LUDWIKJERZYKERN
PROSZĘSŁONIA
1
NaimięmaDominikijestsłoniem.Urodziłsięchybajakieśstolattemu.Takie
przynajmniej odnoszę wrażenie. Dominik nie posiada żadnego dowodu, więc
trudnomidokładnieokreślićjegowiek.Czytojestzresztątakieważne?Normalnie
słonie rodzą się gdzieś w azjatyckiej dżungli albo w afrykańskim buszu. Musicie
wiedziećbowiem,żeznamydwagatunkisłoni:słonieindyjskie,któremająwklęsłe
czołoimałeuszy,orazsłonieafrykańskie,któreuszymająogromne,zwisającejak
uspaniela,aczołowypukłe.Nowięc,jakjużpowiedziałem,teindyjskierodząsię
najczęściej w dżungli, a te afrykańskie w buszu. Busz — to jest taka wielka
równina, pokryta gdzieniegdzie krzakami, zeschłymi trawami i karłowatymi
drzewami.
Często słoń jest wyższy od najwyższego drzewa w takim buszu. Oczywiście
dorosłysłoń,bomałesłoniesą,naturalnie,owieleniższe.
Ale z Dominikiem było inaczej. Dominik nie urodził się ani w Indii, ani w
Afryce.Dominikurodziłsięwfabryceporcelany.Nigdyniebyłmałyaniduży.Od
razubyłtaki,jakijest.Ajestwielkościmałejowieczki.Itakjakowieczkajestcały
biały.
Dawniej Dominika znało całe miasto. Bo zaraz po urodzeniu został
przywiezionydopewnegomiastaitam,wwielkiejaptece,któraznajdowałasięna
Rynku,aktóranazywałasię„PodSłoniem”,ustawionogonawystawie.
ZtrąbądumniezadartądogórystałnatejwystawieDominikprzezwiele,wiele
lat.Wzimiebywałomunierazstraszniezimno,zatowleciebyłomuprawie tak
ciepło,jakjegodalekimafrykańskimkuzynom.Patrzącsobiecałymidniamiprzez
szybę,poznałDominikwszystkichmieszkańcówmiasta.
Wydawałomusię,żegolubili.Przechodzącuśmiechalisiędoniego,kiwalimu
rękami,anawetrobiliperskieoko,cowcaleniejestrzeczątakąznowułatwą.
Dzień za dniem upływał Dominikowi beztrosko i gdyby nie muchy, które mu
dokuczały czasami, Dominik byłby najszczęśliwszym słoniem pod słońcem.
Niestety,szczęścienietrwawiecznie.Pewnegodnianastąpiłocośokropnego,coś,
cozniszczyłoszczęścieDominika.Niebyłtoanipożar,anipowódź,anitrzęsienie
ziemi.Aninawetniekamień,którynaglewpadłprzezszybęinajpierwrozbiłją,a
późniejDominika.Nicpodobnego,Dominikowinicsięniestało.Ajednaktragedia
jegobyłanieodwracalna.
Po prostu zmieniono nazwę apteki. Apteka przestała się nazywać „Pod
Słoniem”,azaczęłasięnazywać„PodLwem”.ZabranoDominikazwystawy,a na
jego miejsce postawiono porcelanowego lwa, imieniem — o ile się nie mylę —
Kamil.
Aletojużnasnicnieobchodzi…
Dominikpowędrowałnastrych.
W ciemnościach, wśród najrozmaitszych rupieci i szpargałów, w kurzu takim,
żeażoddychaćbyłotrudno,spędziłDominikwieledługichlat.
Od tego kurzu stawał się coraz bardziej szary, aż w końcu zrobił się zupełnie
czarnyitrudnogonawetbyłozauważyć.
PróczDominikanastrychumieszkałyjeszczenietoperze,kawki,stado dzikich
gołębi i kilka sympatycznych myszek. Obok starego poprutego manekina stał
wielkiwiklinowykosz.Wtymkoszuznajdowałysięróżne,bardzociekaweksiążki.
Książkiprzezcałydzieńspały,akiedyprzychodziłwieczór,budziłysięizaczynały
nagłosopowiadaćto,cowkażdejznichbyłonapisane.
Na strychu wtedy robiło się cicho i wszyscy z największym zainteresowaniem
słuchali opowieści książek. Każdy usadawiał się tak, żeby mu było najwygodniej.
Kawkisiadałyobokkomina,botamimbyłonajcieplej;gołębieprzytulałysięjeden
do
drugiego
i
we
wszystkich
ciekawszych
momentach
trącały
się
porozumiewawczoskrzydłami;myszkiwystawiałyłebkizeswychrodzinnychszpar
i dziur, a nietoperze zwisające z sufitu kręciły ze zdumienia swymi włochatymi
główkami.
Ale najbardziej zachłannie słuchał tych opowieści Dominik. Leżał sobie
nieruchomonaboku(botakgopołożono)wswymciemnym,zakurzonymkącie i
nic, tylko słuchał, słuchał i słuchał. Właściwie to podobały mu się wszystkie
opowiadania, jakie by nie były, ale, między nami mówiąc, najbardziej lubił
opowiadania o zwierzętach, a już prawdziwą przyjemność sprawiały mu
opowiadaniaosłoniach.Jednazksiążek,wyjątkowogruba,taka,żepewniemiała
więcej niż tysiąc stron, była cała o zwierzętach, o ich życiu i zwyczajach. Na całe
szczęścietawłaśnieksiążkabyłaniesamowiciegadatliwa,zupełnienibyjakaśstara
plotkara.Skorotylkozaczęła,potrafiłagadaćcałąnocbezprzerwy!
Od niej właśnie Dominik dowiedział się najprzedziwniejszych rzeczy o
słoniach.
Przedewszystkimdowiedziałsiętego,cowyjużwiecie:żesłoniedzieląsię na
indyjskie i afrykańskie. Dowiedział się o tych uszach i o czołach, i o tym, że
afrykański jest przeważnie trochę większy od indyjskiego i że indyjski daje się
oswajać,aafrykańskinie.Ogromniemusięzrobiłomiło,kiedyusłyszał,żesłonie
sąnajwiększymiżyjącyminaświecieczworonogami.
Niemasięczemudziwić!OstatecznieDominikczułsię—słoniem.
Tak prawdę mówiąc, to reszta towarzystwa nie bardzo lubiła opowiadania o
słoniach. Gołębie chciały, żeby opowiadać ciągle o gołębiach, nietoperze chciały
słuchać tylko o nietoperzach, kawki o kawkach, a myszki o myszkach. Kiedy ta
gruba książka zabierała się do opowiadania o słoniach, gołębie, niezadowolone,
zaczynałygruchać,kawkiskrzeczałyposwojemu,nietoperzepopiskiwały,amyszy
chrobotały,wygryzajączezłościdziurywpodłodze.BiednyDominikprzeztencały
hałasniezawszemógłwszystkodobrzeusłyszeć.Aletakjużjestnaświecie,myślał
sobie,żeliliputynielubią,kiedysięprzynichwychwalaolbrzymów.Samnigdynie
przeszkadzał, kiedy mówiono o innych zwierzętach, słuchał cierpliwie, ponieważ
wiedział,żewszystkowżyciumożesięprzydać,ajeśliniechciałomusięsłuchać,
to spał. Nie odezwał się nigdy ani jednym słowem i wszystkie antysłoniowe
wystąpieniaznosiłznajwiększągodnością.
Nikt nie jest w stanie powiedzieć, jak długo to wszystko trwało. Mijały dni i
noce,lataizimy,jesienieiwiosny,anastrychunicsięniezmieniało.
Rzadko kiedy tylko ktoś wpadał na chwilę, przynosił stary materac albo
niemodne żelazne łóżko, opierał je o ścianę i prędko uciekał, cały oblepiony
pajęczynami.
Pewnego dnia przyszedł na strych Pinio. Pinio naprawdę nazywał się Piotruś,
alewdomuodmałegowołalinaniegoPinioitakjużzostałonazawsze.Piniobył
wesoły, miał zadarty jak Tadeusz Kościuszko nos i kilka piegów. Tych piegów w
leciebyłozawszewięcejniżwzimie.
Pinio łaził po strychu, zaglądał do wszystkich zakamarków, grzebał w koszu z
książkami,ażwreszcienadepnąłniechcącynaDominika,któregoprawie nie było
widaćpodwarstwąkurzu.Piniojednakmiałdobreoczy.
Spojrzał pod nogi i wtedy zamajaczył mu jakiś kształt. Sięgnął ręką i trafił na
trąbę Dominika. Dotknął jej — a wtedy spod warstwy kurzu błysnęła biel
porcelany.
—Cośdziwnego!—powiedziałgłośno.—Coteżtomożebyć?
Szybko,jakąśpierwsząlepsząszmatą,wytarłkurzzDominikaizezdumieniem
szepnął:
—Słoń!Tojestsłoń.Śliczny,porcelanowysłoń!
Natychmiastpobiegłnadółdoojca,któryakuratczytałgazetę.
—Nastrychujestsłoń—powiedział.
—Cotakiego?—spytałojciec,nieodrywającwzrokuodgazety.
—Słoń,ślicznybiałysłoń!
—Noicoztego?
—Niiic—powiedziałPinio.—Możebymmógłsobiegozabrać?
—Dokąd?
—Domojegopokoju.
—Aweźsobie,tylkodajmiświętyspokój!—zniecierpliwiłsięojciec.
Tego samego dnia Pinio zniósł Dominika na dół. Najpierw zaniósł go do
łazienki i tam wymył go porządnie wodą z mydłem, a potem zabrał do swojego
pokojuipostawiłnapółcezksiążkami;dokładnie:naprzedostatniejpółceodgóry,
którabyłaprzeznaczonananajwyższeksiążki.Ponieważtychnajwyższychksiążek
było zaledwie kilka, na półce znalazło się jeszcze dość miejsca dla Dominika. Na
wysokość, mimo zadartej w górę trąby, Dominik też się idealnie mieścił, a nawet
miał nad sobą parę centymetrów wolnej przestrzeni pomiędzy końcem trąby a
ostatniąpółką.
„Nie mogłem lepiej trafić — powiedział sobie Dominik, kiedy już jako tako
oswoiłsięznowymmiejscem.—Całkiemtuprzyjemnie,ciepło,czystoiwdodatku
książkipodręką…”
Tak właśnie powiedział: „pod ręką”, mimo że jako słoń powinien określić to
inaczej: „pod trąbą”. Ale Dominik był na tyle inteligentnym i oczytanym, a
właściwie mówiąc — osłuchanym słoniem, że zdawał sobie doskonale sprawę z
tego,iżwyrażenie:„podtrąbą”możebrzmiećniecolekceważąco.
A na coś takiego w odniesieniu do książek, którym przecież tak wiele
zawdzięczał,Dominikniepozwoliłbysobiezażadneskarby!
— Teraz słoń będzie tutaj stał, proszę słonia — oznajmił Pinio. — Musisz być
grzeczny, mój słoniu, cicho się zachowywać, kiedy odrabiam lekcje, a jak już
skończęodrabiać,towtedydopierobędziemymoglisiębawić,chcesz?
—Chcę—powiedziałDominik,aletakjakośdziwniecicho,żePinioabsolutnie
nic nie usłyszał. Zresztą może Dominikowi się tylko zdawało, że powiedział:
„chcę”,awrzeczywistościniewydałzsiebienajmniejszegodźwięku.
WkażdymrazieDominikchciałpowiedzieć:„chcę”,mogęwasotymzapewnić.
—Będęciopowiadałróżnehistorie—ciągnąłdalejPinio.—Będęciopowiadał,
co się dzieje w szkole, w mieście, na wycieczkach i w ogóle będę ci opowiadał
wszystko!
„Znakomicie — pomyślał Dominik. — Strasznie lubię słuchać, jak ktoś
opowiada”.
— Opowiem ci wszystko o mamusi, o tatusiu, o babci i o dziadku. I o moim
bracie,któregotutajterazniema,bowyjechałiuczysię,żebyzostaćinżynierem,i
o mojej siostrze, która jest artystką w jednym teatrze i która czasem do nas
przychodzi.Jaktylkoprzyjdzie,tocięzarazzniąpoznam.
„Nieznamjeszczeanijednejartystki—pomyślałDominik.—Alenie szkodzi,
kiedyśtrzebazacząćjepoznawać”.
— Opowiem ci też o moich kolegach i o koleżankach. Jeden jest taki, co,
wszystko tłucze: szyby, kałamarze, filiżanki, szkiełka od zegarków, no, wszystko,
powiadamci,słoniu,wszystko.Dlategoteż,gdybyonprzypadkiemtutajprzyszedł,
toproszęsłonia,żebysłońnasiebieuważał!
„O,będęuważał,będę—zapewniłwduchuDominik.—Niejestemtakigłupi,
żebyteraz,kiedyjestmitakdobrze,daćsięstłucjakiemuśtambylekomu. Niech
on sobie nie myśli, że ze mną pójdzie mu tak łatwo, jak z pierwszą lepszą szybą
albofiliżanką”.
—Jasambędęzresztąnaniegouważał—powiedziałPinio—iniepozwolęmu
sięzabardzodociebiezbliżać.
WtymmomencieotworzyłysiędrzwiidopokojuweszłamamaPinia.
OdrazuzobaczyłaDominika,bobyłbiałyirzucałsięwoczy.
—Cotojest?—spytała,wskazującpalcem.
—Słoń—odparłPinio.
—Skądgomasz?
—Znalazłemnastrychu.
—Pytałeśojca,czymożeszgotutajprzynieść?
—Pytałem.
—Noicoojciecpowiedział?
—Powiedział,żemogę.
—Wobectegowszystkowporządku.Widzę,żecisiętensłońbardzopodoba.
— Ogromnie! Będę mu wszystko opowiadał. Bajki, wierszyki, różne takie
historie,nawetzadaniarachunkowe…
„Oj, rachunków nie lubię — pomyślał sobie Dominik. — Ale trudno, trzeba
będziecierpieć”.
— No to dobrze, moje dziecko — powiedziała matka Pinia — tylko pamiętaj,
żebyśniepoświęcałtemusłoniowizbytwieleczasu.Azanimpołożyszsięspać,nie
zapomnij zażyć tych wszystkich witaminek, które tam na stole dla ciebie
przygotowałam.Dobranoc,kochanie!
IpocałowawszyPiniawczołowyszłazpokoju.
2
Ojciec Pinia siedział przed telewizorem i oglądał mecz hokejowy Kanada —
Szwecja, a matka Pinia robiła na drutach sweter z seledynowej włóczki dla syna.
Właśnie Szwedzi strzelili Kanadyjczykom bramkę, kiedy matka Pinia ni stąd, ni
zowądpowiedziała:
—Wieszcośotymsłoniu?
—Ojakimznowusłoniu?—spytałzroztargnieniemojciecPinia,wpatrującsię
wtelewizor.
—Otym,któregoPiniomawpokoju.
—Acotozasłoń?
—Dosyćdużysłońzbiałejporcelany.Myślałam,żecionimmówił.
— A mówił, rzeczywiście. Mówił coś o jakimś słoniu, ale zupełnie o tym
zapomniałem.
—Podobnopozwoliłeśmuprzynieśćtegosłoniazestrychu.
— Tak, to prawda — odparł ojciec Pinia niesłychanie zemocjonowany,
ponieważKanadyjczykomudałosięwyrównać.
—Askądtensłońznalazłsięnastrychu?
—Niemampojęcia.Zaraz…Zaraz…Ktośmikiedyśmówił,żenaparterzepod
naszym mieszkaniem była ongiś apteka, która podobno najpierw nazywała się
„PodSłoniem”,apotem„PodLwem”.
—Toistniejeszansa,żePinioznajdziejeszczelwa.
—Bardzomożliwe.Faul!!!—zawołałnagleojciecPiniaoburzonypodłożeniem
kija przez jednego z graczy. Sędzia natychmiast wykluczył tego gracza z gry na
dwiekarneminuty,chociażwydajesięrzecząmałoprawdopodobną,abyuczyniłto
naskutekokrzykuojcaPinia.Grapotoczyłasiędalej,aponieważterazgrałopięciu
KanadyjczykównaczterechSzwedów,toudałoimsięprzeprowadzićszybkiataki
strzelićbramkę.
— Wracając do tego słonia — odezwała się matka Pinia — to ja osobiście nie
mamnicprzeciwkotemu,żebygosobietrzymałwpokoju.
— Ja też nie. Widziałaś go chociaż? — zapytał ojciec nie odwracając głowy od
telewizora.
—Widziałam.Wyglądabardzoładnie.
—Czytojestdużysłoń,czymały?
—Będziewielkościniezbytdużegopsa.
—Icoonznimzrobił?
—Postawiłgonapółcezksiążkami.
—Mamnadzieję,żeprzedtemdoprowadziłgojakośdoporządku.Nastrychach
bywazwyklebardzodużokurzu.
—Jamyślę,żegonawetwymyłwodązmydłem,bobłyszczytak,żetrudno go
nie zauważyć, kiedy się wejdzie do pokoju — powiedziała matka Pinia, szybko
przebierającdrutamipomiędzyktórymiprzewijałasięseledynowawłóczka.
— Jak można nie trafić do pustej bramki! — zawołał ojciec. — Widziałaś coś
takiego!
MatkaPiniawogóleniepatrzyławtelewizor.Popierwszezupełniesięnatym
nie znała, a po drugie lubiła tylko figurową jazdę na łyżwach, a nie jakieś tam
wariackiebieganiepolodziewewszystkiestrony,niewiadomowłaściwiepoco.I
wdodatkuzkijami.Ojciecnatomiastnieopuściłżadnegomeczu.Samjeszczenie
takdawnograłwhokejaimarzył,żejegosyn,Pinio,jaktylkotrochępodrośnie i
zmężnieje,zostaniewspaniałymhokeistą,takim,októrymrozpisująsięgazety.
Mecz ostatecznie skończył się wynikiem remisowym 2:2. Ojciec Pinia zgasił
telewizor,wstałzgłębokiego,wygodnegofotela,wktórymsiedział, i przeciągając
siępowiedział:
—Czyjasiękiedydoczekamtego,żezobaczęPiniawtelewizji?
— Jak ty chcesz, żeby on grał w tego hokeja, kiedy on prawie wcale nam nie
rośnie?
—Dałaśmudzisiajwitaminy?
—Dałam.Codzienniemudajęodprzeszłoroku—inic.
—Niemówznowu,żenic.Przecieżurósł.
—Pięćcentymetrówprzezcałyrok,cotojest?
—Dobreipięćcentymetrów!
—Innijegokoledzyuroślipodziesięć,ajedennawetdwanaściecentymetrów.
—Cotypowiesz!Który?
—Goryczko.
— Trzeba by się dowiedzieć, jakie on dostaje witaminy. Dowiedz no się od
starejGoryczkowej.
—AmożeiśćzPiniemdoinnegolekarza?
—KiedydoktorDuduś,któryopiekujesięPiniem,cieszysięznakomitąopiniąi
uchodzizadoskonałegofachowca.
—Wedługmnie—powiedziałamatkaPinia—nicbyniezaszkodziłoporadzić
się jeszcze jakiegoś innego lekarza. Ostatecznie to nic przyjemnego mieć syna,
któryjestnajniższywklasie.
—Ajakmyślisz,doktóregodoktoraiść?—spytałojciec.
—Weźksiążkętelefoniczną,tamjestspiswszystkichlekarzymieszkających w
naszymmieście.
— Gie ha i jot ka el — mruczał ojciec Pinia, przerzucając kartki książki
telefonicznej. — El, lekarze… Raz, dwa, trzy, cztery… o, dużo, razem jest
trzynastu…
—Fatalnaliczba—powiedziałamatkaPinia.—Alewszystkojedno, czytaj po
kolei.
—DoktorBonżur…
—Bardzodobrylekarz.Dalej…
—DoktorCebion…
— A, słyszałam o nim. Ma znakomitą opinię, ale to chirurg, a nie będziemy
przecieżchirurgiczniePiniawydłużać.Dalej…
—DoktorDuduś.
—Toten,coPinialeczy.Dalej…
—DoktorFiligranek…
—Zamłody.Dalej…
—DoktorGraham…
—Tolaryngolog,aPiniomagardłowporządku.Dalej…
—DoktorJodło-Świerkowski…
— Nic o nim nie wiemy. Dopiero niedawmo przyjechał do naszego miasta.
Dalej…
—DoktorKoperkiewicz…
—Kardiolog,nienadajesię.Piniomasercezdrowe.Dalej…
—DoktorNikaraguański…
—Dziwnenazwisko,aledobrzeonimmówią.Możnabyspróbować.
Dalej…
—DoktorPolka…
—Lepiejnie,nazwiskozabardzoskoczne.Dalej…
—DoktorRondo…
—DoktorRondojestodwariatów.Niebędziemygobraćpoduwagę.
Czytajdalej…
—DoktorTaksówkowski…
—JakniepomożedoktorBonżur,topójdziemydodoktoraNikaraguańskiego.
A jak nie pomoże doktor Nikaraguański, to pójdziemy do Taksówkowskiego. Kto
tamjestjeszcze?
—DoktorUlsch…
—DoktorUlschteżjestniezły.Trzebazapamiętać.Dalej…
—DoktorŻabuchna…
—Odczegoonjest,tenŻabuchna?
—Odoczu.
—Topocogoczytasz?Dalej…
—Dalejjużniema.Towszyscy.
— Wybór nie jest zbyt wielki — westchnęła matka Pinia. — Ostatecznie, jak
żadenztutejszychlekarzymuniepomoże,tomożemyjechaćjeszczedoWarszawy.
—Niemaoczymnaraziemówić.NajpierwtrzebaiśćdodoktoraBonżura.
Zobaczymy,coonpowie.
—Zarazjutrosięwybierzemy.
—Czuję—powiedziałojciec—żeznówbędąkłopotyzPiniem.Pamiętasz,co
było z doktorem Dudusiem? Za pójście do doktora Dudusia chciał pieska albo
kotka.Terazbędzietosamo.
— Ja się na to nie mogę zgodzić — odparła matka Pinia. — Bez tego mam w
domu robotę od rana do wieczora, a możesz sobie wyobrazić, co by się działo,
gdybyjeszczebyłpiesalbokot.
—Naszczęściejestsłoń!—zawołałojciec.
— To świetny pomysł — zgodziła się matka. — Słoń będzie naszym
sprzymierzeńcem.
—Słońnampomoże—przytaknąłojciec.
—Słońzastąpipieska.
—Słońzastąpikotka.
—Słońjestczysty.
—Słońniewiercisiępomieszkaniu.
—Słońnieszczeka.
—Słońniemiauczy.
—Słońnietułazinatapczan.
—Słońniegryziebutów.
—Słońniedrapiemebli.
—Słońniesiusiapopodłodze.
—Słońniemapcheł.
—Inajważniejsze—zakończyłojciec—żenierośnie.Słońzawszebędzie taki,
jakijest!
3
Dominik zaczął prowadzić regularny tryb życia. Rano budził się, kiedy matka
Piniawchodziładopokoju,żebyobudzićsyna.
Działosiętozwykleokołosiódmejgodziny.
Potem Pinio szedł się myć do łazienki, potem jadł śniadanie, łykał swoje
witaminy,ubierałsię,brałpodpachęteczkęzksiążkamiiszedłwstronędrzwi.Po
drodzepodchodziłdoDominika,głaskałgolubpoklepywałtak,jaksię,poklepuje
dobregokolegę,imówił:
—Proszęnamniegrzecznieczekać,proszęsłonia!Jakwrócęzeszkoły,tocicoś
ciekawegoopowiem.
Itrzaskającdrzwiami,wybiegał,boprzeważniebyłobardzopóźno.
Dominikzostawałsam.Alewcalesięnienudził.WczasienieobecnościPiniaw
jego pokoju działy się przeróżne rzeczy. Przede wszystkim przychodziła matka
Pinia.Otwierałaszerokookno,żebypokójdobrzewywietrzyć, zamiatała podłogę,
zbierała z tapczanu Pinia pościel i chowała ją do środka, a na samym końcu
ścierała kurze. Ścierała ze stołu, z obrazków wiszących na ścianach, z półki, z
książekizDominikatakże.
Itobyłoniesłychanieprzyjemne.NastrychuniktoDominikaniedbał, nikt z
niego nie ścierał kurzu, a tutaj codziennie był dotykany śliczną, żółtą, flanelową
ściereczką,którabyłabardzomiła*iwogólenadzwyczajdelikatna.
Posprzątawszy,matkaPiniawychodziła,aleoknozostawiałaotwarte,chyba że
wiał jakiś straszny wiatr albo miało się na burzę. To okno znajdowało się na
pierwszym piętrze od ulicy. Przez nie do pokoju, a następnie do porcelanowych
uszów Dominika dobiegały dziwne, pełne tajemniczego uroku odgłosy: warkoty
motorów, dzwonki tramwajów, trąbki samochodów, stukot końskich kopyt po
bruku, kroki przechodniów, szum drzew w pobliskim parku, ćwierkanie ptaków,
szczekanie psów, miauczenie kotów, dźwięki wojskowej orkiestry, która od czasu
doczasumaszerowałaulicąiwygrywaławesołemelodie.
Do tego jeszcze dochodziły radia grające u sąsiadów, no i ludzkie głosy. A
głosówtychbyłogromnywybór.
Lodziarznaprzykładwołał:
—Lody!Lody!Komulody?
Jakaśdziewczynkacałymidniamikrzyczała:
—Maammuuu!Maammuuu!Waceksięprzedrzeźnia!
Sprzedawca jabłek, który urzędował niedaleko na rogu ulicy, z wózkiem
pełnymjabłek,darłsięniskimgłosem:
—Dorenet!Dokoszteli!Dopapierówek!
Acogodzinęjeszczeodzywałysięzegarynapobliskichwieżach.Tychwieżbyło
trzy,akażdyzegarmiałodmiennydźwiękgłosu.Otrzeciejnaprzykładpierwszyz
nichmówił:
—Buum!Buum!Buum!
Druginatoodzywałsięwsposóbniecokłótliwy:
—Tin!Tin!Tin!
Trzecizaśmiałgłosodrobinęzachrypnięty,cobrzmiałomniejwięcejtak:
—Chrum!Chrum!Chrum!
Najbardziej małomówne były te zegary o godzinie pierwszej w południe i o
pierwszej w nocy. Potem z każdą godziną stawały się coraz bardziej gadatliwe, a
najwięcej do powiedzenia miały, jak się zapewne domyślacie, o dwunastej w
południeipunktualnieopółnocy.
Stojąc na swoim miejscu, Dominik stopniowo zapoznawał się z wszystkimi
tymi odgłosami. Nauczył się je rozróżniać i bardzo je polubił, ponieważ skracały
muczasoczekiwanianapowrótPiniazeszkoły.
Obok Dominika, na tej samej półce mieszkały książki. Dominik próbował
nawiązać z nimi jakiś kontakt, ale na razie nic z tego nie wychodziło. Jak sobie
zapewneprzypominacie,Dominik,kiedyjeszczemieszkałnawygnaniunastrychu,
znakomicie umiał porozumiewać się z tamtejszymi książkami, lokatorkami
wielkiegowiklinowegokosza.Tetutajbyłyjakieśzupełnieinne,niemógłsięznimi
dogadać.Byćmożebyłyniezadowolonezjegoobecności.
Bardzoczęstotaksięzdarza,żejeślisięnaglezjawiktośnowy,topoczątkowo
uważa się go za intruza, za osobę niepożądaną. Nie jest wcale wykluczone, że
książki były wściekłe na Dominika o to, że zajął miejsce na półce. Na to miejsce
mógłbyprzyjśćktośzichkrewnychalboznajomych,jakieśinneksiążkizdalekiego
świata,aniejakaśtambiałabryła,któraniewiadomonawetdoczegosłuży.
Tak więc książki na razie zupełnie nie umilały Dominikowi życia. Przeważnie
milczałycałednie,ajeślicośdosiebiemówiły,towtakichytrysposób,żeDominik
ani rusz nie mógł niczego zrozumieć. A może po prostu mówiły jakimś innym
językiem? Możliwe. Ostatecznie, po upływie pewnego czasu, Dominik doszedł z
nimi do porozumienia i nawet bardzo się nawzajem polubili, ale to już jest
zupełnieinnahistoriaiporozmawiamysobieoniejwodpowiednimczasie…
Weselejrobiłosięwpokoju,kiedywracałzeszkołyPinio.
Pinio siadał w fotelu na biegunach naprzeciwko Dominika i bujając się
opowiadał mu o tym, co ciekawego zdarzyło się od rana. Któregoś dnia Dominik
usłyszałtakąhistorię:
— Rybczyński znów wybił szybę w klasie. Nie masz pojęcia, słoniu, jak to
brzęknęło.Rybczyńskichciałwemnierzucićkasztanem.Powiedział,żetrafimnie
w sam czubek głowy. Ale nie trafił. Bo ja jestem mały. Jakbym był większy, to
Rybczyńskinapewnobymnietrafiłwczubekgłowy.
Ale że jestem mały, właściwie najmniejszy w klasie, to Rybczyński nie trafił, i
tyle!Mojamamaitatobardzosięmartwiąztegopowodu,żejajestemtakimały.
Mówią, że wcale nie rosnę. Ale to nieprawda! Rosnę, daję ci słowo! No, proszę
słonia,niechtylkosłońpopatrzy!
Mówiąc to Pinio zerwał się z fotela, który od tego momentu przez jakiś czas
bujałsięsamotnie,ipodbiegłdoframugidrzwi.
— Popatrz, tu widać najwyraźniej, jak rosnę. Co miesiąc staję przy tych
drzwiach, a mamusia albo tatuś robią ołówkiem znak i piszą przy nim datę. Za
każdym razem narzekają, że mało. Mało bo mało, ale zawsze coś tam przybywa.
Jakbymszybciejrósł,toRybczyńskitrafiłbymniewgłowę.Możenawetmiałbym
guza!Jakmyślisz,czyszybamożemiećguza?
Możeimoże,alezanimjejsięguzzdążyzrobić,topękaiwtensposóbnigdysię
o tym nie można dowiedzieć. W każdym razie nie chciałbym być Rybczyńskim!
Drugaszybawtymmiesiącu…
Piniowróciłnaswójfotelizamyśliłsię.
— Swoją drogą, to ciekawa sprawa z tym rośnięciem. Inni w ogóle nie mają z
tym najmniejszych trudności, rosną sobie po prostu, jakby nigdy nic, i nikt im
staleniepowtarza,żezamałouroślialbocośwtymrodzaju.
„Rosnąć…Cotoznaczyrosnąć?”—zacząłsięzastanawiaćDominik.
Dominik nigdy nie rósł. Był zawsze taki, jaki był. Nie miał najmniejszego
pojęcia,jaktojest,kiedysięrośnie.Czytoboli,czynieboli?Amożetojestwłaśnie
bardzoprzyjemnie,kiedysięrośnie?Iczyistniejejakiśsposóbnato, żeby zacząć
rosnąć?
—Bezprzerwyładująwemnieteróżnepigułki—ciągnąłdalejPinio—i co z
tego?Rosnęzaledwieparęmarnychcentymetrównarok.
„A więc jednak istnieją jakieś sposoby umożliwiające rośnięcie” — pomyślał
Dominik.
— Na przykład teraz — mówił Pinio — zanim siądę do obiadu, będę musiał
połknąć dwie żółte pastylki, dwie czerwone i dwie brązowe. Już je mama
przyszykowałanastole.Widzisz?
Dominik popatrzył na stół i rzeczywiście ujrzał na nim sześć okrągłych
kuleczek.
„Achtak,więctojesttocośnarośnięcie!”
—Równiedobrzetymógłbyśtołykać,mójsłoniu—powiedziałPinio.
„Zwielkąprzyjemnością”—pomyślałDominik.
—Atakszczerzemówiąc,tomamjużdosyćtegołykania—stwierdziłPinio.
„Jatambymsobiechętniecośtakiegopołknął,żebyzobaczyć,jaktojest,kiedy
sięrośnie—mruknąłdosiebieDominik.—Aletosennemarzenie.Skądwezmęte
kuleczki?”
—Mampomysł!—zawołałPinioizerwałsięnarównenogizeswegobujanego
fotela.—Spróbujęprzezjedenmiesiącniełykaćtychpigułek.
Zobaczymy, czy będę rósł tak, jak do tej pory, czy też w ogóle przestanę
rosnąć… Tylko co zrobić z pastylkami? Trzeba by je gdzieś przechować tak, żeby
ich mama nie znalazła, boby się bardzo gniewała. Jeśli przez miesiąc nic nie
urosnę, to wtedy wyjmę je z ukrycia i będę stopniowo połykał, żeby nadrobić
stratę.Ajeżeliurosnębezichpomocy,towtedyje najzwyczajniej wyrzucę. Tylko
gdziejeschować?
Piniozacząłsięrozglądaćpopokoju.
Dogłowyprzychodziłymuróżnepomysły.
„Składajnaszafie”—powiedziałpierwszypomysł.
—Nie—odparłPinio.—Mamazszafyścierakurze,kuleczkispadnąiwszystko
sięwyda.
„Chowajdoszuflady”—powiedziałdrugipomysł.
— Szuflada do niczego — odparł Pinio. — Jak się ją będzie otwierać, to
witaminybędąponiejpululululuchrobotaćiwsypagotowa.
„Wsadzajjedowazonu”—powiedziałtrzecipomysł.
— Do wazonu! Zwariowałeś! — zawołał Pinio. — Mama przyniesie kwiatki,
nalejedowazonuwodyipigułkisięporozpuszczają.Takniemożna.
„Nośjewteczce”—powiedziałczwartypomysł.
—Wteczcejestdziura—mruknąłPinio.—Książkiprzezniąniewylatują,ale
takiemałekuleczki—tobywyleciały.
„Umieśćjewczymśtakim,czegojużnieużywasz—powiedziałpiątypomysł.—
Wjakiejśstarejzabawcenaprzykład…”
—Toniejesttakigłupipomysł!—zawołałPinio.
Podszedł do szafki z zabawkami i zaczął w nich przebierać. Były to stare
zabawki,którymioddawnasięjużniebawiłitrzymałjetylkoprzezsentymentdla
nich. Żadna jednak nie przypadła mu do gustu jako schowek na witaminy.
Zrezygnowanystanąłprzedsłoniem.
—Maszprzepięknątrąbę,mójsłoniu!—powiedział.—Itakązadartądo góry,
jakbyśladachwilamiałzamiarcośnaniejzatrąbić.Awtejtrąbieco masz? O ile
sięniemylę,tomaszdwiedziurkizupełniejakjawnosie.
Czekaj, czekaj, ty naprawdę masz dwie dziurki w trąbie. I pysk masz
prawdziwy,anienaniby.Wieszco,jakjabymtaktutaj…Tojestmyśl!
Mówiąc to zebrał ze stołu sześć kolorowych kuleczek i po jednej wpuścił je
Dominikowidotrąbyidopyska.
—Tybędzieszmojąskarbonkąnawitaminy—powiedział.—Codziennieprzez
miesiącbędęwtobiechowałtepigułki,któremampołykać.Potem mi je oddasz.
Aleanimru-mruotym,proszęsłonia!
4
Odtądpowtarzałosiętotrzyrazydziennie.
Dominik łykał witaminy i stał sobie spokojnie na półce. Pinio, żeby
wynagrodzić mu przykrość spowodowaną wsadzaniem do trąby pigułek,
postanowiłcodziennieopowiadaćmujakąśinteresującąhistorięosłoniach.
ZarazpierwszegodniaopowiedziałmuoWyrwibaobabie.
— Wyrwibaobab, mój drogi — mówił Pinio — urodził się w pewnym
tropikalnym kraju, w którym jest tak gorąco, jak w naszej kuchni, kiedy mama
piecze na niedzielę placek albo babkę. Był synem Wyrwihebana i Wyrwipalmy…
Jakomałesłoniątkozasłynąłwokolicyswojąniezwykłąurodą,byłmianowiciecały
biały,zupełnietakjakty.Wśródprawdziwychsłonizdarzająsięodczasudoczasu
takie wybryki natury. Ojciec Wyrwibaobaba był szary, mama była szara, babcia i
dziadek także mieli szary kolor skóry, również ciocie i wujkowie posiadali
normalne szare ciała, tylko on jeden był biały. Z tego powodu wyróżniał się z
całegostadazłożonegozsamychkrewnychiznajomych.
„Stado… Co to znaczy stado?” — pomyślał sobie Dominik. Nie miał
najmniejszego pojęcia, co to może być takiego. Pamiętajcie, że Dominik nigdy w
życiuniemiałokazjiwidziećstadasłoni.Cojamówię—stada!
Nie widział nawet trzech słoni. Ani dwóch. Ani nawet jednego. Bo gdzie miał
widzieć? Zawsze był sam jak palec. Właściwie to nawet nie bardzo wiedział, jak
słońwygląda.Zdawałsobiedoskonalesprawę,żejestsłoniem,alenigdyniemiał
okazjizobaczyćswojejpostaci.Dawno,dawnotemu,kiedyjeszczestałnawystawie
apteki,zdarzałosięczasem,żeświatłotaksięzałamywałowszybiewystawowej,iż
tworzyłocośwrodzajulustra.
Wtedy Dominik mógł ujrzeć w szybie zarys swego ciała, mgliste i niewyraźne
odbicieswoichbiałychkształtów.Itobyłowszystko.Chociażwięcnierozumiał,co
toznaczy:stado—zzainteresowaniemipodnieceniemsłuchałPinia.
— Białe słonie — ciągnął dalej Pinio — są bardzo cenne. Proszę tylko, żeby z
tego powodu nie przewróciło ci się w głowie. Niektórzy nawet uważają je za
zwierzętaświęte.AlewracajmydonaszegoWyrwibaobaba.
Jego ojciec, Wyrwiheban, znany był z tego, że potrafił sobie poradzić z
najtwardszymnawethebanowymdrzewem.Matkazaśjego,Wyrwipalma,tosamo
robiła z palmami. Dwudziesto- i trzydziestometrowe palmy na każde zawołanie
wyrywała z ziemi razem z korzeniami. Okręcała trąbę dookoła pnia, parę razy
mocnopotrząsałapalmąisiup—wyrywałatak,jakmywyrywamyrzodkiewkę.
Cotojestrzodkiewka,Dominiktakżeniewiedział.Alespecjalniesię.nad tym
niezastanawiał,tylkosłuchałdalej.
—Wyrwibaobabjakodziecko,pozabiałymkoloremskóry,niczymspecjalnym
sięniewyróżniał.Byłotoraczejsłoniątkodośćmizerneiwewszystkichzabawach
małych słoni spisywało się wręcz fatalnie. W biegach zajmowało zdecydowanie
ostatniemiejsce,wzapasachprzegrywałoznajwiększymisłoniowymisłabeuszami,
podczaszabawywchowanegonatychmiastjeznajdowano,bobyłobiałeizdaleka
było je widać, a podczas nauki gry na trąbie zawsze przeraźliwie fałszowało.
Powiadamci,mójsłoniu,cośokropnego!
„Boże,jakjabymchciałsobiezagraćnatrąbie!”—pomyślałDominik.
Nawetspróbował,alejakośnicztegoniewyszło.
—WyrwihebaniWyrwipalmabardzosiętymwszystkimmartwili.Ostatecznie
to nie jest nic przyjemnego mieć takie nieudane dziecko, do tego strasznie
rzucające się w oczy, bo białe. Poszli więc z nim nocą, w wielkiej tajemnicy, do
pewnegostaregosłonia,którynazywałsięAspirynibyłznanymiwielcecenionym
doktorem.
„O co chodzi?” — spytał doktor Aspiryn Wyrwihebana i Wyrwipalmę, kiedy
wrazzWyrwibaobabemstanęliprzedjegoobliczem.
„Chodzioto—powiedziałWyrwiheban—żenaszsynekjestmikrusiżemamy
ztegopowodumnóstwozmartwień”.
„Zaraz go zbadamy — oznajmił doktor Aspiryn i włożył na trąbę okulary. —
Pokaż no język!” — zwrócił się do Wyrwibaobaba, który ze strachu był jeszcze
bardziejbiałyniżzazwyczajiwdodatkuokropniesiętrząsł.
Wyrwibaobab pokazał język, doktor Aspiryn przypatrzył mu się przez dłuższą
chwilęiniesłychanieuczeniepowiedział:
„Cóż,językjakjęzyk…Terazzmierzymycitemperaturę”.
Iwłożyłmupodpachętermometr.Oczywiścieodpowiednioduży.
TemperaturęjednakWyrwibaobabmiałnormalną.
„Hm… Co to może być? — zastanawiał się doktor Aspiryn. Myślał, myślał i
myślał,awreszciepowiedziałtak:—Wiecieco,państwo—tuskłoniłsięwstronę
WyrwihebanaiWyrwipalmy—moimzdaniempotrzebnemusąnatryski!”
„Natryski?”—zawołalizezdziwieniemrodziceWyrwibaobaba.
„Tak, natryski. Zimne natryski! — potwierdził stanowczo. — I to trzy razy
dziennie!”
„Alejakjerobić?”—zawołaliWyrwihebaniWyrwipalma.
„Zwyczajnie.Przypomocywłasnychtrąb—powiedziałdoktorAspiryn.—
To zahartuje go. wzmocni i, według mego osobistego przekonania, dzięki
natryskom wyrośnie on na najwspanialszego słonia, o jakim kiedykolwiek
słyszano.Jakcinaimię,mójmały?”—zwróciłsiędoWyrwibaobaba.
„Wyrwibaobab”—odparłWyrwibaobab, co było rzeczą piekielnie śmieszną w
porównaniuzjegochuchrawatymciałem.
„Na razie — powiedział doktor Aspiryn — jest to imię istotnie nieco
niewłaściwe, ale zapewniam cię, że po przeprowadzeniu kuracji natryskowej
staniesz się, mój mały, prawdziwym Wyrwibaobabem, któremu nie oprze się
najpotężniejszynawetbaobab”.
RodziceWyrwibaobababardzosięucieszyliztakiejdiagnozy.
„Comyjesteśmypanudoktorowiwinni?”—spytałaWyrwipalma.
„No cóż — mruknął doktor Aspiryn — myślę, że dziesięć kokosów nie będzie
chybazadużo”.
Zapłacilidoktorowidziesięćkokosów—mówiłdalejPinio—iwrócilidodomu.
Odtąddzieńwdzieńtrzykrotniechodziliwtrójkęnadbrzegpewnego strumienia,
w którym woda była wyjątkowo lodowata. Wyrwiheban i Wyrwipalma nabierali,
ile się dało, tej lodowatej wody do trąb i z całej siły wydmuchiwali ją na
Wyrwibaobaba. Robili to z takim zapałem, że aż trąby drętwiały im od zimnej
wody.Wyrwibaobabzrezygnacjąpoddawałsiętejkuracji.Rzeczniedowiary,ale
istotniepokilkutygodniachrozrósłsię,zmężniałizacząłtrąbąprzeganiaćswoich
kolegów,przedktórymidotychczasuciekał.
„Ach, żeby mnie jakiś doktor przepisał takie natryski!” — pomyślał sobie
Dominikinatychmiastzrobiłomusięsmutno,bowiedział,żenictakiegozdarzyć
sięniemoże.Szybkojednakprzerwałswojerozmyślania,bowolałsłuchaćhistorii
opowiadanejprzezPinia.
—PoczątkowoinnemałesłonienabijałysięzWyrwibaobaba.
„No,jaktam—mówiłyspotykającgonadrodze—czymamusiaztatusiemjuż
ciędzisiajpodlali?”
Albowołałyzanim:
„Hej,prysznic,prysznic,prysznic,Niepomożecityżnic!”
Albonaśmiewalisię:
„Najlepiejchodźpodeszczu,tourośniesz!”
Aonrzeczywiścierósł—mówiłPinio.—Wkrótcewszystkiemałesłoniezaczęły
mu schodzić z drogi, a także niektóre z dorosłych wolały z nim nie zaczynać.
Tymczasem w sąsiednim mieście działy się rzeczy przerażające. Mieszkał tam
pewienokrutnymaharadża,którymiałdwadzieściawspaniałychpałaców,pełnych
niesamowitychbogactw.Temumaharadżybyłozamałotychpałacówipostanowił
wybudowaćsobiedwudziestypierwszypałac.Jeździłnaogromnymbiałymsłoniu
pocałym swoim kraju i szukał miejsca na budowę tego dwudziestego pierwszego
pałacu.Szukał,szukał,ażznalazł.
„Tutaj—powiedział—wybudujęmójdwudziestypierwszypałac!”
Aleniemógłzacząćbudowy,bonatymmiejscu,którewybrał,rosły ogromne
lasy,składającesięzprzepotężnychdrzewzwanychbaobabami.
„Natychmiastmitowszystkowykarczować!”—rozkazał.
Sprowadzonosłonienajsilniejsze,jakiebyły,iprzystąpionodopracy.
Alebaobabybyłytakwielkie,żenawet‘kilkasłoniniemogłodaćradyjednemu
drzewu.Stękały,pociłysięianiruszniemogływyrwaćanijednegodrzewa.Wtedy
maharadża się wściekł i powiedział do pewnego swego urzędnika,
odpowiedzialnegozateroboty,żekażeściąćmugłowę,jeśliwciągumiesiącacały
terenniezostaniewykarczowanytak,żebymożnarozpocząćbudowędwudziestego
pierwszegopałacu.
Nie masz pojęcia, mój słoniu — mówił Pinio — jak ten biedny urzędnik
zapłakiwałsię,ponieważwszystkiewysiłkiniedawałynajmniejszychrezultatów a
termin ścięcia jego głowy, wyznaczony przez okrutnego maharadżę, był coraz
bliższy. Zostało mu jeszcze wszystkiego pięć dni życia i właściwie nie było
najmniejszej nawet nadziei na jakąkolwiek zmianę losu, kiedy zupełnie
niespodziewanie, usłyszał o tej całej historii wyrwibaobab. Pewnego wieczora,
kiedy młodsze słonie poszły już spać, Wyrwibaobab podsłuchał, jak starsze ze
zgrozą opowiadają sobie o przerażającym postanowieniu maharadży. Zrobiło mu
sięokropnieżaltegobiednegourzędnikaipomyślał,żemusispróbowaćswoichsił
natychbaobabach.
„Bardzoładniepostąpił”—mruknąłwduchuDominik.
— Wymknął się więc z rodzinnego stada i dopytując się po drodze o las
potężnychbaobabówruszyłprzedsiebie.Szedłtakiszedł,ażwkońcudoszedł na
miejsce. Widok był opłakany. Na skraju lasu baobabów, takich, jakich jeszcze
nigdy w życiu nie widział, ujrzał Wyrwibaobab leżące w stanie absolutnego
wyczerpaniasłonie,awśródnichkręcącegosięurzędnikazalanegołzami.
„Jeszczetylkopięćdnigłowategourzędnikabędziesięznajdowałanajegoszyi
—pomyślałWyrwibaobabizrobiłomusięstraszniesmutno.—Ciekawjestem,ile
jesttychbaobabów?”
Podszedłdojakiegośstarszegosłonia,któryleżałnabokuisapałzezmęczenia.
„Przepraszampana—jestemWyrwibaobab.Czymożemipanpowiedzieć,zilu
baobabówskładasiętenlas?”
„Ztysiąca,mójsynu—odparłciężkodyszącstaruch—alepopatrztylko,coto
sązabaobaby!Najpotężniejsze,jakiekiedykolwiekrosłynatejziemi!”
„Tysiąc… — pomyślał Wyrwibaobab. — To znaczy, że dziennie musiałbym
wyrywaćpodwieściebaobabów…Niebędzietołatwe,alespróbuję.
Muszęocalićodśmiercitegobiednegourzędnika!”
Podszedłdopierwszegozbrzegubaobabaiobojętnie,żebyniezwracaćzbytnio
uwagi, oparł się o jego pień tak, jakby się chciał poczochrać tylko trochę.
Przysadził się nieco mocniej i nagle, o dziwko, baobab zaczął się chwiać, a po
chwili leżał już na ziemi. Towarzyszył temu wszystkiemu straszliwy trzask
pękającychkorzeniiłoskotwalącegosiędrzewa.
Wszystkie słonie, choć były zmęczone, zerwały się na równe nogi. Podbiegły
truchtemdoWyrwibaobabaizezdumieniemzaczęłymusięprzyglądać.
„Tyśwyrwałtodrzewo?”—zapytałwreszciejedenznich.
„Nicpodobnego—odparłWyrwibaobab.—Jagowcaleniewyrywałem.
Jasiętylkotrochęoniepodrapałem,bomnieswędziało”.
„O, błogosławione niech będzie takie swędzenie! — zawołał stary słoń, ten,
który przedtem z Wyrwibaobabem rozmawiał. — Błogosławione niech będzie
swędzenie,którepowalatakiejaktenbaobaby!Czyswędzicięjeszcze,mójsynu?”
„Owszem,swędzi”—odparłskromnieWyrwibaobab.
„Wobectegodrapsięonastępnedrzewo”—powiedziałstarzec.
I Wyrwibaobab podszedł do następnego baobaba i uczynił z nim to, co z
pierwszym.Apotemdotrzeciego,doczwartego,dopiątegoinimminęłopięćdni,
wszystkie baobaby leżały powalone, a pozostałe słonie ściągały je na bok, żeby
zrobić miejsce pod nowy, dwudziesty pierwszy pałac okrutnego maharadży.
Wyrwibaobabowizrobionoogromnąowację.
Tylkourzędnikdalejpłakał—mówiłPinio—aletymrazembyłytojużniełzy
rozpaczyiprzerażenia,alełzyszczęścia.
W porcelanowych oczach Dominika też coś zabłysło. Może to także były łzy,
chociaż wątpię, czy porcelanowe oczy mogą płakać? Chyba że porcelanowymi
łzami…
IzasnąłsobieDominik,ijeszczerazmusiętowszystkośniło.Ibyłomubardzo
dobrze,tyletylko,żezaczęłomusięrobićjakościasnonapółce.
“Topewnieteksiążkitaksięrozpychają”—pomyślałsobieprzezsen.
5
Następnego dnia po przebudzeniu Dominik poczuł jakieś lekkie gniecenie w
krzyżu.
„Co to może być takiego? — pomyślał. — Pierwszy raz w życiu zdarza mi się
podobnahistoria”.Niemógłsięodwrócićipopatrzeć,comusiętamnagrzbiecie
dzieje,ponieważbyłsłoniemzporcelany,ajakwszystkimpowszechnie wiadomo,
słonie z porcelany nie są w stanie poruszać ani szyją, ani głową, ani nogami, ani
trąbą, ani nawet ogonem, który zresztą, jak na tak wielkie zwierzę, nie jest
specjalnie imponujący. Po prostu słoń z porcelany czuje się tak, jak pacjent,
któremuwszpitaluzałożonogips:jestkompletnieunieruchomiony.Wprzypadku
Dominika podobieństwo to stawało się tym większe, że gips jest biały i Dominik
byłbiały.
„Trzeba będzie któregoś dnia skończyć z tą nieruchomością — myślał sobie
dalej Dominik. — Wszyscy dokoła chodzą, ruszają się, biegają, siadają, skaczą,
kładąsię,wstają,wchodzą,wychodzą,wiercąsię,kręcą,jednymsłowemcośrobią,
tylkojajedentkwiębezprzerwynajednymmiejscu.Dobrze,żechociażodczasu
doczasumamaPinia,kiedywycierakurze,przestawimniebardziejwlewoalbow
prawo, bo inaczej zupełnie bym nie miał żadnego ruchu. A we wszystkich
książkach lekarskich pisze, że ruch to zdrowie. Czy ja powinienem dbać o swoje
zdrowie?Oczywiście!
Każdypowiniendbaćoswojezdrowie.Alejajestemsłoniemzporcelany.
Aktopowiedział,żesłoniomzporcelanyniewolnodbaćoswojezdrowie?
Wobec tego postanowiłem zacząć dbać o swoje zdrowie. Przy pierwszej
nadarzającejsięokazjispróbujęsiętroszeczkęrozruszać.Możemisięuda.
Mógłbymwtedychodzićsobienaspacery,poznaćcałemiasto,możenawet iść
nawycieczkędolasu…Ojej!Alemniegniecie!”
Dominikpoważniezaniepokoiłsiętymgnieceniem.
„Kto wie — pomyślał — może to pierwszy objaw jakiejś groźnej choroby?
TrzebanatychmiastotympowiedziećPiniowi.Możeonnatocośporadzi”.
„Piniu!Piniu!”—zawołałjakmógłnajgłośniej.
Ale Pinio nie zwracał na jego wołanie najmniejszej uwagi i w najlepsze spał
dalej.
„Piniu1Obudźsię,cośmniewkrzyżugniecie!”—powtórzyłDominik głosem
pełnymprzerażenia.
Znowunieposkutkowało.MimotoDominikpostanowiłwołaćuparciedalej.
„Piniu!Piniu!—powtarzałcochwila.—Obudźsię,zdajesię,żejestemchory!”
WreszciePinioistotniesięobudził,alewcaleniezpowoduwołaniaDominika,
ale dlatego, że do pokoju weszła mama Pinia, ściągnęła z niego kołdrę i
powiedziała, że najwyższy już czas wstawać, bo inaczej spóźni się do szkoły.
Dominikjednakbyłprzekonany,żetojegogłosobudziłPinia.
Pinio zerwał się z łóżka, pobiegł do łazienki, wrócił, szybko się ubrał i zaczął
jeść śniadanie, które tymczasem przyniosła mu matka. Widząc, że Pinio usiadł
przystoleimachwilęczasu,Dominikpostanowiłskorzystaćzokazjiipowiedzieć
muterazotymgnieceniu.
„Bolimniecośwgrzbiecie”—poskarżyłsię.
Pinionic.Mieszałłyżeczkącukierwherbaciezmlekiem.
„Gnieciemniecoś—mówiłDominik.—.Niewiem,cotojest”.
Pinionic.Spokojniejadłbułkęzmasłemimiodem.
„Możliwe,żesątoobjawyjakiejśpoważnejchoroby”—mówiłdalejDominik.
Pinio nic. Podrapał się za uchem, wziął ugotowane na twardo jajko i rozbił
sobie o czoło. Zawsze tak robił. Ile razy na śniadanie były jajka na twardo, to
zawsze w ten sposób rozbijał skorupkę. Istnieje kilka metod napoczynania
gotowanychjajek.Jedninapoczynająje,uderzającwszerszykoniecjajkałyżeczką,
apotempalcamirobiąwjajkuotwór,przezktórymożnasiędostaćdośrodka,inni
znów nożem odcinają węższy koniec jajka i dostają się do żółtka i białka metodą
bezmałachirurgiczną,ajeszczeinni,tacywłaśniejakPinio,rozbijająjajkoocosię
da—ostół,ołokieć,okolanoalboowłasnągłowę,żebybyłośmieszniej.
„Ja nie mogę sobie popatrzeć na plecy, żeby zobaczyć, co tam się dzieje —
skarżyłsiępłaczliwymgłosemDominik.—Możetybyśpopatrzył…”
Pinionic.Skończyłśniadanie,spakowałksiążkiiprzedwyjściemzpokoju,jak
zwykle,wpakowałDominikowidotrąbyswojąporcjęwitamin.
„Niemożliwy jest ten cały Pinio — pomyślał Dominik. — Można do niego
mówić, a on nic. Czekaj, czekaj, zapamiętam to sobie! Najgorzej, że mnie coraz
bardziej gniecie. Poczekam, jak tylko przyjdzie mama Pinia, żeby w pokoju
posprzątać,tozarazjejotymgnieceniuopowiem”.
Ale mama Pinia tego dnia bardzo się śpieszyła. Zebrała tylko pościel z
tapczana,zrobiłatroszkęporządku—ijużjejniebyło.Nawetniemiała czasu na
ścieraniekurzu.
Dominikkrzyczałcoprawdanacałygłos:
„Proszępani,cośmnieokropniegniecie!”—alemamaPinianiezwróciławcale
natenkrzykuwagi,takjakbywpokojupanowałaabsolutnacisza.
„Coś tu jest niedobrze! — medytował Dominik po jej wyjściu. — Albo oni źle
słyszą,albojaźlemówię.Okropnasytuacja!”
Wciągunajbliższychdniokazałosię,żesytuacjajestbardziejniżokropna.
MatkaPiniawogóleprzezmiesiącniezjawiałasięwpokoju,bowyjechałado
Zakopanego(idlategowtedytaksięśpieszyła,żebyjejczasempociągnieuciekł),a
Pinio miał akurat półroczne egzaminy i nie zwracał na Dominika najmniejszej
uwagi. Wracał ze szkoły, wsadzał nos, w książki, mruczał coś, powtarzał jakieś
zdania—ityleDominikzniegomiałpociechy. Pigułki, zamiast mamy, przynosił
Piniowi tatuś, ale do tatusia Pinia Dominik nie odezwałby się pierwszy za nic w
świecie!Tymczasemwkrzyżugniotłogocorazbardziej.Inietylkowkrzyżu.
KtórejśnocyzaczęłoDominikagnieśćwlewymboku.
„Maszbaboplacek!—mruknąłprzebudziwszysię.—Tegotylkobrakowało”.
Po jakimś czasie gniecenie w krzyżu i lewym boku jeszcze się wzmogło, a do
tegodoszłognieceniewprawymboku,początkowonawetdośćłagodne,alepotem
corazgwałtowniejsze.
„To już chyba nadeszła moja ostatnia godzina — zaczął płakać Dominik. —
Teraz,jakjużgnieciemnieztrzechstron,napewnoumrę,niemarady!
O,biedny,biednyDominiku!Nacociprzyszło!”
Istraszliwieżalmusięzrobiłosamegosiebie.
Dawniej, kiedy czuł się samotny i opuszczony, miał przynajmniej to
przeświadczenie,żePiniowróciwszyzeszkołyopowiemucośzabawnego.
Terazniemógłnatoliczyć.Piniozachowywałsiętak,jakbyDominikawogóle
wpokojuniebyło.Nawetniepatrzyłwjegostronę.Machinalnietrzyrazydziennie
wsadzał mu do trąby porcję pigułek, lecz wzrok w tym momencie zawsze miał
utkwiony w jakiejś książce albo zeszycie. W dodatku zrobiła się prawdziwa zima,
okno było rzadko otwierane, a i to na bardzo krótko i Dominik miał mało
wiadomościzeświata.
„Żebysiętylkonierozkleićzupełnie!—myślał.—Możewreszcieprzyjdzietaki
dzień,żecośwtymmoimsmutnymżyciusięzmieni…”
Iwyobraźciesobie,żetakidzieńistotnienadszedł!
TegodniaPiniowpadłrozradowanydopokojuiwrzasnął:
—Słoniu!Udałosię!Półroczejużmamyzasobą!Możeszmipogratulować!Daj,
pocałujęcięwtrąbę!
Podbiegł do słonia i w tym momencie zobaczył coś niezwykłego! Ostatnia
półka, ta, pod którą stał Dominik, była wygięta ogromnym łukiem do góry i
sprawiaławrażenie,żeladachwilatrzaśnie.Książki,którestałynapółcezjedneji
drugiej strony Dominika, też były tak ściśnięte, że aż popiskiwały ze złości,
zupełniejakstarszepaniusiewtramwaju,kiedyjestwielkitłok.
—Cotusiędzieje?—zapytałPinio.
„Gnieciemnie!”—odparłDominik.
— Nic z tego nie rozumiem — powiedział Pinio, do którego skarga Dominika
znowuniedotarła.
„Gnieciemniezewszystkichstron”—powtórzyłzdesperowanyDominik.
—Możliwe,żetojakieśzłudzenie—mruknąłPinio—aleodnoszęwrażenie,że
kiedycięnatejpółcestawiałem,mieściłeśsięzupełniewygodnie.
„Nie chciałbym jeszcze opuszczać tego świata…” — powiedział płaczliwym
głosemDominik.
— Hm, zadziwiająca sprawa! — zastanawiał się Pinio. — Czyżby kaloryfery aż
takgrzały,żedeskipółkiuległywypaczeniu?
„Zrób coś, mój drogi, kochany Piniu! Zrób coś, żeby mnie uratować! — jęczał
Dominik.—Niechciałbymginąćwtakmłodymwieku!Itoprzezco?Przezjakieś
głupiegniecenie.Przecieżjestemjeszczecałkiem,całkiem…
No,popatrztylkonamnie!Wszystkomamnaswoimmiejscu.Inogi,itrąbę,i
ogon,iuszy.Zróbcoś,mójdrogi,kochanyPiniu!RatujbiednegoDominika!”
PinioniesłyszałanijednegosłowaztegocałegoDominikowegogadania.
Po prostu sposób mówienia Dominika był tego rodzaju, że żaden dźwięk nie
docierałdoPiniowychuszu.ByćmożeDominikmówiłzacicho,amożewydawało
musiętylko,żemówi,wrzeczywistościzaśzustjegoniewydobywałsiężadenton,
żadne słowo, żadne zdanie. Tak więc rozmawiali sobie troszeczkę jak ten
przysłowiowydziadzobrazem.Dominikmówiłswoje.Pinioswoje.
— Coś z tobą trzeba będzie zrobić, mój słoniu… — powiedział Pinio. — Nie
pozwolę, żeby cię ta deska tak gniotła w plecy. Przestawię cię na ostatnią półkę.
Tam już nic ci nie będzie przeszkadzało. No, jazda! Przeprowadzamy się, proszę
słonia!
Ujął Dominika obiema rękami za przednie nogi i z całej siły pociągnął do
przodu,wyrywającgospomiędzynapierającychnaniegoksiążekigniotącejgood
górydeski.Potrzymałgoprzezchwilęwdłoniach,apotemdelikatniepostawiłna
najwyższej,ostatniejpółce.
Dominikowinatychmiastulżyło.
„Och, jak dobrze! — westchnął. — Od razu czuję się, jakbym był innym
słoniem!”
Jakrękąodjąłzniknęłognieceniewbokachiwkrzyżu.
„Światjestjednakpiękny!”—zawołałwesoło.
— Tutaj powinno ci być wygodniej — powiedział Pinio, przyglądając się
Dominikowi stojącemu na pustej półce. — Z boku nic cię nie będzie gniotło, a z
góryteżchybanie.Dosutitujestdobrepółtorametra.Niesądzę,abysufitbyłaż
takzłośliwy,żebychciałomusięschylaćwtymtylkocelu,żebygnieśćcięwplecy,
mójsłoniu.
IPiniozacząłsięśmiaćjakszalony,bowyobraziłsobienagletenschylającysię
sufit,którychcezrobićnazłośćjegoulubionemusłoniowizbiałejporcelany.
6
CorazbardziejmusiałsięwspinaćPinionapalce,żebywsadzićDominikowido
trąby przeznaczoną dla siebie porcję witamin. Naprawdę jednak zaniepokoił się
dopierowtedy,kiedydlawykonaniatejczynnościmusiałdopółkizksiążkamipo
razpierwszyprzystawićkrzesło.
„Cośsiętutajdziejedziwnego!”—mruknąłdosiebie.
Zeskoczył z krzesła, cofnął się kilka kroków do tyłu i uważnie zaczął się
przyglądaćDominikowi.
—Słuchajno,słoniu,czytyczasemnierobiszjakichśkawałów?
Alesłońmiałniewinnąminę.Nie,niemożliwe,żebyktoś,ktomatakniewinną
minę,robiłgłupiekawały.Nieulegałowątpliwości,żebyłtotensamsłoń,którego
Pinio przyniósł sobie ze strychu. Ten sam, a jednak nie ten sam. Tamten był
zdecydowaniemniejszy.Takisamjakten,identyczny,tylkomniejszy.
—Czyżbymiktośzamieniłsłonia?—zacząłsięzastanawiaćPinio.—Alekto?
Pozamamąitatąniktdotegopokojuniewchodził.
„Czy to przypadkiem nie sprawka Rybczyńskiego? — myślał Pinio. —
Rybczyński lubi się tak wygłupiać. Zawsze chłopakom zamienia w szatni czapki
albo pantofle, tak że potem na nikogo nie pasują, bo ci z dużymi nogami mają
małe, a ci z małymi duże. Ale przecież od czasu, jak mam słonia, Rybczyńskiego
anirazuumnieniebyło.Nie,Rybczyńskistanowczoodpada!”
PiniouparcieprzyglądałsięDominikowi.
—Przecieżtyjesteśowielewiększy,niżbyłeś!Ciekawahistoria!
IPiniowielkimikrokamizacząłchodzićpopokoju.Chodziłtamizpowrotem
może z godzinę, myślał, myślał, przystawał, drapał się w głowę i znowu chodził.
WreszciestanąłprzedDominikiem.
—Słuchaj!Amożetypoprostuzacząłeśwreszcierosnąć?Zdarzasięnieraz,że
ktośnierośnieinierośnieinagle,jakzacznierosnąć,torośnieirośnie!
„O Boże! Żeby to była prawda! — pomyślał sobie Dominik. — Całe życie
marzyłemotym,żebytrochępodrosnąć!O,Boże,żebytobyłaprawda!”
— Nie jest wykluczone — powiedział Pinio — że to sprawiły te kuleczki, które
codziennie ładuję do twojej trąby. Wydaje mi się, że urosłeś, odkąd je zażywasz.
Powiedzmi,czytyjełykasz?
„Cotoznaczy:łykać?—zastanowiłsięDominik.—Niktnigdyniezadawał mi
takiegopytania”.
—Wiem,żeminatonieodpowiesz,bonieumieszmówić—ciągnąłdalejPinio
—alejazarazsamtosprawdzę.Robimyrewizję,proszęsłonia!
WspiąłsięponownienakrzesłoizajrzałDominikowidotrąby.
Wtrąbieniebyłoanijednejpigułki!
—Cośtyznimizrobił?—zawołałPinio.—Czekaj,zajrzęjeszczedopyska. W
pyskuteżnicniemasz!Więcpołknąłeśje?
„Niemampojęcia,czyjepołknąłem,czynie—pomyślałDominik.—Jedno,co
wiem,totylkoto,żepozwalałemimleciećdośrodka,domojegobrzucha.Możeto
sięnazywałykać,skądjamogęwiedzieć…Wkażdymrazietojestbardzozabawne
uczucie,jaktekuleczkitaksobielecąilecą”.
—Terazjużjestdlamniewszystkojasne.Połknąłeśpigułkiiurosłeś.
Tobardzodobrze!Toznaczy,żejateżrosnęodtychpigułek.
„Koniec mojego szczęścia! — pomyślał Dominik. — Jeśli on doszedł do
wniosku, że rośnie się od tych kuleczek, to teraz sam je wszystkie będzie łykał, a
dlamniejużnicniezostanie.Dokońcażyciabędęjużtaki,jakijestemwtejchwili,
nieurosnęjużanitrochę”.
— Właściwie — mówił Pinio — to powinienem teraz łykać sam wszystkie
witaminy,bowidzę,żeodnichrzeczywiściesięrośnie.Alejaniejestemtaki, jak
myślisz.Jasięztobąpodzielę.Tybędzieszłykałpołowęijapołowę,chcesz?
„Jeszcze jak!” — wrzasnął Dominik, ale znowu po swojemu, tak że nie było
zupełnietegowrzaskusłychać.
—Żebyśtysięjeszczenauczyłmówić,towtedybyłobycudownie—powiedział
Pinio.—Moglibyśmysięporozumiewaćbezpośredniozsobą,zapomocąsłów.Ale
chociażniemówisz,toitakdamcipołowętychpiguł.Awiesz,dlaczego?Dlatego,
żewolęmiećdużegosłonianiżmałego.
Chciałbym,żebyśbyłtakidużyjak…Czyjawiem,jakco?No,powiedzmy,taki
dużyjakkucyk…Wtedymógłbymnaciebiewsiadaćibyłobybardzozabawnie.
PoparudniachDominikbyłjużwielkościprzeciętnegokuca.Alezanimjeszcze
to się stało, Pinio musiał go zdjąć z półki, ponieważ półka zaczęła niebezpiecznie
uginaćsięitrzeszczeć.
OdtądDominikstałnapodłodzeoboktapczanuPinia.
Akurat w tym mniej więcej czasie, to znaczy w okresie kucykowatości
Dominika,wróciłazZakopanegomatkaPinia.Byławypoczęta,ślicznieopalona—
bowZakopanembyłatejzimypiękna,słonecznapogoda—ibardzostęsknionaza
synem.
NatychmiastpoprzyjeździeprzyszładopokojuPinia,żebysięznimprzywitać.
Kiedysięjużsobąnacieszyli,wzrokjejpadłnastojącegooboktapczanuDominika.
—Oho,widzę,żemasznowegosłonia!
Piniobyłwkropce.Zapomniałjęzykawgębie.
No,bopomyślcietylko,cozasytuacja!Gdybypowiedział,żetonowy słoń, to
wtedy, po pierwsze, by skłamał, a po drugie, musiałby wyjaśnić, skąd go wziął.
Gdyby natomiast powiedział tak, jak było naprawdę, to po pierwsze, musiałby
wytłumaczyć,corobiłprzezcałyczaszwitaminami,któremiałłykać,apodrugie,
mama by i tak nie uwierzyła w to całe rośnięcie Dominika. Co tu robić? Pinio
postanowiłzastosowaćchwytdyplomatyczny.
—Podobacisię?—spytałzczarującymuśmiechem.
—Owszem,bardzoładny—odparłamatka.
—Bardzoładnatojesteśtylkoty!—zawołałPinioirzuciłsięmamienaszyjęw
nadziei,żewtensposóbzmienitematrozmowyimamaniezapyta,skądmatego
słonia.—Powiedzmi,jaktambyłowtymZakopanem?
I wyobraźcie sobie, udało się! Mama zaczęła opowiadać o tym, jak było w
Zakopanem, jak jeździła na nartach, jak opalała się na Gubałówce, jak jeździła
kolejką linową na Kasprowy Wierch — i zupełnie zapomniała o istnieniu słonia.
Potem powiedziała, że jest bardzo zmęczona podróżą i że musi już iść spać.
PocałowałaPinianadobranocikazałamupójśćdotatusiapowitaminy.Wyszliz
pokoju razem, a po jakimś czasie Pinio wrócił sam, niosąc wieczorną porcję
pigułek.Połowę,naturalnie,dałDominikowi!
Minęło znów parę dni, w ciągu których Dominik bardzo wyraźnie się
powiększył.CorazciaśniejbyłooboktapczanuPinia.Teraz,żebypołożyćsięspać,
Piniomusiałsięprzeciskaćnasiłępomiędzysłoniematapczanem.
PokilkudalszychdniachDominikwypełniałprawiećwierćpokoju.
—Skądonbierzetecorazwiększesłonie?—spytałamatkaPiniapewnegodnia
swegomęża.
—Niemamnajmniejszegopojęcia—odparłojciecPinia.
—Trzebacośztymzrobić!—powiedziałamatka.
—Aleco?—zapytałojciec.
—Niewiem—mruknęłamatka.
—Ijateżniewiem—westchnąłojciec.
—Możebyzacząćobserwować—zaproponowałamatka.
—Kogo?Słonia?—zdziwiłsięojciec.
—Niesłonia—odrzekłamatka—tylkoPinia.
—Przecieżgoobserwujemy.Znaczymynawetnafutryniedrzwijegowzrost.
— Ach, nie o to mi chodzi! Trzeba zacząć obserwować, kiedy on wynosi i
przynositesłonieiskądjebierze.Czytoniewydajecisiępodejrzane?
—Nawetbardzo!Ostateczniebiałeporcelanowesłonie,itowtychrozmiarach,
nie poniewierają się po ulicach. Ja przynajmniej nie miałem jeszcze dotąd
szczęścia,żebysięnacośtakiegonatknąć…
—Anija!
—Wobectegoobserwujmygo—powiedziałojciec.
—Notoobserwujmy!—zgodziłasięmatka.
OdtegomomentuprzyglądalisiędyskretniePiniowi,kiedywychodziłz domu
albokiedywracał.Wieczorami,gdyPiniojużspał,wymienialiswojeuwagi.
—Zauważyłeścoś?—pytałamatka.
—Nic—odpowiadałojciec.—Aty?
—Jateżnic.
—Anikawałkasłonia?
—Anikawałka.
—Maszcilos!Trudno,obserwujmygodalej.
Więc obserwowali, obserwowali, obserwowali i obserwowali, i nic nie mogli
zaobserwować.ADominiktymczasemstawałsięcorazwiększy.
Pinio początkowo był z tego zadowolony, bo to przecież miło mieć u siebie
takiegowielkiegosłonia—alestopniowozacząłsiętroszeczkębać.
„Co to będzie — myślał — jak on się tak rozrośnie, że wypełni sobą cały mój
pokój?Mójpokójniejestzbytduży,więctomożesięstaćwniedługimjużczasie.
Trzebagoteraz,pókijeszczemieścisięwdrzwiach,przetransportowaćdokuchni.
Kuchniajestduża,niechsobiewniejrośnie”.
I któregoś dnia Pinio zaczął przepychać Dominika ze swojego pokoju do
kuchni. Ogromnie się przy tym umęczył, bo Dominik teraz już był ze trzy albo
cztery razy większy od Pinia. Powiadam wam — ledwo, ledwo zmieścił się w
drzwiach,aipotemwprzedpokojuteżPiniomiałznimkupękłopotu,bociąglesię
ocierałościany.
Kuchnia rzeczywiście była spora. Dominik mógł sobie w niej mieszkać
spokojnie.
Mama,kiedyweszładokuchniizobaczyłaDominika,załamałaręce.
—Znówprzytaskałsłonia!—zawołała.—Jeszczewiększegoniżtamten!
Niewiedziałabowiem,żewpokojuPinianiemajużżadnegosłoniaiżesłoń,co
stoiwkuchni,-^jesttensamsłońzpokojuPinia.PokolacjikazałaPiniowi/Wrócić
doswegopokoju,asamaszepnęłamężowidoucha:
—Pilnowaliśmy,pilnowaliśmyinicnieupilnowaliśmy.Pinioprzyniósłnowego
słonia.Jeszczewiększegoniżtamten.
—Niemożebyć!—zawołałojciecPinia.
—Chodź,tocizarazpokażę.
Izaprowadziłamężadokuchni.
—Pięknysłoń!—powiedziałzpodziwemojciecPinia.
— A czy ja mówię, że nie piękny? — zawołała matka. — Piękny, piękny, ale
przecieżnieotochodzi,czypiękny,czynie.
—Aoco?
—Oto,żetojakaśtajemniczahistoria—powiedziałamatkaPinia.—Trzebają
jakośwyjaśnić.
—Więccomamzrobić?—spytałojciec.
—Niemampojęcia.
—Chcesz,towyrzucętegosłonianapodwórkoibędziespokój…
—Piniogoznajdzieizpowrotemsprowadzidodomu.
—Notoco?Mamgopotłucnakawałkiiwyrzucićnaśmietnik?
—Nie,natobymnigdyniepozwoliła—powiedziałamatkaPinia.—
Piniobardzobysiętymprzejął.Niebędziemymurobiliprzykrości.Apozatym
toprzecieżbardzoładnysłoń.Tobyłabybezmałazbrodnia.
—Teżjestemtegozdania—zgodziłsięojciec.—Wieszco?Najlepiejzostawmy
tego słonia tak, jak jest. Niech sobie stoi w kuchni tak długo, jak długo to Pinia
bawi.Jakmusięsprzykrzy,pomyślimy,coztymsłoniemzrobić.
—Alemimowszystkospróbujznimporozmawiać—poprosiłamatka.—Może
tysiędowiesz,skądontesłoniebierze.
—Atyśgojużpytała?
—Zdajemisię,żepytałam…Chociażnie,niepytałam.Chciałamzapytać,aleon
naglezacząłmówićoczyminnymitaktosięjakośrozeszło…
—Dobrze,zapytamgoprzyokazji—powiedziałojciec.
Zgasiłświatłoirazemzmatkąwyszlizkuchni.
Dominikzostałsam.
Nocą w pustej, ciemnej kuchni nie jest najprzyjemniej. Jest zupełnie cicho.
Tylko w rurach wodociągowych słychać płynącą wodę, a w rurach gazowych
mruczy gaz. Na szczęście Dominik, zmęczony podróżą z pokoju Pinia, zasnął
natychmiast.
7
Po paru dniach pobytu w kuchni Dominik doszedł do wniosku, że zrobił
doskonałyinteresnazmianiemiejscazamieszkania.
Wkuchnibyłopoprostuowieleciekawiej.
Działosięwniejtylenajrozmaitszychrzeczy,októrychDominikdotychczasnie
miał najmniejszego pojęcia, że obserwowanie ich sprawiało mu prawdziwą
przyjemność. Na przykład po raz pierwszy w swym życiu zobaczył, jak się robi
makaron. Albo jak się kręci mięso przez maszynkę. Albo jak się ubija pianę z
białka, że jest jej coraz więcej i więcej. Największy jednak podziw wzbudził w
Dominikukranzwodą.
Niewiadomowłaściwiedlaczego.
To znaczy, Dominik nie bardzo wiedział, dlaczego zwykły kran, z którego po
odkręceniukurkapłyniewoda,wzbudzawnimtakieuczuciepodziwu.
Dominikniewiedział,aleja,jakmisięwydaje,wiem.
Otóż, moim zdaniem, w tym kranie było coś, co Dominikowi przypominało
trąbę słonia. Wiadomo, że słonie, prawdziwe słonie żyjące na wolności albo w
ogrodachzoologicznych,lubiąodczasudoczasunabraćdotrąbydużo,dużowody,
a potem ją nagle wypuścić, zupełnie tak samo, jak to robi kran po odkręceniu
kurka.
Mówcie sobie, -co chcecie, ale to na pewno tak właśnie było. Dominik
najzwyczajniej wyobraził sobie, że między nim a kranem istnieją jakieś węzły
pokrewieństwa.NatychmiastteżzacząłgowmyślachnazywaćDrogimKuzynem.
Matka Pinia odkręcała od czasu do czasu Drogiego Kuzyna i wtedy w kuchni
rozlegał się przyjemny szum wyskakującej z kranu wody. Dominik, który do tej
pory nie wydał jeszcze żadnego odgłosu, uporczywie wsłuchiwał się w dźwięki
wydawane przez Drogiego Kuzyna i z wolna, z wielkim wysiłkiem, zaczął je
naśladować.DrogiKuzynstałsięjegopierwszymnauczycielemwymowy.Drugim
zostałPanCzajnik.
PanCzajnikbyłniesłychanieciekawąosobistością.Najczęściejmilczał.
Wyginałzabawnieswojądługą,przyczepionądopękategociałaszyję,imilczał.
Milczał przez większą część dnia. Dopiero kiedy mama Pinia, odkręciwszy
Drogiego Kuzyna, nalewała do Pana Czajnika wody, a potem stawiała go na
zapalonymgazie—zPanemCzajnikiemcośsięzaczynałodziać.
Jestem przekonany, że Pan Czajnik ogromnie lubił ciepło. Kiedy woda w jego
wnętrzupodgrzałasięjużnieco,PanCzajnikzaczynałmruczećz zadowolenia. W
całejkuchnirozlegałosięwtedycichutkie:
—Mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm…
Imwodastawałasięcieplejsza,tymgłośniejszebyłomruczeniePanaCzajnika.
Wpewnymmomencietomonotonnemruczeniezmieniałosięnaglewniezupełnie
dlanaszrozumiałezdanie,którewjęzykuCzajnikównapewnocośznaczy,aktóre
brzmiałomniejwięcejtak:
—Ououououououououououououououououououououououououououo…
Zkoleigłoska:U—wustachPanaCzajnikastawałasięcorazdłuższa:
—Ouuuouuuouuuouuuouuuouuuouuuouuuouuuouuuouuuouuuouuuo…
AwkońcuOzanikałozupełnieizostawałosamoU:
—
UUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUU…
Przy pomocy tego U Pan Czajnik opowiadał najrozmaitsze historie. Raz to U
byłośpiewne,toznówzmartwione,poważnejakpoważnamuzykaalbowesołejak
szczygiełek. Pan Czajnik gaworzył sobie jak stary dziadunio, a cała kuchnia
słuchała.
Wreszcie, kiedy już woda dobrze bulgotała w brzuchu Pana Czajnika, Pan
CzajnikurywałnagletoopowiadanienaUinistąd,nizowądwkuchnizjawiałosię
szumiąco-syczące:
-Pszyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyy
Wraz z tym dźwiękiem z ust Pana Czajnika wydobywała się mleczna para,
zupełnie taka sama, jaka wydobywa się z naszych ust podczas wyjątkowo
mroźnegodnia.
DopókiniezjawiłasięmamaPiniainiezgasiłagazu,PanCzajnikgadałigadał
bezprzerwy.Pozgaszeniugazumruczałcoraztociszejiciszej,ażwkońcuzapadał
ujdługotrwałemilczenie.
OdPanaCzajnikawłaśnieDominiknauczyłsięniesłychaniewiele.
BoDominikmyślałsobietak:
„Jeżelitakikranalbotakiczajnikmogąwydawaćjakieśodgłosy,todlaczegonie
miałbym takich odgłosów wydawać i ja? Przecież ja jestem ostatecznie czymś
więcejniżkraniczajnik.Jajestemsłoń!Prawdziwesłoniemająswójwłasnyjęzyk,
którymsięporozumiewająmiędzysobą.
Ale ja, chociaż nie jestem prawdziwym słoniem, prześcignę jeszcze te
prawdziwesłonie.Janauczęsięmówić!Idęozakład,żebędęmówiłtaksamojak
Pinio. Stawiam to, co mam najdroższego… — W tym momencie Dominik przez
chwilę się zastanowił, żeby ustalić, co też on ma najdroższego, i doszedł do
wniosku, że najdroższe są jego wspaniałe białe kły. — Stawiam to, co mam
najdroższego, stawiam dwa wspaniałe kły, że zostanę pierwszym na świecie
słoniem,którymówi”.
Z cierpliwością godną najwyższego podziwu Dominik zaczął realizować swoje
postanowienie.
Każdegodniaodranadowieczoranaśladowałwszystkieodgłosy,jakietylkow
kuchnibyłydousłyszenia.PrzedewszystkimnaśladowałDrogiegoKuzynaiPana
Czajnika.Początkoworobiłtojednocześnieznimi.KiedyszumiałDrogiKuzyn—i
on zaczynał szumieć; kiedy mruczał Pan Czajnik — i on włączał się do tego
mruczenia; kiedy pokrywce zdarzyło się brzęknąć — i on wydawał z siebie
nieśmiałebrzęknięcie.
Po jakimś czasie doszedł do takiej wprawy, że postanowił spróbować
samodzielnie.
Początkowo próbował wyłącznie nocami, kiedy nikogo w kuchni nie było, ale
później tak się rozzuchwalił, że pozwalał sobie od czasu do czasu mruknąć,
brzęknąćalbozaszumiećwciągudnia.
Wkońcuzacząłrobićkawały.
KtóregośdniarozmruczałsiępopołudniuwkuchnizupełniejakPan Czajnik.
Drzwi z kuchni do pokoju były szeroko otwarte, a w pokoju przed telewizorem
siedzieliojciecPinia,matkaPiniaiPinio.
NaglemamaPiniaspytała:
—Ktopostawiłwodęnaherbatę?
—Janie—odpowiedziałojciecPinia.
—Jateżnie—dodałPinio.
—Widocznieduchy—stwierdziłamama—boijanie.Idźno,Piniu,dokuchni
izgaśgaz!
Pinio wstał dosyć niechętnie, bo akurat szedł Disneyland. W kuchni było
zupełnie cicho. Żaden gaz się nie palił. Połowę kuchni zajmował Dominik, ale do
tegowszyscyzdążylisięjużprzyzwyczaić,nawetsąsiadki,któreodczasudoczasu
odwiedzały matkę Pinia. Pinio sprawdził, że wszystkie kurki od gazu są dobrze
zakręcone, dotknął ręką czajnika, który był zupełnie chłodny, i przy okazji
wpakowałdotrąbyDominikatrochęwitamin,którenosiłwkieszeniodobiadu.
„Comiszkodzi,niechrośnie”—pomyślałsobie.
Wróciłdopokojuiznówusiadłprzedtelewizorem.
TymczasemDominikrozmruczałsięporazdrugi.
—Ilerazycitrzebapowtarzać,żebyśzgasiłtengaz?—powiedziałamatka.
—Gazjestzgaszony—odparłPinio.
—Przecieżsłyszę,żesięwodagotujewkuchni.
— Ja pójdę — odezwał się ojciec. — Ciebie rzeczywiście o nic nie można
prosić…—zwróciłsięzwyrzutemdosyna.
Wstałiwyszedłdokuchni.
Wróciłpochwili,popatrzyłnażonęipowiedział:
—Tamnicsięniegotuje.
Ale ledwo to wymówił, Dominik po raz trzeci rozpoczął udawanie Pana
Czajnika.
MatkaPinianiewytrzymałaizerwałasięnarównenogi.
— Jak ja sama czegoś w tym domu nie zrobię, to nikt inny za mnie tego nie
zrobi!—zawołałaiwybiegładokuchni.
Wróciłazespuszczonągłową.
—Zgasiłaśgaz?—spytałironicznieojciecPinia.
—Byłzgaszony—odparłamatkaPinia.—Widoczniecośmisięprzywidziało…
—dodałazeskruchą.
—Niemartwsię!—pocieszyłjąmąż.—Jateżsłyszałemgotującąsięwodę.
—Ijateż!—oznajmiłPinio.
Aojciecpodszedłdodrzwi,zamknąłjeipowiedział:
—Terazbędziemymiećspokój!
I cała rodzina mogła wreszcie bez reszty zająć się dziwnymi przygodami
wymyślanymiprzezniezmordowanegopanaDisneya.
Wiecie już teraz, w jaki to sposób Dominik przygotowywał się do
najważniejszejchwiliwswoimżyciu:dowypowiedzeniapierwszegocałegosłowa.
PonieważDominikniebyłgapą,zaraznawstępieustaliłsobie,żeto pierwsze
słowo nie może być za długie. Długie słowo bardzo trudno wymówić za jednym
zamachem i w ogóle kto wie, co się może zdarzyć w trakcie wymawiania takiego
długiegosłowa.
Można się na przykład zakrztusić albo zająknąć. Albo stanąć w połowie i ani
ruszniemócsobieprzypomnieć,comabyćdalej.Albocałkiempoprostu można
dostaćczkawki,zanimsiędobrniedosamegokońcatakiegodługasa.
A
więc
długasy
nie
wchodziły
w
rachubę.
Żadna
tam
Konstantynopolitańczykowianeczka, ani poprzypieczętowywany, ani nawet
departamentalny.
—Pierwszesłowopowinnobyćjaknajkrótsze—postanowiłDominik.—Z ilu
litermożesięskładaćnajkrótszesłowo?Zjednej.Chwileczkę,chwileczkę!Jakiesą
słowaskładającesięzjednejlitery?
Dominik zaczął myśleć i myśleć, wreszcie udało mu się ułożyć listę słów
składającychsięzjednejlitery.Otoona:
1)A!
2)E…alboE!
3)I…alboI?
4)O?alboO!
5)U?
— Nie, to żadna sztuka wypowiedzieć słowo składające się z jednej litery —
stwierdziłDominik.—Wobectegopomyślmynadsłowemzdwóchliter…Alejakie
tuliterywziąćdotakiegosłowa?No,naprzykładweźmyliterę:jiliterę:a.Jeślije
złączymyrazem,tocootrzymamy?Otrzymamy:
ja.Cotojest—ja?Jajestemja.Aha!Hip,hip,hura!Mamjużpierwszesłowo
dooficjalnegowygłoszenia.Słowokrótkie,łatwe,niemożnasięnanimzaciąć,bo
poprostuniemakiedy,jednymsłowem—słowopalcelizać.Ja,ja,ja!
8
Awkuchnirobiłosięcorazciaśniej.Jeślisiędzieńpodniupatrzynakogoś,kto
rośnie, to żeby nie wiem jak uważnie się człowiek przyglądał, nie jest w stanie
zauważyć najmniejszych nawet zmian. Zasadźcie sobie na przykład w doniczce
ziarnko fasoli. Kiedy już wzejdzie, przypatrujcie mu się bez przerwy. Myślicie, że
zauważyciejegorośnięcie?Nicpodobnego!Będziewamsięciąglezdawało,żejest
takie samo, że nic się nie zmienia, podczas gdy w istocie fasolka będzie coraz
wyższaiwyższa.
Alejeślibędzieciepatrzyćnaniątylkocojakiśczas,cotrzyalbocztery dni na
przykład,wtedyzupełniewyraźniezauważycieposzczególneetapyjejrozwoju.
ZDominikiembyłatakasamahistoria.
Dominik rozrastał się niezauważalnie dla wszystkich domowników.
Niezauważalniedlatego,żeobserwowaLigocodziennieiztegopowoduniebyliw
stanieuchwycićtychdrobnychpozornieróżnic.
Dopiero kiedy trzeba było usunąć z kuchni pierwsze krzesło, bo zaczęło dla
niego brakować miejsca, stało się jasne, że Dominik znów powiększył swoją
objętość.
Potemtrzebabyłozkuchniwynieśćdrugiekrzesło.
Potemtrzecie.
Potemtaboret.
Potem pralkę elektryczną, która używana była od czasu do czasu, a całymi
dniamistaławkącie.
Potemstół.
Potemkredens.
Potemprzyszłabychybakolejnagazowąkuchenkę,którawkuchni,jaktosama
jejnazwawskazuje,byłasprzętemnajważniejszym.
Aledousunięciagazowejkuchenkiniedoszło.Adlaczegoniedoszło, to zaraz
wamdokładnieopowiem.
Otóż,kiedywszyscyzrozumieliwreszcie,naczymcałasprawapolega,zwołano
natychmiastnaradęwojenną,naradęantydominikową.
—Szanownizebrani!—powiedziałojciecPiniazwracającsiędożonyidosyna.
— Szanowni zebrani, najwyższy czas, żeby powziąć jakąś decyzję w sprawie tego
przedziwnego słonia, który wyeksmitował z kuchni wszystkie meble i w
najbliższymczasie,jeśliczegośniewymyślimy,porozsadzanamściany.
—Trzebagowyrzucićzkuchni!—zawołałamatkaPinia.
—Bardzosłusznywniosek—zgodziłsięojciec.—Tylkojakgowyrzucić?
—Wypchnąćgoprzezdrzwi—odezwałsięPinio.
—Spróbuj—powiedziałojciec.
—Nonsens—wtrąciłamatka.—Przezdrzwinieprzejdzie.
—Świętesłowa—przytaknąłojciec.
—No,toniemampojęcia—mruknąłzrezygnowanyPinio.
—Jateżniemampojęcia—dodałamatka.
—Anija—szepnąłojciec.—Icomyterazzrobimy?
—Niechmartwisięten,ktosłoniaprzytaskał—powiedziała-matka.
—Jawiem,żetowszystkoprzezemnie—zacząłpojękiwaćPinio.—Aleskądja
mogłemwiedzieć,żetonie’jestnormalnysłoń?
Ze zmartwienia piegi jeszcze bardziej mu zrudziały, a nos zrobił się tak
strasznieKościuszkowski,jaktylkomożnasobiewyobrazić.
—Trzebabędziewezwaćkogośnapomoc—powiedziałojciec.
—Alekogo?—zapytałamatka.
—Najlepiejmilicję!—zaproponowałPinio.
—Pocomilicję?—uśmiechnąłsięojciec.—Żebyzaaresztowałasłonia?
—No,topogotowie!—zawołałPinio.—Zawsze,jaksiędziejecośniedobrego,
tosięwołapogotowie.
—Pogotowienieprzyjedziedoporcelanowegosłonia.
—Przecieżonpuchnie,ajakktośpuchnie,toznaczy,żeniejestzdrowy,a jak
nie jest zdrowy, to znaczy, że jest chory, a jak jest chory, to może wzywać
pogotowie. Kiedy w zeszłym tygodniu spuchła noga panu Ignaszewskiemu spod
jedenastego, to zaraz do niego przyjechało pogotowie — powiedział triumfująco
Pinio.
— To zupełnie co innego — stwierdziła matka Pinia. — Noga pana
Ignaszewskiego,tonogapanaIgnaszewskiego,asłoń,tosłoń!
—PanuIgnaszewskiemuspuchłatylkonoga—upierałsięPinio—asłoniowiaż
czterynogiidotegojeszczetrąbaigłowa,ibrzuch,iogon.Ktowie,czyonniejest
poważniechory?
— Jak ktoś jest poważnie chory — powiedział ojciec — to ma gorączkę,
rozumiesz?Asłońjestzimny,ajeślinawetniezimny,towkażdymraziechłodny.
Pogotowiedotakichnieprzyjeżdża.
—Mam!—wrzasnąłPinio.—Mam!Zawołajmystrażpożarną!
—Strażwzywasięwtedy,kiedysiępali—zauważyłamatkaPinia.—Gdybyśmy
wezwalistrażdosłonia,mogłybybyćdużenieprzyjemności.
Jakwiadomo,porcelanowesłoniesąnaogółniepalne.
—Alestrażakówwzywasięnietylkodopożaru—upierałsięPinio.—Jakkot
paniWajswszedłnagzymsiniemógłzniegozejść,toteżprzyjechalistrażacyipo
wielkiejdrabinieweszlinagzymsizdjęlikotka,tak?
—Anotak!—przytaknąłojciec.
—Rzeczywiście,zdjęli—przytaknęłamatka.
—Wobectegodzwoniępostraż!—zawołałPinioipobiegłdotelefonu.
KiedyDominikusłyszałsyrenystrażackichwozów,ucieszyłsięniesłychanie.
„Nareszciecośsięzaczynadziaćciekawego—pomyślałsobie.—Jeszczenigdy
niesłyszałemtakiegopięknegotrąbienia”.
IDominik,który,jaksobieprzypominacie,miałostatniomanięnaśladowania
wszystkichodgłosów,natychmiastzacząłmałpowaćodgłosstrażackiejsyreny.
Naśladował tak znakomicie, że aż dowódca strażaków, który właśnie zajechał
czerwonym samochodem pod dom Pinia, zaczął się zastanawiać słysząc nową
syrenę:
—Cotojest?Przyjechałyzemnączterywozy,ajasłyszępięćsyren?
To jakaś tajemnicza sprawa. Będę ją musiał wyświetlić przy okazji. Kto to
dzwonił?—zawołałgroźnymgłosem,zatrzaskującdrzwiswegoczerwonegoauta.
—Ja—oznajmiłPiniowysuwającsięztłumudoprzodu.
Botrzebawamwiedzieć,żeodrazu,jaktylkorozległysiędźwiękisyren,zebrał
się przed domem, w którym mieszkał Pinio, tłum ludzi złożony z sąsiadów i
przypadkowychprzechodniów.Każdybyłciekaw,cotosiępaliigdzie.Sprawabyła
otylebardziejintrygująca,żeniebyłowidaćaniśladudymu.Normalnie,kiedyjest
pożar,toskądśtamwydobywasiędymiwtedywiadomo,wktórąstronępatrzeć.
Agdziepatrzeć,jakdymuniewidać?Takipożarbezdymuniesprawiawidzom
żadnejprzyjemności.
—Dowcipówcisięzachciewa,co?—spytałdowódcaspoglądającspodbrwina
Pinia.
—Nicpodobnego,proszępana.Toniesążadnedowcipy!—odparłPinio.
—Dymuniewidzę.
—Bodymuniema.
—Jaktoniema?Acojest?
—Słoń.
—Nierozumiem.
—Słoń,proszępana.Porcelanowysłoń.
—Więcjakto,kawalerze,wzywaszstrażdosłonia?
—Chodzioto,żebygowyciągnąćzkuchni.
Dowódcastrażakóważsięzagłowęzłapał.
—Tosamniemożesztegozałatwić?
— Niech pan się nie gniewa, proszę pana, niech pan pozwoli na górę, to pan
wszystkozrozumie.
Dowódcastrażaków,groźnienastroszywszysterczącedoprzoduwąsy,ruszyłza
Piniem.WprzedpokojujużczekalirodzicePinia.
—Jaktodobrze,żepanowieprzyjechali!—przywitałaichmatkaPinia.
—Cóżtozahistorieztymsłoniem?—zwróciłsiędowódcastrażaków do ojca
Pinia.—Możepanzechcemitowyjaśnić?
—Słońnamsięrozrósł—powiedziałojciecPinia.
— Przepraszam pana bardzo, ale nie dosłyszałem! — obruszył się dowódca
strażaków.
— Słoń nam się rozrósł — powtórzył ojciec Pinia. — A właściwie mówiąc, to
rozrasta się bez przerwy, co grozi poważnymi konsekwencjami i, nie będę tego
ukrywał, niebezpieczeństwem. A panowie jesteście przecież od zapobiegania
niebezpieczeństwom.
—Hmm,tak…Cóżtozasłoń?.
—Porcelanowy.
—Przepraszambardzo,czyjasięnieprzesłyszałem?
—Nie,nieprzesłyszałsiępan!Słońjestporcelanowy.Biały,porcelanowysłoń.
—Ipanpowiada,żetensłońrośnie?—spytałdowódcastrażaków,podejrzliwie
przyglądającsięojcuPinia.
— Jeszcze jak! — wtrąciła matka Pinia. — Nie ma pan pojęcia, jak
nadzwyczajniesięrozrósł.Zresztąnajlepiejbędzie,jeśligopansamzobaczy.
To mówiąc, poprowadziła dowódcę strażaków do kuchni, w której, prócz
biednej,przyciśniętejdościanykuchenkigazowej,znajdowałsiętylkoDominik.
DowódcastrażakówpopatrzyłzpodziwemnaDominika.
—Cóż,bardzoładnysłoń!
— Kiedy go przyniosłem ze strychu, był taki mały — powiedział Pinio. — Jak
małaowieczka.
Widaćbyło,żedowódcastrażakówczujesięnieswojo.Cochwilęzerkał
nieufnietonaojca,tonamatkę,tonasamegoPinia.
„Podejrzane jakieś towarzystwo — pomyślał sobie w duchu — z takimi lepiej
postępowaćpodobroci”.
—Więccotrzebazrobićztymsłoniem?—zapytałgłośno,
—Trzebagozabraćzkuchni—powiedziałamatkaPinia.
—Przezdrzwinieprzejdzie—dodałPinio.
—Ajaksiędostałdokuchni?—spytałchytrzedowódcastrażaków.
— Tymi drzwiami z przedpokoju — wyjaśnił ojciec Pinia — ale słyszał pan
przecież,żebyłwtedyowielemniejszy.
— Tak… tak… zapomniałem. No, wobec tego nie widzę innej rady, jak
spróbowaćprzezokno…—powiedziałdowódcastrażaków.
—Aletujestpierwszepiętro—zauważyłojciecPinia.
—Zdajęsobieztegosprawę—odparłcierpkodowódcastrażaków.—Niejest
to dla nas wysokość zbyt oszałamiająca, proszę pana. Nasze drabiny sięgają
piętnastegopiętra,jeślitylkookolicznościtegowymagają.Mogępanazapewnić,że
napierwszympiętrzezcałąpewnościąniedostaniemyzawrotugłowy.
Powiedziawszy to, dowódca strażaków opuścił kuchnię. Zbiegł szybko po
schodach i udał się do swoich podkomendnych, którzy już rozwinęli węże i
przygotowalimotopompy.
— Zwijać mi to natychmiast! — wrzasnął dowódca. — Nie będzie żadnego
polewania. Przystawić drabiny do tego okna na pierwszym piętrze! — wskazał
palcemoknokuchni,wktórejprzebywałDominik.—Przygotowaćliny!
Będziemyewakuowaćsłonia!
Strażacy pomyśleli, że ich dowódca zwariował, ale nie zdradzili się żadnym
słowemanigestem.Woleliznimniezaczynać.Błyskawicznieprzystawilidrabiny,
wspięlisięponichdogóryitoporkami,którezawszeprzysobienoszą,wycięliraz-
dwa całe okno wraz z futryną. Strażacy bowiem są przyzwyczajeni do takiego
właśnie wycinania toporkami okien, co trwa o wiele krócej od normalnego
otwierania okna. W czasie pożaru ma to niemałe znaczenie. Teraz co prawda
pożaruniebyło,aleprzyzwyczajeniejestprzyzwyczajeniem!
Czterechstrażakówstałonadwóchdrabinach,podwóchnakażdej,aczterech
innychzogromnymizwojamilinweszłoprzezwyrąbaneoknodokuchni.Zdrugiej
strony,normalnądrogąposchodach,pobiegłdowódca.
Kiedybyłjużwkuchni,dramatycznymgestemwskazałstrażakomDominika i
zawołał:
—Wiązaćgo!
StrażacybłyskawicznieskrępowaliDominikalinamiiprzesunęliwstronęokna.
Potempodciągnęligoodrobinędogóryipostawilinaparapecie.
Na szczęście Dominik mieścił się akurat w otworze okiennym, a raczej w tym
czymś,copookniepozostało,takżekiedygoprzepychano,niepoocierałsobieani
grzbietu,aniboków.Międzynamimówiąc,byłotooknowyjątkowoduże,jednoz
największychokien,jakieudałomisięwżyciuwidzieć!
ItakDominikznalazłsięnaglepodrugiejstroniedomu.Zawisłnalinachnad
podwórkiem na wysokości pierwszego piętra. Kołysał się lekko w powietrzu.
Ogromnie mu się to kołysanie podobało. Podobało mu się tak bardzo, że z
zadowolenia zaczął w pewnym momencie ryczeć jak strażacka syrena, co o mały
włos nie skończyło się dla niego tragicznie. Strażacy bowiem, myśląc, że to nowy
pożar, już, już chcieli wszystko rzucić i biec na alarm, ale w ostatniej chwili
zapanowalinadswymizawodowymiodruchami.
Dominik powoli opuszczał się na ziemię. Zgromadzeni gapie, nie mając
zielonegopojęcia,cotowszystkomaznaczyć,nawidokwspaniałejakcjistrażaków
ratującychpięknegobiałegosłonia,zgotowaliimburzliwąowację.Jakspodziemi
znaleźli się natychmiast|dziennikarze i fotoreporterzy, a nawet wóz kroniki
filmowej.Patrzącnatowszystkoisłyszącniemilknącebrawadowódcastrażaków
dumnie wypiął pierś i jak zadowolony tygrys ruszał z ukontentowania swymi
sterczącymiwąsikami.
Nazajutrzwewszystkichgazetachbyłyfotografieztejnadzwyczajnejakcji,aw
jednej z nich zamieszczono nawet zdjęcie przedstawiające dowódcę strażaków
poklepującegoDominikapodługiej,białejtrąbie.
„Żaden pożar, żaden pożar nie przysporzył mi takiej sławy jak ten słoń!” —
mruczał do siebie dowódca strażaków czytając nazajutrz rano gazetę przy
śniadaniu.
9
Przy domu, w którym mieszkał Pinio, znajdował się mały ogródek. W tym
ogródkuustawionoDominika.
Akurat był maj i robiło się z każdym dniem coraz cieplej. Noce jednak w
dalszym ciągu bywały chłodne. Z zimna Dominikowi robiła się gęsia skórka na
porcelanie. Nikt tego nie widział, ponieważ ta gęsia skórka robiła się zawsze w
nocy,awnocyjestciemnochoćokowykol.Gdybyjednakktośpodszedłwnocydo
Dominika, tak jak to teraz stale robił Pinio, i pogłaskał go po ciele, to zupełnie
wyraźnie
poczułbypodpalcamisetki,anawettysiącedrobniutkichdreszczyków.Brrr!
PiniocowieczórpociemkuodwiedzałDominika.Spotykałsięznimoczywiście
takżewciągudnia,alebyłytozwykłe,ot,takiesobiespotkania.
Wnocyzaśprzychodziłwwiadomymcelu.Domyślaciesięzapewne, w jakim.
No,naturalnie!WnocyPinioprzynosiłDominikowipigułki.
Bo przecież teraz, kiedy słoń już nie przebywał w mieszkaniu, mógł sobie
rosnąć,ilemusiętylkopodobało.WięcPiniokarmiłgointensywniepigułkami,bo
chciał z Dominika uczynić słonia-olbrzyma. Nieraz nawet oddawał mu wszystkie
pigułki, nie zostawiając ani jednej dla siebie i ryzykując w ten sposób nie dość
szybkiwzrostwłasnegociała.Nawiasemmówiąc,ztymrośnięciemPinianiebyło
ostatnionajgorzej!Najnowszepomiary,wykonaneprzezmamęitatę,dowiodły,że
Pinio urósł aż o trzy centymetry, co zostało zaznaczone na futrynie drzwi. Było z
tego powodu mnóstwo radości w domu, a nawet doniesiono o tym fakcie cioci,
któraodwielulatmieszkaławAmeryceiktóranigdyPinianiewidziałanaoczy.
PodobniezresztąjakPiniojej.
—Widzę,żecizimno—stwierdziłPiniopodczasjednejztakichnocnychwizyt,
głaszczącDominikapozziębniętejporcelanowejskórze.
ZamiastodpowiedziDominikzaszczękałswymiwspaniałymikłami.
—Awięcdlaczegocijestzimno?—mówiłdalejPinio.—Dlatego,proszęsłonia,
że słoń się wcale nie rusza. Gdyby słoń się ruszał, to wtedy, proszę słonia, nie
byłobysłoniowitakstraszniezimno.Spróbujsiętrochęrozruszać,słoniu!
Powiedziawszyto,PiniopocałowałDominikawtrąbęiuciekłdodomuspać.
WsamotnościDominikzacząłrozmyślaćnadsłowamiPinia.
— Rozruszać się! Łatwo to powiedzieć, ale trudniej wykonać. Żebym chociaż
miał jakiegoś nauczyciela, który by mi pomógł, który by udzielił mi jakichś
instrukcji,którybypokierowałmoimipierwszymiruchami…
Odczasu,jakznalazłsięwogródku,Dominiknierazjużotymmyślał.
Wszystko dokoła się ruszało. Ludzie, psy, koty, samochody, tramwaje za
parkanem, pszczoły, muchy, firanki w oknach, nawet drzewa ruszały swymi
wyciągniętymi do nieba ramionami — tylko on, Dominik, tkwił ciągle w jednym
miejscubezruchu.
Jużnawetwróblezaczęłysięzniegonabijać.
— Ćwir-ćwir! — ćwierkały. — Rusz się, rusz się! Ćwir-ćwir-ćwir! Patrzcie go!
Jegomośćnieruchomość!Ćwir-ćwir!
Niebyłotospecjalnienicobraźliwego,aledoprzyjemnościnienależało.
WięcmyślałDominik,cobytuztymwszystkimzrobić.Myślał,myślałimyślał,
inicniemógłwymyślić.Trzebabyłoznaleźćjakiegośnauczyciela,którybyudzielił
muwskazówek,pokierowałjegopierwszymikrokami.
To nie ulegało wątpliwości! Ale jak znaleźć nauczyciela, kiedy się nie można
ruszyćzmiejsca?
Naszczęścienauczycielznalazłsięsam.
Pewnegodnia,gdysłońbyłpogrążonywnajczarniejszychrozmyślaniach,
usłyszałnaglegdzieśzdołu,znadsamejziemi,cichuteńki,cieniutkigłosik:
Czytyjesteśpomnik?
Nie—odparłDominik.—Niejestempomnikiem.
Awyglądaszzupełniejakpomnik—powiedziałgłosik.
Możeiwyglądam,aleniejestem.
Awiesz,dlaczegowyglądaszjakpomnik?
No?
Bosięnieruszasz.
Jaksięcośnierusza,totojestodrazupomnik?
Niezawsze,alebardzoczęsto.
-Czydobrzejestbyćpomnikiem?—spytałzaciekawionyDominik.
-Niewiemnapewno,alechybanie.
-Dlaczego?
-Dlatego,żetrzebastaćwjednymmiejscu.
-Tojeszczeniejestnictakiegostrasznego.
-Jakdlakogo.Jabymzwariowała!
-Nielubiszstaćwjednymmiejscu?
-Nienawidzę!
-Iniechciałabyśbyćpomnikiem?
-Zanicnaświecie!Pomniknaprzykładniemożeuciekać…
-Przedkim?
-Przeddeszczemalboprzedśniegiem.
-Toprawda—potwierdziłDominik.—Alezatopomniksięniemęczy.
-Wielkiemico!Wolęsięmęczyć,alezatobyćciąglewruchu.
-Takbardzolubiszsięruszać?
-Uwielbiam!Prawdęmówiąc,całydzieńjestemwruchu.
-Ajaktysięnazywasz?
-Mrówka.WnaszymmrowiskuwołająnamnieFumcia.
-AjajestemDominik,porcelanowysłoń.
-Bardzomimiło,Dominiku!
-Mnieteżmiło,tylkojaciebieniewidzę.Gdziejesteś?
-Tutaj!
-Gdzie?
-Oboktwojejprawejprzedniejnogi.
-Niestety,niemogęruszyćanigłową,aniszyją,żebymmógłcięzobaczyć.
—Czekaj,zarazdociebieprzyjdę.
I Fumcia zaczęła pracowicie wspinać się po nodze Dominika coraz wyżej i
wyżej.Potrzechkwadransachznalazłasięwpobliżujegooka.
—Widziszmnieteraz?—spytała.
—Widzę—odparłDominik.—Boże!Jakatyjesteśmaleńka!
—Atyzatojesteśogromny!Nigdyjeszczenieszłampotakwysokiejnodze.
—Zmęczyłaśsię?
—Troszeczkę.
—Notoodpocznijsobie,apotemcicośpowiem.
—Mówodrazu!
—Kiedysięwstydzę!
—Niebądźgłupi!Mów,ikoniec!
—Widzisz,jamamdociebiewielkąprośbę…
—Proszęciębardzo!
—Chciałbym,żebyśzostałamoimnauczycielem.
—Aczegóżjacięmamuczyć?
—Swojejspecjalności.
—Nierozumiem…
— Fumciu kochana, naucz mnie poruszać się! Ja chcę chodzić, ruszać głową,
machaćtrąbą,przebieraćnogami!Żebyjużtegłupiewróblenigdywięcejnamnie
nie ćqierkały: „Rusz się, rusz się!”; żeby nie przezywały mnie: „Jegomość
nieruchomość!”;żebybylegałąźniebyławażniejszaodemnie,boumiesięruszać,
ajanie.
—Chętniecośdlaciebiezrobię,Dominiku—powiedziałaFumcia.—Niewiem
tylko,czypodołamzadaniu.Nigdywżyciunikogonieuczyłam.
—Napewnopodołasz,napewno!
—Kiedyjestemtakamaleńka.
—Nicnieszkodzi!
—Atyjesteświelki!Jesteśchybastotysięcyrazywiększyodemnie.
—Toniemażadnegoznaczenia.
—Takcisiętylkozdaje.Dopókistoiszwmiejscunieruchomo,nicminiegrozi,
alejaktylkozacznieszsięruszać…
—Toco?
—Tostanieszsięniebezpieczny.
—Dajęcisłowo,żeniestanęsięniebezpieczny.
—Ajacimówię,żestanieszsięniebezpieczny.
—Dlakogo?
—Chociażbydlamnie.Albodlamoichsióstr.
—Coteżtymówisz,Fumciu!Nigdybymniebyłwstaniezrobićkrzywdytobie
aniżadnejztwoichsióstr.
—Jawiem,żetymaszdobreserce.Aleniechcącymógłbyśnamzrobićkrzywdę.
Wystarczy,żenadepniesz…
—Będęuważał,przysięgam!
—Toniejesttakieproste!
SiedząckołoDominikowegookaFumciazamyśliłasięnamoment…
— Dobrze — powiedziała wreszcie — będę cię uczyła. Nie wiem, co z tego
wyjdzie,alespróbujemy.
—Świetnie!—zawołałuradowanyDominik.
—Alewczasielekcjibędęsiedziałanatwojejgłowie.
—Asiedź,gdziecisiępodoba!Czymożemyodrazuzacząćpierwsząlekcję?
—Jesteśprzykłademwzorowegoucznia.No,tozaczynajmy!
— Powiedz mi przede wszystkim, Fumciu — poprosił Dominik — co trzeba
zrobić,żebysięruszyćzmiejsca?
—Żebysięruszyćzmiejsca,trzebaprzedewszystkimruszyćnogami.
—Ailomanogaminajczęściejsięrusza?
— To zależy od tego, ile nóg się posiada. Ty, na przykład, będziesz musiał
ruszaćczteremanogami.
—Jednocześnie?
—Niestety!
—Orety,jakietotrudne!
—Naraziestarajsięruszaćchoćbyjedną.
—Którą?
—Którąchcesz.
—Możebyćprzednialewa?
— Może! Najpierw unieś ją troszeczkę do góry z tego miejsca, w którym się
znajduje,ipowoli,powoli,przesuńjąkawałeczekdalej.Podniosłeś?
—Podniosłem!
—Przesuwasz?
—Przesuwam!Popatrz,jakmidobrzeidzie!
—Kiedynicstądniewidzę!Poczekajno,pójdęnakoniectwojejtrąby,stamtąd
będęmiałalepszywidok.
I Fumcia podreptała na koniec trąby Dominika, usadowiła się wygodnie i
spojrzaławdół.Cośtakiego!Jegolewaprzednianogaznajdowałasiępółmetraw
przodzie. W tym miejscu, gdzie dawniej stała, widoczne było na trawie spore
wgnieceniewielkościtalerza.
10
Dominikbyłbardzozdolnymuczniem.Wkrótcenauczyłsięporuszaćnietylko
przednią lewą nogą, ale i przednią prawą, a potem tylną lewą i tylną prawą. Tak
więcumiałjużporuszaćwszystkimiczteremanogami.
Terazprzyszłakolejnatrąbę.
—Umieszjużruszaćnogami—powiedziałaktóregośdniaFumcia—więcteraz
najwyższyczas,żebyśnauczyłsięporuszaćtrąbą.Trąbajestbardzoważnączęścią
ciała u słonia i każdy słoń, chcący uchodzić za prawdziwego słonia, a nie za
słoniego wyrodka, powinien umieć nią poruszać. Moja babcia, która była bardzo
mądrą mrówką, opowiadała mi nieraz o tym, jak wspaniale niektóre słonie
potrafiąsięposługiwaćtrąbami.
—Niewierzęwto!—odparłDominik.
—Wconiewierzysz?—spytałaurażonaFumcia.
—Niewierzęwtęcałątwojąbabcię,którawidziałasłonie.
—Awidziała!
—Toniemożliwe!
—Niemożliwe,niemożliwe—przedrzeźniałagoFumcia.—Mojababcia przez
dłuższyokresczasumieszkałarazemzdziadkiem.Wiesz,gdzie?
—Niewiem—powiedziałDominik.
—Wogrodziezoologicznym,aha!Terazjużwiesz?
—Chybażetak—mruknąłDominik.—Trzebabyłoodrazutakmówić…
—No,więcniemacojużdłużejdyskutowaćnatentemat—stwierdziłaFumcia
—teraztrzebazacząćuczyćsięporuszaćtrąbą.Zrozumiałeś?
—Zrozumiałem.Powiedzmiwobectego,comamzrobić?
—Spróbujpodnieśćnajpierwtrąbętroszeczkędogóry.
—Wtensposób?
—Wten,doskonale!Terazopuśćjątrochęnadół.
—Czytak?
—Tak,znakomicie!Jeszczeraz.
—Dobrzeruszam?
—Bardzodobrze!Terazspróbujtrochęwbok.
—No,jakmiidzie?
—Pysznie!
—Terazwdrugąstronę.
—Proszębardzo!—powiedziałDominikicorazszybciejzacząłruszaćtrąbąto
wgórę,towdół,towlewo,towprawo.
—Ojej,nietakprędko!—zawołałaFumcia.—Wgłowiemisiękręci!
Pamiętacie bowiem zapewne, że w czasie lekcji Fumcia zawsze siedziała na
końcu trąby Dominika. Teraz, kiedy ta trąba zaczęła wyczyniać w powietrzu
najrozmaitszewywijasy,Fumciapoczułasięnaglejaknahuśtawce.
—Przestańnonachwilę!—powtórzyła.—Jeszczespadnęizabijęsię.
Muszęstąduciekać.
Fumcia szybko przebiegła po trąbie, kiedy Dominik przestał nią kołysać, i
usadowiłasięnajegoogromnychuszach.
—Tutajmogęspokojniesobieposiedzieć—mruknęła.
Ale myliła się biedna Fumcia! Bo również uszy Dominika zaczęły się ożywiać.
Pierwsze,leniwejeszcze,poruszenieuchaomałoconiestrąciłoFumcinaziemię.
—BójsięBoga!—wrzasnęłaprzerażona.—Ktocipozwoliłruszaćuszami?
—Janiechciałem—zacząłsiętłumaczyćDominik.—Niewiem,skądprzyszła
midouchatakaochota,żebynimporuszyć.
— A ruszaj nim sobie, ile ci się podoba, tylko ja przedtem muszę się z niego
usunąć.
I jak mogła najszybciej przeniosła się z ucha Dominika na jego wspaniałe,
ogromnejakwielkipółmisekczoło.
—Gniewaszsięnamnie?—spytałzmartwionyDominik.
—Skąd!Jestemzciebiedumna.
—Naprawdę?
—Naprawdę.Jaktylkowrócędomrowiska,zarazwszystkimopowiem,jakiego
tomamzdolnegoucznia.
—Chciałbymkiedyśrazemztobązłożyćwizytęwtwoimrodzinnymmrowisku
—powiedziałDominik.
—Obawiamsię,żetobędzieniemożliwe—odparłaFumcia.
—Dlaczego?—spytałDominik.
—Dlatego,żetojestzbyttrudnezadaniedlasłoniawejśćdośrodkamrowiska.
— Wejdę głównym wejściem — powiedział Dominik. — Na pewno macie w
swymmrowiskujakieśgłównewejście?
—Owszem,mamy—rzekłaFumcia—alejestonoprzeznaczonewyłączniedla
naszejkrólowej.
—Czytojestdużewejście?—spytałDominik.
—Wstosunkudomrówkijestzupełniegigantyczne,alewstosunku do słonia
jestmikroskopijniemałe.
—Ijasięniezmieszczę?
—Żebyśmalałimalał,imalał,imalał,imalał,imalał,imalał,imalał,imalał,
imalał,imalał,imalał,imalał,imalał,imalał,imalał,imalał,imalał,imalał,to
itakjeszczeniebyłbyśwstanieprzejśćprzeznaszegłówne
wejście—powiedziałaFumcia.
—Jestemniepocieszony.
—Niemyślwięcejotym!—poradziłamuFumcia.
— Kiedy nie jestem w stanie nie myśleć — odparł Dominik. — Odkąd cię
poznałem,marzyłemotym,żebyzłożyćciwizytęwmrowisku.
— Nie wszystkie nasze marzenia się spełniają, Dominiku. Trzeba się z tym
pogodzić. Na razie zamiast się niepotrzebnie martwić, powinieneś się cieszyć z
tego,żeruszasznogami,trąbąiuszami.Powiedz,czytonieprzyjemnie?
—Bardzo!—odparłDominikizacząłruszaćwszystkimnaraz.
KtóregośdniaPiniozauważyłwreszcie,żezDominikiemcośsiędzieje.
Po prostu zaczął go znajdować nie w tych punktach ogrodu, w których go
zostawił podczas poprzednich odwiedzin. Początkowo te różnice były niewielkie,
więcPiniomyślał,żeuleganajzwyczajniejszejhalucynacji,czyliprzywidzeniu.Ale
kiedy zastał go obok altany (a pożegnał poprzedniego wieczoru obok jabłonki),
doszedłdowniosku,żesprawazaczynaprzybieraćpoważniejszycharakter.
—Cotowszystkomaznaczyć,proszęsłonia?—spytałostro.
—Nic!—odparłDominik.
Pinio z wrażenia zaniemówił. Przez dobrych kilka sekund nie mógł
wypowiedziećanisłowa.Wgardlemuzaschło,ajęzykodmówiłposłuszeństwa.
Żebyodzyskaćrównowagęducha,pobiegłszybkodobudkinarógulicyi kupił
sobie na ochłodzenie loda. Od razu kilka pierwszych liźnięć wpłynęło na niego
uspokajająco,więcszybkogodokończyłikazałsobiepodaćdrugiego.
Ztymdrugim—wolnymkrokiemwróciłdoDominika.
—Więctymówisz?—spytał.
—O,oddawna!—powiedziałDominik.
—Czemutoprzedemnąukrywałeś?
—Wcalenieukrywałem,tylko…
—Tylkoco?
—Tylkoniemiałemsposobnościmówić.
—Ach,tak!Aktocięnauczył?
—DrogiKuzyn.
—Ktotaki?
—- Drogi Kuzyn. Tak się nazywał kran w kuchni. On był moim pierwszym
nauczycielem.
—Aktobyłdrugim?—spytałironiczniePinio.
—DrugimbyłPanCzajnik—odparłpoważnieDominik.
— Dowiaduję się ciekawych rzeczy — powiedział Pinio. — A od garnków i
pokrywekniczegosięnienauczyłeśprzypadkiem?
—Odkażdegomożnasięczegośnauczyć—stwierdziłDominik.
— Widzę, że nie tylko umiesz mówić, ale nawet potrafisz już wygłaszać złote
myśli,mójsłoniu.
—NaimięmamDominik.
—Patrzciepaństwo,toimięmaszjużtakże?
—Zawszejemiałem—oznajmiłurażonyDominik.
—Alejaotymnicniewiedziałem—rzekłPinio.
—Nigdysięmnieniepytałeś,jakmamnaimię.
— To prawda! — przyznał Pinio. — Teraz, kiedy już wiem, jak masz na imię,
chętniebędęnaciebiewołałpoimieniu.TymbardziejżeDominiktobardzoładne
imię.
—Tyteżmaszładneimię—powiedziałDominik.
—Seriomówisz?—spytałpodejrzliwiePinio.
—Jaknajbardziejserio!—odparłDominik.
— No to świetnie, że tak nam przypadły do gustu nasze imiona. Niech żyje
Dominik!—zawołałPinio.
—NiechżyjePinio!—zawołałDominik.
—NiechżyjeDominik!—zawołałjeszczerazPinio.
—NiechżyjePinio!—zawołałjeszczerazDominik.
—NiechżyjeDominik!—zawołałporaztrzeciPinio.
—NiechżyjePinio!—zawołałporaztrzeciDominik.
—Aleśmysobiepokrzyczeli—westchnąłzzadowoleniemPinio.
—Aleśmysobiepokrzyczeli—westchnąłzzadowoleniemDominik.
— Wracajmy jednak do naszej rozmowy — przerwał Pinio. — Czy możesz mi
powiedzieć,ktociętakwnocyprzestawiazmiejscanamiejsce?
—Nikt—odparłDominik.
—Zupełnienikt?
—Zupełnie.
— Wobec tego jak to się dzieje, że znajduję cię coraz to w innym punkcie
ogrodu?
—Jasamsięprzesuwam—wyjaśniłDominik.
—Tysam?—wrzasnąłzdumionyPinio.
—Tak,jasam.
—Ajajużmyślałem,żetoRybczyńskizakradasięconocdonaszegoogródka,
żebymirobićkawały.WięctonaprawdęnieRybczyński?
—NieznamżadnegoRybczyńskiego—zapewniłpoważnieDominik.
Jeśliniewierzysz,popatrz,jakruszamnogami!
—Wspaniale!
—Popatrz,jakruszamtrąbą!
—Nadzwyczajnie!
—Popatrz,jakruszamuszami!
— Cudownie! Ja też umiem ruszać uszami — pochwalił się Pinio — ale tylko
troszeczkę.
—Pokaż!—powiedziałDominik.
I Pinio zaczął ruszać uszami, żeby zademonstrować tę rzadką umiejętność
Dominikowi.
—Nojak?Ruszająsię?—spytał.
—Rzeczywiście,ruszająsię—odparłDominik—aleledwo,ledwo.
—Bojamammałeuszy.Ateraztyporuszajswoimi.
Dominik zaczął poruszać swymi uszami najpierw powoli, a potem coraz
prędzej i prędzej, aż w końcu uszy jego zmieniły się w dwa ogromne, wachlujące
powietrzewachlarze.
— Nadzwyczajnie ruszasz uszami, Dominiku — szeptał z podziwem Pinio. —
Nadzwyczajnie!Ktociętegonauczył?
—Fumcia.
—Nieznamtakiejosoby.
—Tonieosoba.
—Akto?
—Mrówka.
—Oilemiwiadomo,mrówkinieposiadająuszu.Jakwięcmogąuczyćruszania
uszami,skoroichnieposiadają?
—O,Fumciapotrafiwszystko—powiedziałzprzekonaniemDominik.
—Tosiędoskonaleskłada—ucieszyłsięPinio—bowłaśniepotrzebujękogoś,
kto by odrabiał za mnie rachunki. Musisz mnie z nią koniecznie poznać,
Dominiku!
—Znajwiększąprzyjemnością!
11
Dominik powoli stawał się najpopularniejszą osobistością w całej dzielnicy.
Szczególnie polubiły go dzieci, ale i dorośli zjawiali się coraz częściej, żeby
podziwiaćjegowspaniałekształtyinadzwyczajnybiałykolorskóry.Mieszkańcytej
dzielnicy nie byli oczywiście żadnymi znakomitymi znawcami słoni (prawdziwi
znawcy mieszkają przecież w afrykańskich lub azjatyckich dżunglach), wiedzieli
jednak, że biały słoń jest zjawiskiem niesłychanie rzadkim, a skądinąd wiadomo,
żerzeczyniesłychanierzadkiesąniesłychaniecenne.
Wiedzieli więc, na przykład, że w Indii biały słoń uważany jest za święte
zwierzę i że jest nawet czczony w specjalny sposób. Takiego białego słonia może
posiadać tylko jakiś potężny władca, który w tamtych okolicach nazywa się
najczęściej maharadżą. W czasie wielkich uroczystości taki maharadża,
przystrojony w jakieś niesamowicie kosztowne, przybrane drogimi kamieniami
szaty, jedzie na takim właśnie białym słoniu, który również jest przybrany w
kosztowne,obrzuconeklejnotamiokrycia.
Interesujewaspewnie,jaktenmaharadżanatymsłoniusiedzi?
Czytakjaknakoniu?
Nie! Słoń jest za szeroki, żeby siedzieć na nim tak jak na koniu. Może jakiś
wielkolud,Guliweralboinnywyrośniętydryblasmógłbyjeszczeodbiedysiąśćna
słoniu jak na koniu, ale normalny człowiek (a przecież największy nawet
maharadża jest sobie zupełnie zwyczajnym, normalnym człowiekiem, mimo że
czasami usiłuje wmówić swoim poddanym, iż jest wręcz przeciwnie), więc, jak
powiadam, normalny człowiek nie jest w stanie dosiąść słonia tak jak konia.
Dlategoteżurządzasiętowszystkocałkieminaczej.Nagrzbieciesłoniaustawiasię
pewnegorodzajudomekalbo,jakktowoli,werandkę,cośmniejwięcejpodobnego
do naszych telefonicznych budek. Taką telefoniczną budkę, która zresztą nie jest
oszklona,przywiązujesięspecjalnymipasamidociałasłonia,abyprzypadkiemnie
przesuwała się na boki. W budce jest urządzone siedzenie albo nawet ustawiony
złoconytron,naktórymmaharadżasiedzi.
Czymaharadżasamkierujesłoniem?
Nicpodobnego!
Słoniem kieruje poganiacz słoni. Poganiacz słoni siedzi na głowie słonia,
dokładnie:pomiędzyjegouszami,istamtądprzypomocyodpowiednichrozkazów
kierujeruchamisłonia.Albozmuszagodoposuwaniasięwprzód,albokierujego
wlewo,albowprawo.Niekiedykażemusięcofnąćdotyłulubprzyklęknąć.
Tak,tak,właśnieprzyklęknąć!
Jeśli ktoś myślał, że się przejęzyczyłem, to się grubo myli. Słonie bowiem
znakomicie potrafią przyklękać. Choć na oko są ciężkie, niezgrabne, źle
wygimnastykowane, to w rzeczywistości potrafią bardzo precyzyjnie wykonać
wiele czynności. Oczywiście, jeśli się je tego nauczy. A uczą się tych rzeczy od
małego,wprzeznaczonychspecjalniedotegoceluszkołach.
Czytakaszkołajestpodobnadonaszychszkół?
Obawiamsię,żenie.
Przedewszystkimniemawniejławekanikatedrydlanauczyciela,ani tablicy
na ścianie. Tak się jakoś utarło. Muszę wam przyznać, że nie bardzo mi się to
podoba. Gdybym ja, na przykład, został kierownikiem takiej szkoły dla słoni, to
natychmiastwprowadziłbymiławki,ikatedrę,itablicę.
Niby dlaczego słonie mają być pozbawione pomocy naukowych? Jestem
przekonany,żewtakiejszkolesłoniątkauczyłybysięowieleszybciej,łatwiejbyim
wszystko wchodziło do główek, no i nie męczyłyby się tak bardzo słuchając
wykładów na stojąco, skoro mogłyby sobie wygodnie siedzieć w ławkach.
Naturalnie musiałyby to być ławki odpowiednio zaprojektowane, odrobinę
obszerniejszeodtych,wktórychwyterazsiadujecie,awktórychniegdyś,dawno,
dawnotemu,siadywałem.—ja.
W tajemnicy mogę wam powiedzieć, że nieraz sobie marzę o ujrzeniu takiej
klasy pełnej grzecznych, dobrze wychowanych słoniątek, cichutko siedzących w
swoichławkach.Każdymizpewnościąprzyzna,żebyłbytopięknywidok.
AlewracajmydoDominika.
Dominik,jakjużpowiedzieliśmy,stałsięgłównymośrodkiemzainteresowania
całej dzielnicy. Mieszkańcy tej dzielnicy, mimo że nigdy w życiu nie byli w Indii,
mimożenigdynieoglądaliprawdziwegomaharadży,azesłyszeniatylkowiedzieli
oistnieniubiałychsłoni,zdawalisobiedoskonalesprawęzwartościDominika.
Przedewszystkimszybkozrozumieli,żeDominikjestczymśwyjątkowym.
Żadna z sąsiednich dzielnic nie miała takiej atrakcji. Nawet w ZOO, które
zajmowało ogromne tereny wzdłuż przepływającej obok miasta rzeki, nie mieli
takiego słonia. Mieszkały w nim co prawda dwa dorosłe słonie i jedno słoniątko,
alebyłytonormalne,szaresłonieiwogólepodżadnym względem nie mogły się
równaćzDominikiem.
Ciekawiwaspewnie,jaktesłoniezZOOmiałynaimię?
Otwarcie wam się przyznam, że nie miałem teraz wcale w planie zajmowania
się tymi słoniami (w naszej opowieści zjawią się one w odpowiednim czasie), ale
ponieważwidzę,żeciekawośćwasażroznosi—towampowiem.
DorosłesłonienazywałysięGrześiGrzesiowa,asłoniątko—Perełka.
JakzawędrujemyznasząhistoriądoZOO,tojeszczeonichusłyszymy.
Grześ i Grzesiowa, nie mówiąc już o Perełce, były o wiele mniejsze od
Dominika.Tobyłowidaćnaoko.WystarczyłoiśćdoZOO,popatrzećnaGrzesia i
Grzesiową (nie mówiąc już o Perełce), a potem przyjść i stanąć obok Dominika,
abyzrozumieć,żeDominikjestolbrzymemwporównaniuznimi.
Bo istotnie, Dominik był już teraz tak wielki, że bez najmniejszego trudu
zaglądałdopokojuPinia,którytopokój,jakwiadomo,znajdowałsięnapierwszym
piętrze. Dominik po prostu wsadzał głowę do okna, oczywiście jeśli okno było
otwarte,inajbezczelniejwświeciemówił:
—Akuku!
Najczęściej to: „A kuku!” wyrywało Pinia z głębokiego snu. Dominik bowiem
niemiałzegarkaidlategozaglądałdopokojuPiniaonajbardziejnieoczekiwanych
porach.
— Przestań się wygłupiać! — mówił Pinio. — Jeszcze jest wcześnie, daj mi się
wyspać!
—Akuku!—powtarzałDominikitrąbąściągałzPiniakołdrę.
Pinio zrywał się z łóżka i biegł za kołdrą aż do okna. Kiedy już, już wydawało
musię,żejąchwyci,trąbazkołdrąznikałynaglezaoknem.
—Tyjesteśwariat,aniesłoń!—krzyczałPinio,wychylającsięprzezokno.
AtymczasemDominikmajtałsobiekołdrąnawszystkiestrony.
—Zaraztamdociebieidę!—wołałPinioiwpiżamiezbiegałdoogródka,żeby
odebraćkołdręDominikowi.
Ale kiedy tylko Pinio zjawiał się w ogródku, Dominik natychmiast wrzucał z
powrotemrozkołysanąkołdręprzezoknodopokoju.
—Oddajmimojąkołdrę!—mówiłrozgniewanyPinio.
— Czego ty ode mnie chcesz? — pytał z niewinną miną Dominik, a małe,
sprytneoczkauśmiechałysięchytrze.
—Natychmiastmaszmioddaćkołdrę!—powtarzałPinio.
— Jaką kołdrę? — ze zdziwieniem pytał Dominik. — Pierwszy raz słyszę o
jakiejśkołdrze…
—Tyjużdobrzewiesz,ojakąkołdręchodzi!
—Przecieżwidzisz,żeniemamżadnejkołdry.
—Aktozemnieściągnąłkołdrę?
—Czyjawiem?—odpowiadałDominik.—Możeduchy?
—Ty,niebądźzamądry!—mówiłPinio.—No,jużdosyćtejzabawy!
Oddawajkołdrę,ikoniec!
— Nie mam żadnej kołdry, i tyle. Idź do pokoju i zobacz, na pewno leży na
łóżku.
Chcąc nie chcąc Pinio szedł z powrotem na górę do pokoju. Kiedy otwierał
drzwi, kołdra istotnie leżała na łóżku, ale kiedy tylko zrobił krok w stronę łóżka,
natychmiast w oknie pojawiała się znowu trąba Dominika, chwytała kołdrę i
znikałazniązaoknem.
Możnabyłooszaleć!
Pinioznówzbiegałnadół,Dominikznówwrzucałkołdręprzezoknoitakdalej,
i tak dalej, aż w końcu Dominikowi nudziła się cała zabawa i niby przez jego
niezdarność kołdra wpadała wreszcie w ręce Pinia. Gorzej bywało, jeśli istotnie
Dominikowi nie wyszedł, jak się to mówi, rzut, i kołdra zamiast na łóżku Pinia
lądowałanieoczekiwanienajakiejśjabłoncealbonastarymkasztanie,któryrósłw
pobliżudomu.
—Noicoterazbędzie?—pytałwtakichwypadkachPinio.
Dominikniemiałnajmniejszegopojęcia.Sprawabyłapoważna,tonieulegało
wątpliwości.
—Proszęciębardzo—mówiłdalejPinio—wejdźnadrzewoizdejmijkołdrę.
Umiałeśjątamrzucić,topowinieneśjątakżeumiećzdjąć.
Aletoniebyłotakieproste.Kołdraprzeważniewisiałazawysoko,aby można
było sięgnąć trąbą, a podskoczyć Dominik nie potrafił. Do końca życia nie był w
stanie opanować sztuki podskakiwania. Gdyby istniał taki przedmiot:
„Podskakiwanie” i Dominik miał z niego zdawać egzamin, to na pewno dostałby
niedwójkęnawet,alepałę.Itozdwomaminusami!
Krótkomówiąc,wpodskakiwaniuDominikbyłsłabiutki.
— Dobrze, dobrze — mówił Pinio — zobaczymy, co dalej będzie! Niech tylko
obudzisiętatuśalbomamusiaizobacząkołdręnakasztanie,to…
Nie,niechcęnawetmyślećotym,cosięwtedybędziedziało…
Dominikowibyłoogromnienieprzyjemniewtakichmomentach.
—Janaprawdęniechciałem!—zapewniał.
—Zawszesiętakmówi.
—Kiedyjanaprawdęniechciałem…
—Nieuwierzę!
—Przysięgamci!
—Naco?
—Namojątrąbę!
—Twojatrąbajestdochrzanu!
—Oj,toprawda—wzdychałDominik.
—Niepotrafinawettrafićdocelu!—mówiłPinio.
—Racja,racja—przytwierdzałDominik.
—Ztakątrąbątowstydsięludziompokazywaćnaoczy.
—Notocomamzniązrobić?—pytałzrozpaczonyDominik.
—Każsobienaniąuszyćfuterałitrzymajjąwfuterale—radziłPinioipowoli
zaczynałsięwdrapywaćpopniukasztanalubjabłonkiwgórę.
Na ten widok porcelanowe serce Dominika zaczynało silniej bić i wzruszony
szeptał:
—Cotyrobisz,Piniu?
—Nic—odpowiadałPinio.
—Jakto:nic?Przecieżzaczynaszwchodzićnadrzewo?
—Notoco?Niewolno?
—Wolno.Janicniemówię,tylko…
—Tylkoco?
—Chciałemcitylkopouwiedzieć,żejesteśbardzomiły…
12
Było to jedno z najokropniejszych przebudzeń, jakie sobie można wyobrazić.
Napewnoznacietakiestany,kiedyczłowiekranosię.
budzi i przez chwilę jeszcze znajduje się jakby w dalszym ciągu snu. Musi
upłynąć dopiero parę sekund, zanim stwierdzimy, że wcale nas nie goni lew, że
leżymy w swoim własnym łóżku i że najwyższy czas już wstawać. Takie same
uczucia przeżywał pewnego ranka Dominik. Kiedy otworzył oczy, ujrzał z
przerażeniemwycelowanewsiebietrzygroźnelufy.Ztrzechstronwpatrywałysię
wniegoswymizimnymi,błyszczącymioczodołami.PoskórzeDominikaprzebiegły
ciarki.
Nie dalej jak poprzedniego dnia Pinio opowiedział mu pewną wstrząsającą
historię. Właściwie nie tyle nawet opowiedział, ile Dominik ją z niego wyciągnął.
Historia była bowiem dość smutna i Pinio, który w gruncie rzeczy miał bardzo
dobreserce,nigdywżyciunieopowiedziałbyjejDominikowi. Chociażby dlatego,
żebygoniewprawiaćwsmutnynastrój.Zaczęłosięcałkiemniewinnie.
—Piniu!—odezwałsięDominik.
—Co?—zapytałPinio.
—Powiedzmi,Piniu,czysłoniesądzielne?
—Bardzo!
—Apoczymsiętopoznaje?
—Poróżnychrzeczach.
—No,naprzykład?
—Niebojąsięinnychzwierząt,naprzykład.
—Lwówteżnie?
—Anitrochę!Tonawetzabawne,kiedysięwidzi,jaklewunikasłonia.
—Atywidziałeś,jakunika?
—Niewidziałem,alewiem.
—Askądwiesz?
—Zjednejksiążki.
—Aletygrysatosięsłońnapewnoboi.
—Nicpodobnego!—odrzekłzprzekonaniemPinio.—Słońgwiżdżenatygrysa,
rozumiesz?Dotegostopnia,żesłoniużywasięnawetdopolowanianatygrysy.
—Doczego?
—Dopolowania.
—Cotoznaczy?
— Nie wiesz, co to znaczy polowanie? Jak się na coś poluje, to to znaczy
polowanie.
—Apocosiępoluje?
—Poto,żebycośupolować.Bierzesięjakąśstrzelbęalbocośinnego,costrzela,
iidziesięnapolowanie.Wiesz,cotoznaczy—strzelać?
—Niewiem—odparłDominik.
—Robisiępif-paf!—wytłumaczyłmuprecyzyjniePinio.
—Icosiędziejeodtegotwojegopif-paf?—spytałDominik.
—Jaksiętrafi,toodtakiegopif-pafzwierzęsięprzewraca.
—Dlaczegozwierzę?
—Boprzeważniepolujesięnazwierzęta,rozumiesz?
—Alepotemzwierzęmożesiępodnieśćchyba?
—Niebardzo—powiedziałPinio.—Jeślistrzałbyłcelny,tozwierzęnigdysię
jużniepodniesie,boprzestajeżyć.
—O,tobardzosmutne!
—Niestety,takjużjestnaświecie,żeludzieodnajdawniejszychczasówpolują
na zwierzęta. Jeśli chodzi na przykład o tygrysy, o czym ci już wspominałem, to
tygrysybardzoczęstoczyniąogromneszkody,porywająnawetod czasu do czasu
ludzi. Ludzie wtedy urządzają obławę na tygrysa-ludożercę i niejednokrotnie
korzystają w takich okazjach z pomocy słoni. Powinno być ci przyjemnie z tego
powodu,Dominiku.
—Czyjawiem…—powiedziałDominik.—Trochęmiprzyjemnie,żesłoniesą
takieodważne,aletakżetrochęmiprzykro,żebiorąudziałwtychcałych…
—Polowaniach—dorzuciłPinio.
—Właśnie,wtychcałychpolowaniach.
—Corobić?—powiedziałPinio.—Niemanatorady,takiejużjestżycie.
Przezdłuższąchwilępanowałacisza.Pinio,któryprzezcałyczasrozmowyleżał
na trawniku, wpatrywał się teraz w niebo i przesuwające się po nim chmury, a
Dominik, zwiesiwszy nisko swoją wielką głowę, głęboko się zamyślił nad tym
wszystkim, co od Pinia usłyszał. Myślał tak i myślał, wreszcie odezwał się
przygaszonymgłosem:
—Piniu,czymożeszmipowiedziećjeszczejednąrzecz?
—Proszęciębardzo!—odparłPinio.
—Tylkożebyśnicniebujał!
—Postaramsię.
— Masz powiedzieć mi tak, jak jest, całą prawdę, bez żadnego owijania w
bawełnę.
—Nodobrze,dobrze,tylkoocochodzi?
— Chodzi o rzecz bardzo ważną — rzekł uroczyście Dominik. — Powiedz mi,
Piniu,czynasłonieteżsiępoluje?
Pinionatychmiastspoważniał,zadumałsięiodparł:
—Niestety,mójdrogiDominiku,niestety.Nasłoniepolujesiętakże.
I akurat po takiej rozmowie Dominik budzi się rano otoczony trzema lufami.
Wyobrażaciesobie,jaksięmusiałczuć?Koszmarneprzebudzenie!
„Tojużkoniec—pomyślał.—Zarazmnietuupolują.Spałemjakgłupi,otoczyli
mnieiterazniemawyjścia.Żegnajsięzżyciem,Dominiku!Za chwilę usłyszysz:
pif-paf!Amożenawetniezdążyszusłyszeć?ŻebychociażpożegnaćsięzPiniem!”
PodniósłwięcDominiktrąbędogóryizcałejsiływrzasnął:
—Piiiniiuuuu!
Wtedyjedenzmyśliwychkrzyknął:
—Cojestdolichaztymmikrofonem?Dlaczegodotądniewłączony?
Onmówi,amikrofonniemłączony!OBoże,Boże,cojamamztymiludźmi!
Dominikniemiałpojęcia,cototakiegotenmikrofon,aleniemiałczasusięnad
tymzastanawiać,bozdomuwybiegłPinio,ubranytylkowpiżamę,ispytał:
—Coznowu?
—Polowanie—wyjaśniłDominik.
—Gdzie?—zapytałPinio,rozglądającsiędokoła.
—Tu!
—Nakogo?
—Namnie—powiedziałzrezygnowanymgłosemDominik.
—Skądcitoprzyszłodogłowy?
—Jakto:skąd?Popatrztylko.Widzisztetrzylufy?
—Toniesążadnelufy—odparłPinio,przecierajączaspaneoczy.
—Niemusiszmniepocieszać—powiedziałDominik.
—Kiedymówięci,żetoniesążadnelufy—powtórzyłPinio.
—Nielufy,nielufy,tylkoco?
—Kamerytelewizyjne.
—Pierwszyrazsłyszęoczymśtakim—zdziwiłsięDominik.—Więctonierobi
pif-paf?
—Nierobipif-paf!
—Iniebędądomniestrzelać?
—Zcałąpewnościąniebędąstrzelać,będącięfotografować,araczejfilmować.
—Poco?
—Niewiemdokładniepoco,alewyobrażamsobie,żechcąciępokazaćinnym
ludziom,którzycięjeszczenieznają.
—Toniemogąciludzietutajprzyjść?
— Wszyscy ludzie tutaj by się nie zmieścili. Ostatecznie nie jest zbyt duży ten
naszogródek.
—Ajakmniebędąpokazywać?
—Natelewizorach.
—Aha!
Cała ta rozmowa prowadzona była szeptem, tak że kierownik tej całej
telewizyjnejekipy,którywpewnymmomenciepodszedłdoPiniaiDominika, nie
byłwstaniewyłowićzniejanijednegopojedynczegosłowa.
—Bardzoprzepraszam—zwróciłsiędoPinia—zdajesię,żemamprzyjemność
zwłaścicielemtegofenomenalnegozwierzęcia?
—Aha!—przytaknąłPinio.
—NazywamsięObiektywnickiijestemkierownikiemekipytelewizyjnej,która
postanowiłazrealizowaćprogrampodtytułem„Przebudzeniesłonia”.
Tensłoń,stojącytuprzednami,zyskałsobieogromnąsławę.Czytaliśmyoowej
wspaniałejakcjistrażaków!Tobyłocośnadzwyczajnego!Postanowiliśmypokazać
go naszym telewidzom. A ponieważ działamy zwykle przez zaskoczenie, gdyż
według mnie metoda ta daje najlepsze rezultaty, pozwoliliśmy sobie znienacka
zainstalować nasze kamery w pobliżu słonia już od rana. Cudowne było
przebudzenietegoprzepięknego,majestatycznegozwierzęcia…
— On się nazywa Dominik — przerwał Pinio potok wymowy kierownika
Obiektywnickiego.—AjanazywamsięPinio.
— Bardzo mi miło — odparł pan Obiektywnicki i wrócił natychmiast do
przerwanego zdania. — Więc, jak już powiedziałem, cudowne było przebudzenie
tego przepięknego, majestatycznego zwierzęcia, niestety, nie udało się naszemu
mikrofonowizarejestrowaćgłosuzwierzęcia,cobyłobyprawdziwymwydarzeniem!
Ośmielamsięnawettwierdzić,żebyłobytowydarzenienamiaręświatową.Gdyby
Dominik zechciał powtórzyć swój okrzyk jeszcze raz, bylibyśmy ogromnie
wdzięczni.
—Powtórzysz?—spytałPinioDominika.
Dominiknicnieodpowiedział,tylkoprzeczącopokiwałgłową.
Mnie się zdaje, że był to dodatni rys jego charakteru. Dominik nie lubił się
popisywać. Mógł sobie rozmawiać z Piniem, kiedy mu na to przyszła ochota, ale
wcale nie widział najmniejszej potrzeby produkowania się swoim głosem przed
iluśtammilionamitelewidzów.
—Cobymuszkodziłopowtórzyć!—zawołałkierownikObiektywnicki.
— Może dałoby się na niego w jakiś sposób wpłynąć? — spojrzał pytająco na
Pinia.
—Możesięnamyślisz,Dominiku?—powiedziałPinio.
Dominikponowniekiwnął,żenie.
—Widzipan,niemananiegorady—Piniorozłożyłbezradnieręce.—Jak się
uprze,toniemasposobu,żebymutowybićzgłowy.
— Trudno — odparł pan Obiektywnicki — wobec tego Taftuś wyleci na zbity
łeb.
—KtotojestTaftuś?—spytałnieśmiałoPinio.
—Akustyk,chłopcze,mechanikdźwięku.Niewłączyłnaczasmikrofonuiprzez
niegoprzepadłnajważniejszyefekt—wyjaśniłpanObiektywnicki.
—Jutromożepannieprzychodzićdopracy,panieTaftuś!—krzyknąłwstronę
siedzącegozboku,zmartwionegoczłowieka.—Dosyćmamtego!
Pan Taftuś wydał się Dominikowi bardzo sympatyczny. Żal mu się nagle
zrobiłotegoakustyka,chociażniebardzozdawałsobiesprawęztego,cotosłowo
oznacza.
—Piniu…—szepnął.
—Co?
—Żalmigo.
—Mnieteż.
—Toprzykro,jaktakwyrzucają…
—Pewnie,żeprzykro…
—Pamiętam,jakmniewyrzucilizapteki…
—Amnierazomałoconiewyrzucilizeszkoły.PrzezRybczyńskiego…
—Piniu…
—Co?
—Zróbcoś.
—Aleco?
—Niemampojęcia.Możepowiedzcośtemukierownikowi.
—Akurat,będziemniesłuchał…
—Jaknie,tomachnętrąbąipoprzewracamimtewszystkiekamery…
— Nie rób takich rzeczy — prosił Pinio — nie wolno. Taka kamera kosztuje
dużopieniędzyiniewypadajejniszczyć.Mogłabysiępotłuc.
—Nadgłupiąkamerąsięlitujesz—powiedziałDominik—adlapanaTaftusia
tolitościniemasz.
—Mam,mam.Totyniemasz!
-Ja?—zdumiałsięDominik.
—Atak,ty.Gdybyśpowtórzyłtenokrzyk,októryciękierownikprosił, to nie
byłobytegowszystkiego.Aletyjesteśupartyitylkogłowąbezprzerwykiwałeś, że
nie.
—Piniu…
—Co?
— To ja powtórzę… — szepnął Dominik. — Powiedz temu panu, że ja
powtórzę…
—Halo,proszępana!—zawołałPinio.—Dominikpowiedział,żepowtórzy!
—Powtórzy?—wrzasnąłzradościkierownik.—Towspaniale!Uwaga!
Przygotowaćkamery!PanieTaftuś,włączpanmikrofon!
— Już włączony! — zawołał z ulgą pan Taftuś i twarz mu się rozjaśniła
uśmiechem.
— Raz, dwa, trzy! Zaczynamy! Proszę bardzo — krzyknął pan kierownik
ObiektywnickiiwskazałrękąnaDominika.
Dominiknabrałdopłucpełnopowietrzainajgłośniej,jakpotrafił,zawołał:
—Piiiniiuuuu!
Za ogrodzeniem zebrał się tłum ludzi i z zaciekawieniem przyglądał się tej
telemizyjnejaudycji,wktórejgłównąrolęgrałwspaniały,białysłoń.
Tę samą scenę podziwiały jednocześnie miliony ludzi na ekranach swych
telewizorów.Audycja„Przebudzeniesłonia”odniosłaogromnysukces.
Do telewizji nadeszło mnóstwo listów, a w każdym z tych listów było pełno
komplementówpodadresemDominika.
13
Jak koła na wodzie od wrzuconego kamienia, tak rozchodziła się sława
Dominika.
Początkowo sławny był tylko w rodzinie Pinia, potem w kamienicy, potem w
dzielnicy,potemwcałymmieście,ażwreszciedziękitelewizjistałsięznanynacały
kraj.
Aleniekoniecnatym!
Niewiemdokładnie,jakimidrogami—czyprzezradio,czyprzezprasę,czyteż
zwyczajnie, starą, wypróbowaną metodą „Podaj dalej!” — dość, że o Dominiku
dowiedziałsięMisterGrejtest.
Mister Grejtest dowiedział się, że jest taki kraj, w którym jest takie miasto, w
którym jest taka dzielnica, w której mieszka taki chłopiec, który ma żywego
porcelanowego słonia, który jest cały biały i który w dodatku jest największy ze
wszystkichsłoni,któredotychczasżyłynatejziemi.
MisterGrejtestdowiedziałsięotyminatychmiastMisterGrejteststraciłapetyt
isen.Nicmuniesmakowało.Anibanany,anipomarańcze,aniorzechykokosowe,
ani chałwa, ani czekolada, ani ananasowe lody, za którymi dotychczas przepadał
takbardzo,żepotrafiłzjeśćosiemporcjinajednoposiedzenie.Akiedywieczorem
kładł się do łóżka, sen omijał go z daleka. Biedny Mister Grejtest wiercił się na
prześcieradle,przewracałzbokunabok,wzdychał,pomrukiwał,zamykałoczy—a
sennic!Sennieprzychodził.
Minęłotakparędniinocy.MisterGrejtestschudł,zmizerniałizbladł,wreszcie
zawołałswegosekretarza.
Sekretarzbyłbardzoszczupły,wysokiiubierałsięnaczarno.
—Panmniewzywał?—spytałwchodzącdosypialniMisterGrejtesta.
MisterGrejtestbowiemztegoniejedzeniainiespaniabyłtaksłaby.
żeniemiałsiłypodnieśćsięzłóżka.
—Owszem,wzywałempana—odparłszeptemMisterGrejtest.
—Jestemdopańskiejdyspozycji—powiedziałsekretarz.
—Panwidzi,jakjawyglądam?—spytałMisterGrejtest.
—Owszem,widzę.Źlepanwygląda,MisterGrejtest.
—Awiepan,dlaczegojatakźlewyglądam?
—Domyślamsię—odparłsekretarz.
—Byłemzdrowyjakrydz,pamiętapan?
—Pamiętam—przyświadczyłsekretarz.
—Miałemwspaniałyapetyt,prawda?
—O,nadzwyczajnyzupełnie!
—Potrafiłemspaćpopiętnaściegodzindziennie!
—Czasemnawetpiętnaścieipół!—podpowiedziałsekretarzuniżenie.
— Właśnie! — przytaknął Mister Grejtest. — A dzisiaj, co? Widzi pan przed
sobąstrzępczłowieka.
—Możewezwaćlekarzy,MisterGrejtest?
—Acomionimogąpomóc,mójdrogi?
—Zawszelekarzstarasięcośporadzić…
—Janiemówię,żeoniniepotrafiąleczyć—powiedziałMisterGrejtest.
—Alejaniemamanigrypy,anianginy,anizapaleniapłuc,aninieboląmnie
nerki,aniwątroba,aniserce,anidwunastnica…
—Amożepanjestcałkiemzdrowy,MisterGrejtest—ośmieliłsięzaryzykować
sekretarz.—Możepanjestcałkiemzdrowy,tylkoczujesiępanniebardzo?
—Jajestemzdrowy?—wrzasnąłMisterGrejtestiażusiadłnałóżku.
— Jak pan śmie mówić przy mnie coś takiego? Ja panu oświadczam, że ja
jestemciężkochory,rozumiepan?
—Rozumiem—odparłpotulniesekretarz.
—Jajestemciężkochory,awiepan,nacojajestemciężkochory?
—Obawiamsię,żeniezgadnę.
—Tojapanupowiem.Jajestemciężkochorynasłonia.
—Nategobiałegosłonia?
—Nategobiałego.Awiepan,przezkogojajestemchory?
—Chybanieprzezemnie—zastrzegłsięsekretarz.
—Awłaśnie,żeprzezpana.Panmiprzyniósłtęwiadomość.
— Sam pan żądał, żeby panu donosić o każdym nadzwyczajnym zwierzęciu,
jakiesięzjawianatymglobie,MisterGrejtest.
—Jużdobrze,dobrze—przerwałMisterGrejtest.—Mam,czegochciałem.
Dobrze mi tak! Czy pan się przynajmniej czegoś jeszcze o tym słoniu
dowiedział?
—Usiłowałem,MisterGrejtest.
—Noico?‘Wiepanchociaż,jakonmanaimię?
—Zamówiłemwczorajrozmowęmiędzykontynentalną,MisterGrejtest.
Kosztowała…
—Comnietoobchodzi?Mówpan,jakonmanaimię!
—Dominik.
—Dominik?—powtórzyłMisterGrejtest.
—PodobnoDominik.Takmniepoinformowano.
—Imięjestniezłe,przyznapan—stwierdziłMisterGrejtest.
—Owszem,przyznaję,imięjestprzyjemnei,powiedziałbymnawet,w dobrym
guście.
—Noicodalej?Ktojestjegoobecnymwłaścicielem?
—NiejakiPinio.
—Czytonazwisko?—spytałMisterGrejtest.
—Nie,toraczejimię—oświadczyłsekretarz.
—Niesłyszałemotakimimieniu—rzekłMisterGrejtest—alemniejsza!Czyto
jeststarszyczłowiek,tenwłaściciel,czyteżktośwśrednimwieku?
— O ile się zdążyłem zorientować — powiedział sekretarz — jest to osoba
nieletnia,
—Tomożebyćnawetkorzystne—stwierdziłMisterGrejtest.—Znieletnimio
wielełatwiejdojśćdoładunatematyfinansowe.Czegopansięjeszczedowiedział?
—Zdobyłemadres.
—Brawo!Czytodaleko?
—Niestety,dośćdaleko,MisterGrejtest.WsamymśrodkuEuropy.
—Niechpansięzarazdowie,kiedyodpływanajbliższystatekznaszejwyspy.
—Informowałemsięjużwtejsprawie—powiedziałusłużniesekretarz.
—Statekodpływapojutrze,MisterGrejtest.
—Spodziewamsię,żezamówiłpandwamiejsca,dlamnieidlasiebie?
—Takjest,MisterGrejtest,zamówiłem.
— To niech pan mi jeszcze coś powie o tym słoniu. Wiem, że jest ogromny…
Czypodanomożepanujegowymiary?
— Dokładnych wymiarów nie udało mi się, niestety, zdobyć, Mister Grejtest,
ale według krążących w Europie wśród fachowców pogłosek, jest to największy
słoń,jakiegokiedykolwiekwidziano.
—Ajakjestztąjegobielą?Czyistotniejesttakibiały,czytylkomożeszarawy?
—Jestpodobnoidealniebiały,MisterGrejtest.Jestbiałyjaknajbardziejbiała
porcelana.
—Aczymsięzajmujepozatym,żejestsłoniem?Słyszałpanmożecoś na ten
temat?
—Słyszałem,żejestaktorem.
—Copanpowie?
—TaktamwEuropiemówią.
— Jeśli to prawda, nie zasnę chyba przez najbliższe pół roku — powiedział
MisterGrejtest.—Ciekawjestem,gdzieonwystępuje?
—Podobnowtelewizji—szepnąłsekretarz.
— W telewizji? To znaczy, że jest ogromnie popularny. Telewizja szalenie
wyrabiapopularność,mójdrogi,zgodzisiępanchybazemną?
—Naturalnie,MisterGrejtest.
—Aterazniechmipanpodarękę!Spróbujęwstać.Ubioręsięiprzejdziemysię
trochępomoimZOO.Czynieuważapan,żenajwyższyczaswybrać odpowiednie
miejscedlaDominika?
—Mapanrację,MisterGrejtest.Niemożnaczekaćdoostatniej chwili. Kiedy
go zdobędziemy, a jestem przekonany, że uda się to panu, Mister Grejtest, jak
wszystkodotychczas,miejscedlaniegopowinnobyćjużprzygotowane.
—Przygotujemymuwspaniałemieszkanie,jakiśosobnydomekczycośw tym
rodzaju—powiedziałMisterGrejtestubierającsię.
—Tylkotendomekpowinienbyćbardzoduży!
—Pewnie,żebędzieduży!—krzyknąłMisterGrejtest.—Będzietonajwiększy
domekwszystkichczasów!Przeddomkiemzrobimywybieg.
—Znakomitypomysł—przyświadczyłsekretarz.
— A na powitanie wywiesimy ogromny transparent z napisem: „Witaj,
Dominiku!”
—Możnabytakżesprowadzićorkiestrę—podsunąłsekretarz.
—Orkiestrę?—zastanowiłsięMisterGrejtest.—Amożeonsięboiorkiestry?
—Jakżeżaktormożesiębaćorkiestry?
— Masz rację, mój drogi — powiedział Mister Grejtest. — Zupełnie
zapomniałem,żeDominikjestaktorem.No,chodźmy!
Wyszli z wspaniałego pałacu Mister Grejtesta do wspaniałego ogrodu
otaczającegotenpałac.
Bardzo długo szli wspaniałymi alejami tego wspaniałego ogrodu, aż doszli do
wspaniałej,kutejwżelaziebramy,nadktórąwidniałwspaniałynapis:
„PRYWATNEZOOMISTERGREJTESTA”
Mister Grejtest nacisnął ukryty guzik i brama bezszelestnie się otworzyła
wpuszczającichdośrodka.
Atamwśrodkuznajdowałysięwszystkienajwiększezwierzętaświata,zebrane
przez Mister Grejtesta, który dla zdobycia poszczególnych okazów nie szczędził
wysiłkówanipieniędzy.
Byłatamnajwiększażyrafa,trzyrazywiększaodinnychżyraf,największylew,
największy tygrys, największy jeż, największy osioł, największa antylopa,
największakrowa,największamałpaiwiele,wieleinnychnajwiększychzwierząt.
ZnajmniejszychzwierzątrómnieżMisterGrejtestzbierałnajwiększe.
OzdobąjegoZOObyłanajwiększapchłaświata.
MiałanaimięAdelaida.Mieszkaławzłotejklatcewielkościsporegopokoju.Na
wypadek deszczu nad klatką Adelaidy automatycznie rozpinał się plastykowy
parasol.
Czybyładuża?Musiałabyćduża,ponieważbyłanajwiększąpchłąświata!
Byładużajakdużabułka.
Skakała wyżej niż rekordzista świata w skoku o tyczce i dalej niż rekordzista
światawtrójskoku.AdelaidabyładumąMisterGrejtesta.
—Jakpanmyśli?Dominikachybaulokujemygdzieśtutaj,wpobliżuAdelaidy?
—powiedziałMisterGrejtestdoswegosekretarza.
—Znakomitypomysł—powiedziałsekretarz.—Tobędziepara,jakiejwszyscy
będąpanuzazdrościć,MisterGrejtest!
14
Latotegorokubyłowyjątkowoupalne.Ci,którzymusielisiedziećwmieście,z
utęsknieniem wypatrywali niedzieli. W niedzielę bowiem można było od samego
rana uciekać z miasta za miasto. Za miastem były rzeki, łąki, drzewa. Można się
było położyć na łące pod drzewem, nad rzeką rozebrać się, wdychać czyste
powietrze,łowićryby,spaćalbopoprostubezmyślniepatrzećnaprzesuwającesię
poniebiechmury.Wniedzielęcałemiastouciekałozamiasto.Czymktomógł!
Pociągami, tramwajami, rowerami, motocyklami, samochodami, a nawet na
piechotę.Nadworcachinaszosachpanowałogromnyruch.
Tenniedzielnyruchnajlepiejbyłobywidaćzgóry.Wyobraźmysobie,żejakimś
ogromnymbalonemwzlatujemydogóryznajwiększegoplacu,którymieścisięw
środku miasta. Lecimy wyżej i wyżej, i wyżej, i jeszcze trochę wyżej, aż wreszcie
jesteśmy jakieś pięć albo, powiedzmy, dziesięć kilometrów w górze. Stamtąd
patrzymywdół—icóżwidzimy?
Widzimyrozchodzącesięnawszystkiestronyzmiastatorykolejoweiszosy.Po
torach jadą pociągi jeden za drugim, zatrzymują się na małych stacjach
rozrzuconych wśród pól i lasów, wyrzucają gromady wycieczkowiczów, a potem
lokomotywywydmuchująkłębyczarnegodymu,zbierająsiłyiruszajądalej.
Na szosach sprawa wygląda podobnie, choć troszeczkę inaczej. Pojazdy suną
gęsiego,niektóreszybszewyprzedzająodczasudoczasute,którejadąwolniej,ale
odnaszgóry,znaszegobalonu,niewidaćtegocałegopośpiechu.Poprostuszosa
wygląda,jakbybyłacałaobstawionakolorowymipudełeczkami. Jadą pudełeczka,
jadą, aż nagle jakieś pudełeczko dość ma już szosy, skręca w bok i znika w kępie
drzew.
Im dalej od miasta, tym mniej kolorowych pudełeczek na szosie. Wreszcie
wszystkierozjeżdżająsięnabokiiszosapustoszeje.
Aprawda—prócztorówkolejowychiszossąjeszcześcieżki.Naścieżkachteż
widzimy mnóstwo ludzi podążających piechotą do jakichś im tylko znanych,
pełnychurokuzakątków.Ścieżkisąkręteiwijąsięmiędzypolami.
Ludzie, którzy nimi idą, sprawiają wrażenie, jakby bawili się w jakiegoś
gigantycznegowęża,takiego,cotosięgorobiczasemnaprzerwachwklasiealbow
zimienaślizgawce.
Przypatrzciesięjeszczeraz,jaktowszystkozgórywygląda,bozachwilę nasz
balonzostanieściągniętynaziemię.Siedziałbymwnimzwaminawetcały dzień,
ale,niestety,niemogę,obiecałembowiemPiniowi,żewniedzielę z samego rana
wpadnę do niego na chwileczkę i dowiem się, co u niego słychać. Chcecie mi
towarzyszyć?Proszęuprzejmie!
Uwaga! Nasz balon ląduje. Czy wszyscy wysiedli? W porządku! A teraz
błyskawicznie przenosimy się do domu Pinia. Przypominam: jest niedziela,
godzina siódma rano. Ojciec Pinia przed chwilą właśnie odłożył słuchawkę
telefonu.
—Sprawajestbeznadziejna—powiedział.
—Cóżtakiego?—spytałamatkaPinia.
— Darkowskiemu zepsuł się samochód — oświadczył ojciec Pinia
zrezygnowanymgłosem.
—Możejeszczezreperuje—usiłowałagopocieszyćżona.
—Darkowskizupełniesięnieznanasamochodzie—przerwałojciec.
— Zresztą, o ile mogłem się zorientować z tego, co mówił, to jest to jakaś
poważniejszasprawa.Zdajesię,żemuwysiadłtłok.
— Darkowskiemu wysiadł tłok, w pociągach jest tłok i z wycieczki za miasto
będąnici—powiedziałamamaPinia.—Ataksięprzezcałytydzieńcieszyłam na
myślotymwyjeździe!
—Niccinatonieporadzę.JesteśmyzdaninałaskęDarkowskiego,i tyle! Jak
Darkowskiemucośnawali,tomusimysiedziećwdomu.Taktojest, kiedy się nie
maswojegopojazdu.
—Ajajużprzygotowałamkanapki—oznajmiłamatka.
—Ajawędki—dorzuciłojciec.
—Iherbatęnalałamdotermosu—dodałamatka.
—Irobakimamwogródku—dodałojciec.
—Żebyśmychociażmielijakiśmotocykl!—zawołałamatka.
—Alboprzynajmniejtrzyrowery!—zawołałojciec.
—Amyniemamynic!—powiedziałamatka.
—Niemamynic,cobysięnadawałodojeżdżenia—potwierdziłojciec.
—Owszem,mamy!—wtrąciłPinio.
—Comamy?—.spytałojciec.
—Mamysłonia.
—Co?—spytałzniedowierzaniemojciec.
—Słonia!Nasłoniachdoskonalesięjeździ.
—Toprawda—przyznałojciecPinia.—WIndii,naprzykład,maharadżowie
nasłoniachudająsięnabardzopoważneuroczystościpaństwoweireligijne…
—No,właśnie!—powiedziałPinio.
—Alenawycieczkęnasłoniu?…—zaoponowałamatka.
—Acóżtozaróżnica?Jeślimożnasłonnojechaćnauroczystościpaństwowe,
tomożnarównieżnawycieczkęjechaćsłonno—powiedziałPinio.
—Słonno?Cotoznaczysłonno?—spytałamatkaPinia.
—Odsłoń—słonno,taksamojakodkoń—konno—wyjaśniłPinio.
— Ma najzupełniejszą rację — potwierdził ojciec. — Jeśli na koniu jeździ się
konno,tonasłoniujeździsięsłonno.Tozupełnielogiczne!
—No,tojedźmyzamiastosłonno!—zawołałPinio.
—Jedźmy!—zgodziłsięojciec,którylubiłrzeczydziwne.
—Alejakwsiądziemy?—zaniepokoiłasięmatka.
—Podrabince—wyjaśniłPinio.
— No, dobrze! — zgodziła się matka. —Ale stamtąd przecież bardzo łatwo
spaść…
—Jajużwszystkoobmyśliłem!—pochwaliłsięPinio.—NagrzbiecieDominika
umieścimynasząstarąkanapę.PrzywjążemyjąpoprostudoDominikaiwygodnie
sobienaniejusiądziemy.
—Jesttylkojedenproblem—powiedziałojciecPinia,drapiącsięwczoło.
—Mianowicie,czyon,tencałytwójDominik,sięnatozgodzi?
—Jajużznimpogadam!Napewnosięzgodzi.Zresztąjestemprzekonany, że
jemu też będzie przyjemnie przejechać się trochę za miasto. Zaraz wracam — i
Piniowybiegłzdomudoogródka.
—Cześć,Dominiku!—zawołał,klepiącgopotrąbie.
—Cześć!—powiedziałDominik.
—Nienudnociprzypadkiem?
—Trochęnudno—odparłDominik.
—Agdybyśmysiętak,proszęsłonia,przelecielitrochęzamiasto?Co?
—Możnaby,dlaczegonie?—zgodziłsięDominik.
—Aletrzebabyjeszczekogośwziąć…
—Tosięweźmie.
—Jeszczedwieosoby—powiedziałPinio.
—Ciężkie?—spytałDominik.
—Dosyć.
—Ktototaki?
—Mamaitato.
—Niemanawetoczymmówić!Pewnie,żesięweźmie—oznajmiłDominik.
—Aletojeszczeniewszystko…
—Acojeszcze?
—Jeszcze,proszęsłonia,trzebabywziąćkanapę.
—Kanapę?Apoco?—spytałDominik.
—Żebymamaitatomielinaczymsiedzieć—powiedziałPinio.—Jatammogę
siedziećbylegdzie,naprzykładnatwojejgłowie…
—Mojagłowa,toniejestbylegdzie!—obraziłsięDominik.
—Przepraszamnajmocniej!—zawołałPinio.—Wcaleniechciałemcięobrazić,
tak to mi się jakoś powiedziało. Chodziło mi o to, -że ja nie mam żadnych
specjalnych wymagań, rozumiesz? To właśnie chciałem powiedzieć i nic więcej,
dajęcisłowo.
—Nojużdobrze,dobrze—uspokoiłsięDominik.—Zgadzamsięnatękanapę!
Piniowróciłdodomu.
—Załatwione!—powiedział.
—Cozałatwione?—spytalijednocześnieojciecimatka.
—Wszystkozałatwione!Jedziemynawycieczkę.
—Słonno?—spytałamatka.
— Słonno, słonno —- potwierdził Pinio. — Zaraz pójdziemy z ojcem
zamontowaćkanapęnagrzbiecieDominika.
Z tą niełatwą czynnością Pinio i ojciec uwinęli się błyskawicznie. W trakcie
umocowywaniakanapymusielirozwiązaćpewneproblemynaturytechnicznej,ale
wkońcu,przyichsprycieiprzydobrejwoliDominika,którycałątęoperacjęznosił
zpodziwugodnącierpliwością,wszystkojakośudałosięprzeprowadzić.
Trzeba przyznać, że Dominik, z kanapą zamontowaną na grzbiecie, wyglądał
imponująco. Wydawał się jeszcze o wiele wyższy, niż był w istocie, ponieważ
kanapawyolbrzymiałajegoitakolbrzymieciało.
Kanapa także czuła się w nowej roli znakomicie. Fakt umieszczenia jej na
grzbiecie słonia potraktowała jako swego rodzaju wywyższenie. Było to
wywyższeniewcałymtegosłowaznaczeniu!Jejczerwoneobicieażpokraśniało z
dumyizadowolenia.Gdybyjąterazmogłyzobaczyćinnekanapy!Tewszystkiejej
znajomeikuzynki,któreprzezcałeżycietkwićmusząwnajrozmaitszychciemnych
kątachiktórymnigdyniezdarzysiętakawspaniałaprzygoda,jakjej!Tebiedaczki
nawetpojęcianiemają,cototakiegojest—słoń!
Ojciecskoczyłdodomupomatkę.
Po chwili zjawili się w ogródku. Matka trzymała w ręce wielki koszyk pełen
kanapek, rzodkiewek, jajek na twardo, butelek z wodą sodową, termosów,
cukierkówiczereśni,ojcieczaśniósłwędki.
PinioprzystawiłdrabinkędoDominika.Pierwszaweszłamatka,zanią ojciec.
Potem Pinio odstawił drabinkę, Dominik przyklęknął na przednie kolana i Pinio
przy pomocy Dominika, który podrzucił go trąbą, usadowił się pomiędzy jego
wspaniałymiuszami.
KiedyDominikprzyklękał,matkaPiniawrzasnęła:
—Ojej!
KanapabowiembardzoprzechyliłasiędoprzoduimatkaPiniaomałocozniej
niespadła.
Ale gdy Dominik się już wyprostował, kiedy stanął z powrotem na czterech
nogach,matkaPiniarozsiadłasięwygodnieipatrzącmężowiwoczypowiedziała:
—Całkiemdobrzetutajsięsiedzi,nieuważasz?
—Uważam—odparłojciec,poczymzwróciłsiędoPinia.—No,możeszruszać!
PiniopoklepałDominikapoczole,nachyliłsiędojegouchaiszepnął:
—Zewstydemmuszęprzyznać,żeniewiem,jaksięmówidosłonia,abyruszył.
Nakoniamówisię:„Wio!”,anasłoniajak?
— Mów sobie, jak chcesz! — powiedział szeptem Dominik, ponieważ też nie
miałpojęcia,cosięmówiwtakichwypadkach.
—Możewystarczy,jeślipoprostutylkocmoknę?
—Pewnie,żewystarczy!—odparłDominik.—Tylkobardzocięproszę,żebyś
ładniecmoknął.
—Bądźspokojny,cmoknęażmiło!
I cmoknął, rzeczywiście, przepięknie, a Dominik natychmiast ruszył przed
siebie.
—Popatrz,jakgosłucha—szepnęłazpodziwemmatkaPiniadomęża.
Tymczasem Dominik wyjechał, jeśli tak można powiedzieć, z ogródka i
majestatycznie posuwał się ulicami miasta. Miasto właściwie było prawie puste,
ponieważ wszyscy wyjechali już.na świeżą trawkę. Ci nieliczni, którzy jeszcze
pozostaliwmieście,zezdumieniemstawaliwotwartychoknachalbowybiegalina
balkony,słyszączdalekamiarowedudnieniekrokówDominika.
Kiedy wydostali się na szosę, ostatnie zapóźnione pojazdy z łatwością ich
wyprzedzały, trąbiąc przedtem głośno, żeby przypadkiem nie narazić się na
zderzeniezDominikiem.
To nie było zanadto przyjemne dać się tak wyprzedzać, ale na to nie było już
rady.Dominikbyłbardzomasywnympojazdem,alenienazbytszybkim.
Za to, kiedy przybyli na miejsce, Dominik okazał się nieoceniony! Przede
wszystkim urządził całej rodzinie wspaniały prysznic nad rzeką. Inni, ci, co
Dominika po drodze wyprzedzali, mogli tylko z zazdrością patrzeć, jak polewa
Pinia,jegomatkęiojca.AnikropliwodyniepuściłDominikwichstronę. Potem,
wsamopołudnie,kiedydrzewaniedawałyprawiecienia(zresztątychdrzewbyło
niewiele,awdodatkupodkażdymznichbyłprzerażającytłok),Dominikzaprosił
Pinia i jego rodziców pod siebie. Pod Dominikiem bowiem znajdował się
imponującychrozmiarówcień.Wszyscytrojepołożylisięwtymcieniu,amimoto
byłojeszczewiele,wielemiejsca—Alecudownie!—westchnęłamatkaPinia.
ADominikstałspokojnieitylkotrąbąodganiałznichmuchy.
15
OdtądwkażdąniedzielęnawycieczkizamiastojeździlinaDominiku.Taksię
wszyscy troje do tego przyzwyczaili, że nie wyobrażali sobie, aby można było w
inny sposób spędzić niedzielę. Dominikowi także bardzo to przypadło do gustu.
Spełniłysięnareszciejegodawnemarzenia,zacząłpoznawaćświat!
Zakażdymrazemjechaliwinnymkierunku.Razbliżej,arazdalej.Tozależało
odtrasywycieczki,którązawszebardzostarannieustalaliwsobotęwieczorem.Bo
najważniejsząrzecząjest,bywiedzieć,gdziesięchcejechać. Wtedy się nie błądzi
aniniepytacochwilaodrogę,alewalisięprostodocelu.Możesłowo„walisię”w
odniesieniu do szybkości uzyskiwanej przez Dominika nie jest słowem
najtrafniejszym,proszęjednakotonie mieć do autora pretensji. Autor powtarza
tylkoto,cousłyszałodPinia.
A Pinio, ustalając trasę, tak właśnie zwykł mawiać. Nie był to zresztą jedyny
czasownik używany przez Pinia na określenie jazdy. Prócz czasownika „walić”
używałPiniotakżeszereguinnychczasowników.Mówiłnaprzykład:
—Jutro,Dominiku,śmigniemysobienadjeziorko!
Albo:
—Przygotujsię,wniedzielęranopopędzimydoNawrałowic!
Albo:
—WnajbliższąniedzielęskoczymysobiedoŁapek!
Albo:
—Acobyśpowiedział,Dominiku,gdybyśmypolecielidoFilutkowa?
Albo:
— Pogazujemy jutro nad Wisłę, tam, gdzie zeszłym razem tatuś złowił tego
wielkiegosuma!
Przyznacie, że wszystkie te określenia bardziej by pasowały do jakichś
wyścigowychsamochodówalbodoodrzutowców,niżdoDominika,który, między
nami mówiąc, pędził po szosach z szybkością dość umiarkowaną, równą mniej
więcejszybkościtysiącasłoniokrokównagodzinę.
Może właśnie dzięki temu, że Dominik nie był najszybszym pojazdem i,
praktycznie rzecz biorąc, kto tylko chciał, mógł go wyprzedzać aż miło — może
właśnie dzięki temu Dominik stał się niesłychanie popularny na wszystkich
drogach.
Szoferzywychylalisięprzezokienkaswoichsamochodówiwołali:
—Czołem,grubasku!
ApasażerowieautobusówzdalekajużmachaliDominikowirękami.
Ponieważ Dominik wyglądał na szosie niesłychanie oryginalnie i nie było
nigdzie drugiego takiego wycieczkowego słonia, ani nawet nikt nie słyszał, żeby
gdziekolwiek na świecie był drugi taki słoń, zaczęła się robić nagle pewnego
rodzajumodanapodróżowaniesłoniami.Teniówmyślałsobiew cichości ducha
przedzaśnięciem,żewartomożebyłobymiećtakiegosłoniajakDominik,żebyna
nimjeździćiwtensposóbzaimponowaćznajomym.Wgazetachzaczęłysięnawet
odczasudoczasuukazywaćogłoszeniatakiejnaprzykładtreści:
KUPIĘ NATYCHMIAST SŁONIA WYCIECZKOWEGO, CZTERO - ,
PIĘCIOOSOBOWEGO, NAJCHĘTNIEJ W KOLORZE BIAŁYM. ŁASKAWE
ZGŁOSZENIAPROSZĘKIEROWAĆTUlTU,NATAKIITAKIADRES.
Ogłoszeńtakichukazywałosięsporo,aleniktsięnateogłoszenianiezgłaszał.
Bonigdzieniebyłotakichsłoni.Kiedytostałosięjasne,jeszcze bardziej wzrosła
wartośćDominika.Dominikbyłjedenjedyny!
W tym miejscu trzeba przyznać Dominikowi, że w dalszym ciągu zachowywał
się dosyć skromnie i bynajmniej nie zadzierał trąby do góry z powodu tej całej
swojejwyjątkowości.
Nawetwtedy,kiedyzatrzymałichpatroldrogowy.Tobyłotak:
Ojciec Pinia, matka Pinia i Pinio wracali sobie którejś niedzieli z takiej
tradycyjnejwycieczkizamiasto.Wieczórpowolizapadałirobiłosięcorazciemniej
na drodze. Jednocześnie z wieczorem zjawił się chłód, co było rzeczą bardzo
przyjemnąpoupalnymdniu.MatkaPiniazojcemsiedzielisobienastarejkanapie
i, zadowoleni z mile spędzonego dnia, zapadali od czasu do czasu w drzemkę w
takt Dominikowych kroków. Pinio, jak zwykle, usadowił się między uszami
Dominika i stamtąd kierował nim jak kierowca autobusu. Na szosie był coraz
większy tłok, ponieważ wszyscy wracali do miasta. W pewnym momencie przed
Dominika zajechał na pełnym gazie motocykl i gwałtownie zahamował. Z
motocyklazeskoczyłodwóchmilicjantówwbiałychkaskach.
—Ktojestkierowcątegopojazdu?—-zawołałjedenznich.
—Ja—odpowiedziałdrżącymgłosemPinio.
—Czemujedzieciebezświateł?Jużjestciemno—powiedziałdrugi.
—Onnigdyniemiałświateł—odparłPinio.—Znamgooddawna.
—Będziemandat—mruknąłpierwszymilicjant.
—Niewolnojeździćpociemkubezświateł—dodałdrugi.
— Zaraz spiszemy protokół — powiedział pierwszy i wyciągnął duży notes i
ołówek.—Cotozapojazd?
—Słoń—wyjaśniłPinio.
—Jakimodel?
—Dominik—odparłPinio,boniewiedział,copowiedzieć.
—Rokprodukcji?
—Niewiemdokładnie,aleonjestdosyćstary.
—Hamulcemadobre?
—Chybatak—odparłPinio.
—Aopony?
—Także.
—Szybkośćmaksymalna?
—Tysiącsłoniokrokównagodzinę.
—Iletojestnanasze?
—Jakieśsześć,siedemkilometrów—wyjaśniłPinio.
—Numerrejestracyjny?
Pinionicnieodpowiedział.
—Pytamsię,jakijestnumerrejestracyjnytegopojazdu?—powtórzył głośniej
pierwszymilicjant.
Pinionic.Dalejmilczał.
—Czyniesłyszycie,jaksiędowasmówi?—zapytałdrugi.
—Kiedy…
—Co:kiedy?
—Kiedy,proszępana,onniemanumerurejestracyjnego…
—Jakto,niema?—zdumiałsiępierwszymilicjant.
—Niezdarzyłosięjeszcze,żebyjakiśpojazdniemiałnumeru—dodałdrugi.
—AjednakDominikniema—powiedziałPinio.
—Oooo,tobardzoniedobrze!—pokiwałgłowąpierwszy.
—Tofatalnie!—dodałdrugi.
—Będziedodatkowakara!—powiedziałpierwszy.
—Isłusznie!—przytwierdziłdrugi.—Pojazdbeznumerurejestracyjnego,i w
dodatku bez świateł, nie powinien w ogóle znajdować się na drodze publicznej.
Powtórzcie!
—Pojazdbeznumerurejestracyjnego,iwdodatkubezświateł,niepowinienw
ogóleznajdowaćsięnadrodzepublicznej—powtórzyłPinio.
—Płaciciestozłotych—powiedziałpierwszymilicjant.
— Cieszcie się, że tak mało — dodał drugi. — Następnym razem, jak was
złapiemy,wlepimywamwięcej.
—Kiedy…
—Co:kiedy?
—Kiedy,proszępana,janiemampieniędzy…
—Tosobiepożyczcie.
—Aleodkogo?
—Tojużniemojasprawa.
W tym momencie Dominik zaczął delikatnie szturchać trąbą ojca Pinia, który
zasnąłnadobreiniesłyszałanisłowaztejcałejhistorii.OjciecPiniaprzetarłoczy
inaglezwysokościswojejkanapyspostrzegłwmrokudwabiałekaskimilicjantów.
—Czegopanowiesobieżyczą?—spytałgrzecznie.
— Chodzi o zapłacenie mandatu — powiedział pierwszy milicjant. — Właśnie
kierowca tego pojazdu — tu wskazał ręką na Pinia — oświadczył nam, że nie
posiadaprzysobiepieniędzy.
—Azacotenmandat?—spytałojciecPinia.
—Zajazdębezświatełpociemku—powiedziałpierwszymilicjant.
—Izajazdębeznumerurejestracyjnegozarównopociemku,jakizawidoku—
dodałdrugi.
—Ojakątosumęchodzi?—spytałojciec.
—Ostozłotych.
— Proszę, oto sto złotych — powiedział ojciec Pinia, wyjmując z portfelu
czerwonyprostokątnypapierek.
— Proszę, oto mandat — pierwszy milicjant wydarł ze swego bloku kartę
papieru,naktórejzaznaczyłrodzajprzewinienia.
—Nieradzimynaprzyszłośćjeździćpojazdemwtakimstanie—ostrzegłdrugi.
—Aterazżegnamy.Dowidzenia!
—Dowidzenia!—zawołaliojcieciPinio.
Milicjanci zapalili motocykl, wsiedli i szybko odjechali. Pustą szosą, bo przez
ten czas wszyscy już dawno powrócili do miasta, jechali majestatycznie na
Dominikudodomu.Dominikbyłzmęczonyizdenerwowanytymzdarzeniem,więc
kołysałtrochębardziejniżzwykle.Niemiałświateł,toprawda,alenaszczęściebył
bardzobiałyidziękitemudoskonalegobyłowidaćwciemności,prawietaksamo
dobrze, jak białe kaski milicjantów znikające właśnie w oddali. A może nawet
lepiej.
—Tato…—powiedziałPinio.
—Co?
—Śpisz?
—Nie.
—Amama?
—Mamaśpi.
—Ajakmyślisz,spałacałyczas?
—Myślę,żetak—powiedziałojciec.
—Tojejnicniemów…
—Oczym?—spytałojciec.
—Otychstuzłotych.
16
Wszystko układało się znakomicie tak długo, dopóki nie zjawiła się Komisja.
Komisja składała się z trzech panów, z trzech niesamowicie poważnych panów.
Komisja zjawiła się w ogródku (w tym ogródku, w którym mieszkał ostatnio
Dominik) pewnego rana. Komisja pokręciła się po ogródku, obejrzała z daleka
Dominika(bobliżejKomisjabałasiępodejść),Komisjacośmiędzysobąszeptała,
naradzała się, wreszcie ustami jednego ze swych członków, widocznie
najważniejszego,Komisjazapytała:
—Czyjtosłoń?
— Pinia — odpowiedziała grzecznie jakaś sąsiadka, która właśnie przez
podwórkowracałazporannychzakupów.
—KtotojesttenPinio?—spytałinnyczłonekKomisji.
—Bardzomiłychłopiec—poinformowałasąsiadka.
—CzytenPiniojestpełnoletni?
—Raczejnie—odparłasąsiadka.
—Ojcama?
—Ma.
—Matkęma?
—Ma.
—Icooninato?—spytałtennajważniejszy.
—Naco?—zapytałasąsiadka.
—Jakto:naco?No,nategosłonia?
—Anic.
—Jaktonic?Zupełnienic?
—Zupełnie.
—Acopaniotymwszystkimmyśli?
—Nibyoczym?
—Otymsłoniu.
—Anicniemyślę.
—Amążpani?
—Taksamonicniemyśli.
—Aconatowszystkomówiąinnisąsiedzi?
—Nicniemówią.
— Zgadzają się tak bez sprzeciwu na tego słonia? — spytali wszyscy trzej
członkowieKomisjinaraz.
— A dlaczego by się mieli nie zgadzać? — powiedziała sąsiadka. — Słoń jest
spokojny, nikomu żadnej krzywdy ani psoty nie robi, to i nic do niego nie mają.
Wszyscygonawetbardzolubią—dodała.
—Cośtakiego!—zawołałnajważniejszyzKomisji.
—Tosięzupełnieniemieściwgłowie!—krzyknąłdrugi.
— Łołołołołokropne! — wrzasnął trzeci, który miał tępy wygląd i w dodatku
jąkałsię,kiedybyłzdenerwowany.
—GdzietencałyPiniomieszka?—zapytałnajważniejszy.
— A tu, o, na pierwszym piętrze — wskazała sąsiadka na okna mieszkania
Pinia.
—Możegopanizawołać?
—Proszębardzo—powiedziałasąsiadkaizawołała:—Piniu!Piniu!
Jacyśpanowiedociebie!
Piniowyjrzałprzezoknoiwrzasnął:
—Zarazlecęnadół!
PochwilistanąłprzedKomisją.
—JestemPinio—przedstawiłsię.
—AmyjesteśmyKomisja—powiedzielitrzejniesamowiciepoważnipanowie.
—Czymmogępanomsłużyć?—spytałPinio.
— Przyszliśmy w sprawie tego oto słonia — wyjaśnił najważniejszy i palcem
wskazałnaDominika.
—Śliczny,prawda?—spytałzdumąPinio.
— Być może — najważniejszy chrząknął znacząco — ale nie o to w tej chwili
chodzi.Sprawajestdośćpoważna…
— Ooo! — z troską w głosie powiedział Pinio. — Czyżby Dominik coś
przeskrobał? Czy przeskrobałeś coś, Dominiku? — zwrócił się do zwierzęcia
stojącegospokojniewgłębiogródka.
Dominik pokiwał przecząco głową, przy czym zakołysał całą swoją ogromną
trąbąwprawoiwlewoinajgłośniej,jaktylkopotrafił,spytał:
—Skąd?
Komisjapopatrzyłazniedowierzaniemnasiebie.
—Cotozakawały?—wrzasnąłnajważniejszy.
—Toniesążadnekawały!—powiedziałPinio.
—Balonarobiszzpaństwowych-urzędników?—darłsiędrugi.
—Nicpodobnego!—mówiłPinio.
— Wy wy wy wygupiasz się? — krzyczał trzeci, ten tępy, który jak nie trzeba
było,tododawałliterę„ł”,ajaktrzebabyło,tojąpołykał.
— Wcale się nie wygłupiam — uparcie twierdził Pinio, ale był jednocześnie
corazbardziejprzerażonycałąsytuacją.
—Jakjesteśbrzuchomówcą,toidźdocyrku!Tamtakichpotrzebują!— wołał
pierwszy.
—Jeszczecibędąpłacić!—wrzeszczałdrugi.
—Łołołołowacjecizrobiom!—dodałtępulo.
—Kiedyjawcaleniejestembrzuchomówcą!—powiedziałPinio.
—Askądbyłoto„skąd”?—zapytałnajważniejszy.
—Zesłonia—wyjaśniłPinio.
—Niełołołopowiadajgugugupot!—ostrzegłtępulo.
— To prawda, naprawdę — powiedział Pinio. — Dominik posługuje się mową
zupełnieswobodnie,zupełnietaksamojak,naprzykład,panowie.
—Znównasobrażasz?—zawarczałnajważniejszy.
—Mogępowiedziećkażdezdanie,jakiesobietylkopanowieżyczą—wtrąciłsię
wtymmiejscuDominik.
Komisjazupełniezgłupiała.Dominik,widzącto,zacząłzsiebiewyrzucaćjedno
zdaniezadrugim:
—Czyjtosłoń?KtotojesttenPinio?CzytenPiniojestpełnoletni?Ojca ma?
Matkęma?Icooninato?Jakto:naco?No,nategosłonia?Jaktonic?Zupełnie
nic?Acopaniotymwszystkimmyśli?Otymsłoniu.
A mąż pani? A co na to wszystko mówią inni sąsiedzi? Zgadzają się tak bez
sprzeciwu na tego słonia? Coś takiego! To się zupełnie nie mieści w głowie!
Łołołołołokropne! Gdzie ten cały Pinio mieszka? Może go pani zawołać? A my
jesteśmyKomisja.Przyszliśmywsprawietegootosłonia.
Byćmoże,alenieotowtejchwilichodzi.Sprawajestdośćpoważna…
Co
to
za
kawały?
Balona
robisz
z
państwowych
urzędników?
Wlywywywygupiasz się? Jak jesteś brzuchomówcą, to idź do cyrku! Tam takich
potrzebują! Jeszcze ci będą płacić! Łołołołowacje ci zrobiom! A skąd było to
„skąd”?Niełołołopowiadajgugugupot!Znównasobrażasz?
—Icopanowienato?—spytałztriumfemPinio.—Prawda,żeposługuje się
mowązupełnietaksamo,jakpanowie?
—Tojakaśdiabelskasztuczka!—szepnąłnajważniejszydopozostałychdwóch
członków Komisji. — Na pewno w tym słoniu jest zainstalowany magnetofon i
mikrofon. Wszystko to, co myśmy mówili, zostało nagrane na taśmę i teraz ten
smarkacznamtojeszczerazpuszcza.Alemymuniedarujemy!Tensłońmusistąd
zniknąć!Zgadzaciesięzemną,panowie?
—Ajakże!—potwierdziłszeptemdrugiczłonek.
—Łołołołoczywiście—dodałcichutkotrzeci.
— Właśnie Komisja odbyła naradę — powiedział głośno najważniejszy. — W
wynikunaradyKomisjaorzeka,conastępuje:słoniaimieniemDominik należy w
możliwienajkrótszymczasieusunąćzogródka,któryobecniebezprawniezajmuje.
Słoń ów nie posiada przydziału ani nakazu kwaterunkowego na wzmiankowany
ogródek, z czego niedwuznacznie wynika, że zajmuje go nieprawnie. Poza
bezprawnym zajmowaniem ogródka słoń Dominik podejrzany jest także o
przechowywaniewswymwnętrzutajemniczegomagnetofonuwrazzmikrofonem,
których to instalacji używa w celu ośmieszania urzędników państwowych i
utrudnianiaimpracy.
Z tego względu Komisja, po wnikliwym zbadaniu i przeanalizowaniu całego
zagadnienia, wnioskuje jak najszybsze przetransportowanie słonia Dominika w
miejsce,wktórymjegoobecnośćniebędziezagrażałaporządkowipublicznemu.
Codookolicznościprzedrzeźnianiaurzędnikówpaństwowych,Komisjapoleca
przekazanie słonia Dominika specjaliście-magnetofoniarzowi celem dokonania
niezbędnychekspertyz.
Piniowizaczęłosięzbieraćnapłacz.
—Przecieżwolnotrzymaćzwierzęta!—powiedziałprzezłzy.
—Owszem,wolno—stwierdziłnajważniejszy—alenietakie.Wolno trzymać
naprzykładkróliki…
—Albopieski—dorzuciłdrugi.
—Albobiabiabiaemymymyszki—dodałtrzeci,tępulo.
—Alboptaszki…
—Albokózki…
—Albołołołowieczki…
—Atakżekotki…
—Rybki…
—Nawetkrowę…
—Lubkokokokonia…
—Aleniesłonia!—zakończyłnajważniejszyzpoważnychpanów.
Piniowtedyrozpłakałsięnacałego.
ŁzywoczachPiniapodziałałynaDominikajakpłachtanabyka.Jegocudowne,
dobre,słonioweserceniebyłowstanieznieśćtegowidoku.
Dominik postanowił się zemścić na tych, którzy stali się przyczyną łez jego
ukochanego przyjaciela. Cichuteńko, maleńkimi kroczkami, podszedł z tyłu do
stojących w grupce członków Komisji i jednym błyskawicznym ruchem trąby
opasałichipodniósłwgórę.
Trzymając ich tak na wysokości pierwszego piętra, zaczął z nimi iść przed
siebie.
— Dominiku! Dominiku! — zaczął za nim wołać Pinio.— Uspokój się,
Dominiku!Nieróbgłupstw,błagamcię!Postawpanównaziemiiuspokójsię!
AlewołaniePinianieodniosłożadnegoskutku.Porazpierwszywswymżyciu
Dominik był naprawdę wściekły. Żadne zaklęcia nie mogły go już teraz
powstrzymać.
Z Komisją, uwięzioną wysoko w uchwycie jego trąby, szedł Dominik ulicami
miastaimruczałnajgroźniej,jakumiał.
Doszedłwreszciedogłównegoplacu,naktórymstałratuszztrzemawieżami.
Dodziśniewiadomo,jakDominiktozrobił,alefaktemjest,żejednymruchem
trąbyumieściłkażdegozczłonkówKomisjinaszczycieinnejwieży.
Na najniższej znalazł się tępulo, który ze strachu nie potrafił krzyczeć nic
innego,jaktylkowkółko:
—Łołołojejku!Łołołojejku!Łołołojejku!
NaśredniejulokowanyzostałdrugizczłonkówKomisji,którybezprzerwy się
darł:
—Niebędęjużwięcej!Niebędęjużwięcej!
A na trzeciej, najwyższej, ozdobionej złoconą kulą, siedział najważniejszy i
wrzeszczał:
—Czekajty,słoniu,jacijeszczepokażę!Jacipokażę!
Ze wszystkich stron zbiegli się ludzie i patrząc na wieże pokładali się ze
śmiechu. Potem musiano wezwać straż pożarną, żeby ich posprowadzała po
drabinachnaziemię.
Zanimtonastąpiło,Dominik,uśmiechającsięchytrzeswymimałymioczkami,
ukłoniłsięsiedzącymnawieżachurzędnikomiodchodzącpowiedział:
—Żegnamcię,wysokaKomisjo!
17
PodmostemnafilarzesiedziałSmutnyiznudówspluwałnapłynącąwodę.Od
wielu już dni nie mógł nic ukraść i było mu z tego powodu bardzo smutno.
Pogrążonywsmutnychmyślachnawetniezauważył,kiedynadszedłWesolutki.
—Cześć!—zawołałWesolutki.
—Cześć!—odpowiedziałodruchowoSmutny.Przestałplućnawodęipodniósł
głowędogóry,spostrzegającdopieroterazWesolutkiego.—A,toty,Wesolutki…
—Aja,ja.
—Gdziebyłeś?
—Naposzukiwaniach.
—Znalazłeśco?
—Znalazłem.
—Cościekawego?
—Zwariujesz,jaksiędowiesz.
—Alecotojest?
—Cośpysznego.
—Nopowiedz,Wesolutki,niebądźtaki…
—Tojest,proszęciebie,skarb—powiedziałWesolutki.
—Bank?
—Żadenbank.Coślepszego.
—Janiewiem,comożebyćlepszegoodbanku?—powiedziałSmutny.—Bank
tojestnajpiękniejszarzecznaświecie.
—Zabardzoostatniotychbankówpilnują—powiedziałWesolutki.—Odczasu
jak wynaleźli te wszystkie elektronowe historie, to jeszcze sobie człowiek dobrze
nie pomyśli, że warto by taki czy inny bank przerobić, a już w komisariatach
dzwoniąalarmowedzwonki.Niemagłupich,niktmnienabanknienabierze….
—Wobectegomuzeum?
—Co:muzeum?—spytałWesolutki,niebardzorozumiejąc,ocochodzi.
—Zrobimyskoknamuzeum,prawda?
—Dlaczegonamuzeum?
—Bomówiłeśoskarbie,Wesolutki,askarbysąwmuzeach.
—Wieszco,Smutny?Tyjesteśkretyn!
—Notomówwreszcie,cotojest!
—Zgadnij!
—Jakiśzagranicznysamochód?
—Aguzik!
—Sklep„Jubilera”?
—Pudło!
—Komis?
—Strzelajdalej.
—Kasakina„Rialto”?
—Dlaczegoakurat„Rialto”?—spytałzdziwionyWesolutki.
—Dlatego,żetamjestnajwięcejmiejscizawszetłok—wyjaśniłSmutny.
—Nie,bracie,„Rialto”teżodpada—powiedziałWesolutki.—Dokinachodzę
dlarozrywki,anie,żebypracować.
—Słuchajno,Wesolutki!Powiedziałeś,żetoskarb…
—Takjest,takpowiedziałem.
—Czytoprawdziwyskarb?
—Najprawdziwszy.
—Czytakiskarbzdarzasięczęsto?
—Przeciwnie.Niesłychanierzadko.
— Jeśli rzadko, to rzeczywiście może być prawda to, co mówisz. Prawdziwe
skarby zdarzają się niesłychanie rzadko — powiedział w zamyśleniu Smutny i w
pięknymstylusplunąłprzezzębynawodę.
Zapadłachwilaciszy.Słychaćbyłotylkoprzejeżdżającepomoście,wysokonad
ichgłowami,tramwajeisamochody.WreszcieodezwałsięWesolutki:
—Smutny…
—Co?
—Niebądźtakismutny!
—Niejestemwcalesmutny,tylkomyślę—powiedziałSmutny.
—Oczym?
—Otymskarbie.
—Nicniewymyślisz,bracie—powiedziałWesolutki.—Żebyśmyślałstodnii
stonocy,toitakbyśniezgadł.
—Notopowiedz,Wesolutki,niemęczczłowieka…
—Wobectegopoproszęcię,żebyśwstał.
—Wjakimcelu?
—Takichwiadomościnależywysłuchiwaćwpostawiepełnejszacunku.
Ijeszczejedno:czymożeszprzezchwilępowstrzymaćsięodplucia?
—Ztrudem,alespróbuję.Więccotozaskarb?
—Trzymajsięfilaru,Smutny,bojakusłyszysz,tosięprzewrócisz.
Tymskarbemjest…słoń!
— Obłąkany! — wrzasnął Smutny. — Słonia chce kraść! Już widzę, jak z nim
uciekasz!Cha,cha!
—Milcz,jeszczektousłyszy!
—Podpachęgoweźmieszczyjak?
—Zamknijsię,Smutny,booberwiesz!
—Agdziegopotemschowasz,uciocipodłóżkiem?
— Wyłącz się, kretynie, i daj mi mówić — warknął Wesolutki. — Kto ci
powiedział,żejachcękraśćcałegosłonia?
—Aco?
—Fragment,idioto.Fragment,rozumiesz?
—Nogę,ogon,uchoczytrąbę?—ironizowałSmutny.
—Kły,cymbale,kły!
—Jakto:kły?
— Smutny, czy ty naprawdę nigdy nie słyszałeś o kości słoniowej? — spytał
Wesolutki.
—Słyszałem—odparłSmutny.—Kośćsłoniowajestbardzodroga.
—No,właśnie!Powolizaczynacicośświtaćwtejtwojejzakutejgłowinie.
— Słyszałem, że robi się z niej różne kosztowne przedmioty —przypomniał
sobieSmutny.—Alecotomadorzeczy?
—Jacięchybazabiję!—powiedziałWesolutki.—Wyobraźsobie,Smutny, że
kłysłoniasąwłaśniezkościsłoniowej.
—Zprawdziwejkościsłoniowej?—zdziwiłsięSmutny.
—Zprawdziwej!—wrzasnąłWesolutki.—Ztakprawdziwej,żeniemaodniej
prawdziwszej.
—Cośtakiego!Pierwszyrazotymsłyszę.
—Nowięcoświadczamci,żeznalazłemsłonia,którymatakwspaniałekły, że
chybażadensłońnaświecietakichjeszczeniemiał!
—WZooznalazłeś?
—NiewZoo,tylkowprywatnymogródku.WZoosądozorcy,klatki,lwy,różne
komplikacje, a tu jest ogródek prosto od ulicy, płot niespecjalnie wysoki i nawet
psaniema,oilezdążyłemsięzorientować.Awogródku mieszka słoń. Ogromny
białysłońimaobakły,cosięrzadkozdarza,bosłonienajczęściejutrącająjesobie
jeszczewmłodości.
—Dużetokły?—spytałzzaciekawieniemSmutny.
— Nie ważyłem — powiedział Wesolutki — ale na oko wygląda, że mają po
jakieśdwieściealbotrzystakilokażdy.
—Fiuuu!—gwizdnąłzpodziwemSmutny.
—Niegwiżdż,żłobie,boprzylecimilicja!—warknąłWesolutki.
—Apoilejestkośćsłoniowa?
—Chybapotysiączłotychkilo,amożenawetwięcej.
— Zaraz, zaraz, czekaj chwileczkę… — przerwał Smutny i zaczął szybko liczyć
na palcach. — Jakby taki kieł ważył dwieście kilo, to byłoby dwieście tysięcy, a
jakbyważyłtrzystakilo,tobyłobytrzystatysięcy…
—Zgadzasię!—powiedziałWesolutki.
—Wesolutki,wieszco?Jabymwolał,żebyważyłtrzystakilo,aty?
—Jateż!
— I jakby jeszcze ten drugi kieł ważył tak samo trzysta kilo, to razem byłoby
sześćsettysięcy,nie?
—Masztalentdorachunków!—przyznałWesolutki.—Teraztylkopotrzebna
namjestpiłka.
—Nożna?—spytałSmutny.
—Tępak!—powiedziałzpogardąWesolutki.
—Koszykowa?
—Durak!
—Notojaka?Dosiatkówki?
—Piłkadocięcia,baranie!
—Acobędziemyciąć?
—Kły,kotusiu!Przecieżnieudźwigniesznaraztrzystukilo…
—Ano,nieudźwignę—przyznałSmutny.
— No widzisz! A w dodatku trzeba jakoś oddzielić te kły od reszty słonia,
prawda?
—Nibytak.
—Idotegoceluniezbędnanamjestwłaśniepiłka.Rozumiesz?
—Rozumiem!—Smutnyzacząłczęściejplućnawodę,cobyłouniego oznaką
intensywnego myślenia. Po kilku takich splunięciach uśmiechnął się chytrze do
Wesolutkiego.
—Ty,Wesolutki,atensłońtotakbędziegrzeczniestał,co?
—Nierozumiem—powiedziałWesolutki.
— Będzie grzecznie stał i może ci jeszcze powie: „Proszę bardzo, panie
Wesolutki,niechpantnie!”,tak?
—Niebądźzamądry,Smutny!
—Poklepieciętrąbąpoplecachipochwali:„Ach,jakpantoślicznierobi,panie
Wesolutki!Gdziepansiętegouczył,wIndiiczywAfryce?”
—Bocięuziemię!
—Tak,apotemjeszczedoda:„Tosamarozkosz!Pantakodcinatekły, panie
Wesolutki,żeażprzyjemniesięrobinaduszy!”
—Smutny!
—Co?
—Jużdosyć!Jawszystkoprzewidziałem.
—Porozmawiaszgrzecznieztymsłoniemionsięzgodzinatoobcinanie?
—Nicznimniebędęrozmawiał—powiedziałWesolutki.—Jagouśpię.
—Zaśpiewaszmukołysankę?
—Żebymjatobieniezaśpiewał!
—Ululaszgodosnu?
—Ażebyświedział,żegoululam.
—Śpij,śpij,luli,luli,słoniuukochany…
— Ululam go, ale nie w ten sposób, jak ty sobie myślisz. Ja go ululam
nowocześnie.
—Jakimcudem?—spytałSmutny.
—Dammunasennepigułki.
— Wesolutki, ty jesteś genialny! — wrzasnął Smutny. — A skąd weźmiesz te
pigułki?
—Kupięwaptece.
—Maszpieniądze?
—Trochęmam,aresztętydołożysz—powiedziałWesolutki.
Obajzaczęliwyciągaćzkieszeniwszystkiepieniądze,jakiemieli.
—Słońjestduży,więctrzebabędziedużopigułek,alepowinnonamwystarczyć
pieniędzy.Zabraknietylkonapiłkę…—stwierdziłWesolutkipoprzeliczeniucałej
gotówki.
— Nie ma innego wyjścia, tylko piłkę trzeba będzie ukraść — powiedział
Smutny.
Wesolutkipopatrzyłnaniegozpodziwem.
—Widzisz,Smutny,jakchcesz,totyczasempotrafiszmyśleć.
Po czym obaj panowie wstali i udali się w kierunku śródmieścia, żeby nabyć
pigułkinasennedlaDominikaiukraśćgdzieśkomuśjakąśporządnąpiłkę.
18
Zkieszeniamipełnymipigułeknasennych,dlazdobyciaktórychobejśćmusieli
wszystkieaptekiwmieście,panowieSmutnyiWesolutkizjawilisiępodwieczórw
pobliżuogródkazamieszkanegoprzezDominika.
Od jakiegoś czasu, jeśli tylko wieczór był pogodny, znajomi i przyjaciele
Dominika, zarówno dzieci, jak i dorośli, przychodzili do niego z najrozmaitszymi
smakołykami. Wystarczyło wyciągnąć dłoń z cukierkami czy czymś podobnym, a
natychmiast zjawiała się trąba Dominika i z wesołym pomrukiwaniem przysmak
znikałwjegogigantycznejbuzi.
WchwilikiedyWesolutkizeSmutnymweszlidoogródka,znajdowałosię tam
kilkaosób,karmiącychswegoulubieńca.
—Pierwszorzędnie!—szepnąłWesolutkidouchaSmutnemu.—Damy mu te
pigułkiwcharakterzecukierków.
—Aha—przytaknąłSmutny.
—Myślałem,żebędziegorzej—ciągnąłdalejWesolutki.—Żetrzebasiębędzie
zakradaćalbocośwtymrodzaju,atusprawajestprościutka.
—Aha—zgodziłsięSmutny.
—Podejdziemysobiejakbynigdynic,damymupigułki,aonspapunia…
—Hi,hi,hi—zaśmiałsięSmutny.
—Zachowujsiępoważnie—skarciłgoWesolutki.—Terazsiępracuje,więcnie
bądźtakiwesolutki.
—Wesolutkitoprzecieżjesteśty,anieja—powiedziałSmutny.
—JajestemWesolutkiznazwiska,atyjesteśwesolutkizgłupoty,kapewu?
—Nojużdobrze,dobrze,niemasięocorzucać—powiedziałSmutny.—Lepiej
dajmymutepigułki.
— Spokojnie, mamy czas — powiedział szeptem Wesolutki. — Jakbyśmy mu
terazdali,tobyzawcześniezasnąłizrobiłabysięniepotrzebnasensacja.
Jeszczebyktośskapował,ocochodzi,iładniebyśmywyglądali!Mymudamy
te pigułki, jak się zacznie robić ciemno. A teraz podejdźmy bliżej i poklepmy go
trochę,aprzyokazjiobejrzyjmysobieporządnietekły.
—Naszekły—szepnąłSmutny.
—Oczywiście,żenasze!—przytaknąłWesolutki.
—Aktórybędzietwój?
—Jeszczeniewiem,wkażdymrazietenwiększy—powiedziałWesolutki.
—Zawszemniekrzywdzisz…—zajęczałSmutny.
—Aktowynalazłtegosłonia,jaczyty?—spytałWesolutki.
—Ty,ale…
—Niemażadnego:ale!—wrzasnąłWesolutki.—Jamamprawodowiększego,
rozumiesz?Anawetztegodrugiegoteżmisiękawałeknależy,ijaktylkoutniemy,
to…
W tym miejscu przerwał gwałtownie, bo zobaczył, że podchodzi do nich jakiś
sympatycznystaruszek.
—Panowie—powiedziałsympatycznystaruszek—niekłóćciesię,panowie,to
nie ma sensu. Taki przyjemny wieczór, nie lepiej to trochę się pobawić z tym
uroczym stworzeniem, jakie tu przed nami stoi? To jest sam urok, przyznacie
panowie?
—No,pewnie!—powiedziałWesolutki.
—Jasne,żetak—dodałSmutny.
—Więcjużsięnasiebiepanowieniegniewacie?—spytałstaruszek.
—Aleskąd!—zawołalijednocześniepanowieSmutnyiWesolutki.
— To bardzo się cieszę! — powiedział staruszek i poszedł rzucać Dominikowi
kawałkiszwajcarskiegosera,któreDominiknadzwyczajzgrabniewyłapywałtrąbą
zpowietrza.
Smutny z Wesolutkim stanęli sobie w pobliżu i dokładnie obejrzeli to, co ich
szczególnie interesowało: kły. Kilkakrotnie nawet dotknęli ich rękami, głaszcząc
niby to Dominika po trąbie i mrucząc do niego pieszczotliwe wyrazy. Kiedy się
ściemniło,Wesolutkiprzezzaciśniętewargisyknął:
—Już!
—Zaczynamy?—spytałszeptemSmutny.
—Zaczynamy!—przytaknąłWesolutki.
Obaj panowie sięgnęli jednocześnie do swych kieszeni i wyciągnęli po garści
pigułek.Pigułkibyłyróżnokoloroweiwyglądałyzupełniejakcukierki.
Dominik, który, jak pamiętacie, przyzwyczajony był od dawna do zażywania
pigułek, niczego nie podejrzewając zgarnął trąbą z jednej i drugiej dłoni obie
porcje.
WesolutkizeSmutnymsięgnęlinatychmiastponastępne.
Dominikznówjezjadł.
Wokół Dominika zrobiło się teraz pusto, bo wszyscy już poszli do swych
domów.ObokWesolutkiegoiSmutnegostałatylkojeszczejednapani z synkiem.
Synek musiał być ogromnym łakomczuchem i egoistą, bo mama tak do niego
mówiła,wskazującpanówSmutnegoiWesolutkiego:
— Popatrz, kochanie, jacy przyjemni panowie! Postępują zupełnie inaczej niż
ty. Ty byś wszystkie cukierki sam zjadł, nie dzieląc się z nikim, a ci panowie
wszystkiecukierki,jakiemają,dająDominikowi.Saminawetdoustniewezmąani
okruszynki!
Wesolutki ze Smutnym uśmiechnęli się porozumiewawczo do siebie i szybko
podsunęliDominikowitrzeciąiczwartąporcję.
— Bierz przykład z panów, kochanie! Następnym razem, jak tu przyjdziemy,
bardzobymchciała,abyśtaksięzachowywał,jakcipanowie.
Aterazchodźmy,bosięjużrobicałkiemciemno.
— My też już idziemy, proszę pani — powiedział Wesolutki, podsuwając
Dominikowipodtrąbępiątąporcję.
—Idziemy,idziemy!—przytaknąłSmutnyizrobiłtosamo.
Dominik został sam. Po paru minutach zajrzał jeszcze do niego Pinio, jak
zwykleprzedpójściemspać.
—Jaksięczujesz?—spytał.
—Nienajgorzej—powiedziałDominik.—Spaćmisiętylkobardzochce.
—Nicdziwnego—powiedziałPinio.—Potakimupalnymdniu!Mnieteżchce
sięspać.Całujęcięwczółko!
—Jaciebietakże—powiedziałDominik.—Dobranoc!Auuu!
Zapadłaciemna,bezksiężycowanoc.
Tużpopółnocydwacieniezakradłysiędoogródka.
—Widziszgo?—spytałpierwszycień.
—Widzę—odparłdrugi.
—Stoiczyleży?
—Leży.
—Nicdziwnego,potakiejporcji!Piłkęmasz?
—Mam!
—Todawaj!Zaczynamy!
—Którynajpierwtniemy?
—Głupiepytanie!
—Lewyczyprawy?
—Powinieneświedzieć,żenajpierwtrzebaciąćwiększy!
Rozległosięzgrzytliwechrobotaniepiłypokości.
—Nietakgłośno,idioto,bosięobudzi—powiedziałpierwszycień.
—Spróbujsamciąćciszej!—odparłdrugi.
—Daj,zobaczysz!
Znówsłychaćbyłonieprzyjemneskrzypieniepiły,taknieprzyjemne,żeażzęby
zaczynałybolećiciarkiprzebiegałypoplecach.
—Myślisz,żetytnieszciszej,co?—odezwałsiędrugicień.
—Pewnie,żeciszej—powiedziałpierwszy.—Aletoidziestraszniepowoli.Nie
przypuszczałem,żesłoniowakośćmożebyćtakatwarda…
—Amożepiłkajesttępa?
—Oszalałeś?Samkradłem.Nieukradłbymtępej,możeszmiwierzyć.
—Iletamtegonadciąłeś?—spytałgłosempełnymciekawościdrugicień.
—Niedużo,najwyżejzpółmilimetra—odparłpierwszy.
—Orety!Agrubytenkieł?
—Jakpieństaregokasztana,aletysiącrazytwardszy.
—Tobędzietrzebaciąćparęnocy…
—Wykluczone!Trzebatozrobićdzisiaj.Inaczejwszystkosięwyda.
—Wobectegotnijmydalej!
—Tnijmy!
Po trzech mniej więcej godzinach pot lał się z nich, jakby w tej chwili wyszli
spod natrysku. Na wspaniałym lewym kle Dominika była tymczasem zaledwie
drobnaskaza,nacięcieniegrubszeniżnapółcentymetra.
— Trzeba zmienić ostrze — powiedział pierwszy cień. — Całe szczęście, że
ukradłemparęostrzynazapas!
—Dawaj,trzebatozmienićszybko,boszkodaczasu!Wkrótcezacznieświtać.
— Nowym ostrzem pójdzie prędzej, zobaczysz! Zresztą kość słoniowa
najtwardszajestzwierzchu.Imgłębiej,tymbędzielepiejszło.
—No,totnijmy!
—Tnijmy!
Pracowali jak szaleni i kto wie, czy całe to niegodziwe przedsięwzięcie nie
byłoby w końcu uwieńczone sukcesem, przynajmniej połowicznym, to znaczy, że
panowie Smutny i Wesolutki staliby się właścicielami jednego wspaniałego kła z
kościsłoniowej,gdybynaglepierwszyznichniewrzasnął:
—Ojej!Cośmniegryzie!
—Ojej!Mnieteż!—zawołałdrugi.
—Gdziecięugryzło?—zapytałpierwszy.
—Wnogę!
—Mnieteżwnogę!
—Aleterazgryziemniejużwkolano!
—Mnieteżgryziewkolano!
—Amniejużwbrzuch!
—Imnieteż!
—Mniechodzicośposzyi!
—OmójBoże,imnietakże!
—Aterazmiwchodzidonosa!
—Donosaidouszu!
—Całeręcemamjużpogryzione!
—Amniecośłazipogłowie!
—Podrapmniepoplecach,bozwariuję!
—Niejestemwstanie!Gryziemnieodspoduwstopy!
—Rzućtępiłkęiuciekajmynadrzewo!
Ale ucieczka na drzewo zupełnie nie zmieniła sytuacji. Setki tysięcy mrówek,
specjalnietresowanychwgryzieniu,poszłyzaobomawspinającymisięnadrzewo
cieniami.ProwadziłajeFumcia,wielkaprzyjaciółkaibyłanauczycielkaDominika.
Fumcia, wracając w nocy do swego domu-mrowiska, zauważyła, że w ogrodzie
dzieje się coś podejrzanego. Przydreptała bliżej i zobaczyła ogromne ciało swego
przyjaciela, leżące na trawie bez oznak życia, a przy nim dwa tajemnicze cienie z
niesłychanie groźnie wyglądającą i przeraźliwie zgrzytającą piłą. Nie ulegało
wątpliwości: Dominikowi działa się krzywda, Dominik był w niebezpieczeństwie!
Nie namyślając się wiele, Fumcia pobiegła pędem do mrowiska, zaalarmowała
wszystkiemrówkiiposłaławiadomośćdoinnychmrowiskzprośbąoprzybyciena
pomoc.
Resztęjużznacie.
Kiedy rano Pinio i inni mieszkańcy domu zbudzili się, ujrzeli siedzących na
drzewie i płaczących rzewnymi łzami dwóch złodziejaszków: Wesolutkiego i
Smutnego. Wyglądali, jakby mieli czarne piegi, ale to nie były piegi, to były
mrówki!
Jeden tylko Dominik nie zbudził się, tak mocno był uśpiony. Lewy kieł miał
troszkę nadpiłowany, a obok jego głowy leżała piłka — porzucone narzędzie
zbrodni.
19
Dominik obudził się dopiero koło południa, kiedy Smutny i Wesolutki dawno
jużsiedzieliwareszcie.Leniwieotworzyłjednooko i ze zdumieniem zobaczył, że
wkołoniegostoitłumludzi,awśródnichPiniozrodzicami.
—Cosiętudzieje?—spytałszeptemPinia.
-Nareszciesięobudziłeś!—ucieszyłsięPinio.
—Obudziłem.Noicotakiegonadzwyczajnego,żesięobudziłem?
—Bospałeś—stwierdziłPinio.
— Spałem, spałem… Codziennie śpię przecież, a właściwie co noc… —
powiedziałDominik.
—Tak,aledzisiajspałeśspecjalnie.
—Jakto:specjalnie?
—Niezwłasnejwoli.
—Nicnierozumiem—Dominikpodrapałsiękońcemtrąbywczoło.
—Uśpilicię,wiesz?
—Mnie?
—Aciebie,ciebie!
—Kto?
—Jacyśdwajzłoczyńcy,jużichzabrali.
—Dokąd?
—Dowięzienia.
—Zaco?
—Zato,żecięuśpili.
— Za to zabrali ich do więzienia? A mnie się tak przyjemnie spało… —
powiedziałDominik.—Jakmożnazatakierzeczyzabieraćludzidowięzienia?
—Boonicięuśpiliwzłychzamiarach.
—Etam,opowiadasz!
—Chcieli,żebyśmocnospał.
—Ispałem!Żebyświedział,żespałem!Jeszczenigdywżyciuniespałomi się
takwspaniale,jakdzisiaj!Bardzoprzyjemnicipanowie,comnieuśpili.Piniu,zrób
coś,żebyichztegowięzieniapuścili.Niechmniedzisiaj wieczorem uśpią jeszcze
raz!
—Ach,jakiśtynaiwny!—zdziwiłsięPinio.—Onicichcielizrobićkrzywdę.
—Niebądźśmieszny,Piniu.
—Dalicipigułki…
— A co to takiego strasznego? Mało to ty mi dałeś pigułek? Przypomnij sobie
tylko!—powiedziałwesołoDominikiżartobliwiekuksnąłtrąbąPiniawbok.
—Tobyłocoinnego!Onicięuśpilitymipigułkami,bochcielicięokraść.
—Mnie?—zdziwiłsięDominik.
—Właśnie.
—Acóżmimożnaukraść?Przecieżjanicniemam.
—Takcisiętylkozdaje—powiedziałPinio.—Maszskarb.
—Nieżartuj!
—Naprawdęmaszskarb!—powtórzyłpoważniePinio.
—Nicmiotymniewiadomo—oświadczyłDominik.
—Akły?
—Cokły?
—Nokły!
—Czyje?
—Twoje!Przecieżjaniemamkłów,proszęsłonia—powiedziałPinio.
—Zgadzasię,mamkły—przytaknąłDominik.—Icoztego?
—Tojestwłaśnietenskarb.
—Pierwszesłyszę!
—Onesązprawdziwejkościsłoniowej—wyjaśniłPinio—akośćsłoniowajest
szaleniedroga.Wdodatkutwojekłysąimponujące.
— Nie miałem najmniejszego pojęcia, że te moje kły są takie cenne — odparł
Dominik. — Owszem, jestem nawet do nich dosyć przywiązany, bo mam je od
małego,alewcaleniemiałemonichtakwielkiegomniemania.
—Natomiastzłodziejemieli.
—Przestańztymizłodziejami!—powiedziałDominik.—Cotysobiewłaściwie
wyobrażasz?Żemożnamitekłyodkręcićczyjak?
—Odkręcićnie,booneniesąwkręcane,alemożnajeodpiłować.
—Wjakisposób?
—Zwyczajnie,piłkądopiłowania.Iwłaśniezłodziejemielizamiartouczynić.
—Niewierzę!Przecieżtakapiłka,jakpiłuje,toskrzypi…
—Kiedysięmocnośpi—-powiedziałPinio—tosięskrzypienianiesłyszy.
—Nodobrze,ajakimaszdowódnato,żeonichcielimojekłyodpiłować?
—Proszębardzo,otodowód!—Piniowskazałpalcemnaporzuconąw trawie
piłkę.—Apozatymnalewymklemaszśladodpiłowania.
—Ślad?
—Ślad!Przyjrzyjsię!
Dominik,żebypopatrzećnalewykieł,musiałzrobićogromnegozeza.
Wyglądałotoogromniezabawnie.
—Widziszcoś?—spytałPinio.
—Prawdęmówiąc,niewiele—stwierdziłDominik.
—Topomacajtrąbą,jakniewierzysz!
Dominik przejechał końcem trąby z dołu do góry po lewym kle i nagle,
rzeczywiście,poczułcośjakbydraśnięciealborysę.
—Aha—powiedział—jestcoś!
—No,widzisz!
—Myślisz,żetoodpiłowania?
—Aodczego?Miałeśkiedyścośztymkłem?
—Oilesobieprzypominam,tonigdynicniemiałem.
—Nieupadłeśczasemnaniego,jakbyłeśmały?—spytałPinio.
—Nieupadłem.
—Niewsadzałeśgotam,gdzienietrzeba?
—Niewsadzałem—powiedziałDominik.
—Przedtembyłgładki?
—Byłgładki.
—Aterazmarysę?
—Ma!—przytaknąłDominik.
— No, to tę rysę zrobili złodzieje, rozumiesz? Zaraz ci przyniosę lustro, żebyś
sobielepiejzobaczył.
IPiniopobiegłdodomu,apochwilizjawiłsięzwielkimlustrem,którewisiało
włazience.
—Masz,patrz!—powiedział.
Dominikspojrzałdolustraizobaczyłnalewymkleśladpiłowania.
Prócz tego kła w lustrze odbijała się jeszcze trąba, drugi kieł, głowa i część
tłumu,któryDominikaotaczał.
—Cozabandyci!—mówiłazoburzeniemjakaśpani.
— Jak można było dopuścić się takiego barbarzyństwa! — grzmiał starszy
jegomość,którywyglądałnaprofesora.
—Dokońcażyciapowinnizatosiedziećwkryminale!—wołałainnapani.
—Takiemuprzyjemnemustworzeniuzrobićtakąkrzywdę!—dziwiłsięnagłos
jedenzsąsiadówPinia.
—Kościsłoniowejimsięzachciało!—powiedziałamatkaPinia.
—Tobezczelnośćzakradaćsięzpiłkąponocydocudzegoogrodu!—krzyczał
ojciecPinia.—Piniu,musimyzwołaćnaradę.Dominikniemożedłużejprzebywać
wtymogrodzie.Trzebagogdzieśukryć.Jakąmamygwarancję, że inni złodzieje,
teżniewpadnąnatakisampomysł?
—Zupełniesłusznie!Racja!Racja!—zaczętowołaćztłumu.
—Tylkogdziegoukryć?—zapytałPinio.
Wszyscy zaczęli się drapać w głowę. Był to bowiem istotnie problem bardzo
poważny.Dominikbyłtakogromny,żeniebyłomowyotym,abymożna go było
schować w jakimś domu. Jedynymi budynkami w mieście, do których by się
zmieścił,byłahalasportowa,dworzeckolejowyipewnafabryka.Whalisportowej
odbywająsięjednakcojakiśczasmecze,nadworcujestbezprzerwyruchdzieńi
noc, a fabryka musi jednak pracować, słoń natomiast raczej by w tej pracy
przeszkadzał.
— Co tu zrobić? Co tu zrobić? -*¦ głowili się wszyscy w tłumie i myśleli na
wyścigi.
—Mam!—zawołałwreszciePinio.
—Co?—krzyknęliwszyscychórem.
— Oddamy go do Zoo! Tam są dozorcy i kraty, będą go pilnować, a my
będziemymogligoodwiedzać,kiedynamsiętylkozachce.
— Bardzo dobry pomysł! — ucieszył się starszy jegomość, który wyglądał na
profesora.
—Świetny!świetny!—przytaknęliwszyscyzebrani.
— To jest myśl! — potwjierdził ojciec Pinia. — Zaraz pójdę do telefonu i
pogadamzdyrektoremnaszegoZoo.
Dominik tymczasem przeglądał się w lustrze. Dawno już przestał zwracać
uwagęnarysęnalewymkle.Terazrobiłdolustraróżneminy.Toprzymykał lewe
oko, to prawe, to z trąby robił jakieś dziwaczne zawijasy, to znów stawiał na
bacznośćktóreśucho,apóźniejpowolutkujeopuszczał,marszczącprzytymczoło,
którerobiłosięjakpralka.
—Możeniejestemnajpiękniejszy,alezatomamdużowdzięku—mruczałsam
dosiebie.—Trochęmniezeszpecilitympiłowaniem.Naszczęście,nie zdążyli mi
odpiłowaćcałegokła.Ładniebymwyglądał!Zjednymkłem!
Cośokropnego!
— Dyrektor bardzo się ucieszył z naszej propozycji — powiedział ojciec Pinia
wracającodtelefonu.—Mówi,żenawetnatychmiastmożemygo przyprowadzać.
Czekazotwartymiramionami.
—Słyszysz?—spytałDominikaPinio.
—Ocochodzi?—DominikspojrzałnaPinianicnierozumiejącymioczami.
—PójdzieszdoZoo—wyjaśniłPinio.
—Kiedytumidobrze!
—Aletambędzieszbezpieczniejszy.
—Niechcę!
— Zrób to dla mnie! — powiedział Pinio błagalnym głosem. — Jeśli tutaj
zostaniesz,anijednejnocyniebędęspałspokojnie.
—CzytyteżpójdzieszdoZoo?—spytałDominik.
—Janiemogętamiśćztobąnastałe,alebędęstaledociebieprzychodził.
—Samniepójdę!
—Wszyscycięodprowadzą.
—Niechcęiść!Tumidobrze!
—Tamciteżbędziedobrze.Tamsą…—zacząłPiniotajemniczo.
—Cotamjest?—zapytałDominikzaintrygowany.
— Tam są inne słonie — dokończył Pinio. — Na pewno będzie ci przyjemnie
zobaczyćsięznimi,pogadaćowaszychsłoniowychsprawach,itakdalej…
—Ailejesttychsłoni?
—Trzy.Dwadorosłeijednomałesłoniątko.
—Jakmająnaimię?
—GrześiGrzesiowa.
—Atomałe?
—Perełka.
—No,dobrze!No,tochodźmy!—powiedziałDominik.
—Zgodziłsięiść!—zawołałPiniowstronętłumu.
—Hurrra!—rozległsięchóralnyokrzyk.
I nie zwlekając ruszyli w stronę Zoo. Na przodzie szedł Pinio, zaraz za nim
Dominik, a za Dominikiem cały tłum, który z każdą chwilą powiększał się i
powiększał.Ludzienawidokniezwykłegopochoduwybiegalizdomówiprzyłączali
siędoorszaku.
WpewnymmomenciePinioobejrzałsiędotyłu.
—Zwariowałeś?—powiedziałdoDominika.—Pocowziąłeśtolustro?
—Niegniewajsię—poprosiłDominik.—Wziąłemjesobienapamiątkę.
Jakbędębardzosam,tosięwnimprzejrzę.
20
MisterGrejtestchodziłnerwowoposwojejkabinie.Tamizpowrotem,tamiz
powrotem.Jużtrzecidzieńpłynęliprzezocean.
„Straszniedługotrwatocałeprzepływanietegooceanu”—myślałsobieMister
Grejtest i niecierpliwił się coraz bardziej. Wreszcie nie wytrzymał i po raz któryś
już z rzędu tego dnia nacisnął dzwonek. Natychmiast zjawił się chudy, na czarno
ubranysekretarz.
—Panmniewzywał,MisterGrejtest?
—Takjest,wzywałempana.
—Jestemdopańskiejdyspozycji.
—Idźpannagórę,napokład—powiedziałMisterGrejtest.
Sekretarzskłoniłsięiwyszedł.
Wróciłpokwadransie.
—Byłpannapokładzie?—spytałMisterGrejtest.
—Owszem,byłem—odparłsekretarz.
—Ijakpansądzi,czytennaszstatekpłynie,czyteżniepłynie?
—Płynie,MisterGrejtest.
—Dziwne!—stwierdziłMisterGrejtest.—Jategowcalenieczuję.
Podszedłbliżejdosekretarzaiwpatrzyłmusięwoczy.
—Niechpanmówiprawdę!—powiedziałgroźnie.—Płynieczynie?
— Ależ płynie, Mister Grejtest, i to w dodatku bardzo szybko. Jak oświadczył
mikapitan,jesttonajszybszystatek,jakiostatniopływapooceanie.
—Kapitanmożekłamać—powiedziałMisterGrejtest.—Jawcaletejszybkości
nieczuję.
—Nieczujepan,MisterGrejtest—wyjaśniłuprzejmiesekretarz—dlatego,że
statekpłynienadzwyczajpłynnie…
—Płynnie,płynnie,płynnie,płynnie!—zacząłprzedrzeźniaćsekretarzaMister
Grejtest. — Nie ma nic gorszego niż pływanie po morzu. W samochodzie albo w
pociągu to człowiek wie, że jedzie. Migają mu przed oczami drzewa, słupy
telegraficzne,płoty,domyiwogólenajrozmaitszerzeczy.
Anamorzunicniemiga.Anisłupów,anidrzew,nic,tylkowodaiwoda.
Skądjamamwiedzieć,czyjajadę,czystoję.
—Niechpansięniedenerwuje,MisterGrejtest—poprosiłsekretarz.
—Łatwopanutomówić!Ajasięniemogędoczekać,panrozumie?
Jasięniemogędoczekaćspotkaniaztym…jakżemutam?
—ZDominikiem.
—O,właśnie!ZDominikiem.Mapanonimjakieśnowewiadomości?
—Byłokilkadepesz—powiedziałsekretarz.
—Ipanminicniemówi!—wrzasnąłMisterGrejtest.
—Niechciałempanawyprowadzaćzrównowagi.
—Copanchceprzeztopowiedzieć?
—Tedepesze,MisterGrejtest,niesą,żetakpowiem,zbytpomyślne.
—Wiem!—krzyknąłMisterGrejtest.—Dominiknieżyje!
— Nic podobnego, Mister Grejtest, nic podobnego — powiedział sekretarz. —
MiałwprawdzieDominikpewneprzejścia,ależyciujegoniezagraża najmniejsze
niebezpieczeństwo.
—Awięcjestchory!—zawołałMisterGrejtest.
— Także nie — odparł sekretarz. — Jest absolutnie zdrowy. Przeszedł tylko
pewienzamach…
—Byłzamachnajegożycie?—zprzerażeniemwgłosiezapytałMisterGrejtest.
—Nietylenajegożycie,ilenajegokły—powiedziałsekretarz.
—Cośtakiego!—zajęczałMisterGrejtest.
—Chcianomujeodpiłować—wyjaśniłsekretarz.
—Copanmówi!Odpiłoiuać?
—Odpiłowaćprzypomocypiłki.
—Noico?—dopytywałsięMisterGrejtest.
—Zamachnieudałsię.
—Acozzamachowcami?
—Siedzą.
— To bardzo dobrze! — pochwalił Mister Grejtest. — Niepotrzebnie pan robi
panikę,mójdrogi.Wcaletoniesątakieniepomyślnewiadomości.
— To jeszcze nie wszystko, Mister Grejtest — dodał sekretarz. — Dominik już
niejestwrękachtegonieletniegochłopca.
— O, to coś nowego! A gdzież on się teraz znajduje? — zapytał z niepokojem
MisterGrejtest.
—WpewnymZoo.Tocałkowiciezmieniasytuację.
—Wjakimsensie?—spytałMisterGrejtest.
—Owieletrudniejbędziegoterazodkupić.Zmałymchłopcemsprawabyłaby
łatwa,zdyrekcjąZoomożebyćowieletrudniejsza—powiedział
sekretarz.
— Damy sobie radę — stwierdził z przekonaniem Mister Grejtest. — Żeby to
miałokosztowaćniewiemile,muszęmiećtegosłoniausiebie!
—Mogąstawiaćwygórowaneżądania…
—Niechstawiają.
—Mogąodmówić…
— Będę im wiercił tak długo dziurę w brzuchu, aż się zgodzą — powiedział
MisterGrejtest.
—Mogągoukryć…
—Togoodszukam!
—Mogągoprzemalowaćnainnykolor…
—Będęskrobałwszystkiesłonie,czyczasemniesąmalowane!
—Niektóresłoniebywajądzikie,MisterGrejtest…
—Nicnieszkodzi!Każdego,najdzikszegonawet,poskrobię,zobaczypan!
Mapanwątpliwości?
— Ależ nic podobnego, Mister Grejtest — zastrzegł się sekretarz. — Wiem z
doświadczenia, że jak pan sobie coś postanowi, to żeby nie wiem co się działo,
zawszepanpostawinaswoim!
— Tym razem też tak będzie — powiedział uroczyście Mister Grejtest,
wyglądającprzezokienkokajuty.—Patrzpan!—wrzasnął.—Znowustoimy/
Sekretarzpodszedłdookienkaispojrzałnamorze.
—Ośmielęsiębyćinnegozdania,MisterGrejtest.
—Pansądzi,żepłyniemy?
—Oczywiście,żepłyniemy—powiedziałsekretarz.
—Jategozupełnieniewidzę—oświadczyłMisterGrejtest.
— Gdyby pan zechciał, Mister Grejtest, udać się ze mną na pokład,
spróbowałbympanacodotegoprzekonać.
—Wjakisposób?
— W bardzo prosty sposób! Wystarczy co jakiś czas wyrzucić za burtę jakiś
przedmiot,azarazpanzobaczy,żetenprzedmiotzostajewtylenafalach…
—No,tochodźmynapokład!—zgodziłsięMisterGrejtest.
— Ale co będziemy wyrzucać? — zapytał sekretarz. — Ja nic takiego nie
posiadam…
—Czymogąbyćcygara?—spytałMisterGrejtest.
—Cygara?—powtórzyłzaskoczonysekretarz.—Czyjawiem?Chybamogą…
—Tobierzpanpudłocygar,którestoinastole,ichodźmy!
Sekretarz wziął ogromne, dopiero co napoczęte pudło wspaniałych cygar i
wyszlinapokład.Stanęliprzyporęczy.Sekretarzotworzyłpudłoipowiedział:
—Proszę,niechpanzaczyna,MisterGrejtest.
MisterGrejtesturoczystymruchemwziąłwdwapalcecygaro,uniósłjewysoko
nadgłowąijednymruchemrzuciłzaburtęwotchłańfal.
Cygaronajpierwdałonurkawbiałąpianę,apotemwypłynęłoikołysałosięna
powierzchni wody, coraz mniejsze i mniejsze, aż wreszcie znikło im z oczu
całkowicie.
—Noicopannato,MisterGrejtest?—spytałsekretarz.
— Jeszcze nic nie mogę panu powiedzieć — odparł Mister Grejtest. — Proszę
daćmidrugiecygaro.
-Pochwilidrugiecygarokołysałosięnafalach.Potemtrzecie,czwarte, piąte,
szóste,siódme,ósme,dziewiąte,dziesiąte,piętnaste,trzydzieste…
Wciągugodzinycałepudełko,wktórymbyłostocygar,znalazłosięna falach
oceanu.
—Zdajesię,żeistotniepłyniemy—stwierdziłMisterGrejtest.—Awiepan, z
jakąszybkościąpłyniemy?
—Niemampojęcia,MisterGrejtest—odpowiedziałsekretarz.
—Tojapanupowiem.Niechpansłucha!Płyniemydokładniezszybkościąstu
cygarnagodzinę!
— Nadzwyczajnie pan to obliczył, Mister Grejtest! — uśmiechnął się służalczo
sekretarz.—Nadzwyczajnie!
—Toniejestżadnasztuka—powiedziałMisterGrejtest—jaksięmazegareki
wiesię,żewpudełkujeststocygar.Jaciekawjesteminnejrzeczy…
—Mianowicie,MisterGrejtest?
—Ciekawjestem,ilejeszczecygarmamydoDominika?
21
GdybyniebrakPinia,towZoobyłobyDominikowiidealnie.Pinioprzychodził,
co prawda, dosyć często, ale to już nie było to, co dawniej: Dominik nie miał go
pod ręką, to jest, chciałem powiedzieć, pod trąbą, bo Dominik, chociaż był
cudownymsłoniem,rąkjednaknieposiadał.
Dominikmiałślicznieurządzonydomek,którybyłwielkościsporegohangaru,
aprzedtymdomkiemogromny plac, po którym mógł sobie spacerować. Plac był
otoczony parkanem, a za tym parkanem bez przerwy gromadziły się tłumy
odwiedzających. Byli wśród nich przyjaciele i znajomi Dominika, ale większość
stanowili jednak ludzie obcy, których ściągnęła do Zoo wielka, światowa sława
Dominika.
Żaden inny ogród zoologiczny na świecie nie posiadał takiego wspaniałego
słonia,wdodatkuidealniebiałego.Pośrodkuplacurosłowielkiedrzewo(zdajesię,
że to był wiąz), a na tym drzewie (na tym, zdaje się, wiązie) wisiało lustro z
łazienki,któreDominikprzyniósłzesobą.
OdczasudoczasuDominikpodchodziłdolustra,przysiadałsobieprzednimi
zaczynałsięprzeglądać.PublicznośćobserwującadosłowniekażdykrokDominika,
każdejegonajmniejszemachnięcieogonemalbotrąbą,szalaławtedyzzachwytu.
Otolustrobyłopoczątkowotrochęszumu.
Dyrektorzanicniechciałsięzgodzićnatolustro.
— Żaden słoń na świecie — dowodził — nie ma własnego lustra. Widziałem
setki ogrodów zoologicznych, widziałem w nich niezliczone ilości słoni, nigdzie
jednak nie widziałem lustra! Poza tym, jakiż to byłby zły przykład dla małp!
Wiadomo, że zdarzają się odwiedzający, którzy dla głupiej zabawy dają małpom
lusterka.Niejednokrotniemałpytelusterkagryzą,aszkodliwośćgryzienialusterek
jest od dawna przez naukowców udowodniona. Przykro mi bardzo, ale nie mogę
sięnatolustrozgodzić!
—Tojasięzabieramzpowrotem!—powiedziałdoPiniaDominik.
— Panie dyrektorze — zaczął Pinio. — Sprawa jest dosyć skomplikowana i
wygląda mniej więcej tak: albo będzie pan miał w swoim Zoo najwspanialszego
słonia świata razem z tym nieszczęsnym lustrem, albo nie będzie pan miał tego
nieszczęsnego lustra w swoim Zoo, ale również nie będzie pan miał Dominika —
białegokrólasłoni!
—Czemużto?—zdziwiłsiędyrektor.
—Boonjestdotegolustranadzwyczajprzywiązany.
—Askądtyotymwiesz?
—Bomipowiedział.
—Ktocipowiedział?—spytałdyrektorgłosempełnymzdumienia.
—On—odparłPinio,wskazującnaDominika.
—Toonmówi?!
—Aczemubynie?—zapytałDominik.
Dyrektor,jaktousłyszał,siadłnaziemiwmiejscugdziestał.
—Dobrze,dobrze!—zawołał.—Zgadzamsięnatolustro!InadwaIInatrzy!
Inasto!
IlustrozostałowZoo.
Aleniekoniecnatym!
Byłajeszczejednaosoba,którejlustropsułonerwy.MianowicieGrześ.
GrześzGrzesiowąiPerełkąmieszkaliwpobliżuDominikainawetdosyćsię z
nim zaprzyjaźnili. Rozmawiali sobie wieczorami na swoje słoniowe tematy,
opowiadali różne słoniowe historyjki, żartowali i tak dalej, i tak dalej. Trwało to
tak długo, dopóki Grześ nie zobaczył któregoś dnia tego wiszącego na tym, zdaje
się,wiązie,lustra.Lustrowisiałotamoddawna,aledopierowtymmomencietak
jakośpadłnaniepromieńsłońca,żelustronaglezamigotało.Migotanielustrajest
pewnegorodzajuformąrozmowy,jakąlustraprowadzązesłońcem,zksiężycem,z
żarówkąelektryczną,zeświecą,ztakimiosobami,jednymsłowem,któresiępalą
albobłyszczą.NowięcGrześzobaczyłmigotanieispytałDominika:
—Ty,biały,cototakiego?—iwskazałtrąbąnabłyszczącelustro.
—Tojest,Grzesiu,lustro—powiedziałDominik.
—Doczegoto?
—Doprzeglądaniasię.
—Niewiem,cotoznaczy—stwierdziłGrześ,borzeczywiściejeszcze nigdy w
życiusięnieprzeglądał.
—Tamsiebiemożeszzobaczyćwśrodku—wyjaśniłDominik.
—Jajestemtu,aniewśrodku—powiedziałGrześ.
—Wporządku—przytaknąłDominik.—Tyjesteśtu,atamsięodbijasz.
—Aha—mruknąłGrześ,aledalejnicnierozumiał.
—Jakcisięnaprzykładnatrąbiezrobipryszcz—mówiłDominik—to sobie
gowtakimlustrzemożeszobejrzeć.
—Jagosobiemogęobejrzećbezlustra—oświadczyłGrześ.
—Pewnie,żemożesz—zgodziłsięDominik—alemusiszzezować.
Atumaszbezzezowania.
—Todajmitolustro!—zaproponowałGrześ.
—Mowyniema!—odparłDominik.
—Niedasz?
—Nie!
—Zobaczysz,biały,żepożałujesz!
— Możesz straszyć swoją Perełkę, ale nie mnie! — powiedział Dominik i
odwróciłsiętyłem.
Od tej chwili, kiedy tylko Dominik nie patrzył, Grześ z zazdrości ciskał
kamieniamiwstronęlustra.Brałwtrąbękamień,kołysałtrąbą,apotempuszczał
go nagle i kamień leciał ze świstem. Na szczęście — Grześ miał kiepski cel i ani
razuwlustronietrafił.
Nie wiadomo, jakby to wszystko długo trwało, gdyby kiedyś przypadkiem
Dominik nie zauważył u Pinia, który przyszedł go odwiedzić, małego
kieszonkowegolusterka.
—Przydałobymisiętakielusterko—powiedziałnibymimochodem.
—Pococi?—spytałPinio.—Przecieżmaszjużjedno,itoowieleładniejsze.
—Potrzebujęnaprezent—wyjaśniłcichutkoDominik.
— Dałbym ci je chętnie — powiedział Pinio — ale boję się, że dasz je jeszcze
jakiejmałpieicobędzie?
—Małpatoonjest,rzeczywiście!—przyznałDominik.
—Kogomasznamyśli?
—Grzesia.
—Todlaniegochceszlusterko?
—Dlaniego.
—Aniezjegoczasem?
—Takigłupitoonniejest!—powiedziałDominik.
—Wobectegobierz!—PiniowręczyłDominikowiswojekieszonkowelusterko.
WodpowiednimmomencieDominikprzekazałjeGrzesiowi.
Grześ oszalał z zachwytu. Przeglądał się od rana do wieczora. Wyglądało to
bardzośmiesznie,ponieważnigdyniemógłsięzobaczyćwtymlusterkuwcałości.
Lusterkobowiembyłomaleńkie,aGrześ,chociażniebyłtak wielki jak Dominik,
byłprzecieżsłoniem,słoniemwcałymtegosłowaznaczeniu.Mógłwięcoglądaćsię
wtymlusterkutylkokawałeczkami.
Najpierw jeden kawałeczek, potem drugi, trzeci i tak dalej, aż w końcu robiła
sięcałość.NawetuchomusiałGrześoglądaćnaraty,bonarazniemieściłosięw
lusterku.
Dyrektor Zoo, kiedy pierwszy raz zobaczył lusterko w trąbie Grzesia, zapałał
gniewemikrzyknąłwstronędozorcy:
—KtoGrzesiowitodał?!
Zanim dozorca zdążył odpowiedzieć, do uszu dyrektora dobiegł cichy głos
Dominika:
—Ja,paniedyrektorze!
—A,jeślity,tocoinnego!
Izacierającręcedyrektorposzedłdoswegogabinetu.Podrodzemruczałtylko:
—NiedługotocałeZoozmienimisięwzwierciadlanąsalę!
22
— Nazywam się Grejtest! — zawołał Mister Grejtest wpadając do gabinetu
dyrektoraZoo.—Resztępowiepanumójsekretarz!
—Dzieńdobrypanu!—zacząłsekretarz.
— Żadne: dzień dobry! — wrzasnął Mister Grejtest. — Szkoda czasu na takie
ceregiele!
Odrazumówpan,ocochodzi!
Sekretarzchrząknąłipowiedział:—MisterGrejtestjestposiadaczemjedynego
w swoim rodzaju prywatnego Zoo, składającego się z największych zwierzęcych
okazów,jakiekiedykolwiekpojawiłysięnatymglobie…
—Krócej!—denerwowałsięMisterGrejtest.
— Otóż — ciągnął sekretarz — Mister Grejtest dowiedział się o pewnym
wspaniałymsłoniu…
—Mówpanodrazu,żechodzioDominika!—krzyknąłMisterGrejtest.
— Właśnie — podjął sekretarz — chodzi nam, to jest nie mnie, a Mister
Grejtestowi,oDominika,paniedyrektorze.
—Krótkomówiąc—wtrąciłMisterGrejtest—jagokupuję!
—Kiedyonwcaleniejestnasprzedaż!—zauważyłdyrektor.
—Pierwszyrazsłyszęcośpodobnego!—oburzyłsięMisterGrejtest.—Jak to
niejestnasprzedaż?
—Bonie!—odparłdyrektor.
— Panie kochany! — powiedział Mister Grejtest. — Wszystko na tym świecie
jestnasprzedaż.Czasemjesttotylkosprawaceny…
—Obawiamsię,żewtymwypadkuniemaoczymmówić.
—Zobaczymy—mruknąłMisterGrejtestizapaliłjednozeswoichogromnych
cygar, które chyba jakimś cudem ocalało z pogromu, jaki im Mister Grejtest
urządził na pokładzie statku. — A teraz, jeśli pan pozwoli, chciałbym obejrzeć
Dominika,bojeszczegoniewidziałem.
—Obejrzećwolnokażdemu—dyrektorwstałzzabiurkaipoprowadził Mister
GrejtestadoDominika.
JużzdalekaMisterGrejtestzauważyłjakąśgórębieli.Kiedysięzbliżylitak,że
Dominikbyłjużcaływidoczny,MisterGrejtestniebyłwstaniewypowiedzieć ani
jednegosłowa,cmokałtylkobezprzerwyzzachwytu.
— Fenomenalny! — wycedził wreszcie. — Muszę przyznać, że czegoś tak
wspaniałego nie spodziewałem się. Wiedziałem, że jest cudowny, ale nie
przypuszczałem,żeażdotegostopnia.
Gdy Mister Grejtest zachwycał się Dominikiem, dyrektor cicho wypytywał
sekretarza:
—Możnawiedzieć,skądpanowieprzyjechali?
—Zdaleka.
—Dzisiaj?
—Atak,przedchwilą.
—Jakpodróż?
—Dziękuję.Trochękołysało.
—Topanowiestatkiem?
— Naturalnie, że statkiem! — powiedział sekretarz. — Mister Grejtest ma
własnąwyspęnaoceanie—dodałwyjaśniająco.
—Toznaczy,żejestogromniebogaty?
—Szalenie!
—AtojegoZootojakaśpoważnahistoria?—dopytywałdyrektor.
—Jaknajbardziej!Trzebamuprzyznać,żenazwierzętachtosięzna!
Możepanznimzrobićdobryinteres.
—Ile?—warknąłwtymmomencieMisterGrejtest.
—Co:ile?—spytałzaskoczonydyrektor,
—Ilemamzaniegodać?
—Kiedyonniejestnasprzedaż…Mówiłemjużpanu…Azresztą,onwcalenie
jestwłasnościąnaszegoZoo.
—Aczyjąonjestwłasnością?
—Pewnegochłopca—powiedziałdyrektor.
—Pinia?—wrzasnąłMisterGrejtest.
—Takjest,Pinia.Skądpanwie?
—MisterGrejtestwiewszystko!—wyjaśniłsekretarz.
— Uważam, że to jest tylko zwykły wykręt, panie dyrektorze — powiedział
MisterGrejtest.—Moiludziedonieślimi,żeDominikzostałprzekazanypanuiże
jestobecniewpańskiejdyspozycji.Paniedyrektorze—zacząłmówićinnymtonem
— porozmawiajmy ze sobą jak dwaj ludzie, którzy znają się na zwierzętach i
potrafiąjecenić.PańskieZoo,oilemogłemsięzorientowaćprzeztakkrótkiokres
czasu, nie jest zbyt imponujące. Poza Dominikiem nie ma w nim właściwie
żadnychspecjalnychokazów,prawda?
—Sądwiezebry…—zacząłwyliczaćdyrektor.
—Szczerzemówiącbardzokiepskie—przerwałMisterGrejtest.
—Jestorangutan…
—Wyłysiały.
—Rodzinaantylop…
—Najpospolitszych,jakieistnieją.
—Tygrys…
—Któremutrzebasiekaćmięsko,bodawnojużpogubiłząbki.
—Sąjeszczetrzyinnesłonie…
—Mikroskopijne.
—Krowaindyjska…
—Niechpanprzestanie,paniedyrektorze—powiedziałMisterGrejtest.—Pan
mimówi,copanmawswoimZoo,ajapanupowiem,czegopan nie ma. Nie ma
pan ani hipopotama, ani nosorożca, ani białego niedźwiedzia. Nie ma pan wielu
innych wspaniałych zwierząt, które, gdyby pan chciał, mogłyby zostać ozdobą
pańskiegoogroduiściągaćtłumywidzów.
—Wjakisposób?—spytałzaintrygowanydyrektor.
—Awidzipan!Ja,proszępana,znamtensposób!
—Toniechmipangozdradzi—poprosiłdyrektor.
—Tak,napiękneoczy?—spytałMisterGrejtest.
—Jakośsiępanuzrewanżuję!—powiedziałdyrektor.
—PrzyjemniebyłobybyćdyrektoremtakiegowspaniałegoZoo,prawda?
—Pewnie,żeprzyjemnie—przytaknąłdyrektorioczymawyobraźniujrzał się
spacerującego alejkami swego Zoo pomiędzy wybiegami najcenniejszych i
najrzadszychzwierząt.
— Panie dyrektorze! — Mister Grejtest poklepał marzącego dyrektora po
ramieniu.—Jamamdlapanapropozycję!
— Niech pan słucha uważnie! — wtrącił sekretarz. — Mister Grejtest nie
powtarzadwarazyswychpropozycji.
—Słucham!
— Ja panu dam wszystkie moje zwierzęta — oznajmił uroczyście Mister
Grejtest—apan…
—Janiemampanunicdodania!—powiedziałprzerażonydyrektor.
—Mylisiępan.Mapan!
—Co?
— Dominika! Jednego jedynego Dominika za wszystkie moje zwierzęta, za
wszystkie największe zwierzęta świata, łącznie ze słynną pchłą Adelaidą, która
mieszkawzłotejklatce.
—Czyjawiem…—zacząłsięwahaćdyrektor.
Wydawało mu się, że nie powinien przepuszczać takiej okazji. Ostatecznie za
jednegoDominika,któryniewiadomonawetskądpochodził,mógłotrzymaćwiele
różnych,niezwykleatrakcyjnychzwierząt.Tobyłobynawetkorzystnenietylkodla
niego,dyrektora,aleidlacałegomiasta,dlawszystkich mieszkańców, dla dzieci,
dlamłodzieżyszkolnej…
—Niechpanniemówi:nie!—szeptałmucałyczassekretarz.—Niechpannie
mówi:nie!
—Noicopannato?—zagrzmiałMisterGrejtest.
— Zgadzam się — powiedział z ciężkim sercem dyrektor i głęboko sobie
westchnął.
—Niechpanzarazpiszeumowę—poleciłMisterGrejtestsekretarzowi.
Sekretarz wyjął z czarnej teczki arkusze papieru, szybko coś na nich napisał i
dałdopodpisanianajpierwMisterGrejtestowi,apotemdyrektorowi.
— Załatwione! — stwierdził Mister Grejtest, kiedy podpisy już złożono. —
Gratulujępanu!
—Japanuteżgratuluję,żezdobyłpanDominika!
— To jest najpiękniejszy dzień w moim życiu — powiedział Mister Grejtest i
przez furtkę w ogrodzeniu wszedł do zagrody Dominika. — Teraz jesteś mój! —
mówiłdoniegogłaszczącgopotrąbie.
Dominik nie wydawał się zadowolony. Słyszał coś, piąte przez dziesiąte, ale
ponieważ nigdy w życiu nie handlował, nie bardzo zdawał sobie sprawę z całej
transakcji. Niezadowolony był z powodu Mister Grejtesta. Rzadko kiedy ktoś mu
sięniepodobał.Raczejlubiłludziibyłdonichprzyjaźnienastawiony.Tymrazem
byłoinaczej.
—Cotozajedni?—spytałPinia,którywłaśnienadszedł.
—Niemampojęcia—szepnąłPinio—alezarazsiędowiem.
Podszedłbliżej.
—Dzieńdobrypanu—powiedziałdodyrektora.
—A,dzieńdobry,Piniu—odparłdyrektorniecozmieszany.
—WięctojestPinio?—spytałMisterGrejtest.
—JajestemPinio!—stwierdziłPinio.—Aktojestpan?
—TojestMisterGrejtest,obecnywłaścicielDominika—objaśniłsekretarz.
—Jakto?
—Poprostuzostałazawartapewnatransakcja,mójmały—powiedział Mister
Grejtest — i teraz ja jestem właścicielem Dominika, tak jak ty nim byłeś
poprzednio.
—Czytoprawda?—spytałPiniodyrektora.
—Owszem,prawda—potwierdziłdyrektorizrobiłomusiębardzogłupio.
—AleDominikzostanietutaj?
—A,nie!—zaprzeczyłMisterGrejtest.—Zabieramgonamojąwyspę.
—Toniemożliwe!—zawołałPinio.
—Niemanatorady!UmowazostałapodpisanaimogęrobićzDominikiem,co
misiępodoba—powiedziałMisterGrejtest.
PiniowybuchnąłpłaczemipobiegłdoDominika.
—Cojest?—spytałDominik.
—Zostałeśsprzedany.
—Komu?
—Temuzcygarem.
—Notoco?
—Onchcecięzabrać.
—Gdzie?
—Gdzieśnajakąśwyspę.
—Jaznimniepojadę!
—Musisz!
—Dlaczego?
—Bojestumowa.
— Niech sobie będzie, co mnie to obchodzi — powiedział Dominik i
lekceważącomachnąłtrąbą.—Adlaczegowłaściwieonmniechcezesobązabrać?
—Bojesteśduży.
—Ajakbymbyłmały,tobymnieniewziął?
—Niewziąłbycię,boonlubitylkorzeczyduże.
—Tomnienieweźmie.Zobaczysz!
MisterGrejtestpodszedłdoDominikaipowiedział:
—Chodźzemną,mójolbrzymie!
Ledwotopowiedział,zDominikiemcośsięzaczęłodziaćdziwnego.
Jak wielki balon, z którego powoli zacznie uchodzić powietrze, tak samo
Dominik zaczął się robić coraz mniejszy, coraz mniejszy, coraz mniejszy, aż
wreszciezrobiłsięzupełniemały,taki,jakibyłnapoczątkutejksiążki.
Mister Grejtest spojrzał na sekretarza, sekretarz spojrzał na Mister Grejtesta,
potemobajspojrzelinadyrektoraiwzruszyliramionami.
—Aleśmyzrobiliinteres!
—Niechpangoweźmiezsobą,MisterGrejtest!—nalegałdyrektorwskazując
naDominika.
— Kogo mam brać? — spytał wściekłym głosem Mister Grejtest. — Tego
karzełka?Toniedlamnie!Chodźmy—powiedziałdosekretarza—bonamjeszcze
naszstatekodpłynie.
Odeszli…Odszedłrównieżdyrektor,który,popierwsze,czułsię
niewyraźniezpowodutegocałegosprzedaniaDominika,apodrugie—niemiał
zielonegopojęcia,cotowszystkomaznaczyć.
—Widzisz,żezostałem!—zawołałDominikdoPinia,kiedyzostalisami.
—Dziękujęcizatoogromnie!—powiedziałPinio.—Niemaszpojęcia,jaksięz
tegocieszę!Ateraz,proszęsłonia,wracajmydodomu!
Schylił się i podniósł z ziemi porcelanową figurkę. Szli alejkami ogrodu,
odprowadzanizdumionymispojrzeniamizwierząt.
WdomuPiniopostawiłDominikanadawnymmiejscumiędzyksiążkami…
Kiedyksiążkiprzestająopowiadaćswojehistorie,odzywasięczasamiDominik
iopowiadaswojeprzygody.
—Tegoniemawżadnejksiążce!—mówiąksiążkiiśmiejąsięzDominika.
—Niema!Niema!—przedrzeźniajeDominik.—Awłaśnie,żejestjednataka
książka,wktórejtemojeprzygodysąopisane.
Zdajesię,żeDominikmarację…