tytuł: "Młode wilki"
autor: Jarosław Żamojda
tekst wklepał: dunder@poczta.fm
Copyright (c) Jarosław Żamojda 1985
ISBN 83-904961-0-0
Wydawca: DA VINCI Sp. z o.o. Warszawa 1995
Wydanie pierwsze
Przygotowanie: Drukarnia Poligrafus
Druk: PWP "Gryf S.A. Ciechanów
ROZDZIAŁ 1
Panujący od kilku dni upał wyludnił ulice miasta. Szczupły mężczyzna ubrany w
typowy urzędniczy garnitur szedł ocienioną drzewami alejką. Biała, przewiązana
sznurkiem paczka kołysała się w jego ręce w rytmie kroków. Rząd drzew dających
schronienie przed żarem kończył się kamienną fontanną. Od lat zepsuta i
porośnięta chwastami już nie cieszyła swym widokiem przypadkowych spacerowiczów.
Mężczyzna minął ją i zszedł z chodnika na jezdnię. Rozgrzane powietrze kłębiło
się wokoło jego butów. Odgłos miarowych kroków zagłuszony został piskiem opon
hamującego samochodu. W jednej chwili mężczyzna odskoczył w bok ratując się
ucieczką na chodnik. Szare BMW zaparkowało koło krawężnika. Mężczyzna z obrażoną
miną skierował się w stronę bramy z napisem "Wojewódzki Bank w Szczecinie".
Odchodząc spojrzał na samochód chcąc dojrzeć twarz kierowcy, ale przyciemnione
szyby skutecznie chroniły wnętrze przed jego wzrokiem. Wycierając chusteczką pot
z czoła mężczyzna wszedł przez wahadłowe drzwi do banku. Okrągła twarz stojącego
w przejściu strażnika przybrała na moment grymas podobny do uśmiechu. - Jeśli
nie spadnie deszcz to latarnie na ulicach pousychają - zagadnął żartobliwie -
powietrze aż się gotuje. Mówiąc to podskoczył do drugich drzwi otwierając je
przed mijającym go obojętnie mężczyzną. Po dwuletnich staraniach Dyrekcja
Wojewódzkiego Banku w Szczecinie otrzymała zgodę na dokonanie generalnego
remontu. W planie oprócz wymiany drzwi, okien, mebli, oraz remontu skarbca z
1926 roku przewidziano również założenie klimatyzacji. Tylko nadzieja na mające
wkrótce nadejść zmiany pozwalała pracownikom wytrzymywać panujący zaduch i upał.
Mężczyzna wszedł do głównej sali banku mijając po prawej stronie kasy i dział
rachunków bieżących, a po lewej agenturę PKO i lokaty długoterminowe. Jego
sylwetka przecięła smugę wpadającego do sali słońca i zniknęła w przejściu dla
urzędników. Jak zwykle w sobotnie popołudnie bank był prawie pusty. Na zegarze
wiszącym pod sufitem dochodziła trzecia. Nad zegarem w wąskiej szczelinie czyjeś
oczy obserwowały salę. Drugi strażnik widział z góry jak mężczyzna niosący białą
paczkę przeszedł w poprzek sali, wszedł w przejście dla pracowników, a po chwili
zasiadł za swoim biurkiem. Strażnik spojrzał na zegarek, była za dwie minuty
trzecia. Odwrócił się do interkomu i nacisnął przycisk. - Trzecia. Zamykamy -
powiedział do mikrofonu. Strażnik na dole odprowadzał ostatnich klientów do
drzwi, gdy do banku weszło trzech mężczyzn ubranych na czarno. Wszyscy mieli na
sobie takie same czarne spodnie, czarne golfy i czarne marynarki, a na głowach
żółte słomkowe kapelusze. Mężczyźni minęli wychodzących klientów i skierowali
się na salę kas. - Panowie, już zamykamy - usiłował zatrzymać ich strażnik. -
Wpłacimy pieniądze, bo nas okradną - nie odwracając się odpowiedział najwyższy.
Była za dwie trzecia. Strażnik dał za wygraną. Trzej mężczyźni weszli na główną
salę i natychmiast rozeszli się w różne strony. Niższy, z wyraźną nadwagą,
stanął w narożniku sali. Drugi, wysoki, przystanął tuż przy drzwiach. Trzeci,
jednym ruchem ręki zaciągnął czarną pończochę na twarz i ruszył do kasy.
Kasjerka, młoda dziewczyna o mało wyrafinowanej urodzie, przyklejała papierową
banderolkę na kolejnej paczce dwudziestodolarówek gdy nagle usłyszała nad sobą
głos mężczyzny: - zapakuj kochanie te kanapki do woreczka. Kasjerka przerwała
pracę i spojrzała w kierunku głosu. Zaciągnięta na twarz pończocha miała wycięty
otwór w którym poruszały się usta: - Tylko szybko, bo spóźnię się do pracy -
dodał. Z niewzruszoną powagą kasjerka odebrała worek z rąk mężczyzny i
rozpoczęła napełnianie go paczkami dwudziestodolarowych banknotów. W drugim
końcu sali urzędnik rozciął nożyczkami sznurek. Uwolniony z krępujących go więzi
papier sam się rozwinął odsłaniając kartonowe pudełeczko. Urzędnik spojrzał w
stronę kasy. - Myślałem, że kiedyś sam to zrobię - wycedził. Siedzący
naprzeciwko niego młodszy urzędnik powiódł wzrokiem w stronę kasy przy której
stał mężczyzna w słomkowym kapeluszu. Mimo dzielących go ośmiu metrów wyraźnie
widział jak kolejne paczki dolarowych banknotów znikają w worku. Starszy
urzędnik westchnął i wyjął z szuflady szklankę i talerzyk. Ustawił je na
serwetce, po czym uniósł tekturowe wieko-pudełka. Wyjął z niego sernik pokryty
truskawkową galaretką. - Taka forsa - westchnął - ale bym się ubawił. Oblizał
palce i sięgnął po ciastko. Ostrożnie wbił w nie zęby uważając aby cukier puder
nie posypał się na garnitur. Ponownie spojrzał w stronę kasy. - Taka
amatorszczyzna. Ja bym to zrobił lepiej. Młodszy urzędnik przełknął ślinę
wpatrzony łakomym wzrokiem w leżące na talerzu ciastko. Kątem oka dostrzegł
podchodzącego do nich drugiego napastnika. Ten stanął przy ladzie i uniósł lufę
pistoletu celując w głowę starszego urzędnika. Jednocześnie przyłożył drugi
palec do ust. -Psss. Kasjerka z trudem przepychała worek z pieniędzmi przez
okienko w kasie. Rozejrzała się dyskretnie czy nikt jej nie obserwuje i posłała
w stronę bandyty gorący pocałunek. Usta w czarnej pończosze poruszyły się, ale
nie był to uśmiech wzajemności. Napastnik spojrzał na worek w rękach
urzędniczki. Miała delikatne pulchne dłonie. - Ten pierścionek też dorzuć
skarbie - wskazał na jej palec. - Oszalałeś? Po co? - W jej głosie zabrzmiała
nuta urażonej dumy. W odpowiedzi przed swoim nosem ujrzała lufę pistoletu. Szare
BMW stało przy wejściu do banku. Okienko kierowcy było do połowy otwarte.
Spóźniony, zadyszany klient dopadł zamkniętych drzwi i walił w nie pięścią.
Strażnik otworzył okienko. -- Dlaczego zamknięte? Jeszcze nie ma trzeciej -
usłyszał pełen pretensji głos klienta. - U mnie jest. Przyjdź pan w poniedziałek
- odburknął strażnik. - Ja muszę jeszcze dziś pobrać pieniądze. Co tu się
dzieje? Strażnik spojrzał za siebie. W głębi sali trzech ubranych na czarno
mężczyzn z pończochami na twarzach ruszało właśnie w stronę wyjścia. ~ Kasa jest
pusta. Mieliśmy dziś duży obrót. Zanim klient zdążył wygrzebać z pamięci
mocniejszy argument, drzwiczki zatrzasnęły się bezpowrotnie. Strażnik zamknął
zasuwkę, odwrócił się i wyjął z kabury rewolwer. Przytrzymał go nieruchomo
wzdłuż ciała. Czekał. Drugi strażnik śledził całe zajście ze swojej szczeliny
obserwacyjnej koło zegara. Mężczyzna w słomkowym kapeluszu właśnie odchodził z
pełnym workiem od kasy. Tymczasem kasjerka zwinnym ruchem, o który nikt by jej
nie podejrzewał, przypadła do podłogi rozciągając się na całą długość. Strażnik
jakby czekał na ten moment. Nacisnął przycisk z napisem "alarm". Głos syren
wypełnił salę kas i wylał się przeraźliwym wyciem przed gmach banku .Włączenie
alarmu sparaliżowało idących do wyjścia napastników. Jak na komendę skoczyli w
bok i rozbiegli się w przeciwne strony rezygnując z forsowania głównych drzwi w
których stał strażnik. Jeden z napastników wystrzelił z pistoletu ponad głowami
zdezorientowanych kasjerek. Kto mógł, krył się za biurka, inni padali na ziemię
tam gdzie stali. Napastnicy strzelali nad głowami biegnąc do przeciwpożarowego
wyjścia. Strażnik przy szklanych drzwiach stanął w pozycji Johna Wayna na
szeroko rozstawionych nogach i z bezpiecznej odległości obserwował rozwój
wypadków. Bandyci strzelając ponad głowami leżących już urzędników dobiegli do
blatu dla klientów i z kocią zręcznością przeskoczyli na drugą stronę. Biegnący
z tyłu zatrzymał się i stojąc na biurku oddał długą serię z pistoletu
maszynowego, kierując ziejącą ogniem lufę ponad pustymi biurkami. Cała trójka
zniknęła za drzwiami z napisem - "Wyjście przeciwpożarowe". Syrena alarmowa
zakrztusiła się, opadła o dwie oktawy w dół i na koniec zamilkła. Delikatny
wietrzyk ze stojącego na biurku wentylatora poruszał zwiędniętą do połowy palmę.
Siedzący na podłodze starszy urzędnik otarł resztki cukru z policzka i przełknął
ostatni kęs ciastka. Spojrzał w górę na blat biurka. Sięgnął ręką do krawędzi
talerza z ciastkami. Przesunął dłoń w prawo trafiając na pustkę. Sernik z
truskawkową galaretką zniknął. Tupot wojskowych butów odbił się wielokrotnym
echem od ścian i sufitów. Na salę wbiegli policjanci z oddziałów specjalnych. Z
wystudiowaną precyzją i kocią zręcznością zajęli pozycje strzelców wyborowych
czekając na znak aby siłą ognia swoich pistoletów maszynowych zamienić bank w
skup surowców wtórnych. Drzwi przeciwpożarowe w ich celownikach pozostawały w
absolutnym bezruchu. Ostry gwizdek sędziowski wdarł się w tę pełną oczekiwania
ciszę. Kroki trzech idących mężczyzn zbliżały się od strony głównego wejścia do
sali kas. Pierwszy szedł dyrektor banku trzymając w dłoni stoper. Towarzyszył mu
kapitan Wojtaszewski z Komendy Głównej Policji. - Jesteśmy lepsi od II
Miejskiego prawie o minutę - oznajmił z dumą dyrektor. - Mogę państwu
pogratulować. Nie mniej jednak, pani Krystyno, - tu dyrektor zwrócił się do
pulchnej kasjerki, która zdążyła już pozbierać się z podłogi i dreptała teraz w
jego stronę - nawet w czasie ćwiczeń niedopuszczalne jest flirtowanie z
bandytami. - A pan, panie magistrze - zwrócił się do znanego nam miłośnika
ciastek - na przyszłość radzę szybciej padać na ziemię zanim panu uszy
odstrzelą, nie mówiąc już o innych sprawach. Sala wypełniała się powoli
urzędnikami, którzy dopiero teraz otrzepywali się z kurzu gratulując sobie
wzajemnie bohaterskiej postawy. - Pan panie Malinowski - ta uwaga była kierowana
do otyłego strażnika z przekrwioną twarzą, który służbiście prostował się pod
spojrzeniem swojego dyrektora - po to ma pancerną szybę, żeby się za nią chować,
a nie udawać bohatera. - Proszę pamiętać o zmianie naboi w pistoletach -
przypomniał kapitan Wojtaszewski - ślepe nie będą już potrzebne. Główne drzwi
banku otworzyły się z takim hukiem, że w pierwszej chwili kapitan Wojtaszewski
odebrał to jako strzał z pistoletu. Odwrócił się energicznie w tę stronę. W
drzwiach stali trzej na czarno ubrani mężczyźni w słomkowych kapeluszach i
czarnych pończochach na głowach. Swoje pistolety maszynowe wycelowali wprost w
osłupiały
z zaskoczenia tłum urzędników i policjantów. - To jest napad. Wszyscy na
ziemię, bo wam jaja poodstrzelam! Twarze zgromadzonych osób wyrażały tyle
zrozumienia co przy pierwszym czytaniu instrukcji działania komputera. Któryś ze
stojących w drugim rzędzie urzędników powoli zaczął unosić w górę ręce. Rozległ
się śmiech. - Może sam napad był pretensjonalny, ale za to uciekaliście jak
zawodowcy - stwierdził z uznaniem dyrektor banku i zainicjował pierwsze oklaski
do których dołączyli się inni. Atmosfera rozładowała się w śmiechu. Napastnik
stojący w środku powoli opuścił lufę pistoletu i zciągnął z twarzy czarną
rajstopę. Nieopalona łysina zajaśniała w kontraście do czarnego golfa. - O czym
pan mówi? Jeszcze nie napadliśmy. Łysy napastnik spojrzał po wpatrzonych w niego
uśmiechniętych twarzach oczekując pomocy w rozwiązaniu łamigłówki. - Sam pan
przecież dzwonił, żeby opóźnić napad - wymownie spojrzał na dyrektora. Twarz
dyrektora banku powoli nabierała sinego koloru. Inni nie rozumieli jeszcze co
zaszło. Zduszonym głosem dyrektor zwrócił się do kasjerki: - Ile było w kasie?
Rozbawiona atmosferą ćwiczeń kasjerka przywoływała z pamięci: - Mówił pan, żeby
było poważnie, więc włożyłam dwieście tysięcy dolarów w banknotach
dwudziestodolarowych i... mój... zaręczynowy pierścionek... - kątem oka
spojrzała na łysiejącego napastnika. Jego twarz była przerażona. Z dużym
opóźnieniem docierało do niej co zaszło. Ze łzami w oczach odwróciła się do
dyrektora. - A więc obrabował nas ktoś obcy?
ROZDZIAŁ 2
Zakręt był zbyt ostry i źle wyprofilowany. BMW weszło jednak w niego z
prędkością sto dwadzieścia kilometrów na godzinę mijając stojący po prawej
stronie napis "SZCZECIN ŻEGNA". Szerokie, niskoprofilowane opony były za twarde
na polskie drogi, ale za to znakomicie zwiększały sterowność samochodu. Siedzący
za kierownicą mężczyzna wyglądał na czterdzieści lat i tyle miał. Wszystko co
wyrażała jego twarz wyjaśniało przezwisko "Czarny" jakie nosił chyba od
urodzenia. Kruczoczarne włosy z dłuższą grzywką opadały na śniade czoło.
Głębokie, czarne oczy precyzyjnie skanowały drogę, gotowe dojrzeć z równą
precyzją zarówno przebiegającą mysz jak i stojący na skraju lasu policyjny
radiowóz. Lekki zarost nadawał jego twarzy wyraz zmęczenia. - Dwadzieścia
tysięcy dla architekta miasta, dwa miesiące czeka. Facet od nieruchomości weźmie
dychę - dyktował Czarny. Biedrona i Kobra siedzieli na tylnym siedzeniu. Po
morderczej walce, Biedronie udało się zciągnąć z głowy czarną pończochę. Rzucił
ją z obrzydzeniem na tylną półkę obok słomkowego kapelusza. Chwycił pistolet i
wpatrywał się w tylną szybę, za którą zniknął właśnie zakręt drogi z napisem
"SZCZECIN WITA". Kobra musiał przełknąć ostatni kęs bułki zanim cokolwiek z
siebie wydusił. - Nie zgodzi się na mniej niż dwadzieścia - zawyrokował w
odpowiedzi. - Prokurator, adwokaci i celnicy, kosztowali nas w zeszłym kwartale
setkę ale dziś wezmą więcej. Dodaj do tego jeszcze chłopców z drugiego
komisariatu - wyliczał z pamięci Czarny. Kobra wystukał kolejne liczby na Power
Booku trzymanym na kolanach. Odnalazł na ekranie wynik: - Zostaje pięćdziesiąt
tysięcy. I teraz zapłacimy ze trzydzieści, to ledwo wyszliśmy po kosztach -
wyraźnie posmutniał. - Dlaczego nikt nas nie goni? - Biedrona odwrócił się z tym
pytaniem w stronę siedzących z przodu Czarnego i Skorpiona. Czarny dostrzegł
pistolet, którym Biedrona wymachiwał w ich kierunku, spojrzał na Skorpiona.
Skorpion bez słów odwrócił się, wyrwał pistolet z ręki i rzucił go na podłogę.
Wszyscy troje mogli mieć po dziewiętnaście lat i tyle mieli. Najpoważniej
wyglądał Skorpion, krępy o silnej budowie, z ostrzyżoną prawie na łyso głową.
Biedrona, włoski typ urody, brunet o regularnych rysach twarzy z powodzeniem
mógłby reklamować papierosy nie tylko w Polsce. Kobra miał najmniejsze
powodzenie u kobiet. I to nie z powodu otyłości lub braku gustu w ubieraniu, ale
przez skąpstwo. Był urodzonym księgowym, który zagłodził na śmierć swojego węża
w kieszeni. Czarny przyhamował, wjechali do wioski. Środkiem drogi szły krowy,
które mała dziewczynka bezskutecznie zaganiała na pobocze. - Mam go -
zakomunikował radośnie Skorpion, któremu udało się złapać połączenie przez
telefon komórkowy. - Zatrzymali go na granicy. Nie chcą z nim rozmawiać -
relacjonował Czarnemu - tak. Już jedziemy. - Kupił dwadzieścia tysięcy litrów po
piętnaście fenigów - relacjonował dalej Czarnemu uradowany tą wiadomością. -
Byliśmy w banku po pieniądze. Nie, nie dla nas. Usługa z miasta - rzucił do
słuchawki. Po chwili wyłączył telefon. - Nie chcą z nim rozmawiać - zwrócił się
do Czarnego. - Włóż dwie dychy do koperty i dychę daj mi do kieszeni - Czarny
spojrzał w lusterko. Biedrona posłusznie włożył pliki dwudziestodolarówek do
koperty i podał je Czarnemu. Czarny przełożył kopertę do kieszeni, a dodatkowy
plik - dziesięć tysięcy dolarów - włożył pod marynarkę. - Ciężkie czasy. Jeszcze
trochę i rzucę ten interes w cholerę - stwierdził zmęczonym głosem. Przejście
graniczne w Lubieszynie jest pod opieką polską w przeciwieństwie do Kołbaskowa,
którym zajmuje się administracja niemiecka. Nie ma to jednak większego znaczenia
dla przeciętnego turysty. Obojętnie, w którą stronę i o której godzinie, zawsze
trzeba stać w kolejkach. Czerwiec i lipiec to najgorsze miesiące. Piątek i
sobota to najgorsze dni, od szesnastej do dwudziestej to najgorsze godziny. Był
dziewiętnasty czerwca, sobota godzina szesnasta. Szare BMW stało w cieniu
starego dębu na poboczu drogi. Trzydzieści metrów dalej stał szlaban z napisem
"Kontrola Celna - Granica Polsko-Niemiecka" w Lubieszynie. Kobra wysiadł z
samochodu. Z przodu przy otwartych drzwiach siedział Skorpion i lustrował
Playboya. Biedrona spał na tylnym siedzeniu z otwartymi ustami. Nie
przeszkadzała mu ani muzyka ani przejeżdżające obok samochody. Kobra obszedł
samochód i stanął po drugiej stronie. Za szlabanem celnicy i służba graniczna
odprawiali kolejnych turystów. Kolejka samochodów sięgała po horyzont i nie
wiadomo jak jeszcze daleko. Z boku na celnym parkingu stał jaskrawo żółty TIR z
czarnym brezentem na pace. Obok, oparty o biało-czerwony szlaban stał młody
chłopak w białej marynarce. Kobra zamachał do niego na powitanie. Zza żółtego
TIRa wyszedł celnik w towarzystwie Czarnego. Minęli chłopaka w białej marynarce
i ruszyli w stronę polskiego parkingu dla TIRów. - Nie ma mowy. Wsadź sobie te
pieniądze wiesz gdzie. Nie chcę was tu więcej widzieć. Celnik prowadził, a
Czarny posłusznie podążał za nim. Ustawione obok siebie ciężarówki szczelnie
wypełniały plac parkingowy. - Nie denerwuj się - uspakajał Czarny. - Jak
trzydzieści za mało to pogadajmy o premii. Czarny rozejrzał się dookoła. Kobra
stał po drugiej stronie przy samochodzie. Kierowcy ciężarówek pochowali się w
barku, lub odsypiali poobiednią drzemkę w cieniu drzew czekając na wyjazd z
Polski. Celnik skręcił w przejście między dwiema ciężarówkami. Czarny wszedł
zanim. - Ja nie wezmę i żaden z chłopaków też nie, nawet za pięćdziesiąt. Na tej
bramce jesteście skończeni. Celnik był przynajmniej o głowę wyższy od Czarnego i
na oko mógł ważyć sto dwadzieścia kilo. Nie miało to jednak teraz żadnego
znaczenia, gdyż ramię Czarnego uczepione jego krtani cisnęło nim jak workiem
ziemniaków o burtę ciężarówki. Lufa pistoletu brutalnie zatkała rozwarte do
krzyku usta. - Mam dwa rzuty na ten tydzień - cedził Czarny. - Towar już
kupiłem, więc mnie nie denerwuj. Po trzydzieści od TIRa i koniec rozmowy.
Stróżka krwi pociekła celnikowi z wargi. Jedna kropla skapnęła na śnieżnobiały
kołnierzyk służbowej koszuli urzędnika państwowego. Mimo tego celnik pokręcił
przecząco głową. Szeroko otwarte z przerażenia oczy dodatkowo powiększone przez
szkła okularów nie pozostawiały cienia wątpliwości, że się boi Czarnego. A
jednak nie godził się na transakcję. Musiał bać się jeszcze czegoś, co było
groźniejsze i bardziej nieuchronne niż groźby Czarnego. Czarny cofnął się,
schował pistolet pod marynarkę. Celnik wyjął z kieszeni chusteczkę i starł z
wargi krew. - To jest ostatni transport. Ostatni raz. - Wycedził celnik. Czarny
wyjął kopertę z pieniędzmi. Celnik odtrącił ją od siebie. - Nic nie płacisz.
Rozmawiaj z Chmielewskim. To jego decyzja. Zgarbiona sylwetka celnika mignęła w
prześwicie między samochodami i zniknęła. Po chwili biało-czerwony szlaban
uniósł się otwierając drogę przed żółtą ciężarówką. - Idzie Czerwony Kapturek
przez las, a tu z krzaków wyskakuje wilk i pyta: "Dokąd idziesz cipo?" - Ja nie
jestem cipa, ja nie jestem cipa. Ja jestem Czerwony Kapturek. - "To gdzie cipo
masz kapturek?" - pyta wilk. Kapturek chwyta się za głowę: "Ojej, ale ze mnie
cipa, zapomniałam". Ha,ha,ha. Skorpion stał oparty o samochód z niewzruszoną
miną. Setny raz słyszał ten kawał w wykonaniu Kobry. I tym razem Kobrze nie
udało się go rozweselić. Było w Skorpionie coś niewyobrażalnie smutnego.
Potrafił całymi godzinami zapadać się we własne myśli, dręczyć się jakimiś
wspomnieniami. Nie można było do niego po prostu podejść i porozmawiać. Był
piekielnie inteligentny, przystojny i głęboko nieszczęśliwy. Kobra dał za
wygraną, bo od strony granicy nadjeżdżał właśnie samochód na który czekali. TIR
przejechał obok chłopców trąbiąc klaksonem na znak tryumfu. Za nim podążał
czarny Jeep Wrangler z płóciennym żółtym dachem. Dwie dziewczyny jadące
sportowym Alfa Romeo na moment zwolniły przyglądając się wysiadającemu z Jeepa
chłopakowi w białej marynarce. Podobno kobiety nie mają tak prymitywnych popędów
seksualnych jak mężczyźni, ale spojrzenia tych dwuch dziewczyn zaprzeczały tej
teorii. Nic dziwnego: Cichy miał prawie sto dziewięćdziesiąt centymetrów
wzrostu, jasno blond długie włosy i opaloną twarz o chłopięcych rysach. Trzasnął
drzwiami i wolno podchodził do szarego BMW. Wyznawał życiową zasadę, że tylko
głupcy i biedacy się spieszą. Ludzie cywilizowani prowadzą zdrowy i spokojny
tryb życia. Od lat był zdeklarowanym wegetarianinem i mógł na ten temat
prowadzić wielogodzinne wykłady. Być może problemy żywienia skłoniły go do
zdawania na medycynę. Przynajmniej takie miał plany na przyszły rok. - Co to?
Jedziecie na pogrzeb? - Cichy skomentował ubranych na czarno Kobrę i Skorpiona.
- Chyba na własny - Skorpion zgarnął z dachu Playboya i obszedł samochód. Cichy
otworzył tylne drzwi i odnalazł tam śpiącego Biedronę. - Wyskakuj, poprowadzisz.
Biedrona wyrwany z drzemki ledwie wytoczył się z samochodu. Łapiąc równowagę
szedł w stronę Jeepa. - Papiery masz w schowku. No, obudź się. Cichy rzucił
Biedronie kluczyki od samochodu tak, że ten musiał skoczyć jak bramkarz aby je
chwycić. Nie zauważyli jak Czarny podszedł do samochodu. - Na jutro
przygotowałem dwa Royale po dwanaście tysięcy litrów -oznajmił z zadowoleniem
Cichy. - Odwołaj. Zamknęli bramkę. Muszę pogadać z Chmielewskim. Z głębi
samochodu dobiegł głos Skorpiona: - to jedź na nasz bal maturalny. Ma tam być. -
Przecież ty nie zdałeś matury, ha ha - wtrącił Kobra. Trzasnęli drzwiami. Szare
BMW odjechało z przejścia granicznego, a za nim czarny Jeep Wrangler z żółtym
płóciennym dachem.
ROZDZIAŁ 3
Był ciepły czerwcowy wieczór. Powoli zapadał zmierzch. Jak nigdy, tego wieczora
przed Domem Kultury "Słowianin" zaparkowało ze trzydzieści samochodów. Nowe
czasy nie wpompowały jeszcze żywej gotówki w stojący na uboczu Dom Kultury.
Sporadyczne dyskoteki licealistów, robotnicze wesela, no i bale maturalne to
jedyne imprezy ratujące ten obiekt przed całkowitym zamknięciem. Dziś w mieście
liczyły się tylko dwie dyskoteki: "Quo Vadis" w ekskluzywnym hotelu Radisson i
"Imperium". Na piwo wypadało wpadać do Royal Pubu. Padał delikatny deszcz
przynosząc ulgę spalonemu miastu. Czuło się w powietrzu miłą woń oddychających
drzew. Ciemna sylwetka rowerzysty pojawiła się w obrysie bramy. Prawdopodobnie
Muzeum Techniki lub Bydgoskie Zakłady Rowerowe skłonne byłyby zapłacić niezłą
sumę za muzealnego Jaguara, na którym pedałował Robert. Zresztą nigdy by go nie
sprzedał. Robert miał duży sentyment do rzeczy otrzymanych od swego ojca, a
Jaguar właśnie do nich należał. To na nim ojciec dojechał jako trzeci na metę
wyścigu pokoju w siedemdziesiątym szóstym. Jadąc przez parking Robert minął
stojące tam szare BMW Czarnego, Jeepa, żółtą Corvettę i parę innych samochodów.
Jego koledzy już się bawili, a on jak zwykle spóźnił się. Był z tego znany. Na
sali bankietowej trwała zabawa. Ponad dwieście osób, głównie młodzieży z V
Liceum Ogólnokształcącego oraz ich wychowawcy i zaproszeni goście wypełniali
roztańczoną salę. Kilka zmęczonych balonów zwisało na rozpiętych żyłkach, a
opróżnione do połowy butelki na stolikach nieomylnie wskazywały, że rozpoczynała
się trzecia godzina zabawy. Przy jednym ze stolików siedzieli Cichy, Kobra,
Skorpion z Dorotą, Biedrona i Casanovą. Czarnego nie było. - Gdzie jest ta twoja
okładka? Chcesz mnie podpuścić - Cichy rozglądał się po sali. - Coś się tak
napalił? Mało jest do rwania? - Skorpion też wypatrywał kogoś w tłumie. Pod
ścianą przy długim stole siedzieli nauczyciele, a między nimi dyrektor szkoły i
dyrektor banku. - ...i w biały dzień wynieśli dwieście tysięcy... - relacjonował
dyrektor banku podochocony po czwartej pięćdziesiątce. - Gdzie jest Chmielewski?
Powinniśmy już zaczynać - Niepokoił się dyrektor szkoły. - Poszedł do toalety.
Zaraz wróci, ale... Do ich stolika podszedł Rudy. Niewysoki, szczupły i
rzeczywiście rudy chłopak w niczym nie zdradzał podobieństwa do swojego ojca
-dyrektora banku. - Mógłbyś dzisiaj zrobić wyjątek? Skończyła mi się forsa.
Pożycz -poprosił Rudy. - Ja nie pożyczam. - To moja matura. Oddam. Nie był to
jednak trafiony argument. Rudy spojrzał za siebie. W głębi, przy stoliku
siedziała samotnie wpatrzona w niego dziewczyna w okularach. Może nie wyglądała
na finalistkę konkursu Miss Polonia, ale jednak była jego dziewczyną i chciałby
postawić jej drinka. - Ostatni raz. - Ojciec podał Rudemu pojedynczy banknot.
Rudy spojrzał na niski nominał na papierku. - Dawno tata z domu nie wychodził.
Odszedł wściekły od stolika ojca. - Przepuszcza pieniądze jak wodę - tłumaczył
się dyrektor banku. Nie dam więcej ani grosza. Niech się uczy zarabiać. Robert
przypiął rower łańcuchem do kaloryferów na korytarzu, po czym wszedł na salę
balową. - Może to niewiarygodne, ale to jest właśnie nasz wspólny kolega Robert
Radacki - Rudy witał podchodzącego do stolika Roberta. - Tak. Teraz poznaję. Ten
romantyczny stosunek do natury - dorzuciła Anka rozpoznając twarz Roberta pod
opadającymi na oczy mokrymi włosami. Cała trójka od lat zajmowała czołowe lokaty
na ogólnopolskich olimpiadach co gwarantowało im nie podważalną opinię kujonów
na towarzyskiej liście V Liceum Ogólnokształcącego. Wszyscy troje sączyli wodę
mineralną. - Co za palant. Wyprowadzam się z domu - po raz kolejny Rudy oznajmił
swoje niezłomne postanowienie. Kipiał złością po rozmowie z ojcem. -A ja
wyjeżdżam do Warszawy studiować psychologię. Mam ten problem z głowy. - Nie masz
z głowy, tylko z głową. Żeby się leczyć potrzebny jest szpital, a nie studia. Co
będziesz robiła po psychologii? Dzieci możesz rodzić bez dyplomu. Anka była
klasycznym przykładem żyrafy przeżuwającej każde słowo przed wypowiedzeniem czym
doprowadzała wszystkich do szaleństwa. Wszystkich z wyjątkiem Rudego i Roberta.
- Błahe sprawy traktujesz zbyt emocjonalnie. Zaczekam, aż zarobisz swoje
pieniądze i wtedy jako znany i ceniony neurotyczny adwokat pierwszy zaczniesz
się u mnie leczyć. Oczywiście dam ci zniżkę, po znajomości. - Pewnie, że
zarobię. Trzeba myśleć. Mój stary to wyjątkowy sknera, ale zna życie. Obserwuję
tych jego kolesi. Adwokat w tym kraju to za trzy lata będzie najlepiej płatny
zawód. Tylko te pieprzone egzaminy wstępne. A ty Prymus? - spytał Rudy. - Nie
wiem, czy pójdę na studia. - Nie zalewaj. Jesteś typowany, masz każdy wydział w
tym kraju do wyboru. No, nie wstydź się. Gdzie idziesz? -Nie wiem. Robert
powiódł wzrokiem po sali. Prawie wszyscy tańczyli z wyjątkiem kilkuosobowej
grupy siedzącej przy centralnym stoliku. Skorpion, Dorota, Kobra, Casanovą. Cała
grupa kolegów z jego szkoły. Wyraźnie nie pasowali do tej zabawy. Nie dlatego,
że mieli na sobie drogie ciuchy i jako jedyni swą opalenizną odcinali się od
wypłowiałych twarzy reszty towarzystwa. Wyróżniali się, bo na tej zabawie oni
jedni się nie bawili. - Cztery lata. Wydawały mi się całym życiem, a to już
koniec - Cichy wpatrywał się tępym wzrokiem w biel obrusa. - I żeby się nigdy
nie powtórzyło - dorzucił Skorpion po czym wydobył ze swojej skórzanej marynarki
mały metalowy pojemnik z lekarstwem na alergię. Przystawił go do nosa, nacisnął
i mocno zaciągnął się wstrzymując powietrze. Jego oczy napłynęły łzami. Trwał
tak przez chwilę w bezruchu. Cichy spojrzał przelotnie na Dorotę. Udawała, że
nic nie widzi. Była bezradna i bezsilna. Przelotnie uśmiechnęła się do Cichego.
Muzyka nagle ucichła i z głośnika wydobył się głos dyrektora szkoły: - pierwszy
nafciarz w Polsce, człowiek prawdziwego sukcesu, ale dla nas, przede wszystkim
przyjaciel młodzieży i gorący patriota Szczecina. Pan Jerzy Chmielewski. W sali
rozległy się leniwe oklaski ożywione nieco bardziej przy stolikach nauczycieli.
- Niekoniecznie ktoś, kto sprzedaje benzynę, musi być szejkiem. No, chyba że
dyrektor miał na myśli konto w banku - podjął temat Chmielewski. Sala wybuchła
śmiechem i tym razem cała obdarowała mówcę oklaskami. Jerzy Chmielewski miał
wyczucie tłumu. Był przystojnym, eleganckim mężczyzną w najlepszych latach swego
życia. Energią i poczuciem humoru zjednywał sobie nawet zagorzałych
przeciwników. Tych ostatnich zresztą było coraz mniej w okolicy. Mówiono, że
jest najbogatszym człowiekiem północno-zachodniej Polski. Nigdy temu nie
zaprzeczył. - W tym co powiedział dyrektor waszej szkoły jest jednak dużo
prawdy. Jestem patriotą Szczecina, Pomorza i całej Polski. Jest to nasza
Ojczyzna, nasz dom. Może te słowa budzą w was niechęć, bo przez całe lata
wycierano nimi wszystkie możliwe brudy, ale Polska nie zaczęła się dziś i nie
skończy jutro, kiedy my odejdziemy. I właśnie z myślą o jutrze, z myślą o
młodzieży tego miasta ufundowaliśmy nagrodę... Biedrona przerzucił wzrok z
dziewcząt ubranych w białe bluzki na grupę prymusów stojącą stadem pod ścianą.
Pochylił się do Kobry. - Spadamy do Royalu? Kobra był w doskonałym nastroju, ale
nie podchwycił propozycji. Dolewał właśnie Chopina. - W tym roku jest to
komputer IBM najnowszej generacji - Chmielewski oddał mikrofon dyrektorowi
szkoły. - Prosimy do nas Roberta Radackiego. Pół nieszczęścia to właściwe
określenie dla Roberta, który przeciskał się między stolikami w stronę
mikrofonu. Za mała i za ciasna marynarka stawiała opór przy każdym ruchu. - No
dalej Prymus, napieraj - zachęcał Kobra. - A dasz dotknąć? Ha, ha - wtórował
Biedrona. Uśmiech pobłażania pojawił się na twarzy Roberta. Znał te kawały na
pamięć i przez cztery lata wspólnego obcowania uzbroił się w daleko posuniętą
tolerancję na okoliczność takich zaczepek. - Robert Radacki - kontynuował swoją
przemowę dyrektor - jest po raz kolejny laureatem ogólnopolskiej Olimpiady
Matematycznej. Zdobył I miejsce w konkursie "Jutro Polska" i w ciągu czterech
lat otrzymał średnią ze wszystkich przedmiotów 5,98. Przyznaję, że nawet ja nie
miałem takich wyników. Śmiech i gromkie brawa były nagrodą dla szczerej
samokrytyki. Robert wszedł na podium i ukrył się za dyrektorem szkoły.
Chmielewski ponownie przejął inicjatywę przy mikrofonie. - Chciałbym, aby tę
nagrodę wręczyła osoba, która urodziła się w Polsce i pierwsze lata spędziła w
Szczecinie... Robert gotowy był do ucieczki. Szukał przynajmniej duchowego
wsparcia w Rudym i Ance, ale oboje byli pochłonięci dyskusją, w której pewnie
doszli już do tematu swoich przyszłych emerytur. W pierwszym rzędzie stojących
przed podium absolwentów przesunął się fotograf z "Gazety na Pomorzu".
Przymierzał się do zrobienia zdjęcia. - ...i być może ta wizyta sprawi, że
zechce powrócić tu na stałe i cieszyć się z nami nową Polską. Moja córka Cleo...
- Chmielewski cofnął się od mikrofonu, przygarnął prawym ramieniem Roberta do
siebie. Na jego twarzy wykwit! szeroki uśmiech. Robert powiódł wzrokiem w stronę
pierwszego rzędu uczniów oklaskujących przemówienie. Ostre światła flesza z
aparatu fotograficznego wypaliło do białości obraz sali i zgromadzonych w niej
gości. Na moment przymrużył oczy. Usłyszał, rosnące oklaski i gwizdy. Otworzył
oczy. Robert rzadko chodził do kina. Nie lubił taniej rozrywki w stylu zabili go
i uciekł. Telewizję oglądał bardziej dla towarzystwa ze względu na ojca. Jego
znakomita pamięć, trenowana latami nauki w mozole przeczesywała teraz wszystkie
widziane w życiu twarze. Takich ust, takich oczu, takich włosów jak żył nigdy
nie widział. Stała przed nim dziewczyna nie z tego świata. Cleo pochyliła się do
Roberta i prawie wcisnęła mu w rękę honorowy dyplom. Zapach delikatnych perfum
wtargnął w jego zmysły pobudzając w nim nieznane i nigdy nie odkryte doznania. W
ułamku sekundy jego umysł rozprysł się na miliardy części i każda z nich
napełniła go falą rozpalonej energii. Cleo
pochyliła się i musnęła ustami jego policzek. Była na pewno nie z tej planety i
nie z tego miasta. - Coś dla ciebie - stwierdził Skorpion siadając do stolika.
Casanova leniwie podniósł się z krzesła i powiódł wzrokiem w stronę podium.
Robert trzymał w rękach ogromne pudło z komputerem. Cleo kładła na nim dyplom.
Robert usiłował odwzajemnić się pocałunkiem, ale zawisł wygięty ponad pudłem w
połowie drogi. Sala wybuchła śmiechem. - To co? Który startuje? - Casanova siadł
z powrotem do stolika. Był najbardziej aktywnym podrywaczem w mieście i niewiele
mężatek w mieście nie załapało się jeszcze na jego wdzięki. Skorpion rzucił
porozumiewawcze spojrzenie w stronę Kobry. Casanova nie należał do bandy.
Trzymał się z nimi, bo zawsze miał forsę i mogli razem robić sobotnie rundy po
mieście. Nie pracował jednak lecz żebrał u swojego nadzianego starego. Wszyscy o
tym wiedzieli. Kobra mrugnął do Skorpiona. - Nie do wyjęcia. Jest ze starym -
oceniał szansę Skorpion. - Potrzebuję dwie godziny. Pięć stów - zaproponował
Casanova. Skorpionowi zaświeciły się oczy. - Stoi - sędziował Kobra. Złączyli
ręce nad stołem. Dorota przecięła. - Znowu poleci do starego po forsę - parsknął
Skorpion na cały głos. Kobra wybuchnął śmiechem. Przebili ręce nad stołem. -
Napijemy się czegoś? - Robert i Cleo szli razem. Robert szedł przodem
przeciskając się z pudłem miedzy tańczącymi. Cleo podążała jego śladem. - Co? -
Muzyka grała tak głośno, że nie mogli się dosłyszeć. - Pytam, czy się czegoś
napijesz? Drinka? - Krzyknął Robert. -A, tak. - Zaczekaj. Przedarł się przez
ostatnią parę tańczących i oswobodzony przeniósł pudło z komputerem ponad
pustymi stolikami docierając do Anki i Rudego. - Popilnujesz chwilę? - Spytał
Robert stawiając pudło na wolnym krześle. - Ten komputer to pryszcz, ale ta
laska. Ja bym jej nie odpuszczał -Rudy wpatrywał się w stojącą na parkiecie
Cleo. Robert odwrócił się za jego wzrokiem. Casanova i Cichy stanęli po jej obu
stronach. Cichy spokojnie coś tłumaczył ze zniewalającym uśmiechem na twarzy, a
Casanova gestem dłoni zapraszał do stolika. Robert opadł na krzesło. Nie bardzo
wiedział jak się zachować. - Zapomnij - pocieszał go Rudy. - Ona nie jeździ
autobusami. - Złodzieje - wycedził Robert.
Męska toaleta z trzema kabinkami wymagała remontu. Nawet lampa nie dożyła nowych
czasów. Pojedynczy drut z oprawką i żarówką założono specjalnie z okazji balu
maturalnego. Przy wejściu do toalety stało sto czterdzieści kilo mięśni w
ciemnych okularach na nosie i pistoletem polskiej produkcji pod pachą. Chwilowo
nikt nie nalegał aby w tej sytuacji wejść do środka. - Ile się znamy? Rok, dwa?
Osiem lat wożę twoją wódę, ty, prezesie klubu sportowego. Byłbyś nikim gdyby nie
ja - Czarny stał na środku toalety z rękami w kieszeni. Ostre światło żarówki
pozostawiało jego twarz w cieniu - zarobiłem kupę szmalu dla ciebie. - Historia
- dobiegł głos z kabiny po czym ktoś pociągnął za łańcuch i odgłos spadającej do
muszli wody wypełnił toaletę - skończyłem z tym dwa lata temu. Drzwi kabiny
otworzyły się i wyszedł z niej Chmielewski. Przeszedł nie spoglądając na
Czarnego i stanął po prawej stronie przed umywalką. - Zostawiasz mnie z towarem
na granicy i sprzedajesz "bramkę" tym palantom z Poznania? Daj mi miesiąc. - Za
późno. Prowadzę legalne interesy, a ty możesz pracować dla Poznania. Ale po
starej przyjaźni... nie próbuj nic na własną rękę. Na przejściu nie pokazuj się
nawet turystycznie. Chmielewski wytarł ręce chusteczką i nie oglądając się
wyszedł z toalety. Jego ochroniarz, pan Włodzimierz ruszył za nim.
- Nudno. Gdzie tu się chodzi wieczorem? - Przerwała milczenie Cleo. - Nudno -
zgodził się Biedrona. - Ja nie mówię dobrze po polsku, ale wszystko rozumiem -
wyrecytowała Cleo.
Szeroko otwarte, dwuskrzydłowe drzwi przepuściły pana Włodzimierza, ale tylko
dlatego, że wchodząc mocno docisnął łokcie do ciała. Za nim na salę wszedł
Chmielewski. Rozejrzał się uważnie. Dyskotekowe światła, głośna muzyka i
roześmiane twarze tańczących zachęciły go do odwrotu. Szepnął kilka słów
ochroniarzowi. Ten odwrócił się i wyszedł z sali. Chmielewski mimo wytężonej
uwagi nie mógł odnaleźć córki. Skierował się w stronę dyrektora szkoły. Pragnął
jak najszybciej się zmyć, żegnając się z dyrektorem dostrzegł Cleo. Obok niej
stał Kobra z przyklejonym na twarzy uśmiechem cherubinka nie mógł oderwać oczu
od dziewczyny. Biedrona nieudolnie demonstrował obojętność. Cichy z uwagą
obserwował strategię pająka w wykonaniu Casanovy. - Jest taki lokal, nie wiem
czy znasz? - sądował Casanova - Imperium. Albo Royal Pub? - Spojrzał na Cichego,
ale ten, jemu pozostawiał wybór. - To co, Royal? - Potwierdził Casanova.
Chmielewski ruszył w stronę Cleo. Dyrektor szkoły usiadł do swojego stolika. -
Tydzień temu Chmielewski pojechał na lotnisko witać swoją córkę - błyszczał nową
plotką przed dyrektorem banku - nie widział jej trzynaście lat, bo Teresa,
pamiętasz jego żonę, wyjechała do Nowego Yorku i zabrała dziecko ze sobą.
Dziewczynka miała wtedy pięć albo sześć lat. No więc stoi na lotnisku, ludzie
wychodzą z bagażami po odprawie celnej, a on nagle uświadamia sobie, że nie ma
pojęcia jak wygląda jego córka. Poleciał więc do kiosku, kupił brystol i napisał
na nim swoje nazwisko. Stoi z tą kartką i pokazuje każdemu dziecku, które
wychodzi przez drzwi. Nagle puka go ktoś w plecy i mówi - "Hi". Ten się odwraca
i... - ..., a to dlatego od tygodnia Chmielewski codziennie chodzi na basen i do
sauny i włosy mu jakby pociemniały... - zauważył dyrektor banku. - Będzie miał
kłopoty ze swoją córeczką - zakończył dyrektor szkoły. Chmielewski stanął za
plecami Cleo i położył rękę na jej ramieniu. - Na nas pora. Uśmiech znikł z jej
twarzy. Wstała od stolika. Casanova nie odmówił sobie przyjemności i
demonstracyjnie uniósł się na powitanie potencjalnego teścia. - Jak tam
interesy? - Cichy był bezpośredni w kontaktach ze znajomymi. Co prawda nie
widywał się z Chmielewskim od roku, ale wcześniej gdy pracowali dla niego z
Czarnym nie raz chodzili razem do Radissona. Zimne spojrzenie jakim Chmielewski
otaksował cały stolik zniechęciło wszystkich do dalszych poufałości. Spojrzeli
po sobie nie rozumiejąc co się dzieje. Skorpion jeszcze raz pociągnął lekarstwo
z ręcznego inhalatora. Nic go już nie obchodziło. Był nieobecny. - O nic cię nie
proszę, prawda? - atakowała Cleo - masz tu swoje sprawy. Jeżdżę z tobą po
wszystkich znajomych, ale mam już dość. Dziś kolejne przedstawienie. - Nie ma
mowy, żebyś sama tu została - oponował Chmielewski. - Ale dlaczego? - Wbiła
wściekły wzrok w ojca. Od kilku lat samodzielnie prowadziła swoje życie. Miała
wynajęte mieszkanie na Manhattanie razem z koleżanką. Trochę forsy dostawała od
matki, a resztę dorabiała w barze podając drinki. A tu jakieś "mogę nie mogę".
"Kim on właściwie jest dla mnie" - pomyślała przelotnie. Wzrok ojca był
miażdżąco nieustępliwy. Nagle dostrzegła cień nadziei. W tyle pod ścianą, obok
wielkiego pudła z komputerem siedział Robert. Patrzył na nią. - Tak przy okazji.
Obiecałam twojemu stypendyście, że odwiozę jemu komputer do domu - uśmiechnęła
się niepewnie. Chmielewski złagodniał. Różnie uśmiechały się do niego kobiety w
ciągu ostatnich lat. Często zależało to od koloru garnituru w jakim paradował w
hotelach Zachodniej Europy. Tego uśmiechu jednak nie można było kupić za żadne
pieniądze. Był to uśmiech małej dziewczynki do własnego ojca. Skapitulował.
Robert szedł przodem niosąc pudło, za nim Cleo, a na końcu Rudy taszcząc na
ramieniu rower Roberta. Gdy dwie minuty temu podeszła do stolika pomyśleli, że
to żart, ale gdy sama podniosła pudło z komputerem obaj rzucili się do pomocy.
Robert i tak chciał wracać do domu, a Rudy jako jego serdeczny przyjaciel
zaofiarował się w niesieniu roweru. Robert zwolnił i rozglądał się po parkingu.
- Ten biały Suzuki - wskazała mały terenowy samochód ze zdjętym dachem. Casanova
minął Rudego i delikatnie odepchnął Roberta na bok. - Przepraszam, ale chcę
wsiąść do samochodu - mrugnął na pożegnanie w stronę Cleo i zniknął w granatowym
Audi. - Robert, gdzie jest Royal Pub? - Zapytała Cleo. - On nie wie. Nigdzie nie
chodzi, ale za to ma komputer - pospieszył z życzliwym wyjaśnieniem Rudy i
zapakował rower obok zapasowego koła. Robert usiłował zabić Rudego wzrokiem ale
za mało trenował tę sztukę. Rudy wskoczył na tylne siedzenie i walczył z pudłem
o kilka dodatkowych centymetrów miejsca na fotelu. Cleo zasiadła za kierownicą.
Cichy i reszta grupy stali na schodach przed Domem Kultury. Dyrektor szkoły
odprowadzał Chmielewskiego i dyrektora banku do samochodów. - i co Cichowski?
Kierunek się pogubił i kręcisz się w kółko - ironicznie zaczepił dyrektor szkoły
widząc Cichego. - Ten sam codzienny problem - gdzie tu na noc zaparkować? Cichy
powiódł spojrzeniem za Chmielewskim, ale ten udawał, że go nie widzi. - Ja
przynajmniej mam jeszcze jakiś wybór - odpowiedział. - Ty Cichowski tak szybko
się skończysz, że nawet tego nie poczujesz - dyrektor był wyraźnie zły. - Ale co
się ubawię to moje, no nie? - odparł Cichy. Chmielewski zapalił papierosa. Był
zdenerwowany. Niepokój wkradł się w jego podświadomość. Nie chodziło mu przecież
o tych chłopaków, których znał od lat i których w jednej chwili starł by z
powierzchni ziemi, a na pewno z ulic tego miasta. Więc co to było? Znał to
uczucie niepokoju; pamiętał je z przed lat, ale skąd? Czy to możliwe, żeby
poczuł w sobie zazdrość? - Nienawidzę takich imprez, ale tak trzeba - podjął
pierwszy z brzegu temat, żeby uciec od tamtych myśli - ludzie muszą się
przyzwyczaić do nazwiska. Wszyscy traktują nas jak złodziei - zaciągnął się
dymem, a porcja nikotyny przywróciła mu pewność siebie. - I nieważne co robisz.
Wystarczy, że masz pieniądze - kontynuował. - Kredyty mamy już załatwione.
Możesz wykupować ziemię i... -dyrektor banku przerwał w pół zdania. Chmielewski
poszedł za jego spojrzeniem. Boczna szyba w jego Mercedesie 500 SL była wybita,
a na piasku skrzyły się jej odłamki. Chmielewski zanurkował do wnętrza i spotkał
się twarzą w twarz ze swoim ochroniarzem. - Szefie - mamrotał tamten. - To już
trzecie radio w tym miesiącu nam ukradli. Chmielewski cofnął się do tyłu. Żółta
Corvetta z piskiem opon wchodziła w zakręt usiłując wyprzedzić czarnego Jeepa z
żółtym dachem. Za nimi podążało granatowe Audi. Mięśnie twarzy stężały
Chmielewskiemu w wyrazie nienawiści. - Popatrz co za hołota - zwrócił się do
dyrektora banku - zabiłbym takiego bez skrupułów. Szczecin jest po Paryżu drugim
miastem zbudowanym na planie gwiazdy. Nie jest to zbieg okoliczności, tylko
wynik pracy tego samego architekta. W praktyce oznacza to, że kolejne ulice
zawsze kończą się rondem z którego z kolei znów odbiegają przynajmniej cztery
nowe ulice, aby doprowadzić po chwili do kolejnego, sześcioramiennego ronda i
tak dalej i tak dalej. Cleo zatrzymała swoje białe Suzuki na środku placu
Grunwaldzkiego nie wiedząc dokąd dalej jechać. W samochodzie tak jak i w całym
mieście panowała cisza. Rudy wygrzebał z pudła instrukcje komputera i przy
świetle lamp sodowych studiował parametry techniczne jęcząc raz po raz z
zachwytu. - Na co czekamy? - zapytał Robert. - Oto i są - odpowiedziała Cleo.
Miała na myśli kolegów nadjeżdżających z piskiem opon. Prowadził Casanova, za
nim jechał Cichy odkrytym teraz Jeepem wioząc Skorpiona, Dorotę i Kobrę na pace,
a zamykał Biedrona swoją żółtą Corvettą. Samochody weszły w ostry wiraż i
okrążyły stojące na środku białe Suzuki. - Prymus. Do szkoły się zapisz - darł
się Kobra.
- Wytrzyj gila i popraw grzywkę - wtórował mu Skorpion.
- Galoty zgubiłeś, bara, bara, bara, bara? - Kobra wisiał za Jeepem głową w dół.
- Ciekawe kto ją pierwszy posunie? - Głośno myślał Skorpion. Cichy był na tyle
trzeźwy, że zasłonił się ręką, żeby przynajmniej nie patrzeć na Cleo. Dziewczyna
słabo rozumiała po polsku, bo odbierała te okrzyki jako część zabawy. Sami
podobnie się bawili na Brookłynie. Dobrze, że nie spojrzała na Roberta, bo z
jego twarzy zrozumiałaby treść okrzyków. Casanova podjechał nieco bliżej. -
Zmieniliśmy plany. Chcesz się zabawić, to jedź z nami - zachęcał. Silniki weszły
na wysokie obroty. We wszystkich samochodach chłopcy słuchali tej samej stacji
radiowej i teraz wyciskali ze wzmacniaczy maksimum mocy. Samochody skoczyły do
przodu zjeżdżając z ronda i nabierając prędkości. Cleo wrzuciła bieg i ruszyła z
piskiem opon w ślad za żółtą Corvettą. - Na dwa baty i na kwadrat - darł się
Skorpion mijając stojący w bramie zaczajony radiowóz policyjny. Młody kapral od
trzech miesięcy służący w szczecińskiej policji rzucił się do stacyjki. Silnik
nowo zakupionego radiowozu Volkswagen posłusznie zapalił swymi czterema
cylindrami i... zgasł. Starszy sierżant wyjął kluczyki ze stacyjki i spokojnie
opadł na swój fotel. - Nie jedziemy? - zbity z tropu kapral spojrzał na
sierżanta. - Żonę masz? - Spokojnie spytał sierżant. -Nie. - A dziecko masz?
-Nie.
Sierżant zamyślił się na moment.
- To może masz akwarium?
- Mam - przyznał zaskoczony kapral.
- To masz dla kogo żyć.
Po przejechaniu siedemnastu kilometrów od Szczecina w stronę Międzyzdrojów
skręcili w prawo w leśną drogę. Robert tylko raz zapytał dokąd jadą, ale chyba
muzyka grała zbyt głośno, bo Cleo nawet nie zareagowała. Las przerzedził się i
dostrzegli łunę jasnego światła. Długi na pół kilometra biały mur biegł wzdłuż
drogi i kończył się szeroką bramą. Zza muru dobiegała głośna muzyka. Światła
przednich reflektorów omiotły żelazną bramę i zatrzymały się na nogawkach
błękitnych jeansów, które zabawnie unosiły się powyżej kostek. Nie mogło być
inaczej gdyż ich właściciel miał sto dziewięćdziesiąt dziewięć centymetrów
wzrostu i od sześciu lat nie znalazł swojego rozmiaru spodni w całej Europie.
Ostre światło jego latarki prześlizgnęło się po tablicy rejestracyjnej białego
Suzuki, po czym skierowało się do wnętrza kabiny trafiając Roberta prosto w
oczy. Widok Roberta zasłaniającego się przed światłem nie skłonił ochroniarza do
sięgnięcia po broń więc spokojnie wjechali przez bramę na teren posiadłości
Czarnego. - Była piękna, przezroczysta. A na imię miała Czysta, bo ty i ja to...
-zawodził Kobra. Pierwszy wyskoczył z samochodu. Za nim szedł Skorpion obejmując
Dorotę lub bardziej opierając się o nią. Cichy, Biedrona i Casanova trzymali się
z tyłu czekając aż Cleo wysiądzie z samochodu i dołączy do nich. Chcąc nie chcąc
Robert również wysiadł. Rudy stanął obok. Jego twarz na codzień tak plastyczna
teraz zamarła w niemym zdziwieniu. Ogromna, nowoczesna bryła willi otoczona
świeżo sadzonymi drzewami odbijała się w sztucznym stawie ponad którym
przerzucona była malownicza kładka. Zdradzało to sentymentalne skłonności
projektanta lub właściciela tej rezydencji. Podjazd pod dom, parking, a nawet
część ogrodu zastawione były ekspozycją samochodów z "kolekcji lato 1994". Tak
na oko ponad pięćdziesiąt sztuk. Ich właściciele wraz z osobami towarzyszącymi
stanowili barwny dodatek do wystawnego przyjęcia. Liczne stoły z parasolami
uginały się pod ciężarem specjalnie na tę okazję wypieczonych mięs, wędzonych
wędlin, owoców, ciast, tortów. Z boku sześć stanowisk grilla obsługiwanych było
przez najlepszych kucharzy. Przypiekali krwiste mięsa. Dalej rząd jedenastu
beczek z różnymi gatunkami piw zaspokoiłby nawet wyszukane gusta. Następnie
dwumetrowa fontanna w kształcie szklanej góry polewała chłodną wodą zgromadzone
tu białe wina. Obok w lodówkach za szklanymi szybami chłodziły się szampany. Dla
smakoszy prawdziwy raj zaczynał się na niewielkiej wysepce pośrodku sztucznego
stawu, gdzie pod jarzeniowym napisem EDEN naga Ewa serwowała francuskie wina.
Aby spijać bukiet tych przednich czterdziestoletnich win należało dopłynąć wpław
do wysepki. - A myśmy przez te cztery lata słupki liczyli - odezwał się Rudy
wracając do przytomności. Tłum wieczorowo ubranych gości przetaczał się we
wszystkich kierunkach. Mimo najróżniejszych strojów, fryzur i mnogości typów
męsko-damskich jedno pozostawało wspólne dla wszystkich obecnych w ogrodzie (nie
wliczając kucharzy i kelnerów) - średnia wieku plasowała się w granicach
dwudziestu czterech lat. Wyjątek stanowił Czarny, właściciel tej rezydencji.
Właśnie dziś obchodził uroczyście swoje czterdzieste urodziny. Rudy podbiegł do
szklanej fontanny i napełnił dwie szklanki mieszaniną wódki z sokiem. - Robert.
Napij się - nie czekając na toast łyknął jednym tchem pół szklanki. Chyba robił
to po raz pierwszy w życiu, bo na moment przestał oddychać i utkwił wzrok na
końcu własnego nosa. - Ech - jednak mu zasmakowało. Rozejrzał się dookoła. W
górę wystrzeliła pierwsza bomba sztucznych ogni. Wzniosła się nad staw i
eksplodowała tysiącem czerwonych warkoczy. - Popatrz - nie mógł opanować swego
wzruszenia Rudy. - Przecież to są gangsterzy - studził go Robert. - Żeby choć
przez tydzień pożyć tak jak oni - rozmarzył się Rudy. Robert spojrzał za siebie.
Przy stole z alkoholami stała Cleo. Kobra nalewał jej szampana do kieliszka, a
Casanova obejmował ramieniem i przedstawiał kumplom. Cleo poczuła na sobie wzrok
Roberta. Przez ułamek sekundy patrzyli na siebie. Uśmiechnęła się do niego
uprzejmie. Po raz pierwszy od tygodnia dobrze się poczuła. Wszystko w koło
wyglądało dla niej swojsko. Czuła się jak w Nowym Yorku na sobotnim przyjęciu, u
któregoś z kolegów z collegu. Ta sama muzyka, te same opalone twarze jej
rówieśników, to samo piwo. Nawet ku jej zaskoczeniu, większość chłopców mówiła
po angielsku. To była ulga. Sześć dni spędziła z ojcem, który woził ją po swoich
znajomych. Niekończące się spotkania z emerytami. Pierwszy raz pomyślała, że
warto było przyjechać na te wakacje do Polski. Odwróciła się do Cichego wznosząc
toast. Była szczęśliwa. Szkoła, dom, szkoła i nauka. Robert nie przyjaźnił się z
nikim specjalnie z wyjątkiem Rudego, a i tu słowo przyjaźń było nadużyciem w
stosunku do ich znajomości. Stał teraz samotnie po środku rozbawionego tłumu i
pierwszy raz pomyślał o sobie inaczej. Zobaczył w roześmianych twarzach Kobry,
Cichego, Biedrony jakąś niezwykłą radość życia, której nie odnajdywał w sobie od
wielu lat. - "Hej, nie rozklejaj się dupku." powiedział sam do siebie na wszelki
wypadek, bo jego myśli dryfowały w stronę prostego alibi jakim była w jego
życiorysie śmierć matki. "Nie potrafię się śmiać tak jak oni, bo noszę w sobie
ciężar jakiego nikt z nich nie zna" - drażnił sam siebie takim wyznaniem
wiedząc, że to tanie usprawiedliwienie. "Oni są po prostu złodziejami,
cwaniakami, którzy żyją z ludzkiej nędzy. Okradają innych, ale dzień sądu..." i
tak dalej i tak dalej, ale podsycana w sobie niechęć do kolegów w niczym nie
zmieniała faktu, że był nudnym, nieśmiałym, bezbarwnym, pozbawionym poczucia
humoru prymusem. "I co ci przyszło do głowy?" - Ciągnął swój wątek masochisty -
"myślałeś, że ona umówi się z tobą na drinka. A gdzie byś ją zabrał? Na dworzec?
Za co, gdzie?" Spojrzał na szklankę pełną wódki, którą dostał od Rudego.
Wychylił jednym tchem. Przełknął bez trudu. Rudy zaniemówił z wrażenia. Chyba
jednak nie znał Roberta. Sztuczne ognie strzeliły teraz w niebo po dziesięć
jednocześnie rozświetlając okolicę czerwonym i zielonym blaskiem na przemian.
Huk wybuchów uruchomił autoalarmy w samochodach. Gdzieś ponad czubkami drzew
niebo zapłonęło czerwienią ukrytego jeszcze za horyzontem słońca. Czarny stał na
tarasie pierwszego piętra obserwując bawiących się w ogrodzie gości. - Z czego
będziesz żył? Sprzedasz dom? Niezłe balangi tu były -stwierdził Cichy stojący po
drugiej stronie tarasu i popijający piwo z butelki. - Daj spokój... - Czarny
stał oparty o drewniany słup tarasu. - Koniec z przemytem. Masz długi i niedługo
będziesz goły... - ciągnął Cichy. Czarny odwrócił się do Cichego. Każdy inny
człowiek nie umiejący latać, leżałby martwy sześć metrów w dole za takie
spoufalanie się, ale Cichy był kimś szczególnym. Nie tylko wspólnikiem i prawą
ręką. Był przyjacielem. - Mam zlecenie na pośrednictwo. Można trafić parę
dolarów, ale... - Czarny zawiesił głos ważąc w sobie ostatecznie słowa, które od
momentu ich wypowiedzenia stawały się zadaniem do wykonania. - Ale... -
zaciekawił się Cichy. - Gdyby się tym zająć samemu do końca, to można wyjąć
piątkę. - Piątkę czego? - Cichy przerwał picie piwa i wbił czujne spojrzenie w
Czarnego. - Pięć milionów dolarów. Po minie Cichego było widać, że wie ile to
jest pięć milionów dolarów. Ta willa, w której toczyło się teraz przyjęcie, cała
elektronika sterująca domem, sprowadzane z Niemiec meble, basen, kort, grafitowe
BMW 735, motorówka zacumowana w Świnoujściu, wszystko to razem do kupy warte
było połowę tej sumy, i to zakładając, że zapłaciłby bez targowania. Robert
wszedł do salonu. Trawa w ogrodzie ścięta była równo z progiem drzwi
prowadzących do sali gier. Centralnym meblem ascetycznie urządzonego pokoju był
rzeźbiony angielski stół do snookera. Z boku przy niskim stoliku na podłodze
siedział Skorpion. Przed nim na stoliku obok butelki ginu stał otwarty pojemnik
z inhalatorem. Z drżeniem rąk Skorpion wsypywał do inhalatora biały proszek.
Pustą foliową torebkę odrzucił na bok. Buteleczkę zakręcił i szybkim ruchem
wstrząsnął nią kilka razy. Kolejna dawka wciągniętej w nos kokainy przywróciła
mu błogi uśmiech na twarzy. Spojrzał na Roberta. Kilku kibiców obserwowało
toczącą się właśnie grę na stole bilardowym. Casanova przegrywał. Przegrywał na
oczach swoich kolegów i to z kim, z Cleo, która wbrew oczekiwaniom zebranego tu
grona, nie wybierała się z nim na krótki spacer w stronę sypialni na pierwszym
piętrze. Cleo znała wszystkie schematy tej gry. Od piętnastego roku życia
chodziła do łóżka tylko wówczas gdy miała na to ochotę. A tego wieczoru ostatnią
rzeczą na jaką dała by się namówić był seks. Robert podszedł do Cleo i stanął za
jej plecami. Nieśmiało położył rękę na jej ramieniu. - Muszę wracać do domu.
Zabieram komputer... i rower... i... Alkohol działał, bo inaczej Robert nie
odważyłby się na nic więcej prócz pożegnania. Ale tego wieczoru działo się wiele
nowych rzeczy w jego życiu. Jeszcze raz pochylił się do Cleo. - ... i w ogóle,
może byśmy już pojechali. - Zagrajmy. Jeżeli wygrasz to jedziemy - postawiła
warunek Cleo. Casanova stanął pod ścianą z boku i dzięki temu przeżył bez
szwanku pierwszy kontakt Roberta z kijem bilardowym. Lampa nad stołem miała
mniej szczęścia. Czarny wszedł do sali gier. Stanął w półmroku. Obserwował
nierówną walkę Roberta z kulami na stole. - Mamy coś do przerzucenia przez
granicę. Szkoda, że masz trefne papiery - zwrócił się do Cichego. Ponownie
spojrzał na Roberta. - Potrzebujemy kogoś nowego. Cichy powiódł wzrokiem w ślad
za spojrzeniem Czarnego. Cleo instruowała Roberta jak należy trzymać poprawnie
kij. -Coś ty. To leszcz. Cleo wychodziła pierwsza. Robert szedł za nią. Zbierali
się do wyjścia. Biedrona stanął obok Casanovy. - Pięć stów to nie majątek -
powiedzał. - Zwłaszcza jak się ma dzianego starszego - Kobra podszedł z drugiej
strony. Skorpiona z nimi nie było. Daleko odpłynął po kolejnych głębokich
wdechach swojego inhalatora.
- Czy na prawdę musisz jechać do domu? - Spytała Cleo wychodząc z Robertem na
parking. Gwiazdy pogasły na niebie z wyjątkiem tych dwóch płonących w jej
oczach. Z uporem dziecka Robert przywiązał się do idei powrotu. - Tak - z całą
stanowczością potwierdził swoją wolę.
- Chodź. Pokażę ci coś - Cleo pociągnęła go za sobą do samochodu. Nie stawiał
oporu. Gdy wyjeżdżali dostrzegł Rudego w niezwykłym nastroju, szedł po pas w
wodzie w poprzek sztucznego stawu z szeroko rozwartymi ramionami w stronę wyspy
z napisem EDEN. A gdy tam dotarł szczęście odebrało mu siły i padł tuż obok
uśpionej alkoholem półnagiej barmanki, która przestała już być Ewą.
ROZDZIAŁ 4
Słonce tego ranka na moment zabłysło na horyzoncie i schowało się za wąski pas
porannych chmur. Zielonkawe niebo odbijało się w spokojnych falach morza. Brzeg
wznosił się w tym miejscu wysoką na kilkadziesiąt metrów piaszczystą skarpą.
Fale od stuleci podmywały klifowy brzeg, odgryzając od lądu kolejne metry.
Robert wspinał się po stromym wzniesieniu. Rozpaczliwie chwytał się traw, żeby
nie stracić równowagi. Minął powaloną sosnę, która w raz z tysiącami ton piasku
osunęła się w zeszłym roku z urwistej skarpy. Spojrzał w górę, pozostało jeszcze
kilka metrów. Na piasku widniały świeże ślady. Sam nie wiedział co pchało go na
tę przeklętą górę. Cleo wcale go nie prosiła, żeby za nią szedł. Ale szedł i to
z własnej, nieprzymuszonej woli. Nigdy nie robił głupstw, a tej nocy jakiś głos,
jakaś siła, której nie znał pchała go w kolejne szaleństwo. Chwycił się ręką
wystającego z piasku konaru. Przyklęknął, żeby złapać oddech. Spojrzał w dół.
Sześćdziesiąt metrów pod jego nogami było morze. Tam gdzie fale stykały się z
piaskiem stała zabawka, Suzuki, którą przyjechali z Cleo. "Żaden dźwig, żadna
straż pożarna, nikt do końca świata nie ściągnie mnie bezpiecznie w dół" -
pomyślał i przywarł jeszcze bliżej do piasku. Nie miał jednak już wyboru.
Wspinał się dalej na spotkanie swego przeznaczenia. Cleo siedziała na szczycie
skarpy. Za sobą miała ścianę lasu, a przed sobą widok jakiego nie powstydziłoby
się żadne biuro podróży na świecie. Zatoka rozświetlona promieniami słonecznego
poranka. Po lewej stronie brzeg z gasnącymi latarniami. Kilka stojących na
redzie statków, a wśród nich płynący pod pełnymi żaglami biały żaglowiec. Zerwał
się poranny wietrzyk. Poczuła świeży zapach morza. Nabrała powietrza chcąc jak
najgłębiej pompować w siebie tę najczystszą, narkotyczną energię życia. Na
krawędzi skarpy pojawiła się ręka, a za nią druga. Palce jak szpony drapieżnika
wbiły się między korzenie. Za nimi wysunęła się przerażona twarz Roberta. Nie
mógł wydobyć słowa. Cleo wypuściła z siebie całe powietrze parskając śmiechem. -
To się nie może dobrze skończyć - bronił się Robert. Cleo pochyliła się i
wsparta na łokciach położyła się tuż przed nim. Nie mógł się cofnąć i nie mógł
też iść do przodu. Przysunęła się jeszcze bliżej, tak że poczuł zapach jej
perfum, ten cudowny, odurzający zapach, który zapamięta do końca życia, czyli
jeszcze jakieś pół minuty. Czuł, że trawy zaciśnięte w jego dłoniach powoli
odrywały się od skarpy, a cały ciężar jego ciała wspiera się na palcu prawej
nogi. - "Ma ładne oczy" - pomyślała o Robercie Cleo. - "Po co je chowa.
Ścięłabym grzywkę. I w ogóle ścięłabym te okropne długie włosy. Kto dzisiaj nosi
długie włosy?" - Gotowa była przerobić całą postać na wzór i podobieństwo swoich
kolegów z collegu. Jeszcze bliżej się przysunęła, tak, że poczuł jej oddech.
Cały świat, zatoka, morze, wszystko odbijało się w jej roziskrzonych oczach.
Nagle potężna fala gorąca wybuchła w nim i z siłą huraganu. Wdarła się we
wszystkie zmysły jednocześnie. Dotyk, smak, zapach, dźwięk, odczuwał z nieznaną
intensywnością. Poczuł jej gorące, rozpalone do czerwoności usta jak przywierają
do jego policzka. Miała przymknięte powieki. Błądząc składała kolejne pocałunki
na policzku i brodzie aż odnalazła jego usta. Jakże niesprawiedliwy i okrutny
bywa świat. Trawy pozostały w dłoniach Roberta wraz z wyrwaną ziemią. Ani lewa,
ani prawa noga nie znalazły już punktu podparcia i w myśl prawa Newtona jego
ciało runęło w dół mimo, że jego dusza sięgała szczytów. Rozległ się krzyk i
śmiech Cleo. Leżał na piaszczystej wydmie u podnóża skarpy. Rozrzucił szeroko
ramiona i gotów był objąć i pokochać to morze u swoich stóp i wszystkie oceany
świata, chmury na niebie i wszystkie nawałnice z piorunami, całą plażę po
ostatnie ziarno piasku. Chciał powiedzieć: "kryształ kwarcu", ale w porę się
wycofał uznając to za mało poetyckie. Cleo stanęła obok samochodu. Pomyślał, że
to sygnał do powrotu. Zerwał się nieco silniejszy wiatr więc zapiął marynarkę i
powlókł się do samochodu. Cleo stała nieruchomo wpatrzona w wielkie głazy
sterczące z morza. - Wyglądają dokładnie tak jak je pamiętam z dzieciństwa. Mam
takie zdjęcie z ojcem. Siedzę tu na tym kamieniu, a ojciec z matką po bokach. -
Po co właściwie przyjechałaś do Polski? - Spytał bez powodu Robert. Cleo
spoważniała. Przypomniała sobie nagle o niemiłym obowiązku, który psuje radość
chwili. - Chcę wiedzieć kim jest mój ojciec - odparła. Nawet nie spojrzała na
Roberta. Minęła go obojętnie i wsiadła do samochodu. Jechali w milczeniu po
plaży. Słońce w całej pełni wynurzyło się z poza chmur i zapowiadało kolejny
upalny dzień. Ale w samochodzie zapanował taki chłód, że po plecach Roberta
przeszły ciarki. - Fajnie, że przyjechałaś. Pokażę ci miasto. Możemy razem pójść
do kina jak zechcesz - zaproponował. Cleo wymownie milczała nie reagując na
kolejne propozycje. - "Czyżby koniec?" - Pomyślał. "A niby czego koniec. Czego
się spodziewałeś. Pocałowała cię i tyle. Kim ty jesteś tak na prawdę? Prymus z
IVa. W właściwie już nie z czwartej. To już koniec szkoły, koniec olimpiad,
nagród. Ale dlaczego zamilkła?" Robert nie znał odpowiedzi. W jego szkole nie
było przedmiotu pod tytułem "Związki męsko-damskie". Gdyby taki przedmiot był,
to przeczytałby książkę "Postępowanie z kobietami", rozdział pierwszy. To był na
prawdę jego rozdział pierwszy. Pierwsza dziewczyna w jego życiu, pierwszy
pocałunek, pierwsza miłość. "A co to jest miłość?" - Poczuł w sobie strach.
ROZDZIAŁ 5
Przed Szczecinem skręcili z autostrady w prawo. Ominęli centrum i wjechali w
podmiejską dzielnicę willową. Skręcili ponownie w prawo i zatrzymali się przed
metalową bramą. Biały, wysoki na dwa metry mur, bronił dostępu dla wścibskich
spojrzeń sąsiadów i przypadkowych przechodniów. Metalowa brama drgnęła. Po
prawej stronie na słupie poruszyła się mała, przemysłowa kamera. Prowadziła
samochód panoramą aż wjechali do wnętrza, by po chwili powrócić automatycznie na
swoje miejsce. Chmielewski stał przy oknie. Monitor małego telewizora w czarno-
białych kolorach pokazywał wjeżdżający przez bramę samochód. - Nie, nie.
Wszystko w porządku. Już jest. Powiedzcie prokuratorowi, że czekam na niego.
Wypijemy razem poranną kawę - odłożył słuchawkę telefonu. Cleo zatrzymała
samochód na podjeździe. Wysiadła i trzasnęła drzwiami. Robert nie mógł oderwać
wzroku od willi Chmielewskiego. Trzyskrzydłowy dom zamknięty na planie litery
"u" dopiero z bliska nabierał właściwej skali. Parterowy z podwyższonym dachem
krytym czerwoną dachówką. Ogromne tarasowe drzwi bez trudu mieściły w sobie
ochroniarza, który właśnie wyszedł na taras i pomachał przyjaźnie do Cleo.
Wysiadła z samochodu i ruszyła w stronę domu. - Jestem zmęczona. Zamówię
taksówkę dla ciebie. Robert wysiadł i zamknął za sobą drzwi tak cicho jak
łakomczuch lodówkę. Bał się, żeby hałas nie zmącił tej harmonii kształtów i barw
jaka otaczała go za sprawą znakomitej architektury i dwóch lat pracy pana Janka,
ogrodnika, no i oczywiście półtora miliona dolarów wpompowanych w to
przedsięwzięcie pod tytułem "Rezydencja Chmielewskiego". Nie było piękniejszej
willi na Pomorzu, a może i w całej Polsce. Przeszli po angielskim trawniku i po
stopniach schodów wspięli się na taras. Dwóch techników w pomarańczowych
kombinezonach kończyło naprawiać pompę w basenie. - To pewnie panienka się
ucieszy, bo jeszcze dziś będzie można się kąpać - łasił się starszy. - "Ciekawe
jaką uczelnię skończył Chmielewski?" - przebiegło Robertowi przez myśl pytanie.
W ogrodzie zaczynało się codzienne piekiełko upałów. Weszli do holu. Poczuł miły
chłód. Sterowana komputerem klimatyzacja gwarantowała stałą temperaturę
dwadzieścia stopni. Drzwi same zamknęły się za nimi. Dodatkową nowością był
intensywny zapach jałowca, którego na pewno nie czuł w ogrodzie. No cóż.
Wszystko dla ludzi. - Cześć - Cleo rzuciła w stronę ojca. Weszła do kuchni i
sięgnęła z szafki butelkę wody mineralnej. Zawsze nosiła taką butelkę przy
sobie, gdziekolwiek się ruszała. Wyczytała w przewodniku, że woda w Polsce jest
zatruta, i że najlepiej jest pić butelkową wodę niegazowaną. Przewodnik był
francuski, a zalecana woda alpejska. Chmielewski był człowiekiem impulsywnym.
Jako działacz sportowy w największej szczecińskiej stoczni utrzymał się na swym
stanowisku prezesa tylko dlatego, że potrafił postępować z ludźmi. Może ktoś by
powiedział, że był szorstki, może i był, że lekceważył kolegów, może, ale tylko
gamoni, że eksploatował bez umiaru młodych sportowców -no cóż ale mistrzostwa
Europy wygrywali jego podopieczni. Znał się na ludziach, ale całkowicie był
bezbronny wobec własnej córki. Nabrał powietrza, żeby wgnieść ją ostrym atakiem
we włoską glazurę, ale całe powietrze zeszło z niego, gdy spojrzała zielonymi
oczami z pod czarnych sennych rzęs. - Mówiłaś, że wrócisz za godzinę. Nie
wróciłaś - zaczął niepewnie -Mówiłaś, że zadzwonisz... - Możemy porozmawiać
później. Jestem okropnie zmęczona. Odwróciła się zdejmując kurtkę. Upuściła ją
na ziemię idąc w stronę Roberta. Sukienka ciasno przylegała do jej bioder. Kilka
fałd materiału kołysało się w rytmie jej kroków ocierając się o uda. Chmielewski
poderwał wzrok w momencie gdy stawała obok Roberta. - Kolega potrzebuje taxi.
Miałam go odwieźć, ale padam - uśmiechnęła się. - Zadzwonię do ciebie w tygodniu
- powiedziała Robertowi na pożegnanie. Odwróciła się i chciała odejść ale
zatrzymał ją głos Roberta. - Masz mój telefon?
Wzięła leżący na stoliku pod lustrem banknot stuzłotowy i podała go chłopcu. -
Masz. Napisz i włóż za lustro. Chmielewski patrzył jak odchodzi zrzucając po
drodze pantofle z nóg. Ramiączko zsunęło się z jej ramienia i zawisło tam gdzie
kończyły się jej rude włosy. Przez główną bramę przy której stał ochroniarz
wjechała służbowa limuzyna Peguot 605. Była własnością szczecińskiej prokuratury
i namacalnym dowodem wdzięczności miejscowych biznesmenów, którzy ufundowali ten
samochód z własnych składek. Z samochodu wysiadł kierowca w mundurze policjanta.
Ochroniarz otworzył drzwi pasażerowi. Siwy pan w wieku przed emerytalnym wysiadł
z samochodu i ruszył w stronę tarasu. - Jak tam żona? - Spytał na dzień dobry
ochroniarza, ale nie czekał na odpowiedź. Mógł być spokojny o los jego bliskich.
Długopis nie chciał pisać. Robert chuchał na niego i ponownie próbował zakreślić
cyfrę pięć na banknocie, ale bezskutecznie. Drzwi za jego plecami otwarły się
tak gwałtownie, że uderzyły go w łokieć nim zdążył usunąć się na bok. Długopis
spadł na marmurową posadzkę. Siwy pan tryskał wprost serdecznością. Przyklejony
do twarzy uśmiech bazyliszka odginał mu policzki przysłaniając i tak ledwie
widoczne za okularami oczy. Roberta ominął jak wieszak na płaszcze. Dostrzegł
Cleo wchodzącą po schodach i ponownie rozpromieniony wyciągnął rękę do
nadchodzącego Chmielewskiego. - Tylko mi nie mów, że ci przykro i że
spanikowałeś. Jak to dobrze, że nie mam dzieci. Lepiej mi opowiedz o tym nowym
jackuzzi. Obaj szli korytarzem w stronę przeszklonego salonu. Za oknami
ochroniarz przyglądał się pracy w basenie. - Wdepnąłem w niezłe gówno. Odstawią
mnie na emeryturę - zaczął prokurator. - Aż tak źle? - Udawał zdziwienie
Chmielewski. - A słyszałeś, żeby kiedyś obrabowano bank w obecności prokuratora
i plutonu komandosów? Ciekawe, kto za tym stoi? - No, za wielu przyjaciół to ty
nie masz - sarkastycznie odparł Chmielewski. - Mam ciebie. Jak mnie wywalą to ty
mi pomożesz - odparł prokurator. Chmielewski nalał koniaku do szklanki i wręczył
ją swojemu gościowi. - Ktoś chce się mnie pozbyć - powiedział prokurator i
wychylił mały łyk złocistego płynu ze szklaneczki. Jego przeszywające spojrzenie
utkwiło w źrenicach Chmielewskiego. Mogłoby zabić każdego, ale nie
Chmielewskiego. Biznesmen roześmiał się prosto w nos i odchodząc rzucił za
siebie: - Zawsze możesz to zgłosić na policję. - Bardzo śmieszne - prokurator
opadł na fotel. Robert złożył banknot z zapisanym numerem telefonu i zatknął go
za ramę lustra. Odchodził do drzwi, gdy usłyszał głos Chmielewskiego. - Moja
córka powinna była pana odwieźć - podszedł do Roberta i wyjął z portfela kilka
banknotów. - Ja nie mogę tego przyjąć - Robert szarpnął drzwi i dał krok na
zewnątrz. - Zaczekaj. Ty się jeszcze uczysz -jedynie przez grzeczność Robert
odwrócił się do niego. Wystarczyło jednak, żeby Chmielewski wsunął mu w kieszeń
marynarki zwitek banknotów. - Zresztą ja nie daję. Ja pożyczam. Zanim Robert
zdążył zaprotestować poczuł za plecami ochroniarza. Automatyczne drzwi
bezszelestnie zamknęły się przed jego nosem. Szli do otwartej bramy. Robert
szedł pierwszy i niósł karton z komputerem. Ochroniarz kroczył tuż za nim.
Wcisnął automatycznego pilota. Brama drgnęła Robert musiał podbiec ostatnich
kilka kroków, żeby nie zostać przytrzaśniętym przez zamykającą się bramę. Nie
było to łatwe zważywszy, że w rękach niósł komputer. Taksówka już czekała na
zewnątrz. Robert zatrzymał się i ani drgnął. Młody taksówkarz patrzył na niego
nic nie rozumiejącym spojrzeniem. - To co? W końcu stoi pan, czy jedzie? -
zapytał z irytacją w głosie. Do domu było najwyżej pięć kilometrów. Jeździły
tramwaje. Pieniądze nie były jego i przysiągł sobie na niebo i ziemię, że je
wkrótce, a nawet natychmiast odda. Ranek był taki piękny, że można się było
przecież przejść. - A ile za podstawienie? - Zapytał Robert. - To co? Kurs
diabli wzięli? By cię szlag trafił - taksówkarz trzasnął drzwiami i odjechał.
Robert skierował się piaszczystą drogą przez las. Ptaki tego ranka rozśpiewały
się jak nigdy. A może po prostu on nigdy ich nie słyszał.
Osiedle Stoczniowe swój okres świetności miało już za sobą. Wybudowane w latach
sześćdziesiątych było typowym hotelem robotniczym w makro skali. Piętnaście
tysięcy robotniczo-chłopskich rodzin zagęszczonych w trzydziesto- lub
czterdziesto-metrowych mieszkaniach. Na podwórku, gdzie wylany asfalt zabił
ostatni skwer zieleni, stał mały Fiat. Fotele i gumowe wycieraczki suszyły się w
słońcu. To niewiarygodne, że taki mały samochód mieści w sobie tyle szpargałów.
Całe wyrysowane na asfalcie boisko do tenisa zalane było jego zawartością.
Robert szedł w poprzek dumnie niosąc wielkie pudło komputera przed sobą. - Się
masz Robek. Gdzieś to rąbnął? Kurwa twa - poderwał się z ławki syn sąsiada,
dwudziestosiedmioletni Włodek. Był jak zwykle w stanie wskazującym na spożycie.
W prawej ręce wymachiwał opróżnioną do dna butelką po żytniej. - Dzień dobry -
Robert grzecznie przywitał się z panem Koperkiem, właścicielem małego Fiata.
Włodzimierz zrezygnowany machnął ręką za Robertem. Chciał prosić o dychę na
małpkę, ale przypomniał sobie, że w ciągu trzech lat tylko raz wyłudził jakieś
pieniądze od Roberta, bo ten po prostu ich nigdy nie miał. Ojciec i Robert
siedzieli przy stole w dużym pokoju. Robert wyjął zrolowany dyplom. Rozprostował
go na stole i podał ojcu. - Koniec szkoły, koniec kłopotów tata. Ojciec wziął
pogięty dyplom do ręki i założył okulary. Przeczytał pobieżnie tekst: "Robertowi
Radackiemu, za wzorowe... najwyższą średnią" i tak dalej i tak dalej. Odłożył
dyplom na półkę. Stały tam rzędem kryształowe, posrebrzane, miedziane,
ceramiczne i z brązu - wszelkiego formatu i kształtu puchary i statuetki
sportowe. Obraz zwycięstw jego piętnastoletniej kariery. W całym mieszkaniu
wisiały dyplomy i pamiątkowe zdjęcia. - To i dobrze - w głosie ojca brzmiała
nuta triumfu - przecież nie wezmą cię do wojska przeze mnie, to po co studiować?
Pięć lat! - ojciec spojrzał na Roberta z rosnącym wzburzeniem - nie bądź głupi.
Im wcześniej zaczniesz pracować tym wcześniej do czegoś dojdziesz. Robert
uśmiechnął się do ojca. Ile już razy słyszał to kazanie. Ojciec był
rozgoryczony, czasami złośliwy. Drażnił Roberta kiedy tylko mógł. - Niech się
tata nie obawia. Jeszcze nie wiem czy pójdę na studia. Od poniedziałku zaczynam
robotę u naszego sąsiada, ma własną firmę -powiedział Robert. Sąsiad był kimś,
bo pracował dla siebie i chyba nieźle mu się powodziło. Ojciec go nie lubił. -
Masz, sprzedaj - ojciec sięgnął z półki srebrny puchar zdobyty na spartakiadzie
krajów socjalistycznych w Moskwie. Puchar był okazały. Uznał, że to za mało i
dołożył niski, tym razem złoty, pamiątka z wyścigu pokoju z siedemdziesiątego
siódmego. - Podnieśli cenę obozu w Bieszczadach. Pawełek od tygodnia się pakuje.
Nie mogę mu powiedzieć, że nie pojedzie. Nigdy nie przelewało się u nich w domu,
ale pierwszy raz ojciec sprzedawał swoje pamiątki. - Pogadam z majstrem. Może da
zaliczkę. Nagle Robert przypomniał sobie, że w kieszeni marynarki ma pieniądze
na taksówkę od Chmielewskiego. Wyjął je i położył na stół. - Resztę przepiłem -
powiedział. Ojciec rozpromienił się. Ten wieczny cherlak stawał się mężczyzną. -
Wiedziałem, wiedziałem - klepnął syna w ramię, aż mu grzywka opadła na oczy.
Robert odwzajemnił się. Klepnął za mocno, bo ojciec zachwiał się i poleciał na
stół. Chwycił ręką swoje kule ortopedyczne i podniósł się do pionowej pozycji.
Robert nie starał się mu pomóc. Ojciec dzielnie walczył ze swoim kalectwem. Od
kilku lat przechodził kolejne operacje kolana. Żadna nie przyniosła ulgi. Po
ostatniej doszła infekcja. Groziła amputacja prawej nogi. - Wszystko w porządku?
- spytał Robert. - A co ma być nie w porządku. Na kalekę nie trafiłeś koleś -
zaśmiał się do syna. Usiadł przy stole, wyjął z szuflady gazetę i zaczął pakować
swoje puchary. Nie chciał już ich więcej oglądać. Robert wszedł do małego
pokoju. Powiesił do szafy marynarkę. To ostatni raz kiedy ją założył. "Może też
sprzedać" - pomyślał. Zmienił jednak zdanie spoglądając na przetarte mankiety.
Obok na łóżku spał dwunastoletni chłopiec. Pochylił się nad nim. Byli do siebie
podobni. Obaj mieli długie jasno-blond włosy. - Krasnal. Zdałeś? - zapytał
Robert. Chłopiec nie dał się obudzić. Podniósł kciuk w geście sukcesu.
ROZDZIAŁ 6
Rozświetlone porannym słońcem ulice zapełniły się tłumem ludzi w pośpiechu
przetaczających się główną arterią miasta. Po przeciwnej stronie nowo otwartej
kawiarni "Brama", tuż koło przystanku tramwajowego trwała budowa kwiaciarni.
Kilku robotników rozładowywało ciężarówkę cegieł. Robert przenosił kolejny worek
cementu. W każdym zajęciu starał się znajdywać choć odrobinę sensu. Noszenie
cementu w jego wyobrażeniu rozwijało mięśnie ramion, co przy niewielkim wzroście
- metr sześćdziesiąt dziewięć jego zdaniem było pożądane. Z przystanku dzwoniąc
odjeżdżał tramwaj. Od strony mostu nadjeżdżał czarny Jeep Wrangler z żółtym
dachem. Z piskiem opon skręcił na zakręcie w lewo przecinając przejście dla
pieszych. Wjechał na chodnik i zahamował stając przed wejściem do kawiarni
"Brama". Cichy wyskoczył z samochodu nie otwierając drzwiczek. Z tylnego
siedzenia podniósł gazetę. Włączył autoalarm, na co samochód odpowiedział mu
mrugnięciem świateł. Pisk opon hamujących samochodów oraz niewybredne
przekleństwa kierowców, nie były w stanie zmienić leniwego kroku, jakim Cichy
przecinał jezdnię kierując się w stronę budowy. Z daleka słyszał dobiegające go
pokrzykiwania majstra: - Jak ci się nie podoba, to nie musisz tu przychodzić.
Macie pół godziny na rozładunek. Za tę ciężarówkę płacę więcej niż wam wszystkim
do kupy. Cichy przez chwilę przyglądał się pracującym. Kłęby kurzu przysłaniały
raz po raz sylwetkę chłopca sypiącego łopatą cement do betoniarki. Jego twarz
pokryta pyłem w niczym nie przypominała twarzy Roberta. - Cześć pracy - powitał
go Cichy.
Robert przetarł oczy nie mogąc rozpoznać twarzy mówiącego. Ledwie cokolwiek
widział przez kłęby kurzu. W końcu rozpoznał Cichego. - Wybierasz się na
pogrzeb? - Zapytał widząc czarny Jedwabny garnitur. - A co, pomyliłem cmentarz?
- roześmiał się Cichy, patrząc na Roberta stojącego po pachy w wykopanym rowie.
- Poproszę dwa serniki, dwie szarlotki i proszę je położyć na tylne siedzenie do
tego samochodu - Cichy wskazał kelnerce na stojącego obok Jeepa. Dziewczyna,
jasnowłosa blondynka, wpisała zamówienie na kartkę i bez słowa odeszła od ich
stolika. Cichy odprowadzał ją wzrokiem dopóki nie zniknęła w bramie kawiarni.
Musiała być nowa. I na pewno była niezła. Przy tym wzroście, a miała na oko
ponad metr siedemdziesiąt, nogi stanowiły znaczącą większość i ona o tym
wiedziała. Cichy odwrócił się w stronę Roberta. - To dla mamy. Uwielbia
słodycze. Zawsze upaprzę się tym cukrem pudrem - spojrzał na połyskujący w
słońcu mankiet marynarki i otrzepał go znacząco. - Zresztą i tak wyglądam jak
świnia od tego kurzu -spojrzał przelotnie na Roberta. W roboczym komplecie BHP i
koszulce z napisem "Miami" Robert wyróżniał się w tej kawiarni. - Niedługo sam
będę tak wyglądał. Chcę budować dom na Pogodnie. Szukam właśnie dobrego
architekta - Cichy wyjął z kieszeni złożoną gazetę i podał ją Robertowi. -
Niezłe zdjęcie - powiedział z uznaniem. Robert rozłożył gazetę. Na pierwszej
stronie w artykule pod tytułem "Biznesmeni sponsorują polską oświatę",
zamieszczone było duże zdjęcie. Na pierwszy rzut oka wyglądało jak reklama pasty
do zębów. Chmielewski przyciskał Roberta do siebie prawą ręką i szeroko
szczerzył się do czytelników. Cichy dostrzegł przelotny uśmiech na twarzy
Roberta. - Ile tak zarabiasz miesięcznie? - Spytał Cichy i sięgnął po kawę. -
Majster jest sąsiadem i znajomym ojca, więc z sobotami i nadgodzinami dostaję...
Przejeżdżający ulicą tramwaj zgodnie z biegiem torów skręcał w sąsiednią ulicę.
Ostry pisk skręcających kół zagłuszył rozmowę. Cichy nie dopił kawy. Słysząc ile
Robert zarabia parsknął śmiechem, rozlewając ją sobie na koszulę. - Chcesz mnie
zabić? - Kaszląc oskarżał. Robert poderwał się z serwetkami na ratunek, ale
Cichy go powstrzymał. Siedząca przy sąsiednim stoliku trójka dzieci śmiała się z
sytuacji. To znaczy dwójka się śmiała, a trzeci w tym czasie dorwał się do
wspólnej szklanki Mirindy i ciągnął ile miał sił. Kelnerka powróciła do stolika
z ciastkami i rachunkiem. Cichy położył kilka banknotów na rachunku. - Reszty
nie trzeba. Proszę dać tym dzieciakom po Fancie i największym ciastku jakie
tutaj macie. - Dzieciaki lubią ciastka, tak? - Zapytał dzieci. - Tak - zgodnym
chórem odkrzyknęły. - Coś jeszcze proszę pana? - Spytała kelnerka. Cichy
podniósł się z krzesła i stanął tak blisko niej, że musiała odchylić się do
tyłu. - O której kończysz pracę? "Nikt nie potrafi tak nienawidzić jak kobiety"
pomyślał Robert patrząc na wyraz oczu odchodzącej kelnerki. Cichy zdjął
marynarkę i zaczął ściągać koszulę. Robert zabrał ze stolika paczkę z ciastkami
i szedł za nim. - Muszę jechać do Berlina, a samemu nudno - zaczął Cichy. -
Prawko masz? - Mam - potwierdził Robert. - To pojedziesz ze mną. Zapłacę ci tyle
co majster. - Cichy wsiadł do samochodu odpalił silnik. - Za cały miesiąc -
dorzucił odjeżdżając. Jeep ruszył z piskiem opon włączając w uliczny ruch. Pisk
opon i klaksony wściekłych kierowców pozostały za nim w tyle.
ROZDZIAŁ 7
- To pewnie byliście już w Niemczech? Ja dopiero pierwszy raz - kobieta odkąd
weszła do przedziału nawet na minutę nie zamilkła. Nie robiła wrażenia zbyt
rozgarniętej. Mogła zbliżać się do pięćdziesiątki i na pierwszy rzut oka widać
było, że od dawna przestała walczyć z łakomstwem. Robert siedział przy oknie.
Cichy po przeciwnej stronie przy wejściu. Od godziny jechali pociągiem do
Berlina. - A ludzie narzekają. Gdzie by to człowiek za komuny nawet pomyślał o
wyjeździe. Ludziska to by tylko narzekali. - Pewnie dlatego, że nie mają odwagi,
tak jak pani posmakować wolności - Cichy starał się być uprzejmy. - Też bym się
bała. Do syna jadę. Zbierał na samochód, ale mu zabrakło, więc jak mam nie
pomóc. Robert uśmiechnął się ze zrozumieniem. Myślał tylko o tym, żeby zamknąć
powieki i zasnąć chociaż na pół godziny. "Skąd ta kobieta bierze tyle sił o pół
do siódmej rano?" - Pomyślał. Drzwi do przedziału otworzyły się z trzaskiem.
Pojawił się w nich celnik. - Kontrola celna. Proszę paszporty. Towary do
zgłoszenia? - Celnik wyciągnął rękę i odebrał paszporty. Otworzył pierwszy z
wierzchu. Na fotografii promienna twarz Cichego uśmiechała się do niego. Celnik
podniósł wzrok. Cichy ziewnął zasłaniając usta ręką. - Absolutnie nic -
odpowiedział. On także wolałby spać o tej porze. Oparł głowę o podgłówek i
przymknął powieki. Celnik wyciągnął paszport w jego stronę, więc odebrał go i
wsunął do kieszeni marynarki. Robert był lekko podniecony i drżał mu głos. - Nic
- odebrał od celnika swój paszport. Celnik przewertował kilka kartek w
paszporcie pasażerki. Były czyste i nieostęplowane. - Ile dewiz wywozi pani z
kraju?- spojrzał na nią. Zanim usłyszał odpowiedź zamknął paszport i wyciągnął
przed siebie. - Tyle ile można... prawie. - Pasażerka uśmiechnęła się
przepraszając za to, że żyje. Wyciągnęła rękę po paszport, gdy niespodziewanie
celnik wbił w nią zimne spojrzenie. - To znaczy ile? - Paszport zawisł w
powietrzu centymetr od jej ręki. Cichy zamknął oczy. Nie chciał patrzeć. -
Proszę wyjąć wszystkie pieniądze i położyć na stoliku - celnik cofnął rękę z
paszportem i wyszedł na korytarz. Z głębi nadchodziła celniczka. - Mamy kontrolę
- wezwał ją do siebie. - Zechcą panowie opuścić przedział. Cichy i Robert wyszli
posłusznie na korytarz i przeszli na koniec wagonu. - Błagam panią. To tylko dwa
tysiące więcej. Ja nie wiedziałam -z przedziału dobiegał głos płaczącej kobiety.
- Ja to wiozę dla syna, on jest chory. Błagam, ja mówiłam temu panu, że trochę
więcej, proszę... Celniczka weszła do przedziału, zatrzasnęła za sobą drzwi i
zasłoniła firankę. Długi ogień z zapalniczki okopcił koniec papierosa. Cichy
zaciągnął się dymem, zgasił zapalniczkę. Robert stał z boku przy drzwiach na
korytarz. W głębi za przeszklonymi drzwiami stał celnik. Bezmyślnie utkwił wzrok
za oknem. Czekał. Smugi porannego słońca wdzierały się do pędzącego pociągu.
Robert spojrzał na Cichego. - Ty palisz? - spytał Robert widząc pierwszy raz w
życiu Cichego z papierosem. - Tylko gdy się denerwuję. - Zaciągnął się ponownie.
Przytrzymał dym dłużej niż zwykle. Oparł się o drzwi. Powoli wypuścił wąską
smugę dymu. Przez szybę ostatniego wagonu widać było pozostające za nimi tory
kolejowe. - Nigdy. Nigdy do niczego się nie przyznawaj. Złapią cię pijanego w
samochodzie, mów, że nie piłeś. Znajdą ci w kieszeni dolary, mów, że to
pożyczone spodnie. - Papieros w ręce Cichego zadrżał i nagromadzony popiół opadł
na podłogę - ...a jak złapią cię za rękę na kradzieży, to powiedz, że to nie
twoja ręka. Nigdy, pamiętaj. Celniczka szarpnęła drzwiami i otworzyła je
energicznie.
- Musi pani przerwać podróż. Pieniądze zostają zatrzymane. Grozi pani sprawa
celno-skarbowa - celniczka starała się być uprzejma. Podtrzymała nawet pasażerkę
za łokieć gdy ta słysząc ostatnie słowa zachwiała się na ugiętych nogach. - O
Jezu. Błagam państwa. Przecież ja mówiłam prawdę - załkała kobieta. Celnik zdjął
walizkę z półki i cała trójka ruszyła w głąb korytarza.
ROZDZIAŁ 8
Berlin wydawał się opustoszały. Cichy z rękami w kieszeniach szedł pierwszy. Był
w dobrym humorze. Robert idąc obok niego mógł ledwie nadążyć niosąc kilkanaście
paczek z zakupami. Obeszli kilka domów towarowych i butików. Cichy kupował
dosłownie wszystko co tylko mu się podobało. Nawet nie przymierzał. Jedną tylko
rzecz pokochał od pierwszego wejrzenia i natychmiast ją założył. Była to biała
marynarka uszyta z materiału jakiego Robert nie znał, a o jakim do tej pory
marzył. - W Polsce samochody już nie idą. Zawracanie głowy. Tym zajmują się
gówniarze. Trzeba załatwiać numery, lewe papiery, a potem w kraju robić
przekładkę i kto ci to potem kupi. Jak wystawisz za niską cenę, to od razu
widać, że kradziony, a jak normalnie wycenisz to kto kupi z niepewnych rąk. A
jak już zapłacisz wszystkie łapówki po drodze, to nie ma mowy, żebyś cokolwiek
zarobił. Cichy mówił to wszystko niezbyt głośno. Mało prawdopodobnym wydawało by
się, aby ktokolwiek z mijanych osób na ulicy ich rozumiał. Oddalili się już od
centrum Berlina na dobre pół godziny marszu. Robert spocił się od tego biegu.
Szli boczną ulicą. Minęli na rogu bank potem kwiaciarnię i turecki sklep. -
Jesteśmy na miejscu - oznajmił Cichy. Na chodniku prawie nie było pieszych.
Turek zmywał ulicę polewając ją wodą. Skończył i zwijał właśnie wąż. - Zaczekaj
chwilę, trochę odsapnę. Sorry. Mógłbyś mi kupić coś do picia? Nie mam marek. To
a konto mojej wypłaty - zapytał Robert. Cichy stanął przy krawężniku. Spojrzał
na zegarek. Rozejrzał się dookoła. Jak zwykle o tej porze cała ulica po obu
stronach zastawiona była szczelnie samochodami. Od czasu gdy w nią weszli minął
ich tylko jeden samochód. - Cola, woda, sok? - spytał Cichy. - Woda - wyjęknął
Robert. Cichy zawrócił w stronę tureckiego sklepu. Robert został sam na
chodniku. Po drugiej stronie ulicy podjechał czarny Mercedes 300E. Stanął
blokując wyjazd z bramy. Jego właściciel wysiadł w pośpiechu. Rozejrzał się czy
samochód jest bezpieczny i włączył autoalarm. Jak z pod ziemi wyrosła taksówka.
Zatrzymała się obok. Kierowca Mercedesa wsiadł do niej i odjechał. Mało to
jednak obchodziło Roberta. Zastanawiało go, że domy na tej ulicy wyglądały
bliźniaczo podobnie do tych ze Szczecina. Gdyby nie parę drobiazgów to
przysiągłby, że nie stoi teraz w Berlinie tylko w swoim mieście. Ale właśnie te
parę drobiazgów było nie do pominięcia. Ulica była klinicznie czysta, chodnik
umyty. Fasady domów odmalowane, a na balkonach kwitły pelargonie. "Że też
ludziom chce się marnować siły na takie fanaberie. Strata czasu. Musiał jednak w
duchu przyznać, że wolałby zamieszkać na tej ulicy". - Nie było nic lepszego -
wyrwał go z zamyślenia Cichy wręczając kartonik soku pomarańczowego. - A do
Rosjan nie opłaca się sprzedawać? - Robert ciągnął przerwany uprzednio temat. -
Robi się za ciasno, za tanio i za niebezpiecznie. Konkurencja. Ukraść samochód
to żaden problem. Kłopoty zaczynają się gdy siedzisz już w środku. Nagle Cichy
ożywił się i uśmiechnął do Roberta. - Coś ci pokażę - pozostawił go na chodniku
i wszedł na jezdnię kierując się do stojących po drugiej stronie ulicy
zaparkowanych samochodów. Zatrzymał się przy pierwszym z nich. Rozejrzał się w
prawo i lewo. Podniósł obie dłonie w górę i pokazał, że są puste. Następnie
odwrócił się do stojącego za nim BMW, pochylił do drzwi i po pięciu sekundach
otworzył je szeroko pokazując Robertowi puste wnętrze. Wyglądało to jak
prawdziwe czary. Cichy podbiegł dwa kroki do następnego samochodu i powtórzył
cały pokaz. Otworzył drzwi w niebieskim Volkswagenie i zachęcającym gestem
zapraszał Roberta do środka. Na twarzy Roberta wykwitł uśmiech fascynacji. Co
jak co, ale nie można być obojętnym na doskonałość, a co by nie mówić o Cichym,
był w tym co robił mistrzem: Robert potrafił to docenić. Następne stało czerwone
BMW. Nie pierwszej młodości, ale jednak. Wyłamany specjalnym śrubokrętem zamek
puścił natychmiast. Cichy otworzył drzwi i zajrzał do środka. Pochylił się w
głąb i wyjął z obudowy radio. Widocznie właściciel zapomniał o nim, a teraz
wyglądało na to, że będzie miał okazję do zakupu nowego. Cichy wyrwał je
dyskretnie, ukrył za marynarką. Ulicą przejeżdżał właśnie rowerzysta. W koszyku
na tylnym kole leżały gazety i chleb. Cichy dołożył jeszcze radio, po czym
pokłonił się wdzięcznie z szeroko rozwartymi ramionami kończąc swój show. Gdyby
Robert miał wolne ręce i nie trzymał w nich kilkunastu paczek z pewnością by
klaskał. W ostatnim BMW włączył się autoalarm. Wycie syreny wypełniło ulicę.
Stojący na balkonie człowiek pochylił się spoglądając na chodnik. Dostrzegł
Cichego. Z banku na rogu ulicy wyszedł właśnie klient, a za nim wychylił się
policjant. Usłyszał dźwięk syreny. Uśmiech zniknął z twarzy Cichego.
Błyskawicznie ocenił swoją sytuację. Robert nie odnalazł w jego twarzy nawet
cienia dawnego spokoju. Cichy rzucił się do stojącego w bramie czarnego
Mercedesa. Jeszcze szybciej niż poprzednio sforsował drzwi. Zasiadł za
kierownicą, odpalił silnik i z piskiem opon cofnął samochód o kilka metrów. Z
bramy wybiegł młody chłopak. Podbiegł do czerwonego BMW z otwartymi drzwiami.
Spojrzał do wnętrza. Rozejrzał się dookoła. Na ulicy nie spostrzegł wielu osób.
Zobaczył Roberta, ale ten, obładowany paczkami był poza podejrzeniem. Nagle
dostrzegł rowerzystę. Rzucił się za nim w pogoń. Od strony banku dobiegł gwizdek
policyjny. Z tureckiego sklepiku wyszedł właściciel i dwóch klientów. Cichy
ostro podjechał do Roberta otwierając tylne drzwi. - Dalej, pakuj się. Spadamy.
Robert ze strachu przebierał nogami. Autoalarm wył coraz głośniej. Policjant
darł się. - Halt, halt - i gwizdał. Jeden z Turków biegł chodnikiem w jego
stronę. Nie było na co czekać. Rzucił się szczupakiem przez otwarte drzwi do
wnętrza Mercedesa. Cichy wcisnął gaz i z piskiem opon ruszyli do przodu. Minęli
leżącego na jezdni rowerzystę. Właściciel BMW dopadł go i przewrócił na ziemię,
a teraz wymachiwał mu przed nosem radiem. Policjant dobiegł do nich i usiłował
przerwać szarpaninę. Ale tego wszystkiego nie mógł Robert już widzieć, bo zwinął
się w kłębek na tylnym siedzeniu przysłonięty paczkami. - Oszalałeś! W co ty nas
pakujesz?! Zaraz złapie nas policja. Szeroka dwupasmowa autostrada Beriiner Rink
przeszła w swoją odnogę o numerze E-11. Mijany na poboczu drogowskaz informował,
że do Szczecina pozostało jeszcze 120 kilometrów. - Ja się do tego nie nadaję.
Wysadź mnie na najbliższej stacji benzynowej . Wracam do domu autostopem -
Robert nie żartował. Chciał wysiąść. Był spocony ze strachu. - Nie pękaj Prymus.
Trochę sobie podjedziemy. Nie podoba ci się? Auto pierwsza klasa, muzyczka gra,
jeszcze jakieś laski skołujemy to zacznie ci się podobać. Robercik, no co tam?
Nie masz ochoty na odrobinę komfortu? Robert nie miał. Zaciął się w sobie. Nawet
nie spojrzał na Cichego. - Zejdź ze mnie - burknął. Cichy bawił się całą
sytuacją. Spoglądał w lusterko widząc spuchniętego ze złości Roberta. - No to
teraz sprawdzimy niemiecką technologię. Zredukował bieg i wcisnął gaz. Silnik
miał zapas mocy, bo mimo prędkości stu dwudziestu kilometrów na godzinę samochód
poderwał się do przodu. Strzałka prędkościomierza biegła w stronę cyfry dwieście
i minęła ją. - By cię szlak trafił - nie wytrzymał Robert. Kolejne samochody
zostawały w tyle. Robiły wrażenie jakby w ogóle się nie poruszały. Mimo, że
droga nie była pierwszej jakości - stara betonowa nawierzchnia z drugiej wojny
światowej - to jednak koła znakomicie trzymały się jej na zakrętach. Powyżej stu
siedemdziesięciu samochód przestał drżeć na łączeniach betonowych płyt i gdyby
nie fakt, że po obu stronach nie wyrastały jak dotąd skrzydła, Robert gotów był
przysiąc, że lecą. Ale na pewno nie lecieli. Zamiast skrzydeł na prawym poboczu
jezdni wyrósł policyjny radiowóz: Volkswagen z zielonymi pasami na drzwiach i
niebieskim kogutem na dachu. Nie było już sensu hamować. Mogli jedynie dodać
gazu, żeby przejechać tak szybko, aby ich nie zauważono. Ale zauważono ich.
Cichy zdjął nogę z gazu. Do Szczecina było conajmniej osiemdziesiąt kilometrów.
Pierwsze co zrobi policja to przekaże wiadomość do straży granicznej i do
pobliskich miasteczek. Po piętnastu minutach bezpiecznie mogli poruszać się
jedynie na rowerach. Nawet przy tej prędkości policjanci musieli rozpoznać markę
samochodu i spostrzec białe tablice rejestracyjne. Przez tylną szybę Robert
obserwował jak policjanci wskoczyli do samochodu i z włączonym kogutem na dachu
ruszyli za nimi w pościg. Cichy pewnie trzymał kierownicę. Był spokojny. - Siedź
cicho, w ogóle się nie odzywaj - instruował Roberta. Nie musiał tego mówić. I
tak nie byłby w stanie cokolwiek z siebie wydusić. Strużka potu toczyła się po
skroni, a mózg pracował z niespotykaną wcześniej prędkością. "Dyrektor wykluczy
mnie z olimpiady. Nie zdam do następnej klasy. Wyleją mnie ze szkoły". Nagle
uświadomił sobie, że jest po maturze i szkoła się skończyła. "Sąsiedzi nazwą
mnie kryminalistą, nikt nie poda mi ręki, pani Bożenka w sklepie spożywczym
przestanie się do mnie miło uśmiechać". Dobrze wiedział, że nikt z sąsiadów już
od dawna z nim się nie liczył. Nie liczyli się również z jego ojcem. Kaleka,
dawna gwiazda sportu - ani pożyczyć na flaszkę, ani cokolwiek załatwić po
znajomości. - "Aresztują, pobiją, a potem więzienie" - dalej drążył w umyśle
resztki możliwości w poszukiwaniu źródeł własnego strachu. Więzienie to było coś
co go przerażało. A może pozwolili by mu zabrać komputer, ten od Chmielewskiego.
Miałby swoją celę, swoje kochane książki, mógłby zająć się budowaniem modeli
matematycznych dla maklerów giełdowych. Nie wyglądało to źle. Trzy razy dziennie
żarcie, może nie najlepsze, ale i tak nigdy nie zwracał uwagi na drobiazgi.
Potem obowiązkowy spacer, od dziesiątej spanie. Nie wyglądało to tragicznie. A
towarzystwo? No cóż. Coraz więcej wykształconych ludzi siedziało w więzieniu.
Być może miałby szczęście i trafiłby na księgowego... Ojciec dostałby zawału. Ta
myśl, że przez niego ojciec
zadręczył by się na śmierć przywołała go do przytomności. Cichy zwolnił
prędkość do dozwolonych stu na godzinę. Policyjny radiowóz wyrównał z nimi
prędkość. Samochody jechały teraz obok siebie. Niemiecki policjant posłał w ich
stronę uprzejmy uśmiech i lizakiem dał znak do zjazdu na pobocze. Akurat
zbliżyli się do leśnego parkingu, więc Cichy włączył kierunkowskaz i skręcił
kierownicą w tę stronę. - Zrelaksuj się, Prymus - powiedział. Cichy bez
najmniejszego napięcia zjechał w zatoczkę. Z wyuczoną obojętnością, pełną
eleganckiej niechlujności w ruchach, policjant wysiadł z radiowozu. Szedł
powoli. Ofiara była całkowicie na jego łasce i niełasce. Mógł zrobić co tylko
chciał. Byli jego. Po niemiecku zwrócił się do siedzącego w samochodzie Cichego
- Przekroczył pan dozwoloną prędkość. Proszę dokumenty. Robert skurczył się na
tylnym siedzeniu. Najchętniej zagrzebał by się w paczki z zakupami. Cichy
pochylił się do schowka na mapy i wyjął z niego dokumenty wozu. Policjant
zajrzał do wnętrza samochodu. - Kolega jest chory? - spojrzał na Roberta
odbierając dokumenty. - Nie, tylko ciężko przestraszony - Cichy znał niemiecki
równie dobrze jak polski. Mieszkał z matką w Hamburgu sześć lat. Tam też
skończył szkołę podstawową. Mówił bez akcentu. Policjant przejrzał papiery i
spisywał dane do notesu. - Nie ma się czego bać. Policjant też człowiek -
uspokajał Roberta. - Przestraszył się prędkości. Mercedes to porządne auto, a on
pierwszy raz w życiu jechał 170 km/h. Policjant podniósł wzrok z nad papierów. -
Dwieście. - Tego nie chciałem mówić na głos, bo jeszcze by zemdlał. - Skąd ten
samochód? - spytał Policjant. - Helmut, właściciel, to przyjaciel mojej mamy,
dał się przejechać na próbę. Policjant zamknął notes i oddał papiery Cichemu. -
Ta próba kosztuje pana dwieście marek. Jeszcze raz spojrzał na bladego jak śnieg
Roberta. - Może pan wyjdzie na świeże powietrze? - zaproponował, ale
przestraszony chłopak nawet nie zareagował. Robert musiał udać się w ustronne
miejsce do pobliskiego zagajnika. Cichy wypakował nowo zakupione rzeczy z toreb
i układał je pedantycznie do skórzanej walizki. Puste torby wepchnął do
śmietnika. Na autostradzie nie było ruchu. Parking był pusty gdy zajechał na
niego Biedrona swoją żółtą Corvettą. - Prymus. No jak, żyjesz? - krzyknął
rozbawiony Biedrona. Robert wracał z lasu. Nie wyglądał najlepiej. Strach
przerodził się teraz w złość. - Jesteś sukinsyn - powiedział do Cichego. - Ale
nie idiota. Myślałeś, że jechałbym autostradą na żywca bez papierów? Czy ja
wyglądam na samobójcę? Ja chcę żyć - spokojnie odpowiedział Cichy. Robert
podszedł do samochodu. Biedrona zaparkował Corvettę obok Mercedesa. Wysiadł i
przywitał się z Robertem. - Taki wóz jak ten załatwia się przez podstawienie -
Biedrona podchwycił wątek Cichego - Mercedes 300 to stara technologia. Niemiec
już nie lubi swojego auta, chce się go pozbyć i kupić nowe. Ale na nowe go nie
stać. Dzwoni więc i zamawia kradzież. Papiery są w wozie, ja przyjeżdżam,
odbieram auto i wyjeżdżam do Polski albo do Rosji. Bezpiecznie przejeżdżam
wszystkie granice. Odsyłam mu papiery. Auto przerabiam i sprzedaję. Dziesięć
procent dostaje Niemiec, a resztę ja. Proste? Na twarzy Roberta nie widać było
zrozumienia. Niby matematyka, ale inna niż ta w liceum. Dał za wygraną. - To
jaki on ma z tego interes? - zapytał zdziwiony. Cichy zatrzasnął swoją walizkę i
podszedł bliżej Roberta. - Ubezpieczalnia wypłaca mu odszkodowanie. Facet
dostaje forsę. Fabryka sprzedaje nowe auto. Ludzie mają pracę. Interes się
kręci. Robert zrozumiał. Cichy uśmiechnął się życzliwie. Nie wszyscy muszą
przecież być tak pojętni jak Robert i chwytać w lot. Poklepał go po ramieniu i
przygarnął jak dobrego kumpla. Obeszli bagażnik Mercedesa i stanęli przy
drzwiach od strony kierowcy. - Teraz twoja kolej. Samochód jest czysty, papiery
w porządku. Właściciel siedzi w Berlinie pod telefonem i w razie konieczności
potwierdzi, że samochód jest pożyczony. Ty masz tylko przejechać przez granicę.
Stanęli przy otwartych drzwiach kierowcy. Biedrona podszedł z drugiej strony i
oparł się o dach. Słońce właśnie chyliło się ku zachodowi. Ostre promienie
oślepiały go, aż musiał zmrużyć oczy. - Masz czysty paszport, czyste konto,
jesteś prymus i piszą o tobie w gazetach. Robert spojrzał na Biedronę. Szło za
gładko. Biedrona uśmiechnął się i odszedł do bagażnika Corvetty. - My jedziemy
przed tobą i cię obstawiamy - tłumaczył dalej Cichy. - Głowa do góry. Cokolwiek
się dzieje nie wysiadaj z samochodu. Resztę zostaw nam. Cichy popchnął Roberta
do wnętrza Mercedesa na siedzenie kierowcy. - Nogi - dorzucił Cichy i trzasnął
drzwiami. Robert ledwie zdążył wciągnąć nogi do wnętrza. Biedrona wyjął z
bagażnika czarną plastykową walizkę i przeniósł ją do bagażnika Mercedesa.
Położył ostrożnie na skórzanej walizce i zamknął klapę. Robert liczył w głowie
bilans strat i zysków. Na budowę nie ma po co wracać, bo się zwolnił. Ojcu
obiecał, że zdobędzie pieniądze na kolonie dla Pawełka. Policjant puścił ich, bo
papiery samochodu były w porządku. O co więc chodzi. Dlaczego się wahał?
Przecież ma tylko przejechać przez granicę. Co go obchodzi cała reszta?
Sprzedadzą samochód czy nie, to nie jego sprawa. Biedrona i Cichy siedli do
Corvetty. Biedrona mrugnął porozumiewawczo do Roberta i z piskiem opon ruszył
zostawiając go samego z problemami. Nie miał wątpliwości, że pakuje się w
gangsterski numer - współudział w przemycie. No cóż, ale przecież pieniądze nie
leżą na ulicy. Dlaczego właśnie jego wybrali do tego numeru? Przez cztery lata
nie zamienił z nimi słowa. Szerokie opony Corvetty zablokowane hamulcami
wznieciły tuman kurzu. Ostry pisk opon na asfalcie wyrwał Roberta z zamyślenia.
Biedrona zatrzymał samochód prawie w miejscu. Zakręcił i stanął przodem do
Roberta. Przednie reflektory uniosły się w górę z zapalonymi światłami. Rozległ
się klakson. - Prymus, nie pękaj - usłyszał głos Cichego. Pochylił się i
przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik posłusznie zaskoczył i miły szum dwu i pół
litrowego silnika wypełnił kabinę. Corvetta boksując oponami zakręciła w
miejscu. Wcisnął sprzęgło, wrzucił bieg i powoli dodał gazu. Samochód posłusznie
potoczył się do przodu. Wrzucił kierunkowskaz i skręcił w ślad za chłopcami
włączając się w ruch autostrady. Spojrzał na licznik prędkościomierza. Strzałka
przekroczyła cyfrę sto km na godzinę, a Corvetta stale się oddalała. Musiał
dodać gazu. Serce łomotało mu w piersi z niebywałą siłą. W uszach dzwoniło.
Przekręcił gałkę w radiu, wcisnął automatyczne wyszukiwanie stacji. Głos
polskiego spikera zapowiadał kolejną piosenkę. - Dla tegorocznych maturzystów
przebój lata - zespół Varius Manx z najnowszej płyty ELF. Było cudownie. Słońce
właśnie kryło się za lasem. Fioletowe niebo grało milionami odcieni. Autostrada
biegła w stronę horyzontu. Cokolwiek miało się stać było odległe od tej chwili o
setki lat. Robert drugi raz w ciągu ostatnich dni poczuł ogromną radość życia.
Był w stanie zawieszenia między przeszłością i przyszłością. Trwał w czystym
poczuciu istnienia. Po raz pierwszy w życiu poczuł samego siebie. Ale kim
naprawdę był? Tego nie wiedział.
Posuwali się powoli stojąc w rzędzie samochodów czekających na wjazd do Polski.
Przejście graniczne w Kołbaskowie nie jest szczytem elegancji ani dobrej
organizacji. Formalnie należy do Niemców. Ponieważ sto metrów obok rozpoczęto
budowę nowego przejścia, więc stare porzucone i nie konserwowane umierało
śmiercią naturalną. Ogólny nastrój apatii udzielał się również straży
granicznej. Kontrolowali tylko niektóre samochody, a i to bez szczególnego
entuzjazmu. Celnicy snuli się między blaszanymi barakami pamiętającymi jeszcze
wczesne lata siedemdziesiąte. Raz po raz spoglądali na zegarki. Był wczesny
wieczór i do końca zmiany pozostawało jeszcze sześć godzin. Robert wyłączył
radio. Spojrzał przez przednią szybę. Żołnierz z ochrony pogranicza ruchem ręki
nakazał Biedronie podjechać na wysokość blaszanego baraku. Robert podjechał
Mercedesem w ślad za nimi. Stanął jednak dobrych pięć metrów w tyle. Biedrona
wysiadł z samochodu i podszedł z celnikiem do bagażnika. Cichy stanął obok
żołnierza, który sprawdzał paszporty. Spojrzał w stronę Roberta i mrugnął
porozumiewawczo. Z baraku wyszło dwóch żołnierzy uzbrojonych w pistolety
maszynowe. Jeden z nich pchnął Biedronę na klapę bagażnika zanim ten zdążył ją
jeszcze otworzyć. Drugi chwycił Cichego za nadgarstek i skuł kajdankami. Nawet
nie zdążył się odwrócić. Nie miał zresztą po co. Drugi żołnierz pochwycił jego
rękę i wykręcił do tyłu, tak że chrząstka trzasnęła w łokciu. - "Wiedziałem" -
przemknęło Robertowi przez myśl. Ale w tym momencie przed maskę Mercedesa wszedł
celnik. Spojrzał na tablicę rejestracyjną, potem na Roberta. Obejrzał się za
siebie, żołnierze odprowadzali Cichego i Biedronę do baraku. Celnik obszedł
samochód i stanął przy drzwiach. - Kontrola celna. Poproszę dokumenty samochodu,
paszport, prawo jazdy. Robert wygrzebał dokumenty z półki koło radia i podał je
celnikowi. - Do kogo należy samochód? - Przyjaciel matki pożyczył, żebym skoczył
do domu na dwa dni. Pojutrze wracam. - Nazwisko właściciela? - Tam pisze -
odparł. Celnik podniósł wzrok na Roberta. Przez chwilę wpatrywał się prosto w
oczy. - Mówi się, jest napisane. Nie uczyli w szkole? Czy zgłasza pan jakieś
towary do oclenia? - Nic takiego nie mam. - Czy przewozi pan w samochodzie
rzeczy, które nie należą do pana? Robert zawahał się. - Nie. Celnik przyglądał
się Robertowi. - Proszę zjechać na bok i otworzyć bagażnik. Wskazał palcem wolne
pobocze obok dużej ciężarówki Volvo stojącej na poboczu. Zabrał dokumenty i
odszedł do baraku. Robert miał kłopoty, żeby drżącą ręką uchwycić kluczyki w
stacyjce. Zjechał na wskazane miejsce, zatrzymał samochód, wyłączył silnik. W
baraku za metalową żaluzją Cichy i Biedrona coś tłumaczyli straży granicznej.
Biedrona najwyraźniej był w dobrym nastroju. Kpił sobie z żołnierza, bo ten,
poczerwieniał na twarzy. Poderwał się do niego z pięściami, ale w porę wyhamował
i nie doszło do rękoczynów. Cichy spojrzał przez okno i dostrzegł Roberta w
samochodzie. Ich spojrzenia się spotkały. Robert wysiadł z samochodu i przeszedł
do kufra bagażnika. Zanim podniósł klapę spojrzał na barak celników. Biedrona
tłumaczył coś zawile wymachując rękami. Cichy bezczelnie śmiał się, nic nie
robiąc sobie z przedstawienia. Kontrolnie spojrzał w okno. Dostrzegł Roberta
otwierającego klapę bagażnika i jego twarz spoważniała. Robert pochylił się nad
walizką i nacisnął równocześnie zamki po obu stronach. Nie odpuściły. Powtórzył
mocniej, ale bezskutecznie. Spojrzał na barak. W oknie obok Cichego i Biedrony
pojawił się celnik z dokumentami w ręku. Otworzył paszport, wystukał numery na
klawiaturze komputera. Spojrzał w okno. Robert szarpnął leżącą na wierzchu
walizkę. Była ciężka. Nie pamiętał aby tu leżała, gdy Cichy przepakowywał swoje
rzeczy z toreb. Pod nią leżała druga skórzana walizka. Wyciągnął ją na wierzch i
szarpnął za zamki. Tym razem odskoczyły posłusznie. Podniósł wieko i znalazł w
jej wnętrzu kupione przez Cichego koszule. Wziął pierwszą z wierzchu i
rozpakował ją. Celnik wyszedł z blaszaka i skierował się w stronę Mercedesa.
Jedynym tematem zaprzątającym jego myśli od dwóch tygodni, był wyjazd na urlop.
Wykupił wczasy w miejscowości o wdzięcznej nazwie Swomygace. Zafascynowała go
nazwa i obecność szczupaków w pobliskim jeziorze. Wspominając zeszłoroczne
połowy podszedł do Mercedesa, a nie widząc kierowcy ruszył w stronę otwartego
bagażnika. Robert stał tyłem. Wyglądało na to, że się przebrał. Miał na sobie
czarne spodnie i jasną koszulę. - Co to piknik? - złośliwie zapytał celnik.
Robert gwałtownie się odwrócił. Nie mógł odpowiedzieć, bo właśnie mył zęby.
Skończył szorowanie szczoteczką; wyjął z walizki plastykową butelkę z mineralną
wodą. Nie spiesząc się odkręcił ją, nabrał w usta łyk i chwilę płukał po czym
splunął na asfalt tuż pod nogi celnika. - Do dziewczyny jadę. Muszę się
odświeżyć - posłał celnikowi swój najlepszy uśmiech. Jeszcze raz sięgnął do
walizki. Wyjął swoją starą podkoszulkę i starł nią resztki pasty z policzków,
wysmarkał nos i odrzucił z powrotem do walizki. - Chce pan przejrzeć co jest
wewnątrz? - zapytał celnika. Celnik nie chciał. - Tak wygląda chamstwo, gdy się
dorwie do szmalu - mruknął pod nosem. Rzucił paszport do wnętrza walizki,
zawrócił w miejscu i odszedł. Robert zamknął bagażnik i siadł za kierownicą. Jak
długo sięgnął pamięcią wstecz nigdy nie potrafił się na nikogo wściekać. Można
by powiedzieć, że jego zewnętrzna ekspresja miała równie urozmaicony wykres co
elektrokardiogram nieboszczyka. Często sam miał do siebie o to pretensje. Tego
wieczoru jednak coś w nim pękło. Poczuł się dotknięty do żywego. Zlekceważono
go, oszukano, bezwzględnie wykorzystano. Przez moment myślał, że Cichy jest
równym kumplem, cwaniakiem, który wplątał się w przemyt, ale jednak kumplem.
Pomylił się. Włączył silnik. Spojrzał na okno blaszanego baraku. Cichy patrzył
na niego wzrokiem bez wyrazu. Do okna podszedł żołnierz i przekręcił żaluzję.
Cichy zniknął. Jadąc do Szczecina złożył sobie święte przyrzeczenie - "Nigdy,
nigdy więcej". Nie mógł Mercedesem jeździć nocą po mieście, bo od dziesiątej
wieczór policja kontrolowała wszystkie lepsze auta. Nie mógł zaparkować pod
domem, bo mógł go ktoś zobaczyć. Przecież nie był Miss Polonią, żeby nagle
wygrać Mercedesa. Na ulicy samochód z niemiecką rejestracją postałby może
siedem, a może dziesięć minut zanim by go skradli. Pojechał do Czarnego. -
Papiery, kluczyki. Te rzeczy też są Cichego - postawił walizki na posadzce.
Zdjął skórzaną kurtkę i rzucił obok razem z dokumentami i kluczykami od
Mercedesa. - A gdzie Cichy? - spytał Czarny. Płomień na kominku lizał okopcone
krawędzie marmurowych kolumn. Czarny siedział w głębokim fotelu. Obok w drugim
siedział Skorpion, wyjątkowo przytomny tego wieczoru. Kobra rozłożony na
skórzanej kanapie zażerał winogrona. Robert poluźnił krawat, ale nie mógł go do
końca rozpiąć., - Został na granicy - odpowiedział niepewnie. Czarny poważnie
przyglądał się Robertowi. Był dobrym psychologiem. - Sam został? - spytał.
- Sprawdzali dokumenty. Wolałem nie sterczeć tylko... jak odjeżdżałem to chyba
jeszcze zaglądali do samochodu... Czarny wstał z fotela. Cały sprężony podszedł
do Roberta. Skorpion chłodno przyglądał się tej scenie, ale Kobra spuścił wzrok.
Nie znosił widoku krwi. - Zaraz. Jego zatrzymali, a ty sobie pojechałeś? -
zapytał ściszonym, drżącym głosem. - Fuksem mi się udało. Przyczepili się czy
co? Zresztą Cichy nie kazał mi wysiadać z samochodu. Miałem pomóc, a nie... -
Robert z trudem wytrzymywał spojrzenie Czarnego. - Chcesz powiedzieć, że kolegę
zostawiłeś w gównie, a sam spierdoliłeś? Tym razem Robert nie wytrzymał.
Wszystko można mu zarzucić, ale nie tchórzostwo. - Mieliśmy pojechać po zakupy.
Po cholerę ten cyrk z samochodami, jakimś towarem, z trefnymi walizkami? -
Robert kopnął z wściekłością stojącą na ziemi walizkę. Czarny spojrzał na
Skorpiona. Ten wstał z fotela, podszedł do walizki, położył ją na stole i po
chwili grzebania przy szyfrowym zamku otworzył wieko. Na dnie leżała para
starych narciarskich butów. W jednej chwili opadło z Roberta całe napięcie.
Rozpiął koszulę, żeby ją zdjąć i oddać. - Rzeczy możesz zatrzymać - odezwał się
Czarny - są przepocone, a tu nikt tego nie będzie prał. Robert podniósł z ziemi
kurtkę. Czarny wyciągnął z kieszeni plik banknotów i przeliczył je. Spojrzał na
Roberta, dorzucił jeszcze dwa. - Twoja działka - podał mu pieniądze. - To za
dużo - bronił się Robert. - To zaliczka. Weźmiesz mój motocykl i porozwozisz
jutro parę listów na mieście. Kobra wstał z kanapy. Zgarnął ze stołu plik
leżących kopert i wcisnął je Robertowi pod rękę. - Ale ja... - niepewnie zaczął
Robert. - Nawaliłeś bracie, ale daję ci jeszcze jedną szansę - skończył rozmowę
Czarny. Opierając się dłużej można było tylko dostać w mordę, więc Robert
odwrócił się i ruszył do wyjścia. Czarny spojrzał na Kobrę i Skorpiona.
Uśmiechnął się. Robert zniknął w drzwiach. Czarny stał spoglądając w okno.
Robert zszedł po schodach przed dom. Stanął obok nowiutkiego motocykla marki
Kawasaki ZX 100. Z bocznych drzwi prowadzących do kuchni wyszedł Cichy, a za nim
Biedrona. Podeszli do Czarnego. - Na granicy jesteśmy spaleni - chłodno
stwierdził Cichy. - Ten mały, to nasza duża szansa - Czarny obserwował jak
Robert zakłada kask na głowę i siada na motocykl. - Znam go cztery lata. On na
ten numer nie pójdzie - zaprzeczył Cichy. Czarny znał się na ludziach.
Uśmiechnął się do niego serdecznie. - Pójdzie - zawyrokował. Robert przekręcił
kluczyk w stacyjce. Silnik odpalił po pierwszym dotknięciu. Jego szum
przyprawiał o dreszcze. Sto czterdzieści koni mechanicznych czekało, aż Robert
wciśnie nogą pierwszy bieg. Swąd gumy i dym wydobył się z pod tylnego koła, po
tym jak Robert przekręcił rączkę gazu. Tylko cud i wrodzony refleks pozwolił mu
zmieścić się w otwartej bramie prowadzącej na leśną drogę. Położył się w
zakręcie na lewy bok, dodał gazu i wyszedł na prostą. Po stu metrach wiedział,
że jest zrośnięty z motocyklem w jeden organizm. Już nic nie mogło ich
rozłączyć.
ROZDZIAŁ 9
Chmielewski stał w szczerym polu. Dookoła jak okiem sięgnąć ciągnęły się
podmokłe pola. Za nim na wzniesieniu stały zabudowania gospodarstwa rolnego.
Mury z czerwonej cegły podtrzymywały zapadający się do wnętrza dach. Świeżo
prana bielizna suszyła się w ogrodzie. Chmielewski zatoczył ręką szeroki łuk,
wskazując na puste pola. - Panowie. Dwieście kilometrów autostrady, sieć stacji
benzynowych, nowoczesne parkingi, serwisy. Cała Skandynawia będzie tędy jeździć.
I to jest to. A co, pan mi mówi, że się nie da? Zirytowany Chmielewski obrócił
się do trójki mężczyzn idących jego śladem. - Jako inżynier mówię, że się nie da
- podjął temat inżynier Bukowski, szczupły, o sportowej sylwetce mężczyzna po
czterdziestce. Należał do ludzi widzących najpierw problemy, a potem pieniądze.
Nie posiadał w sobie za grosz entuzjazmu do czegokolwiek. Ciągnąc dalej
narzekania spojrzał na swoich dwóch kolegów stojących po bokach. - Tej wsi nie
ominiemy. Tu są łąki, a tam bagna, aż do Miedzeszyna. Za miękki grunt. Stojący
obok Kucharski był cynikiem i wszystkie pomysły Chmielewskiego dla zasady
wyśmiewał, a przynajmniej lekceważył. - Ksiądz chłopom zabronił ziemię
sprzedawać - dzielił się swoją wiedzą. - Pewno chce opchnąć ten poniemiecki
cmentarz pięć razy drożej. Chmielewski czasami miał dość swoich wspólników, ale
prawdę mówiąc na innych w promieniu dwustu kilometrów nie mógł liczyć. Byli
bezwolni, senni, ale przynajmniej wykształceni. - Dlaczego to się tak wlecze? -
wycedził poirytowany. Ręce mu opadły, zgarbił się. Ostatnie słowa wypowiedział
już do siebie. Trzecim mężczyzną stojącym na przeciw Chmielewskiego był
prokurator Wielewski. Siwy pan o uśmiechu bazyliszka. Chmielewski podszedł do
niego dwa kroki i ściszonym głosem, żeby pozostali nie słyszeli, spytał: - Co z
koncesją? Prokurator jakby czekał na to pytanie. - Potrzebny jest tylko jeden
podpis. Ostatni. Faceta, który mi niczego nie odmówi: potrącenie na pasach i
ucieczka z miejsca wypadku. - Ile chcesz? - beznamiętnie zapytał Chmielewski. -
Mam swoje lata. No i wiesz, ten napad na bank. W każdej chwili mogą mnie
zwolnić. Chcę wejść w autostradę jako udziałowiec. Chmielewski aż poczerwieniał
z wściekłości, ale być może to tylko poranne słońce rzucało taki ciepły kolor na
jego policzki. - Za jeden podpis, bez forsy? - wycedził przez zęby. Prokurator
nawet nie spojrzał na Chmielewskiego. Bawił się trzymanym w palcach patykiem.
Patrzył w stronę zrujnowanego gospodarstwa. - Ten podpis możesz mieć nawet
jutro. Albo wcale - spokojnie odparł. Uśmiechnął się serdecznie do
Chmielewskiego. Chmielewski odpowiedział mu tym samym. Każdy z nich miał w tym
momencie własny pomysł na załatwienie tej sprawy, z goła odmienny od partnera.
Od strony gospodarstwa usłyszeli wołanie: - Marzena, Marzena, co z tą wodą?
Pośpiesz się! Prokurator spojrzał w stronę studni. Chmielewski obrócił się całym
ciałem w tę samą stronę. Młoda dziewczyna niosła dwa wiadra pełne wody. Mogła
mieć dziewiętnaście lat. Szła boso. Krótka, prosta sukienka kończyła się wysoko
na odsłoniętych udach. Spleciony jasny warkocz sięgał jej prawie do pośladków.
Odwróciła głowę i mrużąc oczy przyglądała im się z daleka. Miała regularne rysy
twarzy, brzoskwiniową cerę, ciemne brwi. Czterech starszych mężczyzn stojących
na tle Mercedesa, nie wzbudziło jej zainteresowania. Odwróciła od nich głowę i
weszła na podwórko. Chmielewski poczuł się pięćdziesięcioletnim facetem, który
będąc najbogatszym człowiekiem na Pomorzu w jednej chwili stał się życiowym
bankrutem. Poczuł, jak życie przecieka mu przez palce. Za plecami Chmielewskiego
stanął Bukowski. Z satysfakcją uśmiechnął się do swoich myśli patrząc na
Chmielewskiego. - Obawiam się, że ta ziemia nie jest na sprzedaż. Chmielewski
był jednak innego zdania.
Zbliżało się południe. Po ostatnim wieczorze, który Cleo spędziła jak zwykle w
towarzystwie ojca i jego kolegów, oprócz kaca pozostało jeszcze niemiłe
wspomnienie. Po prostu upiła się i ostentacyjnie lekceważyła całe towarzystwo.
Miała dość tych old boyów śliniących się na widok każdego biustu. Wyszli z
przyjęcia razem i wiedziała, że czeka ją poważna rozmowa z ojcem. Ponieważ takie
sprawy lubiła załatwiać od ręki, zeszła na parter w bojowym nastawieniu z
butelką wody mineralnej w ręce. - Tato? Czy jest ktoś w domu? Z ogrodu dobiegał
warkot kosiarki. To pan Janek, ogrodnik, podcinał trawę. Cleo zajrzała do
kuchni, ale nikogo tu nie było. Przeszła do gabinetu ojca. Na biurku jak zwykle
stał niewyłączony komputer. Poza tym reszta przedmiotów była martwa. Przez pustą
jadalnię doszła do salonu. Wszystko w tym domu było obrzydliwie nowe i gotowe do
zagospodarowania. Ściany czekały na obrazy, podłogi na meble, parkiety na
dywany, a cały dom na ludzi, którzy mieli go ożywić swoją obecnością. Ale jak na
razie tę ośmiuset metrową rezydencję zasiedlało troje mężczyzn: jej ojciec,
sześćdziesięcioośmioletni pan Janek i ochroniarz. Podeszła do otwartych na całą
szerokość szklanych drzwi do ogrodu. Ojciec miał dobry gust, albo wystarczającą
ilość pieniędzy, aby wynająć odpowiednich ludzi. Pan Janek kosił ostatni pas
trawy, zgrabnie omijając świeżo zasadzone srebrzyste świerki. - Ty pewnie jesteś
Cleo? - usłyszała kobiecy głos. Odwróciła się. Za nią w drzwiach stała
dziewczyna o prostych jasnych włosach opadających aż do bioder. Wąski ręcznik
owinięty w pasie był jedynym jej odzieniem. Dalej biegły niekończące się opalone
nogi z małymi, dziewczęcymi stopami. - Kim jesteś? - tyle zdołała wydusić z
siebie zaskoczona Cleo. - Cześć - dziewczyna wyciągnęła przed siebie dłoń i
zrobiła krok w jej stronę - Jestem Marzena - nowa sekretarka twojego ojca. Pan
Janek nie mógł oderwać oczu od stojącej na tarasie dziewczyny Kosiarka
zazgrzytała i srebrzysty świerk padł martwy pod jej nożami. Pan Janek rzucił się
do drzewka. Najpierw usiłował je ponownie zasadzić, ale po nieudanej próbie
schował je za plecy i rozpoczął odwrót w stronę garażu. Chmielewski wszedł do
kuchni. Dopił kawę i zagryzł ją kawałkiem kanapki. Podśpiewując wyszedł do
przedpokoju. W drzwiach prawie zderzył się z wchodzącą Cleo. - Pojedziesz z
panią Marzeną do miasta. Pokażesz jej kilka sklepów. Chcę, żebyście elegancko
wyglądały. Dziś wieczór mamy kolację w Radissonie. -Nie mam czasu, jestem
umówiona.-To był jedyny wybieg jaki wpadł jej do głowy. - To dasz jej swój
samochód - zarządził Chmielewski - Co? - wykrzyknęła zdziwiona. - Co, co? Daj
jej auto.
Chmielewski wyszedł z domu na podjazd do samochodu. Drzwi bezgłośnie zatrzasnęły
się za nim. Wściekła Cleo odwróciła się do lustra. Stała w kąpielowym płaszczu
nie mając zielonego pojęcia jak zemścić się za poniesioną zniewagę. Jej wzrok
trafił na stuzłotowy banknot z numerem telefonu. Wyrwała banknot, podeszła i
wystukała numer telefonu na klawiaturze. - Robert? Na jej twarzy pojawił się
uśmiech, gdy usłyszała znajomy głos. Był to z pewnością jeden z najpiękniejszych
dni w życiu Roberta. Pierwszy lipca. Słońce świeciło jak co dzień, upał był nie
do zniesienia. Miasto zadymione od spalin. Niby wszystko po staremu, a jednak
nie. Ona była z nim. Jechali we dwoje: Cleo i Robert główną ulicą Szczecina.
Motocykl od Czarnego sam w sobie wzbudzał już pożądanie nastolatków, a teraz
jeszcze ta dziewczyna o kręconych rudych włosach w zakrótkiej mini spódniczce
siedziała wtulona w jego plecy. Droga do Radissona była prosta jak drut, ale po
co było się spieszyć. Już dwukrotnie objechali plac Grunwaldzki i sąsiednie
uliczki. Cleo nie zauważyła podstępu. Wszystko dla niej było w koło
interesujące. Ludzie, domy, sklepy, wszystko było inne, obce i pociągające.
Chłonęła wrażenia ze zdwojoną intensywnością. Skoro urodziła się w tym mieście,
tu mieszkał jej ojciec, więc z całych sił starała się znaleźć coś za co
pokochała by to miasto. Ten moment musiał w końcu nastąpić i Robert zjechał z
głównej alei w boczną uliczkę i plac budowy. Nowoczesna kamienica z obszernym
podwórkiem, znak nowych czasów. Nowa spółdzielnia oferowała mieszkania w wysokim
standarcie i ekspresowym terminie realizacji za przystępną cenę sześciuset
dolarów za metr kwadratowy. Nie były to mieszkania dla młodych małżeństw lub
rencistów. Za ojca rentę plus Roberta stypendium, mogliby po roku kupić cztery
metry i piętnaście centymetrów, o ile w ogóle dostali by się na listę członków
tej spółdzielni. Dom był prawie gotowy. Kończono elewacje, wstawiano powybijane
szyby. Robotnicy sprzątali podwórko po zakończonej budowie. Robert zatrzymał
motocykl pod ścianą. Cleo zdjęła kask. - Zaczekaj chwilę muszę coś załatwić -
rzucił przez ramię. Był w doskonałym humorze. Cleo w nieco gorszym. Budowa nie
była wymarzonym miejscem turystycznym. Dwóch robotników, którzy mogli mieć po
dwadzieścia cztery lata patrząc na motocykl liczyło w pamięci swoje
zaoszczędzone pieniądze. Chyba za dużo brakowało, bo jeden w końcu zrezygnowanym
głosem rzucił w stronę Roberta. - Ładny motocykl. - No. Mnie też się podoba. Nie
widzieliście inżyniera Bukowskiego? - Tam - robotnik wskazał ruchem głowy na
sąsiednie podwórko. Drugie podwórko było jeszcze rozkopane. Dwóch ludzi robiło
pomiary głębokości wykopu. Trzeci stał z boku i porównywał je z planami. -
Inżynier Bukowski? - spytał odwróconego do niego plecami mężczyzny. Wyglądał na
czterdzieści pięć lat. Siwe, gęste włosy i zadbana broda, dodawały rysom
bosmańskiej powagi. - Tak. A o co chodzi? - inżynier nie odpowiedział, tylko
burknął. Ale w mgnieniu oka zmazał z twarzy grymas zniecierpliwienia i zastąpił
go serdecznym uśmiechem na widok Cleo. - Jak tam ojciec? - zapytał patrząc
gdzieś za Roberta. Robert spojrzał do tyłu. - Dobrze - odkrzyknęła córka
Chmielewskiego i poszła w stronę rozlanej na środku podwórka kałuży. - Mam dla
pana przesyłkę - Robert wyciągnął z plecaka szarą kopertę. W zamian otrzymał w
spadku po Cleo resztki serdeczności. - Coś od Chmielewskiego? - zapytał
zaciekawiony inżynier. - Nie. Od Czarnego - odparł Robert. Bukowski spoważniał.
Dyskretnie spojrzał za siebie. Dwaj robotnicy walczyli z mierniczą łatą stojąc w
wykopie. Inżynier rozdarł brzeg koperty sprawdzając zawartość. - Lepiej późno
niż wcale - wycedził pod nosem. Ponownie spojrzał na Roberta. Tym razem
przyjrzał mu się uważnie. - To ty jesteś ten geniusz z gazety? - zapytał z
uśmiechem niedowierzania. - Przesadzają - odpowiedział Robert. Miło było spijać
słodycz popularności. - Robert? - Cleo brodziła w kałuży. Woda sięgała do
wysokości kostek jej skórzanych wojskowych butów. Czerwone promienie słońca
wyrysowały jej zgrabną, sylwetkę na tle nieotynkowanego muru z cegieł. Obaj jak
na komendę spojrzeli w jej stronę. - Nie znasz bardziej romantycznego miejsca? -
spytała. Robert znał oczywiście mnóstwo miejsc, które dla niego były bardzo
romantyczne. Mógł to być komin wentylacyjny na dachu ich czteropiętrowego bloku,
gdzie zaszywał się ze swoimi książkami gdy koledzy ojca za długo i za głośno
kibicowali piłkarskim rozgrywkom w telewizji. Romantyczna była stara złomownia
nad Odrą. No i jeszcze parę innych miejsc dla samotnego pustelnika, ale żadne
nie nadawało się dla nowego Roberta jakim stał się odkąd spotkał Cleo. Jej
chciałby pokazać takie miejsce, które byłoby obrazem jego duszy. Nie znał
takiego miejsca. Zaprosił Cleo do kawiarni "Brama". Dostał zaliczkę od Czarnego,
więc mógł jej postawić nawet lody. Cleo siedziała przy stoliku, a on poszedł do
telefonu. Miał do oddania ostatnią kopertę i chciał się jej jak najszybciej
pozbyć. - Nie, nie - mówił do słuchawki. - Pan mnie nie zna. Mam kopertę od
Czarnego. Będę z dziewczyną w "Bramie". Taka ruda, z kręconymi włosami -
tłumaczył. Ktoś po drugiej stronie odłożył słuchawkę. Robert wrócił do stolika.
W kawiarni nie było wielu gości. Towarzystwo zjeżdża się tu dopiero wieczorem.
Punkt jest znakomity. Stara miejska brama przerobiona na przytulną kawiarnię.
Prowadzi ją przemiły chłopak z Jugosławi. Jego zasługą była dobra atmosfera tego
lokalu. Ale widocznie komuś to przeszkadzało, bo chciano go przepłoszyć. - To co
ludzie tu robią wieczorami? Telewizja i do wyra? - zapytała zdegustowana Cleo. -
A co byś im zaproponowała? Ulicą toczył się policyjny radiowóz. Samochód w
pewnym momencie skręcił na chodnik i zaparkował przy drewnianym płotku kawiarni.
Wysiadło z niego dwóch policjantów. Obeszli ogrodzenie i stanęli obok motocykla.
Jeden z nich, młodszy, stanął przy zaparkowanym na chodniku Kawasaki i wyciągnął
bloczek z mandatami. Drugi, na oko dobijający pięćdziesiątki wszedł do kawiarni.
Rozejrzał się dookoła. Bez trudu odnalazł dziewczynę o rudych włosach. Robert
siedział tyłem do motocykla. Cleo pierwsza zauważyła policjantów. Poderwała się
z miejsca i ruszyła w ich stronę. Robert obejrzał się za siebie. - Zaczekaj. Ja
to załatwię - posadziła Roberta na miejscu. Starszy policjant stanął tuż za
Robertem. Od zawsze widok policjanta w mundurze kazał mu się na dzień dobry czuć
winnym. Wstał gotowy bronić swojej niewinności. - Podobno masz jakąś przesyłkę
do oddania - zwrócił się do niego policjant. Takiego pytania Robert się nie
spodziewał. Sięgnął do plecaka i wyciągnął szarą kopertę. Nie była tak gruba jak
poprzednie, ale jej zawartość rozwiązałaby parę problemów na wakacje. Policjant
wziął do ręki kopertę, zważył ją. - To twój motocykl? - spytał patrząc na
Kawasaki - Nie. Pożyczony - odparł niepewnym głosem Robert. - Tu jest zakaz
parkowania - rzucił mimochodem policjant i tak jak wcześniej podszedł, tak teraz
leniwym krokiem powlókł się z powrotem w stronę wyjścia. Na moment przystanął
obok Cleo, która z uporem tłumaczyła coś służbistemu młodemu policjantowi. -
Tyle za parkowanie? - krzyknęła spoglądając na trzymany w ręce mandat. Starszy
policjant wyrwał go z jej ręki i z dezaprobatą pokiwał głową. Ruszył do
samochodu. Młodszy policjant nic nie rozumiejąc, posłusznie odszedł jego śladem.
Cleo wróciła zdenerwowana do stolika. - Masz jeszcze trochę czasu? - spytał
Robert. - O siódmej mam kolację z ojcem i jego nową sekretarką - widać było, że
nie jest z tego powodu szczęśliwa. - Choć. Coś ci pokażę - zaproponował. Po
szerokich kamiennych schodach weszli do XVIII wiecznego kościoła. Cleo z zadartą
głową wpatrywała się w barokowe malowidła na suficie. Jacyś ludzie setki lat
temu pozostawili tu obraz swoich wyobrażeń o świecie. Jaki inny musiał to być
świat. Centralna postać to wszechmogący Bóg, który z wysokości niebios
dostrzegał ludzkie wzloty i upadki. Sprawiedliwy, wszechobecny, nieuchronny w
swych wyrokach. W jego cieniu ludzie rodzili się, dorastali, siali i zbierali, a
na końcu umierali. Ich życie było przepustką do wieczności. Każdy człowiek miał
w tym świecie swoje miejsce. Tam gdzie się urodził, tam też umierał. Feudalny
świat w swej nienaruszalnej, wiecznej formie. Fresk został namalowany w modnych
odcieniach różu i błękitu. W takie same kolory pakuje się dzisiaj pieluszki dla
niemowląt. Badania wykazały, że dzieci lubią pastelową paletę barw. - Nigdy nie
widziałam tak wydekorowanego kościoła - powiedziała zafascynowana Cleo. - Co my
tu robimy? W małym barokowym kościółku nie było wiernych. Samotnie stali w
głównej i jedynej nawie. - Chciałaś poznać Polskę? - powiedział ściszonym
głosem. - No to tu się właśnie zaczyna. Mój ojciec przychodzi tu co tydzień.
Robert przykucnął. Cleo zrobiła to samo. Odłożył kask na posadzkę i pociągnął
ręką po marmurowych płytach. Były pofalowane jak wieczorna tafla jeziora. -
Widzisz, od trzystu lat ludzie przychodzą tu prosząc o nadzieję. Podniósł wzrok
na Cleo. Dotykała ręką wytartych kolanami płyt marmuru. - Nie myślałaś, żeby
zostać w Polsce dłużej? Na kilka miesięcy - zapytał z nadzieją. Głos mu drżał
jakby bał się, że wypowiadając te słowa zniszczy kruchy obraz swoich marzeń. -
Nie wiem. Mogę mieszkać wszędzie. Turcja, Afryka, Meksyk. To co jest ważne to
ludzie, którzy cię otaczają, a nie miejsce. Robert zakrył uśmiechem cień smutku,
jaki pojawił się w jego duszy. Nie spodziewał się innej odpowiedzi. Ale jednak
myśl, że kiedyś ta dziewczyna będzie musiała wyjechać, była bolesna. Wstał,
pomógł unieść się Cleo i poprowadził ją w stronę ołtarza nucąc marsz weselny. -
Przestań - Cleo śmiała się z zabawy. Zatrzymali się przed ołtarzem. Robert
spojrzał na obraz z wizerunkiem Jezusa Chrystusa boleściwego. Wskazał ręką na
stojącą obok niego Cleo. - To jest Cleo z Nowego Yorku. Chciałaby wiedzieć, jak
żyją tutaj ludzie. - Nie żartuj. Siadaj - pociągnęła go w stronę ławki. Nie był
w dobrym nastroju.
"Dlaczego nic nie może zrobić aby ją zatrzymać. Nigdy na niczym mu nie zależało
tak jak na niej. Nie ogarniał swoich uczuć. Nie znał ich siły. Czuł, że wzbiera
w nim gotowość do nadludzkich czynów, żeby tylko zmienić los, który zapowiadał
rozstanie". - Wiesz. Jesteś inteligentny, utalentowany... - przerwała milczenie
Cleo - ...ale twój problem leży w tym, że sam siebie nie doceniasz, nie masz
ambicji, nie wierzysz w siebie. Robert wbił wzrok w okolice swoich czubków
butów. Gotów był się zgodzić na każdą ocenę, gdyby to cokolwiek miało zmienić. -
Popatrz na mojego ojca. Zobacz jaki odniósł sukces -ciągnęła Cleo. Ta uwaga
jednak podniosła mu w żyłach ciśnienie krwi. Ona stawia mu tego lokalnego
cwaniaka, dorobkiewicza, bonza żyjącego z przemytu, za wzorzec? - A wiesz, skąd
ci wszyscy ludzie mają pieniądze? - wybuchnął tak niespodziewanie, że Cleo
odchyliła się zaskoczona. Echo kilka razy powtórzyło: pieniądze, niądze, adze...
... i twój ojciec? - dodał po chwili. Tu jednak ugryzł się w język. Przecież to
jest jej ojciec. Nigdy go nie widziała. Nigdy nie chodziła z nim na spacery, nie
budowali razem zamków z piasku, nie rozpakowywał z nią gwiazdkowych prezentów,
nie tuliła się do niego ze strachu przed burzą. Przyjechała, bo chciała odzyskać
stracone i tak wymarzone uczucia. Nie mógł jej tego zniszczyć. Popatrzyła na
niego przenikliwie. Dla niej było oczywiste dlaczego odniósł sukces. - Ponieważ
jest inteligentny i ciężko pracuje - odpowiedziała. I było to prawdą,
najszczerszą. W jej świecie to wystarczało, aby wpisać się do klasy średniej,
klasy uczciwych posiadaczy, żyjących na wysokim poziomie z uczciwie
wypracowanych dochodów. Ale w jego świecie żyło się inaczej. - Tak. To prawda -
uśmiechnął się do niej wybaczając nieświadomą naiwność. Odpowiedziała mu
uśmiechem, który nosi się latami w sercu na pamiątkę. Zajechali motocyklem pod
zamkniętą bramę. Cleo była spóźniona. Spojrzała na zegarek. Zeskoczyła z
siedzenia i zawiesiła swój kask na kierownicy. Chmielewski siedział w swoim
gabinecie i wypisywał czek, gdy na czarno-białym monitorze pojawił się obraz z
kamery video umieszczonej przed bramą wjazdową. Cleo stała obok Roberta
siedzącego na motocyklu. Był tylko jeden taki motocykl w Szczecinie. Znał go,
gdyż Czarny kupił go parę miesięcy temu, w jego sklepie. Cleo stanęła przed
Robertem i ważyła w sobie jakąś decyzję. W końcu odezwała się. - Mogę zadać ci
pytanie? - patrzyła Robertowi w oczy, a jej spojrzenie sięgało głębiej niż jego
własne myśli. - Ale nie możesz mnie okłamać. Robert rozbawił się tą sytuacją.
Uniósł dwa palce do przysięgi i stanowczo kiwnął głową na zgodę. - Czy ty
pracujesz dla Czarnego? - spytała nieoczekiwanie Cleo. Ani jeden mięsień nie
drgnął Robertowi na twarzy. Cała jego świadomość skurczyła się ze strachu. Co
miał jej odpowiedzieć? Przecież tak na prawdę nie pracował. Rozwiózł kilka
kopert po mieście i tyle. Gdyby nie zajrzał do środka nawet nie wiedziałby, że
są w nich dolary. A ten samochód na granicy to przecież była legalna przysługa.
Znał Czarnego, ale to jeszcze nic nie znaczy. Co miał jej powiedzieć, żeby nie
skłamać? Nie chciał jej stracić. Czy ona by go zrozumiała. Czy ona cokolwiek
rozumiała z tego co ją otaczało? - Nie, to tylko kolega - odpowiedział. Cleo
odsunęła jego długie włosy z czoła. Nie chciała już ich obcinać. Zaczęły jej się
podobać. Pochyliła się do niego i ich usta odnalazły się tym razem bez trudu.
Mimo, że ta chwila, jego najskrytsze i najgorętsze marzenie właśnie się
spełniało, nie potrafił zatopić się w swoim szczęściu bez granic. Wiedział, że
skłamał. Chmielewski wstał od biurka. Tego było za wiele. Bał się o Cleo, a
Czarny i jego kolesie już nie należeli do grona przyjaciół tego domu. Wyrwał
czek z książeczki i wyszedł na korytarz. Prokurator Wielewski i dyrektor banku
czekali na zewnątrz. Cała trójka ruszyła w stronę zaparkowanych na podjeździe
samochodów. - Potrzebuję detektywa - zwrócił się Chmielewski do prokuratora. - A
może ja ci pomogę? - zaofiarował się ten życzliwie. - Nie, nie. Wystarczy ktoś z
agencji. Wiesz, jakiś emerytowany policjant. - O, oni są jeszcze całkiem sprawni
- powiedział prokurator. - Właśnie - uciął rozmowę gospodarz. Doszli już do
samochodów, prokurator klepnął Chmielewskiego na pożegnanie i zamierzał wsiąść
do samochodu. - To co - zagadnął Chmielewski - będziesz miał pieniądze na
udziały? - pytanie zabrzmiało niewinnie, jakby rzucone mimochodem. Dyrektor
banku jednak zwolnił w drodze do swojego samochodu i czekał na reakcję
prokuratora. Po trzydziestu ośmiu latach pracy w prokuraturze, po tysiącu
sprawach, przesłuchaniach nie można już dać się nabrać na stare chwyty. Dla
niego byli amatorami. Wiedział, że zrobią wszystko, aby pod byle pretekstem
wykluczyć go z nowopowstającej spółki. Było jednak za wcześnie, aby odsłonić
karty. - Spokojnie. Coś wymyślę - nadmiar serdeczności przelewał się na tym
podwórku. - Myśl, myśl - z przekąsem odparł Chmielewski zatrzaskując drzwi za
wsiadającym do samochodu prokuratorem. Porozumiewawczo mrugnął do dyrektora
Banku.
Dom Czarnego jak zwykle jasno oświetlony, jak latarnia z daleka naprowadzał
przyjezdnych pod bramę. Tym razem nie było ochroniarza, a uchylone skrzydło
kraty pozwalało bez przeszkód wjechać na parking pod domem. Robert postawił
motocykl na nóżkach i zdjął kask. Jeep z żółtą plandeką na dachu stał obok
żółtej Corvetty. Samochody były pootwierane, a kluczyki wisiały w stacyjkach, co
nie było niczym dziwnym, ponieważ kradzież spalonej zapałki z tej posesji byłaby
aktem samobójczym. Zwyczajem tego domu były kolacje na które zapraszano mamę
Cichego. Urocza kobieta obdarzona niezwykłym humorem i kompletnym brakiem
poczucia rzeczywistości z zawodu i zamiłowania była malarką. Czarny zakupił
nawet jeden z jej obrazów na akcji charytatywnej, z której dochód przeznaczono
na pomoc dzieciom niepełnosprawnym. Kupił wtedy kilka obrazów miejscowych
malarzy, ale tylko tego jednego nie spalił. Naprawdę polubił w nim pewną
tajemnicę. Niby nic. Obraz przedstawiał dziewczynę stojącą między drzewami na
skraju jeziora. Intrygujące w nim było to, że dziewczyna spoglądała gdzieś w bok
poza ramy obrazu, a jej twarz zdradzała niepokój. Robert wszedł po schodach na
korytarz. Świtało a gwar rozmowy docierał z jadalni. Przystanął w półmroku
korytarza ukryty za szklaną szafą. W całym domu roiło się od porcelany. W
szklanych gablotach stały filiżanki, chińskie wazy, rodzajowe figurki
przedstawiające sceny myśliwskie lub pary zakochanych uchwycone w miłosnych
pozach. Kolekcja imponująca i warta ciężkie pieniądze. Z jadalni dobiegał
kobiecy głos: - Dołóż sobie synku, wystarczy dla wszystkich. No i co dalej
chłopcy. Jakie plany? - Mamo - Cichy starał się bronić przed jej czułościami.
Odkąd rozstała się z jego ojcem, a było to rok po urodzeniu syna, nie zaznał
spokoju. Cała potrzeba ofiarowania miłości przelała się na niego. Na dłuższą
metę było to obezwładniające. Nie miał jednak sumienia wyprowadzić się z domu i
pozostawić mamy samej sobie. Nadal czuła się potrzebna swemu dziecku. I tak
mogło trwać do emerytury, jego oczywiście, bo matki to nie mogło dotyczyć. Była
niezniszczalna. - Jakieś studia, co? - rozejrzała się dookoła. Przy stole
siedzieli Kobra, Cichy, Skorpion i Biedrona. Czarny stał na werandzie i
rozmawiał przez telefon. - Trzeba stanąć na własnych nogach. Pieniążki trzeba
zarabiać - tłumaczył Skorpion. - Studia to dzisiaj szkoła zawodowa. My
studiujemy życie - dorzucił Kobra wymiatając resztki smażonej ryby z talerza. -
Życie towarzyskie na wydziale erotycznym. Zajęcia prowadzi dziekan Waliszewska -
dorzucił Skorpion spoglądając na Kobrę. - Dorotka zresztą - dodał Kobra. - Mamo.
Dzisiaj trzeba żyć szybko i mocno, póki jest się młodym. Robert stał w cieniu
korytarza i słuchał dobiegającej go rozmowy. Przez szczelinę drzwi obserwował
stół i biesiadników. - Zwłaszcza młodym i pięknym - szepnął Skorpionowi
Biedrona. Obaj spojrzeli na Cichego. - Kto zje rybki? - mama Cichego zwróciła
się z otwartym pytaniem. - Ja! - prawie krzyknął Kobra i zanim Biedrona chwycił
widelec do ręki, zgarnął ostatnią rybę na swój talerz. - Nasmażyłam, a wy nie
jecie - narzekała mama. Robert wszedł do jadalni. Pierwszy dostrzegł go Cichy.
Gestem ręki zaprosił do stołu. - Dzień dobry - powiedział ogólnie. - Dzień dobry
- odpowiedzieli zgodnym chórem Biedrona i Kobra. - Jak tam Amerykanka - Kobra
nie dawał spokoju. - Wyszła z Prymusem, Casanova niech spierdala - bronił go
Cichy. - Nie ważne. Dopadnie ją. Mały nie ma szans - powiedział rozbawiony
Biedrona. Robert odłożył kask motocyklowy na stolik i siadł obok Cichego.
Biedrona podsunął mu kawałek niedojedzonej ryby, ale Robert podziękował. Cichy
zignorował złośliwości. Pochylił się do Roberta. -To świetna dziewczyna, nie
rezygnuj. Dogadaj się z panienką i jedźcie sobie gdzieś w góry. Jak nie masz
forsy to pogadaj z Czarnym, on ci pożyczy. Czarny stał na tarasie i dojadał z
talerza rybę. Właśnie zakończył długą rozmowę przez telefon. Wyszedł na taras,
żeby nie przeszkadzać przy stole. Teraz stał oparty o słup i wydłubywał
smakowite kęsy ze smażonego pstrąga. Robert zadał pytanie i stanął w drzwiach
czekając na odpowiedź. W końcu Czarny podniósł na niego wzrok. - Ile? Pięć,
dziesięć, sto milionów? I z czego oddasz? - Znajdę jakąś pracę i ci oddam -
zapewniał Robert. Czarny pokiwał przecząco głową. - Wyprujesz z siebie flaki, a
potem kopną cię w dupę, tak jak twojego starego. Robertowi nabiegły do oczu łzy.
Chciał się rzucić na Czarnego z pięściami. Nikt nie miał prawa obrażać jego
ojca. To prawda, że wszyscy o nim zapomnieli. Gdy był świetnym sportowcem, drzwi
się nie domykały od kolesi i działaczy. To prawda, że na ostatnią operację
kolana wydali resztkę oszczędności. Wszyscy się odwrócili. Nie było już dawnego
klubu sportowego, nie było związku, nie było prezesów. Pozostali sami, ale
dumni. Robert odwrócił się do drzwi i ruszył do wyjścia, ale zawahał się. Czarny
wiedział o Robercie więcej niż chciał to ujawnić. Znał jeszcze jeden szczegół z
jego życia, o którym na razie nie wspomniał. Nie musiał. Robert nie wyszedł. Po
jego ostatnich słowach mógł się obrazić, ale prawda o życiu osłabiała
charaktery. - Jest robota. Za duże pieniądze. Jeden dzień pracy i na kilka lat
spokój - usłyszał za sobą Robert. - Jeśli naprawdę jesteś inteligentny, to nie
będziesz biedny - dodał Czarny.
Nad miastem zapadła noc. Najpiękniejszym, najbardziej szpanerskim i najrzadziej
odwiedzanym w Szczecinie lokalem była restauracja w hotelu Radisson. Kelner
zapalił zapałkę i przysunął ją do gazowego palnika. Płomień buchnął podgrzewając
dno patelni. Kelner smażył naleśniki. Świadkami jego popisów byli siedzący przy
stole Chmielewski w towarzystwie Cleo i swojej nowej sekretarki Marzeny,
dyrektor banku z małżonką. Kucharski - właściciel hurtowni ze sprzętem
elektronicznym, jego małżonka i samotnie przybyły na kolację prokurator
Wielewski. - Proszę już podać te flambirowane naleśniki. Dwa razy oczywiście -
zwrócił się do kelnera dyrektor banku. Marzena siedziała obok. - Na pewno będzie
pani smakowało. Ciasto doskonałe. Do tego nadzienie z lodów i całość oblana
gorącą czekoladą - dyrektor najchętniej sam zademonstrowałby siedzącej obok
niego pani Marzenie jak gorącą, ale obecność żony siedzącej po drugiej stronie
stołu działała na niego studząco. - A nie boi się pani, że bycie sekretarką to
zbyt trudna praca? - podjęła wyzwanie pani dyrektorowa, kobieta niewątpliwie
piękna o szlachetnych rysach twarzy i wyniosłym usposobieniu, ale eksponująca
bardziej swoją złotą biżuterię, niż przemijające wdzięki. - Trzeba odbierać
telefony, telexy, rozmawiać z ludźmi - ciągnęła. Ta ostatnia uwaga szczególnie
była trafna, gdyż w przeciwieństwie do jej męża, któremu buzia się nie zamykała,
pani Marzena od początku wieczora nie odezwała się do nikogo ani słowem. - No,
ale nie mówmy o przykrych sprawach. W końcu to są przyjemności i kłopoty Jurka.
Tyle lat żył sam, no to teraz ma dwie córeczki -żona Kucharskiego postanowiła
wziąć Marzenę w dwa ognie. Chmielewski siedział strapiony pomiędzy Cleo i
Marzeną. Gdyby obie dziewczyny stanęły razem na chodniku w ruchliwym miejscu
miasta, byłyby przyczyną niejednego samochodowego wypadku. Chmielewski wiedział,
że jego koledzy byli pod wrażeniem tych dwóch młodych, seksownych kobiet. Aby
dodać całej sytuacji pikanterii grał rolę strapionego kłopotami i
przygniecionego pracą, niezdolnego do flirtu, poczciwego ojca. Rolę tę odgrywał
z powodzeniem przez całą kolację, do chwili gdy nagle za przeszkloną ścianą
dostrzegł postać Czarnego. Odłożył serwetkę i wstał. - Przepraszam państwa na
chwilę - powiedział z kurtuazją. Jedyną osobą, która dostrzegła powód jego
odejścia był prokurator. Czarny stał w hallu przed restauracją. Przez szybę
widział Chmielewskiego i jego gości. Oprócz nich jeszcze dwa stoliki były
zajęte. - Słyszałem, że wchodzisz w autostradę - odezwał się Czarny do
podchodzącego Chmielewskiego - pomyślałem, że może potrzebujesz udziałowców
.Chmielewski wyjął cienkie cygaro z papierośnicy. Poczęstował Czarnego, ale ten
odmówił. - Może, ale to nie jest interes dla ciebie - odparł Chmielewski. Starał
się być maksymalnie opanowany. "Że też musiał właśnie dziś tu przyleźć, w
miejsce gdzie wszyscy ich razem widzą. I prokurator." Wściekły Chmielewski wyjął
zapałki, zapalił jedną i przytknął do końca cygara po czym podjął temat. - Tu
trzeba dużo włożyć i długo czekać. - Ładną masz córkę - Czarny spojrzał przez
szybę na stół przy którym siedziała Cleo. - Ile? - zapytał twardo. - Nie wiem, o
tym decyduje spółka. Trzy miliony dolarów. Gotówką. Na początek. - "Do końca
życia będę musiał potykać się o tego człowieka", pomyślał. "Do końca czyjego
życia" - przez moment przemknęło mu przez głowę. - Kto wchodzi? - spytał Czarny.
- Poczekamy jak będziesz miał pieniądze - Chmielewski odwrócił się żeby odejść.
- Trzymaj miejsce - zakończył rozmowę Czarny. Gdy Chmielewski powrócił do swoich
gości, atmosfera była równie oziębła jak parę minut wcześniej. Każdy starał się
unikać spojrzeń sąsiadów, skupiając swoją uwagę na nieistotnych szczegółach
kończonego deseru. - No, panie na pewno zechcą porozmawiać o modzie, a my
panowie, pójdziemy do baru na mały koniaczek - powiedział Chmielewski.
-Interesy. Marzena odłożyła posłusznie swoją serwetę i zamierzała wstać od
stołu. - A ty gdzie? - chłodno osadził ją w miejscu. - Proszę bardzo -
Chmielewski ruchem ręki poprowadził Kucharskiego i dyrektora banku w głąb
restauracji. Prokurator, który w międzyczasie zamówił dodatkową porcję
naleśników i nie zdążył jej dojeść, wiosłował teraz widelcem ze zdwojoną
szybkością. Mimo tego musiał pozostawić niedojedzoną porcję. Z pełnymi ustami i
serwetką w dłoni wstał i podreptał za Chmielewskim. Przy stole zostały cztery
panie z niedokończoną wojną pokoleń. Kucharska spojrzała porozumiewawczo na żonę
dyrektora i bez słów zrozumiały się bezbłędnie. Obie jednocześnie podniosły się
z krzeseł i skierowały do kasyna gry. Cleo była zirytowana. Ostentacyjne
lekceważenie Marzeny wyprowadziło ją z równowagi. Poczuła dziwną solidarność z
tą dziewczyną. - Skąd się wzięłaś? - przerwała milczenie. - Skończyłam
etnografię w Poznaniu, ale co można po tym robić? Dwa lata temu przyjechałam na
wakacje do domu na wieś i tak już zostałam z rodzicami. Nie miałam siły się
wyrwać. A tu nagle zjawia się twój ojciec i proponuje mi pracę. No to co mam do
stracenia? - A ja myślałam, że tylko śpicie ze sobą. - Nie. Jak na razie nie
spaliśmy. Ale nie mogę powiedzieć, żeby nie był pociągający - z nadzieją w
głosie stwierdziła dziewczyna. - Kto? Mój ojciec? - Cleo nie potrafiła ukryć
zakłopotania. Prokurator, Kucharski, Chmielewski i dyrektor banku szli obok
siebie korytarzem hotelu. - Ładny hotel. Amerykański? - spytał Kucharski. - Za
dwa lata go odkupimy - zaśmiał się szeroko Chmielewski. - Postawimy to miasto na
nogi. To będzie nasze Księstwo Pomorskie - snuł plany Kucharski. Chmielewski
wsunął ręce do kieszeni i wpadł w jeszcze lepszy humor. - Autostrada to dopiero
początek prawdziwych interesów. - Panowie, to duża forsa, nie tylko dla nas -
dorzucił Kucharski Prokurator przeżuł ostatni kęs i pospiesznie włączył się do
rozmowy. - Mam listę tych, którzy chcą dla nas pracować, firmy, firemki. Stara
sprawdzona gwardia. - A co z koncesją? - od niechcenia zapytał Chmielewski.
Mijali właśnie długonogą piękność więc odpowiedź nadeszła z opóźnieniem. - W
porządku. Wchodzę do spółki z koncesją w posagu - odpowiedział prokurator. -
Plus trzy miliony dolarów i jesteś naszym kolegą - skrupulatnie jak zawsze
wyliczał dyrektor banku. - O, jest taka firma z Gdańska, która nie stawia
warunków. Też chcą koncesję. - Jesteśmy kumplami od trzydziestu lat. Dobrze
byłoby mieć kogoś takiego jak ty w spółce. Naprawdę dobrze - przekonywał
Kucharski. - Pomyśl o tym. - Cały czas myślę - odpowiedział prokurator. - W
sprawie tego napadu na bank zwaliła się komisja z Warszawy. Będę składał jutro
zeznania - dyrektor banku nadał serdeczny ton swojej wypowiedzi. - Policja,
prokurator, a tu w biały dzień ginie dwieście tysięcy dolarów. Twarz prokuratora
wykrzywiła się jakby gołą stopą przydepnął niewielkiego kaktusa. - Znajdę tego
złodzieja, jeśli tylko żyje - wycedził przez zęby. Cała czwórka przedefilowała
korytarzem mijając po drodze kłaniających się recepcjonistów. Na koniec dotarli
do baru. - Panowie - zwrócił się Chmielewski wręczając im kieliszki z rozlanym
już szampanem - wypijmy za naszą przyjaźń, za autostradę, za starą wiarę i za
spółkę, którą nazwiemy... - "COMBO"! - wykrzyknęli chórem.
ROZDZIAŁ 10
We trzech weszli do supersamu. Skorpion, Kobra, a między nimi Robert. Nowoczesny
sklep zapełniony był towarami aż pod sufit. Produkty z całej Europy spoczywały
tu na półkach. Kusiły barwnymi opakowaniami i odstraszały cenami. Nie wszystkich
jednak, bo o dziwo, mimo późnej pory, sklep był pełen klientów. Z wypełnionymi
po brzegi wózkami ścigali się w drodze do kas. - "Muszę pokazać to ojcu" -
pomyślał Robert. Mieszkali po drugiej stronie miasta, na robotniczym osiedlu, a
sklep był po przeciwnej stronie za kanałem koło dzielnicy willowej. Stanęli za
regałem z karmą dla psów. - No, Prymus, twój debiut. Smile. Skorpion klepnął
przyjaźnie Roberta po plecach. Robert ruszył do przodu. Stoisko monopolowe
oferowało setki gatunków wódek stojących rzędami na sześciometrowej długości
regałach. Robert odczekał, aż ostatni klient odejdzie od kasy. Sam nie wiedział
dlaczego był podniecony. Przecież nic nie robił. Miał po prostu podejść do lady
i poprosić o butelkę Johnie Walkera. - Dzień dobry. Poproszę dwie butelki Johnie
Walkera - wydusił z siebie. Ekspedientce było absolutnie obojętne kto stał po
drugiej stronie lady. Nawet nie spojrzała na Roberta. Leniwie przeszła w drugi
koniec stoiska i zaczęła szukać butelki na półce. - "Już po strachu" - pomyślał.
- "Co w tym złego"? - Był nawet z siebie zadowolony. Pokonał pierwszy strach. -
Jest tylko jedna. To ostatnia butelka, nie ma więcej - odpowiedziała leniwie.
Tym razem ekspedientka podniosła wzrok. Ze zdziwieniem stwierdziła, że klient
zniknął. Rozejrzała się dookoła, ale nikogo nie było. Skorpion i Kobra czekali
na Roberta koło proszków do prania. - No i co? - spytał Kobra. - Wszystko
sprzedali. Nie ma nawet w magazynie - odpowiedział Robert. Kobra pokiwał głową.
Skorpion klepnął Roberta w plecy. - Leć do samochodu - rzucił niedbale. Robert
posłusznie zawrócił na pięcie i zniknął w drzwiach z napisem "wyjście". Kobra i
Skorpion prawie jednocześnie odwrócili się w drugą stronę i poszli w kierunku
drzwi z napisem "Office". - Utyłeś - stwierdził z przekąsem Skorpion. Kobra
spojrzał na niego, a potem na swój brzuch. Poklepał się wciągając jednocześnie
powietrze. -Pierdzielisz. Skorpion wszedł pierwszy na zaplecze. Korytarz był
szeroki. Skrzynki z Coca-Colą zastawiały przejście, ale mimo to mogli iść obok
siebie. Skorpion sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyjął żelazny kastet.
Skręcili w prawo w krótki korytarz zakończony drzwiami z napisem "Private". Nie
zwalniając kroku otworzyli i z hukiem weszli do środka. Na środku niewielkiego
pokoju stało biurko, a przy nim siedział właściciel sklepu. Skorpion wyhamował
dopiero przed samym biurkiem. Odwrócony bokiem Szczypiorski nie zareagował na
ich wejście. Był to facet dobijający czterdziestki, niewysoki, o krępej budowie
ciała, którego natura zapomniała obdarzyć szyją. Głowa wyrastała z ramion tak,
że aby spojrzeć na Skorpiona musiał odwrócić się całym ciałem, wraz z krzesłem.
- Wpadliśmy tak na chwilę, żeby forsę odebrać - zaczął Skorpion. - Nie
sprzedałem jeszcze towaru - odpowiedział Szczypiorski. Tułów wraz z głową
odwrócił się z powrotem do komputera ignorując ich obecność. Skorpion chwycił z
biurka gruby plik faktur i cisnął nimi w powietrze. Za sobą usłyszał głos Kobry.
- Chodź, zobaczymy czy rowery stoją na zewnątrz. Skorpion poczuł się nieswojo.
Spojrzał w bok. Wszedł tak szybko, że nie zdążył wcześniej rozejrzeć się po
pokoju. I to był błąd. Po jego prawej i lewej stronie stało dwóch mężczyzn,
którym Skorpion sięgał głową do połowy krawata. Ten stojący z prawej uniósł dłoń
i przytrzymał otwartą przed Skorpionem. Ten posłusznie położył na niej kastet.
Dłoń była wielka jak łopata. Kastet wyglądał jak breloczek. - Sprzedałeś - brnął
dalej Skorpion.
Kobra wycofał się na korytarz i przytrzymywał szeroko drzwi tak żeby przypadkiem
ochroniarze nie usiłowali ich otworzyć używając do tego celu Skorpiona.
Szczypiorski nie odwrócił się już więcej w ich stronę. - Przyjdźcie za dwa
tygodnie. Ja wiem lepiej co sprzedałem. Drugi ochroniarz chwycił Skorpiona za
cienki skórzany krawat, szarpnął w górę, tak, że Skorpion jak baletnica na
czubkach palców wyszedł z biura. Drzwi zatrzasnęły się tuż przed jego nosem
przytrzaskując krawat. Udusiłby się, gdyby Kobra nie wyjął sprężynowego noża i
nie odciął go z uwięzi. - Babcia ma dzisiaj urodziny. To był mój najlepszy
krawat - żalił się Skorpion. Kobra nie przywiązywał nigdy uwagi do ubioru, tym
razem jednak spojrzał ze współczuciem na Skorpiona. - Niedobrze ci w krawacie.
Nie pasuje - rzucił Kobra. Zbity z tropu Skorpion oglądał odcięty koniec. -
Myślisz, że nie, że niby dlatego, że jestem łysy? - oponował. Ruszyli w stronę
wyjścia.
Kolejny dzień upałów dawał się we znaki mieszkańcom Szczecina. Asfalt parował na
ulicach. Hurtownia farb i lakierów znajdowała się za portem tuż nad Odrą.
Wyglądała jak gotycka katedra. Wysokie słupy podtrzymywały żebrowany dach na
wysokości dziewięciu metrów. Słońce przedzierało się przez małe okienka pod
sufitem oświetlając ścianę z napisem "zakaz palenia". Długi TIR ustawiony w
bramie wjazdowej blokował wejście do hali. Cichy i Robert musieli prześlizgnąć
się pod naczepą, aby wejść do środka. - Ten goguś w okularach to Słomka. Zawołaj
go na chwilę - powiedział Cichy. Robert posłusznie poszedł przodem w kierunku
drzwi na zaplecze. Magazyn zastawiony pudłami i kartonami papierosów nie
wyglądał na skład farb i lakierów. Cichy wyjął z kieszeni gazetę i zwinął ją w
rulon, a następnie otworzył mały pięciolitrowy kanister, który niósł w prawej
ręce. Wetknął gazetę w otwór. - Cześć chłopaki - przywitał się z siedzącymi przy
stoliku kolesiami. We trzech przeklejali opakowania z papierosami. - Cześć -
odkrzyknęli chórem. Cichy wyjął z kieszeni papierosa i zapalił go. Zaciągnął się
dymem i wypuścił kółka w smugę wpadającego słońca. Kółko odpływało od niego
unosząc się w górę. Nad głową dostrzegł rurkę z zabezpieczeniem
przeciwpożarowym, na końcu której znajdował się zawór wodny z czujnikiem na dym.
- Zgaś to - Słomka wyszedł z zaplecza. Robert przeszedł w bok i stanął obok
Cichego opierając się o burtę TIra. Ciekaw był co Cichy wykombinuje. Czarny
powiedział, że mają w drodze powrotnej podjechać za miasto do znajomego i
odebrać stary dług. Cichy poprosił Roberta, żeby weszli do środka razem. I tyle.
Tak na prawdę mieli razem pojechać za tydzień do Niemiec z jakimś towarem, a
póki co mógł sobie dorobić parę złotych. - A pieniądze masz? - grzecznie spytał
Cichy. Zawsze zachowywał się nienagannie. Mimo, że był wicemistrzem okręgu w
Aikido nigdy sam nie zaczynał bójek. - Mały, skocz no po pieniądze do biura-
Słomka wydał polecenie jednemu ze swoich ludzi. Cichy odwrócił się tyłem do
Słomki i szedł w stronę śmietniczki zgasić papierosa. Robert w pierwszej chwili
nie rozumiał co się dzieje. Wszystko nabrało nagle zawrotnego tempa. Mały wstał
od stołu, przeszedł dwa kroki po czym nagle skoczył do przodu i wybił się w
górę. Na wysokości półtora metra wyprowadził kopnięcie prawą nogą w głowę
Cichego. Ten zdążył już zejść z linii ciosu i noga trafiła w burtę TIRa. Deska
pękła, a drzazgi posypały się we wszystkie strony. Cichy obrócił się w miejscu.
Puścił kanister z benzyną na podłogę. Podbił Małemu nogę i ten spadł na plecy.
Jęknął z bólu. Cichy odwinął się w tył i miękko wyprowadził prawą ręką cios w
szczękę. Coś trzasnęło tak głośno, że Robert się skrzywił. - Poćwiczycie sobie
na sali gimnastycznej - Słomka trzymał już pistolet w dłoni. Nie było na co
czekać. Z żalem Robert wyjął z kurtki jedyny egzemplarz swojej pamiątkowej
gazety ze zdjęciem z balu maturalnego, który wiózł do oprawienia, zgniótł go i
podpalił. - Powiedz Czarnemu, żeby trzymał się od nas z daleka, bo inaczej
porozmawiamy - straszył Słomka. Był tak pewny siebie trzymając w ręce pistolet,
że zlekceważył stojącego z boku Roberta. Teraz tego żałował. Robert z płonącą
gazetą i karnistrem benzyny podszedł do Cichego. - Cichy zgłupiałeś? Na żartach
się nie znasz? - zmienił ton Słomka. Ale Cichemu nie było zabawnie. Odebrał
kanister od Roberta i z płonącą gazetą przeszedł w bok do pudeł z papierosami.
Był zdeterminowany i gotowy na wszystko. - Przecież to gazowy. Filmów nie
oglądasz? - Słomka odłożył pistolet na posadzce. - Nie rób tego! - krzyknął
zdesperowany. Słomka nie był idiotą. Czarnemu winien był trzydzieści tysięcy
dolarów, a towaru w magazynie miał za stówę. Wyjął z kieszeni pieniądze. Tak
naprawdę miał je gotowe do oddania, tylko liczył, że jeszcze nimi obróci. Teraz
widział, że przesadził. Cichy nie żartował. Spróbował inaczej. - Jesteście
skończeni. Trzymaj forsę i zjeżdżaj - wycedził. Robert podbiegł do Słomki,
wyrwał mu z ręki pieniądze i sięgnął po leżący na ziemi pistolet. Cichy jeszcze
się wahał. Gotów był puścić cały ten bałagan z dymem, ale interes był
ważniejszy. Odebrał przecież pieniądze, a Słomkę zawsze mógł dopaść w Imperium.
Gazeta dopalała się dymiąc do tego stopnia, że dym zaszczypał go w oczy. Już
chciał upuścić ją na posadzkę, gdy rozległ się suchy trzask i z sufitu runęły
setki litrów wody. Wrażliwe na dym czujniki nie wytrzymały napięcia i otworzyły
zawory. Cichy rzucił się w tył pod TIRa pociągając Roberta za sobą. Szum ulewy
przytłumił okrzyki ochroniarzy. Lejąca się z rur woda zatapiała tysiące paczek
papierosów. Teraz nikt nie kupi ich nawet za pół ceny. Słomka wyrwał pistolet z
ręki ochroniarza i sam wymierzał sprawiedliwość. Strzelił dwa razy w ślad za
Cichym, ale woda zalewała mu oczy i nie mógł dokładnie wycelować. - Już nie
żyjesz! - wrzeszczał wściekły. Robert przebiegł na drugą stronę TIRa i
osłaniając Cichego nacisnął spust pistoletu. To było takie łatwe. Huk wystrzału
był do zniesienia, a pistolet wcale nie szarpał się na wszystkie strony. Jeszcze
raz nacisnął spust i rozległ się kolejny strzał. Z sufitu odpadł kawałek tynku.
To nie był gazowy pistolet. Odrzucił go ze strachem między kartony z
papierosami. Wybiegli na podwórze. Już nikt ich nie gonił. Mokra i brudna od
smaru odzież leżała na białej wyłożonej kafelkami posadzce. Z trzech kabin
środkowa miała uchylone drzwi i u dołu w prześwicie widniały bose stopy. Robert
siedział na muszli z opuszczonymi do kolan slipami. - Kurde. Cichy, co my
robimy? Co ja robię? - gryzł się z własnym sumieniem. - Biegam, kradnę. Czy ja
jestem jakiś gangster? Powinienem siedzieć w domu. Cichy stał przed lustrem.
Wziął prysznic, a teraz starannie się golił. - Zawsze możesz wrócić na budowę -
pocieszał jak potrafił. Robert wyszedł z kabiny spuszczając za sobą wodę. Gryzło
go zbyt wiele sprzecznych ze sobą wątpliwości. - Mało go nie zastrzeliłem. Nie
ma co, rozwaliliśmy facetowi cały transport. Widziałeś, jak płakał? Robert wziął
z umywalki zapakowaną w folię nowiutką koszulę i rozpieczętował ją. - Jego nie
żałuj. Buduje dwie nowe fabryki frytek w Koszalinie - odpowiedział Cichy.
Założył już czyste rzeczy i patrzył jak Robert kończy się czesać. Obaj w
powrotnej drodze zajechali do butiku z męską odzieżą, gdzie kupili całą nowiutką
wyprawę, począwszy od skarpetek i slipek, po spinki do koszuli kończąc. Cichy z
podziwem zauważył, że w nowych ciuchach Robert wyglądał całkiem przystojnie. Od
czasu kiedy przestał nosić basebolówkę, wyglądał bardziej męsko. Swoją drogą
fascynujące było obserwować jak łatwo Robert zaakceptował swoje nowe wcielenie.
Nowy ubiór zaakceptowany został wraz z rodzącą się nową osobowością. Założył
marynarkę i pewnym ruchem poprawił mankiety od koszuli. Był poważny, skupiony,
precyzyjny w ruchach. - To jak on zaczynał? - spojrzał na Cichego. -Tak jak my.
Cichy klepnął go po ramieniu i ruszyli w stronę drzwi. Wyszli na korytarz
nocnego klubu Royal Pub.
ROZDZIAŁ 11
Noc uśpiła mieszkańców willowego osiedla na Pogodnie. W nielicznych oknach
jeszcze paliło się światło. Jakaś para starszych ludzi kończyła spacer z psem.
Podeszli do bramy i zniknęli za żywopłotem. Osobowy samochód toczył się z
wyłączonym silnikiem. Przednie reflektory oświetlały wilgotny od deszczu asfalt.
Samochód zwolnił i zjechał na pobocze pod starą lipę. Drzwi otworzyły się
bezszelestnie i wysiadł z nich ubrany w ciemną skórzaną kurtkę Skorpion. Stanął
koło samochodu i rozejrzał się po okolicy. Z kieszeni wyjął swój inhalator.
Zaciągnął się za mocno, aż zaparło mu dech. Pociągnął nosem i ruszył do przodu.
Skórzane kowbojskie buty stawiane na mokrym asfalcie rozbrzmiewały wyraziście w
ciemnej uliczce. Po prawej stronie przed bramą stał srebrny Mercedes klasy S.
Zbliżając się do niego zauważył czerwoną mrugającą diodę. Spojrzał na bramę do
garażu. Była zamknięta. W oknie domu świeciło się światło. Skorpion siadł na
masce samochodu i dwukrotnie nim zakołysał. Włączył się autoalarm. Wycie syreny
wypełniło śpiące osiedle. W domu po drugiej stronie ulicy paliło się światło. Na
odgłos auto-alarmu ktoś podbiegł do okna. Po chwili światło zgasło. Za firanką
stała kobieta wyglądając na ulicę. Właściciel supermarketu, Szczypiorski
wybierał się właśnie do dyskoteki Imperium. Kończył się golić gdy usłyszał wycie
alarmu. Wybiegł z domu w szlafroku. Nie chował samochodu do garażu, bo za chwilę
miał nim jechać. Podszedł do żelaznej furtki i rozejrzał się po okolicy, ale
nikogo nie zobaczył. Starł resztki piany do golenia i wyszedł przed dom.
Samochód stał i mrugał awaryjnymi światłami. Obrócił się całym ciałem w lewo, a
potem w prawo. Nawet w szlafroku jego muskularna sylwetka mogła wzbudzić
szacunek. Skierował pilota z kluczykami w stronę samochodu. Alarm ucichł. Nikt z
sąsiadów nie zareagował na hałas. Wszyscy pochowani w domach pilnowali swoich
interesów. Już chciał odejść, ale dla pewności podszedł jeszcze do drzwi i
zajrzał do wnętrza. Tam również wszystko zdawało się być w porządku. - Co tak
długo każesz na siebie czekać? - zapytał go Skorpion podchodząc do niego od
tyłu. Szczypiorski poznał Skorpiona po głosie. Odwrócił się do niego i poczuł
paraliż całego ciała biegnący mniej więcej z okolic krocza. Całą siłę swojego
ciała Skorpion skoncentrował w kolanie prawej nogi, a kolano umieścił w
podbrzuszu Szczypiorskiego. Dodatkowo, tak dla pewności dodał strzał z główki,
jego popisowy numer, który z reguły odsyłał klientów do chirurga plastycznego.
Szczypiorski zgiął się w pół i osunął na kolana. Skorpion nie znał litości. Nie
miał skrupułów. Całą nienawiść do świata pragnął przekazać Szczypiorskiemu. Nic
do niego osobiście nie miał, ale biznes to biznes. Bił pięściami w kark, w
głowę, gdzie popadło. Nie powstrzymywał go odgłos pękającego obojczyka. Kobra
dopadł go w ostatniej chwili zanim nie skatował Szczypiorskiego na śmierć.
Odciągnął Skorpiona od ofiary, sam obrywając łokciem. Skorpion był nieprzytomny.
Jego czucie osłabione narkotykiem nie informowało go nawet o lejącej się z dłoni
krwi. Musiał zahaczyć o klamkę samochodu i nawet tego nie poczuł. W oknie domu
naprzeciwko obok kobiety stanął mąż. Oboje przyglądali się masakrze. - Długi
trzeba oddawać - powiedział Skorpion wracając do przytomności. Odszedł do
swojego samochodu. - Odsuń się - stanowczo powiedział Kobra i pchnął
Szczypiorskiego nogą. Ten upadł z jękiem na bok. Kobra brzydził się przemocą.
Podniósł kluczyki z ziemi, wsiadł do Mercedesa, zapalił silnik i ruszył.
Skorpion minął go swoim Oplem. - A taki ładny samochód miał nasz sąsiad -
zauważył z żalem sąsiad z przeciwka i zasłonił szczelnie zasłony.
ROZDZIAŁ 12
"Zabij mnie" - śpiewała Anita Lipnicka z zespołem Varius Manx. "Ona to zrobi".
Przebój tego lata pobrzmiewał we wszystkich dyskotekach w mieście. Co prawda już
schodził z pierwszych miejsc listy przebojów, ale jeszcze przyjemnie się go
słuchało. Cichy przedzierał się przez tłum nastolatków. Robert podążał jego
śladem. W Royal Pubie nie można było wsadzić nawet palca. Z trudem dotarli do
bufetu. Akurat zwalniało się miejsce przy barze. Siedli na stołkach i zamówili
po "Margericie". Robertowi udzielił się dobry nastrój zabawy. Otaczali go
rówieśnicy, z którymi nigdy się nie kontaktował. Pierwszy raz miał poczucie
przynależności do jakiejś grupy. I było to przyjemne. Nie przypominał sobie,
dlaczego do tej pory unikał takich miejsc. Fakt, że teraz był odpowiednio
ubrany, ale przychodzili tu również chłopcy z jego podwórka. Miał pieniądze i
mógł zaprosić na drinka całą swoją klasę. Owszem pieniądze, ale gdyby przyszedł
tu na wodę sodową to też byłoby miło. Czuł się lepszy. Tak. To dawało mu
przewagę nad innymi. On znowu był pierwszy, tak jak w klasie jak w szkole, jak
na olimpiadach. Tam był prymusem, a tu był elitą. Czuł na swoim karku dyskretne
spojrzenia z tłumu. Prawie słyszał komentarze. Cichy, Kobra, Skorpion, Czarny to
była arystokracja, a on był ich kumplem. Proste i miłe. Uniósł szklankę ze
słomką w górę i wciągnął w siebie duży łyk złocistej Margerity. Przyjemne ciepło
rozlało się po ciele. - Co zrobisz z forsą? No tą co zarobimy u Czarnego? -
spytał Robert. - Ja to bym chciał mieć dom z ogrodem, dzieci. Na Pogodnie facet
sprzedaje nową działkę. A ty Prymus co kombinujesz? - spytał Cichy. - Jedyne co
umiem to liczyć.
- No w tym jesteś naprawdę dobry.
Cichy pamiętał popisy na lekcjach matematyki kiedy Robert potrafił bez
kalkulatora mnożyć i dzielić czterocyfrowe liczby. - Pomyślałem sobie -
kontynuował Robert - że mogę obrócić tą forsą. Za miesiąc mogę mieć 100% zysku.
A potem, moglibyśmy kupić TIRa z Royalem, cztery kursy miesięcznie, razy 40
tysięcy, to jest 160 tysięcy marek. Cichy. Za pół roku na czysto mamy, po
odliczeniu celników i Czarnego... A właściwie po co nam Czarny? Ty załatwiasz
odbiorców, ja prowadzę księgowość... - Robert zapalił się. Cichy patrzył na
niego jakby go pierwszy raz w życiu widział. Robert dostał na twarzy wypieków. W
oczach płonęła namiętność, która mogła by wyzwolić niewyobrażalną energię. -
Robert. Ty się do tego nie nadajesz - ostudził go. Robert nie rozumiał. Przecież
nie mógł się mylić. Cały rachunek się zgadzał. Jeśli ktoś w tym mieście robił
prawdziwy interes to na pewno na alkoholu i papierosach. - Każdy się nadaje -
upierał się Robert. Cichy uważnie spojrzał Robertowi w oczy. Nie sądził, że tak
łatwo się zarazi. - Ty nie - stanowczo zawyrokował - to jest twój pierwszy i
ostatni numer. Za tydzień masz swoją forsę, bierzesz ją i znikasz. - Cichy.
Tworzymy zgrany duet, czy nie? - oponował Robert. Cichy nic nie odpowiedział.
Przecząco pokiwał głową. Odwrócił się tyłem do baru. Obaj zamilkli. Na małym
parkiecie tańczyło kilka dziewczyn. Między nimi szalał Biedrona. Do połowy
rozebrany, wymachiwał koszulą ponad głowami. Tuż obok Cichy zauważył znajomą
twarz. - Zobacz, to ta laska z kawiarni - powiedział zaciekawiony. Robert
niechętnie spojrzał na parkiet. Między tańczącymi odnalazł kelnerkę z kawiarni
"Brama". Cichy przedarł się przez tłum, zdjął marynarkę i rzucił ją na krzesło.
Któryś z małolatów skwapliwie pochwycił ją i zawiesił na jego poręczy. Podszedł
do tańczących i stanął obok kelnerki. Była piekielnie zgrabna i teraz na
parkiecie starała się to zademonstrować. Tańczyła inaczej niż wszyscy dookoła.
Jej ruchy powolne niepasowały do muzyki. Zamknięta w sobie, nieobecna, zatopiona
w transie zdawała się nikogo nie dostrzegać. Muzyka też nie była jej potrzebna.
Cichy obszedł ją dookoła. Nie podniosła na niego wzroku. Zaczął więc tańczyć
przed nią. Jego ruchy z początku zbyt chaotyczne, zaczęły naśladować jej taniec.
Zaczęli oboje rozmowę za pomocą gestów rąk i współ-brzmiejącego rytmu ciał.
Zobaczyła go. Z początku nie mogła rozpoznać, ale po chwili uśmiechnęła się do
swoich myśli. Dotknął jej ręki, ale cofnęła ją. Pół kroku zrobił w jej stronę.
Pomiędzy nimi pozostała niewielka przestrzeń. Ich piersi prawie się stykały w
tańcu. Podniosła głowę i ponownie się uśmiechnęła. Robert patrzył na nich nie
mogąc oderwać wzroku. Oboje należeli do tego samego świata, ale ich świat nie
pasował do otoczenia. Był pewien, że tych dwoje powinno było się spotkać w swoim
życiu. Pomyślał o Cleo. Może to przypadek, a może przeznaczenie. Umówili się, że
za tydzień jadą razem w góry. Robert potrzebował jeszcze kilku dni, żeby
wszystkie jego marzenia stały się rzeczywistością. Dopił drinka. Cichy podszedł
do niego prowadząc za sobą kelnerkę. - Jedziemy do "Imperium", jedziesz z nami?
- zapytał. - Iwona - przedstawiła się dziewczyna.
- Nie, zostaję - uśmiechnął się do niej Robert.
- Jutro o ósmej u Czarnego, tylko nie spóźnij się, bo Czarny tego nie lubi.
Robert przytaknął głową. Cichy i Iwona wyszli z klubu. O czymkolwiek by nie
pomyślał na końcu wyobraźnia prowadziła go niezmiennie do jej portretu, do Cleo.
Tym razem jednak nie bał się. Wiedział, że będzie mógł zabrać ją daleko stąd, od
tego miasta, od tych ludzi. Może Cichy ma rację. Ten jeden jedyny numer dla
Czarnego i na tym koniec.
ROZDZIAŁ 13
Był ranek. Intensywnie niebieskie niebo stanowiło kontrast dla białej fasady
domu i oświetlonego porannym słońcem czerwonego dachu. I tym razem willa
Czarnego budziła zachwyt swoją wysmakowaną architekturą. Wysoki dach z oknami na
poddaszu stanowił proporcjonalne dopełnienie dla piętrowej podstawy o wysokich
oknach. Szare BMW wjechało boczną bramą i skręciło w alejkę prowadzącą do
garażu. Cichy wysiadł ze swojego Jeepa i dołączył do ochroniarza. Obaj
skierowali się śladem BMW. Przy bramie do garażu stał Kobra. Przepuścił samochód
do wnętrza. Cichy wszedł za nim. Ochroniarz został na zewnątrz. W bagażniku BMW
leżała masywna skrzynia pokryta sztuczną skórą. Krawędzie i narożniki miała
wzmocnione aluminium. Kobra odnalazł z boku skrzyni metalowe ucho i szarpnął za
nie w górę. Nie spodziewał się jednak, że będzie taka ciężka. Jęknął i opuścił.
Cichy stanął z drugiej strony i teraz obaj ostrożnie unieśli skrzynię w górę. Po
drodze zrobili przystanek opierając skrzynię na krawędzi bagażnika. Była ciężka,
ponieważ wszystkie ścianki wykonano z ołowiowej pianki. Jedno z piwnicznych
pomieszczeń było kotłownią. Nowoczesny olejowy piec szumiał podgrzewając wodę
dla całego domu, basenu, a zimą również dawał odpowiednią dawkę energii
podgrzewając podłogi. Na posadzce stały ogrodowe krasnale. Niewysokie, gipsowe
figurki przedstawiły postacie z leśnych kniei, takie jak krasnal myśliwy z
flintą i lornetką, krasnal wędkarz z rybami, krasnal latarnik z małą latarnią w
ręce. Cichy siedział na taborecie i przygotowywał klej. Z sąsiedniego
pomieszczenia dobiegł łomot upadających na ziemię skrzynek. W drzwi wszedł Kobra
ubrany w biały, chroniący przed promieniowaniem radioaktywnym skafander. Prawie
nie mógł się ruszać. Za duże spodnie spadały mu do kolan utrudniając ruchy.
Kaptur na głowie miał wbudowaną szybę, przez którą Kobra nic nie widział, bo pot
zalewał mu oczy. Gumowymi rękawicami na rękach rozpaczliwie szukały kontaktu ze
ścianą. Cichy był wściekły, że Kobra zostawił go samego z robotą. - W coś ty
się, kurwa, przebrał? - powiedział rozdrażniony. Po krótkiej walce z kapturem
Kobra odsłonił głowę. Był kompletnie mokry od potu. - Co? Przecież to
promieniuje - wskazał na czarną skrzynię. - No, ale nie na tyle, żeby ci
zaszkodzić, idioto - krzyknął przerażony Cichy. Kobra chwycił spodnie w garść i
podciągnął je w kroku.
- O jajka trzeba dbać.
Pochylił się nad skrzynią i uniósł wieko. We wnętrzu spoczywały dwa
trzydziestocentymetrowe cylindry wykonane z nierdzewnej stali. Pochylił się i
ostrożnie ujął pierwszy z nich w dłonie. U dołu i u góry krawędzie wzmocnione
były obręczami wykonanymi ze stopów brązu. Na powierzchni dekla zainstalowane
były cyfrowe liczniki. Jeden z nich biegł tak szybko, że nie sposób było
odczytać cyfr. Drugi powoli, znacznie wolniej od sekundnika odliczał kolejne
wartości. Pozostałe dwa były martwe. Pomiędzy nimi ze stałym rytmem pulsowała
czerwona dioda. Cichy zdjął odcięty kapelusz z głowy krasnala. Pod nim był
wydrążony otwór, do którego Kobra wsunął cylinder. Pasował idealnie. Wsunął się
do końca i zniknął, Cichy ujął w dłoń klej i przesmarował krawędź głowy, a potem
krawędź wokół otworu. Dokleił odciętą głowę. Połączyły się bezbłędnie. Odłożył
klej i wziął do ręki puszkę z czarną farbą w aerozolu. Nacisnął i rozpylona
czarna farba pokryła niewielką szczelinę w miejscu klejenia gipsu. Nawet uważny
obserwator miałby kłopot z jej odnalezieniem. Robert i Cichy wynosili krasnale
przed dom. Biały mikrobus marki Ford miał na boku wypisany czerwoną farbą napis
"Krasnale ogrodowe". Kobra siedział w szoferce. Sprawdzał, czy zbiornik paliwa
był zatankowany do pełna. Samochód był świeżo po przeglądzie. Poza wszystkim
miał dopiero dwanaście tysięcy przebiegu, a więc nowy. Kupili go specjalnie do
tej akcji. Robert wysiadł, trzasnął drzwiami i obszedł busa przed maską. Światła
mijania paliły się po obu stronach równo, co widział na swoich oświetlonych
kolanach. Zapadał zmierzch. Był piątek. Zatrzasnął drzwi i ruszył do domu. Cichy
ładował krasnale na tył busa. Robert przyniósł ostatniego z piwnicy i postawił
go obok pozostałych. - Dokumenty są w schowku - rzucił na odchodne Kobra. -
Gdzie? - nie dosłyszał Robert.
- Sprawdź sam - radził mu Cichy. - Ty jesteś teraz najważniejszy. Robert
siedział przed Czarnym jak uczeń w czasie egzaminu poprawkowego z nielubianego
przedmiotu. Nic nie mówił. Coś co dotychczas było abstrakcyjnym pomysłem,
stawało się nieuchronną rzeczywistością. Pojawił się niczym nie sprowokowany
lęk, przeczucie drogi, która kryła w sobie ukryty dramat. - Nie musisz nic
więcej wiedzieć - głos Czarnego przedarł się do jego świadomości. Spojrzał na
Czarnego udając zrozumienie. - Za wszystko odpowiedzialnym jest Cichy. Ty masz
tylko grzecznie przejechać na swoim czyściutkim paszporcie do Niemiec. I nie
myśl o tym za dużo, OK? Robert kiwnął głową co miało oznaczać, że rozumie.
Czarny wstał z fotela, przeciągnął się jakby właśnie zakończyli, a nie
rozpoczynali wielki numer. - Teraz macie sobotę i niedzielę wolną - dodał
wychodząc z owalnego saloniku i zostawiając Roberta z wyrokiem skazującym.
Zapadł zmierzch. Robert stał na balkonie w swoim mieszkaniu. W bloku po
przeciwnej stronie młody mężczyzna chodził w poprzek pokoju tam i z powrotem.
Gdy dochodził do ściany walił w nią głową. Za trzecim razem na ścianie pojawiła
się czerwona plama. Piętro niżej w bujanym fotelu siedziała dziewczyna. Mogła
mieć osiemnaście lat. Długie, jasne włosy opadały jej na ramiona. Patrzyła
gdzieś obok okna, może w telewizor. Kołysała się na fotelu. - Nie wolno panu
chodzić. Te upały zaprowadzą pana pod nóż chirurgiczny - pielęgniarka nie
żartowała. Robert usłyszał głos z pokoju. - Panie Robercie. Niech pan przemówi
ojcu do jego wyobraźni. Ropa nie schodzi. Antybiotyki się kończą. To przestaje
być zabawne - rozprawiała kobieta. Robert wrócił do pokoju. Pielęgniarka
zgarnęła pieniądze za zastrzyk i wyszła. Siedzieli w ciszy dobrych kilka minut.
Ojciec nie wyglądał na zmartwionego. Poprawił spodnie od piżamy, ściągnął
nogawkę na kolano ze świeżym opatrunkiem.
ROZDZIAŁ 14
Stara poniemiecka autostrada biegnąca ze Szczecina do Międzyzdrojów zatkana była
niekończącym się sznurem samochodów. Połowa miasta jechała nad morze na sobotni
wypoczynek. Druga połowa, od rana leżała już na plaży. Cleo i Robert jechali
małym Suzuki. Jechali to dużo powiedziane. Wlekli się w kolejce. Po drodze
minęli zjazd gdzie skręcało się w leśną drogę do Czarnego. To było miłe, że
miejsce, które Robert znał wcześniej jako kępa drzew teraz było mu bliskie i
znajome. Odkąd poznał Cleo nic nie było takie same jak wcześniej. Kawiarnia
"Brama" stała się wspomnieniem pierwszego wspólnego wypadu do miasta, na wałach
Chrobrego przejechał na kole dwieście metrów po tym jak go pocałowała. Długo
nikt tego rekordu nie pobije. Cichy, Kobra, Biedrona byli sprytniejsi. Pojechali
do Międzyzdrojów motocyklami. Wyjechali godzinę później niż Robert i Cleo, a i
tak minęli ich na krzyżówce w Międzyzdrojach. Przez miasto pojechali razem, bo
ani Robert, ani Cleo nie znali drogi. Hotel Amber stoi nad samym morzem na
piaszczystej wydmie. Jak na warunki polskie można powiedzieć, że prezentuje
wysoki poziom. Parę kilometrów obok zbudowano pola golfowe. Dla Cleo był to
standard, ale dla Roberta pierwszy w życiu kontakt z luksusem. Zaparkowali pod
hotelem na strzeżonym parkingu. Z motocyklami nie było problemu, ale Cleo
musiała zgodzić się postawić samochód pod drzwiami kuchennymi koło kotłowni.
Jeśli ktoś pasjonuje się motoryzacją, to miałby tu pole do popisu ze znajomości
marek i typów silników. Od Dodga Vipera po skromne Porsche. Brakowało
Lamborgini, bo drogi by ją wykończyły przy niskim podwoziu. Mercedesy i BMW były
powszednością. Całą grupą przeszli przez parking i skierowali się na podjazd
przed hotel gdzie stała grupa chłopaków w ich wieku. Biedrona podszedł do
Cichego. - Są chłopcy z Poznania i z Łodzi. - Widziałem - odpowiedział Cichy.
Znał ich bardzo dobrze. Mieli ze sobą stare porachunki. Nie chciał teraz o tym
myśleć. Byli na wakacjach. Dorota targała dwie torby, swoją i Skorpiona. Ten
szedł przodem z rękami w kieszeni i narzekał. - Nienawidzę tłoku - zwierzał się
Kobrze. - Przepędzić to robactwo za kanał. Nie będzie miejsca na skutery. Kobra
zlitował się i odebrał jedną torbę od Doroty. Robert z Cleo szli na końcu. -
Mówiłaś ojcu, że wyjeżdżasz? - zapytał niepewnie Robert. - Wiem, co mam robić -
Cleo nie lubiła wcześnie wstawać, więc jej poziom uprzejmości sięgał dolnej
strefy wyczerpania. - A co będzie, jak wszystkie pokoje są zajęte? - Robert
zwrócił się do Biedrony. - Mamy stałą rezerwację - odparł ten z dumą w głosie.
Dostali apartament. Cleo natychmiast zniknęła w łazience. Robert wyszedł na
taras. Podszedł do barierki. W dole była plaża. Robert podziwiał niezwykły
widok. Tysiące ludzi zagęszczonych na wąskim pasie miedzy morzem a wydmami
starało się odpoczywać. Polskie i niemieckie stacje radiowe brzmiały tu
jednocześnie. Krzyki dzieci, wycie motorówek i skuterów wodnych, a pod tym
wszystkim cichy szum fal. Tu z tarasu piątego piętra nie wyglądało to groźnie.
Taras był wspólny dla dwóch apartamentów. Cichy był jego sąsiadem. - Nic się nie
martw - Cichy podszedł do barierki i stanął obok. - Hotel ma własną plażę.
Spojrzał w dół w prawo pod wydmę. Żółty parawan ustawiony w prostokąt stanowił
zamknięte ogrodzenie wewnątrz którego, kilkanaście osób w spokoju zażywało
słonecznej kąpieli. Całe popołudnie spędzali na wodzie. Odpłynęli dalej od
brzegu, żeby chwycić silny wiatr. Kobra był dobry na windsurfingu, ale nie na
tyle, żeby ścigać się ze Skorpionem. Mieli dobry wiatr północno-zachodni. Nie
wysoka, płaska fala dawała gładki ślizg. Tylko skutery były szybsze. Biedrona
był mistrzem. Potrafił przy pełnej prędkości przeciąć drogę Kobrze przed żaglem
i wejść w ostry zakręt, żeby wybić go z prędkości. Cichy z Iwoną raz po raz
ratowali Roberta, który pierwszy raz w życiu miał na nogach narty wodne. Drugi
raz już tankowali paliwo, ale Robert nie dawał za wygraną. W końcu odniósł
sukces, bo przejechał prawie sto pięćdziesiąt metrów, do pierwszej nawrotki.
Cleo została w kojcu. Tak nazywali wydzielony pomarańczowym parawanem fragment
hotelowej plaży. Leżała na plastikowym leżaku i wpatrywała się w morze. Raz po
raz Robert przemykał z okrzykiem rozpaczy w ślad za mknącą motorówką. Biedrona
wykonywał najbardziej skomplikowane ewolucje na skuterze. "Można żyć" -
pomyślała. Polska jej się podobała. Nie widziała nic poza Szczecinem i tą plażą,
ale gdyby Robert zapytał ją ponownie, czy zostałaby tu jeszcze kilka miesięcy,
to chyba by się zgodziła. To zabawne, bo tego samego dnia o to samo zapytał ją
również jej ojciec. Bardzo mu zależało, żeby została z nim chociaż do Bożego
Narodzenia. Gotów był spełnić każde jej życzenie. Wcale nie prosiła go o
motocykl. Kiedy była w jego sklepie i usiadła na małej Virago, powiedział, że
"towar dotknięty uważa się za sprzedany", a wieczorem chłopak ze sklepu
przyprowadził zarejestrowany już motocykl z pełnym bakiem paliwa i modnym
kaskiem. Była szczęśliwa i pierwszy raz w życiu rzuciła się mu na szyję. Stawali
się sobie bliscy nadrabiając stracone lata. Byłaby równie szczęśliwa, gdyby
zamiast motoru ofiarował jej cokolwiek. Skoro jednak był to motocykl, to
zapytała o drugi kask dla pasażera. Zaśmiał się "mnie nie namówisz na motocykl.
Jeździłem jak miałem dwadzieścia lat, na Jawie ale..." - "Myślałam o koledze" -
zaśmiała się z nieporozumienia. Ojciec spoważniał. Nagle przypomniał sobie o
ważnym telefonie. Wyszedł z pokoju i zamknął za sobą drzwi. Może trochę za
głośno. Odwróciła się twarzą do słońca.
Iwona wysiadła z motorówki, pocałowała Cichego i poszła w stronę pomarańczowego
parawanu. Nie było na plaży faceta, żeby się za nią nie obejrzał. Miała to
gdzieś. Nużyły ją prostackie zaczepki, które musiała odpierać przez ostatnie
dziewięć lat, to znaczy od czternastego roku życia, kiedy to pierwszy raz w
życiu poszła z koleżanką na dyskotekę w krótkiej spódniczce. O facetach miała
równie stereotypowe mniemanie jak większość jej koleżanek. Dzielili się na tych,
którzy chcieli iść z nią do łóżka i na tych, którzy dodatkowo chcieli za to
zapłacić. Gdy pierwszy raz zobaczyła Cichego zaliczyła go do tych drugich. Ale
gdy podszedł do niej w Royal Pubie zrobił na niej inne wrażenie. Rozbawił ją
niecodzienną propozycją. Powiedział: "Nie chcę się z tobą przespać, dopóki sama
nie zaproponujesz. To co, możemy teraz zatańczyć?" - był sympatycznie bezczelny.
Oczywiście nie wierzyła, ale Cichy nie wracał do tematu łóżka. Spotykali się od
dwóch tygodni, chodzili do kina, do "Imperium". Raz sama chciała go zapytać, czy
może ma jakieś problemy, ale uprzedził ją; - "W ogóle to lubię sex i nic mi nie
dolega. Mówię to na wszelki wypadek, gdybyś miała jakieś propozycje". I owszem
miała, ale dopiero ostatniej nocy je zrealizowali i było cudownie. Gdyby mu
powiedziała, że był jej trzecim chłopakiem w życiu, pewnie by nie uwierzył. Nie
musiała jednak nic mówić, bo nie pytał. O nic nie pytał. Ona też. Mogli ze sobą
przebywać godzinami nic nie mówiąc. Była szczęśliwa. Ostatnią noc przegadali do
rana siedząc w łóżku, a o świcie zaczęli się kochać. Oboje byli tego spragnieni.
Iwona nalała soku do szklanki i siadła pod parasolem. Chłopcy dali w końcu za
wygraną. Byli zmęczeni. Wracali z wody niosąc żagle od surfingu nad głowami.
Robert triumfował. Ostatnie dwa zakręty utrzymał się na wodzie. - Jeszcze tylko
tydzień - śpiewał Kobra siadając na leżaku - a potem wszystko normalnie: rano
śniadanko, obiadek, godzinka nienawiści. Cichy przetarł ręcznikiem włosy. Iwona
podeszła do niego ze szklanką soku. - Ja tu zbuduję chatę - Cichy odsłonił jej
włosy z twarzy i pocałował w usta. Robert stał za leżakiem Cleo i podjadał jej
truskawki.
- Ja, my jedziemy w góry - spojrzał na Cleo. Miała zmrużone oczy i nie mogła
spojrzeć na niego pod słońce. Skorpion nalał sobie szampana z otwartej butelki i
wzniósł toast: - No to krzyż na drogę - ale nie był to żart. On nie miał z nimi
jechać. Wiedział, że jest na wylocie. Czarny przestał tolerować jego nałóg
narkotykowy. Przynajmniej raz w roku można zobaczyć jak niebo w czasie zachodu
słońca zapala się wszystkimi kolorami tęczy. Tego wieczoru właśnie tak było.
Słońce zza horyzontu oświetlało postrzępione chmury od dołu. Ciemne sylwetki
ludzi spacerowały na tle pomarańczo, zieleni, błękitu. Marynarze mówią, że
zbliża się sztorm, a wróżbici, że nieszczęścia. Iwona i Cleo wybrały się na
spacer. Chłopcy zostali w hotelu. - Boję się, że to wszystko się skończy -
zwierzała się Iwona. - Obudzę się pewnego dnia, a jego już nie będzie. - Załóżmy
że go kochasz. I co z tego - pytała Cleo. - A co może być? Chcę, żeby się ze mną
ożenił-
Iwona powiedziała to tonem tak oczywistym, że aż sama się zdziwiła swoją
stanowczością. - Jak długo się znacie? - spytała zaciekawiona Cleo.
- Miesiąc. To nie ma znaczenia. Czasami można się znać latami, a małżeństwo
wszystko psuje z dnia na dzień. To nic nie znaczy. Myślę, że go po prostu
kocham. - Ile masz lat? - Dwadzieścia trzy. Widzisz, wszystkie moje koleżanki
wyszły już za mąż. Mają dzieci, rodziny. A ja nie mam co ze sobą zrobić. To jest
małe miasto. Moja ciotka mówi, że już jestem starą panną. Chłopcy w moim wieku
się pożenili. Nie chcę być sama. Za chwilę nie będę miała nawet z kim iść do
klubu. A sama to jesteś traktowana jak dziwka. - To wyjedź - doradziła Cleo. -
Gdzie? Za co? Myślisz, że gdzie indziej jest inaczej? Może jest, ale jak się ma
pieniądze. - Co chcesz zrobić?
- Ciągle o tym myślę. Wszystko było by prostsze, gdybym zaszła w ciążę. Wtedy
musiałby się ze mną ożenić. Pomyśl, tu się nikt nowy nie pojawi. Albo się
zdecyduję teraz, albo za rok będzie jeszcze gorzej. Nie myśl tylko, że jestem
wyrachowana. Ja go naprawdę kocham powiedziała usprawiedliwiającym tonem. Robert
stał na tarasie i patrzył na plażę i dogasające niebo. W dole zauważył Cleo i
Iwonę. Wracały ze spaceru. Pomachał im ręką. - Prymus, palisz? - usłyszał za
sobą głos. Robert odwrócił się. Cichy, Kobra, Biedrona, Skorpion. Wszyscy byli
na tarasie. Odpoczywali w ustawionych rzędem plastikowych leżakach. Wieczór był
nadzwyczaj ciepły. Robert podszedł do swojego leżaka i padł na niego. Ledwo się
ruszał po swoich wyczynach na wodzie. - Wszystko to gówno, aż się rzygać chce -
Skorpion zaciągnął się ponownie z małej buteleczki inhalatora. - Nie mogę spać.
Jak pomyślę, że jutro będzie kolejny dzień, taki sam jak dziś... Cichy był w
innym nastroju. Odebrał od Kobry skręta, zaciągnął się, przytrzymał dym w
płucach i oddał skręta Robertowi. - Odpręż się - wypuścił dym. - Dawno nic nie
posuwałeś. Popatrz jaki piękny księżyc. Rzeczywiście nad ich głowami wypełzł nad
dachem olbrzymi okrągły księżyc. Cichy zawył udając wilka. Kobra dołączył.
Biedrona starał się wyć niskim głosem. Jak młode wilki całą czwórką zawyli do
księżyca. - Przestań kombinować - poradził Cichy. - Nie było wczoraj i nie ma
żadnego jutro. Jest tylko dziś. - Nie rozpędzaj się, bo jesteś mi winien za
wczoraj dwie paczki - zaprotestował Kobra i odebrał Robertowi skręta. - Jesteś
nudny - odpowiedział Cichy. Zapadła cisza wypełniona graniem świerszczy. - Wiem,
że coś kombinujecie - w końcu wydusił z siebie Skorpion -Czego Czarny chce ode
mnie? - Skorpion spojrzał na Kobrę. Oczy miał przekrwione, nieprzytomne, głos mu
chrypiał. Ręce trzęsły się, aż wypadła z nich butelka z inhalatorem. Uderzyła o
posadzkę i rozprysła się po tarasie. - Dlaczego tym razem beze mnie? Kobra
usiadł na fotelu, zwiesił nogi w powietrzu. Odnalazł pod leżakiem tenisówki. -
Robi się zimno - rzucił podnosząc się. Wstał i wyszedł do pokoju Cichego. Reszta
też zaczęła się zbierać. Skorpion został sam.
Kręgielnia znajdowała się w podziemiach hotelu. Cichy z Iwoną toczyli zawzięty
pojedynek na punkty. Byli jedynymi graczami. Kobra i Skorpion siedzieli przy
barze. Nie rozmawiali. Kobra był nieźle wstawiony, a Skorpion odleciał już
daleko. Kokaina i alkohol wyciskały z niego ostatnie rezerwy. Cleo i Robert
tańczyli w pustej sali nieczynnej dyskoteki. Dochodziła trzecia nad ranem. Jutro
mieli wracać do Szczecina. To był ich ostatni wieczór w Międzyzdrojach. Kobra
zamówił kolejnego drinka i rozmarzył się patrząc na tańczących Roberta i Cleo. -
Jak oni ładnie razem wyglądają. Skorpion spojrzał za jego wzrokiem. - Fakt. Jak
z reklamy prezerwatyw. Robert i Cleo tańczyli przybierając najdziwniejsze pozy.
Bawili się sobą i tańcem. Byli tylko we dwoje na parkiecie, w tej sali, i na
całym świecie. - Nie sądzisz, że powinniśmy pójść do pokoju? - spytała Cleo. -
Od wczoraj na to czekam - wyszeptał Robert. Nie czekali długo na windę. Wpadli
do niej łapiąc oddech. Winda ruszyła w górę. Stali przez chwilę patrząc na
siebie. Cleo pochyliła się do Roberta. Tym razem, on był pierwszy i pocałował ją
delikatnie, a potem mocniej przytulił w ramionach. - Jesteś podniecony? -
spytała Cleo. - Mogę dotknąć?
- Przestań, bo nie dojadę na siódme piętro. Niespodziewanie winda otworzyła się
na pierwszym piętrze. Przed drzwiami stało małżeństwo w średnim wieku. Robert
spojrzał na nich i ruszył w stronę drzwi pociągając za sobą Cleo. - Burdel robią
z tego hotelu, same dziwki - usłyszeli za sobą kobiecy głos. Wyszli koło
recepcji. Nikogo nie było. - Dokąd idziemy? - szepnęła. Robert podszedł do lady.
Recepcjonisty nie było widać. Wskoczył na marmurowy blat i sięgnął po klucze z
wieszaka z napisem "Basen". Cleo zrzuciła z siebie rzeczy i naga skoczyła do
wody. Basen miał przeszkloną ścianę od wewnętrznego podwórka. Panował półmrok.
Jedynie księżyc wdzierał się przez okno i jego odbicie w setkach fal biegały po
ścianach. Robert z łatwością zrzucił koszulę i spodnie. Zawahał się przy
slipach, ale w końcu gdy Cleo zanurkowała uporał się i z tym problemem. Woda
była za ciepła. A może to jemu było tak gorąco. Przepłynął basen i zatrzymał się
przy łupkach dla skoczków. Cleo była po drugiej stronie oddalona o piętnaście
metrów od niego. Łapała oddech. W końcu nabrała powietrza i ponownie zniknęła
pod wodą. Robert zrobił to samo. Zanurzył się pod wodą i odepchnął nogami od
ściany, wyciągnął się jak strzała i płynął schodząc bliżej dna. Miękkie zarysy
wymalowanych na dnie pasów były wskazówką dokąd ma płynąć. Po chwili dostrzegł
Cleo. Przypomniał sobie baśnie z dzieciństwa o podwodnych królestwach
zamieszkałych przez istoty skazane na wieczną rozłąkę. Ogarnęło go uczucie
radości. Spotkał w życiu kogoś, kogo mógł zatrzymać we własnym świecie, tu i
teraz. Cleo podpłynęła do niego na odległość ręki. Przyglądała mu się szeroko
otwartymi oczami. Pływała wyśmienicie, znacznie lepiej od niego. Opłynęła wokół
niego tak blisko, że jej włosy otarły się o jego twarz. Chciał ją pocałować w
pierś, ale umknęła i tylko nosem otarł o brzuch. Zawróciła i napłynęła na niego
z taką siłą, że poddał się i oboje obrócili się głowami w dół. Poczuł kłucie w
piersiach i brak powietrza. Oderwał się od niej i ruszył w górę. Na moment
uchwyciła go za rękę. Pociągnął ją za sobą. Wyskoczył nad powierzchnię wody bez
tchu. Łapczywie chwytał oddech. poczuł dotyk jej ręki na swoich udach. Chciał
się wyrwać, ale nie mógł odpłynąć. Wynurzyła się tuż przed nim. Dwa oddechy
wystarczyły jej dla regeneracji sił. - Myślałem, że nigdy nie wypłyniesz -
starał się powstrzymać drżenie głosu. - Kiedyś muszę oddychać - podpłynęła do
niego jeszcze bliżej. W tym miejscu basen nie był głęboki. Stojąc na palcach,
mógł utrzymać usta nad wodą. Objęła go ramionami. Poczuł jak jej piersi ocierają
się o jego skórę. Czuł na swoim podbródku gorący oddech. Oplotła ramionami szyję
i jednocześnie założyła nogi na jego biodrach. Przylgnęła całym ciałem. Cichy
trzask odbił się echem w basenie. Rozejrzała się dookoła. Nikogo nie
spostrzegła, a jednak wyczuła czyjąś obecność. Była jednak zbyt podniecona, by
słuchać głosu swojej intuicji. Kropla wody skapnęłazjej włosów na usta. Robert
postanowił spić tę kroplę swoimi wargami. Ich ramiona zacisnęły się szczelnie
łącząc rozpalone pożądaniem ciała. Wszedł powoli w świat nieznany, a jednak
bliski jego zmysłom, które raz rozbudzone tej nocy miały żyć w nim aż po
ostatnie chwile świadomości. Trzask, który zaniepokoił Cleo nie był jedynie
owocem wyobraźni. Spleceni w miłosnym uścisku, zapisali się na fotografii
wykonanej aparatem z teleobiektywem przez stojącego w cieniu fotografa. Nie był
zboczeńcem, ani staruszkiem erotomanem. Był zawodowcem, zarabiającym na życie
wykonując czasami zadania beznadziejnie trudne. Ale suma dwóch tysięcy dolarów
tygodniowo jaką mu płacono, w pełni odzwierciedlała jego umiejętności. Zamknął
aparat w futerale i wyszedł przez drzwi przeciwpożarowe.
ROZDZIAŁ 15
Kobra i Robert siedzieli na murku na tarasie w willi Czarnego. Cichy stał z boku
pod ścianą. Czarny przechadzał się tam i z powrotem. Sprawdzał w myślach, czy o
wszystkim pamiętał. - Czekam na was po drugiej stronie granicy. Nie ważcie się
gdziekolwiek zatrzymać - ciągnął rozkazującym tonem. - Wieziecie towar za pięć
milionów dolarów - spojrzał po słuchających, sprawdzając, czy jego słowa zrobiły
na nich odpowiednie wrażenie. - Przejeżdżacie granicę dokładnie o siódmej
czterdzieści pięć. O ósmej jest zmiana. Celnicy są zmęczeni i zrywają się do
domu. Samochód należy do legalnej firmy. Towar jest kontraktowany. Teraz
podszedł do Roberta, pochylił się i starał się nadać swoim słowom łagodny ton. -
Wszystko co masz zrobić to przejechać granicę. Dalej samochód oddajesz Cichemu,
Kobra zabiera ciebie z powrotem do Polski i po godzinie, jak celnicy się zmienią
wracasz do domu. W środę przyjdź po forsę. Nigdzie na świecie nie zarobisz tak
łatwo jak u mnie. Robert popatrzył przez moment Czarnemu prosto w oczy. - Nie
wiem, czy nie za łatwo - odparł. - Może przewaliliśmy trochę, ale to ostatni
taki numer.
Czarny spojrzał na Kobrę, a potem na Cichego. Odwrócił się i wyszedł z tarasu do
pokoju.
Zapadał zmierzch. Rejestracja zawieszona na tylnej burcie Jeepa, miała otoczkę z
niebieskiej jarzeniówki. Jasno świeciła w nocy, tak, że nawet w mieście
wieczorem można było rozpoznać ją między innymi samochodami. Wyjechali z miasta.
Cichy jechał pierwszy w Jeepie. Kobra siedział obok i nucił piosenkę. Niebo
dogasało po zachodzie słońca. Robert prowadził białego Forda Transita trzymając
się tuż za Jeepem. Tak się umówili. Przez miasto przejechali bez trudu. Minęli
główne ulice trzymając się raczej obrzeży. Droga biegła wzdłuż niewielkiego
jeziorka, a dalej dwa kilometry przez las. Po prawej stronie pozostawili starą
poniemiecką strzelnicę i dalej były już pola. Droga skręcała ostrym łukiem w
lewo. Minęli tablicę z napisem "SZCZECIN ŻEGNA". Po dwudziestu minutach droga
łączyła się z główną trasą co natychmiast dało się zauważyć ilością kiosków,
budek, barków. Na dwa kilometry przed granicą, prawy pas stał się nieużyteczny.
TIRy i duże ciężarówki oczekiwały w kolejce na odprawę. Minęli kolejkę dla wozów
ciężarowych. Droga rozwidlała się. Skręcili w lewo w kierunku przejścia dla
wozów osobowych i dostawczych. Robert wyrzucił bieg na luz. Samochód toczył się
w ślad za hamującym Jeepem. Cichy skręcił w prawo, stając na końcu krótkiej
kolejki czekających na odprawę. Robert zatrzymał Forda tuż za nim. Przekręcił
klucz w stacyjce i wyłączył radio. W szoferce zapanowała cisza. Czekał. Cichy i
Kobra siedzieli w Jeepie. - Najlepsza na świecie jest miłość w klozecie, bo
każdy szalet..., sprawdziłeś papiery? Wszystko O.K? - pytał Kobra. Cichy nigdy
się nie denerwował przed taką robotą. Tak naprawdę, nie miał się czego bać.
Siedział we własnym wozie, który na pewno nie był kradziony. Sprawdzał to przez
kumpla w policyjnym komputerze zarówno w Polsce jak i w Niemczech. Paszport był
jego własny, a nie podrabiany. Prawko co prawda wtórnik, ale czyste. Towar wiózł
Robert i w razie czego, on będzie numer jeden. Wszystko było w porządku, a
jednak się bał. Pierwszy raz w życiu. Kobrze też puszczały nerwy. - Cichy.
Sprawdzałeś? -jeszcze raz spytał Kobra. - Trzy razy. Już są tłuste od tego
oglądania - Cichy odpowiedział poirytowany. - Tak tylko pytam. Najlepsza na
świecie jest miłość w klozecie... - podśpiewywał dalej Kobra - może pójdę
sprawdzić, czy u niego wszystko O.K.? - Siedź na dupie i się nie ruszaj - rzucił
stanowczo Cichy. - Uspokój się. Miałem dobry sen, nic się nie spierdoli. "Siedź
na dupie i się nie ruszaj" - mruczał do siebie Kobra. Cichy wysiadł z samochodu
i trzasnął drzwiami. Podszedł krok w stronę białego Forda z napisem "Krasnale
ogrodowe". Robert wychylił się przez boczne drzwi i machnął ręką. Wszystko było
w porządku, ale Cichy nie mógł usiedzieć na miejscu. Ruszył do przodu kolejki.
Postanowił zerknąć ile samochodów stoi przed nimi. Pierwszy stał biały
Volkswagen kombi. Bagażnik miał zapakowany pod sam dach. "Nie postał by długo na
ulicy" - pomyślał. Za kierowcą w otwartym oknie siedziała pięcioletnia
dziewczynka. Włożyła palce do buzi i zrobiła zeza. Cichy udał przestraszonego. -
Jak masz na imię? - spytał. - Jagoda - odpowiedziała.
Minął Volkswagena i przeszedł obok tablicy z napisem "Granica Państwa". Za
uniesionym szlabanem stał pootwierany samochód. Rzeczy były wyniesione na
drewnianą ławkę. Celnik kończył przeglądanie walizek. Dwie dziewczynki stały
obok i czekały na ojca, który odbierał od celnika dokumenty. Celnik przetarł
czoło i spojrzał na zegarek. Cichy zwolnił, chciał już zawrócić, ale dostrzegł
coś czego na pewno nigdy wcześniej nie widział na tym przejściu: wysoki na dwa
metry, aluminiowy słup z płaską blachą z boku. Po lewej stronie jezdni na drodze
dla wjeżdżających do Polski dwaj robotnicy ustawiali drugi podobny słup. Ruszył
w ich stronę. Żołnierz ochrony pogranicza przechadzał się wzdłuż niskiego
ogrodzenia biegnącego równolegle do chodnika dla pieszych turystów. Spojrzał
obojętnie na Cichego. Robotnicy łączyli przewody do kostki. Skręcali końcówki.
Dalej nie chciał podchodzić. Stanął po środku jezdni. - Co to panowie, myjnię
budujecie? - Za duża konkurencja, dzieciaki za grosze myją - odpowiedział niski
i tęgi elektryk w pomarańczowym kombinezonie. - To co to jest? - ciągnął
zainteresowany. - Pułapka na szczury - tym razem odezwał się drugi, młodszy. -
Taki pieniądz w błoto wyrzucili. Po co to komu? - To, panie, ma wykrywać
materiały radioaktywne. No, wie pan, jakby kto bombę na eksport wysyłał -
wytłumaczył pierwszy robotnik. Cichy spojrzał na wierzchołek słupa. Na jego
czubku znajdowała się mała czerwona lampa. Raz po raz mrugała sygnalizując, że
system jest aktywny. Cichy odwrócił się na pięcie i ruszył spokojnie w powrotną
drogę. Biały Volkswagen właśnie ruszył na przeciwko niego. Cichy zaczął biec. -
A jak pan ma na imię - krzyknęła do niego dziewczynka z samochodu. -Cichy.
Kobra już przesiadał się za kierownicę, gdy Cichy dopadł drzwi Wranglera i
wskoczył na swoje miejsce. Robert aż podskoczył na widok Cichego. Natychmiast
przekręcił kluczyk w stacyjce, wrzucił bieg. Kobra w jednej chwili zbladł. - Co
się stało? - Spadamy.
Jeep skoczył do przodu. Ostro wszedł w zakręt. Biały bus z napisem "Krasnale
ogrodowe" ruszył równie ostro. Z piskiem opon nawrócili i odjechali z polsko-
niemieckiego przejścia w Lubieszynie. Celnik i żołnierz ochrony pogranicza
spojrzeli w stronę odjeżdżających, ale nie przywiązali do tego zdarzenia
większej uwagi. Byli zmęczeni po całym dniu pracy. Upał nadal był dotkliwy. Nie
zwrócili też uwagi, że w ślad za białym busem, ruszył stojący do tej pory w
cieniu drzew policyjny radiowóz. Odjechali kilkaset metrów główną drogą, a potem
Cichy skręcił Jeepa w boczną aleję. Jechali lasem. Stare drzewa pochylały
ciężkie konary ponad drogą tworząc gęste sklepienie nad ich głowami. Tunel biegł
kilka kilometrów wijąc się łagodnymi zakrętami. Dojechali do krzyżówki. W prawo
znak wskazywał "Szczecin 12 kilometrów", w lewo "Lubieszyn 7 kilometrów". Prosto
jechało się do małej przygranicznej wsi. Cichy zajechał pod stojącą na poboczu
latarnię i zatrzymał samochód. Kobra wysiadł trzaskając z furią drzwiami. -
Wiedziałem, kurwa, wiedziałem, że się kurwa spierdoli - miotał się w prawo i w
lewo nie wiedząc gdzie eksplodować. Robert wyskoczył z busa. Stanął obok
czekając, aż dowie się czegoś więcej. Cichy siadł na przednim zderzaku Jeepa. -
Co się stało? Dlaczego stoimy? - spytał Robert. - Bo gejgery kurwa założyli -
wykrzyczał Kobra prawie opluwając Roberta w zapamiętaniu. Wyobraźnia w ułamku
sekundy podsunęła mu grozę sytuacji, jaka mogła wydarzyć się przed chwilą na
granicy. Gdyby wjechali na granicę gejgery zareagowały by na radioaktywne
promieniowanie jego termosów. Alarm na przejściu postawiłby pluton żołnierzy pod
bronią. Po minucie żeby się podrapać w głowę musiałby unieść równocześnie obie
ręce, bo kajdanki z reguły mają krótkie łańcuszki. - Wracamy do Czarnego.
Chowamy towar i przygotowujemy wszystko jeszcze raz - przejął inicjatywę Robert.
Cichy rozsiadł się wygodnie na samochodzie i nie reagował na jego propozycję.
Kobra aż podskoczył do Roberta. -Gówno. Do środy potrzebuję pieniędzy. Od
miesięcy nic nie zarobiłem. Spojrzał pytająco na Cichego. Do niego należała
ostateczna decyzja. Cichy wstał, podszedł do bagażnika, wyjął swoją podróżną
torbę. Ruszył w stronę busa. - Kobra bierze mój wóz i wjeżdża do Niemiec, a my
jedziemy przez zieloną granicę. Podchodząc rzucił torbę prosto w ręce Roberta.
Kobrze ulżyło na te słowa. Robert był bezradny. Wiedział, że to szaleństwo.
Jeszcze przez moment pomyślał, żeby się wycofać. Mógł rzucić torbę na ziemie i
nawet pieszo wrócić do domu. Ale nie zrobił tego. Nie mógł ich zostawić.
Przecież to byli jego kumple. Jedyni jakich miał. Kobra cofnął się, gdy Ford
Transit zaczął toczyć się w jego stronę. - Żarówka ci się przepaliła - krzyknął
wskazując palcem na reflektor samochodu. Cichy mrugnął do niego na pożegnanie.
Kobra uniósł rękę i zacisnął pięść. Nie odjechali dwóch kilometrów, gdy Robert
zauważył w bocznym lusterku, że jedzie za nimi samochód. Najpierw światła były
dalekie, widoczne tylko na prostej, ale po chwili wyraźnie się przybliżyły.
Jadący za nimi samochód trzymał stały dystans dwustu metrów. Cichy jechał wolno,
może czterdzieści kilometrów na godzinę. Nie był pewien gdzie znajduje się zjazd
w boczną ścieżkę prowadzącą do granicy. Zbliżali się do przystanku PKS.
Zawieszona nad przystankiem lampa rzucała słabe światło na drogę, minęli
przystanek. Robert wpatrywał się w boczne lusterko. Jadący za nimi samochód
mijał właśnie rozświetlony przystanek. Żółte światło sodowej lampy, wydobyło z
mroku jego sylwetkę. Był to policyjny radiowóz. - Kurde - poderwał się Robert.
Adrenalina wyzwoliła w nim nagły przypływ energii -jedzie chyba za nami policja.
O dziwo Cichy był niewzruszenie spokojny. Dziwiło to Roberta, ale też dodawało
spokoju. - Mogą nam skoczyć. Do granicy mamy dziesięć kilometrów. - Ale oni jadą
za nami chyba od granicy? Cichy spojrzał w lusterko. Policyjny Volkswagen
utrzymywał stałą odległość dwustu metrów. - Zobaczymy - spokojnie odpowiedział
Cichy. Skręcił w prawo na pobocze i zaczął hamować. Koła ześlizgnęły się z
asfaltu i potoczyły po żwirze. Radiowóz nawet na moment nie zwolnił. Jechał
nadal swoją prędkością. Oprócz świateł mijania pojawiło się mrugające światło
kierunkowskazu. Wyprzedzali. Cichy spojrzał przez okno. W radiowozie siedziało
trzech policjantów. Żaden z nich nawet nie spojrzał w stronę białego busa z
napisem "Krasnale ogrodowe". - Kobra miał dobry sen. Nic się nie bój. Pogodę
mamy wymarzoną. Przejedziemy przez las i już jesteśmy po niemieckiej stronie.
Stamtąd dwa kilometry do starej autostrady i po strachu. Cichy uśmiechnął się do
Roberta. Ten facet wiedział co mówi. Od dawna, Robert miał wrażenie, że
wszystko, czego Cichy się dotknął zamieniało się w sukces. Już w szkole na
boisku zawsze wygrywała drużyna, w której on był. Imprezy bez Cichego były
smętne. Sam Cichy, niczego specjalnie nie robił w sposób doskonały. On po prostu
samą obecnością nadawał otaczającemu światu więcej radości i sensu. Tym razem
jednak Robert nie mógł poddać się dobremu nastrojowi. Miał przeczucie.
Niewyrażalny stan lęku. Cichy włączył kierunkowskaz i ruszyli. Samochód
rozpędził się do czterdziestu na godzinę. Cichy przerzucił bieg na trójkę.
Światła reflektorów wydobywały z ciemności tunel pochylonych nad jezdnią konarów
drzew. Droga biegła prosto, aby na końcu zniknąć w nieprzenikalnej dla wzroku
czerni. "Życie może być piękne" - Robert poczuł nagły przypływ radości. Pewnie
adrenalina zamieniła uczucie strachu w przyjemne samozadowolenie . Miał cudowną
dziewczynę, która zjawiła się w jego życiu jako niezapowiedziana, nieoczekiwana
niespodzianka losu. Zdobył nowych przyjaciół, kumpli, z którymi mógł doświadczać
świata jakiego nie znał. Teraz już, każdy świat wart był poznania. Zdał sobie
sprawę, że on, prymus, ze wszystkimi marzeniami i śmiesznościami, był równie
dobry jak każdy inny facet w jego wieku. Pierwszy raz w życiu zaczął siebie
lubić. Za zakrętem pojaśniało. Droga łagodnym łukiem skręcała w prawo. - Dupa -
wycedził przez zęby Cichy. Za zakrętem pod latarnią stał policyjny radiowóz.
Zapalone na dachu niebieskie światło, przeczesywało okolicę w kolejnych
obrotach. Przed samochodem stało dwóch policjantów. Jeden z nich trzymał w ręce
zapaloną na czerwono latarkę. Dawali znaki, żeby zjechali na bok. Cichy wyrzucił
bieg na luz. Samochód toczył się wolno w stronę policjantów. Gdy podjechali na
odległość piętnastu metrów, łagodnie wcisnął hamulec. Samochód stanął na
poboczu. Po wielu tygodniach suszy, pojawił się pierwszy drobny deszcz. Cienka
warstewka wody zrosiła przednią szybę. Policjant opuścił latarkę i ruszył w
stronę samochodu. Był niewysoki, masywnej budowy. Na pewno przekroczył
trzydziestkę. Podszedł do samochodu od strony kierowcy. Cichy opuścił szybę. -
Dobry wieczór. Kontrola drogowa. Prawo jazdy, dowód rejestracyjny i dowód
osobisty, proszę. Cichy sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki. Robert zamarł w
bezruchu. Tępo patrzył przed siebie, ale kątem oka widział rękę Cichego, długo
grzebiącą w kieszeni kurtki. W końcu odnalazł dokumenty i podał je policjantowi.
Policjant otworzył dowód Cichego, oświetlił go sobie latarką, podniósł wzrok i
przyjrzał się kierowcy. Odwrócił się i poszedł z powrotem do radiowozu,
zabierając dokumenty ze sobą. Z przeciwnej strony drogi, za zakrętem, rozległ
się charakterystyczny terkot ciągnika. Między liśćmi zamigotały światła. Ciągnik
wlókł za sobą małą przyczepkę. - Bez paniki - odezwał się Cichy. - Jesteśmy w
wolnym kraju, a nie na przejściu granicznym. Drugi policjant, który dotychczas
stał oparty o bagażnik radiowozu obejrzał się za siebie. Ciągnik był jeszcze
daleko w tyle. Wychodził z zakrętu na prostą. Policjant pochylił się do przodu i
ruszył w stronę Forda. Szedł wolno. Był niezwykle wysoki, mocno zbudowany,
szeroki w ramionach. Mundur ledwie dopinał się na jego klatce piersiowej.
Szeroki podbródek o ostrych krawędziach szczęki nadawał twarzy surową powagę.
Oczy głęboko wtopione w wystające łuki brwiowe, skanowały otoczenie z zimną
obojętnością. Cichy obserwował zbliżającego się policjanta. Wycieraczka na
przedniej szybie zgarnęła drobne krople wody odsłaniając jego sylwetkę
zmierzającą wprost na samochód. Policjant zwolnił, spojrzał w dół na tablicę
rejestracyjną, po czym ruszył w stronę drzwi kierowcy. Cichy nie odwracał się do
niego. Jak najdłużej starał się lekceważyć jego obecność. - Chyba się przepaliła
panu żarówka od świateł mijania - usłyszał z boku jego głos. Policjant nie
czekał na reakcję. Przyjrzał się Cichemu, potem spojrzał przelotnie na Roberta i
jeszcze wolniej ruszył w powrotną drogę. Jego sylwetka pojawiła się w jasnym
konturze świateł nadjeżdżającego ciągnika. Cichy spojrzał na Roberta. Sięgnął za
siedzenie po plastikowy pojemnik. - Nie ruszaj się z samochodu - szepnął
otwierając drzwi. Było to zbyteczne, bo nikt by go i tak nie usłyszał. Ciągnik
był coraz bliżej i jego silnik zagłuszyłby każdą rozmowę. Policjant stanął trzy
metry od samochodu i obserwował przejeżdżający ciągnik. Dwie sylwetki majaczyły
w słabym świetle kabiny. Starszy mężczyzna kierował, a młodszy siedział obok.
Byli do siebie podobni. Zapach gnoju rozpłynął się na drodze. Cała przyczepa
pełna była końskiego nawozu. Cichy przykucnął koło lampy i zastukał kilka razy w
reflektor. Bez skutku. Paliła się tylko mała żarówka pozycyjnych świateł.
Odstawił plastykowe pudełko na ziemię. Ciągnik minął policjanta i zaczął się
oddalać. Pozostali sami. Policjant odwrócił się do radiowozu i uniósł trzymaną w
ręce latarkę. Zapalił ją i zgasił dwa razy. Cichy otworzył pudełko. Wewnątrz w
półmroku zablokowało szkło zapasowych żarówek. - Może pan zaświecić? - poprosił
Cichy. Dwaj policjanci siedzieli nieruchomo w samochodzie. Młodszy wertował
dowód osobisty. Trafił na pierwszą stronę. - We wrześniu skończy dwadzieścia lat
- powiedział pod nosem. Starszy policjant o okrągłej, napuchniętej twarzy
spojrzał w lusterko. Zauważył dwa mrugnięcia światła latarki.
Bez słowa otworzył drzwi, przełożył w ręku kałasznikowa i wysiadł z samochodu.
Robert siedział bezczynnie w kabinie. Prawie nic nie widział za oknem, bo deszcz
rozmiękczył kontury. Pochylił się do przełącznika wycieraczek, włączył go. Przed
maską samochodu stał policjant i przyświecał latarką klęczącemu koło reflektora
Cichemu. W kabinie robiło się niedowytrzymania ciepło. Robert otworzył drzwi i
zostawił je nie domknięte. Cichy wyjął z pudełka pierwszą żarówkę, ale odłożył
ją od razu, bo była od świateł stopu. Sięgnął po drugą. Światło latarki padało
okrągłą plamą na leżące na jezdni pudełko. Cichy wyjął żarówkę, chciał spojrzeć
na włókna. Policjant to zrozumiał. Światło podążyło za ruchem ręki z żarówką.
Plama na jezdni ześlizgnęła się z pudełka i padła na buty policjanta. Cichy
zamarł w bezruchu. Pot wystąpił mu na czole. Buty były dużego rozmiaru, może
czterdzieści siedem, osiem. Zrobione były z białej, wężowej skóry z ostro
zakończonym czubkiem. Nie były to policyjne buty. Robert jeszcze raz spojrzał na
leżące na siedzeniu kasety. Wszystkie znał na pamięć. W końcu zrezygnował ze
słuchania muzyki. Wyłączył radio. Spojrzał przez przednią szybę. Poboczem jezdni
szedł w jego stronę policjant. Miał posturę niedźwiedzia. W prawej ręce trzymał
pistolet maszynowy typu Kałasznikow. Przy jego dużej sylwetce, broń wyglądała
jak zabawka. Cichy dostrzegł kałasznikowa w ręce drugiego policjanta. Dostrzegł
również, że latarka w ręce stojącego nad nim policjanta zgasła. Zaczął się
prostować. Nie mógł zgadnąć, czy to deszcz spływał mu po policzku, czy pot, czy
jego własne łzy. Jednym pociągnięciem policjant odbezpieczył kałasznikowa. Cichy
bardziej poczuł, niż zobaczył, jak stojący za jego plecami policjant wyjmuje z
kabury pistolet. - Jaki gorący wieczór - powiedział Cichy prostując się do
końca. Gdyby zaczął teraz ściągać kurtkę to może jeszcze zdąży wybić pistolet
łokciem. Jednym kopnięciem sięgnie tamtego w głowę i Robert zdąży wyskoczyć. -
Uciekaaaj!- krzyknął z całych sił. Słyszał własny krzyk powoli oddalający się od
niego, łagodnie zapadający się w miękki aksamit. Nie wiedzieć czemu, przypomniał
sobie nagle, ostatni wieczór w Międzyzdrojach, kiedy siedzieli z Iwoną na
tarasie. Spytała go, czy może mu ufać, czy na prawdę zostanie z nią na zawsze.
Bawiła go jej poważna mina. Przyrzekł, że na zawsze, a nawet dłużej. Tak wtedy
to czuł. Potem przeleciał obraz gdy miał dwanaście lat i wylądował w szpitalu z
połamanymi żebrami po wypadku samochodowym. Wpadł pod ciężarówkę, biegnąc po
piłkę. Pamiętał z tego jedną myśl, że to nie może jeszcze być koniec. I jeszcze
jeden obraz, rozświetlony pokój, jego łóżko gdy miał dwa latka. Pamiętał je ze
zdjęcia. Teraz całkiem wyraźnie je widział Słońce rozświetlało pokój. Stał w
łóżku i trzymał się rękoma za klamkę. Drzwi odsunęły się, pociągając go za sobą.
Nie puścił się klamki. Wisiał na niej. Nogi zawieszone w powietrzu kopały
szukając podparcia. Palce zaczęły się prostować, drzwi zamykały się. Bardzo
ostre światło oślepiło jego oczy. Puścił klamkę i jego ciało zaczęło opadać w
dół. Nie poczuł jednak uderzenia. Podłoga zniknęła, zaczął unosić się coraz
głębiej, i głębiej, zniknął pokój, jego łóżko. Wszystko oddalało się od niego,
znikało. Zapadł się w mrok. Robert spojrzał na Cichego. - Uciekajjjjj - krzyknął
widząc przystawiony do jego głowy pistolet. Huk wystrzału rozdarł ciszę. Krew i
roztrzaskany kulą mózg chlapnęły na przednią szybę Forda Transita. Z gardła
wydobył się krzyk. Ciało Cichego z roztrzaskaną od kuli głową osunęło się na
ziemię. Z prawej strony mignął mu podchodzący do drzwi policjant. Robert obiema
nogami kopnął drzwi z całych sił. Na szczęście były uchylone, czego nie zauważył
policjant. I to był jego błąd. Nie zdążył unieść ręki, żeby osłonić twarz przed
uderzeniem. Ostra krawędź trafiła go w prawy policzek. Część siły wyładowała się
na klatce piersiowej i wydatnym brzuchu. To uratowało mu życie, ale nie
uratowało kości policzkowej i łuku brwiowego. Rozcięte aż do kości, trysnęły
krwią. Policjant zachwiał się na moment. Dało to Robertowi dwie sekundy
przewagi. Wyskoczył z samochodu na pobocze i rzucił się do ucieczki. Policjant
miał jednak odporność bulte-riera. Otrząsnął rękę z krwi. Niewyraźna sylwetka
uciekającego mignęła mu w perspektywie jezdni. Zadanie nie było wykonane. Ruszył
za zbiegiem. Za zakrętem pojawiły się światła nadjeżdżającego samochodu. Robert
wybiegł im na przeciw. Samochód wyjechał zza zakrętu. Robert rozpoznał dużego
fiata. Jechał z sześćdziesiąt na godzinę. To była jego ostatnia szansa. Biegł
prosto na maskę. Jego przednie reflektory oślepiały tak, że niewiele widział. -
Stój, stój - krzyczał. Nagle zdał sobie sprawę, że jest wystawiony na cel.
Instynktownie wyczuł na swoich plecach zagrożenie. Nagłym rzutem jak szczupak
targnął się w lewą stronę w wysokie trawy porastające pobocze drogi. Policjant
wycelował Kałasznikowa w ciemną sylwetkę zbiega. Znajdowała się dokładnie,
pomiędzy reflektorami nadjeżdżającego fiata. Nacisnął na spust. Długa seria z
pistoletu maszynowego przeleciała jednak tuż za plecami rzucającego się w trawy
Roberta i wbiła się w maskę i przednią szybę Fiata. Samochodem rzuciło w prawo i
w lewo, potem zjechał na pobocze i nadział się na stojący tam betonowy słup.
Rozległ się krzyk rannych, a tuż po tym potężna eksplozja wysadziła samochód w
powietrze. Chmura ognia uniosła się ponad słupem, przypalając konary drzew.
Zanim echo powtórzyło wybuch w głębi lasu, samochód zasłoniła czarna chmura
palącego się tworzywa. Zalany krwią policjant brnął krok po kroku w stronę traw.
Czuł, że jego zwierzyna tkwiła tuż w zasięgu ręki. Zszedł z asfaltu na
piaszczyste pobocze i wycelował w trawy. Nacisnął spust. Seria pocisków ścięła
kilka ździebeł trawy. Przesunął się kilka kroków w prawo. Wszedł w sięgające mu
do pasa chwasty. Nasłuchiwał. Ponownie nacisnął spust i przeczesał serią po
biegnącym wzdłóż drogi rowie. Rozpalone wystrzałami łuski odlatywały w bok
tocząc się po asfalcie. Inne padały tuż pod nogi. Rozzłoszczony, zamroczony
zemstą, nie zdawał sobie sprawy, że tak blisko był sukcesu. Tuż pod jego nogami,
wtulony w wysokie trawy, leżał Robert. Jedna z łusek spadła mu na policzek
wywołując syk przypiekanej skóry. Policjant stał przez chwilę w bezruchu. Nie
mógł niczego zobaczyć w świetle płomieni dogasającego Fiata. Ból z rozoranej
szczęki zmusił go do odwrotu.
ROZDZIAŁ 16
Dokąd miał iść, kogo prosić o pomoc. Wszystko się zawaliło w jednej sekundzie.
Zapłacił taksówkarzowi i nie czekając na resztę, wysiadł. Od rana świeciło
słońce. Błękitne niebo, obsiane kilkoma kłębiastymi chmurami, zapowiadało
kolejny letni dzień. Przeklęte lato. Taksówka zawróciła na bocznej alejce i
odjechała. Stał przed murem willi Czarnego. Nie miał sił ruszyć się z miejsca.
Za odjeżdżającą taksówką poderwały się z ziemi kłęby kurzu. Nie starał się nawet
przed nimi osłaniać. W głębi lasu śpiewały ptaki. Zachwiał się i aby nie upaść
dał krok przed siebie. Niepewnie stawiał kroki kierując się w stronę bramy. Z
daleka zauważył, że była niedomknięta. "Pewnie któryś z ochroniarzy właśnie
przyjechał i jeszcze nie zdążył jej zamknąć" -pomyślał. Szedł dalej, a kończący
się mur odsłaniał widok na podjazd i resztę ogrodu. Ku jego zdziwieniu szare BMW
stało na podjeździe. Drzwi do samochodu były otwarte, a obok stała walizka.
Wszedł przez otwartą kratę. Podszedł do samochodu. Kluczyki były w stacyjce.
Rozejrzał się po okolicy, ale nikogo więcej nie było. Ruszył do głównych drzwi.
Wszedł do domu. W ogrodzie panowała cisza. W sztucznym stawie rzuciła się ryba.
Fale rozbiegły się po wodzie. Nienagannie utrzymany trawnik biegł od stawu aż po
dom. Przy rogu budynku, na ziemi leżał wąż ogrodowy. Lała się z niego woda.
Musiała już długo płynąć, bo dookoła utworzyła się duża kałuża. Tuż koło
narożnika budynku leżała para butów. Były to wojskowe, niemieckie trapery. Nie
widać było jednak, jak są wysokie, bo ich cholewki zasłaniał narożnik domu. Z
wnętrza willi przez otwarte okno dobiegło głośne uderzenie. Robert siedział przy
długim stole. W jadalni panował półmrok. Stół zastawiony był dla dwóch osób do
kolacji, ale siedziała przy nim tylko jedna osoba - Czarny. Robert siedział obok
niego przy stole. Nie patrzył jednak mu w twarz. Jeszcze raz uderzył głową w
stół. - To nie moja wina, to nie moja wina - powtarzał. Ramiona mu drgały, łapał
oddech. - Nie mogłem nic zrobić. Nic. Ramiona Czarnego nie drgnęły. Robert
uniósł głowę. Otarł policzki. Wstał i podszedł do siedzącego. Czarny nie
poruszał się, bo nie mógł. W jego czole widniał mały otwór o średnicy ośmiu
milimetrów, taki jaki pozostaje zwykle po kuli wystrzelonej z pistoletu o
podobnym kalibrze. Robert zdjął mu okulary i domknął powieki. Dopiero za trzecim
razem, gdy wykręcił numer do Cleo, uzyskał połączenie. Prawie nic nie słyszał.
Musiał sobie zatykać prawe ucho ręką, bo na zewnątrz budki z której dzwonił,
wyła syrena pogotowia ratunkowego. Tłum ludzi zgromadził się na nabrzeżu i
obserwował jakiś wypadek. Budka telefoniczna stała nad kanałem. Przez szybkę
widział jak policyjna motorówka podpływa z płetwonurkami pod brzeg. - Halo,
halo. To ja - krzyczał do słuchawki. Miał szczęście Cleo była w domu. Nie
wyczuwał jednak w jej głosie zadowolenia, że słyszy jego głos. - To ja. Robert.
- Wiem. Muszę z tobą porozmawiać.
- Właśnie po to dzwonię, bo muszę...
Robertowi załamał się głos. Stojący na nabrzeżu dźwig zaczął pracować. Lina
zwisająca w wodzie naprężyła się. Płetwonurkowie wchodzili na pokład motorówki.
Woda była gładka. Z głębi zaczęły wydobywać się pęcherze powietrza. Woda
zagotowała się na moment, ale po chwili wszystko się uspokoiło. Lina kończyła
się hakiem do którego umocowane były dwa biegnące w bok pasy. Gdy i one
wynurzyły się z wody, na ich końcu tkwił przedni zderzak samochodu. - Robert.
Jest bardzo niedobrze - usłyszał w słuchawce głos Cleo. Nie zareagował.
Obserwował wyciągany z wody samochód. Nie był to zwykły samochód. Był to czarny
Jeep Cichego, którym Kobra miał przejechać do Niemiec. Na końcu Jeepa, do
tylnego zderzaka przykuty kajdankami wisiał Kobra. Głowę miał owiniętą foliowym
workiem, koszula zwisała mu do uda. Spodnie opadły do kostek. Półnagi kołysał
się w powietrzu. Robert nie mógł oderwać wzroku. Serce waliło mu z całych sił. -
Na pewno nie gorzej niż u mnie - usłyszał własny głos, ale nie zdawał sobie
sprawy, że chciał cokolwiek powiedzieć. Policjanci odpięli kajdanki i złożyli
zwłoki na pokładzie motorówki. - Kobra, Kobra - rozległ się głos wśród
tłoczących się gapiów. Skorpion stał w tłumie. Nie potrafił pohamować łez. Był
brudny, w poszarpanym ubraniu. Łzy ściekały mu po policzkach. Cleo przyjechała
po godzinie. Robert czekał na nią w "Bramie". Bał się, że spotka Iwonę, ale
Iwony nie było w pracy. Wzięła wolne. Zostawił na stoliku pieniądze za colę i
wstał widząc nadjeżdżające Suzuki. Zatrzymała samochód na chodniku. Nie
wysiadała. Robert obszedł samochód i wsiadł do środka. Zatrzasnął drzwi.
Siedzieli tak w milczeniu ponad minutę. Cleo nawet na niego nie spojrzała. Nie
wiedział co mógł jej powiedzieć. Miał kompletną pustkę w głowie, wokół której
szalał huragan niepoukładanych myśli, obrazów, dźwięków. Jego świadomość nie
przyjmowała do wiadomości, że wydarzenia ostatnich godzin miały miejsce na
prawdę, a ich skutki są nieodwracalne. - Jesteś pieprzonym kłamcą. A ja
myślałam, że mogę ci ufać. Myślałam, że jesteś inny. Ale ty jesteś taki jak
reszta tych złodziei. Wiesz co? Ty nawet jesteś gorszy, ponieważ oni nie mieli
większych szans, nie byli nikim szczególnym. Ale ty miałeś szansę, bo byłeś
kimś, a teraz jesteś nikim - zaczęła Cleo. Z pokorą gotów był znosić jej osąd.
Sam nie byłby bardziej tolerancyjny dla siebie. - Zabili Cichego, Czarnego,
Kobrę - tyle zdołał odpowiedzieć. Ta wiadomość zmieszała ją na moment. Nagle
narosła w niej złość. Wybuchła. - Więc mój ojciec poznał się na tobie. Widziałam
zdjęcia z tobą i twoją bandą, a także nasze z weekendu. Mój ojciec ma całą
teczkę. Kazał was śledzić. Czytałam dokumenty o Czarnym. Należycie do mafii?
Robert nie rozumował logicznie: "zdjęcia, kazał śledzić, mafia". Nagle całość
ułożyła mu się sama. - To skurwysyn - odzyskał przytomność umysłu. Nagły
przypływ energii i wola zemsty, wezbrały w nim podrywając go do działania. - A
więc to on, wiedział o wszystkim i nas załatwił - spojrzał na Cleo, ale nie
widział teraz dziewczyny, którą pokochał i za którą gotów był jechać na koniec
świata. - Oczami zemsty widział jej ojca.
Dwaj mężczyźni szli spacerkiem przez las. Klasę mężczyzny poznaje się po butach.
Ci dwaj na pewno byli klasowi. Jeden z nich nosił kowbojki z wężowej skóry. -
Ustaliliśmy cenę na sześć milionów, jakby co, możemy obniżyć do pięciu i pół -
składał relację. - Może być - zgodził się drugi. - Jak nie, to mamy Austrijaków
- dodał. Panowie kierowali się w stronę starych ruin pałacyku z przed drugiej
wojny światowej. Ruiny miały grube na metr ściany. Ceglany mur przeplatały
ciosane kamienie i obłożony piaskowcem dawał dobre schronienie. Przed laty było
to ulubione miejsce spotkań harcerzy, pijaków, prostytutek i narkomanów. Przez
ostatnie jednak lata straciło na popularności. Zarośnięte głębie Lasku
Arkońskiego, z rzadka odwiedzali jedynie okoliczni mieszkańcy, wyprowadzając tu
swoje psy. Z bocznej drogi nadjechał biały Ford Transit z napisem "Krasnale
ogrodowe". Samochód zatrzymał się przed czymś, co kiedyś mogło być frontalnym
wejściem do pałacyku. Kierowca ociężale wytoczył się z samochodu. Przeszedł na
tył, otworzył klapę. Wszystkie ruchy wykonywał powoli, jakby z wysiłkiem.
Powodem mógł być opatrunek z bandaży osłaniający prawy policzek i głowę. Dwaj
panowie podeszli do busa. Kierowca pochylił się do wnętrza busa i wyciągnął z
niego, malowanego, gipsowego krasnala z serii gajowych. Z drugiej strony
nadjechał na polanę srebrny Mercedes. Zatrzymał się trzydzieści metrów od busa.
Przez chwilę nie gasił silnika. Dwaj panowie zwrócili się w jego stronę. Z
Mercedesa wysiadł jeden z pasażerów, młody mężczyzna o śniadej cerze i czarnych
włosach. Wyglądał na Wietnamczyka lub Koreańczyka. Rozejrzał się i przeszedł na
tył samochodu. Drugi, o kręconych jasnych włosach w nienagannie skrojonym
garniturze, wysiadł z drugiej strony przez tylne drzwi. Ruszył w stronę dwóch
mężczyzn. Podszedł, przywitał się i dał znać ręką w stronę Mercedesa. Dopiero
teraz zza kierownicy wysiadł kierowca. Niezwykle wysoki, barczysty blondyn z
zaawansowaną łysiną. Już z daleka rozłożył ręce w geście powitania. Podszedł do
dwóch mężczyzn i serdecznie przywitał się najpierw z młodszym w kowbojskich
butach a potem z drugim starszym panem, o siwych włosach i uśmiechu bazyliszka.
Tym drugim, był prokurator wojewódzki, przyjaciel Chmielewskiego, Bogdan
Wielewski. Mimo bandażu na twarzy, kierowca busa poradził sobie z krasnalami.
Ustawił wszystkie na betonowym murku rzędem - dwanaście sztuk. Podniósł z ziemi
spalinową piłę do cięcia drzewa, odpalił ją. Przyga-zował. Silnik wszedł na
wysokie obroty. Wszyscy trzej panowie obejrzeli się w tę stronę. Kierowca
podszedł do pierwszego z brzegu krasnala i ścioł mu głowę na wysokości oczu.
Odcięta głowa spadła na ziemię i potoczyła się w las. Pochylił się i spojrzał do
wnętrza. Ponownie uniósł piłę i tym razem szedł z nią tnąc gipsowe krasnale
równo na tej samej wysokości. Kolejne głowy spadały tocząc się w trawę, lub
pękając na miejscu. Biały pył, od gipsu, wznosił się gęstymi tumanami. Na końcu
wyłączył piłę i odłożył ją na trawę. Jego kolega, towarzyszący prokuratorowi,
podszedł do krasnali. Zaczął iść wzdłuż szeregu zaglądając do wnętrza. Zatrzymał
się. Podwinął rękawy i zanurzył dłoń do wnętrza. Po chwili wydobył z niego
metalowy cylinder z mosiężnymi pierścieniami. Przekazał go w ręce przystojniaka
z kręconymi blond włosami. Odnalazł drugi cylinder i również oddał go zgodnie z
zasadą handlową towar za pieniądz. Przystojniak zaniósł drugi cylinder do
bagażnika i wyjął z niego walizkę. Transakcja dobiegała końca. Wszystko szło
zgodnie z planem. Przystojniak rzucił okiem na faceta w kowbojskich butach, jak
ten kładł walizkę na masce samochodu i zabierał się do jej otwierania. Nie
musiał tego oglądać. Wiedział, co jest w jej wnętrzu. Sam zapakował do środka
pięć milionów dolarów w banknotach studolarowych. Ruszył więc w las w ustronne
miejsce. Oddawanie moczu nawet dla zawodowego mordercy może być przyjemnością,
zwłaszcza jeśli zamiast cuchnącej toalety otacza go pachnący las. Nic więc
dziwnego, że blondyn o kręconych włosach i wyhodowanej czarnej, pewnie
farbowanej bródce, odprężył się w czasie tej fizjologicznej czynności.
Niespodziewanie poczuł wbitą w plecy lufę pistoletu. - Policja. Ręce do góry -
usłyszał za sobą. Nie starał się nawet zapiąć rozporka. Uniósł ręce na wysokość
ramion, zrobił błyskawiczny obrót w prawo, zszedł z linii strzału, a łokciem
uderzył napastnika w gardło miażdżąc tchawicę. Policjant stracił równowagę i
padł na plecy. Blondyn uchwycił w locie Kałasznikowa i dla pewności z całych sił
wbił kolbę jeszcze raz pod brodę. Usłyszał pęknięcie kręgosłupa. Przywarł do
ziemi i rozejrzał się po okolicy. Nikogo więcej nie zauważył, ale pewien był, że
nie jest sam. Policjant miał na twarzy kominiarkę, a na piersiach kuloodporną
kamizelkę. Blondyn odszukał zapasowy magazynek do Kałasznikowa ukryty pod
kamizelką. Z prawej strony za krzakami mignęły mu sylwetki nacierających
policjantów. Rzucił się do biegu w stronę białego busa. - Uwaga!!! Pułapka!!! -
krzyczał z całych sił. Biegł wprost na krasnale. Pierwszy zauważył go stojący
koło szarego Mercedesa. Wyrwał ukryty pod marynarką pistolet i odskoczył pod
mur. Lolo, mężczyzna w kowbojkach, stał przy otwartej walizce. Wypełniona była
studolarowymi banknotami, zapiętymi w banderolki niemieckiego banku. Usłyszał
krzyk w momencie gdy chciał już zamykać walizkę. Zdążył przymknąć wieko i
chwycił walizkę pod pachę, biegnąc do ruin. Prokurator i łysiejący dryblas aż
przysiedli słysząc okrzyki i pierwsze strzały. Kierowca busa z bandażem na
twarzy zachował zimną krew. Wyjął pistolet, podbiegł do załomu muru i spokojnie
wycelował w stronę krzaków. Nikogo jeszcze nie widział, więc czekał na
pierwszego napastnika. Prokurator i łysy blondyn przebiegli pod jego osłoną w
załomy ruin. Przystojniak z kręconymi włosami biegł w kierunku krasnali. Słyszał
za sobą ścigających go policjantów z oddziałów specjalnych. Dobiegł do krasnali.
Stały na betonowym murku. Rzucił się szczupakiem do przodu, przeleciał ponad
nimi i lądując na ziemi wykonał przewrotkę przez ręce. Z jednego ruchu podniósł
się do pół przysiadu i nie celując pociągnął serię z Kałasznikowa w kierunku
biegnących na niego komandosów. Seria pocisków trafiła ich po nogach. Padli
podcięci na plecy. Jeden z nich usiłował sięgnąć po broń, którą upuścił przy
upadku, ale nie zdążył. Blondyn uniósł się ponad krasnalami i pociągnął drugą
serię. Tym razem celował. Jęki rannych urwały się. Z lasu nadleciały serie z
maszynowej broni. Rozerwały gipsowe krasnale na strzępy. Blondyn padł na ziemię.
Zaczął się czołgać w stronę białego busa. Kolejna seria pocisków wbiła się tuż
koło jego głowy. Przetoczył się pod koła samochodu. Koreańczyk, ostrzeliwywał
się zza ceglanego muru. Ogień nacierających był jednak tak silny, że zmusił go
do cofnięcia się. Właśnie skończyła mu się amunicja. Zaczął ładować swojego
ośmiostrzałowego Colta, gdy zza rogu wyskoczył nacierający policjant. Nerwy mu
jednak puściły, bo za wcześnie nacisnął cyngiel i cała seria poszła w mur.
Zdezorientowany policjant odrzucił Kałasznikowa i wyrwał z kabury pistolet. Było
jednak za późno. Koreańczyk wybił się w górę na półtora metra, kopnięciem w
nadgarstek wytrącił pistolet i z pełnego natarcia, wbił cios w szczękę
policjanta tak, że nogi wyleciały mu w górę i spadł na plecy łamiąc sobie kark.
Kierowca busa z białym bandażem na głowie był idealnym celem na tle zieleni
drzew. Strzelił dwa razy ze swojego rewolweru. Obydwa były celne. Trafił w nogi
nacierających policjantów z oddziałów specjalnych. Jednak od strony zarośli
nadleciały dwie serie pocisków i poszarpały cementowy mur, za którym w ostatniej
chwili schował głowę, cofnął się i pobiegł schodami na szczyt ruin. Przyklęknął
w płytkiej niecce, osłonięty zaroślami i przeładował amunicję. Łysiejący blondyn
ledwie nadążał biegnąc za prokuratorem. Obaj na odgłos pierwszych strzałów
skoczyli w stronę ruin. Biegli teraz wąskim korytarzem, odsłoniętym z prawej
strony otworami po nieistniejących oknach. Korytarz niespodziewanie się kończył.
Skręcili w prawo w stronę jednego z okien za którym kończyły się ruiny i
zaczynały gęste krzaki otwierające drogę dla bezpiecznej ucieczki. - Stać! Ręce
do góry. Prawie jednocześnie stanęli w miejscu jak wryci. Wprost przed nimi
wyrósł jak z pod ziemi policjant z oddziałów specjalnych. Mierzył z Kałasznikowa
na przemian w prokuratora i łysiejącego blondyna Obaj posłusznie unieśli ręce
wysoko nad głowami. Dla niego, widok dwóch panów w średnim wieku, był nie
mniejszym zaskoczeniem. Zawahał się, czy przypadkowo w miejscu akcji nie
znaleźli się niewinni ludzie. Ci dwaj nie mieli wyglądu bandytów. Starszy
bardziej przypominał akademickiego profesora, a młodszy dobrodusznego
sklepikarza.
Rana pod opatrunkiem na twarzy piekła nie do wytrzymania. Silna dawka narkotyków
pomagała trochę złagodzić ból. Założony pospiesznie opatrunek na twarzy chronił
przed infekcją, ale w obecnej chwili przeszkadzał, bo po pierwsze zasłaniał
widoczność dla prawego oka, a po drugie był przeraźliwie biały. Zapadał zmierzch
i nawet z pięciu metrów można było przejść obok ukrytego w krzakach człowieka.
Ale nie z białym bandażem na twarzy. Mężczyzna zdarł opatrunek z głowy. Odrzucił
go w krzaki. Przełożył pistolet do drugiej ręki i sięgnął po okład, który wraz z
krwią przykleił się do policzka. Szarpnął i oderwał go jednym pociągnięciem. Nie
poczuł bólu, narkotyk ciągle działał. Zemdlałby jednak na pewno, gdyby zobaczył
teraz swoją twarz w lustrze. Od szczęki do skroni biegła szrama, która
natychmiast powinna być zeszyta. Przysiągł sobie że odnajdzie chłopaka, który
załatwił go tak ostatniej nocy. Na moment zamarł w bezruchu nasłuchując. Był
bezpiecznie ukryty na szczycie ruin. Z dołu dobiegł go głos, który śni się
każdemu kryminaliście, chociaż raz tygodniowo. - Stać! Policja. Ręce do góry.
Głos dobiegał z dołu zza krawędzi ruin i nie był skierowany do niego. Właściwie
mógł się nie bać tej wyświechtanej formułki, bo od lat był z nią oswojony. Tyle,
że to on ją zawsze wypowiadał, bo jako policjant miał do tego prawo. Wstał z
miejsca i zgarbiony podbiegł do krawędzi ruin. W dole zobaczył stojącego
policjanta z oddziałów specjalnych, który mierzył z Kałasznikowa do kogoś
stojącego w podcieniach korytarza bez okien. Uniósł pistolet, wycelował w głowę
osłoniętą czarną kominiarką i oddał trzy strzały. Tylko jeden był niecelny.
Policjant wygiął się w tył. Kałasznikow odleciał w bok na kilka metrów.
Mężczyzna opuścił pistolet. Oszczędzał amunicję. Patrzył z dziwną satysfakcją,
jak jego ofiara wiła się z bólu, kopiąc nogami ziemię i zamiatając szeroko
rozwartymi dłońmi powietrze. Każda przyjemność ma swoją cenę. Od strony gęstych
krzaków nadleciała długa seria pocisków z Kałasznikowa. Przynajmniej połowa
przeleciała obok mężczyzny tnąc gałęzie i obrywając liście z krzaków. Ale druga
połowa utkwiła w podbrzuszu i płucach, odbierając jego ciału równowagę.
Mężczyzna zachwiał się i runął głową w dół, spadając pięć metrów wzdłuż
ceglanego muru, uderzył głową w ziemię, zabierając do wieczności wszelkie urazy
wobec pozostających przy życiu ludzi i zwierząt. Prokurator cofnął się pod
ścianę. Nie mógł patrzeć na wijącego się w agonii policjanta. Jego przeraźliwy
krzyk wdzierał się w ostatnie zakamarki świadomości. Co innego było uganiać się
za mordercą, a czym innym było przyglądanie się ofiarom. Osunął się pod ścianą
kompletnie obezwładniony. Łysiejący blondyn wyjął z pod marynarki pistolet i
odbezpieczył go. Prokurator czuł jak po jego plecach, leje się struga zimnego
potu. Był pewien, że kule w pistolecie za sekundę wzbogacą jego wnętrze o
kilkanaście gram ołowiu. Blondyn zachował się jednak irracjonalnie. Minął
Prokuratora i ruszył w przeciwną stronę, strzelając do ciemnych sylwetek
ukrytych w zaroślach policjantów. Tylko niezwykły zbieg okoliczności, zapadający
zmierzch oraz nadzwyczajne szczęście pozwoliły mu oddać sześć niecelnych
strzałów, zanim dwie serie pocisków przygwoździły go śmiertelnie do ściany.
Kowbojskie buty z wężowej skórki nie są najlepszym obuwiem do biegania. Lolo
klął w duchu swoje upodobanie do amerykańskiej mody. Był jednym z bliskich
współpracowników prokuratora i jednym z najlepszych strzelców wyborowych. Krótką
bronią potrafił z pięćdziesięciu metrów trafić królika w biegu. Oprócz wybornego
"cela" posiadał również wysoki iloraz inteligencji, oraz wrodzony spryt. Gdy
usłyszał pierwsze strzały, chwycił walizkę z pięcioma milionami dolarów i
skoczył z nią w stronę ruin. Nawet nie wyciągnął swojego rewolweru. W jednej
chwili ocenił sytuację. Policja musiała otoczyć cały teren. Natarcie szło z
dwóch stron, zmuszając ich do ucieczki na południową część ruin. Jeśli dobrze
się domyślał, to po tamtej stronie powinni znajdować się snajperzy. Nie długo
czekał na potwierdzenie. Blondyn z czarną bródką i kręconymi włosami,
ostrzeliwał się ukryty za krasnalami. Gdy jednak od strony zarośli ogień z
pistoletów maszynowych zmiótł krasnale, zamieniając je w gipsowy pył, podjął
decyzję o odwrocie. Odczołgał się przywarty do ziemi w stronę busa i gdy dotarł
do tylnych kół poderwał się na równe nogi. Osłonięty samochodem ruszył w stronę
szoferki słusznie rozumując, że samochodem szybciej wyjedzie z tego piekła. Nie
zdążył nawet otworzyć drzwi. Snajper jednym strzałem powalił go na ziemię.
Blondyn należał do ludzi, po których płaczą jedynie wierzyciele. Widząc to, Lolo
chwycił walizkę pod pachę i ruszył biegiem pod osłoną korytarza w stronę
południową. Przebiegł korytarzem piętnaście metrów i skręcił w lewo. Odnalazł
prokuratora siedzącego pod ścianą. Dobiegł do niego, postawił walizkę z
pieniędzmi i przyklęknął oczekując cudu, który pozwoliłby im wyjść z tego
bałaganu choćby z życiem. - To są chłopcy z naszej komendy - zameldował Lolo.
Prokurator wychylił się za załom muru. W głębi na placu koło srebrnego Mercedesa
toczyła się walka wręcz. Skośnooki Koreańczyk celnym ciosem powalił policjanta z
oddziałów specjalnych. Dla pewności, gdy ten już leżał dobił go ciosem w krtań.
- Zdejmij go - rozkazał prokurator. Lolo pozostawił walizkę i odbiegł kilka
kroków. Stanął w otworze po oknie i zamachał ręką do Koreańczyka. Kuląc się
Koreańczyk rzucił się biegiem w stronę swego wybawienia. Lolo sięgnął po
rewolwer. Koreańczyk zwinnie przebiegł przez plac omijając świszczące mu nad
głową kule i wskoczył przez otwór na korytarz. Z dwóch metrów Lolo oddał trzy
strzały. Być może dla Koreańczyka były one wybawieniem. Prokurator podniósł się
z ziemi i podbiegł do nieżyjącego już łysiejącego blondyna o wyglądzie
sklepikarza. Obok niego na ziemi leżał pistolet. Prokurator podniósł go. Strzały
w lesie ucichły. Lolo podbiegł do prokuratora. Siedział tak jak przed chwilą
oparty o mur. - Dawaj kajdanki - rozkazał prokurator. - Wyjdziemy z tego. No
szybciej. Zapamiętaj: obaj zostaliśmy zaatakowani w czasie wykonywania śledztwa.
Lolo kiwnął głową ze zrozumieniem. Przyklęknął przed siedzącym prokuratorem i
założył na oba przeguby kajdanki. Musiał sobie poradzić sam, bo Prokurator w
prawej ręce trzymał pistolet. Prokurator spojrzał w bok. Łysiejący blondyn
siedział oparty pod ścianą. Oczy martwo utkwione w posadzkę zaczęły matowieć. -
Rusza się? - spytał prokurator z nutą obsesji w głosie. Lolo spojrzał na leżące
pod ścianą zwłoki. Huk wystrzału rozbiegł się echem w ruinach Goeringa. Kula
wystrzelona z odległości dziesięciu centymetrów przebiła czaszkę na wylot. Lolo
odleciał bezwładnie i padł zgięty na posadzkę. Nie wyglądał teraz na metr
dziewięćdziesiąt wzrostu.
ROZDZIAŁ 17
Ulewa rozpoczęła się o zmroku. Czarne chmury nadciągnęły z północnego zachodu.
Silny wiatr poderwał z ulic tumany kurzu. Ludzie w pośpiechu przebiegali przez
jezdnie. Miasto wyludniało się. Nawet taksówki zjeżdżały do domów. Nadciągała
nawałnica. Raz po raz błyskawica rozświetlała horyzont. O dziwo, nie towarzyszył
temu tak charakterystyczny grzmot. Po pół godzinie wiatr uspokoił się. Na
pustych ulicach panowała niczym nie zmącona cisza. Spóźniony tramwaj zamknął
drzwi i odjechał z przystanku. Spadły pierwsze krople deszczu, duże i ciężkie.
Po pięciu minutach nastąpiło oberwanie chmury. Błyskawice, grzmoty i huk
spadającej wody, przeraziły nawet osobistego ochroniarza Chmielewskiego. Stał w
panoramicznym oknie stacji benzynowej i z pobożnym szacunkiem przyglądał się
żywiołom. Chmielewski jak co miesiąc osobiście przeglądał raporty księgowego.
Miał podwójną robotę, bo pierwszy raport był dla urzędu skarbowego i musiał się
zgadzać co do joty. Drugi był prawdziwym obrazem miesięcznych obrotów jego sieci
stacji benzynowych. Ten raport sprawdzał jeszcze staranniej. Nie pozwalał się
okradać. Liczył się teraz każdy grosz. Miał przed sobą największą inwestycję
swojego życia - autostradę północ-południe. Od trzech godzin siedzieli więc z
księgowym i administratorem sprawdzając pozycję za pozycją. Na stacji nie było
klientów. Lało niemiłosiernie. Pracownicy obsługi zmyli się do barku na kawę.
Cleo zaparkowała białe Suzuki za stojącą na parkingu furgonetką. Była to
zbyteczna ostrożność. W taką ulewę mogła podjechać pod samo okno, gdzie stał
teraz ochroniarz i też byłaby niewidoczna. Deszcz z wściekłością bił o
brezentowy dach. Wyłączyła silnik. Siedziała teraz z Robertem nic nie mówiąc.
Sama nie wiedziała dlaczego zgodziła się tu przyjechać. Być może, ciągle miała
nadzieję, że Robert nie ma z tym wszystkim nic wspólnego, że tylko przypadkowo
dał się wplątać. Wierzyła, że jest nadal tym spontanicznym, trochę nieśmiałym,
ale pełnym wdzięku chłopakiem jakiego zapamiętała z ich pierwszego pocałunku nad
morzem. Z całego serca chciała w to wierzyć. - Wiesz gdzie on trzyma tę teczkę?
- szorstki głos Roberta wyrwał ją z zamyślenia. Kiwnęła potakująco głową.
- To idź - rozkazał.
Nie miała odwagi spojrzeć na niego. Nie mogła złapać powietrza. Nie mogła się
ruszyć. - Aleja nie mogę - ledwie zdołała wyszeptać.
Robert był niewzruszony. Krew nabiegła mu do twarzy. Dłonie zacisnęły się w
pięści wbrew jego woli. W uszach zaczęło mu dzwonić od podwyższonego ciśnienia.
Nic nie mogło powstrzymać go od zemsty. Najpierw jednak chciał mieć dowody w
swoich rękach. - Wiesz co się stanie? - starał się panować nad drżeniem głosu -
Wiesz, co ja zrobiłem? Cleo zaczęła drżeć na całym ciele. Odpędzała od siebie
kolejne pytania i wszelkie możliwe odpowiedzi. Pragnęła się obudzić, za wszelką
cenę. Potrząsała głową, ale koszmar trwał dalej. Robert spojrzał na nią. Miała
wzrok tępo utkwiony w zaparowaną przednią szybę. - Więc idź!!! - krzyknął.
Spojrzała na niego. -Miał zimne spojrzenie, twarz zastygłą w nerwowym skurczu.
To nie był ten Robert jakiego znała. Patrzyli na siebie przez długą chwilę.
Oboje nie mogli się nawzajem rozpoznać. Cleo szarpnęła za klamkę i wysiadła z
samochodu. Zdjęła z oparcia płaszcz przeciwdeszczowy i zarzuciła go na siebie.
Ogromny kaptur chronił jej włosy i twarz przed deszczem. Pobiegła skulona w
stronę stojącego pod wejściem do stacji Mercedesa. Rano jechała tym samochodem z
ojcem do miasta. Po drodze powiedział jej, żeby więcej nie spotykała się z
Robertem. Chciała go wyśmiać: "Przecież to twój faworyt, stypendysta". Drażniła
się z nim. Ojciec był przygotowany na taką reakcję. Z białej, tekturowej teczki
wyjął kilka fotografii. Rozpoznała na nich Roberta, Cichego, Skorpiona,
Biedronę. Krew, broń, pieniądze. Zdjęcia przypominały jej fotosy z
gangsterskiego filmu B-klasy, a nie jej kolegów. Kazała zatrzymać samochód.
Wysiadła zanim Chmielewski zdążył wyhamować. Prawie całą powrotną drogę biegła
przez las płacząc. Mercedes stał jak zwykle zaparkowany pod wejściem. Przez
strugi deszczu widziała kilku mężczyzn siedzących w barku stacji benzynowej. W
śród nich rozpoznała jasny garnitur ojca. Przykucnęła obok drzwi od strony
kierowcy. Spojrzała za siebie. Dwadzieścia metrów w tyle stała furgonetka, a z
za niej wystawał przedni reflektor jej Suzuki. We wnętrzu siedział Robert. Miała
w życiu zasadę, że jeśli się coś zaczyna, to należy to doprowadzić do końca,
najlepiej jak się potrafi. Zdecydowała, że wykradnie teczkę ze zdjęciami i
oddają Robertowi. Tyle mogła zrobić dla niego na pożegnanie. Sięgnęła do
kieszeni i wyjęła komplet zapasowych kluczy do Mercedesa. Nacisnęła przycisk.
Blokada drzwi posłusznie odpuściła. W klamce zamigała zielona dioda. Szarpnęła
za nią. Drzwi posłusznie otwarły się. Wślizgnęła się do środka. Chmielewski był
zmęczony po czterech godzinach papierkowej roboty. Wstał od stolika. Schował
długopis do wewnętrznej kieszeni marynarki. Księgowy dostrzegł wiszącą pod
marynarką kaburę z pistoletem. - O, szefie. Strzeżonego Pan Bóg strzeże -
przymilał się księgowy. - Jutro rano jestem na policji, będę tutaj po południu -
powiedział Chmielewski. Zamknął neseser i ruszył w kierunku wyjścia. Ochroniarz
Chmielewskiego podszedł do okna i spojrzał przez szybę na parking. - Burza już
przechodzi, szefie. Cleo skurczyła się na siedzeniu na widok ochroniarza.
Odczekała, aż ten odwróci się i odejdzie od okna. Zapaliła małą latarkę i
zaświeciła na tylne siedzenie. Nie było tam białej tekturowej teczki. Poświeciła
na podłogę. Była pusta. Odwróciła się w stronę schowka na mapy. Otworzyła go.
Pod styropianowym pudełkiem z winogronami leżała tekturowa teczka. Robert
przekręcił kluczyk w stacyjce, włączył wycieraczkę. Na moment wyraźnie zobaczył
sylwetkę ciemnego Mercedesa. Deszcz zaczął słabnąć. Sięgnął ręką za pasek.
Wydobył rewolwer. Był to srebrny colt, ulubiona zabawka Czarnego. Odblokował
bęben i sprawdził naboje. Było ich osiem. Chmielewski szedł w stronę drzwi. Po
drodze dołączył do niego ochroniarz. Przy wyjściu Chmielewski jednak zwolnił.
Zawrócił i podszedł do bufetu. - Daj pan telefon - zwrócił się do barmana.
Wystukał numer telefonu do domu i czekał na połączenie.
Cleo wsunęła teczkę pod płaszcz. Nagle kątem oka zauważyła, że czerwona dioda
autoalarmu firmy "Boxer", zamiast palić się ciągłym światłem zaczęła pulsować.
Popełniła błąd. Ojciec kazał zainstalować firmie dodatkowe zabezpieczenie w
samochodzie, o czym zupełnie zapomniała. Po wejściu do samochodu i zamknięciu
drzwi, należało ponownie nacisnąć pilota autoalarmu. Nie zrobiła tego.
Autoalarmn właśnie się uzbrajał. Gdy to nastąpi najmniejszy ruch w kabinie
spowoduje blokadę drzwi i wycie syreny. Spojrzała w stronę baru. Chmielewski
stał przy bufecie. - Jak to wyszła z domu? Kiedy? - zdziwiony zapytał do
słuchawki. Potężna błyskawica rozdarła niebo, tak, że wszyscy mężczyźni w barze
jednocześnie spojrzeli w okno. Huk uderzającego pioruna rozdarł powietrze.
Szklanki na ladzie zatrzęsły się dzwoniąc o siebie. Połączenie w słuchawce
zostało przerwane. Od strony parkingu rozległo się wycie autoalarmu. Tylko jeden
samochód w Szczecinie miał taki alarm. Był nim Mercedes Chmielewskiego.
Ochroniarz rzucił się pierwszy do drzwi, ale Chmielewski był szybszy. Wyszarpnął
rewolwer z wiszącej pod marynarką kabury i pierwszy przedarł się przez wahadłowe
drzwi prowadzące z baru na dziedziniec stacji benzynowej. Od Mercedesa oderwała
się skulona sylwetka ubrana w ciemny przeciwdeszczowy płaszcz. Chmielewski nie
myślał. Furia, wściekłość kazały mu ścigać złodzieja. Na nim mógł wyładować
swoje frustracje, a było ich ostatnio coraz więcej. Autoalarm wył na całą
okolicę. Nagle Robert usłyszał strzał. Otworzył drzwi. Nie widział teraz
Mercedesa zasłoniętego przez furgonetkę. Miał złe przeczucie. Podbiegł kilka
kroków. Od Mercedesa biegła skulona sylwetka. Głowa ukryta pod kapturem była
niewidoczna. Chmielewski przeciął drogę ucieczki. Strzelił po raz drugi. Ręce mu
drżały, nie mógł celować rewolwerem. Robert stał przez chwilę nic nie
rozumiejąc. - To jest Cleo! To jest Cleo!!! - usłyszał własny głos, a jego nogi
sa-me rozpoczęły bieg w stronę Chmielewskiego. Zdążyłby w porę gdy-by nie plama
oleju rozlana na jezdni. Poślizgnął się i runął na kolana. Pistolet wypadł mu z
ręki. Chmielewski uspokoił rękę w nadgarstku, odczekał aż złodziej podbiegł
jeszcze krok i nacisnął na spust. Podmuch strzału zerwał kaptur
przeciwdeszczowego płaszcza, odsłaniając mokrą od deszczu twarz Cleo. Głowa
odleciała jej w tył i upadła bezwładnie prosto pod nogi Chmielewskiego. Zamarła
w bezruchu. Z barku nadbiegali pozostali mężczyźni. Nie było już po co się
śpieszyć. Nie mieli odwagi podejść do swojego szefa. Ochroniarz Chmielewskiego
wybuchnął płaczem. Robert klęczał w kałuży. Strugi deszczu lały się po nim, ale
niczego nie czuł. Objął głowę rękoma i kołysał się w przód i w tył. Chmielewski
spojrzał na leżącą pod nogami Cleo, potem powiódł wzrokiem po stojących w
deszczu mężczyznach. Kierował do nich nieme pytanie, na które nikt nie potrafił
znaleźć odpowiedzi - Dlaczego? - wyszeptał cicho.
Od strony Szczecina dał się słyszeć głos syreny karetki pogotowia. -
Miał pan szczęście że deszcz osłabił działanie gazu - powiedział kapitan
Wojtaszewski z komendy Policji. - Inaczej pańska córka do końca życia mogła by
nosić plastykową maskę na twarzy. Siedzieli w małym pokoju dla lekarzy. Za oknem
szpitala wstawał świt. Chmielewski siedział skulony na fotelu, kapitan
Wojtaszewski wstał i poszedł do stolika z wodą mineralną. Robert siedział przy
drzwiach wejściowych. Za szklanym przepierzeniem czytając gazetę siedział
umundurowany policjant. Wojtaszewski nalał wody do szklanki i podał ją
Chmielewskiemu Wypił ją prawie jednym tchem. - Powiedziano mi - zaczął
Chmielewski - żeby pierwszy nabój dać ga-zowy. Sam nie wiem dlaczego dałem trzy.
Na tę myśl wzdrygnął się. - Proszę pokazać pański pistolet - poprosił kapitan.
Odebrał go od Chmielewskiego i wyjął magazynek. Na samym wierzchu lśniła
mosiężna łuska zakończona ołowianą kulą w stalowym płaszczu. Chmielewski nawet
nie spojrzał. Kapitan odłożył pistolet i powrócił do swojego fotela za biurkiem
- Czy może mi pan wyjaśnić dlaczego pańska córka włamywała się do pańskiego
samochodu? Robert podniósł wzrok na Chmielewskiego. Przez moment patrzyli na
siebie. - Nie wiem. Naprawdę nie wiem - odpowiedział Chmielewski. Robert uciekł
spojrzeniem w stronę podłogi. - Odłóżmy tę rozmowę na później, chcę teraz iść do
córki - Chmielewski spojrzał chłodno na kapitana Wojtaszewskiego. Ten skinął
potakująco głową. Chmielewski wstał i wyszedł z pokoju nie spoglądając już na
Roberta.
- A więc został tylko pan - uśmiechnął się kapitan Wojtaszewski. - Zna pan
historię o Jonaszu? To bardzo pechowy żeglarz. Wojtaszewski wstał z za biurka i
poszedł do Roberta.
- Same nieszczęścia - dodał stając tuż przed nim.
- Coś jeszcze? - Robert nie tracił pewności siebie.
- Prowadzę dochodzenie w sprawie zabójstwa Cichowskiego, znanego jako "Cichy". -
A co ja mam z tym wspólnego? - Robert spojrzał śmiało w oczy policjanta. -
Udowodnię ci, że masz. - Wojtaszewski był pewny swoich słów. Cleo leżała w
izolatce. Oczy i połowę twarzy miała przewiązaną bandażami. Leżała bez ruchu.
Prawą ręką podłączona była do kroplówki. Za oknem wstawał różowy świt.
Zapowiadał się kolejny ciepły dzień kończącego się lata. Chmielewski siedział na
łóżku. Tyle myśli, tyle słów cisnęło mu się do głowy, ale nic co ludzki język
mógł wypowiedzieć nie było w stanie wyrazić cierpienia jakie trawiło go od
środka. W ciągu jednej nocy postarzał się o dwadzieścia lat. Włosy do reszty
posiwiały, policzki zapadły się pozostawiając obwisłe ciemne worki pod oczami.
Siedział nieruchomo dopóki pielęgniarka nie pojawiła się w drzwiach. Musiał już
wychodzić. Jeszcze raz spojrzał w stronę Cleo, ale nie podniósł oczu na jej
twarz. - Cleo, córeczko - zdołał wyszeptać. Ręka Cleo poruszyła się i zsunęła
się po prześcieradle w stronę gdzie siedział. Po omacku Odnalazła jego dłoń i
mocno się na niej zacisnęła - Tato - usłyszał pierwszy raz w życiu z jej ust.
Chmielewski wyszedł przed szpital gdzie na parkingu stał jego Mercedes.
Ochroniarza odesłał do domu. Chciał być sam. Podszedł do samochodu i otworzył
pilotem drzwi. Nagle usłyszał za sobą głos Roberta. - Co pan zrobi z tą teczką?
Spojrzał na niego. Siadł do samochodu i Sięgnął do schowka na mapy. wyjął teczkę
i podał ją Robertowi. - Nawet nie wiesz jak bardzo można bać się o swoje
dziecko. Ja też zresztą nie wiedziałem, Robert odebrał teczkę, otworzył ją.
Kolejne kartki opatrzone zdjęciami ukazywały ostatnie trzy tygodnie jego życia.
Odnalazł zdjęcia z Międzyzdrojów i z Hotelu Amber. Na jednym z nich oboje z Cleo
kochali się w basenie. Dalej było jeszcze jedno zdjęcie przedstawiające Czarnego
w geście powitania, ale druga osoba została odcięta nożyczkami. - Czy to
wszystko? - spytał Robert.
- Komplet - potwierdził Chmielewski - wynająłem takiego ...fotografa. Miał ją
ochraniać, przed wami. Nie mogłem jej zatrzymać w domu, ale musiałem wiedzieć co
robicie. - Oszukał pana. Brakuje najważniejszego.
Robert przyjrzał się Chmielewskiemu uważnie. Nie wyglądał na człowieka, który po
tym wszystkim co przeżył byłby w stanie go okłamywać. Uwierzył mu, że nie miał z
tym nic wspólnego.
- A czy ja ciebie kiedykolwiek pytałem skąd bierzesz swoje brudne pieniądze? Mam
to mam. Wpłacę je zgodnie z umową na konto spółki. Jutro w banku. Cześć.
Prokurator Wielewski odłożył słuchawkę na widełki telefonu. Był to stary aparat
z lat pięćdziesiątych. Nie wymienił go na nowy bo widocznie miał do niego
sentyment. Poprawił szlafrok i wyszedł z gabinetu na korytarz. Obok w sąsiednim
pokoju na skórzanej kanapie siedziało dwóch młodych policjantów z jego osobistej
ochrony. Gdy zajrzał do nich do pokoju poderwali się na równe nogi. - Siedź,
siedź - uspakajał ich prokurator posyłając im uśmiech bazy-liszka. - Zgaście
tylko chłopcy to światło, bo po co marnować tyle prądu. Zostawił ich w pokoju i
odszedł w stronę sypialni. Był zmęczony i marzył o zasłużonym odpoczynku. Był to
ciężki tydzień, ale nie mógł powiedzieć, że stracony. Policjant wstał i podszedł
do kontaktu. Przygasili światło. Wracając wziął z telewizora małe pudełko
wykonane z hebanowego drzewa. Usiadł na kanapie i otworzył je. Wewnątrz leżał
ręcznie grawerowany pistolet z rękojeścią z kości słoniowej. - Popatrz jakie
cacko. Ciekawe, skąd on to ma?
Policjant wziął pistolet do ręki. Był wyśmienicie dopasowany. Wycelował nim w
telewizor, na ekranie którego pojawiła się znana spikerka telewizyjna. - Panie
prokuratorze - redaktorka zwracała się do siwego, starszego pana - dzięki
pańskiej akcji we współpracy z Brygadami Specjalnymi udało się przejąć niezwykle
niebezpieczne materiały, pluton, z którego można wyprodukować bombę atomową. Kto
miał być odbiorcą tego ładunku? Policjant poderwał się z kanapy i zawołał w głąb
korytarza. - Panie prokuratorze! Jest pan w telewizji. - Według naszych
wstępnych ustaleń - opowiadał prokurator - materiał miał być sprzedany do krajów
arabskich. Polska była tylko miejscem tranzytowym. Policja udaremniła
transakcję, przejmując zarówno towar, jak i - no - niebagatelną sumę... pół
miliona dolarów. - Istnieje powszechna opinia, że wiele afer jest wyciszanych,
ponieważ zarówno prokuratorzy, jak i sędziowie nie mają odpowiedniej ochrony w
czasie prowadzenia śledztwa. Czy pan zgadza się z taką opinią? - spytała
dziennikarka. Prokurator jakby zmieszał się trochę, ale chyba spodziewał się
tego pytania. - Z pewnością młoda demokracja narażona jest na korupcję i
przemoc. Państwo jest w takim stanie, że nikt nie może się czuć bezpiecznie.
Uśmiech jaki posłał prokurator dziennikarce pozwalał uwierzyć w szczerość jego
wypowiedzi.
ROZDZIAŁ 18
Jest taki dzień pod koniec sierpnia, kiedy słońce staje się bledsze, chmury mają
odcień ołowiu, zaczyna mżyć, a północno-zachodni wiatr staje się przenikliwy,
chłodny. Drzewa jeszcze mają zielone liście, ale jakieś wypłowiałe blade. Nawet
piasek na plaży staje się bezbarwny, a woda w morzu matowa. Cleo i Robert
spacerowali po plaży, aż zmęczeni przysiedli na starym pniu drzewa. - Która
godzina? - spytała Cleo.
- Dziesiąta. Nie martw się. Zdążysz - starał się uspokoić ją Robert. Cleo gotowa
była już do podróży. Za kilka godzin poleci samolotem z Berlina do Nowego Jorku.
Jej walizka spakowana przez pana Janka spoczywała w bagażniku Mercedesa
stojącego na wydmach koło starego, rybackiego portu. Chmielewski stał samotnie
na plaży i czekał. Bardzo go prosiła, aby przyjechali jeszcze raz do
Międzyzdrojów. Chciała posłuchać szumu morza i zapamiętać zapach plaży. Robert
spojrzał na Cleo. Opaska z bandażu przesłaniała jej oczy. Założyła
przeciwsłoneczne okulary, żeby wyglądać bardziej "cool". Teraz musiała je
poprawiać raz po raz bo zsuwały się jej z nosa. Robert odgarnął jej włosy, żeby
pomóc, ale odwróciła głowę w bok. - Wiesz - zaczęła cicho Cleo - zanim tu
przyjechałam widok morza przypominał mi dzieciństwo i ojca, ...teraz będę
pamiętała nasz wspólny weekend. Uśmiechnęła się do niego.
- Może przyjedziesz na Boże Narodzenie? - Głos Roberta był pełen szczerej
nadziei - Czy jest jakiś powód, żebym tu wracała? - odwróciła od niego głowę -
zupełnie bym zapomniała - zmieniła nagle temat. - Jeszcze w hotelu Cichy prosił,
żebym oddała ci tę kopertę przed odjazdem. Cleo wyjęła z kieszeni żakietu białą
kopertę i podała ją zdziwionemu Robertowi. Robert otworzył ją i zajrzał do
środka. We wnętrzu był plik kilkunastu banknotów studolarowych i zdjęcie.
Sięgnął po fotografię. Byli na niej wszyscy. Pamiętał, że zrobili je pierwszego
dnia po przyjeździe do Międzyzdrojów. Skorpion, Dorota, Biedrona, Kobra, Iwona,
Cleo, Robert i Cichy. Cała ich paczka w komplecie. - Co to jest?- spytała Cleo.
Robert schował zdjęcie do koperty z pieniędzmi.
- Bonus od Cichego. Kochał życie i miał miękkie serce. Cleo wstała, Robert
poderwał się, żeby ją podtrzymać. - Mógłbyś nam zrobić zdjęcie. Będę je mogła
obejrzeć za dwa tygodnie jak zdejmą mi opatrunki. Podała mu aparat. Robert
odbiegł parę metrów, postawił aparat na słupie falochronu i włączył
samowyzwalacz. Wrócił biegiem do Cleo i przytulił ją do siebie. Stali tak przez
chwilę, ale flesz nie mrugnął. Robert wrócił po aparat. - Co się stało? -
zaniepokoiła się Cleo.
- Film się skończył w aparacie - bezradnie odpowiedział Robert. Chmielewski stał
na betonowym podjeździe przy wydmach. Spojrzał na zegarek. - Cleo. Chodź już.
Spóźnimy się na samolot.
Marzena, podeszła do niego przynosząc mu prochowiec. Robiło się chłodno. Robert
podprowadził Cleo do samochodu. Stali chwilę na przeciwko siebie nic nie mówiąc.
Wiatr szarpał ich włosy.
- Dbaj o siebie. Napiszę do ciebie list jak tylko dojadę do domu. Obiecuję -
zapewniała Cleo. - Będę dzwonił. Uważaj na siebie w tym Nowym Jorku. Podobno
jest tam pełno gangsterów - zażartował Robert. Cleo pochyliła się do niego i
pocałowała go. Marzena podeszła z drugiej strony i ujęła ją pod łokieć
odprowadzając do samochodu. Oddalali się od siebie nie mogąc jednocześnie
wypuścić swoich dłoni z uścisku. Chmielewski obszedł samochód otworzył drzwi i
pomógł Cleo usiąść na tylnym siedzeniu. Gdy siedziała już w środku zatrzasnął za
nią drzwi. Marzena usiadła po drugiej stronie. Robert stał z boku za sa-
mochodem. Spojrzał na Chmielewskiego. - Mam dług wobec pana.
Chmielewski przyjrzał się uważnie Robertowi nie bardzo wiedząc co on ma na
myśli. - Wie pan co - obdarzył Roberta koleżeńskim uśmiechem - potraktujmy to
jako przyjacielską inwestycję, co? - Wolałbym oddać - Robert odpowiedział
uśmiechem.
- E. - Chmielewski chciał coś dodać, ale się powstrzymał. "Przecież okazji do
rewanżu w takim mieście jak Szczecin nie brakuje" - pomyślał. Robert odczekał,
aż Mercedes ruszył i zniknął za zakrętem uliczki biegnącej do centrum
Międzyzdrojów. Stał tak przez chwilę, po czym zdjął buty i ruszył po piasku w
dół plaży. Doszedł do przewróconych pni i usiadł na jednym z nich. Jeszcze raz
otworzył kopertę. Przeliczył dolary, było ich tysiąc siedemset. Dlaczego właśnie
tyle? Cichy niczego mu nie był winien. O co tu chodzi? - Pomyślał. Wyjął
ponownie zdjęcie i przyjrzał się fotografii. Cichy obejmował na zdjęciu Iwonę i
śmiał się do niego bezczelnie. Cleo i Robert stali po drugiej stronie samochodu.
Robert odwrócił zdjęcie. Było podpisane czarnym flamastrem: - PRYMUS! NIE
ODPUSZCZAJ. JEDŹ ZA NIĄ.
podpisano - Cichy.
CDN.
KONIEC