NORA ROBERTS
DOWÓD MIŁOŚCI
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Cassidy czekała. Pani Sommerson
rzuciła
w
jej
kierunku
trzecią
niezaakceptowaną sukienkę.
- To po prostu nie pasuje -
mruknęła ze złością, spoglądając na
ciemnoniebieski materiał. Zastanowiła
się przez chwilę, po czym cisnęła
kolejną sukienkę na stos ubrań, które
trzymała Cassidy.
Znosiła
to
z
anielską
cierpliwością. Sądziła, że po trzech
latach pracy jako sprzedawczyni w
butiku The Best nauczyła się panować
nad nerwami. Ale to nie było wcale
takie proste. Posłusznie podążyła za
masywną klientką do następnego regału.
Po dwudziestu siedmiu minutach, w
czasie których Cassidy służyła za
wieszak do ubrań, jej z trudem
wypracowana
cierpliwość
została
narażona na niemałą próbę.
- Niech będą te - oświadczyła na
koniec
pani
Sommerson
i
pomaszerowała do przymierzalni.
Cassidy
zaczęła
odwieszać
pozostałe sukienki, narzekając pod
nosem. Ze złością wpięła we włosy
poluzowaną
spinkę.
Julia
Wilson,
właścicielka sklepu, miała bzika na
punkcie
schludnego
wyglądu.
Sprzedawcy
musieli
mieć
zawsze
starannie przygładzone fryzury.
- Patrząc z dezaprobatą na
ciemnoniebieską
sukienkę,
Cassidy
mruknęła ze złością:
- Schludność, porządek i brak
polotu.
Na
swoje
nieszczęście
była
niezorganizowana, niekonwencjonalna i
niestaranna.
Osobowość
Cassidy
najlepiej symbolizowały jej włosy:
jasny, delikatny blond przechodził w
ciemny brąz, w efekcie dając barwę
złota, niczym na starych malowidłach.
Długie, ciężkie pukle stale wymykały się
spod upięcia. Podobnie jak Cassidy,
były niesforne i uparte, ale jednocześnie
miękkie i fascynujące.
To właśnie dzięki oryginalnej
urodzie zdobyła tę pracę, jako że
doświadczenie nie było jej mocną
stroną. Julia Wilson uznała jednak, że
zgrabna dziewczyna będzie doskonałą
prezenterką odważniej szych kolekcji.
Zwróciła też uwagę na twarz Cassidy. Z
pewnością nie odpowiadała utartym
kanonom piękna, była jednak niezwykle
intrygująca.
Ostre,
wyraziste
rysy
sugerowały
arystokratyczne
pochodzenie, a wygięte w łuk brwi i
długie
rzęsy
stanowiły
wspaniałą
oprawę dla dużych oczu o zaskakującej
fiołkowej barwie.
Pani Wilson postanowiła więc
powierzyć
Cassidy
funkcję
sprzedawczyni w butiku The Best, za
zalety uznając urodę i wysoki głos, ale
nalegała na noszenie starannej, gładkiej
fryzury. W innym uczesaniu - zdaniem
pani Wilson - nie było jej do twarzy.
Szczególnie kiedy rozpuściła włosy,
wyglądała zbyt wyzywająco.
Właściwie Julia powinna być
zadowolona,
zwłaszcza
że
nowa
pracownica tryskała energią Szybko
jednak odkryła, że Cassidy zbyt poufale
odnosi się do klientów, pozwala sobie
nawet na niestosowne pytania, a
niekiedy
udziela
nierzetelnych
informacji. Często też zdawała się
myśleć o wszystkim innym, tylko nie o
tym, czym powinna zajmować się w
czasie pracy. To sprawiało, że Julię
zaczynały ogarniać wątpliwości, czy
panna Cassidy St. John jest właściwą
osobą na tym stanowisku.
Po
odłożeniu
na
miejsce
odrzuconych przez panią Sommerson
ubrań, zniecierpliwiona sprzedawczyni
stanęła
obok
przymierzami,
skąd
dobiegał szelest materiału. Jej myśli
natychmiast poszybowały tam, dokąd
zwykle uciekały w każdej wolnej
chwili: do maszynopisu rozłożonego na
biurku w mieszkaniu Cassidy. Leżał i
czekał.
Jak daleko sięgała pamięcią,
pisarstwo zawsze było jej pasją. Przez
cztery lata studiowała pilnie, by
pogłębić wiedzę, tak potrzebną komuś,
kto chce parać się literaturą. Kiedy
miała dziewiętnaście lat, została bez
rodziny i grosza przy duszy. Musiała
podejmować się wielu dziwnych zajęć,
żeby kontynuować studia. Każdą chwilę,
której nie zajmowała jej nauka lub
praca, poświęcała pisaniu pierwszej
powieści.
Nie myślała o karierze. Zresztą ilu
z
tych,
którzy
poświęcają
się
twórczości, osiąga głośny sukces? Była
przekonana, że jest to jej powołanie. Od
dziewczęcych lat wszystkie jej emocje
znajdowały
ujście
w
pisaniu.
Fascynowali ją ludzie, choć było
niewielu,
z
którymi
była
ściślej
związana. Można by rzec, że jej wiedza
o relacjach międzyludzkich, co było
głównym
tematem
jej
utworów,
pochodziła głównie z drugiej ręki,
jednak
Cassidy
była
wyjątkowo
przenikliwym obserwatorem, a także
odznaczała się niezwykłą wrażliwością
i
wyobraźnią,
co
razem
wzięte
rekompensowało stosunkowo niewielki
zakres
bezpośrednich
życiowych
doświadczeń.
Obecnie,
rok
po
uzyskaniu
dyplomu,
nadal
podejmowała
się
różnych zajęć, żeby zarobić na czynsz.
Pierwszy
maszynopis
krążył
od
wydawnictwa
do
wydawnictwa,
podczas gdy druga powieść powoli
powstawała.
Gdy pani Sommerson otworzyła
drzwi przymierzalni, Cassidy pogrążona
była w myślach nad jedną ze scen
powieści. Ujrzawszy sprzedawczynię
stojącą w należycie usłużnej pozie,
klientka pokiwała głową z aprobatą.
- Ta powinna pasować, nie
sądzisz?
Wybór padł na jaskrawoczerwony
jedwab. Kolor podkreślał rumianą cerę
pani
Sommerson,
a
zarazem
kontrastował z jej puszystą, czarną
grzywką. Sukienka byłaby dużo bardziej
odpowiednia, gdyby pani Sommerson
ważyła kilkanaście kilogramów mniej.
- Bez wątpienia będzie pani
przykuwać wzrok. - Ponieważ materiał
marszczył się na obfitych biodrach, bo
suknia została uszyta na szczuplejszą
osobę, Cassidy dodała cicho, nie zdając
sobie sprawy, że myśli na głos: - Tak,
chyba mamy większy rozmiar.
- Słucham?
Zamyślona Cassidy nie zauważyła
groźnie
uniesionych
brwi
pani
Sommerson.
- Większy rozmiar - powtórzyła
uprzejmie. - Ten trochę źle leży na
biodrach,
ale
następny
powinien
pasować idealnie.
- Słucham?! - Z natury czerwona
pani
Sommerson
jeszcze
bardziej
poczerwieniała. - To właśnie jest mój
rozmiar!
-
Zaraz
odszukam
większą
sukienkę. - Zatopiona w myślach
Cassidy nie zauważyła, jak bardzo
klientka jest wzburzona.
- To jest mój rozmiar!
Dopiero pełen furii krzyk pani
Sommerson
na
dobre
przywrócił
Cassidy do rzeczywistości. Wreszcie
uświadomiła
sobie
swój
błąd.
Wystraszyła się nie na żarty. Zanim
zdążyła cokolwiek powiedzieć na swoje
usprawiedliwienie, zza jej pleców
wysunęła się Julia.
-
Wspaniały
wybór,
pani
Sommerson - orzekła wymodulowanym
głosem, przypatrując się to zamożnej
klientce, to niezdarnej sprzedawczyni.
- Ta młoda dama sugeruje, że źle
dobrałam rozmiar - powiedziała pani
Sommerson, a jej twarz nie była już
czerwona, tylko purpurowa.
- Ależ nie, proszę pani -
próbowała zaprotestować Cassidy, ale
umilkła, widząc wzrok Julii.
- Jestem przekonana, że panna St.
John chciała jedynie wyjawić pani, że ta
seria ma przekłamaną numerację.
- Mogła sama to powiedzieć,
zamiast
sugerować,
że
potrzebuję
większego rozmiaru. Powinnaś, Julio,
lepiej wyszkolić personel - odparła pani
Sommerson i odwróciła się w stronę
przymierzalni.
Oczy Cassidy rozbłysły na widok
pęknięcia
materiału
na
obfitych
kształtach rozjuszonej klientki, ale
spojrzenie Julii momentalnie przywołało
ją do porządku.
- Przyniosę odpowiednią sukienkę
osobiście,
pani
Sommerson
-
powiedziała łagodnie szefowa - Jestem
pewna, że będzie pani zadowolona. A ty
- zwróciła się dyskretnie do pracownicy
- zaczekaj w moim gabinecie.
Oniemiała z przerażenia Cassidy
udała
się
do
małego,
skromnie
urządzonego gabinetu. Rozejrzała się po
pokoju i usiadła na małym, prostym
krzesełku.
Na tym krześle siedziałam, kiedy
dostałam tę pracę, siedząc też na nim,
zostanę wylana, pomyślała. Oczami
wyobraźni zobaczyła tę scenę. Za chwilę
wejdzie pani Wilson, usiądzie przy
pięknym biurku z drzewa różanego,
spojrzy na zdenerwowaną pannę St.
John, po czym zacznie:
-
Cassidy,
jesteś
dobrą
dziewczyną, ale nie masz serca do tej
pracy.
- Pani Wilson, pani Sommerson
nie powinna nosić rozmiaru czternaście.
Ja...
- Oczywiście, że nie powinna. -
Cassidy wyobraziła sobie, jak Julia
przerywa jej z cierpliwym uśmiechem. -
Nie pomyślałam nawet przez chwilę, by
sprzedać jej taką sukienkę, ale - tu
szefowa uniesie palec dla podkreślenia
swych słów - naszym zadaniem jest
realizować wszystkie jej zachcianki i
łechtać
próżność.
Takt
i
sztuka
dyplomacji
to
podstawowe
cechy
dobrego sprzedawcy. Przed tobą jeszcze
wiele nauki, zwłaszcza jeśli chcesz
pracować w tym sklepie. Muszę być
całkowicie pewna swojego personelu.
Gdyby to był pierwszy taki incydent,
mogłabym przymknąć oko, ale... - pani
Wilson zrobi krótką pauzę - ...ale nie
dalej
jak
w
zeszłym
tygodniu
oświadczyłaś pannie Teasdale, że w
czarnej krepie wygląda jak w żałobie.
To nie są metody, jakie tu stosujemy.
- Oczywiście, proszę pani -
przytaknie Cassidy. - Ale przy włosach i
cerze panny Teasdale...
- Takt i dyplomacja - powtórzy
Julia, jeszcze wyżej unosząc palec. -
Mogłaś na przykład zwrócić uwagę, że
niebieski będzie podkreślał kolor jej
oczu, albo że róż będzie dobrym
dodatkiem do jej karnacji. Klienci
muszą być rozpieszczani. Każda kobieta
opuszczająca nasz sklep powinna czuć,
że właśnie zdobyła coś wyjątkowego.
- Rozumiem, pani Wilson. Tylko
że po prostu nie mogę patrzeć, kiedy
ludzie kupują coś, co nie jest dla nich
odpowiednie.
- Masz dobre serce - powie
łagodnie Julia. - Ale nie masz talentu do
tej pracy. W każdym razie takiego,
jakiego oczekuję. Zapłacę ci oczywiście
pensję i dam dobre referencje. Być może
jednak powinnaś zacząć od czegoś
łatwiejszego, na przykład od sklepu z
artykułami gospodarstwa domowego.
W
tym
miejscu
scenariusza
przyszłych zdarzeń Cassidy zmarszczyła
nos, a zaraz potem otworzyły się drzwi
gabinetu, weszła Julia i zasiadła za
swoim biurkiem z drzewa różanego.
Spojrzała na zdenerwowaną pannę St.
John, po czym zaczęła:
-
Cassidy,
jesteś
dobrą
dziewczyną, ale...
Takim
to
sposobem
godzinę
później panna St. John była już bez
pracy. Wałęsała się po Nabrzeżu
Rybaków, rozkoszując się panującą tu
atmosferą, jakby żywcem przejętą z
wesołego
miasteczka.
Kochała
tę
obfitość
zapachów,
dźwięków
i
kolorów. I ten radosny tłum. I życie
pulsujące w ciągle zmieniających się
barwach. San Francisco było w oczach
Cassidy idealnym miastem, ale Nabrzeże
Rybaków zdawało się bajkową krainą.
Marzenia i rzeczywistość zlewały się tu
w jedność.
Minęła stragan, przepychając się
pomiędzy rozwieszonymi błyskotkami,
muskając palcami jedwabne szale i
chłonąc
wszystkimi
zmysłami
grę
świateł,
wesoły
gwar,
mieszaninę
zapachów i całą jarmarczną atmosferę.
Ciągnęło ją do zatoki, więc ruszyła w
jej
stronę.
Poczuła
zapach
ryb
wypełniający powietrze. Był w nim
także aromat cebuli i przypraw.
Przysłuchiwała się handlarzom,
którzy zachwalali swoje towary, i
patrzyła na kraby gotujące się w
kociołku ustawionym na chodniku. Na
nabrzeżu
było
mnóstwo
tanich
restauracji i kramów. Panowały tu
tandeta i tani blichtr, ale Cassidy
uwielbiała włóczyć się po Nabrzeżu
Rybaków, bo miało w sobie coś
przyjaznego i kojącego.
Pogryzając precle, skierowała się
w stronę stoiska z rybami i żywymi
krabami. Smużki mgły wiły się u jej
stóp, słońce zaczęło chylić się ku
zachodowi, a podmuchy morskiej bryzy
stawały się coraz bardziej dokuczliwe.
Szczęśliwie Cassidy miała na sobie
ciepłą marynarkę w śliwkowym kolorze.
Przynajmniej kupiłam sobie trochę
ładnych ubrań ze sporym rabatem,
pocieszała się w myślach, lecz smutek
nadal ją trapił. Zmarszczyła brwi i
odgryzła kolejny kawałek precla. Gdyby
nie te przeklęte biodra pani Sommerson,
nadal miałaby pracę. A przecież
chodziło jej tylko o dobro klientki.
Ze złością odpięła spinki i cisnęła
je do kosza na śmieci. Uwolnione włosy
spłynęły na ramiona długimi, luźnymi
lokami. Odetchnęła z ulgą.
- Cholera! - zaklęła półgłosem i
nerwowo przełknęła kawałek precla. -
Naprawdę potrzebowałam tej głupiej
pracy. - Zaczęła ogarniać ją depresja.
Szła
przez
port
pomiędzy
przycumowanymi
łodziami,
zastanawiając się nad swoją sytuacją
finansową. Czynsz miała opłacony tylko
do następnego tygodnia, musiała też
kupić
kolejną
ryzę
papieru.
Na
podstawie
szacunkowych
kalkulacji
doszła do wniosku, że zdoła zaspokoić
obie te potrzeby, o ile drastycznie
ograniczy wydatki najedzenie.
Cóż,
na
pewno
nie
będzie
pierwszą pisarką w San Francisco, która
zaciska pasa. A teorie o zdrowym
odżywianiu
są
przereklamowane,
pocieszała się w myślach, kończąc
precel. Wiedziała, że ten posiłek musi
starczyć jej na długo. Uśmiechnęła się,
wsunęła ręce do kieszeni i ruszyła w
stronę stacji znajdującej się na końcu
portu.
Zatokę zaczęła spowijać mgła. Tej
nocy była delikatna i niejednolita. Nie
przypominała gęstej masy, która często
okrywa i wodę, i miasto. Na zachodzie
słońce kryło się w falach, rzucając
ostatnie promienie. Cassidy czekała na
końcowy złoty błysk. Humor powoli jej
się poprawiał. Była osobą pełną nadziei
i optymizmu, wiary i poczucia szczęścia.
Wierzyła w przeznaczenie i była pewna,
że dla niej jest nim pisarstwo. Ponieważ
gazety co jakiś czas kupowały od niej
artykuły
i
krótkie
okazjonalne
opowiadania, jej marzenia były wciąż
żywe.
Przez
cztery
lata
studiów
pracowicie doskonaliła literacki kunszt,
podporządkowała temu wszystko. Praca
dawała jej utrzymanie, lecz nic więcej
dla niej nie znaczyła. Na randki chodziła
tylko wtedy, gdy nie zaplanowała na
dany wieczór jakiejś lektury lub pisania,
i
traktowała
je
niezobowiązująco.
Dotąd nie poznała mężczyzny, który
zainteresowałby ją na tyle poważnie, by
chciała zejść z obranej ścieżki. Miała
jasno wyznaczony cel. Prosta droga, bez
zakrętów i objazdów.
Utrata pracy zasmuciła ją jedynie
chwilowo. Kiedy wieczorne niebo
ciemniało, a na nabrzeżu zaczęły
rozbłyskiwać lampy, jej nastrój był już
dużo lepszy niż kilka godzin wcześniej.
W końcu była przecież młoda i dzielna.
Coś się znajdzie, pomyślała,
wychylając się przez poręcz. Nie
potrzebowała
dużych
pieniędzy
i
jakakolwiek
praca
pokryłaby
jej
potrzeby. Może sklep z artykułami
gospodarstwa
domowego
to
rzeczywiście dobre rozwiązanie. Ciężko
urazić klienta, sprzedając mu toster.
Pocieszona tą myślą, odsunęła od siebie
smutki i przyjrzała się mgle, która coraz
zachłanniej wyciągała swoje lepkie
palce w jej stronę.
Wieczorna bryza dała znać o
sobie. Na niebie pojawił się księżyc,
ptaki kończyły swoje śpiewy, szykując
się do nocy. Cassidy uśmiechnęła się i
oddała
marzeniom.
Nagle
aż
podskoczyła, gdyż czyjaś ręka chwyciła
ją za ramię. Nie zdążyła zareagować,
gdy stała już odwrócona, patrząc na
twarz nieznajomego mężczyzny.
Był wysoki, sporo wyższy od niej.
Smukłą budowę podkreślały obcisłe
dżinsy i czarny sweter.
Zaskoczenie,
a
także
nastrój
wieczoru nad zatoką sprawiły, że
Cassidy zwróciła uwagę, iż mężczyzna
był przystojny. Jej umysł pracował
szybko, próbując ustalić, czy powinna
przyglądać mu się pod kątem jego urody,
czy traktować go jako zagrożenie.
Miał ciemne włosy, za to oczy
intensywnie niebieskie. Czarne włosy
okalały szczupłą, kościstą twarz i
opadały na wysokie czoło. Nos miał
długi i prosty, usta pełne i dołek w
brodzie.
Jego twarz przykuwała uwagę,
wręcz fascynowała.
Przyglądając mu się, Cassidy
doszła jednak do wniosku, że te rysy
bardziej pasują do mrocznych zaułków
Wybrzeża Barbary niż spokojnych
okolic Nabrzeża Rybaków.
Kiedy
minęło
pierwsze
zaskoczenie,
przytrzymała
mocniej
swoją torebkę i skrzyżowała ramiona.
- Mam tylko dziesięć dolarów -
powiedziała stanowczo. - I potrzebuję
ich nie mniej niż ty.
- Bądź cicho. - Jego oczy zwęziły
się.
Cassidy
próbowała
odgadnąć
intencje nieznajomego. Kiedy ujął jej
brodę, zadrżała, zwalczając w sobie
chęć ucieczki. Bez słowa i z wielką
uwagą przyglądał się jej twarzy.
Wyglądał jak zahipnotyzowany, od czasu
do czasu marszcząc jedynie brwi.
Spróbowała wyszarpnąć się z jego
uchwytu.
- Możesz się nie ruszać? - zapytał
tonem nieznoszącym sprzeciwu. W jego
niskim
głosie
słychać
było
rozdrażnienie, a palce mocniej zacisnęły
się na jej twarzy.
- Posłuchaj - zaczęła spokojnie -
mam czarny pas w karate i bez trudu
połamię ci obie ręce, jeśli spróbujesz
mnie skrzywdzić. - Mówiąc to, spojrzała
ponad jego ramieniem, szukając świateł
restauracji, które ginęły we mgle.
Zorientowała się, że wokół nie było
nikogo. - Bez trudu potrafię gołą ręką
złamać deskę o grubości dziesięciu
centymetrów. - Zauważyła, że mimo
szczupłej budowy ramiona mężczyzny
były szerokie. - I potrafię bardzo głośno
krzyczeć - kontynuowała. - Lepiej
odejdź.
-
Doskonała...
-
Przesunął
kciukiem wzdłuż linii jej brody. Serce
Cassidy biło na alarm. - Absolutnie
doskonała. - W jednej chwili napięcie
uciekło z jego oczu i uśmiechnął się.
Zmiana w wyglądzie była tak gwałtowna
i zaskakująca, że Cassidy zdziwiła się
niepomiernie. - Tylko po co miałabyś to
robić?
- Co robić?
- Łamać gołą ręką taką grubą
dechę.
- O czym ty mówisz? - zapytała
zdumiona,
bo
ze
zdenerwowania
zapomniała o swoim kłamstwie. A kiedy
sobie o nim przypomniała, zmieszała się
bardzo. - A tak, to... To dla wprawy... -
Przerwała, bo uderzył ją cały absurd tej
sytuacji. Oto ona, przyszła pisarka, stoi
w opustoszałym, tonącym we mgle
porcie,
prowadząc
bezsensowną
rozmowę z jakimś maniakiem, który
trzyma ją za brodę. - Naprawdę lepiej
mnie puść i odejdź, zanim zrobię ci coś
złego.
- Właśnie ciebie szukałem. -
Kompletnie zignorował jej propozycję.
W jego wymowie zauważyła obce
naleciałości,
nie
potrafiła
jednak
odgadnąć, skąd pochodził.
-
Raczej
nie
jestem
zainteresowana. Mam męża, który jest
obrońcą w drużynie futbolowej. Ma metr
dziewięćdziesiąt wzrostu i waży sto
kilogramów. Jest bardzo zazdrosny i
będzie tu lada moment. A teraz mnie
puść i możesz wziąć sobie te cholerne
dziesięć dolarów.
- Co ty pleciesz, do diabła? -
Uniósł brwi. Mgła gęstniała za jego
plecami. Wyglądał groźnie. - Myślisz, że
chcę cię okraść? - Dreszcz irytacji
przemknął przez jego twarz. - Dziecinko,
nie zamierzam pozbawić cię ani twoich
dziesięciu dolarów, ani czci. Chcę cię
namalować, a nie zgwałcić.
- Namalować? - Była wyraźnie
zaintrygowana. - Jesteś artystą? Nie
wyglądasz mi na takiego. - Przypominał
raczej
pirata,
ale
dyskretnie
to
przemilczała.
-
Naprawdę
jesteś
malarzem?
- I to znakomitym - stwierdził
arogancko i uniósł odrobinę wyżej
głowę Cassidy, by księżyc oświetlił jej
twarz. - Znanym i utalentowanym. -
Uśmiechnął się ujmująco.
- Jestem pod wrażeniem tej
niezwykle
doniosłej
deklaracji.
-
Pomyślała, że bez wątpienia jest
obłąkany, ale nie zachowuje się
agresywnie i nawet potrafi być na swój
sposób sympatyczny. Jak jego uśmiech.
Zapomniała nawet o strachu.
- Właśnie tego się spodziewałem.
- Wreszcie puścił jej brodę. - Mieszkam
na
łodzi
na
obrzeżach
miasta.
Pójdziemy tam i jeszcze dziś zacznę
szkice.
W oczach Cassidy pojawiła się
nutka rozbawienia.
- Najpierw chciałabym zobaczyć
jakieś twoje prace. Nie sądzisz, że tak
powinno być?
Na jego twarzy znów pojawiła się
irytacja.
- Kobiety mają chyba klapki na
oczach i myślą tylko o jednym.
Posłuchaj... Jak masz na imię?
- Cassidy - odparła odruchowo. -
Cassidy St. John.
- O nie! Pół Irlandka, pół
Angielka. No to mamy niezłą mieszankę
wybuchową.
-
Wcisnął
ręce
w
kieszenie. Cały czas uważnie studiował
jej wygląd. - Nie interesuje mnie twoje
dziesięć dolarów, nie zamierzam też
nastawać na twoją cnotę. Chcę jedynie
twojej twarzy.
- Nie poszłabym na łódź z samym
Michałem Aniołem, gdyby tak się do
tego zabrał.
-
W
porządku
-
rzucił
niecierpliwie. - Wypijemy filiżankę
kawy
w
dobrze
oświetlonej
i
zatłoczonej restauracji. Czy to ci
odpowiada? A jeśli spróbuję zrobić coś
niestosownego, to zawsze będziesz
mogła
połamać
stolik
swoimi
wyćwiczonymi gołymi rękami, czym
zwrócisz na siebie uwagę, i na pewno
ktoś przyjdzie ci z pomocą.
- Na to mogę się zgodzić -
odparła, uśmiechając się szeroko.
Zanim zdążyła powiedzieć coś
jeszcze, złapał ją za rękę i pociągnął do
małej, dość obskurnej kafejki. Przez
chwilę w milczeniu siedzieli przy
stoliku, a on znowu badawczo ją
oglądał. Zauważyła, że jego oczy były
jeszcze bardziej niebieskie, niż jej się
wydawało poprzednio, kontrastując przy
tym z ciemną karnacją i czarnymi
brwiami
i
rzęsami.
Próbowała
odgadnąć, jaki człowiek kryje się za tym
niezwykłym
błękitnym
spojrzeniem.
Kelnerka przerwała jej rozmyślania.
- Co zamawiacie?
- Kawę... Dwie kawy - dodała,
ponieważ mężczyzna nie odezwał się
słowem, a kiedy kelnerka poszła do
kuchni, zapytała: - Dlaczego ciągle mi
się tak przyglądasz? To niegrzeczne. I
denerwujące.
- Światło jest tu okropne, ale
zawsze lepsze niż w tamtej mgle. Nie
wykrzywiaj się! - nakazał. - Przez to
powstaje niepotrzebna linia, o tutaj... -
Zanim zareagowała, wyciągnął rękę i
przesunął palcem pomiędzy jej brwiami.
- Masz niezwykłą twarz, tylko jeszcze
nie wiem, czy twoje oczy są jej zaletą,
czy też wadą. Jakoś trudno uwierzyć tym
fiołkowym oczom.
Kiedy Cassidy próbowała strawić
tę obrazę, wróciła kelnerka z kawą.
Mężczyzna uśmiechnął się do niej
promiennie i wyciągnął ołówek z jej
kieszonki.
- Będę tego potrzebował przez
chwilę. - Spojrzał na Cassidy. - Pij
kawę, zrelaksuj się. To nie zaboli.
Zaczął
szkicować,
a
ona
posłusznie zastosowała się do jego
poleceń.
- Masz jakąś pracę, czy może twój
fikcyjny małżonek cię utrzymuje?
- Skąd wiesz, że fikcyjny?
- Z tego samego źródła, z którego
wiem, że miałabyś poważne kłopoty, by
połamać deskę gołymi rękami - odparł,
nie przerywając rysowania. - To jak,
masz pracę?
- Wylali mnie dziś po południu -
powiedziała ze smutkiem, patrząc w
kawę.
- To świetnie - ucieszył się. - Nie
marszcz czoła! Zapłacę ci standardową
stawkę za dwa miesiące pozowania. To,
co planuję stworzyć, nie powinno zająć
więcej czasu. Nie bądź taka zdziwiona,
Cassidy. Moje intencje od samego
początku były czyste i jasne. To tylko
twoja wyobraźnia tworzyła jakieś chore
scenariusze.
- Moja wyobraźnia zareagowała
całkiem prawidłowo na obcego faceta,
który niespodziewanie wyłania się z
mgły i wyciąga do mnie ręce.
Przerwał na chwilę pracę i odparł
cierpko:
- Nie wydaje mi się, żeby coś
takiego miało miejsce. Chciała jeszcze
coś powiedzieć, ale jej wzrok zatrzymał
się na kartce papieru. Odstawiła
filiżankę.
- To jest wspaniałe! - wyszeptała
z niekłamanym zachwytem. - W kilku
śmiałych
pociągnięciach
osiągnął
nieprawdopodobny
efekt.
Zdołał
uchwycić nie tylko rysy jej twarzy, ale
również wszystkie emocje, jakie nią w
tej chwili targały. - To wspaniałe... -
powtórzyła. - Ty naprawdę masz talent.
- Już ci o tym mówiłem. - Zabrał
się znów do szkicowania.
Mając przed oczyma taki efekt
jego krótkiej pracy, Cassidy nabrała
wiary w lepsze jutro. Stałe zatrudnienie
przez najbliższe dwa miesiące byłoby
darem niebios. Po tym okresie powinna
już znaleźć jakiegoś wydawcę, który
zainteresowałby się jej maszynopisem.
Nie musiała więc handlować ani
tosterami,
ani
sznurowadłami,
ani
mydłem i powidłem! Wolne wieczory na
pisanie! Korzyści mnożyły się jedna za
drugą. To przeznaczenie zesłało jej
panią Sommerson.
- Naprawdę chcesz, żebym ci
pozowała?
- Tak, tego właśnie chcę. -
Skończył drugi szkic. - Zaczynamy jutro
rano, o dziewiątej.
- Ale...
- Nie spinaj włosów, nie maluj się
zbytnio. Możesz trochę podkreślić oczy,
ale nic więcej.
- Nie powiedziałam jeszcze...
- Zaraz podam ci adres. - W ogóle
nie zwracał uwagi na jej próby dojścia
do głosu. - Dobrze znasz miasto?
- Urodziłam się tutaj. Aleja...
- Świetnie, więc bez problemu
trafisz do mojego studia Nagryzmolił
adres na serwetce. Nagle gwałtownie
uniósł głowę i uważnie objął Cassidy
wzrokiem. Przez chwilę wpatrywali się
w siebie nawzajem.
Nie potrafiła nazwać tego, co
poczuła, ale była pewna, że jeszcze
nigdy czegoś takiego nie doświadczyła.
Urwało się to równie gwałtownie, jak
zaczęło.
Mężczyzna wstał, przypomniał
godzinę spotkania, po czym wyszedł,
zostawiając pieniądze za kawę.
Cassidy
podniosła
rysunki
i
zaczęła
im
się
przyglądać.
Czy
rzeczywiście
jej
podbródek
tak
wygląda? Uniosła dłonie do twarzy,
przypominając sobie, jak on badał jej
rysy. Nic złego się nie stanie, jeśli tam
pójdzie. Zobaczy, jak to wygląda, i
najwyżej zrezygnuje. Zawsze może
odmówić i wyjść. Z przekonaniem, że
tak właśnie w razie potrzeby postąpi,
schowała szkice i adres studia do
torebki, po czym wyszła z kafejki na
ulicę.
ROZDZIAŁ DRUGI
Poranek był cudownie czysty.
Cassidy
ubrała
się
w
zwykły,
niezobowiązujący strój, nie wiedziała
bowiem, jak powinna zaprezentować się
początkująca modelka na pierwszej
sesji. Doszła do wniosku, że w dżinsach
i białej koszuli z długimi rękawami
będzie
wyglądała
najbardziej
odpowiednio. Zgodnie z poleceniem nie
spięła włosów, a makijaż był prawie
niewidoczny. Nie zdecydowała jeszcze,
czy będzie pozowała temu dziwnemu,
intrygującemu
mężczyźnie,
którego
spotkała we mgle, ale ciekawość kazała
jej przyjść do studia.
Przepisała adres do swojego
notesu i pospieszyła na przystanek, aby
złapać tramwaj jadący do centrum. Nie
spodziewała się, że adres, który artysta
nagryzmolił na kartce, dotyczył tak
ekskluzywnej dzielnicy miasta. Sądziła
raczej, że studio będzie położone
niedaleko jej mieszkania w North
Beach, gdzie panowała swobodna,
artystyczna atmosfera. Cyganeria -
pisarze, muzycy i malarze - zajmowała
ten
rejon
miasta,
tworząc
jego
niepowtarzalny klimat. Pomyślała, że
może jej malarz ma bogatego sponsora,
który założył dla niego to kosztowne
studio.
Nieznajomy
w
ogóle
nie
odpowiadał
jej
wyobrażeniom
o
artystach, a przecież poznała ich całkiem
sporo. Zmieniła jednak zdanie, kiedy
zobaczyła
jego
ręce.
To
były
najpiękniejsze dłonie, jakie Cassidy
kiedykolwiek
widziała.
Długie
i
szczupłe, z wąskimi paznokciami i
wyraźnie
zaznaczonymi
kośćmi.
Sprawiały wrażenie delikatnych, a
zarazem silnych, o czym przekonała się,
kiedy trzymał jej podbródek.
Dobrze zapamiętała jego twarz i
wielokrotnie przywoływała jej obraz w
myślach.
Było
w
niej
coś
niepowtarzalnego
-
surowego
i
pociągającego
zarazem.
Cassidy
pomyślała, że gdyby to ona była
malarką, taką właśnie twarz chciałaby
uwiecznić na płótnie. Miał bowiem
wyraziste kości, a w niepokojąco
niebieskich oczach czaiła się jakaś
tajemnica.
Dźwięk
dzwonka
tramwaju
wyrwał ją z rozmyślań.
Głupia jestem, wytknęła sobie w
duchu. Nawet nie wiem, jak on się
nazywa, a już zachwycam się jego
twarzą. To on ma się zachwycać moją, a
nie na odwrót.
Wysiadła i zatrzymała się na
chodniku, rozglądając się za właściwym
numerem domu.
Miałam rację co do tej dzielnicy,
pomyślała.
Podobnie jak w innych rejonach
miasta, była tu niesamowita mieszanina
egzotyki
i
kosmopolityzmu,
romantyczności
i
praktyczności.
Wielobarwne oblicze San Francisco
widać było tu równie dobrze, jak w
Chinatown czy Telegraph Hill.
Dzień był piękny i ciepły. Cassidy
rozkoszowała się urokami pogody, a jej
myśli podążyły do maszynopisu, który
zostawiła na biurku w domu. Wróciła do
rzeczywistości dopiero w chwili, gdy
zorientowała się, że stoi przed domem,
którego
szukała.
I
ogromnie
się
zdumiała.
Galeria. Cassidy raz jeszcze
sprawdziła, czy nie pomyliła adresu, a
jej zdumienie narastało. Czytała o tym
miejscu
zaledwie
kilka
miesięcy
wcześniej, doskonale też pamiętała jego
otwarcie przed pięciu laty. Od tego
czasu Galeria zyskała sobie reputację,
jakiej zazdrościła jej konkurencja. Była
wizytówką sztuki najwyższych lotów.
Wernisaż w Galerii zapewniał rozwój
kariery początkującym artystom lub
wzmacniał pozycję znanych twórców.
Kolekcjonerzy i koneserzy zbierali się
tu,
aby
podziwiać
i
krytykować
prezentowane prace. W tym miejscu
wypadało
bywać.
Podobnie
jak
większość budynków w mieście, ten
także był elegancki i niekonwencjonalny,
prosty i bezpretensjonalny. Tymczasem
wewnątrz
znajdowały
się
skarby
malarstwa i rzeźby. Cassidy wiedziała
też, że jednym z najwybitniejszych
twórców, których prace znajdowały się
w Galerii, był jej właściciel, Colin
Sullivan. Starała się przypomnieć sobie,
co o nim czytała, i wszystkie kawałki
układanki zaczęły do siebie pasować.
Był imigrantem z Irlandii, ale
mieszkał w Ameryce ponad piętnaście
lat. Karierę rozpoczął, kiedy miał
niecałe
dwadzieścia
lat.
Malował
głównie farbami olejnymi, a jego
znakiem rozpoznawczym było niezwykłe
operowanie
światłem
i
cieniem.
Mówiono o nim, że jest bardzo
niecierpliwy, ale i błyskotliwy. Miał
pewnie trochę powyżej trzydziestki. Nie
był żonaty, choć romansował z wieloma
kobietami.
Była
wśród
nich
i
księżniczka,
i
primabalerina.
Jego
obrazy kupowano za bajońskie sumy, ale
rzadko brał prowizję od sprzedaży.
Malował dla przyjemności. Dopiero
teraz, stojąc w cieple porannego słońca i
składając w całość plotki i zasłyszane
informacje, Cassidy zdała sobie sprawę,
dlaczego twarz artysty wydawała się jej
znajoma. Widziała jego zdjęcie w
gazecie, kiedy Galeria była otwierana,
chyba pięć lat temu.
Colin Sullivan... Wzięła głęboki
oddech i poprawiła włosy. Colin
Sullivan chciał ją namalować. Odmówił
kiedyś wykonania portretu jednej z
gwiazd Hollywood, a chciał namalować
Cassidy St. John, bezrobotną pisarkę,
której
największym
jak
dotąd
osiągnięciem było opublikowanie kilku
opowiadań w babskim magazynie. Nagle
przypomniała sobie, jak z obawy, że
nieznajomy mężczyzna zamierza na nią
napaść, opowiedziała mu różne głupoty.
Przygryzła
wargi
z
irytacją
i
zażenowaniem.
Mógł się przecież przedstawić,
zamiast skradać się za mną i mnie
dotykać, pomyślała. Cóż, jak na takie
okoliczności, Cassidy zachowała się
zupełnie naturalnie i nie było powodu,
by czuła się zakłopotana. Poza tym Colin
Sullivan zaprosił ją do siebie. To on
zaaranżował całą tę sytuację. Cassidy
przyszła tu tylko po to, żeby podjąć
decyzję, czy przyjmie ofertę pracy.
Mocniej chwyciła torebkę, żałując
przez chwilę, że nie ubrała się w coś
bardziej eleganckiego, i ruszyła w
kierunku wejścia do Galerii. Drzwi były
zamknięte.
Nacisnęła ponownie klamkę, ale
zdała sobie sprawę, że pora była zbyt
wczesna, by Galeria już działała, zaraz,
Sullivan mówił coś o studiu, które z
pewnością ma osobne wejście. Cassidy
skręciła
za
rogiem
budynku
i
spróbowała otworzyć boczne drzwi.
One
jednak
także
nie
drgnęły.
Niezrażona poszła dalej, próbując
dostać się do budynku drzwiami
znajdującymi się z tyłu. Także bez
skutku. Wówczas jej uwagę przykuły
drewniane schody wiodące na piętro.
Uniosła głowę i osłaniając oczy
przed słońcem, przyjrzała się rzędowi
okien.
Szyby
odbijały
światło.
Pomyślała, że gdyby to ona była artystą i
miała swoje studio, z pewnością byłoby
ono na piętrze. Zaczęła wspinać się po
stromych schodach. Na ich szczycie
znajdowały się kolejne drzwi. Cassidy
chwyciła za klamkę, zawahała się przez
chwilę, lecz zdecydowała się zapukać.
Spojrzała przez ramię i zorientowała
się, że była bardzo wysoko.
- Spóźniłaś się - powiedział
wyraźnie
zniecierpliwiony
Colin,
otwierając drzwi. Złapał ją za rękę i
wciągnął do środka, zanim zdążyła
odpowiedzieć.
Poczuła zapach terpentyny i farb.
Gospodarz wyglądał równie groźnie w
jasnym świetle dnia, jak i na przystani w
gęstej mgle. I podobnie jak wtedy
przytrzymał jej podbródek silnymi
dłońmi.
- Panie Sullivan... - zaczęła
podenerwowana.
- Ciii - Przechylił jej twarz w
lewą stronę i zmrużył oczy. - Tak,
wygląda jeszcze lepiej w dobrym
świetle. Podejdź tutaj. Muszę zrobić
wstępne szkice.
- Panie Sullivan - spróbowała
ponownie, kiedy prowadził ją przez
duży, przestronny pokój, wypełniony
płótnami i innym sprzętem malarskim. -
Chciałabym dowiedzieć się więcej o tej
pracy, zanim ostatecznie się zdecyduję.
- Usiądź tutaj. - Posadził ją siłą na
stołku. - Nie garb się - dodał.
- Panie Sullivan, czy może mnie
pan posłuchać?
- Teraz bądź cicho. - Wziął do
ręki szeroki szkicownik i ołówek.
Skonfundowana,
westchnęła
i
skrzyżowała ręce na piersi. Może będzie
łatwiej, kiedy skończy szkicować,
uznała i zaczęła rozglądać się po pokoju.
Był duży, miał wiele szerokich okien
oraz okno w dachu, co ogromnie jej się
podobało.
Przestronne okna wpuszczały dużo
światła słonecznego, drewniane podłogi
były tu i ówdzie pochlapane farbą. Pod
kremową ścianą leżała bezładnie sterta
nienaciągniętych płócien. Tu i tam stały
sztalugi, a wielki stół zawalony był
różnego rodzaju farbami, pędzlami,
szmatkami i butelkami.
- Wyjrzyj przez okno - powiedział
Colin. - Potrzebny mi profil.
Posłusznie wykonała polecenie.
Uczucie
irytacji
ustąpiło,
kiedy
zauważyła
małego,
zapracowanego
wróbla na gałęzi dębu. Uśmiechnęła się
ciepło.
- Co widzisz? - Colin przysunął
się do niej.
- Małego wróbla, o tam! -
wyciągnęła rękę przed siebie. - Zobacz,
jak bardzo się stara, żeby skończyć to
gniazdo. Buduje je z różnych kawałków
patyczków, nitek, trawy czy innych
skarbów, które znajdzie. Człowiek
potrzebuje cegieł i cementu, a taki mały
ptaszek potrafi stworzyć równie dobre
schronienie
bez
rąk,
narzędzi
i
wykwalifikowanych
robotników.
Wspaniałe, nie sądzisz? - Odwróciła się
z uśmiechem.
Był bliżej, niż się spodziewała.
Zakręciło jej się trochę w głowie.
-
Być
może
jesteś
jeszcze
wspanialsza, niż myślałem.
- Odsunął kosmyk włosów z jej
ramienia.
Przypomniała sobie, że powinna
zachowywać się z rezerwą.
- Panie Sullivan...
- Colin - przerwał, kontynuując
układanie jej włosów.
- Albo Sullivan, jeśli wolisz.
- Colin - powiedziała spokojnie -
wczoraj nie miałam pojęcia, kim jesteś.
Dotarło to do ranie dopiero dziś, kiedy
stanęłam przed Galerią. - Poruszyła się,
zmieszana faktem, że nadal stał tak
blisko niej. - Oczywiście pochlebia mi,
że zamierzasz mnie namalować, ale
chciałabym wiedzieć, czego ode mnie
Oczekujesz i...
- Oczekuję, że pozostaniesz w
jednej pozycji przez dwadzieścia minut
bez wiercenia się. - Przełożył pasmo jej
włosów ponownie do przodu. Jego
palce dotknęły jej szyi. Poczuła, jak
przeszedł ją przyjemny dreszcz, lecz
Colin zdawał się tego nie zauważać. -
Oczekuję, że będziesz słuchała moich
instrukcji i będziesz cicho, dopóki nie
powiem,
że
możesz
już
mówić.
Oczekuję, że będziesz punktualna i nie
będziesz marudziła, że musisz wyjść
wcześniej, bo masz umówioną randkę.
- Byłam punktualnie - odparowała
i obróciła głowę, niwecząc misterną
pracę Colina nad ułożeniem jej włosów.
- Nie powiedziałeś mi, że wejście
jest z tyłu budynku, więc chodziłam
dookoła, zanim znalazłam właściwe
drzwi.
- Do tego jesteś bystra -
powiedział z drwiną. - Twoje oczy
gwałtownie ciemnieją, kiedy wychodzi z
ciebie irlandzka natura. Nazywasz się
Cassidy St. John, tak?
- To nazwisko rodowe mojej
matki. Chciała dodać coś jeszcze, ale jej
przerwał:
- Znałem kilkoro Irlandczyków o
tym nazwisku. Uniósł jej ręce i zaczął
się im przyglądać.
- Nie znam nikogo z rodziny mojej
matki. - Nie była zadowolona z faktu, że
jej dotyka. - Moja matka zmarła przy
porodzie.
- Rozumiem. - Uniósł jej dłonie. -
Masz bardzo szczupłe ręce. A kim jest
twój ojciec?
- Jego rodzina pochodzi z Devonu.
Zmarł cztery lata temu. Ale nie wiem, co
to ma wspólnego z moją pracą dla
ciebie.
- Wszystko ma znaczenie dla
naszej wspólnej pracy.
- Uniósł wzrok z jej dłoni, ale
nadal trzymał je w swoich.
- Odziedziczyłaś oczy i włosy po
matce, a skórę i budowę po ojcu. Jesteś
ucieleśnieniem sprzeczności, Cassidy St.
John. I tym, czego ja potrzebuję. Twoje
włosy mają wiele różnych odcieni i
wyglądają tak naturalnie, jakbyś dopiero
wstała z łóżka. Masz na tyle rozumu, że
nie próbujesz ich układać i ujarzmiać.
Barwa twoich oczu zmienia się od
błękitu po fiolet, a w ich kształcie jest
coś egzotycznego. Są stworzone do tego,
żeby ciągle oddawać się marzeniom. A
budowę masz jak angielska arystokratka.
Twoje usta są gładkie, sugerują, że
należą do osoby zdolnej do pasji. Skórę
masz czystą, odcień różu pod barwą
kości słoniowej. Obraz, który chcę
namalować, musi zawierać specyficzne
elementy. Wymagam szczególnych cech
od moich modelek. Ty je wszystkie
posiadasz. - Przerwał na chwilę i
pokiwał głową. - Czy to zaspokoiło
twoją ciekawość?
Wpatrywała się w niego jak
zahipnotyzowana, próbując wyobrazić
sobie siebie tak, jak ją opisał. Czy jej
pochodzenie rzeczywiście tak mocno
wpłynęło na to, jak wyglądała?
- Raczej nie. - Westchnęła, po
czym ponownie na niego spojrzała. - Ale
jestem na tyle próżna, że chcę, by Colin
Sullivan mnie namalował, i na tyle
biedna, że potrzebuję tej pracy. -
Uśmiechnęła się. - Czy dzięki temu
obrazowi
stanę
się
nieśmiertelna?
Zawsze chciałam być.
Colin roześmiał się. Jego śmiech
zabrzmiał ciepło i radośnie. Uścisnął jej
dłonie i niespodziewanie przytknął do
swych ust.
- Dla mnie będziesz.
Próbowała coś odpowiedzieć, ale
przerwała, kiedy otworzyły się drzwi
studia.
- Colin, muszę... - Kobieta, która
weszła
do
pokoju,
przerwała
gwałtownie i spojrzała uważnie na
Cassidy.
-
O,
przepraszam!
-
powiedziała,
gdy
zauważyła
ich
złączone ręce. - Nie wiedziałam, że
jesteś zajęty.
- Wszystko w porządku, Gail -
odparł spokojnie. - Wiesz, że kiedy
pracuję, to zamykam drzwi studia na
zamek. To jest Cassidy St. John, która
będzie dla mnie pozować. Cassidy, to
jest
Gail
Kingsley,
niezwykle
utalentowana artystka, która zarządza
Galerią.
Gail Kingsley przyciągała wzrok.
Była wysoka i szczupła, miała trójkątną
twarz ukoronowaną jaskrawoczerwoną
czupryną. W jej wyglądzie i postawie
było coś intrygującego. Bystre, zielone
oczy miały ciemną oprawę. Szerokie
usta malowała jasnoczerwoną szminką,
a w uszach nosiła złote kolczyki.
Sukienkę, którą miała na sobie, luźną i
zwiewną, uszyto z tkaniny o różnych
odcieniach zieleni. Ruchy Gail były
szybkie i gwałtowne. Zrobiła kilka
kroków i widać było od razu, że jest to
kobieta z nerwem i pełna energii.
Naprawdę robiła wrażenie. Aż dech
zapierało w piersiach. Przyjrzała się
badawczo twarzy Cassidy, co sprawiło,
że ta poczuła się nieswojo.
-
Ładnie
zbudowana
-
skomentowała Gail lekceważąco. - Ale
kolor raczej nudny, nie sądzisz?
- Nie możemy wszyscy mieć
czerwonych włosów - odpowiedziała
Cassidy ze złośliwą bezpośredniością.
- Nie da się ukryć - przytaknął
Colin z rozbawieniem i zwrócił się do
Gail: - Czy czegoś potrzebujesz? Chcę
wrócić do pracy.
Cassidy pomyślała, że ludzi,
którzy są ze sobą związani, otacza
szczególna aura. Widać to w ich
spojrzeniu, ruchach i tonie głosu. W
chwili, gdy Gail spojrzała na Colina,
Cassidy natychmiast się domyśliła, że są
lub byli kochankami.
Poczuła lekkie rozczarowanie i
bezskutecznie próbowała wyrwać swoje
dłonie z rąk Colina.
- Chodzi o „Portret dziewczyny"
Higgina. Zaoferowaliśmy za niego pięć
tysięcy,
ale
Higgin
nie
chce
zaakceptować tej ceny bez twojej zgody.
Planuję zamknąć tę sprawę jeszcze
dzisiaj.
- A kto złożył ofertę?
- Charles Dupres.
- Powiedz Higginowi, żeby się
zgodził. Dupres nie będzie się targował
i na pewno zachowa się przyzwoicie.
Coś jeszcze?
Było coś odpychającego w jego
głosie. Cassidy zauważyła błysk w
oczach Gail.
- Nic, co nie może poczekać. Idę
zadzwonić do Higgina.
- Świetnie. - Zanim Gail doszła do
drzwi, odwrócił się do Cassidy i
ponownie zajął się jej włosami. - Nie
może tak być - oznajmił gniewnie,
lustrując ją od stóp do głów.
Zmieszana jego oświadczeniem,
wstrząśnięta tym, co odkryła we wzroku
Gail, Cassidy popatrzyła na Colina i
poprawiając nerwowo włosy, zapytała:
- Co jest nie tak?
- Ten strój. - Machnął niedbale
ręką.
- Nie powiedziałeś, jak chcesz,
żebym się ubrała. Poza tym jeszcze nie
zdecydowałam, czy będę dla ciebie
pozować. - Wzruszyła ramionami,
poirytowana
tym,
że
musi
się
usprawiedliwiać. - Mogłeś dać mi
wskazówki co do stroju, a ty tylko
nabazgrałeś adres i uznałeś sprawę za
załatwioną.
- Potrzebuję czegoś jednolitego i
pofałdowanego, bez podkreślania talii
czy innych dodatków - rozmyślał na
głos, ignorując jej uwagi. - Czegoś w
kolorze kości słoniowej, nie białego.
Długiego i lśniącego. - Gdy ujął jej talię
w dłonie, Cassidy wprost zamurowało. -
Bioder prawie nie masz, talia jak u
dziecka. Szyja będzie zakryta, więc nie
ma się co przejmować brakiem rowka
między piersiami.
Czerwona
z
wściekłości,
zeskoczyła ze stołka i odepchnęła
Colina.
- To moje ciało i mam w nosie
twoje obserwacje. Mój rowek lub jego
brak to tylko moja sprawa i nic ci do
tego.
-
Nie
bądź
dzieckiem.
-
Energicznie posadził ją z powrotem na
taborecie. - Jak na razie twoje ciało
interesuje mnie tylko z artystycznego
punktu widzenia. Jeśli się to zmieni, to
dowiesz się o tym pierwsza.
- Chwileczkę... - Zsunęła się
ponownie z krzesełka.
- Niesamowite. - Przytrzymał jej
twarz, żeby dobrze go widziała. -
Wychodzi twój charakterek, ale to nie
jest stan, którego poszukuję. Może
kiedyś...
Uśmiechnęła się łagodnie, kiedy
jego dłonie zaczęły masować jej kark.
Było to dla niej tak nowe doznanie, że
nie dokończyła rozpoczętego zdania.
Słowa
Colina
zabrzmiały
równie
pieszczotliwie, jak dotyk dłoni na jej
skórze. Delikatny irlandzki akcent w
jego głosie przybrał na sile.
- Szukam złudzenia. I czegoś
realnego, namacalnego. Marzenia. Czy
możesz być moim marzeniem, Cass?
W tym momencie, kiedy ich twarze
były zaledwie centymetry od siebie, a
ich ciała dotknęły się i Cassidy
przeniknęło ciepło Colina, pomyślała, że
mogłaby być wszystkim, o co by
poprosił. Nic nie było niemożliwe.
Uświadomiła sobie, na czym polega
jego
władza
nad
kobietami.
Był
czarujący, wyglądał trochę jak pirat, i
pewnie dlatego wręcz oczekiwała, że w
jego mowie pojawi się egzotyczne
brzmienie. A w ogóle męski i silny był
ten Colin Sullivan. Wiedziała, że był
świadom tej władzy, jaką miał nad
kobietami, i używał jej bez skrupułów.
Ale
nawet
to
dodawało
mu
atrakcyjności. Czuła, że ulega jego
urokowi, a emocje przysłaniają jej
rozum. Zastanawiała się, jakie to byłoby
uczucie, gdyby jego usta dotknęły jej
warg i czy ten pocałunek byłby tak
ekscytujący, jak to sobie wyobrażała.
Broniąc się przed takimi myślami,
położyła ręce na piersi Colina i
odsunęła się na bezpieczną odległość. I -
Niełatwy z ciebie facet, Colin. - Wzięła
głęboki oddech, aby uspokoić drżenie
rąk.
- Masz rację. - Na jego twarzy
wyraz
irytacji
mieszał
się
z
ciekawością. - Ile masz lat, Cassidy?
- Dwadzieścia trzy. - Spojrzała mu
w oczy. - Dlaczego pytasz?
Wzruszył ramionami, wsunął ręce
do kieszeni i zaczął spacerować po
pokoju.
-
Muszę
wiedzieć
o
tobie
wszystko, zanim zacznę pracować.
Portret musi pokazać, kim jesteś, na tym
właśnie trzeba się skupić. Znajdź jak
najprędzej odpowiednią sukienkę. Chcę
zacząć pracę. Już pora.
W jego ruchach pojawił się
pośpiech, co kontrastowało z tym
Colinem, który dosłownie przed chwilą
uwodził ją swym głosem. Kim jest Colin
Sullivan, zastanawiała się Cassidy.
Wiedziała, że to, co odkryje, może
okazać się niebezpieczne, ale pragnęła
dowiedzieć się o nim jak najwięcej.
- Myślę, że wiem, jakiej sukni
szukasz - zaryzykowała. - Wprawdzie
nie całkiem jest koloru kości słoniowej,
coś bliżej perłowego, ale fason ma
prosty. Niestety kosztuje bardzo dużo,
bo to jedwab.
- Gdzie ją można dostać? -
Zatrzymał się przed nią.
- Chodźmy ją zobaczyć.
Pospiesznie ujął Cassidy pod rękę
i
wyprowadził
tylnymi
drzwiami.
Schodziła
ostrożnie
po
stromych
schodach, nie ryzykując połamania
karku.
- Którędy teraz? - zapytał, kiedy
doprowadził ją przed front budynku.
- To tylko kilka domów stąd. -
Machnęła ręką w lewo.
- Ale Colin... - Zanim skończyła
myśl, już prowadził ją pospiesznie we
wskazanym kierunku. - Colin, myślę, że
powinieneś
wiedzieć...
Boże,
nie
nadążam. Mógłbyś zwolnić?
- Masz długie nogi. - Nie zwolnił
tempa.
Jęknęła zdegustowana i próbowała
dotrzymać mu kroku.
- Myślę, że powinieneś coś
wiedzieć. Ta sukienka jest w sklepie, z
którego zostałam wczoraj zwolniona.
-
Sklep
odzieżowy?
-
Ta
wiadomość zainteresowała go na tyle, że
zwolnił nieco i przyjrzał się uważnie
Cassidy. Odgarnął jej włosy. - Co ty
robiłaś w sklepie z sukienkami?
Posłała mu mrożące spojrzenie.
- Zarabiałam na życie, Sullivan.
Niektórzy muszą tak robić, żeby mieć co
jeść.
- Nie drażnij się ze mną, Cass -
poradził łagodnie.
-
Nie
jesteś
profesjonalną
sprzedawczynią.
- I właśnie dlatego zostałam
zwolniona. - Uśmiechnęła się. - Nie
jestem też profesjonalną kelnerką, więc
straciłam pracę w barze, bo nie
pozwalałam
się
podszczypywać
i
obrzucać
sałatką.
Nie
będę
już
wspominała mojej krótkiej kariery
operatorki centrali telefonicznej. To
smutna, wręcz żałosna historia, a dziś
jest taki piękny dzień.
- Uniosła głowę, żeby uśmiechnąć
się do Colina.
Znów się jej przyglądał.
- Jeśli nie jesteś ani profesjonalną
sprzedawczynią,
ani
kelnerką,
ani
operatorką centrali telefonicznej, to kim
jesteś, Cass?
- Walczę o to, by być pisarką, a
wygląda na to, że imałam się różnych
nieodpowiednich
zajęć,
odkąd
skończyłam szkołę.
- Pisarka... - Pokiwał głową
patrząc w dół na Cassidy. - Co piszesz?
- Nowele, których nikt nie
publikuje. - Ponownie się uśmiechnęła. -
I sporadycznie artykuły o tym, jaki
wpływ mają perfumy na nowoczesnych
mężczyzn. Muszę coś pisać, żeby nie
wyjść z wprawy.
- Jesteś chociaż w tym dobra? -
Ominął kolejnego przechodnia, nie
spuszczając z niej wzroku.
-
Jestem
naturalna,
niezmanierowana, drzemie we mnie
wielki nieodkryty talent. - Odrzuciła
włosy na ramiona i wskazała na sklep. -
Jesteśmy na miejscu. Butik The Best.
Ciekawa jestem, co Julia powie, gdy
mnie zobaczy. Pewnie pomyśli, że
jestem twoją utrzymanką - Przygryzła
wargi, żeby stłumić chichot, po czym
ponownie spojrzała na Colina: - Masz w
zanadrzu kilka zniewalających spojrzeń?
- Iskry rozbawienia tańczyły w jej
oczach, kiedy zatrzymała się przed
wejściem do sklepu. - Mógłbyś posłać
mi kilka i dałbyś Julii temat do rozmów
na najbliższe tygodnie. - Otworzyła
drzwi, a na jej pięknej twarzy pojawił
się uśmiech.
Poprawna
jak
zawsze
Julia
powitała
Colina
z
przesadną
grzecznością i jedynie z nieznacznym
zaskoczeniem
spojrzała
na
dawną
pracownicę. Gdy dotarło do niej, że
zawitał do jej sklepu sam wielki
Sullivan, jej oczy rozszerzyły się ze
zdumienia, które stało się jeszcze
większe, gdy Cassidy poprosiła o
sukienkę z perłowego jedwabiu.
Wchodząc
do
przymierzalni,
uświadomiła
sobie,
jak
dziwnie
wszystko się układa. Nieco ponad
dwadzieścia cztery godziny temu stała
na zewnątrz tego dużego pomieszczenia,
trzymając naręcze odrzuconych przez
klientkę sukienek. I nie myślała nawet o
Colinie Sullivanie. Teraz zdawało się,
że zdominował jej myśli i czyny. Cienki,
chłodny jedwab oplótł jej ciało tylko
dlatego, że Colin tego zapragnął. Jej
serce biło szybciej, gdyż wiedziała, że
czekał przed przymierzalnią, chcąc
zobaczyć
efekt.
Zapięła
suwak,
wstrzymała oddech i odwróciła się. Jej
odbicie wydawało się patrzeć na nią z
niekłamanym respektem.
Sukienka opadała prostą linią,
podkreśloną delikatnością materiału.
Ramiona prześwitywały przez cienki,
przezroczysty
jedwab.
Cassidy
odetchnęła powoli. To była wymarzona
suknia. Romantyczna i prosta zarazem.
Cassidy wyglądała w niej zarówno
delikatnie, jak i niezmiernie elegancko.
Nerwowo zwilżyła wargi i wyszła z
przymierzami.
Colin
czarował
Julię,
co
wzburzyło Cassidy. W jego oczach
pojawiły się chochliki, kiedy uniósł dłoń
Julii do swych ust. Cassidy nauczyła się
trzymać nerwy na wodzy. Uśmiechnęła
się nieznacznie.
- Colin.
Odwrócił się. Uśmiech, który
rozjaśniał jego twarz i oczy, natychmiast
przygasł. Colin puścił rękę Julii i zrobił
kilka kroków naprzód. Cassidy, która już
miała zamiar obrócić się, by mógł się jej
przyjrzeć,
zamarła
w
bezruchu,
zahipnotyzowana jego spojrzeniem.
Jego wzrok powoli powędrował
w dół i ponownie do góry, zatrzymując
się na twarzy Cassidy. Oblała się
rumieńcem. Jak Colin to robił, że czuła
się na zmianę tak pełna życia i tak słaba?
I to tylko z powodu jego spojrzenia.
Chciała coś powiedzieć, żeby przerwać
tę niewygodną ciszę, ale nie mogła
wydusić z siebie ani słowa, poza tym, że
powtórzyła:
- Colin? - Brzmiało to jak pytanie
o akceptację, choć wcale tego nie
chciała.
Coś błysnęło w jego oczach, po
czym szybko zniknęło, a koncentracja
zmieniła się w irytację.
- Ta sukienka będzie dobra. Każ ją
zapakować i zabierz ze sobą jutro.
Wtedy zaczniemy. - Jego głos brzmiał
odpychająco.
W głowie Cassidy kołatał milion
pytań i wątpliwości.
- To wszystko?
- Tak, to wszystko. Godzina
dziewiąta jutro rano. Nie spóźnij się.
Cassidy odetchnęła ciężko. Czuła
pogardę do tego faceta. Patrzyli na
siebie przez kolejną minutę, a napięcie
narastało w powietrzu. Po chwili
Cassidy odwróciła się i weszła do
przymierzalni.
ROZDZIAŁ TRZECI
Cassidy spędziła większą część
nocy na rozmyślaniach o minionym dniu
i swoich emocjach, i do rana zdążyła
wszystko sobie poukładać. Nie miała
najmniejszego powodu, żeby złościć się
na Colina. Jego reakcja, gdy Cassidy
pokazała się w jedwabnej sukni, była
właśnie taka, jakiej należało się
spodziewać. Jadąc tramwajem przez
miasto i trzymając w ręku paczkę z
sukienką, obiecywała sobie, że zachowa
dystans wobec swego szefa.
Bo przecież jest jej szefem, skoro
zatrudnił ją na całe dwa miesiące. Ale
przede wszystkim jest artystą, i to
obdarzonym dużym temperamentem.
Wysiadła z tramwaju, aby resztę
drogi
przejść
piechotą.
Cassidy
wiedziała, że Colin zauważył coś
szczególnego w jej twarzy, i zamierza
uwiecznić to na płótnie. Myśli o niej
jedynie w kategoriach zawodowych, tak
jak i ona o nim. Zresztą jak mogłoby być
inaczej, skoro ledwie się poznali. To, co
wydarzyło się wczoraj, było miłe i
intrygujące, ale na pewno nie można
powiedzieć, że coś zaiskrzyło między
nimi. Byłaby to gruba przesada. Przecież
te sprawy nie dzieją się w ten sposób, a
na pewno nie tak szybko. Jedyne, co ich
łączy, to więź między artystą i modelką.
Wszystko
inne
to
tylko
kolejne
scenariusze pisane przez jej umysł.
Dotarła do studia i zapukała. Jej
postanowienie
o
profesjonalnej
postawie w nowej pracy zachwiało się,
kiedy drzwi otworzyła Gail.
- Cześć - powiedziała Cassidy z
uśmiechem, choć we wzroku Gail nie
było nic, co zachęcałoby do przyjaznych
zachowań.
W odpowiedzi zobaczyła tylko
zapraszający do wejścia gest ręki.
Colina nigdzie nie było widać. Cassidy
z jednej strony podziwiała styl Gail, z
drugiej była rozczarowana, wręcz czuła
duży dyskomfort, że to nie Colin
otworzył drzwi. Dodatkowo miała
wrażenie, że w dżinsach i sweterku
wygląda przy Gail jak obdartus.
- Przyszłam zbyt wcześnie?
Gail,
zanim
odpowiedziała,
powoli obeszła ją wokół, uważnie się
przyglądając.
- Colin zaraz będzie. Czy te loki są
naturalne, czy to efekt trwałej?
- Naturalne - odparła wolno
Cassidy.
- A kolor?
- Też naturalny. Dlaczego pytasz?
- Tylko z ciekawości, skarbie,
tylko z ciekawości. Colina bardzo
poruszyła, wręcz zafascynowała twoja
twarz. Wygląda na to, że dopadł go jakiś
romantyczny nastrój. Według mnie źle to
wróży przyszłemu dziełu. - Zwęziła
oczy, jakby chciała dokładnie zapoznać
się z fakturą skóry Cassidy.
- Chcesz policzyć zęby? - spytała
Cass.
- Nie bądź złośliwa. Colin i ja
często wymieniamy się modelkami.
Patrzę, czy się do czegoś nadajesz.
- Nie jestem paczką zapałek,
panno Kingsley - uniosła się Cassidy.
- Dobra modelka powinna być
elastyczna - zganiła ją Gail. - Mam
nadzieję, że przynajmniej nie ośmieszysz
się jak ta poprzednia.
-
Poprzednia?
-
zapytała
zaskoczona Cassidy i zaraz tego
pożałowała. Powinna była zachować
dystans,
nie
okazywać
takiego
zainteresowania.
- Zakochała się po uszy w Colinie.
- Gail uśmiechnęła się chłodno. Jej
niecierpliwe, gwałtowne ruchy drażniły
Cassidy. Była jak przyczajony, gotów do
ataku kot.
- Co gorsza, wyobraziła sobie, że
Colin także się w niej zakochał. To było
doprawdy
żenujące.
Słodka
mała
laleczka. Skóra biała jak mleko i ciemne
oczy. Oczywiście na koniec Colin
zachował się wobec niej paskudnie.
Taki już jest, gdy ktoś próbuje go
ograniczać. Nie ma nic gorszego niż
ciągłe słuchanie czyichś westchnień,
prawda?
-
Nie
mam
pojęcia
-
odpowiedziała Cassidy łagodnie.
- Ale nie musisz się obawiać, nie
zamierzam zamęczać Colina moimi
westchnieniami. On potrzebuje mojej
twarzy, a ja potrzebuję pracy. -
Postanowiła od razu wszystko wyjaśnić,
by potem nie było niepotrzebnych
nieporozumień. - Nie sprawię ci
żadnych kłopotów, Gail. Jestem zbyt
zajęta, żeby wdawać się w romans z
Colinem.
Gail zatrzymała się i zmarszczyła
brwi, po czym ruszyła ponownie w
kierunku drzwi.
- To ułatwi nam współżycie, nie
sądzisz? Możesz się tu przebrać.
Gdy
Gail
wyszła,
Cassidy
odetchnęła głęboko i potrząsnęła głową.
Jednak
artyści
naprawdę
są
zwariowani, pomyślała.
Oburzona
zachowaniem
Gail,
ruszyła w kierunku wskazanych drzwi,
znalazła małą garderobę i zaczęła się
przebierać. Podobnie jak wczoraj, dotyk
jedwabiu sprawił, że poczuła się inną
osobą.
Czy dlatego, że suknia jest tak
elegancka
i
prosta
zarazem?
-
pomyślała. A może dlatego, że tak
właśnie myśli o mnie Colin?
Jakkolwiek było, Cassidy nie
mogła
zaprzeczyć,
że
czuła
się
silniejsza, kiedy miała na sobie tę suknię
- bardziej pewna siebie i bardziej
kobieca. Rzuciła okiem na swoje
odbicie w lustrze, otworzyła drzwi i
weszła do studia.
- O, jesteś tutaj.
Udała
zaskoczenie,
kiedy
zobaczyła Colina, który wpatrywał się
w czyste płótno. Widziała tylko jego
profil, gdyż nie odwrócił się do niej.
Ręce trzymał w kieszeniach, ubrany był
zwyczajnie, podobnie jak poprzedniego
dnia, a ten strój doskonale podkreślał
jego budowę. Był skupiony, zacisnął
usta, zwęził oczy.
Jest bardzo atrakcyjny i wspaniale
byłoby się nim opiekować, przemknęło
przez głowę Cassidy. Zatrzymała się,
pewna, że nawet nie usłyszał, jak
weszła.
- Chcę od razu zacząć malować na
płótnie
-
powiedział,
nadal
nie
odwracając się w jej kierunku. - Na
stole leżą fiołki. Pasują do twoich oczu.
Cassidy zobaczyła małe kwiatki
rzucone w artystycznym nieładzie.
Uśmiechnęła się uradowana.
- Och, są piękne!
Podeszła do stołu, podniosła fiołki
i ukryła twarz w ich delikatnych
płatkach. Pachniały łagodnie i słodko.
Oczarowana,
uniosła
oczy,
żeby
podziękować Colinowi.
-
Szukałem
czegoś,
co
by
kontrastowało z sukienką - powiedział,
nie zmieniając pozycji ani wyrazu
twarzy.
Przyjemne uczucie prysło niczym
bańka mydlana. Cass spojrzała na
kwiatki i westchnęła. Sama była sobie
winna. Oczywiście kupił je jako
rekwizyt, a nie dla niej. To śmieszne, że
mogła pomyśleć inaczej. Potrząsnęła
głową i podeszła do Colina.
- Widzisz mnie już na tym płótnie?
Odwrócił się i spojrzał na nią, ale
wyraz skupienia nie zniknął z jego
twarzy.
- Tak, będą pasować. Stań tam,
chcę cię zobaczyć w świetle z okna.
Kiedy przesuwał ją po pokoju,
szukając
najlepszego
oświetlenia,
Cassidy odwróciła głowę i spojrzała na
niego.
-
Dzień
dobry,
Colin
-
powiedziała czystym, słodkim głosem.
- Kiedy pracuję, nie zawracam
sobie głowy dobrymi manierami. -
Zatrzymał się przy oknie.
- Jestem cholernie zadowolona, że
to wyjaśniłeś. - Uśmiechnęła się
uprzejmie.
- Znany jestem również tego, że na
śniadanie pożeram młode, przemądrzałe
dziewki.
- Dziewki!? - uśmiechała się już
ponad miarę słodko. - Brzmi cudownie,
kiedy tak mówisz. „Namiętne, młode
dziewki" zabrzmiałoby jeszcze lepiej.
- Ale to określenie do ciebie nie
pasuje. - Jedną ręką uniósł jej brodę, a
drugą odgarnął włosy z ramienia.
- Ach... - Cassidy poczuła się
urażona.
- Kiedy już raz cię ustawię, nie
ruszaj się. Jak się zdenerwuję, mogę
rzucić w ciebie sztalugą.
Mówiąc to, ustawiał jej twarz i
sylwetkę. Jego dotyk był bezosobowy i
chłodny.
Cassidy
pomyślała,
że
traktował ją jak przedmiot. Po jego
oczach
zorientowała
się,
że
jest
całkowicie nieobecny myślami. Podczas
pisania zachowywała się podobnie. Też
zamykała się w swoim świecie i
tworzyła.
Odsunął się od niej i obserwował
w milczeniu. Stała prosto i naturalnie. W
dłoniach miała bukiet. Delikatnie zgięte
w łokciach ręce trzymała luźno, dłonie
były na wysokości bioder. Włosy
spływały na ramiona. Colin poprawił
jeszcze raz ułożenie głowy i polecił
Cassidy, by się nie - odzywała, dopóki
jej na to nie pozwoli.
Zastosowała
się
do
nakazu,
ruszała jedynie oczami, obserwując, jak
Colin stanął ponownie za sztalugami i
rozpoczął pracę. Wiele minut upłynęło
w ciszy. Cassidy patrzyła, jak poruszał
ręką, w której trzymał kawałek węgla.
Ciągle taksował jej rysy i kształty, a
jego
świdrujący
wzrok
nieomal
fizycznie przeszywał ciało. Czuła, że
kiedy tak patrzy jej w oczy, może zajrzeć
do duszy i prawdopodobnie przeczytać
tam więcej, niż ona sama wiedziała.
Świadomość tego sprawiła, że zamiast
się
zdenerwować,
poczuła
zaintrygowanie. Co widzi? Jak to
przeleje na płótno?
- W porządku - powiedział nagle.
- Możesz przez chwilę rozmawiać, ale
nie zmieniaj pozycji. Opowiedz mi o
tych
swoich
nieopublikowanych
powieściach.
Kontynuował pracę w tak wielkim
skupieniu, że Cassidy uznała zaproszenie
do rozmowy jako swoistą formę relaksu.
Była pewna, że nawet jeśli jej słowa
dotrą do Colina, to jednym uchem
wpadną, a drugim wypadną.
- Prawdę mówiąc, jest tylko jedna,
no, jedna cała i pół następnej. Nad drugą
obecnie pracuję, a pierwsza jest
przesyłana
z
wydawnictwa
do
wydawnictwa.
Opowiada
o
dojrzewającej kobiecie, o wyborach,
jakie podejmuje i błędach, jakie
popełnia.
Czy
wiesz,
jak
trudno
rozmawiać bez gestykulowania rękami?
Nigdy nie zwracałam na to uwagi.
- To ta twoja celtycka krew. -
Spojrzał na nią przez chwilę, by zaraz
powrócić do pracy. - Czy będę mógł
przeczytać twoją powieść?
Zaskoczona Cassidy dopiero po
chwili pozbierała myśli.
- Tak, oczywiście. Jeśli tylko
zechcesz...
- Świetnie. Przynieś ją jutro ze
sobą
Teraz
bądź
cicho.
Muszę
popracować nad twarzą.
Trwało jakiś czas, nim Colin
odłożył węgiel i potrząsnął głową.
- Nie jest dobrze. - Spojrzał spode
łba na Cassidy, upewniając się, że się
nie rusza i nie próbuje czegoś
powiedzieć. - Nie zapewniasz mi
odpowiedniego nastroju. Rozumiesz, o
co mi chodzi? - spytał niecierpliwie.
Nie odpowiedziała, pytanie było
bowiem retoryczne.
- Nie chcę złudzenia. Pragnę
namiętności. Namiętności i pasji, które
są w tobie, Cass. Jest ich nawet więcej,
niż potrzebuję do tego obrazu.
Spojrzał na nią w taki sposób, że
zakręciło jej się w głowie. Serce zabiło
mocniej.
- Potrzebuję obietnicy. Kobiety,
która kusi kochanka. Potrzebuję nadziei i
świeżości tryskającej z niewinności.
Nietkniętej niewinności, ale nie znaczy,
że niemożliwej do zdobycia. Tego
właśnie od ciebie oczekuję. W twoich
oczach ma być płomień, twoje usta mają
wyglądać, jakby dopiero co były
całowane i jakby oczekiwały kolejnych
pocałunków. Jak te.
Przycisnął gwałtownie swoje usta
do jej warg. Objął dłońmi jej twarz i
pogładził policzki. Jego usta były ciepłe
i
miękkie.
Całował
szybko
i
zdecydowanie. Gdzieś głęboko z jej
środka przyszła odpowiedź na jego
zarzuty. Tak wyczekiwana namiętność:
najpierw tląca się, wreszcie buchająca
ogniem. Poczuła moc, która uwolniła
się, gdy tylko Colin odsunął usta.
Chociaż nie była tego świadoma,
jej ciało wyrażało właśnie to, czego
oczekiwał: wyczekiwanie, kuszenie,
niewinność. Spojrzał na jej usta, po
czym wrócił do sztalugi.
Cassidy
próbowała
uspokoić
szalejący umysł. Rozsądek podpowiadał
jej, że ten pocałunek nic nie znaczył, ale
serce myślało inaczej. W ciągu kilku
kolejnych sekund jej ciałem wstrząsały
sprzeczne doznania.
Była dorosła. Pocałunki były
bardziej powszechne niż uściski dłoni.
To
tylko
zdradliwa
wyobraźnia
próbowała zmienić to w coś innego.
Tylko wyobraźnia, powtarzała sobie w
myślach. Colin wziął ją z zupełnego
zaskoczenia. Nie miał prawa tego
zrobić, szczególnie w tak władczy i
intymny sposób. Wstrząsnęło nią to tym
bardziej, że jeszcze żadnemu mężczyźnie
nie
przyzwoliła
na
coś
takiego.
Próbowała całe zdarzenie poukładać
sobie w głowie, gdy nagle Colin odłożył
węgiel i zakomunikował, że pora na
przerwę. Wytarł ręce i spojrzał na nią w
taki sposób, jakby zobaczył ją pierwszy
raz.
Kiedy
zmieniła
pozycję,
ze
zdziwieniem zdała sobie sprawę, jak
Zesztywniałe ma mięśnie.
- Jak długo tak stałam? -
Przeciągnęła się, poruszyła ramionami. -
Chyba ponad dwadzieścia minut.
- Być może. - Colin spojrzał na
płótno. - Idzie nam całkiem nieźle.
Chcesz kawy?
- Dwadzieścia minut to całkiem
sporo. Od jutra będę przynosić stoper. A
kawę poproszę.
- Przyniosę.
- Mogę spojrzeć? - Wskazała na
obraz.
- Nie.
Cass westchnęła niezadowolona.
- A co z pozostałymi? - Potoczyła
wzrokiem po płótnach, które znajdowały
się w pokoju. - Czy one też objęte są
tajemnicą?
- Możesz obejrzeć wszystkie poza
tym, nad którym pracuję. - Wyszedł.
Odłożyła bukiet i ruszyła w stronę
płócien porozstawianych bez wyraźnego
porządku. Niektóre były małe, inne tak
duże, że z trudem je odwracała. Z każdą
chwilą czuła większy podziw dla talentu
Colina. Zrozumiała, dlaczego nazywano
go mistrzem koloru i światła Na
obrazach widać było tę delikatność,
którą zauważyła w jego dłoniach;
szczerość emanowała z portretów,
witalność
z
wiejskich
pejzaży
i
miejskich scen; gra światła i cienia
ożywiała każdą pracę. Zastanawiała się,
czy malował to, co widział, czy to, co
podpowiadało
mu
serce.
Potem
zrozumiała, że była to mieszanina obu
tych sfer. Colin widział świat inaczej niż
przeciętny człowiek i potrafił oddać to
w
swych
dziełach.
Jego
obrazy
poruszyły ją prawie tak mocno jak sam
artysta.
Ostrożnie
odwróciła
kolejne
płótno. Obraz był piękny. Przedstawiał
kobietę leżącą niedbale w negliżu na
kanapie. Teraz ta sama kanapa stała
pusta w końcu studia. Na twarzy kobiety
malowały się leniwy uśmiech i pewność
siebie. Po skórze białej jak mleko i
ciemnych oczach Cassidy rozpoznała
modelkę, o której mówiła Gail dziś
rano.
- Piękna, prawda? - zapytał nagle
Colin, stając za jej plecami.
- Tak. - Odwróciła się i wzięła
kubek z jego rąk. - Nigdy nie widziałam
piękniejszej kobiety.
- Jest niemal perfekcyjna i ma
wspaniałe ciało.
- Aha. - Cassidy próbowała ukryć
rozdrażnienie.
- Jest bardzo zmysłowa i widać,
że dobrze się z tym czuje - dodał.
- Tak - powiedziała łagodnie,
sącząc kawę. - Uchwyciłeś to bardzo
precyzyjnie.
Ton głosu zdradził jej emocje.
Colin uśmiechnął się.
- Och, Cass, jesteś dla mnie jak
otwarta księga i z pewnością jesteś
najbardziej zachwycającą istotą, jaką
spotkałem w ostatnich latach. - W jego
głosie słychać było irlandzki akcent,
który skusił, jak sądziła Cassidy, wiele
pięknych kobiet.
- Nie mogę za tobą nadążyć,
Sullivan. - Przyglądała mu się, kryjąc
się za kubkiem z kawą. Słońce
przeświecało przez jej włosy i kładło
cienie
na
jedwabnej
sukience.
-
Dlaczego osiadłeś w San Francisco?
Spojrzał na nią. Zastanawiała się,
czy widzi w niej już osobę, czy nadal
patrzy na nią jak na przedmiot.
- To miasto jest jak świat w
pigułce. Lubię jego kontrasty i mroczną
historię.
- I to, że potrafi wykorzystać tę
mroczną historię, zamiast za nią
przepraszać... Ale nie tęsknisz za
Irlandią?
- Wracam tam od czasu do czasu. -
Podniósł kubek i wypił łapczywie kilka
łyków. - Irlandia dodaje mi nowych sił.
Czuję się tam, jakbym wracał do
korzeni. Tu znajduję pasję, a tam spokój.
Moja dusza potrzebuje i jednego, i
drugiego. - Spojrzał na nią ponownie.
Barwa fioletu w jej oczach pociemniała.
Na jej twarzy wymalowane były
wszystkie myśli. I wszystkie dotyczyły
jego. - Kończ kawę. Chcę dopracować
wstępny szkic jeszcze dzisiaj. Jutro
zacznę malować farbami.
Poranek
minął
niemal
w
całkowitej ciszy. Cassidy wykorzystała
ten czas na przyglądanie się Colinowi.
Wyczytała z jego diabelskiego wyglądu i
ognia w spojrzeniu niebieskich oczu, że
nadal tliła się w nim irlandzka dusza,
teraz
jeszcze
bardziej
dla
niej
fascynująca.
Przypomniała sobie tę krótką
chwilę namiętności, kiedy to jego usta
połączyły się z jej wargami. Przez
moment zastanawiała się, jakie to
byłoby uczucie, gdyby trzymał ją w
ramionach, gdyby naprawdę coś ich
łączyło. Mimo iż jej doświadczenia w
kontaktach
z
mężczyznami
były
niewielkie, instynkt podpowiadał jej, że
Colin Sullivan jest niebezpiecznym
mężczyzną. Była nim stanowczo za
bardzo zainteresowana. Jego dominacja
była
dla
niej
wyzwaniem,
jego
fizyczność ją pociągała, a kapryśność -
intrygowała.
Cassidy przypomniała sobie ciętą
uwagę, jaką Gail Kingsley wygłosiła na
temat jej poprzedniczki. Przed oczami
zobaczyła
obraz
czerwonowłosej
piękności i czarującej modelki.
Wiedziała jednak, że nie jest
podobna do żadnej z nich. Nie
przyciągała uwagi swoim wyglądem, nie
była też szczególnie seksowna. A Colina
- jako mężczyznę, i do tego jeszcze
artystę - otaczają kobiety szczególne.
Zganiła się za ten tok myślenia.
Nie byłoby dobrze, gdyby zaangażowała
się w kontakty z mężczyzną takim jak
Colin Sullivan.
Nie
zabrnij
zbyt
daleko,
przestrzegała się w duchu. Nie otwieraj
przed nim żadnych drzwi. Nie daj się
zranić.
To ostrzeżenie zaskoczyło ją.
Zrelaksuj się, nakazała sobie.
Spojrzała na Colina i zauważyła,
że
wpatruje
się
w
płótno.
Skoncentrowany był na tym, co tylko on
mógł zobaczyć.
- Przebierz się - nakazał, nie
podnosząc wzroku. Myśli Cassidy
rozpłynęły się na dźwięk jego głosu.
Niegrzeczny, to najdelikatniejsze słowo,
jakim można go opisać, pomyślała.
Trzymając nerwy na wodzy, poszła do
garderoby.
- Moje obawy są bezpodstawne -
mruknęła do siebie, gdy już zamknęła
drzwi. W istocie, Sullivan nikogo nie
dopuszczał do siebie na tyle blisko, by
mógł go zranić. Cassidy była więc
bezpieczna.
Kilka chwil później wyszła z
garderoby w swoim ubraniu. Pogrążony
w myślach Colin stał, patrząc w okno, z
rękami wsuniętymi w kieszenie.
- Powiesiłam suknię w tamtym
pokoju - powiedziała chłodno. -
Wychodzę, bo widzę, że już skończyłeś
pracę. - Podniosła torebkę z krzesła.
Przewiesiła ją przez ramię i odwróciła
się w kierunku drzwi, a wtedy Colin
chwycił ją za rękę.
- Znowu marszczysz brwi, Cass. -
Uniósł palec, aby dotknąć jej czoła. -
Jeśli przestaniesz, kupię ci lunch, zanim
wyjdziesz.
- Nie mów do mnie takim
protekcjonalnym tonem, Sullivan. -
Nachmurzyła się jeszcze bardziej. - Nie
jestem pierwszą naiwną, żeby mnie
głaskać,
niańczyć
i
zabawiać
uśmiechami.
Uniósł brew.
- W porządku. Nie ma sensu
rozstawać się w złości.
- Nie jestem zła. - Próbowała
wyzwolić się z jego uścisku. - To
najnormalniejsza reakcja na twoją
bezczelność. Puść moją rękę.
- Jeszcze z tobą nie skończyłem,
Cass. Powinnaś kontrolować swoje
nerwy, kochanie. Wyglądasz z tym
czarująco, a ja nie potrafię się oprzeć
temu, czym jestem zauroczony.
- Wiem, co cię we mnie pociąga.
Chodzi ci tylko o obraz, o nic więcej,
więc daruj sobie te różne ozdobniki.
- Znów spróbowała uwolnić rękę
z
jego
uścisku.
Krótkim
ruchem
nadgarstka przycisnął ją do swej piersi.
- Co ty wyprawiasz?! - krzyknęła
oburzona.
- Prowokujesz mnie, bym ci
udowodnił, że się mylisz.
- W jego oczach pojawiło się
rozbawienie i coś jeszcze, co sprawiło,
że jej serce zabiło mocniej.
- Do niczego cię nie prowokuję -
odwarknęła, potrząsając głową z furią
Jej włosy kołysały się i unosiły, po czym
znowu ułożyły się w naturalny sposób.
- Ależ tak. - Wolną rękę zanurzył
w jej włosach i dotknął karku. -
Rzuciłaś mi rękawicę tamtej nocy, kiedy
znalazłem cię we mgle. Myślę, że
najwyższy czas, bym ją podniósł.
- Jesteś śmieszny. - Czuła, że
nerwy wymykają jej się spod kontroli.
Kiedy
chciała
ponownie
coś
powiedzieć, Colin przywarł ustami do
jej warg. Efekt był piorunujący.
Chociaż wydała z siebie cichy jęk
protestu, to zamiast odepchnąć Colina,
jej palce przywarły do jego koszuli.
Wiedząc, że nie napotka oporu, obrócił
ją tak, żeby przylgnęła do niego całym
ciałem. Cassidy zareagowała, jakby całe
życie czekała na taką okazję. Zdawało
się, że zna doskonale każdy centymetr
ciała Colina. Przywarła mocno swoimi
miękkimi
wypukłościami
do
jego
silnych, napiętych mięśni. Przesunęła
dłońmi po jego karku, zatapiając je we
włosach.
Jej
usta
rozwarły
się
delikatnie, przyzwalając mu na śmielsze
działania. Przycisnął ją mocno do
siebie, a jego wargi natarły ze zdwojoną
siłą. Stali tak złączeni w jedno ciało i
tylko
ich
przyspieszone
oddechy
zakłócały ciszę.
To, co czuła Cassidy, wprawiało
ją w zdumienie. Kolana jej drżały,
potrząsnęła głową, żeby odsunąć od
siebie to, co Colin właśnie w niej
obudził. Coś tajemniczego i niezwykle
silnego szykowało się, żeby w niej
wybuchnąć. Ta moc przerażała ją i
jednocześnie pociągała. Wciąż jednak
strach był silniejszy od ciekawości.
Instynkt podpowiadał, że to jeszcze nie
ten czas.
- Nie, Colin, nie mogę. - Oparła
dłonie na jego klatce piersiowej i
spojrzała w jego ciemniejące oczy.
- Ale ja mogę. - Natarł na nią
zachłannymi wargami.
Umysł Cassidy zawirował. Jej
ciało i myśli nie potrafiły sprostać
wyzwaniu, przed jakim postawiła je ta
sytuacja Ale razem z namiętnością rósł
w niej strach. Kiedy Colin uwolnił jej
usta z namiętnego pocałunku, odetchnęła
kilka razy głęboko i powiedziała cicho:
- Puść mnie, proszę. Boję się.
Wiedziała, że mógł dać jej
rozkosz. Jego oczy błyszczały, a ona
nadal mu się opierała Palce na jej szyi
napięły się, po czym rozluźniły i Colin
puścił ją. Cassidy wykorzystała ten
moment, odsunęła się od niego i
poprawiła włosy.
Colin z uwagą obserwował ją, po
czym skrzyżował ręce na piersiach.
- Zastanawiam się, czy więcej
trudności sprawia ci walka ze mną, czy z
samą sobą.
- Też się nad tym zastanawiam -
wypaliła rozbrajająco spontanicznie.
Przekrzywił głowę, zaskoczony jej
odpowiedzią.
-
Jesteś
wyjątkowo
szczera,
Cassidy.
Uważaj,
bo
mogę
to
wykorzystać.
- Jestem pewna, że tego nie
zrobisz. - Wyprostowała ramiona. - Nie
twierdzę, że musimy na zawsze unikać
tego, co między nami zaszło, ale skoro
mamy to już poza sobą, powinniśmy się
postarać, żeby na razie się nie
powtórzyło.
- A niech to... - Colin potrząsnął
głową i ryknął homerycznym śmiechem.
- Powiedziałam coś zabawnego?
- Cass, jesteś jedyna w swoim
rodzaju. - Zanim zdążyła odpowiedzieć,
przysunął się do niej, przytrzymał jej
ramiona i uścisnął je po przyjacielsku. -
Brytyjska praktyczność będzie w tobie
zawsze walczyć z celtycką namiętnością.
- Straszny z ciebie romantyk -
zakpiła.
- Drzwi zostały otwarte, Cassidy.
- Jego słowa przypomniały jej o
wcześniejszych
postanowieniach.
-
Pewnie wolałabyś, żebyśmy trzymali je
zamknięte. - Potrząsnął nią gwałtownie.
- Tak, stało się. Drzwi już się nie
zanikną. To się jeszcze powtórzy. -
Puścił ją, cofnął się, ale nadal na siebie
patrzyli. - Idź teraz, dopóki pamiętam, że
się mnie boisz.
Silna pokusa, by się do niego
przytulić, przestraszyła ją. Aby się jej
oprzeć, odwróciła się szybko w stronę
drzwi.
- Jutro o dziewiątej - powiedział,
kiedy naciskała klamkę.
Stał na środku pokoju, z kciukami
zatkniętymi
za
przednie
kieszenie
spodni. Słońce przeświecało przez okno
w dachu, podkreślając ciemną karnację
Colina. Cassidy przeszło przez myśl, że
gdyby była rozsądna, powinna wyjść i
więcej tu nie wracać.
- Nie stchórzysz, Cass, prawda? -
zadrwił, jakby czytając w jej myślach.
Potrząsnęła głową i zacisnęła
zęby.
- O dziewiątej - oświadczyła
chłodno i zamknęła za sobą drzwi.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Z każdym dniem Cassidy czuła się
lepiej w roli modelki, mimo iż jej
zdaniem ciężko byłoby komukolwiek
zrelaksować się w obecności Colina.
Był nieprzewidywalny, a jego nastrój
zmieniał się jak w kalejdoskopie.
Szybko się złościł, ale równie szybko
wracał mu dobry humor. Z każdą chwilą,
kiedy poznawała go lepiej, stawał się
dla niej bardziej fascynujący.
To tylko z pisarskiego obowiązku,
usprawiedliwiała się sama przed sobą
za tak wnikliwą obserwację Colina. I
było w tym sporo prawdy, takiej
bowiem postaci potrzebowała do swojej
nowej
powieści
-
różnorodnej,
nieobliczalnej, śmiałej. Co chwila
powtarzała sobie, że nic ich nie łączy,
oczywiście poza wymianą przysług, jak
to między artystami.
Przez
następne
dni
Colin
zachowywał się nadzwyczaj poprawnie.
Jeśli nawet czasami dotknął Cassidy, to
tylko wtedy, gdy ustawiał ją do
pozowania.
Burzliwy
pocałunek
pozostał żywym wspomnieniem... ale
tylko wspomnieniem.
Siedząc nad maszyną do pisania,
Cassidy uznała, że jest prawdziwą
szczęściarą.
Zdobyła
pracę,
która
podratowała jej sytuację, a Colin
Sullivan był całkowicie pochłonięty
tworzeniem. Była szczera ze sobą na
tyle, by przyznać, iż Colin naprawdę ją
pociąga. Ale cóż, tak bardzo był
pochłonięty malowaniem, że fakt, iż
Cassidy jest żywą istotą, z trudem do
niego docierał. Chyba że poruszyła się
podczas pozowania. Ale to lepiej, że
ignorował ją jako kobietę, uznała.
Owszem, pociągał ją, i było to
całkiem naturalne, lecz nie zamierzała
zachować się równie głupio jak jej
poprzedniczka. O nie! Uważała, że jest
zbyt rozsądna, by zakochać się w
Colinie. Powtarzała to sobie w myślach
wielokrotnie, umacniając się w swoim
postanowieniu. Colin Sullivan ma swoją
sztukę i swoją Gail. Ona - Cassidy St.
John - ma swoją pracę. Spojrzała na
pustą kartkę i westchnęła. Obiecała
sobie,
że
skończy
rozdział,
nie
zaprzątając sobie głowy ani jedną myślą
o Colinie. Okazało się to jednak bardzo
trudne, wręcz niewykonalne.
Po pewnym czasie, kiedy rozdział
był niemal skończony, ktoś zapukał do
drzwi.
- Kto tam?
- Cześć, Cass. - W progu pojawił
się rudobrody Jeff Mullans. - Masz
chwilę?
Jeff był sąsiadem, do którego
miała słabość, więc otworzyła szerzej
drzwi, zapraszając go do wejścia.
Jeff wpakował się do środka
razem z gitarą i sześciopakiem piwa.
- Mogę trochę tego towaru
schować w twojej lodówce? Moja
tradycyjnie jest zepsuta, a skwar jak na
pustyni.
- Wiesz, gdzie jest kuchnia.
- O rany. Czym ty się żywisz? -
wykrzyknął Jeff, ujrzawszy w lodówce
tylko karton soku, dwie marchewki i
kawałek papryki. - Chodźmy do knajpy
na rogu, to pokażę ci prawdziwe żarcie.
Mają świetne tacos i nieświeże pączki.
- Brzmi wspaniale, ale naprawdę
muszę wreszcie skończyć ten rozdział.
- Nie wiesz, co tracisz, Cass. -
Jeff podrapał się po brodzie. - Masz
jakieś wieści z Nowego Jorku?
- Na razie cisza. Jeszcze za
wcześnie
na
jakiś
sygnał,
ale
cierpliwość nie jest moją mocną stroną.
- Wierzę, że ci się uda. Jeśli
powieść jest równie dobra jak ostatnie
opowiadanie z magazynu, to jesteś na
dobrej drodze.
Uśmiechnęła się, mile połechtana
komplementem.
- A ty nie chciałbyś powalczyć o
stanowisko redaktora w nowojorskim
wydawnictwie?
- Nie potrzebujesz mojej pomocy,
dziecinko.
Poza
tym
inaczej
zaplanowałem sobie życie. Zostanę
znanym tekściarzem i wykonawcą.
- Jasne. - Cassidy odchyliła się na
krześle i patrząc na Jeffa, doszła do
wniosku, że byłby dobrym modelem dla
Colina. - Masz jakieś koncerty w
przyszłym tygodniu?
- Dwa. A jak sesje z Sullivanem?
Widziałem
kilka
jego
prac,
są
niesamowite. Jak się czujesz jako
modelka jednego ze współczesnych
mistrzów?
- To dziwne uczucie, Jeff Prawdę
mówiąc, nigdy nie jestem pewna, czy on
widzi mnie podczas malowania i czy to
ja jestem na płótnie. Być może
wykorzystuje tylko jakieś moje cechy do
stworzenia tego obrazu. Tak samo robię
ja, gdy konstruuję moich bohaterów.
- Jaki on jest? - Jeff zauważył, jak
bardzo zmieniają się oczy Cassidy, gdy
zaczyna mówić o Colinie Sullivanie.
Blask padający ze stojącej na biurku
lampki tworzył wokół jej głowy
świetlistą poświatę.
- Jest fascynujący - szepnęła jakby
do siebie. - Wygląda jak pirat, trochę
niebezpiecznie, trochę fantazyjnie. Ma
najbardziej niesamowite oczy, jakie
kiedykolwiek widziałam. A jego dłonie
są przepiękne. Nie znam słowa, które
mogłoby je opisać. Po prostu są...
nieskończenie piękne. - Jej głos stawał
się coraz bardziej miękki i delikatny, a
w oczach pojawiło się rozmarzenie. -
Emanuje
niezwykłą
zmysłowością,
szczególnie kiedy maluje. Do pracy
napędza go jakaś wewnętrzna siła.
Zamyka się wówczas w sobie i tworzy.
Raz kazał mi coś opowiedzieć, więc
mówiłam to, co akurat przyszło mi do
głowy. Nie wiem, czy w ogóle mnie
słuchał. Tak naprawdę to jest bardzo
trudnym człowiekiem. Ma okropny
charakter, a kiedy się złości, co zdarza
mu się często, w jego głosie słychać
irlandzki akcent. - Uśmiechnęła się. -
Warto go podrażnić, żeby to usłyszeć.
Jest bezczelny i nieskończenie pewny
siebie,
arogancki
wprost
nie
do
wytrzymania, a jednocześnie czarujący.
Z każdą chwilą odkrywam w nim coś
nowego. Wątpię, czy kiedykolwiek
zdołałabym poznać go do końca, nawet
gdybym miała na to wiele lat.
Nastała cisza, przerywana jedynie
brzdąkaniem gitary Jeffa.
- Widzę, że się w nim zabujałaś.
Wzdrygnęła
się.
Jej
ciemnoniebieskie
oczy
wyrażały
zdziwienie.
Wyprostowała
się
na
krześle.
- Słucham? Nie! Z pewnością nie.
Ja po prostu... Po prostu... - Po prostu
co,
Cassidy?
Jak
miała
na
to
odpowiedzieć? - Po prostu interesuje
mnie, bo jest niezwykły. To wszystko.
- W porządku, mała. Ty wiesz
najlepiej. - Jeff wstał powoli, trzymając
gitarę w ręku. - Tylko bądź ostrożna.
- Uśmiechnął się. - Sullivan to
świetny artysta, ale plotki głoszą, że jest
ostrym facetem. Wiesz, o czym mówię,
Cass. Jesteś śliczną dziewczyną, ale tak
pokierowałaś swoim życiem, że masz
niewiele doświadczeń z mężczyznami.
Wrażliwa
samotnica...
Trzymasz
dystans, ale jeśli go stracisz, łatwo cię
skrzywdzić.
- Naprawdę sądzisz, że jestem tak
mało doświadczona? Nie zapominaj, że
studiowałam cztery lata w Berkeley -
odparowała.
- Tylko ktoś kompletnie naiwny
może w tak doskonały sposób unikać
moich zalotów, nie tracąc przy tym
mojej sympatii. - Jeff zbliżył się do niej,
zapraszając do pocałunku w sposób
równie miły i delikatny, jak jego
muzyka. Serce Cassidy biło spokojnie i
równomiernie. - Unikasz mnie, co? -
Uniósł głowę. - Pomyśl, ile moglibyśmy
zaoszczędzić na opłatach za czynsz,
gdybyśmy zamieszkali razem.
Pociągnęła go za brodę.
- Zależy ci tylko na mojej
lodówce.
- Co ty możesz wiedzieć? Idę do
domu. Napiszę coś smutnego.
- No proszę, co chwila kogoś
inspiruję.
- Nie przeceniaj się. - Zamknął za
sobą drzwi. Uśmiech powoli zniknął z
jej ust, kiedy przypomniała sobie słowa
Jeffa: „Widzę, że się w nim zabujałaś".
Co za bzdura! W żadnym razie nie
zakochała się w Colinie. Czy kobieta nie
może bezinteresownie zainteresować się
jakimś mężczyzną? Czy zawsze będzie
posądzana o to, że chodzi o coś więcej?
Odruchowo dotknęła dolnej wargi i
wróciła pamięcią do pocałunku Jeffa
Spokojny, zwyczajny. Co sprawia, że
pocałunek jednego mężczyzny staje się
niezapomnianym doznaniem, a innego -
co najwyżej jest przyjemny? Pomyślała,
że rozsądna kobieta nie pchałaby się w
związek z nawiedzonym, zapatrzonym w
siebie artystą, który, choć czasami bywa
uroczy, tak naprawdę potrafi jedynie
zadawać ból.
Wróciła do maszyny do pisania i
zabrała się do pracy. Ledwie zdołała
zebrać myśli i skoncentrować się na
pisaniu, ktoś ponownie zapukał do
drzwi.
- Chyba nie skończyłeś już pisać
swojej smutnej piosenki? - rzuciła przez
drzwi, nadal waląc w klawiaturę. - A
piwo z całą pewnością jeszcze się nie
schłodziło.
- Nie mogę podważyć żadnego z
tych
stwierdzeń.
Odwróciła
się
gwałtownie i spojrzała na Colina. Stał
w
otwartych
drzwiach,
niedbale
opierając się o futrynę i obserwując
gospodynię. Był lekko rozbawiony, ale
przede
wszystkim
zafascynowany.
Cassidy miała na sobie obcisłe szorty i
koszulkę, która skurczyła się w praniu.
Intensywne spojrzenie Colina wyraźnie
ją zawstydziło. Zaczerwieniła się.
- Co ty tu robisz?
- Podziwiam ten widok. - Wszedł
do środka, zamykając za sobą drzwi. -
Nie wiesz, że bezpieczniej byłoby
przekręcać klucz w zamku?
- Zawsze gdzieś gubię klucze,
więc... - Przerwała, zdając sobie
sprawę, jak śmiesznie to brzmi. Kiedy
nauczy się dwa razy pomyśleć, zanim
coś powie? - Zresztą nie ma tu nic, co
warto by ukraść.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo się
mylisz. Powieś sobie klucz na szyi,
Cass, jeśli ci to pomoże, ale drzwi
zawsze trzymaj zamknięte.
Myślała już nad celną ripostą, ale
zanim zdążyła ją wypowiedzieć, Colin
mówił dalej:
- Za kogo mnie wzięłaś, kiedy
pukałem do drzwi?
- Za mojego sąsiada, który pisze
teksty piosenek i ma zepsutą lodówkę.
Skąd wiedziałeś, gdzie mieszkam?
- Twój adres był na maszynopisie.
- Wskazał na kopertę, którą trzymał w
ręku, po czym odłożył ją na biurko.
Cassidy z pewnym zaskoczeniem
spojrzała na znajomy plik papierów.
Sądziła,
że
Colin
zapomniał
o
maszynopisie chwilę po tym, jak mu go
dała. Nagle zrozumiała, dlaczego nie
zapytała Colina, czy już go przeczytał i
co o nim sądził. Trudniej byłoby jej
znieść jego krytykę niż uwagi jakiegoś
bezosobowego
wydawcy.
Zdenerwowana spojrzała na Colina.
Oczekiwana krytyka nie nadeszła.
Spacerował po pokoju, dotykając
zwiędłych kwiatów, wyglądając przez
okno i przyglądając się zdjęciu w
srebrnej ramce.
- Napijesz się czegoś? - zapytała,
bo tak powinna zachować się gospodyni
i zaraz przypomniała sobie uwagi Jeffa o
zawartości jej lodówki. - Na przykład
kawy? - dodała szybko, bo tyle akurat
mogła zaoferować. Pod warunkiem, że
Colin ma ochotę na czarną.
Odwrócił się od okna i zaczął
ponownie spacerować.
- Masz niezłe wyczucie kolorów,
Cass - powiedział.
- I niezwykłą zdolność tworzenia
domowej atmosfery. Dokonałaś tego
nawet w takim mieszkaniu jak to, tej
bezdusznej klatce zaprojektowanej i
zbudowanej pod wynajem, dla zysku. A
jednak nadałaś mu swoisty charakter i
nasyciłaś prywatnością. - Uniósł małe
lusterko w ramce z muszelek. - To z
Nabrzeża Rybaków? - Spojrzał na nią.
- To musi być dla ciebie
szczególne miejsce.
- Rzeczywiście. Kocham to miasto
w
całości
i
bezwarunkowo,
ale
Nabrzeże Rybaków to dla mnie coś
zupełnie wyjątkowego. - Uśmiechnęła
się. - Nie jest tam zbyt tłoczno,
natomiast pełno łódek przycumowanych
jedna obok drugiej. Lubię wyobrażać
sobie, skąd wracają lub dokąd płyną.
Gdy tylko to powiedziała, poczuła
się strasznie głupio. A tak bardzo starała
się udowodnić Colinowi, że nie jest
romantyczką! Uśmiechnął się do niej, a
jej zakłopotanie przemieniło się w coś
bardziej niebezpiecznego.
- Przygotuję kawę - powiedziała
szybko.
- Nie rób sobie kłopotu. - Położył
rękę na jej ramieniu i spojrzał na biurko.
Było zarzucone papierami i notatkami. -
Przeszkadzam ci w pracy, a to nie jest w
porządku.
- Wygląda na to, że dziś
wieczorem i tak już nie popracuję. -
Uśmiechnęła się, próbując zapomnieć o
dyskomforcie, który czuła. - Ale nic nie
szkodzi, bo prawie skończyłam. W
przeciwnym razie zachowałabym się tak
samo niegrzecznie jak ty, kiedy ktoś ci
przeszkadza.
Poczuła zadowolenie, gdy ujrzała
zaskoczenie w jego oczach.
-
Naprawdę
zachowuję
się
niegrzecznie? To znaczy jak? Wyjaśnisz
mi?
- To wprost nie do opisania.
Usiądź, Colin. Te podłogi są cienkie.
Wydepczesz w nich dziurę. - Wskazała
na krzesło, ale on przysiadł na brzegu
biurka.
- Skończyłem dziś czytać twoją
książkę.
- Domyśliłam się, skoro odnosisz
maszynopis. - Starała się mówić
spokojnie, ale gdy Colin uparcie
zwlekał ze swoją recenzją, ogarnęła ją
frustracja - Proszę, nie znęcaj się nade
mną Jestem na to za słaba. Nie,
poczekaj. - Gestem powstrzymała go,
gdy zaczął mówić. Wstała i przeszła się
po pokoju. - Jeśli ci się nie podobało,
będę przygnębiona tylko przez pewien
czas. Jestem pewna, że jakoś to
przeżyję. No... prawie pewna. Chcę,
żebyś był ze mną szczery. Nie potrzebuję
owijania w bawełnę, tych różnych
gładkich słówek tylko po to, żeby nie
sprawić mi przykrości. I, na miłość
boską, nie mów, że to było interesujące.
Nie ma gorszego określenia!
- Skończyłaś? - zapytał delikatnie.
Zaczerpnęła tchu i skinęła głową.
- Tak. To znaczy, tak sądzę.
- Podejdź do mnie, Cass.
Zrobiła, jak prosił, gdyż jego głos
był cichy i łagodny. Ich oczy spotkały
się. Ujął jej dłonie.
- Nie wspominałem wcześniej o
twojej książce, ponieważ chciałem
przeczytać ją spokojnie, kiedy nic mi nie
będzie przeszkadzało. Sądziłem, że
lepiej nie rozmawiać o niej, dopóki nie
skończę. - Pogładził jej dłonie. - Masz
w sobie niezwykle rzadką cechę, Cass.
Coś ulotnego. Talent. I to nie jest coś,
czego mogłaś nauczyć się na studiach w
Berkeley. Ty się z tym urodziłaś. Studia
być może doszlifowały twój warsztat,
ale masz w sobie unikalny dar.
Cassidy westchnęła. Uznała za
zdumiewające,
że
opinia
tego
mężczyzny,
którego
znała
ledwie
tydzień, miała dla niej tak duże
znaczenie. Pozytywnego zdania Jeffa
wysłuchała z przyjemnością, ale to, co
powiedział Colin, zaparło jej dech w
piersiach.
- Nie wiem, jak zareagować. -
Spojrzała na stos papierów na biurku. -
Czasami mam ochotę to wszystko rzucić,
bo nie jest warte tyle bólu i wysiłku.
- Ale podjęłaś decyzję, że
będziesz pisarką.
- Nie. Nigdy nie podejmowałam
takiej decyzji. - Spojrzała na niego
swymi
fiołkowymi
oczami,
ciemniejącymi w słabym świetle lampki.
- To po prostu było we mnie. Czy ty
podjąłeś decyzję, że będziesz artystą,
Colin?
Przyglądał jej się przez chwilę, po
czym pokręcił przecząco głową.
- Nie. Są takie rzeczy, które się
dzieją niezależnie od nas, czy o nie
prosimy, czy też nie. Wierzysz w
przeznaczenie, Cass?
- Tak - wyszeptała.
- Byłem pewien, że wierzysz. -
Pod jego uważnym spojrzeniem jej serce
zabiło jeszcze mocniej. - Czy sądzisz, że
jest nam przeznaczone, abyśmy zostali
kochankami, Cass?
Pokręciła
przecząco
głową,
niezdolna do wypowiedzenia choćby
słowa.
- Straszna z ciebie kłamczucha. -
Uniósł jej podbródek i pocałował ją.
Jakże różnił się ten pocałunek od
tego, który dał jej dziś Jeff. Był mocny i
wprowadzał w drżenie każdy centymetr
jej ciała. Odchyliła się gwałtownie.
- Przestań!
- Dlaczego? - zapytał miękko. -
Pocałunek to po prostu spotkanie ust.
- Nie, to nie jest takie proste -
zaprotestowała, choć czuła, że jego
spojrzenie ją hipnotyzuje. - Bierzesz o
wiele więcej.
Musnął delikatnie wargami jej
policzek.
- Tylko tyle, ile zechcesz mi dać,
Cass. Tylko tyle. Nic więcej. - Jego usta
zbliżyły się kusząco ku jej wargom, aż
krew w niej zawrzała. Delikatnie gładził
palcami jej policzek. - Smakujesz jak
coś, o czym dawno zapomniałem -
wyszeptał. - Świeżość i młodość.
Pocałuj mnie, Cass. Potrzebuję tego.
Rozdzierana
pomiędzy
pragnieniem a lękiem, uległa - jego
prośbie, czy raczej żądaniu. Jej umysł
wysyłał desperackie sygnały protestu,
ale zignorowała je. Poczuła, że i ona
jego pragnie. Jej usta szukały jego
pocałunków, podczas gdy ręce Colina
poznawały jej ciało. Lęk, który czuła,
potęgował jedynie podniecenie, które ją
wypełniało. Powoli traciła kontrolę nad
swoim
ciałem.
Przepełniały
ją
zwierzęce instynkty. Wstrząsnął nią
dreszcz, kiedy Colin zaczął całować jej
szyję,
ale
odchyliła
głowę,
by
zaoferować więcej. Poczuła delikatne
kąsanie.
Ból,
który
jej
zadawał,
doprowadzał ją do szaleństwa. Jego
dłonie gładziły jej ciało pod obcisłą
koszulką. Kciukami pieścił jej napięte
piersi.
Nogi ugięły się pod nią, oczekując
wsparcia Colina. W chwili, gdy ich usta
ponownie się spotkały, wiedziała, że
niczego mu nie odmówi. Jej oddanie
było pełne i bezwarunkowe. Powoli, z
rękami na jej ramionach, Colin odsunął
się od niej. Zamrugała kilka razy, zanim
była w stanie otworzyć oczy. Jego ręce
zacisnęły się.
- Wygląda na to, że miałaś rację -
zaczął, a głos mu drżał z podniecenia. -
Pocałunek to nie jest po prostu spotkanie
warg. Pragnę cię, Cass, i ty sama wiesz
najlepiej, że nic na świecie nie
przeszkodzi mi doprowadzić cię tam,
dokąd zamierzam. - Jego uścisk zmienił
się w pieszczotę.
- Kiedy skończę obraz, nie
będziemy mieli innego wyjścia, jak
oddać się naszemu przeznaczeniu.
-
Nie!
-
Wystraszona
intensywnością uczuć, które przed
chwilą ją wypełniały, Cassidy uwolniła
się z objęć Colina. Przygładziła włosy. -
Nie... Nie zamierzam być kolejnym
numerkiem na długiej liście twoich
kochanek. Co to, to nie! - Odsunęła się
na kilka kroków i dumnie wzruszyła
ramionami.
Jego oczy zwęziły się nagle.
Widziała, jak złość w nim wzbiera.
Przysunął się do niej, złapał ją za włosy,
uniósł
jej
twarz
i
gwałtownie
pocałował. Wszystko w niej zawrzało,
ale nie pokazała tego po sobie.
- Czas pokaże, Cass. A teraz jest
już późno, prawie północ i lepiej, żebym
sobie poszedł. - Uniósł jej dłoń i musnął
wargami palce. - Najbardziej grzeszymy
po północy. - Uśmiechnął się i ruszył w
stronę drzwi. Przesunął zatrzask tak, by
samoczynnie się zamknął po jego
wyjściu.
-
Znajdź
klucze
-
rzucił
rozkazująco i znikł.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Minął kolejny tydzień współpracy
Cassidy z Colinem. Między nimi nie
było żadnych spięć. Następnego dnia po
wizycie Colina w jej mieszkaniu Cass
przyszła
do
studia
z
mocnym
postanowieniem, że nie będzie ulegać
jego erotycznym zakusom. Jak mu to
powiedziała, nie zostanie jego kolejną
kochanką.
Miała poważne poglądy na życie,
nie zamierzała rozmieniać się na drobne.
Czekała
na
długotrwały,
głęboki
związek
uczuciowy
z
idealnym
mężczyzną, którego wizerunek sobie
stworzyła,
więc
żadne
erotyczne
przygody czy niepoważne romanse nie
wchodziły w grę. Nie wydumała sobie
takiej postawy, tylko przyjęła ją na
podstawie
osobistych
doświadczeń.
Wychowywał ją ojciec. Obserwowała
jego przelotne znajomości z kobietami, z
których żadna nie stała się dla niego
ważna. Widziała, jak szedł przez życie
zapatrzony jedynie w swoją pracę.
Cassidy natomiast obiecała sobie, że
znajdzie kogoś, z kim będzie chciała
dzielić szczęście i troski. Tak myślała
już jako mała dziewczynka, a kiedy
dorosła,
umocniła
się
w
tym
przekonaniu, snując rozważania o sensie
życia, złudnych i prawdziwych jego
celach.
Wiedziała,
że
to,
co
najważniejsze, kryje się w duchowych
potrzebach,
które
są
źródłem
prawdziwego,
trwałego
szczęścia.
Wbrew pozorom nie była nieuleczalną
romantyczką. Twardo trzymała się
swojej drogi, bez reszty poświęcając się
pisarstwu, które było jej powołaniem, i
czekała,
aż
spełni
się
to,
co
najpiękniejsze.
Teraz też, wbrew pokusom, nie
zamierzała
odstąpić
od
swego
postanowienia.
Colin rozmawiał z nią niewiele, a
kiedy ustawiał ją w odpowiedniej pozie,
jego dotyk był pozbawiony uczucia. Ale
wydawało się, że wewnątrz tętnią w nim
emocje. Czy była to twórcza pasja
artysty, czy pożądanie? Tego Cassidy
nie mogła wiedzieć.
Kolejne dni upływały prawie bez
słowa Pod koniec tygodnia nerwy
Cassidy były napięte do ostateczności.
Niezależnie od swoich rozterek i stanu
psychicznego,
nie
wytrzymywała
wysiłku związanego z pozowaniem.
Zachowanie tej samej pozycji przez
długi czas było bardzo wyczerpujące.
Wpadające przez okno słońce
grzało ją trochę, mimo to czuła się
skostniała Colin stał za sztalugami.
Wydawał się skupiony wyłącznie na
malowaniu.
Mógł
tak
pracować
godzinami bez odpoczynku. Cassidy
obserwowała ruch pędzla od palety do
płótna. Nie wyobrażała sobie, jak
wygląda jej wizerunek przetworzony
przez artystyczną wizję. Jak dalece
Colin zdołał wczuć się w jej psychikę?
Czy dotarł do prawdy, czy też Cassidy z
portretu
będzie
miała
niewiele
wspólnego z realną panną St. John?
Fantazja podsuwała jej zresztą
coraz to inne pytania. Czy będzie na
obrazie
obnażona,
jak
poprzednia
modelka, która leżała w negliżu na
kanapie? Czy ten obraz zawiśnie w
Galerii? Być może zostanie tutaj, w tym
studiu, twarzą do ściany, dopóki Colin
nie zdecyduje, co z nim zrobić.
Niewykluczone, że zostanie sprzedany
za astronomiczną sumę i będzie wisiał
na jakimś angielskim dworze. Jaki Colin
nada mu tytuł? Może „Kobieta w bieli"
lub „Kobieta z fiołkami"? Wyobrażała
sobie, że obraz z jej podobizną
omawiany jest na uniwersyteckich
zajęciach z historii sztuki. Albo że za sto
lat ktoś zobaczy go w zakurzonej galerii
i będzie się zastanawiał, kim była
uwieczniona na nim dziewczyna lub co
myślała, kiedy artysta ją malował...
Nagle Colin przypomniał jej o
sobie. Najpierw zaklął pod nosem,
potem cisnął paletą o podłogę.
- Poruszyłaś się! - Podszedł do
Cassidy. - Nie ruszaj się, do cholery! -
Mocnym chwytem ustawił jej ramiona w
wymaganej pozycji. - Nie rozumiesz?
Nie wolno ci się wiercić!
Potulne przeprosiny zamarły na
ustach Cassidy. Ogarnęło ją wzrastające
zniecierpliwienie.
- Nie mów do mnie tym tonem,
Sullivan! - krzyknęła, · odpychając jego
dłonie i ciskając bukiecik fiołków na
parapet. - Nie wierciłam się. A jeśli
nawet, to dlatego że jestem żywą istotą,
a nie manekinem. - Odrzuciła w tył
głowę,
skutecznie
psując
misterne
ułożenie włosów. - Oczywiście trudno o
wyrozumiałość
dla
zwykłego
śmiertelnika, skoro jest się samą
wzniosłością i wspaniałością, ale trzeba
przyjąć do wiadomości, że nie wszyscy
są tak bosko doskonali.
- Nie interesują mnie twoje opinie
- powiedział chłodnym tonem. - Jedyną
rzeczą, jakiej oczekuję od modelki, to
pozowanie bez ruchu. - Ponownie zaczął
ustawiać jej ramiona. - Trzymaj nerwy
na wodzy, kiedy pracuję.
- W takim razie maluj lepiej
drzewa albo wazony z kwiatami! -
rzuciła z furią. - Nie ruszają się, a do
tego nie wyrażają opinii o twoim
zachowaniu.
Udała się w kierunku garderoby,
ale Colin chwycił jej ramię i odwrócił
w swoją stronę. Był wściekły.
- Nikt ode mnie nie odchodzi.
- Czyżby? - Cassidy dumnie
uniosła głowę. - No to patrz uważnie. -
Odwróciła się ponownie w kierunku
drzwi, ale zanim zdołała ujść dwa kroki,
Colin ponownie ją chwycił. - Zostaw
mnie! - Wprost kipiała ze złości. Dotąd
kontrolowała swoje zachowanie, ale
miarka się przebrała. - Nie mam ci nic
więcej do powiedzenia. Mam dość
twojego grubiaństwa i siedzenia bez
ruchu w jednej cholernej pozycji przez
cały dzień.
Uścisk na jej ramieniu osłabł.
- Świetnie. Ale przecież między
nami jest coś więcej niż tylko
pozowanie, malowanie i rozmowy,
prawda? - Przyciągnął ją do siebie.
Serce Cassidy podskoczyło, kiedy
poczuła dotyk jego palców. Widziała, że
Colin
ulegał
swemu
dzikiemu
temperamentowi, a ona ulegała tej sile.
Miał taką moc, że nie dopuszczał
najmniejszego
sprzeciwu.
Był
mężczyzną przepełnionym pasją, która
mogła doprowadzić ich do miejsca, z
którego nie będzie odwrotu. Cassidy
próbowała jeszcze odsunąć się od
Colina, ale ledwie się poruszyła, a jego
usta przywarły do niej. Posmakowała
jego wściekłości.
Stłumił
jej
jęki
protestu
i
skrępował ręce, żeby nie mogła się
wyrwać. Jej serce łomotało coraz
mocniej. Zdała sobie sprawę, że jest
zdana całkowicie na jego łaskę. Jego
pocałunki
były
gwałtowne
i
zdecydowane, wręcz brutalne. Kiedy
próbowała odwrócić twarz, przytrzymał
ją za włosy, aby nie mogła się ruszyć.
Usta miał twarde, gorące i bezlitosne.
Oczy Cassidy zaszły mgłą. Po raz
pierwszy w życiu poczuła, że może
zemdleć. Protestowała coraz słabiej,
niezdolna do dalszej walki. Colin
działał gwałtownie i szybko, a ona mu
się poddawała. Nie reagowała już,
kiedy zaczął rozpinać jej suknię. Wręcz
przeciwnie - jej ciało pochłaniał ogień z
każdym jego dotknięciem.
Pukanie
do
drzwi
studia
zabrzmiało jak huk wystrzału. Colin
zignorował to zupełnie i całował bez
wytchnienia.
- Colin! - zawołała Gail Kingsley.
- Jest tu ktoś, kto chce się z tobą
zobaczyć.
Klnąc dziko, Colin puścił Cassidy
z objęć. Jego przekleństwa nagle
ucichły, kiedy zobaczył jej szeroko
otwarte, przestraszone oczy. Jej usta
drżały. Na moment przylgnęła do niego i
wtedy poczuł, że jej piersi falują w
szlochu.
- Colin, nie drocz się ze mną - W
głosie Gail słychać było wymuszoną
cierpliwość. - Na pewno już dawno
skończyłeś pracę.
- W porządku, do diabła! -
wrzasnął wściekle do Gail, ale nadal
patrzył na Cassidy. Powiódł ją za ramię
do garderoby. Wewnątrz obrócił ją
twarzą do siebie. Spojrzała na niego bez
słowa. Próbowała uspokoić oddech. Łzy
wzbierały w jej oczach. - Przebierz się -
powiedział cicho. Zawahał się, jakby
chciał
powiedzieć
coś
jeszcze.
Odwrócił
się
jednak
i
wyszedł,
zamykając za sobą drzwi.
Cassidy
płakała
odwrócona
twarzą do ściany. Po kilku minutach
usłyszała głosy dobiegające ze studia.
Gail
mówiła
szybko,
wyraźnie
zdenerwowana, natomiast głos Colina
był zupełnie spokojny, nie zdradzał
cienia emocji i pasji, jakim ulegał przed
chwilą. Cassidy nie zwracała uwagi na
to, co mówiono, wyłapała jednak
jeszcze trzeci głos. Mężczyzna mówił z
wyraźnym włoskim akcentem.
Spojrzawszy w lustro, Cassidy
przeraziła się swoim wyglądem. Była
tak blada, że barwa jej policzków bliska
była bieli sukienki, którą miała na sobie.
W oczach miała słabość i udrękę. Tak
patrzyła kobieta, która poniosła klęskę.
- Nie, nie, nie! - powiedziała do
siebie, zakrywając ręką odbicie twarzy
w lustrze. - Nic nie osiągnie w ten
sposób i musi o tym wiedzieć.
Zdjęła w pośpiechu suknię i
włożyła swoje ubranie. W prostej,
klasycznie skrojonej bluzce wyglądała
mniej krucho i słabo. I czuła się
nieporównanie
lepiej.
Głosy
dobiegające
z
sąsiedniego
pokoju
słychać było teraz wyraźniej. Dopiero
po chwili zdała sobie sprawę z tego, że
nieświadomie podsłuchuje rozmowę. I
jakoś się nie zawstydziła.
- Interesujący dobór kolorów,
Colin. Wygląda na to, że osiągniesz
niezwykły efekt - powiedziała Gail.
A więc rozmawiają o obrazie.
Pozwolił, by Gail go obejrzała, lecz
Cassidy tego zabronił. Dlaczego?
-
Wydaje
się
niemal
sentymentalny. To będzie zaskoczenie
dla
artystycznego
światka
-
kontynuowała Gail.
- O tak, sentymentalny - odezwał
się Włoch. - Ale w tej grze kolorów
widać pasję. Jestem zaintrygowany,
Colin. Nie mogę rozgryźć twoich
intencji.
- Bo jest ich kilka - odpowiedział
Colin swym suchym, ironicznym tonem.
- Skąd ja to znam? - zachichotał
Włoch,
po
czym
dodał
z
zaciekawieniem: - Nie zacząłeś jeszcze
twarzy.
- Nie.
Colin
wyraźnie
chciał
już
zakończyć dyskusję o powstającym
dziele, ale Włoch mówił dalej:
- Intryguje mnie... I ciebie też. To
widać. Powinna być oczywiście piękna i
wystarczająco młoda, żeby pasowała do
sukni i fiołków. Ale musi w niej być coś
jeszcze.
Cassidy czekała na odpowiedź
Colina, ale tej nie było. Jednak Włoch
się nie zniechęcał:
- Nie pokażesz mi jej, przyjacielu?
- No właśnie, Colin, gdzie jest
Cassidy? - W głosie Gail brzmiało
rozbawienie. Oczy Cassidy zwęziły się.
- Przecież wiesz, że będzie zachwycona,
gdy przedstawimy ją Vince'owi -
zaśmiała się. - Ona wygląda na słodką
istotę.
Tylko
nie
mów,
że
ją
spłoszyliśmy.
Rozdrażniona
na
dobre
tą
protekcjonalną
uwagą,
Cassidy
otworzyła nagle drzwi.
- Nie spłoszyliście mnie ani
trochę.
-
Obdarzyła
całą
trójkę
promiennym uśmiechem. - I z pewnością
będę zachwycona możliwością poznania
Vince'a.
Oczy Gail rozbłysły wściekłością.
Spojrzała pytająco na Colina, ale na
jego twarzy nie mogła odczytać żadnej
odpowiedzi.
Mężczyzna, który stał obok Colina,
był niemal o głowę niższy od niego, ale
jego szczupła budowa i godna postawa
sprawiały, że wydawał się wysoki.
Włosy miał tak ciemne jak Colin, tyle że
proste, oczy piwne, podkreślane przez
oliwkową barwę skóry. Twarz miał
gładką i przystojną, a kiedy się
uśmiechał, wyglądał czarująco.
- Ach, bella. - Przeszedł przez
pokój i ujął obie dłonie Cassidy. -
Bellisima.
Oczywiście,
że
jest
doskonała. Gdzieś tyją znalazł, Colin? -
Przyglądał się jej z zachwytem. - Pojadę
tam i zatrzymam się tak długo, aż znajdę
podobny skarb dla siebie.
Cassidy zaśmiała się, rozbawiona
tą jawną próbą flirtu.
- We mgle - odpowiedziała,
ponieważ Colin nadal milczał. -
Myślałam, że Colin chce mnie okraść.
- Aniołku, on jest zdolny do
czegoś o wiele gorszego. - Vince z
uśmiechem zerknął na Colina, ale nadal
trzymał dłoń Cassidy. - Jest czarnym
irlandzkim psem, którego obrazy kupuję,
ponieważ nie widzę nic lepszego, na co
mógłbym wydawać moje pieniądze.
Colin dołączył do nich, marszcząc
brwi.
- Vince, to jest Cassidy St. John.
Cass, to jest Vincente Clemenza, książę
Maracanti.
Cassidy otworzyła szeroko oczy ze
zdumienia.
- Ach, teraz zaimponowałeś jej
moim tytułem. - Vince wyszczerzył zęby
w
uśmiechu.
-
Jestem
do
pani
dyspozycji. - Szarmancko uniósł dłonie
Cassidy do swych ust.
- To wielka przyjemność poznać
panienkę,
signorina.
Czy
zostanie
panienka moją żoną?
- Zawsze marzyłam, żeby wyjść za
księcia. Czy powinnam dygnąć? -
Uśmiechnęła się do niego znad ich
złączonych dłoni. - Nie jestem pewna,
czy wiem, jak to się robi.
- Vince zwykle oczekuje, że
wszyscy poniżej hrabiego klękają przed
nim i całują sygnet. - Colin niby
żartował, ale wzrok miał posępny.
- Przesadzasz, przyjacielu. - Vince
puścił dłonie Cassidy i poklepał Colina
po ramieniu. - Jak nigdy dotąd,
zazdroszczę ci twojego daru. Obiecaj, że
będę miał prawo pierwokupu tego
portretu.
Colin
przyglądał
się
twarzy
Cassidy.
- Już ktoś cię ubiegł.
- Naprawdę? - Vince wzruszył z
gracją ramionami.
- Cóż, będę musiał przebić jego
ofertę. - Ton jego głosu wskazywał, że
jest mężczyzną, który zwykle, otrzymuje
to, na czym mu zależy.
- Vince chciał zobaczyć „ Janeen"
- ucięła tę pogawędkę Gail i przeszła
przez pokój, aby odszukać obraz.
- Jeśli pozwolicie zatem... -
zaczęła Cassidy, ale Vince chwycił ją
ponownie za rękę.
- Nie, madonna, zostań. Obejrzysz
ze mną dzieło mistrza. - Nie czekając na
odpowiedź,
stanowczo
pociągnął
Cassidy za rękę.
Gail podniosła płótno i umieściła
je na sztalugach. To był portret
dziewczyny leżącej w negliżu na
kanapie. Gail uśmiechnęła się złośliwie.
-
Poprzedniczka
Cassidy
-
oznajmiła, po czym cofnęła się, żeby
stanąć obok Colina.
Cassidy
zrozumiała
oczywistą
wymowę tego gestu. Skupiła się
ponownie na obrazie, starając się nie
patrzeć na Colina.
- Piękne stworzonko - zamruczał
Vince. - Można powiedzieć, kobieta w
każdym calu. Jest w niej jakaś
niezwykle pociągająca grzeszność. -
Odwrócił głowę, żeby uśmiechnąć się
do Cassidy. - Co sądzisz?
- Jest wspaniała - odparła
natychmiast. - Sprawia, że czuję się
niezręcznie. Zazdroszczę jej pewności
siebie
w
demonstrowaniu
swej
zmysłowości.
Myślę,
że
mogłaby
onieśmielać większość mężczyzn. To
sprawiałoby jej przyjemność.
- Jak widzę, twoja modelka jest
doskonałym
znawcą
ludzkich
charakterów - powiedział Vince. - Tak,
wezmę go. I jeszcze ten, który Gail
pokazywała mi na dole. Bije z niego
nadzieja. A teraz... madonna. - Odwrócił
się, aby spojrzeć ponownie na Cassidy.
W jego oczach widać było zauroczenie.
- Czy zjesz ze mną kolację? W mieście
mężczyzna
czuje
się
wyjątkowo
samotnie, jeśli nie towarzyszy mu piękna
kobieta.
Cassidy uśmiechnęła się, ale
zanim odpowiedziała, Colin położył
rękę na jej ramieniu.
- Obrazy są twoje, Vince, ale moja
modelka nie.
- Ach tak - odpowiedział znacząco
Vince.
Oczy Cassidy zwęziły się ze
złości. Colin odwrócił się, aby zdjąć
obraz ze sztalug.
- Poproś kogoś, żeby spakował ten
i ten z dołu dla Vince'a - powiedział do
Gail, wręczając jej płótno. - Zaraz zejdę
do was i ustalimy wszystkie warunki.
Gail wyszła bez słowa. Vince
odprowadził ją zamyślonym wzrokiem,
po czym odwrócił się do Cassidy.
- Do widzenia, Cassidy St. John. -
Ucałował jej dłoń i westchnął z żalem. -
Wygląda na to, że muszę sobie znaleźć
we mgle własne szczęście. Oczekuję
korzystnej ceny za obrazy, co nieco
złagodzi gorycz mego rozczarowania,
przyjacielu. - Rzucił okiem na Colina i
skierował się w stronę drzwi. - Gdybyś
kiedykolwiek
była
we
Włoszech,
madonna... - Wyszedł, uśmiechając się
na pożegnanie.
W chwili, gdy drzwi się zamknęły,
Cassidy odwróciła się do Colina, drżąc
z wściekłości.
- Jak śmiesz? - Po bladości jej
policzków zostało tylko wspomnienie. -
Jak śmiesz sugerować takie rzeczy?
-
Powiedziałem
jedynie
Vince'owi, że może mieć moje obrazy,
ale nie moją modelkę. - Colin przeszedł
przez pokój i zakrył portret Cassidy. -
Jakiekolwiek podteksty mogły być
jedynie przypadkowe.
- O nie! - Podążyła za nim
napędzana furią - Tu nie było żadnego
przypadku. Dobrze wiedziałeś, co
robisz.
Nie
zamierzam
tolerować
takiego zachowania, Sullivan. Mogę się
spotykać,
z
kimkolwiek
zechcę,
niezależnie
od
twoich
sugestii
i
podtekstów.
Colin wsunął ręce do kieszeni.
Przez chwilę przyglądał jej się w
milczeniu. A kiedy się odezwał, był
całkowicie spokojny.
-
Jesteś
bardzo
młoda
i
nadzwyczaj naiwna. Vince jest moim
starym i dobrym przyjacielem. Jest także
czarującym
kobieciarzem.
Nie
ma
skrupułów względem kobiet.
- A ty masz? - rzuciła wściekle.
Zauważyła, że Colin zesztywniał.
Jego oczy zapłonęły, a mięśnie twarzy
napięły się. Po raz pierwszy dostrzegła,
jak z trudem próbował pohamować swój
temperament.
- To twoja sprawa, Cass -
powiedział łagodnie. - Nie przychodź do
czwartku. - Odwrócił się w kierunku
drzwi.
- Potrzebuję kilku dni.
Cassidy stała w pustym studiu.
Osiągnęłam to, co chciałam,
pomyślała smętnie. Ale to nie jest
słodkie zwycięstwo...
Była
udręczona
fizycznie
i
emocjonalnie. Wróciła do garderoby po
torebkę. Nie tylko Colin potrzebował
kilku
dni,
żeby
sobie
wszystko
poukładać.
- Co za szczęście, że cię jeszcze
złapałam. - Gail pojawiła się w
drzwiach studia w chwili, gdy Cassidy
opuszczała garderobę. - Pomyślałam, że
powinnyśmy pogadać.
- Lekko się uśmiechnęła. - Tylko
my dwie.
Cassidy westchnęła z jawnym
znużeniem.
- Nie teraz. - Poprawiła torebkę. -
Mam dosyć na dziś.
- W takim razie powiem krótko i
możesz sobie iść.
- Gail mówiła na pozór grzecznie,
ale Cassidy czuła ukrytą niechęć.
Lepiej się nie kłócić, pomyślała
Cassidy.
Lepiej
wysłuchać
jej
spokojnie, zgodzić się ze wszystkim, co
powie, i spokojnie wyjść. To najlepsze
rozwiązanie.
Obdarzyła
Gail
najmniej
zaczepnym uśmiechem, na jaki było ją
stać.
-
W
porządku,
mów.
Gail
zaczerpnęła powietrza.
- Wygląda na to, że nie wyraziłam
się dość jasno... Na temat mnie i Colina.
- Jej głos był opanowany. Mówiła
cierpliwie jak nauczyciel do ucznia.
Cassidy
zignorowała
rosnące
rozdrażnienie i skinęła głową.
- Colin i ja jesteśmy parą od
pewnego czasu. Zaspokajamy wzajemnie
różne potrzeby. Przez te lata Colin miał
kilka romansów, które byłam w stanie
mu wybaczyć. W wielu przypadkach te
związki były rozdmuchane przez prasę. -
Wzruszyła ramionami. - Romantyczny
wizerunek tworzy jego artystyczną
legendę. Zniosę wszystko, jeśli to
pomoże mu w karierze. Rozumiem go.
Gail nie była w stanie usiedzieć w
jednym miejscu i zaczęła nerwowo
przechadzać się po studiu.
- Nie rozumiem, dlaczego mi o tym
mówisz - zaczęła Cassidy. Ostatnią
rzeczą, jaką chciała usłyszeć, była
informacja,
jak
doświadczonym
kochankiem jest Colin Sullivan.
- Nie rozumiesz? Więc ci to
wyjaśnię. - Gail zatrzymała się i
spojrzała na Cassidy zimnymi jak lód
oczami. - Będę cię tolerować do czasu,
aż Colin skończy pracę nad twoim
portretem. Nie zamierzam przeszkadzać
mu w pracy. Ale jeśli wejdziesz mi w
drogę... - Zacisnęła palce na pasku od
torebki Cassidy. - Potrafię pozbywać się
tych, którzy włażą mi w paradę.
- Jestem pewna, że potrafisz. -
Jeśli Gail myślała, że wystraszy
Cassidy, to srodze się zawiodła. - Tak
się jednak składa, że niełatwo się mnie
pozbyć. - Odgięła palce Gail ze swojej
torebki. - Wyjaśnię ci coś jeszcze. Twój
związek z Colinem jest twoją prywatną
sprawą i nie zamierzam się w to
wtrącać.
-
Zauważyła
uśmiech
satysfakcji w kącikach ust Gail, więc
dodała: - I nie dlatego, że mi grozisz.
Nie
zastraszysz
mnie,
Gail.
Tak
naprawdę to mi ciebie żal.
Gail fuknęła z oburzeniem, ale
Cassidy kontynuowała:
- Twój brak pewności siebie, gdy
mowa jest o Colinie, wygląda żałośnie.
Nie stanowię dla ciebie zagrożenia.
Nawet ślepy by zauważył, że Colin
myśli tylko o tym, co tworzy na swoich
płótnach. - Wskazała na zakryty portret.
- Interesuję go tylko jako modelka, taki
swoisty przedmiot, a niejako osoba. -
Poczuła ucisk zawodu, gdy dotarł do
niej sens słów. - A on interesuje mnie
wyłącznie
jako
pracodawca.
Nie
zamierzam się wtrącać w wasz związek,
ponieważ nie jestem zakochana w
Colinie, co więcej, w ogóle mi to nie
grozi.
Odwróciła się i wybiegła przez
tylne drzwi studia. Dopiero kiedy nieco
ochłonęła, zdała sobie sprawę, że
skłamała.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Przez kolejne dwa dni Cassidy
całkowicie pogrążyła się w pracy.
Musiała odpocząć od Colina, uspokoić
emocje. Jednak zwyczajna przerwa w
kontaktach to było zbyt mało. Cassidy
wiedziała, że powinna przestać myśleć o
Colinie i o ich wzajemnych stosunkach.
W tych rozważaniach starała się
ignorować incydent z Gail. Mówiła
sobie, że mało ją obchodzą osobiste
sprawy tej kobiety i nie zamierzała brać
ich pod uwagę, myśląc o własnym życiu.
Przecież nikt nie ma prawa wpływać na
jej uczucia, a tym bardziej stawać im na
przeszkodzie.
Pisała z pasją, bez opamiętania.
Wszystkie obserwacje, fascynacje i lęki
stanowiły nowe tworzywo literackie.
Pracowała do późna, zapominając o
jedzeniu, a potem padała na łóżko i
wyczerpana
ciężką
pracą,
twardo
zasypiała. Była tak pochłonięta swoim
zadaniem, że kiedy drugiego dnia
poczuła dłoń na ramieniu, wrzasnęła
przerażona.
- O rany! Przepraszam. - Jeff starał
się zachować powagę. - Pukałem,
dzwoniłem, ale zupełnie odpłynęłaś.
- Już w porządku - wykrztusiła,
trzymając ręce na piersi, jakby starała
się utrzymać serce w miejscu. - Takie
emocje dobrze robią na krążenie, krew
płynie jak szalona. Coś z twoją
lodówką? Jeff skrzywił się.
- Czy naprawdę sądzisz, że tylko
po to tu przychodzę? Jestem wrażliwym
facetem, zapytaj mojej mamy.
Uśmiechnęła się.
- Na pewno zapytam. Więc co cię
przyniosło?
- Mam dziś koncert w kafejce na
naszej ulicy. Chodź ze mną.
- Och Jeff, chciałabym, ale...
Szukając
wymówki,
ogarnęła
dłonią papiery na biurku, ale Jeff
gwałtownie jej przerwał:
- Słuchaj, od dwóch dni ślęczysz
przykuta
do
tego
biurka.
Kiedy
zamierzasz trochę się przewietrzyć?
Wzruszyła ramionami i postukała
palcem w słownik.
- Jutro znowu mam być w studiu i
muszę...
- I to kolejny powód, by zrobić
sobie wolne dziś wieczorem. Wyluzuj
trochę, dziewczyno, bo się zamęczysz. -
Przyjrzał się jej uważnie i zmienił
taktykę.
-
Wiesz,
potrzebujemy
przyjaznej osoby wśród publiczności.
My, wschodzące gwiazdy, nie możemy
być niczego pewni.
Cassidy westchnęła, po czym
uśmiechnęła się.
- W porządku. Ale nie zostanę
długo.
- Gram od ósmej do jedenastej. O
północy możesz być już w łóżku.
- Dobrze, będę tam koło ósmej. A
która
jest
właściwie
godzina?
-
Spojrzała na zepsuty zegarek.
- Po siódmej. Jadłaś coś dzisiaj?
- Prawdę mówiąc, nie.
- O Boże. No dobra, wrzuć coś na
siebie, bo pada. Przed koncertem
zdążymy skoczyć na hamburgera.
- A mogę dostać z serem? - spytała
zachwycona propozycją.
- Baby. Zawsze jakieś „ale"... -
mruknął Jeff, zamykając za nią drzwi.
Ściana deszczu nie zrobiła na
Cassidy żadnego wrażenia. Po dwóch
dniach przy biurku świeże powietrze
było
wyjątkowo
orzeźwiające,
a
hamburger okazał się prawdziwą ucztą
bogów po ubogich posiłkach w domu.
Siedząc w końcu sali, piła kawę z
mlekiem i słuchała koncertu Jeffa
Zrobiło się już późno, kiedy zdała sobie
sprawę, że nagle i niespodziewanie
powróciły myśli o Colinie. Zamknęła na
chwilę oczy, łudząc się, że po ich
ponownym otworzeniu obraz zniknie.
Ale tak się nie stało, więc uznała, że
szkoda jej energii na wyrzucanie go z
umysłu.
Zdawała sobie sprawę, że Colin
jest nadzwyczaj pewnym siebie facetem,
który twardo i sprawnie kroczy przez
życie, rzadko kiedy oglądając się na
innych. Niezbyt przepadała za takimi
ludźmi, wiedziała jednak, że jeśli ktoś
obdarzony podobnymi cechami posiada
ponadto jakiś talent, prawie na pewno
zrobi karierę. A Colin jest genialnym
artystą i z tego daru robi wspaniały
użytek. Przy tym jest wrażliwy i pełen
wdzięku, no i ma dobrze poukładane w
głowie. Tworzyłoby to całkiem znośną
mieszankę, gdyby nie to, że jednocześnie
jest samolubny, arogancki i kompletnie
zatracony w swojej pracy. Bywa też
bezmyślny, dominujący i skory do
przemocy. A to ją przerażało i
odpychało od niego.
Ale jest też facetem, którego
bezgranicznie kocham, pomyślała.
Zadrżała i zapatrzyła się w kawę.
Jestem skończoną idiotką, głupią
romantyczną gąską, strofowała się w
duchu. I miała w tym dużo racji.
Wiedziała przecież, że Colin ma
kochankę, a na Cassidy patrzy jak na
obiekt, który zamierza przenieść na
obraz. Wiedziała, że miał wiele kobiet,
ale z żadną z nich nie stworzył
prawdziwego związku. Nawet z Gail, bo
to byk wbrew jego naturze. Jak to się
więc stało, że zakochała się w kimś, kto
zupełnie nie odpowiadał jej marzeniom'
W kimś, kto absolutnie nie nadawał się
do małżeństwa, kto nigdy nie stworzy
normalnej,
opartej
na
zdrowych
zasadach rodziny? Wspaniale, po prostu
wspaniale.
Uniosła powoli filiżankę i wypiła
mały łyk kawy.
Musi dotrwać, aż powstanie
portret,
bo
umowa
zobowiązuje.
Spotykając się dzień w dzień, będą
musieli
ze
sobą
rozmawiać.
Niebezpiecznie też jest z nim walczyć,
bo w czasie ostrych scen ujawnia się
swoje emocje. Nie wiedziała, jak
głęboko potrafi przeniknąć ją wzrokiem,
ale nie zamierzała dać się upokorzyć i
przyznać, że okazała się idiotką i
zakochała się w nim. Najlepiej, jak
będzie zachowywać się naturalnie.
Pozować jak należy, odpowiadać na
pytania, i to wszystko. Praca posuwa się
sprawnie, więc obraz powinien być
skończony w ciągu kilku tygodni. Tyle
była w stanie wytrzymać. A kiedy to już
się skończy...
Jej
myśli
zatopiły
się
w
ciemnościach sali.
A
kiedy
obraz
zostanie
namalowany, to co wtedy? - pomyślała.
Kiedy Colin zniknie z mojego życia, to
przecież świat się nie zawali.
Potrząsnęła głową, odrzucając
niechciane myśli, i dokończyła kawę. W
tle leciały dźwięki piosenki Jeffa
Cassidy
stała
przed
studiem
i
przetrząsała torbę w poszukiwaniu
klucza,
który
dostała
od
Colina.
Mamrocząc przekleństwa, uniosła głowę
właśnie w chwili, gdy Colin otworzył
drzwi.
- O, cześć - powiedziała speszona.
Skinął głową, po czym zatrzymał
wzrok na jej dłoniach pełnych różnych
szpargałów.
- Szukasz czegoś?
Cassidy
podążyła
za
jego
wzrokiem
i
zawstydzona
wrzuciła
wszystko do torby.
-
Eee,
nie...
Ja...
Nie
spodziewałam się, że będziesz tak
wcześnie.
- Masz szczęście, że już jestem,
prawda? Czyżbyś zgubiła klucz, Cass?
Uśmieszek na jego twarzy sprawił,
że poczuła się głupio.
- Nie zgubiłam... Tylko nie mogę
znaleźć.
Weszła do środka, zawadzając
ramieniem o pierś Colina, co sprawiło,
że przeszedł ją dreszcz. Pomyślała, że
realizacja jej postanowień nie będzie
zbyt łatwa.
- Przebiorę się - powiedziała i
pospiesznie udała się do garderoby.
Kiedy wróciła, Colin niemal nie
zwrócił na nią uwagi, co sprawiło, że
poczuła się pewniej. Tłumaczyła sobie,
że nie ma się czego obawiać.
- Zamierzam popracować dziś nad
twarzą - oświadczył, mieszając farby.
Ta
bezosobowa,
rzucona
w
przestrzeń informacja była kolejnym
dowodem, że jego myśli są z dala od
niej. Trochę jej było przykro z tego
powodu, ale w ciszy cierpliwie czekała,
aż skończy malować. Postanowiła nie
stwarzać żadnych problemów. Ale kiedy
ujął jej brodę, zadrżała mimo woli.
Oczy Colina zapłonęły.
- Muszę cię dotykać, by poczuć,
zrozumieć kształt twojej twarzy. Wzrok
czasem nie wystarcza. Wiesz, co mam na
myśli?
Przytaknęła.
Colin
odczekał
chwilę, po czym dotknął jej brody
jeszcze raz. Tym razem delikatniej,
jedynie opuszkami palców. Cassidy z
trudem udało się nie poruszyć.
- Spokojnie, Cass. Pomyśl o czymś
miłym, zrelaksuj się. Jego delikatny,
cierpliwy głos zaskoczył ją, więc nie
protestowała.
Zadowolony
Colin
przesunął palcami po jej twarzy.
Dla
niej
było
to
nieprawdopodobne
przeżycie.
Jego
dotyk był łagodny, chociaż Colin był
bardzo
skoncentrowany
i
spięty.
Zastanawiała
się,
czy
wyczuwa
narastające w niej ciepło. Jego palce
znaczyły ślad od podbródka przez
policzki. Całą uwagę skupiała na
miarowym
oddychaniu.
Próbowała
sobie wmówić, że dotyk malarza - nie
Colina, ale malarza - jest jej równie
obojętny i bezosobowy, co dotyk
lekarza. Ale
kiedy
pogładził
jej
policzek, uniosła rozpalone oczy.
- Zostań w tej pozycji. -
Energicznie odwrócił się w stronę
sztalugi. - Spójrz na mnie. - Uniósł
pędzel i farby.
Cassidy
zastosowała
się
do
polecenia, starając się skoncentrować
nie na Colinie, a tylko i wyłącznie na
człowieku malującym obraz. Ale czuła,
że to niemożliwe. Nie mogła patrzeć na
niego i jednocześnie go nie dostrzegać.
Nie potrafiła być z nim i zarazem daleko
od niego. Nie mogła wymazać go z
myśli, tak samo jak nie była w stanie
wyrzucić go z serca.
Ale chyba mogę sobie trochę
pomarzyć, uznała. Pocieszyć się tymi
drobinkami szczęścia, które spadają na
nią, gdy jest z Colinem. Smutek i tak
niedługo
przyjdzie,
więc
trzeba
korzystać z chwili...
Obserwowała go podczas pracy i
uczyła się na pamięć jego wyglądu.
Wiedziała, że przyjdzie czas, kiedy
będzie mogła korzystać jedynie z tych
wspomnień. Patrzyła na ciemną gęstwę
włosów
opadających
lokami
na
ramiona. Przyglądała się ruchliwym
brwiom, za pomocą których potrafił
wyrażać
najprzeróżniejsze
uczucia.
Fascynowała ją gładkość jego twarzy.
Malując, raz po raz podnosił oczy ku
niej.
Cechowała
je
niebywała
koncentracja, która sprawiała, że były
jeszcze bardziej niebieskie niż zwykle.
Nie widziała jego rąk, ale
potrafiła je sobie wyobrazić. Długie,
szczupłe i piękne. Miała wrażenie, że
czuje,
jak
dotykają
jej
twarzy,
odkrywając cechy, których ona sama
zapewne nigdy by nie dostrzegła. Jeśli
już miała głupio się w kimś zakochać, to
nie
mogła
trafić
na
bardziej
doskonałego mężczyznę.
Pracowali
godzinami,
robiąc
jedynie krótkie przerwy, żeby Cassidy
mogła rozciągnąć zastałe mięśnie. Colin
zawsze
niecierpliwie
dążył
do
ponownego
rozpoczęcia
pracy.
Wyczuwała jego nastrój i wiedziała, że
powstaje coś wyjątkowego. Całe studio
wypełnione
było
jego
podekscytowaniem.
- Oczy - mruknął i odłożył paletę.
- Chodź, muszę cię mieć bliżej. -
Przyciągnął ją pod samą sztalugę. -
Oczy... dusza portretu.
Przytrzymał ją za ramiona, a jego
twarz znalazła się o centymetry od jej
twarzy. Od farb i terpentyny zakręciło
jej się w nosie. Wiedziała, że gdy czas
pozowania minie, pewnie nigdy nie
poczuje już tego zapachu.
- Patrz na mnie, Cass.
Z niemałym trudem spojrzała na
niego. Jego wzrok przeszywał ją na
wylot. Zobaczyła swoje odbicie w jego
oczach i pomyślała, że wygląda w nich
jak więzień. Jego więzień.
Ich oddechy wymieszały się. Jej
wargi rozchyliły się zapraszająco. Colin
gwałtownie zrobił krok w tył, w stronę
obrazu.
- Co zobaczyłeś? - spytała bez
zastanowienia.
- Tajemnice - odpowiedział cicho.
- Marzenia. Nie! Nie odwracaj głowy.
Właśnie tego potrzebuję.
Bezradna
Cassidy
spojrzała
ponownie na niego. Nie była to pora na
stawianie oporu. Odłożywszy paletę i
pędzle, Colin przez dłuższą chwilę
przyglądał się dziełu, po czym podszedł
do Cassidy i szeroko się uśmiechnął.
-
Dałaś
mi
to,
czego
potrzebowałem.
- Czy to znaczy, że skończyłeś? -
spytała z lekko wyczuwalną obawą w
głosie.
- Jeszcze nie, ale już niewiele
zostało. - Uniósł jej dłonie i pocałował.
- Wkrótce obraz będzie gotowy.
Określenie
„wkrótce"
nie
przypadło Cassidy do gustu.
- To znaczy, że wszystko idzie
dobrze.
- Tak, bardzo dobrze! Wszystko
idzie znakomicie.
- Ale nadal nie mogę spojrzeć na
obraz? Dopiero jak go skończysz?
- Jestem przesądny.
- Ale Gail pokażesz. - W jej głosie
słychać było rozgoryczenie.
- Gail jest artystką. - Puścił jej
dłonie i lekko poklepał ją po policzku. -
A nie modelką.
Cassidy westchnęła, uznając swą
porażkę.
- Musiałeś ją kiedyś namalować.
Jest taka intrygująca i pełna życia.
- Ale nie potrafi ustać pięciu minut
w jednej pozycji.
- Colin zaczął czyścić pędzle.
Uśmiechając
się,
Cassidy
podeszła do okna. Przeciągnęła się i
uniosła włosy z ramion i szyi wysoko do
góry, by po chwili puścić je w bezładzie
na
ramiona.
Promienie
słońca
prześliznęły
się
po
chaotycznie
rozrzuconych kosmykach.
Kiedy odwróciła głowę, żeby
ponownie uśmiechnąć się do Colina,
zauważyła,
że
bacznie
się
jej
przypatruje. Coś mówiło jej, żeby do
niego podejść, ale zamiast tego ruszyła
w drugi koniec pokoju.
- Pierwszy twój obraz, jaki
widziałam, to był jakiś irlandzki
krajobraz. - Starała się, żeby jej głos
brzmiał naturalnie. - Spodobał mi się,
bo dzięki niemu wyobraziłam sobie
moją matkę. Czy to nie dziwne? -
Odwróciła się do niego pod wpływem
niezrozumiałego impulsu. - Mam kilka
jej fotografii, ale dopiero ten obraz
sprawił, że ją naprawdę zobaczyłam. -
Ściszyła głos i dodała z delikatnym
uśmiechem: - A czy twoi rodzice żyją?
- Tak. Mieszkają w Irlandii.
- Muszą za tobą tęsknić.
- Być może. Mają tam jeszcze
szóstkę dzieci, więc nie sądzę, by czuli
się samotni.
- Szóstkę?! Twoja matka musi być
niezwykła.
- O tak. Potrafiła jednym ruchem
zdzielić pasem trójkę dzieciaków.
- Nie wątpię, że miała powody.
- Pewnie miała.
- Mój ojciec prawił mi morały.
Prawdę mówiąc, wolałabym dostać
lanie. Takie kazania są gorsze od
spotkania z pasem.
-
Jak
kazania
profesora
Eastermana w Berkeley? - spytał z
uśmiechem.
- Skąd o nim wiesz? - Spojrzała na
niego zaskoczona.
- W zeszłym tygodniu sama mi
opowiadałaś, skarbie.
- Nie sądziłam, że mnie słuchasz. -
Cassidy
próbowała
sobie
szybko
przypomnieć,
co
jeszcze
paplała
podczas sesji. - Prawie nic nie
pamiętam z tego, co mówiłam.
- Tak... a ja uważnie słuchałem -
powiedział cicho. - No dobra, znowu
przeze mnie nic jeszcze nie zjadłaś,
więc czuję się jak zbrodniarz. Głodzić
tak
szczupłą
osobę
to
przecież
przestępstwo. Pozwolisz w siebie coś
wepchnąć w kuchni? A może chociaż
wypijesz kawę?
-
Chyba
zrezygnuję
z
tych
wspaniałomyślnych
propozycji.
-
Ruszyła w kierunku garderoby. -
Zaryzykuję posiłek w domu. Mój sąsiad
ma zapasy nieświeżych pączków.
Zamknęła
za
sobą
drzwi
i
uśmiechnęła się do siebie. Pomyślała, że
nie
jest
tak
źle.
Największe
niebezpieczeństwo
chyba
minęło,
ostatnie sesje powinny być łatwe.
Nucąc pod nosem, zaczęła się
rozbierać. Kiedy już wydostała się z
sukienki, nucenie przerodziło się w pisk
przerażenia, gdy drzwi gwałtownie się
otworzyły. Przycisnęła materiał do
nagiej skóry i przytrzymała mocno
obiema
rękami,
starając
się
jak
najwięcej
ochronić
przed
oczami
Colina.
- Co powiesz na kolację? - spytał i
wsunął się przez uchylone drzwi.
- Colin!
- Tak? - spytał.
- Colin, wyjdź! Nie jestem ubrana!
- Przycisnęła sukienkę jeszcze mocniej
do ciała.
-
Przecież
widzę. Ale
nie
odpowiedziałaś na moje pytanie.
- Jakie pytanie?
- Co z kolacją? - Przesunął
wzrokiem po jej nagich ramionach.
- Z jaką kolacją?!
- Nie możesz żywić się starymi
pączkami, to niezdrowe - wyjaśnił z
uśmiechem.
- W porządku, ma też tacos. A
teraz, czy mógłbyś wyjść i zamknąć
drzwi?
- Tylko nie tacos. - Potrząsnął
głową, ignorując jej prośbę. - Widzę, że
sam muszę cię nakarmić.
- Czyżbyś zapraszał mnie na
randkę?
- Randkę? - Przez chwilę nic nie
mówił, rozważając odpowiedź. - No na
to właśnie wygląda.
- Kolacja? - upewniła się Cassidy.
- Tak, kolacja.
- O której?
- O siódmej.
- O siódmej - powtórzyła głośno,
zagłuszając zdrowy rozsądek. - A teraz
wyjdź, żebym mogła się ubrać.
- Oczywiście. - Jego oczy
zapłonęły diabelskim blaskiem. - A przy
okazji, chyba nie odniosłaś całkowitego
sukcesu.
- Co?
. - Nie zakryłaś się cała. - Zamknął
za sobą drzwi. Cass odwróciła głowę i
zauważyła w lustrze, że jest niemal naga.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Ubierając się na randkę, Cassidy
błogosławiła czas spędzony w sklepie
Julii. Kreacja z delikatnego szyfonu
warta była tych wszystkich godzin
poświęconych
doskonaleniu
sztuki
cierpliwości. Cieniutka jak mgiełka
sukienka miała miękką, swobodną linię.
Góra
podtrzymywana
nad
biustem
elastyczną taśmą była zebrana w talii.
Szeroka, kloszowa spódniczka sięgała
kolan. Na odkryte ramiona Cassidy
narzuciła
przypominające
pelerynkę
bolerko, które lekko związała w pasie.
Uznała, że kolor kompletu idealnie
pasuje do jej oczu, podkreślając ich
niezwykłą barwę. To miała być noc,
podczas której nie chciała się czuć
zwyczajnie.
W ogóle nie powinnaś tam iść,
pomyślała
nagle.
Gwałtowniej
przeczesała włosy szczotką Nic mnie to
nie obchodzi, idę i już, zbuntowała się
przeciwko głosowi rozsądku. Będziesz
żałowała, nie ustępował rozsądek. Pójdę
czy nie, to i tak będę żałowała,
rezolutnie ucięła wewnętrzną kłótnię i
szybkim ruchem wpięła w uszy małe
złote kolczyki w kształcie węzła
kochanków.
Musiała jednak do końca uciszyć
rozsądek.
- Czy nie mam prawa do ulotnej
chwili szczęścia?
- półgłosem zadała retoryczne
pytanie. - Czy nie zasługuję na to?
Tak bardzo pragnęła spędzić z
Colinem wieczór bez sztalug i palet.
Chciała, by patrzył na nią nie jak na
modelkę, nie jak na rekwizyt. Nie
myślała o tym, co będzie jutro, chciała
korzystać z chwili, mieć coś dla siebie.
A jeden wieczór to wcale nie tak dużo.
Być może później przyjdzie jej za to
zapłacić, ale nie zamierzała rezygnować
z wymarzonej randki.
W popłochu spojrzała na zegarek.
Dochodziła
siódma.
Gorączkowo
zaczęła szukać klucza. Akurat klęczała,
sprawdzając zakamarki pod kanapą,
kiedy usłyszała stukanie do drzwi.
- Już, chwileczkę! - Wyciągnęła
rękę po coś błyszczącego. - Mam cię. -
Ucieszyła się, by po chwili westchnąć
zrezygnowana, kiedy zorientowała się,
że w ręku ma monetę, a nie klucz.
- Przecież powiedziałem, że ja
stawiam.
Stał w wejściu do pokoju,
zaskoczony
widokiem
klęczącej
Cassidy. Uniosła się, odrzuciła włosy z
twarzy i przyjrzała mu się.
Miał na sobie elegancko skrojony
czarny garnitur. Jego linia świetnie
akcentowała szczupłą sylwetkę. Całość
uzupełniała śnieżnobiała koszula z
rozpiętym
kołnierzykiem.
Cassidy
pomyślała,
że
Colin
nigdy
nie
ograniczyłby sam siebie, wkładając
krawat.
- Pierwszy raz widzę cię w
garniturze. Ale cieszę się bo wcale nie
wyglądasz konwencjonalnie.
- Jesteś niesamowita, Cassidy. -
Wyciągnął rękę, żeby pomóc jej wstać.
- Tak uważasz? - Uśmiechnęła się.
Też się uśmiechnął i wciąż
trzymając jej dłoń, zrobił krok do tyłu.
-
Wyglądasz
czarująco.
Perfekcyjnie i cudownie. Gdzie jest
sypialnia? - spytał, obserwując ją, jak
przetrząsa
książki
na
półce
w
poszukiwaniu klucza.
- To właśnie jest sypialnia. -
Teraz grzebała w doniczkach. - A
jednocześnie pokój dzienny, pracownia i
salon. Lubię, jak wszystko jest w jednym
miejscu, oszczędza to niepotrzebnego
chodzenia. - Westchnęła z rezygnacją,
gdy znalazła kolejny przedmiot, który nie
był kluczem. - No dobrze, spokojnie,
znajdę cię. - Przymknęła oczy, próbując
odtworzyć wydarzenia ostatnich dni. -
Kiedy miałam go ostatni raz, byłam w
sklepie, potem wróciłam z zakupami,
poszłam do kuchni i powkładałam
rzeczy do szafek i lodówki i... -
Otworzyła szeroko oczy i wybiegła z
pokoju.
Po chwili wróciła, triumfalnie
przerzucając klucz z ręki do ręki.
- Zamarzł na kość, biedaczek.
Musiałam myśleć o czymś innym, kiedy
rozpakowywałam torby.
Zadowolona, wrzuciła klucz do
torebki i ruszyła w stronę drzwi. Colin z
poważną miną podszedł do niej, ujął jej
twarz i powiedział:
- Cass.
- Tak?
- Nie masz butów na nogach.
- Och. - Wzruszyła ramionami. -
Przypuszczam, że mogą mi się przydać.
Pocałował ją w czoło.
-
Masz
rację,
lepiej
być
przygotowanym na wszystko. Włożyła
buty, potem upewniła się, że nie
zapomniała o niczym więcej, i wreszcie
opuścili mieszkanie.
Pierwszą niespodzianką wieczoru
było czekające na nich czerwone ferrari.
- Musi być twoje. - Cassidy
przesunęła wzrokiem po samochodzie. -
Albo mój sąsiad właśnie odziedziczył
fortunę.
- Jedna z łapówek od Vince'a. -
Otworzył jej drzwi. - Musiałem za to
namalować portret jego siostrzenicy.
Cassidy wcisnęła się w siedzenie
i patrzyła na Colina, jak obchodzi
samochód,
by
zająć
miejsce
za
kierownicą. Kopciuszek nigdy nie miał
takiej karety.
- Sądziłam, że nie malujesz,
dopóki
modelka
nie
wpadnie
ci
szczególnie w oko.
- Vince należy do tych paru osób,
którym nie bardzo mogę odmówić.
Silnik ferrari ożył. Przez ciało
Cassidy
przeszedł
dreszcz.
Colin
prowadził
pewnie
przez
miasto,
omijając zatłoczone ulice.
- Dokąd jedziemy? - spytała, choć
tak naprawdę nie przywiązywała do tego
zbyt dużej wagi. Najważniejsze, że była
z nim.
- Jeść. Umieram z głodu.
- Jak na Irlandczyka nie jesteś zbyt
gadatliwy. Spójrz. - Wyciągnęła rękę
przed siebie. - Mgła spływa na miasto.
Będą dziś używać syren mgielnych. -
Spojrzała ponownie na Colina. - Zawsze
ogarnia mnie dziwny smutek, kiedy
słyszę ich dźwięk.
Odchyliła głowę i zapatrzyła się w
niebo. Dojechali na miejsce, a na jej
twarzy
pojawiło
się
zdziwienie.
Ekskluzywne, snobistyczne Nob Hill.
Drzwi
samochodu
otworzył
parkingowy, następnie podał jej rękę,
pomagając wysiąść.
- Lubisz owoce morza? - spytał
Colin, ujmując ją za ramię i prowadząc
w stronę wejścia.
- Dlaczego? Tak, ja...
- To dobrze. Mają tutaj naprawdę
wyjątkowe specjały.
- Tak słyszałam.
Chwilę później wkroczyła ze
świata,
który
dobrze
znała,
w
rzeczywistość, o której mogła jedynie
czytać.
Restauracja
była
ogromna
i
urządzona z przepychem. Wysoki sufit,
zrobiony
z
opalizującego
szkła,
ukoronowany był pięknymi żyrandolami.
Kosztowne dywany i zastawione bogato
stoły dopełniały całości. Kiedy Colin po
imieniu wezwał szefa sali, Cassidy
zrozumiała, że bywa tu często.
Stolik
w
zacisznym
kącie
zapewniał intymność, a jednocześnie
pozwolił
Cassidy
podziwiać
cały
splendor wnętrza Była oszołomiona.
- Wygląda na to, że będę jadła
trochę więcej niż talerz tacos.
- Jestem człowiekiem honoru.
Słowo to rzecz święta. Dlatego też
staram się je dawać tak rzadko, jak to
tylko możliwe. Wina? - uśmiechnął się
we właściwy mu, czarujący sposób. -
Nie wyglądasz na stałego gościa takich
miejsc.
- Dlaczego tak uważasz?
- Za dużo jest niewinności w
twoich dużych fiołkowych oczach. -
Odsunął kosmyk z jej twarzy.
Ubrany na czarno kelner stał z
należytym szacunkiem przy ich stoliku.
- Butelkę białego Chateau Haut -
Brion - polecił Colin, nie spuszczając
wzroku z Cassidy.
Spojrzała za oddalającym się
kelnerem, potem powiodła jeszcze raz
wzrokiem po sali, próbując wyłapać
najdrobniejsze szczegóły.
- Zauważyłem na twoim biurku, że
pracowałaś. Jak idzie pisanie?
Obserwowała go z rosnącym
zaskoczeniem. Być może widział o
wiele więcej, niż przypuszczała.
- Dobrze. Wszystko mi się teraz
dobrze układa. Takie chwile nie trwają
długo, ale są bardzo produktywne. Czy
tak samo jest z malowaniem?
- Tak. Są dni, kiedy wszystko
przychodzi bez najmniejszego wysiłku.
A kiedy indziej skrobię po płótnie bez
pomysłu i wiary. - Pogładził jej
nadgarstek. - To jak ślęczenie nad pustą
kartką papieru.
Wrócił kelner z winem, więc
rozpoczął się rytuał otwierania i
próbowania
trunku.
Cassidy
obserwowała ceremonię w milczeniu,
starając się uspokoić puls, który pod
wpływem dotyku Colina zdecydowanie
przyspieszył. Kiedy jej kieliszek został
napełniony, podniosła go pewnie i
spokojnie.
Wino
było
delikatnie
schłodzone i miało subtelny smak.
- Smakuje ci?
- Pyszne. Łatwo mogłabym się
uzależnić.
- Opowiedz, o czym piszesz. -
Również uniósł kieliszek do ust, ale
drugą ręką cały czas trzymał jej dłoń.
- O dwójce ludzi i ich życiu.
- Romans?
- Skomplikowany. - Zmarszczyła
brwi, patrząc na ich złączone dłonie, po
czym spojrzała Colinowi w oczy. Ogień
świecy mienił się złotem i fioletem.
Przypomniała sobie, że ma korzystać z
chwili i nie myśleć o konsekwencjach.
Uniosła kieliszek do ust. - Oboje są
mało przewidywalni, wiesz, żywiołowe,
zmienne temperamenty, i czasami jak
gdyby mi się wymykają Za wszelką cenę
pragną pozostać niezależni, a jednak coś
ich do siebie ciągnie. Chciałabym
wierzyć, że miłość pozwoli im jednak na
pewną niezależność.
- W każdej miłości panują inne
reguły. Zależą one od ludzi, których
dopadła. To tak, jakby każdy mecz
futbolowy rozgrywany był według
różnych
zasad,
dopasowanych
do
charakterów graczy. - Gładził delikatnie
i czule jej dłonie. Niby nic poważnego,
ale ten prosty gest sprawiał, że jej serce
biło jak oszalałe. - Czy będzie
szczęśliwe zakończenie?
- Pewnie tak... - powiedziała
cicho, zapatrzona w błękit jego oczu. -
Ich losy są w moich rękach.
Nie odrywając od niej wzroku,
uniósł jej dłoń do swoich warg i spytał
łagodnie:
- A czy dzisiejszej nocy twój los
jest w moich rękach?
- Dzisiejszej nocy... - długą chwilę
patrzyła mu w oczy - ...tak.
Uśmiechnął
się
szelmowsko,
uniósł wysoko kieliszek i wzniósł toast:
- Oby ta noc trwała jak najdłużej.
To była bardzo luksusowa kolacja.
Wino pobłyskiwało w kieliszkach.
Cassidy starała się zatrzymać każdą
chwilę w pamięci. Jeśli miała spędzić
ten jedyny wieczór z mężczyzną, którego
kochała, to powinna rozkoszować się
każdym najdrobniejszym szczegółem.
Świece
już
dogasały,
kiedy
wstawali od stolika. Cassidy wsunęła
dłoń w dłoń Colina. Kiedy dotarli do
korytarza, usłyszała, że ktoś woła go po
imieniu. Rozejrzała się i zauważyła
łysiejącego grubaska, który zmierzał
wprost do nich. Uśmiechał się od ucha
do ucha i rozłożył ramiona w geście
kordialnego powitania. Gdy już do nich
dopadł, jedną ręką entuzjastycznie
potrząsał dłonią Colina, a drugą klepał
go po ramieniu. Cassidy zauważyła
błysk brylantu osadzonego w pierścieniu
na jego palcu.
- Sullivan, hultaju, dobrze cię
widzieć.
- Jack. - Colin wyszczerzył zęby w
uśmiechu. - Co słychać?
- Jakoś leci. Mam akurat robotę w
mieście.
Jego wzrok zatrzymał się na
Cassidy.
- Cass, to jest Jack Swanson,
wielki rozpustnik. Jack, to Cassidy St.
John, mój wielki skarb.
Cassidy z jednej strony było
przyjemnie, że Colin tak ją przedstawił,
z drugiej nie bardzo pasowało jej
określenie „rozpustnik" do wyglądu
Jacka Swansona, tym bardziej, że
ogromnie go szanowała i podziwiała,
choć dotąd nie znała osobiście. W
ostatnim ćwierćwieczu Jack stworzył
kilka znakomitych filmów, które powoli
stawały się klasykami.
- Rozpustnik? - spytał zaskoczony,
witając się z Cassidy. - Nie powinnaś
wierzyć nawet połowie tego, co
wygaduje ten nieokrzesany Irlandczyk.
Jestem filarem społeczeństwa.
- Przynajmniej tak kazał napisać
na drzwiach do swojej nory - dodał
Colin.
- Nigdy nie miałeś nawet grama
szacunku... - Powiódł wzrokiem po
twarzy Cassidy. - Ale smak masz bez
zarzutu. Nie jesteś aktorką, prawda?
- Nie licząc roli grzybka w
szkolnym przedstawieniu, to nie. -
Uśmiechnęła się.
- Miałem do czynienia z mniej
doświadczonymi aktorkami.
- Cass jest pisarką. - Colin objął
ją ramieniem. - Sam ostrzegałeś mnie,
żebym trzymał się z dala od aktorek.
- A od kiedy to słuchasz moich
rad? - Swanson przygryzł wargi,
przyglądając się z zainteresowaniem
Cassidy. - Jaką pisarką jesteś?
- Świetną, oczywiście. - Znów się
uśmiechnęła.
-
Mam
dziś
jeszcze
jedno
spotkanie, ale musimy zjeść razem
obiad, zanim wyjadę z miasta. Jeśli
masz ochotę, możesz przyprowadzić go
ze sobą. - Rzucił okiem na Colina,
kolejny raz klepnął go w ramię, po czym
zniknął w korytarzu.
- Niezwykła postać, co? - spytał
Colin, kierując ją w stronę wyjścia.
- Zdumiewająca. - Uświadomiła
sobie, że niedawno ściskała rękę
prawdziwego włoskiego księcia, a teraz
z kolei jednego z aktualnie panujących
władców Hollywood.
Wyszli na zewnątrz w ciepłe
światło wieczoru. Słońce już zaszło, ale
na niebie wciąż było widać ślady po
jego
dziennej
obecności.
Cassidy
wśliznęła się do ferrari i westchnęła z
zadowoleniem. Patrzyła na pierwsze
gwiazdy. Ze zdziwieniem zauważyła, że
Colin jedzie w kierunku, który nie
prowadził do jej mieszkania.
- Dokąd jedziemy?
- Jest takie jedno miłe miejsce.
Myślę, że ci się spodoba - stwierdził z
uśmiechem.
Klub, do którego przyjechali, był
słabo oświetlony i zadymiony. Stoliki
były małe i stały jeden przy drugim, a
goście ubrani byli zarówno w dżinsy,
jak i wieczorowe kreacje. W rogu sali
hałaśliwie przygrywał zespół, a na
parkiecie tańczyło kilka par.
Colin poprowadził Cassidy do
zaciemnionego stolika w końcu sali.
Kiedy szli, kilka osób zawołało go po
imieniu, ale odpowiedział jedynie
powitalnym machnięciem ręki.
- Cudownie. Jestem święcie
przekonana, że zaraz zabierzemy się do
przemytu broni lub diamentów.
- To by ci się na pewno
spodobało, czyż nie? - Colin roześmiał
się głośno.
- Jasne. Królowa podziemia,
Krwawa Cassidy, brzmi nawet nieźle.
Bój się, Irlandczyku.
Przepchnęła się do nich kelnerka i
stanęła w niecierpliwej pozie przy ich
stoliku.
- Pani ma ochotę na szampana -
powiedział Colin.
- Kto nie ma - mruknęła kelnerka i
odpłynęła w stronę baru.
- Co za brak szacunku dla pana
Sullivana - zaśmiała się Cassidy.
-
To
wyłącznie
sprawa
nastawienia. W odpowiednim otoczeniu
lubię nawet niegrzeczne kelnerki. -
Przycisnął jej dłoń do ust. - Wiesz, w
tych zatłoczonych knajpkach ludzie są
blisko ze sobą Półmrok, ścisk, i tylko my
dwoje. Mogę cieszyć się twoim
smakiem i zapachem, jakbyśmy byli w
przytulnym domu. - Nachylił głowę i
pocałował ją ostrożnie tuż za uchem.
- Colin. - Wyciągnęła ręce do jego
ust w obronnym geście.
Pocałował jej palce.
W tym momencie na ich stolik
dotarł
szampan.
Colin
wyciągnął
rachunek
spod
butelki,
wręczył
pieniądze kelnerce, która bez słowa
znikła w tłumie.
- Irytująco szybka obsługa -
mruknął i otworzył butelkę.
Zespół
zagrał
coś
bardziej
agresywnego, a Cassidy wypiła duży łyk
szampana, mając nadzieję, że to uspokoi
jej tętno.
Pili w ciszy, obserwując nocne
życie toczące się wokół nich. Cassidy
odpłynęła w świat marzeń. Wszystko
było takie cudowne, że zaczynała się
gubić, co jest jawą, a co snem. Kiedy
Colin wziął ją za rękę, wstała i dała się
poprowadzić na parkiet.
Ze
sceny
popłynęły
wolne
bluesowe dźwięki. Położył ręce na jej
biodrach, a ona oplotła ramionami jego
szyję. Ich ciała zbliżyły się do siebie.
Powietrze było ciężkie od dymu i
zapachu perfum. Inne pary wydawały się
nieobecne w przygaszonym świetle.
Ruchy ich przytulonych ciał ograniczały
się do powolnego kołysania.
Odchyliła głowę, żeby popatrzeć
na Colina. Ich wzrok spotkał się, ich
wargi niemal się dotykały. Poczuła nagłe
pożądanie.
Muzyka ucichła. Nie mówiąc
słowa, Colin wziął ją za rękę i
wyprowadził z tłumu.
Księżyc był w pełni. Chłodne
powietrze ostudziło trochę jej krew i
przegoniło chmury z myśli. Ferrari
mknęło po szosie. Cassidy uśmiechnęła
się sama do siebie. Jest dobrze, jest
wspaniale, niech nic się nie zmienia.
- Do mojego domu na łodzi -
odpowiedział na pytanie, którego nie
zdążyła zadać. - Mam coś dla ciebie.
Cassidy odczuła lekki niepokój.
Spojrzała przez okno na zasnutą mgłą
zatokę i pomyślała, że powinna poprosić
Colina o zawiezienie do domu. Ale
przecież noc się jeszcze nie skończyła.
Cassidy obiecała sobie, że ta noc będzie
należeć do niej.
Mgła nacierała coraz agresywniej
na zatokę i drogę. W oddali słychać było
pierwsze
dźwięki
syren
ostrzegawczych.
Cassidy
straciła
poczucie
czasu.
Colin
zatrzymał
samochód. Gdy wysiedli, poprowadził
ją w stronę łodzi. Piskliwy, przenikliwy
krzyk jakiegoś ptaka zakłócił ciszę.
Wąski most linowy zakołysał się pod jej
stopami. Bryza rozwiała na chwilę
zasłonę z mgły i Cassidy ujrzała łódź.
- Och, Colin. - Zatrzymała się
oszołomiona. - Jest cudowna.
Przed
oczyma
miała
dwupoziomową, drewnianą budowlę.
Kiedy
weszli
do
środka,
potrząsnęła głową, strącając krople z
włosów. Colin zapalił światło i przeszli
do salonu. Był to duży, niemal
kwadratowy pokój z niską kanapą i
stołem.
- To niesamowite mieszkać na
wodzie. - Odwróciła się do niego i
uśmiechnęła.
- Kiedy noc jest spokojna, miasto
wygląda wspaniale. Mgła dodaje mu
tajemniczego, baśniowego wyglądu. -
Podszedł do Cassidy i odrzucił jej loki
na ramiona. - Masz mokre włosy -
powiedział cicho. - Czy wiesz, ile złotej
i brązowej farby użyłem, żeby je
namalować? Ich kolor zmienia się przy
każdej zmianie światła. To nie lada
wyzwanie dla malarza, który próbuje
oddać ich barwę. - Zmarszczył czoło. -
Musisz napić się brandy, żeby się nie
przeziębić. - Podszedł do barku.
Obserwowała go, jak napełnia
kieliszki, a kiedy podał jej już alkohol,
odwróciła się, żeby przyjrzeć się
pomieszczeniu. Na przeciwległej ścianie
wisiał obraz przedstawiający zatokę o
wschodzie
słońca.
Niebo
było
mieszanką kolorów, głównie czerwieni i
złota. Wyczuwało się w tym dziele
żywiołowość i niepokój twórcy. A także
drapieżność i agresję, jakby artysta w
tym dziele chciał ujawnić całą dręczącą
go nienawiść do świata.
Cassidy nie musiała sprawdzać,
by wiedzieć, że było to dzieło Gail
Kingsley.
- Jest nadzwyczaj utalentowana -
stwierdził Colin.
- Tak - przyznała uczciwie,
ponieważ obraz naprawdę ją poruszył. -
To niezwykły wschód słońca, pełen
emocji, po prostu ekscytujący. Nie
chciałabym jednak zaczynać każdego
dnia od takiej dawki przemocy, choćby
nie wiem jak pięknej.
- Mówisz o obrazie czy o jego
autorce? Wzruszyła ramionami. Nie
chcąc drążyć tego tematu, powiedziała:
- Można by pomyśleć, że artysta
powinien pokryć ściany obrazami, ale ty
masz ich tylko kilka. - Zaczęła je po
kolei oglądać. Szczególnie jeden przykuł
jej uwagę. Był to typowy irlandzki
krajobraz, o jakim już dziś wspominała.
- Ciekawy byłem, czy pamiętałaś.
- Stanął za nią i położył ręce na jej
ramionach.
- Oczywiście.
- Miałem dwadzieścia lat, kiedy
go
namalowałem.
To
była
moja
pierwsza podróż do Irlandii.
- Czy to nie dziwne, że właśnie
dziś rano o tym mówiłam? - wyszeptała.
-
Przeznaczenie,
Cassidy.
-
Pocałował ją w głowę. Podszedł do
ściany, zdjął z niej obraz i wręczył go
jej.
- Chcę, żebyś go zatrzymała.
- Colin, nie mogę! - Była
zdumiona.
- Nie? Wyglądało na to, że ci się
podoba.
- Och, wiesz, że bardzo. Jest
piękny, cudowny, ale nie mogę ot tak
zabrać ze sobą twojego obrazu.
- Nie zabierasz, przecież ci go
daję. To przywilej artysty.
- Ale... - Spojrzała na pejzaż, a
potem na Colina. - Nie trzymałbyś go tak
długo, gdyby wiele dla ciebie nie
znaczył. Przecież mógłbyś go bez
problemu sprzedać.
-
Pewnych
rzeczy
się
nie
sprzedaje, tylko darowuje.
- Wyciągnął ręce z obrazem w jej
stronę. - Cass, nie odmawiaj, proszę.
- Nigdy dotąd nie słyszałam
„proszę" z twoich ust.
- Jej głos zadrżał ze wzruszenia.
- Zachowuję takie słowa na
specjalne okazje. Przyjrzała mu się
uważnie. Dał jej coś więcej niż obraz.
Coś, co w magiczny sposób
łączyło ją z matką, której nigdy nie
poznała. Uśmiechnęła się ciepło.
- Dziękuję.
Przesunął palcami po jej wargach.
- Tyle w tobie piękna i czaru, ale
twoje usta... - powiedział cicho. -
Usiądź, Cass, i wypij brandy. - Odstawił
obraz na bok i wskazał kanapę.
- Czy tutaj też malujesz?
- Czasami.
- Pamiętam noc, kiedy cię
spotkałam. Namawiałeś mnie, żebym
przyszła tu z tobą, bo chciałeś zrobić
wstępne szkice.
- A ty straszyłaś mnie mężem
sportowcem.
Sto
dziewięćdziesiąt
wzrostu, sto kilo żywej wagi.
- Nic innego nie przyszło mi do
głowy. - Odwróciła się do niego z
uśmiechem i niemal zderzyła się z jego
twarzą.
Pochylił się jeszcze bardziej, by
musnąć wargami jej policzek. Przesunął
głowę i pocałował ją w drugi policzek.
Ich usta niemal się dotknęły.
- Colin - wyszeptała i położyła
ręce na jego piersi. Ich wargi złączyły
się. Wiedziała, że ciepło, które czuje
wewnątrz, to nie brandy.
-
Cassidy.
-
Pocałował
ją
ostrożnie, po czym odsunął głowę, żeby
móc na nią spojrzeć. - Kiedy ostatni raz
cię całowałem, zraniłem cię. Żałuję
tego.
- Proszę, Colin, nie mówmy o tym.
- Potrząsnęła głową - Oboje byliśmy
wtedy wściekli.
- Wiem, że już mi wybaczyłaś, bo
taki masz charakter. Ale pamiętam
wyraz twojej twarzy. - Zsunął dłoń po
jej ciele, aż ich ręce się połączyły. -
Chcę pocałować cię jeszcze raz, Cass,
ale w sposób, w jaki powinnaś być
całowana.
Musisz
mi
jednak
powiedzieć, że również ty tego właśnie
chcesz.
Wydawało
się
takie
proste
powstrzymać go teraz jednym krótkim
„nie".
Ale
czuła
się
tak
ubezwłasnowolniona, jakby była do
niego przywiązana.
- Tak - powiedziała i zamknęła
oczy. - Chcę.
Jego usta dotknęły jej delikatnie.
Rozchyliła wargi zachęcająco. Całował
ją miękko i łagodnie. Pozwoliła, żeby
zsunął bolerko z jej ramion i oddała się
pieszczotom. Pocałunki stawały się
coraz bardziej natarczywe. Oplotła ręce
wokół niego.
- Cass. - Zwolnił silny uścisk,
kiedy ich wargi rozłączyły się.
Przywarła
do
niego
z
westchnieniem, pieszcząc wargami jego
pierś.
- Tak? - wymruczała, unosząc
głowę, żeby na niego spojrzeć.
Zaklął cicho i zamiast odpowiedzi
pocałował ją mocno.
W
Cassidy
zawrzała
krew.
Poczuła, jak opada na kanapę pod
naporem naprężonego ciała Colina. Jego
dłonie gładziły jej nagie ramiona.
Całował z pasją, a ona tylko jęczała z
rozkoszy.
Uwolnił jej piersi spod materiału i
pieścił je zdecydowanymi ruchami.
Pasja i uczucie rozkoszy wypełniły ją
całkowicie. Odchyliła głowę i jęknęła
cicho. Całował jej szyję i piersi. Drażnił
palcami
sutki.
Zadrżała,
kiedy
ponownie przycisnął usta do jej warg.
Otworzyła
gwałtownie
oczy,
gdy
przerwał pocałunek.
Wyciągnęła rękę, żeby odsunąć
kosmyk włosów z twarzy Colina.
Wymówiła cicho jego imię. Złapał ją za
rękę, a następnie poprawił jej strój i
pociągnął ją tak, że oboje znów usiedli.
- Cass, na Sądzie Ostatecznym
zaświadczysz, że przynajmniej raz
zachowałem się szlachetnie. - Mówił
chrapliwie, niemal słyszała, jak głośno
bije jego serce. - Zabiorę cię teraz do
domu.
- Colin...
- Nie mów nic, proszę. - Zdjął
ręce z jej ramion i wsadził je do
kieszeni spodni. - Powierzyłaś mi swój
los na dzisiejszą noc. Następnym razem
sama zdecydujesz, ale teraz zawiozę cię
do domu.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Słońce było wysoko i świeciło
jasno. Leżąc w łóżku, Cassidy patrzyła,
jak przedziera się przez okno i kładzie
cienie na podłodze. Spojrzała na obraz
wiszący po lewej stronie. Był tu dopiero
od dwóch dni, ale znała każdy jego
szczegół i każde pociągnięcie pędzla.
Westchnęła i utkwiła wzrok w suficie.
Wspominała wieczór spędzony z
Colinem, od chwili, gdy zobaczyła go w
swoim mieszkaniu, aż do szybkiego
pożegnania przy drzwiach.
Kiedy przyszła do studia dzień po
ich randce, Colin zajęty był pracą.
Cassidy zdecydowała, że cokolwiek
wydarzyło się pomiędzy nimi, nie będzie
miało dalszego ciągu. Jedna noc. Tylko
jedna noc.
Dla niego to zamknięty rozdział,
pomyślała, wpatrując się w portret.
Wiedziała jednak, że w niej to
wspomnienie pozostanie na zawsze.
Powinna być wdzięczna Colinowi, że
odwiózł ją do domu, bo gdyby została na
łodzi...
Wtedy stałaby się jedną z jego
kochanek. I podzieliłaby ich los. Ile
trwałby ten romans? Dwa tygodnie,
miesiąc, może trzy, a potem... A potem
Cassidy byłaby jeszcze bardziej samotna
i
głęboko
nieszczęśliwa.
A
tak
przynajmniej może wspominać ten
wyjątkowy wieczór. Wino, świece i
muzykę.
- Ale ze mnie głupia romantyczka -
mruknęła ze złością i walnęła pięścią w
poduszkę.
Z rozmyślań wybiło ją stukanie do
drzwi.
- Cassidy! - Niezrażony brakiem
odpowiedzi Jeff wtargnął do pokoju. -
Hej, Cassidy! - Zatrzymał się, patrząc na
nią z dezaprobatą. - Jeszcze w łóżku?
Już jedenasta.
Podciągnęła kołdrę pod brodę i
usiadła.
- Tak, jeszcze jestem w łóżku.
Pracowałam do wpół do czwartej.
Wydawało mi się, że zamykałam drzwi.
- No tak. - Jeff przysiadł na łóżku.
Cassidy zarumieniła się.
- Czuj się jak u siebie w domu. -
Wskazała na pokój.
- Nie zwracaj na mnie uwagi.
- Spójrz na to! Piszą o tobie.
- Co takiego? - Rzuciła okiem na
gazetę, którą Jeff trzymał w ręku. - O
czym ty mówisz?
Uśmiechnął się.
- Choć ostatnio krucho przędę,
zaszalałem
i
kupiłem
niedzielne
wydanie. Warto było. - Trącił palcem
jej nos.
- Bo kogo zobaczyłem w rubryce
towarzyskiej? Moją przyjaciółkę i
sąsiadkę, Cassidy St. John.
- Żartujesz! - Nerwowo odrzuciła
włosy. - A niby jakim cudem Cassidy St.
John miałaby się znaleźć w rubryce
towarzyskiej?
- A takim, że tańczysz z Colinem
Sullivanem. - Jeff podsunął jej gazetę
pod nos.
Od razu zobaczyła to zdjęcie.
Przez chwilę wpatrywała się w nie ze
zdumieniem, a potem wyrwała Jeffowi
gazetę.
- Pokaż mi to!
- Proszę bardzo - odpowiedział
uprzejmie. Oparł się na łokciu i
przyglądał
pełnej
emocji
twarzy
Cassidy. Wyrazisty rumieniec pokrył jej
policzki.
- Wygląda na to, że przyłapano
was w jakimś modnym klubie. W
podpisie dodano też kilka spekulacji,
kim może być najnowsza wybranka
Sullivana. - Pociągnął się za brodę i
zachichotał. - A ona siedzi tutaj, w
koszulce
futbolowej
z
numerem
pięćdziesiąt trzy, w której wygląda o
niebo lepiej niż noszący ten numer
zawodnik. - Ponownie się zaśmiał. - Na
tym zdjęciu zresztą także świetnie
wyglądasz.
- Co za bzdury! - Cisnęła gazetą i
wstała z łóżka, odpychając Jeffa. -
Czytałeś ten artykuł? - Z furią wkopała
but pod szafę. - Jak oni mają czelność
sugerować takie rzeczy?
Jeff
rozsiadł
się
wygodnie,
obserwując, jak Cassidy krąży wściekła
po pokoju.
- Daj spokój, to tyko artykuł. Nie
trzeba się tym przejmować. - Podniósł
wygniecioną gazetę i starannie ją
rozprostował. - Zresztą nadzwyczaj
pochlebnie wypowiadają się na twój
temat. Słuchaj, nazywają cię... zaraz,
niech znajdę... o, mam: „Tajemnicza
piękność". Zgadzam się. „Wspaniała
figura". Zawsze to mówiłem, tylko nie
chciałaś mnie słuchać. „Fascynująca,
oryginalna
twarz".
Słuchaj,
ten
dziennikarz musiał się w tobie zakochać.
Ale mu się nie dziwię... Słuchaj, to jest
najlepsze: „Leniwie seksowne kocie
ruchy, nieodgadnione spojrzenie kryjące
tajemną obietnicę". - Jeff ryknął
śmiechem. - Do zakochanego malarza
możesz dodać zakochanego grafomana.
Oj, narozrabiałaś, słodka Cass. Au! -
Następny but, kopnięty! z niepojętą siłą
trafił Jeffa prosto w kolano.
- Zabolało? To dobrze. Tak cię
rozbawił ten artykuł? No jasne, przecież
jesteś tylko facetem. Czyli durniem.
- Otworzyła szufladę i wyciągnęła
parę krótkich dżinsów. Po chwili znowu
krążyła po pokoju, wymachując szortami
w kierunku Jeffa - Myślisz, że kilka,
bardzo
zresztą
wątpliwych
komplementów wszystko naprawi? -
Ponownie podeszła do szuflady i
wróciła z purpurowym podkoszulkiem. -
Otóż nie naprawi! - Odrzuciła włosy z
twarzy.
- Mogę to zatrzymać? - zapytała
spokojniejszym tonem.
- Jasne. - Jeff wstał i niepewnie
wręczył jej gazetę.
- Będzie chyba najlepiej, jeśli już
sobie pójdę. Jednak Cassidy go nie
słuchała, ponownie wpatrując się w
zdjęcie. Jeff wymknął się niezauważony.
Niecałą godzinę później Cassidy
szła w dół molo, w kierunku łodzi
Colina.
W
ręku
trzymała
zmiętą
niedzielną gazetę. Cały czas wrzała
oburzeniem. Przeszła przez wąski,
kołyszący się trap i zastukała do drzwi
kabiny. Odpowiedziała jej cisza i plusk
fal. Rozejrzała się dookoła i zauważyła
stojące opodal ferrari.
- Ach, więc jesteś w domu,
Sullivan
-
warknęła
i
zapukała
ponownie, tym razem z całej siły.
- Po diabła tak łomoczesz? -
zabrzmiał głos ponad jej głową. Cassidy
zrobiła kilka kroków w tył i osłaniając
przed słońcem oczy, spojrzała w górę.
Colin przechylał się przez reling
na górnym pokładzie. Miał na sobie
tylko obcisłe szorty. W ręku trzymał
pędzel umazany niebieską farbą.
-
Sullivan,
muszę
z
tobą
porozmawiać. - Pomachała gazetą. Jej
głos nie brzmiał zbyt zachęcająco.
- W porządku, wejdź na górę, ale
skończ z tym idiotycznym stukaniem.
Zniknął znad poręczy, zanim
zdążyła odpowiedzieć, więc poszła w
kierunku dziobu, aż dotarła do stromych
schodów. Wspięła się po nich na górny
pokład, stanęła za Colinem i stuknęła go
w plecy.
Siedział na trójnogim krzesełku
przed sztalugami, malując pewnymi,
szybkimi
pociągnięciami
pędzla.
Popatrzyła przed siebie i zobaczyła
łodzie, które uwieczniał na płótnie.
- A więc co cię sprowadza, Cass?
I dlaczego walisz w moje drzwi, jakby
się paliło? - mówił niewyraźnie, bo w
zębach, niczym piracki nóż, trzymał
pędzel.
Pomachała
mu
przed
nosem
gazetą.
- To!
Colin odłożył pędzle, uśmiechnął
się do Cassidy i wziął do rąk niedzielne
wydanie najpopularniejszego dziennika
w San Francisco.
- Całkiem dobre zdjęcie. W
naturze oczywiście jesteś ładniejsza, ale
naprawdę niezłe - powiedział po chwili.
- Colin!
- Ciii, czytam. - Pogrążył się w
lekturze.
Zagryzała
zęby,
tłumiąc
przekleństwo,
i
wielkimi
krokami
ruszyła po pokładzie w tę i z powrotem.
Nagle Colin roześmiał się, zaraz
jednak uniósł rękę, zakazując Cassidy
mówić. Wykrzywiła się do niego
szpetnie i podjęła swą wędrówkę.
- No proszę - powiedział po
chwili. - Całkiem zabawne. - Był
spokojny i rozluźniony.
Obróciła się w jego stronę.
-
Zabawne?
Zabawne?!
To
wszystko, co masz do powiedzenia o
tym... tym chłamie?
Colin wzruszył ramionami.
- Mogłoby być lepiej napisane.
Dziennikarzyna się wysilał, ale mu nie
wyszło. Napijesz się kawy?
- Czy ty w ogóle to przeczytałeś? -
Podeszła bliżej. Wiatr rozwiewał jej
włosy, więc niecierpliwie odrzuciła je
na plecy. - Przeczytałeś, jakie rzeczy tu
wypisują? - Prychnęła, tupnęła nogą i
walnęła go pięścią w pierś. - Do diabła,
nie jestem twoją najnowszą zdobyczą
Sullivan!
- Ach tak...
Jej oczy zaiskrzyły się.
- Co ma znaczyć to „ach, tak"?
Zapamiętaj sobie raz na zawsze, nie
jestem twoją najnowszą zdobyczą! W
ogóle nie jestem żadną zdobyczą, ani
nową, ani starą, ani twoją ani
czyjąkolwiek.
Za
takie
określenie
powinno się chłostać. W ogóle nie
znoszę tego obślizgłego języka, tych
wszystkich insynuacji, że jesteśmy
kochankami, że wijemy sobie gdzieś
gniazdko... A ciebie, jak widzę, to bawi!
- Z jej oczu posypały się błyskawice. -
Co to za bzdurna logika, że skoro
tańczyliśmy ze sobą, to od razu musimy
być kochankami.
- Musisz przyznać, że ten pomysł
się pojawił - zachichotał, patrząc w
rozognione
oczy
Cassidy.
Wiatr
rozrzucał jej włosy wokół twarzy. Colin
odsunął je, po czym położył rękę na jej
ramieniu. - Chcesz zaskarżyć gazetę?
Wyczuła rozbawienie w jego
głosie.
- Chcę, żeby to odszczekali -
powiedziała uparcie, wsuwając ręce w
kieszenie.
- Z jakiego powodu? Że ktoś
pstryknął zdjęcie bez naszej zgody i
napisał kilka plotek? Cass, bądź
poważna. Gdyby ktoś napisał, że jesteś
złodziejką
albo
morderczynią,
to
rozumiem, ale tak... Poza tym, maleńka,
to zdjęcie mówi samo za siebie. - Uniósł
gazetę przed jej oczy. - Spójrz na tych
dwoje! Widzą tylko siebie, świat dla
nich nie istnieje.
Cassidy podeszła do relingu.
Wiedziała, że miał rację. Przytuleni w
tańcu, zapatrzeni w siebie, jej ręce
splecione wokół szyi Colina, jego usta
muskające
jej
policzek...
Ciemny,
zadymiony klub był doskonałym tłem dla
tej sceny. Żadne słowa nie były
potrzebne do opisania tego zdjęcia.
Pamiętała ten moment, swoje uczucia i
intymność, którą dzieliła z Colinem.
Ta
fotografia
była
brutalną
inwazją w jej prywatność, a tego
nienawidziła. Nie znosiła plotkarskich
rubryk towarzyskich, a teraz właśnie
plotka
połączyła
ją
z
Colinem.
Dziennikarz nie zdołał nawet ustalić, jak
Cassidy się nazywa i kim jest, ale bez
żenady nazwał ją „najnowszą zdobyczą
Sullivana".
Cassidy zapatrzyła się w wodę i
przelatujące mewy.
- Nie podoba mi się to. Nie lubię
być obiektem plotkarskich sensacji,
które
się
omawia
nad
płatkami
śniadaniowymi i kawą. Nie lubię, kiedy
ktoś, przez swoją bujną wyobraźnię,
przedstawia mnie jako osobę, którą nie
jestem. I nie lubię być opisywana jako...
- Tajemnicza piękność? - usłużnie
podsunął Colin.
- Nie widzę nic zabawnego w tym
frazesie.
Sprawia,
że
czuję
się
idiotycznie. - Skrzyżowała ręce na
piersi. - To nie jest komplement,
niezależnie od tego, co ty i Jeff
sądzicie.
- A kim, do diabła, jest Jeff?
- Jego zdaniem ten artykuł jest
odjazdowy. Ryczał ze śmiechu jak durny
bawół... to zresztą was łączy. - Znów
mocno się nakręcała w swej złości. -
Siedział dzisiaj rano na moim łóżku i
tłumaczył mi, że powinnam być dumna,
że powinnam...
- A może raczej powinnaś
powiedzieć mi, kim jest ten cały Jeff i
dlaczego był dziś rano w twoim łóżku -
przerwał jej Colin.
- Nie w łóżku, ale na łóżku -
rzuciła niecierpliwie. - I trzymaj się
tematu, Sullivan.
- Chcę najpierw wyjaśnić tę
kwestię. - Podszedł do niej i złapał za
podbródek. Jego palce były zaskakująco
silne. - No więc kim dla ciebie jest Jeff?
- Możesz przestać? - Wyszarpnęła
się gwałtownie. - Jak mogę cokolwiek
wyjaśnić, skoro wciąż mnie dręczysz i
poniżasz?
- Dręczę i poniżam? - Zaniósł się
śmiechem. - To jest dopiero wyrażenie.
A teraz słucham, kim jest Jeff.
- Możesz go zostawić w spokoju?
- Jej oczy ponownie rozbłysły. -
Przyniósł
mi
ten
artykuł.
Colin,
powtarzam jeszcze raz, nie zamierzam
znaleźć się na długiej liście twoich
kochanek. I nie dam się wykorzystać do
podtrzymywania
twojego
wizerunku
romantycznego artysty.
- Zaraz, zaraz, co znaczy to
ostatnie zdanie? - spytał zdumiony. - Bo
poprzednie po prostu zignoruję.
- Myślę, że nie trzeba tego
tłumaczyć. To zdanie twierdzące, w
pierwszej osobie liczby pojedynczej -
zadrwiła. - Do diabła, Colin, mówię
poważnie: nie pozwolę na to. Naprawdę
nie żartuję. - W jej głosie zabrzmiała
groźba.
- O tak. - Przyjrzał się uważnie
Cassidy. - Widzę, że nie żartujesz.
Patrzyli na siebie w milczeniu.
Była w pełni świadomą że najchętniej
rzuciłaby
mu
się
w
ramiona
i
zapomniała o wszystkim w morzu
pieszczot. By odpędzić pokusę i
zaprowadzić jaki taki ład w swej
głowie, Cassidy odwróciła się i
przechyliła przez barierkę. Przez chwilę
słuchała delikatnego plusku wody o
drewniany
bok
łódki.
Westchnęła
głośno.
- Jestem ubogą, skromną i prostą
osobą, Colin. Nigdy nie byłam poza
naszym stanem, a najdalej wyjechałam
kilkaset
kilometrów
poza
miasto.
Urodziłam się w zwykłej rodzinie i
wiodę zwyczajne życie. Nie jestem
tajemniczą,
fascynującą
kobietą.
-
Odwróciła się ponownie do niego.
Wiatr rozwiewał jej włosy. - Nie lubię
być brana za kogoś, kim nie jestem. Nie
jestem taką osobą, jaką opisano.
Zwinął gazetę, wcisnął do tylnej
kieszeni i podszedł do Cassidy.
- Jesteś z pewnością o wiele
bardziej fascynująca niż kobieta, jaką
opisano w tym artykule.
Cassidy potrząsnęła głową.
- Nie powiedziałam tego po to,
żebyś prawił mi komplementy.
- To było jedynie stwierdzenie
faktu. - Pocałował ją, zanim zdołała
zastanowić się, czy się zgodzić, czy nie.
- Teraz czujesz się lepiej?
- Nie jestem dzieckiem, które
miało napad złości.
- Jesteś młodą, piękną kobietą.
- W San Francisco mówią o mnie,
że jestem niebrzydka. - Zerknęła po
sobie.
- I z pewnością młoda.
- A więc zgadzasz się, że tylko
niebrzydka? A nie piękna? - Posłała mu
prowokujące spojrzenie.
- Piękna... nie, to już przesada.
- Och!
Colin zaśmiał się i chwycił jej
podbródek.
- Ta twarz... - Wpatrywał się
intensywnie. - Twoja twarz jest idealna.
Cudowne proporcje, karnacja.... Bije z
niej siła, a zarazem kruchość. A ty jesteś
tego całkowicie nieświadoma. „Piękna"
to banał, to nic nie znaczy. Jesteś
niepowtarzalna,
niezwykła
i
fascynująca.
Cassidy
zarumieniła
się.
Zastanawiała się, dlaczego po tylu
godzinach pozowania Colinowi czuła
teraz, że krew szybciej w niej krąży,
kiedy przyglądał się jej twarzy.
- Czarujący sposób, żeby się
zrehabilitować za obraźliwe zachowanie
- zadrwiła. - To pewnie ta twoja
irlandzka dusza.
- Znam wiele lepszych sposobów.
Pocałunek spadł na jej usta tak
nieoczekiwanie,
że
zanim
zdążyła
pomyśleć, już go odwzajemniała. Czuła
gorąco
bijące
od
słońca
i
to
wewnętrzne, które wypełniało jej ciało.
Ogarnęło ją pożądanie. Zamiast opierać
się Colinowi, przyciągała go. Pasja,
jaką w niej wywołał, zmieniła jej
uległość w agresję.
- Cassidy... - Obsypał jej twarz
pocałunkami. - Urzekasz mnie.
Jej ręce gładziły jego nagi tors i
umięśnione ramiona. Serce waliło mu
jak młot pod dotykiem jej dłoni. Ich usta
ponownie się złączyły.
- Wygląda na to, że przyszłam nie
w porę. Przestraszona Cassidy odsunęła
usta od Colina, ale nie była w stanie
uwolnić się z jego uścisku. Odwróciła
głowę i ujrzała Gail Kingsley, która
stała na szczycie schodów, trzymając się
jedną
ręką
poręczy.
Jedwabny,
szmaragdowy szal, który miała na szyi,
powiewał na wietrze.
-
To
chyba
oczywiste
-
odpowiedział
Colin
spokojnie.
Zaczerwieniona Cassidy walczyła, by
się wyswobodzić.
- Wybacz, Colin, kochanie. Nie
wiedziałam, że masz towarzystwo. W
końcu rzadko zapraszasz gości w
niedzielę. - Uśmiechnęła się do niego w
sposób sugerujący, że zna dobrze jego
zwyczaje. - Muszę odebrać płótna, nie
pamiętasz? I mamy kilka spraw do
przedyskutowania. Poczekam na dole. -
Przeszła przez pokład i otworzyła drzwi
kabiny. - Mam przygotować trzy kawy? -
Zniknęła w środku, nie czekając na
odpowiedź.
Cassidy odwróciła głowę do
Colina, jednocześnie odpychając się od
jego piersi.
- Puść mnie - syknęła. - Puść mnie
natychmiast!
- Dlaczego? Jeszcze przed chwilą
byłaś bardzo szczęśliwa i zadowolona.
Jej
próby
wyszarpnięcia
się
spełzły na niczym.
- Byłam zaślepiona zwierzęcym
pożądaniem. Teraz, wrócił mi wzrok.
-
Zwierzęce
pożądanie?
-
Uśmiechnął
się
szeroko.
Całkiem
interesujące. Często cię dopada?
- Nie drwij ze mnie, Sullivan. -
Zabrzmiało to nad wyraz groźnie. -
Nawet się nie waż!
- Czasami naprawdę nie jest
łatwo. - Wreszcie ją puścił. Postanowiła
nieco wyciszyć atmosferę, dlatego
powiedziała w miarę spokojnie:
- Zrozum, to dla mnie żenujące.
Nie chcę całować się z tobą na oczach
Gail, która na dodatek uśmiecha się z
wyższością. - Wygładziła ubranie.
-
Dlaczego,
Cass?
Jesteś
zazdrosna? - Uśmiechnął się szerzej. -
Pochlebia mi to.
- Ty napuszony, przemądrzały
idioto!
- Zaraz, zaraz, Cass. - Zniżył głos.
- Przecież pragnęłaś mi się oddać, kiedy
zaślepiło
cię
owo
zwierzęce
pożądanie...
Cassidy zamachnęła się pięścią,
ale zrobił unik i złapał ją mocno w talii.
- Kobiety policzkują, a nie tłuką
jak bokser.
- Guzik mnie to obchodzi -
warknęła i wyszarpnęła mu się. Chciała
natychmiast stąd wyjść, ale Colin znów
ją złapał i przyciągnął tak mocno, że się
z nim zderzyła. Uśmiechnął się i
pocałował ją w czubek nosa.
- Dlaczego się tak spieszysz?
- Jest tłok. - Znów zaczęła się
wyrywać.
- Cass, nie bądź głupia. -
Zachichotał i poklepał ją po policzku.
Wzniosła oczy do nieba. Już nawet
nie chciało jej się wrzeszczeć.
- Wiesz co, Colin? Maluj dalej te
swoje żaglówki - parsknęła i ruszyła w
stronę schodów wiodących na dolny
pokład.
- Dzięki za radę. A tak przy okazji,
jesteś śliczną dziewczyną, Cassidy St.
John - zawołał za nią z przesadnym
irlandzkim akcentem. Odwróciła głowę i
spojrzała na niego z błyskiem w oczach.
Przechylił się przez reling. - Przyjemniej
patrzeć, jak złość ci mija, niż jak
nadchodzi. Następnym razem namaluję
cię w taki sposób, by ukazać twoje
bardziej czarujące oblicze.
- Prędzej mi tu kaktus wyrośnie! -
Przyspieszyła kroku. Z oddali słyszała
jeszcze jego śmiech.
ROZDZIAŁ
DZIEWIĄTY
Cassidy wiedziała, że obraz był
już niemal gotów. Z jednej strony czuła,
że jego zakończenie przyniesie jej ulgę.
uwolni od napięcia, z drugiej strony
starała się zachować te chwile w
pamięci. Kiedy siedziała w ustawionej
pozie,
była
pewna,
że
Colin
dopracowuje ostatnie szczegóły. Szybkie
dotąd ruchy pędzla stały się powolne i
dokładniejsze.
Była mu wdzięczna, że nie
nawiązał ani słowem do jej niedzielnej
wizyty. Zdawała sobie sprawę, że tym
razem
przesadziła.
Powinna
była
pamiętać, jak bardzo porywcza jest z
natury. Ale cóż, nie pamiętała, no i się
ośmieszyła. Dokładniej mówiąc, zrobiła
z siebie kompletną idiotkę. Zresztą nie
po raz pierwszy.
Chociaż jej reakcja była do
pewnego
stopnia
uzasadniona.
Gwałtowne
zakończenie
cudownej
randki, pozostawiające za sobą bolesne
niespełnienie, a potem ten głupi artykuł.
Przypomniała sobie, co Gail mówiła o
kreowanym przez media romantycznym
wizerunku Colina. Cóż, Cassidy nie
będzie już musiała więcej jej słuchać.
Najlepiej zrobi, jak zaraz zacznie się
zbierać. Czas pomyśleć o przyszłości. I
o jakiejś pracy, posępnie dodała w
duchu. To będzie początek czegoś
zupełnie nowego, szybko się poprawiła.
Nowe doświadczenia, nowi ludzie.
Samotne noce.
- Na szczęście twarz skończyłem
już wczoraj - wyrwał ją z zadumy Colin.
- Bo dzisiaj pojawiają się na niej coraz
to nowe nastroje i emocje. - Uśmiechnął
się lekko.
- Nie wiedziałem, że w tak
krótkim czasie potrafisz zrobić tyle
różnych min.
- Przepraszam, ja tylko... - Szukała
odpowiednich słów, ale nie znalazła nic
naprawdę sensownego. - Ja tylko
myślałam.
- To się dało zauważyć. -
Uchwycił jej spojrzenie.
- Jakieś smutne myśli?
- Nie, obmyślałam właśnie scenę z
mojej książki.
- Yhm... - Colin odsunął się od
sztalug. - I to niezbyt wesołą.
- Wszystkie nie mogą być przecież
wesołe. Skończyłeś, prawda?
- Tak, prawie skończyłem. -
Krytycznie spojrzał na obraz. - Sama
zobacz. - Odsunął ręce od portretu, ale
nadal wpatrywał się w niego.
Tak długo czekała na tę chwilę. A
teraz ogarnął ja lęk.
- No chodź, Cass!
Zacisnęła palce na bukiecie i
ruszyła w kierunku sztalug. Ujęła
wyciągniętą dłoń Colina i nieśmiało
spojrzała na obraz.
Podczas pozowania wiele razy
próbowała
wyobrazić
sobie
swój
portret, ale to, co zobaczyła, kompletnie
ją zaskoczyło. Tło było ciemne, z grą
cieni i głębi. Pośrodku stała ona,
rozjaśniona przez perłowobiałą suknię.
Bukiet był zaskakującą kolorystyczną
plamą, która kierowała wzrok na kruche
dłonie Cassidy. Duma biła z jej
postawy, co w przedziwny sposób
podkreślała lekko pochylona głowa.
Gęste
włosy
opadały
swobodnie,
uwypuklając biel sukni. Rysy twarzy
były nadzwyczaj delikatne, z czego
dotąd nie zdawała sobie sprawy, lecz
owa delikatność mieszała się z siłą.
Colin miał rację, że widział ją w
sposób, w jaki nigdy na siebie nie
patrzyła.
Była
poważna,
lecz
lekko
rozchylone usta szykowały się do
uśmiechu.
Uśmiechu
na
powitanie
kochanka To miało nastąpić zaraz, za
chwilę, i ten przyszły moment był
wpisany w obraz, co nadawało mu
niezwykłą dynamikę. W wyrazie twarzy
Cassidy było oczekiwanie na coś, co
miało się wkrótce zdarzyć.
Poczuła
się
nieswojo.
Ilu
nieznanych jej mężczyzn, którzy będą
oglądać ten obraz, zacznie marzyć o
egzotycznej piękności, która za chwilę z
uśmiechem
wpadnie
w
ramiona
ukochanego?
Cóż, to nie jestem ja, to tylko
wyobrażenie Colina, pomyślała.
Czyżby?
Oczy
zdradzały
wszystko.
Z
portretu patrzyła kobieta przepełniona
miłością i niewinnością. Lecz owa
niewinność, tak słodka i czysta, była
zarazem darem dla kochanka, darem,
który za chwilę miała mu ofiarować.
Bo kobieta z portretu darzyła
bezgranicznym uczuciem artystę, który ją
namalował.
Takie było przesłanie dzieła.
Cassidy
otrząsnęła
się.
Nie
powinna o tym myśleć tak osobiście.
Czy to jednak możliwe? Spróbuje.
Odsunęła się nieco i jeszcze raz
zaczęła kontemplować obraz. Ogarnął ją
niedający się ująć w słowa zachwyt.
- Dlaczego nic nie mówisz, Cass?
- Colin otoczył ją ramieniem.
- Tego się nie da opisać -
wyszeptała. - Wszystko zabrzmi jak
pusty frazes. - Starała się zapomnieć, że
Colin ujawnił jej uczucia, wniknął w
najgłębsze tajniki duszy. Tak jak
zapowiedział, ukazał jej tajemnice i
marzenia.
Pocałował szyję Cassidy i puścił
ją.
- Rzadko się zdarza, by artysta po
skończeniu swej pracy był zdumiony, że
jego
ręce
stworzyły
coś
tak
nadzwyczajnego.
-
Był
ogromnie
podniecony i zdziwiony, czego Cassidy
zupełnie się po nim nie spodziewała. -
To
najwspanialszy
obraz,
jaki
kiedykolwiek stworzyłem. - Odwrócił
się do niej. - Jestem ci niewymownie
wdzięczny. Masz niezwykła urodę,
Cassidy, ale to mało. To twoja dusza
rozświetliła ten portret, dzięki niej jest
tak wspaniały.
Cassidy powinna być dumna z tych
pochlebnych słów, ale wyznanie Colina
zaskoczyło
ją
i
przytłoczyło.
Desperacko starała się, aby jej głos
brzmiał spokojnie.
- Zawsze uważałam, że to artysta
nasyca swoją duszą tworzone przez
siebie obrazy. - Odłożyła bukiet na
stolik i zaczęła krążyć po pokoju.
Jedwab sukni szeleścił przy każdym jej
kroku. - To twoja wyobraźnia, twój
talent. Ile ze mnie jest na tym płótnie?
Nastąpiła długa cisza.
- Nie wiesz? Odwróciła się do
Colina.
- Moja twarz, moje ciało, to
wszystko. Reszta jest twoja. Nie mogę
zbierać oklasków za twoją pracę.
Namalowałeś mnie taką, jaką mnie
widziałeś. Miałeś wizję, chciałeś ją
ukazać w tym obrazie i ci się udało. To
twoja iluzja. - Mówiąc te słowa,
poczuła
więcej
bólu,
niż
się
spodziewała. Ale cieszyła się, że to
powiedziała.
- Czy tak to właśnie widzisz? - Na
jego twarzy ukazała się złość. - Ty tylko
stałaś, a ja wykonywałem całą pracę? O
to ci chodzi?
- Jesteś artystą, a ja tylko
bezrobotną pisarką.
Po
długiej
chwili
milczenia
podszedł do Cassidy i ujął jej ramiona.
Znała
to
poszukujące,
badawcze
spojrzenie. Zesztywniała, broniąc się
przed nim.
Palce Colina zacisnęły się.
- Czy ta kobieta z obrazu ma z tobą
coś wspólnego? - zapytał powoli.
Cassidy poczuła, że coś ściska ją
w gardle.
- Oczywiście. Dlaczego pytasz?
Przecież właśnie ci powiedziałam...
Potrząsnął nią tak gwałtownie, że
słowa zamarły jej w ustach. Zobaczyła
furię w jego oczach. Gwałtowność,
która mogła przerodzić się w agresję.
- Czy myślisz, że potrzebowałem
tylko twojej twarzy i figury? Tylko
manekina? Czy uważasz, że nie ma w
tym nic z ciebie, nic z twoich myśli i
marzeń? Nic z twojej duszy?
- Czy zawsze musisz mieć
wszystko? - krzyknęła z rozpaczą i
gniewem. - Aż taki jesteś zachłanny? -
Jej głos drżał z emocji. - Zmęczyłeś
mnie, Colin. Jestem wyczerpana. -
Machnęła ręką w kierunku płótna. -
Dałam ci to, co mogłam dać. Czego
jeszcze chcesz? Nigdy na mnie nie
patrzyłeś... nie mówię o modelce, ale o
Cassidy St. John... nigdy o mnie nie
myślałeś. - Odepchnęła go. - Chodziło ci
tylko o ten portret, no to go masz. -
Odrzuciła włosy i ścisnęła palcami
skronie. - Nie dam ci już nic więcej. Nie
mogę. Nie ma już nic więcej. Wszystko
jest już tutaj. - Wskazała ponownie na
obraz. - Bogu dzięki, już po wszystkim...
Wyszarpnęła się gwałtownie z
jego objęć i wybiegła ze studia.
Cassidy spędziła następne dwa
tygodnie, pilnując mieszkania przyjaciół,
którzy wyjechali na wakacje. Zostawiła
krótki liścik dla Jeffa, spakowała
maszynę do pisania i zagłębiła się w
pracy. Odłączyła telefon, zamknęła
drzwi i przez czternaście dni próbowała
zapomnieć, że istnieje inny świat niż to
mieszkanie, inni ludzie, inne miejsca, a
także - że ma jakieś wspomnienia.
Zatraciła się w tworzeniu powieści, w
konstruowaniu postaci z całym ich
życiem i bagażem doświadczeń, by
zapomnieć o Cassidy St. John. Jeśli ona
nie istniała, nie mogła też odczuwać
bólu. Pod koniec tego okresu ważyła
mniej o trzy kilogramy, zapisała setki
stron i niemal doprowadziła do ładu
swoje nerwy.
Kiedy wracała do siebie, niosąc
pod pachą maszynę do pisania, usłyszała
dźwięki gitary Jeffa. Zawahała się, czy
nie wstąpić do niego, by wiedział, że już
wróciła, ale zrezygnowała i poszła
prosto do swojego mieszkania. Nie była
jeszcze gotowa odpowiadać na pytania.
Rozważała też, czy nie zadzwonić do
Colina, by go przeprosić, ale także
postanowiła tego nie robić. Skoro już
dała upust swoim żalom, goryczy i
rozczarowaniu, niech to jej przyniesie
ulgę. Koniec to koniec, trzeba myśleć o
przyszłości a nie rozpamiętywać, co by
było, gdyby...
No właśnie, gdyby. Gdyby rozstali
się w dobrych stosunkach, najpewniej
Colin chciałby spotykać się z nią od
czasu do czasu, a ona nie potrafiłaby
znieść zwyczajnej przyjaźni.
Spakowała suknię, którą miała na
sobie, kiedy wybiegała ze studia.
Wkładając ją do pudełka, pogładziła
materiał. Tyle się wydarzyło, odkąd po
raz pierwszy ją włożyła. Szybko
zamknęła wieczko. Ten etap jej życia też
był zamknięty.
Zadzwoniła do Galerii. Telefon
odebrała Gail.
- Mówi Cassidy St. John.
- Witaj, Cassidy. Gdzieś ty
uciekła?
-
Mam
suknię,
w
której
pozowałam do portretu, i klucz do studia
- powiedziała, ignorując uszczypliwe
pytanie. - Chciałabym, żeby ktoś to
dzisiaj ode mnie odebrał.
- Rozumiem... Niestety jesteśmy
bardzo zajęci, moja droga. Ale wiem, że
Colin bardzo potrzebuje tej sukni. Bądź
tak mila i podrzuć ją do nas. Colina nie
ma, a my mamy mnóstwo pracy.
- Wolałabym tego nie robić.
- Dziękuję ci, kochana. Muszę
kończyć. - Rozłączyła się, co zapewne
dało jej satysfakcję.
Rozdrażniona Cassidy odłożyła
słuchawkę. Colin wyjechał, pomyślała,
unosząc pudełko. Nastał zatem czas,
żeby wszystko ostatecznie zakończyć.
Niedługo potem otwierała drzwi
studia. Otoczyły ją znajome zapachy,
przywodząc na myśl wspomnienia o
Colinie.
Szybko jednak pozbyła się tych
myśli, podeszła do stolika i położyła
suknię oraz klucz.
Rozejrzała się po pokoju. Spędziła
tu wiele godzin, całe dni. Każdy
szczegół wyrył się w jej pamięci.
Chciała zobaczyć wszystko ponownie.
Bała się, że może coś kiedyś zapomnieć,
choćby jakiś nieistotny drobiazg.
Zaskoczyło ją, że portret nadal stał
na sztalugach. Zapominając o tym, że
miała szybko stąd odejść, spacerowała
po studiu, żeby po raz ostatni mu się
przyjrzeć.
Jak Colin, widząc jej twarz
patrzącą z portretu, mógł uwierzyć w to,
co mu powiedziała na pożegnanie? A
jednak tak się stało... i była mu za to
wdzięczna. To dobrze, że uwierzył jej
słowom, a nie temu, co zobaczył. Temu,
co namalowały jego ręce, gnane intuicją,
jasnowidzeniem
dostępnym
tylko
prawdziwym artystom.
Wyciągnęła rękę ku portretowi i
dotknęła fiołków.
Kiedy drzwi się otworzyły się,
cofnęła
rękę
i
odwróciła
się
gwałtownie.
- Cassidy? - Do pokoju wszedł
Vince. Uśmiechał się szeroko. - Co za
niespodzianka. - Ujął jej dłonie.
- Witaj. - Mimo że czuła się
bardzo
niepewnie,
zdołała
się
uśmiechnąć.
- Cassidy... - Przyjrzał się jej
bladej twarzy, dostrzegł, jak bardzo jest
spięta i zdenerwowana. - Wiesz, że
Colin cię szukał?
- Nie. - Zaczęła ogarniać ją
panika. Wzrokiem szukała drzwi. - Nie,
nic
nie
wiem.
Wyjechałam
i
pracowałam. Ja tylko... - Cofnęła ręce. -
Tylko odniosłam suknię, którą miałam
na sobie podczas pozowania.
Ciemne oczy Vince'a błysnęły
przebiegle.
- Ukrywałaś się, madonna?
- Nie. - Odwróciła się i podeszła
do okna. - Oczywiście, że nie.
Pracowałam. - Zobaczyła wróbla,
energicznie karmiącego swe młode. -
Nie wiedziałam, że zamierzasz zostać w
Ameryce tak długo. Nie stęskniłeś się za
ojczyzną? Za włoskim niebem? -
paplała, byle tylko nie myśleć o Colinie.
- Och, stęskniłem się, ale zostałem
dłużej,
by
przekonać
Colina
do
sprzedaży obrazu, z którym tak uparcie
nie chciał się rozstać.
Cassidy mocno chwyciła się
parapetu. Wiedziałaś, że go sprzeda,
pomyślała. Wiedziałaś to od samego
początku. Wszystko, co z tego zostanie,
to trochę pieniędzy. Czy oczekiwałaś, że
go sobie zostawi i będzie myślał o
tobie?
- Cassidy... - Vince dotknął
delikatnie jej ramienia.
-
Nie
powinnam
była
tu
przychodzić - wyszeptała. - Przecież
wiedziałam...
Chciała uciec. Vince uśmiechnął
się szerzej i odwrócił ją w swoją stronę.
Przyglądając się jej, uniósł rękę, żeby
pogładzić jej policzek.
- Proszę... - Zamknęła oczy. -
Proszę, nie pocieszaj mnie. Tak jest
jeszcze gorzej. Nie jestem taka silna, jak
przypuszczałam...
-
Tak
bardzo
go
kochasz.
Rozumiem. Otworzyła gwałtownie oczy.
- Nie, chodzi tylko o to, że ja...
- Madonna. - Vince położył jej
palec na ustach. - Widziałem portret. On
mówi
głośniej,
niż
brzmią
najgłośniejsze słowa.
Cassidy opuściła głowę.
- Nie chcę... Tak bardzo się
staram, żeby nie... Muszę iść -
powiedziała szybko.
- Cassidy. - Vince przytrzymał ją
za ramiona. Jego głos był delikatny. -
Musisz
się
z
nim
zobaczyć.
Porozmawiać z nim.
- Nie mogę. - Położyła ręce na
jego piersi i potrząsnęła głową z
desperacją. - Proszę, nie mów mu.
Proszę, po prostu weź obraz i niech to
się wreszcie skończy. - Głos jej się
załamał. Nie protestowała, kiedy kołysał
ją w swych ramionach. - Zawsze
wiedziałam, że kiedyś to się skończy. -
Zamknęła
załzawione
oczy,
ale
pozwoliła, aby Vince ją trzymał w
objęciach. Pogłaskał jej włosy, ale nic
nie mówił, aż do chwili gdy poczuł, że
jej oddech się uspokoił. Delikatnie
ucałował czubek jej głowy.
- Cassidy, Colin jest moim
przyjacielem.
- To ciekawe.
Odwróciła się gwałtownie i
ujrzała stojącego w drzwiach Colina.
- Witaj - powiedział szybko
Vince.
- A witaj, witaj... Też sądziłem, że
jesteś moim przyjacielem. - Colin mówił
cicho, z pozoru spokojnie. - Ale
wygląda na to, że się myliłem. I to nie
tylko wobec ciebie, Vince. - Spojrzał na
Cassidy. - Gail powiedziała mi, że cię
tutaj znajdę. - Podszedł do nich. - Z
moim przyjacielem.
- Colin... - zaczął Vince.
Ale ten przerwał mu gwałtownie:
- Zabierz swoje łapy od Cassidy.
Dopiero jak wyjdę, będziesz mógł
zacząć od momentu, w którym wam
przerwałem. - Jego oczy błysnęły dziko.
Cassidy, nie chcąc dopuścić do
awantury, wysunęła się z objęć Vince'a i
powiedziała do niego:
- Proszę, zostaw nas na chwilę
samych. - A gdy się wahał, powtórzyła:
- Proszę.
Niechętnie zdjął rękę z jej
ramienia.
- W porządku, cara. - Spojrzał na
Colina - Nikt nigdy mi nie zarzucił, że
kogoś zawiodłem lub nadużyłem jego
zaufania, przyjacielu!
Wyszedł, zamykając cicho drzwi.
Cassidy, zanim przemówiła, odczekała
dłuższą chwilę.
- Przyszłam, żeby zwrócić suknię i
klucz. Gail powiedziała, że wyjechałeś.
- Jak to wygodnie się złożyło, że ty
i Vince akurat w tym samym czasie tu się
zjawiliście.
- Colin, przestań.
- Jesteś już księżną? - zapytał
chłodno. - Powinienem cię ostrzec.
Vince jest znany ze swej hojności, ale
nie ze stałości. Lecz tak czy inaczej, taka
jak ty kobieta może nieźle na tym wyjść.
- To poniżej twojego poziomu,
Colin.
Odwróciła się i ruszyła do drzwi,
ale Colin złapał ją za włosy. Krzyknęła,
a potem spojrzała na niego. Jego oczy
były ciemne, podobnie jak nieogolone
policzki. Dotarło do niej, jak bardzo jest
wyczerpany, a przecież nigdy nie
okazywał zmęczenia, nawet po wielu
godzinach mozolnego malowania.
Jego palce zacisnęły się na jej
włosach.
- Colin! - Uniosła rękę w obronie.
- Taka niewinna - powiedział
miękko. - Taka niewinna. Jesteś sprytną
kobietą, Cassidy. - Szybko objął ją za
ramiona. Patrzyła na niego z lękiem. -
Jedna rzecz to kłamać słowami, ale
zupełnie inna to kłamać wyglądem i
wyrazem oczu, dzień po dniu. To
niezwykle
wyrafinowana
forma
oszustwa.
- Nie! - Potrząsnęła głową, gdyż
jego słowa ponownie wywołały łzy, nad
którymi
bezskutecznie
starała
się
zapanować. - Nie, Colin, proszę. -
Chciała powiedzieć mu, że nigdy go nie
okłamała, ale nie mogła wydusić ani
słowa Rozpłakała się bezradnie.
- O co prosisz? Czego chcesz ode
mnie? - Jego głos złagodniał, gdy
spojrzał
na
twarz
Cassidy.
W
słonecznych promieniach dochodzących
przez świetlik jej oczy i pobladłe
policzki iskrzyły się od łez. - Chcesz,
bym zapomniał, że patrzyłem na ciebie
dzień po dniu i widziałem coś, czego nie
dane mi było ujrzeć nigdy dotąd?
- Dałam ci to, czego chciałeś -
powiedziała przez łzy. - Proszę, pozwól
mi odejść. Dałam ci to, czego chciałeś.
Lecz wszystko już się skończyło.
- Dałaś mi powłokę, maskę. Czy
nie to mi powiedziałaś? - Przyciągnął ją
bliżej, siłą przechylając jej głowę do
tyłu, aby na niego spojrzała. - A reszta
była moją imaginacją. Wszystko już się
skończyło, Cass? Jak cokolwiek może
się skończyć, skoro nawet się nie
zaczęło? - Kiedy Cassidy próbowała
opuścić głowę, ponownie chwycił ją za
włosy. - Powiedziałaś, że cię dręczę.
Masz w ogóle pojęcie, co te ostatnie
tygodnie ze mną zrobiły? - Potrząsnął
nią, a jej szloch stał się głośniejszy. -
Miałaś rację, kiedy mówiłaś mi, że ten
obraz to nic więcej, jak tylko twoja
twarz i ciało. Nie ma w tobie ciepła, nie
ma w tobie uczuć... nie ma w tobie
duszy. To ja stworzyłem tę kobietę z
obrazu.
- Proszę, Colin. Wystarczy! -
Zakryła dłońmi uszy, aby zapomnieć
jego słowa.
-
Uciekasz
przed
prawdą,
Cassidy?
-
Odciągnął
jej
ręce,
zmuszając ją, by ponownie na niego
spojrzała. - Tylko my dwoje będziemy
wiedzieli, że ten obraz to kłamstwo i że
sportretowana kobieta tak naprawdę nie
istnieje. Wzajemnie oddaliśmy sobie
przysługę, czyż nie tak? - Puścił ją,
odsunął od siebie i zaklął pod nosem. -
Wyjdź stąd!
Cassidy na oślep rzuciła się do
ucieczki.
ROZDZIAŁ
DZIESIĄTY
Cassidy
dotarła
do
swojego
mieszkania długo po tym, jak obeschły
jej łzy. Snuła się po mieście, bo chciała
samotnie
zatopić
się
w
tłumie.
Zmęczenie osłabiło j e j ból. Kiedy
dochodziła do domu, rozpadało się, ale
n i e przyspieszyła kroku. Deszcz był
chłodny i delikatny.
Gdy weszła do budynku, zaczęła
szukać kluczyka do skrzynki na listy.
Chciała
przestrzegać
codziennego
porządku,
nie
odstępować
od
przyzwyczajeń. Miała nadzieję, że
dzięki temu nie wpadnie w rozpacz i
depresję, będzie jakoś funkcjonować.
Mogła
przeżyć.
Tak
przynajmniej
wymyśliła
podczas
długiej
popołudniowej włóczęgi po mieście.
Uchyliwszy drzwiczki wąskiej
skrzynki, wyciągnęła listy i ruszyła po
schodach. Szybko przejrzała reklamy i
rachunki,
i
nagle
zatrzymała
się
gwałtownie, gdy na jednej z kopert
zobaczyła stempel nowojorskiej poczty.
Ruszyła z powrotem do skrzynki i
wrzuciła
do
niej
pozostałą
korespondencję, a potem wpatrywała się
w kopertę z nadzieją i lękiem zarazem.
To pewnie odmowa, pomyślała.
Ale w takim razie dlaczego nie zwrócili
maszynopisu?
- Och, do diabła z tym - mruknęła,
rozerwała kopertę i przeczytała list. -
Dlaczego
teraz?
-
szepnęła,
nienawidząc się za to, że znowu płacze.
- Nie teraz, kiedy... kiedy...
I nagle uznała, że jest akurat
odwrotnie. Ten list nie mógł przyjść w
lepszej chwili.
Wepchnęła kopertę do kieszeni i
wybiegła na deszcz. Dziesięć minut
później łomotała do drzwi Jeffa.
Otworzył, trzymając gitarę w ręku.
- Cassidy, wróciłaś! Gdzie się
podziewałaś? Napisałaś, że jakiś czas
cię nie będzie, ale tak długo? Już
chciałem
dzwonić
na
policję.
-
Zatrzymał się. - Hej, jesteś jak zmokła
kura.
- Wcale nie jestem - zaprzeczyła,
choć z jej ubrania kapało na podłogę.
Uniosła butelkę szampana. - Jestem zbyt
niezwykła, by porównywać mnie do
jakiegoś
przemokniętego
ptaszyska.
Znalazłam swoje miejsce w historii
literatury.
Będą
wydawać
moje
powieści i sprzedawać je w wielkich
nakładach, wkrótce znajdziesz je w
każdej bibliotece publicznej i w każdym
szanującym się domu. Ha, i co ty na to?
- Kupili twoją książkę? - Jeff
zawył niczym dzikus i pochwycił
Cassidy w niedźwiedzi uścisk, gniotąc
jej plecy gitarą.
Zaśmiała się i odsunęła od niego.
- Och, co za prostak! Czyż tak
należy fetować historyczne wydarzenia?
- Odsunęła spadające na twarz włosy. -
Jednakże, mimo iż plebejusz, to zarazem
dobry człek z ciebie, więc ja, osoba z
wyższych sfer, podzielę się z tobą
szampanem w moim stylowym salonie.
Smoking nie jest konieczny.
Ruszyła do swojego mieszkania.
Jeff, odłożywszy gitarę, poszedł za
Cassidy. Pod jej drzwiami powiedział:
- Ja otworzę. - Wziął od niej
butelkę. - A ty weź ręcznik i osusz się,
bo inaczej umrzesz na zapalenie płuc,
zanim twoja pierwsza książka trafi do
księgarń.
Kiedy wróciła z łazienki owinięta
w szlafrok frotte i w turbanie z ręcznika
na głowie, Jeff otworzył butelkę.
Szampan wystrzelił.
- Prysznic z szampana służy
dywanom - zażartował i zaczął nalewać.
- Znalazłem tylko te salaterki.
- Moja kryształowa zastawa się
potłukła. - Uniosła swój kielich. - Za
bardzo mądrego człowieka - uroczyście
wzniosła toast.
- Kogo masz na myśli?
- Mojego wydawcę. - Zaśmiała się
i wypiła łyk szampana. - Wspaniały
rocznik. - Z zadumą przyjrzała się
bąbelkom skaczącym w jej salaterce.
- Który to rok? - Jeff uniósł
butelkę, żeby odczytać datę produkcji.
- Obecny. - Cassidy napiła się
ponownie. - Kupuję tylko młode wina.
Jeff pochylił się i pocałował ją.
- Moje gratulacje, maleńka. -
Zsunął wilgotny ręcznik z jej ramion. -
Jakie to uczucie?
- Nie wiem. - Odrzuciła głowę i
przymknęła oczy. - Czuję się tak, jakbym
była kimś innym. - Wypiła do dna.
Wiedziała, że powinna się ruszać i coś
mówić. Nie umiała spokojnie myśleć o
tym, co wygrała tego dnia, ani o tym, co
straciła. - Powinnam była kupić dwie
butelki. To jest okazja co najmniej na
dwie. - Wypiła ponownie, czując, że
alkohol uderza jej do głowy. - Ostatni
raz,
kiedy
piłam
szampana...
-
przerwała,
starając
się
sobie
przypomnieć,
a
potem
potrząsnęła
głową. - Nie, nie. - Machnęła ręką,
jakby odganiając przykre myśli. - Piłam
szampana na weselu Barbary Seabright
w
Sausalito.
Jeden
z
kelnerów
przystawiał się do mnie w szatni.
Jeff zaśmiał się i pociągnął
kolejny łyk. Nagle usłyszeli pukanie do
drzwi.
- Proszę wejść - zawołała
Cassidy. - Wystarczy dla... - Głos jej
zamarł, gdy w otwartych drzwiach
ujrzała Colina. Zbladła gwałtownie, a
oczy jej pociemniały. Jeff zerknął na nią,
potem na Colina i odstawił kieliszek.
- Cóż, muszę się zbierać. Dzięki za
szampana, maleńka. Pogadamy później.
- Nie, Jeff - zaczęła Cassidy. - Nie
musisz...
- Mam dziś koncert. - Odsunął jej
dłoń od swego ramienia. Zobaczyła, jak
wymienił długie spojrzenie z Colinem,
zanim zniknął w drzwiach.
- Cass. - Colin zrobił kilka
kroków do przodu.
- Colin, wyjdź stąd. Proszę. -
Zamknęła oczy i przycisnęła do nich
dłonie. Czuła kłucie w piersiach i łzy
pod powiekami. Tylko nie płacz,
nakazała sobie.
- Wiem, że nie mam prawa być
tutaj - powiedział niskim głosem. -
Wiem, że nie mam prawa prosić cię,
żebyś mnie wysłuchała. Ale jednak
proszę o to.
- Nie ma już nic do dodania. -
Cassidy zmusiła się, by wstać i spojrzeć
mu w oczy. - Chcę, żebyś natychmiast
wyszedł
z
mojego
mieszkania
-
powiedziała stanowczo.
- Rozumiem... Ale należą ci się
przeprosiny i wyjaśnienie.
Dłonie miała zaciśnięte. Powoli
rozluźniła je i spojrzała na swoje palce.
- Doceniam ten wspaniałomyślny
gest - zadrwiła - ale wystarczą
szlachetne intencje. A teraz... - Uniosła
oczy ku niemu. - Jeśli to wszystko...
- Och, Cassidy, na miłość boską
wykaż więcej litości, niż ja to zrobiłem.
Przynajmniej pozwól mi przeprosić,
zanim wyrzucisz mnie ze swego życia.
Patrzyła na niego, niezdolna, by
coś odpowiedzieć. Colin wziął butelkę
szampana.
- Jak widzę, świętowaliście z
jakiegoś powodu. Przykro mi, że wam
przerwałem. - Odstawił butelkę i
spojrzał na Cassidy. - Wydarzyło się coś
nadzwyczajnego?
- Tak. - Starała się mówić
spokojnie. - Moja książka niedługo
ukaże się drukiem. Dziś dostałam list w
tej sprawie.
- Cass. - Podszedł do niej i uniósł
rękę, żeby dotknąć jej policzka.
- Ani się waż! - Błyskawicznie się
cofnęła.
Colin powoli opuścił rękę. Widać
było, że poczuł się dotknięty.
- Przepraszam - powiedziała
cicho. - A teraz wyjdź.
- Jeszcze chwilę, Cass. I nie
przepraszaj. Zraniłem cię, rozumiem, że
nie chcesz, bym tu był, ani tym bardziej,
bym
cię
dotykał...
-
Przerwał,
spoglądając na swoje dłonie. Po chwili
znów
odszukał
jej
spojrzenie.
-
Ponieważ znam cię tak dobrze, jak znam
samego siebie, wiem, jak bardzo cię
zraniłem. I muszę z tym żyć. Nie mam
prawa prosić cię o wybaczenie, ale
błagam, wysłuchaj mnie.
- Dobrze, Colin - odpowiedziała
zmęczonym głosem. - Usiądź.
Skinął
głową,
odwrócił
się,
podszedł do okna i wsparł ręce o
parapet.
- Przestało padać i nadciągnęła
mgła.
Nigdy
nie
zapomnę,
jak
wyglądałaś tamtej nocy, kiedy pierwszy
raz cię zobaczyłem. Stałaś we mgle
wpatrzona w niebo. Myślałem, że jesteś
złudzeniem
-
zakończył
ledwie
słyszalnie, jakby mówił do siebie.
- Colin, to nie ma sensu. - Nie
chciała, by snuł te wspomnienia. Były
zbyt bolesne.
Lecz do niego jakby nie dotarły jej
słowa.
- Od lat miałem wizję doskonałej
kobiety.
Ta
wizja
wciąż
mnie
nawiedzała, choć była ledwie uchwytna.
Gdy próbowałem nadać jej konkretny
kształt,
ledwie
zarysowany
obraz
rozmywał się ostatecznie, znikał. I zaraz
znów się pojawiał, konkretny, jedyny, a
zarazem prawie niewidoczny. Był jak
owa myśl, która uparcie krąży nam po
głowie, a my wiemy, że stanowi jedyne
rozwiązanie jakiejś zagadki, jakiegoś
problemu, lecz nie potrafimy jej
pochwycić. Wreszcie zrozumiałem, że
muszę cierpliwie czekać, aż w końcu
napotkam na swej drodze nie wizję, nie
mglisty kontur, lecz ideał ucieleśniony,
skończone piękno przyobleczone w
ciało.
Czekałem
długie
lata,
aż
spotkałem ciebie, kobietę doskonałą.
Wiedziałem, że muszę cię namalować,
bo taki dar artysta może otrzymać tylko
raz w życiu.
- Och... - szepnęła Cassidy.
Na chwilę zapadła cisza. Colin
zasępił się.
- Kiedy zaczęliśmy pracować,
odnalazłem w tobie wszystko, czego w
życiu szukałem. Dobroć, prawdziwą
duszę, inteligencję, siłę, pasję. Im dłużej
cię malowałem, tym bardziej mnie
fascynowałaś. Powiedziałem ci kiedyś,
że mnie urzekłaś. Prawie w to
uwierzyłem. Nigdy nie znałem kobiety,
której pragnąłbym bardziej, niż pragnę
ciebie. - Odwrócił się, żeby na nią
spojrzeć. - Za każdym razem, kiedy cię
dotykałem, pragnąłem cię bardziej. Nie
kochałem się z tobą tamtej nocy na łodzi,
ponieważ nie chciałem, żebyś myślała o
sobie jako o jednej z moich kochanek.
Nie chciałem wykorzystać tego uczucia,
którym mnie obdarzyłaś.
- Mój Boże... - Cassidy zamknęła
oczy. - Nie będę tego słuchać.
- Proszę, jeszcze chwilę. W dniu,
w którym ukończyłem twój portret,
zaprzeczyłaś
wszystkiemu.
Powiedziałaś, że to, co ujrzałem w
tobie, było jedynie dziełem mojej
wyobraźni. Mówiłaś to tak chłodno i bez
emocji. Niemal mnie zniszczyłaś. Nie
sądziłem, by ktokolwiek mógł mieć nade
mną taką władzę - zakończył miękko.
Znów
zapadła
cisza.
Colin
przymknął
oczy,
jeszcze
raz
rozpamiętując tamte chwile. Cassidy
siedziała jak skamieniała. Jej zwykle tak
wyrazista
twarz
była
teraz
nieprzenikniona.
Wreszcie znów zaczął mówić:
- To było dla mnie niezwykłe
odkrycie. Byłem nim oszołomiony. W
pierwszej chwili odrzucałem twoje
słowa, bo rozpierało mnie szczęście, że
dotarłem do najważniejszej tajemnicy
istnienia. Że wreszcie pojąłem, co ludzi
naprawdę łączy. A zarazem pragnąłem
więcej, potrzebowałem więcej. I nagle
zrozumiałem to, co mi mówiłaś. Że nie
masz dla mnie już nic. Byłem wściekły,
kiedy uciekłaś. Najpierw próbowałem
cię zatrzymać, aż wreszcie pozwoliłem
ci odejść. - Znów przerwał na chwilę. -
Kiedy później tu przyszedłem, ciebie nie
było. Przez dwa tygodnie odchodziłem
od zmysłów, nie wiedząc, gdzie się
podziewasz ani kiedy wrócisz. I czy w
ogóle wrócisz. Twój sąsiad miał jedynie
twój niewiele mówiący liścik, i to
wszystko.
- Widziałeś się z Jeffem?
- Cassidy, czy ty nie rozumiesz?
Zniknęłaś. Ostatni raz, kiedy cię
widziałem, uciekałaś ode mnie, a potem
nagle zniknęłaś. Nie wiedziałem, gdzie
jesteś, bałem się, że coś ci się stało.
Powoli zaczynałem wariować.
Podeszła do niego.
- Colin, przykro mi. Nie miałam
pojęcia, że będziesz się przejmował...
- Przejmował?! Umierałem z
niepewności. Dwa tygodnie, Cassidy.
Dwa tygodnie nie dałaś znaku życia dwa
tygodnie bez jednego słowa od ciebie.
Czy ty rozumiesz, jakie to beznadziejne
uczucie, jeśli możesz jedynie czekać?
Nie do opisania. Przekopałem Nabrzeże
Rybaków wzdłuż i wszerz, zwiedziłem
całe miasto. Gdzie do diabła się
podziewałaś? - zapytał z desperacją,
zaraz jednak uniósł rękę, nim zdążyła
odpowiedzieć. - Przykro mi nie spałem
ostatnio zbyt wiele. Nie panuję nad sobą
- Jego ruchy znów stały się niespokojne.
Uniósł salaterkę z resztką szampana i
przyjrzał się wzorków na ściance. -
Oryginalny kieliszek... - Wzniósł toast: -
Za ciebie, Cass. Tylko za ciebie. -
Wypił. Cassidy spuściła oczy.
- Colin, przykro mi, że się
martwiłeś. Pracowałam i...
- Nie tłumacz się - przerwał jej.
Ich oczy ponownie się spotkały. - Nie
musisz mi się tłumaczyć. Po prostu
posłuchaj. Kiedy wszedłem dzisiaj do
studia i zobaczyłem cię z Vince'em, coś
we mnie pękło. Stres, wyczerpanie ,
szaleństwo, wszystko się na to złożyło,
ale nic nie usprawiedliwia słów, które
do ciebie wypowiedziałem. - Spojrzał
jej głęboko w oczy. - Gardzę sobą za to,
że
doprowadziłem
cię
do
łez.
Nienawidzę słów, które powiedziałem.
Ale gdy po tylu dniach bezskutecznych
poszukiwań nagle ujrzałem cię w mojej
pracowni z Vince'em... - Przerwał,
potrząsnął głową i podszedł do okna. -
Gail wszystko świetnie zaaranżowała.
Wiedziała, przez co przechodziłem
przez ostatnie dwa tygodnie. Zna mnie
na tyle dobrze, żeby przewidzieć, jak
zareaguję, kiedy zobaczę cię sam na sam
z Vince'em. Zanim dotarłem do Galerii,
wysłała go do studia pod byle
pretekstem. Powiedziała mi. że macie tu
schadzkę.
- Gail... - powiedziała cicho
Cassidy.
- Tak, Gail. Kiedyś byliśmy ze
sobą... zresztą był to bardzo luźny
związek... ale przed rokiem ostatecznie
się
rozstaliśmy.
Nadal
jednak
współpracowaliśmy. Powinienem był
pamiętać, z kim mam do czynienia, ale
popełniłem błąd. Kilka dni temu
odbyłem z Gail ostateczną rozmowę, w
wyniku której postanowiła wyjechać na
Wschodnie Wybrzeże i tam szukać
szczęścia. - Odwrócił się do Cassidy. -
Chciałbym, żebyś zrozumiała, dlaczego
zachowałem się tak paskudnie.
W ciszy rozbrzmiewały jedynie
dźwięki gitary Jeffa dobiegające zza
cienkich ścian.
- Colin. - Jej oczy szukały jego
twarzy. - Jesteś taki wyczerpany.
Wyraz jego twarzy nagle się
zmienił.
- Nie wiem, kiedy zakochałem się
w tobie. Chyba od razu, gdy spotkaliśmy
się we mgle. A może wtedy, kiedy po
raz pierwszy włożyłaś tę suknię. -
Przymknął na chwilę oczy. - Nie, Cass,
kochałem cię od zawsze, od dnia moich
narodzin, i tyle lat czekałem, by
wreszcie cię spotkać.
- Miłość? Ty mówisz o miłości?! -
Była zdumiona. Artystyczna fascynacja,
w to mogła uwierzyć. Niepokój Colina,
gdy po burzliwej scenie zniknęła jego
modelka, też był zrozumiały, a okrutną
scenę związaną z Vince'em składała na
karb egoistycznej zazdrości artysty o
ową modelkę. Ale miłość?!
- Tak, miłość. - Uśmiechnął się
delikatnie. - Cóż, Cassidy, niełatwy ze
mnie facet. Sama mi to kiedyś
powiedziałaś.
- Tak, pamiętam.
- Jestem samolubny i łatwo
wpadam w złość. Nie mam cierpliwości
do niczego poza moją pracą. Nie mogę
obiecać, że cię nie skrzywdzę, nie
rozzłoszczę, że nie będę zachowywał się
irracjonalnie i gwałtownie. Ale mogę ci
obiecać, że nikt nigdy tak cię nie
pokocha. Nikt. - Czekał na jej słowa,
lecz ona mogła jedynie patrzeć na niego
jak zahipnotyzowana. - Proszę cię, żebyś
wbrew zdrowemu rozsądkowi została
moją żoną, moją kochanką i matką moich
dzieci. Proszę cię, żebyś dzieliła swe
życie ze mną, biorąc mnie takim, jakim
jestem. - Głos mu się załamał. - Kocham
cię, Cass. Teraz moje przeznaczenie jest
w twoich rękach.
Przyglądała mu się. W jego głosie
usłyszała więcej irlandzkiej nuty niż
kiedykolwiek.
Wciąż nie zrobił nawet kroku w
jej stronę, tylko stał nieruchomo na
środku pokoju.
Wolno
podeszła
do
Colina,
oplotła ręce wokół jego szyi i wtuliła
twarz w jego ramiona.
- Przytul mnie. Objął ją delikatnie.
- Przytul mnie, Sullivan - zażądała
ponownie,
mocno
się
do
niego
przytulając. Potem szybko znalazła
drogę do jego ust.
Zacisnął mocniej ramiona.
- Kocham cię - wyszeptała
pomiędzy pocałunkami. - Już tak dawno
chciałam ci to powiedzieć.
- Mówiłaś mi to za każdym razem,
kiedy na mnie patrzyłaś. - Wtulił głowę
w jej włosy. - Starałem się nie dopuścić
do siebie myśli, że mogłem się w tobie
zakochać, że to mogło stać się tak
szybko, tak bez wysiłku. Ale kiedy obraz
był już niemal skończony, dotarło do
mnie, że nie mogę bez ciebie żyć. -
Zniżył głos i przyciągnął ją jeszcze
bliżej. - Traciłem zmysły przez ostatnie
dwa tygodnie, patrząc na twój portret i
zastanawiając się, gdzie jesteś i czy w
ogóle jeszcze kiedyś cię zobaczę.
-
Teraz
jestem
twoja
-
powiedziała cicho, nie sprzeciwiając
się, kiedy wsunął ręce pod jej bluzkę. -
A Vince ma portret.
- Nie. Mówiłem ci, że nie
wszystko jest na sprzedaż. Odmówiłem
nawet Vince'owi. W tym obrazie jest
zbyt dużo nas, ciebie i mnie.
- To dobrze, że go nie sprzedałeś.
- Była szczęśliwa, że dowód miłości
pozostanie przy tych, którzy tę miłość
odkryli i zamierzali nieść przez życie. -
Bo myślałam...
- Co myślałaś?
- Nie, już nic. - Pocałowała go. -
Kocham cię. - Przycisnęła wargi
mocniej do jego ust, ciesząc się, że teraz
należą do niej.
- Cass. - Czuła, jak mocno bije
jego serce, i jak Colin gładzi jej włosy.
- Czy wiesz, co ty ze mną robisz?
- Pokaż mi - szepnęła.
Pocałował ją ponownie. Zawarł w
tym pocałunku całe usilnie skrywane
pragnienie miłości. Była gotowa, by mu
się oddać.
- Pobierzemy się szybko. - Znowu
gwałtownie ją pocałował. Przesunął
dłońmi
po
jej
plecach,
potem
przyciągnął do siebie. - Bardzo szybko.
- Dobrze. - Zamknęła oczy,
rozkoszując się ciepłem jego ciała. -
Mam już nawet idealną sukienkę. -
Wtuliła się w niego. - Jak zatytułujesz
obraz?
- On już ma tytuł. - Uśmiechnął
się. - „Dowód miłości".