MARION LENNOX
Czarująca
pani doktor
- 1 -
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Jeśli tak dalej pójdzie, spóźnię się na własny pogrzeb.
Sally Atchinson, która była z zawodu chirurgiem, jedną ręką chwyciła
aktówkę, a drugą plik papierów. Łokciem zatrzasnęła bagażnik samochodu i
pobiegła przed siebie.
Nie wolno biegać po terenie szpitalnym! Ileż to razy wbijano jej to do
głowy. Ale nie ma rady. Spóźniła się już dziesięć minut na rozmowę w sprawie
pracy, na której wyjątkowo jej zależało.
- Cholerne krowy!
Pół godziny zajęło jej przejechanie niespełna kilometra drogi,
zatarasowanej przez stado krów.
Czy ja poważnie wyglądam? Tak jak powinien wyglądać chirurg, bez
którego szpital w Gundowring nie może się obejść? Chyba nie, pomyślała z
rozpaczą. Nie miała jednak czasu na przyczesanie swych kręconych rudych
włosów ani na przypudrowanie piegów, tych koszmarnych piegów, których tak
nie znosiła. Zdawała sobie przy tym sprawę, że zupełnie nie wygląda na swoje
dwadzieścia dziewięć lat.
Gdyby miała czas pomyśleć o swym wyglądzie, udałoby jej się może
przybrać postać dojrzałego, zrównoważonego lekarza. Dziś jednak od świtu była
w samochodzie, a przez ostatnią godzinę jechała z odkrytą głową. Spuściła dach,
bo tak bardzo chciała poczuć na twarzy przesiąknięty solą wiatr.
Wolność... Morski wiatr pachniał wolnością, a w Gundowring znajdował
się najpiękniejszy szpital w całej południowej Australii. Położony na wysokim
cyplu, otoczony zewsząd morzem. Bardzo chciała dostać tę pracę! Zacząć od
nowa, pozostawić za sobą wszystkie smutki i nieszczęścia. Ale tak bardzo się
już spóźniła...
Kiedy skręciła za róg szpitalnej werandy, niespodziewanie zobaczyła, że
ktoś stoi na drodze. Próbowała rozpaczliwie wyminąć przeszkodę, zawadziła
R S
- 2 -
nogą o czubek laski i upadła bezwładnie wśród fruwających papierów. Gdy po
chwili rozejrzała się wokół i zrozumiała, co się stało, z jej ust wyrwał się okrzyk
zgrozy.
Wpadła na pacjenta. Na człowieka z laską...
- Boże mój...
Spojrzała na leżącą przy niej laskę, a potem ze strachem na mężczyznę,
który siedział obok. W jej oczach pojawiło się przerażenie.
Mężczyzna wyglądał na mniej więcej trzydzieści lat. Jego zwichrzone
włosy przyprószone były przedwczesną siwizną, a twarz wykrzywiał wyraz
bólu. Pomyślała, że musiał się bardzo nacierpieć. Znała przecież dobrze oczy
ludzi, którzy często zmagają się z bólem. Zrobiło jej się słabo na myśl, że
naraziła go na jeszcze większe cierpienie.
- Och, tak strasznie mi przykro... - Czuła, że zachowała się w sposób
niewybaczalny. Wyciągnęła rękę, by dotknąć jego ramienia, odtrącił ją jednak
ze złością. Ból w jego oczach szybko ustąpił wściekłości.
- Niech mi pani poda laskę - odezwał się szorstko i wyniośle, a Sally
rozwarła szeroko oczy ze zdumienia. Nie był to głos inwalidy. Zasłużyła sobie
oczywiście na jego gniew i nie była to z pewnością odpowiednia pora, by
zwracać mu uwagę. Zresztą ta jego wyniosłość nieco ją nawet cieszyła. Nie
mówiłby przecież tym tonem, gdyby mu się naprawdę coś stało.
Znalazła po omacku laskę i włożyła mu do ręki. Mężczyzna ujął laskę bez
słowa, ale gdy Sally wyciągnęła dłoń, by mu dopomóc, odtrącił ją. Wstał z
wyraźnym wysiłkiem. Był szczupły, lecz imponujący wzrost podkreślał solidną
budowę ciała.
Jego ciemnoszare oczy błyszczały gniewem. Sally była drobna i gdy w
końcu wstała, okazało się, że sięga mu zaledwie do ramienia. Spojrzała na jego
rozzłoszczoną twarz i starała się przybrać skruszoną minę.
- Tak mi strasznie przykro - powtórzyła. - Spieszyłam się.
- To żadne wytłumaczenie.
R S
- 3 -
- Wiem. - Wyciągnęła bezradnie ręce. - Czy... nic się panu nie stało? Czy
odprowadzić pana na oddział?
Widać było, że coś go boli. Mówiła o tym jego twarz. Łatwo się było
zresztą tego domyślić, widząc, jak jego opalona dłoń kurczowo zacisnęła się na
lasce.
- Nic poważnego mi się nie stało - odparł głosem pełnym wściekłości. -
Ale niewiele brakowało. - Otrzepał z kurzu nieskazitelnie białe płócienne
spodnie i koszulę, a potem utkwił w Sally pełen niechęci wzrok. - Jeśli wybiera
się pani z wizytą do kogoś w tym szpitalu, musi pani dostosować się do obowią-
zujących tu reguł. Zakaz biegania nie został umieszczony nad bramą szpitala,
zakłada się bowiem, że ludzie nie są zupełnie pozbawieni zdrowego rozsądku.
W pani wypadku okazało się to najwyraźniej niesłuszne.
- Proszę pana, mnie naprawdę jest bardzo przykro - wybąkała - ale...
jestem okropnie spóźniona. Jeżeli pan się rzeczywiście dobrze czuje, to ja już
pójdę. Mam się spotkać z...
- Z narzeczonym? Współczuję mu z całego serca.
Sally poczerwieniała. Zaczynała powoli tracić panowanie nad sobą.
- Nie, nie z narzeczonym - odpowiedziała, wiedząc, że przestaje
współczuć temu człowiekowi. Najwyraźniej jest w stanie dać sobie radę. Może i
doznał jakichś obrażeń, ale język ma bez wątpienia jadowity. Nachyliła się, by
pozbierać papiery, i wcisnęła je byle jak do teczki.
- Pójdę już, skoro nie mogę panu w niczym pomóc. Gdyby zechciał mnie
pan przepuścić...
Mężczyzna tarasował jej drogę.
- Widzę, że znowu będzie pani biegła?
- Nie będę biegła. - Zagryzła wargi i spojrzała mu w oczy. Ten człowiek
sprawiał, że poczuła się jak uczennica.
R S
- 4 -
Wpatrywał się w nią groźnym wzrokiem przez bardzo długą chwilę.
Nawet nie drgnęły mu powieki. Sally poczuła, jak coś w głębi niej się
poruszyło...
- Pani nazwisko? - spytał ostrym głosem.
Pomyślała, że nic mu do tego. Wyglądał jednak na pacjenta, który mógł
długo jeszcze pozostać w szpitalu, a w takim wypadku miała szansę spotkać go
wiele razy.
- Sally Atchinson. - Czuła, jak jej twarz wykrzywia wymuszony uśmiech,
a żołądek wyczynia przy tym niestworzone rzeczy.
- Bardzo proszę - powiedział oschle. - Niech pani idzie. Ja też jestem
spóźniony. Nawet bardzo. I pani w tym zasługa. Aha, jeszcze jedno.
- Tak?
- Jeżeli jeszcze raz zobaczę panią idącą choćby szybkim krokiem,
zmuszony będę panią wyrzucić. Sprawi mi to prawdziwą przyjemność.
Idąc do pokoju dyrekcji, Sally zmusiła się, by policzyć do dziesięciu. W
recepcji wskazano jej drogę, ale wysłuchała tego tylko jednym uchem i nie
umiała się przy tym skupić na czekającej ją rozmowie. Wszystko się w niej
jeszcze gotowało z gniewu.
Z gniewu? Przecież to ona na niego wpadła. Skąd więc gniew? Miała
ciągle przed oczami człowieka, którego potrąciła i jego oczy patrzące na nią ze
złością. Nie była w stanie myśleć o niczym innym. Można mieć tylko nadzieję,
że wkrótce zostanie wypisany ze szpitala. A może to w ogóle tylko pacjent
ambulatoryjny...?
Poweselała trochę. Jeżeli tak, to przy odrobinie szczęścia może go już
nigdy nie ujrzy na oczy.
Dlaczego więc nadal wszystko w niej kipi?
Znalazła się właśnie naprzeciwko drzwi pokoju dyrekcji. Teraz pora się
skupić wyłącznie na rozmowie, pomyślała. Zapukała i weszła do środka.
R S
- 5 -
Siedziało przed nią troje lekarzy. Czwarte krzesło było puste, jakby
jeszcze na kogoś czekano.
Sally poznała doktora Struana Maitlanda i jego żonę Ginę. Gina była
pediatrą w szpitalu i wszystko wskazywało na to, że miejscowa społeczność
miała się już wkrótce powiększyć przy jej wydatnym udziale. Stan odmienny, w
jakim się znajdowała, nie przeszkodził jej jednak zadawać dociekliwych pytań.
Siwowłosa Lesley Maine, która była lekarzem położnikiem, nie stawiała tak
podchwytliwych pytań jak Struan czy Gina. Wypytywała się za to drobiazgowo
o wszystko.
Sally radziła sobie, jak mogła i powoli się uspokajała. Zaczynała odnosić
wrażenie, że potrzebowano tu właśnie kogoś takiego jak ona -
odpowiedzialnego chirurga ogólnego.
Była jednym z najmłodszych chirurgów w kraju. Uwielbiała swoją pracę,
ale dosyć już miała praktyki w mieście, zwłaszcza po śmierci ojca. Coraz
bardziej dawały jej się we znaki nie kończące się kolejki pacjentów w
olbrzymim szpitalu akademickim.
- Proszę mi coś opowiedzieć o innych lekarzach w mieście - odezwała się
Sally, gdy Lesley poczęstowała ją kawą i czekoladowymi ciasteczkami.
- Mamy ich kilku - odpowiedziała Gina. Stała nieporadnie, trzymając się
ręką za plecy, jakby bolał ją krzyż. Najwyraźniej źle znosiła ciążę. - U nas jest
jeszcze doktor Lloyd Neale, który też miał tu dzisiaj być.
- Lloyd Neale powiedział, że się spóźni - wtrąciła Lesley.
- Miał prześwietlić nogę Dave'owi Rowanowi. Dziwię się, że go jeszcze
nie ma.
Dave Rowan. Może to na niego wpadłam, zmartwiła się Sally. Może
Lloyd Neale dlatego się spóźnia, że poturbowałam jego pacjenta.
- Mamy jeszcze kilku lekarzy ogólnych i jednego anestezjologa - ciągnęła
Gina. - Nasz anestezjolog wziął kilkumiesięczny urlop. Wykorzystał fakt, że
zostaliśmy bez chirurga, i Lloyd zajmuje się teraz anestezjologią. - Spojrzała na
R S
- 6 -
swój sterczący brzuch i skrzywiła się z bólu. - A lada chwila zostaniemy jeszcze
bez pediatry.
- Kiedy będzie pani rodzić? - spytała Sally.
- N... niedługo. - Gina zachwiała się i znowu sięgnęła ręką do krzyża. -
Coś mi się wydaje, że bardzo niedługo. Tak mi przykro. Struan...
Mąż Giny był już przy niej.
- Gina...
- Wydaje mi się... - Twarz Giny skurczona była bólem. - Sally, tak się
cieszymy, że jesteś z nami. Powinniśmy się zająć teraz tobą, ale widzisz...
Wydaje mi się, że muszę...
- ...urodzić dzieciaka? - spytała Sally z uśmiechem.
- Urodzić dzieciaka - potwierdziła Gina słabym głosem. Zagryzła wargi i
nogi ugięły się pod nią. Coraz trudniej byłoby jej ustać, gdyby nie silne ramię
męża.
- Lesley...
Lesley, podobnie jak Sally, miała twarz rozjaśnioną uśmiechem radości.
- Nareszcie - powiedziała z zadowoleniem. - Dwa tygodnie po terminie!
Gdyby ten berbeć dziś nie dał znaku, miałam zamiar przyspieszyć akcję
porodową.
Skurcze stawały się coraz silniejsze i Gina cicho jęknęła. Struan uniósł ją
w ramionach, a jego twarz wyrażała niepokój.
- Nie bój się, kochanie. Lesley, czas chyba na porodówkę?
- Sądząc po skurczach, chyba tak - odparła Lesley. - Gino, czy to pierwsze
skurcze?
Gina potrząsnęła przecząco głową.
- Mam je od kilku godzin - przyznała się - ale dopiero teraz dają mi się we
znaki. Mieliśmy przecież rozmawiać z Sally i nie chciałam robić zamieszania.
R S
- 7 -
- Tak, tak - uśmiechnęła się Sally. - Wypytujecie się tu o moje hobby, a
trzeba było raczej zajmować się wydaniem nowej istoty na świat. Idźcie już
sobie i urodźcie to dziecko.
Otworzyła drzwi, by Struan mógł wynieść żonę.
- Struan... - Gina szeptem zatrzymała męża.
- Co, kochanie?
- Czy możemy przyjąć Sally do pracy? Zanim... To znaczy, chciałabym
coś wiedzieć...
- O tym porozmawiamy później - odparł.
- Nie - powiedziała z uporem w głosie. - Sally mi się podoba i
chciałabym, żeby tu została. Słuchaj, Struan, jeżeli Sally nie dostanie tej pracy,
ja po prostu założę jedną nogę na drugą i nie urodzę dzieciaka. Co ty na to,
Lesley?
- Może się okazać, że dzieciak jest innego zdania - rzekła Lesley
poważnie. - Ale w gruncie rzeczy uważam, że Gina ma rację. Sally jest właśnie
tą osobą, której nam potrzeba. Zgadzasz się, Struan?
- Ale nie pytaliśmy się przecież o zdanie Lloyda. Gdzie on się, do licha,
podział? Myślę jednak, że masz rację, kochanie. - Uśmiechnął się czule do żony.
- Jedyny kandydat, który do tej pory się nadawał, był nadętym nudziarzem.
Niech więc pani uważa się za przyjętą.
Sally pokiwała głową.
- Powinni państwo jednak porozumieć się z innymi pracownikami.
- Uzgodniliśmy, że rozmowę przeprowadzą cztery osoby - powiedział
Struan stanowczo. - Jeżeli nawet Lloyd będzie innego zdania, wynik jest trzy do
jednego. Sally, witaj więc w naszym zespole. A teraz wybacz...
Odwrócił się i poszedł korytarzem, niosąc swój drogocenny ciężar.
- Na pewno się spodobasz Lloydowi. - Lesley uścisnęła rękę Sally,
dodając jej otuchy. - Pewna jestem, że się spodobasz. A teraz muszę iść. Czuję,
że jestem tam potrzebna. - Spojrzała w głąb korytarza, skąd rozległ się odgłos
R S
- 8 -
kroków człowieka, który szedł, lekko utykając. - A oto Lloyd. Zostawiam was
samych, Gina mnie potrzebuje.
Lesley odeszła w ślad za Struanem i Giną. Sally pożegnała ją uśmiechem,
a potem odwróciła się w kierunku zbliżających się kroków i zmartwiała.
Lloyd... Więc to miał być Lloyd Neale? Niemożliwe. Ten utykający
człowiek, podpierający się ciężką, grubą laską? To przecież pacjent. To musi
być pacjent!
- P... pan Lloyd Neale? - Marzenie o cudownej przyszłości w Gundowring
rozpłynęło się w chwili, gdy zrozumiała, kim był człowiek, którego przewróciła.
Nie zmienił ubrania, miał jednak teraz na sobie biały fartuch lekarski, a z
kieszeni wystawał mu stetoskop. Nie było żadnych wątpliwości, że to lekarz.
- Tak, nazywam się Lloyd Neale - potwierdził lodowatym tonem. - Co
pani tu jeszcze robi?
Sally poczuła, jak łzy napływają jej do oczu.
- Nazywam się... Pan już wie, że nazywam się Sally Atchinson -
wyszeptała. - Przyjechałam... jestem tu w sprawie pracy.
- Nie szuka pani przecież posady chirurga? - Zmarszczył brwi w niemym
zdumieniu. - Nie jest pani chyba chirurgiem? - pytał z niedowierzaniem w
oczach.
Sally poczuła, jak ogarnia ją złość, i to ją uratowało. Łzy wyschły na
poczekaniu.
- Czy sądzi pan tak dlatego, że jestem kobietą i nie przekroczyłam
czterdziestki?
- Wiedziałem, że o pracę stara się kobieta, nie spodziewałem się jednak,
że będzie to dziecko - uciął chłodno.
- Dziecko... - Oczy Sally zabłysły. - Mam dwadzieścia dziewięć lat -
rzuciła gwałtownie.
- Wierzę - odparł z ironią - ale biega pani jak podlotek. Sally zaczerpnęła
powietrza.
R S
- 9 -
- Panie doktorze, jest mi bardzo przykro, że pana przewróciłam -
wycedziła przez zaciśnięte zęby. - Nie powinnam była biegać po terenie
szpitalnym. Mogę pana tylko przeprosić, a jeżeli to panu nie wystarcza, wsiądę
zaraz do samochodu i wrócę do Melbourne.
- Myślę, że to świetny pomysł.
A więc to tak. Sally spojrzała na nieprzejednaną twarz Lloyda i
zrozumiała, że nie sposób będzie pracować z podobnym człowiekiem.
- Doskonale - powiedziała zdecydowanym głosem i odwróciła się. Nie
może przecież pozwolić, żeby ten człowiek zobaczył, jak płacze.
- Widzę, żeście się nareszcie spotkali - rozległ się niespodziewanie głos
Struana. - Dzień dobry, Lloyd. Czy Sally powiedziała ci już, że Gina zaczęła
rodzić?
- Nie. - W szorstkim głosie Lloyda pobrzmiewał jeszcze gniew. - To
cudownie, Struan!
- Jadę do domu po jej rzeczy. - Twarz Struana rozjaśnił uśmiech. -
Ostatnie skurcze występowały co dwie minuty. Zaczęło się z samego rana, ale
nikomu o tym nie mówiła.
- Panie doktorze... - zaczęła Sally niepewnie. Wyczuł w jej głosie
napięcie.
- Co się stało, Sally?
- Chciałam podziękować za ofiarowanie mi pracy - wydusiła wreszcie -
ale myślę, że... Wracam do Melbourne po południu. Proszę też podziękować
Ginie i Lesley. I... pociechy z dziecka.
- Do diabła, co...? - Struan spojrzał na nią, a potem na Lloyda. - To twoja
sprawka? Jeszcze dziesięć minut temu mieliśmy chirurga, a teraz...
- Ona się nie nadaje - oświadczył Lloyd twardo.
- Bzdura! - Struan był starszy od Lloyda. Stali teraz obydwaj naprzeciwko
siebie - dwie przeciwstawne sobie, nieprzejednane siły. - Podaj mi chociaż jeden
powód, dla którego ona się nie nadaje.
R S
- 10 -
- Przyjechałam za późno, więc biegłam - wyjaśniła Sally przygnębionym
głosem. - No i wpadłam na doktora Neale'a i go przewróciłam.
- Co? - Struan zauważył, że Sally ma oczy pełne łez. - To rzeczywiście
nie do wybaczenia - powiedział wolno. - Przewrócić samego doktora Lloyda
Neale'a...
- Na litość boską, Struan - wtrącił Lloyd. - Ta pani biegła po terenie
szpitala. Mogła zamiast mnie przewrócić panią Cartwright, która porusza się z
balkonikiem.
- Ale tego nie zrobiła - uciął Struan i odwrócił się do Sally.
- Czy go przeprosiłaś?
- T... tak, oczywiście.
- I przysięgasz, że nie będziesz biegała? - W jego głosie brzmiały nutki
rozbawienia.
- Przyrzekam. - Sally przełknęła łzy.
- I przyrzekasz, że już nigdy nie przewrócisz doktora Neale'a, chyba że
sobie na to zasłuży?
Sally z trudem stłumiła śmiech.
- Przyrzekam!
- No więc wszystko w porządku. Lloyd, czy masz coś jeszcze do
zarzucenia Sally, poza tym, że ma skłonność do przewracania ludzi?
- Nic przecież nie wiem - odpowiedział twardym głosem. - Nie było mnie
w czasie rozmowy, bo musiałem prześwietlić nogę Dave'owi Rowanowi.
- Mogłeś z tym poczekać - odrzekł Struan. - Przeprowadziłem z Sally
rozmowę. Rozmawiała też z nią Gina i Lesley. Zaproponowaliśmy jej pracę i
jeżeli nie będzie wobec niej zarzutów, umowa jest aktualna.
- Ale...
- Nie - wtrąciła Sally. Uśmiech zniknął z jej ust, gdy patrzyła na twarz
Lloyda.
- Panie doktorze...
R S
- 11 -
- Mów mi po imieniu.
- No więc słuchaj, Struan. Ja nie mogę współpracować z doktorem
Neale'em, jeżeli on to tak odebrał. Po prostu się nie da. Żałuję bardzo, ale
wydaje mi się... - Rozłożyła bezradnie ręce. - Wydaje mi się, że lepiej będzie,
jeśli sobie pojadę.
- Lepiej dla kogo? - Struan znowu patrzył na Lloyda. - Lepiej dla ciebie?
Przecież zależy ci na tej pracy. Lepiej dla Gundowring? Masz znakomite
referencje i potrzebujemy cię tutaj. Lepiej dla Lloyda? Możliwe. Ale Lloyd
powinien sobie po prostu wszystko przemyśleć. Słuchaj, Lloyd, możemy jeszcze
zatrudnić tego nadętego nudziarza, z którym wczoraj rozmawialiśmy. On by cię
z pewnością nie przewrócił. Na pewno by nie biegał po terenie szpitala.
- Ale ta pani zachowywała się tak, jakby pacjenci w ogóle nie istnieli!
- Chcesz przez to powiedzieć, że nie zdarzyło ci się nigdy biec na terenie
szpitala? - dociekał Struan. - Mnie się zdarzało.
Lloyd zmienił się na twarzy.
- Wiesz doskonale, że ja nie mogę...
- Nie możesz. Przed wypadkiem jednak biegałeś - burknął Struan. -
Miałeś podobne usposobienie jak my wszyscy. A teraz, ponieważ nie jesteś w
stanie sam biegać, chcesz ukarać tych, którzy mogą to robić. Straciłeś nie tylko
władzę w nodze, straciłeś przede wszystkim poczucie humoru. I na dodatek
zająłeś się kobietą, która nie tylko wygląda na ciągle obrażoną, ale i brak jej
nawet odrobiny poczucia humoru.
- Nie mieszaj do tego Margaret.
- Z przyjemnością o niej zapomnę. Chciałbym jednak bardzo, żebyś
poszedł w moje ślady. - Przeczesał ręką włosy. - Muszę już iść. Gina na mnie
czeka. Sally, zostań, proszę. Nie zwracaj uwagi na Lloyda.
- Sama nie wiem... - Sally rzuciła niespokojne spojrzenie na Lloyda.
- Posłuchaj mnie, Sally. Nie mogę powiedzieć Ginie, że zrezygnowałaś,
zanim zaczęłaś. - Struan popatrzył na zegarek. - Co powiesz na miesiąc próby?
R S
- 12 -
Jeśli nawet nie dojdziecie do tej pory do porozumienia, nic nas to przecież nie
będzie kosztowało. Zgadzasz się, Lloyd? Zgadzacie się na to obydwoje?
Sally wolno pokiwała głową. Miesiąc próby. Szansa.
- To... dobry pomysł.
- Lloyd?
- Nie mam wyjścia - odpowiedział dobitnie. - Jeśli jednak okaże się, że
ona jest tak nieodpowiedzialna, jak przypuszczam...
- Człowieku, opamiętaj się - burknął Struan. - Sally, sądzę, że mimo
obecności pana doktora Lloyda Neale'a, będziesz się tu dobrze czuła. Witaj więc
w naszym szpitalu.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Uff...
Sally wrzuciła walizki do środka i zaczęła oględziny swego nowego
domu.
Mieszkanie było śliczne. Mieściło się na tyłach szpitala i miało wielkie
okna z widokiem na morze. Sally rozsunęła zasłony w dużym pokoju i
otworzyła okna, by poczuć zapach oceanu.
Może to miejsce przywróci jej radość życia. Wydarzenia ostatnich
miesięcy spowodowały, że czuła pustkę. Cały ten okres od chwili strasznej
śmierci ojca, wszystkie te oskarżenia i wzajemne obwiniania...
Śledztwo wykazało jej niewinność, w myślach jednak nadal widziała
wydarzenia tamtej straszliwej nocy i zadawała sobie bez końca pytania, czy
można było wtedy jeszcze cokolwiek zrobić.
- Dosyć tego, Sally - powiedziała głośno do siebie. - Wszystko przeszło.
Minęło. Tu nareszcie będzie dobrze.
R S
- 13 -
Musi być dobrze. Musi. Bez względu na Lloyda Neale'a... Dezaprobata
Lloyda przyćmiła jednak całą radość, jaka ją ogarnęła po otrzymaniu pracy. Nie
umiała się uwolnić od jego spojrzenia. Patrzył na nią, jakby...
- Jakbym była kręciołkiem - dopowiedziała na głos.
- Co to jest kręciołek?
Sally odwróciła się gwałtownie i zobaczyła piegowatą dziewczynkę z
podrapanymi kolanami i końskim ogonem, która wpatrywała się w nią z
zainteresowaniem. Dziewczynka miała około dziesięciu lat i poważną buzię.
- Słucham?
- Co to jest kręciołek? - zapytała dziewczynka i uśmiechnęła się
nieśmiało. - Czy ma to coś wspólnego z kręgielkiem?
- To coś w rodzaju kijanki. Tak mnie nazywał mój ojciec, kiedy byłam
nieznośna.
Sally przyjrzała się dziewczynce i zwróciła uwagę na jej szkolny
mundurek. Zauważyła też ślady łez na zabrudzonej buzi. Wyciągnęła do niej
rękę.
- Dzień dobry. Nazywam się Sally Atchinson. Dopiero przyjechałam.
Będę tu pracować, a to podobno jest moje mieszkanie. - Napotkała niespokojne
spojrzenie dziecka. - A może ktoś tu już mieszka? - dodała. Twarz jej wyrażała
nieme pytanie.
- Nie, nie. - Dziecko stłumiło łzy. - To znaczy... - Dziewczynka
odetchnęła i wyciągnęła rękę do Sally. - Nazywam się Liza. Teraz tu już nie
mieszkam.
- Ale mieszkałaś?
- Tak. Zanim Gina i tatuś się pobrali.
Gina i tatuś... Sally pokiwała głową w zamyśleniu.
- To znaczy, że jesteś córką doktora Maitlanda?
- Niezupełnie - odpowiedziała Liza. - Moja mamusia umarła, kiedy
miałam pięć lat, a Gina i tatuś zaadoptowali mnie. Nie pamiętam swojego
R S
- 14 -
tatusia, więc mówię na tatusia tatuś, ale pamiętam mamusię, więc mówię na
Ginę Gina.
- Bardzo to skomplikowane - powiedziała otwarcie Sally.
Dziewczynka roześmiała się bez przekonania i spojrzała na walizki Sally.
- Pewnie jesteś nowym chirurgiem.
- Uhm.
- Tak myślałam. Wiem, że rano z tobą rozmawiali. - Spojrzała na Sally. -
Czy... nie jesteś na mnie zła, że weszłam do twojego mieszkania? - wykrztusiła.
- Ależ nie! - Sally patrzyła na ślady łez widoczne na buzi dziewczynki. -
Czułabym się bardzo samotna, gdybyś nie przyszła mnie tu przywitać. -
Zerknęła na zegarek. - Coś mi się jednak wydaje, Lizo, że w środę o drugiej
powinnaś być w szkole.
- To prawda - wyszeptała Liza. - Ale widzisz, ja się ukrywam.
- Ukrywasz się?
- Wyszłam ze szkoły w przerwie na lunch - oznajmiła Liza z determinacją
w głosie. - Dziewczyny w kuchni powiedziały, że Gina rodzi dzidziusia i nie
może się ze mną zobaczyć. Wtedy poszłam szukać tatusia. Wiedziałam, że jest
na sali z Giną, ale kiedy tam przyszłam, usłyszałam krzyk Giny. Krzyczała tak,
jakby to rzeczywiście bolało. Wyszła wtedy pielęgniarka i powiedziała, że nie
wolno tam wchodzić. Kazała mi wracać do szkoły i mówiła, żebym się zupełnie
nie martwiła, ale to nic nie pomogło. Jak ja się mogę nie martwić? - pytała przez
łzy. - Jak ja się mogę nie martwić?
- Doskonale cię rozumiem. - Sally opadła na kanapę, przytulając mokrą
od łez dziewczynkę. - Doskonale cię rozumiem. - Znalazła w kieszeni spódnicy
chusteczkę, wytarła nią policzki i nos Lizy i mocniej ją do siebie przytuliła. -
Chyba się nie mylę, że trochę się boisz?
- Troszeczkę - przyznało dziecko, połykając łzy. - Tak naprawdę... Tak
naprawdę, to nawet bardzo.
R S
- 15 -
- Tatuś powinien był wyjść na chwilę, żeby się z tobą zobaczyć. - Sally
zmarszczyła brwi. - Czy on wie, że tu jesteś?
- No więc... ja na ogół nie wracam do domu na lunch. Ale... Gina była
dzisiaj przy śniadaniu taka spokojna i czułam, że coś się stanie. No więc dlatego
przyszłam. - Liza połykała łzy. - Sally, ona tak krzyczy, jakby to ją naprawdę
bardzo bolało. A moja mamusia... Moja mamusia umarła. Czy to możliwe,
powiedz mi, czy to możliwe, że Gina też może umrzeć?
- Na pewno nie umrze - powiedziała Sally stanowczo. - Jest przy niej
ciągle doktor Maine i twój tatuś. Będą się nią opiekowali przez cały czas,
dopóki dzidziuś się nie urodzi.
- Ale... ona krzyczy.
- Posłuchaj - tłumaczyła Sally. - Urodzenie dziecka może być czasem
bardzo ciężkim przeżyciem i zdarza się, że kobieta wtedy krzyczy.
Zachowałabym się pewnie tak samo. Widzisz, ja nie rodziłam jeszcze dziecka,
opowiadam ci więc tylko to, co słyszałam od innych i co sama widziałam, kiedy
pomagałam przy porodach. W zeszłym roku moja kuzynka urodziła takiego
małego, zdrowego grubaska i opowiadała mi, że to tak, jakby człowiek
wypchnął z siebie taką wielką, śliską dynię.
- Dynię, ojej!
- Tak, ale to nic strasznego. Trzeba tylko pchać i naprężać się. To po
prostu ciężka, bardzo ciężka praca. A jeżeli Gina chce krzyczeć, kiedy ta mała
dynia się rodzi, to niech sobie krzyczy, prawda?
- Tak. - Na Lizie opowieść ta wywarła duże wrażenie. - Oczywiście. To
nic dziwnego...
Sally zaśmiała się cichutko, wstała i wyciągnęła rękę do dziewczynki.
- Chodźmy lepiej zobaczyć, co się tam naprawdę dzieje, zamiast chować
się w moim mieszkaniu. Jeżeli Gina będzie robiła dużo hałasu, to bardzo
możliwe, że dzidziuś się lada moment urodzi.
R S
- 16 -
- To znaczy ta dynia - zachichotała Liza. Najwyraźniej przestała się bać.
Wzięła Sally za rękę i ruszyła w stronę drzwi. - Tak naprawdę to to coś w
brzuszku Giny wyglądało rzeczywiście na dynię. Mam tylko nadzieję, że będzie
wyglądało inaczej, kiedy już stamtąd wyjdzie.
Sala porodowa znajdowała się na drugim końcu szpitala. Gdy podeszły
bliżej, słychać było wyraźnie, że poród zbliża się do końca. Echo krzyków Giny
rozlegało się w całym korytarzu. Liza była teraz pełna zachwytu.
- Ojej, to chyba rzeczywiście ciężka praca. Ona wydaje takie odgłosy,
jakby pchała walec parowy. Ale po co właściwie kobiety mają dzieci, skoro to
tak boli?
- Pewnie uważają, że warto - uśmiechnęła się Sally. - Parę godzin ciężkiej
pracy, a potem dostaje człowiek na całe życie takiego skrzata jak ty. Musimy
znaleźć kogoś, kto nam powie, co się tam dzieje.
W pobliżu nie było jednak nikogo. Sally zawahała się. Chciała
porozmawiać z pielęgniarką, ale jeżeli poród rzeczywiście dobiegał końca,
wszystkie z pewnością były zajęte. Spojrzała niepewnie na Lizę.
- Nie powinnyśmy chyba przeszkadzać - powiedziała. - Może raczej
posiedzimy w poczekalni?
Dziewczynka odwróciła się na odgłos kroków człowieka, który szedł,
lekko utykając. Jej mała buzia rozjaśniła się powitalnym uśmiechem.
- Lloyd! - wykrzyknęła. Lloyd Neale...
To ci historia.
Była to ostatnia osoba, jaką Sally pragnęła zobaczyć. Ostatnia osoba,
którą by chciała mieć na świadka, gdy małe dziecko podsłuchuje, jak mu się
rodzi braciszek czy siostrzyczka. Zagryzła wargi.
- Liza, co ty tu robisz, na litość boską? - Lekarz zatrzymał się, marszcząc
brwi. Urwał nagle, gdy zorientował się, kto trzyma ją za rękę.
- Lloyd, to jest Sally. - Liza zapomniała już o łzach. Chwyciła mocno
Lloyda za rękę, nie bacząc na jego ponurą minę. - Sally jest naszym nowym
R S
- 17 -
chirurgiem. Właściwie to ona nazywa się doktor Atchinson, ale wcale nie
wygląda na doktora.
- Nie wygląda na doktora...? - Lloyd obdarzył Sally nieprzeniknionym
wzrokiem. Rączka Lizy zacisnęła się mocniej na jego dłoni.
- Zupełnie nie - potwierdziła Liza. - I ona mówi, że jest obrzydliwym
kręciołkiem, ale tak też nie wygląda. Wróciłam do domu, bo się bałam o Ginę.
Słyszałam, jak strasznie krzyczy. Przestraszyłam się wtedy jeszcze bardziej i
poszłam do mieszkania Sally, żeby mnie nie wysłali z powrotem do szkoły. Ale
Sally mnie znalazła i powiedziała, że Gina tak strasznie krzyczy, bo matka jak
rodzi dziecko, to czuje się tak, jakby rodziła dynię.
- Dynię... - Lloyd wyglądał na zagubionego. - Chwileczkę, Liza.
Spokojnie, mów wolniej.
- Ale ona tak właśnie czuje - stwierdziła Liza poważnym tonem. -
Urodzenie dziecka przypomina wypychanie dyni, jest tak samo męczące, a Sally
mówi, że każda kobieta ma wtedy prawo strasznie krzyczeć, tak jak tylko
zechce.
Lloyd patrzył na dziecko wzrokiem przepełnionym zdumieniem. Oparł
rękę na ramieniu Lizy.
- Dynia... - powtórzył.
- Tak. Dokładnie tak wyglądało, kiedy było jeszcze w brzuszku Giny -
powiedziała Liza. - A pod koniec było nawet prawie tak samo twarde. Tylko
czasami się ruszało i Gina pozwalała mi go dotknąć. - Liza drgnęła, gdy zza
drzwi dobiegł cichy jęk. - I właśnie dlatego Gina się teraz męczy, a Sally mówi,
że jak Gina bardzo krzyczy, to znaczy, że ono już niedługo wyjdzie. Ona mówi,
że nie powinnyśmy teraz przeszkadzać.
W sali porodowej zapanowała nagle absolutna cisza. Lloyd patrzył to na
dziewczynkę, to na Sally. A potem, ku zdumieniu Sally, jego zimne, stalowe
oczy złagodniały.
R S
- 18 -
Drgnęły mu wargi, rysy twarzy ożywiły niespodziewanie iskierki
śmiechu. Uległ tak wielkiej przemianie, że Sally niemal odwzajemniła mu się
uśmiechem. Z niedowierzaniem słuchała, jak w korytarzu rozległ się jego
donośny, głęboki śmiech.
Czyżby to był ten sam człowiek? Zniknął gdzieś wyniosły mężczyzna o
odpychających, zimnych oczach. Miała teraz przed sobą śmiejącego się lekarza
w białym fartuchu, który nachylał się nad Lizą, by ją mocno uścisnąć. A z oczu,
którymi patrzył na Sally, biło ciepło i aprobata.
- Pani doktor - powiedział z uśmiechem - na kursach przygotowujących
do naturalnego porodu rozmawiamy z przyszłymi matkami w nieco inny sposób.
W życiu nie słyszałem, żeby ktoś mówił o dyniach.
Sally uśmiechnęła się nieśmiało.
- Wydawało mi się, że w ten sposób można najlepiej...
- Wszystko wytłumaczyć - wtrącił Lloyd, patrząc na zamknięte drzwi sali
porodowej. Przytulił jeszcze raz Lizę. - Zupełnie się zgadzam. Liza, czy tatuś
wie, że tu jesteś?
- Myśli pewnie, że jestem w szkole.
- Trzeba mu chyba o tym powiedzieć... - Przerwał mu krótki, urywany
krzyk zza drzwi sali porodowej. Był inny niż poprzednio. Potem zapadła krótka
cisza. Wszyscy wstrzymali oddech.
Po chwili rozległ się krzyk dziecka.
Liza, jak zahipnotyzowana, wpatrywała się w zamknięte drzwi. Krzyk
wzmagał się; mała istotka wyrażała w ten sposób swe niezadowolenie wobec
świata, gdy zmuszono ją do porzucenia najbezpieczniejszego miejsca na ziemi.
- Dzidziuś się urodził - wyszeptała Liza. - Słyszałam, jak nasz dzidziuś się
urodził.
Uśmiech nadal rozjaśniał twarz Lloyda, a szare oczy błyszczały radością.
Upuścił laskę i huśtał Lizę w ramionach wysoko ponad głową.
- Czy to chłopiec, czy dziewczynka? - dopytywała się Liza.
R S
- 19 -
- Na pewno chłopiec, bo się awanturuje. Zakład?
- Nie zakładam się - odparł Lloyd ze śmiechem. Postawił dziewczynkę na
ziemi i poprawił jej rozwichrzony koński ogon. - Najlepiej sprawdźmy. -
Podniósł laskę i pokuśtykał w kierunku sali. Zapukał.
Pielęgniarka uchyliła drzwi.
- A, to pan doktor. Właśnie urodziła. Śliczny bobas...
- Proszę mi nic nie mówić - przerwał jej Lloyd w połowie zdania. - Jest
tutaj ktoś, kto powinien się pierwszy o wszystkim dowiedzieć. - Pokazał na
stojącą za nim Lizę. - Proszę powiedzieć Struanowi i Ginie, że ona tu jest.
Struan Maitland nie posiadał się z radości. Uniósł Lizę wysoko do góry, a
potem uściskał ją serdecznie.
- Właśnie wybierałem się po ciebie do szkoły.
- Naprawdę? - spytała.
- Oczywiście. Chciałem wejść do klasy i zapytać: Czy mogę zabrać do
domu moją córkę? Chcemy, żeby poznała świeżo urodzoną...
- Dynię! - wykrzyknęła Liza. - Muszę zobaczyć moją Dynię.
- Dynię? - Struan wydawał się rozbawiony. - Chcieliśmy ją nazwać Sarą,
ale skoro Dynia przypadła ci tak do serca...
- A więc to dziewczynka! - Liza wydała okrzyk radości. - Czy mogę ją
zobaczyć?
- Jasne. - Struan wziął małą za rękę, a potem zwrócił się do Lloyda i
Sally.
- Nie wiem, co się tu działo, ale czuję, że powinienem wam obojgu
podziękować.
- Mnie nie - uśmiechnął się Lloyd. - To nasz nowy chirurg uświadamiał
twoją córkę. Uprzedzałem cię, że możesz żałować swojej decyzji.
Lloyd mówił to jednak z uśmiechem i patrzył na Sally ciepło. Sally nie
umiała sobie wytłumaczyć, co się z nią działo. Gdzieś w środku dawało o sobie
znać nieznane uczucie, które narodziło się, gdy po raz pierwszy ujrzała tego
R S
- 20 -
człowieka. Uczucie to nie opuszczało jej, zakłócało spokój i narastało. Tyle
tylko wiedziała.
Struan lustrował ich wzrokiem, Liza pociągnęła go jednak za rękę,
odwrócił się więc i powiedział:
- Chodźmy do naszej Dyni.
- Lloyd, zaopiekuj się Sally - nakazała z powagą Liza. - Ona dopiero co
przyjechała. - Uśmiechnęła się potem nieśmiało do Sally. - Bardzo ci dziękuję -
powiedziała i odeszła ze Struanem.
Lloyd patrzył niepewnie na Sally, ale po chwili uśmiech znów zagościł na
jego twarzy.
- Proszę pani - zaczął uroczyście. - Myślę, że skoro... skoro Liza kazała
mi zaopiekować się panią, dobrze by było zacząć od zakopania wojennego
topora.
- Co... ma pan na myśli?
- Zgodziliśmy się na miesiąc próby. Zdaję sobie sprawę, że wspólna praca
stanie się niemożliwa, jeżeli będziemy się nienawidzić. Zawrzyjmy więc...
rozejm. Była pani taka miła dla dziecka, które jest mi bardzo bliskie, może
więc...
- Może więc nie jestem taka niedobra?
- Może więc nie jest pani taka niedobra.
- Tylko zachowuję się nieostrożnie i jestem nieodpowiedzialna?
Jego twarz przedstawiała ten sam kamienny wyraz.
- Powiedzmy, że zachowuje się pani nieostrożnie.
- To mniejszy występek?
- Mniejszy.
Wyciągnął do niej rękę. Sally podała mu dłoń. Jej palce znalazły się w
żelaznym, gorącym uścisku. Coś się w niej poruszyło, zadając głuchy ból. Co
się ze mną dzieje? - myślała. Była na siebie zła. Próbowała uniknąć spojrzenia
szarych oczu. Zaczęła dygotać.
R S
- 21 -
Z pewnością to wszystko to po prostu głód. Od wczorajszego wieczora
nie miała nic w ustach poza jednym ciasteczkiem. Wysunęła rękę z uścisku
Lloyda i zmusiła się do uśmiechu.
- Jeżeli rzeczywiście panuje między nami zgoda, może zechciałby mi pan
poradzić, gdzie mogłabym coś zjeść?
- Nikt nie zaprosił pani na lunch? - zdziwił się Lloyd. - Nic pani nie jadła
od śniadania?
- Od kolacji - odpowiedziała. - Spieszyłam się rano i nie zdążyłam zjeść w
domu. Miałam się zatrzymać na śniadanie po drodze, ale poszła mi opona, a
potem napotkałam stado krów.
- Tak to na wsi bywa. - Uśmiechnął się do niej i spojrzał na zegarek. - Coś
pani powiem. Mam teraz pół godziny czasu. Miałem znieczulać pacjenta
podczas operacji przepukliny, ale Struan nie może operować, bo jest zajęty.
Pielęgniarki odesłały już pacjenta na oddział, będzie operowany jutro.
Sally spojrzała na niego zaskoczona.
- Przecież ja mogę operować - powiedziała. - Jeżeli to coś pilnego...
- To nic pilnego - zapewnił. - Nic palącego, a zresztą za późno, żeby coś
zmieniać. Pan Hammer był zachwycony, gdy się dowiedział, że operacji nie
będzie, i natychmiast spałaszował ogromny lunch. Jest na liście pacjentów,
którzy będą operowani jutro. A Struan bardzo się ucieszy, że go pani wyręczy.
Personel kuchenny ma teraz wolne aż do czwartej, ale mam w lodówce pełno
jajek i jestem mistrzem w robieniu omletów. Zostaje więc pani przeze mnie
oficjalnie zaproszona.
Oczy Sally wyrażały zakłopotanie.
- Tak, wiem... Moje zaproszenie proszę potraktować jako gałązkę oliwną.
- Delikatnie dotknął jej ręki. - Wiem, że zachowałem się niewłaściwie, kiedy
mnie pani potrąciła. Widzi pani, moja rekonwalescencja przebiega bardzo
powoli i jest bardzo męcząca. Stale spodziewam się pogorszenia. I... przez
R S
- 22 -
chwilę bałem się, że coś zostało uszkodzone. Odreagowałem swój strach na
pani. Czy to wystarczy za przeprosiny?
Oczy Sally stały się okrągłe ze zdumienia. Ten człowiek przeprasza ją?
Tak szybko...
- Jest pan doprawdy wspaniałomyślny - rzekła powoli. - Zwłaszcza że
zachowałam się przecież lekkomyślnie. - Napotkała jego wzrok i wciągnęła
głęboko powietrze. - Tak, to prawda. Mogłam panu wyrządzić krzywdę. Tak się
cieszę, że do tego nie doszło.
- Świetnie, zapomnijmy o tym. - Znowu zadźwięczał jego śmiech, a Sally
ponownie poczuła wewnątrz jakiś dziwny ucisk.
- A więc mogę robić omlet?
- Bardzo proszę - odpowiedziała nieśmiało. - Bardzo się cieszę.
Mieszkanie Lloyda znajdowało się również w obrębie szpitala, jednak
było położone po przeciwnej stronie, tuż obok izby porodowej. Podobnie jak u
Sally, okna wychodziły na morze.
- Mieszkam tu z przerwami od lat - wyjaśnił Lloyd. - Rozpocząłem
specjalizację jako anestezjolog, potem mi się to znudziło i przyjechałem tutaj na
staż jako lekarz domowy. To miejsce mnie urzekło. Przeniosłem się potem do
miasta na czas odbywania specjalizacji, ale zostawiłem tu swoją kolekcję płyt.
Sally podeszła do stołu, na którym leżały stosy płyt kompaktowych.
- Ojej... Umieram z zazdrości. Wszystkie utwory Beatlesów na płytach
kompaktowych!
- Jeśli pani sobie zasłuży, ofiaruję je pani jako prezent ślubny. Sally nie
umiała ukryć zdumienia.
- O czym pan mówi? Nie szykuję się do ślubu.
Lloyd oddzielał z wielką wprawą żółtka od białek w kuchence, która
znajdowała się na drugim końcu pokoju. Laskę oparł o ścianę. Najwyraźniej
mógł się bez niej obyć.
R S
- 23 -
- Ale ja się szykuję - odparł. - Margaret, moja narzeczona, nie znosi
Beatlesów. Lubi wyłącznie muzykę klasyczną. No więc mogę sobie zostawić
jedną czy dwie płyty, ale nie ma sensu, żebym trzymał całą kolekcję.
- Jak można obyć się bez Beatlesów? - zdumiała się Sally.
- To musi być wielkie poświęcenie.
- Też tak uważam.
- Jak pan może żenić się z kimś, kto ma inne niż pan upodobania
muzyczne? - pytała Sally. - Zwariowałabym chyba na pana miejscu.
- A może są w życiu ważniejsze sprawy?
- Jak posiadanie podobnego poczucia humoru czy... - zastanawiała się
głośno.
- Czy poczucia odpowiedzialności - dokończył. - Czy jest pani bardzo
głodna?
- Wprost umieram z głodu - wyznała, a Lloyd śmiejąc się rozbił trzecie
jajko.
- Pani doktor, czy zechciałaby mi pani powiedzieć...
- Wystarczy tylko pani - uśmiechnęła się - a najlepiej po prostu Sally.
- No więc, Sally - mówił przewracając omlet, który rumienił się na patelni
- powiedz mi, proszę, co może skłonić świeżo upieczonego chirurga do tego,
żeby starać się o pracę w Gundowring?
- To proste. Morze i pogoda.
- To wszystko? - spytał poważnie.
- Oczywiście, że nie - zamyśliła się Sally. - Byłam po prostu... Miałam już
dosyć kolejek w szpitalu, dosyć braku czasu. Pacjentów widywałam tylko przez
dziesięć minut po operacji. Większą część specjalizacji odbyłam w dużym
miejskim szpitalu. Lekarze zatrudnieni na stałe odbywali rozmowy z pacjentami
i przeprowadzali badania, a do moich obowiązków należało sprawdzenie, czy
diagnoza została dobrze postawiona, a potem tylko wykonywałam operację.
R S
- 24 -
Niezwykle rzadko miałam okazję porozmawiać z pacjentem. W końcu zaczęłam
się czuć nie jak lekarz, tylko jak pracownik techniczny.
- Więc dlatego wyjechałaś z miasta?
- Dlatego wyjechałam z miasta.
Uwagę Sally przykuł złocisty, chrupiący omlet, który Lloyd nakładał jej
na talerz. Usiadła przy stole. Lloyd napełnił szklankę sokiem i usiadł przy Sally.
- Jedz, proszę. Ja zwykle jadam o bardziej cywilizowanych porach.
Pomimo głodu, Sally trudno się było zabrać do jedzenia. Czuła na sobie
spojrzenie szarych oczu, jakby szukających rozwiązania zagadki. Nic do siebie
nie mówili. Cisza, jaka zapanowała, nie była przykra, niosła jednak z sobą
niepokój.
Lloyd był postacią o magnetycznej sile oddziaływania. Kiedyś już o kimś
przy niej tak mówiono, ale dopiero teraz zrozumiała, co to oznacza... Zajmij się
lepiej omletem, powiedziała do siebie stanowczo. I nie myśl więcej o szarych
oczach.
Ale było to niemożliwe.
W końcu skończyła jeść, wstała i zaniosła talerz do zlewu.
- Nie dotykaj się do naczyń - powiedział rozkazującym tonem. Sally
uniosła brwi ze zdumienia.
- Nie do wiary. Mężczyzna, który nie tylko gotuje, ale jeszcze zmywa
naczynia. Szkoda, że cię dopiero teraz spotkałam.
- Jestem już zajęty - przyznał.
Sally odpowiedziała mu ironicznym uśmiechem.
- Margaret ma prawdziwe szczęście.
- Tak naprawdę to sprząta tu pani Knowles. Wszystkie naczynia, które
zostawiam w zlewie, stają się czyste jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Tobie także przyda się jej pomoc. Będziesz miała bardzo dużo pracy. Kiedy nie
mieliśmy chirurga, większość pacjentów musiała jeździć do Melbourne albo
R S
- 25 -
czekać na swoją kolej. Im lepiej ci będzie szło, tym więcej będziesz miała
roboty.
- Nie powinnam się więc specjalnie starać?
- Trzeba mieć wyczucie - odpowiedział. - Mamy tu taką pacjentkę, która
się nazywa Lorna Dalziel. Ma typowe objawy syndromu Munchausena. Jeżeli
okażesz jej choćby odrobinę sympatii, zacznie cię stale nachodzić. W tym
wypadku starałbym się możliwie najmniej.
Syndrom Munchausena... Notoryczna hipochondria. Skrzywiła się.
Wszędzie są tacy pacjenci.
- Dziękuję za ostrzeżenie.
- Nie ma za co. Lorna Dalziel spędza całe ranki w poczekalni w szpitalu, a
po południu siedzi w poczekalni u weterynarza, usiłując wyleczyć swoje psy ze
wszystkich możliwych chorób. Aha, mówiłaś, że oglądałaś szpital, a czy
widziałaś już salę operacyjną?
- Tak, jest chyba dobrze wyposażona.
- To nasza chluba. W tej części kraju to najlepiej wyposażony szpital. A
może chcesz obejrzeć pokoje lekarskie?
- Chętnie. Jeżeli tylko znajdziesz chwilę czasu. Spojrzał na zegarek.
- Za piętnaście minut mam pierwszych pacjentów. Zaprowadzę cię tam, a
potem sama wrócisz, dobrze?
- Świetnie.
Sally podeszła do drzwi i otworzyła je, chcąc przepuścić Lloyda
pierwszego.
Popełniła błąd. Lloyd zachmurzył się i chwycił za klamkę.
- Idź pierwsza - rzucił sucho.
Boże, jaki ten człowiek jest przewrażliwiony, pomyślała.
- Starałam się tylko być miła dla gospodarza, który mnie nakarmił -
odważyła się w końcu powiedzieć. - Twoja laska nie ma tu żadnego znaczenia.
Czy chcesz mnie ukarać za to, że próbowałam być miła?
R S
- 26 -
Zacisnął wargi i zmarszczył czoło.
- Nie znoszę, kiedy ktoś sprawia, że czuję się jak kaleka.
Co teraz robić? Czy ma nic nie odpowiadać, jak przystało młodemu
chirurgowi, którego zbeształ starszy lekarz, czy też raczej zaryzykować i robić
swoje? Nie miała właściwie żadnego wyboru. Nie pozwalała nigdy na to, by
ktoś jej dawał reprymendę bez powodu.
- Ale... przecież ty nie jesteś kaleką - zauważyła cicho. - Utykasz tylko.
- Czy pani doktor zechciałaby pilnować swoich spraw?
Sally zmarszczyła brwi.
- Przepraszam... Nie miałam nic złego na myśli. To musi być uszkodzenie
kręgosłupa - ciągnęła powoli. - Nie wygląda to na rwę kulszową. Struan mówił,
że miałeś wypadek. Co to był za wypadek?
- Czy ty zawsze wtykasz swój nos tam, gdzie to jest najmniej potrzebne?
Musiała poruszyć jakąś czułą strunę. Skrzywiła się, a potem uśmiechnęła.
- Przepraszam - powtórzyła. - Mój ojciec mówi... - Przeszył ją ostry ból. -
Mój ojciec mówił, że to moja najgorsza cecha charakteru. Wiem, że to przykre i
walczę z tym. - Zdobyła się na kolejny uśmiech, napotykając wrogie spojrzenie
Lloyda. - Chodzi o to, że będziesz pracował ze mną jako anestezjolog, muszę
więc dobrze znać twoje możliwości.
- Jestem w stanie stać tak długo, jak ty - rzucił krótko, lecz wyraźnie
wzbierał w nim gniew. - I to ci powinno wystarczyć.
- Ale może byś wolał, żeby nie prowadzić jednej operacji po drugiej,
tylko robić przerwy? Mnie to jest zupełnie obojętne...
- Przecież już pani doktor powiedziałem, że nie potrzebuję żadnych
względów.
Szła w milczeniu, a myśli jej kłębiły się w zawrotnym tempie. Ten
człowiek... ten człowiek przypominał kameleona. Umiał śmiać się i dawać
ciepło, ale jego nieodłącznymi cechami były też duma i niepojęty chłód.
R S
- 27 -
- Panie doktorze! - Sally spojrzała w kierunku głównego wejścia do
szpitala. W ich stronę biegła pielęgniarka. - Dzięki Bogu - wysapała siostra. -
Myślałam, że pan pojechał do miasta.
- Co się stało? - zapytał.
- Zaraz przywiozą poparzonego pacjenta. To zdaje się bardzo
nieprzyjemna sprawa. Robotnicy zalewali smołą dziury na drodze za miastem.
Jeden z nich pośliznął się, spadł z ciężarówki, za nim zleciała kadź i oblała go
gorąca smoła. Podobno ma w niej całą twarz. Mają go tu zaraz przywieźć. -
Pielęgniarka spojrzała niepewnie na Sally. - Czy mam poprosić doktora Mait-
landa? Jest teraz przy żonie i dziecku...
- Ja pomogę - powiedziała Sally. - Nie ma powodu niepokoić doktora
Maitlanda.
Lloyd obrzucił ją badawczym spojrzeniem i skinął głową.
- Zgoda - powiedział krótko. - Będzie to pani pierwszy nagły wypadek.
Zobaczymy, jak sobie pani da radę. Przekonamy się, jaka jest pani naprawdę.
R S
- 28 -
ROZDZIAŁ TRZECI
Pielęgniarka z ulgą zawróciła w kierunku izby przyjęć. Sally zauważyła,
że nawet utykając Lloyd potrafi iść tak szybko, iż trudno dotrzymać mu kroku.
Doszli do izby przyjęć w tej samej chwili, w której do wejścia podjechał
samochód ciężarowy. Z szoferki wysiadł robotnik i zaczął wyciągać siedzącego
obok człowieka.
Sally spojrzała przerażona.
Głowa mężczyzny ginęła pod grubą warstwą smoły, spływającej od
czubka głowy poprzez ramiona. Jakim cudem można w tym stanie oddychać? A
jednak oddychał. Trzymał się na nogach i szedł niepewnym krokiem,
podtrzymywany z drugiej strony przez kierowcę ciężarówki.
Pielęgniarka stała w drzwiach, wpatrując się z przerażeniem w
przybyłych. Lloyd wyminął ją i podszedł do robotników.
- Kto to jest? - zapytał kolegów poszkodowanego.
- Robert... Robert Butler.
- Robert, zaraz ci pomożemy. - Lloyd odsunął na bok jednego z mężczyzn
i podał choremu ramię. - Siostro, proszę o wózek - powiedział. - Siostro, wózek
- ponaglił ostrym głosem.
- Już... chwileczkę. - Pielęgniarka oprzytomniała i odwróciła się, a w tej
samej chwili pod Robertem ugięły się nogi i wydał z siebie jęk człowieka, który
się dusi.
- Winda! - krzyknął Lloyd.
Zanim zdążył udźwignąć Roberta, Sally znalazła się przy nim. Nie było
czasu do stracenia. Obydwoje wiedzieli, że tchawica została zablokowana.
Razem wciągnęli go na wózek.
Tchawica... Palce Sally napotkały w ustach ofiary warstwę ciepłej, kleistej
smoły. Wzdrygnęła się. Kucnęła przy Robercie i palcami wyciągnęła z gardła
lepką maź.
R S
- 29 -
- Proszę rurkę intubacyjną! - zawołała.
- Wózek reanimacyjny! - rozkazał Lloyd. - Szybko! Koledzy Roberta stali
przerażeni.
- Wcale to tak źle nie wyglądało - szepnął jeden z nich. - Myślałem... że
się tylko poparzył.
Lloyd podjechał wózkiem do windy i trzy razy nacisnął energicznie
przycisk. Były to trzy alarmujące dzwonki. Sally rozpaczliwie oczyszczała
gardło ofiary, licząc przy tym upływające sekundy. Pięć, sześć...
Wiedziała, że bez wózka reanimacyjnego nie może wprowadzić rurki
intubacyjnej do tchawicy. Na litość boską, kiedy go przywiozą?
W tej samej chwili pojawiła się siostra przełożona.
- Tracheotomia? - zastanawiał się Lloyd. - Jeżeli powietrze nie dochodzi
ustami, należy dokonać cięcia.
- Nie sądzę, żeby to było możliwe... - Sally patrzyła bezradnie na szyję
ofiary, całą pokrytą smołą. Jakim cudem można się przez to przebić? - Wątpię...
- Wyciągnęła z ust mężczyzny kolejną porcję smoły. Pierś uniosła się i usłyszeli
świszczący oddech.
Sally włożyła ponownie rękę do ust Roberta.
- Rurka intubacyjna, szybko! - W ustach nie było już smoły. Gdyby
można było teraz założyć rurkę...
Właśnie w tej chwili podszedł Lloyd, trzymając w ręce rurkę, na którą
czekała. Sally wysunęła szczękę mężczyzny do przodu i dała znak Lloydowi.
Pochylił się nad jego głową, w ułamku sekundy umieścił laryngoskop w krtani i
wsunął rurkę intubacyjną.
Mieli szczęście. Robotnik odzyskał świadomość niemal natychmiast, lecz
zaczął odpychać ich ręce, gdyż rurka go uwierała.
Sally chwyciła go za ramiona, prosząc jednocześnie o pomoc
pielęgniarkę.
R S
- 30 -
- Trzeba szybko podać środek uspokajający i rozluźniający - powiedział
Lloyd. Podszedł do wózka reanimacyjnego po odpowiednie lekarstwa.
Mężczyzna w zapamiętaniu próbował uwolnić swe ręce.
- Niech pan z nami nie walczy - prosiła Sally. - Założyliśmy rurkę
intubacyjną, żeby mógł pan oddychać. Za chwilę nie będzie pan czuł żadnego
bólu. Proszę nam pomóc. Proszę z nami nie walczyć.
Niespodziewanie mężczyzna usłuchał. Opadł do tyłu, a Lloyd wbił mu
prędko igłę.
Sally zaczęła znowu liczyć. Dziesięć, jedenaście... Środek rozluźniający
zaczął działać.
- Trzeba teraz ochłodzić smołę. Pod spodem nadal jest gorąca. Miał rację.
Sally dotknęła głowy mężczyzny i zadrżała.
- Przewieziemy go zaraz na salę operacyjną - oznajmiła Sally kolegom
Roberta. - Zaczął już normalnie oddychać. Siostra zaprowadzi panów do
poczekalni i spisze wszystkie dane. - Zwróciła się do siostry przełożonej. -
Proszę podłączyć węże do zlewu na sali operacyjnej.
W sali operacyjnej lały się strumienie wody i przez blisko dziesięć minut
unosiły obłoki pary. Lloyd czuwał przez cały czas nad oddechem Roberta. Nad
wszystkimi innymi sprawami musiała sprawować pieczę Sally. Kontrolowała
rurkę intubacyjną i pilnowała, by ochłodzone zostało całe ciało. Z przerażeniem
myślała, do jakich uszkodzeń dojść mogło pod warstwami smoły. Odwróciła
delikatnie twarz mężczyzny, tak by woda mogła oblać jego zalepione oczy. Jeśli
ostudzi się smołę, może uda się zachować wzrok.
Z korytarza dobiegał szloch. Ktoś musiał przyprowadzić żonę Roberta.
Lloyd wysłał jedną z pielęgniarek, by sprawdziła, co się dzieje.
- Czy chce pan, żeby tu przyszła? - spytała pielęgniarka drżącym głosem.
Lloyd potrząsnął przecząco głową.
- Proszę jej dać filiżankę herbaty. Gdyby teraz zobaczyła męża,
mielibyśmy dwóch pacjentów zamiast jednego.
R S
- 31 -
- Trzeba go wysłać do Melbourne - zwróciła się Sally do Lloyda.
Uważała, że tam właśnie powinien się znaleźć. W mieście, gdzie są najlepsi na
świecie specjaliści od chirurgii plastycznej i okuliści.
- Musimy poczekać do rana. - Lloyd spojrzał na monitory i odczytał
wyniki, które go usatysfakcjonowały. - Wiem, że powietrzna karetka pogotowia
poleciała niedawno do ofiar poważnego wypadku samochodowego, który miał
miejsce nieco dalej na północ. Co z tą smołą?
- Już ostudzona - odpowiedziała ostrożnie - ale...
- Ale?
- Ale za nic się nie odważę jej zdjąć. Na razie niech zostanie.
- Jak długo? - Lloyd zmarszczył brwi.
- Nie wiem. Ale... możemy spróbować ją zdjąć za pomocą nafty
zmieszanej z olejem arachidowym - powiedziała w zamyśleniu. - Tylko że to
jest bardzo bolesne, a skóra mocno przywiera do smoły. Grozi to oparzeniem
trzeciego stopnia... W gruncie rzeczy może lepiej będzie zostawić tę smołę w
spokoju. To w pewnym sensie sterylny opatrunek.
- A oczy?
Sally zagryzła wargi.
- Jeżeli miał oczy otwarte wtedy, gdy smoła go oblała, nie ma ratunku.
Oczy nie wytrzymałyby podobnej temperatury. Ale sądząc po kształcie tej
warstwy - Sally dotknęła palcem smoły wokół oczu Roberta - mogę się założyć,
że ma powieki zamknięte. A w tym wypadku... w takim wypadku lepiej będzie
zostawić wszystko tak jak jest, dopóki nie będzie się tym mógł zająć okulista.
- Uważasz, że mamy go wysłać do Melbourne, nie usuwając przedtem
smoły? Żartujesz chyba?
- Tak będzie najbezpieczniej.
- Rzadko się zdarza, żeby chirurg rezygnował z ingerencji.
R S
- 32 -
- Zbyt rzadko tak się zdarza - zauważyła. - Ale uwierz mi, skóra, przy
odrobinie pomocy z naszej strony, oddzieli się sama od smoły. Źle by było,
gdyby zrobiło się z tego oparzenie trzeciego stopnia.
- Uhm... - Lloyd przyglądał się Sally z zainteresowaniem.
- Czy porozmawiasz z jego żoną?
Zawahała się. Lloyd znał przecież tego człowieka, więc może lepiej by
było, gdyby to on porozmawiał z żoną? No, ale skoro nie chce...
- Dobrze - odparła.
- Mimo że to ja znam Roberta i jego żonę?
Sally zaczerwieniła się. Najwyraźniej ją wypróbowywał.
- Oczywiście, że to ty powinieneś z nią porozmawiać, skoro ich znasz -
oznajmiła spokojnie - ale jeśli nie masz na to ochoty, nie wyjdzie ci to dobrze i
wtedy lepiej chyba, żebym to ja się z nią spotkała.
- Zgadzam się z panią, pani doktor. To ja powinienem porozmawiać z
rodziną.
Pół godziny później Robert leżał już na oddziale intensywnej terapii.
- Jeżeli gardło jest poparzone, może wywiązać się obrzęk - stwierdziła
Sally. - W wypadku opuchlizny rurka będzie musiała pozostać jeszcze przez
wiele dni.
- Rurkę zostawiamy - zgodził się Lloyd. - W nocy trzeba włączyć
respirator. A rano go zbadamy.
Jedna z sióstr miała pozostać z Robertem przez całą noc. Sally i Lloyd
byli wolni. Razem opuścili oddział.
- Tak mi się coś wydaje - powiedział Lloyd, gdy drzwi zamknęły się za
nimi - że będę w stanie z panią doktor pracować.
Sally pomyślała, że ma podobne zdanie na ten temat, ale nie
odwzajemniła się komplementem. Nigdy przecież nie podawała w wątpliwość
umiejętności medycznych Lloyda.
R S
- 33 -
Lloyd Neale był naprawdę dobrym lekarzem. Podobał jej się sposób, w
jaki rozmawiał z panią Butler - szczerze i otwarcie, nic nie ukrywając, ale
starając się jej nie przerażać. Mówił o możliwych komplikacjach, jednocześnie
jednak dodawał otuchy.
A Sally wiedziała z własnego doświadczenia, jak wbrew pozorom takie
rozmowy były trudne.
- Lloyd!
Kobiecy głos dobiegł ich z tyłu i Lloyd przystanął.
Sally pomyślała, że kobieta, która nadchodziła korytarzem, musi mieć
około trzydziestu lat. Ubrana była prosto i niewyszukanie. Miała na sobie
praktyczną szarą spódnicę i elegancką białą bluzkę. Jedyną ozdobę stanowiła
złota broszka przy szyi. Kobieta była wysoka i szczupła. Brązowe włosy miała
upięte w wałek na modłę francuską. Takie uczesanie zabierało ze dwie godziny
czasu, a potem musiało wystarczyć na tydzień. A jednak, mimo surowości, która
emanowała z jej postaci, kobieta była naprawdę pociągająca.
- Słyszałeś? - spytała Lloyda. - Wspaniała wiadomość. Gina urodziła już
dziecko.
- Wiem, wiem. - Oczy Lloyda rozjaśniły się uśmiechem powitania. -
Pozwól, że ci przedstawię Sally Atchinson, naszego nowego chirurga. Sally, to
Margaret Howard. Jest administratorką szpitala i moją narzeczoną.
- Dzień dobry. - Sally wyciągnęła rękę. Odpowiedzią był słaby uścisk
dłoni. Margaret wpatrywała się w Sally, jakby była ciekawym okazem jakiegoś
obrzydliwego gatunku.
- Nie wygląda pani na chirurga. - Na ustach Margaret pojawił się
wystudiowany uśmiech. - Sądziłam, że chirurdzy mają za sobą lata praktyki.
- Sally twierdzi, że ma. - Lloyd zapomniał już najwyraźniej o swej złości.
- Będzie przez miesiąc na próbie.
- Aha...
R S
- 34 -
Margaret nie powiedziała nic więcej, ale na jej twarzy odmalowała się
wyraźna ulga. Miesiąc próby to z pewnością lepiej niż stała posada. Raz jeszcze
uśmiechnęła się do Sally i zwróciła do narzeczonego:
- Lloyd, Liza jest teraz z Giną i niemowlęciem. Tak sobie myślę, że Gina i
Struan zechcą zostać dziś sami z dzieckiem, więc może powinnam im
zaproponować, że się zaopiekuję Lizą.
- Sądzę, że Struan będzie chciał, żeby Liza została z nimi - odpowiedział
sucho. Sally pomyślała z zadowoleniem, że i narzeczonej Lloyd potrafi okazać
chłód.
- Ale im się przecież teraz urodziło własne dziecko. Chodzi mi o to, że...
Wiem, że kochają Lizę, zawsze są dla niej tacy dobrzy, ale ona jest przecież
adoptowana...
Sally spojrzała na Margaret z niechęcią i zacisnęła palce.
- Nie wydaje mi się, żeby kochali Lizę mniej tylko dlatego, że urodziło im
się własne dziecko - zauważył Lloyd. - Ale oczywiście możesz im
zaproponować.
- Tylko że wtedy nie będziemy mogli wyjść.
- A my gdzieś wychodzimy?
- Nie pamiętasz, że idziemy na koncert? - Margaret uniosła brwi z lekkim
wyrzutem. - Przyjeżdża dziś kwartet, aż z Sydney. Ale to przecież muzyka
kameralna, a nie ma nic straszniejszego niż dziecko, które kaszle, kręci się i
szeleści papierkami od cukierków wtedy, kiedy człowiek chce posłuchać dobrej
muzyki. Nie możemy jej z sobą zabrać.
- Oczywiście, że nie - zgodziła się Sally z przekonaniem w głosie. Kąciki
ust drgały jej od z trudem powstrzymywanego śmiechu, kiedy zwracała się do
Lloyda: - To wykluczone!
Lloyd napotkał jej wzrok.
Ku swemu zdumieniu dostrzegła w jego oczach iskierkę rozbawienia,
która jednak szybko zgasła.
R S
- 35 -
- Musimy więc zrezygnować z koncertu - zawyrokował. - Szczerze
mówiąc, wolałbym być wieczorem w pobliżu intensywnej terapii.
- Zgoda, nie idziemy więc - powiedziała Margaret. - Trzeba spełnić jakiś
miłosierny uczynek, a to jedyne, co możemy zrobić. Ale słuchaj, Lloyd, jeden
bilet kosztuje trzydzieści dolarów. Czy myślisz, że dostaniemy zwrot pieniędzy?
- Ja mogę odkupić bilety - rzuciła Sally pod wpływem nagłego impulsu.
- Pani? - zdumiała się Margaret. - Ale pani przecież nie lubi muzyki
kameralnej.
- Skąd pani wie? Po heavy metalu najbardziej lubię właśnie muzykę
kameralną - oświadczyła z dziwnym uśmiechem.
- Ale niepotrzebne przecież pani obydwa bilety...
- Wręcz przeciwnie - zaprotestowała. - Znajdę z pewnością kogoś do
towarzystwa, choćbym miała ofiarować bilet komuś z domu opieki. Naprawdę.
Niech mi pani da bilety, a potem proszę iść po Lizę i spełnić swój chrześcijański
obowiązek.
- Czy jest pani tego pewna? - zapytał Lloyd podejrzliwie.
- Nie rozumiem, panie doktorze. Czy sądzi pan, że mogę nie zapłacić za
bilety?
- Właściwie ta cała rozmowa nie ma sensu - zauważył ze złością. -
Margaret, my przecież nawet nie wiemy, czy będziesz się opiekować Lizą, czy
nie. Jeżeli nie będziesz potrzebna, mogłabyś pójść razem z Sally.
- Ależ z pewnością będę potrzebna - upierała się Margaret tonem nie
znoszącym sprzeciwu. - Na pewno będą chcieli się pozbyć Lizy. A te
sześćdziesiąt dolarów, Lloyd, to poważna sprawa. Oszczędzamy przecież na
dom i zdecydowaliśmy się płacić większe składki na twoją emeryturę...
Darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda.
- Serdeczne dzięki - powiedziała oschle Sally. Wzięła bilety i schowała je
do kieszeni. - Nie jestem więc już osobą karygodnie nieodpowiedzialną, a
R S
- 36 -
stałam się za to darowanym koniem... Widzę, panie doktorze, że macie o mnie
coraz lepszą opinię.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Resztę wieczoru Sally spędziła na rozpakowywaniu i urządzaniu się w
swoim pokoju przyjęć. Poweselała i uspokoiła się w czasie tych zajęć,
przerywając co chwilę pracę, by popatrzeć na morze. Słońce zachodziło już za
widocznymi na horyzoncie wzgórzami, a jego purpurowe światło odbijało się w
spokojnych wodach zatoki.
- Właściwie świat należy do mnie - wyszeptała Sally. - Dostałam dobrą
pracę. Na miesiąc. Wszystko może się zdarzyć...
Wszystko się może zdarzyć... Szumiało jej w głowie i czuła, że w
myślach tych kryła się postać Lloyda Neale'a.
Lloyd Neale...
Otrząsnęła się.
Wieszając ubranie w szafie, ze złością wzruszyła ramionami. Przestań o
nim myśleć, mówiła do siebie. To zgryźliwy, bezczelny facet, na dodatek
zaręczony. Po cóż sobie zaprzątać nim głowę?
Gdy jadła kolację, personel kuchenny otwarcie się jej przyglądał.
Pomyślała, że najlepiej będzie jak najszybciej zacząć jadać u siebie.
Świadomość, że pięć par oczu wpatruje się w każdą łyżkę, którą podnosi do ust,
nie sprawiała jej specjalnej przyjemności.
Wybiła siódma. Sally wyciągnęła z kieszeni bilety na koncert, chwilę się
im przyglądała, a potem poszła na oddział położniczy do pokoju Giny.
Gina leżała wygodnie w łóżku, trzymając w ramionach swoją nowo
narodzoną córeczkę. Obok siedziała Liza. Struan kręcił się po pokoju, czuwając
po ojcowsku nad wszystkim. Sally uśmiechnęła się na ten widok.
R S
- 37 -
- Co za miły obrazek rodzinnego szczęścia - powiedziała. - A jak się
miewa maleńka Sara?
- Chciałaś powiedzieć Dynia - roześmiała się Gina. - Nikt jej teraz inaczej
nie nazywa. Żyje dopiero cztery godziny i już ma przydomek. Oj Sally, Sally...
Sally podeszła bliżej, by przyjrzeć się małemu zawiniątku.
- Nie można powiedzieć, żeby zaraz po urodzeniu te szkraby były zbyt
przystojne - oświadczyła. Spotkał ją chór protestów. Liza za to zakrztusiła się ze
śmiechu.
- Ona jest taka pomarszczona - cieszyła się dziewczynka.
- Wygląda jak czerwona śliwka. Bałam się to powiedzieć, ale kiedy ty też
to mówisz, Sally...
- O mój Boże - westchnęła Gina. - Nie mam nic przeciwko Dyni, ale
śliwka... Liza, myślę, że nie powinnaś mówić do naszego nowego chirurga po
imieniu.
Sally uśmiechnęła się i pogładziła delikatnie dziewczynkę po włosach.
- Kiedy ja wolę, żeby mówiła mi po imieniu - oświadczyła.
- Czuję się wtedy mniej szacownym chirurgiem, a bardziej człowiekiem,
który zdobył sobie pierwszego przyjaciela w nowym miejscu. Przyszłam
właśnie zapytać, czy moja nowa przyjaciółka jest dziś zajęta.
Gina i Struan spojrzeli na siebie, a Liza zmieniła się na twarzy.
- Była tu pani Howard - wyznała dziewczynka nieswoim głosem. -
Powiedziała, że dla Giny i tatusia będzie lepiej, kiedy mnie tu nie będzie, i
chciała mnie zabrać do siebie. Ale tatuś powiedział, żebym została.
- No i miał rację. - Sally z czułością bawiła się końskim ogonem
dziewczynki, patrząc na jej buzię zmienioną bólem. Przeklęta baba, ta Margaret
Howard. Kobieta, którą Lloyd Neale zamierzał poślubić, zachowuje się tak
delikatnie, jak słoń w składzie porcelany, a jest przy tym zimna jak ryba. - Ale
coś mi się wydaje, że Gina zaraz zaśnie - dodała Sally łagodnie. - Okropnie się
dziś napracowała.
R S
- 38 -
- Rzeczywiście, jestem zmęczona - przyznała Gina. - A Struan nie był
jeszcze na obchodzie. Ma trzech poważnie chorych pacjentów, których musi
obejrzeć.
- Zaczekam na niego w poczekalni - powiedziała Liza. - Albo tutaj. Nie
odezwę się ani słówkiem, a tatuś zabierze mnie do domu, kiedy skończy pracę.
- Zgoda - odparł Struan, kładąc rękę na ramieniu córki. - Margaret nie
miała racji, kiedy mówiła, że cię nie potrzebujemy. Sama wiesz najlepiej, że tak
nie jest. Ale skoro Sally ma dla ciebie jakąś miłą propozycję...
- Sama nie wiem, czy to dobry pomysł. - Sally wyciągnęła bilety i
pokazała je Lizie. - Mam dwa bilety na koncert i nie mam z kim pójść.
Pomyślałam sobie, że może, jeżeli nie masz innych planów...
- Ale nie mówisz tego tylko po to, żeby mnie stąd zabrać? - zapytała
podejrzliwie dziewczynka.
- Zabrać cię od chrapiącej Giny? Może to dobry pomysł. Ale nie mówmy
już o tym, jeśli nie masz ochoty. Zresztą to może za późna pora dla ciebie,
idziesz przecież jutro do szkoły. Szkoda tylko marnować biletu.
Liza spojrzała na bilet i zaczęła powoli nabierać zaufania.
- To chyba naprawdę dobry zespół. Czytałam o nich w gazecie, ale tatuś
powiedział, że nie pójdziemy, bo nie wiadomo, co będzie z Giną. Czy wiesz, że
ja się uczę grać na skrzypcach?
- Nie wiedziałam. No to co, pójdziesz ze mną?
Liza patrzyła na Sally dłuższą chwilę, jakby chciała ją dobrze wybadać.
To, co wyczytała z jej twarzy, uspokoiło ją najwyraźniej, bo zwróciła się do
Struana z pytaniem:
- Czy mogę pójść?
- Oczywiście, kochanie - odparł. - Pewien jestem, że będzie ci milej z
Sally niż w poczekalni. Jutro przyjedzie babcia i zaopiekujecie się sobą
nawzajem, zanim Gina wróci do domu. A dzisiaj będzie ci z pewnością milej z
R S
- 39 -
Sally niż tutaj. - Struan spojrzał na Sally z wdzięcznością. - Należy ci się poza
tym wieczór na mieście. Uczcisz w ten sposób pojawienie się Dyni.
Dziewczynka zadowolona skinęła główką. Ześliznęła się z łóżka Giny i
podała rękę Sally.
- Kiedy idziemy?
- Zaraz.
- Będę pewnie w szpitalu jeszcze trzy, cztery godziny - dorzucił Struan. -
Czy mogłabyś przyprowadzić ją tutaj z powrotem?
- To raczej Liza mnie przyprowadzi - odparła Sally. - W mieście będę się
czuła zupełnie zagubiona. Kochanie, idziemy! Dzięki tobie zacznę poznawać
życie towarzyskie w Gundowring.
Wieczór naprawdę się udał. Koncert podobał się zarówno Lizie, jak i
Sally. Kwartet wypadł lepiej, niż można się było tego spodziewać, a po
koncercie Sally zabrała Lizę do restauracji. Zjadły ogromną porcję naleśników z
lodami i malinami, a potem naleśniki z syropem klonowym. Wróciły do szpitala
zadowolone i szczęśliwe.
- Ojej - powtarzała Liza. - Sally, to był cudowny dzień. Dzidziuś, a potem
naleśniki.
- Też tak uważam - powiedziała Sally. - Myślę, że wkrótce musimy się
znowu razem gdzieś wybrać.
- Może jutro? - zaproponowała Liza i zachichotała, widząc, jak Sally
przewraca oczami.
- Jeżeli będziemy tam chodzić częściej niż raz na miesiąc, trzeba będzie
poszerzyć drzwi, żebym się w nie mogła zmieścić. - Sally zaparkowała i
wprowadziła dziewczynkę do szpitala.
Gdzie może być Struan?
Sally podeszła do recepcji, ale w tej samej chwili rozległ się odgłos
kroków utykającego człowieka. Lloyd... Stanął jak wryty na jej widok.
- Co u... A co ty tu robisz z Lizą?
R S
- 40 -
- Sally zabrała mnie na koncert - oznajmiła Liza radośnie, lecz widać
było, że chce się jej już bardzo spać. - A naleśniki były wspaniałe...
- Byłaś z Lizą na koncercie? - Lloyd stał w odległości kilku metrów,
wpatrując się w Sally. - Na tym koncercie, na który my się wybieraliśmy?
Margaret powiedziała, że Liza zostaje z Giną.
- Liza wolała pójść na koncert.
- Ale...
- Liza wcale się nie kręciła, a w każdym razie nie bardziej niż ja. I wcale
nie szeleściła papierkami. - W oczach Sally zagościł znowu uśmiech. - Tak
więc, panie doktorze, nie będę mogła zostać skazana na banicję.
Liza spojrzała na Sally, nic nie rozumiejąc.
- To... Czy ty... nie powinnaś mnie była z sobą brać?
- Ależ nie, wszystko w porządku - powiedziała Sally, nie spuszczając
oczu z Lloyda. - Tylko widzisz, niektórzy ludzie mają dziwne wyobrażenie o
dzieciach. Czasem jakby zapominali, że to są także ludzie. Nie zauważyłaś tego?
- Kiedy na przykład mówi się o mnie tak, jakby mnie przy tym w ogóle
nie było? - domyśliła się Liza.
- Nigdy... - Oczy Lloyda pociemniały z gniewu. - Liza, nigdy tak wobec
ciebie nie postępowałem.
- Ty nie - wtrąciła Liza pogardliwie - ale innym ludziom się zdarza. Na
przykład pani Howard, i to często. Tatusiu! - zawołała, spostrzegając
nadchodzącego Struana.
- Witaj, córeczko. - Struan chwycił ją w ramiona. - Wróciłaś w samą porę.
Właśnie skończyliśmy z Lloydem doglądać pacjenta, który miał ciężki atak
astmy. Jak tam było?
- Cudownie - szepnęła sennym głosem. - Czy możemy już pójść do
domu?
- Kiedy tylko podziękujesz Sally.
- Już to zrobiłam. Trzy czy cztery razy...
R S
- 41 -
Po chwili Lloyd i Sally zostali sami w opustoszałej poczekalni.
- Jak się czuje pan Butler? - zapytała cicho. Nastrój, który zapanował,
zawierał w sobie coś, co niezupełnie rozumiała. W powietrzu unosił się gniew,
ale i coś jeszcze. Nie umiała tego nazwać.
- Byłem u niego przed kwadransem. Podałem mu maksymalną dawkę
środków znieczulających. Wydaje się, że na razie wszystko jest w porządku. Nie
miałem jednak odwagi wyjąć rurki intubacyjnej, bo smoła przywiera nadal do
podniebienia. Samolot z pogotowia zabierze go o dziewiątej rano.
- Pojedziesz z nim?
- Mają lekarza na pokładzie, ale chciałbym pojechać. Jeżeli będzie
podłączony do respiratora, powinien być przy nim stale anestezjolog, tylko jeśli
pojadę, tu go z kolei nie będzie.
- No tak, trochę to ryzykowne.
- Uhm. - Lloyd włożył rękę do kieszeni fartucha. W ruchach jego kryło się
zmęczenie. - Mamy przynajmniej chirurga, który nie traci głowy w
kryzysowych sytuacjach.
- Proszę, proszę - zażartowała Sally, starając się ukryć zadowolenie, jakie
jej sprawiły te słowa. - Czy to oznacza, że dostałam wyższe notowanie? Coś
lepszego niż darowany koń?
Patrzył na nią przez chwilę, a potem mruknął:
- To nie ja cię tak nazwałem...
- To prawda - uśmiechnęła się Sally. - Ale mam zwyczaj płacić swoje
rachunki. Panie doktorze, oto sześćdziesiąt dolarów.
Spojrzał na nią surowo.
- Schowaj to.
- Ależ oszczędza pan na dom swoich marzeń - pokpiwała delikatnie Sally.
- I byłoby mi bardzo przykro, gdyby stracił pan choć jedną cegłę tylko dlatego,
że ja nie płacę długów.
- Na litość boską...
R S
- 42 -
Sally uśmiechnęła się przepraszająco.
- Żartuję tylko. Ale przyjmij te pieniądze. Nie chciałabym, żeby Margaret
myślała, że nie oddałam długu. - Wręczyła mu pieniądze i patrzyła na niego
przez chwilę. Za tą pełną rezerwy maską, którą nosił na twarzy, krył się przecież
człowiek. Gdyby tylko mogła do niego dotrzeć. - Czy idziesz... Czy idziesz już
spać?
Pytanie to go zaskoczyło. Jego twarz nieco złagodniała.
- Nie... Na pediatrii leży dziewczynka z ciężką astmą. Muszę tam jeszcze
pobyć z godzinę. Chcę mieć pewność, że najgorsze minęło.
- No więc... - Sally zdobyła się na odwagę. - Jestem zmęczona i marzę o
kawie. Czy napijesz się ze mną? Rozpakowałam już ekspres.
Zapadła długa cisza. Sally czekała, postanawiając zachować obojętność,
nawet gdyby Lloyd odmówił.
- Dlaczego mnie zapraszasz? - zapytał w końcu.
Gorączkowo szukała odpowiedzi. Jakiejkolwiek. Uratowało ją poczucie
humoru.
- Bo... mam zamiar cię oczarować. - Na jej twarzy ukazał się wymuszony
uśmiech. Pokpiwała sama z siebie. - Mogłabym cię zaprosić, żebyś obejrzał
moje akwaforty, ale wiadomo, że nie miałam jeszcze czasu ich rozwiesić.
- Proszę pani...
Oczy Sally roziskrzyły się śmiechem.
- No więc staram się nigdy nie oczarowywać mężczyzn, którzy są
zaręczeni - zapewniła. - Naprawdę! Ale muszę się napić kawy, a ty też
wyglądasz na człowieka, któremu by się to przydało. A więc... czy napijesz się
kawy?
Patrzył na nią przez chwilę.
- Margaret będzie bardzo przykro, kiedy się dowie, że zabrałaś Lizę na
koncert - powiedział w końcu.
Sally spoważniała i skinęła głową.
R S
- 43 -
- Myślę, że tak i naprawdę żałuję, jeśli ją to zaboli. Ale nic na to nie
poradzę.
- Nie rozumiem... - Twarz Lloyda wyrażała zdumienie. Najwyraźniej nie
był przyzwyczajony, by zwracano się do niego w podobny sposób.
- Margaret sprawiła ból innym - wyjaśniła Sally poważnie. - Powiedziała
Lizie właściwie otwarcie, że rodzice już jej nie potrzebują, bo urodziło im się
własne dziecko. Skoro jest zdolna zadać ból dziecku, nie czuję potrzeby, żeby
dbać szczególnie o jej uczucia, kiedy staram się naprawić sytuację.
- Ona nie chciała nikogo skrzywdzić.
- Wiem. Miała jak najlepsze chęci. Ale czasami... lepiej jest nie robić nic,
niż mieć dobre chęci.
Zacisnął wargi.
- Nie życzę sobie, żebyś udzielała mi lekcji moralności.
- Nie udzielam ci żadnych lekcji. - Sally wzruszyła ramionami. - Nie mam
nawet zamiaru pouczać twojej narzeczonej, mimo że na to zasłużyła.
- Dosyć.
Twarz Sally wyrażała brak zainteresowania.
- Czy na pewno, panie doktorze? A może wyśle mnie pan za karę do
mojego pokoju bez kolacji? Za późno. Najadłam się naleśników.
- Sally! - wybuchnął i chwycił ją za ramiona. Laska upadła z łoskotem na
podłogę.
- Słucham? - Patrzyła na niego niewinnym wzrokiem i tylko ona
wiedziała, ile wysiłku kosztowało ją, by nie zauważył drżenia, które sprawił
jego dotyk.
Stali w absolutnej ciszy. Zacisnął mocniej palce na jej ramionach, aż
poczuła ból. Nadal jednak patrzyła mu prosto w oczy.
- Coś ci powiem - odezwała się po chwili spokojnie, co kosztowało ją
sporo wysiłku. - Wygląda na to, że odrzucasz laskę, kiedy tylko chcesz. Nie
R S
- 44 -
wydaje mi się, żebyś się teraz o mnie opierał. Czy ona ci jest naprawdę
potrzebna? Kiedy miałeś ostatni raz fizykoterapię?
- Nie rozumiem...
- Kiedy...
- To nie twoja sprawa.
- To prawda - odpowiedziała smutnym głosem. - Założę się, że to jest w
ogóle niczyja sprawa. Gdybyś był stale pod opieką lekarza, powiedziałby ci z
pewnością, że powłóczysz nogą dlatego, że nie skończyłeś rehabilitacji. Mam
rację?
- Powiedziałem już...
- Słyszałam, co powiedziałeś. Że to nie moja sprawa. Ale jeśli
rezygnujesz z rehabilitacji i powłóczysz nogą, pomagając sobie laską,
komplikujesz tylko sprawę. Mówi mi o tym moje doświadczenie. Jeżeli nie
chcesz się poddać fizykoterapii, nie używaj przynajmniej laski. Wtedy noga się
wzmocni.
- Nie potrzebna mi twoja diagnoza.
- Chciałam tylko pomóc. - Spojrzała w jego pełne złości oczy i serce
zaczęło jej bić niespokojnie. - Na tym polega moja praca.
- Twoja praca polega na zajmowaniu się pacjentami, którzy potrzebują
pomocy.
- A ty nie potrzebujesz? - Skrzywiła się. - Jak możesz twierdzić, że nie
potrzebujesz pomocy, skoro się zaręczyłeś z Margaret?
A więc stało się. Lont został podpalony, eksplozji można się było
spodziewać lada chwila. Twarz Lloyda poczerwieniała z gniewu. Sally
pomyślała, że patrzy na nią tak, jakby chciał ją uderzyć.
Nie cofnęła się jednak i patrzyła mu w oczy, rzucając wyzwanie, na które
nie mógł zostać obojętnym.
R S
- 45 -
Zacisnął mocniej dłonie na jej ramionach. Jego gniew narastał. Było to
jednak coś więcej niż gniew. Był to zawód, wściekłość - wynikające z poczucia,
że przecież mówiła prawdę. I było coś jeszcze.
Przyciągnął ją do siebie. Nie broniła się. Nie odwracała twarzy,
rozumiejąc, że to początek czegoś, co jest nieuniknione. Że Lloyd ją pocałuje,
sprowokowany gniewem...
A jednak nie. Tak nie mógł przecież postąpić Lloyd Neale, który kierował
się surowymi zasadami. Nie biegał przecież po szpitalu. Nie był w stanie
pocałować kogoś w gniewie. Kto wie, czy był w stanie w ogóle ją pocałować,
skoro zaręczony był z inną kobietą.
Pchnął Sally do tyłu tak silnie, że omal nie upadła. Zachwiała się, ręką
machinalnie dotknęła warg, jakby sprawdzając, czy znajdzie na nich ślad jego
ust. Zapadła bardzo długa cisza. Wreszcie, klnąc pod nosem, Lloyd pochylił się i
podniósł laskę. Spojrzał na nią takim wzrokiem, jakby miał do czynienia z
wściekłą osą.
- Nie chcę twojej kawy - powiedział cichym, lodowatym głosem. -
Niczego od ciebie nie chcę, oprócz tego, żebyś jak najszybciej stąd wyjechała.
Ten miesiąc, przez który tu pozostaniesz, będzie najdłuższym miesiącem w
moim życiu, pani doktor.
- Mam nadzieję - szepnęła Sally tak cicho, że trudno ją było usłyszeć.
Palce nadal trzymała na wargach. Lloyd odwrócił się i kuśtykając odszedł. -
Jeżeli rzeczywiście pozostał mi tylko miesiąc, mam nadzieję, że będzie to
najdłuższy miesiąc mojego życia.
Sally źle spała tej nocy. Szum morza zakłócał jej sny. Uszy jej nawykłe
były przecież do odgłosów ulicznego ruchu. Śniła całą noc, jednak nie o morzu,
lecz o Lloydzie. Rzucała się i przewracała na łóżku, a rano czuła się tak, jakby w
ogóle nie zmrużyła oka.
A niech go licho porwie! Dlaczego jego twarz wdziera się w jej myśli z
taką siłą? Czuła, że zachowuje się jak pomylona nastolatka, a przecież dobiega
R S
- 46 -
już trzydziestki. Przyglądała się sobie w lustrze, susząc w łazience włosy.
Zobaczywszy swe odbicie, zmarszczyła nos.
- Przestań zajmować się tym człowiekiem - powiedziała do lustra. - On
nie chce mieć z tobą nic wspólnego. A już na pewno nie potrzebuje twoich
lekarskich porad. Co ci przyszło do głowy, żeby mu doradzać? Jest mu zupełnie
dobrze ze swoim kuśtykaniem i ze swoją okropnie ubraną narzeczoną o
skwaszonej twarzy. Sally, za wszelką cenę przestań o nim myśleć!
Ale nie było to takie proste. Włożyła swój nowy biały fartuch i na
pierwszym oddziale, który odwiedziła, spotkała Lloyda.
Robert leżał nadal na oddziale intensywnej terapii. Siedziała przy nim
pielęgniarka, czuwająca nad monitorami. Sally patrzyła na jego ręce i odniosła
wrażenie, że był na wpół przytomny.
Lloyd oglądał kartę Roberta z niezadowoloną miną. Sally rzuciła okiem
przez jego ramię. Spojrzał na nią z irytacją.
- Proszę, niech pani czyta - powiedział.
- Dziękuję - rzuciła pogodnie. Nie chciała, by jego zły humor zaciążył nad
całym dniem. Przestudiowała kartę dokładnie, zadowolona, że nie ma w niej nic
ważnego, i wzięła Roberta za rękę. Lloyd stał za nią w milczeniu.
- Dzień dobry - odezwała się cichym głosem. Robert był pod tak silnym
działaniem środków przeciwbólowych i uspokajających, że zapewne jej nie
usłyszał. Jeżeli jednak słyszał cokolwiek, musiało to być dla niego straszne:
słyszeć wokół kroki ludzi, nie wiedząc, kim są ani czego chcą. Zwłaszcza że
przecież nic nie widział. - Nazywam się Sally Atchinson, jestem chirurgiem.
- Już mówiłem Robertowi o pani - powiedział Lloyd powoli. Sally
obrzuciła go wzrokiem pełnym udawanej wdzięczności.
A jakże! - pomyślała.
- Chciałabym teraz zajrzeć panu do ust - mówiła dalej do pacjenta. -
Lepiej się pan poczuje, jeżeli będzie można wyjąć rurkę. Wyjmiemy ją, jeżeli
R S
- 47 -
tylko nie ma w gardle oparzeń. - Spojrzała na Lloyda. - A jakie jest pana zdanie,
panie doktorze?
- W ustach jest nadal smoła - odpowiedział i zbliżył się do Roberta. -
Myślę, że łyknąłeś jej trochę. Wydaje się, że kawałek przyczepił się do
podniebienia, nie widać jednak, co jest głębiej.
Robert milczał. Sally pomyślała, jak straszna musi być jednoczesna utrata
wzroku i mowy. Gdyby tylko udało się wyjąć rurkę...
- Zaraz zobaczę, jak to wygląda - zwróciła się do Roberta. Dotknęła przy
tym jego ramienia, by dodać mu otuchy, i uśmiechnęła się do Lloyda. - Lepiej
może będzie, jak ja to zrobię, bo palce doktora Neale'a są trzy razy większe od
moich.
Lloyd w milczeniu pokiwał głową i patrzył, jak Sally delikatnie
przeprowadza badanie. Nachyliła się, oświetliła podniebienie, dokładnie i
starannie oglądała usta Roberta.
- Jest tam tylko jeden kawałek - stwierdziła w końcu. - Przylgnął do
podniebienia. Może... zaryzykować i starać się go odczepić? - Przyjrzała się raz
jeszcze karcie informacyjnej. Pół godziny temu Robert dostał morfinę. W samą
porę. - Jak pan uważa, panie doktorze?
- Lepiej by było dla niego, gdyby mógł oddychać samodzielnie w drodze
do Melbourne - zgodził się Lloyd. Zawodowy obiektywizm dopomógł stłumić
wczorajszy gniew. - Mamy dwie godziny do przylotu samolotu. Jeżeli uda nam
się teraz usunąć rurkę, zdążymy sprawdzić jeszcze przed odlotem, jak się będzie
po tym czuł. Ale najpierw usuniemy tę smołę. Nie można najpierw usuwać
rurki, bo w międzyczasie smoła może się odczepić i zacząć go ponownie dusić.
- Miałam nadzieję, że się pan zgodzi. Siostra zaraz przyniesie olej
arachidowy i naftę.
Po chwili zabrali się do mozolnej, żmudnej pracy. Smołę trzeba było
nasycać raz po raz mieszanką oleju i nafty, czekać, aż trochę rozmięknie, i
powtarzać od nowa... Gdyby się pospieszyli, gdyby spróbowali odrywać
R S
- 48 -
kawałki smoły, zanim rozmiękną, mogliby tylko powiększyć ranę. Sally
wiedziała, że niedługo trzeba będzie w podobny sposób zająć się twarzą i serce
jej krajało się na samą myśl o tym.
Usuwając smołę, dokładnie badała skórę, sprawdzając, czy rana się nie
powiększa. Na szczęście obawy były płonne.
- Może zdejmować dalej? - zapytała. Lloyd moczył tampony w mieszance
i podawał po jednym Sally. Przyznawał, że jej małe, zręczne ręce świetnie sobie
dają radę. Gdy wyjęła z ust ostatni kawałek smoły, spojrzała z zadowoleniem na
stojącą obok miseczkę z czarną cieczą. - Może oczyścimy oczy?
- Nie. - Lloyd potrząsnął głową. - Zrobią to w Melbourne. Robert ma już
dość na dzisiaj. Trzeba mu teraz dokładnie wyczyścić jamę ustną, żeby do płuc
nie dostała się nafta. Niewykluczone, że jest tam trochę smoły, ale to już zbadają
w Melbourne.
Zabrali się znowu do pracy, starannie usuwając z ust Roberta najmniejsze
ślady oleju i nafty.
- Gotowe - powiedziała wreszcie Sally. - Możemy zaczynać.
Lloyd odłączył ostrożnie środek rozluźniający. Po chwili pierś pacjenta
zaczęła się unosić. Jego ręce po omacku szukały rurki, której chciał się pozbyć.
Sally przytrzymała go mocno, Lloyd zaś ostrożnie wyjął rurkę.
Przez chwilę panowała cisza. Słychać było tylko chrapliwy oddech
Roberta.
- Spróbujemy podać mu łyk wody - zaproponował Lloyd. Unieśli razem
Roberta do pozycji półsiedzącej, a Lloyd przytknął naczynie z wodą do
pokrytych smołą warg.
Roberta nie trzeba było namawiać. Pił tak łapczywie, jak spragniony
podróżnik po długiej wędrówce przez pustynię.
- Rre... - Był to odgłos radości połączonej z bólem. Wydobycie głosu
okazywało się przeogromnym wysiłkiem. - Rre...
R S
- 49 -
- Robert, nie próbuj nawet mówić - prosił Lloyd. - Na pewno boli cię
gardło po wyjęciu rurki, a usta masz poparzone. - Spojrzał na Sally. - Dziękuję
pani za pomoc. Z pewnością spieszy się pani do swoich zajęć.
Wyraźnie chciał się jej pozbyć. Sally zrobiła się purpurowa. Niech go
diabli porwą... Nie da mu się zastraszyć.
- O, nawet bardzo! - Roześmiała się serdecznie. - Przecież wszyscy
mieszkańcy Gundowring z wrośniętymi paznokciami czekają teraz na nowego
chirurga. - Ujęła rękę Roberta w obydwie dłonie. - Życzę, żeby wszystko w
Melbourne poszło jak najlepiej. Będę dzwoniła i dowiadywała się, co z panem.
Będziemy tu na pana cały czas czekali. - Uśmiechnęła się do Lloyda, który
siedział z ponurą miną, i opuściła oddział.
Gdy zamknęła za sobą drzwi, zauważyła, że cała drży.
I co teraz?
Chirurg, który nie ma nic do roboty. Miała kilku pacjentów, którzy
zapisani byli do niej na rano, czekała też operacja przepukliny pana Hammera,
ale to nie wypełniało całego dnia. Niedługo będzie pewnie więcej pracy, ale na
razie...
Na razie postanowiła odwiedzić Ginę, jedynego pacjenta w całym
szpitalu, do którego mogła przyjść, wynajdując łatwo pretekst.
Gina kończyła właśnie karmić małą. Świeżo upieczona szczęśliwa mama
ułożyła zaspane zawiniątko w łóżeczku obok i uśmiechnęła się do Sally.
- Jak się czuje nasz nowy chirurg? - zapytała. Sally skrzywiła się.
- Trochę się nudzę.
- To szybko minie - odpowiedziała Gina, przyglądając się jej badawczo. -
Źle spałaś?
- To przecież ty jesteś pacjentką, a ja lekarzem - obruszyła się Sally
żartobliwie.
- Tak, to prawda. - Gina nie spuszczała wzroku z Sally. - Struan twierdzi,
że niezupełnie doszliście z Lloydem do porozumienia.
R S
- 50 -
- Tak by to można było nazwać - potaknęła smutno Sally.
- On uważa, że jestem trochę niepoważna.
- A nie jesteś?
- Może trochę. Ale nie za bardzo.
- Dla naszego doktora Neale'a z pewnością za bardzo.
- Też mi się tak wydaje. - Sally pokiwała głową. - Powiedz mi, co się
dzieje z tym człowiekiem?
- Chcesz zapytać, dlaczego jest taki nieprzystępny?
- Tak. I dlaczego zachowuje się tak, jakby miał znacznie więcej niż te
swoje trzydzieści lat? A jeśli chodzi o tę kobietę, którą się wybiera poślubić...
- Ona jest straszna - zgodziła się Gina. - Uosobienie obowiązku i cnoty,
pozbawiona przy tym dobrego serca.
- I poczucia humoru.
- I poczucia humoru - potwierdziła Gina, patrząc na Sally.
- A on cię pociąga?
- Nie!
- Nie?
Sally otworzyła usta, by raz jeszcze zaprzeczyć, ale słowa zamarły jej na
ustach. Gina była spostrzegawcza.
- Lloyd Neale jest wspaniałym człowiekiem.
- To samo mówi twoja córka. Na czym to polega?
Gina milczała. Przez otwarte okno słychać było szum morza.
- Lloyd był młodym lekarzem, gdy przyjechał tu po raz pierwszy -
odezwała się w końcu. - Miał młode serce i młody umysł. Pamiętam swoje
zdumienie, kiedy dowiedziałam się, że ma już za sobą pierwszą część
anestezjologii, a jest niewiele młodszy ode mnie. Wyglądał tak młodo. Kochał
życie. Kochał swoją medycynę, a pacjenci gotowi byli skoczyć za nim w ogień.
On gotów był dla nich do największych poświęceń. Był młodym idealistą. A
potem...
R S
- 51 -
- A potem?
- Potem ja tu przyjechałam. Zboczyłam kiedyś z drogi, bo chciałam
podziwiać widoki, i zaatakowała mnie banda opryszków. Lloyd rzucił mi się na
pomoc i skończyło się na uszkodzeniu kręgosłupa.
- Żartujesz...
- Opowiadam ci całą prawdę - odparła cicho. - Nie domyślasz się nawet,
jak trudno jest znieść myśl, że może ktoś nie będzie mógł przez ciebie już nigdy
chodzić. W końcu jednak Lloyd doszedł do siebie.
- No, niezupełnie.
- Ależ nie! - Gina pokręciła głową. - Na jakiś czas stracił chęć do życia i
bardzo się nacierpiał. Ale potem... Potem, kiedy myśleliśmy, że wszystko będzie
jak dawniej, że znowu będziemy mieli takiego Lloyda jak kiedyś, wtedy jego
młodszy brat namówił rodziców, żeby pomogli mu w interesach i oddali w
zastaw hipoteczny swój dom. Brat zbankrutował i popełnił samobójstwo, a
Lloyd robił, co mógł, żeby ratować rodziców z ruiny finansowej i pomóc im
wydźwignąć się z rozpaczy. To mu do reszty odebrało radość życia. No a
potem...
- Nie musisz nic mówić - szepnęła Sally. - Potem spotkał Margaret.
- Skąd wiesz? - spytała Gina. - Margaret jest godna zaufania, poczciwa,
sumienna... Zaspokaja te potrzeby Lloyda, o istnieniu których on nie ma pojęcia.
- A więc Margaret daje mu szczęście?
- Nie. - W oczach Giny pojawiła się nagle złość. - Ona utwierdza go w
przekonaniu, że szczęście jest dane tylko nielicznym płochym istotom.
Zapadła cisza. Sally patrzyła przez okno na połyskujące fale.
- Po co on się podpiera laską? - zapytała w końcu. Odwróciła się w
kierunku Giny i napotkała jej zdumiony wzrok.
- Już to zauważyłaś? - Gina wzruszyła ramionami. - Oczywiście nie
potrzebuje laski. Jeździł przedtem raz na miesiąc do Melbourne na rehabilitację,
ale przerwał po samobójstwie brata. I dalej powłóczy nogą. Nie sądzę, żeby
R S
- 52 -
kiedykolwiek przestał. To tak, jakby... Gdyby przestał kuśtykać, może by znowu
zaczął cieszyć się życiem. A to by było gorsze od śmierci...
- Bez sensu - zauważyła Sally.
- Prawda? - potwierdziła z uśmiechem Gina. W jej oczach zabłysła
iskierka przekory. - Powinien się znaleźć ktoś, kto zaprowadzi tu jakiś porządek.
Co za szczęście, że udało nam się przyjąć do naszego szpitala odpowiednią
kobietę.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Odpowiednia kobieta...
Słowa te przypominały się Sally przez następne trzy tygodnie. Na brak
zajęć narzekać mogła tylko przez dwie godziny pierwszego dnia rano. Potem,
wraz z pierwszą operacją, skończyły się wywczasy. W życiu nie miała tylu
zajęć.
I pierwszy raz była tak szczęśliwa. Nareszcie stawiała własne diagnozy.
Całe dnie kursowała pomiędzy pokojem przyjęć, salą operacyjną a oddziałem.
Wspomnienie pracy w mieście, kiedy to bliska była porzucenia ukochanej przez
siebie chirurgii, wydawało się teraz odległym, złym snem.
Kształciła się przecież na chirurga. Pacjent, który czekał na nią na stole
operacyjnym, nie był już tylko numerem szóstym na liście czekających na
operację. Numerem szóstym była Muriel Jeffries cierpiąca na kamienie
żółciowe, która miała dwa rozpuszczone do niemożliwości koty i przynosiła
swojemu chirurgowi podczas każdej wizyty biszkopt domowej roboty.
Sally wysłuchiwała opowieści pacjentów z prawdziwą przyjemnością.
Jedynym jej zmartwieniem była świadomość, że stale jest obserwowana.
Zdawała sobie sprawę, że wszystkie oczy są zwrócone na nią, ponieważ
jest nowym lekarzem w mieście. Jedna tylko para oczu patrzyła na nią w inny
niż wszyscy, szczególny sposób.
R S
- 53 -
Lloyd Neale obserwował ją od trzech tygodni z chłodną pogardą, jakby
czekał tylko, aż się skompromituje. Uważał ją nadal za lekkomyślną i
nieodpowiedzialną, sądził, że szuka łatwego życia. Jego oczy wyraźnie dawały
jej do zrozumienia, że to tylko kwestia czasu, zanim zmęczona
prowincjonalnym życiem powróci do wielkiego miasta. Tam bowiem jest jej
miejsce, jako osoby uwielbiającej uciechy i zabawy. Nawet gdy po całej nocy
spędzonej na sali operacyjnej umiała się rano zdobyć na uśmiech, twarz Lloyda
mówiła wyraźnie, iż nie wierzy w jej szczerość, a prawda o niej prędzej czy
później wyjdzie na jaw.
Bolało ją to. Robiła, co mogła, by nie zwracać uwagi na jego zachowanie,
ale uśmiech przychodził jej czasem z prawdziwym trudem. Zdarzało się, że gdy
po operacji dziękowała swemu anestezjologowi, chłód bijący z jego oczu
paraliżował ją.
Spotykała już lekarzy, z którymi trudno jej było się porozumieć, żaden
jednak nie traktował jej w podobny sposób.
Tylko się nie daj zwariować, mówiła do siebie, wyruszając na wieczorny
obchód w trzy tygodnie po swoim przyjeździe do Gundowring. Najwyższy czas
przestać zwracać na niego uwagę.
Wchodząc na męski oddział rehabilitacji, stanęła jak wryta. Był tam
Lloyd. Panowała między nimi niepisana umowa, by odbywać obchody w miarę
możliwości osobno. Właściwie to Lloyd, znając mniej więcej rozkład zajęć
Sally, unikał miejsc, w których się mogła znajdować. Inni lekarze witali Sally z
uśmiechem, a Lloyd, gdyby tylko mógł, nie spotykałby jej wcale.
Stał teraz przy łóżku pacjenta, którego Sally nie znała. Był to postawny
mężczyzna w średnim wieku, ze śladami oparzeń na twarzy. Ku jej wielkiemu
zdumieniu Lloyd uśmiechnął się do niej, gdy tylko zamknęły się za nią drzwi.
- Pani doktor - zaczął. Zdawać by się mogło, że oczekiwał na jej
przyjście.
R S
- 54 -
- Tak? - Podeszła bliżej, a Lloyd zwrócił się do mężczyzny leżącego na
łóżku.
- Robert, pewnie nie pamiętasz tej pani. To ona właśnie uważała, że nie
należy ruszać smoły na twojej twarzy.
- Robert... Robert Butler?
Sally wydała okrzyk radości. Mężczyzna patrzył na nią jasnym wzrokiem.
Wiedziała już, że udało się uratować mu oczy, ale do tej pory trudno jej było w
to uwierzyć.
- Dzień dobry! Tak się cieszę, że jest pan z powrotem! - zawołała z
uśmiechem. Pochyliła się nad nim, by obejrzeć jego twarz. - Aż trudno
uwierzyć. Żadnego przeszczepu?
- Jeden, z tyłu szyi. A wie pani dlaczego? Bo zeskrobałem kawałek smoły
w drodze do Melbourne. Razem ze skórą. Gdyby nie to, byłbym już w domu.
Dzięki pani i Lloydowi.
- Niewiele zrobiliśmy. - Sally posłała Lloydowi wesoły uśmiech. -
Prawda, panie doktorze? Robić jak najmniej to nasze motto.
Ku jej zdumieniu Lloyd zaśmiał się cicho. Zrozumiała, że jest tak samo
zadowolony jak ona.
- Przykro mi tylko, że nie będę mógł być na tańcach na cześć pani. Na
tym wieczorze pod hasłem „Witaj w Gundowring". Dużo bym dał, żeby móc
pójść. Żona mówi, że to dopiero będzie zabawa.
Sally spochmurniała i rzuciła okiem na Lloyda. Zabawa była źródłem
konfliktu. Organizowali ją Gina ze Struanem, ale Sally słyszała od
najrozmaitszych osób, że Lloyd jest jej zdecydowanie przeciwny.
- Ona została przecież zatrudniona tylko na okres próbny - denerwował
się. - Minęły dopiero trzy tygodnie. Wcale nie wiadomo, czy tu zostanie.
Uradowani informatorzy donieśli Sally, że Lloyd został zakrzyczany.
- Doktor Maitland oznajmił, że pani pojawienie się tutaj jest
najwspanialszym wydarzeniem w Gundowring od chwili przyjazdu jego żony.
R S
- 55 -
Powiedział, że musi pani zostać, a ja też o niczym bardziej nie marzę -
oświadczyła siostra przełożona.
Sally też o niczym bardziej nie marzyła. Ale teraz...
Spojrzała na Lloyda. Uśmiech zniknął z jego twarzy, a nad nią znowu
zawisły groźne chmury.
- Trudno, nic się nie da zrobić - oznajmiła Robertowi.
- Nie znajdzie pani drugiego takiego jak ja w fokstrocie - pochwalił się
Robert. - Sprawiłoby mi prawdziwą przyjemność zakręcić panią raz i drugi. Jak
Boga kocham.
- Trzymam pana za słowo. Przypomnę się w czasie następnej zabawy -
odrzekła, oglądając jego twarz. - To coś cudownego! Nie wierzę własnym
oczom, przecież na dobrą sprawę pan nie ma żadnych blizn.
- Wiem.
- A gdyby jeszcze lekarz, który z tobą jechał, lepiej cię pilnował i nie
pozwolił na skubanie szyi, nie byłoby w ogóle śladu - odezwał się Lloyd. -
Żałuję teraz, że nie pojechałem z tobą.
W jego głosie pobrzmiewał gniew.
- Lloyd, przecież nie możesz być wszędzie - powiedziała cicho. - Gdybyś
pojechał do Melbourne, zostalibyśmy bez anestezjologa.
- Dziękuję, ale zupełnie nie potrzebuję pani pociechy. Oczy Sally zaczęły
miotać błyskawice.
- Jestem jak najdalsza od pocieszania pana! - wybuchnęła. Zagryzła wargi
i zmusiła się do uśmiechu, patrząc na Roberta.
- Pan doktor Neale bierze na swoje barki problemy całego świata. Tak
sobie postanowił. Nie można mu więc w tym przeszkadzać.
Robert spojrzał na Sally, a potem na pociemniałą z gniewu twarz Lloyda,
i pokiwał spokojnie głową.
- Całe miasto mówi, że Lloyd bierze życie za poważnie. Powinna pani coś
z tym zrobić.
R S
- 56 -
Sally uśmiechnęła się, próbując nie zwracać uwagi na wściekłość Lloyda.
- Zrobię, co się da - rzuciła niefrasobliwie.
- Czy będziesz na tej zabawie? - zapytał Robert Lloyda.
Lloyd starał się zachować spokój. Najwyraźniej był niezadowolony, że
Sally wypowiada się o nim przy pacjencie. Lekarz nie powinien tego robić.
Sally przyznawała mu w duchu rację, ale przecież tylko tak mogła się bronić.
- Oczywiście - odpowiedział. - Zawsze spełniamy towarzyskie obowiązki
wobec kolegów.
Nawet wobec tych najmniej liczących się... Nie wymówił tych słów, ale
myśl tę łatwo było wyczytać. Sally oblała się rumieńcem. Dlaczego ten
człowiek przy każdej sposobności próbuje ją ranić? I dlaczego tak bardzo ją to
boli?
- Chciałbym więc, żebyś zatańczył za mnie z panią doktor - poprosił
Robert.
- Nie tańczę przecież.
- Bzdury - zareagował ostro Robert. - Może nie tańczysz szybko, ale
niecałe trzy miesiące temu widziałem cię na kolacji, podczas której zbierano
fundusze na dom opieki. Aż przyjemnie było popatrzeć, jak tańczyłeś walca.
Prawie tak dobrze jak ja. - Uśmiechnął się do Sally. - Naprawdę świetnie tańczy.
Niech pani zarezerwuje sobie taniec dla doktora Neale'a i proszę mi jutro
powiedzieć, czy nie miałem racji.
- Doktor Neale... będzie tańczyć z narzeczoną - powiedziała niepewnie
Sally.
- Margaret Howard jest narzeczoną, ale nie ma przecież Lloyda na
własność. Nic się doktorowi nie stanie, jeśli raz z panią zatańczy. Moi ludzie mi
jutro powiedzą, czy tańczył, czy nie. Jeśli nie zatańczy - Robert obrzucił
wzrokiem Sally i Lloyda - od razu mi się pogorszy. O trzeciej nad ranem.
Zobaczycie!
R S
- 57 -
Sally stała przed szafą i oglądała jej zawartość. Nie mogła się
zdecydować. Nie była na żadnej zabawie od śmierci ojca. Już cztery miesiące...
Zabawa nadal wydawała się jej czymś niestosownym. Choć
przeprowadzka do Gundowring złagodziła nieco ból, Sally zdawała sobie
sprawę, jak niewiele ma teraz wspólnego z dziewczyną, która kiedyś kupiła te
sukienki.
Wyjmowała kolejno wieczorowe suknie. Miała ich mnóstwo. Ojciec
często prosił ją, by pełniła honory pani domu, gdy podejmował gości jako
dyrektor Teatru Narodowego. Sally robiła to zawsze z największą
przyjemnością, jeśli tylko nie miała dyżuru. Między nią a ojcem istniała
szczególna więź, której nie udało się jeszcze przerwać żadnemu mężczyźnie.
Trzymała teraz w ręce suknię ze szkarłatnego jedwabiu. Ojcu nie
przypadła ona do gustu.
- Nie przypominasz w niej mojej Sally - zauważył, kiedy włożyła ją po
raz pierwszy. - Może i jest modna, ale nie można powiedzieć, żeby była
elegancka.
Może i tak. Sally przyłożyła ją do siebie i oczy jej się zaśmiały. Była to
taka właśnie sukienka, w jakiej Lloyd spodziewał się ją zobaczyć. Miała za duży
dekolt. Była opięta i choć sięgała prawie do kostek, rozcięcie na boku odsłaniało
niemal udo.
Boże mój, już widziała te spojrzenia. Czy można się na to odważyć?
- Trzeba trochę zbulwersować to miasto - powiedziała głośno, ale coś w
środku niej zaszeptało: Wcale nie chcesz bulwersować miasta. Chcesz
zbulwersować Lloyda Neale'a.
Założę się, że Margaret będzie ubrana na czarno, pomyślała. No więc co
robić? Przyjrzała się raz jeszcze pozostałym skromnym sukienkom i zatrzasnęła
szafę.
- Do odważnych świat należy - szepnęła. - Prawda?
Sally rzeczywiście zbulwersowała Gundowring.
R S
- 58 -
Już wchodząc na salę zdała sobie sprawę, że wkładając tę suknię,
popełniła błąd. W takiej konserwatywnej miejscowości wyzywająca suknia była
zdecydowanie nie na miejscu. Lecz wtedy, kiedy przymierzała ją przed lustrem,
była bardzo z siebie zadowolona. Uważała, że to wyborny pomysł rzucić
wszystkim wyzwanie.
Gundowring nie było jednak zadowolone z Sally. Wszyscy obywatele jak
jeden mąż wstrzymali oddech i Sally gotowa była wrócić do domu, by się
przebrać. Gina machała do niej ręką, siedząc przy stoliku blisko drzwi. Sally
napotkała jej wzrok, zdobyła się na odwagę i zaczęła się przepychać przez tłum.
A tłum rozstępował się przed nią jak Morze Czerwone przed Mojżeszem.
- Fiu, fiu! - Gina śmiała się od ucha do ucha. Jej własna suknia była
przesadnie skromna i poważna, harmonizując z dziecięcym nosidełkiem, które
stało pod krzesłem. - Wszyscy młodzi ludzie stracą dla ciebie głowę. To miasto
nigdy jeszcze nie widziało czegoś podobnego.
Sally bardzo się spodobała mężowi Giny. Nalał jej kieliszek wina,
przysunął krzesło i powiedział:
- Nie sądzę, żebyś w tej sukni długo zagrzała tu miejsce.
- To byłby prawdziwy skandal - oświadczyła Gina. - Ooo, patrzcie. Lloyd
i Margaret. - Zachichotała. - Margaret zamieniła się najwyraźniej w słup soli.
Margaret zdawała się nie dostrzegać Sally, choć rzuciła jej przez ramię
chłodne „dzień dobry".
Wyprawę Sally z Lizą na koncert odebrała jako osobistą zniewagę i od tej
pory nie omieszkała robić jej przy każdej okazji afrontów. Zasiadła teraz przy
dużym stole zajętym przez lekarzy i przywołała do siebie narzeczonego. Lloyd
obrzucił Sally chłodnym spojrzeniem.
Wszystkie jej oczekiwania i tęsknoty umarły w jednej chwili.
Czego ja się właściwie spodziewałam? - pytała samą siebie, patrząc na
Lloyda i Margaret, którzy zaczęli właśnie długą i najwyraźniej poważną
rozmowę z Lesley Maine. Była przybita. Dlaczego tak to właśnie odbieram?
R S
- 59 -
- Proszę pani!
Odwróciła głowę. Nachylał się nad nią korpulentny mężczyzna koło
czterdziestki.
- Sally, pozwól, że ci przedstawię Rudolfa Smalla - powiedziała Gina. Ku
zdumieniu Sally w jej głosie pobrzmiewał śmiech. - Rudolf jest naszym
dentystą.
- Ogromnie mi miło panią poznać. - Rudolf nie ukrywał radości. - Czy
zechciałaby pani ze mną zatańczyć?
Był to pierwszy taniec Sally, ale też i nie ostatni. Partnerzy zmieniali się
teraz jeden po drugim, a gdy tylko urywała się kolejka młodych mężczyzn,
którzy czekali, by z nią zatańczyć, pojawiał się od razu wesoły i jowialny
Rudolf Small. Gdy wieczór zbliżał się ku końcowi, coraz bardziej oczywiste
stawało się, iż zaczyna on traktować Sally poniekąd jak swoją własność.
- Muszę teraz wypełnić swoje obowiązki towarzyskie - poinformował ją,
gdy kończyli tańczyć rocka.
Sally marzyła o tym, by mieć okazję pokazać, jak dobrze tańczy.
Uwielbiała rocka, nauczyła się go tańczyć już dawno, ale Rudolf poruszał się
uparcie w takt fokstrota, głuchy na tony muzyki i nieczuły na stan poobijanych
stóp Sally. Przyciskał ją mocno do siebie i rozglądał się dookoła.
- O, jest Margaret - ucieszył się. - Margaret jest moją kuzynką. Zawsze z
nią tańczę, przynajmniej raz.
Zanim Sally zdążyła zaprotestować, zaprowadził ją do stołu, przy którym
siedziała Margaret z Lloydem.
- Lloyd, czy pozwolisz, że zostawię ci Sally, a przez ten czas zatańczę z
Margaret? - spytał. - Sally, zostawiam cię w dobrych rękach. - Zanim zdążyła
zareagować, Rudolf prowadził już Margaret na parkiet. Sally zauważyła jej
czarną suknię. Z trudem ukryła złośliwy uśmiech.
R S
- 60 -
Patrzyła na oddalającą się parę z pewnym niepokojem. Wszystko
wskazywało na to, że Rudolf staje się jej konkurentem, a wyglądał na człowieka
upartego jak kozioł.
- Gratuluję - odezwał się Lloyd oschle. - Dokonuje pani podbojów.
- Prawda, jaka ze mnie szczęściara? - Sally spojrzała na niego i szybko
odwróciła wzrok. Miała ochotę wybuchnąć płaczem. Sama myśl o tym, że
można by porównać Lloyda z Rudolfem, wydała jej się śmieszna. -
Przepraszam, pójdę się czegoś napić.
- O, nie - zaprotestował Lloyd, wstał i wyciągnął do Sally rękę. - Robert
prosił, żebym zatańczył z panią. Rudolf wręcz mi to nakazał, a ja jestem
człowiekiem, który wypełnia obowiązki.
- Cóż za miłe zaproszenie... - Sally spróbowała wysunąć rękę z jego dłoni,
ale Lloyd przytrzymał ją mocno. - Nie ma pan żadnych zobowiązań wobec
mnie, panie doktorze - dodała.
- Zgoda, ale grają teraz walca, a to jedyny taniec, który umiem jako tako
zatańczyć.
- Nie pojmuję, dlaczego miałby pan nie tańczyć wtedy, kiedy nie grają
walców - odparła Sally z goryczą. - Rudolf w każdym tańcu wykonuje dwa
kroki w przód i dwa kroki w tył. Jeżeli on tak może...
- Biedna Sally. - Lloyd spojrzał na nią ze współczuciem. - Wszystko
widziałem. Pewnie deptał pani po nogach?
- W ogóle ich nie czuję.
- Obiecuję, że ani razu nie nadepnę pani na nogi. - Zerknął na nią i
uśmiechnął się kpiąco. - Wiadomo przecież, że nie mogę szybko tańczyć.
Chodźmy.
Nie miała wyboru. Lloyd zostawił laskę przy stole i poprowadził ją
pewnie na parkiet. A potem odwrócił się i wziął ją w ramiona.
R S
- 61 -
Doznała uczucia, którego nie sposób opisać. Zakręciło jej się w głowie.
Nigdy jeszcze niczego podobnego nie przeżywała. Nigdy! Wystarczył jego
dotyk, a zamieniła się w uczennicę nie umiejącą zliczyć do trzech.
Parkiet był zatłoczony. Każda z par chciała nacieszyć się ostatnim tańcem
tego wieczoru. Było ciasno i należało bardzo uważać.
Pomimo kontuzji Lloyd tańczył znakomicie. Trzymał Sally blisko siebie,
poruszał się wolno, ale zręcznie pośród tłumu. Nie dostrzegała właściwie jego
ułomności, a leciutkie utykanie sprawiało, że był bardziej... bardziej sobą.
Bardziej podobny do Lloyda Neale'a, w którym się nieprzytomnie zakochała już
przy pierwszym spotkaniu.
Zabrakło jej niemal tchu, gdy zdała sobie z tego sprawę. Zesztywniała.
Lloyd wyczuł to i ujął ją za podbródek, zmuszając, by na niego spojrzała.
- Co się stało? - zapytał.
- N... nic... - wybąkała.
Był tak blisko! Tuż przy niej! Czuła bicie jego serca. Był tak
niesamowicie przystojny w tym czarnym smokingu! A jak się uśmiechał, jak
patrzył na nią, gdy w oczach jego skrzyły się żartobliwe iskierki... I ten dotyk
jego rąk, który poczuła, gdy opadło ramiączko sukienki...
Nadal patrzył na nią. Dźwięki muzyki docierały do nich z oddali. Trzymał
ją mocno przy sobie i czuła, że stanowi z nim jedno. Jedno z tym mężczyzną,
którego prawie nie znała, z człowiekiem, który jej nie lubił i który był zaręczony
z inną kobietą.
Spojrzała na niego bez słów. Niewykluczone, że zdradziły ją oczy, bo
popatrzył na nią z niepokojem. Wstrząsnął nią dreszcz przerażenia. Nie umiała
sobie z tym poradzić. W życiu nie doświadczyła niczego podobnego. I nie miała
gdzie uciec.
- Doktor Atchinson?
R S
- 62 -
Dotyk ręki na jej nagim ramieniu sprawił, że drgnęła gwałtownie.
Ramiona Lloyda objęły ją jeszcze mocniej. Wydawało się, że podobnie jak ona
nie chciał, by ktokolwiek im przeszkadzał.
Ręka nie dawała jednak za wygraną, a głos brzmiał coraz bardziej
natarczywie.
- Doktor Atchinson... - ponaglał, wyrywając ją z cudownych przeżyć.
Sally niechętnie odwróciła głowę, by zobaczyć, kto ją woła. Ujrzała
mężczyznę w smokingu, który czekał na nią niecierpliwie. Lloyd trzymał ją
nadal w ramionach.
- Tak? - Rozpoznała człowieka, który był podczas wieczoru mistrzem
ceremonii.
- Pani doktor, wiem doskonale, że to przyjęcie na pani cześć, ale wydaje
się... W górach za miastem był wypadek. Ranny został chłopak i dziewczyna.
Karetka już jedzie, a przed chwilą telefonował kierowca. Powiedział, że jedno z
nich jest w strasznym stanie. Potrzebna jest pani w szpitalu.
- Już jadę. - Sally wyswobodziła się z ramion Lloyda. Opuszczał powoli
ręce, jakby czynił to z żalem. Zmusiła się, by spojrzeć na niego. - Dziękuję...
Lloyd. Powiem Robertowi... że spełniłeś jego prośbę. Czy możesz przeprosić
wszystkich w moim imieniu?
- Może będzie pani potrzebowała pomocy? - odezwał się Gerard, jeden z
internistów, który pracował tego wieczoru na ostrym dyżurze. Gerard nie był
jednak anestezjologiem.
- Jeżeli zajdzie potrzeba, na pewno pana poproszę - obiecała. - Bawcie się
dobrze... Bawcie się dobrze, niewiele już czasu zostało.
- Wyrażę Rudolfowi żal w pani imieniu - obiecał Lloyd z wymuszonym
uśmiechem. - Jestem pewien, że będzie niepocieszony.
Uśmiech ten nie opuszczał Sally przez całą drogę z sali tanecznej do
szpitala. Trudno go było zapomnieć. Usiłowała myśleć o tragedii, której ofiary
czekają na nią w szpitalu, ale widziała przed sobą oczy Lloyda.
R S
- 63 -
Gdy tylko zatrzymała samochód i przeszła parę kroków w kierunku
bramy szpitala, ciszę rozdarł sygnał karetki pogotowia, która wjeżdżała do
parku. Uśmiech Lloyda zniknął wtedy sprzed jej oczu bez śladu.
To była prawdziwa tragedia. Na noszach leżała młoda para. Gdy
wynoszono ich kolejno, w Sally zamarło serce.
Dziewczyna miała szansę przeżycia, jej noga była jednak zupełnie
zmasakrowana. Nastąpiło skomplikowane złamanie, a noga wyglądała tak,
jakby dostała się pomiędzy dwa ogromne walce. Dziewczyna jęczała z bólu.
Przy opuszczaniu w dół noszy noga się poruszyła. Rozległ się długi,
rozdzierający krzyk. Dziewczyna próbowała usiąść. Sally chwyciła ją za
ramiona, próbując ułożyć z powrotem. To był zbyt duży wstrząs i dziewczyna
straciła przytomność.
Dziewczyna i chłopak... Sally spojrzała teraz na drugie nosze. Zrobiło jej
się słabo. Brzuch chłopca był zmiażdżony. Zmierzyła mu puls. Był ledwie
wyczuwalny. Zagryzła wargi, starając się pozbierać myśli.
- On jest w szoku - mówiła szybko. - Potrzebna jest mi kaniula, plazma i
próba krzyżowa. Prędko! Proszę go zabrać natychmiast na salę operacyjną!
Wchodząc do izby przyjęć, jedna z młodszych pielęgniarek zachichotała
na widok sukni Sally. Po chwili jednak, gdy zobaczyła ofiary wypadku, krew
odpłynęła jej z twarzy.
Gerard, lekarz dyżurny, zabrał się do podłączania dziewczyny do
kroplówki.
- Ale co będzie dalej, Sally? - zapytał niespokojnie. - Nie mogę ci
przecież pomóc.
- Zrób jej znieczulenie, zanim odzyska przytomność - poleciła - ale
najpierw zbadaj wszystkie obrażenia - kontynuowała, wprowadzając
jednocześnie kaniulę do żyły na ramieniu chłopca. - Niewykluczone, że będę się
mogła zająć dziewczyną wcześniej, niż bym chciała. Pewnie... Pewnie niewiele
będziemy tu mogli zrobić. Siostro, proszę zawiadomić doktora Neale'a.
R S
- 64 -
Nie było potrzeby. Lloyd musiał wyruszyć do szpitala wkrótce po niej.
Miała ochotę płakać z radości na jego widok. Idąc zdejmował w pośpiechu górę
od fraka.
- Jak to wygląda, Sally? - Przyjrzał się uważnie chłopcu, a potem
nieprzytomnej dziewczynie. - Aha, więc to tak - szepnął.
- Trzeba operować, natychmiast. Chłopak ma krwotok wewnętrzny.
Najpierw zrobimy prześwietlenie, a zaraz potem operację.
Lloyd zaczął wydawać polecenia, zanim Sally skończyła mówić. Z ulgą
stwierdziła, że znał się nie tylko na anestezjologii. Operowali wielokrotnie
razem w ciągu ostatnich tygodni, ale dopiero teraz zobaczyła, do czego jest
naprawdę zdolny.
Nie zdało się to jednak na nic.
Obydwoje dali z siebie wszystko. Przez trzy godziny walczyli zaciekle o
życie chłopca. Wątroba była tak uszkodzona, że Sally wpadła w rozpacz.
Wycięła już bezużyteczne części, usunęła pękniętą śledzionę, wyciągnęła
kawałki żeber z płuc i starannie, skrupulatnie zszywała poprzecinane naczynia
krwionośne. Przez cały ten czas Lloyd kontrolował dopływ powietrza i dodawał
Sally otuchy, gdy światła monitorów migotały, a ona traciła pewność siebie.
Po upływie trzech godzin zaświtała w niej nadzieja i w tej właśnie chwili
serce chłopca przestało bić.
Reanimacja nie przyniosła żadnego skutku. Lloyd ponawiał próby raz po
raz, aż wreszcie Sally dała mu znak, by przerwał. Zaszyła ziejącą ranę,
przypuszczając, że rodzice zmarłego chłopca by sobie tego życzyli.
Na wargach czuła słone łzy. Mrugała powiekami, chcąc się ich pozbyć.
Nie płakała przecież. Wcale nie płakała.
Czy kiedykolwiek będzie w stanie się do tego przyzwyczaić? Poprzednim
razem... Naszły ją wspomnienia innej śmierci na stole operacyjnym...
Ten chłopak miał osiemnaście lat, może nieco więcej. Sally spojrzała na
jego długie rzęsy i poczuła, że łzy spływają jej po policzkach.
R S
- 65 -
Nie, nie wolno jej płakać. Czeka ją rozmowa z rodziną, Lloyd patrzy na
nią z niepokojem.
- Wszystko w porządku? - spytał.
- Tak. - Bezradnie wzruszyła ramionami i odwróciła twarz. - Siostro -
zwróciła się do pielęgniarki - muszę się teraz zająć tą dziewczyną. Co z nią?
- Bez zmian - odparła pielęgniarka. - Czeka tuż obok, ale...
- Ale?
- Rodzice tego chłopca siedzą w poczekalni...
- A rodzice dziewczyny?
- Nie ma ich tu. Ona mieszka w Melbourne. Rozmawialiśmy z nimi,
prosiliśmy, żeby nie przyjeżdżali, dopóki nie damy znać. Niewykluczone
przecież, że odeślemy dziewczynę do miasta.
Sally pokiwała głową i zdjęła fartuch.
- Pójdę więc porozmawiać z rodzicami chłopca.
- Sally... - To głos Lloyda.
- Tak?
- Sally, myślę, że to ja powinienem z nimi porozmawiać.
- Znasz ich?
- Nie. - Lloyd położył ręce na jej opuszczonych ramionach i zmusił, by
podniosła głowę. - Ale nie sądzę, żebyś była w stanie ich pocieszyć.
- Wydaje mi się... - Sally spojrzała na swą suknię zbryzganą krwią i
wzdrygnęła się. Wyglądała jak postać z koszmarnego snu. - Wydaje mi się, że
wyglądam...
- Nieważne, jak wyglądasz - powiedział łagodnie i zwrócił się do
pielęgniarki: - Siostro, proszę przynieść doktor Atchinson filiżankę słodkiej,
mocnej, gorącej herbaty. Ja pójdę do rodziców chłopca, a potem zajmiemy się
dziewczyną.
- Pójdę teraz - odezwała się Sally zmęczonym głosem, lecz Lloyd ujął ją
za ramiona.
R S
- 66 -
- Nie. Pójdziemy razem. Nie poradzisz sobie sama.
Sally spojrzała na zatroskaną twarz Lloyda i znowu zebrało jej się na łzy.
- Dobrze, panie doktorze - wyszeptała, a Lloyd uśmiechnął się do niej
uspokajająco.
- Pamiętaj, to nie jest ani pierwsza, ani ostatnia tragedia, której będziesz
świadkiem. Wiem, że masz dość siły, żeby się nie poddać i żeby pomóc jeszcze
innym.
- Skąd wiesz? - spytała półgłosem.
- Zaczynam to widzieć - odpowiedział cicho. - Zaczynam to nareszcie
widzieć.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Starczyło jej jednak sił, by robić dalej swoje. Gdyby nie wspomnienie
strasznej nocy sprzed czterech miesięcy, nie załamałaby się teraz. Spokój i
opanowanie Lloyda dopomogły jej przezwyciężyć ból.
Dziewczyna miała skomplikowane złamanie nogi, nastąpiła więc blokada
dopływu krwi do stopy. Tylko operacja w Melbourne mogła uratować jej nogę,
na razie jednak Sally musiała przywrócić krążenie.
Powrócili na salę i zaczęła się nowa operacja. Nie myśleli o zmęczeniu,
nie miało ono w tej sytuacji żadnego znaczenia. Świtało już, gdy Sally uznała,
że zrobiła wszystko, co mogła, by ratować dziewczynę. Lloyd przerwał narkozę
i zaczął podawać morfinę.
- Nie powinna czuć bólu w czasie podróży - powiedział, a potem dał znać,
że można ją wywieźć z sali.
- Czy nie myślisz, że powinnam z nią pojechać? - spytała Sally
zmęczonym głosem, myjąc ręce. - A może ty byś pojechał?
- Nie trzeba. Wystarczy lekarz pogotowia. Jest młoda i zdrowa.
R S
- 67 -
- Ale... - Nie była zupełnie przekonana. Spojrzała za odjeżdżającym
wózkiem i w drzwiach dostrzegła policjanta. To było do przewidzenia. Po
każdej tragedii następuje śledztwo.
Dobrze chociaż, że to śledztwo będzie inne niż ostatnie. Odegnała od
siebie niepotrzebne myśli i wytarła ręce.
- Operacja skończona? - odezwał się policjant, spoglądając niecierpliwie
na Lloyda, a potem na Sally. - Wiem, że jesteście państwo zmęczeni, ale muszę
wam zadać kilka pytań.
- Rozumiem - powiedziała Sally, przyglądając się smętnym resztkom swej
sukni. - Domyślam się, że nie będę mogła przedtem się umyć i przebrać?
- Chodźmy do mnie - zaproponował Lloyd. - Unikniemy w ten sposób
spotkania z personelem, który przychodzi na dzienną zmianę. I napijemy się
kawy.
Po raz drugi więc Sally zasiadła za stołem kuchennym Lloyda.
Odpowiadała na pytania policjanta zmęczonym, martwym głosem.
Relacjonowała, jakich obrażeń doznał chłopiec. W miarę zadawanych pytań
powracał do niej koszmar sprzed czterech miesięcy. Trzymała oburącz kubek z
gorącą kawą i starała się nie stracić poczucia rzeczywistości, ale udawało jej się
to z coraz większym trudem.
- O co tu właściwie chodzi? - wtrącił nagle Lloyd, widząc, że pytaniom
nie ma końca. Patrzył przez cały czas na Sally i uwagi jego nie uszło zmęczenie
i napięcie w jej głosie. - Śledztwo jest tu chyba zupełnie nie na miejscu. Chyba
pan widzi, że doktor Atchinson jest u kresu sił.
- Widzę. - Policjant był najwyraźniej skruszony. - Zadaję te pytania z
prawdziwą przykrością, ale jeszcze dziś rano muszę oddać raport na temat tego
zabójstwa.
- Zabójstwa? - Sally otworzyła szeroko oczy. Koszmarne myśli powróciły
do niej ze zdwojoną siłą. - Przecież... to był wypadek samochodowy, a nie
zabójstwo.
R S
- 68 -
Policjant westchnął i odłożył pióro.
- Pytanie, co było przyczyną wypadku - powiedział. - Wydaje się, że ten
chłopak i dziewczyna brali udział w protestach przeciwko wycinaniu lasów. Ich
grupa obozowała za górą Mendy. Byli w ciągłym konflikcie z drwalami.
- Z powodu gwoździ? - zapytał Lloyd. Policjant kiwnął potakująco głową.
- Z powodu gwoździ? - powtórzyła Sally, nic nie rozumiejąc.
- Ci młodzi ludzie są idealistami, chcą, żeby tu powstał rezerwat -
wyjaśnił policjant. - Parę tygodni temu powbijali długie gwoździe w bale
najwyższej jakości. Całe to drewno jest teraz bezużyteczne, bo żadna maszyna
nie wytrzyma zetknięcia z gwoździami. Co gorsza nie zawiadomili o swoich
pomysłach drwali i jeden z robotników stracił oko, kiedy piła natrafiła na
gwóźdź i rozleciała się na kawałki.
- Och... - Sally zacisnęła palce na kubku z kawą, wyobrażając sobie, jak to
wyglądało.
- Drwale przez parę tygodni chcieli się mścić, potem jednak sprawa jakoś
przycichła - mówił dalej policjant. - Ale wczoraj wieczorem po północy Gary i
Melinda, ten chłopiec i dziewczyna, których operowaliście, wjechali na teren
wyrębu lasu. Ich koledzy z obozowiska twierdzą, że słyszeli strzały, a potem od-
głos roztrzaskującego się samochodu.
Sally pokręciła z niedowierzaniem głową.
- Ale... Żadne z nich nie miało ran postrzałowych.
- Na samochodzie były jednak ślady kul - oznajmił policjant. -
Obejrzałem go bardzo dokładnie i zauważyłem, że jedno z kół ma na obręczy
dziurę po kuli. Przypuszczam, że parę innych kul utkwiło w oponie, która pękła
i samochód zjechał z nasypu. Jechali za szybko, bo pewnie kiedy usłyszeli
strzały, stracili głowę ze strachu.
- Czyli zabójstwo? - spytał Lloyd.
- Przynajmniej usiłowanie zabójstwa, o ile tylko znajdziemy winnego. Ale
szanse mamy niewielkie. Drwale postanowili z pewnością trzymać się razem i
R S
- 69 -
wszyscy będą mieli alibi. Już teraz doszły mnie słuchy, że wszyscy byli w
lokalnej piwiarni.
- Biedne, niemądre dzieci - powiedziała cicho Sally. Zrobiło się jej
niedobrze. - I pomyśleć, jaką cenę za to zapłacili!
Lloyd patrzył na nią zaintrygowany. Wstał w końcu i otworzył przed
policjantem drzwi.
- Panie sierżancie, myślę, że pora kończyć. Czeka nas za chwilę długi
dzień pracy. Jeżeli będzie pan miał jeszcze jakieś pytania, proszę do mnie
zadzwonić. - Położył nacisk na słowa „do mnie", a jego oczy podkreślały
skierowaną do policjanta prośbę. Wymownie wskazał głową na Sally, która
najwyraźniej była w stanie skrajnego wyczerpania. Policjant wyszedł.
- A teraz, Sally - odezwał się Lloyd, wyjmując jej kubek z rąk i
pomagając wstać z fotela - a teraz może powiesz mi, co się dzieje w twojej
biednej głowie?
Spojrzała na niego zmieszana.
- Nie wiem... co masz na myśli.
- Sądzę, że wiesz - odrzekł łagodnie. - Wyglądasz jak człowiek, którego
ktoś prześladuje. Po każdym pytaniu policjanta przypominałaś coraz bardziej
zaszczute zwierzątko. Dlaczego? Czego się tak strasznie boisz?
Potrząsała głową, czując przez cały czas dotyk jego rąk na swych nagich
ramionach. Miała nieprzepartą ochotę oprzeć głowę na jego piersi, rozpłakać się
i doznać ukojenia, które zdawał się jej ofiarowywać. Tylko że był zaręczony z
Margaret i nie mogła oczekiwać pociechy z jego strony. Domyślił się jej uczuć.
- Mogę być przecież twoim przyjacielem - powiedział cicho. W jego
głosie kryło się napięcie, którego nie rozumiała. Ujął jej twarz w dłonie, potem
uniósł do góry, by zajrzeć w jej udręczone oczy. - Czy mi się wydaje, czy też
może jednak zuchwała, tryskająca życiem i energią Sally Atchinson potrzebuje
przyjaźni?
R S
- 70 -
- Nie. Tak... - Odepchnęła od siebie jego ręce. Lloyd puścił ją. Cofnęła się
parę kroków i spojrzała na niego znowu. - Przepraszam cię... - wykrztusiła w
końcu. - Po prostu... ci biedacy...
- Zupełnie zgłupieli, skoro pokazali się na wyrębie - przerwał Lloyd
stanowczo. - Wiedzieli, co o nich myślą drwale. Ten, który stracił oko, był
powszechnie lubiany. Ma żonę i czworo dzieci. Jeżeli wbijali tam dalej
gwoździe...
- Przecież tego nie wiadomo.
- To prawda, ale wiem jedno: nie powinni się byli tam pokazywać po
północy.
- Może wierzyli, że słuszność jest po ich stronie - odezwała się
przygaszonym głosem. - To przywilej młodości.
- I głupców. Wzruszyła ramionami.
- Czy to była rzeczywiście głupota? Czy nie warto się narażać dla
ratowania lasów?
- To takie idealistyczne mrzonki. Sally poczuła ukłucie w sercu.
- A więc w twoim kodeksie moralnym nie ma miejsca na idealizm?
- Już z tego wyrosłem.
- Mam nadzieję, że ja nigdy z tego nie wyrosnę - odrzekła głuchym
głosem. - Oczywiście, nie wolno im było wbijać gwoździ. Ale bez względu na
to, co robili, nie zasłużyli sobie na taki los. Żeby przestrzelić im opony... -
Przerwała. - Pan mi wybaczy, panie doktorze, rano mam operację, a przedtem
czeka mnie długi obchód, no i jeśli zaraz nie wezmę prysznica, krew na mojej
sukience stwardnieje jak kamień. Fatalnie się tak czuję.
- To naprawdę wielka szkoda - odezwał się cicho. Podszedł do niej i
znowu jego ręce spoczęły na jej ramionach. - To była piękna suknia.
Sally nie poruszyła się tym razem, nie odepchnęła od siebie jego rąk.
Stała bezradnie, nic nie mówiąc. Dlaczego ten dotyk sprawia jej taki ból?
- Sally...
R S
- 71 -
- Tak?
- Sally, co się z tobą dzieje? Widzę przecież. Najwyraźniej cierpiałaś, gdy
policjant zadawał pytania. To nie miało nic wspólnego ze śmiercią tego chłopca.
Wyglądałaś... jakbyś się bała.
- Wcale nie.
To przecież nie była prawda. Bała się. Jak jeszcze nigdy w życiu. Serce
łomotało jej tak szybko, że większość lekarzy, zbadawszy ją, wezwałaby chyba
karetkę pogotowia. A wszystko to tylko dlatego, że Lloyd dotykał jej, a oczy
jego były pełne ciepła i...
Czuła, że tonie. Zmęczenie, wysiłek i rozpacz powróciły do niej ze
zdwojoną siłą. I zaczęła się obawiać, że upadnie. Spojrzała w jego oczy i
poczuła, że nogi się pod nią uginają.
- Do licha - mruknął pod nosem i przytrzymał ją mocniej. - Widzę, że
jesteś zupełnie wykończona - szepnął i uniósł ją w ramionach.
Sally rozpaczliwie próbowała zachować resztki godności.
- Zostaw mnie...
- Nie mogę, bo się wywrócisz.
- Nie... - Broniła się słabo, próbując umknąć z jego ramion. - To ty się
wywrócisz. Nie utrzymasz mnie na swojej jednej nodze.
- Sama mi przecież mówiłaś, że powinienem normalnie posługiwać się tą
nogą. No i zaczynam. Zaraz, bez laski, przeniosę cię przez cały szpital. Czy pani
doktor będzie wtedy zadowolona?
- Nie odważysz się przecież...
- Zaraz zobaczysz.
Łokciem otworzył drzwi, a potem poniósł oszołomioną Sally szpitalnym
korytarzem prosto do jej mieszkania. Pielęgniarki przychodziły właśnie na ranny
dyżur i patrzyły na nich szeroko otwartymi oczami. Lloyd prawie nie utykał.
R S
- 72 -
- Zdajesz sobie chyba sprawę, że zszargałeś mi opinię - odezwała się
drżącym głosem, gdy postawił ją wreszcie na ziemi. Drzwi od mieszkania
zamknęły się z trzaskiem, odgradzając ich od ciekawskich spojrzeń.
- Coś z niej na pewno zostanie - uciął. - Pamiętaj, że jestem zaręczony.
- Pamiętam.
Wymówiła to ledwo dosłyszalnym szeptem. Stała zwrócona twarzą do
Lloyda. Za nic w świecie nie podniosłaby na niego oczu. Napięcie między nimi
było wprost namacalne.
- Sally...
- Lepiej już idź.
- Powinnaś wziąć prysznic. Może ci pomóc?
- Nie! - szepnęła przerażona. - Proszę cię...
Nastała długa, bardzo długa cisza. To nie było zwykłe napięcie, lecz coś
nieuchwytnego. Zdawało się, że zawisł między nimi magnes, który przyciąga
ich do siebie, magnes, który odrzuca rozsądek, zostawiając...
Zostawiając tylko ich dwoje naprzeciw siebie.
Sally uniosła w końcu głowę do góry. Kłębiące się w niej bezładnie
uczucia zdawały się powoli krystalizować. Zdawała sobie sprawę z istnienia
problemów, które utrudniały tę miłość, ale wiedziała już, że to co czuje, to jest
właśnie miłość. Los przeznaczył jej tego mężczyznę. Do niego tylko należała.
Był jej drugą połową...
A Lloyd Neale, jej druga połowa, patrzył na nią z góry, jakby zobaczył
głęboką, straszliwą przepaść. Patrzył tak, jakby miał wpaść do tej przepaści, gdy
tylko się ruszy.
A jednak nie był w stanie się pohamować. Wyciągnął ręce, by ująć ją w
talii i przytulić do siebie. Pochylił twarz i pocałował ją. Stanowili teraz jedno.
Byli stworzeni dla siebie. Sally uniosła ręce i objęła go za szyję. Mój Boże, żeby
ta chwila trwała wiecznie...
Margaret!
R S
- 73 -
Nigdy już potem nie potrafiła ustalić, czy imię to wtargnęło najpierw do
jego, czy do jej świadomości. Wiedziała tylko, że myśl o tej kobiecie rozdzieliła
ich w sposób tak namacalny, jak gdyby sama Margaret stanęła między nimi,
obrzucając ich pogardliwym wzrokiem. Znaleźli się niespodziewanie parę
kroków od siebie, a Lloyd patrzył teraz na nią tak, jakby trafił go pocisk.
- Nie mogę...
- Myślę... że to już się stało - powiedziała drżącym głosem.
- Możesz czy nie, to nie ma nic do rzeczy.
- Sally, nie chciałem...
- Nie chciałeś mnie pocałować. - Z ramienia Sally zsunęło się ramiączko.
Podciągnęła je, a jej palce powędrowały do obrzmiałych warg. - Chyba... to
prawda. Jesteś już na dobrą sprawę szczęśliwym małżonkiem.
- Jestem zaręczony i mam się ożenić.
- Mówiono mi o tym - odparła oschle. Wciągnęła głęboko powietrze,
odwróciła się i otworzyła drzwi. - Może więc lepiej by było, gdyby pan sobie
już poszedł, panie doktorze. Zanim... nie wydarzy się coś, czego by pan potem
żałował.
Zaakcentowała naumyślnie słowo „pan". Wiedziała, że ona nie
żałowałaby niczego. Niczego, co spotkałoby ją ze strony człowieka, który był jej
miłością.
Cisza trwała bez końca. Magnes nadal przyciągał ich do siebie, ale Lloyd
stał nieruchomo jak kamień. Tak przynajmniej wyglądała jego twarz. Jak z
kamienia.
- Proszę... - szepnęła wreszcie Sally. Czuła się zupełnie pusta, pozbawiona
jakichkolwiek uczuć. - Proszę, Lloyd. Wydaje mi się... Proszę cię, idź już.
Spojrzał na nią twardo.
- Wydaje mi się, że się myliłem - oświadczył poważnie. - Nie sądzę,
żebyśmy mogli być przyjaciółmi.
R S
- 74 -
Sally wzięła prysznic i przebrała się w skromną, ciemną sukienkę. Zanim
wyszła z mieszkania, po szpitalu krążyły już plotki. Na korytarzu napotykała
ciszę, która szybko zamieniała się w stłumione chichoty.
Wszędzie wrzało jak w ulu. Co za historia! Widziano, jak doktor Neale o
wpół do siódmej rano niósł doktor Atchinson od siebie do jej mieszkania. A ona
miała na sobie zakrwawioną sukienkę.
Szpital w Gundowring nie zamierzał uronić niczego z przyjemności, jaką
niosło omawianie tych wydarzeń. Sally miała się o tym przekonać na własnej
skórze. Na oddziałach, po których wędrowała, witały ją ponure twarze. Zmarły
chłopak był synem miejscowego farmera. Niemal wszyscy pacjenci go znali, a
wielu powtarzało z wypiekami na twarzy ploteczki o nowej pani chirurg, co
pozwalało zapomnieć na chwilę o tragicznej śmierci.
- Niech ta jego narzeczona ma się lepiej na baczności - śmiał się Robert
Butler, gdy Sally zmieniała mu opatrunek. - Mówili mi, że tańczył z panią. Pani
doktor, ona nie ma przy pani żadnej szansy, taka jest prawda.
- Zatańczył ze mną, bo panu to obiecał - odpowiedziała szorstko. - A niósł
mnie, bo byłam zmęczona.
- Tak, tak! - Robert zaśmiał się głośno. - Albo to ja nie mam oczu? Widzę
przecież, co w trawie piszczy.
Kiedy Sally położyła się wreszcie tego wieczoru do łóżka, poczuła, że
jeszcze nigdy nie była podobnie zmęczona. Ani podobnie oszołomiona i
zakłopotana. Zasnęła, gdy tylko dotknęła głową poduszki, ale obudziła się
bardzo wcześnie i długo leżała, patrząc w sufit, a głowa pękała jej od różnych
pytań, na które nie znajdowała odpowiedzi. W końcu wstała i wyszła na
opustoszały szpitalny korytarz.
- Idę na plażę trochę popływać - oświadczyła zdumionej pielęgniarce,
która pełniła nocny dyżur.
Pielęgniarka spojrzała na zegarek.
R S
- 75 -
- Wpół do szóstej - mruknęła poirytowana. - Zupełne szaleństwo.
Wszyscy powariowali!
- Wszyscy?
- Coś mi się wydaje, że przewrócą panią w tłumie. Wolne są już tylko
miejsca stojące. Radzę zabrać koło ratunkowe, bo ratowników o tej porze
brakuje.
Sally odpowiedziała wymuszonym uśmiechem i wyszła tylnymi
drzwiami. U jej stóp rozpościerało się morze, migocąca tafla skąpana w świetle
wschodzącego słońca, która ją kusiła.
Tłumy?
Sally uśmiechnęła się do siebie, oglądając opustoszałą plażę. Nikogo nie
widać, jak okiem sięgnąć. A więc wszystko to należy do niej. W końcu dlatego
przyjechała do Gundowring. Morze, słońce, piasek i Sally. Niech diabli porwą
Lloyda Neale'a. Nie ma tu dziś dla niego miejsca.
Szybko zdjęła sukienkę i została w białym kostiumie.
Pływała beztrosko przez pół godziny, a zimne fale koiły jej niepokoje.
Położyła się potem na skale w promieniach porannego słońca i zapadła w sen.
Gdy się obudziła, stał nad nią Lloyd Neale.
Zasłaniał słońce, a jego ciało ociekało wodą. Najwyraźniej dopiero
wynurzył się z morza.
- Pani tutaj?
W jego głosie usłyszała tłumiony gniew i wyciągnęła ręce do góry, jakby
się broniła.
- Co... pan tutaj robi? - wyszeptała.
- O to samo chciałem zapytać panią. - W jego wzroku kryło się zdumienie
i Sally zrozumiała, że nie mógł jej widzieć z wody. Zobaczył ją dopiero wtedy,
gdy wyszedł na brzeg.
- Śpię - odrzekła. - To nie jest pana plaża.
- Stale tu przychodzę.
R S
- 76 -
- Na pewno bym tu nie przyszła, gdybym o tym wiedziała.
Sally usiadła. Zdawała sobie sprawę, że najdrobniejsze nawet oznaki
sympatii, jaką Lloyd mógł do niej czuć, zniknęły bez śladu. Zainteresowanie,
które zdradzał, to był tylko sen. A teraz... żałował najwyraźniej swojego
zachowania. Jego chłód sprawiał jej ból. Nic jeszcze nigdy nie sprawiało jej
podobnego bólu.
- Do głowy by mi nie przyszło wkraczać na terytorium pana doktora
Neale'a - wyszeptała.
Przypomniała sobie słowa pielęgniarki: „Zupełne szaleństwo. Wszyscy
powariowali!" A więc o to jej chodziło. Lloyd także pływał o świcie.
- To nie jest moje terytorium - odezwał się pojednawczo.
Stał ciągle w tym samym miejscu, z rękami na biodrach. Sally próbowała
się podnieść, myśląc z rozpaczą, co zrobić, by ten człowiek stał się jej obojętny.
- Ja jednak sobie pójdę - powiedziała spokojnie i odwróciła się, by dać
nurka do wody.
Chwycił ją za ramię.
- Sally, wczoraj... byliśmy zupełnie wykończeni. Nie wiedzieliśmy, co
robimy.
- I wcale nie miałeś zamiaru mnie pocałować - dodała. - Wyraź więc
skruchę i wszystko będzie w porządku.
Już ja to widzę, jak będzie w porządku, pomyślała.
- Chciałem ci dodać otuchy. Wydawało mi się, że jesteś zupełnie
wytrącona z równowagi.
Nagła zmiana tonu wprawiła ją w osłupienie. Otworzyła usta, by coś
powiedzieć, ale zabrakło jej słów.
- Nie powinnaś siebie winić - mówił dalej. - Zrobiłaś przecież wszystko,
żeby ratować tego chłopaka.
- Ja... wcale siebie nie winię - wyznała. - Ale ten pocałunek... ten
pocałunek nie miał przecież dodawać otuchy.
R S
- 77 -
- Nie wiem, jak go odebrałaś - odparł lodowatym tonem - ale wiem jedno:
jestem zaręczony i mam zamiar poślubić Margaret. Proszę cię więc, żebyś o tym
zapomniała.
- Już zapomniałam - oznajmiła równie chłodno.
- Dlaczego więc tu jesteś? - zapytał ze zniecierpliwieniem. - Jeżeli nie
przeżywasz śmierci tego chłopaka, jeżeli zapomniałaś już o tym pocałunku,
powinnaś być teraz w domu i spać.
- Ty też.
Niepotrzebnie był tak blisko, tak cholernie blisko...
- Mnie także bardzo poruszył ten wypadek - przyznał. - Niemądre
dzieciaki...
- To nie ich wina.
- Zachowali się jak idioci.
- Czyżby? - Sally wyswobodziła ramię i spojrzała na odcisk palców
Lloyda na swoim ciele. Rozcierała to miejsce, jakby chciała w ten sposób
zatrzeć pamięć o jego dotyku. - Dzieciaki przepełnione ideałami, pragnące
zbawić świat. Coś mi się wydaje, że Lloyd Neale pragnął niegdyś tego samego.
- I zapłaciłem za to - powiedział z goryczą. - Drogo.
- I dlatego nie będziesz już nigdy o nic walczył? - Jej oczy rzucały
wyzwanie. - Nauczyłeś się dbać o siebie?
- Nauczyłem się nie folgować głupocie - odrzekł szorstko. - Zobaczyłem,
do czego to prowadzi.
- I twoją odpowiedzią stało się potępienie - szepnęła. - To bardzo surowy
wyrok.
- Tak pani doktor sądzi? Nadejdzie czas, że przyzna mi pani rację.
Próbujemy inaczej myśleć, kiedy głupota zaczyna szkodzić czemuś, co jest dla
nas drogie. Chciałbym widzieć, czy w podobnej sytuacji byłaby pani równie
skłonna do przebaczania.
R S
- 78 -
Zapadła cisza. Sally wpatrzona była w Lloyda. Czuła, że jest blada, a
słońce stało się lodowate. Wstrząsnął nią dreszcz. Wspomnienie nocy, gdy
zmarł jej ojciec, naszło ją tak wyraźnie, że tylko wysiłkiem woli powstrzymała
się od płaczu.
- To... ja już sobie pójdę.
Odwróciła się znowu, by dać nurka do wody, ale i tym razem Lloyd
chwycił ją za rękę. Stała bezwolna w jego żelaznym uścisku. Tym razem nie
odwróciła się do niego. Patrzyła w morze, gotowa patrzeć gdziekolwiek, byle
nie w jego oczy.
- Co ja takiego powiedziałem, że tak się pani zachowuje?
- Nic. - Mówiła tak cicho, że przyciągnął ją do siebie bliżej.
- Nic - powtórzyła.
Głos jej niebezpiecznie drżał i by się bronić, by pohamować łzy,
próbowała rozbudzić w sobie złość.
- Nie rozumiem, po co pan pyta, panie doktorze. Przecież ma pan
odpowiedź na wszystko. I wie pan, co robić, żeby świat pozostał na zawsze
spokojny, nudny i cnotliwy. Pan i pana wspaniała narzeczona. A teraz proszę
mnie puścić. Nie chcę mieć z panem nic wspólnego.
- Sally...
- Nie chcę!
Głos jej był jednym wielkim bólem. W zapamiętaniu wyrwała mu się i
zanim zdążył zareagować, skoczyła i zanurzyła się w chłodnej głębinie.
Nurkowała coraz głębiej, aż w pewnej chwili płuca się zbuntowały i wtedy,
niechętnie, wypłynęła na powierzchnię.
Lloyd przyglądał się jej w milczeniu, stojąc nieruchomo na skale. Sally
nie oglądała się za siebie. Nie była w stanie. Chyba by jej pękło serce, gdyby to
zrobiła.
Obejrzała się dopiero wtedy, gdy dotarła do brzegu i pobiegła do
pozostawionego na plaży ubrania.
R S
- 79 -
Lloyd Neale płynął teraz wzdłuż brzegu. Jego muskularne, wysportowane
ciało pruło fale zatoki. Był najwyraźniej w swoim żywiole, lecz nie zdawało mu
się to sprawiać przyjemności. Miał opuszczoną głowę i płynął tak, jakby czuł, że
ścigają go demony. Demony przeszłości.
Niech go diabli wezmą.
Zaklęła cicho pod nosem i włożyła sukienkę na mokry kostium. W ten
sposób skończyła się wspaniała kąpiel.
Skończył się też spokój jej ducha.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Przez resztę dnia Sally czuła zmęczenie i niepokój, a w głowie kłębiły się
jej bezładne myśli. Potrafiła skoncentrować się na pracy, ale nie było to trudne,
gdyż operowała tego dnia tylko proste przypadki. Kończyli właśnie usuwanie
wyrostka robaczkowego.
- W porządku - powiedziała Sally, sprawdzając efekty swojej pracy. -
Zaraz zacznę szyć.
- Ależ proszę się nie spieszyć ze względu na mnie - rzucił Lloyd. - Jestem
zawsze do pani dyspozycji.
Sally aż dech zaparło z oburzenia. Była to najwyraźniej aluzja pod jej
adresem. A przecież, gdyby nie przeprowadzała operacji ostrożnie i powoli,
mogłaby narazić swoją pacjentkę na zapalenie otrzewnej. Rzuciła na Lloyda
piorunujące spojrzenie, ale on, wpatrzony właśnie w monitory, daleki był od
zwracania na nią uwagi.
Ty arogancie i prostaku, mówiła w myślach, zaszywając brzuch pani
Crowe. Jak mogłam pozwolić, żebyś mnie pocałował? Jak mogłam
przypuszczać, że cię kocham? Zerknęła na ponurą twarz Lloyda. Nie odzywał
się przez całą operację.
R S
- 80 -
Jeśli tak dalej pójdzie, będę musiała wrócić do Melbourne, pomyślała ze
smutkiem. Wiedziała od początku, że nie da rady współpracować z
anestezjologiem, z którym nie można dojść do porozumienia. Nie zastanawiała
się jednak, jak można pracować z anestezjologiem, którego się kocha.
To wszystko szaleństwo. Czyste szaleństwo. Lloyd Neale jest zaręczony i
nie lubi jej. Myśli ponadto, że jest niemądra i zepsuta...
Nie mogła już tak dalej. Nie mogła. Nie była w stanie sobie wyobrazić, że
mogłaby tu zostać i patrzeć, jak Lloyd żeni się ze swoją Margaret i jak rodzą mu
się dzieci. Nie umiała już dłużej znosić jego złośliwostek pod jej adresem.
- Co za niemądra i niepoważna osoba - powiedziała głośno. Rzucając mu
piorunujące spojrzenie, zawiązała ostatni węzeł i przeszyła go znowu wzrokiem.
- Nie rozumiem - odezwał się Lloyd, a pielęgniarka stojąca za Sally
nerwowo zachichotała.
- Niemądra i niepoważna osoba, czyli ja. Tak pan przecież o mnie myśli -
odpowiedziała z furią.
Uniósł brwi z ironicznym uśmiechem.
- Niczego podobnego o pani nie myślę.
- Ależ tak. Tak właśnie pan myśli, albo jeszcze gorzej. - Wciągnęła
głęboko powietrze i starała się mówić spokojnym głosem. - Udało się panu. Z
pewnością jest pan zadowolony.
- Z czego, do diabła?
- Proszę nie kląć - rzuciła krótko.
Pielęgniarka nie posiadała się ze zdumienia. Nikt jeszcze nigdy nie
przemawiał w ten sposób do doktora Neale'a!
- Będę klął, jeśli będę chciał - odparł. Sally dostrzegła w jego oczach
iskierki rozbawienia, co doprowadziło ją do wściekłości.
- Z pewnością - warknęła. - Pan zawsze robi to, co pan chce. Zachowuje
się pan wobec mnie w sposób absolutnie nie do zniesienia i nie obchodzi pana,
co ja czuję. Wydaje się panu, że jest pan kimś wyjątkowym, bo ma pan chorą
R S
- 81 -
nogę. Jest pan taki cnotliwy, traktuje mnie pan tak chłodno... Pracuje pan z
zaciśniętymi ustami i patrzy tylko, czy przypadkiem gdzieś się nie pomyliłam...
Tylko duma nie pozwoliła jej się rozpłakać.
- Chce pan, żebym stąd wyjechała i chyba pana marzenia się spełnią.
Postawił pan na swoim. Zgodziłam się pracować przez miesiąc. Miesiąc mija w
przyszły piątek. Wyjeżdżam.
Na chwilę zamknęła oczy, a potem wyszła.
W sali operacyjnej zapanowała absolutna, niczym nie zmącona cisza.
Lloyd nie mógł za nią pójść. Musiał się opiekować nieprzytomną
pacjentką. Sally zamknęła za sobą drzwi, zdjęła fartuch i rękawice i wróciła do
swego mieszkania.
Koniec. Koniec marzeń.
Co właściwie było najważniejsze w tych marzeniach? Gundowring czy
Lloyd Neale?
Potrząsała głową, próbując zrozumieć samą siebie. Gundowring... Lloyd...
Z pewnością będzie bardzo cierpiała, wyjeżdżając z Gundowring, ale cierpienie,
które ją czeka, gdy będzie się żegnała z Lloydem...
Cierpienie. Uginała się już przecież pod ciężarem bólu, fizycznego niemal
bólu, który przygniatał ją od śmierci ojca.
Lloyd Neale nie prosił cię przecież, żebyś się w nim zakochała,
pomyślała. To nie jego wina. Dlaczego więc straciłaś głowę dla takiego
nieznośnego faceta?
- Nie wiem! - krzyknęła, a jej głos przerodził się niemal w jęk.
Otworzyła drzwi i stanęła jak wryta. W dużym fotelu siedziała Liza
Maitland.
- Znowu z sobą rozmawiasz - odezwała się dziewczynka. Sally zdobyła
się na słaby uśmiech.
- A ty znowu wdzierasz się do cudzych mieszkań. Jak tu weszłaś?
- Przez okno. Tylko nic o tym nie mów tatusiowi.
R S
- 82 -
- Płakałaś - powiedziała Sally z wyrzutem. Liza podniosła na nią oczy.
- Ty też.
- Wcale nie! - Sally pociągnęła nosem. - Dorośli nie płaczą.
- A Gina płacze.
Sally uklękła przy Lizie i wzięła w dłonie jej ręce. Chude paluszki
dziewczynki trzęsły się ze strachu.
- Powiedz mi, co się stało?
- Nasz dzidziuś jest chory.
- Dyni coś się stało? Ale wczoraj przecież wszystko było w porządku.
- Tak, ale dziś rano zrobił jej się guz na brzuszku i Gina powiedziała, że to
przepuklina. Po południu zrobił się większy i Sara zaczęła płakać i płakać, i nie
mogła przestać, a tatuś powiedział, że jelito się zawęźliło i że sobie tutaj z tym
nie poradzimy, więc za pół godziny odlatują samolotem do Melbourne, a tatuś
powiedział, że ja mam zostać z Margaret!
Dziewczynka zaszlochała i rzuciła się w objęcia Sally, która przytuliła ją
do siebie, próbując pozbierać myśli. Zawęźlone jelito... Ujęła Lizę mocno za
ramiona.
- Uspokój się. Może będę mogła pomóc. Jestem przecież chirurgiem. -
Wyjęła chusteczkę z kieszeni i podała ją dziewczynce. - Zostaniesz tu? Zaraz do
ciebie wrócę. Gdzie oni teraz są? Na pediatrii?
- Tak, ale mówili, że...
- Wiem, co mówili, ale może ich przekonam.
Liza zrobiła sobie na pociechę kanapkę z dżemem, a Sally poszła na
oddział. Zastała tam czterech lekarzy pochylonych nad łóżeczkiem.
- Gino... - Sally podeszła szybko do zmartwionej mamy i położyła jej rękę
na ramieniu. - Co się stało?
Gina zupełnie już nie przypominała opanowanego, rzeczowego lekarza
pediatry. Była przerażoną matką, a w jej oczach malował się strach.
- To przepuklina...
R S
- 83 -
Sally odrzuciła kołderkę i zmarszczyła brwi. Nie było żadnej wątpliwości.
Wystarczyło spojrzeć na dziecko, by wydać diagnozę.
- Jak długo to trwa?
- Godzinę, może trochę dłużej. Rano była trochę niespokojna, ale potem
to minęło. Wszystko zaczęło się, gdy poszliście z Lloydem na salę operacyjną.
Sally obmacała delikatnie guz w pachwinie.
- Próbowałaś sama odprowadzić jelito do jamy brzusznej - domyśliła się.
Nie udało jej się i Sally miała teraz dużo mniejszą szansę na wykonanie
zabiegu bez zastosowania ogólnego znieczulenia.
- Ale dlaczego chcesz wysłać ją do Melbourne? - zapytała.
- Wiesz przecież, że zawęźlone jelito jest groźne. Dlaczego nie zrobić
operacji tutaj?
Nie było odpowiedzi.
- Trzeba wprowadzić jelito do jamy brzusznej - ciągnęła Sally. - W
Melbourne są oczywiście bardziej doświadczeni lekarze, ale przecież nie
podejmowałabym się tej operacji, gdybym nie była pewna, że będę ją mogła
wykonać.
Nadal panowała cisza.
- Nie masz do mnie zaufania? - zapytała cicho. - Posłuchaj, ja naprawdę
potrafię to zrobić.
- Wiem. - Gina przełknęła łzy i rzuciła błagalne spojrzenie na męża.
Struan, podobnie roztrzęsiony jak żona, pokręcił głową.
- Oczywiście, że mogłabyś operować - powiedział ze złością - tylko że
Lloyd nie może.
- Lloyd?
- Nie mam pełnych uprawnień anestezjologa - wyznał Lloyd przez
zaciśnięte zęby. - Sara ma tylko trzy tygodnie, tu potrzebny jest
wykwalifikowany specjalista. Trzeba ją szybko zawieźć do Melbourne.
Palce Sally delikatnie obmacywały pachwinę dziecka.
R S
- 84 -
Cały czas gorączkowo myślała... To przecież da się zrobić. Raz jeszcze
dotknęła twardego guza. Może udałoby się bez znieczulenia?
- Lloyd, a może zastosować środek rozluźniający? Gdyby dzieciak się nie
naprężał, mogłabym wprowadzić jelito z powrotem.
Lloyd patrzył przed siebie.
- Nie mogę zastosować narkozy - odezwał się w końcu - ale...
- Panie doktorze, ja nie mówię o narkozie, tylko o środku rozluźniającym.
Co można podać? Morfinę? Petydynę? A może fenergan? Na litość boską...
Nareszcie zrozumiał.
- Myślisz, że jest jeszcze szansa?
- Robiłam już takie rzeczy. Nigdy u takiego maleństwa, ale mam małe
palce i warto spróbować.
Pokiwał głową.
- Potrzebny jest nam więc teraz tylko pediatra, który określi bezpieczną
dawkę.
Podszedł do Giny, która stała bezradnie nad łóżeczkiem.
- Umrę chyba, jeżeli jej się coś stanie.
- Rozumiem, ale nic się nie stanie - odpowiedział, biorąc ją za ręce. -
Chciałbym, żebyś na chwilę zapomniała, że Sara jest twoim dzieckiem. Jesteś
pediatrą, masz przed sobą trzytygodniowe niemowlę, które waży trzy kilo i
chcesz, żeby go nic nie bolało. Pomyśl, jaką dawkę należy zastosować. Morfiny,
czy wystarczy fenergan?
- Zupełnie nie mogę myśleć...
- Wyobraź sobie na chwilę, że Sara jest twoją pacjentką, że to nie twoja
córeczka. Gino, postaraj się, proszę.
- Przypuszczam... że...
- Na nic mi twoje przypuszczenia - przerwał jej ostro. - Potrzebna mi jest
dokładna dawka. Nic więcej, tylko dokładna dawka. Jeżeli nie jesteś w stanie
udzielić konkretnej odpowiedzi, wyjdź i zostaw nas samych.
R S
- 85 -
Głos Lloyda podziałał jak kubeł zimnej wody i dokonał cudu.
- To się zaczęło ponad godzinę temu. - Gina powoli się uspokajała. -
Myślę...
- Nie myśl - rzucił Lloyd - tylko mów, co wiesz!
Na Ginę najwyraźniej podziałały brutalne metody Lloyda.
- Trzeba podać cztery miligramy petydyny. W razie potrzeby można
zwiększyć dawkę.
- Świetnie. - Lloyd uśmiechnął się szeroko i uścisnął Ginę. - Reszta
należy do Sally i do mnie. Idziemy. Siostro, proszę przygotować strzykawkę. I
proszę opóźnić odlot samolotu o pół godziny. Doktor Atchinson musi mieć czas,
żeby przed podróżą wprowadzić jelito do jamy brzusznej.
Po półgodzinie jelito znajdowało się na swoim miejscu, a maleńka Dynia
leżała cicho i spokojnie pod czujnym okiem Lloyda.
- Doskonała robota - powiedział cicho, a Sally czuła, jak się rumieni pod
wpływem jego ciepłych słów.
Miałam rację, porównując tego człowieka do kameleona, myślała ponuro.
Było dwóch Lloydów. Jeden, którego nienawidziła, który bał się życia, nie
akceptował jej, uważając za płochą i głupią. I był też Lloyd, któremu oddała
serce na wieki.
- Na ile to starczy? - szepnęła.
- Bóg jeden raczy wiedzieć - odrzekł szczerze. - Ale nawet gdyby jelito
zawęźliło się ponownie w samolocie, lepiej będzie, żeby było w tym stanie
przez trzy godziny zamiast pięciu. Nic więcej nie możemy zrobić. A teraz
chodźmy i przekażmy rodzicom Dyni dobrą wiadomość.
Lloyd wziął Sally za rękę.
Na korytarzu czekała Gina, Struan z Lizą i Margaret.
Gdyby wzrok mógł zabijać, Sally padłaby trupem na miejscu. Próbowała
wysunąć rękę z dłoni Lloyda, ten jednak przytrzymał ją jeszcze mocniej, po
czym uniósł do góry, jakby obwieszczał zwycięstwo w zawodach sportowych.
R S
- 86 -
- Jelito wróciło na swoje miejsce - uśmiechnął się - a wszystko to
zawdzięczamy naszemu niezwykłemu chirurgowi. Możecie teraz zawieźć Sarę
do Melbourne. Przy odrobinie szczęścia będzie spała całą drogę.
- Dlaczego trzymasz Sally za rękę? - spytała Liza, a Sally zrobiła się
purpurowa i bezskutecznie próbowała wysunąć dłoń.
- Dlatego, że ta dama dokonała niezwykłej sztuki i odniosła sukces. -
Rzucił okiem na Margaret i uśmiechnął się przepraszająco. - Ucałowałbym ją,
gdybym nie był zaręczony... - Puścił Sally i podszedł do Margaret. - Zamiast
tego ucałuję więc ręce mojej narzeczonej.
- Z pewnością daleko jej do Sally - zauważyła Liza z pogardą w głosie.
- Córeczko, posłuchaj - zwrócił się Struan do Lizy. - Musimy pojechać z
Sarą do Melbourne, ale Margaret powiedziała, że chętnie się tobą zajmie. Jak
wszystko dobrze pójdzie, będę jutro z powrotem. Gina wróci, kiedy tylko Sara
będzie mogła odbyć podróż.
- Jadę z wami - oświadczyła Liza stanowczo i tylko jej drżący podbródek
mówił o strachu.
- Kochanie, to niemożliwe. - Struan przeczesał ręką włosy. W ruchu tym
kryły się niepokój i zmęczenie. - Zatrzymamy się w szpitalu dla dzieci. Tam nie
ma miejsca dla braci i sióstr. Ledwie mi się udało załatwić pobyt dla siebie i
Giny.
- Ale ja nie chcę zostać z Margaret.
- Na litość boską! - zawołała Margaret. - Chodź tu do mnie i przestań się
awanturować! Gina i Struan i bez ciebie mają dosyć kłopotów na głowie, ty
rozpuszczony dzieciaku.
- Margaret! - wyrwało się naraz obojgu rodzicom, a Lloyd spojrzał
zaskoczony na narzeczoną.
- Sara jest przecież ich własnym dzieckiem. To chyba zrozumiałe, że ma
pierwszeństwo.
R S
- 87 -
- Sara jest naszym drugim dzieckiem - rzuciła Gina i przytuliła do siebie
mocno swoją adoptowaną córkę.
- Lizo, a może byś została ze mną? - spytała cicho Sally, kładąc rękę na
główce dziewczynki. Liza nawet nie drgnęła, tuląc się do Giny. - Posłuchaj mnie
- ciągnęła Sally. - Ta podróż do Melbourne będzie bardzo ciężka i niewygodna.
W Melbourne będzie ci się nudziło, a ja tak bardzo chcę, żebyś ze mną została.
Gina mówiła, że umiesz robić naleśniki. Mogłybyśmy zjeść naleśniki na
śniadanie, a kto wie, może nawet dziś na kolację.
Nastała chwila ciszy, a potem oczy pełne łez zwróciły się do Sally.
- N... naprawdę?
- Naprawdę - uśmiechnęła się Sally. Liza zaczęła myśleć.
- Ale wezmę mojego psa - oświadczyła. Struan westchnął ciężko.
- Wacky da sobie doskonale radę sam do mojego powrotu.
- Ale będzie mu smutno - zaprotestowała Liza. - On wie, jak się trzeba
zachowywać w domu.
- Przede wszystkim wie, jak trafić na twoje łóżko - zaśmiała się Gina.
- Ale mnie pies jest teraz naprawdę potrzebny - zapewniła Ginę Sally. -
Coś mi się wydaje, że mam w kuchni mysz. Wczoraj wieczorem otworzyłam
czekoladowe ciasteczka, a rano okazało się, że zostały tylko dwa.
- Liza zostaje przecież ze mną - oznajmiła ostrym tonem Margaret. Jej
oczy znowu rzucały błyskawice.
- Na litość boską... - Lloyd wydawał się równie zagniewany jak ona, choć
z zupełnie innych powodów. - Przecież Liza nie może z tobą zostać, czy nie
rozumiesz tego? Czy nie widzisz, jak bardzo ją zraniłaś?
Margaret zbladła. Uniosła rękę do twarzy i spojrzała na Lloyda.
- Zraniłam? Ja nie chciałam jej zranić... Chciałam przecież, żeby ze mną
została... Naprawdę.
- Wierzę ci - odpowiedział łagodniejszym głosem - ale jej będzie lepiej z
Sally.
R S
- 88 -
- Dlatego że Sally spełni każdą jej zachciankę, nawet najgłupszą. Zupełnie
ją zepsuje. - W głosie Margaret brzmiała histeria. - Przez Sally są ciągłe kłopoty.
Sam to przecież mówiłeś. Ona zawraca wszystkim w głowie, a ty... na to
poleciałeś. Żeby trzymać za rękę kobietę, która jest po prostu bezczelną ladacz-
nicą...
- Przestań!
- Mówię prawdę... - Głos Margaret przerodził się w szept. - Jak możesz
pozwalać, żeby się zaopiekowała małą, skoro zgodziłeś się ze mną, że to
nieodpowiedzialna kobieta?
- Nic podobnego...
- Na litość boską... - Sally nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy płakać.
Jedno spojrzenie na ponurą twarz Lloyda wystarczyło jednak, by odechciało się
jej śmiechu. Wiedziała też, że nie będzie płakać. A więc dzielił się myślami ze
swoją ukochaną...
- Słuchaj, Margaret - rzekła powoli. - Od początku było jasne, co ty i
Lloyd o mnie myślicie. Zaopiekuję się Lizą, jeśli zgodzą się na to jej rodzice,
ale... pod koniec miesiąca kończę pracę.
- Gino, czy zostawisz mi Lizę?
- Oczywiście. - Gina była bliska płaczu. - Sally, nie wyjeżdżaj. Ta
mściwość...
- To nie ja jestem mściwa... - zaczęła Margaret, ale Lloyd chwycił ją za
ramię, dając znak oczami, by zamilkła.
- Porozmawiamy o tym później. - W głosie Lloyda brzmiała tłumiona
wściekłość. Margaret nie miała wyboru. - Trzeba przygotować Sarę do podróży
- mówił dalej. - Lizo, wydaje mi się, że powinnaś jednak zostać z Margaret.
Kiedy nie będzie Struana i Giny, personel niebezpiecznie się przerzedzi. I może
się okazać, że będziesz na posyłki.
- Chętnie pomogę Sally - powiedziała Liza, rzucając Margaret
wyzywające spojrzenie. - Przy niej jest tyle śmiechu.
R S
- 89 -
- Przez następnych kilka dni nikt nie będzie miał czasu na śmiech - odparł
Lloyd z powagą w głosie, nie zwracając uwagi na udręczoną twarz swojej
narzeczonej. - Dobrze będzie, jeżeli znajdziemy czas, żeby odetchnąć!
Pierwsze kilka godzin minęło spokojnie. Sally znalazła czas, by pomóc
Lizie rozgościć się w mieszkaniu, a po obchodzie zasiadły razem do kolacji.
Potem smażyły naleśniki.
- Pycha - mówiła Liza sennym głosem, oblizując palce z syropu. - Cztery
naleśniki!
- Wacky zjadł sześć! - uśmiechnęła się Sally. - A teraz obydwoje idziecie
spać.
Liza protestowała, ale słabo. Przeżycia dnia zupełnie ją wyczerpały. Sally
położyła ją do łóżka i ucałowała, a Wacky ułożył się obok.
- Prawda, że żartowałaś? - pytała Liza zasypiając. - Nie chcesz przecież
wyjechać z Gundowring?
Sally patrzyła na niespokojną twarz dziewczynki. Dziś nie można jej
powiedzieć prawdy, pomyślała.
- Nie, Lizo - odrzekła cicho. - Nie chcę stąd wyjechać. - Ucałowała ją w
policzek i wyszła z pokoju.
Czekało na nią sprzątanie. Właśnie w chwili, gdy Liza i Wacky odkryli
elektryczne ubijaczki do piany, Sally została wezwana na oddział i w efekcie
cała kuchnia była spryskana ciastem naleśnikowym.
- Uff...
- Mówiłaś coś?
Odwróciła się. Nie zamknęła na klucz drzwi od mieszkania. W progu stał
Lloyd.
- Ty?
- Nie jest to miłe powitanie.
Sally zagryzła wargi i odwróciła się do zlewu.
- Wcale nie miało być miłe. Idź sobie.
R S
- 90 -
- Nie chcesz wiedzieć, co słychać u naszej Dyni? Ścierka wypadła jej z
rąk.
- Och, Lloyd...
- Ma się znakomicie. - Podszedł, by podnieść ścierkę. - Jelito nie zmieniło
pozycji w czasie podróży. Natychmiast zrobiono operację. Dzieciak jest zdrowy,
a rodzicom zrobiło się lżej na sercu.
- Cudownie, zaraz powiem Lizie... - Ta jednak spała twardym snem.
Pewnie i trzęsienie ziemi nie byłoby w stanie jej obudzić. - Dobrze, że śpi, może
się nie martwi - zauważyła niepewnym głosem.
- Dzieci na zapas się nie martwią. Uważają, że wszystko będzie dobrze,
do chwili kiedy okazuje się, że dobrze być nie może.
- Szczęśliwe dzieci.
- Sally...
- Słuchaj, Lloyd, ja naprawdę nie mam ci nic do powiedzenia i chcę,
żebyś sobie stąd poszedł.
- Nie chcę, żebyś wyjeżdżała z Gundowring.
Zapadła cisza. Lloyd trzymał w jednej ręce laskę, w drugiej ściereczkę.
Miał niewyraźną minę, jakby sam nie wiedział, po co tu przyszedł.
- Myślę, że chcesz - odparła cicho. - Wydaje mi się, że bardzo nie chcesz,
żebym tu była. Wprowadzam niepokój w twoje życie, podobnie jak ty w moje.
- O czym ty mówisz?
Sally westchnęła głęboko. Nie miała nic do stracenia. Najwyżej dumę,
nigdy jednak specjalnie nie ceniła dumy.
- Mówię, że zakochałam się w tobie. Niech to wszyscy diabli wezmą!
Wiesz już teraz wszystko i możesz robić, co chcesz. Ale wydaje mi się, że nie
masz ochoty robić niczego.
- Nie mam.
Sally poczuła się tak, jakby ktoś ją uderzył w policzek. Odwróciła się do
zlewu i starała się powstrzymać łzy.
R S
- 91 -
- Trudno. Uważałam po prostu, że powinieneś o tym wiedzieć.
- Nie można się przecież zakochać w ten sposób. - Stał nieruchomo i
mówił bezbarwnym głosem. - To, co odczuwamy...
- Odczuwamy?
- Tak, do diabła. To, co odczuwamy... - Zbliżył się do niej szybko,
utykając, i chwycił ją za ramiona. - Przecież ja też czuję, że coś się między nami
dzieje. Ten jakiś zwierzęcy pociąg...
- Zwierzęcy pociąg, który łączy znakomitego lekarza i ostatnią
ladacznicę!
- Przecież cię tak nie nazwałem.
- Margaret tak mówiła.
- Sally, to nieprawda. Nie mógłbym...
- Więc nie traktuj mnie tak, jakbym nią była. Odnosisz się do mnie tak,
jakbym była nic niewarta, jakbym chciała sprowadzić cię na manowce, jakbym
to ja zmusiła cię wczoraj do pocałunku. Przepraszałeś mnie, że straciłeś
panowanie nad sobą. Pomyśl, jak ja się wtedy mogłam czuć.
- Nie wiem. Wiem tylko, że to, co jest między nami, ta... ta siła... że to jest
takie niskie...
- A to, co jest między tobą a Margaret, jest godne szacunku?
- Ona ma tyle zdrowego rozsądku. Nie pokazuje...
- Nie pokazuje nigdy swoich uczuć. Z pewnością. - Sally zdjęła jego ręce
ze swych ramion. - Zauważyłam to. Mam nadzieję, że będzie pan bardzo
szczęśliwy. Tylko że ja nie mam ochoty na to patrzeć.
- To nie ma sensu.
- Co nie ma sensu?
- Żebyś wyjeżdżała tylko dlatego, że ci się wydaje, że się we mnie
zakochałaś.
- Ale ja jestem niepoważna i nieodpowiedzialna - odrzekła z goryczą,
wlewając do zlewu płyn do mycia naczyń. Odkręciła kran i wpatrzyła się w
R S
- 92 -
strumień wody. - Czego można się spodziewać po osobie, która ma pstro w
głowie? Która się kieruje emocjami...
- Sally... - Jego ręce znowu spoczęły na jej ramionach i raz jeszcze
poczuła na sobie jego baczne, surowe spojrzenie. - Sally, to co nazywasz
miłością... - Urwał i przymknął oczy. - Czy to nie jest jakiś popęd... jakieś
emocje, uczucia...
- Chcesz powiedzieć, że emocje i uczucia nie mają nic wspólnego z
miłością? To bzdura.
- Oczywiście, że wiążą się z miłością. Nie mógłbym poślubić Margaret,
gdyby mnie emocjonalnie nie pociągała.
- Dobrze się składa - szepnęła Sally. - Idź więc już sobie i ożeń się z nią.
- A czy chcesz nadal wyjechać z Gundowring?
- Oczywiście! - Zapomniała o odkręconym kranie i woda zaczęła się
przelewać. Sally zaklęła i zakręciła kran. Nie zauważyła, że woda leciała dalej
cienkim strumyczkiem. - Jeśli nawet nie z twego powodu, to z powodu twojej
słodkiej Margaret. Uważa mnie za dziwkę, a nikt jeszcze o mnie tak nie myślał,
a tym bardziej nie mówił mi o tym!
- Czy zostaniesz, jeżeli cię przeprosi?
- Nie!
- Zachowujesz się jak dziecko.
- To i dobrze. - Sally spojrzała na zalaną podłogę. Ze zlewu wylewała się
mydlana piana.
- Idź już - powiedziała spokojnie. - Proszę cię. Mam dosyć.
- Pomogę ci sprzątać.
- Nie potrzebuję twojej pomocy - wyszeptała. - Nic od ciebie nie chcę.
- Kiedyś zobaczysz, że miałem rację - rzekł poważnie. - Pewnego dnia
zrozumiesz, że folgowanie uczuciom jest niebezpieczne i głupie. Życie nie jest
tak piękne, jak ci się wydaje.
- Nie wiesz nic o moim życiu.
R S
- 93 -
- Wiem, że twoje wyobrażenia o życiu są jak bańki mydlane. Nie bierzesz
życia poważnie.
- Zostaw mnie więc w moim świecie mydlanych baniek! Wyjdź z mojego
mieszkania, bo zacznę krzyczeć na cały szpital. Zaraz wezwę policję i cię stąd
wyrzucą. Wynoś się!
- A zostaniesz?
- Nie zostanę nawet chwili dłużej, niż muszę! - krzyknęła. Podbiegła do
drzwi i otworzyła je. - Wyjdź! Będziemy razem operować do końca tygodnia, a
potem będę najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, jeśli cię nigdy więcej nie
zobaczę!
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Sally?
Obudziła się nagle. Zegar przy łóżku wskazywał pierwszą w nocy. Po
omacku ściągnęła słuchawkę i położyła ją przy sobie na poduszce. Głos Lloyda
dobiegał teraz do niej zupełnie wyraźnie.
- Co za...?
- Czy już wytarłaś podłogę? Oprzytomniała i usiadła na łóżku.
- To wszystko?
- Nie odkładaj słuchawki. - Mówił rzeczowym tonem, jakby chciał dać do
zrozumienia, że sprawy osobiste należy teraz pozostawić na boku.
- Co się stało?
- Dzwonię z mieszkania Lorny Dalziel. Zaraz przywieziemy ją do
szpitala. Jest w ciężkim stanie.
- Lorna Dalziel... Czy to ta z syndromem Munchausena?
- Tak. Cudem udało mi się ją uratować.
- Co? - spytała z niedowierzaniem. Ludzie typu Lorny Dalziel są chorzy z
urojenia na wszystkie możliwe choroby, ale z tego się nie umiera.
R S
- 94 -
- Narzekała ostatnio na bóle w piersi - powiedział. - Narzekała na nie od
lat, ale skarżyła się też na wiele innych rzeczy. Dopiero od kilku dni mówiła
prawie wyłącznie o tych bólach w piersi. Od roku co miesiąc robiliśmy jej ekg,
które nic nie wykazywało. Pół godziny temu zadzwoniła do mnie i zapowie-
działa, że umrze, jeśli jej nie pomożemy. Po raz pierwszy nie była agresywna.
Widać było, że się boi, więc pojechałem. Jej głupi pekińczyk ugryzł mnie dwa
razy w kostkę, ale udało mi się ją zbadać. Okazało się, że nastąpiło pęknięcie
tętniaka.
- Pęknięcie... - Sally zaczęła gorączkowo myśleć. Pęknięcie głównej
tętnicy biegnącej od serca. - O Boże...
- Sally, ona umrze, zanim dojedzie do Melbourne. Wykrwawi się na
śmierć. Musimy ją operować.
- Ale przecież podobnej operacji nie możemy tutaj robić.
- Możemy - rzucił szorstko. - I musimy. Ona oczywiście może umrzeć,
jeżeli zrobimy operację, ale jeśli jej nie zrobimy, umrze na pewno.
Sally jakoś zdołała się ubrać i poprosić jedną z pielęgniarek o baczenie na
Lizę. Wydała też dyspozycję w sprawie przygotowania sali operacyjnej. Gdy
nadjechała karetka, Sally sprawdzała właśnie instrumenty i zastanawiała się nad
szczegółami operacji. Zabiegi tego rodzaju wykonywane były przez profesorów
w ośrodkach akademickich i nawet wtedy pacjenci nie mieli gwarancji
przeżycia.
Wiedziała, że nie wolno jej zdradzić się ze swoimi wątpliwościami. Lorna
była przytomna, kiedy wwożono ją na salę. Sally uśmiechnęła się, patrząc w jej
przerażone oczy.
- Mówiłam im przecież, że mam bóle w piersi - powiedziała słabym
głosem - ale nikt mi nie wierzył.
- Potrzebny jest jeszcze jeden lekarz - oświadczyła Sally. - Nie sposób
przeprowadzić podobnej operacji tylko z jednym chirurgiem i jednym
R S
- 95 -
anestezjologiem. Zwłaszcza że nasze pielęgniarki nie mają odpowiednich
kwalifikacji.
- Zaraz przyjedzie Gerard. Bardzo jest tym wszystkim zgnębiony -
odrzekł Lloyd.
- Wcale mu się nie dziwię - obwieściła Lorna. - On mnie nigdy nie
traktuje poważnie. Powiedziałam przed chwilą mojej córce Mandy: jeśli mi się
coś stanie, musisz tych bandytów podać do sądu. - Spojrzała na Lloyda. - A
panu niech przypadkiem nie przyjdzie do głowy mnie usypiać. Nie ma pan do
tego kwalifikacji. Proszę mnie zabrać do Melbourne, tam mnie zoperują. Sally
wzięła panią Dalziel za rękę.
- Czy pani wie, co pani dolega?
- Powiedział mi, że mam dziurę w jednej z arterii. - Z głosu jej przebijał
strach. Strach i wyzwanie. - Ale niech on sobie nie myśli, że może ze mnie robić
królika doświadczalnego.
- Proszę pani, doktor Neale jest naszym jedynym anestezjologiem, a nie
ma czasu na wysyłanie pani do Melbourne. Musi się pani zgodzić na doktora
Neale'a.
- Albo umrę?
- Tak - odpowiedziała Sally.
Kobieta spojrzała na nią i zamknęła oczy ze strachu.
- No więc dobrze. - Rzuciła wzrokiem w kierunku drzwi, gdzie stała jej
przestraszona córka. - Pamiętaj, jak umrę, podaj ich wszystkich do sądu -
rozkazała. - Podaj ich do sądu, Mandy... podaj ich do sądu, że mnie nie słuchali,
a doktora Neale'a za to, że mnie źle uśpił. - Westchnęła i uspokoiła się trochę. -
Trochę mniej teraz boli, taka jestem senna...
Sally zagryzła wargi i spojrzała na Lloyda.
Co dalej?
Operacja się jeszcze nie zaczęła, a nad Lloydem zawisła już groźba
procesu. Czy w takiej sytuacji zechce odesłać umierającą Lornę do Melbourne?
R S
- 96 -
Wiedziała, że nie.
Kiedy przyszedł Gerard, Lloyd dał Sally znak oczami. Skinęła głową.
Wbił strzykawkę w rękę Lorny, która zapadła w sen.
Sally dokonała długiego cięcia przez środek brzucha i nagle wszystko
zalała krew. Gerard stał z tyłu. Krew płynęła szybciej, niż mógł ją odsysać.
Gdyby tylko krew nie zalewała wszystkiego, gdyby miała lepsze pole
widzenia! Gerard ustawił ostrożnie ssaka, uprzątając sączącą się krew, i Sally
wreszcie dostrzegła to, czego szukała, to, co pragnęła za wszelką cenę zobaczyć
- wyraźne pęknięcie... Krew ponownie zaczęła się sączyć i Sally straciła
pęknięcie z oczu, ale miała już teraz lepsze rozeznanie w sytuacji.
Zaciski założone zostały w dwie minuty później i, jak za dotknięciem
różdżki czarodziejskiej, krew przestała się sączyć.
Oczy wszystkich, poza Lloydem, spoczywały na palcach Sally. Zadaniem
Lloyda było utrzymać Lornę przy życiu.
Ludziom zależy tak bardzo na tym, żeby wybrać sobie chirurga, myślała
Sally. Ale dobry anestezjolog spełnia często ważniejszą rolę od niego. Tak jak
dzisiaj.
Lloyd nie miał przecież pełnej specjalizacji anestezjologicznej. Powinien
był odmówić brania udziału w tej operacji, gdyż wykraczało to poza zakres jego
kompetencji.
Nie zrobił tego jednak i Sally była pod wrażeniem. Był więc zdolny do
podejmowania ryzyka, gdy trzeba było ratować życie.
Cały czas podawał Lornie krew. Dobrze się stało, że miała zwykłą grupę
krwi. I dobrze się stało, że był dobrym anestezjologiem.
Przez całą operację Sally nie mogła się nacieszyć, że ma tak małe palce.
Zastanawiała się ciągle, jak sobie radzą chirurdzy o dużych dłoniach. By
uszczelnić tętnicę, musiała się posłużyć sztuczną tkanką. Dobrze, że w tym
szpitalu w ogóle coś takiego mieli... Gdyby operowała w dużej klinice, mogłaby
poprosić o konsultację. Musisz sobie sama poradzić, powiedziała do siebie
R S
- 97 -
stanowczo. Rzuciła okiem na Lloyda. On też wykonywał pracę, do której został
zmuszony.
Sally i Lloyd... albo nikt. Tak, nie musiała sobie radzić sama. Była z
Lloydem.
Ich oczy spotkały się na sekundę. I to wystarczyło. Wątpliwości ustały.
Sally zaczerpnęła powietrza i jej zwinne palce znowu zabrały się do dzieła.
- W porządku. Myślę, że teraz będzie dobrze - powiedziała w końcu,
spoglądając na twarz Lloyda. Nie widział, co robiła
Sally. Przez ponad dwie godziny jego oczy wędrowały pomiędzy twarzą
Lorny a monitorami. Bóg jeden raczy wiedzieć, jakim cudem udało mu się
utrzymać Lornę przy życiu przez cały ten czas, gdy ona operowała. Sally była
jednak pewna, że Lorna zawdzięcza życie bardziej umiejętnościom Lloyda niż
jej.
I ta jego gotowość poświęcenia własnej głowy...
Gdyby mu się nie udało... Gdyby się nie udało... Sally znała aż nadto
dobrze scenariusz wydarzeń, które nastąpiłyby potem. Godzinę temu widziała,
jak twarz córki zmienia się pod wpływem gróźb matki i zauważyła też iskierkę
nadziei w oczach Mandy, która była najwyraźniej zachłanna na pieniądze.
Gdyby Lorna umarła, Mandy zeznałaby w sądzie, że matka nie życzyła sobie
udziału w operacji niewykwalifikowanego anestezjologa. I znalazłaby z
pewnością kogoś, kto by stwierdził, że Lorna wytrzymałaby drogę do
Melbourne.
- Chyba się udało - odezwała się cicho Sally po usunięciu zacisków i
kilkakrotnym sprawdzeniu, czy nie ma wewnętrznych krwotoków. Zaczęła w
końcu zszywanie brzucha.
- To była sztuka - zamruczał pod nosem Lloyd, nie spuszczając oczu z
monitorów. - Byłem pewien, że umrze.
Obrzuciła go wzrokiem.
R S
- 98 -
- A mimo to zgodziłeś się ją usypiać? Myślałam, że pan doktor boi się
srogich kobiet.
- Tylko jednej - odpowiedział tak cicho, że pomyślała, iż musiała się
chyba przesłyszeć. - Boję się tylko jednej srogiej kobiety.
Po zakończonej operacji Sally umyła się, przebrała i poszła porozmawiać
z Mandy. Najwyraźniej nie myliła się, uważając, że córka Lorny jest zachłanna
na pieniądze. Gdy powiedziała, że matka będzie zapewne żyła, dostrzegła w
oczach Mandy szybko stłumione rozczarowanie.
Biedna Lorna. Może właśnie dlatego cierpiała na syndrom Munchausena?
Pewnie z całej rodziny bił podobny chłód co z jej córki.
- Jest jeszcze za wcześnie, żeby mieć stuprocentową pewność, że operacja
się udała - ciągnęła Sally. - Przez parę dni mama będzie na oddziale intensywnej
terapii. Uważam, że nie powinna pani jeszcze tracić nadziei na możliwość
podania nas do sądu.
Z oczu Mandy strzeliły błyskawice. Była na tyle przyzwoita, że oblała się
rumieńcem.
- Nigdy bym... ja nigdy... To mama mówiła...
- Pamiętam, co mówiła pani mama - odpowiedziała spokojnie Sally. -
Może jednak to nie jest najlepsza metoda, żeby jeszcze przed operacją zawiesić
nad głową lekarza miecz...
- Przecież to nie ma żadnego znaczenia - przerwała dziewczyna. -
Wszyscy lekarze mają ubezpieczenie.
- Ale mamy też dobre imię - wtrąciła Sally. - Postępowanie sądowe,
choćby było nawet bezzasadne, może zakończyć na zawsze karierę lekarza.
Doktor Neale był jedyną nadzieją dla pani matki i grożenie sądem kazało mu
poważnie się zastanowić, czy zdecydować się na udział w operacji. Czy pani
naprawdę chce, żeby matka umarła?
- O... oczywiście... że nie.
R S
- 99 -
Chyba żeby w grę wchodziło mnóstwo pieniędzy, pomyślała Sally z
ironią. Odwróciła się z niesmakiem od dziewczyny i zauważyła Lloyda, który
stanął w drzwiach.
- Może pani teraz zobaczyć matkę - zwrócił się do Mandy. - Nie jest
jeszcze zupełnie przytomna, proszę więc z nią nie rozmawiać.
- Nie ma więc chyba sensu, żebym ją oglądała - obruszyła się Mandy. -
Jadę do domu. Umieram ze zmęczenia.
Wyszła, trzaskając drzwiami.
- Uff...
- Najwyraźniej ta kobieta nie ma za grosz serca - zgodził się Lloyd. Stał
przy drzwiach i przyglądał się Sally. - Ta operacja to był prawdziwy
majstersztyk - powiedział. - Wiele stracimy, kiedy cię tu nie będzie. Proszę cię...
chciałbym, żebyś rozważyła swoją decyzję wyjazdu. Sally spojrzała na niego.
- Nie mogę.
- Kiedy twoja decyzja jest bez sensu.
- Emocjonalna, nie bez sensu.
- Ale można ją zmienić.
- Nie. - Sally zamknęła oczy, czując coraz silniejsze fale zmęczenia.
Wysiłek przy podobnej operacji można porównać do wysiłku biegacza
biorącego udział w maratonie. - Posłuchaj, Lloyd. Gdybym nawet umiała coś
zrobić ze swoimi uczuciami... Margaret przecież o nich wie. Nie jest w końcu
głupia. Jak myślisz, dlaczego ona mnie tak nienawidzi?
- Ona wcale cię nie nienawidzi.
- Nie?
- Nie. - Stał, nie wiedząc, co powiedzieć. Uniósł nieco ręce, potem opuścił
je, jakby podejmował nadludzki wysiłek, by jej nie dotknąć. - Słuchaj, Sally,
gdyby udało mi się przekonać cię, że to wszystko da się załatwić... Gdyby
Margaret przyszła do ciebie... Gdyby przeprosiła...
R S
- 100 -
- To byłoby cudownie. - Sally odwróciła się i ukryła twarz w dłoniach. -
Lloyd, jestem teraz tak zmęczona, że zupełnie nie mogę myśleć. Może
porozmawiamy o tym jutro?
- Ale zastanowisz się? - spytał.
- Zastanowię - odparła Sally z goryczą. - Mam przed sobą jeszcze całe
trzy godziny snu. Masę czasu, żeby przemyśleć wszystkie sprawy tego świata.
Pomimo zmęczenia, Sally rzeczywiście spędziła większość z tych trzech
godzin na rozmyślaniach, choć broniła się przed tym. Zapadła w końcu w sen,
ale wkrótce obudziło ją skakanie Lizy i psa po łóżku.
- Nie masz w domu płatków kukurydzianych - powiedziała Liza,
marszcząc nosek. - Cóż to za dom, w którym nie ma płatków kukurydzianych?
- A dlaczego nie możesz zjeść zamiast płatków chleba z miodem, ty
paskudny dzieciaku? - Sally naciągnęła sobie poduszkę na głowę. - Wynocha!
- Pewnie, że mogę - prychnęła Liza. - Ale Wacky lubi płatki. Będzie
bardzo niezadowolony.
Najwyraźniej jednak jakoś to przeżył. Gdy Sally wzięła prysznic i ubrała
się, zobaczyła przez okno, jak przewraca się na trawie razem z dziewczynką.
Zrobiła sobie kawy i cieszyła się, że to sobota i ominą ją porady lekarskie.
Zajęłoby jej to przynajmniej pół godziny przed obchodem. Ciszę przerwało
pukanie do drzwi. Sally skoczyła na równe nogi. A niech to diabli, zrobiła się
płochliwa jak mysz. Za mało sypiasz, zganiła się w myślach, idąc otworzyć
drzwi.
W drzwiach stała narzeczona Lloyda. Widać było, że powzięła
nieodwołalną decyzję.
- Margaret? - Serce Sally zabiło niespokojnie na widok gościa.
- Sądzę, że pani wie, dlaczego przyszłam - oznajmiła chłodno Margaret,
wchodząc do mieszkania i rozglądając się dookoła.
- Nie. Nie wiem.
- Lloyd powiedział, że muszę panią przeprosić.
R S
- 101 -
- Bardzo to miło z jego strony.
Margaret wpatrywała się w nią, a Sally, ku swemu przerażeniu, zauważyła
w jej oczach łzy.
- Proszę mi pomóc... Co teraz będzie?
- Proszę wejść, napijemy się kawy - zapraszała Sally, a głos jej wyraźnie
złagodniał. - Czy jadła pani śniadanie?
- Tak... Nie... Nie chcę śniadania. - Kobieta stała pośrodku pokoju,
starając się opanować. Nie udało jej się to jednak. Podniosła ręce do góry, by
zakryć oczy. - Do licha, ja przecież... nie...
- Nie płaczesz?
- Nie, nie płaczę. - Margaret obrzuciła Sally błagalnym spojrzeniem. -
Tylko... Lloyd mówi, że zachowywałam się okropnie i ma rację. Ale to
niesprawiedliwe. Dlaczego wszyscy na ciebie zwracają uwagę? Nie
przeszkadzało mi specjalnie, że Lloyd jest w ciebie taki wpatrzony, ale kiedy
zauważyłam, że Rudolf też... To niesprawiedliwe.
- Rudolf? - Sally odwróciła się, by nalać kawy i dać Margaret trochę
czasu na dojście do siebie. Podając kawę, zapytała ponownie: - Rudolf?
- To mój kuzyn - szepnęła Margaret. - Mieliśmy się pobrać, ale moja
mama opowiedziała nam o moim prapradziadku. To był także prapradziadek
Rudolfa. Umarł bardzo młodo, bo miał hemofilię. Mama powiedziała, że to
będzie grzech, jeżeli się pobierzemy. Zagrożenie hemofilią będzie dwa razy
większe. Postanowiliśmy więc, że się nie pobierzemy. A potem spotkałam Lloy-
da i pomyślałam sobie, że mogę mu pomóc. Że będę dla niego dobra. Ale on
patrzy na ciebie w taki sposób... A teraz... A teraz Rudolf zaczął patrzeć na
ciebie w taki sam sposób!
Przy ostatnich słowach wpadła w histerię. Ukryła twarz w dłoniach i
zaczęła szlochać.
Sally miała dobre serce. Patrząc na łzy Margaret, zapomniała o swej
niechęci do niej. Wzięła ją delikatnie za ręce i zaprowadziła na kanapę.
R S
- 102 -
- A teraz - poprosiła - opowiedz mi wszystko od początku. - Starała się
mówić w obojętny, rzeczowy sposób.
Po kilku minutach Sally wpatrywała się w Margaret w osłupieniu.
- Chcesz powiedzieć... Chcesz powiedzieć, że zerwaliście z Rudolfem, nie
zasięgając rady żadnej poradni genetycznej?
- Czytaliśmy różne książki - odpowiedziała żałośnie. - Wszystko
wskazywało na to, że nie powinniśmy się pobierać.
- Możecie zrobić badania.
- Badania?
- Tak, badania - powtórzyła Sally cicho, spoglądając na zgnębioną twarz
Margaret. Próżno było na niej szukać jakiejkolwiek chęci zemsty. Robiła
wrażenie osoby prawdziwie nieszczęśliwej.
- Ja... bardzo chcę mieć dzieci. Rudolf też. Jeżeli więc nie możemy ich
mieć... A Lloyd... Lloyd jest wspaniałym człowiekiem. Wszystko już się jakoś
układało, a potem ty przyjechałaś, i Lloyd zaczął tak na ciebie patrzeć, jak
Rudolf kiedyś patrzył na mnie. A potem Rudolf... Wtedy na tańcach...
- Posłuchaj mnie, sama sobie stwarzasz problemy. Lloyd mnie wcale nie
lubi. Wcale nie patrzy na mnie tak, jakby...
- Nie, nie lubi cię. - W głosie Margaret zabrzmiała jak kiedyś złośliwość. -
Nie lubi cię, tylko nie jest w stanie przestać o tobie myśleć. Ani mówić.
Czasami mam ochotę rzucić w niego czymś ciężkim. Kiedyś rozmawialiśmy o
różnych sprawach, które wydawały mi się ważne, i zgadzał się ze mną. Na
przykład... o wychowaniu dzieci. Ale to się skończyło. Zupełnie się zmienił.
Przez ciebie. Może w końcu bym to wszystko zniosła, ale jeśli będziesz jeszcze
miała mojego Rudolfa...
- Posłuchaj, Margaret. Ja naprawdę nie mam zamiaru mieć „twojego"
Rudolfa - zaczęła Sally, ale przerwało jej pukanie do drzwi.
I to ma być spokojne sobotnie przedpołudnie, pomyślała. Liza, Wacky,
Margaret. Na kogo teraz kolej? Otworzyła drzwi i zobaczyła Rudolfa.
R S
- 103 -
- Przyszedłem się dowiedzieć, czy nie znalazłaby pani trochę czasu na
wycieczkę? - Przerwał, gdy tylko zobaczył gościa Sally. - Margaret!
Tego już jednak było za wiele. Margaret spojrzała na swego byłego
narzeczonego i dostała nowego ataku płaczu.
Sally zaczęła się zastanawiać, czy by nie prosić Rudolfa, żeby sobie
poszedł, ale zanim się na to zdecydowała, wpadł do środka, by pocieszyć
kuzynkę.
- Kochanie, co się stało? - Wziął ją w ramiona, patrząc bezradnie na Sally.
- Nie wiem, czy pani wie, że to moja kuzynka.
- Wiem - odpowiedziała oschle Sally, idąc do kuchni. - Muszę się napić
kawy.
Margaret zdobyła się na duży wysiłek. Wstała niepewnie i odtrąciła od
siebie Rudolfa.
- Przepraszam cię, Rudolfie, ale nie wolno ci...
- Mogę chyba pocieszyć własną kuzynkę, kiedy widzę, że coś jej się stało.
- W spojrzeniu Rudolfa, którym obrzucił Sally, kryło się niemal wyzwanie.
Sally z trudem powstrzymała śmiech. Postawiła kubek z kawą i przyjrzała się tej
parze, tak mało przypominającej kuzynów.
- Oczywiście, że może pan pocieszyć osobę, którą pan kocha -
powiedziała stanowczo.
Rudolf spojrzał bezradnie na Sally.
- Co? Nie... Chciałem powiedzieć, że przyszedłem panią zaprosić na
wycieczkę.
- Ale kocha pan Margaret.
- Tak... Nie... Chciałem powiedzieć, że to moja kuzynka... Margaret
zaczęła płakać.
- To... bez sensu. Nie powinnam tu być. Rudolf...
- Czy mogę wam załatwić wizytę w poradni genetycznej? Obydwoje
patrzyli na Sally szeroko otwartymi oczami.
R S
- 104 -
- W jakiej poradni? - zapytał Rudolf.
- W poradni genetycznej. Przyjmuje tam specjalista zajmujący się
zaburzeniami dziedzicznymi. - Sally mówiła coraz bardziej zdecydowanym
głosem, mając przed oczami ich twarze wyrażające niedowierzanie. Wyglądali
jak para przestraszonych dzieci. - Czy któreś z waszych rodziców cierpi na
hemofilię? - spytała.
- Nie, ale... - zawahała się Margaret.
- Dziadkowie?
- Nie.
- Chwileczkę, zastanówmy się. Wasz prapradziadek umarł na hemofilię.
Przedtem jeszcze jemu i jego żonie urodziły się dzieci. Czy byli to wasi
dziadkowie, czy babcie?
- To... byli dwaj chłopcy. Jeden z nich to mój dziadek, a drugi był
dziadkiem Rudolfa - zachlipała Margaret. - A potem jeszcze przyszła na świat
dziewczynka.
Sally pokiwała głową.
- Z pewnością trzeba będzie przeprowadzić badania, ale wydaje mi się, że
nie ma niebezpieczeństwa. Chorobę przenoszą dziewczynki, ofiarami są
chłopcy. Jest bardzo prawdopodobne, że skoro wasi dziadkowie nie chorowali
na hemofilię, to nie mogli jej przenieść.
- Ale... - Rudolf myślał na głos - jeden z naszych kuzynów umarł na
hemofilię. Jego babcią była siostra naszych dziadków.
- Poczekajcie - przerwała im Sally. - Nie jestem przecież specjalistą od
spraw genetycznych. Czy chcecie, żebym wam zamówiła wizytę w poradni?
- Chcemy - odpowiedział Rudolf tak głośno, że na zalanej łzami twarzy
Margaret pojawił się słaby uśmiech.
- Ale... co będzie z Lloydem? - wyszeptała.
- Przed podjęciem decyzji powinnaś chyba wysłuchać rady specjalisty -
zauważyła spokojnie Sally. - Inaczej byłoby to nieuczciwe wobec Rudolfa.
R S
- 105 -
- Też tak sądzę - wtrącił Rudolf przytłumionym głosem - ale tak sobie
myślę, że cokolwiek ten cholerny lekarz powie, moglibyśmy zaryzykować. Co
będzie, Margy, jeżeli znowu kiedyś zobaczę, jak płaczesz? Niech mnie szlag
trafi, jeśli pozwolę, żeby jakiś inny facet ocierał ci łzy. Lloyd Neale będzie
musiał trzymać się od ciebie z daleka. Mężczyzna powinien robić to, co do
niego należy.
Sally z trudem stłumiła śmiech.
- Pojedynek o świcie? - uśmiechnęła się blado. - Oby nie u mnie. A teraz
wybaczcie, ale nie byłam jeszcze na obchodzie.
Otworzyła drzwi i ujrzała Lloyda z ręką uniesioną do dzwonka. Poczuła,
że za chwilę wybuchnie histerycznym śmiechem. Rudolf i Margaret wyglądali
jak dwoje dzieci przyłapanych na gorącym uczynku. Niemniej Rudolf nadal
obejmował Margaret w talii.
- Co u diabła...? - Lloyd zrobił dwa kroki do środka mieszkania i
przystanął. - Co tu się dzieje?
- Bawiłam się troszeczkę w swatkę - odpowiedziała Sally niewinnym
głosem, lecz po chwili parsknęła śmiechem.
- Nie rozumiem...
- Wybacz, Lloyd, ale kobieta powinna robić to, co do niej należy -
odrzekła uroczyście, naśladując dokładnie ton głosu Rudolfa. - A teraz
przepraszam, ale muszę zrobić obchód.
Wyszła i zamknęła za sobą drzwi.
R S
- 106 -
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Sally naumyślnie przedłużała obchód, wiedząc, że Liza i Wacky znajdą ją
w razie potrzeby. Od czasu do czasu wyglądała przez okno i patrzyła, jak się
tarzają na trawniku.
Zajrzała do Lorny, która czuła się nad podziw dobrze, odwiedziła też
innych swoich pacjentów i przeprowadziła długą rozmowę z Robertem
Butlerem. Kiedy wyjrzała przez okno, zobaczyła, że Liza i Wacky zniknęli.
Trzeba było wracać do domu.
Nie bądź tchórzem, mówiła do siebie, ale nogi uginały się pod nią, gdy
otwierała drzwi od mieszkania.
Lloyd siedział na kanapie pomiędzy Lizą a psem.
- Zastanawiałem się, czy w ogóle wrócisz - powiedział. - Opiekujesz się
przecież dzieckiem. Czy zawsze puszczasz swoich podopiecznych samopas?
- Byli w ogrodzie - odparła Sally i tylko drżenie głosu zdradzało, jak była
zdenerwowana. - Cały czas ich pilnowałam.
- No tak. Doktor Atchinson zawsze sumiennie wypełnia swoje obowiązki.
- Jeżeli zamierza mnie pan obrażać, myślę, że lepiej będzie, jeśli pan sobie
stąd pójdzie. Wstał, biorąc do ręki laskę.
- Też tak myślę. Zanim jednak to zrobię, chciałem pani powiedzieć, że nie
życzę sobie wtrącania się do moich spraw.
- Do pańskich spraw? - Sally otworzyła szeroko oczy, patrząc na niego
niewinnie. - Nie wiem, co pan ma na myśli.
- Liza... - Lloyd odwrócił się do dziewczynki. - Byłem rano na oddziale
dziecięcym i słyszałem, że dzieci dostają dziś pączki z różaną konfiturą w
środku. Siostra przełożona powiedziała, że i ciebie zaprasza. Nie wiem tylko,
czy masz ochotę? Dziewczynka z okrzykiem radości wybiegła z pokoju.
R S
- 107 -
- A więc, pani doktor, jeszcze godzinę temu byłem zaręczony i miałem się
żenić. Chciałbym się dowiedzieć, jak się pani udało tak szybko pokrzyżować
moje plany.
- Kiedy ja nic nie zrobiłam.
- Nic? Chce mi pani wmówić, że Rudolf Small tak sam z siebie, bez pani
udziału groził mi, że mnie pobije, jeżeli kiedykolwiek zbliżę się do Margaret...
Sally wybuchnęła głośnym śmiechem. Wszystko ma swoje granice!
Rudolf Small grożący komuś pobiciem...
- Nigdy bym się tego po nim nie spodziewała - wykrztusiła. Lloyd
spojrzał na nią z hamowanym gniewem.
- Nie wie więc pani, dlaczego?
- A oni panu nie powiedzieli?
- Margaret tylko płakała, a Rudolf plótł coś o swoim pradziadku i o tym,
jakim to pani jest wspaniałym lekarzem i że naprawdę bardzo mi współczuje,
ale niech no tylko zbliżę się choćby o krok do Margaret, to tego pożałuję.
Sally udało się opowiedzieć mu całą historię, ale kiedy skończyła, Lloyd
był nadal wzburzony.
- Nie wierzę w to - powiedział szorstko.
- Nie? - Sally zagryzła wargi. - Chyba... nie widzisz zabawnej strony tej
całej historii.
- Zabawnej strony! - wybuchnął. - Jak myślisz, jak ja się mogę w tym
wszystkim czuć?
- Porzuconym! - zawołała Sally dobitnie. - Nigdy sobie nie wyobrażałam
Margaret jako namiętnej kobiety, zastanawiającej się, którego z dwóch
mężczyzn wybrać! A to historia!
Sally nie mogła pohamować śmiechu.
- Słuchaj, Sally. - Wargi Lloyda zadrgały. - Czy wiesz, jak niewiele
brakuje, żebym przetrzepał ci skórę?
R S
- 108 -
- Wacky! - Sally próbowała stłumić śmiech. - Wacky, słyszałeś, że on mi
groził. Ugryź go w nogę!
- Sally...
- Przepraszam, Lloyd - powiedziała pojednawczo. - Gdybym
przypuszczała, że ją naprawdę kochasz, miałabym dla ciebie więcej
współczucia. Ale ona nie lubi twoich płyt z Beatlesami...
- Jeżeli sądzisz, że to w czymkolwiek zmienia mój stosunek do ciebie...
Śmiech Sally urwał się nagle. Słowa te podziałały na nią jak kubeł zimnej
wody.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Nie wyobrażaj sobie, że za moim pocałunkiem cokolwiek się kryje -
oznajmił chłodno. - Nie możesz z tego powodu próbować zniszczyć mojego
związku z Margaret.
- I sądzisz, że to był powód, dla którego wysłałam ich do poradni
genetycznej? - zapytała zmienionym głosem. - Po to, żeby dać ci sposobność do
rzucenia się w moje ramiona?
- Przyszła mi do głowy taka myśl. Mówisz, że mnie kochasz, a w chwilę
potem ingerujesz w mój związek z narzeczoną.
- Do wszystkich... - Gniew nie pozwolił Sally dokończyć zdania. -
Margaret wyjaśniła mi, że nie mogą się pobrać z Rudolfem z powodów
genetycznych - dodała po chwili. - Jaki byłby ze mnie lekarz, gdybym nie
powiedziała im prawdy?
- Nie przyszła do ciebie zasięgnąć porady lekarskiej.
- To prawda. Przyszła z twojego polecenia, jako skruszona narzeczona,
żeby mnie przeprosić. Tylko że... Doktorze Neale, ona chyba pana nie kocha.
Ona kocha Rudolfa.
- Więc nie wysłałaś Margaret do poradni po to, żeby usunąć ją sprzed
moich oczu...
R S
- 109 -
Zapadła cisza. Wacky poruszył się u ich stóp i polizał rękę Sally, jakby
chciał ją pocieszyć. Ona jednak czuła się dotknięta do głębi.
- Proszę wyjść z mojego mieszkania! - powiedziała zdecydowanie. -
Takiego aroganckiego...
- Jeżeli ja jestem arogancki, to ty jesteś złośliwa.
- Dlatego, że dzięki mnie dwoje ludzi może odzyskać szczęście?
- Nie przekonasz mnie, że nie kierowała tobą złośliwość. Nigdy w to nie
uwierzę.
- Możesz sobie wierzyć albo nie wierzyć, jest mi to zupełnie obojętne -
wyszeptała Sally. - Ale jeśli sobie myślisz, że mnie cokolwiek obchodzisz... Nie
obchodzisz mnie ani ty, ani twoje życie. Nie wyszłabym za ciebie za mąż nawet
wtedy, gdybyś był jedynym mężczyzną na świecie, więc wynoś się z mojego
mieszkania! Idź!
Stali wpatrzeni w siebie, ich oczy rzucały błyskawice.
- Sally? - dobiegł niepewny głos od strony drzwi. - Siostra powiedziała, że
mogę ci przynieść pączka, jeżeli zechcesz. - Dziewczynka spojrzała z
przestrachem na Lloyda. - I dla Lloyda...
- Pójdę i wezmę sobie - odezwał się ponurym głosem.
- Czy przyniesiesz też Sally?
- Nie sądzę - powiedział wolno. - Myślę, że doktor Atchinson da sobie
sama radę.
Po wypiciu dwóch filiżanek kawy Sally nadal dygotała. Próbowała
przeczytać gazetę, potem przechadzała się po mieszkaniu, a Liza i Wacky
patrzyli na nią zatroskani.
- Pójdziemy na spacer - oznajmiła Sally w końcu. - Tylko się przebiorę.
- Cudownie! - Lizie najwyraźniej podobał się ten pomysł. Nie rozumiała
zupełnie, dlaczego Sally jest smutna. Podniosła gazetę, którą Sally czytała, i
usiadła z psem.
R S
- 110 -
Sally wróciła po piętnastu minutach. Liza nie siedziała już z psem na
kanapie. Stała teraz z twarzą białą jak kreda, a przed nią na ławie w kuchni
leżała rozpostarta gazeta.
- Ścinają drzewa mamusi - powiedziała bezbarwnym głosem.
- Co? - Jedno spojrzenie na Lizę kazało zapomnieć Sally o własnych
zmartwieniach. Oczy jej spoczęły na stronie gazety, którą czytała Liza. Była tam
fotografia demonstrantów wyrzucanych z obozowiska drwali. Podpis brzmiał:
„Olbrzymy z góry Willcanwe przeznaczone do ścięcia."
- Drzewa mamusi? - dopytywała się Sally, a dziewczynka wybuchnęła
płaczem.
- Mojej mamusi. Mojej prawdziwej mamusi, a nie Giny. Ona umarła,
kiedy miałam pięć lat. Miała raka. A na tydzień przed śmiercią zabrała mnie do
Willcanwe i kazała mi usiąść pod takimi ogromnymi drzewami. One są
niesamowicie wysokie...
I powiedziała... Powiedziała, że życie nigdy się nie kończy. Że te drzewa
rosną od pięciuset lat i że może będą tu dalej za następne pięćset lat. Mówiła...
Mówiła, że są na świecie rzeczy trwałe i niezmienne, rzeczy ważne i że to nas
będzie z sobą zawsze łączyło, żebym o tym pamiętała. Nie wiedziałam, że ona
umrze, kiedy mi o tym mówiła, ale... ale te drzewa... Powiedziała mi, że one
właśnie są tym, co ona kocha i co ja mogę pokochać, i co mogą pokochać moje
dzieci, a potem wnuki. A ponieważ wszyscy te drzewa kochamy, jesteśmy z
sobą na zawsze złączeni, chociaż moja mamusia już nie żyje...
Zaczął ją dławić szloch. Przytuliła się do Sally, a jej buzia skurczyła się
od płaczu.
Sally głaskała ją po główce i czytała artykuł. Tego już było za wiele. Nie
była w stanie poradzić sobie naraz z przeżyciami Lizy i swoimi.
- Pokażemy to tatusiowi - oświadczyła, czując niechęć do samej siebie, że
chce przekazać sprawę komuś innemu, ale naprawdę nie wiedziała, co robić. -
R S
- 111 -
Może on zna kogoś, kto będzie mógł pomóc. O, zobacz, co tu jest napisane.
Mają ścinać je dopiero pod koniec miesiąca.
- Pod koniec miesiąca... - Dla dziesięcioletniej dziewczynki był to szmat
czasu. - To... jeszcze prawie tydzień. - Liza westchnęła z ulgą. - No, do tej pory
może mi się uda coś załatwić.
- Na pewno - powiedziała Sally, wycierając chusteczką ślady łez z buzi
dziewczynki. - A teraz chodźmy na spacer, obydwu nam się to należy.
Struan wrócił wieczorem i przyszedł zabrać Lizę. Radość z udanej
operacji Sary zakłóciła mu wiadomość o wyjeździe Sally.
- Wiemy z Giną doskonale, że nie możecie z Lloydem współpracować -
zaczął Struan. - To było jasne od samego początku. Dlatego dziś rano
dzwoniłem do różnych biur pośrednictwa i znalazłem anestezjologa, który
zgodził się zostać u nas do czasu powrotu naszego specjalisty. Rozmawiałem już
z Lloydem, nie ma nic przeciwko temu.
- To podejrzana sprawa - powiedziała Sally nieufnie, a Struan się
roześmiał. Każdy anestezjolog bez etatu, który jest gotów zacząć pracę z
dwudniowym wyprzedzeniem, musi się wydawać podejrzany.
- To taki arogancki typek - przyznał Struan. - Jedliśmy razem lunch i
pomyślałem sobie, że lepiej by ci pewnie było z Lloydem. Ale referencje ma
znakomite. Zresztą to tylko na dwa miesiące.
- Trudno sobie wyobrazić kogoś bardziej aroganckiego od Lloyda -
zauważyła Sally.
Struan pokiwał głową.
- Wydobyłaś z Lloyda jego najgorsze cechy. Aż przykro patrzeć. Sally,
bardzo byśmy chcieli, żebyś się zgodziła.
Popatrzyła na niego bezradnie. Tak bardzo chciała zostać.
- Dobrze - szepnęła. - Dziękuję, Struan.
- Być może uratowałaś życie naszej młodszej córeczki - uśmiechnął się. -
Powiadają, że można oddać za to pół królestwa. Tobie musi wystarczyć nowy
R S
- 112 -
anestezjolog. - Wziął na ręce rozespaną Lizę. - Zabieram moją córeczkę do
domu. Dziękuję, Sally.
- Było mi z nią bardzo miło. - Sally uściskała Lizę. - Opowiedz tatusiowi
o drzewach.
Sally długo przewracała się w łóżku z boku na bok, nie mogąc zasnąć.
Czy ma wyjechać, czy zostać? Męczyła się bardzo, szukając odpowiedzi na te
pytania.
O północy jeszcze leżała wpatrzona w sufit zalany księżycowym
światłem. W końcu wstała z łóżka i narzuciła na siebie ubranie. Noc była cicha,
rozświetlona blaskiem gwiazd. Wymarzona pora na spacer, a nie na ponure
rozmyślania o przyszłości.
Skierowała się na plażę. Minęła zatokę i przeszło godzinę szła brzegiem
morza. Wszędzie panowała cisza. Słychać było tylko szum fal. Zrzuciła sandały.
Woda obmywała jej palce, chłodząc je i pozwalając zapomnieć na chwilę o
kłopotach.
- Zachowuję się jak wariatka - powiedziała głośno w kierunku
szemrzących fal. - Jak ogłupiała z miłości nastolatka, oddająca serce
mężczyźnie, który tego nie chce.
Było jej tak gorąco! Postanowiła się wykąpać. Wróciła do zatoki i stanęła
nad brzegiem, wpatrując się w ciemną głębinę. Srebrne światło księżyca
oświetlało powierzchnię, ale poniżej woda była czarna i pełna tajemnic.
Pływanie w nocy jest niebezpieczne.
- No i co z tego? Komu na mnie zależy? - westchnęła żałośnie i zaczęła
rozpinać bluzkę.
- Sally, to szaleństwo.
Drgnęła, odwróciła się i zobaczyła Lloyda. Szedł, utykając, w jej kierunku
od strony wydm.
- Co? Co ty tu robisz? - wyszeptała.
R S
- 113 -
- Próbuję powstrzymać rozhisteryzowaną kobietę przed rzuceniem się do
oceanu. - Przystanął pół metra od niej. - Czy zechciałabyś mi powiedzieć, co ty
tu, do diabła, robisz?
- Chcę popływać.
- Wspaniale - zakpił. - W towarzystwie płaszczek, rekinów i innych
nocnych potworów.
- To nie twoja sprawa.
- Słusznie. Ale trudno mi stać i patrzeć, jak tracisz życie. Choćbym nie
wiem jak tego chciał.
Sally spojrzała na niego. W głosie Lloyda pobrzmiewała złośliwość. Ten
człowiek jej nie znosił. Mój Boże, kochała go tak bardzo, a on jej tak
nienawidził...
- Wcale nie popełniam samobójstwa. Nie bądź niemądry.
- To nie ja jestem niemądry.
- Oczywiście, że nie. To znowu ja. Sally Atchinson. Niemądra.
Lekkomyślna. Uczuciowa. Krótko mówiąc: obdarzona tymi cechami, którymi
najbardziej pogardzasz. Ale pamiętaj, że nigdy nie znajdziesz dla siebie idealnej
partnerki. Okazało się, że nawet twoja rozsądna Margaret jest, według ciebie, za
bardzo uczuciowa.
- Uczucia Margaret to nie twoja sprawa.
- Nie moja? - Sally szlochała teraz głośno. Zakryła rękami twarz, łzy
płynęły jej między palcami. Na próżno próbowała się opanować. - Nic w
Gundowring nie jest moją sprawą! Z tobą też nie mam nic wspólnego. Staniesz
kiedyś sam przed tym, co cię czeka w wypranej z uczuć, ponurej przyszłości.
Możesz oszczędzać każdy grosz, żeby sobie zapewnić bezpieczne, puste życie
bez śmiechu i radości, i doczekasz starości wypełnionej pustką. Pustką! Bo nie
chcesz nigdy podjąć ryzyka. A jeśli człowiek nie ryzykuje, to nigdy nic nie
wygrywa. Zapewne też nic nie traci. A oddanie serca komuś, kogo masz za nic,
to przecież nie dla ciebie.
R S
- 114 -
- Nie, to nie dla mnie.
Słowa te przerwały jej tyradę. Lloyd stał bez ruchu, a Sally czuła się coraz
bardziej bezradna. Próbowała zapiąć bluzkę, ale palce odmawiały jej
posłuszeństwa.
- Pomogę ci...
Położył ręce na jej ramionach i odwrócił ją do siebie, ale wyrwała mu się
jak oparzona.
- Nie dotykaj mnie, Lloyd. Nie zniosę tego.
- Sally, to niemądre. To nie ma sensu.
- Czuć tak jak ja?
- Poddawać się temu uczuciu. Można się tego oduczyć.
- Ale po co? - Sally zaszlochała. - Wydaje mi się, że wolałabym raczej
umrzeć, niż nauczyć się nie kochać.
Zapadła cisza. A potem Lloyd nachylił się nad nią niespodziewanie i
wziął ją za rękę.
- Chcesz popływać? - zapytał łagodnie.
- Nie. Tak... - Głos jego przeniknął ją do głębi. - Nie dotykaj mnie.
- Chodźmy - powiedział, nie zwracając uwagi na jej słowa. - Po drugiej
stronie zatoki jest cudowne miejsce pośród skał, wolne od grasujących
potworów.
- Grasujące potwory... - Głos Sally dławiło histeryczne łkanie. - Czy masz
na myśli siebie?
- Będę tylko ratownikiem - obiecał. Zaprowadził ją do skał na brzegu
zatoki.
- Noga chyba ci się wzmocniła - wyszeptała Sally.
- Stosuję się do rad mojego chirurga. - W jego głosie zadźwięczał śmiech,
co doprowadziło Sally do wściekłości. Próbowała wyszarpnąć rękę, ale Lloyd
jej na to nie pozwolił.
R S
- 115 -
- Pani doktor powinna popływać. Tylko ciężką fizyczna praca może
zapewnić sen. Proszę przepłynąć to jeziorko dwadzieścia razy.
Podczas odpływu miejsce to było występem skalnym pomiędzy zatoką a
morzem, upstrzonym tu i ówdzie małymi sadzawkami. Teraz, podczas
przypływu, widać było długi pas głębokiej wody.
- Nie musisz mnie pilnować - wymruczała.
- Byłoby to zaniedbaniem - rzucił od niechcenia - a ja nigdy niczego nie
zaniedbuję.
- Wielkie brawa!
Sally odwróciła się i dała nurka do wody.
Kąpiel była cudowna. Woda pieściła jej skórę, dawała ochłodę, niosła
ukojenie. Gdyby była sama, położyłaby się na powierzchni, dała się unosić fali.
Ale teraz...
Teraz pilnował jej Lloyd i czuła się zbyt skrępowana. Ale po
dziesięciokrotnym przepłynięciu jeziorka prawie zapomniała, że Lloyd na nią
patrzy. Prawie, ale niezupełnie. Był tam przecież. Po drugiej stronie jeziorka.
Skulona, ciemna, zamyślona postać na tle księżyca.
Która ją obserwowała...
Piętnasty raz... Zaczynała odczuwać zmęczenie. Wkrótce będzie musiała
wyjść i stanąć przed nim.
Dopłynęła do brzegu, tam, gdzie siedział Lloyd, chwyciła ręką za występ
skalny i podciągnęła się w górę. Lloyd ujął ją za przeguby dłoni i wyciągnął z
wody.
- Pewnie nie masz ręcznika - zauważył i westchnął, gdy potwierdziła. - A
kąpałaś się przecież w ubraniu.
W ubraniu? Nie włożyła stanika i bluzka przywierała teraz do jej ciała,
odsłaniając wszystko. Zawstydzona, zasłoniła piersi rękami.
- Zdejmij bluzkę i włóż moją koszulę - zaproponował Lloyd.
- Nie chcę.
R S
- 116 -
- Mówię ci zdejmij, albo ci ją sam ściągnę. Nie będziemy płacić ze
Struanem nowemu anestezjologowi i patrzeć, jak nasz chirurg dostaje zapalenia
płuc.
- Oczywiście, że nie. To się nazywa rozsądek.
Przed kąpielą udało się jej zapiąć tylko dwa guziki, więc rozpinanie
bluzki zabrało teraz sekundę. Zanim zdążyła się odwrócić, ręce Lloyda
ściągnęły jej bluzkę, która upadła pod nogi. Lloyd trzymał w rękach suchą
koszulę. Nie wzięła jej. Nie była w stanie. W końcu Lloyd opuścił ręce, a
koszula osunęła się na bluzkę Sally.
- Sally... - dał się słyszeć szept. Szept mężczyzny, którego żelazna wola
zaczęła się kruszyć. - Sally...
Po chwili była już w jego ramionach. Stali tak długo, spleceni w uścisku,
bez ruchu. Sally słyszała bicie jego serca i zdawała sobie sprawę z walki, jaka
się tam toczy. Powinna odejść. Powinna...
Była tam, gdzie kazało jej być przeznaczenie. Serce jej biło w rytmie jego
serca, stapiając się w jedno...
Czuła, jak powoli jego ciało się rozluźnia. Bitwa została stoczona i
przegrana, a może stoczona i wygrana.
- Wielkie nieba... - Ustami dotykał jej włosów. - Jesteś taka piękna.
Dziewczyno, czy wiesz, że mnie urzekłaś? Żeby chirurg był taki czarujący...
Uniosła głowę. Stali tak bardzo długo, a potem Lloyd powoli, jakby
zbliżał się do czegoś nieskończenie drogocennego, nachylił głowę, by ją
pocałować.
O mój Boże...
Czuła się tak, jakby umarła i zawędrowała już do nieba. Tak właśnie
wyobrażała sobie dotyk jego ust. Był to pocałunek mężczyzny poddającego się
swej kobiecie. Tkliwy, a przy tym władczy. Nie sposób było opisać tego, co się
z nią działo.
R S
- 117 -
Czuła swą nagość. Miała przecież na sobie tylko szorty. Dłonie Lloyda
muskały jej skórę.
- Mój Boże - szepnął. - Sally, chcę cię. Przejechała palcami po jego
włosach.
- Masz mnie już. Zawsze byłam twoja. Jestem i będę. Już ci to przecież
mówiłam.
Puścił ją i postąpił krok do tyłu.
- Tak po prostu? - spytał. - Żadnej dumy? Żadnych zastrzeżeń?
- Czy może być miejsce na dumę tam, gdzie jest miłość? - zapytała
drżącym głosem. - A ja cię przecież kocham. Myślę, że cię zawsze kochałam,
tyle tylko, że spotkałam cię dopiero parę tygodni temu. Zawsze wiedziałam, że
gdzieś tam... na mnie czekasz...
Przygarnął ją mocno do siebie.
- Skąd możesz być tego taka pewna?
- Nie jestem pewna ciebie - mruknęła, wodząc palcem po jego twarzy, w
miejscach, które naznaczył kiedyś ból. - Pewna jestem tylko tego, co sama
czuję.
- Co będzie, jeśli się okaże, że ja nie jestem zdolny do miłości?
- Pojęcia nie mam, czy mam w sobie dosyć miłości za nas dwoje, ale
spróbuję.
- Sally...
- Mmm. - Trzymała twarz na jego piersi, a on wtulił usta w jej włosy.
- Myślę, że lepiej będzie, jeśli wrócimy do mojego mieszkania.
- Po co? - Wiedziała, po co, ale tak strasznie chciała, by jej to powiedział.
- Bo przekraczam właśnie granicę, poza którą nie ma już odwrotu -
wyszeptał. - I jeśli nie zamierzasz mnie powstrzymać, musimy przedsięwziąć
środki ostrożności.
- Co za rozsądek! - zakpiła Sally.
- Ja bym tego tak nie nazwał - mruknął głuchym głosem Lloyd.
R S
- 118 -
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Po przebudzeniu Sally ogarnęła radość.
Zawładnęła nią z taką siłą, że miała ochotę krzyczeć.
Nie zrobiła tego. Leżała w ramionach Lloyda. Ból, który znaczył
przedtem jego twarz, zniknął bez śladu.
Boże wielki, jak ona go kocha. Wczoraj w nocy udało jej się po raz
pierwszy zatrzeć ślady cierpienia na jego umęczonej twarzy. Udało jej się
skłonić go do uśmiechu i potrafiła go rozbawić. Dzięki niej zapomniał o swych
zmartwieniach.
Gdyby tak mogło być zawsze.
Może się uda. Może... Maleńki płomyczek nadziei, który się zatlił w
chwili, gdy wczoraj Lloyd ją pocałował, rozpalał się coraz bardziej. Gdyby tylko
nauczył się ufać ludziom, gdyby tylko zaakceptował jej miłość...
Poruszył się, obejmując ją mocniej.
- Mmm. Miło przytulić się do ciebie. Taka jesteś cieplutka...
- Lepsza niż butelka z gorącą wodą? - spytała i usłyszała tłumiony śmiech.
Raz jeszcze ogarnęła ją radość. Lloyd znowu się śmieje...
Odwrócił się i ukrył nos w jej włosach.
- Marchewka - dogadywał. - Pewnie tak cię nazywali w szkole?
- Często - przyznała się. - Mówili jeszcze: piegus.
- Lubię te twoje piegi. - Uniósł się, by obejrzeć jej twarz. - Czy wiesz, że
masz piega na samym czubku nosa? I że on domaga się pocałunku, i to już, w tej
chwili?
- Co więc zamierzasz zrobić? - szepnęła bez tchu.
- Nie mogę przecież odmówić podobnej prośbie. A zachowuję się zawsze
przyzwoicie. To, co zrobię z jednym, zrobię też z innymi. Cóż to za szczęśliwy
zbieg okoliczności, że masz tak wiele piegów.
Leżeli potem szczęśliwi, bez sił, spleceni ramionami.
R S
- 119 -
- Sally... - Głos Lloyda zdawał się dochodzić z daleka.
- Mhm?
- Nic mi nie mówiłaś, że to twój pierwszy raz.
- Nie pytałeś.
Odsunął się od niej i usiadł.
- Dosyć już złego zrobiłem - powiedział niepewnym głosem. - Sally, nie
mogę kłamać. To, co do ciebie czuję... Masz chyba rację. To coś... Nigdy
jeszcze nie odczuwałem czegoś podobnego, ale czy można na tym budować
małżeństwo?
- Przecież ja cię nie proszę, żebyś się ze mną ożenił - wyszeptała Sally. -
To tobie potrzebne są wykładziny i świadczenia emerytalne.
- Więc... - Siedział odwrócony do niej plecami. - Więc mogę cię
wykorzystywać, jak długo mi się będzie podobało, a potem mam pozwolić,
żebyś sobie poszła?
Nigdy mi nie pozwolisz od siebie odejść, powiedziała Sally do siebie.
Proszę cię... Ale na głos nie powiedziała nic. Przysunęła się do niego i dotknęła
palcem blizny w dole kręgosłupa.
- Nadal cię boli?
- Czasami. Sally...
Dotknęła ustami blizny i obsypała pocałunkami miejsce dawnej rany, a
potem zaczęła delikatnie masować kręgosłup.
- Potrafię cię wyleczyć - szepnęła. - Musisz mi tylko pozwolić.
- Sally...
- Połóż się na brzuchu - rozkazała. - Zrobię ci taki masaż, o jakim żaden
fizykoterapeuta nawet nie słyszał.
- Chirurg-uzdrowiciel...
- Przestań mówić i kładź się - powtórzyła. Odwrócił się do niej i
uśmiechnął.
- Despotka...
R S
- 120 -
- Przyzwyczaisz się do tego.
- Tak jest, pani doktor - odparł potulnie i poddał się pieszczocie jej rąk.
Po paru dniach Sally nie mogła uwierzyć, że wszystko to kiedykolwiek
miało miejsce. Spali tego dnia niemal do południa, a potem przemknęli
chyłkiem do jej mieszkania. Sally wzięła prysznic i ubrała się, po czym każde z
nich poszło na swój obchód. Po pracy zabrali z sobą jedzenie i poszli na plażę
tak daleko, jak tylko Lloyd był w stanie dojść. Zatrzymali się tam, gdzie nie
było już żywej duszy. A potem jedli, pływali, kochali się, rozmawiali i spali... I
znowu się kochali.
Żeby to trwało wiecznie, rozmarzyła się Sally, gdy wracali po zmierzchu
plażą do domu. Laska Lloyda zostawiała ślad na ubitym piasku.
- To twój podpis. Wszyscy będą wiedzieli, że tutaj byliśmy.
- Przypływ zetrze wszystkie ślady - oświadczył i nie wiadomo dlaczego
Sally zabolało serce na tę myśl. Ogarnął ją chłód, gdy przez chwilę patrzyła w
przyszłość, jakby zrozumiała, że koniec jest nieunikniony.
Kochali się tej nocy tak, jakby następnego dnia miał nadejść koniec
świata. Obejmowali się nawet we śnie.
- To się skończy - powiedział Lloyd cicho, gdy odchodził o świcie.
Dotknął ręką jej twarzy. - Nic na świecie nie jest doskonałe.
- Nieprawda - powtarzała Sally z uporem, trzymając go kurczowo za rękę.
- Sam przecież widzisz, że to nieprawda.
Potrząsnął głową.
- Zawsze coś się musi zepsuć. Chciałbym nie mieć racji, ale... -
Westchnął. - Kiedy dostałem dyplom, czułem, że świat do mnie należy. Miałem
wtedy dziewczynę. Była piękna. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.
Została w Melbourne, kiedy zacząłem pracować w Gundowring, ale miała do
mnie przyjechać. Potem... był ten wypadek. Przypuszczano, że będę miał
sparaliżowane nogi i Jane po prostu uciekła.
R S
- 121 -
Kiedy w końcu zacząłem chodzić, na początku wszystko było dobrze.
Praca dawała mi wiele radości, pieniądze zaczęły mi sprawiać przyjemność.
Wydawałem je na głupstwa, jakieś wspaniałe wakacje i tym podobne rzeczy. A
potem mój brat oddał w zastaw hipoteczny dom rodziców i zbankrutował. Nie
miałem pieniędzy, żeby popłacić długi, więc rodzice stracili dom, a brat popełnił
samobójstwo. Więc...
- Więc musiałbyś mieć źle w głowie, żeby się znowu narażać.
- Myślę... Wydaje mi się, kochanie, że właśnie zaczynam się narażać, i to
bardzo - powiedział, całując ją delikatnie w policzek. - I boję się tego okropnie.
Nauczy się jeszcze, pomyślała Sally. Stopniowo nauczy się znowu ufać.
Nie minęło południe, a szpital huczał od plotek. Każdy przedstawiał
swoją wersję wydarzeń, jakie miały miejsce podczas weekendu. Margaret
Howard usunęła fotografię Lloyda ze swego biurka, a Rudolf Small telefonował
już do niej trzy razy. Lloyd zaś nie tylko nie wyglądał na porzuconego, ale był
odprężony, spokojny i...
- Szczęśliwy - powiedziała w zaufaniu siostra przełożona do Sally. -
Pierwszy raz od bardzo dawna nie widać na jego twarzy napięcia. Jeśli to twoje
dzieło, kochanie...
Sally potrząsnęła przecząco głową i uśmiechnęła się, ale na policzkach jej
wykwitł rumieniec. Siostra wyciągnęła z tego odpowiednie wnioski.
Szczęście Sally trwało jeszcze zaledwie dwie godziny. Kiedy żegnała
swego ostatniego pacjenta, którego miała operować następnego dnia, do drzwi
zapukał Lloyd.
- Zmęczona?
Uśmiechnął się, muskając lekko ręką jej włosy.
- Tak - szepnęła.
- Jeśli to może być jakimś pocieszeniem - zażartował - to wiedz, że w
pełni na to zasługujesz. Chodź teraz ze mną na spotkanie nowego anestezjologa.
- Zupełnie jest nam teraz niepotrzebny - oświadczyła.
R S
- 122 -
- Wcale nie - odparł. - Nigdy nie chciałem pracować jako anestezjolog w
pełnym wymiarze godzin. Cierpi na tym moja praktyka lekarska, a zresztą mam
teraz co innego w głowie.
- Można wiedzieć co? - zapytała odważnie.
- Na przykład ciebie. - Uścisnął ją mocno, a Sally zrobiła się purpurowa.
Jeśli tak dalej pójdzie, pomyślała, personelowi szpitalnemu niewiele wkrótce
zostanie do domysłów.
- Zostawiłem go w pokoju rekreacyjnym - powiedział.
Szli razem korytarzem, a kiedy Lloyd otworzył drzwi, Sally zamarła.
Radość prysnęła jak bańka mydlana i powróciły koszmary.
Peter Grimble... pedantyczny człowieczek, nie lubiany zarówno przez
personel, jak i przez pacjentów, zwolniony przed trzema miesiącami ze szpitala,
w którym Sally pracowała.
Peter...
Uniósł głowę i uśmiech zniknął z jego twarzy.
- To ty? - szepnął.
- Peter... - Sally zagryzła wargi. Do głowy by jej nigdy nie przyszło, że
Peter Grimble może tu przyjechać.
- Ach, więc to tu czmychnęłaś! - Jego twarz rozjaśnił chytry uśmieszek. -
Miłe miejsce, wiejska okolica, z dala od rąk sprawiedliwości.
- Na litość boską! - Sally pobladła.
Niemożliwe chyba, żeby wywlekał tutaj te sprawy? Chyba nawet on nie
byłby zdolny do podobnej mściwości.
A jednak był zdolny do wielu rzeczy. Od trzech miesięcy nie miał pracy,
czuł się pokrzywdzony i widok Sally, która miała stałe zajęcie, wydobył z niego
najgorsze instynkty. Spojrzał na Lloyda.
- Nie bardzo mam ochotę być anestezjologiem przy operacjach z doktor
Atchinson - oznajmił. - Nie należę do osób, które współpracują z mordercami.
R S
- 123 -
- Peter! - Sally zacisnęła pięści. - Nie powinieneś tak mówić i sam wiesz o
tym najlepiej. Było w tej sprawie dochodzenie i zostałam oczyszczona ze
wszelkich podejrzeń.
- Zręczna morderczyni - oświadczył z uśmiechem. - Do wszystkich
diabłów, Sally. Nie chcę przez to powiedzieć, że cię potępiam. Może na twoim
miejscu zrobiłbym to samo. Wiem tylko, że nie chciałbym, żebyś mnie
operowała, kiedy jesteś zła.
- Rany boskie, o czym wy tutaj rozmawiacie? - Lloyd przyglądał się im
badawczo, a jego instynktowna niechęć do Petera rosła z sekundy na sekundę.
Widać to było wyraźnie na jego twarzy, ale Sally czuła też, że mimo to chciałby
się czegoś dowiedzieć.
- Peter mówi o operacji, która miała miejsce cztery miesiące temu -
wyjaśniła przytłumionym głosem. - Operowałam ofiarę wypadku
samochodowego, młodego człowieka. Miał podobne obrażenia co Gary, ten
chłopak, który się rozbił na górze Mendy. I zmarł, tak jak Gary.
- Co słyszę, kochanie? Jeszcze jedna ofiara? - zapytał Peter. - Nabieramy,
widzę, wprawy?
- Przestań! - zawołała doprowadzona do rozpaczy. - Wiesz przecież, że
robiłam, co mogłam. Wiesz doskonale, że nie chciałam jego śmierci. Robiłam,
co mogłam, żeby go ratować...
- Policja była jednak odmiennego zdania, co? - uśmiechnął się Peter. -
Zaprosili nawet trzech chirurgów na sekcję zwłok.
A jeden z nich utrzymywał, że chłopca można było uratować. Tylko twój
szef i ten jego sługus ocalili ci skórę tym swoim stwierdzeniem: „Nieunikniona
śmierć po ciężkim urazie". Wykrwawił się na śmierć, co, kochanie? A ty mogłaś
przecież krwawienie powstrzymać.
- Nie mogłam... - Znowu otoczyły ją ze wszystkich stron koszmary.
- Na litość boską, dlaczego Sally miałaby go zabić? - Lloyd nie mógł się
najwyraźniej połapać, o co chodzi, i nie zdawał się specjalnie zainteresowany
R S
- 124 -
całą sprawą. We wzroku, którym patrzył na Petera, kryła się coraz większa
niechęć.
- Ooo, miała powód. - Peterowi rozmowa ta sprawiała prawdziwą
przyjemność. Żałował, że nie słucha go więcej osób, ale dobrze było jak jest.
Sally Atchinson najwyraźniej bardzo cierpiała. - Chłopak był pijany - mówił
dalej, rozkoszując się każdym słowem. - Prowadził samochód pełen ludzi.
Chciał wyprzedzić i wpadł prosto na samochód jadący z naprzeciwka. I tak się
nieszczęśliwie złożyło, że kierowcą nadjeżdżającego samochodu był ojciec
Sally.
Kredowobiała twarz Sally potwierdzała słowa Petera.
- I? - zapytał Lloyd cicho.
- Łatwo sobie wyobrazić tę scenę - kontynuował Peter. - Aha, samochód,
który chłopak wyprzedził, wpadł na dwa inne pojazdy i skończyło się tym, że
mieliśmy na izbie przyjęć dziewięć osób. Pięć w strasznym stanie i cztery trupy.
Sally przygotowywała chłopaka do operacji i w tym momencie przyszli
policjanci, żeby ją poinformować, że on zabił jej ojca. I wtedy pani doktor
spojrzała na chłopaka i powiedziała, że nie będzie go operować - zakończył
Peter z wyraźną satysfakcją w głosie.
- P... powiedziałam, że nie mogę... - szepnęła Sally - a to różnica...
- Co więcej, nie powinna była go operować - rzucił ostro Lloyd. - Ktoś
powinien ją zastąpić.
- To tylko wydaje się takie proste, proszę pana. Druga w nocy. Operacje
w toku. Wszyscy chirurdzy zajęci. - Peter znowu uśmiechnął się mściwie. -
Pamiętam, jak na niego spojrzała, kiedy leżał już na wózku. Ta jej twarz...
Powiedziała: „Umrzesz, jeśli cię będę operowała". - Zrobił efektowną pauzę, po
czym dokończył: - No i operowała go i umarł. Wszystko było jak należy. No,
może coś tam szwankowało, jeśli chodzi o prawo.
- Co on, u diabła, mówi? - Lloyd zwrócił się do Sally. - Rzeczywiście tak
powiedziałaś?
R S
- 125 -
- Tak... Nie.
Sally zagryzła wargi do krwi. Nikt nie był w stanie tego zrozumieć.
Wydawało się to w ogóle niemożliwe.
- Mój ojciec... - szepnęła - był dla mnie wszystkim...
- Że mogłaś nawet dla niego zabić?
- Nie!
Napotkała oczy Lloyda i ku swemu zdumieniu odkryła w nich
niedowierzanie. Niedowierzanie...
- Ręce... - wyszeptała. - Ręce mi się trzęsły. Było mi niedobrze. Bałam
się, że nie będę mogła operować. Potrzebny był ktoś bardziej opanowany.
Bałam się tak bardzo, że umrze... bo mi się ręce trzęsły.
- Ale operowałaś?
- Nikogo poza mną nie było. Peter przygotował go już do operacji.
Musieliśmy zaczynać.
- No i ręce przestały ci się trząść. Byłaś w czasie operacji chłodna i
opanowana. A on umarł - wtrącił Peter.
- Nie muszę chyba tego wszystkiego wysłuchiwać!
Sally spojrzała błagalnie na Lloyda. W jego oczach nadal kryło się
niedowierzanie.
Zamknęła powieki. Znowu zaczęły ją nawiedzać koszmary, gorsze niż
kiedykolwiek. Uwierzył jej wtedy szef i własna rodzina. A Lloyd tak teraz na
nią patrzy...
Jak mogła kiedykolwiek wyobrażać sobie, że ją pokocha?
Nie potrafiła się bronić przed tym spojrzeniem. Jeżeli był w stanie
podejrzewać, że mogła zabić, przestawało ich cokolwiek łączyć.
- Miałam wyjechać w piątek. Dziś pójdę kupić bilet na samolot.
Wyszła i zamknęła za sobą drzwi.
R S
- 126 -
Lloyd przyszedł do niej pięć minut później. Stała przy oknie w swoim
mieszkaniu i patrzyła ponuro przed siebie. Jak mogła kiedykolwiek
przypuszczać, że skończył się tamten koszmar?
W myślach znowu ożywały obrazy owej pamiętnej nocy. Tak bardzo się
wtedy bała. Patrzyła na twarz chłopca i czuła gniew. W życiu jeszcze nie czuła
podobnego gniewu. Głupi pijany szczeniak, który pozbawił życia trzech swoich
przyjaciół i jej ukochanego ojca.
Nie powinna była operować, ale nie miał kto tego za nią zrobić. Była
jedynym chirurgiem, który zagradzał śmierci dostęp do chłopaka.
Nie miała wyboru. Na jej twarzy malowało się skupienie i siłą woli
zmusiła drżące ręce do absolutnego posłuszeństwa. A chłopiec umarł wtedy, gdy
dotykały go jej ręce.
Umarłby i tak. Tak twierdził jej szef. Przyszedł na dyżur następnego ranka
i zrobił piekielną awanturę, gdy dowiedział się, czego od niej żądano. Ale
rodzinie chłopca powiedziano, jaki związek łączył kobietę, która go operowała,
z człowiekiem, którego chłopak pozbawił życia.
Szukali zemsty. Wynajęli zręcznych lekarzy oraz zręcznych prawników i
zaczęli działać z niezłomną determinacją. Pomimo zakazu szefa - groził
wyrzuceniem z pracy każdemu, kto podważyłby kwalifikacje Sally - Peter robił
w czasie dochodzenia różne aluzje, znacząco się uśmiechał, tak że Sally była
przekonana, iż prokuratura zdoła zebrać dowody przeciw niej.
Tak się jednak nie stało. Obrażenia chłopca były na tyle poważne, że
żaden lekarz nie odważył się stwierdzić z czystym sumieniem w sądzie, że
chłopak by żył, gdyby nie operowała go Sally. Została więc uniewinniona.
Obwiniano tylko szpital, że pozwolił jej operować. Kryła się więc w tym
jednak ocena jej pracy.
Lloyd nie zapukał do drzwi. Wszedł cicho i położył rękę na jej ramieniu.
Stała bez ruchu.
- Sally...
R S
- 127 -
- Co? - spytała bezbarwnym głosem.
- Czy chcesz mi wszystko opowiedzieć?
- Nie.
- Sally... Musisz. Odwróciła się.
- Nie zabiłam go. Czy tego chciałeś się dowiedzieć? Nic ci więcej nie
powiem, dokąd będziesz na mnie tak patrzył i stał tu, bawiąc się w sędziego.
- Sally, zrozum, to ważne.
- Ważne? To nie jest wcale ważne. Chyba że myślisz, że mogłam go
zabić. A wtedy... Posłuchaj mnie, Lloyd. Nie masz zaufania do ludzi.
Zaakceptowałam to. Życie cię doświadczyło, ale mnie także, a jednak nie
osądzam z tego powodu i nie potępiam całego świata.
- Ja nie...
- Nie osądzasz mnie? - Sally pokiwała głową. - Ale się zastanawiasz. A ja
nie potrzebuję takiej miłości. Jeżeli masz na mnie patrzeć w podobny sposób za
każdym razem, kiedy ktoś mnie o coś oskarży... Czuję się tak, jakbym chodziła
w przebraniu, a któregoś dnia miało ono spaść, odsłaniając prawdę o mnie,
pokazując moje prawdziwe ja. Lekkomyślną, niedbałą morderczynię...
- Na litość boską, Sally! Jesteś niemądra. Proszę cię tylko, żebyś mi
wszystko opowiedziała.
- O to właśnie chodzi - szepnęła Sally. - Nie powinnam ci nic mówić.
Chciałabym, żebyś sam wiedział.
- Nie potrafię - powiedział z trudem. - Ufałem Jane, kiedy złamałem
kręgosłup, a ona zmieniła się tak, że jej nie poznałem.
- Ja nie jestem Jane. - Sally zagryzła wargi i zacisnęła palce na parapecie.
- Lloyd, ja nie należę do twojej przeszłości. I zaczynam myśleć... chyba jestem
już tego pewna, że nie należę także do twojej przyszłości.
- Sally...
- Idź sobie - szepnęła. - Proszę cię, zostaw mnie.
- Jeżeli tego chcesz...
R S
- 128 -
- Tak, właśnie tego chcę.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Peter Grimble odleciał wieczornym samolotem.
Struan przyszedł do Sally tego samego wieczoru. Wyglądał na
zmęczonego i znękanego. Sally przez moment odczuła wyrzuty sumienia z
powodu kłopotów, na jakie go naraziła.
- Lloyd mi wszystko opowiedział - rzekł krótko. - To okropne. Ale może
jeszcze przemyślisz swoją decyzję?
- Nie mogę. - Sally rozłożyła bezradnie ręce. - Chyba zdajesz sobie z tego
sprawę?
- Ależ Sally! Nikt tu przecież nie myśli, że mogłaś działać w złej wierze.
- Lloyd tak uważa.
- Jest więc głupi.
- Tak. - Zamknęła oczy, by ukryć napływające łzy i odwróciła się. -
Przepraszam, Struan. Byliście z Giną tacy dobrzy.
- Ale nie możesz zostać z powodu Lloyda?
- Nie mogę zostać z powodu Lloyda - potwierdziła posępnym głosem. A
ze sposobu, w jaki Struan ją uścisnął na pożegnanie, odgadła, że przynajmniej
on ją rozumie.
Zostały jej jeszcze cztery dni. Cztery dni codziennych operacji. Cztery dni
patrzenia na Lloyda, który będzie stał - ponury i milczący - po drugiej stronie
stołu operacyjnego.
A potem miał być koniec.
Lloyd nie zwracał na Sally uwagi. Widywali się tylko podczas operacji.
Minął wtorek.
R S
- 129 -
W środę Sally zatelefonowała do biura pośrednictwa pracy w Melbourne i
dostała listę prowincjonalnych szpitali poszukujących chirurgów. Może wybrać
Queensland? To tak daleko od Gundowring.
Nadal jeszcze nie zawiadomiła Lizy o swoim wyjeździe. Kładąc się spać
w środę wieczorem, postanowiła porozmawiać z dziewczynką rano.
O północy zadzwonił telefon.
- Sally, czy jest u ciebie Liza? - zapytał Struan. Gina była nadal w
Melbourne z maleńką.
- Nie. A dlaczego by miała być?
- Powiedziałem jej dziś wieczorem, że wyjeżdżasz. Zmartwiła się, ale
myślałem, że poszła spać. Dziesięć minut temu zajrzałem do niej i zauważyłem
otwarte okno. Nie ma ani jej, ani psa.
- O mój Boże... Nie ma ani jej, ani psa - powtórzyła wolno Sally, starając
się zrozumieć sytuację.
- Tak. - Struan westchnął. - Gdyby Wacky był w domu, oszalałbym z
niepokoju, ale nikt przecież nie porywa dziecka razem z wielkim psem. A
zresztą, gdyby zbliżył się ktokolwiek obcy, Wacky narobiłby straszliwego
hałasu. Sądzę, że Liza poszła do szpitala szukać ciebie.
- Zaraz przeszukam mieszkanie - obiecała Sally. - Może siedzi w salonie
albo rozmawia w dyżurce z jakąś siostrą.
- A ja wsiadam do samochodu, może ją znajdę gdzieś na drodze. Jeśli jej
tu nigdzie nie będzie, wezwę policję.
Sally zapaliła światło, narzuciła na siebie dżinsy i bluzę, włożyła sandały i
poszła w głąb mieszkania. Przeszukała nawet kredens i zajrzała pod łóżka.
Nigdzie nie było śladu dziewczynki.
Ruszyła w kierunku drzwi i nagle stanęła jak wryta.
Drzewa.
Ukochane drzewa Lizy. Pochłonięta własnymi sprawami, przestała o tym
zupełnie myśleć.
R S
- 130 -
Jak mogła o nich zapomnieć?
- Ty ciężka idiotko - mówiła z gniewem do siebie, biegnąc szpitalnym
korytarzem. Na zakręcie wpadła prosto na Lloyda.
Tym razem go nie przewróciła. Szedł bez laski. Złapał ją obiema rękami i
przytrzymał.
- Nigdy pani doktor się nie nauczy, prawda? - rzucił z furią.
- Czy nie widziałeś Lizy?!
Strach jej dotarł do Lloyda. Potrząsnął głową.
- Coś się stało?
- Właśnie dzwonił Struan. - Sally pokrótce opowiedziała o wszystkim. -
Ona pewnie poszła w kierunku góry Willcanwe.
- Willcanwe... To przeszło sześć kilometrów stąd. Nigdy by się tam w
nocy nie wybrała.
- Ale ona się dowiedziała w zeszłym tygodniu, że będą ścinali drzewa.
Ukochane drzewa jej matki. Mogła tam pójść.
- Na pewno nie. - Zacisnął mocniej ręce na jej ramionach.
- Na litość boską, Sally, rusz trochę głową. Ona ma tylko dziesięć lat. Jak
ty to sobie wyobrażasz? Jak ona może zmusić drwali, żeby przestali ścinać
drzewa?
- Drwale... - Twarz Sally stała się biała jak kreda. - Drwale wystawili też
posterunki, żeby zatrzymać Gary'ego i Melindę. - Oczy Sally rozwarły się w
niemym przerażeniu. - Lloyd, musimy tam jechać.
Patrzył na nią z niedowierzaniem.
- Żartujesz chyba, Sally? Liza jest z pewnością gdzieś tu na drodze i
Struan ją znajdzie.
- A jeśli nie?
- To będziemy się wtedy martwić. - Westchnął i pokręcił głową. -
Pozwalasz, żeby uczucia zaciemniały ci rozum. Nie ma sensu pędzić bez
R S
- 131 -
powodu pod górę Willcanwe. W końcu cię postrzelą. Zrób sobie filiżankę kawy
i zaczekaj. Liza zjawi się tu lada chwila.
Sally potrząsnęła głową.
- Znam dobrze Lizę - powiedziała cicho. - Ona jest podobnie uczuciowa
jak ja. Nie przypomina rozsądnego, silnego, szacownego doktora Neale'a.
- Sally, jesteś niemądra.
Niemądra. Słowo, które ich rozdzieliło. Niemądra.
- Może i tak - odezwała się w końcu - ale wolę się wybrać na niemądrą
eskapadę pod górę Willcanwe, niż siedzieć tutaj, popijać kawę i ryzykować, że
ona znajdzie się tam sama. Myślę, że na tym właśnie polega miłość. Na
ryzykowaniu, że może się człowiek okazać niemądrym. - Słowa jej zdusił płacz.
- Niech więc pan doktor pije swoją kawę - wyszeptała z trudem - a ja w tym
czasie wybiorę się w góry.
Po upływie trzydziestu sekund siedziała już w samochodzie. Tyle czasu
zabrało jej podjęcie decyzji.
Ponad sześć kilometrów... to niewiele, zwłaszcza jeśli Liza była
przestraszona i jeśli szybko szła. Jeżeli tak właśnie było, na dojście do góry
potrzebna jej była godzina, a Struan widział ją ostatni raz ponad godzinę temu.
Może już być na miejscu.
A jeżeli drwale ustawili posterunki...
- Wielki Boże! - wyszeptała Sally, naciskając gaz. - Spraw, żeby Lloyd
miał rację. Żebym to ja okazała się niemądra.
Zaczęła myśleć, co by zrobiła na miejscu dziewczynki.
- Gdybym miała dziesięć lat i bardzo się spieszyła, szłabym drogą -
powiedziała w końcu do siebie.
Liza narażała się na ogromne niebezpieczeństwo. Oby nie spotkała pod
górą Willcanwe drwali... albo żeby drwale przynajmniej wiedzieli, że mają do
czynienia z dziesięcioletnią dziewczynką...
R S
- 132 -
Po tym, co zrobili z Melindą i Garym, z pewnością drugi raz nie
zachowają się jak szaleńcy. Z pewnością...
Samochód wspinał się w górę, droga się zwężała, po obydwu stronach
rosły gęste krzaki. Wkrótce ukazał się napis: „Wyrąb lasu. Wstęp wzbroniony".
Gdzież są te drzewa? Sally wysiadła z samochodu, wytężając w
ciemnościach wzrok.
- Liza! - krzyknęła. - Liza! Wacky! Cisza.
- Czy ktoś mnie słyszy? Zgubiło się dziecko. Czy ktoś mnie słyszy?!
Drzewa olbrzymy... Ukochane drzewa Lizy... Rosną zapewne gdzieś
wyżej, pomyślała Sally.
Rzuciła raz jeszcze wzrokiem na zakaz wstępu, wzruszyła ramionami i
zapaliła silnik. Skierowała się w górę.
Tuż przed wierzchołkiem minęła ciężarówkę. Zwolniła. Ciężarówka stała
z boku drogi, schowana w krzakach.
W Sally zamarło serce. Ciężarówka należała z pewnością do drwali.
Zaparkowała obok niej i zostawiła zapalone światła. Nie chciała sprawiać
wrażenia, że się ukrywa.
- Jest tam ktoś?! - krzyknęła, jak mogła najgłośniej. Cisza.
Kończyła się tu asfaltowa droga i zaczynała pełna wykrotów ścieżka
używana przez drwali. Szaleństwem było iść dalej. Stała tu ciężarówka, więc w
pobliżu powinien być zapewne ktoś z jej właścicieli, nie było natomiast
pewności, czy jest dziewczynka.
Co teraz? Zatrzymać się tu? Czekać?
- Liza! - krzyknęła znowu.
Tym razem rozległo się echo. Nie była to jednak odpowiedź na jej krzyk.
Był to odgłos wystrzału. Dobiegał z góry. Nie myśląc, co robi, Sally zaczęła się
wspinać, krzycząc przeraźliwie:
- Stop! Tam jest dziecko! Nie strzelać!!
R S
- 133 -
Padł następny strzał. Gdzieś w górze usłyszała krzyk. Liza... Tam jest
Liza!
Sally krzyknęła i w tym momencie coś mokrego, dużego i włochatego
wyskoczyło na nią jak z procy. Zachwiała się i upadła na plecy.
- Wacky, dobry pies. Wacky... - W tej samej chwili zrozumiała, że skoro
jest tu Wacky, jest też tutaj Liza i że to Liza musiała krzyczeć przed chwilą.
- Nie strzelać!
Głos Sally przedzierał się przez ciemność. Dźwignęła się na nogi,
trzymając mocno psa za obrożę. Wacky wydawał się rozumieć, że jest
potrzebny. Ciągnął ją naprzód, jakby chciał doprowadzić do swej pani.
- To dziecko! - Krzyk Sally rozległ się znowu w ciemnościach nocy.
Biegnąc starała się nie przerywać wołania. - Błagam! Przestańcie strzelać!
Strzelacie do dziecka! Błagam...
Patrzyła w rozpaczy na ciemną drogę. Właśnie w tej chwili ponad górami
zalśnił księżyc, rzucając niesamowite cienie na krzaki. Wacky ciągnął ją do
przodu, wciąż dalej i dalej, i nagle przed nimi zamajaczył ktoś, kto biegł bardzo
szybko.
Nie widział ich, a Sally i Wacky znajdowali się na jego drodze. Człowiek
wpadł na psa i zwalił się na ziemię, klnąc z bólu.
Sally cofnęła się o krok. Mężczyzna przekoziołkował, nadal przeklinając,
i wzniósł do góry rękę. Blade światło księżyca odbiło się od lufy rewolweru.
- Jestem lekarzem. - Sally mówiła ochrypłym głosem, patrząc jak
zahipnotyzowana w wymierzoną w siebie broń. - Szukam dziecka, które się tu
zgubiło. Proszę nie strzelać. Przecież nic panu nie zrobię.
Zapadła cisza. Trwała bardzo długo. Wacky wyrywał się do przodu, jakby
chciał jak najszybciej biec do Lizy. Sally także nic potrafiła myśleć o niczym
innym, ale nie mogła się przecież ruszyć, dopóki to coś było w nią wycelowane.
- Czy coś się panu stało? - wyszeptała. - Czy panu pomóc?
R S
- 134 -
- Nie powinna pani tu przychodzić. - Człowiek leżał w tym samym
miejscu. Jego głos zdradzał, że cierpi. - Jeżeli chce pani przeszkadzać w
wycinaniu drzew...
- Nic mnie nie obchodzą żadne drzewa - przerwała mu. - Szukam dziecka.
Jestem miejscowym lekarzem.
- Dziecko?
- Liza Maitland. - Musiała jakoś przekonać tego człowieka, że ani ona, ani
Liza nie zagrażają mu w niczym. - Ona ma dziesięć lat i uciekła z domu. Ja
nazywam się Sally Atchinson. Jestem chirurgiem w szpitalu w Gundowring.
- Chirurgiem?
- Tak. Zapadła cisza.
- Więc to nie pani zraniła mojego brata? - zapytał w końcu mężczyzna.
- Pańskiego brata?
- Mojego brata - powtórzył bezbarwnym głosem. - Ci przeklęci
demonstranci pozbawili mojego brata wzroku. I do tej pory ich nie złapali.
Jeszcze tego pożałują.
- Sądzę, że już pożałowali. - Sally westchnęła głęboko. Starała się
rozpaczliwie nie ulegać strachowi. - Doktor Maitland, ojciec Lizy, był jednym z
lekarzy próbujących uratować wzrok pańskiemu bratu. Czy bardzo pan się
potłukł?
- Ta cholerna kostka u nogi.
Obrzucił ją podejrzliwym spojrzeniem i nadal nie opuszczał broni. Sally
uklękła przy nim, dotykając nogi.
- Złamana - powiedziała spokojnie. Stwierdziła skomplikowane złamanie,
wokół którego wystąpiło krwawienie. - Pomogę panu dostać się do ciężarówki.
- Do jasnej cholery, to się jeszcze okaże. - Groził jej znowu bronią. -
Powinienem panią zastrzelić.
- Może i tak. - Sally zamknęła oczy, a gdy je znowu otworzyła, poczuła,
że jest znów silna. - Tylko bardzo pana proszę, jeśli mnie pan zastrzeli... niech
R S
- 135 -
pan powie policji, jak pana tu znajdą, że tam w górach jest mała dziewczynka,
której szukają.
- Kłamie pani.
- Nie.
Cisza dłużyła się niemiłosiernie. Wacky skomlał niecierpliwie. Sally
nadal trzymała go za obrożę. Był jej jedynym łącznikiem z Lizą. Gdyby nie on...
- Pies zaprowadzi mnie do dziewczynki - powiedziała powoli - jeśli mi
pan pozwoli odejść.
Zamknął oczy, twarz jego skurczyła się z bólu. Sally zmarszczyła brwi.
Nie może go przecież tak zostawić. Kość przecina skórę.
- Mam w samochodzie morfinę - szepnęła. - Czy potrzyma pan psa?
Myślę po prostu, że pies nie pójdzie ze mną w przeciwnym kierunku, niż sam
chce.
To szaleństwo. Prosić tego człowieka o pomoc...
- Jeśli pies zniknie gdzieś w krzakach, nie znajdę dziecka - dodała. - A
przedtem muszę przynieść panu morfinę.
Zagryzł wargi z bólu.
- Jeśli mnie znajdą, będą wiedzieli, że to ja przestrzeliłem opony... -
mówił powoli.
- Pewnie tak. - Nie było sensu zaprzeczać.
- I znajdą mnie, jeśli nie zmuszę pani do zabrania mnie stąd.
- Ale ja tego nie zrobię - oznajmiła stanowczo. - Muszę znaleźć Lizę.
Jeżeli jednak przytrzyma pan psa, przyniosę panu morfinę. Będę mogła wtedy
powiedzieć policji, że zrobił pan wszystko, żeby mi pomóc. Może pan jeszcze
strzelić mi w plecy, kiedy będę odchodziła, proszę jednak pomyśleć, jakie pan
będzie miał potem kłopoty.
- Nie odważy się pani.
- Proszę... - szepnęła. - Niech pan trzyma psa. - Wsunęła mu palce pod
obrożę. - Proszę...
R S
- 136 -
Wstała, odwróciła się i odeszła.
Był to najdłuższy spacer w jej życiu. Broń była wciąż w nią wymierzona.
Trzy metry, cztery... Teraz droga zakręca. Poświata księżyca zniknęła za
drzewami i Sally zaczęła biec.
I po raz trzeci w swoim życiu wpadła na Lloyda Neale'a.
Tym razem nie był to przypadek. Czekał na nią w ciemnościach i
wiedział, co robi, gdy zagrodził jej drogę i przyciągnął do siebie.
- Cicho, Sally, to ja.
- Lloyd. Mój Boże, Lloyd...
Objął ją i mocno przytulił. Nogi ugięły się pod nią i upadłaby, gdyby nie
on.
- Kochana... - Wargami dotykał jej włosów. - Moja kochana wariatko...
- Uwierzyłeś mi jednak... - Lloyd musiał wyruszyć wkrótce po niej. - A ja
myślałam, że uważasz mnie za niemądrą - wyszeptała.
Tulił ją, próbując uspokoić. Drżała na całym ciele.
- Niemądra... - Pokręcił głową. - To ja jestem niemądry. Nie wiedziałem
nawet, że do tego stopnia. Gdzie Liza?
- Nie wiem. Lloyd, słyszałam strzały. Ona powinna być tam w górze.
- No to idziemy. Mam latarkę.
- Lloyd, zaczekaj. On ma skomplikowane złamanie, obiecałam mu
morfinę.
- Tak, a on groził, że cię zastrzeli. Słyszałem przecież. Myślałem, że
oszaleję, tak się o ciebie bałem. Nie ma innego wyjścia. Musimy obejść go
naokoło.
- Wacky będzie szczekać. A zresztą bez psa nie znajdziemy Lizy.
- Nie pójdziesz tam więcej - zamruczał, ale ton jego głosu zdradzał, że
rozumie, iż nie ma alternatywy.
- Jeśli nie pójdę, nie będziemy mieli psa - szepnęła. - A jeśli ty tam
podejdziesz... Lloyd, po nim wszystkiego można się spodziewać.
R S
- 137 -
- Zaczekajmy więc. Zostawiłem Struanowi wiadomość, żeby przyjechał tu
z policją.
- Ale może ten człowiek postrzelił Lizę? Może Liza leży teraz gdzieś tam
w górach, ranna! Lloyd, ja muszę pójść po psa. Najlepiej będzie, jak dam temu
facetowi morfinę, poczekam, aż zacznie działać, i wtedy zabiorę psa.
- I myślisz, że ja będę przez ten czas stał i patrzył, jak ktoś mierzy w
ciebie z rewolweru?
- Ależ nie. - Sally tuliła twarz do jego piersi. - Pójdziemy razem. Jeśli w
tej samej chwili, w której ja podejdę do niego, przemkniesz krzakami, które
rosną przy drodze, on sobie pewnie pomyśli, że Wacky szczeka, bo ja wróciłam.
A potem, kiedy morfina zacznie działać, będę mogła odejść, a ty będziesz na
mnie czekał.
- Jeśli tylko cię nie zastrzeli.
- Na pewno mnie nie zastrzeli.
Mówiła z przekonaniem w głosie, choć serce jej biło niespokojnie.
- Jesteś najdzielniejszą...
- Chodźmy już. - Sally wysunęła się z jego ramion. - Proszę cię, chodźmy.
Szli szybciej, niż Sally się spodziewała, mimo ciemności i chorej nogi
Lloyda. Wzięli z samochodu torbę Sally i trzymając się za ręce, ruszyli biegiem
w górę. Gdy podeszli do miejsca, w którym leżał kontuzjowany człowiek, Lloyd
pospiesznie pocałował Sally.
- Wiedz, że cię kocham - mruknął. - Wiedz, że byłem skończonym
idiotą...
- Ćśśś! - Sally położyła palec na ustach i zniknęła w ciemności.
Tak, jak się spodziewała, Wacky powitał ją wylewnie, ujadając bez
opamiętania. Wstrzyknęła mężczyźnie morfinę i w świetle latarki, którą miała w
torbie, zbadała dokładniej nogę. Krwawienie nieco zmalało. Nic więcej nie
mogła na razie zrobić.
R S
- 138 -
Rewolweru nigdzie nie było widać. Sally wzięła drwala za rękę i
wysunęła obrożę z jego drugiej dłoni.
- Ból wkrótce ustanie - odezwała się. - Morfina szybko działa. Dziękuję,
że przytrzymał pan psa.
Nie była w stanie myśleć, że ten człowiek mógł postrzelić Lizę.
- Nie potrafiłbym skrzywdzić dziecka - odezwał się, jakby czytając w jej
myślach. - Niech się pani nie boi. Zobaczyłem kogoś i strzeliłem ponad jego
głową. Usłyszałem krzyk i... No więc pomyślałem sobie, że kto by to nie był, to
się dostatecznie przestraszył. Do diabła ciężkiego, dosyć już mam tych historii.
- Jakich historii?
- Przyłapałem nie tak dawno dwoje szczeniaków, jak wbijali znowu
gwoździe w drzewa. Znowu! Po tym, co zrobili z moim bratem! Przez nich
stracił wzrok, a zarabiał na życie jako drwal. Chciałem ich nastraszyć, i tyle...
Tym razem zrobiłem to samo. - Głos mu się załamał. Sally mocniej uścisnęła
mu rękę.
- Proszę leżeć spokojnie. Pomoc wkrótce nadejdzie - powiedziała. - Jeżeli
mówi pan prawdę, może nie będzie tak źle.
- Będę musiał stanąć przed sądem.
- Tak. Ale nie chciał pan ich skrzywdzić, a mnie pan pomógł. Muszę już
iść - szepnęła, wysuwając jego rękę ze swej dłoni.
- Szukać dziecka? - zapytał słabym głosem. - Niech pani idzie. I, pani
doktor...
- Tak?
- Niech pani to weźmie. - Pogmerał pod sobą i wyciągnął rewolwer. -
Gdyby spotkała pani tam w górach jakiegoś bandziora...
Sally poczuła ulgę. Struan z policją, przeszukując szlak, znajdą teraz po
prostu bezbronnego, kontuzjowanego człowieka. Wstała i zacisnęła rękę na
obroży psa.
- Wkrótce się zobaczymy - obiecała.
R S
- 139 -
Gdy tylko dotarła do zakrętu, rzuciła rewolwer w krzaki rosnące przy
drodze. Nie umiała się z nim obchodzić, a mógł przecież wystrzelić, gdyby się
potknęła.
Zaczęła biec. Po chwili zobaczyła Lloyda. Bez słowa wzięli się za ręce i
pobiegli za psem.
Mniej więcej po trzystu metrach znaleźli Lizę. A raczej miejsce, gdzie
dziewczynka niedawno była.
Wacky przyciągnął ich na skraj przepaści. Stanął i węszył nerwowo w
ciemnościach.
- Liza! - krzyknął Lloyd i urwał, gdy zdał sobie sprawę, co znajduje się
dalej.
Sally zmartwiała. Jedną ręką trzymała obrożę psa, a drugą Lloyda. Stali
razem, lecz każde z nich - kobieta, mężczyzna i pies - doświadczało czającego
się koszmaru samotnie. Skraj przepaści i cisza.
Pies zaskowyczał.
- Wielki Boże! - szepnęła z trwogą Sally. Przypomniała sobie krzyk, który
nastąpił po wystrzale.
Lloyd przyłożył ręce do ust i krzyknął jeszcze raz. Nie było odpowiedzi.
Serce Sally zamarło z przerażenia. Jak głęboka jest przepaść? Nic nie było
widać.
- Lloyd... - rozległ się w ciemności szmer, z trudem przypominający
szept. Było to raczej tchnienie docierające gdzieś z bliska, spod miejsca, na
którym stali.
- Liza! - Lloyd położył się na brzuchu i świecił latarką w dół. - Liza,
maleńka, co z tobą? Do diabła, gdzie jesteś?
- Tutaj, na dole - odpowiedziała szeptem pełnym przerażenia. - Nie
wiem... Tu jest taki mały występ w skale. Nie wiem, gdzie zaczyna się przepaść.
Nic nie widzę. Boję się.
- Schodzę po ciebie. Trzymaj się.
R S
- 140 -
Sally leżała obok, także wyciągnięta na brzuchu. Odwróciła się teraz,
przerażona.
- Lloyd, nie wolno ci...
- Nie wolno mi zejść? A co proponujesz? Że ją tam zostawimy?
- Nie.
Latarka Sally rzucała światło na strome zbocze pomiędzy krawędzią, na
której byli, a miejscem, gdzie leżała Liza. Słabe światło ich latarek pozwalało
dostrzec jedynie niewyraźny, nieruchomy kształt, około sześciu metrów poniżej
krawędzi.
- Jeżeli ona się poruszy... - Lloyd wetknął latarkę za pasek spodni. - Nie
możemy jej tam zostawić. Pomoc nadejdzie nie wcześniej niż za pół godziny, a
może jeszcze później. A jeśli ona spadnie, jeżeli spadnie wtedy, kiedy ja tu sobie
będę stał bezczynnie...
- To ja pójdę. - Sally chwyciła go za ręce. - Lloyd, tobie nie wolno. Twoja
noga...
- Z moją nogą wszystko jest w porządku. Sama mi to powiedziałaś.
- Mówiłam, że będzie coraz lepiej. - Sally płakała ze strachu. - Wcale nie
mówiłam, że wszystko jest w porządku.
Lloyd położył ręce na jej ramionach. Klęczeli teraz na krawędzi skały, a
światło księżyca padało na ich twarze.
- Niech mnie diabli wezmą, jeśli pozwolę, żeby kobieta, którą kocham,
narażała się za mnie.
Sally musnęła palcem jego policzek.
- Lloyd, proszę cię... Lloyd, uważaj.
- Dobrze - obiecał i pocałował ją pospiesznie w usta. - Jeśli mi
wybaczysz... Jeśli wybaczysz mi, że nie zawsze ci ufałem, to wtedy...
R S
- 141 -
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Jakoś mu się udało.
Gdy wrócili tam po pewnym czasie, aby obejrzeć wszystko za dnia,
odzyskać pistolet i przyjrzeć się miejscu wspinaczki Lloyda, Sally przeszył
dreszcz strachu.
A jednak jakoś zdołał zejść ponad sześć metrów w dół, żeby się dostać do
Lizy. Sally usłyszała na dole pomruk zadowolenia i po chwili spokojną
rozmowę. A potem...
- Sally?
- Tak...
- Wszystko w porządku. Jest trochę potłuczona i bardzo przestraszona, ale
poza tym wszystko w porządku.
Sally przymknęła oczy. Odsunęła się od krawędzi, zarzuciła ramiona na
szyję psa i trzymała go mocno, jakby jej życie od tego zależało.
- Sally, jesteś tam?
- Tak.
- Nie ruszę się stąd, dopóki nie nadejdzie pomoc! - zawołał Lloyd. -
Występ nie ma więcej niż trzydzieści parę centymetrów szerokości i, o ile mogę
się zorientować, pod nami jest koszmarna przepaść. Poczekamy tu na Struana i
policję.
- Pójdę ich szukać.
- Siedź tam, gdzie jesteś. - Zabrzmiało to jak ostry rozkaz. - Zobaczą
nasze samochody i domyślą się, gdzie jesteśmy. Nie wolno ci znowu
ryzykować. Może tam być któryś z towarzyszy twojego drwala... Siedź, gdzie
jesteś.
A zatem, kiedy blisko godzinę później pojawiło się chyba całe
R S
- 142 -
Gundowring ze Struanem na czele, a więc ludzie z linami i latarniami, ochotnicy
z górskiego pogotowia i Bóg jeden raczy wiedzieć, kto jeszcze, Sally tkwiła
nadal w tym samym miejscu.
A potem potrzeba było jeszcze piętnastu minut, aby wyciągnąć Lizę i
Lloyda na górę. Liza wyłoniła się pierwsza, przymocowana pasami do jednego z
ratowników. Ojciec wziął ją w ramiona i tulił mocno, ale Sally tego nie
dostrzegała. Oczy miała utkwione w występie skalnym. Czekała na Lloyda.
Zobaczyła go w końcu. Bezpiecznie zawieszony na szelkach, balansując,
odbijał się stopami od skały i wznosił w górę. Ręce ratowników pomogły mu
stanąć na krawędzi, a życzliwe głosy składały mu zewsząd gratulacje. Oczy
Lloyda szukały jednak tylko Sally.
Znalazła się w końcu w jego ramionach. Nie pamiętała, jak szła w jego
stronę ani nie zauważyła, by on podchodził do niej, a jednak tulił ją do siebie tak
mocno, jak jeszcze nikt tego nie robił, a ludzie i latarnie, uśmiechy i śmiech
zlewały się w jedno, rozmazywały i nikły. Świat dla nich nie istniał.
Żadna ślubna przysięga nie mogła ich związać z sobą mocniej niż ta
właśnie chwila.
A potem, kiedy już złożyli na policji zeznania, a karetka pogotowia
zabrała drwala do szpitala, kiedy Struan podziękował im i pogratulował,
pokpiwając sobie z młodej pary, wtedy znaleźli wreszcie czas, by usiąść pod
potężnymi drzewami Lizy, skąd roztaczał się widok na skąpane w świetle
księżyca góry i morze rozpościerające się na horyzoncie.
Ciepły wiatr szeleścił ponad ich głowami w konarach odwiecznych drzew
- drzew, które łączyły ich z przeszłością, drzew, które kazały myśleć o
przyszłości.
- Liza miała rację, kiedy chciała je ratować - odezwała się cicho Sally.
Ogarnął ją smutek na myśl o tym, że to majestatyczne piękno ulegnie zagładzie.
R S
- 143 -
- Coś ci powiem. - Lloyd mówił przyciszonym głosem. - Mam ten
wspaniały fundusz emerytalny, z którego pani doktor kiedyś sobie pokpiwała.
Co powiesz na to, żeby zużyć trochę tych pieniędzy na ratowanie drzew?
- Zrobisz tak? - Sally, oniemiała ze zdumienia, wpatrywała się w jego
ciemne oczy.
- Wydawało mi się zawsze, że kiedy człowiek odchodzi na emeryturę,
kiedy wycofuje się z życia, powinien znaleźć sobie przedtem miejsce, gdzie
mógłby zamieszkać. - Pocałował ją delikatnie w usta. - Właśnie to miejsce
wydaje mi się wspaniałe. - Pocałował ją znowu, tym razem goręcej. I jeszcze
raz. - Tylko że na emeryturę nie można odchodzić samemu. Czy zgodzisz się
zamieszkać tu ze mną, Sally?
- Kiedy? - zapytała drżącym głosem. Nie drżała tym razem z zimna. -
Kiedy chcesz odejść i tu zamieszkać?
Uśmiechnął się i położył ją na posłaniu z pachnących, miękkich liści.
Ponad ich głowami, poprzez układające się w baldachim gałęzie drzew,
prześwitywało światło gwiazd. Z oddali dobiegał śpiew jakiegoś nocnego ptaka.
- Skoro zdecydowaliśmy się razem odejść na emeryturę - uśmiechnął się
znowu Lloyd, tuląc ją do siebie - dlaczego byśmy nie mieli tego zrobić teraz?
Właśnie teraz?
Sally nie protestowała.
R S