w ostatnich tygodniach przed epidemią, nie
przekroczyli z Livią dzielącej ich granicy. Och, rozmawiali na temat Turków, Kolosa z
Rodos... nigdy o niczym naprawdę ważnym, jak sobie teraz uświadomił.
A przecież Annibale, ten sam Caro Annibale, który nie odważył się złamać zakazu
Heliona, gdy szło o smoki, odszedł jednak z zakonu. Teraz słowa Italczyka, wypowiedziane
piskliwym, podniesionym tonem Jestem tylko człowiekiem, zabrzmiały Gozonowi niczym
oskarżenie.
Podniósł mały kamyk i z rozmachem rzucił w przepaść.
Tchórz - pomyślał z rozpaczą. - Nędzny tchórz. Głupiec.
To właśnie powiedziała Livia: Jesteś głupcem. I póki nie zrozumiesz, że słowa nie
wystarczają, pozostaniesz nim.
*
- Smok wciąż się pojawia? - spytał Helion. Był już bardzo stary i jego rządy zmierzały do
końca. Miał problemy z żołądkiem, nie mógł jeść, prawie oślepł na jedno oko i czytanie
dokumentów przychodziło mu z trudem. Musiał to czynić za niego sekretarz, czego mistrz
serdecznie nie znosił. - Dawna umowa wciąż obowiązuje?
Od lat, najczęściej wiosną, gdy morze znów stawało się żeglowne, zadawał Gozonowi
to samo pytanie. Nie pozwolił mu ujawnić istnienia paktu ze smokiem, choć kilka osób znało
jego treść. Ale powierzał rycerzowi coraz bardziej odpowiedzialne stanowiska, stopniowo
prowadzące na szczyty zakonnej władzy.
Od lat Dieudonné przekazywał Helionowi tę samą odpowiedź. Smoki wiernie strzegły
wyspy. Tureckie galery nigdy nie zdołały wylądować na brzegu, aż sułtan pojął, że jakaś
niepojęta moc strzeże Rodos, i zaprzestał wysiłków.
- Umowa jest dotrzymywana - rzekł więc teraz.
Helion milczał.
- Nie zmarnuj tego - wychrypiał wreszcie z wysiłkiem, ale wyraźnie, pokonując cichy
astmatyczny świst wydobywający się z płuc.
Przymknął oczy, dając Gozonowi znak, by zostawił go w spokoju.
Nigdy więcej nie rozmawiali na temat smoka, a nim minęły trzy miesiące, Bóg
powołał Heliona do swojego Zakonu.
VI
Po raz ostatni przed oficjalnym przejęciem obowiązków wielkiego mistrza Gozon wyruszył
na samotną wyprawę. Gdzieżby indziej, jak nie na Czarci Most.
Dojeżdżał tam, gdy w pewnej chwili dostrzegł wysoko na niebie dwa poruszające się
punkciki. Większy sunął leniwie, drugi, drobniejszy co najmniej o połowę, krążył wokół
niego w dziwacznych ewolucjach jak uczące się latać pisklę obok swojego rodzica.
Wkrótce większy ze smoków spłynął ku joannicie.
- Nie będę ci gratulować - rzekł, przysiadając dziesięć kroków od wierzchowca rycerza
i z pietyzmem składając skrzydła. Pozostawało zagadką, skąd wiedział o wynikach elekcji. -
Będę ci współczuć, Gozonie. Turcy będą cię nękać...
Dieudonné przerwał mu niecierpliwie:
- Wszystko to wiem i bez ciebie. Mają nie zdobyć wyspy, póki żyję. Tak się
umówiliśmy.
Glehny podszedł tak blisko, że Gozon znów poczuł jego lekko pomarańczowy zapach.
Koń prychał z niepokojem, tylko ściągnięte wodze trzymały go w miejscu.
- Wystarczy cię teraz zabić, a jutro mogą zdobyć tę wyspę - rzekł smok.
Rycerz uśmiechnął się leciutko. Przez te wszystkie lata przywykł do jego braku manier
i ryzykownych żartów.
- Sądzę, że dotrzymasz słowa. Albo staniesz do uczciwej walki.
Glehny zapatrzył się w dal. Mała kropka wciąż kręciła w górze kółka albo spirale i
smok spoglądał właśnie w tę stronę.
- Raczej dotrzymam słowa. I tak odejdziecie z tej wyspy, choć rzeczywiście nie za
twego życia.
Rozwinął skrzydła i wzbił się w powietrze. Po chwili dołączył do ciemnej plamki na
tle chmur. Obie zaczęły krążyć wokół siebie, wolno oddalając się poza zasięg wzroku
joannity.
Gozon spoglądał na odlatujące smoki, rozmyślając o skarbie, którego Glehny
pilnował. Uśmiechnął się do swoich myśli, pokręcił z niedowierzaniem głową. Smok
naprawdę nie kłamał!
Wreszcie zawrócił i zjechał z Czarciego Mostu na bezpieczną ziemię. Przy krzaku róż,
starym już i miejscami suchym, przystanął.
Obok wyrósł nowy krzak, na młodych gałązkach wypuścił pierwsze kwiaty. Były
drobne, ledwie wielkości paznokcia. Rycerz zerwał jedną gałązkę, powąchał, wetknął za
pazuchę.
Było takie miejsce niedaleko przylądka Wodi - niewielka skalna półka rozdzielająca
linię lasu od kredowej łysiny - gdzie kładł takie gałązki jakby na dowód, że o niczym nie
zapomniał. Czasem znajdował tam czarne, szkliste kwiaty, których pochodzenia mógł się
tylko domyślać. Ktoś jeszcze przechowywał w pamięci wspomnienie Livii.
Wracając, na drodze spotkał samotnie idącą młodą dziewczynę. Wędrowała brzegiem
morza do Lindos. W jej gestach dostrzegał coś znajomego, charakterystycznego kiedyś dla
córki płatnerza. Tę samą radość życia, miękkość niespiesznych kroków, gdy nie niepokojona
podążała swoją drogą. Mogłaby być dzieckiem Livii, gdyby ta wyszła za mąż. Gdyby nie
umarła.
Mijając dziewczynę, pochylił się i bez słowa, nieoczekiwanie dla samego siebie,
wręczył jej różę. Ze zdziwieniem przyjęła kwiat, zaraz jednak uśmiechnęła się, z wdziękiem
pokrywając pierwsze zaskoczenie. Oberwała kolce i wsunęła różę za ucho. Zrobiwszy
taneczny ruch przed rycerzem, ruszyła w dalszą drogę.
Westchnął. Czas było wracać do zamku, swego dobrowolnego więzienia.
Pisma i uśmiechy. Tak, miłościwy królu. Nie, miłościwy panie. Zakon potrzebuje twego
wsparcia. Jesteśmy chrześcijańskim przedmurzem, królu. Kłamstwo na ustach, gorycz w
sercu. Potrafił sobie wyobrazić, jak będzie wyglądała ta niewola.
Jego spojrzenie znów podążyło za odchodzącą dziewczyną. Żałował, że tak rzadko
zdobywał się na podobne gesty wobec Livii.
Ale może przynajmniej, jeżeli zdoła ocalić zakon, dowiedzie, że nie jest ostatnim
pośród tchórzy. Tyle wciąż mógł zrobić.
Mowa tu będzie o antynomiach: o hiszpańskim żeglarzu i indiańskiej
dziewczynie, o obcych ludziach, którzy stają się sobie braćmi, o
morskim bogu Uuallwie i górskim Wielkiej Gębie, o milczeniu boga,
które nie przeszkadza czynić cudów... Widać tu światło miłości dwojga
ludzi z dwu różnych światów i głęboki cień wiszący nad plemieniem
Waaków broniących ziemi, która przynosi im śmierć. Nie wiedzą, że
odpowiada za nią nie Wielka Gęba, ale zupełnie inny bóg nazwany
później Hg i umieszczony w 12. grupie, 6. okresie panteonu zwanego
tablicą Mendelejewa.
Jest to również opowiadanie o konkwiście, jednak nie tej, którą
znamy dzięki nazwiskom Cortesa czy Pizarra, imionom Montezumy
czy Atahualpy i której alternatywną historię próbowałem pokazać w
„Innych okrętach". Tym razem nie chodzi o podbój Peru, bitwę pod
Saran, w ogóle nie chodzi o żadne miejsce, które zwykło się
umieszczać na mapach.
Czytając kroniki opisujące konkwistę, takie jak „Pamiętnik
ż
ołnierza Korteza" Bernala Diaza del Castillo, „Relacja o odkryciu i
podboju królestwa Peru" Pedro Pizarra czy wreszcie „Krótka relacja
o wyniszczeniu Indian" dominikanina de Las Casasa, widać walec
dziejów, który niemal bezgłośnie przetaczał się po niewielkich
samotnych wioskach zamieszkanych przez nieważnych z punktu
widzenia wielkiej historii ludzi. Podobnie miażdżył on także
bezimiennych hiszpańskich żeglarzy i żołnierzy, bez których los tej
części świata by się nie dopełnił.
Lecz czasem ów historyczny walec zgrzytał, trafiając na
kamień. I o tym traktuje „Splątany wzór".
Splątany wzór
Rogi mgielne nawoływały się poprzez mleczny opar, jakby mówiąc: Tu jestem, tu jestem, na
razie wszystko w porządku. O spokoju próżno jednak było marzyć. Wiatr wyśpiewywał na
wantach „Marianny" pieśń niepokoju i strachu. Behemo z bocianiego gniazda wypatrujący
pozostałych okrętów eskadry, odczuwał lęk, coś jak drobne uderzenia igiełek z indiańskich
dmuchawek. Były to raczej złe przeczucia, które zwykle nasilały się przy pogorszeniu
pogody.
Matko Sewilska - modlił się w duchu kurczowo uczepiony poręczy kosza - rozpędź tę
cholerną mgłę, daj bezpiecznie dopłynąć do Nombre.
Okręt kołysał się, skrzypiał, mgła rozwijała kolejne pasma. Fale z chlupotem niosły go
w stronę brzegu.
Płynęli z ładunkiem rtęci. Bezpiecznie pokonali ocean, raz tylko z dala minąwszy się z
angielskim piratem, jednak tamten nie zaryzykował ataku. Czterech statków z worami
ładunku strzegła siedemdziesięciodziałowa karaka, mógłby sobie połamać zęby, a po co?
Przez ocean płynęło wiele samotnych statków, łatwiejszych do zdobycia. Całe szczęście -
rozmyślał Behemo że rtęć potrzebna do oczyszczania złota. Dla ochrony takiego ładunku
warto więc dołączyć eskortę. Choć można by głowę dać w zakład, że la Resta karakę wydębił
w obawie o własny tyłek.
Tymczasem mgła gęstniała, prawie mógłby ją kroić w plastry. Pachniała słono,
wpychała się do ust jak meszki w ciepły jesienny dzień.
I zmieniała kolor: mleczna warstwa zyskała różowe podbicie, jakby ktoś do mleka
kapnął parę kropel soku pomidorowego. Czyżby słońce? - pomyślał Behemo. Ale jego
marynarskie wyczucie mówiło mu, że jeszcze za wcześnie na wschód słońca.
Na pokładzie tymczasem wszczął się ruch. Do uszu Behema dobiegły przekleństwa
bosmana Derengi. W obelżywych słowach strofował jakiegoś marynarza, który źle
zamocował ładunek i teraz rtęć z dwóch rozprutych czy rozwiązanych worków pływała po
jednej z ładowni, przewalając się ciężko w rytm poruszanej falami „Marianny".
Naraz przez mamrotanie Derengi przebiły się inne głosy. Behemo zaczął
nasłuchiwać...
Głosy nawoływały się... po angielsku! Gdzieś niedaleko krążył pirat! Albo raczej
kilku! Żeglarz na bocianim gnieździe w jednej chwili poczuł, jak oblewa go zimny pot.
- Pirat! - wrzasnął na całe gardło. - Pirat! Do broni!
Na pokładzie zawrzało, ludzie krzyczeli, sięgając po broń albo biegnąc na stanowiska
ogniowe, by salwą z burty zmieść wroga, nim ten zdoła rzucić haki. Behemo sondował
wzrokiem otaczający go mleczny opar, próbując wypatrzyć, z której strony znajduje się
napastnik. We mgle bowiem, pośród statków rozrzuconych na sporej przestrzeni, głos inaczej
się niesie, kłamie i zwodzi. Gęste, wilgotne kłębowiska odbijają dźwięki, fałszują kierunek - a
tu od dobrego rozeznania może zależeć życie.
Naraz po lewej zamajaczył jakiś kształt. Nim Behemo zdążył krzyknąć, musiał go
dostrzec i sternik, bo zaczął rozpaczliwie kręcić kołem. Usiłował rzucić statek w bok, by choć
o wyciągnięcie ręki minąć pirata...
I wtedy z drugiej strony wyłonił się dziób innego okrętu - nie, wcale nie angielskiego,
to był „Juan de Solis", także załadowany rtęcią. Z całą siłą wyrżnął we wręgi, rozpruwając
przednią ładownię. Rozległ się straszliwy huk, „Marianną" zatrzęsło, kosz z Behemem
zachybotał gwałtownie, a obserwator poczuł, jak siła uderzenia odrywa go od kolistej
poręczy. Spadał, jeszcze próbował się ratować, chwytać want... jeszcze złapał jakąś szmatę
ż
agla... ale już leciał w przepaść, koziołkując, krzycząc wniebogłosy...
*
Ucichły odgłosy walki, syk ognia. Pozostało tylko poczucie zawieszenia w nieziemskiej
pustce. Mgła rozstępowała się przed Behemem na kilka kroków, tworząc ciasny korytarz
szeroki ledwie na rozpiętość ramion. Zmieniła kolor. Gdzieś się zapodziały krwiste smugi,
teraz w bieli oparu drogę pod jego stopami wytyczała srebrna strużka, jakby pasmo rozlanej
rtęci. Pomyślał, że śni.
A może to śmierć? - przemknęło mu przez głowę. Zaraz jednak się opamiętał. Nie tak
księża przedstawiali niebo. Na piekielny gościniec nie wyglądało to tym bardziej.
Z wahaniem stawiał kroki, bojąc się, że zaraz go pochłonie ta srebrna toń albo że
wyjrzy z niej paszczęka rekina i ten uczyni sobie strawę z biednego Behema...
Lecz wciąż szedł...
Wreszcie pod stopami poczuł drobny piasek plaży. Dopiero wtedy zemdlał.
II
Obudziły Behema dochodzące zza ściany podniesione głosy wykłócające się w nieznanym
mu języku.
Powiódł wzrokiem po pomieszczeniu. Nad głową miał dach z liści uszczelnionych
gliną, leżał zaś na cienkiej plecionce z traw, przez którą czuć było polepę.
Indianie wzięli mnie do niewoli! - pomyślał z przerażeniem, rozglądając się w
poszukiwaniu jakiejś broni. Wtedy dotarło do niego, że wcale nie jest spętany.
Tymczasem głosy ucichły. Derka udająca drzwi odchyliła się na bok i na moment
wnętrze chaty zalało światło zaraz skradzione przez postać, która wkroczyła do środka.
Starzec miał zaskakujące europejskie rysy twarzy częściowo zakryte siwym zarostem na
podbródku przechodzącym w gęstą krótką brodę.
- Jestem Vasquez, Rotario Vasquez - rzekł. Za nim do chaty wcisnęło się kilku Indian,
miedzianoskórych, wysokich mężczyzn wymalowanych białą glinką w geometryczne wzory.
Cokolwiek wcześniej pomyślał Behemo, jakiekolwiek czarne myśli snuł - wszystko co
najgorsze spełniło się.
Nawet nie musiał pytać Vasqueza. Z gestów i min Indian widać było, że stary jest tu
niewolnikiem albo tolerowaną zabawką, białym dziwadłem przydającym wiosce splendoru.
Albo ofiarnym prezentem dla jakiegoś bałwana, kamiennego czy kokosowego bożka. Dreszcz
strachu przebiegł marynarzowi po plecach.
Jeden z miedzianoskórych odezwał się, gardłowo wyjaśniając coś Vasquezowi. Ten
kiwał głową, wreszcie spojrzał na Behema.
- Jeśli czujesz się dobrze, możesz wyjść - powiedział. - Ta chata należy do ciebie.
Zdumiony rozbitek szybko podniósł się z posłania.
Indianie tymczasem wyszli, w środku pozostał jedynie Vasquez z ciekawością
przyglądający się rodakowi.
- Nie jesteś ich niewolnikiem? - spytał Behemo równie zaintrygowany widokiem
Hiszpana pośród tych pogan.
Starzec roześmiał się i zaprzeczył ruchem głowy.
- Jak długo tu jesteś? - ciągnął go za język marynarz.
Vasquez przykucnął, zamyślił się. Chwilę liczył, bezgłośnie poruszając wargami.
- Osiem... nie, dziewięć lat - odparł wreszcie.
Teraz dopiero nieco uspokojony Behemo przyjrzał się uważniej rozmówcy i zauważył,
ż
e ten lekko kuleje.
- Całkiem tu nieźle, brachu - ciągnął stary. - Dziw bierze, jak ci Waakowie traktują
ludzi. Sam obaczysz.
Ż
eglarz odgarnął derkę i wyjrzał na świat.
Chata stała w szeregu identycznych domów pośrodku rozległej polany. Dalej, jak
okiem sięgnąć, rozpościerała się gęsta tropikalna dżungla.
*
- I tak zwieję przy pierwszej okazji - sarknął Behemo. - A ty czemu tu siedzisz?
Vasquez skrzywił się w gorzkim uśmiechu, nie przestając obdzierać nożem kokosa z
włókien.
- Stąd nie ma jak uciec, marynarzu. Dżungla tylko czeka, żeby cię zjeść, a brzegiem...
Niby można, ale najbliższa hiszpańska osada jest ze sto legua stąd. A po drodze pewnie
jeszcze nieprzebyte bagna...
Pierwszy spacer po wiosce wstrząsnął Behemem do głębi. Indianie, których widywał
na Kubie albo w Panamie, byli raczej zdrowi i normalni, choć Bóg przyciemnił ich skórę w
różnych tonacjach. A kiedy ktoś zdołał zapędzić ich do pracy, okazywali się silni, silniejsi w
tych warunkach od Hiszpanów.
Tymczasem w tej niewielkiej wiosce żeglarz natknął się na cały katalog zniekształceń i
potworności. Wielu tutejszych Indian, zarówno dzieci jak i dorosłych, zdradzało objawy
jakiejś tajemniczej choroby. Niektórzy ślinili się niepowstrzymanie, inni chodzili jak
paralitycy, mało kto miał czystą skórę bez wrzodowych narośli.
- Dlaczego oni wszyscy są tacy... tacy spotworniali? - spytał któregoś dnia Vasqueza.
Stary pomilczał, pomilczał, wreszcie wydusił z siebie zaskakującą odpowiedź:
- Wielka Gęba się nie stara, brachu. To ich bóstwo, w górach. - Tu wskazał dźwigający
się ponad pierzaste korony palm górski łańcuch. - Składają mu ofiary, a ono ma dbać o ich
powodzenie i zdrowie. Ale jak widać, nie stara się. - Przez twarz Vasqueza przemknął gorzki
uśmiech. - Oni ofiarowują mu co roku jedno dziecko, jak najbardziej zdrowe, a Wielka
Gęba... ech, sam przecie widzisz...
- Po co dziecko? - zdumiał się Behemo, czując, jak żołądek podchodzi mu do gardła. -
Po co akurat zdrowe, kiedy wokół tyle jest kalekich?
Kulawy Hiszpan wzruszył ramionami.
- Na wzór, przyjacielu. - Splunął na ziemię. - Aby bóstwo wiedziało, jakie dzieci mają
przychodzić na świat.
*
Vasquez nie kłamał, że obaj są więźniami dżungli. Indianie wskazali Behemowi ścieżkę
wiodącą na plażę i nim przeszedł ćwierć legua dróżką wydeptaną pośród zarośli, w poszyciu
otworzył się prześwit na oceaniczny żywioł. Prawie dobiegł do wrastającego w leśną gęstwinę
skraju plaży, raniąc stopy o ostre muszle i kamyki, jakby się łudził, że dojrzy płynącą
karawelę albo drugi brzeg.
Horyzont pod palącym niebem był jednak pusty, a kiedy żeglarz odwrócił się tyłem do
plaży, zrozumiał, że te zamglone górskie szczyty otaczające wieś z trzech stron niby podkowa
będą najlepszymi strażnikami, już nie potrzeba innych.
*
- Zastanawiałeś się kiedyś, po co oni nas trzymają? - zaczął któregoś dnia rozmowę Behemo.
Stary wzruszył ramionami. Słońce stało wysoko, skwar sprawił, że wszyscy skryli się
w chatach lub, jak dwaj Hiszpanie, w hamakach rozwieszonych na skraju dżungli otaczającej
polanę.
- Mnie po nic, bo jakby mieli coś zrobić, dawno by już zrobili. Tolerują starego
kuternogę, co i dobrze, bo mam spokój, miejsce do spania i jedzenie, a to lepsze niż zęza na
„Sancta Domenica".
Podrapał się po plecach, usunął ze skóry łażącą mrówkę, chwilę przyglądał się jej,
wreszcie pstryknięciem wystrzelił owada z otwartej dłoni w powietrze.
- Iembre, który cię znalazł, twierdzi, że chodziłeś po wodzie - rzekł po chwili. -
Dokładnie jak Uuallwa, wodne bóstwo, w które wierzą. Oni sądzą, że jesteś jego
wysłannikiem.
Behemo wychylił się gwałtownie ku Vasquezowi.
- Niech im Bóg wybaczy herezję - mruknął z niechęcią podszytą gniewem. -
Chciałbym wrócić na plażę, a potem na grzbietach fal dotrzeć do Palos po drugiej stronie
oceanu. Ale przecież wiem, że nikt z ludzi po wodzie chodzić nie będzie. Sam Zbawiciel
uczynił to jedynie raz. Zgłupiał ten Indianin z gorąca, ot i tyle! Zniknął w swoim hamaku.
Lecz myśl o srebrnej ścieżce wcale nie chciała odejść. Przecież pamiętał tamten majak,
sen czy cokolwiek to było.
*
Wkrótce dowiedział się wszystkiego. Indianie byli przekonani, że nie mogąc już znieść
cierpienia swych poddanych, Uuallwa postanowił działać i przysłał swego emisariusza.
Według ich wierzeń podwodny Uuallwa i górski Wielka Gęba od zawsze rywalizowali o
prymat nad Waakami. Teraz za plemieniem ujęło się bóstwo morskie.
- I jak ja mam się z nim, jak mu tam, Wielką Gębą, rozmówić? - spytał wstrząśnięty
Behemo. - Pójdę i powiem mu: Hej, co ty robisz Waakom?! Zostaw ich w spokoju, dobra?
Stary pokiwał głową.
- Coś w tym rodzaju - rzekł. - Albo inaczej, byle pomogło.
Marynarz spojrzał w stronę zamglonych szczytów.
Daleko jak sto diabłów, a po drodze wilgotna dżungla rojąca się od stworzeń głodnych
jego mięsa i krwi.
- Mowy nie ma - odparł. - To już lepiej niech od razu mnie zabiją.
III
Któregoś dnia, kiedy słońce zniknęło za drzewami i tylko słabe światło zmierzchu pozwalało
cokolwiek dojrzeć, do chaty Behema wślizgnęła się młoda, może trzynasto- czy
czternastoletnia Indianka. Wciąż znał ledwie kilka słów w narzeczu Waaków, nie rozumiał
więc tego, co mu powiedziała. Ale jej zamiary stały się jasne, kiedy stanęła przed nim naga ze
wstydliwym uśmiechem, a potem próbowała wejść mu do łóżka.
Nie wiedział, co powinien zrobić. I nie zrobił nic, bo nawet takie życie podobało mu
się bardziej niż śmierć z ręki rozwścieczonego ojca, męża czy kochanka.
Odpędzona dziewczyna usiadła wreszcie w kącie chaty i tam zaczęła szlochać. Później
skulona zasnęła. Behemo zaś, wodząc po ścianach zamyślonym spojrzeniem, zastanawiał się,
czemu Bóg poddaje go tak ciężkim próbom.
*
Następnego dnia Vasquez wyjaśnił mu, w czym rzecz:
- To wielki honor oddać czystą kobietę bóstwu lub jego wysłannikowi. To ofiara wsi.
Nie możesz odmówić, inaczej Nenewatari (tak się nazywa) zginie jako odrzucona przez
Uuallwę. Nikt nie użyczy jej chaty ani nie da jeść. Nie masz wyjścia, musisz ją przyjąć. A co,
nie chcesz? - dodał wreszcie, z szerokim uśmiechem na ustach spoglądając na dziewczynę,
która przysłuchiwała się ich rozmowie skromnie przycupnięta na ziemi kilka kroków dalej.
Behemo nie był zachwycony, ale młoda Indianka nie spuszczała go z oka ani na
chwilę, chodziła za nim niby cień. Wieczorem znów wślizgnęła mu się do łóżka i przytuliła.
Od dawna nie miał kobiety. Patrząc na jej drobne, okrągłe dziewczęce piersi, czuł
narastające pożądanie. Jej ciepło niemal go oszołomiło. Wreszcie, pomny słów Vasqueza, że
jest odpowiedzialny za los Nenewatari, mocniej przygarnął ją do siebie. Przecież nie skaże jej
na poniewierkę i śmierć.
Krzyknęła cicho, gdy w nią wszedł, mocno zaplotła ręce na jego szyi. Starał się być
delikatny, ale pożądanie szybko wzburzyło mu krew. Dopiero za drugim razem postarał się,
aby na jej twarzy zagościł uśmiech. Zrazu słaby, ale po chwili krzyknęła głośniej, jej ciało
zaczęło szukać wspólnego rytmu, a twarz rozjaśniła się, oczy błysnęły radością.
Odtąd Nenewatari towarzyszyła mu wszędzie niby wierny psiak. Starała się uprzedzać
jego życzenia, czasem trafnie, gdy dotyczyły prostych spraw, częściej beznadziejnie pudłując,
kiedy próbowała przełożyć jego hiszpańską naturę na beztroski tryb życia Waaków.
Indianie dbali, żeby miał co jeść i gdzie spać, poza tym nie narzucali się emisariuszowi
Uuallwy. Czasem tylko łapał ich coraz bardziej zniechęcone spojrzenia, szczególnie wodza
wioski, Gauriby. Ten wcześniej patrzył na Behema z nadzieją, a teraz z coraz większą choć
skrywaną, aby otwarcie nie narazić się wysłannikowi bóstwa - pogardą. Dwoje z trójki jego
dzieci wciąż chorowało...
Ż
eglarz nie zamierzał jednak spełniać szaleńczej prośby swych gospodarzy. Jeśli miał
zginąć, to proszę bardzo, niech mu wbiją nóż w plecy albo dosypią trucizny do jedzenia.
Przykład Vasqueza, którego tolerowali tyle lat, utwierdzał go tylko w tej decyzji.
Jednak to właśnie Vasquez sprawił mu bodaj najbardziej niemiłą niespodziankę:
- Powiem to wprost, marynarzu, bom stary kuternoga i nie obchodzi mnie, co sobie
pomyślisz - rzekł któregoś dnia, kiedy rozmowa o zaletach i wadach handlu przez ocean
utknęła w martwym punkcie z braku dalszych argumentów. - Nie ma co gadać o głupotach.
Spójrz na nich, na tych prostych Waaków, którzy pewnie nawet nie wiedzą, że to Korona
rządzi światem w imieniu swoim i Boga. Spójrz tylko. Oni uratowali ci życie. A ty? Co ty dla
nich zrobiłeś?
I odtąd zaczął unikać swego rodaka na tyle, na ile było to możliwe.
*
Którejś nocy Behemo zauważył, że brzuch Nenewatari zaskakująco się zaokrąglił. Podniósł
na nią zdziwione spojrzenie... a ona z nieśmiałym uśmiechem potwierdziła jego podejrzenie.
Dziecko! Dobry Boże, będą mieli dziecko!
Tej nocy nie zmrużył oka. Leżał obok śpiącej dziewczyny i rozmyślał.
Pamiętał słowa Vasqueza o wzorze. A jeśli to przekleństwo obowiązuje nadal? Jeżeli
jego dziecko urodzi się kalekie?
Rano odszukał Rotaria zajętego zabawą w patyki z kilkoma małymi chłopcami.
- Chyba jestem szalony - obwieścił mu. - Pójdę.
*
Mantagirro, tutejszy szaman, rzadko wychodził ze swej chaty na skraju polany. Od pozostałej
części wioski odgradzała ją wyraźna, choć niewidoczna dla oczu linia. Na krok od niej
zatrzymywała się nawet dzieciarnia, choćby pochłonięta gonitwami i zabawą pozornie
zapominała o wszystkim innym.
Także Vasquez nie odważył się wejść tam ot, tak sobie. Krzykiem obwieścił ich
przybycie, a dopiero kiedy z wnętrza dobiegło wyraźne zaproszenie, pociągnął Behema za
rękę.
Szaman długo w ciężkim, męczącym milczeniu przyglądał się obu Hiszpanom, którzy
siedzieli naprzeciw niego z podwiniętymi nogami. Jednym gestem uciszył ich wcześniej, gdy
Behemo zaczął się tłumaczyć swym waakackim tak jeszcze kalekim, że nawet oddana mu i
ś
lepo posłuszna Nenewatari nieraz nie mogła powstrzymać śmiechu. Mantagirro milczał, co
jakiś czas potrząsając trzymanymi w prawej dłoni kośćmi.
- Wiesz, co powiedzieć Wielkiej Gębie? - spytał wreszcie.
Behemo wzruszył ramionami.
- Ja pójść - odparł i przeszedł na hiszpański, patrząc prosząco na Vasqueza, aby
przetłumaczył. - Ale ja jestem chrześcijaninem, katolikiem. To nic nie da, najwyżej wasza
Wielka Gęba zje mnie na śniadanie.
W oczach starego szamana pojawił się dziwny błysk. Rzucił kości przed siebie, te
potoczyły się ku żeglarzowi, tworząc skomplikowany wzór z krótkich i długich kawałków.
- Zadziała - rzekł Montagirro, zerkając na wynik rzutu. - Bo inaczej po co byś tu
przybył, Hiszpanie? A czy Uuallwa porozumiał się z twoim bogiem czy nie, tego kości nie
mówią.
Po wyjściu z chaty szamana Behemo odniósł wrażenie, jakby w czasie rozmowy świat
się zmienił. Czy to słońce zaczęło świecić inaczej, czy powietrze smakowało gorzej? Kto
wie... Dosyć, że na drętwiejącym ramieniu usadowił mu się strach.
IV
Plemię żegnało go śpiewem, jeśli przeciągłe, niskie zawodzenie kobiet i chóralne jom-jom
mężczyzn, powtarzane w odstępach krótkich jak zaczerpnięcie tchu, można uznać za śpiew.
Montagirro szedł u jego boku, rzucając pod stopy Behema ziarna pieprzu, które pękały z
trzaskiem. Tylko biedna Nenewatari ze szlochem uciekła do chaty.
W wędrówce towarzyszył im Vasquez niezbędny w roli tłumacza. Dwóch starców
opóźniało wędrówkę, ale Behemowi właściwie było wszystko jedno. I tak nie przewidywał
powodzenia tej wyprawy. Chciał wierzyć ze względu na nienarodzone dziecko, które
Nenewatari nosiła w swoim łonie, bardzo chciał uwierzyć - cóż, kiedy jakoś nie potrafił.
Mimo to dotarli do podnóża gór szybciej, niż to przewidywał. Po trzech dniach
wyczerpującej wędrówki ziemia zaczęła się raptownie podnosić, a spomiędzy zarośli coraz
częściej wyzierała szarość twardej skały. Montagirro czasem przystawał, odganiał towarzyszy
niecierpliwymi gestami, odprawiał jakieś swoje rytuały.
Ż
eglarz spoglądał na te pogańskie praktyki z obojętnością.
Wreszcie szaman dźgnął palcem powietrze, wskazując drogę przed nimi.
- Wielka Gęba - rzekł z namaszczeniem.
Behemo roześmiał się gorzko w odpowiedzi. Przyszło mu na myśl, co pomyślałby
sobie ów górski bóg, gdyby istniał - oto dwóch starców, w tym jeden kulawy, i on,
kompletnie niewierzący w powodzenie misji, której się podjął. Oto misja do górskiego boga,
by zdjął swoją klątwę z Waaków. Wspaniale!
Tymczasem, choć był to ledwie poranek i choć właśnie wyszli z dżungli na otwartą
przestrzeń, zrobiło się parno i mglisto. Majestatyczna, miękko opadająca kopuła szczytu
wyrosła nad nimi, ale jej zarysy ginęły w mlecznym oparze, wyraźne szczegóły rozróżnić
można było może na dziesięć - piętnaście kroków. Mimo to Behemo poszedłby tym
łagodnym stokiem prosto w górę, aby jak najszybciej dotrzeć na miejsce, gdzie wedle
przekonań Montagirra oczekiwał na marynarza Wielka Gęba.
Szaman miał jednak na temat dalszej wędrówki inne zdanie. Wskazał obu Hiszpanom
wąską ścieżkę spiralnie biegnącą po zboczu góry i nim doszło do dyskusji, wkroczył na nią,
rzuciwszy na boki po kilka ziaren pieprzu i pokruszonych kości.
Mgła tymczasem, zamiast opaść w słońcu, narastała. Wysoko na niebie widać było
rozmyty, niewyraźny krążek słońca, jednak na ten dziwny, wilgotny opar podobny do dymu z
palących się jesiennych liści słoneczne promienie zdawały się nie wywierać żadnego wpływu.
Wkrótce Behemo przyznał więc starcowi rację: wędrując pozornym skrótem, łatwo mógł
wpaść w jakąś szczelinę albo złamać nogę na kamieniu. A kiedy słońce całkiem znikło
pochłonięte przez burzę obwieszczającą się odległymi gromami, skinął głową w dowód
prawdziwego uznania.
*
Pokonali już jedną trzecią wysokości góry, kiedy za kolejnym zakrętem zobaczyli najpierw
blade, rozmyte światło, a później...
- Niech mnie diabli! - rzekł Behemo, gdy pokonali stertę kamieni, ślad po dawnej
lawinie, który nadal przegradzał ścieżkę.
Na skale, rozjaśniając mgłę wokół siebie, tańczyło kilka płomieni. Behemo przyglądał
się im z niedowierzaniem, póki wreszcie nie pojął, że ma przed sobą krople rtęci, a na nich
błędne ogniki. Słyszał o tym zjawisku, choć nigdy dotąd nie miał okazji go widzieć.
Montagirro zamruczał coś do Vasqueza.
- Dalej musisz iść sam - przetłumaczył Rotario. Ta ścieżka zaprowadzi cię na sam
szczyt, a potem niżej, do czarnego kamienia. A tam... - Stary zawahał się. - Niech cię tam Bóg
nie opuści, przyjacielu - dodał wreszcie od siebie.
Ż
eglarz roześmiał się ochryple już opanowany, jak zawsze twardo stąpający po ziemi.
- Rotario, nie rozumiesz? To tylko rtęć! Woziłem ją przez ocean w skórzanych
worach! I jak tu nie tańczą żadne ogniste demony, tak tam nie czeka żaden Wielka Gęba!
Montagirro pytająco spojrzał na Vasqueza. Ten nie odważył się jednak przetłumaczyć
słów Behema. Zamiast tego rzekł ciężko:
- Wiem, że rtęć. Takie krople, tyle że bez płomienia, widziałem na skałach niedaleko
wsi. Dojdź przynajmniej do końca tej ścieżki i sprawdź, czy Wielka Gęba tam jest, czy go nie
ma. A jak nikogo nie spotkasz, to pomódl się do naszego Boga. Zresztą, jak chcesz znać moje
zdanie, najlepiej pomódl się do jednego i drugiego.
Odpowiedział mu gorzki, ironiczny śmiech Behema.
- A pójdę i pomodlę się - rzekł ten i zrobił pierwszy krok pomiędzy płomieniami. -
Kiedy zaś wrócę...
Nie dokończył, z rezygnacją machnął ręką. Co tu gadać z wariatami!
Wkrótce zresztą zniknęli mu z widoku i pozostał sam ze swymi myślami. Nie były
wesołe, jednak nie odczuwał też większego strachu. Ot, może mu jakiś kamień zlecieć na
głowę albo ścieżka w tej mgle niespodziewanie uskoczy spod nóg! Szedł więc ostrożnie. Lecz
ani myślał bać się jakiegoś górskiego bóstwa. Z zadowoleniem stwierdził, że burza odeszła.
Pchał go nie honor, nie duma, lecz... pycha. Zamierzał udowodnić, że żadnej Wielkiej
Gęby nie ma. A już na pewno, że on sam nie jest niczyim - zwłaszcza jakiegoś tam Uuallwy -
emisariuszem. I, jakkolwiek paradoksalnie to wyglądało, by tego dokonać, rzeczywiście
zgodnie z radą starego Vasqueza musiał dojść do końca górskiej drogi.
Kroczył więc miarowo, bystrym spojrzeniem wypatrując ścieżki, gdy naraz za sobą
posłyszał tupot szybkich kroków i ciężkie sapanie. Uśmiechnął się. Ciekawe, który to? -
pomyślał. - Vasquez czy Montagirro? A jednak obawiali się zostawić mnie samego.
Przystanął i wbił wzrok w mgłę. Już dostrzegał niewyraźną postać. Już...
- A niech cię, Nene! - warknął zdumiony, gdy ją rozpoznał. - Wszędzie za mną
poleziesz! Ty mała diablico!
Drżała, lecz na jej twarzy malowała się prosta i piękna w swej szczerości duma.
Złamała pewnie wszystkie plemienne zakazy - lecz złamała je już wtedy, gdy zamiast służyć z
pokorą wysłannikowi boga, pokochała go. Nie dlatego, że był prawie równy Uuallwie.
Dlatego, że był dla niej dobrym człowiekiem. Gdy myślała, że to obcy i ma taką jasną skórę, a
mimo to jest dla niej lepszy niż inni mężczyźni dla swoich kobiet w wiosce, robiło się jej
ciepło w sercu, usta same składały się do uśmiechu. Jak teraz.
Behemo niewiele rozumiał z tego, co rozgrywało się w duszy dziewczyny. Wreszcie
ochłonął z pierwszego zaskoczenia i począł myśleć, co powinien teraz uczynić. Czy Indianka
może iść razem z nim? Czy lepiej odesłać ją z powrotem do szamana i Vasqueza?
Po krótkiej chwili doszedł do wniosku, że właściwie nie ma żadnego wyboru.
Montagirro pewnie nigdy by nie pozwolił dziewczynie iść za nim, a więc musiała podążać w
ukryciu za trójką mężczyzn, dopiero gdzieś na stoku góry wyminąć starców. Nie wróci do
nich z własnej woli. Aby oddać Nenewatari pod ich opiekę, musiałby ją tam pewnie siłą
zaciągnąć, a na to szkoda czasu. Wzruszył ramionami i nie oglądając się za siebie, zrobił
pierwszy krok w stronę szczytu. Dziewczyna posłusznie ruszyła za nim.
Wędrowali w milczeniu. Naraz Behemo zatrzymał się gwałtownie, w pół kroku, ona
zaś wpadła na niego. Musiał ją złapać za ramię, żeby nie osunęła się poza wąską drogę.
Ś
cieżka biegła tu wzdłuż stromo, niemal pionowo opadającej skały, jakby odłupanej
silnym ciosem. Marynarz przyglądał się właśnie tej płaskiej części. Wychodząc spod ziemi,
biegły wzdłuż niej głęboko wyżłobione odciski wielkich łap, wspinały się w górę i nikły
gdzieś we mgle.
W pierwszej chwili Behemo pomyślał, że to płomieniste ślady samego Szatana i tak
nim to wstrząsnęło, że stanął na ścieżce niby krowa. Teraz jednak, spoglądając na tropy,
odrzucił straszliwe podejrzenie. Cóż to byłby za Lucyfer, gdyby zamiast kopyt miał trzy
palce, szeroko rozstawione i zakończone pazurami jak u koguta?
Położył dłoń na jednym ze śladów. Był tak wielki, że rozcapierzone palce z trudem go
obejmowały.
- Jak myślisz, Nene - spojrzał na dziewczynę - czy to jakiś bóg pomylił kierunki?
Nie odpowiedziała. Behemo roześmiał się z własnego żartu, po czym ruszył dalej.
Gdy byli już blisko wierzchołka, mgła zaczęła rzednąć. Wreszcie ścieżka
wyprowadziła ich na sam szczyt wzniesienia.
I wtedy pojął, czemu Indianie nazywali swe bóstwo Wielką Gębą.
W dawnych czasach w szczyt musiało coś uderzyć, wygryzając niewielki
półmiskowaty krater po przeciwnej stronie niemal płaskiego zwieńczenia góry. Jego wnętrze
przesłonięte było oparami mgły. Lecz właśnie tam, w głąb gigantycznego leja, wiodła
ś
cieżka. I zapewne gdzieś tam według Waaków mieszkał ich górski prześladowca.
Tymczasem niebo znów pociemniało. Behemo nie zamierzał się jednak wycofać. Nie
teraz, gdy zabrnął tak daleko.
W miarę schodzenia na dno krateru mgła gęstniała. Siny opar zdawał się płynąć
właśnie stamtąd, nabrał nieprzyjemnej szarości, jakby burza ponad nimi rozwijała się w
najlepsze. Widoczność sięgała już ledwie dwóch - trzech kroków.
Nenewatari wciąż mocno trzymała Behema za rękę, on zaś rozglądał się nerwowo, bo
powróciło wspomnienie z „Marianny" - lepka, zimna mgła zwiastująca katastrofę.
- Jesteś tu, Wielka Gębo? - krzyknął. - Przyszedłem! Pokaż się, jeśli nie jesteś
tchórzem!
Odpowiedziało mu tylko głuche, nieprzyjemne echo tłumione przez opar, przekręcając
jego słowa, drwiąc sobie z niego.
- Zostaw nas w spokoju, słyszysz?
- ... yszsz... yszsz... szsz...
Naraz Nenewatari potknęła się. Wyrwała dłoń z jego uścisku, po zrobieniu dwóch
niepewnych kroków upadła. Wciąż niewyraźnie dostrzegał jej leżącą postać, słyszał jęk
dziewczyny. Nim jednak wyrwał się z zaskoczenia, stanęła na chwiejnych nogach... i zniknęła
we mgle.
Chryste! Pomyliła kierunki!
- Zaczekaj! - krzyknął rozpaczliwie i skoczył za nią. - Gdzie jesteś, Nene?!
W oddali usłyszał jej głos. Skoczył w tę stronę, ale tam była tylko iluzja Nenewatari,
trafił w pustą przestrzeń, po dziewczynie ani śladu. Mgła i wznoszące się ściany krateru
zwodziły go niby syrenie śpiewy.
Nagle kilkanaście kroków od miejsca, gdzie stał, rozległ się dzwoniący huk. Zobaczył
jaskrawy rozbłysk, coś zaświeciło różowym, krwistym błyskiem zwieńczonym pulsującym
niebieskim światłem. Odskoczył, odwracając głowę w przeciwną stronę.
- Pokaż się, Wielka Gębo! - warknął. - Bo sobie pójdę!
Zamiast górskiego boga w dali usłyszał jęk Nenewatari. Zrobił niepewny krok w
tamtym kierunku...
Znów jęknęła, tym razem głośniej.
Nie wiadomo skąd przyplątała się myśl o Wielkiej Gębie i dziecku noszonym przez
Nene. Jak to powiedział Vasquez? Złożyć ofiarę na wzór, aby bóstwo wiedziało, jakie dzieci
mają przychodzić na świat? A jeżeli...? - przez głowę Behema przemknęła szalona myśl.
Skoczył tak żwawo, jak tylko potrafił.
Kolejny jęk...
Naraz wpadł na jakąś skałę, poczuł, jak ostra krawędź rozcina mu skórę na udzie.
Zaklął.
- To ty, Behemo? - We mgle pojawiła się niewyraźna sylwetka dziewczyny. Patrzyła
na niego, jakby zobaczyła ducha. Przedzielał ich przysadzisty głaz sięgający piersi Hiszpana,
szeroki na jakieś pięć kroków. - Skaleczyłam się w stopę! I zgubiłam... - zaczęła płakać.
Znów zniknęła, siadając za skałą.
Odetchnął z ulgą, bo wreszcie ją odnalazł w tej paskudnej mgle. Sycząc z bólu i
uważając, żeby nie dotykać ostrych niby nóż krawędzi, obszedł skałę dookoła.
Był to zwykły kawał czarnego wulkanicznego szkliwa zapewne przyciągnięty tu przez
kogoś, góra bowiem nie wyglądała wcale na wygasły wulkan. Behemo widział kawałki takiej
skały w Panamie u jednego z zakonników, który zbierał osobliwości tego świata. Uśmiechnął
się gorzko - Waakowie powinni zmienić nazwę bóstwa na Wielka Czarna Gęba.
Przykucnął przy Nenewatari, zbadał skaleczenie na jej kostce. Nie wydawało się
groźne. Znalazł ledwie zadrapanie, dziewczyna bardziej była przerażona niż ranna.
- Dasz radę iść? - spytał. - Musimy wracać.
Niepewnie skinęła głową, w jej ciemnych oczach znów widać było lęk.
Sprawdził własną ranę na udzie. Gruba skóra spodni osłabiła siłę cięcia, krwi zresztą
też nie było wiele, ot, jak od ukąszenia węża.
- Chciałbyś mojej krwi, co? - mruknął sam do siebie, powstając. - To przyjdź i weź
sobie...
Nenewatari patrzyła na niego z wyraźnym przestrachem, a Behemo domyślał się jego
powodu. Nie należy igrać z bogami, nawet jeżeli ktoś jest wysłannikiem jednego z nich.
- Nikogo tu nie ma, Nene - rzekł uspokajająco. - Ani jednej małej gęby, poza naszymi.
Tylko burza i mgła.
Jakby na potwierdzenie jego słów gdzieś w ścianę naprzeciw nich uderzył piorun.
Obserwowane z bezpiecznej odległości mogło się to wydać nawet fascynującym zjawiskiem.
Krzaczasty świecący ślad biegnący przez mgłę, zwieńczony w punkcie uderzenia
wielobarwnym rozbłyskiem musiał zrobić wrażenie na każdym.
Przypomniał mu się naraz Vasquez i jego prośba. Behemo w milczeniu zmówił więc
krótką modlitwę do Boga za zdrowie swego nienarodzonego dziecka, później za wszystkich
pozostałych Waaków.
Wreszcie pomógł Nenewatari wstać, oprzeć na własnym ramieniu. Nie szukał ścieżki,
w tej mgle przypominałoby to loterię. Szedł prosto na unoszące się ściany krateru. Tam
dopiero, gdzie - jak pamiętał - mgła była rzadsza, zorientuje się w sytuacji i odnajdzie
właściwą drogę na dół.
Spojrzał jeszcze w stronę czarnego kamienia.
- Zwykły zabobon - mruknął.
*
Na dole wciąż czekali na nich Vasquez razem z Montagirro. Mgła ustąpiła, z daleka więc
musieli widzieć Nenewatari u boku Behema, ale nie skomentowali tego ani słowem. Podobnie
jak faktu, że dziewczyna lekko utyka.
- Nie spotkałem Wielkiej Gęby - zwrócił się Behemo do szamana. - Przykro mi. Byłem
przy czarnej skale, ale nikogo nie znalazłem. Tam jest tylko straszna mgła, w której nic nie
widać.
Starzec spoglądał na niego nieprzeniknionym wzrokiem, aż wreszcie marynarz
odwrócił się w stronę Vasqueza.
- To był zły pomysł, jak mówiłem - rzekł chmurnie i pierwszy ruszył w dół w stronę
dżungli.
Nie widział, jak Montagirro starannie układa garść poczerniałych kostek w zagłębieniu
skały i na jedno mgnienie oka przyklęka, a z jego warg spływa kilka niesłyszalnych dla
nikogo słów.
V
Behemo bardzo obawiał się tej chwili. Będąc mężczyzną, w dodatku marynarzem
spędzającym większość czasu na morzu, z dala od kobiet, nie znał się na tych sprawach. Lecz
nie aż tak bardzo, żeby nie wiedzieć, ile to młodych dziewczyn zmarło przy próbie urodzenia
pierwszego dziecka. Albo niewiele później.
Fiasko wyprawy - porażka tym dotkliwsza, że przed Nenewatari jedna z kobiet
urodziła kalekie dziecko tylko wzmogło jego zdenerwowanie.
A jednak, Bogu niech będą dzięki, wszystko poszło dobrze.
- Dawno już nie urodziło się tak piękne dziecko powiedział Vasquez, obracając na
ogniu świnkę upolowaną rankiem przez jednego z Indian i ofiarowaną wysłannikowi
Uuallwy. - Może by tak oddać je Wielkiej Gębie na wzór?
Behemo jakoś nie potrafił się gniewać na Rotaria. Zresztą na nikogo nie potrafiłby się
teraz gniewać. Z czułością patrzył, jak Nenewatari karmi małego.
- Zabiorę ich do Hiszpanii - rzekł miękko. - Kiedyś...
Vasquez tylko pokręcił głową na te marzenia. Nie przyznawał się nikomu, że tam na
skale, niedaleko Wielkiej Gęby, los obdarzył go przeczuciem, że wkrótce stanie się coś
strasznego.
*
Waakowie powiadają, że spotkania z demonami nie można uniknąć. Nie pójdziesz do nich
sam, przyjdą do twego domu.
Mawiają także, podobnie jak filozofowie z Toledo czy Salamanki, że najgorsze
marzenia to takie, które się spełniają.
Obie te rzeczy nastąpiły dla Behema w jednej chwili, gdy któregoś dnia do plaży
przybiła wiosłowa łódź z kotwiczącej ćwierć mili od brzegu sporej karaweli.
Wypatrzył ją jeden z wojowników polujących w dżungli. Wpadł do wioski niczym
oszalały jaguar, stawiając wszystkich na nogi. Kobiety natychmiast zaczęły pakować dobytek,
a mężczyźni chwycili za broń. Nie był to pierwszy raz, kiedy na sygnał o lądowaniu
hiszpańskich żołnierzy wieś pustoszała, ludzie uchodzili w niedostępną dżunglę.
- Pójdę, porozmawiam z nimi - rzekł Behemo do Montagirra, który przy pomocy
dwóch kobiet trzęsącymi się rękoma usiłował zapakować w plecionki najważniejsze atrybuty
swego szamańskiego powołania. Może zabraliby mnie ze sobą? - dodał z nadzieją.
Szaman odwrócił się do Hiszpana i rzekł, wskazując mu jednego z mężczyzn
gotujących swą broń.
- Idź do Gauriby.
Powtórzył więc prośbę wodzowi wioski, który podczas zagrożenia przejął rządy nad
plemieniem. Ten wysłuchał nieudolnej mowy marynarza, wzruszył ramionami, nie
przerywając wydawania poleceń swoim wojownikom. W spojrzeniu jego ciemnych oczu nie
było zdziwienia, mimo że nie rozumiał sensu prośby. Dla Gauriby Hiszpanie byli
ś
miertelnym zagrożeniem. Skoro Behemo chciał rozmawiać z przybyszami, niech idzie, nikt
mu nie zabroni. Plemię jednak odejdzie.
Na jeden krótki moment Behemo zawahał się. Co z Nenewatari? Szybko pobiegł do
ich chaty.
Wciąż czekała na niego. Dobytek był już spakowany w plecione kosze, gotów do
niesienia - niewiele zresztą tego mieli. W oczach dziewczyny widać było strach, choć
uspokajająco głaskała główkę małego. Dziecko ssało pierś nieświadome zagrożenia.
- Zaczekaj tu na mnie! - rozkazał i już biegł w stronę plaży. Nie widział, jak
Montagirro osuwa się naraz niczym rażony piorunem. Choć pewnie i tak by go to nie
zatrzymało.
Na skraju wioski czekał na niego Vasquez, który już wiedział o przybiciu łodzi z
Hiszpanami. Kulejący opóźniał marsz ku brzegowi, ale Behemo nie śmiał go porzucić. Choć
w jego duszy gotowało się z niecierpliwości, próbował tego nie okazywać. Rotario zresztą
starał się iść najszybciej, jak potrafił.
Wreszcie dotarli na miejsce.
Przez zielone zasieki prześwitywała już biel sypkiego piasku i ciemny błękit
oceanicznej toni, gdy Vasquez nieoczekiwanie chwycił przyjaciela za ramię i powstrzymał
go.
- Zostań tu - rzekł. Wysunął się przed niego i rozgarnął zarośla.
Behemo pociemniał na twarzy.
- Co zamierzasz zrobić, Rotario? Ty chcesz tu zostać, a ja odpłynąć razem z Nene i
dzieckiem! To ja będę z nimi gadał!
Starzec cofnął się ku marynarzowi.
- Odpłyniemy obaj z Nenewatari i twoim dzieciakiem. Ale najpierw trzeba sprawdzić,
czy to nie piraci. Już tu lądowali tacy, że sam byś przed nimi uciekał.
I poszedł, nim Behemo zdążył zaprotestować. A kiedy żeglarz ostrożnie wyjrzał przez
zarośla, musiał przyznać staremu rację: jedenastu ludzi, w tym dwóch z arkebuzami na
ramieniu, nie wyglądało na żołnierzy. Nosili różny przyodziewek, jedynie ten, który wyraźnie
tu dowodził, miał coś na kształt munduru, choć też nie tak przyzwoitego, jak to powinno
wyglądać na okręcie pozostającym w służbie Korony.
Na widok kuśtykającego ku nim starca obaj strzelcy wycelowali broń w jego kierunku.
Widać jednak dostrzegli jego kalectwo albo uznali, że im nie zagraża, bo zaraz opuścili lufy w
dół.
Vasquez dobrnął wreszcie do dowódcy łodzi, zaczął przemawiać, żywo przy tym
gestykulując.
Naraz tamten wrzasnął gniewnie:
- To nie łódź spacerowa, kretynie, tylko okręt wojenny! Żadnych bękartów i dzikich,
rozumiesz?! A kiedy Vasquez zaprotestował gwałtownie, szybkim ruchem wyciągnął miecz i
ugodził starego w szyję.
Behemo wyskoczył z dżungli, aby spróbować wyjaśnić sytuację - zaś oddalająca się
wizja szczęśliwego powrotu do Panamy popychała go do przodu wbrew rozumowi - wtedy
jednak, nie czekając na komendę dowódcy, obaj arkebuzerzy unieśli broń i wypalili w jego
stronę. Jedna z kul świsnęła mu koło ucha, więc, przeklinając, skręcił z powrotem w zarośla.
Tymczasem kilku Hiszpanów z krzykiem rzuciło się w pogoń za nim. Stracili Behema
z oczu, ale wiedział, że wydeptana ścieżka niby rzymska droga wkrótce zaprowadzi ich do
wioski. Pędził co sił, klnąc i mamrocząc słowa rozpaczy. Wreszcie wypadł na polanę.
Wieś już niemal opustoszała. W dżungli po przeciwnej stronie znikało kilku
wojowników, niosąc na skleconych w pośpiechu noszach głośno jęczącego Montagirro.
Pośrodku wsi, rozglądając się czujnie, trwał Gauriba otoczony kilkoma wojownikami, którzy
mieli osłaniać ucieczkę nawet za cenę własnej krwi.
Nene! - pomyślał z rozpaczą Behemo. - Nene! - powtórzył z jękiem.
- Odeszła razem ze wszystkimi - mruknął Gauriba. Zmierzył marynarza szybkim
spojrzeniem, chwycił jedną z zapasowych włóczni wbitych w ziemię i wyciągnął w jego
stronę.
Przez sekundę wydawało się, że Behemo odtrąci podaną broń. Jego ręka zawisła w
powietrzu, jakby nie wiedział, z kim i przeciw komu ma stanąć. Lecz wreszcie złapał mocno
drzewce i razem z wodzem Waaków i pozostałymi wojownikami cofnął się w ścianę dżungli,
w ślad za kobietami, dziećmi i starcami. W ślad za Nenewatari i małym.
Wkrótce za plecami tej straży tylnej wykwitły dymy i huczące płomienie. To paliła się
wioska. Hiszpanie równali ją z ziemią.
Tak zakończył się sen o powrocie do domu.
*
Wielka polana w dżungli, blisko brzegu, a więc dogodnie usytuowana, jeszcze tej jesieni
skusiła Hiszpanów do powrotu, ponownego spalenia indiańskich chat i założenia swojej
własnej osady. Wkrótce ponad domami wzniosła się wieża małego kościoła, przybyły też
pierwsze kobiety, zamieniając wojskową placówkę w prawdziwą kolonię rosnącą w miarę
wyrębu otaczającej ją dżungli. Wydawało się, że tylko patrzeć, jak powstanie tu małe
hiszpańskie miasto, jakich pełno w ostatnim czasie wzniesiono wzdłuż wybrzeża.
Lecz pewnego dnia najpierw wielki huragan nadszedł znad oceanu i przetoczył się
przez to przeklęte miejsce. Później zaś, po odejściu wiatru i deszczu, dzieła zniszczenia
dopełniło trzęsienie ziemi, zupełnie jakby dwa żywioły sprzysięgły się przeciw Hiszpanom.
Na przestrzeni wielu legua widać było tylko kłębowisko powalonych drzew i łat wypchniętej
na światło dnia ziemi. Żaden dom nie przetrwał, jakby deszcz, wiatr i ziemia zawarły sojusz
w celu ostatecznego unicestwienia obcych.
Z katastrofy ocalało jedynie dwoje dzieci, które statek przybywający z zaopatrzeniem
odnalazł na plaży - głodne, brudne i obdarte, lecz wciąż żywe. Uparcie twierdziły, że na
krótko przed katastrofą na skraju polany, gdzie się bawiły w chowanego, wyrósł nagle biały
szaman. Kazał im odejść, a potem zaczął przemawiać, mieszając słowa hiszpańskie z
indiańskimi. Zdało się im, że przyzywa Boga.
Przekonania, że to ten biały czarownik sprowadził nieszczęście na San Miguel de los
Cayos, nie wybił dzieciakom z głowy nawet stary ojciec Juan z klasztoru franciszkanów w
Panamie, dokąd statek zawinął po krótkim rejsie.
- Nie ma przecież białych szamanów! - próbował im tłumaczyć. - Tylko Bóg może
wstrząsnąć ziemią i skierować huragan w jakieś miejsce. To Jego ręka kieruje żywiołami.
Wreszcie odeszły, aby spędzić resztę życia w klasztorach, bo rodzice i wszyscy ich
krewni zginęli w San Miguel. Ojciec Juan nie potrafił się jednak pozbyć wrażenia, że dzieci
nie kłamały. A jeśli istotnie mówiły prawdę...? Czy mógł istnieć ów biały szaman, który
przywołał pogańskie moce zdolne obrócić w perzynę sporą osadę? I jak dobry Bóg mógł na
takie coś pozwolić?
Dopiero ta ostatnia myśl naprawdę zburzyła jego spokój.
„Mroki średniowiecza" - tak mogłaby się nazywać niejedna ponura
powieść dark fantasy. A jednak jest to tytuł rozprawy historycznej
Józefa Putka, doktora praw i działacza ludowego, autora obłożonego
klątwą kościelną. Tyle że mroków w jego dziele jest jak na lekarstwo,
może z pięć stron. Reszta to opis pasjonującego życia w Polsce
szlacheckiej, umilanego torturami, zajazdami, tym wszystkim, z czego
tę epokę znamy.
Skąd zatem wzięło się Putkowi średniowiecze? Zapewne stąd,
ż
e wciąż pokutuje przekonanie, iż były to czasy ponure i zacofane. To,
ż
e akurat wtedy powstały uniwersytety i gwałtownie rozwinęło się
wiele gałęzi nauki, trzeba uznać za jakiś wypadek przy pracy.
Z kolei późniejsze epoki, od renesansu poczynając,
przywykliśmy uważać za stopniowy rozkwit rozumu. To nic, że właśnie
wtedy spalono na stosach najwięcej czarownic - czym zresztą wsławili
się wcale nie katolicy, lecz protestanci - a eksperymenty dokonywane
na ludzkim ciele zaprzeczały często zdrowemu rozsądkowi. Ich finał
opisała Mary Shelley we „Frankensteinie, czyli nowoczesnym
Prometeuszu".
Jednak i wcześniej zdarzali się dociekliwi naukowcy... Jeden z
nich, skądinąd pasjonat Jonathana Swifta i jego „Podróży Guliwera",
miał duszę artysty. I to o nim jest ta opowieść. A także o
sentymentalnych wędrówkach, które nie zawsze prowadzą w miejsca
wymarzone.
Equnculus
Zmordowany Draco z trudem stawiał kopyta w grząskim błocku, parskając z niesmakiem i
kręcąc łbem nad głupotą swego pana. Ciężko pracował bokami, wspinając się na szczyt
wzgórza, ślizgając się w koleinach wąskiej ścieżki. Sollari prowadził go na wodzy i klął na
czym świat stoi.
- Niech cię szlag, Donnerheld! - mamrotał w ciemność z rzadka rozjaśnianą błyskami
piorunów. - Na Boga, niech cię szlag za twą poradę!
Miał prawo być wściekły. Trafił na to wzgórze harwaldzkiego pasma Gór Czarnych za
namową barona Donnerhelda, przyjaciela jeszcze z czasów pobierania nauk na uniwersytecie
w Tybindze. Jak już będziesz w okolicy, koniecznie musisz zerknąć na hardwaldzkie
zamczyska - kusił Donnerheld, znając podróżniczą pasję Sollariego. - Są wspaniałe, istny
gotyk jak w tych twoich sentymentalnych romansach. Nigdzie indziej takich nie znajdziesz. I
pogoda zwykle świetna, bezkresne widoki, mmm...
Tymczasem od kilku dni deszcz lał niemal bez przerwy. Sollari uciekł z zamku barona
Noggeta, gdy tylko dotarły do niego wieści, że w okolicy panuje czerwona gorączka. Wciąż
był w drodze, zmieniając zajazd za zajazdem.
Aż dotarł do Hardwaldu. Czyli w miejsce jeszcze gorsze, na które Bóg zechciał w swej
łaskawości spuścić istny potop.
Naraz w kolejnym błysku pioruna Sollari zobaczył usadowiony na przełęczy,
przytulony do jednego ze wzgórz zamek. Właściwie nie tyle nawet go zobaczył, co sobie
wyimaginował, bo ułamek sekundy, gdy błyskawica oświetliła niebo, pozwolił na dojrzenie
ledwie zarysu budowli. Reszta była fantazją, porywem serca pragnącego odnaleźć w tych
górach coś, czego dotąd próżno szukało w dusznych bibliotekach, pomieszanym z nadzieją.
Draco, bardziej przyziemny w swych potrzebach, musiał wyczuć stajnię. Raźno ruszył
w tamtym kierunku. Sollari, rad, że nie musi poganiać wierzchowca.
*
Być może dojrzeli go w świetle błyskawic, bo zakutani w peleryny stajenny i koniuszy już
czekali na podróżnego. Ledwie przekroczył bramę, jeden chwycił uzdę konia, drugi pomógł
Sollariemu zsunąć się z siodła. Zaraz też przekazali go zamkowej służbie, dwóm odzianym w
czarne szaty, jakby nadnaturalnie rozrośniętym mężczyznom. Ci twarze mieli chmurne,
ś
ciągnięte powagą. Powiedli niespodziewanego gościa do komnat.
- Jak się nazywa ten zamek? - spytał, podążając za nimi. - Jakie to miejsce?
Milczeli, tylko w ich oczach pojawił się dziwny błysk. Jeden pozostał z Sollarim, drugi
wyszedł z komnaty, by po krótkiej chwili wrócić z suchym ubraniem. Wtedy obaj zniknęli
niby duchy, zostawiając przybysza w pełnej niepokoju zadumie.
Po kwadransie do drzwi zastukał wyniosły, mrukliwy majordomus.
- Baron von Ott oczekuje pana - rzekł i poprowadził podróżnika zamkowymi
korytarzami wprost do sali gościnnej.
*
Stół był długi i... pusty. Służący wskazał Sollariemu jedno z krzeseł, a w tej samej chwili do
sali zaczęła wchodzić służba z potrawami na talerzach. Przybysz ze zdumieniem przyglądał
się tej ceremonii. Czyż miała ona znaczyć, że to on jest głównym gościem? A gdzie
gospodarz?
I wtedy otworzyły się drzwi w przeciwległym końcu sali. Do jadalni wkroczył baron
von Ott. Był to przysadzisty, starszy, uśmiechnięty... karzeł. Mógł mieć ze cztery stopy
wzrostu, nie więcej. Choć jak na prawdziwego karła był wysoki - na dworach i zamkach
Sollari widywał dotąd znacznie mniejszych - to nie spodziewał się kiedykolwiek spotkać
takiego człowieczka z arystokratycznym tytułem. Tymczasem jego zielony strój pysznił się
srebrnymi ozdobami, w świetle kandelabrów przy każdym poruszeniu rozsiewając wokół
błyski.
- Jest pan zdziwiony? - spytał z nutką satysfakcji, pochwyciwszy spojrzenie Sollariego.
- My, von Ottowie, zawsze byliśmy małym ludkiem...
Baron usiadł na swoim krześle, które było zaskakująco niskie, akurat dopasowane do
jego wzrostu. Sięgnął ręką w pobliże oparcia, rozległ się skrzyp korby i siedzenie z
właścicielem zamku powędrowało w górę.
- Nowoczesność, nieprawdaż? - rzekł von Ott z uśmiechem. - Wspaniałe, wspaniałe
czasy...
Dalszy ciąg kolacji upłynął im na miłych pogawędkach na różne tematy, w tym o
„Podróżach Guliwera", którą to książką baron wydawał się być wprost zafascynowany.
Przytaczał nieznającemu jej treści Sollariemu co ciekawsze pomysły pisarza, z pamięci
cytował nawet smakowite fragmenty.
Wędrowiec nie potrafił się opędzić od myśli, że baron, choć niezwykle miły i
rozgadany, to jednak przygląda się mu nieco uważniej niż zwykle czynią to gospodarze.
Von Ott machnięciem ręki zbywał kilkakrotne podziękowania za gościnę, namawiał do
pozostania, kusił niezwykłościami okolicy, polowaniami. Sollari postanowił jednak wyjechać
następnego dnia rankiem, choćby deszcz lał jak z cebra, a wiatr przesuwał góry. Coś szeptało
mu w duszy, że baron pod rubaszną powłoką karła skrywa iście diabelskie przymioty.
Podróżnik miał wrażenie, że coś się kryje za tymi zachętami, zamek barona ma jakieś
mroczne tajemnice, których bynajmniej nie pragnął poznać.
Tej nocy, kładąc się spać, przypadkiem powiódł spojrzeniem po wysokim suficie.
I wtedy odkrył na nim ciemną plamę, która wyglądała jak krew.
II
Rankiem, który okazał się nadzwyczaj słoneczny, Sollari ubrał się pospiesznie i zimnymi
korytarzami powędrował w stronę stajni. Marzył o jak najszybszym opuszczeniu zamku.
Nie było mu jednak dane odjechać bez przeszkód. Po drodze zatrzymał go
majordomus, który sprawiał wrażenie, jakby miał przykazane dyskretnie opiekować się
gościem.
- Wyjeżdża pan? Barona nie ma, pilnie musiał wyjechać w interesach, a koniecznie
chciał zamienić z panem jeszcze kilka słów - rzekł z niezadowoleniem, stając Sollariemu na
drodze. - Prosił, żeby pan zatrzymał się choć na trochę. Nieczęsto ktoś tu zagląda...
Podróżnik wzruszył ramionami.
- Cóż, proszę mu podziękować w moim imieniu. I mnie wzywają ważne interesy, nie
mogą czekać.
Majordomus patrzył na niego ponuro, twarz krzywił mu cierpki grymas. Sollari bez
słowa przecisnął się obok niego i ruszył dalej, gotów na pokonanie kolejnych przeszkód. W
ś
wietle dnia zamek i jego mieszkańcy nie wywierali już na nim tak niepokojącego wrażenia,
jednak poczucie tajemniczej aury spowijającej to miejsce pozostało.
Odetchnął z ulgą, kiedy zamknęła się za nim brama osadzona w ciężkich murach.
Draco, zadbany, wyszczotkowany i najedzony, tryskał energią, jakby krótki pobyt w stajni
dłużył mu się niby rok cały. Sollari najpierw dał wierzchowcowi puścić się swobodnym i
radosnym galopem, później przyzwalał na skubanie soczystej trawy, gdy niespiesznie
podążali traktem wiodącym pośród urodziwych stoków Gór Czarnych porośniętych gęstym
lasem. Te drzewa pamiętające czasy zakutych w stal rycerzy zdawały się bezgłośnie
opowiadać mu tkliwe i ciągle powracające historie ludzkich miłości i nienawiści. Zaczął ich
słuchać w takt bębniącego kopytami Draca...
W tę idealną symetrię wkradł się jednak nieoczekiwanie fałszywy ton - chrapliwe
powarkiwanie dobiegające z jodłowej gęstwiny ze sto kroków przed podróżnym, na granicy
wyciętego traktu. Coś się poruszyło na skraju zarośli, jakby jacyś zbóje urządzili tam
zasadzkę.
Ale ci przecież nie warczą - przemknęła myśl Sollariemu. - Wilki natomiast...
W pośpiechu sięgnął po dwulufowy pistolet, który zawsze woził ze sobą. Poklepał
konia po szyi. Ten chrapnął z przyganą, jakby chciał z dezaprobatą powiedzieć: Przecież
wiem, i energiczniej wyciągnął nogi w galopie.
Naraz w miejscu gdzie droga najbardziej przybliżała się do ściany lasu, z zarośli
wyskoczyło stado wilków. Pędziły ze straszną szybkością w stronę Sollariego, dostrzegał
jedynie ich rozmazane kształty. Draco z wysiłkiem starał się im uciec, podczas kiedy jego pan
wycelował w sam środek grupy, wystrzelił z obu luf. Jedno ze zwierząt fiknęło kozła...
Odrzucił bezużyteczny pistolet, sięgnął po szpadę, ale wilki już zabiegły wierzchowcowi
drogę, otaczając go ze wszystkich stron. Koń zatrzymał się, wierzgnął rozpaczliwie, kolejny
wilk z chrzęstem pofrunął w powietrze. Koń opadł na nogi, miażdżąc następnego napastnika.
Jeździec dźgał szpadą powietrze, raz trafił wilka - wszystko to w rozpaczliwej walce o życie,
z potem zalewającym oczy i sercem bijącym ostro, gwałtownie, ze słabnącą nadzieją...
Nagle przez stok przetoczył się krótki dźwięk trąbki - i wilki zatrzymały się jakby w
pół ruchu, po czym odskoczyły w tył, poza zasięg szpady i kopyt.
Osłupiały Sollari wtedy dopiero pojął, że pomylił się, by tak rzec, potwornie. Walczył
bowiem nie z wilkami, jak myślał, lecz z karłami! Stworzenia te poruszały się na czworakach,
ale poza łapami oraz głowami wyciągniętymi w wilcze łby, okrutnie zębiaste paszcze, były
ludźmi. O ile karła można uznać za człowieka.
Lecz ich zachowania były prawdziwie wilcze. Przysiadły, nieruchome spojrzenia
wbijając w podróżnego. Spróbował je wyminąć, ale wtedy w ich gardłach rozległ się gniewny
charkot, choć żadne z tych monstrów nie próbowało skoczyć za Sollarim.
Tymczasem na trakcie za plecami nieszczęsnego wędrowca pojawił się ten, któremu
zawdzięczał ocalenie. Był to von Ott we własnej osobie. Nie wypadało uciekać, choć taka
właśnie myśl pierwsza przyszła Sollariemu do głowy. Wstrzymał konia.
Karły zaraz przypadły baronowi do nóg, kręcąc się między końmi obu jeźdźców i
popiskując jak małe, ślepe wilczęta.
- Cóż, myślę, że jednak nie odrzuci pan mojego zaproszenia, aby spędzić na zamku
kilka dni - z zadowoleniem rzucił von Ott, podjeżdżając.
Sollari chwilę mierzył go zimnym, nieprzyjemnym spojrzeniem.
- A jeśli jednak ruszę dalej tym traktem? - spytał wreszcie.
Baron wzruszył tylko ramionami, wiercąc się na swoim wierzchowcu.
- Lepiej nie ryzykować samotnej podróży, panie Sollari. Niech pan uwierzy, w tych
górach zdarzają się gorsze rzeczy niż wataha moich karłów. Jak się sobie znudzimy, dam
panu ochronę i odjedzie pan, dokąd wolna wola wzywa.
III
- Niech się pan nie gniewa - rzekł baron von Ott podczas obiadu. Sollari z niechęcią skubał
mięsiwo, nie wiedząc nawet, czy to jagnięcina czy sarni udziec. Karzeł wydawał się jednak
zadowolony z siebie i jadł za nich obu.
- Niech się pan nie gniewa - powtórzył z pełnymi ustami - ale cóż byłby ze mnie za
gospodarz, gdybym pana puścił, nie pokazawszy wcześniej swojej hodowli? Jest naprawdę
niezwykła, ręczę słowem honoru.
Podróżnik westchnął ciężko, ponuro.
- Zgoda, przyjrzyjmy się jej. Jednak jutro z rana chciałbym wyjechać.
Von Ott z radością zatarł ręce.
- No, to jest męska decyzja, to mi się podoba! - wykrzyknął. - Nie ma na co czekać,
chodźmy! - prawie zerwał się z krzesła.
*
Otoczeni kilkoma rosłymi sługami niosącymi pochodnie schodzili w dół, wciąż niżej, bowiem
hodowla barona von Otta ukryta była w lochach biegnących głęboko pod ziemią. Wreszcie po
pokonaniu niezliczonej ilości schodów i wąskich korytarzy baron pchnął dobrze okute drzwi z
ciemnego dębu.
Ciasny korytarzyk wiódł do wielkiego pomieszczenia wypełnionego stołami oraz
instrumentarium porozwieszanym na ścianach i zalegającym wnęki. Ten widok najbardziej
przypominał Sollariemu inkwizytorskie katownie ze sztychów Müllecha.
Baron otworzył małe drzwi w jednej ze ścian i gestem zaprosił gościa do środka,
pozostawiając za sobą wszystkie sługi. Było tu ciemno, żagiew wydobywała z mroku ledwie
jakieś zarysy, kształty tym bardziej groźne, im mniej wyraźne. Lecz von Ott szybko zapalił
ś
wiece w paru większych kandelabrach oraz w dwu lichtarzach. Ujął w dłoń pięcioramienny
ś
wiecznik w kształcie pentagramu i poprowadził Sollariego w głąb pomieszczenia.
- Oto moja hodowla - rzekł z dumą, kierując światło na wypełnione ciemnością wnęki
przy ścianie.
W nich ludzie i karły trwali pogrążeni - jak podejrzewał Sollari - w jakimś
narkotycznym letargu. Hodowla barona była - czego zdążył się domyślić wcześniej - żywym
bestiarium. Tu jednak mógł się naocznie przekonać, podążając za von Ottem, że naprawdę
można człowieka zespolić z kotem czy posadzić na jego głowie drzewo korzeniami sięgające
w głąb mózgu.
- Są jednością. Człowiek i natura, zupełnie jak życzył sobie pan Rousseau - wyjaśnił
ironicznie baron, dostrzegłszy zainteresowanie swego gościa. - To arborak.
Podążyli dalej, w milczeniu oglądając kolejne eksponaty. Baron ożywił się dopiero
przy dużej wnęce, gdzie wisiało lub stało kilku ludzi wygiętych w kształty liter.
- To tylko przymiarka - stwierdził z niejakim żalem. - Chciałbym kiedyś ułożyć z nich
sonet, ale mam kłopot z niektórymi literami, na przykład W ciągle mi umiera... - westchnął
ciężko. - Przyjdzie mi więc chyba napisać go po łacinie, choć to takie niedzisiejsze!
- A to jest mój najciekawszy eksperyment - baron ruszył w stronę następnego
nieszczęśnika i Sollariemu nie pozostało nic innego, jak podążyć za karłem.
Z haka zwisał człowiek wyglądający jak pusty worek ze skóry. Jego twarz miała
nieobecny wyraz - spojrzenie utkwione w przybyszu zdawało się nie znajdować oparcia,
przenikało na wskroś, wybiegało daleko, sięgając dna Ziemi albo i gwiazd widocznych z
antypodów.
Baron potwierdził przypuszczenie Sollariego:
- Wyluzowaliśmy go niby kawał mięsa, by tak rzec.
Nie ma w nim ani jednej kosteczki, udało się nam wyjąć nawet czaszkę, wyobraża pan
sobie? Pracujemy nad tym, aby wyczulić jego nerwy na muzykę sfer niebieskich. Kości
niestety zakłócały te subtelne drgania, trzeba je było usunąć. A tak jeszcze tylko dostroimy go
i...
- Chodźmy już stąd - przerwał mu podróżnik. Czuł się coraz gorzej.
Von Ott pokręcił głową.
- Cóż, wracajmy, skoro nie fascynuje pana moja kolekcja... - rzekł z niezadowoleniem.
*
Wieczorem Sollari odesłał sługę, który przyszedł z wieścią, że wieczerza już gotowa. Kazał
baronowi powtórzyć, że źle się czuje i prosi o wyrozumiałość.
Naprawdę czuł się paskudnie. Drążył go zimny, przenikliwy, mrożący krew w żyłach
strach. Obawiał się, że karzeł dosypie mu coś do jedzenia, jakąś truciznę czy inną miksturę,
która zamieni go w jednego z tych potworów, w których hodowli lubował się von Ott.
W nocy postanowił spróbować ucieczki. I gdy tak snuł plany ocalenia, przy oknie
rozległo się ciche skrobanie, a kiedy Sollari się zbliżył, do pokoju zajrzała obramowana
księżycową poświatą twarz. Karzeł-nietoperz zagrodził wyjście, rzucając podróżnikowi
groźny uśmiech. Ostre kły niemiło kontrastowały z ciasno stulonymi skrzydłami, które
wydawały się bardzo kruche.
Sollari zaszlochał. Zrozumiał już ponad wszelką wątpliwość, że znalazł się w niewoli
barona.
*
- Ależ proszę jeść, Sollari - rzekł von Ott. - Umrze pan z głodu, jeżeli nie będzie pan jadł, a
tego byśmy nie chcieli, prawda?
Ostatnie słowa barona zabrzmiały jak złowieszcze ostrzeżenie.
- Czy... - Podróżnik nerwowo przełknął ślinę. - Czy mnie też zamierza pan umieścić w
swojej galerii potworów?
Przez twarz karła przemknął grymas irytacji.
- Nie w swojej - wyjaśnił krótko.
Przez chwilę w milczeniu operował sztućcami. Wreszcie przełknął kęs pieczystego,
odchrząknął i rzekł:
- Pan mnie przecenia, Sollari. Nie jestem aż tak zachłanny... ani tak okrutny. Czy
pamięta pan swój pobyt w Tybindze? Hrabia Novennus już wtedy sobie pana, by tak rzec,
upatrzył, tylko okazja się jakoś nie nadarzyła. Więcej, drogi Sollari: gdyby nie nasz
nieoceniony baron von Donnerheld, marzenie Novennusa wciąż pozostałoby niespełnione.
Więzień niemal zachłysnął się winem.
- Donnerheld mnie tu skierował?
W oczach von Otta zabłysła prawdziwa radość. Skinął głową i wrócił do oczyszczania
bażanciej piersi z resztek mięsa.
- Ale przecież mogłem tu nigdy nie trafić - zająknął się Sollari.
- Jesteśmy częścią natury - odparł uprzejmie karzeł. - Czasem ona nam przeszkadza,
ale czasem pomaga. Jak w tym przypadku. Byliśmy przygotowani na interwencję, gdyby
zechciał pan zboczyć z właściwej drogi do zamku, ale żywioły nam sprzyjały. - Oczy barona
wydawały się uśmiechać, choć reszta twarzy nie zmieniła wyrazu.
- I co zamierza pan ze mną zrobić? - spytał podróżnik. - Mam nadzieję, że będzie to
przynajmniej warte mojego strachu i cierpienia?
Karzeł zamyślił się na chwilę.
- Hrabia Novennus chciałby pana zamienić w pająka. To się da zrobić, jak sądzę.
Całkiem interesujący projekt, pełen inwencji. Wyzwanie dla mego mistrza kreatora.
- Jestem człowiekiem! - krzyknął piskliwie Sollari. - Nie wolno panu tak mnie
traktować!
Baron lekceważąco machnął ręką.
- Wolno, wolno... A co do tej deklaracji, przykro to mówić, ale w tej chwili to z pana
raczej homunkulus. Produkt. Jeszcze co prawda niegotowy - zaśmiał się chrapliwie.
Sollari milczał przytłoczony. Nikt nigdy go tak nie potraktował.
- A dlaczego hoduje pan karły? - spytał wreszcie cicho, przygnębionym głosem. -
Dlaczego je także?
Z początku odpowiedział mu tylko nieprzyjemny rechot von Otta.
- Dla ludzi jestem karłem, panie Sollari - rzekł w końcu baron - dla karłów zaś
człowiekiem. Czy wspomniałem, że kogoś, kto znajduje się pośrodku między wami, stać na
bardziej uniwersalne i pełnowymiarowe spojrzenie? Korzystam z tego w pełni.
A po chwili dodał:
- I jedni, i drudzy jesteście dla mnie tylko nędznymi homunkulusami, niczym więcej.
Można was kształtować do woli, ze strachu i bojaźliwej miłości lepić w dowolne kształty,
czego dowodzę co dnia. A czy wy potraficie to robić? Słyszał pan o czymś takim? Niech pan
sobie sam odpowie. - Odłożył sztućce, wstał i wziąwszy z ręki sługi świecę, podążył w stronę
swoich komnat.
IV
Znów zstępowali w dna piekieł. Lecz tym razem Sollari stawiał kroki po stopniach, wiedząc,
ż
e czyni tak po raz ostatni, że podąża drogą, z której nie ma odwrotu. Biernie zmierzał ku
swemu przeznaczeniu, pustym wzrokiem wodząc po murach, sługach i łuczywach, jakby nie
odróżniał ich od siebie. Wreszcie pojmował, czemu wzrok tego bezkościelca przebijał go na
wskroś i uciekał w sfery niebieskie. Po transformacji ludzkie sprawy były niby mgła
niezdolna zatrzymać myśl w swobodnym locie.
Po jakimś czasie, który równie dobrze mógł trwać kwadrans, jak i rok, baron zatrzymał
się.
- Oto mistrz Cromalin - rzekł uroczyście. Jednak podróżnik dłuższą chwilę nikogo nie
dostrzegał w ciemnym korytarzu. Zaraz zrozumiał tego przyczynę - patrzył za wysoko, bo oto
stał przed nimi jeszcze niższy od von Otta, czarno przyodziany karzeł. Kiedy uśmiechnął się z
szacunkiem, Sollari dostrzegł rozdwojony język w jego ustach.
Słudzy rozdziali więźnia do naga. Stał, nie czując chłodu.
- Położymy pana wygodnie tutaj, na stole... - powiedział Cromalin, wskazując
Sollariemu jeden z mebli. Głos miał melodyjny, mocny. Mówił niczym medyk, który wie, z
jakiej choroby chce wyleczyć pacjenta i zna skuteczne lekarstwo na tę przypadłość.
Istotnie ułożyli więźnia wygodnie, jednak ten brak zbędnego okrucieństwa przeraził
podróżnika najbardziej, bo było to jeszcze bardziej nieludzkie niż tortury. Później zaś niższy z
karłów przysunął do ust Sollariego czarkę jakiegoś płynu, który ten posłusznie wypił.
Wkrótce ogarnęło go ciepło, kojące wrażenie zagłębiania się w mile gorącą wodę. Zapadł w
odrętwienie podobne do płytkiego snu.
Naraz przy jego uchu rozległ się głos barona:
- Przyznam się panu do czegoś, Sollari. Biorę pieniądze od takich jak von Nogget, bo
potrzebuję ich na swoje badania, na opłacenie Cromalina. Pieniądze czynią mnie wyższym. -
Von Ott zaśmiał się z zadowoleniem. - Prawdę mówiąc, czynią mnie wyższym od niejednego
człowieka, panie Sollari. Ja to po prostu lubię. Karły nie mają nic do tego. Gdyby ich nie
było, używałbym pasterzy albo ich owiec.
Odstąpił od stołu i nad Sollarim znów pochylił się Cromalin. Długą chwilę ugniatał
mięśnie i badał kości więźnia.
Naraz baron zmarszczył nos.
- Wiesz, Cromalinie, zmieniłem zdanie - rzekł.
Na twarzy Sollariego pojawił się nieśmiały cień nadziei. Kto wie, może zaraz usłyszy
wyznanie, że to tylko okrutny żart karła?
- Nie zamienimy pana w człowieka pająka - ciągnął tymczasem von Ott. - To byłoby
zbyt proste, szkoda materiału. Oglądałem w stajni pańskiego wierzchowca... zaiste, piękny.
Nigdy dotąd takiego nie widziałem.
Baron zamilkł na chwilę.
- Equnculus - powiedział. - Konioczłek. A w zasadzie koniohumunkulus. W takie
stworzenie przeistoczymy pana wprawną ręką mistrza Cromalina. Później zaś znajdziemy
panu partnerkę i wypuścimy was na stoki wokół mojego zamku. Jak by to było pięknie
doczekać stada dzikich equnculusow... albo raczej Houyhnhnmów. Tak, panie Sollari,
zdecydowałem się wcielić przynajmniej jeden plan pana Swifta w życie. W sposób może
niedoskonały, ale cóż...
Po policzku Sollariego spłynęła gorąca, samotna łza, zaraz jednak wyschła. Środek
oszałamiający działał, obejmował go w niepodzielne władanie. Zapadał w sen pełen wizji.
I w tych majaczeniach ujrzał naraz rozświetloną słonecznym blaskiem wiosenną łąkę
pełną soczystej trawy, pachnącą rześkim wiatrem i wołającą o dzikie galopady.
Equnculus - pomyślał, i była to jego ostatnia ludzka, świadoma myśl. - To brzmi
pięknie.
Czy Henryk Żeglarz był marynarzem? Oczywiście nie. Był
portugalskim księciem, a przy okazji dzierżył stanowisko mistrza
Zakonu Chrystusa. Bogactwa tej instytucji posłużyły mu do
sfinansowania wypraw badawczych i kolonizacyjnych. Taka jest
geneza wielkiej Portugalii, która wiek później, za sprawą odkryć
dokonanych dzięki otwartości portugalskiego księcia, odwadze jego
ludzi i finansom pewnego zakonu, stała się wielką światową potęgą
mającą swe kolonie w Brazylii oraz Indiach.
Bohater niniejszej opowieści, wzięty z autentycznych dziejów
pewnego etiopskiego władcy i losu pretendentów do tamtejszego tronu
osadzanych na Więziennej Górze - również spełnia swe marzenie. Jest
niczym Marco Polo, chociaż starość nie pozwala mu wyruszyć, jak
Aleksandrowi Wielkiemu, na podbój świata. Jest zresztą człowiekiem
zagłębionym w księgach, ma inne ambicje. Chciałby jedynie opisać
kawałek świata, wypełnić luki w wiedzy. Jest bardziej wspomnianym
Henrykiem Żeglarzem, który rozesłał swych marynarzy w różne strony
ś
wiata, niż Macedończykiem pragnącym podbić świat. I chciałby jak
ów Portugalczyk poprzez wiedzę i kontakty uczynić swój kraj
szczęśliwszym.
Jednak, jak w życiu, musi za to zapłacić cenę. Musi sobie
odpowiedzieć, czy warto było. Pierwowzór, etiopski pretendent, po
kilku miesiącach rządów poddał się i zażądał odesłania go na
Więzienną Górę, gdzie spędził całe swe życie.
A jak postąpił Yannuris?
Krótki sen o opisaniu świata
Yannuris odłożył pióro na pulpit i przeciągnął się z westchnieniem. Stare kości bolały go
coraz częściej. Już nie wytrzymywał całego dnia spędzonego nad księgami jak kiedyś, w
latach młodości.
Cóż, dzieło jego życia będzie musiało poczekać.
- Panie mój? - Niemal bezszelestnie pojawił się Drahi, jego sługa dotąd skryty gdzieś
pomiędzy regałami biblioteki. Był niemal równie stary jak jego pan. Obaj dożywali kresu
swych dni na szczycie Więziennej Góry. - Życzysz sobie, by przygotować kąpiel?
- Chyba już i tak niewiele bym zrobił. - Z westchnieniem przytaknął Yannuris.
W jego głosie zabrzmiała nuta żalu. Odsunął się od pulpitu. Niech wszystko zostanie
tu, jak leży: księgi, narzędzia, mapy. Niczego nie będzie zabierać, bo i po co?
Po raz ostatni rozejrzał się po bibliotece. Powiedzieć, że była świetna, to jak bicze
gwałtownej jesiennej ulewy, rozpryskujące się na stromych stokach góry z energią pioruna,
nazwać ledwie paroma kroplami wody rzuconymi na rozgrzany piasek pustyni Nev. Zostały
tu zgromadzone wszystkie księgi, jakie kiedykolwiek napisano w języku archandyjskim. Cała
wiedza cesarstwa od pokoleń gromadzona była w dwóch identycznych bibliotekach:
oryginały nowych dzieł trafiały do pałacu samego cesarza, zaś ich wierne odpisy czy kopie na
Ueni Ambę, Więzienną Górę. Żyły tu w przyjaźni z dziełami w innych językach, księgami,
które kolejnym cesarzom udało się dostać w darze, wymienić, ukraść czy pozyskać innym
sposobem. Były tu mądrości wrogów, przyjaciół albo neutralnych sąsiadów cesarstwa
Archandu. Ludzie mogli ze sobą walczyć, lecz dla ksiąg nie miało to większego znaczenia.
Wrogiem jednej wiedzy nie jest przecież inna wiedza, lecz ignorancja, ciemność,
barbarzyństwo.
Jednak obce księgi głoszą odmienne prawdy, tak jakby opisywały zupełnie różne
ś
wiaty - snuł chmurne myśli Yannuris, podążając za swym sługą pustym, chłodnym
korytarzem. - A przecież Archand dzieli granicę z Gordem. Zaś Lirta swymi sztormami
omywa wybrzeża aż trzech ziem, bo jeszcze i odległego Hi’en, z którym cesarstwo stoczyło
dwie wojny morskie, nieomal w ogóle nie znając wnętrza tego bagnistego kraju.
Zamiarem Yannurisa było uporządkować nieco ten stan. Pragnął wykreślić mapy
sięgające daleko poza Archand. Miały jak najdokładniej opisywać inne królestwa. Nawet nie
tylko sąsiadów Cesarstwa, lecz sąsiadów ich sąsiadów i ich sąsiadów... Nie miały to być
zwyczajne zwoje kartograficzne, o, nie! - więzień Ueni Amby chciał te ziemie opisać
dokładnie, aby ktoś kiedyś, chcąc podjąć podróż w tamte odległe rejony świata, mógł się
zawczasu przygotować.
Wierzył, że choć dziś Archand pozostaje w dobrowolnej izolacji, to jednak któregoś
dnia posłowie ruszą hen, daleko, do tych wszystkich słabo poznanych, często nieopisanych
przez archandyjskich kronikarzy krajów. Wtedy jego księga stanie się potrzebna, imię będzie
wspominane, a życie - życie spędzone na Więziennej Górze - nabierze sensu, choćby i długo
po śmierci.
*
Czekając w komnacie na przygotowanie kąpieli, Yannuris zastanawiał się, czy zdoła
dokończyć swe dzieło.
Za późno zaczął nad nim pracować. Na Więzienną Górę trafił jako dwulatek. Jednak
kiedy podrósł, zainteresowało go co innego: polityka cesarstwa, języki sąsiadów, dworska
etykieta, słowem: wszystko to, co mogło mu się przydać, kiedy sam obejmie rządy.
Dopiero wiele lat później pojął, że być może nigdy nie opuści Ueni Amby. To go
zmieniło. W gwałtownym proteście odrzucił rzeczy przydatne w świecie, którego mógł wcale
nie poznać - i zajął się mirażami. Bo przecież opisy tych samych miejsc czynione przez
różnych kronikarzy, pochodzących z innych krajów, a nawet żyjących w różnych epokach,
często dramatycznie nie pasowały do siebie, nie przystawały jak dzień do nocy.
W jednych Gord przedstawiany był jako kraina bezpieczna, przyjazna podróżnikom -
podczas kiedy inni srogo przestrzegali przed zapuszczaniem się na te ziemie, obwiniając
ż
yjących tam ludzi o barbarzyństwo i nieustający rozbój. Nie stronili od krytycznych uwag
nawet tamtejsi pisarze. Zweryfikować to wszystko, dojść do jednego, sensownego i
prawdziwego wniosku - to jakby chcieć uwięzić i zatrzymać fatamorganę. Złapać, okiełznać i
zmusić do walki po swojej stronie smoka, o czym wspominał jeden z dziejopisów.
- Panie? - Do komnaty zajrzała Heyla, najmłodsza ze służek Yannurisa. Najmłodsza,
ale także już dosyć posunięta w latach.
W łaźni pomogła mu zdjąć szaty i wejść do kamiennego basenu. Z ulgą zanurzył się w
gorącej wodzie pachnącej lawendą i cedrem.
- A może skorzystasz? - Uśmiechnął się do kobiety, czyniąc ręką zapraszający gest. -
Przynajmniej nie zamoczysz sukni, myjąc mi plecy, jak ostatnim razem.
Po krótkim wahaniu nieśmiało skinęła głową. Zrzuciła strój i wsunęła się do basenu.
Yannuris spoglądał na nią z namysłem. Była stara. Na Więziennej Górze wszyscy byli
starzy. Jednak lubił ją. Ona jedna, obok Drahiego, dostrzegała w nim człowieka, nie zaś
zgrzybiałego pretendenta do tronu.
A kiedy prysnął na nią wodą, roześmiała się. Jakby im obojgu ubyło lat.
*
Jesienne deszcze nie ustawały, lecz Yannuris niemal ich nie zauważał pochłonięty
opisywaniem wysokogórskich równin zamieszkanych przez rodzinę plemion Sunnei. Ukryci
za pasmem potężnych, sięgających nieba gór, pokrytych czapami wiecznego śniegu, pędzili
swój żywot na kilku zimnych płaskowyżach, gdzie grube łańcuchy szczytów rozdzielały się,
tworząc długie, wąskie kotliny przypominające wielkie wrzeciona.
Sunnei byli słabo znani Archandyjczykom z bezpośrednich kontaktów. Mało komu
udało się pokonać granice wiecznej zmarzliny. Lecz inni mieli z nimi jakieś kontakty. Przy
czym słowo jakieś dobrze oddaje charakter tych relacji. Bardzo trudno było cywilizowanemu
Gordyjczykowi czy nie mniej kulturalnemu Almeidzie, żyjącemu w mieście, niosącemu w
swej świadomości światło państwa istniejącego w tych samych mniej więcej granicach od
tysięcy lat, porozumieć się ze stepowym łupieżcą, który swe skórzane namioty stawiał
gdziekolwiek i przemierzał owe równiny w niekończącej się wędrówce za stadami baranów.
Ci ludzie nie posiadali nawet pisma!
A jak ich świat może opisać ktoś, kto go nie rozumie, notuje tylko przypadkowe
zdarzenia i fragmenty zasłyszanych opowieści, przekładając ich znaczenia na podobne do
tych, jakie zna z własnej kultury? W czytanych księgach Yannuris dostrzegał niewiarygodne
wprost rozbieżności dotyczące geografii tamtych odległych równin. Lecz przede wszystkim
nie dało się niemal nic wywnioskować o życiu Sunnei, bo przecież z pewnością nie byli
głupcami, jak ich opisywali kronikarze. Gdyby byli tacy, już dawno te surowe ziemie zająłby
kto inny, a tymczasem oni wciąż tam trwali razem ze swymi baranami...
Nieistotne plemię, nieistotny kawałek ziemi - rozmyślał Yannuris - a przecież już któryś
miesiąc trwa to żmudne szukanie, weryfikowanie, próba zrozumienia...
- Nie zdążę - ponuro rzekł do siebie któregoś dnia, obserwując mrówkę, która
przemierzała skraj wielkiej księgi niby podróżnik wędrujący po bezkresie świata. Chyba, że
dożyję stu lat w zdrowiu. A na to się nie zanosi.
Od samego rana był poirytowany tym, co działo się wokół niego. Wyczuwał jakiś
niepokój, podskórne zdenerwowanie służby i strażników. Nawet Drahi wydawał się być jakiś
odległy, zasłuchany we własne myśli.
Czyżby?... - w nagłej panice pomyślał Yannuris. Ale teraz?!
Przemierzył swoją komnatę kilkunastoma szybkimi krokami. Nawet i tu wszędzie
leżały księgi. Nie potrzebował zbytków i luksusów, do spania wystarczała mu tylko mała
wydzielona alkowa, resztę apartamentu przeznaczył na gabinet do pracy.
Naraz zrobiło mu się duszno. Chwycił opończę i gwałtownymi krokami podszedł do
drzwi na taras. Szarpnął je nieco nerwowo i wyszedł.
Odgrodzony barierkami chroniącymi przed upadkiem, rozpościerał się przed nim cały
ś
wiat. Cały niedostępny świat, który mógł oglądać oczyma innych, lecz nie własnymi.
Więzienna Góra była wysokim szczytem o bardzo stromych zboczach i płaskim
wierzchołku. Na nim właśnie zbudowano przed wiekami to luksusowe więzienie. Nie było tu
ż
adnych krat, lecz zejście w dół oznaczało spotkanie z cesarskimi strażnikami czuwającymi
dzień i noc. Jako pretendent do tronu Yannuris mógł rządzić tylko równo ściętym
zwieńczeniem góry - mniej więcej sto kroków w każdą stronę i granica tak wyrazista, że
wyrazistszej być nie może: przepaść. Wszędzie indziej w Archandzie panował cesarz,
umiłowany Idan IV, starszy brat Yannurisa.
Mógł w spokoju studiować księgi, próbować ucieczki albo rzucić się ze skały. Nie
mógł jedynie liczyć na to, że na dole, w Archandzie, ktokolwiek udzieli mu pomocy. W
gruncie rzeczy nawet straż u podnóża góry, ci ludzie, których widział jako małe kropeczki
niezmordowanie krążące po swoich codziennych trasach, nie byli potrzebni. Kto zaryzykuje
pomoc pretendentowi do tronu, gdy w przypadku nieudanego uczynienia go cesarzem
oznacza to wygubienie rodziny do czwartego stopnia pokrewieństwa włącznie?
Naraz przy balustradzie stanął Drahi.
- Ziąb, panie - rzekł.
Yannuris wolno skinął głową.
- Zima idzie...
Sługa okrył go dodatkową opończą.
- Powiedz, jaki jest ten świat na dole? Bardzo różni się od tego, co zapisano w
księgach? - spytał wreszcie więzień.
Drahi uniósł na niego spojrzenie. Wiedział, że pod pytaniem starego pretendenta kryje
się zupełnie inna, dręcząca wątpliwość, czy Yannuris byłby w stanie zmierzyć się ze
sprawami Archandu.
- Panie, księgi to wydestylowana mądrość - odparł sługa po chwili namysłu. - Życie
poniżej tego szczytu to tylko brud, krew, głód i cierpienie. Rozwiewa się jak pyłowa burza i
nic po nim nie pozostaje. Co warto zapisać, ktoś prędzej czy później włoży do księgi.
Drahi znał tamten świat. Raz w roku wyjeżdżał na kilka tygodni, aby przywieźć księgi,
zdać Idanowi relację z poczynań najważniejszego więźnia... Yannuris podejrzewał, że był on
nie tylko jego towarzyszem i sługą, lecz także szpiegiem i strażnikiem.
- Idan wciąż panuje - podsumował tę wymianę zdań Drahi.
*
Idan IV wciąż panował, a jednak Yannuris nie potrafił odpędzić wrażenia, że na Więzienną
Górę zakradł się gęstniejący niepokój, duszna atmosfera wyczekiwania.
Kilka dni później - akurat kiedy czytał jakąś księgę o dziejach odległego ludu Hi’en -
nagle jakieś hałasy oderwały go od lektury. Podszedł do okna biblioteki.
Wąską krętą drogą, owijającą się wokół Ueni Amby niczym wąż dookoła swojej ofiary,
wędrowała niewielka kolumna ludzi. W ich ruchach była stanowczość, w minach
nieustępliwość, w postawie - świadomość, po co tu przybyli.
Yannuris zaczerpnął tchu, aż zakłuło go w piersiach. Z trudem powstrzymał okrzyk
bólu. Gryząc wargę, podszedł do stołu i powoli, smutnym, zmęczonym ruchem zamknął
księgę.
A kiedy po jakimś czasie pojawił się Drahi, spytał:
- Umarł?
Sługa zaprzeczył ruchem głowy. Choć przecież wiedział, że nie warto kłamać.
- Ma jeszcze kilka dni przed sobą.
Stary pretendent zrobił kilka kroków po mozaice przedstawiającej motyla siedzącego
na kwiecie.
- Na co zapadł?
Drahi westchnął.
- Zwyczajna starość, panie.
Gorzki uśmiech wypłynął na twarz Yannurisa.
Zwyczajna starość to było to - i chyba tylko to - co łączyło go z bratem. Idan panował
w kakofonii świata, wydając rozkazy i rządząc, Yannuris żył w ciszy, analizując decyzje i
działania innych.
*
Trzy dni później, w godzinę po nadejściu świtu, pojedynczy konny z tętentem wjechał na
Więzienną Górę.
Yannuris nie spał. Przez ostatnie kilka dni nie pracował, wątpiąc w sens tego zajęcia.
Miał problemy ze snem, siedział więc i z okien biblioteki spoglądał na drogę.
Kiedy Drahi razem z dwoma zbrojnymi przyszli po niego, nie musieli mu nic mówić.
Sam się domyślił, że jego brat umarł.
II
Idan IV leżał na śmiertelnym łożu w otwartej trumnie. Tego dnia żegnał się ze swymi
poddanymi. W nocy jego ciało spocznie we wnętrzu Góry Cesarzy, by po wiek wieków trwać
jako dowód długiej i nieprzerwanej linii władców Archandu.
Na centralny plac miasta przybyły tłumy. Ludzie chcieli się pożegnać z władcą, który
co prawda jak każdy cesarz żył w oddaleniu od nich, lecz wydawał się im szczególnie bliski.
Nie uciskał ich nadmiernie, a czasem wykonywał gesty pozwalające dostrzec w nim
człowieka. Jak choćby wtedy, gdy przed siedmiu laty niezwykle surowa zima ogarnęła kraj, a
on nie zawahał się opustoszyć cesarskich magazynów z jedzenia i opału, aby ludzie nie marli
z głodu i zimna.
Teraz przyszli, aby go pożegnać. Na samym placu zmieściła się tylko ich cząstka,
ledwie parę tysięcy spośród tych, którzy by przybyli, gdyby było to możliwe. Odcięci od
trumny Idana poczwórnym kordonem wojska zachowywali się jak podczas jakiegoś święta.
I może to było dla nich święto? W końcu ileż razy za ich życia umierał jakiś cesarz?
Na długich schodach pałacu, szeroką marmurową wstęgą spływających w dół ku
placowi, stał tron otoczony członkami Rady Baronów i doradcami wojskowymi. Było wśród
nich także dwóch ambasadorów oraz kilku mnichów z cesarskiej nekropolii, zwanych
duchownikami.
Tuż obok tronu, na którym zasiadł Yannuris I, można było odnaleźć
charakterystyczną, wysoką sylwetkę Drahiego.
Poddani uważali zapewne, że mroczna mina nowego cesarza oznacza ból i zadumę. On
jednak błądził myślami po zakątkach tak dobrze znanej Więziennej Góry. Nieobecnym
spojrzeniem wodził po rozgorączkowanym tłumie, z roztargnieniem oddawał gesty stojącym
nieopodal tronu ambasadorom Gordu i Almeidy, którzy chcieli w imieniu swych krajów
pożegnać Idana IV. W świadomości Yannurisa z trudem mieścili się również duchowni
odprawiający na placu modły za szczęśliwe połączenie się zmarłego z jego przodkami.
Wychowany na księgach, z dala od religijnych obrządków, nie potrafił uwierzyć we
wspólnotę żywych i umarłych, chociaż rozumiał, że dla prostego ludu religia jest równie
ważna co widok cesarza, a może i ważniejsza, bo to nie władca, lecz kapłani na co dzień
krążyli pośród nich.
Yannuris w całym pogrzebie dostrzegał tylko jeden pozytywny akcent. Przypatrywał
się nie swemu bratu, lecz okrywającej zwłoki nefrytowej szacie. Była... niezwykła.
Przypominała nieco zbroję. Składała się z kilkunastu części okrywających całe ciało z
wyjątkiem twarzy. Wypolerowane płytki jasnozielonego kamienia połączone zostały złotymi
drucikami, a od spodu prześwitywała purpurowa materia. Spoczywający na białym katafalku
Idan IV wyglądał majestatycznie niczym umarły bóg.
Nagle Margal, jeden z młodszych baronów stojących niedaleko tronu, zaczął coś
szeptać do ambasadora Veigana Du z królestwa Almeidy.
Margal nie był arystokratą takim jak inni. Jego ród nie miał szans zostać wspomniany
w księgach wertowanych przez Yannurisa. Dopiero w ostatnich dekadach wydźwignął się ze
sklepikarzy na możnych kupców, a z tych, mieszając krew z ubogą, ale wartościową szlachtą,
wpłynął do zatoki baroniej. Zasilił ją podłym pochodzeniem, za to wielkimi pieniędzmi. Stąd
też ów mężczyzna w średnim wieku, choć giął kolano przed cesarzem, nie wydawał się
przerażony jego obecnością. Raczej szacował, ile trzeba wydać, aby go kupić.
Yannuris, ledwie ujrzał na oczy Margala zaraz po przybyciu do stolicy, intuicyjnie
wyczuł, że będą z nim kłopoty. Chociaż spoglądając na wszystkich baronów i doradców, tak
naprawdę dostrzegał tylko jednego człowieka, który stał po jego stronie - Drahiego. Był on
wiernym towarzyszem od kilkudziesięciu lat, jedynym stałym punktem w świecie, który
nieoczekiwanie obrócił się dla Yannurisa na drugą stronę. Niedawny mieszkaniec Ueni Amby
czytał co prawda, że więźniowie nienawidzą swego miejsca odosobnienia i jego dozorców,
ale wiedział, że to tylko część prawdy. Ta część dotycząca ludzi, których więziono zbyt
krótko, aby zdążyli pokochać swych strażników jak braci...
Patrząc na tych dwóch, Margala i ambasadora z Almeidy, Yannuris doznał nagle
olśnienia. Gdyby był religijny, mógłby powiedzieć, że to któryś z przodków zesłał mu tę
myśl. Oto spoglądając na Veigana Du, człowieka z innego kraju, uświadomił sobie, że zyskał
nagle możliwość sprawdzenia, jak naprawdę jest w tych obcych ziemiach.
Yannuris pojął, że może wysłać wyprawy naukowe i zweryfikować wiedzę ze swoich
ksiąg. Spożytkować szansę, jaką los nieoczekiwanie mu podarował. Wprawdzie Almeida i
Gord - których ambasadorowie stali wśród baronów - są znane, ale nowy pan Archandu wyśle
wyprawy również gdzie indziej. Do Sunnei, a także morską ekspedycję do Hi’en, korzystając
ze spokoju panującego na wodach Lirty.
Lud zrozumiał minę cesarza tak, jak lud zwykle rozumie ciepły uśmiech na twarzy
swego władcy. Rozległy się wiwaty i okrzyki radości.
*
W nocy po pogrzebie Yannuris nie mógł usnąć. Spoczywając w wielkim łożu przesłoniętym
kotarami, słuchał cichnącego szmeru pałacowego życia. Wreszcie pozostały jedynie odległe
odgłosy zmieniających się i krążących wart. Raz w ogrodzie zaskrzeczał paw zbudzony złym
snem albo wyczuwając drapieżnika.
Powinien czuć smutek, bo przecież pochował własnego brata. Powinien czuć smak
władzy, bo przecież po ceremonii stał się dzierżącym niepodzielną władzę cesarzem
Archandu.
Tymczasem jedynym, co w nim żyło, był pomysł, jaki przyszedł mu do głowy w
trakcie ceremonii pogrzebowej. Świadomość, że to, o czym czytał w księgach na Ueni Ambie,
może wcielić w życie. Tam, na Więziennej Górze, mógł tylko zadawać pytania. Teraz - także
poszukać odpowiedzi.
Wreszcie wstał i zaczął spacerować po swojej komnacie. W ciągu tych kilku dni,
odkąd w niej zamieszkał, zdołał się pozbyć luksusów, jakie najwyraźniej cenił sobie jego brat.
Odarta z większości obrazów i sprzętów bardziej nadawała się do zamieszkania. I było też
więcej miejsca na wędrowanie wzdłuż którejś z linii geometrycznej mozaiki pokrywającej
podłogę.
Pomyślał, że nie ma na co czekać. Zbierze Radę Baronów - pora przejść do czynów.
Dosyć się naczytał, nasiedział, napatrzył na swe myśli i wyobrażenia. Może był stary, ale czuł
w sobie energię. Zaraz wyda rozkaz... karawany ruszą w świat...
Jeszcze leżąc w jedwabnej pościeli, zastanawiał się, co powie. Albo raczej jak to
powie, jak oznajmi im swoją decyzję. Wiedział, że jego doradcy będą zaskoczeni.
Ledwie wstał, w jego komnacie bezszelestnie pojawił się Drahi.
Yannuris oznajmił mu, że po śniadaniu chce się spotkać z Radą Baronów. Mógł podjąć
decyzję sam, ale chciał im wyjaśnić. W nocy doszedł do wniosku, że można spróbować
zmienić obraz Archandu w oczach świata, pokazać go jako państwo szukające wiedzy. Do
tego jednak potrzebował wsparcia.
Liczył, że przekona baronów wizją pozyskania nowych towarów, a tym samym
pieniędzy. Kupię ich koncesjami - myślał z rozbawieniem. - Korzenie, złoto, co tylko się da.
Drahi zburzył te wizje jednym zdaniem:
- Panie, ambasador Veigan Du chce się z tobą spotkać w pilnej sprawie. Twierdzi, że
to, co ma do powiedzenia, nie powinno czekać ani chwili.
*
Jedną z niewielu rzeczy, jakie w pałacu docenił Yannuris, był wielki, zadbany ogród, w
którym rosły chyba wszystkie drzewa i kwiaty świata. Pomiędzy nimi przemykały na wpół
oswojone zwierzęta, szczególnie w tej części ogrodu, którą utrzymywano w stanie
zamierzonej półdzikości. To tam rankiem dnia poprzedzającego pogrzeb, nowy cesarz długo
przyglądał się małej zielonobrązowej jaszczurce krążącej wokół porośniętej wysoką trzciną
sadzawki. Przysiadł w kucki na mokrej od porannej rosy trawie i obserwował, jak zwierzątko
szuka owadów, od czasu do czasu nerwowym ruchem głowy sprawdzając, czy Yannuris nie
próbuje zrobić mu krzywdy.
Dziś jednak Drahi poprowadził swego władcę do wygodnej altany pośrodku polany w
wypielęgnowanym zagajniku. Czekał tam już odziany w ciemną szatę bez ozdób ambasador
Almeidy, Veigan Du. Ceremonialnie ukłonił się Yannurisowi na powitanie. Jednak jego twarz
pozostała skupiona, a wyraz oczu trochę nieobecny.
- Chciałem spytać, panie... - zaczął, gdy cesarz wszedł do altany, a Drahi stanął na
straży, czuwając, aby nikt im nie przeszkodził. - W imieniu swego władcy chciałem zapytać,
czy Archand przystąpi do wojny po naszej stronie, kiedy ona wybuchnie.
Yannuris podniósł na niego zaskoczone spojrzenie.
- Archand nie chce wojny - odparł nieco bardziej ostrym tonem, niż to miał w
zwyczaju.
Na twarzy ambasadora odmalowało się zaskoczenie, a przez jego oczy przemknął cień
zakłopotania. Powiódł nimi po polanie, na sekundę zatrzymał wzrok na odległym o
trzydzieści kroków Drahim, nim znów spojrzał na cesarza.
- To Hi'en znów jej szukają, panie, jak trzydzieści lat temu. Twój brat, gdy
pokazaliśmy mu raporty naszych szpiegów, nie odrzucił myśli o wspólnym wystąpieniu
przeciwko agresorowi. Myślałem, że doradcy brata zdążyli ci o tym powiedzieć.
Tak, doradcy... Żaden z nich ani żaden z baronów nawet się nie zająknął o tej sprawie
- gorzko pomyślał Yannuris.
- Nie chcę wojny - mruknął.
Veigan Du zacisnął swe wąskie, wypielęgnowane dłonie arystokraty na balustradzie
oddzielającej ich od trawy porastającej polanę. Westchnął ciężko.
- Znam cię, panie, i wiem, że bardziej interesują cię księgi od ludzi - rzekł wreszcie
otwarcie. - Lecz mój pan i władca, Sanhel, pragnie ci przekazać, że nie taki jest wybór: chcieć
czy nie chcieć wojny. Pytanie brzmi: wolisz zaatakować Hi’enczyków, zanim zejdą ze swych
okrętów, aby pustoszyć nasze ziemie, czy pozwolisz, aby nas zaatakowali w wybranej przez
siebie chwili.
Yannuris spojrzał mu prosto w oczy i odparł:
- Ambasadorze, czy nie rozumiesz? Ledwie objąłem tron. Nie tylko nie chcę, ale i nie
mogę zaczynać rządów od wojny!
Almeidczyk wzruszył ramionami.
- Tej wojny nie da się uniknąć, panie - powiedział. Można tylko wybrać na nią zły albo
dobry moment.
*
Drahi rzadko widywał Yannurisa tak zafrasowanego. Ich życie na Więziennej Górze było
proste i raczej pozbawione trosk. Nawet przed tymi kilkoma wyjazdami, które sługa musiał
odbyć poza Ueni Ambę, nie widział swego pana tak zmartwionego. Cesarz wydawał się
przygnieciony rozmową z ambasadorem.
Tymczasem nadeszła pora na spotkanie z Radą Baronów.
Yannuris złapał ukradkowe spojrzenia swego sługi, ale postanowił nie przyznawać mu
się do swoich wątpliwości, dlaczego nikt mu nie powiedział, że Idan odbył taką rozmowę z
Veiganem Du. Czyżby doradcy zapomnieli? Czy też, jak podejrzewał, nie zamierzali mu o
tym wcale mówić?
Spotkanie odbywało się w wielkiej sali z kolumnami. Baronowie i doradcy już na
niego czekali, rozmawiając na stojąco. Przygotowany stół był skromnie zastawiony paterami
pełnymi owoców i dzbanami źródlanej wody. Yannuris nie wydawał takiego zarządzenia,
widać jednak jego zamiłowanie do ascezy szybko uznano za obowiązujące prawo.
Uśmiechnął się z wyrozumiałością, ale i pewnym smutkiem - w tej chwili chętnie wypiłby
nieco wina. Mógł poprosić służbę, ale to już nie to samo, bo z władcy skromnego stałby się
kapryśnym.
Pięciu baronów i trzech doradców (w tym jeden kapłan wydelegowany z klasztoru
przy Cesarskich Kryptach) wyczekująco spoglądało na swego pana. Razem z Drahim było ich
w tej sali dziesięciu - i decydowali o losach sporego państwa. Albo przynajmniej żyli w
mirażu, że taka jest ich władza. Cesarz mógł mieć na ten temat inne zdanie.
Yannuris swój pomysł o wysłaniu wypraw starał się jednak przedstawić nie jako już
podjętą decyzję, lecz raczej dopiero co dostrzeżoną okazję, z której grzechem byłoby nie
skorzystać.
Drahi w zadumie wysłuchał opowieści o tym, iż wiedza zdobyta przy pomocy karawan
uczyni Archand potężniejszym. Baronowie nie byli jednak tak uprzejmi. Choć nie przerywali
Yannurisowi, widać było, że ich nie porwał.
- To niepotrzebne koszty - zaczął stary Skand, kiedy cesarz spojrzał po nich pytająco.
Margal wyraził się dosadniej:
- Panie nasz! Nauka jest dobra dla brodatych uczonych. Jeżeli chcesz tracić pieniądz,
wyślijmy zbrojne wyprawy, zróbmy wojnę...
Yannuris westchnął z rezygnacją.
Nie poparł go żaden z baronów, nikt z doradców.
Nawet Drahi, ku wielkiemu bólowi swego władcy, milczał, jakby nie chcąc
przystawać do chóru krytyków, a nie mogąc pochwalić inicjatywy.
- Widzę, że was nie przekonałem - podsumował wreszcie Yannuris. - Zatem udam się
do Cesarskich Krypt i tam porozmawiam z mymi poprzednikami. Może oni pomogą mi
podjąć właściwą decyzję.
Słowo władcy jest rozkazem. Jednak cesarz zdawał sobie sprawę, że długo nie
porządzi, nie mając poparcia tych ludzi.
Pozostało mu wesprzeć się na autorytecie przodków.
*
Yannuris miał świadomość, że wojna z Hi’en była nieunikniona. Liczył jednak, że zdoła
wcześniej wysłać wyprawy. A może nawet zdążą powrócić, zanim zaczną się walki. Później
już nie będzie mógł zrealizować swego planu... zresztą żadnego później może nie dożyć. Nie
zamierzał czekać.
Aby utrącić protesty, użył narzędzia, o którym sądził, że baronowie ulegną mu
bardziej, niż on sam: wiary.
Podczas kiedy on czytywał księgi, oni spotykali i słuchali kapłanów. Według tych zaś
ciężar jednego słowa przodków jest stokroć większy niż całej przemowy żyjących, sami zaś
przedstawiali się jako kupcy z wagą i odpowiednim stosem odważników. Teraz Yannuris
chciał z tego skorzystać. Gdy wróci z Krypt, twierdząc, że przodkowie akceptują wysłanie
karawan naukowych, kto zdoła mu zaprzeczyć?
Poza tym nie miał okazji odwiedzić Krypt Cesarskich. Teraz będzie właściwy moment.
O dziwo, Drahi próbował go od tego odwieść.
- Panie mój i władco, nie powinieneś zadzierać z baronami - rzekł cicho i błagalnie. -
Przodkowie pewnie zechcą cię wesprzeć w decyzji wysłania karawan, ale ludzie w pałacu
tego nie pojmą. A to ludźmi rządzisz, nie duchami czy sarkofagami pełnymi prochów.
*
Cesarska nekropolia była odrębnym, zamkniętym miastem, w którym na stałe przebywali
tylko kapłani mający tu swoją główną siedzibę.
Aby wznieść odpowiednie miejsce ostatniego spoczynku dla cesarzy, do żywej skały
odarto niewielką górę leżącą kilka mil od stolicy. Miała kształt łagodnej kopuły, po usunięciu
ziemi odsłonił się biały wapienny kamień. W zboczach, w połowie wysokości, wydrążony
został szereg grobów, w których spoczywali kolejni władcy oraz ich rodziny. Po pogrzebie
otwory zamykane były specjalnymi rzeźbami przedstawiającymi pochowanego wewnątrz
cesarza. Dostęp do komór pozostał tylko od wierzchołka. Stał tam niewielki klasztor
zamieszkiwany przez tych spośród mnichów, którzy nie krążyli po Archandzie, lecz czuwali
nad spokojem zmarłych. W jego podziemiach krętymi schodami biegła droga do krypty, a z
niej ciasnymi korytarzykami do poszczególnych sarkofagów.
Yannuris zatrzymał się w krypcie. Tam w ciszy, nie niepokojony przez nikogo, po raz
kolejny zadał samemu sobie pytanie, czy dobrze robi.
Archand był silny. Magazyny z ziarnem miał pełne, pieniędzy w skarbcu nie
brakowało. Wojna z Hi’en może będzie, a może nie. Veigan Du może mówił prawdę, a może
tylko sprawdzał stanowisko nowego cesarza.
Coraz bardziej Yannuris utwierdzał się w przekonaniu, że wyprawy należy wysłać - do
Sunnei, o których wiedział tak niewiele, ale także do Gordu, Almeidy i... do Hi’en. Pośle tam
kogoś z baronów. Jeżeli chcą wojny, niech sprawdzą, czy ma ona sens.
Później począł krążyć pośród sarkofagów tych, których znał jedynie z kart mądrych
ksiąg.
Z mocnym postanowieniem wyszedł z podziemi do klasztoru, gdzie oczekiwał na
niego Drahi oraz strażnicy, którzy poza pałacem - i wnętrzem Krypt - nie odstępowali cesarza
na krok.
- Zadbaj o to, żeby przywieźć moje księgi z góry nakazał Yannuris, gdy znaleźli się w
powozie wiozącym ich do pałacu.
Sługa patrzył na niego z namysłem.
- Lepiej będzie, jeśli nikt z Rady się o tym nie dowie - stwierdził wreszcie.
Władca podniósł na niego zaskoczony wzrok, ale nic nie odrzekł.
Mury stolicy zbliżały się szybko, a wraz z nimi wszelkie troski rządzenia Archandem i
ludzie, którzy woleli wojny od badań.
*
Najwyraźniej baronowie pogodzili się z kaprysem swego cesarza - zadziwiająco gładko,
biorąc pod uwagę przebieg pierwszej narady.
A może wystarczyła im cena, jaką Yannuris zgodził się zapłacić?
Zbyt późno został władcą, aby mieć z tego jakieś inne korzyści niż zaspokojenie
własnej ciekawości. Całe życie spędził w luksusowym więzieniu, nie spłodził więc syna, a
przynajmniej nic nie było mu o tym wiadomo. W pałacu poza równie starym Drahim nie miał
nawet sojuszników, którym by mógł pozostawić tron.
Idan IV także nie miał potomka, a jego żona umarła przed wielu laty. Cesarz był
jednak silny i nie dał sobie narzucić następnej. Tylko dlatego Yannuris zasiadł na tronie, a
przy okazji odkrył, że jego wyobrażenie o bracie, sklejane z rzadko docierających na
Więzienną Górę plotek i strzępów informacji zawartych w księgach, w ogóle nie odpowiadało
prawdzie.
Niezależnie jednak od rosnącej w nim przychylności do nieznanego mu i nieżyjącego
brata, musiał stwierdzić, że Idan IV zostawił kraj w trudnym położeniu - bez następcy, który
zapewniłby ciągłość władzy liczoną nie w miesiącach, lecz całych dziesięcioleciach. Yannuris
przecież znajdował się u schyłku życia i pewne było, że po jego śmierci rozpocznie się walka
o tron.
Zgodził się więc wziąć dużo młodszą żonę z rodu Demarole, którego przedstawiciel,
Songei, zasiadał w Radzie Baronów. Tym samym, choć Oenna nie urodzi mu potomka, po
ś
mierci Yannurisa pozostanie cesarzową, a jej rodzina przejmie rządy, zakładając kolejną
dynastię. To nie obchodziło go wcale, bo odkąd obejrzał wnętrze Cesarskich Krypt, zyskał
pewność, że nawet jeżeli po śmierci jego umysł stanie się częścią jakiejś zbiorowej mądrości,
to bez wpływu na ludzkie losy.
Ugoda z rodem Demarole dała mu za to możliwość wysłania naukowych karawan.
Chcąc jeszcze bardziej powiązać baronów ze sobą, zaproponował, aby każda z rodzin wybrała
po kilku młodszych synów i wysłała ich w różne strony świata. Zdobędą doświadczenie, które
kiedyś może się przydać zarówno im, jak i Archandowi.
No i nadszedł dzień, kiedy, stojąc na dziedzińcu, przyglądał się jak odjeżdża ostatnia z
grup przygotowywana najdłużej, bo zmierzała najpierw to portu Sestre, a stamtąd, już
niesiona wodami Lirty, na wybrzeża i ziemie królestwa Hi’en.
Obserwując krzątających się ludzi, w których obecność cesarza wzbudziła pewną
nerwowość, Yannuris nie potrafił odpędzić wrażenia duszności. Gdyby spróbował wniknąć w
to niepokojące doznanie, pewnie przypomniałby sobie, że miał już podobne na Więziennej
Górze w ten dzień, gdy zmierzał ku niej posłaniec z wiadomością o bliskiej śmierci Idana IV.
Cesarz nie potrafił jednak myśleć o niczym ani nikim prócz ludzi wyruszających właśnie w
podróż do nieznanego kraju. Och, gdyby mógł popłynąć z nimi! Ileż by dał, żeby jako prosty
majtek znaleźć się na pokładzie jednego z okrętów...
Naraz dotarło do niego z całą brutalnością, że chociaż był więźniem na Ueni Ambie,
teraz dopiero poczuł smak niewoli. Zdołał wysłać w świat parę listów, ale czy otrzyma jakieś
odpowiedzi?
Uśmiechnął się smutno. Jednego był pewien: Archand nie miał dotąd takiego cesarza.
Yannuris wiedział, że cokolwiek nastąpi, przejdzie do historii jako dziwny władca, który
rządy objął na starość, a jego pierwsze decyzje dotyczyły nie wojen, lecz wypraw naukowych.
Czy kronikarze napiszą: Sędziwy wiekiem patrzył w przyszłość, a mając większość życia za
sobą, nie pożądał już rzeczy, które są nietrwałe, ale takich, co nie przemijają, czy: Choć jego
umysł, jak to u starca, pełen był mądrości, to ręka już drżała zdolna tylko laskę utrzymać, nie
zaś groźny miecz ani karcącą rózgę?.
Zbyt dobrze znał księgi, aby nie wiedzieć - napiszą i jedno, i drugie. Ważne tylko,
czego więcej.
III
To dziwne, że na starość można się z kimś tak związać.
Yannuris był pewien, że zawsze znajdzie wspólny język z Drahim i z Heylą, która
pozostała na Więziennej Górze - i której czasem bardzo mu brakowało.
A jednak Oenna, chociaż o dwadzieścia lat młodsza, bez trudu trafiła do serca i
rozumu cesarza. Nie miał wielu doświadczeń z kobietami, odliczywszy nałożnice, jakie
czasem odwiedzały go na Ueni Ambie, aby mógł zaznać męskich rozkoszy, jednak wydawało
się Yannurisowi, że widzi przed sobą szczerą, łagodną osobę, która nikogo nie udaje. A może
po prostu rodzina Demarole dobrze wybrała małżonkę dla władcy, po którym wkrótce mieli
objąć schedę?
Połączyło ich umiłowanie ksiąg, spacery po ogrodzie, a także coś, co cesarz odkrywał
dzięki swej przyszłej małżonce: malowane miniaturowe obrazy.
Kiedy więc nie zaprzątały go obowiązki, najczęściej razem z nią spacerował alejkami
pałacowych ogrodów, rozmawiając.
Tamtego dnia Oenna zamieniła się w nauczycielkę nazywającą motyle. Na łące
fruwało ich całe mnóstwo, barwiły powietrze jak tęcza, ale dla Yannurisa wciąż nie były
mietlicami, czerwonakami czy białokropkami, tylko motylami. Rozpaczliwie brakowało mu
słów, aby ponazywać ten świat wokół siebie.
Nagle przed cesarzem stanął zadyszany goniec z pałacu.
- Panie, prędko!
Zaniepokojona Oenna wypuściła ze stulonych dłoni motyla o ciemnych skrzydełkach
naznaczonych paskami czerwieni. Cesarz zaś, nie oglądając się na nią, ruszył za posłańcem.
W komnacie czekał już na niego inny goniec, w żołnierskim stroju.
- Wojna, panie! - zaczął, nieudolnie kryjąc zdenerwowanie. Zapewne nigdy dotąd nie
przekazywał aż tak ważnych nowin samemu cesarzowi.
Ten uśmiechnął się ze spokojem.
- Wiem - przyznał, budząc na twarzy żołnierza niedowierzanie. - Ile okrętów płynie?
Posłaniec osłupiał. Powiódł spojrzeniem po komnacie, wreszcie zatrzymał wzrok na
swoim władcy.
- Cesarzu, jakich okrętów? - W jego głosie pojawił się niepokój. - To te pastuchy,
Sunnei, zeszły z gór! Mrowie ich, a nasze twierdze z tamtej strony słabo obsadzone, więc
nakryli Werganę i Dimme jak derką, obie zdusili w jeden dzień. Wkrótce przekroczą wody
Arleny, szczęście w nieszczęściu, że woda wysoka, to ich wciąż powstrzymuje...
Yannuris zmienił się na twarzy. A więc nie Hi'en... I tyle warte okazały się słowa
ambasadora Almeidy!
Odprawił gońca i zarządził naradę.
Nie zdziwił się, że baronowie dotarli na nią już poinformowani o napaści.
Miał ochotę rzucić kąśliwie Margalowi - przewodzącemu frakcji zdolnej rozpętać
wojnę z całym światem - że nie powinien narzekać, ma czego chciał. Ale się powstrzymał.
Skastin, suchy i kościsty generał dowodzący armią, nie miał nic do powiedzenia ponad
nowinę, którą przyniósł do pałacu posłaniec. Nikt nie spodziewał się ataku z tamtej strony.
Nikt w ogóle nie spodziewał się wojny. Wyglądało na to, że Veigan Du swój sekret powierzył
jedynie Idanowi, który z tajemniczych powodów z nikim się nim nie podzielił.
- Archand jeszcze nie przegrał żadnej wojny - zauważył na koniec narady Skastin.
Spojrzał na Yannurisa. - Możesz panie się nie obawiać. Zaraz wyruszam w pole i zagonimy
tych dzikusów z powrotem w góry, gdzie odmarzną im tyłki.
*
Tymczasem nieoczekiwanie wróciła jedna z karawan, ta wysłana do Gordu. Przetrzebiona
chorobami, bez kilku ludzi, nie przywiozła niczego ciekawego.
- Pozostali, jak już wyzdrowieją, to się nam przydadzą - z gryzącą ironią skomentował
to jeden z baronów. - Tyle, że wojna się do tego czasu skończy...
Yannuris ledwie słuchał tych uszczypliwości, choć bowiem trwała narada, oczekiwał
przybycia do pałacu ambasadora Almeidy. Miał nadzieję, że pilny list poskutkuje i Veigan Du
nie będzie zwlekać.
Tak też się stało. Baronowie wciąż dyskutowali, na ile można uszczuplić wojska na
innych granicach, by je przerzucić w rejony objęte wojną, gdy powóz Almeidczyka zajechał
na dziedziniec.
Cesarz przyjął go w małej komnacie niedaleko miejsca posiedzeń Rady. Bez dłuższych
wstępów przeszedł do rzeczy. Veigan Du wysłuchał słów cesarza, nie okazując zdziwienia.
- Poślę twoją prośbę najszybszą pocztą, jakiej mogę użyć - zapewnił.
Władca skinął głową w podzięce.
Wkrótce jakiś śmigły ptak wyleci z okna rezydencji ambasadora. Inny zaś niebawem
przyleci tutaj. Chyba że po drodze któregoś z nich zaatakuje głodny sokół czy jastrząb. W
księgach niejedna wojna, niejeden dramat stawały się ciałem, bo wieść nie dotarła w porę
albo wcale.
*
Tymczasem wieści, jakie szybko zaczęły spływać do pałacu od Skastina i jego dowódców,
wcale nie niosły pocieszenia.
- Smoki? - powtórzył cicho Yannuris, mnąc w ręku list od generała. - Jakim cudem?
Księgi nic o nich nie wspominają!
Tasbe, zastępujący teraz w Radzie Skastina, wzruszył ramionami. Czy to za sprawą
przypadku, czy z innego powodu, jego wzrok spoczął na twarzy Margala, nim odpowiedział
cesarzowi.
- Nie wiem, panie, jakie czytałeś księgi - odparł grzecznie - jednak raport nie kłamie.
A ci, co zdołali uciec, także opowiadają o smokach zionących ogniem i dymem.
Margal sięgnął po wodę. Upił kilka łyków, popatrzył na Songeia z rodu Demarole,
który ciężko wzdychał i kręcił głową, wciąż zapewne nie mogąc uwierzyć, że jacyś
barbarzyńcy z górskich równin zamiast na kozach, przybyli tu na smokach. I że używają ich
do walki, zamiast honorowo bić się przy użyciu miecza lub innych broni.
- Przecież jesteś uczonym, panie! - stwierdził naraz Margal takim tonem, że jego słowa
zabrzmiały niczym szyderstwo. - Nie przewidziałeś tego?
Yannuris nie znalazł odpowiedzi na to pytanie.
Jednak we własnej komnacie, gdzie towarzyszył mu już tylko Drahi, nagle zaczął
jęczeć z rozpaczy i targać włosy.
- Dlaczego ja nic o tym nie wiem?! - prawie krzyczał. - Dlaczego w księgach nie
znalazłem o tym ani słowa?!
Sługa dłuższą chwilę patrzył na niego ze współczuciem, nim rzekł:
- Księgi są stare, panie. Może to nowo odkryte stworzenia? A może po prostu były tak
wielką tajemnicą, że żaden z kronikarzy do tej wiedzy nie dotarł?
Wzruszył ramionami.
- Teraz to już nieważne, mój cesarzu.
Nagle Yannurisowi przypomniało się coś strasznego: przecież jeden z gordyjskich
kronikarzy wspominał o smoku. Tyle że cesarz, wtedy jeszcze więzień na Ueni Ambie,
potraktował to jako poetycką metaforę mającą wzbogacić tekst...
*
Yannuris nigdy nie podejrzewał, że będzie się musiał posługiwać rodami tworzącymi Radę
Baronów. Wiedział, że to go uzależni.
Jednak nie mógł liczyć na nikogo innego niż na rodzinę Demarole. Nawet Naster,
który zbierał informacje od wszystkich szpiegów cesarstwa, pozornie podlegający samemu
cesarzowi, udzielał Yannurisowi tak wymijających odpowiedzi, jakby ktoś mu zapłacił, żeby
miałkość treści utonęła w mnogości słów.
Władca poprosił Songeia, aby sprawdził, czy nie da się smoków kupić albo pożyczyć.
Niech zrobi, cokolwiek będzie potrzebne, aby je zdobyć.
- Nie wiem, panie, czy to możliwe - bezradnie rozłożył ręce stary Demarole. -
Bogacimy się na handlu, ale nie bronią, wiesz przecież.
- Smoki, poszukaj smoków! - rzekł krótko Yannuris. - Sam widzisz, co się dzieje -
wskazał staremu okno.
Rozmawiali w małej komnacie na jednym z ostatnich pięter pałacu. Przez okna widać
było miasto. I plac. A tam ludzie od kilku dni protestowali przeciwko wojnie. Już pojawiły się
głosy, że za starego Idana wszystko było lepsze, nawet powietrze, a nowy cesarz ściągnął na
ziemie cesarstwa śmierć i zniszczenie.
Yannuris nie musiał tłumaczyć Songeiowi, że w wymyślaniu i puszczaniu w tłum
takich plotek zapewne spory udział mają ludzie Margala.
*
Chyże są ptaki pocztowe. A szczęście dopisało, więc po dziewięciu dniach ambasador
Almeidy przyszedł z odpowiedzią. Yannuris nie okazał niecierpliwości, choć miał wrażenie,
ż
e czas wlecze się jak leniwy muł. Tymczasem ze spojrzenia Veigana Du nie można było nic
wyczytać.
Minęło kilka chwil, nim zaczął:
- Pan mój, Sanhel, pojmuje, że królestwo Almeidy mogłoby przyjść cesarstwu
archandzkiemu z pomocą, wysłać swe oddziały na tyły Sunnei, co zmusiłoby ich do odwrotu.
Rozważył taką możliwość...
Tu urwał. W piersi Yannurisa trzy razy uderzyło serce, nim ambasador dokończył:
- Almeida nie rozproszy jednak swych skąpych sił, poczeka na inwazję Hi’en, która
niechybnie nastąpi.
Cesarz zamknął oczy, żeby Veigan Du nie mógł dojrzeć głębi jego rozpaczy.
*
Tymczasem wojna wciąż trwała. Twierdze wewnętrznego pierścienia pod dowództwem
Skastina zatrzymały impet Sunnei.
- Zjednoczyli się pod jednym władcą - zauważył Tasbe. - Wystarczy go zabić, reszta
się rozproszy.
- A smoki? - spytał Yannuris.
Wtedy zabrał głos Lisbet, duchownik. Zwykle milczał, modląc się po cichu. Teraz
twardo spoglądał na cesarza. Odrzucony kaptur wyglądał na jego plecach jak garb.
- Trzeba poprosić przodków o pomoc. Oni sobie poradzą z bestiami.
Yannuris westchnął.
- Wojsk też by się przydało mieć więcej...
Lisbet wstał z impetem.
- My korzystamy z pomocy przodków, oni mogą mieć smoki, panie. Ważne, kto
zwycięży, nie, w jaki sposób. A teraz wybacz, pójdę się skupić na modlitwie oznajmił
chłodnym tonem i ostentacyjnie opuścił salę odprowadzany zdumionymi spojrzeniami co
najmniej kilku baronów.
Oraz krzywym uśmiechem Margala.
*
Yannuris odłożył pióro na pulpit i przeciągnął się z westchnieniem. Stare kości bolały, ale
cesarz nie mógł sobie teraz pozwolić na przynoszący ulgę i zapomnienie sen. Gdy przymknął
oczy i, nie widząc liter, słyszał tylko, jak zebrane na stole raporty szeleszczą lekko poruszane
podmuchami wiatru zza okna, przez chwilę miał wrażenie, że znów siedzi w swojej bibliotece
na Więziennej Górze, że zaraz wejdzie Drahi i zapyta, czy przygotować kąpiel...
Ależ to było dawno! Niczym w jakiejś zamierzchłej epoce opisywanej przez
kronikarzy jako szczęśliwy wiek, w przeciwieństwie do grzęznących w zepsuciu i szaleństwie
naszych czasów.
Raporty, które piętrzyły się przed Yannurisem, tylko z pozoru przypominały księgi
czytywane przez niego na Ueni Ambie. Choć tamte dzieła różnych pisarzy podawały nieraz
sprzeczne informacje o tych samych rzeczach, zwykle czyniły to z namysłem, rozwagą,
dopuszczając wątpliwości. Mogło się wydawać, że gdyby dziejopisom dane było
porozmawiać osobiście, to - przedyskutowawszy wszystkie sporne problemy - doszliby do
zgody, stworzyli wspólnie trzecią księgę.
Tymczasem raporty z pól bitew, w ostatnich dniach jedyna lektura cesarza, nie tylko że
sobie przeczyły, ale wręcz czyniły to w sposób niepozostawiający miejsca na żaden
kompromis! Bo jak pogodzić fakt, że według generała Skastina, obserwującego starcie ze
wzgórza, pod Imestą stanęło przeciw armiom cesarstwa dziesięć tysięcy Sunnei, zaś dowódca
konnicy, Hargottin, choć również doświadczony żołnierz, którego trudno byłoby posądzać o
tchórzostwo, oszacował liczbę wrogów na co najmniej dwadzieścia tysięcy?
Podobnie owe straszliwe smoki wrogów według różnych opisów miewały od
dziesięciu do pięćdziesięciu łokci, a barwę ich w różnych doniesieniach określano na tyle
sposobów, że takiej gamy kolorów nie miał na swojej palecie chyba żaden malarz ani nawet
motyle Oenny na swych skrzydłach. A raport napisany przez jednego z dowódców piechoty,
Benajdina, podawał, że żadnych smoków nie ma, są tylko dziwne rury z ogniem i trującym
dymem.
Wieści przeczyły sobie do tego stopnia, że podawały różne nazwy twierdz, tak jakby
Archand posiadał u swych granic warownie wędrowne. Nawet tak z pozoru oczywiste
kwestie, jak kto wyróżnił się w walce, a kto okrył hańbą, nie miały wcale prostoty ani
oczywistości właściwej znanym Yannurisowi opisom z dawnych kronik.
Minęło wiele godzin, nim władca zrozumiał, że jedynym kluczem, który podsuwał
wyjaśnienie tych rozbieżności, było, czy autor raportu i opisywany w nim dowódca należeli
do jednego lub zaprzyjaźnionego rodu, czy też do zwaśnionego z jego rodziną. To pozwalało
zrozumieć nieco ludzi, ale nie chaos wojny.
Yannuris miał przed sobą wieści ze świata, który nie poddawał się opisaniu - jak ruch
baniek powietrza w tyglu z wrzącą cieczą.
IV
Wreszcie dowiedział się tego, co najgorsze. Powiedziała mu o tym Oenna, zapewne więc
wiadomość pochodziła od szpiegów, jakich ten ród miał w wielu miejscach.
By to sprawdzić, Yannuris musiał zapytać Drahiego - jedynego pośród dworzan,
któremu ufał. Musiał jednak poczekać aż do popołudnia, gdy przyszła pora przewidziana na
odpoczynek archandzkiego władcy i mógł pomówić ze starym sługą sam na sam bez
wzbudzania podejrzeń.
Zabrał go na spacer do ogrodu. I tam, gdy strażnicy nieopuszczający nigdy cesarza
stanęli w bezpiecznej odległości, zadał Drahiemu pytanie, które dręczyło Yannurisa już pół
nocy i niemal cały dzień:
- Czy to prawda... Czy to prawda, że Veigan Du spotyka się z Margalem i resztą?
Zaufany sługa nie odpowiedział od razu. Obserwował lot jaskółek, zbierając myśli.
- Nie dziw się, panie - odparł wreszcie ze smutkiem. - Wojna wkroczyła na nasze
ziemie i wielu szuka sposobu, aby ocalić głowy... Wiesz, że nie darzę Margala sympatią. Ale
tobie nie udało się namówić Sanhela do udzielenia pomocy... Może oni zdołają? Podobno
Almeidzi są gotowi użyć smoków... choć nie wiem, za jaką cenę...
Cesarz nie wiedział, co powiedzieć. Bezradne spojrzenie wbił w murawę.
- To oni mają smoki? - wykrztusił wreszcie.
Jego powiernik smutno skinął głową.
- Wychodzi na to, że wszyscy mają, tylko nie my, panie.
*
Narada, która odbyła się w pałacu następnego dnia, była w zasadzie formalnością.
Spoglądając w oczy Margala, Yannuris ujrzał to właśnie, czego się spodziewał: wyrok
ś
mierci. Baron triumfował.
- Być może zdołamy jednak uzyskać pomoc sąsiadów - mówił rozgorączkowany. - Nie
karawany naukowe się liczą, tylko siła, prawdziwa siła w ręku, w broni... - Zacisnął pięść
zdecydowanym ruchem, jakby zgniatał jajko. Popatrzył na cesarza i dodał:
- Dlaczego nie mamy własnych smoków?
W istocie to nie Yannuris powinien na to pytanie odpowiadać. Ale przecież nie
chodziło tu o prawdę.
- Przestań! - rzekł gniewnie stary Songei, chociaż w jego głosie kryła się bezradność.
Przed naradą zdążył zamienić z władcą kilka słów. W przygnębiająco szczery sposób
przyznał, że nikt, ale to nikt nie wie, jak zdobyć smoka. Nawet kupcy pozostający na cichym
ż
ołdzie rodu pojęcia nie mają o istnieniu takich stworzeń, a cóż dopiero o używaniu ich do
prowadzenia wojny.
Archand nie będzie więc mieć smoków. A gdyby kiedyś, nie będą to raczej smoki
Yannurisa.
Margal wzruszył ramionami, przenosząc pełne wzgardy spojrzenie na Songeia.
- Wiadomo, że Demarole będą stać po stronie władzy, choćby i nieudolnej...
Przynajmniej póki ich ród trwa.
Było to wyzwanie rzucone tak jawnie, że cesarz nie miał wątpliwości, jakie czyny za
nim pójdą.
Siedmiu pozostałych doradców milczało, a pośród nich Lisbet. Spoglądali
wyczekująco na władcę.
Ten wiedział, że może wstać, trzasnąć pięścią w stół i wezwać straże, aby
wyprowadziły Margala. Miał jednak przeciwko sobie wszystkich, całą Radę poza jednym
Songeiem. Mogło się więc okazać, że pod straż pójdzie on sam.
- Karawany kiedyś powrócą - powiedział, czując, że wypowiada słowa, które brzmią
niczym testament. Zaś Archand się obroni, jak zawsze.
*
Przed odebraniem sobie życia, Yannuris postanowił pożegnać się z kilkoma osobami. Zaczął
od Drahiego.
Ten wysłuchał go w skupieniu.
- A twoja księga, panie? - przypomniał. - Co zamierzasz z nią począć?
Cesarz uśmiechnął się smutno.
- Położymy ją na jakiejś półce, gdzie rzadko kto sięga, mój wierny sługo. Może
obrośnie kurzem, a może nie... Może któregoś dnia ktoś ją otworzy i dowie się o moim
istnieniu?
Popatrzył na swego powiernika.
- Od zawsze wiedziałem, że nie tylko mnie wspierasz, ale i pilnujesz. Więc teraz ci
dziękuję, a jednocześnie wyjaśniam, co i dlaczego zrobię. Ktokolwiek zostanie nowym
cesarzem, powinien to wiedzieć.
Drahi zawahał się lekko.
- Panie, ja nie służę Margalowi ani nikomu innemu, ja służę jedynie Archandowi... I
jeżeli zechcesz, łagodniej odbiorę ci życie niż ty sam sobie... - powiedział, a na jego twarz
wypłynęły rumieńce. - Wiem, nie powinienem...
Yannuris uniósł dłoń, powstrzymując dalsze słowa starego sługi.
- Powinieneś. Ale najpierw poszukaj gońca i wyjaśnij mu, że ma pojechać na
Więzienną Górę i położyć księgę w bibliotece.
Sam w tym czasie poszedł po raz ostatni popatrzeć na swoją Oennę. Nie była niczemu
winna, a traktowała starego męża lepiej, niż się mógł spodziewać i niż miał prawo oczekiwać
po takim mariażu.
Spała przykryta cienkim pledem. Nie chciał jej budzić. Lecz gdy pochylił się, aby ją
pocałować na pożegnanie, zamruczała sennie i otworzyła oczy.
- Tak? - spytała miękko.
- Idę... idę do ogrodu. Chciałem ci tylko powiedzieć, że cię kocham - rzekł z
wysiłkiem.
Uśmiechnęła się, pewno biorąc jego słowa za starcze gadanie. Znów ogarnęła ją
senność, z westchnieniem zamknęła powieki.
Władca wrócił do komnaty Drahiego. Czekając, obracał w palcach jeden z
miniaturowych obrazów swej żony, przedstawiający małego pustynnego kota przyczajonego
przy norze.
Sługa przybiegł lekko zadyszany, przerywając Yannurisowi rozmyślania.
- Goniec pojechał zawieźć księgę na Więzienną Górę, jak chciałeś - rzekł. - A ja... -
zawahał się - ja jestem gotów, panie... Zrobię to szybko, nic nie poczujesz.
Cesarz skinął głową.
- A potem pójdę za tobą, mój władco... - dodał cicho Drahi.
Jego pan uśmiechnął się z niedowierzaniem. Długo patrzył na wiernego sługę, nim
rzekł głosem, w którym obok smutku chyba można było usłyszeć nutę nadziei:
- Zatem ruszajmy.
Ostatnia opowieść łączy historię ze współczesnością, tak jak zdarzenia
z odległych czasów wracają do nas niczym duchy. Niektóre to dobre
zjawy - chcą tylko poruszyć naszą pamięć, pouczyć nas lub przestrzec,
ale inne, zwłaszcza te okopane pospiesznie lub wcale niepogrzebane,
potrafią zmienić się w upiory.
Bezpośrednią inspiracją „Starego lodu" był artykuł, który
mówił o klątwie dotyczącej Oetziego, sławnej lodowej mumii
znalezionej w Alpach na granicy austriacko-włoskiej.
Wszyscy znamy inną sławną klątwę - dotyczy ona Cartera i
reszty odkrywców grobowca egipskiego faraona Tutanchamona. Jak
jednak widać, nie trzeba wcale udawać się do Egiptu i stawać w
cieniu piramid, aby pradawne zło obróciło na nas swoje spojrzenie.
Na marginesie tego opowiadania pojawia się jeszcze jedna
rzecz, dla mnie równie ciekawa: wbrew temu, co się sądzi, sporo
znalezisk historycznych przechodzi przez różne ręce. W ten sposób
zmienia się ich własna historia.
W tym przypadku też tak się zdarzyło, bo czyż Helmut Simon,
współczesny znalazca lodowej mumii, nie uciekłby od niej, gdyby
wiedział, co przydarzyło się jego poprzednikowi, baronowi von
Roningenowi?
Stary lód
Stary von Roningen w pierwszej chwili nie uwierzył swemu rozmówcy.
- Nikt ostatnio nie zginął rzekł twardo, z ukosa spoglądając na myśliwego. - Nic mi o
tym nie wiadomo.
Był zły, że ktoś śmie przeszkadzać mu w wieczornych rozmyślaniach. A ponadto
rozdrażniła go lektura „Kandyda". Tę nową książkę Woltera polecił baronowi jeden z
przyjaciół - i była to najgorsza krzywda, jaką mógł Roningenowi uczynić. Niby autor
namawiał do rozumnego działania, ale prześmiewczy ton wzbudził odrazę w starym
arystokracie. Miał coraz mniejszą ochotę do żartów, spoglądając na zachodzące wszędzie
wokół zmiany.
Baronowi rzadko zdarzało się rzucić ze złości książką o ścianę komnaty. Dzieło
Woltera dostąpiło tego zaszczytu. A że baron celował w kominek, tom zasłużenie sczezł w
płomieniach. Wcale to jednak nie uspokoiło starca.
Treitsche, młody barczysty mężczyzna w zielonej kurcie podszytej od wewnątrz
zimowym futrem rysia, leniwie wodził spojrzeniem po komnacie, w której przyjął go pan
zamku. Można by pomyśleć, że gościa zainteresowały portrety znamienitych członków rodu
Roningenów, w tym zwłaszcza Josepha Antonia, cenionego kapelmistrza na książęcym
dworze w Salzburgu. On jednak przyglądał się myśliwskim trofeom przedzielającym
poszczególne obrazy. Jego szczególną uwagę przyciągnęła głowa wielkiego wilka,
największego basiora, jakiego kiedykolwiek widział. Nabiegłe krwią ślepia połyskiwały
dziko, jakby bestia gotowała się do skoku, zamierzała wgryźć kły w gardło pochwyconej
ofiary. Preparator znakomicie wykonał swoją robotę.
Chrząknięcie barona wyrwało młodego myśliwego z milczącego zachwytu.
- To nikt z naszych - wyjaśnił Treitsche cierpliwie. - W ogóle pewnie nikt z tutejszych,
baronie. Ten człowiek wygląda, jakby lód wypluł go po stu latach albo i lepiej. Dlatego
przyszedłem.
Roningen znany był w okolicy z kolekcjonowania dziwadeł o rodowodzie zarówno
naturalnym, jak i pochodzących z ludzkiej ręki. I dobrze za nie płacił.
A Treitsche bardzo potrzebował gotówki. Jesienią chciał się żenić. Charlotta postawiła
ultimatum: w tym roku albo nigdy. I choć zrobiła to w żartach, zwykłych przekomarzaniach,
chłopak dobrze wiedział, że dziewczynie pilno do weseliska. Kawalerów wokół niej kręciło
się wielu, a życie w górach takie, że decyzje trzeba podejmować szybko.
Baron znów chrząknął.
- Gdzie dokładnie znaleźliście ciało?
Młody myśliwy uśmiechnął się lekko. To on znalazł zamarzniętego nieszczęśnika. W
przeciwieństwie do von Roningena i jemu podobnych nie lubił ciągnąć za sobą towarzystwa,
wcale nie czuł się z nim bezpieczniej niż samemu. Wolał, gdy ludzkie zapachy i rozmowy nie
zakłócały odwiecznej melodii gór. Treitsche czuł się łowcą, drapieżnikiem, nie zaś błaznem,
szpetnym karłem zabawiającym arystokratów, przewodnikiem po ich fanaberiach.
- Tuż obok Ostrogi, panie. Ze dwadzieścia kroków, nie więcej - wyjaśnił.
Ostroga była wysoką skałą, obok której płynący lodowiec ścieśniał się niby język
zwinięty w rurkę. Ludzie woleli tam nie chodzić, bo granit mocno zwietrzał, ciągle
osypywały się z niego drobne kamyki. W każdej chwili skalna iglica mogła runąć.
- Ciało przykryłem śniegiem i gałęziami - dodał myśliwy. - Wilki nie rozwłóczą. Ale z
rana trzeba by ruszyć.
Roningen skrzywił się z niechęcią. Nie miał już sił wędrować gdziekolwiek. Stary
zamkowy lekarz, Detlef, smarował go od jakiegoś czasu cudownym wilczym sadłem, ale
noga i tak puchła, rwała, przypominając o swoim istnieniu szarpiącym bólem.
- Wykop ostrożnie ze śniegu i przynieś do zamku zażądał. - Chcesz paru moich ludzi
do pomocy czy wolisz swoich?
Treitsche pomyślał o pieniądzach.
- Swoich, panie. Ale rzecz jasna trzeba im będzie zapłacić.
Baron wzruszył ramionami, spoglądając w bok sali, gdzie stało kilka starych,
pokrytych patyną zbroi. Sprawiały wrażenie, że wystarczy je trącić, a rozsypią się po
marmurowej podłodze, szczątkami pamiętającymi krwawe bitwy zaścielą geometryczną
mozaikę u nóg.
- Za milczenie, owszem - mruknął.
Treitsche roześmiał się lekko, zadziwiając samego siebie nagłym przypływem odwagi.
- Znasz braci Ravensburgów, panie. Nie mielą jęzorem bez powodu.
Stary pan zamku skinął głową, z trudem skrywając narastające znużenie tą zbyt długą
rozmową.
Jego wzrok mimo woli pobiegł w stronę jednego z portretów, skąd Anzelm von
Roningen, założyciel rodu, surowo spoglądał na swoich potomków. Rozsądek i cierpliwość.
Wiara, odwaga i rozum. Tymi pięcioma cnotami kierujcie się w życiu, je nieście w przyszłość
zanotował na łożu śmierci jako motto dla swoich dzieci.
Dobre, sprawdzone rady, nie żadne tam podniosłe słowa sklerotycznego starucha,
który chce, by go dobrze zapamiętano! Anzelm był zwykłym chłopem, po równi przejętym
wiarą, jak i nadzieją wzbogacenia się kosztem pogan. U boku Fryderyka II wyruszył na obcą
ziemię ze zwykłą kosą, bo przecież żadnego chłopa nie stać na porządny miecz. Gdy powrócił
po prawie dwóch latach, w pochwie u pasa miał dobre ostrze, a w ręku papier z nadaniem
szlachectwa oraz tego spłachetka tyrolskiej ziemi osieroconej po ubiciu przez muzułmanów
poprzedniego, pozbawionego krewnych właściciela.
Teraz ze swego honorowego miejsca na ścianie pilnował, aby jego potomkowie
strzegli fundamentów, na których wzniesiona została świetność rodu. Ręce trzymał założone
za plecami. Wyglądał, jakby się przechadzał, rozmyślając. Roningen wiedział jednak, że to
tylko zręczny wybieg malarza. Anzelmowi brakowało lewej dłoni. Stracił ją wkrótce po
osiedleniu się na tej ziemi...
- Na co jeszcze czekasz? - warknął baron. Znużone spojrzenie zwrócił w stronę
Treitschego. - Przynieście ciało. Tylko dobrze zabezpieczone, żeby się nie zniszczyło. I
sprawdźcie, czy wokół nie ma jakichś przedmiotów!
Myśliwy wracał z zamku zły.
Taką cenę mu zaśpiewam, że zdechnie! - postanowił.
Ta buńczuczna myśl sprawiła, że poweselał. Charlotta pewnie także się ucieszy, jak jej
o wszystkim opowie.
*
Letni upał sprawił, że Similaun, lodowiec na pograniczu austriacko-włoskim, topniał w
zastraszającym tempie. Gazetowi eksperci straszyli, że za kilkanaście lat zniknie całkiem - i
Austria wejdzie w wiek XXI bez jednego ze swoich najbardziej znanych lodowych jęzorów.
Niemieckiego hotelarza Helmuta Simona z Norymbergi wszystkie te prognozy
niewiele obchodziły. Chciał tu spędzić miły urlop z żoną Eriką.
Był piękny poranek, a rześkie powietrze sprawiało, że Simonowi chciało się krzyczeć
z radości.
Nagle jego spojrzenie padło na śnieg w odległości jakichś trzydziestu kroków od
miejsca, w którym stanął dla nabrania tchu. Śnieg miał tam ciemną barwę, jakby został czymś
pobrudzony. I Helmut Simon dostrzegł, że spod warstwy lodu coś wystaje.
Rozejrzał się. Skalna ostroga wspinała się ponad ich głowami w odległości może
dwustu metrów.
Zaciekawiony ruszył w tamtą stronę, a Erika podążyła za nim. Wreszcie zatrzymał się
obok znaleziska, w zdumieniu kontemplując je niczym jakąś nowoczesną, trudno zrozumiałą
dla zwykłego zjadacza chleba rzeźbę.
Ze śniegu i lodu wystawała ludzka dłoń. Wyglądało to tak, jakby konający ostatkiem
sił wyciągnął rękę, szukając pomocy, zanim ostatecznie pogrzebał go śnieg.
- Narciarz? - mruknął do siebie Simon.
Erika zrobiła kwaśną minę. W przeciwieństwie do męża wcale nie chciała spotkać na
swej drodze żadnego nieboszczyka. Dosyć miała kłopotów z żywymi.
- Chodźmy, trzeba zawiadomić policję, że znaleźliśmy jakiegoś zaginionego turystę. -
Próbowała odciągnąć Helmuta od zwłok zagrzebanych w śniegu. - Pogoda się zmienia -
dodała z niepokojem. Rzeczywiście, choć jeszcze przed chwilą słońce omiatało górskie
zbocza gorącym oddechem, teraz zza pobliskich szczytów na zachodzie nadciągnęły pierwsze
chmury. I nic w tym dziwnego, mieli przecież październik...
Simon wciąż uważnie przyglądał się znalezisku. Wreszcie trącił czubkiem buta śnieg
w jednym miejscu - i na powierzchnię wyjrzał grot strzały. Ostrze bardzo przypominało jedno
z tych, jakich używano kiedyś, przed wiekami.
Bardzo dawno temu. Zanim narciarstwo stało się sportem, a spacery po lodowcu
atrakcją dla zażywnych starszych hotelarzy.
- Nie sądzę, żeby to był turysta - mruknął pochylony nad zwłokami Simon. - Ma ze
dwieście lat...
W jego duszy pojawił się cień nadziei, że odkrył oto coś, co przysporzy mu sławy.
Pieniądze już miał, ale sława... Całe życie o niej marzył i nic. A teraz... może... może... może?
Kiedy się wyprostował, jego oczy lśniły pożądliwym blaskiem nadziei.
*
W nocy baron nie potrafił zasnąć. Noga rwała, tymczasem Detlef spał w swojej komnacie.
Roningen nie chciał go budzić, tym bardziej że przestał wierzyć w skuteczność leczenia.
Wreszcie wstał i poszedł oglądać swoje skarby. To zawsze go uspokajało.
Trzymał je w dwóch miejscach: w podziemiach, gdzie leżało sporo trofeów zdobytych
przez przodków Roningen kontynuował bowiem wielowiekową rodzinna tradycję - oraz w
komnacie niedaleko własnej sypialni, gdzie zgromadził zbiory będące jego osobistym
wkładem w kolekcję. Po jego śmierci dołączą do zbiorów na dole. Jednak na razie baron
chciał je mieć dla siebie, jak najbliżej.
Najdziwniejszą zdobyczą była wielka bryła górskiego kwarcu. Znalazca twierdził, że
jest to kamień z dna piekieł skalany krwią diabła. Oglądając go pod silnym szkłem
powiększającym, baron dostrzegał cienkie niby włos pęknięcie, przez które jakaś ciecz, może
woda zmieszana z sokiem rośliny albo krwią zwierzęcia, wdarła się do środka, tworząc w
samym środku kryształu purpurową plamę. Efekt był piorunujący.
Czasem dotykał tego odłamka skały, stawał w ciszy i nasłuchiwał, czy nie odezwie się
jakiś głos.
Kryształ uparcie milczał, baron - uważający siebie za człowieka zdroworozsądkowego
- słyszał jedynie bicie swego serca, lekkie dzwonienie w uszach.
Było tak, jak to kiedyś w chwili złości von Roningen wywrzeszczał Detlefowi:
najgorszymi demonami są nie postacie z mroku, lecz śmiało stąpający w słonecznym blasku
ludzie.
*
W schronisku, dokąd zeszli, aby zawiadomić o znalezieniu zwłok, Erika wydawała się lekko
przybita, w przeciwieństwie do Simona podekscytowanego swoją rolą odkrywcy.
- Mam złe przeczucia - powiedziała, nerwowo przygryzając wargę.
Jej mąż tylko westchnął z rezygnacją, czekając aż kierownik ośrodka pozbędzie się
zaopatrzeniowca i znajdzie dla nich czas. Simon bowiem postanowił nie rozmawiać z żadnym
recepcjonistą czy kimś równie przypadkowym. Chciał od razu ustanowić właściwą hierarchię
ważności.
- Zawsze masz złe. Po prostu życie cię przerasta.
Zreflektował się, że jego słowa zabrzmiały zbyt ostro, objął ją ramieniem, przytulił.
Drżała wtulona w niego.
Myślami Simon wciąż tkwił tam, na zachmurzonym lodowcu. Obok mumii. Bo to była
mumia, stara jak korzenie gór. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Czuł to.
Będę sławny - pomyślał, dumnym spojrzeniem wodząc po turystach, którzy
przepływali obok, pozdrawiając ich jedynie gestem lub uśmiechem. Nie wiedzieli jeszcze,
kogo mają przed sobą. - Będę sławny. Bo to ja ją odkryłem.
II
Rankiem noga przestała boleć. Tym niecierpliwiej von Roningen czekał na przybycie
myśliwego ze znaleziskiem.
Ludźmi baron nie pasjonował się wcale. Ani ich charakterami, ani tym bardziej ich
ż
yciem. Był samotnikiem, chyba nawet dziwakiem. Uważał, że światem rządziłaby wiedza,
gdyby tylko ludzie chcieli ją przyjąć do wiadomości i zastosować.
Tymczasem nie chcieli. Zaś stary von Roningen nie chciał przyjąć do wiadomości, że
oni nie chcą.
I chociaż swymi działaniami zaskarbił sobie wdzięczność miejscowych, to jednak
uważali go za dobrodzieja, który raczej spełnia swe fanaberie niż dobre uczynki.
Mumie naprawdę interesowały barona. Tyle że dotąd miał do czynienia z mumiami
egipskimi lub fałszywkami. Zamarzniętych ludzi oczywiście widywał, podobnie jak
zwierzęta. Ale nigdy po tak długim czasie, jak twierdził ten, jak mu tam... Treitsche?
Czekał więc pełen ciekawości człowieka tak starego, że może godzinami bez
zniecierpliwienia czemuś się przyglądać. Był jak modliszka. Chociaż nie pożerał swoich
ofiar, to jednak w duchu przyznawał, że się nimi karmi.
Było to coś, co - jak podejrzewał - któregoś dnia przyprawi go o szaleństwo.
*
Nie zdołano wydobyć mumii od razu. Dopiero po czterech dniach pogoda uspokoiła się na
tyle, że policja oraz nadzorujący prace lekarz sądowy, doktor Rainer Henn, wydobyli ciało z
lodu. Najpierw myśleli, że to jakiś zamarznięty nieszczęśnik, ale gdy znaleźli łuk i przyjrzeli
się resztkom ubrania ze skóry, stało się jasne, że to nie jest zwykły pechowy turysta, jakich
wielu zaginęło w Alpach.
Kiedy ostrożnie wsadzili znalezisko do helikoptera i Henn wraz z kilkoma ludźmi
poleciał do Innsbrucku, Simona ogarnął nagły żal. Powinien towarzyszyć
SWOJEJ
mumii. Ale
zabrakło dla niego miejsca. Ważniejszy był kamerzysta, który filmował całą akcję.
Mimo to w głębi duszy triumfował. Wkrótce wszyscy się dowiedzą, jakiego
niebywałego odkrycia dokonał. Miał przeczucie, że znaleźne i sława odkrywcy uczynią go
znanym w całym świecie.
W pokoju starannie zabezpieczył rolkę z filmami. W swoim domu w Norymberdze
miał pokój, gdzie eksponował fotograficzne trofea.
Do tej pory na gościach największe wrażenie robiło zdjęcie z wilkiem groźnie
otwierającym paszczę, którego Simon tarmosił jak domowego jamnika.
Ż
e Bari był oswojony, nikomu nie mówił. I choć zdjęcie wprawiało znajomych w
podziw, Simon nie potrafił zatrzeć w pamięci lęku, jaki czuł nawet przed poskromioną bestią.
Musiał wtulić ręce w jej sierść, aby ukryć ich drżenie.
Teraz hotelarz wygrzebujący ze śniegu mumię myśliwego z odległych wieków godnie
zastąpi wilki.
Uczynisz mnie wielkim - pomyślał, gładząc małą metalową kasetę z filmem. - Nie
umarłeś na darmo, łowco.
*
Minął cały dzień naznaczony kłótnią z Detlefem, który postanowił być potrzebny także i
wtedy, kiedy von Roningen uważał, że od zabiegów medyka może mu się tylko pogorszyć.
Jeżeli nie na ciele, to na umyśle.
To dziwne, ale oczekując na przybycie myśliwego, popadł w niezwykły dla siebie stan
podekscytowania, a nawet pewnej nerwowości. Nie potrafił się skupić na lekturze, stary
medyk go drażnił, głód - zwykle przypominający o sobie w porze obiadu - gdzieś zanikł...
Kiedy więc niedługo przed kolacją stary Johann dał wreszcie znać, że Treitsche ze
swymi ludźmi czeka na dziedzińcu, w oczach barona zapalił się nieobecny od dawna błysk
pożądliwości.
- Wołaj Detlefa! - nakazał słudze, który w niemal opuszczonym zamku pełnił rolę
zarówno lokaja, jak i człowieka do innych posług. - Powiedz mu, że spotkamy się na
dziedzińcu.
Zapadał już zmierzch i wędrując korytarzami w świetle gasnącego dnia, baron nie
potrafił się oprzeć wrażeniu, że jest coś zabawnego w tym, iż dzień się kończy, a historia z
mumią dopiero zaczyna...
Na schodach spotkał Detlefa. Stary lekarz, oprócz zajmowania się nielicznymi
mieszkańcami zamku von Roningena, pomagał mu w oglądaniu i analizowaniu znalezisk. Był
jedynym, którego baron w pełni dopuścił do sekretów obu kolekcji - własnej i odziedziczonej
po przodkach.
Treitsche z braćmi Ravensburgami czekali na dziedzińcu, nerwowo przestępując z
nogi na nogę i popatrując po murach, na których kilku strażników udawało, że mały zamek
wciąż coś znaczy w czasach, gdy armaty nie znały już litości dla tak nędznych fortyfikacji, a
ż
adna twierdza nie mogła się obronić bez szeregu wysuniętych fortów.
Uwagę barona przyciągnęli bracia bliźniacy. Krępi, o twarzach naznaczonych
dzikością, ciemnych oczach, z których błyskały spojrzenia pełne z trudem hamowanego
gniewu i lekceważenia, budzili strach okolicznych mieszkańców. Roningen widział wcześniej
tych dwóch ledwie parę razy, ale słyszał sporo o ich ciemnych sprawkach. Cóż, wykopanie
mumii z pewnością nie było czymś, o czym należałoby informować cały świat, w tym księży
- a ponieważ milczenie Ravensburgów ściśle wiązało się z ich reputacją, powierzenie im tego
zadania pan zamku uważał za słuszny pomysł. Nie powinno być kłopotów z tysiącem plotek.
Pomiędzy trójką przybyszy leżał wielki podłużny wór.
- Poszło bez problemów? - spytał baron schrypniętym z emocji głosem. - Nikt was nie
widział?
Ravensburgowie milczeli, spoglądając na niego z lekceważeniem. Treitsche poprawił
mniejszy wór zwisający z ramienia i odparł zmęczonym głosem:
- Wilki tylko i góry, panie.
Spojrzał pod nogi, na mumię w płótnie i dodał:
- Kończmy sprawę i do domu.
Roningen pomyślał, że niepotrzebnie schodził na dziedziniec. Trzeba było od razu
kazać im zanieść mumię do niewielkiej sali na parterze, gdzie zwykle dokonywali ze starym
lekarzem pierwszych oględzin. Tam decydowali o dalszym losie znalezisk, nim wprowadzili
je do sali z eksponatami albo zrzucili z murów jako śmieci.
Treitsche podążył za baronem, Ravensburgowie zaś chwycili wydarte górom ciało i
ruszyli ich śladem. Pochód zamykał Detlef, mając wszystkich na oku.
W pomieszczeniu Roningen kazał ciężar w płótnie umieścić na wielkim metalowym
stole, a Treitsche zdjął z ramienia wór ze wszystkimi przedmiotami znalezionymi w pobliżu
zwłok. Detlef włożył cienkie skórkowe rękawiczki i ostrożnie zaczął rozwijać płótno
okrywające trupa. Buchnęła fala zimna, a potem ich oczy ujrzały doskonale zachowaną
mumię. Chuda twarz wyszczerzona w uśmiechu zdawała się drwić z ich ciekawości.
- Chcielibyśmy już pójść - przypomniał Treitsche, widząc, że Roningen myśli o Bóg
wie czym, tylko nie o zapłacie.
Baron skinął głową. W końcu miał już pewność, że nie został oszukany. Na pierwszy
rzut oka widać było, że nie są to świeże zwłoki.
Powiedział Detlefowi, żeby poczekał, a sam z myśliwym udał się na górę. Tam
zapłacił mu, niezbyt hojnie chyba, bo mina chłopaka zrzedła zamiast trysnąć radością. Ale
Treitsche nie miał też powodu do narzekania.
Po opłaceniu Ravensburgów zostanie dosyć, żeby zaimponować Charlotcie.
Odprawiwszy myśliwego i bliźniaków, Roningen wrócił do podziemi. Tu Detlef w
ś
wietle kandelabrów wciąż uważnie oglądał znalezisko, choć zgodnie z życzeniem barona
podczas jego nieobecności niczego nie ruszał. Wspólnymi siłami pozbyli się płótna
spowijającego mumię. Teraz spoczywało przed nimi już tylko zamarznięte na kość ciało w
resztkach swych starych łachów.
- O, a tu jest rana! - powiedział nagle Detlef, wsadzając palec w rozcięcie ubrania na
łopatce. W skupieniu dłubał palcem. - Czuję chyba grot, baronie!
Roningen w milczeniu przyglądał się mumii.
- Chyba musi odmarznąć, zanim ją całkiem obejrzymy? - spojrzał pytająco na Detlefa.
Ten skinął głową.
- Zostawmy ją, do rana lód powinien spłynąć.
A kiedy szli schodami do swoich komnat, mruknął:
- Ciekawe, dlaczego do niego strzelali. I kto...
*
O
ETZI
. To słowo smakowało jak... jak... Simon nie potrafił mu przypisać jakiegoś
konkretnego smaku. Mumia była niezwykła, jedyna w swoim rodzaju. Pierwsze badania w
Innsbrucku, a także ponowne, bardzo dokładne przeszukanie miejsca znaleziska przyniosły
oszałamiający wynik. Przy Oetzim znaleziono miedzianą siekierkę, pojemnik z kory
brzozowej, nóż krzemienny, szydło kościane, łuk, kołczan, strzały... Naukowcy uważali, że
był szamanem.
Simon dzwonił czasem do Henna, z którym się zaprzyjaźnił. Ten jednak nie miał wiele
do powiedzenia. Był tylko lekarzem sądowym, a sprawa poszła wyżej, bo znalezisko na
lodowcu rozgraniczającym Austrię i Włochy stało się sprawą państwową. I to taką, w której
Austria przegrywała. Mumię przeniesiono do Bolzano, miasteczka po włoskiej stronie
granicy, gdzie utworzono specjalną ekspozycję dla zamarzniętego wędrowcy.
Simon odczuwał słabnące wołanie Oetziego o pomoc.
W Austrii mógłby wciąż odwiedzać mumię. Miałby też niezachwiane prawa do
wysokiej nagrody, a jego sława nie podlegałaby dyskusji. Włosi... jak to Włosi. Gdy tylko
znalezisko trafiło do nich, do Bolzano, przestali odpowiadać na listy i telefony Simona. Był
dla nich zwykłym hotelarzem, co to się potknął o skarb, którego wartości nawet nie umiał
ocenić. Więcej, kiedy zaczął się domagać znaleźnego, zarzucili mu, iż wcale nie odkrył
mumii przypadkowo, lecz prowadził nielegalną ekspedycję archeologiczną, w związku z
czym do nagrody nie ma prawa.
Simon nie pogodził się z takim traktowaniem. Oddał sprawę do sądu. Żądał
znaleźnego i prawa dostępu do swojego Oetziego bez żadnych utrudnień.
- Ja się ich nie boję - powiedział do Eriki któregoś razu, gdy widząc jego
zdenerwowanie, poradziła mu, aby dał sobie spokój. Przecież i tak zawsze już będzie
odkrywcą mumii, tego żaden wyrok nie zmieni.
- Ale ja potrzebuję tego wyroku - upierał się. - Tu nie chodzi tylko o pieniądze,
przecież wiesz. Oni mi chcą odebrać Oetziego...
Ż
ona patrzyła na niego z niepokojem
- Na razie widzę, że to ta mumia odbiera ci spokój odparła cicho.
*
Rankiem baron i Detlef przystąpili do ponownych oględzin. Mumia nie odmarzła w pełni,
choć pod stołem zebrały się spore kałuże wody. Stary lekarz z niechęcią postukał we wciąż
twarde ciało.
Roningen spojrzał w bok, gdzie na małym stoliku pod ścianą leżał wór z
przedmiotami, jakie Treitsche znalazł obok ciała. Ale zaraz wbił wzrok w swojego medykusa.
Ten nerwowym gestem potarł dłonie w cienkich skórzanych rękawiczkach, po czym
znów zaczął odklejać ubranie od rozmarzających zwłok.
Naraz gwizdnął przeciągle, z zachwytem lekarza odkrywającego coś, co naprowadzi
go na postawienie prawidłowej diagnozy, a może wręcz odkrycie i opisanie nowej choroby,
które uczyni go sławnym.
- Spójrz, baronie... - palcem wskazał Roningenowi miejsce na piersi mumii.
Ten pochylił się niżej, ale niczego nie zobaczył. Na poczerniałej ze starości skórze na
piersi, gdzie tkanina tuniki wytarła się o skały albo została wyrwana, majaczyły jakieś plamy.
Jednak baron nie umiał rozpoznać w nich niczego znajomego.
Detlef tymczasem w zamyśleniu gryzł górną wargę, intensywnie czegoś szukając w
zestawie narzędzi na stołach pod ścianami.
- Tatuaż, baronie - wyjaśnił wreszcie, łapiąc bezradne spojrzenie von Roningena.
Dla niego ciemne plamy nadal wyglądały jak liszaj albo chore żyły. Skoro medyk
twierdził, że to tatuaż, przyjrzał się uważniej wskazanemu miejscu. Po długiej chwili
skupionych oględzin nadal nie dostrzegał jakiegokolwiek czytelnego rysunku. To go
zniechęciło. Wyprostował się z rezygnacją i spojrzał na Detlefa.
- Ale co przedstawia? - spytał bezradnie. - Dla mnie to tylko plamy i rany od skał...
Lekarz czubkiem wąskiego noża odchylił ubranie mumii, poszerzając pole obserwacji.
- Moim zdaniem, to zarys ludzkiej postaci - orzekł wreszcie. - Ale żeby być pewnym,
trzeba by go rozebrać...
Baron powiódł spojrzeniem po kamiennej komnacie.
- No to do dzieła - rzekł, kryjąc ogarniającą go irytację. - A ja zajmę się interesami.
Muszę pojechać do barona Vergottena, jest mi winien trochę grosza.
Detlef przytaknął skinieniem głowy.
- Jedź, panie. Przeceniliśmy tempo odmrażania, mumia musi parę dni poleżeć,
zmięknąć. Wolałbym spróbować zdjąć to ubranie, niż je rozcinać. A póki co, obejrzę sobie
dobytek tego gagatka.
I tak też się stało. Von Roningen ruszył w interesy, podczas gdy Detlef skupił uwagę
na dobytku zamarzniętego nieszczęśnika.
Stary medyk uważnie obejrzał czapkę, dochodząc do wniosku, że włos przypomina
niedźwiedzi. Jednak ciekawsze wydały mu się inne przedmioty: łuk z kołczanem, a zwłaszcza
miedziana siekierka. Długo ją oglądał. Ostrze miało za sobą długi żywot, w kilku miejscach
było mocno wyszczerbione. A na dolnej krawędzi Detlef zauważył - przy użyciu oprawionego
w srebro szkła powiększającego, które zawsze nosił przy sobie - coś, co wyglądało na słabo
widoczne resztki plamy krwi.
- Trzeba będzie pogadać z jakimś alchemikiem wymruczał do siebie. Adalbertus z
zamku młodego barona Knoppa rozmiłowanego w nauce miał jakieś proszki, którymi, jak
twierdził, można sprawdzić, czy ktoś umaczał nóż we krwi, czy tylko w wodzie. Może trafi
się okazja sprawdzić te jego łgarstwa...
Nagle usłyszał jakieś głosy. Nerwowo oderwał spojrzenie od siekierki, zerknął z ukosa
na mumię. Ta jednak ani drgnęła.
To tylko dwóch strażników na dziedzińcu zaczęło się tak przeraźliwie kłócić, że
niewyraźne głosy docierały aż tutaj.
*
Jeżeli jakiś kraj można darzyć nienawiścią równie gorącą co szczerą, to Simon szczerze i
dogłębnie nienawidził Włochów i wszystkiego co włoskie.
Wszystkie dotychczasowe wypady oraz urlopy w tym kraju ciężko odchorowywał.
Szczytem wszystkiego były dni spędzone w Wenecji oraz Florencji. W tej pierwszej zaznał
wątpliwej przyjemności brodzenia po kostki w wodzie na słynnym placu Świętego Marka,
gdzie przecież nie wypada nie pójść, prawda? A to, że akurat cholerna aqua alta zalała plac,
Eriki bynajmniej nie obchodziło. Helmut przeziębił się ciężko i resztę tego wypadu
zapamiętał jako nieprzerwane pasmo gorączki oraz majaków. Zamiast wspomnień z Pałacu
Dożów czy Muzeum Przyrodniczego zyskał jedynie straszliwy koszmar, w którym
kondotierzy operowali go żywcem, wycinając nerkę, żeby ją udusić razem z owocami morza.
Wizyta we Florencji miała jeszcze bardziej dramatyczny przebieg. Kiedy udali się z Eriką do
kościoła Santa Maria del Fiore, gdzie ongiś szalony dominikanin Savonarola wygłaszał swe
płomienne kazania, nie zdążył nawet poczuć aury tego miejsca, bo wcześniej został pobity i
okradziony. Zaś włoska galanteria napastnika przejawiła się w tym, iż złodziej - rosły
mężczyzna o brwiach zrośniętych i krzaczastych jak dwie jodły łamaną angielszczyzną
wymruczał do Eriki, że wcale nie musi się go bać, bo on damy nie tknie. I nie tknął, dzięki
czemu mogła się opiekować Simonem w trakcie jego pobytu w szpitalu.
A teraz ci przeklęci Włosi ukradli mu Oetziego! Wybudowali nawet muzeum, żeby ich
mumia - ICH mumia, niech się zadławią na śmierć tą swoją mozzarellą, lasagne i gnocchi z
szałwią - była bezpieczna! Aby ją odwiedzić, Simon musiał udać się do tego przeklętego
włoskiego miasteczka!
Bolzano powitało go chłodem kwietniowego dnia, chociaż już dojeżdżając na miejsce,
Simon zaczął odczuwać magnetyczne przyciąganie Oetziego. - Chodź do mnie, do mnie... do
mnie... - niemal słyszał ciche słowa myśliwego sprzed pięciu tysięcy lat. Hotelarz nie potrafił
ukryć uśmiechu. W końcu wygra ten proces. A wtedy...
Pędem dotarł do Muzeum Archeologicznego, gdzie w sercu specjalnej ekspozycji
uwięziony był Oetzi.
Wbiegł po schodach, pchnął drzwi i...
- Halo! Stać! - usłyszał za sobą okrzyk. Starszy mężczyzna w mundurze biletera
wyszedł ze swojej kanciapki. To on krzyczał, najpierw po włosku, a potem widząc, że
narwany turysta się nie zatrzymuje, po angielsku.
- Nie można tak - wyjaśnił już spokojnie, dostrzegając, że Simon nie zamierza uciekać.
- Trzeba kupić bilet.
Hotelarz patrzył na niego, powstrzymując złość.
- Chciałem zobaczyć swoją mumię, Oetziego rzekł. I dodał z dumą: - To ja ją
odkryłem.
Bileter wydawał się zaskoczony. Ale nieugięcie twierdził, że każdy musi kupić bilet. A
ekspozycja z Oetzim jest i tak zamknięta, przecież działa od maja.
- A mamy wciąż kwiecień, prawda? - zakończył.
Wtedy w Simona wstąpił istny demon. Zaczął kląć we wszystkich znanych sobie
językach, poczerwieniał na twarzy... Przerażony bileter nie bardzo wiedział, co zrobić. Mając
w pamięci, że stojący przed nim człowiek podaje się za odkrywcę mumii, zaproponował mu
wreszcie, że może zechce się spotkać z dyrektorem i ten wyjaśni wszystko.
Dyrektor okazał się typem nienagannego dżentelmena o staroświeckich manierach.
Uprzedzony przez biletera, przyjął Simona kordialnie, choć pod powłoką wielkiej
uprzejmości nawet dla hotelarza czytelne było lekkie lekceważenie.
- Gratuluję odkrycia - zaczął. - To bardzo interesujący obiekt... ale pewnie pan już o
tym wie. Nasz Oetzi to sensacja na skalę światową.
Simon poczerwieniał.
- Przyjechałem go obejrzeć - powiedział. - A także odebrać go wam, panie...
- Moretti - chłodno odparł dyrektor. - Panie Simon, proszę się nie obrażać. U nas
więcej się dowiemy, a przecież o to chodzi, na tym zyska nasza wiedza o przeszłości regionu.
- I jeszcze mam kupować bilety! - odwarknął hotelarz.
- Pieniądze idą na badania, panie Simon! - Mówiąc te słowa, Moretti spoglądał na
księgę, której jego rozmówca nie mógł dostrzec. Była to taka jego osobista zabawa. W
drewnianej szafie trzymał siedemnastowieczne wydanie „Boskiej komedii" Dantego. I
czasem, gdy szczególnie uciążliwy rozmówca, agent, adwokat czy któryś z pracowników
muzeum zdenerwował go, dyrektor zastanawiał się, w którym kręgu piekieł usadowić swego
rozmówcę.
Nic więc dziwnego, że Moretti nie potrafił dogadać się z tym irytującym Niemcem.
Rozumiał już jednak, że łatwo się go nie pozbędzie, więc wezwał pracownika i powiedział,
ż
eby zaprowadził gościa do ekspozycji z Oetzim. Wypuściwszy natręta przodem, półgłosem
poprosił swojego muzealnika o czujność, bo nigdy nic nie wiadomo...
Kiedy hotelarz opuścił jego gabinet, dyrektor wystukał numer do portierni i
powiedział, że jeżeli Simon kupi bilet, należy go wpuścić. Ale w każdym innym wypadku ma
być traktowany jak zwykły intruz.
Od razu też zrobił notatkę w notesie, żeby sporządzić odpowiedni okólnik.
Przeczuwał, że z tym Niemcem będą jeszcze kłopoty.
- A tak w ogóle, odkrywcom wstęp powinien być wzbroniony - wymruczał wreszcie
do siebie.
Tymczasem Simon podążał korytarzami w stronę ekspozycji.
Kiedy stanął przed gablotą z mumią oddzieloną od niego grubą pancerną szybą, poczuł
nagły skurcz serca.
- Jestem - szepnął.
Uśmiech mumii stał się jakby odrobinę szerszy.
*
Roningen wrócił dopiero wieczorem i na żadne studia nad mumią nie miał ochoty. Zjadł z
Detlefem kolację, zamieniając niewiele słów. Zresztą stary lekarz szybko uciekł do swojej
komnaty pod pretekstem lektury ksiąg.
- Szukam wiedzy o takich mumiach, panie - wyjaśnił.
Kończył więc posiłek samotnie. I może dlatego zauważył dziwne zachowanie sługi.
Ten nie wiedział, jak zacząć. Kręcił się nerwowo, dotykał różnych przedmiotów, aż
wreszcie baron, który obserwował go spod oka od dobrych kilku minut, nie wytrzymał:
- Chciałeś mi coś powiedzieć, Johannie? A może się mylę? - spytał chłodno,
odstawiając kieliszek z winem.
Johann był stary. Wszyscy w tym zamku, poza kilkoma rosłymi strażnikami, byli
starzy. Młodość odeszła z tego miejsca z Leokadią, młodą żoną von Roningena. Umarła
razem z pierwszym dzieckiem w połogu i tego jednego dnia świat jakby postarzał się o
pięćdziesiąt lat.
- Ta mumia... - zaczął wreszcie Johann. - Służba mówi, że po zamku kręcą się duchy.
Stary baron zaśmiał się zgrzytliwie.
- Duchy? Johann, mamy wiek XVIII po Chrystusie! Wiek rozumu... i tego cholernego
Woltera! - Na wspomnienie lektury „Kandyda" twarz wykrzywił mu niesmak. - Duchów nie
ma.
Służący nie był jednak przekonany.
- Zapewne, panie - przyznał. - Ale ludzie i tak gadają.
III
Telefon wyrwał Simona z poobiedniej drzemki. Eriki nie było, poszła na zakupy. Na wpół
przytomny hotelarz musiał sam odebrać, choć w głowie mu się kręciło.
Pewno dlatego nie od razu zrozumiał ten strumień pytań płynących ze słuchawki.
Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niego, w czym rzecz: zmarł Rainer Hölzl - kamerzysta
filmujący wydobywanie Oetziego z lodu. Ten, który zabrał odkrywcy miejsce w śmigłowcu.
A zaraz potem, z kolejnym uderzeniem krwi do głowy, dotarł do Simona sens
kilkakrotnie powtarzanego pytania.
- Nie, nie ma żadnej klątwy! - wrzasnął rozsierdzony. - Sam pan mówi, że zmarł na
raka! Czy ludzie już przestali umierać z przyczyn naturalnych?
Z gniewem rzucił słuchawkę na widełki.
- Dostanę przez ciebie zawału, cholerny dziennikarzyno - mruknął - i to też pewnie
będzie wynik klątwy?
Senność całkiem go opuściła. Poszedł do swego gabinetu i siedząc w bujanym fotelu,
przyglądał się wielkiemu na pół ściany zdjęciu, na którym wydobywał Oetziego.
Klątwy nie było, Simon w nic takiego nie wierzył.
Owszem, Henn, tamten lekarz sądowy, który prowadził pierwsze badania mumii, od
dawna nie żył. Jednak nie uśmiercił go niewytłumaczalny przypadek zakażenia krwi jak
sponsora wykopalisk w grobie Tutanchamona, tylko zginął w banalnym wypadku
samochodowym, gdy jechał do Karyntii, aby wygłosić wykład na temat słynnego znaleziska.
A Hölzl zmarł teraz na nowotwór wątroby. Cóż, pewnie za dużo pił... Zwyczajne
ś
mierci. Każdego kiedyś to czeka.
- Każdego... - powtórzył głośno ostatnie słowo.
*
Barona bolała noga. Nie miał ochoty nigdzie chodzić.
Miał za to jeszcze ochotę na gorącą herbatę. Sięgnął po dzwonek i zadzwonił.
Ale stary sługa nie pojawił się, mimo że poirytowany von Roningen chyba ze sto razy
potrząsnął dzwonkiem.
- Johann! - wrzasnął wreszcie i ciężko podniósł się ze swego fotela.
Nic.
- Śpi stary, głuchy dureń! - sapnął baron, podchodząc do ciężkich rzeźbionych drzwi.
Lecz kiedy otworzył je, aż się cofnął porażony niewytłumaczalnym widokiem.
W korytarzu, jakby bojąc się przekroczyć próg komnaty, kłębiła się przeraźliwa
ciemność zmieszana ze światłem płynącym z komnaty. Teraz w absolutnej ciszy jej pasma
podążyły za Roningenem. Nagle stracił orientację, jakby jakiś wielki ciężar usiadł na jego
umyśle i spętał go siecią. Zakołysał się, otworzył usta, by krzyknąć, ale zdołał tylko
westchnąć niemal bezgłośnie.
Nieoczekiwanie głowa wielkiego wilka, tego samego, który zachwycił Treitschego,
prawie zeskoczyła ze ściany. Oczy zaświeciły niezwykłą czerwienią. Kły rozchyliły się
jeszcze szerzej.
Jedna ze zbroi stojących wzdłuż ścian runęła w dół, pękły zapięcia. Metalowa
rękawica, ongiś ściskająca miecz, po śliskiej posadzce sunęła ku wejściu do komnaty, skąd
wyrastały korzenie ciemności, a jedno jej pasmo niby młoda łodyga już zawijało się wokół
głowy barona...
Wtem Roningen usłyszał nieprzyjemny syk. Mroczny opar otaczający już niemal całą
górną część jego ciała, zniknął na ułamek sekundy przed tym, nim zimna stal grzechoczącej
po posadzce rycerskiej rękawicy dotknęła ciemności.
Baron odzyskał zmysły. Ale kiedy spróbował na chwiejnych nogach zrobić parę
kroków w stronę fotela, zemdlał.
*
- Erika, wygraliśmy! Wygraliśmy, rozumiesz?! - krzyknął Simon w słuchawkę swojego
telefonu. Na korytarzu tłoczył się tłum, bo w sądzie każdy miał swoje sprawy, i nikogo nie
obchodził triumf jakiegoś tam Niemca. Ludzie się rozwodzili, procesowali o odszkodowanie
czy zeznawali w sprawie pobicia. A jeżeli nie własne sprawy, to bardziej ich obchodził los
ukochanej drużyny piłkarskiej niż uwikłany w procesy hotelarz.
Był październik 2003, niemal równo dwanaście lat od dnia odnalezienia Oetziego. I
dziś wreszcie sąd - i to sąd w Bolzano, w tym przeklętym miejscu - przyznał Helmutowi
Simonowi rację! Uznał go za prawowitego odkrywcę. A tym samym należało mu się
znaleźne.
Jednak hotelarzowi nie zależało już na pieniądzach. Teraz miał wreszcie prawo do
Oetziego. Wyszedł z budynku w rozpiętym płaszczu. Od środka grzało go niezwykłe ciepło.
Skierował swe kroki prosto do muzeum.
Moretti od dawna nie był już tam dyrektorem, co Simon - jeszcze niepewny, jak długo
potrwa proces uznał za zapowiedź zwycięstwa. A teraz szedł powiedzieć nowemu
dyrektorowi - fakt, trochę bardziej mu przychylnemu - że wkrótce nastąpią jeszcze większe
zmiany. Za odszkodowanie zamierzał bowiem stworzyć w Norymberdze czasową ekspozycję
i tam przyjmować swoją mumię.
*
Ocknął się przed świtem na zimnej posadzce, ze skurczem rwącej nogi. Bojaźliwie popatrując
po ciemnych kątach, pokuśtykał do komnaty Detlefa, w drodze walcząc ze słabością. Tam z
pobladłą twarzą opowiedział wszystko staremu lekarzowi. Ten słuchał w milczeniu.
Później poszli obejrzeć komnatę, w której mroczny opar omal pochłonął Roningena.
Nic tu jednak nie świadczyło o niedawnych zajściach, poza szczątkami zbroi.
- Zobaczymy, co z Johannem - rzekł wreszcie baron.
Znaleźli służącego w jego komnacie, tuż obok łóżka. Ciało Johanna było nietknięte,
tylko na twarzy starego sługi malował się przerażający grymas.
- Apopleksja - stwierdził Detlef, powstając z klęczek. - Przynajmniej tak to wygląda.
Pan zamku w milczeniu patrzył na swego wiernego sługę.
- Wiesz, co mi powiedział, gdy jadłem kolację? Że w zamku straszy, że to wina tej
mumii.
Detlef wzruszył ramionami.
- Zabobon.
Roningen zacisnął mu suchą dłoń na ramieniu.
- Wiem, co widziałem. To pasuje do siebie...
Westchnął ciężko.
- Trzeba pozbyć się mumii, Detlef. I to jak najszybciej.
Stary medyk wzruszył ramionami.
- Chociaż obejrzyjmy ją najpierw. Dawno nic tak ciekawego nie pojawiło się w tym
zamku... z całym szacunkiem.
Baron wciąż patrzył na Johanna. Wreszcie zaprzeczył krótkim ruchem głowy.
- Wiem, kiedy powiedzieć: dosyć. Chodźmy poszukać służby. Trzeba posłać po
Treitschego i jego pomagierów.
Ci przybyli po kilku godzinach nerwowego oczekiwania.
Młody myśliwy osłupiałym wzrokiem patrzył na von Roningena, gdy ten wyjaśniał
mu, że mają zabrać mumię i pochować tam, skąd ją wydobyli.
- Pieniędzy nie oddam - odezwał się naraz jeden z Ravensburgów, stojący za jego
plecami po lewej.
Głos miał zgrzytliwy, nieprzyjemny. W oczach czaił się gniew.
- Zakop ją - zwrócił się ku niemu baron. Był blady na twarzy, jego ciałem wstrząsały
drgawki. - Po prostu ją zakop. Przecież za to zapłacę.
*
Simon szybkimi krokami zmierzał do stworzenia swego opus magnum. Po roku od
zwycięstwa w bolzańskim sądzie i wygraniu ponad stu tysięcy euro odszkodowania stał w
przededniu podpisania umowy na stworzenie ekspozycji. Nie miał jeszcze zgody Muzeum
Archeologicznego w Bolzano, ale to uznawał za fraszkę. Wygrałem wojnę, to i niedobitki
pokonam - zaśmiał się w duchu.
Na razie realizował kampanię medialną.
Dziennikarka z „Nürnberger Nachrichten" była młoda i, prawdę mówiąc,
przypominała Simonowi Erikę z czasów, kiedy się poznali. Koński ogon odrzucała na plecy
takim samym niecierpliwym, energicznym ruchem, uśmiechając się przy tym ciepło. A
filiżankę trzymała w dłoni w taki sposób, jakby się obawiała skruszyć drogocenną porcelanę.
Jednak w temacie orientowała się słabo.
- Podobno Oetzi z kimś walczył, prawda? - spytała.
Simon z powagą skinął głową. Wstał i wyjął z jednej z teczek zalegających gabinet
kilka szkiców.
- Widzi pani - zaczął - według rekonstrukcji Oetziego zabiło co najmniej trzech ludzi.
Na nożu przy nim jest krew innego człowieka niż sam myśliwy. To znaczy, że go ścigali, a on
próbował się bronić.
Ale dziennikarka nie wydawała się jakoś szczególnie zafrapowana. Tyle informacji jej
wystarczyło, o pościgu i tak będzie jedno zdanie.
- Widzi pani - zmienił więc temat - natrafiliśmy z Eriką na Oetziego dzięki
niewiarygodnej wprost serii przypadków. Wtedy zrozumiałem, że moje życie prowadzone jest
przez boską Opatrzność.
W zielonych oczach dziennikarki błysnęło autentyczne zaciekawienie.
- Mogę spytać, czy jest pan człowiekiem wierzącym? To znaczy, czy był pan, zanim...
- zawiesiła niepewnie głos.
Hotelarz uśmiechnął się do swych myśli.
- Wie pani... wierzę, że Oetzi mógłby być moim bratem. Czy taka odpowiedź pani
wystarczy?
*
Baron odłożył na bok Pismo.
Nie szukał tam ukojenia. Właściwie nie był nawet pewien, czy to, co widział w nocy,
rzeczywiście miało miejsce. Zaczynał żałować, że tak łatwo pozbył się mumii. Może śmierć
Johanna była jednak naturalna, jak twierdził Detlef?
I wtedy usłyszał hałas. A po chwili do komnaty wkroczył zdenerwowany stary lekarz.
Za nim wsunął się młody Treitsche z mętnym wzrokiem.
- Wypadek, panie - zaczął, ciężko oddychając. - Lawina zeszła, kiedyśmy zakopywali
tę piekielną mumię... Jorg Ravensburg martwy, Karl żyje, ale nie może wykrztusić słowa...
Roningen odruchowo położył rękę na Piśmie.
- Zakopaliście? - spytał bardzo cichym głosem.
Treitsche skinął głową. Potarł bolące ramię.
- Sypaliśmy już śnieg na wycięty otwór, gdy niespodziewanie zeszła lawina... Ale Jorg
to przewidział. Mówił, że jak widzimy wilki z tak bliska, to jest źle...
Stary baron wstał ze swego fotela.
- Wilki? - powtórzył. - Jakie wilki?
Myśliwy poruszył się niecierpliwie, zrobił kilka kroków.
- Ano wilki, panie. Dwa takie przemknęły niemal obok nas, jak już kopaliśmy, i od
razu powietrze jakby zgęstniało.
- Zapłacę Ravensburgowi odszkodowanie, i tobie też - z ponurą miną stwierdził
Roningen. - Ale macie siedzieć cicho. Jeżeli ktoś się dowie...
Treitsche skrzywił się boleśnie i skinął głową. Miał wrażenie, że bestia, ów wielki
basior pomiędzy portretami, spogląda na niego szczególnie krwawymi oczyma.
Odprawiwszy wszystkich, baron zrobił kilka kroków w stronę jednego z okien
komnaty.
Stara rodzinna legenda mówiła, że założyciel rodu zawarł z plemieniem wilków
sojusz. Miały prawo porywać ludzi i bydło, ale za to musiały się zjawiać w chwili zagrożenia
niby lennicy na rozkaz seniora. Gdzieś pomiędzy wielkie kamienie zamku wmurowana była
skrzynka z wilczą łapą. A gdzieś w górach, zasypana kamieniami i śniegiem, który zdążył
stwardnieć na kamień, zamienić się w stary, wielowiekowy lód o barwie pobłyskującej
błękitem, leżała lewa dłoń Anzelma von Roningena, protoplasty rodu.
Ż
ycie w górach niepewne, każdy sojusz się liczy - pomyślał w zadumie baron. To było
szóste przykazanie przodka. Nigdy niespisane na papierze, przekazywane z ust do ust. Do tej
pory ostatni dziedzic zamku w nie nie wierzył, miał raczej za legendę wzmacniającą korzenie
von Roningenów.
Do dziś. A właściwie do wczorajszej nocy.
*
Erika próbowała zatrzymać Simona, ale on się uparł.
- On coś tam zostawił - burknął gniewnie, szarpiąc żonę zagradzającą mu drogę do
drzwi. - Nie wydobyliśmy najważniejszej rzeczy! Jak będzie wyglądać moja ekspozycja bez...
bez...
Odepchnął Erikę i wyszedł z pokoju. Po chwili zobaczyła, jak szybkim krokiem
wychodzi ze schroniska.
Pospiesznie maszerował w stronę lodowca. Nie zauważył psującej się pogody. Wokół
robiło się coraz chłodniej, ostry blask słońca rozświetlającego stoki zgasł, pozostała mdła,
przesiana przez chmury nikła poświata...
Simon niepowstrzymanie parł naprzód i po południu dotarł w pobliże miejsca, gdzie
odnalazł Oetziego. Już widział tę charakterystyczną skalną ostrogę...
I wtedy z narastającej śnieżnej zamieci wyszedł wilk, wielka szara bestia. Zajrzała mu
w oczy, a zwisający różowy jęzor nadawał pyskowi zwierzęcia drwiący wyraz.
Ś
miał się z hotelarza. Śmiał się, a z jego paszczy wydobywała się coraz większa
zadymka i burza śnieżna. Aż wreszcie ogarnęła cały świat.
A po chwili, gdy wilk zniknął, ze śnieżnej burzy wyszło trzech ludzi z łukami oraz
nożami. Trwali w tych górach od tysiącleci, niezmienni, równie mądrzy i równie straszni co
zawsze.
Czekali gotowi, aby walczyć ze Złem i jego pomocnikami.
I wygrywać.
Zamiast zakończenia
- Widzisz więc - powiedział mądry Pafnucy - że piszący
Historię nie może dać wiary świadectwu tak niepewnemu. Wykreśl ze
swej opowieści Baudolina.
- Lecz przynajmniej ostatnie dni to nasza wspólna historia,
pobyt w domu genueńczyków.
- Wykreśl też genueńczyków, bo inaczej będziesz musiał
napisać o tym, że sporządzają relikwie, i twoi czytelnicy utraciliby
wiarę w rzeczy najświętsze. Niewiele będziesz potrzebował, by nieco
odmienić bieg wydarzeń, napiszesz, że pomogli ci wenecjanie. Tak,
wiem, nie taka jest prawda, lecz w wielkiej Historii można zmienić
maleńkie prawdy, by tym lepiej ukazać prawdę większą...
Umberto Eco „Baudolino",
w tłumaczeniu A. Szymanowskiego
Czyż nie jest to dobra rada dla każdego, kto próbuje się mierzyć z
rzeczywistością historyczną, zamiast wymyślać całkiem fikcyjne
ś
wiaty? Eco ustami Pafnucego daje taką sugestię nie byle komu,
bowiem Niketasowi Chroniasowi, jednemu z największych kronikarzy
dziejów Bizancjum.
Ten zbiór opowiadań jest moją skromną próbą wykorzystania
owej myśli.
Podziękowania
Podczas pisania tej książki miałem okazję docenić pomoc przyjaciół i
znajomych. Chciałbym tą drogą podziękować szczególnie Bożenie
Bekas, Sylwii Jakubiec, Piotrowi Nowińskiemu, Małgorzacie
Podkańskiej,
Leszkowi
Węgrzyńskiemu
oraz
Marcinowi
Wrońskiemu.
Zabrzmi to może banalnie, ale bez Was naprawdę nie byłoby
tej książki.
Copyright © by Romuald Pawlak, Lublin 2006
Copyright © by Fabryka Stów sp. z o.o., Lublin 2006
Wydanie I
ISBN-10: 83-60505-15-2
ISBN-13: 978-83-60505-15-1
Redakcja serii: Eryk Górski, Robert Łakuta
Projekt okładki: Piotr Cieśliński
Grafika na okładce: Grzegorz Krysiński
Ilustracje: Jan J. Marek
Redakcja: Marcin Wroński
Korekta: Barbara Caban, Jolanta Aleksandrowicz
Skład i łamanie oraz opracowanie graficzne okładki: Dariusz Nowakowski
Zamówienia hurtowe
Firma Księgarska Jacek Olesiejuk
01-217 Warszawa, ul. Kolejowa 15/17
tel./fax: (22) 631-48-32
www.olesiejuk.pl, e-mail: hurt@olesiejuk.pl
Wydawca
Fabryka Słów sp. z o o.
20-111 Lublin, Rynek 2
www.fabryka.pl
e-mail: biuro@fabryka.pl
Druk i oprawa: OPOLgraf SA. www.opolgraf.com.pl