background image

Roger Cole

Moja podróż ku życiu po tamtej stronie 

Obszerne fragmenty książki Roger’a Cole’a Mission of Love.

Tłumaczenie i dystrybucja bezpłatne za zgodą autora.

W Polsce dostępna jest również wersja wydana przez BK Polska i wydawnictwo Akasha pt. Cud 

życia, cud umierania, 2002

Wersja oryginalna dostępna przez BK Publications lub stronę internetową autora: 

www.loveandhealing.com.au

background image

Podziękowania

     Pragnę złożyć podziękowania wszystkim Pacjentom i opiekunom, z którymi spotkałem się 
pracując jako lekarz na wydziale opieki paliatywnej. Tak wiele Wam zawdzięczam. To dzięki Wam 
nauczyłem się patrzeć głębiej, dostrzegać miłość, mniej osądzać, okazywać więcej współczucia.
Pisząc tę książkę, pisałem o prawdziwych sytuacjach i prawdziwych osobach. W większości 
przypadków zmieniłem szczegóły historii, imiona, płeć, diagnozy. Jednak niektóre fakty pozostały 
niezmienione. Tu chciałbym gorąco podziękować osobom, które zechciały wyrazić na to zgodę. 
Wiecie, do kogo kieruję te słowa i proszę, pamiętajcie, że ma to dla mnie ogromnie znaczenie.
Nie napisałbym tej książki bez mądrości Światowego Uniwersytetu Duchowego Brahma Kumaris. 
Wiele moich uświadomień jest odzwierciedleniem nauk Raja Yogi. Szczególne wyrazy 
wdzięczności kieruję do Baby, Dadi Janki i Didi Narmala za ich duchową wiedzę i przewodnictwo 
podczas pracy nad tą książką. Wszelkie honoraria z tytułu wydania i sprzedaży tej książki dedykuję 
Uniwersytetowi na działalność w służbie światu. 
    Chciałbym też podziękować tym, którzy znaleźli czas, aby czytać i przekazywać mi swoje uwagi 
w trakcie powstawania książki. Therese Nichols i Jo Heathcote, jestem wam bardzo wdzięczny. 
Sue, Sam, Lucinda, przyjmijcie ode mnie z głębi serca płynącą miłość i wdzięczność za ten czas, 
którego z wami nie spędziłem.

background image

Drogi nauczycielu…

John był chory na AIDS. Diagnozę postawiono mu 4 lata temu. Od tego czasu pełen determinacji, 
aby żyć, walczył, stosując się do zaleceń lekarzy. Z upływem czasu, odwaga i optymizm 
ustępowały miejsca przygnębieniu i poczuciu beznadziejności. John widział, że przegrywa w tej 
walce i czuł zbliżającą się nieubłaganie śmierć. Rodzina i bliscy nie poddawali się. Opiekując się 
nim z miłością i oddaniem, zachęcali do dalszego wysiłku. Nieustannie powtarzali: “Zachowując 
właściwą postawę, zdołasz pokonać chorobę.” “Bóg mi świadkiem, że się bardzo starałem”, 
odpowiadał w myślach John. Cierpiał coraz bardziej, na długo przed ostateczną hospitalizacją. Jego 
ciało było dosłownie zrujnowane. Pozostały już tylko kości pod cienką osłoną skóry pokrytej 
sączącymi się wybroczynami. Żebra ostro sterczały. Przeraźliwie chude nogi wydawały się 
niezdolne dźwigać najmniejszy nawet ciężar. Twarz zapadła się, poszarzała. Wokół oczu pojawiły 
się ciemne obwódki. 
John całkowicie stracił samodzielność. Wiedział też, że powoli zaczyna tracić sprawność 
umysłową. W wyniku powikłań chorobowych dodatkowo cierpiał z powodu niemożności 
utrzymania moczu i stolca. Bliscy, którzy wytrwale opiekowali się nim, byli u kresu wytrzymałości 
i poprosili o opiekę szpitalną. John miał zaledwie 26 lat. Kiedy go poznałem, nie miałem 
najmniejszych wątpliwości, że nie zostało mu wiele życia. Był w stanie zupełnego wyczerpania. 
Każdym spojrzeniem zmęczonych oczu zdawał się błagać, by zostawiono go w spokoju. 
Zrozumiałem, że jakakolwiek próba rozmowy o przebiegu choroby nie ma najmniejszego sensu. 
Potrzebował atmosfery łagodności, zaufania i ludzkiej życzliwości.
Pomimo iż moja osoba wyraźnie go denerwowała, postanowiłem przynajmniej próbować 
porozumieć się z nim.
“Wszystko cię boli?” - zapytałem.
“Boli wszędzie.” - odparł. - Spójrz na mnie! Myślisz, że może jest inaczej? 
W pełnym gniewu głosie dało się wyczuć oburzenie. Zdałem sobie sprawę, że pytanie było nie na 
miejscu. Nie bardzo wiedziałem, jak kontynuować.
“Zrobię, co będę mógł, żebyś poczuł się lepiej …żeby biegunka tak nie dokuczała.” - powiedziałem 
spokojnie. - “Tak naprawdę, to nie mam pojęcia, co to znaczy być w na twoim miejscu. Zdaję sobie 
sprawę, że od dawna strasznie cierpisz. Wyobrażam sobie, że to jest niemal nie do wytrzymania.”
“Niemal nie do wytrzymania!” - jego głos zabrzmiał szyderczo. - “Niemal!” - powtórzył. - “Ja już 
po prostu nie wytrzymuję.”
“Pomóż mi.” - Poprosiłem go - “Pomóż mi, abym mógł lepiej cię zrozumieć. Co sprawia, że 
czujesz się tak koszmarnie? Co cię wkurza? Czego nie możesz już znieść?”
W pierwszej chwili dał mi odczuć wielką niechęć do dalszej rozmowy. Po chwili jednak przełamał 
się i ożywił się nieco. Opowiedział mi o tym, jak tracił zdrowie, wraz z nim marzenia i pragnienia. 
Opisał, jak postępowało wyczerpanie fizyczne, jak pogrążał się w rozpaczy i jak narastały w nim 
pretensje i gniew wobec tych, którzy go zawiedli, ponieważ nie potrafili go wyleczyć. Nakreślił mi 
obraz utraty własnej godność. Powiedział o nienawiści do adwokatów i doradców - wszystkich, 
którzy jak dzikie bestie żerują na ludziach takim jak on w stanie. Potem uspokoił się. Wydawało mi 
się, że pogrążył się we własnych myślach. Postanowiłem zaryzykować i zapytałem go: “Czy 
wierzysz w jakąkolwiek formę życia po śmierci?”
Drgnął, jakby nagle przebudził się. Pomimo wielkiego wyczerpania, jego oczy spojrzały na mnie 
stanowczo. W lot zrozumiałem, o co chodzi.
“Żadnego nawracania na łożu śmieci”. Znów wyczułem gniew w jego głosie. Słowa zabrzmiały 
ostro, wręcz ostatecznie. - “Śmierć oznacza śmierć. Nic więcej. Koniec, kropka.”
Zapadło niezręczne milczenie. Znów popełniłem błąd. Nie miałem pojęcia, jak go teraz naprawić. 
Miałem nadzieję na ciepłą rozmowę o “życiu po śmierci”, która zazwyczaj przynosi choremu ulgę. 

background image

Niestety, tym razem sam zaprzepaściłem szansę na dobry kontakt z pacjentem. Po chwili przyszła 
mi do głowy ciekawa myśl. Niewykluczone, że cierpiąc już tak długo, John zaczął utożsamiać życie 
wieczne z wiecznym cierpieniem i dlatego na najmniejszą wzmiankę o życiu wiecznym reagował 
źle. Będąc w tak ciężkim stanie, myślał o przyszłości przez pryzmat obecnych doświadczeń. Całą 
nadzieję pokładał w śmierci, ponieważ tylko śmierć mogła położyć kres tym cierpieniom. A ja, 
rozpoczynając wątek życia po śmierci, podważałem jego jedyną nadzieję.
Wyczułem instynktownie, że jednak mogę coś zdziałać. Mogę mu pomóc, mówiąc mu, wbrew 
prośbom rodziny, że umiera i że niedługo ten koszmar skończy się. 
“John - zwróciłem się do niego - koniec już blisko. Zostało może kilka dni. Zrobimy tu wszystko, 
żebyś przez ten czas czuł się jak najlepiej i jak najwygodniej. Nie ma potrzeby walczyć. Twoje 
cierpienia niedługo się skończą.” 
Zauważyłem, że bardzo się zmienił. Jego spojrzenie złagodniało, w oczach zakręciły się łzy, gdzieś 
zniknął z twarzy cień strachu. Pokłady nagromadzonego w nim gniewu stopiły się wraz z ostatnimi 
słowami skierowanymi do mnie: “Dziękuję ci”.
Siedziałem na łóżku patrząc, jak powoli odchodzi od niego całe napięcie. Po jakimś czasie 
poszedłem zobaczyć się z rodziną. Oczywiście mieli mi za złe, że powiedziałem Johnowi o śmierci. 
Próbowałem im wytłumaczyć, że każdy pacjent wymaga odmiennego podejścia, a wrażliwość na 
indywidualne potrzeby jest moim obowiązkiem. W przypadku Johna, najlepsze, co mogłem zrobić, 
to powiedzieć prawdę o jego stanie. 
Następnego dnia, tuż przed śmiercią Johna, najbliżsi spędzili z nim trochę czasu. Zrezygnowali z 
próśb, błagań i zachęt, żeby wytrwale walczył. Pozwolili mu umierać w spokoju. Godząc się z jego 
śmiercią i w pełni akceptując ją, wspierali go do końca. Byli przy nim, aby pozwolić mu odejść.
Zanim poznałem Johna, od kilku lat byłem już na ścieżce duchowego rozwoju. Jednak dopiero John 
nauczył mnie, że prawdziwa duchowość oznacza wrażliwość i odpowiedzialność, a nie doktrynę i 
rytuał. Jedynie będąc otwartym i wrażliwym, mogłem zrozumieć jego najważniejszą potrzebę - 
potrzebę uwolnienie się od cierpienia. Tylko w ten sposób mogłem dać mu nadzieję. Wierzę, że 
przynosząc ulgę i spokój jego skołatanym myślom, zdołałem zaspokoić jego potrzeby duchowe. 
Moja postawa wobec jego bliskich zmieniła ich zachowanie wobec umierającego. Dzięki temu 
mógł odejść w spokoju.
Pisząc tę książkę, uświadamiam sobie jeszcze raz, jak wiele zawdzięczam Johnowi. To on sprawił, 
że zatrzymałem się na moment i pochyliłem nad ludzkim cierpieniem. To on sprawił, że zacząłem 
pytać i zastanawiać się, dlaczego ludzie muszą cierpieć, niektórzy tak bardzo. To on sprawił, że 
zacząłem się dziwić, dlaczego ludzka istota staje się duchową kaleką, zapominając o sobie jako o 
duszy. To on sprawił, że zapytałem siebie, jak wyglądałaby wolność od strachu; jakby to było 
doświadczyć takiego spokoju, jakiego doświadczył John, kiedy dowiedział się, że niedługo umrze; 
czy odłożę poszukiwania odpowiedzi do czasu własnej śmierci?
Wprawiając mnie w zakłopotanie, John sprawił, że zacząłem szukać zrozumienia.

Subtelna różnica

Odłożyłem słuchawkę telefonu przekonany, że Peter i Wendy czują się szczęśliwi. W ciągu niecałej 
doby ich rozpacz ustąpiła miejsca nadziei. To był rezultat działania opieki paliatywnej.
Poprzedniego dnia Peter i Wendy przyszli do mnie na konsultację. Peter miał 50 lat. Był 
nieuleczalnie chory. Właśnie rozpoznano u niego przerzut nowotworu do kręgosłupa i wątroby. 
Dziesięć miesięcy wcześniej przeszedł operację nowotworu odbytnicy. Chorobę zdiagnozowano we 
wczesnej fazie, a samą operację lekarz prowadzący ocenił jako pełny sukces. Teraz Peter i Wendy 
czuli się oszukani. Nie ukrywali pretensji pod adresem chirurga. Sprawę pogorszył lokalny lekarz, 
który badając Petera, zdiagnozował krwotok do odbytnicy jako hemoroidy. Peter cierpiał fizycznie. 
Niestety, powiedziano mu, że w takich przypadkach chemioterapia nie przynosi żadnych 
pozytywnych rezultatów. 
Wspólnie z Peterem prześledziłem historię choroby. Szczególną uwagę poświęciłem jego reakcjom 
na sytuacje krytyczne. Chciałem z nim szczegółowo omówić ten problem. Zadawałem pytania w 

background image

stylu: „Co pomyślałeś, kiedy po raz pierwszy zauważyłeś krwawienie?” „Co czułeś, kiedy 
powiedziano ci, że jesteś chory na raka?” Wiedziałem, że od pierwszego objawu do ostatecznej 
diagnozy upłynęły 3 miesiące, więc zapytałem, czy przez ten czas miał jakieś przeczucia. 
Peter powiedział, że jak tylko zauważył krwawienie, natychmiast pomyślał o nowotworze, 
ponieważ jego ojciec chorował na raka i zmarł po długich i strasznych cierpieniach. Kiedy diagnoza 
potwierdziła jego przeczucia był w szoku, który szybko przerodził się w złość na doktora. Dlaczego 
nie działał szybciej? Oboje z Wendy uważali, że diagnoza we wczesnej fazie daje szansę na pełne 
wyleczenie. Byli zawiedzeni i oburzeni. Słuchałem ich w skupieniu. Chciałem żeby się wyrzucili z 
siebie dosłownie wszystko. Każdy, aby móc dalej żyć, potrzebuje czasami zrzucić z siebie bagaż 
nagromadzonego żalu i gniewu.
Zapytałem Petera o reakcję na nawrót choroby. Powiedział, że poczuł się zdruzgotany. Po tamtych 
wszystkich zapewnieniach chirurga, stwierdzenie przerzutów było większym szokiem niż pierwsza 
diagnoza. Nie mógł zrozumieć, jak to się stało. Ostatecznie posądził chirurga, że go zwodził.
Stwierdzając kolejny przerzut do wątroby, lekarze dali mu najwyżej sześć miesięcy życia. Peter 
stracił wtedy wszelką nadzieję i popadł w depresję. Miał przed oczami obraz ojca umierającego w 
bólach w zaledwie dwa miesiące po rozpoznaniu raka wątroby. Ponadto bardzo martwił się ich 
sytuacją finansową, co będzie dalej z żoną i dorastającymi dziećmi. Ani on ani Wendy nie mieli 
pojęcia, co powiedzieć dzieciom. Jak długo zdołają ukrywać prawdę o stanie ojca i udawać, że 
wszystko jest w najlepszym porządku? Jak dalej ukrywać ataki bólów? Jak radzić sobie z napięciem 
i zmęczeniem po nieprzespanych nocach?
Zbadałem Petera i przygotowałem się wewnętrznie do dalszej rozmowy. Mieliśmy z sobą bardzo 
dobry kontakt. Rozumiałem już, co czuje i z czym najbardziej się obecnie boryka. Słuchając go 
uważnie, określiłem też, ile wie o swoim stanie. Intuicja podpowiedziała mi, co robić. Peter 
potrzebował punktu oparcia i nadziei na chwilę obecną. Żadnych fałszywych złudzeń, żadnych 
obietnic bez pokrycia.
Powiedziałem, że pomimo przerzutu do wątroby, nie ma bezpośredniego zagrożenia jego życia. 
Wciąż wygląda zdrowo, a wątroba funkcjonuje dobrze. Wytłumaczyłem mu, że aby doszło do 
zagrożenia życia, wątroba musi stracić ponad 70% objętości. Objaśniłem też podstawowe sprawy 
związane z rozwojem nowotworu. Dzięki temu Peter mógł lepiej zrozumieć niektóre przyczyny i 
przebieg choroby. Dodałem, że prawdopodobnie w jego przypadku nowotwór nie jest bardzo 
złośliwy, ponieważ pierwszy przerzut pojawił się po 10-ciu miesiącach. Jest zatem nadzieja, że 
będzie rozwijał się powoli, a prognozy dające mu maksymalnie 6 miesięcy życia, są jedynie 
wynikiem obliczeń statystycznych. Często zdarza się, że chorzy żyją dłużej. Na koniec 
powiedziałem, że na własne oczy widziałem osoby, które były w stanie podobnym do Petera i żyły 
ponad 2 lata. 
Peter powoli uspokajał się. Zapytał o śmierć i umieranie. W jego zachowaniu zauważyłem pewną 
prawidłowość. Kiedy znika bezpośrednie zagrożenie śmiercią, pacjent zdobywa się na odwagę, aby 
o niej porozmawiać. To, co przeraża, to zazwyczaj nie sama śmierć, a proces umierania kojarzony z 
cierpieniem, uzależnieniem od innych, utratą kontroli, oddzieleniem od ukochanych. Peter 
opowiadał o wszystkich swoich obawach. W miarę jak mówił, odprężał się. Dzielenie się swoim 
ciężarem przyniosło mu ulgę. Zapewniłem go, że nad bólem można zapanować, że mamy do 
dyspozycji doskonałe środki uśmierzające i obecnie naprawdę nieliczni umierają cierpiąc fizycznie. 
Ponadto całkowite uzależnienie od otoczenia rzadko spotyka się u pacjentów z przerzutem do 
wątroby, dlatego nie musi się obawiać, że zostanie przykuty do łóżka na kilka miesięcy przed 
śmiercią. 
Konsultację z Peterem i Wendy zakończyłem przepisaniem recepty na środki przeciwbólowe. 
Podkreśliłem, że pracuję jako członek zespołu, dlatego następnego dnia przed południem odwiedzi 
ich pielęgniarka i zostawi numery kontaktowe na wypadek, gdyby potrzebna było pomoc 
wieczorem lub w nocy. Mieliśmy też w grupie specjalistę, który mógł służyć im pomocą i fachową 
poradą w rozwiązywaniu kwestii finansowych. Co do dzieci poradziłem obojgu, aby powiedzieli im 
jak jest: tata jest chory na raka, jego stan nie polepszy się, ale będzie z nami tak długo, jak to 
możliwe. Zaproponowałem też osobiste spotkanie z dziećmi, aby w ten sposób pomóc im lepiej 
zrozumieć chorobę. 

background image

Pod koniec spotkania Peter i Wendy zgodnie stwierdzili, że teraz czują się znaczniej lepiej. 
Spojrzeli na życie pełni nadziei i optymizmu. Dzięki zrozumieniu istoty choroby i akceptując 
sytuację, w jakiej się znaleźli, poczuli w sobie więcej siły i odwagi, aby dalej radzić sobie z 
niepewnościami życia. Teraz z podniesionymi głowami mogli wyjść na spotkanie przyszłości. 
Kiedy następnego dnia rozmawiałem z Wendy, powiedziała mi, że wizyta pielęgniarki dała jej 
poczucie bezpieczeństwa i bliskości.
Sekret opieki paliatywnej polega na uśmierzaniu bólu. Trzeba wiedzieć jak ulżyć w cierpieniu. Ci, 
którzy pracują w opiece paliatywnej wiedzą, ile dobrego może zdziałać rzetelne informowanie 
pacjentów o ich chorobach, pełna ciepła i bliskości rozmowa, wsparcie emocjonalne i duchowe oraz 
fachowe doradztwo w różnych obszarach życia Takie działania umotywowane współczuciem i 
pragnieniem poświęcenia drugiemu człowiekowi uwagi, umożliwiają pacjentom odkryć głębokie 
pokłady spokoju, miłości i zrozumienia dostępne każdej ludzkiej istocie. Nie mam co do tego 
najmniejszych wątpliwości. Wiele razy byłem świadkiem jak nieuleczalnie chorzy ludzie, osiągając 
stan akceptacji, w obliczu nieuchronnej śmierci emanowali wielkim spokojem. Wkroczenie w stan 
akceptacji może być rezultatem dłuższego procesu, albo po prostu wynurzyć się jako efekt 
katharsis. 
W następnych kilku rozdziałach omówię zagadnienie akceptacji i jej wpływu na duchowy wymiar 
człowieka.

 Sprawy niedokończone 

Na przestrzeni lat 70-tych i 80-tych Elisabeth Kübler-Ross ogromnie przyczyniła się do naszego 
zrozumienia problemu śmierci i umierania. Jej zasługi są wręcz nieocenione. Ta urodzona w 
Szwajcarii amerykańska doktor psychiatrii wiele podróżowała po świecie, przekazując swoją 
wiedzę innym specjalistom medycyny. Publikacja książki On Death and Dying (Śmierć i umieranie) 
stała się przełomowym momentem w jej pracy. Elisabeth uczyła, że potencjałem każdego człowieka 
jest miłość, z którą w ścisłym związku pozostaje akceptacja. Drogę do prawdziwej miłości i 
akceptacji zagradzają nam niedokończone sprawy.
Twierdziła, że akceptacja następuje po walce. Walką jest szok, gwałtowne zaprzeczenie, targowanie 
się, załamanie, czyli normalne i często spotykane reakcje człowieka na umieranie. Niestety, 
niewielu odchodzi z tego świata emanując pięknem i spokojem płynącym z pełnej akceptacji. Wielu 
nawet w momencie śmierci nie daje za wygraną. To „niedokończone sprawy” zakłócają im spokój i 
nie pozwalają osiągnąć stanu akceptacji. Moim zdaniem ten proces ma swój ciąg dalszy po śmierci. 
Sprawy niedokończone to nasz „bagaż” z przeszłości. Jego nieodłącznym towarzyszem jest żal. 
Zmiany zachodzące tuż po katharsis pozwalają dostrzec i ocenić, jakich spustoszeń dokonuje w nas 
ten dźwigany przez długie lata ciężar. Zajmiemy się tym w następnych dwóch rozdziałach. Ujrzymy 
duchowy potencjał człowieka ukryty głęboko pod warstwami bólu, samozatracenia i negatywności. 
Każdy z nas może sięgnąć po ten potencjał, ale najpierw musi zdać sobie sprawę z jego istnienia.
Już w początkowej fazie mojego zainteresowania opieką paliatywną, w praktykę z pacjentami 
konsekwentnie włączałem pracę nad tłumionym uczuciem żalu. Rezultaty bywały imponujące, ale 
zdarzały się też przypadki fatalne. Pragnę przestrzec, że opisana tu metoda, na którą zdecydowałem 
się w przypadku Kristiny, może przynieść nieprzewidziane i potencjalnie szkodliwe skutki.
Kristina pochodziła z Ukrainy. Była 70-cio letnią wdową. Przyjęto ją do szpitala na badania, po 
których stwierdzono, że ma raka piersi z przerzutami do wątroby. Przypadek był nieuleczalny, ale 
przepisano jej hormony, aby opóźnić rozwój nowotworu. Kristina mieszkała sama, ale miała córkę, 
na której wsparcie mogła liczyć, dwoje wnucząt i szerokie grono bliskich przyjaciół.
W trzy miesiące później ponownie przyjęto ją do szpitala z powodu ostrego bólu w górnej części 
brzucha. Wątroba była powiększona i bolesna przy ucisku, co wskazywało na szybki rozwój 
choroby. Po aplikacji morfiny, ból szybko złagodniał. Kristina odmówiła poddania się jakiejkolwiek 
dalszej terapii, więc skierowano ją na konsultacje do mnie.
Pełna akceptacji postawa Kristiny i gotowość na śmierć wydawała się wręcz godna podziwu. 

background image

Niemniej jednak w jej zachowaniu dostrzegłem pewną sztuczność. Opierając się na filozofii 
chrześcijańskiej kościoła prawosławnego, Kristina stwierdziła, że „nadszedł jej czas”. Dodała, że 
chociaż ma bliskie i dobre kontakty z rodziną i znajomymi, nie zamierza roztrząsać z nimi tematu 
swojej choroby. W trakcie osobnej rozmowy z jej córką, dowiedziałem się, że sprawy wyglądają 
nieco inaczej. Córka Kristiny zaprzeczyła bliskim kontaktom z matką. Wyznała, że od bardzo 
dawna utrzymuje się między nimi chłodny dystans i że tak naprawdę nigdy nie czuła się kochana 
przez matkę. Teraz zachowanie matki jeszcze bardziej oziębiło relacje między nimi. Zarówno 
Kristina jak i jej córka nie dostrzegały żadnych korzyści z konsultacji ze mną. Poleciłem, aby 
skierowano chorą pod lokalną opieką medyczną, z zastrzeżeniem, że jeśli uzna, że potrzebuje mojej 
opieki, będę do dyspozycji. 
Dwa miesiące później Kristina pojawiła się na badanie kontrolne. Jej stan wyraźnie się pogorszył. 
Żółte zabarwienie skóry świadczyło o pogarszającym się funkcjonowaniu wątroby. Miała trudności 
z oddychaniem, co spowodowane było zaleganiem płynów w płucu. 
Córka nie ukrywała, że czuje się załamana, niepotrzebna i brak jej nadziei. Zwierzyła mi się, że 
kontakty z matką pogarszają się niemal z dnia na dzień. Kristina odrzuciła jej wsparcie i miłość. 
Unikała też kontaktów ze znajomymi i sąsiadami. Izolowała się od świata z poczuciem 
niezależności. W ten sposób zraziła do siebie wszystkich, których kiedyś ceniła. 
Jakkolwiek jasne było dla mnie, że Kristina robi wszystko, aby uniknąć rozmowy o poczuciu straty 
czy osamotnieniu, nadal pozostawałem pod wrażeniem, jakie wywierała na mnie jej gotowość na 
przyjęcie śmierci. W jej duchowej percepcji śmierci proces umierania nabrał wręcz intelektualnych 
wymiarów. Postanowiłem sprawdzić, do jakiego stopnia tłumi w sobie żal. 
„Kristina, czy kiedykolwiek zdarzyło ci się utracić cząstkę siebie? Czy przeżyłaś śmierć kogoś z 
rodziny?”- zapytałem.
Zawahała się na moment, po czym po raz pierwszy odsłoniła przede mną swoje uczucia. 
Opowiedziała mi o wypadku na drodze, jaki przeżyła 35 lat temu. Jej 6-cio letni synek został bardzo 
poważnie ranny. Pogotowie zabrało go w stanie śpiączki do szpitala. Kristina czuwała przy nim. 
Raz jedyny, na króciutko wyszła ze szpitala. Kiedy wróciła, przeżyła szok. Pokój był pusty. Jej 
synek zmarł.
W tym momencie Kristina rozpłakała się. To ona zawsze była musiała grać rolę tej silnej i dzielnej 
w rodzinie. Wspierała każdego kosztem swoich uczuć. Zdławiła w sobie ten żal. Nigdy już nie 
ujrzała swojego synka, nigdy nie pożegnała się nim, nigdy nie pozbyła się poczucia winy, za to, że 
nie upilnowała go i wszedł na drogę. Kristina była załamana. Szlochała przed następne 15 minut, 
dając ujście najskrytszym i najgłębszym uczuciom. Wszelkie słowa stały się zbędne. I tak nie 
zdołałyby wyrazić tego żalu tłumionego przez długie lata. Cały czas siedziałem przy niej. Powoli 
uspokajała się, powtarzając wciąż: „….już jest lepiej, teraz już lepiej, już jest dobrze.”
Kristina zmarła miesiąc później. Jej córka zadzwoniła do mnie ze słowami wdzięczności. 
Oczyściwszy najgłębsze pokłady uczuć, Kristina bardzo się zmieniła. Stała się kochająca, nie 
ukrywała ciepła, często tuliła swoich bliskich. Przeprosiła wszystkich przyjaciół i powiedziała, że 
jest nieuleczalnie chora na raka. Rozwinęła w sobie łagodność i spokój, osiągając stan prawdziwej 
akceptacji. 
Proces tłumienia i uwalniania żalu wpływa bezpośrednio na postawę człowieka wobec śmierci. 
Tłumiąc w sobie żal, ludzie podświadomie unikają psychicznego bólu. W konsekwencji rozwijając 
odpowiednie cechy charakteru, które zabezpieczają ich przed ciosami z zewnątrz. W taki właśnie 
sposób Kristina próbowała się bronić. Nadając śmierci wymiar intelektualny, broniła się przed 
poczuciem straty i odosobnienia. Rozwijając w sobie silne poczucie niezależności, odrzucając 
rodzinę i przyjaciół chciała uniknąć sympatii i wsparcia, które mogły ją osłabić i w konsekwencji 
zranić. 
Dopiero oczyszczając się z żalu i poczucia winy, Kristina zdołała w pełni pokazać siebie innym i 
przyjąć wsparcie rodziny. 
Przedzierając się przez warstwy spraw niedokończonych, tak jak Kristina, odkrywamy, że 
akceptacja nie ma nic wspólnego z intelektualnym rozumowaniem. Nie oznacza przyjęcia do 
wiadomości faktu, że oto nieodwołalnie zbliża się moment śmierci. Akceptacja jest stanem umysłu. 
Polega na otwarciu się i pełnym spokoju. Prawdziwy spokój, ukryty pod pokładami 

background image

zgromadzonymi przez kolejne wcielenia, ma głębokie znaczenie duchowe. Zajmiemy się tym w 
kolejnych rozdziałach.
Jak już wspomniałem, działanie, na które zdecydowałem się w przypadku Kristiny, nie zawsze 
będzie skuteczne. Niemniej jednak, kiedy umierający człowiek mówi ci, co stracił w życiu, obdarza 
cię wielkim zaufaniem. Słuchając z oddaniem możesz tylko pomóc. Pozwól mu wypłakać się, jeśli 
jest taka potrzeba. W ten sposób wspierasz go na drodze do osiągnięcia stanu akceptacji.

Moje katharsis

Byłem 10-cio letnim chłopcem, jak umarła moja siostra.
Elisabeth Kübler-Ross tłumaczyła kwestię „spraw niedokończonych” jako „wewnętrzny obszar 
bólu”, będący źródłem naszej negatywności i braku zaufania. Uważała, że abyśmy w sposób 
optymalny mogli nieść pomoc umierającym, sami musimy zmierzyć się z własnym żalem, uwolnić 
go i oczyścić się z niego.
Moje życie zmieniło się w 1984 roku, kiedy doświadczyłem uwolnienia. Odkryłem wtedy, że 
prawdziwa miłość przynosi wspaniałe uczucie wolności. Wszystko zaczęło się od pięciodniowego 
warsztatu z Kübler-Ross podczas jednej z jej naukowych wizyt w Australii. Temat warsztatu 
brzmiał: Przejście od życia do śmierci. Wzięło w nim udział 90 osób.
Kiedy przybyłem na miejsce, okazało się, że dzielę pokój z pewnym dziwakiem. Miał na imię Phil. 
Jestem przekonany, że spotkanie z nim było raczej zrządzeniem losu, a nie zwykłym zbiegiem 
okoliczności. Phil był szpitalnym kapelanem, kompletnie wypalonym, o sercu pełnym gorącego 
współczucia i gwałtownej złości na kościół katolicki oraz wszelkie przejawy jego działalności. 
Uważał, że jest to instytucja bezużyteczna, bezosobowa, rozmijająca się z potrzebami społecznymi. 
Moja opinia na ten temat była podobna, chociaż powody zupełnie inne. Tak jak Phila, odrzucała 
mnie bezosobowość i beztroska tego systemu.
Warsztat rozpoczął się od dwugodzinnej sesji wprowadzającej. Zebraliśmy się w głównej sali i 
spędziliśmy ten czas na wzajemnym poznawaniu się. Grupa składała się głównie z lekarzy. Byli też 
psychoterapeuci, księża, kilku chorych na nowotwory, a także kilka zwykłych osób. Na początku 
drugiej sesji Elisabeth rozdała nam kartki papieru i kolorowe ołówki. Poprosiła, abyśmy 
przygotowali rysunki oddające atmosferę naszego życia w chwili obecnej. Kiedy skończyliśmy, 
wzięła do ręki dwa z nich i zapytała akcentując każde słowo: „Czy jest jakiś cel w tym, że te dwie 
osoby znalazły się w tym miejscu?” Pytanie było kłopotliwe. W prawej ręce trzymała mój rysunek, 
w lewej rysunek Phila. Następnie przeszła do omówienia znaczenia naszych rysunków w 
powiązaniu z tłumionymi uczuciami. Powiedziała, że oba te rysunki są do siebie uderzająco 
podobne. Jest na nich dużo czerwieni, oznaczającej złość i sporo czerni, symbolizującej tłumienie 
żalu albo smutku. Elisabeth dodała, że na czterech kwadratowych polach kartki, każdy z nas 
przedstawił swoją przeszłość, teraźniejszość, bliską i odległą przyszłość.
Ta interpretacja wywarła na mnie wrażenie, a przypadkowy wybór rysunku Phila odebrałem jako 
coś wręcz zdumiewającego. Ogólnie czułem się dobrze. Z plątaniny czerwieni i czerni 
oznaczających moją złość i żal, przeciągnąłem linię ku lewemu górnemu rogowi. Na końcu linii 
było niezwykle purpurowo, co miało oznaczać moment kulminacyjny rozwoju duchowego.
Następna sesja była bardzo odważna. Elisabeth siedziała z przodu. Po obu stronach miała 
moderatorów. Tuż przed całą trójką leżał materac, a na nim po jednej stronie starannie ułożone 
książki telefoniczne i po drugiej stos poduszek. Na książkach telefonicznych leżało coś podobnego 
do gumowej pałki. Bardzo mnie ten widok intrygował. Moje zaciekawienie wzrosło, kiedy 
Elisabeth zaprosiła do siebie osobę, która czułaby potrzebę wyrażenia jakichkolwiek uczuć. W sali 
zaległa pełna napięcia cisza. Po chwili podszedł jakiś mężczyzna, uklęknął na materacu i zrobił coś, 
czego absolutnie się nie spodziewałem - zaczął wrzeszczeć. 
Byłem zszokowany, widząc jak Elisabeth umieściła przed nim książkę telefoniczną, wręczyła mu 
pałkę i powiedziała, żeby całą złość skierował na książkę. Uderzając ze wszystkich sił pałką, rzucał 
przekleństwa najpierw na ojca, potem na wszystkich, którzy jego zdaniem zranili go. Na koniec 
rozpłakał się mówiąc o przykrościach, jakich doświadczył w życiu. 

background image

W takim duchu przebiegały następne cztery i pół dnia warsztatu. To był proces charakterystyczny 
dla psychologii Gestalt, umożliwiający pracę z silnie tłumionymi emocjami. Wszystkie „normalne” 
osoby uczestniczące w warsztacie, w liczbie 90, wzięły udział w wyzwalającym doświadczeniu 
oczyszczenia, zachęcane atmosferą rosnącego wsparcia i zrozumienia. Elisabeth dodawała odwagi 
tym, którzy wahali się lub mieli wewnętrzne opory. Zapraszała ich do wyrażenie samych siebie. 
Praktycznie nazwaliśmy wszystkie możliwe do wyobrażenia urazy: śmierć ukochanej osoby, formy 
przemocy fizycznej i seksualnej, wykorzystywanie i znęcanie się nad dziećmi, aborcja, porzucenie, 
rozwód, prześladowanie, gwałt. Była to zadziwiająca lekcja. Przekonaliśmy się na własnej skórze, 
jak silny wpływ mogą wywierać na człowieka wydarzenia z odległej przeszłości. Ci, którzy sądzili, 
że mogą je odłożyć na bok i zapomnieć o nich, zdumieli się, doświadczając porażającej siły, z jaką 
obudziły się w nich dawne emocje. To przeżycie pokazało mi wyraźnie potęgę mechanizmów 
represyjnych. Jak skutecznie mogą zepchnąć cierpienie do podświadomości i trzymać je w tam w 
ryzach. 
Usiadłem z tyłu sali, czując onieśmielenie i zastanawiając się, co ja tu robię. Z upływem czasu 
stawałem się coraz bardziej swobodny i jednocześnie coraz bardziej to wszystko mnie fascynowało. 
Jakby to było gdybym znalazł się na materacu? Kilka razy nawet usiłowałem tam podejść, chcąc 
zaspokoić własną ciekawość. Czwartego dnia zmotywował mnie Phil. Podszedł do materaca i dał 
upust furii skierowanej przeciw kościołowi. Jak tylko skończył, poczułem przypływ emocji, 
podniosłem się i podszedłem do przodu. Klęcząc na materacu, byłem w stanie dziwnego rozdarcia i 
wyizolowania. 
W jednej chwili, jak za dotknięciem różdżki, w ręce pojawiła się pałka, książka telefoniczna 
otworzyła się przede mną. Nie wiem, kiedy wyrzuciłem z siebie pokłady złości na system opieki 
medycznej, na rodziców, na rodzeństwo, na żonę, właściwie na każdego, kto kiedykolwiek mnie 
kochał. W końcu zupełnie wyczerpany, osunąłem się całkowicie pokonany. Wcale nie czułem się 
lepiej. Odniosłem wrażenie, że było to jakieś bezsensowne doświadczenie.
Elisabeth zarządziła przerwę, prosząc mnie, abym został. „To nie stłumiona złość sprawia ci kłopot” 
- powiedziała, kiedy zostaliśmy sami. - „To twój żal.” Wydawało mi się, że obecność Elisabeth 
wypełniła całe pomieszczenie. Kiedy do mnie przemówiła, poczułem, jakby spowiła mnie miłość i 
światło. Byłem świadomy, że patrzy nie na mnie, a w głąb mnie. Jakby dusza łączyła się z duszą. 
„Powiedz mi o czymś, co utraciłeś. Kto z twoich bliskich zmarł?”
Przeżyłem śmierć dwóch bliskich mi osób - mojej babci, która zmarła stosunkowo niedawno i 
mojej siostry Julie, która zmarła w bardzo wczesnym dzieciństwie, kiedy ja miałem 10 lat. 
Rozmawialiśmy o moim stosunku do obu i o moich uczuciach, kiedy zmarły. Elisabeth wręczyła mi 
miękką poduszkę, nakłaniając mnie, abym wyobraził sobie jakby to były one i powiedział im, co 
czułem. Zrobiłem jak mówiła, ale było w tym coś mechanicznego i powierzchownego. Chciałem 
płakać, ale nie mogłem. Kiedy stało się jasne, że utknąłem w martwym punkcie, zabrzmiał głos 
Elisabeth: „ Największą stratą, jaką w życiu poniosłeś, był brak bezwarunkowej miłości w 
dzieciństwie. To największa i najpoważniejsza strata, jakiej skutki każdy w sobie nosi.”
Te słowa przeniknęły mnie i w przedziwny sposób, poruszyły dogłębnie. Poczułem się w pełni 
spokojny i natchniony. Jakby ktoś mnie pobłogosławił. Ziarnko padło na glebę. Wykiełkowało 
następnego dnia. Jedna z uczestniczek bolała nad dzieckiem, które zginęło w wypadku na łódce. 
Nigdy nie odnaleziono ciała, a matka rozpamiętywała najdrobniejszy szczegół. Tak jak siedziałem, 
poczułem rozdzierającą od wewnątrz pustkę, tę samą pustkę, która towarzyszyła świadomości, że 
już nigdy więcej nie ujrzę Julie. Rzucony w otchłań winy, wstydu i udręki, złamany bólem, z twarzą 
ukrytą w dłoniach, kołysałem się bezradnie w przód i w tył. Cofnąłem się o 20 lat. Z osoby 
dorosłej, pełnej racjonalnego chłodu i nie mającej sobie nic do zarzucenia w związku ze śmiercią 
siostry, stałem się na powrót dzieckiem. Oto byłem dziesięcioletnim chłopczykiem, któremu siostra 
dusi się w pokoju obok. To była moja wina. Doznałem przytłaczającego i irracjonalnego uczucia 
dławienia. Serce we mnie pękło. 
Nastąpiło oczyszczenie z siłą i intensywnością przewyższającą ból największej straty. Przeniosłem 
się w obszar poza śmierć Julie. Poprzez Julie i dzięki niej oczyściłem siebie z tłumionego tak długo 
żalu i smutku. Uzmysłowiłem sobie, że Julie zasiała we mnie ziarnko miłości i świadomości, które 
przez te wszystkie lata pozostawało głęboko uśpione. Czyż to nie dzięki Julie przebudziłem się 

background image

duchowo?
Moje serce pękło i opróżniło się ze smutków. Otworzyłem się. Wówczas nagi i bezbronny 
poczułem jak spływa na mnie nieziemskie uczucie miłości i spokoju, a ja oddzielam się od 
fizycznego ciała. Byłem jak skąpany w świetle. Grzmiąca cisza splotła się z czystą, bezwarunkową 
miłością. Czas zamarł w miejscu. Jakby boska obecność napełniała każdą najskrytszą cząstkę 
mojego jestestwa bezwarunkową miłością, aż poczułem, że stapiam się z nią w jedno. Było to 
doświadczenie spełniające, które przeniosło mnie poza wymiary i granice materialnego świata. 
Później, kiedy wróciłem do pokoju, miałem w sobie zatrważająco piękne uczucie zaspokojenia. Do 
końca warsztatu i przez następne kilka tygodni pozostawałem w stanie boskiego natchnienia. 
Promieniałem miłością do każdej ludzkiej duszy i manifestacji duchowej natury. 
Przeżyłem katharsis, które poprowadziło mnie ku oświeceniu. Oczyszczenie się z żalu i smutku 
pozwoliło mi na ułamek sekundy uchwycić naturę duszy, poznać jej ukryte właściwości. Chwila 
wejrzenia w duchowość stała się dla „duchowym oknem”, przez które ujrzałem moją prawdziwą 
tożsamość, cel i przeznaczenie. Odkryłem, kim mogłem się stać. Poznając prawdziwą miłość, 
zdałem sobie sprawę, że ona zawsze we mnie była, ukryta pod warstwami nagromadzonego bólu. 
Wierzę, że podobnie dzieje się z człowiekiem przed śmiercią. Oczyszczając się i wkraczając w stan 
akceptacji, doświadcza bezwarunkowej miłości i szczęścia.

Akceptacja

„Moja mama promieniała spokojem, a pokój wypełniał się miłością.” - tak June opowiadała mi o 
śmierci swojej matki Margaret. Kiedy Margaret dowiedziała się, że jest chora na nowotwór jajnika i 
nie ma szansy na wyleczenia, była wstrząśnięta. Nie chciała w to wierzyć i początkowo myślała, że 
lekarze się pomylili. Kiedy jednak zdała sobie sprawę, że choroba jest faktem, natychmiast 
odrzuciła możliwość śmierci z tego powodu. W miarę jak pogarszał się jej stan zdrowia i śmierć 
stawała się coraz bardziej realna, pogrążyła się w złości na cały świat. „Dlaczego ja? - krzyczała ze 
łzami. W takich chwilach June często stawała się dla matki obiektem wyładowania złości, po 
których następowały łzy z powodu poczucia winy i wyrzuty sumienia. Na szczęście June była 
kochającą i mądrą córką i w pełni rozumiała, że matka musi znaleźć jakieś ujście dla emocji.
Stopniowo Margaret słabła, a jej złość ustępowała miejsca załamaniu i rozpaczy. Zaczęła martwić 
się z powodu rosnącego prawdopodobieństwa, że już niedługo będzie mogła cieszyć się rodziną. 
Bardzo pragnęła dożyć chwili, kiedy wnuczek skończy uniwersytet, ale niestety, musiała pogodzić 
się z faktem, że będzie inaczej. Powoli ustępowała, aż zaniechała walki i zaczęła akceptować to 
wszystko, z czym dotychczas uparcie się zmagała. Rozmawiała z June, jak przygotować pogrzeb i 
jak podzielić majątek. Ku zdziwieniu wszystkich wokół, Margaret akceptując swoją śmierć, stała 
się szczęśliwsza i bardziej zadowolona niż wcześniej. Zamiast strachu przed śmiercią i szamotania 
się z powodu niesprawiedliwości, jaka ją spotkała, Margaret pozwoliła wszystkiemu odejść. Wtedy 
jej cierpienia skończyły się. Powiedziała June, że „umieranie jest niczym spacer w parku.”
June opowiadała, jak razem z siostrami były obecne przy śmierci mamy. „To było piękne.” - 
powiedziała. „Mama była zupełnie przytomna, a jej uczucie pełnego zaspokojenia sprawiło, że 
wszyscy staliśmy w uniesieniu, szczęśliwi. Do końca życia nie zapomnę emanującej z niej potęgi 
miłości. To było coś wyjątkowego.”
June wspaniale opisała stan akceptacji, jaki rozwinęła jej matka. Byłem dociekliwy i zapytałem: 
„Czy pod koniec nie martwiła się swoim wyglądem, chorobą, albo tym, że umiera?”
„Mama była w pełni pogodzona z sobą.” - odparła June. „Pomimo wyniszczenia przez chorobę, 
wyglądała jakby po prostu jej ciało przestało istnieć. Pełna spokoju, nie pozostawiła w sobie cienia 
strachu.”
„Czy wtedy mama wyrażała jakieś zainteresowanie czy niepokój o którąś z was?” - pytałem dalej.
„Zupełnie nie.” - odpowiedziała.- „Wiedziała, że jesteśmy przy niej wszystkie, ale wyglądało, jakby 
była gdzieś poza sprawami tego świata. Nie interesowało ją, jak my sobie z tym radzimy i co 
czujemy.”
„A co z problemami na świecie? Czy przejmowała się, tym, co się dzieje, aktualnymi konfliktami?”

background image

June uśmiechnęła się i powiedziała:
„Mama zawsze miała samodzielnie wyrobioną opinię na temat, tego, co się dzieje. Często 
ekscytowała się i roztrząsała wiele spraw, ale wtedy…, to ciekawe, że o to pytasz… nie, zupełnie 
niczym się nie przejmowała. Myślę, że uwolniła się od wszystkiego.
June zawahała się na sekundę, jakby sięgając pamięcią do tamtej chwili, po czym powtórzyła 
głosem pełnym ciepłych uczuć: Pozwoliła wszystkiemu odejść.”
Zadałem ostatnie pytanie: „Czy może tuż przed śmiercią poczuła ciężar obowiązków, albo swoich 
zadań w życiu?”
„Nie. Stała się wolna….zupełnie wolna.
To prawdziwe szczęście i przywilej widzieć osobę umierającą w stanie pełnej akceptacji. W ciągu 
ostatnich dni życia Margaret stała się wolna. Zanim opuściła ciało, pokazała siebie w prawdziwej 
naturze - jako dusza. Odsłaniając ukrytą prawdę o duchowej tożsamości człowieka, stała się 
najwspanialszym darem dla rodziny. Ci, którzy jej towarzyszyli, mogli zobaczyć i poczuć, jak dusza 
emanuje miłością i spokojem. June wyznała też, że przeżycie śmierci matki, utwierdziło ją w 
przekonaniu o życiu wiecznym. Powiedziała, że jej matka stała się dla wszystkich zwierciadłem 
prawdy o duszy. 
Dla mnie jest to przykład prawdziwej akceptacji. Określiłbym ten stan jako wyzwolenie. Matka 
June jest żywym przykładem prawdziwej godności duszy. W stanie wyzwolenia, pomimo 
wycieńczenia fizycznego ciała i całkowitej zależności od otoczenia, rozwinęła wdzięk i pokazała 
swoje wewnętrzne piękno. Dusza wyzwala się, kiedy traci zainteresowanie ciałem i jego wyglądem, 
kiedy przestaje martwić się rolami i zadaniami, kiedy uwalnia się od wszystkich związków, kiedy 
wznosi się ponad problemy komplikującego się świata fizycznego. Uwolniona od ciała, świata i 
związków Margaret weszła w stan świadomości duszy. W tym stanie wypełniła pokój 
promieniejącą miłością, która odzwierciedlała powrót do jej prawdziwego stanu - duszy pełnej 
spokoju.
Przykład Margaret wspaniale pokazuje, jak w obliczu śmierci ujawnia się duchowa tożsamość 
człowieka. Czy musimy czekać aż do śmierci, żeby odnaleźć prawdziwy spokój? Czy trzeba nas 
zmusić do bezwarunkowego poddania się, żebyśmy mogli uwolnić się od wszystkiego i kochać? 
Teraz wierzę, że możemy wyzwolić się za życia i ponownie odkryć naszą duchową tożsamość.
Zatem wyruszamy w podróż po życiu, podczas której dowiemy się, czym jest niewinność i jak ją 
tracimy na rzecz świata, w którym żyjemy.

Utracony raj

W czasie jednej z moich podróży naukowych po Australii, przy okazji wygłaszanych wykładów 
prosiłem publiczność, aby  zechciała podzielić się ze mną uwagami na temat, co sprawia że istota 
nowonarodzona przyciąga nas jak magnes? Co takiego jest w niemowlęciu, szczenięciu, małym 
kotku? Co chwyta każdego za serce? Wszyscy jednogłośnie mówili niewinność. Każdy zgadzał się, 
że niewinność obejmuje znaczeniem czystość, otwartość, ufność i bezbronność. Wszyscy 
urodziliśmy się tacy!
Pewnego dnia siedziałem sobie w parku i przyglądałem się dwojgu dzieciom bawiącym się na 
huśtawce. Miały może po dwa lata. Po skończonej zabawie obie mamy zaproponowały, aby podały 
sobie rączki. Dziewczynka z radością wyciągnęła rączkę do chłopczyka, ale ten w jednej chwili 
przewrócił ją na ziemię. Wstała nieutulona w żalu. Nie z powodu fizycznego zranienia, ale z 
powodu wstrząsu. To był niespodziewany atak. Chłopczyk dostał burę, dziewczynka słowa otuchy. 
Szykując się do powrotu matka chłopca kazała mu grzecznie podać koleżance rączkę. Z miną 
niewiniątka wyciągnął do niej dłoń. Nie było szans na porozumienie. Cofnęła się o krok. Schowała 
rączki za plecy. Wzięła lekcję strachu. Raz doświadczywszy zdrady, stała się nieufna i chciała się 
chronić. Już nie była tak niewinna jak chwilę przed przykrym wydarzeniem. Teraz stała się bardziej 
doświadczona. Nie będzie już tak otwarcie i bezwarunkowo ufać. To przeżycie pozostawiło na niej 
trwały ślad, maleńką bruzdę w osobowości - gotowość do obrony w relacjach międzyludzkich. 
Kosztem splamienia wewnętrznego piękna, stała się mniej podatna na zranienia.

background image

Zastanówmy się przez chwilę, jakie wyzwania stawia nam dzisiaj życie? Z jednej strony 
doświadczamy radości i szczęścia, z drugiej strony w tym samym czasie spotyka nas wiele 
przykrych wydarzeń? Każdy z nas przeżywa rozmaite formy bólu fizycznego, psychicznego, 
emocjonalnego. Na przykładzie dziewczynki widzimy, jak niewiele trzeba, aby pod wpływem 
doświadczenia zmieniła się nasza oryginalna osobowość. Skrywając głęboko zaufanie i otwartość, 
wznosimy mury obronne. Tracimy niewinność.
Na drodze życia wykształcamy nawyk postrzegania siebie w kategoriach istot materialnych, 
budując swoją tożsamość choćby na podstawie nazw odgrywanych ról, czy fizycznych ciał. Na 
samych początku nasza tożsamość jest relatywnie prosta, z biegiem czasu coraz bardziej 
komplikuje się. Poprzez fałszywą tożsamość uczymy się izolować i dyskryminować innych na 
podstawie płci, bliskości związków, koloru skóry i kultury. Skutecznie pielęgnujemy poczucie 
indywidualności, a wraz z nim żądzę posiadania. Tak rozrasta się ego. Wraz z nim rosną jego 
pragnienia, rozwijają się jego potrzeby, a my dobrowolnie stajemy się jego niewolnikami. 
Konsekwentnie pogłębia się w nas strach przed utratą czegokolwiek, co zaspokaja potrzeby ego.
Dziecko potrafi radować się bez powodu. W miarę dorastania jego szczęście uzależnia się od stanu 
zaspokojenia rosnących pragnień. Wrodzona nam miłość idzie w niepamięć. Zaczynamy 
intensywnie szukać jej na zewnątrz. W efekcie tracimy nasz własny spokój, szczęście i miłość. 
Uzależniamy te uczucia od zewnętrznych okoliczności i związków międzyludzkich. 
Kiedy przychodzimy na ten świat, stan naszego istnienia możemy określić jako świadomość duszy. 
Jesteśmy niewinni, ale i nieświadomi rzeczywistości wokół nas. Z upływem czasu dusza zaczyna 
ulegać złudzeniom i rozwija stan określany świadomością ciała, inaczej ego. Pragnąc być kochani, 
szanowani i bezpieczni, odwołujemy się do zdrowia, bogactwa, statusu i związków. Ponieważ w ten 
sposób uzależniamy szczęście od bardzo zmiennych czynników, nasze poczucie spokoju i szczęścia 
pozostaje w stałym zagrożeniu. Cechy negatywne, takie jak chciwość, żądza posiadania czy złość, 
pomagają nam zabezpieczyć się przed poczuciem niepewności, skuteczniej zaspokajać potrzeby 
ego i osiągać poczucie kontroli nad światem. Jednakże wszystkie te środki okazują się złudne. 
Zawodzą nas, a my tracimy kontrolę nad sytuacją. Wtedy stajemy się niespokojni, przestraszeni, 
popadamy w rozpacz i załamujemy się.
Takie są przejawy świadomości ciała, która niczym całun spowija tożsamość duszy. Jednak nie 
znaczy to, że bezpowrotnie straciliśmy spokój, miłość, czystość, otwartość, zaufanie i niewinność, 
inaczej mówiąc świadomość duszy. Świadomość duszy jest naszą oryginalną naturą. Jest prawdą 
ukrytą w głębi każdej ludzkiej istoty. Tę prawdę odkrywamy ponownie, kiedy jako dusze w stanie 
pełnej akceptacji powracamy do prawdziwej miłości.
Uważam, że Kübler-Ross pod określeniem „sprawy niedokończone” rozumiała świadomość ciała. 
Pod tą zasłoną ukrywa się nieskalana czystość. Miałem szczęście, że mogłem skorzystać z jej 
wiedzy, podobnie jak i wielu moich kolegów. Moje doświadczenie świadomości duszy, które 
nastąpiło po emocjonalnym oczyszczeniu, stało się dla mnie niezbitym dowodem, że zachowujemy 
niewinność. Ona drzemie w nas ukryta, ale pewnego dnia ponownie obudzi się. Kiedy budzi się w 
ciągu życia, doświadczamy oświecenia, które wręcz paradoksalnie, jest momentem ponownego 
odkrycia prawdziwej tożsamości.
Rozwój duchowy wymaga uwolnienia się od nawyków i przełamania świadomości ciała. Lepiej jest 
odzyskać niewinność w ciągu życia, dopóki możemy i potrafimy uczyć się poprzez akceptację. 
Pomaga w tym duchowy styl życia, dzięki któremu poprzez związek z najwyższą energią możemy 
rozwijać samoświadomości. Pomagają też zjawiska świadczące o istnieniu wymiaru duchowego i 
życiu po śmierci.

Oświecenie

Dla większości ludzi sfera duchowości w życiu nie ma większego znaczenia. Doświadczenie 
oświecenia zmienia taką postawę nieodwracalnie. Dzieje się tak dlatego, że oświecenie przynosi 
duchowe zrozumienie, któremu już nic nie zaprzeczy. Oświecenie uznaje się za dar, nadający 
egzystencji uzasadnienie wykraczające poza wymiar fizyczny. 

background image

Oświecenie ma dwie płaszczyzny. Są to doświadczenie miłości, spokoju i czystości oraz 
rozpoznanie ich jako oryginalnych cech duszy albo najwyższej energii. 
Kilka lat temu poznałem Joe, żonatego, 50-cio paroletniego kierowcę ciężarówki. Ponieważ Joe 
skarżył się na silny ból, uniemożliwiający mu praktycznie wizytę w szpitalu, lokalny lekarz 
poprosił, aby ktoś ze szpitala przyjechał zbadać go w domu. Joe posiadał skromne gospodarstwo 
położone w odległości ładnych paru kilometrów od głównych dróg, na terenach lasu tropikalnego. 
Dotarłem tam wczesnym rankiem. Na dworze było rześko. Kiedy zamknąłem samochód i stanąłem 
pośrodku starannie utrzymanego ogrodu, spowiła mnie niczym nie zmącona cisza.
Piękno i spokój panujące w ogrodzie kontrastowały z atmosferą w domu. Anna, żona Joe, otworzyła 
drzwi. Zapadnięta twarz, zmarszczki na czole i cienie pod oczami świadczyły o skrajnym 
wyczerpaniu kobiety. Była u kresu sił.
Joe spokojnie leżał na tapczanie. Ujrzawszy mnie podniósł się, aby się przywitać. Ten, zdawałoby 
się, niewielki wysiłek spowodował gwałtowne bóle w nogach i pośladkach. Nie mógł złapać 
oddechu. Po chwili opadł na poduszki. Zrobiłem mu zastrzyk z morfiny, a następnie 
wytłumaczyłem powód mojej wizyty. Morfina zaczęła działać i Joe trochę się odprężył. 
Trzy lata wcześniej Joe przeszedł operację nowotworu pęcherza. Po roku stwierdzono przerzut do 
kręgosłupa. Zastosowano radioterapię. Początkowo przynosiła ulgę, ale choroba sukcesywnie 
rozwijała się atakując, kości pleców i miednicę. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy bóle ciągle 
narastały, a radioterapia działała już tylko miejscowo. Joe przyjmował morfinę doustnie, ale 
pomimo tego przy najmniejszym ruchu przeszywał go przejmujący ból. Co gorsze, oddychał z 
coraz większym trudem. Prześwietlenie płuc wykazało kolejny przerzut. Joe umierał.
Kiedy sprawdziłem lekarstwa, jakie przyjmował, nabrałem przekonania, że jestem w stanie mu 
pomóc. Sądziłem, że będzie mógł cieszyć się większą swobodą ruchu, a przez to polepszy się 
jakość jego życia. Powiedziałem mu o tym . Na myśl, że nie będzie skazany na cierpienie do 
samego końca, Joe poczuł ulgę. Zapytałem go, jak w chwili obecnej ocenia swoją sytuację.
Odpowiedział natychmiast, że nie ma już nadziei na dalsze życie. Joe cierpiał, ponieważ pragnął 
rozmowy o śmierci, ale tego tematu nikt z najbliższych nie chciał z nim poruszyć. Zapytałem go o 
odczucia związane ze śmiercią. Powiedział, że nie boi się, zwłaszcza teraz, kiedy zrozumiał, że ból 
można kontrolować. “Czy pomaga ci w tym jakaś wiara albo filozofia?” - podtrzymałem wątek.
Widziałem, jak zawahał się, więc cierpliwie poczekałem. Wydawało się, że przestrzeń wokół nas 
przepełniła się spokojem i ciszą. Cały pokój zastygł. Po chwili Joe wyznał, że doświadczył czegoś, 
o czym nikomu dotychczas nie powiedział. Był przekonany, że i tak nikt by w to nie uwierzył, a do 
tego mógłby go uznać za szaleńca. Ze szczerym zainteresowaniem nalegałem, aby kontynuował. W 
wieku 32 lat Joe miał operację przepukliny w lewej pachwinie. W sali pooperacyjnej stwierdzono u 
niego zatrzymanie akcji serca. Poczuł jak wypływa z ciała i kieruje się w stronę sufitu. Następnie 
otoczyło go złociste światło i poczuł nieopisany spokój. Znajdował się w stanie błogości i wolności. 
Był w pełni świadomy i wyzwolony z cielesnych odczuć. Poniżej trwała reanimacja jego 
fizycznego ciała, powyżej ujrzał tańczącą światłość. Przywoływała go. Przez ułamek sekundy 
wydawało mu się, że może wybierać, w którą stronę powędruje. W następnej chwili coś gwałtownie 
nim wstrząsnęło. Palący, fizyczny ból rozdzierał mu klatkę piersiową. Nie mógł złapać oddechu. 
Nadal w niepojęty sposób pozostawał w stanie oderwania od fizycznego ciała. Pomimo ostrego 
bólu i nieprzyjemnego uczucia po reanimacji, nie czuł najmniejszego strachu przed śmiercią. Od tej 
pory przestał bać się śmierci. 
Niewątpliwie, to przeżycie utwierdziło Joe w przekonaniu, że istnieje wymiar duchowy. W 
konsekwencji jego charakter zmienił się znacząco. Z nieznośnego perfekcjonisty stał się 
człowiekiem otwartym i tolerancyjnym, nieco na luzie. Znajomi i przyjaciele mówili mu, że można 
na nim polegać. Aż do dnia mojej wizyty Joe wszystko to trzymał w tajemnicy, bojąc się, że nawet 
najbliżsi wyśmieją go i odrzucą. Teraz, w obliczu śmierci, dzielił się sekretem ze mną. Napełniał się 
radością i znów doświadczał siebie jako duszy. 
Joe opisywał obie płaszczyzny oświecenia - doświadczenie i rozpoznanie. Zrozumiał, że jest 
wieczną istotą. To uświadomienie spowodowało w nim wielką zmianę, widoczną dla wszystkich 
wokół. Tego przestraszył się. W obawie przed kpinami porzucił  możliwości dalszych doświadczeń. 
Porzucił szansę pogłębienia zrozumienia. 

background image

Postępując w taki sposób człowiek, na powrót usypia potencjał, rozbudzony w chwili oświecenia. 
Natomiast pogłębienie rozpoznania i pragnienie przekształcenia wiodą go ku ścieżce 
samorealizacji. Może nią podążać każdy, kto uświadomił sobie duchową naturę i postawił sobie za 
cel pełny rozwój możliwości ludzkiej istoty.

Ścieżka samorealizacji  

Rozpoznać to inaczej “poznać coś ponownie” albo “zidentyfikować coś jako już znane”. Użycie 
słowa rozpoznać na oznaczenie relacji w wymiarze fizycznym nie sprawia kłopotów. Mówi się na 
przykład o rozpoznaniu swoich rzeczy, starego przyjaciela. Znacznie trudniejsze, ale i ważniejsze 
jest zastosowanie tego słowa w połączeniu z “wewnętrznym ja”. W poprzednim rozdziale 
zachęcałem czytelnika, aby spojrzał na tożsamość duchową człowieka jako podmiot ciągłych 
przekształceń. Głęboko wierzę, że doświadczając życia, ludzka istota zapomina, kim jest.
W chwili oświecenia człowiek rozpoznaje siebie jako duszę i pojmuje swoją prawdziwą, oryginalną 
naturę. Fakt rozpoznania siebie oznacza, że nie odkrywa on niczego nowego, sobie nieznanego, a 
jedynie staje się świadomym, kim naprawdę jest. W tym momencie rozumie, że rozwój duchowy 
jest procesem paradoksalnym, umożliwiającym powrót do jego oryginalnej natury. 
Realizacja oznacza urzeczywistnienie. Kiedy człowiek realizuje siebie jako istota duchowa, jego 
duchowa tożsamość staje się faktem. Pojmując sprawy w takich kategoriach, dostrzegamy rzecz 
wspaniałą - prawda jest w nas, a urzeczywistnienie prawdy odsłania naszą duchową tożsamość. 
Ścieżka samorealizacji prowadzi do wewnętrznego uzdrowienia i odnowy. W tym procesie stajemy 
się w pełni otwarci i kochający, bez cienia zależności, bez poczucia zagrożenia. To podróż, której 
celem jest powrót do czystej miłości. Miłości bezwarunkowej, duchowej. Samorealizacja, bez 
względu na to czy osiągana jest na drodze wiary czy poprzez oświecenie, wymaga duchowej 
świadomości i osobistego wysiłku. Musimy dołożyć wszelkich starań, aby pielęgnować spokój i 
działać w oparciu o duchowe wartości, żyjąc w świecie, który nieustannie wystawia je na próby. 
Wierzę, że stan samorealizacji wykracza poza granice wytyczane przez systemy religijne, ponieważ 
istotą i wspólnym celem wszystkich religii są wartości nieodłączne od miłości. Poprzez te wartości 
wyraża się duchowa tożsamość człowieka, bez względu na to czy jest ona rezultatem jego 
osobistego doświadczenia, czy wynikiem podążania konkretną ścieżką duchowego rozwoju. Wierzę 
też, że każdy człowiek ma swoją ścieżkę duchową, ukrytą głęboko do chwili, gdy coś otworzy mu 
na nią oczy. Prawdziwa natura duszy drzemie w każdej ludzkiej istocie, czekając tylko na moment 
doświadczenia, rozpoznania i realizacji. 
Ból emocjonalny, strach i tłumienie uczuć uniemożliwiają doświadczanie wrodzonego nam piękna. 
Jeśli tylko zdołamy nadać przeciwny kierunek tym negatywnym uczuciom warunkującym nasze 
życie, urzeczywistnimy prawdę, która jest w nas. Zatem ścieżka samorealizacji jest podróżą w głąb 
siebie, w trakcie której wydobywamy na światło dzienne boskie piękno duszy.
Jakiego wysiłku wymaga proces przekształcania naszych ułomności będących tak wielką 
przeszkodą w doświadczaniu miłości, jedności i spokoju? Negatywne cechy  osobowości są 
uwarunkowanymi nawykami i nie stanowią części naszej oryginalnej natury. Zgromadziliśmy je na 
drodze budowania fałszywej tożsamości - świadomości ciała - i możemy je w całości przekształcić 
poprzez rozwijanie duchowej wiedzy i świadomości.

Medytacja

Byłem zatwardziałym ateistą. Zmieniło się to po warsztacie z Kübler-Ross, kiedy doświadczyłem 
duchowej miłości. Wtedy uwierzyłem, że Bóg natchnął moje życie, że odsłonił przede mną 
najwyższą miłość, a moją rolą jest ją utrzymać i dzielić się z innymi.  Dzierżyć najwyższą miłość - 
to miało okazać się nielada wyzwaniem.
Na dobry początek zmieniłem w swoim życiu dwie rzeczy. Pierwsza zmiana dotyczyła mojej 
kariery jako onkologa. Przed wspomnianym warsztatem niewiele uwagi poświęcałem sprawom 
cierpienia w chorobach nowotworowych. Po doświadczeniach z Kübler-Ross rozwinąłem w sobie 

background image

szczere pragnienie niesienia pacjentom ulgi w bólu, tak fizycznym jak i emocjonalnym. Rozbudziło 
się we mnie uczucie głębokiego współczucia, służenie innym przynosiło zadowolenie, coraz więcej 
pracowałem  z umierającymi. Poczułem, że jako lekarz staję się pełniejszy, a moje podejście do 
pacjentów zmienia się na prawdziwie holistyczne. 
Druga zmiana, której wtedy dokonałem, dotyczyła medytacji. Uznałem, że poprzez regularne 
medytacje zatroszczę się o siebie, aby tym lepiej troszczyć się o innych. Dzięki temu odkryłem, że 
zachowanie równowagi pomiędzy medytacją a służeniem innym jest najlepszym sposobem 
dzielenia się najwyższą  miłością.
Uczyłem się medytować poprzez lekturę i codzienną praktykę. Dążyłem do świadomego 
utrzymania więzi z Bogiem opartej na czystej miłości, uczuciu, którego doświadczyłem podczas 
warsztatu. Zwykłem siadać na skarpie, tuż obok mojego domu. Rozciągał się stamtąd widok na 
leśne połacie i wielki ocean. Kiedy sięgam myślami do tamtych chwil, czuję rozbawienie. 
Pamiętam ten mój wysiłek i gorące pragnienie doświadczenia Boga. Potrafiłem tak przesiedzieć 
godzinę z zamkniętymi oczami, próbując połączyć się z Bogiem. Ogólnie stałem się bardzo 
spokojny i zadowolony, ale nigdy nie poczułem tak gwałtownego przypływu miłości, jakiego 
doświadczyłem w czasie warsztatu z Kübler-Ross.
Pewnego dnia, ot tak, pomyślałem sobie, że może Bóg próbuje jakoś do mnie dotrzeć, a jedyną 
rzeczą, jaką ja mam zrobić, to przyzwolić Bogu na to. I wtedy otworzyłem się z uczuciem 
prawdziwego oddania, i w tej sekundzie spłynęła na mnie miłość, wypełniając po brzegi moje serce. 
Subtelność takiego podejścia polega na tym, że „przyzwolenie Bogu” oznaczało przyjęcie 
warunków i pojęć Boga w miejsce moich. Powoli zacząłem pojmować, że to moje własne ego 
oddzielało mnie od miłości Boga. Moje ego było przeszkodą, którą należało pokonać. 
Od tego czasu około 20-stu minut każdej medytacji poświęcałem na czytanie wzniosłych tekstów, 
aby uduchowić umysł. W ten sposób poznałem swoją wieczną tożsamość, odczuwałem miłość 
Boga i pojąłem istotę służenia ludzkości. W ciągu dnia rozważałem o tym, co przeczytałem podczas 
porannej medytacji, a to sprawiało, że doświadczenia z medytacji były żywe i aktualne w czasie 
godzin pracy.  Tak rozpocząłem proces integracji duchowych wartości z życiem codziennym, co z 
kolei pozostaje w zgodzie ze wschodnim pojmowaniem religii, czyli pojęciem: dharma - prawa 
utrzymania życia.
Minęło około ośmiu lat od czasu pamiętnego warsztatu. W mojej grupie pracowała pewna pani 
doktor, która przedstawiła mi interesujące koncepcje. Uważała, że dusza manifestuje się, czyli 
myśli, mówi i działa, poprzez narzędzie jakim jest ciało. Im silniej dusza ulega świadomości ciała, 
tym bardziej zanieczyszcza się, tracąc swoją pierwotną czystość i spokój. Powstają na niej skazy, 
ale poprzez medytację dusza może na powrót odzyskać swoją oryginalną czystość. Powiedziała mi, 
że medytacja polega na właściwym ukierunkowaniu myśli, panowaniu nad umysłem i zmysłami. 
Jesteśmy twórcami własnych myśli i one wpływają na stan naszego samopoczucia. Gdyby nasze 
myśli nie ulegały wpływom świata zewnętrznego i nie koncentrowały się na zaspokajaniu zmysłów, 
bylibyśmy spokojnymi i pełnymi miłości istotami.
Chociaż w pierwszym odruchu przeciwstawiłem się tym ideom, to stopniowo nabierały one dla 
mnie sensu. Dotychczas wierzyłem, że dusza jest wiecznie czysta, pozostaje poza wpływami świata 
i jedynie czeka, aby ją odkryć. Teraz zacząłem zadawać sobie pytania: kim jestem?, kim jest dusza?. 
Pamiętam jak wszedłem do pokoju zmarłego przed chwilą pacjenta. Podczas badania ciała wyraźnie 
odczułem obecność ducha, który je właśnie opuścił. Pomimo martwoty ciała, poczułem wokół 
obecność osobowości. Pozbawione duszy ciało nie miało postaw, wspomnień, tożsamości, nie 
mogło porozumieć się z otoczeniem. Dusza opuściła ciało zabierając z sobą to, co nazywamy 
indywidualnością albo osobowością. Teraz zrozumiałem, o czym mówiła koleżanka. Sam 
odpowiedziałem sobie na pytanie, kim jestem: jestem duszą i manifestuję się poprzez ciało. 
Utrzymać najwyższą miłość - wielkość tego wyzwania polega na tym, że bezustannie i skutecznie 
sami się od niej oddzielamy. Oddzielamy się od miłości negatywnie reagując na krytykę, 
podsycając gniew, szerząc plotki. Oddzielamy się od miłości poprzez zazdrość, załamania, 
agresywne postawy i strach. Wprowadzając medytację w swoje życie, zmieniamy się. Zmieniamy 
nasze postawy, zachowania i reakcje na wpływy z zewnątrz. Medytacja, rozwijając w nas duchową 
świadomość, dodaje nam sił, które kierują nasze umysły ku spokojowi i szczęśliwości. Porzucając 

background image

myśli będące źródłem wszelkich negatywności, mamy możliwość w sposób zbawienny i bez 
wysiłku wpływać na nasze otoczenie.
Medytacja uwrażliwia i czyni umysł zdolnym do przyjmowania miłości, nie jako zwykłej 
namiętności, ale jako potęgi czynienia dobra. W następnym rozdziale skupimy się na wysiłkach, 
które umożliwiają duszy pozostawanie w spokoju i łączenie się z najwyższą miłością. Kiedy sam po 
raz pierwszy zetknąłem się bezwarunkową miłością, stała się ona całym moim doświadczeniem. W 
trzy tygodnie po przeżytym katharsis, ja cały byłem miłością. To był stan bycia. Na przestrzeni 
minionych sześciu lat praktykowałem medytacje, co pozwoliło mi przekształcić negatywne cechy i 
rozwinąć duchowe wartości. Pierwszym krokiem na tej drodze duchowego wysiłku jest 
zrozumienie potencjału własnej świadomości. Następnym jest uzdrowienie samego siebie. 
Kolejnym przekształcenie się w czystą miłość.

Duchowy wysiłek: docenianie

Poznałem Margo, kiedy miała 53 lata. Od 4 lat chorowała na raka piersi. W początkowej fazie 
choroba przebiegała raczej łagodnie, natomiast ostatni rok przyniósł gwałtowne pogorszenie. 
Pomimo kilku serii chemioterapii, stwierdzono kolejne przerzuty do wątroby i płuc. 
Rozmawialiśmy z Margo o chorobie, życiu i rodzinie, o dążeniach i rozczarowaniach. Przed 10-ciu 
laty Margo rozwiodła się, przejmując opiekę nad córką Gerano. Nigdy się nie rozstawały. Margo 
bardzo bolała, że opuszcza córkę i nie zobaczy dorastających wnucząt. Czuła się oswojona z myślą 
o śmierci, jednak niepokoiła ją przyszłość najbliższych. „Ja po prostu patrzeć nie mogę, jak się 
martwią z mojego powodu.” - wyznała mi kiedyś.
Jako nastoletnia dziewczyna, Margo przez rok mieszkała wśród rdzennych mieszkańców Ameryki 
Północnej. Doświadczenia tamtego czasu zaowocowały pewnym ekscentryzmem duchowym, który 
pozostał żywy w jej dorosłym życiu. Przejawiała głęboki szacunek do ziemi i każdej żywej istoty. 
Wierzyła, że jej duch powróci tu i będzie dalej istniał w konarach drzew, szumie wiatru, wodach 
oceanu. Mówiła, że świecie duchów odwiedzi rodzinę i spotka przodków. Kochała naturę. Nic 
dziwnego, że chciała, aby po śmierci spalono ją pod otwartym niebem w otoczeniu lasu. 
W ostatniej fazie choroby Margo nie mogła poruszać się samodzielnie. Potrzebowała pomocy w 
toalecie i  kąpieli. Nie była w stanie przejść sama kilku kroków. 
Od pewnego czasu zacząłem przyjeżdżać na konsultacje do domu. Mieszkała w otoczeniu gęstych 
zarośli, u stóp skalistego wzgórza. Z domu rozciągał się wspaniały widok na morze. Gerano 
zamieszkała z matką, aby lepiej się nią opiekować. 
Był listopad. Przyjechałem rankiem. Gerano powitała mnie z uśmiechem na twarzy. Była bardzo 
spokojna. Zapytałem, jak czuje się mama.
„Sam zobacz.”- odparła. „Jest w ogrodzie. Zostawię was samych.”
Ogród był odbiciem wewnętrznego świata Margo. Górną część zdobiły krzaki i skały. Dolna część 
była dzika. Rosły tu olbrzymie drzewa gumowe ocieniające wąski strumyk. Na wystającej z wody 
skałce wygrzewała się w słońcu jaszczurka. Ptaki beztrosko fruwały z gałęzi na gałąź. Ponad 
wszystkim królowało skaliste wzgórze, jakby opiekując się tym miejscem, gdzie człowiek stapiał 
się w jedno z naturą.
Margo siedziała w cieniu. Wpatrzona we wzgórze, wsłuchana w szum wody, nie widziała, jak 
podchodziłem do niej z patio. Pomimo zaawansowanej choroby, ciągle wyglądała stosunkowo 
dobrze. Zbliżyłem się. Sprawiała wrażenie wręcz zatopionej w pięknie ogrodu. Jej twarz wyrażała 
coś, czego nie potrafiłem uchwycić: bezruch i łagodność. Zauważyła mnie i uśmiechnęła się 
serdecznie. W chwili, kiedy spojrzeliśmy na siebie, niespodziewanie pojąłem, co wyrażała ta twarz. 
Było to głębokie spełnienie Ona i wszechświat stanowili jedno. Nie było już nękanej problemami. 
Margo, jaką pamiętałem sprzed dwóch tygodni. W tym dniu inaczej postrzegała sprawy świata.
Odwzajemniłem uśmiech, przywitałem się i usiadłem. „Zadumałaś się nad pięknem ogrodu, 
Margo?” Szare oczy patrzyły na mnie miękko. Uśmiechała się łagodnie. ”Nie, nie…”- 
odpowiedziała  ciepło. „To raczej moje własne piękno zachwyca mnie.” Westchnęła. Ile było w tym 
szczęścia! 

background image

Po chwili zaczęła mówić dalej: „Przez te wszystkie lata kochałam naturę, ale nie wiedziałam, że w 
ten sposób odnajduję i doceniam siebie. Szłam do lasu, by zaznać spokoju, szłam nad morze, by 
odnaleźć piękno, wspinałam się na góry, by doświadczyć cudów. To mnie uszczęśliwiało i dawało 
natchnienie. I pomyśleć, że dopiero teraz zrozumiałam, dlaczego. Wszystko, czego doznawałam 
poprzez naturę, było we mnie, od zawsze.  Idąc w tamte miejsca, na jakiś czas zostawiałam za sobą 
kłopoty i konflikty. Spoglądając na górski szczyt wzbudzający we mnie grozę, doznawałam 
prawdziwie cudownych odczuć.”
Chyba wyglądałem na zakłopotanego.
„Nie rozumiesz?”- zdziwiła się. „One nie były częścią góry! One były częścią mnie! Kiedy 
udajemy się w takie miejsca, uwalniamy się od wszystkich powierzchownych spraw naszego życia. 
Uczucie prawdziwej wolności uszczęśliwia ducha. Wtedy doświadczamy miłości, spokoju i 
prostoty. Gdybyśmy tylko potrafili nauczyć się słuchać duchem, zatopiliśmy się w jego pięknie.” 
Przerwała na chwilę. Zabrakło jej tchu. Choroba dawała o sobie znać.
„Przez całe życie uzależniałam szczęście od natury. A przynajmniej do teraz. To tak jakbyś szukał 
na zewnątrz czegoś, co sprawia, że czujesz się dobrze wewnątrz. Ale kiedy odnajdziesz i docenisz 
własne wewnętrzne piękno, odkryjesz duszę. Spokój lasu musimy uczynić naszym własnym… bo i 
prawda taka, że ten spokój jest częścią nas. Natura jedynie go rozbudza.”
Na dłoni Margo usiadł motyl. Leniwie poruszał skrzydełkami, które w promieniach słońca mieniły 
się odcieniami błękitu. Margo mówiła dalej, jakby niepomna maleństwa. 
„Wkrótce umrę.” - rzekła uśmiechając się. „To znaczy przekroczę próg, który bywa nazywany 
śmiercią.” - uściśliła. „Chciałabym jeszcze troszkę pożyć i przekazać światu wiadomość: niech 
każdy zda sobie sprawę, że wszystko, czego mu potrzeba, jest w nim. Przynajmniej tak jest w moim 
przypadku. Może ty rozgłosisz to? Zrobisz to dla mnie?”
„Napiszę o tym książkę.” - odpowiedziałem z nutką żartu w głosie. Oboje roześmialiśmy się. 
„Wygląda na to, że już niczego ode mnie nie potrzebujesz. Czy tak jest?”
„Niczego nie potrzebuję. Tylko tej książki!”
Idąc z powrotem ku domu, spojrzałem za siebie. Twarz Margo znów wyrażała głębokie spełnienie. 
Motyl zerwał się, na moment zawisł w powietrzu i odfrunął. Dwie godziny później Margo odeszła. 

Słowa Margo poruszyły mnie. Wziąłem wspaniałą lekcję: kiedy staniesz się świadomym swojego 
wewnętrznego piękna, osiągniesz stan głębokiego spełnienia. Życie nadaje nam różne odcienie. 
Piękny widok, brak pośpiechu sprawiają, że odczuwamy spokój, szczęście i komfort. Trudne 
związki, konflikty, natłok odpowiedzialności blokują nas,  wprowadzają w stan napięcia i wywołują 
złe nastroje. Jak w kalejdoskopie zmienia się nasze samopoczucie. A gdybyśmy mieli siłę, która 
pozwoliłaby nam trwać w stanie spełnienia bez względu na okoliczności? Zamiast ulegać 
zewnętrznym wpływom, sami moglibyśmy pozytywnie oddziaływać na świat wokół i jakość 
naszych związków. Margo miała rację, mówiąc, że spokój lasu musimy uczynić naszym własnym, 
bo w istocie należy do nas.
Prawdziwa tożsamość i świadomość duszy znajdują wyraz w duchowym wymiarze ludzkich 
postaw, czynów i związków. Duchowość oznacza bowiem wewnętrzne piękno ujawniane w 
widocznej formie cnót. Działając duchowo, odnosisz się do każdego, bez wyjątku, ze spokojem, 
zrozumieniem, mądrością i miłosierdziem. Ludzie zaufają takiej miłości i akceptacji. To właśnie 
wysiłek włożony w docenianie siebie prowadzi do ukształtowania takiej osobowości.
Docenić siebie to innymi słowy umieć w każdym dostrzec silne strony, pomimo słabości i błędów, 
których byliśmy świadkami. Jakże często krytykujemy ludzi za ich cechy charakteru. Plotkujemy o 
ich negatywnościach, rozgłaszamy je wszem i wobec, tracąc w ten sposób spokój umysłu. Nawet 
czujemy się do tego upoważnieni. Czy w ten sposób czynimy dobro? Kiedy nasze własne błędy i 
słabości zaczynają nam dokuczać, zachowujemy się podobnie. Zamiast skupić się na własnych 
zaletach, mocnych stronach i cnotach, zaprzątamy sobie głowę negatywnościami. Wysiłek 
doceniania oznacza decyzję, że będziemy zwracać uwagę tylko na wartości, zarówno u siebie jak u 
innych. Oznacza decyzję, że od tej chwili odcinamy się od wewnętrznej krytyki w stylu: „Jestem do 
niczego.” albo „Oni są nie w porządku.”
Za fasadą egoizmu i arogancji kryje się piękno ludzkiej duszy. To świadomość ciała tłumi duchową 

background image

miłość i niewinność, ustępując miejsca negatywności. Bez względu na słowa i czyny, wewnątrz 
ludzkiej istoty ukrywa się prawdziwe piękno. Jakkolwiek trudno jest czasami w to uwierzyć, nie ma 
wyjątków. Piękno duszy można docenić jedynie na drodze zrozumienia i akceptacji prostej zasady: 
jeśli odkryjesz piękno drzemiące w tobie, dostrzeżesz je u innych; jeśli przestaniesz dostrzegać 
piękno u innych, nie zdołasz go odnaleźć w sobie. 
Poszukując cnót w drugim człowieku, masz szansę poznać, jak on je rozumie. W ten sposób 
przyswajasz sobie nowe aspekty i poszerzasz percepcję. Przyjmijmy, że twój szef odnosi sukcesy, 
ale jest chciwy. Chciwość źle wpływa na pracowników. Zdecydowanie jest jego mocną stroną, ale, 
koncentrując się jedynie na swoich potrzebach, używa tej cnoty w sposób niszczący. Reakcja na 
jego chciwość, krytyka i podważenie uczciwości wpędzą cię jedynie w złość i zawiść. Zachowując 
się w taki sposób, ty sam „wybierasz” niepokój i niczego nie zmieniasz w jego zachowaniu. Co 
więcej, atakujesz duszę ludzką, która jest zagubiona w świadomości ciała i zaślepiona materialnymi 
pragnieniami. Ulegasz chciwości i pozwalasz, aby rozproszył się twój wewnętrzny spokój. Jeśli 
jednak nie zareagujesz na chciwość, a dostrzeżesz i przyswoisz sobie cnotę zdecydowania, w 
waszych stosunkach zmienią się trzy rzeczy. Po pierwsze, ty będziesz spokojny, po drugie, 
wzbogacisz swoje wewnętrzne piękno o kolejną cnotę, po trzecie, okażesz mu szacunek i docenisz 
go. Chociaż popadając w chciwość biznesmen wypaczył cnotę zdecydowania, ona nadal w nim 
żyje. Wciąż można ją dostrzec w cechach charakteru. Prawdopodobnie dzięki tej właśnie cnocie 
odnosi sukcesy. Możemy uznać, że zdecydowanie wręcz jedną z jego specjalności.
Czyste intencje w świadomości duszy czynią zdecydowanie cnotą boską. Zdecydowanie, aby 
dostrzegać we wszystkim korzyść. Zdecydowanie, aby nie sprawiać nikomu przykrości. 
Zdecydowanie, aby mieć do wszystkiego pozytywne nastawienie. Zdecydowanie, aby rozwijać się. 
Jeśli tylko oddzielisz zdecydowanie od chciwości, nauczysz się czegoś, rozbudzisz w sobie tę cnotę 
i wzbogacisz swoje wewnętrzne piękno.
W stanie świadomości duszy przejawia się pełnia boskich cnót. W stanie świadomości ciała cnoty 
pozostają w ukryciu albo ich intencje ulegają wypaczeniu. Zatem wysiłek doceniania polega na 
duchowym dążeniu do dostrzegania i wyrażania cnót w sposób przynoszący korzyść. Jak w każdej 
dziedzinie, tak i tu praktyka czyni mistrza. Jeśli chcę dobrze grać na fortepianie, muszę brać lekcje i 
regularnie ćwiczyć. Początki wymagają dużej koncentracji. Czuję się jak niezdara. Z czasem gra 
staje się czymś naturalnym i nie wymaga dużego wysiłku. 
Kiedy na nowo odkrywamy prawdziwe cnoty, emanujemy łagodnością, szacunkiem i pokorą. 
Potrafimy je łączyć z pewnością i odwagą i w naturalny sposób być sobą. Pielęgnując szacunek do 
samych siebie, jesteśmy w stanie bezwarunkowo szanować innych. Stajemy się w pełni zadowoleni, 
co z kolei przyciąga i pozytywnie wpływa na innych. Doświadczyłem tego przy Margo. Stan 
głębokiego spełnienia jest niczym duchowy aromat. Możemy służyć innym w sposób naturalny, 
pozostając jednocześnie sobą.
Przyjmując od świata jedynie cnoty, nieustannie uczymy się patrzeć na nowo. Jest to boska wizja 
prowadząca do osiągnięcia stanu spełnienia. Aby ją realizować taką wizję niezbędny jest wysiłek i 
uwaga.

Praktyka medytacji: przyswajanie i rozwijanie cnót

Chciałbym teraz pokrótce omówić, w jaki sposób rozpoczynać medytację, a następnie skupić się na 
przedstawieniu poszczególnych cnót. Poniżej zamieszczam listę 36 cnót, pochodzących z mojej 
praktyki medytacji Raja Yogi. Być może uznacie je za przydatne w pracy nad sobą. Możecie 
pracować w dwóch kierunkach: rozwijać i pogłębiać cnoty, które już są wam znajome i bliskie oraz 
przyswajać te, których nam brak.

background image

Oto lista boskich cnót:
Radość

Skupienie

Dojrzałość

Słodycz

Tolerancja

Pokora

Uczciwość

Miłosierdzie

Lekkość

Nieustraszoność

Zadowolenie

Cierpliwość

Mądrość

Pewność siebie

Czystość

Dobroczynność

Szczodrość

Prawda

Niestrudzoność

PosłuszeństwoKrólewskość

Dokładność

Oddanie

Wolność od trosk

Odwaga

Dyscyplina

Schludność

Stabilność

Łagodność

Zdecydowanie

Niezależność

Prostota

Współdziałanie

Szacunek

Pogoda ducha

Elastyczność

Praktykując regularnie, coraz głębiej rozumiemy i coraz lepiej używamy poszczególnych cnót. 
Cnoty rozwijają spokój i potęgę naszych umysłów, pomagają utrzymać życzliwe nastawienie do 
innych.
Na początek usiądź w spokojnym i wygodnym miejscu. Jeśli masz już doświadczenia w medytacji, 
rozpocznij zgodnie ze swoją praktyką. Jeśli nie, spróbuj najpierw odprężyć ciało i uspokoić myśli. 
Dobrze jeśli nauczysz się medytować z otwartymi oczami. Będziesz mógł włączyć praktykę 
medytacji w codzienne życie.
Usiądź wygodnie i wyprostuj się. Świadomie rozluźnij każdą część ciała, od stóp po czubek głowy. 
Możesz próbować na przemian naprężać i rozluźniać mięśnie. Lepiej poczujesz różnicę pomiędzy 
jednym a drugim stanem. Stopniowo wejdziesz w stan głębszego odprężenia. 
Ważne, aby zaczynać od rozluźniania stóp i powoli przechodzić do łydek - naprężaj i rozluźniaj 
mięśnie. Czy czujesz, co powoduje w tobie rozluźnienie? Następnie zajmij się udami: rozluźnij 
każdy mięsień. Niech odejdzie całe napięcie. Teraz kolej na pośladki - znów napinaj i rozluźniaj. 
Pozwól, aby ogarnęło cię uczucie głębokiego odprężenia.
Powtórz ćwiczenie na mięśniach brzucha, klatki piersiowej, ramion, przedramion i dłoni. Kiedy 
skończysz napinanie i rozluźnianie dłoni, połóż je spokojnie i obserwuj przez kilka sekund. Poczuj 
rozchodzące się po całym ciele odprężenie. 
Teraz czas na szyję i szczęki. Zaciśnij zęby, a następnie rozchyl usta. Następne w kolejności są 
oczy. Dla mnie każdorazowo jest to niezwykle odprężające ćwiczenie. Rozmasuj gałki oczne, lekko 
uciśnij i rozluźnij ucisk. Na koniec poćwicz czoło, marszcząc i rozciągając je na przemian.
Kiedy skończyłeś ćwiczenia wstępne, posiedź jeszcze kilka minut, zagłębiając się w doświadczaniu 
całkowitego odprężenia. W tym stanie pomyśl: „Jestem duszą pełną spokoju.” i  po prostu siedź, 
obserwując, jak się czujesz.
Następnie rozpocznij pracę z wybraną cnotą lub właściwością. Niech to będzie na przykład 
tolerancja. Im więcej masz tolerancji, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że wpadniesz w gniew. 
Najpierw pomyśl o niej, potem zacznij doświadczać. Możesz  to robić na kilka sposobów. Jeśli z 
natury jesteś osobą tolerancyjną, rozwijanie tej cnoty nie powinno sprawić ci większych trudności. 
W zasadzie możesz od razu przejść do etapu doświadczania. Jeśli tak nie jest, wyobraź sobie kogoś 
znajomego, wyróżniającego się tą cnotą. Spróbuj doświadczyć tolerancji jakbyś ty był tą osobą. W 
ten sposób pobudzisz drzemiącą w tobie cnotę i bardzo szybko zaczniesz jej doświadczać.
Jeśli doświadczyłeś, czym jest cnota tolerancji, spróbuj zastanowić się nad jej wartością. I znów jest 
na to kilka sposobów. Możesz wizualizować siebie w okolicznościach, gdy jest ona niezbędna albo 
kiedy używasz jej w sposób efektywny. Możesz też sięgnąć myślą do sytuacji, kiedy straciłeś 
panowanie nad sobą. Przywołaj tę scenę. Przyjrzyj się uważnie. Następnie spróbuj wyobrazić sobie, 
co wtedy mogłaby zdziałać cnota tolerancji. Nie próbuj zmieniać tego, co się stało, ale jedynie 
przekształcić negatywne doświadczenie w lekcję. 
W taki sposób, poprzez medytację, uczysz się, praktykujesz i doświadczasz cnót. Poznając cnoty i 
właściwości potrzebne w różnych okolicznościach, coraz łatwiej ich używasz i lepiej stawiasz czoła 
wyzwaniom. Po pewnym czasie przekonasz się, że pielęgnując cnoty i stosując je w codziennym 

background image

życiu, znacznie lepiej się kontrolujesz.
Zanim rozpoczniesz proces ćwiczeń z cnotami, zastanów się i zapisz, które należą do twoich 
silniejszych stron. W tym celu możesz skorzystać z mojej listy. Te, które wydają ci się najbardziej 
znajome, są twoimi najsilniejszymi cnotami. Spośród pozostałych wybierz trzy, najwyżej cztery, a 
nad którymi chciałbyś szczególnie popracować.
Stosuj zasadę: praca nad jedną cnotą w czasie jednej medytacji. Zacznij od tych bardziej ci 
znanych. Możesz sięgać do opisów i definicji słownikowych. Często pomagają odczuć charakter 
poszczególnych cnót. Codziennie rano medytuj 10-15 minut. W ciągu dnia utrzymuj świadomość: 
„za każdym razem, kiedy używam cnoty, rozwijam ją”. Wieczorem poświęć kolejne 15-20 minut na 
medytację lub refleksję podsumowującą dzień. Ponownie wejdź w doświadczenie praktykowanej 
cnoty. Przypomnij sobie, w jaki sposób ją stosowałeś, co wtedy odczuwałeś. Pomyśl też o 
sytuacjach, w których mogłaby okazać użyteczna, albo wręcz powinna być użyta. Wyobraź sobie, 
jak ty jej używasz. W pracy nad sobą niezwykle motywujące jest prowadzenie dziennika. Dziennik 
daje wspaniałe możliwości obserwowania własnych postępów. 
Kiedy w znacznym stopniu opanujesz metodę, rozpocznij ćwiczenia z cnotami, które chcesz 
rozwinąć. Pamiętaj, że je posiadasz. Jedyne co robisz, to rozbudzasz je. Użyj techniki wizualizacji 
kogoś znajomego, kto posiada wybraną przez ciebie cnotę. Doświadczaj jej, wyobrażaj sobie, jak 
jest używana. Myśl o niej w ciągu dnia. Wieczorem podsumuj, czego dokonałeś. Nigdy nie bądź 
sobą rozczarowany. Potknięcia traktuj jako szansę na dalszą naukę. Sam się zdziwisz się, jak 
szybko poprawi się jakość twojego życia.
Zawsze miej pozytywne nastawienie, doceniaj siebie, dostrzegaj cnoty w innych i przyswaja je 
sobie. Raduj się nowym życiem.

Duchowy wysiłek: pozytywne myśli, pozytywne postawy

Pozytywne myśli i uczucia to najwspanialszy pokarm dla umysłu podczas medytacji. Stały wysiłek 
zmierzający do utrzymania pozytywnej postawy to podstawowy warunek na ścieżce samorealizacji. 
W życiu codziennym także często mówi się o pozytywnych postawach. Podkreśla się ich znaczenie 
i rolę na drodze do osiągania dóbr materialnych, zachowania kondycji i  zdrowia fizycznego. 
Myślę, że poprzez kontekst ograniczony jedynie do potrzeb związanych ze świadomością ciała, 
określenie „pozytywna postawa” straciło swoje znaczenie i sens. 
Veronika okazała się kimś wyjątkowym w moich doświadczeniach klinicznych. Zbliżając się do 40-
stki zachorowała na złośliwą odmianę czerniaka. Od początku wykazywała chęć walki z 
nowotworem. Z czasem ta chęć przerodziła się w przeżyciem o wielkim znaczeniu. Kiedy 
powiedziano Veronice, że choroba jest śmiertelna, w pierwszym odruchu nie uwierzyła. Była 
wstrząśnięta. Po jakimś czasie szok ustąpił miejsca zdecydowaniu. Miała silną wolę i wiele 
powodów, żeby żyć: kochającego męża, dwie dorosłe córki, dobrą pracę oraz wielu wspierających 
przyjaciół i znajomych wokół. Nie zamierzała godzić się z ponurą prognozą. 
Wybrała walkę, wierząc, że dzięki pozytywnej postawie i odpowiedniemu stylowi życia zdoła 
pokonać nowotwór. Wspólnie z mężem Davidem wzięli udział w specjalnym programie dla 
pacjentów z nowotworami i ich partnerów. Rezultat był wspaniały. Wrócili w pełni spokojni i 
zadowoleni. Nauczyli się wiele o leczeniu uzupełniającym, między innymi o roli odpowiedniej 
diety, medytacji i „duchowym uzdrawianiu”. Nawiązali też  budujące kontakty z innymi 
uczestnikami. Veronica nabrała przekonania, że jest w stanie się wyleczyć i dokona tego, uzbrojona 
w wiedzę, umiejętności i techniki.
Wszyscy zgodnie twierdzili, że Veronika wykazuje nad podziw pozytywną postawę. Przyjaciele, 
bliscy i znajomi gorąco wspierali jej zrozumienie sytuacji, zrównoważenie i energię. W lokalnej 
parafii wierni modlili się o jej zdrowie, a David wspaniale wspierał ją na każdym kroku. Wziął na 
siebie nowe obowiązki w domu, dbał o świeże warzywa i owoce, tak ważne w diecie przeciw-
nowotworowej. Nawet stworzył dla niej kącik do medytacji. Pomimo wysiłków, zaczęły się 
pojawiać kolejne przerzuty. Rozwijały się powoli i nieubłaganie. Można je było wyczuć pod skórą i 
zobaczyć. Przez prawie rok nie sprawiały większych kłopotów i nie bolały. Veronica czuła się 

background image

dobrze i trwała w przekonaniu, że pewnego dnia, już niedługo, znikną, rozpłyną się. Innego 
rozwiązania nie brała pod uwagę.
Na dwa miesiące przed naszym spotkaniem, guzy zaczęły gwałtownie rosnąć. Veronika straciła 
apetyt, energię i dobre samopoczucie. Z powodu zwiększającego się bólu i braku snu stała się 
bardzo drażliwa. Pomimo tego nie dopuściła do siebie myśli, że umrze na raka.
Bóle narastały i powoli zwykłe środki przeciwbólowe przestały pomagać. Lokalny lekarz namówił 
ją, aby spróbowała morfiny. Następnego dnia spotkała się ze mną. Nie cierpiała z powodu 
fizycznego bólu, ale była wewnętrznie rozbita. Jak tylko posadziłem ją w pokoju, wybuchła 
płaczem. To nie były zwykłe łzy. To było łkanie rozpaczy i porażki. Obok siedział David pełen 
smutku i skruchy. Nic nie mówił od siebie, ale rozumiał wszystko. Będąc świadkiem niezachwianej 
wiary małżonki w wyleczenie, starannie ukrywał złe przeczucia. Wiedział, że powoli przegrywają 
walkę. 
Jak tylko Veronica uspokoiła się trochę, zapytałem ją o powód tych łez.
„To przez morfinę.” - powiedziała.
„Morfinę?”
„Tak, przez morfinę!” - jej głos zabrzmiał gniewnie. „Morfina oznacza, że przegrałam. Przegrałam, 
przegrałam, przegrałam…!” Była na granicy utraty kontroli. Z trudem się opanowała. „Do dziś ani 
przez moment nie pomyślałam, że umrę. Dziś wiem, że nie ma nadziei …nie ma już żadnej 
nadziei.”
Rozpacz ustąpiła miejsca rezygnacji. Wahałem się przez chwilę, nie bardzo wiedząc, jak 
zareagować. „Veronico, muszę poznać prawdę. Wróćmy do samego początku. Do tego dnia, kiedy 
pojawił się problem. Czy zdołasz prześledzić ze mną całą historię?”
Skinęła głową. Chyba poczuła ulgę, że może na jakiś czas zapomnieć swoim obecnym stanie. 
Opowiedziała mi o wszystkim, także o udziale w programie i o zdecydowanej walce z 
nowotworem. Mówiła o dyscyplinie, diecie, medytacjach, wierze, o duchowym wsparciu ze strony 
kościoła i o tym, jak wszyscy wokół serdecznie jej pomagali.
Opowiadając, stawała się coraz bardziej spokojna. 
„Wydaje mi się - zacząłem powoli - że morfina jest tu kroplą w morzu. Guzy rosły, a ty traciłaś siły, 
energię i wagę. Wbrew wszystkiemu, utrzymywałaś się w przekonaniu, że i tak wyzdrowiejesz. 
Wykazałaś niezwykłe zdecydowanie, wytrzymując dwa miesiące ostrych bólów. Morfina ugodziła 
w najbardziej bolesne miejsce. Nic i nikt nie przygotował cię na wstrząsającą prawdę, że żadna 
metoda nie była w stanie pomóc.”
„Tak. Ale to coś więcej. Ja czuję, że przegrałam.”
„W jaki sposób?”
„Czuję, że wszystkich zawiodłam. Davida i dziewczynki. Tak mnie wspierali, tak zię zaangażowali 
w moje leczenie. A ja ich zdradziłam. Wszystkich moich przyjaciół, wszystkich, którzy byli dla 
mnie dobrzy. Wszystkich, którzy modlili się za mnie.”
Po policzku Davida spłynęła łza. Veronica mówiła dalej: „Gdybym tylko bardziej się starała. 
Gdybym mocniej wierzyła. Jestem do niczego. Wszystkich unieszczęśliwiłam. Czuję się tak …… 
taka bezradna. Tak niepotrzebna. Wszystko, co robiłam przez ostatni rok, poszło na marne.” 
Zamilkła.
Zapytałem ją spokojnie: „Czy potrafiłabyś znaleźć w swojej chorobie jakiekolwiek pozytywne 
doświadczenie?”
Spojrzała na mnie zdziwiona, otarła oczy i zamyśliła się na krótką chwilę. 
„Cóż, chyba tak. - zaczęła powoli - Mam teraz bliższy kontakt z córką. Kiedyś nie mogłyśmy się 
obyć bez konfliktów. Ale przez ten cały czas była taka cudowna. Jakby wydoroślała. Stała się taka 
czuła i delikatna. A David ….” - skierowała się do męża. Spojrzeli na siebie z miłością i 
wzajemnym zrozumieniem. „Przed moją chorobą nasz związek nie był najlepszy. W ciągu tego 
roku znów zbliżyliśmy się do siebie. David był dla mnie taki kochany… To wspaniałe.”
„Więc tak naprawdę choroba na powrót spoiła rodzinę?”
Zastanowiła się. Po chwili powiedziała: „I ja sama się zmieniłam. Stałam się bardziej wyrozumiała. 
Sprawy, o które kiedyś się martwiłam, teraz po prostu przemijają obok. Nie przywiązuję już tak 
wielkiej wagi, do tego, co myślą ludzie. Każdego dnia czuję, jak wspaniale jest żyć. Teraz naprawdę 

background image

doceniam życie. Wschód słońca, śpiew ptaków, chwile bliskości. Zmieniły się moje wartości. 
Bardzo dojrzałam.”
Jej oczy zajaśniały i rozpoczęła nowy wątek. „David się też zmienił. Znajduje radość w 
codziennych, prostych sprawach. Przestał się koncentrować na rzeczach materialnych i stał się 
bardzo uczynny. Przez ten czas oboje bardzo dojrzeliśmy. Być może bardziej niż zdołalibyśmy 
dojrzeć w ciągu całego życia bez mojej choroby.”
Veronica wyraźnie cieszyła się tym, co mówiła. „Jest jeszcze jedna rzecz. Przez ostatnie 12 
miesięcy bardzo zbliżyłam się do Boga. Przedtem byłam po prostu wierzącą katoliczką, teraz 
poczułam więź z Bogiem. Tak jakby sam Jezus wkroczył w moje życie, ucząc mnie czegoś nowego 
i jednocześnie wspaniałego.”
Kiedy skończyła mówić, sprawiała wrażenie uspokojonej. Wróciła jej ufność. Smutek i żal znikły 
bez śladu. Spojrzała na mnie. Wiedziałem, że przyszła moja kolej. 
„Veronico, wszystko, co zrobiłaś przez ostatni rok to wielki sukces. Choroba się rozwinęła i atakuje 
cię coraz bardziej. Ale tyle się w was zmieniło, tak dojrzeliście.” Przez następne kilka minut 
starałem się podkreślić wartość wszystkich jej wysiłków. „Dzięki dyscyplinie, diecie i stylowi życia 
wzmocniłaś swoją wolę. Dzięki medytacji stałaś się spokojna i zadowolona. Poprzez swoją postawę 
stałaś się wsparciem i przewodnikiem dla rodziny. A do tego zrealizowałaś prawdziwy cel wiary - 
nawiązałaś kontakt z Bogiem.”
Przerwałem, a po chwili spokojnie dodałem: „Ale za bardzo skoncentrowałaś się na pokonaniu raka 
i nie zwracałaś uwagi na postępy choroby. Rak stał się miarą sukcesu lub porażki. Nie doceniłaś 
znaczenia samego procesu leczenia. Wierzę, że choroba może spowodować nasz rozwój. 
Świadomych bądź nie, nowotwór może naprowadzić nas na ścieżkę duchową. Pomimo 
nieustannych postępów choroby, ty doświadczyłaś uzdrowienia. Więc rób dalej to samo. Może 
trochę złagodź dietę i staraj się znaleźć równowagę pomiędzy duchowym uzdrawianiem i leczeniem 
fizycznym. Nie trać nadziei na wyzdrowienie, ale nie przywiązuj się do tej myśli. Postępy choroby 
nie zdołają udaremnić procesu uzdrawiania. Jeśli masz umrzeć młodo, warto sobie uzmysłowić, że 
niewielu ludzi starszych doszło do takiego zrozumienia. Wszystko, co zyskałaś dzięki rozwojowi i 
duchowej wiedzy, będzie pozytywnie oddziaływać na rodzinę. Nawet kiedy cię zabraknie, nadal 
będziesz odgrywać w ich życiu ważną rolę.”
Siedząc tak, wszyscy poczuliśmy się natchnieni i połączeni w jakiś przedziwny sposób. Veronica 
zastygła w błogości. Przyszła załamana i zrozpaczona. Uważała, że poniosła klęskę. Podczas 
konsultacji wspólnie odkryliśmy, że jej jedynym celem i miarą sukcesu było pokonanie nowotworu. 
Teraz, kiedy dostrzegła i doceniła nowe, duchowe cele życia, ujrzała swoją chorobę w nowym 
świetle. Jej dotychczasowe wysiłki i starania nabrały nowego znaczenia.
Veronica uwolniła się od strachu przed śmiercią. Obdarowała wszystkich wokół swoją 
duchowością. Stała się przykładem włączenia wartości duchowych w ludzkie dążenia do 
pozytywności.

Myśli to nasiona naszych doświadczeń. Jeśli zdalibyśmy wyćwiczyć umysł w tworzeniu tylko 
pozytywnych myśli, doświadczalibyśmy życia tylko pozytywnie. Kiedy Veronica usłyszała 
diagnozę, pomyślała jasno i zdecydowanie: „Mogę pokonać raka.” Przez 12 miesięcy, pomimo 
skrywanego głęboko strachu przed śmiercią, była promieniejąca i pozytywna.  Morfina odsłoniła 
ten strach. Myśl o zwycięstwie nad rakiem przerodziła się w rozpacz. Jednak, kiedy Veronica 
zdołała porzucić myśl o śmierci jako o porażce, w miejsce postawy typowej dla świadomości ciała 
pojawiła się nowa myśl: „Jestem duszą realizującą duchowy cel mojego życia.” Ta myśl przyniosła 
doświadczenia głębokiej radości, satysfakcji i akceptacji. Wokół nic się nie zmieniło. Zmieniła się 
wewnętrzna postawa. Uwolniwszy się od ograniczonego, materialnego celu utrzymania zdrowia, 
Veronika wyraziła swoją duchową nieśmiertelność. 
Na tym przykładzie widzimy, że wysiłek skierowany na utrzymanie pozytywnej postawy wymaga 
spełnienia dwóch warunków. Pierwszy polega utwierdzaniu siebie w duchowej tożsamości i 
pamiętaniu, że: „Jestem duszą realizującą duchowy cel mojego życia”. Drugi polega na wyrażaniu 
świadomości duszy w postawach i działaniach bez względu na czas i okoliczności. 

background image

Ćwiczenia medytacyjne - stawanie się pozytywnym

Pozytywne myśli, słowa i czyny przynoszą innym korzyść, sprawiają, że czujemy się dobrze i 
stwarzają dobrą atmosferę. Rezultaty negatywnych myśli, słów i czynów są dokładnie odwrotne. 
Ranią i psują atmosferę. 
Zadaniem naszych intelektów jest dokonywanie wyborów. Intelekt pełni rolę filtra pomiędzy 
umysłem, odpowiedzialnym za tworzenie myśli a ciałem, odpowiedzialnym za działanie. Dzięki 
zdolnościom rozróżniania, oceniania i podejmowania decyzji intelekt „zarządza” umysłem. 
Wykorzystując możliwości intelektu, możemy w myślach, słowach, czynach i związkach wyrazić 
duchowy cel życia. Wtedy nasze postawy stają pozytywne. 
Zatem zanim zdecydujesz się, jak działać, dokonaj rozróżnienia pomiędzy prawdą i fałszem i oceń, 
jaki czyn jest duchowo właściwy. Poprzez systematyczne ćwiczenia właściwego rozróżniania, 
oceniania i działania, wyrazisz swoją duchowość. 
Prawdziwie pozytywni ludzie, to ci, których decyzje dają pozytywne wyniki:
Są zadowoleni, przynoszą innym spokój, szczęście i zadowolenie.
Współpracują, a przez to zachęcają innych do współpracy.
Poprzez własną osobowość i czyny pobudzają świadomość duchową innych.
Oceniając siebie z takiej perspektywy, możemy sprawdzić własne postępy. Poprzez obserwacje 
skutków naszych słów i czynów, weryfikujemy jakość oraz trafność decyzji i ocen. „Czy wniosłem 
spokój, czy przyczyniłem się do współpracy i wzrostu duchowej świadomości?” Z popełnionych 
błędów wyciągamy wnioski, co pozwala nam konsekwentnie wzmacniać intelekt. Dzięki takiej 
postawie nie utwierdzamy się w słabościach, ale wręcz przeciwnie, każdy błąd prowadzi nas do 
dalszego rozwoju.
Niemniej jednak duchowa postawa nie uchroni nas przed trudnościami w podejmowaniu 
właściwych działań. Przyczyna leży w osobowości, która wywiera silny wpływ na nasze czyny. 
Nasza obecna natura stanowi wielką przeszkodę na drodze duchowego rozwoju. Jej trzy 
najważniejsze aspekty to: 
nawyki, uzależnienia i cechy charakteru
egoizm
uprzedzenia
Prawdziwa, czysta osobowość pozostaje w uśpieniu. Jest głęboko ukryta pod warstwami kolejnych 
życiowych doświadczeń. Rozwijają się jedynie nasze uwarunkowania, uzależnienia, ego, 
uprzedzenia, które stopniowo dokonują spustoszeń w intelekcie, sposobie myślenia i zachowaniach. 
Zdolność rozróżniania, oceniania, podejmowania decyzji i duchowego działania słabnie do tego 
stopnia, że dusza ulega całkowicie wpływom zewnętrznych uwarunkowań. Zatem wysiłek stawania 
się pozytywnym polega między innymi na odnowie przewagi intelektu nad uwarunkowaniami i 
obudzeniu świadomości duszy.
Zaczynamy od prostej myśli: „Jestem duszą i realizuję duchowy cel mojego życia. Koncentrując się 
na niej, stopniowo rozwijamy potęgę skupienia i wzmacniamy intelekt. Jednocześnie staramy się 
kontrolować uprzedzenia i eliminować nawyk dostrzegania słabości u innych. Regularnie 
praktykujemy samoobserwację, która w tym procesie jest niezbędna. Bez obserwacji własnych 
postaw i działań, nie zrobimy kroku do przodu. Ponadto dokładamy wszelkich starań, aby przynosić 
światu spokój i prawdę oraz przyczyniać się do współpracy. 
Po pewnym czasie staniemy się spokojni, rozwiniemy w sobie miłość i prostotę i będziemy 
skutecznie chronić się przed negatywnościami płynącymi z zewnątrz.
 

Ćwiczenie 1: Prawdziwa tożsamość i cel

Rozpocznij medytację zgodnie z wskazówkami zamieszczonymi w rozdziale 12. Kiedy wejdziesz w 
stan medytacji, pomyśl: „Jestem duszą pełną spokoju realizującą duchowy cel mojego życia. Jestem 
świetlistą energią …. istotą wieczną...” Rozwijając pozytywne myśli, utwierdzaj się w prawdziwej 
tożsamości i umacniaj cel. W ten sposób rozbudzasz wewnętrznie miłość do swojej prawdziwej 

background image

natury. Powtarzaj myśli, rób długie przerwy wewnętrznej ciszy, doświadczaj pięknych uczuć, jakie 
przynosi każda myśl. 
Codziennie poświęcaj na to ćwiczenie 10-15 minut rano, 1-2 minuty co około 2 godzin w ciągu 
dnia i 10 minut przed pójściem spać. Na początku musisz być zdyscyplinowany, ale po jakimś 
czasie ćwiczenie stanie się przyjemnością. Przyjemność łatwo staje się przyzwyczajeniem i to co na 
początku wynikało z dyscypliny przekształca się w czynność miłą i pożądaną. 

Ćwiczenie 2: Obserwacja umysłu

Jest to ćwiczenie, które prowadzimy przez cały dzień. Polega na kontrolowaniu siebie, wewnętrznej 
refleksji i stałej gotowości stawienia czoła wszelkim okolicznościom. Celem jest zachowanie 
pozytywności w działaniach i uświadamianiu sobie negatywnych myśli i uczuć. 
Przypominając sobie utwierdzenia z ćwiczenia 1, podejmij decyzję, że w stosunku do siebie i 
innych będziesz miał tylko pozytywne myśli. Obserwuj przez cały dzień. Co powodujesz słowami i 
czynami?. Dokonuj rozróżnień i oceniaj, czy realizujesz choć jeden z trzech celów ludzi 
pozytywnych: czy przynosisz spokój, szczęście i zadowolenie, czy umożliwiasz współpracę, czy 
rozwijasz samoświadomość?
W początkowej fazie rozróżniania zazwyczaj następuje dopiero po działaniu. Jest to znak, że 
działasz bezmyślnie. Niewykluczone, że pod wpływem starej natury i nawyków ulegniesz 
arogancji, złości, egoistycznym pragnieniom. Spróbuj uświadamiać sobie uczucia, towarzyszące 
działaniom pozytywnym i negatywnym. Nie zapominaj, jesteś obserwatorem. Poznawaj coraz lepiej 
swój umysł i pamiętaj, że twoim celem jest stopniowa poprawa, a nie wymierzanie sobie kar.
Szczególną uwagę poświęć tym momentom, kiedy sposób świadomy i efektywny rozróżniłeś, 
oceniłeś i podjąłeś decyzję. Stopniowo twoje konsekwencja w utrzymywaniu pozytywnych postaw 
będzie rosła. Wzmocni się również kontrola intelektu nad działaniami.
Staraj się przewidywać, co w konkretnej sytuacji może być ci się przydać. Bądź gotów na różne 
okoliczności. Niech cnoty, takie jak tolerancja, cierpliwość, szacunek do siebie i innych staną się 
twoim orężem. Pomogą ci pozostawać skupionym i nie ulegać osobistym pragnieniom i 
oczekiwaniom. 

Zauważysz, że kiedy w sposób świadomy używasz potęg intelektu i pozostajesz wierny cnotom, 
inni stają się gotowi do współpracy. Być może nie natychmiast, ale z czasem. Natomiast ty, dzięki 
nieprzerwanemu treningowi umysłu, w każdej sytuacji jesteś spontaniczny i postępujesz właściwie. 
Dostrzegasz, że przygotowania są ci coraz mniej potrzebne. Regularna praktyka uczyniła cię 
zawsze-gotowym. Nawet w trudnych i niespodziewanych sytuacjach, takich jak  konflikty, jesteś 
całkowicie spokojny, działasz w sposób naturalny i dokładny.
Jako nieodłączną część ćwiczenia umysłu, polecam codzienną refleksję nad rozwojem własnej 
pozytywności. Dziennik lub wykres przydają się do tego celu znakomicie. Są obrazem twoich 
postępów na przestrzeni czasu. Każdą porażkę traktuj jak lekcję. Jej celem jest cię wzmacniać. 
Zatrzymaj się nad nią i zastanów się, co się stało. Słabo rozróżniłeś? Źle oceniłeś? Podjąłeś 
niewłaściwą decyzję? Uległeś strachowi, starym nawykom, cechom własnego charakteru? Poczułeś 
się zmuszony do działania, pomimo iż uznałeś je za potencjalnie krzywdzące? Zastanów się, co 
pchnęło cię do tego działania? Jaki nawyk? Możesz go zmienić dzięki uświadomieniom.
W stosunku do siebie bądź zawsze pozytywny i kochający. Doceniaj swoje postępy i skuteczność. 
Wzmacniaj samoświadomość, szczególnie, kiedy doznałeś „porażki”. Dostrzegając w przeszkodach 
szansę na wzmocnienie i nauczenie się czegoś, przekształcisz je w miłość.

Wysiłek duchowy: usuwanie bezużytecznych i negatywnych myśli

Wszelkie śmieci i negatywności w umyśle biorą swój początek w bezużytecznych bądź zawistnych 
myślach. Doświadczenia wynikające z tych myśli oddzielają nas od miłości. 
Śmieci w umyśle to bezużyteczne wzorce myślowe. Nie czynią bezpośrednio krzywdy, ale też i nie 
mają żadnego pozytywnego celu. Czemu służą rozmyślania o ludziach i sytuacjach, dla których nic 

background image

już nie można zrobić. Do czego prowadzi zamartwianie się przyszłością albo próba dokonania 
zmian w przeszłości? Dlaczego marnotrawić czas i energię na myślenie, rozmawianie o działaniach 
i postawach innych ludzi? 
Negatywność odnosi się do zawistnych i krzywdzących myśli, słów lub czynów. Przynoszą one 
cierpienia nam i innym ludziom.
W ostatnich dwóch rozdziałach mówiliśmy, jak ważny jest wysiłek stawania się pozytywnym. 
Rozważaliśmy też, w jaki sposób doświadczenia życiowe warunkują naszą naturę i postawy. Tym 
sposobem określiliśmy pewien zasób energii, który wytycza granice naszej świadomości. 
Świadomość to inaczej zdolności do myślenia, decydowania, zapamiętywania i wyrażania 
wspomnień i doświadczeń.
Na tej podstawie możemy przyjąć, że jaźń jest żyjącą i świadomą energią, która manifestuje się 
poprzez ciało. Wcześniej opisywałem, jak kiedyś badając ciało zmarłego kilka minut wcześniej 
pacjenta, doświadczyłem szczególnej „obecności”. Czułem, że ten który właśnie odszedł, jest tu w 
pobliżu, w stanie nienaruszonym. To przeżycie sprawiło, że uznałem duszę za źródło cech 
osobowości człowieka. Z całą pewnością nie pochodziły one z ciała, które martwe leżało przede 
mną. Wiedziałem, że to co żyło, odeszło i żyje nadal.
W 1992 po raz pierwszy spotkałem się z medytacją i filozofią duszy Raja Yogi. Odniosłem 
wrażenie, jakbym się wręcz potknął o coś, co było proste i celne. Zasadnicza idea brzmi 
następująco: „Jestem duszą, nie ciałem. Moją oryginalną naturą jest spokój. Wszystko, czego 
doświadczam i co wyrażam, jest manifestacją duszy.” Zgodnie z Raja Yogą dusza posiada trzy 
aspekty świadomości: świadomy umysł, intelekt i sanskary (podświadomość, natura i osobowość).
Sanskara to termin z języka hindi. Oznacza ślad pozostający na duszy po działaniach i 
doświadczeniach z przeszłości. W pierwotnej naturze dusza jest czysta i niewinna. Podróżując przez 
życie napotyka rozmaite negatywności. Tak powstają sanskary. Pod ich wpływem dusza rozwija 
strach, nieczyste myśli, negatywne tendencje i uczucia. Na drodze życia dusza coraz mocniej ulega 
świadomości ciała. Wówczas pojawiają się bezużyteczne i negatywne wzorce myślowe.
Sanskary warunkują i zmieniają naszą osobowość. Z upływem czasu jest ich coraz więcej. 
Przylegają do duszy jak rdza do wypolerowanej igły, skrywając jej oryginalną czystość i blask. 
Usuwanie rdzy i ponowne odkrywanie oryginalnej czystości, to nic innego jak wysiłek wkładany w 
usuwanie bezużytecznych i negatywnych myśli.
Wyobraź sobie, że umysł jest ogrodem. Każda bezużyteczna i negatywna myśl jest jak chwast. A 
chwasty pozostawione same sobie rosną ponad miarę i pochłaniają całe piękno ogrodu. Mądry 
ogrodnik starannie dba o piękno ogrodu. Sadzi w nim kwiaty i rośliny ozdobne. Nie dopuszcza, aby 
rozwinęły się w nim chwasty. Ma oko na wszystko, co się dzieje. Usuwa przypadkowe chwasty, 
zanim zdążą się zadomowić. Niedbały ogrodnik wchodzi do zarośniętego ogrodu i spędza w nim 
kilka niewdzięcznych dni na pieleniu niepożądanych roślin. Zadowolony, ale wyczerpany, znów 
pozostawia ogród bez opieki. Po kilku dniach chwasty pojawiają się ponownie. Zaczynają rosnąć i 
niszczyć ogród. Tak koło się zamyka. 
Osoba podążająca ścieżką duchową jest jak mądry opiekun ogrodu umysłu, który w rozsądny 
sposób pielęgnuje jego piękno i utrzymuje równowagę. Chwasty pozostają pod kontrolą stabilności, 
tolerancji, cierpliwości. Nasiona cnót kiełkują, rozwijają się, ozdabiając ogród wspaniałymi 
kwiatami. Pod regularnym i troskliwym okiem chwasty umysłu w postaci bezużytecznych i 
negatywnych myśli są wycinane, zanim zdążą przerodzić się w czyny.
W poprzednich rozdziałach rozważaliśmy o duchowych wysiłkach doceniania i utrzymania 
pozytywnej postawy. Jasno widać, że te starania wspaniale pomagają usuwać wszelkie śmieci i 
negatywności umysłu. W dalszej części tego rozdziału, zastanowimy się, w jaki sposób poprzez 
niezależność duchową (wolność duchową) i odpowiedzialność, możemy przekształcać niepotrzebne 
myśli.  
Duchowa niezależność nie ma nic wspólnego z odsuwaniem się od życia i chłodnym dystansem i 
wyrzekaniem się związków z innymi. Duchowa niezależność jest postawą, która chroni przed 
wpływami negatywności innych i umożliwia zachowanie spokoju w najtrudniejszych okoliczności. 
Jeśli jej brak, często reagujemy przygnębieniem, zmartwieniem, strachem, drażliwością. Patrząc 
przez pryzmat samoświadomości, rozumiemy, że ludzie znajdują się pod wpływem świadomości 

background image

ciała. To właśnie od rezultatów ich działań w świadomości ciała staramy się uniezależnić.
Praca z pacjentami w zaawansowanych stadiach chorób umożliwiła mi nawiązanie bliskich 
kontaktów z ludźmi w obliczu śmierci, straty i oddzielenia od wszystkiego, co kochali. Moim 
zadaniem jako lekarza jest przede wszystkim uśmierzanie bólu fizycznego. Niemniej jednak zawsze 
próbuję rozmawiać z chorymi utrzymując duchową świadomość. Kiedy mi się to udaje, jestem 
lżejszy, bardziej rozluźniony, skupiony i bardziej wrażliwy na ich potrzeby i cierpienia.
Samoświadomości pomaga mi odczuć wieczną naturę innych ludzi i traktować ludzkie cierpienie 
jako etap przejściowy, prowadzący do duchowego rozwoju. Dzięki takiemu podejściu rozwijam 
empatię i uczucie bliskości. Nie wpadam w przygnębienie, nie jestem drażliwy. Odkryłem, że kiedy 
z taką postawą przychodzę do chorych, oni chętniej otwierają się. Nawiązujemy bliskie relacje, 
dzięki którym mogę lepiej i głębiej zrozumieć psychiczne, emocjonalne i duchowe potrzeby moich 
pacjentów. 
Tak więc duchowa świadomość poprzez uniezależnienie się od cierpienia, prowadzi do 
cieplejszych, bliższych i bardziej kochających związków międzyludzkich.
Bez względu na wyznanie, przerażony człowiek w obliczu śmierci, otoczony atmosferą wiary, czuje 
ulgę i pocieszenie. Wiary, to znaczy obecności spokojnej, duchowej świadomości. Ona mówi sama 
za siebie, że na drodze przeznaczenia wszystko jest w porządku. Ty nie musisz rzecz ani słowa. 
Niezależność duchowa pozwala postrzegać ludzi takimi, jakimi są. Pomaga dokładnie rozpoznać 
ich potrzeby. 
Patrząc na świat oczami duchowej świadomości, zachowując niezależność, stajemy się neutralnymi 
obserwatorami. Rozumiejąc, że negatywne postawy wynikają ze świadomości ciała, rozwijamy 
cnotę miłosierdzia i akceptujemy ludzi takimi, jakimi są. Nie ma najmniejszej potrzeby ingerować 
w postawy i życie ludzi wokół. Nie ma sensu tracić czas na negatywne myśli o innych. Natomiast 
warto być przykładem. 
Pielęgnując akceptację, zaufanie i pogłębiając zrozumienie, rozwijamy poczucie głębokiego 
szacunku do siebie. To on pozwala nam stawić czoła słabościom. Nawet jeśli ktoś ostro krytykuje 
nasze słowa lub działania, nie czujemy się zranieni. 
Kilka lat temu, będąc pracownikiem opieki paliatywnej, poproszono mnie, abym zobaczył się z 
żoną emerytowanego kolegi ze szpitala. Chorowała na raka jelit z przerzutem do wątroby. Jej stan 
wykluczał wizytę w szpitalu. Pojechałem więc odwiedzić ją w domu. Kolega przywitał mnie w 
drzwiach i poprosił o kilka minut rozmowy. Powiedział mi, że starał się uchronić żonę przed 
prawdą o chorobie i prosił, abym przypadkiem o tym z nią nie rozmawiał.
Konsultacja przebiegła dobrze. Wydawało się, że pacjentka nie chce wiedzieć niczego na temat 
choroby. Szybko i sprawnie złagodziłem bóle. Kilka tygodni później wezwano mnie ponownie. 
Stan chorej znacznie się pogorszył. Cierpiała na nieustające mdłości. Kiedy przyjechałem, 
przekonałem się na własne oczy, że sprawy wyglądały beznadziejnie. Była bardzo wyniszczona. 
Widać było silne zażółcenie organizmu. Leżała przykuta do łóżka.
Tym razem zapytała mnie: „Jak myślisz, czy będzie ze mną lepiej?” Mając w pamięci, że jest 
zupełnie nieświadoma, na co choruje, zapytałem: „A jak ty to widzisz? Jak ostatnio się czujesz?”
„Strasznie źle. Ciągle jest mi niedobrze. Staję się coraz słabsza. Sama już prawie nic nie jestem w 
stanie zrobić.” - zamilkła na chwilę, po czym znów zapytała: „Więc jak, czy będzie ze mną lepiej?”
Być może przeczuwała coś i chciała się upewnić. Poczułem, że usiłuje zrozumieć, co się z nią 
dzieje i chce szczerej odpowiedzi. „Przykro mi. - powiedziałem - Nie sądzę, aby coś miało się 
polepszyć. Te dolegliwości związane są z niewydolnością wątroby. Stan się pogarsza.”
„Skąd wiesz?” - jej głos i ciało sygnalizowały niepokój. Łagodnie, jak tylko potrafiłem, 
odpowiedziałem: „Masz zażółconą skóra i gałki oczne. To symptom choroby.” - Umniejszałem 
sprawę jak tylko umiałem. Była potwornie żółta. 
Łzy spłynęły jej po policzkach. „Niedługo już umrę, prawda?”
„Obawiam się, że może się tak stać. Myślę, że choroba ma powiązania z dawnym nowotworem. 
Prawdopodobnie teraz zaatakował wątrobę.”
„Co możesz dla mnie zrobić?” - zapytała.
„Przede wszystkim jakoś usuniemy mdłości, które ostatnio ci dokuczają…” Następnie zapewniłem 
ją, że jesteśmy w stanie poradzić sobie ze wszystkimi nowymi problemami; że nie będzie cierpiała z 

background image

powodu ostrych bólów; że pomożemy jej przejść w spokoju z tego życia do następnego.
Kilka dni później zadzwoniłem, żeby sprawdzić, czy moje zalecenia poskutkowały i czy ustały 
wymioty. Było lepiej, ale głos po drugiej stronie brzmiał jakoś nieprzychylnie. Poczułem, że coś 
jest nie w porządku. Pomimo tego, zapytałem, czy kolega chciałby, abym zbadał chorą za jakiś 
tydzień.
„Nie, bardzo dziękuję doktorze Cole - odpowiedział - Nie chcemy pana tutaj więcej widzieć. Proszę 
już nie dzwonić.”
Zamurowało mnie. Poczułem ścisk w żołądku, jakby mnie ktoś z całych sił uderzył kamieniem. 
Czyż byłem niewrażliwy? A może jeszcze gorzej, okazałem się niekompetentny? Przez resztę dnia 
nie mogłem normalnie funkcjonować. Umysł odmówił współpracy. Ciągle i ciągle powracałem do 
tej rozmowy. Nie było końca. Rozum mówił, że postąpiłem jak trzeba, ale emocje wrzały. 
Zraniony, pełen wątpliwości sam do siebie poszedłem prosto na dyżur. Czułem, że muszę pomóc 
jakiemuś pacjentowi. Przynieść ulgę w cierpieniu. Komukolwiek. W pełni i w to sposób widoczny. 
Chociaż wiedziałem, że postrzegano mnie jako osobę o dość wysokim poziomie szacunku do 
siebie, potrzebowałem potwierdzenia. Teraz. Z zewnątrz. Chciałem, żeby pacjent powiedział mi, że 
jestem wspaniały i że dzięki mnie wszystko wygląda jaśniej. Potrzebowałem czyjegoś szacunku 
albo wręcz podziwu.
Gdybym miał więcej szacunku do siebie, ta nieszczęsna rozmowa telefoniczna nie wpędziłaby mnie 
w taki stan. Szacunek do siebie albo głęboka akceptacja siebie jest formą pokory, która wyraża się 
w szacunku do każdego. Gdybym posiadał te cechy, nic nie zachwiałoby mojego przekonania, że 
wtedy postąpiłem najlepiej jak potrafiłem. Nawet jeśli popełniłem błąd, dostrzegłbym w nim szansę 
na poprawę, a nie powód do rozpaczy. Szacunek do siebie i pokora nie pozostawiają miejsca na 
bezużyteczne i negatywne myśli.
Jak dotąd jestem zdania, że duchowa niezależność oznacza ugruntowaną świadomość siebie, która 
chroni przed wpływami negatywności innych. Wyraża miłość do ludzi jako istot wiecznych i 
zrozumienie, że ich także oszukuje świadomość ciała. 
Chciałbym jeszcze odnieść się do ostatniego aspektu duchowej niezależności. Jest nim boski plan 
obejmujący wszystko, co się wydarza.
Zastanów się przez chwilę nad światem. Wyobraź sobie, że jest ogromną sceną, na której każda 
dusza ma dokładnie określoną i unikatową rolę do odegrania. Jest jak aktor na scenie. Każdy aktor 
odgrywa swoją rolę niezależnie. Do końca sztuki pozostaje skupiony na sobie, obserwując i 
wchodząc w interakcje z rolami pozostałych aktorów. Nigdy nie próbuje wejść w rolę kolegi. 
Myśląc w ten sposób, możesz się stać obserwatorem wielkiej sztuki życia. Zdaję sobie sprawę, że 
nasze czasy są bardzo złożone. Jednocześnie wierzę, że pomimo scen bólu i cierpienia, jest to 
dramat pełen dobrodziejstwa. 
Zachowaj duchową postawę i wyobraź sobie, że siedzisz w kinie. Obserwujesz poszczególne sceny. 
Teraz, w świadomości duszy, na wszystko patrzysz inaczej i pojmujesz, że nieśmiertelność nie 
pozostawia miejsca na troski, strach i niepokoje. Poczucie wyższego celu zabezpiecza cię przed 
bezużytecznymi i negatywnymi myślami i uczuciami. 
Jak już wspomniałem, drugą metodą przekształcania niepotrzebnych myśli jest podejmowanie 
odpowiedzialności. Ostatnio rozmawiałem z koleżanką, która uczy medytacji. Zatroskana zwierzyła 
mi się, że popełniła błąd. Chodziło o dwoje nowych studentów. Wzięli udział w programie, który 
prowadziła w ośrodku. Oboje byli bardzo zainteresowani omawianymi zagadnieniami 
filozoficznymi. Pragnęli w swoim życiu doświadczyć spokoju i pozytywności. Zaangażowali się w 
5-cio tygodniowy kurs medytacji. Wydawali się entuzjastyczni. Pierwszego wieczoru spóźnili się. 
To samo powtórzyło się następnego dnia. Przeszkodzili w zajęciach, wprowadzili zamieszanie, 
próbując się niezręcznie usprawiedliwiać. Koleżanka postanowiła, że po zajęciach z nimi 
porozmawia. Powiedziała im spokój i pozytywność odnajdą wtedy, gdy staną się bardziej 
odpowiedzialni za to, co robią. Nigdy więcej nie przyszli na zajęcia.
Koleżanka uznała, że postąpiła z nimi zbyt surowo. Może ich nawet zaatakowała. Niewykluczone, 
że było w tym trochę prawdy. Dla mnie był to przykład znakomicie ilustrujący powszechne w 
dzisiejszym świecie ograniczenie. Wielu ludzi, których pociąga spokój i duchowość, nie potrafi 
wziąć odpowiedzialności za siebie. Kiedy uzmysłowią sobie, że nikt niczego za nich nie zrobi, że, 

background image

aby coś zmienić, sami muszą się zdyscyplinować, że wszystko zależy od nich, tracą 
zainteresowanie. Ludzie chcą spokoju, ale oczekują łatwych i przyjemnych recept na błyskawiczne 
zmiany.  Taka jest natura współczesnego społeczeństwa. Współczesny człowiek cierpi na brak 
spokoju i ma o to pretensje do ludzi wokół. Nieustannie powtarza oskarżenia: 
„Wkurzyłem się, bo ten i ten powiedział, że…”
„To nie jest moja wina.”
„To oni są winni, że tak postąpiłem.”
Dopóki nie zaczniemy być w pełni odpowiedzialni za nasze działania, uczucia, reakcje, będziemy 
zawsze ofiarami okoliczności. Odpowiedzialność za siebie oznacza zaprzestanie oskarżania innych, 
podjęcie samodzielnych wysiłków zmierzających ku wewnętrznemu przekształceniu. Zamiast 
doszukiwać się w otoczeniu przyczyny własnego gniewu, korzystniej jest wziąć sprawy we własne 
ręce. Lepiej stać się osobą odpowiedzialną, dokonywać zmian w sobie,  a w efekcie zwiększyć siłę 
tolerancji. Odpowiedzialność zapewnia większą samokontrolę, wyraża miłość i pomaga wzrastać.

Ćwiczenie medytacyjne: zachowanie duchowej niezależności 

To ćwiczenie można wykonywać z ćwiczeniami opisanymi wcześniej. W połączeniu obejmują 
wiele powiązanych aspektów rozwoju duchowego. W ten sposób chciałbym pokazać, że rozwój 
duchowy jest procesem ciągłego, zdyscyplinowanego trenowania siebie. Mam nadzieję, że 
dysponując różnorodnymi możliwościami w ramach przedstawionych tu ćwiczeń, czytelnik 
znajdzie inspiracje do doświadczeń na drodze samorealizacji. 
Podobnie jak w przypadku wcześniejszych ćwiczeń medytacyjnych, istotne są trzy komponenty:
medytacja;
obserwacja i rozróżnianie w ciągu dnia;
refleksja.
Najpierw zajmiemy się rozwijaniem szacunku do siebie i akceptacji innych. Rozpocznij medytację 
zgodnie z wcześniejszymi wskazówkami. Po około 10-ciu minutach odprężenia, pomyśl o kimś, z 
kim masz jakieś drobne kłopoty. Ważne, abyś nie zaczynał od osoby, z którą radzisz sobie 
najgorzej. Może być za ciężko jak na początek. Niech to będzie osoba, której wolisz unikać, na 
której widok reagujesz spięciem. Może być ktoś, kogo celowo nie dostrzegasz na korytarzu, o kim 
myślisz, że dobrze byłoby, aby i tym razem nie zauważył cię. Albo wybierz kogoś, kto nie zważając 
na nic, zabiera ci dużo czasu.
Każdy z nas ma wypracowane wzorce postępowania z takimi właśnie osobami. Najpierw 
kategoryzujemy dusze, zamykając je w pudełkach opatrzonych etykietkami: przyjaciel, wróg, 
kolega, nieznośny, arogancki, głupi, dobry, zły i tak dalej. Następnie, reagujemy na poszczególne 
osoby zgodnie z przypisanymi etykietkami. Raz dokonawszy kategoryzacji ludzi, trzymamy ich 
wyznaczonych miejscach, szczególnie starannie zamykając wieczka  pudełek z osobami 
nielubianymi. 
Akceptacja ludzi takimi, jacy są, oznacza bezwarunkowe usunięcie wszystkich etykietek i 
wypuszczenie„więźniów” z pudełek. Kolejnym krokiem jest całkowita eliminacja nawyku 
etykietowania ludzi.
Wyobraź sobie osobę siedzącą w zamkniętym pudełku. Przyjrzyj się temu pudełku. Jaką ma 
etykietkę? Teraz pomyśl: „Jeśli cię uwolnię, ty będziesz mógł być sobą, i ja stanę się wolny w 
naszym związku.”
Następnie wyobraź sobie, jak usuwasz etykietkę. Zrób to z myślą pełną ciepła i współczucia: 
„Stałeś się taki tylko dlatego, że w życiu doświadczyłeś strat. Teraz rozumiem, że zapomniałeś, kim 
jesteś.”
Pozwól, aby myśl wywołała w tobie potrzebę uwolnienia tej osoby. Nie otwieraj wieka, dopóki w 
pełni nie utwierdzisz się w tym uczuciu. Kiedy to nastąpi, otwórz pudełko. Zobacz osobę 
wypuszczoną z więzienia twojego umysłu. Ujrzyj ją szczęśliwą. Zaakceptuj w pełni, myśląc: „Teraz 
rozpoznaję cię jako duszę. Jesteś podróżnikiem, tak jak i ja. Żegnaj przyjacielu.” 
Uwolnij każdego, kogo więziłeś w swoim umyśle. Jak się z  tym czujesz? To wspaniałe uczucie, 

background image

prawda? Wzmacnia twój szacunek do siebie. W ten sposób pokonałeś własną słabość postrzegania 
innych przez pryzmat świadomości ciała.

Ćwicząc, ugruntujesz się w świadomości duszy. Wybaczysz każde złe zachowanie, rozumiejąc, że 
uwarunkował go żal. Pracując z każdą osobą osobno, będziesz doświadczać wspaniałych uczuć. 
Zmienią się twoje relacje z otoczeniem. Przestaniesz reagować mechanicznie, w z góry 
zaplanowany sposób. Uwolnisz się od niepotrzebnych emocji. Po pewnym czasie dostrzeżesz, że ci 
dotychczas „kłopotliwi” znajomi zachowują się wobec ciebie inaczej. Lepiej. Ponadto dokonasz 
jeszcze jednej wielkiej rzeczy - położysz kres nawykowi etykietowania ludzi i staniesz się bardziej 
tolerancyjny. 
Etykietki „chronią” przed uczuciami zagrożenia, gniewu, zdenerwowania. Uwalniając się od nich, 
uwalniasz się od własnego strachu i uczysz się, jak  kochać. Uczysz się akceptować ludzi takimi, 
jacy są. Uczysz się nie osądzać. Pogłębiając zrozumienie, pogłębisz szacunek do siebie. To z kolei 
uczyni cię silnym obliczu krytyki i pozwoli zachować stałość w zmieniających się okolicznościach.
Z poranną medytacją każdy dzień rozpoczynaj jako obserwator wielkiej sztuki życia. Wszystko, co 
się dzieje, traktuj jako lekcję, jako „coś co ma znaczenie”. Nie zapominaj, że zachowując duchową 
niezależność, służysz innym,  przyczyniasz się do szerzenia pokoju i szczęścia. W miarę 
zdobywania umiejętności niezależnej obserwacji, wzmocnisz duchową potęgę rozróżniania. 
Staniesz się mądrzejszy i bardziej dokładny. Będziesz wiedział, kiedy mówić, a kiedy spokojnie 
milczeć. Będziesz lepiej rozumiał ludzi. Będziesz wiedział, jak ich wspierać, aby mogli rozwijać 
się.
Bądź obserwatorem, kiedy cię krytykują i kiedy cię chwalą. Odpowiadaj w sposób właściwy, a 
poczucie niezależności niech uwolni cię od niepotrzebnych emocji. Na początku będzie ci łatwiej 
kontrolować reakcje na pochwały. Osiągając to, pogłębisz szacunek do siebie. Uniezależniając się 
od szacunku innych, będziesz mniej podatny na słowa krytyki.
Jako obserwator stale sprawdzaj siebie i rozwijaj skupienie. Jest to metoda wiodąca ku mądrości i 
samokontroli. Każdy dzień podsumuj. Wyciągnij wnioski z „porażek”, traktując je jako ukryty 
potencjał wzrostu. Pamiętaj, że wszelkim wysiłkom towarzyszą porażki. W przeciwnym razie 
jakiekolwiek starania byłyby zbędne.

Wysiłek duchowy: pozwolić odejść

W rozdziale V na przykładzie umierającej na raka Margaret mogliśmy zrozumieć, na czym polega 
akceptacja. Pozwalając wszystkiemu odejść, akceptując swój los i podporządkowując się 
okolicznościom, Margaret stała się ucieleśnieniem miłości i oddania. Tę lekcję możemy 
wykorzystać w praktyce medytacyjnej. Poprzez medytację możemy poznać, czym jest akceptacja i 
oddanie. Raja Yoga stosuje na to określenie „umieranie za życia”. Umrzeć za życia to inaczej 
porzucić starą naturę, podążając ścieżką samorealizacji. Aby tego dokonać konieczny jest duchowy 
wysiłek zmierzający do pogodzenia się ze wszystkim. Pogodzić się ze wszystkim to inaczej 
pozwolić odejść wszystkiemu.
Maria miała 47 lat. Zachorowała na raka szyjki macicy. Jak na taką chorobę była stosunkowo 
młoda. Wyznawała buddyzm, ale bardzo powierzchownie. Była mężatką z dwójką dzieci w wieku 
10 i 14 lat. Trzy lata wcześniej badania przeprowadzone w wyniku nagłego krwotoku, wykazały u 
niej niewielki nowotwór w szyjce macicy. Po operacji wycięcia macicy Maria wróciła do zdrowia i 
normalnego życia.
Dwa miesiące przed skierowaniem pod moją opiekę, stwierdzono nawrót choroby. Nowotwór 
zaatakował pęcherz, odbytnicę i kości miedniczne. Chociaż choroba była nieuleczalna chirurg 
zastosował ostrą terapię z operacją włącznie. Usunął, co mógł wraz z odbytnicą i pęcherzem 
moczowym. Maria została z woreczkiem kolostomicznym i woreczkiem na mocz. Oba woreczki 
umieszczono na wysokości żołądka. Zaplanowano 6-cio tygodniową radioterapię. 
Nie wyzdrowiała już. Stopniowo traciła wagę, energię, czuła się coraz gorzej. Nie wróciła do pracy. 
Przyjechała do hospicjum zamknięta w sobie. Była w skrajnej depresji. Bardzo cierpiała fizycznie. 
Z woreczków umieszczonych na żołądku wydobywał się przykry zapach wydzielin ludzkiego ciała. 
Najpierw złagodziliśmy ból, a następnie przystąpiliśmy do terapii antybiotykowej, aby choć 

background image

częściowo zlikwidować przykry zapach. 
Odwiedzałem ją dwa razy w tygodniu. Była kompletnie załamana psychicznie. Kiedy pytałem ją, 
jak się czuje, niezmiennie odpowiadała: „Nie wytrzymam już tego dłużej. Nie chcę już żyć. Proszę, 
skończcie to.” Czasami ludzie wyrażają takie prośby. Najczęściej jest raczej wyraz rozpaczy niż 
bezpośrednia prośba o eutanazję. Maria prosiła o śmierć. Była to szczera i usilna prośba. Chciała, 
abym pomógł jej umrzeć. Patrzyła na mnie wyczekująco. Przy okazji każdej wizyty pytałem ją, 
czego ma dosyć i dlaczego chce umrzeć.
Powtarzała: „Jestem odrażająca.” Nie mogła pogodzić się z widokiem dwóch woreczków na 
brzuchu. „Jestem bezużyteczna, bezwartościowa. Moje życie nie ma sensu. Nie mam siły. Niczego 
nie jestem w stanie zrobić. Nie jestem kobietą. Nienawidzę siebie. Nikt nie może mi pomóc.” 
Wtedy zapytałem, jak się w tej chwili czuje? Rozpłakała się: „Jestem taka nieszczęśliwa… taka 
nieszczęśliwa…” Powiedziała mi, że nie może znieść widoku męża i dzieci, ponieważ są żywym 
wspomnieniem minionego szczęścia. Zazdrościła im, że mają się dobrze. 
Rozmawiając z rodziną, zauważyłem, że nie jest z nimi dobrze. Mąż był zrozpaczony. Dzieci były 
smutne i czuły się odrzucone. 
Odwiedzałem Marię regularnie. Najpierw jej słuchałem, potem powtarzałem, że eutanazja jest 
niemożliwa z dwóch powodów: jest nielegalna i pozostaje w sprzeczności z moją duchową 
postawą. Akceptowała moje stanowisko, podkreślając, że najcenniejsza jest dla niej sama 
możliwość porozmawiania o uczuciach i pragnieniach.
Dwa razy na tydzień na przestrzeni 6-ciu tygodni odbywaliśmy dokładnie taką samą rozmowę. 
Wydawało mi się, że potrzebuje po prostu mówić, co ją gnębi. Raz zdecydowaliśmy się 
zorganizować jej krótki powrót do domu. Chcieliśmy, aby przez sobotę i niedzielę zbliżyła się do 
rodziny. Ku naszemu rozczarowaniu, pomysł okazał się totalną klęską. Mieliśmy szczerą nadzieję, 
że pobyt w domu poprawi jej samopoczucie i odnowi kontakty z bliskimi. Stało się dokładnie 
odwrotnie. Wróciła bardziej załamana i bardziej zdystansowana w stosunku do dzieci. Wszyscy byli 
emocjonalnie wzburzeni. 
Nie poddawałem się. Utrzymywałem dobry kontakt z Marią. W miarę jak nasze relacje się 
pogłębiały, łagodniała jej rozpacz. Pamiętam, jak rozmawialiśmy na temat wiary. Podejmując temat 
religii, Maria rozpogodziła się. Zgodziła się  nawet na wizytę mnicha buddyjskiego.
Minęły dwa tygodnie a Maria stała się szczęśliwa. Nie prosiła już o eutanazję. Mówiła, że czuje się 
zadowolona i przygotowana na śmierć w swoim czasie. Teraz chętnie widywała się z mężem i 
dziećmi. Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. Napięcie i wzajemne wycofanie znikły bez śladu. Byliśmy 
świadkami, jak się wzajemnie tulą, promieniejąc szczęściem. 
Pewnego razu odważyłem się zapytać, co takiego ten mnich zrobił i skąd taka zmiana. 
„Wytłumaczył mi, że ta choroba jest rezultatem mojej przeszłej karmy (dosł.: działanie) i że muszę 
to zaakceptować. Powiedział, że jest to proces oczyszczający, przygotowujący mnie do duchowego 
rozwoju w następnym życiu. Teraz rozumiem, że w ten sposób rozliczam konta karmiczne. Jest to 
konieczne, aby mogła stać się duchowo wolna.”
Dostrzegając tak wielką zmianę w Marii, poczułem prawdziwą ulgę. Jej gniew i żal rozproszyły się. 
Odkryła znaczenie swojego cierpienia i odnalazła swój cel. Duchowa wiedza obudziła w niej 
szacunek do siebie.
Maria mówiła dalej: „Mówił mi też o spokoju. Im bardziej będę spokojna, tym mniej mój duch 
będzie musiał walczyć przed ponownym wcieleniem. Kazał mi przestać sprawiać rodzinie 
cierpienia. Sprawił, że zrozumiałam prostą prawidłowość - nie będę dla nich odrażająca, jeśli sama 
przestanę czuć odrażę do siebie.”
Mnich tłumaczył Marii, na czym polega buddyjska myśl o nietrwałości. Wszystko się zmienia i nic 
nie pozostaje takie samo. Cierpienie to rezultat próby zatrzymania, czego zatrzymać się nie da, co 
musi się zmienić. Życie ludzkiej istoty jest jak łańcuch zmieniających się związków w kolejnych 
wcieleniach. Może kiedyś znów się spotkamy… W innych czasach… W inny sposób... Wszystko, 
co posiadamy, jest nietrwałe i tymczasowe. A jednak usiłujemy to zatrzymać. Dla bezpieczeństwa. 
Dla szczęścia. I żyjemy w ciągłym strachu przed utratą. I wpadamy w pułapkę sieci przywiązania. A 
strata jest nieunikniona, ponieważ nic nie może pozostać takie samo.
„Powiedział mi, żebym pozwoliła odejść wszystkiemu.” - ciągnęła Maria. „Abym uwolniła się od 

background image

wszystkich przywiązań, bo tędy wiedzie droga do wolności i szczęścia. Więc to właśnie robię. 
Uwalniam się. Od przywiązania do zdrowia. Od przywiązania do rzeczy, które kiedyś sprawiały mi 
radość. Od przywiązania do rodziny. Od przywiązania do przyszłości, na którą czekałam. Pokazał 
mi taką perspektywę. Teraz wszystko stało się łatwe. Nigdy nie czułam się bardziej wolna i bardziej 
szczęśliwa.”
Maria żyła jeszcze trzy tygodnie. W pełni spokoju przekroczyła próg do życia po tamtej stronie. Jej 
buddyjski przewodnik stał przy niej, kiedy bez obaw i trosk opuściła ciało.
Przywiązujemy się, ponieważ szukamy bezpieczeństwa, dobrego samopoczucia i szczęścia. 
Gdziekolwiek jest przywiązanie, jest uzależnienie. Siła ludzkiego uzależnienia jest tak wielka, że 
pozwolenie wszystkiemu odejść i świadomość, czemu pozwalamy odejść stają się prawdziwym 
wyzwaniem. Sogyal Rinpocze w Tybetańskiej księdze życia i umierania daje przepiękny przykład 
ilustrujący sens pozwolenia wszystkiemu odejść. Wyobraź sobie, że ściskasz w dłoni monetę. Jeśli 
wyciągniesz rękę z dłonią skierowaną w dół i puścisz monetę, upadnie na ziemię i stracisz ją. Jeśli 
zrobisz to samo z dłonią skierowaną ku górze, uwolnisz ją, a ona pozostanie z tobą.
Innymi słowy, pozwalanie wszystkiemu odejść nie oznacza konieczności utraty czegokolwiek. Nie 
uwalniamy się od aktualnego stanu zdrowia, dobrobytu i związków, tylko od uzależnienia od nich. 
W uzależnieniu przejawia się ego i świadomość ciała. Stopniowe pozwalanie odejść oznacza 
przechodzenie do świadomości duszy. Proces uwalniania się od uzależnień rozpoczyna się w 
momencie rozpoznania siebie jako istoty duchowej i nieśmiertelnej. Niczym chmury przesłaniające 
słońce, przywiązanie i zależność przynoszą tymczasowe szczęście, ale utrzymują nas w cieniu 
duchowej ignorancji. Uwalniając się od przywiązań, wychodzimy z cienia i kierujemy się ku 
światłu.
Pozwolenie wszystkiemu odejść to porzucenie wszelkich zmartwień o to, co było i o to, co będzie. 
Może to okazać się trudne dla tych, których mocno zraniono i tych, którzy stoją w obliczu wielkiej 
niepewności. Jednak, aby wyzwolić się od przeszłości, musimy nauczyć się wybaczać; aby 
wyzwolić się od przyszłości, musimy nauczyć się ufać.
Nie zdołałbym policzyć, ile razy usłyszałem od pacjenta albo jego najbliższej rodziny: ”Nigdy nie 
wybaczę…i nigdy tego nie zapomnę.” A przecież wspomnienia, które tak hołubią, są dla nich 
źródłem gniewu i smutku. Cierpią ciągle z powodu przeszłości. Wydaje się, że nie potrafią 
pogodzić się z tym, co było, aby znaleźć spokój. 
Jest nie lada wyzwaniem wybaczyć tym, którzy nas mocno zranili. W pierwszym odruchu możemy 
nawet pomyśleć, że nie zasługują na wybaczenie. Jednak, jeżeli nie wybaczymy, nie zdołamy 
zapomnieć. A jeżeli nie zapomnimy, nie uwolnimy się od negatywnego wpływu przeszłości. 
Trwamy w pułapce.
Może więc zaczniemy od pytania: „Czy zasługuję, aby być wolnym od tamtej osoby, tamtej 
sytuacji?” Odpowiedź bez wątpienia brzmi: „Tak, ponieważ byłem niewinny.” Wybaczenie jest 
uwalniające i pozwala zapomnieć. Wybaczenie nie musi być wypowiedziane ani zapisane. Chyba że 
taka forma ci pomoże. Być może twoje wybaczenie wcale nie zmieni tych, którzy cię skrzywdzili, 
ale położy kres wpływowi tych osób na twoje dobre samopoczucie. Jeśli nauczysz się wybaczać, ci 
którym wybaczasz uczynią cię silniejszym.
Czasami musimy wybaczyć sami sobie, aby uwolnić się od poczucia winy. Pomimo że co się stało 
to się nie odstanie, możemy przyjąć postawę, że uczymy się na własnych błędach. Wybaczaj sobie, 
uwalniaj się, ale nie zapominaj. Pamięć ostrzeże cię i uchroni przed ponownym popełnieniem 
błędu. Wybaczanie sobie, poprzez przekształcenie błędów w lekcje, rozwija, czyni nas kochającymi 
i nieosądzającymi. Nasza miłość w sposób naturalny i bez wysiłku płynie do innych.
Żyj tu i teraz, pokładając ufność w przyszłości, pozwalając odejść pragnieniom, troskom, 
zmartwieniom o to, co będzie. Uwolnij się od oczekiwań, że sprawy koniecznie muszą iść po twojej 
myśli. W miarę możliwości planuj, ale żyjąc tu i teraz, pozwól, aby to przyszłość wyszła tobie na 
spotkanie. Ufność, że cokolwiek się zdarzy, będzie dobre, oznacza stan nieuwarunkowany, bez 
przywiązania i uzależnień. Spróbuj dostrzec, że wszystko, co się dzieje, ma swoje miejsce w 
boskim porządku. Jeśli sprawy toczą się niepomyślnie, jest w tym jakieś znaczenie. Czasami takie 
podejście wymaga głębokiej wiary w duchowy wymiar, w tymczasowość cierpienia, w jakąś formę 
wyższej energii stwórczej. Jednak zaufanie zbliża nas do stanu wyzwolenia i szczęśliwości, 

background image

charakterystycznego dla akceptacji.
Wysiłek duchowy zmierzający ku pozwoleniu wszystkiemu odejść polega na stopniowym 
porzucaniu ego, a w konsekwencji do zerwania ostatniej subtelnej nici przywiązania. Ten ostatni 
ślad arogancji, inaczej świadomości ciała, to poczucie „ja” i „moje”, odzwierciedlające chęć 
posiadania oraz pragnienie szacunku i uznania z zewnątrz.
„Co ty powiedziałeś o mojej córce?”
„Powinieneś był mnie o to zapytać.”
„To jest moje, zostaw to.”
„Ja to zrobiłem.”
Jakże to zdradliwy, choć subtelny wymiar świadomości. Może się zdarzyć, że choć już w znacznym 
stopniu porzuciliśmy ego, nadal ulegamy pragnieniom, aby nasze imię było znane, aby o nas dobrze 
mówiono. Ta delikatna woalka, którą tak trudno rozpoznać, ciągle nas oszukuje i odsuwa od 
wszystkiego co boskie.
Skutecznym sposobem na uwolnienie się od ostatniego śladu przywiązania jest traktowanie siebie 
jako „gościa” na tym świecie i powiernika związków oraz rzeczy posiadanych.

Ćwiczenie medytacyjne: w roli powiernika i gościa

W tym ćwiczeniu będziemy doskonalić się w roli powiernika i gościa tego świata. Nic nie należy do 
powiernika, a gość zawsze jest pełen szacunku i ma dobre maniery. Jest regułą, że bardziej rzeczy 
pożyczonych używamy z większą troską i uwagą. Będziemy więc ćwiczyć z myślą, że wszystko co 
„ja” mam, tzn. ciało, bogactwa, związki, w rzeczywistości jest boskim depozytem. Nie jestem 
właścicielem. Powierzono mi te rzeczy, abym używał ich w imieniu boskim. Będziemy też 
eksperymentować z myślą, że gdziekolwiek „ja” jestem, jestem gościem w boskim domu, więc 
zachowuję się z prawdziwie boską godnością.
Od was zależy, co będziecie rozumieć pod określeniem „boski”. Dla mnie jest to Bóg. Postrzegam 
go jako promieniejący punkt światła, emanujący miłością, mądrością i czystością. Jego siedziba 
znajduje się poza naszym wszechświatem, wobec którego pełni rolę matki, ojca, przyjaciela i 
nauczyciela. Wy możecie mieć zupełnie inne wyobrażenie. Jeśli nie wierzycie w żadną zewnętrzną 
manifestację, przyjrzyjcie się temu co boskie w was samych. Przynajmniej wiecie, że istniejecie. 
Zatem możecie uznać swoje „wyższe ja” za boski pierwiastek. Dla celów tego ćwiczenia będę 
używał określeń „boski” i  „boski czynnik”, a ich interpretację pozostawiam wam.
Wszystko, co masz, uznaj za boski depozyt; jako powiernik stań się boskim narzędziem; używając 
tego, co ci powierzono, rozprzestrzeniaj duchowość poprzez czyste uczucia i dobre życzenia. Bądź 
zawsze mile widzianym gościem, obserwatorem scen wielkiej sztuki życia. 
Jak w poprzednich ćwiczeniach, zacznij od porannej medytacji, obserwuj się przez cały dzień, a 
wieczorem poświęć trochę czasu na refleksję i podsumowanie.
Siadając wygodnie, rozpocznij medytację zgodnie z wcześniejszymi wskazówkami. Rozluźnij się. 
Skieruj uwagę na ciało, a następnie powoli przechodź do świadomości pozwolenia wszystkiemu 
odejść: „Boski czynnik wypożyczył mi ciało jako narzędzie. Jestem powiernikiem tego ciała i 
gościem na tym świecie.”
Pozostań przez kilka minut w tym stanie świadomości. Niech się utrwali. Możesz używać własnych 
słów, symboli, obrazów. Następnie ogarnij tą myślą wszystkie posiadane przez ciebie rzeczy:
Nic nie jest moją własnością. Każda rzecz należy do boskiego czynnika. To co mam, dano mi, abym 
służył. Wszystko, co robię, ma przynosić spokój i szczęście. W domu, w którym mieszkam, także 
jestem gościem.
Następnie rozszerz świadomość na wszystkie swoje role. Niech staną w szeregu przed tobą. 
Czasami jesteś rodzicem, czasami dzieckiem, czasami małżonkiem, czasami odgrywasz rolę w 
pracy. Uwolnij się od wszystkich ról, myśląc:
Te role należą do ciała, a za wszystko odpowiedzialny jest boski czynnik. Jako powiernik i jako 
gość żyję wśród moich duchowych sióstr i braci i odgrywam swoją rolę. Boski czynnik używa 
wszystkiego, co robię, aby dotrzeć do każdego, kogo znam.

background image

Niech cały świat stanie ci oczami jak ogromna scena. Oto rozgrywa się wielka sztuka życia. Będąc 
powiernikiem ciała, w wirze codzienności, ty także jesteś tutaj gościem. Boski czynnik jest 
pisarzem i reżyserem sztuki, a ty odgrywasz swoją rolę. Jesteś gościem w boskim domu i gościem 
na scenie. Niezależny i spokojny, obserwujesz poszczególne sceny. Nie musisz nic robić. Nic, z 
wyjątkiem oddania się w ramach scenariusza tej doskonałej, boskiej sztuki.
Pozwól sobie doświadczyć, że wszelka odpowiedzialność jest rękach boskiego czynnika. Twoja 
odpowiedzialność polega jedynie na poddaniu się boskiemu działaniu. Pomyśl o innych jako 
dzieciach boskiego czynnika, którzy jak i ty odgrywają swoje unikatowe, indywidualne role. Nic i 
nikt nie należy do ciebie. W życiu możesz odgrywać rolę matki albo ojca, ale twoje dziecko jest 
duszą i w rzeczywistości jest twoim „bratem” lub „siostrą”. I jak ty jest tutaj gościem. Pozwól 
odejść wszelkiemu pragnieniu posiadania. Nikt do ciebie nie należy. Być może powierzono kogoś 
twojej opiece. Więc bądź pełnym miłości narzędziem w ręku boskiego czynnika. 
Przez cały dzień zachowuj taką postawę: nic nie jest moje; ja jedynie odgrywam rolę w boskim 
planie; nikt do mnie nie należy; uzależnienie jest iluzją, która powstaje gdy zapominam, do kogo 
należę.
Niech te myśli będą pełne miłosierdzia. Pozostań niezależnym i pełnym miłości obserwatorem w tej 
wielkiej sztuce życia. Wszystko jest boskie. Nie ma błędu. Odpowiedzialny jest boski czynnik. Z 
pomocą twojego oddania on wszystko zrobi dobrze.

Wysiłek duchowy - utrzymanie związku z Bogiem

Paula ma 51 lat. Jest rozwódką. Do czasu, kiedy będziecie czytać te słowa, niemal na pewno opuści 
ciało. 12 miesięcy przed naszym pierwszym spotkaniem wykryto u niej raka jelita z przerzutami. 
Nie pogodziła się z prognozą, że pozostało jej kilka miesięcy życia. Zdecydowana, aby pokonać 
chorobę, szukała informacji na temat form leczenia uzupełniającego. Poradziła się kogoś, kto 
kiedyś chorował na raka. W rezultacie zmieniła styl życia i rozpoczęła program medytacyjny.
Podobnie jak Veronica z rozdziału XIII, Paula nie brała pod uwagę najmniejszej możliwości 
porażki. Niemniej jednak kiedy ją poznałem, w wyniku przerzutów była po dwóch operacjach. 
Stawała się coraz słabsza, a bóle narastały. Jej stan pogarszał się z dnia na dzień. Tuż przed moją 
wizytą rozmawiała ze swoim terapeutą. Zdecydowali wspólnie, że Paula zaprzestanie walki z 
chorobą, zaakceptuje fakt, że umiera i zaufa temu co nadejdzie. 
„Widziałam, że stopniowo słabnę i czułam, że przegrywam.” - powiedziała mi. „Zastanawiam się, 
dlaczego zachorowałam na raka? Pewnie dlatego, że nigdy na prawdę siebie nie kochałam. Byłam 
jak wojownik, zdobywca. Samotna matka, profesjonalistka, wpływowa osoba. Byłam tą, która 
działa. Porównywałam się z innymi. Ale pomimo osiągnięć w życiu, nie opuszczało mnie wrażenie, 
że w jakiś sposób przegrywam.”
Porozmawialiśmy trochę o tym, jak to często wielcy zdobywcy kierują się strachem przed porażką.
Paula mówiła dalej: „Teraz muszę się poddać, oddać się z ufnością opiece boskiej. Czuję się chora, 
zmęczona i zbolała. Rozpaczliwie szukam ulgi. Dlatego zwracam się do ciebie.”
Przyjrzeliśmy się ponownie wszystkim objawom choroby. Cierpiała na bóle wątroby spowodowane 
przerzutem. Skarżyła się na bóle w dolnej części brzucha. Były spowodowane obstrukcjami. Kiedy 
ją zbadałem, stwierdziłem, że gwałtownie rozwijający się nowotwór objął znaczną część odbytnicy. 
Zapewniłem, że jestem w stanie jej pomóc i  zmniejszyć cierpienia. Usłyszawszy to, Paula zaczęła 
mówić o wierze. 
„Wychowałam się surowej katolickiej rodzinie. Wyniosłam z domu strach i poczucie winy. Kiedyś 
uczyłam religii w szkółce niedzielnej. Kiedy się rozwiodłam, zweryfikowałam przekonania religijne 
i bardzo żałowałam, że byłam taka dogmatyczna. Choroba zmusiła mnie do refleksji. Jak wcześniej, 
tak i teraz wszystko robiłam z myślą, że muszę to robić. Musiałam medytować. Musiałam stosować 
leczenie uzupełniające. Szczerze mówiąc, mam tego dosyć. To czego naprawdę pragnę, to kochać 
siebie, ufać, oddać się Bogu i doświadczać jego miłości.”
Kontynuując temat Boga, Paula zwierzyła się: „Ostatnio mówię trochę jak heretyczka, ale wciąż 
jestem katoliczką. Postrzegam Boga jako wszystko, co dobre w nas i boskie wokół nas. Gdybym 

background image

umiała wystarczająco mocno zaufać i oddać się, doświadczyłabym tyle miłości. Bóg jest dla mnie 
jak ocean. Może dlatego zamieszkałam tuż przy morzu.” Paula niedawno przeprowadziła się na 
wybrzeże. „Tak, jest jak ocean. Bóg jest bezkresny i nieograniczony. Zwykłam siadać na plaży i 
otwierając się próbowałam doświadczyć obecności Boga i nawiązać z Nim kontakt. Od dziecka 
jestem wierząca, ale nigdy nie byłam  bliżej Boga niż teraz. Ciągły natłok zajęć, dążenia, cele - to 
wszystko oddzielało mnie od Boga.”
Opowiadając mi o pragnieniu doświadczania Boga, Paula uświadamiała sobie, że Bóg jest zawsze 
obecny. Zrozumiała, że myśli, słowa, postawy i działania mogą albo budować i wzmacniać więź z 
Bogiem albo uniemożliwiać jakiekolwiek doświadczanie tego związku. Mogą całkowicie nas 
oddzielić od wszystkiego co dobre wewnątrz i boskie wokół nas. Czasami myślę sobie, że kiedyś 
byliśmy prawdziwymi dziećmi Boga. Dziś jesteśmy od niego oddzieleni, jak sieroty.
Wierzę, że w moim życiu były czasy, kiedy doświadczałem związku z Bogiem. Jedno z pierwszych 
moich spotkań z Bogiem opisałem w rozdziale IV. Kiedy dusza doświadcza związku z Bogiem, jest 
on rzeczywisty i oczyszczający. Człowiek spostrzega nagle, że otworzyło się  przed nim duchowe 
okno, pozwalające zobaczyć wszystko jasno i wyraźnie. 
Doświadczenie związku z Bogiem i utrzymanie tej więzi dzieli przepaść. Można w swoim życiu 
spotkać Boga, uświadomić sobie wieczną tożsamość istoty ludzkiej, a jednak pozostawać w 
świadomości ciała i ulegać negatywnym myślom i uczuciom, oddzielających nas od wszystkiego co 
boskie. Utrzymanie duchowej więzi możliwe jest tylko dzięki wysiłkom i kontroli nad kierunkiem 
naszych myśli.
Ludzie na wschodzie powiadają, że ostania myśl wiedzie nas ku przeznaczeniu. Przykład 
Gandhiego doskonale ilustruje tę ideę. Umierając z rąk zabójcy, Gandhi powtarzał: „Rama, Rama.” 
Jego ostatnie myśli były skierowane ku Bogu (Rama). 
Chociaż znaczenie powiedzenia odnosi się bezpośrednio do chwili śmierci, można je rozszerzyć na 
całe życie człowieka. Umysł ludzki wędruje zgodnie z kierunkiem myśli. Myśli tworzone w 
świadomości ciała są bezużyteczne, negatywne i pełne zmartwień. Natychmiast oddzielają nas od 
wszystkiego co boskie. Postrzeganie rzeczywistości poprzez mechanizmy świadomości ciała jest 
równie zdradliwe. Na pozór barwne i atrakcyjne, w istocie zagradza nam drogę do Boga.
 Myśli tworzone w świadomości duszy koncentrują się wokół prawdziwej tożsamości duchowej i 
cnót, a tym samym  wprowadzają nas w związek z Bogiem.
Gdybyśmy potrafili bezbłędnie rozróżniać prawdę i fałsz, tworzylibyśmy jedynie myśli sprzyjające 
utrzymaniu związku z Bogiem. Myśl, słowo i doświadczenie znałyby tylko spokój i miłość. 
Związek z Bogiem mogą utrzymać dusze, które przestają ulegać świadomości ciała. Po raz 
pierwszy spotkałem je w 1992 r. podczas międzynarodowego zgrupowania medytacyjnego Raja 
Yogi. Było to w Indiach, w głównej siedzibie Brahma Kumaris, w Mt Abu. Ośrodek położony jest 
w subtelnej atmosferze góry Abu. Rozciągają się stąd widoki na równiny i łańcuchy górskie 
Rajastanu. Urzekły mnie oczy rezydujących tu yoginów - łagodne, spełnione, spokojne. Każdy miał 
takie spojrzenie. To były boskie oczy. Duchowe oczy. Oczy wyrażające oddanie i odsłaniające 
prawdę.
Na każdym kroku mogłem się przekonać, że związek z Bogiem, świadomość duszy i oddanie 
tworzą atmosferę pełną miłości i spokoju. Wrażliwa dusza odnajduje tu miłość, będącą czymś 
znacznie więcej niż zwykłe emocje albo uczucia. Działa tu energia mądrości. Zasiewa w nas 
prawdę o duchowej tożsamości. W tej atmosferze uświadomiłem sobie, że miłość Boga ma potęgę 
odkrywania prawdy.
Po raz pierwszy w życiu spotkałem Boga w chwili oświecenia, jakiego doznałem tuż po głębokim 
emocjonalnym oczyszczeniu. W Mt Abu odkryłem, że związku z Bogiem można doświadczać na 
drodze medytacji. Tak więc stopniowo zacząłem przyswajać sobie praktyki i zasady Raja Yogi. 
Celem Raja Yogi jest nawiązanie i utrzymanie oczyszczającej więzi z Bogiem. Wymaga on wysiłku, 
pogłębiania świadomości, zdecydowania w myśleniu i dyscypliny.
Związek z Bogiem oczyszcza na dwa sposoby. Pierwszy polega na oczyszczaniu duszy z 
negatywnych sanskar (cech charakteru). Drugi polega na rozpoznaniu i zrealizowaniu jej 
oryginalnych, czystych sanskar. Inaczej mówiąc oczyszczanie duszy jest procesem samo-
przekształcenia. Negatywne sanskary zanieczyszczają duszę, podobnie jak rdza wypolerowaną igłę 

background image

magnetyczną. Pokryta korozją igła traci czułość i przestaje reagować na magnes. Oczyszczona z 
rdzy, lśniąca jak dawniej, odzyskuje czułość i ponownie reaguje na przyciąganie.
W podobny sposób dusza pod wpływem świadomości ciała zaczyna korodować. W takim stanie nie 
rozpoznaje i nie interesuje się Bogiem. Kiedy staje się oświecona, związek z Bogiem usuwa korozję 
z duszy i przywraca jej magnetyzm czystości. Dusza ponownie kieruje się ku Bogu. 
W opisie Boga Paula porównała go do bezkresnego i nieograniczonego oceanu. Kiedy dusze 
ponownie odkryją Boga podobne są do rzek, które spotykają się z oceanem. Łącząc się z 
właściwościami oceanu zaczynają rozpoznawać i realizować własne oryginalne właściwości.

Ocean Mądrości rozbudza naszą mądrość.
Ocean Spokoju rozbudza naszą oryginalną naturę spokoju.
Ocean Miłości rozbudza naszą niewinność.
Ocean Miłosierdzia rozbudza nasze zrozumienie.
Ocean Czystości rozbudza nasze szczęście.
Ocean Przebaczenia rozbudza naszą wolność.

Oto jak można postrzegać Boga - jako niezmierzony skarbiec niewyczerpanych potęg i cnót. 
Wierzę, że dzięki oczyszczeniu z negatywności i rozbudzeniu czystości, możemy ponownie zostać 
stworzeni na podobieństwo Boga. W procesie stworzenia dusza staje się czysta, świadoma siebie, 
wyzwolona od ciała, wolna od rdzy, błyszcząca, doskonała … podobna Bogu.
W Mt Abu dowiedziałem się, że aby osiągnąć i utrzymać związek z Bogiem, potrzebna jest 
dwojakiego rodzaju dyscyplina: medytacja i pamiętanie. Spróbuję opowiedzieć wam w skrócie, 
czego się nauczyłem.
Pewnego dnia w poszedłem na spacer. Ścieżka zaczynała się przy zabudowaniach medytacyjnych i 
wiodła wokół góry. Po drodze znalazłem szeroki skalny uskok. Usiadłem. Przede mną rozciągała 
się panorama zapierająca w dech piersiach. Z równin wysuszonego dorzecza wypiętrzały się góry. 
Zdawało się, że łańcuch kroczy dostojnie ku granicy z Pakistanem. Gdzieś w dole orły szybowały 
pogodnie. Ja sam, pogrążony w medytacji, siedziałem na skale około 20 minut.
Podniosłem się i powędrowałem dalej. Ścieżka, skręcała z powrotem ku zabudowaniom ośrodka. 
Szedłem przez mniej atrakcyjne okolice. Miejscami droga stawała się smolista. Gdy zbliżyła się do 
brzegu jeziora, zobaczyłem wejście do miasteczka Mt Abu. Zanurzyłem się w tę uroczą krzątaninę i 
wkrótce dotarłem znów do zabudowań medytacyjnych. 
Kiedy wszedłem, grała muzyka. Nie zwróciłem na to większej uwagi. Spokojnie spacerowałem 
dalej. Nagle moją uwagę przykuł spokój i panująca tu cisza. Wszystko zamarło w bezruchu. Każdy, 
bez względu na to, czym był wcześniej zajęty, zatrzymał się. Zdania przerwane w pół słowa…. 
rozmowy przerwane w pół zdania ….Ludzie stali albo siedzieli w kompletnej ciszy. 
To była „kontrola ruchu”.
Z szacunkiem zatrzymałem się, znieruchomiałem. Zanurzyłem w atmosferę spokoju. Jednak w tym 
spokoju było coś większego. Coś znacznie głębszego niż z początku byłem w stanie pojąć. pojąć. W 
panującym tu spokoju była potęga. Pełna miłosierdzia potęga duchowości bez śladu rywalizacji i 
egoizmu. 
Każdego dnia co dwie godziny przez 3 minuty odbywała się kontrola ruchu. W tym czasie każdy 
starał się zatrzymać ruch swoich myśli i zwrócić uwagę ku Bogu. W ten sposób praktykował 
utrzymanie związku z Bogiem i pamiętanie. Wszyscy jednoczyli się w czystych wibracjach miłości 
i spokoju. 
Jedna z praktykujących yogę wyjaśniła mi bliżej, na czym polega kontrola ruchu.
„Bóg uczy nas, że jesteśmy duszami. Każdy jest boską iskierką energii życia, maleńkim punktem 
duchowego światła, umieszczonym tu, w środku.” Wskazała palcem na środek czoła i mówiła dalej: 
„Pamiętamy o tym przez cały dzień. Pamiętając pozostajemy w związku z Bogiem, Najwyższą 
Duszą. Podczas kontroli ruchu najpierw oczyszczamy umysły, a następnie jednoczymy się myślą z 
Bogiem.” Przerwała na chwilę. Musiałem to jakoś ogarnąć. Po chwili zaczęła dalej wyjaśniać: „Jest 
kilka sposobów połączenia się z Bogiem. Ja zazwyczaj doświadczam Boga w roli Matki, Ojca, 
Przyjaciela, Towarzysza, Nauczyciela. Zależy od chwili. Innym razem przypominam sobie o Jego 
właściwościach czystości, miłosierdzia, miłości, wybaczania. Doświadczam ich i rozbudzam w 
sobie. Innym razem przyswajam sobie Jego formę.”

background image

„Jego formę?” - zareagowałem. 
„Formę punktu.” - odpowiedziała. „Jako dusza, Bóg jest punktem światła i ma swoją siedzibę poza 
materialnym wszechświatem. Nieskończenie mały, ale będący oceanem wszystkich cnót i potęg. 
Każdy ma dostęp do Jego natury. Może się wydawać, że Bóg jest wszechobecny, jakby przenikał 
wszystko i wszystkich. Ale On jest duszą i ma formę duszy. Nie jest rodzaju męskiego ani 
żeńskiego. Jest maleńkim punktem duchowego światła.”
„Skąd to wiesz?” - zapytałem. Zaśmiała się cicho, wskazała w górę i rzekła: „On sam nam to 
powiedział.” W następnej chwili zobaczyłem, jak szczęśliwie podąża przed siebie.
Kiedy pojąłem cel kontroli ruchu, zacząłem samodzielnie eksperymentować. Otwierałem się, 
praktykowałem oddanie i doświadczyłem, że połączenie z Bogiem jest subtelnie proste. Stopniowo 
coraz dłużej utrzymywałem kontakt z Bogiem, nawet przez cały dzień. Poznawałem też styl życia 
yoginów. Szczerzy i zdyscyplinowani nie ustają w wysiłkach, aby całkowicie oddać się Bogu. 
Uważają, że akt oddania jest czynem służącym dobru świata. Raz usłyszałem, że: „Wibracje 
spokoju płynące od oddanej duszy rozchodzą się na cały świat.”
Wstają o 3.30 rano, starając się obudzić z myślą „Jestem dzieckiem Boga.” Następnie idą na 
pierwszą medytację dnia. Nazywa się „amrit vela”. Medytacja Raja Yogi stawia za cel dojście do 
jedności,  w której dusza „pamięta” Boga i rozpoznaje w Nim swoją boską Matkę i Ojca. 
Medytacja, związek z Bogiem i pamiętanie.
 Koleżanka praktykująca yogę tłumaczyła mi: „W medytacji Raja Yogi dążymy do jedności z 
Najwyższą Duszą. Nazywamy to stanem nasienia. Jest to najwyższy stan. W ten sposób pamiętamy 
naszego Duchowego Ojca i Matkę. Pamiętamy, że jesteśmy duszami. Bóg obdarowuje nas miłością 
i siłą. Przez cały dzień staramy się utrzymać więź i świadomość Boga. Ale zapomnieć jest tak 
łatwo. W natłoku obowiązków, zajęć, pracy łatwo przerywamy połączenie z Bogiem. Kontrola 
ruchu pomaga nam pamiętać i utrzymać związek z Bogiem bez względu na aktualne zajęcie. Tak 
praktykujemy oddanie, aby stać się narzędziem w ręku Boga.”
Wykonując codzienne czynności takie jak gotowanie, sprzątanie, jedzenie, yogini starają się 
utrzymać pamięć Boga. Poranna medytacja otwiera każdy dzień inspirując umysły do wysiłku 
utrzymania ciągłego kontaktu z Bogiem, tak aby stawał się natchnieniem każdej myśli, słowa i 
działania.
Przy innej okazji dowiedziałem się, na czym polega medytacja. „Najpierw siadamy wygodnie.- 
mówiła adeptka. Nie przywiązujemy wagi do określonych pozycji ciała. Nie koncentrujemy się na 
oddechu. Tym zajmuje się Hatha Yoga. W Raja Yodze zajmujemy się utrzymaniem świadomości 
duszy i związku z Bogiem. Medytujemy z otwartymi oczami, ponieważ sprzyja to koncentracji. W 
ten sposób uczymy się, jak włączyć tę praktykę w codzienne życie i pamiętać Boga. Rano 
medytujemy na siedząco, przez resztę dnia medytujemy w ruchu. Yoga jest naszym stylem życia, 
nie jedynie chwilowym doświadczeniem medytacyjnym. Staramy się, abyśmy w każdej chwili 
pamiętali o Bogu. W jakim stopniu nawiązujemy kontakt z Bogiem, w takim stopniu On nas 
wspiera i oczyszcza.”
„Co dokładnie robicie, kiedy medytujecie albo macie yogę?”- zapytałem.
„Jak wygodnie usiądziemy, mając otwarte oczy, najpierw badamy nasze myśli. Sprawdzamy umysł. 
Następnie delikatnie go uspokajamy. Odsuwamy nasze myśli od ciała, związków cielesnych, 
otaczającego nas świata, od naszych ról i odpowiedzialności. W pełni zatrzymujemy bezużyteczne i 
negatywne myśli o innych. Przez pewien czas utrzymujemy świadomość, że jesteśmy duszami, 
punktami światła umieszczonymi pośrodku czoła. Kiedy utwierdzimy się w tej świadomości, 
„fruniemy” na skrzydłach umysłu poza świat cielesny, na spotkanie z Bogiem.”
„Opuszczacie ciała? To znaczy, czy podczas medytacji dusza opuszcza ciało?”
„Nic z tych rzeczy.” - uśmiechnęła się. „To umysł podróżuje poza ciało fizyczne i materialny 
wszechświat. To umysł doświadcza yogi - związku z Najwyższą Duszą. Umysł jest jedną ze 
zdolności duszy. Podróżuje na skrzydłach myśli, albo czystych pragnień. Nazywamy to stanem 
fruwania.”
„Dokąd fruniecie?”
„W tej fazie pamiętamy nasz dom, miejsce skąd pochodzimy. Nazywa się światem dusz albo 
Nirwaną. To miejsce spokoju, poza fizycznym wszechświatem. Pamiętamy Boga, który mam tam 

background image

swoją siedzibę. Doświadczamy wtedy spełnienia najwyższego stopnia. Doświadczamy tego tutaj, 
będąc w świecie i służąc mu.” - przerwała na chwilę. Po chwili opowiadała dalej: „Innym 
kierunkiem stanu fruwania jest rejon subtelny. To wymiar stworzony przez Boga, znajdujący się 
pomiędzy światem cielesnym i światem bezcielesnym. Królują tu czystość, światło i cisza.”
Rozmawiając ze mną, robiła pomiędzy zdaniami charakterystyczne przerwy. Działały jak hipnoza, 
pogłębiając spokój i uwagę słuchacza.
„Rejon subtelny jest królestwem aniołów. W tym miejscu na powrót odkrywamy nasze anielskie 
właściwości. Tutaj doświadczamy siebie nie jako punktu, ale w formie subtelnego światła. Jesteśmy 
wolni i bezcielesni.”
„A jak kończycie medytację?” - zapytałem.
„Powracamy do świadomości, że jesteśmy w ciele, usytuowani w centralnym punkcie czoła. Ale 
utrzymujemy stan bezcielesności.”
„Jak to utrzymujecie stan bezcielesności? ” - pytałem dalej.
„Doświadczając siebie jako światła.” - odparła. „Powróciwszy do wymiaru fizycznego pamiętamy 
Boga i utrzymujemy z nim więź. Pamiętając Boga przez cały dzień, staramy się zachować 
świadomość formy subtelnej.”
„Czy w tym pomaga kontrola ruchu?” - zapytałem, przypominając sobie wcześniejsze rozmowy.
„Tak. Każdego dnia w porannej medytacji nawiązujemy kontakt z Bogiem. Podczas kontroli ruchu 
odświeżamy doświadczenie medytacyjne. I tak przez cały czas jesteśmy w stanie medytacji i 
pamiętamy Boga. Na zewnątrz niczym się nie wyróżniamy. Zajmujemy się zwykłymi sprawami.”
Doświadczenia z Mt Abu sprawiły, że uzmysłowiłem sobie, jak ważne jest skupienie i nieustające 
wysiłki, aby utrzymać więź z Bogiem. Na drodze rozwoju duchowego musimy stale odnawiać ten 
związek, czy to w porannej medytacji czy modlitwie. Następnie, w ciągu dnia potrzebna nam 
praktyka pamiętania. Pierwsze kroki wymagają starań i dyscypliny. Z czasem praktyka stanie się 
naturalna, jak nasza druga natura. 

Ćwiczenie medytacyjne - utrzymanie więzi z Bogiem i praktyka pamiętania

W tym ćwiczeniu przedstawię najważniejszą i najbardziej efektywną metodę na ścieżce 
samorealizacji. Rankiem, tuż po przebudzeniu, skieruj uwagę ku Bogu i pomyśl: „Jestem dzieckiem 
Boga” albo „Ja i Wszechświat jesteśmy jednym.” Możesz też wykorzystać jakikolwiek inny sposób, 
który pomoże ci odczuć boski związek. Wspaniałe rezultaty uzyskasz poświęcają 10-15 minut 
przed snem na przygotowanie umysłu obudzenia się z myślą o Bogu.
Następnie, jeśli potrzebujesz, odśwież się. Weź prysznic, napij się herbaty, kawy. Przygotuj się do 
tego najbardziej wartościowego czasu w ciągu dnia. Usiądź do medytacji albo modlitwy w 
wyznaczonym do tego miejscu. Prowadzenie praktyki duchowej zawsze w jednym miejscu pozwoli 
stworzyć sprzyjającą atmosferę.
Rozpocznij medytację, modlitwę tak jak dotychczas, ale miej oczy otwarte. W ten sposób nauczysz 
się utrzymywać doświadczenie przez cały dzień. Podczas kontroli ruchu trudno ci będzie zamknąć 
oczy, nie wzbudzając zainteresowania ludzi wokół. Kiedy zmieniałem praktykę na medytację z 
otwartymi oczami, zaczynałem od skupienia z oczami zamkniętymi, a następnie uspokojony i 
rozluźniony powoli otwierałem oczy. Wyobrażałem sobie, że moje oczy to „okna”, przez które 
obserwuję świat nie koncentrując się na niczym na zewnątrz. Wszystkie myśli skupiałem na 
sprawach boskich.
Możesz także używać świeczki. Siedząc w przyciemnionym pomieszczeniu, zawieś wzrok na 
płomieniu. Niech to będzie dla ciebie punkt stymulujący pogłębianie koncentracji. Płomień świecy 
może dodatkowo symbolizować duszę jako punkt energii świetlnej.
Odsuń wszystkie myśli związane z ciałem, światem i związkami. Rozwiń świadomość, że 
duchowym światłem i utrzymując ten stan połącz się ze Bogiem, który jest źródłem cnót i potęg. 
Jeśli zechcesz, użyj wyobraźni, aby obudzić w sobie duchowe uczucia. Mogą to być obrazy 
ziemskie, takie jak spacer po lesie. Albo zobacz siebie w otoczeniu aniołów. Możesz też przeczytać 
fragment inspirującego tekstu.
Kiedy rozbudzisz duchowe uczucia, oddaj się im spokojnie i przyjmij boskie towarzystwo. Na tym 
polega więź. Utrzymaj ją, doświadczaj, doceń jej wartości, pogłębiaj i pamiętaj ją.

background image

W tym stanie pozostań 10-15 minut. Im dłużej tym lepiej. Niemal u wszystkich pojawiają się myśli, 
które w końcu przerywają ten kontakt. Jeśli umysł wędruje w niepożądanym kierunku, łagodnie 
zawróć myśli i ponownie stwórz więź z Bogiem. Możesz też po prostu obserwować te zbłąkane 
myśli i tak jak obrazom na ekranie, pozwolić odejść. Eksperymentuj i sprawdzaj, co dla ciebie jest 
lepsze. Czasami, kiedy napotykasz na duże trudności, przerwij na kilka minut i zacznij od początku.
Nie zniechęcaj się. Nie dopuszczaj do siebie myśli o porażce, bo stracisz poczucie celu. W moim 
przypadku 95% czasu spędzonego w medytacji nie wyróżnia się niczym szczególnym ani nie 
przynosi zaskakujących doświadczeń, ale ma głębokie znaczenie i wartość w procesie dojrzewania. 
Miałem okresy, kiedy niczego nie doświadczałem, ale doceniłem je z perspektywy czasu. Żyjemy w 
społeczeństwie oczekującym szybkich rozwiązań. Ludzie gotowi są niemal natychmiast stwierdzić, 
że coś nie skutkuje w ich przypadku. Medytacja czy modlitwa wymagają cierpliwości, delikatności 
i … wiary. Te wartości zawsze prowadzą do pomyślnych rezultatów.
Po zakończeniu porannej medytacji, wchodząc ponownie w świadomość istnienia w ciele, utrzymaj 
doświadczenie boskiej więzi. Stwórz zdecydowaną myśl, że przez cały dzień pozostaniesz w 
towarzystwie Boga. Osiągniesz to, postrzegając siebie i innych w świadomości duszy i myśląc o 
Bogu jak o twoim przyjacielu i towarzyszu. Wyznacz sobie kilka przerw na kontrolę ruchu. Z 
łatwością wygospodarujesz 2-3 minuty. To tak niewiele, a może zdziałać tak dużo. Będziesz 
zdumiony.

Osiągnięcia na ścieżce samorealizacji

Pod koniec 1998 roku ponownie odwiedziłem główną siedzibę Brahma Kumaris w Mt Abu. 
Podczas pobytu poproszono mnie o spotkanie z indyjską grupą studentów Raja Yogi z Mysore. 
Było w niej około 5 tysięcy praktykujących yoginów. Lokalna koordynatorka grupy roztaczała 
wokół pogodne wibracje czystości i samorealizacji.
W kontaktach z innymi, zachowywała się z lekkością i swobodą, emanując szczęściem. 
Wprowadzała innych w taki nastrój. Kończąc rozmowę natychmiast przechodziła w stan 
spokojnego skupienia, stwarzając atmosferę potęgi przepełnionej spokojem. Robiła to z 
wysublimowaną prostotą. Jej towarzystwo było dla mnie prawdziwą przyjemnością. Podziwiałem 
oszczędność, z jaką mówiła i działała. Nic nie było zbędne. Żadnych niepotrzebnych pogaduszek, 
sztuczności ani barier. W jednej chwili dawała ludziom szczęście, w następnej spokój.
Kiedy patrzyła na mnie, mój umysł porzucał wszelkie myśli, wypełniając się miłością i poczuciem 
zadowolenia. Odnosiłem wrażenie, że jest duszą spełnioną, której jedynym pragnieniem jest po 
prostu być. Nie pragnąc niczego więcej, była pełna akceptacji i oddania. Dzieliła się tym z innymi.
Atmosfera, jaką stwarzała wokół siebie w subtelny sposób przypominała akceptację w chwili 
umierania. Jednak akceptacja osoby umierającej często jest efektem zmagań i walki, które 
ostatecznie pozbawiają człowieka iluzji. Ktoś taki osiąga świadomość duszy, ale nie ma wiedzy o 
sobie. U koordynatorki grupy dostrzegłem pełną samokontrolę. Była oddana i służyła umysłem, 
zachowaniem i obecnością. Jej czystość emanowała taką siłą, że spontanicznie udzielała się 
wszystkim wokół. Jawiła mi się jako anioł i sługa świata. Świadomość duszy osiągnęła na ścieżce 
samorealizacji, a nie pod wpływem okoliczności. Mogła w namacalny sposób przyczyniać się do 
dobra innych, ponieważ żyła.
Na tym świecie ludzi wyróżniają dokonania. Weźmy jako przykład sportowca. Ocenia się go przez 
pryzmat sukcesów sportowych, ale dyscyplina, wysiłki i poświęcenia pozostają ukryte. Człowiek 
odznacza się tym, co osiągnął na drodze do celu. Podobnie osiągnięcia na ścieżce duchowej 
wyróżniają duszę.  
Dowiedzieliśmy się już, jakich wysiłków, dyscypliny i poświęcenia wymaga medytacja i proces 
samo-przekształcenia. Teraz, w uproszczeniu, ale najlepiej jak potrafię, przedstawię, do czego 
możemy dążyć na ścieżce samorealizacji. Każde z osiągnięć można jednocześnie traktować jako 
czysty stan akceptacji.

background image

Osiągnięcie łaski albo samozwierzchnictwo

W rozdziale XI spotkaliśmy Margo. Uświadomiła sobie, że piękno, którego szukała na zewnątrz, w 
istocie pochodzi z jej wnętrza. Odeszła w wielkim spokoju. Kilka miesięcy później spotkałem się z 
jej córką Gerano. Opowiedziała mi o ostatnich dniach spędzonych wspólnie z matką.
„W ostatnim tygodniu przestała walczyć i wszystko zaakceptowała.” - mówiła. „Jakby pozwoliła 
odejść wszystkim lękom i oddała się w ręce Boga. Wiem, że to może zabrzmi głupio, ale przy niej 
czułam się jakbym przebywała w obecności samego Boga.”
„Ja czułem to samo.” - powiedziałem. „Widziałem jak się zmieniła. Skończyły się jej cierpienia i 
zmagania. Była po prostu sobą.”
„Nawet coś więcej.”- dodała Gerano. „Naprawdę, w niej był sam Bóg. W ogóle nie wyglądała jak 
moja mama. Jedyne słowo jakie ciśnie mi się na usta to „łaska”. Kiedyś, gdzieś przeczytałam, że 
gdy tu na ziemi manifestuje się natura samego Boga, można doświadczyć łaski. Serce mamy 
przepełniała miłość, spokój i szczęście. Patrzyła na mnie, a ja czułam strumień miłości. Nigdy tego 
nie zapomnę.”
W oczach Gerano zakręciły się łzy. Były to łzy wyrażające piękno i cudowne przeżycia. ”Na 
początku bardzo mi brakowało mamy. Pewnej nocy, kilka tygodni po śmierci przyszła do mnie. Nie 
powiedziała ani słowa. Stała u stóp łóżka. Miała na sobie strój Indian północno-amerykańskich. 
Była młoda, pełna życia i otoczona światłem. Patrzyła na mnie jak przed śmiercią, a miłość i łaska 
płynące od niej usunęły wszystkie moje smutki. Odeszła, a ja przez resztę nocy czułam się 
uszczęśliwiona. Pomyślałam, że powinnam ci o tym opowiedzieć, ponieważ będzie to miało dla 
ciebie jakieś znaczenie.”
Poruszyły mnie te słowa. „Dziękuję ci. Łaska….tak…jestem pewien. Myślałem o tym przez ostatni 
tydzień. To niesamowite, że wybrałaś ten właśnie moment. Gdybyś mi opowiedziała o tym 
wszystkim wcześniej, nie miałoby to dla mnie tak wielkiego znaczenia. Podążając duchową 
ścieżką, odkrywamy głębokie znaczenia pozornie przypadkowych zdarzeń.”
Spoglądając Gerano w oczy zapytałem: „Czy widziałaś ją od tamtego czasu?”
„Nie, ale często czuję jej obecność.” - mówiąc to, Gerano uśmiechała się do mnie. „Nie sądzę, 
abyśmy miały się jeszcze raz zobaczyć. Zresztą spotkanie nie jest mi już potrzebne. Wiem, że żyje i 
ma się dobrze. Jest aniołem otoczonym łaską Boga. Czego więcej mi potrzeba?”
„Jednej tylko rzeczy.” - odparłem. „Abyś jak ona stała się aniołem.”
Gerano spojrzała na mnie zdziwiona. 
„A więc ona nas spotkała ze sobą! - teraz jej głos wyrażał zrozumienie. „Mam się też czegoś 
nauczyć od ciebie. Ty nauczyłeś się o łasce. Ja mam  rozpoznać w mamie swój własny potencjał.”
Coś we mnie drgnęło. „Tak! Właśnie uświadomiłem sobie coś.” - powiedziałem poruszony. 
„Doświadczając łaski, myślałaś o mamie jak o kimś wyjątkowym. Ale ważniejsze dla ciebie jest 
rozpoznanie własnego potencjału.”
Traktując kogoś jako wyjątkowego, oddzielamy siebie od ukrytych w nas możliwości. Powinniśmy 
doceniać piękno w innych i realizować je w sobie. 
„Więc jeśli spotyka nas łaska…” - zaczęła Gerano - „możemy zobaczyć, kim naprawdę jesteśmy. 
Łaska odsłania Boga i nasz potencjał. Tak jakby sam Bóg próbował pokazać nam, że możemy stać 
się Jemu podobni.”
Słownik Oxfordzki definiuje łaskę jako: „niezasłużony dar od Boga”, odzwierciedlając tym samym 
chrześcijańską myśl o niegodnym imienia Boga rodzaju ludzkim. Dlaczego Bóg miałby okazywać 
łaskę niegodnym ludziom? Na to pytanie nie potrafię znaleźć sensownej odpowiedzi. Jednakże 
niektórzy za bluźnierstwo uznają traktowanie boskiej łaski jako ludzkiego potencjału. Uważają, że 
jej źródłem jest tylko Bóg. Sądzę, że taka postawa wynika z uwarunkowań świadomości ciała. 
Przykład Margo jasno pokazuje, że łaska leży w granicach ludzkich możliwościach. 
Stan akceptacji pojawiający się u śmiertelnie chorych jest najczęściej efektem pogodzenia się ze 
stratą. W świadomości duszy rozwijanej na ścieżce duchowej, akceptacja wyrasta z wiary i 
samorealizacji. Bez względu na okoliczności, osobowość, postawy, słowa i czyny takich osób 
emanują łaską. Trudno uznać stan łaski za „niezasłużony dar od Boga”, niezależnie od tego, czy jest 

background image

następstwem cierpienia czy oświeconych wysiłków. Stan łaski odsłania ludzki potencjał do 
dokonywania wewnętrznych przekształceń.
Łaska jest źle definiowana i źle rozumiana. Skąd pochodzi?  W jaki sposób duchowy wysiłek 
prowadzi do osiągnięcia łaski? W jaki sposób ludzka istota może stać się podobna Bogu? Jakie 
cechy umożliwiają człowiekowi bycie łaską? Takie pytania zadałem kiedyś  zaprzyjaźnionej 
adeptce Raja Yogi w Mt Abu. Zakończyłem pytaniem konkludującym: „Jak to jest, kiedy człowiek 
zachowuje się z łaską?”
„Poruszamy kwestie samozwierzchnictwa.” - odpowiedziała. „Kiedy ludzka istota odnajduje w 
sobie łaskę, panuje nad wszystkimi swoimi zmysłami. Zazwyczaj to zmysły panują nad nami. 
Sprawiają, że działamy i reagujemy w określony sposób. Widzimy, że coś się dzieje, słyszymy o 
czymś i ogarnia nas złość, smutek albo zdenerwowanie. Po chwili zaczynamy myśleć i mówić, o 
tym czego właśnie byliśmy świadkami. W konsekwencji poprzez myśli, słowa i działania tworzymy 
negatywne albo bezużyteczne wibracje. Wtedy stan łaski jest nieuchwytny.”
„Nie słyszeć, nie widzieć i nie mówić złego.” - przerwałem jej.
Uśmiechnęła się do mnie szeroko. „Tak. Opowieść o trzech mądrych małpach pasuje tu jak 
najbardziej.” Zamyśliła się na chwilę. „Ale kiedy mamy na myśli zło, chodzi nam o występki 
związane z świadomością ciała. Wyróżniamy pięć podstawowych występków. To pożądanie, gniew, 
chciwość, przywiązanie i egoizm. W świadomości ciała egoizm wykorzystuje zmysły i wzmacnia 
się w oparciu o pozostałe 4 występki. Pragnienie pociąga nas ku zaspokojeniu, a dusza uzależnia się 
od niego. Porzucając pragnienia i oddając się Bogu, pozbawiamy zmysły siły. Przestają nami 
miotać we wszystkich kierunkach. Opanowanie i kontrola zmysłów jest naszym wielkim zadaniem, 
ponieważ tylko kontrolując zmysły możemy realizować nasz cel, czyli służyć Bogu i światu.”
Rozważałem jej słowa przez chwilę, po czym zapytałem: „Więc lekceważycie wszystko, co dzieje 
się na świecie?”
 „Nie lekceważymy, ale dzięki wiedzy, zrozumieniu i wierze uniezależniamy się. Uznajemy, że 
cokolwiek się dzieje, ma ściśle określone miejsce w boskim porządku. Wiedząc, że obecnie Sam 
Bóg przychodzi, aby przekształcić świat, nie pozwalamy, aby problemy wokół przygniatały nas. 
Staramy się wszystko zaakceptować, rozumiejąc, że Bóg jest potęgą, która wszystko zmieni. 
Umacniając więź z Bogiem (yoga), odgrywamy nasze role i współpracujemy z Najwyższym. Tak 
pomagamy Bogu w zadaniu rozwiązania problemów naszego świata.”
Czułem, że potrzebuję dalszych wyjaśnień. Zapytałem więc: „Wspomniałaś o patrzeniu, słyszeniu i 
mówieniu. A co z innymi zmysłami? Co dokładnie oznacza samozwierzchnictwo?”
„Uwalniamy się od potrzeby dotyku i fizycznego wyrażania uczucia bliskości. Kochamy się 
nawzajem, ale tę miłość wyrażamy poprzez współpracę i kontakt wzrokowy. Jemy, aby utrzymać 
przy życiu nasze ciała. Posiłki sprawiają nam radość, ale nie powoduje nami chciwość ani 
przywiązanie. Nic nie wzbudza naszej odrazy. Jakikolwiek zapach, zachowanie, typ osobowości. 
Odraza wiąże się ze świadomością ciała. Dusza pełna łaski nie czuje odrazy. Łaska jest jak róża w 
pełnym rozkwicie. Każdy może radować się jej pięknem. Róża nikomu nie odmawia barwy i 
zapachu. To od nas zależy, czy docenimy ją czy nie.”
„Więc łaska albo samozwierzchnictwo oznaczają pełną kontrolę nad zmysłami?” - podsumowałem 
pytająco.
„Taki jest cel.” - potwierdziła. „Pomyśl o swoim ciele jako o królestwie, a o sobie jako o władcy 
albo zwierzchniku. Zmysły to twoi ministrowie. Mają dla ciebie pracować, abyś ty z ich pomocą 
mógł służyć. Zmysły współpracują pod twoim przewodnictwem…”
„Ależ one szaleją przez większość czasu.” - wtrąciłem gwałtownie. „Ciągle za czymś biegną. Jak 
nie za związkiem, to za posiadaniem. Albo za pragnieniem ujrzenia czegoś. Albo za pożądaniem 
doświadczenia czegoś.”
Zaśmiała się. „Tak jest. Tacy jesteśmy w świadomości ciała. Ministrowie królestwa w szale. 
Zamiast nimi władać, stajesz się ich sługą. W końcu to oni zaczynają władać tobą. W dzisiejszym 
świecie ludzie zapomnieli, kim są i stali się niewolnikami pragnienia zaspokojenia zmysłów. W tym 
stanie nikt nie doświadczy ani nie wyrazi łaski. Poprzez yogę budujemy relację z Bogiem, która 
pomaga nam powoli uspokajać zmysły. Stopniowo osiągamy stan, w którym możemy działać 
poprzez zmysły, nie popadając w uzależnienie od nich. Ponieważ Bóg nas spełnia, nie cierpimy z 

background image

powodu uzależnień typowych dla świadomości ciała i nie mamy żadnych pragnień. A gdzie nie ma 
pragnień, jest świadomość duszy.”
„I pełnia łaski” - dodałem.
„Osiągamy samozwierzchnictwo.” - mówiła dalej. „Nie ulegamy temu, co widzimy, słyszymy albo 
czujemy. W zamian uczymy się, jak doceniać boskość w każdej żywej istocie. Dzięki 
samozwierzchnictwu, używając zmysłów, możemy przekazywać wszystkim szacunek i dobre 
życzenia.
„A kiedy ktoś spotyka się z łaską i samozwierzchnictwem, znajduje inspirację do przekształcenia 
siebie.” - podsumowałem, dając jednocześnie wyraz temu, czego doznałem podczas tej rozmowy.
„Tak. To najbardziej uczciwa forma służenia współczesnemu światu. My osiągamy zwierzchnictwo 
nad zmysłami, one z kolei współpracują z Bogiem, aby przynieść światu spokój i harmonię. Zmysły 
stają się narzędziami duszy, a dusza narzędziem Boga. Kiedy całkowicie oddajemy się Bogu, 
jesteśmy czyści, bez egoizmu i wolni od pragnień. Strumień łaski płynie od Boga. Nic mu nie 
zanieczyszcza jego nurtu.”
Stan łaski albo samozwierzchnictwa polega na oddaniu i samokontroli. Dusza uwolniona od 
pragnień, nie ma nic do stracenia, niczego się nie lęka. Pozostaje czysta miłość. Oto czym jest 
łaska.

Stan wolności od skutków czynów - osiągnięcie wyzwolenia 

Hinduskie słowo karmateet ma znaczenie „wolny od karmy.”  Z kolei słowo karma dosłownie 
oznacza „czyn, działanie”. Zatem stan wyzwolenia od karmy to stan, w którym dusza nie dźwiga 
już ciężaru sanskar po negatywnych czynach w przeszłości. Nie ulega już lękom ani poczuciu winy. 
Innymi słowy, dusza została oczyszczona. Wszystkie przeszłe czyny zostały jej wybaczone. Osiąga 
stan wyzwolenia - stan miłości, dobrych życzeń, służenia, w którym każda myśl i działanie 
przynoszą światu korzyść. Aby w pełni zrozumieć, czym jest stan wolności od skutków czynów, 
musimy najpierw wyjaśnić prawo karmy.
Prawo karmy przypisuje się zazwyczaj wschodnim filozofiom i nurtom religijnym, zapominając, że 
znalazło odzwierciedlenie w także naukach Jezusa. Apostoł Paweł w liście do Galatów pisze: „A 
cokolwiek człowiek sieje, to i żąć będzie.” (List do Galatów 6:7, cyt. Pismo Święte Starego i 
Nowego Testamentu, Biblia Tysiąclecia; wyd. IV). Myśl ta głosi, że skutki naszych działań powrócą 
do nas. Dobre  czyny przynoszą dobry los; cierpienia są konsekwencją złych działań w przeszłości. 
Doświadczamy życia odpowiednio do naszych uczynków.
Kwestią sporną pozostaje reinkarnacja, która stoi w sprzeczności z doktryną chrześcijańską. Wiele 
lat temu, kiedy zaczynałem medytować, przeczytałem podręcznik zatytułowany A Course in 
Miracles (Szkoła cudów, Foundation of Inner Peace, Viking Penguin, New  York 1996). Autorzy, 
wychodząc z założenia, że dusza ma tylko jedno duchowe życie, przedstawili reinkarnację jako 
koncepcję niematerialną. Nie ma znaczenia, czy dusza przyjmuje różne formy fizyczne czy też nie. 
Istnienie duszy jest tylko jedno. Podręcznik A Course in Miracles podkreślał, że prawdziwym 
wyzwaniem duchowym jest rozwinięcie postrzegania świata wokół nas przez pryzmat boski, 
uwolnienie się od strachu i powrót do miłości.
W rozdziale XI poznaliśmy Margo. Tuż przed śmiercią przeszła w stan akceptacji. Kiedy ją 
spotkałem po raz pierwszy, niedługo po zdiagnozowaniu raka, była wstrząśnięta. Zdezorientowana i 
zła żaliła się: „Dlaczego ja? Czym sobie na to zasłużyłam? Zawsze prowadziłam porządne życie. 
Dbałam o siebie, opiekowałam się innymi. Nie piję, nie palę. Na tym świecie roi się od łobuzów. 
Szkodzą sobie i innym. Wychodzą ze wszystkiego bez szwanku. Och, dlaczego Bóg mi to uczynił? 
To niesprawiedliwe”
Wiemy, jakiego przekształcenia siebie dokonała Margo. Pytania, jakie zadawała w wyniku 
wstrząsu, niedowierzania, są dosyć powszechne. Skąd ta choroba? Co ją spowodowało? Dlaczego 
akurat teraz? 
Jednak czasem spotykam osoby, które łączą pojawienie się choroby ze szczególnym wydarzeniem 
w przeszłości.

background image

Manifred trafił na nasz oddział opieki paliatywnej w stanie krańcowego wyniszczenia organizmu na 
skutek złośliwego nowotworu trzustki. Miał przerzuty. Stracił zupełnie samodzielność. Bardzo 
cierpiał z powodów chronicznego bólu. To nie był typowy ból. Nie można było go niczym 
uśmierzyć. Nie rozprzestrzeniał się wraz z nowotworem, a obejmował cały organizm. Manifred był 
zupełnie wyczerpany. Zastanawiałem się, czy ten ból nie wiąże się przypadkiem z jakąś duchową 
rozpaczą.
Spróbowałem nawiązać kontakt z Manifredem. Powiedział mi, że właśnie ponosi karę. Nie ma co 
do tego wątpliwości. Podczas II wojny światowej torturował więźniów, czasami na śmierć. 
Roztrzęsiony opowiedział ze szczegółami kilka przykładów. Przez około pół godziny wyznał mi 
wszystko. Na zakończenie dodał, że jest pewien, iż nowotwór jest rezultatem jego dawnych 
czynów. Kiedy wyrzucił z siebie całe poczucie winy, męczarnie nieco złagodniały. Zdołaliśmy 
przynieść mu nieco ulgi. Zmarł w ciągu 48 godzin. Był wzburzony do tego stopnia, że przed 
śmiercią musieliśmy mu podawać środki uspokajające.
Nie potrafię powiedzieć, czy rzeczywiście cierpienia Manifreda miały coś wspólnego z jego 
działaniami w czasie wojny. Jednak wierzę, że dusza odpowiada za swoje czyny. Jasne było, że 
Manifred cierpiał z powodu poczucia winy. Patrząc na niego, wiedziałem, że podświadomie 
wyczuwa działanie prawa karmy. Każdy czyn pozostawia na duszy sanskarę (ślad w 
podświadomości). Dobre uczynki powiększają kredyt korzyści i powracają jako dobry los. Czasami 
niemal natychmiast, jako nagroda za wspaniałomyślność. Czasami potencjał kumuluje się  i czeka 
„w magazynie” na wykorzystanie w kolejnym życiu. Jeżeli ktoś w jednym życiu ofiarował datki na 
cele dobroczynne, w kolejnym może stać się posiadaczem bogactw. Podobnie wszelkie negatywne 
uczynki, takie jak działania z pobudek egoistycznych, albo wyrządzanie krzywdy innym ludziom, 
powracają. Manifestują się jako natychmiastowe albo odłożone w czasie cierpienie. 
Każda dusza posiada swój karmiczny rachunek. Złe czyny obciążają konto, dobre powiększają jego 
kredyt. Dusza, przed wejściem w formę fizyczną, ma czysty rachunek. Nie ma na nim długów ani 
kredytów. Żyjąc w ciele dusza, ulega świadomości ciała i stopniowo traci niewinność. Maleje jej 
czystość, a na kontach gromadzą się długi. Od czasu do czasu konta wymagają zrównoważenia. 
Wtedy oczyszczają się sanskary powraca stan wyzwolenia.
Wiele dusz przychodzi na świat, mając za cel przede wszystkim oczyszczenie kont karmicznych. W 
związku z tym odchodzą w młodym wieku. Kiedy patrzę na dziecko chore na raka, zawsze 
postrzegam je jako starą duszę. Pomimo iż nie ma kont karmicznych z tego życia i od urodzenia jest 
niewinne, nowotwór rozwija się nieubłaganie. Pamiętam chłopczyka o imieniu Jordan i jego matkę 
Lucy. Postrzegała Jordana jako starą i mądrą duszę, która została przysłana, aby ją uczyć.
W wieku 2 lat Jordan zachorował na nerwiaka niedojrzałego miednicy. Od razu pojawiły się 
przerzuty do wątroby i szpiku kostnego. Nerwiak niedojrzały jest czwartym w kolejności spośród 
najczęstszych nowotworów dziecięcych. Na tę chorobę zapada 10-cioro dzieci na milion. U dzieci 
poniżej 1-wszego roku życia jest na ogół uleczalna. U starszych dzieci, zwłaszcza u tych, które w 
momencie diagnozy mają już przerzuty, leczenie jest bezskuteczne. To choroba wpędzająca 
onkologów w rozpacz. Zazwyczaj przerzuty są ogromne. I chociaż chemioterapia stosowana w 
początkowej fazie leczenia przynosi remisję, choroba powraca i co gorsze uodpornia się.
Tyle mniej więcej usłyszała Lucy od onkologa. Na zakończenie lekarz podsumował: „Około 70% 
dzieci pozytywnie reaguje na chemioterapię, z tego 1 na 5 ma szansę przeżycia więcej niż 3 lat. Bez 
terapii Jordan umrze w ciągu kilku miesięcy.” Lucy zdecydowała się rozpocząć chemioterapię. Było 
to w zasadzie jedyne dopuszczalne rozwiązanie.
Jak później mi opowiadała mi, leczenie było koszmarem. Przez kolejne 6 miesięcy Jordan był 
poddawany regularnym zabiegom agresywnej chemioterapii. Czuł się bardzo źle, wypadły mu 
wszystkie włosy, nawet brwi. W wyniku leczenia zapadł na poważne infekcje. Dwa razy trzeba było 
go hospitalizować. Jak mówiła Lucy, czasami czuła, że choroba synka ją przerasta. Przy okazji 
każdej wizyty w szpitalu Jordan był dosłownie przerażony. Niemniej jednak leczenie poskutkowało. 
Nowotwór cofnął się.
Lucy była pełna szczęścia i nadziei, że synek został wyleczony. Lekarz wyznaczył Jordanowi 
regularne wizyty kontrolne oraz wykonywanie testów i zdjęć raz na trzy miesiące. Chłopczyk był 
bardzo mały i opóźniony w rozwoju, ale ogólnie przez następne 3 lata czuł się dobrze. Pewnego 

background image

dnia Lucy usłyszała straszliwą diagnozę: rak powrócił, potrzebna jest większa dawka chemioterapii, 
aby utrzymać Jordana przy życiu. „Niemniej jednak stan jest nieuleczalny.” - usłyszała na koniec.
Koszmar zaczął się od nowa. Częściowo utrzymano chorobę pod kontrolą. Jordan nienawidził 
szpitala i lekarzy. Histeryzował się za każdym razem, jak szli na zabieg. Po 2 miesiącach Lucy 
podjęła decyzję o przerwaniu leczenia. Zgodziła się jedynie na regularne badania kontrolne. W 
miarę jak stan Jordana pogarszał się, lekarze próbowali wywrzeć na nią presję, aby powróciła do 
chemioterapii. Zarzucali jej brak odpowiedzialności i beztroskę wobec pogarszającego się stanu 
dziecka. Jordan miał obrzmiały żołądek. Pękały mu się żebra. Miał silne obstrukcje i często 
wymiotował. Zaczęto podawać mu morfinę.
Lucy nie chciała więcej widzieć specjalistów. Zatroskany o Jordana pediatra skontaktował się ze 
mną i zapytał, czy jako lekarz opieki paliatywnej nie zechciałbym się włączyć. Bardzo niepokoił się 
o dziecko. Uważał, że Lucy jest zdystansowana emocjonalnie i lekceważy Jordana. W zasadzie 
pediatra był zdenerwowany: „Uważam, że jest nieodpowiedzialna.” - powiedział mi. „Wogóle nie 
dba o niego. Jest taka daleka i chłodna. Nie obchodzi ją, że jest tak poważnie chory. Wszyscy tu 
czujemy, że lekceważy emocjonalne potrzeby dziecka. Martwi nas teb brak więzi.”
Skontaktowałem się z Lucy. Zgodziła się, abym przyjechał zobaczyć Jordana. Miał teraz 5 lat. Nie 
wiedziałem, czego się spodziewać. Czy będę w stanie pomóc? Szczególnie martwiła mnie sprawa 
owego złego traktowania dziecka. Dotychczas nie spotkałem się z taki problemem. Sytuacja na 
miejscu mile mnie zaskoczyła. Już na pierwszy rzut oka mogłem stwierdzić, że relacje pomiędzy 
matką a dzieckiem opierają się na bliskiej, pełnej miłości więzi. Lucy była szczerze oddana 
Jordanowi. Chłopiec miał się bardzo źle. Miał wzdęty brzuch, zapadnięte oczy. Był bardzo 
przestraszony. Lucy uśmiechnęła się do mnie przepraszająco. „Obawiam się, że widział zbyt wielu 
lekarzy. Boi się, że coś złego mu zrobisz.  Albo że go zabierzesz do szpitala.”
Odwzajemniając uśmiech, powiedziałem: „Nie martw się. Wszystko skonsultuję  z tobą. Znasz 
Jordana lepiej niż ktokolwiek. Najpierw zobaczymy, z jakimi problemami mamy do czynienia. 
Muszę z nim porozmawiać, ale zbadam go tylko pod warunkiem, że będzie to konieczne.”
Lucy odetchnęła z ulgą. Włączyła Jordanowi wideo. Kiedy mały zrozumiał, że z mojej strony nie 
spotka go nic przykrego, natychmiast rozweselił się,.
Usiedliśmy w pokoju obok i zaczęliśmy omawiać historię choroby. Lucy była wdzięczna, że może 
porozmawiać.  Ucieszyła się, kiedy poparłem jej decyzję o przerwaniu chemioterapii. Uważałem, że 
to leżało w interesie Jordana. Mało tego, że w tym stanie chemioterapia nie mogła już pomóc, to 
powodowała więcej cierpienia niż sama choroba. Na koniec zapytałem Lucy, co czuje w związku z 
Jordanem, jego chorobą i nieuchronną utratą dziecka.
24 letnia Lucy odpowiedziała mi głębią, która mnie zdumiała: „Nie martwię się o niego.” - odparła. 
„Wiem, że jest mądrą, starą duszą, która przyszła tu rozliczyć swoje konta karmiczne i uczyć mnie. 
Wierzę też, że odejdzie stąd i stanie się duszą potężną. Nie czuję, jakbym go traciła. Między nami 
jest wieczna więź. Mam tylko nadzieję, że to nie potrwa zbyt długo i nie będzie zbyt mocno 
cierpiał.”
„Wierzysz w reinkarnację?” - zapytałem
„Tak. Wiele o tym czytałam w ciągu ostatnich trzech lat. Tylko wyjątkowe dusze chorują i umierają, 
kiedy są tak młode jak Jordan. Przychodzą tu, żeby nas uczyć i idą dalej. Jordan jest największym 
darem w moim życiu. Już na początku wróżka powiedziała mi, że będzie ze mną tylko przez krótki 
czas. Powiedziała, że mam dać mu miłość w zamian za jego wielką mądrość.”
„Czy Jordan wie o tym?” - zapytałem.
Zaśmiała się. „Nie. Próbowałam z nim porozmawiać, ale on nic nie rozumie. Poznał dzieci chore na 
raka i wie, że jedno czy dwoje już nie żyją. Wierzy w życie po śmierci. Ciągle rozmawia z tymi 
dziećmi, jakby były razem z nim w pokoju….” Zamyśliła się na chwilę. „Kiedyś powiedział mi, że 
po śmierci idziemy do nieba, a kiedy przychodzi nasza kolej Bóg wysyła nas do nowego życia. 
Skąd on to wziął? Nigdy się nie dowiem. Wróżka tłumaczyła mi, że małe dzieci pamiętają przez 
jakiś czas, skąd przyszły. Mówiła też, że zapominamy w jakim celu tu przybywamy i że dopóki 
Jordan nie opuści ciała, nie zrozumie swojego duchowego rozwoju.”
Przez jakiś czas rozmawialiśmy o duchowości i sensie istnienia. Mieliśmy wiele wspólnego. 
Czułem, że mogę swobodnie przedstawiać swoje poglądy i nie obawiać się, że okażę się natrętny. 

background image

Zapewniłem Lucy, że nie wyślemy Jordana do szpitala i zrobimy wszystko, aby zmarł w domu 
spokojnie. Przez następne kilka dni udawało nam się uśmierzać bóle, łagodzić obstrukcje i 
wymioty. Ostatnie 6 tygodni Jordan przeżył raczej komfortowo i szczęśliwie.
W tym czasie wydarzyła się inna interesująca rzecz. Po mojej pierwszej wizycie u Lucy 
zadzwoniłem do pediatry. Chciałem zapewnić go, że Jordan jest pod dobrą opieką. Opowiedziałem 
mu, jak Lucy zapatruje się na sprawy. Zapewniłem go, że jest czułą i kochającą matką, a pozorny 
dystans odzwierciedla jej duchową świadomość i akceptację śmierci Jordana. Podkreśliłem, że jest 
dobra dla synka i nie lekceważy najmniejszej potrzeby dziecka. 
Pediatra zareagował zdenerwowaniem. Było jasne, że uznał mnie za ekscentryka. Stwierdził, że 
Jordan niezwłocznie potrzebuje jego nadzoru i regularnych badań. Skontaktowałem się z Lucy i 
dyplomatycznie powiedziałem jej o tej rozmowie. Okazało się, że już wcześniej zrezygnowała z 
jego opieki, ponieważ raz próbował zmusić ją do kontynuowania chemioterapii. Nigdy więcej nie 
poszła z Jordanem do niego.
Wracając do prawa karmy, sądzę, że Jordan w tym wcieleniu oczyszczał swoje konta karmiczne. 
Tak złożona choroba może dotknąć tylko bardzo doświadczoną duszę. Dusza, która po raz pierwszy 
wciela się, jest czysta. Nie ma sanskar, które mogłyby się manifestować w dzieciństwie. Inaczej jest 
w przypadku starych dusz. Doświadczenia i konta karmiczne z wielu poprzednich wcieleń 
oczyszczają się poprzez nowotwory w dzieciństwie, deformacje albo opóźnienia w rozwoju. 
Obserwując dzieci chore na nowotwory, utwierdzałem się w przekonaniu, że żyły już wcześniej.
Kiedy zajmowałem się Jordanem, Lucy zadała pytania, które pada bardzo często: „Jak możesz 
wykonywać ten rodzaj pracy? Czy nie jest smutna? Przygnębiająca? To musi być straszne - mieć 
świadomość, że nic nie można zmienić.” Sam wiele czasu zastanawiałem się nad tymi pytaniami.
„W takim przypadku jak ty i Jordan rzeczywiście wydaje się, że nic nie można zrobić.” - zacząłem 
odpowiedź. „Prawdą jest, że kiedy medycyna zawodzi, ludzie często czują się opuszczeni. Jednak 
my w hospicjum mamy nieco inne podejście. Uważamy, że wiele można zdziałać uśmierzając ból i 
cierpienie. Rozumiemy, czym jest w takich sytuacjach wsparcie. Na tym właśnie polega różnica. Z 
tego czerpiemy radość i poczucie sensu naszej pracy.”
W drugiej części odpowiedzi poruczyłem sprawy duchowości. 
„Jest coś jeszcze innego, co sprawia, że w tej pracy jestem szczęśliwy. To mój pogląd na życie. 
Rozpoznałem swoją wieczną tożsamość, więc mogę rozpoznać ją także w innych. Nikt nie umiera. 
Cierpienie jest przejściowe i doskonaleniu duszy. Zatem tak na prawdę nie jestem świadkiem 
cierpienia. Obserwuję i przynoszę ulgę, widząc jak dusza oczyszczając konta karmiczne z 
poprzednich wcieleń, zaczyna realizować swój potencjał. Z taką świadomością pozostaję niezależny 
od cierpienia i mogę nawiązać bliski i pełen miłości kontakt z pacjentem. Nie zadręczam się. 
Zamiast zmartwienia przesyłam moim pacjentom miłość. Wydaje mi się, że miłość ma większą 
wartość niż martwienie się.”
Nie uznaję cierpienia za coś zasłużonego albo karę. Postrzegam je jako naturalny proces 
oczyszczenia duszy.  Dostrzegam w nim ukryty potencjał wzrostu, który w postaci choroby rozlicza 
przeszłą karma w wymiarze indywidualnym. W dalszej perspektywie proces ten przynosi duszy 
korzyści i wyzwala ją. Bywa, że dzieje się to bez udziału świadomości duchowej. Niemniej jednak 
jest to zawsze duchowy proces. 
Oprócz karmy choroby, możemy rozwinąć specyficzną karmę grupową albo karmę związku. Skutki 
czynów popełnionych w przeszłości powodują, że wchodzimy w związki z ludźmi, z którymi łączą 
nas konta karmiczne. Nie znamy tych, których spotkaliśmy w poprzednich wcieleniach. Rozliczamy 
konta służąc tym duszom, cierpiąc w związkach albo zadając komuś cierpienia.
Rozliczenia karmy grupowej przybierają formę wypadków i klęsk , takich jak katastrofy lotnicze 
czy trzęsienia ziemi.  Zgodnie z prawem karmy nie ma przypadków, zbiegu okoliczności ani 
ślepego losu. Cokolwiek zdarza się w życiu jest wynikiem działania w przeszłości i nawiązanych 
wcześniej związki.
Nie jest regułą, że dusza musi rozliczyć konta karmiczne poprzez cierpienie, ale czasami nie da się 
tego uniknąć. Dusza cierpiąca wzrasta duchowo w ukryciu. Dusza  oświecona wchodzi na ścieżkę 
samorealizacji i rozwija się. Wówczas wzrost duchowy staje się zauważalnym faktem. Podążając 
ścieżką duchowego rozwoju, utrzymując związek z Bogiem i służąc ludziom poprzez naszą naturę i 

background image

postawę, możemy oczyszczać konta i stare sanskary. Wszystkie te starania mogą doprowadzić 
ostatecznie do osiągnięcia
stanu wyzwolenia od karmy. Im większe nasze wysiłki, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że 
będziemy cierpieć. W stanie wolności od skutków karmy dusza patrzy na świat z głęboką miłością, 
zrozumieniem i niezależnością. Jest odbiciem Boga, wolna od strachu, wątpliwości i pragnień. Jest 
to ostatni punkt na kole naszej podróży od oryginalnej czystości poprzez świadomość ciała do 
ponownego odzyskania czystości. Na początku drogi jesteśmy niewinni, ale i bezbronni wobec 
świata. U jej kresu znów stajemy się niewinni, ale dzięki zdobytej wiedzy pojmujemy świat.

Osiągnięcie pełni wszystkich potęg

Aby stopniowo rozwijać szacunek do siebie, niezbędna jest świadomości duszy. Duchowa 
perspektywa umożliwia nam postrzeganie świata. z boską wizją braterstwa. Takie duchowe 
przebudzenie i osiągnięcie jasności wejrzenia określa się na Wschodzie jako otwarcie „trzeciego 
oka”. W stanie uwarunkowania przez świadomość ciała, nasza wiedza duchowa, cnoty i potęgi 
duszy pozostają w ukryciu. Nie manifestują się, ponieważ są głęboko uśpione. Poprzez medytację i 
duchowe wysiłki, stopniowo je rozbudzamy i ponownie wydobywamy na powierzchnię.
Medytacja Raja Yogi uczy, że świadomość duszy osiąga się na drodze zdobywania wiedzy o sobie, 
utrzymywania więzi z Bogiem, czystości i służenia innym. Kiedy dusza osiągnie już pełnię potęg, 
wiedzy i cnót, realizuje stan najwyższego potencjału. Wiemy już, czym jest nasza wieczna 
tożsamość. Rozważaliśmy, jak rozwijać poszczególne cnoty i w jaki sposób dostrzegać je u innych. 
Teraz zastanowimy się, w jaki sposób obudzić i używać 8 potęg umysłu. Na początku będziemy je 
stosować, w celu przełamania nawyków i uwarunkowań świadomości ciała. Gdy staniemy się 
świadomi duszy, staną się one częścią kochającej i pełnej cnót natury. 
Najpierw opiszę krótko, czym są i jak stosować potęgi duchowe, aby wzrastać i przekształcać się. 
W drugiej kolejności omówię, jak potęgi wyrażają się w świadomości duszy.
Potęgi pozwalają nam koncentrować oraz kontrolować myśli i działania. Sprawiają, że 
zachowujemy jasność, spójność i integrację. Czynią nas godnymi zaufania i pozwalają oddziaływać 
na otoczenie bez siły i nadzoru. Dzięki nim rozpoznajemy prawdę, odnosimy sukcesy na ścieżce 
duchowej i utrzymujemy duchową tożsamość w świecie pogrążonym w świadomości ciała.
Potęga skupienia pozwala nam pozostać wewnątrz siebie, kiedy uznamy, że sytuacja może na nas 
wpłynąć niekorzystnie albo wręcz zaszkodzić nam. Ta potęga umożliwia yoginowi zachowanie 
„oszczędności”. Pisałem o tym w rozdziale XXI na przykładzie koordynatorki grupy. Wycofując się 
w głąb siebie, przestawała się angażować, koncentrowała się na swojej prawdzie i uspokajała 
atmosferę. Praktyka wycofania jest szczególnie ważna. Nawet w największym zamieszaniu, z 
łatwością osiągamy skupienie. Kiedy ktoś zaczyna plotkować, krytykować, wyrażać złość, wycofaj 
się do świadomości duszy. Nie angażuj się w coś bezużytecznego. Skoncentruj się i obserwuj 
wszystko jako kolejne sceny sztuki. Dzięki tej praktyce będziesz mniej narażony na negatywność 
innych i zachowasz spokój umysłu. Ponadto unikniesz ryzyka rozszerzania negatywności innych 
osób. 
Potęga gotowości to umiejętność pełnego zatrzymania umysłu. Zamiast rozmyślać i martwić się bez 
końca o ludzi albo sytuacje, uczymy się, jak doprowadzić do końca zadanie albo rozmowę i 
natychmiast „spakować myśli”. Nie marnuj energii na roztrząsanie konsekwencji po fakcie. W ten 
sposób w każdej chwili koncentrujemy uwagę i energię na chwili obecnej. Potęga gotowości 
pomaga porzucić zamartwienia. Jest formą kontroli umysłu. Zapobiega rozszerzaniu się 
negatywności. Nie dopuszcza, aby  niewielki problem stał się wielkim, powodując tym samym 
niepotrzebne komplikacje, niepokój i napięcie. Kiedy rozwiązujemy duże problemy, potęga 
gotowości umożliwia nam trafną i trzeźwą ocenę.
Potęga stawiania czoła oznacza posiadanie odwagi i zdolności do zmiany. Pielęgnując nasze 
wewnętrzne piękno, musimy rozpoznawać słabości, przyznawać się do nich i uwalniać się. Aby 
podejmować wyzwania świata zewnętrznego, potrzebujemy odwagi. Podobnie w procesie 
wewnętrznego przekształcania, potrzebna nam odwag stawienia czoła wewnętrznym słabościom 

background image

wpisanym w naturę świadomości ciała. 
Jeśli tylko posiadamy wystarczająco dużo szacunku do siebie i szczerości, to stojąc w obliczu 
trudnych zadań, krytyki pod naszym adresem, mamy szanse ujrzeć własne słabości. Nie czuj się 
zraniony. Lepiej zastanów się nad przyczynami.
Czy zwrócono mi uwagę na coś, co mogę zmienić?
Czy działałem nieco na siłę?
Czy w pełni zwróciłem uwagę na ich stanowisko?
Czy ciągle jeszcze jest we mnie arogancja?
Czy zabrakło mi tolerancji?
Sprawdzając siebie, zidentyfikujesz, co możesz zmienić. W rezultacie osoby, które traktowałeś jako 
„przeszkody” w życiu, wzmocnią cię i utwierdzą w duchowym rozwoju.
Dzięki potędze tolerancji możemy utrzymywać spokój umysłu, okazując jednocześnie innym 
szacunek. Zachowując swobodę, sprawiamy, że inni w naszym towarzystwie także czują się 
rozluźnieni. Prawdziwa tolerancja wyklucza tolerowanie kogoś lub czegoś z uczuciem niechęci i 
napięcia. Tolerancja jest uczuciem pełnym miłości i zrozumienia. Dzięki niej nawet do osób 
usiłujących nas zranić albo oczernić, kierujemy dobre życzenia. Rozumiemy, że przyczyną 
negatywnych zachowań i działań tych ludzi jest świadomości ciała. Tolerując w taki pełny i 
naturalny sposób, wybaczasz bez trudu i nie próbujesz osądzać. Jesteś poza wpływami 
negatywnych postaw, słów i działań. Prawdziwa tolerancja przejawia się w pełnym miłości 
podejściu do świata konfliktów i iluzji.
Potęga przystosowania oznacza umiejętność stworzenie w sercu przestrzeni dla każdego. 
Niezależnie od tego, czy zgadzamy się z kimś czy nie, okazujemy szacunek dla różnorodności 
poglądów i opinii. Osoby zachowujące się negatywnie obdarzamy miłością. Podobni oceanowi, w 
którym giną krople deszczu, używając potęgi przystosowania zanurzamy w sobie sytuacje trudne i 
konfliktowe. Potęga przystosowania zwiększa twoje pokłady miłości, dlatego niespodziewane 
zdarzenia nie ranią cię. 
Potęga rozróżniania to zdolność intelektu do rozpoznania wartości duchowych i działania zgodnie z 
nimi. Im lepiej rozróżniamy, tym bardziej dokładni jesteśmy. Ofiarując coś,  rozróżnij, jakie myśli, 
słowa i działania przyniosą spokój i szczęście. Wybierz te, które w żadnym wypadku nie przyczynią 
się do smutku. Biorąc coś, nie przyjmuj niczego, co może spowodować nieszczęście albo 
wprowadzić cię w świadomość ciała. Gdyby ktoś dawał ci kawałek zgniłego owocu, zachowałbyś 
się grzecznie i stosownie do sytuacji, ale nie wziąłbyś go. A już z pewnością byś go nie zjadł. 
Podobnie gdy ktoś kieruje do ciebie słowa złości, zazdrości albo chciwości jeśli musisz, wysłuchaj, 
ale nie bierz niczego do siebie ani z sobą. Gdy ktoś  nieuczciwie chce tobą manipulować, odwróć 
się. Gdy ktoś chce negatywnie wpłynąć na twoją opinię o kimś innym, nie wchodź w to. Szukaj w 
ludziach tylko cnót i przyjmuj tylko cnoty. W rozdziale XI poświęconym docenianiu, podjęliśmy 
decyzję, że pomijając słabości zawsze szukamy w ludziach ich mocnych stron. Tylko takie 
postępowanie umożliwia osiągnięcie potęgi rozróżniania i odrzucenie wszelkich negatywności.
Potęga dokonywania wyboru czyni nas dokładnymi w decyzjach i działaniach. Wymaga 
wnikliwego intelektu i potęgi rozróżniania. Kiedy z duchową dokładnością dokonałeś rozróżnienia, 
możesz podjąć decyzję o działaniu. Efektywne rozróżnianie nie gwarantuje trafnej oceny reakcji 
innych ludzi. Może się zdarzyć, że będziesz działać z najlepszymi intencjami, a pomimo tego 
zaatakujesz kogoś albo będziesz narzucać swój punkt widzenia. W takich sytuacjach nie myśl, że to 
inni są niewdzięczni. Staw czoła prawdzie, że słabo rozróżniłeś. W celu rozwijania potęgi 
rozróżniania, stale sprawdzaj rezultaty swoich słów i działań. Pytaj sam siebie: „Czy przyniesie to 
korzyść, czy przyczyni się do czyjegoś cierpienia?” Uwzględnij w tym pytaniu także siebie.
Potęga współpracy ułatwia nam zadanie służenia światu. Dzięki tej potędze  rozprzestrzeniamy 
duchowe wartości i uczucia, a tym samym współpracujemy z Bogiem. Ufając innym, wzmacniasz 
ich zaufanie do siebie. Mówiąc im o swoich intencjach, sprawiasz, że czują przynależność do 
całości. Tak ofiarowanej współpracy nikt nie odrzuci, a ty przyczynisz się do rozprzestrzenia 
duchowych postaw.

Podsumowując, 8 potęg nauczanych w Raja Yodze to potęgi: skupienia, gotowości, stawienia czoła, 

background image

tolerowania, przystosowania, rozróżniania, podejmowania decyzji i współpracy. Gdy wszystkie 
współgrają z duchową wiedzą i cnotami, dusza osiąga pełnię i czystość. Spełniona dusza jest 
stabilna, dojrzała i łagodna. Spokojna, pełna współczucia i dająca. Niezależna, ale wrażliwa i 
kochająca, doskonale łączy stałość i elastyczność, z miłością  przystosowując się do każdej sytuacji. 
Koncentruje się na prawdzie. Zachowuje czystość, mądrość i odwagę, ponieważ odsuwa się od 
zanieczyszczeń bezużyteczności i negatywności. Jest rozumiejąca i życzliwa. Każdego traktuje z 
szacunkiem i pokorą. Nic nie wpływa na nią negatywnie. Doskonale rozwiązuje problemy, a w 
następnej sekundzie przechodzi w stan gotowości. Ponieważ nigdy nie rozprasza się, pozostaje 
lekka i zadowolona, ciepła i dostępna. Jest nieustraszona dzięki  potędze stawiania czoła życiowym 
wyzwaniom. Taka dusza rozpoznaje własną wartość i współpracuje w służbie oświecenia ludzkości. 
Współpracując, potrafi doskonale rozróżniać i wybierać to, co przynosi korzyść. Oddana i wolna 
zachowuje pełną jasność w podejmowaniu decyzji. Jest naturalnym autorytetem, bez odwoływania 
się do użycia siły. Zawsze posłuszna wskazówkom Boga. Jest bogata. Wszystko toleruje i wybacza.
Na ścieżce samorealizacji osiągamy wszystkie potęgi i stajemy się wolni od świadomości ciała. 
Medytując, rozpoznajemy 8 potęg, a następnie używamy ich, aby pokonać świadomość ciała i 
służyć innym. W świadomości duszy używamy potęg bez wysiłku, dając świadectwo naszych cnót. 
Stopniowo  dusza wraca do miłości i ostatecznie staje się miłością.

W roli sługi świata

Wszystkie nauki duchowe i religijne uznają służenie drugiemu człowiekowi za istotny element na 
drodze rozwoju. Ścieżka samorealizacji nie jest wyjątkiem. Służymy innym poprzez to, co robimy i 
jacy jesteśmy. Pracując jako lekarz opieki paliatywnej uświadomiłem sobie, że działanie jest 
ograniczoną formą służenia. Natomiast służenie poprzez bycie ma znacznie dalszy zasięg. Służąc 
innym w świadomości duszy, działamy z większą uwagą i troską. Pamiętając Boga i utrzymując z 
Nim kontakt, emanujemy spokojem, który wyraża naszą wiarę. Jeżeli każdą zwykłą czynność 
wykonujemy z zadowoleniem, ci którzy przebywają z nami, znajdują się w orbicie wpływu 
szczęścia. W ten sposób poprzez bycie, czyli nasze postawy i zachowania, służymy naturalnie i bez 
wysiłku.
W IV rozdziale opisywałem, jak odkryłem moje uśpione duchowe zdolnościami. Było to tuż po 
głębokim emocjonalnym oczyszczeniu, kiedy doświadczyłem miłości. Takie przeżycia pełnią rolę 
„duchowych okien”. Pozwalają na sekundę uchwycić nasz prawdziwy potencjał, przynoszą nowe 
uświadomienia i entuzjazm do dalszej drogi. Kolejne okno otworzyło się przede mną w 1992 roku, 
kiedy byłem w Indiach, w Mt Abu. Zdarzyło się to podczas porannej medytacji, o wschodzie 
słońca. Wówczas doświadczyłem uczucia jedności. Pojąłem, że wszystkie podziały pomiędzy mną 
a innymi są sztuczne. Niemal że nie odczuwałem własnej tożsamości. Poczułem, jakbym się 
rozpuścił i stał częścią wszystkiego, co istnieje. Zjednoczyłem się z Bogiem. Doznałem wszech-
połączenia - siebie jako duszy, Boga i wszystkiego wokół. Przez około 20 minut, kiedy różowe 
pastele zmagały się z błękitem nieba, czułem, że stałem się narzędziem miłości. W stanie głębokiej 
medytacji usunąłem się i przyzwoliłem Bogu dosięgnąć duszy i wykonywać przeze mnie swoje 
zadanie.
Później odkryłem, że przeżyłem opisywany w medytacji Raja Yogi stan nasienia. Polega połączeniu 
z Bogiem, w którym medytujący wkracza w stan bezcielesności i staje się narzędziem Boga w 
służenia światu. Z magiczną prostotą dusza pełni rolę czystego kanału dla duchowej miłości, która 
wyszukuje wrażliwych, rozbudza gotowych i oświeca godnych. Ten sposób służenia światu jest 
unikatowy i nie zna granic. Unikatowy, ponieważ pochodzi bezpośrednio od Boga, który poprzez 
jednostkę, oddziałuje na świat. Nieograniczony, ponieważ nie wymaga bliskości fizycznej ani 
bezpośredniego kontaktu. Służenie światu kontrastuje z ograniczeniami bliższych nam form 
doczesnego służenia, zazwyczaj kojarzonego z dobroczynnością i zaangażowaniem w codzienne 
obowiązki. Doczesne służenie ogranicza się do świadomości ciała. I chociaż opiera się na 
współczuciu i wzajemnym wsparciu, jest ważne i często niezbędne, to służenie w oddaniu i związku 
z Bogiem jest znacznie szersze i jakościowo lepsze.

background image

Potwierdziło się to w rok po mojej wizycie w Mt Abu. Przeżyłem podobne doświadczenie 
medytacyjne. Usiadłem i rozwinąłem świadomość istnienia jako dusza, subtelny punkt boskiego 
światła umieszczony w środku czoła. Z tego punktu połączyłem się z boską naturą, osobowością i 
czystością Boga. Poczułem „strumień” tej więzi i znów doświadczyłem stanu nasienia. Boska 
miłość płynęła przeze mnie do każdego, z którym w przeszłości i w teraźniejszości byłem 
połączony. Kiedy zakończyłem medytację miałem jednoznaczne odczucia, że służyłem. 
Uświadomiłem też sobie, że poprzez medytację możemy rozliczyć nasze konta karmiczne, które 
wiążą nas z pewnymi duszami. Te dusze w czasie naszej medytacji otrzymują miłość i siłę.
Tego samego dnia po południu przyszła do mojego biura Fran. Powiedziała, że musi ze mną 
porozmawiać. Znałem Fran od 10-ciu lat. Była pielęgniarką na wydziale onkologii i opieki 
paliatywnej. Pamiętam,  jak z powodu jakichś zaszłych kłopotów, starała się o pracę nie 
wymagającą dźwigania ciężkich rzeczy. Poparłem wtedy jej podanie. Tego dnia okazało się, że 
ostatniej nocy Fran miała znaczący sen i była pewna, że musi mi o nim opowiedzieć. 
„Wspinałam się na górę bez lin i asekuracji. Zbliżając się do szczytu poczułam się zmęczona i 
dotarłam do występu skalnego. Było bardzo niebezpiecznie, ale jedyne co mogłam robić, to iść 
dalej. Powrót nie wchodził w grę. Zaczęłam wspinać się na ten występ, ale byłam tak zmęczona, że 
utknęłam. Pode mną była przepaść. Przeraziłam się. Nagle, już niemal spadałam, pojawiłeś się obok 
i pomogłeś mi pokonać ostatnie metry.”
Fran była trochę zakłopotana patrząc na mnie. „Ale to nie byłeś tak naprawdę ty. Obudziłam się z 
myślą, że to sam Bóg mi pomógł. Ten sen utwierdził mnie, że nie ma powodu bać się przyszłości. 
Wiem, że gdzie pojawią się przeszkody, będzie i pomoc. To zrodziło we mnie poczucie pewności.”
Siedziałem jak zauroczony, czując że „przysłano” ją tu, aby potwierdziła moje doświadczenie 
medytacyjne. Powiedziałem jej o mojej porannej praktyce i jaki związek mogła mieć z tym snem i 
uświadomieniem. „O której godzinie obudziłaś się?” - zapytałem. 
„Tuż przed 4.30.” - odpowiedziała. Było to podczas mojej medytacji.
Dwie sprawy poruszyły mnie szczególnie. Pierwsza to niezachwiana pewność Fran, że wsparcie 
pochodzi od Boga, pomimo iż to ja pojawiłem się w jej śnie. Ten fakt zgadzał się z ideą oddania i 
przyzwalania Bogu na działanie poprzez nas. Druga  to fakt, że Fran nie pojawiła się w moich 
myślach w czasie medytacji. Pomimo tego, poprzez nasz kontakt doświadczyła działania Boga. 
Teraz upewniłem się, że jeśli tylko usuniemy z naszych umysłów wszelkie blokady, możemy 
realizować nieograniczony potencjał służenia na odległość. Kiedyś, słysząc o ludziach 
uzdrawiających na odległość za pomocą modlitwy albo medytacji, zachowywałem sceptyczną 
postawę. Ostatnie doświadczenia zweryfikowały moją opinię na ten temat.
Mając doświadczenie w medytacji, możemy przez cały czas pełnić rolę sługi świata. Potęga 
skupienia umożliwia nam w dowolnej chwili przejście w bezcielesny stan nasienia. Wówczas 
ujawniają się nasze oryginalne cnoty i potęgi, a każda myśl niesie światu czystość i dobre życzenia. 
Kto stał się sługą świata, w naturalny sposób  uzdrawia na odległość. 

Misja miłości

Elisabeth Kübler-Ross stwierdziła, że w dzisiejszych czasach są tylko 3 typy ludzi szczerych: 
dzieci, umierający i cierpiący na psychozę. Z punktu widzenia psychiatry ci ostatni byli szczególnie 
interesujący. Sam w pracy spotykam czasami przypadki stanów psychotycznych i uważnie im się 
przyglądam. Myślę, że pacjenci psychotyczni niekiedy napotykają na swój potencjał duchowy, ale 
wyrażają to w sposób nieświadomy i zupełnie niezrównoważony. Określamy to jako złudzenie 
wielkości. Chorzy psychicznie, nie mając kontaktu z tym światem, nie kłamią i mówią jedynie o 
tym, co czują.
Na początku mojej pracy w opiece paliatywnej nawiązałem bardzo bliski kontakt z młodym 
człowiekiem, który umierał na AIDS. Historia Damona Courtney’a stała się powszechnie znana, 
kiedy jego ojciec wydał książkę April Fool’sDay (Prima Aprilis, Penguin, Melbourne, 1998). Miał 
22 lata, kiedy się poznaliśmy. Już wtedy przecierpiał wiele. Urodził się z hemofilią, skazą 
krwotoczną spowodowaną niedoborem jednego z czynników warunkujących krzepnięcie krwi. Z 

background image

powodu krwotoków Damon był często hospitalizowany, w celu dożylnego podania brakującego 
czynnika. Jednym z symptomów tej hemofilii są samoistne krwotoki do stawów. Damon cierpiał z 
powodu bólów, obrzęków i deformacji funkcji stawów. Choroba upośledzała aparat ruchowy. 
Damon kulał. Nie znał dnia bez bólu.
Zdarzyło się to w latach 80-tych, tuż przed tym, jak świat zachodni dowiedział się o AIDS. Podano 
Damonowi czynnik pobrany od dawcy chorego na AIDS. Kiedy odkryto chorobę, poddano Damona 
kontrolnym testom na obecność wirusa HIV. Były pozytywne. Damon stał się jedną z tych osób, 
które przeszły przez ogromny trud hartowania charakteru. Miał pozytywny stosunek do życia. Był 
sympatyczny, bystry, z poczuciem humoru. On i jego opiekunka Celeste polubili mnie od czasu 
kiedy stwierdziłem, że chroniczna biegunka nie wiąże się z AIDS, ale jest efektem ubocznym 
środków przeciwbólowych. Dzięki tej diagnozie pozbyliśmy się zadawnionego problemu. Co 
ważniejsze, mogliśmy kontrolować ból skuteczniej niż kiedykolwiek Damon tego doświadczył. 
Pomimo ciągle  zmieniających się problemów na przestrzeni kolejnych dwóch lat, Damon zawsze 
był uśmiechnięty. Zawsze miał w zanadrzu jakiś gotowy plan na zbicie fortuny. I chociaż 
przychodziły chwile wątpliwości i kryzysów, nie widziałem go przygnębionego. Nigdy nie utracił 
miłości do życia.
Rozmowa ze mną o sprawach duchowości wyraźnie sprawiała mu radość. Ojciec podarował mu w 
dzieciństwie prawdziwy skarb, ucząc go: „Gdy sprawy przybierają zły obrót, jest miejsce, dokąd 
możesz się udać. Tam zawsze jest bezpiecznie. Tam jesteś chroniony. To takie małe miejsce w tobie. 
Idź tam, kiedy musisz uciekać. Idź tam, kiedy chcesz się nad czymś skoncentrować.” Damon 
nauczył się odnajdować w sobie to miejsce i w dzieciństwie często tam przebywał. W sposób 
niezamierzony ojciec nauczył go, jak medytować i być świadomym duszy. Myślę, że lekcja ojca 
była najcenniejszym podarunkiem w stosunkowo krótkim życiu Damona. Była to dla niego 
naturalna praktyka, a nie świadomość wynikająca z oświecenia. Dzięki niej mógł w każdej chwili 
przenieść się poza ciało i cierpienia powodowane chorobą.
Chorując na AIDS Damon doświadczył psychozy. Utracił na pewien czas zdrowie psychiczne. 
Natręctwo jest jednym z neuropsychiatrycznych objawów AIDS. Pacjent może wpaść w złudzenia 
wielkości, paranoje albo cierpieć z powodu nawału irracjonalnych myśli i działań. W ciągu około 6-
ciu tygodni Damon coraz mocniej ulegał urojeniom. Był przekonany, że śledzi go CIA. Zdarzenie 
kulminacyjne miało miejsce podczas przyjęcia do szpitala na oddział AIDS. Było to miejsce słabo 
wyposażone pod kątem potrzeb schorzeń psychiatrycznych. W pewnej chwili Damon wpadł w 
obłęd. Uciekł ze szpitala, przerażony, że przyszli po niego. Następna straszna rozegrała się w domu.
Ponieważ Damon był notowany jako chory psychicznie, wysłano za nim policję. Nie zważając na 
wyniszczone zdrowie i fizyczną słabość, policjanci użyli siły i na oczach rodziny i opiekunów 
zaaresztowali Damona. Krzyczącego i przerażonego zabrali do szpitala psychiatrycznego. Tam, 
również przy użyciu siły, zatrzymano go i podano lekarstwa. Działo się to w czasie, kiedy o AIDS 
niewiele wiedziano. Krążyły plotki o możliwościach zarażania. Potraktowano go jak trędowatego. 
Ostatecznie jednak skorzystał na tym, ponieważ przyznano mu oddzielny dom i wyznaczono zespół 
pielęgniarski. W dzień po przyjęciu poszedłem go odwiedzić.
Dom był stary, drewniany ze wspaniałym ogrodem. Otaczał go wysoki płot. Wchodziło się przez 
podwójnie zamykaną bramkę. Dyżurny otworzył olbrzymią kłódkę zabezpieczającą łańcuch i 
wpuściwszy mnie do środka, pokazał drogę. Poszedłem w kierunku domu. Z tyłu usłyszałem brzęk 
łańcucha. Zostałem zamknięty wraz z Damonem i jego opiekunami. Damon czekał na mnie na 
ganku. Jak tylko mnie ujrzał, uśmiechnął się szeroko i pomachał ręką. Wydawał się bardzo, bardzo 
szczęśliwy.
Przywitał mnie nie jak więzień, ale prawdziwy pan na włościach. Natychmiast zaczął oprowadzać 
mnie po swoim nowym królestwie. Przedstawił mi z imienia wszystkie pielęgniarki, ogłaszając, że 
to jego służba. Nie pamiętał niczego z wydarzeń poprzedniego dnia. Nie było śladu po wczorajszym 
obłędzie i traumatycznych zajściach podczas aresztowania. Powiedział mi, że dzięki 
elektromagnetycznym falom emitowanym przez miedzianą bransoletę na ręce jego choroba została 
wyleczona. Dodał, że wkrótce cały świat zostanie uwolniony od AIDS i wszelkich innych chorób. 
Ponieważ on, Damon, odkrył sekret życia wiecznego, był teraz ważną osobistością. Powierzono mu 
nową centralę w szpitalu. Rząd niedługo usunie wszystkich pacjentów, aby miał miejsce do 

background image

przeprowadzenia operacji, która zmieni cały świat.
Takie mniej więcej było sedno wypowiedzi Damona. Był podekscytowany. Mówił szybko, 
przeskakując z tematu na temat. Tworzyło to swoistą mieszaninę słów połączonych bez 
nadrzędnego związku i sensu. Przytoczyłem tylko główne wątki, aby przedstawić, o czym mniej 
więcej mówił. Jeden z wielu wątków wiązał się ze słowem „wieczny”. Damon mówił: „Ja wiem. 
Bóg wyznaczył mi tu zadanie. Bóg chce, aby wszyscy żyli wiecznie. Powierzył mi misję. Tak. To 
jest misja. Misja miłości. Dlatego tu jestem. To jedyna rzecz potrzebna teraz światu. Teraz. Ja mogę 
uzdrowić każdego. To jest miłość. To dlatego rząd zrobił mnie tu dyrektorem. Życie wieczne nic nie 
znaczy bez miłości. Ofiarowanie ludziom życia wiecznego to tylko pierwsza część zadania. Teraz 
muszę sprawić, żeby się kochali. Realizuję misję.”
Damon promieniał. Był w euforii. Upajał się własnymi „uświadomieniami”. Pogrążył się w 
psychozie.
Kilka miesięcy później, kiedy wrócił do siebie, wyznał Celeste, że utracił pewność i poczucie, że 
posiadł niezwyciężoną siłę umysłu i ciała, którą dawała mu mania. W ostatnim roku życia Damon 
coraz bardziej tracił siły i samodzielność. Czasami tęsknię zwierzał się Celeste: „Wiesz kochanie, to 
było wspaniałe. Pierwszy raz w życiu czułem, że jestem całością. Byłem potężnym Damonem. 
Gdybym tylko mógł być zdrowy i poczuć się tak ponownie.”
Pomimo fizycznego wyniszczenia, Damon nie rezygnował z misji miłości. W dzienniku, którego 
fragmenty zostały opublikowane w April Fool’s Day, napisał:
… Czy umiem sięgnąć po siłę drzemiącą w moim umyśle, aby pokonać przeciwności losu, aby 
przeżyć? Miłość jest największą ze wszystkich sił. To energia. To potęga. Muszę używać jej w 
sposób twórczy. Muszę przestać słuchać tych zdradzieckich podszeptów, które z całą siłą próbują 
mnie przekonać, że to początek końca. Pragnę tak wiele ofiarować temu światu, ludziom, których 
kocham.
Nieco dalej pisze tak:
…Jak zacząć? Pierwszym warunkiem jest odzyskanie wiary w siebie. Muszę przejąć kontrolę nad 
sobą. Zmusić umysł do pracy.  Żyć normalnym życiem. Teraz muszę czytać, muszę pisać, muszę 
jakoś wesprzeć tę istotę, którą jestem …. muszę znowu nauczyć się żyć.
Kończy w następujący sposób:
… jeśli tylko wola jest wystarczająco silna, nie ma rzeczy niemożliwych. Nadszedł czas, aby 
odkryć duchową naturę istoty, którą jestem. Używając tego określenia, mam na myśli coś więcej niż 
serce, wnętrzności i stawy kolanowe. To czyni nas czymś cenniejszym niż ciało i krew. Tam kryje 
się odpowiedź na pytania o życie i egzystencję, o uzdrowienie i rozkwitanie. 
Wierzę, że kiedy Damon umierał w objęciach Celeste, odkrył, że jest tym małym, spokojnym 
miejscem, o którym mu mówił ojciec. Myślę, że odkrył tam sekret życia wiecznego. Opadły 
zasłony iluzji - to miejsce było nim samym. Wypełnił swoją misję - to miejsce było miłością. Czuję, 
że ta dusza, która była Damonem, ruszyła dalej, aby służyć światu. Jej misja miłości jest teraz 
bogatsza o mądrość krótkiego, ale pełnego życia.
W ostatnich kilku rozdziałach przyjrzeliśmy się, jak wyraża się świadomość duszy. Są to stany, w 
których realizuje się i wyłania wieczna tożsamość, czyniąc wszystkich wokół świadkami czystości i 
łaski. Stany, w których dusza posiada siłę wykroczenia świadomością poza ciało fizyczne. Stany, w 
których dusza staje się kanałem dla boskiej miłości. Damon powiedział, że życie wieczne bez 
miłości jest niczym. Uważał, że wypełnia misję miłości. Czym jest misja miłości? To poszukiwanie 
duchowej ścieżki, czynienie wysiłków, aby doskonalić to małe i spokojne „miejsce w środku”. To 
spotkanie z Bogiem i obejmowanie całego życia jednoczącą, pełną miłosierdzia i współczucia 
świadomością.

Ku miłości

Od momentu, kiedy przychodzimy na ten świat, nasza niewinność ulega stopniowo wpływom 
świadomości ciała. Będąc w świadomości ciała dusza, popełnia występki, aby chronić się i 
zaspokajać pragnienia. Akceptacja śmierci odsłania, w jaki sposób dusza ponownie odkrywa swoją 

background image

oryginalną naturę spokoju. Doświadczenia emocjonalnego oczyszczenia i umieranie pokazują, w 
jaki sposób oświecenie może wprowadzić na ścieżkę samorealizacji. Wysiłki duchowe dowodzą, że 
możemy się uwolnić od świadomości ciała i ponownie odkryć naszą czystość. Zatem rozwój 
duchowy jest podróżą wstecz, drogą do przypomnienia i pamiętania, kim byliśmy. Ideą tej podróży 
jest myśl: Stanę się, kim byłem.
Damon Courtney w największym napadzie manii powiedział mi, że wypełnia misję miłości. Później 
napisał, że miłość jest największą ze wszystkich potęg i trzeba używać jej w sposób twórczy. Jeden 
z błędów, jakie popełnia dusza w świadomości ciała, polega na poszukiwaniach miłości na 
zewnątrz, podczas gdy miłość jest w samej duszy. Innym błędem są wszelkie próby ukierunkowania 
i wykorzystania miłości. Jednak zasadniczym błędem jest mylenie miłości z przywiązaniem. 
Wówczas spętana pragnieniami i uzależnieniami, staje się miłością uwarunkowaną. Odmawiamy jej 
tym, którzy nie zachowują się zgodnie z naszymi życzeniami. Jesteśmy źli i nieszczęśliwi, 
ponieważ ktoś nie odwzajemnia naszych uczuć. Z jednej strony próbujemy nadać miłości kierunek, 
określając, kto jest jej godny. Z drugiej nie umiemy jej po prostu zaufać.
Miłość, drzemiąca w nas, będąca częścią naszej prawdziwej natury, jest czysta i bezwarunkowa. 
Jedynie w świadomości duszy możemy pojąć, czym jest uczucie takiej miłości. Możemy go 
doświadczyć umierając, w chwili oświecenia, w następstwie oczyszczenia emocjonalnego albo na 
drodze praktyk duchowych. Wtedy stajesz się miłością. Jesteś z nią nierozerwalnie połączony, tak 
spełniony w tym uczuciu, że nie masz innych pragnień. Kiedy doznałem miłości czystej, po prostu 
byłem nią. Nie była uczuciem skierowanym do kogoś lub czegoś w moim życiu. Gdybym wtedy 
miał wyrazić, kim jestem, doświadczając takiej miłości, powiedziałbym: Jestem miłością. 
Odkryłem, że nie można kontrolować ani ukierunkować miłości bezwarunkowej. Możesz nią być, 
ale nie możesz jej dać. W chwili, gdy kierujesz ją do kogoś albo odmawiasz jej komuś, stawiasz 
warunek. Wkracza twój egoizm i przywiązanie. W świadomości duszy twoja prawdziwa natura 
emanuje miłością bezwarunkową. Ofiarowanie takiej miłości wynika z jej natury, a nie z wyboru. 
Taka miłość posiada własną siłę i nie wymaga twojej pomocy. Aby móc kochać w sposób czysty, 
musimy uniezależnić się od wszystkiego, stać się miłością i pozwolić miłości płynąć. 
Misja może być w życiu zadaniem albo formą duchowego służenia. W przypadku Damona 
Courtney’a  była zadaniem, aby ofiarować światu uświadomienie miłości i uzdrowienie. Ci, którym 
bliska jest duchowość, będą skłaniać się ku pojmowaniu misji jako służenie ludzkości poprzez 
miłość. Niemniej jednak egoizm i dobre intencje łatwo się mylą, warto więc zastanowić się, jakie 
zadania ma samej miłości. Zapytajmy siebie: Co to jest misja miłości? Takie pytanie pomaga 
zachować pokorę, żeby „pozwolić wszystkiemu odejść i pozwolić kochać”. Kiedy ktoś staje się 
miłością, nie ma potrzeby udowadniania czegokolwiek. Miłość natychmiast pozwala siebie 
rozpoznać i sama wykonuje swoje zadanie, nie używając siły.
Ludzie umierający w stanie akceptacji pozwalają wszystkiemu odejść i stają się miłością. 
Świadkowie takich chwil, rozpoznają to uczucie i opowiadają o jego pięknie. W rozdziale V June 
podzieliła się ze mną doświadczeniem, które utwierdziło ją w wierze w życie wieczne. Jak mówiła, 
jej matka stała się dla wszystkich zwierciadłem prawdy o duszy. Wiele osób z Mt Abu 
praktykujących yogę posiadało tę zdolność za życia. Sama ich obecność emanowała taką potęgą 
miłości, że dawała pewność i tylko pewność wymiaru duchowego. Osobiste doświadczenie miłości 
przemieniło mnie z ateisty w osobę wierzącą i wprowadziło na duchową ścieżkę.
Miłość odsłania, kim naprawdę jesteśmy, przekształca nasze postawy typowe dla świadomości 
ciała, jest światłem na ścieżce samorealizacji. Jej misją jest zjednoczenie i uzdrowienie świata. 
Wypełniając misję miłości, mamy za zadanie stać się miłością i pozwolić, aby swobodnie 
realizowała swoje cele.

Potęga miłości

W Indiach religię określa się pojęciem dharma. Dharma oznacza „drogę życia”. Na Zachodzie 
religia jako sposób życia mieści się w pojęciu duchowości. Sposób wyrażania duchowości jest 
niezależny od wyznania. Czuję, że prawdziwa religia polega na  przyswajaniu i wyrażaniu w życie 

background image

cnót. Prawdziwa religia nikogo nie nawraca, ale umożliwia wszystkim doświadczanie i wyrażanie 
ich osobistej prawdy. Żadna z duchowych ścieżek nie ma charakteru absolutnego. Wierzę, że boski 
czynnik jest dla wszystkich religii zewnętrzną siłą przewodzącą, oddziałując potęgą miłości o 
nieograniczonej mocy uzdrawiania.
Miłość czysta to boska miłość duchowa. Bóg jest jej niewyczerpanym źródłem, w nas pozostaje 
uśpiona. Jeśli spotkamy miłość Boga, jej potęga rozbudza drzemiące w nas uczucie. Jeśli 
odnajdziemy ją wewnątrz siebie, rozprzestrzenia się i łączy nas z Bogiem.
Miłość zawsze jest w nas, bez względu na to, jak wysokie mury obronne wznieśliśmy w wyniku 
życiowych doświadczeń i urazów. Chociaż tak bardzo zmieniliśmy się i tak bardzo się 
zanieczyściliśmy, miłość czeka na przebudzenie, aby nas uzdrowić od przeszłości i uwolnić od 
teraźniejszości. Kilka lat temu, podczas warsztatu medytacyjnego, poznałem Monikę. Była 
nauczycielką. Rozmawiała ze mną o przeszłych urazach. Kiedy była dzieckiem, ojciec molestował 
ją seksualnie. Trwało to dość długo, do czasu, gdy stała się nastolatką. Przez wiele lat myślała, że 
nękają ją komplikacje pourazowe, z którymi musi sobie jakoś radzić. Pewnego razu jedna z jej 
studentek zwierzyła się, jak doświadczyła molestowania. Monika próbując pomóc studentce 
pokonać gorycz, wyrzuty i poczucie winy, odkryła, że ponownie wynurza się jej własny ból.
Poczuła złość i rozgoryczenie, że ojciec już nie żyje i  może z nim porozmawiać. Miała również żal 
do matki za jej bezradność i słabość, po tym jak odkryła, że ojciec molestuje córkę. Dawne 
wspomnienia poruszyły ją do tego stopnia, że wpłynęły na stosunki z mężem i pracę zawodową. 
Nie wiedziała, czy i jak rozmawiać z matką, teraz już starą i wątłą kobietą. W końcu panika i 
bezsenności zaprowadziły ją do psychoterapeuty. Monika powiedziała, że doświadczenie 
molestowania zanieczyściło jej duszę, pozostawiając ślad na wieczność. Zapytała, co ja o tym 
myślę.
Zrozumiałem ten ból. Zacząłem rozmawiać z nią o duszy, o oryginalnej jej czystości i o tym ulega 
uwarunkowaniom życiowych doświadczeń. Po tragicznych urazach szukamy sposobu, aby stłumić 
ból. Otaczamy duszę warstwami ochronnymi i uczymy się, jak wyrazić siebie, nie narażając się 
jednocześnie na zranienie. I chociaż ból ukrywamy tak głęboko, że wcale nam nie dokucza, on 
ciągle pozostaje w nas i w każdej chwili może się ponownie obudzić. Powiedziałem Monice, że pod 
wszystkimi warstwami ochronnymi leży nasza oryginalna czystość i niewinność. Tłumiąc ból 
emocjonalny, zapomnieliśmy o nich, ale one także w każdej chwili mogą się obudzić.
„Nic, co cię nawet dotknie, nie może zranić oryginalnej natury.” - powiedziałem. „Nie jest możliwe, 
aby urazy i życiowe doświadczenia zanieczyściły duszę na wieczność.” Na koniec dodałem, że w 
następnej części warsztatu z pewnością doświadczy tej najgłębszej części siebie. Czułem, że jeśli 
tak się stanie, nie będzie chciała konfrontować się ze starą matką i roztrząsać sprawy, które miały 
miejsce tak dawno temu. W kolejnym tygodniu Monika napisała do mnie list. Już następnego dnia, 
popołudniu, doświadczyła głębokiej miłości i uzdrowienia. Przyniosły jej uczucia czystości i ulgi. 
Opisując swoje doświadczenia, stwierdziła, że dzięki sile miłości czuje pełne oczyszczenie. 
Rozpoznając miłość jako wrodzoną właściwość, wyzwoliła się spod wpływu dzieciństwa, 
wybaczyła ojcu i pozbyła się potrzeby konfrontowania z matką minionych spraw.
Kiedy w 1998 roku po raz drugi pojechałem do Indii, przybyłem do Mt Abu z celem odkrycia, jak 
w sposób konsekwentny urzeczywistniać potęgę miłości. O świcie czwartego dnia zostawiłem 
grupę i udałem się do pobliskiej dolinki na medytację. Otaczało mnie doskonałe piękno, samotność 
i cisza przerywana porannym śpiewem ptactwa. W medytacji rozmawiałem z Bogiem. 
Powiedziałem mu: „Porzucam wszelkie przywiązanie do tego świata i oddaję się tobie jedynemu. 
Pozwalam odejść ciału, związkom, fizycznemu dobru i posiadaniu, nawet poczuciu siebie.” 
Skończyłem powtarzając: „Oddaję się tobie jedynemu.” I zrobiłem to. Doświadczyłem jak staję się 
w pełni dzieckiem Boga. Będąc jego dzieckiem, poczułem, że należę do Boga, a Bóg należy do 
mnie. Z takimi uczuciami spotkałem miłość, o której mogę jedynie powiedzieć, że była  czystością i 
potęgą. Nie uczuciem ani nie emocją, ale pełną mądrości energią przekształcającą życie.
Podobnie jak Monika, doświadczyłem potęgi miłości jako energii oczyszczającej. W wielu 
sytuacjach, żyjąc albo umierając, możemy doświadczyć jej właściwości uzdrawiających. Wierzę, że 
źródłem takiej miłości jest sam Bóg. Oddając się Bogu i należąc do niego, rozbudzamy ją w sobie. 
Czuję, że potęga miłości uczy i czyni nas boskimi. Dokładniej rzecz ujmując, wierzę, że czysta 

background image

miłość przychodzi, aby obudzić „śpiący” w nas wizerunek Boga. Myślę też, że spodobałoby się 
Bogu, gdybyśmy wszyscy stali się podobni Jemu/Jej. W ten sposób oddalibyśmy boską miłość.

Miłosierdzie

Dzięki właściwym myślom, słowom i działaniom uwrażliwiamy siebie na doświadczanie potęgi 
miłości. Jednak, aby móc przesyłać światu tę uzdrawiającą energię, musimy pozbyć się wszelkich 
napięć i konfliktów oraz przyjąć postawę pełną miłosierdzia. Miłosierdzie eliminuje wszystkie 
podziały i jednoczy nas z innymi w miłości. Prośba Jezusa ukrzyżowanego „Ojcze, przebacz im, bo 
nie wiedzą, co czynią.” jest prostym, ale pełnym wyrazem miłosierdzia. Świadomość ciała jak 
opaska na oczach zasłania nam miłość i prawdę. Oszukuje nas. Pod jej wpływem strach i brak 
zaufania wypaczają percepcję do tego stopnia, że dusza staje się niezdolna do działania zgodnie z 
cnotami. Dochodzi do tego, że ”nie wiemy, co robimy”. Duchowe uświadomienia pokazują, że stąd 
biorą się wszystkie ludzkie słabości. Ta wiedza przynosi zrozumienie, akceptację i wybaczenie.
Wyobraź sobie, że przychodzi do ciebie dziecko, opiera się o drogi wazon i przypadkowo strąca go. 
Wazon tłucze się na podłodze. Dziecko nie ma pojęcia, czym jest wazon ani jaka jest jego wartość. 
Nie wiedziało nawet, że wazon może się poruszyć, a co dopiero przewrócić. Uznałbyś je za 
niewinne i nie karałbyś. Pomimo straty, wybaczyłbyś, ponieważ rozumiesz, że dziecku zabrakło 
wiedzy i doświadczenia.
Podobnie jest z ludźmi, którzy ulegli świadomości ciała. Oni „zapomnieli” prawdę. Ponieważ 
działają bez wiedzy i doświadczenia duszy, oddzielają się od miłości. Miłosierdzie jest postawą 
prawdziwego wybaczenia. Akceptuje wszystkich, traktując ich jako niewinnych. Szerzy wśród ludzi 
miłość i pozwala realizować jej misję. Rozwijanie miłosierdzia wymaga od wiary w 
nieśmiertelność, zaufania Bogu i akceptacji toczącej się sztuki życia. Wymaga miłości do całej 
ludzkiej rodziny. Pomaga rozwijać jednoczące poczucie braterstwa i unikać dostrzegania różnic 
płci, rasy, postaw i zachowań. Uznając wszystkie dusze za dzieci Boga, czujemy, że jesteśmy 
rodziną, w której wszyscy należą nawzajem do siebie. Pozostając w świadomości duszy, należymy 
do Boga i dzięki temu możemy urzeczywistniać potęgę miłości. Miłosierdzie daje uczucie stawania 
się pomostem łączącym źródło miłości z innymi duszami.
W nauczaniu Raja Yogi jest powiedzenie: „Kiedy ty się zmieniasz, zmienia się świat.”. 
Odzwierciedla ono dwie rzeczy. Stając się świadomi duszy widzimy i doświadczamy świata 
inaczej, więc dla nas ten świat zmienia się. Po drugie, zaczynamy brać udział w najważniejszym 
zadaniu miłości - zadaniu odkrywania prawdy, tworzenia jedności i uzdrawiania świata. Jeśli dobrze 
odgrywamy naszą rolę i współpracujemy z miłością, miłosierdzie staje się czymś więcej niż tylko 
sposobem postrzegania świata. Jest to wprowadzanie miłości do świata.

Samorealizacja wpisana w cykl

Rozwijając się i urzeczywistniając naszą oryginalną naturę spokoju, czystości i potęgi, stajemy się 
uosobieniem miłości. Powracając do miłości, zamykamy cykl, który zaczyna się od świadomości 
duszy, przechodzi przez świadomość ciała i na świadomości duszy się kończy. Wierzę, że 
samorealizacja jest częścią cyklu każdej ludzkiej duszy. Każdy z nas traci łaskę i upada. Niektórzy 
dalej, inni bliżej. Jedna nasza ukryta czystość nie zostaje ujarzmiona na zawsze. Odpowiedzialni za 
swoje czyny, musimy rozliczyć wszystkie konta karmiczne, ale miłość w nas choć uśpiona jest 
niepokonana. 
Wierzę w narodziny, śmierć i ponowne narodziny. Postrzegam życie jako wielką sztukę 
rozgrywającą się na scenie świata, w której każda dusza ma do odegrania swoją rolę. Na scenie 
pojawia się coraz więcej dusz. Ciągle dochodzą nowe, a stare się odradzają w rozwijającej się 
cywilizacji. Kiedy my tracimy łaskę, to samo dzieje się z naszą cywilizacją. Jej wartości zaczynają 
coraz bardziej odzwierciedlać świadomość ciała. W przypadku jednostki proces samorealizacji 
rozpoczyna się często po okresie kryzysu, który podważa albo wręcz niszczy fasadę świadomości 
ciała. W najszerszym ujęciu, w wymiarach całej ludzkości cykliczność samorealizacji można 

background image

dostrzec w momentach krytycznych, kiedy cywilizacje rozwijają się i upadają, ulegają 
samozagładzie i powstają na nowo. Jeśli ten wzór jest prawdą, możemy spodziewać się w dramacie 
sceny, kiedy świat przekształci się pośród największego chaosu.
W 1987 roku 37-letni Vincent, od dwóch lat chory na AIDS dał mi znak ostrzegawczy. Ponadto 
miał w stadium zaawansowanym mięsaka Kaposiego, nowotworu złośliwego mającego postać 
czerwono-purpurowych guzków na skórze. Kiedy poznałem Vincenta miał już przerzuty do 
wątroby, płuc i śledzionej. Od trzech tygodni był w hospicjum. Poprosił mnie o specjalną wizytę. 
Ponieważ nie cierpiał na żadne zaburzenia psychiczne, tym bardziej zaintrygowały mnie jego 
słowa.
Vincent powiedział, że miał wizję przyszłości. Ujrzał dwa zwiastuny nadchodzącego kataklizmu. 
Zobaczył wojnę nuklearną powodującą masowe zniszczenie ludzkiego życia, a następnie serię klęsk 
naturalnych osiągających kulminację w trzęsieniach ziemi, falach pływowych i powodzi. 
Powiedział, że te wydarzenia będą miały miejsce na przełomie wieków. „Pierwszym znakiem - 
powiedział - będzie tyran, gorszy niż Hitler, który pojawi się na Wschodzie.”
Powiedział, że wszystkie te wydarzenia mają znaczenie duchowe i że to są  „czasy biblijne”. 
Mówił, że Armageddon to nie było zderzenie dobra i zła opisane w Starym Testamencie. To było 
„nuklearne oczyszczenie” ludzkości. Apokaliptyczne sceny klęsk naturalnych miały przygotować 
świat na objawienie i nadchodzący nowy wiek. W ostatnich scenach wizji ujrzał zastęp aniołów 
przynoszących światu miłość, jedność i uzdrowienie w jego najciemniejszej godzinie.
Vincent powiedział: „Doktorze Cole, nie mówiłem nikomu o tych sprawach. Pokazując w górę 
powiedział: „Zostałem poinstruowany, aby tobie to przekazać, ponieważ w swoim czasie 
zrozumiesz. Prawdopodobnie pomyślisz, że jestem szalony, ale musiałem to przekazać.” Ostatnie 
słowa wypowiedział z naciskiem. Podziękowałem Vincentowi. Choć w tamtym czasie byłem 
sceptykiem, zapewniłem go, że nie uważam do za szalonego.
Pomimo wizji, Vincent nie zaznał spokoju. Kiedy przyjmowano go do hospicjum był skrajnie 
załamany, prowadził jakieś wewnętrzne zmagania. Trwało to aż do końca. Zmarł trzy tygodnie po 
naszej rozmowie. Nie rozmawiał już więcej ze mną na temat wizji. Był odległy, wycofany i 
przygnębiony. Pod koniec nie mógł oddychać i cierpiał z powodu zapalenia płuc, ale odszedł w 
miarę komfortowa dzięki środkom uspokajającym. 
Przepowiednie Vincenta zgadzają się z tym, co mówili wizjonerzy milenijni. Najbardziej znany jest 
Nostradamus. Sławę i wpływy, jakimi cieszył się za życia, zawdzięczał dokładności swoich 
przepowiedni. Problem z przepowiednią polega na tym, że uznaje się  ją za wiarygodną dopiero po 
fakcie. Przepowiednie Nostradamusa uznano za wiarygodne, ponieważ okazały się dokładne w 
odniesieniu do niektórych wydarzeń XX wieku. Niemniej jednak przepowiednia kataklizmu do 
czasu, aż się wydarzy, spotykać się będzie z powszechnym sceptycyzmem i to właśnie  czyni go 
nieuniknionym. Tak więc przepowiednia ma zasadnicze ograniczenia i  nie można jej używać jako 
narzędzia edukacji szerokich społeczności. 
Nie odrzuciłem ostrzeżeń  Vincenta, pomimo sceptycznego nastawienia. Sam miewałem tego typu 
doświadczenia medytacyjne, choć oczywiście o mniej wizyjnym charakterze. Vincenta spotkałem 
trzy lata po przeżyciach podczas warsztatu z Kubler-Ross. Było to w czasach, kiedy zacząłem 
medytować nad naturą boską i formą Boga. Odkryłem wtedy, że zamiast próbować dotrzeć do Boga 
na moich warunkach, łatwiej jest po prostu „przyzwolić Bogu”. Nie musiałem używać siły. Bóg jest 
zawsze obecny, a wszystko, co musimy zrobić, to jedynie stać się otwartymi i dostępnymi. Oddając 
się i „przyzwalając” Bogu, uczyłem się podporządkowywać jego woli własne ego woli. W 
rezultacie zacząłem doświadczać pełnej miłości więzi z Bogiem. Było w niej współczucie dla całej 
ludzkości. Zaczynałem też odbierać rodzaj wrażeń, nie wizji, dotyczących czasów, w jakich żyjemy. 
W medytacjach doświadczałem duchowości i prawdy wyłaniającej się w czasach społecznego 
rozkładu. Poczułem, że pośród tych scen chaosu, konfliktów i rozpaczy poprzedzających 
samorealizację i spokój w skali światowej, została ustanowiona boska społeczność. W jednym 
czasie zachodziły dwa procesy: odnowa świata i zniszczenie świadomości ciała.
Gdyby samorealizacja była zjawiskiem cyklicznym, mogłoby to oznaczać, że przepowiednia 
pochodzi z „pamięci” albo sanskar duszy. Żyjąc po raz kolejny w cyklu, Nostradamus mógł 
„zapamiętać” przyszłość. Jeśli realizacja jest zjawiskiem cyklicznym, być może znajdziemy 

background image

świadectwa kulturowe potwierdzające cykliczność czasu. Być możemy znajdziemy dowody, że 
istniały już cywilizacje zaawansowane technologicznie. Ponadto, jeśli żyjemy w wieku 
samorealizacji, powinnyśmy znaleźć dowody na to, że ludzkość jest zdolna zgładzić samą siebie.
W książce Wisdom of the Elders (Mądrość przodków, Stoddart, Toronto 1992), uznany naukowiec, 
pisarz i orędownik ochrony środowiska David Suzuki zestawia naukę Zachodu z diametralnie 
przeciwnymi tradycjami „starych mądrości” rdzennych mieszkańców różnych zakątków świata. 
Książka napisana wspólnie z Peterem Knudtsonem bada subtelne relacje pomiędzy istotą ludzką, 
naturą i środowiskiem. Autorzy uwzględnili rdzenne kultury, które przetrwały w krajach 
rozwiniętych (Indianie Amerykańscy, Aborygeni Australijscy) i społeczności krajów trzeciego 
świata. 
Piszą, że w zachodnim spojrzeniu na świat koncepcja czasu linearnego, podobnego do strzałki, 
podkreśla „nasze najukochańsze pojęcie postępu - naszą zbiorową wiarę w nieubłagane, narastające 
doskonalenie ludzkiego społeczeństwa, technologii i myśli. Czas linearny … starannie porządkuje 
zamęt przeszłych ludzkich doświadczeń, nadając mu porządek chronologiczny sekwencyjnych 
wydarzeń i każdemu przypisując wartość. W przeciwnym razie mielibyśmy do czynienia z 
pozbawionym znaczenia bezładem.”
Inaczej jest w przypadku rdzennych społeczności, które tradycyjnie przyjęły manifestacje 
cyklicznej natury czasu we wszechświecie i „uświęciły go rytuałem i lękiem”. Suzuki i Knudtson 
mówią, że patrząc na wszechświat oczami Zachodu, można uznać się za szczęśliwca dostrzegając 
choćby najbardziej przelotne wrażenie duchowego rytmu i cyklów natury. W oczach przedstawicieli 
rdzennych społeczności natura cykliczna czasu zanurza się w wymiarze ponadczasowym i 
odpowiada za aspekt duchowy i materialny. Te społeczności w każdym zakątku świata okazują 
szacunek ziemi, roślinom i zwierzętom. Wiedzą, że najdrobniejsze zakłócenie cykliczności natury 
sprowadza zniszczenia. Taka koncepcja świata nasuwa myśl, że: „…wzory znane z przeszłości - 
cykle wzrostu i upadku, narodzin i śmierci, ekologicznej dewastacji i odnowy mogą i być może 
będą ponownie wyłaniać się.”
Jako przykład ilustrujący koncepcję cykliczności opisują ludzi Navajo z południowo-zachodniej 
części Stanów Zjednoczonych. Ich tradycyjne opowieści pokazują czas cykliczny w idei 
rozszerzania i kurczenia się wszechświata. Ludzie Navajo uważają, że świat najpierw rozciąga się 
od środka, a następnie powraca do punktu wyjścia. W ciągu całego cyklu porusza się pulsując 
idealnie symetrycznie. Cykliczność czasu pokazują też opowieści o stworzeniu świętych przodków 
Navajo. Zgodnie z nimi pierwsi ludzie wyłonili się ze świętych otworów sięgających jądra ziemi 
żywicielki. Potem rozpierzchli się we wszystkich kierunkach. W wielkim mitycznym cyklu, dusze 
zmarłych Navajo ciągle powracają i dołączają do nowo-urodzonych dusz, aby zapewnić trwanie 
naturalnego porządku świata.
Wielu Navaho uważa, że ludzie żyją dziś w sposób przypadkowy i niepewny. Mówią, że postawa 
białego człowieka zniszczyła święty i naturalny rytm natury i że nadchodzi bardzo ważny czas. W 
ciągu kilku pokoleń ludzkich ziemia i jej mieszkańcy doświadczą kolejnego okresu kataklizmów i 
upadku.
Podobnie myśli wiele społeczności rdzennych rozrzuconych po całym świecie. Różnice pomiędzy 
wierzeniami a przepowiedniami, o których  mówiliśmy wcześniej, polega na tym, że wierzenia 
opierają się na raczej mitologii, a nie na zjawiskach psychicznych. Jak za chwilę zobaczymy, 
mitologia opiera się na faktach, przekazywanych w postaci opowieści z pokolenia na pokolenia.
To zagadnienie bada Graham Hancock w fascynującej książce Fingerprints of the Gods (Odcisk 
palca Boga, Crown, New York, 1995). Autor gromadzi dowody na to, że w przeszłości istniały 
cywilizacje pod względem naukowych i technologicznym bardziej zaawansowane niż my dzisiaj. 
W podróży po Centralnej i Południowej Ameryce oraz Bliskim Wschodzie kataloguje i gromadzi 
szczegóły niewyjaśnionych tajemnic tych regionów. Identyfikuje także wspólne wątki 
mitologicznych wierzeń dawnych, nieistniejących już ludzi, odległych geograficznie i kulturowo.
Mitologie obu Ameryk i Bliskiego Wschodu posiadają scenariusz „arki Noego”, zbioru obrazów 
kataklizmów, zniszczenia, powodzi i powszechnego rozkładu społeczności. W Amerykach 
znajdziemy opisy tych, którzy „cywilizowali” społeczności przynosząc im porządek i wysokie 
wartości życia. Obrazy, rzeźby, posągi pokazują ich jako przedstawicieli ludów Kaukazu, z 

background image

brodami, w białych szatach, pomimo faktu, że społeczności, do których wkroczyli były nie-
kaukaskie. Przedstawiano ich też jako ponownie odchodzących za morze w czasach kiedy 
prawdopodobnie nie potrafiliśmy nawigować a co dopiero mówić o technologiach umożliwiających 
podróże przez Atlantyk.
Hancock konkluduje, że cały rozwinięty świat zastał zatopiony w czasach apokaliptycznych 
ogromnych trzęsień ziemi i aktywności wulkanicznej; że społeczeństwo tamtych czasów było 
intelektualnie i technologicznie bardzo zaawansowane i że kataklizmy zmiotły większość populacji. 
Fakt, że istnieją podobne wątki w grupach tak odmiennych kulturowo, sugeruje, że mit może 
opierać się na faktach. Wydaje się też, że dawne społeczności zapisywały i przekazywały te 
opowieści następnym pokoleniom. Fakt, że opowieść o „arce Noego” występuje na Bliskim 
Wschodzie i w Amerykach może oznaczać, że u jej podstaw leży wspólne doświadczenie.
Przytacza też kolejne dowody, że rozwinięte cywilizacje rejony Jeziora Titicaca zostały zniszczone 
przez powodzie i podniesienie się poziomu morza. Będące niegdyś miejscem zamieszkania 
nadmorskiej społeczności dysponującej zaawansowanymi technikami irygacyjnymi, obecnie 
Jezioro Titicaca znajduje się 3820 metrów nad poziomem morza. Dziś studiuje się tamte 
wyrafinowane techniki z nadzieją, że można będzie je zastosować w czasach współczesnych. Z 
kolei techniki budowlane w Machu Pichu w Peru podobnie jak piramidy w Egipcie i Meksyku, 
nadal pozostają owiane tajemnicą. Olbrzymie kamienie o gładko przyciętych powierzchniach, 
których nie potrafimy nawet odwzorować, zostały ustawione z nieosiągalną dla nas dokładnością. 
Potrzebowalibyśmy kilku dźwigów, aby podnieść jeden głaz, ale nie zdołalibyśmy ich ustawić z 
taką dokładnością. Poza tym, obecnie dzięki technikom komputerowym dopiero stawiamy pierwsze 
kroki w matematycznych obliczeniach stosowanych wówczas podczas planowania. 
Dawna kartografia jest kolejną fascynującą tajemnicą. Dokładne odwzorowanie powierzchni lądu 
Antarktyki można znaleźć na mapach pochodzących z roku 1513 (mapa Piri Reis wykonana w 
Konstantynopolu). Wiadomo, że linia brzegowa została pokryta lodem przed tysiącami lat. 
Technologia identyfikacji mas lądowych pod powierzchnią lodu została rozwinięta dopiero w 
drugiej połowie XX wieku. Te osiągnięcia potwierdziły, że mapy wykonane wieki temu są 
dokładne. Ponieważ wiemy, że mapa linii brzegowej lądu Antarktyki została wykonana w czasach, 
których nie sięgają nasze pisane źródła historyczne, Hancock konkluduje, że owa mapa została 
skopiowana z oryginalnych rysunków i przekazana tysiące lat temu. Na tej podstawie wnioskuje, że 
tamci ludzie musieli mieć dostęp do zaawansowanych technologii. Ponieważ kartografią zajmują 
się społeczności na wysokim poziomie rozwoju, te, w których wykonano mapy lądu Antarktyki 
musiały być cywilizowane i dobrze rozwinięte.
Zatem dysponujemy dowodami, że zaawansowane cywilizacje istniały już wcześniej. Miały dostęp 
do technologii, których nie potrafimy jeszcze nie znamy. Potencjał nuklearny, jakim dysponujemy, 
może zniszczyć naszą obecną cywilizację. Niemal ogołociliśmy ziemię z naturalnych lasów, 
stworzyliśmy dziurę ozonową i nie jesteśmy w stanie kontrolować efektu cieplarnianego. W 
konsekwencji klimat na świecie  zmienia się. W jednej części świata nagminnie występują klęski 
suszy niszcząc plony. W innej części obserwujemy wielkie powodzie i inne kataklizmy. Wydaje mi 
się, że ludzkość wypracowała w stosunku do planety wielki karmiczny dług, który natura sama z 
nami rozlicza.
Patrząc na to, co dzieje się obecnie, dostrzegam możliwości odnowy duchowej. Wyłania się w 
czasach największego rozkładu i chaosu. Bez względu na wstrząsy, jakich będziesz świadkiem, 
pamiętaj i umacniaj się w wiecznej tożsamości, pozwalając potędze miłości wspierać dusze w 
chwilach narastających trudności. Nadchodzą trudne czasy. Niech więc wstrząsająca każda scena 
wzmocni twoje duchowe wysiłki, aby stale przynosić światu spokój. Nie wikłaj się w to, co się 
dzieje, ale służ innym duchową wiedzą, miłością i zrozumieniem.

Życie jak świątynia

Siedziałem na walizce na lotnisku Ahmadabad wracając z Indii w 1992. Nie było innego miejsca, 
żeby usiąść. W sali odlotów krajowych panował chaos. Mój samolot do Delhi był jednym z kilku 

background image

opóźnionych. Grupa zdenerwowanych biznesmenów indyjskich krzyczała i gestykulowała przy 
bagażach. Pomimo tego całego hałasu i faktu że niewiele miałem czasu na przesiadkę w Delhi, 
czułem się błogo niezależny i pogodny. „Słodka sztuka życia”, uśmiechnąłem się w środku. 
„Przynajmniej mam miejscówkę...”, czyli moją walizkę.
Radowałem się uczuciem absolutnego wewnętrznego spokoju, nie poddającemu się żadnym 
wstrząsom i chaosowi. Nie martwiłem się połączeniem w Delhi. Po prostu obserwowałem wszystko 
bez pragnień, troski, niepokoju. Czułem się cudownie wyzwolony.
Rozpierzchły się najmniejsze wątpliwości, jakie pojawiały się podczas programu medytacyjnego w 
Mt Abu. W tamtej chwili wydało się, że odeszły na zawsze. Tak naprawdę rozwiały się na skałce 
Baby, w poświacie wspaniałej medytacji o zachodzie słońca. Wysoko w górach Abu odezwał się do 
mnie boski głos. Odbija się jeszcze echem w moim umyśle. To był sekretny szept o tym jak 
połączyć się z Jego/Jej boską naturą.  Powiedział: „ Poprzez świątynię swojego życia.”
Kończył się program, a ja nie miałem żadnych planów na następny tydzień. Usłyszałem  wtedy od 
adepta Raja Yogi, że odbędzie się specjalne spotkanie. Spotkanie, podczas którego rzekomo sam 
Bóg przychodzi i udziela wskazówek. Nalegano, abym został. Jednak pojawiło się kilka spraw, o 
których nie miałem pojęcia. Uczestnicy tego spotkania uzyskali zezwolenie z uwagi na ich duchowe 
wysiłki, wiedzę o sobie i oddanie. Musieli też przestrzegać określonej dyscypliny i czystości przez 
kilka miesięcy. 
Ja potrzebowałem pozwolenia Dadi Janki, głównej koordynatorki uniwersytetu. Była niskiego 
wzrostu, emanowała rozbrajającą potęgą duchowości. Postawiła mi subtelne warunki co do mojego 
zaangażowania duchowego. Gdybym przyjął tę wiedzę, oddał się i zaadoptował reguły czystego 
życia, mógłbym zostać. W innym przypadku nie jest to możliwe. Miałem sprawę przemyśleć i 
wrócić z odpowiedzią za kilka dni.
Przed spotkaniem oczekiwałem, że dzięki Dadi Janki będę jasno wiedział, co robić. W rezultacie, 
po spotkaniu ogarnęły mnie jeszcze większe wątpliwości. Teraz już nie wchodziło w grę pytanie, 
czy zostać czy nie. Pojawił się nieoczekiwany, nowy wymiar. Czy miałem wystarczająco dużo siły 
duchowej? Przez następne kilka dni moje uczucia oscylowały pomiędzy wzburzeniem a 
zwątpieniem w siebie. Jak odrzucić takie spotkanie, jeśli nadarza się okazja? Ale uczucie, że nie 
zasługuję nie dawało mi spokoju. 
Pogrążony w chaosie odkrywałem, że życie yoginów przyciąga mnie. Pociągało mnie ich oddanie i 
monastyczny wręcz styl życia ashramu. Słowo ashram w języku hindi oznacza społeczność 
duchową przestrzegającą wspólnych zasad i nauki. Kolejne zwątpienia dołączały do istniejących już 
wątpliwości i niepewności: Czy powinienem porzucić dla tego celu moje życie? Czy tu odnajdę 
Boga? Czy mam się oddać i zostać tutaj? Czy to ma być dla mnie zachęta przewidziana w boskim 
planie?
Odpowiedzi pojawiły się jeszcze tego samego dnia na skałce Baby, najbardziej kochanym przez 
wszystkim miejscu wieczornych medytacji. Kiedy tego wieczoru znikło słońce moja świadomość, 
wykroczyła poza granice jego piękna. Nie miałem odczuć fizycznych. Moje ciało, ziemia i 
wszechświat zamarły. Poczułem jakbym znalazł się w załamaniu czasu, wypełniony boską 
świadomością i chwilowo nieświadom własnej egzystencji. 
Nie mogę powiedzieć, że to co nastąpiło było doświadczeniem miłości. Nie mogę też powiedzieć, 
że to było doświadczenie spokoju. Doświadczyłem jasności i boskiej obecności. Usłyszałem głos 
dochodzący z najgłębszej, najstarszej części duszy. Te słowa mądrości i rady rozwiały wszystkie 
moje wątpliwości związane z odnalezieniem Boga i spotkaniem z Nim. Powiedział mi: Nie 
odnajdziesz mnie żyjąc w ashramie. Poznasz mnie czyniąc ashram ze swojego życia.”
Bądź przykładem i służ innym - takie było podwójne znaczenie tego przekazu. Jeśli będziesz 
rozwijać i doświadczać duchowości, stanie się ona potęgą w twoim życiu i poprowadzi cię ku 
wyrażaniu wewnętrznego piękna, mądrości i siły w sposób naturalny.  Obserwując bez oceniania, 
odsłaniasz miłość. Mówiąc bez arogancji, uczysz miłości. Działając z prostotą, stajesz się miłością. 
A kiedy stajesz się miłością, należysz do Boga, a twoje życie staje się jego świątynią.
To także jest misja.
Prostota
Nawyki świadomości ciała czynią z duchowego rozwoju i osiągnięć coś ezoterycznego, 

background image

skomplikowanego i trudnego. Jednak pierwotna natura duszy była najbardziej prosta. Złożoność 
pojawia się, kiedy świadomość ciała warunkuje duszę, czyniąc ją więźniem uzależnień, pragnień i 
niepewności. To właśnie świadomość ciała, a nie duchowe osiągnięcia i samorealizacja,  jest czymś 
skomplikowanym i trudnym. Wszyscy szukamy prostoty i prawdy.
Jeśli wykluczysz ciało, pozostaje energia myśli, intelekt i wspomnienia (włączając sanskary). 
Wszyscy jesteśmy tacy sami bez względu na płeć, wiarę i kontekst kulturowy. Jeśli pozostawimy 
bieżące życie, jesteśmy tacy sami, jako żyjąca energia - świadomość. Przekształcając świadomość 
ciała i urzeczywistniając naszą prawdziwą, naturę stajemy się wrażliwi. Możemy patrzeć na ten sam 
świat i być oszukiwani świadomością ciała albo też rozumieć go dokładnie poprzez świadomość 
duszy.
Raja Yoga uczy, że świadomość pochodzi z punktu światła, które jest formą duszy. Chociaż forma 
pozostaje niezmienna, zmieniają się prostota, czystość i potęga. W Raja Yodze Bóg jest jedyną 
duszą, która nigdy nie wchodzi w cykl narodzin i śmierci. Bez płci, On/Ona nigdy nie staje się 
świadomy ciała i nigdy nie traci czystości i potęgi. Z taką prostotą Najwyższa Dusza nigdy nie 
warunkuje ani kontroluje miłości i nie ulega przywiązaniu do niczego. Bóg wiecznie pozostaje w 
swojej oryginalnej naturze. Nigdy nie przestaje kochać i być miłością. Poprzez tego, który nigdy się 
nie zmienia wszystkie dusze mogą ponownie odkryć ich prawdziwy spokój, czystość, potęgę.
Kiedy jesteśmy świadomi ciała dusza wydaje się ezoteryczna. Jednak ona jest naszą prawdziwą 
tożsamością. Zastępujemy ją realnością tego, co nam się wydaje obiektywne mierzalne i konkretne. 
Odwracamy się od prawdy i chwytamy się czasowej iluzji świadomości ciała. To co tajemnicze, 
niewytłumaczalne lub cudowne zdumiewa nas, choć to zwykłe przejawy naszej oryginalnej natury. 
Świadomość duszy po prostu uzdrawia nas z ignorancji  oszukiwania, a jednak traktujemy to jako 
oświecenie. Aby na powrót stać się, czym byliśmy, aby powrócić do miłości, potrzebujemy 
zrozumienia, że świadomość duszy jest naszym najzwyklejszym, najprostszym sposobem bycia.
Z prostotą świadomości duszy jesteśmy swobodni, otwarci i szczerzy. W prostocie prawda staje się 
widoczna i urzeczywistnia się bez udowadniania czegokolwiek. W ten sposób doświadczamy głębi 
naszej własnej prawdy, żyjemy prosto i oszczędnie, będąc pełni dobrych życzeń z naszą miłością.

Nie ma nic skomplikowanego w świadomości duszy. W tej podróży będziesz tym silniejszy im 
bardziej prosty się staniesz. Nie ma potrzeby zmieniać kogokolwiek, prócz siebie. Miłość zrobi 
resztę.

Życie jest podróżą, obyś podróżował dobrze

Bądź prosty, bądź sobą

Bądź wrażliwy, bądź prawdą

Om shanti

background image

Nota informacyjna:
Roger Cole jest wysokiej klasy specjalistą, doświadczonym lekarzem onkologiem, dyrektorem 
hospicjum, który w codziennej pracy z pacjentami odmawia traktowania ich jedynie jako przypadki 
chorobowe. Roger integruje znakomite wykształcenie, szeroką i głęboką wiedzę specjalistyczną ze 
świadomością duchową. Oferuje swoim pacjentom rzeczywiste i namacalne holistyczne podejście, 
terapię łączącą troskę o stronę duchową, jak i cielesną, opartą na szacunku i miłości do człowieka. 
Roger od wielu lat kroczy ścieżką Raja Yogi. Esencję tej nauki, jak i swoje doświadczenia w pracy 
z pacjentami opisał w tej książce. Pod względem merytorycznym może ona stać się inspirującą 
lekturą dla osób poszukujących, dla środowisk medycznych, zwłaszcza tych specjalistów, którzy 
pracują pacjentami śmiertelnie chorymi.

Jeśli czytelnik doświadczył korzyści z lektury, ocenił ją pozytywnie i chciałby się zrewanżować, 
najlepszym sposobem jest dzielenie się wiedzą z innymi i działanie na rzecz pozytywnych zmian w 
najbliższym otoczeniu lub skontaktować się bezpośrednio z autorem poprzez stronę internetową:

http://www.loveandhealing.com.au