Lennox Marion Czarująca pani doktor 2

background image

MARION LENNOX

Czarująca

pani doktor

background image

- 1 -

ROZDZIAŁ PIERWSZY

- Jeśli tak dalej pójdzie, spóźnię się na własny pogrzeb.

Sally Atchinson, która była z zawodu chirurgiem, jedną ręką chwyciła

aktówkę, a drugą plik papierów. Łokciem zatrzasnęła bagażnik samochodu i

pobiegła przed siebie.

Nie wolno biegać po terenie szpitalnym! Ileż to razy wbijano jej to do

głowy. Ale nie ma rady. Spóźniła się już dziesięć minut na rozmowę w sprawie

pracy, na której wyjątkowo jej zależało.

- Cholerne krowy!

Pół godziny zajęło jej przejechanie niespełna kilometra drogi,

zatarasowanej przez stado krów.

Czy ja poważnie wyglądam? Tak jak powinien wyglądać chirurg, bez

którego szpital w Gundowring nie może się obejść? Chyba nie, pomyślała z

rozpaczą. Nie miała jednak czasu na przyczesanie swych kręconych rudych

włosów ani na przypudrowanie piegów, tych koszmarnych piegów, których tak

nie znosiła. Zdawała sobie przy tym sprawę, że zupełnie nie wygląda na swoje

dwadzieścia dziewięć lat.

Gdyby miała czas pomyśleć o swym wyglądzie, udałoby jej się może

przybrać postać dojrzałego, zrównoważonego lekarza. Dziś jednak od świtu była

w samochodzie, a przez ostatnią godzinę jechała z odkrytą głową. Spuściła dach,

bo tak bardzo chciała poczuć na twarzy przesiąknięty solą wiatr.

Wolność... Morski wiatr pachniał wolnością, a w Gundowring znajdował

się najpiękniejszy szpital w całej południowej Australii. Położony na wysokim

cyplu, otoczony zewsząd morzem. Bardzo chciała dostać tę pracę! Zacząć od

nowa, pozostawić za sobą wszystkie smutki i nieszczęścia. Ale tak bardzo się

już spóźniła...

Kiedy skręciła za róg szpitalnej werandy, niespodziewanie zobaczyła, że

ktoś stoi na drodze. Próbowała rozpaczliwie wyminąć przeszkodę, zawadziła

R S

background image

- 2 -

nogą o czubek laski i upadła bezwładnie wśród fruwających papierów. Gdy po

chwili rozejrzała się wokół i zrozumiała, co się stało, z jej ust wyrwał się okrzyk

zgrozy.

Wpadła na pacjenta. Na człowieka z laską...

- Boże mój...

Spojrzała na leżącą przy niej laskę, a potem ze strachem na mężczyznę,

który siedział obok. W jej oczach pojawiło się przerażenie.

Mężczyzna wyglądał na mniej więcej trzydzieści lat. Jego zwichrzone

włosy przyprószone były przedwczesną siwizną, a twarz wykrzywiał wyraz

bólu. Pomyślała, że musiał się bardzo nacierpieć. Znała przecież dobrze oczy

ludzi, którzy często zmagają się z bólem. Zrobiło jej się słabo na myśl, że

naraziła go na jeszcze większe cierpienie.

- Och, tak strasznie mi przykro... - Czuła, że zachowała się w sposób

niewybaczalny. Wyciągnęła rękę, by dotknąć jego ramienia, odtrącił ją jednak

ze złością. Ból w jego oczach szybko ustąpił wściekłości.

- Niech mi pani poda laskę - odezwał się szorstko i wyniośle, a Sally

rozwarła szeroko oczy ze zdumienia. Nie był to głos inwalidy. Zasłużyła sobie

oczywiście na jego gniew i nie była to z pewnością odpowiednia pora, by

zwracać mu uwagę. Zresztą ta jego wyniosłość nieco ją nawet cieszyła. Nie

mówiłby przecież tym tonem, gdyby mu się naprawdę coś stało.

Znalazła po omacku laskę i włożyła mu do ręki. Mężczyzna ujął laskę bez

słowa, ale gdy Sally wyciągnęła dłoń, by mu dopomóc, odtrącił ją. Wstał z

wyraźnym wysiłkiem. Był szczupły, lecz imponujący wzrost podkreślał solidną

budowę ciała.

Jego ciemnoszare oczy błyszczały gniewem. Sally była drobna i gdy w

końcu wstała, okazało się, że sięga mu zaledwie do ramienia. Spojrzała na jego

rozzłoszczoną twarz i starała się przybrać skruszoną minę.

- Tak mi strasznie przykro - powtórzyła. - Spieszyłam się.

- To żadne wytłumaczenie.

R S

background image

- 3 -

- Wiem. - Wyciągnęła bezradnie ręce. - Czy... nic się panu nie stało? Czy

odprowadzić pana na oddział?

Widać było, że coś go boli. Mówiła o tym jego twarz. Łatwo się było

zresztą tego domyślić, widząc, jak jego opalona dłoń kurczowo zacisnęła się na

lasce.

- Nic poważnego mi się nie stało - odparł głosem pełnym wściekłości. -

Ale niewiele brakowało. - Otrzepał z kurzu nieskazitelnie białe płócienne

spodnie i koszulę, a potem utkwił w Sally pełen niechęci wzrok. - Jeśli wybiera

się pani z wizytą do kogoś w tym szpitalu, musi pani dostosować się do obowią-

zujących tu reguł. Zakaz biegania nie został umieszczony nad bramą szpitala,

zakłada się bowiem, że ludzie nie są zupełnie pozbawieni zdrowego rozsądku.

W pani wypadku okazało się to najwyraźniej niesłuszne.

- Proszę pana, mnie naprawdę jest bardzo przykro - wybąkała - ale...

jestem okropnie spóźniona. Jeżeli pan się rzeczywiście dobrze czuje, to ja już

pójdę. Mam się spotkać z...

- Z narzeczonym? Współczuję mu z całego serca.

Sally poczerwieniała. Zaczynała powoli tracić panowanie nad sobą.

- Nie, nie z narzeczonym - odpowiedziała, wiedząc, że przestaje

współczuć temu człowiekowi. Najwyraźniej jest w stanie dać sobie radę. Może i

doznał jakichś obrażeń, ale język ma bez wątpienia jadowity. Nachyliła się, by

pozbierać papiery, i wcisnęła je byle jak do teczki.

- Pójdę już, skoro nie mogę panu w niczym pomóc. Gdyby zechciał mnie

pan przepuścić...

Mężczyzna tarasował jej drogę.

- Widzę, że znowu będzie pani biegła?

- Nie będę biegła. - Zagryzła wargi i spojrzała mu w oczy. Ten człowiek

sprawiał, że poczuła się jak uczennica.

R S

background image

- 4 -

Wpatrywał się w nią groźnym wzrokiem przez bardzo długą chwilę.

Nawet nie drgnęły mu powieki. Sally poczuła, jak coś w głębi niej się

poruszyło...

- Pani nazwisko? - spytał ostrym głosem.

Pomyślała, że nic mu do tego. Wyglądał jednak na pacjenta, który mógł

długo jeszcze pozostać w szpitalu, a w takim wypadku miała szansę spotkać go

wiele razy.

- Sally Atchinson. - Czuła, jak jej twarz wykrzywia wymuszony uśmiech,

a żołądek wyczynia przy tym niestworzone rzeczy.

- Bardzo proszę - powiedział oschle. - Niech pani idzie. Ja też jestem

spóźniony. Nawet bardzo. I pani w tym zasługa. Aha, jeszcze jedno.

- Tak?

- Jeżeli jeszcze raz zobaczę panią idącą choćby szybkim krokiem,

zmuszony będę panią wyrzucić. Sprawi mi to prawdziwą przyjemność.

Idąc do pokoju dyrekcji, Sally zmusiła się, by policzyć do dziesięciu. W

recepcji wskazano jej drogę, ale wysłuchała tego tylko jednym uchem i nie

umiała się przy tym skupić na czekającej ją rozmowie. Wszystko się w niej

jeszcze gotowało z gniewu.

Z gniewu? Przecież to ona na niego wpadła. Skąd więc gniew? Miała

ciągle przed oczami człowieka, którego potrąciła i jego oczy patrzące na nią ze

złością. Nie była w stanie myśleć o niczym innym. Można mieć tylko nadzieję,

że wkrótce zostanie wypisany ze szpitala. A może to w ogóle tylko pacjent

ambulatoryjny...?

Poweselała trochę. Jeżeli tak, to przy odrobinie szczęścia może go już

nigdy nie ujrzy na oczy.

Dlaczego więc nadal wszystko w niej kipi?

Znalazła się właśnie naprzeciwko drzwi pokoju dyrekcji. Teraz pora się

skupić wyłącznie na rozmowie, pomyślała. Zapukała i weszła do środka.

R S

background image

- 5 -

Siedziało przed nią troje lekarzy. Czwarte krzesło było puste, jakby

jeszcze na kogoś czekano.

Sally poznała doktora Struana Maitlanda i jego żonę Ginę. Gina była

pediatrą w szpitalu i wszystko wskazywało na to, że miejscowa społeczność

miała się już wkrótce powiększyć przy jej wydatnym udziale. Stan odmienny, w

jakim się znajdowała, nie przeszkodził jej jednak zadawać dociekliwych pytań.

Siwowłosa Lesley Maine, która była lekarzem położnikiem, nie stawiała tak

podchwytliwych pytań jak Struan czy Gina. Wypytywała się za to drobiazgowo

o wszystko.

Sally radziła sobie, jak mogła i powoli się uspokajała. Zaczynała odnosić

wrażenie, że potrzebowano tu właśnie kogoś takiego jak ona -

odpowiedzialnego chirurga ogólnego.

Była jednym z najmłodszych chirurgów w kraju. Uwielbiała swoją pracę,

ale dosyć już miała praktyki w mieście, zwłaszcza po śmierci ojca. Coraz

bardziej dawały jej się we znaki nie kończące się kolejki pacjentów w

olbrzymim szpitalu akademickim.

- Proszę mi coś opowiedzieć o innych lekarzach w mieście - odezwała się

Sally, gdy Lesley poczęstowała ją kawą i czekoladowymi ciasteczkami.

- Mamy ich kilku - odpowiedziała Gina. Stała nieporadnie, trzymając się

ręką za plecy, jakby bolał ją krzyż. Najwyraźniej źle znosiła ciążę. - U nas jest

jeszcze doktor Lloyd Neale, który też miał tu dzisiaj być.

- Lloyd Neale powiedział, że się spóźni - wtrąciła Lesley.

- Miał prześwietlić nogę Dave'owi Rowanowi. Dziwię się, że go jeszcze

nie ma.

Dave Rowan. Może to na niego wpadłam, zmartwiła się Sally. Może

Lloyd Neale dlatego się spóźnia, że poturbowałam jego pacjenta.

- Mamy jeszcze kilku lekarzy ogólnych i jednego anestezjologa - ciągnęła

Gina. - Nasz anestezjolog wziął kilkumiesięczny urlop. Wykorzystał fakt, że

zostaliśmy bez chirurga, i Lloyd zajmuje się teraz anestezjologią. - Spojrzała na

R S

background image

- 6 -

swój sterczący brzuch i skrzywiła się z bólu. - A lada chwila zostaniemy jeszcze

bez pediatry.

- Kiedy będzie pani rodzić? - spytała Sally.

- N... niedługo. - Gina zachwiała się i znowu sięgnęła ręką do krzyża. -

Coś mi się wydaje, że bardzo niedługo. Tak mi przykro. Struan...

Mąż Giny był już przy niej.

- Gina...

- Wydaje mi się... - Twarz Giny skurczona była bólem. - Sally, tak się

cieszymy, że jesteś z nami. Powinniśmy się zająć teraz tobą, ale widzisz...

Wydaje mi się, że muszę...

- ...urodzić dzieciaka? - spytała Sally z uśmiechem.

- Urodzić dzieciaka - potwierdziła Gina słabym głosem. Zagryzła wargi i

nogi ugięły się pod nią. Coraz trudniej byłoby jej ustać, gdyby nie silne ramię

męża.

- Lesley...

Lesley, podobnie jak Sally, miała twarz rozjaśnioną uśmiechem radości.

- Nareszcie - powiedziała z zadowoleniem. - Dwa tygodnie po terminie!

Gdyby ten berbeć dziś nie dał znaku, miałam zamiar przyspieszyć akcję

porodową.

Skurcze stawały się coraz silniejsze i Gina cicho jęknęła. Struan uniósł ją

w ramionach, a jego twarz wyrażała niepokój.

- Nie bój się, kochanie. Lesley, czas chyba na porodówkę?

- Sądząc po skurczach, chyba tak - odparła Lesley. - Gino, czy to pierwsze

skurcze?

Gina potrząsnęła przecząco głową.

- Mam je od kilku godzin - przyznała się - ale dopiero teraz dają mi się we

znaki. Mieliśmy przecież rozmawiać z Sally i nie chciałam robić zamieszania.

R S

background image

- 7 -

- Tak, tak - uśmiechnęła się Sally. - Wypytujecie się tu o moje hobby, a

trzeba było raczej zajmować się wydaniem nowej istoty na świat. Idźcie już

sobie i urodźcie to dziecko.

Otworzyła drzwi, by Struan mógł wynieść żonę.

- Struan... - Gina szeptem zatrzymała męża.

- Co, kochanie?

- Czy możemy przyjąć Sally do pracy? Zanim... To znaczy, chciałabym

coś wiedzieć...

- O tym porozmawiamy później - odparł.

- Nie - powiedziała z uporem w głosie. - Sally mi się podoba i

chciałabym, żeby tu została. Słuchaj, Struan, jeżeli Sally nie dostanie tej pracy,

ja po prostu założę jedną nogę na drugą i nie urodzę dzieciaka. Co ty na to,

Lesley?

- Może się okazać, że dzieciak jest innego zdania - rzekła Lesley

poważnie. - Ale w gruncie rzeczy uważam, że Gina ma rację. Sally jest właśnie

tą osobą, której nam potrzeba. Zgadzasz się, Struan?

- Ale nie pytaliśmy się przecież o zdanie Lloyda. Gdzie on się, do licha,

podział? Myślę jednak, że masz rację, kochanie. - Uśmiechnął się czule do żony.

- Jedyny kandydat, który do tej pory się nadawał, był nadętym nudziarzem.

Niech więc pani uważa się za przyjętą.

Sally pokiwała głową.

- Powinni państwo jednak porozumieć się z innymi pracownikami.

- Uzgodniliśmy, że rozmowę przeprowadzą cztery osoby - powiedział

Struan stanowczo. - Jeżeli nawet Lloyd będzie innego zdania, wynik jest trzy do

jednego. Sally, witaj więc w naszym zespole. A teraz wybacz...

Odwrócił się i poszedł korytarzem, niosąc swój drogocenny ciężar.

- Na pewno się spodobasz Lloydowi. - Lesley uścisnęła rękę Sally,

dodając jej otuchy. - Pewna jestem, że się spodobasz. A teraz muszę iść. Czuję,

że jestem tam potrzebna. - Spojrzała w głąb korytarza, skąd rozległ się odgłos

R S

background image

- 8 -

kroków człowieka, który szedł, lekko utykając. - A oto Lloyd. Zostawiam was

samych, Gina mnie potrzebuje.

Lesley odeszła w ślad za Struanem i Giną. Sally pożegnała ją uśmiechem,

a potem odwróciła się w kierunku zbliżających się kroków i zmartwiała.

Lloyd... Więc to miał być Lloyd Neale? Niemożliwe. Ten utykający

człowiek, podpierający się ciężką, grubą laską? To przecież pacjent. To musi

być pacjent!

- P... pan Lloyd Neale? - Marzenie o cudownej przyszłości w Gundowring

rozpłynęło się w chwili, gdy zrozumiała, kim był człowiek, którego przewróciła.

Nie zmienił ubrania, miał jednak teraz na sobie biały fartuch lekarski, a z

kieszeni wystawał mu stetoskop. Nie było żadnych wątpliwości, że to lekarz.

- Tak, nazywam się Lloyd Neale - potwierdził lodowatym tonem. - Co

pani tu jeszcze robi?

Sally poczuła, jak łzy napływają jej do oczu.

- Nazywam się... Pan już wie, że nazywam się Sally Atchinson -

wyszeptała. - Przyjechałam... jestem tu w sprawie pracy.

- Nie szuka pani przecież posady chirurga? - Zmarszczył brwi w niemym

zdumieniu. - Nie jest pani chyba chirurgiem? - pytał z niedowierzaniem w

oczach.

Sally poczuła, jak ogarnia ją złość, i to ją uratowało. Łzy wyschły na

poczekaniu.

- Czy sądzi pan tak dlatego, że jestem kobietą i nie przekroczyłam

czterdziestki?

- Wiedziałem, że o pracę stara się kobieta, nie spodziewałem się jednak,

że będzie to dziecko - uciął chłodno.

- Dziecko... - Oczy Sally zabłysły. - Mam dwadzieścia dziewięć lat -

rzuciła gwałtownie.

- Wierzę - odparł z ironią - ale biega pani jak podlotek. Sally zaczerpnęła

powietrza.

R S

background image

- 9 -

- Panie doktorze, jest mi bardzo przykro, że pana przewróciłam -

wycedziła przez zaciśnięte zęby. - Nie powinnam była biegać po terenie

szpitalnym. Mogę pana tylko przeprosić, a jeżeli to panu nie wystarcza, wsiądę

zaraz do samochodu i wrócę do Melbourne.

- Myślę, że to świetny pomysł.

A więc to tak. Sally spojrzała na nieprzejednaną twarz Lloyda i

zrozumiała, że nie sposób będzie pracować z podobnym człowiekiem.

- Doskonale - powiedziała zdecydowanym głosem i odwróciła się. Nie

może przecież pozwolić, żeby ten człowiek zobaczył, jak płacze.

- Widzę, żeście się nareszcie spotkali - rozległ się niespodziewanie głos

Struana. - Dzień dobry, Lloyd. Czy Sally powiedziała ci już, że Gina zaczęła

rodzić?

- Nie. - W szorstkim głosie Lloyda pobrzmiewał jeszcze gniew. - To

cudownie, Struan!

- Jadę do domu po jej rzeczy. - Twarz Struana rozjaśnił uśmiech. -

Ostatnie skurcze występowały co dwie minuty. Zaczęło się z samego rana, ale

nikomu o tym nie mówiła.

- Panie doktorze... - zaczęła Sally niepewnie. Wyczuł w jej głosie

napięcie.

- Co się stało, Sally?

- Chciałam podziękować za ofiarowanie mi pracy - wydusiła wreszcie -

ale myślę, że... Wracam do Melbourne po południu. Proszę też podziękować

Ginie i Lesley. I... pociechy z dziecka.

- Do diabła, co...? - Struan spojrzał na nią, a potem na Lloyda. - To twoja

sprawka? Jeszcze dziesięć minut temu mieliśmy chirurga, a teraz...

- Ona się nie nadaje - oświadczył Lloyd twardo.

- Bzdura! - Struan był starszy od Lloyda. Stali teraz obydwaj naprzeciwko

siebie - dwie przeciwstawne sobie, nieprzejednane siły. - Podaj mi chociaż jeden

powód, dla którego ona się nie nadaje.

R S

background image

- 10 -

- Przyjechałam za późno, więc biegłam - wyjaśniła Sally przygnębionym

głosem. - No i wpadłam na doktora Neale'a i go przewróciłam.

- Co? - Struan zauważył, że Sally ma oczy pełne łez. - To rzeczywiście

nie do wybaczenia - powiedział wolno. - Przewrócić samego doktora Lloyda

Neale'a...

- Na litość boską, Struan - wtrącił Lloyd. - Ta pani biegła po terenie

szpitala. Mogła zamiast mnie przewrócić panią Cartwright, która porusza się z

balkonikiem.

- Ale tego nie zrobiła - uciął Struan i odwrócił się do Sally.

- Czy go przeprosiłaś?

- T... tak, oczywiście.

- I przysięgasz, że nie będziesz biegała? - W jego głosie brzmiały nutki

rozbawienia.

- Przyrzekam. - Sally przełknęła łzy.

- I przyrzekasz, że już nigdy nie przewrócisz doktora Neale'a, chyba że

sobie na to zasłuży?

Sally z trudem stłumiła śmiech.

- Przyrzekam!

- No więc wszystko w porządku. Lloyd, czy masz coś jeszcze do

zarzucenia Sally, poza tym, że ma skłonność do przewracania ludzi?

- Nic przecież nie wiem - odpowiedział twardym głosem. - Nie było mnie

w czasie rozmowy, bo musiałem prześwietlić nogę Dave'owi Rowanowi.

- Mogłeś z tym poczekać - odrzekł Struan. - Przeprowadziłem z Sally

rozmowę. Rozmawiała też z nią Gina i Lesley. Zaproponowaliśmy jej pracę i

jeżeli nie będzie wobec niej zarzutów, umowa jest aktualna.

- Ale...

- Nie - wtrąciła Sally. Uśmiech zniknął z jej ust, gdy patrzyła na twarz

Lloyda.

- Panie doktorze...

R S

background image

- 11 -

- Mów mi po imieniu.

- No więc słuchaj, Struan. Ja nie mogę współpracować z doktorem

Neale'em, jeżeli on to tak odebrał. Po prostu się nie da. Żałuję bardzo, ale

wydaje mi się... - Rozłożyła bezradnie ręce. - Wydaje mi się, że lepiej będzie,

jeśli sobie pojadę.

- Lepiej dla kogo? - Struan znowu patrzył na Lloyda. - Lepiej dla ciebie?

Przecież zależy ci na tej pracy. Lepiej dla Gundowring? Masz znakomite

referencje i potrzebujemy cię tutaj. Lepiej dla Lloyda? Możliwe. Ale Lloyd

powinien sobie po prostu wszystko przemyśleć. Słuchaj, Lloyd, możemy jeszcze

zatrudnić tego nadętego nudziarza, z którym wczoraj rozmawialiśmy. On by cię

z pewnością nie przewrócił. Na pewno by nie biegał po terenie szpitala.

- Ale ta pani zachowywała się tak, jakby pacjenci w ogóle nie istnieli!

- Chcesz przez to powiedzieć, że nie zdarzyło ci się nigdy biec na terenie

szpitala? - dociekał Struan. - Mnie się zdarzało.

Lloyd zmienił się na twarzy.

- Wiesz doskonale, że ja nie mogę...

- Nie możesz. Przed wypadkiem jednak biegałeś - burknął Struan. -

Miałeś podobne usposobienie jak my wszyscy. A teraz, ponieważ nie jesteś w

stanie sam biegać, chcesz ukarać tych, którzy mogą to robić. Straciłeś nie tylko

władzę w nodze, straciłeś przede wszystkim poczucie humoru. I na dodatek

zająłeś się kobietą, która nie tylko wygląda na ciągle obrażoną, ale i brak jej

nawet odrobiny poczucia humoru.

- Nie mieszaj do tego Margaret.

- Z przyjemnością o niej zapomnę. Chciałbym jednak bardzo, żebyś

poszedł w moje ślady. - Przeczesał ręką włosy. - Muszę już iść. Gina na mnie

czeka. Sally, zostań, proszę. Nie zwracaj uwagi na Lloyda.

- Sama nie wiem... - Sally rzuciła niespokojne spojrzenie na Lloyda.

- Posłuchaj mnie, Sally. Nie mogę powiedzieć Ginie, że zrezygnowałaś,

zanim zaczęłaś. - Struan popatrzył na zegarek. - Co powiesz na miesiąc próby?

R S

background image

- 12 -

Jeśli nawet nie dojdziecie do tej pory do porozumienia, nic nas to przecież nie

będzie kosztowało. Zgadzasz się, Lloyd? Zgadzacie się na to obydwoje?

Sally wolno pokiwała głową. Miesiąc próby. Szansa.

- To... dobry pomysł.

- Lloyd?

- Nie mam wyjścia - odpowiedział dobitnie. - Jeśli jednak okaże się, że

ona jest tak nieodpowiedzialna, jak przypuszczam...

- Człowieku, opamiętaj się - burknął Struan. - Sally, sądzę, że mimo

obecności pana doktora Lloyda Neale'a, będziesz się tu dobrze czuła. Witaj więc

w naszym szpitalu.

ROZDZIAŁ DRUGI

- Uff...

Sally wrzuciła walizki do środka i zaczęła oględziny swego nowego

domu.

Mieszkanie było śliczne. Mieściło się na tyłach szpitala i miało wielkie

okna z widokiem na morze. Sally rozsunęła zasłony w dużym pokoju i

otworzyła okna, by poczuć zapach oceanu.

Może to miejsce przywróci jej radość życia. Wydarzenia ostatnich

miesięcy spowodowały, że czuła pustkę. Cały ten okres od chwili strasznej

śmierci ojca, wszystkie te oskarżenia i wzajemne obwiniania...

Śledztwo wykazało jej niewinność, w myślach jednak nadal widziała

wydarzenia tamtej straszliwej nocy i zadawała sobie bez końca pytania, czy

można było wtedy jeszcze cokolwiek zrobić.

- Dosyć tego, Sally - powiedziała głośno do siebie. - Wszystko przeszło.

Minęło. Tu nareszcie będzie dobrze.

R S

background image

- 13 -

Musi być dobrze. Musi. Bez względu na Lloyda Neale'a... Dezaprobata

Lloyda przyćmiła jednak całą radość, jaka ją ogarnęła po otrzymaniu pracy. Nie

umiała się uwolnić od jego spojrzenia. Patrzył na nią, jakby...

- Jakbym była kręciołkiem - dopowiedziała na głos.

- Co to jest kręciołek?

Sally odwróciła się gwałtownie i zobaczyła piegowatą dziewczynkę z

podrapanymi kolanami i końskim ogonem, która wpatrywała się w nią z

zainteresowaniem. Dziewczynka miała około dziesięciu lat i poważną buzię.

- Słucham?

- Co to jest kręciołek? - zapytała dziewczynka i uśmiechnęła się

nieśmiało. - Czy ma to coś wspólnego z kręgielkiem?

- To coś w rodzaju kijanki. Tak mnie nazywał mój ojciec, kiedy byłam

nieznośna.

Sally przyjrzała się dziewczynce i zwróciła uwagę na jej szkolny

mundurek. Zauważyła też ślady łez na zabrudzonej buzi. Wyciągnęła do niej

rękę.

- Dzień dobry. Nazywam się Sally Atchinson. Dopiero przyjechałam.

Będę tu pracować, a to podobno jest moje mieszkanie. - Napotkała niespokojne

spojrzenie dziecka. - A może ktoś tu już mieszka? - dodała. Twarz jej wyrażała

nieme pytanie.

- Nie, nie. - Dziecko stłumiło łzy. - To znaczy... - Dziewczynka

odetchnęła i wyciągnęła rękę do Sally. - Nazywam się Liza. Teraz tu już nie

mieszkam.

- Ale mieszkałaś?

- Tak. Zanim Gina i tatuś się pobrali.

Gina i tatuś... Sally pokiwała głową w zamyśleniu.

- To znaczy, że jesteś córką doktora Maitlanda?

- Niezupełnie - odpowiedziała Liza. - Moja mamusia umarła, kiedy

miałam pięć lat, a Gina i tatuś zaadoptowali mnie. Nie pamiętam swojego

R S

background image

- 14 -

tatusia, więc mówię na tatusia tatuś, ale pamiętam mamusię, więc mówię na

Ginę Gina.

- Bardzo to skomplikowane - powiedziała otwarcie Sally.

Dziewczynka roześmiała się bez przekonania i spojrzała na walizki Sally.

- Pewnie jesteś nowym chirurgiem.

- Uhm.

- Tak myślałam. Wiem, że rano z tobą rozmawiali. - Spojrzała na Sally. -

Czy... nie jesteś na mnie zła, że weszłam do twojego mieszkania? - wykrztusiła.

- Ależ nie! - Sally patrzyła na ślady łez widoczne na buzi dziewczynki. -

Czułabym się bardzo samotna, gdybyś nie przyszła mnie tu przywitać. -

Zerknęła na zegarek. - Coś mi się jednak wydaje, Lizo, że w środę o drugiej

powinnaś być w szkole.

- To prawda - wyszeptała Liza. - Ale widzisz, ja się ukrywam.

- Ukrywasz się?

- Wyszłam ze szkoły w przerwie na lunch - oznajmiła Liza z determinacją

w głosie. - Dziewczyny w kuchni powiedziały, że Gina rodzi dzidziusia i nie

może się ze mną zobaczyć. Wtedy poszłam szukać tatusia. Wiedziałam, że jest

na sali z Giną, ale kiedy tam przyszłam, usłyszałam krzyk Giny. Krzyczała tak,

jakby to rzeczywiście bolało. Wyszła wtedy pielęgniarka i powiedziała, że nie

wolno tam wchodzić. Kazała mi wracać do szkoły i mówiła, żebym się zupełnie

nie martwiła, ale to nic nie pomogło. Jak ja się mogę nie martwić? - pytała przez

łzy. - Jak ja się mogę nie martwić?

- Doskonale cię rozumiem. - Sally opadła na kanapę, przytulając mokrą

od łez dziewczynkę. - Doskonale cię rozumiem. - Znalazła w kieszeni spódnicy

chusteczkę, wytarła nią policzki i nos Lizy i mocniej ją do siebie przytuliła. -

Chyba się nie mylę, że trochę się boisz?

- Troszeczkę - przyznało dziecko, połykając łzy. - Tak naprawdę... Tak

naprawdę, to nawet bardzo.

R S

background image

- 15 -

- Tatuś powinien był wyjść na chwilę, żeby się z tobą zobaczyć. - Sally

zmarszczyła brwi. - Czy on wie, że tu jesteś?

- No więc... ja na ogół nie wracam do domu na lunch. Ale... Gina była

dzisiaj przy śniadaniu taka spokojna i czułam, że coś się stanie. No więc dlatego

przyszłam. - Liza połykała łzy. - Sally, ona tak krzyczy, jakby to ją naprawdę

bardzo bolało. A moja mamusia... Moja mamusia umarła. Czy to możliwe,

powiedz mi, czy to możliwe, że Gina też może umrzeć?

- Na pewno nie umrze - powiedziała Sally stanowczo. - Jest przy niej

ciągle doktor Maine i twój tatuś. Będą się nią opiekowali przez cały czas,

dopóki dzidziuś się nie urodzi.

- Ale... ona krzyczy.

- Posłuchaj - tłumaczyła Sally. - Urodzenie dziecka może być czasem

bardzo ciężkim przeżyciem i zdarza się, że kobieta wtedy krzyczy.

Zachowałabym się pewnie tak samo. Widzisz, ja nie rodziłam jeszcze dziecka,

opowiadam ci więc tylko to, co słyszałam od innych i co sama widziałam, kiedy

pomagałam przy porodach. W zeszłym roku moja kuzynka urodziła takiego

małego, zdrowego grubaska i opowiadała mi, że to tak, jakby człowiek

wypchnął z siebie taką wielką, śliską dynię.

- Dynię, ojej!

- Tak, ale to nic strasznego. Trzeba tylko pchać i naprężać się. To po

prostu ciężka, bardzo ciężka praca. A jeżeli Gina chce krzyczeć, kiedy ta mała

dynia się rodzi, to niech sobie krzyczy, prawda?

- Tak. - Na Lizie opowieść ta wywarła duże wrażenie. - Oczywiście. To

nic dziwnego...

Sally zaśmiała się cichutko, wstała i wyciągnęła rękę do dziewczynki.

- Chodźmy lepiej zobaczyć, co się tam naprawdę dzieje, zamiast chować

się w moim mieszkaniu. Jeżeli Gina będzie robiła dużo hałasu, to bardzo

możliwe, że dzidziuś się lada moment urodzi.

R S

background image

- 16 -

- To znaczy ta dynia - zachichotała Liza. Najwyraźniej przestała się bać.

Wzięła Sally za rękę i ruszyła w stronę drzwi. - Tak naprawdę to to coś w

brzuszku Giny wyglądało rzeczywiście na dynię. Mam tylko nadzieję, że będzie

wyglądało inaczej, kiedy już stamtąd wyjdzie.

Sala porodowa znajdowała się na drugim końcu szpitala. Gdy podeszły

bliżej, słychać było wyraźnie, że poród zbliża się do końca. Echo krzyków Giny

rozlegało się w całym korytarzu. Liza była teraz pełna zachwytu.

- Ojej, to chyba rzeczywiście ciężka praca. Ona wydaje takie odgłosy,

jakby pchała walec parowy. Ale po co właściwie kobiety mają dzieci, skoro to

tak boli?

- Pewnie uważają, że warto - uśmiechnęła się Sally. - Parę godzin ciężkiej

pracy, a potem dostaje człowiek na całe życie takiego skrzata jak ty. Musimy

znaleźć kogoś, kto nam powie, co się tam dzieje.

W pobliżu nie było jednak nikogo. Sally zawahała się. Chciała

porozmawiać z pielęgniarką, ale jeżeli poród rzeczywiście dobiegał końca,

wszystkie z pewnością były zajęte. Spojrzała niepewnie na Lizę.

- Nie powinnyśmy chyba przeszkadzać - powiedziała. - Może raczej

posiedzimy w poczekalni?

Dziewczynka odwróciła się na odgłos kroków człowieka, który szedł,

lekko utykając. Jej mała buzia rozjaśniła się powitalnym uśmiechem.

- Lloyd! - wykrzyknęła. Lloyd Neale...

To ci historia.

Była to ostatnia osoba, jaką Sally pragnęła zobaczyć. Ostatnia osoba,

którą by chciała mieć na świadka, gdy małe dziecko podsłuchuje, jak mu się

rodzi braciszek czy siostrzyczka. Zagryzła wargi.

- Liza, co ty tu robisz, na litość boską? - Lekarz zatrzymał się, marszcząc

brwi. Urwał nagle, gdy zorientował się, kto trzyma ją za rękę.

- Lloyd, to jest Sally. - Liza zapomniała już o łzach. Chwyciła mocno

Lloyda za rękę, nie bacząc na jego ponurą minę. - Sally jest naszym nowym

R S

background image

- 17 -

chirurgiem. Właściwie to ona nazywa się doktor Atchinson, ale wcale nie

wygląda na doktora.

- Nie wygląda na doktora...? - Lloyd obdarzył Sally nieprzeniknionym

wzrokiem. Rączka Lizy zacisnęła się mocniej na jego dłoni.

- Zupełnie nie - potwierdziła Liza. - I ona mówi, że jest obrzydliwym

kręciołkiem, ale tak też nie wygląda. Wróciłam do domu, bo się bałam o Ginę.

Słyszałam, jak strasznie krzyczy. Przestraszyłam się wtedy jeszcze bardziej i

poszłam do mieszkania Sally, żeby mnie nie wysłali z powrotem do szkoły. Ale

Sally mnie znalazła i powiedziała, że Gina tak strasznie krzyczy, bo matka jak

rodzi dziecko, to czuje się tak, jakby rodziła dynię.

- Dynię... - Lloyd wyglądał na zagubionego. - Chwileczkę, Liza.

Spokojnie, mów wolniej.

- Ale ona tak właśnie czuje - stwierdziła Liza poważnym tonem. -

Urodzenie dziecka przypomina wypychanie dyni, jest tak samo męczące, a Sally

mówi, że każda kobieta ma wtedy prawo strasznie krzyczeć, tak jak tylko

zechce.

Lloyd patrzył na dziecko wzrokiem przepełnionym zdumieniem. Oparł

rękę na ramieniu Lizy.

- Dynia... - powtórzył.

- Tak. Dokładnie tak wyglądało, kiedy było jeszcze w brzuszku Giny -

powiedziała Liza. - A pod koniec było nawet prawie tak samo twarde. Tylko

czasami się ruszało i Gina pozwalała mi go dotknąć. - Liza drgnęła, gdy zza

drzwi dobiegł cichy jęk. - I właśnie dlatego Gina się teraz męczy, a Sally mówi,

że jak Gina bardzo krzyczy, to znaczy, że ono już niedługo wyjdzie. Ona mówi,

że nie powinnyśmy teraz przeszkadzać.

W sali porodowej zapanowała nagle absolutna cisza. Lloyd patrzył to na

dziewczynkę, to na Sally. A potem, ku zdumieniu Sally, jego zimne, stalowe

oczy złagodniały.

R S

background image

- 18 -

Drgnęły mu wargi, rysy twarzy ożywiły niespodziewanie iskierki

śmiechu. Uległ tak wielkiej przemianie, że Sally niemal odwzajemniła mu się

uśmiechem. Z niedowierzaniem słuchała, jak w korytarzu rozległ się jego

donośny, głęboki śmiech.

Czyżby to był ten sam człowiek? Zniknął gdzieś wyniosły mężczyzna o

odpychających, zimnych oczach. Miała teraz przed sobą śmiejącego się lekarza

w białym fartuchu, który nachylał się nad Lizą, by ją mocno uścisnąć. A z oczu,

którymi patrzył na Sally, biło ciepło i aprobata.

- Pani doktor - powiedział z uśmiechem - na kursach przygotowujących

do naturalnego porodu rozmawiamy z przyszłymi matkami w nieco inny sposób.

W życiu nie słyszałem, żeby ktoś mówił o dyniach.

Sally uśmiechnęła się nieśmiało.

- Wydawało mi się, że w ten sposób można najlepiej...

- Wszystko wytłumaczyć - wtrącił Lloyd, patrząc na zamknięte drzwi sali

porodowej. Przytulił jeszcze raz Lizę. - Zupełnie się zgadzam. Liza, czy tatuś

wie, że tu jesteś?

- Myśli pewnie, że jestem w szkole.

- Trzeba mu chyba o tym powiedzieć... - Przerwał mu krótki, urywany

krzyk zza drzwi sali porodowej. Był inny niż poprzednio. Potem zapadła krótka

cisza. Wszyscy wstrzymali oddech.

Po chwili rozległ się krzyk dziecka.

Liza, jak zahipnotyzowana, wpatrywała się w zamknięte drzwi. Krzyk

wzmagał się; mała istotka wyrażała w ten sposób swe niezadowolenie wobec

świata, gdy zmuszono ją do porzucenia najbezpieczniejszego miejsca na ziemi.

- Dzidziuś się urodził - wyszeptała Liza. - Słyszałam, jak nasz dzidziuś się

urodził.

Uśmiech nadal rozjaśniał twarz Lloyda, a szare oczy błyszczały radością.

Upuścił laskę i huśtał Lizę w ramionach wysoko ponad głową.

- Czy to chłopiec, czy dziewczynka? - dopytywała się Liza.

R S

background image

- 19 -

- Na pewno chłopiec, bo się awanturuje. Zakład?

- Nie zakładam się - odparł Lloyd ze śmiechem. Postawił dziewczynkę na

ziemi i poprawił jej rozwichrzony koński ogon. - Najlepiej sprawdźmy. -

Podniósł laskę i pokuśtykał w kierunku sali. Zapukał.

Pielęgniarka uchyliła drzwi.

- A, to pan doktor. Właśnie urodziła. Śliczny bobas...

- Proszę mi nic nie mówić - przerwał jej Lloyd w połowie zdania. - Jest

tutaj ktoś, kto powinien się pierwszy o wszystkim dowiedzieć. - Pokazał na

stojącą za nim Lizę. - Proszę powiedzieć Struanowi i Ginie, że ona tu jest.

Struan Maitland nie posiadał się z radości. Uniósł Lizę wysoko do góry, a

potem uściskał ją serdecznie.

- Właśnie wybierałem się po ciebie do szkoły.

- Naprawdę? - spytała.

- Oczywiście. Chciałem wejść do klasy i zapytać: Czy mogę zabrać do

domu moją córkę? Chcemy, żeby poznała świeżo urodzoną...

- Dynię! - wykrzyknęła Liza. - Muszę zobaczyć moją Dynię.

- Dynię? - Struan wydawał się rozbawiony. - Chcieliśmy ją nazwać Sarą,

ale skoro Dynia przypadła ci tak do serca...

- A więc to dziewczynka! - Liza wydała okrzyk radości. - Czy mogę ją

zobaczyć?

- Jasne. - Struan wziął małą za rękę, a potem zwrócił się do Lloyda i

Sally.

- Nie wiem, co się tu działo, ale czuję, że powinienem wam obojgu

podziękować.

- Mnie nie - uśmiechnął się Lloyd. - To nasz nowy chirurg uświadamiał

twoją córkę. Uprzedzałem cię, że możesz żałować swojej decyzji.

Lloyd mówił to jednak z uśmiechem i patrzył na Sally ciepło. Sally nie

umiała sobie wytłumaczyć, co się z nią działo. Gdzieś w środku dawało o sobie

znać nieznane uczucie, które narodziło się, gdy po raz pierwszy ujrzała tego

R S

background image

- 20 -

człowieka. Uczucie to nie opuszczało jej, zakłócało spokój i narastało. Tyle

tylko wiedziała.

Struan lustrował ich wzrokiem, Liza pociągnęła go jednak za rękę,

odwrócił się więc i powiedział:

- Chodźmy do naszej Dyni.

- Lloyd, zaopiekuj się Sally - nakazała z powagą Liza. - Ona dopiero co

przyjechała. - Uśmiechnęła się potem nieśmiało do Sally. - Bardzo ci dziękuję -

powiedziała i odeszła ze Struanem.

Lloyd patrzył niepewnie na Sally, ale po chwili uśmiech znów zagościł na

jego twarzy.

- Proszę pani - zaczął uroczyście. - Myślę, że skoro... skoro Liza kazała

mi zaopiekować się panią, dobrze by było zacząć od zakopania wojennego

topora.

- Co... ma pan na myśli?

- Zgodziliśmy się na miesiąc próby. Zdaję sobie sprawę, że wspólna praca

stanie się niemożliwa, jeżeli będziemy się nienawidzić. Zawrzyjmy więc...

rozejm. Była pani taka miła dla dziecka, które jest mi bardzo bliskie, może

więc...

- Może więc nie jestem taka niedobra?

- Może więc nie jest pani taka niedobra.

- Tylko zachowuję się nieostrożnie i jestem nieodpowiedzialna?

Jego twarz przedstawiała ten sam kamienny wyraz.

- Powiedzmy, że zachowuje się pani nieostrożnie.

- To mniejszy występek?

- Mniejszy.

Wyciągnął do niej rękę. Sally podała mu dłoń. Jej palce znalazły się w

żelaznym, gorącym uścisku. Coś się w niej poruszyło, zadając głuchy ból. Co

się ze mną dzieje? - myślała. Była na siebie zła. Próbowała uniknąć spojrzenia

szarych oczu. Zaczęła dygotać.

R S

background image

- 21 -

Z pewnością to wszystko to po prostu głód. Od wczorajszego wieczora

nie miała nic w ustach poza jednym ciasteczkiem. Wysunęła rękę z uścisku

Lloyda i zmusiła się do uśmiechu.

- Jeżeli rzeczywiście panuje między nami zgoda, może zechciałby mi pan

poradzić, gdzie mogłabym coś zjeść?

- Nikt nie zaprosił pani na lunch? - zdziwił się Lloyd. - Nic pani nie jadła

od śniadania?

- Od kolacji - odpowiedziała. - Spieszyłam się rano i nie zdążyłam zjeść w

domu. Miałam się zatrzymać na śniadanie po drodze, ale poszła mi opona, a

potem napotkałam stado krów.

- Tak to na wsi bywa. - Uśmiechnął się do niej i spojrzał na zegarek. - Coś

pani powiem. Mam teraz pół godziny czasu. Miałem znieczulać pacjenta

podczas operacji przepukliny, ale Struan nie może operować, bo jest zajęty.

Pielęgniarki odesłały już pacjenta na oddział, będzie operowany jutro.

Sally spojrzała na niego zaskoczona.

- Przecież ja mogę operować - powiedziała. - Jeżeli to coś pilnego...

- To nic pilnego - zapewnił. - Nic palącego, a zresztą za późno, żeby coś

zmieniać. Pan Hammer był zachwycony, gdy się dowiedział, że operacji nie

będzie, i natychmiast spałaszował ogromny lunch. Jest na liście pacjentów,

którzy będą operowani jutro. A Struan bardzo się ucieszy, że go pani wyręczy.

Personel kuchenny ma teraz wolne aż do czwartej, ale mam w lodówce pełno

jajek i jestem mistrzem w robieniu omletów. Zostaje więc pani przeze mnie

oficjalnie zaproszona.

Oczy Sally wyrażały zakłopotanie.

- Tak, wiem... Moje zaproszenie proszę potraktować jako gałązkę oliwną.

- Delikatnie dotknął jej ręki. - Wiem, że zachowałem się niewłaściwie, kiedy

mnie pani potrąciła. Widzi pani, moja rekonwalescencja przebiega bardzo

powoli i jest bardzo męcząca. Stale spodziewam się pogorszenia. I... przez

R S

background image

- 22 -

chwilę bałem się, że coś zostało uszkodzone. Odreagowałem swój strach na

pani. Czy to wystarczy za przeprosiny?

Oczy Sally stały się okrągłe ze zdumienia. Ten człowiek przeprasza ją?

Tak szybko...

- Jest pan doprawdy wspaniałomyślny - rzekła powoli. - Zwłaszcza że

zachowałam się przecież lekkomyślnie. - Napotkała jego wzrok i wciągnęła

głęboko powietrze. - Tak, to prawda. Mogłam panu wyrządzić krzywdę. Tak się

cieszę, że do tego nie doszło.

- Świetnie, zapomnijmy o tym. - Znowu zadźwięczał jego śmiech, a Sally

ponownie poczuła wewnątrz jakiś dziwny ucisk.

- A więc mogę robić omlet?

- Bardzo proszę - odpowiedziała nieśmiało. - Bardzo się cieszę.

Mieszkanie Lloyda znajdowało się również w obrębie szpitala, jednak

było położone po przeciwnej stronie, tuż obok izby porodowej. Podobnie jak u

Sally, okna wychodziły na morze.

- Mieszkam tu z przerwami od lat - wyjaśnił Lloyd. - Rozpocząłem

specjalizację jako anestezjolog, potem mi się to znudziło i przyjechałem tutaj na

staż jako lekarz domowy. To miejsce mnie urzekło. Przeniosłem się potem do

miasta na czas odbywania specjalizacji, ale zostawiłem tu swoją kolekcję płyt.

Sally podeszła do stołu, na którym leżały stosy płyt kompaktowych.

- Ojej... Umieram z zazdrości. Wszystkie utwory Beatlesów na płytach

kompaktowych!

- Jeśli pani sobie zasłuży, ofiaruję je pani jako prezent ślubny. Sally nie

umiała ukryć zdumienia.

- O czym pan mówi? Nie szykuję się do ślubu.

Lloyd oddzielał z wielką wprawą żółtka od białek w kuchence, która

znajdowała się na drugim końcu pokoju. Laskę oparł o ścianę. Najwyraźniej

mógł się bez niej obyć.

R S

background image

- 23 -

- Ale ja się szykuję - odparł. - Margaret, moja narzeczona, nie znosi

Beatlesów. Lubi wyłącznie muzykę klasyczną. No więc mogę sobie zostawić

jedną czy dwie płyty, ale nie ma sensu, żebym trzymał całą kolekcję.

- Jak można obyć się bez Beatlesów? - zdumiała się Sally.

- To musi być wielkie poświęcenie.

- Też tak uważam.

- Jak pan może żenić się z kimś, kto ma inne niż pan upodobania

muzyczne? - pytała Sally. - Zwariowałabym chyba na pana miejscu.

- A może są w życiu ważniejsze sprawy?

- Jak posiadanie podobnego poczucia humoru czy... - zastanawiała się

głośno.

- Czy poczucia odpowiedzialności - dokończył. - Czy jest pani bardzo

głodna?

- Wprost umieram z głodu - wyznała, a Lloyd śmiejąc się rozbił trzecie

jajko.

- Pani doktor, czy zechciałaby mi pani powiedzieć...

- Wystarczy tylko pani - uśmiechnęła się - a najlepiej po prostu Sally.

- No więc, Sally - mówił przewracając omlet, który rumienił się na patelni

- powiedz mi, proszę, co może skłonić świeżo upieczonego chirurga do tego,

żeby starać się o pracę w Gundowring?

- To proste. Morze i pogoda.

- To wszystko? - spytał poważnie.

- Oczywiście, że nie - zamyśliła się Sally. - Byłam po prostu... Miałam już

dosyć kolejek w szpitalu, dosyć braku czasu. Pacjentów widywałam tylko przez

dziesięć minut po operacji. Większą część specjalizacji odbyłam w dużym

miejskim szpitalu. Lekarze zatrudnieni na stałe odbywali rozmowy z pacjentami

i przeprowadzali badania, a do moich obowiązków należało sprawdzenie, czy

diagnoza została dobrze postawiona, a potem tylko wykonywałam operację.

R S

background image

- 24 -

Niezwykle rzadko miałam okazję porozmawiać z pacjentem. W końcu zaczęłam

się czuć nie jak lekarz, tylko jak pracownik techniczny.

- Więc dlatego wyjechałaś z miasta?

- Dlatego wyjechałam z miasta.

Uwagę Sally przykuł złocisty, chrupiący omlet, który Lloyd nakładał jej

na talerz. Usiadła przy stole. Lloyd napełnił szklankę sokiem i usiadł przy Sally.

- Jedz, proszę. Ja zwykle jadam o bardziej cywilizowanych porach.

Pomimo głodu, Sally trudno się było zabrać do jedzenia. Czuła na sobie

spojrzenie szarych oczu, jakby szukających rozwiązania zagadki. Nic do siebie

nie mówili. Cisza, jaka zapanowała, nie była przykra, niosła jednak z sobą

niepokój.

Lloyd był postacią o magnetycznej sile oddziaływania. Kiedyś już o kimś

przy niej tak mówiono, ale dopiero teraz zrozumiała, co to oznacza... Zajmij się

lepiej omletem, powiedziała do siebie stanowczo. I nie myśl więcej o szarych

oczach.

Ale było to niemożliwe.

W końcu skończyła jeść, wstała i zaniosła talerz do zlewu.

- Nie dotykaj się do naczyń - powiedział rozkazującym tonem. Sally

uniosła brwi ze zdumienia.

- Nie do wiary. Mężczyzna, który nie tylko gotuje, ale jeszcze zmywa

naczynia. Szkoda, że cię dopiero teraz spotkałam.

- Jestem już zajęty - przyznał.

Sally odpowiedziała mu ironicznym uśmiechem.

- Margaret ma prawdziwe szczęście.

- Tak naprawdę to sprząta tu pani Knowles. Wszystkie naczynia, które

zostawiam w zlewie, stają się czyste jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Tobie także przyda się jej pomoc. Będziesz miała bardzo dużo pracy. Kiedy nie

mieliśmy chirurga, większość pacjentów musiała jeździć do Melbourne albo

R S

background image

- 25 -

czekać na swoją kolej. Im lepiej ci będzie szło, tym więcej będziesz miała

roboty.

- Nie powinnam się więc specjalnie starać?

- Trzeba mieć wyczucie - odpowiedział. - Mamy tu taką pacjentkę, która

się nazywa Lorna Dalziel. Ma typowe objawy syndromu Munchausena. Jeżeli

okażesz jej choćby odrobinę sympatii, zacznie cię stale nachodzić. W tym

wypadku starałbym się możliwie najmniej.

Syndrom Munchausena... Notoryczna hipochondria. Skrzywiła się.

Wszędzie są tacy pacjenci.

- Dziękuję za ostrzeżenie.

- Nie ma za co. Lorna Dalziel spędza całe ranki w poczekalni w szpitalu, a

po południu siedzi w poczekalni u weterynarza, usiłując wyleczyć swoje psy ze

wszystkich możliwych chorób. Aha, mówiłaś, że oglądałaś szpital, a czy

widziałaś już salę operacyjną?

- Tak, jest chyba dobrze wyposażona.

- To nasza chluba. W tej części kraju to najlepiej wyposażony szpital. A

może chcesz obejrzeć pokoje lekarskie?

- Chętnie. Jeżeli tylko znajdziesz chwilę czasu. Spojrzał na zegarek.

- Za piętnaście minut mam pierwszych pacjentów. Zaprowadzę cię tam, a

potem sama wrócisz, dobrze?

- Świetnie.

Sally podeszła do drzwi i otworzyła je, chcąc przepuścić Lloyda

pierwszego.

Popełniła błąd. Lloyd zachmurzył się i chwycił za klamkę.

- Idź pierwsza - rzucił sucho.

Boże, jaki ten człowiek jest przewrażliwiony, pomyślała.

- Starałam się tylko być miła dla gospodarza, który mnie nakarmił -

odważyła się w końcu powiedzieć. - Twoja laska nie ma tu żadnego znaczenia.

Czy chcesz mnie ukarać za to, że próbowałam być miła?

R S

background image

- 26 -

Zacisnął wargi i zmarszczył czoło.

- Nie znoszę, kiedy ktoś sprawia, że czuję się jak kaleka.

Co teraz robić? Czy ma nic nie odpowiadać, jak przystało młodemu

chirurgowi, którego zbeształ starszy lekarz, czy też raczej zaryzykować i robić

swoje? Nie miała właściwie żadnego wyboru. Nie pozwalała nigdy na to, by

ktoś jej dawał reprymendę bez powodu.

- Ale... przecież ty nie jesteś kaleką - zauważyła cicho. - Utykasz tylko.

- Czy pani doktor zechciałaby pilnować swoich spraw?

Sally zmarszczyła brwi.

- Przepraszam... Nie miałam nic złego na myśli. To musi być uszkodzenie

kręgosłupa - ciągnęła powoli. - Nie wygląda to na rwę kulszową. Struan mówił,

że miałeś wypadek. Co to był za wypadek?

- Czy ty zawsze wtykasz swój nos tam, gdzie to jest najmniej potrzebne?

Musiała poruszyć jakąś czułą strunę. Skrzywiła się, a potem uśmiechnęła.

- Przepraszam - powtórzyła. - Mój ojciec mówi... - Przeszył ją ostry ból. -

Mój ojciec mówił, że to moja najgorsza cecha charakteru. Wiem, że to przykre i

walczę z tym. - Zdobyła się na kolejny uśmiech, napotykając wrogie spojrzenie

Lloyda. - Chodzi o to, że będziesz pracował ze mną jako anestezjolog, muszę

więc dobrze znać twoje możliwości.

- Jestem w stanie stać tak długo, jak ty - rzucił krótko, lecz wyraźnie

wzbierał w nim gniew. - I to ci powinno wystarczyć.

- Ale może byś wolał, żeby nie prowadzić jednej operacji po drugiej,

tylko robić przerwy? Mnie to jest zupełnie obojętne...

- Przecież już pani doktor powiedziałem, że nie potrzebuję żadnych

względów.

Szła w milczeniu, a myśli jej kłębiły się w zawrotnym tempie. Ten

człowiek... ten człowiek przypominał kameleona. Umiał śmiać się i dawać

ciepło, ale jego nieodłącznymi cechami były też duma i niepojęty chłód.

R S

background image

- 27 -

- Panie doktorze! - Sally spojrzała w kierunku głównego wejścia do

szpitala. W ich stronę biegła pielęgniarka. - Dzięki Bogu - wysapała siostra. -

Myślałam, że pan pojechał do miasta.

- Co się stało? - zapytał.

- Zaraz przywiozą poparzonego pacjenta. To zdaje się bardzo

nieprzyjemna sprawa. Robotnicy zalewali smołą dziury na drodze za miastem.

Jeden z nich pośliznął się, spadł z ciężarówki, za nim zleciała kadź i oblała go

gorąca smoła. Podobno ma w niej całą twarz. Mają go tu zaraz przywieźć. -

Pielęgniarka spojrzała niepewnie na Sally. - Czy mam poprosić doktora Mait-

landa? Jest teraz przy żonie i dziecku...

- Ja pomogę - powiedziała Sally. - Nie ma powodu niepokoić doktora

Maitlanda.

Lloyd obrzucił ją badawczym spojrzeniem i skinął głową.

- Zgoda - powiedział krótko. - Będzie to pani pierwszy nagły wypadek.

Zobaczymy, jak sobie pani da radę. Przekonamy się, jaka jest pani naprawdę.

R S

background image

- 28 -

ROZDZIAŁ TRZECI

Pielęgniarka z ulgą zawróciła w kierunku izby przyjęć. Sally zauważyła,

że nawet utykając Lloyd potrafi iść tak szybko, iż trudno dotrzymać mu kroku.

Doszli do izby przyjęć w tej samej chwili, w której do wejścia podjechał

samochód ciężarowy. Z szoferki wysiadł robotnik i zaczął wyciągać siedzącego

obok człowieka.

Sally spojrzała przerażona.

Głowa mężczyzny ginęła pod grubą warstwą smoły, spływającej od

czubka głowy poprzez ramiona. Jakim cudem można w tym stanie oddychać? A

jednak oddychał. Trzymał się na nogach i szedł niepewnym krokiem,

podtrzymywany z drugiej strony przez kierowcę ciężarówki.

Pielęgniarka stała w drzwiach, wpatrując się z przerażeniem w

przybyłych. Lloyd wyminął ją i podszedł do robotników.

- Kto to jest? - zapytał kolegów poszkodowanego.

- Robert... Robert Butler.

- Robert, zaraz ci pomożemy. - Lloyd odsunął na bok jednego z mężczyzn

i podał choremu ramię. - Siostro, proszę o wózek - powiedział. - Siostro, wózek

- ponaglił ostrym głosem.

- Już... chwileczkę. - Pielęgniarka oprzytomniała i odwróciła się, a w tej

samej chwili pod Robertem ugięły się nogi i wydał z siebie jęk człowieka, który

się dusi.

- Winda! - krzyknął Lloyd.

Zanim zdążył udźwignąć Roberta, Sally znalazła się przy nim. Nie było

czasu do stracenia. Obydwoje wiedzieli, że tchawica została zablokowana.

Razem wciągnęli go na wózek.

Tchawica... Palce Sally napotkały w ustach ofiary warstwę ciepłej, kleistej

smoły. Wzdrygnęła się. Kucnęła przy Robercie i palcami wyciągnęła z gardła

lepką maź.

R S

background image

- 29 -

- Proszę rurkę intubacyjną! - zawołała.

- Wózek reanimacyjny! - rozkazał Lloyd. - Szybko! Koledzy Roberta stali

przerażeni.

- Wcale to tak źle nie wyglądało - szepnął jeden z nich. - Myślałem... że

się tylko poparzył.

Lloyd podjechał wózkiem do windy i trzy razy nacisnął energicznie

przycisk. Były to trzy alarmujące dzwonki. Sally rozpaczliwie oczyszczała

gardło ofiary, licząc przy tym upływające sekundy. Pięć, sześć...

Wiedziała, że bez wózka reanimacyjnego nie może wprowadzić rurki

intubacyjnej do tchawicy. Na litość boską, kiedy go przywiozą?

W tej samej chwili pojawiła się siostra przełożona.

- Tracheotomia? - zastanawiał się Lloyd. - Jeżeli powietrze nie dochodzi

ustami, należy dokonać cięcia.

- Nie sądzę, żeby to było możliwe... - Sally patrzyła bezradnie na szyję

ofiary, całą pokrytą smołą. Jakim cudem można się przez to przebić? - Wątpię...

- Wyciągnęła z ust mężczyzny kolejną porcję smoły. Pierś uniosła się i usłyszeli

świszczący oddech.

Sally włożyła ponownie rękę do ust Roberta.

- Rurka intubacyjna, szybko! - W ustach nie było już smoły. Gdyby

można było teraz założyć rurkę...

Właśnie w tej chwili podszedł Lloyd, trzymając w ręce rurkę, na którą

czekała. Sally wysunęła szczękę mężczyzny do przodu i dała znak Lloydowi.

Pochylił się nad jego głową, w ułamku sekundy umieścił laryngoskop w krtani i

wsunął rurkę intubacyjną.

Mieli szczęście. Robotnik odzyskał świadomość niemal natychmiast, lecz

zaczął odpychać ich ręce, gdyż rurka go uwierała.

Sally chwyciła go za ramiona, prosząc jednocześnie o pomoc

pielęgniarkę.

R S

background image

- 30 -

- Trzeba szybko podać środek uspokajający i rozluźniający - powiedział

Lloyd. Podszedł do wózka reanimacyjnego po odpowiednie lekarstwa.

Mężczyzna w zapamiętaniu próbował uwolnić swe ręce.

- Niech pan z nami nie walczy - prosiła Sally. - Założyliśmy rurkę

intubacyjną, żeby mógł pan oddychać. Za chwilę nie będzie pan czuł żadnego

bólu. Proszę nam pomóc. Proszę z nami nie walczyć.

Niespodziewanie mężczyzna usłuchał. Opadł do tyłu, a Lloyd wbił mu

prędko igłę.

Sally zaczęła znowu liczyć. Dziesięć, jedenaście... Środek rozluźniający

zaczął działać.

- Trzeba teraz ochłodzić smołę. Pod spodem nadal jest gorąca. Miał rację.

Sally dotknęła głowy mężczyzny i zadrżała.

- Przewieziemy go zaraz na salę operacyjną - oznajmiła Sally kolegom

Roberta. - Zaczął już normalnie oddychać. Siostra zaprowadzi panów do

poczekalni i spisze wszystkie dane. - Zwróciła się do siostry przełożonej. -

Proszę podłączyć węże do zlewu na sali operacyjnej.

W sali operacyjnej lały się strumienie wody i przez blisko dziesięć minut

unosiły obłoki pary. Lloyd czuwał przez cały czas nad oddechem Roberta. Nad

wszystkimi innymi sprawami musiała sprawować pieczę Sally. Kontrolowała

rurkę intubacyjną i pilnowała, by ochłodzone zostało całe ciało. Z przerażeniem

myślała, do jakich uszkodzeń dojść mogło pod warstwami smoły. Odwróciła

delikatnie twarz mężczyzny, tak by woda mogła oblać jego zalepione oczy. Jeśli

ostudzi się smołę, może uda się zachować wzrok.

Z korytarza dobiegał szloch. Ktoś musiał przyprowadzić żonę Roberta.

Lloyd wysłał jedną z pielęgniarek, by sprawdziła, co się dzieje.

- Czy chce pan, żeby tu przyszła? - spytała pielęgniarka drżącym głosem.

Lloyd potrząsnął przecząco głową.

- Proszę jej dać filiżankę herbaty. Gdyby teraz zobaczyła męża,

mielibyśmy dwóch pacjentów zamiast jednego.

R S

background image

- 31 -

- Trzeba go wysłać do Melbourne - zwróciła się Sally do Lloyda.

Uważała, że tam właśnie powinien się znaleźć. W mieście, gdzie są najlepsi na

świecie specjaliści od chirurgii plastycznej i okuliści.

- Musimy poczekać do rana. - Lloyd spojrzał na monitory i odczytał

wyniki, które go usatysfakcjonowały. - Wiem, że powietrzna karetka pogotowia

poleciała niedawno do ofiar poważnego wypadku samochodowego, który miał

miejsce nieco dalej na północ. Co z tą smołą?

- Już ostudzona - odpowiedziała ostrożnie - ale...

- Ale?

- Ale za nic się nie odważę jej zdjąć. Na razie niech zostanie.

- Jak długo? - Lloyd zmarszczył brwi.

- Nie wiem. Ale... możemy spróbować ją zdjąć za pomocą nafty

zmieszanej z olejem arachidowym - powiedziała w zamyśleniu. - Tylko że to

jest bardzo bolesne, a skóra mocno przywiera do smoły. Grozi to oparzeniem

trzeciego stopnia... W gruncie rzeczy może lepiej będzie zostawić tę smołę w

spokoju. To w pewnym sensie sterylny opatrunek.

- A oczy?

Sally zagryzła wargi.

- Jeżeli miał oczy otwarte wtedy, gdy smoła go oblała, nie ma ratunku.

Oczy nie wytrzymałyby podobnej temperatury. Ale sądząc po kształcie tej

warstwy - Sally dotknęła palcem smoły wokół oczu Roberta - mogę się założyć,

że ma powieki zamknięte. A w tym wypadku... w takim wypadku lepiej będzie

zostawić wszystko tak jak jest, dopóki nie będzie się tym mógł zająć okulista.

- Uważasz, że mamy go wysłać do Melbourne, nie usuwając przedtem

smoły? Żartujesz chyba?

- Tak będzie najbezpieczniej.

- Rzadko się zdarza, żeby chirurg rezygnował z ingerencji.

R S

background image

- 32 -

- Zbyt rzadko tak się zdarza - zauważyła. - Ale uwierz mi, skóra, przy

odrobinie pomocy z naszej strony, oddzieli się sama od smoły. Źle by było,

gdyby zrobiło się z tego oparzenie trzeciego stopnia.

- Uhm... - Lloyd przyglądał się Sally z zainteresowaniem.

- Czy porozmawiasz z jego żoną?

Zawahała się. Lloyd znał przecież tego człowieka, więc może lepiej by

było, gdyby to on porozmawiał z żoną? No, ale skoro nie chce...

- Dobrze - odparła.

- Mimo że to ja znam Roberta i jego żonę?

Sally zaczerwieniła się. Najwyraźniej ją wypróbowywał.

- Oczywiście, że to ty powinieneś z nią porozmawiać, skoro ich znasz -

oznajmiła spokojnie - ale jeśli nie masz na to ochoty, nie wyjdzie ci to dobrze i

wtedy lepiej chyba, żebym to ja się z nią spotkała.

- Zgadzam się z panią, pani doktor. To ja powinienem porozmawiać z

rodziną.

Pół godziny później Robert leżał już na oddziale intensywnej terapii.

- Jeżeli gardło jest poparzone, może wywiązać się obrzęk - stwierdziła

Sally. - W wypadku opuchlizny rurka będzie musiała pozostać jeszcze przez

wiele dni.

- Rurkę zostawiamy - zgodził się Lloyd. - W nocy trzeba włączyć

respirator. A rano go zbadamy.

Jedna z sióstr miała pozostać z Robertem przez całą noc. Sally i Lloyd

byli wolni. Razem opuścili oddział.

- Tak mi się coś wydaje - powiedział Lloyd, gdy drzwi zamknęły się za

nimi - że będę w stanie z panią doktor pracować.

Sally pomyślała, że ma podobne zdanie na ten temat, ale nie

odwzajemniła się komplementem. Nigdy przecież nie podawała w wątpliwość

umiejętności medycznych Lloyda.

R S

background image

- 33 -

Lloyd Neale był naprawdę dobrym lekarzem. Podobał jej się sposób, w

jaki rozmawiał z panią Butler - szczerze i otwarcie, nic nie ukrywając, ale

starając się jej nie przerażać. Mówił o możliwych komplikacjach, jednocześnie

jednak dodawał otuchy.

A Sally wiedziała z własnego doświadczenia, jak wbrew pozorom takie

rozmowy były trudne.

- Lloyd!

Kobiecy głos dobiegł ich z tyłu i Lloyd przystanął.

Sally pomyślała, że kobieta, która nadchodziła korytarzem, musi mieć

około trzydziestu lat. Ubrana była prosto i niewyszukanie. Miała na sobie

praktyczną szarą spódnicę i elegancką białą bluzkę. Jedyną ozdobę stanowiła

złota broszka przy szyi. Kobieta była wysoka i szczupła. Brązowe włosy miała

upięte w wałek na modłę francuską. Takie uczesanie zabierało ze dwie godziny

czasu, a potem musiało wystarczyć na tydzień. A jednak, mimo surowości, która

emanowała z jej postaci, kobieta była naprawdę pociągająca.

- Słyszałeś? - spytała Lloyda. - Wspaniała wiadomość. Gina urodziła już

dziecko.

- Wiem, wiem. - Oczy Lloyda rozjaśniły się uśmiechem powitania. -

Pozwól, że ci przedstawię Sally Atchinson, naszego nowego chirurga. Sally, to

Margaret Howard. Jest administratorką szpitala i moją narzeczoną.

- Dzień dobry. - Sally wyciągnęła rękę. Odpowiedzią był słaby uścisk

dłoni. Margaret wpatrywała się w Sally, jakby była ciekawym okazem jakiegoś

obrzydliwego gatunku.

- Nie wygląda pani na chirurga. - Na ustach Margaret pojawił się

wystudiowany uśmiech. - Sądziłam, że chirurdzy mają za sobą lata praktyki.

- Sally twierdzi, że ma. - Lloyd zapomniał już najwyraźniej o swej złości.

- Będzie przez miesiąc na próbie.

- Aha...

R S

background image

- 34 -

Margaret nie powiedziała nic więcej, ale na jej twarzy odmalowała się

wyraźna ulga. Miesiąc próby to z pewnością lepiej niż stała posada. Raz jeszcze

uśmiechnęła się do Sally i zwróciła do narzeczonego:

- Lloyd, Liza jest teraz z Giną i niemowlęciem. Tak sobie myślę, że Gina i

Struan zechcą zostać dziś sami z dzieckiem, więc może powinnam im

zaproponować, że się zaopiekuję Lizą.

- Sądzę, że Struan będzie chciał, żeby Liza została z nimi - odpowiedział

sucho. Sally pomyślała z zadowoleniem, że i narzeczonej Lloyd potrafi okazać

chłód.

- Ale im się przecież teraz urodziło własne dziecko. Chodzi mi o to, że...

Wiem, że kochają Lizę, zawsze są dla niej tacy dobrzy, ale ona jest przecież

adoptowana...

Sally spojrzała na Margaret z niechęcią i zacisnęła palce.

- Nie wydaje mi się, żeby kochali Lizę mniej tylko dlatego, że urodziło im

się własne dziecko - zauważył Lloyd. - Ale oczywiście możesz im

zaproponować.

- Tylko że wtedy nie będziemy mogli wyjść.

- A my gdzieś wychodzimy?

- Nie pamiętasz, że idziemy na koncert? - Margaret uniosła brwi z lekkim

wyrzutem. - Przyjeżdża dziś kwartet, aż z Sydney. Ale to przecież muzyka

kameralna, a nie ma nic straszniejszego niż dziecko, które kaszle, kręci się i

szeleści papierkami od cukierków wtedy, kiedy człowiek chce posłuchać dobrej

muzyki. Nie możemy jej z sobą zabrać.

- Oczywiście, że nie - zgodziła się Sally z przekonaniem w głosie. Kąciki

ust drgały jej od z trudem powstrzymywanego śmiechu, kiedy zwracała się do

Lloyda: - To wykluczone!

Lloyd napotkał jej wzrok.

Ku swemu zdumieniu dostrzegła w jego oczach iskierkę rozbawienia,

która jednak szybko zgasła.

R S

background image

- 35 -

- Musimy więc zrezygnować z koncertu - zawyrokował. - Szczerze

mówiąc, wolałbym być wieczorem w pobliżu intensywnej terapii.

- Zgoda, nie idziemy więc - powiedziała Margaret. - Trzeba spełnić jakiś

miłosierny uczynek, a to jedyne, co możemy zrobić. Ale słuchaj, Lloyd, jeden

bilet kosztuje trzydzieści dolarów. Czy myślisz, że dostaniemy zwrot pieniędzy?

- Ja mogę odkupić bilety - rzuciła Sally pod wpływem nagłego impulsu.

- Pani? - zdumiała się Margaret. - Ale pani przecież nie lubi muzyki

kameralnej.

- Skąd pani wie? Po heavy metalu najbardziej lubię właśnie muzykę

kameralną - oświadczyła z dziwnym uśmiechem.

- Ale niepotrzebne przecież pani obydwa bilety...

- Wręcz przeciwnie - zaprotestowała. - Znajdę z pewnością kogoś do

towarzystwa, choćbym miała ofiarować bilet komuś z domu opieki. Naprawdę.

Niech mi pani da bilety, a potem proszę iść po Lizę i spełnić swój chrześcijański

obowiązek.

- Czy jest pani tego pewna? - zapytał Lloyd podejrzliwie.

- Nie rozumiem, panie doktorze. Czy sądzi pan, że mogę nie zapłacić za

bilety?

- Właściwie ta cała rozmowa nie ma sensu - zauważył ze złością. -

Margaret, my przecież nawet nie wiemy, czy będziesz się opiekować Lizą, czy

nie. Jeżeli nie będziesz potrzebna, mogłabyś pójść razem z Sally.

- Ależ z pewnością będę potrzebna - upierała się Margaret tonem nie

znoszącym sprzeciwu. - Na pewno będą chcieli się pozbyć Lizy. A te

sześćdziesiąt dolarów, Lloyd, to poważna sprawa. Oszczędzamy przecież na

dom i zdecydowaliśmy się płacić większe składki na twoją emeryturę...

Darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda.

- Serdeczne dzięki - powiedziała oschle Sally. Wzięła bilety i schowała je

do kieszeni. - Nie jestem więc już osobą karygodnie nieodpowiedzialną, a

R S

background image

- 36 -

stałam się za to darowanym koniem... Widzę, panie doktorze, że macie o mnie

coraz lepszą opinię.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Resztę wieczoru Sally spędziła na rozpakowywaniu i urządzaniu się w

swoim pokoju przyjęć. Poweselała i uspokoiła się w czasie tych zajęć,

przerywając co chwilę pracę, by popatrzeć na morze. Słońce zachodziło już za

widocznymi na horyzoncie wzgórzami, a jego purpurowe światło odbijało się w

spokojnych wodach zatoki.

- Właściwie świat należy do mnie - wyszeptała Sally. - Dostałam dobrą

pracę. Na miesiąc. Wszystko może się zdarzyć...

Wszystko się może zdarzyć... Szumiało jej w głowie i czuła, że w

myślach tych kryła się postać Lloyda Neale'a.

Lloyd Neale...

Otrząsnęła się.

Wieszając ubranie w szafie, ze złością wzruszyła ramionami. Przestań o

nim myśleć, mówiła do siebie. To zgryźliwy, bezczelny facet, na dodatek

zaręczony. Po cóż sobie zaprzątać nim głowę?

Gdy jadła kolację, personel kuchenny otwarcie się jej przyglądał.

Pomyślała, że najlepiej będzie jak najszybciej zacząć jadać u siebie.

Świadomość, że pięć par oczu wpatruje się w każdą łyżkę, którą podnosi do ust,

nie sprawiała jej specjalnej przyjemności.

Wybiła siódma. Sally wyciągnęła z kieszeni bilety na koncert, chwilę się

im przyglądała, a potem poszła na oddział położniczy do pokoju Giny.

Gina leżała wygodnie w łóżku, trzymając w ramionach swoją nowo

narodzoną córeczkę. Obok siedziała Liza. Struan kręcił się po pokoju, czuwając

po ojcowsku nad wszystkim. Sally uśmiechnęła się na ten widok.

R S

background image

- 37 -

- Co za miły obrazek rodzinnego szczęścia - powiedziała. - A jak się

miewa maleńka Sara?

- Chciałaś powiedzieć Dynia - roześmiała się Gina. - Nikt jej teraz inaczej

nie nazywa. Żyje dopiero cztery godziny i już ma przydomek. Oj Sally, Sally...

Sally podeszła bliżej, by przyjrzeć się małemu zawiniątku.

- Nie można powiedzieć, żeby zaraz po urodzeniu te szkraby były zbyt

przystojne - oświadczyła. Spotkał ją chór protestów. Liza za to zakrztusiła się ze

śmiechu.

- Ona jest taka pomarszczona - cieszyła się dziewczynka.

- Wygląda jak czerwona śliwka. Bałam się to powiedzieć, ale kiedy ty też

to mówisz, Sally...

- O mój Boże - westchnęła Gina. - Nie mam nic przeciwko Dyni, ale

śliwka... Liza, myślę, że nie powinnaś mówić do naszego nowego chirurga po

imieniu.

Sally uśmiechnęła się i pogładziła delikatnie dziewczynkę po włosach.

- Kiedy ja wolę, żeby mówiła mi po imieniu - oświadczyła.

- Czuję się wtedy mniej szacownym chirurgiem, a bardziej człowiekiem,

który zdobył sobie pierwszego przyjaciela w nowym miejscu. Przyszłam

właśnie zapytać, czy moja nowa przyjaciółka jest dziś zajęta.

Gina i Struan spojrzeli na siebie, a Liza zmieniła się na twarzy.

- Była tu pani Howard - wyznała dziewczynka nieswoim głosem. -

Powiedziała, że dla Giny i tatusia będzie lepiej, kiedy mnie tu nie będzie, i

chciała mnie zabrać do siebie. Ale tatuś powiedział, żebym została.

- No i miał rację. - Sally z czułością bawiła się końskim ogonem

dziewczynki, patrząc na jej buzię zmienioną bólem. Przeklęta baba, ta Margaret

Howard. Kobieta, którą Lloyd Neale zamierzał poślubić, zachowuje się tak

delikatnie, jak słoń w składzie porcelany, a jest przy tym zimna jak ryba. - Ale

coś mi się wydaje, że Gina zaraz zaśnie - dodała Sally łagodnie. - Okropnie się

dziś napracowała.

R S

background image

- 38 -

- Rzeczywiście, jestem zmęczona - przyznała Gina. - A Struan nie był

jeszcze na obchodzie. Ma trzech poważnie chorych pacjentów, których musi

obejrzeć.

- Zaczekam na niego w poczekalni - powiedziała Liza. - Albo tutaj. Nie

odezwę się ani słówkiem, a tatuś zabierze mnie do domu, kiedy skończy pracę.

- Zgoda - odparł Struan, kładąc rękę na ramieniu córki. - Margaret nie

miała racji, kiedy mówiła, że cię nie potrzebujemy. Sama wiesz najlepiej, że tak

nie jest. Ale skoro Sally ma dla ciebie jakąś miłą propozycję...

- Sama nie wiem, czy to dobry pomysł. - Sally wyciągnęła bilety i

pokazała je Lizie. - Mam dwa bilety na koncert i nie mam z kim pójść.

Pomyślałam sobie, że może, jeżeli nie masz innych planów...

- Ale nie mówisz tego tylko po to, żeby mnie stąd zabrać? - zapytała

podejrzliwie dziewczynka.

- Zabrać cię od chrapiącej Giny? Może to dobry pomysł. Ale nie mówmy

już o tym, jeśli nie masz ochoty. Zresztą to może za późna pora dla ciebie,

idziesz przecież jutro do szkoły. Szkoda tylko marnować biletu.

Liza spojrzała na bilet i zaczęła powoli nabierać zaufania.

- To chyba naprawdę dobry zespół. Czytałam o nich w gazecie, ale tatuś

powiedział, że nie pójdziemy, bo nie wiadomo, co będzie z Giną. Czy wiesz, że

ja się uczę grać na skrzypcach?

- Nie wiedziałam. No to co, pójdziesz ze mną?

Liza patrzyła na Sally dłuższą chwilę, jakby chciała ją dobrze wybadać.

To, co wyczytała z jej twarzy, uspokoiło ją najwyraźniej, bo zwróciła się do

Struana z pytaniem:

- Czy mogę pójść?

- Oczywiście, kochanie - odparł. - Pewien jestem, że będzie ci milej z

Sally niż w poczekalni. Jutro przyjedzie babcia i zaopiekujecie się sobą

nawzajem, zanim Gina wróci do domu. A dzisiaj będzie ci z pewnością milej z

R S

background image

- 39 -

Sally niż tutaj. - Struan spojrzał na Sally z wdzięcznością. - Należy ci się poza

tym wieczór na mieście. Uczcisz w ten sposób pojawienie się Dyni.

Dziewczynka zadowolona skinęła główką. Ześliznęła się z łóżka Giny i

podała rękę Sally.

- Kiedy idziemy?

- Zaraz.

- Będę pewnie w szpitalu jeszcze trzy, cztery godziny - dorzucił Struan. -

Czy mogłabyś przyprowadzić ją tutaj z powrotem?

- To raczej Liza mnie przyprowadzi - odparła Sally. - W mieście będę się

czuła zupełnie zagubiona. Kochanie, idziemy! Dzięki tobie zacznę poznawać

życie towarzyskie w Gundowring.

Wieczór naprawdę się udał. Koncert podobał się zarówno Lizie, jak i

Sally. Kwartet wypadł lepiej, niż można się było tego spodziewać, a po

koncercie Sally zabrała Lizę do restauracji. Zjadły ogromną porcję naleśników z

lodami i malinami, a potem naleśniki z syropem klonowym. Wróciły do szpitala

zadowolone i szczęśliwe.

- Ojej - powtarzała Liza. - Sally, to był cudowny dzień. Dzidziuś, a potem

naleśniki.

- Też tak uważam - powiedziała Sally. - Myślę, że wkrótce musimy się

znowu razem gdzieś wybrać.

- Może jutro? - zaproponowała Liza i zachichotała, widząc, jak Sally

przewraca oczami.

- Jeżeli będziemy tam chodzić częściej niż raz na miesiąc, trzeba będzie

poszerzyć drzwi, żebym się w nie mogła zmieścić. - Sally zaparkowała i

wprowadziła dziewczynkę do szpitala.

Gdzie może być Struan?

Sally podeszła do recepcji, ale w tej samej chwili rozległ się odgłos

kroków utykającego człowieka. Lloyd... Stanął jak wryty na jej widok.

- Co u... A co ty tu robisz z Lizą?

R S

background image

- 40 -

- Sally zabrała mnie na koncert - oznajmiła Liza radośnie, lecz widać

było, że chce się jej już bardzo spać. - A naleśniki były wspaniałe...

- Byłaś z Lizą na koncercie? - Lloyd stał w odległości kilku metrów,

wpatrując się w Sally. - Na tym koncercie, na który my się wybieraliśmy?

Margaret powiedziała, że Liza zostaje z Giną.

- Liza wolała pójść na koncert.

- Ale...

- Liza wcale się nie kręciła, a w każdym razie nie bardziej niż ja. I wcale

nie szeleściła papierkami. - W oczach Sally zagościł znowu uśmiech. - Tak

więc, panie doktorze, nie będę mogła zostać skazana na banicję.

Liza spojrzała na Sally, nic nie rozumiejąc.

- To... Czy ty... nie powinnaś mnie była z sobą brać?

- Ależ nie, wszystko w porządku - powiedziała Sally, nie spuszczając

oczu z Lloyda. - Tylko widzisz, niektórzy ludzie mają dziwne wyobrażenie o

dzieciach. Czasem jakby zapominali, że to są także ludzie. Nie zauważyłaś tego?

- Kiedy na przykład mówi się o mnie tak, jakby mnie przy tym w ogóle

nie było? - domyśliła się Liza.

- Nigdy... - Oczy Lloyda pociemniały z gniewu. - Liza, nigdy tak wobec

ciebie nie postępowałem.

- Ty nie - wtrąciła Liza pogardliwie - ale innym ludziom się zdarza. Na

przykład pani Howard, i to często. Tatusiu! - zawołała, spostrzegając

nadchodzącego Struana.

- Witaj, córeczko. - Struan chwycił ją w ramiona. - Wróciłaś w samą porę.

Właśnie skończyliśmy z Lloydem doglądać pacjenta, który miał ciężki atak

astmy. Jak tam było?

- Cudownie - szepnęła sennym głosem. - Czy możemy już pójść do

domu?

- Kiedy tylko podziękujesz Sally.

- Już to zrobiłam. Trzy czy cztery razy...

R S

background image

- 41 -

Po chwili Lloyd i Sally zostali sami w opustoszałej poczekalni.

- Jak się czuje pan Butler? - zapytała cicho. Nastrój, który zapanował,

zawierał w sobie coś, co niezupełnie rozumiała. W powietrzu unosił się gniew,

ale i coś jeszcze. Nie umiała tego nazwać.

- Byłem u niego przed kwadransem. Podałem mu maksymalną dawkę

środków znieczulających. Wydaje się, że na razie wszystko jest w porządku. Nie

miałem jednak odwagi wyjąć rurki intubacyjnej, bo smoła przywiera nadal do

podniebienia. Samolot z pogotowia zabierze go o dziewiątej rano.

- Pojedziesz z nim?

- Mają lekarza na pokładzie, ale chciałbym pojechać. Jeżeli będzie

podłączony do respiratora, powinien być przy nim stale anestezjolog, tylko jeśli

pojadę, tu go z kolei nie będzie.

- No tak, trochę to ryzykowne.

- Uhm. - Lloyd włożył rękę do kieszeni fartucha. W ruchach jego kryło się

zmęczenie. - Mamy przynajmniej chirurga, który nie traci głowy w

kryzysowych sytuacjach.

- Proszę, proszę - zażartowała Sally, starając się ukryć zadowolenie, jakie

jej sprawiły te słowa. - Czy to oznacza, że dostałam wyższe notowanie? Coś

lepszego niż darowany koń?

Patrzył na nią przez chwilę, a potem mruknął:

- To nie ja cię tak nazwałem...

- To prawda - uśmiechnęła się Sally. - Ale mam zwyczaj płacić swoje

rachunki. Panie doktorze, oto sześćdziesiąt dolarów.

Spojrzał na nią surowo.

- Schowaj to.

- Ależ oszczędza pan na dom swoich marzeń - pokpiwała delikatnie Sally.

- I byłoby mi bardzo przykro, gdyby stracił pan choć jedną cegłę tylko dlatego,

że ja nie płacę długów.

- Na litość boską...

R S

background image

- 42 -

Sally uśmiechnęła się przepraszająco.

- Żartuję tylko. Ale przyjmij te pieniądze. Nie chciałabym, żeby Margaret

myślała, że nie oddałam długu. - Wręczyła mu pieniądze i patrzyła na niego

przez chwilę. Za tą pełną rezerwy maską, którą nosił na twarzy, krył się przecież

człowiek. Gdyby tylko mogła do niego dotrzeć. - Czy idziesz... Czy idziesz już

spać?

Pytanie to go zaskoczyło. Jego twarz nieco złagodniała.

- Nie... Na pediatrii leży dziewczynka z ciężką astmą. Muszę tam jeszcze

pobyć z godzinę. Chcę mieć pewność, że najgorsze minęło.

- No więc... - Sally zdobyła się na odwagę. - Jestem zmęczona i marzę o

kawie. Czy napijesz się ze mną? Rozpakowałam już ekspres.

Zapadła długa cisza. Sally czekała, postanawiając zachować obojętność,

nawet gdyby Lloyd odmówił.

- Dlaczego mnie zapraszasz? - zapytał w końcu.

Gorączkowo szukała odpowiedzi. Jakiejkolwiek. Uratowało ją poczucie

humoru.

- Bo... mam zamiar cię oczarować. - Na jej twarzy ukazał się wymuszony

uśmiech. Pokpiwała sama z siebie. - Mogłabym cię zaprosić, żebyś obejrzał

moje akwaforty, ale wiadomo, że nie miałam jeszcze czasu ich rozwiesić.

- Proszę pani...

Oczy Sally roziskrzyły się śmiechem.

- No więc staram się nigdy nie oczarowywać mężczyzn, którzy są

zaręczeni - zapewniła. - Naprawdę! Ale muszę się napić kawy, a ty też

wyglądasz na człowieka, któremu by się to przydało. A więc... czy napijesz się

kawy?

Patrzył na nią przez chwilę.

- Margaret będzie bardzo przykro, kiedy się dowie, że zabrałaś Lizę na

koncert - powiedział w końcu.

Sally spoważniała i skinęła głową.

R S

background image

- 43 -

- Myślę, że tak i naprawdę żałuję, jeśli ją to zaboli. Ale nic na to nie

poradzę.

- Nie rozumiem... - Twarz Lloyda wyrażała zdumienie. Najwyraźniej nie

był przyzwyczajony, by zwracano się do niego w podobny sposób.

- Margaret sprawiła ból innym - wyjaśniła Sally poważnie. - Powiedziała

Lizie właściwie otwarcie, że rodzice już jej nie potrzebują, bo urodziło im się

własne dziecko. Skoro jest zdolna zadać ból dziecku, nie czuję potrzeby, żeby

dbać szczególnie o jej uczucia, kiedy staram się naprawić sytuację.

- Ona nie chciała nikogo skrzywdzić.

- Wiem. Miała jak najlepsze chęci. Ale czasami... lepiej jest nie robić nic,

niż mieć dobre chęci.

Zacisnął wargi.

- Nie życzę sobie, żebyś udzielała mi lekcji moralności.

- Nie udzielam ci żadnych lekcji. - Sally wzruszyła ramionami. - Nie mam

nawet zamiaru pouczać twojej narzeczonej, mimo że na to zasłużyła.

- Dosyć.

Twarz Sally wyrażała brak zainteresowania.

- Czy na pewno, panie doktorze? A może wyśle mnie pan za karę do

mojego pokoju bez kolacji? Za późno. Najadłam się naleśników.

- Sally! - wybuchnął i chwycił ją za ramiona. Laska upadła z łoskotem na

podłogę.

- Słucham? - Patrzyła na niego niewinnym wzrokiem i tylko ona

wiedziała, ile wysiłku kosztowało ją, by nie zauważył drżenia, które sprawił

jego dotyk.

Stali w absolutnej ciszy. Zacisnął mocniej palce na jej ramionach, aż

poczuła ból. Nadal jednak patrzyła mu prosto w oczy.

- Coś ci powiem - odezwała się po chwili spokojnie, co kosztowało ją

sporo wysiłku. - Wygląda na to, że odrzucasz laskę, kiedy tylko chcesz. Nie

R S

background image

- 44 -

wydaje mi się, żebyś się teraz o mnie opierał. Czy ona ci jest naprawdę

potrzebna? Kiedy miałeś ostatni raz fizykoterapię?

- Nie rozumiem...

- Kiedy...

- To nie twoja sprawa.

- To prawda - odpowiedziała smutnym głosem. - Założę się, że to jest w

ogóle niczyja sprawa. Gdybyś był stale pod opieką lekarza, powiedziałby ci z

pewnością, że powłóczysz nogą dlatego, że nie skończyłeś rehabilitacji. Mam

rację?

- Powiedziałem już...

- Słyszałam, co powiedziałeś. Że to nie moja sprawa. Ale jeśli

rezygnujesz z rehabilitacji i powłóczysz nogą, pomagając sobie laską,

komplikujesz tylko sprawę. Mówi mi o tym moje doświadczenie. Jeżeli nie

chcesz się poddać fizykoterapii, nie używaj przynajmniej laski. Wtedy noga się

wzmocni.

- Nie potrzebna mi twoja diagnoza.

- Chciałam tylko pomóc. - Spojrzała w jego pełne złości oczy i serce

zaczęło jej bić niespokojnie. - Na tym polega moja praca.

- Twoja praca polega na zajmowaniu się pacjentami, którzy potrzebują

pomocy.

- A ty nie potrzebujesz? - Skrzywiła się. - Jak możesz twierdzić, że nie

potrzebujesz pomocy, skoro się zaręczyłeś z Margaret?

A więc stało się. Lont został podpalony, eksplozji można się było

spodziewać lada chwila. Twarz Lloyda poczerwieniała z gniewu. Sally

pomyślała, że patrzy na nią tak, jakby chciał ją uderzyć.

Nie cofnęła się jednak i patrzyła mu w oczy, rzucając wyzwanie, na które

nie mógł zostać obojętnym.

R S

background image

- 45 -

Zacisnął mocniej dłonie na jej ramionach. Jego gniew narastał. Było to

jednak coś więcej niż gniew. Był to zawód, wściekłość - wynikające z poczucia,

że przecież mówiła prawdę. I było coś jeszcze.

Przyciągnął ją do siebie. Nie broniła się. Nie odwracała twarzy,

rozumiejąc, że to początek czegoś, co jest nieuniknione. Że Lloyd ją pocałuje,

sprowokowany gniewem...

A jednak nie. Tak nie mógł przecież postąpić Lloyd Neale, który kierował

się surowymi zasadami. Nie biegał przecież po szpitalu. Nie był w stanie

pocałować kogoś w gniewie. Kto wie, czy był w stanie w ogóle ją pocałować,

skoro zaręczony był z inną kobietą.

Pchnął Sally do tyłu tak silnie, że omal nie upadła. Zachwiała się, ręką

machinalnie dotknęła warg, jakby sprawdzając, czy znajdzie na nich ślad jego

ust. Zapadła bardzo długa cisza. Wreszcie, klnąc pod nosem, Lloyd pochylił się i

podniósł laskę. Spojrzał na nią takim wzrokiem, jakby miał do czynienia z

wściekłą osą.

- Nie chcę twojej kawy - powiedział cichym, lodowatym głosem. -

Niczego od ciebie nie chcę, oprócz tego, żebyś jak najszybciej stąd wyjechała.

Ten miesiąc, przez który tu pozostaniesz, będzie najdłuższym miesiącem w

moim życiu, pani doktor.

- Mam nadzieję - szepnęła Sally tak cicho, że trudno ją było usłyszeć.

Palce nadal trzymała na wargach. Lloyd odwrócił się i kuśtykając odszedł. -

Jeżeli rzeczywiście pozostał mi tylko miesiąc, mam nadzieję, że będzie to

najdłuższy miesiąc mojego życia.

Sally źle spała tej nocy. Szum morza zakłócał jej sny. Uszy jej nawykłe

były przecież do odgłosów ulicznego ruchu. Śniła całą noc, jednak nie o morzu,

lecz o Lloydzie. Rzucała się i przewracała na łóżku, a rano czuła się tak, jakby w

ogóle nie zmrużyła oka.

A niech go licho porwie! Dlaczego jego twarz wdziera się w jej myśli z

taką siłą? Czuła, że zachowuje się jak pomylona nastolatka, a przecież dobiega

R S

background image

- 46 -

już trzydziestki. Przyglądała się sobie w lustrze, susząc w łazience włosy.

Zobaczywszy swe odbicie, zmarszczyła nos.

- Przestań zajmować się tym człowiekiem - powiedziała do lustra. - On

nie chce mieć z tobą nic wspólnego. A już na pewno nie potrzebuje twoich

lekarskich porad. Co ci przyszło do głowy, żeby mu doradzać? Jest mu zupełnie

dobrze ze swoim kuśtykaniem i ze swoją okropnie ubraną narzeczoną o

skwaszonej twarzy. Sally, za wszelką cenę przestań o nim myśleć!

Ale nie było to takie proste. Włożyła swój nowy biały fartuch i na

pierwszym oddziale, który odwiedziła, spotkała Lloyda.

Robert leżał nadal na oddziale intensywnej terapii. Siedziała przy nim

pielęgniarka, czuwająca nad monitorami. Sally patrzyła na jego ręce i odniosła

wrażenie, że był na wpół przytomny.

Lloyd oglądał kartę Roberta z niezadowoloną miną. Sally rzuciła okiem

przez jego ramię. Spojrzał na nią z irytacją.

- Proszę, niech pani czyta - powiedział.

- Dziękuję - rzuciła pogodnie. Nie chciała, by jego zły humor zaciążył nad

całym dniem. Przestudiowała kartę dokładnie, zadowolona, że nie ma w niej nic

ważnego, i wzięła Roberta za rękę. Lloyd stał za nią w milczeniu.

- Dzień dobry - odezwała się cichym głosem. Robert był pod tak silnym

działaniem środków przeciwbólowych i uspokajających, że zapewne jej nie

usłyszał. Jeżeli jednak słyszał cokolwiek, musiało to być dla niego straszne:

słyszeć wokół kroki ludzi, nie wiedząc, kim są ani czego chcą. Zwłaszcza że

przecież nic nie widział. - Nazywam się Sally Atchinson, jestem chirurgiem.

- Już mówiłem Robertowi o pani - powiedział Lloyd powoli. Sally

obrzuciła go wzrokiem pełnym udawanej wdzięczności.

A jakże! - pomyślała.

- Chciałabym teraz zajrzeć panu do ust - mówiła dalej do pacjenta. -

Lepiej się pan poczuje, jeżeli będzie można wyjąć rurkę. Wyjmiemy ją, jeżeli

R S

background image

- 47 -

tylko nie ma w gardle oparzeń. - Spojrzała na Lloyda. - A jakie jest pana zdanie,

panie doktorze?

- W ustach jest nadal smoła - odpowiedział i zbliżył się do Roberta. -

Myślę, że łyknąłeś jej trochę. Wydaje się, że kawałek przyczepił się do

podniebienia, nie widać jednak, co jest głębiej.

Robert milczał. Sally pomyślała, jak straszna musi być jednoczesna utrata

wzroku i mowy. Gdyby tylko udało się wyjąć rurkę...

- Zaraz zobaczę, jak to wygląda - zwróciła się do Roberta. Dotknęła przy

tym jego ramienia, by dodać mu otuchy, i uśmiechnęła się do Lloyda. - Lepiej

może będzie, jak ja to zrobię, bo palce doktora Neale'a są trzy razy większe od

moich.

Lloyd w milczeniu pokiwał głową i patrzył, jak Sally delikatnie

przeprowadza badanie. Nachyliła się, oświetliła podniebienie, dokładnie i

starannie oglądała usta Roberta.

- Jest tam tylko jeden kawałek - stwierdziła w końcu. - Przylgnął do

podniebienia. Może... zaryzykować i starać się go odczepić? - Przyjrzała się raz

jeszcze karcie informacyjnej. Pół godziny temu Robert dostał morfinę. W samą

porę. - Jak pan uważa, panie doktorze?

- Lepiej by było dla niego, gdyby mógł oddychać samodzielnie w drodze

do Melbourne - zgodził się Lloyd. Zawodowy obiektywizm dopomógł stłumić

wczorajszy gniew. - Mamy dwie godziny do przylotu samolotu. Jeżeli uda nam

się teraz usunąć rurkę, zdążymy sprawdzić jeszcze przed odlotem, jak się będzie

po tym czuł. Ale najpierw usuniemy tę smołę. Nie można najpierw usuwać

rurki, bo w międzyczasie smoła może się odczepić i zacząć go ponownie dusić.

- Miałam nadzieję, że się pan zgodzi. Siostra zaraz przyniesie olej

arachidowy i naftę.

Po chwili zabrali się do mozolnej, żmudnej pracy. Smołę trzeba było

nasycać raz po raz mieszanką oleju i nafty, czekać, aż trochę rozmięknie, i

powtarzać od nowa... Gdyby się pospieszyli, gdyby spróbowali odrywać

R S

background image

- 48 -

kawałki smoły, zanim rozmiękną, mogliby tylko powiększyć ranę. Sally

wiedziała, że niedługo trzeba będzie w podobny sposób zająć się twarzą i serce

jej krajało się na samą myśl o tym.

Usuwając smołę, dokładnie badała skórę, sprawdzając, czy rana się nie

powiększa. Na szczęście obawy były płonne.

- Może zdejmować dalej? - zapytała. Lloyd moczył tampony w mieszance

i podawał po jednym Sally. Przyznawał, że jej małe, zręczne ręce świetnie sobie

dają radę. Gdy wyjęła z ust ostatni kawałek smoły, spojrzała z zadowoleniem na

stojącą obok miseczkę z czarną cieczą. - Może oczyścimy oczy?

- Nie. - Lloyd potrząsnął głową. - Zrobią to w Melbourne. Robert ma już

dość na dzisiaj. Trzeba mu teraz dokładnie wyczyścić jamę ustną, żeby do płuc

nie dostała się nafta. Niewykluczone, że jest tam trochę smoły, ale to już zbadają

w Melbourne.

Zabrali się znowu do pracy, starannie usuwając z ust Roberta najmniejsze

ślady oleju i nafty.

- Gotowe - powiedziała wreszcie Sally. - Możemy zaczynać.

Lloyd odłączył ostrożnie środek rozluźniający. Po chwili pierś pacjenta

zaczęła się unosić. Jego ręce po omacku szukały rurki, której chciał się pozbyć.

Sally przytrzymała go mocno, Lloyd zaś ostrożnie wyjął rurkę.

Przez chwilę panowała cisza. Słychać było tylko chrapliwy oddech

Roberta.

- Spróbujemy podać mu łyk wody - zaproponował Lloyd. Unieśli razem

Roberta do pozycji półsiedzącej, a Lloyd przytknął naczynie z wodą do

pokrytych smołą warg.

Roberta nie trzeba było namawiać. Pił tak łapczywie, jak spragniony

podróżnik po długiej wędrówce przez pustynię.

- Rre... - Był to odgłos radości połączonej z bólem. Wydobycie głosu

okazywało się przeogromnym wysiłkiem. - Rre...

R S

background image

- 49 -

- Robert, nie próbuj nawet mówić - prosił Lloyd. - Na pewno boli cię

gardło po wyjęciu rurki, a usta masz poparzone. - Spojrzał na Sally. - Dziękuję

pani za pomoc. Z pewnością spieszy się pani do swoich zajęć.

Wyraźnie chciał się jej pozbyć. Sally zrobiła się purpurowa. Niech go

diabli porwą... Nie da mu się zastraszyć.

- O, nawet bardzo! - Roześmiała się serdecznie. - Przecież wszyscy

mieszkańcy Gundowring z wrośniętymi paznokciami czekają teraz na nowego

chirurga. - Ujęła rękę Roberta w obydwie dłonie. - Życzę, żeby wszystko w

Melbourne poszło jak najlepiej. Będę dzwoniła i dowiadywała się, co z panem.

Będziemy tu na pana cały czas czekali. - Uśmiechnęła się do Lloyda, który

siedział z ponurą miną, i opuściła oddział.

Gdy zamknęła za sobą drzwi, zauważyła, że cała drży.

I co teraz?

Chirurg, który nie ma nic do roboty. Miała kilku pacjentów, którzy

zapisani byli do niej na rano, czekała też operacja przepukliny pana Hammera,

ale to nie wypełniało całego dnia. Niedługo będzie pewnie więcej pracy, ale na

razie...

Na razie postanowiła odwiedzić Ginę, jedynego pacjenta w całym

szpitalu, do którego mogła przyjść, wynajdując łatwo pretekst.

Gina kończyła właśnie karmić małą. Świeżo upieczona szczęśliwa mama

ułożyła zaspane zawiniątko w łóżeczku obok i uśmiechnęła się do Sally.

- Jak się czuje nasz nowy chirurg? - zapytała. Sally skrzywiła się.

- Trochę się nudzę.

- To szybko minie - odpowiedziała Gina, przyglądając się jej badawczo. -

Źle spałaś?

- To przecież ty jesteś pacjentką, a ja lekarzem - obruszyła się Sally

żartobliwie.

- Tak, to prawda. - Gina nie spuszczała wzroku z Sally. - Struan twierdzi,

że niezupełnie doszliście z Lloydem do porozumienia.

R S

background image

- 50 -

- Tak by to można było nazwać - potaknęła smutno Sally.

- On uważa, że jestem trochę niepoważna.

- A nie jesteś?

- Może trochę. Ale nie za bardzo.

- Dla naszego doktora Neale'a z pewnością za bardzo.

- Też mi się tak wydaje. - Sally pokiwała głową. - Powiedz mi, co się

dzieje z tym człowiekiem?

- Chcesz zapytać, dlaczego jest taki nieprzystępny?

- Tak. I dlaczego zachowuje się tak, jakby miał znacznie więcej niż te

swoje trzydzieści lat? A jeśli chodzi o tę kobietę, którą się wybiera poślubić...

- Ona jest straszna - zgodziła się Gina. - Uosobienie obowiązku i cnoty,

pozbawiona przy tym dobrego serca.

- I poczucia humoru.

- I poczucia humoru - potwierdziła Gina, patrząc na Sally.

- A on cię pociąga?

- Nie!

- Nie?

Sally otworzyła usta, by raz jeszcze zaprzeczyć, ale słowa zamarły jej na

ustach. Gina była spostrzegawcza.

- Lloyd Neale jest wspaniałym człowiekiem.

- To samo mówi twoja córka. Na czym to polega?

Gina milczała. Przez otwarte okno słychać było szum morza.

- Lloyd był młodym lekarzem, gdy przyjechał tu po raz pierwszy -

odezwała się w końcu. - Miał młode serce i młody umysł. Pamiętam swoje

zdumienie, kiedy dowiedziałam się, że ma już za sobą pierwszą część

anestezjologii, a jest niewiele młodszy ode mnie. Wyglądał tak młodo. Kochał

życie. Kochał swoją medycynę, a pacjenci gotowi byli skoczyć za nim w ogień.

On gotów był dla nich do największych poświęceń. Był młodym idealistą. A

potem...

R S

background image

- 51 -

- A potem?

- Potem ja tu przyjechałam. Zboczyłam kiedyś z drogi, bo chciałam

podziwiać widoki, i zaatakowała mnie banda opryszków. Lloyd rzucił mi się na

pomoc i skończyło się na uszkodzeniu kręgosłupa.

- Żartujesz...

- Opowiadam ci całą prawdę - odparła cicho. - Nie domyślasz się nawet,

jak trudno jest znieść myśl, że może ktoś nie będzie mógł przez ciebie już nigdy

chodzić. W końcu jednak Lloyd doszedł do siebie.

- No, niezupełnie.

- Ależ nie! - Gina pokręciła głową. - Na jakiś czas stracił chęć do życia i

bardzo się nacierpiał. Ale potem... Potem, kiedy myśleliśmy, że wszystko będzie

jak dawniej, że znowu będziemy mieli takiego Lloyda jak kiedyś, wtedy jego

młodszy brat namówił rodziców, żeby pomogli mu w interesach i oddali w

zastaw hipoteczny swój dom. Brat zbankrutował i popełnił samobójstwo, a

Lloyd robił, co mógł, żeby ratować rodziców z ruiny finansowej i pomóc im

wydźwignąć się z rozpaczy. To mu do reszty odebrało radość życia. No a

potem...

- Nie musisz nic mówić - szepnęła Sally. - Potem spotkał Margaret.

- Skąd wiesz? - spytała Gina. - Margaret jest godna zaufania, poczciwa,

sumienna... Zaspokaja te potrzeby Lloyda, o istnieniu których on nie ma pojęcia.

- A więc Margaret daje mu szczęście?

- Nie. - W oczach Giny pojawiła się nagle złość. - Ona utwierdza go w

przekonaniu, że szczęście jest dane tylko nielicznym płochym istotom.

Zapadła cisza. Sally patrzyła przez okno na połyskujące fale.

- Po co on się podpiera laską? - zapytała w końcu. Odwróciła się w

kierunku Giny i napotkała jej zdumiony wzrok.

- Już to zauważyłaś? - Gina wzruszyła ramionami. - Oczywiście nie

potrzebuje laski. Jeździł przedtem raz na miesiąc do Melbourne na rehabilitację,

ale przerwał po samobójstwie brata. I dalej powłóczy nogą. Nie sądzę, żeby

R S

background image

- 52 -

kiedykolwiek przestał. To tak, jakby... Gdyby przestał kuśtykać, może by znowu

zaczął cieszyć się życiem. A to by było gorsze od śmierci...

- Bez sensu - zauważyła Sally.

- Prawda? - potwierdziła z uśmiechem Gina. W jej oczach zabłysła

iskierka przekory. - Powinien się znaleźć ktoś, kto zaprowadzi tu jakiś porządek.

Co za szczęście, że udało nam się przyjąć do naszego szpitala odpowiednią

kobietę.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Odpowiednia kobieta...

Słowa te przypominały się Sally przez następne trzy tygodnie. Na brak

zajęć narzekać mogła tylko przez dwie godziny pierwszego dnia rano. Potem,

wraz z pierwszą operacją, skończyły się wywczasy. W życiu nie miała tylu

zajęć.

I pierwszy raz była tak szczęśliwa. Nareszcie stawiała własne diagnozy.

Całe dnie kursowała pomiędzy pokojem przyjęć, salą operacyjną a oddziałem.

Wspomnienie pracy w mieście, kiedy to bliska była porzucenia ukochanej przez

siebie chirurgii, wydawało się teraz odległym, złym snem.

Kształciła się przecież na chirurga. Pacjent, który czekał na nią na stole

operacyjnym, nie był już tylko numerem szóstym na liście czekających na

operację. Numerem szóstym była Muriel Jeffries cierpiąca na kamienie

żółciowe, która miała dwa rozpuszczone do niemożliwości koty i przynosiła

swojemu chirurgowi podczas każdej wizyty biszkopt domowej roboty.

Sally wysłuchiwała opowieści pacjentów z prawdziwą przyjemnością.

Jedynym jej zmartwieniem była świadomość, że stale jest obserwowana.

Zdawała sobie sprawę, że wszystkie oczy są zwrócone na nią, ponieważ

jest nowym lekarzem w mieście. Jedna tylko para oczu patrzyła na nią w inny

niż wszyscy, szczególny sposób.

R S

background image

- 53 -

Lloyd Neale obserwował ją od trzech tygodni z chłodną pogardą, jakby

czekał tylko, aż się skompromituje. Uważał ją nadal za lekkomyślną i

nieodpowiedzialną, sądził, że szuka łatwego życia. Jego oczy wyraźnie dawały

jej do zrozumienia, że to tylko kwestia czasu, zanim zmęczona

prowincjonalnym życiem powróci do wielkiego miasta. Tam bowiem jest jej

miejsce, jako osoby uwielbiającej uciechy i zabawy. Nawet gdy po całej nocy

spędzonej na sali operacyjnej umiała się rano zdobyć na uśmiech, twarz Lloyda

mówiła wyraźnie, iż nie wierzy w jej szczerość, a prawda o niej prędzej czy

później wyjdzie na jaw.

Bolało ją to. Robiła, co mogła, by nie zwracać uwagi na jego zachowanie,

ale uśmiech przychodził jej czasem z prawdziwym trudem. Zdarzało się, że gdy

po operacji dziękowała swemu anestezjologowi, chłód bijący z jego oczu

paraliżował ją.

Spotykała już lekarzy, z którymi trudno jej było się porozumieć, żaden

jednak nie traktował jej w podobny sposób.

Tylko się nie daj zwariować, mówiła do siebie, wyruszając na wieczorny

obchód w trzy tygodnie po swoim przyjeździe do Gundowring. Najwyższy czas

przestać zwracać na niego uwagę.

Wchodząc na męski oddział rehabilitacji, stanęła jak wryta. Był tam

Lloyd. Panowała między nimi niepisana umowa, by odbywać obchody w miarę

możliwości osobno. Właściwie to Lloyd, znając mniej więcej rozkład zajęć

Sally, unikał miejsc, w których się mogła znajdować. Inni lekarze witali Sally z

uśmiechem, a Lloyd, gdyby tylko mógł, nie spotykałby jej wcale.

Stał teraz przy łóżku pacjenta, którego Sally nie znała. Był to postawny

mężczyzna w średnim wieku, ze śladami oparzeń na twarzy. Ku jej wielkiemu

zdumieniu Lloyd uśmiechnął się do niej, gdy tylko zamknęły się za nią drzwi.

- Pani doktor - zaczął. Zdawać by się mogło, że oczekiwał na jej

przyjście.

R S

background image

- 54 -

- Tak? - Podeszła bliżej, a Lloyd zwrócił się do mężczyzny leżącego na

łóżku.

- Robert, pewnie nie pamiętasz tej pani. To ona właśnie uważała, że nie

należy ruszać smoły na twojej twarzy.

- Robert... Robert Butler?

Sally wydała okrzyk radości. Mężczyzna patrzył na nią jasnym wzrokiem.

Wiedziała już, że udało się uratować mu oczy, ale do tej pory trudno jej było w

to uwierzyć.

- Dzień dobry! Tak się cieszę, że jest pan z powrotem! - zawołała z

uśmiechem. Pochyliła się nad nim, by obejrzeć jego twarz. - Aż trudno

uwierzyć. Żadnego przeszczepu?

- Jeden, z tyłu szyi. A wie pani dlaczego? Bo zeskrobałem kawałek smoły

w drodze do Melbourne. Razem ze skórą. Gdyby nie to, byłbym już w domu.

Dzięki pani i Lloydowi.

- Niewiele zrobiliśmy. - Sally posłała Lloydowi wesoły uśmiech. -

Prawda, panie doktorze? Robić jak najmniej to nasze motto.

Ku jej zdumieniu Lloyd zaśmiał się cicho. Zrozumiała, że jest tak samo

zadowolony jak ona.

- Przykro mi tylko, że nie będę mógł być na tańcach na cześć pani. Na

tym wieczorze pod hasłem „Witaj w Gundowring". Dużo bym dał, żeby móc

pójść. Żona mówi, że to dopiero będzie zabawa.

Sally spochmurniała i rzuciła okiem na Lloyda. Zabawa była źródłem

konfliktu. Organizowali ją Gina ze Struanem, ale Sally słyszała od

najrozmaitszych osób, że Lloyd jest jej zdecydowanie przeciwny.

- Ona została przecież zatrudniona tylko na okres próbny - denerwował

się. - Minęły dopiero trzy tygodnie. Wcale nie wiadomo, czy tu zostanie.

Uradowani informatorzy donieśli Sally, że Lloyd został zakrzyczany.

- Doktor Maitland oznajmił, że pani pojawienie się tutaj jest

najwspanialszym wydarzeniem w Gundowring od chwili przyjazdu jego żony.

R S

background image

- 55 -

Powiedział, że musi pani zostać, a ja też o niczym bardziej nie marzę -

oświadczyła siostra przełożona.

Sally też o niczym bardziej nie marzyła. Ale teraz...

Spojrzała na Lloyda. Uśmiech zniknął z jego twarzy, a nad nią znowu

zawisły groźne chmury.

- Trudno, nic się nie da zrobić - oznajmiła Robertowi.

- Nie znajdzie pani drugiego takiego jak ja w fokstrocie - pochwalił się

Robert. - Sprawiłoby mi prawdziwą przyjemność zakręcić panią raz i drugi. Jak

Boga kocham.

- Trzymam pana za słowo. Przypomnę się w czasie następnej zabawy -

odrzekła, oglądając jego twarz. - To coś cudownego! Nie wierzę własnym

oczom, przecież na dobrą sprawę pan nie ma żadnych blizn.

- Wiem.

- A gdyby jeszcze lekarz, który z tobą jechał, lepiej cię pilnował i nie

pozwolił na skubanie szyi, nie byłoby w ogóle śladu - odezwał się Lloyd. -

Żałuję teraz, że nie pojechałem z tobą.

W jego głosie pobrzmiewał gniew.

- Lloyd, przecież nie możesz być wszędzie - powiedziała cicho. - Gdybyś

pojechał do Melbourne, zostalibyśmy bez anestezjologa.

- Dziękuję, ale zupełnie nie potrzebuję pani pociechy. Oczy Sally zaczęły

miotać błyskawice.

- Jestem jak najdalsza od pocieszania pana! - wybuchnęła. Zagryzła wargi

i zmusiła się do uśmiechu, patrząc na Roberta.

- Pan doktor Neale bierze na swoje barki problemy całego świata. Tak

sobie postanowił. Nie można mu więc w tym przeszkadzać.

Robert spojrzał na Sally, a potem na pociemniałą z gniewu twarz Lloyda,

i pokiwał spokojnie głową.

- Całe miasto mówi, że Lloyd bierze życie za poważnie. Powinna pani coś

z tym zrobić.

R S

background image

- 56 -

Sally uśmiechnęła się, próbując nie zwracać uwagi na wściekłość Lloyda.

- Zrobię, co się da - rzuciła niefrasobliwie.

- Czy będziesz na tej zabawie? - zapytał Robert Lloyda.

Lloyd starał się zachować spokój. Najwyraźniej był niezadowolony, że

Sally wypowiada się o nim przy pacjencie. Lekarz nie powinien tego robić.

Sally przyznawała mu w duchu rację, ale przecież tylko tak mogła się bronić.

- Oczywiście - odpowiedział. - Zawsze spełniamy towarzyskie obowiązki

wobec kolegów.

Nawet wobec tych najmniej liczących się... Nie wymówił tych słów, ale

myśl tę łatwo było wyczytać. Sally oblała się rumieńcem. Dlaczego ten

człowiek przy każdej sposobności próbuje ją ranić? I dlaczego tak bardzo ją to

boli?

- Chciałbym więc, żebyś zatańczył za mnie z panią doktor - poprosił

Robert.

- Nie tańczę przecież.

- Bzdury - zareagował ostro Robert. - Może nie tańczysz szybko, ale

niecałe trzy miesiące temu widziałem cię na kolacji, podczas której zbierano

fundusze na dom opieki. Aż przyjemnie było popatrzeć, jak tańczyłeś walca.

Prawie tak dobrze jak ja. - Uśmiechnął się do Sally. - Naprawdę świetnie tańczy.

Niech pani zarezerwuje sobie taniec dla doktora Neale'a i proszę mi jutro

powiedzieć, czy nie miałem racji.

- Doktor Neale... będzie tańczyć z narzeczoną - powiedziała niepewnie

Sally.

- Margaret Howard jest narzeczoną, ale nie ma przecież Lloyda na

własność. Nic się doktorowi nie stanie, jeśli raz z panią zatańczy. Moi ludzie mi

jutro powiedzą, czy tańczył, czy nie. Jeśli nie zatańczy - Robert obrzucił

wzrokiem Sally i Lloyda - od razu mi się pogorszy. O trzeciej nad ranem.

Zobaczycie!

R S

background image

- 57 -

Sally stała przed szafą i oglądała jej zawartość. Nie mogła się

zdecydować. Nie była na żadnej zabawie od śmierci ojca. Już cztery miesiące...

Zabawa nadal wydawała się jej czymś niestosownym. Choć

przeprowadzka do Gundowring złagodziła nieco ból, Sally zdawała sobie

sprawę, jak niewiele ma teraz wspólnego z dziewczyną, która kiedyś kupiła te

sukienki.

Wyjmowała kolejno wieczorowe suknie. Miała ich mnóstwo. Ojciec

często prosił ją, by pełniła honory pani domu, gdy podejmował gości jako

dyrektor Teatru Narodowego. Sally robiła to zawsze z największą

przyjemnością, jeśli tylko nie miała dyżuru. Między nią a ojcem istniała

szczególna więź, której nie udało się jeszcze przerwać żadnemu mężczyźnie.

Trzymała teraz w ręce suknię ze szkarłatnego jedwabiu. Ojcu nie

przypadła ona do gustu.

- Nie przypominasz w niej mojej Sally - zauważył, kiedy włożyła ją po

raz pierwszy. - Może i jest modna, ale nie można powiedzieć, żeby była

elegancka.

Może i tak. Sally przyłożyła ją do siebie i oczy jej się zaśmiały. Była to

taka właśnie sukienka, w jakiej Lloyd spodziewał się ją zobaczyć. Miała za duży

dekolt. Była opięta i choć sięgała prawie do kostek, rozcięcie na boku odsłaniało

niemal udo.

Boże mój, już widziała te spojrzenia. Czy można się na to odważyć?

- Trzeba trochę zbulwersować to miasto - powiedziała głośno, ale coś w

środku niej zaszeptało: Wcale nie chcesz bulwersować miasta. Chcesz

zbulwersować Lloyda Neale'a.

Założę się, że Margaret będzie ubrana na czarno, pomyślała. No więc co

robić? Przyjrzała się raz jeszcze pozostałym skromnym sukienkom i zatrzasnęła

szafę.

- Do odważnych świat należy - szepnęła. - Prawda?

Sally rzeczywiście zbulwersowała Gundowring.

R S

background image

- 58 -

Już wchodząc na salę zdała sobie sprawę, że wkładając tę suknię,

popełniła błąd. W takiej konserwatywnej miejscowości wyzywająca suknia była

zdecydowanie nie na miejscu. Lecz wtedy, kiedy przymierzała ją przed lustrem,

była bardzo z siebie zadowolona. Uważała, że to wyborny pomysł rzucić

wszystkim wyzwanie.

Gundowring nie było jednak zadowolone z Sally. Wszyscy obywatele jak

jeden mąż wstrzymali oddech i Sally gotowa była wrócić do domu, by się

przebrać. Gina machała do niej ręką, siedząc przy stoliku blisko drzwi. Sally

napotkała jej wzrok, zdobyła się na odwagę i zaczęła się przepychać przez tłum.

A tłum rozstępował się przed nią jak Morze Czerwone przed Mojżeszem.

- Fiu, fiu! - Gina śmiała się od ucha do ucha. Jej własna suknia była

przesadnie skromna i poważna, harmonizując z dziecięcym nosidełkiem, które

stało pod krzesłem. - Wszyscy młodzi ludzie stracą dla ciebie głowę. To miasto

nigdy jeszcze nie widziało czegoś podobnego.

Sally bardzo się spodobała mężowi Giny. Nalał jej kieliszek wina,

przysunął krzesło i powiedział:

- Nie sądzę, żebyś w tej sukni długo zagrzała tu miejsce.

- To byłby prawdziwy skandal - oświadczyła Gina. - Ooo, patrzcie. Lloyd

i Margaret. - Zachichotała. - Margaret zamieniła się najwyraźniej w słup soli.

Margaret zdawała się nie dostrzegać Sally, choć rzuciła jej przez ramię

chłodne „dzień dobry".

Wyprawę Sally z Lizą na koncert odebrała jako osobistą zniewagę i od tej

pory nie omieszkała robić jej przy każdej okazji afrontów. Zasiadła teraz przy

dużym stole zajętym przez lekarzy i przywołała do siebie narzeczonego. Lloyd

obrzucił Sally chłodnym spojrzeniem.

Wszystkie jej oczekiwania i tęsknoty umarły w jednej chwili.

Czego ja się właściwie spodziewałam? - pytała samą siebie, patrząc na

Lloyda i Margaret, którzy zaczęli właśnie długą i najwyraźniej poważną

rozmowę z Lesley Maine. Była przybita. Dlaczego tak to właśnie odbieram?

R S

background image

- 59 -

- Proszę pani!

Odwróciła głowę. Nachylał się nad nią korpulentny mężczyzna koło

czterdziestki.

- Sally, pozwól, że ci przedstawię Rudolfa Smalla - powiedziała Gina. Ku

zdumieniu Sally w jej głosie pobrzmiewał śmiech. - Rudolf jest naszym

dentystą.

- Ogromnie mi miło panią poznać. - Rudolf nie ukrywał radości. - Czy

zechciałaby pani ze mną zatańczyć?

Był to pierwszy taniec Sally, ale też i nie ostatni. Partnerzy zmieniali się

teraz jeden po drugim, a gdy tylko urywała się kolejka młodych mężczyzn,

którzy czekali, by z nią zatańczyć, pojawiał się od razu wesoły i jowialny

Rudolf Small. Gdy wieczór zbliżał się ku końcowi, coraz bardziej oczywiste

stawało się, iż zaczyna on traktować Sally poniekąd jak swoją własność.

- Muszę teraz wypełnić swoje obowiązki towarzyskie - poinformował ją,

gdy kończyli tańczyć rocka.

Sally marzyła o tym, by mieć okazję pokazać, jak dobrze tańczy.

Uwielbiała rocka, nauczyła się go tańczyć już dawno, ale Rudolf poruszał się

uparcie w takt fokstrota, głuchy na tony muzyki i nieczuły na stan poobijanych

stóp Sally. Przyciskał ją mocno do siebie i rozglądał się dookoła.

- O, jest Margaret - ucieszył się. - Margaret jest moją kuzynką. Zawsze z

nią tańczę, przynajmniej raz.

Zanim Sally zdążyła zaprotestować, zaprowadził ją do stołu, przy którym

siedziała Margaret z Lloydem.

- Lloyd, czy pozwolisz, że zostawię ci Sally, a przez ten czas zatańczę z

Margaret? - spytał. - Sally, zostawiam cię w dobrych rękach. - Zanim zdążyła

zareagować, Rudolf prowadził już Margaret na parkiet. Sally zauważyła jej

czarną suknię. Z trudem ukryła złośliwy uśmiech.

R S

background image

- 60 -

Patrzyła na oddalającą się parę z pewnym niepokojem. Wszystko

wskazywało na to, że Rudolf staje się jej konkurentem, a wyglądał na człowieka

upartego jak kozioł.

- Gratuluję - odezwał się Lloyd oschle. - Dokonuje pani podbojów.

- Prawda, jaka ze mnie szczęściara? - Sally spojrzała na niego i szybko

odwróciła wzrok. Miała ochotę wybuchnąć płaczem. Sama myśl o tym, że

można by porównać Lloyda z Rudolfem, wydała jej się śmieszna. -

Przepraszam, pójdę się czegoś napić.

- O, nie - zaprotestował Lloyd, wstał i wyciągnął do Sally rękę. - Robert

prosił, żebym zatańczył z panią. Rudolf wręcz mi to nakazał, a ja jestem

człowiekiem, który wypełnia obowiązki.

- Cóż za miłe zaproszenie... - Sally spróbowała wysunąć rękę z jego dłoni,

ale Lloyd przytrzymał ją mocno. - Nie ma pan żadnych zobowiązań wobec

mnie, panie doktorze - dodała.

- Zgoda, ale grają teraz walca, a to jedyny taniec, który umiem jako tako

zatańczyć.

- Nie pojmuję, dlaczego miałby pan nie tańczyć wtedy, kiedy nie grają

walców - odparła Sally z goryczą. - Rudolf w każdym tańcu wykonuje dwa

kroki w przód i dwa kroki w tył. Jeżeli on tak może...

- Biedna Sally. - Lloyd spojrzał na nią ze współczuciem. - Wszystko

widziałem. Pewnie deptał pani po nogach?

- W ogóle ich nie czuję.

- Obiecuję, że ani razu nie nadepnę pani na nogi. - Zerknął na nią i

uśmiechnął się kpiąco. - Wiadomo przecież, że nie mogę szybko tańczyć.

Chodźmy.

Nie miała wyboru. Lloyd zostawił laskę przy stole i poprowadził ją

pewnie na parkiet. A potem odwrócił się i wziął ją w ramiona.

R S

background image

- 61 -

Doznała uczucia, którego nie sposób opisać. Zakręciło jej się w głowie.

Nigdy jeszcze niczego podobnego nie przeżywała. Nigdy! Wystarczył jego

dotyk, a zamieniła się w uczennicę nie umiejącą zliczyć do trzech.

Parkiet był zatłoczony. Każda z par chciała nacieszyć się ostatnim tańcem

tego wieczoru. Było ciasno i należało bardzo uważać.

Pomimo kontuzji Lloyd tańczył znakomicie. Trzymał Sally blisko siebie,

poruszał się wolno, ale zręcznie pośród tłumu. Nie dostrzegała właściwie jego

ułomności, a leciutkie utykanie sprawiało, że był bardziej... bardziej sobą.

Bardziej podobny do Lloyda Neale'a, w którym się nieprzytomnie zakochała już

przy pierwszym spotkaniu.

Zabrakło jej niemal tchu, gdy zdała sobie z tego sprawę. Zesztywniała.

Lloyd wyczuł to i ujął ją za podbródek, zmuszając, by na niego spojrzała.

- Co się stało? - zapytał.

- N... nic... - wybąkała.

Był tak blisko! Tuż przy niej! Czuła bicie jego serca. Był tak

niesamowicie przystojny w tym czarnym smokingu! A jak się uśmiechał, jak

patrzył na nią, gdy w oczach jego skrzyły się żartobliwe iskierki... I ten dotyk

jego rąk, który poczuła, gdy opadło ramiączko sukienki...

Nadal patrzył na nią. Dźwięki muzyki docierały do nich z oddali. Trzymał

ją mocno przy sobie i czuła, że stanowi z nim jedno. Jedno z tym mężczyzną,

którego prawie nie znała, z człowiekiem, który jej nie lubił i który był zaręczony

z inną kobietą.

Spojrzała na niego bez słów. Niewykluczone, że zdradziły ją oczy, bo

popatrzył na nią z niepokojem. Wstrząsnął nią dreszcz przerażenia. Nie umiała

sobie z tym poradzić. W życiu nie doświadczyła niczego podobnego. I nie miała

gdzie uciec.

- Doktor Atchinson?

R S

background image

- 62 -

Dotyk ręki na jej nagim ramieniu sprawił, że drgnęła gwałtownie.

Ramiona Lloyda objęły ją jeszcze mocniej. Wydawało się, że podobnie jak ona

nie chciał, by ktokolwiek im przeszkadzał.

Ręka nie dawała jednak za wygraną, a głos brzmiał coraz bardziej

natarczywie.

- Doktor Atchinson... - ponaglał, wyrywając ją z cudownych przeżyć.

Sally niechętnie odwróciła głowę, by zobaczyć, kto ją woła. Ujrzała

mężczyznę w smokingu, który czekał na nią niecierpliwie. Lloyd trzymał ją

nadal w ramionach.

- Tak? - Rozpoznała człowieka, który był podczas wieczoru mistrzem

ceremonii.

- Pani doktor, wiem doskonale, że to przyjęcie na pani cześć, ale wydaje

się... W górach za miastem był wypadek. Ranny został chłopak i dziewczyna.

Karetka już jedzie, a przed chwilą telefonował kierowca. Powiedział, że jedno z

nich jest w strasznym stanie. Potrzebna jest pani w szpitalu.

- Już jadę. - Sally wyswobodziła się z ramion Lloyda. Opuszczał powoli

ręce, jakby czynił to z żalem. Zmusiła się, by spojrzeć na niego. - Dziękuję...

Lloyd. Powiem Robertowi... że spełniłeś jego prośbę. Czy możesz przeprosić

wszystkich w moim imieniu?

- Może będzie pani potrzebowała pomocy? - odezwał się Gerard, jeden z

internistów, który pracował tego wieczoru na ostrym dyżurze. Gerard nie był

jednak anestezjologiem.

- Jeżeli zajdzie potrzeba, na pewno pana poproszę - obiecała. - Bawcie się

dobrze... Bawcie się dobrze, niewiele już czasu zostało.

- Wyrażę Rudolfowi żal w pani imieniu - obiecał Lloyd z wymuszonym

uśmiechem. - Jestem pewien, że będzie niepocieszony.

Uśmiech ten nie opuszczał Sally przez całą drogę z sali tanecznej do

szpitala. Trudno go było zapomnieć. Usiłowała myśleć o tragedii, której ofiary

czekają na nią w szpitalu, ale widziała przed sobą oczy Lloyda.

R S

background image

- 63 -

Gdy tylko zatrzymała samochód i przeszła parę kroków w kierunku

bramy szpitala, ciszę rozdarł sygnał karetki pogotowia, która wjeżdżała do

parku. Uśmiech Lloyda zniknął wtedy sprzed jej oczu bez śladu.

To była prawdziwa tragedia. Na noszach leżała młoda para. Gdy

wynoszono ich kolejno, w Sally zamarło serce.

Dziewczyna miała szansę przeżycia, jej noga była jednak zupełnie

zmasakrowana. Nastąpiło skomplikowane złamanie, a noga wyglądała tak,

jakby dostała się pomiędzy dwa ogromne walce. Dziewczyna jęczała z bólu.

Przy opuszczaniu w dół noszy noga się poruszyła. Rozległ się długi,

rozdzierający krzyk. Dziewczyna próbowała usiąść. Sally chwyciła ją za

ramiona, próbując ułożyć z powrotem. To był zbyt duży wstrząs i dziewczyna

straciła przytomność.

Dziewczyna i chłopak... Sally spojrzała teraz na drugie nosze. Zrobiło jej

się słabo. Brzuch chłopca był zmiażdżony. Zmierzyła mu puls. Był ledwie

wyczuwalny. Zagryzła wargi, starając się pozbierać myśli.

- On jest w szoku - mówiła szybko. - Potrzebna jest mi kaniula, plazma i

próba krzyżowa. Prędko! Proszę go zabrać natychmiast na salę operacyjną!

Wchodząc do izby przyjęć, jedna z młodszych pielęgniarek zachichotała

na widok sukni Sally. Po chwili jednak, gdy zobaczyła ofiary wypadku, krew

odpłynęła jej z twarzy.

Gerard, lekarz dyżurny, zabrał się do podłączania dziewczyny do

kroplówki.

- Ale co będzie dalej, Sally? - zapytał niespokojnie. - Nie mogę ci

przecież pomóc.

- Zrób jej znieczulenie, zanim odzyska przytomność - poleciła - ale

najpierw zbadaj wszystkie obrażenia - kontynuowała, wprowadzając

jednocześnie kaniulę do żyły na ramieniu chłopca. - Niewykluczone, że będę się

mogła zająć dziewczyną wcześniej, niż bym chciała. Pewnie... Pewnie niewiele

będziemy tu mogli zrobić. Siostro, proszę zawiadomić doktora Neale'a.

R S

background image

- 64 -

Nie było potrzeby. Lloyd musiał wyruszyć do szpitala wkrótce po niej.

Miała ochotę płakać z radości na jego widok. Idąc zdejmował w pośpiechu górę

od fraka.

- Jak to wygląda, Sally? - Przyjrzał się uważnie chłopcu, a potem

nieprzytomnej dziewczynie. - Aha, więc to tak - szepnął.

- Trzeba operować, natychmiast. Chłopak ma krwotok wewnętrzny.

Najpierw zrobimy prześwietlenie, a zaraz potem operację.

Lloyd zaczął wydawać polecenia, zanim Sally skończyła mówić. Z ulgą

stwierdziła, że znał się nie tylko na anestezjologii. Operowali wielokrotnie

razem w ciągu ostatnich tygodni, ale dopiero teraz zobaczyła, do czego jest

naprawdę zdolny.

Nie zdało się to jednak na nic.

Obydwoje dali z siebie wszystko. Przez trzy godziny walczyli zaciekle o

życie chłopca. Wątroba była tak uszkodzona, że Sally wpadła w rozpacz.

Wycięła już bezużyteczne części, usunęła pękniętą śledzionę, wyciągnęła

kawałki żeber z płuc i starannie, skrupulatnie zszywała poprzecinane naczynia

krwionośne. Przez cały ten czas Lloyd kontrolował dopływ powietrza i dodawał

Sally otuchy, gdy światła monitorów migotały, a ona traciła pewność siebie.

Po upływie trzech godzin zaświtała w niej nadzieja i w tej właśnie chwili

serce chłopca przestało bić.

Reanimacja nie przyniosła żadnego skutku. Lloyd ponawiał próby raz po

raz, aż wreszcie Sally dała mu znak, by przerwał. Zaszyła ziejącą ranę,

przypuszczając, że rodzice zmarłego chłopca by sobie tego życzyli.

Na wargach czuła słone łzy. Mrugała powiekami, chcąc się ich pozbyć.

Nie płakała przecież. Wcale nie płakała.

Czy kiedykolwiek będzie w stanie się do tego przyzwyczaić? Poprzednim

razem... Naszły ją wspomnienia innej śmierci na stole operacyjnym...

Ten chłopak miał osiemnaście lat, może nieco więcej. Sally spojrzała na

jego długie rzęsy i poczuła, że łzy spływają jej po policzkach.

R S

background image

- 65 -

Nie, nie wolno jej płakać. Czeka ją rozmowa z rodziną, Lloyd patrzy na

nią z niepokojem.

- Wszystko w porządku? - spytał.

- Tak. - Bezradnie wzruszyła ramionami i odwróciła twarz. - Siostro -

zwróciła się do pielęgniarki - muszę się teraz zająć tą dziewczyną. Co z nią?

- Bez zmian - odparła pielęgniarka. - Czeka tuż obok, ale...

- Ale?

- Rodzice tego chłopca siedzą w poczekalni...

- A rodzice dziewczyny?

- Nie ma ich tu. Ona mieszka w Melbourne. Rozmawialiśmy z nimi,

prosiliśmy, żeby nie przyjeżdżali, dopóki nie damy znać. Niewykluczone

przecież, że odeślemy dziewczynę do miasta.

Sally pokiwała głową i zdjęła fartuch.

- Pójdę więc porozmawiać z rodzicami chłopca.

- Sally... - To głos Lloyda.

- Tak?

- Sally, myślę, że to ja powinienem z nimi porozmawiać.

- Znasz ich?

- Nie. - Lloyd położył ręce na jej opuszczonych ramionach i zmusił, by

podniosła głowę. - Ale nie sądzę, żebyś była w stanie ich pocieszyć.

- Wydaje mi się... - Sally spojrzała na swą suknię zbryzganą krwią i

wzdrygnęła się. Wyglądała jak postać z koszmarnego snu. - Wydaje mi się, że

wyglądam...

- Nieważne, jak wyglądasz - powiedział łagodnie i zwrócił się do

pielęgniarki: - Siostro, proszę przynieść doktor Atchinson filiżankę słodkiej,

mocnej, gorącej herbaty. Ja pójdę do rodziców chłopca, a potem zajmiemy się

dziewczyną.

- Pójdę teraz - odezwała się Sally zmęczonym głosem, lecz Lloyd ujął ją

za ramiona.

R S

background image

- 66 -

- Nie. Pójdziemy razem. Nie poradzisz sobie sama.

Sally spojrzała na zatroskaną twarz Lloyda i znowu zebrało jej się na łzy.

- Dobrze, panie doktorze - wyszeptała, a Lloyd uśmiechnął się do niej

uspokajająco.

- Pamiętaj, to nie jest ani pierwsza, ani ostatnia tragedia, której będziesz

świadkiem. Wiem, że masz dość siły, żeby się nie poddać i żeby pomóc jeszcze

innym.

- Skąd wiesz? - spytała półgłosem.

- Zaczynam to widzieć - odpowiedział cicho. - Zaczynam to nareszcie

widzieć.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Starczyło jej jednak sił, by robić dalej swoje. Gdyby nie wspomnienie

strasznej nocy sprzed czterech miesięcy, nie załamałaby się teraz. Spokój i

opanowanie Lloyda dopomogły jej przezwyciężyć ból.

Dziewczyna miała skomplikowane złamanie nogi, nastąpiła więc blokada

dopływu krwi do stopy. Tylko operacja w Melbourne mogła uratować jej nogę,

na razie jednak Sally musiała przywrócić krążenie.

Powrócili na salę i zaczęła się nowa operacja. Nie myśleli o zmęczeniu,

nie miało ono w tej sytuacji żadnego znaczenia. Świtało już, gdy Sally uznała,

że zrobiła wszystko, co mogła, by ratować dziewczynę. Lloyd przerwał narkozę

i zaczął podawać morfinę.

- Nie powinna czuć bólu w czasie podróży - powiedział, a potem dał znać,

że można ją wywieźć z sali.

- Czy nie myślisz, że powinnam z nią pojechać? - spytała Sally

zmęczonym głosem, myjąc ręce. - A może ty byś pojechał?

- Nie trzeba. Wystarczy lekarz pogotowia. Jest młoda i zdrowa.

R S

background image

- 67 -

- Ale... - Nie była zupełnie przekonana. Spojrzała za odjeżdżającym

wózkiem i w drzwiach dostrzegła policjanta. To było do przewidzenia. Po

każdej tragedii następuje śledztwo.

Dobrze chociaż, że to śledztwo będzie inne niż ostatnie. Odegnała od

siebie niepotrzebne myśli i wytarła ręce.

- Operacja skończona? - odezwał się policjant, spoglądając niecierpliwie

na Lloyda, a potem na Sally. - Wiem, że jesteście państwo zmęczeni, ale muszę

wam zadać kilka pytań.

- Rozumiem - powiedziała Sally, przyglądając się smętnym resztkom swej

sukni. - Domyślam się, że nie będę mogła przedtem się umyć i przebrać?

- Chodźmy do mnie - zaproponował Lloyd. - Unikniemy w ten sposób

spotkania z personelem, który przychodzi na dzienną zmianę. I napijemy się

kawy.

Po raz drugi więc Sally zasiadła za stołem kuchennym Lloyda.

Odpowiadała na pytania policjanta zmęczonym, martwym głosem.

Relacjonowała, jakich obrażeń doznał chłopiec. W miarę zadawanych pytań

powracał do niej koszmar sprzed czterech miesięcy. Trzymała oburącz kubek z

gorącą kawą i starała się nie stracić poczucia rzeczywistości, ale udawało jej się

to z coraz większym trudem.

- O co tu właściwie chodzi? - wtrącił nagle Lloyd, widząc, że pytaniom

nie ma końca. Patrzył przez cały czas na Sally i uwagi jego nie uszło zmęczenie

i napięcie w jej głosie. - Śledztwo jest tu chyba zupełnie nie na miejscu. Chyba

pan widzi, że doktor Atchinson jest u kresu sił.

- Widzę. - Policjant był najwyraźniej skruszony. - Zadaję te pytania z

prawdziwą przykrością, ale jeszcze dziś rano muszę oddać raport na temat tego

zabójstwa.

- Zabójstwa? - Sally otworzyła szeroko oczy. Koszmarne myśli powróciły

do niej ze zdwojoną siłą. - Przecież... to był wypadek samochodowy, a nie

zabójstwo.

R S

background image

- 68 -

Policjant westchnął i odłożył pióro.

- Pytanie, co było przyczyną wypadku - powiedział. - Wydaje się, że ten

chłopak i dziewczyna brali udział w protestach przeciwko wycinaniu lasów. Ich

grupa obozowała za górą Mendy. Byli w ciągłym konflikcie z drwalami.

- Z powodu gwoździ? - zapytał Lloyd. Policjant kiwnął potakująco głową.

- Z powodu gwoździ? - powtórzyła Sally, nic nie rozumiejąc.

- Ci młodzi ludzie są idealistami, chcą, żeby tu powstał rezerwat -

wyjaśnił policjant. - Parę tygodni temu powbijali długie gwoździe w bale

najwyższej jakości. Całe to drewno jest teraz bezużyteczne, bo żadna maszyna

nie wytrzyma zetknięcia z gwoździami. Co gorsza nie zawiadomili o swoich

pomysłach drwali i jeden z robotników stracił oko, kiedy piła natrafiła na

gwóźdź i rozleciała się na kawałki.

- Och... - Sally zacisnęła palce na kubku z kawą, wyobrażając sobie, jak to

wyglądało.

- Drwale przez parę tygodni chcieli się mścić, potem jednak sprawa jakoś

przycichła - mówił dalej policjant. - Ale wczoraj wieczorem po północy Gary i

Melinda, ten chłopiec i dziewczyna, których operowaliście, wjechali na teren

wyrębu lasu. Ich koledzy z obozowiska twierdzą, że słyszeli strzały, a potem od-

głos roztrzaskującego się samochodu.

Sally pokręciła z niedowierzaniem głową.

- Ale... Żadne z nich nie miało ran postrzałowych.

- Na samochodzie były jednak ślady kul - oznajmił policjant. -

Obejrzałem go bardzo dokładnie i zauważyłem, że jedno z kół ma na obręczy

dziurę po kuli. Przypuszczam, że parę innych kul utkwiło w oponie, która pękła

i samochód zjechał z nasypu. Jechali za szybko, bo pewnie kiedy usłyszeli

strzały, stracili głowę ze strachu.

- Czyli zabójstwo? - spytał Lloyd.

- Przynajmniej usiłowanie zabójstwa, o ile tylko znajdziemy winnego. Ale

szanse mamy niewielkie. Drwale postanowili z pewnością trzymać się razem i

R S

background image

- 69 -

wszyscy będą mieli alibi. Już teraz doszły mnie słuchy, że wszyscy byli w

lokalnej piwiarni.

- Biedne, niemądre dzieci - powiedziała cicho Sally. Zrobiło się jej

niedobrze. - I pomyśleć, jaką cenę za to zapłacili!

Lloyd patrzył na nią zaintrygowany. Wstał w końcu i otworzył przed

policjantem drzwi.

- Panie sierżancie, myślę, że pora kończyć. Czeka nas za chwilę długi

dzień pracy. Jeżeli będzie pan miał jeszcze jakieś pytania, proszę do mnie

zadzwonić. - Położył nacisk na słowa „do mnie", a jego oczy podkreślały

skierowaną do policjanta prośbę. Wymownie wskazał głową na Sally, która

najwyraźniej była w stanie skrajnego wyczerpania. Policjant wyszedł.

- A teraz, Sally - odezwał się Lloyd, wyjmując jej kubek z rąk i

pomagając wstać z fotela - a teraz może powiesz mi, co się dzieje w twojej

biednej głowie?

Spojrzała na niego zmieszana.

- Nie wiem... co masz na myśli.

- Sądzę, że wiesz - odrzekł łagodnie. - Wyglądasz jak człowiek, którego

ktoś prześladuje. Po każdym pytaniu policjanta przypominałaś coraz bardziej

zaszczute zwierzątko. Dlaczego? Czego się tak strasznie boisz?

Potrząsała głową, czując przez cały czas dotyk jego rąk na swych nagich

ramionach. Miała nieprzepartą ochotę oprzeć głowę na jego piersi, rozpłakać się

i doznać ukojenia, które zdawał się jej ofiarowywać. Tylko że był zaręczony z

Margaret i nie mogła oczekiwać pociechy z jego strony. Domyślił się jej uczuć.

- Mogę być przecież twoim przyjacielem - powiedział cicho. W jego

głosie kryło się napięcie, którego nie rozumiała. Ujął jej twarz w dłonie, potem

uniósł do góry, by zajrzeć w jej udręczone oczy. - Czy mi się wydaje, czy też

może jednak zuchwała, tryskająca życiem i energią Sally Atchinson potrzebuje

przyjaźni?

R S

background image

- 70 -

- Nie. Tak... - Odepchnęła od siebie jego ręce. Lloyd puścił ją. Cofnęła się

parę kroków i spojrzała na niego znowu. - Przepraszam cię... - wykrztusiła w

końcu. - Po prostu... ci biedacy...

- Zupełnie zgłupieli, skoro pokazali się na wyrębie - przerwał Lloyd

stanowczo. - Wiedzieli, co o nich myślą drwale. Ten, który stracił oko, był

powszechnie lubiany. Ma żonę i czworo dzieci. Jeżeli wbijali tam dalej

gwoździe...

- Przecież tego nie wiadomo.

- To prawda, ale wiem jedno: nie powinni się byli tam pokazywać po

północy.

- Może wierzyli, że słuszność jest po ich stronie - odezwała się

przygaszonym głosem. - To przywilej młodości.

- I głupców. Wzruszyła ramionami.

- Czy to była rzeczywiście głupota? Czy nie warto się narażać dla

ratowania lasów?

- To takie idealistyczne mrzonki. Sally poczuła ukłucie w sercu.

- A więc w twoim kodeksie moralnym nie ma miejsca na idealizm?

- Już z tego wyrosłem.

- Mam nadzieję, że ja nigdy z tego nie wyrosnę - odrzekła głuchym

głosem. - Oczywiście, nie wolno im było wbijać gwoździ. Ale bez względu na

to, co robili, nie zasłużyli sobie na taki los. Żeby przestrzelić im opony... -

Przerwała. - Pan mi wybaczy, panie doktorze, rano mam operację, a przedtem

czeka mnie długi obchód, no i jeśli zaraz nie wezmę prysznica, krew na mojej

sukience stwardnieje jak kamień. Fatalnie się tak czuję.

- To naprawdę wielka szkoda - odezwał się cicho. Podszedł do niej i

znowu jego ręce spoczęły na jej ramionach. - To była piękna suknia.

Sally nie poruszyła się tym razem, nie odepchnęła od siebie jego rąk.

Stała bezradnie, nic nie mówiąc. Dlaczego ten dotyk sprawia jej taki ból?

- Sally...

R S

background image

- 71 -

- Tak?

- Sally, co się z tobą dzieje? Widzę przecież. Najwyraźniej cierpiałaś, gdy

policjant zadawał pytania. To nie miało nic wspólnego ze śmiercią tego chłopca.

Wyglądałaś... jakbyś się bała.

- Wcale nie.

To przecież nie była prawda. Bała się. Jak jeszcze nigdy w życiu. Serce

łomotało jej tak szybko, że większość lekarzy, zbadawszy ją, wezwałaby chyba

karetkę pogotowia. A wszystko to tylko dlatego, że Lloyd dotykał jej, a oczy

jego były pełne ciepła i...

Czuła, że tonie. Zmęczenie, wysiłek i rozpacz powróciły do niej ze

zdwojoną siłą. I zaczęła się obawiać, że upadnie. Spojrzała w jego oczy i

poczuła, że nogi się pod nią uginają.

- Do licha - mruknął pod nosem i przytrzymał ją mocniej. - Widzę, że

jesteś zupełnie wykończona - szepnął i uniósł ją w ramionach.

Sally rozpaczliwie próbowała zachować resztki godności.

- Zostaw mnie...

- Nie mogę, bo się wywrócisz.

- Nie... - Broniła się słabo, próbując umknąć z jego ramion. - To ty się

wywrócisz. Nie utrzymasz mnie na swojej jednej nodze.

- Sama mi przecież mówiłaś, że powinienem normalnie posługiwać się tą

nogą. No i zaczynam. Zaraz, bez laski, przeniosę cię przez cały szpital. Czy pani

doktor będzie wtedy zadowolona?

- Nie odważysz się przecież...

- Zaraz zobaczysz.

Łokciem otworzył drzwi, a potem poniósł oszołomioną Sally szpitalnym

korytarzem prosto do jej mieszkania. Pielęgniarki przychodziły właśnie na ranny

dyżur i patrzyły na nich szeroko otwartymi oczami. Lloyd prawie nie utykał.

R S

background image

- 72 -

- Zdajesz sobie chyba sprawę, że zszargałeś mi opinię - odezwała się

drżącym głosem, gdy postawił ją wreszcie na ziemi. Drzwi od mieszkania

zamknęły się z trzaskiem, odgradzając ich od ciekawskich spojrzeń.

- Coś z niej na pewno zostanie - uciął. - Pamiętaj, że jestem zaręczony.

- Pamiętam.

Wymówiła to ledwo dosłyszalnym szeptem. Stała zwrócona twarzą do

Lloyda. Za nic w świecie nie podniosłaby na niego oczu. Napięcie między nimi

było wprost namacalne.

- Sally...

- Lepiej już idź.

- Powinnaś wziąć prysznic. Może ci pomóc?

- Nie! - szepnęła przerażona. - Proszę cię...

Nastała długa, bardzo długa cisza. To nie było zwykłe napięcie, lecz coś

nieuchwytnego. Zdawało się, że zawisł między nimi magnes, który przyciąga

ich do siebie, magnes, który odrzuca rozsądek, zostawiając...

Zostawiając tylko ich dwoje naprzeciw siebie.

Sally uniosła w końcu głowę do góry. Kłębiące się w niej bezładnie

uczucia zdawały się powoli krystalizować. Zdawała sobie sprawę z istnienia

problemów, które utrudniały tę miłość, ale wiedziała już, że to co czuje, to jest

właśnie miłość. Los przeznaczył jej tego mężczyznę. Do niego tylko należała.

Był jej drugą połową...

A Lloyd Neale, jej druga połowa, patrzył na nią z góry, jakby zobaczył

głęboką, straszliwą przepaść. Patrzył tak, jakby miał wpaść do tej przepaści, gdy

tylko się ruszy.

A jednak nie był w stanie się pohamować. Wyciągnął ręce, by ująć ją w

talii i przytulić do siebie. Pochylił twarz i pocałował ją. Stanowili teraz jedno.

Byli stworzeni dla siebie. Sally uniosła ręce i objęła go za szyję. Mój Boże, żeby

ta chwila trwała wiecznie...

Margaret!

R S

background image

- 73 -

Nigdy już potem nie potrafiła ustalić, czy imię to wtargnęło najpierw do

jego, czy do jej świadomości. Wiedziała tylko, że myśl o tej kobiecie rozdzieliła

ich w sposób tak namacalny, jak gdyby sama Margaret stanęła między nimi,

obrzucając ich pogardliwym wzrokiem. Znaleźli się niespodziewanie parę

kroków od siebie, a Lloyd patrzył teraz na nią tak, jakby trafił go pocisk.

- Nie mogę...

- Myślę... że to już się stało - powiedziała drżącym głosem.

- Możesz czy nie, to nie ma nic do rzeczy.

- Sally, nie chciałem...

- Nie chciałeś mnie pocałować. - Z ramienia Sally zsunęło się ramiączko.

Podciągnęła je, a jej palce powędrowały do obrzmiałych warg. - Chyba... to

prawda. Jesteś już na dobrą sprawę szczęśliwym małżonkiem.

- Jestem zaręczony i mam się ożenić.

- Mówiono mi o tym - odparła oschle. Wciągnęła głęboko powietrze,

odwróciła się i otworzyła drzwi. - Może więc lepiej by było, gdyby pan sobie

już poszedł, panie doktorze. Zanim... nie wydarzy się coś, czego by pan potem

żałował.

Zaakcentowała naumyślnie słowo „pan". Wiedziała, że ona nie

żałowałaby niczego. Niczego, co spotkałoby ją ze strony człowieka, który był jej

miłością.

Cisza trwała bez końca. Magnes nadal przyciągał ich do siebie, ale Lloyd

stał nieruchomo jak kamień. Tak przynajmniej wyglądała jego twarz. Jak z

kamienia.

- Proszę... - szepnęła wreszcie Sally. Czuła się zupełnie pusta, pozbawiona

jakichkolwiek uczuć. - Proszę, Lloyd. Wydaje mi się... Proszę cię, idź już.

Spojrzał na nią twardo.

- Wydaje mi się, że się myliłem - oświadczył poważnie. - Nie sądzę,

żebyśmy mogli być przyjaciółmi.

R S

background image

- 74 -

Sally wzięła prysznic i przebrała się w skromną, ciemną sukienkę. Zanim

wyszła z mieszkania, po szpitalu krążyły już plotki. Na korytarzu napotykała

ciszę, która szybko zamieniała się w stłumione chichoty.

Wszędzie wrzało jak w ulu. Co za historia! Widziano, jak doktor Neale o

wpół do siódmej rano niósł doktor Atchinson od siebie do jej mieszkania. A ona

miała na sobie zakrwawioną sukienkę.

Szpital w Gundowring nie zamierzał uronić niczego z przyjemności, jaką

niosło omawianie tych wydarzeń. Sally miała się o tym przekonać na własnej

skórze. Na oddziałach, po których wędrowała, witały ją ponure twarze. Zmarły

chłopak był synem miejscowego farmera. Niemal wszyscy pacjenci go znali, a

wielu powtarzało z wypiekami na twarzy ploteczki o nowej pani chirurg, co

pozwalało zapomnieć na chwilę o tragicznej śmierci.

- Niech ta jego narzeczona ma się lepiej na baczności - śmiał się Robert

Butler, gdy Sally zmieniała mu opatrunek. - Mówili mi, że tańczył z panią. Pani

doktor, ona nie ma przy pani żadnej szansy, taka jest prawda.

- Zatańczył ze mną, bo panu to obiecał - odpowiedziała szorstko. - A niósł

mnie, bo byłam zmęczona.

- Tak, tak! - Robert zaśmiał się głośno. - Albo to ja nie mam oczu? Widzę

przecież, co w trawie piszczy.

Kiedy Sally położyła się wreszcie tego wieczoru do łóżka, poczuła, że

jeszcze nigdy nie była podobnie zmęczona. Ani podobnie oszołomiona i

zakłopotana. Zasnęła, gdy tylko dotknęła głową poduszki, ale obudziła się

bardzo wcześnie i długo leżała, patrząc w sufit, a głowa pękała jej od różnych

pytań, na które nie znajdowała odpowiedzi. W końcu wstała i wyszła na

opustoszały szpitalny korytarz.

- Idę na plażę trochę popływać - oświadczyła zdumionej pielęgniarce,

która pełniła nocny dyżur.

Pielęgniarka spojrzała na zegarek.

R S

background image

- 75 -

- Wpół do szóstej - mruknęła poirytowana. - Zupełne szaleństwo.

Wszyscy powariowali!

- Wszyscy?

- Coś mi się wydaje, że przewrócą panią w tłumie. Wolne są już tylko

miejsca stojące. Radzę zabrać koło ratunkowe, bo ratowników o tej porze

brakuje.

Sally odpowiedziała wymuszonym uśmiechem i wyszła tylnymi

drzwiami. U jej stóp rozpościerało się morze, migocąca tafla skąpana w świetle

wschodzącego słońca, która ją kusiła.

Tłumy?

Sally uśmiechnęła się do siebie, oglądając opustoszałą plażę. Nikogo nie

widać, jak okiem sięgnąć. A więc wszystko to należy do niej. W końcu dlatego

przyjechała do Gundowring. Morze, słońce, piasek i Sally. Niech diabli porwą

Lloyda Neale'a. Nie ma tu dziś dla niego miejsca.

Szybko zdjęła sukienkę i została w białym kostiumie.

Pływała beztrosko przez pół godziny, a zimne fale koiły jej niepokoje.

Położyła się potem na skale w promieniach porannego słońca i zapadła w sen.

Gdy się obudziła, stał nad nią Lloyd Neale.

Zasłaniał słońce, a jego ciało ociekało wodą. Najwyraźniej dopiero

wynurzył się z morza.

- Pani tutaj?

W jego głosie usłyszała tłumiony gniew i wyciągnęła ręce do góry, jakby

się broniła.

- Co... pan tutaj robi? - wyszeptała.

- O to samo chciałem zapytać panią. - W jego wzroku kryło się zdumienie

i Sally zrozumiała, że nie mógł jej widzieć z wody. Zobaczył ją dopiero wtedy,

gdy wyszedł na brzeg.

- Śpię - odrzekła. - To nie jest pana plaża.

- Stale tu przychodzę.

R S

background image

- 76 -

- Na pewno bym tu nie przyszła, gdybym o tym wiedziała.

Sally usiadła. Zdawała sobie sprawę, że najdrobniejsze nawet oznaki

sympatii, jaką Lloyd mógł do niej czuć, zniknęły bez śladu. Zainteresowanie,

które zdradzał, to był tylko sen. A teraz... żałował najwyraźniej swojego

zachowania. Jego chłód sprawiał jej ból. Nic jeszcze nigdy nie sprawiało jej

podobnego bólu.

- Do głowy by mi nie przyszło wkraczać na terytorium pana doktora

Neale'a - wyszeptała.

Przypomniała sobie słowa pielęgniarki: „Zupełne szaleństwo. Wszyscy

powariowali!" A więc o to jej chodziło. Lloyd także pływał o świcie.

- To nie jest moje terytorium - odezwał się pojednawczo.

Stał ciągle w tym samym miejscu, z rękami na biodrach. Sally próbowała

się podnieść, myśląc z rozpaczą, co zrobić, by ten człowiek stał się jej obojętny.

- Ja jednak sobie pójdę - powiedziała spokojnie i odwróciła się, by dać

nurka do wody.

Chwycił ją za ramię.

- Sally, wczoraj... byliśmy zupełnie wykończeni. Nie wiedzieliśmy, co

robimy.

- I wcale nie miałeś zamiaru mnie pocałować - dodała. - Wyraź więc

skruchę i wszystko będzie w porządku.

Już ja to widzę, jak będzie w porządku, pomyślała.

- Chciałem ci dodać otuchy. Wydawało mi się, że jesteś zupełnie

wytrącona z równowagi.

Nagła zmiana tonu wprawiła ją w osłupienie. Otworzyła usta, by coś

powiedzieć, ale zabrakło jej słów.

- Nie powinnaś siebie winić - mówił dalej. - Zrobiłaś przecież wszystko,

żeby ratować tego chłopaka.

- Ja... wcale siebie nie winię - wyznała. - Ale ten pocałunek... ten

pocałunek nie miał przecież dodawać otuchy.

R S

background image

- 77 -

- Nie wiem, jak go odebrałaś - odparł lodowatym tonem - ale wiem jedno:

jestem zaręczony i mam zamiar poślubić Margaret. Proszę cię więc, żebyś o tym

zapomniała.

- Już zapomniałam - oznajmiła równie chłodno.

- Dlaczego więc tu jesteś? - zapytał ze zniecierpliwieniem. - Jeżeli nie

przeżywasz śmierci tego chłopaka, jeżeli zapomniałaś już o tym pocałunku,

powinnaś być teraz w domu i spać.

- Ty też.

Niepotrzebnie był tak blisko, tak cholernie blisko...

- Mnie także bardzo poruszył ten wypadek - przyznał. - Niemądre

dzieciaki...

- To nie ich wina.

- Zachowali się jak idioci.

- Czyżby? - Sally wyswobodziła ramię i spojrzała na odcisk palców

Lloyda na swoim ciele. Rozcierała to miejsce, jakby chciała w ten sposób

zatrzeć pamięć o jego dotyku. - Dzieciaki przepełnione ideałami, pragnące

zbawić świat. Coś mi się wydaje, że Lloyd Neale pragnął niegdyś tego samego.

- I zapłaciłem za to - powiedział z goryczą. - Drogo.

- I dlatego nie będziesz już nigdy o nic walczył? - Jej oczy rzucały

wyzwanie. - Nauczyłeś się dbać o siebie?

- Nauczyłem się nie folgować głupocie - odrzekł szorstko. - Zobaczyłem,

do czego to prowadzi.

- I twoją odpowiedzią stało się potępienie - szepnęła. - To bardzo surowy

wyrok.

- Tak pani doktor sądzi? Nadejdzie czas, że przyzna mi pani rację.

Próbujemy inaczej myśleć, kiedy głupota zaczyna szkodzić czemuś, co jest dla

nas drogie. Chciałbym widzieć, czy w podobnej sytuacji byłaby pani równie

skłonna do przebaczania.

R S

background image

- 78 -

Zapadła cisza. Sally wpatrzona była w Lloyda. Czuła, że jest blada, a

słońce stało się lodowate. Wstrząsnął nią dreszcz. Wspomnienie nocy, gdy

zmarł jej ojciec, naszło ją tak wyraźnie, że tylko wysiłkiem woli powstrzymała

się od płaczu.

- To... ja już sobie pójdę.

Odwróciła się znowu, by dać nurka do wody, ale i tym razem Lloyd

chwycił ją za rękę. Stała bezwolna w jego żelaznym uścisku. Tym razem nie

odwróciła się do niego. Patrzyła w morze, gotowa patrzeć gdziekolwiek, byle

nie w jego oczy.

- Co ja takiego powiedziałem, że tak się pani zachowuje?

- Nic. - Mówiła tak cicho, że przyciągnął ją do siebie bliżej.

- Nic - powtórzyła.

Głos jej niebezpiecznie drżał i by się bronić, by pohamować łzy,

próbowała rozbudzić w sobie złość.

- Nie rozumiem, po co pan pyta, panie doktorze. Przecież ma pan

odpowiedź na wszystko. I wie pan, co robić, żeby świat pozostał na zawsze

spokojny, nudny i cnotliwy. Pan i pana wspaniała narzeczona. A teraz proszę

mnie puścić. Nie chcę mieć z panem nic wspólnego.

- Sally...

- Nie chcę!

Głos jej był jednym wielkim bólem. W zapamiętaniu wyrwała mu się i

zanim zdążył zareagować, skoczyła i zanurzyła się w chłodnej głębinie.

Nurkowała coraz głębiej, aż w pewnej chwili płuca się zbuntowały i wtedy,

niechętnie, wypłynęła na powierzchnię.

Lloyd przyglądał się jej w milczeniu, stojąc nieruchomo na skale. Sally

nie oglądała się za siebie. Nie była w stanie. Chyba by jej pękło serce, gdyby to

zrobiła.

Obejrzała się dopiero wtedy, gdy dotarła do brzegu i pobiegła do

pozostawionego na plaży ubrania.

R S

background image

- 79 -

Lloyd Neale płynął teraz wzdłuż brzegu. Jego muskularne, wysportowane

ciało pruło fale zatoki. Był najwyraźniej w swoim żywiole, lecz nie zdawało mu

się to sprawiać przyjemności. Miał opuszczoną głowę i płynął tak, jakby czuł, że

ścigają go demony. Demony przeszłości.

Niech go diabli wezmą.

Zaklęła cicho pod nosem i włożyła sukienkę na mokry kostium. W ten

sposób skończyła się wspaniała kąpiel.

Skończył się też spokój jej ducha.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Przez resztę dnia Sally czuła zmęczenie i niepokój, a w głowie kłębiły się

jej bezładne myśli. Potrafiła skoncentrować się na pracy, ale nie było to trudne,

gdyż operowała tego dnia tylko proste przypadki. Kończyli właśnie usuwanie

wyrostka robaczkowego.

- W porządku - powiedziała Sally, sprawdzając efekty swojej pracy. -

Zaraz zacznę szyć.

- Ależ proszę się nie spieszyć ze względu na mnie - rzucił Lloyd. - Jestem

zawsze do pani dyspozycji.

Sally aż dech zaparło z oburzenia. Była to najwyraźniej aluzja pod jej

adresem. A przecież, gdyby nie przeprowadzała operacji ostrożnie i powoli,

mogłaby narazić swoją pacjentkę na zapalenie otrzewnej. Rzuciła na Lloyda

piorunujące spojrzenie, ale on, wpatrzony właśnie w monitory, daleki był od

zwracania na nią uwagi.

Ty arogancie i prostaku, mówiła w myślach, zaszywając brzuch pani

Crowe. Jak mogłam pozwolić, żebyś mnie pocałował? Jak mogłam

przypuszczać, że cię kocham? Zerknęła na ponurą twarz Lloyda. Nie odzywał

się przez całą operację.

R S

background image

- 80 -

Jeśli tak dalej pójdzie, będę musiała wrócić do Melbourne, pomyślała ze

smutkiem. Wiedziała od początku, że nie da rady współpracować z

anestezjologiem, z którym nie można dojść do porozumienia. Nie zastanawiała

się jednak, jak można pracować z anestezjologiem, którego się kocha.

To wszystko szaleństwo. Czyste szaleństwo. Lloyd Neale jest zaręczony i

nie lubi jej. Myśli ponadto, że jest niemądra i zepsuta...

Nie mogła już tak dalej. Nie mogła. Nie była w stanie sobie wyobrazić, że

mogłaby tu zostać i patrzeć, jak Lloyd żeni się ze swoją Margaret i jak rodzą mu

się dzieci. Nie umiała już dłużej znosić jego złośliwostek pod jej adresem.

- Co za niemądra i niepoważna osoba - powiedziała głośno. Rzucając mu

piorunujące spojrzenie, zawiązała ostatni węzeł i przeszyła go znowu wzrokiem.

- Nie rozumiem - odezwał się Lloyd, a pielęgniarka stojąca za Sally

nerwowo zachichotała.

- Niemądra i niepoważna osoba, czyli ja. Tak pan przecież o mnie myśli -

odpowiedziała z furią.

Uniósł brwi z ironicznym uśmiechem.

- Niczego podobnego o pani nie myślę.

- Ależ tak. Tak właśnie pan myśli, albo jeszcze gorzej. - Wciągnęła

głęboko powietrze i starała się mówić spokojnym głosem. - Udało się panu. Z

pewnością jest pan zadowolony.

- Z czego, do diabła?

- Proszę nie kląć - rzuciła krótko.

Pielęgniarka nie posiadała się ze zdumienia. Nikt jeszcze nigdy nie

przemawiał w ten sposób do doktora Neale'a!

- Będę klął, jeśli będę chciał - odparł. Sally dostrzegła w jego oczach

iskierki rozbawienia, co doprowadziło ją do wściekłości.

- Z pewnością - warknęła. - Pan zawsze robi to, co pan chce. Zachowuje

się pan wobec mnie w sposób absolutnie nie do zniesienia i nie obchodzi pana,

co ja czuję. Wydaje się panu, że jest pan kimś wyjątkowym, bo ma pan chorą

R S

background image

- 81 -

nogę. Jest pan taki cnotliwy, traktuje mnie pan tak chłodno... Pracuje pan z

zaciśniętymi ustami i patrzy tylko, czy przypadkiem gdzieś się nie pomyliłam...

Tylko duma nie pozwoliła jej się rozpłakać.

- Chce pan, żebym stąd wyjechała i chyba pana marzenia się spełnią.

Postawił pan na swoim. Zgodziłam się pracować przez miesiąc. Miesiąc mija w

przyszły piątek. Wyjeżdżam.

Na chwilę zamknęła oczy, a potem wyszła.

W sali operacyjnej zapanowała absolutna, niczym nie zmącona cisza.

Lloyd nie mógł za nią pójść. Musiał się opiekować nieprzytomną

pacjentką. Sally zamknęła za sobą drzwi, zdjęła fartuch i rękawice i wróciła do

swego mieszkania.

Koniec. Koniec marzeń.

Co właściwie było najważniejsze w tych marzeniach? Gundowring czy

Lloyd Neale?

Potrząsała głową, próbując zrozumieć samą siebie. Gundowring... Lloyd...

Z pewnością będzie bardzo cierpiała, wyjeżdżając z Gundowring, ale cierpienie,

które ją czeka, gdy będzie się żegnała z Lloydem...

Cierpienie. Uginała się już przecież pod ciężarem bólu, fizycznego niemal

bólu, który przygniatał ją od śmierci ojca.

Lloyd Neale nie prosił cię przecież, żebyś się w nim zakochała,

pomyślała. To nie jego wina. Dlaczego więc straciłaś głowę dla takiego

nieznośnego faceta?

- Nie wiem! - krzyknęła, a jej głos przerodził się niemal w jęk.

Otworzyła drzwi i stanęła jak wryta. W dużym fotelu siedziała Liza

Maitland.

- Znowu z sobą rozmawiasz - odezwała się dziewczynka. Sally zdobyła

się na słaby uśmiech.

- A ty znowu wdzierasz się do cudzych mieszkań. Jak tu weszłaś?

- Przez okno. Tylko nic o tym nie mów tatusiowi.

R S

background image

- 82 -

- Płakałaś - powiedziała Sally z wyrzutem. Liza podniosła na nią oczy.

- Ty też.

- Wcale nie! - Sally pociągnęła nosem. - Dorośli nie płaczą.

- A Gina płacze.

Sally uklękła przy Lizie i wzięła w dłonie jej ręce. Chude paluszki

dziewczynki trzęsły się ze strachu.

- Powiedz mi, co się stało?

- Nasz dzidziuś jest chory.

- Dyni coś się stało? Ale wczoraj przecież wszystko było w porządku.

- Tak, ale dziś rano zrobił jej się guz na brzuszku i Gina powiedziała, że to

przepuklina. Po południu zrobił się większy i Sara zaczęła płakać i płakać, i nie

mogła przestać, a tatuś powiedział, że jelito się zawęźliło i że sobie tutaj z tym

nie poradzimy, więc za pół godziny odlatują samolotem do Melbourne, a tatuś

powiedział, że ja mam zostać z Margaret!

Dziewczynka zaszlochała i rzuciła się w objęcia Sally, która przytuliła ją

do siebie, próbując pozbierać myśli. Zawęźlone jelito... Ujęła Lizę mocno za

ramiona.

- Uspokój się. Może będę mogła pomóc. Jestem przecież chirurgiem. -

Wyjęła chusteczkę z kieszeni i podała ją dziewczynce. - Zostaniesz tu? Zaraz do

ciebie wrócę. Gdzie oni teraz są? Na pediatrii?

- Tak, ale mówili, że...

- Wiem, co mówili, ale może ich przekonam.

Liza zrobiła sobie na pociechę kanapkę z dżemem, a Sally poszła na

oddział. Zastała tam czterech lekarzy pochylonych nad łóżeczkiem.

- Gino... - Sally podeszła szybko do zmartwionej mamy i położyła jej rękę

na ramieniu. - Co się stało?

Gina zupełnie już nie przypominała opanowanego, rzeczowego lekarza

pediatry. Była przerażoną matką, a w jej oczach malował się strach.

- To przepuklina...

R S

background image

- 83 -

Sally odrzuciła kołderkę i zmarszczyła brwi. Nie było żadnej wątpliwości.

Wystarczyło spojrzeć na dziecko, by wydać diagnozę.

- Jak długo to trwa?

- Godzinę, może trochę dłużej. Rano była trochę niespokojna, ale potem

to minęło. Wszystko zaczęło się, gdy poszliście z Lloydem na salę operacyjną.

Sally obmacała delikatnie guz w pachwinie.

- Próbowałaś sama odprowadzić jelito do jamy brzusznej - domyśliła się.

Nie udało jej się i Sally miała teraz dużo mniejszą szansę na wykonanie

zabiegu bez zastosowania ogólnego znieczulenia.

- Ale dlaczego chcesz wysłać ją do Melbourne? - zapytała.

- Wiesz przecież, że zawęźlone jelito jest groźne. Dlaczego nie zrobić

operacji tutaj?

Nie było odpowiedzi.

- Trzeba wprowadzić jelito do jamy brzusznej - ciągnęła Sally. - W

Melbourne są oczywiście bardziej doświadczeni lekarze, ale przecież nie

podejmowałabym się tej operacji, gdybym nie była pewna, że będę ją mogła

wykonać.

Nadal panowała cisza.

- Nie masz do mnie zaufania? - zapytała cicho. - Posłuchaj, ja naprawdę

potrafię to zrobić.

- Wiem. - Gina przełknęła łzy i rzuciła błagalne spojrzenie na męża.

Struan, podobnie roztrzęsiony jak żona, pokręcił głową.

- Oczywiście, że mogłabyś operować - powiedział ze złością - tylko że

Lloyd nie może.

- Lloyd?

- Nie mam pełnych uprawnień anestezjologa - wyznał Lloyd przez

zaciśnięte zęby. - Sara ma tylko trzy tygodnie, tu potrzebny jest

wykwalifikowany specjalista. Trzeba ją szybko zawieźć do Melbourne.

Palce Sally delikatnie obmacywały pachwinę dziecka.

R S

background image

- 84 -

Cały czas gorączkowo myślała... To przecież da się zrobić. Raz jeszcze

dotknęła twardego guza. Może udałoby się bez znieczulenia?

- Lloyd, a może zastosować środek rozluźniający? Gdyby dzieciak się nie

naprężał, mogłabym wprowadzić jelito z powrotem.

Lloyd patrzył przed siebie.

- Nie mogę zastosować narkozy - odezwał się w końcu - ale...

- Panie doktorze, ja nie mówię o narkozie, tylko o środku rozluźniającym.

Co można podać? Morfinę? Petydynę? A może fenergan? Na litość boską...

Nareszcie zrozumiał.

- Myślisz, że jest jeszcze szansa?

- Robiłam już takie rzeczy. Nigdy u takiego maleństwa, ale mam małe

palce i warto spróbować.

Pokiwał głową.

- Potrzebny jest nam więc teraz tylko pediatra, który określi bezpieczną

dawkę.

Podszedł do Giny, która stała bezradnie nad łóżeczkiem.

- Umrę chyba, jeżeli jej się coś stanie.

- Rozumiem, ale nic się nie stanie - odpowiedział, biorąc ją za ręce. -

Chciałbym, żebyś na chwilę zapomniała, że Sara jest twoim dzieckiem. Jesteś

pediatrą, masz przed sobą trzytygodniowe niemowlę, które waży trzy kilo i

chcesz, żeby go nic nie bolało. Pomyśl, jaką dawkę należy zastosować. Morfiny,

czy wystarczy fenergan?

- Zupełnie nie mogę myśleć...

- Wyobraź sobie na chwilę, że Sara jest twoją pacjentką, że to nie twoja

córeczka. Gino, postaraj się, proszę.

- Przypuszczam... że...

- Na nic mi twoje przypuszczenia - przerwał jej ostro. - Potrzebna mi jest

dokładna dawka. Nic więcej, tylko dokładna dawka. Jeżeli nie jesteś w stanie

udzielić konkretnej odpowiedzi, wyjdź i zostaw nas samych.

R S

background image

- 85 -

Głos Lloyda podziałał jak kubeł zimnej wody i dokonał cudu.

- To się zaczęło ponad godzinę temu. - Gina powoli się uspokajała. -

Myślę...

- Nie myśl - rzucił Lloyd - tylko mów, co wiesz!

Na Ginę najwyraźniej podziałały brutalne metody Lloyda.

- Trzeba podać cztery miligramy petydyny. W razie potrzeby można

zwiększyć dawkę.

- Świetnie. - Lloyd uśmiechnął się szeroko i uścisnął Ginę. - Reszta

należy do Sally i do mnie. Idziemy. Siostro, proszę przygotować strzykawkę. I

proszę opóźnić odlot samolotu o pół godziny. Doktor Atchinson musi mieć czas,

żeby przed podróżą wprowadzić jelito do jamy brzusznej.

Po półgodzinie jelito znajdowało się na swoim miejscu, a maleńka Dynia

leżała cicho i spokojnie pod czujnym okiem Lloyda.

- Doskonała robota - powiedział cicho, a Sally czuła, jak się rumieni pod

wpływem jego ciepłych słów.

Miałam rację, porównując tego człowieka do kameleona, myślała ponuro.

Było dwóch Lloydów. Jeden, którego nienawidziła, który bał się życia, nie

akceptował jej, uważając za płochą i głupią. I był też Lloyd, któremu oddała

serce na wieki.

- Na ile to starczy? - szepnęła.

- Bóg jeden raczy wiedzieć - odrzekł szczerze. - Ale nawet gdyby jelito

zawęźliło się ponownie w samolocie, lepiej będzie, żeby było w tym stanie

przez trzy godziny zamiast pięciu. Nic więcej nie możemy zrobić. A teraz

chodźmy i przekażmy rodzicom Dyni dobrą wiadomość.

Lloyd wziął Sally za rękę.

Na korytarzu czekała Gina, Struan z Lizą i Margaret.

Gdyby wzrok mógł zabijać, Sally padłaby trupem na miejscu. Próbowała

wysunąć rękę z dłoni Lloyda, ten jednak przytrzymał ją jeszcze mocniej, po

czym uniósł do góry, jakby obwieszczał zwycięstwo w zawodach sportowych.

R S

background image

- 86 -

- Jelito wróciło na swoje miejsce - uśmiechnął się - a wszystko to

zawdzięczamy naszemu niezwykłemu chirurgowi. Możecie teraz zawieźć Sarę

do Melbourne. Przy odrobinie szczęścia będzie spała całą drogę.

- Dlaczego trzymasz Sally za rękę? - spytała Liza, a Sally zrobiła się

purpurowa i bezskutecznie próbowała wysunąć dłoń.

- Dlatego, że ta dama dokonała niezwykłej sztuki i odniosła sukces. -

Rzucił okiem na Margaret i uśmiechnął się przepraszająco. - Ucałowałbym ją,

gdybym nie był zaręczony... - Puścił Sally i podszedł do Margaret. - Zamiast

tego ucałuję więc ręce mojej narzeczonej.

- Z pewnością daleko jej do Sally - zauważyła Liza z pogardą w głosie.

- Córeczko, posłuchaj - zwrócił się Struan do Lizy. - Musimy pojechać z

Sarą do Melbourne, ale Margaret powiedziała, że chętnie się tobą zajmie. Jak

wszystko dobrze pójdzie, będę jutro z powrotem. Gina wróci, kiedy tylko Sara

będzie mogła odbyć podróż.

- Jadę z wami - oświadczyła Liza stanowczo i tylko jej drżący podbródek

mówił o strachu.

- Kochanie, to niemożliwe. - Struan przeczesał ręką włosy. W ruchu tym

kryły się niepokój i zmęczenie. - Zatrzymamy się w szpitalu dla dzieci. Tam nie

ma miejsca dla braci i sióstr. Ledwie mi się udało załatwić pobyt dla siebie i

Giny.

- Ale ja nie chcę zostać z Margaret.

- Na litość boską! - zawołała Margaret. - Chodź tu do mnie i przestań się

awanturować! Gina i Struan i bez ciebie mają dosyć kłopotów na głowie, ty

rozpuszczony dzieciaku.

- Margaret! - wyrwało się naraz obojgu rodzicom, a Lloyd spojrzał

zaskoczony na narzeczoną.

- Sara jest przecież ich własnym dzieckiem. To chyba zrozumiałe, że ma

pierwszeństwo.

R S

background image

- 87 -

- Sara jest naszym drugim dzieckiem - rzuciła Gina i przytuliła do siebie

mocno swoją adoptowaną córkę.

- Lizo, a może byś została ze mną? - spytała cicho Sally, kładąc rękę na

główce dziewczynki. Liza nawet nie drgnęła, tuląc się do Giny. - Posłuchaj mnie

- ciągnęła Sally. - Ta podróż do Melbourne będzie bardzo ciężka i niewygodna.

W Melbourne będzie ci się nudziło, a ja tak bardzo chcę, żebyś ze mną została.

Gina mówiła, że umiesz robić naleśniki. Mogłybyśmy zjeść naleśniki na

śniadanie, a kto wie, może nawet dziś na kolację.

Nastała chwila ciszy, a potem oczy pełne łez zwróciły się do Sally.

- N... naprawdę?

- Naprawdę - uśmiechnęła się Sally. Liza zaczęła myśleć.

- Ale wezmę mojego psa - oświadczyła. Struan westchnął ciężko.

- Wacky da sobie doskonale radę sam do mojego powrotu.

- Ale będzie mu smutno - zaprotestowała Liza. - On wie, jak się trzeba

zachowywać w domu.

- Przede wszystkim wie, jak trafić na twoje łóżko - zaśmiała się Gina.

- Ale mnie pies jest teraz naprawdę potrzebny - zapewniła Ginę Sally. -

Coś mi się wydaje, że mam w kuchni mysz. Wczoraj wieczorem otworzyłam

czekoladowe ciasteczka, a rano okazało się, że zostały tylko dwa.

- Liza zostaje przecież ze mną - oznajmiła ostrym tonem Margaret. Jej

oczy znowu rzucały błyskawice.

- Na litość boską... - Lloyd wydawał się równie zagniewany jak ona, choć

z zupełnie innych powodów. - Przecież Liza nie może z tobą zostać, czy nie

rozumiesz tego? Czy nie widzisz, jak bardzo ją zraniłaś?

Margaret zbladła. Uniosła rękę do twarzy i spojrzała na Lloyda.

- Zraniłam? Ja nie chciałam jej zranić... Chciałam przecież, żeby ze mną

została... Naprawdę.

- Wierzę ci - odpowiedział łagodniejszym głosem - ale jej będzie lepiej z

Sally.

R S

background image

- 88 -

- Dlatego że Sally spełni każdą jej zachciankę, nawet najgłupszą. Zupełnie

ją zepsuje. - W głosie Margaret brzmiała histeria. - Przez Sally są ciągłe kłopoty.

Sam to przecież mówiłeś. Ona zawraca wszystkim w głowie, a ty... na to

poleciałeś. Żeby trzymać za rękę kobietę, która jest po prostu bezczelną ladacz-

nicą...

- Przestań!

- Mówię prawdę... - Głos Margaret przerodził się w szept. - Jak możesz

pozwalać, żeby się zaopiekowała małą, skoro zgodziłeś się ze mną, że to

nieodpowiedzialna kobieta?

- Nic podobnego...

- Na litość boską... - Sally nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy płakać.

Jedno spojrzenie na ponurą twarz Lloyda wystarczyło jednak, by odechciało się

jej śmiechu. Wiedziała też, że nie będzie płakać. A więc dzielił się myślami ze

swoją ukochaną...

- Słuchaj, Margaret - rzekła powoli. - Od początku było jasne, co ty i

Lloyd o mnie myślicie. Zaopiekuję się Lizą, jeśli zgodzą się na to jej rodzice,

ale... pod koniec miesiąca kończę pracę.

- Gino, czy zostawisz mi Lizę?

- Oczywiście. - Gina była bliska płaczu. - Sally, nie wyjeżdżaj. Ta

mściwość...

- To nie ja jestem mściwa... - zaczęła Margaret, ale Lloyd chwycił ją za

ramię, dając znak oczami, by zamilkła.

- Porozmawiamy o tym później. - W głosie Lloyda brzmiała tłumiona

wściekłość. Margaret nie miała wyboru. - Trzeba przygotować Sarę do podróży

- mówił dalej. - Lizo, wydaje mi się, że powinnaś jednak zostać z Margaret.

Kiedy nie będzie Struana i Giny, personel niebezpiecznie się przerzedzi. I może

się okazać, że będziesz na posyłki.

- Chętnie pomogę Sally - powiedziała Liza, rzucając Margaret

wyzywające spojrzenie. - Przy niej jest tyle śmiechu.

R S

background image

- 89 -

- Przez następnych kilka dni nikt nie będzie miał czasu na śmiech - odparł

Lloyd z powagą w głosie, nie zwracając uwagi na udręczoną twarz swojej

narzeczonej. - Dobrze będzie, jeżeli znajdziemy czas, żeby odetchnąć!

Pierwsze kilka godzin minęło spokojnie. Sally znalazła czas, by pomóc

Lizie rozgościć się w mieszkaniu, a po obchodzie zasiadły razem do kolacji.

Potem smażyły naleśniki.

- Pycha - mówiła Liza sennym głosem, oblizując palce z syropu. - Cztery

naleśniki!

- Wacky zjadł sześć! - uśmiechnęła się Sally. - A teraz obydwoje idziecie

spać.

Liza protestowała, ale słabo. Przeżycia dnia zupełnie ją wyczerpały. Sally

położyła ją do łóżka i ucałowała, a Wacky ułożył się obok.

- Prawda, że żartowałaś? - pytała Liza zasypiając. - Nie chcesz przecież

wyjechać z Gundowring?

Sally patrzyła na niespokojną twarz dziewczynki. Dziś nie można jej

powiedzieć prawdy, pomyślała.

- Nie, Lizo - odrzekła cicho. - Nie chcę stąd wyjechać. - Ucałowała ją w

policzek i wyszła z pokoju.

Czekało na nią sprzątanie. Właśnie w chwili, gdy Liza i Wacky odkryli

elektryczne ubijaczki do piany, Sally została wezwana na oddział i w efekcie

cała kuchnia była spryskana ciastem naleśnikowym.

- Uff...

- Mówiłaś coś?

Odwróciła się. Nie zamknęła na klucz drzwi od mieszkania. W progu stał

Lloyd.

- Ty?

- Nie jest to miłe powitanie.

Sally zagryzła wargi i odwróciła się do zlewu.

- Wcale nie miało być miłe. Idź sobie.

R S

background image

- 90 -

- Nie chcesz wiedzieć, co słychać u naszej Dyni? Ścierka wypadła jej z

rąk.

- Och, Lloyd...

- Ma się znakomicie. - Podszedł, by podnieść ścierkę. - Jelito nie zmieniło

pozycji w czasie podróży. Natychmiast zrobiono operację. Dzieciak jest zdrowy,

a rodzicom zrobiło się lżej na sercu.

- Cudownie, zaraz powiem Lizie... - Ta jednak spała twardym snem.

Pewnie i trzęsienie ziemi nie byłoby w stanie jej obudzić. - Dobrze, że śpi, może

się nie martwi - zauważyła niepewnym głosem.

- Dzieci na zapas się nie martwią. Uważają, że wszystko będzie dobrze,

do chwili kiedy okazuje się, że dobrze być nie może.

- Szczęśliwe dzieci.

- Sally...

- Słuchaj, Lloyd, ja naprawdę nie mam ci nic do powiedzenia i chcę,

żebyś sobie stąd poszedł.

- Nie chcę, żebyś wyjeżdżała z Gundowring.

Zapadła cisza. Lloyd trzymał w jednej ręce laskę, w drugiej ściereczkę.

Miał niewyraźną minę, jakby sam nie wiedział, po co tu przyszedł.

- Myślę, że chcesz - odparła cicho. - Wydaje mi się, że bardzo nie chcesz,

żebym tu była. Wprowadzam niepokój w twoje życie, podobnie jak ty w moje.

- O czym ty mówisz?

Sally westchnęła głęboko. Nie miała nic do stracenia. Najwyżej dumę,

nigdy jednak specjalnie nie ceniła dumy.

- Mówię, że zakochałam się w tobie. Niech to wszyscy diabli wezmą!

Wiesz już teraz wszystko i możesz robić, co chcesz. Ale wydaje mi się, że nie

masz ochoty robić niczego.

- Nie mam.

Sally poczuła się tak, jakby ktoś ją uderzył w policzek. Odwróciła się do

zlewu i starała się powstrzymać łzy.

R S

background image

- 91 -

- Trudno. Uważałam po prostu, że powinieneś o tym wiedzieć.

- Nie można się przecież zakochać w ten sposób. - Stał nieruchomo i

mówił bezbarwnym głosem. - To, co odczuwamy...

- Odczuwamy?

- Tak, do diabła. To, co odczuwamy... - Zbliżył się do niej szybko,

utykając, i chwycił ją za ramiona. - Przecież ja też czuję, że coś się między nami

dzieje. Ten jakiś zwierzęcy pociąg...

- Zwierzęcy pociąg, który łączy znakomitego lekarza i ostatnią

ladacznicę!

- Przecież cię tak nie nazwałem.

- Margaret tak mówiła.

- Sally, to nieprawda. Nie mógłbym...

- Więc nie traktuj mnie tak, jakbym nią była. Odnosisz się do mnie tak,

jakbym była nic niewarta, jakbym chciała sprowadzić cię na manowce, jakbym

to ja zmusiła cię wczoraj do pocałunku. Przepraszałeś mnie, że straciłeś

panowanie nad sobą. Pomyśl, jak ja się wtedy mogłam czuć.

- Nie wiem. Wiem tylko, że to, co jest między nami, ta... ta siła... że to jest

takie niskie...

- A to, co jest między tobą a Margaret, jest godne szacunku?

- Ona ma tyle zdrowego rozsądku. Nie pokazuje...

- Nie pokazuje nigdy swoich uczuć. Z pewnością. - Sally zdjęła jego ręce

ze swych ramion. - Zauważyłam to. Mam nadzieję, że będzie pan bardzo

szczęśliwy. Tylko że ja nie mam ochoty na to patrzeć.

- To nie ma sensu.

- Co nie ma sensu?

- Żebyś wyjeżdżała tylko dlatego, że ci się wydaje, że się we mnie

zakochałaś.

- Ale ja jestem niepoważna i nieodpowiedzialna - odrzekła z goryczą,

wlewając do zlewu płyn do mycia naczyń. Odkręciła kran i wpatrzyła się w

R S

background image

- 92 -

strumień wody. - Czego można się spodziewać po osobie, która ma pstro w

głowie? Która się kieruje emocjami...

- Sally... - Jego ręce znowu spoczęły na jej ramionach i raz jeszcze

poczuła na sobie jego baczne, surowe spojrzenie. - Sally, to co nazywasz

miłością... - Urwał i przymknął oczy. - Czy to nie jest jakiś popęd... jakieś

emocje, uczucia...

- Chcesz powiedzieć, że emocje i uczucia nie mają nic wspólnego z

miłością? To bzdura.

- Oczywiście, że wiążą się z miłością. Nie mógłbym poślubić Margaret,

gdyby mnie emocjonalnie nie pociągała.

- Dobrze się składa - szepnęła Sally. - Idź więc już sobie i ożeń się z nią.

- A czy chcesz nadal wyjechać z Gundowring?

- Oczywiście! - Zapomniała o odkręconym kranie i woda zaczęła się

przelewać. Sally zaklęła i zakręciła kran. Nie zauważyła, że woda leciała dalej

cienkim strumyczkiem. - Jeśli nawet nie z twego powodu, to z powodu twojej

słodkiej Margaret. Uważa mnie za dziwkę, a nikt jeszcze o mnie tak nie myślał,

a tym bardziej nie mówił mi o tym!

- Czy zostaniesz, jeżeli cię przeprosi?

- Nie!

- Zachowujesz się jak dziecko.

- To i dobrze. - Sally spojrzała na zalaną podłogę. Ze zlewu wylewała się

mydlana piana.

- Idź już - powiedziała spokojnie. - Proszę cię. Mam dosyć.

- Pomogę ci sprzątać.

- Nie potrzebuję twojej pomocy - wyszeptała. - Nic od ciebie nie chcę.

- Kiedyś zobaczysz, że miałem rację - rzekł poważnie. - Pewnego dnia

zrozumiesz, że folgowanie uczuciom jest niebezpieczne i głupie. Życie nie jest

tak piękne, jak ci się wydaje.

- Nie wiesz nic o moim życiu.

R S

background image

- 93 -

- Wiem, że twoje wyobrażenia o życiu są jak bańki mydlane. Nie bierzesz

życia poważnie.

- Zostaw mnie więc w moim świecie mydlanych baniek! Wyjdź z mojego

mieszkania, bo zacznę krzyczeć na cały szpital. Zaraz wezwę policję i cię stąd

wyrzucą. Wynoś się!

- A zostaniesz?

- Nie zostanę nawet chwili dłużej, niż muszę! - krzyknęła. Podbiegła do

drzwi i otworzyła je. - Wyjdź! Będziemy razem operować do końca tygodnia, a

potem będę najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, jeśli cię nigdy więcej nie

zobaczę!

ROZDZIAŁ ÓSMY

- Sally?

Obudziła się nagle. Zegar przy łóżku wskazywał pierwszą w nocy. Po

omacku ściągnęła słuchawkę i położyła ją przy sobie na poduszce. Głos Lloyda

dobiegał teraz do niej zupełnie wyraźnie.

- Co za...?

- Czy już wytarłaś podłogę? Oprzytomniała i usiadła na łóżku.

- To wszystko?

- Nie odkładaj słuchawki. - Mówił rzeczowym tonem, jakby chciał dać do

zrozumienia, że sprawy osobiste należy teraz pozostawić na boku.

- Co się stało?

- Dzwonię z mieszkania Lorny Dalziel. Zaraz przywieziemy ją do

szpitala. Jest w ciężkim stanie.

- Lorna Dalziel... Czy to ta z syndromem Munchausena?

- Tak. Cudem udało mi się ją uratować.

- Co? - spytała z niedowierzaniem. Ludzie typu Lorny Dalziel są chorzy z

urojenia na wszystkie możliwe choroby, ale z tego się nie umiera.

R S

background image

- 94 -

- Narzekała ostatnio na bóle w piersi - powiedział. - Narzekała na nie od

lat, ale skarżyła się też na wiele innych rzeczy. Dopiero od kilku dni mówiła

prawie wyłącznie o tych bólach w piersi. Od roku co miesiąc robiliśmy jej ekg,

które nic nie wykazywało. Pół godziny temu zadzwoniła do mnie i zapowie-

działa, że umrze, jeśli jej nie pomożemy. Po raz pierwszy nie była agresywna.

Widać było, że się boi, więc pojechałem. Jej głupi pekińczyk ugryzł mnie dwa

razy w kostkę, ale udało mi się ją zbadać. Okazało się, że nastąpiło pęknięcie

tętniaka.

- Pęknięcie... - Sally zaczęła gorączkowo myśleć. Pęknięcie głównej

tętnicy biegnącej od serca. - O Boże...

- Sally, ona umrze, zanim dojedzie do Melbourne. Wykrwawi się na

śmierć. Musimy ją operować.

- Ale przecież podobnej operacji nie możemy tutaj robić.

- Możemy - rzucił szorstko. - I musimy. Ona oczywiście może umrzeć,

jeżeli zrobimy operację, ale jeśli jej nie zrobimy, umrze na pewno.

Sally jakoś zdołała się ubrać i poprosić jedną z pielęgniarek o baczenie na

Lizę. Wydała też dyspozycję w sprawie przygotowania sali operacyjnej. Gdy

nadjechała karetka, Sally sprawdzała właśnie instrumenty i zastanawiała się nad

szczegółami operacji. Zabiegi tego rodzaju wykonywane były przez profesorów

w ośrodkach akademickich i nawet wtedy pacjenci nie mieli gwarancji

przeżycia.

Wiedziała, że nie wolno jej zdradzić się ze swoimi wątpliwościami. Lorna

była przytomna, kiedy wwożono ją na salę. Sally uśmiechnęła się, patrząc w jej

przerażone oczy.

- Mówiłam im przecież, że mam bóle w piersi - powiedziała słabym

głosem - ale nikt mi nie wierzył.

- Potrzebny jest jeszcze jeden lekarz - oświadczyła Sally. - Nie sposób

przeprowadzić podobnej operacji tylko z jednym chirurgiem i jednym

R S

background image

- 95 -

anestezjologiem. Zwłaszcza że nasze pielęgniarki nie mają odpowiednich

kwalifikacji.

- Zaraz przyjedzie Gerard. Bardzo jest tym wszystkim zgnębiony -

odrzekł Lloyd.

- Wcale mu się nie dziwię - obwieściła Lorna. - On mnie nigdy nie

traktuje poważnie. Powiedziałam przed chwilą mojej córce Mandy: jeśli mi się

coś stanie, musisz tych bandytów podać do sądu. - Spojrzała na Lloyda. - A

panu niech przypadkiem nie przyjdzie do głowy mnie usypiać. Nie ma pan do

tego kwalifikacji. Proszę mnie zabrać do Melbourne, tam mnie zoperują. Sally

wzięła panią Dalziel za rękę.

- Czy pani wie, co pani dolega?

- Powiedział mi, że mam dziurę w jednej z arterii. - Z głosu jej przebijał

strach. Strach i wyzwanie. - Ale niech on sobie nie myśli, że może ze mnie robić

królika doświadczalnego.

- Proszę pani, doktor Neale jest naszym jedynym anestezjologiem, a nie

ma czasu na wysyłanie pani do Melbourne. Musi się pani zgodzić na doktora

Neale'a.

- Albo umrę?

- Tak - odpowiedziała Sally.

Kobieta spojrzała na nią i zamknęła oczy ze strachu.

- No więc dobrze. - Rzuciła wzrokiem w kierunku drzwi, gdzie stała jej

przestraszona córka. - Pamiętaj, jak umrę, podaj ich wszystkich do sądu -

rozkazała. - Podaj ich do sądu, Mandy... podaj ich do sądu, że mnie nie słuchali,

a doktora Neale'a za to, że mnie źle uśpił. - Westchnęła i uspokoiła się trochę. -

Trochę mniej teraz boli, taka jestem senna...

Sally zagryzła wargi i spojrzała na Lloyda.

Co dalej?

Operacja się jeszcze nie zaczęła, a nad Lloydem zawisła już groźba

procesu. Czy w takiej sytuacji zechce odesłać umierającą Lornę do Melbourne?

R S

background image

- 96 -

Wiedziała, że nie.

Kiedy przyszedł Gerard, Lloyd dał Sally znak oczami. Skinęła głową.

Wbił strzykawkę w rękę Lorny, która zapadła w sen.

Sally dokonała długiego cięcia przez środek brzucha i nagle wszystko

zalała krew. Gerard stał z tyłu. Krew płynęła szybciej, niż mógł ją odsysać.

Gdyby tylko krew nie zalewała wszystkiego, gdyby miała lepsze pole

widzenia! Gerard ustawił ostrożnie ssaka, uprzątając sączącą się krew, i Sally

wreszcie dostrzegła to, czego szukała, to, co pragnęła za wszelką cenę zobaczyć

- wyraźne pęknięcie... Krew ponownie zaczęła się sączyć i Sally straciła

pęknięcie z oczu, ale miała już teraz lepsze rozeznanie w sytuacji.

Zaciski założone zostały w dwie minuty później i, jak za dotknięciem

różdżki czarodziejskiej, krew przestała się sączyć.

Oczy wszystkich, poza Lloydem, spoczywały na palcach Sally. Zadaniem

Lloyda było utrzymać Lornę przy życiu.

Ludziom zależy tak bardzo na tym, żeby wybrać sobie chirurga, myślała

Sally. Ale dobry anestezjolog spełnia często ważniejszą rolę od niego. Tak jak

dzisiaj.

Lloyd nie miał przecież pełnej specjalizacji anestezjologicznej. Powinien

był odmówić brania udziału w tej operacji, gdyż wykraczało to poza zakres jego

kompetencji.

Nie zrobił tego jednak i Sally była pod wrażeniem. Był więc zdolny do

podejmowania ryzyka, gdy trzeba było ratować życie.

Cały czas podawał Lornie krew. Dobrze się stało, że miała zwykłą grupę

krwi. I dobrze się stało, że był dobrym anestezjologiem.

Przez całą operację Sally nie mogła się nacieszyć, że ma tak małe palce.

Zastanawiała się ciągle, jak sobie radzą chirurdzy o dużych dłoniach. By

uszczelnić tętnicę, musiała się posłużyć sztuczną tkanką. Dobrze, że w tym

szpitalu w ogóle coś takiego mieli... Gdyby operowała w dużej klinice, mogłaby

poprosić o konsultację. Musisz sobie sama poradzić, powiedziała do siebie

R S

background image

- 97 -

stanowczo. Rzuciła okiem na Lloyda. On też wykonywał pracę, do której został

zmuszony.

Sally i Lloyd... albo nikt. Tak, nie musiała sobie radzić sama. Była z

Lloydem.

Ich oczy spotkały się na sekundę. I to wystarczyło. Wątpliwości ustały.

Sally zaczerpnęła powietrza i jej zwinne palce znowu zabrały się do dzieła.

- W porządku. Myślę, że teraz będzie dobrze - powiedziała w końcu,

spoglądając na twarz Lloyda. Nie widział, co robiła

Sally. Przez ponad dwie godziny jego oczy wędrowały pomiędzy twarzą

Lorny a monitorami. Bóg jeden raczy wiedzieć, jakim cudem udało mu się

utrzymać Lornę przy życiu przez cały ten czas, gdy ona operowała. Sally była

jednak pewna, że Lorna zawdzięcza życie bardziej umiejętnościom Lloyda niż

jej.

I ta jego gotowość poświęcenia własnej głowy...

Gdyby mu się nie udało... Gdyby się nie udało... Sally znała aż nadto

dobrze scenariusz wydarzeń, które nastąpiłyby potem. Godzinę temu widziała,

jak twarz córki zmienia się pod wpływem gróźb matki i zauważyła też iskierkę

nadziei w oczach Mandy, która była najwyraźniej zachłanna na pieniądze.

Gdyby Lorna umarła, Mandy zeznałaby w sądzie, że matka nie życzyła sobie

udziału w operacji niewykwalifikowanego anestezjologa. I znalazłaby z

pewnością kogoś, kto by stwierdził, że Lorna wytrzymałaby drogę do

Melbourne.

- Chyba się udało - odezwała się cicho Sally po usunięciu zacisków i

kilkakrotnym sprawdzeniu, czy nie ma wewnętrznych krwotoków. Zaczęła w

końcu zszywanie brzucha.

- To była sztuka - zamruczał pod nosem Lloyd, nie spuszczając oczu z

monitorów. - Byłem pewien, że umrze.

Obrzuciła go wzrokiem.

R S

background image

- 98 -

- A mimo to zgodziłeś się ją usypiać? Myślałam, że pan doktor boi się

srogich kobiet.

- Tylko jednej - odpowiedział tak cicho, że pomyślała, iż musiała się

chyba przesłyszeć. - Boję się tylko jednej srogiej kobiety.

Po zakończonej operacji Sally umyła się, przebrała i poszła porozmawiać

z Mandy. Najwyraźniej nie myliła się, uważając, że córka Lorny jest zachłanna

na pieniądze. Gdy powiedziała, że matka będzie zapewne żyła, dostrzegła w

oczach Mandy szybko stłumione rozczarowanie.

Biedna Lorna. Może właśnie dlatego cierpiała na syndrom Munchausena?

Pewnie z całej rodziny bił podobny chłód co z jej córki.

- Jest jeszcze za wcześnie, żeby mieć stuprocentową pewność, że operacja

się udała - ciągnęła Sally. - Przez parę dni mama będzie na oddziale intensywnej

terapii. Uważam, że nie powinna pani jeszcze tracić nadziei na możliwość

podania nas do sądu.

Z oczu Mandy strzeliły błyskawice. Była na tyle przyzwoita, że oblała się

rumieńcem.

- Nigdy bym... ja nigdy... To mama mówiła...

- Pamiętam, co mówiła pani mama - odpowiedziała spokojnie Sally. -

Może jednak to nie jest najlepsza metoda, żeby jeszcze przed operacją zawiesić

nad głową lekarza miecz...

- Przecież to nie ma żadnego znaczenia - przerwała dziewczyna. -

Wszyscy lekarze mają ubezpieczenie.

- Ale mamy też dobre imię - wtrąciła Sally. - Postępowanie sądowe,

choćby było nawet bezzasadne, może zakończyć na zawsze karierę lekarza.

Doktor Neale był jedyną nadzieją dla pani matki i grożenie sądem kazało mu

poważnie się zastanowić, czy zdecydować się na udział w operacji. Czy pani

naprawdę chce, żeby matka umarła?

- O... oczywiście... że nie.

R S

background image

- 99 -

Chyba żeby w grę wchodziło mnóstwo pieniędzy, pomyślała Sally z

ironią. Odwróciła się z niesmakiem od dziewczyny i zauważyła Lloyda, który

stanął w drzwiach.

- Może pani teraz zobaczyć matkę - zwrócił się do Mandy. - Nie jest

jeszcze zupełnie przytomna, proszę więc z nią nie rozmawiać.

- Nie ma więc chyba sensu, żebym ją oglądała - obruszyła się Mandy. -

Jadę do domu. Umieram ze zmęczenia.

Wyszła, trzaskając drzwiami.

- Uff...

- Najwyraźniej ta kobieta nie ma za grosz serca - zgodził się Lloyd. Stał

przy drzwiach i przyglądał się Sally. - Ta operacja to był prawdziwy

majstersztyk - powiedział. - Wiele stracimy, kiedy cię tu nie będzie. Proszę cię...

chciałbym, żebyś rozważyła swoją decyzję wyjazdu. Sally spojrzała na niego.

- Nie mogę.

- Kiedy twoja decyzja jest bez sensu.

- Emocjonalna, nie bez sensu.

- Ale można ją zmienić.

- Nie. - Sally zamknęła oczy, czując coraz silniejsze fale zmęczenia.

Wysiłek przy podobnej operacji można porównać do wysiłku biegacza

biorącego udział w maratonie. - Posłuchaj, Lloyd. Gdybym nawet umiała coś

zrobić ze swoimi uczuciami... Margaret przecież o nich wie. Nie jest w końcu

głupia. Jak myślisz, dlaczego ona mnie tak nienawidzi?

- Ona wcale cię nie nienawidzi.

- Nie?

- Nie. - Stał, nie wiedząc, co powiedzieć. Uniósł nieco ręce, potem opuścił

je, jakby podejmował nadludzki wysiłek, by jej nie dotknąć. - Słuchaj, Sally,

gdyby udało mi się przekonać cię, że to wszystko da się załatwić... Gdyby

Margaret przyszła do ciebie... Gdyby przeprosiła...

R S

background image

- 100 -

- To byłoby cudownie. - Sally odwróciła się i ukryła twarz w dłoniach. -

Lloyd, jestem teraz tak zmęczona, że zupełnie nie mogę myśleć. Może

porozmawiamy o tym jutro?

- Ale zastanowisz się? - spytał.

- Zastanowię - odparła Sally z goryczą. - Mam przed sobą jeszcze całe

trzy godziny snu. Masę czasu, żeby przemyśleć wszystkie sprawy tego świata.

Pomimo zmęczenia, Sally rzeczywiście spędziła większość z tych trzech

godzin na rozmyślaniach, choć broniła się przed tym. Zapadła w końcu w sen,

ale wkrótce obudziło ją skakanie Lizy i psa po łóżku.

- Nie masz w domu płatków kukurydzianych - powiedziała Liza,

marszcząc nosek. - Cóż to za dom, w którym nie ma płatków kukurydzianych?

- A dlaczego nie możesz zjeść zamiast płatków chleba z miodem, ty

paskudny dzieciaku? - Sally naciągnęła sobie poduszkę na głowę. - Wynocha!

- Pewnie, że mogę - prychnęła Liza. - Ale Wacky lubi płatki. Będzie

bardzo niezadowolony.

Najwyraźniej jednak jakoś to przeżył. Gdy Sally wzięła prysznic i ubrała

się, zobaczyła przez okno, jak przewraca się na trawie razem z dziewczynką.

Zrobiła sobie kawy i cieszyła się, że to sobota i ominą ją porady lekarskie.

Zajęłoby jej to przynajmniej pół godziny przed obchodem. Ciszę przerwało

pukanie do drzwi. Sally skoczyła na równe nogi. A niech to diabli, zrobiła się

płochliwa jak mysz. Za mało sypiasz, zganiła się w myślach, idąc otworzyć

drzwi.

W drzwiach stała narzeczona Lloyda. Widać było, że powzięła

nieodwołalną decyzję.

- Margaret? - Serce Sally zabiło niespokojnie na widok gościa.

- Sądzę, że pani wie, dlaczego przyszłam - oznajmiła chłodno Margaret,

wchodząc do mieszkania i rozglądając się dookoła.

- Nie. Nie wiem.

- Lloyd powiedział, że muszę panią przeprosić.

R S

background image

- 101 -

- Bardzo to miło z jego strony.

Margaret wpatrywała się w nią, a Sally, ku swemu przerażeniu, zauważyła

w jej oczach łzy.

- Proszę mi pomóc... Co teraz będzie?

- Proszę wejść, napijemy się kawy - zapraszała Sally, a głos jej wyraźnie

złagodniał. - Czy jadła pani śniadanie?

- Tak... Nie... Nie chcę śniadania. - Kobieta stała pośrodku pokoju,

starając się opanować. Nie udało jej się to jednak. Podniosła ręce do góry, by

zakryć oczy. - Do licha, ja przecież... nie...

- Nie płaczesz?

- Nie, nie płaczę. - Margaret obrzuciła Sally błagalnym spojrzeniem. -

Tylko... Lloyd mówi, że zachowywałam się okropnie i ma rację. Ale to

niesprawiedliwe. Dlaczego wszyscy na ciebie zwracają uwagę? Nie

przeszkadzało mi specjalnie, że Lloyd jest w ciebie taki wpatrzony, ale kiedy

zauważyłam, że Rudolf też... To niesprawiedliwe.

- Rudolf? - Sally odwróciła się, by nalać kawy i dać Margaret trochę

czasu na dojście do siebie. Podając kawę, zapytała ponownie: - Rudolf?

- To mój kuzyn - szepnęła Margaret. - Mieliśmy się pobrać, ale moja

mama opowiedziała nam o moim prapradziadku. To był także prapradziadek

Rudolfa. Umarł bardzo młodo, bo miał hemofilię. Mama powiedziała, że to

będzie grzech, jeżeli się pobierzemy. Zagrożenie hemofilią będzie dwa razy

większe. Postanowiliśmy więc, że się nie pobierzemy. A potem spotkałam Lloy-

da i pomyślałam sobie, że mogę mu pomóc. Że będę dla niego dobra. Ale on

patrzy na ciebie w taki sposób... A teraz... A teraz Rudolf zaczął patrzeć na

ciebie w taki sam sposób!

Przy ostatnich słowach wpadła w histerię. Ukryła twarz w dłoniach i

zaczęła szlochać.

Sally miała dobre serce. Patrząc na łzy Margaret, zapomniała o swej

niechęci do niej. Wzięła ją delikatnie za ręce i zaprowadziła na kanapę.

R S

background image

- 102 -

- A teraz - poprosiła - opowiedz mi wszystko od początku. - Starała się

mówić w obojętny, rzeczowy sposób.

Po kilku minutach Sally wpatrywała się w Margaret w osłupieniu.

- Chcesz powiedzieć... Chcesz powiedzieć, że zerwaliście z Rudolfem, nie

zasięgając rady żadnej poradni genetycznej?

- Czytaliśmy różne książki - odpowiedziała żałośnie. - Wszystko

wskazywało na to, że nie powinniśmy się pobierać.

- Możecie zrobić badania.

- Badania?

- Tak, badania - powtórzyła Sally cicho, spoglądając na zgnębioną twarz

Margaret. Próżno było na niej szukać jakiejkolwiek chęci zemsty. Robiła

wrażenie osoby prawdziwie nieszczęśliwej.

- Ja... bardzo chcę mieć dzieci. Rudolf też. Jeżeli więc nie możemy ich

mieć... A Lloyd... Lloyd jest wspaniałym człowiekiem. Wszystko już się jakoś

układało, a potem ty przyjechałaś, i Lloyd zaczął tak na ciebie patrzeć, jak

Rudolf kiedyś patrzył na mnie. A potem Rudolf... Wtedy na tańcach...

- Posłuchaj mnie, sama sobie stwarzasz problemy. Lloyd mnie wcale nie

lubi. Wcale nie patrzy na mnie tak, jakby...

- Nie, nie lubi cię. - W głosie Margaret zabrzmiała jak kiedyś złośliwość. -

Nie lubi cię, tylko nie jest w stanie przestać o tobie myśleć. Ani mówić.

Czasami mam ochotę rzucić w niego czymś ciężkim. Kiedyś rozmawialiśmy o

różnych sprawach, które wydawały mi się ważne, i zgadzał się ze mną. Na

przykład... o wychowaniu dzieci. Ale to się skończyło. Zupełnie się zmienił.

Przez ciebie. Może w końcu bym to wszystko zniosła, ale jeśli będziesz jeszcze

miała mojego Rudolfa...

- Posłuchaj, Margaret. Ja naprawdę nie mam zamiaru mieć „twojego"

Rudolfa - zaczęła Sally, ale przerwało jej pukanie do drzwi.

I to ma być spokojne sobotnie przedpołudnie, pomyślała. Liza, Wacky,

Margaret. Na kogo teraz kolej? Otworzyła drzwi i zobaczyła Rudolfa.

R S

background image

- 103 -

- Przyszedłem się dowiedzieć, czy nie znalazłaby pani trochę czasu na

wycieczkę? - Przerwał, gdy tylko zobaczył gościa Sally. - Margaret!

Tego już jednak było za wiele. Margaret spojrzała na swego byłego

narzeczonego i dostała nowego ataku płaczu.

Sally zaczęła się zastanawiać, czy by nie prosić Rudolfa, żeby sobie

poszedł, ale zanim się na to zdecydowała, wpadł do środka, by pocieszyć

kuzynkę.

- Kochanie, co się stało? - Wziął ją w ramiona, patrząc bezradnie na Sally.

- Nie wiem, czy pani wie, że to moja kuzynka.

- Wiem - odpowiedziała oschle Sally, idąc do kuchni. - Muszę się napić

kawy.

Margaret zdobyła się na duży wysiłek. Wstała niepewnie i odtrąciła od

siebie Rudolfa.

- Przepraszam cię, Rudolfie, ale nie wolno ci...

- Mogę chyba pocieszyć własną kuzynkę, kiedy widzę, że coś jej się stało.

- W spojrzeniu Rudolfa, którym obrzucił Sally, kryło się niemal wyzwanie.

Sally z trudem powstrzymała śmiech. Postawiła kubek z kawą i przyjrzała się tej

parze, tak mało przypominającej kuzynów.

- Oczywiście, że może pan pocieszyć osobę, którą pan kocha -

powiedziała stanowczo.

Rudolf spojrzał bezradnie na Sally.

- Co? Nie... Chciałem powiedzieć, że przyszedłem panią zaprosić na

wycieczkę.

- Ale kocha pan Margaret.

- Tak... Nie... Chciałem powiedzieć, że to moja kuzynka... Margaret

zaczęła płakać.

- To... bez sensu. Nie powinnam tu być. Rudolf...

- Czy mogę wam załatwić wizytę w poradni genetycznej? Obydwoje

patrzyli na Sally szeroko otwartymi oczami.

R S

background image

- 104 -

- W jakiej poradni? - zapytał Rudolf.

- W poradni genetycznej. Przyjmuje tam specjalista zajmujący się

zaburzeniami dziedzicznymi. - Sally mówiła coraz bardziej zdecydowanym

głosem, mając przed oczami ich twarze wyrażające niedowierzanie. Wyglądali

jak para przestraszonych dzieci. - Czy któreś z waszych rodziców cierpi na

hemofilię? - spytała.

- Nie, ale... - zawahała się Margaret.

- Dziadkowie?

- Nie.

- Chwileczkę, zastanówmy się. Wasz prapradziadek umarł na hemofilię.

Przedtem jeszcze jemu i jego żonie urodziły się dzieci. Czy byli to wasi

dziadkowie, czy babcie?

- To... byli dwaj chłopcy. Jeden z nich to mój dziadek, a drugi był

dziadkiem Rudolfa - zachlipała Margaret. - A potem jeszcze przyszła na świat

dziewczynka.

Sally pokiwała głową.

- Z pewnością trzeba będzie przeprowadzić badania, ale wydaje mi się, że

nie ma niebezpieczeństwa. Chorobę przenoszą dziewczynki, ofiarami są

chłopcy. Jest bardzo prawdopodobne, że skoro wasi dziadkowie nie chorowali

na hemofilię, to nie mogli jej przenieść.

- Ale... - Rudolf myślał na głos - jeden z naszych kuzynów umarł na

hemofilię. Jego babcią była siostra naszych dziadków.

- Poczekajcie - przerwała im Sally. - Nie jestem przecież specjalistą od

spraw genetycznych. Czy chcecie, żebym wam zamówiła wizytę w poradni?

- Chcemy - odpowiedział Rudolf tak głośno, że na zalanej łzami twarzy

Margaret pojawił się słaby uśmiech.

- Ale... co będzie z Lloydem? - wyszeptała.

- Przed podjęciem decyzji powinnaś chyba wysłuchać rady specjalisty -

zauważyła spokojnie Sally. - Inaczej byłoby to nieuczciwe wobec Rudolfa.

R S

background image

- 105 -

- Też tak sądzę - wtrącił Rudolf przytłumionym głosem - ale tak sobie

myślę, że cokolwiek ten cholerny lekarz powie, moglibyśmy zaryzykować. Co

będzie, Margy, jeżeli znowu kiedyś zobaczę, jak płaczesz? Niech mnie szlag

trafi, jeśli pozwolę, żeby jakiś inny facet ocierał ci łzy. Lloyd Neale będzie

musiał trzymać się od ciebie z daleka. Mężczyzna powinien robić to, co do

niego należy.

Sally z trudem stłumiła śmiech.

- Pojedynek o świcie? - uśmiechnęła się blado. - Oby nie u mnie. A teraz

wybaczcie, ale nie byłam jeszcze na obchodzie.

Otworzyła drzwi i ujrzała Lloyda z ręką uniesioną do dzwonka. Poczuła,

że za chwilę wybuchnie histerycznym śmiechem. Rudolf i Margaret wyglądali

jak dwoje dzieci przyłapanych na gorącym uczynku. Niemniej Rudolf nadal

obejmował Margaret w talii.

- Co u diabła...? - Lloyd zrobił dwa kroki do środka mieszkania i

przystanął. - Co tu się dzieje?

- Bawiłam się troszeczkę w swatkę - odpowiedziała Sally niewinnym

głosem, lecz po chwili parsknęła śmiechem.

- Nie rozumiem...

- Wybacz, Lloyd, ale kobieta powinna robić to, co do niej należy -

odrzekła uroczyście, naśladując dokładnie ton głosu Rudolfa. - A teraz

przepraszam, ale muszę zrobić obchód.

Wyszła i zamknęła za sobą drzwi.

R S

background image

- 106 -

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Sally naumyślnie przedłużała obchód, wiedząc, że Liza i Wacky znajdą ją

w razie potrzeby. Od czasu do czasu wyglądała przez okno i patrzyła, jak się

tarzają na trawniku.

Zajrzała do Lorny, która czuła się nad podziw dobrze, odwiedziła też

innych swoich pacjentów i przeprowadziła długą rozmowę z Robertem

Butlerem. Kiedy wyjrzała przez okno, zobaczyła, że Liza i Wacky zniknęli.

Trzeba było wracać do domu.

Nie bądź tchórzem, mówiła do siebie, ale nogi uginały się pod nią, gdy

otwierała drzwi od mieszkania.

Lloyd siedział na kanapie pomiędzy Lizą a psem.

- Zastanawiałem się, czy w ogóle wrócisz - powiedział. - Opiekujesz się

przecież dzieckiem. Czy zawsze puszczasz swoich podopiecznych samopas?

- Byli w ogrodzie - odparła Sally i tylko drżenie głosu zdradzało, jak była

zdenerwowana. - Cały czas ich pilnowałam.

- No tak. Doktor Atchinson zawsze sumiennie wypełnia swoje obowiązki.

- Jeżeli zamierza mnie pan obrażać, myślę, że lepiej będzie, jeśli pan sobie

stąd pójdzie. Wstał, biorąc do ręki laskę.

- Też tak myślę. Zanim jednak to zrobię, chciałem pani powiedzieć, że nie

życzę sobie wtrącania się do moich spraw.

- Do pańskich spraw? - Sally otworzyła szeroko oczy, patrząc na niego

niewinnie. - Nie wiem, co pan ma na myśli.

- Liza... - Lloyd odwrócił się do dziewczynki. - Byłem rano na oddziale

dziecięcym i słyszałem, że dzieci dostają dziś pączki z różaną konfiturą w

środku. Siostra przełożona powiedziała, że i ciebie zaprasza. Nie wiem tylko,

czy masz ochotę? Dziewczynka z okrzykiem radości wybiegła z pokoju.

R S

background image

- 107 -

- A więc, pani doktor, jeszcze godzinę temu byłem zaręczony i miałem się

żenić. Chciałbym się dowiedzieć, jak się pani udało tak szybko pokrzyżować

moje plany.

- Kiedy ja nic nie zrobiłam.

- Nic? Chce mi pani wmówić, że Rudolf Small tak sam z siebie, bez pani

udziału groził mi, że mnie pobije, jeżeli kiedykolwiek zbliżę się do Margaret...

Sally wybuchnęła głośnym śmiechem. Wszystko ma swoje granice!

Rudolf Small grożący komuś pobiciem...

- Nigdy bym się tego po nim nie spodziewała - wykrztusiła. Lloyd

spojrzał na nią z hamowanym gniewem.

- Nie wie więc pani, dlaczego?

- A oni panu nie powiedzieli?

- Margaret tylko płakała, a Rudolf plótł coś o swoim pradziadku i o tym,

jakim to pani jest wspaniałym lekarzem i że naprawdę bardzo mi współczuje,

ale niech no tylko zbliżę się choćby o krok do Margaret, to tego pożałuję.

Sally udało się opowiedzieć mu całą historię, ale kiedy skończyła, Lloyd

był nadal wzburzony.

- Nie wierzę w to - powiedział szorstko.

- Nie? - Sally zagryzła wargi. - Chyba... nie widzisz zabawnej strony tej

całej historii.

- Zabawnej strony! - wybuchnął. - Jak myślisz, jak ja się mogę w tym

wszystkim czuć?

- Porzuconym! - zawołała Sally dobitnie. - Nigdy sobie nie wyobrażałam

Margaret jako namiętnej kobiety, zastanawiającej się, którego z dwóch

mężczyzn wybrać! A to historia!

Sally nie mogła pohamować śmiechu.

- Słuchaj, Sally. - Wargi Lloyda zadrgały. - Czy wiesz, jak niewiele

brakuje, żebym przetrzepał ci skórę?

R S

background image

- 108 -

- Wacky! - Sally próbowała stłumić śmiech. - Wacky, słyszałeś, że on mi

groził. Ugryź go w nogę!

- Sally...

- Przepraszam, Lloyd - powiedziała pojednawczo. - Gdybym

przypuszczała, że ją naprawdę kochasz, miałabym dla ciebie więcej

współczucia. Ale ona nie lubi twoich płyt z Beatlesami...

- Jeżeli sądzisz, że to w czymkolwiek zmienia mój stosunek do ciebie...

Śmiech Sally urwał się nagle. Słowa te podziałały na nią jak kubeł zimnej

wody.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Nie wyobrażaj sobie, że za moim pocałunkiem cokolwiek się kryje -

oznajmił chłodno. - Nie możesz z tego powodu próbować zniszczyć mojego

związku z Margaret.

- I sądzisz, że to był powód, dla którego wysłałam ich do poradni

genetycznej? - zapytała zmienionym głosem. - Po to, żeby dać ci sposobność do

rzucenia się w moje ramiona?

- Przyszła mi do głowy taka myśl. Mówisz, że mnie kochasz, a w chwilę

potem ingerujesz w mój związek z narzeczoną.

- Do wszystkich... - Gniew nie pozwolił Sally dokończyć zdania. -

Margaret wyjaśniła mi, że nie mogą się pobrać z Rudolfem z powodów

genetycznych - dodała po chwili. - Jaki byłby ze mnie lekarz, gdybym nie

powiedziała im prawdy?

- Nie przyszła do ciebie zasięgnąć porady lekarskiej.

- To prawda. Przyszła z twojego polecenia, jako skruszona narzeczona,

żeby mnie przeprosić. Tylko że... Doktorze Neale, ona chyba pana nie kocha.

Ona kocha Rudolfa.

- Więc nie wysłałaś Margaret do poradni po to, żeby usunąć ją sprzed

moich oczu...

R S

background image

- 109 -

Zapadła cisza. Wacky poruszył się u ich stóp i polizał rękę Sally, jakby

chciał ją pocieszyć. Ona jednak czuła się dotknięta do głębi.

- Proszę wyjść z mojego mieszkania! - powiedziała zdecydowanie. -

Takiego aroganckiego...

- Jeżeli ja jestem arogancki, to ty jesteś złośliwa.

- Dlatego, że dzięki mnie dwoje ludzi może odzyskać szczęście?

- Nie przekonasz mnie, że nie kierowała tobą złośliwość. Nigdy w to nie

uwierzę.

- Możesz sobie wierzyć albo nie wierzyć, jest mi to zupełnie obojętne -

wyszeptała Sally. - Ale jeśli sobie myślisz, że mnie cokolwiek obchodzisz... Nie

obchodzisz mnie ani ty, ani twoje życie. Nie wyszłabym za ciebie za mąż nawet

wtedy, gdybyś był jedynym mężczyzną na świecie, więc wynoś się z mojego

mieszkania! Idź!

Stali wpatrzeni w siebie, ich oczy rzucały błyskawice.

- Sally? - dobiegł niepewny głos od strony drzwi. - Siostra powiedziała, że

mogę ci przynieść pączka, jeżeli zechcesz. - Dziewczynka spojrzała z

przestrachem na Lloyda. - I dla Lloyda...

- Pójdę i wezmę sobie - odezwał się ponurym głosem.

- Czy przyniesiesz też Sally?

- Nie sądzę - powiedział wolno. - Myślę, że doktor Atchinson da sobie

sama radę.

Po wypiciu dwóch filiżanek kawy Sally nadal dygotała. Próbowała

przeczytać gazetę, potem przechadzała się po mieszkaniu, a Liza i Wacky

patrzyli na nią zatroskani.

- Pójdziemy na spacer - oznajmiła Sally w końcu. - Tylko się przebiorę.

- Cudownie! - Lizie najwyraźniej podobał się ten pomysł. Nie rozumiała

zupełnie, dlaczego Sally jest smutna. Podniosła gazetę, którą Sally czytała, i

usiadła z psem.

R S

background image

- 110 -

Sally wróciła po piętnastu minutach. Liza nie siedziała już z psem na

kanapie. Stała teraz z twarzą białą jak kreda, a przed nią na ławie w kuchni

leżała rozpostarta gazeta.

- Ścinają drzewa mamusi - powiedziała bezbarwnym głosem.

- Co? - Jedno spojrzenie na Lizę kazało zapomnieć Sally o własnych

zmartwieniach. Oczy jej spoczęły na stronie gazety, którą czytała Liza. Była tam

fotografia demonstrantów wyrzucanych z obozowiska drwali. Podpis brzmiał:

„Olbrzymy z góry Willcanwe przeznaczone do ścięcia."

- Drzewa mamusi? - dopytywała się Sally, a dziewczynka wybuchnęła

płaczem.

- Mojej mamusi. Mojej prawdziwej mamusi, a nie Giny. Ona umarła,

kiedy miałam pięć lat. Miała raka. A na tydzień przed śmiercią zabrała mnie do

Willcanwe i kazała mi usiąść pod takimi ogromnymi drzewami. One są

niesamowicie wysokie...

I powiedziała... Powiedziała, że życie nigdy się nie kończy. Że te drzewa

rosną od pięciuset lat i że może będą tu dalej za następne pięćset lat. Mówiła...

Mówiła, że są na świecie rzeczy trwałe i niezmienne, rzeczy ważne i że to nas

będzie z sobą zawsze łączyło, żebym o tym pamiętała. Nie wiedziałam, że ona

umrze, kiedy mi o tym mówiła, ale... ale te drzewa... Powiedziała mi, że one

właśnie są tym, co ona kocha i co ja mogę pokochać, i co mogą pokochać moje

dzieci, a potem wnuki. A ponieważ wszyscy te drzewa kochamy, jesteśmy z

sobą na zawsze złączeni, chociaż moja mamusia już nie żyje...

Zaczął ją dławić szloch. Przytuliła się do Sally, a jej buzia skurczyła się

od płaczu.

Sally głaskała ją po główce i czytała artykuł. Tego już było za wiele. Nie

była w stanie poradzić sobie naraz z przeżyciami Lizy i swoimi.

- Pokażemy to tatusiowi - oświadczyła, czując niechęć do samej siebie, że

chce przekazać sprawę komuś innemu, ale naprawdę nie wiedziała, co robić. -

R S

background image

- 111 -

Może on zna kogoś, kto będzie mógł pomóc. O, zobacz, co tu jest napisane.

Mają ścinać je dopiero pod koniec miesiąca.

- Pod koniec miesiąca... - Dla dziesięcioletniej dziewczynki był to szmat

czasu. - To... jeszcze prawie tydzień. - Liza westchnęła z ulgą. - No, do tej pory

może mi się uda coś załatwić.

- Na pewno - powiedziała Sally, wycierając chusteczką ślady łez z buzi

dziewczynki. - A teraz chodźmy na spacer, obydwu nam się to należy.

Struan wrócił wieczorem i przyszedł zabrać Lizę. Radość z udanej

operacji Sary zakłóciła mu wiadomość o wyjeździe Sally.

- Wiemy z Giną doskonale, że nie możecie z Lloydem współpracować -

zaczął Struan. - To było jasne od samego początku. Dlatego dziś rano

dzwoniłem do różnych biur pośrednictwa i znalazłem anestezjologa, który

zgodził się zostać u nas do czasu powrotu naszego specjalisty. Rozmawiałem już

z Lloydem, nie ma nic przeciwko temu.

- To podejrzana sprawa - powiedziała Sally nieufnie, a Struan się

roześmiał. Każdy anestezjolog bez etatu, który jest gotów zacząć pracę z

dwudniowym wyprzedzeniem, musi się wydawać podejrzany.

- To taki arogancki typek - przyznał Struan. - Jedliśmy razem lunch i

pomyślałem sobie, że lepiej by ci pewnie było z Lloydem. Ale referencje ma

znakomite. Zresztą to tylko na dwa miesiące.

- Trudno sobie wyobrazić kogoś bardziej aroganckiego od Lloyda -

zauważyła Sally.

Struan pokiwał głową.

- Wydobyłaś z Lloyda jego najgorsze cechy. Aż przykro patrzeć. Sally,

bardzo byśmy chcieli, żebyś się zgodziła.

Popatrzyła na niego bezradnie. Tak bardzo chciała zostać.

- Dobrze - szepnęła. - Dziękuję, Struan.

- Być może uratowałaś życie naszej młodszej córeczki - uśmiechnął się. -

Powiadają, że można oddać za to pół królestwa. Tobie musi wystarczyć nowy

R S

background image

- 112 -

anestezjolog. - Wziął na ręce rozespaną Lizę. - Zabieram moją córeczkę do

domu. Dziękuję, Sally.

- Było mi z nią bardzo miło. - Sally uściskała Lizę. - Opowiedz tatusiowi

o drzewach.

Sally długo przewracała się w łóżku z boku na bok, nie mogąc zasnąć.

Czy ma wyjechać, czy zostać? Męczyła się bardzo, szukając odpowiedzi na te

pytania.

O północy jeszcze leżała wpatrzona w sufit zalany księżycowym

światłem. W końcu wstała z łóżka i narzuciła na siebie ubranie. Noc była cicha,

rozświetlona blaskiem gwiazd. Wymarzona pora na spacer, a nie na ponure

rozmyślania o przyszłości.

Skierowała się na plażę. Minęła zatokę i przeszło godzinę szła brzegiem

morza. Wszędzie panowała cisza. Słychać było tylko szum fal. Zrzuciła sandały.

Woda obmywała jej palce, chłodząc je i pozwalając zapomnieć na chwilę o

kłopotach.

- Zachowuję się jak wariatka - powiedziała głośno w kierunku

szemrzących fal. - Jak ogłupiała z miłości nastolatka, oddająca serce

mężczyźnie, który tego nie chce.

Było jej tak gorąco! Postanowiła się wykąpać. Wróciła do zatoki i stanęła

nad brzegiem, wpatrując się w ciemną głębinę. Srebrne światło księżyca

oświetlało powierzchnię, ale poniżej woda była czarna i pełna tajemnic.

Pływanie w nocy jest niebezpieczne.

- No i co z tego? Komu na mnie zależy? - westchnęła żałośnie i zaczęła

rozpinać bluzkę.

- Sally, to szaleństwo.

Drgnęła, odwróciła się i zobaczyła Lloyda. Szedł, utykając, w jej kierunku

od strony wydm.

- Co? Co ty tu robisz? - wyszeptała.

R S

background image

- 113 -

- Próbuję powstrzymać rozhisteryzowaną kobietę przed rzuceniem się do

oceanu. - Przystanął pół metra od niej. - Czy zechciałabyś mi powiedzieć, co ty

tu, do diabła, robisz?

- Chcę popływać.

- Wspaniale - zakpił. - W towarzystwie płaszczek, rekinów i innych

nocnych potworów.

- To nie twoja sprawa.

- Słusznie. Ale trudno mi stać i patrzeć, jak tracisz życie. Choćbym nie

wiem jak tego chciał.

Sally spojrzała na niego. W głosie Lloyda pobrzmiewała złośliwość. Ten

człowiek jej nie znosił. Mój Boże, kochała go tak bardzo, a on jej tak

nienawidził...

- Wcale nie popełniam samobójstwa. Nie bądź niemądry.

- To nie ja jestem niemądry.

- Oczywiście, że nie. To znowu ja. Sally Atchinson. Niemądra.

Lekkomyślna. Uczuciowa. Krótko mówiąc: obdarzona tymi cechami, którymi

najbardziej pogardzasz. Ale pamiętaj, że nigdy nie znajdziesz dla siebie idealnej

partnerki. Okazało się, że nawet twoja rozsądna Margaret jest, według ciebie, za

bardzo uczuciowa.

- Uczucia Margaret to nie twoja sprawa.

- Nie moja? - Sally szlochała teraz głośno. Zakryła rękami twarz, łzy

płynęły jej między palcami. Na próżno próbowała się opanować. - Nic w

Gundowring nie jest moją sprawą! Z tobą też nie mam nic wspólnego. Staniesz

kiedyś sam przed tym, co cię czeka w wypranej z uczuć, ponurej przyszłości.

Możesz oszczędzać każdy grosz, żeby sobie zapewnić bezpieczne, puste życie

bez śmiechu i radości, i doczekasz starości wypełnionej pustką. Pustką! Bo nie

chcesz nigdy podjąć ryzyka. A jeśli człowiek nie ryzykuje, to nigdy nic nie

wygrywa. Zapewne też nic nie traci. A oddanie serca komuś, kogo masz za nic,

to przecież nie dla ciebie.

R S

background image

- 114 -

- Nie, to nie dla mnie.

Słowa te przerwały jej tyradę. Lloyd stał bez ruchu, a Sally czuła się coraz

bardziej bezradna. Próbowała zapiąć bluzkę, ale palce odmawiały jej

posłuszeństwa.

- Pomogę ci...

Położył ręce na jej ramionach i odwrócił ją do siebie, ale wyrwała mu się

jak oparzona.

- Nie dotykaj mnie, Lloyd. Nie zniosę tego.

- Sally, to niemądre. To nie ma sensu.

- Czuć tak jak ja?

- Poddawać się temu uczuciu. Można się tego oduczyć.

- Ale po co? - Sally zaszlochała. - Wydaje mi się, że wolałabym raczej

umrzeć, niż nauczyć się nie kochać.

Zapadła cisza. A potem Lloyd nachylił się nad nią niespodziewanie i

wziął ją za rękę.

- Chcesz popływać? - zapytał łagodnie.

- Nie. Tak... - Głos jego przeniknął ją do głębi. - Nie dotykaj mnie.

- Chodźmy - powiedział, nie zwracając uwagi na jej słowa. - Po drugiej

stronie zatoki jest cudowne miejsce pośród skał, wolne od grasujących

potworów.

- Grasujące potwory... - Głos Sally dławiło histeryczne łkanie. - Czy masz

na myśli siebie?

- Będę tylko ratownikiem - obiecał. Zaprowadził ją do skał na brzegu

zatoki.

- Noga chyba ci się wzmocniła - wyszeptała Sally.

- Stosuję się do rad mojego chirurga. - W jego głosie zadźwięczał śmiech,

co doprowadziło Sally do wściekłości. Próbowała wyszarpnąć rękę, ale Lloyd

jej na to nie pozwolił.

R S

background image

- 115 -

- Pani doktor powinna popływać. Tylko ciężką fizyczna praca może

zapewnić sen. Proszę przepłynąć to jeziorko dwadzieścia razy.

Podczas odpływu miejsce to było występem skalnym pomiędzy zatoką a

morzem, upstrzonym tu i ówdzie małymi sadzawkami. Teraz, podczas

przypływu, widać było długi pas głębokiej wody.

- Nie musisz mnie pilnować - wymruczała.

- Byłoby to zaniedbaniem - rzucił od niechcenia - a ja nigdy niczego nie

zaniedbuję.

- Wielkie brawa!

Sally odwróciła się i dała nurka do wody.

Kąpiel była cudowna. Woda pieściła jej skórę, dawała ochłodę, niosła

ukojenie. Gdyby była sama, położyłaby się na powierzchni, dała się unosić fali.

Ale teraz...

Teraz pilnował jej Lloyd i czuła się zbyt skrępowana. Ale po

dziesięciokrotnym przepłynięciu jeziorka prawie zapomniała, że Lloyd na nią

patrzy. Prawie, ale niezupełnie. Był tam przecież. Po drugiej stronie jeziorka.

Skulona, ciemna, zamyślona postać na tle księżyca.

Która ją obserwowała...

Piętnasty raz... Zaczynała odczuwać zmęczenie. Wkrótce będzie musiała

wyjść i stanąć przed nim.

Dopłynęła do brzegu, tam, gdzie siedział Lloyd, chwyciła ręką za występ

skalny i podciągnęła się w górę. Lloyd ujął ją za przeguby dłoni i wyciągnął z

wody.

- Pewnie nie masz ręcznika - zauważył i westchnął, gdy potwierdziła. - A

kąpałaś się przecież w ubraniu.

W ubraniu? Nie włożyła stanika i bluzka przywierała teraz do jej ciała,

odsłaniając wszystko. Zawstydzona, zasłoniła piersi rękami.

- Zdejmij bluzkę i włóż moją koszulę - zaproponował Lloyd.

- Nie chcę.

R S

background image

- 116 -

- Mówię ci zdejmij, albo ci ją sam ściągnę. Nie będziemy płacić ze

Struanem nowemu anestezjologowi i patrzeć, jak nasz chirurg dostaje zapalenia

płuc.

- Oczywiście, że nie. To się nazywa rozsądek.

Przed kąpielą udało się jej zapiąć tylko dwa guziki, więc rozpinanie

bluzki zabrało teraz sekundę. Zanim zdążyła się odwrócić, ręce Lloyda

ściągnęły jej bluzkę, która upadła pod nogi. Lloyd trzymał w rękach suchą

koszulę. Nie wzięła jej. Nie była w stanie. W końcu Lloyd opuścił ręce, a

koszula osunęła się na bluzkę Sally.

- Sally... - dał się słyszeć szept. Szept mężczyzny, którego żelazna wola

zaczęła się kruszyć. - Sally...

Po chwili była już w jego ramionach. Stali tak długo, spleceni w uścisku,

bez ruchu. Sally słyszała bicie jego serca i zdawała sobie sprawę z walki, jaka

się tam toczy. Powinna odejść. Powinna...

Była tam, gdzie kazało jej być przeznaczenie. Serce jej biło w rytmie jego

serca, stapiając się w jedno...

Czuła, jak powoli jego ciało się rozluźnia. Bitwa została stoczona i

przegrana, a może stoczona i wygrana.

- Wielkie nieba... - Ustami dotykał jej włosów. - Jesteś taka piękna.

Dziewczyno, czy wiesz, że mnie urzekłaś? Żeby chirurg był taki czarujący...

Uniosła głowę. Stali tak bardzo długo, a potem Lloyd powoli, jakby

zbliżał się do czegoś nieskończenie drogocennego, nachylił głowę, by ją

pocałować.

O mój Boże...

Czuła się tak, jakby umarła i zawędrowała już do nieba. Tak właśnie

wyobrażała sobie dotyk jego ust. Był to pocałunek mężczyzny poddającego się

swej kobiecie. Tkliwy, a przy tym władczy. Nie sposób było opisać tego, co się

z nią działo.

R S

background image

- 117 -

Czuła swą nagość. Miała przecież na sobie tylko szorty. Dłonie Lloyda

muskały jej skórę.

- Mój Boże - szepnął. - Sally, chcę cię. Przejechała palcami po jego

włosach.

- Masz mnie już. Zawsze byłam twoja. Jestem i będę. Już ci to przecież

mówiłam.

Puścił ją i postąpił krok do tyłu.

- Tak po prostu? - spytał. - Żadnej dumy? Żadnych zastrzeżeń?

- Czy może być miejsce na dumę tam, gdzie jest miłość? - zapytała

drżącym głosem. - A ja cię przecież kocham. Myślę, że cię zawsze kochałam,

tyle tylko, że spotkałam cię dopiero parę tygodni temu. Zawsze wiedziałam, że

gdzieś tam... na mnie czekasz...

Przygarnął ją mocno do siebie.

- Skąd możesz być tego taka pewna?

- Nie jestem pewna ciebie - mruknęła, wodząc palcem po jego twarzy, w

miejscach, które naznaczył kiedyś ból. - Pewna jestem tylko tego, co sama

czuję.

- Co będzie, jeśli się okaże, że ja nie jestem zdolny do miłości?

- Pojęcia nie mam, czy mam w sobie dosyć miłości za nas dwoje, ale

spróbuję.

- Sally...

- Mmm. - Trzymała twarz na jego piersi, a on wtulił usta w jej włosy.

- Myślę, że lepiej będzie, jeśli wrócimy do mojego mieszkania.

- Po co? - Wiedziała, po co, ale tak strasznie chciała, by jej to powiedział.

- Bo przekraczam właśnie granicę, poza którą nie ma już odwrotu -

wyszeptał. - I jeśli nie zamierzasz mnie powstrzymać, musimy przedsięwziąć

środki ostrożności.

- Co za rozsądek! - zakpiła Sally.

- Ja bym tego tak nie nazwał - mruknął głuchym głosem Lloyd.

R S

background image

- 118 -

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Po przebudzeniu Sally ogarnęła radość.

Zawładnęła nią z taką siłą, że miała ochotę krzyczeć.

Nie zrobiła tego. Leżała w ramionach Lloyda. Ból, który znaczył

przedtem jego twarz, zniknął bez śladu.

Boże wielki, jak ona go kocha. Wczoraj w nocy udało jej się po raz

pierwszy zatrzeć ślady cierpienia na jego umęczonej twarzy. Udało jej się

skłonić go do uśmiechu i potrafiła go rozbawić. Dzięki niej zapomniał o swych

zmartwieniach.

Gdyby tak mogło być zawsze.

Może się uda. Może... Maleńki płomyczek nadziei, który się zatlił w

chwili, gdy wczoraj Lloyd ją pocałował, rozpalał się coraz bardziej. Gdyby tylko

nauczył się ufać ludziom, gdyby tylko zaakceptował jej miłość...

Poruszył się, obejmując ją mocniej.

- Mmm. Miło przytulić się do ciebie. Taka jesteś cieplutka...

- Lepsza niż butelka z gorącą wodą? - spytała i usłyszała tłumiony śmiech.

Raz jeszcze ogarnęła ją radość. Lloyd znowu się śmieje...

Odwrócił się i ukrył nos w jej włosach.

- Marchewka - dogadywał. - Pewnie tak cię nazywali w szkole?

- Często - przyznała się. - Mówili jeszcze: piegus.

- Lubię te twoje piegi. - Uniósł się, by obejrzeć jej twarz. - Czy wiesz, że

masz piega na samym czubku nosa? I że on domaga się pocałunku, i to już, w tej

chwili?

- Co więc zamierzasz zrobić? - szepnęła bez tchu.

- Nie mogę przecież odmówić podobnej prośbie. A zachowuję się zawsze

przyzwoicie. To, co zrobię z jednym, zrobię też z innymi. Cóż to za szczęśliwy

zbieg okoliczności, że masz tak wiele piegów.

Leżeli potem szczęśliwi, bez sił, spleceni ramionami.

R S

background image

- 119 -

- Sally... - Głos Lloyda zdawał się dochodzić z daleka.

- Mhm?

- Nic mi nie mówiłaś, że to twój pierwszy raz.

- Nie pytałeś.

Odsunął się od niej i usiadł.

- Dosyć już złego zrobiłem - powiedział niepewnym głosem. - Sally, nie

mogę kłamać. To, co do ciebie czuję... Masz chyba rację. To coś... Nigdy

jeszcze nie odczuwałem czegoś podobnego, ale czy można na tym budować

małżeństwo?

- Przecież ja cię nie proszę, żebyś się ze mną ożenił - wyszeptała Sally. -

To tobie potrzebne są wykładziny i świadczenia emerytalne.

- Więc... - Siedział odwrócony do niej plecami. - Więc mogę cię

wykorzystywać, jak długo mi się będzie podobało, a potem mam pozwolić,

żebyś sobie poszła?

Nigdy mi nie pozwolisz od siebie odejść, powiedziała Sally do siebie.

Proszę cię... Ale na głos nie powiedziała nic. Przysunęła się do niego i dotknęła

palcem blizny w dole kręgosłupa.

- Nadal cię boli?

- Czasami. Sally...

Dotknęła ustami blizny i obsypała pocałunkami miejsce dawnej rany, a

potem zaczęła delikatnie masować kręgosłup.

- Potrafię cię wyleczyć - szepnęła. - Musisz mi tylko pozwolić.

- Sally...

- Połóż się na brzuchu - rozkazała. - Zrobię ci taki masaż, o jakim żaden

fizykoterapeuta nawet nie słyszał.

- Chirurg-uzdrowiciel...

- Przestań mówić i kładź się - powtórzyła. Odwrócił się do niej i

uśmiechnął.

- Despotka...

R S

background image

- 120 -

- Przyzwyczaisz się do tego.

- Tak jest, pani doktor - odparł potulnie i poddał się pieszczocie jej rąk.

Po paru dniach Sally nie mogła uwierzyć, że wszystko to kiedykolwiek

miało miejsce. Spali tego dnia niemal do południa, a potem przemknęli

chyłkiem do jej mieszkania. Sally wzięła prysznic i ubrała się, po czym każde z

nich poszło na swój obchód. Po pracy zabrali z sobą jedzenie i poszli na plażę

tak daleko, jak tylko Lloyd był w stanie dojść. Zatrzymali się tam, gdzie nie

było już żywej duszy. A potem jedli, pływali, kochali się, rozmawiali i spali... I

znowu się kochali.

Żeby to trwało wiecznie, rozmarzyła się Sally, gdy wracali po zmierzchu

plażą do domu. Laska Lloyda zostawiała ślad na ubitym piasku.

- To twój podpis. Wszyscy będą wiedzieli, że tutaj byliśmy.

- Przypływ zetrze wszystkie ślady - oświadczył i nie wiadomo dlaczego

Sally zabolało serce na tę myśl. Ogarnął ją chłód, gdy przez chwilę patrzyła w

przyszłość, jakby zrozumiała, że koniec jest nieunikniony.

Kochali się tej nocy tak, jakby następnego dnia miał nadejść koniec

świata. Obejmowali się nawet we śnie.

- To się skończy - powiedział Lloyd cicho, gdy odchodził o świcie.

Dotknął ręką jej twarzy. - Nic na świecie nie jest doskonałe.

- Nieprawda - powtarzała Sally z uporem, trzymając go kurczowo za rękę.

- Sam przecież widzisz, że to nieprawda.

Potrząsnął głową.

- Zawsze coś się musi zepsuć. Chciałbym nie mieć racji, ale... -

Westchnął. - Kiedy dostałem dyplom, czułem, że świat do mnie należy. Miałem

wtedy dziewczynę. Była piękna. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.

Została w Melbourne, kiedy zacząłem pracować w Gundowring, ale miała do

mnie przyjechać. Potem... był ten wypadek. Przypuszczano, że będę miał

sparaliżowane nogi i Jane po prostu uciekła.

R S

background image

- 121 -

Kiedy w końcu zacząłem chodzić, na początku wszystko było dobrze.

Praca dawała mi wiele radości, pieniądze zaczęły mi sprawiać przyjemność.

Wydawałem je na głupstwa, jakieś wspaniałe wakacje i tym podobne rzeczy. A

potem mój brat oddał w zastaw hipoteczny dom rodziców i zbankrutował. Nie

miałem pieniędzy, żeby popłacić długi, więc rodzice stracili dom, a brat popełnił

samobójstwo. Więc...

- Więc musiałbyś mieć źle w głowie, żeby się znowu narażać.

- Myślę... Wydaje mi się, kochanie, że właśnie zaczynam się narażać, i to

bardzo - powiedział, całując ją delikatnie w policzek. - I boję się tego okropnie.

Nauczy się jeszcze, pomyślała Sally. Stopniowo nauczy się znowu ufać.

Nie minęło południe, a szpital huczał od plotek. Każdy przedstawiał

swoją wersję wydarzeń, jakie miały miejsce podczas weekendu. Margaret

Howard usunęła fotografię Lloyda ze swego biurka, a Rudolf Small telefonował

już do niej trzy razy. Lloyd zaś nie tylko nie wyglądał na porzuconego, ale był

odprężony, spokojny i...

- Szczęśliwy - powiedziała w zaufaniu siostra przełożona do Sally. -

Pierwszy raz od bardzo dawna nie widać na jego twarzy napięcia. Jeśli to twoje

dzieło, kochanie...

Sally potrząsnęła przecząco głową i uśmiechnęła się, ale na policzkach jej

wykwitł rumieniec. Siostra wyciągnęła z tego odpowiednie wnioski.

Szczęście Sally trwało jeszcze zaledwie dwie godziny. Kiedy żegnała

swego ostatniego pacjenta, którego miała operować następnego dnia, do drzwi

zapukał Lloyd.

- Zmęczona?

Uśmiechnął się, muskając lekko ręką jej włosy.

- Tak - szepnęła.

- Jeśli to może być jakimś pocieszeniem - zażartował - to wiedz, że w

pełni na to zasługujesz. Chodź teraz ze mną na spotkanie nowego anestezjologa.

- Zupełnie jest nam teraz niepotrzebny - oświadczyła.

R S

background image

- 122 -

- Wcale nie - odparł. - Nigdy nie chciałem pracować jako anestezjolog w

pełnym wymiarze godzin. Cierpi na tym moja praktyka lekarska, a zresztą mam

teraz co innego w głowie.

- Można wiedzieć co? - zapytała odważnie.

- Na przykład ciebie. - Uścisnął ją mocno, a Sally zrobiła się purpurowa.

Jeśli tak dalej pójdzie, pomyślała, personelowi szpitalnemu niewiele wkrótce

zostanie do domysłów.

- Zostawiłem go w pokoju rekreacyjnym - powiedział.

Szli razem korytarzem, a kiedy Lloyd otworzył drzwi, Sally zamarła.

Radość prysnęła jak bańka mydlana i powróciły koszmary.

Peter Grimble... pedantyczny człowieczek, nie lubiany zarówno przez

personel, jak i przez pacjentów, zwolniony przed trzema miesiącami ze szpitala,

w którym Sally pracowała.

Peter...

Uniósł głowę i uśmiech zniknął z jego twarzy.

- To ty? - szepnął.

- Peter... - Sally zagryzła wargi. Do głowy by jej nigdy nie przyszło, że

Peter Grimble może tu przyjechać.

- Ach, więc to tu czmychnęłaś! - Jego twarz rozjaśnił chytry uśmieszek. -

Miłe miejsce, wiejska okolica, z dala od rąk sprawiedliwości.

- Na litość boską! - Sally pobladła.

Niemożliwe chyba, żeby wywlekał tutaj te sprawy? Chyba nawet on nie

byłby zdolny do podobnej mściwości.

A jednak był zdolny do wielu rzeczy. Od trzech miesięcy nie miał pracy,

czuł się pokrzywdzony i widok Sally, która miała stałe zajęcie, wydobył z niego

najgorsze instynkty. Spojrzał na Lloyda.

- Nie bardzo mam ochotę być anestezjologiem przy operacjach z doktor

Atchinson - oznajmił. - Nie należę do osób, które współpracują z mordercami.

R S

background image

- 123 -

- Peter! - Sally zacisnęła pięści. - Nie powinieneś tak mówić i sam wiesz o

tym najlepiej. Było w tej sprawie dochodzenie i zostałam oczyszczona ze

wszelkich podejrzeń.

- Zręczna morderczyni - oświadczył z uśmiechem. - Do wszystkich

diabłów, Sally. Nie chcę przez to powiedzieć, że cię potępiam. Może na twoim

miejscu zrobiłbym to samo. Wiem tylko, że nie chciałbym, żebyś mnie

operowała, kiedy jesteś zła.

- Rany boskie, o czym wy tutaj rozmawiacie? - Lloyd przyglądał się im

badawczo, a jego instynktowna niechęć do Petera rosła z sekundy na sekundę.

Widać to było wyraźnie na jego twarzy, ale Sally czuła też, że mimo to chciałby

się czegoś dowiedzieć.

- Peter mówi o operacji, która miała miejsce cztery miesiące temu -

wyjaśniła przytłumionym głosem. - Operowałam ofiarę wypadku

samochodowego, młodego człowieka. Miał podobne obrażenia co Gary, ten

chłopak, który się rozbił na górze Mendy. I zmarł, tak jak Gary.

- Co słyszę, kochanie? Jeszcze jedna ofiara? - zapytał Peter. - Nabieramy,

widzę, wprawy?

- Przestań! - zawołała doprowadzona do rozpaczy. - Wiesz przecież, że

robiłam, co mogłam. Wiesz doskonale, że nie chciałam jego śmierci. Robiłam,

co mogłam, żeby go ratować...

- Policja była jednak odmiennego zdania, co? - uśmiechnął się Peter. -

Zaprosili nawet trzech chirurgów na sekcję zwłok.

A jeden z nich utrzymywał, że chłopca można było uratować. Tylko twój

szef i ten jego sługus ocalili ci skórę tym swoim stwierdzeniem: „Nieunikniona

śmierć po ciężkim urazie". Wykrwawił się na śmierć, co, kochanie? A ty mogłaś

przecież krwawienie powstrzymać.

- Nie mogłam... - Znowu otoczyły ją ze wszystkich stron koszmary.

- Na litość boską, dlaczego Sally miałaby go zabić? - Lloyd nie mógł się

najwyraźniej połapać, o co chodzi, i nie zdawał się specjalnie zainteresowany

R S

background image

- 124 -

całą sprawą. We wzroku, którym patrzył na Petera, kryła się coraz większa

niechęć.

- Ooo, miała powód. - Peterowi rozmowa ta sprawiała prawdziwą

przyjemność. Żałował, że nie słucha go więcej osób, ale dobrze było jak jest.

Sally Atchinson najwyraźniej bardzo cierpiała. - Chłopak był pijany - mówił

dalej, rozkoszując się każdym słowem. - Prowadził samochód pełen ludzi.

Chciał wyprzedzić i wpadł prosto na samochód jadący z naprzeciwka. I tak się

nieszczęśliwie złożyło, że kierowcą nadjeżdżającego samochodu był ojciec

Sally.

Kredowobiała twarz Sally potwierdzała słowa Petera.

- I? - zapytał Lloyd cicho.

- Łatwo sobie wyobrazić tę scenę - kontynuował Peter. - Aha, samochód,

który chłopak wyprzedził, wpadł na dwa inne pojazdy i skończyło się tym, że

mieliśmy na izbie przyjęć dziewięć osób. Pięć w strasznym stanie i cztery trupy.

Sally przygotowywała chłopaka do operacji i w tym momencie przyszli

policjanci, żeby ją poinformować, że on zabił jej ojca. I wtedy pani doktor

spojrzała na chłopaka i powiedziała, że nie będzie go operować - zakończył

Peter z wyraźną satysfakcją w głosie.

- P... powiedziałam, że nie mogę... - szepnęła Sally - a to różnica...

- Co więcej, nie powinna była go operować - rzucił ostro Lloyd. - Ktoś

powinien ją zastąpić.

- To tylko wydaje się takie proste, proszę pana. Druga w nocy. Operacje

w toku. Wszyscy chirurdzy zajęci. - Peter znowu uśmiechnął się mściwie. -

Pamiętam, jak na niego spojrzała, kiedy leżał już na wózku. Ta jej twarz...

Powiedziała: „Umrzesz, jeśli cię będę operowała". - Zrobił efektowną pauzę, po

czym dokończył: - No i operowała go i umarł. Wszystko było jak należy. No,

może coś tam szwankowało, jeśli chodzi o prawo.

- Co on, u diabła, mówi? - Lloyd zwrócił się do Sally. - Rzeczywiście tak

powiedziałaś?

R S

background image

- 125 -

- Tak... Nie.

Sally zagryzła wargi do krwi. Nikt nie był w stanie tego zrozumieć.

Wydawało się to w ogóle niemożliwe.

- Mój ojciec... - szepnęła - był dla mnie wszystkim...

- Że mogłaś nawet dla niego zabić?

- Nie!

Napotkała oczy Lloyda i ku swemu zdumieniu odkryła w nich

niedowierzanie. Niedowierzanie...

- Ręce... - wyszeptała. - Ręce mi się trzęsły. Było mi niedobrze. Bałam

się, że nie będę mogła operować. Potrzebny był ktoś bardziej opanowany.

Bałam się tak bardzo, że umrze... bo mi się ręce trzęsły.

- Ale operowałaś?

- Nikogo poza mną nie było. Peter przygotował go już do operacji.

Musieliśmy zaczynać.

- No i ręce przestały ci się trząść. Byłaś w czasie operacji chłodna i

opanowana. A on umarł - wtrącił Peter.

- Nie muszę chyba tego wszystkiego wysłuchiwać!

Sally spojrzała błagalnie na Lloyda. W jego oczach nadal kryło się

niedowierzanie.

Zamknęła powieki. Znowu zaczęły ją nawiedzać koszmary, gorsze niż

kiedykolwiek. Uwierzył jej wtedy szef i własna rodzina. A Lloyd tak teraz na

nią patrzy...

Jak mogła kiedykolwiek wyobrażać sobie, że ją pokocha?

Nie potrafiła się bronić przed tym spojrzeniem. Jeżeli był w stanie

podejrzewać, że mogła zabić, przestawało ich cokolwiek łączyć.

- Miałam wyjechać w piątek. Dziś pójdę kupić bilet na samolot.

Wyszła i zamknęła za sobą drzwi.

R S

background image

- 126 -

Lloyd przyszedł do niej pięć minut później. Stała przy oknie w swoim

mieszkaniu i patrzyła ponuro przed siebie. Jak mogła kiedykolwiek

przypuszczać, że skończył się tamten koszmar?

W myślach znowu ożywały obrazy owej pamiętnej nocy. Tak bardzo się

wtedy bała. Patrzyła na twarz chłopca i czuła gniew. W życiu jeszcze nie czuła

podobnego gniewu. Głupi pijany szczeniak, który pozbawił życia trzech swoich

przyjaciół i jej ukochanego ojca.

Nie powinna była operować, ale nie miał kto tego za nią zrobić. Była

jedynym chirurgiem, który zagradzał śmierci dostęp do chłopaka.

Nie miała wyboru. Na jej twarzy malowało się skupienie i siłą woli

zmusiła drżące ręce do absolutnego posłuszeństwa. A chłopiec umarł wtedy, gdy

dotykały go jej ręce.

Umarłby i tak. Tak twierdził jej szef. Przyszedł na dyżur następnego ranka

i zrobił piekielną awanturę, gdy dowiedział się, czego od niej żądano. Ale

rodzinie chłopca powiedziano, jaki związek łączył kobietę, która go operowała,

z człowiekiem, którego chłopak pozbawił życia.

Szukali zemsty. Wynajęli zręcznych lekarzy oraz zręcznych prawników i

zaczęli działać z niezłomną determinacją. Pomimo zakazu szefa - groził

wyrzuceniem z pracy każdemu, kto podważyłby kwalifikacje Sally - Peter robił

w czasie dochodzenia różne aluzje, znacząco się uśmiechał, tak że Sally była

przekonana, iż prokuratura zdoła zebrać dowody przeciw niej.

Tak się jednak nie stało. Obrażenia chłopca były na tyle poważne, że

żaden lekarz nie odważył się stwierdzić z czystym sumieniem w sądzie, że

chłopak by żył, gdyby nie operowała go Sally. Została więc uniewinniona.

Obwiniano tylko szpital, że pozwolił jej operować. Kryła się więc w tym

jednak ocena jej pracy.

Lloyd nie zapukał do drzwi. Wszedł cicho i położył rękę na jej ramieniu.

Stała bez ruchu.

- Sally...

R S

background image

- 127 -

- Co? - spytała bezbarwnym głosem.

- Czy chcesz mi wszystko opowiedzieć?

- Nie.

- Sally... Musisz. Odwróciła się.

- Nie zabiłam go. Czy tego chciałeś się dowiedzieć? Nic ci więcej nie

powiem, dokąd będziesz na mnie tak patrzył i stał tu, bawiąc się w sędziego.

- Sally, zrozum, to ważne.

- Ważne? To nie jest wcale ważne. Chyba że myślisz, że mogłam go

zabić. A wtedy... Posłuchaj mnie, Lloyd. Nie masz zaufania do ludzi.

Zaakceptowałam to. Życie cię doświadczyło, ale mnie także, a jednak nie

osądzam z tego powodu i nie potępiam całego świata.

- Ja nie...

- Nie osądzasz mnie? - Sally pokiwała głową. - Ale się zastanawiasz. A ja

nie potrzebuję takiej miłości. Jeżeli masz na mnie patrzeć w podobny sposób za

każdym razem, kiedy ktoś mnie o coś oskarży... Czuję się tak, jakbym chodziła

w przebraniu, a któregoś dnia miało ono spaść, odsłaniając prawdę o mnie,

pokazując moje prawdziwe ja. Lekkomyślną, niedbałą morderczynię...

- Na litość boską, Sally! Jesteś niemądra. Proszę cię tylko, żebyś mi

wszystko opowiedziała.

- O to właśnie chodzi - szepnęła Sally. - Nie powinnam ci nic mówić.

Chciałabym, żebyś sam wiedział.

- Nie potrafię - powiedział z trudem. - Ufałem Jane, kiedy złamałem

kręgosłup, a ona zmieniła się tak, że jej nie poznałem.

- Ja nie jestem Jane. - Sally zagryzła wargi i zacisnęła palce na parapecie.

- Lloyd, ja nie należę do twojej przeszłości. I zaczynam myśleć... chyba jestem

już tego pewna, że nie należę także do twojej przyszłości.

- Sally...

- Idź sobie - szepnęła. - Proszę cię, zostaw mnie.

- Jeżeli tego chcesz...

R S

background image

- 128 -

- Tak, właśnie tego chcę.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Peter Grimble odleciał wieczornym samolotem.

Struan przyszedł do Sally tego samego wieczoru. Wyglądał na

zmęczonego i znękanego. Sally przez moment odczuła wyrzuty sumienia z

powodu kłopotów, na jakie go naraziła.

- Lloyd mi wszystko opowiedział - rzekł krótko. - To okropne. Ale może

jeszcze przemyślisz swoją decyzję?

- Nie mogę. - Sally rozłożyła bezradnie ręce. - Chyba zdajesz sobie z tego

sprawę?

- Ależ Sally! Nikt tu przecież nie myśli, że mogłaś działać w złej wierze.

- Lloyd tak uważa.

- Jest więc głupi.

- Tak. - Zamknęła oczy, by ukryć napływające łzy i odwróciła się. -

Przepraszam, Struan. Byliście z Giną tacy dobrzy.

- Ale nie możesz zostać z powodu Lloyda?

- Nie mogę zostać z powodu Lloyda - potwierdziła posępnym głosem. A

ze sposobu, w jaki Struan ją uścisnął na pożegnanie, odgadła, że przynajmniej

on ją rozumie.

Zostały jej jeszcze cztery dni. Cztery dni codziennych operacji. Cztery dni

patrzenia na Lloyda, który będzie stał - ponury i milczący - po drugiej stronie

stołu operacyjnego.

A potem miał być koniec.

Lloyd nie zwracał na Sally uwagi. Widywali się tylko podczas operacji.

Minął wtorek.

R S

background image

- 129 -

W środę Sally zatelefonowała do biura pośrednictwa pracy w Melbourne i

dostała listę prowincjonalnych szpitali poszukujących chirurgów. Może wybrać

Queensland? To tak daleko od Gundowring.

Nadal jeszcze nie zawiadomiła Lizy o swoim wyjeździe. Kładąc się spać

w środę wieczorem, postanowiła porozmawiać z dziewczynką rano.

O północy zadzwonił telefon.

- Sally, czy jest u ciebie Liza? - zapytał Struan. Gina była nadal w

Melbourne z maleńką.

- Nie. A dlaczego by miała być?

- Powiedziałem jej dziś wieczorem, że wyjeżdżasz. Zmartwiła się, ale

myślałem, że poszła spać. Dziesięć minut temu zajrzałem do niej i zauważyłem

otwarte okno. Nie ma ani jej, ani psa.

- O mój Boże... Nie ma ani jej, ani psa - powtórzyła wolno Sally, starając

się zrozumieć sytuację.

- Tak. - Struan westchnął. - Gdyby Wacky był w domu, oszalałbym z

niepokoju, ale nikt przecież nie porywa dziecka razem z wielkim psem. A

zresztą, gdyby zbliżył się ktokolwiek obcy, Wacky narobiłby straszliwego

hałasu. Sądzę, że Liza poszła do szpitala szukać ciebie.

- Zaraz przeszukam mieszkanie - obiecała Sally. - Może siedzi w salonie

albo rozmawia w dyżurce z jakąś siostrą.

- A ja wsiadam do samochodu, może ją znajdę gdzieś na drodze. Jeśli jej

tu nigdzie nie będzie, wezwę policję.

Sally zapaliła światło, narzuciła na siebie dżinsy i bluzę, włożyła sandały i

poszła w głąb mieszkania. Przeszukała nawet kredens i zajrzała pod łóżka.

Nigdzie nie było śladu dziewczynki.

Ruszyła w kierunku drzwi i nagle stanęła jak wryta.

Drzewa.

Ukochane drzewa Lizy. Pochłonięta własnymi sprawami, przestała o tym

zupełnie myśleć.

R S

background image

- 130 -

Jak mogła o nich zapomnieć?

- Ty ciężka idiotko - mówiła z gniewem do siebie, biegnąc szpitalnym

korytarzem. Na zakręcie wpadła prosto na Lloyda.

Tym razem go nie przewróciła. Szedł bez laski. Złapał ją obiema rękami i

przytrzymał.

- Nigdy pani doktor się nie nauczy, prawda? - rzucił z furią.

- Czy nie widziałeś Lizy?!

Strach jej dotarł do Lloyda. Potrząsnął głową.

- Coś się stało?

- Właśnie dzwonił Struan. - Sally pokrótce opowiedziała o wszystkim. -

Ona pewnie poszła w kierunku góry Willcanwe.

- Willcanwe... To przeszło sześć kilometrów stąd. Nigdy by się tam w

nocy nie wybrała.

- Ale ona się dowiedziała w zeszłym tygodniu, że będą ścinali drzewa.

Ukochane drzewa jej matki. Mogła tam pójść.

- Na pewno nie. - Zacisnął mocniej ręce na jej ramionach.

- Na litość boską, Sally, rusz trochę głową. Ona ma tylko dziesięć lat. Jak

ty to sobie wyobrażasz? Jak ona może zmusić drwali, żeby przestali ścinać

drzewa?

- Drwale... - Twarz Sally stała się biała jak kreda. - Drwale wystawili też

posterunki, żeby zatrzymać Gary'ego i Melindę. - Oczy Sally rozwarły się w

niemym przerażeniu. - Lloyd, musimy tam jechać.

Patrzył na nią z niedowierzaniem.

- Żartujesz chyba, Sally? Liza jest z pewnością gdzieś tu na drodze i

Struan ją znajdzie.

- A jeśli nie?

- To będziemy się wtedy martwić. - Westchnął i pokręcił głową. -

Pozwalasz, żeby uczucia zaciemniały ci rozum. Nie ma sensu pędzić bez

R S

background image

- 131 -

powodu pod górę Willcanwe. W końcu cię postrzelą. Zrób sobie filiżankę kawy

i zaczekaj. Liza zjawi się tu lada chwila.

Sally potrząsnęła głową.

- Znam dobrze Lizę - powiedziała cicho. - Ona jest podobnie uczuciowa

jak ja. Nie przypomina rozsądnego, silnego, szacownego doktora Neale'a.

- Sally, jesteś niemądra.

Niemądra. Słowo, które ich rozdzieliło. Niemądra.

- Może i tak - odezwała się w końcu - ale wolę się wybrać na niemądrą

eskapadę pod górę Willcanwe, niż siedzieć tutaj, popijać kawę i ryzykować, że

ona znajdzie się tam sama. Myślę, że na tym właśnie polega miłość. Na

ryzykowaniu, że może się człowiek okazać niemądrym. - Słowa jej zdusił płacz.

- Niech więc pan doktor pije swoją kawę - wyszeptała z trudem - a ja w tym

czasie wybiorę się w góry.

Po upływie trzydziestu sekund siedziała już w samochodzie. Tyle czasu

zabrało jej podjęcie decyzji.

Ponad sześć kilometrów... to niewiele, zwłaszcza jeśli Liza była

przestraszona i jeśli szybko szła. Jeżeli tak właśnie było, na dojście do góry

potrzebna jej była godzina, a Struan widział ją ostatni raz ponad godzinę temu.

Może już być na miejscu.

A jeżeli drwale ustawili posterunki...

- Wielki Boże! - wyszeptała Sally, naciskając gaz. - Spraw, żeby Lloyd

miał rację. Żebym to ja okazała się niemądra.

Zaczęła myśleć, co by zrobiła na miejscu dziewczynki.

- Gdybym miała dziesięć lat i bardzo się spieszyła, szłabym drogą -

powiedziała w końcu do siebie.

Liza narażała się na ogromne niebezpieczeństwo. Oby nie spotkała pod

górą Willcanwe drwali... albo żeby drwale przynajmniej wiedzieli, że mają do

czynienia z dziesięcioletnią dziewczynką...

R S

background image

- 132 -

Po tym, co zrobili z Melindą i Garym, z pewnością drugi raz nie

zachowają się jak szaleńcy. Z pewnością...

Samochód wspinał się w górę, droga się zwężała, po obydwu stronach

rosły gęste krzaki. Wkrótce ukazał się napis: „Wyrąb lasu. Wstęp wzbroniony".

Gdzież są te drzewa? Sally wysiadła z samochodu, wytężając w

ciemnościach wzrok.

- Liza! - krzyknęła. - Liza! Wacky! Cisza.

- Czy ktoś mnie słyszy? Zgubiło się dziecko. Czy ktoś mnie słyszy?!

Drzewa olbrzymy... Ukochane drzewa Lizy... Rosną zapewne gdzieś

wyżej, pomyślała Sally.

Rzuciła raz jeszcze wzrokiem na zakaz wstępu, wzruszyła ramionami i

zapaliła silnik. Skierowała się w górę.

Tuż przed wierzchołkiem minęła ciężarówkę. Zwolniła. Ciężarówka stała

z boku drogi, schowana w krzakach.

W Sally zamarło serce. Ciężarówka należała z pewnością do drwali.

Zaparkowała obok niej i zostawiła zapalone światła. Nie chciała sprawiać

wrażenia, że się ukrywa.

- Jest tam ktoś?! - krzyknęła, jak mogła najgłośniej. Cisza.

Kończyła się tu asfaltowa droga i zaczynała pełna wykrotów ścieżka

używana przez drwali. Szaleństwem było iść dalej. Stała tu ciężarówka, więc w

pobliżu powinien być zapewne ktoś z jej właścicieli, nie było natomiast

pewności, czy jest dziewczynka.

Co teraz? Zatrzymać się tu? Czekać?

- Liza! - krzyknęła znowu.

Tym razem rozległo się echo. Nie była to jednak odpowiedź na jej krzyk.

Był to odgłos wystrzału. Dobiegał z góry. Nie myśląc, co robi, Sally zaczęła się

wspinać, krzycząc przeraźliwie:

- Stop! Tam jest dziecko! Nie strzelać!!

R S

background image

- 133 -

Padł następny strzał. Gdzieś w górze usłyszała krzyk. Liza... Tam jest

Liza!

Sally krzyknęła i w tym momencie coś mokrego, dużego i włochatego

wyskoczyło na nią jak z procy. Zachwiała się i upadła na plecy.

- Wacky, dobry pies. Wacky... - W tej samej chwili zrozumiała, że skoro

jest tu Wacky, jest też tutaj Liza i że to Liza musiała krzyczeć przed chwilą.

- Nie strzelać!

Głos Sally przedzierał się przez ciemność. Dźwignęła się na nogi,

trzymając mocno psa za obrożę. Wacky wydawał się rozumieć, że jest

potrzebny. Ciągnął ją naprzód, jakby chciał doprowadzić do swej pani.

- To dziecko! - Krzyk Sally rozległ się znowu w ciemnościach nocy.

Biegnąc starała się nie przerywać wołania. - Błagam! Przestańcie strzelać!

Strzelacie do dziecka! Błagam...

Patrzyła w rozpaczy na ciemną drogę. Właśnie w tej chwili ponad górami

zalśnił księżyc, rzucając niesamowite cienie na krzaki. Wacky ciągnął ją do

przodu, wciąż dalej i dalej, i nagle przed nimi zamajaczył ktoś, kto biegł bardzo

szybko.

Nie widział ich, a Sally i Wacky znajdowali się na jego drodze. Człowiek

wpadł na psa i zwalił się na ziemię, klnąc z bólu.

Sally cofnęła się o krok. Mężczyzna przekoziołkował, nadal przeklinając,

i wzniósł do góry rękę. Blade światło księżyca odbiło się od lufy rewolweru.

- Jestem lekarzem. - Sally mówiła ochrypłym głosem, patrząc jak

zahipnotyzowana w wymierzoną w siebie broń. - Szukam dziecka, które się tu

zgubiło. Proszę nie strzelać. Przecież nic panu nie zrobię.

Zapadła cisza. Trwała bardzo długo. Wacky wyrywał się do przodu, jakby

chciał jak najszybciej biec do Lizy. Sally także nic potrafiła myśleć o niczym

innym, ale nie mogła się przecież ruszyć, dopóki to coś było w nią wycelowane.

- Czy coś się panu stało? - wyszeptała. - Czy panu pomóc?

R S

background image

- 134 -

- Nie powinna pani tu przychodzić. - Człowiek leżał w tym samym

miejscu. Jego głos zdradzał, że cierpi. - Jeżeli chce pani przeszkadzać w

wycinaniu drzew...

- Nic mnie nie obchodzą żadne drzewa - przerwała mu. - Szukam dziecka.

Jestem miejscowym lekarzem.

- Dziecko?

- Liza Maitland. - Musiała jakoś przekonać tego człowieka, że ani ona, ani

Liza nie zagrażają mu w niczym. - Ona ma dziesięć lat i uciekła z domu. Ja

nazywam się Sally Atchinson. Jestem chirurgiem w szpitalu w Gundowring.

- Chirurgiem?

- Tak. Zapadła cisza.

- Więc to nie pani zraniła mojego brata? - zapytał w końcu mężczyzna.

- Pańskiego brata?

- Mojego brata - powtórzył bezbarwnym głosem. - Ci przeklęci

demonstranci pozbawili mojego brata wzroku. I do tej pory ich nie złapali.

Jeszcze tego pożałują.

- Sądzę, że już pożałowali. - Sally westchnęła głęboko. Starała się

rozpaczliwie nie ulegać strachowi. - Doktor Maitland, ojciec Lizy, był jednym z

lekarzy próbujących uratować wzrok pańskiemu bratu. Czy bardzo pan się

potłukł?

- Ta cholerna kostka u nogi.

Obrzucił ją podejrzliwym spojrzeniem i nadal nie opuszczał broni. Sally

uklękła przy nim, dotykając nogi.

- Złamana - powiedziała spokojnie. Stwierdziła skomplikowane złamanie,

wokół którego wystąpiło krwawienie. - Pomogę panu dostać się do ciężarówki.

- Do jasnej cholery, to się jeszcze okaże. - Groził jej znowu bronią. -

Powinienem panią zastrzelić.

- Może i tak. - Sally zamknęła oczy, a gdy je znowu otworzyła, poczuła,

że jest znów silna. - Tylko bardzo pana proszę, jeśli mnie pan zastrzeli... niech

R S

background image

- 135 -

pan powie policji, jak pana tu znajdą, że tam w górach jest mała dziewczynka,

której szukają.

- Kłamie pani.

- Nie.

Cisza dłużyła się niemiłosiernie. Wacky skomlał niecierpliwie. Sally

nadal trzymała go za obrożę. Był jej jedynym łącznikiem z Lizą. Gdyby nie on...

- Pies zaprowadzi mnie do dziewczynki - powiedziała powoli - jeśli mi

pan pozwoli odejść.

Zamknął oczy, twarz jego skurczyła się z bólu. Sally zmarszczyła brwi.

Nie może go przecież tak zostawić. Kość przecina skórę.

- Mam w samochodzie morfinę - szepnęła. - Czy potrzyma pan psa?

Myślę po prostu, że pies nie pójdzie ze mną w przeciwnym kierunku, niż sam

chce.

To szaleństwo. Prosić tego człowieka o pomoc...

- Jeśli pies zniknie gdzieś w krzakach, nie znajdę dziecka - dodała. - A

przedtem muszę przynieść panu morfinę.

Zagryzł wargi z bólu.

- Jeśli mnie znajdą, będą wiedzieli, że to ja przestrzeliłem opony... -

mówił powoli.

- Pewnie tak. - Nie było sensu zaprzeczać.

- I znajdą mnie, jeśli nie zmuszę pani do zabrania mnie stąd.

- Ale ja tego nie zrobię - oznajmiła stanowczo. - Muszę znaleźć Lizę.

Jeżeli jednak przytrzyma pan psa, przyniosę panu morfinę. Będę mogła wtedy

powiedzieć policji, że zrobił pan wszystko, żeby mi pomóc. Może pan jeszcze

strzelić mi w plecy, kiedy będę odchodziła, proszę jednak pomyśleć, jakie pan

będzie miał potem kłopoty.

- Nie odważy się pani.

- Proszę... - szepnęła. - Niech pan trzyma psa. - Wsunęła mu palce pod

obrożę. - Proszę...

R S

background image

- 136 -

Wstała, odwróciła się i odeszła.

Był to najdłuższy spacer w jej życiu. Broń była wciąż w nią wymierzona.

Trzy metry, cztery... Teraz droga zakręca. Poświata księżyca zniknęła za

drzewami i Sally zaczęła biec.

I po raz trzeci w swoim życiu wpadła na Lloyda Neale'a.

Tym razem nie był to przypadek. Czekał na nią w ciemnościach i

wiedział, co robi, gdy zagrodził jej drogę i przyciągnął do siebie.

- Cicho, Sally, to ja.

- Lloyd. Mój Boże, Lloyd...

Objął ją i mocno przytulił. Nogi ugięły się pod nią i upadłaby, gdyby nie

on.

- Kochana... - Wargami dotykał jej włosów. - Moja kochana wariatko...

- Uwierzyłeś mi jednak... - Lloyd musiał wyruszyć wkrótce po niej. - A ja

myślałam, że uważasz mnie za niemądrą - wyszeptała.

Tulił ją, próbując uspokoić. Drżała na całym ciele.

- Niemądra... - Pokręcił głową. - To ja jestem niemądry. Nie wiedziałem

nawet, że do tego stopnia. Gdzie Liza?

- Nie wiem. Lloyd, słyszałam strzały. Ona powinna być tam w górze.

- No to idziemy. Mam latarkę.

- Lloyd, zaczekaj. On ma skomplikowane złamanie, obiecałam mu

morfinę.

- Tak, a on groził, że cię zastrzeli. Słyszałem przecież. Myślałem, że

oszaleję, tak się o ciebie bałem. Nie ma innego wyjścia. Musimy obejść go

naokoło.

- Wacky będzie szczekać. A zresztą bez psa nie znajdziemy Lizy.

- Nie pójdziesz tam więcej - zamruczał, ale ton jego głosu zdradzał, że

rozumie, iż nie ma alternatywy.

- Jeśli nie pójdę, nie będziemy mieli psa - szepnęła. - A jeśli ty tam

podejdziesz... Lloyd, po nim wszystkiego można się spodziewać.

R S

background image

- 137 -

- Zaczekajmy więc. Zostawiłem Struanowi wiadomość, żeby przyjechał tu

z policją.

- Ale może ten człowiek postrzelił Lizę? Może Liza leży teraz gdzieś tam

w górach, ranna! Lloyd, ja muszę pójść po psa. Najlepiej będzie, jak dam temu

facetowi morfinę, poczekam, aż zacznie działać, i wtedy zabiorę psa.

- I myślisz, że ja będę przez ten czas stał i patrzył, jak ktoś mierzy w

ciebie z rewolweru?

- Ależ nie. - Sally tuliła twarz do jego piersi. - Pójdziemy razem. Jeśli w

tej samej chwili, w której ja podejdę do niego, przemkniesz krzakami, które

rosną przy drodze, on sobie pewnie pomyśli, że Wacky szczeka, bo ja wróciłam.

A potem, kiedy morfina zacznie działać, będę mogła odejść, a ty będziesz na

mnie czekał.

- Jeśli tylko cię nie zastrzeli.

- Na pewno mnie nie zastrzeli.

Mówiła z przekonaniem w głosie, choć serce jej biło niespokojnie.

- Jesteś najdzielniejszą...

- Chodźmy już. - Sally wysunęła się z jego ramion. - Proszę cię, chodźmy.

Szli szybciej, niż Sally się spodziewała, mimo ciemności i chorej nogi

Lloyda. Wzięli z samochodu torbę Sally i trzymając się za ręce, ruszyli biegiem

w górę. Gdy podeszli do miejsca, w którym leżał kontuzjowany człowiek, Lloyd

pospiesznie pocałował Sally.

- Wiedz, że cię kocham - mruknął. - Wiedz, że byłem skończonym

idiotą...

- Ćśśś! - Sally położyła palec na ustach i zniknęła w ciemności.

Tak, jak się spodziewała, Wacky powitał ją wylewnie, ujadając bez

opamiętania. Wstrzyknęła mężczyźnie morfinę i w świetle latarki, którą miała w

torbie, zbadała dokładniej nogę. Krwawienie nieco zmalało. Nic więcej nie

mogła na razie zrobić.

R S

background image

- 138 -

Rewolweru nigdzie nie było widać. Sally wzięła drwala za rękę i

wysunęła obrożę z jego drugiej dłoni.

- Ból wkrótce ustanie - odezwała się. - Morfina szybko działa. Dziękuję,

że przytrzymał pan psa.

Nie była w stanie myśleć, że ten człowiek mógł postrzelić Lizę.

- Nie potrafiłbym skrzywdzić dziecka - odezwał się, jakby czytając w jej

myślach. - Niech się pani nie boi. Zobaczyłem kogoś i strzeliłem ponad jego

głową. Usłyszałem krzyk i... No więc pomyślałem sobie, że kto by to nie był, to

się dostatecznie przestraszył. Do diabła ciężkiego, dosyć już mam tych historii.

- Jakich historii?

- Przyłapałem nie tak dawno dwoje szczeniaków, jak wbijali znowu

gwoździe w drzewa. Znowu! Po tym, co zrobili z moim bratem! Przez nich

stracił wzrok, a zarabiał na życie jako drwal. Chciałem ich nastraszyć, i tyle...

Tym razem zrobiłem to samo. - Głos mu się załamał. Sally mocniej uścisnęła

mu rękę.

- Proszę leżeć spokojnie. Pomoc wkrótce nadejdzie - powiedziała. - Jeżeli

mówi pan prawdę, może nie będzie tak źle.

- Będę musiał stanąć przed sądem.

- Tak. Ale nie chciał pan ich skrzywdzić, a mnie pan pomógł. Muszę już

iść - szepnęła, wysuwając jego rękę ze swej dłoni.

- Szukać dziecka? - zapytał słabym głosem. - Niech pani idzie. I, pani

doktor...

- Tak?

- Niech pani to weźmie. - Pogmerał pod sobą i wyciągnął rewolwer. -

Gdyby spotkała pani tam w górach jakiegoś bandziora...

Sally poczuła ulgę. Struan z policją, przeszukując szlak, znajdą teraz po

prostu bezbronnego, kontuzjowanego człowieka. Wstała i zacisnęła rękę na

obroży psa.

- Wkrótce się zobaczymy - obiecała.

R S

background image

- 139 -

Gdy tylko dotarła do zakrętu, rzuciła rewolwer w krzaki rosnące przy

drodze. Nie umiała się z nim obchodzić, a mógł przecież wystrzelić, gdyby się

potknęła.

Zaczęła biec. Po chwili zobaczyła Lloyda. Bez słowa wzięli się za ręce i

pobiegli za psem.

Mniej więcej po trzystu metrach znaleźli Lizę. A raczej miejsce, gdzie

dziewczynka niedawno była.

Wacky przyciągnął ich na skraj przepaści. Stanął i węszył nerwowo w

ciemnościach.

- Liza! - krzyknął Lloyd i urwał, gdy zdał sobie sprawę, co znajduje się

dalej.

Sally zmartwiała. Jedną ręką trzymała obrożę psa, a drugą Lloyda. Stali

razem, lecz każde z nich - kobieta, mężczyzna i pies - doświadczało czającego

się koszmaru samotnie. Skraj przepaści i cisza.

Pies zaskowyczał.

- Wielki Boże! - szepnęła z trwogą Sally. Przypomniała sobie krzyk, który

nastąpił po wystrzale.

Lloyd przyłożył ręce do ust i krzyknął jeszcze raz. Nie było odpowiedzi.

Serce Sally zamarło z przerażenia. Jak głęboka jest przepaść? Nic nie było

widać.

- Lloyd... - rozległ się w ciemności szmer, z trudem przypominający

szept. Było to raczej tchnienie docierające gdzieś z bliska, spod miejsca, na

którym stali.

- Liza! - Lloyd położył się na brzuchu i świecił latarką w dół. - Liza,

maleńka, co z tobą? Do diabła, gdzie jesteś?

- Tutaj, na dole - odpowiedziała szeptem pełnym przerażenia. - Nie

wiem... Tu jest taki mały występ w skale. Nie wiem, gdzie zaczyna się przepaść.

Nic nie widzę. Boję się.

- Schodzę po ciebie. Trzymaj się.

R S

background image

- 140 -

Sally leżała obok, także wyciągnięta na brzuchu. Odwróciła się teraz,

przerażona.

- Lloyd, nie wolno ci...

- Nie wolno mi zejść? A co proponujesz? Że ją tam zostawimy?

- Nie.

Latarka Sally rzucała światło na strome zbocze pomiędzy krawędzią, na

której byli, a miejscem, gdzie leżała Liza. Słabe światło ich latarek pozwalało

dostrzec jedynie niewyraźny, nieruchomy kształt, około sześciu metrów poniżej

krawędzi.

- Jeżeli ona się poruszy... - Lloyd wetknął latarkę za pasek spodni. - Nie

możemy jej tam zostawić. Pomoc nadejdzie nie wcześniej niż za pół godziny, a

może jeszcze później. A jeśli ona spadnie, jeżeli spadnie wtedy, kiedy ja tu sobie

będę stał bezczynnie...

- To ja pójdę. - Sally chwyciła go za ręce. - Lloyd, tobie nie wolno. Twoja

noga...

- Z moją nogą wszystko jest w porządku. Sama mi to powiedziałaś.

- Mówiłam, że będzie coraz lepiej. - Sally płakała ze strachu. - Wcale nie

mówiłam, że wszystko jest w porządku.

Lloyd położył ręce na jej ramionach. Klęczeli teraz na krawędzi skały, a

światło księżyca padało na ich twarze.

- Niech mnie diabli wezmą, jeśli pozwolę, żeby kobieta, którą kocham,

narażała się za mnie.

Sally musnęła palcem jego policzek.

- Lloyd, proszę cię... Lloyd, uważaj.

- Dobrze - obiecał i pocałował ją pospiesznie w usta. - Jeśli mi

wybaczysz... Jeśli wybaczysz mi, że nie zawsze ci ufałem, to wtedy...

R S

background image

- 141 -

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Jakoś mu się udało.

Gdy wrócili tam po pewnym czasie, aby obejrzeć wszystko za dnia,

odzyskać pistolet i przyjrzeć się miejscu wspinaczki Lloyda, Sally przeszył

dreszcz strachu.

A jednak jakoś zdołał zejść ponad sześć metrów w dół, żeby się dostać do

Lizy. Sally usłyszała na dole pomruk zadowolenia i po chwili spokojną

rozmowę. A potem...

- Sally?

- Tak...

- Wszystko w porządku. Jest trochę potłuczona i bardzo przestraszona, ale

poza tym wszystko w porządku.

Sally przymknęła oczy. Odsunęła się od krawędzi, zarzuciła ramiona na

szyję psa i trzymała go mocno, jakby jej życie od tego zależało.

- Sally, jesteś tam?

- Tak.

- Nie ruszę się stąd, dopóki nie nadejdzie pomoc! - zawołał Lloyd. -

Występ nie ma więcej niż trzydzieści parę centymetrów szerokości i, o ile mogę

się zorientować, pod nami jest koszmarna przepaść. Poczekamy tu na Struana i

policję.

- Pójdę ich szukać.

- Siedź tam, gdzie jesteś. - Zabrzmiało to jak ostry rozkaz. - Zobaczą

nasze samochody i domyślą się, gdzie jesteśmy. Nie wolno ci znowu

ryzykować. Może tam być któryś z towarzyszy twojego drwala... Siedź, gdzie

jesteś.

A zatem, kiedy blisko godzinę później pojawiło się chyba całe

R S

background image

- 142 -

Gundowring ze Struanem na czele, a więc ludzie z linami i latarniami, ochotnicy

z górskiego pogotowia i Bóg jeden raczy wiedzieć, kto jeszcze, Sally tkwiła

nadal w tym samym miejscu.

A potem potrzeba było jeszcze piętnastu minut, aby wyciągnąć Lizę i

Lloyda na górę. Liza wyłoniła się pierwsza, przymocowana pasami do jednego z

ratowników. Ojciec wziął ją w ramiona i tulił mocno, ale Sally tego nie

dostrzegała. Oczy miała utkwione w występie skalnym. Czekała na Lloyda.

Zobaczyła go w końcu. Bezpiecznie zawieszony na szelkach, balansując,

odbijał się stopami od skały i wznosił w górę. Ręce ratowników pomogły mu

stanąć na krawędzi, a życzliwe głosy składały mu zewsząd gratulacje. Oczy

Lloyda szukały jednak tylko Sally.

Znalazła się w końcu w jego ramionach. Nie pamiętała, jak szła w jego

stronę ani nie zauważyła, by on podchodził do niej, a jednak tulił ją do siebie tak

mocno, jak jeszcze nikt tego nie robił, a ludzie i latarnie, uśmiechy i śmiech

zlewały się w jedno, rozmazywały i nikły. Świat dla nich nie istniał.

Żadna ślubna przysięga nie mogła ich związać z sobą mocniej niż ta

właśnie chwila.

A potem, kiedy już złożyli na policji zeznania, a karetka pogotowia

zabrała drwala do szpitala, kiedy Struan podziękował im i pogratulował,

pokpiwając sobie z młodej pary, wtedy znaleźli wreszcie czas, by usiąść pod

potężnymi drzewami Lizy, skąd roztaczał się widok na skąpane w świetle

księżyca góry i morze rozpościerające się na horyzoncie.

Ciepły wiatr szeleścił ponad ich głowami w konarach odwiecznych drzew

- drzew, które łączyły ich z przeszłością, drzew, które kazały myśleć o

przyszłości.

- Liza miała rację, kiedy chciała je ratować - odezwała się cicho Sally.

Ogarnął ją smutek na myśl o tym, że to majestatyczne piękno ulegnie zagładzie.

R S

background image

- 143 -

- Coś ci powiem. - Lloyd mówił przyciszonym głosem. - Mam ten

wspaniały fundusz emerytalny, z którego pani doktor kiedyś sobie pokpiwała.

Co powiesz na to, żeby zużyć trochę tych pieniędzy na ratowanie drzew?

- Zrobisz tak? - Sally, oniemiała ze zdumienia, wpatrywała się w jego

ciemne oczy.

- Wydawało mi się zawsze, że kiedy człowiek odchodzi na emeryturę,

kiedy wycofuje się z życia, powinien znaleźć sobie przedtem miejsce, gdzie

mógłby zamieszkać. - Pocałował ją delikatnie w usta. - Właśnie to miejsce

wydaje mi się wspaniałe. - Pocałował ją znowu, tym razem goręcej. I jeszcze

raz. - Tylko że na emeryturę nie można odchodzić samemu. Czy zgodzisz się

zamieszkać tu ze mną, Sally?

- Kiedy? - zapytała drżącym głosem. Nie drżała tym razem z zimna. -

Kiedy chcesz odejść i tu zamieszkać?

Uśmiechnął się i położył ją na posłaniu z pachnących, miękkich liści.

Ponad ich głowami, poprzez układające się w baldachim gałęzie drzew,

prześwitywało światło gwiazd. Z oddali dobiegał śpiew jakiegoś nocnego ptaka.

- Skoro zdecydowaliśmy się razem odejść na emeryturę - uśmiechnął się

znowu Lloyd, tuląc ją do siebie - dlaczego byśmy nie mieli tego zrobić teraz?

Właśnie teraz?

Sally nie protestowała.

R S


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lennox Marion Dziecko Pani Doktor
252 DUO Lennox Marion Dziecko pani doktor
252 Lennox Marion Dziecko pani doktor
Lennox Marion Dziecko Pani Doktor
Lennox Marion Dziecko pani doktor 2
252 Lennox Marion Dziecko pani doktor
259 Lennox Marion Dziecko pani doktor
Marion Lennox Dziecko pani doktor
316 Lennox Marion Tajemnica Doktor Sary
259 Lennox Marion Anioł doktora Blake a
316 Lennox Marion Tajemnica Doktor Sary
wymiennik projekt, Inżynieria Chemiczna i Procesowa, Semestr VI, od Pani Doktorantki, aparatura prze
Przemek, Inżynieria Chemiczna i Procesowa, Semestr VI, od Pani Doktorantki, rozdzielanie, projekty,
Parametry dobranej pompy dla solanki, Inżynieria Chemiczna i Procesowa, Semestr VI, od Pani Doktoran
POMPA DLA PRODUKTU, Inżynieria Chemiczna i Procesowa, Semestr VI, od Pani Doktorantki, aparatura prz
205 Lennox Marion Miłość i spadek

więcej podobnych podstron