background image

Wilcza 

krew 

smoczy 

ogień 

 

fabryka słów 

www.fabryka.pl 

background image

Romuald Pawlak 

Wilcza 

krew 

smoczy 

ogień 

Ilustracje 

Jan J. Marek 

fabryka słów 

Lublin 2006 

GTW 

background image

Od Autora 

Magów  ani  smoków  nie  wymyślili  wcale  autorzy  fantasy.  Jeden  z  najsławniejszych 

czarnoksiężników,  doktor  Torralba,  żył  na  dworze  Ferdynanda  Katolickiego.  Wsławił  się 

podróżą na kiju, podczas której odwiedził Rzym i zaraz powrócił do madryckiego pałacu, aby 

opowiedzieć  o  plądrowaniu  Wiecznego  Miasta  przez  wojska  cesarza  Karola  V.  Po  kilku 

dniach kurierzy poczty dyplomatycznej przywieźli potwierdzenie jego słów. 

Podobnie  z  jednorożcami  czy  smokami  -  obok  literackich  opowieści  zdarzają  się 

trudniej  wyjaśnialne  historie.  Kiedy  o  jednorożcach  opowiada  egzaltowana  dziewica,  która 

samotnie  wybrała  się  do  lasu,  możemy  to  złożyć  na  karb  emocji.  Lecz  co  zrobić,  gdy 

poważny  zakon  rycerski  -  joannici,  dziś  zwani  kawalerami  maltańskimi  -  odnotowuje  w 

swych  kronikach,  że  jeden  z  wielkich  mistrzów,  Dieudonné  de  Gozon,  w  młodości  pokonał 

smoka na Rodos i to przeważyło za jego wyborem?! 

Może dlatego tak cenię pewnego historyka, Jerzego Topolskiego. We „Wprowadzeniu 

do historii" pisze o faktycznej niemożliwości odtworzenia, jak wyglądała jakaś epoka, jaki był 

jej rzeczywisty kształt: Przeszłość oczywiście istniała niezależnie od historyków, królowie żyli 

i prowadzili wojny, zaś zbrodnie Hitlera nie były złudzeniem czy wytworem wyobraźni, jednak 

po przeminięciu tego  co  było, to wszystko zdane jest na naszą łaskę.  I dalej: Jeśli nie da się 

opisać  (odzwierciedlić,  zrekonstruować)  wszystkiego,  a  przecież  nie  mamy  prawa,  by  z  góry 

coś z owej przeszłości wyłączyć jako niegodne pamięci czy nieważne, to co nam pozostaje? 

Co pozostaje, chyba najgenialniej pokazał G.G. Kay. W swoich powieściach pisarz ten 

umiejętnie  łączy  historię  z  fantastyką,  choć  w  zależności  od  książki  proporcje  obu  tych 

elementów  bywają  różne.  Zawsze  jednak  są  to  spekulacje  na  marginesach  historycznych 

opowieści. 

Każde z zawartych tu opowiadań - dziejących się na przestrzeni tysiąca lat: od czasów 

pewnego bułgarskiego cara, który przeciwstawił się Bizancjum, po czasy współczesne nam i 

background image

pewnemu szalonemu hotelarzowi ma swoje źródło w jakiejś prawdziwej anegdocie, jak tej z 

wyborem wielkiego mistrza zakonu joannitów. 

Zapraszam zatem do świata, w którym źródłem i materiałem jest historia, a przyprawą 

- fantastyka. 

background image

Co 

można 

zyskać, 

wertując 

sobie 

„Encyklopedię 

kultury 

bizantyńskiej"?  Gdy  palec  przypadkiem  natrafi  na  hasło  Prilep,  z 

krótkiej  notki  o  twierdzy,  będącej  przed  wiekami  świadkiem  dramatu 

wojsk  bułgarskiego  cara  Samuela,  może  się  zrodzić  nawet 

opowiadanie. 

Sama  anegdota  jest  autentyczna:  dwóch  władców,  bitwa, 

wreszcie  ta  straszliwa  armia  ślepców,  która  kilka  dni  po  walkach  w 

górach  niedaleko  Prilepu  wróciła  do  miasta.  I  fakt,  że  Samuel 

naprawdę  padł  jak  rażony  gromem  na  widok  tych  nieszczęśników,  a 

po kilku dniach zmarł. 

Lecz  okrucieństwo  tamtej  sceny  sprzed  tysiąca  lat  po 

doświadczeniach XX wieku już nie robi takiego wrażenia. Zresztą i w 

tamtych  czasach  krwawe  jatki  na  równie  wielką  skalę  zdarzały  się 

niejednokrotnie  -  w  końcu  ładnych  kilka  razy  ze  szczętem  wyrżnięto 

obrońców  jakiegoś  miasta,  jeżeli  nie  chcieli  otworzyć  bram 

oblegającym. Musiało kryć się w tym coś więcej... 

I  kryło  -  pozornie  wojnę  toczyły  ze  sobą  młoda  Bułgaria  i 

grzęznące  powoli  w  mroku  dziejów  Bizancjum,  lecz  w  istocie  był  to 

trwający niemal całe życie konflikt pomiędzy Samuelem a Bazylim II, 

dwiema  niezwykłymi  osobowościami  tej  części  średniowiecznej 

Europy. Bitwa nieopodal Prilepu to tylko efektowne zwieńczenie owej 

rywalizacji. 

Czy dwaj władcy walczyliby tak krwawo i bezpardonowo przez 

cztery dekady, gdyby szło tylko o politykę i interesy? Gdyby nie cienie 

przodków, którym obaj próbowali dorównać? 

background image

Armia ślepców 

Cisza w prywatnej komnacie cara Samuela była tak wielka, tak nieznośna, trwała tak długo, 

ż

e komuś mniej cierpliwemu niż jego doradca Tiabros mogła się wydawać czymś strasznym. 

Mnich  był  jednak  przyzwyczajony  do  tych  chwil,  kiedy  władca  zapadał  w  głęboki  namysł. 

Usiadł obok swego pana przy kominku, na którym płonęły sosnowe drwa, i obserwował go ze 

spokojem. 

Samuel  wciąż  milczał  i  milczał.  Tylko  drobne  mięśnie  grające  na  twarzy  cara 

ś

wiadczyły o targającym nim napięciu. 

Wreszcie rzekł sucho: 

- Odpraw ją. Nie muszę się wciąż uciekać do czarów, żeby rządzić państwem. 

Mnich  powstał  ze  swego  miejsca.  Górował  teraz  nad  władcą  -  i  byłaby  to  niebywała 

wprost obraza, karana gardłem, gdyby obaj nie znali się tak długo, niemal od dziecka. Samuel 

nigdy nie traktował swego doradcy jak innych. 

- Ale ona... - zaczął Tiabros. 

Władca  spojrzał  na  niego  zimnym,  spokojnym  wzrokiem.  Lecz  gdzieś  tam,  na  dnie 

tego spojrzenia, wprawne oko mnicha dostrzegło rozpacz. 

-  I  nikt  nie  może  się  dowiedzieć  o  tej  propozycji,  rozumiesz?  -  kontynuował  Samuel 

tonem, jakim raczej należałoby wydawać rozkazy śmierci niż poufne dyspozycje. 

Doradca  skinął  głową,  zgiął  się  w  niskim  pokłonie.  Żałował  teraz,  że  nie  odmówił 

księciu Dymitrowi, kiedy ów nakłaniał go do podsunięcia tej kobiety carowi. 

- Tak, panie mój - rzekł cicho. - Czym prędzej się jej pozbędę. 

Wieszczka nie potrzebowała słów Tiabrosa. Sama domyśliła się wyniku rozmowy. Siłę swych 

rad  i  przepowiedni  po  równi  czerpała  ze  świata  nadnaturalnego,  jak  też  uważnej  obserwacji 

gestów oraz twarzy ludzi, którzy szukali u niej pomocy. 

background image

- Popełnił błąd - powiedziała, poprawiając czarną, prostą suknię. Spojrzała mnichowi 

prosto  w  oczy,  uśmiechnęła  się  ze  smutkiem,  wreszcie  sięgnęła  po  futrzany  płaszcz,  dar  od 

księcia Dymitra. - Błądzi w ciemnych korytarzach, a potrzebuje choć promyka światła, który 

naprowadzi go na właściwą drogę... 

Tiabros podszedł i chwycił ją za ramię. Ścisnął gniewnie, z całej siły, jak opierającą się 

kozę. 

- Nie ty będziesz światłem naszego cara! Ciesz się, że nie kazał cię zabić. Wracaj do 

swego pana i raduj się pobytem w naszej Ochrydzie, póki możesz. 

Kobieta prychnęła cicho. Po raz ostatni rozejrzała się po komnacie. Nigdy nie była tak 

blisko  władcy.  Nawet  stąd  czuła  jego  rozdzierającą  samotność,  smutek  i  potrzebę  rozwiania 

krążących nad jego głową mgieł. Także obaw o przyszłość. 

- Naprawdę powinien mnie wysłuchać... - podjęła. 

Mnich  z  rozmachem  uderzył  ją  w  twarz.  Zdziwił  się  własnej  reakcji,  może  nawet 

trochę  przestraszył,  uniósł  rękę,  jakby  chciał  coś  zrobić,  może  przeprosić  zaskoczoną 

wieszczkę, ale po chwili wahania tylko wskazał jej drzwi. 

W milczeniu, pocierając dłonią bolący policzek, podążyła ku wyjściu. 

Wracaj sobie do księcia - pomyślał Tiabros z nagłą złością. 

Zostawszy sam, car odsłonił swą prawdziwą twarz. 

Był stary i czuł się stary niby biblijny prorok, którego imię nosił. I jak on, spoglądając 

w przeszłość, mógł rzec: Moją zasługą jest ich zjednoczenie.  Jak Samuel  biblijny zjednoczył 

Izraelitów  przeciw  Filistynom,  tak  ja  zebrałem  plemiona  i  ziemie  przeciw  ciemiężcy,  dałem 

swym ludziom własne państwo. 

Teraz  jednak  to  wszystko  wymykało  mu  się  z  rąk.  A  winien  temu  był  ów  przeklęty 

władca Konstantynopola, Bazyli II. 

Obaj  młodo  wstąpili  na  swe  trony.  Wojnę  toczyli  od  kilku  dekad,  niby  w  imieniu 

państw,  ale  było  w  tym  coś  osobistego,  jakaś  gra  sił  i  charakterów,  mocowanie  się  niby  w 

zapasach. Zacięci wrogowie, którzy nigdy nie spojrzeli sobie w twarz... 

Pośród  osobistych  rzeczy  w  jednej  ze  skrzyń  Samuel  trzymał  medalion  z  obliczem 

Bazylego. Był to portret władcy, który porzucił już hulaszczy i lubieżny tryb życia, z jakiego 

ongiś  słynął.  Portret  mężczyzny  surowego,  podejrzliwego  i  drażliwego.  Skupionego  na 

jednym celu: rozszerzeniu granic Cesarstwa tak bardzo, jak to tylko możliwe za życia jednego 

człowieka. 

background image

Czasem Samuel przeklinał go, jak podczas tej greckiej wyprawy, kiedy został ranny w 

bitwie  z  bizantyńskim  wodzem  Niketasem  Uranosem  na  ziemiach  Peloponezu.  Częściej 

jednak patrzył w oblicze władcy  Bizancjum z triumfem, pytając: No i co, stary głupcze? Co 

teraz powiesz? 

Ich  drogi  po  raz  pierwszy  skrzyżowały  się,  kiedy  młody  basileus  poprowadził  swą 

inauguracyjną  wyprawę  prosto  na  bułgarskie  ziemie  przeciw  młodemu,  ledwie  obdarzonego 

insygniami  władzy  carowi.  Wtedy  najeźdźca  dotarł  aż  do  Serdyki,  sięgnął  serca 

słowiańskiego państwa. Jednak miasta, mimo oblężenia, nie udało mu się zdobyć. I to Samuel 

był wtedy górą, bo we Wrotach Trajana zastawił pułapkę na powracającą bizantyńską armię, 

dokonał  istnej  rzezi.  Do  dziś  na  wspomnienie  tamtego  triumfu  staremu  carowi  lśniły  oczy. 

Och,  ależ  ci  Grecy  uciekali...  Wytoczoną  z  nich  krwią  można  by  wykreślić  szlak  aż  do 

Konstantynopola, ha!, nawet dalej, aż ku Doryleum... 

Była  to  zapłata  za  wcześniejsze  upokorzenie,  kiedy  to  władca  bułgarskiego  państwa, 

Borys  II,  spętany  więzami  niewoli  uświetnił  triumf  Jana  Tzymiskesa  w  stolicy.  Samuel 

zmazał tę hańbę. 

Chciał  jednak  więcej.  Pragnął  być  niby  Symeon,  którego  z  honorami  przyjęto  w 

Konstantynopolu.  Który  z  rąk  tamtejszego  patriarchy  przyjął  koronę  basileusa  Bułgarii,  a 

wreszcie  niemal  został  uznany  za  współcesarza,  co  prawem  sukcesji  otworzyłoby  mu  drogę 

do tronu Bizancjum. 

Niemal.  Dworskie  intrygi  zniweczyły  plany  Symeona.  Młody  Samuel,  połykając 

kolejne ziemie słabego Cesarstwa, zamierzał naprawić ten błąd. 

Teraz  już  gorzko  śmiał  się  z  tych  planów  żądnego  greckiej  krwi  młokosa,  jakim  był 

niegdyś. Być może gdyby trafił na kogoś innego... jakiegoś malowanego paniczyka bojącego 

się doradców, skupionego na czytaniu ksiąg i dworskich zabawach... 

Czemu  los  skrzyżował  jego  drogi  z  tym  człowiekiem,  który  jak  on  nie  znosił  cudzej 

potęgi  u  własnego  boku?  Cesarzem-żołnierzem,  nie  zaś,  jak  to  zwykle  tam  u  nich  bywało, 

cesarzem-erudytą  oderwanym  od  spraw  ziemskich,  błąkającym  się  pośród  oparów 

teologicznych czy prawnych dogmatów. 

Bazyli  na  początku  z  trudem  wytrzymywał  napór  bułgarskich  armii.  Te  docierały 

nawet pod mury Adrianopola. Lecz z czasem przezwyciężył własne słabości, przebudził się w 

nim  prawdziwy  wojownik.  Ostatnich  dziesięć  lat  to  były  triumfy  Bizantyjczyka,  co  ze 

smutkiem  przyznawał  Samuel.  Cesarz  już  zdołał  oderwać  Macedonię  i  Tesalię,  odbierał 

miasto  po  mieście,  twierdzę  za  twierdzą,  a  teraz  zamierzał  wydać  Bułgarom  walną  bitwę 

pośrodku ich ziem. Car nie miał złudzeń: w lecie wszystko się rozstrzygnie. 

background image

Tak...  Wszystko  wymykało  mu  się  z  rąk.  A  co  gorsza,  jego  jedyny  syn,  Gabriel 

Radomir, nie nadawał się na następcę. Brakowało mu charakteru, umiejętności rozmawiania z 

ludźmi,  a  wreszcie  najzwyklejszego  rozumu,  aby  mieć  w  trudnych  sprawach  własne  zdanie. 

Szkoły,  do  których  Samuel  posyłał  syna,  nauczyły  go  ogłady,  lecz  nie  męstwa  ani 

przenikliwości władcy. Car z obawą spoglądał w przyszłość i nie pocieszał go fakt, że Bazyli 

ma podobne problemy ze schedą. 

Obaj  byli  teraz  starzy  i  schorowani.  Jeden  pragnął  zachować  to,  co  z  takim  trudem 

stworzył, drugi pragnął to odebrać, aby ze swej potęgi stworzyć pomnik na wieczność. 

I to Samuel wciąż się cofał w tej grze, tracił siły. Bazyli triumfował. 

Car podszedł do skrzyni, wygrzebał medalion. Otworzył  go i popatrzył z nienawiścią 

na posępne, podobne do wrony oblicze swego wroga. 

- Jak cię pokonać? - mruknął. 

Naraz ogarnęła go fala gorąca, atak niepohamowanej wściekłości. Rzucił medalionem 

o  podłogę.  Podniósł,  rzucił  jeszcze  raz...  i  jeszcze...  Dopiero  wtedy  się  uspokoił.  Kopnął  go 

pod sofę. Tam jest twoje miejsce - pomyślał mściwie. - W proch i kurz, w niepamięć! 

Brzęk zwabił Tiabrosa, który pojawił się z niemym pytaniem na twarzy. 

- Nic się nie dzieje! - uspokoił go Samuel, uśmiechając się gorzko. 

Mnich odpowiedział równie kwaśną miną. 

- Bardzo głośno myślisz, panie. 

Car tylko niecierpliwie machnął ręką. 

- Lepiej mi powiedz, co sądzisz w takiej sprawie: twoim zdaniem, ze złej matki może 

się zrodzić dobry syn? 

Doradca dobrze znał swego pana, bez trudu podchwycił tok jego myśli. 

- Myślisz, panie, o Teofano, jego matce? Może i zaczynała jako prosta kobieta, może i 

była morderczynią, jak wieść niesie... Ale dla swych dzieci chciała dobrze. I on też może dla 

Bizancjum dobry... 

Samuel skrzywił się. Nic jednak nie rzekł, bo w słowach Tiabrosa było  sporo racji,  a 

cenił go za prawdę, nie za głupstwa wypowiadane ze strachu lub umysłowej nędzy. 

-  Jak  do  niego  dotrzeć?  -  spytał  z  rozpaczą.  -  Próbowałem  go  szpiegować,  otruć,  a 

nawet zawiązać tajny sojusz przeciw niemu z serbskimi góralami. I wszystko na nic. A teraz 

nęka nas, wiosną znów spróbuje zaleźć za skórę, wymieść z gniazda, w którym siedzimy... 

Mnich westchnął. 

- Prawdziwy dziedzic Teofano z niego, panie mój. Trzyma władzę i nie puści, gotów 

posunąć  się  do  wszystkiego...  Nie  wiem,  czy  ktokolwiek  ma  na  niego  wpływ...  Przecież 

background image

wiesz, że z nikim niemal się nie spotyka, a decyzje podejmuje sam. Może się boi, a może nie 

ufa... W polu go trzeba będzie pokonać, innej rady nie widzę. 

- To wiem i bez ciebie - rzekł zawiedziony Samuel. Szukałem łatwiejszego sposobu. 

Tiabros zawahał się. 

- Panie, mogę ją przy... 

Uniesiony w niemym ostrzeżeniu palec cara sprawił, że doradca zamilkł w pół słowa. 

Bezradnie  rozglądał  się  po  komnacie.  Była  niemal  pusta.  Wystawniej  wyglądały  pokoje 

choćby  księcia  Dymitra,  a  nawet  -  co  mnich  konstatował  z  pewnym  wstydem  -  jego  własna 

izba. Samuel nie lubił przepychu. To też łączy go z tym ascetycznym starcem rezydującym w 

Konstantynopolu - pomyślał z nagłym zaskoczeniem Tiabros. 

-  Odejdź  -  nadspodziewanie  łagodnie  poprosił  jego  pan.  -  Chcę  się  pomodlić  w 

samotności. 

Rankiem, ledwie wstał, posłaniec od Dymitra przyniósł mu list. Książę prosił o spotkanie w 

cztery oczy. 

Samuelowi również to odpowiadało. Chciał bez świadków porozmawiać o zbliżającej 

się  kampanii.  Wczoraj,  w  środku  ciemnej  nocy  przebudził  się  z  krzykiem,  a  później  wstał  i 

wypił  kilka  łyków  wody.  Nie  mogąc  spać,  przemyślał  sprawę.  Bitwa  w  otwartym  polu  była 

ryzykowna, ale można spróbować zwabić starego lisa w pułapkę. 

Dymitr  wkroczył  do  komnaty  niczym  do  zbrojowni.  Krok  miał  sprężysty,  postawę 

wojowniczą.  Przyklęknął  na  kolano,  chyląc  głowę,  ale  gdy  car  dał  znak,  żeby  porzucili 

ceregiele, w spojrzeniu dowódcy bułgarskich wojsk natychmiast pojawił się twardy błysk. 

- Odprawiłeś ją, panie? - zaczął. 

W  pierwszej  chwili  car  nie  bardzo  wiedział,  o  co  chodzi  księciu,  dopiero  po  chwili 

domyślił się, kogo Dymitr ma na myśli. Westchnął ciężko. 

- Odprawiłem - przytaknął. - Przecież wiesz, że korzystałem z wieszczek nieraz. I nie 

uchroniło nas to od klęsk... 

Książę spochmurniał. 

- Ona jest inna. Sprawdzona. 

Samuel zrobił kilka szybkich kroków po komnacie. Roześmiał się ochryple. 

-  Sprawdzona  jak  ta,  która  kazała  nam  iść  na  Adrianopol,  w  drugą  stronę  świata, 

podczas  kiedy  Bazyli  oblegał  nasz  Widyń?  Miało  to  odciągnąć  Bazylego,  twierdziła 

zapatrzona w żywą wodę. Cesarz na pewno ruszy ratować swe miasto... A tymczasem osiem 

background image

miesięcy oblegał naszą twierdzę, i co nam dało splądrowanie Adrianopola? Od dziesięciu lat 

próbujemy bezskutecznie odzyskać tę warownię. Tyle nas kosztowała porada owej kobiety... 

Przerwał, by po chwili dodać jeszcze: 

-  Tak,  pamiętam,  że  nie  ty  wtedy  dowodziłeś  wojskami.  Ba,  nie  ty  proponowałeś  mi 

tamtą wieszczkę... 

-  Ona  już  parę  razy  przepowiedziała  prawdę  mruknął  zaczepnie  czerwony  na  twarzy 

książę. - Można by jednak z tego skorzystać... Co szkodzi? 

Car  podszedł  do  okna.  Na  dziedzińcu  wymiecionym  ze  śniegu,  którego  w  nocy 

napadało  po  kolana,  jacyś  wyrostkowie  ćwiczyli  się  w  walce  na  drewniane  miecze.  Samuel 

gestem zaprosił Dymitra, wskazał mu dzieciaki. 

- Nam są potrzebne męstwo i rozum - rzekł. - Może szpiedzy. Wszystko rozstrzygnie 

się latem, jak znam życie, za sprawą miecza i łuku. 

Westchnął,  podszedł  do  stolika  przy  jednej  ze  ścian.  Nalał  wina  do  dwóch  srebrnych 

pucharów. Jeden podał księciu, drugi zbliżył do ust i upił łyk trunku. 

-  Dymitrze,  chłopcze,  ty  naprawdę  wierzysz  w  jej  brednie?  -  spytał  wreszcie.  - 

Jesteśmy tu sami, nikt nie słucha, to ci powiem wprost: kiepski byłby z ciebie dowódca, jakby 

zamiast  żołnierzy  musiała  walczyć  za  ciebie  baba!  A  przecież  cenię  cię,  bo  żeś  waleczny  i 

wygrałeś  mi  niejedną  bitwę  bez  pomocy  wróżek  czy  demonów,  samym  tylko  solidnym 

ż

ołnierskim rzemiosłem! 

Książę  jeszcze  mocniej  poczerwieniał  na  twarzy,  zagryzł  wargę  tak  bardzo,  że  zdało 

się - jeszcze chwila i tryśnie krwią. Nic jednak nie odrzekł. 

Tej nocy w komnacie księcia Dymitra świece płonęły długo, a wokół unosił się zapach ziół. 

-  Musi  się  strzec  Radomira  -  jęczała  wieszczka.  Powiedzcie  mu...  kiedy  na  niego 

spojrzy... jego zimny oddech przyniesie carowi śmierć... 

Książę  wzruszył  ramionami.  Nie  było  w  otoczeniu  Samuela  nikogo,  kto  by  się  tak 

zwał,  poza  odesłanym  z  dworu  jego  synem.  Trzeba  będzie  o  tym  pamiętać...  w  stosownej 

chwili. Dymitr uśmiechnął się okrutnie samymi wargami, nie odsłaniając zębów. 

Sięgnął po przyszykowany powróz. 

Być  może  powinien  obawiać  się  skutków  tego,  co  zamierzał  uczynić.  Był  jednak 

jeszcze  niestary,  miał  dopiero  trzydzieści  dwa  lata.  I  łaknął  władzy,  którą  nie  będzie  musiał 

się z nikim dzielić. 

background image

Dwa  dni  później  psy  na  przedmieściach  wygrzebały  ze  śniegu  ciało  wieszczki.  Obok  leżał 

okuty kij podróżny i tobołek z rzeczami. 

Byli  tacy,  co  się  zdziwili,  czemu  kobieta  opuściła  stolicę  i  samotnie  powędrowała 

zimowym szlakiem. 

Znaleźli się jednak i tacy  jak Tiabros, których modlitwa tego dnia była  gorliwsza niż 

zwykle, jakby ich winy były większe. 

II 

To  było  coś  znacznie  gorszego  niż  porażka  z  ręki  Niketasa  Uranosa  na  Peloponezie, 

przypadkowa,  zadana  w  czasie  łupieżczego  rajdu,  na  obcej  ziemi!  To  była  zasadzka 

szczwanego lisa, który pozwolił im wleźć na przełęcze Biełasicy, niby to uciekając... I naraz 

okazało  się,  że  jego  wojska  są  wszędzie,  po  prostu  wszędzie,  zaciskają  pierścień  okrążenia 

wokół armii Samuela! Jakim cudem basileus przeprawił swe oddziały przez rwący, wezbrany 

Strymon?! Jakim cudem, zamiast wpaść w pułapkę, sam zdołał ją zastawić?! 

Gdyby  nie  poświęcenie  Dymitra,  stary  car  już  by  nie  żył,  nie  uszedłby  z  zasadzki. 

Wykpił się ledwie poważną raną uda. Leżał teraz bezsilnie na wozie skaczącym na wertepach 

niby kozica, jęczał, gdy koło trafiało na większą nierówność i wóz podskakiwał, wyrzucając 

w powietrze miękkie koce wraz z Samuelem. 

Ucieczkę prowadził jeden z tutejszych znający te góry jak własną kieszeń. Wysforował 

się  naprzód,  dając  grupce  towarzyszącej  władcy  sposobność  zamienienia  kilku  poufnych 

słów. 

-  Książę  Dymitr  walczy  jak  nigdy  dotąd,  jak  sam  diabeł  wcielony!  -  pocieszył 

markotnego  cara  Tiabros  jadący  konno  obok  wozu.  -  Jeszcze  nie  wszystko  stracone!  Jakoś 

wycofa  się  z  ludźmi.  Bazyli  nie  zdoła  przecież  całej  armii  przerzucić  byle  jakimi 

przeprawami, a mosty pozrywane! 

Samuel pokręcił głową. Był coraz bardziej blady. Z rany wciąż sączyła się krew. 

- To nie wystarczy - stęknął. - Ocali ćwierć armii, jak Bóg da. 

Naraz zakręciło mu się w głowie. Zamknął oczy i zapadł w niespokojną drzemkę. 

Spoglądając  na  rannego  cara,  doradca  zastanawiał  się,  czy  dowiozą  go  żywego  do 

Prilepu oddalonego o trzy dni marszu, więc ze dwa dni ostrej jazdy. 

Zbliżył się do przewodnika i zagadnął go o to. 

- Te góry niejednego zmogły - odparł ten. - I myśma też się cudem wyrwali. Ale skoro 

już, damy radę dotrzeć do miasta, moja w tym głowa. 

background image

Tiabros  wzruszył  ramionami.  Każda  góra,  u  stóp  której  się  przegrywa,  jest  zła  dla 

pokonanego.  I  dobra  dla  zwycięzcy.  Mnich  miał  nadzieję,  że  nigdy,  przenigdy  już  tu  nie 

wróci. 

W  dali  ponad  masywem  wznosił  się  wysoki  szczyt  nakryty  śniegową  czapą, 

gdzieniegdzie tylko odsłaniający granitowe żebra sterczące jak szkielet kościotrupa. 

Mijali  go  z  lewej,  schodząc  do  długiej  doliny,  w  której  leżał  Prilep.  Przewodnik 

uśmiechnął się do własnych myśli. Widząc strach mnicha, nie podzielił się wiedzą, że tutejsi, 

mimo iż dobrze znali straszliwe lawiny schodzące z owej góry, nadali jej miano Radomir 

W tutejszym dialekcie pogadać z Radomirem oznaczało śmierć w górach. 

Samuela  obudziło  słońce.  Zasłony  sprawiły,  że  nie  raziło,  a  tylko  ożywczy,  przesiany  przez 

materię blask docierał do łoża cara, rozgrzewając jego słabe ciało. 

Dłuższą chwilę stary władca leżał bez ruchu, przypominając sobie, kim jest, gdzie jest 

i  co  tu  robi.  Potem  pamięć  podsunęła  pogrom  w  biełasickim  paśmie,  ranę,  paniczną 

ucieczkę...  Skrzywił  się  z  niesmakiem  i  zdecydowanym  ruchem  odrzucił  skórę  nakrywającą 

go po brodę. 

Udo  obwiązane  było  grubym  opatrunkiem,  spod  którego  wyciekała  lecznicza  maść. 

Nie  bolało.  I  nie  wyczuwał  zapachu  gangreny.  Będzie  dobrze  -  pomyślał.  Gdzieś  zza  ściany 

dobiegał  szmer  rozmów,  jednak  Samuel  był  jeszcze  senny  i  słaby,  nie  paliło  mu  się  do 

towarzystwa. 

Po chwili usłyszał skrzyp zawiasów i ktoś przestąpił próg komnaty. Car odwrócił się w 

tamtą stronę, ale opończa zawieszona nad wejściem skrywała postać wchodzącego. 

- Kto? - spytał półgłosem. 

- Ja, panie. - Rozpoznał głos Tiabrosa. Mnich wszedł do środka, starannie zamykając 

za sobą drzwi. Przysiadł na prostym, drewnianym zydlu przy łożu swego władcy, spoglądając 

na niego badawczo. 

- Jak długo leżę? - sarknął Samuel. 

-  Trzy  dni  -  z  wahaniem  odparł  doradca.  -  Rana  dosyć  ciężka,  sporo  krwi  straciłeś, 

panie... 

Car pomilczał chwilę. Trzy dni... a więc jak nic sześć od bitwy. 

- A Dymitr? Co z armią? 

- Nie chcę żadnego pono! - przerwał mu zniecierpliwiony władca. - Na co czekasz? Aż 

tu  umrę?!  Jutro  wstaję  z  łoża,  a  ty  spiesz  sprawdzić,  co  się  dzieje.  Jak  nie  wiesz,  gońców 

pchnij, uczyć cię mam?! Do diabła, czemu wcześniej tego nie zrobiłeś?! 

background image

Tiabros poruszył się niespokojnie. Zydel zatrzeszczał, jakby miał się rozpaść pod jego 

ciężarem,  choć  mnich  był  szczupły,  by  nie  rzec  -  chudy.  Cóż,  meble  tu  takie,  jak  i  miasto: 

biedne  -  pomyślał  Samuel.  -  Nie  to,  co  w  Ochrydzie.  Prilepski  zamek,  gdzie  się  teraz 

znajdowali, w niczym nie przypominał fortecy w stolicy. 

-  Nie  wiem.  Wróciły  jakieś  luźne  grupki,  reszta  pono  pod  wodzą  Dymitra  wciąż  się 

bije... 

Doradca prawie wybiegł z komnaty. 

Zaraz  potem,  jakby  przywołany  przez  Tiabrosa,  wkroczył  do  niej  medyk,  starszy 

brodaty  mężczyzna  o  spojrzeniu  pijawkarza,  który  odruchowo  szuka  u  chorego  miejsca  na 

ciele,  gdzie  mógłby  ulokować  swe  oślizgłe  stworzenia.  Obejrzał  ranę,  pokiwał  głową, 

wreszcie orzekł, że za tydzień Samuel będzie mógł wstawać. 

Później  służba  przyniosła  posiłek.  Car  wypił  trochę  rosołu,  poskubał  pieczystego, 

wmusił w siebie jabłko, wreszcie gniewnym ruchem ręki odprawił całą tę hałastrę. 

- Precz! Muszę pomyśleć! 

Poczuł się na siłach, aby podumać nad kolejnym ruchem. Bazyli wygrał bitwę. Ale czy 

wygrał wojnę - oto pytanie! Nie potrafił się jednak skupić. Ciągle wracało do niego to samo 

pytanie, które niby robak drążyło jego umysł od lat. 

Przecież nie jestem tak okrutny jak Krum, nie pijam z czaszki żadnego bizantyjskiego 

cesarza  -  pomyślał  z  rozpaczą  Samuel,  bezsilnie  mnąc  pościel.  -  Chcę  tylko  dobra  swego 

państwa. Chcę, żeby trwało. Boże mój, czy to naprawdę zbyt wiele? 

Gdzieś  tam  Bazyli  zapewne  triumfował.  A  w  sercu  cara  nienawiść  mieszała  się  z 

goryczą. 

On  byłby  gotów  zmienić  swe  obyczaje.  Skorzystałby  z  mojego  czerepu  zamiast  ze 

stołowego  srebra,  gdyby  zaszła  taka  potrzeba  -  ciągnął  swe  ponure  rozważania  władca 

Bułgarów.  -  Przecież  już  zmienił  zwyczaje  wojenne.  Zamiast  rozpoczynać  kampanię  w  pełni 

wiosny  i  powracać  na  swe  ziemie  w  końcu  lata,  jak  przystało  cesarzowi,  ten  wściekły  wilk 

gotów zimować tutaj, walczyć, póki nie osiągnie  celu! I chwytał się każdego sposobu, nawet 

podłej  zdrady.  Dracz  nie  padł,  mury  nie  zostały  wzięte  siłą.  Bizantyńczyk  przekupił  ludzi, 

miasto bez choćby dnia walki przeszło na jego stronę. Czy teraz taki los czeka Prilep? Ja tu 

leżę,  czekając  na  Dymitra,  a  może  już  kupczą  mną  jak  kurą  na  targu?  Może  gwarancje  dla 

miasta  są  warte  dla  Bazylego  widoku  starego  cara  prowadzonego  na  postronku  niby  rzeźne 

cielę? 

Wreszcie,  nie  wymyśliwszy  niczego  poza  kolejną  próbą  skrytobójczego  zgładzenia 

basileusa, usnął. 

background image

Kiedy znów się obudził, dzień zmierzał ku końcowi. Słońce zniknęło już z okna. 

Uderzyła go cisza. 

I  to  właśnie  ona  naprawdę  zaniepokoiła  władcę.  Życie  w  zamku  nigdy  nie  cichnie,  a 

teraz było tak, jakby przez Prilep przeszła zaraza i tylko starego cara Bóg oszczędził. 

- Tiabros! - krzyknął. 

Głucho... Gdy tylko umilkł jego głos, w komnacie zaległo przykre milczenie. Władca 

nie słyszał nawet żadnego szczura czy myszy, jakby żywina też się poukrywała w dziurach. 

Dopiero  po  dłuższej  chwili  niepewnie  skrzypnęły  drzwi.  Samuel  uniósł  się  ciężko  na 

łokciu. Jęknął, bo udo natychmiast ogarnął płomień bólu. 

-  Leż,  panie  -  poprosił  mnich,  podchodząc.  -  Nic...  nic  się  nie  dzieje,  naprawdę  - 

zapewnił.  Ale  jego  mina  świadczyła  o  czymś  wręcz  przeciwnym.  Nie  umiał  łgać.  Może 

dlatego car zaufał mu kiedyś i nigdy się na nim nie zawiódł. 

-  Nie  kłam!  -  stęknął  teraz  boleśnie,  próbując  podnieść  się  z  łoża.  -  Klęska?  Miasto 

wzięte?  Pomór?  No  mów,  przebrzydły  klecho,  mów,  nie  oszczędzaj mi prawdy!  -  Jego  ręka 

mocno zacisnęła się na ramieniu Tiabrosa. 

Doradca  w  milczeniu  pomógł  Samuelowi  stanąć  na  nogi,  widząc,  że  nie  zdoła 

utrzymać  go  w  łożu  niby  chorego  dziecięcia.  Chwiejąc  się  lekko  na  nogach,  sycząc  z  bólu, 

jakim  promieniowała  rana  na  udzie,  stary  władca  zrobił  kilka  kroków,  sięgnął  po  leżący  na 

niskiej ławie pod ścianą płaszcz z rysich skór. 

- Mów, co się dzieje! - podniósł głos. - Natychmiast! 

Tiabros westchnął ciężko i rzekł wreszcie, z trudem przeciskając słowa przez gardło: 

- Nasza armia wraca... pobita... 

Na  Samuelu  nie  zrobiło  to  wielkiego  wrażenia.  Uciekając  z  biełasickich  przełęczy, 

zdawał  sobie  sprawę,  że  bitwa  przegrana.  Skoro  część  armii  wraca,  trzeba  czym  prędzej 

organizować obronę, bo za uciekinierami może już ciągnie Bazyli ze swym wojskiem. 

-  Wyjdźmy...  Trzeba  im  pokazać,  że  car  żyje...  Natchnąć  nową  nadzieją...  -  rzekł 

ciężko władca. 

Tiabros  próbował  coś  powiedzieć,  ale  Samuel  nie  dał  mu  dojść  do  słowa.  Pierwszy 

wyszedł z komnaty. 

Doradca  ze  swym  panem  wyplątali  się  z  zamkowych  korytarzy  i  doszli  do  bramy,  którą  - 

według  słów  gońca  -  miały  nadejść  resztki  carskiej  armii.  Tam  zdążył  się  już  zebrać  spory 

tłum  ciekawskich.  Wierzeje  były  otwarte,  krata  podniesiona.  Do  środka  wkraczała  właśnie 

background image

pierwsza grupa ludzi, a droga prowadząca do warowni była czarna od głów postępujących za 

nimi towarzyszy. 

Szli  jeden  za  drugim,  niepewnie  wystawiając  przed  siebie  ręce  jak  ślepcy.  Car  z 

początku  nie  rozumiał  dlaczego,  ale  tylko  z  początku...  Niemal  wszyscy 

BYLI 

ś

lepcami.  Im 

więcej  wkraczało  ich  na  wielki  plac  zaraz  za  bramą,  tym  straszniej  to  wyglądało.  Tylko 

gdzieniegdzie któryś z żołnierzy błyskał jedynym ocalałym okiem i prowadził innych dalej w 

głąb twierdzy, tak jak wcześniej prowadził ich do Prilepu. 

W  świetle  zmierzchu  ta  karawana  ociemniałych  oraz  ich  jednookich  przewodników 

wyglądała  gorzej  niż  senny  koszmar.  W  majaku  pojawia  się  zwykle  kilka,  kilkanaście 

mrocznych postaci i groźny opar strachu. A tu... przed oczyma Samuela szła wielotysięczna, 

niemająca końca armia ślepców. Stary car nie mógł się przebudzić i otrząsnąć z narastającej w 

nim grozy. To działo się naprawdę. 

Wszyscy  milczeli.  Tłum  wojaków  wlewał  się  powoli  w  bramy  miasta,  powłócząc 

nogami, z wyciszonym, zrezygnowanym jękiem. Stało się jasne, że Bazyli odesłał wszystkich 

pochwyconych na przełęczy Biełasicy, wcześniej trwale ich okaleczywszy. 

Samuel  do  bólu  zaciskał  zęby.  Posłał  tę  armię  na  ryzyko  wojenne,  sam  też  się  przed 

nim nie uchylił, rwąca rana w udzie świadczyła o tym najdobitniej. Gdyby ci ludzie po prostu 

zginęli,  jak  to  zwykle  ma  miejsce  cóż,  zniósłby  to  tak,  jak  władcy  znosili  to  od  początku 

ś

wiata i jak będą to znosić zawsze. 

Lecz  człowiek,  którego  tak  nienawidził,  odesłał  mu  ich  niby  żywych,  a  jednak 

niezdatnych do niczego, jakby z listem w duchu: No i co, stary głupcze? Co teraz powiesz? 

A  poza  tym  -  myślał  z  rozpaczą,  gniewem  i  bezsilną  wściekłością  car  -  teraz  trzeba 

będzie  zaopiekować  się  tymi  ludźmi.  Tyloma  tysiącami  ludzi!  Jakie  to  koszty!  Już  by  lepiej 

było  im  zginąć  w  jakimś  wąwozie!  Co  gorsza,  przecież  w  kręgu  swej  rodziny  czy  wsi  będą 

obniżać  morale.  Także  morale  obecnych  żołnierzy,  bo  który  z  nich  chciałby  zostać  tak 

okrutnie potraktowany, zamiast zginąć z honorem, jeśli już trzeba? 

I  wtedy  w  stronę  Samuela  skręciło  dwóch  ludzi.  Jednym  był  jednooki  przewodnik. 

Drugim... całkiem ślepy Dymitr. 

Wspierający  się  na  Tiabrosie  władca  zrobił  kilka  kroków  w  kierunku  księcia. 

Współorganizatora wyprawy. A teraz ofiary tej wojny. 

Kilka niezwykle ciężkich kroków. Jakby pokonywał wściekły nurt rzeki. 

Przewodnik szepnął coś Dymitrowi, a gdy car i jego doradca byli już na wyciągnięcie 

ręki,  zgiął  się  w  kornym  pokłonie.  Mnich  pomyślał,  że  zaraz  oszaleje,  zacznie  krzyczeć. 

background image

Zaczął  bezgłośnie  modlić  się  do  Boga  -  nie,  wcale  nie  o  cud  dla  tych  nieszczęśników,  żeby 

mogli wrócić do zdrowia. Prosił o łaskę szybkiego zapomnienia tej przerażającej sceny. 

Dymitr  stał  sztywno  jakby  z  obawy,  że  kiedy  zrobi  jakiś  ruch,  przewróci  się  i 

ośmieszy. Krwawe oczodoły spoglądały na Samuela, który w milczeniu czekał. Czas zdawał 

się zastygnąć - przynajmniej dla tych kilku osób. 

Książę  próbował  coś  powiedzieć.  Poruszył  bezgłośnie  ustami  raz  i  drugi...  wreszcie 

zamiast  słów  wydobył  się  z  nich  cichy,  prawie  niesłyszalny  szloch.  Opuścił  głowę  i  zrobił 

dwa  niepewne  kroki  w  bok.  Jego  przewodnik  poderwał  się  z  kolan,  podtrzymał  swego 

wodza... 

Władca także nie był w  stanie wyrzec ani słowa. Dyszał tylko ciężko, coraz głośniej. 

Na czoło wystąpiły mu grube żyły. 

Naraz  krzyknął  niezrozumiale,  ochryple,  bardziej  gniewnie  niż  z  bólu  -  i  bez  czucia 

padł na śnieg. 

Tiabros czuwał przy łożu umierającego dzień i noc. Odchodził tylko na mszę do cerkwi. Raz 

poszedł  też  do  Dymitra,  który  zamknięty  w  swej  komnacie  z  nikim  nie  chciał  rozmawiać. 

Doradcę  cara  jednak  wpuścił.  I,  może  powodowany  okrucieństwem  i  złośliwością  ponurymi 

cieniami  rozpaczy  -  a  może  chęcią  powierzenia  komuś  swego  straszliwego  sekretu,  wyznał, 

co  kiedyś  uczynił  i  za  co  do  końca  swego  nędznego  życia  będzie  pokutować.  Po  tym 

spotkaniu mnich wyszedł wstrząśnięty. Odtąd jego modlitwy były pełne łez. 

Któregoś  dnia  wieczorem  po  mszy  zaczepiła  go  jakaś  babina  zakutana  w  szmaty, 

odstręczająca, śmierdząca biedną starością. Chciał ją odpędzić, by szybciej wrócić do swego 

władcy, ale ona uczepiła się szaty mnicha jak rzep. Przystanął w końcu, pojmując, że prędzej 

się jej pozbędzie, wysłuchawszy, co ma do powiedzenia. 

Dyszała chwilę zmęczona walką z Tiabrosem, wreszcie spod sukni wyjęła zawiniątko. 

Ze środka błysnęło kolorowe szkło. 

-  Straciłam  na  tej  przełęczy  syna  -  wychrypiała.  Ale  nasz  car  dobry  był,  nie  ma  we 

mnie  gniewu...  Niech  tu  weźmie  tę  żywą  wodę  z  cudownego  źródła,  namaści  mu  skronie.  - 

Wetknęła  mnichowi  buteleczkę  w  dłoń,  zacisnęła  troskliwie  jego  palce,  żeby  nie  upuścił.  - 

Pomagało na straszne choroby, niech spróbuje, nie zaszkodzi... - zamilkła, bo cóż prosta baba 

może więcej zrobić, jak dać to, co chowała najcenniejszego. Trzymała dla syna, ale temu już 

co innego przecież pisane... 

background image

Patrząc  na  tę  starą,  pomarszczoną  kobietę  o  oczach  ongiś  niebieskich,  teraz 

wypłowiałych  jak  niebo  w  bezchmurny  letni  dzień,  doradca  przypomniał  sobie  naraz  twarz 

tamtej wieszczki w Ochrydzie. I jej słowa. 

Teraz dopiero pojął, że brzmiały jak prośba... 

Tymczasem w mieście zaczęły naraz bić dzwony. 

Mógł  nadciągać  Bazyli  ze  swymi  wojskami.  Albo  gdzieś  wybuchł  pożar,  chociaż 

doradca nigdzie nie dostrzegał warkoczy dymu. 

Nie potrafił jednak kłamać, nawet sam sobie. Wiedział dobrze, co naprawdę zwiastuje 

to bicie dzwonów: car umarł. 

Ukrył twarz w dłoniach. Szklane naczyńko wypadło mu z ręki. 

Zabłysło światłem gasnącego dnia, nim utonęło w śniegu. 

Dwa tygodnie po pogrzebie Samuela mnich Tiabros postanowił wyruszyć w ustronne miejsce, 

poszukać sobie jakiejś pieczary w górach, tam pościć, medytować, a wreszcie umrzeć. 

Zrazu  próbowano  go  zatrzymać,  tłumaczyć,  że  zły  los  się  odwróci,  a  wojnę  z 

Cesarstwem  wciąż  można  wygrać.  Radomir,  nowy  car,  chciał  go  nawet  więzić,  trzymać  w 

zamkniętej  komnacie,  póki  nie  wyjdzie  z  najgłębszej  rozpaczy.  Następcą  Samuela 

powodowało nie tyle współczucie, co świadomość, że stary mnich był doradcą ojca, więc ma 

wiedzę, jakiej Radomir długo nie posiądzie. 

Tiabros  jednak  uparcie  wszystkim  tłumaczył  to  samo:  że  nie  chce  oglądać  upadku 

swego państwa. Nie wyjaśniał, że miał w swym ręku nić lepszego losu wszystkich Bułgarów i 

pozwolił  jej  się  wymknąć  z  bezwładnych  palców.  We  własnych  oczach  ponosił  winę. 

Powinien był bardziej nalegać. Zrozumiał to wreszcie, choć zbyt późno. 

W końcu uznano, że bezpowrotnie oszalał z rozpaczy, a jego słowa sieją tylko ferment 

pośród ludzi. Pozwolono mu więc wyjechać. Pobłogosławił mieszkańców Prilepu i ruszył  w 

swą ostatnią drogę. 

Kto  wie,  może  sam  Bóg  miłosierny  wysłuchał  jego  próśb  o  łaskę  szybkiego 

zapomnienia, bo Tiabros nie dotarł daleko. Zaraz w drodze dopadły go wilki i rozszarpały na 

ć

wierci, pożywiły się, a część kości rozwłóczyły nie opodal. 

Twarz jednak pozostawiły nietkniętą. I ci, co znaleźli mnicha, zdziwili się, bo zamiast 

grymasu przerażenia na obliczu starego ujrzeli... ulgę. 

background image

Mało  kto  pamięta,  że  rekonkwista,  czyli  trwające  kilka  wieków 

mozolne odbijanie z rąk arabskich Półwyspu Iberyjskiego, zakończyła 

się upadkiem Grenady dopiero 2 stycznia 1492 roku - tego samego, w 

którym Krzysztof Kolumb dopłynął na Antyle, odkrywając przed nami 

Amerykę. 

Tak  więc  przez  kilkaset  lat  w  tej  samej  Kastylii,  która  później 

miała  się  stać  morską  potęgą  władającą  wieloma  krainami  na  trzech 

kontynentach,  istniała  linia  frontu  i  -  rzecz  jasna  -  szeroki  pas  ziemi 

niczyjej.  Nie  władali  nim  ani  Arabowie,  ani  Kastylijczycy,  tylko  ten, 

kto  aktualnie  trzymał  tam  swoją  armię  -  i  trzymał  w  garści  ten 

skrawek gruntu, w który mógł wbić miecz. 

A  kiedy  nikt  nie  prowadził  tamtędy  zbrojnych,  ziemią  niczyją 

władały  demony.  Rodrigo  de  Ayala,  bohater  tej  opowieści,  miał 

nieszczęście je spotkać. 

background image

Jaszczurczy pierścień  

Dziczyzna, którą podano na stół, była stara i łykowata, słabo przyprawiona i mdła. Wino zaś 

podłe - niewiele mu brakło do skwaśnienia na ocet. 

Towarzyszom  Rodriga  de  Ayali,  częściej  obcującym  ze  stadami  baranów  niż 

bywającym  na  porządnych  dworach,  zdawało  się  to  nie  przeszkadzać.  Napychali  sobie 

brzuchy,  zachłannie  popijając  trunkiem,  jakby  pochodził  z  piwnic  samego  kastylijskiego 

dworu.  On  sam  jednak,  wodząc  ponurym  spojrzeniem  po  wielkiej  zadymionej  izbie  pełnej 

ludzi, minę miał równie kwaśną jak wino w jego kubku obok drewnianego talerza. 

Niczego  lepszego  nie  mógł  się  jednak  spodziewać.  Diego  de  Hebredia,  z  marsową 

miną  zasiadający  na  honorowym  miejscu  przy  długim,  zagiętym  w  podkowę  stole,  musiał 

mieć już dosyć darmozjada w swoim majątku. 

Gościna, jakiej udzielił Ayali oraz jego giermkowi, w mniemaniu Hebredii miała trwać 

miesiąc  czy  dwa.  Dosyć,  aby  zapolować  parę  razy  na  dziką  zwierzynę  pośród  wzgórz  czy 

posłuchać bardów, których nie odstraszała bliskość arabskiego miecza, za to przyciągał brzęk 

złotej  monety.  Pomiędzy  rozrywkami  uczciwie  zaś  zająć  się  kłopotem,  z  którym  Ayala  tu 

przybył.  Tymczasem  wyglądało,  że  gospodarz  będzie  musiał  nieproszonych  gości  zamorzyć 

głodem albo wtrącić do ciemnicy, bo dobrowolnie jego posiadłości nie opuszczą. 

Nagle ktoś gwałtownie wkroczył w ponure rozmyślania Rodriga, podbijając mu kubek 

z winem. Ciecz chlusnęła na kaftan i stół. 

-  Niezdara!  -  zaskrzeczał  Remolino,  łysy  i  pokraczny,  nieforemny  karzeł.  -  Panie,  a 

twierdziłeś, że to ze mnie jest pokraka! 

Niziołek  od  dawna  mierził  rycerza.  Niemal  od  pierwszego  ich  spotkania,  kiedy  to 

dowiedziawszy  się  o  problemach  Ayali,  zaoferował  siebie  i  swój  miecz,  po  czym  dobył... 

drewnianej  zabawki!  Palcat  do  ćwiczeń  szermierki  dla  młodych  paziów  byłby  przy  niej 

groźną bronią, bo zdolną choć guza nabić. Rodrigo bał się jednak zwrócić uwagę pokurczowi 

czy zareagować ostrzej, bo Hebredia bardzo lubił swego karła. Choć więc rycerz z rozkoszą 

background image

darłby  pasy  z  tego  nędznego  ciała,  w  przerwach  polewając  olejem  i  obracając  na  rożnie, 

skrzywił usta w niechętnym uśmiechu, a ręce zajął strzepywaniem kropel wina z ubrania. 

Na  twarz  Diega  nie  wypłynął  jednak  choćby  cienki  grymas  rozbawienia.  Niechętnie 

skubał  mięso  na  swoim  talerzu.  Widać  było,  że  wciąż  głowę  zaprzątają  mu  słowa,  jakie 

wcześniej na ucho usłyszał od zarządcy majątku. 

Wkrótce,  gdy  karzeł  poszedł  dręczyć  innych  domowników,  jedna  z  córek  barona 

Hebredii szepnęła Rodrigowi, żeby rankiem, jeszcze przed śniadaniem, stawił się u jej ojca. 

- Trzeźwy - zaznaczyła, spojrzeniem wskazując kolejny dzban wina, w którym młody 

Ayala zamierzał utopić swoje rozgoryczenie. 

Hebredia był wściekły, a nieprzespana noc tylko pogłębiła ten nastrój. Już wiedział, że zbiory 

będą  złe,  a  cena  wełny,  jeżeli  wierzyć  Alavesowi,  też  spadnie,  zamiast  iść  w  górę. 

Tymczasem diuka de Alcantara, teraz pilnującego swoich spraw na kastylijskim dworze, nic 

to  nie  obchodziło.  Będzie  wściekły,  a  jego  złość  spłynie  niżej,  dosięgając  wszystkich.  I 

wygodne życie w tej dolinie skończy się jak spokojna sjesta przerwana krzykiem: Gore! 

- Nie potrafiłeś sprawy załatwić w rok, nie załatwisz nigdy - stwierdził sucho. - Jedź z 

Maurami  walczyć,  na  nich  dorobić  się  dobytku  i  ziem.  Majątku  nie  odzyskasz,  ale  może 

chociaż szacunek? 

Rodrigo  z  trudem  przełknął  ślinę.  Hebredia  poruszył  bolesną  zadrę  tkwiącą  w  sercu 

rycerza.  Bo  przecież  wiódł  ten  parszywy  żywot  kątem  u  bogatego  znajomego  nie  z  własnej 

woli. Jego honor został zepchnięty głęboko w cień, ale wciąż gdzieś tam tkwił. 

Smutna  prawda  była  taka,  że  razem  ze  swym  giermkiem  byli  wygnańcami,  odkąd  na 

rodowych  włościach  Ayalów  zasiadł  Luis  de  Coronado.  Nikczemnik  ów  pod  pozorem 

odebrania kościanego długu rok temu napadł na dom Rodriga, zabił mu ojca i brata, a młody 

rycerz musiał uciekać. 

Co działo się w rodzinnym majątku pod rządami Coronada, Ayali doniesiono później. 

Kto  rzekł  choć  słowo  przeciw  najeźdźcy,  ten  ginął  od  miecza.  Takich  jednak,  którzy  od 

smaku  hańby  woleli  poznać  smak  stali,  nie  było  wielu.  Reszta  ukorzyła  się  szybko.  A 

chłopom z trzech wiosek należących do rodziny było wszystko jedno, kto ich gnębi, póki nie 

cisnął zanadto. 

Rodrigo  usiłował  interweniować  u  swojego  seniora,  lecz  ten  tylko  wzruszył 

ramionami. 

- Nie moja sprawa - burknął, odprawiając rycerza. 

background image

Choć pewnie szło mu o to, że wasale nie palili się do udziału w wyprawach na Maura 

siedzącego  w  Grenadzie,  zaś  Coronado  w  młodości  rzeczywiście  parę  razy  uczestniczył  w 

walkach z niewiernymi. Pewno wciąż można było na niego liczyć... 

Takim  sposobem  Rodrigo  znalazł  się  w  matni.  Bo  golcowi  nikt  nie  chciał  pożyczyć 

pieniędzy na wojenkę, w której może by odbił zamek i spłacił długi, a może i poległ, czyniąc 

pożyczkę bezpowrotnie straconą. I choć wieści o Coronadzie dochodziły takie, że z sąsiadami 

się wciąż kłóci, to końca wygnania nie było widać. 

-  Zginę  -  smutno  stwierdził  rycerz,  spoglądając  na  barona.  -  Zginę,  a  nie  dopełnię 

zemsty. 

Hebredia  podniósł  na  niego  oczy  pełne  gniewu.  Miał  dosyć  własnych  kłopotów. 

Nikomu  nie  opowiadał  o  finansach,  więc  tylko  on  i zarządca  wiedzieli,  jak  jest  zadłużony  u 

Alcantary.  Siedział  u  niego  w  kieszeni  jak  mały  szczur,  którego  diuk  może  jednym  palcem 

zgnieść, nie natrudziwszy się mocno. 

-  Chcesz,  to  jeszcze  dwie  niedziele  zostań  u  mnie,  ale  potem  szukaj  sobie  innej 

gościny... 

Nagle złagodniał. Lubił de Ayalę, choć uważał, że jego ojciec, stary hazardzista, sam 

prosił się o kłopoty, a syn kozia dupa, skoro tego nie zauważył w porę. 

- Rozumiesz, idzie w te progi bieda. Jesienią może nie będę miał czym ludzi nakarmić 

albo mnie Alcantara wysiuda, jak zobaczy, że trzeba pieniędzy dołożyć, zamiast ująć na jego 

wydatki. A jak wpadną Maury albo zbóje, to już na pewno obaj się spotkamy na wygnaniu... 

Rodrigo pojednawczo pokiwał głową. Dwa tygodnie to lepiej niż żegnaj o świtaniu. 

- Coś wymyślę - rzekł na odchodnym. 

W swojej izbie zaprzestał gładkich słów. Miał ochotę kogoś solidnie sprać, choćby Joaquima. 

Poprzestał  jednak  na  spiorunowaniu  wzrokiem  giermka,  który  pochłaniał  śniadanie,  nie 

czekając na powrót swego pana. 

Po prawdzie Ayala nie był głodny. Dwie niedziele pomyślał w zadumie. - Cóż można 

zrobić w dwa tygodnie? 

Powiedział Joaquimowi, że tyle mają czasu. 

- A potem to sam nie wiem - przyznał. - Bo co ja mogę, skoro nikt nie chce pomóc? 

-  Możesz  próbować  go  zabić,  panie  -  przypomniał  trzeźwo  giermek.  -  Nie  mamy 

pieniędzy na skrytobójców, ale przecież można by się zaczaić samemu i... 

background image

- Patrząc na chłopaka, którego na tej przymusowej tułaczce polubił i zaczął traktować 

jak młodszego brata, Rodrigo skinął głową. Owszem, szalony najazd przyszedł mu do głowy. 

Pewnie by zginął, ale... 

Wcześniej postanowił jednak wyczerpać wszystkie inne możliwości. 

O ile takie przyjdą mu do głowy. 

Skóra na karku karła przypominała jeden wielki brązowy liszaj albo arabski tatuaż. Remolino 

drapał się w nią zaciekle, nic sobie nie robiąc z obecności rycerza przy studni. 

- Mogę pomóc - chrypnął nagle. 

Rodrigo,  przekonany,  że  piekielny  pokurcz  znów  chce  się  z  niego  naigrawać, 

postanowił odejść bez słowa. Wtedy karzeł dokończył: 

- Wiem, jak pozbyć się tego twojego Coronada. 

To  było  dziwne.  Jak  pojął  Ayala,  poufna  rozmowa  z  panem  domu  dla  Remolina  nie 

stanowiła tajemnicy. Powinien powziąć podejrzenia. Jednak w tej chwili był gotów skorzystać 

nawet z pomocy diabła, gdyby ten się zaoferował. 

Spojrzał  pytająco  na  pokurcza.  Ten  uśmiechnął  się  z  triumfem,  później  zaś  wyjaśnił, 

co ma na myśli. 

- Kobieta? - zdziwił się rycerz. 

Karzeł skinął głową. Jego nieforemne wargi rozciągnęły się w okrutnym uśmiechu. 

- Wiedźma, panie. Uwierz, to znacznie gorzej niż kobieta. 

II 

Remolino zadziwiająco precyzyjnie określił miejsce, gdzie mieszkała wiedźma. 

Był  to  południowy  stok  jednego  z  grupy  wzgórz  odległych  o  dobrą  godzinę  jazdy 

konno. 

Eleonora,  jak  nazwał  wiedźmę  karzeł  Hebredii,  mieszkała  w  małym  kamiennym 

domku  sprawiającym  wrażenie,  jakby  się  miał  rozpaść  przy  lada  dotyku.  Ściany,  ongiś 

zapewne  nieskalanie  białe,  ostro  kontrastujące  z  jodłowym  lasem  otaczającym  domostwo, 

teraz  poszarzały,  a  budowla  wtopiła  się  w  wolne  od  trawy  i  zieleni,  wysypane  drobnymi 

kamykami  podłoże.  Stała  się  częścią  wzgórza,  bardziej  podobną  do  wystającej  skały  niż 

ludzkiego domostwa. 

Być  może  wiedźma  usłyszała  jeźdźca,  bo  wyszła  przed  chatę.  W  czarnej sukni  na  tle 

swego  domu  wyglądała  niczym  kruk  na  kamiennej  podmurówce  szubienicy.  Gdy  podjechał, 

background image

mógł  się  jej  przyjrzeć  bliżej.  Nie  była  już  młoda,  bo  jej  twarz  poznaczyły  piętna  czasu  i 

ż

yciowych doświadczeń, a ze spojrzenia dało się wyczytać przeżycia wielu trudnych lat. 

Lecz  Remolino,  który  nazwał  ją  staruchą,  nie  miał  racji.  W  postawie  wiedźmy  wciąż 

widać  było  kobiecą  elastyczność  i  zdecydowanie,  z  oczu  biła  energia.  Zdawała  się  pożerać 

przybysza wzrokiem. 

Spoglądając  na  nią,  Ayala  nagle  przestał  się  bać.  Albo  też  żądza  zemsty  wzięła  górę 

nad lękiem. 

- Zbłądziłeś, wędrowcze? - spytała. Głos miała zadziwiająco miękki. 

Rycerz zawahał się, odwrócił za siebie, jakby sprawdzając, czy ktoś nie nadjeżdża. 

- Remolino mnie przysyła - odparł wreszcie i zsunął się z siodła. - Potrzebuję pomocy, 

a ty podobno umiesz doradzić, jak wybrnąć z biedy... - urwał. 

Popatrzyła  na  niego,  a  w  jej  ciemnych  oczach  mignęły  iskry.  Zaczekała,  aż  uwiązał 

konia do jednego z palików przy domu, i wtedy gestem zaprosiła go do wnętrza chaty. 

Tu, wprowadziwszy  gościa do największej izby,  wskazała mu zydel przy  stole. Sama 

usiadła  naprzeciwko.  Na  rozdzielającym  ich  blacie  leżały  pęki  ziół  oraz  cienko  wyprawiony 

pergamin i kałamarz. 

To właśnie zdumiało Rodriga najbardziej. Gdy karzeł użył słowa wiedźma, rycerz już 

wiedział,  czego  się  spodziewać.  Był  gotów  na  jakieś  czary,  okadzanie  ziołami,  zaklęcia 

wypowiadane nad ogniskiem... 

Jednak  ludzi  umiejących  pisać  Ayala  obawiał  się  najbardziej.  Dobrze  pamiętał 

opowieści diuka de Alcantara, który zawitał do nich podczas objazdu swych włości. Mówił o 

ludziach, co składali jakiś bazgroł na pergaminie mającym zapewnić im dodatkowy dochód w 

zamian  za  codzienną  modlitwę  w  intencji  takiego  to  a  takiego,  a  potem  dowiadywali  się,  że 

właśnie  przystali  na  niewolnictwo  na  galerach...  Rycerz  pomyślał,  że  na  wszelki  wypadek 

będzie  ostrożny,  niczego  też  nie  weźmie  do  ust.  Karłowi  i  jego  pomocnikom  nie  należało 

ufać. 

Kiedy  więc  wiedźma  zaproponowała  mu  wodę,  odmówił  zdecydowanym  ruchem 

głowy. 

Na  jej  twarzy  pojawił  się  wyraz  zdziwienia,  ale  nic  nie  rzekła,  wzruszyła  tylko 

ramionami.  Położyła  dłonie  na  stole.  Palce  miała  szczupłe,  a  śniadą  skórę  na  nich  wciąż 

gładką. Ciemnym, pochłaniającym spojrzeniem wodziła po jego twarzy, wreszcie zapytała: 

- To co cię tu sprowadziło? 

Zacinając  się  lekko  i  z  niepokojem  popatrując  w  jej  oczy,  opowiedział  Eleonorze  o 

napaści na swój dom, śmierci ojca, o bólu i poniewierce. A wreszcie sam z siebie, dziwiąc się 

background image

własnej  desperacji  -  o  chęci  zemsty  mocniejszej  niż  honor.  Bo  przecież  mógłby  wyruszyć 

gdzieś daleko i zapomnieć o wszystkim, ale krew nie woda, o pomstę woła... 

-  Zatem  oczekujesz  krwi  za  krew  -  podsumowała  wiedźma,  gdy  umilkł.  -  Ale  to 

najdrożej kosztuje, rycerzu. Masz czym zapłacić? 

Rodrigo  zdołał  ocalić  z  tamtej  napaści  nie  tylko  Joaquima.  Miał  jeszcze  cenny 

pierścień  z  rubinem.  Wykonana  ze  złota  jaszczurka  oplatała  łapkami  skałę,  którą  był  spory 

szlachetny  kamień.  Akurat  włożył  go  do  sakiewki,  chcąc  zawieźć  klejnot  do  złotnika,  żeby 

ten  dokleił  odłamaną  tylną  nóżkę,  kiedy  de  Coronado  ze  swymi  ludźmi  wpadł  do  ich 

posiadłości.  Ot,  zrządzenie  losu,  równie  dobrze  mógł  właśnie  podbierać  kwokom  jaja  w 

kurniku. 

Ukrywał ten pierścień przed wszystkimi, nawet giermek nic o nim nie wiedział. Teraz 

wyjął go z zawiniątka. 

Wiedźma oglądała klejnot długo, wreszcie z aprobatą skinęła głową. 

-  Wezmę  ten  pierścień  i  spróbuję  ci  pomóc  -  zaczęła.  -  Postąpisz  zgodnie  z  moimi 

wskazówkami.  Jeżeli  po  czterech  tygodniach  od  dziś  zemsty  nie  uda  się  wymierzyć,  cacko 

wróci do ciebie. 

Przyglądała  się  delikatnym  łuskom  jaszczurki.  Nie  byle  jaki  złotnik  ją  wykonał. 

Rodrigo podejrzewał, że klejnot był arabskiej proweniencji, choć nie zdążył zapytać o to ojca, 

ani też, komu pierścień miał przypaść. 

Zagryzł wargę, co nieubłagane oko wiedźmy natychmiast wychwyciło. 

- Ja nie muszę go brać - stwierdziła zimno. - Mam co jeść, rycerzu. A ty pierścieniem 

nikogo nie zabijesz. 

Z niechęcią przyznał jej rację. Ostatecznie i tak by go oddał - za chleb albo za nocleg, 

albo gdyby spotkał kilku zbójów na jakimś trakcie. 

Postawić klejnot na szansę wzięcia zemsty i odzyskania swego domu było warto. 

W małym kociołku na ogniu sporządziła jakiś tajemniczy napar, co trwało dobre pół dnia, aż 

z  poranka  zrobiło  się  gorące  letnie  południe.  Wreszcie  dała  mu  wypić  gorący  płyn  w 

brzozowym kubku. 

Na  języku  poczuł  ostry  smak,  jakby  zjadł  chleb  z  opiłkami  żelaza.  Będąc  dziećmi, 

takie  żarty  robili  sobie  z  bratem...  który  od  roku  leżał  martwy,  nawet  niepochowany 

porządnie. 

background image

Później nieco oszołomionego wiedźma wyprowadziła z izby. Kazała wsiąść na konia. 

Wreszcie wskazała mu ręką kierunek, łyse wzgórze, jedno z licznych w tej okolicy, z rzadka 

porośnięte lasem. 

- Pojedziesz za nie, a tam trafisz na rzekę... 

Rodrigo podniósł na nią zaskoczony wzrok. 

- Tam nie ma rzeki, chyba że ten cienki strumień... 

Eleonora uśmiechnęła się nieznacznie. 

- Będzie rzeka. Wjedziesz w nią i podążysz wzdłuż nurtu... aż spotkasz tych, których 

masz spotkać. Im przedstawisz swoją sprawę. 

Wierzchowiec  chciwie  pił  wodę,  a  Rodrigo  ze  zdumieniem  przyglądał  się  refleksom 

południowego  słońca  na  tafli  rzeki.  Nie  była  szeroka  -  po  kamieniach  sądząc,  rozlewała  się 

nie głębiej niż do końskiego brzucha - lecz w tym miejscu w ogóle nie powinno jej być. 

Ś

ciągnął wodze i powoli ruszył w górę nurtu. 

Rzeka meandrowała leniwie pośród skał i rozrzuconych po zboczu zagajników. 

Nagle zza jednego z kamiennych usypisk wyjechało troje jeźdźców. Dokładnie tak, jak 

przepowiedziała wiedźma. 

Przystanął, oni zaś niespiesznie podążyli ku niemu. 

Mężczyźni  wyglądali  jak  bracia  bliźniacy.  Wysocy,  ciemnowłosi,  raczej  szczupli, 

chociaż wcale nie chuderlawi. Odróżniała ich drobna blizna na gładko wygolonej brodzie tego 

po lewej. 

Pół kroku za nimi podążała niezwykłej urody kobieta. Jej jasne, tak rzadko spotykane 

na  tej  ziemi  włosy,  miast  w  ciasnym  węźle  być  spięte  wokół  głowy,  rozsypywały  się  na 

ramionach  w  odrobinę  wyzywający  sposób.  Rodrigo  utonął  w  jej  oczach,  tym  błękicie 

ż

ywym, ale tajemniczym jak bezkresna toń głębokiego górskiego jeziora, od którego nawet w 

lecie tchnie mrocznym spokojem. Spojrzenie przyciągało go, aż musiał się otrząsnąć. 

Nim  zdążył  cokolwiek  powiedzieć,  pierwszy  z  braci  przedstawił  się  jako  Arcado, 

wyciągnął rękę i wskazał zbocze. 

-  Poszukajmy  cienia  -  rzekł,  pocierając  bliznę.  W  grocie  nikt  nam  nie  przeszkodzi  w 

rozmowie. 

Ayala  dałby  sobie  głowę  uciąć,  że  gdy  wodził  wzrokiem  po  tych  zboczach,  żadnej 

jaskini nie widział. Teraz jednak gościnnie zapraszający otwór był jak na wyciągnięcie ręki, 

nie bardziej odległy niż o dobry rzut kamieniem. 

background image

Uwiązali  konie,  usiedli  pod  okapem  ze  skały,  na  głazach  tak  ustawionych,  że  bez 

wątpienia niejednemu już wcześniej posłużyły do odpoczynku. 

Rodrigowi  kręciło  się  w  głowie  być  może  od  wiedźmiego  trunku,  być  może  z 

ukrywanego  strachu.  Lecz  gdy  poprosili  go  o  wyjaśnienie,  dlaczego  ich  szukał,  niemal  bez 

zająknienia  powtórzył  całej  trójce  to,  co  wcześniej  rzekł  Eleonorze.  Opisał  Coronada,  nie 

ż

ałując ostrych słów. 

- Mogę rzucić na niego chorobę - powiedział Arcado, bawiąc się rzemykiem u szyi. 

- Mogę sprawić, że poczuje dotkliwy ból - dodał jego brat, Pablo. 

Rycerz z niechęcią pokręcił głową. 

- Chcę prawdziwej zemsty. Za to dałem pierścień z rubinem. 

Arcado  wstał.  Zrobił  kilka  kroków  w  głąb  jaskini,  jakby  ją  chciał  zmierzyć  albo 

sprawdzić, czy da się tu zamieszkać. Zgiętym palcem stuknął w skałę, niby badając, czy lity 

kamień nie ukrywa tajemnej komnaty. 

- Choroba i cierpienie są zemstą, Rodrigu -  rzekł. Cierpienie wrogów jest  największą 

rozkoszą... 

Nieprzekonany rycerz wzruszył ramionami. 

- Chcę jego śmierci - wyznał otwarcie. 

I wtedy dziewczyna, dotąd w zamyśleniu przysłuchująca się rozmowie, utkwiła wzrok 

w młodym Ayali, więżąc jego spojrzenie jak w sieci, i spytała cicho: 

-  Mogę  sprawić,  że  umrze,  ale  istotnie  tego  najbardziej  pragniesz?  Nie,  żeby  cierpiał 

latami? 

Nagle zza ich pleców, z wnętrza groty wyprysnął mały, spłoszony nietoperz, zapewne 

zbudzony echem rozmowy. Rycerz gwałtownie wstał, ale pojmując, co go przestraszyło, tylko 

się zaśmiał nerwowo. Później skinął głową. 

- Niech umrze. - Mocno zacisnął usta, aż zagrały mięśnie na podbródku. 

-  Zatem  się  stanie  -  powiedział  stojący  obok  Arcado.  -  A  teraz  jedź,  przydasz  się 

baronowi, potrzebuje pomocy... 

Posłuchał  go.  Choć,  gdy  był  już  kawałek  od  jaskini,  przyszło  mu  na  myśl,  że 

zapomniał zapytać, czy im też będzie musiał zapłacić. Bo nie miał już czym. 

Nie wiadomo, skąd to wiedzieli, ale gdy dojeżdżał do dworu, zauważył z dziesięciu łazików 

zbliżających się wzgórzem. Nie mieli dobrych zamiarów, bo nikt uczciwy nie skrada się jak 

złodziej. 

background image

Cóż znaczy jeden miecz wobec dziesięciu? Lecz ostrzeżenie przed napaścią warte jest 

beczki złota. 

Spiął konia i starając się, by go nie zauważyli, co sił pogonił uprzedzić pana zamku. 

III 

Hebredia swą wdzięczność okazał w sposób, jaki był Rodrigowi najbardziej przydatny - dając 

mu  czas.  Do  dwóch  tygodni  dorzucił  kolejne  dwa,  dzięki  czemu  de  Ayala  miał  miesiąc  na 

dokończenie swoich spraw. Dokładnie tyle, w ile wiedźma zobowiązywała się albo załatwić 

jego kłopoty, albo zwrócić pierścień. 

Jeżeli  nic  się  nie  uda,  zrobię,  co  radzi  Joaquim  -  pomyślał,  gdy  pewnego  wieczora 

kładł  się  do  łoża,  obserwując,  jak  chłopak  przeczesuje  swoje  włosy.  Na  pewno  chciał  się 

przypodobać jakiejś tutejszej dziewce. 

Następnego  dnia  w  porze  sjesty,  gdy  Rodrigo  już  był  senny  i  drzemał  na  łożu,  nagle 

coś go obudziło. Z trudem rozkleił powieki... 

Od  tygodnia  rycerz  zastanawiał  się,  czy  nie  pojechać  do  wiedźmy  i  jej  nie  ponaglić. 

Dni  bowiem  mijały,  spotkanie  z  trojgiem  tajemniczych  jeźdźców  zacierało  się  w  pamięci,  a 

Coronado nadal panował w majątku Ayalów jak na swojej ziemi. 

I nagle przy jego łóżku niby duch albo demon wyrósł Pablo. 

- Dziś - rzekł krótko. 

-  Chcę  patrzeć  -  powiedział  Rodrigo,  wstając  z  łoża  tak  gwałtownie,  aż  zakręciło  mu 

się w głowie. - Chcę patrzeć jak wyje, a potem zdycha. 

Mężczyzna ze zrozumieniem skinął głową. 

- Będzie, jak chcesz. 

- Pojedziemy? - spytał zaciekawiony rycerz, sięgając po miecz. 

Pablo uśmiechnął się i położył Rodrigowi rękę na ramieniu. Była ciepła. A na drugim 

ramieniu oparł mu dłoń Arcado, który bezszelestnie pojawił się obok brata. 

Nagle  czas  zaczął  płynąć  szybciej.  Biegł,  nawet  skakał.  Rycerz  przypomniał  sobie 

księdza,  który  kiedyś  przy  nim  kartkował  księgę,  szukając  modlitwy  stosownej  dla 

umierającej  dwunastoletniej  siostry  Ayali.  Kolorowe  zdobienia  migały  przed  oczami,  święci 

pojawiali  się  i  znikali  jak  ryby  wyskakujące  na  chwilę  nad  wodę.  Teraz  w  przemykających 

obrazach rycerz zobaczył, jak Coronado zapada na zdrowiu, a potem cierpi... 

- Niech umrze - szepnął z nienawiścią. - Niech umrze we własnych szczynach... 

Pablo odwrócił się, popatrzył na Arcada i powiedział: 

background image

- Więc trzeba inaczej... 

Niby to sam Rodrigo skrzyknął kilku ludzi, następnych kilku dał mu Hebredia, rad, że 

pozbywa  się  darmozjada...  Jednak  na  czele  kolumny  pędzącej  w  stronę  Irueli,  nieopodal 

której  leżały  ziemie  Ayalów,  gnała  młoda  dziewczyna  z  jasnymi,  rozwiewanymi  pędem 

włosami. A jej błękitne spojrzenie było zimne jak śmierć. 

Nikt  ich  nie  zatrzymywał,  nikt  nie  chciał  walczyć  za  umierającego  Coronada  przeciw 

prawowitemu właścicielowi, który w dodatku ciągnął za sobą parę mieczy. 

Rodrigo z łomotem wkroczył do komnaty, gdzie leżał jego cierpiący wróg. Na widok 

młodego Ayali znienawidzony najeźdźca zrobił ruch, jakby chciał uciec. 

Opadł jednak bezwładnie na łoże i stęknął. 

- Tak, przyszedłem cię zabić - potwierdził rycerz. Wkrótce odeślę cię do piekła. 

Arminia odsunęła go łagodnie na bok. 

- Ja to zrobię. 

I spoglądając na leżącego, chwyciła go za dłoń. 

Rodrigo z zaciśniętymi ustami patrzył, jak Coronado rozpoczyna swą drogę do piekła. 

Nigdy nie myślał, że cudza śmierć  go poruszy.  Ale też nigdy  nie widział nikogo, kto 

by przechodził na tamten świat w takiej męce. 

IV  

Rozpoczął  więc  rządy  na  swoim.  Wygnał  tych,  co  sprzyjali  Coronadowi,  znalazł  nowych 

ludzi i zaczął odbudowywać posiadłość zniszczoną przez nieudolne rządy napastnika. 

Joaquim  pracował  tak,  że  Rodrigo  zaczął  myśleć  o  pasowaniu  go  na  rycerza, 

związaniu z odnawianym dworem. Chciał nawet wydzielić kawałek ziemi, bo z giermka był 

gołodupiec, zaś Ayala ziemi miał dosyć, a zaufanych ludzi stanowczo za mało. 

W wolnych chwilach zaczął się rozglądać za żoną. Pusty dwór należało zasiedlić, a też 

zadbać  o  dziedziców.  Na  razie  samotność  koił  ze  służącą,  Heleną,  piękną,  smutną  kobietą, 

starszą od niego, ale mającą miękką tkliwość w oczach. Nie kochał jej, lecz na pewno wiązała 

ich sympatia, nie tylko łoże. Zapewne dlatego nie szukał żony zbyt gorliwie. 

O zdarzeniach z lata zdążył niemal zapomnieć. 

I nagle wszystko powróciło, przeszłość wgryzła się mu w gardło jak wilk, który niby 

odstąpiwszy, tylko czekał na kolejny moment dogodny do ataku. 

background image

Któregoś  dnia  rankiem,  po  przebudzeniu,  Rodrigo  zobaczył  Arcada  siedzącego  na 

zydlu przy łóżku i obserwującego rycerza leniwym spojrzeniem. 

Ayala oprzytomniał w jednej chwili. Pod łóżkiem miał miecz, ale nim zdołał po niego 

sięgnąć, uprzytomnił sobie, że kto tanio kupuje, zawsze jest traktowany jak dłużnik, nie hojny 

dobroczyńca. Zwłaszcza musiało się to tyczyć konszachtów z wiedźmą. 

- Czego chcesz? - zapytał jednak z godnością. 

- Muszę to zrobić - odparł Arcado, obdarzając go zimnym, nieco smutnym uśmiechem, 

w którym można było dojrzeć odrobinę współczucia. 

Rycerz  poczuł,  że  coś  w  nim  pękło  jak  rybi  pęcherz.  Zastanawiał  się,  czy  powinien 

wstać. W końcu pozostał w łóżku. 

-  Dlaczego?  -  spytał  bezradnie.  -  Dałem  pierścień,  zapłaciłem,  odzyskałem  swój 

majątek... Dlaczego nie zostawicie mnie w spokoju? Mam majątek, oddam wam część, tylko 

powiedz ile. Teraz mnie stać na spokój... 

Arcado uśmiechnął się ze smutkiem i przecząco pokręcił głową. 

-  Ja  tylko  przyszedłem  się  przywitać.  Wszystko  wyjaśni  ci  nasza  siostra,  gdy  już 

zechce cię zobaczyć... 

Kiedy Rodrigo mrugnął powiekami, przybysz zniknął, rozwiał się niczym sen. 

Odtąd jednak rycerz chodził po domu jak struty. Tylko Helena była w stanie pocieszyć 

go w łożu. I ją jednak zaczął traktować opryskliwie, a zdarzało się, że uderzył. 

Któregoś dnia spadł z konia. Lekarz obejrzał rany, szczególnie strzaskaną nogę i rzekł, 

ż

e trzeba ją będzie uciąć. 

Znieczuliwszy  Ayalę,  który  nawet  w  majakach  widział  wiedźmę  i  to  straszliwe 

rodzeństwo, medyk odjął nogę, pozostawiając kikut do połowy uda. 

Drugi  z  braci,  Pablo,  przyszedł  następnego  dnia  o  świcie,  przynosząc  ze  sobą 

straszliwe bóle w stopie tej, której Rodrigo już przecież nie posiadał. Proszki zalecone przez 

lekarza nie pomagały czy też może wino osłabiało ich działanie. 

Helena nalegała, żeby rycerz mimo to jak najszybciej wstał z łoża, starał się wrócić do 

normalnego  życia.  On  jednak  pił  coraz  więcej,  chodził  niechętnie,  a  któregoś  dnia,  gdy  na 

kolanach prosiła, aby wyszedł na dwór, uderzył ją, mówiąc, że i tak nie dożyje zimy, więc co 

go obchodzi, że wszystko rośnie i słońce świeci. 

Wieczorami, gdy ból się nasilał, Rodrigo wył jak wilk, aż pół służby uciekło. Joaquim 

też zaczął coraz częściej znikać na dzień, na parę dni - widać było, że szuka sobie w świecie 

jakiegoś innego miejsca. 

background image

Ayala  wreszcie  postanowił  się  zabić.  Lecz  że  i  duch  w  nim  osłabł,  ciągle  odkładał 

chwilę  swej  śmierci  niczym  pijak  wychylający  kielich  wina  i  przysięgający  sobie,  że  ten  to 

już na pewno ostatni. 

Wreszcie  nie  miał  już  siły  wstać  z  łóżka.  Choć  pocieszany  przez  Helenę  słowem  i 

ciałem, był coraz bliższy śmierci. 

To  powolne  umieranie  tak  go  zmęczyło,  że  któregoś  dnia  zaczął  się  modlić  o 

przybycie  Arminii,  choć  wątpił,  czy  ta  jest  aniołem,  świętym  lub  kimkolwiek  wysłanym  od 

Boga. 

I  wreszcie  doczekał  się  z  pozoru  niewinnej,  błękitnookiej  dziewczyny  o  twarzy 

łagodnej, lecz spojrzeniu zimnym jak lód. 

Załkał tyleż ze strachu, co z nagłej ulgi, że wreszcie jego męka się skończy. 

- Nie bój się - powiedziała łagodnie Arminia, przysiadając na skraju łóżka. 

- Ale dlaczego? - wyjęczał. - Dlaczego, na Boga, musiało mnie to spotkać? 

Popatrzyła na niego zimno, cienkimi palcami wygładziła skraj pościeli. 

- Musi być równowaga, Rodrigo. W tobie zemsta była silniejsza niż życie. Bóg usuwa 

takich ludzi z drogi innych. 

Na to nic nie rzekł, choć przemknęła mu nagła myśl, że skoro przywołała Pana, może 

mylił się w jej ocenie. 

A kiedy chwyciła go za rękę, mocno zacisnął palce, żeby nie uciekła. Niech się kończy 

- pomyślał z rozpaczą. - Sam sobie jestem winien, że posłuchałem Remolina. 

Dziewczyna  spojrzała  przez  na  wpół  otwarte  drzwi  izby.  Tam,  nie  wiedząc  nawet  o 

tym, że Rodrigo umiera, nie słysząc rozmowy, siedziała zamyślona Helena. 

Ayala  nie  mógł  o  tym  wiedzieć,  nawet  sama  służąca  dopiero  przed  kilku  dniami 

zyskała pewność, że nosi w łonie dziecko  rycerza. Czy  rozważała właśnie, kiedy i jak mu o 

tym  powiedzieć?  Dla  Arminii  nie  miało  to  jednak  znaczenia,  odwróciła  wzrok  od  Heleny. 

Ważne było jedynie dziecko. Póki nie zostało poczęte, jasnowłosa nie miała tu czego szukać. 

Ni  złodziej,  ni  wierzyciel  nie  przychodzi  przecież  do  domu,  o  którego  pustych  szkatułach 

wiedzą wszyscy. 

Arminia uśmiechnęła się do swoich mrocznych myśli. Wiedźma była stara, być może 

to córka rycerza ją zastąpi. 

- Arcado mówił - ostatnim wysiłkiem szepnął Rodrigo - że wszystko mi wyjaśnisz... 

- Dobrze. 

I zrobiłaby to - gdyby Ayala mógł ją jeszcze usłyszeć. 

background image

„Częstują  się  jak  do  wieży"  -  mówiono  kiedyś  o  ludziach,  którzy  w 

grzeczny,  a  zarazem  komiczny  sposób  ustępują  sobie  miejsca  w 

drzwiach.  Podobno  powiedzenie  to  zawdzięczamy  dwóm  braciom, 

którzy  -  skazani  na  więzienie  -  najpierw  długo  przepuszczali  się  u 

wąskiego gardła lochu, by wreszcie wejść razem, ramię w ramię. 

Ale  do  wieży  z  tego  opowiadania  Helfenstein  ciągnie  jak  do 

miodu,  chociaż  kto  wie,  czy  gdyby  jego  przewodnik  nie  zniknął  w 

tajemniczych okolicznościach, ciasne wejście pomieściłoby ich obu? 

Ów  młody  rycerz  wyruszył  na  niebezpieczną  wyprawę  w  głąb 

tajemniczych podziemi tylko po to, by stać się właścicielem kamienia... 

filozoficznego?  Nie,  chodziło  mu  o  zwykły  kamień,  przydrożny. 

Dlaczego? 

Cóż,  wartość  kamienia  rzadko  wynika  z  jego  przydatności. 

Najczęściej sami mu ją nadajemy... 

background image

Wieża Helfensteinów 

 Skelet  głośno  chrapnął,  a  jego  nozdrza  wydęły  się  z  niepokojeni.  Zmylił  krok,  jak  zawsze 

kiedy wyczuł niebezpieczeństwo. Wilhelm von Helfenstein uniósł się nieco w siodle, powiódł 

spojrzeniem po trakcie. 

Przemierzali  właśnie  wąską  przecinkę  wiodącą  pośród  starego  boru  z  sosnami 

strzelistymi  jak  pinakle  katedr.  Było  cicho,  tylko  lekki  wietrzyk  poruszał  gałęziami  drzew. 

Szemrały niby płytki, kamienisty strumyk. 

Wilhelm  coraz  bardziej  posępnym  spojrzeniem  wodził  po  przecince,  wbijał  wzrok 

pomiędzy  pnie,  szukając  tam  źródła  niepokoju  swego  zwierzęcia.  Ono  tymczasem  niosło  go 

dalej  -  dobrze  wyuczony  koń  powinien  bać  się  tylko  ognia,  zaś  ten  czteroletni  karosz  był 

znakomitym  wierzchowcem  bojowym,  najlepszym,  o  jakim  von  Helfenstein  mógł  marzyć. 

Łączyła ich jakaś niedookreślona, niewypowiedziana więź, czytelna nie tylko w zachowaniu 

Skeleta, ale też w pieszczotliwych gestach jego pana. 

Czy jednak nie wpadnie w panikę na widok smoka? Rycerz wymacał przywieszoną u 

siodła  krótką  kopię,  sięgnął  po  miecz.  Kto  wie,  czy  Otto  nie  wprowadził  go  w  błąd.  Słońce 

stało wysoko, bard zaś własnym gardłem zaręczał, że drakon polować zwykł tylko wczesnym 

rankiem oraz w porze zmierzchu. W południe śpi snem tak twardym, że można mu podebrać 

skarb niby ślepe kocię z gniazda - twierdził. Cóż więc zdenerwowało Skeleta? 

Nagle koń położył uszy po sobie i zarżał głośno z narastającą trwogą. Wilhelm zaklął, 

mocniej wbił nogi w strzemiona, czubkiem miecza nerwowo szukając celu. 

Spomiędzy  sosen  kilkanaście  kroków  od  niego,  tam  gdzie  na  skraju  przecinki  rosły 

dwa  młode  świerczki,  wyprysnęło  kilka  wilków.  Ochryple  warcząc,  z  ogonami  nisko 

położonymi przy ziemi mknęły wprost ku jeźdźcowi. Druga część watahy nadbiegała z lewej 

strony spoza kępy drżących osik. 

background image

Rycerz bez zastanowienia spiął konia. Mknęły ku nim dwie wielkie bestie, wadera i jej 

samiec,  wielkie  czarne  stworzenia  z  oczyma  płonącymi  nienawiścią  i...  głodem.  Odsłonięte 

kły zwiastowały nadciągającą śmierć. 

Skelet stanął dęba, unosząc kopyta, po czym z trzaskiem złamał kręgosłup jednego ze 

zwierząt. Drugie chwyciło go za pęcinę, ale wierzchowiec jakoś zdołał się wyrwać. 

Wilhelm wyleciał z siodła prosto w pozostałe wilki. Poderwał się, pierwszego dźgnął 

mieczem,  potem  stanął  na  równych  nogach,  strząsnął  z  piersi  bestię  nadbiegającą  z 

przeciwnej  strony.  Siekł  bez  opamiętania,  w  dzikim  szale,  czując,  jak  jego  ciało  ogarnia 

berserkerski szał. 

Nagle  wataha  bez  żadnego  sygnału  ustąpiła  pola,  niemal  bezszelestnie  znikając  w 

mroku lasu. 

Młody  Helfenstein  popatrzył  po  pustej  przecince,  wbił  miecz  w  ziemię  i  oparł  się 

ciężko na rękojeści. 

- To tylko wilki - mruknął. Serce wciąż biło mu jak oszalałe, a w skroniach pulsowała 

krew.  Jego  głos  nie  zabrzmiał  przekonująco.  Wilki  w  smoczym  lesie  -  to  się  nie  powinno 

zdarzyć. 

Koń  drżał  wyczerpany.  Wydawało  się,  że  jeszcze  trzy  kroki  i  upadnie  bezwładnie  na 

ziemię, by już nie powstać. 

-  Trzeba  nam  szukać  wieży,  Skelet  -  powiedział  Wilhelm,  obejmując  szyję 

wierzchowca. - Wieża, skarb i wynosimy się stąd, zanim smok nas usmaży, a wilki rozwłóczą 

kości. 

W odpowiedzi koń prychnął z wyraźną niechęcią, spojrzał w stronę, skąd przybyli. 

- Wieża, Skelet. - Rycerz pogładził go po wielkim łbie. Obejrzał się na leżące wilcze 

ś

cierwa. - Zaczynam myśleć, że śpiący smok to jednak nie jest najgorsza rzecz, jaka mogła się 

nam przytrafić. 

W  skupieniu  wodził  spojrzeniem  po  zabitych  zwierzętach.  Niby  nie  było  w  tym  nic 

dziwnego.  Jest  las,  mają  prawo  polować  w  nim  wilki.  Napadać  na  ludzi.  A  jednak...  jednak 

gdzieś  w  głębi  duszy  Helfenstein  poczuł  strach.  Bard  twierdził,  że  poza  smokiem  żadne 

niebezpieczeństwo tu nie czyha. Wilhelmowi trafiało to do przekonania, bo jeden drapieżnik 

rzadko wchodzi drugiemu w paradę. 

- Chcesz wracać? - Rycerz spojrzał na swego wierzchowca. 

Skelet  był  szkolony,  ale  nie  w  mowie.  Silny  i  rozumny,  jednak  nic  ponadto.  No  i 

Wilhelm  nie  zamierzał  rezygnować,  skoro  dotarli  niemal  do  kresu  drogi.  Dźwięk  ludzkiego 

głosu, choćby i własnego, trochę go uspokajał. 

background image

Ruszyli więc przecinką dalej, w stronę smoczej wieży. 

Gdyby  nie  Otto,  rycerz  Wilhelm  von  Helfenstein  nigdy  by  nie  trafił  w  te  pruskie  bory 

niedaleko  krzyżackiego  zamku  Marienburg.  Nadal  by  sobie  żył  w  rozgoryczeniu,  usiłując 

nadać  swemu  życiu  jakiś  sens,  a  trawiącą  go  rozpacz  kojąc  w  ramionach  dziewek  albo 

mocnymi trunkami. 

Bard trafił w sam środek wielkiej rany Wilhelma. I natychmiast, jak wszyscy lekarze, 

wsadził tam swój brudny palec i zaczął gmerać. 

- Pieniądz - orzekł, spoglądając na dno pustego kubka. - Potrzebny ci pieniądz i sława. 

Albo sam pieniądz, byle go było dużo. Skarb. 

Pili  wtedy  już  tylko  we  dwóch  pośród  nocy  jaśniejącej  z  wolna  świtem.  Wilhelmowi 

dudniło  i  mąciło  się  we  łbie,  myśli  kołowały  niczym  kruki  nad  ścierwem.  Może  by  i 

odpowiedział  coś  mądrze,  może  by  i  chciał,  ale  kiedy  otworzył  usta,  wydobyło  się  z  nich 

tylko pijackie beknięcie. 

Bard jednak nie zwrócił na to uwagi. Sam czerwony od nadmiaru wina, w głowie miał 

już tylko swoją własną opowieść. 

- Wiem, gdzie można odnaleźć skarb. I wiem, jak go zdobyć... 

Reszta tamtej rozmowy ginęła Wilhelmowi we mgle. 

Gdyby  na  tym  poprzestał,  rankiem  miałby  tylko  mętlik  w  głowie,  ból  rozsadzający 

czaszkę. Pewno mógłby powtórzyć, że była jakaś rozmowa o skarbie. Ale gdzie? Kiedy? Kto? 

- równie składnie by o tym opowiadał, jak o treści kazań głoszonych po łacinie. Nie dość, że 

język trudny, to księża tak gadali, że normalny człowiek ni diabła z tego nie rozumiał, trzeba 

było  zawierzyć,  że  wiedzą,  czego  nauczają.  Choć  słuchając  ich,  patrząc  na  to,  jak  się 

zachowują, niekiedy Wilhelm nabierał wątpliwości. 

Otto,  skoro  raz  zaczął  gadać  o  skarbie  i  zauważył,  że  trafił  w  czuły  punkt,  nie 

zamierzał przestać dręczyć rycerza jego wizją. 

- Od smoka trzeba będzie być sprytniejszym - rzekł rankiem podczas posiłku, jeszcze 

wzmagając ból głowy biednego Helfensteina. - Bo to bestia niespotykana... 

-  A  i  owszem  -  burknął  Wilhelm,  łapiąc  za  kielich  z  winem.  -  Żadnej  jakoś  nie 

widziałem dotąd na królewskim czy książęcym tronie... 

Bard  odpowiedział  na  to  odgłosami,  jakby  naśladował  samego  smoka,  więc  i  rycerz 

dla towarzystwa zaczął się śmiać. 

background image

Później Otto opowiedział mu raz jeszcze, że jest wieża, a w wieży skarb. I jest smok. 

Wszystko  to  w  lesie,  dosyć  daleko,  w  Prusiech,  na  ziemiach  należących  do  Zakonu.  O 

wilkach czających się wedle przecinki ani wspomniał. 

A zakończył propozycją: 

-  I  jak  chcesz,  to  cię  poprowadzę.  Weźmiemy  skarb,  podzielimy  się,  obaj  będziemy 

bogaci.  Ty  przestaniesz  być  synem  próżniakiem,  a  ja  wreszcie  pojadę  do  Paryża  na  jakiś 

uniwersytet się zapisać. Niby życie znam, ale czasem języka w gębie brakuje. 

Ojciec  Wilhelma,  stary  Gustav,  krzywym  okiem  spoglądał  na  tę  wyprawę.  Mimo  to 

najmłodszy  z  Helfensteinów  wkrótce  wyruszył  po  skarb  z  obskurnej  siedziby  rodowej  w 

stronę  Marienburga.  Tam,  na  ziemiach  należących  do  Zakonu  Szpitala  Najświętszej  Maryi 

Panny  Domu  Niemieckiego  -  jak  z  precyzją  i  galanterią  wyjaśnił  bard  -  leżały  lasy,  w  które 

nikt o zdrowych zmysłach się nie zapuszczał, nawet rycerze z krzyżami na płaszczach. 

-  Bo  choć  Bóg  ich  chroni  przed  włóczniami  pogan,  wolą  pewno  nie  sprawdzać,  czy 

równie dobrze poradzi sobie ze smoczym ogniem - dodał z ironią przewodnik, gdy na jednym 

z postojów Wilhelm poruszył tę sprawę. - Dlatego skarb wciąż czeka na odważnego. 

- A ty skąd o nim wiesz? - podejrzliwie zapytał młody Helfenstein. 

Otto wzruszył ramionami. 

- Ano wiem - uciął. - Gdybym był rycerzem, sam bym się połaszczył. Ale skarb trzeba 

nie  tylko  zdobyć,  także  i  wywieźć  z  lasu,  a  potem  dotransportować  w  bezpieczne  miejsce. 

Prostego  barda  obedrą  ze  zdobyczy  i  życia.  Rycerza  też  mogą,  ale  trudniej  będzie.  -  Tu 

przewodnik Wilhelma zaśmiał się szeroko. 

Tak sobie gwarzyli i wędrowali, aż nie niepokojeni przez nikogo dotarli do tego boru. 

- No i dlaczego ciebie tu nie ma? - powiedział do siebie Wilhelm. 

Była  to  bowiem  niezwykle  dziwna  sprawa:  bard  doprowadził  rycerza  do  lasu,  w 

którym  miał  się  znajdować  skarb,  po  czym  w  czasie  noclegu  uciekł.  Raczej  nie  znudził  się 

towarzystwem  Helfensteina,  który  płacił  rachunki  za  obu.  Zapewne  też  żadna  dziewka  nie 

skusiła  go  do  swego  łoża.  Prędzej  naszedł  go  strach,  że  skończy  jako  strawa  w  smoczym 

ż

ołądku. Albo planował z ukrycia zabić Wilhelma, gdy ten już będzie wracał ze skarbem. 

Nagle koń prychnął. 

- Skelet, nie gadaj - na poły żartobliwie uciszył go rycerz, jednak czujnie rozglądał się 

po przecince. 

Nagle jego oczom ukazała się wielka, wyglądająca jak rozłożysty dąb wieża. 

Dotarł do celu. 

background image

II  

Wieża wychylała się spomiędzy drzew niczym niewielki, krępy romański kościół wzniesiony 

na  śródleśnej  polanie,  w  miejscu,  gdzie  wcześniej  stał  pewnie  słup  z  wizerunkiem  jakiegoś 

bożka. 

Mogliby ją wznieść bracia niemieccy, ale budowla wyglądała na starą, dużo starszą niż 

Zakon.  Dziś  już  nikt  nie  budował  w  ten  sposób.  I  nie  w  lasach.  Może  ktoś  tu  próbował 

mieczem nawracać Pomorców, ale musiało to być dawno. 

Koń  nerwowo  zastrzygł  uszami.  Wilhelm  ściągnął  wodze,  rozejrzał  się  w  milczeniu, 

nasłuchując. Wilki odstąpiły, choć mogły być ukryte gdzieś poza zasięgiem wzroku rycerza. 

Bardziej zresztą obawiał się smoka. Otto uciekł - a skoro tak, może w jego słowach nie było 

prawdy,  tylko  kłamstwo  i  oszustwo?  Może  smok  krążył  dookoła  swojej  wieży,  czyhając  na 

ś

miałka, który zechce zakłócić jego spokój? Może sypia w nocy jak kury, a w dzień rozprawia 

się z głupimi rycerzami? 

Wilhelma kusiło, żeby zjechać od razu z traktu w stronę wieży, okrążyć ją w bliskiej 

odległości. Jeśli mógł ufać opowieściom barda, niskie wejście kryło się po przeciwnej stronie 

niż  trakt  zarośnięte  gęstym  krzakiem  jałowca.  Von  Helfenstein  obawiał  się  jednak  smoka. 

Aczkolwiek  było  to  bluźnierstwo,  lękał  się  go  w  tej  chwili  bardziej  niż  samego  Szatana. 

Wieża  stała,  jak  opisał  ją  Otto.  Zapewne  był  i  skarb.  A  skoro  gdzieś  we  wnętrzu  tej  szarej, 

zasłoniętej koronami drzew wieży leżała skrzynia z kosztownościami, musiał być i smok. 

Gałęzie  ponad  głową  rycerza  przeczesywał  jedynie  wiatr,  gdzieś  rozbrzmiał  głos 

kukułki, lekko parsknął Skelet... 

- Stojąc tak, prędzej się w kamień zamienimy, niż coś znajdziemy - mruknął wreszcie 

Wilhelm, wtulając dłoń w ciężkiej rękawicy w grzywę swego wierzchowca. - Miejmy to już 

za sobą... - Skierował konia w stronę wieży. 

Teren  wokół  nie  był  uczęszczany,  wszystko  porosło  trawą  i  krzakami.  Helfenstein 

pilnie  wypatrywał  śladów  smoka,  bez  skutku.  Uniósł  wzrok  wyżej,  w  stronę  kopulastego 

zwieńczenia budowli. Lecz i ono było puste, bez śladów bestii. 

Objechał  wieżycę  dokoła,  przedzierając  się  przez  zarośla,  robiąc  trochę  hałasu,  ale 

cóż... pokorni i cisi (aha, i jeszcze ubodzy - przypomniało mu się) dobrzy są w księgach albo 

umoralniających naukach Kościoła. Wilhelm czuł, że skarb jest na wyciągnięcie ręki, tuż-tuż. 

A  kiedy  ujrzał  ten  krzak  jałowca  niemal  przylepiony  do  szarego  muru  przysadzistej  wieży, 

jego  twarz  rozjaśniła  się  w  uśmiechu.  Może  z  Ottona  był  przebrzydły  tchórz,  ale  miejsce 

opisał zgodnie z prawdą. 

background image

Rycerz  zeskoczył  z  konia  kilka  kroków  obok  jałowca.  Z  bliska  wieża  wydawała  się 

zadziwiająco  jednolita,  jakby  wzniesiona  z  jednego  kawałka  skały.  Można  było  odnieść 

wrażenie, że cienkie linie, które na poszarzałych ścianach wyznaczały granice budujących je 

brył,  są  tylko  narysowane.  Żaden  z  kamieni  nie  odłupał  się,  nie  był  skruszony  przez  ząb 

czasu... Zadziwiające - pomyślał Wilhelm. 

Trzymając  w  ręku  wodze  Skeleta,  zastanawiał  się,  jaką  podjąć  decyzję.  W  pierwszej 

chwili  chciał  uwiązać  wierzchowca  do  jednego  z  pni.  Później  pomyślał,  że  jeżeli  nie  wróci, 

będzie to oznaczać śmierć konia albo z głodu, albo w przypadku napaści wilków. 

-  Obaj  musimy  zaryzykować  -  rzekł  wreszcie  z  westchnieniem,  wiążąc  Skeleta  do 

krzywej  sosny  niedaleko  wieży.  -  Bo  jak  cię  coś  spłoszy,  to  na  piechotę,  na  własnym 

grzbiecie wszystkich klejnotów do naszego Helfensteinu nie zaniosę. 

Koń  odprowadzał  swego  pana  nieruchomym  spojrzeniem,  gdy  ten  zmierzał  w  stronę 

wieży. 

Smok w dzień śpi - pomyślał rycerz, zaciskając nerwowo palce na rękojeści miecza. - 

Nażarł się w nocy i odpoczywa... Ciężkie powieki opadły, nic nie słyszy,  nic nie widzi... Śpij 

smoku,  nikt  ci  krzywdy  nie  zrobi,  a  na  pewno  nie  ja,  bom  nie  taki  głupi,  żeby  cię  budzić... 

Skarbu uszczknę i pójdę swoją drogą... 

W jednej z legend opowiadanych Wilhelmowi w dzieciństwie dwaj bracia założyli się, 

który  z  nich  zdoła  połaskotać  w  brzuch  smoka  śpiącego  na  złocie.  Koniec  bajki  był  taki,  że 

przebudzony potwór pożarł strachliwego, dał pierścień odważnemu. Jednak po latach okazało 

się,  że  ten,  który  wygrał,  od  pierścienia  zaczyna  mieć  rękę  pokrytą  smoczymi  łuskami  niby 

pomiot  jakiś  Szatana,  natomiast  strachliwy  poszedł  do  Nieba  -  tak  zakończył  swą  opowieść 

mnich,  który  zawitał  na  dwór  ojca  w  drodze  do  pobliskiego  klasztoru  franciszkanów,  gdzie 

miał osiąść na stałe. 

Rycerz, zaciskając zęby, dotarł do jałowca i odchylił go. 

Niemal  na  poziomie  trawy  zobaczył  niewielki  owalny  otwór  wielkości  pięcioletniego 

dziecka.  Zamykały  go  drewniane  drzwi  wzmocnione  na  krzyż  pasami  zardzewiałego  żelaza. 

Wilhelm  podszedł  bliżej  i  stwierdził  z  ulgą,  że  są  uchylone  na  palec.  Przez  szczelinę 

wydobywał się nikły, dziwny zapach przypominający woń rozgrzanego piasku. 

I tędy wyłazi smok? Musi być jakieś inne wyjście! 

Nie  było  go  jednak  w  żadnej  ze  ścian.  Jeżeli  więc  smok  nie  umiał  przenikać  przez 

ś

ciany  -  a  żadne  z  podań,  ani  nawet  żadna  zaśpiewka  bardów  o  takiej  właściwości  smoków 

nie  wspominała  -  to  było  tylko  jedno  miejsce,  którędy  bestia  mogła  wyłazić  na  zewnątrz: 

wierzchołek wieży. Rycerz z niepokojem zadarł głowę, jakby spodziewając się stamtąd ataku. 

background image

Wreszcie  wsadził  czubek  miecza  pomiędzy  drzwi  a  mur,  próbując  w  ten  sposób  je 

otworzyć. Zawiasy, pewno spojone rdzą, ani drgnęły. Bojąc się złamać broń, Wilhelm zaklął 

bezgłośnie i zacisnął palce w rękawicy na krawędzi drzwi. Szarpnął. 

Wtedy,  o  dziwo,  łatwo  ruszyły,  odchylając  się  bez  kłopotu,  jakby  ktoś  dopiero  co  je 

naoliwił. 

Do nozdrzy rycerza natychmiast napłynęła silna  woń prażonego piasku pomieszana z 

zapachem  jakiegoś  zioła,  którego  Helfenstein  nie  potrafił  rozpoznać.  Wnętrze  wieży 

rozjaśniała nikła poświata. Wilhelm uśmiechnął się do siebie. Tak, na pewno w dachu wybite 

są świetliki, o ile wręcz nie potężny otwór. 

Ostatnim  spojrzeniem  obrzucił  polanę,  Skeleta  spokojnie  szczypiącego  trawę  i 

trzymając miecz w pogotowiu, przecisnął się wejściem do środka. 

Wewnątrz  za  niskim  przedsionkiem  trafił  na  równą  platformę  przyklejoną  do  ściany 

oświetlaną  przez  światło  przesączające  się  z  otworów  w  dachu  wieży.  Reszta  ginęła  w 

półmroku. 

Ponad  głową  Wilhelma,  na  ile  mógł  dojrzeć,  wysilając  wzrok,  wnętrze  wieży  było 

suche i czyste, bez wykwitów pleśni ani pajęczyn. Z platformy wzdłuż krzywizny ścian biegły 

w dół schody znikające gdzieś w półmroku. Środek wypełniał ciemny, złowrogi lej wiodący 

nie wiadomo dokąd, może i na dno Piekła. 

Było straszliwie cicho. A gdy rycerz uświadomił sobie, że nigdy nie widział ani też nie 

słyszał  o  budowanych  w  ten  sposób  wieżach  czy  leśnych  kościołach,  oblał  go  zimny  pot. 

Nerwowo obejrzał się za siebie. 

Nikt nie wędrował jego śladem. Ale nagle te kilka kroków, jakie musiał wykonać, aby 

wrócić  na  światło  dnia,  wydało  mu  się  równie  długie  jak  droga  z  tego  lasu  niedaleko  wsi 

Bezławek do rodzinnego Helfensteinu. 

Jednak  za  daleko  zaszedł,  zbyt  wielkie  miał  plany,  aby  teraz  uciekać  jak  ten  tchórz 

Otto. Zrobił więc pierwszy krok po stopniach w dół, chociaż w sercu narastał chłód strachu. 

Rodziny Helfensteinów i Loitzlów pokłóciły się o kamień. 

Był  to  wielki,  płaski  kawał  twardej  skały.  Leżał  sobie  spokojnie,  odkąd  ludzie 

pamiętają,  wyznaczając  granicę  włości  obu  rodów.  Nikomu  nie  przeszkadzał,  a  wręcz 

przeciwnie,  bo  wedle  tego  właśnie  głazu  obcy  orientowali  się,  a  tutejszym  łatwiej  było 

wyjaśnić  przybyszom  czy  kurierom,  że  od  kamienia  w  prawo  do  Helfensteinów,  w  lewo  i 

wzdłuż lasu do Loitzlów. 

background image

Działo się tak, póki mnich Sebastian nie został wyniesiony na ołtarze. Na ten zaszczyt 

zasłużył  sobie  w  innej  części  Cesarstwa,  ale  raz  jeden,  na  dzień  tylko,  jego  bose  stopy 

zdeptały  ten  skrawek  frankońskiej  ziemi,  gdzie  obie  rodziny  miały  swe  siedziby.  Wędrował 

drogą wytyczającą skraj ziem Helfensteinów i Loitzlów i ani do jednych, ani do drugich nie 

zaszedł - choć zapewne i jedni, i drudzy byliby mu radzi. Bowiem był on już wtedy znany, a 

jego  kazania  cenione.  Mowa  wygłoszona  w  kaplicy  którejś  z  posiadłości  na  pewno 

przysporzyłaby  splendoru  gospodarzom,  choć  nikt  nie  przewidywał,  że  wkrótce  mnich 

zostanie uznany za błogosławionego. 

Sebastian  jednak  podążał  do  Trewiru,  gdzie  urzędował  cesarz.  Mnich  miał  tam  parę 

spraw  do  maluczkich,  których  Bóg  stawia  często  wyżej  niż  władców  tego  świata,  skoro 

bardziej  ukochał  sobie  cieślę  od  bogatego  kupca.  Miał  też  od  swojego  przeora  pismo  do 

władcy Cesarstwa. 

Bóg  łaskawie  spoglądał  na  przyszłego  świętego.  Na  jego  drodze  ustawił  ów  głaz,  i 

mnich przysiadł na nim, aby odpocząć. Po czym  ruszył dalej, zapominając, że kiedykolwiek 

tą drogą podążał. 

Spojrzenie  Pana  wciąż  skupiało  się  na  nim,  a  to  oznaczało,  że  kiedy  mnich  wyszedł 

poza granice ziem obu rodów, czujny wzrok Boga przestał na nich spoczywać. 

Pewnie  dlatego,  kiedy  dwadzieścia  lat  później  Sebastian  dostąpił  wyniesienia  na 

ołtarze,  nagle,  zgoła  nieoczekiwanie,  pomiędzy  Helfensteinami  a  Loitzlami  wybuchł  spór  o 

kamień. Nie tyle o sam głaz, raczej o to, do kogo on należy. Bo kto ma kamień, ma relikwię. 

A relikwia... nie była to może Drzazga z Krzyża, ale swoją wartość posiadała. 

I jedni, i drudzy próbowali go wydobyć z ziemi i przetransportować do swojej rodowej 

kaplicy. Głaz jednak ważył zbyt wiele, niemal nie dało się go ruszyć. A kiedy ktoś próbował, 

zaraz  druga  rodzina  nasyłała  zbrojnych.  I  tak  wiele  krwi  popłynęło,  zmywając  świętość,  a 

sycąc kamień złem. Wreszcie Kościół w osobie biskupa Joachima dał jasny sygnał, że jeżeli 

spór się nie zakończy, oba rody zostaną obłożone ekskomuniką. 

Zbrojne starcia więc zawieszono, głaz zaś pozostał na swoim miejscu. Żaden z rodów 

nie  zrezygnował  jednak  ze  swych  ambicji,  tym  bardziej  że  kult  świętego  Sebastiana  rósł  w 

siłę. 

I  nagle  okazało  się,  że  Loitzlowie  są  niemal  bankrutami,  a  ich  włości  można  kupić. 

Helfensteinowie  natychmiast  zaczęli  zbierać  pieniądze,  zarazem  dając  na  tacę  i  modląc  się, 

ż

eby  nikt  inny  nie  zaoferował  lepszej  ceny  i  to  od  ręki,  w  brzęczącej  monecie.  Relikwia 

ś

więtego Sebastiana opętała ich umysły. 

background image

W  takiej  właśnie  atmosferze  dorastał  Wilhelm,  trzeci  syn  Gustava  von  Helfensteina. 

Narodził  się  już  po  tym,  jak  zaczęto  oszczędzać,  miał  więc  poczucie  względnej  biedy. 

Rodzice  mogliby  żyć  dostatniej  jak  większość  sąsiadów,  ale  nie  -  bo  chcieli  wykupić  jakiś 

kamień. 

Kiedy więc pojawił się Otto, a wraz z nim szansa za jednym zamachem nabycia ziem 

Loitzlów oraz wykazania, że nawet trzeci syn może być coś wart, Wilhelm nie wahał się ani 

chwili. Postanowił nawet, że kiedy już połączy posiadłości dwóch rodów, relikwia stanie się 

ich centrum. Wybuduje tam kaplicę, uczyni ją centrum Helfensteinowskiego świata. Później 

wprowadzi  do  niego  żonę,  z  którą  będzie  miał  potomstwo,  a  dzięki  dzieciom  jego  nazwisko 

stanie się pożądane. 

Bard, słuchając tych planów w drodze do pruskiego boru, kiwał głową. 

- To dobry plan, odważny - utwierdzał Wilhelma. Trzeba tylko zdobyć skarb. 

No  i  teraz,  krocząc  stopniami  w  głąb  wieży,  młody  von  Helfenstein  realizował  ten 

wielki, ważny plan. 

Wizja  przywiezienia  kosztowności  popychała  rycerza  naprzód.  Strach  zaś  powstrzymywał 

albo  i  wręcz  kazał  co  chwila  odwracać  się,  bo  czy  to  wiadomo,  co  człowiekowi  może 

wskoczyć na plecy? 

Kiedy  już  przyzwyczaił  się  do  tego  specyficznego  półmroku  rozświetlanego  jedynie 

nędznym światłem płynącym ze świetlików w suficie, zaczął dostrzegać kolejne szczegóły. 

Schody  biegły  przy  ścianach  zniżającą  się  spiralą.  Lecz  ich  szerokość  nie  była  stała, 

gdzieniegdzie  można  byłoby  przeprowadzić  wóz,  zdarzały  się  jednak  miejsca,  które  musiał 

przemierzać niemal wtulony w mur. 

Równie  zagadkowa  była  ta  pusta  przestrzeń,  którą  zrazu  Wilhelm  potraktował  jako 

zwyczajną czeluść. Kiedy spoglądał na wprost, w żaden sposób nie potrafił dostrzec ściany po 

przeciwnej  stronie,  mimo  że  światła  aż  tak  bardzo  nie  brakowało!  Wyglądało,  że  wędrował 

schodami nie wzdłuż ścian, ale wokół kolumny pomalowanej na czarno. 

Nagle  usłyszał  bardzo  cichy  głos.  Słów  nie  dało  się  rozróżnić,  nie  potrafił  nawet 

powiedzieć,  czy  zostały  wypowiedziane  po  niemiecku,  łacinie  czy  w  jakimś  innym  języku. 

Zdumiony uniósł miecz. W pierwszej chwili doszedł do wniosku, że może to on sam mówi do 

siebie. Czyżby aż tak opętała go chciwość? 

Potem  naszła  go  straszna  myśl,  że  może  Otto  wykradł  się  na  wczorajszym  noclegu, 

aby go ubiec? I wędrował teraz przed rycerzem! 

background image

Mocniej zacisnął w ręku miecz, energiczniej zrobił kilka kroków po schodach. Ciężko 

oddychając, stąpał w dół. Odbierze skarb bardowi, a jeżeli trzeba, smokowi. Po to tu przybył, 

bez złota i kamieni nie wróci w rodzinne strony. 

Szedł  coraz  śmielej,  kierowany  rosnącym  przekonaniem,  że  on,  Wilhelm  von 

Helfenstein, choć najmłodszy syn Gustava, też ma coś do powiedzenia na tym świecie. 

I wtedy trafił na... okno. 

III  

Była  to  dziura  wycięta  w  ścianie  dość  niedbale,  kształt  miała  raczej  trapezu  niż  prostokąta. 

Rycerz dostrzegł ją, kiedy pozostały mu do pokonania tylko ze cztery stopnie. 

W  pierwszej  chwili  błysnęła  Wilhelmowi  myśl,  że  to  otwór  strzelniczy.  Ale  nie, 

niemożliwe. Przecież wszedł do wieży na poziomie gruntu, a teraz... był głęboko pod ziemią! 

Pochylił się z zaciekawieniem... 

Wcześniej z okna nie wydobywał się ani promień światła. Ledwie jednak Helfenstein 

w  nie  spojrzał,  rozpostarł  się  przed  nim  widok  na  oświetloną  drogę  biegnącą  pomiędzy 

polami pełnymi zboża niemal już gotowego do zbiorów. 

Dwóch  ludzi  wędrowało  konno  w  stronę  widocznego  na  horyzoncie  niewielkiego 

zamku  na  wzgórzu.  Wilhelm  znał  ten  obraz,  w  najdrobniejszych  szczegółach  mógłby  go 

odtworzyć nawet wyrwany z głębokiego snu. Nie sposób zapomnieć widoku swego domu. 

-  To  nasz  kamień!  -  mówił  Gustav  von  Helfenstein.  -  Nasz!  Nasze  jedyne  dobro! 

Podpisałbym pakt z diabłem, żeby go zdobyć, nie rozumiesz? Nie mamy nic, tylko to jedno. 

Lothar, najstarszy syn, dziedzic tej byle jakiej wieży z przybudówkami i pojedynczym 

murem, co to udawała warownię, wzruszył ramionami. 

-  Nie  mamy  nic,  ojcze  -  burknął,  jak  to  miał  w  zwyczaju,  i  poprawił  się  w  siodle.  - 

Kamień jest Kościoła, a nie nasz. 

Stary podjechał bliżej, uniósł rękę i wydawało się, że zaraz uderzy swego krnąbrnego 

syna. 

I wtedy Lothar, ten brat sukinkot, niech go Piekło pochłonie, popatrzył na ojca i rzekł: 

- Tak wiele mamy, że nawet głupi Wilhelm uciekł. 

Twarz Gustava von Helfensteina wykrzywił ponury grymas. 

- Po skarb pojechał pono... razem z tym bardem... 

Na to Lothar tylko roześmiał się szyderczo. 

background image

- A czy kto kiedy pojechał po skarb i z nim wrócił, ojcze? Uciekł, bo już w tej nędzy 

wytrzymać nie mógł! Przejrzyj na oczy! I ja też zimą gdzieś ruszę, bo już w tej dziurze pełnej 

myszy,  pleśni,  robactwa  wytrzymać  nie  mogę.  -  Lothar  spiął  konia,  by  ruszyć  przed  siebie, 

wzniecając kurzawę, w której wszystko zniknęło. 

Wilhelm  cofnął  się.  Był  prostym  rycerzem,  nie  rozumiał  tego,  co  zobaczył.  Otto  nic 

nie wspominał o oknach w wieży pod ziemią. Nic a nic. Mówił o skarbie, śpiącym smoku, a 

nie o jakichś magicznych szalbierstwach. 

Von Helfenstein uznał, że to tylko omamy. 

Szedł dalej. 

Przywiezie  skarb.  A  jeżeli  jakimś  czarnoksięskim  sposobem  zobaczył  prawdziwą 

rozmowę  pomiędzy  ojcem  a  Lotharem,  tym  lepiej.  Miło  wiedzieć,  że  w  przeciwieństwie  do 

brata  ojciec,  chociaż  tak  niechętny  wyprawie,  nie  skreślił  najmłodszego  syna,  w  głębi  serca 

jednak w niego wierzył. 

Po  kilkudziesięciu  krokach  trafił  na  kolejne  zagłębienie  w  murze  wieży.  Nie  zdziwiło  go  to 

wcale. Choć nie miał ochoty w nie zaglądać. 

Przejdę obok z zamkniętymi oczyma - pomyślał. Albo odwrócę głowę. 

Oczywiście!  Równie  dobrze  mógłby  stać  niewzruszony,  gdyby  obok  wyrosła  horda 

Tatarów. 

Przed  nim  było  pobojowisko  wielkiej  bitwy,  a  raczej  jego  kawałek  ograniczony 

rzadkim  brzozowym  zagajnikiem.  Kilku  ludzi  chodziło  pośród  trupów  ludzi  i  koni,  płosząc 

kruki, które już zleciały się na ucztę. 

Naraz przystanęli. 

-  No  proszę,  to  sam  wielki  komtur  grudziądzki!  -  mruknął  jeden  z  nich.  Pochylił  się 

nad rycerzem zwalonym na ziemię, odsunął mu przyłbicę. - Dycha jeszcze, ale ledwie. 

- Helfenstein? Naprawdę? - rzekł z zachwytem inny. - Może by go w niewolę wziąć? 

- Jeszcze czego?! - Pierwszy wyprostował się gwałtownie, popatrzył po kompanach. - 

Ż

ycie chcesz mu ocalić, durniu? Ty wiesz, co on robił z naszymi na Litwie, zanim wrócił do 

Grudziądza?  Z  jego  rozkazu  opornych  żywcem  na  murach  wieszali,  żeby  w  męce  na 

spiekocie  zdychali  ku  przestrodze...  Nie  wiesz,  jak  o  nim  w  Malborku  powiadali?  Wilhelm 

Rudobrody, psia jego mać! - z pogardą splunął leżącemu na pierś. - Bo lubił się pochylać nad 

rannymi tak nisko, że se czasem brodę w ich jusze umaczał. A ty chcesz go żywym zostawić? 

background image

- Ano to chodźmy. Niech zdycha - odparł ten drugi, choć z żalem, bo widać było, że 

zamajaczyła  mu  wizja  okupu.  Choć  zakon  krzyżacki  zwykle  nie  płacił  za  braci,  to  jednak 

znamienitych rycerzy wykupywał bez targowania się o cenę. 

I  poszli.  Na  ich  miejsce  zleciało  się  zaraz  stado  kruków.  Jeden  z  nich  zauważył 

odchyloną przyłbicę i przysiadłszy na piersi  rycerza, zaczął się przypatrywać twarzy zalanej 

krwią. 

Wilhelm  przypomniał  sobie  Ludwiga  von  Helfensteina  ze  znaczniejszej  gałęzi  rodu. 

Brał on udział w wielkiej bitwie z niewiernymi pod Philomelum, gdy Barbarossa poprowadził 

trzecią wyprawę krzyżową. 

O tym na jednym z postojów opowiadał Ottonowi. 

-  Tylko  nazwisko  mamy  z  nimi  wspólne  -  mruknął  wtedy  z  goryczą  młody  rycerz.  - 

Poza  tym  nie  chcą  nas  znać,  jakby  z  wiek  temu  nasz  pradziad  splugawił  nazwisko  jakimś 

czynem, którego kroniki co prawda nie odnotowały, ale uraza w ludziach pozostała. 

Na  co  mu  wtedy  bard  odparł,  że  to  może  i  lepiej,  bo  skoro  już  nie  może  walczyć  z 

niewiernymi,  a  ze  smokiem  walczyć  nie  warto,  bo  trudno  wygrać,  najlepiej  okazać  się  nie 

najsilniejszym,  tylko  najsprytniejszym  i  skarb  podebrać.  A  jak  będą  pieniądze,  zaszczyty 

same na człowieka spadną albo je sobie kupi. 

Teraz,  gdy  wędrował  schodami  do  dna  wieży,  zastanawiał  się,  czy  jednak  nie  lepiej 

walczyć na otwartym polu niż w tej dusznej wieży. 

Choćby i zginąć, byle honorowo. 

Nie  chciał,  nie  zamierzał  patrzeć,  ale  było  to  silniejsze,  coś  go  przyciągało  do  potomków 

Helfensteinów, do okna. 

Zobaczył  przez  nie  widok  na  dziedziniec  zamkowy  zrujnowany  pewnie  ostrzałem 

trebuszów. 

Choć nie, Wilhelm ze zdumieniem zauważył na murach dwie wielkie armaty, o jakich 

mówiono, że je posiadają Tatarzy. Skąd wzięły się na tym zamku? 

Pozostałą  część  dziedzińca  zajmowała  nieprawdopodobna  zbieranina  chłopstwa 

uzbrojonego w kosy, piki, z rzadka w miecze. Przewodziło im kilku szlachciców, jeżeli sądzić 

po ubiorze i broni u boku. 

W  głębi,  przy  pokruszonych  blankach,  stało  ze  dwudziestu  arystokratów 

wyglądających  jak  wzięta  do  niewoli  załoga  albo  może  przychwycona  na  gorącym  uczynku 

kompania zbójów. 

background image

Pomiędzy  tymi  grupami  rozmawiało  dwóch  ludzi  wyglądających,  jakby  coś 

negocjowali. 

-  Helfenstein!  -  warknął  nagle  ten  niższy,  gładko  wygolony,  o  minie  butnej  jak 

zwycięzca. - Tylko na śmierć sobie zasłużyłeś. 

Odwrócił się i cofnął dwa kroki w stronę swoich. 

-  Spotkamy  się  w  piekle,  Geyer  -  odparł  wychudły,  którego  tamten  nazwał  von 

Helfensteinem. - Tam wyrównamy rachunki! 

Wtedy,  jakby  sprowokowany  wściekłym  spojrzeniem  Geyera,  z  grupy  napastników 

wysunął  się  jeden  z  chłopów,  wielki  jak  niedźwiedź  mężczyzna  z  czarnymi  włosami  w 

nieładzie  opadającymi  na  plecy,  i  uniósł  widły.  Nim  powstrzymał  go  okrzyk  dowódcy, 

podbiegł i z rozmachem wbił je w brzuch pana zamku. 

Helfenstein  krzyknął,  splótł  dłonie  na  trójzębnym  ostrzu,  gasnące  spojrzenie  oparł  na 

mordercy.  Ten  zaś  powoli  wyciągnął  widły.  Działo  się  to  w  kompletnym  milczeniu,  jakby 

wszystkim  naraz  odebrało  mowę.  Słychać  było  tylko  świszczący  oddech  umierającego.  Gdy 

przestała go podtrzymywać broń chłopa, miękko osunął się na dziedziniec. 

Wtedy buchnął triumfalny wrzask zbieraniny. 

Pozostali  szlachcice  ze  zdobytego  zamku  przyglądali  się  śmierci  Helfensteina  z 

pobladłymi twarzami. Wilhelm nie mógł uwierzyć w to, co widział. 

- Bierzcie ich sobie - z lekceważeniem machnął ręką dowódca. I odwrócił się w stronę 

swoich  oficerów,  podczas  kiedy  chłopstwo  ruszyło  w  stronę  struchlałych  ze  strachu  panów. 

Ci nie próbowali uciekać, bo i dokąd? A chamy szły jak po swoje... 

Rycerz z trudem odwrócił wzrok. Zachwiał się i omal nie upadł. Ciężko oddychał. Czy 

tak wygląda przyszłość jego rodziny? Zadźgani widłami przez zbuntowany gmin? 

- To niemożliwe, żeby jakiś szlachcic został zadźgany widłami, żeby chłopstwo... tyle 

chłopstwa wywołało jakieś powstanie we Frankonii czy gdzieś indziej! 

Uśmiechnął się, pojmując, że musi to być jakaś próba. 

Nad jego głową nagle rozbrzmiały ciche odgłosy. Usłyszał łopot skrzydeł, jakby z dna 

wieży albo ze ścian zerwały się ptaki. To podpowiadało mu, że jest już bardzo blisko miejsca, 

gdzie powinien być schowany skarb. 

I powinien spać smok. 

IV  

background image

Szedł naprzód, chociaż w głowie mąciło mu się od nadmiaru myśli. Nie  umiał orzec, czy to 

próba mająca  go zniechęcić do sięgnięcia po bliską już zdobycz, jakieś smocze sztuczki czy 

też naprawdę widział kłótnię ojca z Lotharem i swoich nieszczęsnych potomków. 

Podążał jednak wciąż w dół, bo przyszedł tu po skarb i za daleko zawędrował, aby się 

cofnąć. 

Nagle...  Nagle  dotarł  do  ostatniego  stopnia.  Nie  było  kolejnych.  Zdumiony  Wilhelm 

wodził  dokoła  spojrzeniem,  starał  się  przebić  oczami  mrok.  Gdzie  złoto?  Gdzie  klejnoty? 

Czyżby  gdzieś wiodły tajemne, niewidzialne schody? Rycerz rozglądał się bezradnie. Miecz 

stuknął w skałę, zbudził echo. 

Niewidzialne demony krążące wokół śmiały się, szeptały, gwizdały... 

Nagle  z  ciemności  wyszła  jakaś  postać.  Wyszła?  Nie,  raczej  wyleciała  i  zawisła  w 

miejscu, gdzie nie było żadnych schodów, tylko nieprzenikniony mrok. 

Na początku Wilhelm był pewien, że widzi zarys człowieka, ale po chwili tuż za jego 

plecami zamajaczyły... skrzydła? Garb? Coś, co niepokoiło równie mocno, jak pojawienie się 

tej postaci w tym miejscu. 

Zrobiła  kilka  kroków  w  ciemnej  pustce,  jakby  wędrowała  po  twardym  czarnym 

marmurze  i  złapała  rycerza  za  rękę.  Dotyk  był  zimny  niczym  bryła  lodu  prosto  z  lodowni. 

Albo raczej jak zanurzenie dłoni w górskim strumieniu, bo do Helfensteina dotarło naraz, że 

wcale nie czuje dotyku, tylko czysty chłód bez ciała i jego twardości. 

- Kim jesteś? - krzyknął ze strachem. 

Jego głos odbił się echem we wnętrzu wieży, po czym ścichł. I dopiero wtedy postać 

mu odpowiedziała: 

-  Jestem  tobą,  Wilhelmie.  Jestem  sobą.  Albo  nikim...  albo  wszystkim...  bo  nie  ma 

słów, są tylko czyny. 

Tego rycerz nie zrozumiał. 

-  Dlaczego  chcesz  mnie  zniszczyć?  -  krzyknął.  -  Dlaczego  pokazujesz  mi  moją 

rodzinę? Po co to wszystko? 

I wtedy rozległ się dudniący śmiech. Bardzo smoczy śmiech. Przynajmniej jedna rzecz 

stała się dla Helfensteina nieco bardziej jasna. 

-  Wilhelmie,  można  moje  ciało  uwięzić  w  wieży,  ale  ona  się  kiedyś  rozpadnie,  a 

wtedy... 

Gdy przygnieciony ciężarem odkrycia rycerz milczał, bezcielesny stwór dodał: 

- Wciąż mogę się zabawiać waszymi ciałami i... losami. 

background image

Młody Helfenstein zdobył się na ostatni wysiłek i skierował miecz w jego stronę. Broń 

bez trudu przeniknęła przez niematerialne ciało. 

Rycerz opuścił ostrze, a ono brzęknęło i znikło w mrocznej czeluści. 

- Zatem Otto...? - szepnął. 

Smok roześmiał się cicho. 

- Umarłby już dawno, gdyby nie ja. Ale teraz przestał mi być potrzebny. Mam ciebie, 

Wilhelmie. Ty będziesz moimi oczami i ciałem. 

Mocniej  zacisnął  dłoń  na  ramieniu  von  Helfensteina  i  rycerz  poczuł,  jak  zaczyna  go 

palić obręcz żywego ognia. 

Szarpnął się, ale tylko na ten jeden bezowocny raz wystarczyło mu sił. Później już bez 

protestu zstąpił za smokiem w ciemność. 

W przyszłość, której kolejne epizody już spisał swymi krokami po schodach wieży. 

background image

Kiedy w roku 1346 umarł Villeneuve i bractwo zebrało się, by wybrać 

jego  następcę,  na  zgromadzeniu  wielki  komandor,  Dieudonné  de 

Gozon,  miał  podobno  wstać  i  oświadczyć,  że  po  głębokim 

zastanowieniu  doszedł  do  wniosku,  iż  nie  znajduje  wśród  swych 

towarzyszy  nikogo,  kto  byłby  równie  jak  on  odpowiedni  do  objęcia 

urzędu mistrza. 

Wstrząśnięci  tym  aktem  najwyższej  wiary  w  siebie  szpitalnicy 

jednogłośnie wynieśli go na tę najwyższą godność. Opowiadano także, 

iż  jako  młody  rycerz  uwolnił  wyspę  od  smoka,  który  pożerał  młode 

dziewczęta  w  okolicach  Rodos.  Gdy  kilku  rycerzy  poniosło  śmierć, 

usiłując  zgładzić  gada,  mistrz  surowo  zabronił  komukolwiek 

podejmowania  dalszych  prób.  Jednakże  Gozon  specjalnie  dla  celów 

tego  budzącego  grozę  polowania  wytresował  dwa  duże  psy  (za 

pomocą  atrapy  smoka  zbudowanej  na  podstawie  opisu  naocznych 

ś

wiadków). Plan powiódł się i ohydny potwór został unieszkodliwiony. 

Wymogi  dyscypliny  w  Szpitalu  były  jednak  tak  bezwzględne,  jeśli 

chodzi  o  nieposłuszeństwo,  że  Helion  z  Villeneuve  wydał  surowy 

wyrok  pozbawiający  Gozona  habitu.  Później  wszakże  ustąpił  ze 

względu  na  to,  że  czyn  ten  został  dokonany  dla  dobra  ogółu.  Gdyby 

nie  ów  akt  łaski,  zakon  zostałby  pozbawiony  jednego  ze  swych 

najznakomitszych mistrzów. 

background image

Tak pisze H.J.A. Sire w „Kawalerach maltańskich". Tę samą historię 

można  zresztą  znaleźć  w  innych  książkach,  bo  Dieudonné  de  Gozon 

ż

ył naprawdę. I naprawdę walczył ze smokiem. Fakt, że smoki z Rodos 

nie są znane zoologom, nic tu nie ma do rzeczy. Widać wymarły wraz 

z  odejściem  zakonu  joannitów  z  wyspy.  Albo  zaczęły  się  lepiej  kryć 

przed ludźmi? 

Z  kronik  wiemy  więc,  co  się  wydarzyło.  Wciąż  jednak  nie 

wiadomo  dlaczego.  Ta  nowela  jest  jedną  z  możliwych  prób 

odpowiedzi.  Będę  szczęśliwy,  jeżeli  naruszy  przy  okazji  jeden  z 

niemądrych,  a  powszechnych  stereotypów:  że  rycerze  zakonni  byli 

głupi,  żądni  krwi,  niemoralni...  po  prostu  bandyci  w  habitach. 

Niektórzy tacy byli na pewno. Jednak wielu zakonników z mieczem w 

ręku to ludzie, jakich każdy by chciał spotkać na swej drodze - światli, 

wykształceni  i  patrzący  dalej  niż  na  czubek  własnego  nosa,  kierujący 

się dobrem ogółu. Jak Gozon. 

background image

Róże w maju  

Nigdy  nim  nie  zostaniesz!  -  wrzeszczał  zaplątany  w  habit  Renato  di  Fontenay.  -  Po  moim 

trupie! Choćbym miał zawrzeć pakt z samym diabłem! Nigdy, rozumiesz?! 

Wyrywał  się  braciom  odciągającym  go  na  bok,  chciał  biec  w  stronę  Scalii,  ale  bójka 

nieuchronnie  zmierzała  ku  końcowi.  Emocje  opadły.  Reszta  elektorów,  w  niewielkich 

grupkach przechadzających się we wnętrzu ogromnego refektarza, wydawała się już całkiem 

spokojna.  Ale  i  tak  do  wyborów  wielkiego  mistrza  zakonu  będzie  można  powrócić  nie 

wcześniej niż po obiedzie. 

Dieudonné de Gozon, wielki komandor zakonu joannitów, nie brał udziału w bijatyce. 

Widząc,  na  co  się  zanosi,  znalazł  sobie  zaciszną  kryjówkę  z  dala  od  refektarza  w  jednym  z 

kuchennych pomieszczeń. Stąd przez małe okienko mógł spokojnie przyglądać się okolicy. 

Na  zewnątrz  w  całej  krasie  zawitał  na  wyspę  maj,  ciepły  i  soczysty  niczym  dojrzały 

melon.  Zboża  zbierały  się  w  ciężkie  kłosy,  drzewka  oliwne  zawiązały  owoce.  Miedze 

porośnięte  krzewami  drobnej  dzikiej  róży,  purpurowymi  lewkoniami  oraz  makami 

czerwonymi  niby  świeżo  rozlana  krew  zdawały  się  kreślić  wśród  pól  płomieniste  drogi  do 

samego nieba. Wiosna uczyniła Rodos prawdziwym Rajem, niezasłużonym Edenem. 

Gozon zobaczył sokoła leniwie krążącego po nieboskłonie. Ptak wypatrywał ofiary - i 

pewnie jego bystre oko dostrzegło nieostrożnego królika czy innego gryzonia, bo naraz rzucił 

się w ostry pik, celując gdzieś w podmiejskie błonia niewidoczne w obrysie wąskiego okna. 

Z zamyślenia wyrwał komandora wiew powietrza za plecami. 

- Marnujemy tylko czas - rzekł Lexa von Aerenthal. 

Aureola  siwych  włosów  nadawała  twarzy  starca  wyraz  apostoła,  choć  szpecący  ją 

gniew miał przyziemne źródło. 

Gozon  w  milczeniu  przyznał  mu  rację.  Mijał  już  trzeci  dzień,  odkąd  Helion  z 

Villeneuve zamknął oczy i nic nie zapowiadało  zgody pośród szesnastu elektorów mających 

wybrać nowego mistrza zakonu. 

background image

-  Lexa,  przecież  oni  są  jak  pawie  -  wyrzucił  tłumioną  gorycz.  -  Co  jeden,  to  bardziej 

dumny, przekonany, że to od niego zależy obsada stanowiska. Niestraszny im Ojciec Święty 

gdzieś  za  morzem.  Przeraża  ich  myśl,  że  mógłby  wygrać  nie  ten,  kogo  popierają.  A  ty 

apelujesz o rozsądek... 

Nawet podczas posiłku nie dało się ukryć prawdy. Z pozoru stół połączył zakonników, 

jednak  każde  z  rywalizujących  stronnictw  zasiadło  we  własnym  gronie,  między  nimi  ziały 

przepaście głębokie jak jary we wnętrzu wyspy. Do wybrania nowego mistrza wystarczyłaby 

zwykła większość spośród obecnych, póki jednak każdy uparcie obstawał przy swoim, trwał 

pat. 

Gozonowi  obojętne  było,  kogo  wybiorą.  Z  góry  współczuł  nieszczęśnikowi:  dać  się 

zamknąć w murach zamku i na królewskich dworach i zabiegać o serwituty dla zakonu, aby 

zgromadzenia  nie  spotkał  los  templariuszy  oskarżonych  o  herezję  i  niedawno  spalonych  na 

stosach. Zamiast polować na jelenie w różanych zagajnikach czy cedrowych lasach, z których 

słynęła  wyspa,  mozolić  się  nad  pismami  albo  trwonić  czas  na  audiencje  u  dworaków 

głupszych od rosołowej kury. 

Lecz  dla  większości  elektorów  liczyły  się  doczesne  korzyści  oraz  splendory, 

odpowiedzialność za losy zakonu nic ich nie obchodziła. 

- Sam zobacz. - Gozon dyskretnie wskazał von Aerenthalowi di Fontenaya, na powrót 

opanowanego, zmawiającego się ze swymi stronnikami. - Uważasz, że to ma być przewodnik 

naszego zgromadzenia? Że nie poprowadzi go w zagładę jak de Molay templariuszy? 

Lexa  uśmiechnął  się  nieznacznie,  jakby  do  odległego  wspomnienia  wciąż  trwającego 

w głębinach pamięci. 

- Ludzie się zmieniają, Dieudonné - rzekł. - Ty też. 

Pamiętasz? 

Pamiętał doskonale. Kiedyś tak samo pożądał sławy jak ten dureń di  Fontenay. Tyle że nikt 

wtedy  nie  powierzył  Gozonowi  elektorskiego  głosu  i  odpowiedzialności  zdolnej  zniszczyć 

zakon. 

Któregoś  zimowego  dnia  -  kiedy  jeszcze  ani  mu  się  śniło,  że  zostanie  wielkim 

komandorem,  że  będzie  trzymał  w  ręku  całą  finansową  potęgę  joannickiego  zgromadzenia, 

wreszcie  że  stoczy  wielki  bój  ze  smokiem  i  okrzyknięty  zostanie  Gozonem  Smokobójcą  

poszedł  prosto  do  pałacu  wielkiego  mistrza,  którym  od  niedawna  był  Helion  z  Villeneuve. 

Gozon w oczy mu rzekł, że konne patrole wzdłuż brzegów wyspy i rzadkie karawany, jak w 

zakonie  nazywano  rejsy  na  galerach,  nie  pociągają  go  wcale.  Że  liczył  na  wielkie  bitwy, 

background image

sławę,  heroiczne  i  zwycięskie  walki  z  niewiernymi.  Ponieważ  zaś  ani  mu  w  głowie  zostać 

mnichem  klepiącym  pacierze,  bo  to  nie  ucieczka  od  świata  go  tu  sprowadziła,  najlepiej 

będzie, jak poszuka sobie innego miejsca, w którym mógłby zrealizować swe cele i ambicje. 

Odpowiedź Heliona była tyleż kategoryczna, co i zaskakująca: 

-  Jutro  zabiorę  cię  na  akropol  i  tam  porozmawiamy!  -  zapowiedział,  gniewnie 

uderzając pięścią w stół, poruszając papiery i kałamarz z zanurzonymi zaostrzonymi piórami. 

-  Teraz  precz  mi  z  oczu!  Wracaj  do  celi,  proś  Boga  o  łaskę  rozumu,  żeby  ci  go  kijem  nie 

trzeba było wbijać od dołu! 

Wyruszyli  bladym  świtem.  Jednak  w  drodze  Helion,  zamiast  besztać  Gozona, 

wspominał  swe  stare  dzieje.  Walki  z  muzułmanami  w  Ziemi  Świętej,  obronę  Akki  i  po  jej 

upadku  przenosiny  joannitów  na  Rodos.  Jeśli  miały  to  być  opowieści  umacniające  ducha, 

skutki  nie  dotrzymały  pola  intencjom  -  Gozon  utwierdził  się  w  przekonaniu,  że  za  takimi 

właśnie  przygodami  tęskni.  W  końcu  wybrał  zakon  rycerski,  mieczowy,  nie  zaś  azyl  dla 

starców znużonych życiem! 

Wreszcie  dotarli  na  akropol.  Było  to  niewielkie,  porośnięte  gęstą  trawą  wzgórze  na 

zachód od miasta Rodos, pokryte starożytnymi ruinami z czasów greckiej kolonizacji wyspy. 

Wszędzie  można  się  było  natknąć  na  oślepiająco  białe,  wyprażone  słońcem  resztki  kapiteli, 

mury kanałów i kamienne wykładziny dróg, a nawet sterczące samotnie kolumny. Stąd brali 

rycerze najlepszy surowiec do napraw i umacniania fortyfikacji. 

A  w  dali,  na  północnym  zachodzie,  leżał  wielki  półwysep  znajdujący  się  w  tureckim 

władaniu. Wąska wstęga morza oddzielała ich od rosnącej potęgi sułtana. 

Helion  długo  spoglądał  w  tamtą  stronę,  jakby  przepatrując  horyzont.  Słońce  stało 

wysoko,  granice  nieba  i  wody  zatarły  się,  tylko  pośrodku  ciemną  wygiętą  kreską  majaczył 

odległy brzeg. 

- Jesteśmy cierniem wbitym  w bok tureckiego imperium, chłopcze - rzekł wreszcie. - 

Sułtan  napiera,  my  się  cofamy,  ale  wciąż  go  powstrzymujemy  z  dala  od  naszych  ziem. 

Pomyśl,  gdzie wolisz toczyć z nim bitwy: tutaj czy w twej rodzinnej Prowansji. Tyle zależy 

od twych nudnych patroli. 

Gozon próbował coś powiedzieć, ale mistrz uciszył go gestem. 

- Za pół roku podejmiesz ostateczną decyzję - wyjaśnił po chwili milczenia. - A teraz 

wracajmy, obowiązki czekają, nikt ich za nas nie wypełni. 

Tak wtedy odwiódł Gozona od pochopnego czynu. Nim minęła wiosna, rycerz stoczył 

bój  ze  smokiem,  zaczął  się  wspinać  w  zakonnej  hierarchii  i  opuściły  go  myśli  o  porzuceniu 

zgromadzenia. 

background image

A  teraz  ciało  Heliona  czekało  w  krypcie  na  uroczysty  pogrzeb,  turecka  nawała 

potężniała  z  każdym  rokiem  i  należało  szukać  człowieka  zdolnego  stawić  jej  czoła. 

Tymczasem  dość  było  jednego  spojrzenia  na  elektorów,  by  dostrzec,  że  nie  pojmują  wagi 

wyboru,  przed  którym  stanęli.  Długie  i  rozważne  rządy  Heliona  niczego  ich  nie  nauczyły. 

Lexa  w  jednym  miał  rację:  ludzie  się  zmieniają.  Nie  wiedział  tylko,  że  chyba  bardziej  niż 

nauki, nawet niż potyczka ze smokiem, zmieniła Gozona pewna rozmowa. Wciąż pamiętał jej 

treść, mimo że minęło dwadzieścia lat i przetoczył się ogrom zdarzeń, uczuć, słów... 

- Raz jeden wyjdź ze swojej żelaznej skorupy. Porzuć na chwilę Gozona Smokobójcę, 

bohatera  ludu,  rozejrzyj  się.  Popatrz  na  zwykłych,  prostych  ludzi  z  ich  małymi  sprawami  - 

powiedziała z rozpaczą Livia. Spoglądała na urwisko, za którym fale z trzaskiem rozbijały się 

o podstawę klifu, zapowiadając sztorm. - Dieudonné, nie trzeba daleko szukać... ja... - Słowa 

rwały się, z trudem przechodziły przed ściśnięte gardło. 

Patrzył na nią ze smutkiem. Była taka piękna... i niedostępna. 

- Jestem rycerzem - odparł cicho, odwracając wzrok. - Jestem zakonnikiem. 

Wstała z trawy, na której siedzieli, poprawiła suknię. 

-  Jesteś  głupcem!  -  Jej  rozpacz  zamieniła  się  w  gniew.  -  I  póki  nie  zrozumiesz,  że 

słowa nie wystarczają, pozostaniesz nim, Dieudonné de Gozon. 

Och, jak dawno odbyła się ta rozmowa. Wiele czasu minęło, nim pojął, że to jedna z 

tych, które zmieniają życie albo przeciwnie: na zawsze utrwalają jego dotychczasowy bieg. I 

wszystko zależy od jednej decyzji, której potem nie można cofnąć. 

Zawsze  gdy  przychodziło  do  rozstrzygania  ważnych  spraw,  słowa  Livii  wracały  do 

niego niby wyrzut. Czasem wpływały na jego werdykt. 

Lexa trącił Gozona w ramię. 

- Pora wrócić do elekcji - rzekł półgłosem. 

Dieudonné  wiedział,  skąd  zmartwienie  w  oczach  von  Aerenthala.  Jeżeli  nie  uda  się 

wybrać  nowego  mistrza  do  zachodu  słońca,  wybory,  zgodnie  z  zakonną  regułą,  zostaną 

zawieszone,  a  kandydata  na  stanowisko  narzuci  papież.  Albo  wręcz  rozwiąże  zakon.  Nawet 

tu,  na  Rodos,  dochodziły  głosy,  że  zgromadzenia  rycerskie  należy  zlikwidować  choćby 

dlatego,  że  nie  zapobiegły  upadkowi  Królestwa  Jerozolimskiego  i  pozostałych 

chrześcijańskich placówek w Ziemi Świętej. 

Gozon uprzedził Lexę, wstał, gestem nakazał ciszę. Niby patrzył na elektorów, mogło 

im  się  tak  zdawać,  ale  w  rzeczywistości  zaglądał  w  przeszłość,  tam  szukając  potwierdzenia, 

ż

e dobrze czyni. 

background image

-  Zgłaszam  swoją  kandydaturę  -  stwierdził  sucho.  Żadna  z  dotychczasowych  nie 

zyskała większości, może w ten sposób wybrniemy z pata... 

Elektorzy  zamarli  w  gniewie  i  zdumieniu,  zwłaszcza  ci,  którzy  dwa  dni  wcześniej 

bezskutecznie namawiali go do ubiegania się o tę godność. 

Wreszcie odezwał się von Aerenthal: 

- Wszyscy wiemy, że Helion tego właśnie pragnął. Sam jestem ci przyjacielem. Jednak 

mistrz  już  nie  żyje,  a  twoja  osoba  nie  była  do  tej  pory  zgłaszana.  Nawet  teraz  nie  spełniasz 

formalnych wymogów, bo jakaż to frakcja za tobą stoi? 

Nim  wielki  komandor  zdążył  odpowiedzieć,  chrząknął  i  uniósł  się  siedzący  po  lewej 

chudy jak tyka, pomarszczony Gephard von Bortfelde. 

- Czyżbyś zapomniał, Lexa? Zabił smoka - stwierdził z szacunkiem. - Będę na ciebie 

głosował, bracie. 

Dieudonné  uśmiechnął  się  lekko.  Więc  wciąż  pamiętali...  Gephard  uczestniczył  w 

pierwszej wyprawie na smoka. I to przeważyło. 

Miał zatem swój pierwszy elektorski głos. 

II  

Maj  tamtego  pamiętnego  roku  długo  nie  potrafił  się  zdecydować,  czy  ma  być  miesiącem 

uciążliwych deszczy i wręcz jesiennego zimna, czy raczej wiosennym błogosławieństwem po 

trudach  ciężkiej,  sztormowej  zimy.  Jednego  dnia  słota  nie  pozwalała  wychylić  głowy  poza 

mury,  drugiego  słońce  aż  prosiło,  żeby  się  ogrzać  w  jego  promieniach,  rozpędzić  konia  do 

szalonego galopu, zatracić się w dzikim pędzie. 

Jednak mało który mieszkaniec wyspy, a już w szczególności miasta Rodos, zawracał 

sobie  głowę  fatalną  pogodą  czy  zbiorami,  które  niechybnie  ucierpią.  Wszyscy  odmieniali  w 

tysiącu odcieni strachu jedno budzące grozę słowo: smok. 

Bestia  grasowała  od  miesiąca  w  głębi  wyspy  trzy  mile  od  miejskich  murów  w 

górzystych jarach nieopodal wsi Kandiliona. Tak przynajmniej twierdzili mieszkańcy. Potwór 

porywał  bydło  i  nękał  wieśniaków  uprawiających  swe  pola  i  oliwne  zagajniki.  Wreszcie 

zaczął porywać ludzi na przedmieściach Rodos. 

Bracia  zakonni,  usadowieni  wewnątrz  murów,  zbywali  opowieści  wzruszeniem 

ramion. Aaa, smok... - pokpiwali co dowcipniejsi. - To już ludziom tureckiego zagrożenia nie 

starcza... Ładne rzeczy! Tylko patrzeć, jak sam Kolos wstanie z ruin i uderzy na miasto! Inni 

dodawali,  że  skoro  strach  potrafił  zamienić  długą  na  łokieć  jaszczurkę  w  stwora  zdolnego 

background image

porywać  krowy,  to  pora  szukać  na  Rodos  samej  Ateny,  której  świątyń  wiele  pozostało  na 

wyspie.  Rycerze  podejrzewali  bowiem,  że  strachliwi  wieśniacy  wzięli  za  bestię  jakąś 

szczególnie wielką agamę, która w chwili zagrożenia nadyma skórę za głową w dwie płaskie, 

sterczące na boki tarcze. 

Kpiny  i  docinki  ucichły,  kiedy  zaginęła  córka  jednego  z  najbogatszych  kupców,  a  do 

siedziby  wielkiego  mistrza  zawitała  delegacja  mieszczan  żądających  zrobienia  porządku  ze 

smokiem. 

Helion w potwora nie wierzył, a prawdziwego zagrożenia upatrywał w muzułmańskim 

ż

ywiole.  Nie  mógł  jednak  odmówić  burmistrzowi  Kiridiakosowi.  Podjął  więc  salomonową 

decyzję:  co  prawda  rycerze  zakonni  są  po  to,  by  bronić  wyspy  przed  turecką  zarazą,  kto 

jednak spośród braci czuje się na siłach, niechaj wyrusza ubić bestię. 

Gozon nie wahał się ani chwili. Lepszej okazji do zdobycia sławy nie będzie, chyba że 

turecki sułtan wyląduje na Rodos ze swoją armią. 

Wyruszyli dwa dni później. Zebrało się ich sześciu głodnych sławy młodych braci ze stażem 

w  zakonie  nie  dłuższym  niż  kilka  lat.  Na  czele  Gozon  na  swym  karym  Peticie,  za  nim 

rudowłosy Sorron de Blay, nierozłączni Hugo de Valse i Rigo Dumbert, Caro Annibale oraz 

towarzyszący im (wyłącznie w imię przyjaźni, jak się zarzekał) Gephard von Bortfelde. 

Zrezygnowali  z  pomocy  braci  serwientów  niezbędnych  w  zwyczajnej  bitwie,  jak  i  z 

ciężkich  zbroi.  Pod  płaszczami  mieli  tylko  kolczugi,  u  końskich  boków  krótkie  kopie,  no  i 

miecze sprawdzone w boju. Tworzyli silną drużynę żądną chwały równej św. Jerzemu i za tę 

chwałę gotową oddać życie. Zwłaszcza cudze, w szczególności zaś - smoka. 

Dzień  wstawał  mglisty  i  paskudny,  w  powietrzu  wisiała  drobna  mżawka  sącząca 

wilgoć  za  opończe,  choć  nie  była  to  przecież  pora  jesiennych  wiatrów.  Ruszyli  w  stronę 

południowej bramy. Była to potężna wieżyca pośrodku fosy wykopanej wokół miasta, z obu 

stron  spięta  cienkimi  mostami,  górująca  nad  zębatymi  murami  niby  olbrzym  pośród  karłów. 

W  odległości  pięciuset  kroków  majaczyła  jej  nieco  niższa,  lecz  nie  mniej  masywna  siostra. 

Siedem  takich  bram  wespół  z  przedzielającymi  je  obronnymi  wieżami  na  całej  długości 

murów, tworzyło nieprzebytą zaporę. 

Wewnątrz  miasta,  gdzie  znajdowało  się  collachium  -  kwartał  zamieszkany  wyłącznie 

przez  braci  zakonnych,  a  także  arsenał,  stocznia,  port  i  kilka  dzielnic  zajętych  niemal  w 

całości  przez  możnych  kupców  oraz  rzemieślników  -  można  się  było  czuć  bezpiecznie. 

Grube,  potrójne  mury,  dziesiątki  dział  ustawionych  na  platformach  wież,  ponad  setka  braci 

background image

zakonnych,  kilkuset  giermków  i  serwientów  do  posług  -  wszystko  to  sprawiało,  że  w  razie 

potrzeby można byłoby tu miesiącami odpierać ataki całej armii. Cóż więc znaczył smok?! 

Lecz  poza  bramą  wędrowiec  musiał  się  pilnować.  Zakon  -  po  przejęciu  wyspy  - 

większość mieszkańców miasta Rodos przesiedlił do jego południowej części, zwanej dolnym 

miastem,  przechodzącej  w  łagodny,  rozległy  stok.  W  ten  sposób  część  górna,  opasana 

murami,  stała  się  łatwa  do  obrony,  a  tereny  powyżej,  zwieńczone  przylądkiem  Kumburno, 

wyglądającym jak wskazujący palec wyciągnięty  ku przestrodze, w razie tureckiego desantu 

można było łatwo razić artylerią. 

Wypchnięci  poza  ochronę  murów  rodyjczycy  nie  pokochali  zakonnych  rycerzy. 

Dodatkowo jednych i drugich podzieliła wiara, bo choć sam święty Paweł odwiedził tę ziemię 

w  drodze  do  Palestyny,  przed  przybyciem  zakonników  więcej  tu  było  prawosławnych 

klasztorów  i  eremów  niż  katolickich  kościołów.  Prowadząc  szpitale  i  domy  dla  ubogich, 

bracia  powoli  zyskiwali  szacunek  miejscowych,  wciąż  jednak  zdarzały  się  napaści  na 

joannitów. 

Rycerze  szybko  przemknęli  przez  dolne  miasto,  w  ciasnych  splątanych  uliczkach 

mijając  wystraszonych  mieszkańców.  Rozwiane  w  pędzie  czarne  płaszcze  z  naszytymi 

białymi krzyżami o ośmiu rozwidleniach furkotały gniewnie, spod nich niby płomień błyskał 

szkarłat bojowych tunik narzuconych wprost na kolczugi. 

Dziewczyna  zaginęła  podobno  niedaleko  Kandiliony,  w  miejscu,  w  którym  droga 

biegła  na  ukos  pomiędzy  odłamami  skał.  Wyglądały,  jakby  olbrzym  wyrwał  z  głębin 

niewielką wyspę - jak pobliska Chalki czy Tilos - i rzucił na stok z taką siłą, że rozprysnęła 

się na kawałki pośród frygany - zarośli kolczastych krzewów, a także mirtu, który przypomina 

wędrowcom  o  woni  Syna  Człowieczego.  Gozon  zeskoczył  z  konia  na  niską  trawę,  by 

poszukać  pośród  wapiennych  bloków  śladów  walki  czy  choćby  tropów  smoka.  De  Blay, 

ubezpieczając  towarzysza,  z  konia  przepatrywał  okolicę.  Reszta  kompanii  rozjechała  się 

wokół. 

Dieudonné  obszedł  niemal  każdą  skałę,  nigdzie  jednak  nie  natrafił  na  połamane 

kwiaty,  gałązki  czy  strzępy  materii  na  długich  kolcach  krzaków.  Nie  było  śladu  po 

dziewczynie  ani  bestii.  Jakby  się  tu  nic  nie  wydarzyło.  A  przecież  córka  kupca  naprawdę 

zniknęła. 

De  Blay  również  nie  marnował  czasu.  Wiercił  się  w  siodle,  mruczał  pod  nosem, 

marszczył  czoło,  wreszcie  podjechał  do  Gozona,  który  zatrzymał  się  akurat  przy  skale 

rozszczepionej na dwoje, jakby rozpłatanej potężnym uderzeniem. 

- Wiesz co, Dieudonné? - rzucił z niepokojem. Może ten smok jest niewidzialny? 

background image

Rycerz  tylko  wzruszył  ramionami.  Podszedł  do  swojego  Petita  skubiącego  trawę  i 

drobne kwiecie. 

- Nie siej paniki, Sorronie - odparł, wskakując na zupełnie spokojnego konia. - Jakby 

był niewidzialny, to wieśniacy nie mówiliby, że wielki albo latający, albo ja wiem jaki? Coś 

tam widzieli. W każdym razie tu nic nie ma. Jedźmy dalej. 

Zebrali  pozostałych  rycerzy  i  ruszyli  w  stronę  Kandiliony.  Była  to  niewielka  osada, 

kilkanaście pudełkowatych domów wzniesionych z białego kamienia na planie kwadratu. Już 

dostrzegali wieśniaków krzątających się wokół zabudowań, gdy naraz wierzchowiec de Blaya 

pędzącego przodem trafił w dziurę pośrodku drogi, zatańczył, próbując odzyskać równowagę, 

ale  potrącony  przez  następnych  rycerzy  z  kwikiem  i  łomotem  zwalił  się  na  ziemię, 

przygniatając jeźdźca. Skoczyli go wyciągać, co spotęgowało zamieszanie. 

De Blay ucierpiał niewiele, parę siniaków i otarć. Koń miał mniej szczęścia: padając, 

musiał trafić na kamień. Lewa przednia pęcina była złamana, z krwawej rany wystawał ostry 

szpic kości. 

Sorron zaklął głośno, z rozpaczą. 

-  Najlepszy,  jakiego  miałem  -  rzekł  ponuro.  -  Przyjaciel  wierniejszy  od  niejednego  z 

ludzi. 

Gozon zacisnął zęby, starając się odrzucić od siebie myśl o złej wróżbie. 

- Nie przedłużaj - powiedział. 

Jego przyjaciel nic nie odrzekł, tylko spojrzał półprzytomnie. Przyklęknął przy koniu, 

chwycił  w  dłonie  jego  pysk,  chwilę  szeptał  uspokajające  słowa,  wreszcie  pocałował  go  w 

chrapy,  uczynił  znak  krzyża  i  szybkim,  zdecydowanym  ruchem  wbił  miecz  w  serce 

zwierzęcia.  Wierzgnęło  parę  razy  i  skonało.  Sorron  w  ponurym  milczeniu  zebrał  broń  i 

przesiadł się na wierzchowca de Valse'a. 

Mieszkańcy  Kandiliony  tymczasem  chowali  się  w  domach,  ryglowali  drzwi.  Kiedy 

rycerze  wpadli  do  wioski,  na  spotkanie  wyszedł  im  tylko  wójt.  Nie  miał  nic  ciekawego  do 

powiedzenia. Smoka nikt nie widział, o dziewczynie nie słyszał, Kandiliona to spokojna wieś, 

podatki  płaci  jak  należy,  a  zbrojni  niech  lepiej  ruszą  w  stronę  góry  Atabyrion,  tam  niejedno 

licho grasuje. 

Pojechali  więc  dalej.  Ze  dwie  mile  za  opłotkami  znajdowały  się  rozstaje  wytyczone 

przez  wielki,  samotnie  rosnący  dąb  korkowy.  Wierzchnie,  różowe  od  wewnętrznej  strony 

warstwy kory odchodziły zeń niby skóra po oparzeniu. Drzewo wydawało się równie stare jak 

greckie  ruiny  na  wyspie.  Tu  postanowili  się  rozdzielić,  jednak  ani  myśleli  obrać  wskazany 

przez  wójta  kierunek.  De  Valse  i  Sorron  na  jednym  koniu  oraz  towarzyszący  im  Rigo 

background image

Dumbert  ruszyli  w  stronę  zachodniego  wybrzeża,  Gozon  zaś,  Gephard  von  Bortfelde  i  Caro 

Annibale  pojechali  na  wschód,  w  stronę  potężnej  twierdzy  Lindos.  Liczyli,  że  przecinając 

wewnętrzną część wyspy, natkną się na smoka lub jego ślady. 

Drogi  za  Kandiliona,  rzadko  używane  przez  konnych,  zarosły  zbitymi  kępami 

wawrzynu  i  różanego  krzewu  o  długich  czepliwych  kolcach.  Przedzierając  się,  grupa  z 

Gozonem  na  czele  spłoszyła  kilka  jeleni.  Wreszcie  dotarli  do  wysypanej  drobnym  piaskiem 

plaży,  kilka  mil  od  majaczących  na  horyzoncie  skał  przylądka  Wodi.  Na  północ,  wzdłuż 

plaży, biegła droga do Rodos. Zygzakowaty brzeg wyspy prowadził na południe ku Lindos. 

Dieudonné obejrzał się na towarzyszy. 

- Wracamy czy jedziemy dalej? 

Słońce  wciąż  stało  wysoko,  nikt  nie  kwapił  się  do  powrotu,  ruszyli  więc  wzdłuż 

brzegu i dotarli do grupy kredowych skał tworzących nasadę przylądka Wodi. Z jednej strony 

wybiegały  daleko  w  morze,  z  drugiej  jasną  łatą  wspinały  się  na  zalesione  zbocze.  Słońce 

wyżarzyło  je  na  kość,  do  oślepiającej  białości.  Wokół  unosiła  się  nieprzyjemna  kwaskowa 

woń skały trawionej bryzgami słonej wody. 

Dalsza  droga  na  długości  ponad  stu  kroków  wiodła  wąską,  ciemną  rozpadliną. 

Posłuszne zazwyczaj konie nie chciały jednak wejść do niej, parskały, wierzchowiec Annibale 

stanął dęba. Może w zasadzce czekał smok albo oddział tureckich janczarów? 

Gozon  poklepał  Petita  po  grzywie  i  zmusił  do  uległości.  Ten  niechętnie  zrobił 

pierwszy krok. Za nim zastukały kopyta pozostałych koni. 

Wyjeżdżając  pospiesznie  z  drugiej  strony,  niemal  stratowali  dwie  młode  dziewczyny 

podążające  w  stronę  Rodos  i  zamierzające  właśnie  wkroczyć  w  ciemność.  Gozon  z  trudem 

osadził wierzchowca, wzniecając fontannę drobnych kamyków i piasku. Uniesioną ręką zrobił 

przepraszający gest w stronę kobiet. 

Jedną z nich znał, była to Livia, dorastająca córka płatnerza Demetrisa prowadzącego 

warsztat w pobliżu bramy św. Jerzego, gdzie często bywał. Czarnowłosa, smukła niby świeca 

spoglądała  na  rycerza  spod  ciemnych  rzęs,  uśmiechając  się  życzliwie.  Nie  wyglądała  na 

przestraszoną  czy  zagniewaną.  Poprawiła  wetkniętą  za  ucho  niewielką  różę  jaskrawie 

odcinającą się od kruczych włosów. 

Ten  drobny  gest  przyciągnął  uwagę  Gozona.  Przyzwyczaił  się  do  widoku  splątanych 

krzewów  obsypanych  drobnym  kwieciem,  nigdy  nie  przyszło  mu  do  głowy,  aby  banalny 

kwiat traktować jak ozdobę w tym raju, który pysznił się fioletowymi cyklamenami, wielkimi 

makami o barwie krwi czy najwyżej cenionymi storczykami rosnącymi w głębi wyspy. Dotąd 

traktował róże jako przeszkodę dla końskich kopyt. 

background image

Dziewczyna pochwyciła  jego spojrzenie, w jej zielonych oczach pojawiły się iskierki 

rozbawienia. 

-  Wybacz,  pani,  szukamy  smoka,  stąd  pośpiech  powiedział  zakłopotany.  -  Mam 

nadzieję, że nic się wam nie stało? 

Zaprzeczyła ruchem głowy. Spoważniała, przez jej twarz przeszedł grymas bólu. 

-  Jeśli  spotkacie  bestie,  jedną  zabijcie  w  moim  imieniu  -  rzekła  z  westchnieniem.  - 

Emiria była moją przyjaciółką. 

- Smoki? - do rozmowy wtrącił się Bortfelde. - To jest ich więcej? Dotąd mowa była 

tylko o jednym, pani! - Jego koń, jakby rozumiejąc słowa rycerza, parsknął niespokojnie. 

Na twarzy dziewczyny odmalowało się wahanie. 

- Podobno wieśniacy widzieli trzy naraz - wyjaśniła. 

Gozon wzruszył ramionami. O tym, co ludzie mówią, miał wyrobione zdanie. Szkoda 

czasu  na  plotki,  zwłaszcza  powiększone  strachem.  A  do  zdobycia  sławy  jedna  bestia 

wystarczy w zupełności. 

-  Jedźmy  -  rzekł.  Schylił  się  jeszcze  do  dziewczyny  i  wiedziony  nagłym  impulsem, 

dodał ciszej: - Zabijemy te smoki, ilekolwiek ich będzie. Masz moje słowo. 

Nie spotkali ani jednej bestii. Plaża wzdłuż wybrzeża była pusta, a kiedy wspinali się na leśne 

zbocza  i  krążyli  ścieżkami  pośród  drzew,  tylko  wiatr  w  koronach  mącił  ciszę.  Wreszcie 

podjęli decyzję o powrocie. 

W stajni już oczekiwali serwienci, jednak  Gozon, jak to miał w zwyczaju, nim oddał 

wodze stajennemu, sam wytarł Petita suchą derką. 

- A co z de Blayem i resztą? - spytał. - Wrócili może? 

Chłopak pokręcił głową. 

- Może będą mieli więcej szczęścia i ubiją potwora, panie. 

Może - pomyślał Gozon. - A może zostawią trochę chwały dla mnie. 

Pierwsze ukłucie niepokoju poczuł, kiedy ani de Blay, ani jego towarzysze nie pojawili się na 

wieczornej mszy. 

Rankiem  jak  zwykle  podążył  do  swoich  obowiązków  w  kancelarii  wielkiego 

komandora, ale myliły mu się szeregi liczb podczas przeliczenia waluty. Niepokój drążył go 

niczym robak dojrzałe jabłko. Gozon nie potrafił skupić myśli, wszystko wychodziło mu źle. 

Dzień chylił się ku końcowi, gdy nieoczekiwanie do kancelarii przyszło wezwanie od 

wielkiego  mistrza.  Na  zewnątrz  już  czekał  Caro  Annibale.  Razem  zaczęli  się  przedzierać 

background image

wąskimi  uliczkami  collachium  -  obramowanymi  domami  wysokimi  na  kilka  pięter  i 

zabierającymi słońce - w stronę pałacu zamieszkiwanego przez Heliona. 

Byli  w  połowie  drogi,  gdy  nagle  z  bocznej  uliczki  wybiegła  drobna  ciemnowłosa 

Greczynka z niemowlęciem na ręku. Prawie wpadła na Cara. Krzyknęła coś, czego Gozon nie 

zrozumiał,  wyminęła  ich  i  zniknęła  w  otwartym  warsztacie  garncarskim  po  drugiej  stronie 

ulicy. 

Speszony i zaróżowiony Annibale przez chwilę zdawał się wahać, co powinien zrobić 

w tej zdumiewającej sytuacji. 

- Zaczekaj tu - rzucił naraz i ku osłupieniu Gozona pobiegł za Greczynką. 

Dieudonné nie był święty. Odwiedzając płatnerza, sam z przyjemnością przyglądał się 

jego córce - ale nigdy nie gonił za nią niczym chart! 

Nie uważał jednak, żeby miał prawo wtrącać się w cudze sprawy, zwłaszcza drażliwe. 

Czekał  więc,  błądząc  spojrzeniem  po  murach,  wnętrzach  warsztatów  otwartych  na  ulicę, 

krzakach  oleandrów  rosnących  dosłownie  wszędzie...  Zniecierpliwiła  go  dopiero 

przedłużająca się nieobecność przyjaciela. 

Znalazł  go  na  wewnętrznym  podwórku.  Caro  Annibale  i  Greczynka  dyskutowali 

zaciekle,  w  ich  kłótni  ginął  cichy  płacz  dziecka.  Caro  obejmował  oboje  ramieniem,  jakby 

próbując  załagodzić  spór,  dziewczyna  wyrywała  się,  podniesionym  głosem  rzucając 

oskarżenia albo obelgi. Rozmawiali po grecku. Gozon niemal nic z tej dyskusji nie pojmował, 

ale wzburzenie kobiety widać było jak na dłoni. 

Naraz  spojrzenie  Annibale  padło  na  Dieudonné.  Łagodnie  odsunął  od  siebie 

Greczynkę  i  ruszył  w  jego  stronę,  mocno  pociągając  przyjaciela  za  ramię.  Wrócili  na  ulicę. 

Gozon nie potrafił ukryć zdziwienia. 

-  A  tak  -  rzekł  podniesionym  tonem  Caro,  nie  patrząc  mu  w  twarz.  Nerwowymi 

ruchami poprawiał habit, rozglądając się niespokojnie. - Właśnie tak, Dieudonné, dobrze się 

domyślasz...  Jestem  tylko  człowiekiem.  I  co,  doniesiesz  Helionowi?  Popatrz,  właśnie  do 

niego idziemy, dobrze się składa... 

- Nie doniosę - odparł szorstko rycerz. - Tylko nie każ mi tego pochwalać. 

Resztę drogi przebyli w milczeniu ciążącym niby ołowiane kule. 

Rezydencja  wielkiego  mistrza  mieściła  się  w  dawnym  pałacu  bizantyńskiego 

namiestnika  wyspy.  Położona  tuż  przy  północnej  części  murów  miejskich,  na  niewielkim 

wzgórzu,  pozwalała  objąć  wzrokiem  port  oraz  collachium  i  pozostałe  kwartały  wewnątrz 

pierścienia fortyfikacji. 

background image

W  komnacie,  do  której  zaprowadził  ich  strażnik,  czekał  już  Bortfelde  z  niewesołą 

miną. 

Ledwie  zdążyli  zamienić  kilka  słów,  pojawił  się  Helion  z  rulonem  papierów  w  ręku. 

Był zasępiony, jego pociągła twarz jakby wychudła w ostatnich godzinach. 

- Bracia de Blay, Dumbert i de Valse nie żyją - zaczął zgaszonym tonem, nie siadając 

na  krześle.  -  Wieśniacy  znaleźli  ich  ciała  kilkanaście  mil  stąd,  poniżej  wierzchołka  góry 

Flerimos, ukryte w skalnym jarze. 

-  Jedźmy  ich  pomścić,  mistrzu  -  rzekł  głucho  Annibale,  wstając.  -  Póki  stwór  nie 

odszedł daleko. 

Helion uniósł rękę niezadowolony, że mu ktoś przerywa. 

-  Już  wysłałem  dwóch  braci,  żeby  sprawdzili  wszystko  na  miejscu.  A  was  nie  po  to 

odrywałem od zajęć. Pozwoliłem polować na smoka, bo wydało mi się to dobrym sposobem 

na  pozyskanie  przychylności  mieszkańców...  Teraz  jednak  tę  zgodę  wycofuję.  Zakonu  nie 

stać  na  dalsze  straty.  Jeśli  któryś  z  was  spotka  bestię  podczas  normalnego  patrolu,  może 

podjąć  walkę,  choć  wolałbym,  żeby  poszedł  za  głosem  rozumu  i  zebrał  do  boju  większą 

kompanię. 

- Mistrzu, pozwól chociaż mnie wyruszyć na poszukiwania - jęknął błagalnie Gozon, 

przypadając  Helionowi do stóp. - To ja ich namówiłem, to moja wina, że Sorron i pozostali 

dwaj zginęli. Wypada mi ich pomścić. 

Helion odsunął się w stronę półek z książkami, wśród których na honorowym miejscu 

stało wielkie chirurgiczne dzieło Rogera z Salerno. 

-  Dobro  zakonu  stoi  ponad  prywatną  zemstą  i  podpowiada  mi,  żebym  ci  odmówił  - 

rzekł  ciężko.  -  Każdy,  kto  zlekceważy  mój  rozkaz,  może  się  spodziewać  usunięcia  spośród 

braci. 

Opuścili komnatę jak niepyszni. 

Jeszcze dwa dni wcześniej szóstka śmiałków żartowała, że wyprawioną smoczą skórę zatkną 

niby sztandar na najwyższej wieży obronnej ku przestrodze wrogom. Teraz trzej spośród nich 

nie żyli. 

Gozon nie potrafił się pogodzić z zakazem Heliona. Rycerze na zamku byli bezpieczni, 

ale  co  z  mieszkańcami  miast  i  wieśniakami  z  osad  rozrzuconych  po  wyspie?  Przypomniała 

mu się Livia Demetris. A jeśli bestia napadnie ją poza murami miasta? 

Nad ranem, nim pierwsze pasma brzasku zarysowały się na horyzoncie, Gozon podjął 

decyzję: bez względu na konsekwencje ruszy pomścić swych towarzyszy. 

background image

Może też warto wytresować psy na atrapie smoka choć przez dzień lub dwa i zabrać na 

wyprawę. 

Przeglądając  w  myślach  całą  sforę,  zdecydował  się  na  Psotkę  i  Szejtana,  psy  nie 

największe i najsilniejsze, ale najłatwiejsze do ułożenia. 

- Powiedz mi, jak on wyglądał! - cierpliwie powtórzył Gozon. 

Wieśniak  zgarbił  się.  Oblizywał  spierzchnięte  usta,  bezradnie  spoglądał  tu  i  tam  po 

pustej stodole. Podobno widział smoka z daleka, na polu. To właśnie usiłował ustalić rycerz. 

- Miał skrzydła? - wyciągał Gozon, groźnie patrząc chłopu w oczy. 

-  O,  panie,  prawie  jak  drzwi  stodoły!  -  ożywił  się  ten.  Rozłożył  szeroko  ręce.  - 

Łopotały  niby  żagle  łodzi  w  ostrym  wietrze.  A  kiedy  je  zwinął,  to  jakbyś  do  poczwarnego 

kadłuba dwa wielkie bochny przyłożył. 

Rycerz pomodlił się w duchu o łaskę cierpliwości. 

-  No  dobrze,  spróbujmy  jeszcze  raz  -  rzekł.  -  Jak  wielki  był  ten  smok?  Wielkości 

beczki z winem? Kamienicy w mieście? Galery? Góry, na której stoją miasto i zamek? 

Na tym pytaniu utknęli poprzednio. Wieśniak widać to zapamiętał, bo milczał uparcie. 

Gozon westchnął: Niech aniołowie dodadzą mi sił, bo nie zdzierżę i zaraz palnę go w łeb. 

-  Nie  bój  się  -  zachęcił  -  nie  będę  więcej  na  ciebie  krzyczał.  Ale  chcę  go  zabić, 

rozumiesz, i muszę wiedzieć, jaki on jest. 

-  Jak  dom  -  wyjąkał  wreszcie  wieśniak  i  niespokojnie  popatrzył  na  rycerza.  -  Nie  za 

duży, nie za mały, taki w sam raz akuratny... 

Gozon z rezygnacją machnął ręką. 

- Zostań z Bogiem - rzekł, kierując się ku wyjściu, gdzie czekał uwiązany Petit. 

Wieśniak natychmiast czmychnął między narzędzia i sterty drewna na opał. 

Gozon  postanowił  skorzystać  z  usług  Pietro  Collodiego,  jednego  z  zamkowych  cieśli, 

utalentowanego zwłaszcza w produkcji wygodnych mebli, zawsze umiejącego nagiąć drewno, 

płótno  albo  skórę  do  pożądanego  kształtu.  Zastał  go  w  warsztacie  i  bez  zwłoki  wyłuszczył 

swą prośbę. 

-  Musi  być  jak  najbardziej  podobny  do  prawdziwego  -  zakończył,  rozglądając  się  po 

sali  pełnej  niewykończonych  sprzętów,  narzędzi,  desek  i  całych  grubych  pni,  wolno 

schnących  w  odpowiednich  warunkach,  nim  zostaną  przerobione  na  rzeczy  potrzebne 

ludziom. 

background image

-  To  się  da zrobić,  panie  -  wesoło  odparł  Collodi,  rad,  że  trafia  mu  się  urozmaicenie. 

Zaczął  zbierać  narzędzia,  szukać  drewnianych  listew,  palików  różnej  grubości.  Z  ukrycia 

wyjął kilka ciężkich wołowych skór zwiniętych w grube rulony i podał je rycerzowi, starając 

się omijać kręcące się wokół Szejtana i Psotkę. 

Znaleźli  sobie  miejsce  z  dala  od  wścibskich  oczu  pod  północno-zachodnią  częścią 

murów,  na  wysokiej  łące  kończącej  się  urwiskiem  opadającym  ku  morzu.  Wieści  i  tak  się 

rozejdą, ale im później dotrą do Heliona, tym lepiej. Na razie Gozon mógł liczyć na dyskrecję 

komandora Pasquieta, który zwolnił  go z prac  w  kancelarii bez pytania o  powody.  Zapewne 

domyślał się celu przyświecającego młodemu rycerzowi i aprobował go. 

Sporo  czasu  zajęło  ustalenie  wyglądu  i  konstrukcji  atrapy,  bowiem  Dieudonné  poza 

liczbą skrzydeł smoka nie potrafił podać Collodiemu wielu szczegółów. Nie miał zaś pojęcia 

o  kluczowych  zagadnieniach,  jak  choćby  czy  bestia  na  podobieństwo  bazyliszka  zabija 

spojrzeniem,  zionie  ogniem  czy  pluje  jadem.  A  wszystko  to  według  cieśli  było  ważne,  bo 

jeśli, panie rycerzu, na ten przykład bydlę zionie płomieniem, to musi to robić z wiatrem, żeby 

się na cofkę nie nadziać, z czego wynika, że w locie smok musi być nadzwyczaj giętki. Gozon 

utrudnił  całe  przedsięwzięcie,  domagając  się  ruchomych  skrzydeł  i  w  ogóle  możliwości 

kierowania  atrapą  od  wewnątrz,  bo  przecież  w  prawdziwej  walce  smok  nie  będzie 

nieruchomo czekał, aż rycerz ze swymi psami rozwłóczą go na ćwierci. 

Wreszcie późnym popołudniem smok był gotów. 

-  No  to  wskakuj  do  środka  i  ćwiczymy  psy  -  nakazał  rycerz,  gwizdem  przywołując 

Szejtana i Psotkę. Zobaczymy, jak zareagują na potwora. 

- O nie, panie, mowy nie ma - odparł Collodi, cofając się w stronę zamkowych murów. 

Jeszcze raz rzucił okiem na swe dzieło. Konstrukcja bardzo przypominała wielkiego ptaka o 

rozłożystych  skrzydłach.  -  Ty  zamierzasz  ćwiczyć  psy  na  smoku,  ale  ja  nie  chcę,  żeby  one 

próbowały  zębów  na  moim  tyłku.  Nawet  gdyby  szramy  na  moim  siedzeniu  miały  się 

przysłużyć  sprawie,  niech  mi  pierwej  sam  wielki  mistrz  udzieli  sakramentów,  nim  wejdę  do 

ś

rodka. 

Gozon roześmiał się i wyjął zza pazuchy przygotowaną wcześniej zapłatę. 

- Przesadzasz z tym pogryzionym tyłkiem, Pietro, ale jakoś sobie poradzę bez ciebie. 

W każdym razie nie chwal się tym, co tu robiliśmy, zgoda? 

Gdy  cieśla  odszedł,  rycerz  rozebrał  się  do  koszuli  i  wślizgnął  do  środka  konstrukcji. 

Prowokował  psy,  poruszał  sztucznym  smokiem,  wywołując  wciąż  nowe  ataki  Szejtana  i 

Psotki,  które  zażarcie  gryzły  drewno  i  rwały  pasma  skóry,  jakby  walczyły  z  prawdziwym 

potworem. Miał nadzieję, że podobnie zachowają się, gdy dojdzie do spotkania z bestią. 

background image

Wreszcie  Gozonowi  brakło  sił.  Wyczołgał  się  z  makiety  na  chłodną  trawę,  w  cień 

murów. Psy znudzone walką z nieruchomą atrapą porzuciły ją po chwili, układając się obok 

rycerza. 

Naraz Szejtan uniósł głowę w stronę zamku i gniewnie warknął. Rycerz odwrócił się, 

podążając wzrokiem za spojrzeniem psa. 

Spiesznym krokiem zmierzał ku niemu Caro Annibale. 

- Zamierzasz złamać zakaz Heliona? - raczej stwierdził, niż zapytał, gdy już był blisko. 

Usiadł na trawie obok Gozona. - Chcesz ich pomścić, prawda? 

- A ty, Caro? Nie pojedziesz ze mną? 

Annibale zapatrzył się w dal. 

- Nie mam dokąd wracać, Dieudonné - wyznał wreszcie ze smutkiem. - Moja rodzina 

bardzo zbiedniała, dość tam gąb do wyżywienia i beze mnie. No i jest, ty wiesz... - zawahał 

się,  nie  kończąc  zdania.  -  Nie,  nie  wystąpię  przeciw  Helionowi,  choć  jeśli  spotkam  smoka 

podczas regularnego patrolu, nie puszczę go żywego! 

- Nie zdążysz - odparł Gozon. - Wcześniej usiekę to bydlę, choćbym miał je ganiać po 

całej wyspie. 

Annibale westchnął ciężko. 

- Widziałem ich ciała - powiedział z nieukrywanym niepokojem. - Może się nie znam, 

ale trudno mi było odnaleźć ślady zębów i pazurów, za to bez trudu dostrzegłem rany jak od 

cięcia ostrą stalą i dziury od włóczni. Uważaj więc nie tylko na smoki - ostrzegł, podnosząc 

się z trawy. - Bo może niektórzy mieszkańcy wyspy już kłaniają się sułtanowi? 

O  zmierzchu  Gozon  zepchnął  zniszczoną  makietę  do  morza.  Tyle  ćwiczeń  będzie 

musiało wystarczyć. 

III 

Elekcja trwała, a Renato di Fontenay wcale nie zamierzał się poddać, wciąż usiłował rozegrać 

partię swego życia. 

Znalazł się tu w zastępstwie Luco de Manilii, który na krótko przed śmiercią Heliona 

musiał  wyruszyć  na  aragoński  dwór.  A  teraz,  zwietrzywszy  szansę  w  rozproszeniu 

frakcyjnych sił, postawił wszystko na jedną kartę. 

- Tak, słyszałem te stare opowieści - przyznał, powściągając niechęć. - Jednak, z całym 

należnym bratu Gozonowi szacunkiem, gdzie dowody, że walczył ze smokiem? Przecież nie 

odnaleziono  ścierwa  bestii.  Nikt  nigdy  nie  pokazał  żywego  czy  martwego  jaszczura  w 

background image

ż

adnym  bestiarium.  Co  innego  jednorożce:  mamy  rogi,  wspaniałe  dowody  ich  istnienia.  A 

smoki? Istnieją tylko zajmujące opowieści o nich. Legendy. Wieśniaków mogła przestraszyć 

wyrośnięta agama. Albo cokolwiek innego. 

Wszystkie  spojrzenia  skierowały  się  ku  Gozonowi,  bo  przecież,  choć  nie  wprost,  di 

Fontenay zarzucił mu kłamstwo. 

Ale komandor tylko wzruszył ramionami. 

-  Walczyłem  ze  smokiem.  Nie  wierzysz,  spytaj  mieszkańców  dolnego  miasta,  czy  po 

mojej  wyprawie  kogoś  porwał  albo  dokonał  innych  szkód.  Ty  masz  przekonania,  a  oni 

wiedzą, jak było. 

-  Gozon  dobrze  mówi  -  chrypliwie  odezwał  się  Lexa  ze  swego  końca  stołu.  - 

Znaleźliśmy  ślady:  łuski  i  krew,  lepką  i  tłustą,  podobną  do  arabskiej  gumy.  Nie  zarzucaj 

Gozonowi kłamstwa, di Fontenay, bo może ci stanąć kością w gardle. 

- Tak? - warknął Italczyk. - To czemu owych, jak twierdzisz, łusek i innych dowodów 

nie ma w skarbcu oprawionych niby relikwie? 

Lexa spojrzał na niego zimno. W jego oczach pojawiła się wzgarda. 

-  Skoro  wszystko  wiesz  najlepiej,  Renato,  powinieneś  wiedzieć  i  to,  że  sam  Helion 

podjął decyzję o ich zniszczeniu. A czemu podjął taką właśnie? Bo się obawiał, że na wyspie 

strach przed smokiem przemieni się w kult jego zwycięzcy. - Z ukosa spojrzał na Gozona. Co 

i tak nastąpiło. 

Wyruszył o świcie, wkrótce po jutrzni, kiedy nad wyspą unosiły się jeszcze sine opary mgieł. 

Przekroczywszy  jedną  z  bocznych  bram,  Gozon  rozpędził  konia  do  galopu,  byle  uciec  dalej 

od  dusznych  zamkowych  murów.  Szejtan  i  Psotka  tańczyły  wokół  końskich  nóg  niby  dwa 

demony. 

- A teraz, smoku, znajdę cię i zabiję, choćbym sam miał zdechnąć. 

Wybrał drogę wiodącą na Czarci Most. Być może powinien szukać smoka na stokach 

góry Flerimos, gdzie zginęli bracia, wątpił jednak, czy bestia będzie tam czekać na kolejnych 

rycerzy. 

Czarci Most wspinał się ostro do góry, sięgając nieba stromym pasażem zakończonym 

płaskim jęzorem skały, spadzistym klifem opadającym ku morzu. Podobno tubylcy uprawiali 

tu  kiedyś  krwawe,  zakazane  praktyki.  Strach  nadal  ciążył  nad  tym  miejscem.  Jedni  bali  się 

tajemnych  obrzędów,  od  których  wzięło  swą  nazwę,  inni  śmierci  -  bowiem  morze  co  roku 

podczas sztormów zabierało spory kawał ziemi, podcinając skałę. Czarci Most podzielony był 

background image

głębokimi rozpadlinami sięgającymi dna piekieł - mogło się zdawać, że w całości trzymają go 

korzenie gęstych, niskich zarośli i krzewów róży. 

Dla joannickich obserwatorów to pasmo skały stanowiło jednak prawdziwy dar Boży. 

Przy dobrej pogodzie można było stąd dostrzec tureckie wybrzeże i żaden statek w promieniu 

wielu mil od cypla nie miał się gdzie ukryć. 

Gozon powiódł wierzchowca na skraj klifu. Psy posłusznie podążały za  nimi. Rycerz 

liczył, że uda mu się wyśledzić smoka w locie, a może wypatrzyć jego kryjówkę. 

Do  przepaści  pozostało  nie  więcej  jak  sto  kroków.  Naraz  zagrzechotały  kamyki 

osypujące  się  ze  ściany,  odbijające  się,  pociągające  za  sobą  następne  odłamki.  Czyżby 

powstawało właśnie nowe pęknięcie? Albo wielki kawał skały miał runąć  do morza? Gozon 

ś

ciągnął wodze. 

Tymczasem  lawina  kamyków  przyciągnęła  uwagę  psów.  Pognały  ku  krawędzi,  nie 

powstrzymał ich gniewny krzyk rycerza. 

Grzechot  kamieni  nie  ustawał,  wokół  rozeszła  się  przenikliwa  woń  pomarańczy. 

Dieudonné  słyszał  o  charakterystycznych  wyziewach  na  krótko  przed  trzęsieniem  ziemi, 

zaczął się więc powoli wycofywać. 

Nieoczekiwanie  sponad  krawędzi  klifu  wyjrzała  wielka  bestia.  Smok!  Gwałtowne 

bicie  ogromnych  błoniastych  skrzydeł  utrzymywało  go  niemal  nieruchomo  w  powietrzu. 

Jedną  ze  szponiastych  łap  dosięgnął  Psotkę,  wyrzucił  ją  w  powietrze  jak  piórko  -  wprost  w 

przepaść.  Drugą  starał  się  pochwycić  Szejtana.  Wysmukły  jaszczurczy  tułów  pokryty  był 

zielonooliwkową drobną łuską migoczącą delikatnymi wzorami, gdy wił się, unikając zębów 

Szejtana. Wąska głowa osadzona na długiej szyi przypominała łeb morskiego węża. 

Gozon wyjął kopię wiszącą u siodła i skierował konia w stronę walczących stworzeń. 

Tymczasem  smocze  pazury  rozorały  szyję  psa,  buchnęła  fontanna  krwi  i  Szejtan  padł  bez 

ż

ycia, a bestia runęła na rycerza. Wyciągnięte pazurzaste łapy mierzyły wprost w jego twarz. 

Gozon nastawił kopię, zapierając się w siodle. Smok zdołał skręcić w powietrzu, choć nie na 

tyle, by całkiem wyjść z opresji - grot kopii zjechał po skrzydle, rozcinając je na długości pół 

łokcia. Siła wstrząsu wysadziła rycerza z siodła, krusząc drzewce. 

Zerwał  się  na  nogi  i  chwycił  miecz,  nim  zwierzę  wylądowało  i  szurając  po  skale, 

nawróciło w jego stronę. Teraz stwór odcinał go od lądu. Ze smoczej paszczy wydobywał się 

wściekły  syk,  rozwidlony  język  drgał  prędko.  W  żółtozielonych  ślepiach  przeciętych  czarną 

pionową źrenicą czaił się gniew. Zranione skrzydło mocno przylegało do boku. 

Wieśniacy  nie  kłamali,  była  to  straszliwa  bestia,  nie  gorsza  niż  na  malowidłach 

przedstawiających bohaterstwo świętego Jerzego. Ale skoro można ją zranić, można i zabić 

background image

pomyślał  Gozon,  patrząc  na  krew  kapiącą  z  rany  potwora.  W  zetknięciu  ze  skałą  dymiła 

niczym diabelska posoka. 

Smok  znów  ruszył  do  ataku,  pazurami  mierząc  tym  razem  w  pierś  rycerza.  Ten  ciął 

mieczem, ale bestia uskoczyła z widocznym wysiłkiem, odlatując w tył. 

Powtórzyło się to kilka razy. Potwór nie zaprzestawał prób, by dosięgnąć przeciwnika 

albo  zepchnąć  go  na  urwisko,  jednak  Dieudonné  bronił  się  mężnie,  choć  pot  zalewał  mu 

twarz. 

Wreszcie  rycerz,  dostrzegając,  że  bestia  uchyla  się  z  coraz  większym  trudem, 

postanowił  zaryzykować.  Na  kolejny  atak  odpowiedział  atakiem.  Gdy  smok  rzucił  się  na 

niego,  zrobił  kilka  szybkich  kroków  w  bok,  a  kiedy  zaskoczony  jaszczur  niezdarnie 

przelatywał obok, machając rozpaczliwie skrzydłami, przyskoczył i z rozmachem wbił miecz 

w  bok  bestii.  Dobra  stal  z  chrzęstem  rozpłatała  stwardniałą  skórę  i  zagłębiła  się  w  ciele 

potwora. 

Ten  wrzasnął  straszliwie,  a  pod  czaszką  Gozona  rozległ  się  dzwoniący  grom,  jakby 

wybuchła  prochownia.  Rycerz  razem  z  mieczem  wyleciał  w  powietrze,  spadając  na  skałę 

kilkanaście  kroków  dalej.  Był  oszołomiony,  niemal  stracił  przytomność.  Zamroczony  bólem 

smok nie wykorzystał jednak jego słabości, też opadł ciężko w kępę karłowatego różokrzewu 

niedaleko krawędzi urwiska. 

Minęło parę chwil nim  Gozon przezwyciężył niemoc i stanął chwiejnie  na nogach.  Z 

trudem  łapał  oddech.  Lewa  ręka  zwisała  bezwładnie,  chyba  złamana,  prawą  podniósł  leżący 

nieopodal miecz. 

Bestia  także  ciężko  robiła  bokami,  z  jej  paszczy  dobiegał  chrypliwy  jęk.  Patrzyli  na 

siebie, gotując się do kolejnego, może ostatniego starcia. 

- Teraz cię zabiję, smoku - wychrypiał rycerz, robiąc kilka kroków w stronę leżącego 

potwora. - Tu zginiesz, poczwaro. 

Jaszczur  z  uwagą  śledził  jego  ruchy.  Z  szurgotem  cofnął  się,  przewaga  joannity  była 

coraz bardziej oczywista. 

Nie chcę zginąć - nieoczekiwanie zadudniło w głowie Gozona. - Niech każdy idzie w 

swoją stronę. 

Zdumiony rycerz przystanął. Bestia zwracała się do niego! Słyszał jej słowa wprost w 

umyśle,  podczas  kiedy  paszcza  smoka,  na  wpół  otwarta,  pokazywała  mu  szeregi  ostrych, 

zakrzywionych zębów. 

-  Nie  omamisz  mnie  sztuczkami  -  rzekł,  robiąc  kolejny  krok.  -  Zabiłeś  moich  braci, 

teraz ja zabiję ciebie. 

background image

Smok syknął gniewnie, znów się cofając. Byli już prawie na krawędzi urwiska. 

Głupi, głupi! Ludzi nie zabijam. Tylko krowy i owce. Dobre mięso. 

Gozon wzruszył ramionami, pojmując, że to tylko gra na zwłokę. Uniósł miecz. 

- To kto zabił trzech moich przyjaciół?! I mieszczan? 

Potwór  zatrzymał  się  na  skraju  klifu.  Stanął  w  obronnej  pozycji.  Nawet  gdy  skrzydła 

miał złożone, wielkością przewyższał człowieka. 

-  Ludzie  z  lądu  -  odparł  ze  złością,  tłumiąc  jęk  bólu  do  głębokiego,  basowego 

pomruku. - Ich galera wylądowała niedaleko. Myślałem, że wiecie. 

Zaskoczony  rycerz  chwilę  trawił  tę  wiadomość.  Turcy  przeoczeni  przez  patrole! 

Helion miał rację jak zwykle: nie tej bestii trzeba się bać, tylko wojsk sułtana. Kto wie, może 

szykuje inwazję? 

-  Są  jeszcze  trzy  statki  -  ciągnął  smok,  jakby  czytając  w  myślach  Gozona.  -  Mogą 

zatonąć na głębokiej wodzie... 

- Jak? - dopiero po wypowiedzeniu pytania Dieudonné spostrzegł, że dał się wciągnąć 

w rozmowę. 

A przecież przybył zabić bestię! 

- Ta stęknęła głucho, jakby ból się nasilił. 

- Wiatry i fale, nagły sztorm miażdżący kadłub statku... tysiąc sposobów. Tylko umieć. 

I chcieć. 

Trzy  galery  to  nie  inwazja  -  rozmyślał  Gozon.  Smoka  da  się  zabić.  Lecz  jeśli  to  ja 

zginę? Kto wtedy zaniesie Helionowi wiadomość o tureckiej napaści? Trzeba wysłać patrole, 

przeczesać wnętrze wyspy... 

Ważył  w  sobie  decyzję.  I  wtedy  nadpłynęło  wspomnienie  niedawnej  rozmowy  z 

mistrzem na akropolu. 

Nudne patrole... Prowansja... 

- Odlecisz stąd. Będziesz omijać wyspę - zażądał. 

-  Na  morzu  niezamieszkanych  skał  wciąż  sporo  nadspodziewanie  szybko  zgodził  się 

smok. - Odlecę. 

Naraz znieruchomiał. Zamknął oczy, z jego paszczy wydobył się syk. Brzmiało to jak 

słowa  w  nieznanym  języku.  Gozon  skoczył  w  stronę  potwora,  przeklinając  własną  głupotę. 

Podczas gdy on sobie rozmawiał, ta bestia rzucała czar! 

Jaszczur z jękiem bólu odskoczył w bok poza zasięg ostrza. 

-  Inna  propozycja,  rycerzu  -  stęknął.  -  Wszystkie  tureckie  galery  zmierzające  ku 

Rodos. Wszystkie, jakie zauważy ród Eir. Tylko za twego życia. 

background image

Zaskoczony  zmianą  warunków  Gozon  stanął  w  pół  kroku.  Pomyślał  o  haczyku,  jaki 

musi się w tym kryć. 

- W zamian nie będziesz pytać, co morski smok robi na tej wyspie - ciągnął gad. - Nie 

będziesz  niczego  szukać,  a  jeśli  zauważysz  inne  smoki,  udasz,  że  ich  nie  widzisz,  jasne? 

Wreszcie, przestaniesz kręcić się po Czarcim Moście. 

Dieudonné zastanawiał się, ile jest warte słowo takiego wroga. I czy w ogóle ma jakąś 

wartość. 

- A gwarancje? Skąd pewność, że nie zapomnisz o umowie, jak tylko poczujesz wiatr 

pod skrzydłami? 

Potwór leniwie uniósł głowę. Podwójne powieki zamknęły się i otworzyły ponownie. 

Teraz jego oczy były ciemnozielone, jakby senne. 

-  Żadnych  gwarancji.  -  W  jego  słowach  pobrzękiwała  twarda  stal,  pierwsza  oznaka 

rodzącego  się  gniewu.  Ja,  Glehny  Eir,  morski  smok  z  Theiry,  mówię,  że  zrobię,  co 

powiedziałem. Wierz albo walczmy. Twój wybór. 

Gozon  długo  patrzył  na  jaszczura,  oddychając  ciężko.  Krople  potu  spływały  mu  po 

policzkach. Wreszcie skinął głową. 

- Dałeś słowo. Przyjmuję je. 

Smok  nic  nie  odrzekł.  Mocniej  wsparł  się  na  łapach,  z  jękiem  rozwinął  poranione 

skrzydło, wreszcie poderwał się niezgrabnie i wzbił ponad Czarci Most. Jednak krótko wisiał 

w powietrzu, zaraz błona skrzydła zwinęła się w kilku miejscach i po chwili niepewnego lotu 

opadł na ziemię. 

Nie  od  razu  ponowił  próbę.  Najpierw  rozwinął  skrzydła  i  zębami,  tłumiąc  jęki  bólu, 

poprawiał  porozcinane  błony.  Był  to  nieprzyjemny  widok,  Gozon  mimo  woli  współczuł 

bestii, choć jeszcze przed chwilą byli śmiertelnymi wrogami. 

Choć nie takimi, jak my, chrześcijanie i Turcy - pomyślał. 

Wreszcie smok ponownie wzbił się w powietrze I zniknął rycerzowi z oczu. 

IV  

-  Tak  jest,  zwyciężyłem  smoka  -  podjął  wreszcie  Gozon,  przecierając  twarz  dłonią,  jakby 

ś

cierał mgłę dawnych, mrocznych wydarzeń. Długą chwilę spoglądał na di Fontenaya. 

- I zapłaciłem za to wysoką cenę - dodał, posępniejąc. 

background image

-  Zrozum,  chłopcze,  zakon  nie  może  sobie  pozwolić  na  tolerowanie  otwartego 

nieposłuszeństwa - ze smutkiem wyjaśnił Helion. Chwilę wcześniej Gozon zdał mu relację z 

wydarzeń,  z  umowy  ze  smokiem.  Mistrz  już  rozesłał  patrole  w  poszukiwaniu  tureckich 

szpiegów. 

- Jeszcze nie wiem, co z tobą począć: czy odesłać cię do Prowansji, abyś w którymś z 

klasztorów dożył swych dni, czy też całkiem pozbawić habitu, wyjąć spod władzy Kościoła - 

ciągnął Helion. - Tu jednak, jako brat zakonny, zostać nie możesz. 

Dieudonné  słuchał  tego  oniemiały.  Tak,  spodziewał  się  kary  za  złamanie  zakazu,  ale 

przecież wszystko skończyło się sukcesem, dobił targu ze smokiem, zdobył cenne informacje 

o  wrogu.  Tymczasem  na  mistrzu  wszystko  to  zdawało  się  nie  robić  większego  wrażenia. 

Wskazał  Gozonowi  wiszący  na  ścianie  cedrowy,  wystylizowany  krzyż  o  rozwidlonych 

ramionach  symbolizujący  osiem  błogosławieństw,  jakimi  powinien  się  kierować  rycerz 

zakonu św. Jana. Wojownik, ale i duchowny. 

-  Złamałeś  naszą  regułę  -  westchnął.  -  Mam  pochwalić  taki  wzór,  taką  postawę?  Dać 

cię  braciom  za  przykład?  Jeżeli  tak  zrobię,  odtąd  słowo  wielkiego  mistrza  przestanie  mieć 

znaczenie.  Lekceważąc  je,  niezadowoleni  będą  mogli  rzec:  A  Gozon  nie  posłuchał  i  proszę, 

miał  rację,  zwyciężył  smoka.  Gozon  Smokobójca  okazał  się  mądrzejszy  od  swego  mistrza.  

tymczasem,  jeśli  twoja  relacja  jest  prawdziwa,  wola  Boża  lub  tylko  niewiarygodnie  dużo 

szczęścia sprawiło, że w ogóle żyjesz. 

Młody joannita chciał zaprotestować. Smok nie umiał walczyć i tyle. 

- Może faktycznie powinieneś był wystąpić z zakonu? - kontynuował po chwili Helion. 

- Na razie wrócisz do własnej celi i nie opuścisz jej bez mojego zezwolenia. 

Zakazuję ci rozmawiać z kimkolwiek o tym, co zaszło. 

Faktu,  że  Gozon  starł  się  ze  smokiem  i zabił  go (co  nie  było  prawdą,  ale  przecież  nikt  poza 

nim  samym  oraz  Helionem  nie  wiedział  o  umowie),  nie  dało  się  jednak  ukryć.  Wieść  żyła 

własnym  życiem  karmiona  plotkami.  Któregoś  dnia  Pierredon,  serwient  Gozona,  wraz  z 

posiłkiem przyniósł zaskakującą nowinę: 

- Kupcy z miasta ujęli się za tobą - rzekł, stawiając miskę na niskim stoliku, na którym 

leżała  Biblia  otwarta  na  Apokalipsie  św.  Jana.  -  Dowiedzieli  się,  że  Helion  zamierza  cię 

odprawić, i przysłali petycję, żeby zamiast karać, raczej cię nagrodził za oswobodzenie ludzi 

od poczwary. 

Cień  nadziei  zakiełkował  w  sercu  młodego  Dieudonné.  Zrobił  kilka  niespokojnych 

kroków po celi. 

background image

- A co na to Helion? 

Pierredon z trudem ukrył rozbawienie. 

- Nie znasz go? Zanim podejmie jakąś decyzję, sto razy dzieli włos na czworo. Jednak 

teraz, kiedy masz poparcie wdzięcznych mieszczan, niełatwo mu będzie cię odesłać. 

Wielki  mistrz  z  dnia  na  dzień  odkładał  podjęcie  decyzji  o  losach  Gozona.  Ten  popadł  w 

rezygnację i otępienie, a lektura Apokalipsy ujawniła mu straszliwą prawdę: dał się oszukać 

smokowi, ramieniu Szatana. 

Nie powinien był zawierać żadnej umowy. Czyż święty Jerzy oszczędził bestię? 

Z tego piekła smutku i rozpaczy wyrwał go któregoś dnia Pierredon, anonsując gościa. 

Po  chwili,  ledwie  dając  rycerzowi  czas  na  ogarnięcie  się,  do  celi  wprowadził...  Livię 

Demetris! W ręku trzymała niewielki kolorowy bukiet kwiatów przypominający rycerzowi, że 

za oknem wciąż trwa najpiękniejszy miesiąc roku. 

-  Musiałam  się  z  tobą  zobaczyć,  panie  -  wyjaśniła  pospiesznie.  Smutek  na  jej  twarzy 

był  poruszający,  zwłaszcza  gdy  się  pamiętało  zwykle  przepełniającą  ją  radość  życia.  -  To 

przeze mnie masz kłopoty. Gdybyś mi nie obiecywał zabić smoka... 

Gozon  roześmiał  się  gorzko.  Niepojęte  -  zdołała  dojść  aż  tu,  do  prywatnych  cel 

zakonników, ale w tej akurat sprawie myliła się zasadniczo. 

- Zrobiłem to dla siebie, dla sławy - odparł, pocierając opatrunek na złamanej ręce. - I 

za to płacę. Nie masz powodu się obwiniać. 

Być  może  jego  słowa  zabolały  dziewczynę,  zburzyły  wyidealizowaną  wizję  Gozona 

Smokobójcy, zbawcy świata, a przynajmniej Rodos. Lecz taka przecież była prawda. Sława i 

zemsta - te dwa uczucia nim kierowały. 

Wyciągnęła  przed  siebie  kwiaty,  rozglądając  się  w  poszukiwaniu  naczynia.  Niczego 

takiego  nie  znalazła,  cele  zakonników  były  ascetyczne,  pozbawione  zbędnych  przedmiotów. 

Tylko ściany, łóżko, niewielki stolik z wsuniętym pod niego stołkiem, parę kołków wbitych w 

mur, wisząca na nich odzież. 

-  Mimo  to  zabiłeś  go  -  odparła  z  przekonaniem.  A  kwiaty  trzeba  włożyć  do  wody. 

Przynajmniej póki nie zwiędną, będzie widać, że w celi mieszka żywy człowiek. 

Zamiast  zaprzeczyć  -  smok  przecież  miał  się  całkiem  dobrze  -  przywołał  Pierredona. 

Ten  wrócił  po  chwili  z  niewielkim  napełnionym  wodą  dzbankiem,  w  którym  jeszcze  przed 

chwilą  musiało  znajdować  się  wino.  Nie  zdając  sobie  sprawy  z  konsternacji  rycerza, 

dziewczyna  zaczęła  układać  kwiaty.  Większe  i  niższe,  jak  fiołki  czy  cyklameny  rozmieściła 

background image

wokół krawędzi, w środek zaś włożyła kilka dłuższych gałązek obsypanych drobnymi różami. 

Celę wypełnił zapach wiosny. 

Gozon z trudem powstrzymywał się od nieuprzejmego kichnięcia. 

- Wyjedziesz, panie? - Dziewczyna przerwała ciążącą ciszę. 

Dieudonné przyglądał się jej twarzy, na której tak łatwo można było wyczytać uczucia. 

- Nie wiem - rzekł wreszcie cicho, przenosząc wzrok na kwiaty, które przyniosła. - Ta 

bestia zmieniła moje życie bardziej, niż chciałem. I... - zawahał się - czasem myślę, że może 

lepiej było zostawić ją w spokoju... 

Dwa dni później Helion podjął decyzję. 

-  W  obecności  całego  zgromadzenia  przyznasz,  że  byłeś  nieposłuszny.  Ukorzysz  się. 

Każdego z braci poprosisz o wybaczenie swego postępku i jeśli choć jeden odmówi, opuścisz 

zakon. - Siedział przy stole na pozór zajęty papierkową robotą, choć po jego nieco odległym 

spojrzeniu  znać  było,  że  zajmują  go  kwestie  szerszej  natury.  Gdy  spoglądał  na  Gozona, 

zdawał  się  przenikać  go  wzrokiem,  sięgać  duszy,  jakby  szukając  w  niej  starszego, 

dojrzalszego wcielenia Dieudonné. - Przez miesiąc będziesz trzymał nocne warty na jednej z 

bram. Na temat smoka zamilkniesz. I bez twego udziału dość legend rozniosło się po wyspie. 

Ż

adnych  barwnych  opowieści  snutych  przy  winie  w  gronie  braci  zakonnych  czy  mieszczan, 

jasne? 

Helion westchnął ciężko. Gozon milczał przytłoczony jego słowami. 

-  Później  wrócisz  do  obowiązków  w  kancelarii  komandora.  Chyba  że  znów  uznasz 

moją decyzję za niesłuszną, wtedy wsiądziesz na pierwszy statek płynący do Italii. 

Jeszcze niedawno młody rycerz przysięgał Bogu, że prędzej połknie własny miecz, niż 

da  się  upokorzyć  albo  pozbawić  należnej  sławy.  Istotą  decyzji  Heliona  było  złamanie  jego 

krnąbrności, ukazanie jego czynu jako karygodnego nieposłuszeństwa. Potyczka ze smokiem 

niemal nikła wobec samowoli, której się dopuścił. 

Wybór  należał  do  niego.  Gdyby  chociaż  mógł  opowiedzieć,  jaką  umowę  zawarł  ze 

smokiem... Helion jednak wyraźnie tego zakazał. Nikt się nie dowie, że Gozon, rezygnując z 

zemsty,  wybrał  bezpieczeństwo  mieszkańców  przed  turecką  inwazją.  Rzecz  jasna,  jeżeli 

potwór zamierzał dotrzymać słowa. 

- Tak, mistrzu - odparł Dieudonné, czując narastającą suchość w gardle. - Uczynię, jak 

każesz. 

background image

Zrobił to następnego dnia. Przedziwne to były sceny, gdy bracia, w głębi ducha zazdroszcząc 

Gozonowi odwagi i sławy, oficjalnie udzielali mu odpustu. A już szczególnie Bortfelde i Caro 

Annibale. Ci nie potrafili ukryć zawiści. 

Wkrótce  zresztą,  nim  rozpoczęło  się  lato,  Annibale  bez  pożegnania  opuścił  zakon. 

Zniknęła również owa Greczynka, którą Gozon widział wtedy u boku rycerza. 

V  

Di Fontenay pocierał podbródek gestem zniecierpliwienia. Chodził po refektarzu prowadzony 

spojrzeniami  braci,  z  których  część  zastanawiała  się,  czy  wywoła  kolejną  bójkę,  ostatecznie 

zerwie elekcję czy też uczyni coś jeszcze bardziej nieprzewidzianego. 

Wreszcie di Fontenay zatrzymał się i wbił chmurny wzrok w Gozona. 

-  Rozumiem,  iż  nasz  komandor  czuje  się  rozżalony  faktem,  że  nie  dorównał  sławą 

ś

więtemu  Jerzemu  rzekł  uszczypliwie.  -  Ale  to  jego  sprawa,  nie  nasza.  Być  może  to  ten 

argument powinien przechylić szalę wyboru. Każdego dnia wszyscy, jak tu siedzimy, płacimy 

jakąś cenę za wstąpienie do zakonu. Czyż nie? I jak mamy uwierzyć, że skoro brat Gozon nie 

udźwignął  ciężaru  dawnych  wydarzeń,  poradzi  sobie  z  piastowaniem  stanowiska  wielkiego 

mistrza?! 

Dieudonné  wstał  od  stołu  i  nie  bacząc  na  zdumione  spojrzenia,  podszedł  do  di 

Fontenaya.  Ten  pobladł  nieco.  Lexę,  który,  jako  spowiednik  wielkiego  komandora,  znał 

targające nim wątpliwości i ból, ogarnęło przerażenie. Oczekiwał najgorszego. 

Jednak Gozon tylko zacisnął mocno pięści. 

- Co ty wiesz o płaceniu ceny? - spytał z goryczą, robiąc jeszcze krok i zmuszając di 

Fontenaya do cofnięcia się. - Co ty o tym możesz wiedzieć, głupcze?! 

I bez słowa więcej ruszył w stronę wyjścia z komnaty. 

Nie  słyszał  kłótni,  jaka  wybuchnęła  zaraz  potem,  ogarniając  elektorów  niby  grecki 

ogień spopielający wszystko do tłustego, szarego kurzu. 

Krótko przed zachodem słońca odnaleźli go ukrytego w jednym z zakamarków kościoła św. 

Jana  niemal  przytykającego  do  klasztoru.  Teraz  czterej  bracia,  wysłannicy  swoich  frakcji, 

otaczali  Gozona  niby  ramiona  morskiego  stwora.  Spoglądał  w  górę  na  wysokie  krzyżowe 

sklepienia,  ale  ból  i  gorycz  nie  chciały  go  opuścić,  zaś  obecność  zakonników  niewiele 

zmieniała. Pragnął zapomnienia i była to rzecz, która - jak wiedział - nie zostanie mu dana. 

background image

-  Wybierzemy  cię  na  wielkiego  mistrza  -  rzekł  Gephard  -  bo  ten  dureń,  di  Fontenay, 

gotów ściągnąć nam na głowę kłopoty. Lecz, przyznasz, w jednym miał rację: czy podołasz, 

skoro jeszcze wczoraj nie czułeś się na siłach ubiegać o to stanowisko? 

W świetle zmierzchu rysy  Saksończyka zmiękły,  wydawał się bardziej łagodny, choć 

jego  słowa  brzmiały  zdecydowanie.  Dieudonné  próbował  odgadnąć,  co  bardziej  przekonało 

tych  czterech:  strach  przed  nieobliczalnym  di  Fontenayem  czy  smocza  legenda.  Pomyślał  o 

Helionie.  Wiele  ich  kiedyś  dzieliło.  Więcej  spraw  znacznie  później  -  połączyło  silnymi 

więzami  przyjaźni.  A  teraz  testament  starego  Heliona,  wbrew  chęciom

  I 

oczekiwaniom 

samego Gozona, miał się ostatecznie wypełnić. 

Powinien im odmówić, zrzec się funkcji, pojechać na Czarci Most i skoczyć z urwiska. 

Albo wrócić do Prowansji, posmakować ostrego słońca, zostać wędrownym kaznodzieją. Nie 

mógł jednak tak postąpić. Drzwi powrotu zostały zamknięte na zawsze. 

- Gephard, nie wiem, jak potoczą się losy zgromadzenia - odparł. - Nikt tego nie wie 

poza  Bogiem.  Mogę  ci  jedynie  przysiąc,  że  będę  się  starał,  że  zrobię  wszystko,  aby  nasz 

zakon przetrwał, rozwijał się, zaś królowie i książęta musieli się z nim liczyć. 

To wystarczyło. Razem wrócili do refektarza i Lexa zwołał wszystkich elektorów. 

Zanim  przystąpili  do  głosowania,  Gozon  pewien  końcowego  wyniku  poprosił  von 

Aerenthala o głos. 

- Nie pchałem się na to stanowisko. Teraz jednak... zaczął cicho, z napięciem w głosie, 

kładąc  drżące  dłonie  na  krawędzi  stołu.  -  Jest  coś,  co  musicie  wiedzieć,  tajemnica,  której 

będziecie  musieli  dochować.  Helion  powierzył  ją  Hohensteinowi  i  Leguevinowi,  jednak  oni 

nie  żyją.  Potem  chyba  już  nikomu  nie  ufał,  dlatego  tak  nalegał,  abym  to  ja  objął  po  nim 

stanowisko. Abym kontynuował zaczęte dzieło. 

Spojrzał  w  stronę  di  Fontenaya.  Ten  siedział  ponury  i  nieporuszony,  zdając  sobie 

sprawę z porażki. 

- Zwłaszcza ty, Renato, powinieneś uważnie wysłuchać tej opowieści, bo może kiedyś 

zostaniesz  wielkim  mistrzem  -  zwrócił  się  Gozon  do  Italczyka.  Ten  drgnął,  podniósł  wzrok, 

ale nic nie odrzekł. 

Dieudonné nabrał tchu i opowiedział im całą historię. 

Pierwsze  kilka  miesięcy  od  zawarcia  umowy  ze  smokiem  Gozon  zapamiętał  jako  męczący 

sen.  Bracia  przypatrywali  mu  się  dziwnie,  nie  wiedząc,  jak  go  traktować.  Mieszkańcy  zaś 

uważali młodego rycerza za bohatera, pragnęli zamienić choć kilka słów, dotknąć szaty, jakby 

background image

mogło  to  ich  uzdrowić  albo  przynieść  pomyślność  w  interesach.  Przez  długi  czas  nie  mógł 

spokojnie opuścić collachium. 

Odwiedzał  za  to  Czarci  Most,  przekonawszy  siebie,  że  w  gruncie  rzeczy  nie  łamie 

danego  słowa,  bo  przecież  smok  nie  sformułował  żądania  jasno  i  kategorycznie.  Za  każdym 

razem, gdy odwiedzał skalny pomost, rzucał obok rosnącego u jego podstawy gęstego krzewu 

róż kamyk zabrany po drodze. Mijały dni, miesiące - aż z niepozornych  kamieni uformował 

się wzgórek, a z jego szczytu na podobieństwo ramion ośmiornicy spływały małe lawiny. 

Na  wszelki  wypadek  obiecał  sobie,  że  jeśli  los  zetknie  go  z  nową  bestią,  pozostanie 

głuchy na głos rozsądku, rozsiecze ją na drobne kawałki i nakarmi nimi psy. 

Powracając  tu,  utwierdzał  się  w  przekonaniu,  że  postąpił  dobrze.  Tureckie  galery 

przestały nękać Rodos.  Gniew Heliona przeminął. Bracia i mieszkańcy powoli zapominali o 

całej historii, choć nieraz zdarzało się Gozonowi uciekać przed jakimś fanatykiem. 

Wciąż nie wiedział, czy  smok był  ramieniem Szatana, jak twierdziła Apokalipsa, czy 

istotą spoza tego świata, jak zdawał się uważać Helion - istotą, od której lepiej się trzymać z 

dala, choć warto wykorzystywać ją do swoich celów, jeżeli to możliwe. Gozon miał nadzieję 

kiedyś to zrozumieć. 

Któregoś  jesiennego  dnia,  gdy  zachodni  wiatr  szarpał  i  kąsał  wściekle,  a  niebem 

pomykały  ciężkie  deszczowe  chmury,  znów  wybrał  się  na  Czarci  Most.  To  nie  była  dobra 

pogoda na wycieczkę, jednak coś ciągnęło go na tę skałę poprzecinaną szczelinami. 

Nigdy  nikogo  tam  nie  spotkał.  Mieszkańcy  już  wcześniej  uważali  to  miejsce  za 

przeklęte,  a  chyba  tylko  szaleniec  zaryzykowałby  wyprawę,  odkąd  rozeszła  się  wieść,  że 

właśnie na Czarcim Moście Gozon spotkał smoka. 

Tego  pochmurnego  dnia  wszystko  uległo  zmianie.  Gdy  wyjechał  spomiędzy  zarośli  i 

różokrzewu na odsłoniętą skałę, niemal na strzępiastej krawędzi klifu spostrzegł jakąś leżącą 

postać  okutaną  w  ciemną  opończę.  Skrzydlaty  stwór  unosił  się  w  niebiosa,  szybko  niknąc  z 

oczu. 

Był  pewien,  że  to  Livia  tam  leży.  Ich  drogi  za  sprawą  tajemniczego  zrządzenia  losu 

zbiegały  się  tak,  jakby  tylko  oni  dwoje  żyli  na  tej  wyspie.  Krzyżowały  się  w  katedrze,  na 

ulicach,  podczas  polowań  czy  zakupów  na  jednym  z  miejskich  targów.  Albo  podczas  wizyt 

Gozona u ojca Livii - czasem odnosił wrażenie, że dziewczyna tak samo wypatruje jego, jak 

on szukał pretekstu, aby odwiedzić starego płatnerza. 

W pierwszej chwili pomyślał, że smok ją zabił, ale podniosła się i zaczęła poprawiać 

ubranie,  nie  patrząc  Gozonowi  w  oczy.  I  dobrze,  bo  Dieudonné  był  wściekły,  choć  zarazem 

uradowany, że nic się jej nie stało. 

background image

- Co tu robisz? - krzyknął ostro. - To niebezpieczne miejsce! 

Wzmagający  się  wiatr  rozwiewał  jej  opończę  i  włosy,  układając  je  w  czarną  aureolę 

wokół głowy. 

- Wiele razy widziałam, jak ty tu przyjeżdżasz, panie - odparła wreszcie z wyrzutem. - 

Myślałam, że zabiłeś tego przeklętego smoka! Okłamałeś mieszkańców i swego mistrza! 

Zeskoczył z konia i stanął obok niej, trzymając wodze w ręku. 

-  Masz  wielkie  szczęście,  że  żyjesz  -  burknął  z  irytacją,  spoglądając  w  stronę,  dokąd 

odleciała bestia. 

- W ostatniej chwili, gdy już mnie chwytał, wypowiedziałam twoje imię, panie. Wtedy 

uciekł. 

Na  niebie,  pośród  chmur,  wciąż  można  było  dostrzec  niewielką  czarną  kropkę,  ale 

tylko nadzwyczaj bystry wzrok mógłby w niej rozpoznać smoka. Krążył ponad nimi czujnie 

niby strażnik. 

-  Zawarłem  z  nim  umowę,  broni  nas  przed  Turkami  -  wyjaśnił  Gozon.  -  W  zamian 

rości sobie prawa do tego miejsca. 

Livia  szczelniej  otuliła  się  opończą.  Pierwsze  krople  deszczu  uderzyły  z  ukosa, 

nieprzyjemnie powiało zimnem. 

- Kto zrozumie smoka... I przecież nie ja jedna przychodzę tutaj... 

Gozon pomyślał, że będzie się musiał rozmówić z nieszczęsną poczwarą. Rósł w nim 

strach i gniew. 

- Idź już - nakazał dziewczynie. - I, proszę, omijaj Czarci Most. 

Odchodząc, rzuciła przez ramię: 

- Lepiej byłoby go zabić. 

Smok krążył na granicy widoczności, pewnie licząc na to, iż wzmagający się deszcz i 

wiatr wypędzą rycerza z odsłoniętej skały. 

Ten jednak czekał cierpliwie. 

- Miałeś odlecieć na zawsze - rzekł Gozon z pretensją, gdy potwór wreszcie opadł na 

ziemię dziesięć kroków przed nim. - Obiecałeś nie atakować ludzi z wyjątkiem Turków. 

- Obiecałeś nie kręcić się po Czarcim Moście, przeklęty człowieku! - wysyczał smok, 

machając  gniewnie  skrzydłami,  z  których  pryskały  ciężkie  krople  wody.  A  co  do  niej,  nie 

chciała stąd pójść! 

Dieudonné sięgnął ręką do pasa, oparł dłoń na mieczu. 

-  Przez  ciebie  mam  same  kłopoty  -  stwierdził  ponuro.  -  A  mogłem  ich  sobie 

zaoszczędzić. 

background image

Bestia  zrobiła  kilka  niezdarnych  kroków  po  ziemi,  podchodząc  do  rycerza.  Jej  głowa 

znalazła się na wysokości twarzy Gozona. W gadzich oczach błyszczał gniew. 

- Powiedz jej, żeby nie kręciła się tutaj, to i kłopotów będziesz mieć mniej - warknął. - 

To miejsce należy do smoków, czy ci się to podoba czy nie. Nasza umowa obowiązuje obie 

strony! 

Gozon nie odwracał głowy. Mierzyli się spojrzeniami. 

-  Nie  możesz  stąd  odejść  -  domyślił  się  naraz  rycerz.  -  W  tym  mnie  okłamałeś, 

prawda? Pilnujesz pewnie skarbu... Ludzi nie porywasz, ale zabijesz każdego, kto się będzie 

tutaj kręcił, co? 

Potwór syczał gniewnie, wbijając pazury w skałę, drąc cieniutką warstwę gleby. 

-  Skarbu...  Tak,  skarbu,  i  to  jakiego...  Dociekaj  smoczych  tajemnic,  jeśli  ci  życie 

niemiłe - prychnął. - Już mi się znudziło topienie galer. 

Poczłapał  w  stronę  krawędzi  klifu  i  po  chwili  szybował  już  majestatycznie  w  powietrzu, 

zataczając coraz większe kręgi. Gdyby nie porywisty wiatr i wciąż padający deszcz, można by 

powiedzieć, że wyglądał jak motyl unoszony ciepłymi prądami powietrza. 

Motyle jednak nie są zwykle tak niebezpieczne. 

Mijały kolejne lata. Gozon zajęty  umacnianiem swej pozycji w zakonie rzadziej przyjeżdżał 

na Czarci Most. 

Częściej za to rozmawiał z Livią. Ich drogi wciąż się przecinały, choć nie chciały biec 

obok  siebie.  Czasem  stary  płatnerz  dziwnie  spoglądał  na  rycerza,  nigdy  jednak  nie  odważył 

się  skomentować  sytuacji.  Dziewczyna  wciąż  mieszkała  u  ojca,  choć  o  jej  rękę  starało  się 

kilku kandydatów. 

Czasem,  może  dwa  razy  w  roku,  Dieudonné  spotykał  smoka.  Ich  drogi  też  się 

przecinały, bo Gozon powracał na Czarci Most, a niekiedy Glehny Eir, morski smok z Theiry, 

zaszczycał  go  wówczas  rozmową.  Choć  czy  można  tak  nazwać  kłamstwa,  jakie  opowiadał? 

Twierdził, że widzi przyszłość, w której rycerzowi pisana jest wielka rola do odegrania. Ale 

gdy  ten  zażądał  dowodu,  wskazania  jakiegoś  zdarzenia,  które  udowodni  prawdomówność 

smoka, on tylko prychnął z oburzeniem. 

Jedno ze spotkań szczególnie zapadło Gozonowi w pamięć. Miasto ogarnęła epidemia 

czerwonej gorączki. Dotarła nawet w zamkowe mury, tu jednak zakonni medycy wykazali się 

niezbędną wiedzą i umiejętnościami. Żaden z braci nie umarł, wielu jednak ciężko chorowało, 

w tym i Dieudonné. Minęły trzy tygodnie, nim nabrał dość sił, aby chodzić, i drugie tyle, nim 

wybrał się na Czarci Most. 

background image

Smok  długo  nie  przylatywał.  A  kiedy  już  spłynął  z  niebios,  wydawał  się  smutny. 

Długo patrzył na Gozona nieruchomym wzrokiem nieskory do rozmowy. 

-  Będzie  mi  jej  brakowało,  człowieku  -  wymruczał  wreszcie,  szurając  pazurami  po 

skale. - Powiedziała ci, że już się mnie nie boi? 

- Kto? 

Eir  zatrzymał  spojrzenie  na  twarzy  Gozona.  W  pionowych  nieruchomych  źrenicach 

kryło się coś, czego rycerz nie był w stanie zrozumieć. 

- Spotkacie się. Kiedyś - rzekł jaszczur. I odleciał bez pożegnania. 

Jakoś  kilka  dni  później  Dieudonné  wybrał  się  odwiedzić  Demetrisa,  u  którego  przed 

chorobą zamówił nowy miecz, bo stary nadawał się już tylko do siekania warzyw. Zastał go w 

ż

ałobie. 

-  Za  kogo  mam  odmówić  modlitwę?  -  spytał  więc  uprzejmie,  gdy  już  załatwili 

interesy. 

-  Za  córkę,  panie.  -  Stary  płatnerz  bardzo  starał  się  nie  pokazać  cierpienia,  choć 

zmarszczki na jego policzkach były głębsze niż zwykle. - Za moją Livię. - Odwrócił twarz ku 

ś

cianie warsztatu. 

Gozon  powinien  wrócić  w  mury,  do  kancelarii,  ale  nie  potrafił  się  do  tego  zmusić. 

Pojechał na Czarci Most i tam, wyglądając smoka, w rozpaczy rozmyślał nad ścieżkami, które 

biegną na ukos, przecinają się, ale nie chcą się zejść, połączyć w jedną trochę szerszą drogę. 

A potem nikną nagle w nieprzeniknionej mgle. 

Nigdy,  poza  tą  jedną  rozmową  w  ostatnich  tygodniach  przed  epidemią,  nie 

przekroczyli  z  Livią  dzielącej  ich  granicy.  Och,  rozmawiali  na  temat  Turków,  Kolosa  z 

Rodos... nigdy o niczym naprawdę ważnym, jak sobie teraz uświadomił. 

A  przecież  Annibale,  ten  sam  Caro  Annibale,  który  nie  odważył  się  złamać  zakazu 

Heliona,  gdy szło o smoki, odszedł jednak z zakonu. Teraz słowa  Italczyka, wypowiedziane 

piskliwym,  podniesionym  tonem  Jestem  tylko  człowiekiem,  zabrzmiały  Gozonowi  niczym 

oskarżenie. 

Podniósł mały kamyk i z rozmachem rzucił w przepaść. 

Tchórz - pomyślał z rozpaczą. - Nędzny tchórz. Głupiec. 

To  właśnie  powiedziała  Livia:  Jesteś  głupcem.  I  póki  nie  zrozumiesz,  że  słowa  nie 

wystarczają, pozostaniesz nim. 

-  Smok  wciąż  się  pojawia?  -  spytał  Helion.  Był  już  bardzo  stary  i  jego  rządy  zmierzały  do 

końca.  Miał  problemy  z  żołądkiem,  nie  mógł  jeść,  prawie  oślepł  na  jedno  oko  i  czytanie 

background image

dokumentów  przychodziło  mu  z  trudem.  Musiał  to  czynić  za  niego  sekretarz,  czego  mistrz 

serdecznie nie znosił. - Dawna umowa wciąż obowiązuje? 

Od lat, najczęściej wiosną, gdy morze znów stawało się żeglowne, zadawał Gozonowi 

to samo pytanie. Nie pozwolił mu ujawnić istnienia paktu ze smokiem, choć kilka osób znało 

jego  treść.  Ale  powierzał  rycerzowi  coraz  bardziej  odpowiedzialne  stanowiska,  stopniowo 

prowadzące na szczyty zakonnej władzy. 

Od lat Dieudonné przekazywał Helionowi tę samą odpowiedź. Smoki wiernie strzegły 

wyspy.  Tureckie  galery  nigdy  nie  zdołały  wylądować  na  brzegu,  aż  sułtan  pojął,  że  jakaś 

niepojęta moc strzeże Rodos, i zaprzestał wysiłków. 

- Umowa jest dotrzymywana - rzekł więc teraz. 

Helion milczał. 

- Nie zmarnuj tego - wychrypiał wreszcie z wysiłkiem, ale wyraźnie, pokonując cichy 

astmatyczny świst wydobywający się z płuc. 

Przymknął oczy, dając Gozonowi znak, by zostawił go w spokoju. 

Nigdy  więcej  nie  rozmawiali  na  temat  smoka,  a  nim  minęły  trzy  miesiące,  Bóg 

powołał Heliona do swojego Zakonu. 

VI 

Po  raz  ostatni  przed  oficjalnym  przejęciem  obowiązków  wielkiego  mistrza  Gozon  wyruszył 

na samotną wyprawę. Gdzieżby indziej, jak nie na Czarci Most. 

Dojeżdżał tam, gdy w pewnej chwili dostrzegł wysoko na niebie dwa poruszające się 

punkciki.  Większy  sunął  leniwie,  drugi,  drobniejszy  co  najmniej  o  połowę,  krążył  wokół 

niego w dziwacznych ewolucjach jak uczące się latać pisklę obok swojego rodzica. 

Wkrótce większy ze smoków spłynął ku joannicie. 

- Nie będę ci gratulować - rzekł, przysiadając dziesięć kroków od wierzchowca rycerza 

i z pietyzmem składając skrzydła. Pozostawało zagadką, skąd wiedział o wynikach elekcji. - 

Będę ci współczuć, Gozonie. Turcy będą cię nękać... 

Dieudonné przerwał mu niecierpliwie: 

-  Wszystko  to  wiem  i  bez  ciebie.  Mają  nie  zdobyć  wyspy,  póki  żyję.  Tak  się 

umówiliśmy. 

Glehny podszedł tak blisko, że Gozon znów poczuł jego lekko pomarańczowy zapach. 

Koń prychał z niepokojem, tylko ściągnięte wodze trzymały go w miejscu. 

- Wystarczy cię teraz zabić, a jutro mogą zdobyć tę wyspę - rzekł smok. 

background image

Rycerz uśmiechnął się leciutko. Przez te wszystkie lata przywykł do jego braku manier 

i ryzykownych żartów. 

- Sądzę, że dotrzymasz słowa. Albo staniesz do uczciwej walki. 

Glehny  zapatrzył  się  w  dal.  Mała  kropka  wciąż  kręciła  w  górze  kółka  albo  spirale  i 

smok spoglądał właśnie w tę stronę. 

-  Raczej  dotrzymam  słowa.  I  tak  odejdziecie  z  tej  wyspy,  choć  rzeczywiście  nie  za 

twego życia. 

Rozwinął  skrzydła  i  wzbił  się  w  powietrze.  Po  chwili  dołączył  do  ciemnej  plamki  na 

tle  chmur.  Obie  zaczęły  krążyć  wokół  siebie,  wolno  oddalając  się  poza  zasięg  wzroku 

joannity. 

Gozon  spoglądał  na  odlatujące  smoki,  rozmyślając  o  skarbie,  którego  Glehny 

pilnował.  Uśmiechnął  się  do  swoich  myśli,  pokręcił  z  niedowierzaniem  głową.  Smok 

naprawdę nie kłamał! 

Wreszcie zawrócił i zjechał z Czarciego Mostu na bezpieczną ziemię. Przy krzaku róż, 

starym już i miejscami suchym, przystanął. 

Obok  wyrósł  nowy  krzak,  na  młodych  gałązkach  wypuścił  pierwsze  kwiaty.  Były 

drobne,  ledwie  wielkości  paznokcia.  Rycerz  zerwał  jedną  gałązkę,  powąchał,  wetknął  za 

pazuchę. 

Było  takie  miejsce  niedaleko  przylądka  Wodi  -  niewielka  skalna  półka  rozdzielająca 

linię  lasu  od  kredowej  łysiny  -  gdzie  kładł  takie  gałązki  jakby  na  dowód,  że  o  niczym  nie 

zapomniał.  Czasem  znajdował  tam  czarne,  szkliste  kwiaty,  których  pochodzenia  mógł  się 

tylko domyślać. Ktoś jeszcze przechowywał w pamięci wspomnienie Livii. 

Wracając, na drodze spotkał samotnie idącą młodą dziewczynę. Wędrowała brzegiem 

morza  do  Lindos.  W  jej  gestach  dostrzegał  coś  znajomego,  charakterystycznego  kiedyś  dla 

córki płatnerza. Tę samą radość życia, miękkość niespiesznych kroków, gdy nie niepokojona 

podążała  swoją  drogą.  Mogłaby  być  dzieckiem  Livii,  gdyby  ta  wyszła  za  mąż.  Gdyby  nie 

umarła. 

Mijając  dziewczynę,  pochylił  się  i  bez  słowa,  nieoczekiwanie  dla  samego  siebie, 

wręczył jej różę. Ze zdziwieniem przyjęła kwiat, zaraz jednak uśmiechnęła się, z wdziękiem 

pokrywając  pierwsze  zaskoczenie.  Oberwała  kolce  i  wsunęła  różę  za  ucho.  Zrobiwszy 

taneczny ruch przed rycerzem, ruszyła w dalszą drogę. 

Westchnął. Czas było wracać do zamku, swego dobrowolnego więzienia. 

background image

Pisma i uśmiechy. Tak, miłościwy królu. Nie, miłościwy panie. Zakon potrzebuje twego 

wsparcia.  Jesteśmy  chrześcijańskim  przedmurzem,  królu.  Kłamstwo  na  ustach,  gorycz  w 

sercu. Potrafił sobie wyobrazić, jak będzie wyglądała ta niewola. 

Jego  spojrzenie  znów  podążyło  za  odchodzącą  dziewczyną.  Żałował,  że  tak  rzadko 

zdobywał się na podobne gesty wobec Livii. 

Ale  może  przynajmniej,  jeżeli  zdoła  ocalić  zakon,  dowiedzie,  że  nie  jest  ostatnim 

pośród tchórzy. Tyle wciąż mógł zrobić. 

background image

Mowa  tu  będzie  o  antynomiach:  o  hiszpańskim  żeglarzu  i  indiańskiej 

dziewczynie,  o  obcych  ludziach,  którzy  stają  się  sobie  braćmi,  o 

morskim  bogu  Uuallwie  i  górskim  Wielkiej  Gębie,  o  milczeniu  boga, 

które nie przeszkadza czynić cudów... Widać tu światło miłości dwojga 

ludzi  z  dwu  różnych  światów  i  głęboki  cień  wiszący  nad  plemieniem 

Waaków  broniących  ziemi,  która  przynosi  im  śmierć.  Nie  wiedzą,  że 

odpowiada  za  nią  nie  Wielka  Gęba,  ale  zupełnie  inny  bóg  nazwany 

później Hg i umieszczony w 12. grupie, 6. okresie panteonu zwanego 

tablicą Mendelejewa. 

Jest to również opowiadanie o konkwiście, jednak nie tej, którą 

znamy  dzięki  nazwiskom  Cortesa  czy  Pizarra,  imionom  Montezumy 

czy  Atahualpy  i  której  alternatywną  historię  próbowałem  pokazać  w 

„Innych  okrętach".  Tym  razem  nie  chodzi  o  podbój  Peru,  bitwę  pod 

Saran,  w  ogóle  nie  chodzi  o  żadne  miejsce,  które  zwykło  się 

umieszczać na mapach. 

Czytając  kroniki  opisujące  konkwistę,  takie  jak  „Pamiętnik 

ż

ołnierza Korteza" Bernala Diaza del Castillo, „Relacja o odkryciu i 

podboju królestwa Peru" Pedro Pizarra czy wreszcie „Krótka relacja 

o  wyniszczeniu  Indian"  dominikanina  de  Las  Casasa,  widać  walec 

dziejów,  który  niemal  bezgłośnie  przetaczał  się  po  niewielkich 

samotnych  wioskach  zamieszkanych  przez  nieważnych  z  punktu 

widzenia  wielkiej  historii  ludzi.  Podobnie  miażdżył  on  także 

bezimiennych  hiszpańskich  żeglarzy  i  żołnierzy,  bez  których  los  tej 

części świata by się nie dopełnił. 

Lecz  czasem  ów  historyczny  walec  zgrzytał,  trafiając  na 

kamień. I o tym traktuje „Splątany wzór". 

background image

Splątany wzór 

Rogi mgielne nawoływały się poprzez mleczny opar, jakby mówiąc: Tu jestem, tu jestem, na 

razie  wszystko  w  porządku.  O  spokoju  próżno  jednak  było  marzyć.  Wiatr  wyśpiewywał  na 

wantach  „Marianny"  pieśń  niepokoju  i  strachu.  Behemo  z  bocianiego  gniazda  wypatrujący 

pozostałych  okrętów  eskadry,  odczuwał  lęk,  coś  jak  drobne  uderzenia  igiełek  z  indiańskich 

dmuchawek.  Były  to  raczej  złe  przeczucia,  które  zwykle  nasilały  się  przy  pogorszeniu 

pogody. 

Matko Sewilska - modlił się w duchu kurczowo uczepiony poręczy kosza - rozpędź tę 

cholerną mgłę, daj bezpiecznie dopłynąć do Nombre. 

Okręt kołysał się, skrzypiał, mgła rozwijała kolejne pasma. Fale z chlupotem niosły go 

w stronę brzegu. 

Płynęli z ładunkiem rtęci. Bezpiecznie pokonali ocean, raz tylko z dala minąwszy się z 

angielskim  piratem,  jednak  tamten  nie  zaryzykował  ataku.  Czterech  statków  z  worami 

ładunku  strzegła  siedemdziesięciodziałowa  karaka,  mógłby  sobie  połamać  zęby,  a  po  co? 

Przez  ocean  płynęło  wiele  samotnych  statków,  łatwiejszych  do  zdobycia.  Całe  szczęście  - 

rozmyślał  Behemo  że  rtęć  potrzebna  do  oczyszczania  złota.  Dla  ochrony  takiego  ładunku 

warto więc dołączyć eskortę. Choć można by głowę dać w zakład, że la Resta karakę wydębił 

w obawie o własny tyłek. 

Tymczasem  mgła  gęstniała,  prawie  mógłby  ją  kroić  w  plastry.  Pachniała  słono, 

wpychała się do ust jak meszki w ciepły jesienny dzień. 

I  zmieniała  kolor:  mleczna  warstwa  zyskała  różowe  podbicie,  jakby  ktoś  do  mleka 

kapnął  parę  kropel  soku  pomidorowego.  Czyżby  słońce?  -  pomyślał  Behemo.  Ale  jego 

marynarskie wyczucie mówiło mu, że jeszcze za wcześnie na wschód słońca. 

Na  pokładzie  tymczasem  wszczął  się  ruch.  Do  uszu  Behema  dobiegły  przekleństwa 

bosmana  Derengi.  W  obelżywych  słowach  strofował  jakiegoś  marynarza,  który  źle 

background image

zamocował  ładunek  i  teraz  rtęć  z  dwóch  rozprutych  czy  rozwiązanych  worków  pływała  po 

jednej z ładowni, przewalając się ciężko w rytm poruszanej falami „Marianny". 

Naraz  przez  mamrotanie  Derengi  przebiły  się  inne  głosy.  Behemo  zaczął 

nasłuchiwać... 

Głosy  nawoływały  się...  po  angielsku!  Gdzieś  niedaleko  krążył  pirat!  Albo  raczej 

kilku! Żeglarz na bocianim gnieździe w jednej chwili poczuł, jak oblewa go zimny pot. 

- Pirat! - wrzasnął na całe gardło. - Pirat! Do broni! 

Na pokładzie zawrzało, ludzie krzyczeli, sięgając po broń albo biegnąc na stanowiska 

ogniowe,  by  salwą  z  burty  zmieść  wroga,  nim  ten  zdoła  rzucić  haki.  Behemo  sondował 

wzrokiem  otaczający  go  mleczny  opar,  próbując  wypatrzyć,  z  której  strony  znajduje  się 

napastnik. We mgle bowiem, pośród statków rozrzuconych na sporej przestrzeni, głos inaczej 

się niesie, kłamie i zwodzi. Gęste, wilgotne kłębowiska odbijają dźwięki, fałszują kierunek - a 

tu od dobrego rozeznania może zależeć życie. 

Naraz  po  lewej  zamajaczył  jakiś  kształt.  Nim  Behemo  zdążył  krzyknąć,  musiał  go 

dostrzec i sternik, bo zaczął rozpaczliwie kręcić kołem. Usiłował rzucić statek w bok, by choć 

o wyciągnięcie ręki minąć pirata... 

I wtedy z drugiej strony wyłonił się dziób innego okrętu - nie, wcale nie angielskiego, 

to  był  „Juan  de  Solis",  także  załadowany  rtęcią.  Z  całą  siłą  wyrżnął  we  wręgi,  rozpruwając 

przednią  ładownię.  Rozległ  się  straszliwy  huk,  „Marianną"  zatrzęsło,  kosz  z  Behemem 

zachybotał  gwałtownie,  a  obserwator  poczuł,  jak  siła  uderzenia  odrywa  go  od  kolistej 

poręczy.  Spadał,  jeszcze  próbował  się  ratować,  chwytać  want...  jeszcze  złapał  jakąś  szmatę 

ż

agla... ale już leciał w przepaść, koziołkując, krzycząc wniebogłosy... 

Ucichły  odgłosy  walki,  syk  ognia.  Pozostało  tylko  poczucie  zawieszenia  w  nieziemskiej 

pustce.  Mgła  rozstępowała  się  przed  Behemem  na  kilka  kroków,  tworząc  ciasny  korytarz 

szeroki  ledwie  na  rozpiętość  ramion.  Zmieniła  kolor.  Gdzieś  się  zapodziały  krwiste  smugi, 

teraz w bieli oparu drogę pod jego stopami wytyczała srebrna strużka, jakby pasmo rozlanej 

rtęci. Pomyślał, że śni. 

A może to śmierć? - przemknęło mu przez głowę. Zaraz jednak się opamiętał. Nie tak 

księża przedstawiali niebo. Na piekielny gościniec nie wyglądało to tym bardziej. 

Z  wahaniem  stawiał  kroki,  bojąc  się,  że  zaraz  go  pochłonie  ta  srebrna  toń  albo  że 

wyjrzy z niej paszczęka rekina i ten uczyni sobie strawę z biednego Behema... 

Lecz wciąż szedł... 

Wreszcie pod stopami poczuł drobny piasek plaży. Dopiero wtedy zemdlał. 

background image

II  

Obudziły  Behema  dochodzące  zza  ściany  podniesione  głosy  wykłócające  się  w  nieznanym 

mu języku. 

Powiódł  wzrokiem  po  pomieszczeniu.  Nad  głową  miał  dach  z  liści  uszczelnionych 

gliną, leżał zaś na cienkiej plecionce z traw, przez którą czuć było polepę. 

Indianie  wzięli  mnie  do  niewoli!  -  pomyślał  z  przerażeniem,  rozglądając  się  w 

poszukiwaniu jakiejś broni. Wtedy dotarło do niego, że wcale nie jest spętany. 

Tymczasem  głosy  ucichły.  Derka  udająca  drzwi  odchyliła  się  na  bok  i  na  moment 

wnętrze  chaty  zalało  światło  zaraz  skradzione  przez  postać,  która  wkroczyła  do  środka. 

Starzec  miał  zaskakujące  europejskie  rysy  twarzy  częściowo  zakryte  siwym  zarostem  na 

podbródku przechodzącym w gęstą krótką brodę. 

- Jestem Vasquez, Rotario Vasquez - rzekł. Za nim do chaty wcisnęło się kilku Indian, 

miedzianoskórych, wysokich mężczyzn wymalowanych białą glinką w geometryczne wzory. 

Cokolwiek wcześniej pomyślał Behemo, jakiekolwiek czarne myśli snuł - wszystko co 

najgorsze spełniło się. 

Nawet nie musiał pytać  Vasqueza.  Z gestów i min  Indian widać było, że  stary jest tu 

niewolnikiem  albo  tolerowaną  zabawką,  białym  dziwadłem  przydającym  wiosce  splendoru. 

Albo ofiarnym prezentem dla jakiegoś bałwana, kamiennego czy kokosowego bożka. Dreszcz 

strachu przebiegł marynarzowi po plecach. 

Jeden  z  miedzianoskórych  odezwał  się,  gardłowo  wyjaśniając  coś  Vasquezowi.  Ten 

kiwał głową, wreszcie spojrzał na Behema. 

- Jeśli czujesz się dobrze, możesz wyjść - powiedział. - Ta chata należy do ciebie. 

Zdumiony rozbitek szybko podniósł się z posłania. 

Indianie  tymczasem  wyszli,  w  środku  pozostał  jedynie  Vasquez  z  ciekawością 

przyglądający się rodakowi. 

-  Nie  jesteś  ich  niewolnikiem?  -  spytał  Behemo  równie  zaintrygowany  widokiem 

Hiszpana pośród tych pogan. 

Starzec roześmiał się i zaprzeczył ruchem głowy. 

- Jak długo tu jesteś? - ciągnął go za język marynarz. 

Vasquez przykucnął, zamyślił się. Chwilę liczył, bezgłośnie poruszając wargami. 

- Osiem... nie, dziewięć lat - odparł wreszcie. 

Teraz dopiero nieco uspokojony Behemo przyjrzał się uważniej rozmówcy i zauważył, 

ż

e ten lekko kuleje. 

background image

-  Całkiem  tu  nieźle,  brachu  -  ciągnął  stary.  -  Dziw  bierze,  jak  ci  Waakowie  traktują 

ludzi. Sam obaczysz. 

Ż

eglarz odgarnął derkę i wyjrzał na świat. 

Chata  stała  w  szeregu  identycznych  domów  pośrodku  rozległej  polany.  Dalej,  jak 

okiem sięgnąć, rozpościerała się gęsta tropikalna dżungla. 

- I tak zwieję przy pierwszej okazji - sarknął Behemo. - A ty czemu tu siedzisz? 

Vasquez  skrzywił  się  w  gorzkim  uśmiechu,  nie  przestając  obdzierać  nożem  kokosa  z 

włókien. 

- Stąd nie ma jak uciec, marynarzu. Dżungla tylko czeka, żeby cię zjeść, a brzegiem... 

Niby  można,  ale  najbliższa  hiszpańska  osada  jest  ze  sto  legua  stąd.  A  po  drodze  pewnie 

jeszcze nieprzebyte bagna... 

Pierwszy  spacer  po  wiosce  wstrząsnął  Behemem  do  głębi.  Indianie,  których  widywał 

na Kubie  albo w Panamie, byli  raczej zdrowi i normalni, choć  Bóg przyciemnił ich skórę w 

różnych tonacjach. A kiedy ktoś zdołał zapędzić ich do pracy, okazywali się silni, silniejsi w 

tych warunkach od Hiszpanów. 

Tymczasem w tej niewielkiej wiosce żeglarz natknął się na cały katalog zniekształceń i 

potworności.  Wielu  tutejszych  Indian,  zarówno  dzieci  jak  i  dorosłych,  zdradzało  objawy 

jakiejś  tajemniczej  choroby.  Niektórzy  ślinili  się  niepowstrzymanie,  inni  chodzili  jak 

paralitycy, mało kto miał czystą skórę bez wrzodowych narośli. 

- Dlaczego oni wszyscy są tacy... tacy spotworniali? - spytał któregoś dnia Vasqueza. 

Stary pomilczał, pomilczał, wreszcie wydusił z siebie zaskakującą odpowiedź: 

- Wielka Gęba się nie stara, brachu. To ich bóstwo, w górach. - Tu wskazał dźwigający 

się  ponad  pierzaste  korony  palm  górski  łańcuch.  -  Składają  mu  ofiary,  a  ono  ma  dbać  o  ich 

powodzenie i zdrowie. Ale jak widać, nie stara się. - Przez twarz Vasqueza przemknął gorzki 

uśmiech.  -  Oni  ofiarowują  mu  co  roku  jedno  dziecko,  jak  najbardziej  zdrowe,  a  Wielka 

Gęba... ech, sam przecie widzisz... 

- Po co dziecko? - zdumiał się Behemo, czując, jak żołądek podchodzi mu do gardła. - 

Po co akurat zdrowe, kiedy wokół tyle jest kalekich? 

Kulawy Hiszpan wzruszył ramionami. 

- Na wzór, przyjacielu. - Splunął na ziemię. - Aby bóstwo wiedziało, jakie dzieci mają 

przychodzić na świat. 

background image

Vasquez  nie  kłamał,  że  obaj  są  więźniami  dżungli.  Indianie  wskazali  Behemowi  ścieżkę 

wiodącą na plażę i nim przeszedł ćwierć legua dróżką wydeptaną pośród zarośli, w poszyciu 

otworzył się prześwit na oceaniczny żywioł. Prawie dobiegł do wrastającego w leśną gęstwinę 

skraju  plaży,  raniąc  stopy  o  ostre  muszle  i  kamyki,  jakby  się  łudził,  że  dojrzy  płynącą 

karawelę albo drugi brzeg. 

Horyzont pod palącym niebem był jednak pusty, a kiedy żeglarz odwrócił się tyłem do 

plaży, zrozumiał, że te zamglone górskie szczyty otaczające wieś z trzech stron niby podkowa 

będą najlepszymi strażnikami, już nie potrzeba innych. 

- Zastanawiałeś się kiedyś, po co oni nas trzymają? - zaczął któregoś dnia rozmowę Behemo. 

Stary wzruszył ramionami. Słońce stało wysoko, skwar sprawił, że wszyscy skryli się 

w chatach lub, jak dwaj Hiszpanie, w hamakach rozwieszonych na skraju dżungli otaczającej 

polanę. 

-  Mnie  po  nic,  bo  jakby  mieli  coś  zrobić,  dawno  by  już  zrobili.  Tolerują  starego 

kuternogę, co i dobrze, bo mam spokój, miejsce do spania i jedzenie, a to lepsze niż zęza na 

„Sancta Domenica". 

Podrapał  się  po  plecach,  usunął  ze  skóry  łażącą  mrówkę,  chwilę  przyglądał  się  jej, 

wreszcie pstryknięciem wystrzelił owada z otwartej dłoni w powietrze. 

-  Iembre,  który  cię  znalazł,  twierdzi,  że  chodziłeś  po  wodzie  -  rzekł  po  chwili.  - 

Dokładnie  jak  Uuallwa,  wodne  bóstwo,  w  które  wierzą.  Oni  sądzą,  że  jesteś  jego 

wysłannikiem. 

Behemo wychylił się gwałtownie ku Vasquezowi. 

-  Niech  im  Bóg  wybaczy  herezję  -  mruknął  z  niechęcią  podszytą  gniewem.  - 

Chciałbym  wrócić  na  plażę,  a  potem  na  grzbietach  fal  dotrzeć  do  Palos  po  drugiej  stronie 

oceanu.  Ale  przecież  wiem,  że  nikt  z  ludzi  po  wodzie  chodzić  nie  będzie.  Sam  Zbawiciel 

uczynił to jedynie raz. Zgłupiał ten Indianin z gorąca, ot i tyle! Zniknął w swoim hamaku. 

Lecz myśl o srebrnej ścieżce wcale nie chciała odejść. Przecież pamiętał tamten majak, 

sen czy cokolwiek to było. 

Wkrótce  dowiedział  się  wszystkiego.  Indianie  byli  przekonani,  że  nie  mogąc  już  znieść 

cierpienia  swych  poddanych,  Uuallwa  postanowił  działać  i  przysłał  swego  emisariusza. 

Według  ich  wierzeń  podwodny  Uuallwa  i  górski  Wielka  Gęba  od  zawsze  rywalizowali  o 

prymat nad Waakami. Teraz za plemieniem ujęło się bóstwo morskie. 

background image

-  I jak ja mam się z nim, jak mu tam, Wielką  Gębą, rozmówić? - spytał  wstrząśnięty 

Behemo. - Pójdę i powiem mu: Hej, co ty robisz Waakom?! Zostaw ich w spokoju, dobra? 

Stary pokiwał głową. 

- Coś w tym rodzaju - rzekł. - Albo inaczej, byle pomogło. 

Marynarz spojrzał w stronę zamglonych szczytów. 

Daleko jak sto diabłów, a po drodze wilgotna dżungla rojąca się od stworzeń głodnych 

jego mięsa i krwi. 

- Mowy nie ma - odparł. - To już lepiej niech od razu mnie zabiją. 

III  

Któregoś dnia, kiedy słońce zniknęło za drzewami i tylko słabe światło zmierzchu pozwalało 

cokolwiek  dojrzeć,  do  chaty  Behema  wślizgnęła  się  młoda,  może  trzynasto-  czy 

czternastoletnia  Indianka.  Wciąż  znał  ledwie  kilka  słów  w  narzeczu  Waaków,  nie  rozumiał 

więc tego, co mu powiedziała. Ale jej zamiary stały się jasne, kiedy stanęła przed nim naga ze 

wstydliwym uśmiechem, a potem próbowała wejść mu do łóżka. 

Nie wiedział, co powinien zrobić.  I  nie zrobił nic, bo nawet takie życie  podobało mu 

się bardziej niż śmierć z ręki rozwścieczonego ojca, męża czy kochanka. 

Odpędzona dziewczyna usiadła wreszcie w kącie chaty i tam zaczęła szlochać. Później 

skulona zasnęła. Behemo zaś, wodząc po ścianach zamyślonym spojrzeniem, zastanawiał się, 

czemu Bóg poddaje go tak ciężkim próbom. 

Następnego dnia Vasquez wyjaśnił mu, w czym rzecz: 

 - To wielki honor oddać czystą kobietę bóstwu lub jego wysłannikowi. To ofiara wsi. 

Nie  możesz  odmówić,  inaczej  Nenewatari  (tak  się  nazywa)  zginie  jako  odrzucona  przez 

Uuallwę. Nikt nie użyczy jej chaty ani nie da jeść. Nie masz wyjścia, musisz ją przyjąć. A co, 

nie  chcesz?  -  dodał  wreszcie,  z  szerokim  uśmiechem  na  ustach  spoglądając  na  dziewczynę, 

która przysłuchiwała się ich rozmowie skromnie przycupnięta na ziemi kilka kroków dalej. 

Behemo  nie  był  zachwycony,  ale  młoda  Indianka  nie  spuszczała  go  z  oka  ani  na 

chwilę, chodziła za nim niby cień. Wieczorem znów wślizgnęła mu się do łóżka i przytuliła. 

Od  dawna  nie  miał  kobiety.  Patrząc  na  jej  drobne,  okrągłe  dziewczęce  piersi,  czuł 

narastające pożądanie. Jej ciepło niemal go oszołomiło. Wreszcie, pomny słów Vasqueza, że 

jest odpowiedzialny za los Nenewatari, mocniej przygarnął ją do siebie. Przecież nie skaże jej 

na poniewierkę i śmierć. 

background image

Krzyknęła  cicho,  gdy  w  nią  wszedł,  mocno  zaplotła  ręce  na  jego  szyi.  Starał  się  być 

delikatny, ale pożądanie  szybko wzburzyło mu krew. Dopiero za drugim razem postarał się, 

aby  na  jej  twarzy  zagościł  uśmiech.  Zrazu  słaby,  ale  po  chwili  krzyknęła  głośniej,  jej  ciało 

zaczęło szukać wspólnego rytmu, a twarz rozjaśniła się, oczy błysnęły radością. 

Odtąd Nenewatari towarzyszyła mu wszędzie niby wierny psiak. Starała się uprzedzać 

jego życzenia, czasem trafnie, gdy dotyczyły prostych spraw, częściej beznadziejnie pudłując, 

kiedy próbowała przełożyć jego hiszpańską naturę na beztroski tryb życia Waaków. 

Indianie dbali, żeby miał co jeść i gdzie spać, poza tym nie narzucali się emisariuszowi 

Uuallwy.  Czasem  tylko  łapał  ich  coraz  bardziej  zniechęcone  spojrzenia,  szczególnie  wodza 

wioski,  Gauriby.  Ten  wcześniej  patrzył  na  Behema  z  nadzieją,  a  teraz  z coraz  większą  choć 

skrywaną,  aby  otwarcie  nie  narazić  się  wysłannikowi  bóstwa  -  pogardą.  Dwoje  z  trójki  jego 

dzieci wciąż chorowało... 

Ż

eglarz nie zamierzał jednak spełniać szaleńczej prośby swych gospodarzy. Jeśli miał 

zginąć,  to  proszę  bardzo,  niech  mu  wbiją  nóż  w  plecy  albo  dosypią  trucizny  do  jedzenia. 

Przykład Vasqueza, którego tolerowali tyle lat, utwierdzał go tylko w tej decyzji. 

Jednak to właśnie Vasquez sprawił mu bodaj najbardziej niemiłą niespodziankę: 

-  Powiem  to  wprost,  marynarzu,  bom  stary  kuternoga  i  nie  obchodzi  mnie,  co  sobie 

pomyślisz  -  rzekł  któregoś  dnia,  kiedy  rozmowa  o  zaletach  i  wadach  handlu  przez  ocean 

utknęła  w  martwym  punkcie  z  braku  dalszych  argumentów.  -  Nie  ma  co  gadać  o  głupotach. 

Spójrz  na  nich,  na  tych  prostych  Waaków,  którzy  pewnie  nawet  nie  wiedzą,  że  to  Korona 

rządzi światem w imieniu swoim i Boga. Spójrz tylko. Oni uratowali ci życie. A ty? Co ty dla 

nich zrobiłeś? 

I odtąd zaczął unikać swego rodaka na tyle, na ile było to możliwe. 

Którejś  nocy  Behemo  zauważył,  że  brzuch  Nenewatari  zaskakująco  się  zaokrąglił.  Podniósł 

na nią zdziwione spojrzenie... a ona z nieśmiałym uśmiechem potwierdziła jego podejrzenie. 

Dziecko! Dobry Boże, będą mieli dziecko! 

Tej nocy nie zmrużył oka. Leżał obok śpiącej dziewczyny i rozmyślał. 

Pamiętał słowa Vasqueza o wzorze. A jeśli to przekleństwo obowiązuje nadal? Jeżeli 

jego dziecko urodzi się kalekie? 

Rano odszukał Rotaria zajętego zabawą w patyki z kilkoma małymi chłopcami. 

- Chyba jestem szalony - obwieścił mu. - Pójdę. 

background image

Mantagirro, tutejszy szaman, rzadko wychodził ze swej chaty na skraju polany. Od pozostałej 

części  wioski  odgradzała  ją  wyraźna,  choć  niewidoczna  dla  oczu  linia.  Na  krok  od  niej 

zatrzymywała  się  nawet  dzieciarnia,  choćby  pochłonięta  gonitwami  i  zabawą  pozornie 

zapominała o wszystkim innym. 

Także  Vasquez  nie  odważył  się  wejść  tam  ot,  tak  sobie.  Krzykiem  obwieścił  ich 

przybycie,  a  dopiero  kiedy  z  wnętrza  dobiegło  wyraźne  zaproszenie,  pociągnął  Behema  za 

rękę. 

Szaman długo w ciężkim, męczącym milczeniu przyglądał się obu Hiszpanom, którzy 

siedzieli naprzeciw niego z podwiniętymi nogami. Jednym gestem uciszył ich wcześniej, gdy 

Behemo  zaczął  się  tłumaczyć  swym  waakackim  tak  jeszcze  kalekim,  że  nawet  oddana  mu  i 

ś

lepo  posłuszna  Nenewatari  nieraz  nie  mogła  powstrzymać  śmiechu.  Mantagirro  milczał,  co 

jakiś czas potrząsając trzymanymi w prawej dłoni kośćmi. 

- Wiesz, co powiedzieć Wielkiej Gębie? - spytał wreszcie. 

Behemo wzruszył ramionami. 

-  Ja  pójść  -  odparł  i  przeszedł  na  hiszpański,  patrząc  prosząco  na  Vasqueza,  aby 

przetłumaczył.  -  Ale  ja  jestem  chrześcijaninem,  katolikiem.  To  nic  nie  da,  najwyżej  wasza 

Wielka Gęba zje mnie na śniadanie. 

W  oczach  starego  szamana  pojawił  się  dziwny  błysk.  Rzucił  kości  przed  siebie,  te 

potoczyły się ku żeglarzowi, tworząc skomplikowany wzór z krótkich i długich kawałków. 

-  Zadziała  -  rzekł  Montagirro,  zerkając  na  wynik  rzutu.  -  Bo  inaczej  po  co  byś  tu 

przybył,  Hiszpanie?  A  czy  Uuallwa  porozumiał  się  z  twoim  bogiem  czy  nie,  tego  kości  nie 

mówią. 

Po wyjściu z chaty szamana Behemo odniósł wrażenie, jakby w czasie rozmowy świat 

się  zmienił.  Czy  to  słońce  zaczęło  świecić  inaczej,  czy  powietrze  smakowało  gorzej?  Kto 

wie... Dosyć, że na drętwiejącym ramieniu usadowił mu się strach. 

IV  

Plemię  żegnało  go  śpiewem,  jeśli  przeciągłe,  niskie  zawodzenie  kobiet  i  chóralne  jom-jom 

mężczyzn,  powtarzane  w  odstępach  krótkich  jak  zaczerpnięcie  tchu,  można  uznać  za  śpiew. 

Montagirro  szedł  u  jego  boku,  rzucając  pod  stopy  Behema  ziarna  pieprzu,  które  pękały  z 

trzaskiem. Tylko biedna Nenewatari ze szlochem uciekła do chaty. 

W  wędrówce  towarzyszył  im  Vasquez  niezbędny  w  roli  tłumacza.  Dwóch  starców 

opóźniało  wędrówkę,  ale  Behemowi  właściwie  było  wszystko  jedno.  I  tak  nie  przewidywał 

background image

powodzenia  tej  wyprawy.  Chciał  wierzyć  ze  względu  na  nienarodzone  dziecko,  które 

Nenewatari nosiła w swoim łonie, bardzo chciał uwierzyć - cóż, kiedy jakoś nie potrafił. 

Mimo  to  dotarli  do  podnóża  gór  szybciej,  niż  to  przewidywał.  Po  trzech  dniach 

wyczerpującej  wędrówki  ziemia  zaczęła  się  raptownie  podnosić,  a  spomiędzy  zarośli  coraz 

częściej wyzierała szarość twardej skały. Montagirro czasem przystawał, odganiał towarzyszy 

niecierpliwymi gestami, odprawiał jakieś swoje rytuały. 

Ż

eglarz spoglądał na te pogańskie praktyki z obojętnością. 

Wreszcie szaman dźgnął palcem powietrze, wskazując drogę przed nimi. 

- Wielka Gęba - rzekł z namaszczeniem. 

Behemo  roześmiał  się  gorzko  w  odpowiedzi.  Przyszło  mu  na  myśl,  co  pomyślałby 

sobie  ów  górski  bóg,  gdyby  istniał  -  oto  dwóch  starców,  w  tym  jeden  kulawy,  i  on, 

kompletnie niewierzący w powodzenie misji, której się podjął. Oto misja do górskiego boga, 

by zdjął swoją klątwę z Waaków. Wspaniale! 

Tymczasem,  choć  był  to  ledwie  poranek  i  choć  właśnie  wyszli  z  dżungli  na  otwartą 

przestrzeń,  zrobiło  się  parno  i  mglisto.  Majestatyczna,  miękko  opadająca  kopuła  szczytu 

wyrosła  nad  nimi,  ale  jej  zarysy  ginęły  w  mlecznym  oparze,  wyraźne  szczegóły  rozróżnić 

można  było  może  na  dziesięć  -  piętnaście  kroków.  Mimo  to  Behemo  poszedłby  tym 

łagodnym  stokiem  prosto  w  górę,  aby  jak  najszybciej  dotrzeć  na  miejsce,  gdzie  wedle 

przekonań Montagirra oczekiwał na marynarza Wielka Gęba. 

Szaman miał jednak na temat dalszej wędrówki inne zdanie. Wskazał obu Hiszpanom 

wąską ścieżkę spiralnie biegnącą po zboczu góry i nim doszło do dyskusji, wkroczył na nią, 

rzuciwszy na boki po kilka ziaren pieprzu i pokruszonych kości. 

Mgła  tymczasem,  zamiast  opaść  w  słońcu,  narastała.  Wysoko  na  niebie  widać  było 

rozmyty, niewyraźny krążek słońca, jednak na ten dziwny, wilgotny opar podobny do dymu z 

palących się jesiennych liści słoneczne promienie zdawały się nie wywierać żadnego wpływu. 

Wkrótce  Behemo  przyznał  więc  starcowi  rację:  wędrując  pozornym  skrótem,  łatwo  mógł 

wpaść  w  jakąś  szczelinę  albo  złamać  nogę  na  kamieniu.  A  kiedy  słońce  całkiem  znikło 

pochłonięte  przez  burzę  obwieszczającą  się  odległymi  gromami,  skinął  głową  w  dowód 

prawdziwego uznania. 

Pokonali  już  jedną  trzecią  wysokości  góry,  kiedy  za  kolejnym  zakrętem  zobaczyli  najpierw 

blade, rozmyte światło, a później... 

-  Niech  mnie  diabli!  -  rzekł  Behemo,  gdy  pokonali  stertę  kamieni,  ślad  po  dawnej 

lawinie, który nadal przegradzał ścieżkę. 

background image

Na skale, rozjaśniając mgłę wokół siebie, tańczyło kilka płomieni. Behemo przyglądał 

się  im  z  niedowierzaniem,  póki  wreszcie  nie  pojął,  że  ma  przed  sobą  krople  rtęci,  a  na  nich 

błędne ogniki. Słyszał o tym zjawisku, choć nigdy dotąd nie miał okazji go widzieć. 

Montagirro zamruczał coś do Vasqueza. 

-  Dalej  musisz  iść  sam  -  przetłumaczył  Rotario.  Ta  ścieżka  zaprowadzi  cię  na  sam 

szczyt, a potem niżej, do czarnego kamienia. A tam... - Stary zawahał się. - Niech cię tam Bóg 

nie opuści, przyjacielu - dodał wreszcie od siebie. 

Ż

eglarz roześmiał się ochryple już opanowany, jak zawsze twardo stąpający po ziemi. 

-  Rotario,  nie  rozumiesz?  To  tylko  rtęć!  Woziłem  ją  przez  ocean  w  skórzanych 

worach! I jak tu nie tańczą żadne ogniste demony, tak tam nie czeka żaden Wielka Gęba! 

Montagirro pytająco spojrzał na Vasqueza. Ten nie odważył się jednak przetłumaczyć 

słów Behema. Zamiast tego rzekł ciężko: 

- Wiem, że rtęć. Takie krople, tyle że bez płomienia, widziałem na skałach niedaleko 

wsi. Dojdź przynajmniej do końca tej ścieżki i sprawdź, czy Wielka Gęba tam jest, czy go nie 

ma. A jak nikogo nie spotkasz, to pomódl się do naszego Boga. Zresztą, jak chcesz znać moje 

zdanie, najlepiej pomódl się do jednego i drugiego. 

Odpowiedział mu gorzki, ironiczny śmiech Behema. 

-  A  pójdę  i  pomodlę  się  -  rzekł  ten  i  zrobił  pierwszy  krok  pomiędzy  płomieniami.  - 

Kiedy zaś wrócę... 

Nie dokończył, z rezygnacją machnął ręką. Co tu gadać z wariatami! 

Wkrótce  zresztą  zniknęli  mu  z  widoku  i  pozostał  sam  ze  swymi  myślami.  Nie  były 

wesołe,  jednak  nie  odczuwał  też  większego  strachu.  Ot,  może  mu  jakiś  kamień  zlecieć  na 

głowę albo ścieżka w tej mgle niespodziewanie uskoczy spod nóg! Szedł więc ostrożnie. Lecz 

ani myślał bać się jakiegoś górskiego bóstwa. Z zadowoleniem stwierdził, że burza odeszła. 

Pchał go nie honor, nie duma, lecz... pycha. Zamierzał udowodnić, że żadnej Wielkiej 

Gęby nie ma. A już na pewno, że on sam nie jest niczyim - zwłaszcza jakiegoś tam Uuallwy - 

emisariuszem.  I,  jakkolwiek  paradoksalnie  to  wyglądało,  by  tego  dokonać,  rzeczywiście 

zgodnie z radą starego Vasqueza musiał dojść do końca górskiej drogi. 

Kroczył  więc  miarowo,  bystrym  spojrzeniem  wypatrując  ścieżki,  gdy  naraz  za  sobą 

posłyszał  tupot  szybkich  kroków  i  ciężkie  sapanie.  Uśmiechnął  się.  Ciekawe,  który  to?  

pomyślał. - Vasquez czy Montagirro? A jednak obawiali się zostawić mnie samego. 

Przystanął i wbił wzrok w mgłę. Już dostrzegał niewyraźną postać. Już... 

-  A  niech  cię,  Nene!  -  warknął  zdumiony,  gdy  ją  rozpoznał.  -  Wszędzie  za  mną 

poleziesz! Ty mała diablico! 

background image

Drżała,  lecz  na  jej  twarzy  malowała  się  prosta  i  piękna  w  swej  szczerości  duma. 

Złamała pewnie wszystkie plemienne zakazy - lecz złamała je już wtedy, gdy zamiast służyć z 

pokorą  wysłannikowi  boga,  pokochała  go.  Nie  dlatego,  że  był  prawie  równy  Uuallwie. 

Dlatego, że był dla niej dobrym człowiekiem. Gdy myślała, że to obcy i ma taką jasną skórę, a 

mimo  to  jest  dla  niej  lepszy  niż  inni  mężczyźni  dla  swoich  kobiet  w  wiosce,  robiło  się  jej 

ciepło w sercu, usta same składały się do uśmiechu. Jak teraz. 

Behemo  niewiele  rozumiał  z  tego,  co  rozgrywało  się  w  duszy  dziewczyny.  Wreszcie 

ochłonął z pierwszego zaskoczenia i począł myśleć, co powinien teraz uczynić. Czy Indianka 

może iść razem z nim? Czy lepiej odesłać ją z powrotem do szamana i Vasqueza? 

Po  krótkiej  chwili  doszedł  do  wniosku,  że  właściwie  nie  ma  żadnego  wyboru. 

Montagirro pewnie nigdy by nie pozwolił dziewczynie iść za nim, a więc musiała podążać w 

ukryciu  za  trójką  mężczyzn,  dopiero  gdzieś  na  stoku  góry  wyminąć  starców.  Nie  wróci  do 

nich  z  własnej  woli.  Aby  oddać  Nenewatari  pod  ich  opiekę,  musiałby  ją  tam  pewnie  siłą 

zaciągnąć,  a  na  to  szkoda  czasu.  Wzruszył  ramionami  i  nie  oglądając  się  za  siebie,  zrobił 

pierwszy krok w stronę szczytu. Dziewczyna posłusznie ruszyła za nim. 

Wędrowali  w  milczeniu.  Naraz  Behemo  zatrzymał  się  gwałtownie,  w  pół  kroku,  ona 

zaś wpadła na niego. Musiał ją złapać za ramię, żeby nie osunęła się poza wąską drogę. 

Ś

cieżka  biegła  tu  wzdłuż  stromo,  niemal  pionowo  opadającej  skały,  jakby  odłupanej 

silnym  ciosem.  Marynarz  przyglądał  się  właśnie  tej  płaskiej  części.  Wychodząc  spod  ziemi, 

biegły  wzdłuż  niej  głęboko  wyżłobione  odciski  wielkich  łap,  wspinały  się  w  górę  i  nikły 

gdzieś we mgle. 

W  pierwszej  chwili  Behemo  pomyślał,  że  to  płomieniste  ślady  samego  Szatana  i  tak 

nim  to  wstrząsnęło,  że  stanął  na  ścieżce  niby  krowa.  Teraz  jednak,  spoglądając  na  tropy, 

odrzucił  straszliwe  podejrzenie.  Cóż  to  byłby  za  Lucyfer,  gdyby  zamiast  kopyt  miał  trzy 

palce, szeroko rozstawione i zakończone pazurami jak u koguta? 

Położył dłoń na jednym ze śladów. Był tak wielki, że rozcapierzone palce z trudem go 

obejmowały. 

- Jak myślisz, Nene - spojrzał na dziewczynę - czy to jakiś bóg pomylił kierunki? 

Nie odpowiedziała. Behemo roześmiał się z własnego żartu, po czym ruszył dalej. 

Gdy  byli  już  blisko  wierzchołka,  mgła  zaczęła  rzednąć.  Wreszcie  ścieżka 

wyprowadziła ich na sam szczyt wzniesienia. 

I wtedy pojął, czemu Indianie nazywali swe bóstwo Wielką Gębą. 

W  dawnych  czasach  w  szczyt  musiało  coś  uderzyć,  wygryzając  niewielki 

półmiskowaty krater po przeciwnej stronie niemal płaskiego zwieńczenia góry. Jego wnętrze 

background image

przesłonięte  było  oparami  mgły.  Lecz  właśnie  tam,  w  głąb  gigantycznego  leja,  wiodła 

ś

cieżka. I zapewne gdzieś tam według Waaków mieszkał ich górski prześladowca. 

Tymczasem niebo znów pociemniało. Behemo nie zamierzał się jednak wycofać. Nie 

teraz, gdy zabrnął tak daleko. 

W  miarę  schodzenia  na  dno  krateru  mgła  gęstniała.  Siny  opar  zdawał  się  płynąć 

właśnie  stamtąd,  nabrał  nieprzyjemnej  szarości,  jakby  burza  ponad  nimi  rozwijała  się  w 

najlepsze. Widoczność sięgała już ledwie dwóch - trzech kroków. 

Nenewatari wciąż mocno trzymała Behema za rękę, on zaś rozglądał się nerwowo, bo 

powróciło wspomnienie z „Marianny" - lepka, zimna mgła zwiastująca katastrofę. 

-  Jesteś  tu,  Wielka  Gębo?  -  krzyknął.  -  Przyszedłem!  Pokaż  się,  jeśli  nie  jesteś 

tchórzem! 

Odpowiedziało mu tylko głuche, nieprzyjemne echo tłumione przez opar, przekręcając 

jego słowa, drwiąc sobie z niego. 

- Zostaw nas w spokoju, słyszysz? 

- ... yszsz... yszsz... szsz... 

Naraz  Nenewatari  potknęła  się.  Wyrwała  dłoń  z  jego  uścisku,  po  zrobieniu  dwóch 

niepewnych  kroków  upadła.  Wciąż  niewyraźnie  dostrzegał  jej  leżącą  postać,  słyszał  jęk 

dziewczyny. Nim jednak wyrwał się z zaskoczenia, stanęła na chwiejnych nogach... i zniknęła 

we mgle. 

Chryste! Pomyliła kierunki! 

- Zaczekaj! - krzyknął rozpaczliwie i skoczył za nią. - Gdzie jesteś, Nene?! 

W oddali usłyszał jej głos. Skoczył w tę stronę, ale tam była tylko iluzja Nenewatari, 

trafił  w  pustą  przestrzeń,  po  dziewczynie  ani  śladu.  Mgła  i  wznoszące  się  ściany  krateru 

zwodziły go niby syrenie śpiewy. 

Nagle kilkanaście kroków od miejsca, gdzie stał, rozległ się dzwoniący huk. Zobaczył 

jaskrawy  rozbłysk,  coś  zaświeciło  różowym,  krwistym  błyskiem  zwieńczonym  pulsującym 

niebieskim światłem. Odskoczył, odwracając głowę w przeciwną stronę. 

- Pokaż się, Wielka Gębo! - warknął. - Bo sobie pójdę! 

Zamiast  górskiego  boga  w  dali  usłyszał  jęk  Nenewatari.  Zrobił  niepewny  krok  w 

tamtym kierunku... 

Znów jęknęła, tym razem głośniej. 

Nie  wiadomo  skąd  przyplątała  się  myśl  o  Wielkiej  Gębie  i  dziecku  noszonym  przez 

Nene. Jak to powiedział Vasquez? Złożyć ofiarę na wzór, aby bóstwo wiedziało, jakie dzieci 

background image

mają  przychodzić  na  świat?  A  jeżeli...?  -  przez  głowę  Behema  przemknęła  szalona  myśl. 

Skoczył tak żwawo, jak tylko potrafił. 

Kolejny jęk... 

Naraz  wpadł  na  jakąś  skałę,  poczuł,  jak  ostra  krawędź  rozcina  mu  skórę  na  udzie. 

Zaklął. 

- To ty, Behemo? - We mgle pojawiła się niewyraźna sylwetka dziewczyny. Patrzyła 

na niego, jakby zobaczyła ducha. Przedzielał ich przysadzisty głaz sięgający piersi Hiszpana, 

szeroki  na  jakieś  pięć  kroków.  -  Skaleczyłam  się  w  stopę!  I  zgubiłam...  -  zaczęła  płakać. 

Znów zniknęła, siadając za skałą. 

Odetchnął  z  ulgą,  bo  wreszcie  ją  odnalazł  w  tej  paskudnej  mgle.  Sycząc  z  bólu  i 

uważając, żeby nie dotykać ostrych niby nóż krawędzi, obszedł skałę dookoła. 

Był to zwykły kawał czarnego wulkanicznego szkliwa zapewne przyciągnięty tu przez 

kogoś, góra bowiem nie wyglądała wcale na wygasły wulkan. Behemo widział kawałki takiej 

skały w Panamie u jednego z zakonników, który zbierał osobliwości tego świata. Uśmiechnął 

się gorzko - Waakowie powinni zmienić nazwę bóstwa na Wielka Czarna Gęba. 

Przykucnął  przy  Nenewatari,  zbadał  skaleczenie  na  jej  kostce.  Nie  wydawało  się 

groźne. Znalazł ledwie zadrapanie, dziewczyna bardziej była przerażona niż ranna. 

- Dasz radę iść? - spytał. - Musimy wracać. 

Niepewnie skinęła głową, w jej ciemnych oczach znów widać było lęk. 

Sprawdził  własną  ranę  na  udzie.  Gruba  skóra  spodni  osłabiła  siłę  cięcia,  krwi  zresztą 

też nie było wiele, ot, jak od ukąszenia węża. 

-  Chciałbyś  mojej  krwi,  co?  -  mruknął  sam  do  siebie,  powstając.  -  To  przyjdź  i  weź 

sobie... 

Nenewatari patrzyła na niego z wyraźnym przestrachem, a Behemo domyślał się jego 

powodu. Nie należy igrać z bogami, nawet jeżeli ktoś jest wysłannikiem jednego z nich. 

- Nikogo tu nie ma, Nene - rzekł uspokajająco. - Ani jednej małej gęby, poza naszymi. 

Tylko burza i mgła. 

Jakby  na  potwierdzenie  jego  słów  gdzieś  w  ścianę  naprzeciw  nich  uderzył  piorun. 

Obserwowane z bezpiecznej odległości mogło się to wydać nawet fascynującym zjawiskiem. 

Krzaczasty  świecący  ślad  biegnący  przez  mgłę,  zwieńczony  w  punkcie  uderzenia 

wielobarwnym rozbłyskiem musiał zrobić wrażenie na każdym. 

Przypomniał  mu  się  naraz  Vasquez  i  jego  prośba.  Behemo  w  milczeniu  zmówił  więc 

krótką  modlitwę  do  Boga  za  zdrowie  swego  nienarodzonego  dziecka,  później  za  wszystkich 

pozostałych Waaków. 

background image

Wreszcie pomógł Nenewatari wstać, oprzeć na własnym ramieniu. Nie szukał ścieżki, 

w  tej  mgle  przypominałoby  to  loterię.  Szedł  prosto  na  unoszące  się  ściany  krateru.  Tam 

dopiero,  gdzie  -  jak  pamiętał  -  mgła  była  rzadsza,  zorientuje  się  w  sytuacji  i  odnajdzie 

właściwą drogę na dół. 

Spojrzał jeszcze w stronę czarnego kamienia. 

- Zwykły zabobon - mruknął. 

Na  dole  wciąż  czekali  na  nich  Vasquez  razem  z  Montagirro.  Mgła  ustąpiła,  z  daleka  więc 

musieli widzieć Nenewatari u boku Behema, ale nie skomentowali tego ani słowem. Podobnie 

jak faktu, że dziewczyna lekko utyka. 

- Nie spotkałem Wielkiej Gęby - zwrócił się Behemo do szamana. - Przykro mi. Byłem 

przy  czarnej  skale,  ale  nikogo  nie  znalazłem.  Tam  jest  tylko  straszna  mgła,  w  której  nic  nie 

widać. 

Starzec  spoglądał  na  niego  nieprzeniknionym  wzrokiem,  aż  wreszcie  marynarz 

odwrócił się w stronę Vasqueza. 

- To był zły pomysł, jak mówiłem - rzekł chmurnie i pierwszy ruszył w  dół w stronę 

dżungli. 

Nie widział, jak Montagirro starannie układa garść poczerniałych kostek w zagłębieniu 

skały  i  na  jedno  mgnienie  oka  przyklęka,  a  z  jego  warg  spływa  kilka  niesłyszalnych  dla 

nikogo słów. 

V  

Behemo  bardzo  obawiał  się  tej  chwili.  Będąc  mężczyzną,  w  dodatku  marynarzem 

spędzającym większość czasu na morzu, z dala od kobiet, nie znał się na tych sprawach. Lecz 

nie aż tak bardzo, żeby nie wiedzieć, ile to młodych dziewczyn zmarło przy próbie urodzenia 

pierwszego dziecka. Albo niewiele później. 

Fiasko  wyprawy  -  porażka  tym  dotkliwsza,  że  przed  Nenewatari  jedna  z  kobiet 

urodziła kalekie dziecko tylko wzmogło jego zdenerwowanie. 

A jednak, Bogu niech będą dzięki, wszystko poszło dobrze. 

-  Dawno  już  nie  urodziło  się  tak  piękne  dziecko  powiedział  Vasquez,  obracając  na 

ogniu  świnkę  upolowaną  rankiem  przez  jednego  z  Indian  i  ofiarowaną  wysłannikowi 

Uuallwy. - Może by tak oddać je Wielkiej Gębie na wzór? 

background image

Behemo jakoś nie potrafił się gniewać na Rotaria. Zresztą na nikogo nie potrafiłby się 

teraz gniewać. Z czułością patrzył, jak Nenewatari karmi małego. 

- Zabiorę ich do Hiszpanii - rzekł miękko. - Kiedyś... 

Vasquez  tylko  pokręcił  głową  na  te  marzenia.  Nie  przyznawał  się  nikomu,  że  tam  na 

skale,  niedaleko  Wielkiej  Gęby,  los  obdarzył  go  przeczuciem,  że  wkrótce  stanie  się  coś 

strasznego. 

Waakowie  powiadają,  że  spotkania  z  demonami  nie  można  uniknąć.  Nie  pójdziesz  do  nich 

sam, przyjdą do twego domu. 

Mawiają  także,  podobnie  jak  filozofowie  z  Toledo  czy  Salamanki,  że  najgorsze 

marzenia to takie, które się spełniają. 

Obie  te  rzeczy  nastąpiły  dla  Behema  w  jednej  chwili,  gdy  któregoś  dnia  do  plaży 

przybiła wiosłowa łódź z kotwiczącej ćwierć mili od brzegu sporej karaweli. 

Wypatrzył  ją  jeden  z  wojowników  polujących  w  dżungli.  Wpadł  do  wioski  niczym 

oszalały jaguar, stawiając wszystkich na nogi. Kobiety natychmiast zaczęły pakować dobytek, 

a  mężczyźni  chwycili  za  broń.  Nie  był  to  pierwszy  raz,  kiedy  na  sygnał  o  lądowaniu 

hiszpańskich żołnierzy wieś pustoszała, ludzie uchodzili w niedostępną dżunglę. 

-  Pójdę,  porozmawiam  z  nimi  -  rzekł  Behemo  do  Montagirra,  który  przy  pomocy 

dwóch kobiet trzęsącymi się rękoma usiłował zapakować w plecionki najważniejsze atrybuty 

swego szamańskiego powołania. Może zabraliby mnie ze sobą? - dodał z nadzieją. 

Szaman  odwrócił  się  do  Hiszpana  i  rzekł,  wskazując  mu  jednego  z  mężczyzn 

gotujących swą broń. 

- Idź do Gauriby. 

Powtórzył  więc  prośbę  wodzowi  wioski,  który  podczas  zagrożenia  przejął  rządy  nad 

plemieniem.  Ten  wysłuchał  nieudolnej  mowy  marynarza,  wzruszył  ramionami,  nie 

przerywając wydawania poleceń swoim wojownikom. W spojrzeniu jego ciemnych oczu nie 

było  zdziwienia,  mimo  że  nie  rozumiał  sensu  prośby.  Dla  Gauriby  Hiszpanie  byli 

ś

miertelnym zagrożeniem. Skoro Behemo chciał rozmawiać z przybyszami, niech idzie, nikt 

mu nie zabroni. Plemię jednak odejdzie. 

Na  jeden  krótki  moment  Behemo  zawahał  się.  Co  z  Nenewatari?  Szybko  pobiegł  do 

ich chaty. 

Wciąż  czekała  na  niego.  Dobytek  był  już  spakowany  w  plecione  kosze,  gotów  do 

niesienia  -  niewiele  zresztą  tego  mieli.  W  oczach  dziewczyny  widać  było  strach,  choć 

uspokajająco głaskała główkę małego. Dziecko ssało pierś nieświadome zagrożenia. 

background image

-  Zaczekaj  tu  na  mnie!  -  rozkazał  i  już  biegł  w  stronę  plaży.  Nie  widział,  jak 

Montagirro  osuwa  się  naraz  niczym  rażony  piorunem.  Choć  pewnie  i  tak  by  go  to  nie 

zatrzymało. 

Na  skraju  wioski  czekał  na  niego  Vasquez,  który  już  wiedział  o  przybiciu  łodzi  z 

Hiszpanami. Kulejący opóźniał marsz ku brzegowi, ale Behemo nie śmiał go porzucić. Choć 

w  jego  duszy  gotowało  się  z  niecierpliwości,  próbował  tego  nie  okazywać.  Rotario  zresztą 

starał się iść najszybciej, jak potrafił. 

Wreszcie dotarli na miejsce. 

Przez  zielone  zasieki  prześwitywała  już  biel  sypkiego  piasku  i  ciemny  błękit 

oceanicznej  toni,  gdy  Vasquez  nieoczekiwanie  chwycił  przyjaciela  za  ramię  i  powstrzymał 

go. 

- Zostań tu - rzekł. Wysunął się przed niego i rozgarnął zarośla. 

Behemo pociemniał na twarzy. 

-  Co  zamierzasz  zrobić,  Rotario?  Ty  chcesz  tu  zostać,  a  ja  odpłynąć  razem  z  Nene  i 

dzieckiem! To ja będę z nimi gadał! 

Starzec cofnął się ku marynarzowi. 

- Odpłyniemy obaj z Nenewatari i twoim dzieciakiem. Ale najpierw trzeba sprawdzić, 

czy to nie piraci. Już tu lądowali tacy, że sam byś przed nimi uciekał. 

I poszedł, nim Behemo zdążył zaprotestować. A kiedy żeglarz ostrożnie wyjrzał przez 

zarośla,  musiał  przyznać  staremu  rację:  jedenastu  ludzi,  w  tym  dwóch  z  arkebuzami  na 

ramieniu, nie wyglądało na żołnierzy. Nosili różny przyodziewek, jedynie ten, który wyraźnie 

tu  dowodził,  miał  coś  na  kształt  munduru,  choć  też  nie  tak  przyzwoitego,  jak  to  powinno 

wyglądać na okręcie pozostającym w służbie Korony. 

Na widok kuśtykającego ku nim starca obaj strzelcy wycelowali broń w jego kierunku. 

Widać jednak dostrzegli jego kalectwo albo uznali, że im nie zagraża, bo zaraz opuścili lufy w 

dół. 

Vasquez  dobrnął  wreszcie  do  dowódcy  łodzi,  zaczął  przemawiać,  żywo  przy  tym 

gestykulując. 

Naraz tamten wrzasnął gniewnie: 

- To nie łódź spacerowa, kretynie, tylko okręt wojenny!  Żadnych bękartów i dzikich, 

rozumiesz?! A kiedy Vasquez zaprotestował gwałtownie, szybkim ruchem wyciągnął miecz i 

ugodził starego w szyję. 

Behemo  wyskoczył  z  dżungli,  aby  spróbować  wyjaśnić  sytuację  -  zaś  oddalająca  się 

wizja  szczęśliwego  powrotu  do  Panamy  popychała  go  do  przodu  wbrew  rozumowi  -  wtedy 

background image

jednak,  nie  czekając  na  komendę  dowódcy,  obaj  arkebuzerzy  unieśli  broń  i  wypalili  w  jego 

stronę. Jedna z kul świsnęła mu koło ucha, więc, przeklinając, skręcił z powrotem w zarośla. 

Tymczasem kilku Hiszpanów z krzykiem rzuciło się w pogoń za nim. Stracili Behema 

z  oczu,  ale  wiedział,  że  wydeptana  ścieżka  niby  rzymska  droga  wkrótce  zaprowadzi  ich  do 

wioski. Pędził co sił, klnąc i mamrocząc słowa rozpaczy. Wreszcie wypadł na polanę. 

Wieś  już  niemal  opustoszała.  W  dżungli  po  przeciwnej  stronie  znikało  kilku 

wojowników,  niosąc  na  skleconych  w  pośpiechu  noszach  głośno  jęczącego  Montagirro. 

Pośrodku wsi, rozglądając się czujnie, trwał Gauriba otoczony kilkoma wojownikami, którzy 

mieli osłaniać ucieczkę nawet za cenę własnej krwi. 

Nene! - pomyślał z rozpaczą Behemo. - Nene! - powtórzył z jękiem. 

-  Odeszła  razem  ze  wszystkimi  -  mruknął  Gauriba.  Zmierzył  marynarza  szybkim 

spojrzeniem,  chwycił  jedną  z  zapasowych  włóczni  wbitych  w  ziemię  i  wyciągnął  w  jego 

stronę. 

Przez  sekundę  wydawało  się,  że  Behemo  odtrąci  podaną  broń.  Jego  ręka  zawisła  w 

powietrzu, jakby nie wiedział, z kim i przeciw komu ma stanąć. Lecz wreszcie złapał mocno 

drzewce i razem z wodzem Waaków i pozostałymi wojownikami cofnął się w ścianę dżungli, 

w ślad za kobietami, dziećmi i starcami. W ślad za Nenewatari i małym. 

Wkrótce za plecami tej straży tylnej wykwitły dymy i huczące płomienie. To paliła się 

wioska. Hiszpanie równali ją z ziemią. 

Tak zakończył się sen o powrocie do domu. 

Wielka  polana  w  dżungli,  blisko  brzegu,  a  więc  dogodnie  usytuowana,  jeszcze  tej  jesieni 

skusiła  Hiszpanów  do  powrotu,  ponownego  spalenia  indiańskich  chat  i  założenia  swojej 

własnej  osady.  Wkrótce  ponad  domami  wzniosła  się  wieża  małego  kościoła,  przybyły  też 

pierwsze  kobiety,  zamieniając  wojskową  placówkę  w  prawdziwą  kolonię  rosnącą  w  miarę 

wyrębu  otaczającej  ją  dżungli.  Wydawało  się,  że  tylko  patrzeć,  jak  powstanie  tu  małe 

hiszpańskie miasto, jakich pełno w ostatnim czasie wzniesiono wzdłuż wybrzeża. 

Lecz  pewnego  dnia  najpierw  wielki  huragan  nadszedł  znad  oceanu  i  przetoczył  się 

przez  to  przeklęte  miejsce.  Później  zaś,  po  odejściu  wiatru  i  deszczu,  dzieła  zniszczenia 

dopełniło  trzęsienie  ziemi,  zupełnie  jakby  dwa  żywioły  sprzysięgły  się  przeciw  Hiszpanom. 

Na przestrzeni wielu legua widać było tylko kłębowisko powalonych drzew i łat wypchniętej 

na światło dnia ziemi. Żaden dom nie przetrwał, jakby deszcz, wiatr i ziemia zawarły sojusz 

w celu ostatecznego unicestwienia obcych. 

background image

Z katastrofy ocalało jedynie dwoje dzieci, które statek przybywający z zaopatrzeniem 

odnalazł  na  plaży  -  głodne,  brudne  i  obdarte,  lecz  wciąż  żywe.  Uparcie  twierdziły,  że  na 

krótko przed katastrofą  na skraju polany,  gdzie się bawiły w chowanego, wyrósł nagle biały 

szaman.  Kazał  im  odejść,  a  potem  zaczął  przemawiać,  mieszając  słowa  hiszpańskie  z 

indiańskimi. Zdało się im, że przyzywa Boga. 

Przekonania, że to ten biały czarownik sprowadził nieszczęście na San Miguel de los 

Cayos,  nie  wybił  dzieciakom  z  głowy  nawet  stary  ojciec  Juan  z  klasztoru  franciszkanów  w 

Panamie, dokąd statek zawinął po krótkim rejsie. 

-  Nie  ma  przecież  białych  szamanów!  -  próbował  im  tłumaczyć.  -  Tylko  Bóg  może 

wstrząsnąć ziemią i skierować huragan w jakieś miejsce. To Jego ręka kieruje żywiołami. 

Wreszcie  odeszły,  aby  spędzić  resztę  życia  w  klasztorach,  bo  rodzice  i  wszyscy  ich 

krewni zginęli w San Miguel. Ojciec Juan nie potrafił się jednak pozbyć wrażenia, że dzieci 

nie  kłamały.  A  jeśli  istotnie  mówiły  prawdę...?  Czy  mógł  istnieć  ów  biały  szaman,  który 

przywołał pogańskie moce zdolne obrócić w perzynę sporą osadę? I jak  dobry  Bóg mógł na 

takie coś pozwolić? 

Dopiero ta ostatnia myśl naprawdę zburzyła jego spokój. 

background image

„Mroki  średniowiecza"  -  tak  mogłaby  się  nazywać  niejedna  ponura 

powieść  dark  fantasy.  A  jednak  jest  to  tytuł  rozprawy  historycznej 

Józefa Putka, doktora praw i działacza ludowego, autora obłożonego 

klątwą kościelną. Tyle że mroków w jego dziele jest jak na lekarstwo, 

może  z  pięć  stron.  Reszta  to  opis  pasjonującego  życia  w  Polsce 

szlacheckiej, umilanego  torturami, zajazdami, tym wszystkim, z czego 

tę epokę znamy. 

Skąd  zatem  wzięło  się  Putkowi  średniowiecze?  Zapewne  stąd, 

ż

e wciąż pokutuje przekonanie, iż były to czasy ponure i zacofane. To, 

ż

e  akurat  wtedy  powstały  uniwersytety  i  gwałtownie  rozwinęło  się 

wiele gałęzi nauki, trzeba uznać za jakiś wypadek przy pracy. 

Z  kolei  późniejsze  epoki,  od  renesansu  poczynając, 

przywykliśmy uważać za stopniowy rozkwit rozumu. To nic, że właśnie 

wtedy spalono na stosach najwięcej czarownic - czym zresztą wsławili 

się wcale nie katolicy, lecz protestanci - a eksperymenty dokonywane 

na  ludzkim  ciele  zaprzeczały  często  zdrowemu  rozsądkowi.  Ich  finał 

opisała  Mary  Shelley  we  „Frankensteinie,  czyli  nowoczesnym 

Prometeuszu". 

Jednak i wcześniej zdarzali się dociekliwi naukowcy... Jeden z 

nich, skądinąd pasjonat Jonathana Swifta i jego „Podróży Guliwera", 

miał  duszę  artysty.  I  to  o  nim  jest  ta  opowieść.  A  także  o 

sentymentalnych  wędrówkach,  które  nie  zawsze  prowadzą  w  miejsca 

wymarzone. 

background image

Equnculus 

Zmordowany  Draco  z  trudem  stawiał  kopyta  w  grząskim  błocku,  parskając  z  niesmakiem  i 

kręcąc  łbem  nad  głupotą  swego  pana.  Ciężko  pracował  bokami,  wspinając  się  na  szczyt 

wzgórza,  ślizgając  się  w  koleinach  wąskiej  ścieżki.  Sollari  prowadził  go  na  wodzy  i  klął  na 

czym świat stoi. 

- Niech cię szlag, Donnerheld! - mamrotał w ciemność z rzadka rozjaśnianą błyskami 

piorunów. - Na Boga, niech cię szlag za twą poradę! 

Miał prawo być wściekły. Trafił na to wzgórze harwaldzkiego pasma Gór Czarnych za 

namową barona Donnerhelda, przyjaciela jeszcze z czasów pobierania nauk na uniwersytecie 

w  Tybindze.  Jak  już  będziesz  w  okolicy,  koniecznie  musisz  zerknąć  na  hardwaldzkie 

zamczyska  -  kusił  Donnerheld,  znając  podróżniczą  pasję  Sollariego.  -  Są  wspaniałe,  istny 

gotyk  jak  w  tych  twoich sentymentalnych  romansach.  Nigdzie  indziej  takich  nie  znajdziesz.  I 

pogoda zwykle świetna, bezkresne widoki, mmm... 

Tymczasem od kilku dni deszcz lał niemal bez przerwy. Sollari uciekł z zamku barona 

Noggeta, gdy tylko dotarły do niego wieści, że w okolicy panuje czerwona gorączka. Wciąż 

był w drodze, zmieniając zajazd za zajazdem. 

Aż dotarł do Hardwaldu. Czyli w miejsce jeszcze gorsze, na które Bóg zechciał w swej 

łaskawości spuścić istny potop. 

Naraz  w  kolejnym  błysku  pioruna  Sollari  zobaczył  usadowiony  na  przełęczy, 

przytulony  do  jednego  ze  wzgórz  zamek.  Właściwie  nie  tyle  nawet  go  zobaczył,  co  sobie 

wyimaginował,  bo  ułamek  sekundy,  gdy  błyskawica  oświetliła  niebo,  pozwolił  na  dojrzenie 

ledwie  zarysu  budowli.  Reszta  była  fantazją,  porywem  serca  pragnącego  odnaleźć  w  tych 

górach coś, czego dotąd próżno szukało w dusznych bibliotekach, pomieszanym z nadzieją. 

Draco, bardziej przyziemny w swych potrzebach, musiał wyczuć stajnię. Raźno ruszył 

w tamtym kierunku. Sollari, rad, że nie musi poganiać wierzchowca. 

background image

Być  może  dojrzeli  go  w  świetle  błyskawic,  bo  zakutani  w  peleryny  stajenny  i  koniuszy  już 

czekali  na  podróżnego.  Ledwie  przekroczył  bramę,  jeden  chwycił  uzdę  konia,  drugi  pomógł 

Sollariemu zsunąć się z siodła. Zaraz też przekazali go zamkowej służbie, dwóm odzianym w 

czarne  szaty,  jakby  nadnaturalnie  rozrośniętym  mężczyznom.  Ci  twarze  mieli  chmurne, 

ś

ciągnięte powagą. Powiedli niespodziewanego gościa do komnat. 

- Jak się nazywa ten zamek? - spytał, podążając za nimi. - Jakie to miejsce? 

Milczeli, tylko w ich oczach pojawił się dziwny błysk. Jeden pozostał z Sollarim, drugi 

wyszedł  z  komnaty,  by  po  krótkiej  chwili  wrócić  z  suchym  ubraniem.  Wtedy  obaj  zniknęli 

niby duchy, zostawiając przybysza w pełnej niepokoju zadumie. 

Po kwadransie do drzwi zastukał wyniosły, mrukliwy majordomus. 

-  Baron  von  Ott  oczekuje  pana  -  rzekł  i  poprowadził  podróżnika  zamkowymi 

korytarzami wprost do sali gościnnej. 

Stół był długi i... pusty. Służący wskazał Sollariemu jedno z krzeseł, a w tej samej chwili do 

sali  zaczęła  wchodzić  służba  z  potrawami  na  talerzach.  Przybysz  ze  zdumieniem  przyglądał 

się  tej  ceremonii.  Czyż  miała  ona  znaczyć,  że  to  on  jest  głównym  gościem?  A  gdzie 

gospodarz? 

I  wtedy  otworzyły  się  drzwi  w  przeciwległym  końcu  sali.  Do  jadalni  wkroczył  baron 

von  Ott.  Był  to  przysadzisty,  starszy,  uśmiechnięty...  karzeł.  Mógł  mieć  ze  cztery  stopy 

wzrostu,  nie  więcej.  Choć  jak  na  prawdziwego  karła  był  wysoki  -  na  dworach  i  zamkach 

Sollari  widywał  dotąd  znacznie  mniejszych  -  to  nie  spodziewał  się  kiedykolwiek  spotkać 

takiego  człowieczka  z  arystokratycznym  tytułem.  Tymczasem  jego  zielony  strój  pysznił  się 

srebrnymi  ozdobami,  w  świetle  kandelabrów  przy  każdym  poruszeniu  rozsiewając  wokół 

błyski. 

- Jest pan zdziwiony? - spytał z nutką satysfakcji, pochwyciwszy spojrzenie Sollariego. 

- My, von Ottowie, zawsze byliśmy małym ludkiem... 

Baron usiadł na swoim  krześle, które było zaskakująco niskie, akurat dopasowane do 

jego  wzrostu.  Sięgnął  ręką  w  pobliże  oparcia,  rozległ  się  skrzyp  korby  i  siedzenie  z 

właścicielem zamku powędrowało w górę. 

-  Nowoczesność,  nieprawdaż?  -  rzekł  von  Ott  z  uśmiechem.  -  Wspaniałe,  wspaniałe 

czasy... 

Dalszy  ciąg  kolacji  upłynął  im  na  miłych  pogawędkach  na  różne  tematy,  w  tym  o 

„Podróżach  Guliwera",  którą  to  książką  baron  wydawał  się  być  wprost  zafascynowany. 

background image

Przytaczał  nieznającemu  jej  treści  Sollariemu  co  ciekawsze  pomysły  pisarza,  z  pamięci 

cytował nawet smakowite fragmenty. 

Wędrowiec  nie  potrafił  się  opędzić  od  myśli,  że  baron,  choć  niezwykle  miły  i 

rozgadany, to jednak przygląda się mu nieco uważniej niż zwykle czynią to gospodarze. 

Von Ott machnięciem ręki zbywał kilkakrotne podziękowania za gościnę, namawiał do 

pozostania, kusił niezwykłościami okolicy, polowaniami. Sollari postanowił jednak wyjechać 

następnego dnia rankiem, choćby deszcz lał jak z cebra, a wiatr przesuwał góry. Coś szeptało 

mu  w  duszy,  że  baron  pod  rubaszną  powłoką  karła  skrywa  iście  diabelskie  przymioty. 

Podróżnik  miał  wrażenie,  że  coś  się  kryje  za  tymi  zachętami,  zamek  barona  ma  jakieś 

mroczne tajemnice, których bynajmniej nie pragnął poznać. 

Tej nocy, kładąc się spać, przypadkiem powiódł spojrzeniem po wysokim suficie. 

I wtedy odkrył na nim ciemną plamę, która wyglądała jak krew. 

II  

Rankiem,  który  okazał  się  nadzwyczaj  słoneczny,  Sollari  ubrał  się  pospiesznie  i  zimnymi 

korytarzami powędrował w stronę stajni. Marzył o jak najszybszym opuszczeniu zamku. 

Nie  było  mu  jednak  dane  odjechać  bez  przeszkód.  Po  drodze  zatrzymał  go 

majordomus,  który  sprawiał  wrażenie,  jakby  miał  przykazane  dyskretnie  opiekować  się 

gościem. 

-  Wyjeżdża  pan?  Barona  nie  ma,  pilnie  musiał  wyjechać  w  interesach,  a  koniecznie 

chciał zamienić z panem jeszcze kilka słów - rzekł z niezadowoleniem, stając Sollariemu na 

drodze. - Prosił, żeby pan zatrzymał się choć na trochę. Nieczęsto ktoś tu zagląda... 

Podróżnik wzruszył ramionami. 

- Cóż, proszę mu podziękować w moim imieniu. I mnie wzywają ważne interesy, nie 

mogą czekać. 

Majordomus  patrzył  na  niego  ponuro,  twarz  krzywił  mu  cierpki  grymas.  Sollari  bez 

słowa  przecisnął  się  obok  niego  i  ruszył  dalej,  gotów  na  pokonanie  kolejnych  przeszkód.  W 

ś

wietle dnia zamek i jego mieszkańcy nie wywierali już na nim tak niepokojącego wrażenia, 

jednak poczucie tajemniczej aury spowijającej to miejsce pozostało. 

Odetchnął  z  ulgą,  kiedy  zamknęła  się  za  nim  brama  osadzona  w  ciężkich  murach. 

Draco,  zadbany,  wyszczotkowany  i  najedzony,  tryskał  energią,  jakby  krótki  pobyt  w  stajni 

dłużył  mu  się  niby  rok  cały.  Sollari  najpierw  dał  wierzchowcowi  puścić  się  swobodnym  i 

radosnym  galopem,  później  przyzwalał  na  skubanie  soczystej  trawy,  gdy  niespiesznie 

background image

podążali  traktem  wiodącym  pośród  urodziwych  stoków  Gór  Czarnych  porośniętych  gęstym 

lasem.  Te  drzewa  pamiętające  czasy  zakutych  w  stal  rycerzy  zdawały  się  bezgłośnie 

opowiadać mu tkliwe i ciągle powracające historie ludzkich miłości i nienawiści. Zaczął ich 

słuchać w takt bębniącego kopytami Draca... 

W  tę  idealną  symetrię  wkradł  się  jednak  nieoczekiwanie  fałszywy  ton  -  chrapliwe 

powarkiwanie  dobiegające  z  jodłowej  gęstwiny  ze  sto  kroków  przed  podróżnym,  na  granicy 

wyciętego  traktu.  Coś  się  poruszyło  na  skraju  zarośli,  jakby  jacyś  zbóje  urządzili  tam 

zasadzkę. 

Ale ci przecież nie warczą - przemknęła myśl Sollariemu. - Wilki natomiast... 

W  pośpiechu  sięgnął  po  dwulufowy  pistolet,  który  zawsze  woził  ze  sobą.  Poklepał 

konia  po  szyi.  Ten  chrapnął  z  przyganą,  jakby  chciał  z  dezaprobatą  powiedzieć:  Przecież 

wiem, i energiczniej wyciągnął nogi w galopie. 

Naraz  w  miejscu  gdzie  droga  najbardziej  przybliżała  się  do  ściany  lasu,  z  zarośli 

wyskoczyło  stado  wilków.  Pędziły  ze  straszną  szybkością  w  stronę  Sollariego,  dostrzegał 

jedynie ich rozmazane kształty. Draco z wysiłkiem starał się im uciec, podczas kiedy jego pan 

wycelował  w  sam  środek  grupy,  wystrzelił  z  obu  luf.  Jedno  ze  zwierząt  fiknęło  kozła... 

Odrzucił  bezużyteczny  pistolet,  sięgnął  po  szpadę,  ale  wilki  już  zabiegły  wierzchowcowi 

drogę, otaczając  go ze wszystkich stron.  Koń zatrzymał się, wierzgnął rozpaczliwie, kolejny 

wilk z chrzęstem pofrunął w powietrze. Koń opadł na nogi, miażdżąc następnego napastnika. 

Jeździec dźgał szpadą powietrze, raz trafił wilka - wszystko to w rozpaczliwej walce o życie, 

z potem zalewającym oczy i sercem bijącym ostro, gwałtownie, ze słabnącą nadzieją... 

Nagle  przez  stok  przetoczył  się  krótki  dźwięk  trąbki  -  i  wilki zatrzymały  się  jakby  w 

pół ruchu, po czym odskoczyły w tył, poza zasięg szpady i kopyt. 

Osłupiały Sollari wtedy dopiero pojął, że pomylił się, by tak rzec, potwornie. Walczył 

bowiem nie z wilkami, jak myślał, lecz z karłami! Stworzenia te poruszały się na czworakach, 

ale  poza  łapami  oraz  głowami  wyciągniętymi  w  wilcze  łby,  okrutnie  zębiaste  paszcze,  były 

ludźmi. O ile karła można uznać za człowieka. 

Lecz  ich  zachowania  były  prawdziwie  wilcze.  Przysiadły,  nieruchome  spojrzenia 

wbijając w podróżnego. Spróbował je wyminąć, ale wtedy w ich gardłach rozległ się gniewny 

charkot, choć żadne z tych monstrów nie próbowało skoczyć za Sollarim. 

Tymczasem  na  trakcie  za  plecami  nieszczęsnego  wędrowca  pojawił  się  ten,  któremu 

zawdzięczał  ocalenie.  Był  to  von  Ott  we  własnej  osobie.  Nie  wypadało  uciekać,  choć  taka 

właśnie myśl pierwsza przyszła Sollariemu do głowy. Wstrzymał konia. 

background image

Karły  zaraz  przypadły  baronowi  do  nóg,  kręcąc  się  między  końmi  obu  jeźdźców  i 

popiskując jak małe, ślepe wilczęta. 

-  Cóż,  myślę,  że  jednak  nie  odrzuci  pan  mojego  zaproszenia,  aby  spędzić  na  zamku 

kilka dni - z zadowoleniem rzucił von Ott, podjeżdżając. 

Sollari chwilę mierzył go zimnym, nieprzyjemnym spojrzeniem. 

- A jeśli jednak ruszę dalej tym traktem? - spytał wreszcie. 

Baron wzruszył tylko ramionami, wiercąc się na swoim wierzchowcu. 

-  Lepiej  nie  ryzykować  samotnej  podróży,  panie  Sollari.  Niech  pan  uwierzy,  w  tych 

górach  zdarzają  się  gorsze  rzeczy  niż  wataha  moich  karłów.  Jak  się  sobie  znudzimy,  dam 

panu ochronę i odjedzie pan, dokąd wolna wola wzywa. 

III  

- Niech się pan nie  gniewa - rzekł baron von Ott podczas obiadu. Sollari  z niechęcią skubał 

mięsiwo,  nie  wiedząc  nawet,  czy  to  jagnięcina  czy  sarni  udziec.  Karzeł  wydawał  się  jednak 

zadowolony z siebie i jadł za nich obu. 

-  Niech  się  pan  nie  gniewa  -  powtórzył  z  pełnymi  ustami  -  ale  cóż  byłby  ze  mnie  za 

gospodarz,  gdybym  pana  puścił,  nie  pokazawszy  wcześniej  swojej  hodowli?  Jest  naprawdę 

niezwykła, ręczę słowem honoru. 

Podróżnik westchnął ciężko, ponuro. 

- Zgoda, przyjrzyjmy się jej. Jednak jutro z rana chciałbym wyjechać. 

Von Ott z radością zatarł ręce. 

-  No,  to  jest  męska  decyzja,  to  mi  się  podoba!  -  wykrzyknął.  -  Nie  ma  na  co  czekać, 

chodźmy! - prawie zerwał się z krzesła. 

Otoczeni kilkoma rosłymi sługami niosącymi pochodnie schodzili w dół, wciąż niżej, bowiem 

hodowla barona von Otta ukryta była w lochach biegnących głęboko pod ziemią. Wreszcie po 

pokonaniu niezliczonej ilości schodów i wąskich korytarzy baron pchnął dobrze okute drzwi z 

ciemnego dębu. 

Ciasny  korytarzyk  wiódł  do  wielkiego  pomieszczenia  wypełnionego  stołami  oraz 

instrumentarium  porozwieszanym  na  ścianach  i  zalegającym  wnęki.  Ten  widok  najbardziej 

przypominał Sollariemu inkwizytorskie katownie ze sztychów Müllecha. 

Baron  otworzył  małe  drzwi  w  jednej  ze  ścian  i  gestem  zaprosił  gościa  do  środka, 

pozostawiając za sobą wszystkie sługi. Było tu ciemno, żagiew wydobywała z mroku ledwie 

background image

jakieś  zarysy,  kształty  tym  bardziej  groźne,  im  mniej  wyraźne.  Lecz  von  Ott  szybko  zapalił 

ś

wiece w paru większych kandelabrach oraz w dwu lichtarzach. Ujął w dłoń pięcioramienny 

ś

wiecznik w kształcie pentagramu i poprowadził Sollariego w głąb pomieszczenia. 

- Oto moja hodowla - rzekł z dumą, kierując światło na wypełnione ciemnością wnęki 

przy ścianie. 

W  nich  ludzie  i  karły  trwali  pogrążeni  -  jak  podejrzewał  Sollari  -  w  jakimś 

narkotycznym letargu. Hodowla barona była - czego zdążył się domyślić wcześniej - żywym 

bestiarium.  Tu  jednak  mógł  się  naocznie  przekonać,  podążając  za  von  Ottem,  że  naprawdę 

można człowieka zespolić z kotem czy posadzić na jego głowie drzewo korzeniami sięgające 

w głąb mózgu. 

-  Są  jednością.  Człowiek  i  natura,  zupełnie  jak  życzył  sobie  pan  Rousseau  -  wyjaśnił 

ironicznie baron, dostrzegłszy zainteresowanie swego gościa. - To arborak. 

Podążyli  dalej,  w  milczeniu  oglądając  kolejne  eksponaty.  Baron  ożywił  się  dopiero 

przy dużej wnęce, gdzie wisiało lub stało kilku ludzi wygiętych w kształty liter. 

- To tylko przymiarka - stwierdził z niejakim żalem. - Chciałbym kiedyś ułożyć z nich 

sonet,  ale  mam  kłopot  z  niektórymi  literami,  na  przykład  W  ciągle  mi  umiera...  -  westchnął 

ciężko. - Przyjdzie mi więc chyba napisać go po łacinie, choć to takie niedzisiejsze! 

-  A  to  jest  mój  najciekawszy  eksperyment  -  baron  ruszył  w  stronę  następnego 

nieszczęśnika i Sollariemu nie pozostało nic innego, jak podążyć za karłem. 

Z  haka  zwisał  człowiek  wyglądający  jak  pusty  worek  ze  skóry.  Jego  twarz  miała 

nieobecny  wyraz  -  spojrzenie  utkwione  w  przybyszu  zdawało  się  nie  znajdować  oparcia, 

przenikało  na  wskroś,  wybiegało  daleko,  sięgając  dna  Ziemi  albo  i  gwiazd  widocznych  z 

antypodów. 

Baron potwierdził przypuszczenie Sollariego: 

- Wyluzowaliśmy go niby kawał mięsa, by tak rzec. 

Nie ma w nim ani jednej kosteczki, udało się nam wyjąć nawet czaszkę, wyobraża pan 

sobie?  Pracujemy  nad  tym,  aby  wyczulić  jego  nerwy  na  muzykę  sfer  niebieskich.  Kości 

niestety zakłócały te subtelne drgania, trzeba je było usunąć. A tak jeszcze tylko dostroimy go 

i... 

- Chodźmy już stąd - przerwał mu podróżnik. Czuł się coraz gorzej. 

Von Ott pokręcił głową. 

- Cóż, wracajmy, skoro nie fascynuje pana moja kolekcja... - rzekł z niezadowoleniem. 

background image

Wieczorem  Sollari  odesłał  sługę,  który  przyszedł  z  wieścią,  że  wieczerza  już  gotowa.  Kazał 

baronowi powtórzyć, że źle się czuje i prosi o wyrozumiałość. 

Naprawdę czuł się paskudnie. Drążył go zimny, przenikliwy, mrożący krew w żyłach 

strach. Obawiał się, że karzeł dosypie mu coś do jedzenia, jakąś truciznę czy inną miksturę, 

która zamieni go w jednego z tych potworów, w których hodowli lubował się von Ott. 

W  nocy  postanowił  spróbować  ucieczki.  I  gdy  tak  snuł  plany  ocalenia,  przy  oknie 

rozległo  się  ciche  skrobanie,  a  kiedy  Sollari  się  zbliżył,  do  pokoju  zajrzała  obramowana 

księżycową  poświatą  twarz.  Karzeł-nietoperz  zagrodził  wyjście,  rzucając  podróżnikowi 

groźny  uśmiech.  Ostre  kły  niemiło  kontrastowały  z  ciasno  stulonymi  skrzydłami,  które 

wydawały się bardzo kruche. 

Sollari zaszlochał. Zrozumiał już ponad wszelką wątpliwość, że znalazł się w niewoli 

barona. 

- Ależ proszę jeść, Sollari - rzekł von Ott. - Umrze pan z głodu, jeżeli nie będzie pan jadł, a 

tego byśmy nie chcieli, prawda? 

Ostatnie słowa barona zabrzmiały jak złowieszcze ostrzeżenie. 

- Czy... - Podróżnik nerwowo przełknął ślinę. - Czy mnie też zamierza pan umieścić w 

swojej galerii potworów? 

Przez twarz karła przemknął grymas irytacji. 

- Nie w swojej - wyjaśnił krótko. 

Przez  chwilę  w  milczeniu  operował  sztućcami.  Wreszcie  przełknął  kęs  pieczystego, 

odchrząknął i rzekł: 

-  Pan  mnie  przecenia,  Sollari.  Nie  jestem  aż  tak  zachłanny...  ani  tak  okrutny.  Czy 

pamięta  pan  swój  pobyt  w  Tybindze?  Hrabia  Novennus  już  wtedy  sobie  pana,  by  tak  rzec, 

upatrzył,  tylko  okazja  się  jakoś  nie  nadarzyła.  Więcej,  drogi  Sollari:  gdyby  nie  nasz 

nieoceniony baron von Donnerheld, marzenie Novennusa wciąż pozostałoby niespełnione. 

Więzień niemal zachłysnął się winem. 

- Donnerheld mnie tu skierował? 

W oczach von Otta zabłysła prawdziwa radość. Skinął głową i wrócił do oczyszczania 

bażanciej piersi z resztek mięsa. 

- Ale przecież mogłem tu nigdy nie trafić - zająknął się Sollari. 

-  Jesteśmy  częścią  natury  -  odparł  uprzejmie  karzeł.  -  Czasem  ona  nam  przeszkadza, 

ale  czasem  pomaga.  Jak  w  tym  przypadku.  Byliśmy  przygotowani  na  interwencję,  gdyby 

background image

zechciał pan zboczyć z właściwej drogi do zamku, ale żywioły nam sprzyjały. - Oczy barona 

wydawały się uśmiechać, choć reszta twarzy nie zmieniła wyrazu. 

-  I  co  zamierza  pan  ze  mną  zrobić?  -  spytał  podróżnik.  -  Mam  nadzieję,  że  będzie  to 

przynajmniej warte mojego strachu i cierpienia? 

Karzeł zamyślił się na chwilę. 

-  Hrabia  Novennus  chciałby  pana  zamienić  w  pająka.  To  się  da  zrobić,  jak  sądzę. 

Całkiem interesujący projekt, pełen inwencji. Wyzwanie dla mego mistrza kreatora. 

-  Jestem  człowiekiem!  -  krzyknął  piskliwie  Sollari.  -  Nie  wolno  panu  tak  mnie 

traktować! 

Baron lekceważąco machnął ręką. 

- Wolno, wolno... A co do tej deklaracji, przykro to mówić, ale w tej chwili to z pana 

raczej homunkulus. Produkt. Jeszcze co prawda niegotowy - zaśmiał się chrapliwie. 

Sollari milczał przytłoczony. Nikt nigdy go tak nie potraktował. 

-  A  dlaczego  hoduje  pan  karły?  -  spytał  wreszcie  cicho,  przygnębionym  głosem.  - 

Dlaczego je także? 

Z początku odpowiedział mu tylko nieprzyjemny rechot von Otta. 

-  Dla  ludzi  jestem  karłem,  panie  Sollari  -  rzekł  w  końcu  baron  -  dla  karłów  zaś 

człowiekiem.  Czy  wspomniałem,  że  kogoś,  kto znajduje  się  pośrodku  między  wami,  stać  na 

bardziej uniwersalne i pełnowymiarowe spojrzenie? Korzystam z tego w pełni. 

A po chwili dodał: 

- I jedni, i drudzy jesteście dla mnie tylko nędznymi homunkulusami, niczym więcej. 

Można  was  kształtować  do  woli,  ze  strachu  i  bojaźliwej  miłości  lepić  w  dowolne  kształty, 

czego dowodzę co dnia. A czy wy potraficie to robić? Słyszał pan o czymś takim? Niech pan 

sobie sam odpowie. - Odłożył sztućce, wstał i wziąwszy z ręki sługi świecę, podążył w stronę 

swoich komnat. 

IV  

Znów zstępowali w dna piekieł. Lecz tym razem Sollari stawiał kroki po stopniach, wiedząc, 

ż

e  czyni  tak  po  raz  ostatni,  że  podąża  drogą,  z  której  nie  ma  odwrotu.  Biernie  zmierzał  ku 

swemu przeznaczeniu, pustym wzrokiem wodząc po murach, sługach i łuczywach, jakby nie 

odróżniał ich od siebie. Wreszcie pojmował, czemu wzrok tego bezkościelca przebijał go na 

wskroś  i  uciekał  w  sfery  niebieskie.  Po  transformacji  ludzkie  sprawy  były  niby  mgła 

niezdolna zatrzymać myśl w swobodnym locie. 

background image

Po jakimś czasie, który równie dobrze mógł trwać kwadrans, jak i rok, baron zatrzymał 

się. 

- Oto mistrz Cromalin - rzekł uroczyście. Jednak podróżnik dłuższą chwilę nikogo nie 

dostrzegał w ciemnym korytarzu. Zaraz zrozumiał tego przyczynę - patrzył za wysoko, bo oto 

stał przed nimi jeszcze niższy od von Otta, czarno przyodziany karzeł. Kiedy uśmiechnął się z 

szacunkiem, Sollari dostrzegł rozdwojony język w jego ustach. 

Słudzy rozdziali więźnia do naga. Stał, nie czując chłodu. 

-  Położymy  pana  wygodnie  tutaj,  na  stole...  -  powiedział  Cromalin,  wskazując 

Sollariemu jeden z mebli. Głos miał melodyjny,  mocny. Mówił niczym  medyk, który wie, z 

jakiej choroby chce wyleczyć pacjenta i zna skuteczne lekarstwo na tę przypadłość. 

Istotnie  ułożyli  więźnia  wygodnie,  jednak  ten  brak  zbędnego  okrucieństwa  przeraził 

podróżnika najbardziej, bo było to jeszcze bardziej nieludzkie niż tortury. Później zaś niższy z 

karłów  przysunął  do  ust  Sollariego  czarkę  jakiegoś  płynu,  który  ten  posłusznie  wypił. 

Wkrótce ogarnęło go ciepło, kojące wrażenie zagłębiania się w mile gorącą wodę. Zapadł w 

odrętwienie podobne do płytkiego snu. 

Naraz przy jego uchu rozległ się głos barona: 

- Przyznam się panu do czegoś, Sollari. Biorę pieniądze od takich jak von Nogget, bo 

potrzebuję ich na swoje badania, na opłacenie Cromalina. Pieniądze czynią mnie wyższym. - 

Von Ott zaśmiał się z zadowoleniem. - Prawdę mówiąc, czynią mnie wyższym od niejednego 

człowieka,  panie  Sollari.  Ja  to  po  prostu  lubię.  Karły  nie  mają  nic  do  tego.  Gdyby  ich  nie 

było, używałbym pasterzy albo ich owiec. 

Odstąpił  od  stołu  i  nad  Sollarim  znów  pochylił  się  Cromalin.  Długą  chwilę  ugniatał 

mięśnie i badał kości więźnia. 

Naraz baron zmarszczył nos. 

- Wiesz, Cromalinie, zmieniłem zdanie - rzekł. 

Na twarzy Sollariego pojawił się nieśmiały cień nadziei. Kto wie, może zaraz usłyszy 

wyznanie, że to tylko okrutny żart karła? 

- Nie zamienimy pana w człowieka pająka - ciągnął tymczasem von Ott. - To byłoby 

zbyt  proste,  szkoda  materiału.  Oglądałem  w  stajni  pańskiego  wierzchowca...  zaiste,  piękny. 

Nigdy dotąd takiego nie widziałem. 

Baron zamilkł na chwilę. 

-  Equnculus  -  powiedział.  -  Konioczłek.  A  w  zasadzie  koniohumunkulus.  W  takie 

stworzenie  przeistoczymy  pana  wprawną  ręką  mistrza  Cromalina.  Później  zaś  znajdziemy 

panu  partnerkę  i  wypuścimy  was  na  stoki  wokół  mojego  zamku.  Jak  by  to  było  pięknie 

background image

doczekać  stada  dzikich  equnculusow...  albo  raczej  Houyhnhnmów.  Tak,  panie  Sollari, 

zdecydowałem  się  wcielić  przynajmniej  jeden  plan  pana  Swifta  w  życie.  W  sposób  może 

niedoskonały, ale cóż... 

Po  policzku  Sollariego  spłynęła  gorąca,  samotna  łza,  zaraz  jednak  wyschła.  Środek 

oszałamiający działał, obejmował go w niepodzielne władanie. Zapadał w sen pełen wizji. 

I  w  tych  majaczeniach  ujrzał  naraz  rozświetloną słonecznym  blaskiem  wiosenną  łąkę 

pełną soczystej trawy, pachnącą rześkim wiatrem i wołającą o dzikie galopady. 

Equnculus  -  pomyślał,  i  była  to  jego  ostatnia  ludzka,  świadoma  myśl.  -  To  brzmi 

pięknie. 

background image

Czy  Henryk  Żeglarz  był  marynarzem?  Oczywiście  nie.  Był 

portugalskim  księciem,  a  przy  okazji  dzierżył  stanowisko  mistrza 

Zakonu  Chrystusa.  Bogactwa  tej  instytucji  posłużyły  mu  do 

sfinansowania  wypraw  badawczych  i  kolonizacyjnych.  Taka  jest 

geneza  wielkiej  Portugalii,  która  wiek  później,  za  sprawą  odkryć 

dokonanych  dzięki  otwartości  portugalskiego  księcia,  odwadze  jego 

ludzi  i  finansom  pewnego  zakonu,  stała  się  wielką  światową  potęgą 

mającą swe kolonie w Brazylii oraz Indiach. 

Bohater  niniejszej  opowieści,  wzięty  z  autentycznych  dziejów 

pewnego etiopskiego władcy i losu pretendentów do tamtejszego tronu 

osadzanych na Więziennej Górze - również spełnia swe marzenie. Jest 

niczym  Marco  Polo,  chociaż  starość  nie  pozwala  mu  wyruszyć,  jak 

Aleksandrowi  Wielkiemu,  na  podbój  świata.  Jest  zresztą  człowiekiem 

zagłębionym  w  księgach,  ma  inne  ambicje.  Chciałby  jedynie  opisać 

kawałek  świata,  wypełnić  luki  w  wiedzy.  Jest  bardziej  wspomnianym 

Henrykiem Żeglarzem, który rozesłał swych marynarzy w różne strony 

ś

wiata,  niż  Macedończykiem  pragnącym  podbić  świat.  I  chciałby  jak 

ów  Portugalczyk  poprzez  wiedzę  i  kontakty  uczynić  swój  kraj 

szczęśliwszym. 

Jednak,  jak  w  życiu,  musi  za  to  zapłacić  cenę.  Musi  sobie 

odpowiedzieć,  czy  warto  było.  Pierwowzór,  etiopski  pretendent,  po 

kilku  miesiącach  rządów  poddał  się  i  zażądał  odesłania  go  na 

Więzienną Górę, gdzie spędził całe swe życie. 

A jak postąpił Yannuris? 

background image

Krótki sen o opisaniu świata  

Yannuris  odłożył  pióro  na  pulpit  i  przeciągnął  się  z  westchnieniem.  Stare  kości  bolały  go 

coraz  częściej.  Już  nie  wytrzymywał  całego  dnia  spędzonego  nad  księgami  jak  kiedyś,  w 

latach młodości.  

Cóż, dzieło jego życia będzie musiało poczekać. 

- Panie mój? - Niemal bezszelestnie pojawił się Drahi, jego sługa dotąd skryty gdzieś 

pomiędzy  regałami  biblioteki.  Był  niemal  równie  stary  jak  jego  pan.  Obaj  dożywali  kresu 

swych dni na szczycie Więziennej Góry. - Życzysz sobie, by przygotować kąpiel? 

- Chyba już i tak niewiele bym zrobił. - Z westchnieniem przytaknął Yannuris. 

W jego  głosie zabrzmiała nuta żalu. Odsunął się  od pulpitu. Niech wszystko zostanie 

tu, jak leży: księgi, narzędzia, mapy. Niczego nie będzie zabierać, bo i po co? 

Po  raz  ostatni  rozejrzał  się  po  bibliotece.  Powiedzieć,  że  była  świetna,  to  jak  bicze 

gwałtownej  jesiennej  ulewy,  rozpryskujące  się  na  stromych  stokach  góry  z  energią  pioruna, 

nazwać ledwie paroma kroplami wody rzuconymi na rozgrzany piasek pustyni Nev.  Zostały 

tu zgromadzone wszystkie księgi, jakie kiedykolwiek napisano w języku archandyjskim. Cała 

wiedza  cesarstwa  od  pokoleń  gromadzona  była  w  dwóch  identycznych  bibliotekach: 

oryginały nowych dzieł trafiały do pałacu samego cesarza, zaś ich wierne odpisy czy kopie na 

Ueni  Ambę,  Więzienną  Górę.  Żyły  tu  w  przyjaźni  z  dziełami  w  innych  językach,  księgami, 

które  kolejnym  cesarzom  udało  się  dostać  w  darze,  wymienić,  ukraść  czy  pozyskać  innym 

sposobem.  Były  tu  mądrości  wrogów,  przyjaciół  albo  neutralnych  sąsiadów  cesarstwa 

Archandu.  Ludzie  mogli  ze  sobą  walczyć,  lecz  dla  ksiąg  nie  miało  to  większego  znaczenia. 

Wrogiem  jednej  wiedzy  nie  jest  przecież  inna  wiedza,  lecz  ignorancja,  ciemność, 

barbarzyństwo. 

Jednak  obce  księgi  głoszą  odmienne  prawdy,  tak  jakby  opisywały  zupełnie  różne 

ś

wiaty  -  snuł  chmurne  myśli  Yannuris,  podążając  za  swym  sługą  pustym,  chłodnym 

korytarzem.  -  A  przecież  Archand  dzieli  granicę  z  Gordem.  Zaś  Lirta  swymi  sztormami 

background image

omywa  wybrzeża  aż  trzech  ziem,  bo  jeszcze  i  odległego  Hi’en,  z  którym  cesarstwo  stoczyło 

dwie wojny morskie, nieomal w ogóle nie znając wnętrza tego bagnistego kraju. 

Zamiarem  Yannurisa  było  uporządkować  nieco  ten  stan.  Pragnął  wykreślić  mapy 

sięgające daleko poza Archand. Miały jak najdokładniej opisywać inne królestwa. Nawet nie 

tylko  sąsiadów  Cesarstwa,  lecz  sąsiadów  ich  sąsiadów  i  ich  sąsiadów...  Nie  miały  to  być 

zwyczajne  zwoje  kartograficzne,  o,  nie!  -  więzień  Ueni  Amby  chciał  te  ziemie  opisać 

dokładnie,  aby  ktoś  kiedyś,  chcąc  podjąć  podróż  w  tamte  odległe  rejony  świata,  mógł  się 

zawczasu przygotować. 

Wierzył,  że  choć  dziś  Archand  pozostaje  w  dobrowolnej  izolacji,  to  jednak  któregoś 

dnia  posłowie  ruszą  hen,  daleko,  do  tych  wszystkich  słabo  poznanych,  często  nieopisanych 

przez archandyjskich kronikarzy krajów. Wtedy jego księga stanie się potrzebna, imię będzie 

wspominane, a życie - życie spędzone na Więziennej Górze - nabierze sensu, choćby i długo 

po śmierci. 

Czekając  w  komnacie  na  przygotowanie  kąpieli,  Yannuris  zastanawiał  się,  czy  zdoła 

dokończyć swe dzieło. 

Za  późno  zaczął  nad  nim  pracować.  Na  Więzienną  Górę  trafił  jako  dwulatek.  Jednak 

kiedy  podrósł,  zainteresowało  go  co  innego:  polityka  cesarstwa,  języki  sąsiadów,  dworska 

etykieta, słowem: wszystko to, co mogło mu się przydać, kiedy sam obejmie rządy. 

Dopiero  wiele  lat  później  pojął,  że  być  może  nigdy  nie  opuści  Ueni  Amby.  To  go 

zmieniło. W gwałtownym proteście odrzucił rzeczy przydatne w świecie, którego mógł wcale 

nie  poznać  -  i  zajął  się  mirażami.  Bo  przecież  opisy  tych  samych  miejsc  czynione  przez 

różnych  kronikarzy,  pochodzących  z  innych  krajów,  a  nawet  żyjących  w  różnych  epokach, 

często dramatycznie nie pasowały do siebie, nie przystawały jak dzień do nocy. 

W jednych Gord przedstawiany był jako kraina bezpieczna, przyjazna podróżnikom - 

podczas  kiedy  inni  srogo  przestrzegali  przed  zapuszczaniem  się  na  te  ziemie,  obwiniając 

ż

yjących  tam  ludzi  o  barbarzyństwo  i  nieustający  rozbój.  Nie  stronili  od  krytycznych  uwag 

nawet  tamtejsi  pisarze.  Zweryfikować  to  wszystko,  dojść  do  jednego,  sensownego  i 

prawdziwego wniosku - to jakby chcieć uwięzić i zatrzymać fatamorganę. Złapać, okiełznać i 

zmusić do walki po swojej stronie smoka, o czym wspominał jeden z dziejopisów. 

-  Panie?  -  Do  komnaty  zajrzała  Heyla,  najmłodsza  ze  służek  Yannurisa.  Najmłodsza, 

ale także już dosyć posunięta w latach. 

W łaźni pomogła mu zdjąć szaty i wejść do kamiennego basenu. Z ulgą zanurzył się w 

gorącej wodzie pachnącej lawendą i cedrem. 

background image

- A może skorzystasz? - Uśmiechnął się do kobiety, czyniąc ręką zapraszający gest. - 

Przynajmniej nie zamoczysz sukni, myjąc mi plecy, jak ostatnim razem. 

Po krótkim wahaniu nieśmiało skinęła głową. Zrzuciła strój i wsunęła się do basenu. 

Yannuris spoglądał na nią z namysłem. Była stara. Na Więziennej Górze wszyscy byli 

starzy.  Jednak  lubił  ją.  Ona  jedna,  obok  Drahiego,  dostrzegała  w  nim  człowieka,  nie  zaś 

zgrzybiałego pretendenta do tronu. 

A kiedy prysnął na nią wodą, roześmiała się. Jakby im obojgu ubyło lat. 

Jesienne  deszcze  nie  ustawały,  lecz  Yannuris  niemal  ich  nie  zauważał  pochłonięty 

opisywaniem  wysokogórskich  równin  zamieszkanych  przez  rodzinę  plemion  Sunnei.  Ukryci 

za  pasmem  potężnych,  sięgających  nieba  gór,  pokrytych  czapami  wiecznego  śniegu,  pędzili 

swój żywot na kilku zimnych płaskowyżach, gdzie grube łańcuchy szczytów rozdzielały się, 

tworząc długie, wąskie kotliny przypominające wielkie wrzeciona. 

Sunnei  byli  słabo  znani  Archandyjczykom  z  bezpośrednich  kontaktów.  Mało  komu 

udało  się  pokonać  granice  wiecznej  zmarzliny.  Lecz  inni  mieli  z  nimi  jakieś  kontakty.  Przy 

czym słowo jakieś dobrze oddaje charakter tych relacji. Bardzo trudno było cywilizowanemu 

Gordyjczykowi  czy  nie  mniej  kulturalnemu  Almeidzie,  żyjącemu  w  mieście,  niosącemu  w 

swej  świadomości  światło  państwa  istniejącego  w  tych  samych  mniej  więcej  granicach  od 

tysięcy  lat,  porozumieć  się  ze  stepowym  łupieżcą,  który  swe  skórzane  namioty  stawiał 

gdziekolwiek i przemierzał owe równiny w niekończącej się wędrówce za stadami baranów. 

Ci ludzie nie posiadali nawet pisma! 

A  jak  ich  świat  może  opisać  ktoś,  kto  go  nie  rozumie,  notuje  tylko  przypadkowe 

zdarzenia  i  fragmenty  zasłyszanych  opowieści,  przekładając  ich  znaczenia  na  podobne  do 

tych, jakie zna z własnej kultury? W czytanych księgach Yannuris dostrzegał niewiarygodne 

wprost  rozbieżności  dotyczące  geografii  tamtych  odległych  równin.  Lecz  przede  wszystkim 

nie  dało  się  niemal  nic  wywnioskować  o  życiu  Sunnei,  bo  przecież  z  pewnością  nie  byli 

głupcami, jak ich opisywali kronikarze. Gdyby byli tacy, już dawno te surowe ziemie zająłby 

kto inny, a tymczasem oni wciąż tam trwali razem ze swymi baranami... 

Nieistotne plemię, nieistotny kawałek ziemi - rozmyślał Yannuris - a przecież już któryś 

miesiąc trwa to żmudne szukanie, weryfikowanie, próba zrozumienia... 

-  Nie  zdążę  -  ponuro  rzekł  do  siebie  któregoś  dnia,  obserwując  mrówkę,  która 

przemierzała  skraj  wielkiej  księgi  niby  podróżnik  wędrujący  po  bezkresie  świata.  Chyba,  że 

dożyję stu lat w zdrowiu. A na to się nie zanosi. 

background image

Od  samego  rana  był  poirytowany  tym,  co  działo  się  wokół  niego.  Wyczuwał  jakiś 

niepokój, podskórne zdenerwowanie służby i strażników. Nawet Drahi wydawał się być jakiś 

odległy, zasłuchany we własne myśli. 

Czyżby?... - w nagłej panice pomyślał Yannuris. Ale teraz?! 

Przemierzył  swoją  komnatę  kilkunastoma  szybkimi  krokami.  Nawet  i  tu  wszędzie 

leżały  księgi.  Nie  potrzebował  zbytków  i  luksusów,  do  spania  wystarczała  mu  tylko  mała 

wydzielona alkowa, resztę apartamentu przeznaczył na gabinet do pracy. 

Naraz  zrobiło  mu  się  duszno.  Chwycił  opończę  i  gwałtownymi  krokami  podszedł  do 

drzwi na taras. Szarpnął je nieco nerwowo i wyszedł. 

Odgrodzony barierkami chroniącymi przed upadkiem, rozpościerał się przed nim cały 

ś

wiat. Cały niedostępny świat, który mógł oglądać oczyma innych, lecz nie własnymi. 

Więzienna  Góra  była  wysokim  szczytem  o  bardzo  stromych  zboczach  i  płaskim 

wierzchołku. Na nim właśnie zbudowano przed wiekami to luksusowe więzienie. Nie było tu 

ż

adnych  krat,  lecz  zejście  w  dół  oznaczało  spotkanie  z  cesarskimi  strażnikami  czuwającymi 

dzień  i  noc.  Jako  pretendent  do  tronu  Yannuris  mógł  rządzić  tylko  równo  ściętym 

zwieńczeniem  góry  -  mniej  więcej  sto  kroków  w  każdą  stronę  i  granica  tak  wyrazista,  że 

wyrazistszej  być  nie  może:  przepaść.  Wszędzie  indziej  w  Archandzie  panował  cesarz, 

umiłowany Idan IV, starszy brat Yannurisa. 

Mógł  w  spokoju  studiować  księgi,  próbować  ucieczki  albo  rzucić  się  ze  skały.  Nie 

mógł  jedynie  liczyć  na  to,  że  na  dole,  w  Archandzie,  ktokolwiek  udzieli  mu  pomocy.  W 

gruncie  rzeczy  nawet  straż  u  podnóża  góry,  ci  ludzie,  których  widział  jako  małe  kropeczki 

niezmordowanie  krążące  po  swoich  codziennych  trasach,  nie  byli  potrzebni.  Kto  zaryzykuje 

pomoc  pretendentowi  do  tronu,  gdy  w  przypadku  nieudanego  uczynienia  go  cesarzem 

oznacza to wygubienie rodziny do czwartego stopnia pokrewieństwa włącznie? 

Naraz przy balustradzie stanął Drahi. 

- Ziąb, panie - rzekł. 

Yannuris wolno skinął głową. 

- Zima idzie... 

Sługa okrył go dodatkową opończą. 

-  Powiedz,  jaki  jest  ten  świat  na  dole?  Bardzo  różni  się  od  tego,  co  zapisano  w 

księgach? - spytał wreszcie więzień. 

Drahi uniósł na niego spojrzenie. Wiedział, że pod pytaniem starego pretendenta kryje 

się  zupełnie  inna,  dręcząca  wątpliwość,  czy  Yannuris  byłby  w  stanie  zmierzyć  się  ze 

sprawami Archandu. 

background image

-  Panie,  księgi  to  wydestylowana  mądrość  -  odparł  sługa  po  chwili  namysłu.  -  Życie 

poniżej tego szczytu to tylko brud, krew, głód i cierpienie. Rozwiewa się jak pyłowa burza i 

nic po nim nie pozostaje. Co warto zapisać, ktoś prędzej czy później włoży do księgi. 

Drahi znał tamten świat. Raz w roku wyjeżdżał na kilka tygodni, aby przywieźć księgi, 

zdać Idanowi relację z poczynań najważniejszego więźnia... Yannuris podejrzewał, że był on 

nie tylko jego towarzyszem i sługą, lecz także szpiegiem i strażnikiem. 

- Idan wciąż panuje - podsumował tę wymianę zdań Drahi. 

Idan  IV  wciąż  panował,  a  jednak  Yannuris  nie  potrafił  odpędzić  wrażenia,  że  na  Więzienną 

Górę zakradł się gęstniejący niepokój, duszna atmosfera wyczekiwania. 

Kilka dni później - akurat kiedy czytał jakąś księgę o dziejach odległego ludu Hi’en - 

nagle jakieś hałasy oderwały go od lektury. Podszedł do okna biblioteki. 

Wąską krętą drogą, owijającą się wokół Ueni Amby niczym wąż dookoła swojej ofiary, 

wędrowała  niewielka  kolumna  ludzi.  W  ich  ruchach  była  stanowczość,  w  minach 

nieustępliwość, w postawie - świadomość, po co tu przybyli. 

Yannuris  zaczerpnął  tchu,  aż  zakłuło  go  w  piersiach.  Z  trudem  powstrzymał  okrzyk 

bólu.  Gryząc  wargę,  podszedł  do  stołu  i  powoli,  smutnym,  zmęczonym  ruchem  zamknął 

księgę. 

A kiedy po jakimś czasie pojawił się Drahi, spytał: 

- Umarł? 

Sługa zaprzeczył ruchem głowy. Choć przecież wiedział, że nie warto kłamać. 

- Ma jeszcze kilka dni przed sobą. 

Stary  pretendent  zrobił  kilka  kroków  po  mozaice  przedstawiającej  motyla  siedzącego 

na kwiecie. 

- Na co zapadł? 

Drahi westchnął. 

- Zwyczajna starość, panie. 

Gorzki uśmiech wypłynął na twarz Yannurisa. 

Zwyczajna starość to było to - i chyba tylko to - co łączyło go z bratem. Idan panował 

w  kakofonii  świata,  wydając  rozkazy  i  rządząc,  Yannuris  żył  w  ciszy,  analizując  decyzje  i 

działania innych. 

Trzy  dni  później,  w  godzinę  po  nadejściu  świtu,  pojedynczy  konny  z  tętentem  wjechał  na 

Więzienną Górę. 

background image

Yannuris nie spał. Przez ostatnie kilka dni nie pracował, wątpiąc w sens tego zajęcia. 

Miał problemy ze snem, siedział więc i z okien biblioteki spoglądał na drogę. 

Kiedy Drahi razem z dwoma zbrojnymi przyszli po niego, nie musieli mu nic mówić. 

Sam się domyślił, że jego brat umarł. 

II  

Idan  IV  leżał  na  śmiertelnym  łożu  w  otwartej  trumnie.  Tego  dnia  żegnał  się  ze  swymi 

poddanymi. W nocy jego ciało spocznie we wnętrzu Góry Cesarzy, by po wiek wieków trwać 

jako dowód długiej i nieprzerwanej linii władców Archandu. 

Na centralny plac miasta przybyły tłumy. Ludzie chcieli się pożegnać z władcą, który 

co prawda jak każdy cesarz żył w oddaleniu od nich, lecz wydawał się im szczególnie bliski. 

Nie  uciskał  ich  nadmiernie,  a  czasem  wykonywał  gesty  pozwalające  dostrzec  w  nim 

człowieka. Jak choćby wtedy, gdy przed siedmiu laty niezwykle surowa zima ogarnęła kraj, a 

on nie zawahał się opustoszyć cesarskich magazynów z jedzenia i opału, aby ludzie nie marli 

z głodu i zimna. 

Teraz  przyszli,  aby  go  pożegnać.  Na  samym  placu  zmieściła  się  tylko  ich  cząstka, 

ledwie  parę  tysięcy  spośród  tych,  którzy  by  przybyli,  gdyby  było  to  możliwe.  Odcięci  od 

trumny Idana poczwórnym kordonem wojska zachowywali się jak podczas jakiegoś święta. 

I może to było dla nich święto? W końcu ileż razy za ich życia umierał jakiś cesarz? 

Na  długich  schodach  pałacu,  szeroką  marmurową  wstęgą  spływających  w  dół  ku 

placowi, stał tron otoczony członkami Rady Baronów i doradcami wojskowymi. Było wśród 

nich  także  dwóch  ambasadorów  oraz  kilku  mnichów  z  cesarskiej  nekropolii,  zwanych 

duchownikami. 

Tuż  obok  tronu,  na  którym  zasiadł  Yannuris  I,  można  było  odnaleźć 

charakterystyczną, wysoką sylwetkę Drahiego. 

Poddani uważali zapewne, że mroczna mina nowego cesarza oznacza ból i zadumę. On 

jednak  błądził  myślami  po  zakątkach  tak  dobrze  znanej  Więziennej  Góry.  Nieobecnym 

spojrzeniem wodził po rozgorączkowanym tłumie, z roztargnieniem oddawał gesty stojącym 

nieopodal  tronu  ambasadorom  Gordu  i  Almeidy,  którzy  chcieli  w  imieniu  swych  krajów 

pożegnać  Idana  IV.  W  świadomości  Yannurisa  z  trudem  mieścili  się  również  duchowni 

odprawiający  na  placu  modły  za  szczęśliwe  połączenie  się  zmarłego  z  jego  przodkami. 

Wychowany  na  księgach,  z  dala  od  religijnych  obrządków,  nie  potrafił  uwierzyć  we 

wspólnotę  żywych  i  umarłych,  chociaż  rozumiał,  że  dla  prostego  ludu  religia  jest  równie 

background image

ważna  co  widok  cesarza,  a  może  i  ważniejsza,  bo  to  nie  władca,  lecz  kapłani  na  co  dzień 

krążyli pośród nich. 

Yannuris  w  całym  pogrzebie  dostrzegał  tylko  jeden  pozytywny  akcent.  Przypatrywał 

się nie swemu bratu, lecz okrywającej zwłoki nefrytowej szacie. Była... niezwykła. 

Przypominała nieco zbroję. Składała się z kilkunastu części okrywających całe ciało z 

wyjątkiem twarzy. Wypolerowane płytki jasnozielonego kamienia połączone zostały złotymi 

drucikami, a od spodu prześwitywała purpurowa materia. Spoczywający na białym katafalku 

Idan IV wyglądał majestatycznie niczym umarły bóg. 

Nagle  Margal,  jeden  z  młodszych  baronów  stojących  niedaleko  tronu,  zaczął  coś 

szeptać do ambasadora Veigana Du z królestwa Almeidy. 

Margal nie był arystokratą takim jak inni. Jego ród nie miał szans zostać wspomniany 

w księgach wertowanych przez Yannurisa. Dopiero w ostatnich dekadach wydźwignął się ze 

sklepikarzy na możnych kupców, a z tych, mieszając krew z ubogą, ale wartościową szlachtą, 

wpłynął do zatoki baroniej. Zasilił ją podłym pochodzeniem, za to wielkimi pieniędzmi. Stąd 

też  ów  mężczyzna  w  średnim  wieku,  choć  giął  kolano  przed  cesarzem,  nie  wydawał  się 

przerażony jego obecnością. Raczej szacował, ile trzeba wydać, aby go kupić. 

Yannuris,  ledwie  ujrzał  na  oczy  Margala  zaraz  po  przybyciu  do  stolicy,  intuicyjnie 

wyczuł, że będą z nim kłopoty. Chociaż spoglądając na wszystkich baronów i doradców, tak 

naprawdę  dostrzegał  tylko  jednego  człowieka,  który  stał  po  jego  stronie  -  Drahiego.  Był  on 

wiernym  towarzyszem  od  kilkudziesięciu  lat,  jedynym  stałym  punktem  w  świecie,  który 

nieoczekiwanie obrócił się dla Yannurisa na drugą stronę. Niedawny mieszkaniec Ueni Amby 

czytał  co  prawda,  że  więźniowie  nienawidzą  swego  miejsca  odosobnienia  i  jego  dozorców, 

ale  wiedział,  że  to  tylko  część  prawdy.  Ta  część  dotycząca  ludzi,  których  więziono  zbyt 

krótko, aby zdążyli pokochać swych strażników jak braci... 

Patrząc  na  tych  dwóch,  Margala  i  ambasadora  z  Almeidy,  Yannuris  doznał  nagle 

olśnienia.  Gdyby  był  religijny,  mógłby  powiedzieć,  że  to  któryś  z  przodków  zesłał  mu  tę 

myśl. Oto spoglądając na Veigana Du, człowieka z innego kraju, uświadomił sobie, że zyskał 

nagle możliwość sprawdzenia, jak naprawdę jest w tych obcych ziemiach. 

Yannuris pojął, że może wysłać wyprawy naukowe i zweryfikować wiedzę ze swoich 

ksiąg.  Spożytkować  szansę,  jaką  los  nieoczekiwanie  mu  podarował.  Wprawdzie  Almeida  i 

Gord - których ambasadorowie stali wśród baronów - są znane, ale nowy pan Archandu wyśle 

wyprawy również gdzie indziej. Do Sunnei, a także morską ekspedycję do Hi’en, korzystając 

ze spokoju panującego na wodach Lirty. 

background image

Lud  zrozumiał  minę  cesarza  tak,  jak  lud  zwykle  rozumie  ciepły  uśmiech  na  twarzy 

swego władcy. Rozległy się wiwaty i okrzyki radości. 

W nocy po pogrzebie Yannuris nie mógł usnąć. Spoczywając w wielkim łożu przesłoniętym 

kotarami,  słuchał  cichnącego  szmeru  pałacowego  życia.  Wreszcie  pozostały  jedynie  odległe 

odgłosy zmieniających się i krążących wart. Raz w ogrodzie zaskrzeczał paw zbudzony złym 

snem albo wyczuwając drapieżnika. 

Powinien  czuć  smutek,  bo  przecież  pochował  własnego  brata.  Powinien  czuć  smak 

władzy,  bo  przecież  po  ceremonii  stał  się  dzierżącym  niepodzielną  władzę  cesarzem 

Archandu. 

Tymczasem  jedynym,  co  w  nim  żyło,  był  pomysł,  jaki  przyszedł  mu  do  głowy  w 

trakcie ceremonii pogrzebowej. Świadomość, że to, o czym czytał w księgach na Ueni Ambie, 

może wcielić w życie. Tam, na Więziennej Górze, mógł tylko zadawać pytania. Teraz - także 

poszukać odpowiedzi. 

Wreszcie  wstał  i  zaczął  spacerować  po  swojej  komnacie.  W  ciągu  tych  kilku  dni, 

odkąd w niej zamieszkał, zdołał się pozbyć luksusów, jakie najwyraźniej cenił sobie jego brat. 

Odarta  z  większości  obrazów  i  sprzętów  bardziej  nadawała  się  do  zamieszkania.  I  było  też 

więcej  miejsca  na  wędrowanie  wzdłuż  którejś  z  linii  geometrycznej  mozaiki  pokrywającej 

podłogę. 

Pomyślał,  że  nie  ma  na  co  czekać.  Zbierze  Radę  Baronów  -  pora  przejść  do  czynów. 

Dosyć się naczytał, nasiedział, napatrzył na swe myśli i wyobrażenia. Może był stary, ale czuł 

w sobie energię. Zaraz wyda rozkaz... karawany ruszą w świat... 

Jeszcze  leżąc  w  jedwabnej  pościeli,  zastanawiał  się,  co  powie.  Albo  raczej  jak  to 

powie, jak oznajmi im swoją decyzję. Wiedział, że jego doradcy będą zaskoczeni. 

Ledwie wstał, w jego komnacie bezszelestnie pojawił się Drahi. 

Yannuris oznajmił mu, że po śniadaniu chce się spotkać z Radą Baronów. Mógł podjąć 

decyzję  sam,  ale  chciał  im  wyjaśnić.  W  nocy  doszedł  do  wniosku,  że  można  spróbować 

zmienić  obraz  Archandu  w  oczach  świata,  pokazać  go  jako  państwo  szukające  wiedzy.  Do 

tego jednak potrzebował wsparcia. 

Liczył,  że  przekona  baronów  wizją  pozyskania  nowych  towarów,  a  tym  samym 

pieniędzy. Kupię ich koncesjami - myślał z rozbawieniem. - Korzenie, złoto, co tylko się da. 

Drahi zburzył te wizje jednym zdaniem: 

- Panie, ambasador Veigan Du chce się z tobą spotkać w pilnej sprawie. Twierdzi, że 

to, co ma do powiedzenia, nie powinno czekać ani chwili. 

background image

Jedną  z  niewielu  rzeczy,  jakie  w  pałacu  docenił  Yannuris,  był  wielki,  zadbany  ogród,  w 

którym  rosły  chyba  wszystkie  drzewa  i  kwiaty  świata.  Pomiędzy  nimi  przemykały  na  wpół 

oswojone  zwierzęta,  szczególnie  w  tej  części  ogrodu,  którą  utrzymywano  w  stanie 

zamierzonej półdzikości. To tam rankiem dnia poprzedzającego pogrzeb, nowy  cesarz długo 

przyglądał  się  małej  zielonobrązowej  jaszczurce  krążącej  wokół  porośniętej  wysoką  trzciną 

sadzawki. Przysiadł w kucki na mokrej od porannej rosy trawie i obserwował, jak zwierzątko 

szuka owadów, od czasu do czasu nerwowym ruchem  głowy sprawdzając, czy  Yannuris nie 

próbuje zrobić mu krzywdy. 

Dziś jednak Drahi poprowadził swego władcę do wygodnej altany pośrodku polany w 

wypielęgnowanym zagajniku. Czekał tam już odziany  w ciemną szatę bez ozdób ambasador 

Almeidy, Veigan Du. Ceremonialnie ukłonił się Yannurisowi na powitanie. Jednak jego twarz 

pozostała skupiona, a wyraz oczu trochę nieobecny. 

-  Chciałem  spytać,  panie...  -  zaczął,  gdy  cesarz  wszedł  do  altany,  a  Drahi  stanął  na 

straży, czuwając, aby nikt im nie przeszkodził. - W imieniu swego władcy chciałem zapytać, 

czy Archand przystąpi do wojny po naszej stronie, kiedy ona wybuchnie. 

Yannuris podniósł na niego zaskoczone spojrzenie. 

-  Archand  nie  chce  wojny  -  odparł  nieco  bardziej  ostrym  tonem,  niż  to  miał  w 

zwyczaju. 

Na twarzy ambasadora odmalowało się zaskoczenie, a przez jego oczy przemknął cień 

zakłopotania.  Powiódł  nimi  po  polanie,  na  sekundę  zatrzymał  wzrok  na  odległym  o 

trzydzieści kroków Drahim, nim znów spojrzał na cesarza. 

-  To  Hi'en  znów  jej  szukają,  panie,  jak  trzydzieści  lat  temu.  Twój  brat,  gdy 

pokazaliśmy  mu  raporty  naszych  szpiegów,  nie  odrzucił  myśli  o  wspólnym  wystąpieniu 

przeciwko agresorowi. Myślałem, że doradcy brata zdążyli ci o tym powiedzieć. 

Tak, doradcy... Żaden z nich ani żaden z baronów nawet się nie zająknął o tej sprawie 

- gorzko pomyślał Yannuris. 

- Nie chcę wojny - mruknął. 

Veigan  Du  zacisnął  swe  wąskie,  wypielęgnowane  dłonie  arystokraty  na  balustradzie 

oddzielającej ich od trawy porastającej polanę. Westchnął ciężko. 

-  Znam  cię,  panie,  i  wiem,  że  bardziej  interesują  cię  księgi  od  ludzi  -  rzekł  wreszcie 

otwarcie. - Lecz mój pan i władca, Sanhel, pragnie ci przekazać, że nie taki jest wybór: chcieć 

czy nie chcieć wojny. Pytanie brzmi: wolisz zaatakować Hi’enczyków, zanim zejdą ze swych 

background image

okrętów, aby pustoszyć nasze ziemie, czy pozwolisz, aby nas zaatakowali w wybranej przez 

siebie chwili. 

Yannuris spojrzał mu prosto w oczy i odparł: 

- Ambasadorze, czy nie rozumiesz? Ledwie objąłem tron. Nie tylko nie chcę, ale i nie 

mogę zaczynać rządów od wojny! 

Almeidczyk wzruszył ramionami. 

- Tej wojny nie da się uniknąć, panie - powiedział. Można tylko wybrać na nią zły albo 

dobry moment. 

Drahi  rzadko  widywał  Yannurisa  tak  zafrasowanego.  Ich  życie  na  Więziennej  Górze  było 

proste  i  raczej  pozbawione  trosk.  Nawet  przed  tymi  kilkoma  wyjazdami,  które  sługa  musiał 

odbyć  poza  Ueni  Ambę,  nie  widział  swego  pana  tak  zmartwionego.  Cesarz  wydawał  się 

przygnieciony rozmową z ambasadorem. 

Tymczasem nadeszła pora na spotkanie z Radą Baronów. 

Yannuris złapał ukradkowe spojrzenia swego sługi, ale postanowił nie przyznawać mu 

się  do  swoich  wątpliwości,  dlaczego  nikt  mu  nie  powiedział,  że  Idan  odbył  taką  rozmowę  z 

Veiganem  Du.  Czyżby  doradcy  zapomnieli?  Czy  też,  jak  podejrzewał,  nie  zamierzali  mu  o 

tym wcale mówić? 

Spotkanie  odbywało  się  w  wielkiej  sali  z  kolumnami.  Baronowie  i  doradcy  już  na 

niego czekali, rozmawiając na stojąco. Przygotowany stół był skromnie zastawiony paterami 

pełnymi  owoców  i  dzbanami  źródlanej  wody.  Yannuris  nie  wydawał  takiego  zarządzenia, 

widać  jednak  jego  zamiłowanie  do  ascezy  szybko  uznano  za  obowiązujące  prawo. 

Uśmiechnął  się  z  wyrozumiałością,  ale  i  pewnym  smutkiem  -  w  tej  chwili  chętnie  wypiłby 

nieco wina. Mógł poprosić służbę, ale to już nie to samo, bo z władcy skromnego stałby się 

kapryśnym. 

Pięciu  baronów  i  trzech  doradców  (w  tym  jeden  kapłan  wydelegowany  z  klasztoru 

przy Cesarskich Kryptach) wyczekująco spoglądało na swego pana. Razem z Drahim było ich 

w  tej  sali  dziesięciu  -  i  decydowali  o  losach  sporego  państwa.  Albo  przynajmniej  żyli  w 

mirażu, że taka jest ich władza. Cesarz mógł mieć na ten temat inne zdanie. 

Yannuris  swój  pomysł  o  wysłaniu  wypraw  starał  się  jednak  przedstawić  nie  jako  już 

podjętą  decyzję,  lecz  raczej  dopiero  co  dostrzeżoną  okazję,  z  której  grzechem  byłoby  nie 

skorzystać. 

background image

Drahi w zadumie wysłuchał opowieści o tym, iż wiedza zdobyta przy pomocy karawan 

uczyni Archand potężniejszym. Baronowie nie byli jednak tak uprzejmi. Choć nie przerywali 

Yannurisowi, widać było, że ich nie porwał. 

- To niepotrzebne koszty - zaczął stary Skand, kiedy cesarz spojrzał po nich pytająco. 

Margal wyraził się dosadniej: 

- Panie nasz! Nauka jest dobra dla brodatych uczonych. Jeżeli chcesz tracić pieniądz, 

wyślijmy zbrojne wyprawy, zróbmy wojnę... 

Yannuris westchnął z rezygnacją. 

Nie poparł go żaden z baronów, nikt z doradców. 

Nawet  Drahi,  ku  wielkiemu  bólowi  swego  władcy,  milczał,  jakby  nie  chcąc 

przystawać do chóru krytyków, a nie mogąc pochwalić inicjatywy. 

- Widzę, że was nie przekonałem - podsumował wreszcie Yannuris. - Zatem udam się 

do  Cesarskich  Krypt  i  tam  porozmawiam  z  mymi  poprzednikami.  Może  oni  pomogą  mi 

podjąć właściwą decyzję. 

Słowo  władcy  jest  rozkazem.  Jednak  cesarz  zdawał  sobie  sprawę,  że  długo  nie 

porządzi, nie mając poparcia tych ludzi. 

Pozostało mu wesprzeć się na autorytecie przodków. 

Yannuris  miał  świadomość,  że  wojna  z  Hi’en  była  nieunikniona.  Liczył  jednak,  że  zdoła 

wcześniej wysłać wyprawy. A może nawet zdążą powrócić, zanim zaczną się walki. Później 

już nie będzie mógł zrealizować swego planu... zresztą żadnego później może nie dożyć. Nie 

zamierzał czekać. 

Aby  utrącić  protesty,  użył  narzędzia,  o  którym  sądził,  że  baronowie  ulegną  mu 

bardziej, niż on sam: wiary. 

Podczas kiedy on czytywał księgi, oni spotykali i słuchali kapłanów. Według tych zaś 

ciężar jednego słowa przodków jest stokroć większy niż całej przemowy  żyjących, sami zaś 

przedstawiali  się  jako  kupcy  z  wagą  i  odpowiednim  stosem  odważników.  Teraz  Yannuris 

chciał  z  tego  skorzystać.  Gdy  wróci  z  Krypt,  twierdząc,  że  przodkowie  akceptują  wysłanie 

karawan naukowych, kto zdoła mu zaprzeczyć? 

Poza tym nie miał okazji odwiedzić Krypt Cesarskich. Teraz będzie właściwy moment. 

O dziwo, Drahi próbował go od tego odwieść. 

- Panie mój i władco, nie powinieneś zadzierać z baronami - rzekł cicho i błagalnie. - 

Przodkowie  pewnie  zechcą  cię  wesprzeć  w  decyzji  wysłania  karawan,  ale  ludzie  w  pałacu 

tego nie pojmą. A to ludźmi rządzisz, nie duchami czy sarkofagami pełnymi prochów. 

background image

Cesarska  nekropolia  była  odrębnym,  zamkniętym  miastem,  w  którym  na  stałe  przebywali 

tylko kapłani mający tu swoją główną siedzibę. 

Aby  wznieść  odpowiednie  miejsce  ostatniego  spoczynku  dla  cesarzy,  do  żywej  skały 

odarto niewielką górę leżącą kilka mil od stolicy. Miała kształt łagodnej kopuły, po usunięciu 

ziemi  odsłonił  się  biały  wapienny  kamień.  W  zboczach,  w  połowie  wysokości,  wydrążony 

został  szereg  grobów,  w  których  spoczywali  kolejni  władcy  oraz  ich  rodziny.  Po  pogrzebie 

otwory  zamykane  były  specjalnymi  rzeźbami  przedstawiającymi  pochowanego  wewnątrz 

cesarza.  Dostęp  do  komór  pozostał  tylko  od  wierzchołka.  Stał  tam  niewielki  klasztor 

zamieszkiwany przez tych spośród mnichów, którzy nie krążyli po Archandzie, lecz czuwali 

nad spokojem zmarłych. W jego podziemiach krętymi schodami biegła droga do krypty,  a z 

niej ciasnymi korytarzykami do poszczególnych sarkofagów. 

Yannuris zatrzymał się w krypcie. Tam w ciszy, nie niepokojony przez nikogo, po raz 

kolejny zadał samemu sobie pytanie, czy dobrze robi. 

Archand  był  silny.  Magazyny  z  ziarnem  miał  pełne,  pieniędzy  w  skarbcu  nie 

brakowało. Wojna z Hi’en może będzie, a może nie. Veigan Du może mówił prawdę, a może 

tylko sprawdzał stanowisko nowego cesarza. 

Coraz bardziej Yannuris utwierdzał się w przekonaniu, że wyprawy należy wysłać - do 

Sunnei, o których wiedział tak niewiele, ale także do Gordu, Almeidy i... do Hi’en. Pośle tam 

kogoś z baronów. Jeżeli chcą wojny, niech sprawdzą, czy ma ona sens. 

Później  począł  krążyć  pośród  sarkofagów  tych,  których  znał  jedynie  z  kart  mądrych 

ksiąg. 

Z  mocnym  postanowieniem  wyszedł  z  podziemi  do  klasztoru,  gdzie  oczekiwał  na 

niego Drahi oraz strażnicy, którzy poza pałacem - i wnętrzem Krypt - nie odstępowali cesarza 

na krok. 

- Zadbaj o to, żeby przywieźć moje księgi z góry nakazał Yannuris, gdy znaleźli się w 

powozie wiozącym ich do pałacu. 

Sługa patrzył na niego z namysłem. 

- Lepiej będzie, jeśli nikt z Rady się o tym nie dowie - stwierdził wreszcie. 

Władca podniósł na niego zaskoczony wzrok, ale nic nie odrzekł. 

Mury stolicy zbliżały się szybko, a wraz z nimi wszelkie troski rządzenia Archandem i 

ludzie, którzy woleli wojny od badań. 

background image

Najwyraźniej  baronowie  pogodzili  się  z  kaprysem  swego  cesarza  -  zadziwiająco  gładko, 

biorąc pod uwagę przebieg pierwszej narady. 

A może wystarczyła im cena, jaką Yannuris zgodził się zapłacić? 

Zbyt  późno  został  władcą,  aby  mieć  z  tego  jakieś  inne  korzyści  niż  zaspokojenie 

własnej  ciekawości.  Całe  życie  spędził  w  luksusowym  więzieniu,  nie  spłodził  więc  syna,  a 

przynajmniej nic nie było mu o tym wiadomo. W pałacu poza równie starym Drahim nie miał 

nawet sojuszników, którym by mógł pozostawić tron. 

Idan  IV  także  nie  miał  potomka,  a  jego  żona  umarła  przed  wielu  laty.  Cesarz  był 

jednak  silny  i  nie  dał  sobie  narzucić  następnej.  Tylko  dlatego  Yannuris  zasiadł  na  tronie,  a 

przy  okazji  odkrył,  że  jego  wyobrażenie  o  bracie,  sklejane  z  rzadko  docierających  na 

Więzienną Górę plotek i strzępów informacji zawartych w księgach, w ogóle nie odpowiadało 

prawdzie. 

Niezależnie jednak od rosnącej w nim przychylności do nieznanego mu i nieżyjącego 

brata, musiał stwierdzić, że Idan IV zostawił kraj w trudnym położeniu - bez następcy, który 

zapewniłby ciągłość władzy liczoną nie w miesiącach, lecz całych dziesięcioleciach. Yannuris 

przecież znajdował się u schyłku życia i pewne było, że po jego śmierci rozpocznie się walka 

o tron. 

Zgodził  się  więc  wziąć  dużo  młodszą  żonę  z  rodu  Demarole,  którego  przedstawiciel, 

Songei,  zasiadał  w  Radzie  Baronów.  Tym  samym,  choć  Oenna  nie  urodzi  mu  potomka,  po 

ś

mierci  Yannurisa  pozostanie  cesarzową,  a  jej  rodzina  przejmie  rządy,  zakładając  kolejną 

dynastię.  To  nie  obchodziło  go  wcale,  bo  odkąd  obejrzał  wnętrze  Cesarskich  Krypt,  zyskał 

pewność, że nawet jeżeli po śmierci jego umysł stanie się częścią jakiejś zbiorowej mądrości, 

to bez wpływu na ludzkie losy. 

Ugoda  z  rodem  Demarole  dała  mu  za  to  możliwość  wysłania  naukowych  karawan. 

Chcąc jeszcze bardziej powiązać baronów ze sobą, zaproponował, aby każda z rodzin wybrała 

po kilku młodszych synów i wysłała ich w różne strony świata. Zdobędą doświadczenie, które 

kiedyś może się przydać zarówno im, jak i Archandowi. 

No i nadszedł dzień, kiedy, stojąc na dziedzińcu, przyglądał się jak odjeżdża ostatnia z 

grup  przygotowywana  najdłużej,  bo  zmierzała  najpierw  to  portu  Sestre,  a  stamtąd,  już 

niesiona wodami Lirty, na wybrzeża i ziemie królestwa Hi’en. 

Obserwując  krzątających  się  ludzi,  w  których  obecność  cesarza  wzbudziła  pewną 

nerwowość, Yannuris nie potrafił odpędzić wrażenia duszności. Gdyby spróbował wniknąć w 

to  niepokojące  doznanie,  pewnie  przypomniałby  sobie,  że  miał  już  podobne  na  Więziennej 

Górze w ten dzień, gdy zmierzał ku niej posłaniec z wiadomością o bliskiej śmierci Idana IV. 

background image

Cesarz  nie  potrafił  jednak  myśleć  o  niczym  ani  nikim  prócz  ludzi  wyruszających  właśnie  w 

podróż do nieznanego kraju. Och, gdyby mógł popłynąć z nimi! Ileż by dał, żeby jako prosty 

majtek znaleźć się na pokładzie jednego z okrętów... 

Naraz  dotarło  do  niego  z  całą  brutalnością,  że  chociaż  był  więźniem  na  Ueni  Ambie, 

teraz dopiero poczuł smak niewoli. Zdołał wysłać w świat parę listów, ale czy otrzyma jakieś 

odpowiedzi? 

Uśmiechnął się smutno. Jednego był pewien: Archand nie miał dotąd takiego cesarza. 

Yannuris  wiedział,  że  cokolwiek  nastąpi,  przejdzie  do  historii  jako  dziwny  władca,  który 

rządy objął na starość, a jego pierwsze decyzje dotyczyły nie wojen, lecz wypraw naukowych. 

Czy  kronikarze  napiszą:  Sędziwy  wiekiem  patrzył  w  przyszłość,  a  mając  większość  życia  za 

sobą, nie pożądał już rzeczy, które są nietrwałe, ale takich, co nie przemijają, czy: Choć jego 

umysł, jak to u starca, pełen był mądrości, to ręka już drżała zdolna tylko laskę utrzymać, nie 

zaś groźny miecz ani karcącą rózgę?. 

Zbyt  dobrze  znał  księgi,  aby  nie  wiedzieć  -  napiszą  i  jedno,  i  drugie.  Ważne  tylko, 

czego więcej. 

III  

To dziwne, że na starość można się z kimś tak związać. 

Yannuris  był  pewien,  że  zawsze  znajdzie  wspólny  język  z  Drahim  i  z  Heylą,  która 

pozostała na Więziennej Górze - i której czasem bardzo mu brakowało. 

A  jednak  Oenna,  chociaż  o  dwadzieścia  lat  młodsza,  bez  trudu  trafiła  do  serca  i 

rozumu  cesarza.  Nie  miał  wielu  doświadczeń  z  kobietami,  odliczywszy  nałożnice,  jakie 

czasem odwiedzały go na Ueni Ambie, aby mógł zaznać męskich rozkoszy, jednak wydawało 

się Yannurisowi, że widzi przed sobą szczerą, łagodną osobę, która nikogo nie udaje. A może 

po prostu rodzina Demarole dobrze wybrała małżonkę dla  władcy, po którym  wkrótce mieli 

objąć schedę? 

Połączyło ich umiłowanie ksiąg, spacery po ogrodzie, a także coś, co cesarz odkrywał 

dzięki swej przyszłej małżonce: malowane miniaturowe obrazy. 

Kiedy więc nie zaprzątały go obowiązki, najczęściej razem z nią spacerował alejkami 

pałacowych ogrodów, rozmawiając. 

Tamtego  dnia  Oenna  zamieniła  się  w  nauczycielkę  nazywającą  motyle.  Na  łące 

fruwało  ich  całe  mnóstwo,  barwiły  powietrze  jak  tęcza,  ale  dla  Yannurisa  wciąż  nie  były 

background image

mietlicami,  czerwonakami  czy  białokropkami,  tylko  motylami.  Rozpaczliwie  brakowało  mu 

słów, aby ponazywać ten świat wokół siebie. 

Nagle przed cesarzem stanął zadyszany goniec z pałacu. 

- Panie, prędko! 

Zaniepokojona  Oenna  wypuściła  ze  stulonych  dłoni  motyla  o  ciemnych  skrzydełkach 

naznaczonych paskami czerwieni. Cesarz zaś, nie oglądając się na nią, ruszył za posłańcem. 

W komnacie czekał już na niego inny goniec, w żołnierskim stroju. 

- Wojna, panie! - zaczął, nieudolnie kryjąc zdenerwowanie. Zapewne nigdy dotąd nie 

przekazywał aż tak ważnych nowin samemu cesarzowi. 

Ten uśmiechnął się ze spokojem. 

- Wiem - przyznał, budząc na twarzy żołnierza niedowierzanie. - Ile okrętów płynie? 

Posłaniec  osłupiał.  Powiódł  spojrzeniem  po  komnacie,  wreszcie  zatrzymał  wzrok  na 

swoim władcy. 

-  Cesarzu,  jakich  okrętów?  -  W  jego  głosie  pojawił  się  niepokój.  -  To  te  pastuchy, 

Sunnei,  zeszły  z  gór!  Mrowie  ich,  a  nasze  twierdze  z  tamtej  strony  słabo  obsadzone,  więc 

nakryli  Werganę  i  Dimme  jak  derką,  obie  zdusili  w  jeden  dzień.  Wkrótce  przekroczą  wody 

Arleny, szczęście w nieszczęściu, że woda wysoka, to ich wciąż powstrzymuje... 

Yannuris  zmienił  się  na  twarzy.  A  więc  nie  Hi'en...  I  tyle  warte  okazały  się  słowa 

ambasadora Almeidy! 

Odprawił gońca i zarządził naradę. 

Nie zdziwił się, że baronowie dotarli na nią już poinformowani o napaści. 

Miał  ochotę  rzucić  kąśliwie  Margalowi  -  przewodzącemu  frakcji  zdolnej  rozpętać 

wojnę z całym światem - że nie powinien narzekać, ma czego chciał. Ale się powstrzymał. 

Skastin, suchy i kościsty generał dowodzący armią, nie miał nic do powiedzenia ponad 

nowinę,  którą  przyniósł  do  pałacu  posłaniec.  Nikt  nie  spodziewał  się  ataku  z  tamtej  strony. 

Nikt w ogóle nie spodziewał się wojny. Wyglądało na to, że Veigan Du swój sekret powierzył 

jedynie Idanowi, który z tajemniczych powodów z nikim się nim nie podzielił. 

-  Archand  jeszcze  nie  przegrał  żadnej  wojny  -  zauważył  na  koniec  narady  Skastin. 

Spojrzał na Yannurisa. - Możesz panie się nie obawiać.  Zaraz wyruszam w pole i zagonimy 

tych dzikusów z powrotem w góry, gdzie odmarzną im tyłki. 

Tymczasem  nieoczekiwanie  wróciła  jedna  z  karawan,  ta  wysłana  do  Gordu.  Przetrzebiona 

chorobami, bez kilku ludzi, nie przywiozła niczego ciekawego. 

background image

- Pozostali, jak już wyzdrowieją, to się nam przydadzą - z gryzącą ironią skomentował 

to jeden z baronów. - Tyle, że wojna się do tego czasu skończy... 

Yannuris  ledwie  słuchał  tych  uszczypliwości,  choć  bowiem  trwała  narada,  oczekiwał 

przybycia do pałacu ambasadora Almeidy. Miał nadzieję, że pilny list poskutkuje i Veigan Du 

nie będzie zwlekać. 

Tak  też  się  stało.  Baronowie  wciąż  dyskutowali,  na  ile  można  uszczuplić  wojska  na 

innych granicach, by je przerzucić w rejony objęte wojną, gdy powóz Almeidczyka zajechał 

na dziedziniec. 

Cesarz przyjął go w małej komnacie niedaleko miejsca posiedzeń Rady. Bez dłuższych 

wstępów przeszedł do rzeczy. Veigan Du wysłuchał słów cesarza, nie okazując zdziwienia. 

- Poślę twoją prośbę najszybszą pocztą, jakiej mogę użyć - zapewnił. 

Władca skinął głową w podzięce. 

Wkrótce  jakiś  śmigły  ptak  wyleci  z  okna  rezydencji  ambasadora.  Inny  zaś  niebawem 

przyleci  tutaj.  Chyba  że  po  drodze  któregoś  z  nich  zaatakuje  głodny  sokół  czy  jastrząb.  W 

księgach  niejedna  wojna,  niejeden  dramat  stawały  się  ciałem,  bo  wieść  nie  dotarła  w  porę 

albo wcale. 

Tymczasem  wieści,  jakie  szybko  zaczęły  spływać  do  pałacu  od  Skastina  i  jego  dowódców, 

wcale nie niosły pocieszenia. 

-  Smoki?  -  powtórzył  cicho  Yannuris,  mnąc  w  ręku  list  od  generała.  -  Jakim  cudem? 

Księgi nic o nich nie wspominają! 

Tasbe,  zastępujący  teraz  w  Radzie  Skastina,  wzruszył  ramionami.  Czy  to  za  sprawą 

przypadku, czy z innego powodu, jego wzrok spoczął na twarzy Margala, nim odpowiedział 

cesarzowi. 

- Nie wiem, panie, jakie czytałeś księgi - odparł grzecznie - jednak raport nie kłamie. 

A ci, co zdołali uciec, także opowiadają o smokach zionących ogniem i dymem. 

Margal  sięgnął  po  wodę.  Upił  kilka  łyków,  popatrzył  na  Songeia  z  rodu  Demarole, 

który  ciężko  wzdychał  i  kręcił  głową,  wciąż  zapewne  nie  mogąc  uwierzyć,  że  jacyś 

barbarzyńcy z górskich równin zamiast na kozach, przybyli tu na smokach. I że używają ich 

do walki, zamiast honorowo bić się przy użyciu miecza lub innych broni. 

- Przecież jesteś uczonym, panie! - stwierdził naraz Margal takim tonem, że jego słowa 

zabrzmiały niczym szyderstwo. - Nie przewidziałeś tego? 

Yannuris nie znalazł odpowiedzi na to pytanie. 

background image

Jednak  we  własnej  komnacie,  gdzie  towarzyszył  mu  już  tylko  Drahi,  nagle  zaczął 

jęczeć z rozpaczy i targać włosy. 

-  Dlaczego  ja  nic  o  tym  nie  wiem?!  -  prawie  krzyczał.  -  Dlaczego  w  księgach  nie 

znalazłem o tym ani słowa?! 

Sługa dłuższą chwilę patrzył na niego ze współczuciem, nim rzekł: 

- Księgi są stare, panie. Może to nowo odkryte stworzenia? A może po prostu były tak 

wielką tajemnicą, że żaden z kronikarzy do tej wiedzy nie dotarł? 

Wzruszył ramionami. 

- Teraz to już nieważne, mój cesarzu. 

Nagle  Yannurisowi  przypomniało  się  coś  strasznego:  przecież  jeden  z  gordyjskich 

kronikarzy  wspominał  o  smoku.  Tyle  że  cesarz,  wtedy  jeszcze  więzień  na  Ueni  Ambie, 

potraktował to jako poetycką metaforę mającą wzbogacić tekst... 

Yannuris  nigdy  nie  podejrzewał,  że  będzie  się  musiał  posługiwać  rodami  tworzącymi  Radę 

Baronów. Wiedział, że to go uzależni. 

Jednak  nie  mógł  liczyć  na  nikogo  innego  niż  na  rodzinę  Demarole.  Nawet  Naster, 

który  zbierał  informacje  od  wszystkich  szpiegów  cesarstwa,  pozornie  podlegający  samemu 

cesarzowi, udzielał Yannurisowi tak wymijających odpowiedzi, jakby ktoś mu zapłacił, żeby 

miałkość treści utonęła w mnogości słów. 

Władca poprosił Songeia, aby sprawdził, czy nie da się smoków kupić albo pożyczyć. 

Niech zrobi, cokolwiek będzie potrzebne, aby je zdobyć. 

-  Nie  wiem,  panie,  czy  to  możliwe  -  bezradnie  rozłożył  ręce  stary  Demarole.  - 

Bogacimy się na handlu, ale nie bronią, wiesz przecież. 

-  Smoki,  poszukaj  smoków!  -  rzekł  krótko  Yannuris.  -  Sam  widzisz,  co  się  dzieje  - 

wskazał staremu okno. 

Rozmawiali w małej komnacie na jednym z ostatnich pięter pałacu. Przez okna widać 

było miasto. I plac. A tam ludzie od kilku dni protestowali przeciwko wojnie. Już pojawiły się 

głosy, że za starego Idana wszystko było lepsze, nawet powietrze, a nowy cesarz ściągnął na 

ziemie cesarstwa śmierć i zniszczenie. 

Yannuris  nie  musiał  tłumaczyć  Songeiowi,  że  w  wymyślaniu  i  puszczaniu  w  tłum 

takich plotek zapewne spory udział mają ludzie Margala. 

Chyże  są  ptaki  pocztowe.  A  szczęście  dopisało,  więc  po  dziewięciu  dniach  ambasador 

Almeidy przyszedł z odpowiedzią. Yannuris nie okazał niecierpliwości, choć miał wrażenie, 

background image

ż

e czas wlecze się jak leniwy muł. Tymczasem ze spojrzenia Veigana Du nie można było nic 

wyczytać. 

Minęło kilka chwil, nim zaczął: 

-  Pan  mój,  Sanhel,  pojmuje,  że  królestwo  Almeidy  mogłoby  przyjść  cesarstwu 

archandzkiemu z pomocą, wysłać swe oddziały na tyły Sunnei, co zmusiłoby ich do odwrotu. 

Rozważył taką możliwość... 

Tu urwał. W piersi Yannurisa trzy razy uderzyło serce, nim ambasador dokończył: 

-  Almeida  nie  rozproszy  jednak  swych  skąpych  sił,  poczeka  na  inwazję  Hi’en,  która 

niechybnie nastąpi. 

Cesarz zamknął oczy, żeby Veigan Du nie mógł dojrzeć głębi jego rozpaczy. 

Tymczasem  wojna  wciąż  trwała.  Twierdze  wewnętrznego  pierścienia  pod  dowództwem 

Skastina zatrzymały impet Sunnei. 

-  Zjednoczyli  się  pod  jednym  władcą  -  zauważył  Tasbe.  -  Wystarczy  go  zabić,  reszta 

się rozproszy. 

- A smoki? - spytał Yannuris. 

Wtedy  zabrał  głos  Lisbet,  duchownik.  Zwykle  milczał,  modląc  się  po  cichu.  Teraz 

twardo spoglądał na cesarza. Odrzucony kaptur wyglądał na jego plecach jak garb. 

- Trzeba poprosić przodków o pomoc. Oni sobie poradzą z bestiami. 

Yannuris westchnął. 

- Wojsk też by się przydało mieć więcej... 

Lisbet wstał z impetem. 

-  My  korzystamy  z  pomocy  przodków,  oni  mogą  mieć  smoki,  panie.  Ważne,  kto 

zwycięży,  nie,  w  jaki  sposób.  A  teraz  wybacz,  pójdę  się  skupić  na  modlitwie  oznajmił 

chłodnym  tonem  i  ostentacyjnie  opuścił  salę  odprowadzany  zdumionymi  spojrzeniami  co 

najmniej kilku baronów. 

Oraz krzywym uśmiechem Margala. 

Yannuris  odłożył  pióro  na  pulpit  i  przeciągnął  się  z  westchnieniem.  Stare  kości  bolały,  ale 

cesarz nie mógł sobie teraz pozwolić na przynoszący ulgę i zapomnienie sen. Gdy przymknął 

oczy i, nie widząc liter, słyszał tylko, jak zebrane na stole raporty szeleszczą lekko poruszane 

podmuchami wiatru zza okna, przez chwilę miał wrażenie, że znów siedzi w swojej bibliotece 

na Więziennej Górze, że zaraz wejdzie Drahi i zapyta, czy przygotować kąpiel... 

background image

Ależ  to  było  dawno!  Niczym  w  jakiejś  zamierzchłej  epoce  opisywanej  przez 

kronikarzy jako szczęśliwy wiek, w przeciwieństwie do grzęznących w zepsuciu i szaleństwie 

naszych czasów. 

Raporty,  które  piętrzyły  się  przed  Yannurisem,  tylko  z  pozoru  przypominały  księgi 

czytywane  przez  niego  na  Ueni  Ambie.  Choć  tamte  dzieła  różnych  pisarzy  podawały  nieraz 

sprzeczne  informacje  o  tych  samych  rzeczach,  zwykle  czyniły  to  z  namysłem,  rozwagą, 

dopuszczając  wątpliwości.  Mogło  się  wydawać,  że  gdyby  dziejopisom  dane  było 

porozmawiać  osobiście,  to  -  przedyskutowawszy  wszystkie  sporne  problemy  -  doszliby  do 

zgody, stworzyli wspólnie trzecią księgę. 

Tymczasem raporty z pól bitew, w ostatnich dniach jedyna lektura cesarza, nie tylko że 

sobie  przeczyły,  ale  wręcz  czyniły  to  w  sposób  niepozostawiający  miejsca  na  żaden 

kompromis!  Bo  jak  pogodzić  fakt,  że  według  generała  Skastina,  obserwującego  starcie  ze 

wzgórza, pod Imestą stanęło przeciw armiom cesarstwa dziesięć tysięcy Sunnei, zaś dowódca 

konnicy, Hargottin,  choć również doświadczony  żołnierz, którego trudno  byłoby posądzać o 

tchórzostwo, oszacował liczbę wrogów na co najmniej dwadzieścia tysięcy? 

Podobnie  owe  straszliwe  smoki  wrogów  według  różnych  opisów  miewały  od 

dziesięciu  do  pięćdziesięciu  łokci,  a  barwę  ich  w  różnych  doniesieniach  określano  na  tyle 

sposobów, że takiej gamy kolorów nie miał na swojej palecie chyba żaden malarz ani nawet 

motyle Oenny na swych skrzydłach. A raport napisany przez jednego z dowódców piechoty, 

Benajdina,  podawał,  że  żadnych  smoków  nie  ma,  są  tylko  dziwne  rury  z  ogniem  i  trującym 

dymem. 

Wieści  przeczyły  sobie  do  tego  stopnia,  że  podawały  różne  nazwy  twierdz,  tak  jakby 

Archand  posiadał  u  swych  granic  warownie  wędrowne.  Nawet  tak  z  pozoru  oczywiste 

kwestie,  jak  kto  wyróżnił  się  w  walce,  a  kto  okrył  hańbą,  nie  miały  wcale  prostoty  ani 

oczywistości właściwej znanym Yannurisowi opisom z dawnych kronik. 

Minęło  wiele  godzin,  nim  władca  zrozumiał,  że  jedynym  kluczem,  który  podsuwał 

wyjaśnienie  tych  rozbieżności,  było,  czy  autor  raportu  i  opisywany  w  nim  dowódca  należeli 

do jednego lub zaprzyjaźnionego rodu, czy też do zwaśnionego z jego rodziną. To pozwalało 

zrozumieć nieco ludzi, ale nie chaos wojny. 

Yannuris miał przed sobą wieści ze świata, który nie poddawał się opisaniu - jak ruch 

baniek powietrza w tyglu z wrzącą cieczą. 

IV  

background image

Wreszcie  dowiedział  się  tego,  co  najgorsze.  Powiedziała  mu  o  tym  Oenna,  zapewne  więc 

wiadomość pochodziła od szpiegów, jakich ten ród miał w wielu miejscach. 

By  to  sprawdzić,  Yannuris  musiał  zapytać  Drahiego  -  jedynego  pośród  dworzan, 

któremu ufał. Musiał jednak poczekać aż do popołudnia, gdy przyszła pora przewidziana na 

odpoczynek  archandzkiego  władcy  i  mógł  pomówić  ze  starym  sługą  sam  na  sam  bez 

wzbudzania podejrzeń. 

Zabrał  go  na  spacer  do  ogrodu.  I  tam,  gdy  strażnicy  nieopuszczający  nigdy  cesarza 

stanęli  w  bezpiecznej  odległości,  zadał  Drahiemu  pytanie,  które  dręczyło  Yannurisa  już  pół 

nocy i niemal cały dzień: 

- Czy to prawda... Czy to prawda, że Veigan Du spotyka się z Margalem i resztą? 

Zaufany sługa nie odpowiedział od razu. Obserwował lot jaskółek, zbierając myśli. 

-  Nie  dziw  się,  panie  -  odparł  wreszcie  ze  smutkiem.  -  Wojna  wkroczyła  na  nasze 

ziemie i wielu szuka sposobu, aby ocalić głowy... Wiesz, że nie darzę Margala sympatią. Ale 

tobie  nie  udało  się  namówić  Sanhela  do  udzielenia  pomocy...  Może  oni  zdołają?  Podobno 

Almeidzi są gotowi użyć smoków... choć nie wiem, za jaką cenę... 

Cesarz nie wiedział, co powiedzieć. Bezradne spojrzenie wbił w murawę. 

- To oni mają smoki? - wykrztusił wreszcie. 

Jego powiernik smutno skinął głową. 

- Wychodzi na to, że wszyscy mają, tylko nie my, panie. 

Narada,  która  odbyła  się  w  pałacu  następnego  dnia,  była  w  zasadzie  formalnością. 

Spoglądając  w  oczy  Margala,  Yannuris  ujrzał  to  właśnie,  czego  się  spodziewał:  wyrok 

ś

mierci. Baron triumfował. 

- Być może zdołamy jednak uzyskać pomoc sąsiadów - mówił rozgorączkowany. - Nie 

karawany  naukowe  się  liczą,  tylko  siła,  prawdziwa  siła  w  ręku,  w  broni...  -  Zacisnął  pięść 

zdecydowanym ruchem, jakby zgniatał jajko. Popatrzył na cesarza i dodał: 

- Dlaczego nie mamy własnych smoków? 

W  istocie  to  nie  Yannuris  powinien  na  to  pytanie  odpowiadać.  Ale  przecież  nie 

chodziło tu o prawdę. 

- Przestań! - rzekł gniewnie stary Songei, chociaż w jego głosie kryła się bezradność. 

Przed  naradą  zdążył  zamienić  z  władcą  kilka  słów.  W  przygnębiająco  szczery  sposób 

przyznał, że nikt, ale to nikt nie wie, jak zdobyć smoka. Nawet kupcy pozostający na cichym 

ż

ołdzie  rodu  pojęcia  nie  mają  o  istnieniu  takich  stworzeń,  a  cóż  dopiero  o  używaniu  ich  do 

prowadzenia wojny. 

background image

Archand  nie  będzie  więc  mieć  smoków.  A  gdyby  kiedyś,  nie  będą  to  raczej  smoki 

Yannurisa. 

Margal wzruszył ramionami, przenosząc pełne wzgardy spojrzenie na Songeia. 

-  Wiadomo,  że  Demarole  będą  stać  po  stronie  władzy,  choćby  i  nieudolnej... 

Przynajmniej póki ich ród trwa. 

Było to wyzwanie rzucone tak jawnie, że cesarz nie miał wątpliwości, jakie czyny za 

nim pójdą. 

Siedmiu  pozostałych  doradców  milczało,  a  pośród  nich  Lisbet.  Spoglądali 

wyczekująco na władcę. 

Ten  wiedział,  że  może  wstać,  trzasnąć  pięścią  w  stół  i  wezwać  straże,  aby 

wyprowadziły  Margala.  Miał  jednak  przeciwko  sobie  wszystkich,  całą  Radę  poza  jednym 

Songeiem. Mogło się więc okazać, że pod straż pójdzie on sam. 

-  Karawany  kiedyś  powrócą  -  powiedział,  czując,  że  wypowiada  słowa,  które  brzmią 

niczym testament. Zaś Archand się obroni, jak zawsze. 

Przed odebraniem sobie życia, Yannuris postanowił pożegnać się z kilkoma osobami. Zaczął 

od Drahiego. 

Ten wysłuchał go w skupieniu. 

- A twoja księga, panie? - przypomniał. - Co zamierzasz z nią począć? 

Cesarz uśmiechnął się smutno. 

-  Położymy  ją  na  jakiejś  półce,  gdzie  rzadko  kto  sięga,  mój  wierny  sługo.  Może 

obrośnie  kurzem,  a  może  nie...  Może  któregoś  dnia  ktoś  ją  otworzy  i  dowie  się  o  moim 

istnieniu? 

Popatrzył na swego powiernika. 

-  Od  zawsze  wiedziałem,  że  nie  tylko  mnie  wspierasz,  ale  i  pilnujesz.  Więc  teraz  ci 

dziękuję,  a  jednocześnie  wyjaśniam,  co  i  dlaczego  zrobię.  Ktokolwiek  zostanie  nowym 

cesarzem, powinien to wiedzieć. 

Drahi zawahał się lekko. 

-  Panie,  ja  nie  służę  Margalowi  ani  nikomu  innemu,  ja  służę  jedynie  Archandowi...  I 

jeżeli  zechcesz,  łagodniej  odbiorę  ci  życie  niż  ty  sam  sobie...  -  powiedział,  a  na  jego  twarz 

wypłynęły rumieńce. - Wiem, nie powinienem... 

Yannuris uniósł dłoń, powstrzymując dalsze słowa starego sługi. 

-  Powinieneś.  Ale  najpierw  poszukaj  gońca  i  wyjaśnij  mu,  że  ma  pojechać  na 

Więzienną Górę i położyć księgę w bibliotece. 

background image

Sam w tym czasie poszedł po raz ostatni popatrzeć na swoją Oennę. Nie była niczemu 

winna, a traktowała starego męża lepiej, niż się mógł spodziewać i niż miał prawo oczekiwać 

po takim mariażu. 

Spała  przykryta  cienkim  pledem.  Nie  chciał  jej  budzić.  Lecz  gdy  pochylił  się,  aby  ją 

pocałować na pożegnanie, zamruczała sennie i otworzyła oczy. 

- Tak? - spytała miękko. 

-  Idę...  idę  do  ogrodu.  Chciałem  ci  tylko  powiedzieć,  że  cię  kocham  -  rzekł  z 

wysiłkiem. 

Uśmiechnęła  się,  pewno  biorąc  jego  słowa  za  starcze  gadanie.  Znów  ogarnęła  ją 

senność, z westchnieniem zamknęła powieki. 

Władca  wrócił  do  komnaty  Drahiego.  Czekając,  obracał  w  palcach  jeden  z 

miniaturowych  obrazów  swej  żony,  przedstawiający  małego  pustynnego  kota  przyczajonego 

przy norze. 

Sługa przybiegł lekko zadyszany, przerywając Yannurisowi rozmyślania. 

-  Goniec  pojechał  zawieźć  księgę  na  Więzienną  Górę,  jak  chciałeś  -  rzekł.  -  A  ja...  - 

zawahał się - ja jestem gotów, panie... Zrobię to szybko, nic nie poczujesz. 

Cesarz skinął głową. 

- A potem pójdę za tobą, mój władco... - dodał cicho Drahi. 

Jego  pan  uśmiechnął  się  z  niedowierzaniem.  Długo  patrzył  na  wiernego  sługę,  nim 

rzekł głosem, w którym obok smutku chyba można było usłyszeć nutę nadziei: 

- Zatem ruszajmy. 

background image

Ostatnia opowieść łączy historię ze współczesnością, tak jak zdarzenia 

z  odległych  czasów  wracają  do  nas  niczym  duchy.  Niektóre  to  dobre 

zjawy - chcą tylko poruszyć naszą pamięć, pouczyć nas lub przestrzec, 

ale  inne,  zwłaszcza  te  okopane  pospiesznie  lub  wcale  niepogrzebane, 

potrafią zmienić się w upiory. 

Bezpośrednią  inspiracją  „Starego  lodu"  był  artykuł,  który 

mówił  o  klątwie  dotyczącej  Oetziego,  sławnej  lodowej  mumii 

znalezionej w Alpach na granicy austriacko-włoskiej. 

Wszyscy  znamy  inną  sławną  klątwę  -  dotyczy  ona  Cartera  i 

reszty  odkrywców  grobowca  egipskiego  faraona  Tutanchamona.  Jak 

jednak  widać,  nie  trzeba  wcale  udawać  się  do  Egiptu  i  stawać  w 

cieniu piramid, aby pradawne zło obróciło na nas swoje spojrzenie. 

Na  marginesie  tego  opowiadania  pojawia  się  jeszcze  jedna 

rzecz,  dla  mnie  równie  ciekawa:  wbrew  temu,  co  się  sądzi,  sporo 

znalezisk  historycznych  przechodzi  przez  różne  ręce.  W  ten  sposób 

zmienia się ich własna historia. 

W  tym  przypadku  też  tak  się  zdarzyło,  bo  czyż  Helmut  Simon, 

współczesny  znalazca  lodowej  mumii,  nie  uciekłby  od  niej,  gdyby 

wiedział,  co  przydarzyło  się  jego  poprzednikowi,  baronowi  von 

Roningenowi? 

background image

Stary lód 

Stary von Roningen w pierwszej chwili nie uwierzył swemu rozmówcy. 

- Nikt ostatnio nie zginął rzekł twardo, z ukosa spoglądając na myśliwego. - Nic mi o 

tym nie wiadomo. 

Był  zły,  że  ktoś  śmie  przeszkadzać  mu  w  wieczornych  rozmyślaniach.  A  ponadto 

rozdrażniła  go  lektura  „Kandyda".  Tę  nową  książkę  Woltera  polecił  baronowi  jeden  z 

przyjaciół  -  i  była  to  najgorsza  krzywda,  jaką  mógł  Roningenowi  uczynić.  Niby  autor 

namawiał  do  rozumnego  działania,  ale  prześmiewczy  ton  wzbudził  odrazę  w  starym 

arystokracie.  Miał  coraz  mniejszą  ochotę  do  żartów,  spoglądając  na  zachodzące  wszędzie 

wokół zmiany. 

Baronowi  rzadko  zdarzało  się  rzucić  ze  złości  książką  o  ścianę  komnaty.  Dzieło 

Woltera  dostąpiło  tego  zaszczytu.  A  że  baron  celował  w  kominek,  tom  zasłużenie  sczezł  w 

płomieniach. Wcale to jednak nie uspokoiło starca. 

Treitsche,  młody  barczysty  mężczyzna  w  zielonej  kurcie  podszytej  od  wewnątrz 

zimowym  futrem  rysia,  leniwie  wodził  spojrzeniem  po  komnacie,  w  której  przyjął  go  pan 

zamku. Można by pomyśleć, że gościa zainteresowały portrety znamienitych  członków rodu 

Roningenów,  w  tym  zwłaszcza  Josepha  Antonia,  cenionego  kapelmistrza  na  książęcym 

dworze  w  Salzburgu.  On  jednak  przyglądał  się  myśliwskim  trofeom  przedzielającym 

poszczególne  obrazy.  Jego  szczególną  uwagę  przyciągnęła  głowa  wielkiego  wilka, 

największego  basiora,  jakiego  kiedykolwiek  widział.  Nabiegłe  krwią  ślepia  połyskiwały 

dziko,  jakby  bestia  gotowała  się  do  skoku,  zamierzała  wgryźć  kły  w  gardło  pochwyconej 

ofiary. Preparator znakomicie wykonał swoją robotę. 

Chrząknięcie barona wyrwało młodego myśliwego z milczącego zachwytu. 

- To nikt z naszych - wyjaśnił Treitsche cierpliwie. - W ogóle pewnie nikt z tutejszych, 

baronie.  Ten  człowiek  wygląda,  jakby  lód  wypluł  go  po  stu  latach  albo  i  lepiej.  Dlatego 

przyszedłem. 

background image

Roningen  znany  był  w  okolicy  z  kolekcjonowania  dziwadeł  o  rodowodzie  zarówno 

naturalnym, jak i pochodzących z ludzkiej ręki. I dobrze za nie płacił. 

A Treitsche bardzo potrzebował gotówki. Jesienią chciał się żenić. Charlotta postawiła 

ultimatum: w tym roku albo nigdy. I choć zrobiła to w żartach, zwykłych przekomarzaniach, 

chłopak  dobrze  wiedział,  że  dziewczynie  pilno  do  weseliska.  Kawalerów  wokół  niej  kręciło 

się wielu, a życie w górach takie, że decyzje trzeba podejmować szybko. 

Baron znów chrząknął. 

- Gdzie dokładnie znaleźliście ciało? 

Młody myśliwy uśmiechnął się lekko. To on znalazł zamarzniętego nieszczęśnika. W 

przeciwieństwie do von Roningena i jemu podobnych nie lubił ciągnąć za sobą towarzystwa, 

wcale nie czuł się z nim bezpieczniej niż samemu. Wolał, gdy ludzkie zapachy i rozmowy nie 

zakłócały odwiecznej melodii gór. Treitsche czuł się łowcą, drapieżnikiem, nie zaś błaznem, 

szpetnym karłem zabawiającym arystokratów, przewodnikiem po ich fanaberiach. 

- Tuż obok Ostrogi, panie. Ze dwadzieścia kroków, nie więcej - wyjaśnił. 

Ostroga  była  wysoką  skałą,  obok  której  płynący  lodowiec  ścieśniał  się  niby  język 

zwinięty  w  rurkę.  Ludzie  woleli  tam  nie  chodzić,  bo  granit  mocno  zwietrzał,  ciągle 

osypywały się z niego drobne kamyki. W każdej chwili skalna iglica mogła runąć. 

- Ciało przykryłem śniegiem i gałęziami - dodał myśliwy. - Wilki nie rozwłóczą. Ale z 

rana trzeba by ruszyć. 

Roningen  skrzywił  się  z  niechęcią.  Nie  miał  już  sił  wędrować  gdziekolwiek.  Stary 

zamkowy  lekarz,  Detlef,  smarował  go  od  jakiegoś  czasu  cudownym  wilczym  sadłem,  ale 

noga i tak puchła, rwała, przypominając o swoim istnieniu szarpiącym bólem. 

- Wykop ostrożnie ze śniegu i przynieś do zamku zażądał. - Chcesz paru moich ludzi 

do pomocy czy wolisz swoich? 

Treitsche pomyślał o pieniądzach. 

- Swoich, panie. Ale rzecz jasna trzeba im będzie zapłacić. 

Baron  wzruszył  ramionami,  spoglądając  w  bok  sali,  gdzie  stało  kilka  starych, 

pokrytych  patyną  zbroi.  Sprawiały  wrażenie,  że  wystarczy  je  trącić,  a  rozsypią  się  po 

marmurowej  podłodze,  szczątkami  pamiętającymi  krwawe  bitwy  zaścielą  geometryczną 

mozaikę u nóg. 

- Za milczenie, owszem - mruknął. 

Treitsche roześmiał się lekko, zadziwiając samego siebie nagłym przypływem odwagi. 

- Znasz braci Ravensburgów, panie. Nie mielą jęzorem bez powodu. 

background image

Stary pan zamku skinął głową, z trudem skrywając narastające znużenie tą zbyt długą 

rozmową. 

Jego  wzrok  mimo  woli  pobiegł  w  stronę  jednego  z  portretów,  skąd  Anzelm  von 

Roningen,  założyciel  rodu,  surowo  spoglądał  na  swoich  potomków.  Rozsądek  i  cierpliwość. 

Wiara, odwaga i rozum. Tymi pięcioma cnotami kierujcie się w życiu, je nieście w przyszłość 

zanotował na łożu śmierci jako motto dla swoich dzieci. 

Dobre,  sprawdzone  rady,  nie  żadne  tam  podniosłe  słowa  sklerotycznego  starucha, 

który  chce,  by  go  dobrze  zapamiętano!  Anzelm  był  zwykłym  chłopem,  po  równi  przejętym 

wiarą, jak i nadzieją wzbogacenia się kosztem pogan. U boku Fryderyka II wyruszył na obcą 

ziemię ze zwykłą kosą, bo przecież żadnego chłopa nie stać na porządny miecz. Gdy powrócił 

po  prawie  dwóch  latach,  w  pochwie  u  pasa  miał  dobre  ostrze,  a  w  ręku  papier  z  nadaniem 

szlachectwa  oraz  tego  spłachetka  tyrolskiej  ziemi  osieroconej  po  ubiciu  przez  muzułmanów 

poprzedniego, pozbawionego krewnych właściciela. 

Teraz  ze  swego  honorowego  miejsca  na  ścianie  pilnował,  aby  jego  potomkowie 

strzegli fundamentów, na których wzniesiona została świetność rodu. Ręce trzymał założone 

za  plecami.  Wyglądał,  jakby  się  przechadzał,  rozmyślając.  Roningen  wiedział  jednak,  że  to 

tylko  zręczny  wybieg  malarza.  Anzelmowi  brakowało  lewej  dłoni.  Stracił  ją  wkrótce  po 

osiedleniu się na tej ziemi... 

-  Na  co  jeszcze  czekasz?  -  warknął  baron.  Znużone  spojrzenie  zwrócił  w  stronę 

Treitschego.  -  Przynieście  ciało.  Tylko  dobrze  zabezpieczone,  żeby  się  nie  zniszczyło.  I 

sprawdźcie, czy wokół nie ma jakichś przedmiotów! 

Myśliwy wracał z zamku zły. 

Taką cenę mu zaśpiewam, że zdechnie! - postanowił. 

Ta buńczuczna myśl sprawiła, że poweselał. Charlotta pewnie także się ucieszy, jak jej 

o wszystkim opowie. 

Letni  upał  sprawił,  że  Similaun,  lodowiec  na  pograniczu  austriacko-włoskim,  topniał  w 

zastraszającym  tempie.  Gazetowi  eksperci  straszyli,  że  za  kilkanaście  lat  zniknie  całkiem  - i 

Austria wejdzie w wiek XXI bez jednego ze swoich najbardziej znanych lodowych jęzorów. 

Niemieckiego  hotelarza  Helmuta  Simona  z  Norymbergi  wszystkie  te  prognozy 

niewiele obchodziły. Chciał tu spędzić miły urlop z żoną Eriką. 

Był piękny poranek, a rześkie powietrze sprawiało, że Simonowi chciało się krzyczeć 

z radości. 

background image

Nagle  jego  spojrzenie  padło  na  śnieg  w  odległości  jakichś  trzydziestu  kroków  od 

miejsca, w którym stanął dla nabrania tchu. Śnieg miał tam ciemną barwę, jakby został czymś 

pobrudzony. I Helmut Simon dostrzegł, że spod warstwy lodu coś wystaje. 

Rozejrzał  się.  Skalna  ostroga  wspinała  się  ponad  ich  głowami  w  odległości  może 

dwustu metrów. 

Zaciekawiony ruszył w tamtą stronę, a Erika podążyła za nim. Wreszcie zatrzymał się 

obok znaleziska, w zdumieniu kontemplując je niczym jakąś nowoczesną, trudno zrozumiałą 

dla zwykłego zjadacza chleba rzeźbę. 

Ze śniegu i lodu wystawała ludzka dłoń. Wyglądało to tak, jakby konający  ostatkiem 

sił wyciągnął rękę, szukając pomocy, zanim ostatecznie pogrzebał go śnieg. 

- Narciarz? - mruknął do siebie Simon. 

Erika zrobiła kwaśną minę. W przeciwieństwie do męża wcale nie chciała spotkać na 

swej drodze żadnego nieboszczyka. Dosyć miała kłopotów z żywymi. 

- Chodźmy, trzeba zawiadomić policję, że znaleźliśmy jakiegoś zaginionego turystę. - 

Próbowała  odciągnąć  Helmuta  od  zwłok  zagrzebanych  w  śniegu.  -  Pogoda  się  zmienia  - 

dodała  z  niepokojem.  Rzeczywiście,  choć  jeszcze  przed  chwilą  słońce  omiatało  górskie 

zbocza gorącym oddechem, teraz zza pobliskich szczytów na zachodzie nadciągnęły pierwsze 

chmury. I nic w tym dziwnego, mieli przecież październik... 

Simon  wciąż  uważnie  przyglądał  się  znalezisku.  Wreszcie  trącił  czubkiem  buta  śnieg 

w jednym miejscu - i na powierzchnię wyjrzał grot strzały. Ostrze bardzo przypominało jedno 

z tych, jakich używano kiedyś, przed wiekami. 

Bardzo  dawno  temu.  Zanim  narciarstwo  stało  się  sportem,  a  spacery  po  lodowcu 

atrakcją dla zażywnych starszych hotelarzy. 

-  Nie  sądzę,  żeby  to  był  turysta  -  mruknął  pochylony  nad  zwłokami  Simon.  -  Ma  ze 

dwieście lat... 

W  jego  duszy  pojawił  się  cień  nadziei,  że  odkrył  oto  coś,  co  przysporzy  mu  sławy. 

Pieniądze już miał, ale sława... Całe życie o niej marzył i nic. A teraz... może... może... może? 

Kiedy się wyprostował, jego oczy lśniły pożądliwym blaskiem nadziei. 

W  nocy  baron  nie  potrafił  zasnąć.  Noga  rwała,  tymczasem  Detlef  spał  w  swojej  komnacie. 

Roningen nie chciał go budzić, tym bardziej że przestał wierzyć w skuteczność leczenia. 

Wreszcie wstał i poszedł oglądać swoje skarby. To zawsze go uspokajało. 

Trzymał je w dwóch miejscach: w podziemiach, gdzie leżało sporo trofeów zdobytych 

przez  przodków  Roningen  kontynuował  bowiem  wielowiekową  rodzinna  tradycję  -  oraz  w 

background image

komnacie  niedaleko  własnej  sypialni,  gdzie  zgromadził  zbiory  będące  jego  osobistym 

wkładem  w  kolekcję.  Po  jego  śmierci  dołączą  do  zbiorów  na  dole.  Jednak  na  razie  baron 

chciał je mieć dla siebie, jak najbliżej. 

Najdziwniejszą  zdobyczą  była  wielka  bryła  górskiego  kwarcu.  Znalazca  twierdził,  że 

jest  to  kamień  z  dna  piekieł  skalany  krwią  diabła.  Oglądając  go  pod  silnym  szkłem 

powiększającym, baron dostrzegał cienkie niby włos pęknięcie, przez które jakaś ciecz, może 

woda  zmieszana  z  sokiem  rośliny  albo  krwią  zwierzęcia,  wdarła  się  do  środka,  tworząc  w 

samym środku kryształu purpurową plamę. Efekt był piorunujący. 

Czasem dotykał tego odłamka skały, stawał w ciszy i nasłuchiwał, czy nie odezwie się 

jakiś głos. 

Kryształ uparcie milczał, baron - uważający siebie za człowieka zdroworozsądkowego 

- słyszał jedynie bicie swego serca, lekkie dzwonienie w uszach. 

Było  tak,  jak  to  kiedyś  w  chwili  złości  von  Roningen  wywrzeszczał  Detlefowi: 

najgorszymi demonami są nie postacie z mroku, lecz śmiało stąpający w słonecznym blasku 

ludzie. 

W schronisku, dokąd zeszli, aby zawiadomić o znalezieniu zwłok, Erika wydawała się lekko 

przybita, w przeciwieństwie do Simona podekscytowanego swoją rolą odkrywcy. 

- Mam złe przeczucia - powiedziała, nerwowo przygryzając wargę. 

Jej  mąż  tylko  westchnął  z  rezygnacją,  czekając  aż  kierownik  ośrodka  pozbędzie  się 

zaopatrzeniowca i znajdzie dla nich czas. Simon bowiem postanowił nie rozmawiać z żadnym 

recepcjonistą czy kimś równie przypadkowym. Chciał od razu ustanowić właściwą hierarchię 

ważności. 

- Zawsze masz złe. Po prostu życie cię przerasta. 

Zreflektował  się,  że  jego  słowa  zabrzmiały  zbyt  ostro,  objął  ją  ramieniem,  przytulił. 

Drżała wtulona w niego. 

Myślami Simon wciąż tkwił tam, na zachmurzonym lodowcu. Obok mumii. Bo to była 

mumia, stara jak korzenie gór. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Czuł to. 

Będę  sławny  -  pomyślał,  dumnym  spojrzeniem  wodząc  po  turystach,  którzy 

przepływali  obok,  pozdrawiając  ich  jedynie  gestem  lub  uśmiechem.  Nie  wiedzieli  jeszcze, 

kogo mają przed sobą. - Będę sławny. Bo to ja ją odkryłem. 

II  

background image

Rankiem  noga  przestała  boleć.  Tym  niecierpliwiej  von  Roningen  czekał  na  przybycie 

myśliwego ze znaleziskiem. 

Ludźmi  baron  nie  pasjonował  się  wcale.  Ani  ich  charakterami,  ani  tym  bardziej  ich 

ż

yciem.  Był  samotnikiem,  chyba  nawet  dziwakiem.  Uważał,  że  światem  rządziłaby  wiedza, 

gdyby tylko ludzie chcieli ją przyjąć do wiadomości i zastosować. 

Tymczasem nie chcieli. Zaś stary von Roningen nie chciał przyjąć do wiadomości, że 

oni nie chcą. 

I  chociaż  swymi  działaniami  zaskarbił  sobie  wdzięczność  miejscowych,  to  jednak 

uważali go za dobrodzieja, który raczej spełnia swe fanaberie niż dobre uczynki. 

Mumie  naprawdę  interesowały  barona.  Tyle  że  dotąd  miał  do  czynienia  z  mumiami 

egipskimi  lub  fałszywkami.  Zamarzniętych  ludzi  oczywiście  widywał,  podobnie  jak 

zwierzęta. Ale nigdy po tak długim czasie, jak twierdził ten, jak mu tam... Treitsche? 

Czekał  więc  pełen  ciekawości  człowieka  tak  starego,  że  może  godzinami  bez 

zniecierpliwienia  czemuś  się  przyglądać.  Był  jak  modliszka.  Chociaż  nie  pożerał  swoich 

ofiar, to jednak w duchu przyznawał, że się nimi karmi. 

Było to coś, co - jak podejrzewał - któregoś dnia przyprawi go o szaleństwo. 

Nie  zdołano  wydobyć  mumii  od  razu.  Dopiero  po  czterech  dniach  pogoda  uspokoiła  się  na 

tyle, że policja oraz nadzorujący prace lekarz sądowy, doktor Rainer Henn, wydobyli ciało z 

lodu. Najpierw myśleli, że to jakiś zamarznięty nieszczęśnik, ale gdy znaleźli łuk i przyjrzeli 

się  resztkom  ubrania  ze  skóry,  stało  się  jasne,  że  to  nie  jest  zwykły  pechowy  turysta,  jakich 

wielu zaginęło w Alpach. 

Kiedy  ostrożnie  wsadzili  znalezisko  do  helikoptera  i  Henn  wraz  z  kilkoma  ludźmi 

poleciał do Innsbrucku, Simona ogarnął nagły żal. Powinien towarzyszyć 

SWOJEJ

 mumii. Ale 

zabrakło dla niego miejsca. Ważniejszy był kamerzysta, który filmował całą akcję. 

Mimo  to  w  głębi  duszy  triumfował.  Wkrótce  wszyscy  się  dowiedzą,  jakiego 

niebywałego  odkrycia  dokonał.  Miał  przeczucie,  że  znaleźne  i  sława  odkrywcy  uczynią  go 

znanym w całym świecie. 

W  pokoju  starannie  zabezpieczył  rolkę  z  filmami.  W  swoim  domu  w  Norymberdze 

miał pokój, gdzie eksponował fotograficzne trofea. 

Do  tej  pory  na  gościach  największe  wrażenie  robiło  zdjęcie  z  wilkiem  groźnie 

otwierającym paszczę, którego Simon tarmosił jak domowego jamnika. 

background image

Ż

e  Bari  był  oswojony,  nikomu  nie  mówił.  I  choć  zdjęcie  wprawiało  znajomych  w 

podziw, Simon nie potrafił zatrzeć w pamięci lęku, jaki czuł nawet przed poskromioną bestią. 

Musiał wtulić ręce w jej sierść, aby ukryć ich drżenie. 

Teraz hotelarz wygrzebujący ze śniegu mumię myśliwego z odległych wieków godnie 

zastąpi wilki. 

Uczynisz  mnie  wielkim  -  pomyślał,  gładząc  małą  metalową  kasetę  z  filmem.  -  Nie 

umarłeś na darmo, łowco. 

Minął  cały  dzień  naznaczony  kłótnią  z  Detlefem,  który  postanowił  być  potrzebny  także  i 

wtedy,  kiedy  von  Roningen  uważał,  że  od  zabiegów  medyka  może  mu  się  tylko  pogorszyć. 

Jeżeli nie na ciele, to na umyśle. 

To dziwne, ale oczekując na przybycie myśliwego, popadł w niezwykły dla siebie stan 

podekscytowania,  a  nawet  pewnej  nerwowości.  Nie  potrafił  się  skupić  na  lekturze,  stary 

medyk go drażnił, głód - zwykle przypominający o sobie w porze obiadu - gdzieś zanikł... 

Kiedy  więc  niedługo  przed  kolacją  stary  Johann  dał  wreszcie  znać,  że  Treitsche  ze 

swymi  ludźmi  czeka  na  dziedzińcu,  w  oczach  barona  zapalił  się  nieobecny  od  dawna  błysk 

pożądliwości. 

-  Wołaj  Detlefa!  -  nakazał  słudze,  który  w  niemal  opuszczonym  zamku  pełnił  rolę 

zarówno  lokaja,  jak  i  człowieka  do  innych  posług.  -  Powiedz  mu,  że  spotkamy  się  na 

dziedzińcu. 

Zapadał  już  zmierzch  i  wędrując  korytarzami  w  świetle  gasnącego  dnia,  baron  nie 

potrafił  się  oprzeć  wrażeniu,  że  jest  coś  zabawnego  w  tym,  iż  dzień  się  kończy,  a  historia  z 

mumią dopiero zaczyna... 

Na  schodach  spotkał  Detlefa.  Stary  lekarz,  oprócz  zajmowania  się  nielicznymi 

mieszkańcami zamku von Roningena, pomagał mu w oglądaniu i analizowaniu znalezisk. Był 

jedynym, którego baron w pełni dopuścił do sekretów obu kolekcji - własnej i odziedziczonej 

po przodkach. 

Treitsche  z  braćmi  Ravensburgami  czekali  na  dziedzińcu,  nerwowo  przestępując  z 

nogi  na  nogę  i  popatrując  po  murach,  na  których  kilku  strażników  udawało,  że  mały  zamek 

wciąż coś znaczy w czasach, gdy armaty nie znały już litości dla tak nędznych fortyfikacji, a 

ż

adna twierdza nie mogła się obronić bez szeregu wysuniętych fortów. 

Uwagę  barona  przyciągnęli  bracia  bliźniacy.  Krępi,  o  twarzach  naznaczonych 

dzikością,  ciemnych  oczach,  z  których  błyskały  spojrzenia  pełne  z  trudem  hamowanego 

gniewu i lekceważenia, budzili strach okolicznych mieszkańców. Roningen widział wcześniej 

background image

tych  dwóch  ledwie  parę  razy,  ale  słyszał  sporo  o  ich  ciemnych  sprawkach.  Cóż,  wykopanie 

mumii z pewnością nie było czymś, o czym należałoby informować cały świat, w tym księży 

- a ponieważ milczenie Ravensburgów ściśle wiązało się z ich reputacją, powierzenie im tego 

zadania pan zamku uważał za słuszny pomysł. Nie powinno być kłopotów z tysiącem plotek. 

Pomiędzy trójką przybyszy leżał wielki podłużny wór. 

- Poszło bez problemów? - spytał baron schrypniętym z emocji głosem. - Nikt was nie 

widział? 

Ravensburgowie  milczeli,  spoglądając  na  niego  z  lekceważeniem.  Treitsche  poprawił 

mniejszy wór zwisający z ramienia i odparł zmęczonym głosem: 

- Wilki tylko i góry, panie. 

Spojrzał pod nogi, na mumię w płótnie i dodał: 

- Kończmy sprawę i do domu. 

Roningen  pomyślał,  że  niepotrzebnie  schodził  na  dziedziniec.  Trzeba  było  od  razu 

kazać im zanieść mumię do niewielkiej sali na parterze, gdzie zwykle dokonywali ze starym 

lekarzem pierwszych oględzin. Tam decydowali o dalszym losie znalezisk, nim wprowadzili 

je do sali z eksponatami albo zrzucili z murów jako śmieci. 

Treitsche  podążył  za  baronem,  Ravensburgowie  zaś  chwycili  wydarte  górom  ciało  i 

ruszyli ich śladem. Pochód zamykał Detlef, mając wszystkich na oku. 

W  pomieszczeniu  Roningen  kazał  ciężar  w  płótnie  umieścić  na  wielkim  metalowym 

stole, a Treitsche zdjął z ramienia wór ze wszystkimi przedmiotami znalezionymi w pobliżu 

zwłok.  Detlef  włożył  cienkie  skórkowe  rękawiczki  i  ostrożnie  zaczął  rozwijać  płótno 

okrywające  trupa.  Buchnęła  fala  zimna,  a  potem  ich  oczy  ujrzały  doskonale  zachowaną 

mumię. Chuda twarz wyszczerzona w uśmiechu zdawała się drwić z ich ciekawości. 

-  Chcielibyśmy  już  pójść  -  przypomniał  Treitsche,  widząc,  że  Roningen  myśli  o  Bóg 

wie czym, tylko nie o zapłacie. 

Baron skinął głową. W końcu miał już pewność, że nie został oszukany. Na pierwszy 

rzut oka widać było, że nie są to świeże zwłoki. 

Powiedział  Detlefowi,  żeby  poczekał,  a  sam  z  myśliwym  udał  się  na  górę.  Tam 

zapłacił  mu,  niezbyt  hojnie  chyba,  bo  mina  chłopaka  zrzedła  zamiast  trysnąć  radością.  Ale 

Treitsche nie miał też powodu do narzekania. 

Po opłaceniu Ravensburgów zostanie dosyć, żeby zaimponować Charlotcie. 

Odprawiwszy  myśliwego  i  bliźniaków,  Roningen  wrócił  do  podziemi.  Tu  Detlef  w 

ś

wietle  kandelabrów  wciąż  uważnie  oglądał  znalezisko,  choć  zgodnie  z  życzeniem  barona 

podczas  jego  nieobecności  niczego  nie  ruszał.  Wspólnymi  siłami  pozbyli  się  płótna 

background image

spowijającego  mumię.  Teraz  spoczywało  przed  nimi  już  tylko  zamarznięte  na  kość  ciało  w 

resztkach swych starych łachów. 

- O, a tu jest rana! - powiedział nagle Detlef, wsadzając palec w rozcięcie ubrania na 

łopatce. W skupieniu dłubał palcem. - Czuję chyba grot, baronie! 

Roningen w milczeniu przyglądał się mumii. 

- Chyba musi odmarznąć, zanim ją całkiem obejrzymy? - spojrzał pytająco na Detlefa. 

Ten skinął głową. 

- Zostawmy ją, do rana lód powinien spłynąć. 

A kiedy szli schodami do swoich komnat, mruknął: 

- Ciekawe, dlaczego do niego strzelali. I kto... 

O

ETZI

.  To  słowo  smakowało  jak...  jak...  Simon  nie  potrafił  mu  przypisać  jakiegoś 

konkretnego  smaku.  Mumia  była  niezwykła,  jedyna  w  swoim  rodzaju.  Pierwsze  badania  w 

Innsbrucku,  a  także  ponowne,  bardzo  dokładne  przeszukanie  miejsca  znaleziska  przyniosły 

oszałamiający  wynik.  Przy  Oetzim  znaleziono  miedzianą  siekierkę,  pojemnik  z  kory 

brzozowej,  nóż  krzemienny,  szydło  kościane,  łuk,  kołczan,  strzały...  Naukowcy  uważali,  że 

był szamanem. 

Simon dzwonił czasem do Henna, z którym się zaprzyjaźnił. Ten jednak nie miał wiele 

do  powiedzenia.  Był  tylko  lekarzem  sądowym,  a  sprawa  poszła  wyżej,  bo  znalezisko  na 

lodowcu rozgraniczającym Austrię i Włochy stało się sprawą państwową. I to taką, w której 

Austria  przegrywała.  Mumię  przeniesiono  do  Bolzano,  miasteczka  po  włoskiej  stronie 

granicy, gdzie utworzono specjalną ekspozycję dla zamarzniętego wędrowcy. 

Simon odczuwał słabnące wołanie Oetziego o pomoc. 

W  Austrii  mógłby  wciąż  odwiedzać  mumię.  Miałby  też  niezachwiane  prawa  do 

wysokiej  nagrody,  a  jego  sława  nie  podlegałaby  dyskusji.  Włosi...  jak  to  Włosi.  Gdy  tylko 

znalezisko  trafiło  do  nich,  do  Bolzano,  przestali odpowiadać  na  listy  i  telefony  Simona.  Był 

dla  nich  zwykłym  hotelarzem,  co  to  się  potknął  o  skarb,  którego  wartości  nawet  nie  umiał 

ocenić.  Więcej,  kiedy  zaczął  się  domagać  znaleźnego,  zarzucili  mu,  iż  wcale  nie  odkrył 

mumii  przypadkowo,  lecz  prowadził  nielegalną  ekspedycję  archeologiczną,  w  związku  z 

czym do nagrody nie ma prawa. 

Simon  nie  pogodził  się  z  takim  traktowaniem.  Oddał  sprawę  do  sądu.  Żądał 

znaleźnego i prawa dostępu do swojego Oetziego bez żadnych utrudnień. 

background image

-  Ja  się  ich  nie  boję  -  powiedział  do  Eriki  któregoś  razu,  gdy  widząc  jego 

zdenerwowanie,  poradziła  mu,  aby  dał  sobie  spokój.  Przecież  i  tak  zawsze  już  będzie 

odkrywcą mumii, tego żaden wyrok nie zmieni. 

-  Ale  ja  potrzebuję  tego  wyroku  -  upierał  się.  -  Tu  nie  chodzi  tylko  o  pieniądze, 

przecież wiesz. Oni mi chcą odebrać Oetziego... 

Ż

ona patrzyła na niego z niepokojem  

- Na razie widzę, że to ta mumia odbiera ci spokój odparła cicho. 

Rankiem  baron  i  Detlef  przystąpili  do  ponownych  oględzin.  Mumia  nie  odmarzła  w  pełni, 

choć  pod  stołem  zebrały  się  spore  kałuże  wody.  Stary  lekarz  z  niechęcią  postukał  we  wciąż 

twarde ciało. 

Roningen  spojrzał  w  bok,  gdzie  na  małym  stoliku  pod  ścianą  leżał  wór  z 

przedmiotami, jakie Treitsche znalazł obok ciała. Ale zaraz wbił wzrok w swojego medykusa. 

Ten  nerwowym  gestem  potarł  dłonie  w  cienkich  skórzanych  rękawiczkach,  po  czym 

znów zaczął odklejać ubranie od rozmarzających zwłok. 

Naraz  gwizdnął  przeciągle,  z  zachwytem  lekarza  odkrywającego  coś,  co  naprowadzi 

go  na  postawienie  prawidłowej  diagnozy,  a  może  wręcz  odkrycie  i  opisanie  nowej  choroby, 

które uczyni go sławnym. 

- Spójrz, baronie... - palcem wskazał Roningenowi miejsce na piersi mumii. 

Ten pochylił się niżej, ale niczego nie zobaczył. Na poczerniałej ze starości skórze na 

piersi, gdzie tkanina tuniki wytarła się o skały albo została wyrwana, majaczyły jakieś plamy. 

Jednak baron nie umiał rozpoznać w nich niczego znajomego. 

Detlef  tymczasem  w  zamyśleniu  gryzł  górną  wargę,  intensywnie  czegoś  szukając  w 

zestawie narzędzi na stołach pod ścianami. 

- Tatuaż, baronie - wyjaśnił wreszcie, łapiąc bezradne spojrzenie von Roningena. 

Dla  niego  ciemne  plamy  nadal  wyglądały  jak  liszaj  albo  chore  żyły.  Skoro  medyk 

twierdził,  że  to  tatuaż,  przyjrzał  się  uważniej  wskazanemu  miejscu.  Po  długiej  chwili 

skupionych  oględzin  nadal  nie  dostrzegał  jakiegokolwiek  czytelnego  rysunku.  To  go 

zniechęciło. Wyprostował się z rezygnacją i spojrzał na Detlefa. 

- Ale co przedstawia? - spytał bezradnie. - Dla mnie to tylko plamy i rany od skał... 

Lekarz czubkiem wąskiego noża odchylił ubranie mumii, poszerzając pole obserwacji. 

- Moim zdaniem, to zarys ludzkiej postaci - orzekł wreszcie. - Ale żeby być pewnym, 

trzeba by go rozebrać... 

Baron powiódł spojrzeniem po kamiennej komnacie. 

background image

-  No  to  do  dzieła  -  rzekł,  kryjąc  ogarniającą  go  irytację.  -  A  ja  zajmę  się  interesami. 

Muszę pojechać do barona Vergottena, jest mi winien trochę grosza. 

Detlef przytaknął skinieniem głowy. 

-  Jedź,  panie.  Przeceniliśmy  tempo  odmrażania,  mumia  musi  parę  dni  poleżeć, 

zmięknąć.  Wolałbym  spróbować  zdjąć  to  ubranie,  niż  je  rozcinać.  A  póki  co,  obejrzę  sobie 

dobytek tego gagatka. 

I tak też się stało. Von Roningen ruszył w interesy, podczas gdy Detlef skupił uwagę 

na dobytku zamarzniętego nieszczęśnika. 

Stary  medyk  uważnie  obejrzał  czapkę,  dochodząc  do  wniosku,  że  włos  przypomina 

niedźwiedzi. Jednak ciekawsze wydały mu się inne przedmioty: łuk z kołczanem, a zwłaszcza 

miedziana siekierka. Długo ją oglądał. Ostrze miało za sobą długi żywot, w kilku miejscach 

było mocno wyszczerbione. A na dolnej krawędzi Detlef zauważył - przy użyciu oprawionego 

w srebro szkła powiększającego, które zawsze nosił przy sobie - coś, co  wyglądało na słabo 

widoczne resztki plamy krwi. 

-  Trzeba  będzie  pogadać  z  jakimś  alchemikiem  wymruczał  do  siebie.  Adalbertus  z 

zamku  młodego  barona  Knoppa  rozmiłowanego  w  nauce  miał  jakieś  proszki,  którymi,  jak 

twierdził,  można  sprawdzić,  czy  ktoś  umaczał  nóż  we  krwi,  czy  tylko  w  wodzie.  Może trafi 

się okazja sprawdzić te jego łgarstwa... 

Nagle usłyszał jakieś głosy. Nerwowo oderwał spojrzenie od siekierki, zerknął z ukosa 

na mumię. Ta jednak ani drgnęła. 

To  tylko  dwóch  strażników  na  dziedzińcu  zaczęło  się  tak  przeraźliwie  kłócić,  że 

niewyraźne głosy docierały aż tutaj. 

 

Jeżeli  jakiś  kraj  można  darzyć  nienawiścią  równie  gorącą  co  szczerą,  to  Simon  szczerze  i 

dogłębnie nienawidził Włochów i wszystkiego co włoskie. 

Wszystkie  dotychczasowe  wypady  oraz  urlopy  w  tym  kraju  ciężko  odchorowywał. 

Szczytem  wszystkiego  były  dni  spędzone  w  Wenecji  oraz  Florencji.  W  tej  pierwszej  zaznał 

wątpliwej  przyjemności  brodzenia  po  kostki  w  wodzie  na  słynnym  placu  Świętego  Marka, 

gdzie przecież nie wypada nie pójść, prawda? A to, że akurat cholerna aqua alta zalała plac, 

Eriki  bynajmniej  nie  obchodziło.  Helmut  przeziębił  się  ciężko  i  resztę  tego  wypadu 

zapamiętał  jako  nieprzerwane  pasmo  gorączki  oraz  majaków.  Zamiast  wspomnień  z  Pałacu 

Dożów  czy  Muzeum  Przyrodniczego  zyskał  jedynie  straszliwy  koszmar,  w  którym 

kondotierzy operowali go żywcem, wycinając nerkę, żeby ją udusić razem z owocami morza.

background image

Wizyta we Florencji miała jeszcze bardziej dramatyczny przebieg. Kiedy udali się z Eriką do 

kościoła  Santa  Maria  del  Fiore,  gdzie  ongiś  szalony  dominikanin  Savonarola  wygłaszał  swe 

płomienne kazania, nie zdążył nawet poczuć aury tego miejsca, bo wcześniej został pobity i 

okradziony.  Zaś  włoska  galanteria  napastnika  przejawiła  się  w  tym,  iż  złodziej  -  rosły 

mężczyzna  o  brwiach  zrośniętych  i  krzaczastych  jak  dwie  jodły  łamaną  angielszczyzną 

wymruczał do Eriki, że  wcale nie musi się  go bać, bo on damy  nie tknie.  I nie tknął, dzięki 

czemu mogła się opiekować Simonem w trakcie jego pobytu w szpitalu. 

A teraz ci przeklęci Włosi ukradli mu Oetziego! Wybudowali nawet muzeum, żeby ich 

mumia -  ICH mumia, niech się zadławią na śmierć tą swoją mozzarellą, lasagne i gnocchi z 

szałwią  -  była  bezpieczna!  Aby  ją  odwiedzić,  Simon  musiał  udać  się  do  tego  przeklętego 

włoskiego miasteczka! 

Bolzano powitało go chłodem kwietniowego dnia, chociaż już dojeżdżając na miejsce, 

Simon zaczął odczuwać magnetyczne przyciąganie Oetziego. - Chodź do mnie, do mnie... do 

mnie... - niemal słyszał ciche słowa myśliwego sprzed pięciu tysięcy lat. Hotelarz nie potrafił 

ukryć uśmiechu. W końcu wygra ten proces. A wtedy... 

Pędem  dotarł  do  Muzeum  Archeologicznego,  gdzie  w  sercu  specjalnej  ekspozycji 

uwięziony był Oetzi. 

Wbiegł po schodach, pchnął drzwi i... 

-  Halo!  Stać!  -  usłyszał  za  sobą  okrzyk.  Starszy  mężczyzna  w  mundurze  biletera 

wyszedł  ze  swojej  kanciapki.  To  on  krzyczał,  najpierw  po  włosku,  a  potem  widząc,  że 

narwany turysta się nie zatrzymuje, po angielsku. 

- Nie można tak - wyjaśnił już spokojnie, dostrzegając, że Simon nie zamierza uciekać. 

- Trzeba kupić bilet. 

Hotelarz patrzył na niego, powstrzymując złość. 

-  Chciałem  zobaczyć  swoją  mumię,  Oetziego  rzekł.  I  dodał  z  dumą:  -  To  ja  ją 

odkryłem. 

Bileter wydawał się zaskoczony. Ale nieugięcie twierdził, że każdy musi kupić bilet. A 

ekspozycja z Oetzim jest i tak zamknięta, przecież działa od maja. 

- A mamy wciąż kwiecień, prawda? - zakończył. 

Wtedy  w  Simona  wstąpił  istny  demon.  Zaczął  kląć  we  wszystkich  znanych  sobie 

językach, poczerwieniał na twarzy... Przerażony bileter nie bardzo wiedział, co zrobić. Mając 

w pamięci, że stojący przed nim człowiek podaje się za odkrywcę mumii, zaproponował mu 

wreszcie, że może zechce się spotkać z dyrektorem i ten wyjaśni wszystko. 

background image

Dyrektor  okazał  się  typem  nienagannego  dżentelmena  o  staroświeckich  manierach. 

Uprzedzony  przez  biletera,  przyjął  Simona  kordialnie,  choć  pod  powłoką  wielkiej 

uprzejmości nawet dla hotelarza czytelne było lekkie lekceważenie. 

-  Gratuluję  odkrycia  -  zaczął.  -  To  bardzo  interesujący  obiekt...  ale  pewnie  pan  już  o 

tym wie. Nasz Oetzi to sensacja na skalę światową. 

Simon poczerwieniał. 

- Przyjechałem go obejrzeć - powiedział. - A także odebrać go wam, panie... 

-  Moretti  -  chłodno  odparł  dyrektor.  -  Panie  Simon,  proszę  się  nie  obrażać.  U  nas 

więcej się dowiemy, a przecież o to chodzi, na tym zyska nasza wiedza o przeszłości regionu. 

- I jeszcze mam kupować bilety! - odwarknął hotelarz. 

-  Pieniądze  idą  na  badania,  panie  Simon!  -  Mówiąc  te  słowa,  Moretti  spoglądał  na 

księgę,  której  jego  rozmówca  nie  mógł  dostrzec.  Była  to  taka  jego  osobista  zabawa.  W 

drewnianej  szafie  trzymał  siedemnastowieczne  wydanie  „Boskiej  komedii"  Dantego.  I 

czasem,  gdy  szczególnie  uciążliwy  rozmówca,  agent,  adwokat  czy  któryś  z  pracowników 

muzeum zdenerwował go, dyrektor zastanawiał się, w którym kręgu piekieł usadowić swego 

rozmówcę. 

Nic  więc  dziwnego,  że  Moretti  nie  potrafił  dogadać  się  z  tym  irytującym  Niemcem. 

Rozumiał  już  jednak,  że  łatwo  się  go  nie  pozbędzie,  więc  wezwał  pracownika  i  powiedział, 

ż

eby zaprowadził gościa do ekspozycji z Oetzim. Wypuściwszy natręta przodem, półgłosem 

poprosił swojego muzealnika o czujność, bo nigdy nic nie wiadomo... 

Kiedy  hotelarz  opuścił  jego  gabinet,  dyrektor  wystukał  numer  do  portierni  i 

powiedział, że jeżeli Simon kupi bilet, należy go wpuścić. Ale w każdym innym wypadku ma 

być traktowany jak zwykły intruz. 

Od  razu  też  zrobił  notatkę  w  notesie,  żeby  sporządzić  odpowiedni  okólnik. 

Przeczuwał, że z tym Niemcem będą jeszcze kłopoty. 

-  A  tak  w  ogóle,  odkrywcom  wstęp  powinien  być  wzbroniony  -  wymruczał  wreszcie 

do siebie. 

Tymczasem Simon podążał korytarzami w stronę ekspozycji. 

Kiedy stanął przed gablotą z mumią oddzieloną od niego grubą pancerną szybą, poczuł 

nagły skurcz serca. 

- Jestem - szepnął. 

Uśmiech mumii stał się jakby odrobinę szerszy. 

background image

Roningen  wrócił  dopiero  wieczorem  i  na  żadne  studia  nad  mumią  nie  miał  ochoty.  Zjadł  z 

Detlefem  kolację,  zamieniając  niewiele  słów.  Zresztą  stary  lekarz  szybko  uciekł  do  swojej 

komnaty pod pretekstem lektury ksiąg. 

- Szukam wiedzy o takich mumiach, panie - wyjaśnił. 

Kończył więc posiłek samotnie. I może dlatego zauważył dziwne zachowanie sługi. 

Ten  nie  wiedział,  jak  zacząć.  Kręcił  się  nerwowo,  dotykał  różnych  przedmiotów,  aż 

wreszcie baron, który obserwował go spod oka od dobrych kilku minut, nie wytrzymał: 

-  Chciałeś  mi  coś  powiedzieć,  Johannie?  A  może  się  mylę?  -  spytał  chłodno, 

odstawiając kieliszek z winem. 

Johann  był  stary.  Wszyscy  w  tym  zamku,  poza  kilkoma  rosłymi  strażnikami,  byli 

starzy.  Młodość  odeszła  z  tego  miejsca  z  Leokadią,  młodą  żoną  von  Roningena.  Umarła 

razem  z  pierwszym  dzieckiem  w  połogu  i  tego  jednego  dnia  świat  jakby  postarzał  się  o 

pięćdziesiąt lat. 

- Ta mumia... - zaczął wreszcie Johann. - Służba mówi, że po zamku kręcą się duchy. 

Stary baron zaśmiał się zgrzytliwie. 

- Duchy? Johann, mamy wiek XVIII po Chrystusie! Wiek rozumu... i tego cholernego 

Woltera! - Na wspomnienie lektury „Kandyda" twarz wykrzywił mu niesmak. - Duchów nie 

ma. 

Służący nie był jednak przekonany. 

- Zapewne, panie - przyznał. - Ale ludzie i tak gadają. 

III  

Telefon  wyrwał  Simona  z  poobiedniej  drzemki.  Eriki  nie  było,  poszła  na  zakupy.  Na  wpół 

przytomny hotelarz musiał sam odebrać, choć w głowie mu się kręciło. 

Pewno  dlatego  nie  od  razu  zrozumiał  ten  strumień  pytań  płynących  ze  słuchawki. 

Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niego, w czym rzecz: zmarł Rainer Hölzl - kamerzysta 

filmujący wydobywanie Oetziego z lodu. Ten, który zabrał odkrywcy miejsce w śmigłowcu. 

A  zaraz  potem,  z  kolejnym  uderzeniem  krwi  do  głowy,  dotarł  do  Simona  sens 

kilkakrotnie powtarzanego pytania. 

-  Nie,  nie  ma  żadnej  klątwy!  -  wrzasnął  rozsierdzony.  -  Sam  pan  mówi,  że  zmarł  na 

raka! Czy ludzie już przestali umierać z przyczyn naturalnych? 

Z gniewem rzucił słuchawkę na widełki. 

background image

-  Dostanę  przez  ciebie  zawału,  cholerny  dziennikarzyno  -  mruknął  -  i  to  też  pewnie 

będzie wynik klątwy? 

Senność całkiem go opuściła. Poszedł do swego gabinetu i siedząc w bujanym fotelu, 

przyglądał się wielkiemu na pół ściany zdjęciu, na którym wydobywał Oetziego. 

Klątwy nie było, Simon w nic takiego nie wierzył. 

Owszem,  Henn,  tamten  lekarz  sądowy,  który  prowadził  pierwsze  badania  mumii,  od 

dawna  nie  żył.  Jednak  nie  uśmiercił  go  niewytłumaczalny  przypadek  zakażenia  krwi  jak 

sponsora  wykopalisk  w  grobie  Tutanchamona,  tylko  zginął  w  banalnym  wypadku 

samochodowym, gdy jechał do Karyntii, aby wygłosić wykład na temat słynnego znaleziska. 

A  Hölzl  zmarł  teraz  na  nowotwór  wątroby.  Cóż,  pewnie  za  dużo  pił...  Zwyczajne 

ś

mierci. Każdego kiedyś to czeka. 

- Każdego... - powtórzył głośno ostatnie słowo. 

Barona bolała noga. Nie miał ochoty nigdzie chodzić. 

Miał za to jeszcze ochotę na gorącą herbatę. Sięgnął po dzwonek i zadzwonił. 

Ale stary sługa nie pojawił się, mimo że poirytowany von Roningen chyba ze sto razy 

potrząsnął dzwonkiem. 

- Johann! - wrzasnął wreszcie i ciężko podniósł się ze swego fotela. 

Nic. 

- Śpi stary, głuchy dureń! - sapnął baron, podchodząc do ciężkich rzeźbionych drzwi. 

Lecz kiedy otworzył je, aż się cofnął porażony niewytłumaczalnym widokiem. 

W  korytarzu,  jakby  bojąc  się  przekroczyć  próg  komnaty,  kłębiła  się  przeraźliwa 

ciemność  zmieszana  ze  światłem  płynącym  z  komnaty.  Teraz  w  absolutnej  ciszy  jej  pasma 

podążyły  za  Roningenem.  Nagle  stracił  orientację,  jakby  jakiś  wielki  ciężar  usiadł  na  jego 

umyśle  i  spętał  go  siecią.  Zakołysał  się,  otworzył  usta,  by  krzyknąć,  ale  zdołał  tylko 

westchnąć niemal bezgłośnie. 

Nieoczekiwanie  głowa  wielkiego  wilka,  tego  samego,  który  zachwycił  Treitschego, 

prawie  zeskoczyła  ze  ściany.  Oczy  zaświeciły  niezwykłą  czerwienią.  Kły  rozchyliły  się 

jeszcze szerzej. 

Jedna  ze  zbroi  stojących  wzdłuż  ścian  runęła  w  dół,  pękły  zapięcia.  Metalowa 

rękawica,  ongiś  ściskająca  miecz,  po  śliskiej  posadzce  sunęła  ku  wejściu  do  komnaty,  skąd 

wyrastały  korzenie  ciemności,  a  jedno  jej  pasmo  niby  młoda  łodyga  już  zawijało  się  wokół 

głowy barona... 

background image

Wtem Roningen usłyszał nieprzyjemny syk. Mroczny opar otaczający już niemal całą 

górną część jego ciała, zniknął na ułamek sekundy  przed tym, nim zimna stal grzechoczącej 

po posadzce rycerskiej rękawicy dotknęła ciemności. 

Baron  odzyskał  zmysły.  Ale  kiedy  spróbował  na  chwiejnych  nogach  zrobić  parę 

kroków w stronę fotela, zemdlał. 

-  Erika,  wygraliśmy!  Wygraliśmy,  rozumiesz?!  -  krzyknął  Simon  w  słuchawkę  swojego 

telefonu.  Na  korytarzu  tłoczył  się  tłum,  bo  w  sądzie  każdy  miał  swoje  sprawy,  i  nikogo  nie 

obchodził triumf jakiegoś tam Niemca. Ludzie się rozwodzili, procesowali o odszkodowanie 

czy  zeznawali  w  sprawie  pobicia.  A  jeżeli  nie  własne  sprawy,  to  bardziej  ich  obchodził  los 

ukochanej drużyny piłkarskiej niż uwikłany w procesy hotelarz. 

Był  październik  2003,  niemal  równo  dwanaście  lat  od  dnia  odnalezienia  Oetziego.  I 

dziś  wreszcie  sąd  -  i  to  sąd  w  Bolzano,  w  tym  przeklętym  miejscu  -  przyznał  Helmutowi 

Simonowi  rację!  Uznał  go  za  prawowitego  odkrywcę.  A  tym  samym  należało  mu  się 

znaleźne. 

Jednak  hotelarzowi  nie  zależało  już  na  pieniądzach.  Teraz  miał  wreszcie  prawo  do 

Oetziego. Wyszedł z budynku w rozpiętym płaszczu. Od środka grzało go niezwykłe ciepło. 

Skierował swe kroki prosto do muzeum. 

Moretti od dawna nie był już tam dyrektorem, co Simon - jeszcze niepewny, jak długo 

potrwa  proces  uznał  za  zapowiedź  zwycięstwa.  A  teraz  szedł  powiedzieć  nowemu 

dyrektorowi  -  fakt,  trochę  bardziej  mu  przychylnemu  -  że  wkrótce  nastąpią  jeszcze  większe 

zmiany. Za odszkodowanie zamierzał bowiem stworzyć w Norymberdze czasową ekspozycję 

i tam przyjmować swoją mumię. 

Ocknął się przed świtem na zimnej posadzce, ze skurczem rwącej nogi. Bojaźliwie popatrując 

po ciemnych kątach, pokuśtykał do komnaty  Detlefa, w drodze walcząc ze słabością. Tam z 

pobladłą twarzą opowiedział wszystko staremu lekarzowi. Ten słuchał w milczeniu. 

Później  poszli  obejrzeć  komnatę,  w  której  mroczny  opar  omal  pochłonął  Roningena. 

Nic tu jednak nie świadczyło o niedawnych zajściach, poza szczątkami zbroi. 

- Zobaczymy, co z Johannem - rzekł wreszcie baron. 

Znaleźli  służącego  w  jego  komnacie,  tuż  obok  łóżka.  Ciało  Johanna  było  nietknięte, 

tylko na twarzy starego sługi malował się przerażający grymas. 

- Apopleksja - stwierdził Detlef, powstając z klęczek. - Przynajmniej tak to wygląda. 

Pan zamku w milczeniu patrzył na swego wiernego sługę. 

background image

-  Wiesz,  co  mi  powiedział,  gdy  jadłem  kolację?  Że  w  zamku  straszy,  że  to  wina  tej 

mumii. 

Detlef wzruszył ramionami. 

- Zabobon. 

Roningen zacisnął mu suchą dłoń na ramieniu. 

- Wiem, co widziałem. To pasuje do siebie... 

Westchnął ciężko. 

- Trzeba pozbyć się mumii, Detlef. I to jak najszybciej. 

Stary medyk wzruszył ramionami. 

-  Chociaż  obejrzyjmy  ją  najpierw.  Dawno  nic  tak  ciekawego  nie  pojawiło  się  w  tym 

zamku... z całym szacunkiem. 

Baron wciąż patrzył na Johanna. Wreszcie zaprzeczył krótkim ruchem głowy. 

-  Wiem,  kiedy  powiedzieć:  dosyć.  Chodźmy  poszukać  służby.  Trzeba  posłać  po 

Treitschego i jego pomagierów. 

Ci przybyli po kilku godzinach nerwowego oczekiwania. 

Młody  myśliwy  osłupiałym  wzrokiem  patrzył  na  von  Roningena,  gdy  ten  wyjaśniał 

mu, że mają zabrać mumię i pochować tam, skąd ją wydobyli. 

-  Pieniędzy  nie  oddam  -  odezwał  się  naraz  jeden  z  Ravensburgów,  stojący  za  jego 

plecami po lewej. 

Głos miał zgrzytliwy, nieprzyjemny. W oczach czaił się gniew. 

- Zakop ją - zwrócił się ku niemu baron. Był blady na twarzy, jego ciałem wstrząsały 

drgawki. - Po prostu ją zakop. Przecież za to zapłacę. 

Simon  szybkimi  krokami  zmierzał  do  stworzenia  swego  opus  magnum.  Po  roku  od 

zwycięstwa  w  bolzańskim  sądzie  i  wygraniu  ponad  stu  tysięcy  euro  odszkodowania  stał  w 

przededniu  podpisania  umowy  na  stworzenie  ekspozycji.  Nie  miał  jeszcze  zgody  Muzeum 

Archeologicznego  w  Bolzano,  ale  to  uznawał  za  fraszkę.  Wygrałem  wojnę,  to  i  niedobitki 

pokonam - zaśmiał się w duchu. 

Na razie realizował kampanię medialną. 

Dziennikarka  z  „Nürnberger  Nachrichten"  była  młoda  i,  prawdę  mówiąc, 

przypominała Simonowi Erikę z czasów, kiedy się poznali. Koński ogon  odrzucała na plecy 

takim  samym  niecierpliwym,  energicznym  ruchem,  uśmiechając  się  przy  tym  ciepło.  A 

filiżankę trzymała w dłoni w taki sposób, jakby się obawiała skruszyć drogocenną porcelanę. 

Jednak w temacie orientowała się słabo. 

background image

- Podobno Oetzi z kimś walczył, prawda? - spytała. 

Simon  z  powagą  skinął  głową.  Wstał  i  wyjął  z  jednej  z  teczek  zalegających  gabinet 

kilka szkiców. 

- Widzi pani - zaczął - według rekonstrukcji Oetziego zabiło co najmniej trzech ludzi. 

Na nożu przy nim jest krew innego człowieka niż sam myśliwy. To znaczy, że go ścigali, a on 

próbował się bronić. 

Ale dziennikarka nie wydawała się jakoś szczególnie zafrapowana. Tyle informacji jej 

wystarczyło, o pościgu i tak będzie jedno zdanie. 

-  Widzi  pani  -  zmienił  więc  temat  -  natrafiliśmy  z  Eriką  na  Oetziego  dzięki 

niewiarygodnej wprost serii przypadków. Wtedy zrozumiałem, że moje życie prowadzone jest 

przez boską Opatrzność. 

W zielonych oczach dziennikarki błysnęło autentyczne zaciekawienie. 

- Mogę spytać, czy jest pan człowiekiem wierzącym? To znaczy, czy był pan, zanim... 

- zawiesiła niepewnie głos. 

Hotelarz uśmiechnął się do swych myśli. 

-  Wie  pani...  wierzę,  że  Oetzi  mógłby  być  moim  bratem.  Czy  taka  odpowiedź  pani 

wystarczy? 

Baron odłożył na bok Pismo. 

Nie szukał tam ukojenia. Właściwie nie był nawet pewien, czy to, co widział w nocy, 

rzeczywiście miało miejsce. Zaczynał żałować, że tak łatwo pozbył się mumii. Może śmierć 

Johanna była jednak naturalna, jak twierdził Detlef? 

I wtedy usłyszał hałas. A po chwili do komnaty wkroczył zdenerwowany stary lekarz. 

Za nim wsunął się młody Treitsche z mętnym wzrokiem. 

- Wypadek, panie - zaczął, ciężko oddychając. - Lawina zeszła, kiedyśmy zakopywali 

tę piekielną mumię... Jorg Ravensburg martwy, Karl żyje, ale nie może wykrztusić słowa... 

Roningen odruchowo położył rękę na Piśmie. 

- Zakopaliście? - spytał bardzo cichym głosem. 

Treitsche skinął głową. Potarł bolące ramię. 

- Sypaliśmy już śnieg na wycięty otwór, gdy niespodziewanie zeszła lawina... Ale Jorg 

to przewidział. Mówił, że jak widzimy wilki z tak bliska, to jest źle... 

Stary baron wstał ze swego fotela. 

- Wilki? - powtórzył. - Jakie wilki? 

Myśliwy poruszył się niecierpliwie, zrobił kilka kroków. 

background image

-  Ano  wilki,  panie.  Dwa  takie  przemknęły  niemal  obok  nas,  jak  już  kopaliśmy,  i  od 

razu powietrze jakby zgęstniało. 

-  Zapłacę  Ravensburgowi  odszkodowanie,  i  tobie  też  -  z  ponurą  miną  stwierdził 

Roningen. - Ale macie siedzieć cicho. Jeżeli ktoś się dowie... 

Treitsche  skrzywił  się  boleśnie  i  skinął  głową.  Miał  wrażenie,  że  bestia,  ów  wielki 

basior pomiędzy portretami, spogląda na niego szczególnie krwawymi oczyma. 

Odprawiwszy  wszystkich,  baron  zrobił  kilka  kroków  w  stronę  jednego  z  okien 

komnaty. 

Stara  rodzinna  legenda  mówiła,  że  założyciel  rodu  zawarł  z  plemieniem  wilków 

sojusz. Miały prawo porywać ludzi i bydło, ale za to musiały się zjawiać w chwili zagrożenia 

niby lennicy na rozkaz seniora. Gdzieś pomiędzy wielkie kamienie zamku wmurowana była 

skrzynka  z  wilczą  łapą.  A  gdzieś  w  górach,  zasypana  kamieniami  i  śniegiem,  który  zdążył 

stwardnieć  na  kamień,  zamienić  się  w  stary,  wielowiekowy  lód  o  barwie  pobłyskującej 

błękitem, leżała lewa dłoń Anzelma von Roningena, protoplasty rodu. 

Ż

ycie w górach niepewne, każdy sojusz się liczy - pomyślał w zadumie baron. To było 

szóste przykazanie przodka. Nigdy niespisane na papierze, przekazywane z ust do ust. Do tej 

pory ostatni dziedzic zamku w nie nie wierzył, miał raczej za legendę wzmacniającą korzenie 

von Roningenów. 

Do dziś. A właściwie do wczorajszej nocy. 

Erika próbowała zatrzymać Simona, ale on się uparł. 

-  On  coś  tam  zostawił  -  burknął  gniewnie,  szarpiąc  żonę  zagradzającą  mu  drogę  do 

drzwi. - Nie wydobyliśmy najważniejszej rzeczy! Jak będzie wyglądać moja ekspozycja bez... 

bez... 

Odepchnął  Erikę  i  wyszedł  z  pokoju.  Po  chwili  zobaczyła,  jak  szybkim  krokiem 

wychodzi ze schroniska. 

Pospiesznie maszerował w stronę lodowca. Nie zauważył psującej się pogody. Wokół 

robiło  się  coraz  chłodniej,  ostry  blask  słońca  rozświetlającego  stoki  zgasł,  pozostała  mdła, 

przesiana przez chmury nikła poświata... 

Simon  niepowstrzymanie  parł  naprzód  i  po  południu  dotarł  w  pobliże  miejsca,  gdzie 

odnalazł Oetziego. Już widział tę charakterystyczną skalną ostrogę... 

I wtedy z narastającej śnieżnej zamieci wyszedł wilk, wielka szara bestia. Zajrzała mu 

w oczy, a zwisający różowy jęzor nadawał pyskowi zwierzęcia drwiący wyraz. 

background image

Ś

miał  się  z  hotelarza.  Śmiał  się,  a  z  jego  paszczy  wydobywała  się  coraz  większa 

zadymka i burza śnieżna. Aż wreszcie ogarnęła cały świat. 

A  po  chwili,  gdy  wilk  zniknął,  ze  śnieżnej  burzy  wyszło  trzech  ludzi  z  łukami  oraz 

nożami. Trwali w tych górach od tysiącleci, niezmienni, równie mądrzy i równie straszni co 

zawsze. 

Czekali gotowi, aby walczyć ze Złem i jego pomocnikami. 

I wygrywać. 

background image

Zamiast zakończenia 

-  Widzisz  więc  -  powiedział  mądry  Pafnucy  -  że  piszący 

Historię nie może dać wiary świadectwu tak niepewnemu. Wykreśl ze 

swej opowieści Baudolina. 

 -  Lecz  przynajmniej  ostatnie  dni  to  nasza  wspólna  historia, 

pobyt w domu genueńczyków. 

 -  Wykreśl  też  genueńczyków,  bo  inaczej  będziesz  musiał 

napisać  o  tym,  że  sporządzają  relikwie,  i  twoi  czytelnicy  utraciliby 

wiarę  w  rzeczy  najświętsze.  Niewiele  będziesz  potrzebował,  by  nieco 

odmienić  bieg  wydarzeń,  napiszesz,  że  pomogli  ci  wenecjanie.  Tak, 

wiem,  nie  taka  jest  prawda,  lecz  w  wielkiej  Historii  można  zmienić 

maleńkie prawdy, by tym lepiej ukazać prawdę większą... 

Umberto Eco „Baudolino",  

w tłumaczeniu A. Szymanowskiego  

Czyż  nie  jest  to  dobra  rada  dla  każdego,  kto  próbuje  się  mierzyć  z 

rzeczywistością  historyczną,  zamiast  wymyślać  całkiem  fikcyjne 

ś

wiaty?  Eco  ustami  Pafnucego  daje  taką  sugestię  nie  byle  komu, 

bowiem Niketasowi Chroniasowi, jednemu z największych kronikarzy 

dziejów Bizancjum. 

Ten  zbiór  opowiadań  jest  moją  skromną  próbą  wykorzystania 

owej myśli. 

background image

Podziękowania  

Podczas pisania tej książki miałem okazję docenić pomoc przyjaciół i 

znajomych.  Chciałbym  tą  drogą  podziękować  szczególnie  Bożenie 

Bekas,  Sylwii  Jakubiec,  Piotrowi  Nowińskiemu,  Małgorzacie 

Podkańskiej, 

Leszkowi 

Węgrzyńskiemu 

oraz 

Marcinowi 

Wrońskiemu. 

Zabrzmi  to  może  banalnie,  ale  bez  Was  naprawdę  nie  byłoby 

tej książki. 

  

background image

Copyright © by Romuald Pawlak, Lublin 2006 

Copyright © by Fabryka Stów sp. z o.o., Lublin 2006 

Wydanie I  

ISBN-10: 83-60505-15-2 

ISBN-13: 978-83-60505-15-1 

Redakcja serii: Eryk Górski, Robert Łakuta  

Projekt okładki: Piotr Cieśliński  

Grafika na okładce: Grzegorz Krysiński  

Ilustracje: Jan J. Marek  

Redakcja: Marcin Wroński  

Korekta: Barbara Caban, Jolanta Aleksandrowicz  

Skład i łamanie oraz opracowanie graficzne okładki: Dariusz Nowakowski  

Zamówienia hurtowe  

Firma Księgarska Jacek Olesiejuk  

01-217 Warszawa, ul. Kolejowa 15/17 

tel./fax: (22) 631-48-32 

www.olesiejuk.pl, e-mail: hurt@olesiejuk.pl

 

Wydawca 

Fabryka Słów sp. z o o. 

20-111 Lublin, Rynek 2 

www.fabryka.pl  

e-mail: biuro@fabryka.pl

 

Druk i oprawa: OPOLgraf SA. www.opolgraf.com.pl