Agatha Christie Morderstwo to nic trudnego

background image

1

AGATHA CHRISTIE



MORDERSTWO TO NIC TRUDNEGO

PRZEŁOŻYŁA GRAŻYNA WOYDA
TYTUŁ ORYGINAŁU: "MURDER IS EASY"

Rosalind i Susan,
pierwszym recenzentkom tej książki

I
TOWARZYSZ PODRÓŻY

Anglia!
Anglia po tylu latach!
Ale jak będę się w niej czuł?
Luke Fitzwilliam zadawał sobie to pytanie, schodząc po trapie ze statku.
Kołatało się ono w jego umyśle, gdy czekał na odprawę celną. A kiedy w
końcu wsiadł do pociągu, wypłynęło nagle na pierwszy plan.
Czuł się zupełnie inaczej, przyjeżdżając do kraju na urlopy. Miał mnóstwo
pieniędzy (przynajmniej na początku), więc ochoczo je wydawał, odwiedzał
starych przyjaciół, spotykał się z kolegami, którzy też przyjechali tu na
wypoczynek po pobycie w koloniach. Mówił sobie: To nie potrwa długo.
Wkrótce wracam do pracy. Dlaczego nie miałbym się zabawić!
Ale teraz nie zamierzał nigdzie wracać. Pożegnał już na dobre upalne noce,
oślepiające słońce, piękną tropikalną roślinność i samotne wieczory,
spędzane na lekturze starych numerów "Timesa".
Wrócił do Anglii po zakończeniu zaszczytnej służby dla kraju. Poza tym
posiadał niewielki kapitał, mógł się więc uważać za człowieka niezależnego
materialnie. Ale nie miał pojęcia, jak spędzić resztę życia.
Anglia! Anglia w czerwcu. Szare niebo i silny, przenikliwy wiatr. W taki
dzień nie wydawała się gościnnym krajem! A ci ludzie! Boże, co za ludzie!
Wszyscy mieli szare, zatroskane twarze... szare jak niebo. I te okropne małe
domki, wyrastające wszędzie jak grzyby po deszczu, jak kurniki,
zaśmiecające cały krajobraz!

background image

2

Luke Fitzwilliam z trudem oderwał wzrok od migającego za oknem wagonu
krajobrazu i zajął się gazetami. "Times", "Daily Clarion" I "Punch".
Zaczął od "Daily Clarion", który poświęcony był w całości wyścigom
konnym w Epsom. Szkoda, że nie przyjechałem wczoraj - pomyślał. Ostatni
raz widziałem gonitwę Derby, kiedy miałem dziewiętnaście lat.
Obstawił wysoko pewnego konia i teraz chciał sprawdzić, jak typuje jego
szansę "Clarion". Znalazł tylko lakoniczną notatkę: Mało prawdopodobne, by
wygrał któryś z koni takich jak Jujube II, Mark's Mile, Santony czy Jerry
Boy. Na zwycięstwo nie ma chyba szans...
Ale Luke'a nie interesował koń, który miał najprawdopodobniej przegrać
gonitwę. Rzucił okiem na typowania. Na Jujube II stawiano zaledwie 40 do l.
Luke zerknął na zegarek. Była za kwadrans czwarta.
No cóż - pomyślał. Już po wszystkim! Szkoda? że nie postawiłem na
Clarigolda, którego typowano jako drugiego faworyta.
Potem rozłożył "Timesa" i zatopił się w lekturze poważniejszych artykułów.
Nie trwało to jednak długo, ponieważ groźnie wyglądający pułkownik, który
siedział w przeciwległym kącie przedziału, był tak zirytowany tym, co
właśnie przeczytał, że musiał się podzielić swym oburzeniem z towarzyszem
podróży. Dopiero po półgodzinie znużyło go rozprawianie o "tej cholernej
komunistycznej propagandzie".
Wyczerpawszy temat pułkownik zasnął z otwartymi ustami. Niebawem
pociąg zwolnił, a potem się zatrzymał. Luke wyjrzał przez okno i dostrzegł
dużą, opustoszałą stację z wieloma peronami. Zauważył kiosk, na którym
wisiał afisz z napisem: WYNIKI GONITWY DERBY. Otworzył drzwi,
wyskoczył na peron i pobiegł w kierunku kiosku. Po chwili wpatrywał się z
szerokim uśmiechem w krótką wiadomość z ostatniej chwili.

Wyniki Gonitwy Derby
JUJUBE II
MAZEPPA
CLARIGOLD

Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Sto funtów do roztrwonienia! Dobry,
kochany Jujube II, którego wszyscy znawcy wyścigów tak nonszalancko
zlekceważyli.
Złożył gazetę, odwrócił się i zobaczył pustkę. Podczas gdy on upajał się
zwycięstwem Jujube II, jego pociąg niepostrzeżenie zniknął ze stacji.
- Kiedy, do licha, ten pociąg odjechał? - zagadnął jakiegoś bagażowego.

background image

3

- Jaki pociąg? - spytał bagażowy ze zdziwieniem. - Od piętnastej czternaście
na tej stacji nie zatrzymał się żaden pociąg.
- Przecież stał tu przed chwilą. Właśnie z niego wysiadłem. To ekspres
mający bezpośrednie połączenie z portem.
- Ten ekspres nie zatrzymuje się nigdzie w drodze do Londynu - wyjaśnił
bagażowy obcesowo.
- Ale zatrzymał się - zapewnił go Luke. - Przecież z niego wysiadłem.
- Aż do Londynu nigdzie się nie zatrzymuje - powtórzył bagażowy
obojętnym tonem.
- Mówię panu, że się zatrzymał dokładnie przy tym peronie, a ja z niego
wysiadłem.
W obliczu tych faktów bagażowy zmienił front.
- Nie powinien był pan tego robić - powiedział z wyrzutem. - On się tu nie
zatrzymuje.
- Ale zatrzymał się.
- Stanął pod semaforem, a nie "zatrzymał się na stacji", jak pan to określił.
- Nie znam się na tych subtelnych różnicach tak dobrze jak pan - oznajmił
Luke. - Chodzi mi o to, co mam teraz zrobić.
- Nie powinien był pan wysiadać - powtórzył z uporem bagażowy, który nie
był człowiekiem przesadnie rozgarniętym.
- To prawda - przyznał Luke. - Ale co się stało, to się stało. Chodzi mi tylko
o to, co pan jako doświadczony pracownik kolei radzi mi teraz zrobić.
- Pyta mnie pan, co najlepiej zrobić?
- Tak - odparł Luke - o to właśnie mi chodzi. Chyba istnieją pociągi, które
zatrzymują się tu zgodnie z rozkładem?
- Niech pomyślę - powiedział bagażowy. - Najlepiej niech pan wsiądzie do
tego o szesnastej dwadzieścia pięć.
- Jeśli ten o szesnastej dwadzieścia pięć jedzie do Londynu - postanowił Luke
- to właśnie do niego wsiądę.
Uspokojony tą wiadomością zaczął się przechadzać tam i z powrotem po
peronie. Na dużej tablicy informacyjnej przeczytał, że znajduje się w Fenny
Clayton, stacji węzłowej Wychwood-under-Ashe. Wkrótce mały staroświecki
parowóz powoli wepchnął na stację pociąg składający się z jednego wagonu i
ciężko sapiąc ustawił go na bocznym torze. Wysiadło z niego sześcioro czy
siedmioro pasażerów, którzy przeszli po mostku na peron Luke'a. Ponury
bagażowy ożywił się nagle i zaczął popychać duży wózek pełen paczek i
koszy. Przyłączył się do niego inny bagażowy, który przewoził pobrzękujące
bańki z mlekiem. Fenny Clayton ożyło.

background image

4

W końcu na stację wtoczył się wyniośle pociąg do Londynu. Wagony trzeciej
klasy były zatłoczone, ale w trzech wagonach klasy pierwszej siedziało
niewiele osób. Luke zaczął zaglądać do przedziałów. W pierwszym,
przeznaczonym dla palących, siedział z cygarem w ustach jakiś mężczyzna o
wyglądzie wojskowego. Luke doszedł do wniosku, że ma już na dziś dosyć
angielskich pułkowników z Indii. Następny przedział zajmowała elegancka
młoda kobieta o zmęczonej twarzy, najprawdopodobniej guwernantka, z
ruchliwym, mniej więcej trzyletnim chłopcem. Luke szybko poszedł dalej.
Drzwi kolejnego przedziału były otwarte. Podróżowała w nim tylko jakaś
starsza pani. Przypomniała Luke'owi jego ciotkę Mildred, która pozwoliła mu
hodować zaskrońca, kiedy miał dziesięć lat. Była zdecydowanie dobrą ciotką.
Luke wszedł do środka i usiadł.
Po jakichś pięciu minutach ożywionego ruchu furgonetek przewożących
bańki z mlekiem, wózków bagażowych i nerwowej krzątaniny pociąg powoli
wytoczył się ze stacji. Luke rozłożył gazetę i zajął się lekturą wiadomości,
mogących zainteresować człowieka, który przeczytał już poranną prasę.
Nie liczył na to, że uda mu się czytać długo. Miał wiele ciotek, więc
domyślał się, że towarzyszka podróży nie będzie milczeć aż do Londynu.
Miał rację. Starsza pani przymknęła okno, zrzucając swoją parasolkę, i
zaczęła się rozwodzić nad zaletami pociągu, którym właśnie jechali.
- Zaledwie godzina i dziesięć minut. To bardzo dobry pociąg. Znacznie
lepszy niż ten poranny, który jedzie godzinę i czterdzieści minut. Oczywiście
- ciągnęła - niemal każdy podróżuje tym porannym. Kiedy bilety są tańsze, to
znaczy w weekendy i dni świąteczne, tylko człowiek nierozsądny jedzie po
południu. Zamierzałam wyruszyć dziś rano, ale Puszek... mój perski kot,
gdzieś przepadł... jest bardzo piękny, a ostatnio bolało go uszko... no i,
oczywiście, nie mogłam wyjść z domu, dopóki go nie znalazłam!
- Naturalnie - bąknął Luke, ostentacyjnie opuszczając wzrok na gazetę. Ale
na nic się to nie zdało. Potok słów nie ustawał.
- Więc po prostu zrobiłam dobrą minę do złej gry i wsiadłam do pociągu
popołudniowego. No i okazało się to błogosławieństwem, bo nie ma w nim
takiego okropnego tłoku... oczywiście to bez znaczenia, kiedy podróżuje się
pierwszą klasą. Ale zazwyczaj tego nie robię. Uważam to za ekstrawagancję,
zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy podatki rosną, dywidendy spadają, a
służba ciągle domaga się podwyżek... ale naprawdę byłam bardzo
zdenerwowana, bo, widzi pan, jadę w pewnej niezwykle ważnej sprawie i po
prostu chciałam w spokoju dokładnie przemyśleć, co mam powiedzieć... -
Luke z trudem stłumił uśmiech. - A kiedy w przedziale jest pełno ludzi, ktoś

background image

5

może się okazać nieuprzejmy... więc pomyślałam, że tym razem mogę sobie
pozwolić na taki wydatek... choć uważam, że dzisiaj wszyscy trwonią
pieniądze, a nikt nie myśli o przyszłości. Szkoda, że zlikwidowano drugą
klasę... to było mimo wszystko trochę taniej. Rozumiem, oczywiście -
ciągnęła, przyglądając się opalonej twarzy Luke'a - że wojskowi jadący na
urlop muszą podróżować pierwszą klasą. Zwłaszcza jeśli są oficerami...
Luke wytrzymał przez chwilę badawcze spojrzenie jej jasnych, błyszczących
oczu. Ale od razu skapitulował. Wiedział, że w końcu do tego dojdzie.
- Nie jestem wojskowym - wyjaśnił.
- Och, przepraszam. Nie zamierzałam... po prostu przyszło mi do głowy...
pan jest taki opalony... być może jedzie pan ze Wschodu, by spędzić urlop w
kraju.
- Owszem, wracam do domu ze Wschodu - powiedział Luke. - Ale nie na
urlop. Jestem policjantem - oznajmił krótko, chcąc zapobiec dalszym
dociekaniom.
- Pracuje pan w policji? To naprawdę niezwykle interesujące. Syn mojej
serdecznej przyjaciółki wstąpił właśnie do palestyńskiej policji.
- Służyłem nad Zatoką Mayang - ponownie uciął krótko Luke.
- Och, mój Boże... bardzo ciekawe. To prawdziwy zbieg okoliczności...
chodzi mi o to, że pan wsiadł akurat do tego przedziału. Bo, widzi pan, ta
sprawa, w związku z którą wybrałam się do Londynu... no cóż, w istocie jadę
do Scotland Yardu.
- Naprawdę? - spytał Luke.
Zastanawiał się, czy starsza pani zatrzyma się jak nie nakręcony zegar, czy
też będzie mówiła przez całą drogę do Londynu. Ale w istocie niezbyt mu to
przeszkadzało, ponieważ uwielbiał swoją ciotkę Mildred i pamiętał, że
kiedyś dała mu pięć funtów. Poza tym takie stare damy jak jego towarzyszka
podróży i ciotka Mildred miały w sobie coś niezwykle miłego i typowo
angielskiego. W Mayang Straits nie spotykał takich kobiet. Kojarzyły mu się
ze śliwkowym puddingiem na Boże Narodzenie, krykietem na wsi i
płonącym kominkiem. Były czymś, co człowiek docenia dopiero wtedy, gdy
jest na drugim końcu świata. Mogły też na dłuższą metę być śmiertelnie
nudne, ale Luke stanął na angielskiej ziemi zaledwie przed trzema czy
czterema godzinami.
- Tak, zamierzałam wyruszyć dziś rano - szczebiotała pogodnie starsza pani -
ale potem, jak już panu mówiłam, zaczęłam się okropnie niepokoić o Puszka.
Czy myśli pan, że zdążę na. czas? Scotland Yard nie ma chyba sztywnych
godzin urzędowania.

background image

6

- Nie sądzę, żeby zamykali o czwartej - powiedział Luke.
- Oczywiście, że nie. Przecież w każdej chwili ktoś może ich zawiadomić o
jakimś poważnym przestępstwie, prawda?
- No właśnie - przytaknął Luke.
Starsza pani przez chwilę siedziała w milczeniu. Była wyraźnie
zaniepokojona.
- Zawsze uważałam, że najlepiej od razu zaczynać od najwyższego szczebla -
powiedziała w końcu. - John Reed, nasz posterunkowy w Wychwood, to
bardzo miły i niezwykle przyzwoity człowiek... ale mam wrażenie, że...
niezbyt się nadaje do prowadzenia poważnych spraw. Zazwyczaj ma do
czynienia z ludźmi, którzy nadużyli alkoholu, przekroczyli dozwoloną
prędkość jazdy albo nie zapłacili podatku za swojego psa... a być może nawet
z włamywaczami... Ale wydaje mi się... jestem niemal pewna... że nie
poradziłby sobie z morderstwem!
- Morderstwem? - powtórzył Luke, marszcząc brwi.
- Tak, morderstwem - potwierdziła starsza pani, energicznie kiwając głową. -
Widzę, że jest pan zaskoczony. Początkowo też byłam zaskoczona. Po prostu
nie mogłam w to uwierzyć. Myślałam, że fantazjuję.
- Czy jest pani przekonana, że tak nie było? - spytał Luke łagodnie.
- Och, tak. - Stanowczo kiwnęła głową. - Mogło tak się zdarzyć za
pierwszym razem, ale nie za drugim, trzecim czy czwartym. Potem już się
wie.
- Chce pani powiedzieć, że popełniono... hmm... kilka morderstw? - spytał
Luke.
- Niestety tak - odparła spokojnym, łagodnym głosem. - Dlatego właśnie
doszłam do wniosku, że najlepiej będzie pojechać wprost do Scotland Yardu.
Czy nie sądzi pan, że to najwłaściwsze rozwiązanie?
- No cóż, chyba tak - powiedział Luke, patrząc na nią z zadumą.
- Uważam, że podjęła pani słuszną decyzję.
Tam będą wiedzieli, co z nią zrobić - pomyślał. Pewnie co tydzień nachodzi
ich kilka starszych pań, które donoszą im o morderstwach popełnionych w
ich spokojnym miasteczku! Być może istnieje specjalny wydział, zajmujący
się takimi przypadkami.
Oczami wyobraźni zobaczył podtatusiałego nadinspektora policji albo
przystojnego młodego śledczego, który mówi uprzejmym, cichym głosem:
Dziękuję pani, jesteśmy pani wielce zobowiązani. A teraz proszę wracać do
domu, zostawić wszystko w naszych rękach i więcej się już tym nie martwić.
Ten obraz wywołał uśmiech na jego twarzy.

background image

7

Ciekawe skąd przychodzą im do głowy takie pomysły? - rozmyślał. Pewnie
prowadzą śmiertelnie nudny tryb życia i skrycie tęsknią za prawdziwym
dramatem. Podobno niektóre starsze panie widzą w każdym potencjalnego
truciciela.
Z tych rozmyślań wyrwał go miły, łagodny głos.
- Wie pan, pamiętam, że kiedyś czytałam o... tak, to chyba był proces
Abercrombiego... zanim padło na niego podejrzenie, zdążył otruć wiele
osób... o czym to ja mówiłam? Aha, tak, podobno miał dziwny błysk w
oczach... osoba, na którą spojrzał w pewien szczególny sposób, niebawem
podupadała na zdrowiu. Kiedy o tym czytałam, nie wierzyłam... ale to
prawda!
- Co takiego?
- Ten szczególny błysk w oczach...
Luke popatrzył na nią i zauważył, że lekko drży, a jej rumiane policzki nieco
pobladły.
- Po raz pierwszy zwróciłam na to uwagę w przypadku Amy Gibbs... i ona
umarła. Potem Carter. I Tommy Pierce. A teraz... wczoraj... spotkało to
doktora Humbleby'ego, który jest takim dobrym i poczciwym człowiekiem...
Carter był pijakiem, a Tommy Pierce nieznośnym szczeniakiem, który znęcał
się nad słabszymi chłopcami, wykręcał im ręce i szczypał. Niezbyt przejęłam
się ich śmiercią, ale doktor Humbleby to co innego. Trzeba go ratować. Ale
gdybym opowiedziała mu o wszystkim, z pewnością by mi nie uwierzył!
Wybuchnąłby śmiechem. John Reed też by mi nie uwierzył. Ale w Scotland
Yardzie będzie inaczej. Bądź co bądź, dla nich zbrodnia to chleb
powszedni!... O Boże, lada chwila będziemy na miejscu! - zawołała,
wyglądając przez okno. Zaczęła krzątać się nerwowo po przedziale, zbierając
swoje rzeczy. - Dziękuję... stokrotnie dziękuję - powiedziała do Luke'a, który
po raz drugi podniósł z podłogi jej parasolkę. - Rozmowa z panem dodała mi
otuchy... Tak się cieszę, że pochwala pan moją decyzję.
- Z pewnością w Scotland Yardzie udzielą pani dobrej rady - oznajmił Luke
łagodnie.
- Jestem panu naprawdę bardzo wdzięczna. - Zaczęła szperać w torebce. -
Moja wizytówka... o Boże, mam tylko jedną... przecież muszę ją zatrzymać
dla Scotland Yardu...
- Ależ naturalnie...
- Nazywam się Pinkerton.

background image

8

- Bardzo odpowiednie nazwisko - stwierdził Luke z uśmiechem i widząc jej
zdziwione spojrzenie, dodał pospiesznie: - Ja nazywam się Luke Fitzwilliam.
Czy sprowadzić pani taksówkę? - spytał, kiedy pociąg wjechał na stację.
- Och, nie, dziękuję. - Panna Pinkerton wydawała się zaszokowana tym
pomysłem. - Pojadę kolejką podziemną. Dowiezie mnie do Trafalgar Square,
a dalej pójdę pieszo przez Whitehall.
- Życzę pani powodzenia - powiedział Luke. Panna Pinkerton serdecznie
uścisnęła jego dłoń.
- Był pan dla mnie bardzo miły. Wie pan, początkowo myślałam, że pan mi
nie uwierzy.
- No cóż - powiedział Luke, rumieniąc się. - Tyle morderstw! Chyba trudno
popełnić bezkarnie tak wiele zbrodni, prawda?
Panna Pinkerton potrząsnęła głową.
- Ależ nie, mój drogi, tu pan się myli - oznajmiła z przekonaniem. - Bardzo
łatwo jest zabić człowieka... pod warunkiem, że nikt pana o to nie
podejrzewa. A ten morderca jest ostatnią osobą, którą ktokolwiek mógłby
podejrzewać!
- Tak czy owak, życzę powodzenia - powiedział Luke.
Panna Pinkerton zniknęła w tłumie, a Luke wyruszył na poszukiwanie swego
bagażu.
- Chyba jest trochę zbzikowana - rozmyślał. - Chociaż nie, nie sądzę. Po
prostu ma bujną wyobraźnię. Mam nadzieję, że potraktują ją uprzejmie. To
taka miła staruszka.

II
NEKROLOG

Jimmy Lorrimer był jednym z najstarszych przyjaciół Luke'a. Jak zwykle
podczas pobytu w Londynie, Luke zatrzymał się u niego. Jeszcze tego
samego dnia wieczorem wyruszyli razem do miasta w poszukiwaniu
rozrywek. Nazajutrz rano Luke'a bolała głowa. Jimmy podał mu kawę i zadał
pytanie, na które przyjaciel nie odpowiedział, ponieważ po raz drugi czytał
niewielką, pozornie nieistotną notatkę w porannej gazecie.
- Przepraszam, Jimmy - bąknął, wracając gwałtownie do rzeczywistości.
- Co cię tak zaabsorbowało... czyżby sytuacja polityczna? Luke uśmiechnął
się szeroko.
- Nigdy w życiu! To dość dziwne... wiesz, ta urocza staruszka, z którą
wczoraj jechałem pociągiem, wpadła pod samochód.

background image

9

- Pewnie na przejściu dla pieszych - powiedział Jimmy. - Skąd wiesz, że to
ona?
- Oczywiście mogę się mylić. Ale miała takie samo nazwisko... Pinkerton.
Przechodząc przez Whitehall zginęła pod kołami jakiegoś samochodu, który
w ogóle się nie zatrzymał.
- Przykra sprawa - oznajmił Jimmy.
- Tak, biedna staruszka. Okropnie mi jej żal. Przypomniała mi moją ciotkę
Mildred.
- Kierowca tego samochodu będzie miał za swoje. Z pewnością oskarżą go o
zabójstwo. W dzisiejszych czasach aż strach siadać za kierownicą.
- Czym teraz jeździsz?
- Fordem V 8. Mówię ci, stary...
Rozmowa zeszła na tematy wybitnie techniczne.
- Co ty, u licha, nucisz pod nosem? - spytał Jimmy, zmieniając nagle temat.
- Fiddle de dee, fiddle de dee, the fly has married the bumble bee - zanucił
Luke. - To jakaś rymowanka, którą pamiętam z dzieciństwa. Nie wiem, skąd
mi przyszła do głowy - powiedział przepraszająco.

W jakiś tydzień później Luke rzucił okiem na pierwszą stronę "Timesa" i
wydał okrzyk zdziwienia.
- Niech mnie diabli! - zawołał.
- Co się stało? - spytał Jimmy Lorrimer, spoglądając na niego badawczo.
Luke nie odpowiedział. Wpatrywał się w jakieś wydrukowane w gazecie
nazwisko.
Jimmy powtórzył pytanie.
Luke podniósł głowę i spojrzał na swego przyjaciela. Dziwny wyraz jego
twarzy zaniepokoił Jimmy'ego.
- O co chodzi, Luke? Wyglądasz, jakbyś ujrzał ducha.
Luke milczał przez parę minut. Wypuścił gazetę z rąk i podszedł do okna, a
potem wrócił na miejsce. Jimmy obserwował go z rosnącym zdziwieniem.
Luke opadł na krzesło i pochylił się do przodu.
- Jimmy, przyjacielu, czy pamiętasz tę starszą panią, z którą jechałem
pociągiem do Londynu... w dniu mojego przyjazdu do Anglii?
- Tę, która przypominała ci twoją ciotkę Mildred? A potem wpadła pod
samochód?
- Tak, o nią mi właśnie chodzi. Posłuchaj, Jimmy. Ta staruszka dość
chaotycznie mówiła o tym, że jedzie do Scotland Yardu, by donieść im o

background image

10

licznych zbrodniach. Twierdziła, że w jej miasteczku grasuje jakiś morderca.
W każdym razie tyle z tego zrozumiałem. Podobno uśmiercił kilka osób.
- Nie mówiłeś mi, że była zbzikowana - powiedział Jimmy.
- Bo nie uważałem jej za wariatkę.
- Och, posłuchaj, stary, seryjne morderstwo...
- Nie uważałem jej za wariatkę - powtórzył Luke niecierpliwie. - Myślałem,
że tak jak niektóre starsze panie, dała się po prostu ponieść wyobraźni.
- No cóż, pewnie tak właśnie było. Ale myślę, że to jakiś szaleńczy pomysł.
- Mniejsza o to, co sądzisz na ten temat, Jimmy. Teraz ja mówię, rozumiesz?
- Och, dobrze, już dobrze... jedź dalej.
- W swojej chaotycznej opowieści wymieniła kilka nazwisk i była
przerażona, bo twierdziła, że wie, kto będzie następną ofiarą. - No i co? -
spytał Jimmy zachęcającym tonem.
- Czasami, z takiego czy innego błahego powodu, nie możesz wyrzucić z
pamięci jakiegoś nazwiska. Jedno takie nazwisko utkwiło mi w głowie,
ponieważ skojarzyłem je z rymowanką, którą śpiewano mi w dzieciństwie.
Fiddle de dee, fiddle de dee, the fly has married the bumble bee.
- Z pewnością jest niezwykle błyskotliwa, ale właściwie jaki ma z tym
wszystkim związek?
- Chodzi mi o to, że ten jegomość nazywał się Humbleby... doktor
Humbleby. Ta starsza pani powiedziała, że doktor Humbleby będzie następną
ofiarą. Strasznie ją to niepokoiło, ponieważ uważała go za "bardzo dobrego
człowieka". To nazwisko utkwiło mi w pamięci z powodu wspomnianej
rymowanki.
- No i co? - spytał Jimmy.
- Popatrz na to.
Luke podał mu gazetę, wskazując palcem notatkę w rubryce nekrologów.

HUMBLEBY. 13 czerwca zmarł nagle w swym domu w Sandgate,
Wychwood-under-Ashe, dr med. JOHN EDWARD HUMBLEBY, ukochany
mąż JESSIE ROSE HUMBLEBY. Pogrzeb odbędzie się w piątek. Prosimy o
nieskladanie kondolencji.

- Teraz rozumiesz, Jimmy? Wszystko się zgadza: nazwisko, miejscowość,
zawód. Co o tym myślisz?
Jimmy zastanawiał się przez chwilę.
- Przypuszczam, że to niezwykły zbieg okoliczności - odparł w końcu
poważnie, lecz niezbyt zdecydowanie.

background image

11

- Naprawdę, Jimmy? Tylko zbieg okoliczności? - Luke znów zaczął krążyć
po pokoju.
- A cóż innego? - spytał Jimmy.
Luke gwałtownie się odwrócił.
- Przypuśćmy, że wszystko, co powiedziała ta urocza staruszka, było prawdą!
Przypuśćmy, że ta fantastyczna historia jest prawdziwa!
- Och, daj spokój! To już lekka przesada! Takie rzeczy się nie zdarzają.
- A co powiesz o przypadku Abercrombiego? Czyż nie był podejrzany o
wyprawienie na tamten świat sporej gromadki ludzi?
- Większej, niż kiedykolwiek ujawniono - odparł Jimmy. - Mój kolega miał
kuzyna, który był tamtejszym koronerem. Dzięki niemu poznałem pewne
szczegóły tej sprawy. Abercrombiego przyłapano na tym, że nafaszerował
miejscowego weterynarza arszenikiem. Potem odkopano zwłoki jego własnej
żony i stwierdzono, że również ona została otruta tym paskudztwem. Nie ma
też wątpliwości, że jego szwagier zszedł z tego świata w ten sam sposób, a to
bynajmniej nie wyczerpuje długiej listy jego ofiar. Ten mój kolega
powiedział mi, że według nieoficjalnych danych Abercrombie wykończył co
najmniej piętnaście osób. Piętnaście!
- No właśnie. Więc sam widzisz, że takie rzeczy jednak się zdarzają!
- Owszem, ale niezbyt często.
- Skąd ta pewność? Mogą się zdarzać o wiele częściej, niż przypuszczasz.
- Oto głos policjanta! Czy nie możesz zapomnieć, że odszedłeś już ze służby
i jesteś teraz prywatnym człowiekiem na emeryturze?
- Policjant zawsze pozostaje policjantem - powiedział Luke. - Posłuchaj,
Jimmy, przypuśćmy, że zanim Abercrombie zaczął bestialsko mordować,
jakaś miła, gadatliwa stara panna przejrzała jego zamiary i natychmiast
pobiegła donieść o tym odpowiednim władzom. Czy sądzisz, że zostałaby
wysłuchana?
Jimmy uśmiechnął się szeroko.
- Nigdy w życiu!
- No właśnie. Policjanci orzekliby z pewnością, że brak jej piątej klepki.
Dokładnie tak, jak ty to określiłeś! Albo powiedzieliby, że ma zbyt bujną
wyobraźnię. Tak jak ja to uczyniłem! I obaj popełnilibyśmy błąd.
- Jak więc twoim zdaniem wygląda sytuacja? - spytał Lorrimer po chwili
namysłu.
- Sprawa przedstawia się następująco. Usłyszałem pewną niewiarygodną,
lecz nie niemożliwą historię. Śmierć doktora Humbleby'ego jest dowodem
potwierdzającym jej prawdziwość. Istnieje jeszcze jedna ważna okoliczność.

background image

12

Panna Pinkerton jechała do Scotland Yardu, by zrelacjonować im swoją
wersję wydarzeń. Ale tam nie dotarła. Zginęła pod kołami samochodu, który
się nie zatrzymał.
- Przecież nie masz pewności, że tam nie dotarła - zaoponował Jimmy. -
Równie dobrze mogła zostać przejechana po wizycie w Scotland Yardzie.
- Owszem, to możliwe... ale sądzę, że było inaczej.
- To tylko przypuszczenia. Rzecz sprowadza się do tego, że ty wierzysz w tę
melodramatyczną historyjkę.
- Tego nie powiedziałem - mruknął Luke, energicznie potrząsając głową. -
Uważam tylko, że należałoby przeprowadzić w tej sprawie dochodzenie.
- Innymi słowy, wybierasz się do Scotland Yardu.
- Nie, na to jest jeszcze za wcześnie. Jak sam twierdzisz, śmierć tego doktora
Humbleby'ego mogła być tylko zwykłym zbiegiem okoliczności.
- Zatem co zamierzasz zrobić?
- Pojechać do tego miasteczka i trochę się tam rozejrzeć.
- Czy mówisz poważnie, Luke? - spytał Jimmy, bacznie mu się przyglądając.
- Najzupełniej.
- A jeśli to wszystko jest tylko urojeniem?
- Tak byłoby najlepiej.
- Oczywiście... - Jimmy zmarszczył czoło. - Ale ty najwyraźniej
jesteś innego zdania, prawda?
- Drogi przyjacielu, nie mam jeszcze na ten temat wyrobionej
opinii.
- Czy opracowałeś już jakiś plan? - spytał Jimmy po chwili namysłu. -
Przecież nie możesz zjawić się niespodziewanie w tym miasteczku bez
żadnego pretekstu.
- No, chyba masz rację.
- Nie ma żadnego "chyba". Czy zdajesz sobie sprawę, jakie są
prowincjonalne angielskie miasteczka? Każdy obcy człowiek od razu rzuca
się w oczy!
- Będę musiał wymyślić jakiś kamuflaż - powiedział Luke, uśmiechając się
szeroko. - Co proponujesz? Artysta? Chyba nie... nie potrafię rysować, nie
wspominając już o malowaniu.
- Możesz być artystą awangardowym - zasugerował Jimmy. - Wtedy twoje
umiejętności nie miałyby większego znaczenia.
Ale Luke rozważał już dalsze możliwości.
- Pisarz? Czy literaci zatrzymują się w prowincjonalnych zajazdach, by tam
pisać? Chyba tak. Może rybak... ale musiałbym się dowiedzieć, czy jest tam

background image

13

w pobliżu jakaś rzeka. A może schorowany człowiek, któremu zalecono
wiejskie powietrze? Nie wyglądam na takiego, a poza tym w dzisiejszych
czasach wszyscy rekonwalescenci jeżdżą do sanatoriów. Mógłbym też
szukać w okolicy jakiegoś domu na sprzedaż. Nie, to nie jest zbyt dobry
pomysł. Do licha, Jimmy, trzeba wymyślić jakiś wiarygodny pretekst. Po co
zdrowy mężczyzna pojawia się nagle w małym angielskim miasteczku?
- Zaraz, zaraz... - powiedział Jimmy. - Podaj mi tę gazetę. Tak właśnie
myślałem! - zawołał triumfalnie, zerknąwszy na pierwszą stronę. - Luke,
przyjacielu, wszystko ci załatwię. To drobiazg!
- O czym ty mówisz?
- Wychwood-under-Ashe... Wiedziałem, że z czymś mi się ta nazwa kojarzy!
- powiedział Jimmy z nie skrywaną dumą. - Oczywiście! To właśnie ta
miejscowość!
- Czy masz przypadkiem jakiegoś kolegę, który zna tamtejszego koronera?
- Tym razem nie. Ale mam coś lepszego, mój drogi. Jak wiesz, natura
szczodrze mnie obdarzyła licznymi ciotkami i kuzynami, jako że mój ojciec
miał dwanaścioro rodzeństwa. A teraz posłuchaj: Jedna z moich kuzynek
mieszka w Wychwood-under-Ashe.
- Jimmy, jesteś nieoceniony.
- Czyż to nie szczęśliwy splot okoliczności? - spytał skromnie Jimmy.
- Opowiedz mi o niej.
- Nazywa się Bridget Conway. Od dwóch lat jest sekretarką lorda Whitfielda.
- Właściciela tych paskudnych sensacyjnych tygodników?
- Zgadza się. Zresztą on sam też jest dość paskudnym, nadętym bufonem!
Urodził się w Wychwood-under-Ashe, a ponieważ cechuje go ten rodzaj
snobizmu, który każe mu opowiadać na lewo i prawo o swym niskim
pochodzeniu i chwalić się, że doszedł do wszystkiego o własnych siłach,
wrócił do swojego miasteczka, kupił jedyny okazały dom w okolicy
(należący zresztą dawniej do rodziny Bridget) i przerabia go na "prawdziwą
rezydencję".
- I twoja kuzynka jest jego sekretarką?
- Była - odparł Jimmy posępnym tonem. - Teraz awansowała! Została jego
narzeczoną!
- Och! - zawołał Luke ze zdumieniem.
- On jest naprawdę dobrą partią - powiedział Jimmy. - Siedzi na pieniądzach.
Bridget przeżyła kiedyś zawód miłosny i od tej pory nie wierzy w prawdziwe
uczucia. Mam nadzieję, że tym razem wszystko dobrze się ułoży. Będzie go
zapewne traktować bardzo stanowczo, a on całkowicie jej się podporządkuje.

background image

14

- Ale jaki to ma związek ze mną?
- Pojedziesz tam i zamieszkasz u nich w domu jako kuzyn Bridget - wyjaśnił
szybko Jimmy. - Ona ma ich tak wielu, że jeden więcej czy mniej nie zrobi
żadnej różnicy. Wszystko dokładnie z nią ustalę. Zawsze byliśmy w dobrych
stosunkach. Wracając do celu twojej wizyty... będziesz badaczem czarnej
magii.
- Czarnej magii?
- Folklor, miejscowe przesądy i tym podobne rzeczy. Wychwood-under-Ashe
jest z tego dość znane. To jedno z ostatnich miejsc, w którym odbył się sabat
czarownic. Palono je tam na stosie jeszcze w ubiegłym stuleciu. A ty
będziesz pisał książkę, rozumiesz? Chcesz porównać obyczaje, panujące w
Mayang Straits, z dawnym angielskim folklorem... szukasz analogii i tak
dalej... Znasz się na tego rodzaju sprawach. Kręć się po okolicy z notatnikiem
w ręku i wypytuj najstarszych mieszkańców o miejscowe przesądy i
obyczaje. Oni są do tego przyzwyczajeni. Kiedy się dowiedzą, że mieszkasz
w Ashe Manor, nabiorą do ciebie zaufania.
- Jak na to zareaguje lord Whitfield?
- Nie będzie stawiał przeszkód. Jest niezbyt wykształcony i bardzo
łatwowierny... wierzy nawet w to, co czyta w swych własnych gazetach. Tak
czy owak, Bridget go przekona. Ona jest w porządku. Mogę za nią ręczyć.
Luke wziął głęboki oddech.
- Jimmy, wszystko wydaje się takie proste. Jesteś wspaniały. Jeśli naprawdę
możesz to załatwić ze swoją kuzynką...
- Ależ oczywiście. Zostaw to mnie.
- Jestem ci bezgranicznie wdzięczny.
- O jedno cię tylko proszę - powiedział Jimmy. - Jeśli wytropisz tego
maniakalnego mordercę, chciałbym być świadkiem jego śmierci!... O co
chodzi? - spytał nagle.
- Przypomniałem sobie coś - odparł powoli Luke - co powiedziała mi ta
starsza pani z pociągu. Kiedy napomknąłem, że trudno jest bezkarnie
popełnić tyle morderstw, odparła, że się mylę... że zabić człowieka jest
bardzo łatwo... - Wahał się przez chwilę, a potem dodał: - Zastanawiam się,
Jimmy, czy to prawda. Zastanawiam się, czy...
- Czy co?
- Czy naprawdę morderstwo to nic trudnego?

III
CZAROWNICA BEZ MIOTŁY

background image

15


Luke wjechał na zalany słońcem szczyt wzgórza, u którego stóp leżało małe
prowincjonalne miasteczko Wychwood-under-Ashe. Zatrzymał swój
niedawno kupiony używany samochód standard swallow i wyłączył silnik.
Był ciepły, słoneczny, letni dzień. W dole rozciągało się miasteczko nie
zeszpecone przez nowoczesną architekturę. Dziewicze i spokojne, składało
się głównie z długiej, dość rzadko zabudowanej ulicy, która biegła pod
sterczącym nad nią szczytem Ashe Ridge.
Wydawało się jakieś odległe, wyizolowane i zaskakująco spokojne. - Chyba
postradałem zmysły - mruknął Luke do siebie. - Cała ta historia jest
absurdalna.
Czy naprawdę przyjechał tu jedynie po to, by ścigać mordercę, opierając się
tylko na chaotycznej opowieści jakiejś starszej pani i przypadkowym
nekrologu?
Takie rzeczy z pewnością się nie zdarzają - pomyślał, potrząsając głową. A
może jednak tak? Luke, mój stary, wkrótce się przekonasz, czy jesteś
skończonym osłem, czy też twój policyjny węch prowadzi cię na właściwy
trop.
Uruchomił silnik, wrzucił bieg i ostrożnie zjechał krętą drogą do miasteczka.
Wychwood składało się przede wszystkim z jednej głównej ulicy, przy której
stały sklepy, niewielkie, lecz wytworne domki z czasów króla Jerzego, z
pobielonymi schodkami i lśniącymi kołatkami, oraz malownicze wille
otoczone ogrodami. Nieco dalej znajdowała się gospoda Pod Błazeńską
Czapką. Za nią Luke dostrzegł wiejskie błonia i staw, a nad wszystkim
dominował wyniosły budynek, który Luke wziął początkowo za Ashe Manor,
cel swej podróży. Kiedy jednak podjechał bliżej, zauważył dużą tablicę
informującą, że mieści się tu muzeum oraz biblioteka. Jeszcze dalej wznosiła
się wielka, biała, nowoczesna budowla, zupełnie nie pasująca charakterem do
otoczenia. Luke domyślił się, że jest to szkoła i klub sportowy dla chłopców.
Zatrzymał się i spytał o drogę do Ashe Manor.
Poinformowano go, że do celu podróży ma jeszcze jakieś pół mili i że z
pewnością zauważy po prawej stronie bramę wjazdową.
Luke ruszył w dalszą drogę. Bez trudu znalazł bramę z kutego żelaza
ozdobioną wyszukanymi, nowoczesnymi wzorami. Wjeżdżając na teren
posiadłości, dostrzegł między drzewami czerwone cegły. Kiedy skręcił na
podjazd, jego zdumionym oczom ukazała się przerażająco absurdalna
budowla.

background image

16

Gdy przyglądał się temu niesamowitemu budynkowi, słońce zaszło za
chmurę, a on zdał sobie nagle sprawę, jak groźnie wygląda wzgórze Ashe
Ridge. Gwałtowny podmuch wiatru poruszył gałęziami drzew. W tym
momencie zza węgła domu wyszła jakaś dziewczyna.
Kiedy silny powiew wiatru rozwiał jej ciemne włosy, Luke przypomniał
sobie obraz Nevinsona, zatytułowany "Czarownica". Taka sama blada i
delikatna twarz, takie same rozwiane czarne włosy. Wyobraził sobie tę
dziewczynę lecącą na miotle w kierunku księżyca...
- Zapewne pan Luke Fitzwilliam - powiedziała, podchodząc do niego. -
Nazywam się Bridget Conway.
Luke uścisnął wyciągniętą dłoń młodej kobiety. Teraz mógł jej się dokładniej
przyjrzeć. Była wysoką, szczupłą brunetką o ciemnych oczach. Miała
pociągłą twarz, subtelne rysy i ledwie widoczne dołki w policzkach. Lekko
ściągnięte brwi nadawały jej ciemnym oczom ironiczny wyraz. Luke
pomyślał, że wygląda jak delikatna, ujmująco piękna kobieta ze starej
akwaforty.
W drodze do kraju myślał o angielskich kobietach i oczami wyobraźni
widział opalone, zarumienione dziewczęta, głaszczące konia po szyi,
pochylone nad zachwaszczoną grządką, siedzące w fotelach z rękami
wyciągniętymi w kierunku płonących w kominku drewnianych polan. To
były miłe i krzepiące wizje...
Nie wiedział jeszcze, czy polubi Bridget Conway, ale zdawał sobie sprawę,
że te tajemnicze obrazy nagle zamgliły się i rozpłynęły... straciły znaczenie i
sens...
- Dzień dobry - powiedział. - Przepraszam, że się państwu narzucam. Jimmy
twierdził, że nie będziecie mieli państwo nic przeciwko temu.
- Jest nam bardzo miło. - Uśmiechnęła się szeroko. - Jimmy i ja zawsze
byliśmy wobec siebie solidarni. A skoro pisze pan książkę o folklorze, to te
okolice doskonale się do tego nadają. Usłyszy pan tu wiele legend i pozna
sporo malowniczych miejsc.
- Wspaniale - powiedział Luke.
Ruszyli w stronę domu. Luke raz jeszcze rzucił na niego okiem. Miał przed
sobą rezydencję w stylu królowej Anny, ozdobioną przesadnie krzykliwymi
motywami dekoracyjnymi. Przypomniał sobie słowa Jimmy'ego, który
wspominał, że dom ten należał niegdyś do rodziny Bridget. Pomyślał ze
smutkiem, że w tamtych czasach z pewnością nie miał tylu bogatych ozdób.
Zerknął ukradkiem na profil Bridget, a potem na jej piękne, wąskie dłonie.

background image

17

Doszedł do wniosku, że może mieć około dwudziestu ośmiu lub dwudziestu
dziewięciu lat i że sprawia wrażenie osoby rozsądnej. Należała do kobiet, o
których wiedziało się tylko tyle, ile same postanowiły ujawnić...
Dom był urządzony wygodnie i gustownie. Czuło się w nim rękę
pierwszorzędnego dekoratora wnętrz. Bridget Conway zaprowadziła Luke'a
do pokoju, w którym stało dużo półek z książkami i głębokie fotele. Przy
stoliku pod oknem siedziały dwie osoby.
- Gordonie - zaczęła Bridget - to jest Luke, mój daleki kuzyn. Lord Whitfield
był niski i łysiejący. Miał okrągłą, prostoduszną twarz, wydęte usta i
wodniste, zielonkawe oczy. Niedbały wiejski strój uwydatniał jego spory
brzuch.
- Bardzo miło mi pana poznać - powitał uprzejmie gościa. - Słyszałem, że
wrócił pan niedawno ze Wschodu. Interesująca część świata. Bridget mówiła
mi, że pisze pan książkę. Powiadają, że obecnie pisze się zbyt dużo książek.
Nie zgadzam się z tym... uważam, że zawsze znajdzie się miejsce na dobrą
książkę.
- Moja ciotka, pani Anstruther - powiedziała Bridget, a Luke uścisnął dłoń
kobiety w średnim wieku, która uśmiechnęła się do niego dość bezmyślnie.
Luke zorientował się niebawem, że pani Anstruther jest oddana duszą i
ciałem ogrodnictwu. Nie mówiła o niczym innym, a jej myśli nieustannie
zaprzątały rozważania o tym, czy miejsce, w którym zamierza posadzić jakąś
rzadko spotykaną roślinę, będzie dla niej odpowiednie.
- Wiesz, Gordon - zaczęła pani Anstruther, kiedy prezentacja dobiegła końca
- doskonałe miejsce na ogród skalny będzie tuż za ogrodem różanym, a tam,
gdzie strumyk przecina tę skarpę, możesz zrobić cudowne oczko wodne.
- Ustal to z Bridget - powiedział bez większego zainteresowania lord
Whitfield, rozpierając się wygodnie w fotelu. - Ja uważam, że rośliny skalne
są bardzo drobne... ale to nie ma znaczenia.
- Być może nie są wystarczająco okazałe dla ciebie, Gordon - oznajmiła
Bridget, napełniając filiżankę Luke'a herbatą.
- To prawda - przyznał łagodnie lord Whitfield. - Dla mnie nie są warte
pieniędzy, które się za nie płaci. Kwiatki są tak drobne, że prawie ich nie
widać... Ja lubię pełne kwiatów oranżerie albo rabaty okazałych, szkarłatnych
pelargonii.
Pani Anstruther miała wyjątkowy dar trwania przy swoim temacie bez
względu na to, co mówili jej rozmówcy.
- Jestem pewna, że te nowe skalne róże doskonale się przyjmą w naszym
klimacie - oznajmiła i skupiła uwagę na przeglądanym katalogu.

background image

18

Lord Whitfield rozparł się jeszcze wygodniej w swym fotelu i popijając
herbatę, taksował Luke'a spojrzeniem.
- Więc pisze pan książki - mruknął.
Luke zamierzał udzielić gospodarzowi bliższych wyjaśnień, ale zdał sobie
sprawę, że on bynajmniej tego od niego nie oczekuje.
- Często myślałem o tym - oznajmił lord Whitfield wyniosłym tonem - żeby
napisać książkę.
- Doprawdy? - spytał Luke.
- Zapewniam pana, że potrafiłbym to zrobić - odparł lord Whitfield. - I
byłaby to bardzo interesująca książka. Poznałem w życiu wielu ciekawych
ludzi. Problem polega na tym, że brak mi na to czasu. Jestem niezwykle
zapracowanym człowiekiem.
- Oczywiście. Mogę się tego domyślić.
- Nie uwierzyłby pan, ile mam na głowie - powiedział lord Whitfield. -
Osobiście angażuję się w każdy numer mojego tygodnika. Uważam, że
jestem odpowiedzialny za kształtowanie opinii publicznej. W przyszłym
tygodniu miliony czytelników będą myślały i odczuwały dokładnie to, co
chciałem im podsunąć. To bardzo poważna sprawa i wielka
odpowiedzialność. No cóż, nie mam nic przeciwko odpowiedzialności. Nie
boję się jej. Potrafię postępować w sposób odpowiedzialny. - Wyprężył pierś,
próbując wciągnąć brzuch, a potem spojrzał przyjaźnie na Luke'a.
- Jesteś wielkim człowiekiem, Gordon - powiedziała Bridget Conway. - Napij
się jeszcze herbaty.
- Tak, to prawda - potwierdził lord Whitfield. - Nie, nie chcę już herbaty.
Potem, zstąpiwszy ze szczytu swego Olimpu na poziom zwykłych
śmiertelników, spytał uprzejmie swego gościa:
- Czy zna pan kogoś w tych stronach?
Luke potrząsnął głową.
- Obiecałem, że odszukam tu kogoś... to przyjaciel moich przyjaciół -
powiedział Luke pod wpływem nagłego impulsu, czując, że im szybciej
przystąpi do działania, tym lepiej. - Nazywa się Humbleby. Jest lekarzem.
- Och! - Lord Whitfield z trudem wyprostował się w fotelu. - Doktor
Humbleby? To fatalny zbieg okoliczności.
- Dlaczego?
- Umarł jakiś tydzień temu - wyjaśnił lord Whitfield.
- O mój Boże - westchnął Luke. - Bardzo mi przykro.
- Nie sądzę, żeby pan go polubił - powiedział lord Whitfield. - Był upartym,
nieznośnym, starym durniem.

background image

19

- Co oznacza - wtrąciła Bridget - że nie podzielał poglądów Gordona.
- Chodziło o naszą instalację wodną - oznajmił lord Whitfield. - Zapewniam
pana, panie Fitzwilliam, że jestem zapalonym społecznikiem. Dobro tego
miasteczka leży mi na sercu. Tu się urodziłem. Tak, urodziłem się właśnie w
tym miasteczku...
Luke ze smutkiem zauważył, że porzucili temat doktora Humble- by'ego i
powrócili do spraw dotyczących osoby lorda Whitfielda.
- Nie wstydzę się tego i wszystko mi jedno, czy ktoś o tym wie - ciągnął lord.
- Nie korzystałem w młodości z żadnych przywilejów. Mój ojciec prowadził
sklep z butami... tak, zwykły sklep z butami. Kiedy byłem chłopcem,
pomagałem mu w tym sklepie. Osiągnąłem wszystko o własnych siłach...
postanowiłem wydobyć się z dna... i osiągnąłem cel! Wytrwałością, ciężką
pracą i z Bożą pomocą...! Dzięki temu jestem dzisiaj tym, kim jestem.
Wyczerpująco przedstawiwszy Luke'owi szczegóły swej drogi życiowej, lord
Whitfield mówił dalej z triumfem:
- Odniosłem sukces i przed nikim nie taję, jak do tego doszedłem! Nie
wstydzę się swych początków... nie, sir... Wróciłem do miejsca swego
urodzenia. Czy wie pan, co stoi teraz na miejscu sklepu mojego ojca? Wznosi
się tam wspaniały budynek, który ja ufundowałem... Szkoła, klub dla
chłopców, wszystko pierwszorzędnie wykończone i nowoczesne.
Zatrudniłem najlepszego architekta w kraju! Muszę przyznać, że ten gmach
przypomina mi raczej dom poprawczy albo więzienie... ale wszyscy mówią,
że jest w porządku, więc chyba tak jest.
- Głowa do góry - powiedziała Bridget. - Ten dom kazałeś odrestaurować
według własnego gustu!
Lord Whitfield zachichotał z zadowoleniem.
- Tak, próbowali postawić na swoim! Chcieli zachować pierwotny charakter
tego budynku. Ale nie zgodziłem się. Powiedziałem im, że to ja będę
mieszkał w tym domu, i chcę, by było widać pieniądze, które w niego
zainwestowałem. Kiedy jeden architekt odmawiał wykonania tego, co mu
kazałem, zwalniałem go i brałem innego. Ostatni doskonale zrozumiał moją
koncepcję.
- Pomagał ci zaspokajać najgorsze wybryki twojej wyobraźni - wtrąciła
Bridget.
- Ona wolałaby, żeby wszystko zostało po staremu - powiedział lord
Whitfield, klepiąc ją po ramieniu. - Nie warto żyć przeszłością, kochanie. Ci
dawni budowniczowie z epoki króla Jerzego byli dość ograniczeni. Nie
chciałem mieszkać w pozbawionym ozdób ceglanym domu. Zawsze

background image

20

marzyłem o zamku... i teraz go mam! Wiem, że nie grzeszę zbyt
wyrafinowanym gustem, więc dałem carte blanche dobrej firmie, zajmującej
się dekoracją wnętrz. Muszę przyznać, że zrobili to całkiem nieźle... choć
niektóre pomieszczenia są trochę bezbarwne.
- No cóż - zaczął Luke, nie znajdując odpowiednich słów - to wspaniale
wiedzieć, czego się chce.
- A ja zazwyczaj to osiągam - oznajmił lord, chichocząc.
- Omal nie przegrałeś batalii o instalację wodną - przypomniała mu Bridget.
- Och, o to ci chodzi! - zawołał lord Whitfield. - Humbleby był głupcem. Ci
starzejący się durnie są uparci jak osły. Nie słuchają żadnych argumentów.
- Doktor Humbleby musiał być człowiekiem, który nie ukrywał tego, co
myśli, prawda? - spytał Luke. - Przypuszczani, że narobił sobie przez to
wielu wrogów.
- Nie, tego bym nie powiedział - zaoponował lord Whitfield, drapiąc się po
nosie. - A co ty sądzisz, Bridget?
- Zawsze miałam wrażenie, że doktor Humbleby cieszy się ogólną sympatią -
odparła Bridget. - Widziałam go tylko raz, kiedy zwichnęłam sobie kostkę,
ale wydał mi się bardzo miłym człowiekiem.
- Owszem, na ogół był dość lubiany - przyznał lord Whitfield. - Choć znam
jedną czy dwie osoby, które miały z nim na pieńku. Zwykła głupota.
- Czy te osoby mieszkają w Wychwood? Lord Whitfield kiwnął głową.
- W takich miasteczkach jak nasze dochodzi do wielu konfliktów i sporów -
powiedział.
- I ja tak sądzę - oznajmił Luke. Zastanawiał się przez chwilę nad następnym
krokiem, a potem spytał: - Jakiego rodzaju ludzie zamieszkują te okolice?
Pytanie było dość ogólnikowe, ale nie musiał długo czekać na odpowiedź.
- Głównie relikty przeszłości - wyjaśniła Bridget. - Córki pastorów, ich
siostry i żony. Tak samo wyglądają rodziny lekarzy. Na jednego mężczyznę
przypada tu około sześciu kobiet.
- Ale chyba są tu jacyś mężczyźni?
- Och, owszem, jest pan Abbot, radca prawny, młody doktor Thomas,
współpracownik doktora Humbleby'ego, pan Wake, proboszcz i... kto
jeszcze, Gordon? Och! Pan Ellsworthy, który prowadzi sklep z antykami i,
moim zdaniem, jest trochę zbyt uprzejmy, oraz major Horton ze swoimi
buldogami.
- Moi przyjaciele wspominali, że mieszka tu też pewna niezwykle czarująca,
ale bardzo gadatliwa staruszka - oznajmił Luke.

background image

21

- To można by powiedzieć o połowie mieszkańców naszego miasteczka! -
zawołała Bridget ze śmiechem.
- Jakże ona się nazywa? O, już wiem, Pinkerton.
- Naprawdę, nie ma pan szczęścia! - powiedział lord Whitfield, chichocząc
ochryple. - Ona również nie żyje. Parę dni temu wpadła w Londynie pod
samochód. Zginęła na miejscu.
- Wygląda na to, że macie tu sporo zgonów - zauważył Luke. Lord Whitfield
natychmiast spoważniał.
- Ależ skądże!... - zawołał nieco urażonym tonem. - To jedno z
najzdrowszych miejsc w Anglii. Nie licząc nieszczęśliwych wypadków. W
końcu mogą każdemu się przytrafić.
- Prawdę mówiąc, Gordon - powiedziała Bridget Conway po chwili namysłu
- w ubiegłym roku mieliśmy tu wiele zgonów. Bez przerwy były jakieś
pogrzeby.
- Nic podobnego, kochanie.
- Czy doktor Humbleby również zginął w wypadku? - spytał Luke.
- Och, nie - odparł lord Whitfield, potrząsając głową. - Humbleby zmarł na
zakażenie krwi. Jak to lekarz. Skaleczył się w palec zardzewiałym
gwoździem, czy coś takiego... nie zwrócił na to uwagi i dostał zakażenia. Po
trzech dniach już nie żył.
- Bywają tacy lekarze - oznajmiła Bridget. - I oczywiście, jeśli o siebie nie
dbają, często narażeni są na różne infekcje. To było okropne. Jego żona
zupełnie się załamała.
- Nie ma sensu buntować się przeciwko woli Opatrzności - powiedział lord
Whitfield beztrosko.
Ale czy rzeczywiście była to wola Opatrzności? - spytał sam siebie Luke,
przebierając się wieczorem w smoking. Zakażenie krwi? Być może. Tak czy
owak była to bardzo niespodziewana śmierć.
W tym momencie przypomniały mu się słowa Bridget Conway:
W ubiegłym roku mieliśmy tu wiele zgonów.

IV
LUKE PRZYSTĘPUJE DO DZIAŁANIA

Luke przemyślał uważnie plan swej kampanii. Schodząc nazajutrz rano na
śniadanie, był już gotów przystąpić do jego realizacji.
Ciotka-ogrodniczka była nieobecna. Lord Whitfield jadł nereczki i pił kawę,
a Bridget Conway, która skończyła już posiłek, wyglądała przez okno.

background image

22

Luke, powitawszy gospodarzy, usiadł przy stole i nałożył sobie na talerz
sporą porcję jajek na bekonie.
- Muszę zabrać się do pracy - oznajmił. - Niełatwo jest nakłonić ludzi do
mówienia. Wie pan, co mam na myśli... nie chodzi mi o ludzi takich jak pan
czy... eee... Bridget. - W samą porę przypomniał sobie, że nie powinien
zwracać się do niej "panno Conway". - Powiedzielibyście mi wszystko, co
wiecie... ale problem polega na tym, że nie znacie się na sprawach, które
mnie interesują, to znaczy na miejscowych przesądach. Nie uwierzyłby pan
chyba, jak wiele zabobonów nadal jeszcze pokutuje w odległych zakątkach
świata. Znam małe miasteczko w hrabstwie Devon. Tamtejszy proboszcz
musiał usunąć z terenów przykościelnych kilka starych granitowych
menhirów. Gdy tylko umarł któryś z mieszkańców, pozostali obchodzili je
wkoło w jakiejś starodawnej rytualnej procesji. To zadziwiające, że
pogańskie obrządki są tak trwałe.
- Zapewne ma pan rację - powiedział lord Whitfield. - Ludziom brakuje
wykształcenia. Czy wspominałem już panu, że ufundowałem tu wspaniałą
bibliotekę? Przedtem był tam stary dwór... kupiłem go za bezcen, a teraz
mieści się w nim jedna z najlepszych bibliotek...
Luke, widząc, że lord Whitfield zamierza nadal koncentrować się wyłącznie
na swych osiągnięciach, postanowił zmienić temat.
- Znakomicie - powiedział serdecznie. - Dobra robota. Z pewnością zdaje pan
sobie sprawę, jak głęboko zakorzeniona jest ludzka ignorancja. A ja właśnie
tego szukam. Interesują mnie dawne obyczaje, opowieści starych kobiet,
ślady pogańskich obrządków, takich jak... - Tu zacytował niemal dosłownie
stronicę z pewnej rozprawy naukowej, którą przeczytał przed przyjazdem do
Wychwood. - Największą nadzieję pokładam w rytuałach związanych ze
śmiercią - zakończył. - Najtrwalsze są obrządki i zwyczaje pogrzebowe. Poza
tym, z takiego czy innego powodu, wieśniacy lubią rozmawiać o śmierci.
- I uwielbiają pogrzeby - wtrąciła Bridget.
- Chyba od tego właśnie zacznę - kontynuował Luke. - Gdybym zdobył listę
ostatnio zmarłych w tej parafii osób, a następnie porozmawiał z ich
krewnymi, z pewnością natrafiłbym niebawem na ślady tego, czego szukam.
Od kogo mógłbym uzyskać takie dane... od proboszcza?
- Dla pana Wake'a niewątpliwie byłoby to bardzo interesujące - powiedziała
Bridget. - Jest miłym staruszkiem i po trosze zbieraczem starożytności.
Sądzę, że mógłby ci dostarczyć wielu informacji.
Luke odczuł przelotny niepokój, ale pomyślał z nadzieją, że pastor nie okaże
się na tyle biegłym znawcą starożytności, by go rozszyfrować.

background image

23

- To świetnie. Czy wiecie, kto zmarł tu w ubiegłym roku? - spytał.
- Niech pomyślę - mruknęła Bridget. - Oczywiście, Carter. Był właścicielem
Siedmiu Gwiazd, obskurnego małego baru nad rzeką.
- Zapijaczony prostak - stwierdził lord Whitfield. - Jeden z tych gburowatych
socjalistów. Niewielka strata.
- I pani Rose, praczka - ciągnęła Bridget. - I mały Tommy Pierce... muszę
przyznać, że był wstrętnym chłopcem. Och, i ta dziewczyna, Amy Jak-jej-
tam.
Kiedy wymawiała to imię, ton jej głosu nieznacznie się zmienił.
- Amy? - spytał Luke.
- Amy Gibbs. Pracowała u nas jako pokojówka, a potem przeniosła się do
panny Waynflete. W sprawie jej śmierci policja prowadziła dochodzenie.
- Dlaczego?
- Bo ta głupia dziewczyna pomyliła po ciemku buteleczki - oznajmił lord
Whitfield.
- Wypiła farbę do kapeluszy sądząc, że to syrop na kaszel - wyjaśniła
Bridget.
- Cóż za tragiczna pomyłka - powiedział Luke, marszcząc czoło.
- Podejrzewano, że zrobiła to umyślnie - oznajmiła Bridget. - Pokłóciła się z
jakimś młodzieńcem.
Nastała chwila milczenia. Luke wyczuł instynktownie nagłe napięcie, które
zapanowało w pokoju.
Amy Gibbs? - pomyślał. Tak, to było jedno z nazwisk, które wymieniła
panna Pinkerton.
Pamiętał, że wspomniała również o małym chłopcu imieniem Tommy, o
którym, podobnie jak Bridget, miała wyraźnie niepochlebną opinię. Był
niemal przekonany, że słyszał też od niej nazwisko Carter.
- Takie rozmowy budzą we mnie pewien niesmak... czuję się tak, jakbym
przeszukiwał cmentarze - powiedział, wstając od stołu. - Obrzędy ślubne
bywają równie interesujące, ale znacznie trudniej wpleść je do konwersacji.
- Mogę to sobie wyobrazić - oznajmiła Bridget, wykrzywiając usta w lekkim
grymasie.
- Zaklęcia i rzucanie uroków to kolejna ciekawa kwestia - ciągnął Luke,
udając nagłe zainteresowanie. - Można się z nimi często zetknąć wśród ludzi
starej daty. Czy krążą tu jakieś pogłoski na ten temat?
Lord Whitfield pokręcił głową.
- Jeśli nawet krążą, to do nas nie docierają... - wyjaśniła Bridget Conway.

background image

24

- To oczywiste - wtrącił natychmiast Luke. - Będę musiał porozmawiać o
tym z przedstawicielami niższych sfer. Zacznę od wizyty na plebanii i
zobaczę, czego się tam dowiem. Potem odwiedzę Siedem Gwiazd, czy tak
brzmi nazwa tego baru? A ten nieznośny? Czy pozostawił jakichś
pogrążonych w smutku krewnych?
- Pani Pierce prowadzi sklepik z tytoniem i gazetami na High Street.
- To szczęśliwy zbieg okoliczności. No cóż, na mnie już czas.
- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, pójdę z tobą - oznajmiła Bridget,
odchodząc od okna.
- Ależ... bardzo proszę.
Powiedział to możliwie jak najserdeczniej, ale nie był pewien, czy nie
dostrzegła jego wahania.
Łatwiej byłoby mu rozmawiać ze starym, rozmiłowanym w starożytnościach
proboszczem bez inteligentnego i bystrego świadka.
Trudno - pomyślał. Muszę grać swoją rolę w sposób przekonujący.
- Czy możesz chwilę poczekać, Luke? - poprosiła Bridget. - Zmienię tylko
buty.
Luke, słysząc, z jaką łatwością wymówiła jego imię, poczuł przypływ
sympatii. W końcu jak miała go nazywać? Skoro przystała na plan
Jimmy'ego i zgodziła się grać rolę jego kuzynki, nie mogła mówić do niego
"panie Fitzwilliam". Nagle przyszła mu do głowy niepokojąca myśl: Co ona
o tym wszystkim sądzi?
Sam był zdziwiony, że wcześniej nie wzbudziło to jego niepokoju. Kuzynka
Jimmy'ego była dla niego tylko postacią abstrakcyjną. W ogóle o niej nie
myślał. Przyjął po prostu za dobrą monetę zapewnienia swego przyjaciela, że
"Bridget jest w porządku".
Wyobrażał ją sobie jako drobną, jasnowłosą sekretarkę, na tyle przebiegłą, by
usidlić bogatego mężczyznę.
Tymczasem Bridget okazała się bystrą kobietą o przenikliwej inteligencji i
silnej osobowości. A on nie miał pojęcia, co ona o nim sądzi. Doszedł do
wniosku, że jest osobą, którą niełatwo wywieść w pole.
- Już jestem gotowa.
Podeszła do niego tak cicho, że nie usłyszał jej kroków. Nie miała ani
kapelusza, ani woalki. Kiedy wyszli z domu, nagły podmuch wiatru rozwiał
jej długie ciemne włosy.
- Muszę ci wskazać drogę - powiedziała z uśmiechem.
- To miło z twojej strony - odparł uprzejmie, zastanawiając się, czy w jej
uśmiechu nie dostrzegł przypadkiem przebłysku lekkiej ironii.

background image

25

- Cóż za okropieństwo! - zawołał z żalem, patrząc na okazałą rezydencję. -
Czy nikt nie potrafił go powstrzymać?
- Dom Anglika jest jego twierdzą - odparła Bridget. - Gordon traktuje to
powiedzenie dosłownie! Jest zachwycony swoim zanikiem!
Luke zdał sobie sprawę, że jego uwaga była niezbyt fortunna, ale nie był już
w stanie jej cofnąć, więc dodał:
- To twój rodzinny dom, prawda? Czy ty również jesteś "zachwycona" jego
obecnym wyglądem?
Spojrzała na niego z lekkim rozbawieniem.
- Przykro mi, że muszę zniszczyć twoją dramatyczną wizję - mruknęła - ale
prawdę mówiąc, wyjechałam stąd mając dwa i pół roku, więc trudno ode
mnie wymagać, bym traktowała ten budynek jako rodzinne gniazdo. Nawet
nie pamiętam, jak dawniej wyglądał.
- Masz rację - przyznał Luke. - Przepraszam, że przemawiam do ciebie jak
bohater filmowy.
Bridget roześmiała się głośno.
- Prawda rzadko bywa romantyczna.
Usłyszał w jej głosie ton goryczy, który zbił go z tropu. Zaczerwienił się z
zażenowania, a potem zdał sobie sprawę, że gorycz nie była skierowana pod
jego adresem, lecz stanowiła cząstkę osobowości tej kobiety. Doszedł do
wniosku, że postąpi najrozsądniej, zachowując milczenie. Bridget Conway
wydawała mu się osobą zagadkową...
Po pięciu minutach dotarli do kościoła i sąsiadującej z nim plebanii. Zastali
pastora w jego gabinecie.
Alfred Wake był niskim, przygarbionym staruszkiem o łagodnych
niebieskich oczach. Powitał ich bardzo uprzejmie, choć widać było, że jest
trochę zaskoczony ich wizytą.
- Pan Fitzwilliam zatrzymał się u nas w Ashe Manor - powiedziała Bridget - i
chciałby zasięgnąć rady ojca w związku z książką, którą pisze.
Pastor spojrzał pytająco na Luke'a, który natychmiast przystąpił do
wyjaśnień.
Był bardzo zdenerwowany. Po pierwsze dlatego, że wiedza pastora na temat
folkloru, zabobonów, obrzędów i obyczajów z pewnością znacznie
przewyższała jego wiadomości nabyte w czasie pobieżnej lektury
przypadkowego zestawu książek. Po drugie zaś dlatego, że stojąca obok
niego Bridget Conway przysłuchiwała się jego wypowiedziom.
Luke odkrył z ulgą, że pastor szczególnie interesuje się zabytkami
starorzymskimi. Sam przyznał, że wie bardzo niewiele na temat

background image

26

średniowiecznego folkloru i czarnej magii. Wspomniał o istnieniu pewnych
obiektów związanych z historią Wychwood. Zaproponował Luke'owi
wspólną wyprawę na wzgórze, na którym podobno odbywały się niegdyś
sabaty czarownic, ale przeprosił, że sam nie jest w stanie służyć mu
bliższymi szczegółami.
Luke odczuł ulgę, ale udał lekkie rozczarowanie, a potem zaczął wypytywać
o przesądy związane z łożem śmierci.
- Jestem chyba ostatnią osobą, która wiedziałaby cokolwiek na ten temat -
odparł pastor, potrząsając głową. - Moi parafianie dbają o to, by nie docierały
do mnie żadne wieści związane z pogańskimi tradycjami.
- To zrozumiałe.
- Ale niewątpliwie pokutują u nas jeszcze liczne zabobony. Społeczność
wiejska jest bardzo zacofana.
- Poprosiłem pannę Conway o wykaz niedawno zmarłych osób. Sądziłem, że
w ten sposób do czegoś dojdę. Może zechciałby ojciec uzupełnić ten wykaz,
abym mógł się doszukać pewnych prawidłowości.
- Tak, oczywiście, to da się zrobić. Mógłby panu w tym pomóc nasz
kościelny, Giles. To poczciwy człowiek, ale niestety zupełnie głuchy. Niech
pomyślę. Było sporo... tak, wiele... poprzedziła je zdradliwa wiosna i doszło
do nich po surowej zimie, a potem nastąpiły liczne wypadki... prawdziwe
pasmo nieszczęść.
- Niekiedy - powiedział Luke - seria nieszczęśliwych wypadków wiąże się z
obecnością jakiejś określonej osoby.
- Tak, tak. Weźmy na przykład przypadek Jonasza. Ale nie sądzę, by
przebywali tu jacyś obcy ludzie... nikt, że tak powiem, kto w jakiś sposób by
się wyróżniał, a ja z całą pewnością nie słyszałem żadnych pogłosek na ten
temat... ale jak wspomniałem, być może nie dotarły one do mnie z
wiadomych względów. Niech się zastanowię... całkiem niedawno umarł
doktor Humbleby i biedna Lavinia Pinkerton... Doktor Humbleby był
wspaniałym człowiekiem...
- Pan Fitzwilliam zna jego przyjaciół - wtrąciła Bridget.
- Naprawdę? To bardzo smutna historia. Wszyscy boleśnie odczują jego
stratę. Miał wielu przyjaciół.
- Ale zapewne miał też wrogów - powiedział Luke. - Powtarzam tylko to, co
usłyszałem od moich znajomych - dodał pospiesznie.
Pan Wake westchnął.

background image

27

- Był człowiekiem, który mówił, co myśli... i powiedzmy sobie szczerze, nie
zawsze wyrażał się zbyt taktownie... - Potrząsnął głową. - To działa ludziom
na nerwy. Ale ubodzy bardzo go kochali.
- Jeden z najbardziej przykrych aspektów śmierci polega moim zdaniem na
tym - zaczął Luke obojętnym tonem - że zawsze przynosi ona komuś
korzyść... mam na myśli nie tylko spadek.
- Tak, rozumiem, o co panu chodzi - przyznał pastor, kiwając głową z
zadumą. - Czytamy w nekrologach wyrazy ubolewania z powodu czyjejś
śmierci, ale niestety bardzo rzadko bywają one szczere. Nie można
zaprzeczyć, że śmierć doktora Humbleby'ego znacznie umocniła pozycję
jego wspólnika, doktora Thomasa.
- W jaki sposób?
- Thomas z pewnością jest bardzo zdolnym lekarzem... Humbleby
niejednokrotnie o tym mówił, ale Thomasowi niezbyt dobrze się tu wiodło.
Myślę, że pozostawał w cieniu doktora Humbleby, który był człowiekiem o
wyraźnym magnetyzmie. W zestawieniu z nim Thomas wydawał się postacią
dość bezbarwną. Nie wywierał żadnego wrażenia na swych pacjentach.
Sądzę, że go to niepokoiło... stawał się coraz bardziej nerwowy i zamknięty
w sobie. Prawdę mówiąc, już teraz zauważyłem zadziwiającą zmianę. Jest
spokojniejszy i bardziej opanowany. Chyba odzyskał pewność siebie. O ile
mi wiadomo, nie zawsze zgadzali się z doktorem Humblebym. Thomas był
gorącym zwolennikiem nowoczesnych metod leczenia, a Humbleby upierał
się przy tradycyjnej medycynie. Nieraz dochodziło między nimi do
konfliktów dotyczących zarówno tego tematu, jak i spraw rodzinnych... ale
jeśli o to chodzi, nie powinienem plotkować...
- Myślę, że pan Fitzwilliam chętnie posłuchałby tych plotek! - wtrąciła
Bridget.
Luke rzucił jej przelotne, pełne niepokoju spojrzenie. Pan Wake z
powątpiewaniem pokręcił głową, a potem zaczął mówić, uśmiechając się z
lekką dezaprobatą:
- Niestety, nauczyliśmy się za bardzo interesować sprawami naszych
bliźnich. Rose Humbleby jest bardzo ładną dziewczyną. Nic więc dziwnego,
że Geoffrey Thomas stracił dla niej głowę. A punkt widzenia doktora
Humbleby'ego był również zrozumiały. Uważał, że jego córka jest jeszcze
młoda, a mieszkając tu, na prowincji, nie ma wielu szans, by poznać innych
mężczyzn.
- Był przeciwny temu związkowi? - spytał Luke.

background image

28

- Zdecydowanie. Uważał, że oboje są jeszcze za młodzi. A młodych ludzi,
oczywiście, oburzają takie stwierdzenia! Stosunki między Thomasem a
doktorem Humblebym wyraźnie się ochłodziły. Muszę jednak przyznać, że
doktor Thomas był głęboko wstrząśnięty niespodziewaną śmiercią swego
wspólnika.
- Lord Whitfield powiedział mi, że to było zakażenie krwi.
- Tak... po prostu małe zadraśnięcie, w które wdała się śmiertelna infekcja.
Lekarze w trakcie wykonywania swego zawodu narażeni są na poważne
ryzyko, panie Fitzwilliam.
- To prawda - przyznał Luke.
- Ale zbyt daleko odbiegłem od tematu - powiedział pastor. - Zdaje się, że
jestem starym plotkarzem. Rozmawialiśmy o reliktach pogańskich
obyczajów związanych ze śmiercią i o niedawno zmarłych ludziach. Znalazła
się wśród nich Lavinia Pinkerton, która była jedną z naszych najbardziej
gorliwych parafianek. I ta nieszczęsna dziewczyna, Amy Gibbs... jej
przypadek może dostarczyć panu pewnych elementów z dziedziny pańskich
zainteresowań, panie Fitzwilliam. Podejrzewano, jak zapewne pan już wie, że
mogło to być samobójstwo, a z tym rodzajem śmierci wiążą się dość
niesamowite rytuały. Mieszka tu ciotka tej dziewczyny. Nie uważam jej za
kobietę zbyt szacowną i wiem, że nie była przesadnie przywiązana do swej
siostrzenicy, ale jest osobą niezwykle gadatliwą.
- To cenna informacja - powiedział Luke.
- I jeszcze Tommy Pierce... kiedyś należał do chóru kościelnego... śpiewał
wspaniałym, niemal anielskim falsetem... ale nie miał zbyt anielskiego
charakteru. W końcu musieliśmy go wykluczyć, ponieważ miał zły wpływ na
swych kolegów. Biedny chłopak... Przypuszczam, że mało kto go lubił.
Zwolniono go z poczty, gdzie załatwiliśmy mu posadę posłańca. Później
przez jakiś czas zatrudniony był w kancelarii pana Abbota, ale bardzo szybko
go stamtąd wyrzucono... podobno szperał w jakichś poufnych dokumentach.
Potem krótko pracował w Ashe Manor jako pomocnik ogrodnika, ale lord
Whitfield odprawił go za impertynenckie zachowanie. Było mi przykro ze
względu na jego matkę... to porządna, ciężko pracująca kobieta. Panna
Waynflete bardzo życzliwie załatwiła mu dorywcze zajęcie przy myciu
okien. Lord Whitfield początkowo protestował, ale potem nieoczekiwanie się
zgodził... w gruncie rzeczy jego decyzja okazała się niefortunna.
- Dlaczego?
- Ponieważ chłopiec zginął właśnie przy tej pracy. Mył górne okna w
bibliotece, mieszczącej się w starym dworze i zaczął błaznować... tańczyć na

background image

29

parapecie czy coś w tym rodzaju... stracił równowagę albo też zakręciło mu
się w głowie i spadł. Przykra sprawa! Zmarł w kilka godzin po przewiezieniu
do szpitala, nie odzyskawszy przytomności.
- Czy ktoś widział jego upadek? - spytał Luke z ciekawością.
- Nie. Mył okna od strony ogrodu, nie od frontu. Podobno leżał tam przez
jakieś pół godziny, zanim go znaleziono.
- Kto go znalazł?
- Panna Pinkerton. To ta kobieta, która jak przed chwilą wspominałem, przed
paru dniami zginęła tragicznie w wypadku drogowym. Biedactwo, była do
głębi wstrząśnięta. To przykre przeżycie! Pozwolono jej wziąć z ogrodu
jakieś sadzonki i znalazła tam nieprzytomnego chłopca.
- To musiał być dla niej straszny wstrząs - powiedział Luke z zadumą. I
dodał w duchu: O wiele większy, niż się ojcu wydaje.
- Śmierć młodego człowieka zawsze jest bardzo smutna - stwierdził starzec,
potrząsając głową. - Wady Tommy'ego mogły przede wszystkim wynikać z
jego popędliwego charakteru.
- Był wstrętnym małym brutalem - powiedziała Bridget. - I ojciec dobrze o
tym wie. Ciągle znęcał się nad kotami, zabłąkanymi szczeniętami i dokuczał
innym chłopcom.
- Wiem... wiem. - Pan Wake ze smutkiem pokręcił głową. - Ale, droga panno
Conway, okrucieństwo często nie jest cechą wrodzoną, lecz skutkiem
powolnego rozwoju wyobraźni. Mając do czynienia z dorosłym człowiekiem
o mentalności dziecka, dochodzimy nieraz do wniosku, iż człowiek ten nie
zdaje sobie sprawy z własnej przebiegłości i szaleńczej brutalności. Jestem
przekonany, że w dzisiejszych czasach większość przypadków bezsensownej
brutalności i okrucieństwa bierze się z braku dojrzałości. Trzeba się wyzbyć
dziecinnych odruchów... - Pastor potrząsnął głową i rozłożył ręce.
- Tak, to prawda - przyznała Bridget ochrypłym głosem. - Wiem, co ojciec
ma na myśli. Człowiek zachowujący się jak dziecko jest najbardziej
przerażającym zjawiskiem na świecie...
Luke spojrzał na nią z ciekawością. Był przekonany, że Bridget ma na myśli
jakąś konkretną osobę. Choć jednak lord Whitfield pod pewnymi względami
przypominał dziecko, nie wydawało mu się, by mówiła właśnie o nim. Lord
Whitfield bywał trochę śmieszny, ale z pewnością nie był przerażający.
Luke Fitzwilliam bardzo chciał wiedzieć, kogo miała na myśli Bridget.

V
WIZYTA U PANNY WAYNFLETE

background image

30


- Niech się zastanowię... - mruknął pan Wake, a po chwili wymienił cicho
kilka kolejnych nazwisk: - Biedna pani Rose, stary Bell, dziecko państwa
Elkin i Harry Carter, ale oni nie należeli do mojej parafii. Pani Rose i Carter
byli protestantami. W czasie tych marcowych mrozów odszedł od nas biedny
stary Ben Stanbury... miał dziewięćdziesiąt dwa lata.
- A Amy Gibbs umarła w kwietniu - powiedziała Bridget.
- Tak, biedactwo... to straszna pomyłka.
Luke zerknął na Bridget, ale ona, widząc jego spojrzenie, szybko spuściła
wzrok.
Jest tu coś, czego nie rozumiem - pomyślał z lekkim niepokojem. Coś, co ma
związek z tą Amy Gibbs.
- Kim była Amy Gibbs? - spytał Bridget, kiedy wyszli już z ple- banii.
- Amy była jedną z najbardziej nieudolnych pokojówek, jakie kiedykolwiek
widziałam - odparła po dłuższej chwili, a Luke wyczuł w jej głosie nutkę
zażenowania.
- Za to właśnie została zwolniona z pracy?
- Nie. Wałęsała się gdzieś z jakimś młodym mężczyzną i bardzo późno
wracała do domu. Gordon ma niezwykle staroświeckie poglądy na
moralność. Uważa, że grzech popełnia się dopiero po godzinie jedenastej, ale
wówczas jest to rozpasanie. Więc wypowiedział jej pracę, a ona w dodatku
zachowała się wobec niego arogancko!
- Czy była ładna? - spytał Luke.
- Bardzo ładna.
- To ta, która przez pomyłkę wypiła farbę do kapeluszy zamiast syropu na
kaszel?
- Owszem.
- Głupia sprawa, prawda?
- Bardzo głupia.
- A czy ona była głupia?
- Nie, była dość bystrą dziewczyną.
Luke zerknął ukradkien na Bridget. Był zupełnie zdezorientowany.
Odpowiadała na jego pytania obojętnie, nie okazując najmniejszego
zainteresowania. Ale Luke czuł, że coś przed nim ukrywa.
W tym momencie Bridget zatrzymała się, by porozmawiać z jakimś wysokim
panem, który uchylił przed nią kapelusza w serdecznym geście powitania.

background image

31

- To jest mój kuzyn, pan Fitzwilliam, który zatrzymał się u nas w Ashe
Manor - przedstawiła Luke'a po krótkiej wymianie zdań z nieznajomym. -
Przyjechał tu pisać książkę. A to pan Abbot.
Luke spojrzał na pana Abbota z pewnym zaciekawieniem. Wiedział, że jest
on radcą prawnym, u którego pracował Tommy Pierce.
Luke miał nieuzasadnione uprzedzenie do prawników, chyba dlatego, że z
ich szeregów wywodziło się tak wielu polityków. Irytowała go również ich
zawodowa powściągliwość. Jednakże pan Abbot nie przypominał typowego
przedstawiciela palestry. Nie był ani chudy, ani skromny, ani małomówny.
Był zażywnym, rumianym mężczyzną o serdecznym sposobie bycia. W
kącikach jego oczu rysowały się drobne zmarszczki. Miał bardzo przenikliwy
wzrok.
- Pisze pan książkę, tak? Powieść?
- Pan Fitzwilliam interesuje się folklorem - wyjaśniła Bridget.
- Trafił pan we właściwe miejsce - oznajmił prawnik. - To niezwykle
ciekawe okolice.
- Już mnie o tym przekonywano - powiedział Luke. - Przypuszczam, że
mógłby pan mi pomóc. Z pewnością natknął się pan na jakieś stare
dokumenty... lub słyszał pan o interesujących obyczajach, które przetrwały
do dnia dzisiejszego.
- No cóż, nie mam o tym pojęcia, ale może... być może...
- Czy wielu mieszkańców wierzy w duchy? - spytał Luke.
- Na ten temat nie mogę nic powiedzieć... naprawdę nic.
- Nie ma tu domów, w których straszy?
- Nie... przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo.
- Istnieje pewien przesąd dotyczący dzieci - oznajmił Luke. - Jeśli mały
chłopiec umrze nagłą śmiercią, to jego duch straszy po nocach. Ciekawe, że
ten zabobon nie dotyczy małych dziewczynek...
- Bardzo ciekawe - przyznał pan Abbot. - Nigdy przedtem o tym nie
słyszałem.
Słowa prawnika bynajmniej Luke'a nie zdziwiły, ponieważ wymyślił tę
historyjkę na poczekaniu.
- Zdaje się, że ten chłopiec... Tommy Jakiś-tam pracował kiedyś w pańskiej
kancelarii. Podobno niektórzy ludzie podejrzewają, że jego duch może
straszyć po nocach.
Czerwona twarz pana Abbota przybrała barwę purpury.
- Tommy Pierce? Leniwy, wścibski i bezczelny smarkacz.

background image

32

- Podobno duchy są złośliwe. Ludzie uczciwi, postępujący zgodnie z
prawem, rzadko nawiedzają świat, z którego odeszli.
- Kto go widział... cóż to za historia?
- Takie rzeczy są trudno uchwytne - oznajmił Luke. - Ludzi niełatwo
nakłonić do mówienia na ten temat.
- Tak, chyba tak.
Luke zręcznie zmienił temat.
- Właściwą osobą jest z pewnością miejscowy lekarz. Może dużo wiedzieć o
reliktach tutejszych obrządków. Różnego rodzaju przesądy i czary... napój
miłosny i Bóg wie, co tam jeszcze.
- Powinien pan poznać Thomasa. To porządny, postępowy człowiek.
Zupełnie niepodobny do biednego starego doktora Humbleby'ego.
- Który podobno był reakcjonistą, prawda?
- Uparty jak osioł... zagorzały konserwatysta najgorszego gatunku.
- Doszło między panami do ostrej sprzeczki na temat systemu wodociągów,
prawda? - spytała Bridget.
Twarz Abbota znów pokrył jaskrawoczerwony rumieniec.
- Humbleby był śmiertelnym wrogiem postępu - wybuchnął. - Występował
przeciwko naszemu planowi! Wypowiadał się w sposób niezwykle
grubiański. Nie liczył się ze słowami. Za pewne rzeczy, które mi powiedział,
mógłbym wytoczyć mu oficjalny proces.
- Ale prawnicy nigdy nie wstępują na drogę sądową, prawda? - mruknęła
Bridget. - Są na to za mądrzy.
Abbot wybuchnął niepohamowanym śmiechem. Fala jego gniewu odpłynęła
równie szybko, jak przypłynęła.
- Trafnie to pani ujęła, panno Bridget! Jest pani bliska prawdy. Pracując w
tym zawodzie za dużo wiemy o prawie, cha, cha, cha. No cóż, muszę już iść.
Jeśli dojdzie pan do wniosku, że mogę panu w czymś pomóc, proszę do mnie
zatelefonować, panie... eee...
- Fitzwilliam - powiedział Luke. - Dziękuję, zadzwonię.
- Już wiem, na czym polega twoja metoda działania - oznajmiła Bridget,
kiedy ruszyli w dalszą drogę. - Wygłaszasz własne zdanie i prowokujesz
rozmówcę do reakcji.
- Moje metody - zaczął Luke - są nieco podstępne.
- Zauważyłam to.
Luke poczuł się trochę nieswojo i nie bardzo wiedział, co powiedzieć.
- Jeśli chcesz usłyszeć coś więcej na temat Amy Gibbs - oznajmiła Bridget,
wybawiając go z opresji - mogę cię zaprowadzić do kogoś kompetentnego.

background image

33

- To znaczy?
- Do panny Waynflete. Amy pracowała u niej po odejściu z Ashe Manor.
Tam umarła.
- Och, rozumiem! - zawołał zaskoczony. - No cóż... bardzo dziękuję.
- Ona mieszka niedaleko stąd. Ruszyli przez wiejskie błonia.
- To jest Wych Hall - wyjaśniła Bridget, wskazując ruchem głowy okazały
budynek w stylu króla Jerzego, na który Luke zwrócił uwagę już
poprzedniego dnia. - Teraz mieści się tam biblioteka.
Z rezydencją sąsiadował mały dworek, który rozmiarami przypominał raczej
domek dla lalek. Jego schodki były pedantycznie czyste, kołatka lśniąca, a
zasłony w oknach oślepiająco białe.
Bridget pchnęła furtkę i ruszyła w kierunku schodów.
W tym momencie otworzyły się drzwi frontowe i stanęła w nich szczupła
starsza pani.
Luke pomyślał, że wygląda na typową prowincjonalną starą pannę. Miała na
sobie prosty tweedowy kostium i popielatą jedwabną bluzkę, do której
przypięta była broszka z górskiego kryształu. Jej kształtną głowę zdobił
skromny filcowy kapelusz. Twarz nieznajomej budziła sympatię, a w jej
oczach, ukrytych za pince-nez, malowała się inteligencja. Luke odniósł
wrażenie, że ta kobieta przygląda się światu z życzliwym zainteresowaniem.
- Dzień dobry, panno Waynflete - powiedziała Bridget. - To jest pan
Fitzwilliam. - Luke ukłonił się. - Pisze książkę... na temat wiejskich
obrządków pogrzebowych i innych makabrycznych obyczajów.
- Och, mój Boże - westchnęła panna Waynflete. - To bardzo interesujące. -
Uśmiechnęła się do niego promiennie.
Przypominała mu pannę Pinkerton.
- Myślę - zaczęła Bridget, a Luke znowu wyczuł w jej głosie dziwny, pełen
rezerwy ton - że mogłaby pani opowiedzieć mu coś o Amy.
- Och - szepnęła panna Waynflete. - O Amy? Ach, tak. O Amy Gibbs.
Na jej twarzy odbiło się zaskoczenie. Przez chwilę patrzyła badawczo na
Luke'a, a potem, jakby podjąwszy decyzję, cofnęła się do przedpokoju.
- Proszę wejść - powiedziała. - Pójdę do miasta później. Ależ nie, nie -
zawołała, kiedy Luke zaprotestował. - Nie mam nic pilnego do załatwienia.
Po prostu wybierałam się na małe zakupy.
W niewielkim, przytulnym salonie unosił się lekki zapach suszonej lawendy.
Na obudowie kominka stało kilka porcelanowych figurek pasterzy i pasterek.
Na ścianie wisiały oprawne akwarele, dwa sztychy i trzy gobeliny. Spośród
licznych fotografii niektóre z pewnością przedstawiały siostrzeńców i

background image

34

siostrzenice pani domu. Pokój wypełniały stylowe meble: biurko w stylu
chippendale, kilka stolików z drewna atłasowego oraz brzydka i dość
niewygodna wiktoriańska kanapa.
- Sama nie palę - oznajmiła panna Waynflete, wskazując gościom krzesła -
więc nie mam w domu papierosów, ale jeśli chcecie państwo zapalić, proszę
się nie krępować.
Luke nie skorzystał z propozycji, natomiast Bridget natychmiast na nią
przystała.
Panna Waynflete, siedząc sztywno w fotelu z rzeźbionymi poręczami, przez
chwilę przyglądała się badawczo swemu gościowi, a potem nagle spuściła
wzrok. Luke najwyraźniej wzbudził jej zaufanie.
- Chciałby pan dowiedzieć się czegoś o tej nieszczęsnej dziewczynie? -
spytała. - Cała ta sprawa była okropnie smutna i przysporzyła mi wielu
zmartwień. To była tragiczna pomyłka.
- Czy nie wchodziło w grę... samobójstwo? - spytał Luke.
- Nie, nie - zaprzeczyła panna Waynflete, potrząsając głową. - Ani przez
chwilę w to nie wierzyłam. Amy absolutnie nie była tego typu dziewczyną.
- A jaka była? - spytał Luke. - Chciałbym poznać pani zdanie na jej temat.
- No cóż, nie była bynajmniej dobrą służącą. Ale w dzisiejszych czasach
człowiek dziękuje Bogu, jeśli w ogóle zdobędzie jakąś pomoc domową.
Bardzo niedbale wykonywała swoją pracę i ciągłe chciała mieć wychodne.
To zrozumiałe, bo była młoda, a obecnie dziewczęta takie właśnie są. Chyba
nie zdają sobie sprawy, że za ich czas płaci pracodawca.
Luke ze zrozumieniem pokiwał głową, a panna Waynflete mówiła dalej.
- Była dość pewna siebie, a ja niezbyt lubię dziewczęta tego rodzaju, ale
skoro już nie żyje, nie zamierzam więcej o tym mówić. To byłoby nie po
chrześcijańsku... choć w istocie nie uważam tego za logiczny powód do
przemilczania prawdy.
Luke ponownie kiwnął głową. Zdał sobie sprawę, że panna Waynflete
rozumuje bardziej logicznie i precyzyjnie niż panna Pinkerton.
- Uwielbiała być podziwiana - ciągnęła panna Waynflete - i poświęcała sobie
wiele uwagi. Pan Ellsworthy, właściciel niedawno otwartego sklepu z
antykami, to prawdziwy dżentelmen. Jest z zamiłowania akwarelistą i
naszkicował parę jej portretów... ale obawiam się, że to jej przewróciło w
głowie. Często kłóciła się ze swoim narzeczonym, Jimem Harveyem, który
pracuje w warsztacie samochodowym jako mechanik. Był w niej bardzo
zakochany. - Panna Waynflete zawahała się, a potem mówiła dalej. - Nigdy
nie zapomnę tej przerażającej nocy. Amy niedobrze się czuła. Dokuczał jej

background image

35

przykry kaszel i jakieś inne dolegliwości. Ale dziewczęta chodzą teraz w tych
tandetnych, jedwabnych pończochach i w pantoflach na tekturowych
podeszwach, więc muszą się przeziębiać. Amy po południu poszła do
lekarza.
- Do doktora Humbleby'ego czy doktora Thomasa? - spytał szybko Luke.
- Do doktora Thomasa. Przyniosła do domu buteleczkę syropu na kaszel,
którą jej dał. Był to chyba jakiś nieszkodliwy wywar z ziół. Położyła się do
łóżka dość wcześnie. Mniej więcej o pierwszej w nocy usłyszałam hałas...
niesamowity, jakby zduszony krzyk. Wstałam i podeszłam do drzwi jej
pokoju, ale były zamknięte od wewnątrz na klucz. Zaczęłam wołać, ale nie
odpowiadała. Przybiegła kucharka i obie byłyśmy okropnie zaniepokojone.
Później zeszłyśmy do drzwi frontowych i na szczęście zauważyłyśmy
naszego posterunkowego, Reeda, który właśnie odbywał nocny obchód, więc
wezwałyśmy go na pomoc. Okrążył dom, a potem wdrapał się na dach
przybudówki. Okno w pokoju Amy było uchylone, więc bez większego trudu
dostał się do środka i otworzył drzwi. Biedaczka... to było straszne. Nie
można było już nic dla niej zrobić, a w kilka godzin później umarła w
szpitalu.
- I co to było... farba do kapeluszy?
- Tak. Powiedzieli, że to kwas szczawiowy, trucizna. Obie butelki były mniej
więcej tej samej wielkości. Syrop stał na umywalce, a farba do kapeluszy
obok łóżka Amy. Musiała w ciemności wziąć niewłaściwą buteleczkę i
położyć ją w zasięgu ręki na wypadek, gdyby gorzej się poczuła. Taką teorię
wysunięto w czasie dochodzenia.
Panna Waynflete zamilkła. Obrzuciła Luke'a inteligentnym spojrzeniem, a on
miał wrażenie, że dostrzega w jej oczach jakiś szczególny wyraz. Czuł
instynktownie, że panna Waynflete pominęła pewne fakty, ale z jakiegoś
powodu chce, by on się tego domyślił.
Zapadło długie, dość kłopotliwe milczenie. Luke czuł się jak aktor, który
zapomniał swoją kwestię.
- Więc myśli pani, że to nie było samobójstwo? - spytał niepewnie.
- Oczywiście, że nie - odparła bezzwłocznie panna Waynflete. - Gdyby
postanowiła ze sobą skończyć, kupiłaby jakąś lepszą truciznę. Tę starą
buteleczkę farby musiała mieć od dawna. Tak czy owak, jak już panu
mówiłam, nie była tego typu dziewczyną.
- Więc co pani o tym sądzi? - spytał Luke.
- Uważam, że był to nieszczęśliwy wypadek - oznajmiła panna Waynflete.
Zacisnęła usta i spojrzała na niego z powagą.

background image

36

Luke zastanawiał się gorączkowo, co ma powiedzieć, ale w tym momencie
ich uwagę przyciągnęło drapanie w drzwi, któremu towarzyszyło żałosne
miauczenie.
Panna Waynflete zerwała się z miejsca, by otworzyć drzwi. Do pokoju
wszedł wspaniały perski kot. Zatrzymał się, popatrzył z dezaprobatą na gości,
a potem wskoczył na poręcz fotela, w którym siedziała panna Waynflete.
- Och, Puszku! - przemówiła do niego pieszczotliwie panna Waynflete. -
Gdzie mój kotek był przez cały ranek?
Luke przypomniał sobie, że słyszał niedawno o perskim kocie imieniem
Puszek.
- Jest bardzo piękny - stwierdził. - Czy ma go pani od dawna?
- Och, nie - powiedziała panna Waynflete, potrząsając głową. - Należał do
mojej serdecznej przyjaciółki, panny Pinkerton, która zginęła pod kołami
jednego z tych okropnych samochodów. Nie mogłam dopuścić do tego, żeby
Puszek trafił do obcych ludzi. Lavinia byłaby niepocieszona. Ona go wprost
uwielbiała... jest cudowny, prawda?
Luke patrzył z zachwytem na kota.
- Proszę tylko uważać na jego uszy - powiedziała panna Waynflete. -
Ostatnio trochę go bolą.
Luke ostrożnie pogłaskał zwierzątko.
- Musimy już iść - oznajmiła Bridget, wstając z krzesła.
- Myślę - powiedziała panna Waynflete, ściskając dłoń Luke'a - że niebawem
znów się zobaczymy.
- Mam nadzieję... jestem tego pewny - odparł Luke pogodnie. Wydawało mu
się, że panna Waynflete jest zakłopotana i nieco zawiedziona. Zerknęła
pytająco na Bridget. Luke wyczuł, że między tymi kobietami istnieje jakaś
nić porozumienia, do którego on nie został dopuszczony. Lekko go to
zirytowało, ale przyrzekł sobie, że niebawem dotrze do sedna tej sprawy.
Panna Waynflete wyszła razem z nimi. Luke stał przez minutę na schodach,
patrząc z przyjemnością na dziewicze wiejskie błonia i staw.
- Widzę, że te okolice nie zostały zeszpecone nowoczesną zabudową -
oświadczył.
Panna Waynflete rozpromieniła się.
- Tak, to prawda - przyznała z zapałem. - Wszystko wygląda dokładnie tak
samo jak w czasach mojego dzieciństwa. Mieszkaliśmy wtedy we dworze.
Ale posiadłość przeszła w ręce mojego brata, który nie chciał tu pozostać.
Prawdę mówiąc, nie było go na to stać, więc dwór wystawiono na sprzedaż.
Jakiś budowniczy złożył ofertę i, jak sądzę, zamierzał go zmodernizować. Na

background image

37

szczęście wmieszał się do tego lord Whitfield, kupił posiadłość i w ten
sposób ją ocalił. Przekształcił dom w bibliotekę i muzeum, praktycznie nic w
nim nie zmieniając. Dwa razy w tygodniu pełnię tam funkcję bibliotekarki...
oczywiście nieodpłatnie... Muszę przyznać, że z wielką przyjemnością
bywam w tym starym domu i cieszę się, że nie popadnie w ruinę. To
naprawdę wspaniałe miejsce na muzeum. Któregoś dnia powinien pan je
zwiedzić, panie Fitzwilliam. Jest w nim sporo ciekawych regionalnych
eksponatów.
- Chętnie skorzystam z zaproszenia, panno Waynflete.
- Lord Whitfield zrobił wiele dobrego dla Wychwood - oznajmiła panna
Waynflete. - Niestety są tu ludzie, którzy nie potrafią tego docenić.
Zacisnęła mocno usta. Luke dyskretnie o nic już nie pytał, tylko jeszcze raz
się pożegnał.
- Czy chcesz kontynuować swe poszukiwania, czy też wrócimy do domu
brzegiem rzeki? - spytała Bridget, kiedy znaleźli się już za furtką. - To bardzo
przyjemny spacer.
Luke nie namyślał się ani chwili. Nie miał ochoty na dalsze badania w
towarzystwie Bridget Conway.
- Proszę bardzo, chodźmy drogą nad rzeką - powiedział. Skręcili w główną
ulicę. Na jednym z ostatnich domów wisiał szyld z wytłaczanym złotymi,
ozdobnymi literami napisem: "Starożytności". Luke zatrzymał się i zajrzał
przez okno do przytulnego wnętrza.
- Widzę tam ładny stary półmisek - zauważył. - W sam raz dla mojej ciotki.
Ciekawe, ile kosztuje.
- Czy chcesz, żebyśmy weszli i zapytali?
- Nie masz nic przeciwko temu? Lubię szperać w sklepach z antykami.
Czasem można trafić na jakąś dobrą okazję.
- Nie sądzę, by tutaj ci się to udało - oznajmiła Bridget. - Muszę przyznać, że
Ellsworthy doskonale zna wartość swoich rzeczy.
Drzwi sklepu były otwarte. Przedsionek, zastawiony krzesłami, kanapami
oraz kredensami, na których umieszczono porcelanowe i cynowe naczynia,
prowadził do dwóch pokoi wypełnionych po brzegi antycznymi
przedmiotami.
Luke wszedł do jednego z nich i wziął do rąk półmisek. W tym momencie z
głębi pomieszczenia wynurzył się jakiś mężczyzna, który siedział poprzednio
przy biurku z drewna orzechowego w stylu epoki królowej Anny.
- Ach, nasza droga panna Conway... Jak miło panią widzieć.
- Dzień dobry, panie Ellsworthy.

background image

38

Pan Ellsworthy był afektowanym młodym dandysem o pociągłej, bladej
twarzy, wąskich ustach i czarnych, długich włosach artysty. Miał na sobie
ubranie w odcieniach rdzawego brązu i poruszał się tanecznym krokiem.
Kiedy Luke został mu przedstawiony, pan Ellsworthy natychmiast poświęcił
mu całą uwagę.
- Autentyczny staroangielski półmisek. Wspaniały, prawda? Uwielbiam
swoje drobiazgi i nie znoszę ich sprzedawać. Zawsze marzyłem, żeby
mieszkać na wsi i prowadzić mały sklep. Wychwood to cudowne miejsce...
ma szczególną atmosferę, jeśli wie pan, co mam na myśli.
- Dusza artysty - mruknęła Bridget.
Ellsworthy odwrócił się do niej, machając swymi długimi, bladymi dłońmi.
- Niech pani nie używa tego okropnego określenia, panno Conway. Nie... nie,
błagam. Proszę mi nie mówić, że pozuję na artystę... nie mógłbym tego
znieść. Przecież pani wie, że nie handluję ręcznie tkanym tweedem ani
kutymi cynowymi dzbanami. Jestem tylko kupcem, po prostu kupcem.
- Ale w istocie jest pan artystą, czyż nie? - spytał Luke. - Chodzi mi o to, że
maluje pan akwarele, prawda?
- Kto panu o tym powiedział? - zawołał pan Ellsworthy, splatając dłonie. -
Wie pan, to miasteczko jest naprawdę zdumiewające... nie można tu niczego
utrzymać w tajemnicy! To właśnie w nim lubię... tak bardzo nie przystaje do
tego nieludzkiego zwyczaju: "Nie wtrącaj się do moich spraw, a ja nie będę
wtrącał się do twoich", który obowiązuje w Londynie! Plotki, złośliwości i
skandale są zachwycające, o ile zachowuje się do nich właściwy dystans!
Luke poprzestał na odpowiedzi na pytanie pana Ellsworthy'ego, nie
komentując dalszej części jego wypowiedzi.
- Panna Waynflete powiedziała nam, że naszkicował pan kilka portretów
pewnej dziewczyny... Amy Gibbs.
- Och, Amy - powtórzył pan Ellsworthy. Zrobił krok do tyłu i zaczął bawić
się kuflem do piwa. Potem ostrożnie go odstawił i powiedział: - Doprawdy?
Ach tak, to możliwe.
Wydawał się lekko wytrącony z równowagi.
- Była ładną dziewczyną - stwierdziła Bridget.
- Och, tak pani sądzi? - spytał pan Ellsworthy, odzyskawszy pewność siebie.
- Uważam, że miała bardzo pospolitą urodę. Skoro interesuje pana stara
porcelana, to mam parę przepięknych ptaszków... urocze bibeloty.
Luke nie okazał większego zainteresowania ptaszkami i spytał o cenę
półmiska.
Ellsworthy wymienił sumę.

background image

39

- Dziękuję - powiedział Luke - ale mimo wszystko chyba go pana nie
pozbawię.
- Ilekroć czegoś nie sprzedam - zaczął Ellsworthy - robi mi się lżej na sercu.
To nierozsądne z mojej strony, prawda? Proszę posłuchać, opuszczę panu
gwineę. Widzę, że się panu spodobał, a to zmienia sytuację. A poza tym
przecież to jest w końcu sklep!
- Nie, dziękuję - powiedział Luke.
Pan Ellsworthy odprowadził ich do drzwi i pomachał im na pożegnanie.
Luke'owi nie podobały się jego dłonie. Miał wrażenie, że są nie tylko blade,
lecz lekko zielonkawe.
- To paskudny człowiek - zauważył, kiedy znaleźli się poza zasięgiem słuchu
pana Ellsworthy.
- Paskudna mentalność i paskudny sposób bycia - przytaknęła Bridget.
- Po co właściwie tu przyjechał?
- Chyba interesuje się czarną magią. Nie mam na myśli czarnych mszy, ale
inne tego rodzaju sprawy. Nasze strony przyciągają takich ludzi.
- Mój Boże! - zawołał nagle Luke. - Chyba takiego właśnie człowieka
potrzebuję. Powinienem był z nim o tym porozmawiać.
- Tak sądzisz? - spytała Bridget. - On sporo na ten temat wie.
- Odwiedzę go kiedy indziej.
Bridget nie odpowiedziała. Byli już za miastem. Skręcili w ścieżkę, która
doprowadziła ich nad brzeg rzeki.
Dostrzegli tam jakiegoś niskiego mężczyznę o krótko przystrzyżonych
wąsach i wyłupiastych oczach. Obok niego biegły trzy buldogi, na które
pokrzykiwał ochrypłym głosem:
- Nero, do nogi! Nelly, zostaw to! Mówię ci, zostaw to! Augustus...
AUGUSTUS, powiedziałem...
Urwał i uchylił kapelusza przed Bridget. Spojrzał na Luke'a z wyraźną
ciekawością, a potem poszedł dalej i znów zaczął karcić swoje psy.
- Major Horton i jego buldogi - zacytował Luke.
- Zgadza się.
- Czyżbyśmy dzisiejszego ranka spotkali prawie wszystkich godnych uwagi
mieszkańców Wychwood?
- Niemal wszystkich.
- Czuję się jak intruz - powiedział Luke. - Myślę, że każdy obcy człowiek w
angielskim prowincjonalnym miasteczku musi od razu rzucać się w oczy -
dodał posępnie, przypominając sobie słowa Jimmy'ego Lorrimera.

background image

40

- Major Horton nie potrafi dobrze ukryć swojej ciekawości - powiedziała
Bridget. - Prawdę mówiąc, bezczelnie się na ciebie gapił.
- Jest typem mężczyzny, po którym od razu widać, że był majorem - oznajmił
Luke z przekąsem.
- Czy moglibyśmy posiedzieć chwilę nad rzeką? - spytała nagle Bridget. -
Mamy dużo czasu.
Usiedli na zwalonym drzewie.
- Owszem, major Horton jest typowym oficerem i ma koszarowe maniery.
Nie uwierzyłbyś, że jeszcze przed rokiem był największym pantoflarzem w
okolicy!
- Jak to, ten człowiek?
- Owszem. Jego żona była najwstrętniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek
znałam. Miała pieniądze i nieustannie podkreślała ten fakt publicznie.
- Biedaczysko... mam na myśli Hortona.
- Traktował ją bardzo dobrze... jak oficer i dżentelmen. Osobiście dziwię się,
że nie chwycił za siekierę.
- Rozumiem, że nie cieszyła się sympatią.
- Nikt jej nie lubił. Obrażała Gordona, a mnie traktowała protekcjonalnie.
Gdziekolwiek się pojawiła, budziła ogólną niechęć.
- Ale, jak się domyślam, w końcu zabrała ją miłosierna Opatrzność.
- Tak, mniej więcej przed rokiem. Ostry nieżyt żołądka. Zamieniła życie
swego męża, doktora Thomsona i dwóch pielęgniarek w istne piekło, ale w
końcu umarła. Buldogi od razu odzyskały chęć do życia.
- Mądre zwierzęta!
Zapadło milczenie. Bridget bezmyślnie zrywała długie źdźbła trawy, a Luke,
mrużąc oczy, patrzył niewidzącym wzrokiem na przeciwległy brzeg rzeki.
Znów ogarnęły go wątpliwości. Zastanawiał się, czy nie padł ofiarą własnej
wyobraźni. Czy nie popełnia błędu, krążąc po okolicy i widząc w każdej
napotkanej osobie potencjalnego mordercę? To przecież podłe i nieetyczne.
Niech to wszystko diabli porwą - pomyślał. Zbyt długo byłem policjantem!
Z zamyślenia wyrwał go gwałtownie wyraźny, chłodny głos Bridget.
- Panie Fitzwilliam, po co właściwie pan tu przyjechał?

VI
FARBA DO KAPELUSZY

Luke zapalał właśnie papierosa. Niespodziewane pytanie Bridget na chwilę
go sparaliżowało. W końcu zapałka wypaliła się i sparzyła go w palce.

background image

41

- Psiakrew! - zaklął, upuszczając zapałkę i energicznie potrząsając dłonią. -
Przepraszam. Zaskoczyłaś mnie w dość niemiły sposób. - Uśmiechnął się
posępnie.
- Doprawdy?
- Owszem - westchnął. - No cóż, myślę, że każdy naprawdę inteligentny
człowiek musiał mnie przejrzeć na wylot! Ani przez chwilę nie wierzyłaś
chyba w tę historyjkę o książce na temat folkloru, prawda?
- Przestałam w nią wierzyć, kiedy cię poznałam.
- A więc wierzyłaś w nią przedtem?
- Owszem.
- Tak czy owak nie był to zbyt dobry kamuflaż - stwierdził Luke krytycznie. -
Chodzi mi o to, że każdy może pisać książkę, ale mój przyjazd i udawanie
twojego kuzyna... to chyba musiało ci się wydać podejrzane.
Bridget potrząsnęła głową.
- Nie. Miałam pewne wytłumaczenie... to znaczy, przypuszczałam, że je
mam. Sądziłam, że jesteś w trudnej sytuacji materialnej, podobnie jak wielu
przyjaciół Jimmy'ego i moich. Pomyślałam więc, że Jimmy wpadł na ten
pomysł z kuzynem, żeby ocalić twoją dumę.
- Ale kiedy przyjechałem, natychmiast dostrzegłaś oznaki mojego bogactwa,
więc odrzuciłaś to wytłumaczenie, prawda?
- Och, nie - zaprotestowała Bridget z lekkim uśmiechem. - To nie było to. Po
prostu nie pasowałeś do tej roli.
- Nie wydawałem ci się na tyle rozgarnięty, by pisać książkę? Nie oszczędzaj
moich uczuć. Wolałbym znać prawdę.
- Mógłbyś pisać książkę, ale nie taką książkę. Dawne przesądy... grzebanie w
przeszłości... to do ciebie nie pasuje! Nie jesteś człowiekiem, dla którego
przeszłość ma duże znaczenie... ani, być może, nawet przyszłość... liczy się
tylko chwila obecna.
- Hmm, rozumiem. - Luke skrzywił się. - Niech to wszystko diabli wezmą!
Od samego początku budzisz we mnie niepokój! Robisz wrażenie kobiety
piekielnie inteligentnej.
- Bardzo mi przykro - powiedziała Bridget. - A czego się spodziewałeś?
- No cóż, prawdę mówiąc w ogóle się nad tym nie zastanawiałem.
- Myślałeś, że jestem niezbyt mądrą kobietą, ale na tyle rozsądną, by
wykorzystać okazję i wyjść za swojego szefa?
Luke odchrząknął, zażenowany. Bridget spojrzała na niego z chłodnym
rozbawieniem.
- Dokładnie rozumiem. Wszystko w porządku. Nie mam ci tego za złe.

background image

42

Luke postanowił rozmawiać z nią szczerze.
- No cóż, być może mój obraz niezbyt odbiegał od tego wizerunku. Ale nie
zastanawiałem się na tym.
- Tak, to w twoim stylu - powiedziała Bridget z namysłem. - Jesteś
człowiekiem, który wyciąga wnioski dopiero wtedy, gdy pozna już sytuację.
Luke stracił pewność siebie.
- Och, bez wątpienia kiepsko odegrałem swoją rolę! Czy lord Whitfield
również mnie rozszyfrował?
- Ależ skąd. Gdybyś mu powiedział, że przyjechałeś tu badać obyczaje
owadów wodnych, bo chcesz napisać o nich rozprawę naukową, Gordon nie
miałby żadnych wątpliwości. Jest zachwycająco łatwowierny.
- Mimo wszystko nie byłem zbyt przekonujący! Nie grałem swojej roli
konsekwentnie.
- Bo ja ci w tym przeszkadzałam - stwierdziła Bridget. - Zauważyłam to.
Byłam tym dość rozbawiona.
- Och, z pewnością! Inteligentne kobiety zazwyczaj są bezlitośnie okrutne.
- Trzeba czerpać z życia doczesnego tyle przyjemności, ile tylko się da -
bąknęła Bridget. - Jaki jest prawdziwy cel pańskiej wizyty w Wychwood,
panie Fitzwilliam? - spytała po chwili milczenia.
Zatoczywszy pełne koło, powrócili do pierwotnego pytania. Luke dobrze
wiedział, że musi do tego dojść. W ciągu kilku ostatnich sekund próbował
podjąć decyzję. Podniósł głowę i napotkał przenikliwie badawczy wzrok
Bridget, która patrzyła na niego ze spokojem i opanowaniem. Dostrzegł w jej
oczach wyraz powagi, której nie spodziewał się ujrzeć.
- Chyba lepiej zrobię - zaczął z namysłem - jeśli przestanę cię okłamywać.
- Znacznie lepiej.
- Ale prawda jest skomplikowana... Posłuchaj, czy wyrobiłaś sobie jakieś
zdanie... chodzi mi o to, czy zastanawiałaś się nad prawdziwą przyczyną
mojego przyjazdu?
Bridget przytaknęła ruchem głowy.
- I co ci przyszło na myśl? Chciałbym to wiedzieć. To może mi ułatwić
zadanie.
- Podejrzewałam, że przyjechałeś tu w związku ze śmiercią Amy Gibbs -
odparła cicho.
- No właśnie! Zauważyłem to... wyczułem... ilekroć padało jej nazwisko!
Wiedziałem, że coś się za tym kryje. Więc uważasz, że zjawiłem się tu w
związku z tą sprawą?
- A czy tak nie jest?

background image

43

- Owszem... w pewnym sensie.
Zamilkł, marszcząc brwi. Bridget siedziała nieruchomo obok niego, nie
odzywając się ani słowem. Nie chciała zakłócać toku jego myśli. Luke podjął
w końcu decyzję.
- Pewnie przyjechałem tu niepotrzebnie. Ale skłoniło mnie do tego dość
absurdalnie melodramatyczne podejrzenie. Amy Gibbs jest częścią tej
sprawy. Chciałem odkryć prawdziwą przyczynę jej śmierci.
- Tak właśnie przypuszczałam.
- Ale, do diabła... dlaczego tak przypuszczałaś? Czy w jej śmierci było coś,
co wzbudziło twoje zainteresowanie?
- Od samego początku uważałam, że coś jest nie w porządku - odparła
Bridget. - Dlatego właśnie zaprowadziłam cię do panny Waynflete.
- Dlaczego?
- Ponieważ ona podziela moje zdanie.
- Och. - Luke przypomniał sobie tę wizytę. Teraz dopiero zrozumiał niejasne
sugestie, które przekazywała mu inteligentna stara panna. - Podziela twoje
zdanie... że jest w tym coś... dziwnego?
Bridget kiwnęła głową.
- Ale właściwie co?
- Przede wszystkim farba do kapeluszy.
- Co masz na myśli?
- No cóż, kapelusze farbowano mniej więcej przed dwudziestu laty... przez
jakiś czas kobieta nosiła różowy słomkowy kapelusz, potem kupowała
buteleczkę farby i zmieniała jego kolor na ciemnoniebieski, a następnie
wylewała na niego zawartość innej buteleczki i kapelusz stawał się czarny!
Ale teraz kapelusze są tanie, więc kiedy wychodzą z mody, po prostu się je
wyrzuca.
- I robią to nawet dziewczęta wywodzące się ze sfery Amy Gibbs?
- Prędzej ja ufarbowałabym kapelusz niż ona! Ludzie przestali oszczędzać.
Ale jest jeszcze jedna sprawa. To była czerwona farba.
- I co z tego?
- A Amy Gibbs miała rude włosy... po prostu ryże jak marchewka!
- Chcesz powiedzieć, że to do siebie nie pasuje? Bridget kiwnęła potakująco
głową.
- Rudowłosa kobieta nie włożyłaby purpurowego kapelusza. To są rzeczy,
których żaden mężczyzna nie rozumie, ale...
- To prawda... żaden mężczyzna tego nie rozumie - przerwał jej Luke. - To
się zgadza... wszystko się zgadza.

background image

44

- Jimmy ma kilku przyjaciół w Scotland Yardzie - oznajmiła Bridget. - Nie
jesteś chyba...
- Nie, nie jestem etatowym inspektorem policji - wyjaśnił pospiesznie - ani
sławnym prywatnym detektywem, mieszkającym na Baker Street i tak dalej.
Tak jak powiedział ci Jimmy, jestem emerytowanym policjantem, który
wrócił ze służby na Wschodzie. Zająłem się tą sprawą w wyniku pewnego
niezwykłego spotkania, do którego doszło w pociągu do Londynu.
Zrelacjonował jej pokrótce treść swojej rozmowy z panną Pinkerton i
późniejsze wydarzenia, które sprowadziły go do Wychwood.
- Teraz sama rozumiesz - zakończył. - To czysta fantazja! Szukam tu
tajemniczego mordercy... najprawdopodobniej jakiegoś znanego i
szanowanego obywatela Wychwood. Jeśli panna Pinkerton, ty i panna Jak-
jej-tam macie rację, właśnie ten człowiek zabił Amy Gibbs.
- Rozumiem - powiedziała Bridget.
- Morderca mógł chyba w jakiś sposób dostać się do domu, prawda?
- Tak sądzę - odparła z namysłem Bridget. - Reed, nasz posterunkowy, dotarł
do otwartego okna jej pokoju, wdrapując się na dach przybudówki. Nie było
to łatwe, ale sprawny mężczyzna nie miałby z tym większych trudności.
- A co twoim zdaniem zrobił, kiedy znalazł się już w pokoju?
- Zamienił buteleczkę z syropem na tę z farbą do kapeluszy.
- Spodziewając się, że Amy zrobi dokładnie to, co zrobiła... obudzi się,
wypije truciznę, a potem wszyscy zgodnie stwierdzą, że pomyliła butelki lub
popełniła samobójstwo?
- Tak.
- Czy w czasie dochodzenia nie dostrzeżono żadnych podejrzanych
okoliczności?
- Nie.
- Pewnie prowadzili je mężczyźni. Nie zwrócili uwagi na kolor farby?
- Nie.
- Ale tobie przyszło to do głowy?
- Owszem.
- I pannie Waynflete również? Czy rozmawiałyście na ten temat?
- Och, nie... nie w tym sensie, jaki ty masz na myśli. To znaczy nie
omawiałyśmy tego szczegółowo. Nie mam pojęcia, do czego doszła ta
staruszka, ale wydawała mi się coraz bardziej zaniepokojona. Jak wiesz, jest
kobietą inteligentną i wykształconą. W przeciwieństwie do większości
tutejszych mieszkańców potrafi logicznie myśleć.

background image

45

- Odniosłem wrażenie, że panna Pinkerton była dość ograniczona -
powiedział Luke. - Dlatego właśnie jej opowieść wydawała mi się od
początku nieprawdopodobna.
- Zawsze uważałam ją za dość bystrą - oznajmiła Bridget. - Te chaotycznie
paplające staruszki są na ogół bardzo spostrzegawcze. Mówiłeś, że
wymieniła jeszcze inne osoby.
- Owszem - odparł Luke, kiwając głową. - Tommy Pierce... od razu
zapamiętałem nazwisko tego chłopca. Jestem pewien, że wspomniała
również o Carterze.
- Carter, Tommy Pierce, Amy Gibbs, doktor Humbleby - wyliczyła z zadumą
Bridget. - Jak sam mówisz, to aż zbyt fantastyczne, żeby mogło być prawdą!
Kto, u licha, pragnąłby śmierci tych ludzi? Byli tak różni!
- Nie domyślasz się, z jakiego powodu ktoś chciałby się pozbyć Amy Gibbs?
- spytał Luke.
Bridget potrząsnęła głową.
- Nie mam pojęcia.
- A co z tym Carterem? Jak umarł?
- Wpadł do rzeki i utonął. Pewnej mglistej nocy wracał pijany do domu.
Przyjęto za rzecz oczywistą, że stracił równowagę, kiedy przechodził przez
kładkę, która ma poręcz tylko z jednej strony.
- Ale ktoś mógł go popchnąć?
- Owszem.
- A ktoś inny mógł zepchnąć tego nieznośnego Tommy'ego z parapetu, kiedy
mył okno?
- I tym razem się zgadzam.
- Więc cała sprawa sprowadza się do tego, że nie jest zbyt trudno wysłać na
tamten świat trzy osoby, nie wzbudzając niczyich podejrzeń.
- Panna Pinkerton miała pewne podejrzenia - zauważyła z naciskiem Bridget.
- To prawda, niech ją Bóg błogosławi. Nie przyszło jej do głowy, że
podchodzi do tej sprawy zbyt melodramatycznie lub ma zbyt bujną
wyobraźnię.
- Często mówiła mi, że na świecie roi się od nikczemnych ludzi.
- A ty zapewne uśmiechałaś się pobłażliwie? - Iz wyższością!
- Dobry policjant musi czasem wierzyć w to, co wydaje mu się niemożliwe.
Bridget kiwnęła głową.
- Chyba nie ma sensu pytać cię, czy kogoś podejrzewasz? Czy nie znasz w
Wychwood osoby, która przyprawia cię o gęsią skórkę, albo ma
niesamowicie jasne oczy... lub wybucha chichotem szaleńca?

background image

46

- Wszyscy, których tu poznałam, wydają mi się ludźmi rozsądnymi,
uczciwymi i zupełnie zwykłymi.
- Tego się obawiałem - oznajmił Luke.
- Czy myślisz, że ten człowiek jest zdecydowanie obłąkany? - spytała
Bridget.
- Och, chyba tak. Ale to bardzo przebiegły szaleniec. Ostatnia osoba, jaka
przyszłaby ci do głowy... najprawdopodobniej filar społeczeństwa... na
przykład jak dyrektor banku.
- Pan Jones? Nie wyobrażam sobie, by mógł popełnić te wszystkie
morderstwa.
- Zatem jest zapewne człowiekiem, którego szukamy.
- To może być każdy - powiedziała Bridget. - Rzeźnik, piekarz, właściciel
sklepu spożywczego, jakiś farmer, robotnik drogowy czy roznosiciel mleka.
- Tak, to prawda, ale sądzę, że wybór jest nieco bardziej ograniczony.
- Dlaczego?
- Panna Pinkerton opowiadała mi o błysku w jego oczach, kiedy mierzył
wzrokiem swą kolejną ofiarę. Na podstawie jej relacji odniosłem wrażenie...
zaznaczam, jedynie wrażenie... że ten człowiek wywodzi się co najmniej z jej
klasy społecznej. Oczywiście mogę się mylić.
- Zapewne masz rację! Takie niuanse są trudno uchwytne, ale mogą mieć
wielkie znaczenie.
- Wiesz - zaczął Luke - cieszę się, że wyznałem ci całą prawdę.
- To ci ułatwi odgrywanie swojej roli. A ja chyba mogę ci pomóc.
- Twoja pomoc będzie bezcenna. Czy naprawdę zamierzasz rozwikłać tę
zagadkę?
- Oczywiście.
- A co z lordem Whitfieldem? - spytał Luke z zakłopotaniem. - Czy sądzisz,
że...?
- Ależ nic mu o tym nie powiemy! - zawołała Bridget.
- Myślisz, że nie uwierzyłby w tę historię?
- Och, uwierzyłby! Gordon uwierzyłby we wszystko! Byłby tak podniecony,
że wezwałby tu z pół tuzina swych najbystrzejszych młodych pracowników i
kazał im wszcząć energiczne śledztwo! Po prostu byłby zachwycony!
- To wyklucza jego udział - przyznał Luke.
- Tak, niestety musimy pozbawić go tej przyjemności.
Luke spojrzał na nią. Chciał coś powiedzieć, ale zmienił zdanie.
Zerknął na zegarek.
- Tak - zaczęła Bridget - powinniśmy wracać do domu.

background image

47

Wstała. Nagle oboje poczuli się skrępowani, jakby nie wypowiedziane przez
Luke'a słowa zawisły ciężko w powietrzu.
Wracali do domu w milczeniu.

VII
LISTA PODEJRZANYCH

Luke siedział w swojej sypialni. Podczas lunchu pani Anstruther wypytywała
go o kwiaty, które hodował w swoim ogrodzie w Mayang Straits. Następnie
poinformowała go, jakie ich gatunki dobrze się tam rozwijają. Wysłuchał też
kolejnej tyrady lorda Whitfielda pod tytułem: "Pogadanki o Samym Sobie,
Skierowane do Młodych Mężczyzn". Teraz, dzięki Bogu, był już sam.
Wziął kartkę papieru i wypisał na niej listę nazwisk. Wyglądała ona
następująco:

Dr Thomas
Pan Abbot
Major Norton
Pan Ellsworthy
Pan Wake
Pan Jones
Narzeczony Amy
Rzeźnik, piekarz, wytwórca lichtarzy, itd.

Potem wziął drugą kartkę i zatytułował ją: OFIARY. Pod spodem napisał:

Amy Gibbs: Otruta
Tommy Pierce: Wypchnięty przez okno
Harry Carter: Zrzucony z kładki (pijany? Odurzony jakimiś środkami?)
Dr Humbleby: Zakażenie krwi
Panna Pinkerton: Przejechana przez samochód

Potem dopisał:

Pani Rose?
Stary Ben?

Po chwili wahania zanotował jeszcze jedno nazwisko:

background image

48


Pani Horton?

Przejrzał uważnie swoje notatki, wypalił papierosa, a potem znów chwycił za
ołówek.

Dr Thomas: Poszlaki świadczące przeciwko niemu.
W przypadku doktora Humbleby istnieje wyraźny motyw. Przyczyną jego
śmierci było fachowe zakażenie bakteriami. Amy Gibbs odwiedziła doktora
Thomasa po południu w dniu swej śmierci. (Czy coś ich łączyło? Szantaż?)
Tommy Pierce? Nic nie wiadomo o jakichś związkach. (Czy Tommy
wiedział o znajomości doktora Thomasa z Amy Gibbs?) Harry Carter? Nic
nie wiadomo o jakichś związkach. Czy doktor Thomas opuszczał Wychwood
w dniu wyjazdu panny Pinkerton do Londynu?

Westchnął i rozpoczął nowy akapit:

Pan Abbot: Poszlaki świadczące przeciwko niemu.
(Uważam tego prawnika za zdecydowanie podejrzanego. Może to
uprzedzenie.) Jego osobowość, jowialność, wylewny sposób bycia, itd.
budziłyby podejrzenia czytelnika powieści kryminalnych - podejrzenia
zawsze padają na ludzi prostodusznych i towarzyskich. Sprzeciw: to nie jest
powieść, lecz realne życie. Motyw: w przypadku doktora Hum bleby'ego. Ich
stosunki cechowała wyraźna wrogość. H. lekceważył Abbota. Wystarczający
motyw dla szaleńca. Panna Pinkerton mogła dostrzec antagonizm między
nimi. Tommy Pierce? Grzebał w dokumentach Abbota. Czy znalazł coś, o
czym nie powinien był wiedzieć? Harry Carter? Brak wyraźnych związków.
Amy Gibbs? Nic nie wiadomo o jakichś związkach. Farba do kapeluszy
pasuje do staroświeckiej mentalności Abbota. Czy Abbot przebywał poza
miasteczkiem w dniu śmierci panny Pinkerton?
Major Horton: Poszlaki świadczące przeciwko niemu. Nic nie wiadomo o
jego związkach z Amy Gibbs, Tommym Pierce'em ani Car terem. Co w
sprawie pani Horton? Wydaje się, że przyczyną jej śmierci mogło być otrucie
arszenikiem. Jeśli tak bylo, to pozostałe morderstwa mogly być tego
skutkiem - szantaż? Notabene - Thomas był jej lekarzem. (Znów podejrzenie
pada na Thomasa.)
Pan Ellsworthy: Poszlaki świadczące przeciwko niemu.

background image

49

Wstrętny typ - zajmuje się czarną magią. Może mieć usposobienie żądnego
krwi mordercy. Związki z Amy Gibbs. Czy łączyło go coś z Tommym
Pierce'em? Z Car terem? Nie wiadomo. A Humbleby? Mógł rozszyfrować
stan psychiki Ellsworthy'ego. Panna Pinkerton? Czy Ellsworthy wyjeżdżał z
Wychwood w dniu jej śmierci?
Pan Wake: Poszlaki świadczące przeciwko niemu.
Mało prawdopodobne. Może mania religijna? Poczucie posłannictwa,
skłaniające do zabijania? Świątobliwi starzy duchowni mogą być podejrzani
w książkach, ale (jak poprzednio) to jest realne życie. Uwaga. Carter,
Tommy i Amy mieli zdecydowanie wstrętne charaktery. Może uważał, że
należy usunąć ich z tego świata w Imię Boże?
Pan Jones. Brak danych.
Narzeczony Amy.
Zapewne miał motyw, by zamordować Amy, ale wydaje się to
nieprawdopodobne z zasadniczych powodów.
Inni?
Chyba nie wchodzą w rachubę.

Luke przeczytał swoje zapiski. Potem potrząsnął głową.
- To absurdalne! - mruknął. - Euklides znacznie lepiej formułował swoje
teorie.
Podarł notatki i spalił je.
To nie będzie łatwe zadanie - powiedział do siebie.

VIII
DOKTOR THOMAS

Doktor Thomas, siedząc wygodnie w fotelu, przesunął długą, delikatną
dłonią po swych gęstych jasnych włosach. Był młodym mężczyzną o
zwodniczej powierzchowności. Choć już po trzydziestce, sprawiał wrażenie
dwudziesto-, a może nawet nastolatka. Bujne, dość niesforne włosy, lekko
zdziwiony wyraz twarzy i różowobiała cera nadawały mu nieodparcie
chłopięcy wygląd. Choć pozornie wydawał się niedojrzały, postawiona przez
niego diagnoza, dotycząca reumatyzmu w kolanie Luke'a, była zgodna z
rozpoznaniem wybitnego specjalisty z Harley Street.
- Dziękuję - powiedział Luke. - Cóż, skoro uważa pan, że pomogą mi
diatermie, kamień spadł mi z serca. Nie chciałbym zostać w moim wieku
kaleką.

background image

50

- Och, nie sądzę, żeby to panu groziło, panie Fitzwilliam - oznajmił doktor
Thomas z chłopięcym uśmiechem.
- Rozwiał pan moje obawy - powiedział Luke. - Myślałem o wizycie u
jakiegoś specjalisty... ale teraz z pewnością nie ma już takiej potrzeby.
- Jeśli miałoby to pana uspokoić... - odparł doktor Thomas, ponownie się
uśmiechając. - Bądź co bądź dobrze jest znać opinię specjalisty.
- Nie, nie, mam do pana pełne zaufanie.
- Szczerze mówiąc, to dość prosty przypadek. Jeśli zastosuje się pan do
moich zaleceń, to z całą pewnością dolegliwości w kolanie ustaną.
- Ogromnie podniósł mnie pan na duchu, doktorze. Wyobrażałem sobie, że
dostanę artretyzmu, który niebawem całkowicie mnie pokręci i unieruchomi.
Doktor Thomas potrząsnął głową i uśmiechnął się pobłażliwie.
- Ludzie bardzo boją się takich rzeczy - dodał pospiesznie Luke.
- Chyba pan to zauważył? Często myślę, że lekarz musi czuć się jak
"cudowny uzdrowiciel"... jak ktoś w rodzaju czarodzieja.
- Przyczynia się do tego w dużym stopniu zaufanie pacjentów.
- Wiem. Uwaga "tak powiedział doktor", zawsze wygłaszana jest jakby z
pewną czcią.
- Gdyby tylko nasi pacjenci wiedzieli! - zażartował doktor Thomas,
wzruszając ramionami, a po chwili spytał: - Pisze pan książkę na temat
czarnej magii, prawda, panie Fitzwilliam?
- Skąd pan o tym wie? - zawołał Luke z nieco przesadnym zdziwieniem.
Doktor Thomas wyglądał na rozbawionego.
- Och, drogi panie, w takim prowincjonalnym miasteczku jak to wiadomości
rozchodzą się błyskawicznie. Niewiele mamy tu tematów do rozmowy.
- Te wiadomości są zapewne po drodze wyolbrzymiane. Może nagle dowie
się pan, że wywołuję miejscowe duchy i rywalizuję z Wróżką z Endor.
- Dziwne, że pan to mówi.
- Dlaczego?
- No cóż, krążą pogłoski, że wywołał pan ducha Tommy'ego Pierce'a.
- Pierce? Pierce? Czy to ten chłopiec, który wypadł z okna?
- Tak.
- Ciekaw jestem, jak... ależ oczywiście... rozmawiałem z tutejszym radcą
prawnym... jak on się nazywa... Abbot.
- Tak, cała historia zaczęła się właśnie od niego.
- Nie twierdzi pan chyba, że nawróciłem tego nieugiętego radcę prawnego na
wiarę w duchy?
- Więc wierzy pan w duchy?

background image

51

- Pański ton, doktorze, sugeruje, że pan w nie nie wierzy. Nie, nie
powiedziałbym, że faktycznie "wierzę w duchy "...ujmując to z grubsza.
Poznałem jednak niezwykłe zjawiska związane z niespodziewaną lub nagłą
śmiercią. Ale bardziej interesują mnie rozmaite przesądy dotyczące
gwałtownych zgonów... na przykład taki, że zamordowany człowiek nie
może spokojnie spocząć w swym grobie. Albo ten, że jeśli zabójca dotknie
zamordowanej przez siebie ofiary, to tryska z niej krew. Zastanawiam się,
jakie są ich źródła.
- Tak, to bardzo ciekawe - przyznał Thomas. - Ale nie sądzę, żeby obecnie
wiele osób to pamiętało.
- Więcej, niż mógłby pan się spodziewać. Oczywiście nie przypuszczam,
żeby popełniono tu wiele morderstw... trudno więc to ocenić.
Luke uśmiechnął się i spojrzał z pozorną obojętnością na swego rozmówcę.
Doktor Thomas nie wydawał się jednak zaniepokojony i odwzajemnił jego
uśmiech.
- Myślę, że nie popełniono tu morderstwa od... och, od wielu lat... z
pewnością nie było to za moich czasów.
- Tak, to spokojne miejsce. Nie sprzyja zbrodni. Chyba że ktoś wypchnął
małego Tommy'ego przez okno. - Luke zachichotał, a doktor Thomas znów
uśmiechnął się z chłopięcym rozbawieniem.
- Wiele osób miało ochotę skręcić mu kark - powiedział. - Ale nie sądzę,
żeby ktoś posunął się do tego, by wypchnąć go przez okno.
- Podobno był wstrętnym chłopcem. Ktoś mógł uważać pozbycie się go za
swój obywatelski obowiązek.
- Szkoda, że nie można częściej stosować tej teorii w praktyce.
- Zawsze uważałem, że morderstwo mogłoby być dobrodziejstwem dla
społeczności - oznajmił Luke. - Na przykład klubowego nudziarza powinno
się wykończyć zatrutym koniakiem. Istnieją stare panny, wyrzucające z
siebie potok oszczerstw i roznoszące na językach swoje najlepsze
przyjaciółki. Albo przeciwni postępowi zatwardziali konserwatyści. Gdyby
zostali bezboleśnie usunięci z tego świata, mogłoby to mieć zbawienny
wpływ na życie społeczeństwa!
Doktor Thomas uśmiechnął się szeroko.
- Czy istotnie jest pan zwolennikiem zbrodni na dużą skalę?
- Raczej rozsądnej eliminacji - odparł Luke. - Chyba przyzna pan, że byłoby
to zbawienne?
- Och, niewątpliwie.

background image

52

- Ach, ale nie mówi pan tego poważnie - zauważył Luke. - A ja tak. Nie
szanuję ludzkiego życia tak jak przeciętny Anglik. Każdy, kto stoi na drodze
postępu, powinien zostać wyeliminowany... taki właśnie jest mój punkt
widzenia!
- No dobrze, ale kto miałby wydawać sąd o ludzkiej przydatności czy
nieprzydatności? - spytał doktor Thomas, przesuwając dłonią po swych
krótkich jasnych włosach.
- W tym cała trudność.
- Katolicy uznaliby komunistycznego agitatora za człowieka nie
zasługującego na to, aby żyć... komunistyczny agitator skazałby na karę
śmierci duchownego jako rzecznika przesądów, lekarz pozbawiłby życia
chorego pacjenta, pacyfista potępiłby żołnierza i tak dalej.
- Sędzią musiałby zostać jakiś uczony człowiek - oznajmił Luke. - Ktoś
bezstronny, ale posiadający niezwykle wyrafinowany umysł... na przykład
jakiś lekarz. A propos, sądzę, że byłby pan wspaniałym sędzią, doktorze.
- Decydującym o przydatności do życia?
- Owszem.
Doktor Thomas potrząsnął głową.
- Moja praca polega na uzdrawianiu chorych. Przyznaję, że w większości
przypadków jest to żmudne zajęcie.
- Spróbujmy rozważyć... - zaczął Luke. - No, weźmy na przykład przypadek
niedawno zmarłego Harry'ego Cartera...
- Cartera? - powtórzył doktor Thomas. - Chodzi panu o właściciela baru
Siedem Gwiazd?
- Tak, o niego. Nigdy go osobiście nie poznałem, ale moja kuzynka, panna
Conway, opowiadała mi o nim. Zdaje się, że był to naprawdę skończony
łajdak.
- No cóż - zaczął doktor Thomas - lubił wypić. Maltretował żonę, znęcał się
nad córką. Ten grubiański awanturnik był skłócony z większością tutejszych
mieszkańców.
- Czy w istocie świat stał się bez niego lepszy?
- Przyznaję, że można by tak to ująć.
- Przypuśćmy, że nie wpadł do rzeki z własnej winy, lecz ktoś go zepchnął z
kładki... Czyż ta osoba nie działałaby w imię dobra publicznego?
- Czy metody, których jest pan zwolennikiem... stosował pan w praktyce,
będąc w... Mayang Straits? - spytał doktor Thomas.
Luke roześmiał się.
- Och, nie, w moim przypadku to tylko teoria, nie praktyka.

background image

53

- Nie sądzę, żeby był pan ulepiony z tej samej gliny co mordercy.
- Dlaczego nie? - spytał Luke. - Wystarczająco szczerze przedstawiłem panu
swoje poglądy.
- No właśnie. Zbyt szczerze.
- Czy chodzi panu o to, że gdybym istotnie należał do ludzi, którzy
wymierzają sprawiedliwość z pominięciem sądu, nie ujawniałbym tak
otwarcie swych poglądów?
- Tak, to miałem na myśli.
- Nawet gdybym był fanatykiem, pragnącym głosić swoje przekonania!
- Nawet w takim wypadku powstrzymałby pana od tego instynkt
samozachowawczy.
- Bo tak naprawdę, szukając mordercy, należy się rozglądać za
sympatycznym, łagodnym człowiekiem, który nie skrzywdziłby nawet
muchy?
- Być może w tym stwierdzeniu jest nieco przesady - oznajmił doktor
Thomas - ale niezbyt odbiega ono od prawdy.
- Proszę mi powiedzieć... - zaczął nagle Luke. - Czy kiedykolwiek spotkał
pan człowieka, którego podejrzewałby pan o mordercze instynkty?
- Cóż za niezwykłe pytanie - odparł doktor Thomas ostrym tonem.
- Naprawdę? Przecież każdy lekarz musi mieć do czynienia z różnymi
dziwakami. Potrafi chyba rozpoznać objawy... na przykład... morderczej
obsesji... we wczesnym stadium, zanim stanie się ona naprawdę widoczna.
- Widzę, że wyobraża pan sobie obsesyjnego mordercę w taki sam sposób jak
większość dyletantów - mruknął doktor z rozdrażnieniem. - Jako człowieka,
który wpada w szał i biega z pianą na ustach i z nożem w ręku. Zapewniani
pana, że stwierdzenie u pacjenta tego rodzaju obsesji bywa najtrudniejszą
rzeczą na świecie. Pozornie może on wyglądać jak każdy z nas, jak ktoś,
kogo łatwo zastraszyć... ktoś, kto będzie panu opowiadał, że ma wrogów. Nic
więcej. Spokojny, nieszkodliwy typ.
- Naprawdę?
- Oczywiście. Obsesyjnemu mordercy wydaje się często, że zabija w
samoobronie. Ale naturalnie wielu zabójców to przeciętni, zdrowi
psychicznie ludzie, tacy jak pan czy ja.
- Doktorze, pan mnie przeraża! A co będzie, jeśli dowie się pan, że mam na
swym koncie pięć lub sześć nie wykrytych morderstw?
Doktor Thomas uśmiechnął się.
- Nie wydaje mi się to prawdopodobne, panie Fitzwilliam.

background image

54

- Naprawdę? Więc zrewanżuję się panu tym samym. Ja również nie wierzę,
by miał pan na swym koncie pięć czy sześć morderstw.
- Nie bierze pan pod uwagę moich zawodowych pomyłek - powiedział doktor
Thomas pogodnie.
Obaj wybuchnęli śmiechem. Luke wstał i zaczął się żegnać.
- Przepraszam, że zająłem panu tyle czasu - powiedział.
- Och, nie mam zbyt wiele pracy. Wychwood to bardzo zdrowa miejscowość.
To prawdziwa przyjemność porozmawiać z kimś z wielkiego świata.
- Zastanawiałem się... - zaczął Luke i urwał.
- Słucham?
- Panna Conway, wysyłając mnie do pana, powiedziała mi, że jest pan
bardzo... no cóż... wspaniałym fachowcem. Czy nie wydaje się panu, że nie
ma tu perspektyw dla zdolnego lekarza?
- Och, praktyka ogólna to dobry początek. Zdobywa się cenne
doświadczenie.
- Ale nie zamierza pan przez całe życie stać na bocznym torze? Pański
zmarły wspólnik, doktor Humbleby, który podobno nie miał większych
ambicji... był zadowolony ze swej praktyki w Wychwood. Mieszkał tu chyba
od wielu lat, prawda?
- Właściwie przez całe życie.
- Słyszałem, że był mądrym człowiekiem, ale miał nieco staroświeckie
poglądy.
- Niekiedy bywał trudny... - odparł doktor Thomas. - Z wielką nieufnością
odnosił się do wszelkich innowacji, ale był dobrym przykładem lekarza starej
szkoły.
- Podobno osierocił bardzo ładną córkę - powiedział Luke i spostrzegł, że
jego podchwytliwa uwaga wywołała rumieniec na bladoróżowej twarzy
doktora.
- Och... eee... owszem - wyjąkał Thomas.
Luke spojrzał na niego życzliwie. Cieszyła go perspektywa wykreślenia
nazwiska doktora Thomasa z listy podejrzanych.
- Skoro rozmawiamy o przestępstwach, a pana to interesuje, mogę panu
pożyczyć niezłą książkę na ten temat - zaproponował Thomas. - Przekład z
niemieckiego. "Kompleks niższości a zbrodnia" Kreuzhammera.
- Dziękuję - powiedział Luke.
Doktor Thomas przesunął palcem po grzbietach książek i wyciągnął
wspomniane dzieło.

background image

55

- Proszę. Niektóre koncepcje autora są dość zaskakujące... ale, rzecz jasna, to
tylko teoria. Niezwykle ciekawy jest na przykład rozdział poświęcony
młodości Menzhelda, którego nazywano Rzeźnikiem z Frankfurtu. Albo
ustęp opisujący morderstwa popełnione przez młodą niańkę, Annę Hełm.
- Zanim władze wpadły na jej trop, zamordowała chyba z tuzin swych
podopiecznych - wtrącił Luke.
Doktor Thomas kiwnął głową.
- Tak. Miała niezwykle ujmującą osobowość... bardzo lubiła dzieci i
najwyraźniej autentycznie przeżywała śmierć każdego z nich. Ludzka
psychika jest zdumiewająca.
- Zdumiewające jest to, że tym ludziom tak długo udawało się mordować
bezkarnie - powiedział Luke, stojąc już w drzwiach.
- Właściwie... niezbyt zdumiewające - oznajmił doktor Thomas, podążając za
wychodzącym. - To jest dosyć proste.
- Co?
- Bezkarne morderstwo - odparł Thomas z ujmującym, chłopięcym
uśmiechem. - Trzeba tylko zachować ostrożność! A przebiegły człowiek
szalenie uważa, żeby nie zrobić fałszywego kroku. Wszystko sprowadza się
do tego. - Uśmiechnął się i wszedł do domu.
Luke stał, wpatrując się w schody.
W uśmiechu doktora Thomasa dostrzegł cień wyniosłej pobłażliwości.
Podczas ich dyskusji miał wrażenie, że on, w pełni dojrzały mężczyzna,
rozmawia z naiwnym młodym człowiekiem.
Teraz poczuł, że role się odwróciły. Doktor Thomas uśmiechnął się jak
dorosły mężczyzna, rozbawiony bystrością dziecka.

IX
ROZMOWA Z PANIĄ PIERCE

W małym sklepie na High Street Luke kupił pudełko papierosów i ostatni
numer tygodnika "Good Cheer", który przynosił lordowi Whitfieldowi sporą
część jego pokaźnych dochodów. Przejrzał tabelę wyników rozgrywek
piłkarskich i mruknął z niezadowoleniem, widząc, jak niewiele brakowało,
by wygrał sto dwadzieścia funtów. Pani Pierce natychmiast zaczęła go
pocieszać, wspominając o podobnych niepowodzeniach swojego męża.
Nawiązawszy w ten sposób życzliwy kontakt, mógł bez przeszkód
kontynuować rozmowę.

background image

56

- Mój mąż bardzo się interesuje piłką nożną - oznajmiła pani Pierce. - Zawsze
przegląda wiadomości sportowe jako pierwsze. I, jak mówię, przeżył wiele
rozczarowań, ale przecież nie każdy może wygrywać. Stale mu to powtarzam
i tłumaczę, że nie da się pokonać pecha.
Luke skwapliwie przyznał jej słuszność, a potem wygłosił głęboką myśl, że
kłopoty zawsze chodzą parami.
- Ach, tak, to prawda, sir, dobrze o tym wiem - westchnęła pani Pierce. - A
kiedy kobieta ma męża i siedmioro dzieci... z których dwoje pochowała... to
można powiedzieć, że dobrze wie, co to kłopot.
- Chyba tak... niewątpliwie - przyznał Luke. - Więc pochowała pani dwoje
dzieci?
- Jedno nie dalej niż miesiąc temu - wyjaśniła pani Pierce z czymś w rodzaju
melancholijnej satysfakcji.
- Mój Boże, to bardzo smutne.
- Nie tylko smutne. To był po prostu wstrząs... tak właśnie, prawdziwy
wstrząs! Kiedy mnie o tym zawiadomili, zrobiło mi się słabo. Nie przyszło
mi nawet do głowy, że coś takiego może przytrafić się Tommy'emu, bo
nawet jeśli chłopak przysparza człowiekowi kłopotów, wcale nie myśli się o
jego śmierci. I moja mała Emma Jane, która była takim słodkim dzieckiem.
"Nie uchowa się". Tak mówiono. "Jest za dobra, żeby żyć". I to była prawda,
sir. Pan Bóg wie swoje.
Luke przyznał jej rację i próbował przeskoczyć z tematu świętej Emmy Jane
na mniej świętego Tommy'ego.
- Więc pani syn zmarł niedawno? - spytał. - Czy to był wypadek?
- Tak, sir. Mył szyby w starym dworze, w którym mieści się teraz biblioteka,
musiał stracić równowagę i wypadł z okna.
Pani Pierce zaczęła rozwodzić się nad szczegółami tego nieszczęśliwego
wypadku.
- Czy nie mówiono, że ktoś widział - zaczął Luke obojętnie - jak pani syn
tańczył na parapecie?
Pani Pierce stwierdziła, że chłopcy muszą psocić i że major, który jest
nerwowym człowiekiem, omal nie zemdlał.
- Major Horton?
- Owszem, sir, ten dżentelmen z buldogami. Po tym wypadku wspomniał, że
widział, jak nasz Tommy zachowywał się bardzo nierozważnie... to,
oczywiście, dowodzi, że jeśli nagle coś go przestraszyło, mógł wypaść z
okna. Roznosiła go energia i to było jego nieszczęście. Muszę przyznać, że

background image

57

był dla mnie wielkim utrapieniem - zakończyła - ale to właśnie ta jego
żywiołowość... nic innego... W gruncie rzeczy nie był złym chłopcem.
- Nie, z pewnością nie, ale czasami, rozumie pani, pani Pierce, poważni
ludzie w średnim wieku nie pamiętają, że kiedyś sami byli młodzi.
Pani Pierce westchnęła.
- Mówi pan szczerą prawdę, sir. Mam nadzieję, że pewni ludzie, dżentelmeni,
których nazwiska mogłabym wymienić, ale tego nie zrobię, zrozumieją, że
zbyt surowo osądzali tego chłopca... wszystko tylko dlatego, że był taki
żywiołowy.
- Czy płatał figle swym pracodawcom? - spytał Luke z pobłażliwym
uśmiechem.
- Robił to tylko dla żartu, sir - odparła natychmiast pani Pierce. - Tommy
świetnie małpował innych. Zrywaliśmy boki ze śmiechu, kiedy chodził
drobnymi kroczkami, udając pana Ellsworthy'ego ze sklepu z antykami albo
przedrzeźniał pana Hobbsa z komitetu parafialnego. Kiedy naśladował jego
lordowską mość na terenie jego rezydencji, a dwaj pomocnicy ogrodnika
pękali ze śmiechu, nagle cicho nadszedł lord Whitfield i z miejsca
Tommy'ego wyrzucił. No, oczywiście, można się było tego spodziewać, i
postąpił słusznie. Ale potem nie żywił już urazy do Tommy'ego i pomógł mu
znaleźć inną posadę.
- Ale nie wszyscy byli tak wspaniałomyślni jak on, prawda? - spytał Luke.
- Nie, sir. Nie wymienię nazwisk. Nikomu nie przyszedłby do głowy pan
Abbot, który jest taki miły, dla każdego ma dobre słowo i bardzo lubi
żartować.
- Czy Tommy czymś mu się naraził?
- Jestem pewna, że chłopak nie zamierzał zrobić nic złego... A poza tym
uważam, że jeśli ktoś nie chce, by zaglądano do jego prywatnych papierów,
nie powinien zostawiać ich na wierzchu.
- Racja - przyznał Luke. - Prywatne dokumenty w kancelarii prawniczej
powinny leżeć w sejfie.
- To prawda, sir. Tak właśnie uważam, a pan Pierce przyznaje mi słuszność.
Tommy niewiele z nich wyczytał.
- Co to było... testament? - spytał Luke.
Obawiał się nie bez racji, że bezpośrednie pytanie dotyczące tego dokumentu
może zahamować potok wymowy pani Pierce. Ale kobieta odpowiedziała
bez chwili namysłu:

background image

58

- Och, nie, sir, nic podobnego. To nie było nic ważnego. Po prostu prywatny
list od jakiejś pani, ale Tommy nawet nie zauważył jej podpisu. Wiele hałasu
o nic.
- Pan Abbot musi być bardzo drażliwy - powiedział Luke.
- No cóż, na to wygląda, sir. Chociaż, jak mówię, miło się z nim rozmawia...
zawsze zażartuje albo powie coś wesołego. Ale to prawda. Słyszałam, że jest
trudnym człowiekiem, zwłaszcza jeśli ktoś się z nim nie zgadza. On i doktor
Humbleby byli ze sobą na noże. Okropnie się pokłócili tuż przed śmiercią
biednego doktora. Potem pan Abbot miał chyba wyrzuty sumienia. Bądź co
bądź padły przykre słowa, a on nie mógł już ich cofnąć.
- Tak, to prawda - mruknął Luke, z powagą kiwając głową. - Dziwny zbieg
okoliczności. Pokłócił się z doktorem Humbleby i doktor Humbleby nie
żyje... wyrzucił pani syna z pracy i chłopiec umarł! Sądzę, że dwa takie
zdarzenia skłonią pana Abbota do powściągnięcia w przyszłości swego
języka.
- To samo było z Harrym Carterem, właścicielem baru Siedem Gwiazd -
powiedziała pani Pierce. - Doszło między nimi do ostrej sprzeczki, a w
tydzień później Carter utonął. Ale nie można o to oskarżać Abbota. Cała
wina leży po stronie Cartera. Poszedł pijany do domu pana Abbota i na całe
gardło wykrzykiwał ordynarne słowa. Biedna pani Carter miała z nim krzyż
pański i trzeba przyznać, że śmierć męża jest dla niej prawdziwym
błogosławieństwem.
- Zostawił córkę, prawda?
- Ach - westchnęła pani Pierce. - Nie lubię plotkować.
To oświadczenie było niespodziewane, ale obiecujące. Luke wytężył słuch i
czekał.
- To tylko zwykłe gadanie. Lucy Carter jest ładną dziewczyną i gdyby nie
różnica pochodzenia, chyba nikt by na to nie zwrócił uwagi. Ale tak było i
wszyscy o tym plotkowali... zwłaszcza po tym, jak Carter poszedł prosto do
jego domu, wrzeszcząc i przeklinając.
Ta chaotyczna wypowiedź skierowała Luke'a na nowy trop.
- Pan Abbot wygląda na mężczyznę, który potrafi docenić dziewczęcą urodę
- zauważył.
- Tacy już są mężczyźni - stwierdziła pani Pierce. - Nic takiego nie mają na
myśli... po prostu mimochodem rzucą jakieś słówko, ale ludzie to tylko
ludzie i w rezultacie zwraca się na to uwagę. To normalne w takim
spokojnym miasteczku jak nasze.
- To zachwycająca okolica - powiedział Luke. - Tak świetnie zachowana.

background image

59

- Tak właśnie mówią artyści, ale osobiście uważam, że jesteśmy trochę
zacofani. Nic się tu nie buduje. A na przykład w Ashevale postawili sporo
nowych domów... niektóre mają zielone dachy, a w oknach witraże.
Luke lekko się wzdrygnął.
- Macie tu wspaniałą nową szkołę - pochwalił.
- Mówią, że to piękny budynek - powiedziała pani Pierce bez większego
entuzjazmu. - Oczywiście jego lordowska mość wiele zrobił dla naszego
miasteczka. Wszyscy doskonale wiemy, że ma dobre zamiary.
- Czyżby pani nie sądziła, że jego wysiłki zostały uwieńczone powodzeniem?
- spytał Luke z rozbawieniem.
- No cóż, sir, on nie pochodzi z prawdziwej szlachty tak jak panna Waynflete
czy panna Conway. Ojciec lorda Whitfielda prowadził sklep z butami
zaledwie o kilka domów stąd. Moja matka doskonale pamięta, że Gordon
Ragg był sprzedawcą w tym sklepie. Teraz jest lordem i bardzo bogatym
człowiekiem, ale to nie to samo, prawda, sir?
- Chyba nie - przyznał Luke.
- Proszę mi wybaczyć, że o tym wspomniałam, sir - powiedziała pani Pierce.
- Naturalnie wiem, że zatrzymał się pan w rezydencji lorda i pisze pan
książkę. Ale jest pan kuzynem panny Bridget, a to całkiem inna sprawa.
Cieszymy się, że znów będzie panią na Ashe Manor.
- Jestem tego pewien - oznajmił Luke.
Z nagłym pośpiechem zapłacił za papierosy i gazetę, a potem wyszedł ze
sklepu.
Do diabła, nie powinienem się w to osobiście angażować! - pomyślał ze
złością. Jestem tu po to, by wytropić przestępcę. Co mnie obchodzi, za kogo
wyjdzie ta czarnowłosa czarownica? Przecież ona nie ma z tą sprawą nic
wspólnego...
Szedł wolno ulicą. Z trudem odsunął od siebie myśli o Bridget.
"A zatem - powiedział do siebie. - Abbot. - Poszlaki świadczące przeciwko
niemu. Wykryłem jego powiązania z trzema ofiarami. Pokłócił się z
doktorem Humblebym, z Carterem i z Tommym Pierce'em... i wszyscy trzej
nie żyją. Co go łączyło z Amy Gibbs? Jaki prywatny list widział ten
piekielny chłopak? Czy znał nazwisko nadawcy? Mógł się do tego nie
przyznać swojej matce. Ale przyjmijmy, że to zrobił. Przypuśćmy, iż Abbot
uważał, że trzeba zaniknąć mu usta. To możliwe! Tak to można określić.
Możliwe! Ale to za mało!"
Przyspieszył kroku, rozglądając się wokół z nagłym rozdrażnieniem.

background image

60

To przeklęte miasteczko działa mi na nerwy - pomyślał. Jest takie pogodne,
spokojne i dziewicze, a przez cały czas ciąży nad nim piętno obłąkańczych
morderstw. A może to ja zwariowałem? Czy Lavinia Pinkerton była szalona?
Ostatecznie wszystko to mogło być zwykłym zbiegiem okoliczności... tak,
śmierć doktora Humbleby'ego i cała reszta...
Obejrzał się i nagle ogarnęło go silne poczucie nierzeczywistości.
- Takie rzeczy się nie zdarzają... - mruknął.
Kiedy spojrzał na długą, pofałdowaną linię wzgórza Ashe Ridge, to poczucie
nierealności natychmiast zniknęło. Ashe Ridge istniało naprawdę... było
świadkiem wielu niesamowitych rzeczy: czarów, okrucieństwa, krwawych
zbrodni i grzesznych obrzędów...
Nagle zobaczył dwie osoby spacerujące po zboczu wzgórza. Bez trudu
rozpoznał w nich Bridget i Ellsworthy'ego. Młody mężczyzna, pochylając się
lekko w stronę Bridget, gestykulował swymi dziwnymi rękami. Wyglądali
jak dwie postacie ze snu. Luke miał wrażenie, że miękkimi, kocimi susami
bezgłośnie przeskakują z jednej kępy darni na drugą. Wiatr rozwiewał czarne
włosy Bridget. Luke znów poczuł, że przyciąga go do niej jakaś magiczna
siła.
- Jestem po prostu zaczarowany - powiedział do siebie. Stał nieruchomo,
czując dziwne odrętwienie.
Kto zdejmie ze mnie ten urok? - pomyślał ze smutkiem. Chyba nikt.

X
ROSE HUMBLEBY

Słysząc za plecami cichy szmer gwałtownie się odwrócił i ujrzał niezwykle
piękną dziewczynę o bujnych kasztanowych lokach i dość nieśmiałym
spojrzeniu ciemnoniebieskich oczu.
- Pan Fitzwilliam, prawda? - spytała, rumieniąc się z zażenowania.
- Owszem. Ja...
- Nazywam się Rose Humbleby. Bridget mówiła mi, że... ma pan przyjaciół,
którzy znali mojego ojca.
Opalona twarz Luke'a nieco poczerwieniała.
- To było dawno temu - powiedział niepewnie. - Oni... eee... znali go jeszcze
jako młodego człowieka... zanim się ożenił.
- Och, rozumiem.
Rose Humbleby wydawała się rozczarowana.
- Pisze pan książkę, prawda? - spytała po chwili.

background image

61

- Owszem. To znaczy zbieram do niej materiały. O tutejszych przesądach.
- Rozumiem. To brzmi niezwykle interesująco.
- Najprawdopodobniej okaże się okropnie nudna - powiedział Luke.
- Och, nie, z pewnością będzie ciekawa. Luke uśmiechnął się do niej.
Szczęściarz z tego Thomasa! - pomyślał.
- Istnieją ludzie, którzy potrafią najbardziej pasjonujący temat ująć w sposób
nieznośnie nudny. Obawiam się, że do nich należę.
- Och, ale dlaczego?
- Nie mam pojęcia. Ale coraz bardziej jestem o tym przekonany.
- A może jest pan jednym z tych, którzy nudne tematy opisują w sposób
niezwykle pasjonujący! - pocieszyła go Rose Humbleby.
- To miły komplement - powiedział Luke. - Dziękuję pani.
- Czy wierzy pan w... przesądy i tego rodzaju rzeczy! - spytała dziewczyna z
uśmiechem.
- To trudne pytanie. Jedno nie pociąga za sobą drugiego. Można interesować
się rzeczami, w które się nie wierzy.
- Tak, chyba tak - przyznała dziewczyna z powątpiewaniem.
- Czy pani jest przesądna?
- Nnnie... raczej nie. Ale uważam, że wszystko przychodzi falami.
- Falami?
- Są fale szczęścia i nieszczęścia. To znaczy, mam wrażenie, że Wychwood
ostatnio prześladuje... zły los. Umiera mój ojciec, pannę Pinkerton przejeżdża
samochód, a ten chłopiec wypada przez okno. Ja... zaczynam nienawidzić
tego miasteczka... czuję, że muszę stąd wyjechać! - wykrztusiła.
- Więc takie są pani odczucia? - spytał Luke, patrząc na nią z zadumą.
- Och! Wiem, że to niemądre. To chyba przez tę nagłą śmierć mojego
biednego taty... to stało się tak niespodziewanie. - Zadrżała. - Potem panna
Pinkerton. Mówiła, że... - Zawahała się.
- Co mówiła? Uważam, że była czarującą starszą panią... bardzo podobną do
mojej kochanej ciotki.
- Och, więc pan ją znał? - Twarz Rose rozjaśnił uśmiech. - Bardzo ją lubiłam,
a ona była niezwykle oddana mojemu ojcu. Ale czasami zastanawiałam się,
czy nie jest przypadkiem... jakby to określić... nawiedzona.
- Dlaczego?
- Bo... to takie niesamowite... ona się naprawdę bała, że mojego ojca spotka
coś złego. Nawet mnie ostrzegała. Zwłaszcza przed nieszczęśliwymi
wypadkami. A tego dnia... tuż przed wyjazdem do , Londynu... zachowywała
się bardzo dziwnie... była zupełnie roztrzęsiona. Wydaje mi się, panie

background image

62

Fitzwilliam, że należała do osób posiadających dar jasnowidzenia. Wiedziała,
że spotka ją coś złego. Musiała też wiedzieć, że coś przytrafi się mojemu
ojcu. Takie rzeczy są wręcz przerażające!
Zrobiła krok w jego kierunku.
- Niekiedy człowiek potrafi przewidzieć przyszłość - powiedział Luke. - Nie
ma w tym nic nadprzyrodzonego.
- Tak, myślę, że to istotnie rzecz całkiem naturalna... po prostu dar, którego
większość ludzi nie posiada. Ale mimo wszystko to... mnie niepokoi...
- Nie powinna się pani niepokoić - powiedział Luke łagodnie. - Proszę
pamiętać, że ma to pani już za sobą. Nie wolno cofać się w przeszłość.
Trzeba żyć przyszłością.
- Wiem. Ale jest jeszcze coś... - Rose zawahała się. - Coś... co ma związek z
pańską kuzynką.
- Moją kuzynką? Bridget?
- Tak. Panna Pinkerton niepokoiła się o nią. Ciągle mnie wypytywała...
Przypuszczam, że o nią również się bała.
Luke odwrócił się gwałtownie i spojrzał na zbocze wzgórza. Ogarnął go
niezrozumiały lęk. Bridget była sama z tym mężczyzną, którego dłonie miały
chorobliwie zielonkawy odcień rozkładającego się ciała! Wyobraźnia -
pomyślał. To tylko wyobraźnia! Przecież Ellsworthy jest jedynie
nieszkodliwym dyletantem, który bawi się w sklepikarza.
- Czy pan lubi pana Ellsworthy'ego? - spytała Rose, jakby czytając w jego
myślach.
- Zdecydowanie nie.
- Wie pan, Geoffrey, to znaczy doktor Thomas też za nim nie przepada.
- A pani?
- Och... uważam, że jest okropny. - Podeszła jeszcze bliżej. - W miasteczku
dużo się o nim mówi. Podobno uczestniczył w jakichś dziwnych obrzędach
na Łące Czarownic. Z tej okazji przyjechało tu z Londynu wielu jego
znajomych... Wyglądali bardzo osobliwie. A Tommy Pierce pełnił rolę kogoś
w rodzaju akolity.
- Tommy Pierce? - zawołał Luke.
- Tak. Miał na sobie komżę i czerwoną sutannę.
- Kiedy to się odbyło?
- Och, jakiś czas temu... chyba w marcu.
- Tommy Pierce był najwyraźniej zamieszany we wszystko, co kiedykolwiek
działo się w tym miasteczku.

background image

63

- Był okropnie wścibski - powiedziała Rose. - Zawsze musiał o wszystkim
wiedzieć.
- I w końcu pewnie wiedział już za dużo - podsumował Luke posępnie.
Rose przyjęła te słowa za dobrą monetę.
- Był dość wstrętnym chłopcem. Lubił zabijać osy i dokuczać psom.
- Trudno opłakiwać śmierć takiego nieznośnego dzieciaka!
- No, chyba tak. Jednak dla jego matki był to okropny wstrząs.
- Zostało jej na pociechę jeszcze pięcioro dzieci. Ta kobieta ma prawdziwy
dar wymowy.
- Jest bardzo gadatliwa, prawda?
- Wystarczyło, że kupiłem u niej papierosy, a już miałem wrażenie, że
dokładnie znam przeszłość wszystkich mieszkańców Wychwood!
- To jest właśnie najgorsze w takich miasteczkach. Wszyscy wiedzą
wszystko o wszystkich.
- Och, nie - zaprotestował Luke. Rose spojrzała na niego pytająco.
- Nikt nie zna całej prawdy o drugim człowieku - oświadczył Luke z
naciskiem.
Rose spoważniała. Wstrząsnął nią mimowolny dreszcz.
- Tak - powiedziała z namysłem. - Myślę, że to prawda.
- Nawet ci najbliżsi i najbardziej ukochani - dodał Luke.
- Nawet... - Przerwała. - Och, chyba ma pan rację, ale proszę nie mówić
takich przerażających rzeczy, panie Fitzwilliam.
- To naprawdę panią przeraża?
Wolno pokiwała głową. Potem gwałtownie się odwróciła.
- Muszę już iść. Jeśli... nie będzie pan miał nic lepszego do roboty, to znaczy,
jeśli będzie pan mógł, proszę nas odwiedzić. Mama chciałaby się z panem
zobaczyć, ponieważ zna pan przyjaciół taty sprzed lat.
Oddaliła się wolnym krokiem. Głowę miała lekko pochyloną, jakby pod
ciężarem niepokoju lub zakłopotania.
Luke stał nieruchomo, patrząc za nią. Poczuł nagle, że powinien otoczyć tę
dziewczynę opieką i chronić ją.
Przed czym? Zadając sobie to pytanie, potrząsnął głową. Był zły sam na
siebie. To prawda, że Rose Humbleby niedawno straciła ojca, ale przecież ma
matkę i jest zaręczona z niezwykle atrakcyjnym młodym mężczyzną, który
wspaniale nadaje się na jej opiekuna. Dlaczego więc ja, Luke Fitzwilliam,
miałbym się o nią martwić?
Znów ten mój sentymentalizm - pomyślał. Mit opiekuńczego mężczyzny,
który rozkwitł w epoce wiktoriańskiej, rozwijał się w czasach króla Edwarda

background image

64

i nadal w nas pokutuje na przekór temu, co drogi lord Whitfield nazwałby
pośpiechem i stylem współczesnego życia!
Tak czy owak - powiedział do siebie, idąc w kierunku majaczącego w oddali
wzgórza Ashe Ridge - lubię tę dziewczynę. Jest o wiele za dobra dla
Thomasa... powściągliwego pyszałka.
Przypomniał sobie wyniośle pobłażliwy uśmiech, jakim obdarzył go doktor,
kiedy żegnali się na progu jego domu.
Z tych nieco irytujących medytacji wyrwał go odgłos kroków. Podniósł
głowę i zobaczył przed sobą pana Ellsworthy'ego, który właśnie schodził
ścieżką ze wzgórza. Patrzył uważnie pod nogi i uśmiechał się do siebie.
Wyraz jego twarzy zrobił na Luke'u nieprzyjemne wrażenie. Ellsworthy nie
szedł, lecz pląsał - jak człowiek, który tańczy w rytm rozbrzmiewającej w
jego umyśle jakiejś satanicznej, skocznej melodii. Jego usta wykrzywiał
niesamowity, tajemniczy grymas.
Luke przystanął. Ellsworthy, który był już tuż przed nim, podniósł wzrok.
Zanim rozpoznał Luke'a, patrzył na niego przez chwilę swymi złośliwymi,
rozbieganymi oczami. Potem jego zachowanie gwałtownie się zmieniło.
Jeszcze przed minutą przypominał tańczącego satyra, a teraz przeobraził się
w nieco zniewieściałego małomiasteczkowego eleganta.
- Och, pan Fitzwilliam, dzień dobry.
- Dzień dobry - odparł Luke. - Podziwiał pan uroki przyrody?
Pan Ellsworthy uniósł swą wąską, bladą dłoń w geście odżegnywania się.
- Ależ skąd... och, na miły Bóg, nie. Nie cierpię przyrody. Przypomina mi
pospolitą, pozbawioną wyobraźni ulicznicę. Zawsze uważałem, że nie można
korzystać z życia, dopóki nie zepchnie się przyrody na dalszy plan.
- A jak zamierza pan to zrobić?
- Są na to różne sposoby! - oznajmił pan Ellsworthy. - W takim uroczym,
prowincjonalnym miasteczku jak Wychwood można znaleźć wiele
rozkosznych rozrywek, o ile posiada się odrobinę fantazji. Ja rozkoszuję się
życiem, panie Fitzwilliam.
- Ja również - powiedział Luke.
- Mens sana in corpore sano - zacytował pan Ellsworthy lekko ironicznym
tonem. - Jestem pewien, że to powiedzenie do pana pasuje.
- Bywają gorsze rzeczy - stwierdził Luke.
- Drogi panie! Zdrowie jest niewiarygodnym nudziarstwem. Tylko człowiek
szalony, cudownie zwariowany, zdemoralizowany i lekko pomylony
dostrzega nowe, wspaniałe aspekty życia.
- W krzywym zwierciadle - mruknął Luke.

background image

65

- Ach, bardzo dobre... świetne... całkiem dowcipne porównanie! Ale wie pan,
w tym coś jest. To interesujący punkt widzenia. Nie powinienem jednak pana
zatrzymywać. Zażywa pan ruchu... trzeba zażywać ruchu... to zgodne z
duchem czasu!
- Istotnie - przyznał Luke i, lekko skinąwszy głową, ruszył w swoją stronę.
Zaczynam mieć cholernie wybujałą wyobraźnię - pomyślał. Ten jegomość
jest po prostu skończonym osłem.
Ale pod wpływem jakiegoś nieokreślonego niepokoju przyspieszył kroku.
Zastanawiał się, czy triumfalny uśmiech Ellsworthy'ego był tylko wytworem
jego własnej wyobraźni. Dlaczego na jego widok wyraz twarzy tego
człowieka tak bardzo się zmienił?
Bridget! - pomyślał z nagłym niepokojem. Czy nic jej się nie stało? Przecież
razem poszli na wzgórze, a teraz on wracał sam.
Przyspieszył kroku. Kiedy rozmawiał z Rose Humbleby, wyszło właśnie
słońce. Teraz znów się schowało. Niebo pokryły groźne chmury, którym
towarzyszyły gwałtowne, nieregularne podmuchy wiatru. Luke miał
wrażenie, że przeniósł się z normalnego, codziennego życia do jakiegoś
dziwnego, zaczarowanego świata, którego istnienie wyczuwał od chwili
przyjazdu do Wychwood.
Skręcił i znalazł się na skraju łąki, zwanej Łąką Czarownic. Według tradycji
właśnie tutaj w noc Walpurgi i w dniu Hallowe'en zbierały się czarownice.
Nagle poczuł ulgę. Na zboczu wzgórza dostrzegł Bridget; siedziała oparta
plecami o skałę, zakrywając twarz dłońmi.
Ruszył szybko w jej kierunku, zwinnie przeskakując kępę soczystej, zielonej
darni.
- Bridget! - zawołał.
Powoli uniosła głowę. Zaniepokoił go wyraz jej twarzy. Wyglądała tak,
jakby właśnie wróciła z jakiegoś odległego świata i z trudem
przystosowywała się do rzeczywistości.
- Posłuchaj... czy... wszystko w porządku? - wyjąkał Luke. Minęła minuta lub
dwie, zanim odpowiedziała - jakby jeszcze niezupełnie powróciła z tego
odległego świata. Luke miał wrażenie, że jego słowa musiały przebyć długą
drogę, by do niej dotrzeć.
- Oczywiście - odparła. - Dlaczego miałoby być inaczej? - Jej głos zabrzmiał
ostro, niemal wrogo.
Luke uśmiechnął się szeroko.
- Czy ja wiem? Nagle zacząłem się o ciebie niepokoić.
- Dlaczego?

background image

66

- Głównie, jak sądzę, z powodu melodramatycznej atmosfery, która mnie
tutaj otacza. Ona sprawia, że widzę wszystko w zupełnie innych proporcjach.
Kiedy tylko tracę cię z oczu na parę godzin, podejrzewam, że znajdę twoje
zakrwawione ciało w jakimś przydrożnym rowie. Tak napisano by w sztuce
lub w książce.
- Autorzy nigdy nie uśmiercają swych bohaterek - zaoponowała Bridget.
- Tak, ale... - W samą porę przerwał.
- Co chciałeś powiedzieć?
- Nic ważnego.
Dziękował Bogu, że nie dokończył zdania. Nie można przecież powiedzieć
atrakcyjnej młodej kobiecie: "Ale ty nie jesteś bohaterką".
- Bohaterki są porywane - ciągnęła Bridget - wtrącane do więzienia,
zatruwane gazem albo zatapiane w piwnicach. Zawsze grozi im
niebezpieczeństwo, ale nigdy nie giną.
- Ani nie znikają - dodał Luke. - Więc to jest Łąka Czarownic? - spytał po
chwili.
- Tak.
- Brakuje ci tylko miotły - szepnął, spoglądając na nią.
- Dziękuję. Pan Ellsworthy powiedział dokładnie to samo.
- Przed chwilą go spotkałem - oznajmił Luke.
- Rozmawiałeś z nim?
- Owszem. Myślę, że usiłował mnie zirytować.
- Czy mu się to udało?
- Stosował dość dziecinne metody. - Luke zawahał się, a potem nagle dodał: -
To dziwny typ. Czasem można by pomyśleć, że brak mu piątej klepki...
później człowiek zaczyna się zastanawiać, czy nie kryje się za tym coś
więcej.
Bridget spojrzała na niego.
- Ty też to wyczułeś?
- Więc podzielasz moje zdanie?
- Owszem.
Luke czekał w milczeniu.
- Jest w nim coś... dziwnego - powiedziała w końcu Bridget. - Zastanawiałam
się... Ostatniej nocy leżałam w łóżku, rozmyślając. O całej tej sprawie.
Przyszło mi do głowy, że jeśli mordercą jest któryś z mieszkańców
Wychwood, powinnam wiedzieć, kim on jest! Przecież mieszkam tu od wielu
lat. Myślałam i myślałam, aż w końcu doszłam do wniosku, że ten morderca,
o ile w ogóle istnieje, musi być człowiekiem obłąkanym.

background image

67

- Czy nie sądzisz, że morderca może być równie zdrowy psychicznie jak ty
czy ja? - spytał Luke, przypominając sobie słowa doktora Thomasa.
- Nie morderca tego rodzaju. Moim zdaniem ten morderca musi być
szaleńcem. I ten wniosek zaprowadził mnie prosto do Ellsworthy'ego. Ze
wszystkich mieszkańców naszego miasteczka tylko on jeden jest
zdecydowanym dziwakiem. Nie możesz temu zaprzeczyć!
- Istnieje wiele osób jego pokroju: dyletanci, pozerzy, którzy zazwyczaj są
zupełnie nieszkodliwi - powiedział Luke bez przekonania.
- Owszem, ale w jego przypadku jest jeszcze coś więcej. Ma takie odrażające
dłonie...
- Zauważyłaś to? Ja również!
- Nie są białe, lecz... zielonkawe.
- Istotnie sprawiają takie wrażenie. Ale mimo wszystko nie można oskarżać
człowieka o morderstwo na podstawie koloru jego skóry.
- Och, oczywiście. Potrzebujemy dowodów.
- Dowody! - mruknął Luke. - Tego nam właśnie brakuje. Ten człowiek jest
zbyt ostrożny. Ostrożny morderca! Ostrożny szaleniec!
- Starałam się pomóc - powiedziała Bridget.
- Chodzi ci o Ellsworthy'ego?
- Tak. Sądziłam, że prędzej uda się dobrać do niego mnie niż tobie. Zrobiłam
już pierwszy krok.
- Opowiadaj.
- No cóż, zdaje się, że należy do czegoś w rodzaju kliki... nielicznej grupy
złożonej z jego wstrętnych przyjaciół. Od czasu do czasu przyjeżdżają tu i
urządzają jakieś obrzędy. ,
- Masz na myśli jakieś ohydne orgie?
- Nie mam pojęcia czy ohydne, ale są to z pewnością orgie. W istocie
wszystko to wydaje się bardzo niemądre i dziecinne.
- Pewnie oddają cześć szatanowi i odbywają obsceniczne tańce.
- Coś w tym rodzaju. Najwyraźniej to ich podnieca.
- Mogę coś wnieść do tej sprawy - oznajmił Luke. - Tommy Pierce
uczestniczył w jednym z tych obrzędów. Grał rolę akolity. Miał na sobie
czerwoną sutannę.
- Więc wiedział o tym?
- Owszem. I to może tłumaczyć przyczynę jego śmierci.
- Myślisz, że się wygadał?
- Tak. Mógł też próbować szantażu.

background image

68

- Wiem, że to wszystko brzmi fantastycznie, ale w przypadku Ellsworthy'ego
nie można niczego wykluczyć.
- Tak, zgadzam się. Tam gdzie on wchodzi w grę, wszystko jest możliwe.
- Wiemy, że miał powiązania z dwiema ofiarami - powiedziała Bridget. - Z
Tommym Pierce'em i Amy Gibbs.
- A co z właścicielem baru i doktorem Humblebym?
- Na razie nic.
- Zgadzam się co do Cartera, ale potrafię sobie wyobrazić motyw zabójstwa
doktora Humbleby. Będąc lekarzem mógł zauważyć, że Ellsworthy jest
psychicznie niezrównoważony.
- Tak, to możliwe. Bridget roześmiała się.
- Dziś rano nieźle wykonałam swoje zadanie. Jestem chyba niezłym
psychologiem. Kiedy mu opowiedziałam, że moją praprababkę oskarżono o
uprawianie czarnej magii i omal nie spalono jej na stosie, moje akcje poszły
w górę. Mam wrażenie, że podczas następnego zjazdu Wyznawców Szatana
zostanę zaproszona do wzięcia udziału w orgiach.
- Bridget, na litość boską, bądź ostrożna! - zawołał Luke. Spojrzała na niego
ze zdziwieniem.
- Przed chwilą spotkałem córkę doktora Humbleby'ego. Rozmawialiśmy o
pannie Pinkerton. Ta dziewczyna powiedziała mi, że panna Pinkerton bardzo
się o ciebie niepokoiła.
Bridget, która właśnie podnosiła się z ziemi, nagle znieruchomiała.
- O czym ty mówisz? Panna Pinkerton... niepokoiła się... o mnie?
- Tak twierdzi Rose Humbleby.
- I ona ci to powiedziała?
- Owszem.
- Co jeszcze mówiła?
- Nic więcej.
- Jesteś tego pewien?
- Absolutnie.
- Rozumiem - powiedziała Bridget po chwili.
- Panna Pinkerton niepokoiła się o doktora Humbleby'ego i doktor umarł.
Teraz słyszę, że martwiła się również o ciebie...
Bridget wybuchnęła śmiechem. Wyprostowała się i tak energicznie
potrząsnęła głową, że jej długie czarne włosy zawirowały w powietrzu.
- Nie martw się - powiedziała. - Szatan dba o podopiecznych.

XI

background image

69

ŻYCIE RODZINNE MAJORA HORTONA

Luke usiadł wygodniej w fotelu naprzeciw dyrektora banku.
- No cóż, to wygląda zadowalająco - powiedział. - Przepraszam, że zająłem
panu czas.
Pan Jones machnął lekceważąco ręką. Na jego ogorzałej, pulchnej twarzy
malowała się radość.
- Ależ skąd, panie Fitzwilliam. Jak pan wie, to bardzo spokojna miejscowość.
Okazja do rozmowy z przybyszem z wielkiego świata zawsze sprawia nam
przyjemność.
- To urzekająca okolica - powiedział Luke. - Aż roi się tu od przesądów.
Pan Jones westchnął, a potem stwierdził, że upłynie dużo czasu, zanim
wiedza wykorzeni zabobony. Luke wyraził opinię, że w dzisiejszych czasach
przecenia się oświatę, co lekko oburzyło pana Jonesa.
- Lord Whitfield - powiedział bankier - jest naszym hojnym dobroczyńcą.
Zdaje sobie sprawę, że będąc chłopcem nie miał możliwości zdobycia
wykształcenia, i postanowił stworzyć dzisiejszej młodzieży lepsze warunki
do nauki.
- Brak wykształcenia nie przeszk6dził mu jednak w zdobyciu wielkiej
fortuny - oświadczył Luke.
- Nie. Musiał mieć do tego ogromny talent.
- Albo szczęście - dodał Luke. Pan Jones wydawał się wstrząśnięty.
- Jedynie szczęście się liczy - powiedział Luke. - Weźmy na przykład takiego
mordercę. Dlaczego udaje mu się ujść bezkarnie? Czy decyduje o tym jego
intelekt? Czy też po prostu zwykłe szczęście?
Pan Jones zgodził się, że raczej jest to sprawa szczęścia.
- A taki Carter - ciągnął Luke - właściciel tutejszego baru.
Najprawdopodobniej upijał się sześć razy w tygodniu, ale pewnej nocy spadł
z kładki do rzeki. Tu z kolei można mówić o braku szczęścia.
- Ale dla niektórych to szczęście - powiedział dyrektor banku.
- Kogo ma pan na myśli?
- Jego żonę i córkę.
- Ach, tak, oczywiście.
Zapukano do drzwi i do gabinetu wszedł urzędnik bankowy z jakimiś
dokumentami. Luke złożył dwa wzory podpisów i otrzymał książeczkę
czekową.
- Cieszę się, że wszystko zostało pomyślnie załatwione - powiedział, wstając
z fotela. - Poszczęściło mi się w tegorocznych derbach. A panu?

background image

70

Pan Jones odparł z uśmiechem, że nie gra na wyścigach. Dodał, że jego żona
ma na ten temat zdecydowane poglądy.
- Więc zapewne nie pojechał pan do Epsom?
- Oczywiście, że nie.
- Czy któryś z mieszkańców Wychwood tam był?
- Owszem, major Horton. Jest wielkim amatorem wyścigów konnych.
Również pan Abbot zazwyczaj tego dnia robi sobie wolne. Ale i tak nie
postawił na zwycięzcę.
- Chyba niewiele osób to zrobiło - powiedział Luke, a potem pożegnał się i
opuścił gabinet.
Wyszedł z banku i zapalił papierosa. Poza koncepcją o "najmniej
prawdopodobnym człowieku" nie widział powodów do pozostawienia
nazwiska pana Jonesa na swojej liście podejrzanych. Jego sondujące pytania
nie wywołały u dyrektora banku żadnej interesującej reakcji. Trudno było go
sobie wyobrazić w roli mordercy. Poza tym w dniu wyścigów nie opuszczał
miasteczka. Jednakże wizyta u niego nie była stratą czasu, ponieważ Luke
uzyskał dwie istotne informacje. Zarówno major Horton, jak i radca prawny
Abbot przebywali poza Wychwood w dniu wyścigów w Epsom. Zatem
któryś z nich mógł być w Londynie, kiedy pannę Pinkerton przejechał
samochód.
Choć Luke nie podejrzewał już Thomasa, chciał mieć pewność, że tego
właśnie dnia doktor wypełniał swoje zawodowe obowiązki i nie opuszczał
Wychwood. Postanowił to sprawdzić.
Teraz pan Ellsworthy. Czy w dniu derbów przebywał w Wychwood? Jeśli
tak, to jego udział w morderstwach wydawał się mniej prawdopodobny. Choć
skądinąd śmierć panny Pinkerton, tak jak przypuszczano, mogła być po
prostu nieszczęśliwym wypadkiem.
Ale Luke odrzucił tę koncepcję. Ta śmierć zbyt pasowała do całej układanki.
Wsiadł do samochodu, który zaparkował przed bankiem, i pojechał do
warsztatu Pipwella, położonego na drugim końcu High Street.
Chciał zasięgnąć rady w sprawie kilku drobnych usterek w silniku.
Przystojny młody, piegowaty mechanik wysłuchał go ze zrozumieniem.
Podnieśli maskę samochodu i zagłębili się w szczegółach technicznych.
- Jim, chodź tu natychmiast! - zawołał jakiś głos. Piegowaty mechanik
wykonał polecenie.
- Więc to jest Jim Harvey - pomyślał Luke. - No tak. Jim Harvey, narzeczony
Amy Gibbs.

background image

71

Mechanik wrócił niebawem, przeprosił Luke'a i obaj powrócili do rozmowy
o silniku. Luke zgodził się zostawić samochód w warsztacie.
- Czy powiodło się panu w tegorocznych derbach? - spytał zdawkowo,
żegnając się z Harveyem.
- Nie, sir. Postawiłem na Clarigolda.
- Niewiele osób obstawiło Jujubę II, prawda?
- Tak, istotnie, sir. Chyba żadna gazeta go nie typowała. Luke pokiwał
głową.
- Gra na wyścigach jest ryzykowną zabawą. Czy widział pan kiedyś gonitwę
derby na własne oczy?
- Nie, sir, i bardzo tego żałuję. W tym roku poprosiłem o wolny dzień.
Mogłem kupić ulgowy bilet do Epsom, ale szef nie chciał nawet o tym
słyszeć. Faktem jest, że brak nam rąk do pracy, a tego dnia mieliśmy sporo
roboty.
Luke kiwnął głową i wyszedł z warsztatu.
Jim Harvey został wykreślony z jego listy. Luke doszedł do wniosku, że ten
sympatyczny chłopak nie był tajemniczym mordercą ani nie przejechał
Lavinii Pinkerton.
Ruszył brzegiem rzeki w kierunku domu. Tak jak poprzednio, spotkał tu
majora Hortona z psami. Major jak zwykle histerycznie pokrzykiwał:
- Augustus... Nelly... NELLY, do nogi! Nero... Nero... NERO! - Spojrzał na
Luke'a swymi wyłupiastymi oczami i zagadnął: - Przepraszam. Pan
Fitzwilliam, prawda?
- Tak.
- Nazywam się Horton... major Horton. Pewnie spotkamy się jutro w
rezydencji lorda Whitfielda. Rozgrywki tenisowe. Panna Conway była
uprzejma mnie zaprosić. Jest pańską kuzynką, prawda?
- Owszem.
- Tak myślałem. Wie pan, miło widzieć tu jakąś nową twarz. Ich rozmowę
przerwała nagła szarża trzech buldogów na jakiegoś białego kundla.
- Augustus... Nero! Chodźcie tu... słyszycie, do nogi!
Kiedy w końcu psy niechętnie wykonały rozkaz, major Horton powrócił do
przerwanej rozmowy. Luke poklepywał Nelly, która spoglądała na niego
czule.
- Miła suczka, prawda? - powiedział major. - Lubię buldogi. Zawsze takie
miałem. Wolę tę rasę niż jakąkolwiek inną. Mieszkam niedaleko stąd, więc
może wstąpi pan na drinka.

background image

72

Luke przyjął zaproszenie i wyruszyli razem w kierunku domu majora. Po
drodze major rozprawiał na temat psów oraz przewagi jego ulubionych
buldogów nad wszystkimi innymi rasami.
Opowiedział o zdobytych przez Nelly nagrodach, o haniebnym zachowaniu
sędziego, który przyznał Augustusowi ocenę zaledwie bardzo dobrą, i o
sukcesach Nera na wystawie psów.
Kiedy skończył, mijali właśnie bramę. Major otworzył drzwi frontowe, które
nie były zamknięte na klucz, i obaj weszli do domu. Gospodarz wprowadził
Luke'a do niewielkiego, przesiąkniętego zapachem psów pokoju, który
wypełniały rzędy półek z książkami, a potem zajął się przygotowywaniem
drinków. Luke rozejrzał się dookoła. Dostrzegł fotografie psów, egzemplarze
"Field" oraz "Country Life" i parę wytartych foteli. Na szafkach z książkami
ustawione były srebrne puchary. Nad kominkiem wisiał jeden olejny obraz.
- Moja żona - powiedział major, podnosząc wzrok znad syfonu i podążając za
spojrzeniem Luke'a. - Była wspaniałą kobietą. Z jej twarzy emanuje silna
osobowość, prawda?
- Tak, istotnie - przyznał Luke, patrząc na portret zmarłej pani Horton.
Miała na sobie różową atłasową suknię, a w ręku trzymała bukiecik konwalii.
Jej ciemne włosy rozdzielał pośrodku głowy równy przedziałek, a mocno
zaciśnięte usta dowodziły silnego charakteru. W zimnych szarych oczach
czaił się gniew.
- Była wspaniałą kobietą - powtórzył major, podając swemu gościowi
szklankę. - Zmarła przed rokiem. Od tej pory nie jestem już tym samym
człowiekiem.
- Naprawdę? - spytał Luke, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.
- Proszę usiąść. - Major wskazał jeden ze skórzanych foteli.
Sam zasiadł w drugim i sącząc whisky z wodą sodową, mówił dalej:
- Tak, od tej pory nie jestem już tym samym człowiekiem.
- Musi jej panu brakować - powiedział Luke.
- Mężczyźnie potrzebna jest żona, która trzymałaby go w ryzach - oznajmił
major, potrząsając posępnie głową. - W przeciwnym razie staje się leniwy...
Traci poczucie dyscypliny.
- Ale przecież...
- Drogi chłopcze, wiem, o czym mówię. Nie twierdzę, że początki
małżeństwa nie są dla mężczyzny trudne. Są bardzo trudne. Człowiek ma
wszystkiego dość i czuje się ubezwłasnowolniony. Ale potem się
przyzwyczaja. To sprawa dyscypliny.

background image

73

Luke pomyślał, że życie małżeńskie majora Hortona musiało bardziej
przypominać kampanię wojenną niż błogą rodzinną sielankę.
- Kobiety - monologował major - to dziwne istoty. Niekiedy wydaje się, że
trudno im dogodzić. Ale na Jowisza, prowadzą mężczyznę do celu.
Luke zachował pełne szacunku milczenie.
- Jest pan żonaty? - spytał major.
- Nie.
- No cóż, dojrzeje pan do tego. I proszę zapamiętać, drogi chłopcze, że nie
ma to jak małżeństwo.
- Pochlebna opinia o stanie małżeńskim zawsze dodaje otuchy - oznajmił
Luke. - Zwłaszcza że w dzisiejszych czasach rozwody są na porządku
dziennym.
- Phi! - parsknął major. - Młodzi ludzie przyprawiają mnie o mdłości. Brak
im wytrwałości i odporności. Łatwo się poddają. Żadnego hartu ducha!
Luke miał wielką ochotę spytać majora, do czego potrzebny jest ten
wyjątkowy hart ducha, ale w ostatniej chwili się powstrzymał.
- Proszę mi wierzyć - ciągnął major - że Lydia była kobietą jedną na tysiąc...
na tysiąc! Cieszyła się tu powszechnym szacunkiem i poważaniem.
- Tak?
- Nie znosiła niedorzecznej gadaniny. Potrafiła wzrokiem sparaliżować
człowieka. Niektóre z tych niedoświadczonych dziewcząt, uważających się
za służące, wyobrażają sobie, że będziemy cierpliwie tolerować ich
bezczelność. Lydia szybko się z nimi rozprawiała! Czy wie pan, że w ciągu
roku przewinęło się przez nasz dom piętnaście kucharek i pokojówek.
Piętnaście!
Luke nie uważał, by świadczyło to dobrze o pani domu, ale ponieważ jego
gospodarz najwyraźniej był odmiennego zdania, wymamrotał tylko jakąś
zdawkową uwagę.
- Jeśli się nie nadawały, wyrzucała je na zbitą twarz.
- Czy było to regułą? - spytał Luke.
- No cóż, oczywiście niektóre odchodziły z własnej woli. Mała strata, jak
zwykła mawiać Lydia w takich przypadkach!
- Wspaniałe podejście - powiedział Luke - ale czy nie wynikały z tego
niekiedy kłopoty?
- Och! Nie miałem nic przeciwko temu, żeby zakasać rękawy i zabrać się do
roboty - oznajmił major Horton. - Nieźle gotuję i potrafię rozpalić pod
kuchnią jedną zapałką. Nigdy nie lubiłem zmywać, ale naczynia musiały być
czyste... tego nie da się uniknąć.

background image

74

Luke przyznał majorowi słuszność, a potem spytał go, czy pani Horton była
dobrą gospodynią.
- Nie należę do mężczyzn, którzy pozwalają swym żonom się obsługiwać -
powiedział major Horton. - Ale tak czy owak Lydia była zbyt delikatną
kobietą, by wykonywać jakiekolwiek prace domowe.
- Więc nie dopisywało jej zdrowie? Major Horton potrząsnął głową.
- Miała wspaniały charakter. Nie poddawała się. Ileż ta kobieta wycierpiała! I
do tego żadnego współczucia ze strony lekarzy. To gruboskórni brutale.
Znają się jedynie na zwykłym fizycznym cierpieniu. Kiedy mają do
czynienia z jakimś niecodziennym przypadkiem, przeważnie tracą głowę. Na
przykład taki Humbleby. Wszyscy uważali go za dobrego lekarza.
- Pan się z tym nie zgadza?
- Ten człowiek był kompletnym ignorantem. Nic nie wiedział na temat
odkryć współczesnej medycyny. Wątpię, by kiedykolwiek słyszał o nerwicy!
Umiał rozpoznać odrę, świnkę i złożyć złamane kości. I nic więcej. W końcu
doszło między nami do sprzeczki. W przypadku Lydii nie potrafił postawić
właściwej diagnozy. Wygarnąłem mu wszystko prosto z mostu, a to mu się
nie spodobało. Uważał, że go obraziłem, i od razu się wycofał. Powiedział,
że mogę znaleźć sobie innego lekarza. Wtedy wybrałem doktora Thomasa.
- Czy bardziej państwu odpowiadał?
- Jest znacznie inteligentniejszy. Gdyby istniała jakakolwiek szansa
wyciągnięcia Lydii z tej ostatniej choroby, doktor Thomas bez wątpienia by
to zrobił. Faktem jest, że czuła się już lepiej, ale jej stan nagle się pogorszył.
- Czy to była bolesna dolegliwość?
- Hmm, tak. To był nieżyt żołądka. Ostre bóle, mdłości i Bóg wie, co tam
jeszcze. Jakże ta biedaczka cierpiała! Była po prostu męczennicą. A po domu
kręciły się dwie pielęgniarki, które nie okazywały jej cienia współczucia!
"Pacjentka to" albo "pacjentka tamto". - Major potrząsnął głową i opróżnił
swoją szklankę. - Nie znoszę pielęgniarek! Są takie pewne siebie. Lydia
twierdziła, że ją trują. To oczywiście nie była prawda... po prostu wytwór
wyobraźni chorej osoby. Doktor Thomas powiedział, że zdarza się to bardzo
często. Ale te pielęgniarki wyraźnie jej nie lubiły. To jest właśnie najgorsze
w kobietach, że nienawidzą przedstawicielek własnej płci.
- Pani Horton - zaczął Luke, czując, że wyraża się niezfęcznie, ale nie
wiedząc, jak ująć to lepiej - miała chyba w Wychwood wielu oddanych
przyjaciół?
- Mieszkańcy naszego miasteczka zachowywali się bardzo życzliwie -
przyznał major z nutką niechęci w głosie. - Whitfield przysyłał winogrona i

background image

75

brzoskwinie z własnej oranżerii. A te stare pleciugi, Honoria Waynflete i
Lavinia Pinkerton, przychodziły, by dotrzymać jej towarzystwa.
- Czy panna Pinkerton często odwiedzała chorą?
- Owszem. To typowa stara panna, ale życzliwa istota! Bardzo niepokoiła się
o Lydię. Stale wypytywała, co jada i jakie zażywa leki. Miała dobre intencje,
ale, jak ja to określam, robiła dużo zamieszania.
Luke kiwnął głową ze zrozumieniem.
- Nie znoszę zamieszania - powiedział njajor. - Za dużo tu kobiet. Trudno
znaleźć partnera do golfa.
- A ten młody człowiek ze sklepu z antykami? - spytał Luke.
- Nie gra w golfa - parsknął major. - Jest zbyt zniewieściały.
- Od dawna mieszka w Wychwood?
- Mniej więcej od dwóch lat. Wstrętny jegomość. Nie cierpię tych
długowłosych wymoczków. Dziwne, ale Lydia nawet dość go lubiła. W
sprawach dotyczących mężczyzn nie można polegać na zdaniu kobiet. Mają
słabość do dziwnych typów. Lydia uparła się nawet, żeby zażywać jakąś
miksturę, którą jej przyniósł. Jakieś paskudztwo w szkarłatnym szklanym
słoju, ozdobionym znakami Zodiaku! Rzekomo były to zioła, które zebrano
przy pełni księżyca. Istne błazeństwo, ale kobiety naiwnie wierzą w takie
brednie... Cha! cha! cha!
- A jakim człowiekiem jest miejscowy radca prawny, pan Abbot? - spytał
Luke, zdając sobie sprawę, że dość niespodziewanie zmienia temat, i licząc
na to, że major Horton tego nie zauważy. - Czy jest dobrym prawnikiem?
Muszę zasięgnąć porady w pewnej sprawie, więc pomyślałem, że mógłbym
pójść z tym do niego.
- Podobno jest bystry - powiedział major Horton. - Nie wiem. Prawdę
mówiąc, doszło między nami do sprzeczki. Tuż przed śmiercią Lydii
przyszedł do nas, żeby sporządzić jej testament, i od tej pory go nie
widziałem. Moim zdaniem to skończony łajdak. Ale oczywiście - dodał - to
nie umniejsza jego zdolności jako prawnika.
- Oczywiście - przyznał Luke. - Wygląda na to, że jest dość kłótliwy.
Słyszałem, że poróżnił się z wieloma osobami.
- Kłopot w tym, że jest piekielnie drażliwy - powiedział major Horton. -
Uważa się za Boga Wszechmogącego i sądzi, że każdy, kto jest odmiennego
zdania niż on, dopuszcza się obrazy majestatu. Słyszał pan o jego sprzeczce z
doktorem Humblebym?
- Więc między nimi też doszło do kłótni?

background image

76

- Do ostrej wymiany zdań. Mnie to wcale nie zaskoczyło. Humbleby był
uparty jak osioł!
- Jego śmierć była smutnym wydarzeniem.
- Doktora Humbleby? Owszem, chyba tak. Typowe niedbalstwo. Zakażenie
krwi jest piekielnie niebezpieczne. Każdą ranę należy przemyć jodyną...
przynajmniej ja tak robię! Zwykła przezorność. Humbleby, który w końcu
był lekarzem, zlekceważył swoje skaleczenie. To najlepszy dowód.
Luke nie bardzo wiedział, czego to ma dowodzić, ale pominął tę uwagę
milczeniem. Zerknął na zegarek i wstał z fotela.
- Czyżby zbliżała się pora lunchu? - spytał major Horton. - Rzeczywiście. No
cóż, miło się z panem rozmawiało. Dobrze mi zrobiło spotkanie z
człowiekiem, który widział kawał świata. Musimy jeszcze kiedyś sobie
pogawędzić. Gdzie pan odbywał służbę? Mayang Straits? Nigdy tam nie
byłem. Doszły mnie słuchy, że pisze pan książkę. O przesądach i tak dalej.
- Owszem... ja...
Ale major Horton nie dał sobie przerwać.
- Mogę panu opowiedzieć wiele niezwykle ciekawych historii. Kiedy byłem
w Indiach, drogi chłopcze...
Przez jakieś dziesięć minut Luke musiał cierpliwie wysłuchiwać banalnych
opowieści majora o sztuczkach fakirów.
Kiedy w końcu wyszedł na świeże powietrze i usłyszał za sobą głos majora
przywołującego swoje buldogi, zaczął się zastanawiać nad zagadkami życia
małżeńskiego. Major Horton zdawał się szczerze boleć nad stratą żony, która,
jak wynikało ze wszystkich opowieści (nie wyłączając jego własnej relacji),
musiała przypominać tygrysa ludojada.
Nagle zadał sobie pytanie, czy nie był to po prostu niezwykle zręczny bluff.

XII
POTYCZKA

Popołudniowym rozgrywkom tenisowym na szczęście towarzyszyła piękna
pogoda. Lord Whitfield, któremu dopisywał niezwykle dobry humor, grał
rolę gospodarza z wielką radością. Często odwoływał się do swego
skromnego pochodzenia. Zawodników było ośmioro: lord Whitfield, Bridget,
Luke, Rose Humbleby, pan Abbot, doktor Thomas, major Horton i
rozchichotana córka dyrektora banku, Hetty Jones.
W drugim z kolei secie Luke wystąpił w parze z Bridget przeciwko lordowi
Whitfieldowi i Rose Humbleby. Rose była dobrą tenisistką. Miała silny

background image

77

forhend i brała udział w okręgowych zawodach hrabstwa. Choć próbowała
nadrobić nieudane akcje lorda Whitfielda, Bridget i Luke, choć żadne z nich
nie było szczególnie dobrym graczem, okazali się godnymi przeciwnikami.
Przy równowadze trzy do trzech w gemach, olśniewające smecze Luke'a
przyniosły im przewagę pięć do trzech.
Wtedy Luke zauważył, że lord Whitfield traci panowanie nad sobą.
Zakwestionował linię, twierdząc, mimo sprzeciwu Rose, że serwis był
autowy, a potem zademonstrował cały wachlarz zachowań rozwścieczonego
dziecka. Gdy doszło do piłki setowej, Bridget trafiła w siatkę, a później
zrobiła podwójny błąd serwisowy. Równowaga. Następna piłka, po returnie
przeciwników, uderzyła w środkową linię kortu, a Luke, przygotowując się
do jej odebrania, wpadł na swoją partnerkę. Potem Bridget znów popełniła
podwójny błąd serwisowy i przegrali gema.
- Przepraszam, straciłam formę - usprawiedliwiła się Bridget. Wydawało się
to zgodne z prawdą. Zagrania Bridget były nieprecyzyjne, jakby nie potrafiła
dobrze rozegrać piłki. Set zakończył się wynikiem osiem do sześciu dla lorda
Whitfielda i jego partnerki.
Przez chwilę omawiano skład następnego seta. Ostatecznie ustalono, że Rose
zagra z panem Abbotem przeciwko doktorowi Thomasowi i pannie Jones.
Lord Whitfield usiadł wygodnie i otarł pot z czoła, błogo się uśmiechając.
Odzyskał już dobry humor. Zaczął opowiadać majorowi Hortonowi o serii
artykułów na temat kultury fizycznej w Wielkiej Brytanii, zamieszczonych w
jednym z jego tygodników.
- Pokaż mi ogród warzywny - poprosił Luke, zwracając się do Bridget.
- Dlaczego właśnie ogród warzywny?
- Uwielbiam kapustę.
- Nie wystarczy zielony groszek?
- Może być.
Opuścili kort tenisowy i weszli do otoczonego murem warzywnika, który
zdawał się leniwie wygrzewać w promieniach słońca. Tego sobotniego
popołudnia nie było w nim ogrodników.
- Oto twój groszek - oznajmiła Bridget.
- Dlaczego, u diabła, oddałaś im tego seta? - spytał Luke, nie zwracając
uwagi na cel przechadzki.
Bridget uniosła ze zdziwieniem brwi.
- Przepraszam. Straciłam formę. Gram nierówno.

background image

78

- Ale nie do tego stopnia! Na te twoje podwójne błędy serwisowe nie
nabrałoby się nawet dziecko! I te nieprecyzyjne zagrania... pół mili za linią
autową!
- To wina moich kiepskich umiejętności - wyjaśniła spokojnie. - Gdybym
grała trochę lepiej, może moje podania byłyby celniejsze! Ale i tak, ilekroć
próbowałam posłać piłkę na aut, zawsze trafiałam w linię i cały mój wysiłek
szedł na marne.
- Och, więc się przyznajesz?
- Oczywiście, mój drogi Watsonie.
- A motyw?
- Chyba równie oczywisty. Gordon nie lubi przegrywać.
- A co ze mną? Przypuśćmy, że lubię wygrywać.
- Ależ, mój drogi, to nie jest aż tak ważne.
- Czy nie mogłabyś wyrazić się nieco jaśniej?
- Bardzo proszę. Nie wolno się narażać pracodawcy. A moim pracodawcą
jest Gordon, a nie ty.
Luke wziął głęboki oddech, a potem wybuchnął:
- Co chcesz osiągnąć, wychodząc za tego niedorzecznego, małostkowego
człowieczka? Dlaczego to robisz?
- Ponieważ jako jego sekretarka zarabiam sześć funtów tygodniowo, a jako
jego żona dostanę sto tysięcy tytułem dożywotniej renty, kasetkę pełną pereł i
brylantów, pokaźne kieszonkowe oraz rozmaite dodatkowe dochody,
wynikające ze stanu małżeńskiego!
- Ale będziesz miała nieco inne obowiązki!
- Czy wszystko w życiu musimy traktować w sposób melodramatyczny? -
spytała chłodno. - Jeśli wyobrażasz sobie, że Gordon będzie pantoflarzem,
możesz od razu o tym zapomnieć! Gordon, jak chyba zauważyłeś, zachowuje
się jak mały, niedojrzały chłopiec. Niepotrzebna mu żona, lecz matka.
Niestety, jego matka umarła, kiedy miał cztery lata. Chce mieć pod ręką
kogoś bliskiego, przed kim mógłby się chełpić swoimi osiągnięciami...
kogoś, kto przywracałby mu wiarę w siebie i cierpliwie wysłuchiwał nie
kończących się Opowieści Lorda Whitfielda o Sobie Samym!
- Co za gorzki realizm!
- Nie wierzę w bajki, jeśli to masz na myśli! - odcięła się Bridget. - Jestem
młodą, dość inteligentną i przystojną kobietą, ale nie mam pieniędzy. Chcę
uczciwie zarabiać na życie. Moje obowiązki jako żony Gordona niewiele
będą odbiegać od moich obowiązków jako jego sekretarki. Myślę, że po roku

background image

79

nie będzie nawet pamiętał, żeby pocałować mnie na dobranoc. Jedyna
różnica polega na wynagrodzeniu.
Spojrzeli na siebie. Oboje byli bladzi z wściekłości.
- No, mów coś - syknęła Bridget. - Ma pan dość staroświeckie poglądy,
prawda, panie Fitzwilliam? Lepiej wyciągnij z zanadrza te stare,
wyświechtane frazesy i powiedz, że sprzedaję się za pieniądze... To zawsze
dobrze brzmi!
- Jesteś wyrachowaną małą diablicą! - wybuchnął Luke.
- To lepsze niż być niepoczytalną idiotką!
- Doprawdy?
- Owszem. Wiem coś o tym.
- O czym wiesz? - spytał Luke drwiącym tonem.
- Wiem, co to znaczy kochać mężczyznę! Czy znasz Johnniego Cornisha?
Przez trzy lata spotykałam się z tym czarującym człowiekiem. Byłam w nim
bez pamięci zakochana... uwielbiałam go aż do bólu! A on porzucił mnie i
ożenił się z pulchną wdową, która miała prowincjonalny akcent, trzy
podbródki i trzydzieści tysięcy funtów rocznego dochodu! Nie sądzisz, że
tego rodzaju przeżycie może wyleczyć z romantycznych uczuć?
Luke odwrócił głowę i westchnął.
- Może - przyznał.
- Tak też się stało...
Oboje zamilkli.
- Chyba zdajesz sobie sprawę, że nie miałeś najmniejszego prawa tak się do
mnie odzywać - powiedziała niepewnie Bridget, przerywając w końcu
kłopotliwą ciszę. - Mieszkasz w domu Gordona i to było w cholernie złym
guście!
- Czy nie jest to przypadkiem również jakiś frazes? - spytał uprzejmie Luke,
odzyskawszy panowanie nad sobą.
- Tak czy owak, to prawda! - odparła Bridge, rumieniąc się.
- Nie. Miałem wszelkie prawo, by...
- Nic podobnego!
Luke spojrzał na nią. Twarz miał tak bladą, jakby odczuwał jakiś fizyczny
ból.
- Mam prawo. Mam prawo troszczyć się o ciebie. Co to przed chwilą
powiedziałaś? Mam prawo uwielbiać cię aż do bólu!
- Ty... - zaczęła Bridget, robiąc krok do tyłu.
- Owszem. Dziwne, prawda? To powinno cię szczerze rozbawić!
Przyjechałem tu, by załatwić pewną sprawę, a ty wyszłaś nagle zza rogu tego

background image

80

domu i... nie wiem jak to określić... rzuciłaś na mnie urok! Tak właśnie się
czuję. Wspomniałaś przed chwilą o bajkach. Zostałem uwikłany w bajeczną
historię! Oczarowałaś mnie. Mam wrażenie, że gdybyś wskazała mnie
palcem i powiedziała: "Zamień się w żabę", podskakiwałbym z
wybałuszonymi oczami. - Podszedł do niej bliżej. - Kocham cię do
szaleństwa, Bridget Conway. A skoro tak bardzo cię kocham, nie możesz
oczekiwać, że ucieszy mnie twoje małżeństwo z jakimś brzuchatym, nadętym
lordem, który traci panowanie nad sobą, kiedy nie wygrywa w tenisa.
- Więc co twoim zdaniem powinnam zrobić?
- Wyjść za mnie! Ale niewątpliwie ta propozycja wywoła tylko wybuch
śmiechu.
- Śmiech jest zbyt hałaśliwy.
- Właśnie. No cóż, wszystko jasne. Wracamy na kort? Może tym razem
znajdziesz mi partnera, który potrafi walczyć!
- Ty naprawdę... - powiedziała Bridget słodkim głosem - przejmujesz się
przegraną nie mniej niż Gordon!
Luke chwycił ją nagle za ramię.
- Masz piekielnie ostry język, Bridget.
- Niezależnie od tego, jak silnym uczuciem mnie darzysz, Luke, obawiam
się, że niezbyt mnie lubisz!
- Chyba wcale cię nie lubię.
- Po powrocie do domu zamierzałeś się ożenić i ustabilizować, prawda? -
spytała Bridget, patrząc na niego uważnie.
- Owszem.
- Ale nie z kimś takim jak ja?
- Ktoś taki jak ty nawet nie przyszedł mi do głowy.
- Tak... z pewnością. Wiem, jaki typ kobiet ci się podoba. Dokładnie wiem.
- Jesteś bardzo inteligentna, moja droga.
- Ładna dziewczyna... typowa Angielka... miłująca ojczyznę i dobra dla
psów... Najprawdopodobniej wyobrażałeś ją sobie w tweedowej spódnicy,
przysuwającą polano do kominka noskiem pantofelka.
- Ten wizerunek wydaje mi się niezwykle pociągający.
- Jestem tego pewna. Wracamy na kort? Możesz zagrać w parze z Rose
Humbleby. Jest tak dobrą tenisistką, że wasze zwycięstwo jest niemal
przesądzone.
- Jako człowiek staroświecki pozwalam ci mieć ostatnie słowo. Znów nastała
chwila milczenia. Luke powoli zdjął ręce z jej ramion. Stali naprzeciw siebie
czując, że nie wszystko zostało do końca powiedziane.

background image

81

Potem Bridget gwałtownie się odwróciła i ruszyła w kierunku kortu. Kolejny
set właśnie dobiegł końca. Rose nie chciała uczestniczyć w następnym deblu.
- Przecież brałam udział w dwóch kolejnych setach.
- Jestem zmęczona. Nie chcę już grać. Ty z panem Fitzwilliamem wystąpcie
przeciwko pannie Jones i majorowi Hortonowi - nalegała Bridget.
Ale Rose nie ustąpiła i ostatecznie ustalono męski skład obu drużyn. Potem
podano podwieczorek.
Lord Whitfield rozmawiał z doktorem Thomasem, opisując mu szczegółowo
i z dużą dozą zarozumialstwa swoją niedawną wizytę w laboratorium
doświadczalnym Wellermana Kreitza.
- Chciałem się dowiedzieć, w jakim kierunku zmierzają najnowsze odkrycia
naukowe - wyjaśniał z przejęciem. - Odpowiadam za to, co drukuje się w
moich gazetach. Budzi to mój wielki entuzjazm. To era nauki. Szerokie
rzesze społeczeństwa powinny mieć łatwy dostęp do wiedzy.
- Niezbyt gruntowna wiedza może się okazać bardzo niebezpieczna -
oświadczył doktor Thomas, lekko wzruszając ramionami.
- Naszym celem jest właśnie gruntowna wiedza - powiedział lord Whitfield. -
Nauka nastawiona na...
- Wiedzę z probówki - dokończyła Bridget poważnym tonem.
- Ta wizyta zrobiła na mnie ogromne wrażenie - oznajmił lord Whitfield. -
Oczywiście oprowadzał mnie sam Wellerman. Błagałem go, żeby zajął się
tym jakiś jego podwładny, ale on nie ustąpił.
- To oczywiste - wtrącił Luke.
Lordowi Whitfieldowi najwyraźniej sprawiło to przyjemność.
- Wyjaśnił mi wszystko w sposób klarowny: zasady hodowli bakterii,
wytwarzania surowicy i tak dalej. Zgodził się sam napisać pierwszy artykuł z
tego cyklu.
- Podobno eksperymentują na świnkach morskich - mruknęła pani
Anstruther. - To takie okrutne, choć oczywiście nie tak okropne jak
doświadczenia na psach czy kotach.
- Ludzi, którzy wykorzystują psy, powinno się rozstrzelać - warknął major
Horton ochrypłym głosem.
- Naprawdę przypuszczam, Horton - powiedział pan Abbot - że wyżej cenisz
życie psa niż człowieka.
- Bezwarunkowo! - odparł major. - Psy nie napadają na człowieka tak jak
ludzie. Nigdy nie spotka cię z ich strony nic przykrego.
- Najwyżej przykre ukąszenie w nogę - powiedział Abbot. - Co, Horton?
- Psy doskonale się znają na ludzkim charakterze - stwierdził major Horton.

background image

82

- W ubiegłym tygodniu jeden z twoich bydlaków omal mnie nie ugryzł w
łydkę. Co na to powiesz, Horton?
- To samo, co powiedziałem przed chwilą!
- Może zagralibyśmy jeszcze w tenisa? - przerwała im taktownie Bridget.
Rozegrano parę setów. Potem Rose Humbleby zaczęła się żegnać.
- Odprowadzę panią do domu - zaproponował Luke. - I poniosę pani rzeczy.
Nie przyjechała pani samochodem, prawda?
- Nie, ale to bardzo blisko.
- Z przyjemnością się przejdę.
Nie powiedział nic więcej, tylko wziął od niej rakietę i tenisówki. Szli
dróżką, nie odzywając się do siebie. Potem Rose poruszyła parę błahych
tematów. Luke udzielił jej dość lakonicznych odpowiedzi, ale dziewczyna
zdawała się nie zwracać na to uwagi.
Kiedy skręcili w bramę jej domu, Luke się rozchmurzył.
- Teraz poczułem się lepiej - oznajmił.
- A przedtem czuł się pan źle?
- Proszę nie udawać, że pani tego nie zauważyła. Rozproszyła pani mój
posępny nastrój. Odnoszę dziwne wrażenie, jakbym wyszedł z ponurej
ciemności na światło słoneczne.
- Bo to prawda. Kiedy wyruszaliśmy z rezydencji, chmura zasłoniła słońce, a
teraz się przesunęła.
- Więc zarówno w znaczeniu dosłownym, jak i metaforycznym. No, no,
mimo wszystko świat jest miłym miejscem.
- Oczywiście.
- Panno Humbleby, czy mogę być bezczelny?
- Z pewnością to się panu nie uda.
- Och, nie byłbym tego taki pewien. Chciałem powiedzieć, że uważam
doktora Thomasa za wielkiego szczęściarza.
Rose zarumieniła się lekko.
- Więc słyszał pan? - spytała z uśmiechem.
- Czyżby miało to być tajemnicą? W takim razie przepraszam.
- Och! W tym miasteczku niczego nie da się zachować w tajemnicy -
powiedziała Rose ze smutkiem.
- Zatem to prawda, że jesteście zaręczeni?
Rose kiwnęła głową.
- Tylko nie ogłosiliśmy tego jeszcze oficjalnie. Wie pan, ojciec był
przeciwny naszemu związkowi i wydaje mi się... no cóż... niezbyt stosowne,
by tuż po jego śmierci rozgłaszać to na wszystkie strony.

background image

83

- Więc pani ojciec nie aprobował waszego związku?
- Może to zbyt mocne słowo, ale chyba do tego się to sprowadzało.
- Uważał, że jest pani zbyt młoda? - spytał Luke łagodnym tonem.
- Tak właśnie twierdził.
- Ale pani zdaniem był jeszcze jakiś inny powód, prawda? - spytał Luke
dociekliwie.
Rose pochyliła głowę.
- Tak... niestety, w gruncie rzeczy ojciec nie lubił Geoffreya.
- Czy byli do siebie wrogo nastawieni?
- Czasami takie miałam wrażenie... Mój kochany ojciec niezbyt łatwo
nawiązywał przyjazne kontakty.
- A ja myślę, że bardzo panią kochał i nie chciał pani stracić.
Rose przyznała mu rację.
- Czy był jakiś poważniejszy powód? - spytał Luke. - Czy stanowczo nie
chciał, żeby wyszła pani za Thomasa?
- Tak. Widzi pan, tata był zupełnie inny niż Geoffrey. W pewnych sprawach
dochodziło między nimi do konfliktów, które Geoffrey naprawdę cierpliwie
znosił i łagodził. Ale czując jego niechęć stał się jeszcze bardziej zamknięty
w sobie i nieśmiały, więc tata nie mógł go lepiej poznać.
- Niełatwo zwalczyć uprzedzenia - powiedział Luke.
- To było zupełnie bezsensowne!
- Pani ojciec nie wyjawił żadnych przyczyn takiego stanu rzeczy?
- Och, nie. Nie mógł! To znaczy, nie mógł nic powiedzieć przeciwko
Geoffrey'owi poza tym, że go nie lubi.
- Nie lubię pana, ale nie mogę wyjawić powodu.
- No właśnie.
- Niczego nie można mu zarzucić? Chodzi mi o to, czy pani narzeczony pije
albo gra na wyścigach?
- Och, nie. Geoffrey chyba nawet nie wie, jaki koń wygrał derby.
- To dziwne - powiedział Luke. - Mógłbym przysiąc, że widziałem doktora
Thomasa w Epsom w dniu wyścigów.
Przez moment zastanawiał się z niepokojem, czy wcześniej nie wspomniał, iż
właśnie tego dnia przyjechał do Anglii. Ale Rose niczego nie podejrzewając,
natychmiast odpowiedziała:
- Wydawało się panu, że widział pan Geoffreya na derbach? Och, nie. Nie
mógł wtedy wyjechać z jednego prostego powodu. Niemal cały dzień spędził
w Ashewold, odbierając bardzo skomplikowany poród.
- Cóż za pamięć!

background image

84

Rose roześmiała się.
- Zapamiętałam to, bo powiedział mi, że nadali dziecku przydomek Jujube!
Luke pokiwał głową z roztargnieniem.
- Tak czy owak - ciągnęła Rose - Geoffrey nigdy nie chodzi na wyścigi
konne. Umarłby tam z nudów. Czy... wstąpi pan do nas? - spytała innym
tonem. - Myślę, że moja matka chciałaby pana poznać.
- Jeśli jest pani tego pewna...
Rose wprowadziła gościa do pokoju, który w zapadającym zmroku wyglądał
dość ponuro. Luke dostrzegł w fotelu skuloną sylwetkę kobiety.
- Mamo, to jest pan Fitzwilliam.
Pani Humbleby zerwała się z fotela i podała gościowi rękę. Rose cicho
wyszła z pokoju.
- Miło mi pana poznać, panie Fitzwilliam. Rose mówiła mi, że ma pan
przyjaciół, którzy znali przed laty mojego męża.
- Tak, proszę pani. - Nie miał ochoty okłamywać tej niedawno owdowiałej
kobiety, ale nie widział innego wyjścia.
- Szkoda, że go pan nie poznał - powiedziała pani Humbleby. - Był
wspaniałym człowiekiem i świetnym lekarzem. Wielu pacjentów, których
przypadki uznano za beznadziejne, wyleczył dzięki sile swego charakteru.
- Sporo o nim słyszałem - oznajmił Luke łagodnie. - Wiem, że ludzie mają o
nim bardzo pochlebne zdanie.
Niezbyt wyraźnie widział twarz pani Humbleby. Mówiła monotonnym
głosem, ale ta pozorna apatia uwypuklała chyba jeszcze bardziej jej tłumione
uczucia.
- Świat jest okropnie nikczemny, panie Fitzwilliam - powiedziała
niespodziewanie. - Czy wie pan o tym?
Luke był lekko zaskoczony.
- Tak... być może.
- Ale czy zdaje pan sobie z tego sprawę? - nalegała. - To bardzo ważne.
Otacza nas podłość... Trzeba być przygotowanym, by z nią walczyć! John był
gotów na wszystko. On wiedział. Stał po stronie sprawiedliwości!
- Nie mam co do tego żadnych wątpliwości - powiedział Luke łagodnie.
- Wiedział, że w naszym miasteczku nie brak podłości - oznajmiła pani
Humbleby. - Wiedział, że... - Nagle wybuchnęła płaczem.
- Tak mi przykro... - wymamrotał Luke.
Pani Humbleby odzyskała panowanie nad sobą równie szybko, jak przedtem
je straciła.

background image

85

- Niech pan mi wybaczy - powiedziała. Podała mu rękę na pożegnanie. -
Proszę nas odwiedzać. Rose sprawi to dużą przyjemność. Bardzo pana
polubiła.
- Ja ją również. Dawno nie widziałem tak ładnej dziewczyny jak pani córka.
- Jest dla mnie bardzo dobra.
- Doktor Thomas to wielki szczęściarz.
- Owszem. - Pani Humbleby opuściła rękę. Jej głos znów stał się monotonny.
- Sama nie wiem... to wszystko jest takie trudne.
Kiedy Luke wychodził, pani Humbleby stała w półmroku, nerwowo splatając
i rozplatając palce.
Idąc w kierunku domu roztrząsał w myślach szczegóły ostatnich rozmów.
Doktora Thomasa nie było w Wychwood przez większą część dnia, w którym
odbyły się wyścigi. Wyjechał samochodem. Wychwood było oddalone od
Londynu o trzydzieści pięć mil. Rzekomo odbierał jakiś skomplikowany
poród. Czy można mu wierzyć na słowo? Przypuszczalnie da się to
sprawdzić...
Potem powrócił myślami do pani Humbleby. Zastanawiał się, co miała na
myśli, mówiąc z takim naciskiem: "Otacza nas podłość..."?
Czy była po prostu zdenerwowana i wstrząśnięta śmiercią swego męża? Czy
też miała jakiś inny powód?
Może o czymś wiedziała? O czymś, o czym wiedział przed śmiercią doktor
Humbleby?
Muszę to zbadać - postanowił. Koniecznie.
Stanowczo odsunął od siebie myśli o potyczce słownej, do której doszło
między nim a Bridget.

XIII
ROZMOWA Z PANNĄ WAYNFLETE

Następnego ranka Luke podjął decyzję. Doszedł do wniosku, że nie dowie się
niczego więcej prowadząc śledztwo dotychczasową metodą. Uznał, że
prędzej czy później będzie zmuszony zagrać w otwarte karty. Czuł, że
nadszedł czas, by odrzucić kamuflaż, przestać grać rolę pisarza i przyznać
się, że przyjechał do Wychwood w określonym celu.
Zgodnie z tym planem postanowił odwiedzić Honorię Waynflete. Nie tylko
dlatego, że dyskrecja oraz pewna przenikliwość sądów starszej pani wywarły
na nim korzystne wrażenie, lecz również dlatego, że podejrzewał, iż może
ona posiadać jakieś potrzebne mu informacje. Wierzył, że powiedziała mu

background image

86

wszystko, co wie. Teraz chciał ją nakłonić do wyjawienia mu tego, czego się
domyśla. Sądził, że domysły panny Waynflete mogą być bliskie prawdy.
Poszedł do niej zaraz po nabożeństwie.
Panna Waynflete przyjęła go uprzejmie, nie okazując zdziwienia jego wizytą.
Kiedy usiadła obok niego, splatając wypielęgnowane, smukłe dłonie i
spoglądając na niego uważnie bystrymi oczami, niełatwo mu było wyjawić
cel swojej wizyty.
- Pewnie pani odgadła, panno Waynflete - powiedział wreszcie - że powodem
mojego przyjazdu do Wychwood nie jest w gruncie rzeczy pisanie książki o
tutejszych obyczajach?
Panna Waynflete skinęła głową i słuchała dalej. Luke nie zamierzał
opowiadać jej całej historii. Panna Waynflete była zapewne osobą dyskretną,
takie przynajmniej odniósł wrażenie, ale podejrzewał, że jak każda stara
panna, ulegnie w końcu pokusie i przekaże te pasjonujące nowiny paru
zaufanym przyjaciółkom. W związku z tym postanowił obrać drogę
pośrednią.
- Przyjechałem tu, żeby zbadać okoliczności śmierci tej biednej dziewczyny,
Amy Gibbs.
- To znaczy, że przysłała pana policja? - spytała panna Waynflete.
- Ależ skąd, nie jestem policjantem w cywilu - powiedział, a potem dodał
żartobliwie: - Jestem prywatnym detektywem, postacią znaną z wielu
powieści kryminalnych.
- Rozumiem. A zatem sprowadziła tu pana Bridget Conway?
Luke wahał się przez chwilę. Potem postanowił puścić to pytanie mimo uszu.
Trudno byłoby mu wytłumaczyć swoją obecność w Wychwood, nie
opowiadając szczegółowo całej historii związanej z panną Pinkerton.
- Bridget jest bardzo przedsiębiorczą kobietą! - ciągnęła panna Waynflete z
nutką podziwu w głosie. - Gdyby pozostawiono to w moich rękach, nie
zaufałabym chyba własnemu osądowi... chodzi mi o to, że jeśli człowiek nie
jest absolutnie czegoś pewien, niezwykle mu trudno wybrać odpowiednią
linię postępowania.
- Ale przecież pani jest pewna, prawda?
- Bynajmniej, panie Fitzwilliam - odparła panna Waynflete poważnie. - W
takich sprawach nigdy nie ma się absolutnej pewności! Przecież to wszystko
może być wytworem fantazji. Kiedy ktoś mieszka sam i nie ma się kogo
poradzić ani z kim porozmawiać, może z łatwością popaść w nastrój
melodramatyczny i wyobrazić sobie coś, co nie jest oparte na faktach.

background image

87

Luke chętnie zgodził się z jej zdaniem, przyznając, że jest ono bezspornie
słuszne.
- Ale w głębi duszy jest pani pewna? - spytał cicho.
Panna Waynflete nadal nie była zdecydowana.
- Mam nadzieję, że nie chce mnie pan pociągnąć za język? - spytała
podejrzliwie.
- Chciałaby pani, żebym wyraził się w sposób bardziej zrozumiały? - spytał z
uśmiechem. - Dobrze. Czy nie sądzi pani, że Amy Gibbs została
zamordowana?
Honoria Waynflete wzdrygnęła się na to brutalne określenie.
- Nie podoba mi się jej śmierć. Wcale mi się nie podoba. Moim zdaniem
wersja oficjalna jest zupełnie nieprzekonująca.
- Więc nie uważa pani jej śmierci za naturalną? - wypytywał Luke cierpliwie.
- Nie.
- Nie wierzy pani, że to był nieszczęśliwy wypadek?
- Wydaje mi się to zupełnie nieprawdopodobne. Istnieje tyle...
- Czy mogła popełnić samobójstwo? - przerwał jej Luke.
- Wykluczone.
- Więc jednak - powiedział Luke łagodnie - uważa pani, że to było
morderstwo?
Panna Waynflete zawahała się, a potem odchrząknęła i najwyraźniej podjęła
śmiałą decyzję.
- Tak - oznajmiła. - Tak uważam!
- W porządku. Teraz możemy przejść do szczegółów.
- Nie mam jednak żadnego dowodu, na którym mogłabym oprzeć to
przekonanie - wyjaśniła panna Waynflete z niepokojem. - To jest jedynie
domysł!
- No właśnie. Ale to poufna rozmowa. Rozważamy więc nasze opinie i
domysły. Oboje podejrzewamy, że Amy Gibbs została zamordowana. Kto
naszym zdaniem mógł to zrobić?
Panna Waynflete potrząsnęła głową. Wydawała się bardzo zaniepokojona.
- Kto miał powody, żeby ją zabić? - spytał Luke, patrząc na nią uważnie.
- O ile wiem, posprzeczała się ze swoim narzeczonym z warsztatu
samochodowego, Jimem Harveyem... To niezwykle solidny i poważny młody
człowiek - powiedziała powoli. - Czyta się w gazetach o młodych
mężczyznach, którzy zabijają swoje ukochane, i o innych podobnych
okropnościach, ale nie wierzę, by Jim mógł zrobić coś takiego.
Luke kiwnął głową.

background image

88

- Poza tym - ciągnęła - nie wierzę, że zrobiłby to w taki sposób: wdrapał się
na dach, wszedł przez okno do jej pokoju i zamienił buteleczki. Chcę
powiedzieć, że nie wygląda to na...
Panna Waynflete zawahała się, ale Luke przyszedł jej z pomocą.
- ...zemstę rozgniewanego kochanka? Zgadzam się. Moim zdaniem, Jima
Harveya należy od razu wykreślić z listy podejrzanych. Oboje jesteśmy
zgodni co do tego, że Amy została zamordowana. Zabił ją ktoś, kto chciał jej
się pozbyć i zaplanował tę zbrodnię starannie, tak by wyglądała na
nieszczęśliwy wypadek. Czy domyśla się pani, kto to mógł być?
- Nie, nie mam najmniejszego pojęcia! - odparła panna Waynflete.
- Na pewno?
- Tak, z całą pewnością.
Luke spojrzał na nią z zadumą. Miał wrażenie, że to kategoryczne
zaprzeczenie nie było całkiem szczere.
- Nie wie pani, kto mógł mieć motyw? - spytał.
- Nie.
Ta odpowiedź zabrzmiała bardziej stanowczo.
- Czy Amy pracowała w wielu domach w Wychwood?
- Zanim przeniosła się do lorda Whitfielda, przez rok służyła u państwa
Hortonów.
Luke szybko podsumował wyniki rozmowy.
- A więc sytuacja wygląda następująco: Ktoś chciał się pozbyć tej
dziewczyny. Na podstawie ustalonych faktów można założyć, że - po
pierwsze - mordercą był mężczyzna, i to mężczyzna o dość staroświeckich
poglądach, czego dowodzi farba do kapeluszy, a - po drugie - musiał być na
tyle sprawny, by wdrapać się na dach przybudówki. Czy zgadza się pani z
tymi argumentami?
- Bezwzględnie - odparła panna Waynflete.
- Pozwoli pani, że sam podejmę taką próbę?
- Ależ naturalnie. Uważam, że to świetny pomysł. Wyprowadziła go
bocznymi drzwiami na podwórze. Luke bez większych trudności wdrapał się
na dach przybudówki. Następnie z łatwością uchylił okno i wślizgnął się do
sypialni dziewczyny. W kilka minut później stał już z powrotem na ścieżce,
obok panny Waynflete, wycierając dłonie chusteczką do nosa.
- W rzeczywistości to łatwiejsze, niż się wydaje - powiedział. - Wystarczy
trochę siły. Czy nie znaleziono żadnych śladów na parapecie lub na zewnątrz
budynku?
Panna Waynflete potrząsnęła głową.

background image

89

- Chyba nie. Ale posterunkowy wszedł na górę tą samą drogą.
- Zatem, jeśli policjanci znaleźli jakieś ślady, mogli uznać, że to on je
zostawił. Ależ oni działają na korzyść przestępcy!
Panna Waynflete wprowadziła go z powrotem do domu.
- Czy Amy Gibbs miała twardy sen? - spytał.
- Szalenie trudno było ją rano obudzić - odparła kwaśno panna Waynflete. -
Czasami musiałam długo wołać i pukać do jej drzwi, zanim się odezwała.
Ale z drugiej strony, panie Fitzwilliam, istnieje powiedzenie, że nikt nie jest
tak głuchy jak ten, który nie chce słyszeć!
- To prawda - przyznał Luke. - No dobrze, panno Waynflete, doszliśmy do
kwestii motywu. Zacznijmy od najbardziej oczywistego: czy sądzi pani, że
coś łączyło Ellsworthy'ego z tą dziewczyną? - I dodał pospiesznie: - Chodzi
mi tylko o pani zdanie. Wyłącznie o pani opinię.
- Skoro pyta pan o moją opinię, odpowiadam twierdząco.
Luke kiwnął głową.
- Czy pani zdaniem Amy mogła posunąć się do szantażu?
- Jeśli ponownie mam wyrazić swoją opinię, to powiem, że to całkiem
możliwe.
- Może przypadkiem wie pani, czy Amy tuż przed śmiercią miała większą
sumę pieniędzy?
Panna Waynflete zastanawiała się przez chwilę.
- Nie sądzę. Gdyby zgromadziła jakąś większą sumę, zapewne bym o tym
wiedziała.
- A czy w ostatnim okresie życia nie była nadmiernie rozrzutna?
- Chyba nie.
- To przemawia przeciwko koncepcji szantażu. Ofiara szantażu zazwyczaj
przynajmniej raz płaci okup, zanim posunie się do ostateczności. Ale istnieje
inna teoria. Dziewczyna mogła coś wiedzieć.
- Co takiego?
- Mogła mieć jakieś informacje, zagrażające reputacji któregoś z
mieszkańców Wychwood. Rozważmy pewien czysto hipotetyczny
przypadek. Amy pracowała w wielu tutejszych domach. Przypuśćmy, że
odkryła coś, co mogło zniszczyć karierę zawodową komuś takiemu jak na
przykład... pan Abbot.
- Pan Abbot?
- Albo może zauważyła jakieś zaniedbanie ze strony doktora Thomasa -
dodał Luke pospiesznie.
- Ale przecież... - zaczęła panna Waynflete i nagle przerwała.

background image

90

- Wspominała pani, że kiedy pani Horton umarła, Amy Gibbs pracowała tam
jako pokojówka - powiedział Luke.
- Czy mógłby pan mi wyjaśnić, panie Fitzwilliam, dlaczego miesza pan do tej
sprawy Hortonów? - spytała panna Waynflete po chwili milczenia. - Pani
Horton zmarła ponad rok temu.
- Zgadza się, a Amy w tym czasie tam pracowała.
- Rozumiem. Ale co Hortonowie mają z tym wspólnego?
- Nie wiem. Po prostu głośno się zastanawiam. Przyczyną zgonu pani Horton
był ostry nieżyt żołądka, prawda?
- Tak.
- Czy jej śmierć była dużym zaskoczeniem?
- Dla mnie tak - odparła powoli panna Waynflete. - Jej stan znacznie się
poprawił i wyglądało na to, że jest na najlepszej drodze do całkowitego
wyzdrowienia. Potem nastąpił nagły nawrót choroby i umarła.
- Czy doktor Thomas był zaskoczony tym faktem?
- Nie wiem. Chyba tak.
- A jak zareagowały na to pielęgniarki?
- Z własnego doświadczenia wiem - powiedziała panna Waynflete - że
pielęgniarek nigdy nie dziwi pogorszenie stanu pacjenta! Dziwi je jedynie
jego powrót do zdrowia.
- Ale panią jej śmierć zaskoczyła?
- Tak. Odwiedziłam ją zaledwie dzień wcześniej. Wyglądała znacznie lepiej.
Wesoło gawędziła i wydawała się pełna otuchy.
- Co sądziła o swojej chorobie?
- Skarżyła się, że pielęgniarki ją trują. Odprawiła jedną, ale jej zdaniem te
dwie, które zostały, nie były lepsze!
- Przypuszczam, że pani nie przywiązywała do jej słów większej wagi?
- Nie, myślałam, że wynika to z choroby. Pani Horton była bardzo
podejrzliwą kobietą i... może to zabrzmi niezbyt życzliwie... zawsze chciała
być ośrodkiem zainteresowania. Uważała, że żaden lekarz nigdy nie potrafi
rozpoznać jej przypadku. Zawsze twierdziła, że cierpi na jakąś
skomplikowaną dolegliwość... albo że ktoś "usiłuje wyprawić ją na tamten
świat".
- Nie podejrzewała o to swego męża? - spytał Luke, siląc się na obojętny ton.
- Och, nie, nawet jej to nie przyszło do głowy! - Panna Waynflete wahała się
przez chwilę, a potem spytała cicho: - A pan uważa to za możliwe?
- Znane są przypadki, w których mężowie popełniali takie czyny i uchodziło
im to płazem - powiedział Luke powoli. - Z tego, co słyszałem, wynika, że

background image

91

pani Horton była kobietą, której chętnie pozbyłby się niejeden mężczyzna!
Domyślam się, że major odziedziczył po niej sporo pieniędzy.
- Owszem.
- Co pani o tym sądzi, panno Waynflete?
- Chodzi panu o moją opinię?
- Tak, tylko o pani opinię.
- Moim zdaniem, major Horton był bardzo przywiązany do swej żony i nigdy
by się do tego nie posunął - powiedziała panna Waynflete spokojnie.
Luke zerknął na nią i dostrzegł w jej łagodnych bursztynowych oczach wyraz
stanowczości.
- No cóż - powiedział. - Chyba ma pani rację. Gdyby było inaczej,
najprawdopodobniej wiedziałaby pani o tym.
Panna Waynflete zdobyła się na uśmiech.
- Nie sądzi pan, że my, kobiety, jesteśmy bardzo spostrzegawcze?
- Niezwykle. Czy myśli pani, że panna Pinkerton podzieliłaby pani zdanie?
- Chyba nigdy nie słyszałam, by Lavinia wygłaszała jakieś opinie.
- Co sądziła o Amy Gibbs?
Panna Waynflete lekko zmarszczyła czoło, jakby nad czymś głęboko się
zastanawiając.
- Trudno powiedzieć. Lavinia miała bardzo osobliwą koncepcję.
- Jaką?
- Uważała, że w Wychwood dzieje się coś dziwnego.
- Czy podejrzewała na przykład, że ktoś wypchnął Tommy'ego Pierce'a z
okna?
Panna Waynflete spojrzała na niego ze zdumieniem.
- Skąd pan to wie, panie Fitzwilliam?
- Od niej. Nie ujęła tego tak dokładnie, ale nakreśliła mi ogólny obraz
sytuacji.
Panna Waynflete wychyliła się do przodu, a jej twarz poróżowiała z
podniecenia.
- Kiedy to było, panie Fitzwilliam?
- W dniu jej śmierci - odparł Luke spokojnie. - Jechaliśmy razem do
Londynu.
- Co właściwie panu powiedziała?
- Że w Wychwood umarło zbyt wiele osób. Wymieniła Amy Gibbs,
Tommy'ego Pierce'a i Cartera. Wspomniała też, że następną ofiarą będzie
doktor Humbleby.
Panna Waynflete powoli pokiwała głową.

background image

92

- Czy powiedziała panu, kto ponosi za to odpowiedzialność?
- Jakiś mężczyzna z dziwnym błyskiem w oczach - wyjaśnił Luke posępnie. -
Według niej, takiego spojrzenia nie można zapomnieć. Dostrzegła ten błysk,
kiedy rozmawiał z doktorem Humblebym. Dlatego właśnie uważała, że to
doktor będzie następną jego ofiarą.
- I był - wyszeptała panna Waynflete. - Mój Boże. Mój Boże. Opadła na
oparcie fotela. W jej oczach malował się smutek.
- Kim jest ten mężczyzna? - spytał Luke. - Panno Waynflete, pani to wie,
pani musi wiedzieć!
- Nie. Nie powiedziała mi.
- Ale może się pani domyślać - nalegał Luke. - Z pewnością pani wie, kogo
podejrzewała.
Panna Waynflete niechętnie przytaknęła.
- Więc proszę mi powiedzieć.
- Nigdy w życiu! - zaprotestowała, energicznie potrząsając głową. - Żąda pan
ode mnie rzeczy wielce niestosownej! Prosi pan, żebym odgadła, kogo
mogła... niech pan zauważy - mogła... mieć na myśli moja nieżyjąca
przyjaciółka. Nie wolno mi na tej podstawie nikogo oskarżać!
- Nie chodzi o oskarżenie, tylko o przypuszczenie.
Ale panna Waynflete okazała się nieoczekiwanie stanowcza.
- Nie mam nic do powiedzenia... - oznajmiła. - Lavinia nic mi nie mówiła.
Przypuszczam, że coś podejrzewała, ale przecież mogę się mylić.
Wprowadziłabym pana w błąd, z czego mogłyby wyniknąć poważne
konsekwencje. Postąpiłabym bardzo nikczemnie i nieodpowiedzialnie,
wymieniając jakieś nazwisko. Przecież mogę się mylić! Zresztą,
najprawdopodobniej tak właśnie jest!
Zacisnęła mocno usta i spojrzała na Luke'a z nieugiętą determinacją.
Luke potrafił pogodzić się z porażką.
Zdawał sobie sprawę, że nie pokona oporów panny Waynflete, mających swe
źródło w jej bezkompromisowej uczciwości.
Pogodziwszy się więc z niepowodzeniem, wstał, by się pożegnać. Zamierzał
powrócić jeszcze do tego tematu, ale nie chciał jej o tym uprzedzać.
- Powinna pani postępować zgodnie ze swym sumieniem - powiedział. -
Dziękuję za pomoc.
Kiedy panna Waynflete odprowadzała go do drzwi, wydawała się nieco
mniej pewna siebie.
- Chyba nie sądzi pan, że... - zaczęła, ale potem zmieniła zdanie.
- Gdybym mogła panu jeszcze w czymś pomóc, proszę dać mi znać.

background image

93

- Dobrze. Nie powtórzy pani treści naszej rozmowy, prawda?
- Oczywiście, że nie. Nikomu nie pisnę ani słowa. Luke miał nadzieję, że
mówi prawdę.
- Proszę pozdrowić ode mnie Bridget - dodała panna Waynflete.
- To bardzo ładna dziewczyna, prawda? I inteligentna. Mam nadzieję, że
będzie szczęśliwa. - Mam na myśli jej małżeństwo z lordem Whitfieldem.
Między nimi jest taka duża różnica wieku.
- Tak, to prawda.
Panna Waynflete westchnęła.
- Czy wie pan, że kiedyś byłam z nim zaręczona? - spytała niespodziewanie.
Luke popatrzył na nią ze zdziwieniem. Panna Waynflete pokiwała głową i
uśmiechnęła się ponuro.
- Dawno temu. Był niezwykle obiecującym chłopcem. Pomogłam mu zdobyć
wykształcenie. Byłam bardzo dumna z jego postępów. Podziwiałam upór, z
którym dążył do sukcesu. - Znowu westchnęła. - Oczywiście, moja rodzina
była zbulwersowana. W tamtych czasach podziały klasowe były bardzo
wyraźne. - Zawahała się, a później dodała: - Śledziłam jego karierę z wielkim
zainteresowaniem. Uważam, że moja rodzina nie miała racji.
Uśmiechnęła się, a potem skinęła Luke'owi głową na pożegnanie i weszła do
domu.
Luke próbował zebrać myśli. Uważał dotąd pannę Waynflete za
zdecydowanie

"starą"

kobietę.

Teraz

zdał

sobie

sprawę,

że

najprawdopodobniej nie ma jeszcze sześćdziesięciu lat. Lord Whitfield
musiał mieć dobrze po pięćdziesiątce. Mogła więc być od niego starsza
najwyżej o rok lub dwa.
A teraz lord zamierzał ożenić się z Bridget. Dwudziestoośmioletnią Bridget.
Z Bridget, która jest młoda i pełna życia...
- Och, niech to diabli wezmą! - zaklął pod nosem. - Nie wolno mi o tym
myśleć. Praca. Muszę się zabrać do roboty.

XIV
MEDYTACJE LUKE'A

Ciotka Amy Gibbs, pani Church, była zdecydowanie niesympatyczna. Jej
spiczasty nos, rozbiegane oczy i przesadna gadatliwość napawały Luke'a
wstrętem.
Zachowywał się wobec niej dość obcesowo, co dało w efekcie
nadspodziewanie pomyślne rezultaty.

background image

94

- Ma pani - zaczął - odpowiadać na moje pytania najlepiej, jak pani potrafi.
Jeśli cokolwiek pani zatai lub zafałszuje, konsekwencje mogą okazać się dla
pani nadzwyczaj poważne.
- Dobrze, sir. Rozumiem. Proszę mi wierzyć, że najchętniej powiem panu
wszystko, co wiem. Nigdy nie miałam do czynienia z policją...
- I nie chciałaby pani tego, prawda? - dokończył Luke. - No cóż, jeśli postąpi
pani tak, jak powiedziałem, na pewno do tego nie dojdzie. Chcę się
dowiedzieć wszystkiego o pani zmarłej siostrzenicy: jakich miała przyjaciół,
ile pieniędzy, czy mówiła coś, co pani wydało się niezwykłe. Zaczniemy od
jej znajomych. Kim byli?
Pani Church łypnęła na niego przebiegle.
- Chodzi panu o mężczyzn, sir?
- Czy miała jakieś przyjaciółki?
- No cóż, chyba nie. Nie ma o czym mówić, sir. Oczywiście, pracowała z
jakimiś dziewczynami, ale nie utrzymywała z nimi bliższych kontaktów.
Rozumie pan...
- Wolała mężczyzn. Proszę mówić dalej. Niech mi pani o nich opowie.
- Spotykała się z Jimem Harveyem, mechanikiem z warsztatu
samochodowego, sir. To miły, ustatkowany chłopak. Często jej powtarzałam,
że nie mogła lepiej trafić.
- A inni? - przerwał jej Luke. Znów spojrzała na niego przebiegle.
- Pewnie chodzi panu o tego dżentelmena, który prowadzi sklep z
osobliwościami? Szczerze panu powiem, że to mi się nie podobało! Jestem
uczciwą kobietą i nie pochwalam flirtów! Ale z tymi dzisiejszymi
dziewczętami nie warto nawet gadać. Chodzą własnymi ścieżkami. A potem
często tego żałują.
- Czy Amy żałowała? - spytał krótko Luke.
- Nie, sir, nie sądzę.
- W dniu swojej śmierci poszła po poradę do doktora Thomasa. Czy to
przypadkiem nie było tego powodem?
- Nie, sir, jestem tego prawie pewna. Och! Przysięgam! Amy poczuła się
niedobrze, ale miała po prostu dokuczliwy kaszel i katar. Jestem pewna, że to
nie było to, co pan sugeruje, sir.
- Wierzę pani na słowo. Jak daleko zaszły sprawy między nią a panem
Ellsworthym?
Pani Church zerknęła na niego z ukosa.
- Nie jestem w stanie powiedzieć tego dokładnie, sir. Amy nigdy mi się nie
zwierzała.

background image

95

- Ale zaszły dość daleko? - spytał Luke szorstko.
- Ten dżentelmen nie cieszy się tu dobrą opinią, sir - oznajmiła pani Church
słodkim głosem. - Takie tam sprawy. Ci jego przyjaciele, którzy przyjeżdżają
tu z Londynu, i wiele dziwnych wydarzeń. Chodzą na Łąkę Czarownic w
samym środku nocy.
- Czy Amy brała w tym udział?
- Poszła chyba tylko jeden raz, sir. Nie wróciła na noc do domu, a jego
lordowska mość, u którego wtedy pracowała, dowiedział się o tym i ostro
zwrócił jej uwagę. Ona nie pozostała mu dłużna, więc wypowiedział jej
posadę, czego zresztą należało się spodziewać.
- Czy opowiadała pani o tym, co dzieje się w miejscach, w których pracuje?
Pani Church potrząsnęła głową.
- Niewiele, sir. Bardziej interesowała się własnymi sprawami.
- Przez jakiś czas była u państwa Hortonów, prawda?
- Prawie przez rok, sir.
- Dlaczego od nich odeszła?
- Po prostu dla pieniędzy. Zwolniło się miejsce w rezydencji lorda
Whitfielda, a zarobki były tam wyższe.
Luke pokiwał głową.
- Czy pracowała u Hortonów wtedy, gdy umarła pani Horton? - spytał.
- Owszem, sir. Okropnie narzekała, że w domu są dwie pielęgniarki, przez
które ma mnóstwo dodatkowej pracy... musi nosić tace i tak dalej.
- Nigdy nie pracowała u pana Abbota, tego prawnika?
- Nie, sir. Pan Abbot ma na swoje usługi lokaja i żonę. Kiedyś Amy poszła
do jego biura, ale nie wiem po co.
Luke zachował w pamięci ten drobny szczegół uważając, że może on okazać
się istotny. Uznał, że pani Church najwyraźniej nie wie już nic więcej o tej
sprawie, więc zmienił temat.
- Czy przyjaźniła się z jakimiś innymi dżentelmenami z miasteczka?
- Z nikim, o kim warto by wspominać.
- Proszę posłuchać, pani Church. Niech pani nie zapomina, że chcę znać całą
prawdę.
- To nie był żaden dżentelmen, sir, daleko mu do tego. Poniżała się i
wygarnęłam jej to prosto w oczy.
- Czy może pani wyrażać się jaśniej, pani Church?
- Słyszał pan o barze Siedem Gwiazd, sir? To marna gospoda, a jej
właściciel, Harry Carter, ten wulgarny prostak, był prawie przez cały czas
podpity.

background image

96

- Amy była jego przyjaciółką?
- Raz czy dwa poszła z nim na spacer. Nie sądzę, żeby łączyło ich coś więcej.
Naprawdę, sir.
Luke w zadumie pokiwał głową, a potem ponownie zmienił temat.
- Czy znała pani Tommy'ego Pierce'a?
- Co? Syna pani Pierce? Oczywiście. Stale psocił.
- Często widywał Amy?
- Och, nie, sir. Gdyby chciał wypróbować na niej jakąś swoją sztuczkę, zaraz
dałaby mu po nosie.
- Czy była zadowolona z pracy u panny Waynflete?
- Trochę się tam nudziła, sir, a pensja nie była wysoka. Ale po tym, jak ją
odprawiono z Ashe Manor, trudno było znaleźć jakieś dobre miejsce.
- Przecież chyba mogła stąd wyjechać, prawda?
- Do Londynu?
- Albo jakiejś innej części kraju. Pani Church potrząsnęła głową.
- Amy nie chciała opuszczać Wychwood... - powiedziała, cedząc słowa - nie
w tych okolicznościach.
- Jakie okoliczności ma pani na myśli?
- Chodziło o Jima i tego dżentelmena ze sklepu z antykami.
Luke pokiwał głową z zadumą.
- Panna Waynflete jest bardzo miłą kobietą - ciągnęła pani Church - ale
przywiązuje za dużą wagę do swoich sreber i mosiądzu. Wymaga, żeby
wszystko było odkurzone, a materace odwrócone. Amy nie zniosłaby tego
zawracania głowy, gdyby nie zabawiała się dobrze w inny sposób.
- Mogę to sobie wyobrazić - powiedział Luke zimno.
Doszedł do wniosku, że nie ma już więcej pytań. Był przekonany, że
wyciągnął z pani Church wszystko, co wiedziała. Postanowił przypuścić
ostatni atak.
- Chyba domyśla się pani, jaki jest powód tych wszystkich pytań.
Okoliczności śmierci Amy wydają się dość tajemnicze. Nie jesteśmy całkiem
pewni, czy był to nieszczęśliwy wypadek. A w takim razie zdaje sobie pani
sprawę, co to musiało być.
- Morderstwo! - zawołała pani Church z nagłym podnieceniem.
- No właśnie. Przypuśćmy, że pani siostrzenica została zamordowana. Kto,
pani zdaniem, może być odpowiedzialny za jej śmierć?
Pani Church wytarła ręce w fartuch.
- Czy osoba, która naprowadzi policję na właściwy trop, dostanie jakąś
nagrodę? - spytała dociekliwie.

background image

97

- To możliwe - odparł Luke.
- Nie chciałabym mówić niczego z całą pewnością - powiedziała pani
Church, oblizując się na myśl o pieniądzach - ale ten dżentelmen ze sklepu z
antykami wygląda podejrzanie. Chyba pamięta pan sprawę Castora, sir... jak
odkryli kawałki ciała tej biedaczki poprzybijane do ścian w jego nadmorskim
domku, a potem znaleźli zwłoki pięciu czy sześciu innych dziewcząt, które
zabił w taki sam sposób. Może ten pan Ellsworthy jest człowiekiem tego
rodzaju?
- Taka jest pani sugestia?
- No cóż, mogło tak być, sir, prawda?
Luke przyznał jej rację, a potem spytał:
- Czy Ellsworthy wyjeżdżał z miasteczka po południu w dniu derbów? To
niezwykle istotny szczegół.
Pani Church wytrzeszczyła oczy.
- W dniu wyścigów derby?
- Tak. W środę, przed dwoma tygodniami. Potrząsnęła głową.
- Tego nie wiem. Zazwyczaj w środy bywa poza domem. Przeważnie jeździ
do Londynu. W środy sklepy zamyka się w południe.
- Aha - mruknął Luke. - W południe.
Pożegnał się z panią Church, ignorując jej aluzje na temat pieniężnej
rekompensaty za stracony przez nią cenny czas. Czuł do niej głęboką
niechęć. Choć rozmowa z nią w zasadzie niczego nie wyjaśniła do końca,
dostarczyła mu kilku drobnych, lecz sugestywnych szczegółów.
Zaczął dokładnie przetrząsać w myślach wszystko, czego się już dowiedział.
Sprawa nadal sprowadzała się do tych czterech osób. Thomas, Abbot, Horton
i Ellsworthy. Stanowisko panny Waynflete zdawało się to potwierdzać.
Nie chciała ujawnić nazwiska domniemanego mordercy. To z pewnością
oznaczało, musiało oznaczać, że tą osobą był ktoś cieszący się w Wychwood
poważaniem, ktoś, komu przypadkowa insynuacja mogłaby zdecydowanie
zaszkodzić. Tłumaczyło to również determinację, z jaką panna Pinkerton
postanowiła przekazać swoje podejrzenia Scotland Yardowi. Lokalna policja
wyśmiałaby jej domysły.
Nie chodziło o rzeźnika, piekarza czy wytwórcę lichtarzy. Nie chodziło
również o zwykłego mechanika samochodowego. Tą osobą był ktoś, kto
wydawał się niezdolny do morderstwa, więc oskarżenie go byłoby niezwykle
poważną sprawą.
Luke miał czterech potencjalnych kandydatów. Musiał jeszcze raz rozważyć
poszlaki przeciw każdemu z nich i wyciągnąć wnioski.

background image

98

Zastanawiały go opory panny Waynflete. Wydawała mu się osobą sumienną i
skrupulatną. Sądziła, że wie, kogo podejrzewała panna Pinkerton, ale
podkreśliła z naciskiem, że są to tylko jej domysły i że może się mylić.
Kogo panna Waynflete miała na myśli?
Bała się, że jej oskarżenie mogłoby skrzywdzić niewinnego człowieka.
Zatem obiektem jej podejrzeń musiał być mężczyzna na wysokim
stanowisku, cieszący się sympatią i szacunkiem mieszkańców miasteczka.
Luke doszedł do wniosku, że to automatycznie wyklucza Ellsworthy'ego. Na
dobrą sprawę był w Wychwood człowiekiem obcym i miał złą opinię. Luke
sądził, że gdyby panna Waynflete podejrzewała Ellsworthy'ego, bez wahania
wymieniłaby jego nazwisko.
Zatem, rozpatrując sprawę z punktu widzenia panny Waynflete, należy
wykreślić Ellsworthy'ego z listy podejrzanych.
Luke zabrał się do pozostałych. Uważał, że może również wyeliminować
majora Hortona. Panna Waynflete stanowczo odrzuciła sugestię, że Horton
mógł otruć swoją żonę. Gdyby podejrzewała go o dalsze zbrodnie, chyba nie
byłaby tak bardzo przekonana o jego niewinności w sprawie śmierci pani
Horton.
Pozostali więc doktor Thomas oraz pan Abbot. Obaj spełniali niezbędne
wymagania. Mieli wysoką pozycję zawodową i nigdy nie dali powodu do
plotek. Cieszyli się ogólną sympatią i byli znani ze swej uczciwości oraz
rzetelności.
Luke zaczął rozważać tę sprawę z innego punktu widzenia. Zastanawiał się,
czy on sam wykluczyłby Ellsworthy'ego i Hortona. Natychmiast przecząco
pokręcił głową. To nie było takie proste. Panna Pinkerton dobrze wiedziała,
kim jest ten człowiek. Dowiodła tego, po pierwsze - jej śmierć, a po drugie -
śmierć doktora Humbleby. Ale nie zdradziła jego nazwiska pannie
Waynflete. Zatem, choć panna Waynflete przypuszcza, że wie, kto to jest,
może się mylić. Często jesteśmy przekonani, że wiemy, co myślą inni ludzie,
ale niekiedy okazuje się, że po prostu nie mieliśmy racji i popełniliśmy
potworny błąd!
W dalszym ciągu miał więc czterech kandydatów. Panna Pinkerton nie żyła,
więc nie mogła już mu pomóc. Musiał sam ocenić poszlaki i rozważyć
wszystkie możliwości.
Zaczął od Ellsworthy'ego, ponieważ na pierwszy rzut oka właśnie on
wydawał się najbardziej odpowiednim kandydatem. Był niezbyt
zrównoważony psychicznie i mógł mieć spaczoną osobowość
psychopatycznego zabójcy.

background image

99

Zabierzmy się do tego w ten sposób - powiedział Luke do siebie.
Potraktujmy każdego z nich po kolei jako podejrzanego. Na przykład
Ellsworthy. Załóżmy, że jest mordercą! Na razie przyjmijmy, że wiem to z
całą pewnością. Teraz rozważmy ofiary w porządku chronologicznym. Po
pierwsze, pani Horton. Trudno powiedzieć, jaki motyw mógł go skłonić do
wyprawienia jej na tamten świat. Ale miał sposobność. Horton wspominał, że
jego żona zażywała jakąś miksturę, którą dostała od Ellsworthy'ego. W ten
sposób mógł przemycić na przykład arszenik. Pytanie brzmi: po co?
Z kolei Amy Gibbs. Dlaczego Ellsworthy zamordował Amy Gibbs? Powód
jest oczywisty - była niewygodna! Może groziła mu procesem o
niedotrzymanie obietnicy małżeństwa? Albo uczestniczyła w orgii o
północy? Czy odgrażała się, że o tym rozpowie? Lord Whitfieid ma w
Wychwood spore wpływy, a zdaniem Bridget jest człowiekiem o nieugiętych
zasadach moralnych. Mógł wystąpić przeciwko Ellsworthy'emu, gdyby ten
dopuścił się jakichś nieprzyzwoitych wybryków. A więc... żegnaj Amy. Ale
sadystyczny morderca wybrałby chyba inną metodę.
Kto następny... Carter? Dlaczego Carter? Mało prawdopodobne, żeby
wiedział o nocnych orgiach. Chyba że powiedziała mu Amy? Czy jego ładna
córka była w to zamieszana? Czy Ellsworthy zaczął się do niej zalecać?
Muszę się przyjrzeć Lucy Carter. Może jej ojciec po prostu obraził
Ellsworthy'ego, a on, jako człowiek zniewieściały i nadpobudliwy, poczuł się
urażony. Jeśli popełnił już jedną czy dwie zbrodnie, mógł stać się na tyle
nieczuły, by zaplanować morderstwo z bardzo błahego powodu.
Tommy Pierce. Dlaczego Ellsworthy zabił Tommy'ego Pierce'a? To proste.
Tommy brał udział w jakimś nocnym obrządku. Zagroził, że o tym rozpowie.
Może się wygadał. Trzeba było zamknąć mu usta.
Doktor

Humbleby.

Dlaczego

Ellsworthy

zamordował

doktora

Humbleby'ego? To najłatwiejsze pytanie ze wszystkich! Humbleby, będąc
lekarzem, zauważył, że Ellsworthy jest niezbyt zrównoważony psychicznie.
Najprawdopodobniej zamierzał przedsięwziąć w tej sprawie jakieś kroki.
Więc jego los został przesądzony. Istnieje jednak pewien szkopuł. W jaki
sposób Ellsworthy mógł doprowadzić do tego, że Humbleby umarł na
zakażenie krwi? A może przyczyną jego śmierci było coś innego? Czy
zainfekowany palec to zbieg okoliczności?
W końcu panna Pinkerton. W środę sklep został zamknięty w południe. Tego
dnia Ellsworthy mógł pojechać do Londynu. Ciekaw jestem, czy ma
samochód. Nie widziałem go za kierownicą, ale to niczego nie dowodzi.
Zdawał sobie sprawę, że panna Pinkerton go podejrzewa, więc postanowił

background image

100

udaremnić jej złożenie zeznań w Scotland Yardzie. Poza tym może jest już
tam notowany.
Oto poszlaki świadczące przeciwko Ellsworthy'emu! A co przemawia na jego
korzyść? No cóż, po pierwsze, z pewnością nie jest on człowiekiem, którego
- według odczucia panny Wanflete - podejrzewała panna Pinkerton. Po
drugie, kiedy o tym mówiła, w mojej wyobraźni powstał niewyraźny obraz
mężczyzny, ale zupełnie nie pasował on do Ellsworthy'ego. Na podstawie jej
słów odniosłem wrażenie, że jest to człowiek zupełnie normalny, którego nikt
nie mógłby nawet podejrzewać. A Ellsworthy należy do ludzi, budzących
podejrzenia. Nie, do mojego wizerunku bardziej pasuje człowiek taki jak...
doktor Thomas.
No właśnie, Thomas. Co z Thomasem? Po rozmowie z nim wykreśliłem go z
listy podejrzanych. To miły, skromny człowiek. Ale rzecz w tym, że ten
morderca - o ile całe moje rozumowanie nie jest błędne - jest właśnie
człowiekiem miłym i skromnym. Ostatnią osobą, którą można by
podejrzewać o popełnienie zbrodni! A tak właśnie jest w przypadku
Thomasa.
Raz jeszcze wszystko rozważmy. Dlaczego doktor Thomas zamordował Amy
Gibbs? W istocie wydaje się to wielce nieprawdopodobne! Ale właśnie tego
dnia Amy poszła do niego, a on dał jej tę buteleczkę syropu na kaszel.
Przypuśćmy, że zawierała ona kwas szczawiowy. To byłoby bardzo proste i
pomysłowe posunięcie! Ciekaw jestem, którego z nich wezwano, kiedy
stwierdzono, że Amy została otruta - doktora Humbleby'ego czy Thomasa?
Jeśli Thomasa, to mógł on przynieść ze sobą jakąś starą buteleczkę z farbą do
kapeluszy, postawić ją niepostrzeżenie na stoliku, a potem bezczelnie zabrać
obie buteleczki do analizy! Coś w tym stylu. Trzeba było tylko zachować
zimną krew!
Tommy Pierce? Nie widzę motywu. Motyw - na tym właśnie polega kłopot z
doktorem Thomasem. Nie przychodzi mi na myśl żaden, nawet żaden
szaleńczy motyw! Podobnie w przypadku Cartera. Dlaczego doktor Thomas
chciałby pozbyć się Cartera? Można tylko zakładać, że Amy, Tommy i
oberżysta wiedzieli o doktorze Thoma- sie coś, co niebezpiecznie było
wiedzieć. Ach! Przyjmijmy, że wiązało się to ze śmiercią pani Horton.
Doktor Thomas był jej lekarzem. Jej stan nagle się pogorszył i umarła. Z
łatwością mógł to zaaranżować. Należy pamiętać, że Amy Gibbs pracowała
tam w tym czasie. Mogła coś zobaczyć albo usłyszeć. To tłumaczyłoby jej
śmierć. Tommy Pierce - jak wiadomo z miarodajnego źródła - był wyjątkowo
wścibskim chłopcem. Mógł się czegoś dowiedzieć. A co z Carterem? Amy

background image

101

Gibbs mogła go w coś wtajemniczyć. On wygadał się po pijanemu, więc
Thomas postanowił jego również uciszyć. Oczywiście, to tylko czyste
domysły. Ale co innego można zrobić?
Kolej na doktora Humbleby'ego. Ach! Nareszcie mamy do czynienia z
morderstwem, które z łatwością można uzasadnić. Wystarczający motyw i
doskonała sposobność! Nikt poza doktorem Thomasem nie byłby w stanie
wywołać u doktora Humbleby'ego zakażenia krwi! Mógł infekować
skaleczone miejsce za każdym razem, kiedy zmieniał mu opatrunek! Żałuję,
że nie można powiązać go w równie łatwy sposób z pozostałymi ofiarami.
Panna Pinkerton? Jej przypadek jest trudniejszy, ale istnieje jeden niezbity
fakt. Przez większą część dnia doktor Thomas przebywał poza Wychwood.
Utrzymuje, że odbierał poród. Możliwe. Ale prawdą jest, że wyjechał z
Wychwood samochodem.
Czy coś pominąłem? Tak, jest jeszcze jedna sprawa. Uśmiech, jakim mnie
obdarzył, kiedy przed paroma dniami wychodziłem z jego domu. Był to
pełen wyższości, pobłażliwy uśmiech człowieka, który właśnie wyprowadził
mnie w pole i zdaje sobie z tego sprawę.
Luke westchnął, a potem potrząsnął głową i powrócił do swych rozważań.
Abbot? To także odpowiedni kandydat. Normalny, dobrze sytuowany i
szanowany, po prostu ostatni człowiek, którego i tak dalej, i tak dalej. Jest
również próżny i pewny siebie. Mordercy zazwyczaj tacy właśnie są!
Cechuje ich arogancja i zarozumialstwo! Zawsze uważają, że uda im się
uniknąć kary. Amy Gibbs poszła kiedyś do jego kancelarii. Po co? Dlaczego
chciała się z nim widzieć? Żeby zasięgnąć porady prawnej? Dlaczego? A
może chodziło o sprawę osobistą? Należy pamiętać o "liście od jakiejś pani",
który zauważył Tommy. Czy nadawczynią była Amy Gibbs? Czy też jego
autorką była pani Horton, a Amy Gibbs go przechwyciła? Jaka inna kobieta
mogła napisać do pana Abbota o sprawach na tyle osobistych, że stracił on
panowanie nad sobą, kiedy Tommy przypadkiem zobaczył ten list? Co
jeszcze należy rozważyć w związku z Amy Gibbs? Farba do kapeluszy? Tak,
jest w staroświeckim stylu. Kiedy w grę wchodzą kobiety, mężczyźni
pokroju Abbota zachowują się zwykle dość staroświecko. Grają rolę
podstarzałych donżuanów! Tommy Pierce? To jasne, że zginął z powodu
tego listu. Ale to znaczy również, że ten list musiał być niezwykle
obciążający! Carter? Abbot zalecał się do córki Cartera i nie chciał dopuścić
do skandalu. A podły, głupkowaty łotr Carter miał czelność mu grozić! Jemu,
któremu uszły już bezkarnie dwa przebiegłe morderstwa! A więc, trzeba

background image

102

wykończyć pana Cartera! Ciemna noc i mocne pchnięcie. Ta zbrodnia
wydaje się aż nazbyt prosta.
Czy poznałem mentalność Abbota? Chyba tak. Ta staruszka mówiąc o nim
miała nieprzyjemny błysk w oczach. Mogła go o niejedno podejrzewać...
Poza tym sprzeczka z doktorem Humblebym. Humbleby ośmielił się
przeciwstawić Abbotowi, inteligentnemu radcy prawnemu i mordercy. Stary
osioł... nie miał najmniejszego pojęcia, co go czeka! "Zasługuje na śmierć!
Odważył się potraktować mnie w sposób obcesowy!"
A potem... co było potem? Odwrócił się i napotkał wzrok Lavinii Pinkerton.
Jego niepewne spojrzenie dowodziło poczucia winy. On, który szczycił się
nieposzlakowaną uczciwością, najwyraźniej wzbudził jej podejrzania. Panna
Pinkerton odkryła jego tajemnicę... Wiedziała, co zrobił... Tak, ale nie miała
dowodów. Przypuśćmy jednak, że zamierzała je zdobyć... Przypuśćmy, że
zaczęła mówić... Przypuśćmy, że... Abbot jest dość przenikliwym znawcą
ludzkich charakterów. Domyślił się, jaki będzie jej następny ruch. Jeśli
pojedzie do Scotland Yardu i zrelacjonuje im swoją wersję wydarzeń, mogą
jej uwierzyć i wszcząć dochodzenie. Trzeba się więc zdecydować na
desperacki krok. Czy Abbot ma własny samochód, czy też wynajął jakiś
pojazd w Londynie? W każdym razie nie było go w Wychwood w dniu
derbów...
Luke znowu się zawahał. Tak bardzo zagłębił się w szczegóły tej sprawy, że
trudno mu było przejść do rozważań na temat kolejnego podejrzanego.
Musiał odczekać chwilę, by móc wyobrazić sobie majora Hortona w roli
potencjalnego mordercy.
Zacznijmy od tego, że Horton zamordował swoją żonę! Miał wystarczający
powód i sporo zyskał na jej śmierci. Żeby osiągnąć cel, musiał udawać
niezwykle oddanego męża. Udaje go nadal. Ale czy czasami trochę nie
przesadza?
No dobrze, jedno morderstwo załatwione. Kto następny? Amy Gibbs. Tak, to
całkiem wiarygodne. Amy tam pracowała. Mogła coś zauważyć. Mogła
widzieć, jak major podaje żonie kubek wzmacniającego bulionu albo kleik, a
dopiero później zdać sobie sprawę ze znaczenia tego faktu. Farba do
kapeluszy mogła przyjść majorowi do głowy w sposób zupełnie naturalny,
ponieważ jest stuprocentowym mężczyzną, który nie zna się na damskich
kaprysach.
Przypadek Amy Gibbs wyjaśniony.
Pijany Carter? Takie same motywy jak poprzednio. Amy coś mu
powiedziała. Kolejne łatwe morderstwo.

background image

103

Tommy Pierce. Trzeba wziąć pod uwagę jego wścibską naturę. Czyżby ten
list w kancelarii Abbota napisała pani Horton, skarżąc się, że mąż próbuje ją
otruć? To szalony pomysł, ale przecież mogło tak być. Tak czy owak, major
zdawał sobie sprawę z zagrożenia, jakie stwarza Tommy, więc chłopiec
podzielił los Amy i Cartera. Wszystko proste i jasne. Czy łatwo jest zabić
człowieka? Mój Boże, bardzo łatwo.
Teraz doszliśmy do sprawy trudniejszej. Humbleby! Motyw? Bardzo
niejasny. Początkowo to on leczył panią Horton. Czyżby odkrył przyczynę
choroby, a Horton przekonał swoją żonę, że należy zmienić go na młodszego,
mniej podejrzliwego lekarza? A jeśli tak, to co sprawiło, że Humbleby był
niebezpieczny po upływie tak długiego czasu? To trudne pytanie. Niełatwo
też powiązać z Hortonem przyczynę jego zgonu... Zakażenie krwi...
Panna Pinkerton? Całkiem prawdopodobne. Horton ma samochód, który
widziałem na własne oczy. Tego dnia nie było go w Wychwood... podobno
pojechał na derby. Owszem, to możliwe. Czy Horton jest wyrachowanym
mordercą? Chciałbym to wiedzieć...
Luke spojrzał przed siebie i w zamyśleniu zmarszczył brwi.
To jeden z nich... Nie sądzę, by zrobił to Ellsworthy, ale tego nie wykluczam!
On jest najlepszym kandydatem! Thomas nie wchodziłby w rachubę, gdyby
nie przyczyna zgonu doktora Humbleby. To zakażenie krwi wyraźnie
wskazuje na mordercę, znającego się na medycynie! Może Abbot? Poszlaki
przeciwko niemu nie są przekonujące, ale jestem w stanie wyobrazić go sobie
w tej roli... Tak, pasuje do niej bardziej niż inni. A może Horton? Latami
tyranizowany przez swoją żonę, cierpiał na kompleks niższości... tak, to
możliwe! Ale panna Waynflete tak nie uważa, a jest osobą rozsądną i dobrze
zna zarówno to miasteczko, jak i jego mieszkańców...
Kogo podejrzewa? Abbota czy Thomasa? To musi być któryś z nich... Jeśli
przyprę ją do muru, pytając wprost: "Który z nich jest mordercą?", może uda
mi się z niej to wyciągnąć.
Ale ona może się mylić. Nie ma sposobu sprawdzenia, czy ma rację... tak jak
było w przypadku panny Pinkerton. Potrzebuję dowodów. Gdyby doszło do
jeszcze jednego wypadku... tylko jednego, wiedziałbym...
Urwał z dreszczem przerażenia.
- Mój Boże - wyszeptał. - Przecież domagam się jeszcze jednego
morderstwa...

XV
NIESTOSOWNE ZACHOWANIE SZOFERA

background image

104


Luke, pijąc piwo w barze Siedem Gwiazd, czuł się nieco skrępowany. Każdy
jego nawet najmniejszy ruch śledziło sześć par zamglonych oczu, a gdy tylko
wszedł, ucichły wszelkie rozmowy. Wygłosił kilka ogólnikowych uwag,
dotyczących plonów, pogody czy zakładów piłkarskich, ale na żadną nikt z
obecnych nie zareagował.
Pozostało md odgrywanie roli szarmanckiego mężczyzny. Trafnie ocenił, że
ładną, rumianą, ciemnowłosą barmanką jest panna Lucy Carter.
Jego komplementy spotkały się z życzliwym przyjęciem. Panna Carter,
chichocząc, zawołała:
- Niech pan przestanie! Z pewnością pan tak nie myśli! To tylko gadanie! - i
dorzuciła jeszcze kilka tego rodzaju wykrzykników. Ale robiła to
najwyraźniej odruchowo.
Widząc, że dalszy pobyt w barze nie przyniesie mu żadnych korzyści, Luke
dopił piwo i wyszedł. Ruszył ścieżką w kierunku miejsca, w którym przez
rzekę przerzucono kładkę. Kiedy stał, patrząc na nią, usłyszał za plecami
drżący męski głos:
- To tu, proszę pana, tu właśnie wpadł Harry.
Luke odwrócił głowę i zobaczył jednego z niedawnych gości baru, który w
sposób wyjątkowo obojętny odniósł się do kwestii plonów, pogody i
zakładów piłkarskich. Teraz najwyraźniej zamierzał wprowadzić Luke'a w
szczegóły tego makabrycznego wypadku.
- Wpadł w muł - wyjaśnił stary wieśniak. - Prosto w błoto i ugrzązł w nim
głową w dół.
- To dziwne, że spadł właśnie w tym miejscu - powiedział Luke.
- Był pijany - wyjaśnił stary ze zrozumieniem.
- Tak, ale przecież musiał wielokrotnie tędy przechodzić po pijanemu.
- Prawie co wieczór. Harry zawsze był podpity.
- Może ktoś go popchnął - zasugerował Luke obojętnie.
- Mogło tak być - przyznał wieśniak. - Ale nie mam pojęcia, kto by to zrobił.
- Chyba miał paru wrogów. Podobno kiedy był pijany, zachowywał się
ordynarnie, prawda?
- Aż przyjemnie było słuchać, jak przeklinał! Nie przebierał w słowach. Ale
przecież nikt nie popchnąłby pijanego.
Luke nie oponował. Z pewnością wykorzystanie przewagi nad odurzonym
alkoholem człowiekiem uchodziło za niezwykle niehonorowy postępek.
Wieśniak wydawał się dość zgorszony takim pomysłem.
- No cóż - powiedział Luke wymijająco - to smutna historia.

background image

105

- Nie dla jego żony - oświadczył nieznajomy. - Myślę, że ona i Lucy nie mają
powodu do smutku.
- Może są ludzie, których jego śmierć ucieszyła?" Staruszek nie miał na ten
temat sprecyzowanego zdania.
- Być może - powiedział. - Ale Harry nikomu nie szkodził. Tym epitafium ku
czci świętej pamięci pana Cartera zakończyli rozmowę i rozstali się.
Luke ruszył w kierunku starego dworu. Biura biblioteki zajmowały dwa
pokoje od frontu. Poszedł na tył budynku, gdzie mieściło się muzeum.
Przesuwał się od gablotki do gablotki, oglądając niezbyt fascynujące
eksponaty. Trochę wyrobów garncarskich i monet z epoki rzymskiej. Kilka
ciekawostek z Południowego Pacyfiku, malajskie nakrycia głowy. Rozmaite
posążki hinduskich bożków, które podarował major Horton, statuetka
grubego Buddy o złośliwym wyrazie twarzy i wątpliwej autentyczności
egipskie paciorki.
Luke wrócił do hallu. Nie było tu żywej duszy. Wszedł cicho po schodach.
Na górze mieścił się skład czasopism i gazet oraz pokój wypełniony
książkami historycznymi.
Wszedł na następne piętro. Tu znajdowały się - jak to określił w myślach -
rupieciarnie. Wypchane, pogryzione przez mole ptaki, sterty podartych
czasopism, przestarzałe powieści i książki dla dzieci.
Luke zbliżył się do okna. Doszedł do wniosku, że właśnie tu musiał siedzieć
Tommy Pierce. Zapewne pogwizdywał sobie wesoło, a od czasu do czasu,
kiedy usłyszał czyjeś zbliżające się kroki, przecierał energicznie szyby.
Ktoś musiał wejść do pokoju. Tommy wychylił się do połowy na zewnątrz i,
chcąc zademonstrować swą gorliwość, z zapałem polerował szybę. Wtedy ten
ktoś zbliżył się do chłopca i, coś do niego mówiąc, mocno go popchnął.
Luke odwrócił się. Zbiegł na dół i przez parę minut stał w hallu. Nikt nie
zauważył jego obecności w budynku. Nikt nie widział, jak wchodził na górę.
- Każdy mógł to zrobić! - powiedział do siebie. - To najłatwiejsza rzecz na
świecie!
Usłyszał odgłos kroków zbliżających się od strony biblioteki. Ponieważ nie
miał nic na sumieniu, nie widział powodu, by się ukrywać. W przeciwnym
razie z łatwością mógłby po prostu cofnąć się w głąb sali muzealnej!
Z biblioteki wyszła panna Waynflete z kilkoma książkami pod pachą.
Wkładała rękawiczki. Wydawała się pełna radości i energii. Kiedy go
dostrzegła, rozpromieniła się i zawołała:

background image

106

- Och, pan Fitzwilliam, czyżby zwiedzał pan nasze muzeum? Niestety nie ma
tam zbyt wielu ciekawych rzeczy. Lord Whitfield obiecuje, że zdobędzie dla
nas kilka interesujących eksponatów.
- Naprawdę?
- Owszem, jakieś współczesne wynalazki. Takie, jakie mają w Muzeum
Techniki w Londynie. Proponuje modele samolotu i parowozu oraz jakieś
preparaty chemiczne.
- Być może dodadzą blasku waszym salom wystawowym.
- Tak, moim zdaniem muzeum nie powinno zajmować się wyłącznie
przeszłością.
- Chyba nie.
- Obiecał również jakieś eksponaty związane z żywieniem, kaloriami i
witaminami... wszelkie tego rodzaju rzeczy. Lord Whitfield jest zapalonym
entuzjastą Kampanii na Rzecz Zdrowia.
- Wspominał o tym któregoś wieczora.
- To obecnie bardzo modny temat, prawda? Kiedy lord Whitfield opowiadał
mi o swojej wizycie w Instytucie Wellermana, gdzie pokazano mu hodowle
zarazków i bakterii, po prostu przeszył mnie dreszcz. Mówił też o komarach,
śpiączce afrykańskiej i o jakimś pasożycie wątroby, ale to było dla mnie zbyt
trudne.
- Zapewne było też zbyt trudne dla lorda Whitfielda - powiedział Luke
pogodnie. - Założę się, że wszystko pokręcił! Pani ma o wiele bardziej
przenikliwy umysł niż on, panno Waynflete.
- To uprzejme z pana strony, panie Fitzwilliam, ale obawiam się, że kobiety
nie potrafią myśleć tak wnikliwie jak mężczyźni - odparta spokojnie panna
Waynflete.
Luke stłumił chęć skrytykowania sposobu myślenia lorda Whitfielda.
- Zajrzałem do muzeum - zaczął, zmieniając temat - a potem poszedłem na
górę, żeby obejrzeć to okno.
- To, z którego Tommy... - Panna Waynflete zadrżała. - To naprawdę
przerażające.
- Owszem, istotnie bardzo nieprzyjemna sprawa. Spędziłem mniej więcej
godzinę w towarzystwie ciotki Amy, pani Church... niezbyt sympatyczna
kobieta!
- O, tak!
- W rozmowie z nią musiałem być dość stanowczy - powiedział Luke. - Ona
chyba uważa mnie za kogoś w rodzaju superpolicjanta.
Zamilkł, widząc nagłą zmianę w wyrazie twarzy panny Waynflete.

background image

107

- Och, panie Fitzwilliam, czy sądzi pan, że to było rozsądne?
- Sam nie wiem - odparł Luke. - Myślę, że to było po prostu nieuniknione.
Mój kamuflaż stawał się coraz bardziej przejrzysty. Nie mogę dalej się nim
posługiwać. Musiałem zadawać pytania, zmierzające do sedna sprawy.
Panna Waynflete potrząsnęła głową. Na jej twarzy nadal malował się
niepokój.
- Widzi pan, w takim miasteczku jak to wiadomości rozchodzą się
błyskawicznie.
- To znaczy, że kiedy będę szedł ulicą, wszyscy zawołają: "O, idzie ten
detektyw"? Nie sądzę, żeby to miało teraz naprawdę istotne znaczenie.
Zresztą, w ten sposób mogę więcej osiągnąć.
- Nie to miałam na myśli. - Pannie Waynflete zabrakło tchu. - Chodzi mi o to,
że on się dowie. I zda sobie sprawę, że jest pan na jego tropie.
- Chyba tak - przyznał Luke z namysłem.
- Czy pan nie rozumie, że to jest okropnie niebezpieczne? Potwornie!
- Myśli pani, że... - Luke pojął w końcu, o co jej chodzi - morderca dobierze
się do mnie?
- Tak.
- Dziwne - mruknął Luke. - Nie przyszło mi to do głowy! Chyba jednak ma
pani rację. No cóż, to byłaby najlepsza rzecz, jaka może się wydarzyć.
- Pan nie zdaje sobie sprawy - powiedziała panna Waynflete z przejęciem - że
to niezwykle przebiegły mężczyzna. A w dodatku bardzo ostrożny! Proszę
pamiętać, że ma spore doświadczenie... być może nawet większe, niż nam się
wydaje.
- Tak, oczywiście - odparł Luke z zadumą. - To całkiem prawdopodobne.
- Och, to wszystko mi się nie podoba! - zawołała panna Waynflete. - Jestem
naprawdę zaniepokojona!
- Proszę się nie martwić - powiedział Luke łagodnie. - Zapewniam panią, że
będę miał się na baczności. Ograniczyłem listę podejrzanych. W każdym
razie wydaje mi się, że wiem, kto może być mordercą...
Panna Waynflete spojrzała na niego przenikliwym wzrokiem. Luke podszedł
do niej bliżej i zniżył głos do szeptu.
- Panno Waynflete, co by pani odpowiedziała, gdybym spytał, którego z
dwóch mężczyzn uważa pani za bardziej odpowiedniego kandydata: doktora
Thomasa czy pana Abbota?
- Och... - jęknęła panna Waynflete, cofając się i kładąc dłoń na piersi. Kiedy
podniosła wzrok, Luke dostrzegł w jej oczach intrygujący wyraz:

background image

108

zniecierpliwienia i czegoś jeszcze, czego nie był w stanie określić. - Nic nie
powiem... - oznajmiła.
Odwróciła się gwałtownie, wydając jakiś dziwny dźwięk, jakby westchnienie
połączone z łkaniem.
- Idzie pani do domu? - spytał Luke z rezygnacją w głosie.
- Nie, chcę zanieść te książki pani Humbleby. Mieszka po drodze do
rezydencji. Możemy kawałek pójść razem.
- Z przyjemnością - powiedział Luke.
Zeszli po schodach i skręcili w ścieżkę biegnącą skrajem wiejskich błoni.
Luke obejrzał się, by rzucić okiem na zarys majestatycznego budynku, z
którego przed chwilą wyszli.
- Za czasów pani ojca musiał to być wspaniały dom - zauważył. Panna
Waynflete westchnęła.
- Tak, byliśmy tu bardzo szczęśliwi. Dziękuję Bogu, że nie został
zdewastowany. Zrujnowano już bardzo dużo starych domów.
- Wiem. To smutne.
- A nowe nie są bynajmniej tak solidnie budowane.
- Wątpię, by wytrzymały próbę czasu.
- No, oczywiście, te nowe - powiedziała panna Waynflete - sprawiają
znacznie mniej kłopotu. Nie trzeba wkładać w nie tak dużo pracy ani
szorować tych wielkich, przestronnych korytarzy.
Luke przyznał jej rację.
Kiedy dotarli do furtki domu doktora Humbleby'ego, panna Waynflete
zawahała się, a potem powiedziała:
- Jest taki piękny wieczór. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, pójdę z
panem jeszcze kawałek. Uwielbiam świeże powietrze.
Luke, choć był nieco zaskoczony, odparł uprzejmie, że jej towarzystwo
sprawi mu prawdziwą przyjemność. Ten wieczór nie wydawał mu się
bynajmniej piękny. Silny wiatr szarpał ze złością liście drzew. Luke miał
wrażenie, że lada chwila nadciągnie burza.
Jednakże panna Waynflete, która podążała obok niego, przytrzymując ręką
kapelusz, i mówiła z trudem łapiąc oddech, wydawała się bardzo zadowolona
ze spaceru.
Szli boczną ścieżką, ponieważ była to najkrótsza droga wiodąca od domu
doktora Humbleby'ego do jednej z tylnych bram rezydencji, która różniła się
od pozostałych, kutych w żelazie bram. Jej piękne kolumny wieńczyły dwa
ogromne, różowe, rzeźbione ananasy. Luke nie mógł zrozumieć, dlaczego

background image

109

wybrano właśnie te ozdoby! Domyślał się jednak, że dla lorda Whitfielda
ananasy były symbolem elegancji i dobrego smaku.
Kiedy zbliżali się do bramy, dotarły do nich podniesione, gniewne głosy. W
chwilę później ujrzeli lorda Whitfielda, stojącego twarzą w twarz z jakimś
młodym mężczyzną w uniformie szofera.
- Wyrzucam cię z pracy! - wrzeszczał lord Whitfield. - Słyszysz? Jesteś
zwolniony!
- Niech pan mi daruje, milordzie... tylko ten jeden raz.
- Nie, nie daruję! Wziąłeś mój samochód. Mój samochód, a w dodatku piłeś...
tak, piłeś, nie zaprzeczaj! Powiedziałem wyraźnie, że są trzy rzeczy, których
nie będę tolerował na terenie mojej posiadłości: pijaństwa, rozpusty i
zuchwalstwa.
Szofer nie był pijany, ale alkohol osłabił widocznie jego panowanie nad sobą,
gdyż nagle zmienił ton.
- Nie będziesz tolerował tego, nie będziesz tolerował tamtego, ty stary
draniu! Twoja posiadłość! Wszyscy dobrze wiedzą, że twój ojciec prowadził
tu sklep z butami! Konamy ze śmiechu widząc, jak kroczysz dumnie niby
napuszony paw! Kim ty właściwie jesteś? Nie jesteś lepszy niż ja... ot, czym
jesteś.
Lord Whitfield posiniał ze złości.
- Jak śmiesz odzywać się do mnie w taki sposób? Jakim prawem?
Młody mężczyzna podszedł do niego bliżej.
- Gdybyś nie był taką wstrętną, nadętą, małą świnią, zdzieliłbym cię w
szczękę... tak, walnąłbym cię.
Lord Whitfield zrobił pospiesznie krok do tyłu, potknął się o korzeń i usiadł
na ziemi.
- Wynoś się stąd - powiedział szorstko Luke, podchodząc do szofera.
Młody mężczyzna odzyskał panowanie nad sobą. Wydawał się przerażony.
- Przepraszam, sir. Nie wiem, co mnie opętało.
- Moim zdaniem wypiłeś o kilka kieliszków za dużo - powiedział Luke,
podnosząc lorda Whitfielda.
- Ja... przepraszam pana, milordzie - wyjąkał szofer.
- Pożałujesz tego, Rivers - warknął lord Whitfield, drżącym z gniewu głosem.
Mężczyzna wahał się przez chwilę, a potem powoli odszedł, powłócząc
nogami.
- Cóż za bezczelność! - wybuchnął lord Whitfield. - Odzywać się do mnie w
taki sposób. Do mnie! Temu człowiekowi przytrafi się coś bardzo złego!
Żadnego szacunku... nie zna swojego miejsca. Kiedy pomyślę, co robię dla

background image

110

tych ludzi... zapewniam im dobre zarobki, wszelkie wygody i emerytury. I
spotyka mnie taka niewdzięczność... podła niewdzięczność...
Zachłysnął się z podniecenia, a potem zauważył pannę Waynflete, która stała
w pobliżu, nie odzywając się ani słowem.
- To ty, Honorio? Jest mi niezmiernie przykro, że byłaś świadkiem tej
haniebnej sceny. Język tego człowieka...
- Niestety, zupełnie nie był sobą - powiedziała panna Waynflete, wyraźnie
zgorszona zajściem.
- Bo był pijany... po prostu pijany!
- Tylko lekko podchmielony - wtrącił Luke.
- Czy wiecie, co zrobił? - Lord Whitfield wodził wzrokiem po ich twarzach. -
Wziął mój samochód... mój samochód! Nie przypuszczał, że wrócę tak
prędko. Bridget zawiozła mnie do Lyne swoim sportowym wozem. A ten typ
miał czelność zabrać jakąś dziewczynę... chyba Lucy Carter, na przejażdżkę
moim samochodem!
- Postąpił nadzwyczaj niestosownie - powiedziała panna Waynflete.
Lord Whitfield wydawał się trochę pocieszony.
- No właśnie, prawda?
- Z pewnością będzie tego żałował.
- Moja w tym głowa!
- Został zwolniony z pracy - zauważyła panna Waynflete.
- On źle skończy - oznajmił lord Whitfield, potrząsając głową i wypinając
dumnie pierś. - Wstąp do nas na kieliszek sherry, Honorio.
- Dziękuję, ale muszę zanieść te książki pani Humbleby. Dobranoc, panie
Fitzwilliam. Teraz już nic panu nie grozi!
Skinęła głową z uśmiechem i oddaliła się żwawym krokiem. Tak bardzo
przypominała niańkę, odprowadzającą dziecko na zabawę, że Luke'owi
przyszła nagle do głowy myśl, która zaparła mu dech w piersiach.
Zastanawiał się, czy to możliwe, że panna Waynflete towarzyszyła mu
wyłącznie po to, by go chronić? Ten pomysł wydawał mu się absurdalny,
ale...
Z tych rozważań wyrwał go głos lorda Whitfielda.
- Honoria Waynflete jest niezwykle utalentowaną kobietą.
- Na to wygląda.
Lord Whitfield skierował się w stronę domu. Poruszał się dość sztywno,
delikatnie rozcierając dłonią pośladki. Nagle zachichotał.

background image

111

- Kiedyś, przed laty byłem zaręczony z Honoria. Była ładna i nie taka chuda
jak teraz. Dziś myśl o tym wydaje mi się zabawna. Jej rodzina należała do
miejscowej arystokracji.
- Tak?
Lord Whitfield zamyślił się.
- Pułkownik Waynflete rządził całym miasteczkiem. Wszyscy musieli mu się
nisko kłaniać. Był człowiekiem starej daty, dumnym jak wszyscy diabli. -
Znów zachichotał. - Kiedy Honoria oznajmiła, że zamierza za mnie wyjść,
doszło do okropnej awantury! Uważała się za osobę postępową. Opowiadała
się za zniesieniem różnic klasowych. Była bardzo rozgarniętą dziewczyną.
- A rodzice kazali jej z panem zerwać? Lord Whitfield podrapał się po nosie.
- No cóż... niezupełnie. Prawdę mówiąc, doszło między nami do drobnej
sprzeczki. Chodziło ojej przeklętego ptaszka... przeraźliwie ćwierkającego
kanarka. Nie znosiłem go. Przykra sprawa... skręciłem mu kark. Ale nie
warto dłużej rozwodzić się na ten temat. Zapomnijmy o tym. - Otrząsnął się
jak człowiek, który wyrzuca z pamięci nieprzyjemne wspomnienia. - Niech
pan nie sądzi, że ona kiedykolwiek mi wybaczyła - powiedział łamiącym się
głosem. - No cóż, być może nie ma w tym nic dziwnego...
- Przypuszczam, że jednak panu wybaczyła - pocieszył go Luke.
Lord Whitfield wyraźnie się rozpromienił.
- Naprawdę? Cieszy mnie to. Wie pan, darzę Honorię dużym szacunkiem.
Jest utalentowaną kobietą i w dodatku prawdziwą damą! To się liczy, nawet
w dzisiejszych czasach. Wspaniale prowadzi naszą bibliotekę. - Podniósł
wzrok i ton jego głosu nagle się zmienił. - Witaj! - zawołał. - Witaj, Bridget.

XVI
ANANAS

Kiedy Bridget zbliżała się do nich, Luke poczuł wewnętrzne napięcie.
Od dnia rozgrywek tenisowych nie zamienił z nią ani słowa na osobności.
Zgodnie unikali się nawzajem. Luke zerknął na nią ukradkiem.
Wydawała się irytująco spokojna, opanowana i obojętna.
- Zaczęłam się już zastanawiać, dlaczego tak długo nie wracasz, Gordon -
powiedziała beztrosko.
- Musiałem zrobić małe porządki! - odburknął lord Whitfield. - Ten typ,
Rivers, ośmielił się wziąć rollsa dzisiaj po południu.
- Cóż za straszna obraza majestatu - mruknęła Bridget.

background image

112

- Nie powinnaś sobie z tego żartować, Bridget. Sprawa jest poważna. On
zabrał na przejażdżkę jakąś dziewczynę.
- Nie sądzę, by samotna przejażdżka sprawiła mu przyjemność!
Lord Whitfield wyprostował się.
- Na terenie mojej posiadłości ja ustalam zasady moralne.
- Zabranie dziewczyny na przejażdżkę nie jest przecież czynem
niemoralnym.
- Owszem, jest, jeśli w grę wchodzi mój samochód.
- To, oczywiście, coś gorszego niż niemoralność! Graniczy wręcz ze
świętokradztwem. Ale nie możesz całkowicie wyeliminować spraw seksu,
Gordon. Mamy dziś pełnię księżyca i noc świętojańską.
- Na Jowisza, naprawdę? - zawołał Luke.
- Zdaje się, że to cię zainteresowało - powiedziała Bridget, patrząc na niego.
- Owszem.
Bridget odwróciła się z powrotem do lorda Whitfielda.
- Do gospody Pod Błazeńską Czapką przyjechały trzy niezwykłe osoby.
Numer jeden - mężczyzna w okularach, szortach i rozkosznej jedwabnej
koszuli koloru suszonej śliwki! Numer dwa - kobieta z kompletnie
wyskubanymi brwiami, w sandałach i kusej sukience z falbankami,
obwieszona sznurami sztucznych egipskich paciorków. Numer trzy - grubas
w ubraniu koloru lawendy i takich samych butach. Podejrzewam, że są
przyjaciółmi naszego pana Ellsworthy'ego! Autor kroniki towarzyskiej
doniósłby: "Krąży pogłoska, że dzisiejszej nocy odbędzie się rozpustna
zabawa na Łące Czarownic".
- Nie dopuszczę do tego! - zawołał lord Whitfield, siniejąc ze złości.
- Nie możesz temu zapobiec, kochanie. Łąka Czarownic jest własnością
publiczną.
- Nie życzę sobie, żeby odbywały się tu te bezbożne rytuały! Skomentuję to
w "Scandals". - Milczał przez chwilę, a potem dodał: - Przypomnij mi,
żebym to zanotował i nakłonił Siddely'ego do napisania artykułu. Muszę
jutro pojechać do miasta.
- Kampania lorda Whitfielda przeciwko czarnej magii - powiedziała Bridget
ironicznie. - W małym prowincjonalnym miasteczku nadal pokutują relikty
średniowiecznych zabobonów.
Lord Whitfield spojrzał na nią ze zdumieniem, a potem odwrócił się i wszedł
do domu.
- Powinnaś lepiej wypełniać swoje obowiązki, Bridget! - zażartował Luke.
- Co masz na myśli?

background image

113

- Szkoda byłoby, żebyś straciła swoją posadę! Nie masz jeszcze w ręku tych
stu tysięcy. Dotyczy to również brylantów i pereł. Na twoim miejscu
darowałbym sobie te sarkastyczne uwagi aż do wesela.
Spojrzała na niego chłodno.
- Jesteś taki troskliwy, Luke. To miło z twojej strony, że tak bardzo
przejmujesz się moją przyszłością!
- Życzliwość i rozwaga zawsze były moją mocną stroną.
- Nie zauważyłam tego.
- Nie? Zaskakujesz mnie.
- Co dzisiaj robiłeś? - spytała Bridget, zrywając liść z jakiegoś krzaka.
- Wykonywałem zwykłe obowiązki detektywa.
- Czy do czegoś doszedłeś?
- Tak i nie, jak mawiają politycy. Á propos, czy masz w domu jakieś
narzędzia?
- Chyba tak. Jakiego rodzaju?
- Och, jakieś małe i poręczne. Czy mógłbym je zobaczyć?
Po dziesięciu minutach Luke miał już w kieszeni wybrane przez siebie
narzędzia.
- To mi wystarczy - powiedział.
- Czy zamierzasz włamać się do czyjegoś domu?
- Być może.
- Jesteś strasznie tajemniczy.
- No cóż, przecież sytuacja aż jeży się od trudności. Znalazłem się w
okropnym położeniu. Sądzę, że po naszej drobnej utarczce w sobotę
powinienem się stąd wynieść.
- Owszem, gdybyś chciał zachować się jak dżentelmeni
- Jednakże przeświadczenie, że trafiłem na świeży trop maniakalnego
mordercy, zmusza mnie do pozostania. Jeśli przyszedł ci do głowy jakiś
przekonujący powód, dla którego miałbym opuścić wasz dom i zamieszkać w
gospodzie Pod Błazeńską Czapką, to na litość boską, wyrzuć to z siebie.
Bridget potrząsnęła głową.
- To niemożliwe. Przecież jesteś moim kuzynem i tak dalej. Poza tym w
gospodzie są tylko trzy gościnne pokoje, które zajmują obecnie przyjaciele
pana Ellsworthy'ego.
- Zatem jestem zmuszony zostać tutaj, nawet jeśli sprawi ci to przykrość.
Bridget uśmiechnęła się do niego słodko.
- Bynajmniej. Lubię towarzystwo adorujących mnie mężczyzn.

background image

114

- To był... - zaczął Luke - cios poniżej pasa. Uwielbiam w tobie to, Bridget,
że nie masz w sobie cienia życzliwości. No, dobrze. Odrzucony adorator
pójdzie teraz przebrać się do kolacji.
Wieczór upłynął w spokoju. Luke zaskarbił sobie jeszcze większe uznanie
lorda Whitfielda, słuchając z pozornym zainteresowaniem jego
powtarzających się co dzień tyrad.
- Długo was nie było - powiedziała Bridget, kiedy weszli do salonu.
- Lord Whitfield mówił tak ciekawie, że czas upłynął nam błyskawicznie -
wyjaśnił Luke. - Opowiadał mi o początkach swojej pierwszej gazety.
- Te małe drzewka owocowe w doniczkach są po prostu cudowne - oznajmiła
pani Anstruther. - Powinieneś posadzić je wzdłuż tarasu, Gordon.
Od tego momentu rozmowa potoczyła się zwykłym torem. Luke opuścił
towarzystwo dość wcześnie. Nie położył się jednak do łóżka. Miał inne
plany. Kiedy wybiła dwunasta, zszedł bezszelestnie po schodach, minął
bibliotekę i przez okno wydostał się na zewnątrz.
Nadal wiał porywisty wiatr, a jego gwałtowne podmuchy przeplatały się z
krótkimi okresami ciszy. Pędzące po niebie chmury co chwila przesłaniały
księżyc, więc ziemia na przemian tonęła w ciemności lub w jasnej poświacie.
Luke szedł do mieszkania pana Ellsworthy'ego okrężną drogą. Widział
szansę przeprowadzenia drobnego dochodzenia. Był pewny, że ten
szczególny wieczór Ellsworthy spędza poza domem w towarzystwie swych
przyjaciół. Z pewnością postanowili uczcić noc świętojańską jakąś uroczystą
ceremonią. Miał więc okazję, by przeszukać jego mieszkanie.
Przeskoczył przez dwa murowane ogrodzenia, dotarł na tyły budynku i wyjął
z kieszeni odpowiednie narzędzia. Znalazł okno kuchenne, które udało mu
się wyważyć. W kilka minut później odsunął zapadkę, otworzył okno i
wślizgnął się do środka.
Miał w kieszeni latarkę. Zapalał ją na sekundę tylko wtedy, kiedy musiał
oświetlić sobie drogę, by nie wpaść na jakiś mebel.
Po piętnastu minutach przekonał się, że dom jest pusty. Z uśmiechem
zadowolenia przystąpił do realizacji swego przedsięwzięcia.
Przeszukał dokładnie wszystkie dostępne zakątki mieszkania. W zamkniętej
na klucz szufladzie natrafił na ukryte pod kilkoma niewinnymi akwarelami
artystyczne szkice, na których widok uniósł brwi i gwizdnął. Korespondencja
pana Ellsworthy'ego nie wniosła do sprawy nic nowego. Dokonał jednak
ciekawego odkrycia na półce z książkami.
Znalazł trzy drobne, lecz interesujące przedmioty. Pierwszym z nich był
notesik, w którym na dwa dni przed śmiercią chłopca ktoś nabazgrał

background image

115

ołówkiem: "Załatwić sprawę z Tommym Pierce'em". Drugim - naszkicowany
pastelami portret Amy Gibbs, na której twarzy widniał wściekle czerwony
krzyż. Trzecim - buteleczka syropu na kaszel. Żaden z nich nie był
rozstrzygającym dowodem, ale wszystkie razem wydawały się interesujące.
Odkładając przedmioty na miejsce, Luke nagle zesztywniał i zgasił latarkę.
Usłyszał zgrzyt przekręcanego w zamku klucza.
Podszedł do uchylonych drzwi pokoju i wyjrzał na korytarz. Miał nadzieję,
że Ellsworthy pójdzie prosto na górę.
Boczne drzwi otworzyły się i do domu wszedł Ellsworthy, zapalając po
drodze światło w korytarzu.
Kiedy Luke dostrzegł jego twarz, wstrzymał gwałtownie oddech.
Ellsworthy zmienił się nie do poznania. Z pianą na ustach i dziwnym
wyrazem obłędnej radości na twarzy przemierzał korytarz drobnymi,
tanecznymi kroczkami.
Luke'a

najbardziej

zaszokował

widok

jego

rąk,

pokrytych

ciemnoczerwonymi plamami, przypominającymi barwą zaschniętą krew...
Ellsworthy zniknął na schodach. Zaraz potem na korytarzu zgasło światło.
Luke odczekał chwilę, a potem ostrożnie wymknął się do kuchni i wyślizgnął
przez okno na zewnątrz. Spojrzał na dom, który tonął w ciemności i ciszy.
- Mój Boże - szepnął, biorąc głęboki oddech - ten człowiek jest kompletnie
obłąkany! Ciekawe, co robił? Przysiągłbym, że miał krew na rękach!
Obszedł miasteczko i ruszył w kierunku Ashe Manor. Kiedy skręcał w
boczną ścieżkę, usłyszał nagle szelest liści i gwałtownie się odwrócił.
- Kto tam?
Zza drzewa wynurzyła się jakaś wysoka postać otulona ciemnym płaszczem.
Wyglądała tak niesamowicie, że Luke'owi z przerażenia zamarło serce. Po
chwili rozpoznał osłoniętą kapturem pociągłą, bladą twarz.
- Bridget? Ale mnie przestraszyłaś!
- Gdzie byłeś? - spytała ostro. - Widziałam, jak wychodziłeś z domu.
- I śledziłaś mnie?
- Nie. Byłeś zbyt daleko. Czekałam, aż będziesz wracał.
- Postąpiłaś cholernie nierozsądnie - burknął Luke.
- Gdzie byłeś? - powtórzyła z irytacją.
- Zrobiłem nalot na dom pana Ellsworthy'ego! - wyjaśnił wesoło. Bridget
wstrzymała oddech.
- Czy... coś znalazłeś?

background image

116

- Sam nie wiem. Dowiedziałem się nieco więcej o tym świntuchu, o jego
zamiłowaniu do pornografii i tak dalej. Poza tym wpadły mi w ręce trzy
przedmioty, które mogą być interesujące.
Bridget z uwagą wysłuchała szczegółowej opowieści Luke'a o wynikach jego
poszukiwań.
- Mimo wszystko to nie są zbyt przekonujące dowody - zakończył. -
Posłuchaj, Bridget, kiedy zamierzałem już wyjść, wrócił Ellsworthy.
Zapewniam cię, że ten człowiek jest kompletnie obłąkany!
- Naprawdę tak uważasz?
- Widziałem jego twarz... tego nie da się opisać! Bóg jeden wie, co on robił!
Był w stanie obłędnego, delirycznego podniecenia. I miał poplamione ręce.
Przysiągłbym, że to była krew.
Bridget zadrżała.
- To przerażające... - wyszeptała.
- Nie powinnaś była sama wychodzić z domu - powiedział Luke z gniewem. -
To czyste szaleństwo. Przecież ktoś mógł roztrzaskać ci głowę.
Bridget roześmiała się niepewnie.
- Ciebie to również dotyczy, mój drogi.
- Ja potrafię o siebie zadbać.
- Ja też jestem w tym dobra. Niełatwo zrobić mi krzywdę. Zerwał się silny,
porywisty wiatr.
- Zdejmij ten kaptur - zażądał nagle Luke.
- Po co?
Luke gwałtownym ruchem zdarł z niej płaszcz. Wiatr rozwiał jej włosy.
Patrzyła na niego, z trudem łapiąc oddech.
- Bezwzględnie brak ci miotły, Bridget - powiedział. - Takie właśnie
odniosłem wrażenie, kiedy ujrzałem cię po raz pierwszy. - Przyglądał jej się
przez chwilę, a potem dodał: - Jesteś okrutną diablicą.
Z głębokim westchnieniem zniecierpliwienia rzucił płaszcz w jej kierunku.
- Włóż go. Wracamy do domu.
- Zaczekaj...
- Dlaczego? Podeszła do niego bliżej.
- Ponieważ mam ci coś do powiedzenia - zaczęła urywanym szeptem. -
Dlatego właśnie czekałam na ciebie tutaj... a nie w rezydencji. Chciałam ci to
powiedzieć teraz... zanim wejdziemy do środka... na teren posiadłości
Gordona...
- Słucham?
Wydała z siebie krótki, szyderczy śmiech.

background image

117

- Och, to całkiem proste. Wygrałeś, Luke. To wszystko!
- Co masz na myśli? - spytał ostro.
- Nie zamierzam już zostać lady Whitfield.
- Naprawdę? - spytał, podchodząc do niej bliżej.
- Owszem, Luke.
- Wyjdziesz za mnie?
- Tak.
- Ciekaw jestem, dlaczego?
- Sama nie wiem. Mówisz mi takie okropne rzeczy... a ja chyba to lubię...
Wziął ją w ramiona i pocałował.
- Ten świat jest kompletnie zwariowany!
- Czy jesteś szczęśliwy, Luke?
- Nieszczególnie.
- Czy sądzisz, że kiedykolwiek będziesz ze mną szczęśliwy?
- Nie mam pojęcia. Ale zaryzykuję.
- Tak... czuję to samo... Luke wziął ją pod rękę.
- Zachowujemy się dość dziwnie, kochanie. Chodź. Może rano odzyskamy
rozum.
- Tak... niezbadane są koleje losu... - Spojrzała pod nogi i zatrzymała się
gwałtownie. - Luke... Luke... co to jest...?
Księżyc właśnie wyłonił się zza chmury. Luke dojrzał obok drżącej stopy
Bridget jakiś niewyraźny kształt.
Z okrzykiem zdumienia wysunął rękę spod ramienia Bridget i przyklęknął.
Potem spojrzał na kolumnę bramy. Ananas zniknął.
Podniósł się szybko. Bridget stała nieruchomo, przyciskając dłonie do ust.
- To szofer... Rivers - powiedział Luke. - Nie żyje...
- Ta okropna, kamienna rzeźba była od pewnego czasu obluzowana. ..
pewnie wiatr zwalił ją na niego.
Luke potrząsnął głową.
- To nie wiatr... Och! To miało wyglądać na kolejny nieszczęśliwy wypadek!
Ale to tylko pozory. To znów ten morderca...
- Nie... nie, Luke.
- Zapewniam cię, że to on. W lepkiej papce na jego potylicy wyczułem
ziarenka piasku. A przecież tu w pobliżu nie ma piasku. Mówię ci, Bridget...
ktoś zaczaił się na niego obok tej bramy i zdzielił w głowę, kiedy koło niego
przechodził w drodze do swojego domku. Potem położył ciało na ziemi i
zepchnął na nie tego kamiennego ananasa.
- Luke... masz krew na rękach... - wyjąkała Bridget słabym głosem.

background image

118

- Ktoś inny też miał krew na rękach - powiedział Luke posępnie. - Wiesz, co
dziś po południu przyszło mi do głowy... że gdyby popełniono jeszcze jedną
zbrodnię, z pewnością wiedzielibyśmy, kto jest mordercą. I wiemy!
Ellsworthy! Cały wieczór spędził poza domem, a kiedy wrócił, pląsał i
podrygiwał jak opętany.... miał ręce poplamione krwią... i wyraz twarzy
maniakalnego mordercy...
Bridget opuściła wzrok i zadrżała.
- Biedny Rivers... - wyszeptała.
- Tak, biedny - przytaknął Luke ze współczuciem. - Miał cholernego pecha.
Ale na tym koniec, Bridget! Teraz wszystko już wiemy i dopadniemy go!
Zauważył, że Bridget nagle się zachwiała, więc podbiegł do niej, by ją
podtrzymać.
- Luke, jestem przerażona... - wyjąkała dziecinnym głosem.
- Już po wszystkim, kochanie - uspokajał ją Luke. - Już po wszystkim...
- Bądź dla mnie dobry... proszę. Tyle razy mnie w życiu zraniono.
- Raniliśmy się nawzajem, ale to się już nigdy nie powtórzy.

XVII
ROZMOWA Z LORDEM WHITFIELDEM

- To niezwykłe - powiedział doktor Thomas, spoglądając na Luke'a, który
siedział po drugiej stronie biurka w jego gabinecie lekarskim. - Naprawdę
niezwykłe! Mówi pan poważnie, panie Fitzwilliam?
- Najzupełniej. Z całym przekonaniem twierdzę, że Ellsworthy jest
niebezpiecznym szaleńcem.
- Nie zwracałem szczególnej uwagi na tego człowieka. Muszę jednak
przyznać, że nie jest on chyba całkiem zdrowy psychicznie.
- Osobiście określiłbym to znacznie dosadniej - oświadczył Luke ponuro.
- Naprawdę wierzy pan, że ten Rivers został zamordowany?
- Tak. Czy zauważył pan w ranie ziarenka piasku? Doktor Thomas kiwnął
potakująco głową.
- Kiedy powiedział mi pan o swoim spostrzeżeniu, obejrzałem ją bardzo
dokładnie. Muszę przyznać, że miał pan rację.
- To wyraźnie dowodzi, że wypadek został upozorowany, a ten człowiek
zginął od uderzenia woreczkiem z piaskiem... albo przynajmniej został nim
ogłuszony.
- Niekoniecznie.
- Co pan chce przez to powiedzieć?

background image

119

Doktor Thomas usiadł wygodniej i splótł dłonie.
- Przypuśćmy, że w ciągu dnia Rivers leżał na jakimś piaszczystym skrawku
ziemi, których jest sporo w tych stronach. To by tłumaczyło obecność
ziarenek piasku w jego włosach.
- Człowieku, zapewniam pana, że został zamordowany!
- Pańskie zapewnienia jeszcze niczego nie dowodzą - odparł doktor Thomas
oschle.
- Pan chyba nie wierzy w ani jedno moje słowo - powiedział Luke, z trudem
opanowując rozdrażnienie.
- Musi pan przyznać, panie Fitzwilliam, że to dość nieprawdopodobna
historia - odparł doktor Thomas z pobłażliwym uśmiechem. - Utrzymuje pan,
że Ellsworthy zamordował pokojówkę, małego chłopca, pijanego oberżystę,
mojego wspólnika, a teraz tego Riversa.
- A pan w to nie wierzy?
Doktor Thomas wzruszył ramionami.
- Wiem co nieco na temat przypadku doktora Humbleby'ego. Moim zdaniem
to absolutnie wykluczone, żeby Ellsworthy mógł spowodować jego śmierć, a
pan nie ma żadnych przekonujących dowodów, że to zrobił.
- Nie mam pojęcia, jak zdołał tego dokonać - przyznał Luke - ale to wszystko
pasuje do relacji panny Pinkerton.
- Twierdzi pan również, że Ellsworthy podążył za nią do Londynu i
przejechał ją samochodem. I tym razem nie ma pan na to ani cienia dowodu!
No cóż, cała ta sprawa wydaje się po prostu fantazją!
- Skoro już wiem, jak wygląda sytuacja, muszę zdobyć dowody - powiedział
Luke ostro. - Jutro jadę do Londynu na spotkanie z moim starym
przyjacielem. Dwa dni temu przeczytałem w gazecie, że został mianowany
zastępcą komisarza policji. Dobrze mnie zna, więc wysłucha uważnie tego,
co mam mu do powiedzenia. Jestem pewny, że zarządzi w tej sprawie
drobiazgowe śledztwo.
Doktor Thomas z zadumą pogładził się po brodzie.
- No, dobrze... to niewątpliwie wiele wyjaśni. Jeśli się okaże, że popełnił pan
błąd...
- Więc pan stanowczo nie wierzy w ani jedno moje słowo?
- W seryjne morderstwa? - Doktor Thomas uniósł brwi. - Szczerze mówiąc,
panie Fitzwilliam, nie wierzę. Cała ta sprawa jest zbyt fantastyczna.
- Fantastyczna? Być może. Ale musi pan przyznać, że trzyma się kupy. O ile
się przyjmie, że wersja panny Pinkerton jest zgodna z prawdą.
Doktor Thomas potrząsnął głową i znów lekko się uśmiechnął.

background image

120

- Gdyby pan znał te stare panny tak dobrze jak ja... - mruknął. Luke wstał,
starając się zapanować nad irytacją.
- Tak czy owak, pańskie nazwisko pasuje do pana - powiedział. - Jest pan
niewątpliwie niewiernym Tomaszem!
- Niech pan mi dostarczy kilku dowodów, przyjacielu - odparł Thomas z
rozbawieniem. - To wszystko, o co proszę. Nie akceptuję rozwlekłej,
melodramatycznej historyjki, opartej na domysłach jakiejś starszej pani.
- Domysły starszych pań niejednokrotnie się sprawdzały. Moja ciotka
Mildred była wprost niesamowita! Czy ma pan jakieś ciotki, doktorze?
- Nie.
- To wielki błąd! - powiedział Luke. - Każdy człowiek powinien mieć ciotki.
Są przykładem triumfu sfery domysłów nad logiką. Ciotki często wiedzą, że
pan A. jest oszustem, ponieważ przypomina im pewnego nieuczciwego
lokaja, który kiedyś u nich służył. Inni, rozsądni ludzie twierdzą, że taki
zacny człowiek jak pan A. nie może być oszustem. Ale te starsze panie
zawsze mają rację.
Doktor Thomas znów uśmiechnął się pobłażliwie.
- Czy nie rozumie pan, że jestem policjantem, a nie kompletnym amatorem? -
spytał Luke z rosnącym rozdrażnieniem.
- W Mayang Straits! - mruknął doktor Thomas z uśmiechem.
- Zbrodnia jest zbrodnią, nawet w Mayang Straits.
- Ależ oczywiście.
Luke opuścił gabinet doktora Thomasa, z trudem tłumiąc gniew.
- No, jak ci poszło? - spytała Bridget, kiedy do niej podszedł.
- Nie uwierzył mi - odparł Luke. - Ale po namyśle dochodzę do wniosku, że
nie jest to bynajmniej zaskakujące. To fantastyczna historia bez żadnych
dowodów. Doktor Thomas zdecydowanie nie jest typem człowieka, który
wierzy w nieprawdopodobne historie!
- Czy ktokolwiek inny ci uwierzy?
- Pewnie nie, ale kiedy jutro spotkam się ze starym Billym Bonesem, sprawa
ruszy z miejsca. Sprawdzą naszego długowłosego przyjaciela Ellsworthy'ego
i w końcu do czegoś dojdą.
- Czy nie przedwcześnie odkrywamy nasze karty? - spytała Bridget z
zadumą.
- Zostaliśmy do tego zmuszeni. Nie możemy... po prostu nie wolno nam
dopuścić do kolejnych morderstw.
Bridget zadrżała.
- Na miłość boską, Luke, bądź ostrożny.

background image

121

- Przez cały czas zachowuję ostrożność. Nie spaceruję w pobliżu bram
ozdobionych kamiennymi ananasami, unikam po zmroku samotnych
spacerów po lesie, uważam, co jem i co piję. Znam się na tym.
- Okropna jest świadomość, że ktoś zamierza cię zabić.
- Byleby tylko nie zamierzał zabić ciebie, kochanie.
- Być może zagraża to również mnie.
- Nie sądzę. Ale nie chcę ryzykować! Czuwam nad tobą jak staroświecki
anioł stróż.
- Czy nie powinniśmy zawiadomić tutejszej policji? Luke zastanawiał się
przez chwilę.
- Nie. Myślę, że lepiej zwrócić się wprost do Scotland Yardu.
- Tak właśnie uważała panna Pinkerton - mruknęła Bridget.
- Owszem, ale ja będę się miał na baczności.
- Wiem, co jutro zrobię - oznajmiła Bridget. - Zmuszę Gordona, żeby poszedł
coś kupić w sklepie tej kanalii.
- Żeby się w ten sposób upewnić, że nasz kochany pan Ellsworthy nie czatuje
na mnie na schodach Whitehall?
- O to mi właśnie chodzi.
- A w sprawie Whitfielda... - zaczął Luke z zakłopotaniem.
- Odłóżmy to do twojego powrotu z Londynu - odparła pospiesznie Bridget. -
Wtedy wszystko załatwimy.
- Czy myślisz, że bardzo się przejmie?
- No cóż... - Bridget przez chwilę rozważała w myślach tę kwestię. - Będzie
rozdrażniony.
- Rozdrażniony? Na Boga! Czy to nie jest zbyt łagodne określenie?
- Nie. Widzisz, Gordon nie lubi być rozdrażniony. To wyprowadza go z
równowagi!
- Czuję się w całej tej sprawie dość niezręcznie - wyznał Luke.
To uczucie dominowało w jego umyśle, kiedy tego wieczora przygotowywał
się do wysłuchania po raz dwudziesty opowieści lorda Whitfielda o samym
sobie. Musiał przyznać, że ukradzenie narzeczonej człowiekowi, który gości
go w swym domu, jest łajdactwem. Nadal jednak uważał, że taki
pompatyczny, napuszony błazen jak lord Whitfield nie powinien nawet
marzyć o Bridget!
Tak bardzo jednak dręczyły go wyrzuty sumienia, że słuchał wynurzeń lorda
Whitfielda ze szczególną uwagą i w rezultacie zrobił na swym gospodarzu
niezwykle korzystne wrażenie.

background image

122

Lord Whitfield był tego wieczora w wyśmienitym nastroju. Śmierć byłego
szofera wcale go nie przygnębiła, a nawet poprawiła mu humor.
- Mówiłem, że ten człowiek źle skończy - oznajmił triumfalnie, unosząc
kieliszek porto do światła i patrząc przez szkło przymrużonymi oczami. - Czy
nie powiedziałem tak wczoraj wieczorem?
- Owszem, istotnie, sir.
- I miałem rację! To zdumiewające, jak często mam rację!
- To musi być dla pana wspaniałe uczucie - powiedział Luke.
- Miałem naprawdę cudowne życie... tak cudowne! Moja droga była usłana
różami. Zawsze głęboko wierzyłem w Opatrzność. Na tym polega cała
tajemnica, Fitzwilliam.
- Tak?
- Jestem człowiekiem religijnym. Wierzę w dobro, zło i w wiekuistą
sprawiedliwość. Nie ma najmniejszej wątpliwości, Fitzwilliam, że istnieje
coś takiego jak sprawiedliwość boska!
- Ja również wierzę w sprawiedliwość - powiedział Luke.
Lord Whitfield, jak zwykle, nie był zainteresowany tym, w co wierzą inni.
- Postępuj uczciwie wobec swego Stwórcy, a Stwórca będzie postępował
uczciwie wobec ciebie! Zawsze byłem przyzwoitym człowiekiem. Dawałem
pieniądze na cele dobroczynne i uczciwie dorobiłem się swego majątku.
Wszystko osiągnąłem własnymi siłami! Zapewne pamięta pan, że kiedy
biblijni patriarchowie zaczynali dobrze prosperować, ich trzody się
powiększały, a ich wrogów dosięgała kara!
- Tak, istotnie - przyznał Luke z trudem tłumiąc ziewnięcie.
- To nadzwyczajne... i godne uwagi - powiedział lord Whitfield - że wrogów
przyzwoitego człowieka dosięga zły los! Na przykład wczoraj. Ten typ mi
ubliża... nawet posuwa się tak daleko, by podnieść na mnie rękę. I co się
dzieje? Gdzie jest dzisiaj? - Przerwał na chwilę swoją tyradę, a potem
uroczystym tonem sam odpowiedział na swoje pytanie: - Nie żyje! Dosięgną!
go gniew boży!
- To chyba niewspółmiernie wysoka kara za kilka nierozważnych słów, które
wypowiedział wypiwszy o jedną szklankę za dużo - powiedział Luke, z
trudem unosząc powieki.
Lord Whitfield potrząsnął głową.
- Zawsze tak się dzieje! Kara jest szybka i okrutna. Moje twierdzenie oparte
jest na źródłach. Jak pan zapewne pamięta, niedźwiedzie pożarły dzieci, które
wyśmiewały się z proroka Elizeusza. Taki jest naturalny porządek rzeczy.
- Zawsze uważałem, że i ta kara była niewspółmiernie wysoka.

background image

123

- Nie, nie. Patrzy pan na to ze złego punktu widzenia. Elizeusz był wielkim i
świętym człowiekiem. Nikt nie miał prawa z niego drwić i żyć dalej! Ja to
rozumiem, bo znam to z własnego doświadczenia!
Luke spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- Początkowo nie mogłem w to uwierzyć - powiedział lord Whitfield
półgłosem. - Ale działo się tak za każdym razem! Moi wrogowie i oszczercy
zostali pognębieni i wytępieni.
- Wytępieni?
Lord Whitfield kiwnął głową i wypił łyk porto.
- Jeden po drugim. Weźmy na przykład tego chłopca. Natknąłem się na niego
w moim ogrodzie... wówczas u mnie pracował. Czy wie pan, co on robił?
Przedrzeźniał mnie... MNIE! Wyśmiewał się ze mnie! Kroczył dumnie jak
paw tam i z powrotem na oczach zgromadzonych gapiów. Kpił ze mnie na
terenie mojej własnej posiadłości! Wie pan, co mu się przydarzyło? W
niecałe dziesięć dni później wypadł z okna i zginął na miejscu! Potem ten
łotr, Carter... pijak i oszczerca. Przyszedł tu kiedyś i zaczął mnie lżyć. Co się
z nim stało? W tydzień później już nie żył. Utonął w rzecznym mule. Później
ta pokojówka... Odszczekiwała mi się podniesionym głosem. Wkrótce
spotkała ją zasłużona kara. Przez pomyłkę wypiła truciznę! Mógłbym
przytoczyć panu znacznie więcej takich przykładów. Humbleby ośmielił mi
się sprzeciwić w sprawie systemu nawadniania. Umarł na zakażenie krwi.
Och, to ciągnie się od wielu lat... na przykład pani Horton zachowywała się
wobec mnie obraźliwie i niebawem zeszła z tego świata. - Przerwał i
wychyliwszy się do przodu, podał swemu gościowi karafkę z porto. - Tak -
mruknął. - Wszyscy nie żyją. To zdumiewające, prawda?
Luke spojrzał na niego uważnie. Nagle przyszło mu do głowy potworne,
niewiarygodne podejrzenie! Ujrzał w zupełnie nowym świetle tego niskiego,
tłustego mężczyznę, który siedział u szczytu stołu i patrzył na niego z
triumfalnym uśmiechem.
Przez umysł Luke'a przemknęły chaotyczne wspomnienia. Przypomniał sobie
słowa majora Hortona: "Lord Whitfield zachował się bardzo życzliwie.
Przysłał winogrona i brzoskwinie z własnej oranżerii". To właśnie miłosierny
lord Whitfield zlitował się nad Tommym Pierce'em i pozwolił go zatrudnić
przy myciu okien w bibliotece. To lord Whitfield, na krótko przed śmiercią
doktora Humbleby'ego, odwiedził Instytut Wellermana Kreutza, zajmujący
się wytwarzaniem surowicy i hodowlą bakterii. Wszystko wskazuje na
jednego człowieka, którego on jak skończony głupiec nawet nie
podejrzewał...

background image

124

Na twarzy lorda Whitfielda nadal malował się radosny, niczym nie zmącony
uśmiech.
- Oni wszyscy umierają - oznajmił, kiwając znacząco głową.

XVIII
KONFERENCJA W LONDYNIE

Sir William Ossington, którego serdeczni koledzy z dawnych lat nazywali
Billy Bones*, spojrzał z niedowierzaniem na swojego przyjaciela.
- Czy nie dość miałeś zbrodni w Mayang? - spytał z niedowierzaniem. - Czy
wróciłeś do domu, żeby wykonywać za nas robotę?
- W Mayang nie zdarzały się seryjne zbrodnie - oznajmił Luke. - Teraz mam
do czynienia z człowiekiem, który popełnił co najmniej sześć morderstw, a
nikt go nawet nie podejrzewa!
Sir William westchnął.
- To się zdarza. Czy mordował swoje żony?
- Nie, nie jest tego typu człowiekiem. Nie uważa się jeszcze za Boga, ale
niebawem to nastąpi.
- Szaleniec?
- Och, bezsprzecznie.
- Ach! Ale zapewne nie został oficjalnie uznany za człowieka obłąkanego. A
to, jak wiesz, stanowi różnicę.
- Jestem pewien, że zdaje sobie sprawę z charakteru swoich czynów i z
możliwych konsekwencji - oznajmił Luke.
- No właśnie - przyznał Billy Bones.
- No cóż, nie zagłębiajmy się w zawiłości proceduralne. Nie doszliśmy
jeszcze do tego etapu. I być może nigdy nam się to nie uda. Chcę od ciebie,
przyjacielu, tylko kilku faktów. W dniu derbów, między piątą a szóstą po
południu doszło do ulicznego wypadku. Samochód przejechał na Whitehall
pewną starszą panią i nie zatrzymał się. Nazywała się Lavinia Pinkerton.
Chcę, żebyś wygrzebał wszystkie możliwe szczegóły dotyczące tej sprawy.
- Mogę je dla ciebie zaraz zdobyć - obiecał sir William z westchnieniem. -
Dwadzieścia minut powinno mi na to wystarczyć.
Dotrzymał słowa. W niespełna dwadzieścia minut później Luke rozmawiał z
oficerem policji prowadzącym tę sprawę.
- Owszem, sir, pamiętam szczegóły. Większość z nich spisałem na tej kartce.
- Luke uważnie przeczytał jego notatki. - Wszczęto dochodzenie. Koronerem
był pan Satcherverell. Wina kierowcy samochodu nie ulega wątpliwości.

background image

125

- Czy udało wam się go znaleźć?
- Nie, sir.
- Jakiej marki był ten samochód?
- Prawie na pewno duży rolls, którego prowadził szofer. Wszyscy
świadkowie zajścia są co do tego jednomyślni. Większość ludzi wie, jak
wygląda rolls.
- Nie macie numerów rejestracyjnych?
- Nie, niestety nikt nie zwrócił na nie uwagi. Ktoś nam podał numer FZX
4498, ale to nie był właściwy numer. Jakaś kobieta zauważyła go i
wspomniała o tym innej kobiecie, która z kolei przekazała go mnie. Nie
wiem, czy ta druga kobieta błędnie go zapisała, ale tak czy owak nie był to
właściwy numer.
- Skąd pan o tym wie? - spytał Luke ostro.
Młody oficer uśmiechnął się szeroko.
- FZX 4498 to numer samochodu lorda Whitfielda. W owym czasie stał
zaparkowany przed Boomington House, a szofer jadł podwieczorek. Ma
doskonałe alibi. Co do niego nie mamy żadnych wątpliwości, a samochód
odjechał sprzed budynku dopiero o 6.30, kiedy jego lordowska mość stamtąd
wyszedł.
- Rozumiem - powiedział Luke.
- Niestety, stało się to, co zwykle, sir - rzekł oficer z westchnieniem. -
Połowa świadków zniknęła, zanim komisarz zdążył dotrzeć na miejsce
wypadku i zebrać szczegółowe informacje.
Sir William kiwnął potakująco głową.
- Przypuszczamy, że musiał to być podobny numer i że zaczynał się
prawdopodobnie od dwóch czwórek. Robiliśmy, co w naszej mocy, ale nie
trafiliśmy na trop żadnego samochodu. Wszyscy właściciele samochodów o
podobnych numerach mieli przekonujące alibi.
Sir William spojrzał na Luke'a pytającym wzrokiem. Luke potrząsnął głową.
- Dziękuję, Bonner, to wszystko - powiedział sir William. Kiedy oficer
wyszedł z pokoju, Billy Bones znów spojrzał pytająco na Luke'a.
- O co tu chodzi, Fitz?
Luke westchnął.
- Wszystko się zgadza. Lavinia Pinkerton przyjechała do Londynu, żeby
opowiedzieć bystrym pracownikom Scotland Yardu o perfidnym mordercy.
Nie wiem, czybyście jej wysłuchali... pewnie nie...
- Moglibyśmy to zrobić - odparł sir William. - Wiele informacji dociera do
nas w taki właśnie sposób. Nigdy nie lekceważymy pogłosek ani plotek.

background image

126

- Tak też zapewne rozumował morderca. Nie chciał ryzykować, więc zabił
Lavinię Pinkerton. I choć jakaś kobieta była na tyle spostrzegawcza, by
zapamiętać numer jego samochodu, nikt jej nie uwierzył.
Billy Bones podskoczył na swym krześle.
- Nie myślisz chyba...
- Owszem, myślę. Założę się, o co zechcesz, że to lord Whitfield ją
przejechał. Nie mam pojęcia, jak tego dokonał. Szofer jadł podwieczorek.
Lord musiał więc wymknąć się z budynku, zabierając ze sobą jego czapkę.
Ale zrobił to, Billy!
- Niemożliwe!
- Owszem, możliwe. O ile mi wiadomo, lord Whitfield popełnił co najmniej
siedem morderstw, a może znacznie więcej.
- Niemożliwe - powtórzył sir William.
- Mój drogi, on niemal chełpił się tym przede mną wczoraj wieczorem!
- Więc jest szalony?
- Owszem, ale to przebiegły typ. Musicie zachować ostrożność. Nie może się
dowiedzieć, że go podejrzewamy.
- Nie do wiary... - mruknął Billy Bones.
- Ale to prawda! - zawołał Luke, kładąc dłoń na ramieniu przyjaciela. -
Posłuchaj, Billy, stary druhu, musimy wreszcie się do tego zabrać. Oto fakty.
Odbyli długą i wyczerpującą rozmowę.
Nazajutrz wczesnym rankiem Luke wrócił do Wychwood. Mógł przyjechać
poprzedniego wieczora, ale w zaistniałych okolicznościach nie chciał spędzać
nocy pod dachem lorda Whitfielda i korzystać z jego gościnności.
Jadąc przez Wychwood zatrzymał się przed domem panny Waynflete.
Pokojówka, która otworzyła mu drzwi, spojrzała na niego ze zdumieniem.
Potem wprowadziła go do małej jadalni, w której panna Waynflete siedziała
przy śniadaniu.
Lekko zdziwiona, wstała od stołu, by go powitać.
- Przepraszam, że przeszkadzam o tej porze - powiedział Luke, nie tracąc
czasu.
Obejrzał się za siebie. Pokojówka wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi.
- Chciałbym o coś panią spytać, panno Waynflete. To sprawa dość osobista,
ale myślę, że wybaczy mi pani.
- Proszę pytać, o co pan tylko zechce. Z pewnością ma pan ku temu powody.
- Dziękuję... - Zawahał się. - Chciałbym wiedzieć, dlaczego przed laty
zerwała pani zaręczyny z lordem Whitfieldem?

background image

127

Panna Waynflete nie spodziewała się takiego pytania. Zaczerwieniła się i
przyłożyła dłoń do piersi.
- Czy on coś panu mówił?
- Wspominał o jakimś ptaku - odparł Luke - któremu skręcono kark...
- Tak powiedział? - spytała ze zdumieniem. - Więc przyznał się? To
nadzwyczajne!
- Niech mi pani o tym opowie.
- Dobrze. Ale proszę, żeby pan nigdy nie rozmawiał o tym z nim... z
Gordonem. To należy już do przeszłości... wszystko przeminęło i poszło w
niepamięć... nie chciałabym tego odgrzebywać - spojrzała na niego błagalnie.
Luke kiwnął potakująco głową.
- Chcę tylko zaspokoić własną ciekawość - powiedział. - Nikomu nie
powtórzę naszej rozmowy.
- Dziękuję. - Panna Waynflete odzyskała panowanie nad sobą, a jej głos
nabrał pewności. - To było tak. Miałam małego kanarka, którego
uwielbiałam i... po prostu byłam zwariowana na jego punkcie, tak jak bywają
dziewczęta na punkcie swoich ukochanych zwierzątek. Teraz zdaję sobie
sprawę, że musiało to być irytujące dla młodego mężczyzny.
- Owszem - przytaknął Luke, kiedy panna Waynflete na chwilę przerwała.
- Gordon był zazdrosny o tego kanarka. Któregoś dnia powiedział
rozdrażniony: "Wydaje mi się, że wolisz tego ptaka ode mnie". A ja, dość
nierozsądnie, ale takie były dziewczęta w tamtych czasach, roześmiałam się i
trzymając kanarka na palcu, odparłam mniej więcej tak: "Oczywiście, mały
ptaszku, że kocham cię bardziej niż tego dużego głuptasa! Naturalnie, że
tak!" Wtedy... och, to było przerażające... Gordon wyrwał mi kanarka z ręki i
skręcił mu kark! Przeżyłam straszny szok i nigdy tego nie zapomnę!
Panna Waynflete wyraźnie pobladła.
- I dlatego zerwała pani zaręczyny? - spytał Luke.
- Tak. Straciłam do niego serce. Widzi pan, panie Fitzwilliam... - Zawahała
się. - Nie chodziło o sam uczynek... mógł to zrobić w ataku zazdrości i
gniewu, ale odniosłam wtedy wrażenie, że sprawiło mu to przyjemność... i to
mnie tak okropnie przeraziło!
- Już wtedy... - mruknął Luke. - Już w tamtych czasach...
Panna Waynflete położyła dłoń na jego ramieniu.
- Panie Fitzwilliam...
Dostrzegł w jej oczach przerażenie i powagę.
- To lord Whitfield popełnił te wszystkie morderstwa! - powiedział. - Pani od
początku o tym wiedziała, prawda?.

background image

128

Potrząsnęła energicznie głową.
- Nie miałam o tym pojęcia! Gdybym była pewna, to... powiedziałabym o
tym otwarcie... nie, to były obawy...
- A mimo to nie skierowała mnie pani na właściwy trop.
Splotła dłonie w geście wyrażającym bezradność.
- Jak mogłam? Jak? Przecież kiedyś go kochałam...
- Tak - powiedział Luke łagodnie. - Rozumiem.
Odwróciła się, poszperała w swojej torebce i wyjęła z niej małą, obrębioną
koronką chusteczkę do nosa, którą przycisnęła do oczu. Po chwili spojrzała
na niego dumnym, opanowanym wzrokiem.
- Bardzo się cieszę - zaczęła - że Bridget zerwała zaręczyny. Zamierza wyjść
za pana, prawda?
- Owszem.
- To znacznie lepszy wybór - powiedziała panna Waynflete z pewną emfazą.
Luke nie był w stanie powstrzymać się od uśmiechu. Na twarzy starszej pani
pojawił się wyraz powagi i niepokoju. Pochyliła się do przodu i znów
położyła mu dłoń na ramieniu.
- Bądźcie ostrożni - poprosiła. - Obydwoje musicie zachować ostrożność.
- Chodzi pani o... lorda Whitfielda?
- Tak. Lepiej byłoby mu o niczym nie wspominać.
Luke zmarszczył czoło.
- Nie sądzę, by któreś z nas chciało zachować to przed nim w tajemnicy.
- Och! Jakie to ma znaczenie? Czy pan nie zdaje sobie sprawy, że on jest
obłąkany... szalony. Nie pogodzi się z tym... ani na chwilę! Gdyby coś jej się
stało...
- Nic jej się nie stanie!
- Tak, wiem, ale proszę pamiętać, że pan nie jest dla niego godnym
przeciwnikiem! On jest przerażająco przebiegły! Niech pan ją stąd
natychmiast zabiera... w tym jedyna nadzieja. Niech pan zmusi ją do wyjazdu
za granicę! Najlepiej wyjedźcie oboje!
- Wystarczy, jeśli ona wyjedzie - rzekł Luke wolno. - Ja muszę tu zostać.
- Obawiałam się, że pan to powie. Ale w każdym razie niech pan ją zmusi do
wyjazdu. Natychmiast!
- Myślę, że ma pani rację.
- Wiem, że mam rację! Niech pan ją stąd zabiera... zanim będzie za późno.

XIX
ZERWANE ZARĘCZYNY

background image

129


Bridget usłyszała, jak Luke zajeżdża pod dom. Wyszła na schody, by go
powitać.
- Powiedziałam mu - oznajmiła bez żadnych wstępów.
- Co? - spytał Luke zaskoczony.
Jego konsternacja była tak wyraźna, że Bridget od razu ją dostrzegła.
- Luke... o co chodzi? Wydajesz się przygnębiony.
- Przecież postanowiliśmy zaczekać z tym do mojego powrotu - powiedział,
cedząc słowa.
- Wiem, ale doszłam do wniosku, że lepiej to mieć za sobą. On robił plany,
związane z naszym ślubem... z miodowym miesiącem i tak dalej! Po prostu
musiałam mu to powiedzieć! - Po chwili dodała z lekkim wyrzutem w głosie:
- Tego wymagała zwykła przyzwoitość.
- Z twojego punktu widzenia, owszem - przyznał Luke. - Och, tak, rozumiem
to.
- Myślę, że z każdego punktu widzenia!
- Niekiedy trudno jest pozwolić sobie na uczciwość! - rzekł powoli.
- Luke, o co ci chodzi?
- Nie mogę ci tego powiedzieć tu i teraz. - Machnął ręką ze
zniecierpliwieniem. - Jak przyjął to Whitfield?
- Nadzwyczaj dobrze - odparła Bridget. - Naprawdę wspaniale. Czułam się
zawstydzona. Myślę, Luke, że nie doceniałam Gordona... tylko dlatego, że
jest dość napuszony i niekiedy próżny. Sądzę, że jest... no cóż... wielkim
małym człowiekiem!
- Owszem, możliwe, że jest wielkim człowiekiem - przyznał Luke, kiwając
głową - ale jego wielkość ma inny wymiar, niż przypuszczaliśmy. Posłuchaj,
Bridget, musisz się stąd jak najszybciej wynieść.
- Naturalnie, spakuję swoje rzeczy i jeszcze dzisiaj opuszczę ten dom.
Odwieź mnie do Londynu. Myślę, że nie możemy się oboje zatrzymać w
gospodzie Pod Błazeńską Czapką, nawet jeśli goście Ellsworthy'ego już
wyjechali.
- Lepiej jedź do Londynu - powiedział Luke, potrząsając głową. - Niebawem
wszystko ci wyjaśnię. Tymczasem ja zobaczę się z Whitfieldem.
- To dobry pomysł. Cała ta sprawa wydaje się dość przykra, prawda? Czuję
się jak cyniczna łowczyni posagów.
Luke uśmiechnął się do niej.

background image

130

- To był uczciwy interes. Postąpiłaś wobec niego lojalnie. Tak czy owak, nie
ma co biadać nad rozlanym mlekiem! Teraz pójdę się zobaczyć z
Whitfieldem.
Lord Whitfield przechadzał się tam i z powrotem po salonie. Był pozornie
spokojny, a nawet lekko się uśmiechał. Ale Luke zauważył na jego skroni
pulsującą żyłkę.
- Och! To pan, panie Fitzwilliam.
- Skłamałbym mówiąc, że żałuję tego, co zrobiłem - oświadczył Luke. -
Byłaby to zwykła hipokryzja. Przyznaję, że z pańskiego punktu widzenia
zachowałem się niewłaściwie i niewiele mam na swoją obronę. Takie rzeczy
się zdarzają.
Lord Whitfield znów zaczął krążyć po pokoju.
- No właśnie... właśnie! - Machnął ręką.
- Oboje z Bridget potraktowaliśmy pana w sposób haniebny. Ale tak to już
jest! Pokochaliśmy się i nic na to nie można poradzić. Możemy jedynie
wyjawić panu prawdę i zniknąć.
Lord Whitfield przystanął. Patrzył na Luke'a swymi wyblakłymi,
wyłupiastymi oczami.
- Tak - przyznał - nie możecie na to już nic poradzić!
W jego głosie pobrzmiewał jakiś dziwny ton. Spoglądał na Luke'a i potrząsał
głową jakby ze współczuciem.
- Co pan ma na myśli? - spytał ostro Luke.
- Nie możecie już nic zrobić! - powtórzył lord Whitfield. - Już za późno!
Luke zrobił krok w jego kierunku.
- Proszę mi powiedzieć, o co panu chodzi.
- Niech pan o to spyta Honorię Waynflete - rzekł niespodziewanie lord
Whitfield. - Ona to rozumie. Wie, co się dzieje. Kiedyś mi o tym
powiedziała!
- Co ona rozumie?
- Że zło nie uchodzi bezkarnie - wyjaśnił lord Whitfield. - Musi istnieć
sprawiedliwość! Żal mi Bridget, ponieważ bardzo ją lubię. W pewien sposób
żal mi was obojga!
- Czy pan nam grozi? - spytał Luke. Whitfield wydawał się autentycznie
wstrząśnięty.
- Nie, nie, drogi chłopcze. W tej sprawie nie czuję do was urazy! Kiedy
uczyniłem Bridget zaszczyt, wybierając ją na swoją żonę, przyjęła na siebie
pewne zobowiązania. Teraz je odrzuca, ale w życiu nie można niczego
cofnąć. Jeśli łamie się prawo, trzeba ponieść karę...

background image

131

- Chce pan powiedzieć, że coś jej grozi? - spytał Luke, zaciskając pięści. -
Niech pan mnie dobrze zrozumie, Whitfield, nic jej się nie stanie... ani mnie!
Jeśli spróbuje pan nam coś zrobić, jest pan skończony. Radzę panu uważać!
Wiem o panu wystarczająco dużo!
- To nie ma nic wspólnego ze mną - odparł lord Whitfield. - Ja jestem tylko
narzędziem w rękach Siły Wyższej. Wszystko dzieje się z Jej wyroku!
- Widzę, że pan w to wierzy - powiedział Luke.
- Bo to prawda! Każdy, kto zwróci się przeciwko mnie, ponosi karę. Nie
wyłączając pana i Bridget.
- Myli się pan - zaoponował Luke. - Szczęśliwa passa, choćby trwała
najdłużej, kiedyś się kończy. A pańska skończy się już niebawem.
- Drogi młody człowieku - zaczął lord Whitfield łagodnie - nie zdaje pan
sobie sprawy, do kogo pan mówi. Mnie nie może spotkać nic złego!
- Doprawdy? Zobaczymy. Radzę panu uważać, Whitfield. Mięśnie twarzy
lorda Whitfielda lekko zadrgały, a ton jego głosu się zmienił.
- Byłem bardzo cierpliwy - powiedział. - Niech pan nie przeciąga struny.
Proszę stąd wyjść.
- Już idę - warknął Luke. - Możliwie jak najszybciej. Ale niech pan pamięta,
że pana ostrzegałem.
Odwrócił się na pięcie i pospiesznie wyszedł z salonu. Pobiegł na górę do
pokoju Bridget, która wraz z pokojówką pakowała swoje rzeczy.
- Kiedy będziesz gotowa?
- Za dziesięć minut.
Spojrzała na Luke'a, a on dostrzegł w jej wzroku pytanie, którego nie mogła
wyrazić słowami ze względu na obecność pokojówki. Kiwnął nieznacznie
głową.
Poszedł do swojego pokoju i szybko się spakował.
Kiedy wrócił po dziesięciu minutach, Bridget była gotowa do wyjścia.
- Możemy już jechać?
- Oczywiście.
Na schodach spotkali idącego na górę lokaja.
- Przyszła panna Waynflete, żeby się z panią zobaczyć.
- Panna Waynflete? Gdzie ona jest?
- W salonie z jego lordowską mością.
Bridget poszła wprost do salonu, a Luke podążył tuż za nią. Lord Whitfield
stał przy oknie i rozmawiał z panną Waynflete. Trzymał w ręku nóż z
długim, cienkim ostrzem.

background image

132

- Perfekcyjna robota - mówił. - Jeden z moich młodych pracowników
przywiózł mi go z Maroka, dokąd został wysłany jako specjalny
korespondent. To nóż mauretański. - Z uwielbieniem przesunął palcem po
ostrzu. - Cóż za wspaniałe wykonanie!
- Na miłość boską, Gordon, odłóż go! - zawołała panna Waynflete. Lord
Whitfield uśmiechnął się i umieścił nóż wśród leżącej na stoliku kolekcji
broni.
- Lubię go dotykać - rzekł łagodnie.
Panna Waynflete straciła swe zwykłe opanowanie. Była blada i
zdenerwowana.
- Ach, jesteś, moja droga - powitała Bridget.
Lord Whitfield zachichotał.
- Tak, oto i Bridget. Naciesz się nią, Honorio. Nie zabawi tu długo.
- Co to znaczy? - spytała ostro panna Waynflete.
- To znaczy, że wyjeżdża do Londynu. - Spojrzał po kolei na wszystkich
obecnych. - Mam dla ciebie pewną wiadomość, Honorio - powiedział. -
Bridget postanowiła nie wychodzić za mnie. Woli Fitzwilliama. Życie jest
dziwne. No cóż, zostawiam was, żebyście mogli sobie porozmawiać.
Wyszedł z pokoju, pobrzękując bilonem w kieszeniach.
- Mój Boże... - wyszeptała panna Waynflete. - Mój Boże... Rozpacz w jej
głosie była tak wy raźna,-że Bridget poczuła się zaskoczona.
- Przepraszam. Naprawdę okropnie mi przykro - powiedziała z niepokojem.
- On jest rozwścieczony... mój Boże, to straszne. Co my teraz zrobimy?
Bridget spojrzała na nią ze zdziwieniem.
- Zrobimy? Co ma pani na myśli?
- Nie powinniście byli mu o tym mówić! - jęknęła panna Waynflete,
obrzucając oboje pełnym wyrzutu spojrzeniem.
- Nonsens! - zawołała Bridget. - A cóż innego mogliśmy zrobić?
- Nie powinniście byli mówić mu o tym teraz. Trzeba było zaczekać, aż
znajdziecie się daleko stąd.
- To kwestia zapatrywań - odparła sucho Bridget. - Osobiście uważam, że
niemiłe sprawy należy mieć jak najszybciej za sobą.
- Och, moja droga, gdyby tylko o to chodziło... Zawahała się. Potem
spojrzała pytająco na Luke'a.
Luke potrząsnął głową i powiedział bezgłośnie: ,,Jeszcze nie teraz".
- Rozumiem - bąknęła panna Waynflete.
- Czy chciała się pani ze mną zobaczyć w jakiejś szczególnej sprawie, panno
Waynflete? - spytała Bridget z lekkim rozdrażnieniem.

background image

133

- No... owszem. W istocie przyszłam ci zaproponować krótki pobyt w moim
domu. Pomyślałam, że... eee... pozostanie tutaj byłoby dla ciebie krępujące i
że, być może, potrzeba ci kilku dni na... eee... gruntowne rozważenie twoich
planów.
- Dziękuję, panno Waynflete, to bardzo uprzejme z pani strony.
- U mnie byłabyś zupełnie bezpieczna i...
- Bezpieczna? - przerwała jej Bridget.
- Spokojna... - wyjaśniła pospiesznie panna Waynflete lekko podnieconym
głosem - to miałam na myśli... całkiem spokojna. Nie mam oczywiście takich
luksusów jak tutaj, ale gorąca woda jest naprawdę gorąca, a moja służąca
Emily zupełnie dobrze gotuje.
- Och, jestem pewna, że wszystko byłoby wspaniale, panno Waynflete -
odparła Bridget machinalnie.
- Ale oczywiście wyjazd do Londynu to o wiele lepszy pomysł...
- Trochę niefortunnie się składa, że moja ciotka wyruszyła dzisiaj wcześnie
rano na wystawę kwiatów. Nie miałam jeszcze okazji powiedzieć jej, co się
wydarzyło. Zostawię jej list z wiadomością, że pojechałam do mieszkania.
- Wybierasz się do mieszkania twojej ciotki w Londynie?
- Tak. Nikogo w nim nie ma. A posiłki mogę jadać w mieście.
- Będziesz sama w tym mieszkaniu? O Boże, nie powinnaś tego robić. Nie
zostawaj tam sama.
- Przecież nikt mnie nie zje - powiedziała Bridget z irytacją. - Poza tym moja
ciotka jutro wraca.
Panna Waynflete z niepokojem potrząsnęła głową.
- Lepiej zatrzymaj się w jakimś hotelu - zasugerował Luke.
- Dlaczego? - spytała Bridget, gwałtownie odwracając się do niego. - Co się z
wami dzieje? Dlaczego traktujecie mnie jak niedorozwinięte dziecko?
- Ależ skąd, kochanie - zaprotestowała panna Waynflete. - Po prostu chcemy,
żebyś była ostrożna!
- Ale dlaczego? Dlaczego? O co w tym wszystkim chodzi?
- Posłuchaj, Bridget - zaczął Luke. - Chciałbym z tobą porozmawiać. Ale nie
tutaj. Pojedźmy w jakieś ustronne miejsce. - Spojrzał na pannę Waynflete. -
Czy możemy wpaść do pani za jakąś godzinę? Jest wiele spraw, o których
chciałbym pani powiedzieć.
- Bardzo proszę. Będę tam na was czekała.
Luke położył dłoń na ramieniu Bridget. Skinieniem głowy podziękował
pannie Waynflete.
- Bagaże zabierzemy później. Chodź.

background image

134

Poprowadził ją przez hali do wyjścia. Otworzył drzwi samochodu. Bridget
wsiadła. Luke uruchomił silnik i ruszył gwałtownie podjazdem. Kiedy minęli
żelazną bramę, odetchnął z ulgą.
- Dzięki Bogu bezpiecznie cię stąd wywiozłem - powiedział.
- Czy ty zupełnie oszalałeś, Luke? Co znaczą te wszystkie tajemnice?
- No cóż, trudno jest zdemaskować mordercę, kiedy przebywa się pod jego
dachem! - oznajmił Luke posępnie.

XX
TKWIMY W TYM OBOJE

Bridget przez chwilę siedziała nieruchomo obok niego.
- Gordon? - spytała.
Luke kiwnął potakująco głową.
- Gordon? Gordon... mordercą? Mordercą? W życiu nie słyszałam czegoś
równie absurdalnego.
- Tak uważasz?
- Owszem. Przecież Gordon nie skrzywdziłby nawet muchy.
- Może to i prawda - przyznał Luke ponuro. - Sam nie wiem. Ale z całą
pewnością zabił kanarka, a ja jestem prawie pewien, że zamordował również
kilka osób.
- Mój drogi, ja po prostu nie mogę w to uwierzyć!
- Wiem - powiedział Luke. - To istotnie wydaje się niewiarygodne. Zacząłem
go podejrzewać dopiero przedwczoraj wieczorem.
- Ależ ja go doskonale znam! - zaprotestowała Bridget. - Wiem, jaki on jest!
W gruncie rzeczy to bardzo łagodny człowiek... napuszony, zgoda, ale w
sumie raczej śmieszny.
Luke potrząsnął głową.
- Będziesz musiała zmienić zdanie na jego temat, Bridget.
- Nic z tego, Luke. Ja po prostu w to nie wierzę! Skąd przyszedł ci do głowy
tak absurdalny pomysł? Przecież jeszcze przed dwoma dniami byłeś zupełnie
pewny, że to Ellsworthy.
Luke lekko się skrzywił.
- Wiem. Wiem. Pewnie sądzisz, że jutro zacznę podejrzewać Thomasa, a
pojutrze będę przekonany, że to sprawka Hortona! Nie zmieniani zdania aż
tak często. Rozumiem, że ta wiadomość tobą wstrząsnęła. Jeśli jednak
przyjrzysz się temu nieco bliżej, zobaczysz, że wszystkie elementy świetnie
do siebie pasują. Nic dziwnego, że panna Pinkerton bała się pójść do

background image

135

lokalnych władz. Wiedziała, że zrobiłaby z siebie pośmiewisko! Pokładała
nadzieję jedynie w Scotland Yardzie.
- Ale jakie motywy mógłby mieć Gordon? Och, to takie idiotyczne!
- Wiem. Ale czy nie zdajesz sobie sprawy, że Gordon Whitfield jest
okropnym megalomanem?
- On chce uchodzić za wspaniałego i ważnego człowieka. To wynika ze
zwykłego kompleksu niższości!
- Możliwe, że właśnie to jest źródłem całego nieszczęścia. Sam już nie wiem.
Ale zastanów się tylko przez chwilę, Bridget. Pamiętasz, jakich szyderczych
zwrotów sama wobec niego używałaś... obraza majestatu i tak dalej. Czy nie
rozumiesz, że jego egocentryzm przekracza wszelkie granice? A w dodatku
to maniak religijny! Moja droga, on jest kompletnie obłąkany!
Bridget zastanawiała się przez chwilę.
- Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Jakie masz na to dowody, Luke?
- No cóż, świadczą o tym jego własne słowa. Przedwczoraj wieczorem
oświadczył mi jasno i wyraźnie, że każdy, kto mu się w jakikolwiek sposób
sprzeciwi, zawsze umiera.
- Mów dalej.
- Nie potrafię ci tego dokładnie wyjaśnić, ale chodzi mi o sposób, w jaki o
tym mówił. Był spokojny, zadowolony z siebie i... jakby to ująć... uważał to
za zupełnie normalne! Siedział w fotelu i uśmiechał się do siebie... To było
niesamowite i dość przerażające, Bridget!
- Mów dalej.
- No cóż, potem zaczął wyliczać osoby, które zeszły z tego świata, ponieważ
ściągnęły na siebie jego gniew! Posłuchaj, Bridget, on wymienił panią
Horton, Amy Gibbs, Tommy'ego Pierce'a, Harry'ego Cartera, doktora
Humbleby'ego i tego szofera, Riversa.
Bridget pobladła, najwyraźniej wstrząśnięta jego słowami.
- Czy wymienił właśnie te osoby?
- Tak. Właśnie te osoby! Czy teraz mi wierzysz?
- Mój Boże, chyba mnie przekonałeś... Jakie miał motywy?
- Bardzo trywialne... i to właśnie jest takie przerażające. Pani Horton zrobiła
mu afront, Tommy Pierce naśladował go na oczach rozbawionych
ogrodników, Harry Carter obrzucił obelgami, Amy Gibbs zachowała się
wobec

niego

arogancko,

Humbleby

miał

czelność

publicznie

zakwestionować jego zdanie, Rivers groził mu w mojej obecności, a panna
Waynflete...
Bridget ukryła twarz w dłoniach.

background image

136

- To straszne... Okropne... -wymamrotała.
- Wiem. Istnieją jeszcze pewne dodatkowe dowody. Samochodem, który
przejechał w Londynie pannę Pinkerton, był rolls royce o takich samych
numerach rejestracyjnych, jakie ma samochód lorda Whitfielda.
- To zdecydowanie przesądza sprawę - powiedziała Bridget powoli.
- Tak. W Scotland Yardzie uważają, że kobieta, która przekazała im ten
numer, popełniła błąd. Ale ona się nie pomyliła!
- Mogę to zrozumieć - przyznała Bridget. - Kiedy w grę wchodzi taki
zamożny i wpływowy człowiek jak lord Whitfield, muszą, oczywiście,
uwierzyć w jego wersję wydarzeń!
- Owszem. Relację panny Pinkerton uznaliby za niewiarygodną.
- Parę razy powiedziała mi dość dziwne rzeczy - powiedziała Bridget w
zamyśleniu. - Jakby mnie przed czymś ostrzegała... Wtedy nie rozumiałam,
do czego ona zmierza... Teraz już wiem!
- Wszystko się zgadza - stwierdził Luke. - Tak zawsze bywa. Początkowo
mówi się, tak jak ty powiedziałaś: "Niemożliwe!", a potem, kiedy już
pogodzisz się z tą myślą, wszystko zaczyna do siebie pasować! Winogrona,
które lord Whitfield posłał pani Horton, a ona podejrzewała, że trują ją
pielęgniarki! Wizyta w Instytucie Wellermana Kreutza... musiał zdobyć
jakieś bakterie, którymi zainfekował ranę doktora Humbleby'ego.
- Nie rozumiem, jak zdołał tego dokonać.
- Ja również, ale istnieje związek między tymi wydarzeniami. Nie da się temu
zaprzeczyć.
- Nie... Jak twierdzisz, te elementy do siebie pasują. Oczywiście, mógł robić
rzeczy, na które nie odważyliby się inni ludzie! Chodzi mi o to, że był poza
wszelkimi podejrzeniami!
- Myślę, że podejrzewała go panna Waynflete. Wspomniała o jego wizycie w
instytucie. Napomknęła o tym mimochodem, mając najprawdopodobniej
nadzieję, że wyciągnę z tego właściwy wniosek.
- Więc wiedziała o tym od samego początku?
- Żywiła bardzo silne podejrzenia. Powstrzymywało ją chyba to, że była w
nim kiedyś zakochana.
Bridget kiwnęła głową.
- Tak, to wiele tłumaczy. Gordon mówił mi, że kiedyś byli zaręczeni.
- Po prostu nie chciała uwierzyć, że to może być on. Ale coraz bardziej
utwierdzała się w tym przekonaniu. Próbowała dawać mi to do zrozumienia,
ale nie mogła wystąpić przeciwko niemu otwarcie! Kobiety to dziwne istoty!
Myślę, że w jakiś sposób nadal jej na nim zależy...

background image

137

- Mimo że ją porzucił?
- To ona porzuciła jego. To dość nieprzyjemna historia. Opowiem ci ją.
Luke zrelacjonował jej ten przykry epizod. Bridget patrzyła na niego
zdumiona.
- Powiedziała ci, że Gordon tak postąpił?
- Owszem. Już wtedy nie mógł być całkiem normalny!
- Już wtedy... - wyjąkała Bridget, drżąc na całym ciele. - Tyle lat temu...
- Może nigdy nie dowiemy się o innych jego ofiarach! Dopiero ta seria
zgonów, do których doszło w krótkich odstępach czasu, ściągnęła na niego
uwagę! Może był tak upojony powodzeniem, że stał się nieostrożny!
Bridget pokiwała głową. Przez parę minut rozmyślała w milczeniu, a potem
spytała niespodziewanie:
- Powtórz mi dokładnie słowa panny Pinkerton... co mówiła wtedy w
pociągu? Od czego zaczęła?
Luke cofnął się myślami do tej rozmowy.
- Powiedziała, że jedzie do Scotland Yardu, wspominała o waszym
posterunkowym, którego uważała za miłego człowieka, ale nie nadającego
się do prowadzenia śledztwa w sprawie o morderstwo.
- Czy wtedy użyła tego słowa po raz pierwszy?
- Tak.
- Mów dalej.
- Następnie powiedziała: "Widzę, że jest pan zaskoczony. Początkowo też
byłam zaskoczona. Po prostu nie mogłam w to uwierzyć. Myślałam, że
fantazjuję".
- Co mówiła potem?
- Spytałem, czy jest absolutnie przekonana, że istotnie nie fantazjuje, a ona
odparła spokojnie: "Och, nie! Mogło tak się zdarzyć za pierwszym razem, ale
nie za drugim, trzecim czy czwartym. Potem już się wie".
- Zdumiewające - skomentowała Bridget.
- Pocieszyłem ją mówiąc, że podjęła słuszną decyzję, ale jej nie uwierzyłem!
- Rozumiem. Łatwo być mądrym po fakcie! Ja też traktowałam tę biedaczkę
ze współczuciem i wyższością! Jak dalej potoczyła się wasza rozmowa?
- Niech pomyślę... aha! wspomniała o sprawie Abercrombiego... wiesz, tego
truciciela z Walii. Nie wierzyła, że patrzył na swoje przyszłe ofiary w jakiś
szczególny sposób. Ale dodała, że teraz już wierzy, bo widziała coś takiego
na własne oczy.
- Powtórz mi dokładnie jej słowa. Luke zastanawiał się, marszcząc brwi.

background image

138

- Powiedziała tym swoim miłym głosem: "Kiedy o tym czytałam, nie
wierzyłam... ale to prawda!" Wtedy spytałem: "Co takiego?" A ona odparła:
"Ten szczególny błysk w oczach..." Na Boga, Bridget, sposób, w jaki to
powiedziała, absolutnie mną wstrząsnął! Jej spokojny głos i wyraz twarzy...
wyglądała jak ktoś, kto naprawdę widział coś zbyt przerażającego, by to
wyrazić słowami!
- Mów dalej, Luke. Opowiedz mi wszystko.
- Potem wyliczyła ofiary... Amy Gibbs, Cartera i Tommy'ego Pierce'a.
Wspomniała, że Tommy był nieznośnym szczeniakiem, a Carter pijakiem.
Później dodała: "A teraz... wczoraj... spotkało to doktora Humbleby'ego,
który jest takim dobrym i poczciwym człowiekiem". Następnie stwierdziła,
że gdyby powiedziała o tym doktorowi Humbleby'emu, to z pewnością by jej
nie uwierzył i wyśmiałby ją.
Bridget głęboko westchnęła.
- Rozumiem - mruknęła. - Teraz to do mnie dotarło.
- Co, Bridget? - spytał Luke, przyglądając jej się uważnie. - O czym myślisz?
- O czymś, co kiedyś powiedziała mi pani Humbleby. Zastanawiałam się...
och, mniejsza o to, mów dalej. Jak zakończyła się ta rozmowa?
Luke przytoczył dokładnie słowa panny Pinkerton, które wywarły na nim tak
duże wrażenie, że nie mógł ich zapomnieć.
- Na mój argument, że chyba trudno jest popełnić bezkarnie tak wiele
zbrodni, odparła: "Ależ nie, mój drogi, tu pan się myli. Bardzo łatwo jest
zabić człowieka... pod warunkiem, że nikt pana o to nie podejrzewa. A ten
morderca jest ostatnią osobą, którą ktokolwiek mógłby podejrzewać!"
Zamilkł.
- Łatwo jest zabić człowieka? - powtórzyła Bridget drżącym głosem. -
Przerażająco łatwo... to prawda! Nic dziwnego, że te słowa zapadły ci tak
głęboko w pamięć, Luke. Ja będę je pamiętać do końca życia! Człowiek taki
jak Gordon Whitfield... och! Oczywiście, że to łatwe.
- Ale nie tak łatwo będzie mu to udowodnić - zauważył Luke.
- Tak sądzisz? Wydaje mi się, że mogę w tym pomóc.
- Bridget, zabraniam ci...
- Nie możesz. Nie wolno siedzieć z założonymi rękami i grać na zwłokę.
Jestem w to zamieszana, Luke. Przyznaję, że to trochę niebezpieczne
zadanie, ale muszę do końca odegrać swoją rolę.
- Bridget...
- Wplątałam się w tę historię, Luke! Przyjmę więc zaproszenie panny
Waynflete i zostanę w Wychwood.

background image

139

- Kochanie, błagam cię...
- Doskonale zdaję sobie sprawę, że to jest niebezpieczne dla nas obojga. Ale
tkwimy w tym, Luke... tkwimy w tym oboje!

XXI
OCH, DLACZEGO SPACERUJESZ PO POLACH W RĘKAWICZKACH?

Zaciszne wnętrze domu panny Waynflete podziałało na nich kojąco po
chwilach napięcia, które przeżyli w samochodzie.
Panna Waynflete była trochę zdziwiona, że Bridget chce mimo wszystko u
niej zostać, ale szybko zapewniła, że w pełni podtrzymuje zaproszenie.
- Skoro jest pani tak uprzejma, panno Waynflete - powiedział Luke - uważam
to rozwiązanie za najlepsze. - Ja zatrzymałem się w gospodzie Pod Błazeńską
Czapką, będę więc miał ją na oku. Bądź co bądź, nie należy zapominać o
tym, co się wydarzyło w Londynie.
- Ma pan na myśli Lavinię Pinkerton? - spytała panna Waynflete.
- Tak. Można by przypuszczać, że w centrum wielkiego miasta człowiek jest
zupełnie bezpieczny.
- Chodzi panu o to - zaczęła panna Waynflete - że bezpieczeństwo człowieka
zależy przede wszystkim od tego, czy ktoś nie dybie na jego życie?
- No, właśnie. Dożyliśmy takich czasów.
Panna Waynflete z zadumą pokiwała głową.
- Od jak dawna pani wie, że Gordon jest mordercą, panno Waynflete? -
spytała Bridget.
Panna Waynflete westchnęła.
- To trudne pytanie, moja droga. Myślę, że w głębi duszy byłam zupełnie
pewna już od dłuższego czasu... Ale robiłam, co mogłam, żeby o tym nie
myśleć! Nie chciałam w to uwierzyć, więc udawałam sama przed sobą, że
moje podejrzenia są nikczemne i absurdalne.
- Czy nigdy nie obawiała się pani o... własne życie? - spytał Luke.
Panna Waynflete przez chwilę rozważała w myślach jego pytanie.
- Czy chodzi panu o to, że gdyby Gordon wyczuł, iż zaczęłam coś
podejrzewać, znalazłby jakiś sposób, by się mnie pozbyć?
- Tak.
- Oczywiście, brałam pod uwagę taką ewentualność... - wyznała panna
Waynflete spokojnie. - Starałam się zachować ostrożność. Nie sądzę jednak,
żeby Gordon mógł dostrzec we mnie prawdziwe zagrożenie.
- Dlaczego?

background image

140

Panna Waynflete lekko się zarumieniła.
- Nie przypuszczam, by Gordonowi przyszło kiedykolwiek na myśl, że
mogłabym... ściągnąć na niego jakiekolwiek niebezpieczeństwo.
- Czy posunęła się pani do tego, żeby go ostrzec? - spytał Luke szorstko.
- Owszem. To znaczy, dałam mu do zrozumienia, iż dziwi mnie to, że każdy,
kto mu się narazi, niebawem ginie w jakimś nieszczęśliwym wypadku.
- Jak na to zareagował? - spytała Bridget.
Na twarzy panny Waynflete pojawił się wyraz troski.
- Nie tak, jak się spodziewałam. Wydawał mi się... to naprawdę
zadziwiające!... zadowolony... Spytał: "Więc zwróciłaś na to uwagę?" I...
napuszył się dumnie jak paw.
- To jasne, że jest obłąkany! - zawołał Luke.
- Tak, istotnie - przyznała skwapliwie panna Waynflete. - Po prostu nie ma
innego wytłumaczenia. Nie odpowiada za swoje czyny. - Położyła dłoń na
ramieniu Luke'a. - Nie powieszą go, prawda, panie Fitzwilliam?
- Nie, nie. Przypuszczam, że poślą go do zakładu dla umysłowo chorych w
Broadmoor.
Panna Waynflete westchnęła z ulgą i wygodniej usiadła w fotelu.
- Bardzo mnie to cieszy. - Jej wzrok spoczął na Bridget, która wpatrywała się
w dywan, z zadumą marszcząc brwi.
- Ale mamy przed sobą jeszcze długą drogę - powiedział Luke. -
Zawiadomiłem już odpowiednie władze i mogę powiedzieć tylko tyle, że
Scotland Yard potraktuje tę sprawę poważnie. Musicie sobie jednak
uprzytomnić, że nie mamy wystarczających dowodów.
- Zdobędziemy je - oznajmiła Bridget.
Panna Waynflete podniosła na nią wzrok. Luke dostrzegł w jej oczach błysk,
który przypominał mu kogoś lub coś, co niedawno widział. Wytężył pamięć,
ale nie udało mu się tego z niczym skojarzyć.
- Jesteś bardzo pewna siebie, moja droga - powiedziała panna Waynflete z
powątpiewaniem. - No cóż, być może masz rację.
- Posłuchaj, Bridget, pojadę teraz do rezydencji po twoje rzeczy - rzekł Luke.
- Jadę z tobą - odparła spiesznie Bridget.
- Wolałbym, żebyś została tutaj.
- Ale ja wolę pojechać.
- Przestań odgrywać wobec mnie rolę troskliwej matki, Bridget! - warknął
Luke ze złością. - Nie życzę sobie, żebyś mnie ochraniała.

background image

141

- Uważam, Bridget, że wszystko będzie dobrze... przecież pojedzie
samochodem, a w dodatku jest biały dzień - powiedziała półgłosem panna
Waynflete.
- Czuję się jak idiotka. Ta historia działa mi na nerwy - wyszeptała Bridget,
uśmiechając się z zażenowaniem.
- Któregoś wieczora panna Waynflete odprowadziła mnie aż do samego
domu - przypomniał sobie Luke. - No, panno Waynflete, niech się pani
przyzna, że chciała pani mnie chronić! Tak było, prawda?
Panna Waynflete potwierdziła jego sugestię uśmiechem.
- No cóż, panie Fitzwilliam, pan jeszcze niczego nie podejrzewał! Groziło
panu niebezpieczeństwo, ponieważ Gordon mógł już się zorientować, że
przyjechał pan tutaj jedynie po to, by zbadać tę sprawę. A na tej odludnej
dróżce mogło się panu coś przytrafić!
- No dobrze, ale teraz zdaję już sobie sprawę z niebezpieczeństwa -
oświadczył Luke posępnie. - Zapewniam panią, że nie dam się zaskoczyć.
- Niech pan nie zapomina, że on jest niezwykle przebiegły. - Znacznie
sprytniejszy, niż się panu zdaje! To bardzo pomysłowy człowiek.
- Dziękuję, że mnie pani ostrzegła.
- Mężczyźni są odważni - westchnęła panna Waynflete - ale znacznie łatwiej
ich oszukać niż kobiety.
- To prawda - przyznała Bridget.
- Panno Waynflete, czy istotnie uważa pani, że coś mi zagraża? Czy sądzi
pani, że lord Whitfield naprawdę dybie na moje życie?
- Myślę - odparła panna Waynflete po chwili wahania - że niebezpieczeństwo
grozi przede wszystkim Bridget. To ona zerwała zaręczyny, a to jest dla
niego największą zniewagą! Przypuszczam, że dopiero kiedy rozprawi się z
Bridget, skieruje uwagę na pana. Ale bez wątpienia do niej zabierze się w
pierwszej kolejności.
- Bardzo bym chciał, Bridget, żebyś wyjechała za granicę... i to teraz...
natychmiast.
Bridget mocno zacisnęła usta.
- Nie pojadę.
Panna Waynflete westchnęła.
- Jesteś odważną kobietą, Bridget. Podziwiam cię.
- Na moim miejscu postąpiłaby pani tak samo.
- No cóż, niewykluczone.
- Oboje w tym tkwimy, Luke i ja - oznajmiła Bridget stanowczo.
Odprowadziła Luke'a do drzwi.

background image

142

- Zatelefonuję do ciebie z gospody, kiedy już bezpiecznie wydostanę się z
jaskini tego lwa - powiedział Luke.
- Dobrze.
- Kochanie, nie denerwuj się! Nawet najdoskonalsi mordercy muszą mieć
czas na gruntowne przemyślenie swoich planów! Wydaje mi się, że przez
parę dni nic nam nie grozi. Dzisiaj przyjeżdża z Londynu inspektor Battle.
Kiedy tylko tutaj się zjawi, Whitfield będzie pod obserwacją.
- Zatem skoro wszystko jest pod kontrolą, możemy zakończyć ten
melodramat.
- Bridget, kochanie, proszę cię, nie rób żadnych nierozważnych kroków! -
powiedział Luke poważnie, kładąc jej dłoń na ramieniu.
- Ciebie też to dotyczy, mój drogi.
Uścisnął jej ramię, a potem wskoczył do samochodu i odjechał. Bridget
wróciła do salonu.
- Moja droga, twój pokój nie jest jeszcze całkiem gotowy - rzekła panna
Waynflete z typowym dla starych panien zdenerwowaniem takim
drobiazgiem. - Emily właśnie sprawdza, czy czegoś nie brakuje. Wiesz co?
Przygotuję ci filiżankę pysznej herbaty! Dobrze ci zrobi po tych burzliwych
wydarzeniach.
- To bardzo uprzejme z pani strony, panno Waynflete, ale dziękuję.
Bridget miała ochotę na mocny koktajl z dużą ilością ginu, ale doszła do
słusznego wniosku, że nie należy liczyć na ten rodzaj pokrzepiającego
napoju. Nie znosiła herbaty, ponieważ zazwyczaj cierpiała po niej na
niestrawność. Jednakże panna Waynflete zdecydowała, że herbata jest
właśnie tym, czego najbardziej potrzebuje jej młody gość. Wybiegła do
kuchni, a po pięciu minutach wróciła z tacą, na której stały dwie delikatnie
zdobione filiżanki z drezdeńskiej porcelany, wypełnione aromatycznym,
parującym napojem.
- Oryginalny Lapsang Souchong - oznajmiła z dumą.
Bridget, która nie lubiła chińskiej herbaty jeszcze bardziej niż indyjskiej,
uśmiechnęła się blado.
W tym momencie w drzwiach pojawiła się Emily, niewyrośnięta i niezdarna
pokojówka panny Waynflete.
- Proszę pani - powiedziała - czy miała pani na myśli te poszewki z
falbankami?
Panna Waynflete pospiesznie wyszła z pokoju, a Bridget skorzystała z okazji
i wylała swoją herbatę za okno. Omal nie poparzyła przy tym wrzątkiem
kocura, który wylegiwał się na grządce.

background image

143

Puszek, przyjąwszy łaskawie jej przeprosiny, wskoczył na parapet, a potem
wdrapał się jej na ramiona i zaczął czule mruczeć.
- Jesteś bardzo piękny! - powiedziała Bridget, głaszcząc go po grzbiecie.
Puszek wygiął grzbiet w łuk, mrucząc ze zdwojoną energią.
- Dobry kotek - szepnęła Bridget, drapiąc go za uszami.
- Mój Boże - zawołała panna Waynflete, wchodząc do pokoju. - Puszek
najwyraźniej cię polubił. Z reguły zachowuje się z rezerwą! Tylko uważaj na
jego uszko. Ostatnio bardzo go bolało i nadal mu dokucza.
Ale było już za późno. Bridget pociągnęła go niechcący za chore ucho. Kocur
prychnął na nią i odszedł majestatycznym krokiem, jakby demonstrując swą
urażoną godność.
- Och, mój Boże, czy cię podrapał? - zawołała panna Waynflete.
- To nic poważnego - odparła Bridget, ssąc ukośne zadraśnięcie na grzbiecie
dłoni.
- Może przemyć ci rankę jodyną?
- Och, nie trzeba, wszystko w porządku. Nie warto zawracać sobie tym
głowy.
Panna Waynflete wydawała się zawiedziona. Bridget, czując, że zachowała
się niezbyt uprzejmie, spytała pospiesznie:
- Ciekawe, jak długo Luke tam będzie?
- Nie martw się, kochanie. Jestem pewna, że pan Fitzwilliam potrafi o siebie
zadbać.
- Och, Luke jest bardzo twardym mężczyzną!
W tym momencie zadzwonił telefon. Bridget szybko do niego podeszła.
Usłyszała w słuchawce głos Luke'a.
- Halo? To ty, Bridget? Jestem już w gospodzie. Czy mogę przywieźć twoje
rzeczy po lunchu? Pojawił się tu Battle... wiesz, o kim mówię...?
- Ten inspektor ze Scotland Yardu?
- Tak. Chce natychmiast ze mną porozmawiać.
- W porządku. Kiedy przywieziesz moje bagaże, opowiesz mi, co on o tym
wszystkim sądzi.
- Dobrze. Tymczasem, kochanie.
- Do zobaczenia.
Bridget odłożyła słuchawkę i powtórzyła pannie Waynflete treść rozmowy.
Potem szeroko ziewnęła. Po pełnym wyczerpujących emocji poranku
ogarnęło ją nagłe znużenie.
Panna Waynflete zwróciła na to uwagę.

background image

144

- Widzę, że jesteś zmęczona, moja droga! Może się położysz... nie, lepiej nie
robić tego tuż przed lunchem. Wybieram się teraz do pewnej kobiety, by
zanieść jej trochę starych ubrań. Mieszka w chatce niedaleko stąd... to bardzo
przyjemny spacer przez pola. Czy miałabyś ochotę dotrzymać mi
towarzystwa? Zdążymy wrócić na lunch.
Bridget chętnie się zgodziła.
Wyszły z domu tylnymi drzwiami. Panna Waynflete miała na głowie
słomkowy kapelusz i, ku rozbawieniu Bridget, włożyła rękawiczki.
Można by pomyśleć, że wybieramy się na Bond Street! - myślała.
Po drodze panna Waynflete gawędziła wesoło o rozmaitych sprawach
związanych z życiem w małym, prowincjonalnym miasteczku. Przeszły przez
pola, przecięły wyboisty gościniec, a potem skręciły na ścieżkę wiodącą
przez zapuszczony zagajnik. Dzień był dość upalny, więc spacer w cieniu
drzew sprawił Bridget przyjemność.
Panna Waynflete zaproponowała, żeby usiadły i chwilę odpoczęły.
- Ten dzisiejszy upał jest naprawdę uciążliwy, nie sądzisz? Chyba nadciąga
burza!
Bridget sennym głosem przyznała jej słuszność. Leżała na plecach z na wpół
przymkniętymi oczami, a po jej głowie błąkały się słowa wiersza.

Och, dlaczego spacerujesz po polach w rękawiczkach,
Och, gruba blond kobieto, której nikt nie kocha?

To do niej nie pasuje! Przecież panna Waynflete wcale nie jest gruba -
pomyślała Bridget, a potem wniosła do wiersza odpowiednie poprawki.

Och, dlaczego spacerujesz po polach w rękawiczkach,
Och, chuda, siwa kobieto, której nikt nie kocha?

- Jesteś bardzo senna, kochanie, prawda? - spytała panna Waynflete,
przerywając jej rozmyślania.
Wypowiedziała te słowa swoim zwykłym, łagodnym tonem, ale było w nim
coś, co sprawiło, że Bridget nagle otworzyła oczy. Panna Waynflete
pochylała się nad nią.
- Jesteś bardzo senna, prawda? - spytała znowu, oblizując wargi i patrząc na
nią przejmującym wzrokiem.
Tym razem Bridget pojęła znaczenie jej słów. Kiedy nagle dotarło to do jej
świadomości, poczuła głęboką pogardę dla własnej tępoty!

background image

145

Podejrzewała prawdę, ale było to tylko mgliste podejrzenie. Zamierzała
sprawdzić jego słuszność spokojnie i dyskretnie. Ani przez moment nie
przeczuwała, że może grozić jej jakieś niebezpieczeństwo. Wydawało jej się,
że doskonale maskuje swe podejrzenia. Nie przyszło jej nawet do głowy, że
atak może nastąpić tak szybko. Zrozumiała, że zachowała się jak skończona
idiotka!
- Herbata... - pomyślała. - Na pewno coś w niej było. Ona nie wie, że jej nie
wypiłam. To moja jedyna szansa! Muszę udawać! Ciekawe, co to było za
paskudztwo. Trucizna? Czy tylko środek nasenny? Ona myśli, że jestem
śpiąca... to oczywiste.
Ponownie zamknęła oczy.
- Tak... okropnie... - odparła, mając nadzieję, że jej głos zabrzmi naprawdę
sennie. - To dziwne! Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek była taka śpiąca.
Panna Waynflete lekko kiwnęła głową.
Bridget obserwowała ją spod przymrużonych powiek.
Tak czy owak - pomyślała - nie może się ze mną mierzyć! Jestem silną młodą
kobietą, a ona tylko chudą słabą staruszką. Ale muszę nakłonić ją do
mówienia... sprowokować do zwierzeń!
Twarz panny Waynflete wykrzywił chytry, niemal nieludzki uśmiech.
Ona przypomina kozę - pomyślała Bridget. O Boże! Jakże ona jest podobna
do kozy! To zwierzę zawsze było symbolem zła! Teraz już rozumiem,
dlaczego! Miałam rację... moje fantastyczne podejrzenia okazały się słuszne!
Nawet w piekle nie ma większego zła niż we wzgardzonej kobiecie... Od
tego się wszystko zaczęło...
- Nie wiem, co się ze mną dzieje... - powiedziała cicho. Tym razem w jej
głosie zabrzmiała wyraźna nutka lęku. - Czuję się bardzo dziwnie... Okropnie
kręci mi się w głowie!
Panna Waynflete rozejrzała się nerwowo. Znajdowały się na zupełnym
odludziu. Miasteczko leżało zbyt daleko, by ktoś mógł usłyszeć krzyki. W
pobliżu nie było żadnych domów ani willi. Zaczęła grzebać w swojej paczce,
która rzekomo zawierała starą odzież. Kiedy rozdarła papier, Bridget
dostrzegła kątem oka jakąś wełnianą część garderoby. Panna Waynflete znów
sięgnęła do zawiniątka dłońmi w rękawiczkach.

Och, dlaczego spacerujesz po polach w rękawiczkach?

No właśnie... dlaczego? - pomyślała Bridget. Dlaczego w rękawiczkach?
Ależ to jasne jak słońce! Wszystko świetnie zaplanowała!

background image

146

Panna Waynflete ostrożnie wyciągnęła z zawiniątka nóż, uważając, by nie
zetrzeć z niego śladów, które zostawił lord Whitfield, kiedy tego ranka bawił
się nim w swym salonie w Ashe Manor.
Mauretański nóż ze spiczastym ostrzem.
Bridget poczuła, że robi jej się słabo. Postanowiła grać na zwłokę... zmusić tę
kobietę do zwierzeń... chudą, siwą kobietę, której nikt nie kochał. Doszła do
wniosku, że nie powinno to być zbyt trudne, ponieważ panna Waynflete z
pewnością odczuwa nieprzepartą potrzebę mówienia, a jedyną osobą, z którą
może porozmawiać, jest ktoś taki jak Bridget... ktoś, kto ma niebawem na
zawsze zamilknąć.
- Co to za... nóż? - spytała omdlewającym głosem.
Panna Waynflete wybuchnęła przerażającym, stłumionym, niemal
nieludzkim śmiechem.
- Jest przeznaczony dla ciebie, Bridget - powiedziała. - Dla ciebie! Od dawna
cię nienawidziłam.
- Dlatego że miałam wyjść za Gordona Whitfielda? - spytała Bridget.
Panna Waynflete kiwnęła głową.
- Jesteś bardzo bystra! Twoja śmierć będzie koronnym dowodem przeciwko
niemu. Znajdą twoje zwłoki z poderżniętym gardłem i nóż z odciskami jego
palców! Dlatego właśnie poprosiłam dziś rano, żeby mi go pokazał! Kiedy
byliście na górze, zawinęłam nóż w chusteczkę do nosa i schowałam do
torebki. To takie proste! Prawdę mówiąc, wszystko poszło mi gładko. Wprost
nie mogłam w to uwierzyć.
- To dlatego że... jest pani... tak bardzo przebiegła... - wyjąkała Bridget
stłumionym głosem osoby oszołomionej środkiem nasennym.
Panna Waynflete znów wybuchnęła przerażającym śmiechem.
- Tak, już w młodości odznaczałam się nieprzeciętną inteligencją! -
oświadczyła z zatrważającą dumą w głosie. - Ale nie pozwalano mi nic
robić... Musiałam bezczynnie siedzieć w domu. Potem pojawił się w moim
życiu Gordon, syn prostego szewca, ale wiedziałam, że to chłopak z
aspiracjami. Nie miałam wątpliwości, że daleko zajdzie. A on mnie
porzucił... mnie! Wszystko przez tę idiotyczną historię z kanarkiem.
Wykonała w powietrzu dziwny, gwałtowny ruch. Bridget znów poczuła, że
robi jej się niedobrze.
- Gordon Ragg ośmielił się porzucić mnie, córkę pułkownika Waynflete'a!
Poprzysięgłam mu zemstę! Myślałam o tym co noc... Potem mojej rodzinie
zaczęło się powodzić coraz gorzej. Trzeba było sprzedać dom. A on go kupił!
Poniżył mnie, proponując posadę w moim dawnym rodzinnym domu. Jakże

background image

147

ja go wtedy nienawidziłam! Ale nigdy nie okazywałam swoich uczuć.
Nauczono nas tego w młodości... to niezwykle cenna umiejętność. Uważam,
że dobre wychowanie robi swoje.
Milczała przez dłuższą chwilę. Bridget uważnie na nią patrzyła, bojąc się
oddychać, żeby nie przerwać potoku jej słów.
- Przez cały czas rozmyślałam... - ciągnęła panna Waynflete. - Początkowo
chciałam go po prostu zabić. Znalazłam w bibliotece książki z zakresu
kryminologii. Ta lektura później nieraz mi się przydała. Na przykład, drzwi
do pokoju Amy Gibbs... kiedy już zamieniłam buteleczki przy jej łóżku,
przekręciłam klucz w zamku od zewnątrz za pomocą obcążków. Jakże ta
dziewczyna obrzydliwie chrapała!... Zaraz, zaraz... na czym skończyłam? -
powiedziała po chwili przerwy.
Bridget miała pewien niezwykły dar, który tak oczarował lorda Whitfielda;
była bardzo wdzięcznym słuchaczem. Honoria Waynflete jest nie tylko
maniakalną morderczynią, lecz również osobą pragnącą mówić o sobie. A
ona potrafiła sobie radzić z tego rodzaju ludźmi. Powiedziała więc
zachęcająco:
- Że początkowo chciała pani go zabić...
- Tak, ale ta koncepcja mnie nie zadowalała... była zbyt prostacka... chciałam
wymyślić coś lepszego niż zwykłe morderstwo. I wtedy wpadłam na ten
pomysł. Po prostu przyszedł mi on niespodziewanie do głowy. Uznałam, że
Gordon musi ponieść konsekwencje wielu zbrodni, których nie popełni. Że
oskarżą go, a potem powieszą za moje morderstwa! Ale byłoby jeszcze
lepiej, gdyby uznano go za szaleńca i zamknięto w zakładzie dla obłąkanych
na całe życie...
Zaczęła przeraźliwie chichotać. Miała nienaturalnie rozszerzone źrenice.
- Jak ci mówiłam, przeczytałam wiele książek z zakresu kryminologii.
Starannie wybierałam swoje ofiary. Początkowo moje morderstwa nie
wzbudzały niczyich podejrzeń. Wiesz - zniżyła głos - zabijanie sprawiało mi
przyjemność... Ta niesympatyczna kobieta, Lydia Horton, lekceważyła
mnie... pewnego razu powiedziała o mnie: "Ta stara panna". Ucieszyła mnie
wiadomość, że Gordon się z nią pokłócił. Pomyślałam, że mogę upiec dwie
pieczenie przy jednym ogniu! Zabawnie było siedzieć przy łóżku chorej i
ukradkiem wsypywać arszenik do jej herbaty, a potem, po wyjściu z pokoju,
mówić pielęgniarce, że pani Horton narzekała na gorzki smak winogron,
które dostała od lorda Whitfielda! Wielka szkoda, że ta głupia kobieta nigdy
nikomu tego nie powtórzyła. Potem przyszła kolej na innych! Kiedy tylko
usłyszałam, że Gordon żywi do kogoś urazę, natychmiast aranżowałam jakiś

background image

148

nieszczęśliwy wypadek! Cóż z niego za niewiarygodny głupiec! Wmówiłam
mu, że ma w sobie coś wyjątkowego! Że każdy, kto wystąpi przeciwko
niemu, ponosi zasłużoną karę. Z łatwością w to uwierzył. Biedny, kochany
Gordon, uwierzyłby we wszystko. Jest taki naiwny!
Bridget przypomniała sobie swoje własne pełne ironii słowa, które
wypowiedziała w obecności Luke'a: "Gordon! On uwierzyłby we wszystko!"
Czuła, że musi nakłonić pannę Waynflete do dalszych zwierzeń. A to nie
było trudne! Będąc przez wiele lat sekretarką, łagodnie zachęcała swoich
pracodawców do osobistych wynurzeń. A ta kobieta odczuwała nieprzepartą
potrzebę mówienia o sobie i chełpienia się swoją inteligencją.
- Ale jak to się pani udało? - spytała półgłosem. - Nie potrafię tego
zrozumieć.
- Och, to było bardzo proste! To sprawa organizacji! Kiedy Amy została
odprawiona z rezydencji, natychmiast zatrudniłam ją u siebie. Pomysł z farbą
do kapeluszy uważam za niezwykle sprytny, a drzwi zamknięte na klucz od
wewnątrz zapewniły mi bezpieczeństwo. Oczywiście, niczego nie
ryzykowałam, bo nie miałam żadnego motywu, a bez tego nie można nikogo
podejrzewać o morderstwo. Z Carterem też poszło łatwo... zataczał się we
mgle, a ja dogoniłam go na kładce i mocno popchnęłam. Jestem bardzo silna.
Przerwała i znów przerażająco zachichotała.
- Cala ta historia była świetną zabawą! Nigdy nie zapomnę wyrazu twarzy
Tommy'ego w chwili, gdy spychałam go z parapetu. Nie miał najmniejszego
pojęcia, że... - Pochyliła się nad Bridget i powiedziała cicho, jakby
powierzając jej swoją największą tajemnicę: -Wiesz, ludzie są naprawdę
strasznie głupi. Nigdy przedtem nie zdawałam sobie z tego sprawy.
- Za to pani jest... wyjątkowo inteligentną kobietą - oznajmiła Bridget bardzo
słabym głosem.
- Tak, istotnie... chyba masz rację.
- A doktor Humbleby... Jego przypadek musiał być znacznie trudniejszy,
prawda?
- Owszem. To cud, że mi się udało. Oczywiście, mogło się nie udać. Ale
Gordon trąbił na lewo i prawo o swojej wizycie w Instytucie Wellermana
Kreutza, więc postanowiłam doprowadzić do tego, żeby ludzie nie
zapomnieli o tej wizycie, a potem skojarzyli ją ze śmiercią doktora
Humbleby'ego. Z chorego ucha Puszka wydzielała się ropa. Skaleczyłam
doktora w rękę czubkiem nożyczek. Potem, udając, że jestem tym strasznie
przejęta, zaczęłam uporczywie nalegać, żeby pozwolił mi przemyć i opatrzyć
ranę. Doktor nie zdawał sobie sprawy, że opatrunek został wcześniej

background image

149

zainfekowany wydzieliną z ucha kota. Oczywiście, mogło nic z tego nie
wyjść... to było niepewne przedsięwzięcie. Kiedy bakterie zrobiły swoje,
bardzo się ucieszyłam... zwłaszcza że Puszek należał przedtem do Lavinii
Pinkerton. - Zasępiła się nagle. - Lavinia Pinkerton! Ona jedna się
domyślała... To ona znalazła wtedy Tommy'ego. A potem, kiedy doszło do
sprzeczki między Gordonem a doktorem Humblebym, zobaczyła, jak patrzę
na doktora. Dałam się zaskoczyć. Zastanawiałam się, jak mam to zrobić... A
ona zrozumiała! Gdy odwróciłam głowę, zauważyłam, że bacznie mnie
obserwuje i... zdradziłam się. Zdałam sobie sprawę, że ona wie. Oczywiście,
nie mogła mi niczego udowodnić. Byłam tego pewna. Ale mimo wszystko
obawiałam się, że ktoś może jej uwierzyć. Bałam się, że mogą jej uwierzyć w
Scotland Yardzie. Byłam przekonana, że właśnie tam się wybiera, więc
wsiadłam do tego samego pociągu, a potem zaczęłam ją śledzić. To było
bardzo łatwe. Kiedy przechodziła przez Whitehall, musiała się zatrzymać na
wysepce dla pieszych. Stanęłam tuż za nią, ale mnie nie widziała. Gdy
nadjeżdżał jakiś duży samochód, mocno ją popchnęłam. A jestem bardzo
silna! Wpadła wprost pod koła. Powiedziałam stojącej obok mnie kobiecie,
że zauważyłam numer rejestracyjny tego samochodu, i podałam jej numer
rollsa Gordona. Miałam nadzieję, że przekaże te dane policji. Szczęśliwym
trafem samochód się nie zatrzymał. Pewnie szofer wybrał się na przejażdżkę
bez wiedzy swego pracodawcy. Tak, miałam szczęście. Zawsze je mam. A ta
awantura z Riversem, do której doszło przed paru dniami w obecności Luke'a
Fitzwilliama... Nieźle się ubawiłam, naprowadzając go na fałszywy trop!
Dziwiło mnie tylko, że tak trudno było skierować jego podejrzenia na
Gordona. Ale po śmierci Riversa musiało do tego dojść. Musiało to do niego
w końcu dotrzeć! A teraz... no cóż, to będzie wspaniałe zakończenie całej
sprawy. Wstała i podeszła do Bridget.
- Gordon mnie porzucił! - powiedziała cicho. - Zamierzał ożenić się z tobą.
Spotkało mnie rozczarowanie, które odbiło się na całym moim życiu. Nie
miałam nic... zupełnie nic...

Och, chuda, siwa kobieto, której nikt nie kocha...

Z obłąkańczym uśmiechem pochyliła się nad Bridget... Błysnął nóż...
Bridget zerwała się na równe nogi. Jak tygrys rzuciła się na przeciwniczkę.
Pchnęła ją do tyłu i mocno zacisnęła dłoń na jej prawym nadgarstku.
Zaskoczona Honoria Waynflete upadła na plecy, zanim zdążyła zadać cios.
Ale po chwili zaczęła zażarcie walczyć. Zasób ich sił był nieporównywalny.

background image

150

Młoda, zdrowa i wysportowana Bridget miała mocne mięśnie, a Honoria
Waynflete była kobietą szczupłą i wątłą.
Bridget nie wzięła jednak pod uwagę jednej okoliczności. Honoria Waynflete
była obłąkana. I właśnie szaleństwo dodawało jej sił. Walczyła jak lew.
Potrafiła wykrzesać z siebie więcej energii niż Bridget ze swych mięśni.
Bridget usiłowała wyrwać jej nóż z ręki, ale ona trzymała go kurczowo.
Potem, stopniowo, obłąkana kobieta zaczęła zyskiwać przewagę.
- Luke!... Ratunku!... Pomocy! - rozpaczliwie wołała Bridget.
Nie miała jednak nadziei, że ktoś przyjdzie jej z pomocą. Były same. Same
na odludziu. Z najwyższym wysiłkiem wykręciła przeciwniczce rękę i w
końcu usłyszała odgłos upadającego na ziemię noża.
Honoria Waynflete chwyciła Bridget oburącz za gardło i zaczęła ją dusić,
wyciskając z niej życie. Bridget wydała z siebie ostatni, zdławiony okrzyk...

XXII
ROZMOWA Z PANIĄ HUMBLEBY

Inspektor Battle zrobił na Luke'u korzystne wrażenie. Był poważny i
spokojny. Miał szeroką, rumianą twarz i sumiaste wąsy. Na pierwszy rzut
oka nie wydawał się szczególnie bystry, ale baczny obserwator, widząc jego
przenikliwe spojrzenie, nie dałby się zwieść pozorom.
Luke był bacznym obserwatorem. Miał już wcześniej do czynienia z ludźmi
tego rodzaju. Wiedział, że można im zaufać i że zawsze osiągają wyznaczony
cel. Był bardzo zadowolony, że prowadzenie tej sprawy powierzono właśnie
temu człowiekowi.
- Dziwię się, że przysłano tu kogoś na tak wysokim stanowisku -powiedział,
kiedy zostali sami.
Inspektor Battle uśmiechnął się szeroko.
- Ta sprawa może okazać się bardzo poważna, panie Fitzwilliam. - Kiedy w
grę wchodzi ktoś taki jak lord Whitfield, nie chcielibyśmy popełnić błędu.
- Rozumiem. Czy przyjechał pan sam?
- Nie. Towarzyszy mi detektyw w stopniu sierżanta. Teraz jest w barze
Siedem Gwiazd. Jego zadanie polega na śledzeniu jego lordowskiej mości.
- Rozumiem.
- Czy pana zdaniem nie ma najmniejszej wątpliwości? Jest pan pewien, że to
właśnie on? - spytał Battle.
- Fakty wyraźnie dowodzą, że nie ma innej możliwości. Czy mam je panu
przedstawić?

background image

151

- Dziękuję, przekazał mi je sir William.
- Co pan o tym sądzi? Chyba wydaje się panu absolutnie nieprawdopodobne,
że człowiek o tak wysokiej pozycji społecznej jak lord Whitfield może być
maniakalnym mordercą?
- Niewiele jest rzeczy, które wydają mi się nieprawdopodobne -odparł
inspektor Battle. - Tam gdzie mamy do czynienia ze zbrodnią, wszystko jest
możliwe. Zawsze to powtarzam. Gdyby powiedział mi pan, że jakaś miła
stara panna, arcybiskup czy uczennica jest niebezpiecznym przestępcą, nie
wykluczyłbym tego przed dokładnym zbadaniem sprawy.
- Skoro sir William przekazał panu najważniejsze fakty, opowiem panu tylko
o tym, co wydarzyło się dziś rano - zaproponował Luke.
Zrelacjonował pokrótce przebieg swej rozmowy z lordem Whitfieldem.
Inspektor Battle słuchał go z dużym zainteresowaniem.
- Mówi pan, że bawił się nożem - powiedział. - Czy zrobił coś szczególnego,
panie Fitzwilliam? Czy nim groził?
- Otwarcie nie. Tylko w dość nieprzyjemny sposób badał palcami jego ostrze,
z jakąś, rzekłbym, estetyczną rozkoszą, a to mi się nie podobało. Myślę, że
panna Waynflete miała takie samo odczucie.
- Czy to ta pani, która zna lorda Whitfielda od dziecka i miała za niego
wyjść?
- Zgadza się.
- Sądzę, że może pan się nie martwić o tę młodą damę, panie Fitzwilliam -
powiedział inspektor Battle. - Dam jej kogoś do ochrony. A w dodatku
Jackson śledzi jego lordowską mość, więc nie powinno jej grozić żadne
niebezpieczeństwo.
- Uspokoił mnie pan - odetchnął Luke. Inspektor ze zrozumieniem pokiwał
głową.
- Wiem, że jest pan w trudnej sytuacji, panie Fitzwilliam. Że niepokoi się pan
o pannę Conway... Szczerze mówiąc, nie spodziewam się, że będzie to łatwa
sprawa. Lord Whitfield niewątpliwie jest niezwykle przebiegłym
człowiekiem. Najprawdopodobniej powstrzyma się na jakiś czas od dalszych
kroków. Chyba że osiągnął już ostatnie stadium.
- Co pan nazywa "ostatnim stadium"?
- Stan, w którym pod wpływem wybujałego egotyzmu przestępca zaczyna
sądzić, że nic mu nie grozi! Uważa siebie za geniusza, a wszystkich innych
za kompletnych durniów! Wtedy, oczywiście, mamy go już w garści!
Luke pokiwał głową i wstał.

background image

152

- No cóż - powiedział. - Życzę powodzenia. Proszę dać mi znać, gdybym
mógł w czymś pomóc.
- Oczywiście.
- Czy nic panu nie przychodzi do głowy?
Battle zastanawiał się chwilę.
- Nie, na razie nic. Chcę się trochę rozejrzeć po okolicy. Może zamienimy
parę słów wieczorem, dobrze?
- Zgoda.
- Wtedy będę lepiej wiedział, na czym stoimy.
Luke czuł się podniesiony na duchu i uspokojony. Wiele osób odnosiło takie
samo wrażenie po spotkaniu z inspektorem Battle.
Zerknął na zegarek. Zaczął się zastanawiać, czy nie powinien pojechać do
Bridget jeszcze przed lunchem.
Doszedł jednak do wniosku, że lepiej będzie, jeśli tego nie zrobi. Panna
Waynflete mogłaby uważać zaproszenie go na posiłek za swój obowiązek, a
to wprowadziłoby zamieszanie w jej gospodarstwie. Wiedział z własnego
doświadczenia z ciotkami, że kobiety w średnim wieku są przeczulone na
punkcie drobiazgów, związanych z prowadzeniem domu.
Ciekawe, czy panna Waynflete jest czyjąś ciotką? - pomyślał. Być może.
Wyszedł z gospody. Jakaś kobieta w czerni przystanęła gwałtownie na jego
widok.
- Dzień dobry, panie Fitzwilliam.
- Dzień dobry, pani Humbleby - odparł, ściskając jej wyciągniętą dłoń.
- Myślałam, że już pan wyjechał.
- Nie, tylko się przeprowadziłem. Mieszkam teraz w tej gospodzie.
- A Bridget? Słyszałam, że opuściła Ashe Manor.
- Owszem, to prawda.
Pani Humbleby głęboko westchnęła.
- Bardzo się cieszę, że tak szybko wyjechała z Wychwood.
- Och, ona nadal jest tutaj. Ściśle rzecz biorąc, zatrzymała się u panny
Waynflete.
Pani Humbleby zrobiła krok do tyłu. Luke'a zaskoczyło malujące się na jej
twarzy przerażenie.
- U Honorii Waynflete? Och, ale dlaczego?
- Panna Waynflete bardzo uprzejmie zaprosiła ją do siebie na kilka dni.
Panią Humbleby wstrząsnął lekki dreszcz. Podeszła bliżej i położyła
Luke'owi dłoń na ramieniu.

background image

153

- Panie Fitzwilliam, wiem, że nie mam prawa nic mówić. Przeżyłam ostatnio
wiele bolesnych i ciężkich chwil, więc... być może... straciłam zdrowy
rozsądek! Moje odczucia mogą być po prostu tylko urojeniami.
- Jakie odczucia? - spytał Luke łagodnie.
- Przeświadczenie o istnieniu zła!
Spojrzała na niego nieśmiało. Widząc jednak, że z powagą skinął głową i nie
zamierza kwestionować jej wypowiedzi, dodała:
- Tyle nikczemności... ta myśl mnie prześladuje... tyle niegodziwości w
Wychwood. A wszystko to za sprawą tej kobiety. Jestem tego pewna!
- Jakiej kobiety? - spytał Luke, nie rozumiejąc, o kogo jej chodzi.
- Jestem przekonana, że Honoria Waynflete jest bardzo złą kobietą! -
wyjaśniła pani Humbleby. - Och, widzę, że pan mi nie wierzy! Lavinii
Pinkerton też nikt nie uwierzył. Ale obie miałyśmy takie odczucia.
Przypuszczam, że ona wiedziała więcej niż ja... Proszę pamiętać, panie
Fitzwilliam, że nieszczęśliwa kobieta jest zdolna do strasznych czynów.
- Może i tak - przyznał Luke cicho.
- Pan mi nie wierzy? - spytała pospiesznie pani Humbleby. - No cóż,
dlaczego miałby pan wierzyć? Ale nie jestem w stanie zapomnieć tego dnia,
kiedy John wrócił od niej z zabandażowaną ręką. Zbagatelizował całą
sprawę, mówiąc, że to tylko zadraśnięcie. - Odwróciła się, zamierzając
odejść. - Do widzenia. Proszę zapomnieć, co panu mówiłam. Ostatnio nie
najlepiej się czuję.
Luke zaczął się zastanawiać, dlaczego pani Humbleby nazwała Honorię
Waynflete złą kobietą. Czyżby doktor Humbleby przyjaźnił się z Honorią
Waynflete, a jego żona była o nią zazdrosna?
Co ona powiedziała? Że "Lavinii Pinkerton też nikt nie uwierzył". Zatem
Lavinia Pinkerton musiała zwierzyć się pani Humbleby ze swoich podejrzeń.
Nagle przypomniał sobie wagon kolejowy i zaniepokojoną twarz miłej
starszej pani. Znów usłyszał jej poważny głos: "Ten szczególny błysk w
oczach..." Kiedy to mówiła, zmienił się wyraz jej własnej twarzy... jakby
bardzo wyraźnie coś zobaczyła. Przez chwilę wyglądała zupełnie inaczej...
rozchyliła usta, obnażając zęby, i patrzyła na niego jakimś dziwnym, niemal
nieludzkim wzrokiem.
Widziałem u kogoś dokładnie takie samo spojrzenie... ten sam błysk w
oczach... Całkiem niedawno... ale kiedy? - pomyślał. Dziś rano! Ależ
oczywiście! Przecież panna Waynflete tak właśnie patrzyła na Bridget w
salonie lorda Whitfielda.

background image

154

Nagle przypomniał sobie, że kiedy przed wielu laty ciotka Mildred
powiedziała: "Wiesz, mój drogi, ona wygląda jak idiotka!", jej inteligentna,
miła twarz przybrała wyraz bezdennej tępoty...
Lavinia Pinkerton wspominała o błysku w oczach jakiegoś mężczyzny... nie,
jakiejś osoby - pomyślał. Czy to możliwe, że na ułamek sekundy jej żywa
wyobraźnia odtworzyła ten obraz... spojrzenie mordercy patrzącego na swoją
następną ofiarę...?
Pod wpływem nagłego impulsu ruszył szybkim krokiem w kierunku domu
panny Waynflete.
W głowie kłębiły mu się uporczywe myśli:
Nie mężczyzna... przecież nie wspomniała ani słowem o mężczyźnie... to ty
założyłeś, że to jest mężczyzna, bo wydawało ci się to oczywiste, ale ona
tego nie powiedziała... O Boże, czyja kompletnie zwariowałem? Moje
podejrzenia są nieprawdopodobne... z całą pewnością to niemożliwe...
absurdalne... Ale muszę dotrzeć do Bridget i sprawdzić, czy nic jej się nie
stało... Te dziwne, jasnobursztynowe oczy. Och, jestem obłąkany! Musiałem
oszaleć! Przecież to Whitfield jest przestępcą! Z całą pewnością. Na dobrą
sprawę sam się do tego przyznał!
Pamięć uparcie podsuwała mu obraz twarzy panny Pinkerton, odgrywającej
rolę okropnej, na wpół obłąkanej kobiety.
Drzwi otworzyła mu służąca.
- Panna Conway gdzieś wyszła - wyjaśniła, zaskoczona jego gwałtownym
wtargnięciem. - Tak mi powiedziała panna Waynflete. Sprawdzę, czy pani
jest w domu.
Luke przecisnął się obok niej i wpadł do salonu. Emily pobiegła na górę. Po
chwili wróciła, ciężko dysząc.
- Mojej pani też nie ma w domu. Luke chwycił ją za ramię.
- Dokąd poszły? Którędy?
Emily patrzyła na niego z szeroko otwartymi ustami.
- Musiały wyjść tylnymi drzwiami, bo gdyby wyszły frontowymi,
zobaczyłabym je przez kuchenne okno.
Luke przebiegł przez niewielki ogród i wypadł na drogę. Natknął się tam na
jakiegoś mężczyznę, przycinającego żywopłot. Podszedł i zagadnął go, z
trudem powstrzymując drżenie głosu.
- Dwie kobiety? - odparł nieznajomy bez pośpiechu. - Owszem. Kilka minut
temu. Jadłem właśnie obiad w cieniu żywopłotu. Chyba mnie nie zauważyły.
- W którą stronę poszły?

background image

155

Choć starał się rozpaczliwie, żeby jego głos brzmiał normalnie, nieznajomy
spojrzał na niego ze zdziwieniem i odparł:
- Przez pola... W tym kierunku. Ale nie mam pojęcia, dokąd poszły dalej.
Luke podziękował mu i puścił się biegiem. Coraz silniej czuł, że musi się
spieszyć.
Muszę je koniecznie dogonić! - pomyślał. Chyba kompletnie oszalałem.
Najprawdopodobniej wybrały się na miły, przyjacielski spacer. Coś jednak
każe mi je ścigać. Przebiegł przez pola i przystanął na wiejskiej ścieżce, nie
wiedząc, co robić dalej.
I wtedy usłyszał z daleka słabe, lecz wyraźne wołanie.
- Luke! Ratunku! - I jeszcze raz: - Luke...
Bez chwili namysłu wbiegł do lasu i pognał w kierunku, z którego dobiegł
krzyk. Teraz dotarły do niego inne dźwięki... odgłosy szamotaniny, szybkie
oddechy, a potem jakiś cichy, zduszony jęk.
Zdążył w samą porę. Oderwał dłonie obłąkanej kobiety od gardła ofiary.
Choć panna Waynflete z pianą na ustach szamotała się i przeklinała, trzymał
ją mocno. W końcu kobietą wstrząsnął konwulsyjny dreszcz i zesztywniała w
jego uścisku.

XXIII
NOWY POCZĄTEK

- Ja tego nie rozumiem - rzekł lord Whitfield. - Po prostu nie rozumiem.
Starał się zachować godność, ale pod pozorami pompatyczności można było
dostrzec żałosne zakłopotanie. Nie mógł uwierzyć w sensacyjne nowiny,
które właśnie mu przekazywano.
- Sprawa wygląda tak, lordzie Whitfield - tłumaczył cierpliwie Battle. -
Zacznijmy od tego, że w tej rodzinie zdarzały się przypadki obłędu.
Odkryliśmy to dopiero teraz. Często tak się dzieje w tych starych rodach.
Ona ma do tego skłonności dziedziczne. Poza tym jest bardzo ambitną
kobietą, którą spotkały niepowodzenia. Najpierw runęła w gruzy jej kariera
zawodowa, a potem przeżyła zawód miłosny. - Odchrząknął. - Domyślam
się, że to pan ją porzucił?
- Nie lubię określenia "porzucił" - oświadczył lord Whitfield kategorycznie.
- Czy to pan zerwał zaręczyny? - poprawił się inspektor Battle.
- No cóż... owszem.
- Powiedz nam dlaczego, Gordon - poprosiła Bridget.
Lord Whitfield lekko się zaczerwienił.

background image

156

- No dobrze, skoro muszę. Honoria miała kanarka, którego uwielbiała. Miał
zwyczaj brać cukier z jej ust. Pewnego dnia mocno ją dziobnął. Honoria
rozzłościła się, złapała go i... skręciła mu kark! Po tym incydencie moje
uczucia do niej nagle osłabły. Powiedziałem jej, że uważam nasz związek za
pomyłkę popełnioną przez obie strony.
- Od tego wszystko się zaczęło! - orzekł Battle, kiwając głową. - Tak jak
powiedziała pannie Conway, skupiła całą swą uwagę i bezsporną inteligencję
na jednym celu.
- Chciała, żeby uznano mnie za mordercę? - zawołał lord Whitfield z
niedowierzaniem. - To niewiarygodne.
- Ale to prawda - powiedziała Bridget. - Przecież sam się dziwiłeś, że każdy,
kto zrobił ci przykrość, natychmiast ginął w jakichś tajemniczych
okolicznościach.
- Istniały po temu powody.
- Powodem była Honoria Waynflete - oznajmiła Bridget. - Wbij sobie
wreszcie do głowy, że to nie ręka Opatrzności wypchnęła Tommy'ego
Pierce'a z okna i wykończyła wszystkich pozostałych. Zrobiła to Honoria.
- Wydaje mi się to wprost niewiarygodne - powtórzył lord Whitfield,
potrząsając głową.
- Twierdzi pan, że dziś rano przekazano panu telefonicznie jakąś wiadomość,
czy tak? - spytał Battle.
- Owszem, około dwunastej. Poproszono mnie, bym natychmiast udał się do
pobliskiego lasku Shaw Wood, ponieważ ty, Bridget, chcesz mi coś
powiedzieć. Miałem nie brać samochodu, tylko pójść piechotą.
Battle pokiwał głową.
- No właśnie. To byłby koniec. Znaleziono by; pannę Conway z
poderżniętym gardłem, a obok niej należący do pana nóż z odciskami
pańskich palców! Potem ktoś zaświadczyłby, że widział pana wtedy w
pobliżu miejsca zbrodni! A pan nie miałby żadnego wytłumaczenia. Każdy
sąd przysięgłych na świecie uznałby pana za winnego.
- Mnie? - zawołał lord Whitfield z zaskoczeniem i niepokojem. - Kto by
uwierzył, że ja mogłem zrobić coś podobnego?
- Ja nie uwierzyłam - powiedziała cicho Bridget.
Lord Whitfield spojrzał na nią chłodno, a potem kategorycznie oświadczył:
- Biorąc pod uwagę moją reputację i pozycję społeczną w hrabstwie jestem
przekonany, że nikt, ani przez ułamek sekundy, nie uwierzyłby w tak
absurdalny zarzut.
Wyszedł z godnością, zamykając za sobą drzwi.

background image

157

- Nigdy nie zrozumie, że naprawdę groziło mu niebezpieczeństwo! - rzekł
Luke, a potem spytał: - Bridget, jak to się stało, że zaczęłaś podejrzewać
pannę Waynflete?
- Kiedy powiedziałeś mi, że Gordon jest mordercą, nie mogłam w to
uwierzyć! Znam go bardzo dobrze. Przez dwa lata byłam jego sekretarką!
Poznałam go na wylot! Zdaję sobie sprawę, że jest napuszonym,
małostkowym egotykiem, ale wiem też, że jest życzliwym człowiekiem o
gołębim sercu. Nie zabiłby nawet osy. Ta historia z kanarkiem panny
Waynflete była zwykłym kłamstwem. Gordon nie mógł go zabić. Kiedyś
powiedział mi, że to on ją porzucił. Ty uporczywie twierdziłeś, że było
odwrotnie. No cóż, mogło tak się zdarzyć! Być może duma nie pozwoliła mu
się przyznać, że to ona z nim zerwała. Ale ta historia z kanarkiem... to
bzdura! Gordon tego nie zrobił! On nawet nie poluje, ponieważ widok krwi
przyprawia go o mdłości. Więc doszłam do wniosku, że ta część historii jest
nieprawdziwa. A skoro tak, to panna Waynflete musiała skłamać. Kiedy się o
tym pomyśli, było to niezwykle zadziwiające kłamstwo! Nagle zaczęłam się
zastanawiać, czy nie kłamała również w innych sprawach. Nietrudno
zauważyć, że jest bardzo ambitną kobietą, więc porzucenie jej przez
narzeczonego musiało strasznie zranić jej dumę. To ją najprawdopodobniej
rozwścieczyło i obudziło w niej nienawiść do Gordona. Uczucie to
spotęgowało się jeszcze bardziej, kiedy wrócił tu po latach jako bogaty
człowiek sukcesu. Powiedziałam sobie: "Tak", ona zapewne chętnie
obciążyłaby go odpowiedzialnością za jakąś zbrodnię". Wtedy zaczęły mi się
kłębić w głowie różne dziwne koncepcje. Wychodząc z założenia, że
wszystko, co ona mówi, jest kłamstwem, nagle zrozumiałam, że taka kobieta
z łatwością mogła zrobić z mężczyzny głupca! Ten pomysł wydał mi się dość
dziwaczny, więc pomyślałam: "To niewiarygodne, ale przypuśćmy, iż to ona
zamordowała tych ludzi, a potem wmówiła Gordonowi, że spotkała ich kara
boska!" Wiedziałam, że mogłaby mu to wmówić bez żadnych trudności. Jak
wam mówiłam, Gordon uwierzyłby we wszystko! Potem zadałam sobie
pytanie: "Czy ona mogła popełnić te zbrodnie?" Odpowiedź była twierdząca.
Doszłam do wniosku, że mogła zrzucić pijanego mężczyznę z kładki i
wypchnąć chłopca z okna, a Amy Gibbs umarła w jej domu. Co do pani
Horton... kiedy chorowała, Honoria Waynflete często ją odwiedzała.
Przypadek doktora Humbleby'ego sprawił mi więcej trudności. Wtedy
jeszcze nie wiedziałam, że Puszek cierpi na wirusowe zapalenie ucha ani że
panna Waynflete założyła doktorowi na rękę opatrunek, który wcześniej
zainfekowała wydzieliną z ucha kota. Przypadek panny Pinkerton był jeszcze

background image

158

trudniejszy, ponieważ nie mogłam sobie wyobrazić panny Waynflete
przebranej w uniform szofera i prowadzącej rollsa. Potem nagle doznałam
olśnienia... przypadek panny Pinkerton był najprostszy ze wszystkich! Panna
Waynflete po prostu pchnęła ją z tyłu, co w tłumie ludzi zapewne nie
sprawiło jej większych trudności. Samochód nie zatrzymał się, więc
wykorzystała okazję i powiedziała jakiejś kobiecie, że zauważyła jego numer
rejestracyjny, a potem podała jej numer rollsa lorda Whitfielda. Miałam w
głowie kompletny chaos. Ale skoro byłam absolutnie pewna, że Gordon nie
popełnił tych morderstw, to kto tego dokonał? Odpowiedź wydawała się
zupełnie oczywista. Ktoś, kto nienawidzi Gordona! A kto go nienawidzi?
Honoria Waynflete. Wtedy przypomniałam sobie, że panna Pinkerton,
mówiąc o mordercy, wyraźnie sugerowała, że to mężczyzna. To obaliło moją
wspaniałą teorię, bo gdyby panna Pinkerton miała rację, nie zostałaby
zabita... Więc poprosiłam cię, byś dokładnie przytoczył słowa panny
Pinkerton, i stwierdziłam, że ani razu nie użyła słowa mężczyzna. Wtedy
doszłam do wniosku, że jestem na właściwym tropie! Postanowiłam przyjąć
zaproszenie panny Waynflete i podjąć próbę odkrycia prawdy.
- Nic mi o tym nie mówiąc? - spytał Luke z gniewem.
- Kochanie, byłeś tak bardzo przekonany o słuszności swoich podejrzeń... a
moja koncepcja była mglista i budziła wątpliwości! Nie przyszło mi nawet do
głowy, że grozi mi jakieś niebezpieczeństwo. Sądziłam, że mam mnóstwo
czasu... - Wstrząsnął nią dreszcz przerażenia. - Och, Luke, to było straszne...
Jej oczy... I ten przeraźliwy, nieludzki śmiech...
- Zdążyłem w ostatniej chwili - powiedział Luke drżącym głosem. - Odwrócił
się do inspektora Battle. - Jak ona się teraz czuje?
- Dostała kompletnego pomieszania zmysłów - odparł Battle. - Tak już z nimi
jest. Tacy ludzie nie mogą znieść szoku, jakim jest dla nich świadomość, że
okazali się mniej sprytni, niż sądzili.
- No cóż, kiepski ze mnie policjant! - przyznał Luke ponuro. - Ani przez
chwilę nie podejrzewałem Honorii Waynflete. Był pan lepszy, Battle.
- Może tak, a może nie. Pamięta pan zapewne, jak powiedziałem, że kiedy
mamy do czynienia ze zbrodnią, wszystko jest możliwe. Wydaje mi się, że
jako przykład podałem wtedy starą pannę.
- Wymienił pan również arcybiskupa i uczennicę! Czy mam rozumieć, że
uważał pan ich wszystkich za potencjalnych morderców?
Battle uśmiechnął się szeroko.
- Chodziło mi o to, że każdy może być przestępcą.
- Z wyjątkiem Gordona - zauważyła Bridget. - Luke, chodźmy go poszukać!

background image

159

Lord Whitfield siedział w swoim gabinecie, zaabsorbowany robieniem
notatek.
- Gordon - zaczęła Bridget łagodnym, cichym głosem. - Czy teraz, kiedy
wiesz już o wszystkim, zechcesz nam wybaczyć?
Lord Whitfield spojrzał na nią życzliwie.
- Ależ naturalnie, moja droga. Zdaję sobie sprawę, że będąc zapracowanym
człowiekiem, bardzo cię zaniedbywałem. Rzecz w tym, że... jak mądrze
napisał to Kipling: "Ten podróżuje najszybciej, kto podróżuje sam. Moja
droga życiowa jest drogą samotnika". - Rozprostował ramiona. - Dźwigam na
swych barkach ogromny ciężar odpowiedzialności. I muszę dźwigać go sam.
Nie mam nikogo do towarzystwa, nikt nie może mi w tym ulżyć. Muszę iść
przez życie w samotności... aż do końca drogi.
- Jesteś wspaniałomyślny, mój drogi! - zawołała Bridget.
Lord Whitfield zmarszczył czoło.
- To nie jest kwestia wspaniałomyślności. Zapomnijmy o tych głupstwach.
Jestem człowiekiem bardzo zajętym.
- Wiem o tym.
- Zabieram się natychmiast do przygotowania serii artykułów "Zbrodnie
popełnione przez kobiety na przestrzeni stuleci".
Bridget spojrzała na niego z podziwem.
- Gordon, to świetny pomysł.
Lord Whitfield dumnie wypiął pierś.
- Proszę wiec teraz zostawić mnie samego. Nie wolno mi przeszkadzać. Mam
mnóstwo pracy.
Luke i Bridget wyszli na palcach z pokoju.
- On jest rzeczywiście wspaniałomyślny - powiedziała Bridget.
- Bridget, coś mi się zdaje, że ty naprawdę kochałaś tego człowieka!
- Wiesz, Luke, chyba tak.
Luke wyjrzał przez okno.
- Cieszę się, że stąd wyjeżdżamy. Nie lubię tego miejsca. Jest tu dużo
nikczemności, jak powiedziałaby pani Humbleby. Nie podoba mi się ta
wisząca nad miasteczkiem góra.
- Skoro wspomniałeś o Ashe Ridge, co z panem Ellsworthym? Luke
roześmiał się z lekkim zażenowaniem.
- Chodzi ci o tę krew na jego rękach?
- Owszem.
- Podobno składali w ofierze jakiegoś białego koguta!
- To obrzydliwe!

background image

160

- Myślę, że pana Ellsworthy'ego spotka coś przykrego. Battle zamierza
sprawić mu małą niespodziankę.
- Poczciwy major Horton nawet nie próbował zabić swojej żony, pan Abbot,
jak sądzę, otrzymał kompromitujący list od jakiejś kobiety, a doktor Thomas
jest po prostu miłym, skromnym, młodym lekarzem - oznajmiła Bridget.
- Jest zarozumiałym osłem!
- Mówisz tak, bo zazdrościsz mu, że żeni się z Rose Humbleby.
- Ona jest dla niego o wiele za dobra.
- Mam wrażenie, że wolałbyś ją ode mnie!
- Kochanie, czy ty przypadkiem nie mówisz od rzeczy?
- Nie, bynajmniej. - Milczała przez chwilę, a potem spytała: - Luke, czy ty
mnie lubisz?
Zrobił krok w jej kierunku, ale ona powstrzymała go gestem.
- Użyłam słowa lubisz, Luke, a nie kochasz.
- Och, rozumiem... Tak, lubię cię, Bridget, ale również cię kocham.
- Ja ciebie też lubię, Luke... - wyznała Bridget.
Wymienili nieśmiałe uśmiechy jak dzieci, które zaprzyjaźniły się na zabawie.
- Lubić to coś znacznie więcej niż kochać - powiedziała Bridget. - To uczucie
wytrzymuje próbę czasu. Chciałabym, żeby to, co jest między nami, trwało
wiecznie, Luke. Nie chcę, żebyśmy pobrali się wyłącznie z miłości, a potem
mieli siebie nawzajem dosyć i pragnęli poślubić kogoś innego.
- Och, najdroższa, wiem, czego chcesz. Ja również. Nasze uczucia nigdy nie
wygasną, ponieważ są oparte na realnych podstawach.
- Czy tak jest istotnie, Luke?
- Oczywiście, kochanie. Myślę, że właśnie dlatego bałem się w tobie
zakochać.
- Ja również się tego bałam.
- A teraz?
- Już nie.
- Dość długo ocieraliśmy się o śmierć. Ale już po wszystkim! Teraz
zaczniemy żyć...
* Postać krwawego pirata z "Wyspy skarbów" R. L. Stevensona (przyp. red.).


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Agatha Christie Morderstwo to nic trudnego
Agatha Christie Morderstwo to nic trudnego
Agatha Christie Morderstwo to nic trudnego
Christie Agatha Morderstwo to nic trudnego
Christie Agatha Morderstwo to nic trudnego
Christie Agatha Nadinspektor Battle 04 Morderstwo to nic trudnego
Christie Agatha Morderstwo to nic trudnego
Christie Agatha Morderstwo to nic trudnego
Christie Agatha Morderstwo to nic trudnego
1939 Morderstwo to nic trudnego
Morderstwo to nic trudnego
Agatha Christie  Morderstwo w Orient Expresie
Agatha Christie  Morderstwo w boże narodzenie
Agatha Christie 8 Morderstwo w zaułku
Agatha Christie  Morderstwo na polu golfowym

więcej podobnych podstron