Nie kocham cię, mamo
Szanuj ojca swego i matkę swoją. Szanuj – ale czy to znaczy kochaj bezwarunkowo? Czy na miłość
nie należy sobie zasłużyć i pracować na nią przez całe życie? Nawet jeśli jest to miłość "wyssana z
mlekiem matki", czy może ona trwać wiecznie?
- Odkąd pamiętam, byłam nieszczęśliwa. Leczyłam się na depresję od okresu dojrzewania. Dopiero
kiedy moja matka, umarła, zrozumiałam, że to nie była depresja – mówi Kasia. - Teraz leki
antydepresyjne, napady lękowe, histerie, wydzwanianie z płaczem po przyjaciółkach czy awantury z
mężem w domu o moje stany – to już przeszłość. Patrzę na ten czas, jakbym to nie była ja.
Prawdziwa ja zaczęła się teraz. Nagle okazało się, że umiem się uśmiechać, że każdy dzień może
przynieść mi coś miłego, że przesypiam całą noc, nie budząc się co chwilę, zmartwiała ze strachu, że
przecież na pewno mi nic w życiu nie wyjdzie, że lada dzień wyrzucą mnie z pracy, bo do niczego się
nie nadaję – tak każdego wieczoru zapewniała mnie mama. Nagle okazało się, że jedzenie smakuje i
jak dobrze jest po prostu żyć. Cieszyć się słońcem, spacerem z dziećmi. Teraz nawet sprzeczka z
szefem w pracy jest jakąś miłą rozrywką. Bo ona nie żyje. Bo jej już nie ma. Już mi nie zatruje życia,
nie będzie wydzwaniać do mnie po nocy z pretensjami, z żalami, z groźbami, że się zabije, że jest
sama, że jestem złą córką i o nią nie dbam, że ma raka, że ma Parkinsona i tysiąc innych chorób
naraz. I że ja jestem wszystkiemu winna.
Od dziecka mnie szantażowała. Od dziecka słyszałam historię, że tatuś jest zły, że zmusza ją do
seksu, że ona tak musi się męczyć. Wojowałam z ojcem nie wiedząc po co i dlaczego. Ale mama
płakała, więc ja też płakałam, a skoro mówiła mi, że płacze przez ojca, to ojciec był zły. Ojciec nic nie
mówił, kiedy na niego krzyczałam, kiedy go nawet próbowałam bić za mamę. Wychodził z domu.
- Każde zachowanie rodzica, które przerasta dziecko rozwojowo jest nadużyciem emocjonalnym -
mówi Lucyna Klimas, psychoterapeutka Gestalt z Instytutu Terapii Gestalt. - Czy da się dziecko
16 gru, 20:57
Źródło: Onet.
Strona 1 z 3
Artykuł - drukowanie
2011-12-29
http://zdrowie.onet.pl/psychologia/4974642,artykul-drukuj.html
wychować bez nadużyć emocjonalnych? Powiedziałabym, że nie da się dziecka wychować bez błędów.
Jesteśmy tylko ludźmi. Nie ma dramatu jeśli to jest zdarzenie jednostkowe. Ale błąd w momencie,
kiedy staje się chroniczny i zaczyna obciążać dziecko emocjonalnie, być ponad jego możliwości
rozwojowe wtedy staje się nadużyciem emocjonalnym i tu konsekwencje mogą być bardzo poważne i
odbić się na całym życiu dziecka.
- Do dziś mam traumę, kiedy ktoś idzie się kąpać i zamyka się w łazience – opowiada Kasia. - Miałam
6 lat, kiedy rzuciła taką groźbę ojcu. Że się zabije. I zamknęła się w łazience. Od tego czasu
pilnowałam jej. Po wyjściu ojca z domu, potrafiła siedzieć w wannie godzinami. A ja pod drzwiami.
Płakałam, wołałam do niej. Była zadowolona, kiedy ojciec wracał do domu i zastawał mnie śpiącą pod
drzwiami łazienki. Czasami nie wychodziła całą noc, dopóki nie usłyszała, że wrócił i zanosi mnie do
łóżka. Wyrywałam się mu i płakałam za mamą. "Zobacz, do czego doprowadzasz" – słyszałam zza
zamkniętych drzwi łazienki.
Mając 18 lat, nie byłam w stanie nawet spojrzeć na chłopaka. Po tym, co miałam w domu, relacje
damsko-męskie kojarzyły mi się z piekłem. Dobrze, że w szkole miałam mądrą polonistkę.
Zorientowała się, że coś się złego dzieje i wysłała mnie do szkolnego terapeuty. I się zaczęło. Kasia
jest chora na depresję, ma melancholię, jest cały czas apatyczna. Zaczęły się leki i terapia i wzywanie
matki do szkoły. Moje kilkakrotne próby samobójcze tylko ją rozwścieczały, bo przecież ja nie mogłam
być bardziej chora od niej, bardziej nieszczęśliwa. Cały świat miał się zajmować nią, a nie mną. Jak
pedagog dzwonił do domu, pytając, jak się czuję i kiedy wrócę na terapię, słyszał od niej, jak to ona
się męczy ze mną i że jest na wykończeniu i że to jej należy się terapia, a nie mnie, której się w tyłku
od dobrobytu poprzewracało. "Córeczka tatusia, ma w domu wszystko" – mówiła rozgoryczona. A ja w
domu miałam samotność, matkę tyrankę oraz ojca, który całe życie nie wykrzyknął słowa w mojej
obronie, tylko wychodził z domu. Czasami siedział na ławce przed blokiem i czytał gazetę, czekając aż
matce przejdzie. Wracał do domu, kiedy gasły światła. Nigdy mnie ze sobą nie zabrał. Argumenty
matki: "Jak wrócisz, ja już będę martwa" były na porządku dziennym. Może myślał, że ona się
naprawdę zabije, kiedy zostanie sama i dlatego mnie nie zabierał ze sobą.
Muszę przyznać, że nie uderzyła
mnie nigdy. Ale słowa, którymi
karmiła mnie całe życie - były
gorsze od uderzeń. Zapadają się
głęboko i zostają na całe życie.
Kiedyś mając 21 lata
wykrzyczałam do niej, że mnie
nienawidzi, że mnie nigdy nie przytuliła, że nigdy od niej nie usłyszałam dobrego słowa, więc się
pytam, dlaczego mnie urodziła, mogła mieć aborcję. Zastanowiła się chwilę i powiedziała: "Szkoda, że
wtedy nie przyszło mi to do głowy". Kiedy to usłyszałam, coś jakby we mnie pękło. Coś w głowie.
Przestałam słyszeć. To znaczy słyszałam, ale był to ciągły jednostajny szum. Kiedy po paru dniach nie
ustępował, ojciec w tajemnicy przed matką zabrał mnie do lekarza. Skoro słyszę szumy, a miałam już
za sobą historię leczenia u psychologów, to psychiatra zdiagnozował początki schizofrenii.
Miałam 21 lat, nie rozumiałam, co to znaczy. Leki, szpital, nagle wszystko się zmieniło. Niby byłam na
obserwacji, ale nie były to już przyjemne wizyty raz w tygodniu u pani psycholog. Na szczęście nie
trafiłam na konowałów. Jeden lekarz domyślił się chyba przyczyny, bo panicznie nie chciałam mówić o
sytuacji w domu. Bałam się, że jak lekarze zaczną rozmawiać z matką to ona zacznie im zmyślać, że
naprawdę jestem wariatką i zamkną mnie w tym zakładzie na dobre. Kłamałam więc, że w domu
wszystko w porządku. Ale jeden psychiatra domyślił się wszystkiego, bo kazał rodzicom wysłać mnie
na studia do innego miasta. Akademik, stypendium studenckie itd. Nie wiem, czym ją przekonali,
może ojciec się wreszcie postawił, ale dzięki temu przeżyłam. Wyjechałam w ostatnim momencie,
inaczej by było po mnie, nie wyszłabym normalna z tego oddziału to pewne. Oczywiście było lepiej,
ale nie "normalnie". Odbierałam od niej 15 telefonów dziennie, groziła, że przyjedzie do akademika i
będzie robić naloty. Codziennie słyszałam, że jestem alkoholiczką, bo na pewno piję w akademiku.
Uczyłam się dzień i noc ze strachu, że stracę akademik i stypendium, i będę musiała wrócić do domu.
Mało jadałam, bo z domu dostawałam mało pieniędzy (Matka: "Nie mogę ci wysyłać więcej, bo znając
cię, przepijesz na imprezach"). Nie wiedzieć czemu często lała mi się krew z nosa. Kiedyś, kiedy
dzwoniła, dostałam krwotoku. Mówię do niej, że nie mogę z nią teraz rozmawiać, bo mi się leje krew z
nosa, a ona na to, że przyjeżdża zrobić z tym porządek, bo na pewno biorę narkotyki i to przez to.
Strona 2 z 3
Artykuł - drukowanie
2011-12-29
http://zdrowie.onet.pl/psychologia/4974642,artykul-drukuj.html
Przyjechała do mnie na uczelnię, mówiąc, że jestem narkomanką i co oni jej z dziecka zrobili.
Myślałam, że się wtedy po raz kolejny załamię. Opowiadała, że się leczę i żeby mnie odesłali do
domu. A dziekan do niej: "Pani córka studiuje, nikt jej tu nie trzyma na siłę. To nie jest obóz, żeby ją
odsyłać". Wezwał mnie jednak na rozmowę. Zobaczył wystraszoną dwudziestoczterolatkę, która bała
się jak jakieś ranne zwierzę na polowaniu. Miałam 172 wzrostu, a ważyłam 48 kg. Dał spokój i
przestał odbierać telefony od matki. Skończyłam studia, miałam chłopaka, zamieszkaliśmy razem.
Gdyby nie on, nie miałabym odwagi wynająć sama mieszkania. Telefony, wizyty od niej to zawsze był
koszmar. Wyszłam za mąż, urodziłam zdrowe dziecko, znalazłam dobrą pracę, ale i tak wszystko było
źle. Krytyka na porządku dziennym: mój mąż jest do niczego, moje dziecko mnie nie kocha,
zachowuje się dziwnie, jakieś takie nienormalne, ale czego się spodziewać, przecież ja też jestem
chora. Telefony po nocach, że ona umiera, żebym przyjechała, że ma raka, że jestem potworem, jak
można nie kochać starej matki. Na osiedlu podpuściła sąsiadki, które jak przyjeżdżałam w odwiedziny
mówiły mi: "Pani Kasiu, nie można tak traktować starej matki. Nie dbać o nią, ona się tu wykończy
bez pani". Wzięłam kredyt i kupiłam jej mieszkanie, bo podobno mieszkanie z ojcem wpędzało ja do
grobu. Przeprowadziła się. Czy było dobrze? Nie.
Zaraz potem zaczęło się, że ona ma emeryturę głodową, że zdycha z głodu, że ma córkę, która
dobrze zarabia, a jej nie pomaga. Płaciłam jej 1000 zł kredytu za jej mieszkanie, sama mając własną
rodzinę na utrzymaniu i wynajmując mieszkanie. Ale trudno, zaczęłam przesyłać jej 200, 300 zł
miesięcznie. Przyjeżdżałam i robiłam duże zakupy na miesiąc. Wszystko za mało. Potem mój mąż
stracił pracę, żyliśmy z mojej pensji, spłacając dwa kredyty - jeden za nasze mieszkanie, drugi za jej.
Pytam się jej: Mamo, co jeszcze więcej mogę dla ciebie zrobić? Nie widzisz, że mi też jest ciężko? Nie
widziała, a ja cały czas myślałam, przecież to jest moja matka, przecież matkę ma się jedną, ona
sama jest nieszczęśliwa, nie mogę jej zostawić. I tak było przez całe życie. Kłótnie z mężem, że za
często jej pomagam. Kiedy mąż odbierał telefon, jeździła po nim jak po psie – że nieudacznik, że
pracy nie ma, że pewnie przepijamy wszystko, bo ożenił się z alkoholiczką. Pewnego razu zadzwoniła
do mnie i powiedziała mi znowu, że ma raka, że nie życzy sobie żebym przyszła do niej do szpitala, że
ona już nie ma córki, bo nie dbam o nią itd. Nie był to pierwszy raz, kiedy to mówiła. Wycieńczona
pytałam jakiego tym razem ma raka, czy idzie do szpitala, gdzie jest ten szpital, że oczywiście
przyjadę. "Nie – mówiła - siedź sobie w tym swoim ciepłym domu, a ja niech zdechnę sama". Nie
miałam już sił, po raz pierwszy odłożyłam słuchawkę. Pamiętam to jak dziś. Poczułam się taka
zmęczona. Powlokłam się do sypialni, położyłam na łóżku, zamknęłam oczy i pomyślałam – trudno,
już mam dość.
Ona ma 65 lat, ja 36. Nie mam już sił. Skoro ma raka, trudno, nie mogę już się tym przejąć.
Wyłączyłam telefon i zasnęłam. Rano obudziłam się wypoczęta. Po raz pierwszy od dawna coś we
mnie drgnęło – nie czułam się psychicznie źle, nie czułam nic. Ograniczyłam z nią kontakty
telefoniczne. Pieniądze wysyłałam nadal. Kiedy zaczynała krzyczeć przez telefon, odkładałam
słuchawkę. Napuściła na mnie sąsiadki. Nie reagowałam. Pół roku później naprawdę wykryli u niej
raka. Wykrakała go sobie, może go dostała, żeby zrobić mi na złość, może to przypadek, nie wiem.
Umarła w ciągu półtorej roku. Byłam z nią, kiedy było trzeba, ale już jak automat, jak manekin, nie
mogła mnie już niczym sprowokować, zranić. Po raz pierwszy to ona się bała, a nie ja, więc nie miała
już sił na dalsze przedstawienia. Kiedy umarła, poczułam ulgę. I szczęście. Po raz pierwszy w wieku
39 lat byłam wolna. Naprawdę wolna. Wszystkie moje stany lękowe, depresje, płacze – wszystko
odeszło jak ręką odjął. Co dzień czuję spokój. Zostało jedno, na dźwięk telefonu jeszcze ciągle
cierpnie mi skóra. Po chwili przechodzi. Ona już nie zadzwoni, nie muszę się więcej bać.
- Relacja matki z córką jest jedną z najtrudniejszych relacji z którymi mierzymy się w życiu. I w
zależności co się w niej wydarzy, mamy takie a nie inne uczucia do tej osoby – mówi Lucyna Klimas. -
Brak miłości do rodzica jest pewną konsekwencją różnych zdarzeń, najczęściej jest konsekwencją
tego, że relacja z rodzicem była naznaczona ogromną dozą krzywdy i cierpienia. Relacja z rodzicem
powinna się też zmieniać w ciągu życia. Jeżeli matka traktuje trzydziestoletnią kobietę jak nastolatkę,
a ona nic z tym nie robi, to znaczy że się wpisuje w to bycie nastolatką. Odpowiedzialność za to, że
podtrzymują taką relację, spoczywa na jednej i na drugiej stronie. Bardzo często zamiast powiedzieć
jasno i wyraźnie: "Daj mi spokój kobieto, ja mam 30 lat, a nie 12", akceptujemy taką sytuację. Może
to też wynikać z tego, iż żyjemy w przekonaniu, że utrata relacji z rodzicem zagraża naszemu życiu,
tak jak w dzieciństwie, gdzie dziecko bez rodzica nie przeżyje.
Copyright 1996-2011 Grupa Onet.pl SA
Strona 3 z 3
Artykuł - drukowanie
2011-12-29
http://zdrowie.onet.pl/psychologia/4974642,artykul-drukuj.html