WYJĄTKOWA MIŁOŚĆ
Od Autorki
Dziewczęta, które ukończyły osiemnaście lat, mogą wstępować do
klasztoru.
Przez dziewięć miesięcy są postulantkami, przez następne dwa
lata — nowicjuszkami, a potem, jeśli wciąż czują powołanie,
składają swoje ostateczne śluby podczas mistycznej ceremonii w
klasztorze.
Ślubując porzucenie dotychczasowego życia, stają się
służebnicami Pańskimi i otrzymują złote obrączki, często w
kształcie krzyża. Po złożeniu ślubów rzadko opuszczają zakon, do
którego wstąpiły dobrowolnie. Ale kilka z nich uczyniło to.
Wyszły za mąż, urodziły dzieci i napisały wspomnienia o swoich
przeżyciach w klasztorze.
Rozdział 1
1869
Markiz Okehampton poczuł, że jest śpiący. Nie było w tym nic
dziwnego, zważywszy na to, że przez dwie godziny kochał się
szaleńczo z Yasmin Caton. Uważał ją za jedną z najbardziej
namiętnych kobiet, jakie kiedykolwiek spotkał. I najrozkosznie-jszą
istotę pod słońcem. Ale na dzisiaj miał już dosyć. Jakikolwiek
ruch sprawiał mu ból i nagle zapragnął znaleźć się w powrotnej
drodze do swojego domu przy Park Lane w Londynie. Poruszył
się, by wstać z łóżka, ale Yasmin, która leżała przy nim,
powiedziała półgłosem:
— Muszę ci coś powiedzieć, Rayburnie. — Markiz wydał odgłos,
który z trudem można by nazwać pytaniem. Yasmin mówiła dalej:
— Dziś po południu dostałam wiadomość z Paryża, że Lionel do-
znał bardzo poważnego ataku apopleksji.
7—
Markiz zesztywniał.
— Dziś po południu?! — wykrzyknął. — A ty spędziłaś tu
ze mną cały wieczór?
— Nikomu o tym nie mówiłam. Tak bardzo pragnęłam się z
tobą zobaczyć.
Markiz zamilkł zdziwiony.
Lord Caton był niezwykle dystyngowanym człowiekiem i
ważną osobistością na dworze królewskim. Do Paryża udał się
ze specjalną misją by zobaczyć się z cesarzem. Choć wydawało się
to niewiarygodne, był czterdzieści lat starszy od swojej żony. Jeśli
ucierpiał na skutek tak poważnego ataku, to tym bardziej Yasmin
powinna być u boku męża.
Jak gdyby odgadując myśli markiza, lady Caton powiedziała:
— Oczywiście jutro rano bezzwłocznie wyjeżdżam do
Paryża, ale dziś musiałam cię zobaczyć Rayburnie, musiałam!
— W takim razie, jeśli wyjeżdżasz tak wcześnie... —
zaczął markiz.
Chętnie wstałby już, ale Yasmin położyła rękę na jego piersi
i wyszeptała:
— Muszę powiedzieć ci o czymś jeszcze.
— O czym? — zapytał.
— Będę miała dziecko!
Markiz oniemiał.
— Teraz
pozostaje
nam,
najdroższy
—
konty
nuowała
Yasmin
Caton
—
czekać
na
śmierć
Lionela, która, zdaniem lekarzy, nastąpi niedługo,
— 8—
a potem pobrać się w tajemnicy, na przykład we Francji.
Markiz pomyślał, że się przesłyszał.
— Potem—
ciągnęła
Yasmin—
pojedziemy
w
bardzo
długą
podróż
poślubną,
a
później
ogło
simy,
że
pobraliśmy
się
kilka
miesięcy
wcześniej.
I
chociaż
dziecko
urodzi
się
przedwcześnie,
nie
będzie żadnych wątpliwości, że nie jest twoje.
Markiz wciąż nie był w stanie wydobyć z siebie słowa. Yasmin
przysunęła się do niego i odezwała się pieszczotliwym tonem:
— Będziemy
bardzo
szczęśliwi,
najdroższy,
a kiedy zostanę twoją żoną, spełnią się moje wszy
stkie marzenia.
Markiz zdawał sobie sprawę, że dla wielu kobiet poślubienie go
było szczytem marzeń. Ale on nie miał zamiaru żenić się, a na
pewno nie z kobietą, z którą miał romans.
Przez jego życie przewinęło się wiele kobiet. Nic dziwnego; był
nie tylko niezmiernie przystojny i pociągający, ale również
jednym z najbogatszych ludzi w Anglii. Od czasu gdy ukończył
uniwersytet w Oksfordzie, namawiano go, by się ożenił. Jego
krewni padali prawie na kolana, błagając go, by się ustatkował i
postarał o dziedzica. Jednak markiz dał wszystkim jasno do
zrozumienia, że nikt, ale to nikt nie będzie wybierał dla niego żony.
Nie był właściwie pewien, jaka miałaby ona być, ale wiedział,
9—
że kobieta, która zdradzała z nim swojego męża, nie zostanie
jego żoną.
Jego znajomi z eleganckich kół towarzyskich zapewne
wyśmialiby go za takie zasady, gdyż sam książę Walii był tym,
który po raz pierwszy ułatwił mężczyźnie nawiązanie romansu z
kobietą z jego własnej klasy.
Zainteresowanie Jego Książęcej Mości osobą księżniczki de
Sagan oraz innymi pięknymi kobietami było powodem wielu
komentarzy, jednak odmieniło zasady towarzyskie niezmiennie
przestrzegane, choć nigdzie nie zapisane, przez tych, którzy
należeli do wyższych sfer.
Zatem markiz kochał się z uroczymi kobietami, które go
pociągały, i nikt nie potępiał jego zachowania. Yasmin była dla
niego jedną z najpiękniejszych istot, jakie kiedykolwiek widział.
Od pierwszej chwili, kiedy zostali sobie przedstawieni, narodziła
się między nimi jakaś wibracja, która szybko doprowadziła ich do
romansu. Przynajmniej tak traktował ich znajomość markiz, ale teraz
okazało się, że Yasmin bynajmniej nie uważała tej przygody za
zakończoną. To, co mu wyznała, nie tylko go zdziwiło, ale
również przeraziło. Wiele razy znajdował się w różnych
sytuacjach, teraz jednak przemknęło mu przez myśl, że ta była
bardziej niebezpieczna niż jakakolwiek do tej pory.
Kiedyś o włos ominęły go kule i cudem uniknął śmierci na
morzu. I teraz też potrzebny był jeszcze
— 10
jeden cud, by uniknąć pułapki, w której byłby więźniem do końca
swego życia.
Markiz był przebiegły i bystry, ale przez chwilę poczuł pustkę w
głowie i nie mógł pozbierać myśli. Nie przewidział, że Yasmin Caton
znajdzie sposób, by go doprowadzić do ołtarza. Postawiła go w sytu-
acji, z której dżentelmen nie miał wyjścia.
Na początku pomyślał, że może rzeczy nie wyglądają tak źle,
jak Yasmin je przedstawiła, i że lord Caton nie umrze. Potem jednak
zdał sobie sprawę, że gdy widział ostatnio jego lordowską mość w
zamku królewskim w Windsorze, zwrócił uwagę, że jest mizerny i
zmęczony, i że wygląda na jeszcze starszego, niż jest w
rzeczywistości.
Markiz gorączkowo szukał odpowiedzi na propozycję Yasmin,
ale zanim to zrobił, Yasmin odezwała się:
— Kocham cię, Rayburnie, całym moim sercem. Wiem, że i ty
mnie kochasz. Czy może być coś cudowniej szego od dania tobie
syna?
Powiedziała to z przesadnym entuzjazmem, który markiz słyszał w
jej głosie już nieraz. Nagle doznał olśnienia. Przypomniał sobie
pewną rozmowę, która miała miejsce niedługo po poznaniu Yasmin
Caton.
Siedział w Klubie u White'a z jednym ze swoich przyjaciół,
Harrym Blessingtonem, z którym służył kiedyś w tym samym
pułku. Rozmawiali o kolejnym przyjęciu, które miał wydać markiz
w swojej odziedziczonej po przodkach rezydencji wiej-
skiej — zamku Okehamptonów — położonej nad morzem w
hrabstwie Sussex.
Rzadko urządzał przyjęcia, w których nie uczestniczyłby Harry,
szczególnie kiedy zapraszano na nie piękności interesujące obu
przyjaciół. Powoli, jakby szedł po omacku w ciemnościach,
markiz przypominał sobie, o czym wtedy rozmawiali.
— Przypuszczam,
że
zaprosisz
Yasmin
Caton?
—
zapytał
Harry.
—
Widziałem
cię
z
nią
zeszłej
nocy.
— Jest niezwykle piękna! — odpowiedział markiz.
— Zgadzam się z tobą. Moja matka, która zna jej rodzinę,
często mówiła, że to zbrodnia zmuszać tak śliczną dziewczynę do
poślubienia mężczyzny, który mógłby być jej ojcem.
— Skoro Caton jest bogaty i odgrywa ważną rolę na
dworze, zapewne uważano, że tylko to się liczy — odpowiedział
cynicznie markiz.
— Chyba masz rację — zgodził się Harry. — I
zaprowadzili Yasmin do ołtarza, zanim skończyła osiemnaście lat.
Oczywiście nie miała pojęcia, jakim nudziarzem okaże się
Caton!
— Prawie nigdy z nim nie rozmawiałem.
— Parę dni temu na kolacji w zaniku w Windsorze siedział obok
mnie przez dwie godziny —jęknął Harry — i mówił tak
monotonnym głosem, że myślałem, iż oszaleję!
— W takim razie — markiz przypomniał sobie,
— 12—
że powiedział to z uśmieszkiem — muszę pocieszyć jego żonę.
— Ożenił się z nią, by urodziła mu spadkobie
rcę — powiedział w zadumie Harry — bo z pier
wszą żoną miał tylko córki, ale od matki wiem, że
znowu rozwiały się jego nadzieje.
Markiz nie słuchał wtedy Harry'ego zbyt uważnie, ale teraz
przypomniał sobie, co powiedział przyjaciel:
— Rok po ślubie piękna Yasmin spadła z konia
podczas
polowania
i
to
najwidoczniej
położyło
kres
jej nadziejom na urodzenie syna!
Słuchając opowieści Harry'ego jednym uchem, markiz myślał
wtedy tylko o urodzie Yasmin. Planował także, że będzie miał
okazję powiedzieć jej to w sposób o wiele bardziej wymowny, niż
mógł to uczynić słowami.
Teraz to, co usłyszał od Harry'ego, przypomniało mu się i było
jak światło rozdzierające ciemność. Zrozumiał, że Yasmin ucieka
się do podstępu, a jego, Bóg świadkiem, już niejeden raz różnymi
sposobami próbowano zaciągnąć do ołtarza.
Odrętwienie, jakie odczuwał i które odurzyło go, minęło. Teraz
mógł jasno myśleć. Przecież nie dał się jeszcze złapać w pułapkę.
Chciał jedynie odejść bez niepotrzebnych awantur.
Powiedział na głos:
— Sądzę,
że
za
daleko
wybiegasz
w
przyszłość.
Teraz musisz wyjechać do Paryża i miejmy na-
— 13 —
dzieję, że nikt nie dowie się, iż jadłem z tobą kolację po tym, jak
otrzymałaś wiadomość o chorobie twojego męża.
— List
schowałam
w
kasetce
na
kosztowno
ści — odparła Yasmin.
Markiz miał słabą nadzieję, że pokojówka Yasmin go nie
przeczyta. Zdawał sobie sprawę z tego, jak służący potrafią
plotkować, wiedział, że taka historia zaczęłaby krążyć po Mayfair*
szybciej niż wiatr północy.
— Bardzo
rozsądnie
—
powiedział
—
ale
teraz
muszę już iść.
Yasmin starała się go zatrzymać w łóżku, lecz markiz
podniósł się i zaczął się ubierać.
Położyła się więc na plecach, opierając się o poduszki, tak by
markiz mógł podziwiać jej ciało, które często przyrównywał do
perły.
Poprawiając krawat przed lustrem nad kominkiem, markiz
wyraźnie widział Yasmin. Ale teraz nie myślał o jej urodzie, tylko
o tym, że stała się niebezpieczna.
Nigdy nie myślał, że jest inteligentną kobietą, ale nie
przypuszczał, że jest tak bezwzględna. Yasmin zdawała sobie
sprawę, że w żałobie po mężu nie będzie mogła brać udziału w
życiu towarzyskim i może wtedy łatwo utracić markiza. Dlatego
wymyśliła jedyną rzecz, która mogła całkowicie i bez-
* Mayfair — bogata i modna dzielnica w zachodnim Londynie
z wieloma klubami i hotelami. (Przyp. tłum.)
— 14
względnie zmusić go do pozostania z nią. Jeśli, tak jak sobie
planowała, pobraliby się w ciągu miesiąca lub dwóch, a może
wcześniej, markiz po pewnym czasie dowiedziałby się, że dziecko
było tylko wytworem jej wyobraźni.
Markiz wcisnął się w swój wieczorowy surdut i zbliżył się
do łóżka. Yasmin wyciągnęła ręce, ale nie pocałował jej. Wiedział,
że przyciągnęłaby go do siebie i znowu trudno byłoby mu się od
niej uwolnić.
Przybliżył jedynie jej dłonie do swoich ust i złożył pocałunek
najpierw najednej, potem na drugiej dłoni.
— Uważaj na siebie, Yasmin — powiedział cicho.
— Będziesz o mnie myślał, najdroższy? — zapytała. —
Będę liczyć godziny do naszego kolejnego spotkania.
Nie odpowiedział. Bez słowa ruszył w kierunku drzwi. Gdy je
otwierał, Yasmin zawołała:
— Zaczekaj! Muszę ci jeszcze coś powiedzieć...
Nie zdążyła dokończyć. Drzwi zamknęły się, gdy
jeszcze mówiła. Usłyszała, jak markiz schodzi szybko po schodach
wyłożonych grubymi dywanami w kierunku drzwi wejściowych.
Na zewnątrz stał jego powóz i gdy tylko markiz się pojawił, lokaj
zeskoczył z kozła, by otworzyć drzwiczki. Mimo iż Okehampton
był trochę wcześniej niż zwykle, służący już na niego czekali.
— 15 —
W przeciwieństwie do wielu swych znajomych, markiz był
wyjątkowo uprzejmny wobec służby. Gdy wiedział, że kolacja
przeciągnie się do późnych godzin nocnych, zamawiał powóz na
stosowną porę. Zawsze irytowała go świadomość, że jego stangret
i konie czekają na niego na dworze.
Kiedy wsiadł teraz do powozu, lokaj okrył jego kolana lekkim
pledem. Gdy ruszyli, markiz pomyślał, że ucieka do nory
niczym lis. Poczuł się tak, jakby brakowało tylko kilku sekund
do tego, by ogary rozerwały go na kawałeczki. Skąd mógł
przypuszczać, że Yasmin zniży się do tego, by oszukiwać go,
uciekając się do najstarszego podstępu świata. Gdyby nie matka
Harry'ego Blessingtona, znalazłby się w sytuacji bez wyjścia.
Musiałby ulec Yasmin i ożenić się z nią, gdy tylko będzie wolna.
Mógł odmówić, bo z punktu widzenia prawa dziecko było jej
męża. Ale markiz wiedział, że takie postępowanie byłoby niegodne
dżentelmena. Byłoby mu po prostu wstyd, a niewątpliwie czło-
nkowie Klubu u White'a nazwaliby go łobuzem.
Kobiety mogły oszukiwać i nikt ich nie potępiał. W
rzeczywistości istniało dowcipne powiedzonko: „Ładna dama nie
musi
być
dżentelmenem".
Ale
niepisane
prawo
dla
dżentelmenów było bardzo surowe i każdy mężczyzna, który je
łamał, był narażony na potępienie i na wykluczenie z towarzystwa.
Dojeżdżając do domu na Park Lane, markiz jasno
— 16—
sobie zdawał sprawę, że jeszcze niejedno go czeka. Jeśli lord Caton
umrze — a wydawało się to nieuniknione — Yasmin nadal będzie
uciekać się do różnych sztuczek.
Dzisiejszej nocy uniknął awantury, bo nie powiedział Yasmin o
swoich podejrzeniach, ale w przyszłości trudno będzie uniknąć
scen.
Markiz wzdrygnął się na samą myśl o tym. To, czego naprawdę
nie lubił, to łzy i obwinianie przez kobietę, która już go dłużej nie
interesowała. Rozstania zawsze oznaczały płacze w stylu: „Dlaczego
już mnie nie kochasz?", „Co takiego zrobiłam, że cię tracę?", „Jak
możesz być taki okrutny?" Wtedy myślał, iż nigdy nie będzie
zdolny do zainteresowania się jakąkolwiek kobietą. A jednak
zawsze już po kilku dniach spotykał uroczą osóbkę, która
prowokacyjnie wydymała usta, a w jej oczach pojawiała się zachęta, i
wtedy czuł, jak go ogarnia ciepło pożądania, i wiedział, że wcześniej
czy później będzie trzymał ją w swych ramionach.
— Problem polega na tym, że jesteś piekielnie przystojny!
— powiedział mu kiedyś Harry.
— To chyba nie moja wina! — zaśmiał się markiz.
— Twój ojciec był jednym z najlepiej prezentujących się
mężczyzn, jakich kiedykolwiek widziałem — ciągnął Harry. —
Twoja matka była śliczna! Rozumiem, dlaczego po jej śmierci trudno
mu było
17
znaleźć kogoś na jej miejsce, chociaż na pewno musiało być
mnóstwo kandydatek.
Markiz pomyślał teraz, że była to prawda, i kiedy służący
pomógł mu się rozebrać i położył się do łóżka, przyłapał się na
myśleniu nie o Yasmin, a o swojej matce.
Była piękna aż do dnia swojej śmierci, pomimo białych włosów
i pokrytej bruzdami twarzy. Gdy była młodą dziewczyną jej
uroda zapierała dech w piersiach. Ale nie tylko wygląd miał
znaczenie, myślał markiz, lecz przede wszystkim jej łagodność,
słodycz i miłość. Co więcej, nigdy nie wątpił, że jedynym
mężczyzną w jej życiu był jego ojciec. Matce nie przyszłoby do
głowy zdradzić męża, tak jak nie myślała o locie na księżyc!
„Jakim cudem mogłem rozważać poślubienie kogoś takiego
jak Yasmin, żeby nie wiem jak była piękna — pytał siebie —
potem zastanawiałbym się, ilu mężczyzn siedzących przy moim
stole było jej kochankami lub nimi zostanie".
Zarazem wszystkie dziewczęta, jakie spotykał, a nie było ich
wiele, wydawały mu się bez ogłady, nieładne i na ogół rozpaczliwie
nieśmiałe. Defilowały przed nim, kiedy tylko ich ambitne matki
znalazły ku temu okazję: na balach, przyjęciach w rezydencjach
wiejskich, których panie domu miały niezamężne córki, albo na
proszonych obiadach. Znalazłszy się obok osiemnastoletniej
dziewczyny, markiz dokładnie wiedział, dlaczego posadzono ją
— 18
koło niego. Jakże jednak mógłby poślubić pannę, która, choćby
pochodziła z wyższych sfer, zaczęłaby go nudzić śmiertelnie z
chwilą włożenia jej na palec obrączki ślubnej?
Znowu jego myśli powróciły do Yasmin. Zanim zasnął,
postanowił, że jeśli tylko będzie to możliwe, nie zobaczy jej już
nigdy więcej. Zapewne zasypie go ona listami, ale to nic
niezwykłego. Pomyślał, że jest mało prawdopodobne, iż po
śmierci lorda Catona wpadną na siebie na jakimś przyjęciu, po-
nieważ przez rok — zgodnie z przykładem danym przez królową—
Yasmin będzie musiała powstrzymać się od wszelkich
towarzyskich rozrywek.
Następnego ranka, kiedy o ósmej obudzono markiza, miał
wrażenie, że po straszliwym koszmarze znowu zajaśniało słońce.
W pogodnym nastroju zszedł na dół na śniadanie. Ale jak gdyby
duch Yasmin nie dawał mu spokoju, nagle zapragnął wyjechać na
wieś. Miał zjeść obiad z księciem Walii, a wieczorem był
zaproszony na kolację i bal, na którym spotkałby swoich przy-
jaciół i wiele piękności, które obecnie urzekały kręgi
towarzyskie.
Miał
jednakże
uczucie,
że
każda
kobieta
przypominałaby mu Yasmin i budziła podejrzenie, że poza
pozornym pięknem kryją się kłamstwa i podstęp.
— Jadę na wieś — zdecydował markiz.
— 19—
Wstał od stolika, przy którym jadł śniadanie, i poszedł do
gabinetu. Był to przyjemny pokój z widokiem na mały ogród
znajdujący się na tyłach domu. Za chwilę sekretarz miał mu tu
przynieść korespondencję.
Pan Barrett był starszym człowiekiem, który pracował z
ojcem markiza przez ostatnie lata jego życia i dzięki temu, że
pozostał w tym domu, majątek był nadal świetnie zarządzany.
Markiz usiadł przy biurku pamiętającym jeszcze czasy króla
Jerzego. Chwilę potem do pokoju wszedł pan Barrett.
— Dzień
dobry,
milordzie!
—
powiedział
z
sza
cunkiem.
—
Obawiam
się,
że
mam
trochę
więcej
listów niż zwykle.
Mówiąc to, położył przed nim dwa stosy kopert. Jedne były
prywatną korespondencją i markiz wiedział, że pan Barrett nigdy
by ich nie otworzył. W drugiej większej kupce znajdowały się
zaproszenia i apele od instytucji dobroczynnych, których z roku na
rok było coraz więcej.
— Czy jest coś ważnego, Barrett? — zapytał markiz.
— Nie więcej niż zwykle, milordzie, z wyjątkiem księdza,
który czeka na spotkanie z panem.
— Ksiądz? — zapytał markiz. — Zapewne prosi o datek!
Chyba możesz się nim zająć?
— Przybył, milordzie, w sprawie panny Zii Langley.
20
Markiz patrzył na sekretarza i przez chwilę nie mógł
przypomnieć sobie, skąd zna to nazwisko.
— Czy masz na myśli córkę pułkownika Langleya? —
zapytał po chwili.
— Tak, milordzie. Pamięta pan, że jest ona podopieczną
waszej lordowskiej mości?
— Jezus Maria! — wykrzyknął markiz. — Zupełnie o niej
zapomniałem! Rzeczywiście, ta dziewczyna była wychowywana
przez swoją krewną.
— Tak jest, milordzie. Ma pan świetną pamięć — z podziwem
powiedział pan Barrett. — Kiedy pułkownik Langley zginął, jego
bratowa, lady Langley, postanowiła, że młoda panienka
zamieszka z nią. Miała zająć się jej nauką.
— I co się dalej stało? Dlaczego dotyczy mnie ta sprawa?
— zapytał markiz.
— Sądzę, że wasza lordowska mość musiał zapomnieć,
chociaż poinformowałem pana pół roku temu, że lady Langley
zmarła.
Markiz nie przypominał sobie tego, ale nie przerwał
sekretarzowi i pan Barrett kontynuował:
— Wiadomość
o
tym
pojawiła
się
w
gazetach,
ponieważ
lady
Langley
pozostawiła
bratanicy
swo
jego męża całkiem pokaźną fortunę.
Markiz pomyślał, że w takim razie nikt nie będzie oczekiwał od
niego, by utrzymywał podopieczną, której nigdy nie widział.
— 21 —
w przeszłości, gdy odbywał służbę w kawalerii królewskiej,
pułkownik Terence Langley był jego dowódcą. Ten czarujący
mężczyzna i świetny jeździec od samego początku okazywał
przyjaźń markizowi. Obydwaj zafascynowani końmi, poza obo-
wiązkami w pułku spędzali razem sporo czasu.
Pułkownik
Langley
przyjechał
kiedyś
do
zamku
Okehamptonów, a markiz odwiedził swego przełożonego w jego
wiejskiej posiadłości, gdzie pułkownik zwykle urządzał
steeplechase, czyli biegi konne na przełaj z przeszkodami lub
wyścigi konne w terenie zwane point-to-point.
Markiz przypomniał sobie o jednym wyścigu, który posiadał
szczególnie niebezpieczną trasę. Zanim jeźdźcy wyruszyli,
pułkownik powiedział:
— Proponuję,
żeby
wszyscy
młodzi
mężczyźni,
którzy
mają
jakiś
majątek,
spisali
na
wszelki
wypa
dek ostatnią wolę.
Taka rada należała do tradycji, więc wszyscy się roześmieli.
Niektórzy spisali zabawne testamenty, które przeczytali na głos.
Kiedy skończyli, ktoś zapytał pułkownika nieco zuchwale:
— A pan, sir? Nie spisał pan swojej woli?
— Nie — przyznał pułkownik.
— A więc dalej! — ktoś krzyknął. — Nie może pan dawać
rozkazów, a sam ich lekceważyć!
Wszyscy sporo wypili, Langley był w dobrym humorze, spisał
więc testament, w którym rozdzielił swój majątek. Jak markiz
przypomniał sobie
22 —
później, dom pozostawił żonie, konie —bratu, kucyki do gry w
polo —jednemu z oficerów z pułku, a świnie i krowy — różnym
znajomym. Kiedy skończył, markiz zagadnął:
— A co z pańską córką? Nigdy jej nie widzieliśmy, czy ona
naprawdę istnieje?
— Nie pozwolę, żebyście zawrócili jej w głowie! —
odpowiedział pułkownik. — Ale jeśli już o niej mowa, zostawiam
ją tobie, Rayburnie! Jesteś najbogatszy z całej tej gromady i
przynajmniej, kiedy mnie zabraknie, urządzisz jej bal, na którym
zostanie Królową Sezonu.
Wszystkich ubawił ten pomysł. Ale markiz, który wtedy jeszcze
nie odziedziczył tytułu, odpowiedział, że jeśli pułkownik umrze
tego dnia, to bal pokaże jej na przedstawieniu w teatrze, bo na pra-
wdziwy go nie będzie stać.
Wszyscy śmieli się z żartu, wsiadając na konie przygotowane
dosteeplechase, w którym, na szczęście, nikt nie zginął.
Dokładnie trzy lata później pułkownik Langley poniósł śmierć
w fatalnym wypadku podczas jazdy powozem. Po jego śmierci
okazało się, że nigdy nie spisał drugiego testamentu. Pozostawił
tylko ten, który sporządził owego dnia przed zawodami. śona
zginęła razem z nim i markiz, posiadając już tytuł, został
pełnoprawnym opiekunem córki pułkownika. W dniu pogrzebu
Langleya i jego żony przebywał za granicą, ale pan Barrett nie
omieszkał
— 23 —
posłać wieńca z odpowiednim pismem. Czekał na powrót
markiza, by powiedzieć mu, co się stało.
— Dobry Boże! — wykrzyknął wtedy markiz. — Co ja
teraz zrobię z tą dziewczynką? A właściwie, ile ona ma lat?
— Piętnaście, milordzie, i nie musi się pan o nią martwić.
Podczas pańskiej nieobecności skontaktowałem się z jej ciotką,
lady Langley, bratową pułkownika. Zgodziła się, żeby panna Zia
z nią zamieszkała. Zajmie się jej wykształceniem.
Markiz odetchnął z ulgą.
— Dziękuję, Barrett. Wiedziałem, że mogę polegać na tobie!
— Lady Langley jest bardzo zamożna, milordzie, więc
chociaż pułkownik nie zostawił swojej córce zbyt dużo pieniędzy,
to na niczym nie będzie jej zbywało.
I to było wszystko — po tej rozmowie markiz nigdy więcej
nie myślał o swojej podopiecznej.
Teraz zapytał:
— Dlaczego ten ksiądz chce się ze mną widzieć?
— Przyniósł list od panny Zii Langley — odpowiedział pan
Barrett i położył list na biurku przed markizem.
Ton
głosu
sekretarza
wydał
się
markizowi
trochę
zastanawiający.
__ 24 —
—- Zakładam, że już znaszjego treść. O co właściwie
chodzi?
— Panna Langley prosi o pańskie pozwolenie, by mogła
zostać zakonnicą!
— Zakonnicą?! — wykrzyknął markiz i otworzył kopertę.
Drogi Opiekunie!
Pragnęłabym wstąpić do Klasztoru Korony Cierniowej.
Powiedziano mi, że konieczne jest pańskie pozwolenie.
Byłabym bardzo wdzięczna, gdyby Pan łaskawie się zgodził,
ponieważ tylko tam będę mogła poświęcić się Bogu.
Pozostaję z szacunkiem, Zia
Langley.
Markiz przeczytał list.
— To doprawdy zadziwiające! Ile teraz ma lat ta
dziewczyna?
— Ksiądz mówi, że osiemnaście.
— I mówisz, że odziedziczyła ogromną fortunę po swojej
ciotce?
— Tak, milordzie!
Markiz, spojrzawszy na list, powiedział:
— Sądzę, że lepiej będzie, jeśli porozmawiam z księdzem.
— Przypuszczałem, że jego lordowska mość tak
zadecyduje — odparł pan Barrett.
— 25 —
— Jakie
zrobił
na
tobie
wrażenie?
—
zapytał
markiz.
Barrett zawahał się.
— Chyba nie jest to szczególnie święty człowiek.
Oczywiście, może pan mieć inne zdanie.
— Czy oprócz tego, co ci mówi twój instynkt, masz jakiś
powód, by tak sądzić? — zapytał markiz.
— Przybył tu z samego rana, zanim zszedłem na dół —
odpowiedział pan Barrett — i kiedy służący zaproponował mu kawę,
on poprosił o brandy! Wyjaśnił, że ma za sobą długą podróż z
Kornwalii, ale mimo wszystko to dziwne życzenie jak na księdza.
— Zgadzam się z tobą—powiedział krótko markiz. — Przyślij
go tutaj!
Wiedział, że Barrett zawsze bardzo trafnie ocenia ludzi i rzadko
się myli.
Po chwili lokaj otworzył drzwi i zaanonsował gościa.
— Ojciec Proteus, milordzie!
Do pokoju wszedł mężczyzna w sutannie. Wyglądał na ponad
czterdzieści lat, a na skroniach miał pasemka siwych włosów. Był
dość wysoki, dobrze zbudowany i z pewnością, pomyślał markiz,
nie wyglądał na kogoś, kto by odmawiał sobie ziemskich
rozkoszy. Na jego piersi widniał wielki ozdobny krzyż. Rozmyślnie,
powoli i z godnością przeszedł przez pokój do biurka, za którym
siedział markiz.
— 26
Markiz wyciągnął do niego rękę ze słowami powitania.
— Dzień dobry, ojcze. Zdaje mi się, że chciał się ojciec ze
mną widzieć.
— Niech cię Bóg błogosławi, mój synu — odpowiedział
ksiądz i usiadł naprzeciwko markiza na krześle, które ten mu
wskazał. — To wielka przyjemność móc z panem rozmawiać,
wasza lordowska mość. Słyszałem o pańskich sukcesach na
wyścigach konnych. Tyle wygranych gonitw!
— Czy ksiądz interesuje się wyścigami?
— W bardzo ograniczony sposób staram się wiedzieć, co
się dzieje na świecie poza murami klasztoru. Zia Langley
opowiadała mi, jakim to doskonałym kawalerzystą był jej ojciec.
— W rzeczy samej — zgodził się markiz. —To smutne, że
zginął w tak jeszcze młodym wieku.
— Rzeczywiście smutne — powiedział ksiądz — ale
niewątpliwie jest w Niebie i teraz pragnie jedynie, by ktoś
zatroszczył się o jego córkę i ją ochronił.
— Ochronił przed czym? — zapytał wprost markiz.
— Przed podstępami i niegodziwościami tego ponurego
świata — odrzekł ksiądz. — Szczerze mówiąc, milordzie, Zia
pragnie wstąpić do klasztoru. Mogę obiecać panu, że
zatroszczymy się tam o nią i zapewnimy jej szczęście, dopóki nie
połączy się ze swoim ojcem w Niebie.
— 27
— I do tego potrzebna jest moja zgoda? — za
pytał markiz.
Wydało mu się, że nastąpiła lekka zmiana tonu w głosie
księdza, który powiedział:
— Gdyby
wasza
lordowska
mość
raczył
pod
pisać
te
dokumenty,
więcej
nie
kłopotałbym
już
pana.
Mówiąc to, ksiądz położył na stole dwa dokumenty. Jeden
zezwalał Zii Langley na wstąpienie do klasztoru za zgodą
markiza jako jej opiekuna. A drugi polecał bankowi przekazanie
pieniędzy, jakie były tam złożone na nazwisko Zii, Klasztorowi
Korony Cierniowej.
Markiz przyglądał się drugiemu dokumentowi. Po chwili
zapytał:
— Czy przekazanie pieniędzy jest konieczne?
— Ci, którzy poświęcają się Bogu, rezygnują ze swojego
osobistego dobytku — odpowiedział ksiądz.
— Zdaje mi się, że jeśli chodzi o pannę Langley, to będzie dość
pokaźna suma! — zauważył markiz.
— Kiedy kobieta pragnie wstąpić do klasztoru, nie ma dla nas
znaczenia, czy ma dużo, czy mało pieniędzy — pompatycznie
powiedział ksiądz. — Wszystko przeznaczamy na pomoc biednym
i potrzebującym, a jak wasza lordowska mość wie, w
dzisiejszych czasach jest ich niemało.
— Czy ci biedni i potrzebujący, których wspieracie, znajdują
się w Kornwalii? — zapytał markiz.
— 28 —
Miał uczucie, że to pytanie nieco zdziwiło księdza, który
jednak odpowiedział:
— Naturalnie, że wielu jest w zasięgu naszej jurysdykcji,
ale wspieramy również pracę naszych braci i sióstr w Londynie i w
innych wielkich miastach, gdzie ludzie cierpią, a często nawet
głodują!
— Sądzę, że powinienem zadać wcześniej to pytanie —
powiedział markiz — ale wnoszę, że klasztor księdza jest
rzymskokatolicki, podczas gdy pułkownik Langley, a wiem to na
pewno, był protestantem!
— Prowadzimy przyklasztorną szkołę dla uczniów, którzy
przychodzą do nas na naukę nie tylko Pisma Świętego, ale
również innych przedmiotów —powiedział ksiądz i zrobiwszy
pauzę, kontynuował: — Przekonałem lady Langley, żeby posłała
Zię do nas, ponieważ mamy najlepszych nauczycieli muzyki i
malarstwa, a tymi przedmiotami panna Langley bardzo się
interesuje. Z początku przychodziła do nas na lekcje i nie mieszkała
w internacie. — Ksiądz dramatycznie obniżył głos: — Kiedy jej
lordowska mość odeszła do Boga, Zia dobrowolnie wstąpiła do
klasztoru jako pensjonariuszka i od tego czasu jest tak szczęśliwa,
że jej życzeniem jest nigdy nas nie opuścić.
— To brzmi tak bardzo interesująco — powiedział markiz —
że chciałbym zobaczyć tę szkołę, a także poznać moją
podopieczną.
— 29—
Obserwując księdza, markiz zauważył, że mężczyzna
zesztywniał.
— To jest całkiem zbyteczne, milordzie. Poza tym, nie
chciałbym nadużywać życzliwości waszej lordowskiej mości i
narażać na trudy tak długiej podróży. — Tu ksiądz przerwał na
chwilę, po czym powiedział: — Zgodnie z tym, co pisze Zia w swo-
im liście, pragnie ona natychmiast złożyć śluby zakonne. W ciągu
tygodnia zorganizujemy specjalne nabożeństwo, podczas którego
będzie mogła to zrobić. — Pochylił się do przodu i powiedział z na-
ciskiem: — Wasza lordowska mość musi jedynie podpisać te
dokumenty i nie będę już więcej robił panu kłopotu.
— To naprawdę żaden kłopot — beztrosko odrzekł markiz. —
I tak zamierzałem wyjechać z Londynu, więc zamiast pojechać do
mojego zamku, tak jak planowałem, pojadę do Kornwalii. Z
adresu wynika, że klasztor księdza jest niedaleko Flamouth. —
Ksiądz milczał, a markiz mówił dalej: — Popłynę moim jachtem,
więc będę mógł odwiedzić księdza pojutrze. Powiedzmy o
godzinie dwunastej?
— To wszystko jest całkiem niepotrzebne, milordzie! —-
zaprotestował ksiądz. — Jestem pewien, że taka długa podróż
okaże się dla waszej lordowskiej mości bardzo męcząca. I to
tylko po to, by spotkać się z dziewczyną, która w tym czasie bę-
dzie odmawiała pacierze.
30 —
— W
takim
wypadku
poczekam,
aż
skończy!
—
odpowiedział markiz.
Mówiąc to, podniósł się z krzesła. Ksiądz również, choć
bardzo niechętnie, wstał.
— Jestem
pewien
—
wesoło
powiedział
mar
kiz — że chętnie zjadłby ksiądz coś przed podróżą.
Może
lekki
posiłek?
Wiem,
jak
trudno
jest
dostać
dobre jedzenie w pociągach.
Markiz wyciągnął rękę na pożegnanie. Ksiądz zawahał się, a
potem, ociągając się, jakby robił to z przymusem, uścisnął dłoń
markiza.
— Szkoda, że nie mogę przekonać waszej lordowskiej mości, by
nie tracił swego czasu — powiedział.
— Nie sądzę, że to będzie strata czasu — odrzekł markiz. —
Rozumie ksiądz, iż nie chciałbym zaniedbać obowiązków, jakie
mam wobec córki pułkownika.
Księdzu nie pozostało nic innego, jak ruszyć w kierunku
drzwi. Gdy markiz zadzwonił, lokaj je otworzył.
— Do
widzenia,
ojcze!
Zobaczymy
się
w
czwar
tek — powiedział markiz.
Jeśli ksiądz odmruknął coś w odpowiedzi, to trudno było to
usłyszeć. Kilka minut później pan Barrett, wiedząc, że markiz go
oczekuje, wrócił do pokoju.
— Miałeś całko witą rację, Barrett —powiedział
— 31
Okehampton. — Z tym księdzem coś jest nie w porządku.
Mówiąc to, wręczył sekretarzowi dwa dokumenty, które dał mu
ksiądz. Barrett przeczytał je i powiedział:
— Sądzę, milordzie, że powinienem skontaktować się z
dyrektorem tego banku i dowiedzieć się, jaka dokładnie suma jest
tam zdeponowana na nazwisko panny Langley.
— Spodziewałem się, że to zasugerujesz — powiedział
markiz. — Nie podoba mi się ta cała historia. Dowiedz się, do
kogo oficjalnie należy Klasztor Korony Cierniowej. —- Markiz
zamilkł na moment, po czym dodał: — Wątpię, żeby arcybiskup
Canterbury* lub kardynał londyńskiej katedry Westminster mieli
jakieś związki z tym klasztorem.
— Dowiem się wszystkiego, czego będę mógł — przyrzekł pan
Barrett. — W rzeczywistości, milordzie, słyszałem nieco dziwne
opowieści o tym szczególnym miejscu.
— Tak? — zapytał markiz. —Nie wspomniałeś o tym
wcześniej.
— Nie chciałem nieprzychylnie pana nastawiać, milordzie,
przed spotkaniem z księdzem — usprawiedliwił się pan Barrett.
— Poza tym, nie mam
* Canterbury— miasto w południowo-wschodniej Anglii,
słynne ze swojej katedry. Arcybiskup Canterbury jest głową
kościoła anglikańskiego. (Przyp. tłum.)
32
nic specjalnego do opowiadania oprócz tego, że jeden z moich
krewnych mieszka w wiosce niedaleko klasztoru.
— I co mówi o klasztorze?
— Widziałem się z nim mniej więcej rok temu.
Przypadkowo dowiedziałem się, że pułkownik Langley kupował u
niego konie dla pułku.
— I co dalej? — markiz ponaglił sekretarza.
— Mój krewny poznał córkę pułkownika Zię, a także jej
ciotkę lady Langley. To ona posłała dziewczynę na naukę do
klasztoru.
— To właśnie powiedział mi ksiądz — stwierdził markiz.
— Według mojego krewnego to dziwna instytucja. Jest tam
kilka zakonnic, z których większość przebywa tam od dłuższego
czasu, oraz szkoła. — Markiz słuchał z przejęciem opowiadania
Barretta, który kontynuował: — Udało im się zebrać sporo
doświadczonych nauczycieli mieszkających w Kornwalii — pan
Barrett zrobił pauzę. — To oczywiście spowodowało,
milordzie, że wiele rodzin z całego hrabstwa zaczęło posyłać
swoje córki na specjalne lekcje, szczególnie lekcje muzyki i ma-
larstwa. Księża, którzy prowadzą klasztor, a jest ich tam sporo, nie
są akceptowani przez lokalny kler. Podobno spora ilość alkoholu
przedostaje się za bramy klasztoru. — Oczy pana Barretta
błyszczały, gdy dodawał: — Z tego, co mówi mój krewny,
wynika, że w klasztorze zawsze mają dość pie-
— Wyjątkowa
mitość
— 33 —
niędzy, by zapłacić farmerom za najlepsze młode jagnięta,
kurczaki, jajka i śmietanę. Miejscowi uważają to za dziwne
pożywienie jak dla ludzi, którzy twierdzą, że przez większość
czasu poszczą!
— Rzeczywiście
dziwne
—
zaśmiał
się
mar
kiz — i dlatego jadę do Kornwalii!
Pan Barrett popatrzył na niego zdumiony.
— Czy naprawdę pan tam jedzie, milordzie?
— Oczywiście! Powiadom kapitana „Jednorożca", że dziś po
południu wsiadam na jacht. Poinformowałem mojego gościa, że
pojutrze będę w klasztorze.
Pan Barrett roześmiał się.
— Pan zawsze robi rzeczy nieoczekiwane, milordzie. Pański
ojciec darzył ogromnym szacunkiem pułkownika Langleya.
— Tak jak ja! — odpowiedział markiz i zaczął przeglądać
listy.
Gdy pan Barrett siadał na krześle przy biurku, na jego ustach
pojawił się uśmiech, otworzył notatnik i był gotowy do zanotowania
poleceń markiza.
Rozdział 2
Natychmiast po obiedzie Okehampton wsiadł na jacht. Przed
wyjściem z domu napisał do księcia Walii i do pani domu, gdzie
miało się odbyć wieczorne przyjęcie, listy usprawiedliwiające jego
nieobecność na nim oraz do kilku innych osób, z którymi miał
umówione spotkania.
Nie był właściwie pewien, co zamierza robić po powrocie z
Kornwalii, ale był zdecydowany nie kontaktować się z Yasmin.
Nie miał również zamiaru, w razie śmierci lorda Catona,
uczestniczyć w jego pogrzebie. Zdawał sobie sprawę, że nie-
uchronnie pojawią się komentarze dotyczące jego zachowania, i
zastanawiał się, dokąd pojechać, by uciec przed tym wszystkim.
Jednak najpierw chciał koniecznie dowiedzieć się czegoś o
Klasztorze Korony Cierniowej.
Przypomniał sobie, że słyszał w przeszłości o ko-
— 35 —
bietach, które były mile widziane w klasztorach, pod warunkiem
że miały pieniądze, by wesprzeć zakon. Jednocześnie takie
sytuacje zdarzały się przeważnie wśród katolików, którzy od
dzieciństwa uczyli się w szkołach przyklasztornych. Swoje życie
Bogu poświęcały też kobiety, które przeżyły nieszczęśliwy romans
i czuły, że żaden inny mężczyzna nigdy nie zajmie miejsca tego,
którego straciły. Przynajmniej, pomyślał markiz, gdy „Jednorożec"
wypływał z portu w Folkestone, cała ta sprawa jest czymś nowym
dla niego i pomoże mu zapomnieć o Yasmin.
Dzień był ciepły i słoneczny, a morze stosunkowo spokojne,
więc markiz był zadowolony, że jest na swoim jachcie. Od
dłuższego czasu nie pływał na nim, ale zawsze nalegał, by statek
był gotowy do wypłynięcia w każdej chwili. W rzeczywistości był
to najlepszy sposób, by utrzymać załogę w gotowości. Teraz
markiz docenił korzyści płynące z takiego polecenia. Jacht był
świetnie utrzymany i kapitan z radością powitał markiza na
pokładzie.
— Mamy nadzieję, że jaśnie pan przychodzi, by wypróbować
nowy silnik — powiedział.
— Jeszcze nie miałem okazji, by to zrobić — odrzekł
markiz — ale chciałbym być w Falmouth jutro w nocy albo
przynajmniej w czwartek rano.
— Nie ma w tym nic trudnego, jaśnie panie — powiedział
kapitan i zaczął demonstrować markizowi, z jakąszybkością może
płynąć „Jednorożec".
36
Większość popołudnia markiz spędził na mostku kapitańskim i
poniekąd żałował, że nie zaprosił na statek Harry'ego. Ale potem
pomyślał, że nie chce, by ktokolwiek w Londynie wiedział,
dlaczego wyjechał tak pośpiesznie. Wieść, że odwiedza zakonnicę,
stałaby się okazją do różnych plotek.
Markiz zostawił wiadomość dla Harry'ego, tłumacząc się, że
musi zobaczyć się z córką pułkownika Langley'a, która jest jego
podopieczną.
„Nie będzie mnie przez dwa lub trzy dni — napisał— ale
dziewczyna odziedziczyła fortunę i jestem zobowiązany do
uporządkowania jej spraw".
Polecił Harry'emu, by w dalszym ciągu szykował przyjęcie na
zamku Okehamptonów, które miało się odbyć w następny
weekend. Wiedział, że Harry będzie ciekaw, co go skłoniło do tak
nagłego wyjazdu. Postanowił, że dopiero po powrocie powie
przyjacielowi prawdę i każe mu przysiąc, że dotrzyma
tajemnicy.
Opuszczając wybrzeże, markiz zdawał sobie sprawę, że
ucieka z pułapki, którą zastawiła na niego Yasmin. Jeśli w
dalszym ciągu będzie twierdziła, że oczekuje jego dziecka, i ze
swojej tajemnicy zwierzy się kilku swoim przyjaciołom, to będzie
mu niewątpliwie bardzo trudno udowodnić, że to nieprawda. Gdy
teraz zastanawiał się nad tym, uświadomił sobie, czego przedtem
nie dostrzegał, iż Yasmin posiada żelazną wolę, jeśli chce postawić
na swoim.
— 37—
. '
Z pewnością w delikatny sposób posłużyła się nim. I w
dodatku tak postępowała, żeby myślał, iż to on zabiega o jej
względy. Jednakże analizując różne sytuacje, markiz zdał sobie
sprawę, że to Yasmin zawsze ustalała ich spotkania i planowała na-
stępne, zanim wyszedł od niej. Nigdy mu to nie przeszkadzało,
bo sam pragnął się z nią kochać, a jej uroda doprowadzała go
do szaleństwa.
Teraz markiz pomyślał — w rzeczywistości myślał tak często
już dawniej — że woli być myśliwym niż zwierzyną.
Zważywszy na silną osobowość, jaką posiadał, wydawało się to
raczej dziwne, że kobiety dostawały go w swoje szpony, niemal
zanim poznał ich imiona. Był jednak na tyle szczery, by przyznać, że
miał słabość — co było w sprzeczności z resztą jego charakteru—
do pięknych kobiet, które zawsze mogły okręcić go sobie wokół
małego palca.
— Niech będę przeklęty, jeśli pozwolę, by coś takiego mi się
jeszcze raz przydarzyło! — przysiągł sobie markiz.
Ale musiał przyznać, że kobiety odgrywały tak ważną rolę w
jego życiu, jak jego konie.
Po spożyciu wybornej kolacji przygotowanej przez jednego ze swoich
kucharzy, markiz udał się do kajuty i zasnął w spokoju.
Jacht był urządzony z ogromnym staraniem. Pa-
38—
miętając niewygodne legowiska na różnych jachtach lub w domach u
przyjaciół, markiz zatroszczył się o wybranie takich materacy, na
których, jak mówili przyjaciele, miało się podczas snu wrażenie,
że „człowiek się unosi na chmurze".
Tej nocy morze było wzburzone, a spowodował to wiatr, który
zaczął wiać o świcie; jednak kiedy obudził się chwilę po
wschodzie słońca, morze uspokoiło się i lekkie falowanie nie było
w żadnym wypadku nieprzyjemne. Wybrzeże Kornwalii do-
strzeżono późnym popołudniem i przed zmierzchem istotnie
jacht wpłynął do portu w Falmouth.
Markiz złożył kapitanowi gratulacje za udany rejs, zjadł
wyśmienitą kolację i wcześnie położył się spać. Rano posłał na
ląd Wintona, zastępcę kapitana, bardzo bystrego człowieka, który
służył we flocie królewskiej, by wynajął najbardziej nowoczesną
bryczkę i najlepsze konie.
Jeszcze nie zasiadł do śniadania, a już powiadomiono go, że
chociaż bryczka jest nieco stara, to jednak dobrze zawieszona na
resorach, a konie młode i rasowe.
— Bardzo dobrze! — pochwalił markiz zastępcę kapitana.
— Słyszałem, Wintonie, że dobrze strzelasz.
— Strzelałem, kiedy służyłem we flocie, jaśnie panie —
odpowiedział Winton — ale od kilku lat nie miałem w ręku ani
karabinu, ani pistoletu.
— Sądzę, że jest to umiejętność, której tak łatwo
— 39 —
się nie zapomina — powiedział markiz. — Chcę, żebyś pojechał
dziś ze mną i wziął ze sobą pistolet.
Mówiąc to, markiz podniósł się zza stołu i podszedł do szuflady
w meblu zamontowanym w ścianie kajuty.
Leżały tam trzy pistolety. Markiz wyjął jeden i wręczył go
Wintonowi.
— W drodze wyjaśnię ci, dlaczego może on być potrzebny—-
powiedział. — Wyruszamy o jedenastej.
— Tak jest, jaśnie panie.
Markizowi podobało się, że wykonuje jego polecenia bez
zadawania zbędnych pytań. Wiedział, że o Wintonie mówiono, iż
doskonale posługuje się bronią. Kiedyś zastępca kapitana chwalił
się, że strzelając z pistoletu jest w stanie trafić w środek karty do
gry rzuconej w powietrze.
Odjeżdżając z nadbrzeża, Okehampton stwierdził, że konie są
dokładnie takie, jak je opisał Wi-nton — młode i rasowe. Dlatego
też siedział w bryczce i rozkoszował się drogą do klasztoru odda-
lonego od portu w Falmouth, jak powiedział mu pan Barrett,
około pięciu mil w głąb lądu.
Okolica była bardzo piękna. Chociaż markiz nigdy przedtem nie
był w Kornwalii, rozumiał teraz, dlaczego Kornwalijczycy tak
wychwalają swoje hrabstwo. Przypomniał sobie dwóch
znajomych, którzy mieli tu swoje posiadłości i byli do nich
ogromnie przywiązani. Przypomniał sobie też, że
— 40
Winton czeka na wyjaśnienia, więc powiedział, starannie
dobierając słowa:
— Mogę się mylić, Wintonie, ale podejrzewam, że w
klasztorze, do którego teraz jedziemy, dzieje się coś podejrzanego.
Kiedy ja będę wewnątrz budynku, chcę, żebyś ty przypatrywał
się bacznie wszystkiemu. I żebyś oczywiście uważnie słuchał tego,
co do ciebie mówią. — Markiz spojrzał na mężczyznę, by
upewnić się, czy słucha go z uwagą, i kontynuował: — Jeśli zajdzie
taka potrzeba, pragnę również szybko stamtąd wyjechać. Jeśli przy-
padkiem, choć jest to mało prawdopodobne, ktoś będzie próbował
mnie zatrzymać, bądź gotów wystrzelić z pistoletu, ale tak, by
nikogo nie zranić, a jedynie przestraszyć.
— Rozumiem, jaśnie panie — odpowiedział Winton.
Markiz z przyjemnością zauważył, że w głosie zastępcy
kapitana pojawiła się nutka podekscytowania. Wiedział, że tak
jak wszyscy młodzi mężczyźni Winton oczekuje, jeśli nie
potyczki, to na pewno przygody.
Kilka minut przed godziną dwunastą markiz, trzymając się
instrukcji, jakie dał mu pan Barrett, oraz drogowskazów, ujrzał
mury, które otaczały dom i tereny dawnej prywatnej rezydencji.
Wiedział, że się nie myli, bo dojechawszy do dużej bramy z
kutego żelaza, zobaczył, że był na niej wyryty herb, który musiał
kiedyś należeć do jakiejś
41 —
rodziny szlacheckiej. Ze stróżówki wyszedł portier i kluczem
otworzył bramę.
Markiz wjechał, ale zatrzymał się przy portierze i zapytał:
— A więc to jest Klasztor Korony Cierniowej?
— Tak, jaśnie panie — z obcym akcentem odpowiedział
mężczyzna. — Mówili mi, że oczekują jaśnie pana.
— Dziękuję.
Markiz pojechał dalej i stwierdził, że dom stoi niedaleko od
bramy. Był to ładny budynek z dachem zwieńczonym szczytami,
otoczony ogrodem, który aż jaśniał od kwiatów; trawniki były
dobrze utrzymane.
Markiz zatrzymał konie przy okazałych drzwiach frontowych. Na
kamiennym portyku był wyrzeźbiony ten sam herb co na bramie.
Wręczył lejce Wintonowi, a sam zszedł z bryczki. W tym mome-
ncie otworzyły się drzwi, stanął w nich mężczyzna w sutannie i
ukłonił się niezdarnie. Był to raczej gburowato wyglądający
osobnik, ociężały i o wyglądzie awanturnika, bardziej pasujący
do ringu bokserskiego niż do kaplicy.
— Przybyłem, by zobaczyć się z ojcem Proteusem —
powiedział markiz. — Spodziewam się, że mnie oczekuje.
— Tędy, proszę — powiedział mężczyzna, idąc ociężale w
butach, które wydawały się zbyt masywne w porównaniu z jego
szatą.
— 42
Wprowadził gościa do dużego salonu z widokiem na ogród.
Zobaczywszy sofę i krzesła obite adamaszkiem, i kilka bardzo
cennych obrazów wiszących na ścianach, markiz zdziwił się nieco.
Zdążył tylko rzucić okiem dookoła, bo nagle otworzyły się drzwi i
do pokoju wszedł pośpiesznie ojciec Proteus.
— Witam, milordzie! — powiedział uprzejmie. — Cieszę
się, że znowu pana widzę! Mam nadzieję, że miał pan spokojną
podróż.
— Bardzo — powiedział markiz. — I ja mam nadzieję, iż
podróż księdza z Londynu też nie była zbyt uciążliwa.
Ojciec Proteus uniósł ręce.
— Pociągi są szybsze — odrzekł — choć z pewnością nie tak
wygodne jak powozy. I nigdy takie nie będą!
— Zgadzam się z księdzem! — uśmiechnął się markiz.
Drzwi otworzyły się i do salonu wszedł ten sam służący, który
wpuścił markiza do klasztoru, niosąc tacę z butelką wina i dwoma
kieliszkami.
— Zapewne,
milordzie
—
powiedział
ojciec
Proteus potrzebuje pan czegoś do ochłody. Ciepło jest dzisiaj, a
kurz na drogach zawsze sprawia,że człowiek jest spragniony.
Markiz przyjął kieliszek wina. Zauważył, że podano mu drogi
rocznik, który sam czasami kupował. Gdy upił trochę wina,
powiedział:
43 —
— Z pewnością jest ksiądz bardzo zajęty, tak więc jak
najszybciej chciałbym zobaczyć się z Zią Langley.
— Tak, tak, oczywiście! — odrzekł ojciec Pro-teus. — Zaraz
się pan przekona, że Zia jest zadowolona będąc tu z nami, w
szczęśliwym Bożym Domu, wśród pięknej przyrody.
Zabrzmiało to nieco teatralnie, ale markiz pominął to
milczeniem. Ojciec Proteus opuścił pokój, by prawie natychmiast
do niego wrócić w towarzystwie młodej kobiety, która
najwidoczniej musiała czekać za drzwiami, potem zaś znowu
wyszedł.
Kobieta była cała w czerni, a jej głowę przykrywał ciemny
welon typowy dla postulantek. Z pochyloną głową zbliżyła się do
markiza i złożyła przed nim ukłon, po czym wyprostowała się, by
spojrzeć mu w twarz. Markiz był wstrząśnięty wyglądem
dziewczyny. Zia Langley była bardzo brzydka. Markiz pomyślał, że
chyba nigdy jeszcze nie spotkał równie nieładnej dziewczyny.
Miała chudą twarz, wielki nos i odrobinę „zajęczą wargę", jak
nazywali lekarze taką deformację ust. Jej wygląd prawie budził
odrazę. Kiedy spojrzał w brązowe oczy dziewczyny, zobaczył, że
jest przestraszona.
— Bardzo mi przyjemnie móc cię poznać, Zio! —
powiedział, wyciągając rękę na powitanie.
— To bardzo miło z pana strony, że przyjechał pan do mnie
— odpowiedziała Zia szeptem, a w jej głosie zabrzmiała nuta
strachu.
— 44
— Bardzo lubiłem twojego ojca i mogę tylko żałować, iż nie
spotkaliśmy się wcześniej.
— Ogromnie tęsknię za papą.
Gdy to mówiła, markiz myślał, jakim przystojnym
człowiekiem był pułkownik. Właściwie to często dokuczano mu
z tego powodu w pułku. Zwykle mówiono, że Langley w mundurze
kawalerzysty nie zawiedzie zgromadzonej podczas parady
publiczności.
— Kiedy
jedziemy
aleją
w
parku
św.
Jakuba
w
Londynie
—
powiedział
kiedyś
jakiś
młodszy
oficer — dziewczęta na nas nawet nie spojrzą, pa
trzą tylko na niego.
Jak to możliwe, zastanawiał się markiz, żeby taki przystojny
mężczyzna miał tak brzydką córkę?
I zaraz też przypomniał sobie, jak podziwiał panią Langley
podczas swojego pobytu w ich domu. Była to bardzo atrakcyjna
kobieta. Miała niebieskie oczy i jasne włosy. Nagle pod wpływem
impulsu markiz zapytał:
— Zawsze chciałem wiedzieć, co się stało z Jo
kerem.
Zadając pytanie, zobaczył zakłopotany wyraz twarzy Zii,
która instynktownie popatrzyła za siebie na uchylone drzwi. Wtedy
markiz już był pewny, że ojciec Proteus słuchał pod drzwiami. Jak
gdyby chciał przyjść Zii z pomocą, ksiądz pojawił się w
drzwiach.
— Na pewno chce pan, milordzie — powie-
— 45 —
dział — zobaczyć kaplicę, gdzie Zia się modli i gdzie, za pana
przyzwoleniem, przyjmie śluby zakonne.
— Jak to miło, że ksiądz o tym pomyślał —
odpowiedział
markiz
—
ale
mam
lepszy
pomysł.
Chciałbym
porozmawiać
z
Zią
na
osobności,
a
sko
ro dzisiaj jest tak ciepło, wyjdziemy do ogrodu na
słońce.
Ojciec Proteus zmarszczył brwi, jakby chciał odmówić, ale
markiz nie czekając na zgodę ojca Proteusa, podszedł do
oszklonych drzwi, otworzył je i wyszedł na taras. W tym samym
czasie ojciec Proteus chwycił Zię za rękę, mówiąc do niej prawie
bezgłośnie:
— Uważaj na to, co mówisz.
Na trawnik schodziło się z tarasu po trzech stopniach. Kiedy
Zia dołączyła do markiza, odeszli od domu w kierunku klombów
usianych kwiatami.
— To uroczy ogród! — powiedział markiz donośnym
głosem, by zacząć rozmowę. — Jestem pewien, że z
przyjemnością tu przebywasz.
— Tak, milordzie.
Markiz odszedł trochę dalej od domu, podziwiając
jednocześnie kwiaty, które rosły w cieniu kilku drzew. Wiedział,
że ojciec Proteus obserwuje ich z daleka, i ciągle szedł w głąb
ogrodu, z Zią u boku. Dziewczyna szła z pochyloną głową, jak
gdyby nie miała odwagi spojrzeć na niego. Kiedy
— 46—
markiz był pewien, że ksiądz nie może już ich usłyszeć,
odezwał się:
—
Nie bój się. Obiecuję ci, że cię nie skrzywdzę.
Dziewczyna popatrzyła na niego, otwierając sze
roko oczy, w których markiz zobaczył strach.
— Chcę, żebyś mi pomogła — powiedział — i bardzo
potrzebuję twojej pomocy! Na pewno jesteś dobrą dziewczyną, więc
błagam cię, byś powiedziała mi prawdę.
— Nie... nie rozumiem.
— Myślę, że rozumiesz—powiedział markiz. — Gdzie jest Zia?
Dlaczego nie pozwolono jej się ze mną zobaczyć?
Dziewczyna wciągnęła mocno powietrze i odwróciłaby się
gwałtownie, by spojrzeć na dom, gdyby markiz nie otoczył jej
ramieniem, co mogło wyglądać na czuły gest.
— Zaufaj mi — prosił — i pomóż mi!
— Jak pan się domyślił, że nie jestem... Zią? — wyszeptała
dziewczyna.
— Ponieważ ani trochę nie jesteś podobna do jej rodziców.
— Wybrali mnie, bo jestem brzydka. Pomyśleli, że pan się nie
zdziwi, iż chcę przyjąć śluby zakonne.
— Domyśliłem się tego — powiedział markiz — ale gdzie jest
Zia?
— Pozostanie zamknięta w swoim pokoju, dopóki pan nie
wyjedzie.
Markiz zobaczył drewnianą ławeczkę pod drze-
— 47—
wami i poprowadził ku niej dziewczynę. Gdy usiedli, wziął jej rękę
i wsunął pod swoje ramię.
— Teraz postaraj się wyglądać tak, jakbyśmy mieli radosną
pogawędkę o twoim dzieciństwie.
— Oni mnie zabiją, jeśli dowiedzą się, że ich zdradziłam —
powiedziała żałośnie.
— Jak się nazywasz? — zapytał markiz.
— Siostra Marta.
— Co robisz w klasztorze?
— Od dwóch lat jestem zakonnicą, ale mam mało
kontaktów z uczniami, którzy przychodzą tutaj na naukę.
— Czy wiesz, dlaczego chcą zatrzymać Zię? — zapytał
markiz.
Siostra Marta skinęła głową.
— Ona jest bardzo bogata, a oni zawsze chcą więcej i
więcej pieniędzy!
— Kim są ci „oni"?
— Ojciec Proteus i jeszcze czterej inni mężczyźni, którzy
prowadzą zakon.
— Czy naprawdę są księżmi?
— Nie wiem. Ojciec Anthony, stary człowiek, który był tutaj,
zanim oni przyszli, jest bardzo chory, jego siostra była matką
przełożoną i opiekowała się zakonnicami takimi jak ja.
— Co się z nią stało?
— Umarła, a ojciec Anthony nie wie, co się tu dzieje!
— A c o się dzieje? — zapytał markiz.
— 48—
— Nie wiem... naprawdę—odpowiedziała siostra Marta. —
Ale była tu pewna dziewczyna, bardzo bogata, tak jak Zia.
Zmusili ją, by została zakonnicą, bo chcieli jej pieniędzy.
— I co się z nią stało? — zapytał markiz. Siostra
Marta odwróciła głowę.
— Powiedz mi! —-
Boję się!
— Nie mogą niczego podsłuchać!
Zapadła cisza, a potem szeptem, że markiz ledwo słyszał, siostra
Marta powiedziała:
—
Próbowała uciec i chyba oni ją... zabili!
Markiz wciągnął mocno powietrze. Potem ode
zwał się:
— Musisz mi pomóc, a kiedy Zia wydostanie się stąd, każę
zbadać całe to miejsce.
— Jeśli się dowiedzą, że coś panu powiedziałam —
wyszeptała siostra Marta — to mnie... zabiją!
— Jeśli zrobisz dokładnie to, co ci powiem, nie dowiedzą się
o niczym.
— Boję się! — półgłosem powiedziała dziewczyna. —
Wiem, że to, co się tu dzieje, jest przerażające, ale... nie mam
dokąd iść. Jestem brzydka i nikt mnie nie chce.
— Posłuchaj mnie, Marto — powiedział spokojnie markiz.
Dziewczyna odwróciła głowę, by na niego popatrzeć.
— 49
— Obiecuję
ci,
że
jeśli
mi
pomożesz
wydostać
stąd
Zię,
dopilnuję,
byś
miała
zapewniony
byt
do
końca
twojego
życia.
Jeśli
będziesz
chciała
wstąpić
do
innego
klasztoru,
tak
się
stanie.
Jeśli
zapragniesz
być
wolna,
znajdę
dla
ciebie
miejsce,
byś mogła żyć z ludźmi, z którymi będziesz szczę
śliwa.
Markiz zobaczył, że siostra Marta patrzy na niego z
niedowierzaniem.
Uśmiechnął się do niej w sposób, któremu kobiety nie mogły
się oprzeć. Potem powiedział:
— Proszę, zaufaj mi i pomóż, bo tylko ty mo
żesz to zrobić.
Markiz poczuł, jak palce dziewczyny zaciskają się na jego
ramieniu.
— Spróbuję, ale ostrzegam, ojciec Proteus obserwuje nas.
— Musimy go przekonać — wyjaśnił markiz — że
uwierzyłem, iż jesteś Zią, i że jestem gotów podpisać dokumenty,
jakie dla mnie przygotował.
Zauważył, że siostra Marta patrzy na niego zaskoczona.
— Jak tylko wypuszczą Zię z pokoju — kontynuował —
powiesz jej, że przyjechałem, by ją uwolnić.
— Jak pan to zrobi?
Markiz zastanowił się przez chwilę. Potem spojrzał ponad
drzewami na mury, które otaczały klasztor.
— 50—
— Nie odwracaj głowy — powiedział. — Powiedz mi tylko,
czy jest jakieś miejsce, gdzie Zia mogłaby się wspiąć na ten mur.
— Tak, na końcu ogrodu jest dąb, na który Zia czasem
wchodzi — cicho powiedziała Marta, a po chwili dodała: —
Kiedyś wspięła się na to drzewo, żeby wyjrzeć, ojciec Proteus
zobaczył ją i ukarał... przez trzy dni dostawała tylko chleb i wodę!
Markiz zacisnął usta, ale nic nie powiedział.
— Czy jak opuszczę klasztor, będzie mogła wyjść do
ogrodu? — zapytał po chwili.
— Tak, możemy spacerować dwa razy dziennie —
odrzekła siostra Marta.
— Kiedy robicie to po raz ostatni?
— O godzinie szesnastej, przed podwieczorkiem. Potem
zamyka się nas na noc.
— Doskonale — ucieszył się markiz. — Powiedz Zii, żeby o
czwartej, kiedy będzie w ogrodzie, postarała się zbliżyć do drzewa,
szybko wdrapała się na nie, a ja będę czekał po drugiej stronie
muru.
— To będzie trudne — odpowiedziała z żalem Marta.
— Jeśli się nie uda, powiedz jej, że wieczorem przyjadę do
klasztoru i zabiorę ją stąd siłą!
Marta nie mogła się powstrzymać od okrzyku.
— Bądźcie
ostrożni!
—
ostrzegła
markiza.
—
Od czasu gdy ojciec Proteus chce zmusić Zię, żeby
została
zakonnicą
służący
obserwują
teren,
by
nie
uciekła.
51 —
Dziewczyna zobaczyła, jak markiz poruszył brodą. Ci, którzy go
znali, tak jak Harry, wiedzieli, że oznaczało to, iż jest bardzo
zdenerwowany.
— Jesteś bardzo odważna i podziwiam cię za to. Musisz
teraz wyglądać na szczęśliwą, tak jakbym zgodził się na
wszystko, o co mnie prosiłaś. Gdy się z tobą pożegnam, ojciec
Proteus będzie na pewno z ciebie zadowolony.
— Kim był „Joker", o którym pan mówił? — zapytała
Marta.
— Był wspaniałym ogierem, na którym zawsze jeździł ojciec
Zii i na którym wygrał sporo wyścigów.
— Nie powiedzieli mi tego.
— Miałem przygotowanych jeszcze kilka innych pytań, gdybyś
umiała odpowiedzieć na pierwsze — uśmiechnął się markiz.
Podniósł się z ławki, ale nie uwolnił ręki siostry Marty.
— Teraz razem wrócimy — powiedział — i ojciec Proteus nie
może niczego podejrzewać. Kiedy wyjadę, pomyślą, że wracam na
jacht, a ty powiadom Zię, że czekam na nią.
— Na pewno ją wypuszczą po pańskim odjeździe.
Upewniwszy się, na które drzewo Zia ma się wdrapać,
markiz poszedł powoli z siostrą Martą w kierunku oszklonych
drzwi prowadzących do salonu. Gdy byli już blisko i ojciec
Proteus mógł
52
słyszeć, o czym rozmawiają, markiz powiedział wyraźnie:
— Pamiętam,
jak
twój
ojciec
skakał
na
koniu
na
odległość
prawie
sześciu
stóp,
a
my
wszyscy
goniliśmy
go!
Zrobilibyśmy
z
siebie
głupców,
gdy
byśmy nie byli równie zręczni.
Siostra Marta nie spuszczała z niego wzroku, jakby przejęta
jego każdym słowem.
— Twoja
matka
też
była
dobrym
jeźdźcem
—
ciągnął
markiz,
gdy
doszli
do
schodków
prowa
dzących
do
salonu.
—
Przynajmniej
tak
mi
mó
wiono,
chociaż
właściwie
nigdy
nie
widziałem
jej
w siodle.
Markiz wszedł na schodki i widząc ojca Proteusa, wykrzyknął:
— Rozmawiałem z Zią o starych dobrych czasach. Jak sądzę,
ojcze, uczennicom w klasztorze nie pozwala się jeździć konno?
— Można to zorganizować, jeśli tego bardzo pragną —
odparł ojciec Proteus. — Rzeczywiście, często sam myślałem, że
program nauki, oprócz innych przedmiotów, powinien
obejmować także jazdę konną.
— To jest z pewnością najlepszy sport na świecie! —
powiedział markiz. — Ale jest to tylko moje zdanie.
— Ja również tak sądzę — odpowiedział ojciec Proteus. —
Wasza lordowska mość posiada najlepsze konie.
— 53
Weszli do salonu. Markiz zwrócił się do siostry Marty:
— śegnaj, moja droga. Cieszę się, że cię pozna
łem.
Całkowicie
rozumiem,
dlaczego
pragniesz
spędzić resztę życia w tym uroczym miejscu.
Wziął dziewczynę za rękę, a Marta odpowiedziała prawie
bezgłośnie:
— Dziękuję,
milordzie!
Bardzo,
bardzo
dzię
kuję!
Ukłoniła się, a potem wyszła z pokoju zostawiając markiza
z ojcem Proteusem.
— Urocza dziewczyna — stwierdził markiz. —-Smutne, że nie
odziedziczyła urody po swoich rodzicach.
— Przypuszczałem, że wasza lordowska mość zrozumiał,
dlaczego będzie bardziej szczęśliwa tutaj niż poza murami klasztoru
— odpowiedział ojciec Proteus.
— Oczywiście — zgodził się markiz — i to jest
prawdopodobnie jedyne słuszne rozwiązanie. Jaka to jednak
niesprawiedliwość losu, że niektóre kobiety są tak piękne, a inne
wyjątkowo brzydkie.
— Możemy tylko wierzyć — rzekł ojciec Proteus — że i
takie jak Zia będą szczęśliwe, odnajdując piękno w swoich
duszach.
Markiz westchnął, a potem powiedział:
— Muszę wracać na jacht. Mam, jak ksiądz się
orientuje, sporo spotkań w Londynie.
— 54—
— Rozumiem,
milordzie.
Bardzo
to
wspania
łomyślnie z pana strony, że poświęcił pan tyle czasu
biednej małej Zii.
Markiz ruszył w kierunku drzwi.
— Chwileczkę, milordzie — zatrzymał go ojciec Proteus. —
Sądzę, że zapomniał pan, iż potrzebny jest pański podpis na
formularzu, by Zia mogła przyjąć śluby zakonne.
— Ach, tak! — wykrzyknął markiz. — Jaki ze mnie głupiec!
Zostawiłem dokumenty na jachcie.
— Wystarczy, że podpisze pan kopie —powiedział ojciec
Proteus.
— Proszę nie robić sobie kłopotu — odrzekł markiz. —
Podpiszę je, zanim wyjadę z Falmouth, i dam je kapitanowi w
porcie. Jutro będzie mógł je pan odebrać.
— Tak, oczywiście, milordzie — zgodził się ojciec
Proteus — ale znalezienie dla pana kopii zajmie mi tylko kilka
minut.
Markiz wyciągnął swój złoty zegarek.
— Musi
mi
ksiądz
wybaczyć
—
powiedział
—
ale ktoś na mnie czeka i już jestem spóźniony.
I zanim ojciec Proteus zorientował się, markiz był już przy
drzwiach frontowych. Uścisnął pośpiesznie dłoń księdza, doszedł
do powozu, który czekał przed klasztorem, i skoczył na miejsce
dla stangreta obok Wintona.
— Do
widzenia,
ojcze!
—
zawołał
unosząc
ka
pelusz.
— 55 —
— Idź
z
Bogiem,
mój
synu
—-
odpowiedział
ojciec Proteus, ale jego słowa zagłuszył odgłos kół
i trzask bata.
Ojciec Proteus nie zdążył się poruszyć, gdy markiz był już na
końcu podjazdu i chwilę później — poza bramą, specjalnie dla
niego otwartą. Ksiądz, z uśmiechem zadowolenia na ustach,
wszedł do budynku, zamykając za sobą drzwi.
Markiz czekał, aż znajdą się w pewnej odległości od klasztoru, a
potem zapytał Wintona:
— Czy
zauważyłeś
coś
dziwnego,
gdy
byłem
w środku?
—- Niewiele, jaśnie panie — odpowiedział Winton. —
Chyba tylko to, że z okien wyglądało kilku mężczyzn. Dziwne, bo
myślałem, że to klasztor dla kobiet!
— Jesteś spostrzegawczy — pochwalił markiz zastępcę
kapitana. — Teraz musimy porwać uwięzioną tam młodą damę,
sprowadzić ją na jacht i wypłynąć na morze, zanim ludzie, których
widziałeś, zdążą nas powstrzymać!
— Jak to zrobimy, jaśnie panie?
— To nie będzie łatwe — przyznał markiz. — Może zechcą
się teraz upewnić, czy naprawdę odjechaliśmy, tak więc odwróć się i
zobacz, czy przypadkiem nie jesteśmy śledzeni.
Winton wykonał polecenie, ale z trudem mógł dojrzeć
cokolwiek przez chmurę kurzu, jaką konie
— 56 —
i bryczka wznosiły na suchej drodze. Przez kilka minut wytężał
wzrok, a potem powiedział:
— Nikogo nie widać, jaśnie panie.
— W takim razie wypatruj najbliższej gospody, gdzie
będziemy mogli coś zjeść —polecił mu markiz — a potem
wrócimy do klasztoru!
Widział, że Winton jest podekscytowany, choć nic nie mówił,
tylko patrzył przed siebie. Nagle Winton odezwał się:
— Tam, jaśnie panie, jest główny gościniec, co go
zauważyłem, kiedy jechaliśmy tutaj. Niedaleko musi być jakaś
oberża albo miejsce, gdzie zatrzymują się dyliżanse.
— Masz rację -— zgodził się markiz. — Musimy ją znaleźć!
Po około kwadransie dojechali do zacisznej oberży. Przyjazd
markiza zrobił ogromne wrażenie na właścicielu i choć nie mógł
zaoferować podróżnym żadnego wyszukanego dania, to jednak to,
co im podał, było świetnie przyrządzone. Markiz rozsądnie nie
skosztował wina, tylko napił się smacznego jabłecznika domowej
roboty.
Kiedy zaspokoił głód, zwrócił się do oberżysty:
— Opowiedz mi, człowieku, o klasztorze, który macie tu w
pobliżu.
— Po prawdzie, to dziwne miejsce, panie — odparł
właściciel oberży. — Mówią, że panienki, jakie szlachta tam
posyła, dobrze są uczone, ale
— 57—
ksiądz, co to prowadzi, jest dziwacznym jegomościem!
— Pochodzi z Kornwalii?
— O ile wiem, to nie, panie, a tych, co mu pomagają, nie
chciałbym widzieć przy moim barze!
Najwidoczniej oberżysta nie miał ochoty więcej mówić, więc
płacąc rachunek markiz dodał bardzo hojny napiwek. Zobaczywszy
pieniądze, mężczyzna ukłonił się z szacunkiem.
— Dziękuję,
dziękuję,
jaśnie
panie!
Mam
na
dzieję, że będę mógł znowu jaśnie panu usługiwać!
Markiz pomyślał, że to mało prawdopodobne, ale nic nie
powiedział.
Oberżysta stanął za barem, a markiz podszedł do niego i zapytał,
czy ma mapę okolicy.
— Chyba nie mam takiej, jaśnie panie — odparł właściciel
oberży — ale mogę objaśnić wszystko, co pan życzy sobie
wiedzieć.
— A więc przypuśćmy — powiedział markiz — że obiorę
sobie Klasztor Korony Cierniowej za punkt centralny, jaki obaj
znamy. Chciałbym ominąć go tak, jakbym jechał na północ, potem
zawrócić i zbliżyć się do niego właśnie z północy, a nie z
kierunku, z którego przyjechałem.
Dokładne wyjaśnienie, jak chce tam dojechać, zajęło
markizowi trochę czasu. W końcu oberżysta powiedział mu o dróżce
ciągnącej się około pół mili na północ od klasztoru. Tak więc markiz,
zbliżając się do klasztoru z tego właśnie kierunku, jechałby
58
na południe. To mu bardzo odpowiadało. Razem z Wintonem
wyruszył w drogę, jadąc zgodnie ze wskazówkami właściciela
oberży. Gdy minęła trzecia po południu, ukazał się przed nimi
klasztor i markiz uświadomił sobie, że oprócz bram w południowej
ścianie muru, przez które przedtem wjechał, nie było innego
wejścia.
Punktualnie o godzinie czwartej podjechał na wąską drogę
pod starym dębem, na którym miała już czekać Zia. Kazał
Wintonowi zająć miejsce na bryczce przeznaczone dla służącego,
sam zaś pozostał na miejscu dla stangreta. Patrząc w górę na
gałęzie drzewa, zaczął modlić się, żeby Zii udało się dotrzeć do
dębu nie wzbudzając podejrzeń ojca Proteusa. Nasłuchiwał i
wydawało mu się, że usłyszał głosy w ogrodzie. Nagle coś
zaszeleściło między liśćmi nad głową markiza i Okehampton ujrzał
twarz dziewczyny wyglądającej przez mur.
— Szybko! Łap ją! —krzyknął do Wintona.
Odłożywszy pistolet na siedzenie, Winton zeskoczył z bryczki i
podbiegł do muru. Dziewczyna przerzuciła nogi przez mur i
trzymając się mocno ściany, opuszczała się ze zręcznością
świadczącą o tym, że jest równie wysportowana, jak kiedyś był jej
ojciec. Gdy wisiała w powietrzu, Winton chwycił ją za kostki.
Nagle rozległy się krzyki, a potem z ogrodu dobiegł przeraźliwy
wrzask.
— Szybko! — krzyknął markiz.
Chwilę później Zia wskoczyła do bryczki i usia-
— 59—
dła obok markiza. Gdy Winton dawał susa na swoje miejsce, konie
już ruszały.
— Widzieli... mnie! —wykrztusiła dziewczyna.
— Słyszę ich! —ponuro powiedział markiz. — Trzymaj się
mocno! Im szybciej stąd odjedziemy, tym lepiej!
Trzasnął batem i konie ruszyły przed siebie. Musieli długo
jechać wzdłuż muru, zanim dojechali do południowego wejścia do
klasztoru. Gdy zbliżali się do bramy, na środek drogi wyskoczył
ojciec Proteus machając rękoma, a zanim czterech innych mężczyzn
pędziło przez bramę. Markiz nie zwolnił prędkości. Prowadził konie
prosto na ojca Proteusa, który dopiero w ostatniej chwili usiłował
uskoczyć. Ale było za późno. Nie zdążył cofnąć nogi i koło
powozu przejechało po niej. Ksiądz krzyknął przeraźliwie i upadł
na ziemię.
W tym czasie Winton wypalił dwa razy ze swojego pistoletu nad
głowami mężczyzn, którzy wyciągali ręce, by zatrzymać
przejeżdżającą obok nich bryczkę. Instynktownie schylili głowy
i markiz, jadąc dalej z ogromną prędkością, pokrył ich chmurą
kurzu.
Pędził jeszcze przez jakiś czas, gdy usłyszał przejęty głos:
— Uratował
mnie
pan!
Uratował!
Jest
pan...
cudowny.
Rozdział 3
Dopiero gdy oddalili się już od klasztoru, markiz, zajęty
powożeniem koni, odwrócił głowę i popatrzył na Zię. Zobaczył
dwoje bardzo dużych niebieskich oczu osadzonych w rozkosznej i
niezwykle ładnej twarzyczce. Stwierdził, że właściwym słowem
na określenie twarzy dziewczyny jest słowo: „urocza". Dokładnie
tak wyobrażał sobie córkę pułkownika.
— Teraz wiem, że naprawdę jesteś córką swojego ojca! —
powiedział z uśmiechem.
— To bardzo sprytnie z pana strony, że zgadł pan, iż siostra
Marta podaje się za mnie — zaśmiała się Zia.
—Nie mogłem uwierzyć, żeby twój ojciec, który byłj ednym z
najprzystojniejszych mężczyzn, jakich kiedykolwiek poznałem, mógł
spłodzić tak brzydką istotę!
— 61 —
— Uratował mnie pan! — powiedziała Zia. — Nie wiem, jak
mam panu dziękować.
— Porozmawiamy o tym później — odparł markiz. — Teraz
musimy jak najszybciej stąd odjechać!
Po dłuższej chwili milczenia Zia odezwała się:
— Siostra Marta powiedziała mi, że obiecał pan zaopiekować
się nią, bo ojciec Proteus, na pewno ją ukarze. Jeśli wyrzuci ją z
klasztoru, to nie będzie miała dokąd pójść!
— Musimy ją jak najszybciej uwolnić —stwierdził markiz — a
ty opowiedz mi teraz, w jaki sposób wplątałaś się w to wszystko.
Zapadła cisza. Markiz pomyślał, że może Zia się boi, więc
szybko dodał:
— Powiesz mi o tym, gdy będziemy już bezpie
czni na jachcie.
Zia pisnęła z emocji.
— Przypłynął pan tu swoim jachtem?
— Myślałem, że może ojciec Proteus powiedział ci o tym.
— Nic mi nie powiedział! Kiedy zamknęli mnie w mojej
sypialni, podejrzewałam, że coś się dzieje, ale w żaden sposób nie
mogłam uciec.
W tym miejscu droga zakręcała i zwężała się, więc markiz
musiał jechać ostrożnie, na wypadek gdyby napotkali inny pojazd
jadący z przeciwka. Dlatego też nie zadał pytania, na które
pragnął poznać odpowiedź. Dopiero gdy dojechali do nadbrzeża i
markiz ujrzał swojego białego i ogromnego
— 62—
„Jednorożca", pomyślał z ulgą, że są już bezpieczni. Jeden z
marynarzy czekał, by odebrać cugle. Markiz, odkładając lejce,
zsiadł na ziemię i obszedł bryczkę, by pomóc zejść Zii. Ale ona bez
niczyjej pomocy zeskoczyła z szybkością młodego jelenia.
Teraz markiz mógł przyjrzeć się jej należycie. Była bardzo
piękna. Jednocześnie wyglądała nieco dziwnie z długimi złocistymi
włosami o rudawym odcieniu, które spadały jej na ramiona.
Miała na sobie ohydną czarną sukienkę uszytą z jakiegoś
szorskiego materiału. Kiedy zaczęła iść w kierunku kładki
prowadzącej na jacht, markiz zdał sobie sprawę, że była tylko w
pończochach. Domyślił się, że w klasztorze musiała dostać brzy-
dkie buty na grubych podeszwach, jakie noszą zakonnice, ale
zrzuciła je z nóg, by łatwiej jej było wdrapać się na drzewo
podczas ucieczki.
Gdy markiz wszedł na pokład jachtu, zwrócił się do kapitana,
który czekał na niego:
— Kapitanie Blackburn, proszę odpływać możliwie jak
najszybciej i skierować się do Plymouth.
— Tak j e st, j aśnie panie.
Markiz zaprowadził Zię do salonu. Kiedy dziewczyna
usłyszała puszczony w ruch silnik, splotła palce rąk i zapłakała:
— Nie mogę uwierzyć, że to wszystko prawda! Myślałam, że
jestem zgubiona i że jedyną moją ucieczką będzie... śmierć!
— Teraz już wszystko skończone — odrzekł
63 —
szybko markiz — i sądzę, że powinniśmy to uczcić kieliszkiem
szampana.
— Tak
zwykle
robił
papa
po
wygraniu...
wy
ścigu! — oznajmiła Zia.
Markiz polecił przynieść szampana i zanim go podano, jacht
wypłynął już z portu na otwarte morze.
Zia wyglądała przez okienko w kajucie. Kiedy o statek
zaczęły uderzać fale, powiedziała, jakby mówiła do siebie:
— Teraz już się... nie boję!
— Chodź tu i usiądź! — odezwał się markiz. — Wypij trochę
szampana i opowiedz dokładnie, co się zdarzyło.
Zia spełniła prośbę swego wybawcy. Patrząc na nią markiz
pomyślał, że Zia porusza się z niewątpliwym wdziękiem, mimo
kołysania jachtu.
— Gdy moja ciotka Mary żyła, chodziłam do klasztoru na
lekcje — zaczęła — ale kiedy umarła, ojciec Proteus zaproponował,
żebym zamieszkała tam jako pensjonariuszka do czasu, gdy
znajdę krewnego lub kogoś, kto by się mną zaopiekował.
— Dlaczego do mnie nie napisałaś? — zapytał markiz.
— Gdybym to zrobiła, zanim zamieszkałam w klasztorze,
może otrzymałby pan mój list. Potem pisałam kilka razy, aż
uświadomiłam sobie, że nigdy ich pan nie otrzyma.
Markiz zmarszczył brwi.
— Ten człowiek, którego zwą ojcem Proteusem,
— 64—
musiał to wszystko zaplanować, w chwili gdy usłyszał, że dostałaś
duży spadek.
— Uświadomiłam to sobie później — westchnęła Zia — po
pogrzebie, kiedy prawnik powiedział mi, jaka jestem teraz bogata,
wszyscy mówili o pieniądzach...
Markiz miał zamiar to skomentować, ale Zia załkała:
— Gdyby pan wiedział, co ja przeszłam, z każdym dniem
żałowałam coraz bardziej, że nie skontaktowałam się z panem i
posłuchałam ojca Proteusa!
— Rozumiem, że wydawało się to wtedy najprostszą
rzeczą— markiz pocieszył Zię.
— Byłam wytrącona z równowagi po stracie cioci Mary, w
Kornwalii nie znałam nikogo, kto mógłby mi poradzić... jaka ja
byłam głupia.
— Przestań się obwiniać — powiedział markiz. — Skąd
mogłaś wiedzieć, że człowiek, który nazywa siebie księdzem, jest
zwykłym przestępcą.
—- Kiedy powiedział mi, że muszę przyjąć śluby —
opowiadała dalej Zia —pomyślałam, że chyba oszalał! Potem
przenieśli mnie do części domu przeznaczonego dla zakonnic,
oddalonego od uczennic, które przychodziły tu na lekcje. Wiele
z nich było moimi przyjaciółkami. To wtedy zrozumiałam, że
jestem... więźniem.
— To
musiało
być
straszne!
—
ze
współczu
ciem powiedział markiz.
— 65 —
— Byłam... przerażona!—przyznała Zia. Nie miałam pojęcia,
że mężczyźni zatrudniani przez ojca Proteusa, którzy codziennie
tylko wstępowali do klasztoru na kilka godzin, są to bandyci zdolni
do wszystkiego. — Zia przerwała na chwilę opowiadanie, a potem
kontynuowała: — Gdyby nas złapali, z pewnością pobiliby pana do
nieprzytomności, jeśli nie... zabiliby!
— Aż nie chce mi się w to wszystko wierzyć! — wykrzyknął
markiz. — Niewiarygodne, że nikt wcześniej nie zwrócił uwagi
na tych diabelskich osobników!
— Siostra Marta powiedziała panu o dziewczynie, którą oni
zapewne zabili, gdy już mieli w swoich rękach jej... spadek.
— Czy nikt nie badał okoliczności jej śmierci — zapytał
markiz.
— Powiedzieli, że spadła ze schodów i złamała sobie kark —
wyjaśniła Zia. — I rzeczywiście tak było, tylko że oni ją
popchnęli!
Głos dziewczyny zadrżał i markiz domyślił się, że spodziewała
się, iż taki sam los ją spotka.
— Teraz nie masz już czego się obawiać — pocieszył swoją
podopieczną. Zia nie odpowiedziała, po chwili markiz zapytał: —
O czym myślisz?
— Przyszło mi do głowy, że ojciec Proteus nie zrezygnuje tak
łatwo — półgłosem powiedziała Zia. — Jeśli zawiadomi pan
kogoś o tym, co się
66
wydarzyło, jestem pewna, że będzie próbował... zemścić się na
mnie.
— Sądzę, że jest to wysoce nieprawdopodobne — odrzekł
markiz. — Przede wszystkim muszę porozmawiać z namiestnikiem
królewskim w Kornwalii oraz z okręgowym komisarzem policji.
— Zia milczała, więc markiz wyjaśniał dalej: — Poza tym muszę
uratować siostrę Martę. Obiecałem, że się nią zajmę i znajdę jej
miejsce, gdzie będzie mogła zamieszkać, chyba że zapragnie
wstąpić do innego klasztoru.
— To bardzo dobra osoba — odezwała się Zia — i myślę,
że najszczęśliwsza byłaby w klasztorze, ale nie takim jak ten!
Zadygotała. Markiz pomyślał, że nie powinna rozpamiętywać
przeszłości, więc zmienił temat:
— Mam
wrażenie,
że
najpierw
musimy
zająć
się twoją garderobą.
Zia roześmiała się.
— Pewnie cudacznie wyglądam! Kiedy przenieśli mnie do
skrzydła dla zakonnic, zabrali wszystkie moje rzeczy i dali mi to,
co mam na sobie.
— Przypuszczam, że znajdzie się coś odpowiedniego w
Plymouth — powiedział markiz i nie przyjedziesz do Londynu
wyglądając jak wrona. Po przyjeździe, Bond Street* będzie do
twojej dyspozycji!
* Bond Street— ulica w Londynie znana z drogich sklepów.
(Przyp. tłum.)
67
Zia spojrzała na markiza i zapytała:
— Czy... moje pieniądze są... bezpieczne?
— Nikt bez mej zgody nie może ich tknąć — zapewnił ją
markiz i jak tylko przyjedziemy do mojego domu na Park Lane,
powiadomię bank, gdzie przebywasz.
Zia uśmiechnęła się.
— Dziękuję! Dziękuję za to, że pomyślał pan o wszystkim!
Nie mogę uwierzyć, że już nie muszę się bać albo czekać na...
śmierć, gdyby ojciec Proteus zawładnął wszystkim, co posiadam!
— Jeżeli będziemy mogli udowodnić, że to on na pewno
zabił tamtą dziewczynę, która odziedziczyła majątek — w
zamyśleniu powiedział markiz — albo że jako wspólnik brał
udział w zamordowaniu jej, to z całą pewnością czeka go stryczek!
Z wyrazu twarzy Zii markiz wywnioskował, że dopiero wtedy
poczuje się naprawdę bezpieczna. Dziewczyna wycierpiała tak
wiele z rąk tego człowieka, że wspomnienie o nim będzie ją jeszcze
długo dręczyć. Nie miał jednak wątpliwości, że kiedy znajdzie się w
innym środowisku i posmakuje życia towarzyskiego w Londynie,
smutne wydarzenia zaczną zacierać się w jej pamięci.
Markiz celowo zaczął rozmawiać z Zią o przeszłości, gdyż
wiedział, jak drogie są jej wspomnienia o rodzicach.
Powiedział, jak bardzo on i jego koledzy lubili jej ojca i
podziwiali jako doskonałego jeźdźca.
68—
— Przypuszczam, że ty też jeździsz konno? — zapytał.
— Kiedy mieszkałam z ciocią Mary, miałam wierzchowce
— odpowiedziała Zia — ale to nie było to samo, co dosiadanie
konia z papą. Przy nim zawsze chciało się robić to lepiej.
— Dokładnie to samo czuliśmy służąc pod jego rozkazami —
odparł markiz.
Zapadł już zmrok, kiedy jacht dopłynął do Plymouth.
Okehampton wysłał marynarzy z dwoma listami, które wcześniej
napisał, by natychmiast dostarczyli je adresatom. Jeden był do
namiestnika królewskiego w Kornwalii, a drugi — do komisarza
policji w hrabstwie. Pomyślał, że dzięki temu Zia powinna poczuć
się bezpieczna, choć jeszcze niezbyt oddalili się od klasztoru ojca
Proteusa.
Rozkazał Wintonowi i drugiemu członkowi załogi, by
uzbrojeni stali na warcie przez całą noc.
Następnego ranka, jak tylko otworzono sklepy, kapitan
Blackburn udał się na brzeg w celu zakupienia ubrań dla Zii, by
dziewczyna mogła zrzucić z siebie strój zakonnicy.
Poprzedniej nocy Zia zjadła kolację w towarzystwie markiza,
mając na sobie jedwabną koszulę nocną opiekuna i jego letni
płaszcz uszyty z cienkiego materiału. Koszula była zbyt długa, więc
Zia zawinęła brzegi i mankiety i spięła je agrafkami.
— 69
W cienkiej talii zawiązała szarfę, która w osobliwy sposób
wydawała się dobrze dobraną częścią garderoby. Lazurowy kolor
morza podkreślał błękit oczu Zii i markiz pomyślał, że nigdy
przedtem nie widział tak niebieskich oczu. Po raz pierwszy jadł też
kolację w towarzystwie młodej dziewczyny.
Kiedy jego krewni powtarzali mu, że musi znaleźć sobie żonę,
miał wrażenie, że będzie ona nie tylko nudna, ale i nie będzie
miała pojęcia o rzeczach, które go interesowały. Jednakże Zia,
choć była bardzo młoda, rozmawiała z nim o jego pasji, czyli
koniach, i sporo o nich wiedziała.
Znała również historię pułku swojego ojca i kilku innych, którymi
interesował się markiz. Zadawała mu inteligentne pytania na temat
jego posiadłości, a ponieważ zawsze mieszkała na wsi, mogli oma-
wiać problemy związane z uprawami i hodowlą. Zastanawiali się,
na przykład, nad sposobem przekonania chłopów do nowych
maszyn, wobec których byli wyjątkowo nieufni.
Później markiz pomyślał, że gdyby jadł kolację w
towarzystwie Harry'ego, ich dyskusja przebiegałaby podobnie.
Nie rozmawiali jednak długo.
Markiz posłał Zię wcześnie do łóżka, gdyż wiedział, że była
zmęczona dramatycznymi wydarzeniami ostatniego dnia. Poza
tym powiedziała mu, że nie spała od wielu nocy, owładnięta
strachem przed ojcem Proteusem i jego ludźmi.
Markiz nie wierzył, by ojciec Proteus mógł od-
— 70
ważyć się i zamordować dziewczynę. A jednak, gdyby przejął
kontrolę nad jej pieniędzmi, co mogłoby go powstrzymać? Kiedy
sam w końcu położył się do łóżka, wciąż rozmyślał nad tym, co się
stało i co usłyszał. Aż trudno było uwierzyć, że to wszystko
wydarzyło się naprawdę, że nie dzieje się na scenie albo że nie jest
tematem powieści, w której wszystkie zdarzenia są tworem
straszliwej wyobraźni autora książki.
Zasypiając, markiz nie zorientował się, że od poprzedniego
wieczora ani razu nie pomyślał o Yasmin.
Następnego dnia, gdy kończył jeść śniadanie, Zia weszła do
salonu. Przez chwilę Okehampton nie mógł oderwać od niej
wzroku.
Już wczoraj podczas kolacji wyglądała bardzo atrakcyjnie w
jego szacie, z włosami zawiązanymi z tyłu kawałkiem wstążki, a
teraz, ubrana jak dama, była urzekająca!
Miała na sobie bardzo prostą letnią suknię z cienkiego materiału,
szeroką i z małą turniurą z tyłu, a drobną talię Zii otaczała
niebieska szarfa, niemal w kolorze oczu dziewczyny.
Kapitan kupił też szpilki do włosów, by podopieczna markiza
mogła upiąć włosy w koczek.
Markiz zwrócił uwagę na jej długą, łabędzią szyję i
rozkosznie okrągłą figurę.
Zia stała przez chwilę w drzwiach salonu. Okehampton wstał i
powiedział:
— 71 —
— Ojciec byłby z ciebie dumny, gdyby cię teraz
zobaczył!
Zia roześmiała się zachwycona.
— Znowu czuję się sobą. Wyrzuciłam przez okno ten
ohydny strój zakonnicy!
— Mam nadzieję, że opadnie na samo dno, zabierając ze sobą
wszystkie twoje zmartwienia! — roześmiał się markiz.
Zia usiadła przy stoliku, a stewardzi wnieśli gorące dania.
— Ostatniej
nocy
zapomniałam
—
zwróciła
się
do
opiekuna,
nakładając
sobie
potrawę
na
talerz
—
podziękować
panu
za
pierwszy,
pyszny
posiłek,
jakiego
nie
jadłam
od
miesięcy!
Tak
przyjemnie
rozmawiało
mi
się
wczoraj
z
panem,
że
zapomnia
łam o dobrych manierach!
Markiz pomyślał, że sposób, w jaki to powiedziała, różnił się
zupełnie od sposobu, w jaki inne kobiety dałyby mu do
zrozumienia, że dobrze się czuły w jego towarzystwie. Podczas
poprzedniej nocy traktował Zię niemal jak dziecko, teraz zobaczył
w niej młodą atrakcyjną kobietą, która mogłaby zabłysnąć w
kręgach towarzyskich Londynu. Ubierając się do śniadania
postanowił, że poprosi swoją babkę, żeby wprowadziła Zię w
świat.
Markiza, choć zbliżała się do siedemdziesiątki, ciągle była
bardzo aktywna. Nudziła się w zamku Okehamptonów, bo często
przebywała tam sama, dlatego też wykorzystywała każdą okazję, by
poje-
— 72
chać do Londynu. Zatrzymywała się w domu przy Park Lane, gdzie
swego czasu była wyśmienitą panią domu.
„Babunia ucieszy się, że może opiekować się debiutantką—
myślał markiz — a Zia jest tak atrakcyjna, że nie będzie trudno
znaleźć jej męża".
Przyszło markizowi do głowy, że wokół Zii, tak pięknej i w
dodatku bogatej, pojawi się niechybnie mnóstwo „łowców
posagów", którzy będą uganiać się za nią. Pomyślał sobie, że jako
jej opiekun musi mieć pewność, iż ktoś ożeni się z nią dla niej samej,
a nie dla jej pieniędzy.
Teraz, patrząc na Zię, markiz był całkiem pewien, że co
najmniej z tuzin mężczyzn zakocha się w niej od pierwszej chwili.
Wiedział, że jeśli miał skrupulatnie wykonać swój obowiązek
wobec dziewczyny, będzie musiał poświęcić temu sporo czasu. Nie
był pewien, czy taka perspektywa gniewa go, czy też zaczyna
interesować.
— Czy
długo
tu
pozostaniemy?
—
zapytała
Zia,
odkładając nóż i widelec.
Zadała proste pytanie, jednak markiz zdawał sobie sprawę,
iż wciąż się boi, że ojciec Proteus pojawi się w jakiś diabelski
sposób i dostanie ją z powrotem w swoje szpony.
— Odpłyniemy,
jak
tylko
porozmawiam
z
na
miestnikiem
królewskim
—
odparł
—
ale
obawiam
się,
Zio, że będziesz
musiała odpowiedzieć
na
kilka
pytań dotyczących klasztoru. — Zdawało mu się,
73 —
że dziewczyna ma zamiar odmówić, więc dodał szybko: —
Wiem, że to nie jest przyjemne, ale pamiętaj o siostrze Marcie.
Poza tym musimy mieć pewność, że ci przestępcy nie dostaną
więcej bezradnych dziewcząt w swoje łapska!
Markiz powiedział to beztrosko, by złagodzić napięcie, a Zia
odpowiedziała:
— Naturalnie,
że
to
zrobię.
I
może
starsze
zakonnice
będą
mogły
pozostać
nadal
w
klaszto
rze,
chociaż
jestem
pewna,
że
ojciec
Proteus
za
garnął dla siebie każdy pens, jaki miały.
Następnego ranka, podczas spotkania z komisarzem policji i
namiestnikiem
królewskim,
markiz
dowiedział
się,
że
początkowo klasztor przeznaczony był dla starszych kobiet, które
nie miały rodziny. Potem przywłaszczył go sobie ojciec Proteus,
który wyczuł, że może łatwo i szybko czerpać z niego zyski.
Ściągnął swoich wspólników, a ponieważ stary ksiądz był zbyt
chory, by ich kontrolować, a matka przełożona — za słaba, po
prostu przejęli budynek. Niestety, nie znalazł się nikt dostatecznie
wpływowy, kto by im to uniemożliwił.
— Dopóki ktoś nie złożył skargi — wyjaśnił komisarz
policji — nie miałem żadnego powodu, by mieszać się do czegoś,
co pozornie wyglądało na instytucję o charakterze religijnym.
74
— Rozumiem — odpowiedział markiz — ale teraz już jest
inna sytuacja.
— Naturalnie! — zgodził się namiestnik królewski.
Był to dystyngowany członek Izby Lordów. Markiz poznał go w
zamku królewskim w Windsorze.
Namiestnik, dowiedziawszy się o wydarzeniach w klasztorze,
postanowił wszcząć natychmiastowe kroki przeciwko ojcu
Proteusowi.
Ponieważ markizowi zależało na j ak naj szybszym opuszczeniu
portu, zarówno komisarz, jak i namiestnik obiecali, że po
oświadczeniu Zii i dalszym zbadaniu sprawy, prześlą markizowi
raport do Londynu.
— Rozumieją panowie, że bardzo mnie to interesuje —
wyjaśnił markiz. — Równocześnie proszę, żeby nazwisko mojej
podopiecznej nie znalazło się
w żadnych publicznych
oświadczeniach.
Mówiąc to, markiz spojrzał na namiestnika królewskiego, który
od razu go zapewnił, że zrobi wszystko, by w gazetach nie
ukazały się jakiekolwiek informacje na ten temat. Markiz
podziękował mu i gdy tylko obaj dżentelmeni opuścili jacht, polecił
kapitanowi wypłynąć na morze.
— Cała sprawa jest teraz poza naszym zasięgiem —
powiedział
do
Zii
—
możemy
się
odprężyć
i przyjemnie spędzić czas na jachcie.
Markiz obiecał jej wcześniej, że jeśli siostra Marta zostanie
wyrzucona z klasztoru, to komisarz
policji ma postarać się, żeby przyjechała do Londynu do domu
Okehamptonów, gdzie będzie mogła zostać do czasu zapewnienia
jej godziwej przyszłości.
— Oczywiście pokryję wszelkie wydatki związane z podróżą
— dodał markiz w rozmowie z komisarzem — jak i wydatki
osoby towarzyszącej, tak by siostra Marta nie podróżowała
sama. — I wyjaśnił Zii: — Zawsze musimy pamiętać, że gdyby
nie odwaga siostry Marty, nie byłoby cię tutaj.
— To bardzo miło, że przejmuje się pan tak siostrą Martą.
Dam jej wszystko, czego zapragnie — z całą stanowczością
powiedziała Zia — bo to j a jestem za nią odpowiedzialna, nie
pan!
— Nie będziemy się o to spierać — uśmiechnął się markiz. —
Sądzę, że oboje dopilnujemy, by siostra Marta była szczęśliwsza
niż do tej pory.
— Biedactwo! Gdybyśmy tylko mogli zmienić jej twarz!
Zawsze mówi o sobie, że jest brzydka, i wiem, jak to ją
martwi.
— Podejrzewam, że ładne suknie i bardziej atrakcyjne upięcie
włosów na pewno by ją odmieniły — zauważył markiz. —
Chyba że ma zamiar pozostać zakonnicą.
— Moglibyśmy spróbować ją zmienić. To będzie jak
opiekowanie się upośledzonym dzieckiem! — powiedziała Zia i
oboje roześmieli się z tego pomysłu.
— 76—
Uwaga o dziecku przypomniała markizowi o Yasmin i jej
zapewnieniach, że to on jest ojcem dziecka, które ma się narodzić.
Markiza ogarnęła złość na tę kobietę, która próbowała go oszukać
i mu groziła. Spojrzawszy na niego, Zia wykrzyknęła:
— Czy
powiedziałam
coś
złego?!
Co
pana...
zdenerwowało?
Wydawała się tak zmartwiona, że markiz zapewnił ją szybko:
— To nie ma nic wspólnego z tobą. Po prostu
przypomniałem sobie coś irytującego.
Zia wciąż patrzyła na niego zatroskana, więc zapytał:
— Skąd możesz wiedzieć, że myślę o czymś przykrym?
Często gratulowałem sobie mojej spostrzegawczości, ale nie
spodziewałem się tego po tobie.
— Sądzę, że to jest coś, co zawsze... posiadałam —
odpowiedziała Zia. — Często czytałam w myślach papy, zanim
zdążył je wypowiedzieć. Mama mówiła, że to dlatego, iż w
naszych żyłach płynie celtycka krew.
— Jako twój opiekun — powiedział markiz z udawaną
powagą—zabraniam ci czytania w moich myślach! Nie wypada,
żeby dobrze wychowana panienka je znała!
Zia roześmiała się.
— Teraz
zaciekawił
mnie
pan
i
spróbuję
dowie
dzieć się dokładnie, co pan myśli.
— 77—
— To znaczy, że mi się sprzeciwiasz? —- za
żartował
markiz.
—
W
takim
razie
będę
musiał
zająć
twarde
stanowisko
i
dopilnować,
byś
słuchała
moich poleceń!
Zia znowu się zaśmiała.
— Jeśli ja jestem zbyt młoda, by być spostrzegawczą, to pan
jest z pewnością za młody, by być opiekunem! Oni są zwykle
starzy, z siwymi włosami, jak nasi dziadkowie!
— Za takiego właśnie powinnaś mnie uważać!
Zia posłała mu figlarny uśmiech, który markizowi wydał się
wyjątkowo uroczy, a potem odrzekła:
— Teraz to pan próbuje mnie zastraszyć, a sko
ro jestem już wolna, przestałam się bać, będzie więc
pan
musiał
pomyśleć
o
lepszym
sposobie
utrzyma
nia mnie w ryzach!
Po raz pierwszy Zia zachowywała się beztrosko. Dokuczała mu.
Emanowało z niej coś, co markiz mógł określić jedynie jako radość
życia. Obydwoje byli w znakomitych humorach i markizowi wyda-
wało się, że godziny mijają tak szybko jak nigdy.
Wcześniej zdecydował, że spędzą noc w cichym porcie, a z
samego ranka dopłyną do Folkestone, gdzie wsiądą w pociąg do
Londynu. Potem jednak uświadomił sobie, że doskonale się bawi i
nie czuje potrzeby szybkiego powrotu do Londynu. Dlatego też
polecił kapitanowi, żeby płynął wzdłuż wybrzeża, a potem w
górę Tamizą, tak jak robił to
78
często przedtem, by można było wyjść na brzeg w samym
Londynie, w dzielnicy Westminster.
— Cieszę się, że tak pan zadecydował — stwierdziła Zia, gdy
markiz powiedział jej o swoich planach. — Uwielbiam morze i tak
przyjemnie mi się z panem rozmawia, bo przypomina mi pan
papę.
Na twarzy markiza pojawił się lekki grymas i pomyślał, że
przebywając z innymi kobietami, raczej nie przypominał im ich
ojców.
Pomimo to, że Zia śmiała się z nim, jak gdyby był jej
rówieśnikiem, markiz wiedział, że ani przez chwilę nie myśli o nim
jak o atrakcyjnym mężczyźnie. Prawdopodobnie dlatego, że była
tak młoda i zupełnie nie miała pojęcia o świecie, co Okehampton
zdążył już stwierdzić.
Najdziwniejsze, że rozmowa z nią była interesująca, choć nie
wymieniali między sobą żadnych dwuznacznych myśli, jak to było
w jego zwyczaju, gdy był w damskim towarzystwie. A jednak — mu-
siał to przyznać — od chwili gdy znaleźli się razem, ani przez
moment się nie nudził.
Podczas rozmów na jachcie z Yasmin czy jakąkolwiek inną z
jego kochanek, padały z ich ust słowa, w których kryła się
kokieteria. Każde spojrzenie w ich oczach wyrażało zachętę. I
markiz nie czekał długo, by wziąć je w ramiona, całować i w
końcu zaprowadzić je na dół do kajuty. Ale najwidoczniej Zii
nigdy nie przyszło do głowy, że mogłaby być pociągająca dla
niego jako kobieta.
— 79—
Przed kolacją udali się do swych kajut i markiz, który przebrał się
pierwszy, czekał na Zię w salonie. Jacht był zakotwiczony w małej
zatoce, która chroniła go przed wiatrem i ruchami morza. Stewardzi
nie zapalili jeszcze światła w salonie, ale palące się na stole świece
nadawały kolacji przygotowanej dla dwojga nastrój bardzo
romantyczny.
Markiz zawsze wyglądał szczególnie wytwornie w strojach
wieczorowych. Czekając na Zię, patrzył przez okienko w burcie na
gwiazdy, które zaczynały migotać na niebie.
Był ciepły wieczór i markiz pomyślał, że każda inna kobieta,
która by mu towarzyszyła, czekałaby tylko na chwilę, gdy wyjdą
na pokład. Każdym swym ruchem dawałaby mu do zrozumienia,
że pragnie, by otoczył ją ramieniem. Potem jego usta przywarłyby
do jej warg i całowałby ją, dopóki nie zabrakłoby im tchu.
Nagle markiz usłyszał, że ktoś lekko wchodzi po schodkach,
i chwilę później w salonie zjawiła się Zia.
— Proszę popatrzeć, jaka jestem wystrojona! — wykrzyknęła.
Rozłożyła ręce i zakręciła się tak, żeby markiz mógł zobaczyć
jej całą spódnicę oraz małą, opadającą falbankę, którą obszyty
był brzeg sukni. Miała gołe ramiona, a jej talia wydawała się jeszcze
cieńsza niż w świetle dnia. Suknia była jasnozielona, koloru
wiosennych pączków. Światło świec
— 80—
uwydatniało rudy odcień włosów dziewczyny. Markiz pomyślał,
że jest niczym elf, który dopiero co wynurzył się z fal. Było w niej
coś zwiewnego i zarazem wydawało się, że porusza się w takt mu-
zyki.
— Muszę podziękować kapitanowi! — powiedział markiz
zachwycony. — Jego gust jest bez zarzutu!
— To samo i ja pomyślałam — zgodziła się Zia. —
Muszę teraz pokazać mu, jak szykownie wyglądam.
Nie czekała na odpowiedź markiza, tylko wyszła z salonu na
pokład. Po chwili markiz usłyszał, jak biegnie w kierunku mostka
kapitańskiego. Podążając za nią nie mógł powstrzymać się od
uśmiechu. śadnej znanej mu piękności nie zależałoby na zdaniu
kapitana na temat jej wyglądu. Z drugiej strony niewątpliwie
oczekiwałyby komplementów od markiza.
„Nie wolno mi jej psuć" — pomyślał Okehampton, dochodząc
do mostka.
— Cieszę się, że jest panienka zadowolona, panno Langley
— usłyszał słowa kapitana. — Rzeczywiście, moja żona zawsze
pyta mnie o radę, zanim kupi nową suknię.
— Więc proszę jej powiedzieć, że jego lordowska mość
uważa pański gust za wyborny — odpowiedziała Zia — i myślę, że
naprawdę powinien pan mi doradzać w magazynach na Bond
Street!
— 81
— Lepiej znam się na statkach niż na sukniach, panno Langley
— roześmiał się kapitan — i muszę przyznać, że to jest jeden z
najlepszych statków, jakim kiedykolwiek dowodziłem.
— Teraz to ja przyjmuję komplementy! — powiedział
markiz, gdy dołączył do nich.
— Zupełnie słusznie — przyznała Zia. — „Jednorożec" jest
wspaniały!
Gdy wracali do salonu, markiz zaczął się zastanawiać, czy Zia
uważa, że właściciel statku też jest wspaniały.
Był tak przyzwyczajony do adoracji ze strony swych
kolejnych zdobyczy, że teraz doszedł do wniosku — choć musiał
przyznać, że to było śmieszne — iż brakuje mu komplementów.
Kiedy zasiedli do kolacji, Zia stwierdziła, że jedzenie jest
równie wyborne co poprzedniego wieczoru i wkrótce
zapomniała o swoim wyglądzie, gdyż ponownie zaczęli
wspominać stare czasy.
— Może opuszczę niedługo pański dom — powiedziała
trochę z tęsknotą w głosie — ale jeśli będzie pan organizował
steeplechase, czy pozwoli mi pan wziąć w nim udział?
— Oczywiście, że nie! — odparł markiz. — Steeplechase'y
nie są dla kobiet, ale jeśli będę organizował point-to-point, co czasem
robię w lecie, to wprowadzę do programu wyścig dla pań i będziesz
mogła się ścigać.
82 —
Przez chwilę Zia przyglądała się figlarnie markizowi, po czym
powiedziała:
— Jako nieodrodna córka papy, jeśli wasza lordowska mość
pożyczy mi jednego ze swoich wspaniałych koni, wolałabym ścigać
się z panem!
— I naprawdę sądzisz, że mogłabyś wygrać? — zapytał
markiz.
Spodziewał się, że odpowie, iż to niemożliwe, ale chciałaby
spróbować, lecz Zia odrzekła:
— Uważam,
że
gdyby
pozwolił
mi
pan
wybrać
konia
i
poznać
go
przed
wyścigiem,
to
miałabym
szansę.
—
Markiz
uniósł
brwi,
a
jego
podopieczna
wyjaśniła: — Papa mówił, że gdy konie lubią się
ścigać,
zawsze
należy
wytłumaczyć
im,
czego
się
od
nich
oczekuje.
Jeżeli
przyzwyczajone
są
do
jeźdźca, będą chciały sprawić mu przyjemność.
Markiz chciał powiedzieć Zii, że ma bujną wyobraźnię, ale
przypomniał sobie, iż pułkownik Langley mówił to samo swoim
młodym oficerom przed wyścigami konnymi pułków, w których
pułk królewski zawsze się wyróżniał.
— Chcę powiedzieć — tłumaczyła dalej Zia — że jeśli będę
mogła porozmawiać z moim koniem i powiem mu, że ma
pokonać pańskiego konia, wtedy może mogłabym być na mecie
przed panem.
— Sądzę, że uciekasz się do magii — odparł markiz — a to
jest wyraźne naruszenie wszystkich reguł gry!
— 83 —
Zia tylko się zaśmiała.
— Gdybym miała szansę zademonstrowania panu tego, o czym
mówię — powiedziała — zrozumiałby pan wszystko.
Tak się składało, że markiz to rozumiał. Nigdy przedtem nie
spotkał kobiety znającej sekrety jazdy konnej, tak jak znali je
Cyganie i dżokeje, odnosząc największe sukcesy w wyścigach, w
których brali udział.
Leżąc już w łóżku markiz musiał przyznać, że przyjemnie
spędził czas. Był całkowicie pewien, że Zia będzie miała ogromne
powodzenie w Londynie. Pomyślał, że jest oryginalną niezwykłą i
bardzo uroczą młodą dziewczyną. Zdecydował, że powie swojej
babce o balach, jaki wyda na cześć Zii: jeden — w domu
Okehamptonów w Londynie, a drugi — w zamku na wsi.
„Czegóż więcej mogłaby pragnąć dziewczyna w jej wieku —
powiedział do siebie. — Gdy będzie ubrana lepiej niż inne
debiutantki, szybko podbije serce jakiegoś dystyngowanego
młodego arystokraty, a ja szlachetnie spełnię swój obowiązek, tak
jak jej rodzice by sobie życzyli".
Markiz robił w myślach przegląd młodych ludzi, zastanawiając
się, który najbardziej by się nadawał na męża Zii, ale przyłapał się
na tym, że odrzuca jednego po drugim. Choć w ich żyłach
płynęła „błękitna" krew, choć mieli znakomite nazwiska i mieli
odziedziczyć ważne tytuły, zdaniem markiza
— 84
żaden nie był wart tak niezwykłej i uroczej osoby, jaką była Zia.
Markiz zdawał sobie sprawę, że mając tak ogromny majątek,
Zia będzie mogła przebierać wśród kandydatów. Jednak ani przez
moment nie mógł sobie wyobrazić Zii jako żony któregoś ze
swych znajomych, którzy od czasu ukończenia szkoły nie robili nic
innego, tylko gonili za aktoreczkami i rozpustnicami.
Pomyślał też o szlachetnie urodzonych młodych ludziach,
którzy utrzymywali, jak było wiadomo markizowi, przystojnych
ujeżdżaczy koni w eleganckich willach w St. John's Wood*.
Z
rozmowy,
jaką
przeprowadził
z
Zią,
markiz
wywnioskował, że dziewczyna nie wie nic o tak zwanych innych
zainteresowaniach w życiu mężczyzny.
Niewątpliwie byłaby w najwyższym stopniu zaszokowana,
gdyby dowiedziała się o nich.
W jej niebieskich oczach było coś bardzo czystego i
niewinnego. Równocześnie pełne były jakiejś trudnej do
określenia duchowej tajemnicy.
„Niech to wszyscy diabli! —pomyślał sobie. — Musi istnieć
jakiś porządny mężczyzna, który będzie wierny żonie takiej jak
Zia!"
Zaczął zastanawiać się, czy w przyszłości Zia
* St. John's Wood — drogi rejon Londynu, znany głównie ze
znajdujących się tam klubów dla dżentelmenów. (Przyp. tłum.)
85 —
stanie się podobna do Yasmin i tych wszystkich kobiet, z którymi
zetknął się w życiu.
Kiedy jadł kolację w domu innego mężczyzny podczas jego
nieobecności, a potem zabawiał się z jego żoną, zawsze odczuwał
coś w rodzaju zażenowania. Miał wrażenie, jakby kogoś okradał,
ale takie zachowanie stanowiło część życia towarzyskiego
wyższych sfer, w jakich się obracał. Było powszechnie przyjęte,
że jeśli mąż nie zajmuje się żoną lub ma „inne zainteresowania",
nie istniał powód, dla którego żona powinna pozostać wierna
swemu prawowitemu małżonkowi.
A mimo to właśnie wierności Okehampton oczekiwałby od
własnej żony. Zaraz jednak pomyślał cynicznie, że za dużo żąda.
Czy mógłby być pewien, że będąc poza domem choćby przez
jedną noc, kochanek jego żony nie spałby w jego łóżku?
Ta myśl tak zirytowała markiza, że zrzucił kołdrę, wstał z łóżka
i podszedł do jednego z okienek w kajucie. Rozsunął zasłony i
zobaczył gwiazdy na niebie, których blask odbijał się w morzu.
Widok był przepiękny i bardzo romantyczny.
Markiz stał zapatrzony przez dłuższy czas, a potem wrócił do
łóżka, mówiąc do siebie z wściekłością:
— Wszystkie kobiety są niewierne, perfidne i podstępne!
Nigdy się nie ożenię!
Rozdział 4
W reszcie „Jednorożec" dotarł do Londynu i płynął Tamizą
wzdłuż nabrzeża.
Dwukonny powóz markiza czekał już na podróżnych i kiedy
jacht zarzucił kotwicę, markiz zabrał Zię na brzeg. Dziewczyna
bardzo ładnie podziękowała kapitanowi za podróż i przyjemne
spędzenie czasu na jachcie. Gdy odjeżdżali, powiedziała
śpiewnym głosem:
— To było bardzo... bardzo... ekscytujące!
— Mam nadzieję, że równie dobrze będziesz się bawić w
Londynie — rzekł markiz. — Chcę też pokazać ci mój zamek w
Sussex.
Zia uśmiechnęła się.
— Ale przede wszystkim pragnę zobaczyć pańskie konie!
Markiz zastanawiał się, czy mógłby zabrać ją na przyjęcie,
jakie miał zamiar wydać w następny
— 87—
weekend. Skoro nie będzie Yasmin, zostanie puste miejsce, ale,
pomyślał markiz, to nie jest typ przyjęcia, na który można zabrać
debiutantkę.
„Zostawię ją z babcią w Londynie — zdecydował — i dopiero
za tydzień przyjedzie do zamku".
Kiedy przybyli do domu Okehamptonów na Park Lane, wspaniała
rezydencja oraz wyposażenie wnętrza, meble i obrazy zrobiły na Zii
ogromne wrażenie. Markiz był niezmiernie dumny z tego domu,
którego wystrój był dziełem jego matki, osoby o wybornym guście. W
środku nie było żadnych egzotycznych roślin ani pokrowców na
meble czy ozdó-bek, modnych od czasu wstąpienia na tron królowej
Wiktorii. Babka markiza wychowała się na dworze królewskim za
czasów regencji Jerzego IV i była bardzo przywiązana do
panujących wtedy zwyczajów i mody.
Zia nie zdawała sobie sprawy, iż to, co widzi, uważane jest
przez ludzi wyznających zasady obecnej epoki wiktoriańskiej za
staromodne. Uznała, że dom jest piękny; przemawiał do niej w
sposób trudny do wyrażenia.
Starsza pani została wcześniej powiadomiona o przyjeździe
wnuka i Zii, czekała więc na nich w salonie zajmującym prawie całe
pierwsze piętro rezydencji. Był to piękny pokój, zawieszony
obrazami przeważnie francuskich malarzy i oświetlony ogromnymi
świecznikami z setką świec na każdym. Gdy weszli, Zia poczuła
się jak w pałacu z bajki.
88—
Z pewnym zdziwieniem markiz stwierdził, że podczas powitania z
jego babką, która onieśmielała większość ludzi, Zia nie była ani
trochę speszona. Dygnęła z wdziękiem przed wdową a potem po-
wiedziała z entuzjazmem:
— Bardzo pragnęłam panią poznać. Jego lordowska mość
opowiadał mi o przyjęciach, jakie kiedyś pani wydawała.
Podobno były najznakomitsze w całym Londynie.
— Czy tego oczekujesz ode mnie? Bym wydała przyjęcie dla
ciebie? —- zaśmiała się markiza.
— O, nie! — zaprzeczyła Zia. — Ale wchodząc do tego pokoju
zastanawiałam się, jak uroczo musiała pani wyglądać w salonie,
który przypomina mi scenę ze sztuki Szekspira.
Markiza ponownie roześmiała się.
— Sądzę, Rayburnie — zwróciła się do wnuka — że Zia
uważa nas za nierealne postacie, a nie za rzeczywistych i często
bardzo nudnych ludzi.
— Jestem pewien, że to nie dotyczy ciebie, babuniu! —
powiedział markiz. — Jeśli o mnie chodzi, to jestem zachwycony,
że ktoś traktuje mnie jako nierealną postać, a nie jak
zgorzkniałego śmiertelnika.
Markiz dostrzegł zdziwienie w oczach babki i uświadomił
sobie, że mówi trochę bez zastanowienia, dlatego też szybko
zmienił temat rozmowy opowiadając, w jaki sposób uratował Zię z
rąk ojca Proteusa.
— 89—
Babka słuchała go zdumiona.
Tę historię musisz zatrzymać dla siebie — powiedział—
bo jak dobrze wiesz, babuniu, od razu stałaby się sensacją w
każdym salonie i klubie w Londynie!
— Nigdy nie słyszałam o czymś równie haniebnym! —
oburzyła się markiza, wysłuchawszy opowiadania. — Moje
biedne dziecko! Musiałaś przejść męczarnie, zanim mój wnuk cię
uratował!
— Straciłam już nadzieję, że się stamtąd wydostanę —
powiedziała Zia — ale jego lordowska mość mówi, że powinnam o
tym zapomnieć... i to właśnie próbuję zrobić.
— Zapomnisz o tym, jak tylko kupimy ci najśliczniejszą
suknię, jaką znajdziemy, a mój wnuk roześle zaproszenia na twój
pierwszy bal.
Wdowa po markizie spojrzała pytająco na wnuka, który
odpowiedział:
— Zamierzam wydać jeden bal tutaj, babuniu, a także drugi
w zamku. Wiem, że tego oczekiwaliby ode mnie rodzice Zii.
— Naturalnie, że tak! — pochwaliła pomysł starsza pani.
— A ponieważ chcesz, by zapraszano Zię na inne bale, musisz jak
najszybciej rozesłać zaproszenia.
— Chyba śnię! — wykrzyknęła Zia. — To jest tak
ekscytujące, że pragnę tańczyć i śpiewać, i nigdy nie przebudzić
się z tego snu!
Markiz i jego babka roześmiali się. Kiedy zeszli
90
na obiad, Okehampton poczuł, jak zaraża się entuzjazmem
dziewczyny, i pomyślał, że całkiem zabawnie będzie urządzić bal w
domu w Londynie, czego do tej pory nigdy nie robił. Po obiedzie
markiza posłała po powóz i oświadczyła, że zabiera Zię na
zakupy.
— Zaczniemy od toalet, które można od razu kupić —
powiedziała — i każemy je przysłać do domu do przymiarki.
Zamówimy też kilka innych, aby uszyto je możliwie jak
najszybciej i kupimy do nich dodatki.
— Wygląda to na niezwykłe przedsięwzięcie — zauważył
markiz. — Cieszę się, że nie chcecie, bym wam towarzyszył.
— Tego by jeszcze brakowało! — żachnęła się babka. — Tak
jak wszyscy Anglicy siedziałbyś ze znudzoną miną uważając, że
przebywanie w budynku podczas tak słonecznego dnia to
zbrodnia przeciwko naturze!
Zia roześmiała się.
— Nie wątpię, że tak by było! Papa zawsze mó
wił, że z przyjemnością patrzy na mamę w pięknej,
nowej sukni, ale nie życzy sobie słyszeć o żadnych
przymiarkach ani zakupach.
Markiz towarzyszył obu damom do drzwi frontowych, by
odprowadzić je do powozu. Potem udał się do swojego gabinetu,
gdyż wiedział, że pan Barrett czeka, by wręczyć mu
korespondencję.
Nie pomylił się. Zaraz zjawił się pan Barrett.
— 91
— Są dwa listy, milordzie, które, jak sądzę, chciałby pan
najpierw zobaczyć. Jeden z banku, zawiera szczegółowe
zestawienie majątku panny Langley, drugi — od namiestnika
królewskiego z Kornwalii.
— Mam nadzieję, że się czegoś od niego dowiem! —
wykrzyknął markiz.
Pan Barrett wręczył mu list. W miarę lektury zmieniał się
wyraz twarzy markiza.
— Czytałeś to, Barrett? — zapytał.
— Tak, milordzie.
— Jak ten przeklęty człowiek mógł umknąć tak szybko? Skąd
mógł wiedzieć, że komisarz policji zamierza go aresztować?
— Złe wieści szybko się rozchodzą, milordzie —
zauważył pan Barrett.
— Przypuszczalnie dowiedział się, że „Jednorożec" zawinął
do portu w Plymouth, i wywnioskował, że kontaktuję się z
namiestnikiem królewskim i komisarzem policji.
— Z pewnością właśnie tak było — zgodził się pan Barrett —
jak pisze namiestnik, klasztor opustoszał, oprócz zakonnic i
starego schorowanego księdza nie ma nikogo.
Markiz ponownie zerknął do listu.
— Siostra Marta wyjechała do Londynu, tak więc
dowiemy się czegoś więcej, gdy przyjedzie dziś wieczorem.
— Jako że to będzie bardzo późno, milordzie —
92
powiedział pan Barrett — czy nie lepiej byłoby dla tej młodej
kobiety, by poszła spać, a porozmawiałby pan z nią rano?
— Dobrze — zgodził się markiz. — Jednocześnie martwi
mnie, że ta banda przestępców wciąż jest na wolności.
— Czy wasza lordowska mość uważa — z wahaniem zapytał
pan Barrett — że pannie Langley grozi z ich strony jakieś
niebezpieczeństwo?
— Nigdy nic nie wiadomo. Są wściekli, że uciekła i że my
wiemy o ich zakusach.
Pan Barrett był wyraźnie zmartwiony. Markiz, jak gdyby sam
się pocieszając, powiedział:
— Nie trzeba niepokoić panny Zii. Nie wierzę, żeby ten
Proteus był na tyle głupi, by zwracać na siebie uwagę, wiedząc, iż
policja jest na jego tropie.
— Zapewne ma pan rację, milordzie — zgodził się pan
Barrett. — Zresztą teraz panna Zia jest pod opieką markizy, nie
będzie więc nigdzie się sama oddalać.
— Oczywiście, że nie — przytaknął markiz.
Pomimo to pomyślał, że powinien babce uświadomić, iż ze
względu na bezpieczeństwo Zii muszą mieć się na baczności.
Podczas podróży na wieś lokaj jadący na koźle powinien mieć w
kieszeni naładowany pistolet.
Broń była rzeczą niezbędną w czasach, kiedy rozbójnicy
grasowali po kraju, szczególnie na południu.
93
Kilka lat temu markiz słyszał o napadzie na dyliżans. ByI pewien,
że większość ludzi zostawia swoje pistolety w domu, a nawet jeśli
ma je w powozie, to sa nie naładowane. Pocieszył się myślą, że
Proteus nie ryzykowałby swojej wolności, jeśli nie życia, by zrobić
coś tak zuchwałego.
— Porozmawiam z panną Zią—powiedział. Naturalnie, nie
chcę, żeby mówili o tym służący.
Pan Barrett był tego samego zdania i wręczył markizowi list z
banku. Pismo składało się z kilku stron zapisanych cyframi
dotyczącymi depozytów i akcji posiadanych przez Zię Langley.
Kiedy markiz spojrzał na pierwszą stronę, na której podano całą
sumę, był wyraźnie zdziwiony. Z tego, co powiedział mu pan
Barrett, wywnioskował, że lady Langley zostawiła ogromny
majątek, ale w rzeczywistości był on o wiele większy, niż markiz
się spodziewał.
Pan Barrett widząc zaskoczenie markiza, pośpieszył z
wyjaśnieniem:
— Gdy jej lordowska mość poślubiła brata pułkownika, nie
była, jak wnoszę, aż tak zamożna, ale przez lata zmarło wielu jej
krewnych i zapisało jej w testamencie sporo ze swych majątków.
Oprócz tego pieniądze łady Langley zostały tak dobrze
zainwestowane, że w kilku wypadkach przyniosły stokrotne zyski.
— Rozumiem — powiedział markiz. — Mimo
94—
to nie jest dobrze, gdy młoda dziewczyna posiada tak ogromną
fortunę.
— Wasza lordowska mość ma z pewnością na myśli „łowców
posagów" — zauważył pan Barrett.
— W rzeczy samej! — zgodził się markiz. — Liczę na to,
Barrett, że będziesz bacznie pilnował młodzieńców pukających do
drzwi, przysyłających kwiaty i liściki miłosne, będziemy „tłumili
ich zapał w zarodku".
— Sądzę — powiedział pan Barrett — iż trudno będzie znaleźć
w Londynie mężczyznę, który nie pragnąłby położyć swych łap
na tak ogromnym majątku. Poza tym, panna Langley jest jedną z
najbardziej uroczych młodych dam, jakie znam!
— Nie rozumiem, dlaczego zawsze pakuję się w takie
kłopoty! — zauważył markiz zirytowany. — Wiesz równie
dobrze jak ja, Barrett, że jeśli Zia poślubi nieodpowiedniego
człowieka, będę to miał na sumieniu do końca życia.
Widać było, że pan Barrett zastanawia się nad stosowną
odpowiedzią kiedy drzwi gabinetu otworzyły się i do pokoju
wszedł Harry Blessington.
— Jak się masz, Rayburnie! Dzięki Bogu, że wróciłeś!
Stęskniłem się już za tobą.
— Wróciłem — odparł markiz — i mam dla ciebie
zadanie.
— Zadanie? — zapytał Harry.
Kiedy markiz podał mu pismo z banku, pan Barrett odszedł po
cichu, wiedząc, że dwaj przyjaciele
— 95 —
maja sobie sporo do powiedzenia. Harry przeczytał, ,a potem
zagwizdał długo i przeciągle.
Wiedziałem, że będziesz zdziwiony! —powiedział markiz.
— Jestem zdumiony! — odrzekł Harry. — Kto mógłby
przypuszczać, że córka pułkownika okaże się tak bogata?
— Szkoda, że sam pułkownik nie mógł skorzystać z tych
pieniędzy — zauważył markiz. — Stać by go było na lepsze
konie.
— Powiedz mi, jaka ona jest? — zapytał Harry. — Nie mów
mi, że nie jeździ dobrze konno, bo przestanę wierzyć w
dziedziczność.
— Mam ci sporo do opowiedzenia— odrzekł markiz.
Mówiąc to, usiadł w wygodnym fotelu i kiedy Harry zajął
miejsce obok niego, opowiedział mu dokładnie, co się
wydarzyło wKornwalii. Harry słuchał w milczeniu i dopiero gdy
markiz skończył, odezwał się:
— Na Boga, Rayburnie! Gdybym cię nie znał tak dobrze,
pomyślałbym, że piłeś! Ta historia to całkiem jak sztuka w
teatrze, a nawet coś więcej!
— To samo i ja pomyślałem — powiedział markiz. — Pytanie,
co my teraz z tym zrobimy?
— To znaczy, że historia się nie zakończyła?
— Nie, dopóki ten fałszywy ksiądz i jego wspólnicy sa na
wolności! I tu właśnie musisz mi pomóc.
Harry spojrzał na markiza.
— 96
— Oczywiście, że ci pomogę. Przynajmniej będziesz myślał o
czym innym.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał markiz.
— Mam dla ciebie złe wiadomości.
Markiz zesztywniał i zanim przyjaciel zdążył cokolwiek
powiedzieć, wiedział, z czym przyszedł Harry.
— Dzisiejszej
nocy
zmarł
lord
Caton!
—
zaczął
przyjaciel.
Tego się markiz spodziewał, ale z głosu Harry'ego domyślił się, że
chodzi o coś więcej.
— Moja
przyjaciółka
Irenę,
która
przyjedzie
na
bal
do
zamku,
otrzymała
wczoraj
list
od
Yasminy
Caton — ciągnął Harry.
Markiz wiedział już, co było w tym liście.
— Yasmin
napisała
Irenę,
oczywiście
w
wiel
kiej tajemnicy, że poprosiłeś ją, by została twoją żoną, jak tylko
będzie wolna. Powiadomiła ją też,że urodzi twoje dziecko!
Markiz spodziewał się takich wieści, a jednak słowa
Harry'ego uderzyły go jak strzała. Podniósł się i odwrócił plecami
do przyjaciela, spoglądając na kominek, który, teraz w lecie,
wyłożony był kwiatami.
— To kłamstwo! — powiedział z naciskiem po kilku
minutach milczenia.
— Wiem! — odpowiedział Harry. — Ale co zamierzasz z
tym zrobić?
— 97
Markiz odwrócił się.
— A co, u diabła, mogę zrobić? — zapytał.
Zia wracała z Bond Street zachwycona, że mogła zobaczyć
najnowsze i najbardziej wyszukane fasony.
Markiza zamówiła całe mnóstwo sukien, które poleciła
dostarczyć do przymiarki do domu Okehamptonów. A Zia, którą
zmuszono w klasztorze do noszenia ohydnej czarnej sukni i sztywnej
bawełnianej bielizny odpowiedniej dla zakonnicy, rozkoszowała
się widokiem jedwabnych nocnych koszulek i szlafroków w sklepie
z elegancką damską bielizną.
— To wszystko jest tak emocjonujące! — powiedziała, kiedy
wracały na Park Lane. — Jakże mam pani dziękować za
łaskawość wobec mnie?
— Bawię się równie dobrze, jak i ty! — odparła babka markiza.
— Przypuszczam, że każda kobieta marzy o chwili, kiedy będzie ją
stać na najdroższe i najpiękniejsze stroje.
Zia milczała przez chwilę, po czym zapytała:
— Czy
pomoże
mi
pani
obdarzyć
pieniędzmi
tych, którzy ich potrzebują.
Starsza pani popatrzyła w zadumie na dziewczynę.
— Naturalnie, że ci pomogę, kochanie — odpowiedziała.
— 98 —
— Jestem pewna, że jego lordowska mość także będzie w stanie
mi doradzić — mówiła dalej Zia — ponieważ nie chcę dowiedzieć
się, że wszystko, co dam dla biednych, znalazło się w kieszeni
kogoś w rodzaju ojca Proteusa.
— Jesteś bardzo rozsądna, moje dziecko, i taka musisz
pozostać. Pieniądze to odpowiedzialność i cieszę się, że chcesz
pomagać innym, mniej szczęśliwym od ciebie.
— Oczywiście, że chcę — odpowiedziała Zia — i chciałabym,
jeśli jego lordowska mość mi pozwoli, wysłać kogoś kompetentnego i
życzliwego do opieki nad starymi zakonnicami w klasztorze. — Tu
Zia westchnęła. — Często były głodne, podczas gdy ojciec
Proteus, jestem tego pewna, ucztował ze swoimi wspólnikami.
— Porozmawiam o tym z wnukiem — obiecała markiza.
— Mam tylko nadzieję — w zadumie powiedziała Zia — że
ojciec Proteus i ci okropni ludzie, którzy byli z nim, siedzą już za
kratkami.
O to właśnie zapytała markiza po kolacji, gdy jego babka
udała się na górę, a Harry'ego, który zjadł z nimi posiłek, nie
było w pokoju.
Podczas kolacji rozmawiali o wszystkim, tylko nie o
przeżyciach Zii w Kornwalii. Jednak dziewczyna była na tyle
inteligentna, by zauważyć, że markiz coś przed nią ukrywa.
— 99—
Teraz kiedy odprowadziwszy babkę do sypialni, wrócił do
salonu, Zia go zagadnęła:
— Miał
pan
zapewne
wiadomości
od
namie
stnika królewskiego i komisarza policji. Co zrobili z ojcem
Proteusem?
Markiz chciał skłamać, ale pomyślał, że to byłby błąd. Zawahał
się chwilę nad odpowiedzią, a Zia zapytała szybko:
— On uciekł, prawda?
— Tak — z wahaniem przyznał markiz. — Kiedy policja
dotarła do klasztoru, nie było śladu ani po nim, ani po jego
ludziach.
Zia splotła palce, a w jej oczach markiz zobaczył strach.
— On nigdy mi nie wybaczy i bez względu na to, czy
dostanie moje pieniądze, czy nie, będzie chciał mnie... zabić...
— Bzdura! — ostro powiedział markiz. — Nie wolno ci tak
myśleć! Uciekł, ponieważ się bał, a ktoś musiał go ostrzec, że
policja chce go aresztować. Mógł wsiąść na statek do Ameryki albo
ukrywa się w Szkocji czy południowej Anglii. Wie, że teraz nie
wyciągnie od ciebie żadnych pieniędzy.
— Ale... może chcieć się... zemścić.
— Nie, jeśli nie będzie się to mu opłacało — odparł markiz.
—Bądź rozsądna, Zio. Pamiętaj, że teraz, kiedy jesteś ze mną, on
wie, że nic nie zyska tropiąc ciebie. Istnieje wiele innych kobiet na
świecie, od których będzie próbował wydusić pieniądze.
— 100—
— Ma pan rację... naturalnie! — powiedziała Zia. — Mimo
to... boję się. — Wzdrygnęła się i dodała cichutko: —
Mieszkałam z nim pod jednym dachem... Wiem, jaki jest
bezlitosny... i z jaką determinacją robi to, co zamierzył.
— Powtarzam — przerwał jej markiz — nie stanowi on
żadnego niebezpieczeństwa ani dla ciebie, ani dla mnie, więc
zapomnijmy o nim! — I widząc zmartwioną twarz Zii dodał: —
Dziś wieczorem przyjeżdża siostra Marta. Zastanów się nad tym, co
możemy dla niej zrobić.
— Przyjeżdża tutaj? — zapytała Zia. — Tak się cieszę! Czy
ojciec Proteus nie skrzywdził jej?
— Może nie jest aż tak niebezpieczny, jak sądzisz —
zażartował markiz, ale w oczach Zii zobaczył strach i wiedział, że
żadne słowa nie rozwieją jej obaw.
Było po północy, kiedy pod eskortą policjanta do domu
Okehamptonów przyjechała siostra Marta. Zgodnie z poleceniem
markiza, pan Barrett zabrał ją na górę do ochmistrzyni, która
wprowadziła dziewczynę do przytulnej sypialni. Podczas gdy poko-
jówka rozpakowywała małą walizkę gościa, przyniesiono na tacy
kolację. Siostra Marta z przyjemnością wszystko zjadła, a potem
położyła się do łóżka i zasnęła w spokoju. Obudziła się wcześnie,
bo przywykła do porannych modlitw w kaplicy; rozejrzała się po
sypialni, która wydała jej się ogromna.
— 101 —
Myślała właśnie o chorobie starego księdza, który w ostatnich
miesiącach naprawdę ciężko zaniemógł, gdy otworzyły się drzwi
i do pokoju zajrzała Zia. Zobaczywszy, że siostra Marta już nie
śpi, wydała okrzyk radości i podbiegła do jej łóżka.
— Nareszcie jesteś! Tak się cieszę, że cię widzę! —
zawołała.
Potem, gdy przyjrzała się bliżej dziewczynie, zapytała:
— Co się stało? Skąd masz te siniaki na twarzy?
— Saul mnie uderzył! — odpowiedziała siostra Marta. —
Pamiętasz tego mężczyznę z blizną?
Zia usiadła na łóżku.
— Tak i zawsze bałam się, że któryś z nich może nam zrobić
krzywdę. Co się działo po mojej ucieczce?
— Popchnęli mnie i chyba straciłam przytomność —
odparła siostra Marta. — Później dowiedziłam się, że ojciec
Proteus, pomimo zranionej nogi, opuścił klasztor razem z
czwórką swych wspólników i zabrał ze sobą wszystkie wartościo-
we rzeczy.
Zia patrzyła na nią, szeroko otwierając oczy, a siostra Marta
dalej opowiadała głosem, w którym brzmiało przerażenie.
— Trudno ci będzie w to uwierzyć, Zio, ale
ojciec
Proteus
ogołocił
cały
ołtarz.
Zabrał
lichtarze,
naczynia
na
komunię,
nawet
krzyże,
bo
większość
z nich zrobiona była ze srebra.
— 102 —
— To najbardziej diabelski człowiek, jaki kiedykolwiek
istniał! — wykrzyknęła Zia. —Ale dlaczego policja go nie
złapała!
— Przybyli zbyt późno — odpowiedziała siostra Marta. —
Słyszałam, że w nocy po twojej ucieczce przyjechał do klasztoru
jakiś mężczyzna i uprzedził ojca Proteusa, że przyjedzie policja.
Zia pomyślała, że markiz miał rację: szpieg ojca Proteusa
obserwował, jak „Jednorożec" zawijał do portu w Plymouth, i
prawdopodobnie wtedy dowiedział się, że markiz skontaktował się
z namiestnikiem królewskim i z policją.
— Czy wiesz, dokąd pojechali? — zapytała Zia.
— Nie wiem — odpowiedziała siostra Marta — ale mam
wrażenie, że jest w Londynie.
— Dlaczego w Londynie? — z ciekawością zapytała Zia.
— Przypadkiem słyszałam, jak mówił, że „ma już dość
klasztoru i że chce znów używać życia w Londynie!"
— Muszę powiedzieć o tym markizowi — postanowiła Zia
zdrętwiała z przerażenia — a ty, siostro Marto, musisz być bardzo
ostrożna. Jestem pewna, że ojciec Proteus byłby wściekły,
gdyby się dowiedział, gdzie jesteś.
— Teraz, gdy nie może dostać w swoje ręce twoich
pieniędzy, nie będzie się nami przejmował.
— Na pewno nie dostanie ani grosza, markiz nad tym
czuwa.
103
— Uważam
—
powiedziała
siostra
Marta
—
że
znajdzie
inne
miejsce,
które
przejmie,
tak
jak
prze
jął
klasztor,
i
na
tysiące
sposobów
będzie
przeko
nywać ludzi, by zawierzyli mu swoje oszczędności.
Zia przyznała jej rację. Ojcu Proteusowi udało się okłamać jej
ciotkę wmawiając jej, że jest dobrym i uczynnym księdzem. I
wielu rodziców w hrabstwie posłało swoje dzieci do klasztoru, po-
nieważ ojciec obiecywał, że ich latorośle zdobędą dobre
wykształcenie. Był wystarczająco przebiegły, by zatrudnić
naprawdę znakomitego nauczyciela muzyki i malarza.
Zaangażował także trzy starsze i doświadczone nauczycielki,
które uczyły innych przedmiotów, tak że dziewczęta bardzo chętnie
przychodziły na lekcje.
Później, rozmawiając o tym z markizem, Zia powiedziała:
— Kiedy pan pomyśli o tym, milordzie, to dojdzie pan do
wniosku, że to był wyjątkowo inteligentny sposób na beztroskie
życie. Proteus mieszkał w klasztorze, który stał się jego domem,
opłaty za naukę były bardzo wysokie, choć podejrzewam, że
nauczyciele nie dostawali dużo.
— I nikt nie miał pojęcia, że nie był tym, za kogo się
podawał? — zapytał markiz.
— Nie, oczywiście, że nie! Rozmawiał tak, jakby był
autentycznym i pełnym poświęcenia księdzem, a kiedy ojciec
Anthony zachorował, od czasu do czasu, jeśli byli w klasztorze
goście, odprawiał
— 104—
msze w kaplicy. Ale teraz wiem, że to było czyste bluznierstwo, za
które powinien zostać powalony przez piorun!
Markiz uśmiechnął się.
— Miejmy nadzieję, że tak się stanie — powiedział — ale
skoro nigdy nie poznamy prawdy,zapomnijmy o nim!
Zia pomyślała, że chyba nigdy o nim nie zapomni, ale nie
odezwała się.
Podczas rozmowy z siostrą Martą markiz z ogromną
życzliwością zapytał ją, co dalej zamierza.
— Jeśli pragniesz przenieść się do innego klasztoru —
powiedział — pomówię z arcybiskupem katedry westminsterskiej,
żeby przyjęto cię do najlepszego klasztoru, jaki nam poleci.
Siostra Marta wzięła głęboki oddech, ale nic nie powiedziała,
więc markiz mówił dalej:
— Mam
jeszcze
jedną
propozycję,
która
może
cię
zainteresować.
Dlaczego
nie
miałabyś
zdjąć
na
jakiś
czas
swojej
zakonnej
szaty
i
pozostać
tutaj
w Londynie lub na wsi, i przekonać się, czy nie wolisz zwykłego
życia od poświęcenia się Bogu?
Markiz wiedział, że myśl o mieszkaniu razem z nimi wprawi
siostrę Martę w zakłopotanie, więc dodał:
— Mam
wrażenie,
że
chciałabyś
pomagać
innym
ludziom.
W
mojej
posiadłości
w
Sussex
znajduje
się szkoła. Nauczycielka, która uczy w niej od wie
lu lat, starzeje się.
— 105 —
Markiz zobaczył błysk w oczach siostry Marty.
— Pan
Barrett
mówi,
że
szuka
ona
następczyni.
Dopóki
nie
znajdzie
odpowiedniej,
może
chcia
łabyś
jej
pomagać.
W
swoim
domku
ma
przygo
towany pokój dla nauczycielki, jaką jej przyślę.
Zanim siostra Marta mogła odpowiedzieć, Zia wykrzyknęła:
— To
cudowny
pomysł!
A
jeśli
przyjadę
do
zamku,
tak
jak
jego
lordowska
mość
mi
obiecał,
będę mogła cię odwiedzić i przekonać się, czy jesteś naprawdę
szczęśliwa!
W oczach siostry Marty pojawiły się łzy. Nie była w stanie
wydusić z siebie ani słowa. Zia podskoczyła i otoczyła ramieniem
dziewczynę, mówiąc:
— Nie musisz się od razu decydować. Po prostu przemyśl to.
Porozmawiamy o tym i za dzień lub dwa damy odpowiedź jego
lordowskiej mości.
— Jesteś bardzo... miła — wyjąkała siostra Marta — i nie
wiem, co powiedzieć.
Zia nie chciała przedłużać takich wzruszających scen i
wyprowadziła siostrę Martę z gabinetu. Markiz został sam i podszedł
do okna, by wyjrzeć na ogród. Pomyślał, że niewiele znanych mu
kobiet tak by się zachowało jak Zia w stosunku do nieładnej, małej
zakonnicy, z którą nic ją nie łączyło. Wszystkie piękne kobiety, z
którymi spędzał czas, przejmowały się jedynie sobą. I często uważał
je za ostre i nietolerancyjne nawet wobec oddanej służby.
„Pułkownik Langley dobrze wychował Zię" —
— 106
pomyślał markiz. Ale wiedział, że to nie dzięki dobremu
wychowaniu Zia troszczy się o innych, lecz z potrzeby serca, a
to było już co innego.
Teraz, w samotności, markiz znów zaczął rozmyślać o tym,
co usłyszał od Harry'ego. Wiedział, że Yasmin w bardzo subtelny
sposób będzie chciała go usidlić. Irenę rozpowie o wszystkim, choć
Harry zmusił ją, by przysięgła na wszystkie świętości, że nie
powtórzy nikomu tego, co napisała do niej Yasmin. Ale czy
kobietom można zaufać? Skąd pewność, że Irenę nie powie —
oczywiście w zaufaniu — innej przyjaciółce, która nie powtórzy
następnej, a ta— kolejnej? W ciągu kilku dni historia zacznie
krążyć po całym Londynie.
„Co mam robić? — dziesiątki razy pytał się markiz samego
siebie. — Co mogę zrobić?"
Nagle otworzyły się drzwi gabinetu i wszedł Harry.
— Przepraszam za spóźnienie, Rayburnie — powiedział
— ale jeden z moich koni okulał i musiałem odprowadzić go do
stajni.
— Zawsze możesz pożyczyć jednego ode mnie —
zaproponował markiz.
— O to właśnie chciałem cię prosić — odpowiedział Harry.
— Jakie masz plany na dzisiaj?
— Myślałem, żeby przejechać się konno. Potem wydajemy
obiad połączony z przyjęciem, na które, jeśli pamiętasz, jesteś
zaproszony.
— Oczywiście, że pamiętam. Jeśli istnieje oso-
— 107—
ba, z którą przyjemnie mi się gawędzi, to jest nią na pewno twoja
babka. —- Markiz spojrzał przez okno, a Harry mówił dalej: — Ale,
ale, nie miałem jeszcze okazji wyrazić mojego podziwu dla twojej
podopiecznej. Ona jest urocza, Rayburnie, urocza pod każdym
względem! Mam tylko nadzieję, że zdążysz nacieszyć się jej
widokiem, dopóki masz ją przy sobie, bo nie będzie to długo
trwało!
— Na Boga! — z irytacją odpowiedział markiz. — Nie
zaczynaj pleść o małżeństwie dziewczyny, która nie miała jeszcze
swojego pierwszego balu.
— Nie miałbym nic przeciwko założeniu się, że do czasu
drugiego balu oświadczy jej się z pół tuzina kawalerów! —
zażartował Harry.
Markiz nie odpowiedział. Po chwili jego przyjaciel odezwał
się:
— Rayburnie, przestań robić miny, jakbyś miał zamiar kogoś
zamordować! Jeśli martwisz się Yasmin, to myślę, że znam
rozwiązanie.
— Naprawdę? — zapytał markiz, myśląc, że Harry żartuje.
Ponieważ przez większączęść nocy Okehampton leżał
zastanawiając się, jakie jest wyjście z sytuacji, w jakiej się znalazł,
nie było mu wcale do śmiechu.
— To
całkiem
proste—powiedział
Harry
—
i
nie
wiem, dlaczego wcześniej o tym nie pomyśleliśmy.
— O czym?
— śe powinieneś się ożenić!
Rozdział 5
Markiz patrzył zdumiony na Harry'ego i miał właśnie mu
odpowiedzieć, gdy otworzyły się drzwi i lokaj ogłosił:
— Lord Charles Fane, milordzie!
Do pokoju wszedł przystojny młody człowiek.
— Rayburnie, właśnie dowiedziałem się od twojej babki,
że wróciłeś, i postanowiłem natychmiast cię odwiedzić.
— Jak się masz, Charles? — Markiz wyciągnął dłoń na
powitanie. — Jak sądzę, jeszcze się nie ustatkowałeś?
— Oczywiście, że nie — odpowiedział Charles. —
Chciałem porozmawiać z tobą o twoim przyjęciu. Niestety, mąż
Evelyn wrócił do domu, więc nie będzie mogła przyjść.
— Kolejna ofiara! — wykrzyknął Harry, zanim markiz
powiedział cokolwiek.
_ 109—
— Cześć,
Harry!
—
dopiero
teraz
zauważył
go
Charles. —A kto jest tą pierwszą?
Zdając sobie sprawę, że popełnił błąd, Harry powiedział
pośpiesznie:
— Rayburn opowie ci o naszych kłopotach.
— Ale przedtem — odezwał się markiz, który nie miał
zamiaru zwierzać się Chariesowi — może napijesz się czegoś?
— Nie odmówię — ucieszył się lord Fane. — Zawsze
uważałem, że twój szampan jest najlepszym ze znanych mi trunków.
Markiz roześmiał się i podszedł do tacy, na której stały kieliszki,
podczas gdy Charles rozsiadł się w wygodnym fotelu obok
Harry'ego.
— Zastanawiałem się, co się z tobą dzieje — powiedział do
markiza, zajętego nalewaniem szampana — kiedy przypadkowo
zobaczyłem twoją babkę w towarzystwie prześlicznej młodej
osóbki!
— Mówiłem dokładnie to samo — z zachwytem rzekł
Harry.
— Ona jest naprawdę niewarygodnie urocza — ciągnął
Charles— i jeśli nie zaprosisz mnie na kolację, to będę siedział
przed twoimi drzwiami, aż znowu ujrzę tę dziewczynę!
Mówił beztrosko, ale markiz poczuł się nagle zirytowany.
Charles Fane był jednym z najbardziej dowcipnych mężczyzn w
Londynie. Jednocześnie robił niewiele oprócz wędrowania z
jednego buduaru do drugiego, a jego romanse trudno byłoby
— 110 —
zliczyć. Markiz uważał, że jest to ostatni mężczyzna, którego
uznałby za odpowiedniego kandydata na męża dla kogoś tak
niewinnego jak Zia.
— Posłuchaj
mnie,
Charles
—
markiz
zwrócił
się
do
gościa,
wręczając
mu
kieliszek
szampana.
—
Zia jest młoda i niezepsuta. Harry i ja zamierzamy
znaleźć jej męża wśród młodych ludzi o nieskazitelnej reputacji.
Tak więc trzymaj się od niej z daleka!
Charles popatrzył na niego ze zdumieniem.
— Czy
ty
naprawdę
chcesz
mi
rozkazywać,
Rayburnie?
—zapytał.
Posuwasz
się
za
daleko.
Nie pozwolę, żeby ktoś mi mówił: „Nie depcz traw
ników", jeśli mam na to ochotę.
Markiz poczuł, jak rośnie w nim złość. Potem pomyślał sobie,
że Zia traktowałaby Charlesa, który był dwa lata starszy od markiza,
jak ojca. A on jako jej opiekun dopilnowałby, żeby widywała go
możliwie jak najrzadziej.
— Powiedz mi — mówił Charles — gdzie ją znalazłeś i
kim ona jest?
— To córka pułkownika Langley'a. Z pewnością go
pamiętasz? — rzekł po chwili Harry, gdyż markiz nie spieszył się
z odpowiedzią.
— Oczywiście, że go pamiętam! —wykrzyknął Charles. — To
był najlepszy jeździec, jakiego kiedykolwiek widziałem, i niezwykle
przystojny mężczyzna! To pewnie dlatego jego córka wygląda jak
anioł, który zstąpił z Nieba.
111 —
Markiz podszedł do biurka.
— Jeśli
obaj
zamierzacie
w
dalszym
ciągu
paplać
w ten idiotyczny sposób — powiedział gwałtownie —to lepiej
przejdźcie do innego pokoju, mimo że mam sporo spraw do
omówienia z Harrym.
Lord Fane skończył pić szampana.
— Nie wiem, czym cię obraziłem, Rayburnie — powiedział —
ale czuję, że jestem tu niepożądany! Niemniej jednak, chciałbym
wiedzieć, co z twoim przyjęciem?
— Postanowiłem przełożyć je na późniejszy termin! —
odrzekł markiz.
Harry popatrzył na niego zdziwiony, a Charles stwierdził:
— To dobrze, bo Evelyn nie może przyjść. Jak
dotąd nikt tylko ona mnie interesuje, chyba że panna Langley
zajmie jej miejsce!
Mimo że Charles zażartował, markiz jakoś nie mógł zdobyć
się na uśmiech.
— Powiadomię cię o następnym terminie—odezwał się
chłodno — ale to będzie dopiero za jakiś czas.
— Mam wrażenie, że ukrywasz coś przede mną— żalił się
lord Fane. — Jeśli nie zaprosisz mnie na przyjęcie, Rayburnie, to
przysięgam, że stanę się twoim śmiertelnym wrogiem! Może nawet
wyzwę cię na pojedynek!
Tym razem markiz roześmiał się, ale nie był to szczególnie
radosny śmiech.
— 112—
— Ostatnim razem, kiedy spieraliśmy się — powiedział —
przez trzy tygodnie chodziłeś z ręką na temblaku.
— No cóż, pomyślę o czymś innym — odparł Charles — ale
to nie będzie nic miłego!
Nagle markiz zauważył, że Harry marszczy brwi, i przypomniał
sobie, że lord Fane jest niepoprawnym plotkarzem. Postanowił więc
załagodzić sprawę.
— Nie bądź głupcem, Charles — rzekł pojednawczym tonem
markiz. — Wiesz, że kolacja bez ciebie byłaby śmiertelnie nudna. Po
prostu nie sądzę, żeby przyjęcie, jakie planowaliśmy urządzić, było
odpowiednie
dla
debiutantki,
a
trudno,
żebym
jechał
do zamku i zostawił ją tu samą z moją babką.
Charles, który był człowiekiem łagodnego usposobienia,
uśmiechnął się.
— Masz rację — przyznał. — I jeśli mnie uprzejmie poprosisz,
to wycofam się i pozwolę nieopierzonym żółtodziobom zalecać się
do dziewczyny. Ale ostrzegam cię, że w dalszym ciągu będę się
o nią starał!
— Chcę znaleźć odpowiedzialnego męża dla Zii — z
naciskiem powiedział markiz — a ty przecież nie masz zamiaru
się żenić.
— Ty będziesz musiał się kiedyś ożenić, staruszku, by mieć
dziedzica — odpowiedział Charles. — Jeśli o mnie chodzi,
sytuacja jest całkiem inna. Mój brat ma trzech synów, tak więc nie
mam żadnej szansy na tytuł księcia.
— Co za szkoda! — uśmiechnął się Harry. — Byłbyś
najbardziej flirciarskim księciem, jakiego zna świat, ale
niewątpliwie skandale wokół ciebie zagrodziłyby ci drogę do
zamku w Windsorze!
— I dzięki Bogu! — odrzekł Charles. — Tak mi żal tych
wszystkich wystrojonych dżentelmenów ze świty królewskiej, którzy
pocieszają królową Wiktorię i godzinami wysłuchująjej peanów na
cześć zmarłego, nieodżałowanego księcia małżonka!
Harry i markiz zaśmiali się. Jednocześnie pomyśleli, że Charles
jest bardzo niedyskretny. Markiz modlił się, żeby lord Fane nigdy
nie dowiedział się o Yasmin albo o niedawnych przeżyciach Zii
w klasztorze.
Harry, który domyślił się, o czym myśli jego przyjaciel,
zmienił temat rozmowy, prosząc Charlesa, by powiedział im,
jakie to skandale krążą ostatnio po Mayfair.
Cała trójka siedziała i zaśmiewała się z nich, gdy nagle drzwi
gabinetu otworzyły się na oścież i do pokoju wbiegła Zia. Markiz
stał odwrócony plecami do kominka, a Harry i Charles siedzieli w
skórzanych fotelach, o wysokich oparciach, tak że nie było ich
widać.
Zobaczywszy tylko markiza, podbiegła radośnie do niego.
— Proszę spojrzeć! Oto moja nowa suknia! Nigdy przedtem
nie posiadałam czegoś tak pięknego! — Głęboko odetchnęła i
mówiła dalej: — I co
114
pan sądzi? Zostałam zaproszona na bal, który odbędzie się dziś w
nocy — mój pierwszy bal — i pańska babcia przyjęła
zaproszenie na kolację u księżnej Bedford!
— W takim razie musi mi pani obiecać pierwszy taniec —
odezwał się lord Fane i wstając z fotela, spojrzał figlarnie na
markiza.
— Och, przepraszam! Nie wiedziałam, że jest tu ktoś
jeszcze!
— Pozwól, że przedstawię ci lorda Charlesa Fane'a —
powiedział markiz — ale nie wierz w nic, co będzie mówić!
— A teraz — wykrzyknął lord Charles — łamiesz wszystkie
zasady honorowej i uczciwej gry! Zapewniam panią, panno
Langley, że mówię teraz szczerą prawdę: jest pani najpiękniejszą
osobą jaką kiedykolwiek widziałem!
Przez chwilę Zia wyglądała na zdziwioną.
— Dziękuję, milordzie — odezwała się poważnie — ale
zawsze słucham mojego opiekuna.
Wszyscy zaśmiali się z jej odpowiedzi, a Zia dodała jeszcze:
— Muszę teraz iść na podwieczorek z jej lordowską mością
ale przedtem chciałam, żeby zobaczył pan moją suknię!
— Wyglądasz w niej bardzo ładnie — powiedział markiz.
Zia uśmiechnęła się do niego i wybiegła z pokoju, a wtedy
Charles zawołał:
— 115 —
— Ładnie?! No wiesz! W życiu nie słyszałem bardziej
nieodpowiedniego słowa! Czy ty na pewno, Rayburnie, posiadasz
choć odrobinę poezji w swojej duszy?
— Powiedziałem ci już, żebyś nie psuł Zii — odrzekł
markiz. — Ja również zjem z nimi podwieczorek i jeszcze raz
ostrzegę moją podopieczną, żeby cię nie słuchała!
— Fakt, że panna Langley przebywa w twoim domu, daje ci
niezasłużoną przewagę! — uskarżał się lord Fane.
Ale markiz już wyszedł z pokoju na korytarz. Doszedł prawie
do holu, kiedy zdał sobie sprawę, że Charles i Harry idą za nim.
Dlatego też zatrzymał się na wypadek, gdyby Charlesowi przy-
szło do głowy udać się za nim do salonu, gdzie do
podwieczorku zasiadała Zia z jego babką. Jednak lord Fane brał
już od lokaja swój cylinder, rękawiczki i laseczkę, a gdy
wychodził, powiedział:
— Do
zobaczenia,
Rayburnie,
dziś
w
nocy.
Bez
warunkowo będę domagać się pierwszego tańca!
Wyszedł, nie czekając na odpowiedź. Markiz spojrzał na
Harry'ego.
— On jest beznadziejny — powiedział — ale co można na to
poradzić?
— Nic — odpowiedział Harry — i jestem pewien, że Zia ma
wystarczająco dużo rozumu, żeby nie wierzyć w to, co jej powie.
— 116
Markiz jednak wciąż miał niezadowoloną minę, gdy wchodził
po schodach.
— Musimy pilnować, by takie paple jak Charles nie zawróciły
jej w głowie, ale żeby spotkała odpowiedniego człowieka, który
będzie dobrym mężem.
Obaj przyjaciele w ciszy wchodzili na górę. Nagle Harry odezwał
się:
— śe też wcześniej nie przyszło mi to do głowy! To takie
oczywiste i na pewno rozwiąże twoje problemy!
— O czym ty mówisz? — zapytał markiz.
— Mówiąc bez ogródek: im szybciej ty sam poślubisz tę
dziewczynę, tym lepiej!
Zia pomyślała, że nie ma piękniejszego miejsca niż sala
balowa w domu księżnej Bedford. Panie w wieczorowych
sukniach, z klejnotami we włosach i na szyjach przypominały
postacie z bajki. Panowie w spodniach zapiętych pod kolanami i je-
dwabnych pończochach, w surdutach, na których błyszczały
ordery i odznaczenia, także wyglądali imponująco. Zia była tak
pochłonięta podziwianiem gości, że nie zauważyła, iż ona sama
przyciąga uwagę.
Markiz był tak przystojny, że trudno było go nie zauważyć.
Kiedy wszedł do sali balowej z Zią u boku, rozległ się szmer, który
wydawał się dochodzić z miejsc, gdzie siedziały wdowy
obserwujące tań-
— 117 —
czacych. Panowie, którzy stali na końcu sali i zastanawiali się nad
wyborem kolejnej partnerki, zaniemówili, kiedy zobaczyli Zię.
Miała ona na sobie suknię, którą dostarczono do domu
Oketiamptonów w ostatniej chwili, ale na szczęście nie wymagała
wielu poprawek. Była biała, bo takiego koloru oczekiwano od
debiutantki. Duży dekolt ozdobiały kwiaty z diamentami w środku.
Tak samo wykończona była tiurniura i brzeg spódnicy, tak że Zia
lśniła przy każdym swoim ruchu.
Markiza pożyczyła Zii kilka diamentowych gwiazdek, które
zręczny fryzjer wpiął dziewczynie we włosy.
Każdemu mężczyźnie, który na nią spojrzał, wydawało się, że w
jej oczach lśnią diamenty, równie oślepiające jak te, które
błyszczały w jej lokach.
Przed wyjściem na bal markiz przyznał, że nigdy nie widział tak
uroczej dziewczyny i że miał dotąd zupełnie inne wyobrażenie o tak
młodych osobach.
Pomysł Harry'ego, by poślubił Zię, uważał jednak za
niedorzeczny. Daleki był od takiego zamiaru. Ale wcześniej,
podczas ubierania się na kolację stwierdził, że przyjaciel całkiem
sprytnie to wymyślił. Jedynym sposobem na położenie kresu plo-
tkom rozsiewanym przez Yasmin byłoby powiadomienie
wszystkich, że się żeni. Gdyby ogłosił swoje zaręczyny, dalsze
kłamstwa Yasmin, że urodzi jego dziecko, byłyby bezowocne.
Wątpliwe, żeby w ta-
— 118 —
kich okolicznościach ktokolwiek jej uwierzył. Zresztą zawsze
obwiniano kobietę, gdy wpadła w tego rodzaju tarapaty.
Cały towarzyski światek oczekiwał od markiza, że wcześniej
czy później wybierze sobie żonę, która stanie się ozdobą wyższych
sfer tak jak kiedyś jego babka i matka. Jednak markiz był
wystarczająco inteligentny, by wiedzieć, że Yasmin może sprawić
mu wiele kłopotów, jeśli nie odeprze jej oskarżeń. Harry miał rację,
że jedynym wyjściem z tej sytuacji jest małżeństwo markiza z inną
kobietą.
Chociaż markiz z zasady nie tańczył, jak tylko pojawił się z Zią
w sali balowej, poprosił ją do tańca. Lord Fane właśnie szedł
przez salę w kierunku Zii, a do ich spotkania Okehampton nie
chciał dopuścić.
— To
takie
ekscytujące!
—
powiedziała
dzie
wczyna,
gdy
poruszali
się
w
takt
romantycznej
mu
zyki walca.
Nie rozumiała, dlaczego czuje lekki dreszcz przebiegający przez
jej pierś —to markiz był tak blisko niej i trzymał ją w ramionach.
— Wiedziałem,
że
ci
się
spodoba
—
odezwał
się
Okehampton.
—Ale
pamiętaj,
że
wolno
ci
za
tańczyć tylko raz z tym samym mężczyzną po każdym tańcu
wrócisz do mojej babki i usiądziesz obok niej.
— 119
-— Za oknem widać bajkowe światła w ogrodzie —
zauważyła Zia.
Zupełnie bezwiednie markiz mocniej ścisnął na chwilę wąską
talię dziewczyny.
— O, nie! —powiedział stanowczo. —Nie wyjdziesz z nikim
do ogrodu — rozumiesz?
— Oczywiście, że rozumiem, co pan do mnie mówi, ale
niepotrzebnie jest pan taki srogi! — Mówiąc to, uśmiechnęła się do
markiza, który poczuł, że zareagował zbyt gwałtownie.
— Nie chcę, żebyś zdobyła złą reputację na swym
pierwszym balu! — wyjaśnił.
— Pańska babcia powiedziała mi, jak mam się zachowywać
— odrzekła Zia — i obiecałam jej, że będę posłuszna.
— Mam nadzieję, że dotrzymasz obietnicy.
— To może być trudne, jeśli któryś z moich partnerów
będzie bardzo... przekonywający!
Przez chwilę markiz patrzył groźnie na Zię, ale po chwili zdał
sobie sprawę, że dziewczyna drażni się z nim.
— Na miłość boską Zio, bądź rozsądna! —poprosił. —
Musisz był świadoma, że dopiero co przybyłaś do Londynu, że
jesteś moją podopieczną i że wszyscy cię obserwują.
— Naprawdę? — zdziwiła się Zia i zmieniła temat. —
Jakie to szczęście, że znalazłyśmy tę piękną suknię! —Tu zniżyła
głos i powiedziała: — Pańska babcia wyjawiła mi, ale nie mogę
o tym
— 120—
nikomu mówić, że ta suknia była zamówiona jako suknia ślubna
dla hiszpańskiej księżniczki, a teraz szwaczki będą siedziały całą
noc, by uszyć dla niej następną!
—- Przypuszczam, że dobrze im za to zapłacą! —-odparł cynicznie
markiz, ale zauważył, że Zia go nie słucha.
Rozglądała się po sali, a po chwili wyszeptała tak, że tylko
markiz ją słyszał:
— Obserwują nas! Ale sądzę, że nie tylko z po
wodu
mojej
sukni,
lecz
ponieważ...
pan
tańczy
z kimś tak mało ważnym jak ja!
— Kto ci o mnie opowiadał? — zapytał markiz.
Zia zaśmiała się.
— Pańska babcia, ochmistrzyni, wszystkie pokojówki, które
się mną zajmują, i kapitan Blessington!
— Co mówił Harry? — ostro zapytał markiz.
— Tego nie powiem, bo jestem pewna, że stanie się pan próżny
—- odpowiedziała Zia — ale naprawdę... zdaję sobie sprawę, że to
wielki zaszczyt dla mnie, iż jestem pańską podopieczną.
Markiz nic na to nie odpowiedział i kiedy skończył się taniec,
zaprowadził Zię do babki.
Wcześniej planował, że pójdzie do sali gier, ale teraz
stwierdził, że musi zostać i patrzeć, co robi Zia.
Rzeczywiście dziewczyna miała szalone powodzenie.
— 121 —
Markiz zauważył, że niemal każdy kawaler usiłował wpisać się
w jej notesik balowy, ale było więcej chętnych niż tańców.
Zdziwił się, że w przeciwieństwie do innych debiutantek, a
było ich sporo na balu, Zia rozmawiała i śmiała się ze swoimi
partnerami podczas tańca. Najwidoczniej komplementy jej nie
onieśmielały.
W drodze powrotnej do domu, siedząc w powozie obok
markiza i jego babki, Zia powiedziała:
— Dziękuję... bardzo dziękuję. To był najwspanialszy wieczór
w moim życiu!
— Bezwarunkowo miałaś wielkie powodzenie, moja droga!
— odpowiedziała starsza pani. — Jestem całkiem pewna, że jutro
dostaniemy mnóstwo zaproszeń na podobne bale i na wiele innych
przyjęć.
— Wprost wierzyć mi się nie chce, że to wszystko dzieje się
naprawdę! — półgłosem powiedziała Zia. — Jeszcze do
niedawna zastanawiałam się, jak mogłabym... umrzeć.
— Obiecałaś, że przestaniesz o tym myśleć — powiedział
markiz.
— Cóż ja na to poradzę... teraz wydaje mi się, że znalazłam
się w świecie, który jest jak... Niebo.
— I mam nadzieję, że o tym będziesz myśleć — wtrąciła
markiza.
— Czy pani wie! — wykrzyknęła Zia — że trzej dżentelmeni
pytali się, czy mogą mnie jutro odwiedzić i że chcą porozmawiać
tylko ze mną!
122 —
Babka zerknęła na swojego wnuka i w świetle latarni
zobaczyła, że jest nachmurzony.
— Jeśli któryś z nich ci się oświadczy — powiedział ostro —
nie wolno ci przyjmować oświadczyn. Ja muszę wyrazić
zgodę!
— Chcą się oświadczać? — ze zdziwieniem zapytała Zia.
—Ale dlaczego mieliby to robić?
— Musisz pamiętać — powiedział stanowczo markiz — że
posiadasz ogromny majątek!
Zapadła cisza, a po chwili Zia odezwała się cichutko:
— Nigdy o tym... nie myślałam. Czy dlatego tylu
kawalerów chciało dziś ze mną tańczyć?
— Oczywiście, że nie! — zaprzeczyła szybko markiza. —
Niewątpliwie byłaś najpiękniejszą i najlepiej ubraną dziewczyną na
sali, i dlatego prosili cię do tańca. Mój wnuk chciał powiedzieć, że
małżeństwo to całkiem inna sprawa niż taniec dwojga ludzi na sali
balowej.
— Oczywiście — przyznała Zia — ale nie wierzę, żeby
jakikolwiek mężczyzna chciał poślubić dziewczynę, którą widział
tylko raz.
Babka ponownie spojrzała na wnuka.
— Sądzę, że będziesz tak zajęta robieniem zakupów, iż nie
starczy ci czasu na spotkania z tymi lekkoduchami —
powiedział powoli Okehampton. — Powiem służącym, żeby ich
odprawiali.
— O, nie, proszę pozwolić mi wysłuchać oświadczyn! —
krzyknęła Zia. —Często zastanawiałam
— 123 —
się, co mężczyzna mówi w takiej sytuacji i czy rzeczywiście
pada na kolana, tak jak to czytałam w powieściach!
Markiza roześmiała się.
— Nie
możesz
być
zbyt
surowym
opiekunem,
Rayburnie
—
zwróciła
się
do
wnuka.
—
Pamiętam
moje
pierwsze
oświadczyny:
prosił
o
moją
rękę
starszawy
pułkownik,
przyjaciel
mego
ojca,
był
tak
przejęty, że trzęsły mu się wąsy, a mnie chciało się
śmiać!
Markiz nic nie odpowiedział, a babka dodała:
— Zia
musi
nauczyć
się
sama
kierować
swoimi
sprawami.
Musi
umieć
powiedzieć
„nie"
w
taki
sposób, żeby mężczyzna nie miał żadnych złudzeń.
Kiedy to mówiła, powóz zatrzymał się przy domu Okehamptonów
i markiz, który siedział przy drzwiczkach, wysiadł pierwszy. Był
wyraźnie niezadowolony.
Siostra Marta usłyszała, jak ktoś otwiera drzwi jej sypialni.
Odwróciwszy się od okna, zobaczyła ze zdziwieniem, że to Zia.
— Już nie śpisz! — wykrzyknęła. — Późno wczoraj
wróciłaś i pomyślałam, że będziesz spać aż do obiadu!
— Tego spodziewała się też babcia markiza —
odpowiedziała Zia — ale jestem zbyt przejęta, by spać. Chciałam
opowiedzieć ci o balu!
— 124
— Nie mogę się doczekać — powiedziała siostra Marta —
ale najpierw muszę ci coś wyznać.
— Wyznać? — Zia spojrzała na nią z zaciekawieniem.
— Ostatniej nocy myślałam o tym i modliłam się, żebym
była wystarczająco odważna, by powiedzieć ci prawdę.
— Jaką prawdę? — zapytała Zia.
— Skłamałam... — powiedziała siostra Marta żałosnym
tonem.
— Nie rozumiem.
— Nie mogę dalej udawać! Nie jestem zakonnicą. Udawałam,
kiedy ojciec Proteus przyszedł do klasztoru.
— To wszystko? — zapytała Zia. — No cóż, myślę, że
postąpiłaś bardzo rozsądnie.
— Naprawdę tak myślisz? Nie jesteś oburzona?
— Oczywiście, że nie!
— Kiedy on się pojawił i powiedział, że przejmuje klasztor,
bałam się, że odeśle mnie jak te biedne staruszki.
— Na pewno by tak zrobił! — powiedziała Zia.
— Nie miałam dokąd pójść. Ojciec Anthony zgodził się,
żebym została. Śluby zakonne miałam złożyć dopiero po
skończeniu dwudziestu jeden lat.
— Więc pomyślałaś, że ojciec Proteus zostawi cię w spokoju,
jeśli uwierzy, że jesteś zakonnicą.
— To było kłamstwo... i teraz tego się wstydzę —
powiedziała Marta. — Po prostu nałożyłam
— 125 —
kornet i welon jednej z zakonnic przykutej do łóżka. — Załkała:
— Potem wszyscy wołali na mnie „siostro Marto", więc czasami
zapominałam, że jestem tylko brzydką, nikomu niepotrzebną
Martą.
— Nie wolno ci tak mówić! — krzyknęła na nią Zia. — Chcę,
żebyś zaczęła uczyć w szkole w majątku markiza.
— Kiedy on dowie się, że skłamałam, odeśle mnie —
nerwowo powiedziała Marta.
— Nie sądzę, żeby orientował się w sprawach dotyczących
zakonnic — odparła Zia. — Przypuszczam, że gdybyś była
prawdziwą zakonnicą sprawa byłaby bardziej skomplikowana,
ale teraz musisz zapomnieć o ojcu Proteusie i pomyśleć o sobie.
Marta ocierała łzy, które spływały jej po policzkach.
— Och, Zio! Jesteś dla mnie taka dobra i cudowna! Gdybym
tylko mogła zacząć wszystko od nowa.
— I tak zrobisz — powiedziała Zia i zastanowiwszy się
chwilę, zawołała: — Mam cudowny pomysł!
— Jaki?
— Jest dopiero dziewiąta, markiza nie wstanie wcześniej niż
o jedenastej. Jego lordowska mość pojechał na przejażdżkę konną.
— Marta przyglądała się Zii, która mówiła prawie do siebie: —
Pojedziemy same na zakupy! Kupię ci suknie, ja-
— 126 —
kie będziesz nosiła w szkole. Wyrzucisz ten ohydny strój, tak jak j a
to zrobiłam z moim. Marcie dech zaparło w piersiach.
— Zdejmuj
to!
Szybko!
—zakrzyknęła
Zia.
—
Dam ci coś do ubrania i poślę po powóz.
Wybiegła z pokoju i po kilku minutach wróciła z suknią, jaką
kupił jej kapitan w Falmouth. Była zbyt długa dla Marty, ale
dziewczęta podwiązały ją paskiem. Zia upięła Marcie włosy,
które, umyte i zakręcone, wyglądały atrakcyjnie, a na głowę
włożyła kapelusz, także kupiony przez kapitana w Falmouth.
Sama zaś wzięła drugi, pasujący do sukni, i obie panny zbiegły
po schodach.
Powóz czekał już na dole i Zia powiedziała stangretowi, żeby
zawiózł je do wielkiego magazynu, który odwiedziła wczoraj
razem z markizą. Zauważyła tam sporo sukien dla dziewcząt,
które według starszej pani nie były zbyt eleganckie. Jednak Zia
zdawała sobie sprawę, że do Marty nie pasują zbyt wyszukane
rzeczy. Jeśli miała uczyć w wiejskiej szkole, nie mogła nosić
strojów, które szokowałyby wieśniaków.
Lokaj otworzył drzwiczki powozu. Obie dziewczęta weszły do
środka i Zia podała adres sklepu, ale lokaj czekał i oglądał się na
dom.
— Nikt z nami nie jedzie! — wykrzyknęła Zia.
— Jadą panienki same?
— Tylko na zakupy — odpowiedziała Zia — i nie zajmie
nam to długo.
— 127 —
Lokaj zamknął drzwiczki powozu, wsiadł na kozioł obok
stangreta i odjechali.
— Jesteś całkowicie pewna, że to dobry pomysł? —
zapytała Marta trochę nerwowo. — Dziwnie się czuję w tej
sukni.
— Wyglądasz bardzo ładnie — zapewniła ją Zia — kiedy
sprawimy ci ubrania w twoim rozmiarze, będziesz w nich bardzo
atrakcyjna!
Marta odwróciła głowę i Zia zorientowała się, że dziewczyna
zdaje sobie sprawę ze swej brzydoty.
Postanowiła dodać jej trochę pewności siebie. „Tak się na
pewno stanie, pomyślała, gdy Marta znajdzie się pomiędzy
dziećmi, które przestaną zważać na jej wygląd, jeśli będzie
kochającą je i wyrozumiałą nauczycielką". Aby oderwać uwagę
Marty od ponurych myśli, Zia zaczęła opowiadać jej o balu.
— Co mówili panowie, którzy tańczyli z tobą? — zapytała
Marta.
— Prawili mi komplementy, rzucali „namiętne" spojrzenia,
które, prawdę mówiąc, były komiczne! —- zaśmiała się Zia.
— Czy tańczyłaś z jego lordowską mością?
— Pierwszy ze mną zatańczył, a robi to bardzo dobrze! Na
całej sali balowej nie było nikogo równie przystojnego i eleganckiego!
Niemal wszystkie urocze damy w diamentach rozmawiały z nim
zbyt wylewnie, jakby to określiła moja mama.
— 128 —
— Muszą być w nim zakochane! —powiedziała Marta.
Zia spojrzała na nią zdziwiona.
— Tak myślisz? Przecież są zamężne! Nie pamiętam ich
nazwisk. Jedna z nich była hrabiną, inna — księżną, a trzecia,
bardzo piękna, lady Ja-kaś-tam powiedziała: „Rayburnie, kochanie,
kiedy mnie odwiedzisz?"
— Naprawdę tak powiedziała?
Zia skinęła głową.
— Z
początku
pomyślałam,
że
to
chyba
jakaś
krewna
jego
lordowskiej
mości,
ale
on
odchodząc
od
niej,
powiedział
mi:
„To
jest
księżna
Taka-a-
taka i wiele osób uważa ją za najpiękniejszą kobietę
w całym Londynie!"
—- I rzeczywiście taka jest?
— Chyba
tak
—
odpowiedziała
Zia.
—
Poczu
łam się przy niej taka pospolita!
—Niemożliwe! —wykrzyknęła Marta. — Jesteś śliczna,
pokojówki mówią, że jesteś najpiękniejszą osobą, jaka kiedykolwiek
mieszkała w domu Okehamptonów!
— Naprawdę? — zainteresowała się Zia.
— Tak! Ale mówią też, że lady Yasmin, z którą często widuje
się jego lordowska mość, też jest bardzo piękna.
Zia zastanowiła się, a potem powiedziała:
— Nie
sądzę,
żeby
kobieta
o
imieniu
Yasmin
była na balu.
— 129 —
Bo ona jest teraz we Francji — wyjaśniła Marla. —
Słyszałam, jak ochmistrzyni mówiła pokojówce, która się mną
zajmuje, że mąż lady Yasmin jest bardzo chory. —Przerwała
nachwilę, a potem dodała: — Lady Caton, tak się nazywa:
Yasmin Caton! I z tego, co mówiły, wynika, że chyba jego
lordowska mość jest w niej zakochany.
Zia spojrzała na Martę. Nie przyszło jej nigdy do głowy, że
markiz mógłby być w kimś zakochany, i stwierdziła, że musiała
być bardzo głupia. Powinna zdawać sobie sprawę, że tak
przystojny mężczyzna podoba się kobietom. Nie odstępowały go
przecież poprzedniej nocy.
Przypomniała sobie, że często w ten sam sposób kobiety
zachowywały się wobec jej ojca. Tak przynajmniej mówiła matka.
— Jesteś zbyt przystojny, kochanie! — powiedziała kiedyś
do męża. — Zawsze się boję, że cię stracę!
— Co ci przychodzi do głowy? — zaśmiał się pułkownik. —
Nie ma na świecie drugiej takiej uroczej kobiety jak ty! Od chwili
gdy cię ujrzałem, zawładnęłaś moim sercem i zapewniam cię, że
należy do ciebie aż po wieczność!
Matka roześmiała się — Zia zapamiętała szczęśliwy wyraz jej
oczu — i podniosła głowę, by mąż mógł pocałować jej usta.
I teraz przypominając sobie tę scenę, Zia pomyślała, że też
pragnie takiej miłości. Wiedziała,
— 130 —
że nigdy nie poczuje czegoś podobnego w stosunku do młodych
mężczyzn, którzy prosili ją na balu o spotkanie. Jednocześnie
stwierdziła, że była bardzo głupiutka nie uświadamiając sobie, jak
przystojny, atrakcyjny i interesujący jest markiz.
„Kiedy rozmawiałam z nim na jachcie — pomyślała— nie
myślałam o nim jak o człowieku, lecz jak o kimś podobnym do
archanioła, który zstąpił na ziemię z niebios, by wyrwać mnie z
rąk niegodziwego ojca Proteusa".
Przez chwilę zastanawiała się, co by zrobiła lady Caton, gdyby
była na jej miejscu na „Jednorożcu", ale oto powóz zajechał przed
wielki magazyn. Zia zaobserwowała zachowanie markizy, gdy
były tu poprzedniego dnia. Posłała więc po kobietę zarządzającą
sklepem.
— Jestem panna Langley — oznajmiła. — Byłam tu wczoraj
razem z markizą Okehampton.
— Tak, tak, panienko, dobrze pamiętam.
— Przyprowadziłam ze sobą tę młodą damę, która jest
moją przyjaciółką. — Zia wskazała na Martę. — Chcę sprawić
jej kompletną garderobę, gdyż wszystkie swoje ubrania straciła w
wypadku i nie ma co na siebie włożyć oprócz tej sukienki, którą
jej pożyczyłam. Jak pani widzi, jest dla niej za duża.
— Mój Boże, co za katastrofa! Jestem pewna, że znajdziemy
coś odpowiedniego dla młodej damy.
— To, czego potrzebuje — powiedziała stano-
— 131 —
wczo Zia — to skromne suknie, jakie będzie mogła nosić na wsi.
Ma zamiar zamieszkać w majątku markiza pomagając w
prowadzeniu szkoły.
Z wyrazu twarzy kobiety Zia wywnioskowała, że dokładnie
zrozumiała, o jaki typ garderoby chodzi.
— Nie mamy dużo czasu—mówiła dalej Zia —
i
jeśli
zaopatrzymy
moją
przyjaciółkę
w
jedną
czy
dwie suknie, które będzie mogła od razu nosić, to
resztę
rzeczy
proszę
przesłać
jak
najszybciej
do
domu markiza Okehamptona.
W krótkim czasie zaopatrzono Martę w letnią suknię, ładną,
ale prostszą i nie tak szeroką jak ta, którą miała na sobie Zia.
Dobrano również kapelusz, buty i pończochy, które sprowadzono z
innej części sklepu.
Zia nie spuszczała oka z zegara. Obawiała się, że może babka
markiza zapragnąć widzieć się z nią przed obiadem. Gdy
zakończyły zakupy, zbliżało się południe. Przed sklepem czekał na
nie powóz. Zanim wyszły, kierowniczka obiecała zapakować
wszystko, co wybrały, i przesłać do domu Okehamptonów.
— Bardzo
pani
dziękuję!
—
powiedziała
do
niej
Zia.
Kiedy wychodziły, lokaj zszedł z kozła, by otworzyć drzwiczki
powozu.
— To
była
wielka
przyjemność,
panienko,
i
mam
nadzieję
ponownie
ją
tutaj
ujrzeć
— pożegnała je
kobieta zarządzająca sklepem.
— 132 —
— Przyjdę z pewnością! — uśmiechnęła się Zia.
Na dworze wiał wiatr, więc wychodząc z magazynu Zia
podniosła rękę, przytrzymując kapelusz, w ten sposób zasłoniła
sobie wszystko dokoła oprócz drogi do powozu. Weszła do środka.
Wtedy drzwiczki zamknęły się z trzaskiem i gdy Zia obejrzała się
za siebie, ze zdumieniem zobaczyła, jak Marta zatacza się i pada na
chodnik, jakby ktoś ją uderzył. Zanim spostrzegła wyraźnie, co się
stało, lokaj, który zatrzasnął za nią drzwiczki, wskoczył na kozioł
i konie ruszyły z kopyta.
Spojrzała przez szybkę nad siedzeniem i podniosła rękę, by
zapukać w okienko i powiedzieć, że zostawili Martę. Wtedy
lokaj w liberii służącego markiza odwrócił się i spojrzał na nią.
Na widok twarzy tego człowieka i blizny biegnącej od czoła aż po
brew, Zia krzyknęła z przerażenia i osunęła się na siedzenie. Jej
serce biło jak szalone ze strachu.
Lokaj, który na niąpatrzył, był człowiekiem ojca Proteusa — to
był Saul!
Rozdział 6
Markiz, który cały ranek jeździł konno w towarzystwie
Harry'ego, rozstał się z nim przy Park Lane.
— Zobaczymy się wieczorem — powiedział Harry — teraz
muszę się śpieszyć, jestem umówiony na obiad z księżną!
— Będzie zirytowana, że się spóźniasz — zauważył markiz.
— Wiem
—
odpowiedział
ponuro
Harry
—
ale
nie żałuję tak wspaniałej przejażdżki!
Markiz uśmiechał się kłusując wolno po Park Lane w kierunku
swojego domu. Cieszył się na myśl o spotkaniu z Ziai wysłuchaniu jej
wrażeń z wczorajszego balu, podczas którego, tak jak powiedziała
jego babka, Zia bezspornie miała największe powodzenie. Markiz
uważał za rzecz niezwykłą fakt, że dziewczyna, która żyła w
takim oderwaniu od
— 134
świata, wkroczyła w najbardziej wytworne towarzystwo w
Europie i natychmiast oczarowała każdego, kto ją zobaczył. Nie
była wcale nieśmiała ani nie zrobiła żadnej gafy, czego mógłby się
spodziewać po tak młodej dziewczynie. „Z pewnością jest
oryginalna", pomyślał zdając sobie sprawę, że wielu mężczyzn
zazdrości mu, iż jest jej opiekunem.
Przed frontowymi drzwiami domu Okehamptonów czekał na
markiza chłopiec stajenny. Zsiadając z konia, markiz poklepał
zwierzę, jakby dziękując mu za przejażdżkę. Wszedł do domu i ze
zdumieniem ujrzał hol wypełniony ludźmi. Był tam pan Barrett,
ochmistrzyni, stangret i lokaj, obaj dziwacznie ubrani, oraz
kilka pokojówek. Obok nich stała ładnie ubrana młoda kobieta,
w której markiz nie od razu rozpoznał siostrę Martę. Kiedy
pojawił się, wszyscy ucichli patrząc na niego w sposób, który
sprawił, że markiz domyślił się, iż stało się coś złego.
— Dlaczego wszyscy tu jesteście? — zwrócił się do pana
Barretta.
— Dzięki Bogu, że pan wrócił, milordzie! — Wykrzyknął
sekretarz.
— O co chodzi? — zapytał markiz.
— Panna Zia została porwana!
Przez chwilę markiz był zbyt zaskoczony, by coś powiedzieć.
— Kiedy i przez kogo? — zapytał, choć znał
odpowiedź.
135 —
Stangret Dobson, mężczyzna w średnim wieku, który służył
jeszcze u ojca markiza i doskonale radził sobie z końmi, wysunął
się z tłumu.
— To było tak, jaśnie panie — zaczął. — To nie była moja
wina, ani Bena...
— Może byś zaczął od początku — poprosił go markiz.
Panował nad głosem i wydawało się, że jest spokojny. Zarazem
rósł jego gniew, gdyż zdawał sobie sprawę, że nie wszystkie jego
polecenia zostały wykonane.
— Sądzę,
że
powinien
pan
wiedzieć
—
przerwał
stangretowi
pan
Barrett
—
iż
panna
Zia
opuściła
dom
dziś
rano
zaraz
po
godzinie
dziewiątej,
zabie
rając ze sobą siostrę Martę.
Mówiąc to, zerknął na dziewczynę, która stała obok niego,
przykładając chusteczkę do oczu.
— Kto jeszcze pojechał z wami? — zapytał ją markiz.
— Nikt, milordzie.
— Dokąd pojechałyście?
Marta odjęła chusteczkę od oczu i powiedziała:
— Zia przyszła do mojej sypialni... i kiedy przy
znałam
się,
że
nie
jestem...
zakonnicą,
zapropo
nowała,
że
pojedziemy
kupić
odpowiednie
ubranie,
w którym mogłabym uczyć w szkole...
Dziewczyna szlochała, więc mówiła bardzo chaotycznie, ale
markiz zrozumiał wszystko.
— 136—
— Tak
więc
jednym
z
moich
powozów
pojecha-
łyście same na zakupy?
— T-tak, milordzie... a potem... Saul ją... porwał!
Jakby nie rozumiejąc, markiz spojrzał na Dobsona, a ten
pośpieszył z dalszymi wyjaśnieniami: -— Kiedy
dojechaliśmy do magazynu, jaśnie panie, panienka Zia
powiedziała, że będzie tam z pół godzinki, więc zabrałem
powóz w cień pod drzewami na placu, za Bond Street. — Markiz
skinął głową na znak, że rozumie, a Dobson opowiadał dalej: —
Ben i ja żeśmy siedzieli i rozmawiali w cieniu, a tu raptem
jacyś dwaj ludzie ściągnęli nas z kozła. Jeden z nich to miał
bliznę na twarzy.
— To był Saul! — krzyknęła Marta. — To on
mnie uderzył, kiedy wsiadałam do powozu!
Markiz nie zwrócił uwagi na słowa Marty i powiedział do
Dobsona:
— Po tym, jak wyciągnęli was z powozu, co zrobili?
— Zabrali nasze płaszcze i kapelusze, jaśnie panie, a
potem przywiązali nas do drzewa i odjechali powozem!
To wszystko wydawało się tak niewiarygodne, że przez
chwilę markiz tylko patrzył na stangreta i nic nie mówił. Nagle
Marta, jakby czując, że musi powiedzieć, co stało się dalej,
przybliżyła się do markiza.
— Wyszłyśmy ze sklepu i Zia wsiadła do po
wozu, ale kiedy ja miałam zrobić to samo, Saul
— 137 —
uderzył mnie tak mocno, że upadłam... potem wskoczył na kozioł... i
odjechali. — Marta zalała się łzami. — Ojciec Proteus znowu ja
ma! Och, niech pan ją ratuje, milordzie...
Markiz popatrzył na osoby zgromadzone w holu.
— Czy ktoś ma coś do dodania? — zapytał.
Nikt nie odpowiedział, więc pan Barrett odezwał
się:
— Sądzę, że to wszystko, co wiemy, milordzie.
— Dobrze!
—
powiedział
markiz.
—
Chodź
ze
mną,
Barrett.
Zastanowimy
się,
co
robić.
Wszyscy
pozostali mogą powrócić do swoich zajęć.
Odszedł w kierunku gabinetu, a pan Barrett podążył za nim.
Kiedy sekretarz zamknął drzwi, markiz zapytał:
— Czy powiadomiono o wypadku moją babkę?
— Tak, milordzie. Bardzo się zdenerwowała i dlatego
została w łóżku.
— Przynajmniej ona jest rozsądna! — odparł markiz i
usiadł za biurkiem. — No więc, Barrett, co zrobimy?
— Naprawdę nie mam pojęcia, milordzie — odpowiedział
pan Barrett. — Może zawiadomić policję?
— Wtedy cała historia niewątpliwie dostanie się do gazet —
odrzekł markiz po chwili milczenia.
Pan Barrett milczał, a markiz patrzył przed siebie, myśląc z
wściekłością, że Zii grozi poważne niebezpieczeństwo. Wiedział,
że musi znaleźć sposób,
— 138 —
by ją uratować. Wstał i podszedł do okna. Spoglądając tępym
wzrokiem na słońce poczuł, jakby cały świat niespodziewanie zwalił
mu się na głowę. Dlaczego nie przewidział, że Proteus nie zrezygnuje
z pieniędzy Zii? Teraz był pewien, że zażąda ogromnego okupu za
uwolnienie dziewczyny. Okehampton wiedział, że musi czekać na
list, w którym Proteus poda swoje warunki. Ale każdy nerw jego
ciała domagał się uratowania dziewczyny, zanim wycierpi ona
jeszcze więcej.
„Dlaczego nie przewidziałem, że to może się zdarzyć?" —
pytał siebie, czując, jak narasta w nim gniew.
Zdawał sobie sprawę, że Londyn jest ogromnym miastem i że
jeśli Proteus zamierzał ukryć Zię do czasu otrzymania pieniędzy,
nikt by jej nie odnalazł. Markiz zakładał, że zdemaskowany
Proteus nie zniknie już za murami żadnego klasztoru, ale przy-
puszczał, że może ukryć dziewczynę w miejscu niedostępnym
dla większości ludzi. Myślał o tym intensywnie, ale nic mu nie
przychodziło do głowy. Zdawał sobie sprawę, że nawet jeśliby
znaleziono po pewnym czasie konie i powóz, Proteus zadbałby o to,
by dalszy ślad był dobrze zatarty.
W głosie markiza pojawiła się nutka rozpaczy, kiedy po
dłuższej chwili milczenia powiedział:
— Przecież musi być jakieś wyjście!
— W rzeczy samej, milordzie — odrzekł pan
139
Barrett. — Może powinniśmy wynająć detektywa albo nawet
kilku.
— Niewątpliwie
wcześniej
czy
później
wkroczy
policja — odparł markiz — ale nie chcę rozgłosu,
dopóki Zia nie znajdzie się bezpieczna w domu.
Pan Barrett uświadomił sobie, że jeśli Proteus zorientuje się,
iż policja jest na jego tropie, może w desperacji albo z zemsty
zabić swojego więźnia. Znowu zaległa cisza. Markiz zaczął nawet
modlić się, żeby jakimś cudem dowiedział się, dokąd zabrano Zię.
Nagle otworzyły się drzwi.
— Jest tu jakiś człowiek, jaśnie panie, z „Jedno
rożca"
—
powiedział
lokaj.
—Nazywa
się
Winton
i chce się widzieć z waszą lordowską mością. Zdaje
mi się, że to dotyczy panny Zii!
Markiz odwrócił się szybko.
— Winton?! — wykrzyknął. — Wpuść go!
Czekając, spojrzał pytająco na Barretta. Czy możliwe, by Winton
mógł coś wiedzieć? Kiedy markiz opuszczał jacht, wydał
polecenie, żeby „Jednorożec" płynął dalej do Greenwich, gdzie
miał czekać, dopóki znowu nie będzie potrzebny.
Po paru minutach, które zdawały się ciągnąć w
nieskończoność, Winton wszedł do gabinetu. Miał na sobie
mundur, a w dłoni ściskał czapkę.
Wyglądał na nieco onieśmielonego, ale gdy zobaczył markiza,
powitał go z szacunkiem, a na jego twarzy pojawił się uśmiech.
— Rozumiem, że masz dla mnie jakieś wiado-
140 —
mości! — zwrócił się do niego markiz, który nie chciał tracić
czasu.
— Tak
jest,
jaśnie
panie!
—
odpowiedział
Winton. — Chodzi o pannę Langley.
Markiz odetchnął głęboko, podszedł do biurka i wskazując
krzesło stojące po drugiej stronie, powiedział:
— Słucham? Co masz mi do powiedzenia?
— No, to jest tak, jaśnie panie — odpowiedział Winton,
siadając na brzegu krzesła. — Kiedy wasza lordowska mość nas
opuścił, ruszyliśmy „Jednorożcem" w dół rzeki, ale kapitan
potrzebował jakieś rzeczy, no więc posłał po nie na brzeg.
Potrzebowaliśmy też trochę farby, bo, wasza lordowska mość
zapewne pamięta, trzeba było zamalować miejsca na prawej
burcie, te zadrapane.
— Tak, pamiętam — przytaknął markiz i tylko dzięki
ogromnemu wysiłkowi opanował się i nie krzyknął na Wintona, by
przeszedł do sedna sprawy.
— No więc, byłem na pokładzie, jaśnie panie — ciągnął Winton
— i przyglądałem się urwisom, jak się bawiły, dokuczając sobie,
kiedy zauważyłem mężczyznę, którego wcześniej widziałem.
— Kto to był? — zapytał markiz. — I gdzie go widziałeś?
— W tym klasztorze, do którego mnie j aśnie pan zabrał.
— Jesteś pewien, że tam go widziałeś?
— 141 —
— Tak, jaśnie panie. Widziałem, jak patrzył przez okno.
Wyglądał trochę dziwnie, bo na czole miał bliznę, ciągnęła mu się
aż do brwi, słowo daję!
— To ten! — wykrzyknął markiz. — Nazywa się Saul.
— Widziałem go też — dalej opowiadał Win-ton—jak
wybiegał z bramy, kiedy odjeżdżaliśmy z panienką Langley, a
wasza lordowska mość powiedział, żebym wypalił z pistoletu nad
głowami tych, co nas gonili. — Winton przerwał, by zaczerpnąć
powietrza.
— I widziałeś go dzisiaj znowu na rzece? — zapytał
markiz.
— Tak, jaśnie panie. On i jeszcze jeden wchodzili do łódki, a
dwóch było przy wiosłach.
— Byli w łódce! — wykrzyknął markiz.
— Tak, jaśnie panie.
— Sami?
— Nie, jaśnie panie. Mieli ze sobą kobietę. Nie widziałem jej
wyraźnie, ale...
— Szybciej! — niecierpliwił się markiz.
— Ciekawy byłem, jaśnie panie, więc zostawiłem Harpera.
Jaśnie pan zna Harpera?
— Tak, tak! Mów dalej!
— Zszedłem, żeby zobaczyć, dokąd płyną. Jak dostali się na
środek rzeki, rozpoznałem tę damę... to była panienka Langley,
jaśnie panie!
— Jesteś pewien? — wtrącił pan Barrett.
Winton odwrócił się do niego.
— 142—
— Tak, sir, to na pewno. Nie miała na głowie kapelusza,
widziałem ją całkiem wyraźnie.
— Obserwowałeś ich? — zapytał markiz. — Dokąd
popłynęli?
— Prosto rzeką jaśnie panie, kawałeczek w dół, a potem do
łodzi mieszkalnej.
— Jesteś pewien, że to była łódź mieszkalna?
— O tak, jaśnie panie. W tamtym miejscu rzeki jest tylko
jedna, stoi na kotwicy w krzakach. Całkiem się rozsypuje i
przydałoby się ją pomalować. Wasza lordowska mość nawet by na
nią nie spojrzał!
— Łódź mieszkalna! —zawołał markiz. —I tam jest teraz
panna Langley?
— Zabrali ją na brzeg, jaśnie panie.
Markiz przyłożył rękę do głowy, jakby to miało mu pomóc w
myśleniu.
— Oddałeś mi wielką przysługę, Wintonie, za co zostaniesz
hojnie nagrodzony —powiedział. — Teraz chcę, żebyś coś zjadł,
a ja porozmawiam z panem Barrettem i zadecydujemy, jak
uratować pannę Langley.
— Ale pozwoli mi jaśnie pan wziąć w tym udział? Pan wie,
że można mi powierzyć broń...
— Dobrze — zgodził się markiz. — Tylko potrzebuję nieco
czasu, by przygotować całą akcję.
Pan Barrett zadzwonił na lokaja i prawie natychmiast otworzyły
się drzwi.
— Dopilnuj, żeby Winton dostał treściwy po-
— 143 —
si lek — markiz wydał polecenie służącemu — i zaraz go tu przyślij.
— Tak jest, jaśnie panie!
Okehampton nie powiedział nic więcej, dopóki Winton nie
wyszedł z pokoju. Powtarzał sobie, że w niewiarygodny sposób
jego modlitwy zostały wysłuchane i cudem dowiedział się, gdzie
jest Zia.
Zia bała się. Była przerażona, kiedy powóz odjechał sprzed
magazynu. Domyśliła się, że została pojmana przez ludzi Proteusa.
Zaczęła zastanawiać się, w jaki sposób wyskoczyć z powozu, ale
konie pędziły z ogromną szybkością i Zia była pewna, że próbując
wydostać się z niego, wpadłaby pod koła. Nawet gdyby się jej nic
nie stało, Saul złapałby ją, zanim zdołałaby uciec. Może nawet
uderzyłby ją tak jak Martę. Siedziała więc w powozie wciśnięta w
kąt.
Stwierdziła, że była bardzo głupia, wybierając się na zakupy z
Martą bez żadnej osoby towarzyszącej. Potem pomyślała, że
nawet jeśli poszłaby z nimi ochmistrzyni lub pokojówka, byłyby
bezsilne wobec ludzi Proteusa i nie przeszkodziłyby im w porwaniu.
W jakiś niepojęty dla niej sposób pozbyli się stangreta i lokaja
markiza i prowadzili teraz powóz. Zia w pewnej chwili
uświadomiła sobie, że wjechali do biedniejszej i brudniejszej
części miasta. W przelocie ujrzała wodę i zdała sobie spra-
144—
wę, że przed nimi była Tamiza. Miała okropne uczucie, że ojciec
Proteus zamierza wywieźć ją na statku do obcego kraju. Wtedy
nikt już by jej nie odnalazł, nawet markiz.
Na wspomnienie o markizie Zię przeszedł dreszcz — tak
bardzo pragnęła, żeby ją uratował. Raz ją ocalił i Zia pamiętała
ryzykowną ucieczkę z klasztoru. To było takie ekscytujące!
Myślała wtedy, że na zawsze uwolniła się od ojca Proteusa. Jednak
w głębi duszy zawsze bała się, że nigdy się od niego nie
wyzwoli. Znowu była w jego szponach. Wiedziała, że nie
zadowoli się, dopóki nie przejmie kontroli nad jej pieniędzmi,
jeśli nie wszystkimi, to przynajmniej nad dużą ich częścią. „Co
mam robić?" — pytała siebie i modliła się do markiza, by
jeszcze raz przybył na ratunek. „Uratuj... mnie! Uratuj! — zapłakała
w głębi serca — bo... tylko ty możesz to zrobić!" Powóz zatrzymał
się i Zia zorientowała się, że są nad rzeką. Zastanawiała się, czy
byłaby w stanie uciec, gdyby wyskoczyła i rzuciła się do
Tamizy. Ojciec nauczył ją pływać, ale trudno byłoby jej
poruszać się w sukni, którą miała na sobie. Najprawdopodobniej
utonęłaby.
Drzwiczki powozu otworzyły się na oścież. Zia ujrzała Saula,
który popatrzył na nią pożądliwym wzrokiem.
— Chodź! —powiedział. —Miałaś ładną przejażdżkę, nie?
Teraz zabieramy cię na wodę!
145 —
Nic oponowała. Wiedziała, że to nie ma sensu. Saul zdjął z
siebie płaszcz lokaja, który najwidoczniej zabrał służącym markiza,
i wrzucił go do powozu. Stangret, w którym Zia rozpoznała
jednego ze wspólników Proteusa o imieniu Mark, też wrzucił swoje
okrycie. Obaj zostali w samych koszulach. Wzięli Zię pod
ramiona i poprowadzili ją na brzeg rzeki. Gdy zeszli ze skarpy,
dziewczyna usłyszała, jak powóz odjeżdża. Miała nadzieję, że kto-
kolwiek go zabierze, zaopiekuje się wspaniałymi końmi markiza.
Na wodzie zobaczyła łódkę, w której czekali dwaj inni ludzie
Proteusa.
— Oto ona! Czy nie wygląda fikuśniej, niż kiedy była z nami? —
powiedział do nich Saul i popchnął Zię na łódkę, a wtedy dwaj
mężczyźni, którzy już w niej siedzieli, zaczęli wiosłować.
Był silny prąd i Zia pomyślała, że może porwie ich i może
będzie miała szansę uciec, jeśli łódź się wywróci. Jednak sapiąc i
dysząc mężczyźni dopłynęli do spokojniejszego miejsca rzeki i Zia
ujrzała przycumowaną do brzegu zniszczoną łódź mieszkalną. Z
początku nie wierzyła, że to jest cel ich „podróży". Jednak kiedy
porywacze wyciągnęli ją z łódki, zorientowała się, że tu właśnie,
w tej nieprawdopodobnej kryjówce, ma zostać uwięziona. Przez
chwilę zastanawiała się, czy nie zacząć krzyczeć i uciekać na oślep
przed siebie. Ale spojrzawszy na dziki brzeg, do którego
przycumowana była łódź, stwierdziła, że jest to odosobnione miej-
146 —
sce, gdzie nie ma nadbrzeża i w związku z tym — ludzi.
Gdyby krzyczała, to kto by ją usłyszał? A nawet jeśli tak, to kto
mógłby stawić czoło Saulowi, Markowi i pozostałym dwóm
mężczyznom, silnym, brutalnym i skorym do bójki?
Zia długo się nad tym nie zastanawiała, gdyż mężczyźni
wciągnęli ją na bardzo rozklekotaną kładkę, potem na pokład, a
następnie zaprowadzili przez walące się drzwi do pomieszczenia,
gdzie w fotelu siedział ojciec Proteus, z unieruchomioną nogą a
obok niego stała butelka brandy. Na jego widok Zię przeszedł
dreszcz. Wiedziała, że jest na nią wściekły.
— Oto ona, szefie! —promiennie oznajmił Saul.
— Nie było was piekielnie długo! — z niezadowoleniem
powiedział ojciec Proteus. — Czy ktoś wie, że przywieźliście ją
tutaj?
— Chyba tylko ptaki na niebie! — odpowiedział Saul. —
Dixon odprowadził konie.
— Co z nimi zrobi? — zapytał ojciec Proteus.
— Jak się nadarzy okazja, to je sprzeda, a bryczkę pośle na
złomowisko.
Zia zamknęła oczy. Pomyślała, jak markiz się zmartwi, gdy
się dowie, że jego konie, z których był tak dumny, zostały
sprzedane komuś, kto je zajeździ na śmierć albo będzie dla nich
okrutny.
Ojciec Proteus spojrzał na Zię takim wzrokiem, że dziewczyna
natychmiast zaczęła myśleć o sobie.
— 147—
— Ale mi narobiłaś kłopotu, dziewczyno! — krzyczał,
patrząc na nią z wściekłością. — Zapłacisz mi za to! Również i za
to, że ten twój przeklęty opiekun pogruchotał mi nogę! — Potem,
jakby nie mogąc ścierpieć widoku Zii, wrzasnął: — Zaprowadzić
ją na dół i zamknąć! Zabierzcie jej suknię i buty, na wypadek
gdyby próbowała uciekać.
— To jej się nie uda! — zaśmiał się Saul i chwycił Zię za ramię,
wpijając swoje palce w jej miękką skórę. Rozkoszował się tym, że
była bezradna i przestraszona.
— Teraz słuchaj — zwrócił się do dziewczyny ojciec
Proteus, jak gdyby nagle przyszło mu coś do głowy. —
Napiszesz do twojego opiekuna, że jeśli nie zapłaci każdego
pensa, jakiego zażądam, to cię zabiję — rozumiesz?
Zia z trudem opanowała się i powiedziała wyzywająco:
— Jeśli
zabijesz
mnie,
jak
tamtą
dziewczynę
w klasztorze, powieszą cię!
Ojciec Proteus roześmiał się w bardzo nieprzyjemny sposób.
— Sądzisz,
że
jestem
taki
głupi?
Wrzucimy
cię
do
Tamizy
i
przytrzymamy
twoją
głowę,
odpły
niesz z prądem i wiele mil stąd ktoś wyciągnie
z wody twoje martwe miękkie ciałko!
Zia poczuła, że zaraz zacznie krzyczeć i tylko
— 148
dzięki nadludzkiemu wysiłkowi zacisnęła usta i nic nie
powiedziała.
— Zabrać ją stąd! —rozkazał ojciec Proteus. —
Niedobrze mi się robi, gdy na nią patrzę!
Saul pociągnął Zię w kierunku drzwi, a ojciec Proteus
zaryczał:
— Mark,
przynieś
jeszcze
butelkę
brandy!
Ta
przeklęta noga piekielnie mnie boli!
Saul ściągnął Zię po roztrzaskanych i połamanych schodach
pod pokład łodzi, gdzie znajdowały się kajuty. Wpuścił Zię do
jednej z nich, tej która wychodziła na rzekę. Podejrzewał, że gdyby
miała kajutę od strony lądu, mogłaby próbować uciec przez
okienko w burcie. Saul stał przez chwilę i nagle popchnął
dziewczynę tak silnie, że upadła na wąskie żelazne łóżko, które
stało na środku pomieszczenia.
— Teraz
dobrze
się
zachowuj
—
ostrzegł
—
albo dostaniesz za swoje!
Słysząc tę groźbę, Zia instynktownie skuliła się. Saul roześmiał
się, wydając z siebie chrapliwy dźwięk, i wyszedł. Zia
usłyszała, jak przekręca klucz. Miała wrażenie, że w drzwi
wprawiono nowy zamek, by uniemożliwić jej ucieczkę. Po
chwili znów usłyszała chrzęst zamka i Saul wszedł do kajuty.
Patrząc lubieżnie na dziewczynę, krzyknął:
— Słyszałaś,
co
powiedział
szef?!
Dawaj
swoje
ubranie i buty!
— 149 —
— Kiedy je zdejmę, położę na korytarzu przed drzwiami! —
odparła Zia.
— Nieśmiała, co? — zachichotał Saul. — Pomogę ci, jeśli
sama nie możesz.
— Zaczekaj na zewnątrz! —powiedziała stanowczo Zia,
patrząc wyzywająco na mężczyznę.
Przez jedną przerażającą chwilę myślała, że ten brutalny
człowiek jej nie usłucha. Jednak Saul ociągając się wyszedł z
kajuty. Zia wiedziała, że stał pod drzwiami. Szybko, bo bała się, że
może znowu wrócić i dotknąć jej, ściągnęła swoją piękną suknię,
którą włożyła wybierając się na zakupy z Martą. Podniosła suknię
z podłogi i razem z butami podała przez lekko uchylone drzwi. Przez
szparę zobaczyła brudne dłonie Saula.
— Dostaniesz je, jak za nie zapłacisz! —powiedział z
drwiną.
Zatrzasnęła drzwi, a Saul roześmiał się i znowu przekręcił klucz
w zamku. Opadła na łóżko zdrętwiała z przerażenia. Uświadomiła
sobie, że nawet markiz nie będzie w stanie jej tutaj odnaleźć. Była
w rękach człowieka, który nie zawaha się jej zabić, jeśli dzięki temu
uratuje swoją skórę. Chciała walić w ściany, krzyczeć, ale jej
szósty zmysł ostrzegł ją, że na niewiele by to się zdało.
Wiedziała, że musi być rozsądna. Podeszła do okienka w burcie,
by wyjrzeć na rzekę. Tamiza była w tym miejscu bardzo szeroka.
Po drugiej stronie rzeki było tylko
150 —
nadbrzeże, przemysłowe budynki i żadnych domów mieszkalnych.
„Nawet jeśli będę w stanie dać sygnał — myślała — to nikt
go nie zobaczy, a Saul i inni mężczyźni bez wahania zaatakują
mnie, gdy się zorientują, co robię".
Zia odeszła od okienka i usiadła na łóżku. Składało się ono ze
starego, spłowiałego materaca, w wielu miejscach dziurawego,
pokrowiec również był porwany i poplamiony. Na wierzchu leżały
dwa cienkie koce, także niezbyt czyste. Poza tym kajuta była pusta i
wyglądało na to, że od dawna nikt jej nie zajmował.
„Mogłabym tu umrzeć i nikt by się o tym nie dowiedział!" —
pomyślała Zia. Nagle przyszło jej do głowy, że przynajmniej
rodzice patrzą na nią z góry i że cokolwiek się stanie, nie zapomną
o niej.
— Pomóż mi... tato— modliła się. — Byłeś w tylu
niebezpiecznych sytuacjach w swoim życiu... a teraz mnie się to
przydarzyło!
I znowu Zia pomyślała, że jedyną osobą, która mogłaby się tu
pojawić, jest markiz. Uprowadziłją z klasztoru, kiedy myślała, że
nie ma dla niej żadnego ratunku.
Teraz była zupełnie pewna, że jak tylko ojciec Proteus
zagarnie jej pieniądze, ona zginie w jakimś dziwnym wypadku i nikt
nie udowodni, że było to zwykłe morderstwo. Ojciec Proteus
najchętniej by jąod razu zabił za ucieczkę, za pogruchotane kości.
— 151
Najprawdopodobniej utopi ją, jak tylko dostanie pieniądze z
okupu w swoje ręce. Znowu zaczęła się modlić: do ojca, do matki,
do markiza.
— Uratujcie mnie... uratujcie... mnie!
To był płacz wychodzący nie tylko z głębi jej serca, ale i z
duszy.
Późnym popołudniem, kiedy słońce już zachodziło, Zia
usłyszała kroki na korytarzu i męskie głosy, choć nie
rozmawiano głośno z obawy, by nikt na lądzie nie zwrócił na
nich uwagi. Klucz zazgrzytał w zamku i w drzwiach stanął Mark. W
ręku trzymał tacę z jedzeniem oraz kubek i spodek. Mark położył
tacę na łóżku i odezwał się:
— Ojciec Proteus — chociaż on nie jest już
ojcem — mówi, że trzeba trzymać cię przy życiu,
aż napiszesz ten list o forsie, no to jedz albo któryś
z nas cię nakarmi! — Czekał na odpowiedź Zii,
a
kiedy
dziewczyna
milczała,
dodał:
—
Dąsamy
się? No to trzeba pomyśleć, jak tu cię rozweselić.
Posłał jej spojrzenie, które przyprawiło Zię o dreszcze, a potem
wyszedł z kajuty, zamykając drzwi na klucz.
Zia spojrzała na tacę. Była zbyt przestraszona i
nieszczęśliwa, by odczuwać głód. Na tacy leżało kilka plasterków
zimnego mięsa, które nie wyglądało zbyt apetycznie na popękanym
talerzu, i kawałek chleba z wiejskiego bochenka, który musiano
— 152 —
dopiero co upiec. Na tym samym talerzu co mięso leżała mała
kostka masła i kawałek raczej cuchnącego żółtego sera. W kubku
było trochę kawy, która, przynajmniej
ona,
pachniała
aromatycznie.
Zia przypomniała sobie, że w klasztorze ojciec Proteus pił dużo
kawy, więc na pewno napój nadawał się do picia. Zjadła kawałek
chleba z masłem i wypiła całą kawę. Potem postawiła tacę przy
drzwiach, tak żeby ktoś, kto po nią przyjedzie, nie musiał
wchodzić do kajuty.
Zapadł zmierzch. Chwilę później Zia usłyszała dźwięk, który z
początku ją przeraził. Zorientowała się, że to ludzie Proteusa znoszą
swojego szefa po schodach do kajuty. Ilekroć dotykali bolącej nogi,
Proteus rzucał sprośne i wulgarne przekleństwa, jakich Zia
nigdy przedtem nie słyszała.
Słuchając głosów mężczyzn odniosła wrażenie, że wszyscy
wypili sporo alkoholu. Przeraziła się, że mogą przyjść do jej
kajuty, więc niemal przestała oddychać. Wreszcie trochę się
uspokoiła, słysząc ich rozmowę.
— Teraz wiem, co zrobimy. My kładziemy się na górze, a
Mark i Mikę biorą pierwszą wachtę. Potem Joseph i ja —
postanowił Saul.
— Spać mi się chce! — poskarżył się Mark.
— Lepiej, żeby cię stary nie usłyszał! — odpowiedział Saul.
Joseph powiedział coś nieprzyjemnego, co rozśmieszyło
wszystkich. Potem weszli na pokład,
153 —
a Zia odetchnęła z ulgą. Postanowiła trochę się przespać. Jutro,
gdy będzie pisała list z żądaniem okupu, może uda się jej, jeśli
będzie sprytna, zamieścić jakąś wskazówkę dotyczącą miejsca,
gdzie ją trzymają. Ale zaraz pomyślała z rozpaczą że ojciec
Proteus przeczyta wiele razy wszystko, co ona napisze, by być
całkowicie pewnym, że nic ich nie zdradzi.
— Pomóżmi... tato... pomóż mi! —modliła się.
Potem znowu pomyślała o markizie. Miała
wrażenie, że widzi go takim, jakim był poprzedniej nocy:
eleganckiego, przystojnego i pełnego nieodpartego uroku dla
tych wszystkich dam, które otaczały go na balu. Wtedy
przypomniała sobie ich wspólny taniec. Ileż emocji przeżywała
tańcząc z markizem, który obejmował ręką jej talię.
— Gdyby tylko był tutaj... teraz! — wyszeptała.
Jej serce zapulsowało, a przez ciało przebiegł
lekki dreszcz. Uświadomiła sobie, że go kocha i że pokochała go już
wtedy, gdy znaleźli się razem na jego jachcie.
Markiz bardzo dokładnie wszystko zaplanował. Bał się
rozpaczliwie, że jeśli coś się nie uda, to porywacze mogą
skrzywdzić Zię.
Jechał nad rzekę z Wintonem w zamkniętym powozie, a cały
czas jego umysł pracował jak dobrze
154
naoliwiona maszyna, by upewnić się, że każdy szczegół został
dobrze obmyślony.
Kiedy wszedł na pokład „Jednorożca", zawołał kapitana i
załogę do salonu. Powiedział im, co się stało i co postanowił.
Potem dodał:
— Nie mamy do czynienia ze zwykłymi przestępcami, lecz z
wyjątkowo przebiegłymi ludźmi. Jedno potknięcie, jeden błąd, i
nie uda nam się uratować panny Langley.
— Zapewniam pana, milordzie — odezwał się kapitan — że
wykonamy pańskie rozkazy. Jak pan dobrze wie, kilku ludzi z
załogi służyło we flocie.
— Polegam na nich, kapitanie— powiedział markiz — tak
jak na panu. Wierzę, że pomogą mi uratować pannę Zię z rąk
mężczyzn, którzy powinni skończyć za kratkami, a ich szef na
szubienicy!
Markiz przebywał na pokładzie „Jednorożca" do godziny wpół
do drugiej nad ranem. O tej godzinie wszyscy z wyjątkiem dwóch
starszych członków załogi zeszli po cichu na brzeg. Każdy był
świadom swojej roli. Wszyscy przyznali, że taki plan ataku mógł
wymyślić tylko ktoś tak inteligentny jak markiz.
Sześciu marynarzy ruszyło w górę rzeki i zatrzymało się w
pewnej odległości od łodzi mieszkalnej, poza zasięgiem wzroku
porywaczy. Zbliżali się pojedynczo, posuwając się po nie zabu-
dowanym terenie, pod osłoną dziko rosnących krzaków. Kiedy byli
już blisko, Winton i jeszcze jeden
155 —
człowiek podczołgali się ostrożnie i bezszelestnie, tak że dwaj
mężczyźni stojący na warcie niczego nie zauważyli.
Saul i Joseph byli nie tylko pijani, ale i bardzo senni. Tak jak
im kazano, weszli na pokład. Saul siedział z zamkniętymi oczami
przy kładce do wchodzenia na pokład. Joseph leżał na dziobie
prawie nieprzytomny z przepicia. śaden z nich nie zorientował się,
że Winton i drugi mężczyzna przecięli liny, którymi
przycumowana była łódź do brzegu.
Skradając się wzdłuż błotnistego brzegu Tamizy, po kolana w
wodzie, czterej pozostali marynarze zaczęli spychać łódź do
wody, początkowo udało im się zrobić to tylko na kilka stóp. I
nagle jakby porwał ją prąd, łódź kołysząc się odpłynęła na
ponad dziesięć stóp od suchego lądu.
Wtedy Winton zawołał:
— Hej, panie! Pańska łódź płynie!
Jego głos obudził Saula, który podniósł głowę i zobaczył
ciemną postać na brzegu; przez kilka sekund nie mógł pojąć, co
się dzieje.
Winton krzyknął:
— Rzuć nam linę, to przyciągniemy łódkę!
Jednocześnie stanęli przy nim dwaj marynarze,
a krzyki Saula o pomoc sprowadziły na pokład Marka, Josepha i
Jacoba. W ciemnościach nikt nie zauważył, że marynarze ociekali
wodą od pasa w dół. Ludzie Proteusa byli pochłonięci
rzucaniem na brzeg lin, które leżały na rufie łodzi. Ani Wintonowi,
— 156 —
ani dwóm innym mężczyznom, którzy z nim byli, nie udawało się
ich złapać, wyślizgiwały się im z rąk i trzeba było rzucać je raz
za razem. Do Wintona dołączyło jeszcze trzech ludzi, ale oni
również jakoś ich nie łapali. Krzyki mężczyzn: „Hej, łap!",
„Uważaj!", „Jeszcze raz!" wypełniały powietrze.
Podpływając z drugiej strony do łodzi, markiz był całkowicie
pewien, że nikt go nie zauważy. Przypuszczał, że Zia jest zamknięta
w jednej z kajut i nie tracił czasu na zaglądanie przez okienka w
burcie. Ze zręcznością sportowca wdrapał się po ścianie
rozklekotanej łodzi na pokład. Nie było tam nikogo. Podszedł do
drzwi po przeciwnej stronie, z której dochodziły krzyki mężczyzn, i
zsunął się po kładce pod pokład. Choć było ciemno, widział
drzwi od kajut, dzięki światłom zostawionym w salonie. Dotknął
ręką pierwszych, do których podszedł. Nie były zamknięte.
Odsunął się szybko.
Usłyszał, jak ktoś woła z jednej z kajut i rozpoznał głos ojca
Proteusa. Szef bandy wzywał jednego ze swoich ludzi, żeby
przyszedł do niego i powiedział mu, co się dzieje. Raptem ręka
markiza napotkała solidny zamek i klucz. Markiz wiedział, że
znalazł to, czego szukał. Obrócił klucz i otworzył drzwi. Zia,
rozbudzona przez cały ten hałas, siedziała na łóżku oparta o
ścianę kajuty. Przez chwilę myślała, że wszedł Saul. Była tak
— 157 —
wystraszona, że chociaż otworzyła usta, by krzyczeć, nie mogła
wydać z siebie żadnego dźwięku. Nagle instynkt podpowiedział
jej, kogo ma przed sobą. Markiz wyciągnął rękę, a ona podbiegła i
zarzuciła mu ręce na szyję jak dziecko, które boi się ciemności.
— To... ty...! — szepnęła.
Aby stłumić niepotrzebne słowa, usta markiza przywarły do
jej warg. Kiedy ją całował, Zia poczuła, jakby niebo otworzyło
się i światło okryło ich oboje. Wydawało się, że jej całe ciało
powraca do życia. Markiz podniósł jąi zaczął wnosić na górę po
schodkach na pokład. A ona, przytulona do niego, uświadomiła
sobie, że jest całkiem przemoczony. Wtedy domyśliła się, w jaki
sposób dotarł na łódź.
— Jesteś całkowicie bezpieczna — wyszeptał. — Na dole
czeka łódka.
Kiedy spuszczał dziewczynę z pokładu, wyciągnęły się silne
ręce, by ją chwycić. W łódce czekało trzech marynarzy. Markiz
usiadł na rufie przy Zii i mocno ją objął, a ona, czując się tak,
jakby była w niebie, schowała twarz na jego mokrym ramieniu.
Płynęli w milczeniu. Dopiero gdy byli w połowie Tamizy, markiz
odezwał się:
— Jesteś
bezpieczna!
Już
nigdy
coś
takiego
się
nie powtórzy!
Zia nie odpowiedziała, ale markiz poczuł, że cała drży. Wtedy
przyrzekł sobie, że będzie ją chronił,
— 158 —
zapewni jej bezpieczeństwo, będzie kochał do końca życia. „Jak
mogłem być takim głupcem, żeby ją stracić?" — pytanie to
zadawał sobie z tysiąc razy, kiedy razem z załogą czekał na
rozpoczęcie akcji. Odniósł zwycięstwo, ale liczyło się teraz tylko
to, że miał przy sobie Zię.
Rozdział 7
Kiedy łódka dopłynęła do brzegu, nieoczekiwanie chmury, które
były na niebie, oddaliły się, odsłaniając księżyc. Markiz wziął Zię
na ręce, wyniósł na ląd i obejrzał się. Parę minut wcześniej
widział łódź mieszkalną, unoszącą się na wodzie prawie na
samym środku rzeki. Przechylała się mocno i rufa wypełniała
się wodą.
Zgodnie z rozkazami markiza, kiedy odpływał z Zią na
swojej łódce, marynarze zrobili dziurę w burcie dokładnie pod
poziomem wody. Nie było to trudne zadanie, gdyż cała stara łódź
była bardzo zmurszała. Teraz widział, że rufa nabiera wody.
Zapewne już dostawała się do kajuty, w której był Proteus.
Na nadbrzeżu pojawili się marynarze z „Jednorożca", a czterej
mężczyźni z bandy Proteusa wyskoczyli za burtę i walczyli z
falami, by dopłynąć
— 160—
do brzegu. Dwóch z nich wyszło z wody i natychmiast zostali
pochwyceni przez ludzi markiza. Pozostali dwaj mieli trudności z
wydostaniem się na brzeg i markiz podejrzewał, że nie umieli
pływać.
„Dobrze byłoby, gdyby utonęli tak jak ojciec Proteus" —
pomyślał Okehampton. —Uniknęliby sprawy sądowej, jaka
zostanie przeciwko nim wytoczona.
Na brzegu czekał na nich powóz. Markiz, umieściwszy Zię na
siedzeniu, stał przez chwilę patrząc na zanurzającą się w wodzie
łódź. Wyraźnie tonęła. Wiedział, że nie minie więcej niż pięć minut,
a całkowicie pogrąży się w Tamizie. To oznaczało, że Proteus już
nigdy nie będzie zagrażał Zii.
Markiz wszedł do powozu. Kiedy lokaj położył mu na
kolanach pled, zauważył, że dziewczyna skrzyżowała ręce na
piersiach. Wtedy dopiero zorientował się, że ma ona na sobie
tylko jedwabną koszulkę i sztywną halkę, i bardzo delikatnie otulił
ją pledem.
Kiedy powóz ruszył z miejsca, dziewczyna spojrzała na markiza
i powiedziała swoim śpiewnym głosem:
— Uratowałeś... mnie!
Markiz otoczył ją ramieniem.
— Jesteś bezpieczna, kochanie, nigdy sobie nie wybaczę, że
do tego dopuściłem.
— Modliłam się, żebyś mnie uratował... i jestem pewna, że
papa ci w tym pomógł.
— 161 —
— Na pewno — odrzekł markiz. — Ale teraz najważniejsze,
że jesteś bezpieczna. — Przyciągnął ją do siebie: — Obawiam się,
że cię zmoczyłem.
— To nieważne — odparła Zia. — Chcę czuć twoją
obecność tutaj.
Położyła dłoń na jego ramieniu, a markiz wyszeptał:
— Istnieje na to lepszy sposób — i zbliżył swoje
usta do ust dziewczyny.
Tego właśnie pragnęła Zia i od dawna za tym tęskniła. Kiedy
byli na łódce, pomyślała, że całując ją na łodzi, markiz chciał ją
tylko uspokoić i dodać jej odwagi. Teraz uczucie, jakiego nigdy
wcześniej nie znała, rozdzierało ją całą. Czuła, że jej miłość do
markiza rośnie, tak jak podnoszą się fale na morzu. „Kocham
cię... kocham!" — chciała powiedzieć, ale nie była w stanie
wymówić ani słowa. Markiz nie przestawał składać na jej ustach
czułych, namiętnych pocałunków, które sprawiały, że Zia miała
wrażenie, iż stała się jego częścią i nikt ich nigdy nie rozdzieli.
Zdawało jej się, że zawładnęło nimi oślepiające światło z niebios, a
jego moc przyprawiała ją o drżenie. Miała uczucie, że markiz tak
samo przeżywa tę chwilę uniesienia.
Przejechali spory kawałek drogi, zanim się odezwał:
— Możesz
być
zupełnie
spokojna:
mężczyzna,
którego nazywałaś ojcem Proteusem, utopił się!
Przez chwilę panowała cisza, bo Zia nadal była
— 162 —
w ekstazie, ale gdy tylko ochłonęła, zapytała szeptem:
— Nie wydostał się z łodzi?
— Nie, opadł na samo dno rzeki — powiedział markiz.
Zia wzięła głęboki oddech.
— Nie powinnam cieszyć się z tego... ale dopiero
teraz, gdy on nie żyje, przestanę się bać.
— Nigdy
więcej
nie
będziesz
się
niczego
oba
wiała — zapewnił ją markiz. —A teraz powiedz mi,
mój skarbie, kiedy wyjdziesz za mnie za mąż?
Mijali właśnie jakieś światła i kiedy Zia podniosła głowę,
markiz zobaczył promienny wyraz twarzy dziewczyny. Oparła
twarz na jego ramieniu.
— Czy to możliwe... że chcesz mnie poślubić! — wyszeptała.
— Niczego nie pragnąłem bardziej w całym moim życiu —
odpowiedział markiz — nikt nie może mnie oskarżyć, że jestem
łowcą posagów!
— Nie myślałam o tym — powiedziała Zia — ale może
znudzę cię, może byłbyś bardziej szczęśliwy z jedną z tych pięknych
dam, które widziałam na balu.
Dopiero wtedy markiz przypomniał sobie o Yasmin i zdziwił
się, że zupełnie przestała dla niego istnieć. Wiedział, że
małżeństwo z Zią związałoby ręce tej przebiegłej kobiecie. Ale
mógł szczerze przysiąc — choć może nikt by mu nie uwierzył —
163
że nie dlatego pragnął uratować Zię, by rozwiązać swoje własne
problemy.
Szczerze pragnął ją poślubić, ale nie chciał, by dowiedziała się
kiedykolwiek o kłopotliwym położeniu, w jakim się znalazł. A teraz,
ponieważ łatwiej było ją przekonać o miłości pocałunkami niż sło-
wami, całował swoją podopieczną, dopóki nie przybyli do domu
Okehamptonów. Kiedy konie stanęły, Zia odezwała się:
— Jesteśmy na miejscu!
— To miejsce będzie w przyszłości twoim domem —
powiedział markiz.
Gdy lokaj otworzył drzwiczki powozu, Zia krzyknęła.
— Co się stało? —- zapytał markiz.
— Zapomniałam... zapomniałam powiedzieć ci o koniach.
Człowiek o nazwisku Dixon zabrał je znad rzeki i zamierzal je...
sprzedać! —powiedziała drżącym głosem, bo wiedziała, jak bardzo
ta wiadomość zmartwi markiza. — Powóz ma zostać zabrany na...
złomowisko.
— Dziękuję, kochanie —powiedział cicho markiz i wyszedł z
powozu.
Wszedłszy do domu nie zdziwił się, że jego sekretarz czeka na
niego.
— Przywiozłem
pannę
Langley
do
domu,
Bar-
rett, i mam kilka ważnych poleceń dla ciebie.
Pan Barrett czekał, a markiz wziął Zię na ręce.
— Zaniosę cię na górę — rzekł — bo miałaś
— 164—
wystarczająco dużo wrażeń ostatniej nocy i najlepiej będzie, jeśli
pójdziesz spać i zaczniesz śnić o mnie. Kiedy wchodził po
schodach, Zia uśmiechnęła się do niego.
— Będę śnić... o tobie —powiedziała — a moje
serce nie przestanie być ci wdzięczne.
Markiz nic nie odpowiedział, tylko zaniósł ją do sypialni, gdzie
paliły się światła. Nie czekała na nich żadna pokojówka, ale
markiz wiedział, że wystarczy pociągnąć za dzwonek, a
natychmiast się zjawi. Bardzo delikatnie położył Zię na łóżku, a
potem, trzymając ją przy sobie, całował namiętnie i zaborczo.
— Jesteś
moja!
Jutro
o
wszystkim
porozma
wiamy!
Zia spojrzała na niego błyszczącymi oczami, a markiz
pomyślał, że żadna kobieta nie wyglądałaby bardziej uroczo i
pociągająco. Z trudem odwrócił się i poszedł w kierunku drzwi.
Miał na sobie tylko koszulę i obcisłe, czarne spodnie. Nie były
już mokre, ale wciąż wilgotne.
— Proszę, natychmiast zmień ubranie! — zawołała Zia. —
Boję się, że się przeziębisz.
— Zrobię, jak mówisz— powiedział wychodząc z pokoju
— i obiecuję, że zawsze będę ci posłuszny!
Zia zaśmiała się, ponieważ to ona chciała go słuchać. Zanim
pociągnęła za dzwonek, by przy-
165 —
wołać pokojówkę, uklękła obok łóżka. śarliwie dziękowała
Bogu za ocalenie.
Zasnęła mając nadzieję, że godziny, jakie pozostały do świtu,
szybko miną i niedługo znowu zobaczy markiza. W rzeczywistości
spała spokojnie aż do południa. Kiedy obudziła się, zadzwoniła,
by przyniesiono jej śniadanie, ale zanim je otrzymała, do pokoju
weszła Marta.
—
Wróciłaś!
Dzięku
Bogu,
że
już
jesteś
z
nami!
—
wykrzyknęła.
—
Och,
Zio,
wszyscy
tak się baliśmy o ciebie!
— Jestem bezpieczna dzięki jego lordowskiej mości—
uśmiechnęła się Zia. — Ale ja też się bardzo bałam, Marto!
— Wyobrażam sobie! Dostaliśmy surowe polecenie od jego
lordowskiej mości, żeby z nikim na ten temat nie rozmawiać.
Zia zdziwiła się, ale kiedy to przemyślała, stwierdziła, że markiz
postąpił bardzo mądrze. Gdyby mówiono w domu o
wydarzeniach z poprzedniej nocy, na pewno wkrótce
plotkowaliby o tym znajomi markiza, a cała historia mogłaby się
pojawić w gazetach.
„Ojciec Proteus nie żyje! — pomyślała Zia — i im szybciej
wszyscy zapomną o nim... tym lepiej!"
Marta zaczęła opowiadać Zii, jak bardzo wszy-
— 166
scy byli zdenerwowani i jak Dobson rozpaczał nad stratą koni.
Ale słyszałam od pana Barretta — mówiła— że już je
odnaleziono i przyprowadzono do stajni.
— Ach, jak to dobrze! — ucieszyła się Zia. — Nie
mogłabym znieść myśli, że takie wspaniałe zwierzęta mogą zostać
skrzywdzone łub sprzedane komuś, kto byłby dla nich okrutny.
— Więc i one też są bezpieczne — uśmiechnęła się Marta. —A
pan Barrett myśli o zabraniu mnie na wieś w przyszłym tygodniu,
żebym spotkała się z nauczycielką która uczy w szkole.
Marta była tym ogromnie przejęta, więc Zia zmieniła temat i
dziewczęta zaczęły rozmawiać o przyszłości Marty i jej nowych
sukniach.
Jednakże tak naprawdę to Zia pragnęła jedynie zobaczyć się z
markizem, więc kiedy Marta wyszła, szybko się ubrała i zbiegła na
dół. Zastała go samego w gabinecie. Gdy otworzyła drzwi, markiz
podniósł się zza biurka i wyciągnął ręce. Zia podbiegła do niego, a
on przyciągnął ją do siebie i całował, dopóki obojgu nie
zabrakło tchu.
— Bałem się, że możesz znowu zniknąć! — powiedział
cicho.
— Nie, jestem tutaj, ale kiedy się obudziłam, byłam pewna,
że śnię.
Markiz ponownie pocałował Zię, a potem podszedł do sofy, na
której oboje usiedli.
— Poczyniłem pewne kroki dotyczące naszego
— 167—
ślubu—powiedział. —Po pierwsze, spotkałem się z arcybiskupem
w pałacu Lambeth*. — Zia spojrzała na markiza ze
zdziwieniem, więc wyjaśnił: — Otrzymałem od niego indult, co
oznacza, moje kochanie, że możemy pojechać jutro na wieś do
zamku i pobrać się zaraz po przyjeździe.
— Pobrać się! — wyszeptała Zia.
— Pragnę, żebyś była ze mną w dzień iw nocy —
powiedział markiz, podkreślając ostatnie słowo.
Zia zarumieniła się, a markiz pomyślał, że wygląda tak pięknie
jak zorza poranna na niebie.
— Nie zamierzam czekać ani chwili dłużej — powiedział.
— Zdarzają ci się tak nieoczekiwane i wyjątkowe rzeczy, że nie
będę ryzykować!
— Chcę cię poślubić, chcę być... twoją żoną— wyszeptała
Zia. — To będzie dla mnie coś naprawdę... cudownego!
— I dla mnie! — zapewnił dziewczynę markiz, ponownie ją
całując.
Nagle odsunęli się od siebie pośpiesznie, bo drzwi otworzyły się i
wszedł Harry.
— Dzień dobry! —zawołał pogodnie.—Co się u was dzieje?
Zia nie pojawiła się na przyjęciu ostatniej nocy, a ty, Rayburnie,
nie byłeś na konnej przejażdżce dziś rano!
— Przepraszam, Harry—powiedział markiz —
* Pałac Lambeth — oficjalna siedziba w Londynie
arcybiskupa Can-terbury, głowy kościoła anglikańskiego. (Przyp.
tłum.)
— 168 —
ale faktycznie byłern bardzo zajęty. Jednak najpierw musisz mi
pogratulować, ponieważ Zia obiecała zostać moją żoną!
— Od lat nie słyszałem tak dobrej wiadomości! —
wykrzyknął Harry. — Gratulacje, staruszku! Można pocałować
przyszłą pannę młodą?
— Tylko ten jeden raz — zgodził się niechętnie Okehampton.
— Mam nadzieję, że nie wejdzie ci to w nawyk!
Harry roześmiał się i ucałował Zię w obydwa policzki. Potem,
jakby nie mogąc się powstrzymać, markiz odezwał się:
— Powiemy ci, co się stało, ale nie wolno ci pisnąć nikomu
ani słowa!
— Wiedziałem, że coś się dzieje! —powiedział Harry. — Daj
mi szampana, bym pokrzepił się, zanim zamienię się w słuch.
Usadowił się w fotelu z kieliszkiem szampana w dłoni i
słuchał opowieści o porwaniu i odbiciu Zii. Dopiero kiedy
markiz skończył, Harry uświadomił sobie, że nie tknął szampana, i
wykrzyknął:
— Nie mogę w to uwierzyć! śałuję tylko, że nie brałem
udziału w tej akcji!
— Dziś rano byłem na „Jednorożcu" — zauważył markiz —
marynarze są bardzo dumni i zadowoleni z siebie. Trzech ludzi
zabrała policja na posterunek. — Spoglądając na Zię, dodał
szybko, by się nie denerwowała: — Człowiek, który siebie nazywał
ojcem Proteusem, utopił się tak jak Saul,
— 169—
w przeciwnym razie obaj zostaliby oskarżeni o morderstwo.
Pozostali będą odpowiadać za kradzież cennych rełikwi z
klasztoru.
— Bardzo sprytnie! —przyznał Harry.
— Zmuszono ich do wyjawienia miejsca, gdzie ukryli łup, i
za to świętokradztwo pójdą na kilka lat do więzienia.
— W ten sposób pozbyliśmy się właściwie wszystkich, którzy
nam zagrażali... —powiedział Harry.
Oczy jego i markiza spotkały się i obaj wiedzieli, że Harry ma na
myśli Yasmin Caton. Później zasiedli do stołu i rozmawiali o
wszystkim oprócz okropności, przez jakie przeszła Zia.
Po skończonym posiłku markiz zwrócił się do Zii:
— Wciąż mam sporo rzeczy do zrobienia. Z pewnością zdajesz
sobie sprawę, kochanie, że osobą, którą musimy wtajemniczyć w
nasze plany, jest książę Walii. Byłby bardzo urażony, gdyby do-
wiedział się o naszym ślubie pojutrze z gazet.
— A potem jedziemy na wieś! — powiedziała szybko Zia.
Chciała uniknąć spotkań z pięknymi damami, które na pewno
na wiadomość o ślubie Okehamptona będą z zazdrości robiły
markizowi uszczypliwe uwagi na jej temat.
— Wyjedziemy
jutro
zaraz
po
śniadaniu
—
obie
cał markiz — a teraz chcę, żebyś do czasu podania podwieczorku
odpoczęła, tak jak robi to zwykle babcia.
— 170
Starsza pani była bardzo wzruszona, gdy dowiedziała się, że jej
wnuk odnalazł Zię i że dziewczynie nic już nie grozi. Ostatnie
wydarzenia tak bardzo ją poruszyły, że poradzono jej, by pozostała
w łóżku, ale uparła się, że zejdzie na dół na kolację.
— Nie mogę się doczekać wieczoru — powiedział markiz,
gdy odwiedził babkę w sypialni. — Gdy będziemy zgromadzeni
przy stole, powiem ci, dlaczego jestem najszczęśliwszym
człowiekiem na świecie!
Kiedy wyszedł z pokoju, markiza uroniła kilka łez, ponieważ
ona także była szczęśliwa. Kochała swojego wnuka, przywiązała
się do niego i z biegiem lat bardzo ubolewała nad tym, że Rayburn
po każdym romansie staje się coraz bardziej cyniczny. Teraz zaś
widziała go tak szczęśliwym, jak nigdy przedtem. Jej modlitwy
zostały wysłuchane, ponieważ uważała, że Zia będzie odpowiednią
żoną dla jej ukochanego wnuka.
Zia była zbyt podekscytowana i szczęśliwa, by czuć się
zmęczoną nie poszła więc do swojego pokoju, tylko udała się do
gabinetu markiza, tak żeby kiedy wróci, być od razu przy nim.
Wzięła książkę z gablotki, ale nie czytała, tylko usiadła i zaczęła
myśleć o markizie, o tym jaki jest cudowny i że nikt nie może być
bardziej szczęśliwy niż ona, gdyż on właśnie ją pokochał. Kiedy
przy-
— 171
sięgała sobie, że nigdy go nie zawiedzie, drzwi gabinetu otworzyły się
i Zia usłyszała podniecone głosy:
— Jak jaśnie pani widzi, nie ma tutaj jego lordowskiej
mości.
— W takim razie poczekam, aż wróci.
— Tak jest, jaśnie pani — odpowiedział Carter wyraźnie
zirytowany.
Zamknął drzwi od gabinetu i Zia uświadomiła sobie, że już
nie jest sama w pokoju. Siedziała w głębokim fotelu obok
kominka, niewidocznym od strony drzwi. Teraz podniosła się
trochę nerwowo. Obok biurka stała jedna z najpiękniejszych
kobiet, jaką Zia kiedykolwiek widziała. Była ubrana na czarno, ale
pomimo to wyglądała wyjątkowo elegancko w sukni z ogromną
turniurą.
Zia wahała się, zastanawiając się, co powiedzieć. Dama, która
patrzyła na stos listów, odwróciła głowę i kiedy zobaczyła
podopieczną markiza, zesztywniała, a w jej oczach pojawiła się
wrogość.
— A więc to ty jesteś Zia Langley, jak sądzę! — odezwała się
szorstko.
— T-tak... — odpowiedziała Zia.— Jeśli czeka pani na jego
lordowską mość, to obawiam się, że nie będzie go przez jakiś
czas.
— Więc porozmawiam z tobą! Słyszałam, choć może to być
nieprawda, że jego lordowską mość zamierza się z tobą ożenić.
— Pojutrze zostanie to ogłoszone.
Yasmin Caton krzyknęła przeraźliwie.
— 172 —
— A
więc
to
jest
prawda!
Kiedy
usłyszałam
pogłoskę, byłam pewna, że to podłe kłamstwo, ponieważ żaden
mężczyzna — żaden na całym świecie — nie mógłby zachować
się tak nikczemnie,tak niewdzięcznie! Chciałabym go za to zabić!
Mówiła tak gwałtownie, że Zia się przestraszyła.
— Pozwól, że powiem ci to, co powinnaś wiedzieć —
powiedziała kobieta, przysuwając się doZii. — Jestem lady Caton,a
markiz, w którym rzekomo jesteś zakochana, to człowiek bez zasad,
bezprzyzwoitości! Poślubia cię wyłącznie po to, by uciec od
obowiązków.
Wydawało się, że wypluwa słowa do Zii, która instynktownie
odsunęła się dwa kroki do tyłu.
— Nie rozumiem... co pani ma na myśli.
— Prawda jest taka, że Rayburn jest zakochany we mnie.
Ponieważ uwierzyłam w jego uroczyste zapewnienia o jego
uczuciu, zostałam jego kochanką. Obiecał, że jak tylko umrze mój
mąż, on ożeni się ze mną! — Jej głos stał się ostry: — Teraz, kiedy
jestem wolna, on ucieka ode mnie i od swojego dziecka, które
wkrótce przyjdzie na świat.
Przez kilka sekund Zia nie rozumiała, o czym mówi ta
kobieta. Nagle zbladła.
— Pani... pani... będzie miała z nim dziecko? — wyjąkała.
— Chyba rozumiesz po angielsku? — warknęła na nią Yasmin
Caton. — Tak, noszę dziecko markiza, a ty głupia bogata
dziewczyno, co zanudzisz
— 173
go na śmierć w ciągu kilku tygodni, ty jesteś gotowa tak zawrócić
mu w głowie, że zapomni o tym, co mi obiecywał!
Zia patrzyła na Yasmin, nie mogąc wydusić z siebie słowa.
Nagle jakby pragnąc zastraszyć dziewczynę, Yasmin Caton
krzyknęła:
-— Idź stąd! Zostaw go! On jest mój, rozumiesz? Jest mój i nie
pozwolę, by mnie zostawił! — Mówiła z taką wściekłością, że
jej głos odbijał się echem od ścian gabinetu.
Z płaczem, jak małe, zranione zwierzątko, Zia odwróciła się i
wybiegła z pokoju. Biegła korytarzem, przez hol, a potem po
schodach na górę nieświadoma, że Carter i drugi lokaj patrzą na nią
zdumieni. Wpadła do swojej sypialni, zamknęła drzwi i rzuciła się
na łóżko. Była tak zdenerwowana, tak oszołomiona tym, co
usłyszała, że nie mogła nawet płakać. Leżała, mając wrażenie, że ta
piękna kobieta pchnęła ją nożem w tysiącu miejscach i że całe jej
ciało krwawi śmiertelnie. „Muszę... odejść! —myślała. — Ona ma
rację...jeśli spodziewa się...jego... dziecka... on musi ją poślubić!"
Nagle pomyślała, że nie ma dokąd pójść. Wtem, jakimś cudem
przypomniała sobie, co markiz mówił do Marty: „Jeśli będziesz
chciała iść do klasztoru, porozmawiam z arcybiskupem katedry
westminsterskiej".
Klasztor! To jedyne schronienie, o którym mogła my leć w tej
chwili. Nie była katoliczką, ale pra-
174—
gnęła, tak jak powiedziała kiedyś ojcu Anthony'emu, przejść na
katolicyzm. Wtedy każdy klasztor przyjąłby ją bez zastrzeżeń.
Zia wzięła kapelusz z szafy, rękawiczki i torebkę i zeszła na dół.
Kiedy znalazła się w holu, zastała tam Cartera.
— Proszę zawołać dla mnie dorożkę — poprosiła.
— Dorożkę, panienko?! — wykrzyknął lokaj. — Tylko chwilę
zajmie mi posłanie do stajni po jeden z powozów jego lordowskiej
mości.
— Nie, chcę dorożkę! — powiedziała stanowczo Zia.
— Ale panienka chyba nie jedzie sama?
— Nie rozumiem, dlaczego o to pytasz — zdenerwowała się
Zia. — Nie sądzę, żebyś miał do tego prawo.
Carter zmieszał się.
Przypuszczał, że coś musiało się stać, a po ostatnich
wydarzeniach nie mógł uwierzyć, że panna Langley znowu
zamierza pojechać bez opieki.
— Proszę posłuchać, panienko — powiedział uprzejmym
tonem typowym dla starych, oddanych rodzinie służących. —
Wiem, że jego lordowska mość nie życzyłby sobie, żeby panienka
wyjeżdżała sama w publicznym pojeździe, kiedy można zawołać
nasze konie i stangreta.
— Ja muszę jechać... muszę! — powiedziała z rozpaczą
Zia.
— 175 —
— Sądzę,
że
najpierw
powinna
panienka
poro
zmawiać z panem Barrettem.
Zia odniosła wrażenie, jakby znowu więziono ją wbrew jej woli.
Na dworze było ciepło i słonecznie, a drzwi frontowe — otwarte,
więc bez słowa minęła Cartera i zbiegła po schodkach na krótki
dojazd prowadzący do rezydencji z Park Lane. Carter stał, patrząc za
dziewczyną zdumiony. Potem zwrócił się do jednego z lokajów,
którego uważał za dość rozgarniętego.
— Idź za panienką Langley, James, i nie zgub jej. Jeśli
wynajmie powóz, zrób to samo i jedź za nią. Rozumiesz? — Carter
sięgnął ręką do kieszeni,wyjął kilka monet i wręczył je chłopcu.
— Pośpiesz się! — ponaglił go. — I cokolwiek zrobisz,
nie trać jej z oczu!
Kiedy James pobiegł na Park Lane, Carter prawie pobiegł do
biura pana Barretta.
Zia wsiadła do dorożki i poprosiła o zawiezienie jej do katedry
westminsterskiej.
Był ciepły dzień, woźnica opuścił dach powozu, ale dla Zii nie
świeciło żadne słońce — miała wrażenie, że zapadła
nieprzenikniona ciemność.
Dorożka jechała o wiele wolniej, niż gdyby ciągnęły ją ogniste i
rasowe konie markiza. Do katedry nie było daleko. Przez całą drogę
Zia powstrzymywała się od płaczu. Była zdecydowana pomówić
— 176
rozsądnie z kardynałem, tak żeby zrozumiał jej pragnienie
natychmiastowego wstąpienia do klasztoru.
„Nigdy... nie pokocham... nikogo innego —pomyślała
nieszczęśliwa — tak więc, jak mam pozostać na tym świecie... gdzie
mogę go spotkać z żoną i dziećmi?"
Zia zamknęła oczy czując ból, jaki sprawiało jej myślenie o
tym. Śmiertelną udręką była dla niej myśl, że może markiz nie
kochał jej wcale i tak jak powiedziała lady Caton, próbował po
prostu uniknąć odpowiedzialności.
„Jak będę mogła... żyć... bez niego?" — stawiała sobie pytanie w
rozpaczy. śałowała, że poprzedniej nocy nie rzuciła się do Tamizy i
nie utopiła się tak jak ojciec Proteus.
Kiedy dojechała do katedry westminsterskiej, odprawiła
dorożkę i weszła do środka. Unosił się tam zapach kadzideł, a
tysiące świec migotało w bocznych kaplicach. Zia uklękła na
chwilę, a potem wstała i patrzyła na główny ołtarz. Zobaczyła męż-
czynę, który wyglądał na kościelnego, i podeszła do niego,
mówiąc:
— Chciałabym
widzieć
się
z
Jego
Eminencją
kardynałem. Czy to możliwe?
Mężczyzna, najwidoczniej pod wrażeniem wyglądu Zii,
odpowiedział bez wahania:
— Nie jestem pewien, madom, czy Jego Eminencja będzie
do pani dyspozycji, ale, o ile wiem,
— 177—
biskup St. Ives jest w katedrze. Może z nim chciałaby pani
porozmawiać?
— Tak, bardzo dziękuję — odpowiedziała Zia.
Kościelny poprowadził ją nawą boczną za ołtarz,
a potem poprosił, żeby poczekała chwilę. Zia nigdy jeszcze nie
czuła się tak odrętwiała. Być może oszołomił ją ból, który zadały
jej słowa lady Caton. Wydawało jej się, że jest kimś innym. Nagle
drzwi przed nią otworzyły się i mężczyzna, który ją przyprowadził,
powiedział:
— Biskup czeka na panią, madam.
Zia weszła do środka i znalazła się w małym pokoju,
podobnym do gabinetu. Na półkach ustawione były religijne
książki, a biskup, dobrotliwie wyglądający starszy człowiek, siedział
za biurkiem. Podniósł się, gdy zobaczył Zię, która ukłoniła się, tak
jak to robiła, kiedy w klasztorze witała się z ojcem Anthonym, a
później z ojcem Proteusem.
— Chciałaś się ze mną widzieć? — zapytał łagodnie biskup,
wyciągając rękę.
— Mam... mam... prośbę do biskupa— odpowiedziała Zia.
Ksiądz wskazał krzesło po drugiej stronie biurka i oboje
usiedli.
— A więc, co mogę dla ciebie zrobić? — zapytał.
Zia odetchnęła głęboko.
— Chcę przejść na katolicyzm i wstąpić do kla
sztoru.
Jestem
bogata,
tak
więc
mogę
zapisać
pie
niądze każdemu klasztorowi, który mnie przyjmie.
— 178 —
— Czy przemyślałaś to dokładnie? — zapytał biskup po
chwili milczenia.
— Tak... i już odbyłam pewną naukę... w klasztorze w
Kornwalii.
— Jak się nazywa ten klasztor?
— Klasztor Korony Cierniowej — odrzekła Zia. —To była
częściowo szkoła... ojciec Anthony, który kierował klasztorem,
jest już bardzo chory i chyba... nie wyzdrowieje.
— Słyszałem o tym miejscu — powiedział biskup.
— Byłam tam przez ostatnie dwa lata... ale potem
namówiono mnie, bym... spróbowała żyć... poza klasztorem,
teraz wiem, że to nie dla mnie — powiedziała Zia, a w jej głosie
słychać było śmiertelną udrękę.
Biskup pochylił się do przodu.
— Sądzę,
że
jesteś
nieszczęśliwa,
moje
dziecko.
Czy to dlatego pragniesz wstąpić do klasztoru?
Zia nie mogła wydobyć z siebie słowa, więc skinęła tylko
głową, a ksiądz zwrócił się do niej łagodnie:
— Nieszczęście, którego doznajemy, nie zawsze jest najlepszym
powodem, by poświęcić życie Bogu. Chciałbym, żebyś zastanowiła się
trochę dłużej nad możliwością pozostania w świecie pozaklasztornym,
do którego należysz, zanim podejmiesz decyzję, która w znacznej
mierze wpłynie na twoje całe życie.
— Ja już się... zdecydowałam — odpowiedziała Zia. — Proszę
mnie przyjąć... proszę!
— 179—
Patrzyła na biskupa, a w jej oczach pojawiły się łzy.
Nagle, gdy ksiądz zastanawiał się, co odrzec, i najwyraźniej
szukał odpowiednich słów, drzwi do pokoju otworzyły się i ten
sam człowiek, który przyprowadził Zię, powiedział:
—
Jakiś pan chce się widzieć z biskupem!
Zia nie obejrzała się, ale usłyszała kroki i zna
jomy głos:
— Zio! Co ty wyprawiasz?
Dziewczyna nie odwróciła głowy, tylko skryła twarz w
dłoniach, bo nie mogła powstrzymać się od płaczu.
Markiz spojrzał na nią, a potem powiedział:
— Proszę mi wybaczyć, biskupie. Jestem markiz
Okehampton. Z okien pałacu Buckingham zobaczyłem, że moja
podopieczna jedzie sama dorożką, podążyłem więc za nią
przypuszczając, że coś się musiało wydarzyć.
— Sądzę, że tak — odparł biskup St. Ives — i myślę,
milordzie, że pozostawię was samych, byście mogli przedyskutować
pewne sprawy. Potem, jeśli pan lub ta młoda dama zechcecie się
ze mną widzieć, będę do waszej dyspozycji.
— To bardzo miło ze strony biskupa — powiedział markiz
— jestem mu niezmiernie wdzięczny.
Ksiądz natychmiast wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi, a
markiz usiadł na krześle obok Zii.
— 180
— A teraz, opowiedz mi, co się stało? — poprosił
ją spokojnie. — O co chodzi? Własnym oczom nie
wierzyłem, kiedy zobaczyłem cię samą w dorożce.
Zia nie odpowiedziała, więc po chwili markiz zapytał:
— Dlaczego tu przyjechałaś?
— Chcę... wstąpić do klasztoru! — półgłosem powiedziała
Zia.
— I opuścić mnie?
— T-tak.
Ledwo było słychać odpowiedź, ale markiz usłyszał ją i po
chwili powiedział:
— Sądziłem, że mnie kochasz!
— Ależ... tak! — załkała Zia. —Ale ty należysz do niej i... nie
mogę pozostać w świecie, gdzie ty będziesz żyć z inną kobietą
twoją... żoną!
Markiz zesztywniał.
— Przestań płakać, kochanie, i powiedz mi dokładnie, co się
stało i dlaczego tak cię to zdenerwowało.
Zia nie odpowiedziała i nie odsłoniła twarzy, ale przestała
płakać. Bardzo łagodnie markiz pochylił się do przodu, by odjąć
jej ręce od oczu. Policzki Zii zalane były łzami, a jej długie rzęsy
mokre. Kiedy spojrzała na markiza, w jej oczach Okehampton
zobaczył ból i udrękę. Padł przed nią na kolana i położył ręce
na ramionach dziewczyny.
— Co się stało, kochanie, mój ty uroczy skarbie? —-
zapytał.
— 181
Poczuł, jak Zia drży. Spuściła wzrok, a potem wyszeptała:
— Ta dama
mówiła, że urodzi twoje... dziecko
i że obiecałeś się z nią... ożenić!
Markiz nie poruszył się, tylko powiedział:
— Spójrz na mnie, mój skarbie. Chcę, żebyś na
mnie
spojrzała.
—
Powoli
Zia
podniosła
oczy
na
niego,
a
wtedy
markiz
oświadczył
uroczyście:
—
Jesteśmy
w
świętym
miejscu,
Domu
Bożym,
i
przy
sięgam ci na wszystko, co czczę, na pamięć mojej
matki,
którą
kochałem
tak
jak
ty
kochałaś
swoją,
że
żadna
kobieta,
również
ta,
z
którą
rozmawiałaś,
nigdy nie nosiła w swoim łonie mojego dziecka!
Zia utkwiła wzrok w markizie.
— Musisz mi uwierzyć — mówił dalej. — My
ślę,
że
gdybym
kłamał,
twój
instynkt
powiedziałby
ci o tym, bo na pewno przekona cię, że mówię
prawdę.
Zobaczył małe ogniki w oczach Zii, która spytała:
— W takim razie... dlaczego mówiła te... okropne rzeczy?
— Bo postanowiła mnie poślubić jeszcze za życia swojego
męża.
— A ty nie chcesz... jej poślubić?
— Nigdy dotąd nie chciałem ożenić się z żadną kobietą! —
szczerze odpowiedział markiz.
— Więc... nie rozumiem... dlaczego...?
— Posłuchaj mnie, skarbie — powiedział Okehampton. —
Nie będę udawał przed tobą, było
— 182
wiele kobiet w moim życiu. Jestem kawalerem, a jeśli piękna
kobieta pragnie zaszczycić mnie, oddając mi się, to nie byłbym
mężczyzną gdybym nie przyjął takiej propozycji. — Zobaczył, że
Zia zaczęła go uważnie słuchać, więc mówił dalej: — Ale jesteś
wystarczająco inteligentna, żeby zrozumieć, że mężczyzna może
pożądać kobiety, ponieważ jest ona piękna, i mieć dla niej uznanie
takie, jakie miałby dla pięknego kwiatu, radości wyrażonej w
muzyce lub promieni słonecznych. — Czując, że Zia uspokoiła się
trochę, ciągnął: — Ale dopóki jest to tylko rozkoszne doznanie,
nie ma mowy o prawdziwej miłości —miłości, jaka czuje do
ciebie, moja ty najdroższa duszyczko, i którą jak sądzę, ty czujesz
do mnie. Razem odnaleźliśmy miłość pochodzącą od Boga, miłość,
jaką mężczyzna obdarza w swoim życiu jedyną, wyjątkową
kobietę, która jest w rzeczywistości jego drugą połową. — Markiz
przyciągnął do siebie Zię. — To jest bardzo wyjątkowa miłość, jaką
twój ojciec czuł do twojej matki, a mój ojciec do mojej. Ta miłość
jest boska i żadne kłamstwa, podstępy czy zdrada nigdy nie będą
mogły jej zniszczyć. Ojciec Proteus był złym człowiekiem i tak
samo kobieta, którą spotkałaś, jest zła, mimo że jest piękna. Po
prostu musimy o tych ludziach zapomnieć!
— Ale jeśli — zapytała cichutko Zia — ona będzie
próbowała cię skrzywdzić?
— Już to zrobiła, denerwując ciebie! — odparł
— 183 —
markiz. — Nie miałem pojęcia, że będzie miała czelność nie
pochowawszy jeszcze swojego męża, przyjść do mojego domu i
naopowiadać ci kłamstw. Zapadła cisza. Po chwili Zia odezwała
się:
— Przepraszam... przebacz mi... powinnam ci ufać.
— Tego właśnie pragnę — powiedział markiz. — Ty też
musisz mi wybaczyć... że zgrzeszyłem w przeszłości. Przysięgam
ci tutaj, w katedrze, że nigdy więcej to się nie powtórzy.
— Kocham cię... kocham! —- wyszeptała szlochając — ale...
kiedy przyszłam tutaj... chciałam... u-umrzeć!
— A teraz oboje chcemy żyć! — zawołał markiz. — I chcę,
żebyś pojechała do domu, bo musisz wybrać suknię ślubną, w
której jutro staniesz przed ołtarzem.
Mówiąc to, podniósł Zię z krzesła.
— Kocham cię całym moim sercem i całą moją duszą! —
powiedział. —Tego, kochanie, nigdy nie mówiłem żadnej innej
kobiecie, bo to nie byłaby prawda!
— I ja cię... kocham! — wyszeptała Zia. — Ty jesteś dla mnie
całym światem... niebem i morzem... i wiem, że gdybym cię
straciła... nic, ale to nic by mi nie pozostało!
— Nigdy mnie nie stracisz — zapewnił ją uroczyście
markiz.
Zia myślała, że ją pocałuje, ale on, jakby myśląc
— 184
o świętym miejscu, w którym się znajdowali, zbliżył usta do rąk
dziewczyny, pocałował najpierw jedną, a potem drugą dłoń i
poprowadził Zię do drzwi. Kiedy je otworzyli, zobaczyli
czekającego pod nimi kościelnego, tego samego który wpro-
wadził markiza do gabinetu biskupa St. Ives.
— Czy mogę rozmawiać z biskupem? — zapytał markiz.
— Bardzo żałuję, sir, lecz jest teraz w konfesjonale —
odpowiedział mężczyzna — ale poprosił mnie, bym powiedział
panu, że będzie się za was modlił.
— Proszę podziękować biskupowi i poinformować go, że
przyślę mu ofiarę dziękczynną.
Markiz poszedł nawą boczną z Zią u boku, która miała
uczucie, że święci w kaplicy, przez którą szli, dają im specjalne
błogosławieństwo.
Na dworze świeciło słońce, a przed drzwiami katedry czekał
na nich powozik markiza zaprzężony w dwa konie, których
pilnował chłopiec stajenny. Odjechali tą samą drogą, jaką jechała
Zia mijając pałac Buckingham. Nic nie mówili, ale Zii zdawało się,
że słońce nigdy nie jaśniało bardziej niż w tej chwili, otaczając ich
aurą szczęścia.
Kiedy byli już z powrotem w domu Okehamptonów, na twarzy
Cartera pojawił się wyraz ulgi, gdy zobaczył, że panna Langley
przyjechała z markizem. Gdy dziewczyna pobiegła na górę do swojej
sypialni, by zdjąć kapelusz, Carter poinformował markiza o tym,
co się stało i jak bardzo się niepokoił.
— 185 —
— Całkiem
przypadkiem
zobaczyłem
pannę
Langley
przejeżdżającą
obok
pałacu
Buckingham,
gdzie
byłem
na
uroczystości
zaprzysiężenia
Jego
Książęcej
Mości—
wyjaśnił
markiz.
—
Jednak
bardzo
rozsądnie
i
mądrze
zrobiłeś,
Carter,
po
syłając
za
nią
lokaja.
Wiedziałem,
że
zawsze
mogę
na tobie polegać.
Carter rozpromienił się, a markiz zapytał:
— Czy lady Caton wciąż tu jest?
— Już wyszła, jaśnie panie. Czekała prawie godzinę.
— Jeśli znowu przyjdzie — powiedział stanowczo markiz
— to nie ma mnie dla niej w domu!
— Nie wiedziałem, że panienka Langley była w gabinecie,
jaśnie panie!
— Wiem, ale nie popełnij kolejnego błędu. I nie mów o
niczym markizie.
— Oczywiście, jaśnie panie. To by jątylko zdenerwowało.
Markiz chciał powiedzieć, że najbardziej to on się
zdenerwował. Nie mogąc doczekać się spotkania z Zią, dodał
tylko:
— Proszę podać herbatę do salonu.
Udał się na górę, by zaczekać na swoją przyszłą żonę, aż
wyjdzie z sypialni.
Był o tyle rzeczy, które chciała obejrzeć Zia po przybyciu do
zamku, ale markiz prosił ją, by przed
— 186—
ślubem, który miał odbyć się o piątej po południu, odpoczęła w
swojej sypialni. Dziewczyna domyśliła się, że markiz pragnie
dopilnować, żeby kaplica udekorowana została kwiatami.
Kaplica była mała, ale bardzo piękna, zbudowana w tym
samym czasie co zamek; przez lata dokonano w niej niewiele
zmian.
Zia pomyślała, że tylko markiz mógł sprawić, iż wypełniono
ją cudownie pachnącymi liliami, które jednocześnie stanowiły
doskonałe tło dla jej sukni. Markiz zamówił ją, jak tylko Zia
zgodziła się zostać jego żoną, i przysłano ją tuż przed wyjazdem z
Londynu.
— W jaki cudowny sposób zdołałeś tak wszystko
zaplanować? — zapytała Zia, kiedy jechali przez piękną okolicę
w stronę zamku.
— Chcę, żeby wszystko w twoim życiu było doskonałe —
odpowiedział — tak doskonałe, mój skarbie, jak nasza miłość.
— Ona jest tak... idealna, że nie da się tego opisać
słowami — czule powiedziała Zia.
Markiz myślał tak samo. Harry, który był jego drużbą,
powiedział mu poprzedniego wieczora po kolacji:
— Zrobiłeś dobry wybór, przyjacielu!
— Kocham ją! — żarliwie odparł markiz. Obawiał się, że
Harry ciągle sądzi, iż żeni się z Zią, by uwolnić się od Yasmin.
— Wiem — powiedział Harry. — Nigdy nie
— 187—
widziałem cię tak szczęśliwym ani tak zadowolonym z siebie!
Markiz roześmiał się. To prawda — był szczęśliwy. Cieszył się,
że znalazł na tym świecie osobę, która tak różniła się od znanych
mu ludzi i tak bardzo mu odpowiadała.
Zabrał Zię do zamku, a Harry ustalił z przyjaciółmi, którzy
mieszkali dwie mile od siedziby markiza, że zamieszka u nich.
— Zdajesz sobie sprawę — rzekł do Okehamptona — że
wszyscy wydrapiąmi oczy, jeśli będę jedynym gościem na twoim
ślubie? Oczekują uroczystości, na której obecny będzie książę
Walii i przynajmniej pół tuzina druhen!
— W takim razie rozczaruj ą się! Mój ślub będzie dokładnie taki,
jakiego zawsze pragnąłem, ale nie przypuszczałem, że będę miał
tyle szczęścia, by się spełniło moje marzenie.
— Czy chcesz przez to powiedzieć, że takiego ślubu pragnie
też Zia? — zapytał Harry.
— Oczywiście — odpowiedział markiz. — Po tym wszystkim,
przez co przeszła, nie dopuszczę, żeby zdenerwowały ją złośliwe
uwagi kobiet albo żeby mężczyźni gapili się na nią!
Harry roześmiał się.
— Jest tak piękna, że będziesz musiał ciągle odganiać od
niej takich ludzi jak Charlie, którzy nie będą mogli się jej
oprzeć.
— Wiem — przyznał markiz — ale większość
188 —
czasu zamierzamy spędzać na wsi, a osobnicy tacy jak Charlie nie
będą naszymi gośćmi! Prawdę powiedziawszy, przez dłuższy czas
nie zamierzam przyjmować żadnych gości. Chcę mieć Zię tylko dla
siebie.
Harry spojrzał na przyjaciela z zazdrością. O takim właśnie
małżeństwie i on marzył. I on, i markiz doskonale zdawali sobie
sprawę z tego, że każdy, kto tak jak Charlie, przemyka się z jednego
buduaru do drugiego, w końcu nieuchronnie staje się znudzony i
rozczarowany takim życiem.
Klękając obok siebie przed ołtarzem, markiz i Zia trzymali się
za ręce. Obojgu wydawało się, że wibracje emanujące z nich są
jak boskie światło.
Wyszli z kaplicy i w nabożnym skupieniu udali się na górę do
sypialni Zii, która dawniej należała do matki markiza. Markiz
zamknął drzwi, a potem, ku zdziwieniu żony, nie wziął jej w
ramiona, lecz podprowadził do okna. Stali patrząc na ogród, na
jezioro, które rozciągało się za nim, i na ogromne drzewa w
parku. Za parkiem aleja prowadziła do morza. Przez chwilę markiz
nie odzywał się. Potem powiedział:
— Oto mój świat, skarbie, który teraz należy do ciebie.
Myślę, że oboje go pokochamy, będziemy nim rządzić i
spróbujemy dać każdemu,
— 189 —
kto w nim żyje, takie samo szczęście, jakie sami mamy.
Zia przysunęła się do męża.
— Cieszę się, że tego pragniesz — szepnęła.
— Ty mnie nauczyłaś myśleć w ten sposób — odpowiedział
— ale to pragnienie czynienia dobra istniało gdzieś w moim sercu,
choć do tej pory nie uświadamiałem sobie tego.
Otoczył Zię ramieniem i zbyteczne były już słowa.
Kilka godzin później, kiedy zachodziło słońce i ptaki
udawały się na odpoczynek, markiz powiedział:
— Zastanawiam się, skarbie, dlaczego tak różnisz się od
kobiet, jakie przedtem znałem.
— Naprawdę? — zapytała Zia. — Ty jesteś taki cudowny...
zdumiewający, że kiedy byliśmy ze sobą tak blisko, troszkę się
bałam... że nie będziesz czuł tego samego... co ja... Dla mnie to
było... coś nowego.
— Czułem to samo co i ty — zapewnił ją markiz — i musisz
mi uwierzyć, że nic nigdy nie było tak doskonałe i wspaniałe jak
nasza miłość.
Zia krzyknęła.
— Dokładnie to samo chciałam ci powiedzieć... Tak bardzo
pragnę, żeby nigdy ci się to nie znudziło.
— Jakże mógłbym się znudzić czymś, co wy-
— 190—
daje się zanosić mnie do Nieba, w które wierzysz, i co sprawia,
że mam wrażenie, jakbym trzymał w ramionach anioła.
Pochylił się nad Zią i odgarnął z czoła jej miękkie złociste
włosy.
— Jesteś piękna — powiedział — ale inne kobiety też są
piękne. W tobie jest jednak coś wyjątkowego.
— Powiedz mi... proszę, co masz na myśli?
— Ty jesteś... dobra, a w moim życiu poznałem niewiele
naprawdę dobrych kobiet!
— Choć nie jestem pewna, czy tak jest naprawdę —
powiedziała Zia — chcę, żebyś tak myślał.
— Jesteś dobra tak jak moja matka. Do tej pory nie spotkałem
nikogo, kto znaczyłby dla mnie tyle co ona, ale teraz zjawiłaś się
ty, tak bardzo do niej podobna.
— Jestem poruszona... tym, co teraz mówisz — wyszeptała
Zia.
— Wiem, moja piękna żono, że masz dobre serce i duszę, i chcę,
żebyś taka była i żebyś się nigdy nie zmieniła. — Markiz przerwał, po
czym dodał innym tonem: — Jeśli jakiś mężczyzna będzie próbował cię
skrzywdzić, to przysięgam, że go zabiję!
I zaczął całować Zię namiętnie, pożądliwie i zaborczo. Jego usta
prawie raniły jej wargi, a jednak nie bała się. Wiedziała, że to
uczucie posiadania było częścią ich miłości, a w rzeczywistości
miłość nie jest taka spokojna, łagodna i sentymentalna, jak
191 —
myślała. Jest silna, tętniąca życiem, często gwałtowna, niszcząca, a
jednocześnie niepokonana. Zia wiedziała, że to miłość dała
markizowi siłę i mądrość, by wyrwał ją z rąk przestępców.
To właśnie miłość umożliwi im w przyszłości wspólną walkę
z przeciwnościami i trudnościami, które nieuchronnie pojawią się
w ich życiu. Ale wierzyła, że markiz zawsze będzie zwycięzcą, po
prostu dlatego że miłość da mu siłę do pokonania wszystkiego co
złe i niegodziwe.
Markiz całował żonę z coraz większym pożądaniem, a w
jego oczach płonął ogień. Zia wiedziała, że nie tylko ją
uwielbia, ale jednocześnie pożąda jej również jako kobietę.
Czuła ten sam płomień w sobie.
— Pragnę cię! Moje kochanie, pragnę cię! — powiedział
markiz.
— Jestem... twoja! — wyszeptała Zia.
— Daj mi siebie, kochaj mnie, bo tylko Bóg wie, jak bardzo
cię pragnę!
— Kocham cię... kocham... kocham!
śarliwość tych słów rozpaliła ich ciała i dusze.
Potem, kiedy przeżywali najwyższe uniesienie,
wydawało się im, że znaleźli się w samym środku rozżarzonego
słońca. Wspaniałość tego aktu otoczyła ich boskim światłem
pochodzącym od Boga, który jest śyciem i Wiecznością.