background image

 

 

Y

Y

o

o

s

s

h

h

i

i

m

m

o

o

t

t

o

o

 

 

B

B

a

a

n

n

a

a

n

n

a

a

 

 

 

 

T

T

s

s

u

u

g

g

u

u

m

m

i

i

 

 

 

(Tsugumi) 

 

Przełożyła Gabriela Rzepecka 

 

 

 

 

 

S

S

S

&

&

&

C

C

C

 

 

 

E

E

E

X

X

X

L

L

L

I

I

I

B

B

B

R

R

R

I

I

I

S

S

S

 

 

 

 

 

 

 
 
 
 
 

 

 
 

background image

Skrzynka duchów 

 
Trzeba przyznać, że Tsugumi była okropna. 
Opuściłam moje rodzinne miasteczko, gdzie wszystko spokojnie kręciło 

się wokół rybołówstwa i turystyki. Pojechałam na uniwersytet do Tokio. Tu 
też żyje się całkiem fajnie. 

Nazywam się Maria Shirakawa. Noszę imię Matki Boskiej. 
Ale nie jestem szczególnie do niej podobna. Mimo to wszyscy moi nowo 

poznani znajomi uważają mnie za wielkoduszną i opanowaną. 

Jestem  człowiekiem  z  krwi  i  kości,  i  to  całkiem  niecierpliwym.  Choć 

zdarza  się,  że  i  mnie  to  zastanawia.  Tokijczycy  złoszczą  się  o  wszystko:  że 
deszcz pada, że odwołano wykład, że pies nasikał... Być może rzeczywiście 
trochę  się  od  nich  różnię.  Jak  tylko  wzbierze  we  mnie  złość,  zaraz  opada, 
niczym  cofające  się  fale,  które  wsiąkają  w  piasek.  Tak  to  jest,  jak  się 
wychowało  na  wsi  –  przekonywałam  samą  siebie.  Ostatnio  jednak  ten 
wstrętny  wykładowca  nie  przyjął  ode  mnie  pracy,  bo  minimalnie 
przekroczyłam termin. To właśnie wtedy, nagle, gdy wracałam wściekła do 
domu, gapiąc się na zachodzące słońce, zrozumiałam. 

To przez Tsugumi..., a raczej dzięki Tsugumi! 
Każdy  człowiek  wścieka  się  o  coś  przynajmniej  raz  dziennie. 

Zauważyłam,  że  ja  w  takich  chwilach,  zupełnie  nieświadomie,  jak  jakąś 
sutrę*, powtarzam sobie  w  duszy  zawsze  to  samo:  To  nic  w  porównaniu  z 
Tsugumi. Przy Tsugumi uświadomiłam sobie chyba, że takie wściekanie się 
do  niczego  nie  prowadzi.  I  gdy  tak  gapiłam  się  na  lśniące  pomarańczowo 
niebo, zachciało mi się płakać. 

Nie wiedzieć czemu, pomyślałam nagle: Miłość sprawia wrażenie, jakby 

płynęła  bez  końca,  zupełnie  jak  woda  iv  wodociągach.  Można  odkręcić 
kurek i lać, a z pewnością jej nie zabraknie. 

Ta  historia  to  moje  wspomnienia  z  wakacji,  podczas  których  po  raz 

ostatni wróciłam nad morze do miasteczka mojego dzieciństwa. Mieszkańcy 
tradycyjnego  Zajazdu  Rodziny  Yamamoto,  o  których  opowiem, 
przeprowadzili się i już pewnie nigdy z nimi nie zamieszkam. Dlatego mogę 
jedynie wracać tam myślami, do chwil spędzonych z Tsugumi. 

Tsugumi od urodzenia była beznadziejnie słaba. Wiele jej organów miało 

background image

wady. Lekarze orzekli, że nie pożyje długo, i rodzina przygotowana była na 
najgorsze. Dlatego wszyscy wokoło rozpieszczali Tsugumi, jak mogli. Matka, 
usiłując  choć  trochę  wydłużyć  życie  córki,  przeznaczała  całą  energię  na 
jeżdżenie  po  całej  Japonii  od  szpitala  do  szpitala.  W  efekcie  takiego 
dorastania,  jakby  kroczek  po  kroczku,  Tsugumi  stała  się  niesłychanie 
zuchwała. A fakt, że była w stanie prowadzić w miarę normalne życie, tylko 
to  potęgował.  Tsugumi  była  złośliwa,  wulgarna,  przykra,  samolubna, 
rozpuszczona i niesłychanie wprost cwana. Tryumfowała niczym diabeł, gdy 
idealnie w naj- 

*  Sutra  –  w  buddyzmie  jedna  z  części  narracyjnych  kanonicznej 

literatury buddyjskiej Cprzyp. tłum.). 

gorszym  możliwym  momencie,  podle  i  prosto  w  twarz  waliła  obecnym 

wszystko to, czego najbardziej nie chcieli usłyszeć. 

Mieszkałam  z  matką  w  domku  gościnnym  przy  Zajeździe  Rodziny 

Yamamoto – przy domu Tsugumi. 

Mój ojciec przechodził ciężki okres. Chcąc ożenić się z moją mamą, starał 

się  o  rozwód  ze  swoją  poprzednią  małżonką,  z  którą  od  dawna  żył  w 
separacji.  Wydawać  by  się  mogło,  że  taka  sytuacja  –  przyjazdy  i  odjazdy, 
tam i z powrotem – musiała być dla nich ciężka, ale oni żyli marzeniami o 
dniu,  kiedy szczęśliwie  zamieszkamy we  trójkę  w  Tokio,  i  było  im  całkiem 
dobrze. 

Yamamotowie  to  rodzina,  w  którą  weszła  po  ślubie  młodsza  siostra 

mamy,  ciotka  Masako.  Moja  mama  utrzymywała  się,  pomagając  im  w 
kuchni  zajazdu.  W  skład  tej  rodziny  wchodziły  cztery  osoby:  zarządzający 
zajazdem wuj Tadashi, ciotka Masako i ich dwie córki: Tsugumi i jej starsza 
siostra Yoko. 

Na  liście  najbardziej  udręczonych  charakterem  Tsugumi  pierwsze  trzy 

miejsca  należałoby  przyznać  ciotce  Masako,  Yoko  i  mnie.  Wuj  trzymał  się 
od  niej  z  daleka.  Prawdę  mówiąc,  wymienianie  tutaj  mojego  imienia  jest 
arogancją, gdyż zdobywczynie pierwszych dwóch miejsc, opiekując się przez 
lata Tsugumi, stały się tak łagodne, że należałoby je w tej sytuacji wpisać w 
poczet aniołów. 

Dodam jeszcze, że różnica wieku pomiędzy każdą z nas wynosiła rok: ja 

byłam  o  rok  starsza  od  Tsugumi,  a  Yoko  ode  mnie.  Nigdy  jednak  nie 
odczułam tego, że Tsugumi jest młodsza. 

Mam wrażenie, że ona z wiekiem stawała się coraz gorsza. Okrucieństwo 

background image

Tsugumi nasilało się szczególnie wtedy, gdy jej stan się pogarszał i musiała 
zostać w łóżku. Aby mogła sobie w spokoju zdrowieć, dostała na własność 
śliczny  dwuosobowy  pokój  na  trzecim  piętrze  zajazdu.  Pokój  ten  miał 
najładniejszy  widok  –  na  morze.  Piękne  to  było  morze:  w  południe 
połyskiwało  w  słońcu,  w  deszczowe  dni  burzyło  się  we  mgle,  a  w  nocy 
migotały na nim światła statków łowiących kalmary. 

Jako  osoba  zupełnie  zdrowa,  nie  potrafię  nawet  sobie  wyobrazić 

frustracji  odczuwanej  każdego  dnia,  gdy  nie  jest  się  pewnym,  czy  to 
przypadkiem  nie  jest  ten  ostatni.  Myślę  jednak,  że  gdybym  to  ja  musiała 
spędzać tyle czasu w tamtym pokoju, chciałabym tylko cieszyć się widokiem 
morza i zapachem morskiej wody. Ale Tsugumi najwidoczniej była zupełnie 
inna.  Rwała  kotary,  zamykała  szczelnie  okiennice,  wywracała  jedzenie, 
wszystkie  książki  z  półki  rozwalała  po  podłodze,  przez  cały  rok  pokój 
wyglądał  jak  z  Egzorcysty,  na  jego  widok  nawet  członkowie  jej  łagodnie 
usposobionej  rodziny  wydawali  jęk  rozpaczy.  Kiedyś  naprawdę 
zafascynowała się czarną magią i tłumacząc, że to „moi czarni wyrobnicy", 
trzymała w pokoju całą masę ślimaków, żab i krabów (te ostatnie wpisane 
były  na  stałe  w  pejzaż  okolicy).  Podkładała  je  w  pokojach  gości,  co 
powodowało skargi. Doprowadzała tym do łez ciotkę, Yoko, a nawet wuja. 
Jej  zachowanie  ich  wykańczało.  Nawet  w  takich  chwilach  Tsugumi  śmiała 
się  szyderczo:  „Co  jest?!  A  jakbym  tak  jeszcze  dziś  wieczorem  wyciągnęła 
kopyta?! Ale byłoby wam łyso! Nie ryczcie więc!". Jej drwiąco uśmiechnięta 
twarz wyglądała tajemniczo niczym oblicze Maitreyi*. 

Tak, Tsugumi była piękna. 
Miała  długie  czarne  włosy,  jasną  delikatną  karnację  i  ogromne  oczy  z 

gęstymi,  długimi  rzęsami,  rzucały  one  delikatne  cienie,  ilekroć  spuszczała 
wzrok. Jej drobne 

*  Maitreya  –  piąta  reinkarnacja  Buddy,  Budda  przyszłości  mający  się 

odrodzić i poprowadzić wszelkie istoty uwięzione w niekończącym się cyklu 
reinkarnacji  do  nirwany.  Dla  wyznawców  New  Age  jest  tym,  kim  dla 
chrześcijan  Chrystus.  W  sztuce  wizerunki  Maitreyi  mają  piękne,  spokojne 
oblicze Cprzyp. tłum.). 

ręce  i  nogi,  przez  których  skórę  prześwitywały  żyłki,  były  szczupłe  i 

długie,  cała  postać  filigranowa.  Wyglądała  prześlicznie,  jak  cudna, 
stworzona przez bogów laleczka. Od czasów gimnazjum Tsugumi podrywała 
kolegów  i  przytulona  do  nich  spacerowała  po  plaży.  Zmieniała  ich  jak 

background image

rękawiczki. W tak małym miasteczku powinno to wywoływać przykre plotki, 
ale  wszyscy  byli  zdania,  że  łagodność  i  uroda  Tsugumi  są  po  prostu 
obezwładniające.  Faktycznie,  na  zewnątrz  sprawiała  wrażenie  zupełnie 
innej osoby, niż była w rzeczywistości, miała piękne opakowanie. Dobrze, że 
nie brała się przynajmniej za gości w zajeździe. W przeciwnym razie Zajazd 
Rodziny Yamamoto skończyłby jako dom publiczny. 

Wieczór.  Tsugumi  spacerująca  z  chłopakiem  po  otaczającym  plażę 

wysokim nabrzeżu, z którego widać zapadającą w mroku zatokę. Nisko na 
wieczornym  niebie  tańczą  ptaki,  cicho  nadpływa  szum  lśniących  fal. 
Opustoszała plaża, po której biega jedynie pies, rozciąga się rozległa i biała 
jak pustynia. Kilka łódek kołysanych wiatrem unosi się na wodzie. W oddali 
sylwetki  wysp  zachodzą  mgłą,  chmury  toną  w  delikatnie  połyskującej 
czerwienią wodzie. 

Tsugumi spaceruje powoli, powolutku. 
Chłopiec  z  troską  podaje  jej  rękę.  Tsugumi  ze  spuszczonym  wzrokiem 

bierze  w  swoją  delikatną  rączkę  jego  dłoń,  unosi  głowę  i  uśmiecha  się  do 
niego  delikatnie.  Jej  policzki  lśnią  w  blasku  zachodzącego  słońca,  jej 
uśmiech  jest  ulotny  jak  zmieniające  się  z  każdą  chwilą,  olśniewające 
wieczorne niebo. Białe ząbki, delikatna szyja, wpatrzone w niego ogromne 
oczy – cała jej postać przeplata się z piaskiem, wiatrem, szumem fal, jakby 
zaraz  miała  się  rozmyć  i  zniknąć.  W  przypadku  Tsugumi  rzeczywiście  nie 
byłoby w tym nic zaskakującego. 

Biała spódnica Tsugumi łopocze na wietrze. 
Niezła  jest,  aż  tak  potrafi  się  zmienić...  –  przeklinałam  ją,  ale  ilekroć 

obserwowałam  takie  sceny,  zawsze  zbierało  mi  się  na  płacz.  Nawet  dla 
mnie,  choć  powinnam  mieć  w  pamięci  prawdziwe  oblicze  Tsugumi,  był  to 
poruszający do głębi, smutny widok ściskający serce. 

Prawdziwymi  przyjaciółkami  stałyśmy  się  z  Tsugumi  przy  okazji 

pewnego wydarzenia. Naturalnie, jako dzieci też bawiłyśmy się razem. Jeśli 
tylko umiało się znieść jej znęcanie się i złośliwości, zabawa z Tsugumi była 
naprawdę  interesująca.  W  jej  wyobraźni  małe  rybackie  miasteczko  było 
światem  bez  granic.  Nawet  zwykłe  ziarenko  piasku  stanowiło  fragment 
tajemnicy.  Tsugumi  była  mądra  i  chętnie  się  uczyła.  Miała  całkiem  dobre 
stopnie  jak  na  kogoś,  kto  ciągle  bywał  nieobecny  z  powodu  choroby. 
Wyszukiwała i czytała książki ze wszystkich możliwych dziedzin, miała więc 
sporą wiedzę. Była też inteligentna, osoba mało inteligentna nie potrafiłaby 

background image

wymyślić tylu złośliwości. 

W początkowych latach szkoły podstawowej bawiłyśmy się z Tsugumi w 

„Skrzynkę  duchów".  W  ogrodzie,  na  tyłach  usytuowanej  u  podnóża  góry 
szkoły, stała stara, nieużywana już budka do pomiarów meteorologicznych. 
Umówiłyśmy  się,  że  łączyła  ona  nasz  świat  ze  światem  duchów  i  że 
przychodziły  do  niej  listy  z  zaświatów.  Chodziłyśmy  tam  w  ciągu  dnia, 
wkładałyśmy  do  skrzynki  różne  przerażające,  wycięte  z  gazet  zdjęcia  i 
artykuły, a potem w środku nocy razem odbierałyśmy „pocztę". Miejsce to, 
zupełnie  zwyczajne  za  dnia,  gdy  skradałyśmy  się  w  ciemnościach,  było 
naprawdę przerażające i przez jakiś czas zabawa ta zupełnie nas pochłonęła. 
Jednak  z  czasem  i  ona  zmieszała  się  w  mojej  pamięci  z  całą  masą 
podobnych  zabaw  z  tego  okresu  i  zupełnie  o  niej  zapomniałam.  W 
gimnazjum  wstąpiłam  do  szkolnej  drużyny  koszykówki.  Treningi  były 
ciężkie,  więc  przestałam  zachodzić  do  Tsugumi.  Po  powrocie  do  domu  od 
razu  kładłam  się  spać,  miałam  też  lekcje  do  odrabiania,  i  tak  stopniowo 
Tsugumi stała się dla mnie jedynie mieszkającą obok kuzynką. 

Zdarzyło  się  to  właśnie  w  tamtym  okresie.  Chyba  w  czasie  ferii 

wiosennych  w  drugiej  klasie.  Mżyło  tamtej  nocy,  byłam  więc  u  siebie  w 
pokoju. Deszcz w miasteczku nadmorskim pachnie przypływem. Siedziałam 
przybita pośród stukotu nocnych kropli. Dopiero co zmarł mi dziadek. Do 
piątego roku życia wychowywałam się u dziadków, byłam więc bardzo z nim 
związana.  Nawet  po  przeprowadzce  z  mamą  do  domku  gościnnego 
Yamamotów nadal często jeździłam do dziadka w odwiedziny i pisywaliśmy 
do siebie listy. Tamtego dnia, mimo że nie poszłam na trening, do niczego 
nie  mogłam  się  zabrać.  Oparta  o  łóżko  siedziałam  zapłakana  na  podłodze. 
Mama zawołała zza drzwi, że dzwoni Tsugumi, ale kazałam powiedzieć, że 
mnie  nie  ma.  Nie  miałam  sił  na  spotkanie  z  Tsugumi.  Mama  dobrze 
wiedziała, jak Tsugumi potrafiła być przykra, powiedziała więc, że rozumie, 
i odeszła. Usiadłam z powrotem na podłodze, zaczęłam przeglądać gazetę i 
po  chwili  przysnęłam.  Obudził  mnie  zbliżający  się  korytarzem  w  stronę 
mojego  pokoju  tupot  kapci.  Poderwałam  głowę,  w  tym  samym  momencie 
drzwi rozsunęły się i stanęła w nich zupełnie mokra Tsugumi. 

Dyszała  ciężko,  przezroczyste  krople  wody  kapały  z  kaptura  jej 

przeciwdeszczowego  płaszcza.  Z  szeroko  otwartymi  oczami,  wyszeptała 
słabym głosem: 

– Mario. 

background image

– Co? 
Nadal na wpół śpiąc popatrzyłam w górę, na Tsugumi. Była niespokojna, 

jakby coś ją przestraszyło. 

– No! Budź się! To poważna sprawa! Zobacz! – odezwała się ostro. 
Następnie  powoli  sięgnęła  do  kieszeni  płaszcza  i  z  namaszczeniem 

podała  mi  kartkę  papieru.  Wzięłam  ją  niedbale  jedną  ręką,  jakby  cała  ta 
szopka  nie  robiła  na  mnie  wrażenia,  ale  gdy  tylko  na  nią  spojrzałam,  aż 
mnie poraziło. 

Zdecydowany,  lekko  ukośny  charakter  pisma  bez  wątpienia  należał  do 

mojego  ukochanego  dziadka.  A  list  zaczynał  się  dokładnie  tak  samo  jak 
wszystkie listy, które do mnie pisał: 

Mario, Mój Skarbeczku, Żegnaj. 
Dbaj proszę o Babcię, Tatę i Mamę. Rośnij na wspaniałą kobietę, godną 

imienia Matki Boskiej. 

Dziadek 
 
Byłam  w  szoku.  Na  moment  stanął  mi  przed  oczami  obraz  dziadka 

siedzącego  z  wyprostowanymi  plecami  przy  biurku  i  ogarnęło  mnie 
wzruszenie. 

– Skąd to masz?! – spytałam podniecona. Tsugumi, gapiąc mi się prosto 

w oczy, z trzęsącymi czerwonymi ustami, odpowiedziała z namaszczeniem: 

– Nie uwierzysz. To było w skrzynce duchów! 
–  Co  ty  pleciesz?!  –  Od  razu  powróciły  wspomnienia  o  dawno 

zapomnianej skrzynce na tyłach szkoły. 

Tsugumi ściszonym głosem wyszeptała: 
–  Nie  kapujesz?  Jestem  o  wiele  bliżej  śmierci  od  całej  waszej  reszty, 

dlatego wyczuwam takie rzeczy. Staruszek przyśnił mi się. Nawet kiedy się 
przebudziłam,  nadal  coś  było  nie  tak.  Miałam  wrażenie,  że  coś  mówił... 
Dawniej  i  mnie  kupował  różne  rzeczy,  mam  więc  pewnie  wobec  niego  do 
spłacenia dług wdzięczności. Ty także byłaś w tym śnie, Starunio usiłował z 
tobą  pogadać,  kochał  cię  przecież,  nie?  Przyszło  mi  więc  do  głowy,  żeby 
zajrzeć  do  skrzynki  duchów,  no  i  znalazłam...  Wspominałaś  kiedykolwiek 
poczciwinie o tej skrzynce? 

– Mmm – potrząsnęłam przecząco głową. – Chyba nie. 
– Nawet mnie nie strasz!!! – krzyknęła, po czym ponuro dodała: – No to 

teraz mamy prawdziwą skrzynkę duchów. 

background image

Złożyła dłonie na piersiach, przymknęła oczy, jakby przypominała sobie 

samą siebie biegnącą w deszczu do skrzynki. Szum deszczu nadal dochodził 
z  ciemności.  Oderwałam  się  od  rzeczywistości  wsysana  w  noc  Tsugumi. 
Wszystko zamarło w niepokojącym bezruchu, jakby to, co wydarzyło się do 
tej  pory,  życie,  śmierć,  odpływało  w  wir  mistycznych  tajemnic,  do  jakiejś 
innej rzeczywistości. 

–  Mario,  co  zrobimy?  –  spytała  Tsugumi  okropnie  blada,  głosem  tak 

cichym, jakby z trudem go z siebie wydobyła. 

–  Przede  wszystkim  –  zaczęłam  zdecydowanie.  Tsugumi  stała  jakoś 

dziwnie  potulna,  jak  gdyby  sprawy  ją  tym  razem  przerosły.  –  Nikomu  ani 
słowa. Wracaj teraz szybko do domu, ogrzej się i idź spać, bo jak nie... niby 
wiosna,  ale  pada,  znowu  dostaniesz  gorączki.  Przebierz  się  szybko  w  coś 
suchego. Jeszcze o tym dokładnie pogadamy. 

– Zgoda. – Uniosła się niepewnie. – No to wracam. 
– Tsugumi. Dziękuję – dodałam, gdy opuszczała pokój. 
–  Daj  spokój  –  odpowiedziała  i  wyszła,  nie  oglądając  się  za  siebie,  nie 

zasuwając drzwi. 

Siedziałam  jeszcze  jakiś  czas  na  podłodze,  czytając  list  w  kółko.  Łzy 

kapały na dywan. Nieziemska słodycz przepełniała mi serce, jak wtedy, gdy 
budził  mnie  rano  okrzyk  dziadka:  „Oho!  Prezent  od  Świętego  Mikołaja!"  i 
koło  poduszki  znajdowałam  jakąś  paczuszkę.  Im  dłużej  czytałam,  tym 
trudniej  mi  było  powstrzymywać  łzy.  Przylgnęłam  do  listu,  szlochając  bez 
końca. 

No dobrze, człowiek czasami bywa łatwowierny. 
Zaczęłam jednak mieć wątpliwości, w końcu w grę wchodziła Tsugumi. 
Ale  przecież  te  znaki,  charakter  pisma.  I  ten  znany  tylko  mnie  i 

dziadkowi  początek  –  „Mój  Skarbeczku".  Przekonujące,  zdecydowane 
spojrzenie  przemokniętej  Tsugumi,  jej  ton.  No  i  fakt,  że  ze  śmiertelną 
powagą  powiedziała  to,  o  czym  wspominała  zazwyczaj  jedynie  w  żartach... 
Jestem o wiele bliżej śmierci od całej waszej reszty...". Aaa, ależ się dałam 
nabrać!!! 

Nadszedł wreszcie kolejny, sądny dzień. 
W  południe  wybrałam  się  do  Tsugumi  z  zamiarem  wypytania  jej 

dokładniej  o  list.  Nie  było  jej  jednak.  Weszłam  zaczekać  na  górę  do  jej 
pokoju. Nadeszła Yoko z herbatą: 

– Tsugumi jest w szpitalu – oznajmiła nieco smutnym głosem. 

background image

Yoko była niska i okrąglutka. Zawsze mówiła delikatnie, jakby śpiewała. 

Cokolwiek  by  Tsugumi  jej  zrobiła,  reagowała  spokojnie,  tylko  troszkę 
smutniała.  Prawie  nigdy  się  nie  złościła.  W  obecności  takich  osób  jak  ona 
czuję się naprawdę malutka. A Tsugumi ciągle z niej szydziła: „Taki zakuty 
łeb  nie  może  być  moją  siostrą!".  Ja  jednak  bardzo  lubiłam  i  podziwiałam 
Yoko.  Żyjąc  z  Tsugumi,  niemożliwym  było  nie  przeklinać  w  duchu. 
Uśmiechająca  się  promiennie  Yoko,  moim  zdaniem,  była  naprawdę 
aniołem. 

– Źle się czuje? – spytałam zaniepokojona. Nie powinna była wychodzić 

na deszcz. 

– Nie... Coś ostatnio pisała z ogromnym zapałem i aż dostała gorącz... 
– Co?! – wrzasnęłam. 
Na  oczach  zdumionej  Yoko  rzuciłam  się  do  przeglądania  półek  przy 

biurku Tsugumi. I co tam było? Podręcznik do nauki pisania kursywą] Poza 
tym  masa  kartek,  tusz,  kamień  do  rozcierania  tuszu,  cienki  pędzelek  i 
najprawdopodobniej skradziony z mojego pokoju list od dziadka. 

W pierwszej chwili byłam bardziej zszokowana niż wściekła. 
Dlaczego posunęła się do czegoś takiego? Skąd i w jakim celu zebrała w 

sobie energię niezbędną do wykaligrafowania takiego listu, skoro wcześniej 
prawie  nie  mogła  utrzymać  pędzla  w  dłoni?  Nie  mogłam  tego  pojąć. 
Promienie wiosennego słońca wypełniały pokój. Oszołomiona podeszłam do 
okna  i  zamyśliłam  się  wpatrzona  w  delikatnie  połyskujące  morze.  Yoko 
właśnie  otwierała  usta,  żeby  dowiedzieć  się,  o  co  chodzi,  gdy  powróciła 
Tsugumi. Twarz miała rozpaloną gorączką, chwiała się na nogach, wspierała 
o ciotkę Masako, ale gdy tylko, wchodząc do pokoju, zobaczyła wyraz mojej 
twarzy, wyszczerzyła się od ucha do ucha: 

– To mnie masz, co? 
Aż  poczerwieniałam  z  wściekłości  i  wstydu.  Bez  zastanowienia 

skoczyłam na nogi i popchnęłam ją ze wszystkich sił. 

–  Ma...  Mario!  –  krzyknęła  zaskoczona  Yoko.  Tsugumi  z  hukiem 

przeleciała przez papierowe drzwi, obróciła się w locie i uderzyła w ścianę. 
Ciotka  zaczęła:  „Mario,  ależ  Tsugumi  jest...",  ale  ja,  zalana  łzami, 
potrząsnęłam głową, krzycząc: 

–  Proszę,  nic  nie  mów!  –  Wściekła  wbiłam  wzrok  w  leżącą  Tsugumi. 

Byłam tak rozjuszona, że nawet jej odebrało głos. Dotychczas nikt nigdy nie 
tknął  jej  nawet  palcem.  –  Skoro  masz  czas  tylko  na  takie  podłości  – 

background image

cisnęłam podręcznikiem  o podłogę  –  to  już  lepiej,  żebyś wyzionęła  ducha! 
Możesz sobie umierać! 

Tsugumi  chyba  zdała  sobie  sprawę,  że  jeśli  szybko  czegoś  nie  zrobi,  to 

zerwę z nią na zawsze wszystkie kontakty, i rzeczywiście miałam wtedy taki 
zamiar. Nadal leżąc, przytomnym wzrokiem spojrzała mi prosto w oczy. 

I  wtedy  wymamrotała  słowo,  które  w  całym  jej  dotychczasowym  życiu 

nigdy, w żadnej sytuacji, choćby nawet ją torturowali, ani razu nie przeszło 
jej przez usta: 

– Przepraszam. 
Wszystkie  osłupiałyśmy:  ciotka,  Yoko,  a  przede  wszystkim  ja.  Aż 

wstrzymałyśmy  oddech,  niezdolne  wypowiedzieć  ani  słowa.  Coś  takiego... 
Tsugumi przepraszała. Zamarłyśmy oblewane jasnymi promieniami słońca. 
W oddali słychać było tylko podmuchy popołudniowego wiatru w mieście. 

– Hi hi hi! – parsknęła nagle Tsugumi, przerywając ciszę. – Ale jednak 

początkowo  uwierzyłaś!  Aleś  naiwna!  –  Aż  ją  skręcało  od  tłumionego 
śmiechu.  –  No,  sama  rusz  głową!  Zmarli  listów  nie  piszą!  Ależ  z  ciebie 
idiotka!  Ha  ha  ha!  –  I  jakby  nie  mogąc  już  dłużej  powstrzymać  śmiechu, 
trzymając się za brzuch, tarzała się, rechocząc. 

Mnie też się udzieliło i roześmiałam się: 
– Dobra, poddaję się! – Zaczerwieniłam się i znów zaśmiałam. 
Odtworzyłyśmy  całą  naszą  rozmowę  z  poprzedniej,  deszczowej  nocy 

przed osłupiałymi ciotką i Yoko, i dalej śmiałyśmy się, aż nam się brzuchy 
trzęsły. 

Tak, od tego czasu naprawdę zaprzyjaźniłyśmy się na dobre i na złe. 
 
 

background image

Wiosna i siostry Yamamoto 

 
Z  początkiem  tegorocznej  wiosny  tata  oficjalnie  rozwiódł  się  z 

poprzednią  małżonką  i  zaprosił  nas  do  Tokio.  Starałam  się  akurat  o 
przyjęcie na tamtejszy uniwersytet, więc oczekiwanie na wiadomość od ojca 
i  na  wyniki  egzaminów  nałożyły  się  w  czasie.  Obie  z  mamą  wręcz 
podskakiwałyśmy na każdy dźwięk telefonu. Tsugumi, drażniąc się z nami, 
wydzwaniała  celowo,  właśnie  w  tamtym  okresie  po  kilka  razy  dziennie,  z 
czymś  w  stylu:  „A  tak  sobie  tylko  dzwonię,  spytać,  co  słychać?",  albo: 
„Odpadła!... to znaczy opadła już sakura*". Jednak w końcu przestało nas to 
ruszać i zaczęłyśmy zbywać ją pogodnie: „A, to ty, Tsugumi, to do usłyszenia 
później". 

W tamtym okresie byłyśmy obie z mamą przepełnione radością na myśl 

o  długo  wyczekiwanej  przeprowadzce  do  Tokio.  Można  powiedzieć,  że 
wreszcie topniały wszystkie lody. 

Mama  bardzo  długo  czekała  na  ten  moment,  radośnie  pracując  w 

zajeździe. Nie sprawiała wrażenia nieszczęśliwej. Udawała, ale w ten sposób 
rzeczywiście  ograniczała  swoje  cierpienie  do  minimum.  Widząc  mamę 
spokojną i radosną, choć były to tylko pozory, tata miał ochotę przyjeżdżać 
do  nas  często  i  sądzę,  że  dlatego  wytrwał.  Mama  nie  należała  do  osób 
silnych, ale gdzieś w głębi 

* Sakura (jap.) – wiśnia (przyp. tłum.). 
duszy, podświadomie chyba, starała się taka być. Słyszałam czasami, jak 

żaliła się ciotce Masako, ale że mówiła wszystko pogodnie, nie brzmiało to 
jak istotne skargi. Ciotka więc, śmiejąc się, kiwała tylko głową, nie wiedząc, 
zdaje  się,  za  bardzo,  co  odpowiedzieć.  Jednakże,  choćby  wszyscy  wokoło 
byli  dla  mamy  nie  wiem  jak  mili,  nie  zmieniało  to  faktu,  że  była  jedynie 
pasożytującą  na  nich  kochanką  mojego  ojca,  bez  rokowań  na  jakiekolwiek 
zmiany  w  przyszłości.  W  głębi  duszy  mama  wielokrotnie  musiała  czuć  się 
tak  wykończona  tą  niepewną  sytuacją,  aż  zbierało  jej  się  na  płacz. 
Rozumiałam,  co  przeżywa,  i  dorosłam,  nie  przechodząc  nawet  okresu 
buntu. 

W czasie, gdy tak żyłyśmy sobie we dwie z mamą w oczekiwaniu na tatę, 

nasze nadmorskie miasteczko wiele przede mną odsłoniło. 

background image

Zbliżała  się  wiosna  i  z  każdym  dniem  było  coraz  cieplej.  Ilekroć 

myślałam o wyjeździe, te wszystkie znajome kąty, do których przywykłam, 
aż  rozpływały  się  w  blasku,  nabierały  ostrości,  łapiąc  mnie  za  serce: 
podniszczony  hol  Zajazdu  Rodziny  Yamamoto,  światło  nocnego  szyldu 
ściągające całe hordy owadów i góry widoczne z tarasu do suszenia prania, 
gdzie co i rusz pająki rozpinały swoje sieci... 

Pod  koniec  pobytu  co  rano  chodziłam  na  plażę  na  spacery  z  pieskiem 

mieszkających  tuż  za  nami  państwa  Tanaka.  Wabił  się  niewyszukanie  – 
Pochi – i należał do rasy akita. 

Wczesnym  rankiem,  przy  ładnej  pogodzie,  morze  zawsze  połyskuje  w 

szczególny  sposób.  Skrzące  fale  rozsypują  się  w  niezliczonej  ilości.  Gdy 
bezustannie  napływają,  niosąc  orzeźwienie,  wyglądają  niedostępnie  i 
nieziemsko. Patrzyłam na morze, siedząc na końcu wysokiego betonowego 
nabrzeża, a Pochi biegał sobie po całej plaży głaskany przez ludzi łowiących 
tu i ówdzie ryby. 

Sama nie wiem, od kiedy Tsugumi zaczęła chodzić z nami na te poranne 

spacery, ale w każdym razie bardzo mnie to cieszyło. 

Dawno  temu,  gdy  Pochi  był  jeszcze  szczeniakiem,  Tsugumi  tak  się  nad 

nim okropnie znęcała, aż w końcu biedak z całych sił ugryzł ją w rękę. Wraz 
z  Yoko,  ciotką  Masako  i  mamą  akurat  siadałyśmy  do  obiadu.  Do  dziś 
pamiętam ten moment: dokładnie w chwili, gdy ciotka zapytała: „Gdzie też 
podziewa się Tsugumi?", Tsugumi, blada, z zakrwawioną ręką, wkroczyła do 
pokoju. „Co się stało?!!" – Ciotka Masako przerażona zerwała się na równe 
nogi. „Niewdzięczny kundel – mały jak palec, a zły jak padalec" – odparła 
Tsugumi  lodowato.  Yoko,  mama  i  ja  aż  parsknęłyśmy  śmiechem  na  te 
słowa.  Od  tego  czasu  Pochi  i  Tsugumi  szczerze  się  nie  znosili.  Wszyscy 
martwiliśmy  się,  że  może  to  być  uciążliwe  dla  gości,  bo  ilekroć  Tsugumi 
wchodziła  lub  wychodziła  kuchennymi  drzwiami,  Pochi  zaczynał 
przeraźliwie ujadać. Lubiłam ich oboje i cała ta sytuacja między nimi ciążyła 
mi  na  sercu,  dlatego  naprawdę  ucieszyłam  się,  że  jeszcze  przed  moim 
wyjazdem z tych okolic jakoś się do siebie przekonali. 

Jeśli  tylko  nie  padało,  Tsugumi  szła  z  nami.  Na  dźwięk  otwieranych 

przeze  mnie  o  poranku  okiennic  Pochi,  szczekając,  wyskakiwał  ze  swojej 
budy.  Przemywałam  szybko  twarz,  ubierałam  się  i  wybiegałam  z  domu. 
Cicho otwierałam drewnianą furtkę pomiędzy naszym ogrodem a ogrodem 
państwa  Tanaka,  łapałam  biegającego  w  kółko,  brzęczącego  łańcuchem 

background image

Pochiego  i  zapinałam  mu  smycz.  Gdy  przechodziłam  z  nim  przez  furtkę, 
Tsugumi,  nie  wiadomo  od  kiedy,  już  tam  na  nas  czekała.  Pochi  nie  był 
początkowo  zachwycony,  a  i  Tsugumi  w  głębi  serca  pełna  była  obaw  i 
podchodziła  do  niego  z  rezerwą,  dlatego  pierwsze  wspólne  spacery  mijały 
nam  w  napięciu,  ale  kiedy  w  końcu  Pochi  się  przyzwyczaił,  zaczął  nawet 
pozwalać  jej  się  prowadzić.  W  porannym  blasku  ciągnięta  przez  Pochiego, 
radosna,  co  i  rusz  nawołująca:  „Nie  pędźże  tak!",  Tsugumi  wyglądała 
uroczo.  Aaa...  czyli  mimo  wszystko  Tsugumi  chciała  się  z  psiakiem 
zaprzyjaźnić – wzruszyłam się, ale nadal nie mogłam ich spuszczać z oczu, 
bo  jak  tylko  Pochi  zaczynał  za  bardzo  wyrywać  się  do  przodu,  Tsugumi 
szarpała  jego  smycz  tak,  że  biedak  stawał  na  tylnych  łapach.  Byłoby 
straszne, gdyby zabiła psa, który nie należał do mnie. 

Taka odrobina ruchu wychodziła Tsugumi na dobre. Odkąd przyłączyła 

się  do  nas,  skróciłam  spacer  o  połowę.  Mimo  to  nadal  miałam  pewne 
obawy,  czy  i  to  aby  dla  niej  nie  za  dużo,  ale  uspokoiłam  się,  widząc,  że 
nabrała kolorów i przestała gorączkować. 

Podczas  jednego  z  takich  porannych  spacerów  miało  miejsce  pewne 

zdarzenie. 

Pogoda tamtego dnia była przepiękna, ani jednej chmurki. Morze i niebo 

miały cudownie niebieski kolor. W słonecznym blasku wszystko rozpływało 
się złocistą poświatą, przyprawiając o zawrót głowy. Mniej więcej na środku 
plaży  stała  zbudowana  z  drewna  wieżyczka  obserwacyjna  dla  ratowników 
strzegących kąpieliska w czasie wakacji. Wspięłyśmy się na nią po drabinie. 
Pochi początkowo zazdrośnie kręcił się na dole, ale gdy pojął, że nie uda mu 
się  do  nas  wdrapać,  poddał  się  i  pobiegł  daleko  piaszczystą  plażą.  „Za 
wysokie progi na psie nogi!" 

–  perfidnie  rzuciła  za  nim  Tsugumi.  Pochi  zaszczekał  na  nią  w 

odpowiedzi. 

– Po co go drażnisz? – spytałam zdumiona. 
–  Jakby  cholerna  bestia  rozumiała,  co  się  do  niej  gada  –  zaśmiała  się 

Tsugumi,  patrząc  przed  siebie  na  wodę.  Delikatne  kosmyki  grzywki 
powiewały  jej  nad  czołem.  Nabiegała  się  zdrowo  i  pod  skórą 
zarumienionych  policzków  widać  było  cienkie  żyłki.  Oczy  jej  błyszczały, 
odbijało się w nich morze. 

Też patrzyłam na morze. 
Niesamowita  rzecz,  takie  morze.  Siedząc  we  dwójkę  i  patrząc  na  nie, 

background image

można równie dobrze milczeć, jak i rozmawiać, bo ani jedno, ani drugie nie 
ciąży.  I  nigdy  dość  tego  patrzenia.  Nigdy  też  ani  szum  fal,  ani  widok  tafli 
wody nie są męczące, choćby nie wiem jak bardzo morze było wzburzone. 

Nie byłam w stanie uwierzyć, że przeprowadzam się w miejsce, w którym 

nie  będzie  morza.  Nie  docierało  to  do  mnie.  Było  to  tak  niepojęte,  że  na 
samą myśl czułam się zaniepokojona. Wystarczyło tylko popatrzeć w bok i 
morze  zawsze  tam  było,  w  chwilach  dobrych  i  złych,  tłumnie  oblegane  w 
czasie upałów i gdy zimowe niebo usiane było gwiazdami, i kiedy szliśmy do 
świątyni  powitać  Nowy  Rok...  czy  byłam  mała,  czy  starsza,  czy  umarła 
staruszka w sąsiedztwie, czy lekarzowi narodziło się niemowlę, czy była to 
pierwsza  randka,  czy  pierwsze  miłosne  rozczarowanie,  cokolwiek  by  się 
działo,  bezkresne  morze  zawsze  cicho  otulało  miasteczko,  regularnie 
następował przypływ i odpływ. 

W  wyjątkowo  przejrzyste  dni  wyraźnie  widać  było  brzeg  po  przeciwnej 

stronie  zatoki.  I  nawet  nie  trzeba  było  się  jakoś  szczególnie  wczuwać,  aby 
odnieść wrażenie, że morze stara się nas czegoś nauczyć. Pewnie dlatego nie 
zastanawiałam  się  dotychczas  nad  jego  istotą,  nie  myślałam  o  dźwięku 
nieustannie  nadpływających  fal.  Na  co  też  patrzą  ludzie  w  wielkich 
miastach,  gdy  chcą  odzyskać  równowagę?  Zapewne  na  księżyc...  Ale 
przecież w porównaniu z morzem księżyc jest taki odległy i malutki, wydaje 
się jakiś taki osamotniony. 

– Wiesz, Tsugumi, chyba nie będę umiała mieszkać gdzieś, gdzie nie ma 

morza  –  wyrzuciłam  z  siebie  niespodziewanie.  Teraz  dopiero,  kiedy 
ubrałam  moje  obawy  w  słowa,  zaczęły  do  mnie  docierać  i  poważnie  się 
zaniepokoiłam.  Z  każdą  chwilą  blask  poranka  stawał  się  jaśniejszy  i 
mocniejszy,  z  daleka  dochodziło  coraz  więcej  dźwięków  budzącego  się 
miasteczka. 

–  Aleś  głupia  –  warknęła  Tsugumi  jakby  ze  złością,  nie  odwracając  do 

mnie  głowy.  –  Tak  to  już  jest,  coś  się  zyskuje,  coś  traci.  Przecież  wreszcie 
będziecie mogli  żyć  sobie  w spokoju  we  trójkę,  mamusia,  tatuś  i  ty, nie? I 
pozbyliście się w końcu wcześniejszej żonki, zgadza się? Czym jest przy tym 
morze? Dzieciuch z ciebie. 

– No, fakt. – Zdziwiła mnie poważna odpowiedź Tsugumi. Tak mnie tym 

zaskoczyła,  że  natychmiast  rozwiały  się  moje  obawy.  Czyżby  i  ona  w  głębi 
swego  serca  coś  zyskiwała  i  traciła?  Tsugumi  miała  bardzo  silne  poczucie 
własnego  „ja"  i  nie  sprawiała  wrażenia  osoby,  która  cokolwiek  zyskuje  czy 

background image

traci.  Nieoczekiwanie  poczułam  się  nieswojo  i  zasmuciłam  się,  jakbym 
dopiero teraz naprawdę zobaczyła Tsugumi. 

Czyżby zatem dotąd ukrywała przed innymi takie uczucia? 
I  tak  oto  szykowałam  się  do  opuszczenia  rodzinnych  stron,  stopniowo 

porządkując  wszystkie  sprawy,  których  miało  mi  odtąd  brakować. 
Spotykałam  się  ze  znajomymi,  których  nie  widziałam  aż  od  czasów 
gimnazjum,  z  chłopakiem,  z  którym  umawiałam  się  w  okresie  liceum, 
zawiadamiałam  ludzi,  że  się  przeprowadzam.  Poruszona  uświadomiłam 
sobie,  że  takie  poczucie  obowiązku  odziedziczyłam  zapewne  po  mamie. 
Chyba  dlatego,  że  czuła  się  niczym  innym  jak  zwykłą  utrzymanką,  mama 
przykładała  szczególną  wagę  do  poprawnych  stosunków  z  ludźmi. 
Planowałam  wyjechać  jak  luzak,  bez  słowa,  ale  ponieważ  mama  z  żalem 
żegnała się dostojnie ze wszystkimi w sąsiedztwie, doszłam do wniosku, że 
w  małym  miasteczku  wiadomość  i  tak  rozejdzie  się  błyskawicznie, 
zmieniłam więc zamiary i postanowiłam spotkać się z wybranymi osobami. 
Powoli też zabrałam się do pakowania swoich rzeczy. 

Były  to  cudowne  prace,  aż  ściskało  w  piersiach.  Wywołujące  uczucia 

podobne  do  fal.  W  którymkolwiek  momencie  przerwałabym  te 
przygotowania  do  nieuniknionego,  ale  z  pewnością  nie  przykrego, 
naturalnego  rozstania,  czułam  nie  tyle  ból,  co  raczej  żal  i  poruszenie,  i  te 
uczucia bezustannie ogarniały mnie na nowo. 

Trochę  sobie  dorabiałyśmy  razem  ze  starszą  siostrą  Tsugumi,  Yoko. 

Pracowałyśmy w ciastkarni przy głównej ulicy w centrum miasta. Nie chcę, 
rzecz jasna, się przechwalać, ale muszę zaznaczyć, że była ona znana, gdyż 
jako jedyna specjalizowała się w ciastach w stylu zachodnim. 

Tego  wieczora  celowo  zdecydowałam  się  iść  po  odbiór  mojej  ostatniej 

pensji  w  porze,  gdy  Yoko  kończyła  popołudniową  zmianę.  Zanim 
ruszyłyśmy  w  drogę  powrotną,  zgodnie  z  przewidywaniami  dostałyśmy  na 
spółkę pozostałe tego dnia ciastka. Yoko delikatnie włożyła je do koszyka i 
poprowadziła  rower.  Szłam  wolno  obok.  Biegnąca  wzdłuż  rzeki  żwirowa 
droga  prowadząca  do  Zajazdu  Rodziny  Yamamoto  dochodziła  w  pewnym 
momencie do dużego mostu. Po jego drugiej stronie otwierało się już morze. 
Rzeka płynęła cichutko w jego stronę. Księżyc i latarnie jasno rozświetlały 
wody rzeki i poręcze mostu. 

– Ojej, ile tam na dole kwiatów! – zachwyciła się Yoko, zerkając w dół. 
Przy  brzegu  rzeki,  umocnionym  u  podstawy  mostu  betonem,  na 

background image

niewielkiej  łatce  ziemi  kwitła  cała  masa  białych  kwiatków,  kołysanych 
delikatnie przez nocny wiatr. 

– Rzeczywiście – odpowiedziałam. 
Białe  płatki  zdawały  się  unosić  w  ciemnościach.  Ilekroć  poruszały  się 

kołysane  wiatrem, pozostawiały  za sobą białą  smugę,  niczym  we  śnie.  Tuż 
obok szemrała płynąca rzeka, a w oddali przed nami rozciągało się falujące 
czarne  morze,  oświetlone  jedynie  blaskiem  księżyca,  znaczącym  na  nim 
jakby lśniącą drogę. 

Już  niedługo  dane  mi  będzie  cieszyć  się  tym  niezwykłym  widokiem  – 

pomyślałam sobie czule. Ale nic nie powiedziałam. Nie chciałam, aby Yoko, 
ostatnio i tak skora do łez, wpadła w przygnębienie. 

Przystanęłyśmy na chwilę. 
– Śliczne – szepnęłam. 
–  Yhy  –  przytaknęła  Yoko,  uśmiechając  się  delikatnie.  Długie  włosy 

powiewały  jej  u  ramion.  Jej  uroda  nie  rzucała  się  tak  w  oczy,  jak  uroda 
Tsugumi, ale Yoko miała szlachetne rysy. Choć obie siostry wychowały się 
nad morzem, miały jasną karnację. A przy tak jasnym świetle księżyca cera 
Yoko wyglądała na jeszcze bielszą niż zwykle. 

Po  chwili  ruszyłyśmy  dalej  w  kierunku  domu.  Za  jakieś  dziesięć  minut 

miałyśmy  zasiąść  we  cztery  do  ciastek  obijających  się,  póki  co,  w  koszyku 
roweru.  Już  mogłam  to  sobie  wyobrazić.  Odgłos  telewizora,  zapach  mat 
tatami*. Wołając: Już jesteśmy!", wchodzimy z Yoko do jasnego pokoju, w 
którym  siedzą  mama  z  ciotką  Masako.  Jak  zwykle  bezczelna  Tsugumi 
burknie pewnie: Już mi bokami wychodzą te wasze obrzydliwe ciastka!", ale 
nie przeszkodzi jej to wziąć trzech ulubionych i zabrać do swojego pokoju. 
Zawsze  tak  robi,  gdyż  jak  twierdzi:  „Na  samą  myśl  o  takich  milusich 
rodzinnych nasiadówach rzygać mi się chce". 

Weszłyśmy  już  w  uliczkę,  z  której  nie  widać  było  morza,  ale  miałam 

wrażenie, że szum fal ciągle za nami 

* Maty tatami – maty ze słomy ryżowej, którymi wykładane są podłogi w 

tradycyjnych japońskich domach. Kiedy po kilkunastu latach maty ulegają 
zużyciu  wymienia  się  je  na  nowe.  W  Japonii  tradycyjnie  wielkość 
pomieszczeń określa się liczbą mieszczących się w nich mat (przyp. tłum.). 

podąża.  Księżyc  też  nam  towarzyszył  daleko,  daleko  ponad  starymi 

dachami. 

Choć  miałyśmy  przed  sobą  perspektywę  radosnego  wieczoru,  w  ciszy, 

background image

szłyśmy  przygnębione.  Może  dlatego,  że  tego  dnia  zakończyłam  pracę... 
Niczym  jakaś  ledwie  dochodząca  nas  melodia,  unosił  się  między  nami 
smutek współmierny do mijających, wspólnie spędzonych w przyjaźni lat i 
dni. Być może znowu rozmyślałam o usposobieniu Yoko, kwiecie łagodności 
z przejrzystymi w słońcu, przywiędłymi płatkami. Nie, nic szczególnego nie 
miało  wtedy  miejsca.  Po  prostu  szłyśmy  przed  siebie.  Gdy  wspominam 
tamten  wieczór,  posępnie  odżywa  w  mej  pamięci  ciemność  zbliżającej  się 
nocy,  cienie  słupów  elektrycznych,  koszy  na  śmieci...  Tak  właśnie  teraz  to 
pamiętam. 

–  Mówiłaś,  że  przyjdziesz  tuż  przed  zamknięciem  sklepu,  miałam  więc 

nadzieję, że dostaniemy od szefa niesprzedane dziś ciastka, i nie mogłam się 
już doczekać. Fajnie – powiedziała Yoko. 

–  Prawda?  W  końcu  zdarzało  się,  że  choć  zostawały,  nie  dawał  ani 

jednego.  A  bywało  też,  że  nic  nie  zostawało.  Miałyśmy  dziś  szczęście  – 
zgodziłam się. 

–  Po  powrocie  zjemy  je  wszyscy  razem  –  patrząc  przed  siebie,  Yoko 

uśmiechnęła się słodko zza okrągłych okularów. 

–  Wiesz,  tak  naprawdę  to  bardzo  chciałabym  odłożyć  sobie  szarlotkę, 

zanim zabierze nam ją Tsugumi. Wiesz, jak je lubi – wstyd się przyznać, ale 
wyznałam zdesperowana. 

– W takim razie... w tym pudełku jest tylko szarlotka, pokażmy więc jej 

to drugie – Yoko ponownie się uśmiechnęła. 

Jakąkolwiek miałoby się zachciankę, mądra Yoko przyjmowała wszystko 

bez  oporów,  tak  jak  piasek  przyjmuje  wsiąkającą  wodę.  Był  w  niej  pewien 
pozytywny dystans do świata ukształtowany przez otoczenie. 

Nie licząc Tsugumi, która była specyficzną osobą, miałam jeszcze wśród 

swoich  szkolnych  koleżanek  kilka  takich  jak  Yoko,  mieszkających  w 
„domach-zajazdach". Wszystkie one, choćby nie wiem jak bardzo różniły się 
od siebie, miały jednak coś wspólnego. Było to coś jedynie wyczuwalnego w 
atmosferze wokół nich, sprawiały wrażenie, że nauczyły się nie podchodzić 
do kontaktów z innymi ludźmi bardzo osobiście. Od najmłodszych lat tych 
dziewcząt  w  ich  domach  zatrzymywało  się  często  zbyt  wiele  osób. 
Wychowywały  się,  patrząc,  jak  w  końcu  jednak  każdy  z  gości  odjeżdżał. 
Wszystkie  odsuwały  od  siebie  myśli  o  rozstaniu  i  z  łatwością  potrafiły 
uporać  się  z  wszelkimi  uczuciami,  jakie  wiązały  się  z  ciągłymi 
pożegnaniami.  Miały  też  chyba  talent  do  udawania,  że  nawet  nie 

background image

dostrzegają tego, co tak naprawdę przeżywają w swoim wnętrzu. Nie jestem 
co prawda córką rodziny prowadzącej zajazd, ale kimś zbliżonym i chyba we 
mnie też można odnaleźć podobne cechy. Wydaje mi się, że jestem całkiem 
niezła w uciekaniu od oczywistego bólu związanego z tego typu przeżyciami. 

Yoko jednak właśnie w kwestii pożegnań różniła się od reszty. 
W dzieciństwie, gdy biegałyśmy, tupiąc, w porze sprzątania, bywało, że 

któryś z dłużej zatrzymujących się w zajeździe gości zagadywał jedną z nas, 
czy  jest  może  córką  gospodarzy,  i  zawiązywała  się  między  nami  nić 
sympatii.  Przyjemnie  było  wymieniać  z  kimś  pozdrowienia,  nawet  jeśli 
znało  się  tego  kogoś  jedynie  z  widzenia.  Zdarzali  się  goście  naprawdę 
niemili, ale równie wielu było bardzo sympatycznych. Byli tacy, w których 
obecności spotkania nabierały blasku, tacy, którzy stawali się ulubieńcami 
kuchni i wszystkich pracowników i o których mówiło się bez przerwy. Gdy 
nadchodził dzień wyjazdu, pakowali bagaże, machali na pożegnanie i tylko 
popołudniowe  światło  w  opustoszałych  pokojach  jakoś  raziło  w  oczy. 
Pocieszaliśmy się, że może powrócą znów za rok, ale w takich momentach 
wydawało się to bardzo odległe. Nadjeżdżał jednak kolejny miły gość, a my 
byłyśmy wielokrotnie świadkami tego typu sytuacji. 

Pod  koniec  sezonu,  gdy  z  początkiem  jesieni  liczba  przyjezdnych 

gwałtownie  malała,  starałam  się  być  szczególnie  radosna  i,  jak  mogłam, 
tłumiłam  w  sobie  uczucie  osamotnienia.  Tymczasem  Yoko  była  wyraźnie 
przygnębiona i potrafiła zalać się łzami na widok rzeczy zapomnianej przez 
dzieci, z którymi się przyjaźniła. Uczucia tego typu zajmują ledwie skrawek 
serca, wydaje mi się więc, że każdy powinien umieć nie zwracać na nie zbyt 
dużej  uwagi.  Im  więcej  ma  się  w  życiu  okazji,  mogących  wywoływać  takie 
uczucia,  tym  lepiej  opanowuje  się  różne  sztuczki  pomagające  z  nimi  sobie 
radzić. A chyba warto to robić, bo przecież wiadomo, że jeśli spojrzymy w 
taki  zakamarek  naszej  duszy,  zrobi  nam  się  tylko  smutno  i  tęskno.  Yoko 
jednak  przeciwnie, bardzo  ceniła  i  pielęgnowała  w  sobie podobne  uczucia. 
Chyba nie chciała ich stracić. 

Zaraz  za  rogiem  wyłaniał  się  spośród  zieleni  świecący  szyld  ZAJAZD 

RODZINY  YAMAMOTO.  Zawsze  czułam  pewną  ulgę  na  widok  jego  i 
znajomych  rzędów  okien  gościnnych  pokoi.  Czy  zajazd  był  pełen  gości  i 
świateł,  czy  pusty  i  ciemny,  miałam  wrażenie,  że  oto  wita  mnie  coś 
wielkiego.  Przeszłyśmy  do  kuchennych  drzwi  i  wchodząc  do  środka,  Yoko 
zawołała:  Już  jesteśmy!".  O  tej  porze  mama  na  ogół  albo  była  jeszcze  na 

background image

terenie  zajazdu,  albo  siedziała,  popijając  zieloną  herbatę,  w  salonie 
Yamamotów.  Zazwyczaj  zjadałyśmy  tam  jeszcze  jakieś  ciastka,  po  czym 
wracałyśmy z mamą do siebie. Było tak od zawsze. 

– Aaa, zapomniałabym – przypomniałam sobie, gdy zdejmowałam buty. 

– Dam ci ten album, który chciałaś ode mnie przegrać. Może pójdę po niego 
od razu? 

– No co ty?! Nie mogłabym... Przecież to aż dwie płyty! Wystarczy, jak 

dasz mi przegrać na kasetę – odparła zupełnie zaskoczona Yoko. 

– Nie ma sprawy. I tak miałam go zostawić. Oddasz mi przysługę, jak go 

weźmiesz. – Wiedziałam, że powinnam siedzieć cicho, ale już było za późno. 
–  Zamiast  pożegnalnego  prezentu,  dobrze?  Co  prawda,  to  nie  ty 
wyjeżdżasz... 

Spojrzałam  na  Yoko.  W  ciemnym  kącie  holu  ze  zwieszoną  głową 

zakładała pokrowiec na rower, miała zaczerwienioną twarz i oczy pełne łez. 

Poczułam  się  zakłopotana  na  widok  łez  prosto  z  serca,  celowo  więc 

udając,  że  nic  nie  zauważyłam,  weszłam  do  środka  i  nie  odwracając  się, 
pospieszyłam ją tylko: 

– Chodź szybko, zjedzmy te ciastka. 
–  Yhmm  –  przytaknęła  przez  nos,  natychmiast  wycierając  łzy.  Naiwna 

Yoko sądziła chyba, że nikt nie wie, jak łatwo zalewa się łzami. 

Przez dziesięć lat strzeżona byłam przez coś w rodzaju otaczającej mnie 

wielkiej  osłony  utkanej  z  wielu  różnych  rzeczy.  Dopóki  człowiek  nie 
spróbuje  się  spod  czegoś  takiego  wydostać,  nawet  tego  nie  zauważa.  Była 
tak  cudownie  przytulna,  że  nawet  o  niej  nie  wiedziałam, aż  do  chwili,  gdy 
już nie mogłam pod nią wrócić. Tworzyło ją morze, całe tamto miasteczko, 
wszyscy  członkowie  rodziny  Yamamoto,  moja  mama  i  mieszkający  daleko 
tata.  Wszystko  to  otulało  mnie  delikatnie  w  tamtym  okresie.  W  sumie 
dobrze  mi  teraz  i  jestem  szczęśliwa,  ale  zdarza  się,  że  na  myśl  o  tamtych 
latach robi mi się bardzo smutno i ogarnia mnie tęsknota nie do zniesienia. 
Pierwsze  wspomnienia,  jakie  stają  mi  w  takich  chwilach  przed  oczami,  to 
Tsugumi  bawiąca  się  na  plaży  z  psem  i  uśmiechnięta  Yoko,  prowadząca 
tamtej nocy swój rower. 

 
 

background image

Życie 

 
Odkąd zamieszkaliśmy we trójkę, tata co wieczór strasznie się cieszył na 

powrót do domu. Była to szczera radość wywołująca uśmiech na twarzach 
innych. Widząc jego beztroską, roześmianą twarz, gdy wracał do domu, za 
każdym  razem  przynosząc  a  to  sushi*,  a  to  jakieś  ciastka,  zaczęłam  się 
poważnie  obawiać,  czy  aby  na  pewno  w  firmie  pracuje  jak  należy.  W 
weekendy obwoził nas samochodem po różnych dobrych sklepach i znanych 
z  dobrej  kuchni  restauracjach  w  centrum  Tokio,  albo  sam  coś  dla  nas 
gotował,  i  choć  mówiłam  mu,  że  nie  musi  tego  robić,  w  niedziele 
konstruował  mi  nad  biurkiem  półki  na  książki.  Strasznie  się  trudził.  „Mój 
własny,  późno  zdobyty  tata".  Jednak  z  całą  pewnością  ten  jego  entuzjazm 
pomógł nam przezwyciężyć wszelkie drzemiące w nas niepokoje. Napięcia, 
jakie narosły przez te lata, zniknęły i zaczęliśmy żyć jak normalna rodzina. 

Pewnego  wieczora  tata  zatelefonował  i  smutnym  głosem  oznajmił,  że 

musi  zostać  w  pracy  po  godzinach.  Mama  poszła  szybko  spać,  ja  zaś 
zasiadłam przed telewizorem do pisania referatów. Wrócił tata. 

–  O!  Jeszcze  nie  śpisz?  –  ucieszył  się  na  mój  widok.  –  Mama  już  się 

położyła? 

*  Sushi  –  kawałki  świeżej  surowej  ryby  umieszczane  na  ryżu 

przyprawionym octem winnym (przyp. tłum.). 

– Yhmm. Jest tylko miso* i trochę ryby. Zjesz? 
– Z chęcią. – Zdjął marynarkę i szurając krzesłem, usiadł przy stole. 
Nastawiłam  zupę, włożyłam  rybę  do mikrofalówki.  W kuchni  w  środku 

nocy'zatliło się życie. Cicho grał telewizor. 

– Mario, masz ochotę na senbei**? – spytał niespodziewanie tata. 
– Co? – spytałam, zerkając w jego stronę. 
Tata,  szeleszcząc,  wyjął  z  torby  zawinięte  starannie  w  papierek  dwa 

ciastka i położył na stole. 

– Jedno zostaw mamie. 
– Skąd je masz, takie luzem? – spytałam zdziwiona. 
– Jeden z klientów przyniósł dziś w południe całe pudełko. Strasznie mi 

posmakowały, wziąłem i dla was po jednym. Naprawdę są pyszne – wyjaśnił 
bez skrępowania. 

background image

–  I  nikt  ci  nie  powiedział,  że  zachowujesz  się  niczym  mały  chłopiec 

ukrywający w domu psa? – zaśmiałam się. Czujecie? Dorosły facet, a wrócił 
do domu z potajemnie schowanymi do torby dwoma ciastkami! 

– Tak to już jest w Tokio, że i warzywa nie nadają się do jedzenia, i ryby 

są okropne, ale z senbei możemy być naprawdę dumni – powiedział, jedząc 
spokojnie podaną przeze mnie zupę. 

Wyjęłam z mikrofalówki rybę i postawiłam przed nim. 
– No to które moje? – spytałam, dosiadając się do stołu i biorąc jedno. 

Czułam się, jak obcokrajowiec stykający się z senbei po raz pierwszy. Było 
rzeczywiście  dobre,  z  silnym  posmakiem  sosu  sojowego.  Gdy  mu  to 
powiedziałam, tata, zadowolony, pokiwał głową. 

* Miso – japońska zupa robiona na bazie pasty sojowej (przyp. tłum.). 
** Senbei – japońskie prażone ciastka ryżowe (przyp. tłum.). 
Tylko  raz,  zaraz  po  naszym  przyjeździe  do  Tokio,  spotkałam  tatę 

wracającego  z  pracy.  Wyszłam  z  kina  i  w  dzielnicy  biurowej  czekałam  na 
ulicy  na  zielone  światło.  Jak  sięgnąć  wzrokiem,  niebo  rozświetlone  przez 
zachodzące  słońce,  wyraźnie  jak  w  lustrach,  odbijało  się  jasno  w  oknach 
budynków  wokoło.  Była  to  akurat  godzina,  o  której  ludzie  kończą  pracę, 
więc  oprócz  mnie  na  zmianę  świateł  czekało  także  wielu  roześmianych 
mężczyzn  w  garniturach  i  wiele  przebranych  już  z  garsonek  w  codzienne 
ubrania  atrakcyjnych  pracownic  biur.  Ludzie  sprawiali  wrażenie  lekko 
zmęczonych, podobnie jak wiejący tamtego dnia wiatr. Wszyscy rozmawiali, 
uśmiechając  się  niewyraźnie,  nie  wiadomo  do  czego.  Ci,  którzy  milczeli, 
wyglądali trochę srogo. 

Ależ  ten  facet  po  drugiej  stronie  przyciąga  wzrok  –  pomyślałam 

nieoczekiwanie, tymczasem okazało się, że to mój własny ojciec. Dziwnie się 
poczułam, widząc go, gdy tak szedł z poważną miną. W domu miewał taki 
wyraz  twarzy  jedynie  chwilę  przed  tym,  jak  miał  przysnąć  przed 
telewizorem.  Zaintrygowana  przyglądałam  się  „publicznemu  obliczu"  ojca. 
Wtem z budynku, w którym pracował, wybiegła jakaś pracownica,  wołając 
za nim. Zatrzymał się. Cała scena była dobrze widoczna z mojej strony ulicy. 
Trzymała  w  ręce  kopertę,  w  której  najprawdopodobniej  były  jakieś 
dokumenty. Słysząc swoje imię, ojciec obrócił się, rozglądając wokoło, a gdy 
ją  wreszcie  zauważył,  powiedział  chyba  coś  w  stylu:  „Och,  przepraszam, 
bardzo  panią  przepraszam"  i  uśmiechnął  się.  Zdyszana  kobieta  podeszła 
bliżej, z uśmiechem wręczyła mu kopertę, ukłoniła się i ruszyła z powrotem 

background image

do  biura.  „To  do  widzenia"  –  krzyknął  za  nią  ojciec,  po  czym  wsadził 
kopertę pod pachę i pospieszył w stronę stacji. W tej samej chwili zmieniło 
się  światło  i  tłum  wylał  się  na  ulicę.  Wahałam  się  przez  moment,  czy  nie 
pobiec  za  nim,  ale  ponieważ  trwało  to  zbyt  długo,  odpuściłam  w  końcu. 
Stałam o zmroku w centrum miasta, rozmyślając. 

Cała scena z zapomnianą kopertą trwała zaledwie moment, ale pozwoliło 

mi  to  wejrzeć  w  codzienne  życie  ojca,  takie,  jakie  wiódł  do  tej  pory.  Jego 
długie, długie dotychczasowe życie bez nas... Dokładnie tyle samo lat i dni, 
ile  my  z  mamą  mieszkałyśmy  w  miasteczku  nad  morzem,  on  oddychał 
powietrzem tego miasta. Użerał się z poprzednią żoną, pracował, podnosił 
swoje  kwalifikacje,  jadł,  tak  jak  i  teraz  o  czymś  zapominał  i  od  czasu  do 
czasu  wspominał  mnie  i  mamę  mieszkające  gdzieś  daleko.  Miasteczko, 
które  dla  nas  było  miejscem  codziennego  życia,  dla  niego  było  zapewne 
jedynie  spokojną  przystanią  na  czas  sobotnio-niedzielnych  odwiedzin. 
Ciekawe, czy przyszło mu kiedyś na myśl, żeby nas porzucić... Tak, pewnie 
tak–  pomyślałam.  Choć  nigdy  nie  przyznałby  się  do  tego,  zapewne  były 
chwile, gdy ciążyło mu to wszystko w głębi duszy. Jakby na przekór całej tej 
nienormalnej  sytuacji,  byliśmy  dla  siebie  mili,  jak  idealni  bohaterowie 
scenariusza  pod  tytułem:  Typowa  szczęśliwa  rodzinka.  Każde  z  nas 
podświadomie  robiło  wszystko,  aby  ukryć  niewątpliwie  drzemiące  w  głębi 
naszych  serc  kłębowiska  uczuć.  Zycie  to  gra  –  pomyślałam.  Słowo  „gra" 
wydaje mi się odpowiedniejsze niż „iluzja", choć sens obu jest właściwie taki 
sam.  Tego  wieczora,  w  tłumie  ludzi,  doznałam  niespodziewanie  olśnienia. 
Każdy  człowiek  zmaga  się  z  różnymi  uczuciami  w  kolejnych  etapach 
swojego  życia,  z  chaosem  wszystkich  dobrych  i  złych  rzeczy.  Każdy  sam 
dźwiga  swoje  brzemię.  Żyjemy  samotnie,  starając  się  być  jak  najmilszymi 
dla osób, które kochamy. 

– Tato, nie musisz się tak starać. Żebyś nie przedobrzył. – powiedziałam. 
 
– O co starać? – Tata zaskoczony podniósł głowę. 
–  No  wiesz...  spieszyć  się  tak  z  powrotem  do  domu,  znosić  prezenty, 

kupować mi ubrania... Przedobrzysz i jeszcze cię to zmęczy. 

– Tego ostatniego nigdy nie robiłem – zaśmiał się. 
– A... to takie życzenie – też się roześmiałam. 
– O co ci chodzi z tym przedobrzeniem? 
–  No  wiesz,  mógłbyś  się  nagle  znudzić  życiem  rodzinnym,  zacząć 

background image

zdradzać, pić, wyładowywać się na rodzinie, czy coś w tym stylu. 

– Może i kiedyś tak będzie – znów się roześmiał. – Ale póki co, robię, co 

mogę, aby poukładać jakoś nasze życie. Cieszę się, że w końcu mogę robić 
to,  na  co  miałem  ochotę  przez  tyle  lat.  Są,  co  prawda,  na  świecie  ludzie 
szczęśliwi  w  pojedynkę,  ale  twój  ojciec  od  zawsze  należał  do 
ciepluchów-domatorów. Dlatego właśnie nie wyszło nam z poprzednią żoną. 
Nie  znosiła  dzieci,  natomiast  uwielbiała  wychodzić.  W  domu  też  sobie  nie 
bardzo radziła. Bywają i tacy naturalnie, i niech sobie będą, proszę bardzo, 
ale  ja  marzyłem  o  zwykłej  rodzinie,  gdzie  wszyscy  są  sobie  bliscy,  która 
codziennie  razem  zasiada  przed  telewizorem,  a  w  niedziele  komplikuje 
sobie życie wspólnymi wypadami. Związek dwóch tak odmiennych osób, jak 
ja  i  moja  była  żona,  okazał  się  porażką.  Kiedy  przypomnę  sobie  cały  ten 
długi  okres  życia  w  rozłące  z  wami,  samotność  i  wszelkie  smutki,  jakie 
wtedy  odczuwałem,  zdaję  sobie  sprawę,  jak  istotna  jest  obecność  bliskich. 
Możliwe,  że  kiedyś  zmienię  poglądy  i  zrobię  się  przykry  dla  ciebie  czy 
mamy,  ale  cóż...  w  życiu  bywa  i  tak.  Ale  jeślibyśmy  kiedykolwiek  mieli 
zacząć nadawać na innych falach... gdyby rzeczywiście miało się tak kiedyś 
zdarzyć...  szczególnie  na  wypadek  takiej  ewentualności,  lepiej  żebyśmy 
zgromadzili  do  tego  czasu  wiele  radosnych  wspomnień  –  rozważał 
spokojnie tata, przerywając posiłek. 

Pomyślałam,  że  dobrze  mówi,  naprawdę  do  rzeczy,  i  po  raz  pierwszy 

odkąd  tu  zamieszkałam,  poczułam,  jak  ogarnia  nas  pewien  szczególny 
rodzaj bliskości. 

–  Wydaje  mi  się,  że  mamie  też  różne  myśli  chodzą  po  głowie.  Nic  nie 

mówi,  ale  przecież  zmuszona  była  opuścić  miejsce,  w  którym,  w  końcu, 
mieszkała szmat czasu... – powiedział cicho tata. 

– Skąd taki pomysł? 
–  No,  na  przykład...  –  tata  postukał  pałeczkami  w  suszoną  makrelę  – 

prawie codziennie na kolację dostajemy rybę. 

Jego  słowa  uświadomiły  mi,  że  rzeczywiście  tak  było.  Przed  oczami 

stanął  mi  obraz  matki  zatrzymującej  się  przed  sklepami  rybnymi. 
Zamilkłam. 

–  Niby  jesteś  studentką,  a  coś  mi  się  zdaje,  że  wszystkie  wieczory 

spędzasz w domu. Nie masz jakichś imprez, pracy, czy czegoś w tym stylu? 
– zmienił nagle temat. 

– Hmm?... Jak się nie należy do jakiegoś klubu, to nie ma tak co i rusz 

background image

imprez. I nie, nie pracuję. Skąd nagle u ciebie takie stereotypy, jakbyś się za 
dużo telewizji naoglądał? – zaśmiałam się. 

–  Po  prostu  chciałbym  choć  raz  móc  cię  upomnieć  po  ojcowsku:  „Za 

dużo się włóczysz wieczorami!" – tata też się śmiał. 

Senbei  odłożone  dla  mamy  na  stole  świadczyło  o  szczęściu  naszej 

rodziny. 

Czasami jednak nie  mogę  zmrużyć  oka,  tak  bardzo  tęsknię  za  morzem. 

Nic  na  to  nie  mogę  poradzić.  W  dzielnicy  Ginza  –  często  tam  chodzę  – 
zdarza się, że wiatr przyniesie nagle słony zapach morza. Chce mi się wtedy 
wyć. Słowo, wcale nie przesadzam. Morska bryza ogarnia nagle moje ciało i 
aż nie mogę się ruszyć, tak potwornie robi mi się smutno. I zbiera mi się na 
płacz. Na ogół bywa tak w pogodne dni, a przejrzyste niebo rozciąga się hen, 
daleko. Mam wtedy ochotę rzucić torebki z zakupami ze sklepu muzycznego 
Yamano  czy  Printemps,  Czy  jakie  tam  niosę,  biec  aż  na  oblepione  przez 
pływy,  brudne  nabrzeże  i  pełną  piersią  wdychać  zapach  morza.  Czy  to,  co 
nazywamy nostalgią, to żal, że nawet tak silne pragnienia niewątpliwie też 
kiedyś osłabną? 

Właśnie  kilka  dni  temu,  kiedy  szłam  z  mamą,  coś  takiego  nam  się 

przydarzyło. Było południe, któregoś dnia w środku tygodnia. Na ulicy nie 
było zbyt wielu ludzi. Gdy tylko wyszłyśmy z domu towarowego, owiał nas 
silny wiatr i zapachniało morską wodą. Obie poczułyśmy to od razu. 

– Ach, pachnie morzem – zauważyła mama. 
–  Tam  przecież  jest  ta,  no...  przystań  Harumi  –  wskazałam  palcem. 

Poczułam się jak jedna z takich, co to palcem badają kierunek wiatru. 

– Prawda – uśmiechnęła się mama. 
Chciała  kupić  kwiaty  w  kwiaciarni  niedaleko  wejścia  do  parku,  więc 

ruszyłyśmy w tamtą stronę. Niesłychanie soczysta zieleń parku widoczna w 
oddali była olśniewająca. Wyróżniała się wyraźnie na tle pogodnego nieba, 
tak  drogocennego  w  czasie  pory  deszczowej.  Akurat  minął  nas  autobus 
jadący do Harumi. Jego warkot dźwięczał nam w uszach. 

– Może napijemy się herbaty przed powrotem? – zaproponowałam. 
–  Nie,  wracajmy  lepiej  szybko  z  powrotem.  Po  południu  mam  moją 

lekcję  ikebany*,  a  twój  ojciec  jutro  wyjeżdża  w  delegację.  Jak  czegoś  nie 
przygotuję  i  nie  zjemy  razem  kolacji,  znów  będzie  mu  przykro...  jest 
zupełnie jak dziecko, prawda? – uśmiechnęła się, patrząc przed siebie. 

* Ikebana – japońska sztuka aranżacji kwiatów (przyp. tłum.). 

background image

– To tyłko teraz, z czasem na pewno mu przejdzie. Odkąd mama zaczęła 

wieść  życie  małżonki,  nawet  jej  uśmiech  się  zaokrąglił.  Gdy  śmiała  się,  jej 
rysy,  jak  drobne  fale,  powoli  rozchodziły  się  ku  miękkim  promieniom 
słońca. 

– Udało ci się znaleźć jakichś przyjaciół? Po co pytam, oczywiście, że tak, 

telefon urywa się bez przerwy. Fajnie się studiuje? 

– Czemu pytasz? Bardzo fajnie. 
– No wiesz, tam miałaś przy sobie Yoko i Tsugumi, byłyście zupełnie jak 

siostry. Obawiałam się, że może czujesz się teraz samotna. W domu jest tak 
cicho... 

–  Faktycznie  –  przyznałam.  –  Prawie  jak  makiem  zasiał...  Pospieszny 

tupot nóg w holu zajazdu. Ruch w kuchni. 

Huk  wielkiego  odkurzacza.  Dzwoniący  w  holu  telefon.  Pod  jednym 

dachem krzątał się zawsze tłum ludzi. Koło piątej po południu i dziewiątej 
wieczorem  Związek  Miejski  nadawał  z  głośników  na  ulicach  melodię 
przypominającą dzieciom, że pora już wracać do domów. Szum fal, syreny 
statków, śpiew ptaków... 

– To raczej ty, mamo, jesteś samotna – dodałam. 
– Tak, chyba tak... Zdawałam sobie sprawę, że nie możemy im bez końca 

siedzieć na głowie, i naturalnie bardzo się cieszę, że wreszcie możemy być 
razem z ojcem, ale... jakoś nie mogę zapomnieć, jak to było żyć w otoczeniu 
wielu  osób,  tak  jak  nie  mogę  odgonić  od  siebie  szumiących  mi  ciągle  w 
duszy fal – powiedziała i zaraz potem zasłoniła ręką usta, śmiejąc się: – Ależ 
ze mnie poetka, co?! 

Mam  takie  niezbyt  wyraźne  wspomnienia  z  wczesnego  dzieciństwa,  na 

myśl  o  których  dziś  śmieję  się.  Zdarzało  się  latem,  że  gdy  po  kolacji, 
zmęczona  zabawą,  przysypiałam  przed  telewizorem  przy  niskim  stole, 
rodzice  zaczynali  swoje  rozmowy.  Odruchowo  otwierałam  oczy  i 
przysłuchiwałam  się  z  wpółprzymkniętymi  powiekami,  wlepiając  wzrok  w 
maty  tatami  tuż  przed  moim  nosem.  Często  tak  bywało.  Tata  ustawicznie 
rozprawiał  o  tym,  że  mieszkająca  w  Tokio  żona  nie  chce  mu  dać  rozwodu 
albo że on nie może bez końca trzymać nas w takim miejscu. Wcześniej, gdy 
tata był młodszy, zawsze podchodził do wszystkiego śmiertelnie poważnie, 
ciągle  się  wszystkim  zadręczał,  dopiero  odkąd  poznał  mamę,  zaczął 
pracować nad tą stroną swojego charakteru. Uważam, że bardzo się zmienił. 
Bo mama jest niesłychaną optymistką. Tamtego dnia mama oburzyła się na 

background image

jego słowa: 

– Jak możesz! Co to znaczy „w takim miejscu"? 
–  Tak  mi  się  powiedziało.  Zgoda,  Masako  to  w  końcu  twoja  młodsza 

siostra. No, ale czy możesz powiedzieć, że jesteś szczęśliwa, siedząc komuś 
tak bezustannie na głowie i zaharowując się całymi dniami? – znów zaczął 
swoje. 

Nawet ja, leżąc do nich tyłem, wyczułam, że mama była podenerwowana. 

Nie znosi takiego lamentowania. 

–  Skończ  już!  –  powiedziała,  dając  wyraz  swojemu  niezadowoleniu 

wymownym westchnieniem. Do dziś dobrze pamiętam jej słowa. W różnych 
okolicznościach  przychodzą  mi  na  myśl,  tak  ostro  zabrzmiały.  –  Jak  tak 
dalej pójdzie, to nawet wchodząc do trumny, będziesz narzekał, że czegoś ci 
brak. 

Mam też pewne wspomnienie z Tsugumi. 
– Ten twój ojciec to taki prawdziwy „ktoś" – mruknęła pewnego dnia w 

zadumie,  kiedy  przegrywałam  w  jej  pokoju  kasetę.  Było  pochmurne 
popołudnie. W takie posępne szarobure dni, gdy wzburzone fale wyglądały 
groźnie,  Tsugumi  zawsze  robiła  się  nieco  milsza  dla  ludzi.  Ciotka  Masako 
powiedziała kiedyś, że gdy Tsugumi była jeszcze małym dzidziusiem, o mało 
co nie umarła w taki właśnie dzień i może to stąd się brał jej dobry nastrój. 

– Czyli jaki? Nijaki? 
–  Idiotka.  Taki  ktoś  z  dobrego  domu...  Taki  KTOŚ...  jak  panicz, 

rozumiesz? – śmiała się zarumieniona, lekko gorączkująca Tsugumi. Leżała 
z włosami rozsypanymi na bielusieńkiej poduszce. 

– Rzeczywiście, sprawia takie wrażenie. Ale ty czemu tak myślisz? 
–  Bez  przerwy  maże  się  z  nieistotnych  powodów.  Zupełnie  jak  on,  też 

nosisz się dumnie, choć tak naprawdę mięczak z ciebie. Może nie aż taki jak 
on, ale jednak. Tego faceta rzeczywistość chyba przerasta. 

Było w tym trochę prawdy, więc się nawet nie zezłościłam. 
– I dobrze. Czy to nie dzięki temu układa mu się z osobą taką jak moja 

mama? – odparłam. 

–  Zapewne.  Dużo  lepiej  umie  podnieść  człowieka  na  duchu  od  takiej 

męczennicy  jak  ja,  co  nic,  tylko  leży.  Co  to  wszystkiego  nauczyła  się  w 
łóżku...  jakoś  to  sprośnie  zabrzmiało...  W  każdym  razie,  kiedy  wpadam 
nieraz  na  twojego  starego  w  korytarzu  i  słyszę:  „A,  Tsugumi!  Może 
chciałabyś coś z Tokio, powiedz, to ci przywiozę", to nawet ja się szczerzę na 

background image

taki tekst. – Zaśmiała się, patrząc na mnie. 

Światło lampki do czytania w pokoju wydawało się wyjątkowo jasne tego 

popołudnia.  W  tle  cały  czas  cichutko  grała  muzyka.  W  milczeniu, 
wysłuchując  kasety  do  końca,  przeglądałyśmy  gazety.  Tylko  szelest 
przewracanych stron co chwilę mącił panujący w pokoju spokój. 

Tsugumi. 
Dopiero teraz, z perspektywy czasu, rozumiem ją. 
Myślę, że z całych sił starała się zachowywać okropnie, po to tylko, aby 

inni nie wiedzieli, co naprawdę przeżywa (oczywiście, musiała mieć ku temu 
odpowiednie  predyspozycje).  Obawiam  się,  że  uwiązana  do  małego 
miasteczka Tsugumi prędzej zapomni o mnie niż ja o niej, choć to ja mogę 
spotykać się z kim tylko mam ochotę i chodzić dokąd tylko zapragnę. A to 
dlatego,  że  Tsugumi  nigdy  nie  patrzy  w  przeszłość.  Dla  niej  istnieje  tylko 
„dziś". 

Pewnego wieczora zadzwonił telefon. Podniosłam słuchawkę: 
– Halo? 
– To ja – usłyszałam głos Tsugumi. 
Natychmiast  do  mieszkania  wlały  się  wszystkie  światła  i  cienie 

rodzinnego miasteczka. Zrobiło mi się biało przed oczami. 

–  Ojej!  Jak  się  masz?!  Ale  się  stęskniłam.  Jak  tam  wszyscy?  – 

krzyknęłam do słuchawki. –   

–  Widzę,  że  ty  chyba  bez  zmian  –  głupia  jak  zawsze.  Uczysz  no  się, 

Mario?  –  śmiała  się  Tsugumi.  Gdy  tylko  zaczęłyśmy  rozmawiać,  odległość 
od razu jakby się zmniejszyła i znów byłam tam, razem z kuzynkami. 

– Uczę się, uczę. 
– A jak tam stary – nie zdradza? Jak coś się zrobiło dwa razy, to ponoć 

zrobi się i trzeci... 

– No co ty! 
–  Skoro  tak...  Przypuszczam,  że  w  najbliższym  czasie  moja  stara 

oficjalnie oznajmi to twojej... wiosną przyszłego roku zwijamy zajazd. 

– Co? Że niby go już nie będzie? – spytałam zaskoczona. 
– Dokładnie. Ojcu już we łbie się poprzewracało, też wymyślił – teraz ma 

być  pensjonat!  Ma  go  prowadzić  do  spółki  z  jakimś  znajomym,  co  to  ma 
trochę  własnej  ziemi.  Gada,  że  było  to  jego  marzeniem.  Aż  się  na  śmiech 
zbiera. Mrzonki. Potem ma to niby przejąć Yoko. I tyle. 

– Ty też wyjeżdżasz? 

background image

–  A  co  mi  tam  –  umrzeć  w  górach  czy  nad  morzem...  –  mówiła,  jakby 

naprawdę było jej to obojętne. 

–  To  smutne.  Nie  będzie  zajazdu...  –  powiedziałam  załamana.  Zawsze 

myśłałam,  że  ich  rodzina  wiecznie  będzie  mieszkać  w  tamtym  miasteczku, 
że to się nigdy nie zmieni. 

–  Nic  nie  poradzisz.  No,  ale  nie  masz  chyba  nic  do  roboty  w  czasie 

wakacji, co? Jak tak, to przyjeżdżaj tu, będzie wesoło. Stara mówi, że da ci 
któryś z pokoi gościnnych i będzie cię napychać sashimi*. 

– Oczywiście, że przyjadę, pewnie. 
Jak  kręcony  na  ośmiomilimetrowej  taśmie  film,  którego  kolory  już 

przyblakły,  w  głowie  migały  mi  widoki  miasteczka  i  wnętrza  domu 
Yamamotów. Oczami wyobraźni ujrzałam też drobną rękę Tsugumi, leżącej 
w małym, tak dobrze mi znanym pokoiku, trzymającą słuchawkę. 

–  No  to  postanowione.  Więc  czekamy.  Aa,  moja  stara  wdrapała  się  tu 

właśnie  na  górę  i  mówi,  że  teraz  ona  chce  rozmawiać  z  twoją  matką. 
Trzymaj się – dorzuciła pośpiesznie Tsugumi. 

– Już ją daję – odrzekłam i zawołałam mamę. 
I tak oto miało nadejść moje ostatnie lato spędzone w zajeździe. 
*  Sashimi  –  potrawa  japońska,  cienkie  plasterki  świeżej  surowej  ryby 

(przyp. tłum.). 

 
 

background image

Obcy 

 
Dlaczego? 
Ilekroć  tylko  statek  zbliża  się  do  portu,  czuję  się  trochę  jak  ktoś  obcy, 

było tak od zawsze. 

Nawet  kiedy  mieszkałam  w  tamtym  miasteczku,  wystarczyło,  że 

odpłynęłam nieco dalej statkiem, by wracając, czuć się właśnie tak. Miałam 
wrażenie,  że  jestem  tylko  przybyszem  i  za  jakiś  czas  z  pewnością  znów 
opuszczę ten port. 

Może  gdy  patrzy  się  z  pokładu  na  odległy,  zasnuty  mgłą  port,  staje  się 

jasne,  że  gdziekolwiek  by  człowiek  był,  zawsze  jest  w  pewnym  stopniu 
samotny, zawsze jest obcy. 

Było już późne popołudnie. 
Za  oślepiająco  połyskującymi  w  zachodzącym  słońcu  falami,  z  drugiej 

strony  pomarańczowego  nieba  niewyraźnie,  niczym  fatamorgana, 
zamajaczył  mały  punkt  przystani.  Z  podniszczonych  głośników  popłynęła 
melodia  żegnająca  podróżnych  i  kapitan  zapowiedział  moje  rodzinne 
miasteczko.  Na  zewnątrz  z  pewnością  panował  jeszcze  upał,  ale  na  statku 
klimatyzacja działała tak mocno, że było wręcz zimno. 

Do  czasu  przesiadki  z  superekspresu  na  statek  ekspresowy  ledwo 

mogłam usiedzieć, tak mi się spieszyło, ale ukołysana przez fale trochę się 
zdrzemnęłam  i  po  przebudzeniu  byłam  już  spokojna.  Przeciągnęłam  się 
jeszcze  zaspana.  Przez  przybrudzone  od  wody  morskiej  okno,  w  oddali, 
zobaczyłam  zbliżające  się  coraz  bardziej,  jakby  na  przewijanych  klatkach 
filmu, ukochane wybrzeże. 

Rozległ  się  dźwięk  syren.  Statek  szerokim  łukiem  opłynął  kraniec  wału 

falochronu. W zbliżającym się porcie dostrzegłam ubraną w białą sukienkę 
Tsugumi.  Z  założonymi  na  piersiach  rękami  opierała  się  o  stojącą  tam 
tablicę, tuż pod napisem WITAMY. 

Statek  podpływał  powoli,  wreszcie  zatrzymał  się,  stukając  o  brzeg. 

Załoga  rzuciła  liny  i  opuszczono  trap.  Zapadał  zmierzch.  W  niknącym 
brzasku  dnia  pasażerowie  kolejno  schodzili  z  pokładu.  Wstałam,  wzięłam 
bagaże i również ustawiłam się w kolejce do wyjścia. 

Ledwo  wyszłam  na  zewnątrz,  buchnęło  na  mnie  gorące,  duszne 

background image

powietrze. Tsugumi podeszła energicznym krokiem. Nie było ani: „Miło cię 
znów  widzieć!",  ani:  Jak  się  masz?".  Zniecierpliwiona  powiedziała  z 
naburmuszoną miną: 

– Szkoda, że nie później! 
– A ty jak zawsze... – odrzekałam. 
– Już myślałam, że uschnę – dodała Tsugumi wciąż bez cienia uśmiechu 

na twarzy, po czym ruszyła żwawo przodem. Słów mi brakowało, więc tylko 
zaśmiałam  się  pod  nosem.  Tak  typowe  dla  Tsugumi  powitanie  napełniło 
mnie jakąś absurdalną radością nie do pohamowania. 

O  dziwo,  Zajazd  Rodziny  Yamamoto  znajdował  się  idealnie  w  tym 

samym  miejscu,  co  zawsze.  Ten  fakt  wywołał  we  mnie  osobliwe  uczucia. 
Miałam wrażenie, że nagle oto znalazłam się w starym domu, który dawno 
temu widziałam w snach, i to mi nie pasowało. Ale po chwili: 

– Ej! Przyjechała ta paskuda, co to ma mieszkać kątem i napychać się na 

krzywy ryj! – wrzasnęła Tsugumi przez otwarte na oścież drzwi wejściowe i 
w okamgnieniu powróciłam do rzeczywistości. 

Pochi  zaszczekał  za  domem.  Śmiejąc  się:  „Co  ta  Tsugumi  plecie?!", 

nadeszła z wnętrza domu ciotka Masako. Ukazała się też i roześmiana Yoko. 

– Maria! Nareszcie! 
Od razu poczułam się jak w domu, aż drżałam z radości. 
Cała masa zgromadzonych w holu klapek plażowych wskazywała na duże 

oblężenie  tego  lata.  Gdy  tylko  poczułam  zapach  tego  domu,  zaraz 
przypomniał mi się rytm tutejszego życia. 

– Ciociu, czy mogłabym w czymś pomóc? – spytałam. 
–  Nie  trzeba,  nie  trzeba,  wejdź  do  środka  i  napij  się  może  z  Yoko 

herbaty. – Zaśmiała się i pobiegła z powrotem w stronę gwarnej kuchni. 

A  tak,  zgodnie  z  harmonogramem  dnia  Yamamotów,  była  to  akurat 

godzina,  kiedy  Yoko  jadła  przed  wyjściem  do  pracy.  Najbardziej  nerwowa 
pora, kiedy to ciocia z wujkiem uwijali się, przygotowując kolację dla gości. 
Codziennie, bez wyjątków, czas biegł tu takim samym, ustalonym trybem. 

W  pokoju  Yoko  zabierała się  właśnie  za  jedzenie  onigiri*.  Postawiła  na 

niskim stoliku kubek, którego zawsze dawniej używałam, i nalała herbaty. 

–  Jest  i  herbatka!  –  Patrząc  pogodnie,  podała  mi  ją  z  uśmiechem.  – 

Zjesz onigiri? 

–  Kretynka.  Zaraz  przecież  będzie  prawdziwa  wyżerka.  Odechce  jej  się 

jeść – rzuciła Tsugumi, nie podnosząc 

background image

* Onigiri – japoński odpowiednik naszych kanapek, ryż uformowany w 

trójkąty  z  różnym  wypełnieniem,  owinięty  w  jadalne  algi  nori  (przyp. 
tłum.). 

nawet głowy. Siedziała w rogu oparta o ścianę i z wyciągniętymi nogami 

przeglądała czasopisma. 

–  Tak,  racja.  Ale  wieczorem  przyniosę  ciastka,  czekaj  więc  na  mnie, 

dobrze, Mario? 

– Czyli nadal tam pracujesz? 
– Tak. Mamy teraz trochę więcej rodzajów ciastek. Przyniosę ci te nowe. 
– Super. 
Przez siatkę w otwartym oknie widziałam ludzi co chwila wracających z 

kąpieli  w  morzu.  Wszędzie  dźwięczały  ich  pogodne,  roześmiane  głosy.  We 
wszystkich  zajazdach  i  kwaterach  w  mieście  zbliżała  się  już  pora  kolacji  i 
całe  miasto  kipiało  życiem.  Niebo  było  jeszcze  jasne,  z  telewizorów 
rozchodziły się dźwięki wieczornych wiadomości. Pachnąca morzem bryza, 
muskając maty, przewiała pokój. Z korytarza co chwilę dochodził tupot nóg 
ludzi  chodzących  tam  i  z  powrotem,  wykąpani  goście  wracali  z  łaźni  do 
swoich pokoi. Daleko od strony morza dobiegał skrzek mew, a w górze, za 
oknem,  pomiędzy  kablami  lśniło  niepokojąco  purpurowe  niebo.  Był 
wieczór, taki sam jak zazwyczaj. 

Wiedziałam jednak, że nic nie trwa wiecznie. 
„Maria już jest?" – usłyszałam czyjeś pytanie, a następnie zbliżający się 

odgłos kroków i po chwili wujek wystawił głowę zza norenu*: 

–  A,  jesteś.  Cieszę  się,  że  cię  znowu  widzę.  Odpocznij  sobie.  – 

Uśmiechnął się i poszedł. 

Tsugumi  wstała  i  poczłapała  do  lodówki.  Do  szklanki  z  Myszką  Miki, 

którą dawno temu dostała w prezencie w sklepie z alkoholami, nalała sobie 
herbaty  zbożowej.  Wypiła  duszkiem  i  z  brzękiem  wrzuciła  szklankę  do 
wyszorowanego zlewu. 

*  Noren  –  przesłonka  zawieszana  nad  wejściem  do  restauracji  lub 

oddzielająca pomieszczenia (przyp. tłum.). 

– Z taką gębą zachciało mu się pensjonatu. Mówię ci, ojciec-dręczyciel. 
– Marzył o tym – powiedziała Yoko, spuszczając nieco wzrok. 
Latem  przyszłego  roku  nie  pozostanie  nawet  śladu  po  tym,  teraz  tak 

rzeczywistym,  miejscu.  Jakoś  ciężko  było  przyjąć  coś  takiego  do 
wiadomości. Do dziewczyn pewnie też to nie docierało. 

background image

Życie  tutaj  nie  było  dotychczas  dla  mnie  niczym  niezwykłym.  Żyłam  w 

tym  małym  rybackim  miasteczku,  spałam,  budziłam  się,  jadłam...  Czasem 
czułam  się  dobrze,  czasem  źle,  oglądałam  telewizję,  przeżywałam  miłości, 
chodziłam do szkoły na zajęcia i zawsze wracałam do tego domu. Sama nie 
wiem  od  kiedy,  ale  ilekroć  tylko  mgliście  próbuję  przypomnieć  sobie 
tutejsze życie codzienne, pozostawia ono odczucie podobne do sypiącego się 
ciepłego, czystego piasku. 

Chłonąc  całą  sobą  to  delikatne  ciepło,  zmęczona  po  podróży  i  trochę 

senna, z zachwytem rozkoszowałam się ukochanym szczęściem. 

Zbliżało się lato. Już się zaczynało. 
Sezon, który z pewnością raz na zawsze przeminie i już po raz kolejny nie 

nadejdzie. Rozumiałyśmy to i dlatego okres ten, który miał minąć zapewne 
zupełnie  normalnie,  dla  nas  był  bardziej  napięty  i  bolesny  niż  każdy  inny. 
Siedziałyśmy  tego  wieczora  w  pokoju  i  wiedziałyśmy  o  tym  dobrze. 
Zdawałyśmy sobie z tego sprawę do bólu, a mimo to cieszyłyśmy się bardzo. 

Po  kolacji,  gdy  rozpakowywałam  bagaże,  usłyszałam  radosne 

poszczekiwanie Pochiego. Wychylając się z małego okienka w moim pokoju, 
można  było  zobaczyć  ogród  na  tyłach  domu.  Spojrzałam  w  dół  i  w 
zapadających  ciemnościach  zobaczyłam  Tsugumi  zapinającą  Pochiemu 
smycz. Zauważywszy mnie, spytała, zadzierając głowę do góry: 

– Idziesz z nami? 
– Idę – odpowiedziałam i zeszłam na dół. 
Na  zewnątrz  niebo  jaśniało  resztkami  światła,  latarnie  zdawały  się 

świecić mocniej. Tsugumi, naturalnie ciągnięta przez Pochiego, oznajmiła: 

– Dziś jestem wykończona, idziemy więc tylko do wejścia na plażę. 
– Co wieczór bierzesz go na spacer? – spytałam zdziwiona. Powinna była 

nie mieć sił na coś takiego. 

– A co się dziwisz? Sama go do tego przyzwyczaiłaś! Odkąd wyjechałaś, 

kundel co rano w porze spaceru szczekał jak opętany. Jestem tak delikatna, 
że codziennie mnie to budziło, zawarliśmy więc kompromis i zamieniliśmy 
poranki na wieczory. Bierzemy go razem z Yoko. 

– To pięknie. 
– Trzeba przyznać, że i ja czuję się lepiej, odkąd psisko ciąga mnie tak 

każdego  dnia.  To  pewien  plus.  –  Na  drobnej,  zwróconej  do  mnie  bokiem 
twarzyczce Tsugumi pojawił się uśmiech. 

Tsugumi  przez  całe  jej  dotychczasowe  życie  bezustannie  coś  dolegało. 

background image

Ale prawie nigdy nie mówiła o tym, co ją bolało, nawet w żartach. Dusząc 
ból  w  sobie,  wyładowywała  się  na  otoczeniu  albo  rzucała  coś  złośliwego  i 
oddalała  się  do  swojego  pokoju,  aby  się  położyć.  Poza  tym  nigdy  się  nie 
poddawała. 

Było to, moim zdaniem, zachowanie pełne godności, aczkolwiek czasami 

mnie denerwowało. 

Ulice,  resztkami  sił  powstrzymujące  ogarniającą  je  noc,  były  parne, 

rozgrzane,  nabrały  niebieskiej  barwy.  Na  mgliście  bielejącej  plaży  dzieci 
puszczały  fajerwerki.  Przeszłyśmy  żwirową  drogę,  minęłyśmy  most  i 
skierowałyśmy  się  w  stronę  plaży.  Wspięłyśmy  się  na  wał  nabrzeżny 
wrzynający  się  prosto  w  morze  i  spuściłyśmy  Pochiego  ze  smyczy.  Pobiegł 
ku  plaży,  my  zaś  przysiadłyśmy  na  jednym  z  betonowych  krzyżaków 
wzmacniających wał i oparte o jedno z jego ramion piłyśmy z puszek zimny 
sok. 

Wiał  przyjemny  wiatr.  W  przerwach  między  unoszącymi  się  daleko 

cienkimi  warstwami  szarych  chmur  połyskiwały,  to  znów  niknęły,  resztki 
wieczornego światła. Obłoki przepływały jeden za drugim. 

Gdy tylko zaczynałyśmy się martwić, że Pochi pobiegł tak daleko, że aż 

znikł  nam  z  oczu,  znowu  przybiegał  zatroskany  i  szczekał  na  Tsugumi 
siedzącą  wysoko  na  krzyżaku,  poza  jego  zasięgiem.  Tsugumi  śmiała  się, 
wyciągała do niego ręce, głaskała go, poklepywała. 

–  Widzę,  że  przełamaliście  z  Pochim  wszystkie  lody  –  powiedziałam 

poruszona  rozwojem  ich  dobrych  stosunków.  Tsugumi  nic  nie 
odpowiedziała.  Milcząc,  wyglądała  tak,  jak  powinna  była  wyglądać  –  jak 
młodsza kuzynka. 

Ale już po chwili, z wyrazem twarzy, jakby połknęła glistę, wymamrotała: 
–  To  wcale  nie  jest  śmieszne.  To  koszmar.  Czuję  się  jak  Casanovą, 

którego nagle wzruszyły uczucia jakiejś niewinnej panienki i się ożenił. 

– O czym ty mówisz?! To a propos twojego zżycia się z Pochim?! 
A więc tak to widzi – pomyślałam, ale dopytywałam się dalej, chcąc, aby 

powiedziała więcej. 

– Zgadza się. Aż mnie mierzi na myśl, że kumpluję się z psem. Patrząc 

obiektywnie, to naprawdę obrzydliwe. 

– Co ty wygadujesz. Wstydzisz się czy co? – zaśmiałam się. 
– Bez jaj. Kompletnie nie kapujesz, o co mi chodzi. Tyle lat spędziłyśmy 

razem, rusz czasem głową! – docięła mi, szczerząc się złośliwie. 

background image

–  Rozumiem.  Tak tylko  chciałam  ci  dokuczyć  –  odparłam.  –  Ale  wiem 

przecież, że lubisz Pochiego. 

– Fakt. Lubię. Lubię go – przyznała. 
Zmierzch  nakładał  na  siebie  kolejne  barwy,  wszystko  wynurzało  się  z 

niego ciemne i mgliste, jak we śnie. Co jakiś czas fale tańczyły, rozpryskując 
się  o  rozgałęzione  ramiona  krzyżaków.  Na  niebie,  zupełnie  niczym  mała 
biała żaróweczka, błyszczała jasno pierwsza gwiazda. 

– Ale... Prawdziwe świnie mają swoją świńską filozofię. I to jest wbrew 

niej.  Świnia,  która  nagle  rozczula  się  nad  psem...  zbyt  powierzchowne  – 
kontynuowała Tsugumi. 

– A więc jesteś świnią? – zaśmiałam się. 
Nie widziałam się z nią od tak dawna, że zdążyło nagromadzić się w niej 

sporo  spraw,  o  których  chciała  opowiedzieć  w  typowym  dla  niej  stylu. 
Mówiła,  co  jej  leżało  na  sercu.  Na  takie  tematy  rozmawiałyśmy  tylko  we 
dwie.  Od  historii  ze  skrzynką  duchów  rozumiałam  Tsugumi  i  wiedziałam 
dobrze, co chciała powiedzieć, nawet jeśli rozmijało się to z moim sposobem 
na życie. 

– A gdyby tak na przykład zapanował na ziemi głód... 
– Głód?... To dopiero wymyśliłaś, nie mam pojęcia, o co ci chodzi. 
– Nie przerywaj, zamknij się i słuchaj. Ja to chciałabym być taką świnią, 

co to, gdyby naprawdę kiedyś nie było co włożyć do gęby, najnormalniej w 
świecie  zabiłaby  Pochiego  i  go  zeżarła.  Nie  kimś  takim,  co  to  potem 
wymięknie,  będzie  chlipał  pod  nosem,  sypał  mu  grób,  a  stojąc  nad  nim, 
dziękował  i  przepraszał  w  imieniu  wszystkich,  i  jeszcze  ciągle  nosił  przy 
sobie  jego  jedną  wypucowaną  kosteczkę.  Nie.  Jeśli  to  tylko  możliwe, 
chciałabym  potem  bez  żalu  i  bez  wyrzutów  sumienia  móc  zaśmiać  się  i 
naprawdę  spokojnie  podsumować:  „Ależ  smaczny  był  ten  Pochi".  To 
oczywiście tylko taki przykład. 

Przejęta  Tsugumi,  siedząca  z  przechyloną  głową  i  rękami  oplecionymi 

wokół kolan, zupełnie nie pasowała do tego, o czym mówiła. Miałam dziwne 
wrażenie, że patrzę na kogoś nie z tego świata. 

– To nie świnia, tylko czubek – zauważyłam. 
– Zgadza się, ktoś, z kim nigdy nic nie wiadomo. Nigdy jakoś nie może 

się dopasować do otoczenia, nie może powstrzymać tej części siebie, której 
sam  dobrze  nie  rozumie,  choć  nawet  nie  wie,  dokąd  go  to  doprowadzi. 
Jednak  mimo  to  zawsze  jest  przekonany,  że  robi  słusznie.  Fajnie  tak  – 

background image

mówiła jasno, gapiąc się na ciemne morze. 

Nie był to z jej strony narcyzm. Nie był to też estetyzm. W sercu Tsugumi 

było  wyszorowane  lustro.  Wierzyła  jedynie  w  rzeczy,  które  się  w  nim 
odbijały. I nawet nie próbowała się nad tym zastanawiać. 

To właśnie było to. 
A jednak lubiłam ją, i Pochi ją lubił, i przypuszczalnie wszyscy wokoło. 

Byliśmy  nią  zauroczeni.  Bez  względu  na  to,  co  robiła  i  co  mówiła  w 
przypływie  jakiegoś  swojego  humoru.  A  przecież  taki  Pochi,  na  przykład, 
miał  zostać  kiedyś  zabity  i  zjedzony.  Gdzieś  w  głębi  duszy  Tsugumi,  pod 
wszystkimi  słowami,  głębiej  niż  serce,  było  światło,  które  wspierało  jej 
pogmatwaną naturę. To światło, tak mocne, aż ogarniał człowieka smutek, 
płonęło  w  miejscu  nieznanym  nawet  samej  Tsugumi  bezustannie,  jak 
wiecznie pracujący silnik. 

– Chłodno tak po zmierzchu. Wracamy? – Tsugumi wstała. 
– Tsugumi, nie przystoi tak! Widziałam twoje majtki. 
– Tylko majtki? Co sobie żałujesz? 
– Za to ty sobie nie żałujesz. 
– No i co z tego?! – zaśmiała się i zawołała na cały głos Pochiego. 
Przybiegł do nas co sił w nogach długim nabrzeżem i łasił się, szczekając 

w taki sposób, jakby chciał obwieścić nam wiele rzeczy. 

– No już dobrze, dobrze – uspokajała go Tsugumi. 
Ruszyłyśmy z powrotem. Pochi to nas wyprzedzał, to znów przystawał, w 

pewnym momencie jakby coś zauważył, podniósł głowę i puścił się pędem 
do przodu. Zastanawiałyśmy się jeszcze, co mu się stało, gdy dobiegło nas 
przeraźliwe szczekanie zbiegającego na przeciwną stronę walu Pochiego. 

– O co mu chodzi? – Pobiegłyśmy za nim. 
Pochi  łasił  się  do  małego  pomeraniana  przywiązanego  do  białego 

pomnika  stojącego  w  sosnowym  lasku,  na  terenie  parku,  przy  plaży  po 
przeciwnej  stronie  wału.  Początkowo  merdał  ogonem,  chcąc  się  pobawić. 
Psiak  jednak  przestraszył  się  większego  Pochiego  i  doprowadzony  do 
ostateczności ugryzł go, ujadając piskliwie. Ten zaskomlał i odskoczył w tył. 
Podszedł  do  sprawy  poważnie  i  w  okamgnieniu  przeistoczył  się  w  psa 
bojowego. 

– Trzeba go powstrzymać! – krzyknęłam. 
–  Bierz  go!  –  wrzasnęła  równocześnie  Tsugumi.  W  tym  momencie 

wyraźnie pojęłam różnicę naszych charakterów. 

background image

Nie  mając  innego  wyboru,  pobiegłam  sama  i  z  całych  sił  objęłam 

Pochiego. W tym momencie mały psiak ugryzł mnie w nogę. 

– Auć! Boli! Za co? – krzyknęłam, a Tsugumi na to: 
–  Doskonale!  Dalej!  Wszyscy  razem,  we  trójkę!  Spojrzałam  za  siebie,  z 

całego serca śmiała się zadowolona. 

I właśnie wtedy to nastąpiło. 
– Ej! Gongoró! Spokój! – krzycząc, nadszedł młody chłopak. 
Było  to  pierwsze  spotkanie  z  Kyoichim,  z  którym  miałyśmy  spędzić 

tamto ostatnie, wspaniałe lato. Poznaliśmy się u wrót jasnej jeszcze nocy, na 
początku  lata,  na  wyglądającej  jak  z  obrazka  plaży,  nad  którą  zaczął  się 
wznosić blady księżyc. 

W Kyoichim bez wątpienia było coś dziwnego. Wyglądał mniej więcej na 

naszego  rówieśnika.  Ciało  miał  smukłe  i  zgrabne,  a  dobrze  rozbudowane 
ramiona i mocna szyja sprawiały, że wyglądał fajnie, biła z niego siła. Miał 
krótkie włosy, srogie brwi. Na pierwszy rzut oka robił wrażenie dziarskiego 
chłopaka, idealnie pasującego do białej koszulki polo, którą miał na sobie, i 
tylko jego oczy były jakieś inne. Miał niezwykłe, głębokie spojrzenie. W jego 
oczach był blask, jak gdyby Kyoichi wiedział o czymś niesłychanie ważnym. 
Właściwie można powiedzieć, że miał oczy dorosłego człowieka. 

Chłopak szybko podszedł do mnie, siedzącej w samym środku ponownie 

wybuchłej burzy szczekania obu psów, i wziął wściekle ujadającego Gongoró 
na ręce. 

–  Czy  nic  się  nie  stało?  –  spytał  wyprostowany.  Wreszcie  mogłam 

zwolnić uścisk, puścić trzymanego do tej pory z całych sił Pochiego i wstać. 

– Tak, wszystko w porządku – odpowiedziałam. – To mój pies przyczepił 

się pierwszy. Przepraszam. 

– Ależ skąd, mój psiak jest narwany, a na dodatek nie wie, co to strach – 

zaśmiał się. Następnie spojrzał na Tsugumi. – A pani nic się nie stało? 

W okamgnieniu Tsugumi przełączyła kanał swojego charakteru. 
– Ach, nie – uśmiechnęła się wdzięcznie. 
– Skoro tak, to do zobaczenia – powiedział i wciąż trzymając Gongoró na 

rękach, odszedł w stronę plaży. 

Była już noc. Wydawało się, że zapadła w ciągu tych paru minut. Pochi 

patrzył na nas z wyrzutem i sapał lekko noskiem. 

– Idziemy? – spytała Tsugumi. Ruszyłyśmy spokojnie. 
Tu  i  ówdzie  w  mroku  na  drodze  ukrywały  się  cienie  lata.  Było  coś 

background image

słodkiego  w  energii  i  powietrzu  tego  wieczora,  coś,  co  z  przejmującym 
rozmachem  przydawało  ciemności  barw  i  nawet  zapach  wiatru  zdawał  się 
tym przesycony. Mijani przez nas ludzie byli rześcy i pełni życia. Wyglądali 
radośnie. 

– Akurat kiedy dojdziemy do domu, powinna nadejść i Yoko z ciastkami. 

– Już zupełnie zapomniałam o tym, co zaszło przed chwilą. 

–  Róbcie  sobie  z  nimi,  co  chcecie.  Moje  zdanie  na  temat  tych 

obrzydliwych ciastek chyba znacie – powiedziała Tsugumi. 

Była wyraźnie nieobecna myślami, zażartowałam więc: 
– Wpadł ci w oko tamten chłopak, co? 
Ale ona, niewzruszona, odpowiedziała cicho: 
– To nie był taki zwykły koleś. Może to było przeczucie? 
–  Dlaczego  tak  myślisz?  –  Sama  nie  wyczułam  w  nim  wówczas  nic 

szczególnego,  dopytywałam  się  więc  jeszcze  wielokrotnie,  ale  Tsugumi  już 
nie odpowiedziała, tylko szła w milczeniu z Pochim. 

 
 

background image

Przez noc 

 
Zdarzają się niezwykłe noce. 
Noce, kiedy przestrzeń ulega zaburzeniu i ma się wrażenie, że wszystko 

widać  jednocześnie.  Leżąc  bezsennie,  przysłuchuję  się  tykaniu  ściennego 
zegara.  Jego  dźwięk  i  padające  na  sufit  światło  księżyca  rządzą  w 
ciemnościach, jak wtedy, gdy byłam jeszcze mała. Noc trwa nieskończenie. 
A  wydaje  mi  się,  że  dawniej  noce  były  jeszcze  dłuższe.  Coś  delikatnie 
pachnie. Może to zapach rozstania, tak subtelny, że aż wydaje się słodki. 

Jednej takiej nocy nie zapomnę nigdy. 
Było  to  pod  koniec  szkoły  podstawowej.  We  trzy  z  Tsugumi  i  Yoko 

oszalałyśmy na punkcie pewnego programu w telewizji, zupełnie jakbyśmy 
wpadły  w  nałóg.  Była  to  opowieść  o  przygodach  dziewczyny,  która 
poszukiwała swojej młodszej siostry. Nawet Tsugumi, której zazwyczaj nie 
brały  takie  „bajki  dla  dzieci",  oglądała  z  nami,  nie  przepuszczając  ani 
jednego  odcinka.  Co  ciekawe,  same  wrażenia  z  programu  zaszły  mgłą, 
przypominam sobie jedynie atmosferę podekscytowania. Jasność pokoju, w 
którym  oglądałyśmy  telewizję,  smak  napoju  calpis*,  który  wtedy  piłyśmy, 
letni  powiew  powietrza  bijący  od  wiatraka  –  wszystko  to  żywo  powraca  w 
mych wspo- 

* Calpis – popularny w Japonii napój (przyp. tłum.). 
mnieniach.  Co  tydzień  wyczekiwałyśmy  z  niecierpliwością  kolejnego 

odcinka, aż w końcu pewnego dnia obejrzałyśmy ostatni. 

W czasie kolacji żadna z nas nie powiedziała ani słowa. Ciotka Masako 

zaśmiała się: 

–  No  i  skończył  się  wasz  ulubiony  program...  Tsugumi,  której  okres 

buntu nie miał końca, odparowała: 

– Nie kłap na marne. 
Obie  z  Yoko,  załamane,  ten  jeden  raz  chciałyśmy  powiedzieć  ciotce  to 

samo,  co  powiedziała  Tsugumi,  chód  my  nie  przechodziłyśmy  żadnego 
okresu buntu. Do tego stopnia szalałyśmy na punkcie tamtej historii. 

W  nocy,  gdy  leżałam  sama  pod  kołdrą,  czułam  się  strasznie 

przygnębiona, jakbym rozstała się także z czymś w moim dziecięcym sercu. 
Gapiłam  się  w  sufit.  W  szeleszczącej,  sztywnej  pościeli  był  to  zaledwie 

background image

zalążek  rozstania.  W  porównaniu  do  kolejnych,  jakich  doświadczyłam  w 
późniejszych  latach,  ledwie  lśniący  kiełek.  Nie  mogąc  zasnąć,  wyszłam  z 
pokoju. W  cichym,  ciemnym  korytarzu,  zupełnie  tak samo,  jak  i  tego  lata, 
głośno  tykał  ścienny  zegar.  Biel  papieru  pokrywającego  rozsuwane  drzwi, 
rozmywając  się,  blado  wypływała  z  ciemności.  Poczułam  się  potwornie 
malutka.  Wspominałam  sceny  z  programu,  który  przez  długi  czas  tak  nas 
pochłaniał,  że  zapominałyśmy  o  wszystkim  innym.  Noc  była  tak  cicha,  że 
nie mogłam jakoś dojść do siebie, poczłapałam więc na bosaka po schodach 
na  dół.  Poszłam  do  ogrodu  odetchnąć  świeżym  powietrzem.  Cały  był 
wypełniony  księżycowym  blaskiem.  Potężne  sylwetki  drzew  stały, 
wstrzymując oddech. 

– Mario – niespodziewanie odezwała się Yoko. Dlaczego wcale nie byłam 

zaskoczona?  Yoko  stała  w  piżamie  w  ogrodzie.  W  słabym  blasku  księżyca 
spytała szeptem: 

– Też nie możesz spać? 
– Yhmm – mruknęłam równie cicho. 
–  Ja  też  –  wyznała.  Ze  splecionymi  w  warkocz  długimi  włosami, 

pochylona, bawiła się wijącymi pędami powoju. 

– Może się trochę przejdziemy? – zaproponowałam. – Gdyby się wydało, 

pewnie by na nas nakrzyczeli. Wyszłaś cichutko? 

– Tak. Bez obawy. 
Gdy  tylko  w  ciemnościach  otworzyłyśmy  skrzypiącą  drewnianą  furtkę, 

zapach morskiej wody stał się jakby silniejszy. 

– No, wreszcie możemy mówić normalnym głosem. 
– Hmm. Ale przyjemna noc. 
Jedna z nas była w piżamie, druga w yukacie*. W sandałach nałożonych 

na  bose  nogi  szłam  w  stronę  morza.  Księżyc  świecił  naprawdę  wysoko. 
Wzdłuż drogi biegnącej w stronę przełęczy stało kilka łodzi rybackich, śpiąc, 
umierały  w  zapomnieniu.  Miasteczko  wyglądało  inaczej  niż  zwykle. 
Miałyśmy wrażenie, że znalazłyśmy się w miejscu niesłychanie oddalonym 
od naszej codziennej rzeczywistości. 

–  Oho,  oto  spotkałam  moją  własną  siostrę  –  powiedziała 

niespodziewanie Yoko. 

Zaśmiałam się, sądząc, że to zabawa w dalszy ciąg programu, ale wnet i 

ja dojrzałam Tsugumi. Kucając na skraju drogi, patrzyła na morze. 

– To wy, młode? – odezwała się niespodziewanie, niecodziennym u niej 

background image

szeptem. 

Zupełnie jakbyśmy się umówiły. Tsugumi wyprostowała się w mroku bez 

słowa. 

* Yukata – rodzaj letniego bawełnianego kimona, tu prosta yukata pełni 

rolę  szlafroka.  Inne,  bardziej  ozdobne  yukaty  noszone  są  na  przykład  w 
czasie letnich świąt Cprzyp. tłum.). 

– Tsugumi, czy ty przypadkiem nie jesteś na bosaka?! – zauważyła Yoko, 

po czym zdjęła z nóg skarpetki i wręczyła je siostrze. Nakładając skarpetki 
na ręce, Tsugumi spytała, czy tak będzie dobrze, ale ponieważ całkowicie to 
zignorowałyśmy,  gładko  naciągnęła  je  jak  należy  na  swoje  wyjątkowo 
drobne nogi i pomaszerowała. Oświetlona blaskiem księżyca. 

– To obejdźmy port i wracajmy – zaproponowała Yoko. 
–  Dobrze,  może  kupmy  jeszcze  colę  i  napijmy  się  przed  powrotem  – 

dodałam. 

Ale Tsugumi rzuciła: 
– Róbcie sobie, co chcecie. 
– Jak to? A ty co? – spytałam. 
– Ja idę – odpowiedziała wyraźnie, nie patrząc nawet na mnie. 
– Dokąd? 
– Do następnej plaży. Aż za wzgórza. 
–  Czy  to  aby  nie  jest  niebezpieczne?  –  zaniepokoiła  się  Yoko.  –  Choć, 

prawdę mówiąc, ja też bym tam się przeszła. 

Na drodze wiodącej pod górę nie było żywej duszy i panowała ciemność, 

zupełnie  jak  w  jaskini.  Wysokie  urwisko  skalne  ciągnące  się  wzdłuż  drogi 
przysłaniało  światło  księżyca  i  grunt  pod  nogami  był  ledwie  widoczny.  W 
takim  mroku  szłyśmy  po  omacku,  trzymając  się  z  Yoko  za  ręce.  Tsugumi 
maszerowała  obok  nas,  sama.  Pamiętam,  że  stawiała  kroki  pewnie,  jakby 
wcale  nie  robiła  tego  w  zupełnych  ciemnościach.  A  przecież  mrok  był 
przerażający. 

Początkowo wyszłyśmy tylko na spacer, zasmucone faktem, że skończył 

się nasz program, ale szybko o tym zapomniałyśmy i teraz podekscytowane 
maszerowałyśmy pogrążoną w nocy przełęczą. Wiatr kołysał kępami drzew. 
Żwawo  szłyśmy  drogą  w  dół  i  nagle  ukazała  nam  się  pogrążona  we  śnie 
wioska  rybacka,  a  po  chwili  ujrzałyśmy  także  i  plażę.  Na  potwornie 
kamienistym  wybrzeżu,  jak  widma,  rzędem  stały  pozamykane  budki 
plażowe. W oddali na wodzie fale rzucały flagą przyczepioną do boi. Nieco 

background image

zimny  wiatr  chłodził  nasze  rozgrzane  policzki.  Wszystkie  trzy  kupiłyśmy 
sobie  po  coli.  Zdawało  się,  że  huk  automatu  z  napojami  w  środku  nocy 
zadziwił całą pogrążoną w mroku plażę. Tuż przed naszymi oczami mgliście 
falowało  ciemne  morze.  W  oddali  niewyraźnie  jak  fatamorgana  majaczyły 
światła naszego miasteczka. 

– Jakbyśmy były na tamtym świecie – powiedziała Tsugumi. 
Przytaknęłyśmy obie. 
Wreszcie  wróciłyśmy  tą  samą  górską  drogą.  Do  zajazdu  dotarłyśmy 

zupełnie wyczerpane. Życzyłyśmy sobie nawzajem dobrej nocy, rozeszłyśmy 
się do swoich pokojów i jak nieżywe padłyśmy do łóżek. 

Poranek  następnego  dnia  był  okropny.  Byłyśmy  tak  potwornie 

zmęczone,  że  w  czasie  śniadania  ani  Yoko,  ani  ja,  nie  odezwałyśmy  się 
słowem. Trąc zaspane oczy, jadłyśmy w ciszy. Obie wyglądałyśmy zupełnie 
jak  nie  te,  poprzedniej  nocy  wyjątkowo  pełne  życia,  dziewczęta.  Tsugumi 
nawet nie wstała. 

Wiem coś jeszcze. 
Tsugumi podniosła tamtej nocy na plaży biały kamień, który do dziś leży 

w rogu na jej półce z książkami. Nie mam pojęcia, co wtedy czuła. Nie wiem 
też, jakie znaczenie ma dla niej ten kamyk. Może był to tylko przypadek bez 
znaczenia.  Ale  ilekroć  zapominałam,  że  Tsugumi  to  realna  postać  z  krwi  i 
kości,  wtedy  przychodził  mi  na  myśl  ten  kamień,  tamta  noc  i  dziecinna 
Tsugumi,  która  wyszła  na  dwór  na  bosaka  czując  nieodpartą  potrzebę 
spaceru; ogarniał mnie wówczas smutek i zaczynałam myśleć trzeźwo. 

Z jakiegoś powodu przypomniało mi się tamto zdarzenie. Spojrzałam na 

zegarek, była  już  prawie  druga.  W bezsenną  noc  chodzą  po  głowie  dziwne 
rzeczy.  Myśli  błądzą  w  ciemnościach  i  niczym  bańki  mydlane  napływają 
kolejne senne przemyślenia. Nagle uświadomiłam sobie, że od tamtej pory, 
nie  wiadomo  kiedy,  zdążyłam  wydorośleć,  już  nie  mieszkam  w  tym 
miasteczku 

studiuję 

na 

Uniwersytecie 

Tokijskim. 

Było 

to 

nieprawdopodobne. Własna leżąca w ciemności ręka wydała mi się obca. 

Nagle drzwi rozsunęły z impetem. 
– Wstawaj, no już! – zawołała Tsugumi. 
Tak  się  przestraszyłam,  że  nie  mogłam  opanować  kołatania  serca.  Po 

chwili wreszcie wydobyłam z siebie głos: 

– Co się stało? – spytałam. 
Tsugumi, jak gdyby nigdy nic, weszła sobie do pokoju i pochyliła się nad 

background image

moją poduszką. 

– Spać nie mogę. 
Biorąc  pod  uwagę  fakt,  że  mój  pokój  sąsiadował  z  jej  pokojem,  i  tak 

miałam szczęście, że do tej pory nic podobnego się jeszcze nie zdarzyło. 

– To nie moja wina – burknęłam nadąsana, gramoląc się ospale z łóżka. 
– Daj spokój. Pomyśl, że najwidoczniej jest w tym jakieś przeznaczenie, i 

chodź,  zróbmy  coś  fajnego.  –  Tsugumi  roześmiała  się.  Tylko  w  takich 
sytuacjach Tsugumi pokornieje. 

Od razu przypomniałam sobie, jak wyrywała mnie ze snu, jak deptała mi 

po rękach i nogach, kiedy spałam, jak w czasie zajęć wychowania fizycznego 
bezczelnie podkradała mi schowany w ławce pod blatem słownik, ponieważ 
własnego nie chciało jej się nosić do szkoły („bo za ciężki!" – tylko dlatego). 
Nagle,  zaskoczona,  poczułam  znowu  takie  samo  rozgoryczenie  jak  wtedy. 
Tak,  zupełnie  o  tym  zapomniałam.  Kontakty  z  Tsugumi  nie  zawsze  były 
fajne. 

– Śpiąca jestem – powiedziałam. Chciałam, jak dawniej, spróbować się 

jej poopierać. 

Jednak  tak  to  już  jest  z  Tsugumi,  że  nigdy  nie  słucha  tego,  co  mówią 

inni. 

– Ej, ty, teraz jest podobnie... – powiedziała z błyszczącymi oczami. 
– Do czego? 
–  Do  tamtej  nocy,  kiedy  jak  trzy  idiotki  polazłyśmy  do  sąsiedniego 

miasteczka.  Było  to  przecież  mniej  więcej  w  tym  samym  okresie.  Ta  sama 
pora  roku  i  jakaś  taka  noc,  że  nie  można  zasnąć.  Yoko  co  prawda 
najwyraźniej  chrapie  w  najlepsze,  ale  ona  ma  przytępiony  zmysł 
wrażliwości. 

– Mnie też chce się spać. 
– Trzeba było nie brać pokoju obok mnie. 
–  No  cóż...  –  powiedziałam,  wzdychając,  choć  w  sumie  byłam 

zadowolona. Wydawało mi się to niezwykłe. Obie z Tsugumi myślałyśmy o 
tym  samym,  zupełnie  jakbyśmy,  pokonując  granice  nocy,  połączyły  się 
telepatycznie.  Czasami  noce  robią  takie  sztuczki.  Powietrze  powoli 
przemieszcza  się  w  ciemnościach  i  jak  gwiazda  spada  na  nas  atmosfera 
jakiegoś innego, odległego miejsca. Wtedy się budzimy. Dwojgu ludziom śni 
się taki sam sen. Wszystko dzieje się jednej nocy, dany nastrój panuje tylko 
w czasie jej trwania. Następnego ranka to, co się wydarzyło, traci ostrość i 

background image

rozmywa  się  w  świetle  dnia.  Takie  noce  są  długie.  Bezgranicznie  długie  i 
lśniące jak klejnoty. 

– To co, idziemy na spacer? – zapytałam. 
– Nie mam siły, nawet i na to – odrzekła Tsugumi. 
– To co chcesz robić? 
– Sądzisz, że przemyślałam wszystko po kolei? 
– Najpierw się namyśl, a potem budź ludzi! 
–  No  dobra,  weźmy  coś  do  picia  z  twojej  lodówki  i  chodźmy  na  taras 

suszarni. Musi mi to wystarczyć – zaproponowała Tsugumi. 

Wstałam i podeszłam do lodówki. W końcu był to pokój dla gości, więc 

lodówka pełna była napojów. Wzięłam sobie piwo, a Tsugumi rzuciłam sok 
pomarańczowy.  Tsugumi  absolutnie  nie  może  pić  alkoholu.  Nikt  jej  nigdy 
na to nie pozwala, bo jak tylko się napije, zaraz rzyga jak kot. 

Jak  dawniej,  wstrzymując  oddech,  na  paluszkach  przeszłyśmy 

korytarzem,  cichutko  otworzyłyśmy  drzwi  na  podwórko  i  wyszłyśmy  na 
taras,  gdzie  suszono  pranie.  W  ciągu  dnia,  niczym  w  reklamie  proszku  do 
prania, rzędy ręczników łopoczą tu na wietrze, ale w nocy ciągną się tylko 
rzędy  rurek.  Między  tymi  grubymi  rurkami  widać  było  gwiazdy.  Taras 
suszarni  wychodził  na  góry.  Ich  ciężkie  zielone  sylwetki  rosły  tuż  przed 
oczami patrzącego. 

Popijałam piwo. Było zimne i jego chłód, potęgowany dodatkowo przez 

noc, zdawał się rozchodzić po całym ciele. 

Tsugumi, sącząc swój sok, wymamrotała: 
–  Jak  to  jest,  że  kiedy  pije  się  coś  nocą  na  świeżym  powietrzu,  to 

smakuje tak dobrze? 

– Cenisz takie rzeczy, co? 
– Wcale nie – zaprzeczyła Tsugumi, nie pytając, co mam na myśli. 
Nie twierdziłam, że to kwestia uczuć. To była kwestia wrażliwości. 
Tsugumi milczała przez chwilę jakby zamyślona, po czym powiedziała: 
– Taka już jestem. Zerwałabym ostatni listek, który by mnie drażnił, ale 

jego urody nie zapomniałabym, o to ci chodziło? 

Trochę mnie to zaskoczyło: 
– Ostatnio zaczęłaś chyba mówić jak człowiek. 
– Czyli, że mój koniec bliski – zaśmiała się. Nie, to nie dlatego, to przez 

tę noc. 

W noce o tak przejrzystym powietrzu ludzie wyznają to, co drzemie im w 

background image

głębi duszy. Instynktownie otwierają swe serca i mówią do innych tak, jakby 
mówili  do  gwiazd  migoczących  w  oddali.  Mam  w  głowie  teczkę 
zatytułowaną  Letnie  noce,  a  w  niej  kilka  negatywów  z  takich  chwil. 
Dzisiejszą  noc  włożę  tuż  obok  tamtej  z  dzieciństwa,  kiedy  to 
maszerowałyśmy  we  trzy.  Na  samą  myśl,  że  dopóki  żyję,  mam  szansę 
przeżyć  jeszcze  podobne  noce,  nabieram  nadziei  na  przyszłość.  Cóż  za 
piękna  noc.  Zapach  cudownego  wiatru,  powoli  unoszące  się  po  całym 
mieście  niewidoczne  znamiona  gór  i  morza.  Może  i  nie  powtórzy  się  ona 
więcej, ale cudownie było pomyśleć, że przeżyję jeszcze kiedyś podobną. 

Tsugumi,  która  skończyła  pić  swój  sok,  wstała  głośno  i  podeszła  do 

barierki, skąd można było popatrzeć w dół, na drogę. 

– Nikogo nie ma – oznajmiła. 
– A to, co to za budynek? – spytałam. Zaintrygował mnie duży budynek, 

który dostrzegłam u podnóża góry. Szkielet jego stalowej konstrukcji nadal 
był widoczny przy dachu. Wyróżniał się na tle zabudowy miasteczka, nawet 
gdy tonęła w ciemnościach. 

–  Tamten?  To  hotel  –  powiedziała  Tsugumi,  odwracając  się  w  moją 

stronę. 

– Taki wielki? Będzie nowy? 
– Yhm. Chyba i przez niego zwijamy nasz zajazd. Wisi mi to, ale w sumie 

to  dla  nas  sprawa  życia  i  śmierci.  Może  i  dobrze.  Ojciec  zdecydował  się 
wreszcie  na  coś,  na  co  od  dawna  miał  ochotę.  Co  prawda  przykro  byłoby, 
gdyby w pensjonacie nie było ruchu, a z całej naszej czwórki zostałyby tylko 
białe kosteczki... Rodzinne samobójstwo w samym sercu gór. 

–  Wszystko  się  ułoży.  Będę  przyjeżdżać  co  roku.  A  jeśli  kiedyś  będę 

wychodzić za mąż, to przyjęcie zrobię w pensjonacie. 

– Jak masz czas roztaczać przede mną takie beznadziejne perspektywy, 

to  może  lepiej  przywiozłabyś  jakieś  koleżanki  ze  studiów,  co?  W  tych 
okolicach nie uświadczysz nikogo fajnego. 

– Przecież jest Yoko. 
–  To  zupełnie  co  innego...  chciałabym  kogoś  o  wiele  bardziej 

odjazdowego.  Widziałam  takie  tylko  w  telewizji.  Chciałabym  zlustrować 
takie  panienki,  aby  móc  je  potem  obsmarować  –  przyznała  się,  stukając 
sandałami. Tsugumi wychowała się, właściwie nie opuszczając miasteczka, 
nie licząc oczywiście wyjazdów do szpitali. To  jeden z  przykrych aspektów 
jej życia. 

background image

– Przyjedź poszaleć do Tokio – zaproponowałam, wstając. Podeszłam do 

Tsugumi  i  spojrzałam  w  dół.  Wąska  uliczka  pogrążona  była  w  mroku, 
panowała cisza. 

–  Yhy...  Coś  mi  się  wydaje,  że  czułabym  się  jak  tamta  dziewczynka  z 

chorą nogą. Koleżanka Heidi z Alp – zachichotała Tsugumi. 

– Coś wiele dziś tematów z klasyki – też się zaśmiałam. 
I  w  tym  momencie  zauważyłam  znajomo  wyglądającego  psiaka, 

truchtającego sobie biegnącą przed zajazdem ulicą. 

– A, to ten, jak mu tam, Gonnosuke... nie, nie, no... no ten, co ostatnio – 

zawołałam. 

Tsugumi wychyliła się, aby zerknąć w tamtą stronę. 
– To Gongoro! – zawołała. 
Po czym krzyknęła tak głośno, aż w ciemnej uliczce rozeszło się echo: 
– Gongoro!!! 
Pochi obudził się w oddali i zaczął brzęczeć łańcuchem. Po raz pierwszy 

od  dawna  widziałam  Tsugumi  tak  niekontrolującą  siebie,  zaskoczyło  mnie 
to. 

Czyżby jej uczucia dotarły do maleńkiego Gongoro? 
Zawrócił  na  pogrążonej  w  nocy  uliczce  i  przytruchtał  w  naszą  stronę. 

Rozglądał  się  dookoła  –  skąd  też  go  wołano?  Wyglądał  komicznie,  więc, 
śmiejąc się, zawołałam i ja: 

– Gongoro! 
Tym  razem  najwidoczniej  nas  zauważył,  bo  patrząc  w  górę  w  naszą 

stronę, zaczął poszczekiwać. 

– Kto to? 
Czyżby to Gongoro pytał? – pomyślałam. 
Wtem  w  świetle  latarni,  niczym  w  świetle  reflektorów,  ukazał  się 

chłopak, którego poznałyśmy ostatnio. 

Był bardziej opalony niż poprzednio, a jego czarna koszulka zlewała się z 

mrokiem. 

– A, to wy. 
– Ale fart, co? Znowu go spotkałaś – szepnęłam do Tsugumi. 
–  Tak,  sama  się  zorientowałam  –  odparła,  po  czym  patrząc  w  dół, 

powiedziała głośno: 

– Ej, ty, jak ci tam? Masz jakieś imię? 
Chłopak złapał Gongoro na ręce i patrząc na nas, odpowiedział: 

background image

– Kyoichi. A wy? 
– Ja Tsugumi, a to Maria. Z którego domu jesteś? 
–  Jeszcze  tu  nie  mieszkam,  ale  będę  mieszkał  tam  –  wskazał  ręką  w 

stronę wzgórz. – Ten nowy hotel będzie moim domem. 

–  Co?  Jesteś  synem  którejś  z  pokojówek  czy  jak?  –  Tsugumi 

zachichotała.  Jej  uśmiech  był  tak  promienny,  że  zdawał  się  rozświetlać 
ciemności. 

–  Nie.  Jestem  synem  właściciela.  Rodzicom  spodobała  się  ta  okolica  i 

postanowili  tu  zamieszkać.  Studiuję  na  uniwersytecie  w  mieście  M.,  będę 
więc tam dojeżdżał. 

Noce  w  okamgnieniu  zbliżają  ludzi.  Chłopak  rzucił  nam  przyjazny 

uśmiech. 

– Co noc tak sobie chodzisz na spacery? – spytałam. 
– Co ty. Dziś tylko nie mogłem zasnąć. Zbudziłem więc brutalnie psiaka i 

wyszliśmy na spacer – roześmiał się. 

Wezbrało  w  nas  radosne  przeczucie,  że  możemy  się  zaprzyjaźnić.  Od 

razu  wyczuwa  się  bratnie  dusze.  Chwila  rozmowy  i  wszyscy  są  tego  w 
równym  stopniu  pewni.  Od  takich  spotkań  zaczynają  się  przyjaźnie  na 
długie lata. 

– Ty, Kyoichi – odezwała się Tsugumi, wybałuszając oczy tak, że mało jej 

nie  wypadły.  –  Cały  czas  chciałam  się  z  tobą  spotkać.  Zobaczymy  się 
jeszcze? 

Byłam  w  szoku,  ale  widać  on  był  w  jeszcze  większym,  bo  milczał  przez 

chwilę, po czym odparł: 

–  No...  tak  przypuszczam.  Jestem  tu  przez  całe  wakacje.  Ciągle  włóczę 

się po okolicy z Gongoró. Zatrzymałem się w Zajeździe Nakahama. Wiesz, 
gdzie to jest? 

– Wiem. 
– Przychodź, kiedy chcesz. Nazywam się Takeuchi. 
– OK. – Tsugumi skinęła głową. 
– To cześć. 
–  Dobranoc.  –  Napięcie  Tsugumi  zelektryzowało  ciemności,  lecz  kiedy 

tylko Kyoichi zniknął pogrążony w mroku ulicy, natychmiast zelżało. Było to 
przedziwne  spotkanie.  Niespodziewanie  nadszedł  z  przeciwka,  a  po  chwili 
już go nie było. 

– Tsugumi, on naprawdę wpadł ci w oko – zaśmiałam się. 

background image

Noc zapadała coraz głębsza i bardziej gęsta. 
– Póki co – westchnęła Tsugumi. 
– Dziwne to było. Zauważyłaś? 
– Niby co? 
– Mówiłaś do niego zupełnie tak jak zawsze. 
Od  początku  zwróciłam  na  to  uwagę,  ale  nic  nie  mówiłam.  Przy 

chłopakach  Tsugumi  zawsze  zmienia  się  w  zwyczajną  dziewczynę,  jednak 
tym razem była tak chamowata, jak na co dzień. Aż drżałam z przejęcia, tak 
bardzo było to niesłychane. 

– Ażesz ty! – mruknęła. 
– Co się stało? 
– Zupełnie nie zwróciłam uwagi. Ale się zgapiłam. Spieprzyłam sprawę... 

– ciskała się Tsugumi. 

–  I  dobrze...  To  było  nawet  interesujące.  Tsugumi,  marszcząc  brwi  z 

powodu wiatru, patrząc przed siebie, stwierdziła: 

– Co tam. Spalone. Wszystko na pewno przez tę noc. 
 
 

background image

Wyznanie 

 
Tego dnia padało od rana. Letni deszcz pachnie morzem. 
Znudzona, cały czas czytałam u siebie w pokoju. Tsugumi z bólem głowy 

i gorączką leżała od kilku dni w łóżku, może mściły się na niej nasze ostatnie 
nocne harce. Gdy jakiś czas temu zaniosłam jej obiad, drzemała przykryta 
po  uszy  kołdrą.  Byłam  przyzwyczajona  do  takiego  widoku,  poczułam  się 
więc jak za dawnych czasów. Głośno powiedziałam: 

– Zostawiam ci tu obiad. – Postawiłam tacę u wezgłowia i wychodząc z 

pokoju, rzuciłam jeszcze: 

– Czy ty aby nie chorujesz z miłości? 
Tsugumi nie odpowiedziała ani słowem, wystawiła tylko rękę i rzuciła we 

mnie plastikowym dzbankiem. 

Przynajmniej jakaś jej część miała się dobrze. 
Dzbanek  odbił  się  od  słupa  między  rozsuwanymi  drzwiami,  spadł  i 

potoczył  się  po  matach  tatami.  Dzięki  temu,  kiedy  wróciłam  do  pokoju  i 
położyłam się, moje włosy łagodnie rozsypane na matach błyszczały, nadal 
trochę wilgotne. 

W  oddali,  za  oknem,  widać  było  przerażająco  wzburzone  ciemnoszare 

morze. Niebo i morze znajdowały się za mglistą burą przesłoną. W takie dni 
chyba  i  Pochi  siedzi  cichutko  ukryty  w  swojej  budzie  otoczony  zapachem 
mokrej ziemi i patrzy na deszcz. Z dołu od jakiegoś czasu dochodziły głosy i 
tupanie chodzących wte i wewte gości, nie mogących iść kąpać się w morzu. 
Zawsze  tak  było.  W  deszczowe  dni  w  tym  wielkim  domu,  będącym 
zajazdem, wszyscy cierpią na nadmiar wolnego czasu. Pewnie przy stojącym 
w  holu  dużym  telewizorze  i  przy  starych  automatach  do  gry  kłębił  się  już 
tłum  ludzi.  Wśród  odrętwiałych  myśli  posuwałam  się  z  czytaniem  całkiem 
szybko  do  przodu.  Spływające  po  szybach,  niczym  spadające  gwiazdy, 
krople deszczu kilkakrotnie przelatywały również przez ekran moich myśli. 

Nagle pomyślałam: A gdyby Tsugumi pogorszyło się i gdyby umarła? 
Świadomość  istnienia  takiego  zagrożenia  siedziała  we  mnie  od 

dzieciństwa,  od  okresu,  kiedy  Tsugumi  była  jeszcze  dużo  słabsza.  Ta  myśl 
zawsze  nachodziła  mnie  ni  z  tego,  ni  z  owego.  W  takie  deszczowe  dni 
przeszłość  i  przyszłość  nadpływają  cicho  rozpuszczone  w  powietrzu.  Na 

background image

kartkę  kapnęła  kropla.  Zanim  się  zorientowałam,  łzy  płynęły  mi  po 
policzkach. Nagle się otrząsnęłam, do moich uszu dobiegł odgłos miękkich 
kropli deszczu cieknących po dachu. Wytarłam łzy, zastanawiając się, co też 
mnie przed chwilą naszło. Po chwili już o tym nie pamiętałam, powróciłam 
do czytania. 

O  trzeciej  po  południu  skończyły  się  niestety  rzeczy  do  czytania. 

Tsugumi  nadal  spała,  Yoko  gdzieś  wyszła,  w  telewizji  nie  było  nic 
ciekawego, więc potwornie znudzona postanowiłam przejść się do księgarni. 
Tsugumi  chyba  usłyszała,  jak  wychodziłam,  bo  zawołała  zza  zamkniętych 
drzwi swojego pokoju: 

– Gdzie idziesz? 
– Do księgarni. Przynieść ci coś? – spytałam. 
–  Kup  mi  sok  jabłkowy,  taki  naturalny,  stuprocentowy  –  powiedziała 

ochryple. Widać miała sporą gorączkę. 

– Dobra. 
–  I  jeszcze  melona.  I  sushi,  i...  –  dochodził  mnie  nadal  jej  głos,  ale 

udając, że nie słyszę, schodziłam po schodach. 

Deszcz  w  nadmorskim  miasteczku  sprawia  wrażenie,  jakby  padał 

ukradkiem.  Czyżby  morze  pochłaniało  jego  odgłos?  Gdy  zamieszkałam  w 
Tokio, byłam zaskoczona, bo zdawało mi się, że deszcz wali jak oszalały. 

Idąc drogą wzdłuż wybrzeża, czułam się nieswojo, bo na zupełnie teraz 

czarnej  plaży  było  spokojnie  jak  na  cmentarzu.  Krople  deszczu 
rozpryskiwały się o pomarszczone fale, uderzały w taflę wody i tworzyły na 
niej tysiące, tysiące rozchodzących się kółeczek. 

Największa  w  mieście  księgarnia  była  okropnie  zatłoczona.  Było 

oczywiste, że w dni takie jak ten wszyscy turyści przebywający w miasteczku 
przychodzą  do  księgarni.  Omiotłam  wzrokiem  wystawione  rzeczy.  Jak 
można  było  się  spodziewać,  wszystkie  czasopisma,  którymi  byłam 
zainteresowana, wysprzedano. 

Nie miałam wyjścia, poszłam rozejrzeć się po półkach ze stojącymi tam 

od  wieków  wydaniami  kieszonkowymi  i...  któż  to?!...  w  głębi  sklepu 
dostrzegłam zaczytanego Kyoichiego. 

O rany – pomyślałam i podeszłam do niego. 
– Dziś bez psa? – zagadałam. 
– Yhy – zaśmiał się. – Pada, więc go zostawiłem. 
– Jakim cudem trzymasz psa, skoro nie mieszkasz we własnym domu, a 

background image

w zajeździe? 

– Nie wolno mi go wpuszczać do zajazdu, ale pozwolono mi trzymać go 

w  ogrodzie,  na  tyłach  budynku.  Mieszkam  w  zajeździe  już  od  dłuższego 
czasu  i  całkiem  zaprzyjaźniłem  się  z  właścicielami.  W  wolnym  czasie 
pomagam im przy ścieleniu futonów*. Nie mogę się przyznać, kim jestem, 
więc czuję się niezręcznie, trochę jak szpieg. 

–  Racja  –  przytaknęłam.  Był  przecież synem  właścicieli  tego  wielkiego, 

budowanego  u  podnóża  gór  hotelu,  z  którego  powodu,  w  mniejszym  lub 
większym  stopniu,  martwili  się  wszyscy  prowadzący  w  tym  miasteczku 
zajazdy. Kiedy dłużej się zastanowić, trzeba przyznać, że i dla Kyoichiego to 
lato musiało być dość przykre. 

– A co dzisiaj porabia Tsugumi? – spytał Kyoichi. 
Może odniosłam takie wrażenie, tylko dlatego, że zaczęłam potem o tym 

intensywnie myśleć, ale w chwili, gdy Kyoichi z niezwykłą dbałością, bardzo 
wyraźnie  wymówił  imię  Tsugumi,  poczułam,  że  jej  miłość  ma  przed  sobą 
jasną  przyszłość,  i  na  moment  w  mym  sercu  wezbrała  radość.  Patrząc  na 
przeźroczyste krople deszczu skapujące z plastikowej markizy nad wejściem 
do księgarni, powiedziałam: 

– Tsugumi leży w łóżku. Choć na taką nie wygląda, w rzeczywistości jest 

bardzo delikatna. A może mógłbyś przyjść ją odwiedzić? Przypuszczam, że 
ucieszyłaby się. 

–  Jeśli  jej  to  nie  zaszkodzi,  to  chętnie  pójdę.  Rzeczywiście  była  dość 

blada i taka drobna... Ciekawa z niej dziewczyna, co? 

Nie  umiem  tego  dobrze  wyjaśnić.  Ale  właśnie  wtedy,  pośród  odgłosu 

klarownego  deszczu  miarowo  zalewającego  centrum  miasta,  nabrałam 
przekonania, że Tsugumi i ten chłopak jakoś do siebie pasują. 

Tej wiosny zamieszkałam w Tokio i zaczęłam uczęszczać na uniwersytet. 

Widziałam od tego czasu mnóstwo 

* Futon – materac kładziony na podłodze, na którym śpi się w Japonii 

(przyp. tłum.). 

par  (brzmi  to  tak,  jakbym  przyjechała  z  jakiejś  zabitej  dechami  wsi). 

Wyczuwałam, z jakich powodów ludzie się przyciągali. Podobnie wyglądali 
albo  ich  zachowanie  w  codziennym  życiu  było  podobne,  albo  gustowali  w 
podobnych  ubraniach.  Nawet  jeśli  na  pierwszy  rzut  oka  wydawali  się  do 
siebie nie pasować, wystarczyło spędzić z nimi więcej czasu, a zaczynało być 
jasne,  co  ich  łączy.  Jednakże  to,  co  owego  dnia  wyczułam  w  Kyoichim  i 

background image

Tsugumi,  było  o  wiele,  wiele  mocniejsze.  Tak,  w  chwili  gdy  tylko  Kyoichi 
wymówił  imię  Tsugumi,  w  moich  myślach  momentalnie  dopasowali  się  i 
rozbłysnęli  razem.  Pojęłam,  że  ich  sympatia,  stężona,  zdołała  pokonać  to 
przygnębiające deszczowe popołudnie i połączyć tych dwoje ze sobą. Wierzę 
swojej  intuicji.  To,  co  wyczułam  między  nimi,  można  by  chyba  nazwać 
przeznaczeniem czy zwiastunem wielkiej miłości. 

Przejęta, rozmyślałam nad tym, gdy tak szliśmy zamgloną ciemnoszarą 

ulicą, patrząc na tęczowe smugi połyskujące na mokrym asfalcie. 

–  Czekaj  no,  skoro  idę  z  wizytą,  to  dobrze  byłoby  chyba  coś  kupić.  Co 

ona lubi? 

Słysząc jego pytanie, mimowolnie wybuchnęłam śmiechem: 
– Cokolwiek. Mówiła, że ma ochotę na sok jabłkowy, melona i sushi. 
– Niezbyt dobre zestawienie... – Kyoichi pokręcił głową. Pomyślałam, że 

w  takim  przypadku  mówi  się:  „Sama  będziesz  pić  piwo,  którego  sobie 
nawarzysz", i chichotałam bez końca. 

– Tsugumi, masz gościa! – Odsunęłam gładko drzwi jej pokoju, drżąc na 

samą  myśl  o  zdziwieniu  malującym  się  w  oczach  Tsugumi  i  o  jej  próbach 
maskowania tego. 

Ale Tsugumi nie było. 
W  jasno  oświetlonym  pokoju  walała  się  tylko  odrzucona  przez  nią 

kołdra.  Osłupiałam.  Bez  względu  na  to,  ile  szalonych  rzeczy  robiła  na  co 
dzień, teraz miała przecież prawie 39 stopni gorączki. 

– Nie ma jej... – wymruczałam. 
–  Ale  miała  być  superchora  przecież  –  nieskładnie  zauważył  Kyoichi, 

marszcząc brwi. 

– Tak być powinno, ale... – Sama nie wiedziałam, co myśleć. – Poczekaj 

tu chwilkę. Pójdę zobaczyć na dole. 

Zbiegłam  do  holu,  sprawdzić,  czy  w  szafce  na  buty  jest  wiecznie 

rozrzucone obuwie Tsugumi. Uspokoiłam się trochę, gdy znalazłam tam jej 
plażowe  klapki  z  białymi  kwiatkami,  które  zawsze  nosiła,  starannie 
ustawione  pomiędzy  obuwiem  gości.  W  tej  samej  chwili  nadeszła  ciotka 
Masako. 

– Co się stało? – spytała. 
– Tsugumi nie ma w pokoju. 
– Co?! – Ciotka patrzyła na mnie z szeroko otwartymi oczami. – Przecież 

ma okropną gorączkę. Dopiero co był lekarz, żeby dać jej zastrzyk... Czyżby 

background image

gorączka już spadła i poczuła się lepiej? 

– Pewnie tak. 
–  Ale  ja  cały  czas  byłam  w  recepcji  i  nikt  oprócz  ciebie  nie  wychodził. 

Jest pewnie gdzieś na terenie zajazdu... W każdym razie lepiej spróbujmy jej 
poszukać – zaproponowała zaniepokojona ciotka. 

– Co też jej przyszło do głowy? – westchnęłam. 
Postanowiliśmy,  że  Kyoichi  rozejrzy  się  wokół  domu,  a  my  z  ciotką 

obejdziemy  zajazd  i  poszukamy  jej  w  środku.  Sprawdziłyśmy  wszędzie:  w 
domku  dla  gości,  przy  automacie  z  napojami...  Zajrzałam  też  do  pokoju 
Yoko...  i  nic.  Nie  było  po  niej  ani  śladu.  Biegałyśmy  po  tym  niewielkim 
budynku w tę i z powrotem ciemnymi korytarzami z rzędami identycznych 
drzwi  po  obu  stronach,  a  nasze  kroki  mieszały  się  z  odgłosem  deszczu. 
Czułam się nieswojo, jakbym zagubiła się w jakimś opustoszałym labiryncie. 
Gdy  tak  chodziłyśmy  w  kółko  w  świetle  neonówek,  nagle  i  mnie,  i  ciotkę 
ogarnęła bezsilność. Tak to było. Od dawna w takich chwilach dręczyła nas 
raczej bezsilność niż troska czy złość. Jak sięgam pamięcią, życie zuchwałej 
Tsugumi,  palące  się  jasno  i  wyraźnie,  tak  naprawdę  znajdowało  się 
bezustannie w jakimś tragicznym punkcie. 

Wystarczyło, że za długo się pohuśta... 
Że przez pół dnia pokąpie się w morzu... 
Że będzie niewyspana, bo wciągnie ją jakiś nocny film... 
Że nie nałoży w chłodny dzień kurtki... 
I  mogła  się  rozchorować.  Osłabnąć.  To,  że  Tsugumi  istnieje  tak 

namacalnie, to jedynie zasługa siły jej ducha zmagającej się z wątłością ciała 
i stawiającej opór... W takie deszczowe dni jestem naprawdę rozkojarzona, a 
dawne  wspomnienia  wypływają  gdzieś  z  mojego  wnętrza,  zupełnie  realne. 
Mam  wrażenie,  że  pełen  melancholii  kolor  powietrza  z  tamtego  okresu 
odbija  się  w  ciemnej  szybie.  Ciężar  zamkniętych  drzwi  widoczny  w 
dziecięcych oczach. Słowa matki: „Stan Tsugumi zagraża jej życiu, staraj się 
być  cicho". Długi  warkocz bliskiej  łez Yoko. Naprawdę,  w  dzieciństwie  tak 
było co chwila. 

–  No  i  nie  ma  jej...  –  westchnęłyśmy  raz  jeszcze,  powróciwszy  przed 

pokój Tsugumi. 

– Nie ma jej w okolicy – oznajmił Kyoichi, tupiąc po schodach. 
Najwidoczniej wyszedł bez parasola, bo miał mokre włosy. 
– Ojej, ale przemokłeś... strasznie cię przepraszam – powiedziała ciotka 

background image

z wdzięcznością, choć nie wiedziała dobrze, kim on jest. Nie taka powinna 
być kolejność, wszystko zupełnie się poplątało. 

– Czyżby poszła jednak gdzieś dalej? – zastanawiałam się na głos i chcąc 

zerknąć  na  zewnątrz,  ruszyłam  w  stronę  tarasu  suszarni.  Przez  okno  w 
drewnianej ramie zerknęłam na taras. 

No i odkryłam. 
– Jest... – bez sił obwieściłam ciotce i otworzyłam skrzypiące okno. 
Oto  Tsugumi  wcisnęła  się  pomiędzy  podłogę  tarasu  suszarni  a  dach 

niższego drugiego piętra. 

Patrząc na mnie w górę spomiędzy desek, skulona krzyknęła: 
– To mnie macie! 
– Jak to „macie"?! Co ty wyprawiasz?!! – spytałam zupełnie zszokowana. 
–  O  matko!...  Na  bosaka!  W  takim  zimnym  miejscu!...  Chodź  tu  w  tej 

chwili.  Znów  dostaniesz  gorączki!  –  zawołała  z  ewidentną  ulgą  ciotka 
Masako, po czym wyszarpała mokrą córkę spod tarasu. 

– Idę po ręcznik, a ty właź do łóżka, zrozumiano? – I ciotka poczłapała 

na dół. 

– Tsugumi, co ci przyszło do głowy wleźć w takie przedziwne miejsce? – 

spytałam. 

Faktycznie, gdy bawiłyśmy się w chowanego, ukrywanie się tam było jej 

specjalnością.  Ale  dziś  nie  był  czas  na  zabawę.  Nawet  nie  powinno  być 
potrzeby o tym przypominać. 

–  Przecież  widziałam...  –  rozgorączkowana  trzęsła  się  ze  śmiechu  – 

przez  okno...  jak  kroczysz  triumfalnie  z  Kyoichim,  licząc  na  to,  że  mnie 
zaskoczysz. Chciałam więc odwrócić role... 

–  Masz  bardzo  miłą  matkę  –  powiedział  Kyoichi.  Taktowny  chłopak 

chciał  już  wracać,  ale  i  ciotka,  i  Tsugumi,  i  ja  zatrzymywałyśmy  go  ze 
wszystkich sił, został więc w końcu na herbatę. – Wcale cię nie skrzyczała. 

– Jej miłość do córki jest głębsza niż morze – odpowiedziała Tsugumi. 
Akurat.  Nie  ściemniaj  –  pomyślałam.  Spokój  ciotki  wynikał  jedynie  ze 

zwykłego  przyzwyczajenia  do  kłopotów  sprawianych  przez  Tsugumi. 
Pomyślałam  jednak,  że  Kyoichi  szybko  sam  to  odkryje,  więc  w  milczeniu 
dalej  piłam  herbatę.  Poza  tym  patrzył  na  nią  jak  na  małego  kotka,  który 
otarł się o śmierć, i w jego spojrzeniu było tyle współczucia, że nie chciałam 
mu rozwiewać złudzeń... Tsugumi wyglądała na tak cierpiącą, że nawet ja, 
prawdę  mówiąc,  martwiłam  się  trochę  jej  stanem  zdrowia.  Oczy  miała 

background image

podkrążone,  oddech  przyspieszony,  usta  zupełnie  sine.  Mokre  włoski 
przykleiły się jej do czoła, oczy i policzki zdawały się błyszczeć. 

Kyoichi wstał. 
– No, czas na mnie, do zobaczenia. Przestań robić głupie żarty, połóż się 

jak należy do łóżka i wracaj szybko do zdrowia, zrozumiano? 

– Zostań jeszcze! – zawołała Tsugumi. Rozpaloną ręką złapała mnie za 

ramię. – Mario, zatrzymaj dziada – chrypiała. 

– ...sam słyszysz, zostań. – Spojrzałam w górę na Kyoichiego. 
– No co? – Powrócił do jej wezgłowia. 
– Opowiedz mi jeszcze jakąś historię – błagała Tsugumi rozpaczliwie. – 

Od  małego  nie  mogę  zasnąć,  jeśli  nie  usłyszę  na  dobranoc  jakiejś  nowej 
opowiastki. 

Ale  bujasz!  –  pomyślałam  po  raz  drugi.  Ale  ładnie  to  ujęła  –  „nowa 

opowiastka". Urocze, słodko brzmiące wyrażenie. 

– Opowiastkę, powiadasz. Dobrze, opowiem ci historię o ręczniku, żebyś 

mogła spokojnie spać – zaproponował. 

– O ręczniku? – zdziwiłam się. Tsugumi też patrzyła z głupim wyrazem 

twarzy. 

Kyoichi kontynuował: 
– Kiedy byłem mały, miałem problemy z sercem. Z operacją czekano, aż 

podrosnę  i  nabiorę  więcej  sił.  Teraz  naturalnie  już  jestem  po  operacji, 
tryskam zdrowiem i prawie nigdy nie wracam myślami do tamtych dni, ale 
ilekroć  spotyka  mnie  coś  strasznego  czy  bolesnego,  przypomina  mi  się 
ręcznik.  Dawniej,  jako  dziecko,  naprawdę  ciągle  byłem  przykuty  do  łóżka. 
Czekałem na operację, choć nie miałem gwarancji, że po niej wyzdrowieję. 
Nawet jeśli na ogół nie przeszkadzało mi czekanie na coś, co nie wiadomo 
jak  się  skończy,  w  czasie  ataków  czułem  się  naprawdę  koszmarnie 
przygnębiony i przerażony. 

Wydawało  mi  się,  że  odgłos  deszczu  cichnie.  Skupione  słuchałyśmy 

niespodziewanej  historii  Kyoichiego.  Opowiadał  spokojnie,  ale  wyraźnie, 
jego głos odbijał się echem w pogrążonym w ciszy pokoju. 

–  W  czasie  ataków  zawsze  kładłem  się  i  próbowałem  o  niczym  nie 

myśleć. Kiedy zamykałem oczy, zaczynałem myśleć o rzeczach, nad którymi 
nie chciałem się zastanawiać, a poza tym nie lubiłem ciemności, ciągle więc 
miałem otwarte oczy. I tak czekałem, aż ból minie. Człowiek czuje się chyba 
podobnie, gdy natknąwszy się na niedźwiedzia, przyjdzie mu udawać trupa. 

background image

To  naprawdę  okropne  uczucie.  Miałem  taką  poszewkę  na  poduszkę 
zrobioną  specjalne  dla  mnie,  uszytą  z  dobrego  zagranicznego  ręcznika, 
który  babcia  przysłała  mamie,  kiedy  ta  wychodziła  za  mąż.  Mama  przez 
wiele  lat  bardzo  go  szanowała,  a  gdy  jego  końce  się  wystrzępiły,  uszyła  z 
niego  poszewkę  na  poduszkę.  Miał  fajny  wzór,  szeregi  kolorowych  flag 
różnych krajów na ciemnoniebieskim tle. Z pozycji leżącej gapiłem się na te 
kontrastowo  zestawione  barwy  i  gapiłem.  Tak  oto  spędzałem  ten  czas... 
Początkowo nie przywiązywałem do ręcznika szczególnej uwagi, ale potem... 
W  ciężkich  chwilach,  na  przykład  tuż  przed  operacją,  czy  po  niej,  czy  też 
ilekroć spotyka mnie coś nieprzyjemnego, zawsze przypomina mi się wzór 
tamtego ręcznika. I choć już nie ma po nim ani śladu, widzę go zawsze tak 
wyraźnie, jakbym miał go tuż przed oczami. Nawet i dziś wydaje mi się, że w 
każdej chwili mogę wziąć go do ręki. I tak, jakimś dziwnym sposobem, od 
razu  dochodzę  do  siebie.  Dla  mnie  to  jak  religia.  No  i  co,  ciekawe,  nie? 
Koniec. Tyle wystarczy? 

– Czyli to tak... – powiedziałam. 
Jego  spokój,  szalenie  poważne,  dojrzałe  zachowanie  i  te  oczy,  to  efekt 

takiego  dzieciństwa.  I  choć  jego  postawa  była  zupełnym  przeciwieństwem 
zachowania  Tsugumi,  podobnie  jak  i  ona  kroczył  samotnie  obraną  przez 
siebie drogą. Okropnie przykre było to, że serce Tsugumi zamieszkiwało w 
jej chorym ciele. Taką ją stworzyła natura, i nie było na to wpływu. Tsugumi 
miała silną duszę, która płonęła w niej o wiele mocniej niż jakakolwiek inna 
dusza,  a  jej  płomienie  zdawały  się  sięgać  wszechświata,  jednak  ciało 
Tsugumi  potwornie  tę  duszę  ograniczało.  Być  może  właśnie  dzięki  tym 
niewykorzystanym  pokładom  energii  od  razu  wyczuła,  co  kryło  się  w 
spojrzeniu Kyoichiego. 

– Patrząc na flagi, myślałeś o tych wszystkich odległych krajach? I o tym, 

gdzie  się  idzie  po  śmierci?  –  Tsugumi  zadała  to  wstrząsające  pytanie, 
patrząc na Kyoichiego. 

– Zawsze. Zawsze o tym myślałem – odpowiedział. 
– A teraz jesteś już normalnym kolesiem i możesz sobie chodzić, gdzie 

tylko ci się podoba. Fajnie ci. 

– Z tobą też tak będzie... Ale nie, nie o to chodzi, że dobrze jest móc iść 

dokądkolwiek.  Tu  też  jest  dobrze.  Można  chodzić  w  sandałach  i  stroju 
kąpielowym, są i góry, i morze. Masz siłę ducha i charakter, nawet gdybyś 
miała  spędzić  tu  całe  życie,  i  tak  potrafisz  dostrzec  więcej  rzeczy  niż 

background image

niejeden  podróżujący  po  całym  świecie.  Tak  mi  się  wydaje  –  powiedział 
cicho. 

–  Dobrze  by  było...  –  zaśmiała  się  Tsugumi.  W  oczach  miała  iskry,  jej 

policzki  nadal  były  rozpalone,  w  lekkim  uśmiechu  błysnęła  białymi 
ząbkami. Czerwień jej lśniących policzków zdawała się delikatnie odbijać w 
białej  pościeli.  Tego  dnia  byłam  wyjątkowo  skora  do  łez,  odruchowo 
spuściłam wzrok i zaczęłam gwałtownie mrugać. 

I  w  tym  momencie,  patrząc  Kyoichiemu  prosto  w  oczy,  Tsugumi 

powiedziała: 

– Zakochałam się w tobie! 
 
 

background image

Pływanie z tatą 

 
Miłość  spacerującej  po  plaży  z  Kyoichim  Tsugumi  budziła  powszechne 

zainteresowanie.  Tak...  oboje  jakoś  dziwnie  rzucali  się  w  oczy.  Choć  w  od 
dawna  widywanym  zestawieniu  „Tsugumi  +  chłopak"  nie  należało 
dopatrywać  się  niczego  nadzwyczajnego,  tych  dwoje  spacerujących  po 
małym  miasteczku,  nie  wiadomo  czemu,  zdawało  się  delikatnie  lśnić,  jak 
wędrujący  po  jakimś  dalekim  kraju  kochankowie.  Pojawiali  się  na  plaży 
zawsze z dwoma psami. Ich nieobecne spojrzenia, jak dawny sen, zdawały 
się  przypominać  patrzącym  na  nich  ludziom  jakieś  minione  cudowne 
chwile. 

W domu Tsugumi jak zwykle wyżywała się na wszystkich, kopała miskę 

Pochiego  i  rozsypywała  żarcie,  nawet  nie  przepraszała.  Spała,  chrapiąc,  z 
wywalonym  brzuchem,  rozwalona  to  tu,  to  tam.  Tymczasem  gdy  była  z 
Kyoichim,  tryskała  takim  szczęściem,  że  miało  się  wrażenie,  jakby 
pospiesznie  starała  się  nacieszyć  życiem.  Wywoływało  to  lekki  niepokój, 
który  przebłyskiwał  boleśnie,  gdzieś  z  głębi  duszy,  podobny  promieniom 
światła przeświecającym przez chmury. 

Sposób  życia  Tsugumi  właśnie  w  ten  sposób  budził  zawsze  obawy  jej 

bliskich. 

Emocje  Tsugumi  zdawały  się  szarpać  ciało,  wydawało  się,  że  stara  się 

wycisnąć z życia, ile się da, póki może. Było to porażające. 

–  Maaario!!!  –  ojciec  wydarł  się  na  całe  gardło,  aż  mnie  wmurowało  i 

poczerwieniałam  po  uszy.  Machał  do  mnie  z  okna  autobusu.  Wstałam  i 
zbliżyłam  się  do  przystanku.  Obserwowałam,  jak  wielki,  buchający  żarem 
autobus  z  warkotem  zjechał  powoli  z  drogi  i  nadjeżdżał  w  tę  stronę.  W 
świetle  promieni  słonecznych  był  to  przytłaczający  widok.  Otworzyły  się 
drzwi i w sznureczku innych, kolorowo ubranych turystów ustawił się także 
i tata. 

Mama nie przyjechała. Przez telefon powiedziała, że nie chce, bo gdyby 

przyjechała nad morze latem, obudziłaby się w niej tęsknota, zrobiłoby się 
jej  smutno  i  tylko  by  się  popłakała.  Czyżby  planowała  przyjechać  tu 
ukradkiem  na  początku  jesieni,  w  okresie  przeprowadzki,  aby  być 
świadkiem końca Zajazdu Rodziny Yamamoto? Ojciec zaparł się, że jedzie, 

background image

choćby sam. Przyjechał na jedną noc z wizją „wspólnych wakacji z dorosłą 
córą" w głowie. Dziwne, jak się to wszystko pozmieniało. A przecież dopiero 
co  przyjeżdżał  do  nas  z  mamą  z  Tokio  na  weekendy.  Tak,  od  dziecka, 
każdego  lata,  w  czapeczce  i sandałach,  siedząc  na  nagrzanych betonowych 
schodach i smażąc się na słońcu, z radością czekałam na autobus taty. Tata 
cierpi  na  chorobę  morską,  dlatego  zawsze  przyjeżdżał  autobusem.  I  tak 
wyczekiwałam cierpliwie rozczulającej sceny ponownego spotkania żyjących 
w rozłące córki i ojca. Mama na ogół nie mogła oderwać się od pracy, więc w 
ciągu dnia wychodziłam po niego sama. W oknach kolejno nadjeżdżających 
ogromnych autobusów wypatrywałam twarzy ojca. 

I  choć  było  tak  i  jesienią,  i  zimą,  wspominając  to,  wydaje  mi  się,  że 

wówczas zawsze trwało lato. W oślepiającym blasku słońca tata wysiadał z 
autobusu, śmiejąc się radośnie, jakby nie mógł dłużej się powstrzymać. 

Było tak gorąco, że nawet ojciec, udając młodzika, wystroił się w okulary 

przeciwsłoneczne.  Zaskoczona  tym  widokiem  momentalnie  powróciłam  z 
okresu dzieciństwa do swoich obecnych dziewiętnastu lat. Było tak gorąco, 
że oboje mieliśmy wrażenie, jakby wszystko wirowało nam przed oczami we 
śnie. Aż mi mowę odjęło. 

–  Och,  wreszcie  powiew  morza!  –  powiedział  jakby  z  westchnieniem 

ojciec. Wiatr rozwiewał mu włosy nad czołem. 

– Witam! – powiedziałam. 
– Znów zmieniłaś się w miejscowe dziecko, opaliłaś się. 
– Co z mamą? 
–  Postanowiła  jednak,  że  tym  razem  nie  przyjedzie.  Relaksuje  się  w 

domu. Kazała wszystkich pozdrowić. 

– Tak myślałam. Ciotka Masako też przypuszczała, że tak będzie. Prawie 

już zapomniałam, jak to jest, wychodzić ci na spotkanie. 

– Prawda – mruknął. 
– To co robimy? Najpierw chyba zaniesiemy bagaże, co? Przywitasz się z 

wujostwem. A co potem? Może się gdzieś przejedziemy? 

–  Nie,  idziemy  pływać  –  odpowiedział  tonem  tak  zdecydowanym  i 

radosnym,  jakby  tylko  na  to  czekał.  –  Przede  wszystkim  przyjechałem 
popływać. 

Tata dawniej nie pływał. 
Tak  jakby  odmawiał  nawet  morzu  prawa  wstępu  w  rodzinne  chwile 

spędzane  z  nami.  Jakby  bał  się,  że  nasze  krótkie  rodzinne  oazy  spokoju 

background image

rozpłyną się w leniwym, pełnym słońca tłumie letniej plaży. Mama nie bała 
się 

bycia 

obserwowaną, 

czego 

zazwyczaj 

obawiają 

się 

inne 

kobiety-kochanki,  więc  po  zakończeniu  prac  w  kuchni  poprawiała  włosy, 
przebierała  się  i  z  przyjemnością  szła  na  spacer  ze  mną  i  z  tatą.  Kiedy 
spacerowaliśmy sobie tak we trójkę po wynurzającej się z półmroku plaży, 
były  to  dla  nas  chwile  największego  szczęścia.  Na  granatowym  niebie 
tańczyły  cienie  ważek,  ja  zaś  jadłam  orzeźwiające  lody,  które  kupowali  mi 
rodzice. Zazwyczaj było bezwietrznie, nadal gorące powietrze unosiło się na 
plaży  przesiąknięte  zapachem  morza.  Lody  miały  zawsze  jakiś  taki  słaby 
smak.  Zamyślona  jasna  twarz  matki,  oświetlona  przebijającymi  przez 
chmury hen na zachodzie resztkami światła, była piękna, a linia jej profilu 
miękka. Tata spacerował ramię w ramię z mamą. Jego barki wyglądały tak 
realnie, jakby wcale nie przyjechał dopiero co z Tokio. 

Wiatr  marszczy  piasek  na  wzór  fal.  Na  opustoszałej  plaży  jedyny 

odbijający się echem dźwięk, aż nienaturalnie głośny, to huk morza. 

Człowiek  czuje  się  naprawdę  samotny,  gdy  ktoś  tak  bez  przerwy 

przyjeżdża  i  wyjeżdża.  Miałam  wrażenie,  że  nieobecność  ojca  budziła  we 
mnie samotność noszącą mgliste znamię śmierci. 

Tata spędzał z nami cały weekend, ale gdy się budziłam w poniedziałek o 

świcie,  nie  było  już  po  nim  ani  śladu.  Kiedyś,  będąc  dzieckiem,  bałam  się 
opuścić  mój  futon.  Starałam  się  odwlec  moment,  kiedy  mama,  w 
odpowiedzi na moje pytanie, ostatecznie potwierdzi, że taty już nie ma. Gdy 
znowu  zapadałam  w  lekki,  samotny,  niemiły  sen,  nadchodziła  mama  i 
zrywała  ze  mnie  kołdrę:  „Spóźnisz  się  na  gimnastykę!  Wstajemy 
natychmiast!"  –  śmiała  się.  Jej  uśmiechnięta,  promienna  twarz 
przywoływała  mnie  z  powrotem  do  zwykłej  codzienności  bez  ojca  i 
odzyskiwałam  spokój.  „Tata  jest?"  –  zaspana  pytałam  mimo  wszystko. 
„Pojechał  pierwszym  porannym  autobusem  z  powrotem  do  Tokio"  – 
oznajmiała mama, smutno się uśmiechając. 

Sennie  gapiąc  się  na  poranek  za  oknem,  myślałam  jeszcze  przez  jakiś 

czas o tacie. Wspominałam, jak poszłam go powitać, jego szczery uśmiech, 
gdy  –  choć  mówiłam  mu,  że  w  taki  upał  nie  mam  na  to  ochoty  –  nadał 
trzymał moją rękę w swojej wielkiej dłoni, nie próbując jej uwolnić, widok 
całej naszej trójki spacerującej o zmierzchu. 

Mniej więcej wtedy przychodziła po mnie Yoko. W ciągle jeszcze chłodny 

poranek  szłyśmy  razem  do  parku  na  nadawaną  przez  głośniki  radiową 

background image

gimnastykę. 

Obserwując  znikającego  między  falami  tatę,  nagle  żywo  odczułam,  jak 

powraca do mnie atmosfera tamtych poranków. 

Gdy tylko doszliśmy na plażę, tata przebrał się i nie zwlekając ani minuty 

dłużej, krzyknął: „To ja już pędzę, Mario!" i pobiegł do wody. Spojrzałam na 
jego ręce od łokci w dół i aż się zdumiałam, widząc, jak bardzo ich kształt 
jest podobny do moich. Wcierając balsam do opalania, pomyślałam, że ten 
facet bez wątpienia jest moim ojcem. 

Słońce  świeciło  wysoko  na  niebie,  nadając  wszystkiemu,  co  znajdowało 

się na plaży, zupełnie nowy blask. Piszcząc jak dziecko: „Ojejej, jak zimno! 
O, jak zimno!", ojciec niknął stopniowo w podobnym jezioru, pozbawionym 
fal  morzu.  Gdy  płynął  na  otwarte  wody,  wyglądało  to  zupełnie  tak,  jakby 
morze go wciągało. Był to błękit bezkresny i rozległy, pojedynczy człowiek 
szybko  zostawał  w  tę  scenerię  wchłonięty.  Wstałam  i  poszłam  za  nim  do 
wody.  Uwielbiam  chwile,  gdy  skóra  łagodnie  przystosowuje  się  do  wody, 
początkowo  tak  zimnej,  że  ma  się  ochotę  z  niej  wyskoczyć.  Spojrzałam  w 
górę.  Na  tle  błękitu  nieba  góry  wchodzące  w  morze  błyszczały  soczystą 
zielenią. Cała zieleń wybrzeża miała intensywny, wyrazisty kolor. 

Tata  odpłynął  już  dość  daleko.  Był  jeszcze  całkiem  młody,  ale  jak  na 

kogoś, kto dopiero pierwszy raz zakłada rodzinę, miał już swoje lata. Takie 
myśli  podsunął  mi widok  jego głowy, która  pojawiała  się,  to  znów  niknęła 
pomiędzy błękitnymi szemrzącymi falami a oślepiająco lśniącą taflą morza. 
Choć był niedaleko, zaledwie kilka metrów przede mną, jego głowa zdawała 
się  tak  mała,  jakby  w  każdej  chwili  mogła  zniknąć  na  zawsze.  Gdy  tak 
pływałam, nieuzasadniony niepokój przepełnił moje serce. Może wywołał go 
chłód wody, a może stało się tak dlatego, że pływałam w miejscu, w którym 
nie  sięgałam  nogami  dna,  a  może  to  chmury,  zmieniające  kształty,  ilekroć 
tylko mrugnęłam oczami, lub promienie słońca spowodowały, że wkradł się 
w moje myśli? / tak zostaniemy rozdzieleni, tata wtopi się w niepowracające 
odlegle  fale  i  zniknie...  Nie,  przyczyna  nie  była  tak  materialna,  po  prostu 
jeszcze dobrze nie przywykłam myślą do faktu, że teraz żyjemy już w Tokio. 
Tu  w  morzu,  w  wodzie  niosącej  łopot  powiewającej  w  oddali  na  wietrze 
czerwonej  flagi,  życie  w  Tokio  wydawało  mi  się  niczym  więcej  jak  snem. 
Ojciec, chlapiąc wodą, płynął tuż przede mną, ale to też było częścią snu. W 
głębi  mojego  serca  nie  wszystko  było  jeszcze  poukładane  jak  należy  i 
pozostawałam chyba nadal małą dziewczynką, pod koniec każdego tygodnia 

background image

samotnie  czekającą  na  przyjazd  ojca.  Dawniej,  ilekroć  przyjeżdżał  tu  z 
twarzą  zmęczoną  z  przepracowania,  mama  zwykła  mawiać  bez  wyrzutów 
czy  żalu,  z  uśmiechem:  „Gdybyś  się  teraz  rozchorował,  przy  obecnym 
układzie, nie mogłybyśmy pospieszyć do ciebie do Tokio. Co więcej, gdyby 
doszło  do  pogrzebu,  nawet  na  nim  nie  mogłybyśmy  się  pojawić.  Nie 
chciałabym  znaleźć  się  w  takiej  sytuacji,  bardzo  więc  cię  proszę,  dbaj  o 
siebie". W moim dziecięcym serduszku wiedziałam, że tak rzeczywiście było. 
Tak...  w  tamtym  okresie  tata  zawsze  sprawiał  wrażenie,  że  na  dobre 
odjeżdża gdzieś daleko. 

Kiedy  tak sobie  wspominałam,  ojciec,  mrużąc  oczy,  oślepiony słońcem, 

obrócił się w moją stronę i przestał płynąć dalej. 

Pokonując fale, stopniowo zbliżałam się do niego. 
– Czekałem na ciebie – powiedział, śmiejąc się, gdy do niego dotarłam. 
Promyki światła migotały tysiącami, aż zatykało dech w piersiach. Płynąc 

z ojcem w stronę unoszącej się na wodzie boi, rozmyślałam dalej. 

Rano  ojciec  pewnie  wsiądzie  w  superekspres,  biorąc  ze  sobą  tyle 

suszonych  ryb  i  małży,  że  z  trudem  będzie  w  stanie  je  udźwignąć.  Gdy 
dojedzie,  mama  prawdopodobnie  będzie  w  kuchni,  obróci  się  do  niego  i 
spyta,  co  tam  u  mnie  i  innych  słychać...  Taką  miałam  niejasną  wizję 
najbliższej  przyszłości.  Czyniła  mnie  ona  osobą  tak  szczęśliwą,  że  aż 
przyprawiała  o  zawrót  głowy.  Tak,  straciłam  nadmorskie  rodzinne 
miasteczko, ale mam teraz stabilny dom, miejsce, do którego mogę w każdej 
chwili wrócić. 

Kiedy  po  wyjściu  z  wody  leżałam  rozłożona  na  plaży,  poczułam  nagle 

czyjąś bosą stopę, która nadepnęła mi na rękę. Otworzyłam oczy. Tsugumi 
patrzyła  na  mnie  z  góry.  W  blasku  oblewających  ją  zza  pleców  promieni 
słonecznych biała skóra i mocno świecące ogromne oczy Tsugumi wyglądały 
olśniewająco. 

– Co po mnie tak ni z tego, ni z owego depczesz? – spytałam. Nie miałam 

innego wyjścia, jak tylko się podnieść. 

– Ciesz się, że nie zrobiłam tego w sandałach. 
W  końcu  zdjęła  ciepłą  bosą  stopę  z  mojej  ręki  i  włożyła  z  powrotem 

sandał. Tata podniósł się obok, stękając: 

– Oo! Tsugumi. 
–  Cześć,  wujku.  Miło  cię  znów  widzieć  –  powitała  go  z  uśmiechem 

Tsugumi, kucając obok mnie. Dawno przestałyśmy chodzić razem do szkoły, 

background image

więc  dziwnie  ucieszył  mnie  ten  uśmiech-na-pokaz  na  jej  twarzy  i 
przypomniała  mi  się  jej  postać  w  marynarskim  szkolnym  mundurku. 
Tsugumi uwielbiała odgrywać w szkole niewiniątko. Momentalnie zaczęłam 
się zastanawiać, czy Kyoichi zwróciłby na nią uwagę, gdyby chodził z nią do 
tej  samej  szkoły.  Tak,  z  pewnością.  Tak  samo  jak  w  Tsugumi,  był  w 
Kyoichim  jakiś  brak  równowagi,  jakby  poświęcali  swoje  życie  tylko  jednej 
sprawie  i  tylko  ją  zgłębiali.  Tacy  ludzie  odnajdą  się  nawet  z  zawiązanymi 
oczami. 

– Co jest, Tsugumi? Gdzie idziesz? – spytałam. Wiał silny wiatr, drobny 

piasek smagał mi stopy. 

– Randkę mam, nieźle, co? – wyznała Tsugumi. Na twarz wypłynął jej, 

prawie  się  przelewając,  szeroki,  promienny  uśmiech.  –  Nie  to,  co  jakaś 
niedojda przewalająca się po plaży z własnym ojcem. 

Jak  zawsze  nic  nie  odpowiedziałam,  ale  tata,  który  niewiele  wiedział  o 

„niepowtarzalności Tsugumi", odrzekł, jakby nieco zakłopotany: 

– To nie tak. Kiedy żyło się w rozłące tak długo, to własna dorosła córka 

jest jak kochanka. Jeśli masz chwilkę, to przysiądź się do nas popatrzeć na 
morze. 

–  Widzę,  że  wujek  świntuszy  jak  zawsze.  Dobra,  usiądę  na  chwilę.  Tak 

mi się spieszy do tej randki, że wyszłam za wcześnie – mówiąc to, klapnęła 
na  naszej  plastikowej  macie.  Mrużąc  oczy,  patrzyła  na  morze.  Za  nią, 
wyraźnie  odcinając  się  od  niebieskiego  nieba,  jak  szalone  łopotały  na 
wietrze falbanki parasola plażowego. Widok był tak żywiołowy, że leżąc, nie 
mogłam  oderwać  od  niego  oczu.  Wydawało  mi  się,  że  moje  serce  zaraz 
odleci, porwane gdzieś daleko. 

– Czyżbyś się zakochała, Tsugumi? – spytał tata. 
Był miłym człowiekiem. Jego uprzejmość stawała mu dawniej na drodze 

w  różnych  sytuacjach.  Jednak  odkąd  wszystko  się  ułożyło,  zdawał  się 
spokojny i pogodny niczym błyszczące w słońcu góry. Teraz, kiedy zobaczył, 
że  cecha  ta  wreszcie  się  na  coś  przydaje,  wydawała  mu  się 
błogosławieństwem. 

– Ma się rozumieć – odpowiedziała Tsugumi, rozkładając się obok mnie 

i jak gdyby nigdy nic kładąc głowę na moje rzeczy. 

– Jak się opalisz, znów dostaniesz gorączki – ostrzegłam. 
– Zakochanej dziewczynie nic nie grozi – roześmiała się. 
Nie mówiąc ani słowa, położyłam jej na twarzy własną czapkę. 

background image

– Tak, tak, tylko twojej trosce zawdzięczam to wszystko: to, że dożyłam 

bezpiecznie swojego wieku, że mam tak białą skórę, że mogę jeść z apetytem 
– wyliczyła i wcisnęła czapkę na głowę. 

– Chyba czujesz się dużo lepiej, co, Tsugumi? – zauważył tata. 
– Nie narzekam – przytaknęła. 
Jakoś dziwnie było leżeć tak we trójkę, jedno obok drugiego, patrząc w 

niebo.  Przeświecało  blado  przez  powoli  przepływające  co  jakiś  czas  nad 
nami cienkie chmury. 

– Aż tak bardzo jesteś zakochana? 
–  Nie  aż  tak  jak  wujek.  W  końcu  był  wujek  taki  szmat  czasu 

dojeżdżającym mężem. Zastanawiałam się, co to z tego będzie, a tu proszę, 
zdobył wujek wreszcie swoją miłość. 

Oboje dobrze się dogadywali. Wielokrotnie byłam świadkiem, jak ojciec 

Tsugumi, który był typowym, zupełnie nieelastycznym facetem, złościł się, 
gdy  paplała  tak  swobodnie  przy  kolacji  i  milcząc,  wstawał  nagle  od  stołu. 
Naturalnie  Tsugumi  zupełnie  się  tym  nie  przejmując,  robiła  dalej  po 
swojemu.  Mój  ojciec  nie  był  jednak  mięczakiem  bez  własnego  zdania  i 
potrafił  odróżnić  dobre  intencje  od  złych.  Wiedział,  że  Tsugumi  nie  ma 
złych zamiarów. Przysłuchiwałam się ich rozmowie, wydawała mi się słodka 
i czuła. 

– Taki już jestem, że nie potrafię zarzucić czegoś w połowie, choć w tym 

przypadku ogromna była zasługa mojej partnerki – stwierdził tata. 

– Zdaje się, że ciotka też jest całkiem wytrwała. No i trzeba przyznać, że 

piękna.  Uważałam  jednak,  że  zostanie  tu  na  zawsze,  a  że  wuj  postanowił 
pozostać  takim  niedzielnym  mężem.  Wszak  taki  jest  los  prawdziwych 
kochanków. 

– Może i tak by się stało, gdyby było widać koniec – zgodził się ojciec z 

powagą. Wyglądał tak, jakby rozmawiał nie z młodą dziewczyną, a z boginią 
losu. 

–  Miłość  to  coś,  co  w  chwili,  gdy  to  zauważysz,  już  trwa.  Wiek  nie  ma 

znaczenia.  Jednak  wyraźnie  dzieli  się  na  taką,  której  koniec  widać,  i  taką, 
której  końca  nie  widać.  Każdy  zainteresowany  sam  powinien  to  wiedzieć 
najlepiej. Jeśli go nie widać, to znaczy, że to coś naprawdę wielkiego. Kiedy 
spotkałem swoją obecną żonę, poczułem nagle, że przyszłość nie ma granic. 
Dlatego, prawdopodobnie, gdybyśmy nie wzięli ślubu, też byłoby dobrze. 

– A co ze mną? – spytałam żartem. 

background image

– Mieliśmy już ciebie. A teraz jesteśmy szczęśliwi, i to  się liczy, zgadza 

się? – Tata przeciągnął się jak młody chłopak, ogarniając wzrokiem morze, 
góry i niebo. – Nie ma co narzekać, jest super! 

– Podoba mi się, że wuj wali wszystkie te teksty prosto z mostu. Rzadki z 

wuja  okaz,  za  jego  sprawą  robię  się  bardziej  uprzejma  –  wyznała  z 
poważnym wyrazem twarzy Tsugumi. 

Tata zaśmiał się zadowolony i spytał: 
– Do tej pory niewątpliwie też miałaś spore powodzenie. Czy tym razem 

zakochałaś się tak, jak jeszcze nigdy dotychczas? 

Tsugumi  przekrzywiła  głowę,  trochę  jakby  mrucząc  pod  nosem,  trochę 

jakby szepcząc, odpowiedziała: 

– Hmm... Wydaje mi się, że już coś  takiego było, a zarazem, że jeszcze 

nic  takiego  nie  przeżyłam.  Dotychczas,  choćby  nie  wiem,  co  się  działo, 
choćby  koleś  zanosił  się  przede  mną  szlochem,  choćbym  nie  wiem  jak  go 
lubiła, mógł błagać mnie, abym mu pozwoliła wziąć się za rękę czy dotknąć, 
czy  cokolwiek,  a  i  tak  czułam  się,  jakoś...  z  boku.  Tak  jakbym  w 
ciemnościach jedynie patrzyła z przeciwległego brzegu na pożar. Czekałam, 
aż  zgaśnie,  i  myślałam,  że  zasnę  z  nudów.  No  bo  przecież  wiadomo,  że  w 
końcu zgaśnie, zgadza się? Czego oni oczekiwali od miłości? W tym wieku. 

–  No  tak,  rozumiem.  Jeśli  do  człowieka  nie  wraca  to,  co  sam  dał,  z 

pewnością w końcu odejdzie – zawyrokował tata. 

– Tym razem jednak czuję, że w tym uczestniczę. Może to dzięki psom, a 

może dlatego, że mam się przeprowadzić. Kyoichi jest inny. Nie znudzi mi 
się, choćbyśmy spotkali się nie wiem ile razy. I ilekroć na niego patrzę, aż 
mam  ochotę  rozpaćkać  lody,  czy  co  tam  mam  w  ręce,  na  jego  twarzy.  Tak 
bardzo go lubię. 

– Nie byłby chyba zadowolony z tego – zauważyłam, ale słowa Tsugumi 

zapadły mi w serce. 

Gorący piasek łaskotał mnie po podeszwach stóp. W odpowiedzi na huk 

fal  zachciało  mi  się  modlić:  Niech  od  tej  pory  spotykają  Tsugumi  same 
dobre rzeczy. 

– A więc to tak – rzekł tata. – Poznaj mnie kiedyś z tym chłopcem. 
Tsugumi zgodziła się, przytakując głową. 
Następnego  dnia  poszłam  odprowadzić  tatę  na  pospieszny  autobus 

jadący prosto do Tokio. 

– Ucałuj mamę – poprosiłam. 

background image

Mój świeżo opalony ojciec skinął głową. Oczywiście, w rękach ledwo co 

dźwigał taką ilość produktów morza, że nie wiem, kto niby miał je zjeść. Z 
pewnością mama będzie mieć dodatkową robotę i poroznosi to wszystko po 
sąsiadach.  Widok  ten  wyraźnie  zakorzenił  się  już  w  moich  myślach.  Tak 
samo jak ulice Tokio, dziwnie ciche kolacje, czy odgłos kroków wracającego 
taty. 

Pomarańczowe  promienie,  odbijające  się  od  tonącego  w  świetle 

zachodzącego  słońca  przystanku,  raziły  oczy.  Autobus  podjechał  powoli, 
podobnie  jak  miało  to  miejsce  przy  przyjeździe  tutaj,  zabrał  tatę  i  wolno 
wyjechał na drogę. Ojciec machał bez końca. 

Wracając o zmierzchu do zajazdu, czułam się trochę samotna. Chciałam 

zachować  w  sercu  to  niewątpliwie  unoszące  się  po  ulicach  mojego 
rodzinnego miasteczka rozleniwienie, które miałam utracić z końcem lata. 
Zupełnie  jak  wieczorne  niebo  zmieniające  się  z  każdą  chwilą,  mój  świat 
przepełniony był wszelkiego rodzaju rozstaniami, z których ani jednego nie 
chciałabym zapomnieć. 

 
 

background image

Festyn 

 
Mniej więcej zaraz po tym, jak mija szczyt sezonu turystycznego, odbywa 

się  w  miasteczku  festyn.  Jest  to  wydarzenie  organizowane  głównie  ku 
radości  mieszkańców.  Centrum  obchodów  znajduje  się  w  dużej  świątyni 
shintoistycznej u podnóża gór, gdzie na placu staje rzędami całe mnóstwo 
festynowych straganów i budowane są sceny do tańców bon* oraz świętych 
tańców kagura**. Na plaży zaś odbywa się wielki pokaz sztucznych ogni. 

W  okresie  gdy  całe  miasteczko  pochłonięte  jest  przygotowaniami  do 

obchodów,  człowiek  nagle  orientuje  się,  że  niepostrzeżenie  w  codzienność 
zaczyna  wplatać  się  jesień.  Choć  słońce  nadal  świeci  mocno,  morski  wiatr 
jakby nieco łagodnieje, piasek robi się chłodny. Deszcz pachnie wilgotnymi 
chmurami.  Cicho  moczy  wyciągnięte  na  brzeg  rzędy  łodzi.  Wyraźnie  czuje 
się, że lato odwróciło się już plecami i odchodzi. 

Pewnego  dnia,  jakiś  czas  przed  festynem,  prawdopodobnie  na  skutek 

zbytnich szaleństw, dostałam nagle 

*  Bon  (jap.  bonodori)  –  tańce  tańczone  przez  ludzi  w  okresie  święta 

Obon  –  buddyjskiego  święta  zmarłych  obchodzonego  w  połowie  sierpnia 
(przyp. tłum.). 

**  Kagura  –  dosł.  „radość  bóstw"  lub  „muzyka  bóstw";  tańce  i  muzyka 

sakralna wykonywane na terenie świątyń shintoistycznych (przyp. tłum.). 

gorączki  i  musiałam  się  położyć.  Tak  się  złożyło,  że  Tsugumi  też 

wylądowała  w  łóżku  i  Yoko,  zupełnie  jak  pielęgniarka,  chodziła  między 
naszymi  pokojami,  przynosząc  nam  a  to  chłodzące  poduszki,  a  to  kleiki 
ryżowe. Ciągle też powtarzała: „Do festynu macie wyzdrowieć". 

Bardzo rzadko miewam gorączkę, dlatego na samą myśl, że temperatura 

przekroczyła  38  stopni,  dostałam  zawrotów  głowy.  Rozpalona,  jedyne  co 
mogłam zrobić, to leżeć. 

Około wieczora, jak zawsze bez zapowiedzi, Tsugumi odsunęła drzwi do 

mojego pokoju i wlazła do środka. Patrzyłam na rozciągające się za oknem 
przerażająco  czerwone  niebo.  Cała  byłam  ociężała  i  nie  miałam  sił  na 
towarzystwo  Tsugumi,  nie  odwróciłam  się  więc  nawet  do  niej,  tylko  cały 
czas gapiłam się na zewnątrz. 

– Co, masz gorączkę? – spytała Tsugumi, kopiąc mnie nogą w plecy. 

background image

Cóż było robić, przewróciłam się na drugi bok i popatrzyłam w jej stronę. 

Ze  związanymi  włosami,  ubrana  w  jasnoniebieską  piżamę,  wyglądała  na 
zdrową. 

– Naprawdę mam gorączkę, a ty co? 
– To u mnie normalka – zaśmiała się i uścisnęła mocno moją wystającą 

spod kołdry rękę. – Tak, temperatura mniej więcej ta sama. 

Kiedy Tsugumi ma gorączkę, jej ręce są niezwykle rozpalone, tym razem 

jednak faktycznie tego nie czułam. 

– Ty jesteś pewnie do takiej przyzwyczajona. Byłam pod wrażeniem, gdy 

uświadomiłam  sobie,  że  Tsugumi  zawsze  egzystuje  w  takim  stanie.  W 
gorączce cały świat dryfuje. Ciało jest ociężałe, ale dusza wzlatuje i jest się 
pochłoniętym  myślami  o  rzeczach,  które  normalnie  nie  przychodzą  do 
głowy. 

–  To  prawda,  ale  bardzo  szybko  robi  się  ze  mnie  dętka,  bo  przecież 

fizycznie jestem słaba – powiedziała, kucając przy mojej poduszce. 

–  Chyba  jedynie  sił  duchowych  masz  dwa  razy  więcej  niż  normalny 

człowiek – zaśmiałam się. 

– Tak, tak, pewnie, żyję tylko siłą ducha. – Tsugumi też się roześmiała. 
Tego  lata  Tsugumi  była  prześliczna.  Mnóstwo  było  takich  chwil,  gdy 

każdemu  na  jej  widok  zaparłoby  dech  w  piersiach  i  gapiłby  się  jak 
zaczarowany.  Jej  radosna  twarzyczka,  nieskażona  niczym  lekki  śnieżek  na 
szczytach gór, wyglądała jak klejnot. 

–  Niesamowicie  wygląda  świat  w  gorączce,  co?  Fajnie,  co?  –  Tsugumi 

dziwnie łagodnie zmrużyła oczy. Była jak małe stworzonko cieszące się, że 
zyskało towarzysza. 

– Zgadza się, wygląda jakoś inaczej. 
– Kiedy, tak jak ja, ma się wiecznie gorączkę, na przemian raz jest tak, to 

znów normalnie, aż przestaje się wiedzieć, który stan jest prawdziwy. Życie 
ci mija błyskawicznie. 

– Zawsze jak na haju, jak pijana. 
– Właśnie. – Tsugumi wstała, śmiejąc się i znowu, ni z tego, ni z owego, 

wyszła. 

Oczami  wyobraźni  jeszcze  jakiś  czas,  niezwykle  wyraźnie  widziałam  jej 

odwróconą postać. 

Do nocy, kiedy miał się odbyć festyn, obie zupełnie wyzdrowiałyśmy. 
Postanowiliśmy  iść  tam  we  czwórkę.  Tsugumi,  Kyoichi,  Yoko  i  ja. 

background image

Tsugumi była cała w skowronkach, że pokaże Kyoichiemu lokalny festyn. 

Wszystkie  trzy  nie  wkładałyśmy  ynkat  od  roku.  Każda  z  nas  potrafiła 

zawiązać obi* innej, ale samej sobie nie. Na dużych matach tatami zajazdu 
rozpostarłyśmy  granatowe  yukaty  z  namalowanymi  na  nich,  wyraźnie 
widocz- 

* Obi – pas do kimona lub yukaty (przyp. tłum.). 
nymi  wzorami  dużych  białych  kwiatów.  Dopasowałyśmy  do  nich 

tandetne,  czerwone  i  różowe,  błyszczące  pasy  obi.  Tsugumi  zawiązałam 
czerwony. Przy takich okazjach uświadamiam sobie, jak bardzo jest drobna. 
Czuję  się,  jakbym  obwiązywała  pustkę  i  mogła  zaciskać  pas  bez  końca,  i 
wydaje mi się, że w rękach pozostanie mi tylko lejąca się sztywna tkanina. I 
zawsze w takich chwilach doznaję wstrząsu. 

Ubrane  oglądałyśmy  na  dole  w  holu  telewizję,  kiedy  przyszedł  po  nas 

Kyoichi. Miał na sobie to, co zwykle. „Koleś za grosz nie dopasował się do 
okazji" – skrytykowała go Tsugumi. Słysząc to, Kyoichi pokazał drewniane 
geta*,  które  miał  na  nogach.  „Tu  jest  jak  należy!"  –  bronił  się.  Duże  bose 
stopy  wyglądały,  jak  przystało  na  lato.  Tsugumi,  nie  pusząc  się  swoim 
zwyczajem  tym,  jak  wygląda  w  yukacie,  złapała  swoją  białą  dłonią 
Kyoichiego za rękę i kołysząc ją, ponaglała nas jak dziecko: 

– No chodźmy, już chodźmy, szybko, musimy obejrzeć jeszcze wszystkie 

stragany przed fajerwerkami. 

Wyglądała naprawdę uroczo. 
– Ojej, Kyoichi, a co ci się stało? – spytała Yoko. Nic nie zauważyłyśmy, 

dokąd nie zapytała. 

Stojący w ciemnym kącie przedsionka Kyoichi miał podbite oko. Krwiak 

co prawda już zanikał, ale nadal był wyraźnie widoczny. 

– Mój stary odkrył, że się ze mną spotykasz, i dał ci w mordę, zgadza się? 

– podsumowała Tsugumi. 

– Zgadza się – Kyoichi zaśmiał się boleśnie. 
– Naprawdę? – spytałam. 
–  Jasne,  że  nie.  Nie  mam  pojęcia,  skąd  to  ma.  Zacznijmy  od  tego,  że 

ojciec nie darzy mnie aż takim uczuciem 

*  Geta  –  drewniane  tradycyjne  japońskie  sandały  na  dwóch 

kilkucentymetrowych klockach umieszczonych w poprzek na przodzie i tyle 
podeszwy, z paskiem między palcami Cprzyp. tłum.). 

–  śmiejąc  się,  Tsugumi  wyznała  coś  tak  smutnego.  Wyszliśmy  więc  w 

background image

końcu z domu, nie poznawszy prawdziwej przyczyny. 

Patrząc w górę na mgliście lśniącą na niebie Drogę Mleczną, przeszliśmy 

ulice  i  plażę.  W  całym  miasteczku  słychać  było  płynące  z  głośników  i 
niesione  przez  wiatr  melodie  tańców  bon.  Być  może  dlatego,  że  plaża 
oświetlona była blaskiem lampionów ustawionych wzdłuż niej, fale morskie 
wydawały się ciemniejsze niż zazwyczaj. Jak gdyby żałując ostatnich chwil 
lata,  ludzie  szli  o  wiele  wolniej  w  ciemnościach,  niż  zmuszała  ich  do  tego 
sytuacja. Na wszystkich ulicach były tłumy. Miało się wrażenie, że tej nocy 
wszyscy mieszkańcy opuścili swoje domy. 

Spotkaliśmy  wielu  starych  znajomych.  Tych  ze  szkoły  podstawowej, 

gimnazjum,  liceum.  Każdy  wydoroślał  na  swój  sposób.  Moja  zagmatwana 
pamięć  podsuwała  mi  migawki  z  przeszłości  i  gdy  tak  staliśmy  twarzą  w 
twarz,  wyglądali  jak  ludzie  ze  snów.  Śmiejąc  się,  ściskaliśmy  sobie  dłonie, 
zamienialiśmy  kilka  słów  i  każdy  szedł  w  swoją  stronę.  Dźwięki  fletów, 
wachlarze  uchiwa*,  krajobraz  owiany  morskim  wiatrem,  wszystko  to 
leniwie odbijało się w nocy i płynęło, zupełnie jak latarnie toro**. 

Nie  da  się  odtworzyć  w  pamięci  atmosfery  nocy  festynowej,  można  ją 

odczuć  tylko  w  czasie  trwania  święta.  Wystarczy,  że  zabraknie  jakiegoś 
małego  detalu,  a  już  obraz  odżywa  niekompletny,  to  już  nie  „to".  Czy  w 
przyszłym roku o tej porze znów tu przyjadę? Czy też gdzieś pod tokijskim 
niebem będę przywoływać w pamięci takie niepełne wspomnienia? 

* Uchiwa – okrągłe papierowe nieskładane wachlarze, noszone często do 

yukaty (przyp. tłum.). 

** Latarnie toro – papierowo-bambusowe lampiony puszczane na wodę 

w czasie ostatniego dnia święta zmarłych (Obon) (przyp. tłum.). 

Rozmyślałam nieco nad tym, rozglądając się po rozstawionych nocnych 

straganach. 

Staliśmy  właśnie  w  długiej  kolejce  osób  chcących  pomodlić  się  w 

głównym  budynku  świątyni,  gdy  miał  miejsce  pewien  drobny  incydent. 
Tsugumi  uważała  stanie  w  kolejce  za  zawracanie  głowy  i  chciała  odpuścić 
sobie wizytę w świątyni. 

– Co jak co, ale tego punktu programu absolutnie nie można pominąć – 

zdesperowane tłumaczyłyśmy jej razem z Yoko. 

Nie mając innego wyjścia, Tsugumi stanęła z nami. 
– Naprawdę wierzycie w bóstwa? Serio? W tym wieku? I coś ma się niby 

stać,  tylko  dlatego,  że  wrzucicie  trochę  pieniędzy  na  ofiarę  i  złączycie 

background image

dłonie? – bez końca wygadywała pod nosem tego rodzaju bluźnierstwa. 

W  takich  chwilach  Kyoichi  zawsze  milczał,  lekko  się  uśmiechając.  To 

jego  milczenie  było  niezwykle  naturalne,  a  zarazem  bardzo  wyczuwalne. 
Czuło się wtedy, że Tsugumi może pozwolić sobie zachowywać się przy nim, 
jak jej się żywnie podoba. Zawsze potrafiła przyciągać tego typu ludzi. Może 
było to w jej wypadku naprawdę konieczne. 

Teren  wokół  świątyni  wręcz  wrzał,  kolejka  ciągnęła  się  aż  do  schodów. 

Bez  przerwy  słychać  było  dźwięk  dzwonu  i  odgłos  wrzucanych  do 
drewnianych skrzyń monet, kolejka stopniowo posuwała się do przodu. W 
czasie  gdy,  zbliżając  się  krok  za  krokiem  do  ołtarza,  gadaliśmy  sobie  o 
nieistotnych  sprawach,  różni  ludzie  kilkakrotnie  przechodzili,  przecinając 
kolejkę w poprzek. W takim tłoku nie miało to znaczenia. Jednak w pewnej 
chwili jakiś chłopak przeszedł, brutalnie przepychając się między Tsugumi a 
Kyoichim.  Był  to  taki  młody menel,  typ  punka,  za  nim  zaś  szło  dwóch  czy 
trzech  podobnych  do  niego  kumpli.  Z  pewnością  nie  przechodzili  w  zbyt 
grzeczny sposób i wszyscy się zezłościliśmy. Jednak reakcja Kyoichiego nie 
była  zwyczajna.  Niespodziewanie  zdjął  z  nóg  jeden  z  sandałów  geta  i  z 
hukiem uderzył nim w tył głowy chłopaka na przodzie. 

Byłam w szoku. 
Chłopak wrzasnął „Auć!", trzymając się za głowę, obrócił się i spojrzał na 

Kyoichiego. Na jego widok zrobił wielkie oczy i pospiesznie pobiegł w mrok. 
Jego kompani ruszyli za nim. Rozpychając ludzi, pędem zbiegali z wąskich 
schodów.  Wokoło,  gdzie  wszystko  od  początku  do  końca  było  widoczne, 
zamilkły wszelkie odgłosy, trwało to zaledwie kilka sekund, póki kolesie nie 
zniknęli.  Po  chwili  kolejka  zwróciła  się  ku  świątyni  i  ludzie  znów  wszczęli 
harmider. 

Tylko my stałyśmy nadal ogłupiałe. 
Pierwsza ocknęła się Tsugumi: 
– Ej, ty, no dobra, przepchnęli się między nami, ale ja nie posuwam się 

od razu do czegoś takiego! 

Obie z Yoko parsknęłyśmy na te słowa. 
–  Nie  o  to  chodzi  –  powiedział  Kyoichi.  Światło  padało  na  jego  profil, 

wyglądał  ponuro,  mówił  śmiertelnie  poważnym  tonem.  Po  chwili  jednak 
znów poweselał. 

– To ich robota – wskazał na krwiaka pod okiem. – Zaskoczyli mnie w 

ciemnościach... Tylko jednego zapamiętałem, więc mnie poniosło, nie mam 

background image

najmniejszych wątpliwości, że to był właśnie ten koleś. 

– Ale czemu to zrobili? – spytałam. 
– Mój ojciec nie cieszy się tu popularnością. Zmuszał ludzi do sprzedaży 

ziemi  pod  teren  hotelu.  W  sumie,  co  się  dziwić,  nagle  jakiś  obcy  buduje 
sobie ogromny hotel, który przyciągnie turystów. Nie ma litości. Będziemy 
więc teraz pod obstrzałem. Ale i ja, i rodzice byliśmy na to przygotowani. Za 
jakieś dziesięć lat chyba się przyzwyczają. Na pewno. 

–  Ale  przecież  ty  nie  masz  na  to  wpływu  –  zaprotestowałam.  Jednak 

równocześnie  pomyślałam,  że  może  jednak  jest  w  nim  coś,  co  może 
wzbudzać  ludzką  zawiść.  Mieszka  sobie  sam  z  psem  u  kogoś  w  zajeździe  i 
obserwuje  życie  miasteczka,  w  którym  będzie  odtąd  mieszkał,  prawie  od 
razu zdobył lokalną piękność numer jeden... a w każdym razie dziewczynę, 
która cieszy się taką opinią. W przyszłości prawie już gotowy ogromny hotel 
stanie się jego własnością. Jest na świecie typ ludzi, którzy potrafią jedynie 
nienawidzić takich jak on. I o to zapewne chodziło. 

–  Będzie  dobrze  –  odezwała  się  Yoko.  –  I  nie  mówię  tego  dlatego,  że 

niedługo się stąd wyprowadzamy. Nasza mama bardzo cię polubiła. Nawet 
ostatnio  mówiła  do  taty,  że  jeśli  przyszłość  leży  w  rękach  takich  jak  ty,  to 
będzie tu coraz lepiej. Poza tym przecież właściciele Zajazdu Nakahama, w 
którym się zatrzymałeś, też na pewno dowiedzieli się już, jak się nazywasz. 
A  mimo  to  nadal  uwielbiają  i  ciebie,  i  Gongoró.  A  ty  pomagasz  im  w 
zajeździe. W ciągu jednego zaledwie lata zyskałeś tylu przyjaciół, nie ma się 
więc  czym  martwić.  Gdy  już  zamieszkasz  na  dobre,  zaraz  staniesz  się 
całkiem tutejszy. 

Tego  typu  rzeczy  mówiła,  nigdy  nie  mogąc  dotrzeć  od  razu  do  sedna 

sprawy,  była  przy  tym  wręcz  przerażająco  zaangażowana,  aż  słuchającym 
zbierało  się  na  łzy.  Kyoichi  powiedział  tylko:  „Tak,  pewnie  tak",  a  ja 
skinęłam głową bez słowa. Tsugumi, przez cały czas milcząc, patrzyła tylko 
przed  siebie,  ale  coś  w  jej  wyprostowanych,  przewiązanych  czerwonym 
pasem obi plecach mówiło mi, że uważnie słuchała. 

Wreszcie  nadeszła  nasza  kolej.  Zadzwoniliśmy  dzwonem  i  złożyliśmy 

ręce w modlitwie. 

Do  wielkiego  pokazu  sztucznych  ogni  było  jeszcze  trochę  czasu,  a 

Tsugumi  powiedziała,  że  chce  pobawić  się  z  Gongoró,  więc  poszliśmy 
wszyscy  do  zajazdu,  w  którym  mieszkał  Kyoichi.  Było  to  niedaleko  plaży, 
gdyby  więc  fajerwerki  się  rozpoczęły,  mogliśmy  szybko  tam  pobiec.  Na 

background image

widok  Kyoichiego  przywiązany  w  ogrodzie  Gongoró  aż  skoczył  z  radości. 
Tsugumi podeszła do niego i nie przejmując się zupełnie, że dół jej yukaty 
wala się po ziemi, zawołała: „Och! Gongoró!" i zaczęła bawić się z psem. 

Widząc to, Yoko westchnęła: 
– Czyli Tsugumi lubi psy. 
– Nikt by się nie domyślił – roześmiałam się. Tsugumi odwróciła się do 

nas z dzikim spojrzeniem: 

– Bo psy nie zdradzają – warknęła. 
– Wiem, co masz na myśli – odezwał się Kyoichi. – Myślę o tym czasem, 

kiedy drapię Gongoró na przykład po brzuszku. Psiak jest mały, pewnie do 
śmierci będzie jadł mi z ręki, zawsze będzie ze mną. To niesamowite. Jakby 
to powiedzieć, jest taki niewinny, bezinteresowny. Co jak co, ale wśród ludzi 
tacy się nie zdarzają. 

– Chodzi ci o to, że nie zdradzi? – spytałam. 
–  Można  tak  powiedzieć...  Tak  to  już  jest,  że  ludzie  na  swojej  drodze 

napotykają  coraz  to  nowsze  rzeczy  i  pod  ich  wpływem  stopniowo  się 
zmieniają.  Zapominają  o  różnych  sprawach,  porzucają  je,  jakoś  tak  to  już 
jest. Może to dlatego, że tyle jest rzeczy do robienia, ale... 

– Więc o to chodzi – pojęłam. 
– Właśnie tak – powiedziała Tsugumi, nadal zabawiając Gongoró. 
W  ogrodzie  stało  rzędami  wiele  starannie  pielęgnowanych  roślin  w 

doniczkach.  W  oknach  paliło  się  gdzieniegdzie  światło.  Od  strony  wejścia 
dobiegał  zgiełk  idących  na  lub  też  wracających  z  festynu  ludzi  i  stukot 
sandałów geta. 

– Jakież piękne dzisiaj gwiazdy. – Yoko patrzyła w górę. 
Całe nocne niebo zasypane było rozmytym, przenikającym się blaskiem 

gwiazd, pośrodku zaś błyszczała mgliście Droga Mleczna. 

– Kyoichi, jesteś w ogrodzie? 
Spojrzeliśmy w okno, z którego dochodził głos. Była tam kuchnia. Jakaś 

kobieta wyglądająca na pracującą w zajeździe wystawiała głowę. 

– Tak, to ja! – odpowiedział Kyoichi jak mały chłopiec. 
–  Zdaje  się,  że  są  i  twoi  przyjaciele?  Słyszałam  głosy  –  powiedziała 

kobieta. 

– Tak, trójka. 
–  Skoro  tak,  to proszę,  zjedzcie sobie to  razem.  –  Kobieta  podała  duży 

szklany talerz z całą masą pokrojonego na drobne kawałki arbuza. 

background image

–  Och,  nie  trzeba  było,  dziękujemy  bardzo.  –  Kyoichi  odebrał  od  niej 

talerz. 

– Nie siedźcie tak w ciemnościach, może zjecie w salonie? 
– Nie, tu jest nam dobrze, dziękuję, dziękuję – uśmiechnął się Kyoichi. 
My także podziękowałyśmy, pochylając lekko głowy. 
–  Nie  ma  za  co,  nie  ma  za  co  –  uśmiechnęła  się  do  nas  kobieta.  – 

Chłopak  pomaga  zawsze  w  różnych  pracach,  wybaczę  mu  nawet,  że  jest  z 
tamtego  hotelu.  Jest  tu  bardzo  lubiany.  Jak  już  wybudujecie  hotel,  masz 
nam tu podsyłać gości. Na co trzeci telefon w sprawie rezerwacji odmawiaj, 
mówiąc: „Bardzo mi przykro, u nas już niestety nie ma miejsc, ale polecam 
Zajazd Nakahama". 

– Tak jest. Naturalnie – odpowiedział Kyoichi. 
Kobieta się zaśmiała i zamknęła okno. 
– Stare baby na ciebie lecą – zauważyła Tsugumi, biorąc od razu do ręki 

kawałek arbuza. 

– Mogłaś to chyba ująć jakoś inaczej – upomniała ją Yoko, ale Tsugumi, 

spocona, jadła arbuza z taką miną, jakby nie wiedziała, o co chodzi. 

–  Aż  tak  im  pomagasz?  –  spytałam.  Nie  słyszałam  jeszcze,  żeby  goście 

pomagali w zajazdach, w których się zatrzymują. 

–  Yhy.  Nie  mam  nic  innego  do  roboty  i  jakoś  tak  zacząłem  pracować. 

Zdaje się, że brak im rąk do roboty, rano i wieczorem są strasznie załatani. 
W zamian pozwolili mi trzymać psa, dają mi jeść – rzekł z uśmiechem. 

Ciotka  Masako  miała  rację.  Mieliśmy  opuścić  te  strony,  ale  przyszłość 

była chyba obiecująca, skoro on miał tu zostać. 

Arbuz  był  soczysty  i  miał  delikatny,  słodki  smak.  Kucając  w 

ciemnościach,  jedliśmy  kolejne  kawałki.  Woda  z  węża,  pod  którą  myliśmy 
ręce,  była  chłodna.  Uformowała  na  ziemi  mały  strumyczek.  Gongoro 
początkowo  patrzył  z  zazdrością,  jak  jemy,  ale  w  końcu  ułożył  swoje  małe 
ciałko na trawie i zamknął oczy. 

Dorastamy,  patrząc  na  różne  rzeczy.  I  ciągle  się  zmieniamy.  Żyjemy 

uderzani  tym  faktem  na  różne  sposoby.  Życie  bez  przerwy  nam  o  tym 
przypomina.  Gdybym  miała  zatrzymać  jedną  rzecz,  wybrałabym  tę  noc. 
Przepełniało ją niewielkie, ciche szczęście i nie było nam potrzeba niczego 
więcej. 

– Fantastyczne jest to lato – powiedział Kyoichi. 
– Arbuz jest fantastyczny – w odpowiedzi zauważyła Tsugumi. 

background image

Wreszcie rozszedł się po niebie huk i podniosły się okrzyki radości. 
– Sztuczne ognie! – zawołała Tsugumi, wstając z błyszczącymi oczami. 
Gdy  spojrzeliśmy  w  górę,  spomiędzy  pogrążonych  w  mroku  domów 

wzlatywały  duże  fajerwerki,  patrzyliśmy,  jak  rozbłyskują  powoli  coraz 
większe  i  większe.  Pobiegliśmy  na  plażę,  usiłując  dogonić  kolejne  huki 
wystrzałów. 

Nad morzem, gdzie nic nie zakłócało widoku, sztuczne ognie wybuchały 

jedne  po  drugich.  Wyglądały  nieziemsko.  Stojąc  na  plaży,  patrzyliśmy 
zafascynowani na kolejne błyski, prawie się nie odzywając. 

 
 

background image

Furia 

 
Gdy Tsugumi naprawdę jest wściekła, natychmiast robi się lodowata. 
Oczywiście zdarza się to tylko w chwilach prawdziwej furii. Tsugumi bez 

przerwy się o coś ciska, czerwona, wydziera się na wszystkich, ale to nie ten 
rodzaj  gniewu,  który  mam  na  myśli.  Kiedy  wbija  w  obiekt  przepełniony 
nienawiścią  wzrok,  staje  się  zupełnie  inną  osobą.  Widząc  ją,  jak 
zapominając  o  całym  świecie,  aż  promieniowała  bladoniebieską 
wściekłością,  zawsze  przypominałam  sobie,  że:  „Im  gwiazda  gorętsza,  tym 
jej  blask  mniej  czerwony,  a  bardziej  białoniebieskawy".  Jednak  nawet  ja, 
choć  byłam  przy  niej  cały  czas,  bardzo  rzadko  miałam  okazję  widzieć 
Tsugumi aż tak rozjuszoną. 

Było  to,  zdaje  się,  w  okresie,  gdy  Tsugumi  dopiero  co  wstąpiła  do 

gimnazjum.  Wszystkie  trzy:  Yoko,  ja  i  ona  uczęszczałyśmy  do  tej  samej 
szkoły, każda z nas dokładnie o jedną klasę niżej od drugiej. 

Wydarzyło  się  to  w  czasie  przerwy  na  lunch.  Padał  deszcz,  dzień  był 

pochmurny  i  wszystko  wyglądało  ponuro.  Uczniowie  nie  wyszli  więc  na 
dwór, wszyscy bawili się w klasach. Wybuchy śmiechu, tupot biegających po 
korytarzach, krzyki... deszcz lał się rzęsiście po szybach niczym wodospad. 
Cały ten harmider jak huk morza rozchodził się po ciemnej szkole, w której 
byliśmy  zamknięci.  Nagle,  wśród  ogólnej  wrzawy,  rozległ  się  ostry  dźwięk 
tłuczonego  szkła:  „Krrraaach!".  Natychmiast  w  salach  zamarły  wszelkie 
odgłosy,  po  czym,  znów,  podniosła  się  wrzawa.  Ktoś  wyjrzał  na  korytarz  i 
krzyknął: „To na tarasie!" i w okamgnieniu znudzeni uczniowie wylecieli na 
łeb na szyję z klasy. 

Taras był na końcu korytarza, na drugim piętrze. Za szklanymi drzwiami 

trzymano tam doniczki na rośliny hodowane na biologii, klatki na króliki i 
zapasowe  krzesła.  Zastanawiając  się,  czy  to  aby  nie  stłukły  się  te  szklane 
drzwi, udałam się tam za wszystkimi. 

Zerknęłam zza podekscytowanego tłumu i doznałam wstrząsu. Pośrodku 

potłuczonych kawałków szkła tkwiła samotnie Tsugumi. 

– Może jeszcze ci pokazać, jaka jestem zdrowa?! – odezwała się nagle. 
Jej głos był prawie bezbarwny, ale tkwiła w nim siła. Pobiegłam oczami 

za jej wzrokiem. Zobaczyłam pobladłą dziewczynę, która chodziła do klasy z 

background image

Tsugumi.  Szczerze  się  nie  znosiły.  Czym  prędzej  spytałam  stojącej  obok 
dziewczyny,  co  się  stało.  Dobrze  nie  wiedziała,  ponoć  Tsugumi  została 
wybrana  do  wyścigu  w  bieganiu,  ale  zrezygnowała  i  w  zamian  wybrano  tę 
drugą,  a  ona  była  z  tego  niezadowolona,  zawołała  więc  w  czasie  przerwy 
Tsugumi do holu i coś jej dogryzła. Tsugumi na to bez słowa złapała krzesło 
i cisnęła nim w szybę. I tyle. 

– Tylko spróbuj powiedzieć to jeszcze raz! – groziła Tsugumi. 
Dziewczynka  nie  wiedziała,  co  odpowiedzieć,  wszyscy  wstrzymali 

oddech.  Nikt  nawet  nie  pobiegł  po  nauczyciela.  Tsugumi  zraniła  się 
prawdopodonie  stłuczonym  przez  siebie  szkłem,  bo  miała  krew  na  kostce, 
ale  nie  przywiązując  do  tego  najmniejszej  wagi,  wbijała  wzrok  prosto  w 
dziewczynę.  Zauważyłam,  jak  przerażające  było  jej  spojrzenie.  To  nie  był 
wzrok  jakiegoś  tam  zadymiarza,  lecz  szaleńca.  Oczy  Tsugumi  błyszczały, 
zdawało się, że patrzyła w nieskończoną otchłań. 

Gdy się nad tym zastanowić, trzeba powiedzieć, że Tsugumi od tego dnia 

zaczęła  zachowywać  się  w  szkole  nietypowo,  starała  się  nie  zwracać  na 
siebie  zbytniej  uwagi.  Był  to  jej  ostatni  publiczny  występ.  Jednakże  ci, 
którzy przypadkiem znaleźli się tam wtedy, z pewnością nigdy nie zapomną 
mocnego blasku bijącego wówczas z całej jej postaci i spojrzenia mającego 
w sobie mnóstwo nienawistnej energii zdolnej zabić albo tamtą dziewczynę, 
albo ją samą. 

Przerwałam  krąg  ludzi  i  weszłam  do  środka.  Tsugumi  rzuciła  na  mnie 

okiem jak na zwykłego intruza. Natychmiast poczułam, że gdzieś w środku 
się kurczę. 

– Tsugumi, już... wystarczy – powiedziałam. Wydawało mi się, że chce, 

żeby to jakoś zakończyć. Sama już nie wiedziała, co robić. Napięcie gapiów, 
wywołane  moim  wystąpieniem,  rosło.  Czułam  się  jak  matador  tańczący 
przed bykiem. 

–  Wracajmy  już.  –  Z  duszą  na  ramieniu  wzięłam  Tsugumi  za  rękę. 

Spojrzała  na  mnie  lodowatym  wzrokiem,  jej  ramię  jednak  było  okropnie 
gorące.  Aż  dostaje  gorączki  z  wściekłości  –  pomyślałam  zaskoczona  i 
zamilkłam.  Tsugumi  odrzuciła  natychmiast  moją  rękę.  Wkurzyłam  się  i 
ponownie  spróbowałam  złapać  jej  dłoń.  W  tym  momencie  dziewczyna, 
która zadarła z Tsugumi, obróciła się na pięcie i czmychnęła. 

– A niech to... Stój!!! – wrzasnęła Tsugumi. Próbowałam ją złapać. Już 

wyglądało na to, że szarpiąca się Tsugumi rozpocznie nową awanturę, kiedy 

background image

na schodach pojawiła się Yoko i wkroczyła do akcji. 

–  Co  robisz,  Tsugumi?  –  spytała,  zbliżając  się  do  nas.  Tsugumi  chyba 

zrozumiała,  że  to  już  koniec.  Przestała  się  nagle  szarpać  i  delikatnie 
odepchnęła  mnie  ręką.  Yoko  przyjrzała  się  kawałkom  potłuczonego  szkła, 
uczniom zgromadzonym wokół i wreszcie spojrzała na mnie. 

– Co się stało? – zapytała mnie z zatroskanym wyrazem twarzy. 
Nie  wiedziałam,  co  odpowiedzieć.  Miałam  wrażenie,  że  cokolwiek  bym 

powiedziała,  potwornie  zranię  Tsugumi.  Przyczyna  awantury  tkwiła  w  jej 
ciele i dobrze wiedziałam, jak przykra była to dla niej sprawa. 

– No... więc... – zaczęłam, ale Tsugumi przerwała mi: 
–  Wystarczy.  Nie  wasza  sprawa  –  powiedziała  cicho  z  rezygnacją  w 

głosie. 

Wyglądała, jakby nie pozostał jej już nawet skrawek nadziei. Spokojnie 

trąciła  nogą  kawałki  szkła,  rozsypując  je,  ich  chrzęst  rozchodził  się  po 
korytarzu. 

–  Tsugumi...  –  odezwała  się  Yoko,  ale  Tsugumi  złapała  się  za  głowę  i 

zaczęła  szarpać  włosy,  jakby  ucinając:  „Dość  już,  dość!".  Robiła  to  tak 
zapalczywie,  aż  niemal  krew  trysnęła  z  jej  głowy,  dałyśmy  więc  spokój. 
Tsugumi ustąpiła, weszła do klasy i wyszła z powrotem z teczką. Zeszła ze 
schodów i poszła do domu. 

Gapie  się  rozeszli,  posprzątano  szkło,  a  Yoko  poszła  przeprosić 

wychowawcę  siostry.  Ja  także  wróciłam  do  swojej  klasy.  Równo  z 
dzwonkiem, jak gdyby nigdy nic, rozpoczęły się zajęcia. Jednak ręka wciąż 
mnie  paliła,  jakby  była  ścierpnięta.  Nadal  wyczuwałam  w  dłoni  gorączkę 
Tsugumi,  było  to  dziwne  uczucie.  Wcale  nie  znikało,  wrażenie  po  nim 
rozchodziło  się  niewytłumaczalnie  pogodnym  echem.  Gapiłam  się  na 
zdrętwiałą  dłoń  i  rozmyślałam  bez  końca  o  tym,  że  gniew  Tsugumi  żyje, 
krąży w jej ciele. 

–  Nie  ma  Gongoró,  chyba  został  porwany.  Kyoichi  zadzwonił,  pytając, 

czy  jest  Tsugumi.  Mówił  jakimś  pochmurnym  tonem,  jakby  w  pośpiechu, 
więc zapytałam, czy coś się stało, i wtedy mi to powiedział. 

Momentalnie  przypomniała  mi  się  spotkana  w  świątyni  nienawidząca 

Kyoichiego banda i nie było to miłe wspomnienie. 

– Czemu tak uważasz? – spytałam, czując, jak niepokój rośnie w mojej 

duszy. 

–  Jego  smycz  wyraźnie  została  przecięta  –  odparł,  starając  się  mówić 

background image

spokojnie. 

– Skoro tak, to już lecę. Tsugumi akurat nie ma. Poszła do lekarza, ale 

zostawię jej wiadomość. Gdzie jesteś? 

– W budce telefonicznej koło wejścia na plażę. 
– To czekaj tam na mnie. Już pędzę! – odłożyłam słuchawkę. 
Poprosiłam ciotkę o przekazanie informacji Tsugumi, zerwałam na nogi 

śpiącą  w  pokoju  Yoko.  Wyjaśniłam  jej,  co  się  stało,  gdy  byłyśmy  już  na 
dworze. 

Kyoichi  stał  przy  telefonie.  Na  nasz  widok  trochę  się  rozluźnił,  wzrok 

jego był jednak nadal surowy. 

– Podzielmy się, niech każde z nas szuka gdzie indziej – zaproponowała 

Yoko. 

Na widok Kyoichiego musiała sobie uświadomić powagę sytuacji. 
–  Dobra.  To  ja  idę  w  stronę  miasta,  wy  zaś  rozejrzyjcie  się  wzdłuż 

wybrzeża.  Jeśli  napotkacie  tych  sukinsynów,  co  porwali  Gongoró,  nie 
zaczepiajcie ich. Niedługo tu wrócę – przestrzegał Kyoichi. – Psiak szczekał 
jak  opętany,  wydało  mi  się  to  dziwne,  ale  jak  wyszedłem,  już  go  nie  było. 
Cholera. 

Ruszył drogą prowadzącą w stronę miasteczka. 
Razem  z  Yoko  za  punkt  odniesienia  obrałyśmy  wychodzący  z  środka 

plaży w morze falochron – jedna poszła szukać na prawo, druga na lewo od 
niego. Zapadała już noc. Na niebie zaświeciło trochę gwiazd i z każdą chwilą 
powietrze  nakładało  na  siebie  kolejne  warstwy  niebieskich  szat.  Byłam 
coraz  bardziej  zdenerwowana  i  głośno  nawoływałam  Gongoró.  Biegałam  i 
biegałam,  wołałam  wielokrotnie:  z  mostu,  z  którego  można  było  zejść  nad 
rzekę, z sosnowego lasku, ale znikąd nie dochodziło jego skomlenie. 

Zachciało  mi  się  płakać.  Ilekroć  przystawałam,  dysząc  ciężko,  naokoło 

robiło się coraz ciemniej, ogromne morze rozciągało się przyćmione. Nawet 
gdyby  Gongom  tonął,  w  takich  ciemnościach  nie  ma  szans,  żeby  go 
zauważyć – myślałam i wpadałam w coraz większy pośpiech. 

Gdy  obie  z  Yoko  powróciłyśmy  do  falochronu  pośrodku plaży,  byłyśmy 

wykończone  i  zlane  potem.  Zdecydowałyśmy  się  rozdzielić  i  poszukać 
znowu, ale zanim ruszyłyśmy, stając na krańcu falochronu, spróbowałyśmy 
raz  jeszcze  zawołać  Gongoró.  Morze  i  niebo  pogrążyły  się  w  zupełnych 
ciemnościach,  odradzając  się  razem  jako  nowa  mroczna  przestrzeń,  która, 
pomyślałam,  owinie  i  pochłonie  nasze  drobne  ręce  i  nogi.  Światło  latarni 

background image

morskiej  obracało  się  regularnie,  świecąc  na  przemian  w  naszą  stronę,  to 
znów daleko w morze. 

–  No  to  chodźmy...  –  powiedziałam.  Gdy  jednak  spojrzałam  w  stronę 

plaży, w niezmierzonych, jednakich ciemnościach, dostrzegłam pojedynczy, 
mocny jak z reflektora strumień światła, zbliżający się w naszym kierunku 
od strony mostu. Ktoś powoli, pewnie stąpał, przecinając plażę. 

–  Hej,  czy  to  nie  Tsugumi?  –  zamruczałam.  Mój  głos  zmieszał  się  z 

hukiem fal. 

–  Hy?  –  Yoko  odwróciła  się,  jej  czochrane  wiatrem  włosy  błyszczały  w 

ciemnościach. 

– To zbliżające się światło. Czy to nie Tsugumi? 
– Gdzie? – Yoko zmrużyła oczy, patrząc na nadchodzący jasny punkt. – 

Jest za daleko, nie wiem. 

–  To  na  pewno  ona.  –  Naprawdę  takie  miałam  przeczucie.  Światło 

posuwało się tak zdecydowanie do przodu, że nie mogłam pomyśleć o nikim 
innym. 

Bez  wahania  zawołałam:  „Tsu-gu-mi!!!"  i  zamaszyście  pomachałam  w 

ciemnościach rękami. 

W oddali światło zakręciło się dwukrotnie w odpowiedzi. Rzeczywiście to 

była  ona.  Światło  powoli  skierowało  się  w  naszą  stronę.  Kiedy  dotarło  do 
zakrętu falochronu, wreszcie mogłyśmy rozróżnić drobną postać Tsugumi. 

Zbliżała się bez słowa. Podeszła pewnie, stąpając ciężko, jakby przecinała 

ciemności.  Wargi  miała  przygryzione,  blada  twarz  wypływała  z  mroku 
oświetlona  przyćmionym  blaskiem  latarki.  Widząc  jej  oczy,  zdałam  sobie 
sprawę, że jest wściekła. W lewej ręce miała największą latarkę, jaka była w 
zajeździe, w prawej trząsł się mokry, o połowę mniejszy niż zwykle Gongoro. 

– Znalazłaś go?! – podbiegłam do niej, miałam ochotę skakać z radości. 
Na twarzy Yoko też rozlał się uśmiech. 
–  Po  drugiej  stronie  mostu  –  odpowiedziała  Tsugumi.  Wręczyła  mi 

latarkę  i  poprawiła  otoczonego  jej  drobnym  ramieniem  Gongoro.  – 
Rozpaczliwie starał się utrzymać na powierzchni. 

– Pójdę zawołać Kyoichiego – oznajmiła Yoko i pobiegła na plażę. 
– Idź, naznoś drzewa, trzeba rozpalić ogień i go wysuszyć – rozkazała mi 

Tsugumi, nie puszczając psa. 

– Zaraz nas ktoś objedzie, jak rozpalimy ognisko. Może lepiej wróćmy do 

zajazdu i poprośmy, żeby wyciągnęli nam piecyk olejowy? 

background image

– Z taką ilością wody naokoło chyba nie ma się o co martwić. Jeśli zaś 

wrócę w tym stanie, stara tak mi zmyje łeb, że się nie pozbieram – odrzekła 
Tsugumi. – Poświeć trochę na mnie. 

Zrobiłam, jak kazała, zwróciłam na nią światło latarki i doznałam szoku. 

Od pasa w dół była zupełnie mokra, woda kapała z niej na beton. 

– W której części rzeki...? – spytałam załamanym głosem. 
– Mniej więcej tak głębokiej, jak widać, ośle! – odparła. 
– Dobra. To lecę nazbierać drzewa  – zawołałam i popędziłam w stronę 

plaży. 

Gongoro,  początkowo  przerażony,  trzęsący  się  i  sztywny,  w  końcu  się 

uspokoił i zaczął chodzić wokół ogniska. 

–  Ogień  go  nie  rusza.  Kiedy  był  szczeniakiem,  braliśmy  go  zawsze  ze 

sobą,  jadąc  na  kemping.  Jest  przyzwyczajony  do  ogniska  –  wyjaśniał 
Kyoichi, patrząc łagodnie. Płomienie jasno oświetlały jego twarz. 

Obie  z  Yoko  skinęłyśmy  głowami.  Kucałyśmy  koło  siebie.  Ognisko było 

niewielkie, ale w wietrzną, nieco chłodną noc, dawało wystarczająco ciepła. 
Błyski ognia migotały w ciemnych przestrzeniach pomiędzy falami. 

Tsugumi  stała,  milcząc.  Jej  spódnica  wreszcie  trochę  podeschła,  ale 

mimo to była brudna i kleiła się do nóg. Tsugumi patrzyła tylko w ogień i co 
jakiś  czas  dorzucała  do  niego  nazbierane  przeze  mnie  kawałki  drewna  i 
wyrzucone przez morze patyki. Oczy miała tak wielkie, a jej skóra lśniła tak 
białym  blaskiem,  aż  ogarniał  człowieka  strach.  Nie  mogłam  zdobyć  się  na 
to, żeby się do niej odezwać. 

– Psina już prawie wyschła. – Yoko pogłaskała Gongoro. 
– Pojutrze pojadę go odwieźć – oznajmił Kyoichi. 
–  Co?  Wracasz  do  domu?  –  spytałam,  a  zdumiona  Tsugumi  podniosła 

głowę. 

– Nie, zawiozę tylko psa. Trzymanie go w zajeździe, gdy coś takiego się 

przytrafia, jest ryzykowne. 

– Czemu akurat pojutrze? – zainteresowała się Yoko. 
– Do pojutrza rodzice są na wycieczce i nikogo nie ma w domu – odparł. 
– To może póki co umieścimy Gongoró w budzie razem z Pochim, przy 

domu,  na  tylach  zajazdu  –  zaproponowała  Yoko.  –  Do  pojutrza  byłbyś 
trochę spokojniejszy. 

– To dobry pomysł – przyznałam. 
– Byłbym wdzięczny. 

background image

Od  razu  wszyscy,  siedząc  dookoła  ogniska,  poczuliśmy  się  uspokojeni  i 

zrobiło nam się cieplej. 

– Przyjdę po ciebie rano, Tsugumi. Pójdziemy na spacer. Skoro psy będą 

w tym samym miejscu, tak będzie prościej – zaproponował Kyoichi, patrząc 
w górę na stojącą Tsugumi. 

–  Dobra  –  uśmiechnęła  się  blado.  W  blasku  ognia  błysnęły  białe  zęby. 

Długie rzęsy rzucały cień na jej policzki, drobne jak u dziecka ręce wyciągała 
do ognia, stała w mroku. Czułam jednak, że nadal jest zła. Po raz pierwszy w 
życiu złościła się nie w swoim imieniu, a w imieniu kogoś, i było w tym coś 
uświęconego. 

–  Jeśli  znów  zdarzy  się  coś  takiego  –  odezwała  się  –  nawet  jak  już  się 

przeprowadzę, to wrócę i zabiję sukinsynów. 

Mówiła  straszne  rzeczy,  ale  jej  spojrzenie  pozostawało  czyste,  wyraz 

twarzy  łagodny.  Powiedziała  to  tak  naturalnie,  że  żadne  z  nas  nie  mogło 
wydusić z siebie ani słowa. 

– Tak, dobrze, Tsugumi – przemówił w końcu Kyoichi. 
Słuchaliśmy echa imienia Tsugumi niknącego delikatnie pośród fal. Noc 

była  coraz  głębsza,  a  niebo  usiane  gwiazdami.  Staliśmy  na  krańcu 
falochronu,  nie  mogąc  się  otrząsnąć,  nawet  nie  zawiadomiliśmy  nikogo  w 
domu, gdzie jesteśmy. Wszyscy tak samo kochaliśmy Gongoró, był dla nas 
niezastąpiony.  A  on  jakby  to  czuł,  węsząc  noskiem,  podchodził  do  nas 
kolejno, kładł nam na kolana łapki, lizał nas po twarzach. Wydawało się, że 
powoli  zapomina  o  przeraźliwym  zdarzeniu,  które  go  spotkało.  Wiał  silny 
wiatr, szarpane płomienie wielokrotnie prawie gasły, ale za każdym razem 
Tsugumi niedbale, jakby wyrzucała jakieś śmieci, dorzucała drewna i znowu 
ogień buchał mocniej. Trzaski ognia mieszały się z odgłosem fal, z szumem 
wiatru i jakby ulatywały gdzieś w ciemność poza nami. Morze posyłało swe 
czarne spokojne wody ku brzegowi. 

–  Dobrze,  że  nic  ci  się  nie  stało  –  odezwała  się  Yoko,  obejmując  i 

podnosząc  Gongoró,  który  znów  wdrapał  się  jej  na  kolana  i  wiercił 
bezustannie. Wstała i patrzyła daleko w morze, długie włosy kołysały jej się 
na plecach. – Wiatr jest zimny, już niedługo jesień. 

Lato się kończy. 
Ta  myśl  trochę  nas  wyciszyła.  Przez  chwilę  marzyłam,  aby  ubranie 

Tsugumi nigdy nie wyschło, a ogień nigdy nie zgasł. 

Następnego  dnia  Kyoichi  przyszedł  i  oznajmił  nam,  że  odnalazł  w 

background image

miasteczku  jednego  z  tych,  co  porwali  Gongoró,  wciągnął  go  na  tereny 
świątyni i spuścił mu porządne manto. Tsugumi strasznie to ucieszyło, choć 
Kyoichi też był cały poharatany. Opatrzyłyśmy go razem z Yoko. Gongoró i 
Pochi drzemali zgodnie w ogrodzie. 

Jeszcze tylko jeden dzień i Gongoró miał wrócić do domu. Jeszcze jeden 

dzień i byłoby dobrze. 

Jednak  tamtej  nocy  został  ponownie  porwany.  Akurat  nie  było  nas  w 

domu. Ciotka Masako, słysząc skowyt, pospieszyła do ogrodu, ale zobaczyła 
jedynie otwartą drewnianą furtkę, Gongoró już nie było. Tylko Pochi ujadał, 
szarpiąc łańcuchem. 

Jeszcze  bliżsi  łez  niż  poprzednio,  biegaliśmy  w  kółko  po  wybrzeżu.  Do 

późna  w  nocy  łaziliśmy  we  czwórkę  po  całej  plaży,  wypłynęliśmy  łodzią, 
oświetlając  morze,  poprosiliśmy  o  pomoc  znajomych,  którzy  przeszukali 
okolice rzeki i całe miasto. 

Niestety, tym razem nie mieliśmy szczęścia. Gongoró nie powrócił nigdy. 
 
 

background image

Dół 

 
–  Wrócisz  jeszcze,  zanim  wyjadę?  –  Tsugumi  wlepiała  nieruchomo 

wzrok w Kyoichiego. 

Miała ten najsmutniejszy na świecie wyraz twarzy człowieka starającego 

się powstrzymać napływające do oczu łzy. 

–  Tak.  Za  dwa,  trzy  dni  –  zaśmiał  się  Kyoichi.  Gdy  był  na  plaży  bez 

Gongoró,  czuło  się  w  nim  jakiś  brak  równowagi,  wyglądał  jak  ktoś,  kto 
stracił rękę czy nogę. W tych nadal obcych mu stronach stracił niewątpliwie 
coś równie ważnego. 

– No właśnie, w końcu nie jesteś już małym dzieckiem, więc chyba nie 

ma takiej możliwości, żebyś nie mógł się rozstać z rodzicami  – stwierdziła 
Tsugumi. 

Morze zlane było  złotem padających na nie wieczornych promieni. Tak 

rozmawiając,  Kyoichi  i  Tsugumi  przechadzali  się  razem  po  wale 
nabrzeżnym  ciągnącym  się  wzdłuż  morza  aż  do  portu.  Z  tyłu 
obserwowałyśmy  ich  z  Yoko.  Odprowadzałyśmy  Kyoichiego.  Yoko  już 
zbierało się na płacz, ja zaś byłam dziwnie zamyślona, na policzkach czułam 
powiewający delikatnie jesienny wiatr. 

Ja też wracam tu przyszłym tygodniu do Tokio. 
Ileż to razy patrzyłam w tym roku na takie morze – pełne blasku, na linii 

horyzontu  lśniące  promieniami  zachodzącego  słońca,  pogrążające  się 
stopniowo w mroku. 

Port  był  pełen  ludzi  czekających  na  mający  przybyć  za  kilka  minut, 

ostatni tego dnia, statek. 

Kyoichi, rzuciwszy z hukiem bagaż na ziemię, przysiadł na nim, po czym 

zawołał Tsugumi i posadził ją koło siebie. Zwróceni tyłem, zapatrzeni daleko 
w  morze,  wyglądali  jak  przybite,  ale  i  zdeterminowane  psy  czekające  na 
swojego pana. 

Ostre fale, niewątpliwie zwiastujące nadejście jesieni, nakładając się na 

siebie, lśniły nam tuż przed oczami. 

Pamiętam,  że  ilekroć  patrzyłam  na  morze  o  tej  porze  roku,  zawsze 

czułam  jakiś  ściskający  serce  sentyment,  jednak  tym  razem  moją  duszę 
przeszywał  ból  o  wiele  mocniejszy,  niż  przewidywałam.  W  wypadku  tego 

background image

rozstania nawet ja, nie wiadomo kiedy, zaczęłam przyciskać skronie i kopać 
walające  się  pod  nogami  resztki  przynęty  wędkarzy  do  morza,  starając  się 
powstrzymać łzy. 

Wzruszał  mnie  ton  Tsugumi  ciągle,  prawie  natarczywie,  drążącej  w 

stylu: „Kiedy wrócisz?" albo „Zadzwoń, jakbyś miał czas, i wsiadaj w pociąg, 
jak  tylko  będziesz mógł,  choćby  i  o  jeden  dzień  wcześniej".  Jej przejrzysty 
głos łączył się z hukiem fal, razem tworzyły dźwięki przedziwnie cudownej 
barwy. 

– I żebyś o mnie nie zapomniał ani odrobinę, tylko dlatego, że będziesz 

daleko – zamruczała znowu. 

Statek  nadpłynął  jak  zawsze  od  otwartego  morza,  rozcinając  fale. 

Tsugumi wstała, Kyoichi zarzucił torbę na ramię. 

– No to do zobaczenia – rzekł, zwracając się w naszą stronę. – Aaa, zdaje 

się,  że  ty,  Mario,  już  wracasz.  Możemy  się  minąć.  Spotkajmy  się  jeszcze 
kiedyś. Przyjedź kiedyś na trochę, jak już stanie nasz hotel. 

– Dobrze, tylko policz tanio – powiedziałam, podając mu rękę. 
– Ma się rozumieć – odparł mój letni towarzysz i uścisnął mi dłoń. 
–  Kyoichi,  ożeń  się  ze  mną,  będziemy  trzymać  w  ogrodzie  hotelowym 

całą masę psów i nazwiemy go „Psi Pałac" – powiedziała Tsugumi prosto z 
serca. 

– ...Pomyślę nad tym. – Kyoichi uśmiechnął się boleśnie i wyciągnął rękę 

do prawie już płaczącej Yoko. – Dziękuję za wszystko. 

Ze  statku  zrzucono  trap,  ludzie  ustawili  się  w  kolejce  i  zaczęli  kolejno 

wchodzić na pokład. 

– To do zobaczenia wkrótce. – Kyoichi spojrzał na Tsugumi. 
–  Zatłukę  cię,  jeśli  do  mnie  też  wyciągniesz  tylko  rękę  –  płacząc, 

natychmiast rzuciła mu się na szyję. 

Trwało  to  zaledwie  moment,  po  czym,  nie  ocierając  nawet  płynących 

rzęsiście  łez,  popchnęła  Kyoichiego  w  stronę  statku.  Popatrzył  na  nią,  nie 
mówiąc ani słowa, po chwili dogonił koniec kolejki i wszedł na pokład. 

Z  dźwiękiem  syren  statek  ruszył  powoli  w  stronę  zacierającej  się 

stopniowo  granicy  między  niebem  a  morzem.  Kyoichi  stał  na  pokładzie, 
machając bez końca. Tsugumi kucnęła, nie odmachiwała mu, tylko patrzyła 
na odpływający statek. 

– Tsugumi – odezwała się Yoko, gdy statek zupełnie znikł. 
– Koniec ceremonii – odparła Tsugumi i wstała z miną, jakby nic się nie 

background image

stało.  –  Czyli  musi  wracać  tylko  dlatego,  że  pies  zdechł.  Cokolwiek  by 
mówić,  wszyscy  mamy  dopiero  po  dziewiętnaście  lat,  czy  coś  koło  tego. 
Słowem, dziecięce wakacje – mruczała sobie pod nosem, nie zwracając się 
do nikogo konkretnego, ale jej słowa wyrażały dokładnie to, co i mnie snuło 
się po głowie. 

– Zgadza się – przytaknęłam więc tylko. 
Jak  w  końcowej  scenie  filmu,  stałyśmy  potem,  milcząc,  na  krańcu 

portowego  nabrzeża  i  patrzyłyśmy  na  morze  i  barwne  niebo  odbijające 
promienie zachodzącego słońca. 

Choć  minęło  pięć  dni,  Kyoichi  nadal  jeszcze  nie  wrócił.  Kiedy  dzwonił, 

wściekła Tsugumi odkładała ponoć słuchawkę. 

Właśnie pisałam w pokoju referat, gdy zapukała Yoko. 
– Co jest? – spytałam. 
– Wiesz, że Tsugumi ostatnio gdzieś wychodzi co noc? – spytała. – Teraz 

też jej nie ma. 

– Może poszła na spacer?  – odpowiedziałam. Ciągle podenerwowana z 

powodu nieobecności Kyoichiego Tsugumi miała ostatnio okropny humor. 
Było  mi  jej  szkoda  i  martwiłam  się  o  nią,  ale  ponieważ  tylko  się  na  mnie 
wyżywała, dałam sobie spokój. 

– Ale jest Pochi – powiedziała zatroskana Yoko. 
–  Jest?  –  Przekrzywiłam  głowę.  Nigdy  nie  wiedziałam,  co  też  chodzi 

Tsugumi po głowie, tym razem jednak miałam pewne przeczucie. – Spytam 
ją przy okazji. 

Yoko przytaknęła i wyszła. 
Czemu  nikt  nie  dostrzega  prawdziwego  wnętrza  Tsugumi?  I  Kyoichi,  i 

Yoko  wierzyli  jej,  kiedy  na  siłę  robiła  się  przygnębiona.  Tsugumi  świetnie 
udawała,  że  smutek  wygrał  z  nienawiścią.  Ale  przecież  to  niemożliwe,  aby 
Tsugumi  pozostawiła  bez reakcji  fakt zabicia  psa.  Zemsta.  Wiadomo,  że  w 
tym  właśnie  celu  wychodziła.  Idiotka,  przecież  jest  taka  wątła!  Na  myśl  o 
tym od razu się zapieniłam, ale nie mogłam niczego powiedzieć Yoko. 

Najwyraźniej  Tsugumi  wróciła,  bo  z  pokoju  obok  zaczęły  dochodzić 

różne dźwięki. Po chwili dobiegło mnie też szczekanie psa. 

Poszłam do niej i otworzywszy drzwi, spytałam: 
–  Co  robisz?  Wzięłaś  do  środka  Pochiego?  Ciotka  cię...  –  urwałam 

zszokowana. Nie był to co prawda Gongoró, ale pies tak do niego podobny, 
że w pierwszej chwili aż mnie wryło w ziemię. – Co to? 

background image

– Pożyczyłam go. Ale oddam niedługo, wiesz – zaśmiała się Tsugumi. – 

Tak tęskniłam za psiakiem... 

– Guzik prawda – powiedziałam tylko, siadłam obok niej i głaszcząc psa, 

myślałam  intensywnie.  Dawno  nie  miałam  już  do  czynienia  z  tego  typu 
rozgrywką. Jeśli w takich chwilach nie trafi się od razu w to, co Tsugumi ma 
na myśli, zamyka się w sobie i nie mówi już nic więcej. 

– Masz zamiar pokazać go tym kolesiom, co? – spytałam. 
– Brawo. Jednak jesteś całkiem sprytna. – Wyszczerzyła zęby w lekkim 

uśmiechu. – Wykończona już jestem tymi wszystkimi kretynami, którzy tu 
zostali po twoim wyjeździe, za grosz nie rozumieją człowieka. 

– Ciebie to nikt nie rozumie – śmiałam się. 
–  Opowiedzieć  ci  o  dzisiejszej  nocy?  –  spytała  Tsugumi,  biorąc  psa  na 

ręce. 

– Opowiedz. – Przysunęłam się do niej. 
Niezależnie  od  tego,  ile  minęłoby  lat,  w  takich  momentach  zawsze 

stawałyśmy się dziećmi dzielącymi sekrety. Noc zgęstniała nagle wokół nas i 
drżałyśmy z przejęcia. 

–  Cały  czas  usiłowałam  się  dowiedzieć,  do  jakiej  bandy  należą  te  typy. 

Nie było mnie nocami, zgadza się? 

– Yhy. 
– Nic w nich specjalnego, okazało się, że choć wyglądali na starszych, są 

tylko  gnojkami  z  liceum.  Taka  tutejsza  łobuzeria.  Zbierają  się  w  barze,  w 
sąsiednim mieście. 

– Poszłaś tam, Tsugumi? 
– Zgadza się. Dziś w nocy. Aż ręce mi się trzęsły – mówiąc to, pokazała 

mi  dłonie.  Nie  drżały,  były  białe  i  drobne.  Patrzyłam  na  nie  przejęta  i 
słuchałam dalej opowieści. 

– Trzymając psiaka na rękach, weszłam schodami na górę, do baru. Był 

na pierwszym piętrze. Niewątpliwie to podłe dranie, ale nie sądzę, aby byli 
w  stanie  zabić  psa  własnymi  rękami.  Na  pewno  wrzucili  go  po  prostu  do 
morza,  może  uwiązali  mu  coś  ciężkiego,  ale  nie  sądzę,  żeby  patrzyli,  czy 
rzeczywiście utonął, czy nie. Tak uważam. 

Kiedy  myślę  o  tym,  co  przydarzyło  się  Gongoró,  nawet  teraz,  zanim 

ogarnie mnie złość, wszystko ciemnieje mi przed oczami. 

–  Wystarczyło  im  go  pokazać.  Byłoby  kiepsko,  gdyby  siedziało  ich  tam 

wielu i zaczęli mnie gonić... już byłoby po mnie. Dlatego otwierając drzwi, 

background image

byłam naprawdę przerażona. Ale udało się. Miałam szczęście, bo tylko jeden 
okupował bar i na pewno go już wcześniej widziałam. Zobaczywszy mnie i 
psa,  wybałuszył  najpierw  oczy,  po  czym  spojrzał  na  nas  spode  łba.  Zaraz 
potem się odwróciłam, zatrzasnęłam za sobą drzwi i zbiegłam ze schodów. 
Doszłam do wniosku, że choćbym uciekała co sił w nogach, nie mam szans, 
więc  ukryłam  się  pod  schodami.  Na  szczęście  skurczysyn  otworzył  tylko 
drzwi i zaraz je zamknął z powrotem, ale i tak przez chwilę nogi trzęsły mi 
się jak galareta. 

– Niezły numer. 
– Aż dostałam gorączki. – Uśmiechnęła się dumnie. – O ile pamiętam, w 

dzieciństwie  takie  zagrożenie  to  było  dla  mnie  normalka,  codzienność,  ale 
widać mięczak się ze mnie zrobił. 

–  Żaden  mięczak,  po  prostu  jesteś  zbyt  delikatnego  zdrowia  na  takie 

harce – upomniałam ją. – Nie baw się w bohatera. 

Nieco się uspokoiłam, usłyszawszy całą historię. 
–  Idę  już  spać  –  powiedziała,  wchodząc  do  połowy  pod  kołdrę.  – 

Mogłabyś go  wziąć  i  uwiązać  na  zewnątrz?  Tylko  nie  z  Pochim,  bo  jeszcze 
znów go wykradną. Może spróbuj pod werandą. 

Wyglądała na bardzo zmęczoną, więc przytaknęłam, wzięłam psa na ręce 

i wstałam. Zatopiłam twarz w sierści na jego małej główce. 

– Pachnie jak Gongoró – wyrwało mi się. Tsugumi zgodziła się ze mną 

cicho. 

Spałam głęboko w ciemnym pokoju. 
We  śnie  odnosiłam  słabe  wrażenie,  że  gdzieś  z  daleka  dochodzą  mnie 

jakieś  dźwięki.  Stękając,  przewróciłam  się  na  drugi  bok  w  stronę  drzwi  i 
wtedy  uświadomiłam  sobie,  że  to  czyjś  szloch  i  ciężkie  kroki  kogoś 
wchodzącego na górę. W końcu to nierealne, straszne, zrodzone z ciemności 
uczucie  wyrwało  mnie  ze  snu.  W  miarę  jak  przytomniałam,  docierało  do 
mnie,  że  odgłosy  zbliżają  się  w  moją  stronę  i  przez  moment,  jak  w 
koszmarnym  śnie,  nie  wiedziałam,  gdzie  jestem.  Po  chwili  mój  wzrok 
przyzwyczaił się do mroku i z ciemności wyłoniła się  biel moich rąk, nóg i 
pościeli. 

Szmer odsuwanych drzwi. 
Uświadomiłam  sobie,  że  dochodziło  to  z  pokoju  Tsugumi,  i  wstałam 

zupełnie już rozbudzona. 

Usłyszałam czyjś głos. 

background image

– Tsugumi! 
To była Yoko. Wyszłam z pokoju i z ciemnego korytarza popatrzyłam na 

pokój Tsugumi. Drzwi nadal były rozsunięte, wewnątrz stała Yoko. 

Światło  księżyca  dobrze  oświetlało  pokój.  Tsugumi  podniosła  się  z 

posłania,  widziałam  jej  szeroko  otwarte  oczy  błyszczące  bielą  w  mroku. 
Patrzyła  na  Yoko,  która  cała  upaprana  błotem,  trzęsąca  się,  szlochała, 
wlepiając  wzrok  w  siostrę.  Łkanie  Yoko  spowodowało,  że  Tsugumi  z 
przerażoną miną zamarła w bezruchu. 

– Yoko, co się... – spytałam. Przyszła mi do głowy straszna myśl, że może 

napadli ją ci chuligani. Ale Yoko mówiła spokojnie. 

–  Tsugumi,  wiesz, co  przed  chwilą  robiłam, prawda?  Tsugumi  milcząc, 

powoli skinęła głową. 

– Nie możesz tak robić. – Yoko wytarła brudną ręką twarz. Wstrzymując 

niekończące się łkanie, z naciskiem dodała:  – Nie będziesz mogła z czymś 
takim żyć. 

Nic  z  tego  nie  rozumiałam.  Nie  zapalając  światła,  obserwowałam 

mierzące się wzrokiem siostry. Nagle Tsugumi spuściła oczy, spod poduszki 
wyszarpała  czysty  ręcznik  –  nie  wiem,  czy  ściągnęła  to  od  Kyoichiego,  czy 
nie – i podała go, mówiąc: 

– Przepraszam. 
Widać  to  poważna  sprawa,  skoro  Tsugumi  przeprasza  –  pomyślałam, 

wstrzymując  oddech.  Yoko  skinęła  delikatnie  głową,  wzięła  ręcznik  i 
wycierając  łzy,  opuściła  pokój,  pewniłam  się,  że  Tsugumi  wskoczyła  z 
powrotem pod kołdrę, i ponieważ nie było nic innego, co mogłabym zrobić, 
pobiegłam za schodzącą Yoko. 

–  Co  się  stało?  –  spytałam.  Mój  głos  w  ciemnym  korytarzu  zabrzmiał 

donośnie, natychmiast ściszyłam go, zaskoczona. – Wszystko w porządku? 

–  W  porządku.  –  Yoko  się  uśmiechnęła...  albo  i  nie,  nie  widziałam 

dobrze po ciemku, ale czułam, że delikatnie stara się przesłać mi uśmiech. 

– Jak myślisz, co zrobiła z tym psiakiem? 
– Co? Przywiązałam go wcześniej do werandy. 
– Mario, dałaś się oszukać.  – Bezwiednie zachichotała.  – Wiem już, co 

Tsugumi robiła nocami. 

– Nie tropiła tych kolesi? – W tej samej chwili przejrzałam na oczy. Bar 

w sąsiednim miasteczku Tsugumi mogła sprawdzić przez telefon. 

– Kopała dół – oznajmiła Yoko. 

background image

–  Co???  –  Znów  wyrwało  mi  się  za  głośno,  więc  Yoko  zaproponowała, 

abyśmy poszły do niej do pokoju. 

Gdy  wreszcie  znalazłam  się  w  jasnym  pomieszczeniu,  wszystko,  co 

wydarzyło się dotychczas w ciemnościach, zdawało się wirować jak we śnie. 
Yoko  rzeczywiście  cała  była  oblepiona  błotem.  Powiedziałam,  żeby  szybko 
szła do wanny, a ona na to: 

– Nie, najpierw posłuchaj. Przeżyłam dziś prawdziwą przygodę. 
I opowiedziała mi historię o dole. 
–  To  był  ogromny  dół.  Głęboki...  Jak  go  wykopała?  Gdzie  wynosiła 

ziemię?  Musiała  to  robić  w  nocy,  gdy  już  wszyscy  poszli  spać.  A  o  świcie 
kładła  na  nim  solidną  deskę  i  przysypywała  ziemią...  Spałam  jak  zabita. 
Nagle  jednak,  sama  nie  wiem  czemu,  obudziłam  się.  Nasłuchiwałam  w 
ciemnościach  i  przez  chwilę  zdawało  mi  się,  że  dobiegły  mnie  jakieś  jęki. 
Strasznie się bałam,  a  może  tylko  mi  się  wydawało...  to  od  strony  ogrodu. 
Zeszłam na dół sprawdzić. Wiesz, jak się poczuje taki dreszczyk, to od razu 
korci,  żeby  sprawdzić.  Otworzyłam  drewnianą  furtkę,  tę  z  tyłu...  Było 
zupełnie  ciemno,  wyszłam  po  omacku,  ale  byłam  przekonana,  że  jęki  nie 
dochodzą  z  naszego  domu.  Raczej  od  strony  tego  domu  z  tyłu,  tego,  w 
którym mieszkał Pochi. Myślałam, że może włamali się złodzieje i związali 
całą rodzinę, ale przecież Pochi nie szczekał. Na wszelki wypadek poszłam 
sprawdzić, jak się ma Pochi. Otworzyłam więc furtkę i weszłam do ogrodu. 
Od  razu...  wiesz,  jak  po  ciemku  łatwo  rozróżnia  się  zapachy...  poczułam 
zapach  ziemi,  mocniejszy  i  świeższy  niż  zazwyczaj.  Przystanęłam, 
przekrzywiając  głowę,  i  wtedy  dobiegł  mnie  jęk...  z  wnętrza  ziemi. 
Niemożliwe!–  pomyślałam  i  przyłożywszy  uszy  do  ziemi,  upewniałam  się 
kilkakrotnie.  Powoli  oczy  przyzwyczaiły  mi  się  do  mroku  i  gdy  dobrze  się 
przyjrzałam, doznałam szoku – czy to nie Gongoró siedział obok Pochiego? 
Wydawało  mi  się,  że  –  nie  wiadomo  kiedy  –  zbłądziłam  w  jakieś 
nierzeczywiste  miejsce.  Ale  gdy  się  dobrze  przypatrzyłam...  kolor  tego  psa 
troszeczkę  się  różnił  od  koloru  Gongoró,  poza  tym  z  jakiegoś  powodu  oba 
psy miały zakneblowane mordki. Zupełnie nie wiedziałam, co robić, co się 
dzieje.  Przede  wszystkim  poszłam  po  latarkę  i  poświeciłam  na  ziemię. 
Zauważyłam, że dokładnie na samym środku przed budą ziemia była inna. 
Wyciągnęłam  więc  łopatę,  jak  opętana  zaczęłam  kopać.  Aż  ukazała  się 
potwornie  gruba  deska.  Zapukałam  w  nią  uchwytem  od  łopaty, 
odpowiedział  mi  jęk.  Dałam  z  siebie  wszystko.  Z  całych  sił  odsunęłam 

background image

obiema  rękami  dechę,  zaświeciłam  do  środka.  W  tym  potwornie  wąskim, 
głębokim  dole  był...  chłopak!  Wyobrażasz  sobie,  jaka  byłam  przerażona? 
Usta  miał  zaklejone  taśmą,  na  czole  krew,  wyciągał  do  mnie  upaprane 
błotem ręce. Gdy tylko poznałam, że to jeden z szajki, co porwała Gongoró, 
od razu ukazała mi się przed oczami twarz Tsugumi. Zrozumiałam, że to jej 
sprawka.  A  jak  trudno  było  go  stamtąd  wyciągnąć...  choć  dosięgałam 
rękami, wielokrotnie mi się wyślizgiwał i spadał. Tak było głęboko. Ja też, 
jak widzisz, się utytłałam, ale jakoś go wyciągnęłam i zerwałam mu z twarzy 
taśmę. Gdy przyjrzałam mu się dokładnie, okazało się, że to jeszcze dziecko. 
Mniej  więcej  licealista.  Nawet  wtedy  wyglądał,  jakby  się  miał  zaraz 
rozpłakać. Oboje byliśmy już wykończeni, nie wiadomo było, co powiedzieć, 
więc  klapnęliśmy  na  ziemię.  Nie  było  zresztą  o  czym  gadać.  Myślałam  o 
Tsugumi.  O  wszystkim  od  samego  dzieciństwa.  I  zrobiło  mi  się  naprawdę 
smutno.  Patrząc  na  głęboki  dół,  który  wykopała  w  pogrążonym  w 
ciemnościach  ogrodzie,  nie  mogłam  powstrzymać  łez.  Gdy  tak  siedziałam 
zamyślona, koleś wstał i odszedł chwiejnym krokiem. Trzeba coś zrobić z tą 
dziurą – pomyślałam i póki co z powrotem położyłam deskę, przysypałam ją 
ziemią... No i wróciłam. 

Kiedy skończyła opowiadać, wzięła coś do przebrania i poszła na dół do 

łazienki. Tysiące różnych myśli łaziło mi po głowie. Zadumana wróciłam do 
swojego  pokoju.  Przechodząc  koło  pokoju  Tsugumi,  wahałam  się  przez 
chwilę,  czy  wejść,  czy  nie  wejść,  ale  się  powstrzymałam.  Pomyślałam,  że 
może cierpi teraz i płacze. 

Tsugumi nigdy nie robi niczego pochopnie. Od samego myślenia o tym, 

ile trudu kosztowało ją to, co zrobiła tej nocy, zakręciło mi się w głowie. 

Co  noc,  tak,  aby  nikt  nie  zauważył,  kopała  dół.  Wynosiła  ziemię... 

wszystko  w  ukryciu...  dół  w  cudzym  ogrodzie.  W  międzyczasie  po  całym 
mieście  szukała  psa  podobnego  do  Gongoró.  Pożyczyła  go,  wyczarowując 
jakąś  odpowiednią  śpiewkę,  a  może  i  go  kupiła.  Nabrała  mnie  na  fikcyjną 
historię.  Uspokoiła,  każąc  przywiązać  psa  do  werandy.  Bo  to  ja  jestem 
zawsze  najbardziej  podejrzliwa  i  mam  najlepszą  intuicję.  Potem  poszła  do 
ogrodu,  zawiązała  psom  pyski,  aby  nie  szczekały  na  intruza,  zdjęła  deskę, 
która maskowała dziurę i chroniła innych przed wpadnięciem. Zakryła dół 
jakimś kawałkiem tektury czy czymś w tym stylu, zmieniając go tym samym 
w  prawdziwą  pułapkę.  Gdyby  przyszli  w  grupie,  upadłby  cały  jej  plan.  A 
może specjalnie poszła do baru wtedy, gdy był tam tylko jeden z nich? Choć 

background image

wcale  nie  była  pewna,  czy  przyjdzie  w  ciągu  nocy,  czy  nie,  obserwując, 
czekała na niego. Mógł wcale nie pojawić się tej nocy. No, ale przyszedł, jak 
chciała,  sam.  Chciał  sprawdzić,  czy  Gongoro,  który  powinien  być  martwy, 
żyje.  Tsugumi,  wykorzystując  szansę,  podeszła  do  niego  od  tyłu  i  uderzyła 
go czymś w głowę. Po czym, póki jeszcze gość był oszołomiony, zalepiła mu 
usta taśmą i wepchnęła do dołu. Położyła deskę, przysypała ziemią i wróciła 
do pokoju. 

...Nie wiedziałam, czy coś takiego było w ogóle możliwe. Ale Tsugumi to 

zrobiła.  Poza  faktem,  że  Yoko  zauważyła  całą  sprawę,  wszystko  poszło 
zgodnie  z  planem.  Nie  miałam  pojęcia,  naprawdę  nie  wiedziałam,  skąd 
płynęła  i  dokąd  zmierzała  zaciekła  energia  Tsugumi  zabezpieczona  taką 
precyzją. 

Bezsennie  leżąc  w  łóżku,  rozmyślałam  nad  tym  bez  końca.  Niedługo 

przed  świtem  niebo  za  oknem  pobielało  niewyraźnie  na  wschodzie,  aż 
pomyślałam,  że  może  tylko  mi  się  wydaje.  W  końcu  podniosłam  się  i 
zaczęłam  patrzeć  w  stronę  wciąż  jeszcze  ciemnego  morza.  Tonęło  w 
granatowym  mroku  i  choć  z  pewnością  tam  było,  nie  mogłam  go  dojrzeć, 
jakby zapadło się w pustkę. Ciemność wdarła się w mój zaspany umysł. 

Tsugumi  poświęciła  własne  życie–  pomyślałam.  Zszokowało  mnie  to,  o 

czym Yoko wiedziała już wcześniej i dodało odwagi. To, co Tsugumi chciała 
zrobić,  było  dla  niej  ważniejsze  niż  Kyoichi  czy  przyszłość.  Tsugumi 
próbowała  zabić.  Uważała,  że  śmierć  chłopaka,  która  miała  uwieńczyć  to 
przekraczające jej możliwości fizyczne dzieło, ma mniejszą wagę niż śmierć 
jej ukochanego psa. 

Kilkakrotnie  odżywał  w  mej  pamięci  obraz  Tsugumi  dziwnie 

podekscytowanej,  gdy  spotkałyśmy  się  wcześniej  tej  nocy  i  kiedy 
opowiadała mi o swojej przygodzie. Ona w ogóle się nie zmienia. Ani miłość 
do  Kyoichiego,  ani  lata  i  dni  spędzone  z  nami,  ani  nowe  życie  po 
przeprowadzce,  ani  Pochi,  nic  nie  zmieniało  Tsugumi  w  głębi  duszy.  Od 
dziecka niezmiennie żyła w świecie własnych myśli. 

...Gdy  tak  rozmyślałam,  przez  głowę  kilkakrotnie,  niczym  ciepłe 

promienie  słoneczne,  przemknął  mi  widok  uśmiechniętej  Tsugumi, 
trzymającej na rękach psa wyglądającego identycznie jak Gongoro. Ach, ten 
obrazek był nieskażony niczym, olśniewający. 

 
 

background image

Obraz 

 
„Myślicie,  że  naprawdę  miałam  zamiar  go  zabić?  Tylko  chciałam,  aby  i 

jego spotkało coś strasznego, chciałam tak porządnie go nastraszyć, a wy od 
razu  podniosłyście  raban.  Panikary"  –  miała  nas  wyśmiać  Tsugumi. 
Miałyśmy spojrzeć prosto w jej drwiące z nas oczy. 

Tego oczekiwałyśmy. 
Jednak zaraz po tym zdarzeniu zabrano Tsugumi do szpitala. Gorączka, 

niewydolność  nerek,  ogólne  osłabienie  organizmu  z  powodu  nadmiernego 
wysiłku  –  gdy  zakończyła  swoje  „dzieło",  w  jej  ciele  wybuchły  nagle  i 
rozłożyły ją wszystkie możliwe dolegliwości. 

Każdy  by  się  wykończył,  robiąc  coś  takiego  –  myślałam  zszokowana, 

obserwując, jak wsadzają cierpiącą Tsugumi do taksówki. 

Idiotka. Przecież ja już niedługo wracam... 
Tsugumi  była  rozpalona,  brwi  miała  ściągnięte.  Patrząc  na  jej  zbolałą, 

nieprzytomną twarz, coś mnie kłuło w sercu i wzbierała we mnie wściekłość. 

A chciałam jeszcze pogadać, a miałyśmy wziąć psy na spacer, pożegnać 

się nad morzem. 

Każda z tego typu spraw, na które już nie będzie czasu, zasmucała mnie 

w osobliwy sposób. Gdy wsiadały do taksówki, ciotka Masako mruknęła pod 
nosem: 

– Aleś głupia, Tsugumi, aleś głupia... 
Aż podskoczyłam w pierwszej chwili, zaskoczona, ale gdy ciotka na mnie 

spojrzała, zobaczyłam, że uśmiechała się lekko, jakby mówiąc: „O rety, rety, 
co ja z nią mam!". Trzymała w ręce ubranie na zmianę i ręcznik. 

Też się lekko uśmiechnęłam i pomachałam im na pożegnanie. Taksówka 

odjechała w promieniach jesiennego słońca. 

Kyoichi wrócił następnego dnia po zabraniu Tsugumi do szpitala. 
Zadzwonił po mnie i spotkaliśmy się w nocy nad morzem. 
– Byłeś już ją odwiedzić? – spytałam, nie wiedząc, od czego zacząć. 
Staliśmy tak we dwójkę wśród rozchodzącego się w ciemnościach szumu 

fal.  Zaczęło  padać,  silny  wiatr  porywał  ze  sobą  wielkie  krople  deszczu.  W 
oddali widać było rozmyty blask świateł okrętowych. 

– Tak, ale wyglądała na bardzo cierpiącą, nie mogłem zostać zbyt długo. 

background image

Nawet nie pogadaliśmy należycie – odparł. 

Patrzyłam  na  jego  profil,  gdy  tak  siedział,  opierając  nogi  o  betonowe 

krzyżaki falochronu i wlepiając wzrok w ciemne morze. Jego dłonie, złożone 
na kolanach, wydawały się jakieś białe i duże. 

– Znowu coś zmajstrowała, co? 
–  Nie  zdołałyśmy  jej  powstrzymać.  Udaje  niewiniątko  i  w  końcu 

wychodzi na to, że to ktoś, kto ją podejrzewa, robi coś złego.  – Zaśmiałam 
się  i  opowiedziałam  mu  historię  z  dołem.  Tę,  którą  usłyszałam  od 
zapłakanej Yoko. 

Kyoichi  słuchał  w  milczeniu.  Mój  głos  mieszał  się  z  dźwiękiem  fal.  W 

ciemnościach, wśród podmuchów wiatru i padających na policzki zimnych 
kropel  deszczu,  wyraźnie  odmalowałam  obraz  Tsugumi.  Im  bardziej 
ubierałam w słowa całe przedsięwzięcie Tsugumi, tym bardziej, zupełnie jak 
rozsiane  po  morzu  światła  statków,  płomień  jej  życia  zaczynał  jarzyć  się  z 
opowieści. Aż czuło się jej obecność. 

– Szalona. Nie ma sobie równych! – dusząc śmiech, stwierdził Kyoichi, 

wysłuchawszy całej historii. – Dół, powiadasz. Co też jej przyszło do głowy. 

– Prawda?! – też się zaśmiałam. 
Tamtej  nocy  żal  mi  było  Yoko  i  zbyt  byłam  przejęta,  aby  się  nad  tym 

zastanawiać, ale analizując to teraz, doszłam  do wniosku, że metoda walki 
obrana  przez  Tsugumi  była  niesamowicie  prosta  a  zarazem  jakaś  taka 
pokręcona, bardzo w jej stylu. 

–  Kiedy  myślę  o  niej,  zdarza  mi  się,  że  sam  nie  wiem  kiedy,  zaczynam 

zastanawiać się nad naprawdę wielkimi sprawami – wyznał nagle, szczerze 
jak  na  spowiedzi,  Kyoichi.  –  W  którymś  momencie  moje  myśli  łączą  się 
nagle z niesłychanie ważnymi rzeczami. Jak życie, śmierć... I nie dlatego, że 
ona  jest  chorowita.  Po  prostu,  kiedy  patrzę  w  jej  oczy,  gdy  obserwuję,  jak 
przeżywa swoje życie, nie wiedzieć czemu, jakoś poważnieję. 

Dobrze  znałam  to  uczucie.  Jego  słowa  trafiły  mnie  prosto  w  serce  i 

rozgrzały moją duszę w zmarzniętym ciele. 

Tsugumi samym swoim istnieniem łączyła nas z podniosłymi sprawami. 
Stojąc w ciemnościach, utwierdziłam się w swoich przekonaniach po raz 

kolejny i powiedziałam: 

– Fajne było to lato. Mam dziwne wrażenie, jakby było zaledwie chwilą, 

a zarazem bardzo długie. Cieszę się, że spędziłyśmy je z tobą. Tsugumi też z 
pewnością świetnie się bawiła. 

background image

– Nic jej nie będzie... – odezwał się Kyoichi. 
Przytaknęłam zdecydowanie. Zdawało się, że grunt pod naszymi nogami 

pod wpływem huku fal i wycia wiatru staje się niepewny. Wlepiłam wzrok w 
błyskające na niebie jasne gwiazdy, jakby próbując je policzyć. 

– Przecież i dotychczas często leżała w szpitalu. – Mój głos wmieszał się 

w mrok. 

Kyoichi  patrzył  na  morze  tak  niepewnym  wzrokiem,  jakby  miał  zaraz 

zostać zmieciony przez wiatr. Wyglądał bardziej bezradnie niż zwykle. 

Tsugumi zniknie z tego miasta. Ich młoda, świeża miłość będzie musiała 

odnaleźć  się  w  nowej  sytuacji.  Te  wszystkie  trudne  do  ubrania  w  słowa 
sprawy  zaprzątają  zapewne  myśli  Kyoichiego.  Dopiero  co,  tak  niedawno, 
jakby  to  było  wczoraj,  widywałam  ich  spacerujących  z  dwoma  psami  po 
plaży.  Nie  zapomnę  tego  widoku.  W  naturalny  sposób  wtopił  się  w  plażę 
tworzony przez te wszystkie dni. Zachowam ten piękny obraz w sercu. 

Nic  nie  mówiąc,  staliśmy  razem  jeszcze  długo,  aż  zmokły  nam  włosy. 

Doskonale się rozumieliśmy, zapatrzeni daleko w morze. 

W dzień przed powrotem do Tokio poszłam odwiedzić Tsugumi. 
Ciotka,  wstydząc  się  bezczelnie  zachowującej  się  córki,  załatwiła  jej 

pokój  jednoosobowy.  Zapukałam,  ale  że  nie  było  odpowiedzi,  weszłam 
cicho. 

Tsugumi spała. 
Jej skóra, biała jak zawsze, zdawała się jaśnieć blado, ale Tsugumi była 

bardzo  wychudzona.  Jej  długie  rzęsy,  rozsypane  na  poduszce  włosy,  cała 
była nieskalana i piękna, prawdziwa Śpiąca Królewna, aż bałam się na nią 
spojrzeć. Wydawało mi się, że zniknęła ta Tsugumi, którą znałam. 

— Zbudź się! – Klepnęłam ją w policzek. 
–  Yhm.  –  Otworzyła  oczy.  Niczym  wielkie  klejnoty,  patrzyły  prosto  na 

mnie. – Czego? Przecież śpię – powiedziała przez nos i przetarła oczy. 

Odetchnęłam i uśmiechnęłam się delikatnie. 
–  Przyszłam  się  pożegnać,  już  wracam.  Do  kolejnego  spotkania. 

Zdrowiej szybko. 

– Co? Nie masz za grosz serca – wypowiedziała to tak żałosnym głosem, 

jakby z trudem zdołała go wydobyć. 

Widać  nie miała  dość sił,  żeby  wstać,  więc  patrzyła na mnie spode  łba, 

leżąc. 

– Tylko sobie to zawdzięczasz. Nawarzyłaś, to masz – zaśmiałam się. 

background image

– Niby tak – też spróbowała się nieco uśmiechnąć. 
– Słuchaj, tylko tobie to powiem. Już chyba po mnie. Na pewno umrę. 
Osłupiałam.  Pośpiesznie  siadłam  na  krześle  przy  łóżku  Tsugumi, 

przysunęłam się do niej. 

–  Co  ty  wygadujesz?!  –  Byłam  w  szoku.  –  Przecież  mówią,  że 

zdrowiejesz.  Co  niby  jest  inaczej  niż  zwykle?  Jeden  z  istotnych  powodów, 
dla  którego  rodzice  cię  tu  trzymają,  to  to,  że  nie  chcą,  abyś  znów  coś 
wymodziła  tuż  przed  wyzdrowieniem.  Raczej  traktują  to  jak  szpital 
psychiatryczny. Nie jest to kwestia życia lub śmierci. Bierz się w garść! 

– Nie rozumiesz – powiedziała zupełnie serio. Cienie w jej oczach były w 

tym momencie poważniejsze i ciemniejsze niż jakiekolwiek wcześniej przeze 
mnie widziane. 

– Przecież wiesz, o co biega. Gdy mówię, że będę żyć lub nie, nie mam na 

myśli tych pierdoł, o których mówisz. Mnie się już nie chce. Zupełnie. 

– Tsugumi?! 
–  Naprawdę.  Dotychczas  ani  razu  tak  nie  było  –  powiedziała  słabym 

głosem. – Jeszcze nigdy nie byłam tak zobojętniała na wszystko. Naprawdę, 
mam wrażenie, że coś ze mnie uleciało. Dotychczas śmierć mnie nie ruszała. 

Ale  teraz  się  boję.  Staram  się  jakoś  zmobilizować,  ale  tylko  mnie  to 

irytuje,  bo  nic  z  tego  nie  wychodzi.  Myślę  o  tym  po  nocach.  Jak  tak  dalej 
pójdzie,  jeśli  nie  dojdę  do  siebie,  to  umrę,  tak  mi  się  wydaje.  W  obecnej 
chwili nie ma we mnie żadnych większych emocji, coś takiego zdarza mi się 
po  raz  pierwszy.  Nawet  do  niczego  nie  czuję  nienawiści.  Jakbym  stała  się 
małą,  przykutą  do  łóżka  chorą  dziewczynką.  Rozumiem,  jak  czuła  się  ta 
panna,  co  to  z  przerażeniem  patrzyła,  jak  jeden  po  drugim  opadały  listki. 
Jak  sobie  pomyślę,  że  w  miarę  jak  będę  słabnąć,  bardziej  niż  dotychczas, 
wszyscy  naokoło  zaczną  się  ze  mnie  naigrawać,  że  powolutku  mój  cień 
zacznie znikać, to aż dostaję obłędu. 

– No... – zamilkłam. Byłam zaskoczona, bo Tsugumi zdawała się mówić 

poważnie.  Poza  tym  dotychczas  rzeczywiście  nie  nachodziły  jej  podobne 
myśli  i  taka  wyniosła  ignorancja  mnie  zdumiała.  Czyżby  bała  się,  że  jej 
miłość  skończy  się  rozstaniem?  Czy  może  dotknęły  ją  słowa  Yoko? 
Zrozumiałam, że to, co do tej pory emanowało z jej całego ciała, choćby nie 
wiem jaką miała gorączkę, to coś rzeczywiście znikało. 

– Wszystko będzie dobrze, skoro możesz tyle gadać – odezwałam się. 
Tsugumi patrzyła z niepokojem na niebo. 

background image

– Oby. – Spojrzała na mnie. 
Ileż  to  tysięcy  razy,  ileż  to  dziesiątek  tysięcy razy, od  najmłodszych  lat, 

patrzyłam w te przejrzyste jak szklane kule oczy, teraz nie było w nich ani 
cienia  kłamstwa.  Był  w  nich  niezmienny  blask,  głęboki,  zdawało  się,  że 
wypełniony wiecznością. 

– To oczywiste. 
Przeraził mnie fakt, że Tsugumi odczuła po raz pierwszy to, czym na co 

dzień martwią się inni ludzie. 

Naprawdę  może  umrzeć,  jeśli  straci  siłę  ducha  –  myślałam.  Nie 

chciałam, żeby to wyczuła. 

– No to lecę – rzuciłam i wstałam. 
– Nie wierzę! – odezwała się dość głośno Tsugumi. Chciałam rozstać się 

ot tak, lekko, jak mali chłopcy, żwawo ruszyłam w stronę drzwi, spojrzałam 
za siebie, wychodząc. 

– Do zobaczenia – powiedziałam i odwróciłam się. 
– Kretynka!!! Podły padalec!!! Nie wierzę w to! A może to ma być nasze 

ostatnie spotkanie! Czyli szkoła jest ważniejsza, tak?! A żesz ty! Nie masz za 
grosz serca, dlatego nikt cię nie lubi!... 

Szłam szpitalnym korytarzem przy akompaniamencie płynących za mną 

przekleństw ciskanych przez Tsugumi. 

Gdy wyszłam na zewnątrz, była już noc. 
Poczułam delikatny zapach słonej wody niesiony przez wiatr. Tak jakby 

morze opatulało cale miasto. Kiedy tak szlam ulicami nocą, miałam ochotę 
trochę sobie popłakać. 

Następnego  dnia  słońce  raziło  mocno  jak  w  środku  lata,  była  piękna 

pogoda.  Mimo  to  w  wyjątkowej  przejrzystości  promieni  słonecznych 
wyczuwało się jesień. 

Atmosfera  przygotowanego  przez  ciotkę  Masako  śniadania,  stół,  na 

którym  nigdy  nie  brakło  zakupionych  rano  na  targu  świeżych  owoców 
morza,  wszystko  to  odciskało  swoje  piętno  w  mojej  duszy.  Z  bólem  serca 
pałaszowałam łapczywie. 

–  No  niestety,  tak  to  już  jest  z  Tsugumi.  Nawet  nie  może  cię 

odprowadzić.  –  Pogodnie  uśmiechnięta  ciotka  powiedziała  to  tak,  jakby 
mówiła: „Yoko, może dokładkę?". 

W porannym słońcu po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że z 

Tsugumi na pewno wszystko będzie dobrze. 

background image

– Weź to dla mamy – poprosiła ciocia. 
Już ogarniała mnie tęsknota, gdy tak patrzyłam na jej zręczne koniuszki 

palców, kiedy wkładała różne pikle i warzywa gotowane w sosie sojowym w 
plastikowe  pudełka,  które  następnie  owijała  w  białą  szmatkę  i  ciasno 
zawiązywała. 

Gdy  wychodziłam,  oboje  –  i  ciotka,  i  wujek  –  odprowadzili  mnie  do 

drzwi. Yoko powiedziała, że pójdzie ze mną aż na przystanek, i pobiegła po 
rower. Pożegnałam się z Pochim. 

– Dziękuję za wszystko – zwróciłam się do cioci i wujka. 
– Przyjedź do nas do pensjonatu – śmiał się wujek. 
– Wesoło było tego lata – powiedziała ciocia. 
W żarzącym się słońcu łatwo było opuścić Zajazd Rodziny Yamamoto na 

dobre.  Wyszłam  z  holu,  tak  jak  to  robiłam  zawsze,  aby  kupić  colę,  a  gdy 
obejrzałam  się  za  siebie,  budynek  był  już  daleko.  Dostrzegłam  jeszcze,  jak 
oboje, ciocia z wujkiem, wchodzili do środka. 

I wyruszyłam razem z Yoko. 
Jej  widok,  kiedy  idąc  obok  mnie,  mrużyła  oczy  przed  świecącym  nam 

prosto  w  twarz  słońcem,  drobna,  z  włosami  kołyszącymi  się  z  każdym 
krokiem, poruszał moje serce niczym scena z jakiegoś filmu. Podniszczone 
budynki  zajazdów  ciągnące  się  wzdłuż  bocznej  uliczki  prowadzącej  do 
przystanku.  Spłowiały  kolor  kwiatów  powoju,  rosnących  wszędzie  wokoło. 
Moje wspomnienia pozostaną tu, zamknięte w wysuszonej atmosferze tego 
popołudnia, charakterystycznego dla nadmorskiego miasteczka. 

Siedząc  na  przystanku  na  betonowych  schodach  przy  automatach  z 

biletami,  jadłyśmy  lody  na  patyku.  Z  pewnością  nie  zliczyłabym  lodów 
zjedzonych  latem  razem  z  Yoko.  Odkąd  tylko  pamiętam,  zawsze 
kupowałyśmy je sobie za nasze kieszonkowe. Tsugumi bez pytania wyrywała 
lody Yoko i połykała jednym haustem, doprowadzając tym siostrę do łez. 

Żal z ogromną siłą ściskał mi serce. Przyprawiał mnie o zawroty głowy, 

czułam  się  tak,  jakby  i  ludzie,  i  całe  to  miasteczko  mieli  zniknąć  z  tego 
świata. 

Yoko popatrzyła w górę na niebo, przysłaniając ręką oczy. 
– To już chyba ostatnie lody w tym roku – odezwała się. 
– O nie, jeszcze się znajdzie jakaś okazja, żeby zjeść – zaśmiałam się. 
–  Jakoś  wszystkiego  mi  się  odechciewa.  Już  w  przyszłym  miesiącu 

przeprowadzka... – powiedziała Yoko. – Jakoś to do mnie nie dociera. I na 

background image

pewno nie dotrze, aż do chwili, gdy wyjedziemy. 

Spojrzała w moją stronę, uśmiechając się. Była zupełnie spokojna. Chyba 

postanowiła, że przynajmniej dziś nie będzie płakać. 

– Kuzynka to kuzynka, przez całe życie – odezwałam się. – Gdziekolwiek 

by się w świecie wylądowało. 

– Zgadza się, zgadza. Siostry są też całe życie siostrami – zachichotała. 
–  Tsugumi  jest  ostatnio  dziwna,  co?  Nie  uśmiecha  się  jej  chyba  ta 

przeprowadzka.  Albo  może  ostatnim  razem  przesadziła  i  się  wypaliła  – 
powiedziałam. 

Trochę ją podpytywałam. 
–  Hmm...  może  i  tak.  Rzeczywiście  coś  się  zmieniło.  Jest  chyba  czymś 

pochłonięta.  Przy  Kyoichim  zachowuje  się  jak  zawsze,  ale...  wiesz, 
przychodzę  ją  odwiedzić...  słuchasz?  Pukam,  ale  nie  odpowiada.  Milcząc, 
otwieram  drzwi,  a  wtedy  zaskoczona  Tsugumi  ukrywa  coś  z  szelestem  w 
łóżku. „Co znów wyprawiasz, leż spokojnie" – mówię jej, ale gdy tylko wyjdę 
na  chwilę  z  pokoju,  wiesz,  dajmy  na  to  nalać  wody  do  czajnika,  znów  coś 
wyjmuje i coś tam pisze. 

– Pisze? – zdziwiłam się. 
–  Tak.  Coś  pisze.  Nigdy  nie  wyzdrowieje,  jak  będzie  się  w  coś  tak 

angażować... Co ona sobie myśli? 

– Ma jeszcze gorączkę? 
– W nocy rośnie, a rano spada, i tak w kółko. 
– Cóż ona pisze? Może wiersze? Albo jakąś powieść? 
– łamałam sobie głowę, bo Tsugumi i pisanie jakoś nie idzie w parze. 
– Nigdy nie wiem, co też jej łazi po głowie – uśmiechnęła się Yoko. 
Nie  zapomnę  jej  pełnego  gracji  zachowania,  jej  szlachetnej,  łagodnej 

dobroci.  W  moim  sercu,  podobnie  jak  obraz  Tsugumi,  zawsze  będzie  żyć 
delikatny  obraz  Yoko.  Gdziekolwiek  bym  odtąd  była,  jakąkolwiek  osobą 
bym się stała. 

– Coś dzisiaj gorąco, zupełnie jak środku lata – powiedziała Yoko, znów 

spoglądając  w  górę  na  niebo.  Patrzyłam  na  zaokrąglony  kształt  jej  brody. 
Tak,  jakoś  dziwnie  wszystko  rzucało  mi  się  w  oczy.  Jak  przez  specjalne 
soczewki  szerokokątne  spokojnie  wchłaniałam  to,  co  należało  do 
otaczającego mnie rodzinnego miasta. 

Powoli nadjechał autobus. 
W  to  pełne  blasku  południe,  aż  do  momentu  kiedy  wsiadłam,  nie 

background image

mogłam otrząsnąć się z pewnego rodzaju smutku. 

Gdyby była tu Tsugumi, przyćmiłaby wszystko swoim silnym blaskiem. 

Ach, żeby tak ponatrząsala się ż naszych przygnębionych twarzy, wyśmiała 
nas.  Tego  pragnę  –  myślałam,  patrząc  przez  okno  za  oddalającą  się, 
bezustannie machającą drobną ręką Yoko. 

W Tokio padało. 
Gdy  wyszłam  ze  stacji  na  peron,  może  to  z  powodu  zmiany  klimatu, 

może lekkiego chłodu, a może tłumu ludzi – miałam wrażenie, że wszystko 
unosi się w powietrzu. 

To zapewne z powodu mojego stanu ducha. 
Choć  wróciłam  do  domu,  wszystko  było  nadal  tak  odległe,  jak  pejzaż 

widziany  we  śnie.  Nabrałam  sił  w  ciągu  tego  pełnego  ruchu  miesiąca,  w 
czasie którego nawdychałam się morskiego powietrza. 

Patrząc  na  zasnute  deszczem,  szare  ulice,  wyszłam  ze  stacji  po 

sprawdzeniu biletów. 

I oto zaczyna się moje prawdziwe życie – pomyślałam niespodziewanie. 
Zataczając  się  od  ciężaru bagaży,  w  tłumie  ludzi,  zeszłam po  schodach. 

Na dole stała mama. 

– Mama?! – Rzuciłam się na nią zaskoczona. 
–  Byłam  na  zakupach  i  przy  okazji  przyszłam  cię  powitać.  Pewnie  nie 

masz parasola? 

– Nie. 
–  No  to  wracajmy  razem.  –  Ruszyłyśmy  ramię  w  ramię.  Poczułam,  że 

obecność mamy z każdym krokiem przywraca mnie do rzeczywistości. 

– Fajnie było? 
– Tak. 
– Aleś się opaliła, Mario. 
– Codziennie była piękna pogoda. 
– Słyszałam, że Tsugumi znalazła sobie chłopaka? Tata był zaskoczony. 
– Zgadza się. Całe lato spędzili razem, bardzo się zaprzyjaźnili. 
– Tsugumi jeszcze w szpitalu? A już jakiś czas miała się dobrze. 
– To chyba efekt przemęczenia tego lata. 
Głos  mamy,  gdy  tak  szłyśmy  razem  w  deszczu  pod  jednym  parasolem, 

był  cichy.  Kiedy  idąc  w  kierunku  domu,  przechodziłyśmy  przez  pasaż 
handlowy,  jeszcze  wyraźniej  odczułam,  jak  odżywa  w  mym  sercu  gorąca 
atmosfera  minionego  lata.  I  Tsugumi  była  mi  droższa  niż  kiedykolwiek 

background image

wcześniej. 

Promieniująca, uśmiechnięta buzia zakochanej Tsugumi. 
–  Tata  czekał  na  ciebie.  Może  nawet wcześniej  wróci  z  pracy.  Mnie  też 

nudno było bez ciebie. Dziś ugotuję to, co lubisz – zaśmiała się mama. 

– Och, jak fajnie będzie zjeść znów coś domowego. Mam wam wiele do 

opowiedzenia  –  powiedziałam.  Równocześnie  pomyślałam,  że  raczej  nie 
wspomnę  o  historii  z  dołem.  Ani  o  tym,  jak  bardzo  stojący  w  nocy  nad 
morzem Kyoichi kochał Tsugumi, ani też o tym, jak ciężkie były łzy Yoko – 
to były skarby mojej duszy, nie umiałabym ich wyrazić słowami. 

Tak oto moje lato dobiegło końca. 
 
 

background image

List od Tsugumi 

 
Przez jakiś czas po powrocie do Tokio byłam nie do życia. 
Naturalnie uniwersytet pełen był rozleniwionych wakacjami ludzi i przez 

jakiś czas śmialiśmy się z kolegami, że to nie nauka, a „zabawa w szkołę". 
Jednak ilekroć opowiadaliśmy sobie o naszych wakacjach, dochodziłam do 
wniosku, że spędziłam je nieco inaczej niż wszyscy. 

Ja z całą pewnością byłam w innym świecie. 
Potężna  energia  emanująca  z  Tsugumi,  silne  promienie  słoneczne 

letniego wybrzeża, nowy przyjaciel... wszystko to złożyło się w jedną nową 
przestrzeń,  jakiej  nigdy  wcześniej  nie  widziałam.  Był  to  świat 
intensywniejszy  od  prawdziwego,  barwny  i  żywy  niczym  wizje  rodzinnych 
stron, jakie miewają żołnierze tuż przed śmiercią. W słabych wrześniowych 
promieniach  słonecznych  nie  został  mi  w  dłoniach  po  nim  nawet  ślad. 
Zapytana o wakacje, jedyne co mogłam odpowiedzieć to: „A tak, pojechałam 
w  rodzinne  strony,  cały  czas  spędziłam  w  zajeździe  moich  krewnych".  Dla 
mnie  te  wakacje  były  esencją,  skondensowało  się  w  nich  wszystko  z 
przeszłości, co było mi drogie. 

Ilekroć się nad tym zastanawiam, dochodzę do takiego właśnie wniosku. 
Tsugumi czuła chyba to samo. 
Pewnego dnia tata złamał nogę. 
Ponoć  w  pracy  wchodził  po  drabinie  i  spadł,  trzymając  jakieś  ciężkie 

materiały z najwyższej półki. Gdy zdenerwowane przygnałyśmy z mamą do 
szpitala,  leżał  w  łóżku,  uśmiechając  się,  zawstydzony.  Jak  widać,  był  mało 
odporny  na  cierpienia  natury  duchowej,  natomiast  całkiem  odporny  na 
cierpienia fizyczne. 

Wróciłyśmy do domu uspokojone. Tata miał zostać w szpitalu dwa, trzy 

dni, więc mama wzięła mu coś do przebrania i poszła do niego raz jeszcze. 
Zostałam sama w domu. 

Wtedy właśnie zadzwonił telefon. 
Przeczułam, że to coś niemiłego. W okamgnieniu przed oczami pojawiła 

mi się twarz taty. Powoli podniosłam słuchawkę. 

– Halo? 
Była to jednak Yoko: 

background image

– Ciocia z wujkiem są? 
–  Niestety,  akurat  tata  złamał  nogę  i  są  w  szpitalu.  Jak  zwykle...  – 

zaśmiałam się. 

Yoko nie roześmiała się, powiedziała natomiast: 
– Stan Tsugumi jest jakiś niewyraźny. 
Zamilkłam.  Przypomniała  mi  się  blada  twarzyczka  Tsugumi, 

przekonującej  mnie  w  czasie  moich  odwiedzin,  że  umrze.  Tak,  przeczucia 
Tsugumi zawsze się sprawdzały. 

– Co to znaczy niewyraźny? – wydusiłam wreszcie z siebie. 
– Do dziś, do południa lekarze mówili, że wszystko będzie raczej dobrze, 

ale  od  wczoraj  jest prawie  cały  czas nieprzytomna.  I  ma wysoką  gorączkę, 
nagle jej się pogorszyło... 

– A co z wizytami? 
–  Teraz  zabronili,  ale  cały  czas  jesteśmy  z  mamą  w  szpitalu.  –  Mówiła 

spokojnie, czułam, że sama jeszcze nie wierzy w to, co się dzieje. 

–  Rozumiem.  Postaram  się  przyjechać  jutro  rano,  najwcześniej  jak  to 

możliwe. Bez względu na to, jaki jest jej stan, będziemy się zmieniać. – Mój 
głos,  w  przeciwieństwie  do  tego,  co  działo  się  w  mym  wnętrzu,  był 
opanowany.  Brzmiał  pewnie,  zupełnie  jakbym  składała  przysięgę.  –  Z 
Kyoichim się skontaktowałaś? 

– Zadzwoniłam. Ma zaraz przyjść. 
– Yoko – poprosiłam. – Jakby coś się działo, dzwoń natychmiast, choćby 

nawet w środku nocy. 

– Dobrze. 
Skończyłyśmy  rozmowę.  Gdy  po  powrocie  mamy  powtórzyłam  jej 

wszystko, zaproponowała, abyśmy następnego dnia zostawiły ojca samego i 
obie  pojechały  czuwać  przy  Tsugumi.  Po  czym  razem  zaczęłyśmy 
przygotowania do wyjazdu. 

Wzięłam  telefon  do  pokoju  i  spałam,  trzymając  go  koło  poduszki.  Na 

wszelki wypadek, gdyby zadzwonił... Spałam płytko, tylko noc była głęboka. 
Miałam  niespokojny  sen,  fragmenty  różnych  snów  pojawiały  się,  to  znów 
urywały,  cały  czas  czułam  obecność  telefonu.  Był  obok  mnie  całą  noc, 
nieprzyjemne, zimne uczucie, jak dotknięcie zardzewiałego żelaza. 

W moich snach cały czas pojawiały się Yoko i Tsugumi. Ilekroć pośród 

urywanych, drażniących mnie obrazów widziałam Tsugumi, ogarniał mnie 
błogi,  słodki  nastrój.  Tsugumi  miała  minę  zgorzkniałą  jak  zawsze, 

background image

widziałam ją a to nad morzem, a to w Zajeździe Rodziny Yamamoto, śniło 
mi  się,  jak  odzywa  się  bezczelnie,  a  ja  byłam  przy  niej,  niespokojna.  Jak 
zawsze, byłam z Tsugumi. 

Promienie  porannego  słońca  padły  mi  prosto  na  zamknięte  powieki. 

Jęknęłam  i  wstałam.  Telefon  nie  zadzwonił.  Zastanawiając  się,  jak  się  ma 
Tsugumi, odsłoniłam okno. 

Był piękny poranek. 
Naprawdę nadeszła jesień. Seledynowe echa rozchodziły się aż po krańce 

nieba.  Drzewa  powoli  kołysały  się  w  podmuchach  jesiennego  wiatru. 
Wszystko  przepełnione  było  łagodnym  zapachem,  tworzyło  bezdźwięczny, 
przejrzysty  świat.  Miałam  wrażenie,  że  dawno  już  nie  przeżyłam  tak 
olśniewającego  poranka,  i  przez  chwilę  przyglądałam  się  tej  scenerii  z 
pustką  w  głowie.  Wszystko  wyglądało  tak  pięknie,  aż  przyprawiało  o  ból 
serca. 

Nie wiedziałyśmy z mamą, co się dzieje z Tsugumi, ale postanowiłyśmy, 

że tak czy owak pojedziemy i zasiadłyśmy do śniadania. Zadzwonił telefon. 

To była ciotka Masako. 
– No i co? – spytałam. 
Ciotka zaśmiała się, jakby nieco zakłopotana. 
– No więc... 
– Wszystko w porządku? 
–  Zupełnie  ozdrawiała,  jakby  w  ogóle  nic  jej  nie  było.  Chyba 

niepotrzebnie narobiliśmy tylko krzyku. 

– Naprawdę? 
Czułam, że uleciały ze mnie wszystkie siły. 
– Wczoraj wieczorem, niespodziewanie, jej stan potwornie się pogorszył. 

Od  dawna  nic  takiego  się  nie  zdarzyło,  więc  spanikowaliśmy.  Lekarze  też 
uznali, że sytuacja jest poważna, i uwijali się, jak mogli, byli zaskoczeni siłą 
jej woli życia. Jakiś czas naprawdę nie wiedziałyśmy, jak to się skończy, a tu 
dziś rano, nie do wiary, Tsugumi znów spokojna, śpi, pogwizdując... Różnie 
to  już  bywało  z  jej  zdrowiem,  ale  coś  takiego  przydarzyło  się  po  raz 
pierwszy. Na pewno jeszcze nie raz wydarzy się coś nieprzewidywalnego... – 
Ciotka mówiła tak, jakby się do tego przygotowała, ale jej głos był pogodny. 
– Przepraszam, że podnieśliśmy taki alarm. Jakby coś się stało, zaraz damy 
znać i poprosimy was o pomoc, ale dziś nie musisz, Mario, przyjeżdżać, nie 
fatyguj  się.  Spędźcie  sobie  miło  dzień.  Przepraszam  bardzo,  że  was 

background image

zaniepokoiłyśmy. 

–  Cieszę  się,  że  dobrze  się  skończyło.  –  Uspokoiłam  się  i  w  tej  samej 

chwili  poczułam  płynący  w  sercu  ciepły  strumień,  zupełnie  jakby  krew 
ponownie  zaczęła  mi  krążyć  w  żyłach.  Przekazałam  słuchawkę  mamie, 
wróciłam  do  pokoju  i  z  powrotem  wpakowałam  się  do  łóżka.  W 
promieniach  porannego  słońca  zamknęłam  oczy  i  przysłuchując  się 
wesołemu  szczebiotowi  mamy  dochodzącemu  z  oddali,  zasnęłam.  Tym 
razem szybko nadszedł należyty sen. Głęboki i pogodny. 

Kilka dni później, w samo południe, zadzwoniła Tsugumi. 
– Słucham – ledwo odebrałam, a tu od razu: „Hej, paskudo!" – dobiegł 

mnie  głos  Tsugumi.  Nagle  podświadomie  zdałam  sobie  sprawę,  że 
absolutnie  nie  wyobrażam  sobie  stracić  tego  słabego,  wysokiego,  bliskiego 
memu  sercu  brzmienia  jej  głosu,  do  którego  byłam  przyzwyczajona.  Z 
drugiej strony słuchawki słychać było różne hałasy, nazwiska wywoływane 
przez mikrofon, płacz dzieci. 

–  Co  tam?  Jesteś  w  szpitalu?  Wszystko  w  porządku?  Już  dobrze?  – 

pytałam. 

–  Już  dobrze.  Tak,  jestem  w  szpitalu.  Jeszcze  nie  dotarło,  co?  Jak  to 

możliwe?!  –  Tsugumi  zaczęła  mówić  coś bez  sensu.  –  Na  pewno  ta głupia 
pielęgniarka wysyłając, pomyliła adres. Jest beznadziejna. 

– O co ci chodzi? – spytałam, zastanawiając się, czy aby nie świruje od 

gorączki.  Tsugumi  milczała.  Cisza  trwała  coś  zbyt  długo,  więc  zaczęłam 
przywoływać  w  pamięci  sylwetkę  Tsugumi.  Jeden  wizerunek,  na  który 
złożyły się wszystkie dotychczasowe obrazy... gładkie włosy, płonący blask w 
jej oczach, drobne nadgarstki. Linia jej kostek, gdy szła boso, biel jej zębów, 
gdy  się  śmiała.  Jej  profil,  gdy  surowo  marszczyła  brwi...  morze,  na  które 
patrzyła. Brzeg obmywany lśniącymi falami... 

– Wiesz, miałam już umrzeć – odezwała się nagle bardzo wyraźnie. 
–  Co  ty  mówisz?!  Komuś,  kto  łazi  sobie  żwawo  po  szpitalnych 

korytarzach, śmierć nie zagraża – zaśmiałam się. 

– Kretynka. Naprawdę o mało co nie umarłam. Świadomość uleciała mi 

gdzieś daleko, widziałam wielkie światło i chciałam do niego iść..., ale wtedy 
pojawiła się zmarła matka i powiedziała „Nie wolno ci tu przyjść...". 

–  Kłamiesz  jak  zwykle.  Czyja  matka  niby  zmarła,  co?!  –  Cieszyłam  się, 

słysząc, że wreszcie jest w dobrej formie. 

–  To  akurat  kit,  ale  naprawdę  było  niebezpiecznie.  Słabłam  z  dnia  na 

background image

dzień i, serio, byłam pewna, że tym razem to już koniec  – mówiła. – No i 
napisałam do ciebie list. 

– List? Do mnie?! – zaskoczona, aż krzyknęłam. 
–  Zgadza  się.  Żałosne,  co?  A  tu  okazało  się,  że  jeszcze  pociągnę... 

Tymczasem pielęgniarka, którą poprosiłam o pomoc, mówi, że już wysłała 
ten list, więc choćbym go chciała z powrotem, to już niemożliwe. Nawet jak 
cię  poproszę,  abyś  od  razu  wyrzuciła  kopertę,  nie  otwierając,  jeśli  go 
dostaniesz,  jak  znam  twój  paskudny  charakter,  i  tak  pewnie  otworzysz  i 
przeczytasz. No więc dobrze, czytaj sobie – powiedziała Tsugumi. 

– No to w końcu jak? 
Tsugumi  napisała  do  mnie  list...  Serce  jakoś  dziwnie  waliło  mi  z 

przejęcia. 

– W porządku, przeczytaj – zezwoliła rozbawionym głosem. – Czuję się, 

jakbym  tym  razem  rzeczywiście  umarła  na  chwilę.  Może  więc  i  to,  co 
napisałam,  było  słuszne.  Od  tej  pory  możliwe,  że  będę  się  po  trochu 
zmieniała. 

Nie  wiedziałam,  co  chciała  powiedzieć.  Ale  równocześnie  wydawało  mi 

się, że gdzieś w głębi duszy rozumiem. Milczałam przez chwilę. 

– O! Przyszedł Kyoichi, to go daję, cześć – rzuciła nagle Tsugumi. 
Zawołałam  ją,  ale  najwidoczniej  już  sobie  poszła.  „Masz  być  w  sali!"  – 

krzyknął  za  nią  Kyoichi,  po  czym,  nie  wiedząc,  o  co  chodzi,  podniósł 
słuchawkę: 

– Halo? 
Oczywiście,  Tsugumi  jak  zawsze  po  swojemu.  Pewnie  już  człapała 

korytarzem w stronę sali. Drobna, z piersią wypiętą dumnie jak paw. 

Uśmiechnęłam się kwaśno i powiedziałam: 
– Halo. 
– Aaa! Maria – ucieszył się Kyoichi. 
– Słyszę, że z Tsugumi było kiepsko. 
– Tak, ale teraz zdaje się już całkiem zdrowa. Przez jakiś czas nie można 

było jej odwiedzać, było z nią tak źle. Traciliśmy głowę – odparł Kyoichi. 

–  Pozdrów  wszystkich...  Eee,  Kyoichi,  myślisz,  że  gdy  Tsugumi 

wyprowadzi  się  w  góry,  siłą  rzeczy  rozstaniecie  się?  –  pytanie  gładko 
wypłynęło z moich ust. 

–  Kto  wie.  Dowiemy  się,  co  będzie,  nie  wcześniej,  niż  kiedy  wyjedzie  i 

wylądujemy daleko od siebie, nie sądzę jednak, żebym jeszcze spotkał wiele 

background image

dziewczyn  o  tak  silnym  charakterze  jak  jej.  Fajna  laska  jest,  naprawdę 
genialna. Chyba nigdy nie zapomnę tego lata. Nawet jeśli się rozstaniemy, 
pozostanie  wyryte  w  moim  sercu  na  całe  życie.  Tego  jestem  pewien  – 
powiedział spokojnie. – W każdym razie, przy następnej okazji pamiętaj, że 
w  zastępstwie  Zajazdu  Rodziny  Yamamoto  będziecie  tu  mieć  zawsze  mój 
hotel. W każdej chwili możecie przyjechać. 

– ...czyli, tak jak tego lata, już zawsze będziemy mieć gdzie się spotykać. 
– Prawdopodobnie – zaśmiał się. – O! Yoko weszła do holu. Niesie lilie. 

Aaa! Zderzyła się z jakimś pacjentem na rogu korytarza i przeprasza... idzie, 
już tu jest, no to cześć, daję ją. 

–  Tak,  słucham,  kto  to?  –  Yoko  odebrała  telefon.  Odpowiadając, 

pomyślałam, że to zupełnie jak jakaś parada. Nadchodzili jedno za drugim. 
Usiadłam  na  krześle  i  patrząc  na  niebo  za  oknem,  rozmawiałam  z  Yoko. 
Wlewające  się  promienie  popołudniowego  słońca  tworzyły  oświetlony 
kwadrat  na  środku  pokoju.  Czułam,  że  moje  wnętrze  wypełnia  ciche 
postanowienie, nieuzasadnione i jeszcze dokładnie niesprecyzowane. 

Teraz tu będę żyta. 
Droga Mario, 
I stało się tak, jak mówiłam. 
Może nawet list ten dojdzie w momencie, gdy właśnie będziesz w drodze 

na mój pogrzeb. To jest prawdziwa skrzynka duchów. 

Pogrzeb jesienią jest przygnębiający, żadna przyjemność, co? 
Sporo  listów  napisałam  do  Ciebie  ostatnio.  Pisałam  i  darłam,  i  znowu 

pisałam. Czemu akurat do Ciebie? Jakoś tak mi się zdaje, że spośród tych 
wszystkich osób naokoło mnie tylko ty jedna właściwie umiesz ocenić moje 
słowa i możesz mnie zrozumieć. 

Wydaje  mi  się,  że  naprawdę  chcę  już  umrzeć  i  tylko  pragnę  jeszcze 

zostawić po sobie list dla Ciebie. Kiedy sobie wyobrażę, jak wszyscy będą się 
zanosić płaczem i wymyślać, jaka to ja niby naprawdę byłam, aż mnie ciarki 
przechodzą. Kyoichi ma swój urok, ale miłość to bitwa i do końca nie można 
okazać słabości. 

Jak  to  możliwe,  że  choć  jesteś  taka  beznadziejna,  potrafisz  właściwie 

oceniać wagę spraw? Doprawdy, aż dziw bierze. 

Jeszcze  jedno.  Zaraz  jak  tylko  znalazłam  się  w  szpitalu,  przeczytałam 

książkę  pod  tytułem  Strefa  śmierci.  Miała  mi  tylko  pomóc  zabić  czas,  ale 
nieoczekiwanie  okazała  się  interesująca  i  przeczytałam  ją  jednym  tchem. 

background image

Mój stan był coraz gorszy, ledwo dyszałam, ale dla kogoś tak wątłego jak ja, 
książka,  której  bohater  coraz  bardziej  słabnie,  jest  dość  przejmująca. 
Zaczyna  się  od  tego,  że  główny  bohater  ma  wypadek  samochodowy,  w 
którego  wyniku  zostaje  zmasakrowany.  Potem  już  wyskakuje  jedno 
nieszczęście  za  drugim,  kolejne  gwoździe  do  trumny,  aż  w  końcu  umiera. 
Ostatni rozdział to listy pożegnalne, które napisał do ojca i ukochanej. Listy 
ze  strefy  śmierci.  Nawet  ja  się  trochę  popłakałam,  czytając  to. 
Pozazdrościłam gościowi tego numeru z pisaniem i otrzymywaniem takich 
listów i właśnie dlatego teraz to piszę. 

Kopiąc ostatnio dół z zamiarem wrzucenia do niego tego podłego drania, 

myślałam o różnych rzeczach. Ot tak, żeby szybciej zlatywał czas spędzany 
na pracy fizycznej. Tamtej nocy, widząc błagalne łzy mojej głupiej siostry – 
która,  jak  tak  dalej  pójdzie,  chyba  nigdy  nie  wyjdzie  za  mąż,  tylko  ciągle 
będzie  się  mną  opiekować–  nagle  mnie  olśniło.  Miałam  wrażenie,  że 
wyraźnie  zobaczyłam  samą  siebie.  Choć  wszyscy  wokoło  wspierali  moje 
słabe  ciało,  nie  byłam  dotychczas  nikim  więcej  jak  tylko  bladą  małą 
dziewczynką  siejącą  histerię  i  żyjącą  samolubnie.  Uświadomiłam  sobie,  że 
pewnie będzie tak nadal przez resztę mojego życia. 

Oczywiście  nie  żałuję  niczego,  zresztą  i  wcześniej  już  o  tym  wszystkim 

wiedziałam.  Na  skraju  wytrzymałości  fizycznej,  kiedy  już  prawie  traciłam 
przytomność,  przyjemnie  było  myśleć  o  takich  sprawach.  Wkrótce  nie 
mogłam  oprzeć  się  wrażeniu,  że  umrę  w  ciągu  najbliższych  dni.  W  końcu 
wykopanie takiego dołu byłoby nie lada wysiłkiem nawet dla osoby zdrowej. 
Było to ciężkie zadanie, odpowiednie jak na ostatnie w życiu. 

Kopałam  w  cudzym  ogrodzie,  wiedziałam  więc,  że  nie  mogę  zostać 

nakryta. Pracowałam tylko w nocy. Kopałam, wynosząc ziemię po trochu. 

Wreszcie  dół  był  wystarczająco  głęboki.  Gdy  patrzyło  się  w  górę  z  jego 

dna,  widać  było  gwiazdy.  Ziemia  była  twarda,  ręce  miałam  tu  i  ówdzie 
poharatane, codziennie obserwowałam, jak znów nadchodzi letni świt. 

Z dna dołu. 
W tym wąskim polu widzenia mogłam dojrzeć, jak niebo stopniowo się 

rozjaśniało, a gwiazdy bladły. Wykończona myślałam o różnych sprawach. 
Bojąc  się,  aby  mama  nie  wykryła  sprawy,  kiedy  zobaczy  brudne  ubrania, 
wkładałam  na  siebie  strój  kąpielowy,  a  na  to  codziennie  tę  samą  utytłaną 
kurtkę.  Uświadomiłam  sobie,  że  prawie  nie  mam  wspomnień  o  tym,  jak 
pływam w morzu ubrana w kostium kąpielowy. W czasie zajęć zawsze tylko 

background image

się  przyglądałam  i,  jak  się  dobrze  zastanowić,  nawet  nie  umiem  pływać 
kraulem. Przypomniało mi się też, jak codziennie brakowało mi tchu na tej 
ulicy  prowadzącej  pod  górkę  do  szkoły  i  że  ani  razu  nie  brałam  udziału  w 
długich apelach porannych. W takich chwilach nigdy nie zwracałam uwagi 
na  te  błahostki,  dziejące  się  tuż  pod  moim  nosem,  bez  przerwy  tylko 
myślałam o naprawdę wielkich sprawach tego świata. 

Ciężko mi oddychać, a ciało mam tak ociężałe, jakby przygniatała mnie 

kołdra. 

Nawet  nie  mogę zjeść porządnego  posiłku.  Przez gardło przechodzą  mi 

tylko kiszonki, co mi je stara przynosi. Śmiejesz się, co? Mario! 

Dotychczas, cokolwiek by się działo, gdzieś w głębi mojej duszy tryskało 

życie,  tym  razem  jego  zapasy  równe  są  zeru.  Szczerze  mówiąc,  już  się 
poddaję. 

Nocy też mam już dość. 
Gdy zgaśnie światło i sala zmieni się w jedną wielką ciemność, popadam 

w  depresję  i  nie  wiem,  co  począć.  Aż  się  na  płacz  zbiera.  Ale  płacz  mnie 
wykańcza, więc bronię się przed tym w ciemnościach. Piszę ten list, świecąc 
sobie  małą  latarką.  Na  przemian  świadomość  odpływa,  to  znów  powraca, 
wszystko  wiruje.  Jeszcze  trochę  mi  się  pogorszy  i  koniec.  Będę  nic 
niewartym trupem, a wy, kretyni, będziecie zanosić się płaczem. 

Co rano paskudna pielęgniarka przychodzi odsłonić okno. 
Przebudzenie to dopiero koszmar, w ustach sucho, głowa ociężała z bólu, 

wysuszona gorączką, czuję się jak mumia. Z byle powodu od razu dają mi 
kroplówkę, naprawdę beznadzieja. 

Ale kiedy otwierają okno, razem z promieniami słońca wpada też wiatr 

pachnący morzem. Z na wpół przymkniętymi powiekami, zlanymi blaskiem 
światła, drzemię i śnią mi się spacery z psem. 

Miałam gówniane życie. Z dobrych rzeczy przypominam sobie tylko tyle. 
W każdym razie cieszę się, że mogę umrzeć w tym mieście. 
Trzymaj się. 
Tsugumi Y.