Red Garnier
Gra pozorów
Tłumaczenie:
Anna Sawisz
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Molly Devaney na gwałt potrzebowała supermena. Sama nie dawała sobie
rady.
Przez ostatnie dwa tygodnie całymi nocami przewracała się w łóżku z boku na
bok, obsesyjnie myśląc o tym, co się stało. Modliła się, wzdychała. Musi coś
z tym zrobić. I to jak najszybciej.
Piętnaście nocy piekielnych mąk. A wszystko po to, by dojść do wniosku, że
ktoś musi jej pomóc.
Wiedziała kto. Bohater jej marzeń z czasów, gdy ona miała trzy, a on sześć lat.
Gdy osierocona Molly i jej siostra Kate zamieszkały w okazałej posiadłości jego
rodziców w San Antonio. Julian John Gage.
Okej, facet nie jest święty. Kobieciarz do szpiku kości. Może mieć każdą, kiedy
tylko zechce. I korzysta z tego pełnymi – jeśli tak można powiedzieć – garściami.
A ją to czasem boli.
W kwestii podrywów jest niereformowalny. Jako szef PR w „San Antonio Da-
ily”, trudny dla współpracowników. Czupurny brat, krnąbrny syn. Ale dla Molly
Julian John Gage był kimś nadzwyczajnym. Najlepszym przyjacielem, niedości-
gnionym wzorem mężczyzny. Jedyną osobą na świecie, z którą można szczerze
porozmawiać i która potrafi jej wytłumaczyć, co powinna zrobić, by zdobyć jego
irytująco rzeczowego i przyziemnego starszego brata.
Problem w tym, że moment był chyba nie najlepszy. Wtargnięcie w niedzielny
poranek do czyjegoś mieszkania to kiepski pomysł. Czuła jednak, że straciła już
za dużo czasu. Chciała się natychmiast przekonać, że Garrett, starszy brat Julia-
na, ją kocha. Inaczej umrze z rozpaczy.
Niech tylko Julian przestanie się na nią gapić jak na jakieś dziwadło. Robi to
od kilku minut. Ściślej od momentu, gdy zwierzyła mu się z problemu i wyjawiła
plan. Facet stał skamieniały, jak starożytny posąg w nowoczesnym mieszkaniu.
– Czy ja dobrze rozumiem? – odezwał się w końcu zachrypniętym głosem. –
Prosisz mnie o pomoc w uwiedzeniu mojego własnego brata?
– Ja chyba nie użyłam takiego słowa – zwróciła mu uwagę Molly, przerywając
na moment nerwowy marsz wokół stolika. – Mówiłam coś o uwiedzeniu?
– A nie mówiłaś? – Julian starał się przypomnieć sobie jej słowa wypowiedziane
pięć minut temu.
Westchnęła. Też miała trudności z pamięcią. Gdy ujrzała w otwartych
drzwiach żywe uosobienie klasycznego piękna, z nagim torsem, na chwilę zapo-
mniała języka w gębie. Jego spodnie od piżamy były na tyle cienkie, że nie dało
się nie zauważyć ciemnego trójkąta biegnącego od pępka w dół i… Czyżby nigdy
dotąd nie widziała półnagiego mężczyzny?
Z tym, że Julian nie jest ot takim sobie mężczyzną. Wyglądał jak młodsza kopia
Davida Beckhama.
Młodsza i bardziej smakowita. Na szczęście ich wzajemna przyjaźń teoretycz-
nie uodporniła ją na jego wdzięki.
– Może i powiedziałam, nie pamiętam – przyznała pojednawczo i ponowiła wę-
drówkę po pokoju. – Po prostu zdałam sobie sprawę, że jak nie zrobię czegoś
spektakularnego, jakaś dziumdzia gotowa sprzątnąć mi go sprzed nosa. Julian, ja
go muszę mieć, a ty jesteś specem od podrywu. Powiedz, co mam robić?
Jego zielone oczy rozbłysły.
– Posłuchaj, Molls. Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć – zaczął mówić, dołączając
do niej w nerwowym przemierzaniu pokoju. – Dorastaliśmy razem. Ja i moi bra-
cia pamiętamy, jak chodziłaś z pieluchą w majtkach. Garrett już nigdy nie spoj-
rzy na ciebie inaczej. Dla niego zawsze będziesz maleńką młodszą siostrzyczką.
– Okej, rozumiem, już nigdy nie wyzwolę się z pampersów. Ale mam pewne
podstawy, aby sądzić, że Garrett zmienił nastawienie do mnie. Czy naprawdę
mówił ci, że wciąż widzi we mnie tylko tamtego bobasa? Julian, ja skończyłam
dwadzieścia trzy lata! Miał czas zauważyć, że wyrosłam na bywałą w świecie,
seksowną młodą damę.
Z niezłym biustem, który całkiem przyjemnie pieściło się na balu przebierań-
ców, dodała w myślach nie bez dumy.
Julian patrzył na nią z miną, którą z pewnością trudno byłoby określić jako
rozemocjonowaną.
– Twoja siostra Kate jest, owszem, młodą damą. Ale ty? – mówił, bezlitośnie
taksując wzrokiem hipisowską spódnicę w bohomazy i spraną koszulkę na ra-
miączkach. Zanurzył palce w jej włosach, których pasemka w słońcu wypłowiały.
– Na Boga, Molly, czy ty nie masz lustra? Wyglądasz, jakby cię ktoś przepuścił
przez maszynkę.
– Julian! – wykrzyknęła urażona, z trudem łapiąc oddech. – Przyjmij do wiado-
mości, że za cztery tygodnie otwieram w Nowym Jorku indywidualną wystawę
moich prac. Nie mam czasu dbać o wygląd! A poza tym nie masz prawa wytykać
mi, jak jestem ubrana, kiedy sam stoisz obok prawie goły i…
Urwała, gdy z głębi mieszkania dobiegł odgłos zamykanych drzwi. Zobaczyła,
że ktoś się do nich zbliża i odebrało jej głos. Tym kimś była oczywiście kobieta.
Z sypialni Juliana wyszła najbardziej długonoga i najjaśniejsza chyba na świe-
cie blondynka w szkarłatnych szpilkach, odziana w koszulę Juliana, pod którą nie
dało się nie zauważyć imponujących piersi. Dzierżyła pod pachą miniaturową
złotą kopertówkę.
No tak, tej to nikt nie przepuścił przez maszynkę…
– Będę już szła – oświadczyła Julianowi zduszonym szeptem. – Zostawiłam ci
na poduszce numer telefonu. Miło było cię poznać. Mam nadzieję, że pożyczysz
mi tę koszulę. Moja sukienka straciła nieco fason… – Zaśmiała się cichutko.
Julian stał jak zamurowany, nie mogąc oderwać od niej wzroku. Ona zaś opu-
ściła mieszkanie. Gdy zatrzasnęły się drzwi windy, Molly spojrzała na Juliana.
– Julian! Czy ty naprawdę nie potrafisz odpuścić żadnej babie? Musisz się
przespać z każdą?
Wściekła, pchnęła go lekko. On jednak pozostał nieporuszony. Prawdziwy be-
ton.
– Nie rozmawiamy o moim życiu uczuciowym, ale o twoim – zauważył po chwi-
li, chwytając jej dłoń i śmiejąc się. – A mojego brata nie wzrusza twój wizerunek
głodującej artystki.
Odepchnęła go i ruszyła korytarzem.
– Daj mi tylko koszulę, a mój pożałowania godny, pozbawiony polotu i seksu wi-
zerunek z pewnością natychmiast cudownie się odmieni! – krzyczała.
– Do licha, Molly, daj spokój! Molls, kochanie. Wracaj. Postaram się lepiej cię
zrozumieć, dobrze? Daj mi szansę! Oboje wiemy, że jesteś piękna i możesz mieć
gdzieś swój wygląd!
Dogonił ją i zaciągnął z powrotem do salonu. Molly patrzyła na niego i jej
gniew stopniowo mijał. Biedak, sam nie wie, co ma z nią zrobić. Na Juliana Johna
doprawdy nie sposób się długo złościć.
Wiedziała, że zrobiłby dla niej wszystko, dlatego do niego przyszła. Wiedziała,
że nie potraktuje jej jak wrzód na swoim kształtnym tyłku. Tylko przy nim czuła
się pewnie i bezpiecznie. No, może jeszcze przy starszej siostrze, która od
śmierci rodziców prawie zastępowała jej matkę. Rozpieszczała ją, pomagała
w nauce, wychowywała, kochała jak mama i tata razem wzięci.
Fakt, że Julian odegrał w jej życiu podobną jak Kate rolę, wiele mówi o czło-
wieku, który chce na zewnątrz uchodzić tylko za playboya. Którym zresztą – nie
da się ukryć – był. Ale dla niej to przede wszystkim przyjaciel.
– Posłuchaj – powiedziała, uwalniając dłoń z uścisku i rumieniąc się na wspo-
mnienie pocałunku, jaki skradł jej Garrett. – Wiem, że trudno ci to zrozumieć,
ale bardzo kocham twojego brata i…
– Od kiedy to, do cholery? Oboje wiemy, Molls, że to wkurzający sztywniak.
– Może przedtem taki był, ale teraz jest inny – rzuciła w obronie ukochanego.
– Przedtem? Przed czym?
– Przed tym… zanim… zdałam sobie sprawę…
Że mnie chce. Jak mnie pocałował, dokończyła w myślach. Poczuła ucisk w żo-
łądku. Odsunęła włosy opadające jej na twarz i spróbowała ponownie:
– Nie umiem tego wyjaśnić, ale zaszła w nim przemiana. Czuję, że on mnie też
kocha. Julian, nie śmiej się, ja to czuję.
Jakoś nie potrafiła spojrzeć mu w oczy, więc opadła na pobliską skórzaną ka-
napę. Panującą przez chwilę ciszę przerwał jego śmiech:
– Nigdy w to nie uwierzę!
Molly wstrzymała oddech, gdy zauważyła, że na jego twarzy obok rozbawienia
maluje się także szorstkość. Nigdy nie widziała, by Julian się złościł, ale tym ra-
zem był naprawdę zły. Okej, mniejsza z tym. Ona musi zdobyć Garretta. I to już.
– Posłuchaj, Julian, jeśli mamy poważnie rozmawiać, prosiłabym cię, żebyś na-
rzucił jakiś T-shirt. Chyba nie rozdałeś wszystkich? Widok męskiego ciała powo-
duje… no po prostu wzmaga moją chętkę na Garretta – powiedziała.
– Dobrze wiesz, że bratu daleko do mnie – odparł, prężąc muskuły.
– Nie tak znowu.
– Rozłożyłbym go na cztery łopatki w pięć sekund.
– Proooszę cię… Jedyna rzecz, w jakiej jesteś od niego lepszy, to techniki pod-
rywu i obrażania ludzi. Nie zapomnę ci tego, co powiedziałeś o moim wyglądzie.
– A więc nie dotarło do ciebie, że jesteś piękna? To też powiedziałem.
Julian opadł na fotel i przez chwilę oboje milczeli, patrząc w dal.
– Masz rację – odezwał się po chwili, odzyskując energię. – Jestem lepszy w te
klocki, niż obaj moi bracia razem wzięci. Z tym, że Landon jest żonaty, więc nie
ogląda się za kobietami.
Założył ręce za głowę i wyciągnął się wygodnie.
– Okej, więc zabawmy się trochę kosztem starego Garretta. On zawsze był
tak śmiesznie opiekuńczy wobec ciebie i Kate. Miotałby się wściekle jak postać
z kreskówek, gdyby się dowiedział, że się z kimś spotykasz. Zwłaszcza z kimś
o marnej reputacji. To nie musi być na serio. Wystarczy, jak pozwolisz Garretto-
wi uwierzyć, że jakiś łajdus świata poza tobą nie widzi. Podrażnij się z nim tro-
chę.
Molly była zachwycona, że Julian podchwycił jej pomysł. Podskoczyła i klasnęła
w ręce.
– Świetnie! Tylko… czy ja znam kogoś takiego?
– Właśnie na niego patrzysz. – Julian uśmiechnął się, mrużąc groźnie oczy.
Po tych słowach Molly wyglądała na wstrząśniętą, a Julian zaczął się zastana-
wiać, czy w ogóle powinien był je wypowiedzieć. Co z jego nowym planem?
– Przepraszam, chyba się przesłyszałam. – Drgnęła, ściskając z całych sił skó-
rzaną poduszkę. – Proponujesz, że zostaniesz moim chłopakiem czy jak?
– Coś w tym rodzaju – przyznał z uśmiechem.
Był opanowany i spokojny, ale w mózgu kłębiły mu się myśli, których pewnie
kiedyś pożałuje. Na razie sprawiały mu przyjemność.
– Co przez to rozumiesz? – zapytała.
Nie mógł nie zauważyć, jak wspaniale wyglądała. Była zszokowana i zaskoczo-
na, jakby właśnie zdobyła główną wygraną w Lotto.
Dla tych cholernie niebieskich, rozszerzonych zdumieniem oczu mógłby zrobić
wszystko. Zdobyć każdy szczyt w najwyższych górach. W życiu nie widział tak
pełnego wyrazu, a jednocześnie niewinnego, spojrzenia. Czuł się jak supermen.
Nikt, nawet matka, nie obdarzyła go nigdy tak pełnym podziwu i uczucia wejrze-
niem, jak teraz Molly.
– Chciałem przez to powiedzieć, że ja z nikim nie „chodzę”, Molly. Ja po prostu
miewam kochanki. Z przyjemnością więc poudaję trochę twojego chłopaka.
– Zgrywasz się, Jules – powiedziała i spochmurniała. Siedząc nieruchomo na
kanapie, patrzyła na niego badawczo.
Faktycznie, mógłby się z tego śmiać, ale w głębi duszy był śmiertelnie poważ-
ny.
– Rzeczywiście, lubię sobie czasem pożartować, ale ciebie traktuję wyjątkowo
serio – zapewnił.
– Czyli jesteś gotów udawać zakochanego?
Skinął głową. Z trudem powstrzymywał się, by nie pogłaskać jej po twarzy.
– Źle się stało, Moo, że spotkałaś u mnie tę dziewczynę. To dla mnie bez zna-
czenia…
Poderwała się na równe nogi, chaotycznie potrząsnęła burzą włosów i turku-
sowymi koralami. Była jak w transie. Oczy jej błyszczały. Jego propozycja chyba
dopiero teraz do niej dotarła w całej rozciągłości.
– A więc Garrett zobaczy nas razem i będzie piekielnie zazdrosny! O tak, Ju-
lian, to genialny pomysł! Jak myślisz, po jakim czasie zrozumie, że mnie kocha?
Po dwóch dniach? Po tygodniu?
Julian patrzył na nią w milczeniu. Wyglądała na śmiertelnie zakochaną. Czy
naprawdę tak jest?
Gdy o tym myślał, czuł się coraz bardziej zakłopotany. Bardzo by chciał, by
ktoś mądry powiedział mu, co tu jest grane. Czy to jakiś głupi dowcip? Molly ma-
rzy o jego starszym bracie? Naprawdę?
On jest od niej dziesięć lat starszy! A poza tym bracia Gage’owie zostali wy-
chowani w poczuciu, że siostry Devaney są poza ich zasięgiem. Garrett zawsze
trzymał się wyznaczonych reguł. Czyżby tym razem je złamał, dając Molly do
zrozumienia, że mu się podoba?
Kompletnie zbity z tropu Julian zaczął sobie powoli wszystko porządkować.
A więc Garrett był zawsze nadopiekuńczy w stosunku do sióstr Devaney.
Dziewczynki zostały sierotami, gdy ich ojciec, zatrudniany przez Gage’ów ochro-
niarz, zginął na posterunku. Bronił ojca Juliana przed atakiem uzbrojonych ban-
dytów wynajętych przez meksykańską mafię. Ojciec Juliana ujawnił w wydawa-
nej przez siebie gazecie nazwiska i ciemne sprawki jej przywódców. Jedynym,
który wyszedł żywy z tej krwawej łaźni, był towarzyszący ojcu Garrett. Morder-
cy dostali dożywocie, a on od dwudziestu lat żył w piekle wspomnień, żalu i po-
czucia winy.
Gdy owdowiała matka przygarnęła osierocone dziewczynki, Garrett czuł się
w obowiązku chronić je – szczególnie Molly – nawet przed żartami i docinkami
Juliana. Oboje, Molly i Julian, mieli mu to za złe. Uznali Garretta za nieuleczal-
nego sztywniaka.
Teraz więc trudno było uwierzyć, że Molly mogła nagle zbzikować na jego
punkcie.
O co tu chodzi, do cholery?
Julian i Molly byli przyjaciółmi na śmierć i życie. Numery jego telefonów – do
pracy, na komórkę i do domu – widniały na pierwszych miejscach w jej notesie.
Molly często powtarzała, że od romantycznych uniesień woli przyjaźń, która jest
trwalsza niż niejedno współczesne małżeństwo.
Usłyszawszy dziś jej kilkakrotne zapewnienie, że kocha Garretta, Julian uznał,
że musi ratować Molly, bo sytuacja wygląda na poważną. Musi dopomóc jej
w zrozumieniu, że w istocie wcale nie jest zakochana w Garretcie. Koniec. Krop-
ka.
– Ja myślę, że to nam zajmie jakiś… miesiąc – odpowiedział w końcu, patrząc
Molly głęboko w oczy. Jakby starał się wysondować głębię jej rzekomej miłości.
Znając jej romantyczny charakter…
Boże, w jej głowie rozbrzmiewa teraz dźwięk weselnych dzwonów. Wygląda
na zakochaną po uszy. Kurczę, to mu się nie podoba.
– Myślisz, że on na to pójdzie? – zapytała Molly niepewnym głosem. – Tak trud-
no go czasem rozszyfrować…
– Molly, żaden normalny facet nie będzie spokojnie patrzył, jak brat ostrzy so-
bie apetyt na jego ukochaną.
– Naprawdę? Zrobisz to dla mnie? – Molly przywarła do niego i pocałowała
w nieogolony policzek. – Jules, dziękuję ci, jesteś cudowny!
Julian zesztywniał zszokowany. Był nagi od pasa w górę i jej uściski spowodo-
wały, że zaczął się dziwnie czuć tu i ówdzie. Ona jest taka ciepła, pachnąca, słod-
ka… A na domiar złego nie przestaje trajkotać z ustami wtulonymi w jego szyję:
– Jestem szczęściarą, że pojawiłeś się w moim życiu, Jules. Nie wiem, jak ci
dziękować za wszystko, co dla mnie robisz.
Czy ona mówi to poważnie? Bo jej słowa budziły w nim zgoła potępieńcze my-
śli. Usiłował sobie nagle przypomnieć imiona wszystkich dotychczasowych ko-
chanek, w porządku alfabetycznym, ale to nie pomagało. Wziął głęboki oddech i,
próbując uciec przed jej wzrokiem, mruknął:
– Jeszcze mi nie dziękuj, Molly. Zobaczymy, jak to się uda, dobrze?
– Musi się udać. Jestem pewna, że jeszcze w tym miesiącu będę nosić na palcu
pierścionek zaręczynowy.
Przewrócił oczami, wciąż nie mogąc uwierzyć, że to się dzieje naprawdę.
– Jeszcze nie planuj wesela. Pamiętaj, w tym miesiącu chodzisz ze mną. Odwa-
gi, dziewczyno, bo moja rodzina na pewno nie będzie tym zachwycona.
– A to niby dlaczego? – spytała, biorąc się pod boki. – Nie jestem ciebie warta?
– Nie, Molly. To ja nie jestem warty ciebie.
ROZDZIAŁ DRUGI
– Robisz mnie w konia, paskudniku, wiem o tym.
Julian rozparł się w fotelu obrotowym i usiłował zachować powagę, patrząc,
jak brat nerwowo krąży po imponującej sali konferencyjnej na ostatnim piętrze
siedziby „San Antonio Daily”. Gage’owie byli wydawcami tego pisma od lat trzy-
dziestych ubiegłego wieku.
– Braciszku, wiem, że jestem od ciebie młodszy. Ale nie zapominaj, że jestem
też silniejszy i dam ci to odczuć, jeśli nadal będziesz mnie wkurzał.
– A więc poważnie mówisz, że sypiasz z naszą małą Molls?
– Tego nie powiedziałem. Po prostu się spotykamy, a ona wkrótce się do mnie
wprowadzi.
Tego ostatniego nie uzgodnił z Molly, ale uznał za dobry pomysł. Brat poczer-
wieniał i Julian już wiedział. Trafiony. Garrett posiniał, a potem zbladł.
Julian i Molly ustalili pewne ogólne zasady – nie będą się w tym czasie spoty-
kać z nikim innym, będą sobie publicznie okazywać uczucia i nikomu nie wyja-
wią, że to tylko gra. Julianowi bardzo to odpowiadało. Nawiasem mówiąc, odpo-
wiadało mu wszystko, co drażni Garretta.
Nie miał nic przeciwko bratu, ale facet był przesadnie honorowy i jakiś taki…
czcigodny. Teraz na przykład, gdy najstarszy brat Landon udał się w długą po-
dróż poślubną, Garrett demonstracyjnie okazywał, że dźwiga na swoich barkach
ciężar całego świata. No, przynajmniej ciężar prowadzenia rodzinnej firmy.
Bracia bardzo się w zasadzie kochali, ale Julian już od dawna szukał okazji, by
trochę odegrać się na Garretcie.
Zemsta jest zawsze słodka. Julian napawał się tą myślą przez całą ostatnią
noc. Z satysfakcją przyglądał się więc, jak starszy brat przerywa nagle marsz po
pokoju i staje naprzeciw, pytając groźnie:
– A od kiedy to interesujecie się sobą?
– A, jakoś tak niedawno zaczęliśmy świntuszyć w esemesach. O, właśnie do
mnie napisała – dodał, z nonszalancją spoglądając na wyświetlacz komórki. – Ta
dziewczyna mnie kręci!
Udawał, że odpisuje na dwuznaczny komunikat, choć właśnie pisał po prostu:
„Koleś już wie. Zaczyna świrować. Opowiem ci przy kolacji”.
Garrett spojrzał na niego z miną mordercy.
– Kate o tym wie?
– Raczej tak, to w końcu jej siostra. Chyba że jest zbyt zajęta organizacją ko-
lejnej imprezy dla klienta.
Właśnie nadeszła odpowiedź Molly: „Kate i Garrett dobrze się z sobą dogadu-
ją”.
„Mam nadzieję, że nie nadepnąłem jej na odcisk?” – odpisał Julian.
„Niestety, kochanie. Uważaj, właśnie wymachuje kuchenną łyżką, może cię za-
bić”.
Kochana dowcipna Molly. Jasny promyczek w jego życiu.
– O co tu chodzi? – spytał Garrett podminowany.
– A o co ma chodzić?
– O to, że od dwudziestu lat matka, Landon i ja staraliśmy się ci wpoić, że
w przypadku Molly Devaney masz trzymać łapy przy sobie. Nie dotarło? Jeśli ją
skrzywdzisz, to cię wydziedziczymy.
Julian kiwał głową uspokajająco.
– Dotarło, dotarło. Słyszałem setki razy i teraz też słyszę. – Pochylił się nad
stołem konferencyjnym i spojrzał na brata wilkiem. – Ale posłuchaj. Ja. Mam. To.
Gdzieś. Dotarło?
Garrettowi dosłownie opadła szczęka. Wstrzymał oddech, można było mieć
wrażenie, że za chwilę pęknie. Lub zacznie bębnić we własną pierś, jak Tarzan.
– Porozmawiam z Molly. Wytłumaczę jej, jakie głupstwo ma zamiar popełnić.
A jeśli ją skrzywdzisz, Julian, jeśli jej spadnie choć jeden włos z głowy…
Julian jedynie nadludzkim wysiłkiem utrzymał na twarzy maskę spokoju. Wró-
cił pamięcią do swoich nastoletnich czasów, gdy on i Molly usiłowali się do siebie
zbliżyć. I za każdym razem, kiedy ich przyjaźń zmierzała ku bardziej romantycz-
nej formie, rodzina wpadała w panikę. Zaczynały się szantaże emocjonalne,
prześladowania, próby oddalenia ich od siebie. Jego nawet kilkakrotnie wysyła-
no na parę miesięcy za granicę, bo podobno wpatrywał się w Molly w sposób,
którego nikt – ani Kate, ani Landon, ani matka – nie aprobował.
Julian udawał, że go to nie obchodzi. A gdy dorósł, uwierzył, że jest playboy-
em. Wrobiono go w tę rolę, nie dano mu wyboru. Wmówiono, że może mieć każ-
dą kobietę. Poza Kate i Molly.
I z roku na rok ta prosta reguła czyniła jego życie bardziej samotnym i nie-
szczęśliwym. Czuł się jak pochwycony w klatkę lew, jak spętany byk.
A teraz brat po raz enty każe mu trzymać się z dala od najbliższej kobiety na
świecie. Narastał w nim od dawna tłumiony gniew. To jego życie, jego przy-
szłość. Nikt nie będzie mu dyktował, jak ona ma wyglądać. Niezależnie od tego,
co myśli Molly, nikt nie ma prawa ingerować w jego los. Ani w los tej drobnej ru-
dej dziewczyny. Co kogo obchodzi, że nosi się z cygańska, we włosach ma pa-
semka, a palce często uwalane farbą?
Postanowił wykorzystać okazję, jaką miało być udawanie jej partnera do zba-
dania swoich prawdziwych uczuć w stosunku do niej. Wstał, powoli podszedł do
brata i położył mu rękę na ramieniu.
– Odwal się, Garrett. Nie chcę jej skrzywdzić, ale i ciebie wolałbym nie uszko-
dzić, więc trzymaj się z dala od nas.
Po czym złapał marynarkę i opuścił redakcję.
– Nie mogę w to uwierzyć, Molly. Wiem, że mnie wkręcasz.
W przepastnej kuchni Devaneyów Kate dekorowała świeżo upieczone ciastka,
Molly zaś piłowała paznokcie, nie mogąc opanować podniecenia na myśl, że dziś
jest pierwszy wieczór jej „związku” z Julianem. Nie mogła się doczekać miny
Garretta, gdy ujrzy ich razem.
– Nie żartuję, przysięgam. Możesz zadzwonić do Juliana i zapytać.
Kate podniosła w górę szpatułkę do nakładania kremu. Ciemnorude włosy mia-
ła związane w dość chaotyczny węzeł. W białym kuchennym fartuszku wyglądała
tak pięknie i seksownie, że Molly nie potrafiła się na nią gniewać. Kochała sio-
strę do nieprzytomności.
Kate Devaney była osobą pełną życia. Przez cały dzień kręciła się jak fryga,
robiąc rozmaite rzeczy. To tłumaczyło sukces jej cateringowej firmy. Była cu-
downą kucharką, jak większość osób kochających życie. Wysoka, kobieca, opa-
lona, ufna i radosna. Jedyne, co Molly miała jej za złe, to całkowicie zbędne i nie-
udolne próby ukrycia bujnego biustu.
– Ty i Julian? Jako para? Nie wierzę. Wszystkie jego dziewczyny są takie…
– Nie kończ, bo cię znienawidzę – warknęła Molly.
– Dobrze, już nic nie mówię. Ale wiesz, co miałam na myśli – powiedziała Kate,
pakując ciastka do pojedynczych torebek z celofanu.
Molly wstała i zerknęła w lustro na korytarzu. Przypomniała sobie, co wczoraj
Julian powiedział o jej wyglądzie.
– Masz rację – przyznała. – One wyglądają inaczej. Są wysokie, zgrabne, sek-
sowne i bywałe.
Ale ja mam to gdzieś, bo nie chodzi mi o Juliana, a o Garretta, dokończyła
w myślach. Jej usta ciągle pamiętały ten gorący pocałunek. Zaczerwieniła się
i potrząsnęła głową, aby odegnać tamto wspomnienie.
– O Jezu, ty naprawdę się zakochałaś! – zawołała Kate ze śmiechem. – Wiesz,
lubię Juliana, ale uważam, że tylko kobieta niespełna rozumu może za niego
wyjść. Nie chciałabym, żebyś to ty okazała się tą głupią, Moo.
Molly już omal nie zaczęła zapewniać siostry, że absolutnie nie zamierza zako-
chiwać się w Julianie Johnie. Nie znała faceta równie nastawionego na zaliczanie
jak największej liczby kobiet. W porę przypomniała sobie, że przecież od dziś
ma udawać jego dziewczynę. Czy raczej, zgodnie z jego słowami, kochankę. Po-
dziękowała niebiosom za to, że nigdy nie będzie nacięciem numer 1 000 347 na
słupku podtrzymującym baldachim łóżka Juliana Johna Gage’a.
– Ale co się właściwie stało? – spytała Kate, unosząc brwi. – Tak nagle, po pro-
stu…?
– Uderzyło mnie, jakim idiotą byłem, nie zauważając, że mała Molly jest
wprost stworzona dla mnie – przerwał jej głęboki baryton, na dźwięk którego
ramiona Molly pokryły się gęsią skórką.
Julian zamknął za sobą drzwi, a ona zmartwiała na myśl, że znów widzi ją
w roboczych ciuchach. Zresztą nieważne. To jest Julian John, nie zależy jej na
nim. Niech sobie dalej uważa, że wypadła z miksera. Po co to zmieniać? Chociaż
głupio wyglądają jej plamy z farby w zestawieniu z czystym eleganckim garnitu-
rem i nonszalancko przekrzywionym krawatem od Gucciego. On jest tak sek-
sownie rozczochrany, chciałoby się go schrupać żywcem. Nie ona, niektóre inne
kobiety. No, może nawet wszystkie.
Ona musi zachować zdrowy rozsądek.
– Cokolwiek mówi o mnie Kate, nie wierz jej, Mopey – zwrócił się do niej z ło-
buzerskim, dobrze jej znanym od dzieciństwa uśmiechem. – To wszystko dlate-
go, że kiedyś wpadłem jej w oko.
Objął ją w pasie i skłonił swoją jasną głowę. To stało się tak szybko, że mierzą-
ca półtora metra wzrostu Molly nawet się nie zorientowała, gdy Julian podniósł
ją, okręcił, mocno przytulił do potężnej piersi i dosłownie zmiażdżył jej wargi
w pocałunku. Namiętnym i wpawnym.
Och! Oooch!
Niewielka, jeszcze sprawna część jej mózgu nakazywała go odepchnąć. Nikt
nie ma teraz prawa jej całować oprócz Garretta. Ale Julian całował tak samo
wspaniale jak jego brat. Nawet lepiej, bo bez pośpiechu, nie ukradkiem. No
i miał świeży oddech z powodu miętowej pasty do zębów. Nie zionął wińskiem.
Przycisnął wargi do jej ust tak delikatnie, że straciła kontrolę. Była jak zahip-
notyzowana. Świat przewrócił się do góry nogami, a ona rozglądała się w poszu-
kiwaniu serca, które ktoś jej właśnie skradł. Pionową postawę utrzymywała je-
dynie dzięki ufności w siłę Juliana, który w razie upadku na pewno by ją podtrzy-
mał.
Po elektryzującej sekundzie, bo tyle pewnie trwał pocałunek, Julian coś powie-
dział. To chyba było „cześć”.
– Cześć – wyjąkała w odpowiedzi, kompletnie zamroczona. – Co tu robisz, J.J.?
Patrzyła na jego wargi. Co w nich jest, że czuje się tak wspaniale?
– Nic takiego, bułeczko z dyni – odrzekł, pakując sobie do ust ciasteczko. – Po
prostu sprawdzam, co u mojej dziewczyny. Zapłacisz mi za to „J.J.”, Molls – szep-
nął jej do ucha, klepiąc ją w tyłeczek. Nie lubił tego swojego dziecięcego prze-
zwiska.
– J.J.? – Kate odwróciła się do nich, dzierżąc szpatułkę niczym miecz. – Myśla-
łam, że nie lubisz tej ksywki.
– To prawda, nie lubię. Ale mała Molly może mnie tak nazywać. Oczywiście
tylko wtedy, kiedy ma ochotę na niewinnego klapsa.
Cała radość Molly ze słodkiej zemsty wyparowała.
Zaczerwieniła się. Było jej wstyd. Siostra będzie ją teraz uważać za miłośnicz-
kę tandetnej perwersji.
– Kochanie, jest dopiero popołudnie. Nie dałeś mi szansy, żebym się wyszyko-
wała na spotkanie z tobą. Nie każdej z nas przychodzi to ot, tak. – Posłała mu
zza pleców Kate spojrzenie, które mogłoby zabić. – Teraz musisz trochę na mnie
zaczekać. Dotrzymaj towarzystwa Kate i jej szpatułce.
– Mam lepszy pomysł, bułeczko. Pomogę ci się ubierać. Co ty na to, hm?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, poszedł za nią do sypialni, zostawiając oniemiałą
Kate pośrodku kuchni.
– Przestań nazywać mnie bułeczką – syknęła Molly.
– To ty zaczęłaś. Po co ci było to J.J.? Wiesz, że tego nie znoszę.
– A ty nie całuj mnie bez ostrzeżenia, jak przed chwilą!
– Ostrzegam, jeśli jeszcze raz powiesz do mnie J.J., natychmiast cię pocałuję.
Z języczkiem! A może tego właśnie chcesz?
Gapiła się na niego, błagając los, by te motyle w jej brzuchu nieco się uspoko-
iły. Nie potrafiła nie pomyśleć o tym, co Julian robi językiem tym wszystkim ko-
bietom…
– Czy to jasne, Molls? – zapytał, dwoma palcami odwracając jej głowę tak, by
musiała na niego spojrzeć.
Spojrzała, ale wyłącznie na jego wargi, i pokiwała głową na znak zgody. Z tru-
dem powstrzymała się, by nie odpowiedzieć: Tak, J.J.
Jęknęła i odepchnęła go.
– Ale dlaczego powiedziałeś przy niej o tych klapsach? – poskarżyła się, pocie-
rając skronie.
– Bo czasami odnoszę wrażenie, że ich pragniesz. – Trzepnął ją lekko w pośla-
dek, po czym zmienił temat. – Powiedziałem twojemu ukochanemu, że się do
mnie wprowadzasz. Co ty na to, mój mały Picasso?
– Był zazdrosny.
– Chciał walić głową w ścianę. – Julian uśmiechnął się złośliwie.
– No to świetnie – odparła Molly, otwierając szufladę z bielizną.
ROZDZIAŁ TRZECI
– Co jeszcze mówił mój ukochany? – zapytała, gdy w drodze do mieszkania Ju-
liana zatrzymali się, by coś zjeść.
Julian był wiecznie głodny. Nic dziwnego, taka góra mięśni potrzebuje stałego
dopływu glukozy i innych rzeczy. Facet gra w piłkę nożną, koszykówkę, uprawia
kajakarstwo i wspinaczkę. Ta wspaniała muskulatura i piękny złocisty odcień
skóry nie biorą się przecież z siedzenia całymi dniami za biurkiem.
Był świetnie zbudowany i tak sprawny, że zwycięstwo w dziesięcioboju przy-
szłoby mu równie łatwo, jak liczne podboje łóżkowe. Hm, a swoją drogą cieka-
we, kiedy Garrett zaciągnie ją do łóżka…
– Poczekaj tu – powiedział do niej Julian, z trudem parkując aston martina
przed barem z mrożonymi jogurtami.
Poprosiła o mleczny koktajl Oreo z wiśniami. Gdy wrócił, zauważyła, że na
jego kubku ktoś wypisał numer telefonu.
Julian uruchomił silnik.
– Skąd tu się wziął ten numer? – spytała.
Bezradnie rozłożył ręce.
– Nie wiem, ja go nie zamawiałem.
Cóż można poradzić na to, że jakaś kelnerka czy kasjerka zagięła na niego pa-
rol i napisała mu swój numer telefonu w nadziei, że się do niej odezwie?
– Pewnie wpadłeś komuś w oko – stwierdziła Molly, kręcąc głową z niedowie-
rzaniem.
– Myślałem, że tobie.
Roześmiała się, biorąc do ust wisienkę.
– Nie odpowiedziałeś mi na pytanie, co mówiła miłość mojego życia – przypo-
mniała mu.
– Coś tam bąkał o walce, pojedynku. O świcie.
– Tylko proszę cię, nie zrób ze mnie wdowy jeszcze przed ślubem!
– Ślub! No proszę, zaczynamy używać wielkich słów.
– Ślub i małżeństwo to zwykłe słowa.
– Zwykłe, ale wielkie.
Molly patrzyła na niego podejrzliwie, ssąc wisienkę. Uśmiechał się, tak jakoś
seksownie. Jakby znał jakiś nieznany jej sekret. Chyba, mówiąc o walce, nie miał
na myśli swoich mięśni? Przeszedł ją nagły dreszcz. Poczuła ucisk w żołądku.
Spokój, tylko spokój.
Gdy wyładowywali jej walizki, spadł deszcz. Jak na ironię włożyła na siebie
coś, co Julian mógłby uznać za eleganckie i światowe. A teraz te ciuchy żałośnie
lepiły się do ciała i ociekały wodą.
Nie to, żeby jej zależało na wyglądzie. Chciała po prosu pokazać, że Molly De-
vaney jest kobietą sukcesu, stać ją na markowe ubrania. A że na co dzień ubiera
się raczej wygodnie niż elegancko to zupełnie inna sprawa. Nie szata zdobi czło-
wieka.
Ale dlaczego znów ma gęsią skórkę? Z powodu zmoczonych ciuchów, zimnego
mleka czy też podekscytowania? Rozmyślała, jak to będzie – mieszkać u Juliana.
Ma nadzieję, że odstąpi jej jakiś wolny pokój. Przecież wkrótce wystawa, a ona
musi jeszcze dokończyć dwa obrazy.
Gdy stanęli przed budynkiem, Julian zapytał, czy może jej coś pokazać. Zgodzi-
ła się. Eduardo, jeden z portierów, zajął się dostarczeniem walizek na dwunaste
piętro. Julian w tym czasie poprowadził ją do drugiej windy i nacisnął guzik z li-
terą P.
Zajechali na poddasze, gdzie po otwarciu windy powitała ich wielka jasna
przestrzeń penthouse’u, z oknami od podłogi po wysoki sufit. Pachniało świeżą
farbą.
– Boże, a co to takiego? – zawołała.
Spojrzał na nią błyszczącymi z dumy oczami.
– Tak się składa, że tu będą moje biura – odparł.
– Co? „Daily” wynosi się z centrum?
Rodzina Gage’ów posiadała najlepiej prosperujący koncern prasowy stanu
Teksas. Wydawali parę tytułów gazet, zarządzali kilkoma kanałami telewizji ka-
blowej i informacyjnymi portalami internetowymi. Lokomotywą całego przedsię-
wzięcia był ukazujący się drukiem dziennik „San Antonio Daily”. Już trzecie po-
kolenie prowadziło ten biznes. Dotychczas koncern zajmował kilka budynków
w centrum miasta.
– Nie, tylko ja się tu przeniosę, Molls – odparł Julian po dłuższym namyśle.
Molly zauważyła, że mówił to ze smutkiem. Coś niedobrego musi się dziać
w rodzinnym biznesie.
– Twoi bracia o tym wiedzą, Jules? – spytała ostrożnie.
– Wkrótce się dowiedzą.
Potrzebowała kilku minut na przetrawienie tej szokującej informacji. Fakt, Ju-
lian zawsze był buntownikiem, czarną owcą. Pamiętała, że kilka razy wysyłano
go za granicę, choć nie wiedziała, co przeskrobał. Strasznie za nim wówczas tę-
skniła. Bardzo często płakała.
A teraz patrzyła, jak chodził po swoim nowym biurze. Stąpał po rozesłanych
na podłodze plastikowych plandekach, sprawdzał przewody elektryczne. Dlacze-
go, u licha, chce opuścić redakcję popularnej gazety i kwitnącą firmę wydawni-
czą?
Był w niej szefem reklamy i PR-u. To najlepszy kawałek tortu. Taka sama pen-
sja i tyle samo kasy z udziałów w firmie jak w przypadku braci. Za to dużo mniej-
sza odpowiedzialność, ciekawsza praca i więcej czasu na życie erotyczne i na
hobby w rodzaju pilotowania cessny czy uprawiania ulubionych sportów. Dlacze-
go porzuca „San Antonio Daily”?
– Myślałam, że jesteś szczęśliwy, robiąc to co dotychczas – powiedziała, gdy
napotkała jego wzrok.
Przez chwilę patrzył przez okno.
– Jestem niespecjalnie zadowolony ze swojego życia, ale to nie znaczy, że je-
stem nieszczęśliwy. Potrzebuję tylko zmiany.
Poczuła się zawiedziona. Dopiero teraz dzieli się z nią tak istotną informacją?
Myślała, że jest mu bliższa…
Ale Julian był zawsze pełen rezerwy w kwestii emocji. Stąd niektórzy podej-
rzewali go o ich całkowity brak.
– Od jak dawna to planujesz? – spytała.
– Od kilku lat. A może od początku? – usłyszała.
Uśmiechnął się do niej ze szczerym zadowoleniem. Ona zaś poczuła się roz-
darta. Z jednej strony chciała przyklasnąć jego planom. Nareszcie! Z drugiej zaś
strony poczuwała się do lojalności wobec reszty jego rodziny. A im z pewnością
odejście Juliana się nie spodoba.
Na przykład Garrett, któremu oddała dwa tygodnie temu serce, na pewno bę-
dzie walczył z całych sił, by zatrzymać Juliana w firmie.
To niesamowite szczęście – mieć na stanowisku szefa reklamy i PR-u osobę
tak znakomicie ułożoną, a jednocześnie nieco tajemniczą, niepospolitą, chary-
zmatyczną. Po odejściu Juliana „Daily” może stracić nawet połowę reklamodaw-
ców.
Zamyślona snuła się po pustej przestrzeni i omal nie wpadła na ścianę.
– Będziesz musiał czymś wypełnić te białe powierzchnie – wyrwało się jej nie-
spodziewanie.
– Wiedziałem, że to powiesz – zachichotał w odpowiedzi.
– Jasne, od ponad dwudziestu lat wiesz, że nie lubię pustych ścian. – Skrzywiła
się.
Wyciągnął ramię i pogładził zmarszczkę, jaka pojawiła się na jej nosie.
– To namaluj mi tu coś. Jakiś mural. Cała ta ściana jest do twojej dyspozycji.
Spojrzała na bezkresną powierzchnię.
– Zwariowałeś? Moje obrazy już osiągają pięciocyfrowe kwoty. Taki mural
kosztowałby co najmniej sto pięćdziesiąt tysięcy. Musiałabym mu poświęcić kilka
miesięcy. Muszę to uzgodnić z moim wystawcą.
Jej wystawca był niegdyś wystawcą Andy’ego Warhola. To jeden z najbardziej
obrotnych właścicieli galerii, potrafiący sprzedać nawet wyjątkowo ekstrawa-
ganckie nowoczesne dzieło. To także jeden z przyjaciół Juliana.
– Zostaw Blackstone’a w spokoju. Zgadzam się na sto pięćdziesiąt tysięcy.
Zatkało ją.
– Coś ty? Jules, nie mogę cię tak obciążyć! Czułabym się, jakbym obrabowała
najlepszego przyjaciela.
– To właśnie może być zabawne, Molls. Namaluj za te pieniądze coś naprawdę
pięknego. Tak pięknego jak ty.
Uśmiechnął się szarmancko, a jej zakręciło się w głowie. Czy od właśnie za-
wartego niesamowicie korzystnego kontraktu, czy od tego, że nazwał ją piękną,
nie obrażając jednocześnie jej stylu ubierania się? Trudno powiedzieć.
– Świetnie! – zawołała. Złapała go za kołnierzyk koszuli i ucałowała w szczę-
kę. – Kiedy mogę zacząć?
– Choćby jutro – odparł, kręcąc szyją, jakby od tego pocałunku złapał go
skurcz.
Molly nie mogła uwierzyć we własne szczęście. Taka powierzchnia do zamalo-
wania! Jej pierwszy mural!
Choć i do tej pory nie mogła narzekać. Niedawno jej obrazy pojawiły się
w prywatnych zbiorach i w kilku poważnych galeriach. Zaliczano ją ostatnio do
grona najbardziej popularnych młodych twórców. Może teraz do szczęścia
w sztuce dołączy również szczęście w miłości?
Oczywiście dzięki pomocy Juliana.
W jego mieszkaniu Molly wybrała dla siebie jedną z gościnnych sypialni, urzą-
dzoną w pastelowej niebiesko-zielonej tonacji. Ustawiła na półkach kosmetyki.
Zdjęła wilgotne ubranie, wzięła prysznic i przebrała się w nocną koszulę. Był to
faktycznie stary T-shirt Juliana, który jego matka przeznaczyła niegdyś na chary-
tatywną zbiórkę odzieży, a ona ukradkiem wyciągnęła ze sterty starych ciuchów.
Julian tego na pewno nie pamięta.
Wyszła na korytarz, by mu powiedzieć dobranoc. Miała nadzieję, że zapropo-
nuje jej wspólne obejrzenie jakiegoś filmu, jednak drzwi jego sypialni były za-
mknięte. Rozczarowana wróciła do łóżka. Sen nie przychodził, przez kilka go-
dzin gapiła się bezmyślnie w przestrzeń.
Myślała o Garretcie. O jego ciemnych włosach, grafitowych oczach, czarnych
rzęsach. I o tym, jak – o mój Boże – pocałował ją dwa tygodnie temu. Nie sposób
zapomnieć takiego pocałunku. Ze snem można się więc pożegnać.
Tamtego wieczoru stały z Kate na tarasie rezydencji Gage’ów, patrząc na ko-
rowód przebierańców.
– Wiesz, chyba chcę zostać starą panną – powiedziała w pewnym momencie
Molly, a Kate się roześmiała.
– Co ty mówisz? Jesteś śliczna, każdy facet będzie szczęśliwy, mogąc cię poślu-
bić.
– Możliwe, ale mnie żaden facet nie odpowiada – odrzekła Molly, pokazując
siostrze zdjęcie braci Gage’ów na wyświetlaczu iPhone’a. Szarooki poważny
Landon, ciemnowłosy dostojny Garrett i Julian, bóg seksu, jej ulubieniec. No, ten
to na pewno nie nadaje się na męża…
– Chyba cię rozumiem – powiedziała Kate, tęsknym wzrokiem wpatrując się
w fotografię.
Niełatwo jej było odgrywać wobec młodszej Molly rolę siostry i matki jedno-
cześnie. Kiedy zostały same, była przecież zaledwie nastolatką. Wprawdzie mat-
kowała im Eleanor Gage, ale to była surowa kobieta. A dziewczynkom trudno
było dyskutować z osobą, która zapewniała im byt. Toteż Molly szukała ciepła
i oparcia jedynie w starszej siostrze, zwłaszcza gdy Julian długo przebywał za
granicą. Może przez to Kate nie ułożyła sobie życia? Nie miała męża ani dzieci?
– Ty też zasługujesz na kogoś wartościowego – szepnęła Molly.
– No to chodź, może kogoś znajdziemy – uśmiechnęła się do niej Kate i prze-
szła do sali, gdzie odbywał się bal.
Molly wstydziła się okropnego jej zdaniem kostiumu. Julian kazał jej się prze-
brać za dziewkę z karczmy. W ciasnym gorsecie eksponującym biust czuła się
jak gwiazda porno. Powiedziała więc siostrze, że zaraz do niej dołączy, ale nie
miała takiego zamiaru. Została na tarasie, gdzie było ciemno i mogła do woli od-
dychać wonią ogrodu.
Przy balustradzie ktoś stał, a potem ruszył w jej kierunku. Zorro? Upiór
w operze?
Ktokolwiek to był, wyglądał świetnie. Cały w czerni – peleryna, maska na gór-
nej części twarzy przykrywająca również włosy, czarne buty. No i ten uśmiech…
To pewnie Julian, nikt inny tak się nie uśmiecha. Jak głodny wilk. Aż chciałoby się
być tym jagnięciem, które za chwilę pożre.
Dostrzegła, że gapi się na jej dekolt i poczuła, jak po jej wnętrzu rozlewa się
przedziwne ciepło.
– No, no, no… – mruczał grubym głosem, zbliżając się. Chyba za dużo wypił.
Zupełnie nie jak Julian…
Uśmiechnął się z uznaniem. W ręce trzymał drinka, a gdy uniósł go do ust,
Molly zauważyła, że kieliszek jest pusty. Zaklął pod nosem, pokręcił głową i od-
wrócił się do wyjścia, mrucząc, że chyba zwariował.
– Nie zostawisz mnie tu samej, prawda? – zawołała za nim figlarnie.
Zatrzymał się, po czym odwrócił, odstawił kieliszek i zaczął zagłębiać w mrok,
w którym się schroniła.
Już się nie uśmiechał. Coś w jego napiętej postawie spowodowało, że serce za-
częło jej walić jak szalone. Szybciej i szybciej. Sposób, w jaki ten człowiek się
poruszał, budził jej strach.
To chyba nie jest Julian…
– Co…? – zaczęła.
Przyciągnął ją tak gwałtownie, że otworzyła usta ze zdumienia. Jednym ru-
chem odsunął jej ręce i zbliżył twarz. Molly wstrzymała oddech.
Było bardzo ciemno. Nie widziała oczu tajemniczego nieznajomego, ale czuła
ich przenikliwe jak laser spojrzenie głęboko w środku. Serce w niej zatrzepota-
ło, gdy facet wydał z siebie nieartykułowany dźwięk, rodzaj dudniącego jęku.
Coś tak męskiego, że nogi się pod nią ugięły. Dotknął jej ustami. Lekko, właści-
wie to było muśnięcie. Ale Molly poczuła eksplozję pożądania. Każdą komórkę
jej ciała ogarnęło nagle niezwykłe ciepło.
Rozchyliła usta, z których wyrwał się cichy jęk. Zawstydziła się, ale jemu to się
chyba spodobało. Przywarł wargami do jej ust.
Całował ją zaborczo, a jej ciało ogarnęła rozkosz. Serce biło jej tak, jakby
chciało wyskoczyć z piersi i poszybować w kosmos. Jego palce wbiły się w jej po-
śladki, przyciągał ją do siebie coraz silniej. Bliżej i bliżej. Wcisnął jej język
w usta, mrucząc błogo.
Pachniał winem i Molly błyskawicznie poczuła się pijana. Pijana nim, zwario-
wana na jego punkcie. Pożerali się nawzajem, całkiem dosłownie. Zaczął pieścić
jej ramiona, a ona myślała, że za chwilę umrze. Choć nigdy jeszcze nie czuła się
tak ożywiona, tak ściśle zespolona z jakąkolwiek ludzką istotą.
Jakby nagle zalał ich potop, a ona pławiła się w najrozkoszniejszych odczu-
ciach. Na nagim ramieniu poczuła dotknięcie metalu. Pierścień? Otworzyła oczy
i nagle zdała sobie sprawę, że mężczyzną, który ją całuje, jest… Garrett?
Jak to możliwe?
On? Zawsze taki opiekuńczy? Wydawać by się mogło, że nigdy nie dotknął jej
nawet jednym palcem, a tu… Julian to co innego, często ją głaskał, klepał. A Gar-
rett tylko w razie konieczności – gdy trzeba było ją pocieszyć, albo podtrzymać
za łokieć, by nie upadła. I każdemu z tych rzadkich przypadków towarzyszył me-
taliczny dotyk pierścienia, który nosił.
Teraz też. Całował ją, jakby miał zamiar zjeść żywcem, a na palcu dłoni, która
namiętnie pieściła jej ramię, gładziła obojczyk i dekolt, dało się wyczuć pier-
ścień, jak znak firmowy.
Wymamrotał coś, ale bicie jej serca zagłuszało wszystkie inne dźwięki. Jego
głos zabrzmiał obco i szorstko. Molly nagle zdała sobie sprawę, że oto mężczy-
zna, którego – podobnie jak pozostałych braci Gage’ów – przez całe życie uwa-
żała za nietykalnego, zlekceważył dotychczasowe zakazy. Całował ją tak, jakby
od siły tego pocałunku zależało całe jego życie. Nogi ugięły się pod nią. Musiała
się o niego oprzeć, a jednocześnie usiłowała rzucić okiem na feralny pierścień.
Tak, zgadza się. Platynowa obręcz i oko z błękitnawego brylantu. Takie coś
Garrett zawsze nosi na palcu.
A więc to on tak bezwstydnie ściska teraz jej pierś.
I robi to bardzo dobrze, jego dotyk jest niesamowicie podniecający. Poczuła
ciepło nawet między udami.
Jęknął żałośnie, czując, że ona, zszokowana, sztywnieje w jego ramionach. Nie
bacząc na to, przycisnął ją do siebie jeszcze mocniej. Nie mógł oderwać się od
jej ust, jakby był w nich ukryty potężny magnes.
– Ciii… – usłyszała nagle. Uspokajał ją jak dzikie zwierzątko. Tulił jak bezcen-
ny skarb.
Wsunął kolano między jej uda, by je rozchylić. Wprawną dłoń skierował tam,
gdzie między koronkami niezliczonych halek ona właśnie wilgotniała. Ciepło jego
palców przenikało bieliznę. Chciała teraz tylko tego ciepła, przyjemności, emo-
cji.
– Och – westchnęła, a jej ciało zastygło w oczekiwaniu. Jego palce powoli kre-
śliły kółka wokół jej czułego miejsca. Nie mogła uwierzyć, że to się dzieje na-
prawdę. Czuła coś w rodzaju gorących i świetlistych wyładowań atmosferycz-
nych.
Dotykał jej, jakby należała do niego. Jakby wiedział o niej wszystko, jakby ją
kochał. Nie spodziewała się aż takiej reakcji ze swojej strony.
Nigdy nie czuła w stosunku do mężczyzn z rodu Gage’ów żadnego romantycz-
nego uczucia. To byli jej opiekunowie, prawie bracia, jak mówiła Kate. Komplet-
nie poza zasięgiem, niedostępni. Ale ten…
Ten jej pragnął i najwidoczniej miał za nic to, co mówi Kate. Czy ktokolwiek
inny. A Molly nie zdawała sobie sprawy, że jest w stanie aż do tego stopnia zapo-
mnieć się w jego ramionach.
Jej ciało było teraz kukiełką w rękach artysty lalkarza. Nie potrafiła powstrzy-
mać chrapliwych dźwięków, gdy bezwiednie podawała mu jak na tacy swoje cia-
ło. Jej wnętrze dygotało i skręcało się jak tysiąc sprężyn. Strach mieszał się
w jej sercu z tęsknotą i pragnieniem.
Jęknął i nachylił się do jej ucha, gryząc je lekko. Głębokie dźwięki, jakie przy
tym wydawał, poruszały koniuszki jej nerwów. Jego żarłoczne usta wędrowały
teraz wzdłuż jej szyi, a gorące palce mistrzowsko poczynały sobie z miejscem
między nogami. Wiedziały, gdzie dotknąć, gdzie docisnąć.
I wtedy stała się rzecz najgorsza. Molly nie mogła jej powstrzymać. Eksplodo-
wała. Nigdy wcześniej nie przeżyła orgazmu. Chciało się jej krzyczeć. Zawsty-
dzona, odepchnęła go, szepcząc gorączkowo:
– Nie dotykaj mnie. Nie odzywaj się do mnie! To się nie mogło stać! Tego nie
było!
Zerwała z twarzy swoją idiotyczną maseczkę, odrzuciła ją i wybiegła.
Następnego dnia Garrett udawał, że nic się nie stało. Dokładnie tak, jak mu
nakazała. Chciała porozmawiać o tym z Julianem, ale ten leczył gigantycznego
kaca i był w kiepskim nastroju. Tłumiła więc to wszystko w sobie przez kilkana-
ście dni. Ale dłużej się nie dało. Została seksualnie rozbudzona i trzeba było coś
z tym zrobić. Choćby popłakać sobie w łóżku, cichutko, w samotności.
Dlaczego to się stało? Dlaczego on ją pocałował?
Dlaczego w porę go nie odepchnęła? Dlaczego nie może tego wszystkiego
przeżyć jeszcze raz?
Garrett ujawnił swoje uczucia. Poddała się im, ale na koniec stchórzyła.
Żałowała, że nie dała mu do zrozumienia, jak bardzo było jej dobrze z tymi do-
tykami i pocałunkami. Bo teraz była przekonana, że odnalazła swoją drugą poło-
wę. Rozpaczliwie pragnęła znów z nim być.
Przełykała łzy, miętosząc poduszkę. W końcu położyła się na brzuchu.
– Śpij, Molly – mówiła do siebie. – A jutro Garrett się przekona, co utracił.
Ale te słowa tylko uświadomiły jej, że to ona na własne życzenie utraciła oka-
zję, która może się nie powtórzyć.
Julian dobrze wiedział, dlaczego nie może spać, dlaczego czuje się tak dziwnie
i dlaczego życie jest ostatnio takie okropne.
To wszystko wina Molly Devaney.
Ta dziewczyna doprowadza go do szaleństwa.
Najpierw wyskoczyła z tym Garrettem, a teraz śpi za ścianą, przez co on
wierci się niespokojnie w łóżku, sfrustrowany do granic możliwości.
Dziś padało. Gdy przyjechali do niego, Molly była cała mokra. Nie powinien
był wtedy na nią patrzeć, ale zabrakło mu silnej woli. Teraz przed oczami tań-
czyły mu jej kształtne piersi, z naprężonymi, widocznymi przez wilgotny materiał
sutkami. A kiedy niespodziewanie pocałowała go w podzięce za zamówienie mu-
ralu, musiał uruchomić wszystkie siły, by się powstrzymać przed pochwyceniem
jej w ramiona i całowaniem…
I te wiśnie z koktajlu… Wielki Boże, jak ona je słodko rozgryzała! Jak to się
stało, że tam, w samochodzie, nie chwycił jej twarzy w dłonie i nie wyssał z ust
każdej z tych nieszczęsnych wisienek.
Latami wzrastał w przekonaniu, że jedyna dziewczyna, której pragnie i którą
szanuje, nie jest dla niego. Była dobra, czysta i mądra. Miał trzymać się od niej
z dala. Chronić ją. A teraz doszło do tego, że ona pragnie Garretta. Jego brata.
Na samą myśl o tym poczuł mdłości. Boże, to przecież niewyobrażalne!
Gdy mu o tym powiedziała, myślał, że go wpuszcza w maliny, że chce wzbudzić
w nim zazdrość. Zawsze był pewien, że jeśli Molly zakocha się w którymkolwiek
z braci Gage’ów, wybór padnie na niego i tylko na niego. Na innych nawet nie
spojrzała.
Cała rodzina była przekonana, że on się podoba Molly. Matka, Landon, Gar-
rett, Kate… Pamiętał te niezliczone kazania. „Musisz być dla niej dobry.” „Masz
ją szanować, łapy przy sobie!” No to szanował. I był grzecznym chłopcem.
To było piekło. Ból w pachwinie, ilekroć się uśmiechnęła. Nie, to nie miało nic
wspólnego z przyjaźnią. A jeszcze mniej z braterstwem.
Latami marzył o niej. Gdy sięgnął po pierwszą w życiu kobietę – jedną spośród
wielu chętnych – zamiast rozkoszy poczuł ból. Myślał, że częsty seks uleczy go
z tęsknoty. Ale nic z tego – z każdą zaliczoną kobietą bardziej pragnął Molly. Bo
żadna z przygodnych miłostek nie była nią.
Żadna nie mogła się nawet z nią równać.
Teraz chciał postawić wszystko na jedną kartę. Miał taki plan: udowodni mat-
ce i braciom, że da sobie radę bez nich. Dowiódł już, że nigdy nie skrzywdził
Molly, a więc na nią zasługuje. Teraz miał pokazać, że zrobi wszystko, by ją zdo-
być. Nawet, jeśli będzie trzeba, zerwie wszelkie kontakty z rodziną.
Jeśli Molly ma się związać z mężczyzną, to będzie nim on, Julian. Czy to się
komu podoba, czy nie.
A tymczasem Molly…
Musi jej teraz pokazać, że to on jest tym jedynym. Dokończyć to, co rozpoczął
w nocy, gdy trwał bal maskowy.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Było już dobrze po północy, a wspomnienie pocałunku Garretta i emocje zwią-
zane z faktem, że nocuje Juliana, wciąż nie pozwalały jej zasnąć. Molly wstała
z łóżka i na bosaka podreptała do kuchni. Może znajdzie coś łagodnie usypiają-
cego, walerianę lub rumianek?
Zamiast tego znalazła wspaniale zbudowanego półnagiego faceta. No, teraz to
już na pewno nie zaśnie do rana.
Julian, pochylony, zaglądał do lodówki, a Molly serce zamarło w piersi. Światło
wydobywające się z wnętrza lodówki wspaniale podkreślało każdy szczegół
rzeźby jego nadzwyczajnego ciała.
Tak, to jest Julian John Gage. Seksowny playboy, niebezpieczny samiec. Na
pewno nie niewinny przyjaciel dziecinnych lat.
Dostała gorączki na samą myśl, że na miejscu Juliana powinien znajdować się,
również prawie nagi, Garrett. Garrett z jej niedawnych marzeń i rojeń o poca-
łunkach.
Hormony nie słuchają rozumu. Zrozumiała to, gdy na całym ciele poczuła go-
rące ukłucia niewidzialnych miniaturowych szpileczek.
Z trudem powstrzymywała się przed muśnięciem palcami mięśni pleców Julia-
na, przed zbadaniem ich struktury, układu włókien. Przez chwilę wmawiała so-
bie, że to skrzywienie zawodowe, zachwyt malarki na widok piękna.
Ale to nie było anonimowe piękno. To był Julian John. Jakże chętnie dotknęłaby
jego ust i sprawdziła, na czym polega ich magiczna władza. Pocałowałaby go na-
wet, by sprawdzić, czy pamięć jej nie zawodzi…
Molly, ty rozpustnico, wszystko ci się pomyliło. Przecież kochasz Garretta! –
skarciła się w myślach.
Z trudem przełknęła ślinę. Czy naprawdę chciała napastować Juliana w jego
własnej kuchni? Co, u licha, się z nią dzieje?
Przecież nie może się bez końca usprawiedliwiać, że tamta maskarada prze-
wróciła jej życie do góry nogami! Ciągle myśli o całowaniu, dotykach, pieszczo-
tach, pragnieniach. Garrett obudził w niej świadomą swego ciała kobietę i od
tego momentu ona przesadnie reaguje na widok każdego roznegliżowanego
mężczyzny. Nawet Juliana.
Ciesz się, Garrett. Zrobiłeś ze mnie nimfomankę. Tego chciałeś? – pomyślała.
– Zapomniałeś, że masz gościa? – zapytała na głos.
– Cholera, Molly, myślałem, że śpisz.
– Ludzie chorzy na bezsenność nie śpią, Jules.
Powinna teraz wrócić do sypialni jakby nigdy nic. W końcu dla artystki widok
nagiego ciała to chleb powszedni. Co najwyżej może powiedzieć, że przyszła tu
poszukać ziółek.
– Napij się mleka, mnie zawsze pomaga. – Wyciągnął w jej kierunku karton,
z którego już zdążył wypić kilka łyków.
Przytknęła wargi do miejsca, którego przed chwilą dotykały jego usta.
– Za zimne – powiedziała, oddając mu karton i starając się za wszelką cenę nie
zauważać jego masywnego, a jednocześnie jedwabiście gładkiego torsu.
Julian wyprostował się, a ona po raz pierwszy odczuła, że jest taki… wielki,
groźny. Taki męski.
– Wracam do łóżka – oświadczył, chowając mleko do lodówki.
– Mogę położyć się z tobą? – wyrwało się Molly.
Wiedziała, że samotna noc będzie dla niej koszmarem. Nawiedzi ją facet
w masce. I Julian w slipach z białej bawełny. Tak bardzo chciała obejrzeć razem
z nim film, wtulić się w niego i nareszcie zasnąć. Poczuć się bezpiecznie, jak
w dzieciństwie. W końcu od czego są przyjaciele?
– Nie – uciął Julian, nie patrząc na nią.
– Jules, nie bądź głupi.
– Nie kładę się do łóżka z kobietą, z którą nie sypiam.
– Ale ja to nie kobieta. Jestem Molly.
– No właśnie.
– Po prostu włóż jakieś spodnie, ja przyniosę swoją poduszkę… Nie bądź taki!
Zapadło milczenie, po czym Julian oddalił się korytarzem.
– Dobranoc, Molls! – rzucił.
Molly, przeklinając go, wdrapała się na swoje łóżko. Do rana nie zmrużyła oka.
Następna noc nie była wiele lepsze, trzecia też nie. Facet nie dawał się namó-
wić na wspólne spanko. Dziwiło ją to, ale jeszcze bardziej była rozczarowana,
że Garrett nie przejawiał najmniejszej chęci udaremnienia jej „związku” z Julia-
nem.
Zakochany tak się nie zachowuje!
Garrett jest tym spośród trzech braci, który najmocniej stąpa po ziemi. Może
więc potrzebuje dodatkowych bodźców, by właściwie zareagować?
Molly fantazjowała na temat seksownych ciuchów, które mogłyby zwrócić jego
uwagę. Może włożyć znowu ten kostium karczmarki, by mu się przypomnieć?
Ale jaka dziewczyna o zdrowych zmysłach chciałaby nosić coś takiego? Żadna.
Z wyjątkiem oczywiście Molly Devaney. I to tylko na wyraźne żądanie Juliana.
Siódmego poranka w domu Juliana doszła do wniosku, że niepotrzebnie się za-
męcza. Nie śpi po nocach, przepracowuje się, malując mural. Czy aby nie prze-
sadziła z tym zaangażowaniem w nowy „związek”? W dodatku prawie nie widuje
Garretta, za to niemal cały czas spędza z Julianem Johnem.
Gdyby jeszcze częściej zechciał tkwić półnago przed otwartą lodówką…
Chociaż siadanie rano do śniadania w luźno tkanych lnianych spodenkach ścią-
ganych sznurkiem też było niezłe. Prawie wszystko było przez nie widać.
Molly czuła się wtedy, jakby kupiła sobie i odpakowała batonik, którego nie
może zjeść.
Jego samczość przytłaczała, była wszechobecna. Nie pozwalała na spokojny
sen.
Przy śniadaniu Julian czytał gazetę, a Molly przerzucała przesyłki reklamowe.
Śmiał się, że jest jedyną znaną mu osobą, która je ogląda. Potem Molly zazwy-
czaj wstawała, by dolać sobie kawy. Łapała go wówczas na gapieniu się na jej
wystające spod T-shirta nogi. Nigdy nie czuła się bardziej świadoma swej kobie-
cości, niż gdy z filiżanką w dłoni wracała do stołu, a on z podziwem śledził każdy
jej krok.
Dziś Julian wrócił do swojego ulubionego tematu zaczepek: jej wyglądu. Tym
razem jednak nie wyśmiewał ubrań. Powiedział coś o wiele bardziej… intymne-
go.
– Wiesz, bez żadnej plamy z farby na ciele wyglądasz jak goła – rzucił z weso-
łym błyskiem w oku.
Goła? Nie wiedziała, dlaczego żołądek skurczył się jej nagle boleśnie. Myśl, że
mógłby ją oglądać nagą, spowodowała zamęt. Pomachała mu na pożegnanie nie-
co oszołomiona.
Wieczorem szykowała się parapetówka u Landona i jego żony Beth. Byli parą
od dwóch lat, ale jakoś zaniedbali te wszystkie rytuały w rodzaju miesiąca mio-
dowego i tak dalej. Nie mieli na to czasu. Właściwie ich ślub było rodzajem kon-
traktu – Landonowi pomógł w rozwoju biznesu, a Beth mogła dzięki pozycji mę-
żatki odzyskać opiekę nad synem z pierwszego małżeństwa, Davidem. Dopiero
później zakochali się w sobie na zabój i teraz byli jednym z najlepszych mał-
żeństw, jakie znała Molly.
Dziś wieczorem Julian i Molly mieli wystąpić po raz pierwszy na forum rodzin-
nym jako para.
Garrett zobaczy ich razem i zorientuje się, jakim był idiotą, wypuszczając
Molly z rąk.
Musi więc wyglądać olśniewająco. Pojechała do domu, do Kate, przebrać się.
W progu powitał ją zapach cynamonu, kardamonu i innych domowych aromatów.
Serce ścisnęło się jej na widok przytulnego mieszkanka, jakie z siostrą zajmowa-
ły. Nawet jej stary pluszowy miś tkwił wciąż wśród kolorowych poduszek, pod
lampą od Tiffany’ego.
Po zimnym kawalerskim wnętrzu, w jakim przebywała prawie tydzień, tu na-
reszcie poczuła się u siebie. Postanowiła, że przewiezie do Juliana kilka różo-
wych poduszek, by ocieplić jego mieszkanie. No i obowiązkowo zabierze swoją
ulubioną mieszankę ziół na sen.
– Co u ciebie słychać?
Kate stała obok kuchenki w swoim nieśmiertelnym fartuszku, z poważną miną.
Włosy zawiązała w koński ogon. Jak zwykle czymś zajęta, wulkan energii.
– Przyjechałam zabrać trochę ciuchów. Do samochodu Juliana nie zmieściło się
zbyt wiele.
Kate nie zmieniła wyrazu twarzy. Molly chciała ją uścisnąć, ale bardzo trudno
przytulić kogoś, kto trzyma w ręku garnek.
Rozejrzała się po kuchennym blacie i zgarnęła do papierowej torby kilka sma-
kowicie wyglądających muffinów. Zabierze je do Juliana.
– Dlaczego mi to robisz? Te babeczki miałam zanieść na przyjęcie do Landona.
Tobie jutro upiekę inne, okej, Moo? – zapytała Kate zniecierpliwionym tonem.
– W porządku – burknęła Molly, zwracając siostrze torebkę z ciastkami.
Chciała wyjść, ale coś ją zastanowiło. Spojrzała w niebieskie, podobne do jej
własnych, oczy Kate.
Zawsze były z sobą bardzo blisko. Obie były utalentowane artystycznie. Molly
potrafiła w odosobnieniu pracować całymi miesiącami nad swoimi obrazami.
W ten sposób radziła sobie z lękami. Kate wolała pracę wśród ludzi i dla ludzi.
Koniec końców miały dla siebie nawzajem coraz mniej czasu.
Kate zawsze wspierała Molly, była jednak dyskretną opiekunką. I być może
z tego powodu prawie w ogóle nie rozmawiały na tematy męsko-damskie. Zupeł-
nie jakby jedna przed drugą chciała udawać, że faceci dla nich nie istnieją.
A może naprawdę nie istnieli? W końcu ich relacje z braćmi Gage’ami były tak
bliskie, że może dla innych mężczyzn nie było w ich życiu miejsca?
Dla Molly przyjaźń z Julianem warta była stu romansów z innymi facetami. Nie
odczuwała tu żadnych braków. Aż do owego wieczoru, kiedy to jego brat poka-
zał jej, jak bardzo jest upragniona…
Zasługuje na miłość mężczyzny, ale jak powiedzieć o tym Kate? Przecież uda-
je, że jest zainteresowana Julianem, nie Garrettem. Trudno, jest za wcześnie na
szczere siostrzane zwierzenia.
– Julian nie znosi mojego stylu ubierania się – rzuciła. Żołądek ścisnął się jej na
wspomnienie jego słów, że jej wizerunek „głodującej artystki” nie powali Garret-
ta na kolana.
– Jakoś mnie to nie dziwi – odparła Kate z miną pod tytułem „a nie mówiłam?”.
– I co? Zadowolona jesteś? – odburknęła Molly. – Jeśli chciałaś mi zrobić przy-
krość, to ci się udało.
W mgnieniu oka postanowiła, że dziś będzie wyglądać tak samo okazale jak
tamta blondyna, którą widziała u Juliana. Niech wszyscy widzą, że ona też po-
trafi!
– Wiesz, Molly, nie rozumiem cię. Nie odzywasz się przez kilka dni, nie koń-
czysz obrazów, które powinnaś oddać na wystawę. A teraz po tym, jak przez kil-
ka lat błagałam cię, żebyś zadbała o wygląd, nagle postanawiasz to zrobić? Bo
on cię o to poprosił? Co się z tobą dzieje? Co się dzieje z wami? Martwię się!
Nie mogłam spać dziś w nocy, musiałam zadzwonić do Garretta.
– Garrett? No i co on na to?
– Obiecał mi, że z tobą porozmawia i żebym się nie martwiła. Ja po prostu nie
mogę zrozumieć, jak mogłam przeoczyć, że między wami coś się rodzi. Wiedzia-
łam, że kiedyś do tego dojdzie, ale miałam nadzieję, że trochę później, jak oboje
dojrzejecie.
– Nieważne. Powiedz, jak Garrett zareagował. Był zły? Zatroskany? Zazdro-
sny?
A może ten idiota jest tak pewien jej uczuć, że w ogóle nie zareagował? Uwa-
ża, że ją trzyma w garści? No to trzeba dać mu nauczkę! Zagramy ostrzej, mój
panie. Już Julian się o to postara dziś wieczorem!
– Nie pamiętam dokładnie, co mówił. Ale ja nie potrafiłam ukryć skrępowania.
Wiesz, Moo, ja do tej pory uważałam, że jesteś jeszcze dziewicą…
Molly spuściła wzrok.
– Jestem dziewicą – wyszeptała. – To znaczy byłam – poprawiła się – przed Ju-
lesem.
– Boże, i jaki był ten pierwszy raz? Bolało? Czy on cię aby nie skrzywdził?
To pełne troski pytanie sprawiło, że Molly poczuła się jak w potrzasku. Trud-
no: skłamała, musi brnąć dalej.
– Nie chciał sprawić mi bólu, ale wiesz, jak to jest… – bąknęła niewyraźnie.
– Zabiję go! – krzyknęła Kate.
– Nie, nie, było cudownie, on był jak… – Rozpaczliwie usiłowała sobie wyobra-
zić, jak Julian John uprawia z nią seks. Może łatwiej będzie wyobrazić sobie
Garretta? – Było świetnie – dokończyła pośpiesznie. – Ale mimo to jego krytyka
mojego ubioru uraziła moją dumę – zmieniła temat. – Jestem w kropce, Kate.
Z jednej strony chciałabym mu pokazać, że stać mnie na elegancję, a z drugiej
nie chcę, żeby pomyślał, że bardzo się tym przejmuję. Pomożesz mi się ubrać?
– Tak, żeby musiał odszczekać to, co powiedział?
– Właśnie! – zawołała Molly, ciskając w siostrę trzymaną w ręku różową po-
duszką.
Już wyobrażała sobie minę Juliana, gdy ją zobaczy. Na pewno nigdy więcej nie
powie jej, by kupiła sobie nowe lustro. A Garrett? Będzie gorzko żałował, że nie
spędził z nią ostatnich dwóch tygodni. A mógł. Na uściskach i pieszczotach.
– Dobra, pomogę ci w przemianie o sto osiemdziesiąt stopni. Ale wiesz co,
Molls?
– Słucham? – Molly już grzebała w szafach w poszukiwaniu ciuchów, na widok
których każdy facet oszaleje. Nie miała tego wiele. Znalazła natomiast bardzo
ładną sukienkę w szafie Kate. Oglądała ją pod światło, ciesząc oczy połyskliwo-
ścią szafirowego jedwabiu.
– Ma jeszcze metkę – zauważyła.
– Odetnij ją – powiedziała Kate lekko zdenerwowana.
– Ale to jest nowe. Nie mogę jej włożyć.
– Owszem, możesz. Trzymałam ją na specjalną okazję. Tobie będzie w niej
świetnie, Moo.
– Mogłabyś już nie mówić do mnie Moo? Czuję się wtedy jak krowa. – Molly ze
smutkiem odwiesiła sukienkę. – Pożyczę ją kiedyś od ciebie, ale dopiero po tym,
jak ty ją włożysz. Na specjalną okazję.
Siostry uśmiechnęły się do siebie, a już po chwili Molly wybrała z garderoby
Kate inną sukienkę – czarną, dopasowaną, z głębokim wycięciem z tyłu.
Po dniu spędzonym z Kate, która pomogła jej zrobić się na bóstwo i po zapako-
waniu przygotowanych przez siostrę przekąsek do małego dostawczaka jej fir-
my cateringowej, Molly wróciła z bijącym sercem do mieszkania Juliana.
Włosy miała spięte klamrą w kształcie kryształowego motyla. Zaledwie kilka
kosmyków opadało jej na skronie. Zazwyczaj nosiła włosy rozpuszczone, ale ich
spięcie podkreślało urodę jej dość wydatnych kości policzkowych i pełnych ust.
Nieśmiało poprosiła boya, by pomógł jej wnieść przewiezione płótna. Chłopak
gapił się na nią, jakby widział ją po raz pierwszy. Spanikowana miała ochotę od-
wrócić się na pięcie, wrócić do domu, założyć ulubioną cygańską spódnicę i wiel-
kie kolczyki.
Ale nie. Teraz musi udawać pewną siebie. I godną pożądania.
Garrettowi na pewno spodoba się tak obcisła suknia. Skoro podniecił go wyuz-
dany kostium karczmarki…
A jeśli Julianowi się nie spodoba? Poczuła nieoczekiwany ucisk w żołądku. Dla-
czego? A zresztą czy to ważne? Nie ubrała się dla niego, ani trochę.
Zaczerpnęła tchu, pomachała na powitanie portierowi i nacisnęła guzik windy.
Niech się dzieje, co chce…
Julian spojrzał na nią i omal nie wypuścił z rąk butelki unikatowego wina, rocz-
nik 1951.
Na widok przepięknego egzotycznego stworzenia podobnego do Molly, był
w stanie zapomnieć, że butelka jest warta tysiące dolarów.
Jezus Maria! Już poranny widok tego ślicznego, wspaniale poruszającego się
rudzielczyka odzianego w stary rozciągnięty T-shirt przyprawił go o ból głowy.
Ale teraz…
Był pewien, że żadna z modelek, aktorek czy nawet księżniczek, z jakimi się
spotykał, nie może się z nią równać.
Molly Devaney wyglądała jak bogini seksu przypominająca każdemu mężczyź-
nie, że w prostej linii pochodzi od neandertalczyka.
Osłupiał. Nie potrafił nawet ogarnąć wzrokiem całości, skupiał się więc na
szczegółach.
A więc na wymykających się spod niedbałego węzła kosmykach włosów o ty-
cjanowskiej barwie, które okalały słodką jak u lalki twarz. Na cudownych ustach
w kształcie serca, pociągniętych brzoskwiniowym błyszczykiem. Na dyskretnych
perłowych kolczykach, które zastąpiły noszone na co dzień ciężkie złote koła.
Oczach, które, podkreślone srebrnoszarym cieniem, wydawały się jeszcze bar-
dziej niebieskie i większe niż zwykle.
Była tak elegancka, że chętnie natychmiast zawiózłby ją swym odrzutowcem
do Monako i posadził obok siebie przy stoliku do gry w bakarata.
No i ta sukienka. Dekolt ukazujący skrawek porcelanowej skóry między pier-
siami, których chciałoby się natychmiast posmakować. Króciutka opinająca bio-
dra spódniczka, którą chciałoby się po prostu być.
Molly była najweselszym, najszczęśliwszym dzieckiem, jakie spotkał. Trajkota-
ła i chichotała bez przerwy. Szczególnie gdy byli we dwoje. A teraz wyrosła na
kobietę, z którą już nie ma żartów. Z którą trzeba robić same ważne i poważne
rzeczy. O cholera!
To będzie dłuuugi wieczór.
Odstawił butelkę i stwierdził, że drżą mu ręce.
– Coś się stało z twoimi ciuchami? – zapytał, dziwiąc się, że słowa przeszły mu
przez ściśnięte gardło.
– Tak – przyznała, kładąc rękę na biodrze. – Były za mało seksowne i za bar-
dzo obciachowe. Sam tak mówiłeś.
Zamilkł, nie wiedząc, co ma teraz zrobić. Wyrzucić tę oszustkę za drzwi, pyta-
jąc, gdzie się podziało rude, wiecznie poplamione farbą i potargane stworzenie?
Czy zaciągnąć tę młodą damę do łóżka i narobić jej na ciele takich malinek, by
nie mogła się nikomu pokazać przez tydzień? Nie. Nie zrobi ani jednego, ani
drugiego.
Może kiedyś, może później…
Jasny gwint, ona się tak ubrała dla Garretta? Włożyła nawet szpilki!
– A więc uważasz, że teraz jesteś seksowna i światowa? – spytał zjadliwie.
– Odwal się, Jules – odparła, pokazując mu różowy języczek. – Wiem, że wyglą-
dam świetnie. Musisz to przyznać.
– Mógłbym się wypowiedzieć, gdybym zobaczył resztę sukienki. No właśnie,
gdzie ona jest, ta reszta?
– Nie podoba się? W porządku, nie włożyłam tego dla ciebie.
Minąwszy go, weszła do sypialni, gdzie zaczęła chować drobiazgi do małej
wieczorowej torebki. Julian zatrzymał się w progu i przyglądał się jej poślad-
kom. Pożądał jej, zdawał sobie z tego sprawę.
Nie był tak zakręcony na punkcie żadnej kobiety. Mógłby oddać życie, by tylko
przez chwilę mieć Molly. By móc ssać jej sutki, aż zaboli go szczęka. Żeby roz-
puścić jej włosy i patrzeć, jak opadają – kosmyk po kosmyku – na kark i ramiona.
Lizać rowek między piersiami, a potem przechodzić niżej i niżej, aż do najczul-
szego punktu. I tam pozostać przez resztę nocy. Ucztować, świętować, czcić ją
jak boginię.
Znał tę dziewczynę jak siebie samego, a jednak chciałby ją poznać jeszcze le-
piej.
Wiedział, że na śniadanie jada płatki z mlekiem migdałowym. Wiedział, że jak
ją nachodzi wena twórcza, potrafi się zamknąć w pracowni na kilka miesięcy, nie
widując nikogo. Poza nim i Kate. Wiedział, że pierwsze zarobione – niemałe –
pieniądze oddała na dom dziecka. Że potrafiła dwadzieścia razy przewijać
i oglądać od nowa jakąś wzruszającą scenę z popularnego serialu.
Wiedział, że czeka na jego pochwały, że nie jest tak do końca pewna swojej
atrakcyjności.
Chciałby ją obsypać słowami zachwytu. Chciałby, żeby wiedziała, jak bardzo
jej pragnie. Zabrać ją do raju, bo tam przecież jest jej miejsce. Jak każdego
anioła.
Nie zrobi tego jednak. Nie teraz.
– Czuję na plecach twój wzrok, Jules – ostrzegła go Molly, brutalnie przerywa-
jąc te rozmyślania. Pewnie poczuła unoszący się w powietrzu testosteron.
– Jesteś tak skąpo ubrana, że obawiam się o ciebie. Zapalenie płuc murowane
– powiedział.
– Naprawdę? – Roześmiała się. – Troszczysz się o moje zdrowie? Czy raczej
o swoje ego, które nie pozwala ci przyznać, że nareszcie nie wyglądam, jakby
mnie ktoś wrzucił do blendera?
Zacisnął usta. A więc ciągle czuje się urażona.
– Jeśli nie chcesz, żeby się ciebie dziś czepiali, zarzuć na siebie chociaż jakiś
sweterek – doradził tonem starego dobrego przyjaciela.
– Przecież jest ponad trzydzieści stopni, dlaczego miałabym się wbijać w swe-
ter?
– Czy muszę ci przypominać, że aktualnie jesteś moją dziewczyną? Należysz
do mnie i nie życzę sobie, żeby jakiś łajdak gapił się na twoje… hm… walory.
– Jules, ja mam tylko metr pięćdziesiąt wzrostu! Nikt mnie nie zauważy. Może,
mam taką nadzieję, z wyjątkiem Garretta. Oświadczy mi się i będziemy mieć ra-
zem mnóstwo dzieci.
Po moim trupie!
– Nie zamierzam wyjść na frajera, Molls. To jest rodzinne przyjęcie. Jako moja
nowa dziewczyna będziesz przykuwać uwagę.
– No to możesz się wykazać, spuszczając manto niepożądanym zalotnikom. Po-
ćwiczysz muskuły.
– A żebyś wiedziała – syknął, chwytając ją za ramiona. – A wiesz, dlaczego?
– Oświeć mnie.
– Bo cała ta banda, znajomi Landona, partnerzy biznesowi, zawsze kręciła się
wokół ciebie jak stado wygłodniałych bestii. Tylko ty tego nie zauważałaś. Ty je-
steś jakaś dziwna, Molly.
Faktycznie, Molly zawsze wydawała się ślepa na facetów. Nie tylko na niego,
ale na wszystkich innych też. Ślinili się na jej widok, a ona patrzyła w dal, zato-
piona w myślach o swoim malarstwie.
Miała tyle zaproszeń na imprezy, na koncerty. Nigdy z nich nie korzystała.
– Naprawdę tak uważasz?
– Uważam, że nie powinnaś się zmieniać ani trochę, żeby przyciągnąć faceta.
Jeśli sądzisz, że dla niego musisz zrezygnować ze swojej tożsamości, to znaczy,
że Garrett na ciebie nie zasługuje. Ani żaden inny.
Chyba dotknął jakiejś czułej struny, bo Molly przycisnęła torebkę do brzucha.
Patrzyła na niego rozszerzonymi ciekawością źrenicami.
– A więc w sumie – odezwała się po chwili – przyznajesz, że dobrze wyglądam?
Julian stał sztywny, jakby połknął kij. Musi jej odpowiedzieć. Winien jest jej
prawdę. Musi schować zazdrość do kieszeni, choć ta zazdrość go zabija.
Zabija go, bo jej pragnie i musi z tym poczekać.
– Obróć się trochę – polecił, kręcąc w powietrzu palcem.
Posłuchała go. Tak, on zaraz tu umrze. Ona ma taki fajny tyłeczek, że prawie
się go czuje w garści.
Musi coś zrobić. Dotknąć, powiedzieć, cokolwiek. W końcu założył jej za ucho
jeden z opadających, miedzianych kosmyków.
– Tak jest, maleńka – powiedział szorstko. – Wyglądasz całkiem, całkiem. Aż za
dobrze.
ROZDZIAŁ PIĄTY
– Sądzisz, że Garrettowi też się spodoba moja sukienka?
Jechali do Landona i Beth, a to pytanie Molly brzęczało Julianowi w głowie jak
natrętna mucha.
– Bez wątpienia, Mopey. Wyglądasz fantastycznie – odparł z ociąganiem, czule
ściskając jej rękę. – Odpręż się.
Z tym, że teraz to on potrzebował relaksu. Mógłby oczywiście osiągnąć go za
pomocą alkoholu, ale nie zamierzał powtarzać błędu z balu maskowego. Gdy,
podpity, utracił kontrolę i zachował się jak szesnastoletni gamoń wobec pierw-
szej dziewczyny.
O nie, dzisiaj musi być w formie. Dziś musi sprostać zadaniu i pokazać całej
rodzinie, że są z Molly razem. Nie zawieść jej. Trochę się obawiał, czy mu się
uda. Czuł, że w piersi nosi coś w rodzaju bomby zegarowej. Ale musi nad nią za-
panować. Tylko spokój. No i cierpliwość.
Łatwo powiedzieć. Molly zakochała się w jego bracie, a gdy się o tym dowie-
dział, utracił zdrowy rozsądek i zdolność chłodnej kalkulacji.
Jego plany życiowe zaczęły się niespodziewanie spełniać, i to w szybkim tem-
pie. Z tym, że niezupełnie zgodnie z jego zamiarami. Dziewczyna, z którą chciał
się związać, zakochała się w jego bracie. Nie wyobrażał sobie, że zazdrość
może aż tak bardzo boleć…
Żeby się oderwać od przykrych rozmyślań, zaczął sobie wyobrażać szczegóły
dzisiejszego wieczoru.
„Mamo, pozwól, że ci przedstawię Molly. Znasz ją? Tak, to ta dziewczyna, któ-
rej zabroniłaś mi dotykać. A teraz dotykam jej całymi nocami. I ona bardzo to
lubi. Pozwolisz, że się na chwilę oddalimy? Właśnie mamy ochotę iść w krzaki
i się kochać”.
Ale nawet takie myśli nie przynosiły ulgi.
Pomagał Molly wysiąść z samochodu i jeszcze raz oniemiał na widok jej cu-
downych nóg, burzy rudych włosów i wspaniałej linii szyi i karku.
– Molls?
– Tak?
Chciał jej znów powiedzieć, że ślicznie wygląda, ale tylko lekko pocałował
wierzch jej dłoni.
– Damy radę – mruknął, a jej uśmiech podziałał na niego jak balsam.
Trzymając się za ręce, weszli do piętrowego pałacyku. W holu powitały ich
dźwięki harfy. Przyjęcie było kameralne – tylko rodzina, najbliżsi przyjaciele. No
i oczywiście ukochane olbrzymie mastify Landona, rozparte na dywanie w rogu
przepastnego salonu.
Może chociaż jedzenie będzie dobre… Za catering odpowiadała firma, którą
wspólnie prowadziły Kate i Beth.
Gdy tylko Molly i Julian weszli do salonu, zostali rozdzieleni. Molly otoczyły
siostra i jej wspólniczka, zasypując gradem pytań, natomiast Juliana dorwała
matka. Nie zdążył nawet wziąć kieliszka wina z roznoszonej przez kelnera tacy.
– Synu, kochany synu! – krzyczała do niego już z daleka. – Co ja słyszę, J.J.? Ty
i Molly?
– Mamo, po co aż dwa imiona? – odparł zirytowany.
– Dobrze już, odpowiedz mi po prostu na pytanie. Wiesz, że mam zszargane
nerwy, a twoje postępowanie na pewno mi nie pomaga.
W cichości ducha Julian cieszył się, patrząc, jak ostatnie rodzinne newsy roz-
drażniły tę stateczną nadopiekuńczą matronę. Potrafiła wysłać go do Hiszpanii,
Francji, nawet Rosji i Afryki, by nie mógł cieszyć się towarzystwem najlepszej
przyjaciółki. Kazała mu trzymać się z dala od jedynej kobiety, na której mu zale-
żało. Teraz go pewnie wydziedziczy…
Z perwersyjną przyjemnością czekał na spełnienie jej odwiecznych gróźb. Ko-
chał matkę, a jednocześnie walka z nią sprawiała mu radość. Wraz z resztą ro-
dziny od dzieciństwa bezustannie karała go za niepopełnione grzechy. To bolało.
W końcu trzeba było się zbuntować. Nie pozwolić na wyrządzanie jeszcze
większych krzywd i zła.
Spojrzał w jej zwężone wściekłością oczy i lekko pocałował w policzek.
– Pytasz, mamo, czy Molly jest ze mną? Tak, to prawda. Nareszcie możesz
spełnić swoje groźby i mnie wydziedziczyć.
Zszokowana tą sugestią Eleanor Gage wzdrygnęła się. Z trudem łapała od-
dech.
Chciał ją zapewnić, że nie zamierza korzystać ze spadku po ojcu. Ma swoje
własne oszczędności, a do tego pomysł na dobrze prosperujący biznes. Zamiast
tego tylko się jednak uśmiechnął, by osłabić napięcie.
– Wiedziałaś, mamo, że któregoś dnia do tego dojdzie.
Jej zielone oczy rozbłysły gniewem. Julian czekał na dalsze oskarżenia, ale
matce najwyraźniej wprost zabrakło słów. Patrzyła na niego, jakby miała przed
sobą potwora. Chciałby, żeby prawdziwa miłość Molly mu to zrównoważyła, by
to wszystko, co się dzieje, nie było tylko przedstawieniem.
Chciał, by Molly należała do niego naprawdę.
Musi jednak zaczekać, a to może potrwać, aż ona zorientuje się, że Garrett to
pomyłka. Nie pasują do siebie w najmniejszym stopniu.
– Jeśli myślisz, że pozwolę ci potraktować tę dziewczynę tak, jak traktujesz
wszystkie inne swoje nałożnice, Julianie Johnie, to się mylisz. Molly uważam za
swoją córkę!
Pokiwał głową. Rozumiał postawę matki. Dwadzieścia lat temu jako młoda
wdowa z trójką małych synów przyjęła pod dach córki Devaneya. Czuła się odpo-
wiedzialna za śmierć ich ojca. Ta odpowiedzialność zaowocowała twardym kur-
sem w wychowaniu synów.
Nie mogła dopuścić, by któryś z nich skrzywdził dziewczynki. Nie potrafiła
jednak zrozumieć, że Julian wcale nie miał zamiaru krzywdzić Molly. Tak jak te-
raz nie chce krzywdzić matki.
Po prosu pragnie Molly i nic go nie powstrzyma.
– Dlaczego tak mi nie ufasz, mamo? – Przykrył ręką jej upierścienioną dłoń. –
Pozwól nam nareszcie być szczęśliwymi. Nigdy nie skrzywdziłbym Molly, nigdy.
I boli mnie, że ty myślisz inaczej.
– Nie mogę w to uwierzyć! – trajkotała Beth w przeciwległym końcu salonu. –
Wyjeżdżamy z Landonem na dwa miesiące, wracamy, i co? Ty chodzisz z Julia-
nem!
– Nawet więcej, Beth. – Molly niecierpliwie zamachała ręką. – Ja u niego
mieszkam.
Za plecami Beth dostrzegła Landona. Jeszcze jeden pokazowy egzemplarz
przedstawiciela rodu Gage’ów. Mówił coś do Juliana, patrząc w stronę Molly. Po
chwili dołączył do nich Garrett. Molly mogła się do woli przyglądać jego szero-
kim barom. Już wyobrażała sobie ich kolejny pocałunek…
Melancholijnie patrzyła na trójkę braci. Każdego z nich na swój sposób uwiel-
biała. Blask świec igrał z jasnymi włosami Juliana, budząc jej czułość. Opowiadał
teraz pewnie braciom te wszystkie bajeczki o ich związku. Z jego niedbałą pozą
kontrastowała wyprostowana jak struna sylwetka ciemnowłosego Garretta.
Czyżby już zaczynał być zazdrosny? Landon był z nich trzech najbardziej zrelak-
sowany, pewny siebie. Zakochany, co chwila rzucał spojrzenie w stronę Beth.
– Landon mówi, że to było nieuniknione – szepnęła Bethany konfidencjonalnie,
nachylając się do Molly. – Wcale nie był zaskoczony, kiedy dowiedział się o tym
od Garretta.
– Naprawdę? – Dla Molly był to jednak szok.
Czy naprawdę ktoś mógłby poważnie myśleć, że ona i Julian… Że to coś więcej
niż przyjaźń?
To przecież śmieszne. Molly w ogóle nie lubiła się umawiać z chłopakami, a Ju-
lian to rasowy playboy.
Poza tym cała rodzina Gage’ów – no, może ostatnio poza Garrettem – uważała
ją za dziecko.
Oszołomiona przyglądała się trzem mężczyznom. Powinna wielbić spojrzeniem
Garretta, ale dziwnym trafem jej wzrok wciąż skupiał się na Julianie, który chy-
ba braciom coś wyjaśniał. Był tak spokojny, męski, pewny siebie… Zawinięte do
łokci rękawy koszuli ukazywały mocne opalone przedramiona.
Chciała przenieść wzrok na ukochanego, ale w tym momencie Julian odwrócił
się i spojrzał na nią. Jak wilk na Czerwonego Kapturka. Oczy z szarozielonych
zmieniły się na złotozielone.
Powiedział coś do Garretta i znów na nią spojrzał.
Zrozumiała. Przedstawienie czas zacząć. Muszą teraz oboje zrobić wszystko,
by wzbudzić zazdrość Garretta. Taki jest plan. Genialny w swej prostocie.
Gdy jednak Julian zaczął się do niej zbliżać tym swoim tygrysim krokiem, nogi
się pod nią ugięły. Patrzył na nią tak, że poczuła się pożądana, jak tamtej nocy,
gdy pocałował ją Garrett. Znów obudziła się w niej kobieta.
Boże, ten chłopak potrafi zawrócić w głowie! Jest niebezpiecznie atrakcyjny.
W dodatku wszyscy w tej sali wierzą, że jest jej facetem.
– Zatańczymy? – Wyciągnął do niej dłoń.
– Tu nie ma gdzie tańczyć, głuptasku – skrzywiła się.
– Chodź, Mo-Mo. Gra muzyka, nic więcej nam nie trzeba.
Uśmiechnęła się i podała mu rękę. Dotyk jego palców odczuła jak lekkie wyła-
dowanie elektryczne. Pchnęło ją ono w jego ramiona. Przylgnęła do niego bez-
wolnie.
Omal nie zaklęła, czując, jak w jednej sekundzie idealnie wpasowała się w jego
silne ciało. Znikł jakikolwiek dystans. Jego ciepło ogarniało ją ze wszystkich
stron. Była rozkojarzona, a jednocześnie czuła we wnętrzu rodzaj dziwnej nad-
wrażliwości.
– Niezły jesteś – szepnęła mu z uśmiechem. – Czy Garrett na nas patrzy?
– Nie wiem, Molly. Ja patrzę na ciebie – odparł szorstko, jak w miłosnej piosen-
ce w stylu country.
Ta zabawa w dom z Julianem zaczyna być niebezpieczna. Jest zbyt przyjemna,
łatwo zapomnieć, że to tylko udawanie. Zbyt łatwo.
Poczuła się niezręcznie. Może dlatego, że Garrett zapewne ogląda ich taniec.
W każdym razie powinien oglądać. Molly czuła się, jakby Ziemia przestała się
obracać i jakby nie tylko Garrett, ale cały świat przyglądał się, jak ona tańczy
z Julianem. I kołysał się w rytm dźwięków harfy płynących z salonu Landona
i jego żony.
– Jestem pewna, że patrzy – szepnęła, przysuwając usta do ucha Juliana. Opar-
ła się o jego pierś. – Myślę, że moglibyśmy teraz się oddalić i wrócić po chwili
nieco potargani, z ubraniami w nieładzie. Albo zamknąć się na kwadrans w ja-
kiejś szafie. Niech sobie wyobraża Bóg wie co.
Poczuła, jak mięśnie napinają mu się pod koszulą.
– Jak sobie życzysz – odparł, nachylając się do jej ucha i drażniąc wargami
jego koniuszek.
Nie spodziewała się takich słów. Podobnie jak nie spodziewała się tej nagłej
delikatnej pieszczoty. Zadrżała, jakby w jej wnętrzu wyroiły się robaczki święto-
jańskie. Usiłowała uspokoić szalone bicie serca.
– Naprawdę? – zapytała ostrożnie. – Uważasz, że to dobry pomysł?
Spojrzał na nią czule spod ciężkich powiek, czym ponownie naruszył jej równo-
wagę. Tak samo patrzył zakochany mężczyzna na bohaterkę jej ulubionego se-
rialu.
I tak ma na nią patrzeć Garrett pod koniec tego wieczoru.
– Taaa… – Julian powoli przeciągnął opuszkiem kciuka po jej dolnej wardze. –
Zawsze lubiłem zabawy w szafie. Chodź, zgubimy się.
Chyba nigdy w życiu nie biegła tak szybko jak teraz, gdy Julian ciągnął ją kory-
tarzem. Biegłaby jeszcze szybciej, ale przeszkadzał jej w tym gwałtowny
śmiech. Poczuła się wolna, miała przemożną chęć napsocić, zabawić się. A gdy
jeszcze spojrzała kątem oka na seksownie uśmiechniętego Juliana, zapragnęła
natychmiast rzucić mu się w ramiona. I całować go. Tak bardzo była podekscy-
towana.
On nagle zatrzymał się i wepchnął ją do małego gabinetu przy schodach, któ-
rego większość powierzchni zajmowało ogromne mahoniowe biurko. Zamknął
drzwi, a Molly serce przestało bić. Ogarnęły ją ciemność i całkowita cisza. Świe-
ży korzenny zapach męskiej wody po goleniu uderzył ją w nozdrza z taką siłą,
jakby miał wypalić płuca. Nie mogła ustać spokojnie. Usta jej zwilgotniały, z tru-
dem przełykała ślinę.
– Masz przy sobie szminkę? – zapytał Julian.
Oczy Molly przywykły do mroku i dostrzegła, że rozpiął koszulę pod szyją. Wi-
dok jego opalonej krtani, obojczyka i części torsu powodował, że jeszcze trud-
niej było jej zebrać myśli. Oblizała wargi i, niewiele myśląc, przylgnęła do niego.
Nie dbając o przyzwoitość, zarzuciła mu ręce na szyję i mocno pocałowała go
w policzek. Z całych sił tuliła się do jego torsu. Zaczęła schodzić wargami w dół.
Powinien być zaskoczony, stał jednak nieruchomo, nie dając nic po sobie poznać.
Nawet tego, czy jeszcze żyje.
Ależ nie, żyje, bez obaw. I to jak! Ciepło jego ciała przenikało ubranie i roz-
przestrzeniało się w powietrzu. Przenikało jej ciało do szpiku kości. Upojona do-
tykiem jego naprężonej pod jej wargami skóry Molly pokrywała pocałunkami
jego obojczyk. Zastanawiała się przy tym, czy nie czas włączyć do akcji również
język.
– Molly? – wychrypiał niskim tonem.
– Mmm… – W odpowiedzi złożyła delikatny pocałunek w zagłębieniu u podsta-
wy szyi.
– Nie musisz całować. Możesz mnie po prostu pomazać szminką.
Minęła chwila, nim dotarła do niej treść tego szeptu. Szczęśliwie – może na-
wet zbyt szczęśliwie – wędrówka jej ust po wszystkich ścięgnach jego szyi wła-
śnie dobiegła końca. Szyja Juliana była obficie wysmarowana błyszczykiem
w brzoskwiniowym kolorze. Nikt, a zwłaszcza Garrett, nie będzie miał najmniej-
szych wątpliwości, że facet został przez nią niemal zacałowany na śmierć.
Po jego słowach otrzeźwiała. Zmieszana gwałtownie odskoczyła. Na policzki
wypełzł jej rumieniec, w którym skupiło się chyba całe ciepło jej ciała.
– Co mówisz? Ale ja nawet nie wiem, gdzie zostawiłam torebkę. Pewnie ma ją
Beth.
Musiał wyczuć w jej głosie zażenowanie, bo przyciągnął ją znów do siebie.
– Ciii… okej, jedź dalej, to też dobra metoda – szepnął tonem jeszcze bardziej
ochrypłym niż poprzednio.
Tym razem Molly się zawahała. Paliły ją policzki. Jakby dla zachęty Julian roz-
piął kolejny guzik koszuli. Patrzyła na to, zdając sobie sprawę, jak niewiele uwa-
gi poświęcała dotychczas szczegółom. Temu, z jakim wdziękiem poruszają się
jego palce. Jak oddechy ich obojga odbijają się od ścian maleńkiego pokoju, wy-
pełniając go ciepłem. Jak jego oczy świecą w ciemności – zupełnie jakby miał
w nie wmontowany laser. Jak całe jej ciało przenika lekki gorący dreszczyk. I jak
łatwo byłoby jej to wszystko zlekceważyć, gdyby nie to, że przecież widziała, jak
on wygląda prawie nago.
– Teraz całuj mnie trochę niżej – polecił.
Koszulę miał już całkowicie rozpiętą. Tchawica Molly zacisnęła się niemal zu-
pełnie. Kolana się pod nią uginały. Julian mógłby służyć za model klasycznej rzeź-
by ciała. Z bliska wyglądał na jeszcze lepiej zbudowanego. Prawdziwy atleta.
Dostrzegała teraz każde wgłębienie i wypukłość poszczególnych mięśni.
Dostała dreszczy i przez chwilę nie mogła się poruszyć. Julian położył więc
dłonie z tyłu jej głowy i delikatnie zachęcił, by się znów nachyliła. Gdy zbliżała
usta do jego torsu, poczuła, że odpina klamrę i rozpuszcza jej włosy.
Szybkie jak błyskawica drżenie przeszyło ją od skóry na czubku głowy po ko-
niuszki palców u stóp. Drżąc, pochyliła się i złożyła dość beznamiętny i nieśmiały
pocałunek u dołu jego szyi. Wstrzymywała oddech i starała się opanować drże-
nie. Julian stał nieruchomo. Ciekawe, czy on też wstrzymuje oddech.
– Zejdź niżej – usłyszała po chwili. Powiedział to cicho i spokojnie.
Zamknęła oczy i lekko przycisnęła usta do mocno napiętej skóry jego brzucha.
Czuła, jak pod jej dotykiem naprężają się mięśnie, a ją coś ściska w głębi trzewi.
Dlaczego tak się chwieje? Z trudem utrzymywała pionową postawę, a w mózgu
kłębiły się szalone myśli. Czuła się jak nastolatka, której udaje się skraść pierw-
szy pocałunek. Jak niegrzeczna dziewczynka, którą nigdy przedtem nie była. To
wszystko oczywiście dlatego, że chce wzbudzić zazdrość Garretta. Musi to cią-
gle mieć na uwadze.
Wspólny plan jej i Juliana jest znakomity. Na pewno zadziała.
– Niżej, kochanie – odezwał się znów Julian.
Usłuchała go automatycznie, tak wielkie miała do niego zaufanie. Bez wahania
wypełniała jego polecenia, trzymając się instrukcji. Na moment gdzieś w tyle
głowy pojawiła się wątpliwość. Jak niby Garrett ma zobaczyć, że całowała Julia-
na także po żebrach? Jednak marząc o zazdrosnym spojrzeniu Garretta, bezre-
fleksyjnie schodziła ustami coraz niżej. Serce waliło jej jak młotem, gdy nagle
zrozumiała, że Julian zaczyna odpinać także spodnie.
Zaskoczona i zmieszana uniosła głowę. Julian śmiał się nachylony nad nią. Jego
oczy błyszczały w mroku, gdy zapinał rozporek.
– Jesteś taka naiwna i niewinna, Molly. Zastanawiałem się, kiedy się zorientu-
jesz, że cię wkręcam – powiedział.
– Ty palancie! – krzyknęła, podnosząc się.
Policzki jej płonęły. Chciała go odepchnąć, ale on ścisnął ją w talii i przyciągnął
do siebie.
– O nie, kochana. Musimy jeszcze popracować. Teraz nad tobą – rzekł ze
śmiechem.
Rozwichrzył jej włosy tą swoją szczupłą dłonią, a Molly zamilkła. W gardle ją
dusiło, czuła się niepewnie. Bezbronna, całkowicie zdana na niego. Nawet lekkie
muśnięcia w kark odczuwała, jakby przeszywał ją prąd. Od cebulek włosów do
głębi mózgu. Wyzwalał adrenalinę.
Jego ciepły pachnący miętą oddech przyprawiał ją o zawrót głowy. Co się z nią
dzieje, u licha?
To Julian tak na nią działa. Nie Garrett. Julian.
Nerwowo zaczerpnęła tchu, a jego palce dotarły do czubka jej głowy, po czym
zaczęły się ześlizgiwać z powrotem na kark. Pochylał się ku niej, był coraz bli-
żej.
Była jak skamieniała.
– Julian… co ty robisz? – szepnęła.
– Nic takiego, chcę mieć trochę twojej szminki także na ustach. Tylko trochę.
Otoczył jej twarz dłońmi, a Molly poczuła pulsowanie w brzuchu.
– Julian… – Starała się wyswobodzić głowę. Przypadkowo trącili się przy tym
nosami, ale jego to nie zniechęciło. Przeciwnie. Dotknął ustami jej warg, a ona
rozchyliła je z westchnieniem.
Nogi się pod nią ugięły, ciało stało się gorące.
Ogarnęło ją takie pożądanie, że ziemia zachwiała się pod stopami. Nawet po-
całunek Garretta nie zrobił na niej takiego wrażenia. Chciała więcej, głębiej,
mocniej. Nie powinna tego czuć!
Ale czuła, dobry Boże, czuła. I to jak!
Jego bliskość oszałamiała, fascynowała ponad wszelką miarę. Nigdy niczego
nie pragnęła tak jak teraz pocałunków Juliana. Tu i teraz, w tym ciasnym poko-
iku. Każda kobieta chciałaby być całowana przez takiego boga seksu, ale nie
każdej to się przytrafiało. Molly nawet nie mogła o tym marzyć.
Julian nie całował jej jednak. Raczej się z nią drażnił. Miała poczucie, że unosi
się w powietrzu. Było w tym coś znajomego, a jednocześnie całkowicie nowego.
Odkrycie, że twoje ciało potrafi coś, o co byś go nigdy nie podejrzewała. To było
jak przebudzenie. Tak, to właściwe słowo: przebudzenie.
To Julian John wyrwał ją ze snu.
Musi ją teraz pocałować. Proszę, pocałuj mnie…
Znów rozchyliła wargi. Tymczasem…
– No, chyba mam już na sobie wystarczająco dużo twojej szminki. Chodź, Mo-
Mo. Wyjdźmy stąd.
Otworzył drzwi. Wpadające światło wydobyło z mroku zarys jego potężnej syl-
wetki.
Ale ona nie mogła się ruszyć. Nogi miała jak z waty, kolana z galarety. Mruga-
ła, ale nie mogła przyzwyczaić wzroku do światła.
Nie mogła nawet złapać tchu.
– J.J., poczekaj – wyrwało się jej nagle.
Zatrzymał się. Ich oczy spotkały się i to było jak impuls elektryczny. Zaczął za-
mykać drzwi, a jej serce powoli rozpadało się na kawałki. Znów ogarnęła ich
ciemność.
Molly czuła się jak pijana. Nadzieją, uczuciami, wyczekiwaniem.
– Co powiedziałaś? – spytał Julian łagodnie. Niebezpiecznie łagodnie.
– Powiedziałam „J.J.” – przyznała, wstrzymując oddech.
Zrobił krok w jej kierunku. Jego oczy świeciły jak latarnie, a ona słyszała tylko
w uszach dudnienie własnego pulsu. Z niezwykłą precyzją oparł dłonie o ścianę
po obu stronach jej głowy. Zamknął jak w klatce i pochylił się do przodu.
– Powtórz to, Molly. Powiedz mi to prosto w twarz. Jeszcze raz.
Czuła tęsknotę, głód, pragnienie. Wszystko.
Wiedziała, że nie cierpi, jak się go tak nazywa. Musi być wściekły. Całe jej cia-
ło przechodził dreszcz. On się nią bawi, w coś gra. Ona też by tak chciała, ale
dla niej jest to coś więcej niż gra. Czyżby…?
Może powinna go przeprosić, że użyła tego znienawidzonego przezwiska?
Może wcale nie chciała być całowana przez Juliana Johna, bo pragnęła Garret-
ta? A może po prostu straciła głowę?
Chyba tak, bo nagle, między jednym a drugi urywanym oddechem, usłyszała
swój własny głos:
– Powiedziałam J.J.
Zapadła głucha cisza. Julian patrzył na nią szeroko otwartymi ze zdziwienia
oczami. Nie spodziewał się usłyszeć tego, co właśnie usłyszał.
Molly musi ponieść karę.
– Pamiętasz, co ci grozi za nazywanie mnie J.J.? – zapytał.
Uśmiechnęła się najpierw niepewnie, po czym wyzywająco i kusząco.
A więc ta mała żmijka tego chce!
– No to będę musiał znów cię pocałować – powiedział powoli, pochylając się
jeszcze niżej.
– Oookej, Jules – wyjąkała, prawie pisnęła, rozpaczliwie chwytając za podwi-
nięte do łokci rękawy jego koszuli.
Ujął jej twarz w dłonie.
– Okej, Jules? Tylko tyle masz mi do powiedzenia? Dobrze, a więc sama tego
chciałaś!
Rozpoczął łagodnie, dotknął wargami jej ust. Ale w tym momencie ogarnęło go
pożądanie. Przywarł do niej i ich usta gwałtownie się połączyły.
Pomrukując, zaczął językiem szukać jej języka. Jęknęła cicho i po chwili po-
czuł, że i jej język przyłączył się do gry. Smakowała jak brzoskwinia. A on bar-
dzo lubił brzoskwinie.
Nie przerywając pocałunku, przesunął ręce na zagłębienie w dole jej pleców
i przyciągnął do siebie pełne krągłości ciało Molly. Poczuł na piersi jej twarde
sutki. Wbiła paznokcie w jego ramiona, a on czuł ból zmieszany z euforią. Na-
brzmiały członek napierał na zamek w spodniach, jakby chciał jak najprędzej
przylgnąć do tych przepysznych bioder.
Dosłownie przyszpilił ją do ściany. Dyszała zaskoczona. Pocałował ją jeszcze
mocniej. Tracił panowanie nad swoim ciałem, gdy Molly uniosła dłonie, tarmo-
sząc jego włosy i mrucząc coś prosto w jego usta.
Czuła się niesamowicie. Niesamowicie.
A on nigdy nikogo nie pożądał tak bardzo. Molly, jego mała dziewczynka z cy-
ganerii artystycznej. Chciał, by się dla niego rozebrała, by straciła głowę tak
samo jak on dla niej. Ale czy ona tego chce? Czy zdaje sobie sprawę, jak bardzo
poważnie on traktuje to, co jest między nimi?
– Molly – mruknął czule, po czym zaczął wytyczać ustami wilgotną ścieżkę
w dół jej szyi.
– Nie przestawaj – poprosiła. – Pozwól mi poudawać jeszcze trochę.
Zaczął coś podejrzewać.
– Niech ci się nie wydaje, że na moim miejscu jest tu mój brat – ostrzegł, po-
nownie wsuwając język w jej usta.
Nieznośna myśl, że Molly robi to wszystko, by wzbudzić zazdrość Garretta,
wszystko zepsuła. Poczuł dławienie w gardle. Ale jej szczupłe ramiona ciągle go
obejmowały. Z twarzy nie znikał wyraz oddania. Patrzyła na niego z uwielbie-
niem. Tracił zmysły.
– No, teraz jesteś uczciwie wycałowana, Molly – powiedział, trzymając jej
twarz w dłoniach.
Oblizała wargi.
– Chyba musimy wyjść. Niech mój brat zobaczy, że dotykaliśmy się, gdzie to
tylko możliwe – dokończył.
– Nie żartuj sobie ze mnie, Julian.
Czuł, jak drżą mu uda. Z trudem powstrzymywał się, by nie chcieć więcej. Nie
zrobić więcej. Z nią.
– Chciałbym tylko wiedzieć, Molly, czy całowaliśmy się dla Garretta, czy też
dlatego, że chciałaś to robić ze mną.
– Każda kobieta chciałaby to robić z tobą, Jules. Nie mogę uwierzyć, że to zro-
biłam. Po co? To głupie i szalone – odparła, a malinowy zapach jej szamponu
drażnił go w nozdrza.
– I co z tego? – Pocałował ją w czubek głowy, by się uspokoiła. – Chyba z naj-
bliższym przyjacielem można robić rzeczy głupie i szalone? Bo niby z kim in-
nym?
– Nie chciałam tego – powiedziała, wtulając czubek nosa w jego szyję. – To
wszystko twoja wina. Jesteś takim specem od uwodzenia, więc nie odchodź, po-
trzymaj mnie jeszcze trochę. Pachniesz tak bosko…
Raz, dwa, trzy, cztery, pięć…
Można tak liczyć w nieskończoność, a nigdy nie będzie dość. Nigdy dość cza-
su, kiedy można trzymać ją w ramionach. Być z nią. Utonąć w niej.
– Nie uwodziłem cię, Molly. Nie powinnaś była namawiać mnie do pocałunku.
Teraz nie mogę się już powstrzymać. – Objął dłońmi jej piersi, przygryzając lek-
ko koniuszek jej ucha. – Teraz mam ochotę całować cię tak długo, aż zemdlejesz
mi w ramionach. Aż powiesz, o co ci naprawdę chodzi, bo wydaje mi się, że te-
raz nie bardzo wiesz…
– Hej, wy dwoje tam! Skończyliście już czy mamy wezwać straż pożarną?
Głęboki baryton, który przerwał Julianowi cudowny wywód, całkowicie otrzeź-
wił Molly. Drzwi otworzyły się gwałtownie. Stali za nimi Landon i Garrett. Ale
o ile pierwszy z rozbawieniem przyglądał się scence, która ukazała się jego
oczom, to drugi nie wyglądał na zadowolonego.
„Teraz będzie uważał mnie za dziwkę” – taka żałosna myśl przebiegła przez
głowę Molly.
Policzki jej zapłonęły, a Julian zasłonił ją własnym ciałem. Gorączkowo usiłowa-
ła poprawić fryzurę i wygładzić pomiętą sukienkę.
– Już wychodzimy, tylko zostawcie nas w spokoju, palanty – powiedział Julian
spokojnie i stanowczo.
Molly go podziwiała. Sama nie wydusiłaby ani słowa.
Chciała, by Garrett pomyślał, że ona z Julianem baraszkują sobie gdzieś na
osobności, ale – na Boga – nie chciała, żeby ich na tym przyłapał!
– Wybaczcie, ale to matka nas przysłała – wyjaśnił Landon. – Ja nie przepadam
za misjami tego rodzaju.
– Dobrze, że kazała nas szukać tylko wam dwóm, a nie wszystkim obecnym na
przyjęciu! – odciął się Julian, zatrzaskując im drzwi przed nosem.
Spojrzał na Molly przez ramię.
– Wszystko w porządku?
– Tak – odparła, doprowadzając się do porządku. Ciągle nie mogła uwierzyć,
że Julian dotknął jej piersi!
– Chodziło o to, żeby cię zobaczył w lekkim nieładzie, Molls. I udało się.
Jego głos brzmiał spokojnie, aż zanadto. Podał jej klamrę, a ona drżącymi rę-
kami spięła włosy. Mimo wszystko czuła się nieswojo. No i wciąż była podnieco-
na. Co on takiego mówił, zanim mu przerwano? Gdy dotykał jej biustu?
– Jasne, Jules. Wyszło znakomicie, lepiej być nie mogło. Jesteś mistrzem. Mi-
strzem tworzenia zamętu. Dzięki. – Starała się to mówić tak, jakby chodziło
o prawidłowo wykonany kontrakt biznesowy.
Otworzyła drzwi i ruszyła w stronę braci Gage’ów, którzy wciąż stali – nie-
wzruszenie niczym wartownicy – na końcu korytarza.
Uśmiechnęła się do obydwóch, udając, że jest dumna z tego, co się stało.
Czuła wzrok Juliana na swoich plecach. Wiedziała, że stał ciągle w drzwiach
gabinetu. Marzyła teraz tylko o tym, by znaleźć jakieś ciche miejsce i ochłonąć.
Dogonił ją Garrett.
– Molly, chciałbym z tobą porozmawiać w cztery oczy – powiedział. – Masz ju-
tro czas?
Zaskoczona spojrzała w jego ukochane oczy i zalała ją fala emocji. Palmę
pierwszeństwa dzierżyło wśród nich poczucie winy.
– Jasne – odrzekła drżącym głosem. – Wpadnę w południe do twojego biura.
A więc plan wypalił. Udało się przyciągnąć jego uwagę.
Oszołomiona szła przez tłum gości w stronę Kate i Beth. Powinna się cieszyć
z osiągnięcia celu. Garrett sprawiał wrażenie, że zależy mu na jutrzejszej roz-
mowie. Pewnie z trudem ukrywa zazdrość. Przecież tego właśnie chciała, czyż
nie?
Ale nie. Nie można radować się zwycięstwem, gdy w głowie kołacze się myśl:
„I coś ty zrobiła najlepszego?”.
Co ją skłoniło, by tak kusić Juliana? Czy tak postępuje kobieta zakochana
w kimś innym?
– Co ci się stało? – zawołała na jej widok Kate.
Molly postanowiła niczego nie ukrywać. Grzechów i błędów ukryć i tak się nie
da.
– Znaleźliśmy sobie z Julianem ustronne przytulne gniazdko. Bardzo ci pole-
cam coś takiego, Kate. Było cudownie, dopóki ci dwaj idioci nam nie przerwali –
powiedziała, patrząc na Garretta i Landona.
Dostrzegła Juliana, który właśnie wchodził do salonu. Ręce w kieszeniach, ja-
sne włosy w nieładzie. Seksowny – to niewłaściwe określenie. Wytarmoszony,
sponiewierany. Ciacho. Ze smugami brzoskwiniowej szminki na opalonej skórze.
Wszędzie – na krtani, na szczęce, wokół ust.
– Julian, co ci się stało? – Tym razem Beth przywitała go zatroskanym okrzy-
kiem.
Julian bez słowa wycelował wzrok w Molly, którą zaczęły piec nabrzmiałe
usta. Piekło ją między nogami, parzyły ją piersi, te same, które niedawno pieścił.
Była cała w ogniu. Przypomniały się jej jego jawnie seksualne aluzje.
– Zabawiliśmy się trochę z Molly w pokoiku przy schodach. Wszystko w po-
rządku, kochanie?
Jego głos, wystarczająco ochrypły, by przypominać słowa wypowiedziane
w ciemnościach, wprawił w drżenie jej przewrażliwione zmysły.
Gdy Kate i Beth w milczeniu starały się przetrawić to, co właśnie usłyszały, Ju-
lian badawczo przyglądał się twarzy Molly. Może to wszystko zaszło za daleko?
Usiłowała zmusić się do uśmiechu, by jakoś zażegnać ogarniające wszystkich
skrępowanie. Na szczęście Julian także się uśmiechnął, po swojemu, jak głodny
wilk. Poczuła ulgę.
On też się chyba odprężył. Otoczył ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Wtu-
lając się w niego, miała pewność, że cokolwiek się zdarzy, wszystko będzie do-
brze. Przynajmniej dopóki ma przy sobie Juliana.
– Wiesz, że cię kocham, prawda? – wyszeptała, cmokając go w policzek.
Nie po raz pierwszy usłyszał od niej te słowa. Ale tym razem spojrzał na nią
i spoważniał. Potem pocałował ją w skroń i dość szorstkim tonem, wprost do
ucha, by nikt inny nie usłyszał, odpowiedział:
– Ja ciebie też.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Następnego dnia Molly jechała windą na najwyższe piętro siedziby „San Anto-
nio Daily”.
Wyglądało na to, że Garrett zamierza coś zrobić z zaistniałą sytuacją. Pytanie
tylko – co?
I jak ona ma na to zareagować?
Na dzisiejsze spotkanie założyła swoje największe kolczyki i najokazalsze
bransolety. Zawsze tak robiła, gdy chciała dodać sobie pewności, pokazać się
jako osoba zdecydowana, wręcz arogancka. Energicznym krokiem szła koryta-
rzem w kierunku biur zarządu.
– Molly! – zawołała na jej widok zza olbrzymiego biurka asystentka Juliana. –
Nie wiedziałam, że masz przyjść. Julian wyszedł na lunch.
Molly powitała starszą kobietę serdecznym uściskiem. Pani Watts pracowała
z Julianem od zawsze. Czasem dla żartu Molly namawiała ją do wyciągnięcia go
z jakiegoś ważnego zebrania pod byle pretekstem.
– Dziś mam spotkanie z Garrettem, pani Watts – odparła. Poczuła mdłości. Do-
prawdy, wolałaby teraz być na lunchu z Julianem.
Siedząca niedaleko za podobnie wielkim biurkiem młoda asystenta Garretta
zaprowadziła ją do szefa.
– Panna Devaney, panie Gage – zaanonsowała ją, a Molly bezwiednie się wy-
prostowała.
Wysoki, ciemnowłosy i barczysty Garrett stał przy oknie z rękami w kiesze-
niach. Onieśmielał ją. Twarz miał nieodgadnioną, prawie nieruchomą, jeśli nie li-
czyć zdawkowego oficjalnego uśmiechu.
– Molly, chyba nie muszę ci mówić, dlaczego tu się znalazłaś – zaczął. – I dla-
czego Kate – wskazał na siostrę Molly siedzącą za biurkiem – i ja chcemy z tobą
pomówić.
A więc to nie będzie rozmowa tak całkiem w cztery oczy.
Gdy Molly zdała sobie z tego sprawę, rzuciła Garrettowi niezadowolone spoj-
rzenie. Ten człowiek w niczym nie przypomina dziś namiętnego kochanka z tam-
tej pamiętnej nocy. Jest taki chłodny, obojętny, opanowany. W jego oczach, gdy na
nią patrzy, trudno byłoby się doszukać choćby iskierki ciepła.
Czyżby się tak dramatycznie co do niego pomyliła? Czy był wtedy aż tak pija-
ny, że zadowoliłby się pierwszą lepszą „dziewką”? Jak może tu stać obok niej
spokojnie, sztywno jakby połknął kij, po tym, jak wczoraj przyłapał ją z Julianem?
Przecież nawet Julian, ten jej chłodny i powściągliwy nibybrat, w każdym spoj-
rzeniu obdarzał ją większym uczuciem. Mało powiedziane…
Ale dość o tym. Nie ma co porównywać z sobą tych facetów. Są jak woda
i ogień.
Powinna raz na zawsze wbić sobie do tej pustej mózgownicy, że wczorajsze
obłapianie się z Julianem to był jeden wielki błąd. Przecież mogła przewidzieć,
że nierozważne kuszenie takiego lwa salonowego jak Julian skończy się tym,
czym się skończyło. Chociaż nawet on nie powinien był posunąć się aż tak dale-
ko.
A może powinien?
Gdy po wszystkim położyła się spać, przechodziła istne męczarnie. Jego słowa,
dotyk, pocałunki spowodowały, że poczuła coś, czego nie zaznała nigdy dotąd.
Nawet tamtej pamiętnej maskaradowej nocy…
Nie, to niemożliwe.
Czyżby czuła to samo za każdym razem, kiedy jakiś – obojętnie jaki – facet ją
całuje? Nie.
Co się więc z nią dzieje?
– Byłabyś łaskawa wyjaśnić nam, co jest między tobą a Julianem? – Pytanie
Garretta przerwało jej rozmyślania.
Nie mogła uwierzyć, że odezwał się do niej takim tonem. Wygodnie rozsiadła
się na krześle i skrzyżowała ramiona z głośnym brzękiem bransolet.
I to ma być jej bratnia dusza, spiskowiec z balu przebierańców?
Garrett nie wygląda na zazdrosnego. Ani trochę. Trzeba porzucić idiotyczne
plany poślubienia go. Pewnie poczuł do niej chwilową słabość z powodu kostiumu
karczemnej dziewki.
Jak mogła tak się dać omamić?
– Naprawdę nie wiecie? – zapytała. – Mam wam to opowiedzieć ze szczegóła-
mi?
Narastała w niej irytacja. Gdzie się podział jej kochanek przebieraniec? Gdzie
się podziała namiętność, którą ją zaraził? Czy to był tylko sen? A może głupi
żart?
Nie doczekała się odpowiedzi na swoje pytanie, jej złość sięgnęła więc zenitu.
Ciekawe, czy Juliana też mają zamiar tak przesłuchiwać?
– Jesteśmy parą, Garrett – wypaliła nagle, unosząc dumnie głowę. – Jestem
jego dziew… no, kochanką. I w życiu nie byłam tak szczęśliwa.
To ostatnie akurat było prawdą. Z Julianem zawsze było jej dobrze. Kochała
go szczerze, pasowali do siebie, razem się bawili, żartowali, psocili. Jedno stało
murem za drugim.
Dziś rano też jedli razem śniadanie i zaśmiewali się do rozpuku. Nawet nocna
„wpadka” budziła w nich tylko rozbawienie.
– Zdajesz sobie sprawę – powiedział Garrett cicho – że przez wszystkie te lata
moja matka, Kate, Landon i ja tego się najbardziej obawialiśmy? Że ty i Julian
wykonacie taki skok na główkę i któreś z was – mam na myśli szczególnie ciebie,
Molly – może zostać przy tym poturbowane?
Molly zmarszczyła czoło. Co on wygaduje? Dlaczego nie zrzuci tej obłudnej
maski?
Przecież sam, wtedy, na balu…
– Dlaczego tak myślisz o mnie i Julianie? – spytała wyzywająco.
Garrett spojrzał na nią z bezbrzeżnym zdumieniem, jakby wątpił w jej poczy-
talność.
– Dlatego – pośpieszyła mu z pomocą Kate – że kiedyś byliście sobą zaurocze-
ni, Molls. Nie przyjmowałaś do wiadomości, że on jest dla ciebie jak brat. Kiedy
ci to powiedziałam, ryczałaś jak bóbr. Martwiłaś się, że nie będziesz go mogła
poślubić.
– Kate, ja miałam wtedy dziesięć lat! – Molly jęknęła i przewróciła oczami.
– Ale nigdy w życiu tak nie płakałaś jak wtedy.
– Bo go gdzieś wysłali i to było podłe!
– No właśnie – podsumował Garrett.
– Nie rozumiem, co to was obchodzi! – Rzuciła mu gniewne spojrzenie. – Jeste-
śmy sobie bliscy od samego początku.
Molly znała tę opowieść – powtarzaną jej tysiące razy przez Eleanor Gage,
przez Landona, Kate, Garretta i samego Juliana – na pamięć.
Miała trzy lata, gdy przybyła z Kate zamieszkać w rezydencji Gage’ów. Zapre-
zentowano je całej rodzinie, służbie i domownikom. Molly była całkowicie po-
chłonięta trzymanym w buzi wielkim lizakiem. Speszona tym Kate bezskutecznie
starała się ją przekonać do oddania lizaka.
Nagle wzrok Molly padł na zielonookiego blondaska, który przyglądał się jej
rozbawiony. Przydreptała do niego, wyjęła z buzi lizaka i z uśmiechem mu go po-
dała. Julian mimo zakazu matki przyjął od dziewczynki prezent i włożył go do
ust. Tak narodziła się ich przyjaźń.
A teraz Molly patrzyła na Garretta i uniosła brwi. Czyżby zapomniał o historii
z lizakiem? Cała rodzina śmiała się wtedy, że z Molly można tylko po dobroci…
– Molly – Kate złożyła ręce w błagalnym geście – chcę mieć pewność, że ty
wiesz, co robisz. Julian często zmienia partnerki. Nigdy nie miał stałej dziewczy-
ny. Porywasz się na coś, co cię przerośnie, Moo!
– Ja nie jestem dla niego weekendową miłostką, Kate – broniła siebie i Juliana
Molly.
Zupełnie jakby zapomniała, że broni gry, która w zamyśle miała doprowadzić
Garretta do wybuchu zazdrości.
– Dlaczego ciągle myślicie, że Julian chce mnie skrzywdzić? On jest dla mnie
bardzo dobry! Jestem pewna, że w razie potrzeby bez wahania oddałby mi ner-
kę. Albo nawet dwie!
– Widzę, że naprawdę jesteś w nim zakochana – stwierdziła Kate z rosnącym
zatroskaniem.
Molly źle się czuła, oszukując siostrę. Ale jak mogła wyjawić prawdę o istocie
swojej relacji z Julianem, skoro sama nie potrafiła zrozumieć, dlaczego się z nim
wczoraj tak namiętnie całowała?
Od początku tego dziwnego związku była bombardowana niepojętymi emocja-
mi. Nie spała po nocach, rozważając bez końca rozmaite „co by było, gdyby?”
i inne dylematy.
Po takiej nocy każde zwykłe „dzień dobry” było torturą. On czarował seksow-
nymi piżamami, rzeźbą klatki piersiowej. Tak chciałoby się do niej przytulić, po-
czuć bliskość…
Pogubiła się w uczuciach. Na brak sukcesów zawodowych narzekać nie mo-
gła. Chciała jeszcze znaleźć w życiu miłość. Widocznie człowiek zawsze czegoś
chce, do czegoś dąży. Teraz instynktownie czuła, że to, czego szuka, jest blisko.
Nie potrafiła jednak tego uchwycić, nazwać i czuła się rozgoryczona.
Liczyła, że Garrett rozpali dziś w niej na nowo iskierkę nadziei, że jej życie na-
bierze sensu. Że po dzisiejszym spotkaniu będzie mogła uporządkować myśli
w głowie i emocje w sercu.
Zamiast tego spotkał ją atak. Na nią i na Juliana. Musiała go bronić.
– Julian nigdy by mnie nie skrzywdził – oświadczyła, wstając. – Jeśli kiedykol-
wiek ujrzycie, że ja przez niego płaczę, proszę bardzo, możecie mnie zabić.
Upoważniam was do tego.
– Ja bym raczej zabił jego – odparł Garrett oschle.
Molly spojrzała na tego dorodnego mężczyznę, który wywarł tak duży wpływ
na jej życie. Zawsze czuł się odpowiedzialny za śmierć jej ojca, choć nigdy nikt
go o to nie obwiniał. Ciągłe poczucie winy powodowało, że nawet jego uśmiech
był dość smutny. Za wszelką cenę starał się chronić Kate i Molly. Ale chronić
Molly przed Julianem? Tego już za wiele. Bez Juliana nie mogłaby żyć, jak bez
powietrza. Był jej prywatnym bohaterem dużo wcześniej, niż poznała to słowo
i jego znaczenie.
Garrett jest dobrym człowiekiem. Jako mąż na pewno byłby wierny i kochają-
cy. Ale czy naprawdę musi się zamroczyć alkoholem, by zrobić to, co zrobił na
balu maskowym?
Teraz już sama nie wiedziała. Może to wszystko było tylko złudzeniem i nikt
jej tam, na tarasie, nie całował?
A gdyby teraz musiała wybierać między Garrettem a Julianem, nie miałaby
wątpliwości. Bohater jej dzieciństwa zostałby zdecydowanym zwycięzcą.
– Czy wy macie jakiś problem z Julianem? – spytała obrażona. – Oboje ciągle
mu coś zarzucacie. Na jego miejscu przestałabym się do was odzywać.
Skierowała się ku drzwiom, ale głos Garretta ją zatrzymał.
– Ten gagatek jest moim bratem. Kocham go, ale czuję się też w obowiązku
chronić ciebie.
– Jak będę potrzebowała ochrony, na pewno się do ciebie zwrócę. Julian jest
ostatnim człowiekiem na świecie, przed którym trzeba mnie chronić. – Chwyciła
za klamkę. – Ale skoro kochasz brata, to może postaraj się, żeby nie odchodził
z „Daily”! A zresztą ja mu się nie dziwię. Nikt nie jest w stanie pracować, jak go
ciągle krytykują. To świetnie, że się zdecydował.
– Co takiego?
– Dobrze usłyszałeś! – krzyknęła i, rzucając Kate spojrzenie pod tytułem „nie
rób mi tego nigdy więcej”, wybiegła z biura.
– Molly! – Garrett podążył za nią i ścisnął ją za ramię. – Mój brat naprawdę
odchodzi? Dokąd?
– Przepraszam, Garrett, śpieszę się – odparła, starając się wyrwać.
– Powiedz, on odchodzi z wydawnictwa?
– Musiałeś coś źle zrozumieć – ucięła Molly, zła, że chlapnęła coś bez zastano-
wienia.
– Nie, ja wiem, że jemu jest tu źle. Spodziewałem się tego. Rozumiem, że nie
chcesz zdradzić, dokąd się przenosi, ale odpowiedz mi przynajmniej: kochasz
go?
Molly patrzyła na mężczyznę, którego podobno jeszcze niedawno kochała, za-
stanawiając się, dlaczego czuje w gardle pokaźnej wielkości gulę. Dlaczego naj-
chętniej teraz by się popłakała?
Bo odpowiedź na to pytanie brzmi tak. Tysiąc razy tak. Kocha Juliana na wiele
różnych sposobów, których nawet nie umie ponazywać. I obawia się, że miłość
przyjacielska jest tylko jedną z wielu.
Julian zatrzymał się koło drzwi swojego gabinetu. Widział ich. Molly z tą „mi-
łością jej życia”. Nareszcie razem.
Widział ich pożegnanie. Jego brat trzymał jej rękę na ramieniu, a ona pochyliła
twarz. Może płakała?
Krew się w nim zagotowała, oczy rozbłysły zimną furią. Molly osiągnęła swój
cel. Poćwiczyła sobie wczoraj na nim, Julianie. Wzbudziła zazdrość Garretta,
który nagle dostrzegł w niej cudowną, seksowną, dorosłą kobietę.
Może powinien się teraz wycofać do swojego gabinetu? Niech jego najlepsza
przyjaciółka cieszy się, że jest pieszczona przez tego, kogo pragnie.
A zresztą, to wszystko jest śmieszne. Nieważne.
Właśnie, że ważne. Bardzo ważne.
Sam się dziwił, że mimo drżących nóg potrafił podejść i spokojnie zagadnąć
brata:
– Nie chciałbym wam przerywać czułego sam na sam, ale oświadczam, że jeśli
natychmiast nie przestaniesz obłapiać Molly, stłukę cię tak, że cię rodzona mat-
ka nie pozna.
Garrett zesztywniał.
– Co się z tobą dzieje, Jules?
Zdziwiona Molly odwróciła się w stronę Juliana, a on zazgrzytał zębami. Wy-
ciągnął do niej rękę i spojrzał w zaczerwienione oczy. Albo płakała, albo jest bli-
ska płaczu. Dlaczego? Zacisnął wargi. Był zły. Na nią, na siebie, na to całe za-
mieszanie, w które został wmanewrowany.
Niechże się to wszystko samo rozwiąże!
Mógłby się oczywiście posłużyć dobrze sobie znanymi i sprawdzonymi w licz-
nych romansach sztuczkami, ale nie chciał. Molly to jedyna dziewczyna, która go
naprawdę zna, szanuje. Docenia. Przy niej chciał być sobą, nie stosować głupich
zagrywek.
– Jaki dziś mamy dzień, Molly?
– Hm? – zapytała niewyraźnie, pociągając nosem.
– Jaki dzień?
Podała datę, a on skinął głową i szepnął jej do ucha:
– No właśnie. A więc wciąż jesteś moją dziewczyną. Nie pamiętasz? Umawiali-
śmy się na miesiąc. Prawda?
Obserwował jej reakcję, ale ona tylko bezradnie mrugała powiekami. Spojrzał
na Garretta i znów zalała go krew. Garrett, jego brat.
Nagle poczuł do niego odrazę.
Molly spojrzała na Juliana oczami pełnymi łez.
– Masz rację – odpowiedziała. – Zabierz mnie do domu. Dziękuję za spotkanie
– zwróciła się do Garretta. – Przemyśl to, co ci mówiłam, okej?
Garrett przytaknął, a Julian złapał Molly za łokieć i poprowadził do biurka
swojej asystentki, której wydał szereg poleceń. Po czym wsiadł z Molly do windy.
W samochodzie żadne z nich się nie odezwało.
– Powiedz mi, co on ci zrobił – zażądał Julian, gdy znaleźli się w jego mieszka-
niu. – Dlaczego płakałaś?
Molly przyglądała mu się szeroko otwartymi oczami. Wyglądała na zagubioną
i bezbronną.
– Co się dziś z tobą dzieje? – szepnęła zmieszana.
– On na ciebie nie zasługuje, Molly! Znam faceta, który szaleje za tobą, który
zrobiłby wszystko, żeby z tobą być. Skłamałby, oszukał, okradł…
– Masz na myśli mojego dostawcę artykułów malarskich? – zadrwiła. – Odle-
ciałeś kompletnie? O kim mówisz?
– Zgadnij.
– Nie mam pojęcia, o co ci chodzi!
– Zabiję go za to, że doprowadził cię do płaczu – oświadczył Julian, siadając na
kanapie i z głośnym hukiem zrzucając buty. – Mam na jego punkcie obsesję, Mol-
ly. Jestem maksymalnie wkurzony, jak nigdy w życiu.
Skrzyżowała ręce na piersiach. No tak, on jest wkurzony, ale nie wie, jak to
wygląda z jej strony. Że mianowicie zachciało się jej płakać, bo nagle ją olśniło,
że to, co się wydarzyło na maskaradzie, było ułudą. Że zakochała się w jakimś
innym, wymyślonym przez siebie Garretcie. Bo ten prawdziwy, podobnie jak każ-
dy facet, którego spotkała w życiu, blednie w zestawieniu z Julianem. Pod każ-
dym możliwym względem.
Ale jak ma teraz wytłumaczyć Julianowi, na szacunku którego tak bardzo jej
zależy, że wszystko schrzaniła? Że nie zakochała się w jego bracie? Że facet,
którego naprawdę kocha, jest nieosiągalny? Bo przestrzega ją przed nim jego
brat i jej własna siostra. Bo wszyscy się boją, że ją skrzywdzi.
Może i mają rację, ale ona wolałaby być głucha, niż słuchać tej ich gadaniny.
Teraz milczała, przygryzając wargi. Nie może się zwierzyć ze swej rozpaczy
jedynemu człowiekowi, który ją zrozumie. Julianowi.
– Wytłumacz mi, co ty w nim widzisz? – ciągnął. – Co on ma takiego, że jemu
wypłakujesz się na ramieniu, a mnie nigdy?
O Boże, co się z nią dzieje?
Nogi się pod nią uginają na widok tych zagniewanych zielonych oczu. On jest
taki przystojny, nawet gdy się wścieka. A tak wściekłym jak teraz jeszcze go nie
widziała. Można by pomyśleć, że jest zazdrosny…
Tak bardzo pragnęła jego bliskości. Chciała mieć wokół siebie jego zapach,
czuć dotyk dłoni. Wszędzie. Dać się zamknąć w klatce zbudowanej z jego silnych
mięśni. Chyba przyjaźń przestała jej wystarczać…
Pragnęła czegoś więcej.
– Odpowiesz mi, Molly? – pieklił się Julian.
Nawet gdyby chciała, nie dałaby rady. Ze ściśniętego gardła nie mogła wydo-
być ani jednego słowa. Piersi jej nagle stwardniały. Nogi się pod nią ugięły. Czuła
się dziwnie, drżała. Z trudem śledziła, co on do niej mówi.
– Nie umiem ci odpowiedzieć, Jules, okej? – Nerwowo zamachała ręką. – Może
wkurzyła mnie jego nadopiekuńczość? To, że chce być naszą przyzwoitką? Za-
kłada, że jak nas przestanie pilnować, to zrobimy coś złego. A przecież nic nie
robimy, prawda? Ty się rzucasz na wszystko, co się rusza, ale dla mnie jesteś
tylko przyjacielem. Tak czy nie? Może po prostu Garrett uważa, że tak trzeba,
że tak jest szlachetnie? Przez wzgląd na mojego ojca, który uratował mu życie –
dokończyła cicho, jakby definitywnie żegnała się ze złudzeniami.
Spojrzenie Juliana mogłoby w tej chwili stopić lody Alaski.
– Garrett odpychał cię ode mnie, bo wiedział, że… Bo wiedział, że ja… – Twarz
mu spochmurniała, a dłonie zacisnęły się w pięści.
Molly nie mogła zapomnieć, jak jeszcze wczoraj te same dłonie pieściły jej
piersi, a usta szeptały podniecające zaklęcia.
Julian wstał i nerwowo przeczesał włosy palcami.
– A co z nim i Kate? Molly, czy ty naprawdę nie widzisz, jak ona na niego pa-
trzy? Przecież wy obie, do jasnej cholery, startujecie do tego samego faceta!
Molly bezradnie mrugała powiekami, osłupiała.
– Kłamiesz! Skąd możesz wiedzieć, co czuje Kate?
– Tak się składa, że potrafię rozpoznać pożądanie w czyimś spojrzeniu. A Kate
znam od małego.
Molly była przerażona. Jej siostra kocha Garretta? Od jak dawna? To niemoż-
liwe!
– Jules, ty nic nie rozumiesz. Między mną a Garrettem coś zaszło. Całowaliśmy
się pewnej nocy i to było… magiczne.
– Całował cię? – Julian zamarł.
Molly zawstydzona lekko skinęła głową, po czym skryła twarz w dłoniach.
– Nigdy nie czułam się z nikim tak zespolona. No chyba że z tobą. Tamtej nocy
wydawało mi się, że znalazłam w nim bratnią duszę.
Ale to było złudzenie i dlatego teraz jestem taka pogubiona, dodała w myślach.
– Ty żartujesz, Molly – powiedział Julian po chwili. – Powiedz to teraz, zaraz.
Powiedz, że to był żart.
Mogła sobie wyobrazić, co Julian czuje w tym momencie. Wczoraj całował ją
nieprzytomnie, a dziś dowiaduje się, że ona robiła to samo z jego bratem.
A ona? Co się z nią dzieje? Dlaczego nie czuła nic, patrząc dziś na Garretta?
– Teraz już niczego nie jestem pewna – przyznała, opadając na kanapę. – To
stało się w czasie tej okropnej maskarady. Byłam przebrana za bezwstydną
dziewkę, sam mi kazałeś. Byłam na tarasie, on podszedł, był cały na czarno. My-
ślałam nawet, że to ty. A potem robiliśmy razem takie… intymne rzeczy. I po
pierścieniu poznałam, że to Garrett.
Zapadło przeciągające się milczenie.
Nagle Julian ruszył jak szalony na korytarz. Molly zmartwiała. Sama była dość
impulsywna i w trudnych chwilach liczyła na jego opanowanie. Ale teraz?
Trzeba tylko mieć nadzieję, że nie pobiegł po broń czy coś w tym rodzaju.
Chciała już za nim wybiec, wytłumaczyć, że to był tylko pocałunek, gdy nagle
wrócił. Miał poszarzałą twarz. Z kieszeni wyjął coś błyszczącego.
– Czy to był ten pierścień, Molly?
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Patrzyła na pierścień i nagle opanowało ją straszliwe przeczucie.
– Sk-kąd to masz? – wyjąkała.
Przecież Garrett nosi ten pierścień na co dzień. To stary rodzinny klejnot, pla-
tyna i brylant, wart pewnie miliony.
– To jest mój pierścień. Mój. Założyliśmy się o coś, jakiś miesiąc temu, i wygra-
łem. – Julian uśmiechnął się złośliwie. – Od tej pory noszę go czasami, żeby go
wkurzyć.
Molly krew odpłynęła z twarzy. Serce biło jak szalone. Wychodzi na to, że na
balu maskowym pierścień należał już do… Tak, kiedy ów nieznajomy rozkochał
ją w sobie, całując do utraty tchu.
Wielkie nieba! A więc to Julian ochrypłym głosem szeptał jej wtedy do ucha te
wszystkie nieprzyzwoite słowa? To jego długie palce dotykały jej tak wyzywają-
co?
Julian, jej bohater i obrońca. Najbliższy przyjaciel. Jej młodzieńcza miłość. Mi-
łość na całe życie…
– Nie uwierzę – szepnęła. – Nie miałeś świadomości, że to właśnie mnie cału-
jesz?
Musiał wiedzieć. Nagle poczuła się upokorzona. Wiedziała, że powinna teraz
odejść, ale nie była w stanie. Bezradnie kiwała głową.
– Nie rozumiem – szeptała.
Te jego pocałunki… Trzy razy ją całował, za każdym razem inaczej. Pierwszy
raz – pijacko i gwałtownie. Drugi – demonstracyjnie, przed Kate. Trzeci – na
osobności, w ciemnym gabinecie, gdzie coś chcieli rozegrać… Jak mogła być
taka głupia?
– Nie rozumiem – powtarzała coraz bardziej gorączkowo.
Podszedł i chwycił ją za ramię. Widać było, jak trudno mu się opanować.
– A ja chyba rozumiem – wysapał. – Myślałaś, że ja jestem Garrettem i pozwo-
liłaś całować się aż do opuchnięcia warg. Pozwoliłaś włożyć sobie rękę między
nogi, macać po biuście…
– Przestań, przestań!
Odskoczyła od niego gwałtownie. Uświadomiła sobie nagle, że on, który był
dla niej wszystkim, jest w stanie robić jej to, o czym teraz mówi. To, i jeszcze
więcej. Jakby to nic nie znaczyło. Nic.
Taki niby-przyjaciel! Podstępnie wkradł się w jej intymność, a potem był w sta-
nie pomagać jej w uwodzeniu swojego własnego brata!
– Jak śmiałeś? – wybuchnęła. – Zrobiłeś ze mną to wszystko i nic nie powie-
działeś?
– A co miałem mówić? Że to był mój błąd? Że poniosło mnie na widok twoich
niebieskich oczu i wyzywającej kiecki? Kazałaś mi nikomu nic nie mówić, a po-
nieważ byłem wstawiony, uznałem, że to świetny pomysł. Następnego dnia uda-
wałaś, że nic się nie stało, a mnie było w to graj. Przynajmniej mogłem jakoś
dojść do siebie.
– Dojść do siebie, idioto? Po tym, jak zamordowałeś naszą przyjaźń? – Ode-
pchnęła go i poszła w stronę swojej sypialni. – Pozwolisz, że się spakuję. Ty świ-
nio! Jak mogłeś się zgodzić, że pomożesz mi uwieść Garretta po tym, jak mnie
dotykałeś? Rzygać mi się chce, jak o tobie myślę!
Trzasnęła drzwiami. Oparła się o nie plecami i załzawionymi oczami wpatry-
wała w łóżko. Powinna natychmiast opuścić do mieszkanie. Tak, ale Julian John
musi ją odwieźć. Albo Kate po nią przyjechać. A żadnego z tych dwojga nie
chciałaby teraz o nic prosić. Prędzej by umarła.
Gdy pomyślała, że piętro wyżej czekają na nią rozpoczęte murale, kolorowy
raj, zrobiło jej się na duszy jeszcze ciężej. Nigdy dotąd nie zdarzyło jej się nie
dokończyć dzieła. A teraz musi to zostawić. Przez tego dupka!
No dobra, dokończy je wieczorem, może nawet będzie malować całą noc.
A rano odejdzie.
Wciąż nie mogła w to uwierzyć. On cały czas wiedział… Całował ją, bo wie-
dział, jak łatwo ją podniecić. Zakpił sobie z niej.
Tak, ten piękny pocałunek na maskaradzie teraz wydawał się jej szyderstwem.
Jej najlepszy przyjaciel, który był dla niej wszystkim…
Nagle całe życie zaczęło się jej przewijać przed oczami. I w każdej najszczę-
śliwszej chwili towarzyszył jej zawsze ten sam człowiek – Julian John. Uśmiechał
się do niej, pociągał za ucho, wichrzył jej włosy, woził samochodem. Powarkiwał
na nią, przekomarzał się z nią, łaskotał. A ile przezwisk jej nadał! Mo-Po, Mopey,
Moo, Molls, Mo-Mo, Moo-Moo…
Poczuła mdłości. Przysiadła, drżąc, na brzegu łóżka. Przycisnęła do piersi po-
duszkę i zaczęła głęboko oddychać. To jednak nie pomagało. Czuła pustkę, była
wyczerpana własną głupotą. Nigdy w życiu nic tak jej nie zabolało. Nawet liczne
wyjazdy Juliana.
Ale nie zamierzam teraz przez niego płakać, pomyślała, wspominając niedaw-
ne słowa Kate.
Zacisnęła zęby i zwinęła się w kłębek. Czuła, jakby całe jej wnętrze zamieniło
się w ciasny węzeł. Nie mogła się uwolnić od wspomnień balowej nocy.
Jego usta, spragnione i pewne siebie, chrapliwy dźwięk, gdy całował jej piersi,
jakby zostały stworzone specjalnie dla niego. Jęki rozkoszy, gdy przygryzał ko-
niuszek jej ucha. To, jak próbował ją uciszyć.
Jak mogła się nie zorientować?
Początkowo była pewna, że to on. Ten uśmiech głodnego wilka… Ale potem ca-
łował ją tak namiętnie, zupełnie nie po przyjacielsku. Dlaczego to musiał być on?
Nie umie utrzymać rąk przy sobie czy co?
Musiał po nią sięgnąć?
Gdy miała trzynaście lat, przyrzekła sobie, że już nigdy nie wyleje z powodu
Juliana Johna ani jednej łzy. Znaczył dla niej zbyt wiele, dzięki niemu czuła się
bezustannie jak ratowana przez bohatera księżniczka. Przyrzekła zwalczyć
w sobie to młodzieńcze zauroczenie, bo wszyscy wokół wmawiali jej, że on ją
kiedyś skrzywdzi. A przecież wszyscy nie mogą się mylić.
I teraz stało się. Zakpił sobie z niej.
Doprowadził do ekstazy, chciała już prawie dla niego umierać. Uznała go za
swoją drugą połówkę. Tak, ten człowiek jako jedyny na świecie potrafił doprowa-
dzić do tego, że oto rozpadła się na tysiąc kawałków. I już chyba nigdy nie po-
zbiera się do kupy.
Bo nawet ich przyjaźń, najjaśniejsza i najbardziej stała rzecz w jej życiu, zo-
stała zniszczona.
Julian najchętniej teraz coś by zniszczył.
Jak szaleniec godzinami przemierzał pokój. Zazdrość krążyła w jego żyłach
jak trucizna. Przypominał sobie, jak Molly jęczała w trakcie ich pierwszego po-
całunku. Jej ciało było wtedy niczym harfa, na której tylko on potrafił grać. A te-
raz okazuje się, że pomyliła go z Garrettem, że to o niego chodziło.
O jego brata. Faceta, który dziś ją pocieszał. Który od tygodni był obiektem jej
pożądania.
Faceta, którego on, Julian, najchętniej by teraz zamordował.
Przed oczami przewijały mu się sceny dzisiejszego dnia. Ból w oczach Molly,
gdy usłyszała jego sprostowanie. Gdy dowiedziała się, że to on ją tamtej nocy ca-
łował i że to jego dotyk spowodował, że eksplodowała. Boże, wyglądała niemal
na rozczarowaną, że to nie był Garrett!
Zgrzytał zębami, wściekły, że nie wyjaśnił jej całego zajścia następnego dnia
po balu. I pozwolił, by tęskniła za pocałunkami Garretta, podczas gdy to były
jego pocałunki! Nieważne, że zabroniła o tym mówić. Trzeba było jej nie słu-
chać. Gdyby tak zrobił, dziś mógłby wprost nie wypuszczać jej z objęć. I nie po-
trzebny byłby do tego żaden idiotyczny fałszywy pretekst.
Mógłby te wszystkie – bezsenne od trzech tygodni – noce spędzić razem z nią
w łóżku. I to normalnie, a nie jak jakiś maniak seksualny.
Czy ona naprawdę nie zauważyła, że on od dwudziestu lat szaleje na jej punk-
cie?
Były przez te lata chwile, gdy chciał wyrzucić ją z myśli i serca, ale to się nie
udawało. Okej, więc ją w końcu po pijaku pocałował, a potem nie wyprowadził
jej z błędu. To było niegrzeczne? A można się było po nim spodziewać czegoś in-
nego? Ona też nie jest bez winy. Mogła mu wyznać, że całowała się z jego bra-
tem. Czy że tak się jej przynajmniej wydawało.
Oboje zachowali się głupio. I teraz czują się głupio.
Wściekły, udręczony i zniesmaczony rzucił się na łóżko. Czuł się bezsilny. Zało-
żył spodnie od piżamy, wszedł pod kołdrę, ale sen nie przychodził. Julian prze-
wracał się z boku na bok.
Może powinien był jej powiedzieć? Ale czym tu się chwalić? Pocałunek po pija-
ku… Lepiej było o nim zapomnieć i dalej metodycznie realizować swój plan.
Bo przecież teraz z całego planu nici, prawda?
Nie, on tego nie wytrzyma. Siła spokoju, tak go przecież nazywają. Tak, ale
nie wtedy, gdy chodzi o Molly. Ona jest jego piętą Achillesa. Ale też źródłem naj-
większej siły. Wszystko, co w życiu osiągnął, zawdzięcza tej niezwykłej miedzia-
nowłosej dziewczynie i determinacji, by pokazać rodzinie, że jest jej wart.
Odrzucił kołdrę i zaczął się przechadzać po mieszkaniu. Światło księżyca
wdzierało się przez okna salonu.
Drzwi do sypialni Molly były uchylone. Poczekał chwilę, po czym pchnął je
z całej siły.
Łóżko było puste. A więc nie nocuje tu. Przeszukał całe mieszkanie, centymetr
po centymetrze. Bez rezultatu. Ani śladu Molly.
Serce łomotało mu, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Nacisnął guzik windy.
Sprawdzi jeszcze poddasze. Nie potrafił opanować gonitwy myśli. Ich konkluzja
była jedna: Ona odeszła, odeszła, odeszła. Zostawiła cię, ty idioto!
Gdy jednak winda podjechała wyżej i otworzyły się jej drzwi, Julian ujrzał Mol-
ly.
Leżała na marmurowej posadzce jego nowego biura ubrana tylko w obszerną
rozpinaną koszulę. Spała z dłońmi pod lewym policzkiem, a jej włosy tworzyły na
podłodze wielką plamę czerwieni. Napawał się tym widokiem. Widokiem kobie-
ty, którą kochał całe życie, od pierwszego spotkania.
Boże, przecież nie powinna spać na podłodze. Należy się jej przyzwoite łóżko,
poduszki, jedwabna pościel. I kochający mężczyzna u boku. Miłość, którą będzie
mogła wyrażać w każdym ze swoich obrazów.
Przyklęknął obok. Boże, ona jest tak piękna, aż bolą oczy. Na przedramieniu
ma smugę zielonej farby. Musiał się powstrzymać, by jej nie zetrzeć. Ręką,
a jeszcze lepiej ustami.
Wokół śpiącej walały się tubki po farbach. Przeniósł wzrok na ścianę i zdał so-
bie sprawę, że Molly usiłowała dokończyć malowanie. Serce mu się ścisnęło.
A więc chce odejść. Na dobre.
Właśnie teraz, gdy jego firma JJG Enterprises ma za kilka dni otworzyć biuro
i przyjąć pierwszych pracowników. Teraz, gdy zaczął się oswajać z jej stałą
obecnością. Kiedy ożywiła puste ściany.
Chce odejść, gdy on jest o krok od spełnienia jednego ze swych marzeń –
otwarcia własnej firmy, i gdy jest gotów skupić się na następnym marzeniu. Na
dzieleniu z Molly reszty życia.
Pogładził ją po policzku, a ona westchnęła, zatopiona we śnie, odprężona.
Wziął ją na ręce i zaniósł do windy. Była lekka jak piórko i ciepła jak kurczątko.
Kiedy jednak cichy gong windy zasygnalizował dotarcie na poziom mieszkania,
ciało Molly odzyskało swój ciężar. Jej długie ciemnozłote rzęsy zatrzepotały.
Ich spojrzenia spotkały się. Jej było tęskne, rozespane. Julian napiął mięśnie
i modlił się, by nie przywitała go słowami: „Natychmiast mnie puść”.
Wzmocnił uścisk, przygotowany na najgorsze. Jednak Molly nie krzyczała, nie
wierzgała, nie żądała, by ją postawić na ziemi. Zamiast tego przywarła do niego
mocniej i zaczęła cichutko łkać.
– Molly, Molly, tak mi przykro. Nie płacz, proszę – szeptał przerażony. – Prze-
praszam cię, nie powinienem…
– Nie, Jules, to ja cię przepraszam. Niepotrzebnie się uniosłam. Ja… Taka je-
stem g-głupia. Powinnam była cię rozpoznać. Wiedzieć, że to ty.
Julian miał opinię twardziela i kozaka, ale widok płaczącej Molly go przera-
stał. Idąc za głosem instynktu, zaniósł ją do swojej sypialni. Przysiadł na brzegu
łóżka i tulił jej drżące ciało.
– Wybacz mi, powinienem był od razu ci się przyznać i przeprosić – mówił, gła-
dząc dłonią jej plecy.
– Nie, nie, to moja wina – upierała się, dosłownie parząc mu oddechem gardło.
– Jak mogłam nie wiedzieć, nie zdawać sobie sprawy? Z początku myślałam, że
to ty. Ale potem ten pierścień… Dlaczego mi nie powiedziałeś, że go nosisz?
– Kochanie, byłem pewien, że mnie poznałaś. Że reagujesz tak na pieszczoty,
bo myślisz, że to ja. Chciałem nawet wtedy z początku opuścić taras, ale zawoła-
łaś mnie, pamiętasz?
Teraz, tuląc jej ciepłe i bezbronne ciało, miał podobne odczucia co tam, na ta-
rasie, gdy ona najwidoczniej była spragniona jego dotyku. Chciał ją chronić,
ubiegać się o nią, uczynić ją swoją, kochać ją. Sprawić, by już nigdy nawet nie
pomyślała o innym mężczyźnie.
Trzymał w dłoniach jej twarz, kołysał leciutko i ocierał jej łzy opuszkiem palca.
– Skąd ci przyszedł do głowy ten Garrett, Molly? Nie widzisz, jak ja na ciebie
patrzę? Jak bardzo cię pragnę? Wszyscy wokół zdążyli już to zauważyć, a ty nie?
Czy naprawdę uwierzyłaś, że dopomogę jakiemukolwiek facetowi cię zdobyć?
Przecież całe życie dążyłem do tego, żebyś była moja!
Spojrzała na niego oczami rozszerzonymi zdumieniem, jakby rzeczywiście do-
piero teraz dotarło do niej, że jej pragnie. Położyła mu rękę na karku i pocało-
wała go. Leciutko.
– Kocham cię. Umarłabym, gdybym miała cię stracić. Już raczej dałabym sobie
odrąbać rękę. Wolę nie móc malować, niż żyć bez ciebie – szeptała gorączkowo.
Przycisnęła wargi do jego ust, a Julian poczuł coś w rodzaju wstrząsu. Naprę-
żył się, serce zaczęło bić jak szalone. Narastało w nim pożądanie.
Molly cofnęła twarz. Jej oczy błyszczały jak dwie latarnie. Nie potrafiła ukryć
pragnienia. Jules klęknął.
– Chcesz mnie? – wykrztusił po dłuższej chwili, gdy nie mógł wydobyć z siebie
głosu, trzymając w dłoniach jej twarz.
Wargi drżały mu od jej pocałunków. Chciał ją wykraść, oczarować, zdobyć,
splądrować. Ona musi być jego. Tylko jego. Nie chce już żyć bez niej. Ani sekun-
dy dłużej.
– Chcesz mnie, Molly? – powtarzał szeptem. – Chcesz być ze mną?
Palcami objął jej biodra i przyciągnął ją mocniej.
Skinęła głową, rozpaczliwie walcząc o oddech.
– Muszę cię całować, dotykać, kochać się z tobą – mówił, układając ją na ple-
cach i obserwując.
Szybko wniknął językiem w jej gorące usta. Poczuł nagłą rozkosz, poddał się
emocjom.
Była mu znajoma, bliska, a jednocześnie egzotyczna. Upojna i ekscytująca.
Tyle wspomnień dzieciństwa i młodości – lizanie pod kołdrą tego samego lizaka,
wspólne opiekanie pianki cukrowej nad palnikiem, włóczenie się po muzeach,
pierwsze dobre wino, wyprawa do Monako. Tak, to wszystko ona. Molly.
Jego ukochana żywiołowa Molly. Kocha ją przecież, prawie odkąd żyje na tym
świecie.
Naprowadził ją delikatnie na to, by nogami oplotła jego biodra. I wtedy ona
nagle go dosiadła. Niemal nic nie ważyła, ale była rozpalona. Głaskała jego
wspaniałą muskulaturę, mrucząc:
– Przepraszam, Jules, za to, co mi się wyrwało.
– Ciii, ja też cię przepraszam. Po prostu wybaczmy sobie. Jesteś moja, Molly.
Już się nie mogę doczekać, żeby w ciebie wejść. – Igrał z jej językiem. Znieru-
chomiała, widząc jego erekcję, potem zaczęła się zalotnie kiwać. Sprawiało mu
to bolesną rozkosz.
Zaczął rozpinać jej koszulę, ona postanowiła go w tym wyręczyć. Miał wolne
ręce, ujął więc jej twarz w dłonie i zaczął nią delikatnie kołysać. Końcem kciuka
pieścił górną wargę. Nigdy dotąd nie widział w oczach żadnej kobiety takiego
pożądania. Takich emocji. Jej usta były soczyste, nabrzmiałe pocałunkami.
Położył ją na łóżku. Lizał jej łydki, kolana, dotykał, patrzył na nią. Nie mógł się
nasycić jej nagością.
Chciał rozewrzeć jej szczupłe uda, chciał słyszeć, jak jęczy, dyszy. Widzieć
i czuć, jak się pod nim wije. Chciał, by dzięki niemu zaznała największej przyjem-
ności, jaka istnieje na tym świecie. Wszystko w nim wrzało, a przecież jeszcze
nawet nie zaczął przechodzić do rzeczy. Nigdy nie myślał, że można aż tak bar-
dzo pożądać kobiety. Czcić ją i wielbić.
Molly mocowała się z ostatnimi guzikami.
– Nie mogę odpiąć tego cholerstwa. Pomóż mi, Jules!
Zaklął w myślach i pośpieszył z pomocą. Nadmiar cielesnej żądzy z jednej,
a duchowego uniesienia z drugiej strony powodował bolesne rozdarcie.
Nerwowo szarpał guziki.
– Czy to przypadkiem nie jest moja stara koszula?
Molly przytaknęła, a jego nic już nie powstrzymało przed rozdarciem tego nie-
szczęsnego okrycia. Guziki latały w powietrzu. Jego oczom ukazała się cudowna
kremowa skóra, którą najchętniej pożarłby natychmiast.
– Chcesz tak, Molly? – pytał, ujmując wargami jeden z naprężonych sutków.
Obrócił ją na bok, ułożył się przodem do niej. Rękami ujął jej pośladki i przy-
ciągnął ku sobie. Cieszył się dotykiem jej piersi.
– Tak, tak chcę! – odpowiadała, odchylając się do tyłu, gdy jego język krążył
wokół sutek.
Nie umiałby jej odmówić, nigdy. Chciał mieć pewność, że ona chce jego, i tylko
jego. Jako człowieka, jako kochanka. I żeby ona też miała tę pewność. Wygląda-
ło na to, że obojgu jest dobrze w tym łóżku, w którym on w bezsenne noce my-
ślał tylko o tym, kto śpi za ścianą.
Nie, teraz już nie da się powstrzymać. Po raz pierwszy w życiu będzie się za
chwilę kochał z kobietą. „Kochał” we właściwym tego słowa znaczeniu.
Serce biło mu w oczekiwaniu tego, co ma się stać. Tego, o czym marzył całe
życie. Czegoś przełomowego, nieodwracalnego. Położył Molly z powrotem na
plecach, ściskając jej cudowne uda, całując długo i nieśpiesznie.
– Pragnę cię. Jesteś mi potrzebna. Jesteś doskonała w każdym calu. Czuję, jak-
bym nareszcie odnalazł swoje miejsce.
– Jules, ja… jestem dziewicą.
Oddychała ciężko. Dotknęła jego opuchniętych ust, a on ucałował koniuszek jej
palca.
– Kochanie, nawet nie wiesz, co to dla mnie znaczy – mówił, zaszczycony, że to
on będzie dla niej tym pierwszym. – Będę się starał być ostrożny. Ale musisz mi
mówić, jeśli coś będzie nie tak. Och, Molly, spójrz tylko.
Była teraz kompletnie naga. Smukłe nogi, zgrabne biodra i dwie doskonałe
krągłości z różowymi punkcikami, które zdawały się wpatrywać w niego, jakby
prosząc, by je pieścił aż do rana.
– Chcesz, żebym cię dalej całował? – zapytał, ściskając delikatnie obie piersi.
Molly dygotała, a on wziął w usta jeden z sutków, ręką zaś sięgnął do jej brzu-
cha i niżej.
– Jesteś taka wilgotna – mruknął, wkładając palec trochę głębiej. – Boję się, że
mogę skończyć, zanim zacznę na dobre.
Wygięła ciało, przyciskając piersi jeszcze bardziej do niego. Jęczała cicho, nie-
spokojnie. Uniósł głowę i napotkał jej niebieskie spojrzenie, aż ciężkie od pożą-
dania. Przesunął się w dół jej ciała, umieścił głowę między jej nogami i pocałował
to ukryte miejsce. Krzyknęła i złapała go za włosy.
– Przestań, proszę cię, przestań, bo inaczej…
Uniósł głowę. Dyszał ogarnięty ekstazą. Chciał, by wszystko wypadło jak naj-
lepiej, by zapamiętała ten pierwszy raz do końca życia. W tym celu musiał jed-
nak hamować naturalne reakcje własnego ciała. Tak jak je powściągał aż do dzi-
siejszego wieczoru.
– Bo inaczej co? – spytał, pocierając nosem o jej nosek. – Jesteś już gotowa?
Skinęła głową, dysząc.
Chciał teraz pochłonąć tę kobietę. Naznaczyć każdy centymetr jej ciała. Na
zawsze. Zanurzyła palce w jego włosach i całowała jego usta, koniuszek nosa,
szczękę.
– Tak też jest dobrze, Jules – szeptała. – Ale chciałabym cię poczuć w środku.
Tak bardzo tego pragnęłam, od dawna. Często się zastanawiałam, jak to jest.
I czy ja od tego nie umrę…
Wsunęła palce między ich ciała i dotknęła jego stwardniałego członka. Wzięła
go w dłoń, poczuła się jego właścicielką.
– Chcę ciebie. I chcę jego – dodała, przesuwając dłonią wzdłuż penisa.
Jego ciało naprężyło się tak nagle i boleśnie, że omal nie zaklął. Chwycił ją za
nadgarstki i przyszpilił jej dłonie nad głową. Pocałował.
– Jak jeszcze raz zrobisz coś takiego, mogę już nie być w stanie wejść w ciebie
– ostrzegł.
– Tylko nie to – jęknęła, wijąc się pod nim.
Był zachwycony jej otwartością, mile zaskoczony siłą jej pożądania. Najszyb-
ciej, jak tylko potrafił, włożył prezerwatywę. Molly przyglądała się temu zafa-
scynowana, nie dał jej jednak wiele czasu. Przygwoździł ją swym ciężarem. Nie
mógł się już doczekać.
Ona musi być moja, moja, moja.
– Chcesz, żebym wszedł? – spytał, gdy objęła nogami jego biodra.
– Tak, proszę – szepnęła.
Wszedł w nią powoli i delikatnie, pokonując milimetr po milimetrze opór jej
ciała.
– Przepraszam, sprawiam ci ból – mówił, patrząc, jak Molly leży nieruchomo
pod nim z szeroko otwartymi oczami. – Staraj się nie stawiać oporu, zaufaj mi –
szeptał, cofając się co jakiś czas, by popieścić jej piersi i sprawić, by się rozluź-
niła. – Oddaj mi się, Molly. Bądź moja.
Pieścił palcem jej łechtaczkę. Stopniowo zanurzał się w niej coraz głębiej. Nie-
oczekiwanie Molly uniosła biodra i w tym momencie on wydał z siebie krzyk roz-
koszy, a ona jęk bólu i zaskoczenia. Wszystko naraz. Potem gwałtownie ucichli
i zamarli w całkowitym zespoleniu. On pulsował w niej, ona szczelnie otulała go
swoim ciałem.
Zaczął się wycofywać, całując ją w usta.
– Leż spokojnie, kochanie – szeptał. – Nie chciałbym ci sprawić bólu.
– Teraz jest już okej, Julian – uspokoiła go. – Rób tak dalej.
– Nawet nie wiesz, Molly, co ty ze mną wyprawiasz – poskarżył się.
Poruszał się w niej nadal, powoli i delikatnie, aż do chwili, gdy zamknęła oczy
i wydała z siebie niekontrolowany jęk, a paznokciami bezwiednie zaczęła drapać
jego plecy.
Otworzyła oczy i patrzyła, jak ją obserwuje. Chciało się jej krzyczeć, płakać.
Czuła, że odlatuje, umiera. Rozkosz pozwoliła zapomnieć o niedawnym bólu.
Julian wpatrywał się w nią z pasją, jakby miał ją pożreć żywcem. Gładził jej
skórę, pieścił piersi. Dotykiem języka przywracał do życia każdy kawałek jej cia-
ła. Powtarzał w kółko, że ją uwielbia, pragnie jej, kocha na zabój.
Ona też go pragnęła. Chciała Juliana Johna Gage’a tylko dla siebie.
Oboje poczuli, że są jedną i tą samą istotą.
Nie mogli się sobą nasycić, ciągle im było mało.
Po zaledwie dwóch godzinach drzemki Molly przyłapała Juliana na tym, że jego
głowa zjeżdża podejrzanie nisko, a palce znów gmerają między jej rozrzuconymi
udami. Miauknęła cicho i z rezygnacją oparła głowę o poduszkę.
Cała zabawa zaczęła się od początku. Tym razem doprowadził ją do szczyto-
wania za pomocą języka.
Po następnej godzinie znów coś ją obudziło. Miała wrażenie, że w łóżku,
oprócz ich dwojga, znajduje się jeszcze coś. W poszukiwaniu tego czegoś na-
tknęła się na jego nabrzmiałe przyrodzenie. Zamarła, ale to nic nie dało. Julian
zdążył się obudzić, mruknął coś i uniósł twarz w poszukiwaniu jej ust. Tym ra-
zem wszedł w nią, gdy oboje leżeli na boku i – posiłkując się słodkimi słówkami –
doprowadził Molly do orgazmu.
Rozbawieni wzięli wspólny prysznic, po czym wrócili do łóżka. O piątej nad ra-
nem, gdy przez zasłony zaczęły się przedzierać pierwsze promienie światła,
Molly znów obudziła się w objęciach Juliana. Nie mogła już zasnąć. Drżała na
całym ciele i mruczała zadowolona. Nie potrafiła się powstrzymać. Dotykała go,
całowała, zaczepiała. Wdychała świeży zapach jego skóry umytej mydłem o woni
drewna sandałowego.
– Jules, śpisz? – nie wytrzymała w końcu.
– Już nie – szepnął półprzytomnie.
Było to niebywale seksowne.
– Ja ciągle jestem goła – stwierdziła prowokująco, siadając na łóżku.
– Domyślam się, o co ci chodzi, Molls – mruknął poważnie, otwierając oczy.
Zanim zdołała się zorientować, przewrócił ją na plecy i z pomrukiem godnym
lwa zaczął ją torturować łaskotkami. Śmiała się i piszczała.
– Przestań, wiesz, że tego nienawidzę! – krzyczała histerycznie.
Nie posłuchał jej i ta męka trwała jeszcze dobre pół minuty. W końcu oboje
bez tchu, roześmiani, opadli na poduszki.
– Jesteś pewna? – zapytał, całując ją na dzień dobry. – Nie chciałbym, żeby cię
znów bolało.
– Tak, jestem.
– Patrzcie, patrzcie, jaki z mojej małej Molly nienasycony diabełek! – Uśmiech-
nął się swoim grymasem głodnego wilka.
Znów zaczął drażnić jej sutki i tym razem było to już trudne do zniesienia.
– Dziękuję ci za ten dar – szeptał, wędrując ustami od jednej piersi do drugiej.
– Cały czas żyłem w strachu, że ktoś mi sprzątnie ciebie sprzed nosa. A tak bar-
dzo cię pragnąłem.
To nieoczekiwane, nieco chropawe wyznanie podziałało na nią jak nagłe włą-
czenie światła. Wtuliła się gwałtownie w jego ramiona. Jego gorący mokry język
wyprawiał niesamowite rzeczy.
– Och, Jules, nie rób tego, chyba że… no wiesz…
– Tak, wiem – mruknął jej wprost do ucha. – Mam cię, złotko.
Molly odwróciła się i pocałowała go, początkowo leniwie, potem z wielką za-
borczością.
– O nie – powiedziała z pewnym zakłopotaniem. – Teraz moja kolej. Zamęczę
cię.
Kazała mu się położyć na wznak, a on leżał posłusznie. Pożerała wzrokiem
jego wspaniale zbudowane ciało. Położył sobie ręce pod głową i łaskawie pozwa-
lał się dotykać i rozpieszczać, niczym jakiś sułtan. A jej ręce błądziły po imponu-
jącej muskulaturze jego piersi, aż dotarły do sedna sprawy.
Z trudem obejmowała jego okazałą męskość.
– Chcę cię tam pocałować, Jules – oświadczyła, jakby chodziło o polizanie liza-
ka.
– To przestań gadać i przejdź do rzeczy – odparł. Oczy mu pociemniały, noz-
drza rozszerzyły.
– Czy tak? – spytała ostrożnie, składając czuły pocałunek na samym czubku.
Nigdy nie zapomni pulsującego blasku, jaki wtedy dostrzegła w jego oczach.
Poruszył biodrami, ręce starał się jednak trzymać przy sobie.
– Dobrze, Jules? Tak jak lubisz? A może…?
– O tym marzyłem całe życie – odrzekł chropowatym głosem. – Codziennie.
Rano, w południe i wieczorem. A ty? Też o mnie myślałaś? – spytał, wplatając
palce w jej włosy.
– Tak bardzo, że nawet nie spojrzałam na żadnego faceta, Jules – wyszeptała
mu prosto w usta.
Poczuła, jak po tych słowach jego ciałem wstrząsnął dreszcz.
– Ja myślałem o tobie codziennie. Nie mówiąc już o nocach.
– Chcę cię znów poczuć w sobie – oświadczyła.
Bo musi się przekonać, że to wszystko dzieje się naprawdę. Bo trudno uwie-
rzyć, że facet o tak obłędnym ciele może pragnąć dziewczyny tak zwyczajnej jak
ona. Może tak na nią patrzeć. Że ten jej bohater, przyjaciel i ulubieniec jest jed-
nocześnie jej kochankiem.
Starał się nie sprawić jej bólu, a ją zalała fala miłości, pożądania i wszystkiego,
czego zawsze pragnęła zaznać. Po latach bliskości nareszcie trafiła w ukochane
ramiona.
Znów poszła za nim na skraj przepaści.
Po godzinie leżeli splątani w łóżku i wspominali swoje nastoletnie przygody.
Gdy Molly w końcu udało się zasnąć, była to najszczęśliwsza drzemka jej życia.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Słońce wdzierało się już na całego do sypialni, gdy Molly zaryzykowała otwo-
rzenie najpierw jednego, potem drugiego oka. Stwierdziwszy, że minęła już dzie-
siąta, jęknęła sennie i zaczęła się przeciągać. Starała się przy tym nie dotknąć
Juliana.
Jego jednak nie było już w łóżku. Na poduszce znalazła karteczkę.
„Dzień dobry, Picasso.
Przyjdziesz do mnie na górę? Firma startuje w poniedziałek i muszę spraw-
dzić, czy wszystko jest gotowe. Mam nadzieję, że nie będziesz mi miała za złe
drugiego komunikatu, który zostawiłem ci w innym miejscu. Twój Julian”.
Drugi komunikat odnalazła niemal natychmiast. Zauważyła coś na swoim le-
wym pośladku. Podeszła do lustra, by przeczytać namalowane tam przez Juliana
trzy litery: JJG. A więc oznakował ją jak krowę. Z tym, że użył do tego jej wła-
snej farby.
Omal nie popłakała się ze śmiechu. Pierwszy raz w życiu obudziła się w tak
znakomitym humorze. Nie rozumiała, jak mogła przeżyć dotychczasowe życie
obok tego człowieka i nie zauważyć braku wszystkiego, co dziś stało się jej
udziałem.
Wyglądało na to, że minionej nocy Julian otworzył specjalne pudełko, w którym
gromadzili i ukrywali przez lata swoje uczucia. Teraz te uczucia dosłownie roz-
sadzały jej pierś.
Wzięła prysznic, owinęła się ręcznikiem i podążyła w stronę szafy, żeby wy-
brać coś do ubrania. Zdecydowała się na krótką, białą, dżinsową spódniczkę
i koronkową białą bluzkę. Zrobiła kawę i zawinęła w serwetkę dwa podgrzane
w piecyku rogaliki. Zaniosła to do windy.
Mogłaby to robić codziennie. To bardzo wygodne, gdy mąż ma biuro w tym sa-
mym domu, w którym mieszkacie. Możecie krążyć tam i z powrotem. Spotykać
się między ważnymi posiedzeniami, całować się do upadłego. Od samego wy-
obrażania sobie takiego życia zaróżowiły się jej policzki.
Zaniemówiła na widok tego, co zobaczyła na górze. Miejsce przeszło gruntow-
ną przemianę. Nie zauważyła tego wieczorem, tak bardzo była pochłonięta pra-
cą nad muralem. Lśniąca marmurowa posadzka, chromowane lampy, nowiutkie
biurka i komputery. Natknęła się na punkt recepcyjny, w tle którego jej kolorowy
mural radośnie witał gości.
Malowidło wymagało jeszcze dopracowania, ale przede wszystkim chciała uj-
rzeć Juliana. Poczuła mrowienie na samą myśl o tym, że za chwilę on ją pocałuje,
a ona poczuje bliskość krzepkiego barczystego ciała.
Dobiegły ją jakieś głosy. Ktoś się z kimś kłócił.
Obeszła wystający kawałek ściany i zobaczyła Juliana. Miał na sobie spodnie
khaki, które zazwyczaj wkładał w weekendy, ale w jego postawie nie dało się
wyczuć charakterystycznego dla weekendu relaksu.
Wtedy dostrzegła drugą osobę. To był Garrett.
Zamarła.
Julian wyglądał na wściekłego. Nozdrza mu drgały, palce ściskał jakiś dziwny
skurcz. Jakby się przymierzał do duszenia kogoś.
Okej. Nie o takim poranku marzyła pod prysznicem. O co im poszło? I co tu
robi Garrett? Przecież nic nie wie o nowej firmie Juliana…
Zaraz, zaraz… O nie. Nieee!
Teraz już nie miała wątpliwości, czego dotyczy spór obu dżentelmenów. Jej
własne słowa wróciły do niej rykoszetem. Niczym klątwa.
„Nikt nie jest w stanie pracować, gdy go ciągle krytykują. Dobrze, że się zde-
cydował”.
O nie, tylko nie to!
Jej wzmianka o tym, że Julian opuszcza rodzinną firmę, przestraszyła wczoraj
Garretta nie na żarty.
Molly zachwiała się i poparzyła kawą. Syknęła z bólu, a mężczyźni odwrócili
się w jej kierunku. Spojrzała na Garretta, instynktownie unikając wzroku Julia-
na.
Nie chciała widzieć, jak się złości. Spędzili wszak razem tak cudowną hipno-
tyczną noc. Przecież nie powinien być bardzo zły. Jest ogólnie wyluzowanym
człowiekiem. Zaraz będzie się z tego śmiał. Nie zdradziła chyba żadnego wiel-
kiego sekretu?
A może jednak? A jeśli…?
– Nie wiedziałam, Jules, że mamy gościa. – Usiłowała się uśmiechnąć.
– Mnie też trudno w to uwierzyć, bo to ty sprawiłaś, że się tu zjawił.
Jego głos był dziwnie miękki, jakiś taki śliski i raczej chłodny. Molly poczuła na
karku gęsią skórkę.
– Jules – zaczęła niepewnie – ja go nie zapraszałam. Garrett, może chcesz
moją kawę, skoro już tu jesteś?
Dałaby wiele, by to nie działo się naprawdę. Chciała zaczarować ten poranek,
żeby był bardziej podobny do tego, który sobie wymarzyła. A jeśli Garrett weź-
mie od niej kawę, Julian może sięgnie po tę drugą. Potem poczęstują się rogali-
kami i jakoś pójdzie…
– Przyniosłaś kawę ukochanemu, Molly? – szydził Julian. – Szkoda, bo on wła-
śnie wychodzi. Prawda, braciszku?
Spodziewała się, że teraz Julian obróci wszystko w żart. To jednak nie nastąpi-
ło.
– O czym ty, do cholery, mówisz? – wybuchnął Garrett.
Molly patrzyła na niechciane kubki z kawą. Czyżby Julian zamierzał zabawić
się kosztem jej głupoty? Ujawnić, że pomyliła obu braci? A może wierzy w jej mi-
łość do Garretta?
Ręce jej drżały, gdy stawiała kawę i rogaliki na najbliższym biurku. Fakt, nie-
potrzebnie się wygadała. Najłatwiej byłoby uciec teraz w histerię, ale musiała
mieć na uwadze, by przede wszystkim nie wyrządzić szkody Julianowi i jego po-
czynaniom.
Muszą dać jej trochę czasu, a ona wszystko wyjaśni. Tylko kilka minut.
– Gadasz coś bez sensu – ciągnął Garrett, po czym zwrócił się do Molly. – Dzię-
ki za wczorajsze spotkanie i za to, że nas o tym wszystkim powiadomiłaś.
Zamurowało ją. Nie spodziewała się, że Garrett powie to w obecności Juliana.
Nie mogła uwierzyć, że wszystko posypało się tak błyskawicznie.
Miała ochotę chlusnąć w Garretta kawą. Za karę, że zepsuł tak cudownie za-
powiadający się poranek. Teraz Julian uważa ją za szpiega i donosicielkę.
Aby nie musieć odpowiadać, udawała, że jest bardzo zajęta usuwaniem kawy,
która wylała się jej na nadgarstek. Garrett dziękował jej w dobrej wierze, była
nawet w jego głosie odrobina ciepła, ale to nie zmieniało faktu, że ją wkopał.
Teraz Julian będzie uważał, że ona szybciej mówi, niż myśli.
– Zastanów się, zanim zrobisz jeszcze jakieś większe głupstwo. – Garrett wes-
tchnął, zwracając się do Juliana, po czym skierował się do windy.
Molly zrobiła porządek z resztką wylanej kawy i poczuła nagły przypływ ener-
gii. Czym się teraz zająć? Skoki ze spadochronem? Kajakarstwo górskie? Wspi-
naczka na Mount Everest?
Artyści są z natury nadmiernie emocjonalnymi samotnikami, często bezbron-
nymi wobec konfliktowych sytuacji. Molly starała się zachować spokój. Gorącz-
kowo liczyła sekundy, które minęły od wyjścia Garretta, a w trakcie których Ju-
lian w milczeniu się jej przyglądał.
Pięćdziesiąt.
Wytrzymał pięćdziesiąt cholernych sekund. A ona miała ochotę wejść pod
krzesło, wmieszać się między postacie swojego muralu albo po prosu wyć ile
tchu w płucach.
Bo właśnie dotarło do niej, jak wielki błąd popełniła. Jak bardzo zaszkodziła
Julianowi.
On nikomu nie ufał. Tylko jej. Boże, teraz rodzina nie da mu spokoju. Będą mu
suszyć głowę, by wracał do „Daily”. Tym razem wprawdzie już nie mogą go po
prostu zesłać za granicę, jak robili zawsze, gdy im podpadł, ale na pewno zjed-
noczą siły, by wywierać na niego presję.
Co ona zrobiła najlepszego?
Czekała, aż Julian się odezwie, a serce waliło jej jak oszalałe. Każda sekunda
oczekiwania trwała wieki.
Miał rozpiętą pod szyją koszulę, a na palcu znany jej z balu maskowego pier-
ścień. Dłonie co chwila zaciskały mu się w pięści.
– Wsypałaś mnie przed moim bratem – powiedział łagodnie. Za łagodnie. Po-
dejrzanie łagodnie.
Wstrzymała oddech, czując w klatce piersiowej nagłe ukłucie. Te spokojne sło-
wa zabolały ją tak samo, jak gdyby nazwał ją kłamczuchą, oszustką, idiotką, gdy-
by oświadczył, że ostatnia noc była pomyłką. Może nawet bardziej. Bo zawsty-
dzały jeszcze mocniej.
Przecież mogła się tego spodziewać…
– To nie jest tak, jak myślisz, Jules – wyjąkała, ale on miał nadal tak nieprzyja-
zną i przerażającą minę, że wolała zamilknąć i wbić wzrok w podłogę.
Jego wypucowane do połysku buty zdawały się do niej przybliżać.
Uniósł jej twarz i zmusił, by spojrzała w jego – świdrujące ją na wylot – oczy.
– Wsypałaś mnie przed moim bratem, Molly – powtórzył. – Jak mogłaś?
Dojmujące, pełne wyrzutu spojrzenie zielonych oczu spowodowało, że jej pusty
żołądek ścisnął się boleśnie. Poczuła mdłości.
– Ja nie chciałam! Tak mi się wyrwało. Wyrwało, rozumiesz? I co? Będziesz
mnie teraz za to nienawidził?
– Nienawidził? Przecież ja cię kocham jak wariat, Molly! I nie mogę uwierzyć,
że stanęłaś po ich stronie. Przeciwko mnie.
W rozpaczy przeczesywał włosy palcami. Cofnął się gwałtownie, jakby chciał
być jak najdalej od tego wszystkiego.
– Chcesz wiedzieć, dlaczego chciałem porzucić świetnie prosperującą, wartą
około miliarda dolarów firmę, Molly? Okej, powiem ci. Bo dopóki jestem związa-
ny z moją rodziną, nie mogę związać się z tobą.
Patrzył na nią, a na jego twarzy malowało się coś w rodzaju okrucieństwa. Był
nadąsany i ponury. Jego wzrok mógłby zabijać.
– Wtedy, kiedy przyszłaś prosić mnie o pomoc w zdobyciu innego faceta… Tego
dnia pomyślałem: „Dość. Do diabła z całą tą moją rodziną”. Postanowiłem, że nie
pozwolę, żeby nadal niszczyli moje życie, żeby ciągle stawali między mną a tobą,
Moo.
Owo „Moo” wydało się Molly w tym momencie dziwnie niestosowne. Za-
brzmiało tak… czule, kobieco, seksownie. Pięknie. Nie miała czasu się jednak
nad tym zastanawiać, bo reszta jego wypowiedzi ją poraziła.
Jego głos, twarz wykrzywiona bólem. Czuła się, jakby ktoś przykładał jej do
rozpalonej skóry sople lodu. Oczy wypełniły się łzami. Każde słowo raniło.
– Dziesiątki razy kazali mi wyjeżdżać za granicę, grozili wydziedziczeniem,
spiskowali, nie cofnęli się przed niczym, żeby mnie zniewolić. Ale ja już mam
dość. Nie będę tańczył, jak mi zagrają. Chcę być z tobą.
Rozłożył bezradnie ręce i wpatrywał się w nią, jakby chciał przygwoździć ją
wzrokiem. Zaciskał zęby tak mocno, że zaczęła się obawiać, czy nie pęknie mu
kość żuchwy. Bo jej właśnie pękało serce.
– Taki był plan – ciągnął. – Mój plan. Osiągnąć niezależność finansową, żeby
już nikt nie mógł mi mówić, co mam robić. Czy mogę, czy nie mogę cię kochać,
Molly. Cholera, nie mogę uwierzyć, że mnie wydałaś. Jemu.
Zrobił taki ruch, jakby chciał rozerwać na sobie koszulę, po czym podszedł do
ogromnego okna.
Molly poczuła żal. Żal za jego miłością, za wesołymi iskierkami w zielonych
oczach. To wszystko skończone. Teraz nadszedł czas gniewu i burzy.
I to z jej winy.
Łza spłynęła jej po policzku, a w głowie dźwięczał monolog Juliana. Powtarzała
go sobie wciąż od nowa, aż pojawiła się druga łza, potem trzecia. Nie mogła ich
powstrzymać.
Julian ją kochał, teraz już to wie. Boże. Cały ten czas zależało mu na niej, pra-
gnął jej, tak jak ona w cichości pragnęła jego. I zrobił coś konkretnego, żeby mo-
gli być razem…
Ta najprawdziwsza na świecie miłość i mężczyzna, który ją wyznawał, mógł
należeć do niej…
Dziś powinien być najszczęśliwszy dzień jej życia. Niestety, okazał się najgor-
szym. Dowiedziała się, że w ciągu kilku godzin można wszystko zdobyć, a potem
wszystko stracić. Bolesna lekcja.
Miała ochotę dokonać jakiegoś samookaleczenia. Wydrzeć sobie z piersi ser-
ce, by go przekonać, że należy ono do niego.
– Przepraszam cię, Jules – powiedziała, ściskając bolący brzuch. – Nie wie-
działam, że to tak wygląda. Inaczej trzymałabym gębę na kłódkę.
– Ufałem ci, Molly – przerwał jej, wymachując rękami. – Znasz mnie lepiej niż
moja rodzina. Lepiej niż ktokolwiek. Wyjawiałem ci wszystko. Każdą myśl, każde
pragnienie i…
Oddalił się od niej o jeszcze kilka kroków i wsunął palce we włosy.
– Nadal możesz mi ufać, Jules! Raz zdarzyło mi się być nieostrożną, i to
wszystko. Przecież chyba nie pozwolisz, żeby Garrett zmusił cię do czegoś, cze-
go nie chcesz, prawda?
Zatrzymał się. Miał taki pusty nieobecny wzrok, że aż zadrżała. Zrozumiała,
że nie tylko już nigdy jej nie zaufa, ale że nawet nie będzie próbował.
Przestało mu zależeć.
Chłodny dystans. To było w ich relacjach coś nowego. I niepokojącego.
Stał odwrócony do niej plecami, a ona miała ochotę wyrwać się stąd, zamknąć
w swej pracowni i już nigdy jej nie opuścić. Spędzić resztę życia wśród farb,
pędzli i sztalug. Jak mniszka.
Ale życie bez Juliana nie będzie życiem. Musi tu zostać i starać się odkręcić
to, co się stało. Julian jest jej największym skarbem, najwyższą wartością, która
nadaje życiu sens. Musi jej wybaczyć.
A więc została, jakby ją ktoś przymurował do podłogi. Tu, gdzie Julian patrzył
na nią jak na oszustkę.
– Jules? – spróbowała cicho, gdy uznała, że on już zbyt długo w milczeniu spo-
gląda w okno.
Przeciągnął dłonią po włosach i zatrzymał ją na karku. Patrzył w podłogę.
– Przyznaj się, Molly, miałem być dla ciebie nagrodą pocieszenia? Ciągle my-
ślisz o tym, żeby być z Garrettem?
Otworzyła usta, by zaprzeczyć, ale nie potrafiła wydać z siebie nic oprócz zdu-
mionego sapnięcia. Pytanie za bardzo ją zabolało, by na nie odpowiadać.
Czy on naprawdę nie zdaje sobie sprawy z jej uwielbienia? Czy mógł uwierzyć,
że ostatnią noc spędziła z nim dla zabawy?
– Gdyby to naprawdę Garrett całował cię wtedy na maskaradzie, byłabyś tu
teraz ze mną? Czy raczej poszłabyś za nim? – pytał natarczywie.
Odwrócił się lekko w jej stronę, opuścił ramiona. Wolałaby już chyba, by rzucił
się na nią z nożem, zamiast patrzeć zimno i wygadywać takie rzeczy.
Najchętniej dałaby mu w twarz za to, że mógł coś takiego choćby pomyśleć.
Nie miała jednak na to siły, była zdruzgotana.
Przecież w tamtym pocałunku była magia. A magia to domena Juliana. Nikogo
więcej. On jest ten jeden, jedyny.
Nie mogła wykrztusić z siebie ani słowa. Nie umiała powstrzymać łez.
Nie przypuszczała, że kiedyś kogoś zdradzi, skrzywdzi. Była młoda, wesoła,
lubiła malować, cieszyła się życiem. Każdego owada, który wleciał do jej pokoju,
wyrzucała za okno. Żadnego nigdy nie zabiła. Dla Juliana dałaby sobie wyłupić
oczy, odciąć ręce (choć przecież potem nie mogłaby już malować). Oddałaby mu
każdy narząd do przeszczepu, gdyby zaszła taka potrzeba.
Dałaby mu wszystko, jak choćby tego lizaka dawno, dawno temu.
– Julian, proszę cię, nie bądź śmieszny. Ja cię kocham – oznajmiła, ocierając
łzy.
Pośpieszyła z odpowiedzią, by nie niecierpliwić go jej brakiem. Ale on właśnie
ściągał windę. Dumny i uparty, jak każdy Gage.
– Zbieraj swoje rzeczy, Molly, odwiozę cię do domu. Uznajmy, że skończyłaś
malować mural.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Julian rzucił się w wir pracy. Czas wolny wypełniał sportami, które uprawiał
z uporem maniaka. W ciągu dwóch tygodni nie pokazał się ani razu w siedzibie
„San Antonio Daily”. Nawet nie zaniósł braciom wypowiedzenia.
Codziennie od szóstej rano do szóstej po południu zasuwał w JJG Enterprises.
Firma właśnie rozpoczęła działalność. A po godzinach wiosłował, wymachiwał
rakietą, biegał, wspinał się i szybował w przestworzach.
O północy spocony wracał do domu, jadł coś, kąpał się i kładł do łóżka, by spać
jak zabity. Ale nawet wtedy nie mógł się uwolnić od wspomnień.
Kochał się z Molly, całował jej usta. A potem myślał o jej zdradzie. Nigdy nie
przypuszczał, że pozbierany facet, za jakiego się uważał, może doprowadzić się
do takiego stanu.
Za każdym razem, gdy mijał w biurze jej mural, miał ochotę rozwalić ścianę.
To malowidło było takie jasne, żywe, wymowne. Jak Molly. Nie zawahałby się
użyć buldożera, gdyby nie zainwestował tu milionów.
Co tam miliony! On w to biuro zainwestował swoje cholerne serce, wszystkie
plany wspólnego życia z Molly. A teraz nie miał ochoty rano wstać z łóżka…
Nawet ukochane mieszkanie, niegdyś jego azyl, teraz go drażniło. Na każdym
kroku budziły się w nim wspomnienia.
Poduszki pachniały jej szamponem. Tu i ówdzie znajdował jej rzeczy – koloro-
we magazyny, zapomniany pędzel, słodzik w kuchni, tuż obok jego ulubionego
miodu. No i te cholerne ziółka na sen.
Życie bez Molly było puste. Przekonywał się o tym na każdym kroku. Ona wro-
sła w ten dom, w rozkład dnia. Ciasteczka, które przynosiła od Kate, esemesy
przypominające o różnych mniej lub bardziej ważnych wydarzeniach. Nagranie
na sekretarce. „Zapomniałeś mi powiedzieć cześć, kretynie. Zadzwoń!”.
Najchętniej zapomniałby, że kiedykolwiek znał tę kobietę. Że jej pragnął. Że
był gotów przewrócić dla niej swoje życie do góry nogami…
Skoro nie umiał jej wybaczyć, dobrze byłoby chociaż nie pamiętać. Jej śmie-
chu, szturchańców, kuksańców. Tego, jak sprawiała, że jego ciało czuło, że żyje.
Miał kochanek na pęczki, ale seks nigdy nie dał mu takiej radości jak tej nocy,
którą z nią spędził.
Nie umiał zapomnieć. I właściwie nie chciał.
Z uporem godnym masochisty tysiące razy wracał myślą do tych chwil. Jęczał,
cierpiał, ale było mu słodko. Widział w snach rude włosy rozrzucone na jego po-
duszce. I były to, mimo dojrzałego wieku, mokre sny.
Tysiące razy mówiła mu, że go kocha. Wiedział, że go kocha. Jako przyjaciela,
jako „przyszywanego” brata.
Ale czy to jest prawdziwa miłość? Julian był w niej, znał każdy zakamarek jej
ciała, każdy sekret. Wiedział, gdzie jej dotknąć, jak pobudzić. Wiedział, co lubi
jeść, czego się boi, nawet – gdzie ma łaskotki. Może ona jednak wolałaby spę-
dzić tę noc z Garrettem?
Garrett.
Krew gotowała mu się w żyłach, ilekroć pomyślał o bracie. Nawet wiedząc, że
Molly zakochała się w Garetcie wskutek pomyłki, że to jego, Juliana, pocałunek
zapoczątkował to „uczucie”, czuł taką zazdrość, że ledwie widział na oczy. Trud-
no było mu uwierzyć w zdradę Molly, w donosicielstwo. Dlaczego to zrobiła?
Czy lata czystej wspaniałej przyjaźni nic dla niej nie znaczyły?
Rozpaczliwie – i bezskutecznie – poszukiwał w pamięci jakichkolwiek śladów
bliskości Molly z Garrettem. Widocznie musiał coś przeoczyć.
Wizerunek Molly w jego wspomnieniach łączył się z jednym i tylko jednym
mężczyzną. Z nim samym. No, nie zawsze był mężczyzną. Ala nawet jako chło-
piec był uważany za jej chłopca.
„Jules, Jules, weź mnie na barana!”.
A jak Kate chciała obdarzyć siostrę matczynym pocałunkiem, gdy ta zrobiła
sobie „kuku”, Molly wskazywała na Juliana i mówiła: „Nie, ja chcę, żeby on mnie
pocałował”.
A potem, gdy była już nastolatką: „Jules, naucz mnie surfowania. Zawieziesz
mnie na lekcję rysunku, Jules?”
A jako dorosła kobieta: „Kawy? Herbaty? Zadzwoń do mnie, ja jeszcze żyję.
Dobrze wiesz, że tylko trudno mi się oderwać od malowania”.
A teraz jest sam.
Cholerna samotność.
Oto cały on: luzacki playboy ze złamanym sercem.
Słońce jaśniało, a Molly dziwiła się, że nie rozpada się w jego blasku jak wam-
pirzyca. Po tygodniach zamknięcia w pracowni można by się spodziewać, że pod
wpływem działania promieni UV zacznie z niej obłazić skóra. Może zresztą za-
służyła sobie na coś takiego.
Przynajmniej na pewno tak myśli Julian.
Zmrużyła oczy z nadmiaru światła i spojrzała na kopertę, którą trzymała
w spoconych dłoniach.
Rozpoznała charakter pisma asystentki Juliana, pani Watts. Aha, więc do tego
doszło. Lata przyjaźni, szalona miłosna noc. A teraz komunikują się z sobą za
pośrednictwem sekretarki i tradycyjnej poczty.
Zamknęła skrzynkę pocztową i przysiadła na trawniku obok chodnika przed
domem. Bezmyślnie gapiła się na białą kopertę.
Jej esemesy pozostawały bez odpowiedzi.
Jej telefony były automatycznie przekierowywane na pocztę głosową.
Miała ochotę zabić Juliana za ten głupi upór, a jednocześnie wiedziała, że i jej
należy się potężny klaps. Za nietrzymanie języka za zębami.
Julian jest mało wylewnym człowiekiem. Chłodny i opanowany. Tylko nieliczni
wybrani znają jego prawdziwe oblicze. Molly należała do tej grupy. Znała go le-
piej niż ktokolwiek.
Wiedziała, że nie znosi rozmów o polityce, za to uwielbia ptasie mleczko. Jest
fanatykiem sportu. Gdyby nie prowadził firmy, z pewnością całe dnie spędzałby
na jeziorze, surfując ze swoim nieodpartym wdziękiem na desce. Sprawiał wra-
żenie, że tak naprawdę nie należy do swojej rodziny. W ogóle nigdzie nie należy.
I właśnie dlatego tak bardzo żałowała tego, co mu zrobiła.
Całe życie marzył o wolności, a przez nią jego rodzinka wzmogła nad nim kon-
trolę. Spętała go, uwiązała. Teraz już nigdzie nie poleci. Przez nią, Molly. Wy-
rządziła krzywdę człowiekowi, którego kochała przez całe życie. Tak mocno
i w każdy możliwy sposób. Jak tylko kobieta może kochać mężczyznę.
Julian nigdy nikogo do siebie nie dopuszczał. A ją – owszem. Nawet sprawiało
mu to przyjemność. Zależało mu na niej. Chronił ją.
A ona przypadkowo zdradziła jego plany człowiekowi, o którym Julian sądzi, że
jest jej wybrankiem.
Nie widziała go od dwóch tygodni. Nie było dnia, by nie starała się naprawić
swojego błędu. Odesłała mu nawet co do grosza honorarium za niedokończony
mural. Dołączyła do tego notatkę, że nigdy nie zdarzyło się jej nie ukończyć pra-
cy i że prosi o szansę, by mogła to zrobić.
Setki razy zaczynała pisać, że go kocha, że prosi o wybaczenie, nigdy jednak
nie miała odwagi wysłać mu tekstów tego typu. Poprzestała więc na tym – czysto
biznesowym – przekazie, w nadziei, że pozwoli on na nawiązanie kontaktu.
Drżącą ręką rozrywała kopertę. Wypadł z niej podarty na drobne kawałki
czek na sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów, który mu wysłała. Nie dołączył żadnej
notki. Był tam tylko jej własny liścik, podarty podobnie jak czek.
Przez chwilę miała wrażenie, że pęknie jej serce.
Oczy wypełniły jej się łzami. Ukryła twarz w dłoniach. W tym momencie usły-
szała, że obok hamuje samochód.
– Molly? – spytała Kate niespokojnym tonem.
Zasłoniła twarz włosami, szybko wsunęła skrawki papieru z powrotem do ko-
perty i zerwała się na równe nogi. Otarła policzki.
– Cześć, pomogę wam – zaproponowała, nie patrząc na dziewczyny. Podeszła
do ich firmowej furgonetki i zaczęła z niej wyjmować puste tace. Dobrze wie-
działa, że nie spuszczają z niej oka.
Beth podążyła za nią do kuchni.
– Molly? – zagadnęła troskliwie.
– Cześć, Beth – odparła Molly, modląc się w duchu, by nie było widać jej za-
czerwienionych oczu.
Nie chciała niczyjej litości.
– Wiesz, Julian wpadł do nas któregoś dnia. Chciał porozmawiać z Landonem.
Zrezygnował z pracy w „Daily”.
– To dobrze. – Molly skinęła głową, tracąc oddech.
Beth uważnie się jej przyglądała. Molly wiedziała, że Beth to dobra, ciężko do-
świadczona przez los kobieta. Zanim spotkała właściwego mężczyznę, przeżyła
koszmar rozwodu. Może ona ją zrozumie?
Przecież wie, co czuje kobieta, którą ktoś odrzucił. Molly czuła się dokładnie
tak jak jej własny liścik, podarty na kawałki. Zwierzyć się z tego Beth?
Ale co wtedy poczuje Kate? Molly nie chciała sprawiać siostrze przykrości.
Popełniła błąd i sama musi sobie z tym poradzić. Przecież Kate tyle razy
ostrzegała ją przed Julianem.
– Wiesz co? – Beth lekko ścisnęła rękę Molly, jakby chcąc dodać jej otuchy. –
Nie wiem, czy cię to pocieszy, ale on też nie czuje się najlepiej.
– Fakt, wcale mnie to nie cieszy – odparła Molly, spuszczając wzrok.
Na piersi czuła stutonowy ciężar. Czuła się jak nędzny robak. Ostatnią rzeczą,
jakiej pragnęła, było to, by i Julian cierpiał.
– Ale dzięki, Beth.
Po południu dokończyła dwa ostatnie płótna na wystawę w Blackstone Gallery
w Nowym Jorku. Wyszły tak jakoś mrocznie, depresyjnie. Świetnie oddawały jej
nastrój. Nie miała jednak wyjścia, musiała je wysłać, bo nie zdążyłaby namalo-
wać dwóch nowych.
W nocy leżała na wznak w łóżku. Oczy miała suche, szeroko otwarte. W ja-
kimś momencie za ścianą usłyszała głos Kate:
– Źle z nią… Co robimy?
Molly miała zamiar delikatnie zasugerować siostrze, by ona i jej telefoniczny
rozmówca, kimkolwiek jest, łaskawie odpieprzyli się od jej życia. Zamiast tego
położyła na głowie poduszkę i jęknęła.
– Molly! – zawołała siostra zza drzwi.
– Wszystko słyszałam, Kate. Wyobraź sobie, że mam zdrowe uszy, a nie miesz-
kamy przecież w zamku z grubymi murami – warknęła Molly ze złością, odrzu-
cając poduszkę.
Materac jęknął, gdy Kate przysiadła na brzegu łóżka i wzięła siostrę za rękę.
– Przepraszam cię, Moo. Myślę, że bardzo się myliliśmy co do ciebie i Juliana.
– Przeciwnie, cały czas mieliście rację. – Molly odsunęła się, cofnęła rękę
i wsunęła ją sobie pod policzek. Nie miała teraz ochoty na żaden fizyczny kon-
takt.
No chyba żeby…
– Molly, my mamy pewien plan. Garrett, Landon, Beth i ja. Jak ci go wyjawię,
będziesz z nami współpracować?
– Jeśli mam przy okazji kłamać albo udawać kogoś, kim nie jestem, to nie licz
na mnie.
– Nie, Moo, to naprawdę dobry plan – mówiła Kate, uśmiechając się. – Musisz
tylko działać zgodnie z instrukcją, którą ci wyślę w ten weekend. To cię zapro-
wadzi do Juliana.
– Ja go nienawidzę.
– Naprawdę?
– To najbardziej wkurzający palant na świecie.
– Dobrze, jak sobie chcesz.
Drgnienie materaca oznajmiło, że Kate zbiera się do wyjścia. Molly podsko-
czyła na łóżku. Serce zaczęło jej żywiej bić. Wyciągnęła rękę, by zapalić lampę.
Nagle wyrwało się jej:
– Ja nie byłam z nim naprawdę, Kate. To wszystko była gra, kłamstwo. Pomyli-
łam się i myślałam, że to Garrett pocałował mnie w czasie balu maskowego. Głu-
pia, wymyśliłam sobie, że Julian pomoże mi wzbudzić zazdrość Garretta i on się
zgodził, a ja zdałam sobie sprawę… – trajkotała gorączkowo.
– Wiem – ucięła Kate, patrząc na nią od drzwi ze zrozumieniem.
Wróciła, siadła na łóżku, wyciągnęła rękę i pogłaskała siostrę po włosach.
– Naprawdę myślałaś, że ja w to wszystko wierzę? Śmiałabym się z tego, gdy-
bym się tak nie martwiła. Nie wyglądaliście na kochanków, ani trochę.
– Ale to właśnie Julian całował mnie na maskaradzie. Wszystko mi się pomie-
szało. Sercem go rozpoznałam, ale mózg nie mógł, a może nie chciał przyjąć
tego do wiadomości. Wiem tylko, że chciałam odnaleźć tego faceta i chciałam
być z Julianem. – Mówiła coraz bardziej nieskładnie. – To jego wina. To przez
niego w życiu nie spojrzałam na innego mężczyznę. Nie mam doświadczenia.
Chyba tylko mi się wydawało, że chcę, żeby Garrett był zazdrosny. Naprawdę
chciałam, żeby to Julian był zazdrosny…
– Wiem, wiem, uspokój się, Molly. Jesteście dla siebie stworzeni. Musisz być
z nim. Nie mieliśmy racji, starając się was rozdzielić. Garrett bardzo się tym
martwi. Julian się zaharowuje, nic nie je, z nikim nie rozmawia. Nie słucha na-
wet matki, która chce go przeprosić za całe wyrządzone zło. On naprawdę cier-
pi, Molly. A ty go przecież pragniesz, prawda?
– Nie masz pojęcia, jak bardzo. – Molly kiwała głową jak automat. Elektryzo-
wała ją sama myśl, że mogłaby go zobaczyć, porozmawiać. Dotknąć choćby koń-
cem najmniejszego paluszka.
Zawsze marzyła o własnej rodzinie, bo sama prawie nie znała rodziców. Po-
rzuciła jednak te marzenia, bo wmówiono jej, że nie będzie się mogła związać
z Julianem. Teraz nadzieja odżyła.
Molly otworzyła oczy.
– Dlaczego tak nagle wszyscy chcecie nam pomóc? – spytała podejrzliwie. – Po
tym wszystkim?
– Bo ja cię kocham, Molly. A ty kochasz jego. I on kocha ciebie. Wszyscy ko-
chamy was oboje.
– Tak bardzo za nim tęsknię, Kate. – Molly ścisnęła dłoń siostry.
– Wiem, Moo. Wiem.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
To był piękny dzień, jakby stworzony, by go spędzić w domu nad jeziorem. Go-
rące i wietrzne dni pełni lata bywają w Teksasie trudne do przeżycia, toteż ro-
dzina Gage’ów udała się w ostatni weekend miesiąca do swojej posiadłości w Ca-
nyon Lake.
Julian ani myślał jechać z nimi, ale Landon nalegał, więc się w końcu zgodził.
Głównie po to, by trochę popływać i pojeździć na nartach wodnych.
Po całym dniu spędzonym na uprawianiu sportów będą go bolały najwyżej mię-
śnie, a nie serce.
Właśnie bracia ścigali się na skuterach wodnych. Julian skierował swój pojazd
w stronę widniejącego na brzegu budynku rezydencji. Kolumny tarasu obrośnię-
te były różowo kwitnącym pnączem. Od strony jeziora posiadłość kończyła się
małą prywatną przystanią i pomostem.
Julian rozpoznawał już nawet sylwetkę matki. Stała na tarasie i nalewała
z dzbanka lemoniadę żonie Landona, Beth, i jej synowi z pierwszego małżeń-
stwa, Davidowi.
Julian gwałtownie skręcił, zostawiając za sobą smugę białej piany. Zatrzymał
skuter przy pomoście, wyskoczył z niego, przywiązał do palika i, znacząc drogę
mokrymi plamami, zaczął zbliżać się do tarasu.
Opadł na krzesło i odebrał z rąk matki szklankę lemoniady.
– Landon mówi, że nie masz zamiaru wracać do „Daily”- powiedziała matka
bez zbędnych wstępów. – Czy ty wiesz, co robisz?
Przytaknął ruchem głowy. Nie zamierzał się tłumaczyć. Z Landonem umówił
się w ten sposób, że usługami swojej firmy JJG Enterprises będzie wspierał dzia-
łalność rodzinnego koncernu prasowego. Będzie obsługiwał klientów „Daily”, ale
jako wolny strzelec.
Eleanor dotknęła swojego misternie upiętego koka i zrobiła błagalną minę zbi-
tego psiaka.
– Ja mam już ponad tysiąc potencjalnych własnych klientów, mamo – odezwał
się Julian. – „Daily” to dla mnie przeszłość. Teraz działam na własny rachunek.
Matka nie drążyła tematu, a Julian wiedział, że zawdzięcza to jej poczuciu
winy.
Miała wyrzuty sumienia, że przez tyle lat starała się izolować go od Molly. Nie
nalegała nawet ostatnio, by go ukarać za odejście z firmy pozbawieniem udzia-
łów w rodzinnym funduszu powierniczym. Jedynym jej środkiem oddziaływania
była teraz łagodna perswazja.
Ociekający wodą bracia też wyszli już na brzeg i usiedli na tarasie. I wtedy
właśnie z głębi domu wyłoniła się rudowłosa postać z salaterką w rękach.
Julian zesztywniał, podobnie zresztą jak Garrett.
Rude włosy lśniły w słońcu, rozwiewane przez wiatr. Przez moment Julian my-
ślał, że to Molly. Serce podskoczyło mu w piersi, bijąc nieprzytomnie. Poczuł
ulgę, stwierdzając, że to Kate.
Uspokoił się, a Garrett wstał, wziął z rąk dziewczyny sałatkę, szepcząc jej
przy tym coś do ucha.
– Cześć, Julian – uśmiechnęła się Kate. – Byłeś tak zajęty cały poranek, że nie
miałam okazji się z tobą przywitać.
– Ale teraz już się przywitałaś, więc masz spokojne sumienie – odrzekł.
Dopiero po chwili zorientował się, że to odzywka godna starego zrzędy. No
cóż, jeszcze musi dziś trochę powiosłować, by całkowicie pozbyć się frustracji.
Już bolały go wszystkie mięśnie, ale widać krążyła w nich wciąż jakaś resztka
energii. Trzeba ją dobrze spożytkować. Zmusić się do takiego wysiłku, by potem
kompletnie na nic nie mieć siły.
Służba wniosła na stół tace z kanapkami i wino. Rodzina pogrążyła się w poga-
wędce, a Julian w milczeniu patrzył, czy z głębi domu nie wychynie aby drugi ru-
dzielec. Zaprosili Kate, więc gdzie, u licha, podziewa się Molly?
Kusiło go, by o to zapytać. Gdzie ona jest, jak się miewa i czemu, do cholery,
go zdradziła? Nigdy dotąd nie zdarzyło mu się wytrzymać dwudziestu trzech dni,
czterech godzin i trzydziestu dwóch i pół minuty bez rozmowy z nią. Te dni i mi-
nuty ciągnęły się niemiłosiernie.
Wydawało mu się, że całe lata minęły od ich ostatniego spotkania. Obsesyjnie
odliczał ten czas, najbardziej zafajdany w jego życiu.
– Nic nie zjesz? – zapytała Kate.
Siedziała z boku, a on czuł na sobie jej uważny wzrok.
Spojrzał na sałatę w salaterce. Zazwyczaj, gdy ją spożywali razem, Molly wy-
jadała z niej wszystkie grzanki, on zaś – rodzynki.
Pokręcił głową. Nie był głodny.
Beth i Landon skubali sałatę, czule ściskając się za ręce, a Julian czuł, jakby
w żołądku miał granat, który zaraz wybuchnie. Jego najstarszy brat ma napraw-
dę troskliwą żonę i fajne dziecko. Otaczał oboje czułością i opieką. Rodzina oba-
wiała się, że po tragicznej śmierci pierwszej żony i dziecka Landon na dobre za-
mknie się w sobie. Ale Beth potrafiła go otworzyć, tak jak otwiera się pudełko
z gwiazdkowym prezentem.
I w środku znalazła brylant.
Zazwyczaj Julian lubił przyglądać się ich szczęściu, ale dziś było to dla niego…
trudne.
Bo jedyna osoba, z którą on mógłby być szczęśliwy, była nieobecna.
– Kate, jak się miewa nasza droga Molly? – zapytała matka. – Żałuję, że nie
mogła przyjechać.
Po jaką cholerę matka o tym wspomina? Julian z zaciśniętymi wargami wpatry-
wał się w pustą szklankę po lemoniadzie. Wiele dałby za to, by w magiczny spo-
sób wypełniła się ona teraz wódką.
– Ona też żałowała – odparła Kate. – Ma wystawę w Nowym Jorku, musiała po-
lecieć na wernisaż.
Julian starał się nie myśleć, jak okropna musi być dla Molly samotna wyprawa
na otwarcie pierwszej w życiu indywidualnej wystawy.
Siedzi pewnie teraz w samolocie, ktoś ją zagaduje. W galerii czekają na nią
miłośnicy jej twórczości, kolekcjonerzy. A ona samotnie musi świętować tak klu-
czowy moment w swojej artystycznej karierze.
Starał się nie myśleć, że to on powinien teraz być przy niej. Kręcił się niespo-
kojnie, pocieszając myślą, że Molly ma przy sobie chociaż Josha Blackstone’a,
swojego wystawcę.
Ten stary znajomy Juliana był bezwzględnym okrutnikiem i diabłem wcielo-
nym, ale przynajmniej uczciwie i przyzwoicie traktował artystów. Szczególnie
Molly, którą już dawno wziął pod swoje opiekuńcze skrzydła, gdy tylko Julian na-
kłonił ją, by przedstawiła mu kilka swoich prac.
Blackstone rzucił na nie okiem, ocenił jako świeże i odważne. A potem już się
jakoś potoczyło.
– Zawsze bardzo podobały mi się jej płótna, moja droga – matka jakby mimo-
chodem zwróciła się do Kate. – Są takie jasne, słoneczne. Jak ona sama. Na
pewno zdobędzie wysoką pozycję na rynku sztuki.
Nowy temat rozmowy dziwnie go rozdrażnił.
– A pamiętacie? Jako dziewczynka zbierała kolorowe opakowania, a potem
owijała nimi dla zabawy pnie drzew? – odezwał się Garrett tonem pełnym podzi-
wu.
– Ach tak, nazywała je cukierkowymi drzewami – przypomniał Landon, uno-
sząc kieliszek z winem. – Podobno zdjęcie jednego z nich ma być na tej wysta-
wie. Jako jedna z jej „wczesnych prac”.
– A pamiętacie tę recenzję? – włączyła się Beth. – Wiesz, Lan, tę, w której re-
cenzent napisał, że Molly mogłaby naszkicować cokolwiek na papierowej ser-
wetce, podpisać swoim nazwiskiem, a potem tym rysunkiem zapłacić nie tylko za
kolację, ale kupić za niego całą tę restaurację. Podobno Picasso tak kiedyś zro-
bił.
Z głośnym zgrzytem Julian odsunął krzesło i zerwał się na równe nogi. Twarz
pociemniała mu od gniewu.
Wziął w rękę swoją szklankę i z miną pod tytułem „wsadźcie to sobie wszystko
gdzieś” demonstracyjnie odwrócił się z zamiarem opuszczenia rodzinnego zgro-
madzenia.
– Julian, mój drogi – zawołała matka. – Powiedz z łaski swojej służbie, że już
mogą przynieść ciasto.
Spojrzał na swoją pustą szklankę i z hukiem odstawił ją na stół.
– Sama im to powiedz – warknął.
Rozbierając się w drodze z mokrych ciuchów, podążył w stronę pomostu, gdzie
na ławce miał przygotowane świeże ubranie. Słyszał, jak rodzina ciągle gada
o pracach Molly, jakie to są niby zadziwiające, wspaniałe…
A on sądził zawsze, że to Molly jest najwspanialszym dziełem sztuki. Sposób,
w jaki żyje, oddycha, wypełnia jego życie kolorami i pasją, czyni je wartościo-
wym…
Boże, ile by dał, by zapomnieć, co ta kobieta dla niego znaczy!
Dotarł do ławki, ale jego ubrań na niej nie było.
– Gdzie się do cholery podziały moje rzeczy? – zawołał w stronę grupy na tara-
sie.
– Przepraszam, to ja schowałam je do domku gościnnego, żeby nie zamokły –
wyjaśniła przestraszona Kate, łapiąc się za głowę.
Przewrócił oczami i zaczął iść ścieżką w stronę nieco oddalonej od głównego
budynku drewnianej chatki. Zatrzasnął za sobą jej drzwi i podszedł do szafy.
I wtedy kątem oka dostrzegł jakąś postać. Molly. Stała w oknie i wyglądała jak
księżniczka z baśni.
Rozpuszczone włosy, seksowna sukienka z odkrytymi ramionami, błyszczące
sandały, wielkie kolczyki, bransolety i uśmiech od ucha do ucha.
Na ten widok jego ciało zbudziło się do życia. Dwadzieścia trzy pożałowania
godne dni bezustannej męki nie zdołały go wprowadzić na dobre w stan odrę-
twienia. Odrętwienie i Molly – te dwa pojęcia wykluczały się nawzajem.
Julian poczuł, jakby ktoś wcisnął w nim jakiś guzik warunkujący dopływ ener-
gii. Poczuł przypływ adrenaliny, umysł błyskawicznie odzyskał przytomność
i dawną błyskotliwość. Julian był świadomy każdego szczegółu jej wyglądu. Por-
celanowa cera, jasnoniebieskie oczy, lśniące włosy, drobne białe ząbki, które
niegdyś kąsały go w miłosnej grze.
– A, to ty – stwierdził ze ściśniętym gardłem.
Coś zazgrzytało, a w niego jakby strzelił piorun. Uświadomił sobie bowiem na-
gle, że oto ktoś zamknął drzwi na klucz. Od zewnątrz.
– Ja – potwierdziła spokojnie Molly.
I nagle przestało się dla niej liczyć, że Julian pewnie w ogóle nie chciał tu
przyjść, nie chciał być z nią.
Nieważne, że patrzy na nią z wyrzutem, że nieświadomie przyjął pozycję
obronną, że zacisnął wargi. Możliwość zobaczenia go po tylu bolesnych dniach
sprawiła, że poczuła radość, że nareszcie zaczęła normalnie oddychać.
On tak wspaniale wygląda…
Opalone ciało pokryte kropelkami wody. Szeroka, atletycznie zbudowana, nie-
samowicie seksowna pierś. Szczupła talia i biodra, których kształt podkreślała
oblepiająca je mokra tkanina, uwydatniająca również ten – może najważniejszy –
szczegół jego ciała, dzięki któremu niedawno połączyli się w jedno.
Patrzyła na niego zachwycona. Zauważyła, że urosły mu włosy. Przystojny
grecki bożek, mężczyzna, którego kocha. I który nie chce mieć z nią nic wspól-
nego…
Czuła zapach drzew, dębu czy cedru. Drżała z podniecenia, ale także wstrzą-
sał nią żal.
– Słyszałem, że miałaś wystawę – powiedział obojętnie.
Miała szaloną ochotę wszystko mu opowiedzieć, bo dawniej był jedynym czło-
wiekiem, który umiał jej słuchać. Chciała pochwalić się świetnymi recenzjami,
tym, że uchodzi w środowisku za fenomen kariery w tak młodym wieku. Że
wszyscy uważają ją za dziecko szczęścia, któremu los dał wszystko.
Ale to nieprawda.
Nie dał jej tego, czego najbardziej pragnęła.
– Wczoraj wróciłam z jej otwarcia – powiedziała nieśmiało. – Obrazy się podo-
bały, no może z wyjątkiem dwóch ostatnich. Podobno są dołujące.
– Ty zawsze malowałaś same radosne rzeczy – zauważył, po czym zacisnął
wargi i rozejrzał się wokół z wyrazem niesmaku na twarzy.
Podszedł do szafy i zaczął gwałtownie ściągać z wieszaków swoje ubrania.
Przebierał się, nie zważając na jej obecność. Gdy gwałtownym ruchem ścią-
gnął mokre spodenki, Molly przez chwilę widziała jego nagie pośladki. Założył
ulubione spodnie khaki i koszulkę polo, którą tym razem zapiął po samą szyję.
Potem podszedł do drzwi i zaczął się mocować z zamkiem. Zaklął pod nosem,
gdy nie udało mu się go sforsować, i odwrócił w jej stronę.
– A więc teraz jesteś porywaczem, Molls? – spytał złośliwie. – To jakaś twoja
nowa sztuczka?
– Faktycznie, teraz mam zwyczaj porywać, torturować i okradać klientów, któ-
rzy nie pozwolili mi dokończyć zamówienia – odpowiedziała.
Podszedł do okna i zaczął nim szarpać tak gwałtownie, że szyby omal nie wy-
padły z ram. Zachowywał się jak więzień, który za wszelką cenę chce się wydo-
stać na wolność. Molly patrzyła na to zrozpaczona.
– Posłuchaj, to nie był mój pomysł, ale uważam, że jest kapitalny – powiedziała.
– Z jednym zastrzeżeniem – zauważył z szelmowskim uśmiechem, bez trudu
otworzył bowiem zamek drugiego okna.
Nie zauważył, niestety, że jest ono zamknięte także od zewnątrz.
– Jasna cholera!
– Rozumiem, że nie chcesz ze mną rozmawiać – rzekła cicho Molly – ale ja
mam ci coś do powiedzenia i w tej sytuacji musisz mnie wysłuchać. Po co sztur-
mujesz te okna? Chcesz tu wpuścić trochę świeżego powietrza? Te okna zapro-
jektowała twoja matka, żeby uniknąć włamań.
Molly wskazała na solidne metalowe ramy.
– Skoro okoliczni pijacy ich nie sforsowali, tobie też się nie uda.
– Co to za idiotyzm? Najpierw chcą, żebym się trzymał z daleka od ciebie,
a teraz zamykają razem z tobą?
Krążył po pomieszczeniu, potrząsając głową, jak uwięziony w klatce lew.
Molly miała ochotę przytulić go i uspokoić, jak robiła to wiele razy przedtem.
Ale teraz on uważa ją za zdrajczynię. Nie otworzy się przed nią nigdy więcej.
– Twoja rodzina uświadomiła sobie, że nas unieszczęśliwiali. Chcą naprawić
ten błąd. To znaczy: unieszczęśliwiali mnie – skorygowała Molly. – Jules, proszę
cię, popatrz na mnie, chcę ci coś powiedzieć. Czy mam znów nazwać cię J.J., że-
byś jakoś zareagował?
– Nawet nie próbuj mnie prowokować – ostrzegł, zatrzymując się i zaciskając
dłonie.
– Bo co? Pocałujesz mnie?
– Nie, urządzę ci prawdziwe piekło. Skończyłem z całowaniem cię, Molly.
Tej zniewagi nie mogła puścić płazem.
– A kto mówi, że ja bym tego chciała – zadrwiła.
– Kto mówi? Te zamknięte drzwi to mówią! – odparł, zgrzytając zębami ze zło-
ści.
Spojrzała na niego groźnie, ale w głębi duszy była przerażona. Wygląda na to,
że poniosła sromotną klęskę. On nie życzy sobie jej obecności, nie mówiąc już
o pocałunkach. Postanowiła się jednak nie poddawać.
– Raczysz mnie wysłuchać, J.J.? – krzyknęła. – Chcę wszystko naprawić.
Utkwił wzrok w suficie, na przemian zaciskając i rozluźniając pięści.
– No dobrze – wychrypiał po dłuższej chwili. – Słucham cię, do jasnej cholery.
Mów.
– Tamtego dnia Garrett wezwał mnie do biura. Chciał porozmawiać o naszej
relacji.
– Naszej? To znaczy czyjej? Jego i twojej? – spytał, ściskając ramę okienną tak
mocno, że pobielały mu palce. Czoło oparł o szybę.
– Twojej i mojej, Jules. To chyba jasne! Więc ja mu powiedziałam…
Odwrócił się do niej błyskawicznie.
– Powiedziałaś mu, że odchodzę z „Daily”, umożliwiłaś mojej rodzinie unice-
stwienie planów, które snułem od lat. Co mu jeszcze powiedziałaś? Sprzedałaś
mnie, żeby mu się przypodobać, prawda?
– Wierzysz w to? Naprawdę? – zapytała.
W jej głosie brzmiało przerażenie, ale miała to gdzieś. Ból przesłaniał wszyst-
ko.
Julian rzucił jej surowe i zimne spojrzenie, które jednak obudziło w niej iskier-
kę nadziei.
– Posłuchaj, Jules, mnie jest bardzo przykro – powiedziała łamiącym się gło-
sem, wyciągając ręce w błagalnym geście. – Nie zrobiłam tego celowo. Byłam
wściekła na nich, bo znowu ostrzegali mnie przed tobą. Straciłam głowę. Pro-
szę, błagam, pomóż mi. Tak cię kocham. Nie zniosę tego dłużej.
– To była poufna informacja, nie powinnaś była dzielić się nią z nikim. A już
szczególnie z nimi, Moo. – Julian potrząsał głową, przeczesując palcami włosy. –
Posłuchaj, teraz nie mogę o tym z tobą rozmawiać. Jestem za bardzo wkurzony,
że ty…
Molly zrobiła krok w jego stronę i nagle się zatrzymała. Serce jej stanęło.
Julian westchnął i cofnął się o kilka kroków, z których każdy wydawał się dy-
stansem nie do odrobienia. W końcu usiadł na parapecie, a Molly – samotna
i zraniona – opadła na kanapę w kwiatki.
Uderzyło ją, że nie odpowiedział na jej miłosne wyznanie. Nie zależy mu już na
niej?
Przypomniały się jej jego słynne miłosne podboje, dziewczyny kolekcjonowane
na pęczki. Ciekawe, czy i teraz, gdy ona poświęciła się pracy i stworzyła swoje
najbardziej przerażające dzieła, ktoś go pociesza?
Uwiedź go, podpowiadał jej wewnętrzny głos. Może ci wybaczy.
Sama zaś oceniła ten pomysł jako tandetny. Nie w jej stylu. Poza tym on nie
daje najmniejszych sygnałów, że ona go pociąga. Nigdy nie łączył ich czysty seks.
Zawsze jeszcze była przyjaźń, wspólna zabawa, zaufanie…
Zaufanie.
Dawno temu Molly niechcący stłukła jedną z ulubionych kryształowych figurek
Eleanor Gage. Julian pomagał jej wówczas skleić bibelocik, który jednak ciągle
nie odzyskiwał dawnego kształtu.
Molly pomyślała teraz, że właśnie zdruzgotała zaufanie Juliana jak owego nie-
szczęsnego szklanego delfina, czy co to tam było. Tamtą figurkę w końcu wyrzu-
cono do śmieci. Aż strach pomyśleć…
Zaczęła się zastanawiać nad swoim życiem. Zawsze uważała się za osobę sil-
ną, nie stroniącą od ryzyka, ale teraz źródło, z którego czerpała siłę, wygasło.
A ona czuła się bezradna i zagubiona.
Słońce chyliło się ku zachodowi, wypełniając pokój złotawym kurzem. Molly
zastanawiała się, czy jakaś kobieta głaskała wczoraj Juliana po tej jego jasnej
czuprynie. Czy jakaś kobieta o długich nogach modelki i wspaniałym biuście czu-
ła na sobie dotyk jego przepięknych rąk? Czy wzdychała, gdy ją całował? Ach, te
jego pocałunki…
– Sypiasz teraz z kimś? – wyrzuciła z siebie.
Nie mogła się powstrzymać. Zazdrość ją rozsadzała.
– Jakoś nie mam ochoty na seks, odkąd… – Spojrzał na nią, zły na siebie na to
niespodziewane wynurzenie. – Nie – warknął w końcu w odpowiedzi.
Z ulgą oparła się o tył kanapy.
– A ty? – zapytał.
– Jasne, że nie! – zawołała oburzona.
Patrzył na nią spod przymrużonych powiek. Oboje uspokoili się i w pokoju za-
padła taka cisza, że można by usłyszeć spadający na podłogę papierek.
Nie mogąc wytrzymać magnetycznego spojrzenia Juliana, zaczęła się bacznie
przyglądać swoim stopom. Boże, jak strasznie jej brakowało tych oczu w kolo-
rze dębowych liści!
– Postanowili nas tu zamknąć na noc, czy jak? – spytał, rozglądając się po przy-
tulnym wnętrzu drewnianego domku, jakby wciąż szukał możliwości ewakuacji.
Molly odniosła wrażenie, że jest mu potrzebna jak dziura w moście.
– Zdaje się, że w lodówce jest trochę jedzenia i picia – szepnęła przygnębiona.
– No i butelka szampana.
Po co, u licha, o tym wspomniała? Nie wygląda na to, by mieli co opijać.
Nie doceniała godności i ambicji Juliana. Podobnie zresztą jak swojej własnej.
Teraz za wszelką cenę chciałaby zapomnieć, że przed chwilą o coś go prosiła.
Najchętniej zwinęłaby się w kłębek z poduszką pod głową, zasnęła i nigdy się nie
obudziła.
Oczy zaszły jej mgłą. Spojrzała na Juliana, ale on wciąż wyglądał przez okno.
Nieprzystępny, zimny jak głaz. Umierała z chęci, by ją otoczył ramionami, ale
musiała się zadowolić przytuleniem poduszki z wyhaftowaną mądrością typu
„Dom jest tam, gdzie twoje sny”.
Zacisnęła powieki i usiłowała sobie wyobrazić, że Juliana tu nie ma. Nie było
to takie znowu trudne. Nigdy nie czuła się tak samotna…
Z rozmyślań wyrwał ją jego głos. Cichy i z lekka ochrypły. Zabrzmiał niemal
jak pieszczota.
– Pamiętasz, jak oblałaś drugie podejście do prawa jazdy, Molly?
Pokiwała głową, nie mogąc wydobyć głosu.
– A pamiętasz, jak pożyczyłaś samochód Landona, żeby trochę poćwiczyć
i rozbiłaś go?
Skinęła głową jeszcze szybciej, bo gardło miała jeszcze bardziej ściśnięte.
– Wyciągnęłaś mnie z finałów koszykówki, a ja naprawiłem tę gablotę. Zrobi-
łem to tak, że nikt się nie zorientował. Zaoszczędziłem ci serii kazań mojej mat-
ki i brata. Ja nigdy cię nie wydałem. Nigdy.
Zamknęła oczy i modliła się, by Julian nie dostrzegł łez na jej rzęsach. Zresztą
płynęły też już po policzkach, moczyły poduszkę.
– Przepraszam – rzuciła przez zęby i otworzyła oczy. – Ty zawsze byłeś boha-
terem. A ja okazałam się czarnym charakterem.
Zaśmiał się ironicznie. Zamilkł. Trwał w bezruchu, oparty o futrynę, patrząc
w dal. Pewnie marzył, by znaleźć się jak najdalej stąd. Jak najdalej od niej.
– Czy gdybyśmy się nie przespali, nadal byłbyś moim najlepszym przyjacielem?
Rozmawiałbyś teraz ze mną? – zapytała.
– Teraz kumpluj się z Garrettem – odparł cicho, ciągle patrząc za okno.
No nie, na to nie zasłużyła. Gniew, który wzbierał w niej od jakiegoś czasu, na-
reszcie znalazł ujście. Skoczyła na równe nogi, trzęsąc się ze złości.
– Wiesz co, Jules? Idź do diabła. Przyczepiłeś się do jedynego poważnego błę-
du w moim życiu. Twoja sprawa, wolno ci. Ale przypomnij sobie, że ja zawsze
murem stałam za tobą. Miałeś we mnie coś w rodzaju prywatnej cheerliderki.
Gdybyś miał fanklub, byłabym jego prezeską. Żyłam w przekonaniu, że nie ma
na świecie drugiego człowieka tak wspaniałego, niesamowitego i wyjątkowego
jak ty. Ale jeśli wierzysz, że byłabym w stanie świadomie cię skrzywdzić, to zna-
czy, że jesteś idiotą. I nie zasługujesz na moją przyjaźń. A tym bardziej na mi-
łość!
Była zbyt obolała i zbyt zmęczona, by o cokolwiek prosić. Zawsze myślała, że
jej związek z Julianem wszystko wytrzyma. Że oboje są potężni i niezwyciężeni.
A oto teraz siedzą tutaj jak dwoje obcych sobie ludzi, prawie wrogów. Tak jak-
by nigdy nic dla siebie nie znaczyli.
Nie odpowiedział jej. Ciągle, maksymalnie spięty, patrzył w okno. Widziała
jego profil.
Westchnęła i opadła na kanapę. Była zmęczona dwudziestotrzydniową ponie-
wierką, serią bezsennych nocy. Marzyła o miłości, znalazła ją, a potem utraciła
wszystko, co w jej życiu było najcenniejsze. I to w ciągu zaledwie kilku tygodni.
Odwróciła się na drugi bok. I jeszcze raz, i jeszcze. Aż w końcu przyszedł sen.
W nocy kilka razy otwierała oczy. Julian wciąż nieruchomo siedział w oknie.
Chyba w ciemnościach patrzył na nią.
– Powinieneś się trochę przespać, Jules – powiedziała mu za którymś razem,
już o brzasku. – Jutro też będziesz mógł mnie nienawidzić.
Podszedł do niej i okrył ją kocem.
– Ludzie chorzy na bezsenność nie śpią, Molls – powiedział.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
O siódmej rano usłyszał, że ktoś mocuje się z zasuwką. Zaczął się skradać
w stronę drzwi, przygotowany do spotkania z co najmniej potworem.
Całą noc zmagał się z diabelską alternatywą: wziąć Molly w ramiona czy też
wybić pięścią którąś cholerną szybę. Nie zrobił jednak ani jednego, ani drugie-
go. Nie chciał dać swej rodzinie satysfakcji.
Nie zrobi nic, czego oni by się po nim spodziewali.
Co sobie myśleli? Że on i Molly będą coś świętować? Jedynej okazji do święto-
wania dostarczyłby Julianowi potężny cios wymierzony w szczękę brata.
I właśnie tego dokonał, gdy zasuwka ustąpiła, a za drzwiami ukazał się Gar-
rett. Cios był tak silny, że braciszek wylądował na ziemi z głuchym łoskotem.
Na widok średniego Gage’a leżącego na podłodze Molly zeskoczyła z kanapy.
– Od dawna swędziała cię ręka, co? – krzyknęła. – Ciągle o tym gadałeś.
Zmieszany Julian rozprostowywał palce. Bolało. Garrett miał twardą głowę.
– Zgadza się – przyznał, po czym spojrzał na rozciągniętego u jego stóp brata
i trącił go butem. – Dobrze ci tak, sukinsynu.
– Mamy wspólną matkę, kretynie – odciął się Garrett, siadając i wycierając za-
krwawione usta rękawem koszulki.
– Jadę do domu – oznajmiła Molly, kierując się w stronę tarasu.
Tam wyjęła z torebki Kate jakieś klucze, a po chwili samochód dostawczy fir-
my cateringowej opuścił teren posiadłości.
Julian chciał ją dogonić, chciał wyć, kłócić się z nią. Poziom adrenaliny w jego
krwi przekroczył wszelkie medyczne normy.
Garrett usiłował wstać, ale Julian przygwoździł jego plecy kolanem.
– Nie waż się więcej wtrącać do mojego życia. Ono nie należy do ciebie ani do
matki. Do nikogo, poza mną. I gdybyśmy chcieli się z Molly zejść, zrobilibyśmy
to bez twojej idiotycznej pomocy.
– Ona cię kocha, Jules. Prawdziwy z ciebie dupek – jęknął Garrett, rozcierając
szczękę.
– Rzuć to na pierwszą stronę jutrzejszego wydania gazety, braciszku. Może ją
nawet kupię.
Julian pośpieszył do drzwi i, nie odwracając się, pokazał Garrettowi środkowy
palec.
– Co? Chcesz mnie sprowokować? – Starszy brat zaczął podwijać rękawy, gło-
śno zgrzytając zębami.
– Zejdź mi z drogi – ostrzegł Julian.
– Molly cię nie zdradziła, ty imbecylu! Coś jej się wyrwało w złości. Chciała cię
bronić, nie rozumiesz?
Julian nie słuchał. Był niespokojny, nierozważny, złość w nim kipiała.
Całą noc. Całą noc, centymetr po centymetrze, oglądał jej kremową skórę,
lśniące włosy, rozchylone usta. Całą noc trwała tortura hamowanego pożądania.
– Wiesz, że ta dziewczyna kocha cię nad życie, prawda? A może nie wiesz? –
męczył go Garrett.
Julian patrzył na brata. Dałby wszystko, żeby to była prawda. Chciał być pew-
ny, że ona nigdy nie wybierze innego.
– A ty kochasz ją tak bardzo, że dla niej olałeś rodzinę – ciągnął Garrett.
– Bo ona jest moja – wypalił niespodziewanie Julian. – Zawsze była i zawsze
będzie. Dała mi tego cholernego lizaka, a ja go wziąłem. Od tamtej chwili jest
moja, Garrett. Moja.
– Okej, to co tu jeszcze robisz?
Julian potarł sobie skronie. W uszach brzmiały mu jej słowa: „Proszę, błagam,
pomóż mi. Tak cię kocham. Nie zniosę tego wszystkiego dłużej”.
Gdyby tylko mógł zyskać pewność, że Molly kocha właśnie jego…
A nie jego brata.
– Pozwolisz jej odejść? – naciskał Garrett. – Sądzisz, że taka przyzwoita
dziewczyna byłaby z tobą bez miłości?
Julian spojrzał w kierunku drogi, którą odjechała Molly.
– Sęk w tym, że ona ze mną nie była.
– O czym ty mówisz?
– O Molly. My tylko tak udawaliśmy. Ona chciała… ciebie.
Ledwie to powiedział, żołądek ścisnął mu się z bólu.
– Aaa… więc o to chodzi! – Garrett roześmiał się głośno, co u niego było rzad-
kie. – Nieee, Jules, Molly mnie nie chce. Umiem się zorientować, kiedy laska na
mnie leci.
Spojrzał w kierunku Kate, która rozmawiała z jego matką koło molo. Jego oczy
zapłonęły. Drgnął, gdy uświadomił sobie, że jest obserwowany.
– Molly kocha cię od zawsze, ty palancie – ciągnął. – Już jako dziewczynka mó-
wiła, że za ciebie wyjdzie. Chciała cię wziąć na bal maturalny, jako partnera.
Kate wyperswadowała jej to, przekonywała, że powinna traktować cię jak brata.
Molly płakała po kątach. Nie poszła na bal. Raz się nawet spakowała i chciała
wyjechać! Wyobrażasz sobie? I jeszcze matka w tym wszystkim…
Julian zasępił się. On, by zapomnieć o Molly, romansował z dziesiątkami dziew-
czyn. Ona wybrała odmienną taktykę – nie chciała nawet spojrzeć na innego
chłopaka. Aż do pocałunku na maskaradzie, który obudził w niej kobietę.
Boże, gdyby o tym wszystkim wiedział wcześniej!
Krwawiło mu serce. Patrzył na brata.
– Dlaczego wy wszyscy, głupcy, nie zauważyliście, że ja ją też kocham?
– No dobra, to ponawiam pytanie: co ty tu jeszcze robisz?
– Udzielasz mi mądrych rad, a sam z nich nie korzystasz – stwierdził Julian, za-
uważywszy, że Garrett znów gapi się na stojącą przy pomoście Kate. – Przecież
nie jestem ślepy. Dlaczego nic z tym nie zrobisz?
– Różnica między nami polega na tym, że ty zawsze zasługiwałeś na Molly, a ja
nigdy nie będę zasługiwał na Kate.
Julian czuł się chory z tęsknoty. Przypominał sobie Molly z ostatniej nocy: jak
bezbronnie wyglądała we śnie, jak drżała, jak przykrył ją kocem. A mógł wła-
snym ciałem.
„Gdybyś miał fanklub, byłabym jego prezeską”.
Tak cudownie na niego patrzyła, a on zachował się jak idiota. Nawet jej nie
wysłuchał. Pozwolił zazdrości nad sobą zapanować.
Na myśl, że mógłby ją utracić na zawsze, serce zaczęło szalony wyścig. Nie,
nigdy. Molly okazała się mądrzejsza od niego. Ona nie przyczepiłaby się do jego
jednego błędu. Jest ponad to.
Musi spowodować, by wróciła. I to już na całe życie. Mała Moo, jego Mo-Po,
Mopey, Molls, Picasso. Jego Molly. Jedyna kobieta, której pragnie.
Nawet jeśli ma skórę pomazaną farbą, za krótkie spódniczki z falbankami
i ten swój bezpośredni sposób bycia, przysparzający tylu kłopotów.
Nie wydała go Garrettowi specjalnie. Po prostu jest zbyt prostolinijna. A on –
ze swoją głupią dumą, złością i zazdrością – spowodował, że odeszła.
– Masz rację – odpowiedział bratu z przekonaniem. – Zasługuję na Molly. Przy-
najmniej zasługiwałem.
Ruszył żwirową ścieżką. Najchętniej pobiegłby za nią, ale aston martin będzie
chyba jednak szybszy.
– A ja przyłożę sobie woreczek z lodem – zawołał za nim szyderczo Garrett,
dotykając obolałej szczęki.
– Mam lepszy pomysł. Poproś o to Kate – odkrzyknął Julian.
Pobiegł do samochodu. Jak tylko ujrzy Molly, zerwie z niej ubranie. A potem
będzie ją kąsał, podszczypywał, lizał. Aż ona zacznie go błagać, by przestał. I on
przestanie. Ale tylko po to, by po chwili zacząć od nowa.
Nie czuł już bólu. Każda komórka jego mózgu była pochłonięta tylko jednym:
jednym słowem, jedną myślą, jednym imieniem.
Zajechał przed jej dom, wyjął ze schowka klucz, otworzył drzwi i głośno za-
trzasnął je za sobą.
Po chwili ujrzał Molly. Leżała na łóżku twarzą do dołu. Jakby płakała albo była
bardzo zmęczona. Gdy wszedł, usiadła.
Zero kolczyków, bransolet. Zero uśmiechu. Oczy jak sztylety. To jednak go nie
powstrzymywało. Kochał ją i pragnął. Musi odwrócić złą passę.
Zaczął zbliżać się do niej jak tamtej nocy na balu maskowym. Z determinacją,
jaką tylko mężczyzna może się wykazać, gdy opęta go miłość, pożądanie, kobie-
ta. Jego kobieta.
– Idź się kłócić z bratem – powiedziała porywczo.
– Wolę kłócić się z tobą, Moo.
– Ale ja nie wolę. Już nigdy nie będę się z tobą kłócić.
Uśmiechnął się rozbrajająco i podniósł ręce do góry, jakby trzymała go na
muszce.
– Jestem za. Pogódźmy się. Co ty na to?
Otworzyła usta, ale zaraz zamknęła je z powrotem. Julian postanowił wykorzy-
stać ten moment zawahania.
– Przepraszam cię, kochanie – powiedział, zbliżając się do niej.
Potrząsnęła głową.
– To nie wystarczy. Powinieneś przynieść mi bukiet. A przed domem ma stać
ciężarówka pełna kwiatów.
– Ale ty jesteś zachłanna, Moo! Dobra, kupię ci całą kwiaciarnię, jak tylko
będę miał wolne ręce.
Wahała się przez chwilę, po czym kąciki jej ust ledwo zauważalnie się podnio-
sły.
– Przecież nie masz zajętych rąk.
– Licz do trzech – powiedział, patrząc w jej bladoniebieskie oczy.
– Jeden – wyszeptała.
Omal nie padł na kolana z wdzięczności. Z trudem dobierając słowa, przepro-
sił jeszcze raz za swoją zazdrość i brak rozsądku. Tłumaczył się, że nie mógł
znieść nawet myśli o jej niewierności.
– Jules, przecież ja nie całowałam jego, tylko ciebie. Od razu czułam, że mam
do czynienia z bratnią duszą.
– Chcę z tobą spędzić resztę życia, Molly. Chcę zawsze być dla ciebie tym
pierwszym i najważniejszym. Bo ty jesteś moja.
– Dwa, trzy! – wyrzuciła z siebie jednym tchem. – Kocham cię – mruknęła, rzu-
cając mu się w ramiona.
Przycisnął wargi do jej ust. Westchnęła i zanurzyła palce w jego włosach. Po-
czuł, jak jej paznokcie wczepiają się w jego potylicę. Chwycił ją za pośladki,
a ustami smakował aromat mięty i jabłek.
– Tak mi cię brakowało – mruczał.
– A ja miałam ochotę zabić cię za ten głupi upór.
– Ciii. Teraz masz być dla mnie miła, bo inaczej… Powiedz mi, proszę, że nie
płakałaś przeze mnie – szeptał między pocałunkami.
– Jakieś jedenaście razy – odparła.
– Teraz należy ci się rekompensata. Za każdy raz godzina tego – powiedział,
pieszcząc jej piersi.
– Nie, to było raczej trzydzieści pięć razy – skorygowała Molly.
– Biedactwo. Zaraz, zaraz. Pozwól, że policzę dokładnie. Ile razy?
– Setki razy – zamknęła sprawę, oplatając nogami jego biodra.
– No to sporo mam roboty.
Molly zadrżała. Jej piersi nabrzmiały, jakby miały pęknąć. Czekała na niego,
modliła się o tę chwilę. Chciała, by do niej wrócił. Jej jedyny mężczyzna.
Fakt, czasami bywa trudny, ale to jej chłopak. Julian John Gage. Obłędny facet.
Teraz jest tu, w jej ramionach. I już nie odejdzie.
Ściągnęła mu koszulę przez głowę, a on zdjął jej koronkowe majteczki.
– Będziesz się ze mną kochać? – wymamrotał.
Wdarł się w nią, a ona krzyknęła głośno. Z radości, z rozkoszy.
– Jules, kochaj mnie. Powiedz, że mnie kochasz.
– Jak wariat. Nigdy nie miej co do tego wątpliwości. Kocham cię. Czczę, uwiel-
biam. Ciebie i tylko ciebie, Molly – szeptał, trzymając w dłoniach jej twarz i pa-
trząc w oczy.
Te słowa zaprowadziły ją na skraj przepaści. Runęli w nią razem z siłą huraga-
nu. A gdy burza ustała, całowali się długo i nieśpiesznie.
– Zawsze, jak mnie całujesz, przypomina mi się ten pierwszy raz – westchnęła,
wspominając maskaradę. – Powinnam była poznać, że całuje mnie playboy.
– Musisz się do tego przyzwyczaić, Mopey. Playboy zakochany w żonie to ewe-
nement w skali światowej.
Na dźwięk słowa „żona” serce jej zamarło.
– Co to ma znaczyć?
Uśmiechnął się po swojemu, jak głodny wilk, po czym wsunął jej na palec pier-
ścień.
Ten, który znała z maskarady.
– Prawdziwy dostaniesz jutro. A ten ma świadczyć o moich uczciwych zamia-
rach.
– Nie wątpię. – Roześmiała się, patrząc na ich nagie ciała. Dopiero po chwili
dotarło do niej, że dzieje się coś ważnego.
– Chcę, żebyś została moją żoną – wyszeptał, patrząc jej w oczy. – Wyjdziesz
za mnie?
– Jak sobie życzysz – odpowiedziała po prostu. Bo w jego spojrzeniu dostrze-
gła prawdziwą miłość.
Tytuł oryginału: Wrong Man, Right Kiss
Pierwsze wydanie: Harlequin Desire, 2013
Redaktor serii: Ewa Godycka
Korekta: Urszula Gołębiewska
© 2013 by Red Garnier
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2015, 2017
Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek
formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.
Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Harlequin i Harlequin Gorący Romans są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterpri-
ses Limited i zostały użyte na jego licencji.
HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa
i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25
ISBN: 978-83-276-2885-5
Konwersja do formatu MOBI:
Legimi Sp. z o.o.
Spis treści
Strona tytułowa
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Strona redakcyjna