QUICK AMANDA
Zjawa
tytuł oryginału: „WICKED WIDW”
przełożyła: Katarzyna Molek
tekst wklepał:
Wydawnictwo Da Capo
Warszawa
Copyright 2000 by Jayne A. Krentz
Koncepcja serii: Marzena Wasilewska-Ginalska
Ilustracja na okładce: Robert Pawlicki
Opracowanie graficzne okładki: Sławomir Skryśkiewicz
For the Polish translation
Copyright 2000 by Wydawnictwo Da Capo
Wydanie I
ISBN 83-7157-546-7
* * *
Margaret Gordon, Bibliotekarce Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Cruz, z
podziękowaniami
* * *
Prolog pierwszy
Senny koszmar...
Pożar się rozprzestrzeniał. Płomienie z sykiem przedzierały się tylnymi schodami w dół. Ogień
oświetlał hol piekielnym blaskiem. Nie było czasu do stracenia. Podniosła klucz, który wypadł
jej z drżących palców, i jeszcze raz spróbowała wsunąć go w zamek w drzwiach sypialni.
Martwy mężczyzna, leżący obok niej w kałuży krwi, roześmiał się. Znów upuściła klucz.
Drugi prolog
Zemsta...
Artemis Hunt wsunął ostatni z trzech breloczków od dewizki do trzeciej koperty i położył ją
obok dwóch leżących już na biurku. Przez dłuższy czas przyglądał się kopertom opatrzonym
1
adresami trzech mężczyzn.
Od dłuższego już czasu realizował plan zemsty, ale dopiero teraz przygotował wszystkie jego
elementy. Pierwszym krokiem było wysłanie listów do trzech mężczyzn, listów, które pozwolą
im poznać smak strachu; sprawią, by nocą, w ciemności i mgle, z lękiem oglądali się za siebie.
Drugi krok miał polegać na uruchomieniu zmyślnej finansowej operacji, w wyniku której
wszyscy trzej -znajdą się na krawędzi materialnej ruiny.
Prościej byłoby ich zabić. Zasłużyli na to, a Artemisowi, z jego wyjątkowymi umiejętnościami,
nie sprawiłoby to trudności. Niczego nie ryzykował. Był w końcu mistrzem. Chodziło mu jednak
o to, by ci trzej mężczyźni odcierpieli za to, co zrobili. Chciał, by najpierw dręczyła ich
niepewność, a potem strach. Chciał pozbawić ich pewności siebie i poczucia bezpieczeństwa,
jakie gwarantowała im przynależność do wyższych sfer. Na koniec pragnął pozbawić ich
materialnych środków, umożliwiających im lekceważenie tych, którzy zrządzeniem losu
urodzili się w mniej szczęśliwych okolicznościach.
Zanim zemsta się dokona, muszę mieć dość okazji, by się
przekonać, że zostali całkowicie skompromitowani w oczach świata, rozmyślał. Będą
zmuszeni do opuszczenia Londynu,
i to nie tylko po to, by umknąć przed wierzycielami, ale by uniknąć bezlitosnych szyderstw
towarzystwa. Zostaną wykluczeni z klubów. Nie tylko stracą możliwość korzystania z
przyjemności i przywilejów swojej sfery, ale i szansę
uratowania zagrożonej pozycji przez korzystne małżeństwo. Na koniec, być może, dojdą do
takiego stanu, że zaczną
wierzyć w duchy. Od śmierci Catherine minęło pięć lat. To dostatecznie wiele czasu, by ci trzej
rozpustnicy poczuli się całkowicie bezpieczni. Zapomnieli już zapewne o wydarzeniach tamtej
nocy. Listy zawierające breloczki zachwieją ich pewnością, że przeszłość jest równie martwa
jak młoda kobieta, którą doprowadzili do zguby.
Postanowił dać im kilka miesięcy na to, by przywykli do
nieustannego oglądania się za siebie. Potem wykona następny krok. Postara się, by osłabła
ich czujność, a wówczas znów uderzy.
Artemis wstał, podszedł do stołu, na którym stała kryształowa karafka. Napełnił kieliszek
brandy i wzniósł w myślach toast dla uczczenia pamięci Catherine.
- Już niedługo - obiecał nawiedzającej go zjawie. -Zawiodłem cię za życia, ale przysięgam, że
teraz tego nie powtórzę. Długo czekałaś na akt zemsty. Dopełnię go. Tylko to mogę dla
ciebie zrobić. Wierzę, że kiedy nadejdzie ta chwila, oboje będziemy wolni. Wypił brandy i
odstawił kieliszek. Czekał przez chwilę, ale nic się w nim nie zmieniło.
Nadal czuł w sobie chłód i pustkę, te same uczucia, które dręczyły go przez minione pięć lat.
Od dawna już przestał wierzyć, że kiedykolwiek będzie szczęśliwy. Nabrał nawet
przekonania, że mężczyzna o jego usposobieniu nie może
osiągnąć tego rodzaju błogiego stanu. Nieraz przekonał się z własnego doświadczenia, że
2
szczęście jest iluzją, podobnie jak wszelkie inne silne uczucia. Miał jednak nadzieję, że
zemsta przyniesie mu pewien rodzaj satysfakcji, a być może również zapewni spokój.
Na razie nie odczuwał niczego poza nieodpartym pragnieniem, by śledzić rezultaty swoich
działań. Zaczął podejrzewać, że się w tym zatracił. Tak czy inaczej musiał zakończyć to, co
rozpoczął tymi trzema listami. Nie miał wyboru. Wtajemniczeni nazywali go Sprzedawcą
Marzeń. Postanowił udowodnić tym trzem rozpustnikom, którzy zamordowali Catherine, że
może również
sprzedawać koszmary.
Krążyły pogłoski, iż zamordowała męża tylko dlatego, że jej nie odpowiadał. Mówiono, że
podpaliła dom, by zatrzeć ślady swej zbrodni. Mówiono, że chyba jest obłąkana. We
wszystkich klubach St. James Street przyjmowano zakłady. Oferowano tysiąc funtów
mężczyźnie, który odważy się spędzić noc z Niebezpieczną Wdową i przeżyje, by potem
wszystko opowiedzieć. Wiele krążyło opowieści o tej damie. Artemis Hunt znał je, gdyż
zawsze starał się być o wszystkim dobrze poinformowany. W całym Londynie miał swoich
informatorów i szpiegów, którzy przekazywali mu plotki i domysły zawierające okruchy prawdy.
Niektóre raporty, spływające na jego biurko, opierały się na faktach, niektóre okazywały się
wysoce prawdopodobne, inne były całkiem fałszywe. Precyzyjne ich przeanalizowanie
wymagałoby wiele czasu i wysiłku, nie weryfikował ich więc zbyt dokładnie. Większość po
prostu ignorował, gdyż nie miały związku z jego osobistymi sprawami. . Do dzisiejszego
wieczoru nie miał powodu, by bliżej interesować się plotkami krążącymi wokół Madeline
Deveridge. Nie obchodziło go, czy ta dama wyprawiła męża na tamten świat. Był zajęty innymi
sprawami. Aż do dziś nie zajmował się niczym, co dotyczyło Niebezpiecznej Wdowy. Teraz
jednak okazało się, że to ona zainteresowała się nim. Niemal każdy uznałby to za wyjątkowo
zły omen. On jednak wydawał się ubawiony odkryciem, że ten fakt go zaintrygował. Było to
jedno z najbardziej interesujących zdarzeń, jakie spotkało go od bardzo dawna. Pomyślał, że
świadczy to o tym, jak mało urozmaicone prowadził ostatnio życie. Stał na ciemnej ulicy i z
zainteresowaniem patrzył na mały, majaczący opodal we mgle, elegancki powozik. Lampy
pojazdu tajemniczo lśniły w kłębiącej się wokół mgle. Zaciągnięte zasłony skrywały jego
wnętrze. Konie stały spokojnie. Na koźle siedział potężny woźnica. Artemis przypomniał sobie
powiedzenie zasłyszane od mnicha, w świątyni na wyspie Vanzagara, który uczył go dawnej
filozofii i sztuki walki Vanza: „Życie przypomina nieustającą ucztę, na której daniami są
rozliczne okazje. Mądrość polega na tym, by ocenić, które są smaczne, a które trujące”.
Usłyszał zza pleców odgłos otwieranych drzwi klubu. Cofnął się głębiej w cień i patrzył na
dwóch mężczyzn idących chwiejnym krokiem w dół schodów. Wgramolili się do czekającej na
nich dorożki i kazali się zawieźć do jednej z jaskiń gry w dzielnicy rozpusty. Każdy sposób jest
dobry, by walczyć z nudą. A ci dwaj najwyraźniej byli gotowi zrobić wszystko, aby ją pokonać.
Gdy stara dorożka odjechała, Artemis znów spojrzał na mały powozik, ledwie widoczny w
ciemności. Problem z filozofią i sztuką walki Vanza polegał na tym, że nie pozostawiały one
miejsca na ludzki czynnik ciekawości. A przynajmniej jego ciekawości. Podjął decyzję. Powoli
ruszył w stronę powozu Niebezpiecznej Wdowy. Lekki niepokój, jaki odczuwał, był jedynie
słabym ostrzeżeniem, że może żałować podjętej decyzji. Zignorował to uczucie. Stangret
poruszył się na koźle i z uwagą przyglądał się nieznajomemu.
3
- Czym mogę panu służyć, sir? - zapytał, gdy Artemis zatrzymał się obok niego. W pytaniu
tym, wypowiedzianym z należytym szacunkiem, Artemis wyczuł ostrzeżenie. Nie ulegało
wątpliwości, że mężczyzna, ubrany w płaszcz z peleryną, w kapeluszu nisko nasuniętym na
oczy, pełni nie tylko rolę stangreta, ale i przybocznego strażnika.
- Nazywam się Hunt. Artemis Hunt. Jestem umówiony tu z pewną damą.
- To pan, tak? - Wyraz napięcia nie zniknął z twarzy mężczyzny, a nawet nieco się spotęgował.
- Proszę wejść. Pani Deveridge czeka na pana. Artemis uniósł lekko brwi, słysząc to
wygłoszone stanowczym tonem polecenie, ale nic nie odrzekł. Sięgnął do klamki i otworzył
drzwi powozu. W słabym żółtawym świetle wewnętrznej lampy zobaczył kobietę siedzącą
na czarnych aksamitnych poduszkach. Ubrana była w elegancko uszyty czarny płaszcz,
pod którym miała czarną suknię. Spoza czarnej woalki przeświecała jej blada twarz.
Zauważył, że jest szczupła. Po jej postawie, wyrażającej zarówno pewność siebie, jak i
grację, widać było, że nie jest to nieobyta młoda dziewczyna. Artemis pomyślał, że powinien
był poświęcić więcej uwagi krążącym wokół niej plotkom, których strzępy docierały do niego
w ciągu minionego roku. Trudno, teraz było na to zbyt późno.
- Bardzo się cieszę, że pan tak szybko zareagował na mój liścik, panie Hunt. Czas ma tu
szczególne znaczenie. Jej niski, gardłowy głos wywołał w nim iskierkę zmysłowego
niepokoju. Niestety, chociaż słowa kobiety wskazywały na pewne napięcie, nie wyczuwał w
nich obietnicy zmysłowych przeżyć. Najwyraźniej Niebezpieczna Wdowa nie wabiła go do
swego powozu z zamiarem spędzenia z nim szalonej, beztroskiej nocy. Artemis usiadł i
zamknął drzwi. Zastanawiał się, czy powinien doznać ulgi, czy czuć się rozczarowany.
- Wiadomość od pani dotarła do mnie w chwili, gdy miałem w ręku karty zapewniające mi
wysoką wygraną - powiedział. -Mam nadzieję, że to, co od pani usłyszę, będzie warte
więcej niż te kilkaset funtów, z których zrezygnowałem, żeby się z panią spotkać. Kobieta
przez chwilę milczała. Zauważył, że mocniej zacisnęła dłonie w czarnych skórkowych
rękawiczkach na czarnej torbie spoczywającej na jej kolanach.
- Pozwoli pan, że się przedstawię, sir. Jestem Madeline Reed Deveridge.
- Wiem, kim pani jest, pani Deveridge. Skoro pani też wie, kim jestem, możemy oszczędzić
sobie formalności i przystąpić do rzeczy.
- Tak, oczywiście.
- Jej oczy za gęstą woalką rozbłysły w taki sposób, że mogło to oznaczać irytację.
- Mniej więcej przed godziną moja pokojówka, Nellie, została porwana w pobliżu zachodniej
bramy Pawilonów Marzeń. Pan jest właścicielem tych ogrodów rozrywki, rozumiem więc, że
spoczywa na panu odpowiedzialność za kryminalne czyny, które zdarzają się w obrębie lub
sąsiedztwie pańskiej posiadłości. Chcę, żeby pomógł mi pan odnaleźć Nellie. Artemis
poczuł się tak, jak gdyby wpadł do lodowatej wody. Ona wie o moich powiązaniach z
Pawilonami Marzeń! Jak to możliwe? Kiedy otrzymał jej liścik, rozważał różne powody tego
niezwykłego rendez-vous, ale żaden z nich nie wiązał się z Pawilonami. W Jaki sposób ta
kobieta dowiedziała się, że jestem właścicielem tych ogrodów? Zdawał sobie sprawę z
ryzyka wiążącego się z ujawnieniem tej tajemnicy. Uważał jednak, że jest tak biegły w
strategii ukrywania, że nikt... no, może któryś z mistrzów Vanza... nie zdoła poznać prawdy.
Tyle tylko, że nie było powodu, by którykolwiek z nich interesował się jego sprawami.
- Panie Hunt? - Głos Madeline przybrał nieco ostrzejszą barwę.
4
- Czy pan słyszał, co powiedziałam? - Każde słowo, pani Deveridge.
- Żeby ukryć irytację, celowo przybrał ton, jakiego można by oczekiwać od znudzonego
dżentelmena.
- Muszę jednak przyznać, że niczego nie rozumiem. Przypuszczam, że udała się pani pod
niewłaściwy adres. Jeśli istotnie pani pokojówka została uprowadzona, powinna pani kazać
stangretowi pojechać na Bon Street. Tam niewątpliwie uda się pani wynająć detektywa,
który ją odszuka. Tutaj, na St. James, preferujemy inne, mniej uciążliwe, pościgi.
- Niech pan nie próbuje ze mną sztuczek w stylu Vanza, sir. Nie obchodzi mnie to, że jest pan
mistrzem. Jako właściciel Pawilonów Marzeń jest pan zobowiązany zapewnić
bezpieczeństwo swojej klienteli. Oczekuję od pana podjęcia natychmiastowych działań w
celu odszukania Nellie.
Wie, że jestem wtajemniczony w sztuki walki Vanza. Jest to jeszcze bardziej niepokojące niż
fakt, że orientuje się, kto jest właścicielem Pawilonów. Chłód, który poczuł początkowo w
okolicy serca, zaczął się rozprzestrzeniać. Wyobraził sobie nagle, że cały misternie
przygotowany przez niego plan może lec w gruzach. Ta niezwykła kobieta zdobyła w jakiś
sposób zbyt wiele informacji o nim, a to było już niebezpieczne. Uśmiechnął się, żeby ukryć
furię i zaniepokojenie.
- Ogromnie jestem ciekawy, w jaki sposób doszła pani do przekonania, że mam powiązania z
Pawilonami Marzeń i Towarzystwem Vanzagarian?
- To jest zupełnie bez znaczenia, sir.
- Myli się pani, pani Deveridge - powiedział wyjątkowo miękko.Dla mnie ma to znaczenie. Coś
w głosie Artemisa ją poruszyło. Po raz pierwszy od momentu, gdy wszedł do powozu,
zawahała się. Najwyższy czas, pomyślał. Kiedy jednak zdecydowała się odpowiedzieć, jej
głos zabrzmiał wyjątkowo spokojnie.
- Doskonale wiem, że jest pan nie tylko członkiem Towarzystwa Vanzagarian, ale i mistrzem,
sir. Wiedząc o panu aż tyle, potrafię lepiej widzieć pewne sprawy. Ludzie, którzy zgłębili
filozofię Wanza, rzadko są tacy, na jakich wyglądają. Wykazują zamiłowanie do stwarzania
pozorów i często bywają ekscentryczni. To było sto razy gorsze od tego, czego się obawiał.
- Rozumiem. Czy mogę zapytać, kto pani aż tyle o mnie powiedział? - Nikt mi nic nie
powiedział, sir, a w każdym razie nie w sposób, w jaki pan to rozumie. Odkryłam prawdę
własnym wysiłkiem. Do licha, to nieprawdopodobne, pomyślał.
- Czy mogłaby to pani wyrazić jaśniej?
- Nie ma teraz na to czasu, sir. Nelliejest w niebezpieczeństwie. Musi pan mi pomóc ją
odszukać.
- Dlaczego miałbym się trudzić, pomagając pani znaleźć byłą pokojówkę, pani Deveridge?
Jestem pewny, że bez trudu znajdzie pani sobie inną.
- Nellie nie uciekła. Mówiłam już panu, że została uprowadzona przez jakichś złoczyńców.
Świadkiem tego zdarzenia była jej przyjaciółka, Alice.
- Alice?
- Dziś wieczór wybrały się do Pawilonów, żeby obejrzeć najświeższe atrakcje. Kiedy
wychodziły z ogrodów zachodnią bramą, dwaj mężczyźni złapali Nellie, wciągnęli ją do
powozu i odjechali, zanim ktokolwiek zauważył, co się dzieje.
- Wydaje mi się bardziej prawdopodobne, że pani pokojówka uciekła z jakimś młodzieńcem -
5
powiedział Artemis.Jej przyjaciółka zmyśliła tę historię po to, żeby Nellie, jeśli zmieni
zdanie, mogła wrócić na służbę u pani.
- Nonsens. Ona została porwana na ulicy. Dopiero teraz Artemis przypomniał sobie, że
Niebezpieczna Wdowa jest uważana za osobę szaloną.
- Dlaczego ktoś miałby porywać pani pokojówkę? - zadał rozsądne, jak mu się zdawało,
pytanie.
- Obawiam się, że została uprowadzona przez tych nikczemnych mężczyzn, którzy sprzedają
niewinne panienki do domów publicznych.Madeline wyjęła czarną parasolkę. Dość tych
wyjaśnień. Nie mamy chwili do stracenia. Artemis myślał przez chwilę, że jego rozmówczyni
zamierza użyć ostrego szpica parasolki, by zachęcić go do akcji. Uspokoił się dopiero
wówczas, gdy Madeline stuknęła w dach pojazdu. Stangret najwyraźniej czekał na ten
sygnał, gdyż powóz natychmiast ruszył.
- Co pani, u licha, robi? - rzucił Artemis.Nie przyszło pani do głowy, że ja mogę nie życzyć
sobie odgrywać roli porwanego? - Nie przejmuję się zbytnio pana obiekcjami, sir. Madeline
opadła na oparcie siedzenia. Jej oczy błyszczały.W tym momencie najważniejsze jest dla
mnie odszukanie Nellie. Jeśli będzie to konieczne, przeproszę pana później.
- Mam nadzieję. Dokąd jedziemy?
- Na miejsce porwania. Zachodnia brama pańskich ogrodów rozrywki. Artemis zmarszczył
czoło. Ona nie sprawia wrażenia szalonej, pomyślał. Raczej osoby wyjątkowo
zdecydowanej.Czego pani ode mnie oczekuje, pani Deveridge? - zapytał.
- Jest pan właścicielem Pawilonów Marzeń. I jest pan mistrzem Vanza. Między nami mówiąc,
podejrzewam, że ma pan pewne kontakty z takimi środowiskami, które mnie są obce.
- Sugeruje pani, że mam powiązania ze środowiskiem przestępczym?
- zapytał, przyglądając się jej uważnie.
- Nigdy nie pozwoliłabym sobie na takie przypuszczenie. Miałam na myśli wyłącznie charakter
i rozległość pańskich znajomości. Interesująca była leciutka nuta szyderstwa w jej głosie.
Wyraźnie próbowała dać rozmówcy do zrozumienia, że wiele wie o jego osobistych
sprawach. Jedno było pewne: nie mógł wysiąść z tego powozu i przestać interesować się
jej problemem. Wystarczyło już to, że wiedziała o jego powiązaniach z Pawilonami, by
zniweczyć pieczołowicie przygotowane plany zemsty. Minęło uczucie ciekawości i
oczekiwania. Artemis zdawał sobie sprawę, że koniecznie musi się dowiedzieć, co wie o
nim Madeline Deveridge i w jaki sposób poznała tak starannie ukrywane fakty. Rozparł się
wygodnie na czarnym aksamitnym siedzeniu powozu i przez dłuższą chwilę przyglądał się
osłoniętej woalką twarzy kobiety.
- Dobrze, pani Deveridge - odezwał się wreszcie.Zrobię, co w mojej mocy, by pomóc pani w
odnalezieniu zagubionej pokojówki. Proszę tylko nie mieć do mnie pretensji, jeśli się okaże,
że panna Nellie wcale nie chce, by ją odnaleziono.
- Zapewniam pana, że ona czeka na ratunek - odparła Madeline, potem uchyliła zasłonkę i
spoglądała na zasnutą mgłą ulicę. Na chwilę uwagę Artemisa przyciągnęła pełna gracji ręka
przytrzymująca brzeg materiału. Zafascynował go delikatny kształt nadgarstka i dłoni.
Poczuł ledwie uchwytny zapach ziół, których zapewne używała do kąpieli. Z wysiłkiem
skierował uwagę na bardziej aktualne sprawy.
- Niezależnie od tego, jak zakończy się nasza akcja, ostrzegam panią, że będę chciał usłyszeć
6
szczere odpowiedzi na kilka pytań. Odwróciła głowę i spojrzała na niego.
- Odpowiedzi? Jakich odpowiedzi pan oczekuje?
- Proszę nie udawać, że pani nic nie rozumie. Jestem bardzo zaskoczony tym, że posiada
pani tak dużo informacji i że są one tak dobre. Widać, że pochodzą ze znakomitego źródła.
Obawiam się jednak, że wie pani zbyt wiele o mnie i moich sprawach. Próba była
desperacka, ale Madeline wiedziała już, że wygrała. Zetknęła się twarząw twarz z
tajemniczym Sprzedawcą Marzeń, właścicielem najbardziej popularnego londyńskiego
parku rozrywki. Zdawała sobie sprawę, że poważnie ryzykuje, dając mu do zrozumienia, że
wiele o nim wie. Miał wystarczające powody, by poczuć się zaniepokojony. Obracał się w
najwyższych kręgach eleganckiego świata. Był przyjmowany w najlepszych domach,
należał do ekskluzywnych klubów. Jednakże nawet jego fortuna nie uchroniłaby go przed
kompletną klęską, gdyby w wyższych sferach odkryto, że w ich szeregach znalazł się
dżentelmen zajmujący się interesami. Musiała przyznać, że mężczyzna ten prowadził
odważną, ryzykowną grę. Wybrał dla siebie rolę godną wielkiego Edmunda Keana. Potrafił
skutecznie utrzymywać w tajemnicy fakt, że jest Sprzedawcą Marzeń. Nikomu nie przyszło
do głowy, by kwestionować źródła jego bogactwa. Był w końcu dżentelmenem, a ci nie
rozmawiali o pieniądzach, chyba że któryś z nich całkowicie utracił majątek. W takim
przypadku stawał się przedmiotem kpin i obiektem złośliwych plotek. Wielu w takiej sytuacji
wolało przystawić sobie pistolet do skroni, by nie stanąć twarzą w twarz ze skandalem
wywołanym finansową ruiną. Madeline była świadoma, że szantażem zmusiła Hunta do
udzielenia jej pomocy, ale nie mogła tego uniknąć. Nie miała wyboru. Z pewnością będzie
musiała za to zapłacić. Artemis Hunt był mistrzem Vanza, jednym z najzdolniejszych
dżentelmenów, którzy kiedykolwiek zgłębili tę filozofię. Tacy ludzie byli z natury wyjątkowo
tajemniczy. Niepokojące wydawało jej się to, że Hunt starannie ukrywa swoje dawne
związki z vanzagarianami. W przeciwieństwie do faktu posiadania Pawilonów Marzeń
przynależność do Towarzystwa Vanzagarian nie mogła mu zaszkodzić w eleganckich
sferach. Bądź co bądź tylko dżentelmeni studiowali filozofię Vanza. On jednak najwyraźniej
pragnął utrzymać to w tajemnicy. Był to zły znak. Z doświadczenia wiedziała, że członkowie
Towarzystwa Vanzagarian to w większości nieszkodliwi wariaci, a pozostali są
ekscentrycznymi entuzjastami. Nielicznych można było uznać za szaleńców, a pośród nich
znajdowali się ludzie prawdziwie niebezpieczni. Zaczynała podejrzewać, że Artemisa Hunta
można zaliczyć do tej ostatniej kategorii. Przeczuwała, że po zakończeniu akcji
przewidzianej na dzisiejszy wieczór stanie przed całkiem nowymi, poważnymi problemami.
Jak gdybym nie miała dość własnych kłopotów, pomyślała. Z drugiej strony, skoro i tak
ostatnio źle sypiam, będę przynajmniej miała o czym rozmyślać, stwierdziła posępnie.
Poczuła nagle jakiś dziwny niepokój. Uświadomiła sobie, że tak działa na nią obecność
Hunta i swoboda, z jaką rozsiadł się we wnętrzu niewielkiego powozu. Nie był tak potężnym
mężczyzną jak stangret Latimer, ale jego szerokie ramiona i pełna gracji sylwetka poruszyły
jej zmysły w szczególny sposób, którego nie potrafiłaby określić. Inteligentne, baczne
spojrzenie jej towarzysza potęgowało jeszcze to uczucie. Uświadomiła sobie, że to
wszystko, co wie o tym człowieku, nie przeszkadza jej, by była nim zafascynowana.
Ciaśniej otuliła się płaszczem. Nie bądź niemądra, zganiła się w duchu. Ze wszystkim
mogła się pogodzić, tylko nie z tym, by znów związać się z członkiem Towarzystwa
7
Vanzagarian. Na wycofanie się było jednak zbyt późno. Decyzja została podjęta i teraz
Madeline musiała do końca realizować przyjęty plan. Od tych śmiałych poczynań mogło
zależeć życie Nellie. Te rozmyślania przerwało nagłe zatrzymanie się powozu. Artemis
zgasił lampę i odsunął zasłonkę. Madeline nie mogła oderwać od niego wzroku, gdy
spokojnie wyglądał na ulicę.Jesteśmy przy zachodniej bramie - oznajmił.Mimo późnej nocy
nadal panuje tu spory ruch. Nie mogę uwierzyć, by w obecności tylu ludzi młoda kobieta
została siłą wciągnięta do powozu. Chyba że sama chciała zostać uprowadzona. Madeline
nachyliła się, by wyjrzeć przez okno. Na terenie oświetlonym licznymi kolorowymi
lampionami kręciło się sporo osób. Niskie ceny biletów umożliwiały niezamożnym nawet
ludziom korzystanie z rozrywek oferowanych w Pawilonach Marzeń. Przez jasno oświetloną
bramę przewijały się tłumy dam i dżentelmenów, kupców, młodych ludzi uczących się
rzemiosła, służących, oficerów, dandysów, hulaków, łobuzów. Hunt ma rację, pomyślała.
Zbyt wiele tu ludzi i pojazdów. Wydawało się niemożliwe, by nikt nie zauważył młodej
kobiety siłą wciąganej do powozu.
- Widocznie do porwania nie doszło dokładnie pod bramą powiedziała.Alice mówiła mi, że
stały wówczas u wylotu pobliskiej uliczki i czekały na powóz, który po nie wysłałam.
Rozejrzała się uważnie i dodała: - Myślała zapewne o rogu tamtej uliczki, gdzie kręcą się
jacyś chłopcy.
- Hmm... Sceptycyzm Artemisa był oczywisty. Madeline spojrzała na niego z niepokojem. Jeśli
on nie potraktuje tej sprawy poważnie, niczego nie osiągniemy, pomyślała. Uświadomiła
sobie, że czas biegnie szybko.
- Musimy się śpieszyć, sir. Jeśli będziemy czekać, Nellie znajdzie się w jakimś domu rozpusty i
odnalezienie jej stanie się niemożliwe. Artemis położył dłoń na klamce.
- Proszę tu zostać. Wrócę za parę minut - oświadczył.
- Dokąd pan idzie? - Madeline poruszyła się niespokojnie.
- Proszę się uspokoić, pani Deveridge. Nie wycofuję się ze sprawy. Spróbuję się czegoś
dowiedzieć i zaraz wrócę. Wyskoczył zgrabnie z powozu i zamknął za sobą drzwi, zanim
zdążyła zażądać bliższych wyjaśnień. Poirytowana i rozczarowana, patrzyła, jak rusza w
stronę ciemnej uliczki. Zauważyła, że podniósł kołnierz płaszcza i nasunął kapelusz na
czoło. ZdumiałojąJak szybko potrafił zmienić swą powierzchowność. Chociaż nie wyglądał
teraz jak dżentelmen, który przed chwilą opuścił elegancki klub, to nadal poruszał się z
wyjątkową pewnością siebie. Natychmiast rozpoznała ten sposób zachowania. Tak samo
poruszał się Renwick. Przyprawiło ją to o dreszcz niepokoju. Ten płynny, pozornie leniwy
krok zawsze kojarzył jej się z osobami praktykującymi sztukę walki Vanza. Zaczęła się
obawiać, czy nie popełniła poważnej pomyłki. Przestań! - skarciła się w myślach.
Wiedziałaś, kim jest, wysyłając do niego liścik. Chciałaś, żeby ci pomógł, i teraz, na dobre i
na złe, uzyskałaś tę pomoc. Uspokajające przynajmniej było to, że Hunt fizycznie nie
przypominał jej zmarłego męża. Fakt ten z jakichś powodów wydał jej się pocieszający.
Renwick, ze swymi niebieskimi oczami, jasnymi włosami, szlachetnymi rysami twarzy,
wyglądał niczym złotowłosy anioł z płócien wielkich mistrzów. W przeciwieństwie do niego
Hunt mógł służyć za model do wizerunku szatana. Nie tylko jego czarne włosy, zielone oczy
i surowa ascetyczna twarz stwarzały wrażenie mrocznej, nieprzeniknionej głębi. O lodowaty
dreszcz przyprawiało ją jego chłodne, pełne wyrazu spojrzenie. Był to człowiek, który otarł
8
się o granice piekła. W przeciwieństwie do Renwicka, który potrafił oczarować każdego, kto
się z nim zetknął, Hunt wyglądał na człowieka niebezpiecznego i taki niewątpliwie był.
Patrzyła za nim, aż zniknął za wyspą świateł, otaczającą wejście do Pawilonów Marzeń.
Latimer zeskoczył z kozła i po chwili Madeline zobaczyła w oknie jego zatroskaną twarz.
- Nie podoba mi się to, proszę pani - powiedział.Powinniśmy chyba udać się na Bon Street i
wynająć detektywa.
- Może masz rację, ale jest już za późno, żeby zmienić decyzję. Sama wybrałam taką drogę i
teraz mogę mieć tylko nadzieję...Przerwała, gdy nagle Hunt zmaterializował się za plecami
Latimera.
- O, jest pan już, sir. Zaczynaliśmy się martwić.
- To jest Mały John.Artemis wskazał szczupłego rozczochranego chłopca, dziesięcio, może
jedenastoletniego. On będzie nam towarzyszył. Madeline spojrzała na chłopca i uniosła
brwi.
- Jest późno. Czy ty, młody człowieku, nie powinieneś o tej porze spać? Mały John spojrzał
na nią wzrokiem pełnym urażonej dumy. Splunął na ziemię i powiedział:
- Nie należę do tych, którzy chodzą wcześnie spać, psze pani. Ja się zajmuję poważnym
handlem.
- A cóż ty sprzedajesz?
- Informacje - odparł uprzejmie Mały John. Jestem okiem i uchem Zachary’ego.A któż to jest
ten Zachary?
- Zachary pracuje dla mnie - wtrącił Artemis, przerywając rozmowę, która niechybnie
prowadziłaby do zbyt szczegółowych wyjaśnień.
- Pozwól, mój drogi, że przedstawię cię pani Devendge. Mały John uśmiechnął się, zdjął
czapkę i ukłonił się zaskakująco wdzięcznie.Do usług, psze pani. Madeline skinęła w
odpowiedzi głową.
- Bardzo mi przyjemnie. Mam nadzieję, że będziesz nam pomocny.
- Zrobię, co tylko w mojej mocy, psze pani.
- Nie traćmy czasu - odezwał się Artemis. Sięgając do klamki drzwi powozu, spojrzał na
Latimera.Pośpiesz się, człowieku. Mały John wskaże ci drogę. Jedziemy do tawerny przy
Blister Lane. Żółtooki Pies. Znasz ją?
- Tawerny nie znam, ale wiem, gdzie jest Blister Lane. Czy właśnie tam porywacze zabrali
moją Nellie? - zapytał z ponurym wyrazem twarzy.
- Tyle mi powiedział Mały John. On pojedzie z tobą na koźle.Artemis otworzył drzwiczki
powozu i wślizgnął się do wnętrza.Ruszajmy. Latimer wspiął się na kozioł, a Mały John
wskoczył za nim. Nim Artemis zdążył zamknąć drzwi, powóz ruszył.
- Pani stangretowi wyraźnie bardzo zależy na odnalezieniu tej Nellie - zauważył Artemis,
zajmując swoje miejsce w powozie.
- To jego ukochana - wyjaśniła Madeline. - Wkrótce mieli się pobrać.
- .- . W jaki sposób dowiedział się pan, że zabrano ją do tej tawerny?
- Mały John był świadkiem porwania. Madeline spojrzała na niego zaskoczona.
- Dlaczego, u licha, nie zawiadomił kogoś o tym zdarzeniu?
- Jak sam pani powiedział, jest człowiekiem interesu. Nie może pozwolić sobie na
zrezygnowanie z zarobku. Czekał na Zachary’ego, żeby jemu przekazać zebrane
9
informacje, które następnego ranka trafiłyby do mnie. Ponieważ zjawiłem się dziś, chłopiec
mnie sprzedał SWÓJ towar. Wie, że może mi zaufać. Zachary otrzyma SWÓJ udział.
- Wielkie nieba, sir, chce pan powiedzieć, że utrzymuje pan całą sieć informatorów takich Jak
Mały John? Artemis wzruszył ramionami.
- Płacę im znacznie więcej niż odbiorcy skradzionych zegarków czy lichtarzy. Poza tym
pracując dla mnie, Zachary oraz jego „oczy i uszy” nie ryzykują więzienia, co nieodłącznie
wiązało się z ich normalną profesją.
- Nie rozumiem, dlaczego płaci pan za ten rodzaj plotek, które gromada młodych łobuzów
zbiera na ulicach.
- Byłaby pani zdumiona, czego można się dowiedzieć z takich źródeł.
- Nie wątpię, że pewne informacje mogą być zaskakujące. Tylko dlaczego dżentelmen o
pańskiej pozycji chce je poznać? Nie odpowiedział. Patrzył na nią, a jego oczy lśniły
rozbawieniem, którego źródło tkwiło gdzieś głęboko w umyśle. Czego ona oczekuje? -
zastanawiał się. Powinna się przecież domyślać, że jestem zdecydowanym ekscentrykiem.
Madeline odchrząknęła.
- Proszę się nie obrażać, sir. Pytałam tylko dlatego, że wydaje mi się to wszystko nieco...
hmm... niezwykłe.
- Zawiłe, złożone i tajemnicze, prawda.
- Głos Artemisa brzmiał zbyt uprzejmie.
- Tak bardzo w stylu Vanza? Madeline pomyślała, że najlepiej zrobi, zmieniając temat
rozmowy.
- Gdzie się dziś wieczorem podziewa pański Zachary?
- Zachary jest młodym mężczyzną odparł oschle Artemis.
- Jest zajęty pewną młodą damą, która pracuje u modystki, i właśnie dzisiaj ma wolny wieczór.
Wyobrażam sobie, jak będzie żałował, że ominęła go przygoda.
- Dobrze, że przynajmniej wiemy, co się stało. Mówiłam panu, że Nellie z nikim nie uciekła.
- To prawda, ale czy zawsze stara się pani wypominać innym, że nie mieli racji?
- Nie lubię niczego owijać w bawełnę, sir, zwłaszcza gdy chodzi o sprawę tak ważną jak
bezpieczeństwo niewinnej młodej kobiety.
- Zamyśliła się na chwilę, a potem dodała: Skąd Mały John wie, dokąd zabrano Nellie?
- Pobiegł za uwożącym ją powozem. Nie było to trudne, gdyż pojazdy z powodu mgły
poruszają się dzisiaj wolno. Artemis uśmiechnął się.
- Mały John to bystry chłopiec. Wiedział, że dobrze zapłacę za informację o kobiecie porwanej
w pobliżu wejścia do Pawilonów.
- Zrozumiałe, że chce pan wiedzieć wszystko o działalności przestępców w miejscu, gdzie
prowadzi pan interesy. Bądź co bądź na panu, jako właścicielu Pawilonów, spoczywa
pewna odpowiedzialność.
- To prawda. Nie mogę pozwolić, by tego rodzaju przypadki zdarzały się w ich najbliższym
sąsiedztwie. Ucierpiałyby na tym moje interesy.
Grube szklane szyby w oknach tawerny Żółtooki Pies, oświetlone płonącym na kominku
ogniem, lśniły piekielnym blaskiem. Cienie na szybach chwiały się jak pijane duchy. Artemis
pomyślał, że klienci niewątpliwie są pijani, nie byli jednak nieszkodliwymi zjawami. Wielu z
10
nich miało prawdopodobnie przy sobie broń. Bywalcami tawerny byli najgroźniejsi przestępcy
z dzielnicy rozpusty. Madeline z okna powozu uważnie obserwowała otoczenie baru.
- Całe szczęście, że zabrałam ze sobą pistolet - powiedziała. Artemis zdołał powstrzymać się
od głośnego wyrażenia zdziwienia. W towarzystwie tej damy spędził niespełna godzinę, ale
poznał ją na tyle dobrze, że nie powinien być zaskoczony tego rodzaju informacją.
- Postąpi pani rozsądnie, nie wyjmując go z torebki - rzekł zdecydowanym tonem.
- Wolę nie uciekać się do stosowania broni, jeśli można tego uniknąć. Pistolet może
przysporzyć nieoczekiwanych kłopotów. - Wiem o tym doskonale - odparła.
- O, tak, sądzę, że pani wie - powiedział, przypominając sobie plotki związane ze śmiercią jej
męża.
- Tak czy inaczej - mówiła dalej Madeline - porwanie kobiety nie jest drobnym przestępstwem,
sir, i podejrzewam, że rozprawienie się z porywaczami nie będzie sprawą prostą.
- Jeśli Nellie jest w tawernie, to mam nadzieję, że uda mi się uwolnić ją bez użycia pistoletu.
- Nie sądzę, żeby to było możliwe, panie Hunt - rzekła Madeline z nutą powątpiewania w
głosie.
- Bywalcy tej tawerny na pewno nie są zbyt łagodni.
- Tym bardziej należy uniknąć zamieszania, które mogłoby przyciągnąć ich uwagę.
- Hunt popatrzył na nią wymownie. Zrealizuję SWÓJ plan, jeśli będzie pani przestrzegać
moich zaleceń.
- Skoro zdecydowałam się powierzyć panu tę sprawę, to wytrwam przy swoim postanowieniu.
- .- . Chyba że coś się nie powiedzie. To zapewnienie powinno mi wystarczyć, pomyślał. Ta
dama najwyraźniej woli wydawać polecenia, niż je otrzymywać.
- Świetnie. Przystępujemy więc do akcji. Mam nadzieję, że zna pani swoją rolę.
- Proszę się nie martwić, sir. Razem z Małym Johnem będziemy czekać w powozie u wylotu
ulicy.
- Tego właśnie oczekuję. Byłbym mocno zawiedziony, gdybym wyprowadzając Nellie tylnym
wyjściem, nie znalazł powozu, który pozwoli nam szybko oddalić się z tej okolicy. Artemis
rzucił kapelusz na siedzenie i wyskoczył na ulicę. Latimer stanął obok niego, podawszy
lejce Małemu Johnowi. Wydawał się teraz jeszcze potężniejszy. Potwierdziło to
wcześniejsze spostrzeżenie Artemisa, że jest on bardziej przybocznym strażnikiem niż
stangretem.
- Mam przy sobie pistolet, sir - powiedział Latimer.
- Czy ty i twoja pani zawsze chodzicie uzbrojeni po zęby? Latimer wydawał się zaskoczony
tym pytaniem.
- Oczywiście, sir.
- A ona uważa mnie za ekscentryka - mruknął Artemis, potrząsając głową.
- Drobiazg. Jesteś gotowy?
- Tak, sir.
- Latimer patrzył przez chwilę na okna tawerny.
- Jeśli ci dranie skrzywdzili moją Nellie, to drogo za to zapłacą.
- Nie mieli dość czasu, żeby ją skrzywdzić.
- Artemis ruszył na drugą stronę ulicy.
- Szczerze mówiąc, jeśli tę dziewczynę porwali po to, żeby ją sprzedać do burdelu, to nie
11
zrobią niczego, co mogłoby obniżyć jej wartość na tym szczególnym rynku, jeśli rozumiesz,
co mam na myśli.
- Doskonale rozumiem, sir - odparł Latimer przez zaciśnięte zęby.
- Słyszałem, że te łobuzy sprzedają dziewczyny na aukcjach tak jak konie na targu Tattersall.
- Nie bój się. Uratujemy ją w porę - uspokoił go Artemis. Latimer odwrócił się do niego twarzą,
która w żółtym świetle sączącym się z okien tawerny wyglądała jak maska.
- Chcę, żeby pan wiedział, sir, że jeśli odzyskam Nellie, będę pana dłużnikiem do końca życia.
Biedaczysko zakochany jest po uszy, pomyślał Artemis. Nie znajdując słów, żeby pocieszyć
nieszczęśnika, ścisnął go za ramię.
- Pamiętaj, daj mi piętnaście minut, nie więcej, a potem, tak jak ustaliliśmy, wywołaj
zamieszanie.
- W porządku, sir.
- Latimer podszedł do drzwi tawerny i po chwili zniknął w jej wnętrzu. Artemis ruszył wąskim
przejściem prowadzącym na tyły domu. Ledwie się w nie zagłębił, poczuł odrażający
zapach. Nie ulegało wątpliwości, że miejsce to wykorzystywane było jako ustęp i śmietnik.
Pomyślał, że jego buty wymagać będą skrupulatnego czyszczenia po zakończeniu całej
akcji. Skręcił za tył budynku i znalazł się w czymś, co kiedyś mogło być ogrodem. Zobaczył
kuchenne drzwi otwarte szeroko dla dostępu świeżego powietrza. Z okna na piętrze
sączyło się światło. Idąc w kierunku kuchennych drzwi, postawił kołnierz płaszcza, by ukryć
za nim twarz. Zresztą i tak, gdyby ktoś się pojawił, wziąłby go za pijanego rozpustnika, który
znalazł się tu w pogoni za niewybrednymi rozrywkami. W półmroku odszukał prowadzące
na górę schody i ruszył nimi, przeskakując po dwa stopnie. Już na podeście usłyszał
stłumione głosy dwóch mężczyzn. Ostrożnie, nasłuchując, wszedł do ciemnego holu. Za
którymiś drzwiami rozgrywała się ostra kłótnia.
- Mówię ci, że jest to towar w najlepszym gatunku. Dwa razy więcej możemy za nią dostać od
tej starej stręczycielki, która prowadzi dom przy Rosę Lane.
- Zawarłem umowę i nie wycofam się z niej. Muszę dbać o swoją reputację.
- To jest interes, durniu, a nie zabawa dżentelmenów. Tu chodzi o pieniądze i powtarzam ci, że
zarobimy więcej, sprzedając ją do burdelu przy Rosę...
- . Kłótnię przerwały głośne okrzyki dobiegające z dołu. Artemis rozpoznał najdonośniejszy
głos, rozlegający się echem na schodach. Głos Latimera.
- Pożar! Pożar w kuchni! Uciekajcie, zanim cały dom spłonie jak pochodnia! Do Artemisa
dobiegł tupot nóg ludzi biegnących ku wyjściu, łoskot przewracanych stołów. Wślizgnął się
do najbliższego pomieszczenia, pozostawiając lekko uchylone drzwi. Pokój był pusty i
ciemny. - Ratuj się, kto może! - usłyszał stłumiony okrzyk Latimera.
- W kuchni dym jest tak gęsty, że nie zobaczysz własnej ręki! Z hałasem otworzyły się drzwi
sąsiedniego pokoju. Artemis, ukryty w mroku, zobaczył stojącego w nich potężnego
muskularnego mężczyznę. Spoza niego wychylał się drugi, drobny, o twarzy szczura. W
świetle lampy płonącej w pokoju można było dostrzec ich wystraszone twarze.
- Co tu się, u licha, dzieje?
- zapytał wyższy mężczyzna.
- Słyszałeś krzyki - powiedział jego chudy towarzysz, próbując przecisnąć się przez drzwi
obok swego kompana. Pożar. Czuję zapach dymu. Musimy uciekać.
12
- A co z dziewczyną? Jest zbyt cenna, żeby ją zostawić.
- Nie jest warta mojego życia.
- Chudzielec zdołał wreszcie wydostać się do holu i ruszył biegiem ku schodom. - Możesz ją
wziąć, jeśli chcesz się wpędzić w kłopoty - rzucił jeszcze przez ramię. Wyższy mężczyzna
zawahał się. Obejrzał się za siebie. Widać było z jego postawy, że zmaga się w nim
chciwość z obawą o życie.
- Niech to wszyscy diabli! Chciwość, niestety, zwyciężyła. Mężczyzna zniknął we wnętrzu
pokoju, a po chwili pojawił się z nieprzytomną młodą kobietą zarzuconą na potężne
ramiona.
- Pozwól, że pomogę ci uratować tę młodą damę - powiedział Artemis, wchodząc do holu.
- Zejdź mi z drogi warknął zbir. Artemis odsunął się na bok. Mężczyzna przeszedł obok niego,
kierując się ku frontowym schodom. Artemis szybkim ruchem podstawił mu nogę, a
równocześnie zadał mu dłonią błyskawiczny cios w szczególnie wrażliwe miejsce na karku.
Zbir jęknął. Cios sprawił, że zdrętwiała mu lewa ręka i niemal cała lewa połowa ciała.
Zachwiał się, potknął o nogę Artemisa i runął na podłogę, uwalniając przy tym nieprzytomną
Nellie. Artemis złapał dziewczynę, zanim zsunęła się na podłogę. Zarzucił ją sobie na plecy
i pobiegł w stronę tylnych schodów. Z dołu dobiegały krzyki ludzi usiłujących uciec przez
kuchenne wyjście. W połowie schodów Artemis natknął się na Latimera.
- Znalazł ją pan? Stangret dopiero teraz zauważył kobietę zwisającą z pleców Artemisa.
- Nellie! Ona nie żyje?
- Tylko śpi. Prawdopodobnie dostała dawkę laudanum lub czegoś w tym rodzaju. Chodź,
człowieku, musimy się śpieszyć. Latimer nie spierał się. Odwrócił się i ruszył przodem w
stronę wyjścia. Na parterze znaleźli się pośród ostatnich gości, w panice opuszczających
tawernę. W kuchni i na korytarzu kłębił się dym.
- Chyba przesadziłeś z tą ilością oleju, którą wlałeś w kuchenne palenisko - zauważył Artemis.
- A skąd mogłem wiedzieć, ile trzeba wlać?
- mruknął Latimer.
- Nie przejmuj się. Najważniesze, że skutek był dobry. Wyszli do ogrodu, a potem na ulicę, na
której kłębił się tłum bywalców tawerny. Artemis zauważył, że panika ustąpiła. Ludzie
wyraźnie się uspokoili. Jakiś mężczyzna, prawdopodobnie właściciel lokalu, odważnie
wbiegł do budynku.
- Pośpieszmy się - polecił Artemis.
- Tak, sir. Powóz czekał w miejscu wskazanym przez Artemisa. Mały John siedział na koźle z
lejcami w dłoniach. Gdy podeszli bliżej, Madeline otworzyła drzwi.
- Znaleźliście ją! - zawołała.
- Dzięki Bogu! Artemis i Latimer z jej pomocą wsuneli nieprzytomną Nellie przez ciasne
drzwiczki do wnętrza powozu. Artemis ruszył do wejścia po przeciwnej stronie pojazdu.
- Stój, ty przeklęty draniu, bo inaczej wsadzę ci kulę w plecy! Rozpoznał głos szczuplejszego
mężczyzny.
- Latimer, ruszaj natychmiast! - zawołał. Wskoczył do środka i zatrzasnął za sobą drzwi.
Wyciągnął rękę, by zsunąć Madeline z siedzenia na podłogę, ale ona z jakichś
niezrozumiałych powodów opierała się. Gdy powóz już ruszył, uniosła rękę i zobaczył w jej
dłoni pistolet, o kilka cali od swego ucha.
13
- Nie! - krzyknął, ale wiedział, że jest już zbyt późno. Zasłonił sobie dłońmi uszy. Dostrzegł
błysk światła. W małym powozie huk wystrzału zabrzmiał tak głośno jak salwa armatnia.
Artemis wyczuł, że pojazd toczy się po bruku, ale stukot kół i kopyt konia docierał do niego
jak odległe brzęczenie. Otworzył oczy i zauważył, że Madeline patrzy na niego z
niepokojem. Poruszała wargami, ale nie słyszał, co mówi. Schwyciła go za ramię i
potrząsnęła nim. Z ruchu jej ust domyślił się, że pyta, czy coś mu się stało.
- Tak - odpowiedział. W uszach mu dzwoniło. Nie wiedział, czy odezwał się głośno, czy cicho.
Miał nadzieję, że krzyknął. Z pewnością miał ochotę krzyczeć.
- Tak. Do diabła! Mogę liczyć tylko na to, że nie zostałem przez panią trwale ogłuszony. Opary
wydobywające się z otwartych drzwi pokoju niosły woń octu, rumianku i suszonych kwiatów.
Madeline zatrzymała się i zerknęła do wnętrza. Pomieszczenie to, z kolekcją butelek,
moździerzy, misek i różnych rozmiarów słoi, z wiszącymi na ścianach pękami zasuszonych
ziół i kwiatów, zawsze przypominało jej laboratorium. Ciotka, ubrana w obszerny fartuch,
nachylona nad naczyniem z wrzącą cieczą, wyglądała jak szalony alchemik.
- Ciociu Bermce?
- Chwileczkę, kochanie.
- Starsza kobieta nie odrywała wzroku od wrzącego płynu.
- Akurat dodaję najważniejsze składniki.
- Przepraszam, że ci przeszkadzam, ale chciałam się ciebie poradzić w pewnej bardzo ważnej
sprawie.
- Zaczekaj jeszcze parę minut. Siła działania tej mikstury zależy od tego, w jakiej kolejności i w
jakim czasie dodawane są zioła. Madeline splotła ręce i oparła się o framugę drzwi. Nie
istniał sposób, by oderwać ciotkę od przyrządzania cudownych leków. Dzięki Bemice w jej
domu znajdował się największy w całym Londynie wybór uspokajających kropelek,
wzmacniających napojów, leczniczych maści i innych leków. Ciotka z zapałem oddawała się
przyrządzaniu swoich napojów i eliksirów. Skarżyła się na słabe nerwy i nieustannie
eksperymentowała, starając się poprawić ich stan. Próbowała rozpoznawać podobne
problemy zdrowotne u znajomych. Przyrządzała specjalne leki, dostosowując je do kondycji
i temperamentu cierpiących. Spędzała całe godziny na studiowaniu starych receptur
przeróżnych mieszanek i wywarów leczących choroby nerwowe. Znała wszystkich
aptekarzy w całym mieście, a szczególnie wyróżniała tych, którzy sprzedawali rzadkie
vanzagariańskie zioła. Madeline mniej cierpliwie znosiłaby dziwne hobby ciotki. gdyby nie
dwa ważne powody. Po pierwsze, medykamenty Bemice okazywały się często niezwykle
skuteczne. Na przykład ziołowa herbatka, którą tego ranka podała Nellie, w cudowny
sposób wpłynęła na nadszarpnięte nerwy pokojówki. Po drugie, nikt lepiej od Madeline nie
potrafił zrozumieć, jak konieczne jest w ich sytuacji tego rodzaju zajęcie, pozwalające
oderwać się od prawdziwych problemów. Zdarzenia sprzed roku były na tyle poważne, by
wywrzeć wpływ na kobietę o najsilniejszych nawet nerwach, a kłopoty, które pojawiły się w
ostatnich dniach, pogorszyły jeszcze sytuację. Bemice była czterdziestoletnią kobietą,
elegancką, atrakcyjną i wyjątkowo inteligentną. Przed laty cieszyła się ogromnym
powodzeniem w kręgach towarzyskich, ale zrezygnowała ze światowych uciech, by zająć
się córką brata po śmierci jego żony, Elizabeth Reed.
- Gotowe.
14
- Ciotka zdjęła naczynie z ognia i przelała jego zawartość do miseczki.
- Teraz wywar musi stygnąć przez godzinę.
- Wytarła ręce w fartuch i zwróciła się do Madeline: O czym chcesz ze mną porozmawiać,
kochanie?
- Obawiam się, że dzisiaj po południu pan Hunt zechce złożyć nam wizytę powiedziała
bratanica. Ciotka uniosła brwi.
- On nie zamierza odwiedzić nas, moja droga. On zamierza zobaczyć się z tobą.
- No tak. Rzecz w tym, że wczoraj w nocy, kiedy odprowadził nas do domu, powiedział bez
ogródek, że chce mi zadać parę pytań.
- Pytań?
- Chce się dowiedzieć, skąd tyle wiem o nim i jego interesach.
- To oczywiste, kochanie. Trudno mieć mu to za złe. Bądź co bądź dokładał zawsze wielu
starań, by ukryć pewne fakty ze swego prywatnego życia. Potem nagle pewnej nocy
pojawia się znikąd nieznana mu kobieta i żąda pomocy w uratowaniu swojej pokojówki.
Przy okazji informuje go, że wie nie tylko o tym, że jest właścicielem Pawilonów Marzeń, ale
i o tym, że jest mistrzem Vanza. Każdy mężczyzna w jego sytuacji poczułby się
zaniepokojony.
- Z całą pewnością nie jest tym zachwycony. Obawiam się, że rozmowa z nim nie będzie
przyjemna. Jednakże po tym, co zrobił dla nas ostatniej nocy, byłoby nietaktem wymówić
się od spotkania z nim.
- Owszem - zgodziła się Bemice.
- Z tego, co wiem, minionej nocy wyrósł na bohatera. Latimer przez cały czas opowiada o
wyczynach pana Hunta.
- Latimer może sobie przedstawiać go jako postać heroiczną, ja natomiast muszę się z nim
spotkać i wyjaśnić, skąd znam szczegóły jego życia.
- Rozumiem, że sytuacja jest raczej niezręczna. Jesteś zakłopotana, bo chociaż z chęcią
skorzystałaś z pomocy pana Hunta, to teraz nie wiesz, jak z nim dalej postępować.
- On jest mistrzem Vanza.
- Co nie oznacza, że zaraz musi być uosobieniem zła. Nie wszyscy członkowie Towarzystwa
Vanzagarian są tacy jak Renwick Deveridge.
- Bernice podeszła do bratanicy i położyła dłoń na jej ramieniu.
- Nie musisz szukać daleko Wystarczy, że pomyślisz o swoim drogim ojcu, żeby się z tym
zgodzić.
- Tak, ale.
- .- .- Czy jest w twoich dokumentach coś, co wskazywałoby na to, że Hunt ma jakieś złe
skłonności?
- No nie, ale...
- Pamiętaj, że z pełną gotowością zajął się twoimi sprawami.
- Nie zostawiłam mu zbyt wielkiego wyboru.
- Nie bądź tego taka pewna - zaprotestowała Bemice, unosząc brwi.
- Jestem przekonana, że nie poszłoby ci z nim tak łatwo, gdyby tego nie chciał.
- Wiesz, ciociu, może masz rację. On wyjątkowo łatwo zgodził się współpracować ze mną
powiedziała Madeline z nadzieją w głosie.
15
- Jestem pewna, że potrafisz mu dzisiaj wszystko wyjaśnić w sposób, który go zadowoli.
Madeline pomyślała o przelotnym wyrazie zdecydowania w oczach Artemisa Hunta, kiedy
żegnał się z nią pod drzwiami jej domu. Uczucie chwilowej ulgi zniknęło bez śladu.
- Nie byłabym tego aż tak pewna.
- Największym twoim problemem są zbyt napięte nerwy. Ciotka sięgnęła po niebieską
buteleczkę stojącą na stole. Zażyj łyżeczkę tego lekarstwa przy porannej herbacie.
Natychmiast poczujesz się lepiej.
- Dziękuję, ciociu Bemice - powiedziała Madeline, biorąc miksturę.
- Nie przejmowałabym się zbytnio panem Huntem - stwierdziła z ożywieniem Bemice.
- Przypuszczam, że jemu chodzi wyłącznie o to, by nie został rozpoznany jako Sprzedawca
Marzeń. Trudno mu się dziwić. Ostatnio obraca się w wyjątkowo ekskluzywnych kręgach.
- Tak. Zastanawiam się tylko dlaczego. Nie wygląda na człowieka, któremu zależy na pozycji
w eleganckim świecie.
- Niewątpliwie szuka żony - stwierdziła Bemice z absolutną pewnością siebie.
- Gdyby wyszło na jaw, że zajmuje się tego rodzaju interesami, pole jego poszukiwań
zostałoby mocno zawężone.
- Szuka żony?
- Madeline sama była zdziwiona swoją reakcją na stwierdzenie ciotki. Dlaczego zaskoczyła ją
uwaga, że Hunt ukrywa swoje interesy, bo szuka żony? Przecież był to logiczny wniosek.
- Tak, oczywiście. Nie przyszło mi to do głowy. Bemice spojrzała na nią wymownie.
- To dlatego, że jesteś zbyt zajęta wyobrażaniem sobie strasznych spisków i roztrząsaniem
złowieszczych znaków, których doszukujesz się w zwykłych, drobnych zdarzeniach
ostatnich dni. Nic dziwnego, że masz nerwy tak rozstrojone, że nie możesz nocami sypiać.
- Chyba masz rację.
- Madeline odwróciła się i ruszyła w stronę holu.
- Jedno jest pewne. Muszę przekonać pana Hunta, że jego sekrety nie zostaną przeze mnie
ujawnione.
- Nie wątpię, że uda ci się to bez trudu, moja droga. Jesteś wystarczająco pomysłowa.
Madeline udała się do biblioteki. Zatrzymała się przy oknie i wylała zawartość niebieskiej
buteleczki do donicy stojącej tam palmy. Potem usiadła za biurkiem i pogrążyła się w
rozmyślaniach. Ciotka ma rację. Artemis Hunt wyjątkowo chętnie dał się nakłonić do
współpracy i wykazał się przy tym niebywałymi umiejętnościami. Kto wie, czy nie mógłby
okazać się użyteczny w przyszłości? .
- Artemis opadł na oparcie fotela, założył nogę na nogę i bezmyślnie stukał nożem do
otwierania listów w cholewkę buta. Patrzył przy tym na mężczyznę, który siedział po drugiej
stronie szerokiego biurka. Henry Leggett był człowiekiem zajmującym się od dawna
interesami Hunta. W jakimś sensie Artemis odziedziczył go po ojcu. Byli ze sobą związani
nawet w czasach, kiedy nie prowadził żadnych znaczących interesów. Cariton Hunt też
zresztą w niewielkim stopniu korzystał z jego usług. Artemis przywiązany był do ojca, ale
nie mógł zaprzeczyć, że nie zadbał on w odpowiednim czasie o jego przyszłość. Po śmierci
żony przestał się interesować resztkami rodzinnej fortuny. Henry i Artemis patrzyli
bezradnie jak Cariton Hunt, lekceważąc wszelkie rozsądne rady, oddaje się hazardowi i
przygodom w domach rozpusty. To wreszcie Henry przyjechał do Oksfordu, by powiadomić
16
Artemisa, że jego ojciec zginął w pojedynku, będącym rezultatem jakiegoś karcianego
sporu. To Henry musiał poinformować go ze smutkiem, że z rodzinnego majątku nic nie
pozostało. Osierocony Artemis, by jakoś przeżyć, musiał sam zająć się hazardem. W
przeciwieństwie do ojca miał talent do kart. Jednak życie hazardzisty uważał za zbyt
niepewne. Pewnej nocy zwrócił uwagę na leciwego dżentelmena, który systematycznie
wygrywał. Pozostali gracze często sięgali po butelkę z czerwonym winem, natomiast
starszy mężczyzna nie wypił ani kropli. W przeciwieństwie do swoich towarzyszy, którzy
nonszalancko brali w rękę karty, a potem rzucali je na stół, on uważnie przyglądał się
swoim. Artemis wycofał się z gry, gdy zorientował się, że wkrótce wszyscy przegrają z
nieznanym dżentelmenem. W końcu starszy pan zebrał wygraną i opuścił klub. Artemis
wyszedł za nim na ulicę.
- Ile by mnie kosztowało, gdybym chciał nauczyć się grać w karty tak jak pan?
- zapytał w momencie, gdy mężczyzna miał wsiąść do czekającego na niego powozu.
Nieznajomy przyglądał się przez chwilę młodzieńcowi badawczym, chłodnym wzrokiem.
- Cena byłaby całkiem wysoka - odparł.
- Niewielu młodych ludzi mogłoby sobie na to pozwolić. Jeśli jednak ma pan poważne zamiary,
proszę mnie jutro odwiedzić. Porozmawiamy o pańskiej przyszłości.
- Nie mam zbyt wiele pieniędzy.
- Artemis uśmiechnął się kwaśno.
- Prawdę mówiąc, dzięki panu mam znacznie mniej niż parę godzin temu.
- Był pan jednak jedynym graczem, który miał dość rozsądku, by w odpowiedniej chwili
wycofać się z gry - powiedział nieznajomy.
- Zapowiada się pan na dobrego ucznia. Czekam na pana jutro rano. Artemis zjawił się u
niego o jedenastej przed południem. Natychmiast zorientował się, że znalazł się w domu
uczonego, a nie zawodowego hazardzisty. Wkrótce dowiedział się, że George Charters jest
z zamiłowania i wykształcenia matematykiem.
- Nie jestem hazardzistą - wyjaśnił starszy pan.
- Szukałem tylko eksperymentalnego potwierdzenia pomysłu sprzed kilku miesięcy,
dotyczącego pojawienia się pewnego układu kart w kolejnych rozdaniach. Nie mam
zamiaru zarabiać na życie przy stoliku karcianym. To zbyt niepewny sposób jak na mój
gust. A co z panem? Zamierza pan spędzić całe życie w jaskiniach gry?
- Jeśli tylko będę mógł tego uniknąć, to nie - odparł Artemis.
- Wolałbym zająć się czymś bardziej przewidywalnym. Okazało się, że George Chartres jest
mistrzem Vanza. Zapoznał Artemisa z pewnymi podstawami tej filozofii. Kiedy zrozumiał, że
ma zdolnego i pilnego ucznia, zaproponował mu sfinansowanie podróży na wyspę
Vanzagara. Henry Leggett uważał, że powinien skorzystać z tej okazji. Artemis spędził całe
cztery pracowite lata w Garden Temples. Każdego lata na krótko wracał do Anglii, by
odwiedzić George’a, Henry’ego i swoją kochankę, Catherine Jensen. Kiedy zjawił się po raz
ostatni, dowiedział się, że George Chartersjest bliski śmierci z powodu choroby serca, a
Catherine zginęła w tajemniczych okolicznościach. Henry trwał przy boku Artemisa w
czasie obu pogrzebów. Potem młodszy przyjaciel oznajmił mu, że nie wróci na wyspę
Vanzagara. Zamierzał pozostać w Londynie, wzbogacić się i pomścić śmierć ukochanej.
Henry nie aprobował planów zemsty, natomiast przypadły mu do gustu zamiary
17
odbudowania fortuny Huntów. Został stałym współpracownikiem Artemisa. Okazał się
błyskotliwym pomocnikiem. Prowadził interesy z właściwą dyskrecją, jak również dostarczał
Artemisowi poufnych informacji o działaniach konkurentów, takich, których nie mógł
dostarczyć mu Zachary, a tylko powszechnie szanowany dżentelmen. Tego ranka jednakże
Artemis oczekiwał od niego czegoś więcej. - Czy to wszystko, czego dowiedziałeś się o
pani Deveridge? - zapytał go.
- Pogłoski, plotki i relacje o dawnych skandalach. O większości tych spraw już słyszałem. W
klubach wszyscy o tym mówią. Henry oderwał wzrok od swego notatnika i sponad złotej
oprawki okrągłych okularów spojrzał na Artemisa.
- Nie dałeś mi zbyt wiele czasu na wypełnienie tego zadania.
- Zerknął na wysoki stojący zegar.
- Wiadomość od ciebie otrzymałem o ósmej rano. Teraz mamy wpół do trzeciej. Sześć i pół
godziny to za mało na przeprowadzenie takiego śledztwa. Za parę dni będę miał dla ciebie
coś więcej.
- Do licha! MÓJ los jest w rękach tej Niebezpiecznej Wdowy, a ty mi tylko potrafisz
powiedzieć, że ona ma zwyczaj mordowania mężów.
- Jednego męża, nie wielu - sprostował spokojnie Leggett. Zresztą ta opinia oparta jest na
plotkach, a nie na faktach. Chcę ci przypomnieć, że pani Deveridge nigdy nie była
podejrzana w związku ze śmiercią swego męża. Nie była nawet przesłuchiwana ani
oskarżona.
- Dlatego, że nie było dowodów. Wyłącznie domysły.
- Owszem.
- Henry znów spojrzał na swoje notatki. Z tego, co zdołałem się dowiedzieć, Renwick
Deveridge był w domu sam tej nocy, kiedy dostał się tam włamywacz. Bandyta zastrzelił go,
podpalił dom, żeby zatrzeć ślady przestępstwa, i zbiegł z kosztownościami.
- Tylko że nikt nie wierzy w taki przebieg zdarzeń.
- Dla nikogo nie jest tajemnicą, że Deveridge był skłócony z żoną. Pani Deveridge
wyprowadziła się od niego niedługo po ślubie. Nie chciała wrócić i z nim mieszkać. - Henry
przerwał, by odchrząknąć.
- Mówią o niej, że jest nieco... - . uparta.
- Tak, coś o tym wiem - mruknął Artemis i znów postukał nożem do otwierania kopert o but.
- Co możesz mi powiedzieć o jej nieszczęsnym mężu? Henry ze ściągniętymi brwiami
wpatrywał się przez chwilę w swoje notatki - Niestety, niezbyt wiele. Jak wiesz, nazywał się
Renwick Deveridge. Nie natrafiłem na nikogo z jego rodziny. Podobno w czasie wojny,
przez pewien czas, przebywał na kontynencie.
- No i co z tego?
- Artemis wymownie spojrzał na Henry’ego.
- Ty też tam byłeś.
- Tak, oczywiście. Można chyba bez obawy pomyłki stwierdzić, że nie został tam wysłany do
szpiegowania Napoleona. Tak czy inaczej wrócił do Londynu przed dwoma laty. Poznał
Wintona Reeda i wkrótce po tym zaręczył się z jego córką. Niewiele później Madeline Reed
i Deveridge wzięli ślub.
- Narzeczeństwo było krótkie.
18
- Wzięli ślub na podstawie specjalnego zezwolenia.
- Henry przez chwilę patrzył z dezaprobatą w swoje notatki.
- Jak wspomniałem, ta dama jest nieco porywcza. Gdy dwa miesiące po ślubie Deveridge
stracił życie, zaczęły krążyć plotki, że to ona go zamordowała.
- Musiała być chyba bardzo nim rozczarowana.
- Faktem jest, że zanim rozstał się z życiem, ojciec pani Deveridge, Winton Reed, polecił
swojemu adwokatowi zebrać informacje na temat możliwości unieważnienia małżeństwa
bądź doprowadzenia do formalnej separacji.
- Unieważnienia! - Artemis rzucił nóż do rozcinania kopert na biurko i pochylił się do przodu.
- Jesteś pewny?
- Na tyle, na ile mogę być pewny, dysponując ograniczonym zasobem informacji. Biorąc
jednak pod uwagę ogromne trudności i koszty związane z uzyskaniem rozwodu,
unieważnienie, chociaż taki proces jest długotrwały, wydaje się prostszym rozwiązaniem.
- Tyle że upokarzającym dla Renwicka Deveridge. Poza wszystkim, tylko w nielicznych
przypadkach można unieważnić małżeństwo. Tutaj jedynym dowodem, jak przypuszczam,
mogłoby być oskarżenie Deveridge’a o impotencję.
- Owszem.
- Henry znów odchrząknął. Artemis wiedział, że przyjaciel jest nieco pruderyjny w sprawach
intymnych.
- Sądzę, że w tym przypadku, nawet z pomocą dobrego adwokata, udowodnienie impotencji
Deveridge’a trwałoby całe lata.
- Niewątpliwie. Prawie wszyscy uważają, że pani Deveridge brakowało cierpliwości, by przejść
przez tę całą prawną procedurę.
- Henry przerwał na moment, a potem dodał: Albo doszła do wniosku, że jej ojciec nie będzie
w stanie ponieść kosztów związanych z tym procesem.
- W tej sytuacji postanowiła na własną rękę zakończyć swe małżeństwo. Czy to miałeś na
myśli?
- Takie właśnie plotki krążą w towarzystwie. Artemis po minionej nocy wiedział, że dama ta jest
wyjątkowo zdecydowaną osobą. Jeśli naprawdę rozpaczliwie pragnęła przerwać nieudany
związek, to kto wie, czy nie zdecydowała się zamordować męża.
- Powiedziałeś, że Deveridge został zastrzelony, zanim wybuchł pożar.
- Według doktora, który oglądał zwłoki, tak. Artemis wstał i podszedł do okna.
- Muszę ci powiedzieć, że wczoraj pani Deveridge zademonstrowała swe umiejętności
posługiwania się pistoletem.
- Hmm. Nie jest to umiejętność właściwa damom. Artemis uśmiechnął się, patrząc na otoczony
murem ogród. Henry ocenia kobiety raczej w tradycyjny sposób, pomyślał.
- To prawda. Czy masz jeszcze coś dla mnie?
- Ojciec pani Deveridge był jednym z pierwszych członków Towarzystwa Vanzagarian. Był
mistrzem.
- Wiem.
- Był już w podeszłym wieku, kiedy się ożenił i został ojcem. Mówią, że po śmierci żony oszalał
na punkcie córki. Posunął się do tego, że wprowadził ją w sprawy powszechnie uważane za
niestosowne dla młodej damy.
19
- Na przykład takie jak posługiwanie się pistoletem.
- Choćby to. Reed w ostatnich latach stał się samotnikiem. Poświęcił się w pełni studiowaniu
martwych języków.
- Podobno był ekspertem, jeśli chodzi o dawny język Vanzagara - wtrącił Artemis.
- Mów dalej.
- Zmarł wczesnym rankiem zaraz po pożarze. Plotkarze mówią, że jego serce nie wytrzymało
szoku, jakim było uświadomienie sobie, że jego córka oszalała i zamordowała męża.
- Rozumiem.
- Jako człowiek interesu czuję się zobowiązany wskazać. że po tej serii zgonów w rodzinie
pani Deveridge weszła w wyłączne posiadanie spadku zarówno po ojcu, jak i mężu.
- Na Boga, człowieku! - Artemis odwrócił się, by spojrzeć na Henry’ego.
- Chyba nie sugerujesz, że zamordowała tych dwóch mężczyzn, żeby położyć rękę na ich
fortunach! - Nie, oczywiście, że nie.
- Henry skrzywił się z niesmakiem.
- Trudno wyobrazić sobie, by córka mogła postąpić tak niegodziwie. Chciałem tylko zwrócić
uwagę na uboczny rezultat tych zdarzeń.
- Dziękuję ci, Henry.
- Artemis podszedł do biurka i oparł się o jego krawędź.
- Wiesz, że mam zaufanie do twoich wnikliwych analiz. Pozwól, że dorzucę do tego, co
powiedziałeś, jeszcze jeden fakt.
- Słucham?
- Renwick studiował filozofię i sztukę walki Vanza. Niełatwo zabić takiego człowieka. Henry
zastanawiał się przez chwilę, wreszcie powiedział: - Wydaje mi się, że cię rozumiem.
Trudno uwierzyć, żeby udało się to kobiecie, prawda?
- Albo zwykłemu włamywaczowi. Henry spojrzał na młodszego przyjaciela, wyraźnie
zaniepokojony.
- Istotnie - mruknął.
- Myślę - odezwał się z wahaniem Artemis - że mając do wyboru jako podejrzanych o
zamordowanie Deveridge’a włamywacza i tę kobietę, łatwiej byłoby mi oskarżyć tę damę.
Henry wyglądał na zdruzgotanego.
- Myśl o tym, że kobieta mogłaby uciec się do tak drastycznego czynu, może wywołać u
każdego mężczyzny zimny dreszcz.
- Co do dreszczu nie jestem pewny, ale wiem, że pociąga to za sobą bardzo interesujące
pytania.
- Tego się obawiałem.
- Henry westchnął.
- Co masz na myśli? - zapytał Artemis, patrząc na niego.
- Od momentu, kiedy otrzymałem twoje polecenie, wiedziałem, że coś jest nie w porządku w
tej sprawie. Zbyt mocno interesujesz się Madeline Deveridge.
- To ona postawiła przede mną pewien problem. Zanim się z nim uporam, muszę zebrać
informacje. Znasz mnie i wiesz, że nie przystępuję do akcji, zanim nie poznam faktów.
- Nie próbuj wykpić się takimi ogólnikami. W tym jest coś więcej niż jakiś kolejny interes.
Wyraźnie widzę, że jesteś zafascynowany panią Deveridge. Od dawna nie zauważyłem,
20
żebyś tak zainteresował się jakąś kobietą.
- Wobec tego powinieneś być zadowolony. Od pewnego czasu powtarzasz mi, że jestem zbyt
zaabsorbowany swoimi planami zemsty. Znajomość z panią Deveridge na jakiś czas
poszerzy zakres moich zainteresowań i działań.
- Niestety, nie sądzę, żeby został on poszerzony we właściwy sposób - powiedział Henry,
patrząc surowo na przyjaciela.
- Niech będzie, co ma być. Mam teraz trochę czasu. zanim zacznę realizować następny etap
mojego planu. Zajmę się bardziej szczegółowym rozpracowaniem sprawy pani Deveridge.
Artemis przystanął na schodach prowadzących do wejścia i uważnie przyjrzał się fasadzie
niewielkiego budynku. Dom nie był duży, ale miał kształtne okna o dobrych proporcjach,
zapewniające wnętrzom dość światła i ładny widok na ogród. Sąsiedztwo wydawało się
spokojne, choć trudno byłoby nazwać je eleganckim. Pani Deveridge, chociaż dysponowała
pokaźnym majątkiem po mężu i ojcu, nie zamierzała widać wydawać pieniędzy na obszerną
rezydencję w ekskluzywnej dzielnicy. Z tego co Henry zdołał ustalić, ona i jej ciotka prowadziły
samotny tryb życia. Z każdym krokiem tajemnica otaczająca tę damę wydawała mu się coraz
bardziej intrygująca. Niecierpliwie oczekiwał spotkania z nią w świetle dnia. Pamięć o oczach
prowokacyjnie przysłoniętych czarną koronkową woalką, długo nie pozwalała mu zasnąć
minionej nocy. W otwartych drzwiach pojawił się Latimer. W dziennym świetle wydawał się
jeszcze potężniejszy niż w nocnej mgle.
- O, pan Hunt! - Jego oczy zabłysły radością.
- Dzień dobry, Latimer. Jak się czuje twoja Nellie?
- Dziarsko i zdrowo, dzięki panu, sir. Niewiele pamięta z tego, co się zdarzyło, ale może to i
lepiej.
- Latimer zawahał się przez moment.
- Jeszcze raz chciałem zapewnić pana, sir, o mojej wdzięczności za to, co pan zrobił.
- Dobrze nam się razem pracowało, prawda?
- Artemis wszedł do niewielkiego holu.
- Bądź tak dobry i zawiadom panią Deveridge, że przyszedłem ją odwiedzić Mam nadzieję, że
oczekuje mojej wizyty.
- Tak, sir, jest w bibliotece. Zaraz pana zaanonsuję. Artemis spojrzał na ciężkie żelazne żaluzje
w oknach, wyposażone w mocne zamki i małe dzwoneczki, mające ostrzegać
mieszkańców, w razie gdyby ktoś próbował je otworzyć. Nocą stanowiły zapewne dobre
zabezpieczenie przed intruzem. Czy pani Deveridge tak bardzo obawia się zwykłych
włamywaczy, czy grozi jej coś poważnego?
- zastanowił się. Ruszył za Latimerem długim korytarzem. Służący zatrzymał się w drzwiach
pokoju zastawionego od podłogi do sufitu półkami, zapełnionymi oprawionymi w skórę
książkami, czasopismami, notatkami i przeróżnymi papierami. Duże zakratowane okno,
również zaopatrzone w dzwoneczki, wychodziło na dobrze utrzymany ogród o nielicznych,
mocno przerzedzonych i poprzycinanych krzewach i drzewach.
- Pan Hunt chce się z panią widzieć, proszę pani. Madeline podniosła się zza ciężkiego
dębowego biurka.
- Dziękuję ci, Latimer. Proszę wejść, panie Hunt. Miała na sobie modną czarną suknię o
21
wysokiej talii. Tym razem jej twarzy nie zasłaniała woalka. Gdy Artemis spojrzał na nią,
pomyślał, że Henry miał rację, przypuszczając, że jest nią mocno zainteresowany.
Zainteresowanie to wykraczało daleko poza ciekawość i graniczyło z fascynacją.
Zastanawiał się, czy Madeline Deveridge jest świadoma wrażenia, jakie na nim wywiera.
- „ W jej niebieskich oczach dostrzegł zaskakującą mieszaninę inteligencji, zdecydowania i
niepokoju. Czarne, rozdzielone przedziałkiem włosy upięła w zgrabny węzeł z tyłu głowy.
Usta miała pełne, mocny podbródek wskazujący na upór, co Artemis uznał za subtelne
wyzwanie dla wszystkiego, co było w nim męskie.
- Czy jestem jeszcze potrzebny?
- zapytał Latimer, stojąc w drzwiach.
- Nie, dziękuję - odparła Madeline.
- Możesz nas zostawić.
- Tak, proszę pani.
- Służący wyszedł i zamknął za sobą drzwi.
- Proszę usiąść, panie Hunt - powiedziała gospodyni.
- Dziękuję.
- Artemis usiadł na wskazanym mu ciemnym rzeźbionym fotelu. Jedno spojrzenie na cenny
dywan, kosztowne zasłony i eleganckie rzeźbione biurko wystarczyło, by potwierdzić opinię
Leggetta o stanie finansów pani Deveridge. Dom był niewielki, ale urządzony z wyjątkową
elegancją.
- Mam nadzieję, że odzyskał pan już słuch.
- Madeline wróciła na swoje miejsce za biurkiem.
- Dzwoni mi jeszcze w uszach, ale z przyjemnością mogę pani oznajmić, że wszystkie moje
zmysły powróciły całkowicie do normy.
- Dzięki Bogu. Przykra byłaby dla mnie myśl, że jestem odpowiedzialna za pana kontuzję.
- Tak się złożyło, że ani ja nie doznałem trwałych obrażeń, ani... - uniósł lekko brwi - ten
bandyta, którego chciała pani zastrzelić. Madeline zacisnęła usta, ale po chwili odezwała
się spokojnie: - Strzelam nie najgorzej, sir, lecz powóz był w ruchu, było ciemno, no i pan
złapał mnie za rękę, nie pamięta pan? Myślę, że wszystko to wpłynęło na celność mojego
strzału.
- Proszę mi wybaczyć. Dodam tylko, że od czasu do czasu zdarzają się tego rodzaju
radykalne rozstrzygnięcia, ale ja z zasady wolę unikać zbyt gwałtownych działań.
- Wydaje mi się to nieco zaskakujące, jeśli weźmiemy pod uwagę pańskie przygotowanie -
powiedziała, mrużąc oczy.
- Jeśli wie pani cokolwiek o dawnych sztukach walki i filozofii Vanza, musiała pani słyszeć o
tym, że szczególny nacisk kładzie się w niej na spryt i wyrafinowanie. Gwałtowność ma
niewiele wspólnego z wyrafinowaniem. W trudnych sytuacjach należy precyzyjnie określić
strategię działania i przeprowadzić akcję w taki sposób, by nie zostawić śladów
prowadzących wprost do jej uczestników. Madeline skrzywiła się.
- Jest pan prawdziwym ekspertem filozofii Vanza, panie Hunt. Rozumuje pan w sposób
rozsądny, przebiegły i zawiły.
- Fakt, że jestem wyznawcą tej filozofii, niewątpliwie nie przydaje mi walorów w pani oczach,
ale proszę wziąć pod uwagę, że zastrzelenie tego mężczyzny na ulicy mogłoby
22
doprowadzić do szeregu komplikacji, które dzisiaj uznalibyśmy za wysoce dla nas
niekorzystne.
- Nie rozumiem pana.
- Spojrzała na niego z wyrazem zaskoczenia w oczach.
- Pomagał mi pan w ratowaniu młodej kobiety. Któż mógłby mieć w związku z tym jakieś
obiekcje?
- Wolę nie zwracać na siebie powszechnej uwagi, pani Deveridge.
- Tak, oczywiście.
- Na twarzy Madeline pojawił się rumieniec.
- Niewątpliwie obawiał się pan, że mogłyby wyjść na jaw pańskie związki z Pawilonami
Marzeń. Proszę się nie martwić. Nie powiem o tym nikomu ani słowa.
- Doceniam pani lojalność. Tak się składa, że ostatnio ‘jestem zaangażowany w bardzo ważne
sprawy.
- Nie zamierzam wnikać w pańskie... - . interesy. Artemis znieruchomiał na moment. Co wie ta
kobieta? zastanawiał się. Czy to możliwe, żeby się dowiedziała o moich starannie
przygotowywanych planach zemsty?
- Nie zamierza pani wnikać w moje sprawy, tak to mam rozumieć?
- Och, na Boga, sir.
- Machnęła ręką.
- Pańskie plany znalezienia sobie żony w najwyższych sferach wcale mnie nie interesują.
Niech pan poślubi, kogo chce. I życzę szczęścia.
- Uspokoiła mnie pani, pani Deveridge.
- Doskonale rozumiem, że plany dobrego ożenku mogłyby zostać poważnie zagrożone, gdyby
wyszło na jaw, że zajmuje się pan tego rodzaju interesami.
- Przerwała i jej twarz przybrała wyraz zatroskania.
- Tylko czy jest pan pewny, że ukrywanie faktów, których ujawnienie już po ślubie mogłoby
zostać uznane za oszustwo, jest rozsądne?
- Z tego punktu widzenia nie rozważałem tej sprawy odparł Artemis nieco ironicznym tonem.
- Co pan zrobi, kiedy prawda wyjdzie na jaw?
- W tonie głosu Madeline było coś więcej niż dezaprobata.
- Sądzi pan, że pańska żona po prostu przejdzie do porządku dziennego nad tym faktem?
- Pozwoli pan, że udzielę mu pewnej rady, sir.
- Madeline nachyliła się ku swemu rozmówcy.
- Jeśli zamierza pan zawrzeć małżeństwo oparte na wzajemnym szacunku i uczuciu, powinien
pan być szczery wobec przyszłej małżonki, i to od początku.
- Ponieważ nie zamierzam w najbliższej przyszłości zawierać małżeństwa, nie sądzę, bym
koniecznie musiał wysłuchiwać pani pouczeń. Madeline zamrugała. Splotła dłonie i opadła
na oparcie fotela.
- Wielki Boże! Czyżbym próbowała pana pouczać?
- Takie odniosłem wrażenie.
- Proszę mi wybaczyć, panie Hunt.
- Oparła łokcie na biurku i opuściła głowę na splecione dłonie.
- Przysięgam, nie wiem, co mnie podkusiło. Nie mam prawa wtrącać się do pana poczynań.
23
Chyba mój umysł nie funkcjomuje zbyt sprawnie. Jedyne, co mnie może usprawiedliwić, to
fakt, że ostatnio źle sypiam i... - .- Przerwała, uniosła głowę i skrzywiła się.
- Znów zaczynam mówić bez sensu.
- Proszę się tym nie przejmować - rzekł Artemis i po chwili dodał: - Chciałbym tylko, aby pani
wiedziała, że byłbym bardzo niezadowolony, gdyby ktoś zaczął zajmować się moimi
osobistymi sprawami. Proszę wziąć pod uwagę to, że ostatnio jestem bardzo zajęty
pewnymi szczególnie delikatnymi problemami.
- Ależ tak, oczywiście. Wyraził się pan zupełnie jasno. Nie ma powodu, by mi grozić.
- Nie wydaje mi się, żebym pani groził.
- Sir, pan jest Wanzagarianinem. Swoich ostrzeżeń nie musi pan wyrażać słowami.
Zapewniam pana, że są dla mnie całkiem oczywiste. Z jakichś powodów zaczęła go
irytować niechęć tej kobiety do wszystkiego, co miało związek z filozofią Vanza.
- Jest pani dość zuchwała jak na osobę, która ubiegłej nocy uciekła się do szantażu, chcąc
skłonić mnie do udzielenia jej pomocy.
- Szantaż? Jej wzrok wyrażał oburzenie.
- Nie dopuściłam się niczego w tym rodzaju! - Dała mi pani jasno do zrozumienia, że zna
pani moje powiązania z Pawilonami Marzeń i jest pani świadoma, że nie życzę sobie plotek
na ten temat. Proszę mi wybaczyć, jeśli źle zrozumiałem pani intencje, ale odniosłem
wrażenie, że wykorzystała pani swoją wiedzę o mnie do wymuszenia pomocy.
- Ja tylko wspomniałam o pańskich zobowiązaniach w tej sprawie - powiedziała Madeline,
rumieniąc się.
- Jakkolwiek pani to nazwie, dla mnie był to szantaż.
- Och! Oczywiście ma pan prawo do własnej opinii.
- Tak. Dodam jeszcze, że szantaż nie jest moją ulubioną salonową grą.
- Żałuję, że byłam zmuszona.
- .- . ; Zakłopotanie, jakie Artemis dostrzegł w oczach rozmówczyni, było dla niego
wystarczająco satysfakcjonujące. Machnięciem ręki przerwał jej dalsze wyjaśnienia.
- Jak czuje się dzisiaj pani pokojówka? - zapytał. Madeline wydawała się zaskoczona nagłą
zmianą tematu rozmowy. Z wysiłkiem usiłowała zebrać myśli.
- Nellie czuje się nieźle, chociaż porywacze zmusili ją do wypicia sporej dawki laudanum.
Nadal jest nieco senna i ma kłopoty z pamięcią.
- Latimer wspomniał, że niewiele pamięta z tego, co się wydarzyło.
- Jedyne, co sobie przypomina dość wyraźnie, to kłótnia dwóch mężczyzn o cenę, jaką mieli
za nią uzyskać. Odniosła wrażenie, że porywacze zostali przez kogoś wynajęci, ale potem
jeden z nich chciał ją sprzedać komuś innemu. Madeline wzruszyła ramionami.
- Z przerażeniem myślę o tym, że właściciele domów publicznych bezkarnie kupują i sprzedają
młode kobiety. Nie tylko kobiety. Handlują również młodymi chłopcami. To przerażające.
Można by oczekiwać, że władze...
- .- . Władze niewiele mogą na to poradzić.
- Dzięki Bogu, odnaleźliśmy Nellie w samą porę. Madeline spojrzała Artemisowi w oczy.
- Gdyby nie pana pomoc, utraciłabym ją. W nocy nie miałam okazji panu podziękować.
Pozwoli pan, że zrobię to teraz.
- Wdzięczność może mi pani okazać, odpowiadając na moje pytania - powiedział uprzejmie. :
24
W jej oczach pojawił się niepokój. Chwyciła się krawędzi biurka, jak gdyby chciała dodać
sobie odwagi. - Oczekiwałam tego. Ma pan prawo do pewnych wyjaśnień. Przypuszczam,
że przede wszystkim ciekawi pana, skąd dowiedziałam się o pańskich powiązaniach z
Pawilonami Marzeń.
- Muszę przyznać, iż moja ciekawość jest tak silna, że nie pozwoliła mi spać przez pół nocy.
- Naprawdę? Cierpi pan na bezsenność?
- Jestem pewny, że będę spał jak zabity, jeśli tylko uzyskam odpowiedzi na moje pytania -
odparł z uśmiechem. Drgnęła na słowo zabity, ale natychmiast się opanowała.
- Tak, oczywiście. Przypuszczam, że powinnam zacząć od poinformowania pana o tym, że
mój ojciec był członkiem Towarzystwa Vanzagarian.
- O tym wiedziałem. Wiem również, że osiągnął stopień wtajemniczenia mistrza.
- Tak. Głównie interesowały go jednak zagadnienia naukowe filozofii Vanza, a nie
metafizyczne teorie i ćwiczenia fizyczne. Przez wiele lat studiował antyczny język wyspy
Vanzagara. W Towarzystwie uważany był za eksperta w tej dziedzinie.
- Wiem.
- W związku ze swoją pracą ojciec nawiązał liczne kontakty z uczonymi vanzagarianami w
Anglii, na kontynencie, nawet w Ameryce. Tutaj, w Londynie, spotykał się często z samym
Ignatiusem Lorringiem. Oczywiście, zanim ten zachorował i zerwał wszelkie kontakty ze
starymi przyjaciółmi i kolegami.
- Jako wielki mistrz Towarzystwa Lorring wiedział więcej niż ktokolwiek inny o jego członkach.
Chce pani powiedzieć, że jej ojciec rozmawiał z nim o ich prywatnym życiu?
- Z przykrością muszę wyznać, że nie ograniczali się wyłącznie do spraw osobistych członków
Towarzystwa. Pod koniec życia gromadzenie informacji o dżentelmenach związanych z
Towarzystwem stało się obsesją Lorringa. Można powiedzieć, że stał się wielkim mistrzem
dziwactwa w Towarzystwie Ekscentryków.
- Darujmy sobie pani osobiste refleksje na temat członków Towarzystwa Vanzagarian.
- Przepraszam. Nie sprawiała wrażenia skruszonej, raczej zirytowanej tym, że przerwał jej
wywód.
- Rozumiem, że ma pani wyrobiony pogląd w tych sprawach, ale obawiam się, że jeśli zechce
pani opisać wszystkich członków Towarzystwa, to przed nocą nie zakończymy tej rozmowy.
- Może ma pan rację - odparła.
- Bądź co bądź, nie brakuje podstaw do krytykowania Towarzystwa, prawda? Żeby przejść do
rzeczy, powiem krótko, że Lorring zlecił mojemu ojcu przechowanie notatek dotyczących
członków Towarzystwa.
- Jakiego rodzaju notatek? Zawahała się, jak gdyby nie była zdecydowana, co zrobić. Nagle
wstała.
- Pokażę je panu - oznajmiła. Zdjęła z szyi złoty łańcuszek. Zauważył zawieszony na nim mały
kluczyk. Podeszła do niewielkiej szafki zamkniętej na mosiężny zamek. Otworzyła ją i
wyjęła duży notatnik oprawiony w ciemną skórę. Potem podeszła do biurka i ostrożnie
położyła go przed Huntem. Artemis poczuł dreszcz niepokoju. Wstał, otworzył stary
dziennik i spojrzał na pierwszą stronę. Od razu zorientował się, że jest to rejestr nazwisk
członków Towarzystwa, sięgający pierwszych dni jego istnienia. Powoli odwracał strony.
Zauważył, że pod każdym nazwiskiem znajduje się obszerny komentarz. Uwagi nie
25
ograniczały się do daty wstąpienia do Towarzystwa i stopnia wtajemniczenia, jaki członek
stowarzyszenia uzyskał, ale zawierały informacje o sprawach osobistych oraz komentarze
na temat jego charakteru, a nawet całkiem intymnych skłonności. Artemis zdał sobie
sprawę, że materiał zawarty w notatniku mógłby wywołać niejeden skandal. Pewne
informacje mogły posłużyć szantażowi. Zatrzymał się dłużej przy notatkach poświęconych
jemu. Nie znalazł nic na temat swojego romansu z Catherine Jensen ani wzmianki o trzech
mężczyznach, których zamierzał zniszczyć. Plany zemsty wydawały się w tym momencie
bezpieczne. Niemniej znalazł zbyt wiele informacji o swoich osobistych sprawach.
Zmarszczył czoło, czytając dopisane u dołu strony zdanie: „Hunt jest prawdziwym mistrzem
Vanza. Myśli i działa w iście szatański sposób”.
- Kto wie o istnieniu tej księgi?
- zapytał. Madeline cofnęła się o krok. Zaniepokoiła ją nie treść pytania, ale ton głosu
rozmówcy.
- O istnieniu tych notatek wiedzieli tylko Ignatius Lorring i mój ojciec - odparła.
- Obaj nie żyją.
- Zapomina pani o sobie, pani Deveridge. - Artemis uniósł wzrok znad strony poświęconej jego
osobie.
- Wydaje mi się, że jest pani kobietą w najwyższym stopniu żywą. Madeline zamrugała,
uśmiechnęła się niewyraźnie i znacząco odchrząknęła.
- Tak, oczywiście, ale nie powinien się pan przejmować tym drobnym faktem, że jestem w
posiadaniu tej starej księgi.
- Szkoda, że nie mam pewności w tej sprawie.
- Artemis zamknął notatnik.
- Och, może pan Być absolutnie pewny.
- To się okaże w przyszłości.
- Wziął księgę i zaniósł ją na szafkę.
- Stare dokumenty związane z Towarzystwem Vanzagarian mogły być niebezpieczne. Nie tak
dawno krążyły pogłoski, że z pewnym starożytnym tekstem wiąże się tajemnicze
morderstwo. Usłyszał dziwny odgłos, jak gdyby coś ciężkiego upadło na dywan, oraz
stłumiony okrzyk. Nie zareagował. Umieścił książkę na swoim miejscu i starannie zamknął
szafkę. Dopiero wtedy odwrócił się i spojrzał na Madeline. Schylona obok biurka, w
pośpiechu podnosiła srebrną figurkę, która przed chwilą upadła na podłogę. Zauważył, że
drżą jej palce, kiedy stawiała ją koło kałamarza.
- Czy ma pan na myśli plotki o tak zwanej Księdze Tajemnic, sir?
- zapytała w miarę spokojnie.
- Kompletna bzdura.
- Niektórzy członkowie Towarzystwa są innego zdania.
- Chyba nie muszę panu mówić, że wielu członków Towarzystwa ma różne dziwne pomysły.
Księga Tajemnic, jeśli w ogóle kiedykolwiek istniała, spłonęła w pożarze pewnej willi we
Włoszech.
- Można tylko mieć nadzieję, że tak było - stwierdził Artemis. Podszedł potem do okna i patrzył
przez chwilę na ogród. Zauważył, że nie ma w nim wysokich drzew, żywopłotów czy
krzewów, w których mógłby ukryć się intruz.
26
- Jak już wspomniałem, notatnik, który pani posiada, może być niebezpieczny. Proszę mi
powiedzieć, czy zamierza pani wykorzystać zawarte w nim informacje do szantażowania
kogoś? W takim przypadku muszę panią ostrzec, że wiąże się z tym pewne ryzyko.
- Czy mógłby pan w naszej rozmowie nie nadużywać słowa szantaż? - powiedziała ostrym
tonem. - Jest to nad wyraz irytujące. Spojrzał na nią przez ramię. Wyraz niezadowolenia na
Jej twarzy mógłby być w innej sytuacji nawet zabawny.
- Proszę mi wybaczyć, ale przyjmując, że moja przyszłość jest w pani rękach, odczuwam
potrzebę uzyskania od pani uspokajających zapewnień.
- - Już panu mówiłam, że nie miałam żadnych złych intencji, sir - odezwała się Madeline przez
zaciśnięte zęby.
- - Ubiegłej nocy musiałam sięgnąć po nadzwyczajne środki, ale nie sądzę, żeby taka sytuacja
miała się powtórzyć. Artemis spojrzał na dzwoneczki wiszące przy zakratowanym oknie.
- - Wydaje mi się, że wbrew temu, co pani mówi, nie jest pani o tym aż tak bardzo przekonana.
Zapadło dłuższe milczenie. Artemis odszedł od okna i stanął przed Madeline.
- - Proszę mi powiedzieć, pani Deveridge, kogo, albo czego, się pani obawia?
- Nie mam pojęcia, o czym pan mówi, sir.
- - Rozumiem, że jako mistrz Vanza jestem w pani oczach ekscentrykiem, jeśli nie kompletnym
wariatem, ale proszę nie odmawiać mi elementarnych zdolności do logicznego
rozumowania. Sprawiała wrażenie stworzonka zapędzonego w ciasny kąt.
- - Co pan ma na myśli?
- Zatrudnia pani uzbrojonego stangreta, który pełni rolę osobistego strażnika. Zaopatrzyła pani
okna w żaluzje i kraty, uniemożliwiające przedostanie się do wnętrza. Pani ogród jest
przerzedzony tak, by nikt ukradkiem nie mógł zbliżyć się do domu. No i nauczyła się pani
posługiwać pistoletem.
- Londyn to niebezpieczne miasto, sir.
- To prawda. Myślę jednak, że czuje się pani bardziej zagrożona niż przeciętny mieszkaniec. -
Spojrzał jej w oczy. Czego się pani boi? Przez dłuższą chwilę wytrzymała jego wzrok.
Potem wróciła za biurko i usiadła w fotelu.
- - Moje prywatne sprawy nie powinny pana obchodzić, panie Hunt - oświadczyła spokojnie.
Jej twarz wyrażała dumę i odwagę.
- - Każdy ma jakieś marzenia, pani Deveridge. Myślę, że marzy pani, aby uwolnić się od
strachu.
- - Czyżby mógł pan coś zrobić w mojej sprawie, sir? Popatrzyła na niego z zainteresowaniem.
- - Kto wie?
- Uśmiechnął się.
- - Bądź co bądź jestem Sprzedawcą Marzeń, więc może mógłbym sprawić, by spełniło się
pani marzenie.
- - Nie jestem w stosownym nastroju do żartów.
- - Zapewniam panią, że i ja nie jestem w tym momencie zbytnio rozbawiony. Zacisnęła dłoń
na mosiężnym przycisku do papierów i wpatrywała się weń. ~ Nawet jeśli prawdąjest to, co
pan powiedział, że naprawdę mógłby mi pan pomóc, to podejrzewam, że musiałabym
zapłacić za tę przysługę. ~ Wszystko ma swoją cenę.
- - Wzruszył ramionami.
27
- - Czasem warto ją zapłacić, a czasem nie. Zamknęła na chwilę oczy, a kiedy je otworzyła, jej
wzrok był spokojny i zdecydowany. ~ Muszę przyznać, że wczorajszej nocy, po powrocie do
domu, przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Złapała przynętę, pomyślał. Cóż to za
pomysł? - zapytał.
- Wiele czasu spędziłam na rozmyślaniach o dwóch dawnych powiedzeniach. - Odłożyła
przycisk na biurko.
- - Pierwsze mówi o tym, że najlepiej ogień zwalczać ogniem. Drugie, że do ścigania złodzieja
trzeba wynająć złodzieja.
- - Do licha, to są przysłowia Vanza, prawda?
- Możliwe. Nie jestem pewna.
- - O czym pani myśli? Chce pani wynająć jakiegoś mistrza Vanza do rozwiązania spraw
związanych z tym środowiskiem?! O to pani chodzi?
- Coś w tym rodzaju. Tak. Nadal się nad tym zastanawiam, ale przyszło mi do głowy, że pan
ma wyjątkowe kwalifikacje, by pomóc mi w uporaniu się ze sprawami, które przysparzają mi
sporo kłopotów.
- - Rozumiem, że chce pani wykorzystać moje umiejętności mistrza do rozwiązania pani
problemów.
- - Jeśli dojdziemy do porozumienia - odezwała się po chwili zastanowienia - to widziałabym
naszą współpracę jako stosunek pracodawcy z zatrudnionym pracownikiem. Oczywiście,
zapłaciłabym za pomoc.
- - To zaczyna być interesujące. Tylko jak zamierza mnie pani wynagrodzić? Zanim pani
odpowie, chciałbym, aby jedno było jasne. Jak pani wie, prowadzę pewne interesy, które
idą całkiem dobrze. Nie potrzebuję ani nie chcę pani pieniędzy.
- - Może i nie, ale myślę, że mam coś, na czym panu zależy, sir. Artemis spojrzał na nią
chłodno.
- - Czyżby? Muszę przyznać, że oferta jest interesująca. Pomyślał o zakładach, jakie
zawierano w klubach.
- - Szczególnie, gdy mowa o wynagrodzeniu.
- - Nie rozumiem pana. Wyraz jej twarzy świadczył o tym, że nic nie wie o zakładach.
- - Nieczęsto zdarza się okazja do nawiązania kontaktów z Niebezpieczną Wdową. Proszę mi
powiedzieć, czy mam szansę przeżyć ten eksperyment? Czy pani kochankowie narażeni są
na takie samo ryzyko jak mąż? Dostrzegł błysk furii w oczach kobiety.
- - Jeśli zdecyduję się pana zatrudnić, panie Hunt, to będzie się z tym wiązać zapewne jakieś
ryzyko, ale ono nie ma nic wspólnego z moją osobą.
- - Nie chciałbym sprawiać wrażenia naiwnego, ale jeśli chodzi o moje wynagrodzenie...
- ? Madeline spojrzała znacząco na szafkę, w której spoczywały notatki o członkach
Towarzystwa Vanzagarian.
- - Z wyrazu pańskiej twarzy wywnioskowałam, że nie jest pan zachwycony tym, że ta księga
zawiera tak wiele informacji o pana prywatnych sprawach.
- - Ma pani rację. Zupełnie mi się to nie podoba.
- - Pomyślał, że w taki czy inny sposób ten notatnik powinien znaleźć się w jego rękach.
Spojrzał na dzwoneczki przy oknach i uznał, że przy jego umiejętnościach nie powinny
stanowić większej przeszkody.
28
- - Jeśli dojdziemy do porozumienia, sir - powiedziała Madeline poważnie, patrząc mu w oczy -
to pańskim wynagrodzeniem za stracony czas i kłopoty będzie ta książka.
- - Czy mam rozumieć, że ją otrzymam, jeśli pani pomogę?
- Tak.
- - Zawahała się i po chwili dodała: - Najpierw muszę się jednak zastanowić, czy pana
zatrudnić. Podjęcie decyzji będzie wymagać trochę czasu. Sprawa jest bardzo poważna.
- - Radziłbym, dla pani dobra, nie wahać się zbyt długo.
- - Kolejna groźba? - zapytała, unosząc brwi.
- - Niezupełnie. Rozmyślałem o tym, jak ufortyfikowała pani swój dom... - Ruchem głowy
wskazał okna.
- - Jeśli wchodzi tu w grę któryś Vanzagarian, to obawiam się, że te dzwoneczki mogą
zadzwonić zbyt późno. Madeline pobladła i zacisnęła dłonie na poręczach fotela.
- - Myślę, że moglibyśmy zakończyć tę rozmowę, sir. Zawahał się, a potem uprzejmie skinął
głową.
- - Jak pani sobie życzy. Wie pani, gdzie można mnie znaleźć, gdy podejmie pani decyzję.
- - Dam panu znać, kiedy... - . Przerwała, bo drzwi biblioteki otworzyły się niespodziewanie.
Spojrzała w ich stronę.
- Ach, ciocia.
- Wybacz, moja droga. - Bemice spojrzała na Artemisa. Nie wiedziałam, że nadal rozmawiasz
ze swoim gościem.
- .- . Nie! przedstawisz nas?
- Oczywiście - mruknęła Madeline. Szybko i raczej oschle dokonała prezentacji. Artemis nie
śpieszył się z odejściem. Bemice Reed wywarła na nim korzystne wrażenie. Była to
elegancka filigranowa kobieta, ubierająca się modnie i z gustem. Spodobał mu się błysk
humoru w jej jasnoniebieskich oczach. Ukłonił się i został nagrodzony wdzięcznym
uśmiechem, który świadczył o tym, że tej kobiecie nieobce są sale balowe.
- - Wiem od bratanicy, że mamy wiele powodów, by okazać panu wdzięczność za pomoc
udzieloną nam ubiegłej nocy powiedziała. - Jest pan w tym domu bohaterem dnia. -
Dziękuję, panno Reed. Wysoko cenię sobie pani wdzięczność. - Zerknął na Madeline i
dodał: - Pani Deveridge dała mi co prawda do zrozumienia, że nie byłem, ściśle biorąc,
bohaterem w tej sprawie. Wypełniłem tylko swoje obowiązki jako właściciel posiadłości,
obok której nastąpiło porwanie. Madeline skrzywiła się, co dostarczyło Artemisowi pewnej
satysfakcji. Bemice patrzyła na nią z wyrazem oburzenia na’ twarzy. - Wielkie nieba,
kochanie, trudno mi uwierzyć, że powiedziałaś panu Huntowi coś takiego. Przecież on
zrobił znacznie więcej, niż wymagało poczucie odpowiedzialności. Zresztą nie rozumiem,
jak mogłaś uważać, że jest do czegokolwiek zobowiązany. Nellie została porwana poza
terenem ogrodów. - Wyraźnie dałam panu Huntowi do zrozumienia, że doceniam jego
przysługę - powiedziała Madeline przez zaciśnięte zęby. - To prawda - wtrącił Artemis. -
Istotnie, okazałem się na tyle użyteczny, że pani Deveridge zastanawia się teraz, czy nie
zatrudnić mnie do następnego zadania. Do czegoś, co ma związek z powiedzeniem:
„Złodziej powinien ścigać złodzieja”. Przynajmniej tak to zrozumiałem. - Nazwała pana
złodziejem, sir?
- jęknęła zdumiona Bernice. - Mówiąc.
29
- .- . - zaczął Artemis. - Nigdy nie powiedziałam czegoś takiego, sir! - zawołała Madeline,
unosząc ręce. - To prawda - zgodził się. Potem, zwracając się do jej ciotki, dodał: - Istotnie,
pani siostrzenica nigdy nie nazwała mnie złodziejem. - Mam nadzieję. - Bemice odetchnęła.
Madeline jęknęła głucho. - Jako człowiek zajmujący się interesami - jestem wielce
podekscytowany perspektywą stałego zatrudnienia. - Artemis uśmiechnął się do starszej z
kobiet i ruszył ku drzwiom. Między nami mówiąc, panno Reed, liczę na to, że obejmę tę
posadę. Nie ma zbyt wielu równie wykwalifikowanych kandydatów, rozumie pani. Wyszedł
do holu, zanim obydwie panie ochłonęły na tyle, by coś powiedzieć. On jest mistrzem
Vanza, a to oznacza, że prowadzi jakąś ukrytą grę - powiedziała Madeline. - Wynajęcie go
do pomocy może się wiązać z pewnym ryzykiem. - Nie sądzę, żeby właściwe było
używanie takich słów jak wynajęcie czy zatrudnienie, kiedy rozmawiamy o ewentualnym
namówieniu pana Hunta do udzielenia nam pomocy. - Bernice wydęła wargi. - Trudno
wyobrazić go sobie jako płatnego pracownika, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. -
Przeciwnie, traktowanie go jako płatnego pracownika jest jedynym sensownym sposobem
współpracy z nim. - Madeline nachyliła się nad biurkiem i wpatrywała w przycisk do
papierów. jak gdyby była to wyrocznia. - Jeśli zamierzamy realizować mój plan, to musimy
być pewne, że on zna swoje miejsce. Ciotka wypiła łyk herbaty, którą podała im Nellie. -
Najbardziej boję się tego, że nie mamy w tej sprawie innego wyjścia - mówiła dalej
Madeline. - Nie rozumiem cię. - Bemice zamrugała nerwowo. - On wie o notatniku ojca.
- Och, moja droga! - Masz rację, popełniłam błąd, pokazując mu tę księgę. Madeline wstała
zza biurka. - Powiedziałam mu o niej, wyjaśniając, skąd wiem o jego powiązaniach z
Pawilonami Marzeń. Pomyślałam, że się uspokoi, gdy zrozumie, że go nie szpiegowałam. -
Teraz, kiedy już wie, że pewne jego tajemnice zostały spisane, zrobi wszystko, by zdobyć
ten notatnik - zauważyła ponurym tonem Bernice. - Obawiam się, że masz rację. - Madeline
patrzyła na ogród. - Widziałam błysk zainteresowania w jego oczach, gdy natrafił na
stronicę poświęconą swojej osobie. Od razu zrozumiałam, że popełniłam poważny błąd. - I
wtedy zaproponowałaś mu umowę. - Ciotka skinęła głową. - Niezły pomysł. Przypuszczam,
że i on z zadowoleniem [przyjął twoją ofertę. - Z nieco zbyt wielkim, jeśli chcesz wiedzieć,
ale teraz nie pozostaje mi nic innego, jak trzymać się tego. Nie wątpię, że ten człowiek
mógłby się okazać przydatny. Widziałam go w akcji wczoraj w nocy. Sposób, w jaki
wydostał Nellie z tej tawerny, okazał się bardzo sprytny i skuteczny. I niósł ją na ramionach
ładny kawałek drogi. Wydaje się całkiem sprawny fizycznie, jak na mężczyznę w jego
wieku. - W końcu nie jest staruszkiem. - Nie, oczywiście, że nie - zgodziła się szybko
Madeline. Chciałam tylko podkreślić, że nie jest młodzieńcem. - To prawda. - Niejest też
stary, jak to zauważyłaś. Można by powiedzieć, że jest dokładnie we właściwym wieku.
Dojrzały, ale jeszcze nadal młodzieńczo zręczny. - Dojrzały, ale młodzieńczy - powtórzyła
Bemice. - Tak, myślę, że to go dobrze charakteryzuje.
- Mam pewne wątpliwości co do twoich przypuszczeń dotyczących powodów, dla których pan
Hunt stara się ukryć fakt, że jest właścicielem Pawilonów Marzeń. - Naprawdę?
- Nie jestem wcale pewna, czy powodem tego jest chęć znalezienia bogatej, dobrze urodzonej
żony. Ciotka wydawała się zaskoczona. - Dlaczego? Związanie się z jakąś dobrą rodziną
wydaje mi się logiczne w przypadku tak ambitnego dżentelmena. - Nie ulega wątpliwości,
że pan Hunt jest ambitny, ale wątpię, czyjego celem jest zawarcie dobrego małżeństwa.
30
Cos mi mówi, że gdyby naprawdę miał taki cel, już dawno by go zrealizował. - Słuszne
spostrzeżenie. - Gdyby tak było, na pewno słyszałybyśmy o zaręczynach, krążyłyby na ten
temat plotki, znałybyśmy nazwisko wybranej przez niego damy. - To prawda. - Bemice
zamyśliła się. - Rzeczywiście, nie padło dotąd żadne nazwisko. Co o tym myślisz?
- Trudno mi cokolwiek powiedzieć, gdyż mamy do czynienia z mistrzem Vanza. Madeline
zaczęła niespokojnym krokiem przemierzać bibliotekę. - Coś się kryje w tym człowieku. -
Coś, co cię intryguje?
- Tak. - Madeline szukała właściwych słów, by wyrazić to, co podpowiadała jej intuicja. - Z
pewnością nie jest typowym dżentelmenem. Jest w nim coś, czego nie mają przeciętni
ludzie z wyższych sfer. Jest sokołem pośród wróbli. - Dojrzały, ale nadal młodzieńczy sokół
pośród wróbli. - Błysk rozbawienia ożywił oczy Bemice. - Cóż za interesujące ! porównanie.
Takie poetyckie, a może i metafizyczne w swojej wymowie.
- Czyżby takie scharakteryzowanie pana Hunta wydawało ci się zabawne?
- Moja droga, słysząc „je, poczułam się znacznie spokojniejsza. Madeline zatrzymała się
raptownie. - Co przez to rozumiesz?
- Po twoich doświadczeniach z Renwickiem Deveridge’em zaczęłam się obawiać, że nigdy nie
wróci ci zainteresowanie osobnikami rodzaju męskiego. Teraz widzę, że nie miałam
powodów do niepokoju. Zaskoczona Madeline zamilkła. Kiedy wreszcie przyszła do siebie,
nadal nie potrafiła powiedzieć niczego sensownego. - Ciociu Bemice! Doprawdy...
- .- . - Od roku nie utrzymujesz kontaktów ze światem. Po tym, co przeszłaś, jest to w pełni
zrozumiałe. Byłoby jednak prawdziwą tragedią, gdybyś nigdy nie odzyskała naturalnej
kobiecej wrażliwości. W tej sytuacji twoje wyraźne zainteresowanie panem Huntem
uważam za dobry znak. - Na litość boską, ciociu, ja nie jestem nim zainteresowana. A w
każdym razie nie w tym sensie, o jakim myślisz. Wiem jednak, że teraz, kiedy dowiedział
się o notatniku ojca, byłoby bardzo trudno się go pozbyć. Wobec tego powinnyśmy go
wykorzystać, jeśli rozumiesz, co przez to chciałam powiedzieć. ~ Mogłaś po prostu dać mu
ten notatnik - stwierdziła cierpko Bemice. ~ Chyba nie przypuszczasz, że o tym nie
pomyślałam. Madeline zatrzymała się przed półką z książkami. - Ale? ~ Ale potrzebujemy
jego pomocy. Dlaczego nie wykorzystać Jego umiejętności? Dwie pieczenie na jednym
ogniu - powiedziała i pomyślała, że chyba zbyt często posługuje się przysłowiami.
- To prawda. Dlaczego by nie?
- Bemice zamyśliła się na moment. - Nie mamy zbyt wielkiego wyboru. - Owszem, nie mamy. -
Madeline spojrzała na dzwoneczki przy oknach. - Podejrzewam, że jeśli nie damy panu
Huntowi tej księgi w zamian za jego usługi, to on złoży nam którejś nocy wizytę i sam ją
sobie weźmie. Następnego ranka Madeline odłożyła pióro służące jej do robienia notatek i
zamknęła cienką, oprawioną w skórę książeczkę, której nie potrafiła rozszyfrować. Tak,
rozszyfrować to właściwe słowo. Książeczka, bardzo stara i zniszczona, zawierała rękopis,
będący zawiłym splotem najwyraźniej pozbawionych sensu zdań, na ile potrafiła się
zorientować, napisanych dziwną mieszaniną greki, egipskich hieroglifów i dawnego,
martwego już języka Vanzagara. Została jej dostarczona po długiej i pełnej przygód
podróży z Hiszpanii i zaintrygowała ją, więc natychmiast przystąpiła do pracy nad nią. Jak
dotąd rezultaty nie były impomujące. Z greką radziła sobie nieźle, ale przetłumaczone
słowa nie układały się w sensowny tekst. Najwięcej kłopotów sprawiały jej hieroglify. Co
31
prawda Thomas Joung opracował podobno, opierając się na tekście wyrytym na kamieniu z
Rosetty, interesującą teorię dotyczącą egipskiego pisma, ale nie opublikował jeszcze
wyników swoich badań. Jeśli chodzi o starożytny język Vanzagara, zdawała sobie sprawę,
że może się zaliczyć do tego nielicznego grona specjalistów, którzy mają szansę
przetłumaczyć napisany w tym języku tekst. Poza jej rodziną wiedziało o tym niewiele osób.
Studiowanie filozofii i języka Vanza uważano za domenę dżentelmenów. Kobiet nie
przyjmowano do Towarzystwa i związana z tym wiedza była dla nich niedostępna. Nawet
gdyby członkowie Towarzystwa Wanzagarian wiedzieli o tym, że Winton Reed całą swą
wiedzę próbował przekazać córce, i tak nie uwierzyliby, że kobieta zdolna jest zrozumieć
całą złożoność języka starych ksiąg. Madeline pracowała nad tą książeczką w wolnych
chwilach już od paru dni. Trudne i wymagające wiele wysiłku zadanie traktowała jako
sposób na oderwanie się od bieżących kłopotów, ale tego ranka praca nie przyniosła
spodziewanych efektów. Raz po raz zerkała na zegar i z irytacją uświadomiła sobie, że liczy
minuty i godziny, które upłynęły od momentu, gdy wysłała list do Artemisa Hunta, ale nie
potrafiła się powstrzymać. - Jest już! - dobiegł z dołu radosny głos ciotki.
- Co, u licha?! - Madeline spojrzała na zamknięte drzwi biblioteki. ; Usłyszała odgłos kroków,
potem drzwi otworzyły się i Bemice triumfalnie wkroczyła do pokoju, wymachując
trzymanąw dłoni białą kartką. - Och, jakie to ekscytujące! - zawołała. - Co to jest? -
zapytała Madeline, patrząc na kartkę. - Oczywiście odpowiedź pana Hunta na twój list.
Madeline odetchnęła z ulgą. Wstała i podeszła do ciotki. - Pokaż mi ją. Bemice gestem
magika wyciągającego królika z kapelusza wręczyła bratanicy kartkę. Ta rozłożyła ją i
szybko przeczytała widniejący na niej tekst. W pierwszej chwili pomyślała, że coś źle
zrozumiała, więc przeczytała list jeszcze raz. Nadal wydawał się jej bezsensowny. Odłożyła
go na biurko i spojrzała na ciotkę. - O co chodzi, moja droga?
- zapytała Bemice. - Wysłałam do pana Hunta list informujący go, że chciałabym omówić z nim
szczegóły ewentualnej umowy, a on przysłał mi to...
- . - Co takiego? - Bemice założyła na nos okulary, wzięła list i przeczytała go głośno: - Będę
wielce zaszczycony, jeśli pozwoli mi Pani towarzyszyć sobie na balu maskowym, który
odbędzie się w najbliższy czwartek na terenie Pawilonów Marzeń. Ależ, kochanie, to jest
zaproszenie. - Spojrzała na bratanicę rozradowanym wzrokiem. - Przecież widzę. -
Madeline wyrwała list z ręki ciotki i jeszcze raz spojrzała na tekst napisany śmiałym męskim
pismem. - O co mu, u licha, chodzi?
- Doprawdy, Madeline, jesteś zbyt podejrzliwa jak na kobietę w twoim wieku. Cóż w tym
dziwnego, że szanowany dżentelmen zaprasza cię na bal?
- To nie jest żaden szanowany dżentelmen, to jest Artemis Hunt. Mam wszelkie podstawy,
żeby być nieufna. - Stajesz się nieco przewrażliwiona, moja droga. - Bemice zmarszczyła
czoło. - Czyżbyś znów miała kłopoty ze snem ? Nie zapomniałaś zażyć mojego eliksiru?
- Ależ wypiłam go. Jest bardzo skuteczny. Nie widziała powodu, by wyznać ciotce prawdę. Tak
jak każdej nocy wylała eliksir do nocnika, gdyż nie miała odwagi go wypić. Niczego nie bała
się tak jak zasypiania. Sny stawały się coraz koszmarniejsze. - Jeśli to nie brak snu tak
osłabia ci nerwy, to może jest; jakaś inna przyczyna - powiedziała zatroskana Bemice. -
Moja reakcja na zaproszenie pana Hunta nie wynika z osłabionych nerwów. To sprawa
zdrowego rozsądku. Pomyśl tylko: informuję tego człowieka, że chcę go zaangażować za
32
specjalną opłatą, a on przysyła mi w odpowiedzi zaproszenie na bal maskowy. Cóż to za
odpowiedź?
- Bardzo interesująca, jeśli chcesz znać moje zdanie. Tym bardziej że przysłał ją dojrzały, ale
nadal młodzieńczy dżentelmen. - Nie. - Madeline spojrzała na nią groźnie. - Obawiam się
że jest to odpowiedź w stylu Vanza. On celowo chce mnie wprawić w zakłopotanie. Musimy
się tylko zastanowić dlaczego.
- Widzę tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać, moja droga. Jaki? Musisz przyjąć
zaproszenie. Czy ty oszalałaś?
- Madeline spojrzała na ciotkę. - Iść na bal maskowy z Huntem? Co za niedorzeczny pomysł?
- Masz do czynienia z mistrzem Vanza - powiedziała Bemice. patrząc na nią wymownie. -
Musisz postępować z nim mądrze i rozsądnie. Nie bój się. Mam do twoich zdolności
bezgraniczne zaufanie. Poradzisz sobie. - Hmm. - Zresztą pójście na taki bal dobrze ci
zrobi - dodała ciotka. - Potrzebna ci odrobina rozrywki. Powoli stajesz się równie
ekscentryczna i skryta jak ci dżentelmeni z Towarzystwa Wanzagarian.
Widzę, że Glenthorpe przebrał miarę wcześniej niż zwykle. - Lord Belstead obrzucił
niechętnym spojrzeniem mężczyznę siedzącego niedbale w fotelu ustawionym przed
kominkiem. - Jeszcze nie ma dziesiątej, a on jest już kompletnie zamroczony. - Może
powinniśmy mu zaproponować partyjkę - powiedział Sledmere, nie odrywając wzroku od kart.
- Glenthorpe jest durniem, zwłaszcza kiedy za wiele wypije. Można by dzisiaj wygrać od niego
sporą sumkę. - To zbyt łatwe - odezwał się Artemis. - Cóż to za przyjemność grać z pijanym
głupcem?
- Nie mówiłem o przyjemności - sprostował Sledmere. Rozważałem tylko możliwe zyski.
Artemis położył karty na stoliku. - Jeśli o tym mowa, to ja właśnie swoje powiększyłem. -
Wygląda na to, że moim kosztem - mruknął Belstead. patrząc na leżące na stoliku karty. -
Ma pan piekielne szczęście. sir. Artemis popatrzył w stronę Glenthorpe’a, który odstawił
szklankę i z trudem podniósł się z fotela. - Myślę, że dzisiejszego wieczoru nie powinienem
tego szczęścia wystawiać na dalsze próby. Wybaczcie mi, panowie, ale nie chcę się
spóźnić na spotkanie. Belstead zachichotał. - Kim jest ta szczęśliwa dama, Hunt?
- Jej imię wyleciało mi jakoś z pamięci - odparł Artemis, wstając. - Nie wątpię, że przypomnę je
sobie w odpowiednim momencie. Dobranoc, panowie. Sledmere roześmiał się. - Uważaj,
żebyś sobie przypomniał właściwe imię. Z jakichś powodów kobiety czują się obrażone,
jeśli ktoś przez pomyłkę, zwracając się do nich, użyje innego imienia. - Dziękuję ci za cenną
radę - odparł Artemis, potem wyszedł do holu, gdzie odebrał od portiera płaszcz, kapelusz i
rękawiczki. Glenthorpe, chwiejąc się lekko, stał przy wyjściu. - Widzę, że już pan wychodzi,
Hunt. - Tak. - Może moglibyśmy odjechać razem?
- Glenthorpe wyjrzał przez okno. - Trudno znaleźć dorożkę w taką noc. Mgła jest tak gęsta, że
można by ją kroić nożem. - Proszę bardzo. - Artemis narzucił na siebie płaszcz i wyszedł na
zewnątrz. - Wspaniale. - Wyraz ulgi na twarzy Glenthorpe’a był niemal komiczny. Szybko
wyszedł za Artemisem na zasnutą mgłą ulicę. - Bezpieczniej jest poruszać się we dwóch. W
taką noc można się natknąć na bandytów i złodziei. Tak mówią. Artemis zatrzymał dorożkę.
Gdy Glenthorpe niezdarnie wgramolił się do niej i usiadł, zajął drugie miejsce i zamknął
drzwi.
33
- Takiej mgły na początku lata nigdy nie widziałem mruknął Glenthorpe. Dorożka ruszyła.
Artemis uważnie patrzył na towarzyszącego mu mężczyznę, który wyglądał na ulicę. Wydał
mu się dziwnie niespokojny. W jego oczach widać było napięcie. - To oczywiście nie moja
sprawa - Artemis rozparł się wygodnie na siedzeniu - ale zauważyłem, że jest pan dzisiaj
trochę nieswój. Jakieś zmartwienie? Glenthorpe zaciągnął zasłonkę w oknie i odwrócił się
w stronę Artemisa. - Nigdy nie miał pan wrażenia, że jest pan śledzony, sir?
- śledzi mnie ktoś?
- Mnie, nie pana. - Glenthorpe wcisnął się głębiej w ciemny kąt dorożki. - Ostatnio mam
dziwne uczucie, że ktoś za mną chodzi. Odwracam się wtedy, ale nikogo nie zauważam.
Bardzo to denerwujące. - Dlaczego miałby pana ktoś śledzić?
- Skąd, u diabła, mam to wiedzieć?! - powiedział zbyt głośno i zbyt gwałtownie Glenthorpe.
Sam przestraszył się brzmienia swojego głosu i dokończył znacznie ciszej: - Ale ktoś to
robi. Wyczuwam go. - A jak pan sądzi, kto to może być?
- zapytał obojętnym tonem Artemis. - Nie uwierzy pan, ale myślę, że jest to... - . - Glenthorpe
przerwał.
- Kto?
- Trudno to wyjaśnić. - Glenthorpe kurczowo zacisnął dłonie na poduszce siedzenia. - To ma
związek z czymś, co zdarzyło się parę lat temu. Coś, co dotyczyło pewnej młodej kobiety.
- Ach, tak. - Wie pan, ona była aktorką. Nikim ważnym. - Glenthorpe nerwowo przełknął ślinę -
Och, to było okropne. Nigdy nie przypuszczałem, że do tego dojdzie. Tamtych to bawiło,
sądzili, że ona tylko się z nami drażni, prowadzi jakąś grę, ale ona potraktowała to
poważnie, rozumie pan. - Co się stało?
- zapytał spokojnie Artemis. - Zawieźliśmy ją w pewne odludne miejsce. - Glenthorpe potarł
nos grzbietem dłoni. - Myśleliśmy, że będzie dobra zabawa, ale ona... - . ona się broniła.
Uciekła. To nie nasza wina, że... - . Mniejsza z tym. Chodziło o to, że nie miałem nic
wspólnego z tym, co się stało. Tamci tak, ale kiedy przyszła moja kolej, nie mogłem... - .
jeśli rozumie pan, co mam na myśli. Może zbyt dużo wypiłem, a może ten jej wzrok, kiedy
na mnie patrzyła.
- .- . - Jak patrzyła?
- Jak gdyby była czarownicą, która rzuca klątwę. Powiedziała, że wszyscy za to zapłacimy. To
nonsens, oczywiście. Ale zrozumiałem, że oni się mylili. Ta dziewczyna nie żartowała. Ona
nie chciała żadnego z nas i ja... . - . ja po prostu... po prostu nie mogłem. - Ale był pan tam,
owej nocy.
- Tak, ale tylko dlatego, że mnie tam zaciągnęli. Wie pan, że nie lubię takich rzeczy. Nie
jestem... Jak by to powiedzieć... nie mam takich skłonności jak inni mężczyźni. - Glenthorpe
znów nerwowo zacisnął dłonie. - Tak czy inaczej wycofałem się. Tamci śmiali się ze mnie,
ale nie przejmowałem się tym. Chciałem odejść. Dziewczyna uwolniła się. Wybiegła w noc.
Potem był wypadek. Spadła ze skały. - A co pan zrobił?
- Ja? - Glenthorpe sprawiał wrażenie przerażonego. - Dlaczego.
- .- .- ? Nic. W ogóle nic. Właśnie to próbuję wyjaśnić. On nie ma żadnego powodu, żeby mnie
prześladować. Nie dotknąłem jej nawet. - Kto pana prześladuje?
- Ona powiedziała... Glenthorpe zwilżył językiem wargi i znów potarł dłonią nos. - Ona
powiedziała, że jej kochanek zniszczy nas za to, co zrobiliśmy. Ale minęło pięć lat. Pięć
34
długich lat. Myślałem, że to wszystko dawno minęło, zostało zapomniane. - A teraz nie jest
pan już tego pewny. Glenthorpe zawahał się, a potem sięgnął do kieszeni i wyjął z niej
niewielki grawerowany wisiorek do dewizki. - Przysłano mi to przed paroma miesiącami.
Ktoś to zostawił przy wejściu do domu. Artemis spojrzał na złoty wisiorek z
wygrawerowanym ogierem stającym dęba. - Co to ma znaczyć?
- Myślę, że on mi to przysłał. Ten, który ma ją pomścić. - Dlaczego przysyłałby coś takiego?
Glenthorpe potarł nos. - Mam wrażenie, jak gdyby się ze mną drażnił. Jak kot z myszą,
rozumie pan. Ale to nie jest w porządku. - Czyżby?
- Przecież z nas trzech tylko ja jej nie skrzywdziłem. Tylko ja jej nie dotknąłem. - Ale był pan z
nimi tamtej nocy, prawda?
- Tak, ale.
- .- . - Dość tych wyjaśnień, Glenthorpe. Nie interesują mnie. Może przydadzą się temu, który,
jak się wydaje, pana śledzi. Artemis stuknął w dach dorożki, by zwrócić uwagę woźnicy.
Proszę wybaczyć, lecz zostawię pana samego. Wolałbym resztę drogi przebyć bez
towarzystwa. - Ale bandyci.
- .- . - Każdy ma prawo wyboru towarzystwa. Dorożka zatrzymała się. Artemis wysiadł i
zamknął za sobą drzwi. Nie oglądając się, szybko ruszył i zniknął w kłębiącej się mgle.
Zdawał sobie sprawę, że tej nocy złamał wszystkie reguły, jakimi się kierował. Zasady, które
sobie narzucił w ostatnich latach, były nieliczne, ale sztywne i niepodważalne. Sprzedawał
marzenia, lecz nigdy nie popełnił błędu, by w nie wierzyć. Zarabiał na handlu złudzeniami, ale
sam zawsze odróżniał fantazję od rzeczywistości. Przekonywał się, że te kilka walców z
Niebezpieczną Wdową to tylko element strategii, sprytny sposób, by zwabić ją w sidła. Ta
dama zbyt wiele o nim wiedziała. Zdawał sobie sprawę, że musi uzyskać nad nią przewagę,
zgodnie ze starą vanzagariańską zasadą wyrażoną w przysłowiu: „Niebezpiecznego człowieka
należy poznać, zanim zyska się nad nim przewagę”. Madeline rzuciła mu zniecierpliwione
spojrzenie poprzez otwory w ozdobionej piórami masce. - Najwyższy czas, żeby przejść do
interesów, sir - powiedziała. Tylko tyle po uwodzicielskim walcu.
- Miałem nadzieję, że zanim do nich przystąpimy, pozwoli sobie pani na odrobinę
przyjemności. - Przyciągnął ją mocniej do siebie i zmusił do wykonania kolejnego obrotu na
zatłoczonym parkiecie. - Nie wiem, jaką prowadzi pan grę, panie Hunt, ale ja nie przyszłam
tu po to, żeby tańczyć i się bawić. - Muszę pani powiedzieć, Madeline, że nie potwierdza się
pani reputacja uwodzicielskiej kobiety, zdolnej zwabić każdego mężczyznę w swoje sidła.
Przyznaję, że jestem nieco rozczarowany. - Czuję się załamana, słysząc, że nie okazałam
się dla pana dostatecznie atrakcyjna, ale nie jestem zaskoczona tym. że dostrzega pan
moje niepowodzenie pod tym względem. Właśnie wczoraj moja ciocia powiedziała mi, że
staję się samotnicą i dziwaczką jak wielu członków Towarzystwa Yanzagarian. - Proszę się
tym nie przejmować. Wydaje mi się, że od niedawna zacząłem gustować w żyjących w
odosobnieniu ekscentrycznych kobietach. Zanim zdumiona Madeline zdążyła wyrazić
swoje, słuszne zresztą, oburzenie jakąś ciętą uwagą, pociągnął ją do następnej figury
walca. Fałdy jej czarnego domina powiewały szeroko. Artemis był zdecydowany co najmniej
część tego wieczoru przetańczyć z tą kobietą. Wyczuwał, że dobrze się czuje w jego
ramionach. Jej zapach działał na niego mocniej niż egzotyczne pachnidła. Beztroski nastrój
35
nie opuszczał go od dnia wizyty w jej bibliotece. Nie bacząc na ryzyko, postanowił mu
dzisiaj ulec. Okrążyli w połowie salę, zanim Madeline przyszła do siebie. - Dlaczego, na
Boga, upiera się pan przy tych śmiesznych sztuczkach z walcem?
- zapytała. - To nie są żadne sztuczki. Po prostu tańczymy, jeśli pani tego dotąd nie
zauważyła. W przeciwieństwie do wielu rozrywek oferowanych w Pawilonach, w naszym
tańcu nie ma ni z iluzji. Zobaczy pani, jak oboje będziemy po nim zmęczeni.
- Pan dobrze wie, co mam na myśli, sir. - Sprzedaję marzenia i złudzenia - powiedział z
uśmiechem. - Pani jest moją klientką. Jak każdy doświadczony handlarz chcę pani
przedstawić próbkę moich towarów, zanim przejdziemy do szczegółów umowy. Nie
czekając na odpowiedź, zmusił partnerkę do kontynuowania walca. Pomyślał, że po tak
żywym tańcu zabraknie jej sił, by rozmawiać o interesach. Chociaż przez chwilę. Wiedział
oczywiście, że w końcu muszą się porozumieć. Chciał przed tym, żeby rozmowa odbyła się
tutaj, na jego terenie, a nie w miejscu wybranym przez nią. Takie szczegóły mają duże
znaczenie. Kiedy prowadzi się interesy z damą, o której mówisz że zamordowała męża,
należy z góry ustawić się w mocnej pozycji. Wirując z Madeline na parkiecie, nie zapomniał
o tym, by okiem gospodarza obserwować otoczenie. Z satysfakcją zauważył, że wszystkie
sale i gabinety w Złotym Pawilonie są zapełnione. Bal maskowy, wydawany w każdy
czwartek w letnich miesiącach, należał do najbardziej popularnych atrakcji w jego
ogrodach. Był dostępny dla każdego, kto mógł sobie pozwolić na bilet wstępu. Jedynym
warunkiem było posiadanie maski. Zbyt demokratyczny charakter niektórych oferowanych
tu rozrywek raził pewnych ludzi, ale bal maskowy uważany był przez bardziej
tolerancyjnych dżentelmenów z wytwornych’ sfer za zabawny. Lekki posmak skandalu
otaczający ogrody był wyraźnie pociągający. W każdy czwartek na tanecznym parkiecie
spotykali się dandysi, oficerowie, kupcy, młodzi rozpustnicy i prowincjonalni dżentelmeni z
aktorkami, damami i całą gromadą różnego rodzaju łobuzów. Tańczyli w salach
ozdobionych imitacjami zabytków starożytnego Egiptu i Rzymu. Przyćmione światło
odbijało się od rzeźbionych kolumn, obelisków i posągów. W jednym rogu obszernej sali
zbudowano uproszczoną wersję egipskiej świątyni, uzupełnioną miniaturą sfinksa. W
przeciwległym rogu widniała rzymska fontanna, otoczona kolumnami, których kapitele
leżały w płytkiej sadzawce. Tu i ówdzie ustawione były imitacje mumii, potężne trony i
mnóstwo malowanych urn W zacisznych ciemnych alkowach stały kamienne ławy, na
których mogły usiąść dwie osoby. Kiedy przed trzema laty Artemis nabył upadające ogrody,
miał już gotową wizję tego, co chce stworzyć. Henry Leggett zadbał o ścisłe przestrzeganie
jego zaleceń. To on pertraktował z architektami i dekoratorami. Wkrótce rozległy teren
nabrał egzotycznego, okazałego, a zarazem tajemniczego charakteru. Nikt nie potrafi tak
docenić powabu marzeń jak człowiek, który nigdy nie oddaje się marzeniom. Muzyka
ucichła, tańczące pary znieruchomiały. Fałdy czarnego domina Madeline zastygły w
bezruchu. Jej oczy patrzyły na niego wyzywająco poprzez otwory w masce. - Czy teraz,
kiedy już dostatecznie się pan ubawił, żartując sobie ze mnie, możemy przystąpić do
interesów, sir? Ach, tak. Wiedział przecież, że nie mogą przetańczyć całej nocy. -
Oczywiście, pani Deveridge, możemy porozmawiać o interesach, ale nie tutaj. Takie
nieeleganckie sprawy omawia się w odosobnieniu. - Dlaczego nieeleganckie, sir?
- W oczach ludzi z wyższych sfer nie ma nic bardziej prostackiego niż interesy. Wziął ją pod
36
rękę i przez szerokie drzwi wyprowadził na oświetlony lampionami teren Pawilonów
Marzeń. Ciepła letnia noc przyciągnęła tłumy żądne nieco skandalicznych przygód i
rozrywek oferowanych w ogrodach. Starannie zaprojektowane oświetlenie potęgowało
wrażenia jakich dostarczały imitacje łuków triumfalnych, rzeźb, przed stawiających mityczne
sceny, i antycznych ruin, rozstawionych wzdłuż krętych, obsadzonych drzewami ścieżek.
Wysoko, nad ich głowami, akrobata spacerował po rozciągniętej linie; na dole grupa
elegantów obserwowała sztuczki magika ubranego w orientalny płaszcz. Wszędzie
spacerowali ludzie zajadając paszteciki sprzedawane w pobliskim barze. Mężczyźni i
kobiety flirtowali w cienistych ogrodowych altanach, potem znikali w ciemnych alejkach.
Towarzyszyły temu wszystkiemu muzyka śmiechy, nagłe wybuchy aplauzu. Madeline
spojrzała na grupkę hałaśliwych młodych ludzi tłoczących się przy wejściu do jaskini. - Ta
jaskinia sprawia wrażenie prawdziwej. - O to właśnie chodzi, pani Deveridge. Przycisnął
mocniej jej ramię i poprowadził w odległy kraniec ogrodu. Panowały tu prawie całkowite
ciemności. Mineli wejście do Kryształowego Pawilonu, gdzie widzowie mieli okazję obejrzeć
poruszane mechanizmami figurki żołnierzy walczących na polu bitwy. Z sąsiedniego
pawilonu dobiegały głośnie okrzyki zadowolenia. Madeline odwróciła się, by spojrzeć na
oświetlone wejście. - Jakie przedstawienie odbywa się tutaj?
- zapytała. - To jest Srebrny Pawilon. Wynająłem mesmerystę, żeby dał kilka pokazów. - Ach,
tak, oczywiście. To właśnie na ten pokaz wybrały się Nellie i Alice tamtego wieczoru. -
Spojrzała na niego pytająco. - Czy wierzy pan w mesmeryzm, sir? Artemis słuchał przez
chwilę entuzjastycznych odgłosów dobiegających z pawilonu. - Wierzę informacjom o
liczbie sprzedanych biletów. Mesmerysta spisuje się całkiem dobrze. Po jego ironicznej
odpowiedzi na twarzy Madeline pojawił się wyraz pewnego napięcia. - W teoriach Vanza są
pewne elementy, które można by określić terminem mesmeryzm. - Nie będę się z panią
spierał. Umysł jest dla nas nadal czymś nieznanym. Ta tajemnica leży u podstaw filozofii
Vanza. Wysypana żwirem alejka prowadziła do ciemniejszej części ogrodu. Spotykali coraz
mniej przechodniów. - Dokąd idziemy?
- zapytała zaniepokojona Madeline. - Do tej części ogrodu, która nie jest jeszcze udostępniona
publiczności. Tam będziemy sami. Przy okazji pokażę pani najnowszą atrakcję. - Cóż to
takiego?
- Nawiedzany Dwór. - Nawiedzany?
- Chyba nie boi się pani duchów - powiedział zaskoczony tonem jej głosu. - Nie uwierzyłbym w
to. Nie odpowiedziała, ale czuła jakieś wewnętrzne napięcie. Duchy? Kiedy doszli do
żywopłotu zamykającego tę część ogrodów, Artemis zdjął maskę. - Tutaj nie musi pani
obawiać się, że ktoś nas zobaczy. Ten teren jest zamknięty dla publiczności. Zawahała się,
a potem i ona zdjęła maskę. Jej czarne włosy lśniły w blasku księżyca. - Nawiedzany Dwór
jest jeszcze w budowie. - Artemis otworzył bramę i podniósł niezapaloną latarnię
postawioną obok niej. Otwarcie jest w przyszłym miesiącu. Przypuszczali’.
- , że spodoba się młodym ludziom i flirtującym parom. Madeline milczała, gdy jej towarzysz
zapalał latarnię i prowadził ją ścieżką pomiędzy wysokimi żywopłotami. Minęli drzwi budynku i
stanęli przed kamienną bramą. - To nowy labirynt - wyjaśnił Artemis, omijając bramę. Będzie
otwarty razem z Dworem. Sam go zaprojektowałem. wykorzystując wzory Vanza. Myślę, że
przysporzy nieco kłopotów moim klientom. - Nie wątpię. Ojciec zawsze twierdził, że labirynty
37
Vanza są wyjątkowo zawiłe. Uśmiechnął się, słysząc ton dezaprobaty w jej głosie. - Nie lubi
pani labiryntów?
- Gdy byłam mała, zachwycały mnie. Później zbyt mocno kojarzyły mi się z praktykami
vanzagarian. - Przestały więc panią bawić. Rzuciła mu enigmatyczne spojrzenie, ale nie
odpowiedziała. Minęli następny róg budynku. Gotycka fasada Nawiedzanego Dworu
majaczyła w świetle księżyca. Ciemne, wąskie okna budziły niepokój. Madeline przez
dłuższą chwilę przyglądała się imponującej budowli. - Wygląda dokładnie tak jak zamek w
jednej z powieści grozy pani York. Przysięgam, że dwa razy pomyślałabym, zanim
weszłabym do wnętrza. - Traktuję to jako komplement. Spojrzała na niego zaskoczona, po
chwili uśmiechnęła się. - Założę się, że i w projektowaniu tego budynku brał pan udział,
podobnie jak w przypadku labiryntu. - Tak. Myślę, że to miejsce wywoła dreszcz emocji u
moich najbardziej żądnych przygód gości. - Pawilony Marzeń są dla pana czymś więcej niż
tylko źródłem dochodów, prawda? - Przyznam się pani do czegoś, o czym nie mówiłem
nikomu, pani Deveridge - odezwał się Artemis po chwili zastanowienia, nadal przyglądając
się budynkowi. - Kupiłem te ogrody, bo wierzyłem, że są dobrą lokatą kapitału.
Zamierzałem zbudować tu domy i sklepy. Zapewne zrobiłbym to w końcu, ale odkryłem, że
bardziej odpowiada mi planowanie i projektowanie różnych atrakcji. Sprzedawanie marzeń
to zresztą lukratywne zajęcie. - Rozumiem. Czy zamierza pan nadal je prowadzić, kiedy
znajdzie pan sobie odpowiednią żonę?
- Nie podjąłem jeszcze decyzji. - Oparł nogę na niskim kamiennym murku, ograniczającym
ścieżkę prowadzącą do Dworu. - Już drugi raz pyta mnie pani o zamiary związane z
ożenkiem. Wyraźnie leży pani na sercu, żebym był szczery w stosunku do swej przyszłej
żony. - Gorąco polecam szczerość. - A co zrobić, jeśli będzie miała zastrzeżenia do mojego
sposobu zarobkowania? Madeline stała z rękami założonymi do tyłu. Wydawała się
zafascynowana tym gotyckim pawilonem. - Radzę, by był pan szczery, sir, i to od początku.
- Nawet jeśli będzie się z tym wiązać ryzyko, że ją utracę?
- Z doświadczenia wiem, że obłuda nie jest dobrą podstawą małżeństwa. - Mam przez to
rozumieć, że pani związek był oparty na tego rodzaju fundamencie?
- Mój mąż okłamywał mnie od pierwszego dnia, kiedy go spotkałam. Lodowaty ton, jakim to
powiedziała, zmroził go na moment. - W czym panią okłamał?
- We wszystkim. Okłamywał mojego ojca i oszukiwał mnie. Zbyt późno zorientowałam się, że
nie mogę wierzyć żadnemu jego słowu. Do tej pory usiłuję oddzielić fakty od zmyśleń. -
Niemiła sytuacja. - Gorsza, niż pan sobie wyobraża - powiedziała szeptem. Położył dłoń na
jej ramieniu. - Zanim przystąpimy do interesów, pani Deveridge, proponuję przyjęcie
pewnego układu. - Słucham pana. - Obiecajmy sobie, że w trakcie naszej współpracy nie
będziemy się wzajemnie okłamywać. Mogą być sprawy, o których nie chcemy rozmawiać.
Oboje możemy mieć własne tajemnice, każdy ma prawo do prywatności. Ale nie będziemy
kłamać, dobrze? - Łatwo zawrzeć taki pakt, sir, ale jak można mieć pewność że druga
strona nie kłamie? - Znakomite pytanie, pani Deveridge. Nie znam na nie odpowiedzi.
Powiem tylko tyle: to sprawa zaufania. - Mówią o mnie, że jestem szalona, i podejrzewają
mnie o morderstwo. Jest pan pewny, że może zaufać takiej osobie?
- Wszyscy mamy jakieś słabostki. Każdemu można coś zarzucić, nieprawdaż?
- Wzruszył ramionami. - Jeśli dojdzie do umowy, pani też będzie musiała przymknąć oczy na
38
pewne fakty związane ze mną. Na moją przynależność do vanzagarian i ten fatalny sposób
zarobkowania. Spojrzała na niego, a potem parsknęła śmiechem. - Doskonale, sir. Ma pan
moje słowo, cokolwiek jest ono warte. Nie będę pana okłamywać. - Ja też nie będę tego
robił. - Interesująca umowa, prawda? Pakt szczerości pomiędzy kobietą posądzaną o
zamordowanie męża a mężczyzną, który ukrywa przed światem prawdę o sobie. - Jestem
nią usatysfakcjonowany. A teraz, kiedy zawarliśmy wstępną umowę, może dowiem się,
czego pani ode mnie oczekuje, pani Deveridge. - Proszę się nie niepokoić, sir. Nie chcę od
pana niczego więcej ponad to, czego rozsądny człowiek może się spodziewać po szalonej
kobiecie. Chcę, żeby mi pan pomógł w odnalezieniu ducha - dokończyła, cały czas patrząc
na fasadę budynku. Artemis potrzebował dłuższej chwili, zanim dotarło do niego znaczenie
tych słów. ‘ - Nie mogę sobie wyobrazić, żeby dama o pani intelekcie i wykształceniu
wierzyła w zjawy. - A ja jestem bliska uwierzenia w to szczególne zjawisko powiedziała
przez zaciśnięte zęby. - Czy ten duch jakoś się nazywa?
- O, tak - odparła. - Renwick Deveridge. Może w tych plotkach było coś z prawdy? Może ona
naprawdę była szalona? Artemis uświadomił sobie nagle, że powietrze jest chłodne. Mgła
unosząca się znad Tamizy otulała ogrody. - Czy pani naprawdę wierzy, że pani zmarły
małżonek wrócił zza grobu, żeby panią dręczyć?
- zapytał ostrożnie. - Na krótko przed śmiercią w pożarze mój mąż przysiągł, że wymorduje
całą moją rodzinę. - Wielki Boże! - Udało mu się zamordować mojego ojca. - Winton Reed
zmarł podobno na atak serca. - Artemis przyglądał się jej uważnie. - To była trucizna, panie
Hunt. Moja ciotka próbowała go ratować, ale ojciec był już starym człowiekiem. Miał słabe
serce. Zmarł kilka godzin po pożarze. - Rozumiem - powiedział, starając się panować nad
głosem. - Nie sądzę, aby miała pani jakiś dowód na potwierdzenie tego faktu. -
Nie,żadnego. - Hmm. - Nie wierzy mi pan, prawda?
- Rozłożyła ręce. - Nie mam panu tego za złe. Ci, którzy uważają, że zamordowałam męża,
niewątpliwie sądzą, iż poczucie winy musiało doprowadzić mnie do tego, że widuję duchy. -
Widziała pani jego ducha?
- Nie. - Zawahała się. - Ale znam kogoś, kto widział. Szalona? A może sprytna morderczyni,
próbująca wykorzystać mnie do jakiś mrocznych celów? zastanawiał się. Tak czy inaczej, ta
rozmowa na pewno nie jest nudna. - Co to wszystko, zdaniem pani, znaczy?
- Wiem, że to brzmi niedorzecznie, ale ostatnio zaczynam wątpić w to, czy mój mąż naprawdę
zginął w pożarze. - O ile wiem, jego zwłoki zostały znalezione na pogorzelisku. - Tak.
Doktor go zidentyfikował, ale.
- .- . - A jeśli się pomylił? To chciała pani powiedzieć?
- Tak. Powiedziano, że zwłoki spłonęły, lecz zidentyfikowanie ich było możliwe. Niemniej mogła
zajść pomyłka. Odwróciła się nagle twarzą do swego rozmówcy. Jej oczy lśniły w blasku
latarni. - Tak czy inaczej, muszę poznać prawdę, i to szybko. Jeśli mój mąż żyje, mam
powody przypuszczać, że wrócił po to, żeby się zemścić na mojej rodzinie. Muszę
przedsięwziąć jakieś środki, żeby ocalić ciotkę i siebie. Patrzył na nią przez dłuższą chwilę.
- A jeśli się okaże, że jest pani ofiarą wybujałej wyobraźni? spytał w końcu. - Co wtedy?
- Proszę mi udowodnić, że się mylę, wierząc w powrót Renwicka zza grobu. Proszę mi
udowodnić, że jestem obłąkana. Obiecuję panu, sir, iż łatwo pogodzę się ze świadomością,
że cierpię na nerwowe zaburzenia. - Uśmiechnęła się kwaśno. Bądź co bądź, będę mogła
39
się leczyć. Moja ciotka jest biegła w sporządzaniu leków na takie dolegliwości. - A może
powinna” pani zwrócić się do detektywów z Bon Street? Może któryś z nich będzie w stanie
pani pomóc?
- Nawet gdybym przekonała jakiegoś detektywa, że nie jestem szalona, nie miałby szansy
poradzić sobie z ekspertem w sztuce walki Vanza. - Deveridge był ekspertem?
- Tak. Nie był mistrzem, chociaż bardzo tego pragnął, ale wiem, że miał wielkie umiejętności.
Muszę panu powiedzieć, sir, że po przejrzeniu notatek mojego ojca doszłam do wniosku, że
poza panem istnieje tylko jedna osoba, której mogłabym się poradzić. Niestety, ten człowiek
jest w tej chwili nieosiągalny. Z jakichś powodów zirytowała go informacją, że rozważała
możliwość zaangażowania kogoś innego. - Kim jest ten człowiek, który mógłby sprostać
pani wymaganiom?
- Pan Edison Stokes. - Przebywa w tej chwili poza Anglią mruknął Artemis. Ożenił się
niedawno i o ile wiem, ogląda z małżonką rzymskie ruiny. - Tak. To ograniczyło mój wybór. -
Zawsze jest mi miła świadomość, że znalazłem się na początku listy, choćby nawet za
sprawą zbiegu okoliczności. Madeline spojrzała mu w oczy. - No dobrze, sir. Czy pomoże
mi pan w moich dociekaniach w zamian za dziennik ojca? Nie widział w jej oczach
szaleństwa, jedynie zdecydowanie i odrobinę rozpaczy. Jeśli jej nie pomogę, pomyślał, to
albo zdecyduje się działać samotnie, albo poprosi o pomoc któregoś zdziwaczałych
członków Towarzystwa Vanzagarian. Jeśli jej obawy były uzasadnione, to każda z tych
dróg mogła się okazać wielce ryzykowna, i Jeśli były uzasadnione. Miał wiele powodów, by
nie wiązać się z tą kobietą, ale wolał o nich w tej chwili nie myśleć. - Spróbuję się czegoś
dowiedzieć - powiedział. Zauważył, że chce zaprotestować, ale powstrzymał ją gestem
ręki. - Jeżeli potwierdzą się pani obawy, porozmawiamy ponownie. Więcej nie mogę
obiecać. Uśmiechnęła się do niego w taki sposób, że światło latarni w porównaniu z tym
uśmiechem wydało mu się całkiem blade.
- Dziękuję panu, sir. Zapewniam pana, że po zakończeniu współpracy przekażę panu dziennik
ojca. - Tak. Będę go miał. W ten czy inny sposób, pomyślał. - Przypuszczam, że teraz
zechce mi pan zadać parę pytań. - Bardzo wiele pytań. - Podejrzewam, że to, co powiem,
zabrzmi dla pana co najmniej dziwnie. - Nie wątpię, i - Zapewniam pana, że mam
dostateczne powody, by się niepokoić. - Prawdę mówiąc...
- Słucham?
- spojrzała na niego pytająco. - Skoro uzgodniliśmy, że będziemy wobec siebie szczerzy,
powinna pani wiedzieć, że uważam panią za bardzo atrakcyjną kobietę. Po dłuższej chwili
Madeline odezwała się tonem pełnym rezygnacji. - Czyżby? To fatalne. - Nie wątpię, ale tak
jest. - Miałam nadzieję, że unikniemy tego rodzaju komplikacji. - Ja też. - Tak czy inaczej,
mogę chyba oczekiwać, że zachowa się pan rozsądniej „niż dżentelmeni podobnie
zauroczeni. - Zauroczeni.. Tak, to właściwe słowo. - Z pewnością nie jest pan jedynym
mężczyzną dotkniętym tym szczególnym zainteresowaniem moją osobą. - Niewątpliwie
powinienem doznać ulgi, wiedząc, że nie jestem odosobniony. - Trudno to zrozumieć, ale
tak już jest. W minionym roku otrzymałam sporo listów i bukietów od dżentelmenów,
próbujących nawiązać ze mną romans. - Rozumiem. - Wydaje mi się to dziwne, ale ciocia
Bemice tłumaczy to tym, że pewnych panów pociągają wdowy. Najwidoczniej
przypuszczają, że dama w mojej sytuacji ma już jakieś obycie w świecie i mężczyzna nie
40
musi kłopotać się jej. Hmm.
- .
- . Brakiem doświadczenia, jeśli tak można to określić. - Innymi słowy, nie musi zważać na jej
niewinność. - Właśnie tak. Jak mówi ciocia Bemice, wdowy mają w sobie coś, co pociąga
mężczyzn. - Hmm. - Mogę nawet się domyślać, że tym czymś jest doświadczenie. - Hmm. -
Należałoby jednak przypuszczać, że okoliczności, w jakich zostałam wdową, powinny
zniechęcać dżentelmenów. - Owszem. - Rozumiem, że doświadczenie może być
pociągające, ale przyznam się, że nie mogę pojąć, dlaczego mężczyźni interesują się
kobietą, o której się mówi, że z zimną krwią zamordowała męża. - Różne są gusta.
Postanowił nie wspominać o zawieranych w klubach zakładach. Tysiąc funtów nagrody dla
mężczyzny, który spędzi z nią noc, dostatecznie wyjaśniało wszystkie te bukiety i
zaproszenia, które otrzymywała. Mogłaby jednak poczuć się dotknięta. - Chciałam dać
panu tylko jedną radę: proszę skorzystać z wszystkich swoich vanzagariańskich talentów,
żeby zabezpieczyć się przed jakimikolwiek próbami nawiązania ze mną romantycznych
związków. Ujął jej twarz i powiedział: - Z przykrością muszę stwierdzić, że nawet moje
umiejętności mistrza nie wystarczą, by pokonać pragnienie nawiązania z panią bliższych
kontaktów. - Naprawdę?
- Naprawdę. Nerwowo przełknęła ślinę. To bardzo dziwne. - Nieprawdaż? Ale już wcześniej
dała mi pani do zrozumienia, że dżentelmeni z Towarzystwa Vanzagarian są dziwakami.
Nachylił się i pocałował ją, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć. Wyczuł, że jest
zaskoczona i zakłopotana, ale nie próbowała go odsunąć. Objął ją i mocno przytulił do
piersi. Była teraz bliżej, znacznie bliżej niż w tańcu. Ogarniało go coraz mocniejsze
podniecenie. Oszałamiał go jej subtelny zapach. Mruknęła coś cicho i nagle jej wargi się
rozchyliły. Wsunął dłoń pod domino, tuż poniżej stanika sukni. Delikatne dotknięcie jej piersi
sprawiło, że krew mocniej zaczęła krążyć w jego żyłach. Wdowy coś w sobie mają,
pomyślał. W jej reakcji na pocałunek wyczuwał jednak pewne skrępowanie. Uświadomił
sobie, że ta kobieta od roku jest wdową, a jej małżeństwo najwyraźniej nie było
satysfakcjonujące. Zdumiała go natomiast reakcja własnego ciała. Umiał przecież panować
nad sobą, nawet w kontaktach z kobietami. Poza wszystkim nie był już mężczyzną
pierwszej młodości. Mocniej zacisnął ręce na szczupłym ciele Madeline i ustami dotknął
delikatnej skóry jej szyi. Drżała w jego ramionach. Wplotła palce w jego włosy. Tak, wdowy
mają coś w sobie. A przynajmniej ta, utwierdził się w tym przekonaniu. - Artemisie -
szepnęła. Zdawało jej się, że jakaś tama pękła gdzieś wewnątrz niej. Ogarnęła go fala
pożądania. Od lat nie doznał tak gwałtownych uczuć. Bronił się przed nimi, obawiając się,
że pozbawią go władzy nad sobą. Teraz jednak poddał się im. - Myliłem się - szepnął. - Jest
pani bardziej niebezpieczna, niż sądziłem. - Nie. - Tak. - Może jest to jedynie zauroczenie, o
którym mówiłam przed chwilą. - Być może, ale wcale nie byłbym pewny. Próbował zebrać
myśli, nadal ją całując. Nie było to łatwe, ale jedno wiedział z całą pewnością: nie mógł
kochać się z nią tutaj, na mokrej trawie. Wziął ją na ręce i ruszył w stronę schodów
Nawiedzanego Dworu. - Na Boga! - Madeline oderwała wargi od jego ust i znieruchomiała.
Wpatrywała się w fasadę budynku szeroko otwartymi oczami. - Okno! - Co takiego?
- Przywrócony do rzeczywistości tonem jej głosu, Artemis postawił ją na ziemi i powiódł
wzrokiem po rzędach wysokich sklepionych okien. - Co pani zobaczyła?
41
- Tam ktoś jest. - Wpatrywała się w ciemne okno na pierwszym piętrze. - Widziałam, jak się
poruszył. Przysięgam. - Wierzę pani - mruknął Artemis. - Ale kto? - zapytała. - Mój młody
przyjaciel Zachary albo któryś z jego pomocników. Ostrzegałem ich wielokrotnie, aby
trzymali się z dala; od tego budynku, dopóki nie zostanie dokończony, ale te cholerne małe
diabły były zbyt zaciekawione atrakcjami, jakie mogą tu znaleźć. Sami zresztą podpowiadali
Henry’emu różne sztuczki. - Artemisie, zaczekaj! - zawołała, gdy ruszył w stronę schodów,
- Proszę tu zostać. - Uniósł latarnię i otworzył frontowe drzwi. - To nie potrwa długo. Zaraz
przegonię tych chłopców - Nie podoba mi się to. Proszę, odejdźmy stąd. Niech pan przyśle
któregoś ze swoich pracowników, żeby zaprowadził porządek. Jej niepokój wydał mu się
całkiem bezpodstawny. Z drugiej strony ta kobieta bała się przecież ducha zamordowanego
męża. Pomyślał o kratach, żaluzjach i dzwoneczkach zainstalowanych w jej domu. Cóż za
fatalny los rzucił mnie w jej ręce, pomyślał. Teraz jednak nie mógł się już wycofać i to tylko z
powodu notatnika jej ojca. - Proszę się uspokoić powiedział łagodnie. - Za chwilę, wrócę.
Wszedł do wnętrza. Światło lamp odbijało się od ścian ho i prowadzących na górę
kręconych schodów. Przestrzeń za nimi pozostawała w głębokim cieniu. - Do licha, jak
można być tak upartym! - Madeline uniosła lekko spódnicę i wbiegła za Artemisem do holu.
- Naprawdę widziałam kogoś w oknie. - Mówiłem już, że pani wierzę. - Proszę mnie nie
rozśmieszać, sir. Jest pan teraz moim pracownikiem. Jeśli koniecznie chce pan spotkać
tego intruza, to czuję się w obowiązku towarzyszyć panu. Szybko doszedł do wniosku, że
nie zmusi jej, żeby zawróciła. Wyraźnie była zbyt przejęta tym, co zobaczyła w ciemnym
oknie. Pozostawienie jej na ścieżce przed budynkiem spotęgowałoby jeszcze ten niepokój.
Zresztą wydawało się nieprawdopodobne, żeby intruz, jeśli w ogóle istniał, mógł stanowić
prawdziwe zagrożenie. - Skoro się pani upiera.
- . - Ruszył wąskimi schodami w górę. Światło latarni tańczyło na ścianach, stwarzając
niesamowity nastrój. - Proszę się nie obrażać, ale ja nie dałabym nawet pensa, żeby
zobaczyć te wszystkie zaplanowane tu atrakcje. - Wygląda to efektownie, prawda?
- Wskazał palcem zbielałe kości wiszące we wnęce. - A co pani myśli o tym szkielecie?
- Absolutnie przerażający. - To wkład Małego Johna w dekorację wnętrza. Kiedy już wszystko
zostanie ukończone, będzie tu więcej takich szkieletów, duchów i korpusów bez głów
zwisających z sufitu. Jeden z chłopców zaproponował, żeby taką zakapturzoną zjawę
ustawić u szczytu schodów. ~ Artemisie, na litość boską! To nie czas na zwiedzanie. Tu
gdzieś kryje się ten intruz. Być może czeka, żeby nas zaatakować. ~ To mało
prawdopodobne. Zachary i jego przyjaciele dobrze wiedzą, że nie lubię takich kawałów. -
Bardzo nie lubię, pomyślał. Jeśli wpadnie mi w ręce ten łobuz, który przerwał mi intymne
spotkanie z Madeline, przekona się, jak bardzo źle postąpił. - Na ogół ci chłopcy są w
porządku, ale niekiedy.
- Przerwał nagle, gdyż jego uwagę zwrócił jakiś ruch u szczytu schodów. W świetle lampy
dostrzegł brzeg płaszcza, ale tajemnicza postać zdążyła się oddalić. Niemal bezgłośna
pobiegła w głąb długiego korytarza. - Artemisie - szepnęła Madeline. Nie zwracając na nią
uwagi, ruszył za uciekającym intruzem.
- Po chwili usłyszał, że Madeline biegnie za nim. Żałował, że pozwolił, by mu towarzyszyła.
Przez moment widział uciekającego, ale mógł tylko stwierdzić, że jest to dorosły mężczyzna
nie chłopiec, Na końcu korytarza trzasnęły drzwi. Artemis zatrzymał się przed nimi,
42
postawił latarnię i nacisnął klamkę. Drzwi jednak nie ustąpiły. - Ten drań przesunął pod nie
coś ciężkiego - powiedział do Madeline. Nachylił się i mocno popchnął je ramieniem. -
Pomogę panu. - Oparła ręce na drewnianych drzwiach. Artemis poczuł, jak ustępują, a
podłożony pod nie ciężki przedmiot przesuwa się po podłodze. Usłyszał jakiś szelest w
głębi pomieszczenia. - Co on tu robi, u wszystkich diabłów! - mruknął. Jeszcze raz
popchnął drzwi. Uchyliły się na tyle, że mógł już przez nie przecisnąć się do ciemnego
wnętrza, Proszę tu zostać - powiedział do Madeline tonem, który nie budził wątpliwości, że
jest to rozkaz. - Na litość boską, niech pan uważa. Artemis, zgięty wpół, wślizgnął się do
pomieszczenia i natychmiast odsunął się na bok w głęboki cień, by uniknąć ewentualnego
ciosu. Szybko jednak zorientował się, że przybył zbyt późno. W powiewie chłodnego
powietrza, wpadającego przez okno ‘ wychodzące na niewielki balkon, kołysały się wiszące
u sufitu, . oświetlone światłem księżyca, sztuczne pajęczyny. > Cholerny idiota, pomyślał
Artemis. Wydawało mu się, że umknie tą drogą. Jeśli nie wybrał ryzykownego skoku z tej
wysokości na ziemię, to znalazł się w pułapce. Zwierzę w pułapce jest często wyjątkowo
niebezpieczne. Okrążył świeżo pomalowaną makietę grobowej krypty i ostrożnie zbliżył się
do okna. Widział stąd cały balkon. Był pusty. - Nikogo nie ma szepnęła Madeline, stojąca
na środku pokoju. - Zniknął. - Miał wielkie szczęście, jeśli nie skręcił karku, skacząc z
balkonu. - Nie słyszałam żadnego hałasu. Miała rację. Artemis wyszedł na balkon i spojrzał
w dół. Nie zobaczył skulonej postaci leżącej na trawie. Nie widział nikogo, kto biegłby
pomiędzy drzewami w stronę rzadko używanej południowej bramy. - Uciekł - szepnęła
Madeline. - To niemożliwe, żeby skacząc z tej wysokości, nie skręcił sobie nawet nogi. -
Cofnął się i spojrzał w górę. - Dach?
- Nie wchodzi w rachubę. Miałby problem z opuszczeniem tej kryjówki... - Artemis przerwał,
gdyż czubkiem buta dotknął jakiegoś miękkiego przedmiotu. Spojrzał pod nogi. - Do diabła!
- Co to jest?
- zapytała Madeline, gdy schylił się, by podnieść przedmiot. - To jest wyjaśnienie, dlaczego ten
intruz nic sobie nie zrobił, opuszczając balkon przed paroma minutami. - Artemis wyciągnął
rękę, w której trzymał linę ze skomplikowanym węzłem zasupłanym na końcu. -
Skorzystał z niej, żeby wejść do budynku i go opuścić. Madeline westchnęła. - Teraz
przynajmniej uwierzył mi pan, że nie widziałam ducha. - Przeciwnie. Nie sądzę, żebyśmy
mogli być tego całkowicie pewni. - Co chce pan przez to powiedzieć?
- zapytała Madeline nieruchomiejąc, Artemis obracał w palcach grubą linę. - To jest węzeł
Vanza. Proszę opowiedzieć mi wszystko od początku powiedział Artemis.
Madeline z rękami splecionymi za plecami stała przy oknie, patrzyła na ogród i próbowała
zebrać myśli. W skupieniu się przeszkadzała jej świadomość, że Artemis, niedbale oparty o
biurko, czeka na wyjaśnienie. !’ Ubiegłej nocy, zaraz po incydencie w Nawiedzanym Dworze,
odprowadził ją do domu, sprawdził zamki przy oknach ‘obiecał przysłać kogoś, kto będzie
obserwować dom przez resztę nocy. - Teraz trzeba się odprężyć - powiedział, żegnając się z
nią. - Muszę przemyśleć pewne sprawy. Wrócę rano i ustalimy plan działania. [ Niemal przez
całą noc Madeline zastanawiała się, jaką część prawdy ma ujawnić.
- Mówiłam panu, że Renwick otruł mojego ojca - zaczęła, starannie dobierając słowa. - Gdy go
znalazłam, jeszcze żył. Bemice próbowała go ratować, ale nawet jej najsilniejsze odtrutki
43
okazały się nieskuteczne. Powiedziała, że mój mąź użył jakiegoś vanzagariańskiego
specyfiku. - Proszę mówić dalej. Z tonu głosu Artemisa nie potrafiła wywnioskować, czy jej
wierzy. - Już wcześniej wszyscy wiedzieliśmy, że Renwick nie jest normalny. Potrafił to
świetnie ukrywać przez wiele miesięcy, na tyle długo, że udało mu się oszukać mojego
ojca, mnie i innych. W końcu jednak stało się to dla nas oczywiste. - W jaki sposób
zorientowała się pani, że mąż jest szaleńcem? Madeline zawahała się. - Zaraz po ślubie
okazało się, że coś z nim nie jest w porządku. Długie godziny spędzał w swoim pokoju na
poddaszu. Nazywał go laboratorium. To pomieszczenie zawsze było zamknięte. Nie
pozwalał nikomu tam wchodzić. Któregoś dnia jednak, kiedy oddawał się medytacjom,
wykradłam mu klucz, - Przeszukała pani ten pokój? . - Tak. - Opuściła wzrok na swoje
dłonie. - Uważa pan zapewne, że posłuszna żona nie powinna tak postępować. Artemis
zignorował tę uwagę. - Co pani znalazła?
- Dowody na to, że Renwick poważnie zajmuje się ciemnymi stronami filozofii Vanza - odparła,
patrząc mu w oczy. - Jaki rodzaj dowodów?
- Pisma, książki, notatki. Takie alchemiczne nonsensy, którymi mój ojciec zawsze gardził.
Uważał, że ten rodzaj wiedzy nie ma nic wspólnego z prawdziwą filozofią Vanza. Z moich
własnych badań wiem, że zawsze istniał w tej filozofii ciemny nurt magii i alchemii. -
Cholerne okultystyczne bzdury. Mnisi z Garden Temples nie nauczają tego. Ta wiedza jest
zakazana. - Zakazana wiedza jest dla wielu ludzi szczególnie pociągająca - powiedziała
Madeline unosząc brwi. - Pani mąż, jak się domyślam, zaliczał się do nich. - Tak. To był
prawdziwy powód, dla którego nawiązał kontakt z moim ojcem i wkręcił się do naszego
domu. Posunął się nawet do tego, że poślubił mnie, licząc na to, że ojciec nauczy go tego,
co było mu potrzebne. Uważał, że jeśli zostanie członkiem rodziny, teść nie będzie miał
przed nim tajemnic. - Jakie tajemnice Deveridge chciał poznać?
- Po pierwsze, zamierzał nauczyć się archaicznego języka Vanza, w którym napisane są stare
księgi dotyczące alchemii . magii. - A po drugie?
- Renwick chciał zostać mistrzem Vanza. Obsesyjnie tego pragnął. - A pani ojciec nie
zamierzał przekazać mu wiedzy niezbędnej, by znaleźć się w tych najwyższych kręgach,
prawda? Madeline odetchnęła głęboko. - Tak. Zorientował się w końcu.
- .- . zbyt późno, że Renwick [ jest złym człowiekiem. Mój mąż uważał, że jeśli rozszyfruje
tajemnice zawarte w okultystycznych tekstach Vanza, stanie się wszechwładnym magiem.
~ Musiał być szalony, jeśli w to wierzył. Gorzej niż szalony. Miał mordercze instynkty. Na
krótko przed śmiercią ojciec ostrzegł swoją siostrę i mnie, że Renwick Przysiągł, iż zabije
nas wszystkich. Ten człowiek zamierzał zniszczyć całą naszą rodzinę dlatego tylko, że
ojciec nie chciał mu przekazać wiedzy niezbędnej do rozszyfrowania starych,
okultystycznych ksiąg. - Na szczęście zginął z ręki włamywacza, zanim zdołał dokonać tej
zemsty - rzekł spokojnie Artemis. - Tak. - Madeline napotkała jego uważny wzrok. - Moja
ciotka uważa, że jedynym wytłumaczeniem tego jest zżądzenie losu. - Hmm.
- .- . - Artemis skinął głową. - Zrządzenie losu zawsze wygodne wytłumaczenie tego rodzaju
zdarzeń, prawda? Madeline odchrząknęła nerwowo. - Nie wiem, co by się stało, gdyby
Renwick żył. śmierci ojca nikt już nie mógł obronić przed nim ciotki i mnie. - Jeśli to, co pani
powiedziała, jest prawdą, to zaczyna rozumieć pani kłopotliwe położenie. Zamknęła na parę
sekund oczy, próbując się uspokoić. - Pan mi nie wierzy?
44
- Powiedzmy, że wstrzymuję się z ostateczną opinią w tej sprawie. - Wiem, że brzmi to
niedorzecznie, sir, ale to jest prawda. Nerwowo splotła dłonie i mówiła dalej: - Przysięgam,
że nie jestem obłąkana. To, co powiedziałam, nie jest wytworem wybujałej wyobraźni.
Proszę mi wierzyć. Artemis przyglądał jej się przez chwilę, potem bez słóv podszedł do
stolika, na którym stała ciężka kryształowa karafka z brandy, napełnił kieliszek i wrócił do
biurka. - Proszę to wypić - rzekł, kładąc dłoń na ramieniu Madeline. Czuła na palcach chłód
szkła. Spojrzała na zawartość kieliszka. - Jest dopiero jedenasta rano. O tej porze nie pije
się brand - Byłaby pani zaskoczona, gdybym powiedział, co niektór ludzie robią o tej porze.
- Jest pan podobnie uparty jak ciocia Bernice ze swoi! miksturami. - Wypiła łyk trunku.
Uczucie ciepła w przełyl podziałało na nią zaskakująco dobrze. Tak dobrze, że
zdecydowała się na drugi łyk. - A teraz spróbujmy ocenić sytuację - zaproponował Artemis. -
Minął rok od śmierci pani męża. Co takiego, poza incydentem w Nawiedzanym Dworze,
zdarzyło się w tym czasie, że nabrała pani przekonania, że Renwick Deveridge wrócił, by
zemścić się na pani i jej bliskich?
- Proszę mnie źle nie zrozumieć, sir. - Odstawiła kieliszek na biurko. - Znane są mi plotki, że
ulegam chorobliwym przewidzeniom, ale mam dostateczne powody, by obawiać się, że
dzieje się coś dziwnego. - Widzę, że brandy korzystnie działa na pani umysł. Artemis
uśmiechnął się. - Proszę mi opowiedzieć o duchu Renwicka Deveridge’a. Splotła ręce na
piersiach i zaczęła spacerować po pokoju. - Na pewno nie wierzę w to, że Renwick w jakiś
sposób wstał z grobu i wrócił, żeby nas nękać. Jeśli jest gdzieś między ludźmi, to znaczy,
że nie zginął w pożarze. Prosiłam pana o pomoc w polowaniu na ducha, ale tak naprawdę
to nie wierzę w zjawy. - Tak też przypuszczałem. - Artemis, oparty o półkę z książkami,
uważnie przyglądał się Madeline. - Pozwoli pani, że inaczej sformułuję moje pytanie. Czy
ostatnio zdarzyło się coś, co sprawiło, że boi się pani Renwicka Deveridge’a? Wyjaśnienie
tego nie będzie łatwe, pomyślała. - Przed tygodniem otrzymałam list od dżentelmena, który
był kolegą mojego ojca. On również, w pewnym stopniu, jest specjalistą od dawnych
języków i studiował antyczny język vanzagara. - Co było w tym liście? - Napisał, że widział
ducha Renwicka w swojej bibliotece. Uważał, że powinien poinformować mnie o tym
zdarzeniu. - O, do diabła! Madeline westchnęła. - Wiem, że brzmi to nieprawdopodobnie,
sir, ale musi pan to, choć w części, potraktować poważnie, jeśli w ogóle mamy coś z tym
zrobić. - Kim był ten uczony, który twierdzi, że widział duchal - Lord Linslade. - Linslade?
- Artemis spojrzał na nią z niedowierzaniem Wszyscy wiedzą, że to wariat. Od lat widuje
duchy. Słyszałem, że podobno regularnie rozmawia ze swą zmarłą żoną. - Wiem. -
Madeline przerwała spacerowanie i usiadła na najbliższym krześle. - Proszę mi wierzyć, że
chociaż list mnie zaskoczył, to nie przywiązywałam do niego wagi, dopóki.
- .- . - Dopóki co?
- Dopóki przed czterema dniami nie otrzymałam listu pana Pitneya. - Batona Pitneya?
- Zna go pan?
- Spotkałem go kilka razy przed laty. On również specjalizuje się w starożytnych językach. -
Owszem. - O ile wiem, stał się ostatnio takim samym dziwakiem jak Linslade. - Tak, jest
zbyt dziwaczny nawet jak na członka Towarzystwa Vanzagarian. Od lat uważa, że śledzą
go zjawy, które nazywa Obcymi. Podobno w ciągu tego roku zwolnił całą służbę, żeby
Obcy, udając służących, nie zakradli się do jego domu. - Czy Pitney też twierdzi, że widział
45
ducha Renwickae Deveridge’a? - Nie, panie Hunt. - Madeline stukała palcami o oparcie
krzesła, starając się uzbroić w cierpliwość. - W swoim liście nie wspomniał ani słowem o
duchach. - Co wobec tego pisał? Wstała, zdjęła z szyi łańcuszek i z zawieszonym na nim
kluczykiem podeszła do tej samej szafki, w której przechowywała notatki ojca o członkach
Towarzystwa Vanzagarian. Otworzyła drzwiczki, wyjęła list, przez chwilę patrzyła na tekst,
napisany drobnym nieczytelnym pismem, i bez komentarza wręczyła list Artemisowi. Ten
przeczytał go głośno: Droga Pani D. Jako dawny kolega Pani szanownego ojca, czuję się
zobowiązany powiadomić Panią, że jeden z Obcych, po latach dyskretnego obserwowania
mnie, stał się na tyle zuchwały, że starał się wedrzeć do mojej biblioteki. Na szczęście
zapobiegły temu zamki i inne zabezpieczenia. Niemniej faktem jest, że ten Obcy próbował
znaleźć dojście do moich książek i notatek, a to nasuwa mi przypuszczenie, że może być
groźny dla innych znawców starych języków. Pani ojciec wspomniał kiedyś, że przekazał
Pani wiedzę na temat języka vanzagara. Wiem również, że nadal posiada Pani księgi i
papiery Wintona Reeda. Uznałem, że powinienem Panią ostrzec, że ktoś, być może,
poszukuje tego rodzaju materiałów. Jak Pani wie, krążyły ostatnio pogłoski o starym tekście
Vanza zwanym Księgą Tajemnic. To czysty nonsens, oczywiście, ale te pogłoski mogły
sprawić, że Obcy zdecydowali się wyjść z cienia, by zdobyć tę księgę.
- .- . Artemis złożył list i się zamyślił. Madeline uznała to za dobry znak. - Rozumiem, że to
niewiele wnosi do sprawy - powiedziała. - List o duchu od dżentelmena, który rzekomo
widuje je regularnie, i ostrzeżenie o zjawie, która, być może, usiłowała dostać się do
biblioteki innego dżentelmena od lat nawiedzanego przez zjawy. Mimo to nie mogę zmusić
się do zignorowania tych listów od Linslade’a i Pitneya. - Nie musi mi pani tego wyjaśniać,
Madeline - rzekł spokojnie Artemis. - Teraz już rozumiem, że może pani czuć się
zaniepokojona. - Widzę, że dostrzega pan związek pomiędzy tymi dwoma! listami, sir -
powiedziała z wyraźną ulgą. - Naturalnie. Każdy z nich, potraktowany oddzielnie, można by
uznać za dzieło wariata, ale razem zaczynają coś znaczyć.
- ! - No właśnie. Wyraźnie zaczyna mnie rozumieć, pomyślała. Jest w końcu mistrzem Vanza.
Zdolność dostrzegania tego, co kryje się za pozornie banalnymi faktami, była jedną z
podstawowych zasad tej filozofii. - Najbardziej interesujące jest w tym to, że Linslade jes(
przekonany, że nie spotkał jakiejś tam zjawy, ale ducha nieżyjącego pani męża - podkreślił
Artemis. - Rozumie pan, dlaczego uznałam za konieczne zastosować pewne środki
ostrożności i dowiedzieć się czegoś więcej w tej sprawie. - Całkiem słusznie.
Przypuszczam, że chciałaby pani zacząć od Linslade’a. - Moglibyśmy odwiedzić go dzisiaj
po południu, jeśli to panu odpowiada. - Muszę przyznać, że intryguje mnie ta sprawa. Nigdy
nie próbowałem nawiązywać bliższych kontaktów z człowiekiem który regularnie rozmawia
z duchami. Jak to miło, że pani mnie odwiedziła, pani Deveridge. - Lord Linslade uśmiechał
się radośnie, wskazując Madeline krzesło. Mogła przysiąc że jego ptasie oczy skrzyły się z
zadowolenia, gdy zwrócił się do Artemisa. - Cieszę się, że znów pana widzę, Hunt. Minęło
sporo czasu od naszego ostatniego spotkania, nieprawdaż?
- Kilka lat, jak mi się wydaje - odparł Artemis. - Tak. Tak. - Starszy pan pokręcił głową i usiadł
za biurkiem. - Zbyt długo, sir. O ile wiem, studiował pan w Garden Temples i jest pan teraz
mistrzem dawnych sztuk walki. Madeline przyglądała się portretowi lady Linslade,
wiszącemu na ścianie za biurkiem lorda. Obraz ukazywał tęgą kobietę z obfitym biustem,
46
która za życia musiała mocno górować wzrostem nad drobnym małżonkiem. Ubrana była w
wieczorową suknię z dużym prostokątnym dekoltem, ozdobioną etruskimi i greckimi
wzorami. Takie suknie modne były w czasach, kiedy zmarła, dwanaście lat temu. Madeline
wiedziała, że Linslade’owie zawsze przywiązywali wagę do modnego stroju, a teraz lady
Linslade została na zawsze przykuta do sukni sprzed dwunastu lat. Mąż jej jednak nadążał
za bieżącą modą. Tego dnia miał na sobie dobrze uszyty garnitur z różową satynową
kamizelką i fular zawiązany w najmodniejszy, raczej skomplikowany sposób. - Muszę pani
powiedzieć, moja droga, że odbyłem niezwykle interesującą rozmowę z pani ojcem -
powiedział starszy pan, patrząc na Madeline promiennym wzrokiem. Na moment zamarła. -
Rozmawiał pan z moim ojcem?
- zapytała wreszcie. - Owszem. - Linslade uśmiechnął się. - Muszę przyznać, że lepiej
rozumiałem go teraz niż wtedy, gdy był żywy. Madeline zauważyła błysk rozbawienia w
oczach Artemisa, ale próbowała to zignorować.
- O czym rozmawiał pan z moim ojcem? - zapytała uprzejmie - Zwykle nasze rozmowy
dotyczyły badań nad dawnym językiem vanzagara - odparł Linslade. - Winton Reed dzielił
się ze mną bardzo interesującymi spostrzeżeniami. Zawsze byłem zdania, że on i Ignatius
Lorring to najwyższe europejskie autorytety w tej dziedzinie. - Rozumiem. - Madeline
spojrzała niepewnie na swego towarzysza. Nie wiedziała, o co teraz zapytać. - Proszę mi
powiedzieć odezwał się Artemis czy w ostatnich dniach rozmawiał pan też z Lorringiem?
- Lorring nie uznał za stosowne zjawić się u mnie od kilku miesięcy, to znaczy od czasu, jak
umarł. Nie dziwi mnie to zresztą. - Starszy pan wzruszył ramionami. - Zawsze był
wyjątkowo arogancki i pewny siebie. Uważał się za największy autorytet we wszystkim, co
dotyczy wiedzy Vanza. Wątpię, czy jego śmierć cokolwiek zmieniła. - To on odkrył wyspę
Vanzagara - przypomniał Artemis. Lorringowi zawdzięczamy to, że poznaliśmy filozofię i
sztuki walki Vanza. Był założycielem i pierwszym wielkim mistrzem Towarzystwa
Vanzagarian. Wydaje się, że jego wysokie mniemanie o sobie było uzasadnione. - Tak, tak,
wiem o tym. - Linslade machnął ręką. - Nik’ nie kwestionuje jego pozycji jako odkrywcy
Vanzagary, jednak mówiąc szczerze, miałem nadzieję, że odwiedzi mnie po śmierci. Pod
koniec życia poważnie chorował, jak pan wie Nie przyjmował gości. Nigdy nie miałem okazji
zapytać go. co sądzi o pewnych pogłoskach, które krążyły na krótko przed jego śmiercią. -
O jakich pogłoskach pan mówi?
- zapytał Artemis. - Pan też je zapewne słyszał, sir. Przed paroma miesiącami członkowie
Towarzystwa Vanzagarian byli bardzo poruszeni plotkami o kradzieży pewnej starej księgi.
- Księgi Tajemnic - podpowiedział Artemis. - Tak, dotarły do mnie te plotki, ale nie
przywiązywałem do nich wagi. - Nie, oczywiście, że nie - rzucił pośpiesznie Linslade.
Kompletna brednia, ale ciekawiłaby mnie opinia Lorringa w tej sprawie. Zgodnie z tym, co
słyszałem - Artemis zastanawiał się przez moment - Księga Tajemnic, jeśli w ogóle istniała,
zginęła w pożarze willi Farrella Blue we Włoszech. Tak, wiem o tym. - Linslade westchnął. -
Niestety, Blue też nie porozumiał się ze mną po śmierci, nie mogłem więc go o to zapytać.
Ta rozmowa donikąd nie prowadzi, pomyślała Madeline postanowiła się do niej włączyć. -
Milordzie, wspomniał pan w swoim liście, że widział się pan niedawno z moim zmarłym
mężem. - Właśnie tutaj, w mojej bibliotece. - Twarz starszego pana przybrała wyraz
zatroskania. - Było to dla mnie zaskakujące. Spotkałem go kilka razy, kiedy studiował u pani
47
ojca, ale nigdy nie zawiązało się pomiędzy nami coś, co można by nazwać przyjaźnią. -
Uważał go pan za kolegę?
- zapytał Artemis. - Na pewno łączyły nas wspólne zainteresowania, ale Deveridge nie cenił
sobie moich teorii i opinii. Prawdę mówiąc, dał mi wyraźnie do zrozumienia, że uważa mnie
za starego głupca. Wydawał mi się raczej grubiański. - Linslade przerwał nagle i spojrzał na
Madeline. - Proszę mi wybaczyć, moja droga, nie chciałem wyrazić się źle o pani zmarłym
mężu. - Jestem przekonana, że wie pan dobrze Jak bardzo nieudane było nasze
małżeństwo. - Madeline uśmiechnęła się chłodno. - Przyznam, że słyszałem plotki na ten
temat. - Oczy Linslade’a wyrażały współczucie. - Bardzo to tragiczne. Szkoda, że nie
zaznała pani takiej bliskości fizycznej i metafizycznei jakiej moja żona i ja mieliśmy
szczęście doświadczyć. - Taki rodzaj małżeństw nie jest zbyt częsty, sir - powiedziała
Madeline. - Wróćmy jednak do pana spotkania z moim mężem. Czy mógłby pan powtórzyć
nam rozmowę z nim?
- Oczywiście. - Starszy pan wydął wargi. - Nie trwała długo. Prawdę mówiąc, niewiele
brakowało, a nie spotkalibyśmy się. To był czysty przypadek. - Co pan przez to rozumie?
- Artemis spojrzał na niego wyraźnie zaciekawiony. - Było już bardzo późno, gdy pan
Deveridge pojawił się tu, w bibliotece. Wszyscy już spali od paru godzin. Gdyby nie to. że
tamtej nocy miałem kłopoty z zaśnięciem i zszedłem na dół, żeby wziąć jakąś książkę,
prawdopodobnie rozminąłbym się z nim. - Co on panu powiedział, sir?
- zapytała Madeline, pochylając się ku niemu. - Niech pomyślę. - Linslade ściągnął brwi. -
Wydaje mi się, że on odezwał się pierwszy. Wymieniliśmy zwykłe uprzejmości.
Powiedziałem, że jestem zaskoczony, widząc go u siebie Wspomniałem, że słyszałem o
jego śmierci w pożarze przed rokiem. - Co on na to?
- zapytał Artemis. - Wyznał, że było to wielce kłopotliwe. - Kłopotliwe?
- Madeline poczuła chłodny dreszcz na plecach. - Takiego słowa użył?
- Tak, jestem pewny. - Linslade niespokojnie poruszył się na krześle i rzucił Madeline
przepraszające spojrzenie. - Jak wspomniałem, gawędziliśmy przez chwilę. Oczywiście, nie
poruszyłem tematu plotek związanych ze szczegółami jego.
- .- . hmm. .- . zgonu. - Oczywiście. Bardzo to uprzejme z panastrony, że nie wspomniał pan
o tych nieszczęsnych plotkach, które kiedyś krążyły. - Zawsze staram się być delikatny w
rozmowach ze zmarłymi - zapewnił starszy pan. - Oni to doceniają. Uważam, że to, co
dzieje się pomiędzy mężem a żoną, jest ich prywatną sprawą. - Jak zareagował Deveridge,
kiedy zwrócił się pan do niego?
- zapytał Artemis. - Wydawał się nieco zaskoczony. - Linslade uniósł brwi. Zupełnie jak gdyby
nie oczekiwał, że mnie spotka. Nie mam pojęcia dlaczego. W końcu to on przyszedł do
mnie i znajdował się w mojej bibliotece. - Istotnie. O czym jeszcze rozmawialiście?
- Zapytałem go, czy nadal zajmuje się studiowaniem starych języków. Powiedział, że tak.
Potem wspomniał o plotkach na temat Księgi Tajemnic. Pytał, czy słyszałem ostatnie
pogłoski w tej sprawie. O jakie pogłoski mu chodziło?
- Artemis silił się na obojętny ton. - Coś o tym, że jakaś część Księgi Tajemnic ocalała.
Powiedział, że niektóre informacje zawarte w niej nie są napisane w starym języku, ale
zaszyfrowane pewnego rodzaju kodem, bardzo skomplikowanym nawet dla
najwybitniejszych Językoznawców. Żeby je rozszyfrować i przetłumaczyć, potrzebne są,
48
jego zdaniem, jakieś specjalne środki. - Ciekawe, co pan na to powiedział?
- wtrąciła Madeline. Linslade skrzywił się lekko. - Powiedziałem mu, że wszystkie rozmowy o
Księdze Tajemnic należy traktować jako bezsensowne plotki.
- Czy mówił coś jeszcze?
- Madeline zauważyła, że głos jej drży, i zacisnęła zęby. Nic ważnego. Gawędziliśmy jeszcze
chwilę, a potem poszedł. - Starszy pan spojrzał na Madeline. - Przekazał pozdrowienia dla
pani. Powiedział coś w tym sensie, że nie chce, żeby pani o nim zapomniała. Dlatego
napisałem do pani. Madeline na kilka sekund straciła oddech. Nie była w stanie poruszyć
nawet palcem. Wyczuwała, że Artemis patrzy na nią, ale nie mogła odwrócić głowy, żeby
napotkać jego wzrok. Wpatrywała się w Linslade’a. Ten człowiek regularnie rozmawiał z
duchami. Był z pewnością chory psychicznie, lecz przecież nie sprawiał wrażenia
obłąkanego. Ile z tego, co powiedział, było prawdą, a ile wytworem fantazji? Jak oddzielić
fakty od fikcji? Spojrzała na portret lady Linslade, ubranej w suknię sprzed dwunastu lat, i
nagle pewna myśl przyszła jej do głowy. - Milordzie - powiedziała. - Ciekawi mnie pewna
sprawa. Jak ubrany jest duch pańskiej żony, kiedy się pan z nim spotyka?
- Jak ubrany? W elegancką suknię, oczywiście. - Linslade uśmiechnął się radośnie. - Moja
żona zawsze miała znakomity gust. Madeline pochwyciła spojrzenie Artemisa. Widocznie
zrozumiał jej intencje, gdyż z aprobatą skinął głową. - Czy pojawiająca się lady Linslade
nadąża za obecną modą?
- Madeline wstrzymała oddech. . Starszy pan wydawał się zaskoczony. - Obawiam się, że nie -
rzekł z nutą żalu w głosie. „ Zawsze zjawia się w tej pięknej sukni, którą widzi pani na
portrecie. Była przywiązana do greckiego i etruskiego stylu. - Rozumiem.
- .- . A mój ojciec? Jak był ubrany, gdy zobaczył pan jego ducha? Linslade rozpromienił się. -
Dokładnie tak, jak spotkałem go po raz ostatni. Miał na , sobie granatowy płaszcz, w
którym zawsze przychodził na zebrania Towarzystwa, i raczej źle dobraną żółtą kamizelkę.
Na pewno pani pamięta. - Tak, przypominam ją sobie. A co pan powie o moim mężu?
Pamięta pan, w co był ubrany jego duch tamtej nocy? - Nawet całkiem dobrze. Kiedy go
zobaczyłem, pomyślałem, że wygląda wyjątkowo modnie. Miał na sobie ciemny płaszcz,
uszyty według ostatniej mody, i fular zawiązany w węzeł typu S „serenada”. Wie pani
zapewne, że wszyscy dandysi tak ostatnio wiążą fulary. - Wiem - szepnęła Madeline. - Och,
jeszcze coś sobie przypominam. Miał laskę z piękną złotą rączką, wyrzeźbioną w kształcie
głowy sokoła. Bardzo elegancką. Włosy zjeżyły się na głowie Madeline. Dziesięć minut
później Artemis pomógł jej wsiąść do powozu. Zajął miejsce obok niej i zamknął drzwiczki.
Nie podobał mu się wyraz napięcia w jej oczach. Była spokojna, ale wyjątkowo blada. - Źłe
się pani czuje?
- zapytał, gdy pojazd ruszył. - Ależ nie - odparła Madeline i nerwowo splotła dłonie na
kolanach. - Wygląda na to, że Linslade zastał w bibliotece nie ducha, ale nieproszonego
gościa. i - Intruza, który na tyle przypominał pani zmarłego męża, że Linslade wziął go za
jego ducha. - Artemis oparł się wygodnie na siedzeniu. - Interesujące. A propos, muszę pani
powiedzieć, Madeline, że wyjątkowo mądrze pokierowała pani rozmową. Powinienem był
sam pomyśleć o tym, żeby zapytać o wygląd tych duchów. - Dziękuję, sir - powiedziała
zaskoczona komplementem.
- Wygląda na to, że z zasady duchy odwiedzające Linslade’a mają na sobie to, co nosili za
49
życia. Tylko duch Renwicka ubrany był według ostatniej mody. - Linslade to wyjątkowy
dziwak - przypomniała mu niepewnie Madeline. - Nie przeczę. Niewykluczone, że
przywiązujemy zbyt wielką wagę do jego relacji. Ten człowiek ulega najdziwniejszym
złudzeniom. Być może w jego wyobraźni powstał taki właśnie obraz Deveridge’a, gdyż nie
pamiętał, jak ubierał się pani mąż, kiedy ostatni raz widział go za życia. - Rozumiem, co
pan ma na myśli - powiedziała Madeline po chwili zastanowienia. - Nie wątpię, że jego
lordowska mość jest prawdziwym dżentelmenem i nie wyobraziłby sobie nagiego ducha. -
Nagi duch. Interesująca wizja. Spojrzała karcąco na swego towarzysza i pokręciła głową. -
Trudno wprost wyobrazić sobie, że tak spokojnie rozmawiamy o strojach, w jakich
występują zjawy. Gdyby ktoś nas podsłuchał, byłby przekonany, że oboje uciekliśmy z
przytułku dla obłąkanych. - Z pewnością. - Muszę panu coś powiedzieć. - Słucham. - Lord
Linslade wspomniał, że duch miał.
- .- . laskę. - Co w tym dziwnego? Ostatnio posługiwanie się nimi stało się modne. Ja nie
noszę laski tylko dlatego, że uważam to za zbyt kłopotliwe. - Rzecz w tym, że z opisu
Linslade’a wynika, że nie była to jakaś zwykła laska. - No tak. Złota rękojeść w kształcie
głowy drapieżnego ptaka. Czy to ma jakieś znaczenie?
- Dla mnie ten przedmiot jest nie tylko niezwykły, ale przerażająco znajomy. Renwick zawsze
nosił dokładnie taką laskę, jak opisał ją Linslade. - Czy jest pani tego absolutnie pewna?
- zapytał zaniepokojony Artemis. - Tak. - Wyraz przerażenia pojawił się w oczach Madeline,
ale natychmiast się opanowała. - Tak, jestem tego całkiem pewna. Kiedyś powiedział mi, że
dostał ją w prezencie od swojego ojca. Artemis przez dłuższą chwilę przyglądał się swej
towarzyszce. - Myślę, że dopóki ta sprawa się nie skończy, najlepiej będzie, jeśli zamieszka
pani wraz z ciotką u mnie - powiedział wreszcie. - Przeprowadzić się do pana?
- Spojrzała na niego zaskoczona. - Ależ to niedorzeczne. Dlaczego miałybyśmy zrobić coś
takiego?
- Ponieważ uważam, że pani ogromny stangret i maleńkie dzwoneczki przy oknach mogą
okazać się bezużyteczne przeciwko duchowi Renwicka Deveridge’a. - Ależ, sir.
- .- . - Wplątała mnie pani w tę sprawę. Niech tak będzie. Wiąże nas umowa. Złapię dla pani
tego ducha, ale z pani strony oczekuję przestrzegania moich rad w sprawie waszego
bezpieczeństwa. - Poleceń, chciał pan powiedzieć. - Zerknęła na niego podejrzliwie. - Jeśli
pani chce, możemy posłużyć się tym terminem, ale sprawami takimi jak ta musi kierować
jedna osoba. Narazi pani na ryzyko swoich domowników, jeśli przy każdej okazji będzie się
pani sprzeciwiać moim propozycjom. - Ja tylko kwestionuję ich słuszność. - To wystarczy -
rzekł. - Natomiast ja uważam to za sprzeciw. - Jest pan nieco przewrażliwiony na punkcie
swego autorytetu, sir. - Madeline poruszyła się niespokojnie. - Jestem wyjątkowo
przewrażliwiony. Aż tak, że rzadko pozwalam go komukolwiek kwestionować. - Nie może
pan oczekiwać, że zgodzę się na to, by decydował pan o wszystkim. - Czy znów muszę
przypominać, że to pani zwróciła się do mnie o pomoc? Pani zaproponowała umowę, a ja ją
zaaprobowałem. Zawarliśmy pakt. - Nie może pan tracić z oczu innego pańskiego celu, sir.
Przez moment myślał, że Madeline w jakiś sposób dowiedziała się o jego planach
pomszczenia śmierci Catherine. - Innego celu?
- Wiadomo, że szuka pan stosownej kandydatki na żonę. Dał pan jasno do zrozumienia, że
ujawnienie pańskich interesów mogłoby w tym przeszkodzić. - Cóż to ma do rzeczy?
50
- Muszę panu powiedzieć, że nie tylko to może okazać się przeszkodą mówiła dalej. - Wielu
osobom z wyższych sfer mógłby nie spodobać się fakt, że zaprasza pan do swojego domu
Niebezpieczną Wdowę. - Tej możliwości nie brałem pod uwagę. - Artemis uniósł brwi. - Czy
naprawdę sądzi pani, że ktoś z tych sfer miałby zastrzeżenia do sposobu, w jaki wybieram
sobie gości?
- Tak uważam. - Och, byłoby to takie małostkowe z ich strony. - Widzę, że pan nie chce albo
nie potrafi mnie zrozumieć. Zapewniam pana, że wielu damom, które są na pańskiej liście
ewentualnych małżonek, nie spodobałoby się to, że zamieszkałam z panem pod jednym
dachem. - Madeline, kiedy ostatni raz przespała pani całą noc? Spojrzała na niego szeroko
otwartymi ze zdumienia oczami, ale szybko się opanowała. - A jak pan sądzi? „ -
Rozmawiałem z człowiekiem, który ubiegłej nocy miał na oku pani dom. Powiedział mi, że
lampa w pani pokoju paliła się aż do świtu. Podejrzewam, że nie był to wyjątkowy
przypadek. Odwróciła głowę, by wyjrzeć na ulicę przez okno powozu. - Z pewnych
powodów przypuszczam, że jeśli on wróci, to nocą. To był człowiek ciemności. - Deveridge?
- Tak. Wyglądał jak anioł, ale był demonem. Mam wrażenie, że jeśli ktokolwiek lub cokolwiek
wróci, by go pomścić, z pewnością wybierze noc jako właściwą porę. Artemis nachylił się i
ujął jej dłonie. Czekał, aż Madeline się odwróci, by spojrzeć jej w oczy. - To brzmi rozsądnie
- przyznał. - Ci, co praktykują okultyzm związany z ciemnym nurtem filozofii Vanza, znani
są z tego, że wolą działać nocą. Sądzę jednak, że nie powinna pani traktować tego jako
sztywnej zasady. Fakt, że najprawdopodobniej oczekuje go pani nocą, może skłonić tego
człowieka do wybrania innej pory dnia. - To wszystko jest tak niesłychanie skomplikowane -
szepnęła. - Żałuję, że mój ojciec związał się z filozofią Vanza. Żałuję, że i ja dowiedziałam
się o niej czegokolwiek. Wolałabym nie mieć do czynienia z ludźmi, którzy ją studiowali. -
Madeline.
- .- . Zacisnęła drobne dłonie w pięści. - Przysięgam, że kiedy to się skończy, nie będę miała
żadnych kontaktów z nikim i niczym, co wiąże się z tą przeklętą filozofią. Wystarczająco
jasno przedstawiła mi pani swoje nasta 120 121 wienie. Jak postąpi pani po zakończeniu
naszej współpracy, to pani sprawa. Na razie zatrudniła mnie pani jako eksperta i oczekuję,
że posłucha pani moich rad. Jeśli nie myśli pani o swoim bezpieczeństwie, to proszę wziąć
pod uwagę ciotkę. Chce ją pani narazić na ryzyko? Patrzyła przez dłuższą chwilę na
spokojną twarz Artemisa. Logika jego wypowiedzi była obezwładniająca. Logika
vanzagarianina. Znał jej odpowiedź, zanim cokolwiek powiedziała - Nie, oczywiście, że nie.
Ma pan rację. Muszę zapewnić bezpieczeństwo cioci Bemice. Powinnyśmy przeprowadzić
się do pana jeszcze dzisiaj. - Mądra decyzja. , - Nie zauważyłam, żebym podjęła
jakąkolwiek decyzję Wydaje mi się, że pan zrobił to za mnie. - Hmm. - Być może, jeśli
będziemy ostrożni i dyskretni, to przy odrobinie szczęścia nikt z towarzystwa nie zauważy,
że ma pan gości - powiedziała z namysłem. - A jeśli zauważy to mnie nie rozpoznają. -
Hmm.
- .- . Postanowił i tym razem nie wspomnieć o zakładach, przyjmowanych we wszystkich
eleganckich londyńskich klubacH
51
9
O drugiej nad ranem Artemis położył karty na stole i spojrzał na swego partnera. - Wygląda na
to, Flood, że jest mi pan winien pięćset funtów. - Bez obawy, Hunt, dostanie pan te cholerne
pieniądze pod koniec miesiąca. - Corwin Flood skreślił swoje nazwisko na kwicie i rzucił go na
stół. Artemis, biorąc do ręki skrawek papieru, uniósł jedną brew. - Dopiero pod koniec
miesiąca spłaci pan dług? Mam przez to rozumieć, że teraz jest pan bez środków?
- Niezupełnie. - Flood sięgnął po butelkę stojącą na stole, napełnił kieliszek czerwonym winem
i wypił go jednym długim łykiem. - Cały majątek ulokowałem w pewnym interesie, takim,
który trafia się człowiekowi raz w życiu. Za wszystko, co miałem, kupiłem udziały. Dużej
gotówki spodziewam się za dwa tygodnie. Wtedy spłacę dług. - Czekam wobec tego
niecierpliwie na dzień, w którym przypłynie pański statek. - To nie żaden statek. - Flood
skrzywił się. - Nigdy nie wyłożyłbym większych pieniędzy na coś takiego. Zbyt ryzykowne.
Statki toną, znikająna morzu. Napadająna nie piraci. Oparł ręce na stole i mówił dalej
półgłosem: - W mojej inwestycji nie ma ryzyka, sir, a zysk jest znacznie większy niż z
udziałów w statku. - Uśmiechnął się. - Chyba że statek wiezie czyste złoto. - Przyznam, że
to mnie zaciekawiło. Nic ludzi tak nie pociąga jak złoto. Flood nagle przestał się uśmiechać.
Zorientował się, że powiedział zbyt wiele. - Żartowałem tylko, sir. - Rozejrzał się i znów
napełnił sobie kieliszek. - Taki drobny żart, nic więcej. Artemis leniwie podniósł się z krzesła.
- Mam nadzieję, że nie wszystko było żartem i naprawdę będzie pan miał pieniądze pod
koniec miesiąca. Czułbym się zawiedziony, gdyby pan nie uregulował długu. Bardzo
zawiedziony. - Dostanie pan swoje pieniądze, Hunt - powiedział ze złością Flood. - Cieszę
się, że to słyszę, ale czy na pewno nie może mi pan nic zdradzić na temat tej korzystnej
inwestycji? Może i ja byłbym nią zainteresowany. - Wybaczy pan, ale wszystkie udziały
zostały sprzedane. Nie powinienem był w ogóle o tym mówić. Udziałowcy zostali
zobowiązani do zachowania tajemnicy. - Floyd spojrzał zaniepokojony na Artemisa. - Mam
nadzieję, że nie powie pan o tym nikomu. - Oczywiście. Ma pan moje słowo. W
najmniejszym stopniu nie chciałbym popsuć tych interesów - powiedział Artemis,
uśmiechając się. Jego rozmówca znieruchomiał, jak gdyby coś w uśmiechu Artemisa
wprowadziło go w trans. Po chwili zamrugał i potrząsnął głową. - Dla wyjaśnienia. We
własnym interesie powinien pan (zachować dyskrecję. Jeśli coś mi przeszkodzi, nie zwrócę
pieniędzy. - Doskonale rozumiem. , Artemis odwrócił się, by wyjść z głównej sali. Drogę
odgrodzili mu trzej młodzi, modnie ubrani mężczyźni, wyraźnie podchmieleni. Jeden z nich
wysunął się do przodu i ukłonił teatralnym gestem. - Ho, ho, przyjaciele, kogóż my tu
widzimy? Ależ to najodważniejszy, najdzielniejszy, najbardziej nieustraszony mężczyzna w
całej Anglii. Oto Hunt. - Hunt, Hunt, Hunt! zakrzyknęli pozostali dwaj. - Spójrzcie na to
szlachetne oblicze. Przyjrzyjcie mu się dobrze, bo możemy go już nigdy nie zobaczyć w
naszym pięknym klubie. - Hunt, Hunt, Hunt! - Już jutro nasz odważny Hunt będzie
bogatszy o tysiąc , funtów albo.
-- . - Hunt, Hunt, Hunt! - Albo opuści ten ziemski padół i przeniesie się do innego świata, i to
za sprawą nie kogo innego, jak sławnej Niebezpiecznej Wdowy. - Hunt, Hunt, Hunt! -
Życzymy mu wszystkiego najlepszego, a przynajmniej, żeby nie zawiódł go jego kogucik,
żeby mógł w pełni nacieszyć się ostatnią nocą na tej ziemi. - Hunt, Hunt, Hunt! Artemis
52
zdecydowanie ruszył w stronę trzech młodych zuchów. Roześmiali się hałaśliwie i kłaniając
się teatralnie rozpierzchli na boki, wykrzykując jeszcze: - Hunt, Hunt, Hunt! Przeszedł
przez salę, ale zatrzymał się przy drzwiach i odwrócił w stronę młodzieńców. Wszyscy
obecni zamarli w oczekiwaniu. Artemis wyjął z kieszeni zegarek, otworzył kopertę
sprawdził, która jest godzina, po czym spokojnie schował do kieszeni. - Dzisiejszej nocy
muszę wyjść nieco wcześniej. Są pewne sprawy, które wymagają mojej obecności. Mam
nadzieję, , rozumiecie to doskonale. Trzej młodzieńcy parsknęli śmiechem, stłumiony chich
dobiegł też od stolików karcianych. - Ale jutro.
- .- . - Artemis pozwolił sobie na efektowną pauzę.
- ; Zakładając, że przeżyję tę noc.
- .- . - Czy to nie nadmiar optymizmu, sir? No więc, co pan zrobi jutro?
- wtrącił jeden z dandysów. - Jutro będę czekał, by ustalić szczegóły spotkania o świcie z
każdym mężczyzną z tego klubu, który jest na tyle nierozważny, by obrazić mojego gościa.
Trzej młodzi mężczyźni patrzyli na niego szeroko otwartymi oczami. W sali zapadła
kompletna cisza. Usatysfakcjonowany wrażeniem, jakie wywarły jego słowa Artemis
wyszedł do holu. Włożył płaszcz i rękawiczki, ] czym ruszył w stronę wyjścia. Był JUŻ na
ulicy, gdy usłyszał czyjeś kroki. - Niech pan zaczeka, Hunt! - zawołał Flood. Moglibyśmy
odjechać razem tą samą dorożką. - Nie widzę żadnej w pobliżu. - Artemis wskazał ulicę. -
Pójdę pieszo do placu. Myślę, że tam coś znajdę. - Nie ma dorożek?
- Flood rozejrzał się niepewnie. Zawsze czekają pod klubem. - Dzisiaj nie, zapewne z powodu
mgły. Może powinien pan zaczekać w klubie, aż się jakaś pojawi. - Artemis odwrócił się do
niego plecami i ruszył. - Chwileczkę, Hunt, pójdę z panem! - zawołał Flood. - Na placu
może stać jakaś dorożka, a będzie bezpieczniej, jeśli pójdziemy tam razem. Jak pan sobie
życzy. * Ulice są niebezpieczne o tej porze. Dziwi mnie, że boi się pan chodzić po tych
ulicach. O ile wiem, spędził pan wiele czasu w dzielnicach cieszących się nie najlepszą
opinią. Ta część miasta jest z całą pewnością mniej groźna. - Ja się nie boję. Po prostu
kieruję się rozsądkiem. Słuchając drżącego głosu Flooda, Artemis uśmiechnął się. ‘ Ten
człowiek wyraźnie się bał. - O co chodziło w tej całej awanturze w klubie? odezwał się po
chwili Flood, zerkając kątem oka na Artemisa. - Czy pan naprawdę zamierza wyzwać na
pojedynek każdego, kto pozwoli sobie na jakąś uwagę o pani Deveridge? Nie. Tak też
myślałem. Wyzwę tylko tych, których uwagi uznam za obraźliwe. Do diabła, będzie pan
ryzykował życie z powodu kogoś takiego jak Niebezpieczna Wdowa?! Pan oszalał?
Przecież ona jest.
- .- . Artemis zatrzymał się i odwrócił w stronę Flooda. - Słucham?
- Do licha, Hunt, każdy wie, że ona jest morderczynią. - Nikt tego nie udowodnił, a wiadomo,
że nie można nikogo oskarżać bez dowodu. - Ale wszyscy wiedzą, że.
- .- . - Co wiedzą? Flood poruszył ustami, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Patrzył na
Artemisa stojącego bez ruchu, wreszcie cofnął się o krok. W bladym świetle pobliskiej
latarni gazowej na jego zniszczonej latami rozpusty twarzy widać było skrywany lęk. -
Chciał pan jeszcze coś na ten temat powiedzieć?
- spytał Artemis. - Nie, nie. - Flood niedbałym gestem przygładził płaszcz. Nic nie chciałem
dodać. Po prostu pytałem. - Zna pan już odpowiedź - uciął Artemis i ruszył dalej. Jego
towarzysz zawahał się na moment, ale widać doszedł do wniosku, że nie może ryzykować
53
samotnego powrotu do klubu, pośpieszył więc za nim. Przez pewien czas szli w milczeniu.
Odgłos kroków Flooda rozlegał się w ciemności, Artemis natomiast posuwał się niemal
bezszelestnie. - Powinienem był wziąć ze sobą latarnię. - Flood obejrzał się niespokojnie
przez ramię. Te cholerne gazowe lampy przy takiej mgle są bezużyteczne. - Ja, jeśli mogę
tego uniknąć, wolę nie nosić przy sobie latarni. Jej światło ułatwia bandycie atak. - Do licha!
- Flood znów się obejrzał. - Nigdy o tym nie pomyślałem. Z wąskiej przecznicy dobiegł ich
jakiś hałas. Flood złapał swego towarzysza za rękaw. - Słyszał pan coś?
- Z pewnością szczury. - Artemis spojrzał wymownie dłoń, zaciśniętą na jego rękawie. -
Gniecie mi pan ubranie Flood. - Przepraszam. - Flood natychmiast cofnął rękę. - Wygląda
na to, że jest pan trochę niespokojny. Może powinien pan brać jakieś lekarstwo na
wzmocnienie nerwów. - Do licha, Hunt, powinien pan wiedzieć, że nerwy mam jak ze stali.
Artemis wzruszył tylko ramionami. Znów usłyszał szelest, jak gdyby chrobotanie butów na
wybrukowanym chodniku. Z odległego krańca ulicy dobiegł ich stukot końskich kopyt. -
Może to dorożka?
- ucieszył się Flood. Powóz oddalił się jednak. - Powinienem zostać w klubie - mruknął. -
Dlaczego jest pan dzisiaj taki niespokojny?
- Jeśli już musi pan wiedzieć.
- .- . - Flood wahał się przez moment. - Przed paroma miesiącami grożono mi. - Coś
podobnego?
- Artemis uważnie przyglądał się świecy ustawionej w oknie domu, do którego się zbliżali. - Kto
panu groził?
- Nie znam jego nazwiska. - Ale na pewno potrafi go pan opisać. - Nie. - Flood znów przerwał.
- Rzecz w tym, że nigdy go nie widziałem. - Jeśli nigdy nie spotkał pan tego człowieka, to
dlaczego, na Boga, miałby panu grozić?
- Nie wiem - jęknął Flood. - Właśnie dlatego to wszystko jest takie dziwne. - Zupełnie nie ma
pan pojęcia, dlaczego ten obcy człowiek grozi właśnie panu?
- Przysłał mi.
- .- . - Flood przerwał i cicho krzyknął, gdy przed ich nogami przemknął kot. - Do wszystkich
diabłów! Co to było?
- To tylko kocur - powiedział Artemis i po chwili dodał: Naprawdę potrzebne jest panu
lekarstwo na nerwy. Co ten człowiek panu przysłał?
- Wisiorek. Taki, jaki przyczepia się do dewizki. - Dlaczego miałaby to być groźba?
- To.
- .- . To trudno wytłumaczyć. - Kiedy już Flood zaczął mówić, widać było, że nie powstrzyma
się przed powiedzeniem wszystkiego. - Wiąże się to z czymś, co wydarzyło się przed
pięciu laty. Razem z dwoma przyjaciółmi zabawiliśmy się nieco z pewną aktoreczką. Ta
durna dziewczyna uwolniła się i uciekła. Było ciemno. Działo się to na wsi i doszło do
wypadku. Ona.
- .- . och, drobiazg. Rzecz w tym, że przysięgła, iż jej kochanek ją pomści. - Więc myśli pan, że
to on na pana nastaje?
- To niemożliwe. - Flood znów obejrzał się przez ramię. ~ Wykluczone, żeby to był ten
człowiek, o którym mówiła. Jeśli nawet ta dzierlatka miała kochanka, to dlaczego właśnie
teraz miałby się trudzić tropieniem nas? Bądź co bądź, była tylko aktoreczką i od jej śmierci
54
minęło pięć lat. - Zna pan chyba takie stare powiedzenie: „Zemsta to danie, które najlepiej
podawać chłodne”. - Ale myśmy jej nie zabili - powiedział Flood podniesionym głosem. -
Uciekając w ciemnościach, spadła z jakiejś skały i się zabiła. - Spadła, uciekając przed
panem i pana przyjaciółmi. - Muszę znaleźć jakiś sposób, żeby się z nim porozumieć.
- .- . kimkolwiek jest. Wyjaśnię mu, że nie chcieliśmy jej skrzywdzić. Tylko trochę zabawy. To
nie nasza wina, że ta durna.
- .- . - Proszę się uspokoić, Flood. Nie ma powodu, żeby się pan przede mną tłumaczył. Nie
chcę słuchać tych wyjaśnień. Prostytutka w oświetlonym świecą oknie uśmiechnęła się
zachęcająco. Z jej ramion zsunął się szal, odsłaniając obfity biust. Artemis spojrzał na nią
bez zainteresowania. - Minęło parę miesięcy. - Flood uparcie powracał do przerwanej
rozmowy. - Może to był tylko złośliwy żart?
- Jeśli tak, to ten mężczyzna ma nieco dziwne poczucie humoru. Kątem oka Artemis zauważył,
że za jego plecami coś się zmieniło. Nie wiedział co, ale nagle zrozumiał. - Do diabła! -
mruknął. - Zgasiła świecę. - Ta dziwka?
- Flood obejrzał się. - No i co z tego? prawdopodobnie.
- .- . - Przerwał, widząc, że jego towarzysz przywarł plecami do kamiennego muru budynku.
Atakujący człowiek nie wyskoczył z bocznej uliczki ani zaciemnionej bramy domu, ale
zsunął się na ulicę z wysokiego ciemnego okna niemal tuż nad głową Artemisa. Czarna
peleryna powiewała wokół niego, ale Artemis dostrzegł w świetle gazowej latarni
niepokojący metaliczny błysk. Zapewne sztylet, pomyślał. W sztuce walki Vanza rzadko
używana jest broń, ale zdarzały się wyjątki. Artemis odrzucił poły płaszcza, by ubranie nie
krępowało mu ruchów, czego oczekiwał napastnik, i odskoczył w bok na tyle szybko, by
uniknąć groźnego ciosu nogą. Mężczyzna zgrabnie wylądował na bruku i stanął przed
Artemisem. Twarz miał zamaskowaną. Błysnęło ostrze sztyletu. Artemis odchylił się.
Wiedział już, że manewr napastnika się nie powiódł, ale musiał działać błyskawicznie,
zanim przeciwnik przyjmie inną strategię walki. Zamaskowany mężczyzna zorientował się,
że chybił, ale szybko odzyskał utraconą na moment równowagę. Artemis kopnął go w ramię
i sztylet z hałasem upadł na bruk. Widząc, że stracił przewagę, nieznajomy zrezygnował z
walki. Rzucił się do ucieczki. Peleryna powiewała na nim jak ogromne czarne skrzydła.
Artemis zdołał pochwycić jej brzeg i się na niej uwiesił. Nie był zaskoczony, gdy strój został
mu w ręce. Uciekinier zdołał odpiąć zapinkę. Zniknął w ciemnej bocznej uliczce. Słychać
było jeszcze Jego kroki. Artemis został z wełnianą peleryną w ręce. - Do diabła, człowieku!
Flood patrzył na niego zaskoczony. - On rzucił się prosto na pana. Ten drań chciał panu
Poderżnąć gardło.
- Na to wygląda - powiedział Artemis, spoglądając na pelerynę trzymaną w dłoni. - Muszę
przyznać, że wspaniale pan sobie z nim poradzij Nigdy nie widziałem takiego stylu walki.
Całkiem niezwykły - Miałem szczęście. To było ostrzeżenie. Artemis spojrzał na ciemne
okno, w którym przed atakiem stała zapalona świeca. - To nie było przeznaczone dla mnie,
ale nie ma znaczenia. - Ci cholerni bandyci stają się coraz bardziej zuchwali stwierdził
Flood. - Wkrótce człowiek nie będzie mógł wyjść na ulicę bez stróża prawa za plecami.
Artemis dotknął liny zwisającej z okna. Wystarczyło jedno spojrzenie na zawiązany na niej
skomplikowany węzeł W Londynie wielu jest bandytów i złodziei, ale mało prawdopodobne,
by któryś z nich znał dawną sztukę walki Vanza
55
10
Płomienie strzelały wysoko. Na razie objęły tylko laboratorium na poddaszu, ale rzucały
piekielny blask na długi korytarz na pierwszym piętrze. Kłębił się dym tak czarny, jak gdyby
zapowiadał przybycie legionu demonów z głębi piekieł. Stała nachylona przy drzwiach
sypialni. Ciężki żelazny klucz splamiony był jego krwią. Właśnie miała wsunąć go w zamek,
gdy martwy mężczyzna roześmiał się. Klucz wyślizgnął się z jej palców...
Madeline obudziła się przerażona i drżąca. Usiadła na łóżku, z trudem łapiąc oddech. Miała
nadzieję, że nie krzyczała. Całe jej ciało było wilgotne od potu. Nocna koszula przylegała do
pleców i piersi. Przez parę sekund nie mogła uświadomić sobie, gdzie jest. Ogarnęła jąnowa
fala lęku. Zerwała się z łóżka, a kiedy nagimi stopami dotknęła zimnej podłogi, przypomniała
sobie nagle, że jest w sypialni w ogromnej rodzinnej rezydencji Artemisa Hunta. Dobrze
strzeżonej, pomyślała. Palce Madeline drżały tak samo jak w sennym koszmarze, ale udało jej
się zapalić świecę. Mały płomyk rzucał delikatny blask na kolumienki łóżka, umywalkę i kufry
stojące w rogu pokoju, pełne w pośpiechu zapakowanych książek. Spojrzała na zegar i
stwierdziła, że dochodzi trzecia nad ranem. Przespała pełne dwie godziny, zanim obudził ją
koszmar. Była tym zaskoczona. Rzadko udawało jej się zasnąć przed świtem. Tym razem
udało jej się to pewnie dlatego, że wiedziała, jak dobrze strzeżony jest ten dom, a ogrodu
pilnuje potężny brytan. Podeszła do drzwi i uchyliła je ostrożnie. Korytarz był ciemny, lecz
zauważyła na schodach lekki poblask od świateł w holu na parterze. Usłyszała stłumione
głosy. Artemis wrócił do domu. Najwyższy czas, pomyślała. Powiedział jej, że zamierza
porozmawiać z różnymi ludźmi w klubach i jaskiniach gry. Ciekawa była, czego się dowiedział.
Gdzieś na dole trzasnęły zamykane drzwi. Zapadła cisza. Czekała przez parę minut, ale
gospodarz nie pokazał się na schodach. Pomyślała, że zapewne poszedł do biblioteki.
Podeszła do łóżka, włożyła szlafrok, starannie zawiązała tasiemki i wsunęła nogi w pantofle.
Czepek zsunął jej się z głowy w czasie snu. Odszukała go i włożyła na potargane włosy.
Potem, usatysfakcjonowana swoim przyzwoitym strojem, wyszła z sypialni i ruszyła ciemnym
korytarzem w stronę szerokich schodów wyłożonych miękkim dywanem. Pokonała je
bezszelestnie. Szybko przeszła przez hol i zawahała się przed zamkniętymi drzwiami
biblioteki. Przyszło jej na myśl, że być może gospodarz nie życzy sobie towarzystwa, że mógł
wrócić do domu niezupełnie trzeźwy. Zmarszczyła czoło. Trudno było wyobrazić sobie
Artemisa Hunta podpitego. Otaczała go aura samokontroli właściwa ludziom, którzy nie
ulegają tego rodzaju słabościom. Zapukała lekko. Nie było odpowiedzi. ; Wahała się jeszcze
przez chwilę, potem ostrożnie uchyliła [ drzwi. Jeśli on istotnie jest pijany, to porozmawiam z
nim rano, pomyślała. Zajrzała przez uchylone drzwi. Na kominku płonął ogień, ale
gospodarza nie było. Może wcale nie poszedł do biblioteki, tylko dlaczego rozpalono mu w
kominku ogień? - Domyślam się, że to pani, Madeline. - Niski głos dobiegał z ciemnego
fotela stojącego przed kominkiem. - Tak. i Ten głos niewątpliwie wskazywał na to, że Artemis
jest trzeźwy. Uspokojona, weszła do biblioteki, zamknęła za sobą drzwi i nadal trzymając rękę
na klamce, powiedziała: - Słyszałam, jak pan wrócił do domu, sir. - I natychmiast zeszła pani
na dół po raport, chociaż jest dopiero trzecia nad ranem. - W jego głosie wyczuwało się
odrobinę ironii. - Obawiam się, że będzie pani wyjątkowo wymagającym pracodawcą, pani
Deveridge. Nie jest pijany, ale i w nie najlepszym nastroju, pomyślała. Zacisnęła wargi i
56
ruszyła w jego stronę. Gdy spojrzała na twarz i przygarbioną sylwetkę tkwiącą w ogromnym
fotelu, od razu zrozumiała, że stało się coś złego. ? Dostrzegła jakiś ponury błysk w jego
oczach. Zdjął już ! surdut, fular luźno zwisał mu z szyi. Koszulę miał częściowo rozpiętą na
piersi. Widziała porastające ją kręcone włosy. W jednej ręce trzymał kieliszek wypełniony
brandy, w drugiej dłoni zaciskał jakiś przedmiot, którego nie widziała. - Panie Hunt. - Patrzyła
na niego z rosnącym napięciem.
- Artemisie, czy pan źle się czuje?
- Nie. - Podejrzewam, że zdarzyło się coś niemiłego. Co to było, sir?
- Mój znajomy i ja zostaliśmy napadnięci na ulicy. - Wielki Boże! Przez kogo? Zostaliście
obrabowani? Tknięta nagłą myślą, przyjrzała się jego twarzy. - Czy nie odnieśliście jakichś
ran?
- Nie. Napastnikowi nie powiódł się atak. - Dzięki Bogu - odetchnęła z ulgą. - Jakiś bandyta,
przypuszczam. Ulice w dzielnicach rozrywki są niebezpieczne Powinien pan być
ostrożniejszy, sir. - Napad nie miał miejsca w dzielnicy rozrywki. To się zdarzyło w pobliżu
jednego z moich klubów. - Przerwał, by wypić łyk brandy, a kiedy opuścił rękę, dokończył: -
Nie wiem, kto na nas napadł, ale z całą pewnością był to vanzagarianin. Madeline poczuła,
że cierpnie jej skóra. - Jest pan pewny?
- Tak. - Czy byłby pan w stanie.
- .- . - Przerwała i po chwili spróbowała jeszcze raz: - Czy widział go pan?
- Nie. Był zamaskowany. Po krótkim starciu uciekł. Podejrzewam, że w przeprowadzeniu
napadu pomogła mu prostytutka, która dała sygnał, gdy zobaczyła nas na ulicy. Jutro
spróbuję ją odszukać. Może dowiem się od niej czegoś, co pozwoli zidentyfikować
napastnika. Madeline miała wrażenie, że kurczy się jej żołądek. - Myśli pan, że to kolejna
wizyta wysłannika ducha Renwicka Deveridge’a?
- Muszę przyznać, że”nie jestem biegły w metafizyce, ale z tego, co wiem, duchy na ogół nie
posługują się sztyletami. - On miał sztylet?
- Tak. Dał znakomity pokaz sprytnej strategii ataku w stylu człowieka pająka. - Artemis bawił
się kieliszkiem z brandy. Na szczęście nie wykorzystał elementu zaskoczenia, gdyż
zauważyłem, że prostytutka zgasiła świecę. - Czy pana przyjaciel nie został ranny?
- Ten pan, z którym szedłem, nie jest moim przyjacielem. - Rozumiem. - Usiadła na
najbliższym krześle i próbowała zebrać myśli. - Człowiek, który gra rolę ducha Renwicka,
chce się teraz pozbyć pana. Widocznie wie, że ja i ciocia zamieszkałyśmy tutaj. Być może
domyśla się, że pan mi pomaga. Nie zdawałam sobie sprawy.
- .
- . - Madeline, proszę się uspokoić. Wyprostowała się i spojrzała na niego. - On niewątpliwie
zamierzał pana zabić. Musimy założyć, że ponowi próbę. - Być może - rzekł Artemis, jak
gdyby to spostrzeżenie nie wywarło na nim żadnego wrażenia. - Następnym razem wykaże
więcej ostrożności. Wie, że po dzisiejszej nocy będę się miał na baczności. - Napastnik wie
teraz coś więcej. Pan z nim walczył. Przekonał się więc, że ma do czynienia z człowiekiem,
który zna sztukę walki Vanza. - Tak. - Artemis uśmiechnął się. - A jako że został pokonany,
zrozumiał, że jestem bieglejszy w tej sztuce. Przypuszczam, że w przyszłości będzie działał
mniej lekkomyślnie. - Co pan powiedział swojemu znajomemu? Czy coś mu pan wyjaśnił?
- Nie musiałem. On uważa, że był to zwykły bandycki napad. Nie wyprowadzałem go z
57
błędu. - Z pana tonu domyślam się, że nie lubi pan człowiekaj który panu towarzyszył,
Artemis nie odpowiedział. Wypił jeszcze jeden łyk brandy Madeline zdecydowała się
zmienić temat rozmowy, - Czy dowiedział się pan czegoś w klubach albo w tychą
jaskiniach hazardu? - Niewiele. Nie dotarły tam żadne plotki o duchach, pojawiających się
w bibliotekach dżentelmenów z towarzystwa. - Na ogół ci dżentelmeni niechętnie przyznają
się do spotkań z duchami - zauważyła. - To prawda. - Artemis wypił jeszcze jeden łyk
trunku. - W czasie pana nieobecności zjawił się ten młody człowiek który zbiera dla pana
informacje. - Zachary? Jakie miał dla nas wiadomości?
- Powiedział, że Baton Pitney jest nieuchwytny od paru dnij Sąsiedzi przypuszczają, że
wyjechał do swojego majątku na wsi. Gosposię, która przychodzi do niego dwa razy w
tygodniu zawiadomił, że będzie mu potrzebna dopiero w przyszłyn miesiącu. - Interesujące.
- Artemis wypatrywał się w płomienie. - Też tak sądzę. Madeline zawahała się. Nie wien czy
to właściwa pora, żeby omawiać dalsze kroki w nasz akcji, ale po rozmowie z Zacharym
przemyślałam pewn sprawy. Otóż wydaje mi się dziwne, że pan Pitney akun teraz opuścił
miasto. Ostatnio rzadko podróżował, a mimo to krótko po wysłaniu listu do mnie
zdecydował się wyjechać. - Owszem, to dziwne. Można by nawet powiedzieć, że wysoce
podejrzane - przyznał Artemis tonem nieco teatllnym. - Pan ze mnie żartuje, sir?
- Nigdy bym sobie na to nie pozwolił - odparł, uśmiechając się nieznacznie. - Proszę mówić
dalej. - Przyszło mi do głowy, że pan Pitney mógł opuścić dom z powodu jakiegoś nowego
incydentu. Może intruz wrócił i go przestraszył. W tej sytuacji doszłam do wniosku, że
istnieje tylko jeden logiczny sposób działania. - Jaki?
- zapytał z niebezpiecznie ironicznym błyskiem w oczach. Madeline milczała przez chwilę,
obawiając się, że znów narazi się na kpiny. Potem jednak nachyliła się ku swemu
rozmówcy i półgłosem, chociaż nikt nie mógł ich podsłuchać, powiedziała: - Proponuję,
żebyśmy przeszukali dom pana Pitneya w czasie jego nieobecności. Może znajdziemy coś
interesującego. Coś, co nam wyjaśni, dlaczego wyjechał? Ku jej zaskoczeniu, Artemis
skinął głową. - Świetny pomysł. To samo przyszło mi do głowy dzisiaj wieczorem. - Słyszał
pan o tym, że wyjechał z miasta?
- W klubie ktoś o tym wspomniał. - Rozumiem. Widać z tego, że podobnie wnioskujemy.
Bardzo mnie to cieszy. Czy czuje się pan tym usatysfakcjonowany? Rzucił jej
enigmatyczne spojrzenie. - Może bardziej odpowiadałby mi inny rodzaj więzi. Madeline
postanowiła zignorować tę uwagę. On jest naprawdę fcW dziwnym nastroju, pomyślała. Ale
w końcu nie znam go dobrze. Może ma po prostu taki skomplikowany charakter.
Zdecydowała się nie odstępować od rozmowy o interesach. - Myślę, że powinniśmy dostać
się do jego domu nocą. - I ryzykować, że sąsiedzi zauważą światło w oknach? Nie, to nie
jest rozsądny plan. - Proponuje pan włamanie w biały dzień? Czy to nie jest zbyt
niebezpieczne?
- Ogród Pitneya otacza bardzo wysoki mur. Kiedy się za nim znajdę, nikt mnie nie zobaczy.
Minęło parę sekund, zanim do Madeline dotarło znaczenie tych słów. - Zaraz, zaraz, sir. Nie
pójdzie pan tam sam. To jest mój plan i to ja mam zamiar go zrealizować. - Zajmę się tą
sprawą. Pani zostanie tutaj, a ja w tym czasie przeszukam dom Pitneya. Tego było już za
wiele. Arogancja Artemisa przyprawiła ją niemal o atak furii. Zerwała się na równe nogi. -
Będę panu towarzyszyć, sir. - Pani zwyczaj spierania się ze mną na każdym kroku staje się
58
irytujący, Madeline. - Odstawił zdecydowanym ruchem pusty kieliszek. - Zaangażowała
mnie pani, a teraz kwestionuje każdą moją decyzję. - To nieprawda. - To prawda i staje się
to męczące. Podparła się pod boki. - Zapomina pan o swojej pozycji, sir. Twarz Artemisa
nie drgnęła nawet, ale Madeline zorientowała się, że popełniła poważny błąd. - Mojej
pozycji?
- powtórzył przerażająco spokojnym tonem. - Przypuszczam, że trudno pani uznać mnie za
równego sobie. W końcu zajmuję się handlem. - Miałam na myśli umowę, sir - wyjaśniła. -
Nie kwestionuję pana pozycji jako dżentelmena tylko dlatego, że.
- .
- . hmm.
- .
- . - Że jestem Sprzedawcą’*Marzeń? Wstał, poruszając się przy tym jak kot, który dostrzegł w
ogrodzie małego ptaszka. - Pańskie zaangażowanie w handlowe interesy nie ma dla mnie
żadnego znaczenia. - Miała nadzieję, że zabrzmiało to przekonująco. - Cieszą mnie pani
słowa. Madeline usłyszała delikatne brzęknięcie i zorientowała się, że Artemis rzucił na stół
niewielki przedmiot, który cały czas trzymał w dłoni. Z miejsca, w którym stała, nie widziała
go dokładnie, ale wydawało jej się, że dostrzega błysk złota. Gdy podszedł do niej, uniosła
wzrok. - Artemisie?
- Bardzo to miłe, że przymyka pani oczy na moje powiązania z handlem. - Uśmiechnął się
chłodno. - Ale z drugiej strony nie miała pani zbyt wielkiego wyboru, prawda? Cofnęła się o
krok i stanęła oparta plecami o ścianę obok narmurowego kominka. - Sir, sądzę, że nie jest
to najlepsza pora do kontynuowania naszej rozmowy. Rozsądniej będzie, gdy wrócę teraz
na górę, a o naszych planach przeszukania domu pana Pitneya porozmawiamy przy
śniadaniu. Podszedł do niej bardzo blisko i oparł swoje mocne dłonie o ścianę po obu
stronach głowy Madeline. - Przeciwnie - rzekł - Naprawdę myślę, że powinniśmy
przedyskutować pani punkt widzenia na moje właściwe, pani, miejsce. Może innym razem,
sir. - Teraz. - Jego uśmiech był chłodny, ale oczy płonęły. Uważam, że nie ma pani prawa
zbyt surowo mnie oceniać. Bądź co bądź, mówią, że zamordowała pani swojego męża i
podpaliła jego dom, żeby ukryć zbrodnię. - Och, Artemisie.
- .- . - Przyznam, że nawet pani szczególna reputacja nie przeszkadza, by zajmowała pani w
towarzystwie pozycję nieco wyższą niż dżentelmen trudniący się handlem, ale na pewno
niewiele wyższą. Odetchnęła głęboko i natychmiast zrozumiała, że popełniła następny błąd.
Zapach Artemisa - mieszanina potu, brandy i czegoś właściwego tylko jemu - wprawił w
drżenie jej zmysły. - Sir, jest pan wyraźnie nieswój. Podejrzewam, że to spotkanie z
napastnikiem spowodowało, że ma pan rozstrojone nerwy. - Tak pani sądzi?
- Jest to jedyne wytłumaczenie - zapewniła go. Jeśli Renwick na pana napadł, miał pan wiele
szczęścia, że pan przeżył. - To nie było spotkanie z duchem. Nie chciałbym być
nieskromny, muszę jednak przypomnieć pani, że nie tylko uszedłem z życiem, ale zmusiłem
napastnika do ucieczki. Niemniej jestem nieco zdenerwowany. - Moja ciotka ma cudowne
lekarstwa na tego rodzaju nerwowe przypadłości. Pobiegnę na górę i przyniosę panu
buteleczkę takiego napoju. - Znam tylko jedno lekarstwo. Nachylił się i pocałował ją. Był to
długi, namiętny pocałunek, który całkowicie pozbawił ją resztek rozsądku. Dreszcz
podniecenia wstrząsnął jej ciałem. Natychmiast wiedziała, że wyczuł jej reakcję. Mruknął
59
coś cicho i pocałował ją jeszcze raz. Ogarnęło ją takie samo uczucie,jakiego doznała, gdy
całował ją pod nawiedzanym Dworem. - Madeline - szepnął. - Do diabła, kobieto, nie
powinnaś mi przychodzić tutaj. Poczuła się nagle beztroska. Zdawało jej się, że mogłaby
uwać, gdyby tylko przyszło jej to do głowy. Jest Sprzedawcą Marzeń, ostrzegła się w
myślach. Ten >dząj złudzeń jest towarem, który sprzedaje. Ale wart jest wysokiej ceny,
pomyślała. - To była moja decyzja, Artemisie. - Objęła go i przytuliła się do niego. - Sama
chciałam tu przyjść. Uniósł głowę i spojrzał jej w oczy. - Jeśli pani zostanie, będziemy się
kochać. To oczywiste. Nie jestem dzisiaj w nastroju stosownym do jakichś gier. Ogień, który
w nim płonął, był gorętszy niż ten w kominku. W Madeline ożyło coś, co od dawna uważała
za martwe. W jednej tylko sprawie musiała się upewnić. - Te skłonności, którym pan ulega,
sir.
- .- . - Zapewniam, że pragnienie, by kochać się z panią, to coś więcej niż tylko przelotna
skłonność. - Rozumiem, tylko czy nie jest tak dlatego, że wdowy mają coś, co.
- .- ? Naprawdę, nie mogłabym znieść myśli, że.
- .
- . - To w pani coś jest, Madeline. - Pocałował ją znów namiętanie. - Na Boga, jest w pani coś,
co.
- .
- . Ton jego głosu obudził w niej głęboko skrywane, czysto kobiece emocje. Zakręciło jej się w
głowie. Położyła dłoń na ramieniu Artemisa. Pod cienką tkaniną koszuli wyczuła twarde
mięśnie. Uśmiechnęła się i spojrzała na niego spod lekko opuszczonych powiek. A jednak
wdowy mają coś w sobie, pomyślała. Coś, co sprawia, że dzisiejszej nocy pozwoliła sobie
na tak śmiałe zachowanie. - Czy jest pan pewny, że chce pan podjąć aż takie ryzyko, by
kochać się z Niebezpieczną Wdową?
- zapytała łagodnym głosem. - Czy być pani kochankiem jest równie niebezpiecznie jak
mężem?
- zapytał. - Trudno mi powiedzieć. Nigdy nie miałam kochanka. Musi pan zaryzykować. -
Chciałbym pani przypomnieć, że ma pani do czynienia z mężczyzną, który kiedyś zarabiał
na życie w jaskiniach hazardu. - Zsunął czepek z jej głowy i wplótł palce we włosy. Jestem
gotów podjąć każde ryzyko, jeśli stawka jest odpowiednio wysoka. Wziął ją na ręce i zaniósł
na szeroką, pokrytą fioletową tkaniną kozetkę. Położył ją na poduszkach i odwrócił się.
Patrzyła na niego, jak podchodzi do drzwi i przekręca klucz w zamku. Dreszcz oczekiwania
wstrząsnął jej ciałem. Miała wrażenie, że stoi na skraju opadającej ku morzu przepaści i
patrzy na głęboką wodę. Pragnienie, by skoczyć, było nie do opanowania. Artemis szedł w
jej stronę, rozpinając koszulę. Zanim znalazł się obok kozetki, koszula leżała na podłodze.
W blasku płomieni z kominka zauważyła niewielki tatuaż na jego piersi. Rozpoznała kwiat
Vanza, ale nie wzbudził w niej dawnych lęków i wspomnień. Całą jej uwagę pochłaniała
potężna pierś Artemisa. Siła, jaka w niej drzemała, była. zarówno przerażająca, jak i
pociągająca. Poruszała jej zmysły.
- ‘ Usiadł na poduszce przy jej nogach i zdjął buty. Jeden po drugim stuknęły o podłogę.
Zabrzmiało to dla niej jak ostrzegawczy dzwon. Uspokoiła się jednak nieco, widząc jego
szerokie ramiona, które w blasku płomieni nabrały złocistej barwy. Artemis był szczupły,
mocny i nieodparcie męski. Ten widok przyprawił ją o zawrót głowy, silniejszy niż wywołany
60
najmocniejszymi eliksirami, przyrządzanymi przez ciotkę Bernice. Madeline wyciągnęła
rękę i dotknęła jego ramienia. Artemis ujął jej dłoń i całował delikatną skórę na
nadgarstkach. , Potem nachylił się nad nią, wciskając ją w poduszki kozetki. ; Miał na sobie
tylko spodnie, ale nie maskowały one jego podniecenia. Wsunął jedną nogę pomiędzy jej
uda i rozpiął szlafrok. Cienka koszula nocna nie stanowiła przeszkody dla jego dłoni, gdy
dotknął piersi Madeline. Była bliska szaleństwa. Całował jej piersi, najpierw jedną, potem
drugą. Jego dłonie powędrowały w dół ku krzywiźnie bioder. Delikatnie dotykał jej ud.
Krzyknęła cicho, gdy poczuła pierwszą falę wilgoci pomiędzy udami. Przycisnęła dłonie do
nagich muskularnych pleców Artemisa. Czuła na udzie jego twardy członek. Wsunął dłoń
pomiędzy jej nogi i dotknął gorącego, wilgotnego, szczególnie wrażliwego miejsca. Jej
podniecenie narastało. - Artemisie...
- Warto było podjąć pewne ryzyko - odezwał się niskim tłumionym głosem.
- - Doszłam do podobnego wniosku, sir. Od dłuższej chwili Madeline trudno było oddychać w
normalnym rytmie, ale kiedy podsunął koszulę nocną aż do talii, wydawało jej się, że nie
potrafi już złapać powietrza. Odsunął się na chwilę, by rozpiąć spodnie, a zaraz po tym
poczuła na dłoni jego twardy członek. Zacisnęła na nim palce. Zauważyła, że Artemis
wstrzymuje oddech. Zadowolona zjego reakcji, wzmocniła uścisk. Znieruchomiał.
- - Jeśli pani nie przestanie, to oboje będziemy rozczarowani. Zaskoczona Madeline uwolniła
go natychmiast.
- - Przepraszam, nie chciałam pana skrzywdzić.
- - Zapewniam panią, że nie odczuwam bólu, ale nie chciał bym zakończyć tego zbyt szybko.
- - Ani ja. Chętnie spędziłabym w ten sposób resztę nocy - powiedziała nieśmiało.
- - Jeśli takie tortury byłaby pani gotowa znosić przez parę godzin, to mogłaby pani udzielać
lekcji opanowania mistrzon Vanza.
- - Wielkie nieba, czy naprawdę czuje się pan tak udręczony?
- Tak - odparł i pocałował ją w szyję.
- - Nie miałam pojęcia. Nie chciałabym, żeby pan cierpiaŁ, Artemisie. Roześmiał się.
- - Jest pani dla mnie zbyt dobra, a ja wykorzystam uprzejmość. Uniósł się lekko, tak że jego
członek dotknął gorącego wilgotnego miejsca pomiędzy jej nogami.
- - Artemisie - szepnęła Madeline.
- - Zbliża się kres panowania nad sobą, prawda? To dobrze najdroższa. Ja też nie mogę dłużej
czekać. Jednym mocnym pchnięciem znalazł się w niej. Wiedziała na tyle dużo o takich
sprawach, by spodziewać się lekkiego bólu, nie była jednak przygotowana na to, co się
stało.
- ; - Artemisie - szepnęła prawie niedosłyszalnie. Znieruchomiał nagle...
- Do diabła! - Czy mógłbyś... - . wycofać się? Wydaje mi się, że pojawiły się jakieś kłopoty.
- - Madeline. „Uniósł się na łokciach. Wszystkie mięśnie (Spięte miał jak łuk.
- - Dlaczego mi nie powiedziałaś? Jak to możliwe? Przecież miałaś męża?
- Ale nigdy nie byłam prawdziwą żoną.
- - Ach tak. Adwokaci, unieważnienie... - . Nie przypuszczałem. może to być oparte na faktach.
Zacisnęła zęby i oparła dłonie na jego ramionach.
- - Zdaję sobie sprawę, że to moja wina, ale na usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć, iż
nie sądziłam, że tak do siebie nie pasujemy. Bądź tak dobry i się wycofaj.
61
- - Nie - powiedział, kiedy się pod nim poruszyła.
- - Proszę cię, nie wierć się tak.
- - Chciałabym, żebyś się natychmiast wycofał.
- - To nie to samo co wyrzucić mnie z twojego salonu. Madeline, ostrzegam cię, nie ruszaj się.
- - Ile razy mam powtarzać, że nie przyjmuję poleceń od pana, sir? - Wierciła się, próbując
uwolnić się od jego ciężaru i uczucia wypełnienia. Wydawało się, jakby ustąpił, zaczął się
wycofywać, lecz nagle coś się zmieniło. Jego ciało drgnęło konwulsyjnie, a z ust wydobył
się cichy stłumiony jęk. Zaniepokojona, wbiła palce w jego ramiona. Nie odważyła Się
poruszyć. Po chwili osunął się na nią i zapadła cisza.
- - Do wszystkich diabłów! - mruknął po chwili ze złością.
- - Artemisie?
- No i co teraz? Ostrzegałem panią, że tej nocy moje nerwy nie wytrzymają następnego szoku.
Kto wie, czy nie przydałaby się ta mikstura pani cioci. - Och, naprawdę nic się nie stało. -
Zwilżyła językiem wargi. - Chciałam panu powiedzieć, że nawet nie czuję się już w tej
pozycji tak niewygodnie jak przed chwilą. Znieruchomiał na moment, potem uniósł głowę i
spojrzał na nią. - Niezupełnie rozumiem - powiedział. - Wszystko jest już w porządku,
naprawdę. - Zdobyła się na niewyraźny uśmiech. - Odnoszę wrażenie, że jednak pasuje
pan do mnie całkiem dobrze. Artemis prawie niedosłyszalnie zaklął. - Może chciałby pan
spróbować jeszcze raz?
- spytała Madeline. - Wszystko, czego chcę, to paru wyjaśnień - wycedził przez zaciśnięte
zęby. Odwrócił się od niej i wstał. Zawiedziony i nienasycony zaczął zapinać spodnie.
Potem bez słowa wręczył jej dużą białą chustkę. Madeline mogła być tylko zadowolona, że
jej gruby szlafrok wchłonął dowody ich aktywności. Przynajmniej nie narazi się na
wymowne spojrzenie pokojówki. Ogarnęła się tak szybko, jak potrafiła, i wstała. Zrobiła to
zbyt energicznie. Nogi ugięły się pod nią i musiała oprzeć się o kozetkę. Artemis podtrzymał
ją z zaskakującą delikatnością. - Źle się pani poczuła?
- zapytał. - Ależ nie. ; Złość i duma pomogły jej przyjść do siebie. Zawiązała tasiemki
szlafroka. Nadal trzymała w ręce chustkę, którą jej podał, a kiedy na nią spojrzała,
zauważyła, że jest poplamiona krwią. Zakłopotana, szybko wcisnęła ją do kieszeni. Artemis
podszedł do kominka, oparł rękę na jego obramowaniu i wpatrywał się w płomienie. -
Słyszałem, że pani ojciec podjął pewne kroki, by anulować pani małżeństwo - powiedział
po chwili. - Teraz wiem, że Jtoiały poważne podstawy. - Tak. Chociaż, prawdę mówiąc,
zgodziłabym się na każdy sposób rozwiązania tego związku. - Deveridge był impotentem?
- zapytał, patrząc na nią. - Trudno mi powiedzieć. - Włożyła dłonie w rękawy szlaf a. - Wiem
tylko, że nie interesował się mną. Niestety, nie ryłam tego przed nocą poślubną. - Dlaczego
ożenił się z panią, skoro nie mógł wypełniać [stawowych małżeńskich obowiązków?
- Już panu chyba wyjaśniłam, że mnie nie kochał. Nie peresowało go małżeństwo. Jedyne,
czego chciał, to poznać ligłębsze, najmroczniejsze tajemnice filozofii Vanza. Sąfił, że mój
ojciec umożliwi mu to, ucząc go dawnego języka. Artemis zacisnął dłoń na półce nad
kominkiem. - Tak, oczywiście. Nie potrafię dziś jasno myśleć. Proszę p wybaczyć. - Ma pan
za sobą ciężką noc. Można by tak powiedzieć. r Mogę przynieść jakiś lek mojej cioci. - Nie
ręczę za siebie, jeśli jeszcze raz wspomni pani o tej olemej miksturze. - Spojrzał na nią
groźnie. Chciałam tylko panu pomóc - stwierdziła z wyraźną acją w głosie. Proszę mi
62
uwierzyć, że jak na jedną noc zrobiła pani Izo wiele. lilczała przez chwilę, a potem
postanowiła podzielić z nim swymi spostrzeżeniami na temat zachowania Ren AUA\’DA
QL’ICK - Mówiłam panu kiedyś, że przeszukałam jego laboratorium. - Tak. - Miałam
okazję przeczytać pewne jego notatki. Wynikała z nich, że za przyczynę swej impotencji
uważa całkowitej poświęcenie się filozofii Vanza. Napisał, że całą życiowa energię kieruje
na studiowanie dawnych alchemicznych taj jemnic. - Rozumiem. Czy przed ślubem nic nie
wskazywało na toJ że nie jest zainteresowany wypełnianiem małżeńskich obowiąz ków?
Nic pani nie zauważyła?
- Wiem, że to trudno zrozumieć, sir. - Westchnęła. - Prósz mi uwierzyć, że często wracam
myślami do czasów sprze zawarcia małżeństwa i zapytuję siebie, jak mogłam być ta
naiwna. - Madeline.
- .
- . - Mogę tylko powiedzieć, że Renwick był szalonym demc nem o wyglądzie anioła. Sądził,
że potrafi oczarować wszysN kich, i udawało mu się to przez pewien czas. - Zakochała się
pani w nim? Madeline potrząsnęła głową. - Patrząc na to z perspektywy czasu, byłabym
gotowa uwierzyć, że ten człowiek użył jakichś magicznych sztuczek żeby ukryć prawdę o
sobie. To jednak zbyt proste wyjaśnienia Mówiąc szczerze, Renwick dokładnie wiedział, jak
mni zwieść. - Oczywiście, nie próbował wzbudzić w pani pożądania Tak przynajmniej
przypuszczam. - Nie, z całą pewnością, nie. Namiętność ma swoje dóbr strony, jak myślę,
ale nie byłam tak młoda i naiwna, popełnić błąd, nie odróżniając jej od prawdziwej miłości.
Dzisiaj też, zapewne, nie popełniła tego błędu, pomyślał. - To oczywiste. Żadna kobieta z
pani temperamentem i jasnością umysłu nie pozwoliłaby, aby takie drobiazgi jak
namiętność zakłóciły zdrowy rozsądek i zdolność logicznego rozumowania. - Otóż to.
Mówiłam już panu, że mam wiele zastrzeżeń do (filozofii Vanza i że jej nie aprobuję. - Dała
mi to pani jasno do zrozumienia. - Ale jak pan wie, wychowałam się w domu, w którym
kierowano się zasadami tej filozofii, i muszę przyznać, że Iprzejęłam zawartą w niej niechęć
do kierowania się silnymi lamiętnościami. - Zawahała się na moment, potem dodała:
Renwick był na tyle mądry, że to rozumiał. Uciekł się do innej iktyki niż budzenie pożądania.
- Cóż, u licha, może być bardziej pociągające niż pożąanie kobiety o pani temperamencie?
Bardzo jestem tego ciekaw. - Sir, nie rozumiem pana tonu. Czyżby był pan na mnie zły?
- Nie wiem - odparł zaskakująco szczerze. - Proszę odowiedzieć na moje pytanie. - No
dobrze. On udawał, że jest oczarowany moją inteligenteją i wiedzą. - Teraz rozumiem.
Innymi słowy, próbował panią przekonać, e kocha panią dla jej umysłu. - Tak, a ja idiotka
mu uwierzyłam. - Zamknęła na chwilę czy. - Myślałam, że jesteśmy sobie przeznaczeni.
Bliźniacze Musze w metafizycznym związku, który łączy nas na wyższym oziomie. - Jest to
piekielnie silna więź. - W rzeczywistości okazała się złudzeniem. ~ Jeśli choćby połowa
tego, co pani powiedziała, jest AMANDA Q(JICK prawdą, to Renwick Deveridge naprawdę
był szaleńcem. Artemis znów wpatrywał się w płomienie. - Jak powiedziałam, potrafił to
początkowo ukrywać, ale po naszej nocy poślubnej powoli zaczynałam rozumieć, że co&
jest nie w porządku. - Szalony czy nie, ten człowiek nie żyje i został pochowany. - Artemis
nadal patrzył w ogień. - Jednak wydaje się, jął gdyby ktoś chciał, żebyśmy uwierzyli, iż
wrócił zza grobu. - Jeśli to nie jest duch Renwicka, to musi być ktoś, kto zna mojego męża
na tyle dobrze, by go naśladować. Ktoś, kto jes również znawcą filozofii i sztuki walki
63
Vanza. - Powinniśmy zapoznać się z przeszłością Deveridge’a. Rano poproszę Henry’ego
Loggetta, żeby tym się zajął. - Artemisj odwrócił się od kominka i stanął przed Madeline. - A
tymczasemj musimy uporać się z sytuacją, która zaistniała pomiędzy nami. - Co pan przez
to rozumie? - Pani dobrze wie co. - Spojrzał w stronę kozetki, a potem wrócił wzrokiem do
Madeline. - Oczywiście, jest zbyt późno, by przeprosić panią za to, co zaszło w tym pokoju.
- .
- . - Nie ma potrzeby przepraszać - przerwała mu. - A jeślij już, to ja powinnam to zrobić. -
Tym razem nie będę się spierał. - Rzecz w tym, sir, że w zasadzie nic się nie zmieniło. -
Nic?
- Chciałam powiedzieć, że nadal jestem wdową o nie najlepszej reputacji. Mieszkam pod pana
dachem. Jeśli ludziej dowiedzą się o tym, niewątpliwie będą przypuszczać, że wiążej nas
romans. - I tak bardzo nie będą się mylić. Zacisnęła mocniej tasiemki szlafroka i spojrzała
na niego unosząc głowę. - Słusznie czy nie, jak powiedziałam, między nami nic się nie
zmieniło. Wiąże nas podobna zależność jak przed tym, co.
- .
- . (hmm, zdarzyło „się na tej kozetce. - Niezupełnie - rzekł Artemis, podchodząc do niej. - Ale
dzisiaj nie będziemy już o tym rozmawiać. Jak na jedną noc byłoby to zbyt wiele. - Ale,
Artemisie.
- .
- . - Pomówimy o tym innym razem. - Wziął ją pod rękę. Prześpijmy się teraz i przemyślmy
wszystko. Chodźmy, Madeline. Najwyższy czas, żeby pani wróciła do łóżka. - Ależ
powinniśmy ustalić pewne plany - upierała się. Jest sprawa przeszukania domu pana
Pitneya.
- .
- . - Później, Madeline. Mocniej ścisnął jej ramię i poprowadził do drzwi. Gdy nijali stolik stojący
obok fotela, jej uwagę zwrócił mały śniący przedmiot, którym Artemis się bawił, kiedy weszła
„o biblioteki. Zanim zdołała zapytać, co to jest, znalazła się przy drzwiach. - Dobranoc,
Madeline. - Spojrzał na nią łagodnie. Proszę ostarać się zasnąć. Wydaje mi się, że już od
dłuższego czasu nie sypia pani dobrze, a to źle działa na nerwy. Pani ciocia t pewnością by to
potwierdziła. Pocałował ją zaskakująco delikatnie, a potem zamknął jej Irzwi przed nosem.
Przez chwilę patrzyła na nie, wreszcie uszyła na górę. Układając się do snu, myślała o
maleńkim przedmiocie eżącym na stoliku. Była prawie pewna, że jest to złoty wisiorek
dewizki. 11 ^ Sprawdziły się najgorsze przeczucia. Obcy wszedł do domu. Przysłali kogoś,
żeby mu przeszkodzić. Od lat wiedział, żejest obserwowany przez Obcych, wiedział, że jest
śledzony. Już dawno zrezygnował z tłumaczenia przyjaciołom, dlaczego nikomu nie może
ufać. Uważali go za szalonego, ale on znał prawdę. Obcy nękali go, gdyż wiedzieli, że jest
bliski zgłębienia tajemnic vanzagariańskiej filozofii. Czekali tylko, aż dotrze do źródeł wiedzy
skrywanej przez dawnych uczonych. Zamierzali zdobyć te tajemnice, kiedy już je pozna. Fakt,
że jeden z nich zakradł się tej nocy do jego domu, stanowił dowód, żejest bliski, nawet bardzo
bliski, dokonania najważniejszego odkrycia. W drżących dłoniach mocno ściskał starą księgę,
którą studiował w momencie, kiedy wykrył obecność intruza. Z uchem przyciśniętym do ściany
stał nieruchomo w tajemnym przejściu zbudowanym przed laty, zaraz po śmierci żony. Był
wtedy znacznie młodszy i sprawniejszy. Wszystko, oczywiście, zrobił \ sam. Nie mógł zaufać
64
cieślom i murarzom. Mogli być przecież szpiegami Obcych. Już wtedy przeczuwał, że dokona
wielkiego odkrycia w starożytnych tekstach Vanza. Rozumiał, że będzie je musiał chronić.
Obcy zaczęli się nim interesować bardzo dawno. Początkowo tylko sporadycznie wyczuwał,
że jest obserwowany, ale stopniowo stawało się to coraz częstsze. Wtedy rozpoczął
przygotowania. Teraz nadszedł czas, by to, co wykonał, spełniło swoje zadanie. Stał bez ruchu
w ciemnym przejściu, podporządkowując swój umysł strategii niewidzialności. Mieszkał sam w
starej murowanej rezydencji. Od pewnego czasu gosposia przychodziła do niego tylko dwa
razy w tygodniu, ale wtedy nawet na minutę nie spuszczał z niej oka. Przede wszystkim dbał o
to, żeby nie zapuszczała się w podziemia domu. Gotował sobie sam. Oczywiście, nie jest to
zajęcie dla dżentelmena, lecz kiedy człowiek jest śledzony przez Obcych, trzeba zrezygnować
z przestrzegania konwenansów. Należy robić to, co się musi. Wielki cel, jakim było
rozszyfrowanie tajemnej wiedzy leżącej u podstaw filozofii Vanza, był znacznie ważniejszy niż
godność dżentelmena. Zaskrzypiały deski podłogi w holu po drugiej stronie ściany. Obcy
widocznie był przekonany, że w domu nie ma nikogo, gdyż hałasował bardziej, niż można by
oczekiwać po człowieku, kierującym się strategią Vanza. Eaton Pitney uśmiechnął się ponuro.
Najwidoczniej udał się podstęp, by przekonać sąsiadów, że wyjeżdża na wieś, chociaż nie
wszystko przebiegło tak, jak zakładał. Miał nadzieję, że Obcy spróbują odszukać go w jego
wiejskim majątku, a on zyska odrobinę spokoju. Oni jednak przysłali kogoś, by przeszukał jego
dom. Dobiegł go jakiś stłumiony dźwięk, a potem następny. Po chwili zorientował się, że Obcy
znajduje się na piętrze. Pozwolił sobie na złośliwą satysfakcję. Czy on uważa, że jestem tak
głupi, by zostawić swoje notatki tam, gdzie łatwo je znaleźć? Młode pokolenie vanzagarian
wiele mogło się jeszcze nauczyć od starszych. Słyszał skrzypienie otwieranych i zamykanych
szuflad. Trzeszczała podłoga nad jego głową. Dobiegły go stłumione odgłosy kroków,
trzaskania, stukania. Eaton oparł się o ścianę i czekał. Zachowanie spokoju nie przychodziło
mu łatwo. Od lat działał w niezwykłym napięciu; jego nerwy nie były już tak mocne jak dawniej.
Znów przycisnął ucho do ściany i nasłuchiwał. Miał nadzieję, że intruz nie odkryje tajemnych
podziemi domu. Wydawało mu się, że upłynęły długie godziny, zanim się zorientował, że Obcy
idzie schodami na dół. Wstrzymał oddech, gdy usłyszał dźwięk świadczący o tym, że intruz
otwiera drzwi prowadzące do podziemi. Potem dobiegły odgłosy z pomieszczenia będącego
składem rupieci, ale wkrótce zorientował się, że Obcy wrócił na parter. Starszy pan zamknął
na chwilę oczy i pozwolił sobie na westchnienie ulgi. Intruz nie znalazł ukrytego pokoju. Po
chwili wszelkie hałasy ucichły. Eaton odczekał jeszcze pół godziny, żeby mieć całkowitą
pewność, że Obcy opuścił dom. Kiedy nabrał już przekonania, że jest sam, wyprostował się.
Mięśnie zesztywniały mu od przebywania w jednej pozycji. Odprężył się nieco i podszedł do
wyłożonej boazerią ściany, w której ukryte były drzwi do tajemnego przejścia. Zanim je
otworzył, nasłuchiwał jeszcze przez chwilę. Nic nie słyszał. Otworzył drzwi i wyszedł do
ciemnego korytarza. Tu zatrzymał się i znów nasłuchiwał. Cisza była tak gęsta jak mgła
otulająca dom. Eaton pośpieszył korytarzem ku schodom prowadzącym do podziemi. Zapalił
świecę i ruszył nimi w dół. Pewny był, że nikt nie dotarł do jego tajemnego gabinetu. Minął
obszerny skład rupieci, otworzył zamaskowane drzwi i zszedł do pomieszczenia, które
dawnym właścicielom domu służyło jako piwnica i droga ucieczki w razie napadu. Kiedy przed
laty odkrył te podziemia, nikomu o nich nie powiedział. Dokonał w nich pewnych ulepszeń i
urządził wygodny gabinet oraz laboratorium, gdzie mógł prowadzić ważne badania, ukryty
65
przed oczami Obcych. Zadał sobie trud, by opierając się na wzorach Vanza, sprytnie
zabezpieczyć dojście do tajemnego gabinetu. Zszedł w dół starymi kamiennymi schodami,
odsunął fragment boazerii i właśnie szykował się do wejścia do najlepiej zamaskowanej
kryjówki w swoim domu, gdy usłyszał nagle szelest kroków na podeście schodów. Serce
zamarło mu na moment. Odwrócił się zbyt szybko, tak że noga, na którą utykał, ugięła się pod
nim. Upuścił świecę, by przytrzymać się krawędzi drzwi. - Myślałeś, stary durniu, że ukryjesz
przede mną swoje tajemnice? Wiedziałem, że muszę tylko czekać. - Leżąca na podłodze
świeca migotliwym blaskiem oświetlała ściany i schody. - Wiedziałem też, że każdy, wcześniej
czy później, po wyjściu intruza, chce sprawdzić, czy to, czego strzeże, jest nadal bezpiecznie
ukryte. Łatwo to przewidzieć. Chociaż świeca jeszcze nie zgasła, Eaton nie widział twarzy
Obcego, stojącego na podeście, dostrzegł tylko błysk światła na lufie pistoletu i złotą rękojeść
laski w jego dłoni. Starszy pan z przerażeniem zauważył, że Obcy podnosi pistolet i starannie
w niego celuje. - Nie - szepnął i cofnął się o krok. Dlaczego nie wziąłem broni, pomyślał. - Nie
potrzebuję już żadnej pomocy, żeby dotrzeć do twoich tajemnic. Sam otworzyłeś mi drzwi.
Bardzo to uprzejme z twojej strony. Eaton uskoczył do tyłu, gdy dostrzegł, że Obcy naciska
spust. Nagły ruch, chociaż wywołał silny ból w nodze, stwarzał szansę ocalenia. Starszy pan
zobaczył błysk światła. Ogłuszający huk wystrzału odbił się echem od kamiennych ścian.
Poczuł uderzenie pocisku. Zachwiał się, ale nie upadł. Nie jestem JUŻ tak szybki jak dawniej,
pomyślał. Płomień leżącej na podłodze świecy zamigotał jeszcze raz i zgasł. Zapanowała
nieprzenikniona ciemność. - Do wszystkich diabłów! - mruknął Obcy, wyraźnie zirytowany.
Eaton zdumiony był tym, że jeszcze żyje. Pocisk trafił go w ramię, nie w serce. Zapewne Obcy
źle wycelował w migocącym świetle gasnącej świecy. Starszy pan zdawał sobie sprawę, że
zyskał parę sekund, by się uratować. Słyszał, jak intruz, klnąc cicho, usiłuje zapalić następną
świecę. Przycisnął dłoń do zranionego ramienia, by nawet kropla krwi nie spadła na podłogę.
Drugą dłonią poszukał najbliższej ściany. Jej powierzchnia była gładka, szklista. Poruszając
się po omacku, dotarł do pierwszego załomu muru i skręcił za róg, kierując się wyłącznie ‘
zmysłem dotyku. Dostrzegł za sobą przyćmione światło, ale się nie obejrzał. Przed sobą nic
nie widział, lecz pod palcami czuł gładką ścianę. Tylko to było mu potrzebne. Sam
zaprojektował ten labirynt. Znał na pamięć jego tajemnice, - Co, u diabła?! - dobiegł go spoza
kamiennej ścianyj stłumiony głos Obcego. - Wyjdź, Pitney. Daruję ci życie, jeślij zaraz
wyjdziesz. Słyszysz mnie? Daruję ci życie. Potrzebny mij tylko ten cholerny klucz. Eaton
zignorował te pełne furii słowa. Mocniej przycisnął rękę do rany. Liczył na to, że krew wsiąknie
w surdut. Gdyby kapała na podłogę, zostawiłaby ślad umożliwiający Obcemu pościg. Musiał
dotrzeć do gabinetu, gdzie w biurku spoczywał pistolet. - Wracaj, stary durniu! Nie masz
żadnej szansy! Eaton jeszcze mocniej zacisnął ranę i zagłębił się w ciemnym labiryncie.
Artemis i Zachary stali w niewielkim ponurym pokoju i wyglądali przez okno na wąską uliczkę.
- Tutaj się ukrył. - Artemis powiódł dłonią po obdrapanym parapecie. - Zostały ślady po
kotwicy, do której przywiązał linę. Zachary pokręcił głową. - Dobrze, że zauważył pan, że ta
dziwka zgasiła świecę. - Wiesz już, jak się nazywa ta kobieta?
- Lucy Denton. Przed rokiem wynajęła pokój na parterze i pracowała tu aż do dzisiaj. - Wiesz
coś więcej o niej?
- Jeszcze nie. Zniknęła gdzieś w podejrzanych dzielnicach. Mały John mówi, że jeden z jego
kumpli coś tam na jej temat słyszał, ale na razie nikt jej nie widział. Artemis zauważył, że
66
Zachary jest dziwnie zatroskany. Typowa dla niego zadziomość zniknęła gdzieś bez śladu.
Zachary był dzieckiem ulicy. Miał jakieś nazwisko, ale zwyczajem młodych włóczęgów
rzadko go używał. Pracował dla Artemisa od ponad trzech lat. Znajomość zawarli, kiedy
chłopiec z kierowanej przez Zachary’ego bandy młodocianych złodziejaszków usiłował
pozbawić Artemisa złotego zegarka. Śmiała próba nie powiodła się; Artemis złapał łobuza
za AMANDA QU!CK kołnierz. Zachary, który stał na uboczu i obserwował całą akcję, nie
opuścił swojego wspólnika, tylko podjął desperacką próbę uwolnienia dzieciaka. Wyskoczył
z bocznej uliczki, grożąc Artemisowi nożem. Ten jednym ruchem pozbawił go broni, ale
młodzieniec nie zrezygnował i rzucił się na niego z pięściami. Postawa Zachary’ego, jego
zapał w obronie młodszego kolegi, spodobała się Artemisowi. Kiedy już uporał się z
napastnikiem, wziął go na bok i powiedział: - Jesteś sprytnym, dzielnym chłopcem. Mam
robotę dla kogoś, kto jest tak lojalny. Jeśli chcesz mieć pracę dającą stałe dochody, to zgłoś
się do mnie. Trzy dni później Zachary czekał na niego pod klubem. Chłopak był nieufny, ale
zdecydowany. Porozmawiali przez dłuższą chwilę i doszli do porozumienia. Początkowo ich
wzajemne stosunki były chłodne, jak pomiędzy chlebodawcą a pracownikiem, ale po
pewnym czasie przerodziły się w przyjaźń opartą na szacunku i lojalności. Artemis ufał
Zachary’emu bardziej niż niektórym dżentelmenom z wyższych sfer. - Nie przejmuj się.
Znajdziemy ją w końcu. - Poklepał Zachary’ego lekko po ramieniu. Na razie zajmiemy się
czymś innym. Zachary nadal był niespokojny, bardziej, niż można było oczekiwać. - To był
vanzagarianin, panie Hunt. - Tak jak ja. - Artemis uśmiechnął się. - No tak. Teraz on wie o
tym, a przez to jest jeszcze bardziej niebezpieczny. Będzie ostrożniej szy, kiedy spróbuje
następnej sztuczki, - Myślisz o tym, że nie jestem już młody. To prawda, ale i wiek ma
swoje zalety. Ja też nauczyłem się paru sztuczek. - Wiem o tym lepiej niż inni. A może
przydałbym się panu jako taki.
- .
- . przyboczny strażnik?
- Bardziej potrzebny nil jesteś tu, na ulicach, zbierając informacje. Sam potrafię się obronić.
Zachary zawahał się, a potem skinął głową. - Tak, sir - mruknął. Artemis w zamyśleniu
rozglądał się po pokoju. - Na pewno dobrze zapłacił tej Lucy. Na tyle dobrze, że będzie
mogła ukrywać się przez dłuższy czas. - Znajdziemy ją, sir, ale to może potrwać. Zna pan
dzielnicę, w której się ukryła. To prawdziwy labirynt. - Po jakimś czasie skończą się jej
pieniądze i wyjdzie z ukrycia, żeby znaleźć sobie klientów. Wtedy na nią natrafimy. - Oby
nie było to dla nas za późno - powiedział ponurym tonem Zachary. - Mimo to odnalezienia
jej nie uważam za najważniejszą sprawę. Zapamiętaj sobie stare przysłowie Vanza: „Kiedy
szukasz odpowiedzi, warto rozejrzeć się tam, gdzie nie oczekujesz, że jest ukryta”. Poza
dzielnicą rozpusty mamy jeszcze inne miejsca do przeszukania. - My, w naszej dzielnicy,
też mamy pewne powiedzenie, panie Hunt: „Nie wychodź na ciemną ulicę, jeśli nie masz
pistoletu w ręce i przyjaciela za plecami”. - Dobra rada. Zapamiętam ją. Madeline obudziła
się, by stwierdzić, że tak długo i tak głęboko nie spała od dawna. Najważniejsze, że nie
dręczyły jej koszmary o pożarze, krwi i śmiechu martwego mężczyzny. W radosnym
nastroju wstała z łóżka. Gdy wyjrzała przez okno, spostrzegła, że miasto znów jest otulone
gęstą szarą AMANDA QU!CK mgłą, ale nie popsuło to jej humoru. Czuła się pełna energii,
gotowa do podjęcia najtrudniejszych zadań, prowadzących do rozwiązania zagadki ducha
67
Renwicka. Nagle uświadomiła sobie, że przy śniadaniu może spotkać Artemisa, i jej
entuzjazm gwałtownie zgasł. Łatwiej byłoby jej stanąć twarzą w twarz ze zjawą niż z tym
mężczyzną. Spojrzała na odbicie swej zaspanej jeszcze twarzy w lustrze stojącym na
toaletce. Co innego zmusić go szantażem do zaangażowania się w poszukiwania
zaginionej pokojówki i ściganie mściwego ducha nieżyjącego męża, a co innego prowadzić
z nim obojętną rozmowę nad smażonymi jajkami i tostami, po tym jak pozwoliła mu się
uwieść. Ten nieoczekiwany niepokój zirytował ją. Dlaczego tak się przejmowała spotkaniem
z nim? Przecież dała mu wyraźnie do zrozumienia, że nic się nie zmieniło. Nadal była
Niebezpieczną Wdową, tak samo jak wczoraj. Przecież na jej reputację w oczach Artemisa
nie mogło wpłynąć odkrycie, że jest wdową dziewicą. Dlaczego wszystko wydaje mi się
dzisiaj tak szalenie skomplikowane, pomyślała, zaciskając dłonie na krawędzi stolika.
Spojrzała jeszcze raz na swoje odbicie w lustrze i z irytacją stwierdziła, że na policzkach
pojawił się rumieniec. Z jakiego powodu miałaby się czuć zażenowana? Artemis nie miał
prawa pokpiwać z niej i być arogancki. Był, bądź co bądź, dżentelmenem, chociaż zajął się
interesami. Przy odrobinie szczęścia mogło się okazać, że jeszcze śpi. A może należy do
tych ludzi, którzy wstają bardzo wcześnie i zjadają śniadanie, zanim obudzą się pozostali
domownicy? Jej ojciec miał taki zwyczaj. Nalała chłodnej wody do dużej białej miednicy.
Ochlapała najpierw twarz, a potem szybko umyła się gąbką. Następnie włożyła elegancką
suknię z czarnej krepy, ozdobioną na brzegach szarymi satynowymi kwiatuszkami,
odetchnęła głęboko, otworzyła drzwi i odważnie ruszyła w stronę jadalni. Szczęście jej nie
sprzyjało. Artemis nie sypiał długo, ale nie miał też zwyczaju zrywać się o świcie i potem
dyskretnie znikać w bibliotece. Siedział przy stole, przyjaźnie gawędząc z Bemice, jak
gdyby w nocy nie zdarzyło się nic niezwykłego. Bo tak było, pomyślała. Nic się nie zmieniło.
- Dzień dobry, kochanie. - W niebieskich oczach Bernice, gdy spojrzała na Madeline, widać
było zadowolenie. - Och. wyglądasz dzisiaj świeżo jak stokrotka, moja droga. Widzę, że mój
nowy eliksir świetnie działa. Muszę przygotować ci na wieczór następną porcję. Madeline
dostrzegła błysk rozbawienia w oczach Artemisa. Rzuciła mu karcące spojrzenie i
zwracając się do Bernice, przywitała się grzecznie: - Dzień dobry, ciociu. Jakiś dziwny
wyraz pojawił się w oczach Bernice. ale natychmiast zniknął. Madeline podeszła do
kredensu i udawała, że z zaciekawieniem ogląda potrawy ułożone na srebrnych talerzach.
Ku jej przerażeniu ciotka nadal nie przestawała radośnie szczebiotać. - Słowo daję,
Madeline, już dawno nie wyglądałaś tak ładnie. Prawda, panie Hunt, że sprawia wrażenie
cudownie wypoczętej?
- Nic nie robi tak dobrze, jak głęboki nocny sen - odparł Artemis. Madeline, wbrew
postanowieniu, że będzie zachowywać się tak, jak gdyby nic się nie stało, marzyła tylko o
tym, by ziemia rozstąpiła się pod jej nogami i pochłonęła ją na zawsze. AMANDA QU/CK -
Pan Hunt poinformował mnie o niezwykłych zdarzeniach, óre miały miejsce dzisiejszej nocy
- oznajmiłaBemice. - Powiedział ci?
- Madeline upuściła widelec, który trzymała dłoni, i odwróciła się do niej. - Naprawdę
powiedział ci, co iło się w nocy?
- Tak, oczywiście, moja droga. Muszę przyznać, że byłam j głębi wstrząśnięta. - No tak.
- .
- . Mogę wyjaśnić.
68
- .
- . - Madeline rozejrzała się ;zradnie. - Pani ciocia jest bardzo zaniepokojona - wtrącił się
Armis. - Mam pełne prawo, by się niepokoić! - zawołała Bemice. ipad na ulicy, w
sąsiedztwie klubu. To straszne. Ci bandyci iją się coraz bardziej zuchwali. Madeline poczuła
ulgę, ale drżenie rąk jeszcze nie ustąpi. Usiadła na najbliższym krześle i zwróciła się do Ar
nisa: - Ma pan jakieś nowe wiadomości?
- Wczesnym rankiem widziałem się z Zacharym - odparł. yraz rozbawienia nie zniknął jeszcze
z jego twarzy. - Znaleźmy pokój, w którym ukrył się napastnik, ale z żalem muszę vierdzić,
że nie wniosło to nic nowego do sprawy. Mam dzieję, że Zachary i jego pomocnicy wkrótce
dowiedzą się egoś, co naprowadzi nas na trop tego wojowniczego vangarianina. Madeline
była zaskoczona. Zanim wstała z łóżka, on już ążył spotkać się ze swoim informatorem,
przeszukać dom, sy którym został napadnięty, i wrócić na śniadanie. Wyjątwo pilnie zajął
się sprawami, do których go zaangażowała. No właśnie. Zachowywał się tak, jak gdyby nic
się nie stało. W godzinę później Bemice zastała bratanicę w jej sypialni. Nie bawiąc się we
wstępy, przystąpiła wprost do rzeczy. - Jesteś bliska zakochania się w panu Artemisie,
prawda? Madeline upuściła pióro, którym sporządzała jakieś notatki. - Wielkie nieba! Cóż ty
opowiadasz, ciociu. - Och, moja droga, to jest bardziej poważne, niż sądziłam. Bemice
sprawiała wrażenie zafrasowanej. Usiadła na brzegu łóżka. - Zaczyna się pomiędzy wami
romans. - Ciociu! - Od samego początku zauważyłam, że podobacie się sobie. - Skąd takie
dziwne przypuszczenia? Bemice podniosła dłoń i zaczęła liczyć na palcach. - Po pierwsze,
poprosiłaś go, żeby pomógł ci w twoich kłopotach. Po drugie, on zgodził się na to. - I z tego
wywnioskowałaś, że coś nas łączy?
- Tak. - To jest najbardziej dziwaczne, śmieszne i nonsensowne przypuszczenie, z jakim się
spotkałam. Jak mogłaś wyciągnąć taki wniosek z tak mizernych przesłanek?
- Czyżbym się myliła?
- Poprosiłam go o współpracę, gdyż potrzebna mi była pomoc człowieka, który zna sposób
rozumowania vanzagarian. Pan Hunt zgodził się, bo chce wejść w posiadanie dziennika
mojego ojca. To była zwykła handlowa umowa, nic więcej. - Jest tak, jak sądziłam. Masz z
nim romans. Madeline postukała palcami o blat sekretarzyka. - To nie jest takie proste, jak
sądzisz, ciociu. - Moja droga, jako wdowa jesteś kobietą światową, niezależnie od tego, czy
czujesz się nią, czy nie. Nie zamierzam ci nic doradzać. - Sama dobrze wiesz, że się przed
tym nie powstrzymasz. - Masz rację. Jak powiedziałam, nie zamierzam udzielać ci rad,
chciałabym jednak, żebyś zwróciła uwagę na jeden fakt. - Cóż takiego?
- Stwierdziłaś, że przyjął twoją ofertę, bo chce mieć dziennik Wintona. - Tak. - On jest
mistrzem Vanza. - Dlatego właśnie go zatrudniłam. Ciotka spojrzała na bratanicę z
przyganą. - Doprawdy, Madeline, jesteś inteligentną kobietą. Jak mogłaś przeoczyć coś tak
oczywistego?
- Co jest aż tak oczywiste?
- Pan Hunt nie musiał wiązać się z tobą umową, żeby wejść w posiadanie tego dziennika.
Pamiętasz chyba, co sama mi powiedziałaś. Przy jego zdolnościach zdobycie go
przyszłoby mu bez trudu. - Ha! - zawołała triumfująco Madeline. - I tu się mylisz.
Przemyślałam dobrze tę sprawę. Pan Hunt doskonale wie, że wykradzenie dziennika
wiązałoby się z poważnym ryzykiem. - Jakim ryzykiem?
69
- Takim, że mogłabym ujawnić jego powiązania z Pawilonami Marzeń. Nie może ryzykować,
by w wyższych sferach zaczęto mówić o tym, że zajmuje się interesami. Rozumiesz? Nie
miał wyboru. Musiał zawrzeć ze mną układ. Bemice przyglądała jej się przez dłuższą
chwilę, ale milczała. - No i co teraz. Co o tym myślisz?
- zapytała Madeline. - Wiesz równie dobrze jak ja, że gdyby chciał to zrobić, to znalazłby
sposób, żeby zmusić cię do milczenia. Madeline znieruchomiała. Poczuła, że skóra cierpnie
jej na plecach. Patrzyła na cieniutki tomik oprawiony w cielęcą skórę, leżący na
sekretarzyku. W jej myślach zapanował chaos. Ciotka miała rację. Z JA W A Madeline po
chwili opanowała się i spojrzała jej w oczy. - Może masz rację, że on nie pomaga nam
wyłącznie dlatego, by zdobyć dziennik. Jeśli tak, to sprawa wydaje się jeszcze bardziej
skomplikowana. , - Dlaczego tak sądzisz, kochanie?
- Skoro nie pomaga nam z powodu tego dziennika, to ‘ dlaczego to robi? i - Och,
powiedziałam ci już, moja droga. Podobasz mu się. Myślę, że sprawia mu przyjemność
odgrywanie roli bohatera. - Jeśli go nawet pociągam, to nie ma to nic do rzeczy
oświadczyła stanowczo Madeline. - To wcale nie wyjaśnia, dlaczego nam pomaga. Poza
wszystkim mistrzowie Vanza ćwiczą się w tym, by nie ulegać uczuciom. - Nie
przypuszczam, żeby takie ćwiczenia zawsze były skuteczne. Namiętności bywają niekiedy
bardzo silne. Madeline potrząsnęła głową. - Artemis nigdy nie pozwoli na to, by kierowały
nim namiętności. Jeśli nie pomaga nam ze względu na dziennik ojca ani dlatego, że chce
zmusić mnie do milczenia, oznacza to. że • miał jakieś inne powody, dla których przystał na
naszą umowę. - Jakież to mogą być inne powody?
- Któż to wie. On jest mistrzem Vanza. - Moja droga.
- .
- . - Naprawdę nie chciałabym o tym rozmawiać, ciociu. - Rozumiem. - Bemice przez chwilę
milczała, a potem się spytała: - Dobrze się czujesz?
- Oczywiście. Dlaczego miałoby mi coś dolegać?
- Nie chciałabym być niedelikatna, ale zdaję sobie sprawę, że tej nocy zdarzyło się coś, co
było dla ciebie całkiem nowym doświadczeniem. - Nie było to dokładnie to, czego
oczekiwałam, ale nie stało się nic złego - odrzekła Madeline. - Niezupełnie to, czego
oczekiwałaś?
- Bemice wydęła wargi. - To dziwne. Wydawało mi się, że pan Hunt powinien być równie biegły
w sztuce kochania jak we wszystkim innym. - Doprawdy, ciociu, myślę, że dość jasno
dałam do zrozumienia, że nie chcę rozmawiać o tych sprawach. - Oczywiście, kochanie. -
Ale jeśli już musisz wiedzieć, to pan Hunt okazał się taki właśnie, jakim określiłam go na
początku naszej znajomości. Dojrzały, ale jednak młodzieńczy. 12 JlVtoś go śledził.
Artemis zatrzymał się przy najbliższej bramie i nasłuchiwał. 0dgłos kroków był cichy,
stłumiony gęstą mgłą, lecz on wyczuwał ich rytm. Kroki ucichły. Wysunął się z bramy i
ruszył dalej. Po chwili znów je usłyszał. Śledzący go człowiek nie zbliżał się, ale i nie
astawał zbyt daleko w tyle. Artemis wiedział, że jeśli się dwróci, nie zobaczy nic poza
niewyraźną sylwetką, majaczącą ‘ gęstej mgle. Przez dłuższy czas hałas na ulicy był na tyle
duży, że nie yszał odgłosu kroków, ale nawet wtedy czuł, że jest śledzony Na najbliższym
rogu skręcił w lewo. Po przeciwnej stronie ulicy był park. Widział potężne szkielety drzew,
otulone mgłą. lica przejechał wolno powóz. Skorzystał z turkotu kół i chrzęsi uprzęży, by
70
przeskoczyć do następnej bramy. Czekał. Gdy zapadła cisza, znów usłyszał kroki, tym
rzem wolniejsze. A M ANO A QUICK Śledzący go człowiek domyślił się zapewne, że on
gdzieś się ukrył. Po kilku sekundach zrezygnował widać z akcji, gdyż szybkim krokiem
ruszył wzdłuż ulicy. Zakapturzona postać przeszła tuż przed nim. Artemis wysunął się z
bramy i bezszelestnie podszedł do niej. - Piękna pogoda na popołudniowy spacer, prawda?
- powiedział spokojnie. - Artemis! - krzyknęła Madeline. Zatrzymała się i odwróciła w jego
stronę. - Na Boga, sir. Nie powinien mnie pan tak straszyć. To źle działa na moje nerwy. -
Co pani tu robi? Powiedziałem, że sam przeszukam dom i Pitneya. - A ja dałam panu
wyraźnie do zrozumienia, że na to nie > pozwolę. To był mój pomysł, jeśli pan pamięta.
Przyglądał się jej spod lekko opuszczonych powiek. Na’ pewno była zirytowana, ale
podejrzewał, że złość służy tylko zamaskowaniu innych - głębszych i mocniejszych -
uczuć. • Pamiętał przecież o tym, że chociaż jest wdową, i to podejrzaną: o zamordowanie
męża, aż do ubiegłej nocy była kobietą niewinną. Pamiętał, jak rumieniła się przy śniadaniu.
- Jak się pani dzisiaj czuje?
- zapytał uprzejmie, - Cieszę się znakomitym zdrowiem, sir, jak zawsze - od powiedziała
zniecierpliwionym tonem. - A pan? - Jestem zdruzgotany poczuciem winy. - Winy?
- Zatrzymała się i spojrzała na niego. - Jaki pan ma powód, żeby czuć się winnym? - Szybko
zapomniała pani o wczorajszej nocy. Przykro mi słyszeć, że wywarłem na pani tak słabe
wrażenie. - Ależ nie zapomniałam. Zapewniam pana tylko, że nie m pan najmniejszego
powodu, by cierpieć z poczucia winj w związku z tym, co stało się w bibliotece. - Była pani
niewinną dziewicą. Z A W A - Nonsens. Byłam dziewicą, ale niezupełnie niewinną.
Poprawiła nerwowo rękawiczki. - Może pan być pewny, że żadna kobieta, która przeszła
przez to, co ja przeżyłam po .
- ślubie z Renwickiem Deveridge’em, nie pozostałaby niewinna. - Myślę, że rozumiem panią. -
Tak jak powiedziałam w nocy, nic się nie zmieniło. - Hmm. - Poza tym wcale nie wywarł pan
na mnie tak słabego wrażenia. - Dziękuję. Nawet nie domyśla się pani, ile dla mnie znaczy
ten miły komplement. Moja męska duma nie cierpi już tak bardzo. , - Taka udawana pokora
nie bardzo do pana pasuje, sir. Może pan sobie oszczędzić wysiłków. - Skoro pani nalega. -
Jeśli już mowa o poczuciu winy, to powinien pan mieć wyrzuty sumienia, że wymknął się
pan z domu, nic mi o tym nie mówiąc. Artemis rozejrzał się po zasnutej mgłą ulicy. Ludzi
spotykali niewielu i było mało prawdopodobne, by ktoś zwrócił uwagę ‘na Madeline. Jeśli
zastosuję pewne środki ostrożności, to ‘potrafię zapewnić jej względne bezpieczeństwo,
pomyślał. Inna sprawa, że nie miał wyboru. Jeśli nie zgodziłby się tlą jej towarzystwo, to
mógł zrezygnować z przeszukania domu Pitneya. - Dobrze. - Wziął ją pod rękę i
przyśpieszył kroku. - Może pani pójść ze mną, ale pod warunkiem, że kiedy znajdziemy się
już w tym domu, będzie pani słuchać moich poleceń. Czy iło zrozumiałe? Nie mógł widzieć,
jak Madeline wznosi oczy ku niebu, bo Jej twarz zasłaniał kaptur, ale był pewien, że tak
właśnie ‘zareagowała na jego słowa. - Doprawdy, sir, doprowadza mnie pan do rozpaczy.
Czy naprawdę nie jest pan w stanie zrozumieć tej prostej prawdy, że to pan powinien
słuchać moich poleceń, a nie odwrotnie? Jest pan zaangażowany w tę sprawę wyłączne
dlatego, że’ zaproponowałam panu umowę. Gdyby nie ja, wcale nie wie i działby pan, że
istnieje problem ducha Renwicka. - Proszę mi wierzyć, nigdy nie zapominam, że to
wszystko dzieje się z pani winy. Wysoki mur, otaczający ogrody na tyłach ogromnej!
71
rezydencji Eatona Pitneya, nie stanowił przeszkody dla Ar temisa. Madeline trzymała w
ręku niewielką, niezapaloną jeszcze lampę i patrzyła, jak jej towarzysz wspina się po
kamiennym murze. Kiedy znalazł się na szczycie, opuścił! kawałek liny z zawiązaną na niej
pętlą, i Madeline wsunęła w nią but, uchwyciła się liny i Artemis, zdawało się bez wysiłku,
wciągnął ją na mur. Po chwili zniknęli w otulonym mgłą ogrodzie. - To wszystko jest całkiem
zabawne - powiedziała. - Obawiałem się, że tak to pani potraktuje - zauważył ponuro. :
Mgła była tak gęsta, że dom widziany od strony ogrodu! wydawał się ogromną bezkształtną
bryłą. Artemis znalazł’ kuchenne wejście i nacisnął klamkę. - Zamknięte - powiedział. -
Można się było tego spodziewać, skoro właściciel przebywa na wsi. - Madeline przyglądała
się zabezpieczonym okiennicami oknom. - Jestem pewna, że potrafi pan otworzyć, ten
zamek. - Skąd u pani taka pewność?
- Jest pan mistrzem Vanza. - Wzruszyła ramionami. Wiem z doświadczenia, że mężczyźni
wyćwiczeni w dawnych sztukach walki radzą sobie z każdymi zamkniętymi drzwiami. -
Oczywiście, nie pochwala pani tych umiejętności. Wyjął z kieszeni płaszcza komplet
wytrychów. W umyśle Madeline pojawiły się sceny z nocnych koszmarów. Zobaczyła siebie
pod drzwiami sypialni, próbującą otworzyć drzwi kluczem, który wyślizgiwał się jej z palców.
- Muszę przyznać, że są one użyteczne i nie kwestionuję ich również u pana. Mój ojciec też
radził sobie z zamkami, a nawet uczył mnie.
- .
- . Drobiazg. To nie ma teraz znaczenia. Artemis zerknął tylko na nią i przystąpił do pracy. Po
irugiej nieudanej próbie otworzenia zamka Madeline zaczęła się niepokoić. - Czy coś jest
nie w porządku?
- Wygląda na to, że Pitney w obawie przed Obcymi, którzy go podobno prześladują, kazał
zainstalować specjalne zamki. Takiego jak ten nie kupi się u przeciętnego ślusarza.
Madeline obserwowała kolejne próby. - Poradzi pan sobie?
- Może. - Nachylił się niżej nad dużym żelaznym żarnikiem. - Jeśli nie będzie pani rozpraszać
mojej uwagi. - Przepraszam - mruknęła. Artemis pracował jeszcze przez chwilę. - Mam go -
powiedział wreszcie. - Sprytny mechanizm party na klasycznym wzorze Vanza. Muszę
zapytać Pitneya, to mu go zrobił. - Ciekawe, jak go pan o to zapyta, nie przyznając się do
Włamania do jego domu - zauważyła ironicznie Madeline. - Dziękuję za zwrócenie mi uwagi
na to drobne przeoczenie. - Artemis schował wytrychy do kieszeni i otworzył drzwi. Patrzyli
przez chwilę w wąski ponury korytarz. Nie pojawił się nikt, by zażądać wyjaśnień, nie
rozległ się żaden sygnał alarmowy. Madeline ostrożnie przekroczyła próg. - Dom wydaje się
pusty. Ciekawe, gdzie naprawdę wyjechał Pitney. - Przy odrobinie szczęścia znajdziemy
coś, co wskaże nam miejsce jego pobytu. - Artemis wszedł za Madeline do wnętrza domu i
zamknął drzwi. Stał przez chwilę, uważnie rozglądając się w ciemnym korytarzu. - Jeśli coś
tu znajdziemy, to wyślę do niego Leggetta, żeby zadał mu parę pytań. Chciałbym’ wiedzieć,
dlaczego Pitney uznał za stosowne opuścić miasto.
- ; - Tak, ja.
- .
- . - Madeline zatrzymała się przy drzwiach kuchennych i patrzyła na leżący na stole kawałek
sera i niedojedzoną; kromkę chleba. - Co tam jest?
- Artemis stanął za swą towarzyszką i ponad jej głową patrzył na niedokończony posiłek. -
72
Rozumiem. Madeline weszła do kuchni i wzięła do ręki kromkę chleba.
- ‘ - Pan Pitney musiał opuścić dom w pośpiechu, i to całkiem; niedawno. Chleb jest świeży. ,
Artemis ściągnął brwi. - Chodźmy. Musimy działać szybko. Wolałbym nie spędzaćj tu
więcej czasu, niż jest konieczne. Ruszył korytarzem w głąb domu i po chwili znalazł si w
holu. Madeline dogoniła go, gdy zatrzymał się przy otwartych dużych dębowych drzwiach. -
Biblioteka?
- zapytała, zatrzymując się obok niego. - Tak. - Artemis nie poruszył się. Uważnie oglądał
pokój. Albo Pitney pilnie potrzebuje gospodyni, albo ktoś tu by przed nami. - Co ma pan na
myśli, sir?
- Madeline stanęła na palcach zajrzała ponad jego ramieniem do biblioteki i wstrzymali oddech
na widok rozrzuconych na dywanie papierów i książek. ‘ Wielkie nieba! Pitney z całą
pewnością nie narobiłby takieg bałaganu, mimo że jest dziwakiem. Zresztą ekscentryczni i
yanzagarianie do przesady lubią porządek. Bałagan ich roz prasza. - Ciekawe
spostrzeżenie - powiedział Artemis, potem cofnął się i zaczął przeszukiwać hol. -
Chwileczkę! - zawołała cicho Madeline. - Nie zamierza pan przeszukać biblioteki?
- Szkoda na to czasu. Jeśli było tu coś interesującego, to ten, co zjawił się przed nami, z
pewnością to znalazł. - Artemisie, może Pitney miał rację. Może naprawdę ktoś go śledził?
- Niewykuczone - odparł wymijająco. Dreszcz niepokoju wstrząsnął Madeline. - Uważa pan, że
nie zrobili tego ci wyimaginowani Obcy? To był duch Renwicka? ‘ - Proponuję, żebyśmy nie
nazywali tego kogoś duchem. ; Kimkolwiek jest, to człowiek z krwi i kości. - vanzagarianin.
Artemis bez słowa ruszył na dalsze poszukiwania. Madeline podążyła za nim. Zatrzymała
się jeszcze raz, gdy stanął przy drzwiach salonu. Meble przykryte były pokrowcami, okna
zasłonięte ciężkimi kotarami. - Wydaje mi się, że Pitney niezbyt często przyjmował gości -
zauważył Artemis. i - Bardzo dziwny człowiek. Ale w końcu jest.
- .
- . ‘ - Proszę nie kończyć. To nie najlepszy moment, by przypominać mi o pani uprzedzeniach
w tych sprawach. Madeline zamilkła. Wspólnie przejrzeli pomieszczenia na piętrze.
Wszędzie panował chaos. Ubrania wyrzucono z szaf, komody były Opróżnione, kufry
otwarte. Jak pan myśli, czego ten ktoś szukał?
- zapytała. - Tego samego, co próbował znaleźć w bibliotece Linslade’a Może Księgi Tajemnic,
choć nie rozumiem, jak zdrowy n, umyśle człowiek może uwierzyć w jej istnienie. - O ile
dobrze pamiętam, wspomniałam już, że Renwici Deveridge nie był człowiekiem normalnym.
- Tak, powiedziała pani coś takiego. Przy końcu korytarza natrafiła na wąskie, kręte schody.
- Możemy tędy wrócić - zdecydował Artemis. - A co z podziemiami? Tam z całą pewnością
jest par pomieszczeń z mnóstwem gratów. - Madeline ruszyła za swyr towarzyszem
schodami w dół. - Może duch.
- .
- . to znaczy ta intruz nie pomyślał o przeszukaniu ich. - Podejrzewam, że był na tyle
skrupulatny, ale warto i tan się rozejrzeć. W korytarzu na parterze, za kuchnią, Artemis
otwór drzwi, za którymi znajdowały się schody prowadzące piwnic. Zatrzymał się na chwilę,
by zapalić latarnię, a poter ruszył w dół. Po chwili znaleźli się w zakurzonym pomiesz*
czeniu, pełniącym rolę składu rupieci. Madeline patrzyła na skrzynie i zamknięte kufry. -
Nawyraźniej intruz nie trudził się, by tu czegoś szukać. Może nie odkrył wejścia do piwnic?
73
Artemis zatrzymał się obok schodów i uniósł latarnię. - Był tutaj - stwierdził. - Dlaczego pan
tak uważa?
- Ślady stóp na zakurzonej podłodze. - Pochylił lampę. Jedne kończą się tu, przy ścianie,
drugie prowadzą do tyct schodów. Byli tu niedawno dwaj ludzie, ale tylko jeden wyszedtj
Madeline patrzyła na miejsce, gdzie kończyły się ślady. - Wygląda na to, że któryś z nich
potrafi przenikać pr ściany. - Hmm.
- .
- . Artemis podszedł do kamiennej ściany i przyglądał się jej przez dłuższą chwilę. Potem
powiódł palcami wzdłuż niewidocznej niemal rysy. W pewnym momencie rozległ się cichy,
stłumiony zgrzyt. Madeline podbiegła do niego. - Ukryty mechanizm?
- Tak. Jeden z kamieni odchylił się na bok, ukazując solidny żelazny zamek. Artemis odstawił
latarnię i sięgnął po komplet wytrychów. - Mamy szczęście, że Pitney trzyma się
klasycznych wzorów ‘ Vanza - powiedział po chwili. - Warto przestrzegać tradycji. Po chwili
odetchnął z satysfakcją. W ścianie znów zazgrzytały cicho dobrze naoliwione mechanizmy.
Madeline patrzyła zafas; cynowana, jak odchyla się fragment muru o rozmiarach drzwi. ; -
Następne schody - szepnęła. - Muszą tam być jakieś i pomieszczenia. - Ta część domu
jest bardzo stara. - Artemis przyjrzał się • kamiennym schodom prowadzącym w dół i
znikającym w cał kowitych ciemnościach. - Schody prowadziły prawdopodobnie do
pomieszczeń, które pełniły rolę piwnicy. To mogła być również droga ucieczki. Takie
podziemne przejścia często budowano w starych zamkach i fortecach. - Może Pitney
skorzystał z niego, by uciec przed intruzem - zauważyła Madeline, wpatrując się w ciemną
przestrzeń. ( Artemis zamyślił sę. - Wrócę tu później, żeby sprawdzić, dokąd prowadzą te
schody - powiedział. - Po tym jak odprowadzi mnie pan do domu, tak? A wła śnie, że nie! -
Znieruchomiała na moment, gdy spostrzegła leżące na podłodze świece. - Chodźmy. Nie
możemy tracić czasu. - Madeline, widzę, że tym razem muszę być twardy. Groźnie zmierzył
ją wzrokiem. - Proszę się nie trudzić, nie przekona mnie pan. - Podniosła jedną ze świec i
zapaliła ją. - Jeśli nie chce mi pan towarzyszyć, pójdę sama. - Przez chwilę zdawało jej się,
że Artemis zaprotestuje, ale uniósł latarnię i ruszył schodami w dół. - Czy ktoś pani
powiedział, że większość dżentelmenów uważa upór za mało pociągającą cechę damy?
- zapytał, siląc się na obojętny ton. Skrzywiła się. Nie mogła zaprzeczyć, że jego słowa nieco
ją dotknęły. - Nie uważam tego za istotny problem, jako że w tym momencie nie poszukuję
męża. A skoro mowa o uporze, to wydaje mi się, że pod tym względem doskonale do siebie
pasujemy. - Nie zgodzę się z tym. Pierwszeństwo przypisywałbym pani. - Nagle przerwał. -
O! Co my tu mamy? Zatrzymał się na ostatnim stopniu schodów, tak że niewiele
brakowało, a wpadłaby na niego. Stanęła o jeden stopień wyżej i zerknęła mu przez ramię.
Przez chwilę nie mogła wyjść ze zdumienia. W świetle latami zobaczyła coś, co na
pierwszy rzut oka przypominało ciasny korytarz obwieszony klejnotami, które tworzyły
zawiły wzór o kształcie diademu. Dopiero po chwili zrozumiała, że patrzy na wąskie wejście
do wnętrza sali. której wszystkie ściany wyłożone są niewielkimi, gładkimi płytkami. - Po co
Pitney zadał sobie tyle trudu, by urządzić takie wnętrze?
- zapytała. - On musi być naprawdę wyjątkowym dziwakiem. - Myślę, że co do tego jesteśmy
zgodni. - Aretmis ruszył; w kierunku wyłożonego płytkami pomieszczenia. - Tylko że] przy
tym jest mistrzem Vanza, o czym mi pani często przypomina. Madeline patrzyła przed
74
siebie z rosnącym zdumieniem. Światło latami, odbijające się w setkach płytek ułożonych w
dziwne wzory, wywoływało w oczach patrzącego niezwykłe wrażenia. Rzędy równoległych,
różnej grubości smug biegły wzdłuż ścian, przecinały sufit i ginęły po przeciwległej stronie.
W pewnym miejscu szereg niewielkich kwadratów zdawał się znikać w nieskończoności.
Zdumiona i lekko oszołomiona, przyglądała się fragmentowi ściany, na której dostrzegła
wzór składający się z większych i mniejszych trójkątów. Gdy spojrzała wyżej, zobaczyła
niekończący się ciąg kół tworzących jak gdyby tunel, na tyle duży, że można było weń
wejść. Złudzenie było aż tak wyraźne, że wyciągnęła w tę stronę rękę. ale pod palcami
wyczuła tylko gładką płytkę. - To są wzory Vanza - szepnęła. - Oglądałam je w jakiejś starej
księdze. - Tak - Artemis uważnie oglądał wzór, który sprawiał, że w miejscu, gdzie była tylko
płaska ściana, widziało się dużą salę. - Te ilustracje znajdują się w księdze pod tytułem
„Strategia iluzji”. Niektóre wzory wykorzystałem w Pawilonach Marzeń. Artemis doszedł do
końca korytarza, skręcił w prawo i nagle zniknął, jak gdyby wszedł w jedną ze ścian. Razem
z nim zniknęło światło latami. Madeline została ze świecą w ręce. Ogarnął ją dziwny
niepokój. - Artemisie! zawołała cicho. Pojawił się na końcu korytarza, a wraz z nim światło. -
To jest labirynt. - Cały wyłożony tymi płytkami?
- Najwidoczniej. - Bardzo dziwne. - Powiedziałbym raczej, że jest to sprytny sposób, by
zamaskować tajemne wyjście.
- .
- . a może coś innego. - Czy Pitney mógł tu ukryć coś bardzo ważnego?
- Coś, co jest szczególnie cenne dla człowieka tak ekscentrycznego jak Eaton Pitney, nie musi
być aż takie ważne dla kogokolwiek innego - zauważył Artemis. - To prawda, ale skoro i tak
nie wiemy, czego szukamy, to może warto się rozejrzeć. - Zgadzam się. Potrzebny nam
będzie sznurek. - Sznurek? Och, tak, oczywiście. Do zaznaczenia drogi przez labirynt.
Myślę, że znajdziemy jakiś w kuchni. Artemis ruszył w stronę wyjścia. Był o krok od niej,
gdy zauważyła, że nagle nieruchomieje ze wzrokiem wbitym w schody, którymi zeszli do
podziemia. - Do diabła! - mruknął. Zgasił nagle latarnię i zdmuchnął świecę. Ogarnęła ich
nieprzenikniona ciemność. - Co się stało?
- zapytała szeptem. - Ktoś stoi na podeście schodów - odpowiedział bardzo cicho. - Pitney?
- Nie wiem. Nie widziałem jego twarzy. Idziemy. - Wziął ją za rękę i pociągnął w głąb labiryntu.
Poczuła narastający lęk. Myśl, że ma się w nim zagłębić, wywoływała w niej paniczny
strach. Oddychała z trudem. Na szczęście przypomniała sobie, że mają latarnię. Poczuła
podmuch powietrza, a potem usłyszała głuche stuknięcie. - Co to było?
- Ten drań zamknął drzwi u szczytu schodów. Usłyszeli jeszcze stłumiony odgłos zgrzytania
metalu o metal. - Teraz przekręcił klucz w zamku - dodał Artemis. - Na nic lepszego nie
zasłużyłem za to, że pozwoliłem pani przyjść tutaj. - Założę się, że to był Pitney. - Złość,
którą nagle poczuła, złagodziła nieco lęk ściskający jej gardło. - Prawdopodobnie sądzi, że
zaskoczył tak zwanych Obcych w swoim labiryncie. - Bo zaskoczył obcych. - Artemis zapalił
latarnię. - Nas, mówiąc ściśle. - Może powinniśmy go zawołać. Wyjaśnić, że nie mamy
złych zamiarów. - Wątpię, czy zdołalibyśmy się porozumieć przez te potężne drzwi. Nawet
gdyby to było możliwe, nie sądzę, żebyśmy go przekonali. Bądź co bądź, przyłapał nas w
swoich podziemiach. - Artemis zamyślił się na chwilę. - Poza wszystkim istnieje możliwość,
że to nie Pitney zamknął nas tutaj. - Myśli pan, że mógłby to być ten intruz, który
75
przeszukiwał dom, zanim przyszliśmy?
- Być może. Artemis wyjął pistolet z kieszeni, sprawdził go, a potem zaczął z
zainteresowaniem wpatrywać się w sufit. Albo podziwia swoje odbicie w płytkach nad
głową, albo modli się o wskazówki z niebios, pomyślała Madeline. Była jednak pewna, że
na szybką pomoc nie ma co liczyć. - Artemisie, nie chciałabym panu przeszkadzać, ale nie
możemy tu tkwić w nieskończoność. - Hmm? Nie, oczywiście, że nie. Kucharka będzie
niezadowolona, jeśli nie wrócimy na kolację, nie mówiąc już o pani cioci. - Zmartwi się nie
tylko kucharka i ciocia. - Madeline rozejrzała się. - Ja też zacznę się niepokoić, jeśli będę
zmuszona przebywać tu przez dłuższy czas. Chciałam panu przypomnieć, że nie mamy ze
sobą żadnego z eliksirów mojej ciotki. - Następnym razem, udając się na taką wyprawę,
powinniśmy pamiętać, by zabrać ze sobą choć jedną buteleczkę. Do licha, sir, wydaje mi
się, że zaczyna się pan świetnie ć. Szukam tylko zabawnych stron naszej sytuacji. - Nadal
rywał się w sufit. - Zresztą to pani stwierdziła, że włamanie omu Pitneya może być całkiem
zabawne. To już przestaje być śmieszne, sir. Jak długo, pana iem, ten człowiek może
pilnować wejścia? Nie mam pojęcia ani nie zamierzam tego sprawdzać. Tlis uśmiechnął
się do niej. - Chodźmy, musimy stąd c, bo spóźnimy się na kolację. Co to wszystko
znaczy? Dokąd chce pan iść? To jest labirynt Vanza. Tak, wiem o tym. I co z tego? Musi
mieć drugie wyjście. - Skręcił w bok i zniknął. Artemisie! Niech pan się ze mną nie drażni. -
Uniosła ; spódnicy i pośpieszyła za nim. - O co panu chodzi? Chcę znaleźć drugie wyjście,
to wszystko. Ciekawe, jak pan to zrobi? Idąc po śladach. Jakich śladach?
- Madeline usiłowała nie patrzeć na nicze, rozpraszające uwagę wzory, jakie tworzyły płytki.
nisie, jeśli prowadzi pan jakąś dziwaczną grę w stylu a, to muszę powiedzieć, że nie
wydaje mi się ona zabawna. ‘ejrzał się przez ramię; w jego uśmiechu dostrzegła ącą
pewność siebie. Droga przez labirynt jest wyraźnie zaznaczona. zejrzała się, ale widziała
tylko linie, które zbiegały się - w oddali, i figury tworzące fałszywe otwory w ścianach. Mię
widzę żadnych znaków. :emis ręką wskazał sufit. Początkowo widziała tylko aszające
uwagę geometryczne wzory, lecz po chwili ‘egła słabe ślady sadzy, widoczne na
jaśniejszych płytkach. Zrozumiała, że zostawiły ją świece i oliwne lampki, przenoszone tędy
przez Batona Pitneya, kiedy niezliczone razy przemierzał swój labirynt. Ufga, jakiej doznała,
była tak ogromna, że Madeline gotowa była wybaczyć swojemu towarzyszowi złośliwe
demonstrowanie zadowolenia z siebie. - Wykazał pan wiele sprytu i inteligencji, zauważając
te ślady - powiedziała. - Proszę zachować ostrożność z takimi pochwałami. Nie wyobraża
sobie pani, jak na mnie działają. - Skręcił w następny korytarz, pokryty jeszcze bardziej
niesamowitymi wzorami. Przysięgam, że pani słowa przyprawiły mnie o zawrót głowy.
Skrzywiła się. Nie mógł tego widzieć, gdyż szła za jego plecami. Postanowiła zmienić temat
rozmowy. - Biedny pan Pitney. Musi się bardzo bać tych mitycznych Obcych, skoro
zdecydował się działać w ten sposób. Nie do wiary, że zamknął nas w tym strasznym
labiryncie. Kiedy się stąd wydostaniemy, postaram się z nim porozmawiać. - Boję się, że to
nic nie da. - Mam duże doświadczenie w postępowaniu z takimi szalonymi przyjaciółmi
mojego ojca. Jestem pewna, że jeśli uda mi się osobiście porozmawiać z panem Pitneyem,
to będę w stanie się z nim porozumieć. - Żywię taką nadzieję, bo i ja mam do niego parę
pytań. Artemis zatrzymał się nagle. Tym razem wpatrywał się w podłogę. - Wygląda na to,
że nie trzeba będzie go szukać w metafizycznej sferze, żeby z nim porozmawiać. Madeline
76
spojrzała na brązową plamkę, widoczną na jasnożółtych płytkach. - Krew? Artemis
przykucnął, żeby lepiej przyjrzeć się śladowi na podłodze. - Tak, i to nie tak dawno
zakrzepła. Coś się tutaj wydarzyło w ciągu paru ostatnich godzin. - Podniósł się i spojrzał w
stronę, z której przyszli. - Aż do tego miejsca nie było widać krwi na podłodze. Albo ktoś
został zraniony tutaj, albo w innym miejscu labiryntu i zdołał zapobiec krwawieniu, zanim
nie znalazł się dostatecznie daleko. Madeline była wstrząśnięta. - Myśli pan, że Pitney
postrzelił kogoś, kto wdarł się do labiryntu? Trudno mi w to uwierzyć. Wiadomo, że jest
dziwakiem, ale zawsze wydawał mi się miłym, łagodnym starszym panem. - Może i jest
miły, ale wcale nie musi być taki łagodny mimo podeszłego wieku. - Gotowa jestem zgodzić
się z panem w tej sprawie. - Nie wiemy jeszcze, czy to on był ofiarą, czy napastnikiem
zauważył Artemis. - Proszę zaczekać tutaj, a ja pójdę dalej. - Ale, Artemisie.
- .
- . Spojrzał na nią tak groźnie, że zamilkła. Uświadomiła sobie, iż po raz pierwszy ujawnił tę
stronę swojego charakteru. Wiedziała jednak, że potrzebuje jego pomocy jako człowieka
doświadczonego. Postanowiła pozwolić mu działać samodzielnie. Skinęła głową, by
potwierdzić, że zrozumiała. Artemis, wyraźnie usatysfakcjonowany, trzymając gotowy do
strzału pistolet, ruszył niemal bezszelestnie w głąb labiryntu. Skręcił za najbliższym rogiem i
zniknął. Drżącymi palcami zapaliła świecę i nasłuchiwała. Starała się oddychać powoli,
rytmicznie, jak w czasie medytacji. Nie potrafiła powiedzieć, w jakim momencie poczuła w
powietrzu lekki, prawie niewykrywalny zapach. Po chwili wyczuła ostrosłodką woń.
Kadzidło? Nie potrafiła nazwać tych ziół, lecz była niemal pewna, że z tym zapachem
zetknęła się już przy jakiejś okazji. Stawał się coraz mocniejszy. Z zakamarków pamięci
wyłonił jej się nagle obraz sprzed wielu lat: stoi w drzwiach pokoju ciotki, zwanego
laboratorium, i przygląda się, jak ta rozciera w moździerzu jakieś vanzagariańskie zioła. „L
czym tym razem eksperymentujesz, ciociu Bemice?” - przypomniała sobie swoje pytanie i
nagle odżyły jej w pamięci jakieś fragmenty odpowiedzi: „Podobno w małych ilościach te
zioła wywołują halucynacje, a w większej dawce są silnym środkiem usypiającym, nawet
dla najbardziej.
- .
- .
- „. Szok sprawił, że Madeline zamarła na kilka sekund. Potem nastąpił przypływ wielkiej
energii i ruszyła biegiem w kierunku, w którym poszedł jej towarzysz. - Artemisie! Gdzie pan
jest? Dzieje się coś strasznego! - Tędy - usłyszała jego głos. - Proszę się kierować
plamami krwi, są dobrze widoczne. Pobiegła krętym korytarzem, wypatrując na podłodze
tych przerażających brązowych plam. Potem skręciła w prawo i znalazła się w niewielkim
pokoju urządzonym jak miniaturowa biblioteka. Widok był zaskakujący. Zimna kamienna
podłoga pokryta była pięknym dywanem. Pośrodku stało stare mahoniowe biurko, za nim
fotel, a obok niego dwie niezapalone lampy. Trzy oszklone szafy, zapełnione oprawionymi w
skórę tomami, stały pod ścianami wyłożonymi płytkami, tworzącymi wzór z trójkątów.
Gabinet dżentelmena w sercu labiryntu. Nic dziwnego, pomyślała, jeśli wziąć pod uwagę,
że ten człowiek jest vanzagarianinem i wobec tego ma naturalne skłonności do dziwactw.
Potem zobaczyła Artemisa, przykucniętego za biurkiem. Okrążyła solidny mebel i zamarła
na widok Batona Pitneya. Leżał na podłodze. Na dywanie, obok jego bezwładnej,
77
zakrwawionej dłoni, dostrzegła pistolet. W ranę w lewym ramieniu wciśnięty miał fular. -
Panie Pitney! - Przykucnęła obok niego i dotknęła jego ręki. Nie poruszył się, nie otworzył
oczu, ale oddychał, chociaż słabo. - Dzięki Bogu, żyje - szepnęła. - To wyjaśnia nam jedną
z dwóch zagadek - powiedział Artemis. - Wiemy, że to nie on zamknął nas w labiryncie.
Madeline oderwała wzrok od poszarzałej twarzy rannego. - Przed chwilą poczułam
niepokojący zapach. Wiem, że pochodzi od pewnych ziół, które wywołują halucynacje, a
potem senność. Ktoś celowo zatruł powietrze w labiryncie. Artemis wciągnął powietrze
przez nos i potrząsnął głową. - Nie czuję żadnego niezwykłego zapachu. - Zapewniam
pana, że mam świetny węch i czuję zapach usypiających ziół. Ciocia kiedyś
eksperymentowała z nimi. Powinniśmy jak najszybciej się stąd wynosić. - Wierzę pani. -
Musi pan znaleźć to drugie wyjście. - Wydaje mi się, że jest gdzieś tutaj, w sercu labiryntu
powiedział Artemis, znów patrząc w sufit. - Skąd to przypuszczenie?
- Siady sadzy na suficie są tutaj mocniejsze i nie ciągną się dalej w żadnym kierunku. Zresztą
Pitney postąpiłby rozsądnie, umieszczając awaryjne wyjście obok swego gabinetu. Wyjął z
pochwy sztylet, który nosił pod płaszczem, i podszedł do najbliższej ściany. Wsunął ostrze
w szparę pomiędzy płytkami, ale nie znalazł głębszej szczeliny. Spróbował w następnej
szparze, ale i tu ostrze się nie zagłębiło. Madeline niecierpliwie patrzyła, jak Artemis
metodycznie sprawdza szczeliny pomiędzy płytkami. Po skontrolowaniu wszystkich ścian
ukląkł i zajął się podłogą. Zapach ziół stawał się mocniejszy. - Żałuję, że nie zabrałam
sztyletu, który dostałam od ojca. We dwoje szybciej sprawdzilibyśmy wszystkie szpary.
Następnym razem będę o tym pamiętała. - Z przykrością muszę pani powiedzieć, Madeline,
że przyszłego męża, bardziej niż pani upór, zniechęcić może fakt, że chętnie posługuje się
pani pistoletem, sztyletem i podobnymi przedmiotami. - Kiedy zacznę znów szukać męża,
postaram się znaleźć takiego mężczyznę, któremu nie będą przeszkadzać tego rodzaju
drobiazgi. - Ach tak, tylko obawiam się, że będzie on należał do kategorii ekscentryków, o
których ma pani nie najlepszą opinię. - Artemis odetchnął głęboko i zmarszczył czoło. - Ma
pani rację z tym zapachem. Teraz i ja go czuję. - Proszę przewiązać twarz fularem, to osłabi
działanie ziół. - Nakryła sobie usta i nos chusteczką. Nadal czuła niepokojący zapach, ale
nie był już tak mocny. Artemis sporządził prowizoryczną maskę na twarz i wrócił do
przerwanej pracy. Odchylił róg dywanu i ostrzem sprawdzał kolejne spoiny pomiędzy
płytkami. Madeline zaczęła powątpiewać, czy jego teoria o drugim wyjściu jest prawdziwa,
ale ponieważ nie miała lepszego pomysłu, milczała. Patrząc na wzory na ścianie, odniosła
wrażenie, że się poruszają. Zamknęła na moment oczy, próbując pozbyć się tego
złudzenia, ale gdy znów spojrzała na ścianę, poruszyły się jeszcze mocniej. - Artemisie,
zaczynają się halucynacje. Mamy coraz mniej czasu. Odchylił dywan nieco szerzej i
przystąpił do sprawdzania kolejnej szpary. Ostrze zagłębiło się po rękojeść. - Myślę, że
znaleźliśmy wyjście - powiedział i schował sztylet do pochwy. Teraz już palcami wyczuł
lekkie zagłębienie i uniósł brzeg płytki. Madeline usłyszała zgrzyt zawiasów. Fragment
podłogi odchylił się ku górze, odsłaniając ciemny korytarz, do którego prowadziły wąskie
kamienne schodki. Strumień chłodnego wilgotnego powietrza wdarł się do pokoju. Papiery
leżące na biurku poruszyły się. Artemis spojrzał na swoją towarzyszkę. - Jest pani gotowa?
- Tak, tylko co z Pitneyem? Nie możemy go tu zostawić. - Ja go będę niósł, a pani musi
prowadzić - powiedział, wstając. Madeline wzięła lampę i zeszła do ciemnego korytarza pod
78
podłogą labiryntu. Artemis podniósł Pitneya z zakrwawionego dywanu i przerzucił go sobie
przez ramię. Ruszył za Madeline do kamiennego tunelu. Zatrzymał się tylko na moment, by
zamknąć ruchomą klapę w podłodze. 13 Kana jest czysta. - Bemice zawiązała końce
bandaża, opasującego szczupłe ramię Eatona Pitneya. - Nie widzę żadnych oznak infekcji,
sir. Miał pan wyjątkowe szczęście. - Jestem pani ogromnie zobowiązany. - Twarz starszego
pana wykrzywił grymas bólu, ale spojrzenie wyrażało głęboką wdzięczność. Powoli opadł
na poduszki. - Przechowywałem w biurku pewne lecznicze zioła i zdołałem je zażyć, zanim
straciłem przytomność. - Bardzo to rozsądne, że miał je pan pod ręką - powiedziała
Madeline stojąca w nogach łóżka. - Mój gabinet jest w pełni przygotowany na takie
nadzwyczajne okoliczności - powiedział Pitney. - Mam zapasowe naboje do pistoletu, wodę,
żywność. Zawsze wiedziałem, że któregoś dnia przyjdzie mi schronić się w swoim
labiryncie. Obcy musieli zaatakować wcześniej czy później. AMADA QUICK Ten stary
człowiek jest może szalony, pomyślał Artemis, ale niewątpliwie miał dość rozsądku i
odwagi, by ukryć się w labiryncie przed napastnikiem, który do niego strzelał. Spojrzał na
Madeline i pomyślał, że ona również wykazała wiele odwagi i opanowania w labiryncie i
tunelu, którym wydostali się na zewnątrz. Nie mógł nie odczuwać podziwu. Po powrocie z
niebezpiecznej wyprawy Madeline wykąpała się i przebrała w szarą perkalową suknię.
Włosy, uczesane z przedziałkiem, układały się we wdzięczne fale po obu stronach głowy,
tylko niewielkie loczki opadały na uszy. Gdyby nie skupiony wyraz twarzy, można by
pomyśleć, że całe popołudnie spędziła, przyjmując gości. O tym, jak wiele musiała przeżyć
w minionych latach. świadczył fakt, że potrafiła tak spokojnie potraktować wydarzenia tego
popołudnia. Na szczęście wszystko zakończyło się dobrze. Ukryte w podłodze wyjście
prowadziło do długiego, wykutego w skale tunelu, którego wylot znajdował się w
opuszczonej szopie. Zabłoceni i dźwigający nieprzytomnego Pitneya, wydostali się na ulicę.
Tu pojawił się kłopot z zatrzymaniem jakiejkolwiek dorożki. W końcu dotarli do domu.
Bemice, słuchając chaotycznych wyjaśnień, zajęła się energicznie rannym. W rezultacie jej
zabiegów odzyskał wreszcie przytomność i wkrótce zorientował się, gdzie jest. Szybko
rozpoznał Bemice. - Czy może nam pan powiedzieć, co się wydarzyło? zapytał Artemis. -
Obawiam się, że nie jestem już taki sprawny jak niegdyś powiedział Pitney. - Obcy
zaskoczył mnie. Dawniej nic takiego nie mogłoby się zdarzyć. Madeline uśmiechnęła się
dyskretnie i Artemis nie mógł jej mieć tego za złe. Rozmowa z Pitneyem nie będzie łatwa,
pomyślał. Ten człowiek najwyraźniej całą winę przypisuje istotom, które sobie wymyślił. -
Czy pan wie, kim był ten.
- .
- . Obcy, który strzelał do pana? zapytała Madeline. - Nie. Twarz miał przewiązaną chustką,
kapelusz nasunięty nisko na czoło. - Może jednak potrafi pan coś o nim powiedzieć -
nalegała. Coś, co mogłoby nas naprowadzić na jego ślad. Pitney zmarszczył czoło. - Mogę
tylko powiedzieć, że poruszał się jak młody człowiek, z pewnością niedotknięty
reumatyzmem. No i miał w ręku laskę ze złotą rączką. Artemis zauważył, że Madeline
mocniej zacisnęła dłonie na oparciu fotela. - Laskę, powiada pan - powtórzyła. - Owszem.
Wydało mi się to dziwne. Nie była to laska. jaką nosiłby w tej sytuacji mężczyzna
wyćwiczony w sztukach walki Vanza. - Pitney przerwał na moment. - Z drugiej strony
człowiek ten przyszedł z ulicy i był zamaskowany. Laska pasowała do jego wyglądu,
79
chociaż wydała mi się raczej niezwykła. Madeline wymieniła spojrzenie z Artemisem, a
potem znowu zwróciła się do Pitneya: - Czy może pan jeszcze coś o nim powiedzieć?
- Nie sądzę. Nie rozpoznałem jego głosu, a słuch mam dobry. Jak mówiłem, był to Obcy.
Artemis podszedł bliżej do łóżka. - Rozmawiał z panem? Niechże pan wyjawi, co panu
powiedział. Ostry ton pytania wyraźnie zaniepokoił starszego pana. Madeline skarciła
wzrokiem Artemisa, potrząsnęła głową, a potem odezwała się uspokajająco: AMANDA
OUICK. - Pan Hunt bardzo chciałby zidentyfikować tego Obcego, sir. Lepiej nie myśleć, co
stałoby się z nami wszystkimi, gdyby skutecznie odurzył nas tymi ziołami. Najdrobniejszy
szczegół może nam pomóc w odszukaniu go. - Dobrze. Jeśli chodzi o jego słowa, to nie
pamiętam ich dokładnie. Mówił coś o wskazaniu mu drogi do moich tajemnic. Żądał klucza.
- .
- . chyba do biurka, co wydaje mi się nonsensowne. Oczywiście, wiem doskonale, po co tam
przyszedł. - Po co?
- zapytał Artemis. - Naturalnie po moje notatki. - Pitney zerknął podejrzliwie w stronę drzwi, jak
gdyby się obawiał, że ktoś może ich podsłuchiwać. - Pracowałem nad nimi przez lata.
Jestem bliski odkrycia tajemnic i oni o tym wiedzą. - Tajemnice?
- Artemis spojrzał na Madeline. - Mówi pan może o vanzagariańskiej Księdze Tajemnic? Tym
tomie, który podobno w zeszłym roku został wykradziony z Garden Temples?
- Nie, nie, nie. - Starszy pan skrzywił się z niesmakiem. Księga Tajemnic to tylko stary zbiór
przepisów na alchemiczne eliksiry i trucizny. Zupełnie bez wartości. Moje badania sięgają
samego serca filozofii Vanza. Poszukuję tych wielkich naukowych tajemnic, odkrytych przez
starożytnych i utraconych w ciągu wieków. Artemis powstrzymał się, by głośno nie jęknąć.
Próba wydobycia czegoś z tego człowieka wydawała się beznadziejna. Pitney spojrzał na
Madeline. - Przykro mi z powodu pani małżeństwa, moja droga. Muszę jednak przyznać, że
doznałem ulgi na wiadomość o śmierci Deveridge’a w tym pożarze. Znakomite rozwiązanie
niezwykle niekorzystnej sytuacji. - Czy znał pan Renwicka Deveridge’a?
- zapytał Artemis. - Nigdy go nie spotkałem, ale na krótko przed jego śmiercią zaczęły do
mnie docierać pewne pogłoski. Nie wątpię, że on był Obcym. Oni potrafią się świetnie
maskować. Artemis siłą woli starał się opanować zniecierpliwienie. - Jakie plotki dotarły do
pana, sir? Pitney spojrzał na Madeline. - Na krótko przed śmiercią pani ojciec rozesłał do
swoich najbliższych znajomych listy ostrzegające przed Renwickiem Deveridge’em.
Przypuszczał, że może nas wypytywać o stare teksty Vanza. Radził nie ulegać urokowi
swego zięcia. Wiedziałem już, że Reed wydał córkę za Obcego. Artemis wahał się przez
chwilę, ale odważył się na decydujący krok. - Linslade uważa, że którejś nocy duch
Deveridge’a złożył mu wizytę w jego bibliotece. Pitney parsknął lekceważąco. - Och,
Linslade wiecznie mówi o duchach. To wariat. Wszyscy o tym wiedzą. Artemis zastanawiał
się, czy łatwiej jest rozpoznać szaleństwo u innych, jeśli samemu jest się kandydatem do
zakładu dla obłąkanych. - Czy nie sądzi pan, że Deveridge mógł przeżyć pożar i teraz jest
na usługach.
- .
- . Obcych i pomaga im w poszukiwaniu dawnych tajemnic Vanza?
- Wątpię - mruknął Pitney. - Madeline jest nieodrodną córką swego ojca. Ta dama nie jest
naiwna. - Co pan ma na myśli?
80
- zapytał Artemis. Starszy pan uśmiechnął się życzliwie do Madeline. - Jestem przekonany, że
wykazała dość zdrowego rozsądku, by zanim dom spłonął, upewnić się, że Deveridge jest
całkowicie martwy. Czyż nie tak, moja droga? W jej oczach pojawił się wyraz zaskoczenia i
oburzenia. - Doprawdy, sir, zdumiewa mnie pan. Nigdy bym nie przypuszczała, że uwierzy
pan w plotki o tym, że zamordowałam męża. - Wielkie nieba! Pitney, jak mógł pan uwierzyć
w takie oszczerstwa! - zawołała oburzona Bemice. - Tak, tak, to tylko pomówienia w
kiepskim stylu. - Starszy pan mrugnął porozumiewawczo do Artemisa. - Nigdy nie
przywiązywałem wagi do takich pogłosek. A co pan o nich sądzi, sir? Artemis zauważył, że
Madeline patrzy na niego wyczekująco. Pomyślał o nieprzerwanym strumieniu plotek i
wyrywkowych informacji, spływających na jego biurko dzięki Zachary’emu i jego
pomocnikom. - Zwykłe plotki uważam za niesłychanie nużące - rzekł. Został nagrodzony
spojrzeniem Madeline wyrażającym ulgę. Powiedział prawdę. Interesowały go tylko
niezwykłe plotki. Henry Leggett zamknął notatnik i szykował się do wyjścia. - Wygląda na
to, że mieliście oboje całkiem ładną przygodę. - Można to i tak określić - zauważył Artemis.
- Eaton Pitney miał ogromne szczęście. Chociaż umknął przed tym intruzem, mógł się
wykrwawić na śmierć. - On jest twardy. - To prawda, ale jednak byłoby z nim mamie. Gdyby
nie ona.
- .
- . - Henry przerwał i milczał przez chwilę. - Muszę przyznać, że jest to interesująca kobieta.
Artemis nalał sobie następną filiżankę kawy i podszedł z nią do okna. Patrząc na ogród,
przywołał w myślach obraz Madeline. Przyszło mu to bez trudu. - Tak - powiedział. - Bardzo
interesująca. - I o takim żywym umyśle. - Owszem. - Przy tym zdecydowana. Uważam
rozmowę z nią za bardzo pobudzającą. - To prawda. Ona potrafi być.
- .
- . pobudzająca. - Długo z nią dzisiaj gawędziłem. Muszę przyznać, że tego rodzaju kobiet nie
spotyka się często. - Masz rację. - Wychodzę już - oznajmił Henry, ruszając ku drzwiom.
Żałuję, że jak dotąd nie zdobyłem zbyt wielu informacji o Renwicku Deveridge’u, ale będę
działał nadal. Dzisiaj jeszcze wybiorę się do paru sklepów, w których sprzedają nietypowe
laski. Może dowiem się czegoś o tej ze złotą rączką, którą nosi twój prześladowca. -
Dziękuję ci. Henry. Zawiadom mnie natychmiast, jeśli się czegoś dowiesz. - Tak,
oczywiście. - Henry otworzył drzwi. Artemis odwrócił się w jego stronę. - Henry! - Słucham?
- Cieszę się, że zacząłeś przychylniej patrzeć na panią Deveridge. Wiem, że miałeś o niej nie
najlepsze zdanie z powodu krążących plotek. Henry patrzył na niego przez chwilę, jak
gdyby nie docierało do niego to, co usłyszał. Potem wyraz jego twarzy zmienił się. - Ja nie
mówiłem o pani Deveridge. Mówiłem o jej ciotce, pannie Reed. Wyszedł i starannie
zamknął za sobą drzwi. TT godzinę później Artemis pracował jeszcze, siedząc za biurkiem,
gdy do biblioteki weszła Bemice. Witając ją uprzejmie, zauważył wyraz determinacji na jej
twarzy. - Czym mogę pani służyć?
- Chcę z panem porozmawiać w pewnej delikatnej sprawie. - Proszę usiąść. Bemice usiadła
po przeciwnej stronie biurka i patrzyła mu w oczy. - Jestem pewna, że wie pan, z jakiego
powodu przyszłam. Instynktownie zaczął szukać jakiegoś sposobu, by uniknąć tej
rozmowy. Domyślał się, że nie będzie przyjemna. Spojrzał w stronę drzwi. - Gdzie jest
Madeline?
81
- zapytał. - Na górze, z panem Pitneyem. Przypuszczam, że chce zasięgnąć jego opinii o
pewnej starej książce, którą niedawno przysłał jej z Hiszpanii jeden z dawnych kolegów
Wintona. A więc z tej strony nie mógł oczekiwać ratunku. - Rozumiem. - Artemis usiadł. -
Skoro mowa o Pitneyu, muszę powiedzieć, panno Reed, że pani medyczne umiejętności
wywarły na mnie ogromne wrażenie. Madeline ma rację. Świetnie zna się pani na ziołach. -
Dziękuję. Kilka lat temu Winton przyniósł parę tomików notatek o ziołach i innych roślinach
rosnących na wyspie Vanzagara. Wiele czasu poświęciłam studiowaniu tego tematu. Ale
nie o tym chciałam z panem rozmawiać. - Tego się obawiałem. - Artemis wziął wisiorek od
dewizki, leżący na biurku, i zaczął się nim bawić. - Chodzi o Madeline, prawda?
- Tak. Przez parę sekund Artemis wpatrywał się w wisiorek, potem podnosi głowę. - Ciekawi
panią, jakie są moje zamiary?
- Trafił pan w sedno, sir. - Bemice uniosła brwi. - Sam poświęciłem wiele czasu zastanawianiu
się nad tą kwestią. W jasnoniebieskich oczach Bemice pojawiła się iskierka gniewu. - Tak
przypuszczałam. W końcu jeśli dżentelmen uwiedzie damę.
- .
- . - Ona pani powiedziała, że ją uwiodłem? Bemice machnęła ręką. - Nie było potrzeby.
Wiedziałam, że coś się stało, gdy tylko zobaczyłam was razem przy śniadaniu. Zdaję sobie
sprawę, że niektórzy dżentelmeni romans z wdową traktują zbyt lekko, ale nigdy bym nie
przypuszczała, że pan wykorzysta moją bratanicę w taki sposób. Musi pan wiedzieć, że
mimo swojego wdowieństwa Madeline nie ma dużego doświadczenia w kontaktach z
mężczyznami. - Jestem tego świadomy - powiedział przez zaciśnięte zęby. - Nie wątpię. -
Chwileczkę, droga pani. - Artemis odłożył wisiorek i splótł dłonie na biurku. - Nie należę do
osób, na które można w ten sposób wywierać presję. To pani bratanica nie chce we
właściwy sposób spojrzeć na sytuację, która zaistniała. Próbowałem rozmawiać z nią o tym,
zanim poszliśmy do domu Pitneya, ale ona nie chce mnie słuchać. - Jeśli ma pan
szlachetne zamiary, to pana obowiązkiem jest właściwe pokierowanie sprawą. - Moje
zamiary? To ona twierdzi, że nic się nie zmieniło po tym, co między nami zaszło. Robi
wszystko, żeby mnie o tym przekonać. - Nonsens! Wiele się zmieniło. Łączy was romans. -
Ona utrzymuje, że wszystko jest tak, jak było. Uważa, że nadal w oczach świata jest
Niebezpieczną Wdową, tak samo jak była nią wcześniej. - Tak, tak, mnie również wbijała w
głowę te nonsensy, ale to jest śmieszne. W mojej rodzinie nie przywiązuje się wagi
AMANDA QU!CK do opinii towarzystwa. Liczymy się tylko z faktami. - Bemice spojrzała na
niego groźnie. - Niezaprzeczalnym faktem jest, że moja bratanica wczoraj była niewinną
młodą kobietą, a dzisiaj nie jest już niewinna, i to wyłącznie z pana winy. - Proponuję, żeby
pani powiedziała to jej, panno Reed. Mnie na pewno nie będzie chciała wysłuchać. Prawdę
mówiąc, podejrzewam, że ona próbuje mnie wykorzystać dla własnych celów. -
Wykorzystać pana?
- zapytała zdumiona Bemice. - Właśnie tak. Potrzebny jej jestem wyłącznie do znalezienia
tego cholernego ducha, który ją prześladuje. Jestem dla niej wynajętym pracownikiem, a
nie kochankiem. - Och, rozumiem, co pan ma na myśli. - Bemice wydęła wargi. - Tak,
istnieje problem ducha Renwicka. Czekał przez moment, ale ona nie próbowała podważać
jego wniosku. Wstał i podszedł do okna. - Nie sądzę, żeby darzyła mnie jakimiś
cieplejszymi uczuciami. - Próbował pan ją o to zapytać?
82
- Nie było potrzeby. Pani bratanica dała mi wyraźnie do zrozumienia, że odnosi się nieufnie do
dżentelmenów mających związek z filozofią Vanza. Nie można zaprzeczyć, że ja się do
nich zaliczam. Zapadła cisza. Po chwili Artemis odwrócił się i spojrzał na Bemice. Ze
zdziwieniem zauważył, że przygląda mu się w zamyśleniu. - Wydaje mi się, sir, że nie
całkiem rozumie pan tę sytuację - odezwała się wreszcie. - Czyżby? Czego to ja, u licha,
nie rozumiem?
- To nie dżentelmeni związani z filozofią Vanza niepokoją Madeline. - Przeciwnie! Przy każdej
okazji stara się wykazać wady tych, którzy są związani z tą filozofią. Jej zdaniem,
członkowie Towarzystwa Yanzagarian to w najlepszym przypadku wariaci, tacy jak Linslade
i Pimey, a w najgorszym niebezpieczni bandyci. - Proszę mnie posłuchać, sir. Madeline
wyrzuca sobie. że pozwoliła się usidlić Renwickowi Deveridge’owi. Uważa, że gdyby mu nie
uległa i za niego nie wyszła, jej ojciec żyłby do dziś. Artemis znieruchomiał. - To nie
dżentelmenom z Towarzystwa Yanzagarian nie potrafi zaufać - mówiła dalej Bemice. - Ona
nie ufa swojej intuicji i kobiecej wrażliwości. 14 \Jswynn, w towarzystwie swojego nowego
znajomego, chwiejnym krokiem wyszedł na ulicę z zadymionego klubu karcianego. Usiłował
dojrzeć dorożkę, która miała na nich czekać. Z niewiadomych powodów nie mógł jej
wypatrzeć, chociaż słyszał stukanie kopyt konia i brzęk uprzęży. Skupił się i dopiero wtedy
dostrzegł niewyraźny kształt pojazdu. Wypił tego wieczoru sporo alkoholu, ale przecież nie
więcej niż zwykle. Nigdy dotąd nie cierpiał na zaburzenia wzroku, nawet jeśli był mocniej
wstawiony. To na pewno ta mgła zmąciła mi ostrość widzenia, pomyślał. Potrząsnął głową,
by trochę oprzytomnieć, i poklepał swojego towarzysza po ramieniu. Złotowłosy mężczyzna
przedstawił się jako poeta. Ładna twarz i gracja, z jaką się poruszał, potwierdzały te słowa.
A przy tym był modnie ubrany. Fular zawiązany miał w wielce skomplikowany sposób,
płaszcz wyróżniał się świetnym krojem. Zwracała uwagę niezwykła raczej laska. Jej złota
rączka miała kształt głowy drapieżnego ptaka. Poeta o twarzy człowieka światowego,
wyrażającej skrywaną pod niewyraźnym uśmiechem pogardę dla innych, z pewnością nie
należał do mężczyzn gotowych tracić czas na rozmowy z tymi, którzy ich nudzą. Fakt, że
ten złotowłosy dżentelmen zainteresował się nim, Oswynn potraktował jako dowód na to, że
został uznany za człowieka należącego do światowej elity, który gustuje tylko w najbardziej
egzotycznych uciechach. - Na dzisiaj mam już dość wina i kart - oznajmił. - Chętnie
wybrałbym się teraz do pewnego domu przy Rosę Lane. Pójdzie pan ze mną?
- Mrugnął porozumiewawczo. - Słyszałem, że stara rajfurka, która nim zarządza, ma dzisiaj na
zbyciu świeży towar sprowadzony z prowincji. Poeta rzucił mu spojrzenie wyrażające
bezgraniczne znudzenie. - Pewno takie gąski o pulchnych kształtach. Mleczarki prosto ze
wsi. - Może ma i mleczarzy. - Oswynn zachichotał, zachwycony swoim dowcipem. - Pani
Bird chlubi się tym, że potrafi zaspokoić różne gusty. Poeta zatrzymał się na chodniku i
unosząc brwi, spojrzał na Oswynna. - Zaskoczony jestem, że dżentelmena o pańskim
doświadczeniu może zaspokoić taka oferta. Cóż to za przyjemność zabawiać się z tępą, w
dodatku oszołomioną dawką laudanum wieśniaczką. - No, nie.
- .
- . - A jeśli chodzi o chłopców, to wiadomo, że pani Bird wyszukuje ich w dzielnicy rozpusty,
gdzie wyćwiczyli się doskonale w opróżnianiu kieszeni klienta. Protekcjonalny ton poety
mógł być nieco drażniący, ale Oswynn wiedział, że jest on dżentelmenem o wyrafinowanej
83
wrażliwości. Wiadomo było powszechnie, że ludzie tego typu AMANDA QU/CK dolni są do
najbardziej niezwykłych ekscesów. Przypuszczał, 3 ma to jakiś związek z tym, że parają się
piórem. O eskapadach yrona do dzielnicy rozpusty krążyły legendy. Oswynn próawałjednak
bronić swojej propozycji. - Rzecz w tym, że najbardziej podobają mi się takie iłodziutkie
panienki, a pani Bird na ogół oferuje całkiem vieżutkie kąski. - Osobiście preferuję bardziej
rozbudzone i wyszkolone. - Wyszkolone?
- Zapewniam pana, że istnieje zadziwiająca różnica pomięty dziewczyną, która została
odpowiednio przeszkolona sztukach erotycznych, a pana zwykłymi dojarkami, które zybyły
do miasta na wozie z jarzynami. - Przeszkolona, powiada pan. - Oswynn z
niedowiarzaniem itrzył na swego jasnowłosego towarzysza, idącego w stronę rożki. - Ano
właśnie. Ja na ogół wybieram takie, które wyćwione są w chińskich metodach, ale czasami,
gdy mam chęć jakieś urozmaicenie, wybieram dziewczynę biegłą w tech;e egipskiej. - Tylko
czy te dziewczyny, o których pan mówi, są odwiednio młode?
- zapytał Oswynn podążając za nim. - Naturalnie. - Poeta otworzył drzwiczki dorożki i uśmiechł
się zapraszająco. - Za odpowiednią cenę można mieć ładną lilutką dziewczynę, która zna
większość erotycznych technik, lo tego jest jeszcze dziewicą. Moim zdaniem, nie ma nic
szego niż dobrze wyuczona dziewica. Zaintrygowany Oswynn oparł dłoń na drzwiczkach
pojazdu. - Dziewice ćwiczone są w tych zagranicznych praktykach?
- Nie powie mi pan, że nigdy nie próbował pan uciech, .
- ie oferuje Świątynia Erosa. - Muszę przyznać, że nie. - Wobec tego zapraszam tam pana
dzisiaj. - Poeta zgrabnie wskoczył do dorożki i usiadł. - Przedstawię pana właścicielowi.
Przyjmuje tylko klientów rekomendowanych przez stałych gości. - To bardzo miłe z pana
strony - powiedział Oswynn. Niezgrabnie wszedł do pojazdu i usiadł nieco zbyt pośpiesznie.
Przez parę sekund miał wrażenie, jak gdyby wnętrze dorożki wirowało wokół niego. - Źle
się pan poczuł?
- zapytał poeta i przyjrzał mu się uważnie. - Nie, nie. - Oswynn potarł dłonią czoło. - Chyba
wypiłem dzisiaj więcej niż zwykle, ale świeże powietrze dobrze mi zrobi. - Znakomicie. Nie
chciałbym, żeby ominęły pana te atrakcje, które chcę panu dzisiaj pokazać. Niewielu
mężczyzn potrafi docenić takie rzadkie egzotyczne rozrywki. - Zawsze lubiłem takie rzeczy.
- Czyżby?
- Poeta wyraźnie powątpiewał w to, co usłyszał. Oswynn zamknął oczy i oparł głowę o
poduszki. Próbował skupić myśli na pewnej eskapadzie sprzed lat, która mogła wywrzeć
wrażenie na poecie, ale nie mógł się skoncentrować. Nie było jeszcze późno, lecz z jakichś
powodów czuł się bardzo zmęczony. - Przed paru laty z kolegami założyliśmy klub, by
zapewnić sobie najbardziej niezwykłe, erotyczne przeżycia. - Słyszałem o nim. Poza panem
należeli do niego Glenthorpe i Flood, prawda? O ile pamiętam, mówiliście o sobie Trzej
Jeźdźcy. Oswynn z wysiłkiem otworzył oczy. - Skąd pan wie o Jeźdźcach?
- zapytał, czując, że plącze mu się język. - To tu usłyszy się jakiś okruch plotki, to tam. - Poeta
uśmiechnął się. - Dlaczego rozwiązaliście swój klub? Oswynn zaczął odczuwać niepokój.
Żałował, że w ogóle wspomniał o tym cholernym klubie. Po tamtych zdarzeniach sprzed
pięciu laty przysięgli sobie, że nigdy nie będą o tym mówić. Śmierć aktorki przestraszyła
ich. Wydawało mu się, że łatwo uwolni się od pamięci o kobiecie, która przysięgła, że jej
kochanek wróci, by ją pomścić. Jeszcze rok po tym zdarzeniu nękały go ataki lęku,
84
sprawiające, że nocą budził się zlany potem. Powoli jednak nerwy wracały do normy.
Wmawiał w siebie, że nic mu już nie grozi. Jednakże przed trzema miesiącami otrzymał list,
w którym nie było nic poza dobrze mu znanym wisiorkiem do dewizki. Wróciły nocne
napady lęku. Idąc ulicą, nieustannie oglądał się za siebie. Nic się jednak nie zdarzyło.
Przypuszczał, że list z wisiorkiem to po prostu głupi żart Flooda albo Glenthorpe’a.
Wydawało się nieprawdopodobne, by mógł zjawić się ten mityczny kochanek mściciel. W
końcu ona była aktorką, kobietą z niskich sfer, bez rodziny. Kochanek, jeśli faktycznie
istniał, na pewno dawno o niej zapomniał. Żaden dżentelmen nie poświęciłby wiele uwagi
durnej aktoreczce, której przydarzyło się coś złego. - Klub Trzech Jeźdźców szybko nam
się znudził. - Oswynn próbował lekceważąco machnąć ręką, ale nie potrafił ruszyć nawet
palcem. Zająłem się bardziej interesującymi sprawami. Wie pan, jak to jest. - O, tak. - Poeta
uśmiechnął się. - Przekleństwem ludzi o wysokiej wrażliwości jest to, że ciągle muszą
poszukiwać nowych podniet. - Natura.
- .
- . naturalnie tak. - Oswynn uświadomił sobie, że mówi coraz niewyraźniej i coraz trudniej jest
mu zebrać myśli. Kołysanie dorożki działało na niego usypiająco. Spojrzał na poetę spod
opuszczonych powiek i zapytał: Gdzie oni.
- .
- . gdzie my jedziemy?
- Do następnej jaskini rozpusty, oczywiście - odparł złotowłosy mężczyzna. Wszyscy widzowie
wstrzymali oddech, gdy stojący na scenie wysoki siwy mężczyzna zwrócił się do młodej
kobiety, siedzącej na krześle: - Na jaki sygnał chce się pani obudzić, Lucindo?
- zapytał podniesionym głosem. - Na dźwięk dzwonka - odpowiedziała kobieta spokojnym
tonem. Stojący w głębi sali Zachary nachylił się ku Beth i szepnął jej do ucha: - Teraz
będzie najlepszy moment. Patrz uważnie. Beth była przejęta widowiskiem, ale uśmiechnęła
się do Zachary’ego. Na scenie mesmerysta pomachał ręką przed twarzą Lucindy. - Czy
pamięta pani, że w czasie transu wygłosiła pani monolog z „Hamleta”?
- Nie. Mesmerysta wziął dzwoneczek i zadzwonił. Lucinda drgnęła i otworzyła oczy. Rozejrzała
się ze zdumieniem. - Co ja tu robię na scenie?
- zapytała. Wydawała się szczerze zaskoczona, gdy patrzyła na widownię, gdzie przed chwilą
siedziała. Rozległ się pomruk aplauzu i głośne oklaski. Lucinda zarumieniła się i spojrzała
na mesmerystę. Siwy mężczyzna uśmiechnął się do niej. - Proszę nam powiedzieć,
Lucindo, czy czytała pani dzieła Szekspira?
- Nie, w każdym razie od czasu, gdy skończyłam szkołę. Znacznie bardziej podobają mi się
wiersze Byrona. Widzowie roześmiali się. Ta dziewczyna ma taki sam gust jak ja, pomyślał
Zachary. Akurat czytał „Korsarza”, którego dostał od pana Hunta. Podobała mu się ta
książka. Interesująca akcja, przygody. - Czy kiedyś uczyła się pani na pamięć monologów z
„Hamleta”, Lucindo?
- zapytał mesmerysta. - Guwernantka kazała mi deklamować niektóre fragmenty, ale było to
dawno. Nie pamiętam żadnego. - To bardzo interesujące, ponieważ pięknie wyrecytowała
pani fragment pierwszej sceny z drugiego aktu tej sztuki! oznajmił mesmerysta. - Co pan
mówi! To niemożliwe. Nie pamiętam ani słowa, przysięgam. - Lucinda patrzyła na niego
zdumiona. Entuzjastyczny aplauz widowni mesmerysta skwitował głębokim ukłonem. -
85
Zadziwiające - szepnęła Beth do Zachary’ego. Uśmiechnął się, zadowolony z jej reakcji. -
Jeśli chcesz, to pokażę ci coś jeszcze bardziej zadziwiającego - powiedział. Wziął ją pod
rękę i wyprowadził ze Srebrnego Pawilonu. Noc była chłodna. Zbliżała się pora zamknięcia
ogrodów. Grupki roześmianych gości kierowały się w stronę bram. - Chyba powinieneś już
odprowadzić mnie do domu powiedziała Beth. - To był piękny wieczór. - A może chciałabyś
przed odejściem zobaczyć Nawiedzany Dwór?
- Mówiłeś, że nie jest jeszcze dostępny dla publiczności - przypomniała mu, zerkając spod
ronda zgrabnego kapelusika. Zachary roześmiał się. - Mam tutaj pewne przywileje i mogę
wprowadzić cię do środka. - Spojrzał na nią znacząco. - Ale ostrzegam cię, zobaczysz tam
dziwne i przerażające rzeczy. - Czy ten dwór naprawdę jest nawiedzany?
- Nie bój się. Będę cały czas z tobą. Beth zachichotała. Zachary mocniej przycisnął jej rękę.
Lubił, kiedy się śmiała. Ten słomkowy kapelusz stanowi odpowiednią oprawę dla ej twarzy i
niebieskich oczu, pomyślał. Beth zawsze nosiła ładne kapelusze. Niewątpliwie był to
uboczny efekt tego, że pracowała u modystki. Wiedział, że się jej podoba. Już trzeci raz
zaprosił ją do Pawilonów Marzeń, a ona przyjęła z radością jego propozycję. Na szczęście
mógł wprowadzać tu swoich przyjaciół, nie ponosząc żadnych kosztów. Tego wieczoru był
pełen optymizmu. Miał nadzieję, że przy odrobinie szczęścia uda mu się pocałować Beth.
Jego plan opierał się na przewidywanym efekcie, jaki wywrze na niej duch, którego
pojawienie się przygotował tego popołudnia. Beth na pewno krzyknie z wrażenia i rzuci mu
się na szyję. - Bardzo mi się podobał ten pokaz mesmeryzmu - powiedziała, czekając, aż
Zachary otworzy bramę prowadzącą do nieczynnej części ogrodów. - Pozwoliłbyś się
wprowadzić w trans?
- Żaden mesmerysta nie potrafiłby mnie zahipnotyzować. Na moment uwolnił jej rękę, by
zamknąć bramę i zapalić latarnię. - Mam zbyt mocny umysł. - Naprawdę? Taki mocny?
- O, tak. - Uniósł latarnię, by oświetlić ścieżkę. - Studiuję ostatnio pewną tajemną filozofię,
która daje umysłowi niezwykłą siłę i zdolność koncentracji. - Tajemną filozofię! Jakie to
ciekawe. Zachary był zadowolony z reakcji dziewczyny. - Z tą filozofią wiążą się też pewne
fizyczne ćwiczenia. :zę się różnych sprytnych sposobów, żeby bronić ciebie iebie przed
bandytami i wszelkimi napastnikami. - To bardzo ciekawe i wierzę ci, że nie pozwoliłbyś się
lipnotyzować, ale musisz przyznać, że ten pokaz robi ażenie. Trudno wyobrazić sobie, że
deklamowała całe gmenty ze sztuki, a potem nic nie pamiętała. - Tak, to było zadziwiające -
zgodził się. (ego zdaniem, mesmerysta nieźle zapłacił Lucindzie, żeby ypomniała sobie
monolog Hamleta. Daleki był jednak od estionowania autetyczności pokazu. Zawsze
podziwiał takie ytne sztuczki i wiedział, że pana Hunta cieszą tłumy yciągane do ogrodów
przez pokazy mesmeryzmu. ‘a rogiem budynku zatrzymali się. Zachary podniósł latarnię, y
Beth mogła zobaczyć wyłaniającą się z mgły fasadę viedzanego Dworu. Patrzyła
podekscytowana, szeroko ot tymi oczami. O Boże! To jest przerażające miejsce. Wygląda
jak zamek jwej książki pani York. „Ruiny”? Tak, to piękna powieść. Czytałeś ją? Osobiście
wolę Byrona. /prowadził ją na schody i zatrzymał się, by otworzyć kie drzwi. Zawiasy
zgrzytnęły niesamowicie, tak jak ‘kiwał. Powoli uchylał drzwi do obszernego holu. eth
zawahała się na progu. Czy jesteś pewny, że nic nam nie grozi tam w środku? Nie obawiaj
się. - Uniósł nieco latarnię, by oświetlić nie wnętrze. - Jestem przy tobie. Dzięki Bogu. eth
ostrożnie weszła do holu. Zachary szedł tuż za nią. Czekał na jej okrzyk, gotowy wziąć jaw
86
ramiona, gdy zobaczy ducha. Dziewczyna zatrzymała się nagle. Stała przez chwilę
nieruchomo, potem krzyknęła, ale nie był to pisk przestraszonej panienki, tylko prawdziwy
przeraźliwy okrzyk grozy, który echem odbił się od ścian holu. Zachary postawił latarnię i
przyłożył ręce do uszu. - Co, u licha?! - skrzywił się. - Przecież to nie jest prawdziwy duch.
Beth nie słuchała go. Odwróciła się na pięcie. W bladym świetle zobaczył jej rozszerzone z
przerażenia oczy. Nie rzuciła mu się na szyję, jak oczekiwał, tylko odepchnęła go i pobiegła
w stronę wyjścia. Złapał ją za rękę. - Beth, zaczekaj, to tylko stare prześcieradło. - Zejdź mi
z drogi! - On ci nic nie zrobi. - Próbował ją siłą zatrzymać. - To jest straszne. Jak mogłeś
zrobić coś takiego. Pozwól mi wyjść! - Desperacko usiłowała się uwolnić. - Puść mnie!
Zachary nie wiedział, co robić. W końcu ją uwolnił. - Beth, na litość boską, nie ma się czego
bać. Przysięgam, to tylko prześcieradło! Dziewczyna była już jednak na zewnątrz. Zbiegła
ze schodów i po chwili zniknęła za zakrętem ścieżki prowadzącej do dostępnych dla
publiczności ogrodów. I tyle zostało z mojego wspaniałego planu, pomyślał Zachary.
Zastanawiał się, czy nie porozmawiać z panem Huntem na temat zachowania kobiet. A i
jemu potrzebne były dobre rady. Przez ostatnie trzy lata nauczył się cenić zdanie pana
Hunta w różnych ważnych sprawach. Odwrócił się, żeby zobaczyć, dlaczego jego duch nie
wywołał spodziewanego efektu. Wtedy dopiero jego wzrok padł na to, co przed chwilą
zobaczyła Beth. AMANDA QU!CK Duch, którego zawiesił u belki nad schodami, chwiał się
lesamowicie w strumieniu powietrza wpadającego przez twarte drzwi. Ale z otworów
wyciętych w prześcieradle, które nały udawać puste oczodoły, patrzyły na niego martwe
rawdziwe oczy. Białe płótno ociekało krwią, a on przecież le nasączył go żadną farbą. 15
Dlask płomieni z głębi korytarza stawał się coraz jaśniejszy. Przerażające syczenie i trzaski
ognia, przypominające odgłosy wydawane przez potężną bestię pożerającą świeżą
zdobycz, świadczyły o zbliżaniu się pożaru. Nie miała czasu do stracenia. Podniosła
zakrwawiony klucz i próbowała wetknąć go w zamek w drzwiach sypialni. Kątem oka
zobaczyła błysk złota. Spojrzała w dół i spostrzegła laskę Renwicka, leżącą obok jego ciała.
Zmusiła się do skupienia całej uwagi na zakrwawionym kluczu. Ku jej przerażeniu znów
wyślizgnął się jej z drżących palców. Kiedy się schyliła, by go podnieść, zdawało jej się, że
słyszy głos Renwicka, ale gdy na niego spojrzała, stwierdziła, że leży nieruchomy, martwy.
Podniosła klucz i jeszcze raz spróbowała wsunąć go w zamek. Znów wypadł jej z dłoni.
Ogarnęło ją obezwładniające uczucie lęku i zawodu. Musiała przecież otworzyć te drzwi.
Zobaczyła nagle, że Renwick porusza palcami. Sparaliżowana lękiem, widziała, jak sięga
po klucz.
- .
- . lV.
- ladeline,jak zwykle po tym sennym koszmarze, obudziła ę zlana potem. Odrzuciła kołdrę,
zapaliła świecę i spojrzała zegar. Wskazywał kwadrans po pierwszej. Po raz drugi od ‘asu
wprowadzenia się do domu Artemisa przespała całe dwie jdziny, zanim się pojawił ten
straszny sen. Tutaj mogła reszcie trochę odpocząć. Z doświadczenia wiedziała jednak, że
nie warto próbować mowne zasnąć. Prawdopodobnie będzie czuwać aż do /itu. Sięgając
po szlafrok, rzuciła okiem na leżącą na kretarzyku niewielką książkę. Poczuła zniechęcenie.
Pozedniego dnia pokazała ten tomik Pitneyowi. Przejrzał i z uwagą, ale nie dowiedziała się
od niego niczego ciewego. Udzielił jej natomiast odpowiedzi na inne pytanie, które gczyło ją
87
od pewnego czasu. - Przypuszczam, że ubawią pana moje domysły, sir - zwróa się do
niego - ale jest pan specjalistą w dziedzinie ukowych aspektów filozofii Vanza, więc
zdecydowałam się sięgnąć pańskiej opinii. Czy istnieje możliwość, że ta mała ążkajest
Księgą Tajemnic? Tą, o której mówią, że spłonęła pożarze przed paroma miesiącami?
- Z pewnością nie - odparł z absolutnym przekonaniem. ięga Tajemnic, jeśli przyjąć, że
kiedykolwiek istniała, była jisana, jak twierdzą, w starym języku vanzagara, a nie iszaniną
greki i egipskich hieroglifów jak ta książeczka. ;sztą Księga Tajemnic to podobno obszerna
praca, a nie ły tomik. adeline była zadowolona z werdyktu Pitneya, ale z jakichś vodów nie
satysfakcjonował jej w pełni. Wsunęła stopy aantofle, wzięła świecę i zdecydowanie ruszyła
w stronę wi. Jeśli mam nie spać do rana, to muszę sobie przynieść ;uchni coś do zjedzenia,
pomyślała. Kawałek sera albo pozostawiony z kolacji plaster pieczeni pomoże mi
zapomnieć o koszmarnym śnie. Naciskając klamkę, przypadkowo dotknęła klucza
tkwiącego w zamku. Zawahała się, czując pod palcami chłód metalu. W jej wyobraźni
pojawił się zakrwawiony klucz, leżący na podłodze. Otrząsnęła się szybko i wyszła na
korytarz. Niemal bezszelestnie zeszła do holu i skierowała się do ciemnej kuchni. Postawiła
świecę na stole i rozpoczęła poszukiwania. Wyczuła czyjąś obecność w drzwiach za sobą,
akurat w momencie, gdy znalazła resztki ciasta z jabłkami. Zaskoczona postawiła talerz na
stole i odwróciła się. W drzwiach stał Artemis. Dłonie miał wciśnięte głęboko w kieszenie
czarnego jedwabnego szlafroka, włosy w nieładzie. - Wystarczy dla dwóch osób?
- zapytał. Najwyraźniej właśnie wstał z łóżka. Ciepłe spojrzenie jego oczu mówiło, że ucieszył
się, widząc ją tutaj. Odżyło w jej pamięci wspomnienie intymnego spotkania w bibliotece.
On zna mnie jak nikt inny, pomyślała. Jego bliskość działała na nią obezwładniająco. - Tak,
oczywiście. - Wiele wysiłku kosztowało ją, by sięgnąć po nóż. - Przypuszczam, że nie może
pani spać po przeżyciach w domu Pitneya - powiedział, siadając przy stole. - Nie. Obudził
mnie sen, który powtarza się od czasu.
- .
- . sen, który często miewam. Przyglądał jej się uważnie, gdy kroiła ciasto i układała je na
talerzykach. - Pani ciocia uznała za stosowne złożyć mi wizytę w mojej bibliotece. - Wielkie
nieba! - jęknęła, siadając po przeciwnej stronie stołu. - Czego, u licha, chciała od pana?! -
Dać mi do zrozumienia, że nie umknął jej uwagi fakt, że istaję na pani niewinność. Niewiele
brakowało, by Madeline udławiła się kawałkiem asta, który właśnie włożyła do ust. - Pan
nastaje na moją niewinność?
- Tak. Starałem się jej wytłumaczyć, że, pani zdaniem, nic ? nie zmieniło. Tłumaczyłem jej, że
jest pani wdową i tak lej, i tak dalej, ale ona nie była skłonna zgodzić się z moim fwodem. -
Wielkie nieba! - Madeline patrzyła na Artemisa. Nie trafiła wymyślić żadnej sensownej
odpowiedzi, więc jęknęła izcze raz: - Wielkie nieba! - Ona oczywiście uważa, że
wykorzystałem panią. - Niczego takiego pan nie zrobił, sir. - Madeline wbiła delczyk w
ciasto. - W końcu nie jestem naiwną panienką. oczach ludzi, nie.
- .
- . Przerwał jej gestem dłoni. - Będę zobowiązany, jeśli nie będzie pani tego powtarzała.
‘szałem już te słowa wielokrotnie. - Ależ to prawda i oboje jesteśmy tego świadomi. Nic się
zmieniło. - Może pani mówić tylko za siebie. Proszę nie przypisywać swojej opinii. - Pan
sobie żartuje ze mnie, sir. - Spojrzała na niego surowo. - Nie, Madeline, nie żartuję z pani.
88
Dla mnie coś się jednak ieniło. Dobry Boże! Podejrzewam, że dokucza panu teraz poczucie
y, prawda? Ciągle wydaje się panu, że ma wobec mnie es honorowe zobowiązania, bo
odkrył pan, że byłam ;wicą. Zapewniam pana, że jest to bez znaczenia. Nie do pani należy
ocena moich honorowych zobowiązań. Do licha, sir. Jeśli myśli pan o czymś tak
absurdalnym jak zaproponowanie mi małżeństwa z powodu tego.
- .
- . incydentu na kanapie, to proszę o tym zapomnieć. - Zaskoczyło ją to, że mówi piskliwym,
wysokim głosem jak handlarka ryb, ale nie potrafiła temu zapobiec. Już raz poślubiłam
mężczyznę, który chciał wykorzystać małżeństwo dla własnych celów. Drugi raz nie
popełnię takiego błędu. - Uważa pani, że małżeństwo ze mną byłoby podobne do tamtego,
pierwszego? To, że mam związek z vanzagarianami, wystarczy, żebym był podobny do
pani męża? Czy tak pani uważa?
- Wielki Boże, nie, oczywiście, że nie. W niczym nie przypomina pan Renwicka Deveridge’a.
Pan dobrze wie, że nie to miałam na myśli. - A więc co pani miała na myśli?
- Chciałam powiedzieć jedynie to, że nie zamierzam wyjść za mąż tylko z powodu pana
śmiesznego poczucia honoru. - Uważa pani, że nie jest to wystarczający powód do
zawarcia małżeństwa?
- W pewnych okolicznościach bywa wystarczający, ale nie w tym przypadku. Zaryzykuję, żeby
powiedzieć jeszcze raz: nic się.
- .
- . - Nie odpowiadam za siebie, jeśli pani dokończy. Zamilkła. Powoli jego wzrok łagodniał. -
Najlepiej będzie, jeśli zmienimy temat rozmowy - odezwał się po chwili. - Proszę
opowiedzieć mi sen, który panią obudził. Poczuła chłodny dreszcz. Wolałaby rozmawiać o
wszystkim, byle nie o powracającym sennym koszmarze. Z drugiej strony, w ten sposób
mogła uniknąć równie irytującego tematu małżeństwa. - Próbowałam go raz czy dwa
opowiedzieć cioci Bemice, ale odkryłam, że gdy o nim mówię, staje się mniej wyraźny
powiedziała z namysłem. - Od jak dawna prześladują panią te sny? Zawahała się, ale
doszła do wniosku, że nic się nie stanie, iii ujawni część prawdy. - To się zaczęło wkrótce
po śmierci ojca. - Rozumiem. Pojawia się w nich pani ojciec? Zaskoczył ją tym pytaniem. -
Nie. Pojawia się mój.
- .
- . - Pani mąż - dokończył za nią. - Powiada pani, że ten i powracał wielokrotnie w minionym
roku. Czy w miarę tywu czasu coś się w nim zmienia? Dochodzą jakieś nowe ;zegóły?
Ddłożyła widelczyk, a kiedy uniosła głowę, napotkała ażny wzrok Artemisa. - Nie -
odpowiedziała krótko. - Dlaczego nie chce mi go pani opowiedzieć?
- Po co panu szczegóły tego wyjątkowo przykrego koiaru? Bo próbujemy rozwiązać zagadkę i
może w pani snach je się coś istotnego. Nie sądzę, by było to możliwe. Sny często niosą
jakieś przesłanie - rzekł spokojnie. że i z pani snów dowiemy się czegoś. W końcu szukamy
wieka, który udaje ducha Renwicka Deveridge’a. Może c warto zająć się nimi bliżej. Wiem,
że vanzagarianie przywiązują wagę do snów, ale, m zdaniem, tego, co dzieje się we śnie,
nie potrafimy yidłowo zinterpretować. Proszę niczego nie interpretować. Po prostu proszę
mi ystko opisać, od początku do końca. ladeline odstawiła talerzyk i splotła dłonie na stole.
Czyżby kryło się w tych snach? Prawdę mówiąc, starała się nie lyślać o nich. - Zawsze
89
zaczyna się w tym samym miejscu - powiedziała. - Stoję pod drzwiami sypiabii. Wiem, że
dom płonie. Muszę dostać się do pokoju, ale drzwi są zamknięte. Nie mam klucza, więc
próbuję użyć spinki do włosów. - Proszę mówić dalej - zachęcił ją łagodnie. Madeline przez
chwilę oddychała głęboko. - Widzę rozciągnięte na dywanie ciało Renwicka. Klucz do
sypialni leży obok niego. Podnoszę go i próbuję otworzyć nim drzwi, ale klucz jest wilgotny,
wyślizguje mi się z palców. - Dlaczego jest wilgotny?
- Jest zakrwawiony. Artemis milczał przez chwilę, nie spuszczając z niej wzroku. - Co dalej?
- Za każdym razem, kiedy próbuję wsunąć go do zamka, słyszę śmiech Renwicka. - Wielki
Boże! - Tak, to jest bardzo.
- .
- . niepokojące. Klucz wypada mi z ręki. Odwracam się, patrzę na niego, ale on jest
nieruchomy, martwy. Podnoszę klucz i znów próbuję otworzyć drzwi. - Czy na tym kończy
się sen?
- Tak. Zawsze jest to samo. Uświadomiła sobie nagle, że ostatnio było nieco inaczej. Martwe
palce Renwicka sięgnęły po klucz. To było nowe. - Proszę opowiedzieć mi o wszystkim, co
widać tam, na korytarzu. - Artemis wyciągnął rękę, by dotknąć dłoni Madeline. - O każdym
szczególe. - Mówiłam panu, że widzę zwłoki Renwicka. - Jak jest ubrany? Ściągnęła brwi. -
Nie.
- .
- . chwileczkę, coś sobie przypominam. Ma na sobie białą koszulę.
- .
- . zakrwawioną. Spodnie, buty. Koszula jest częściowo rozpięta, bo widzę na jego piersi
wytatuowany kwiat Vanza. - Co jeszcze? Usiłowała przywołać w pamięci obraz ze snu. -
Jego laskę. Leży na podłodze obok niego. Widzę złotą rękojeść. - Czy Renwick ma na
sobie kamizelkę czy fular?
- Nie. - Nie ma płaszcza, kapelusza, fularu, a jednak ma przy sobie laskę?
- Była dla niego ważna. Dostał ją od swego ojca. - Tak. - Artemis zamyślił się. - Czy widzi pani
jakieś przedmioty w tym korytarzu?
- Przedmioty?
- Stolik albo krzesło, może lampę? Kinkiet na ścianie? Po co mu takie szczegóły, zastanawiała
się. - Jest stolik z dwoma srebrnymi lichtarzami, które dostałam od Bemice w prezencie
ślubnym. - Ciekawe. Czy widzi pani jakiś.
- .
- . Przerwało mu głośne stukanie do drzwi. Madeline drgnęła i odwróciła się. - Mleczarka albo
dostawca ryb - powiedział spokojnie Artemis. - Jest zbyt wcześnie - szepnęła. - Jeszcze nie
świta. - Włamywacz, jeśli udałoby mu się przemknąć obok strażnika i psa, na pewno by nie
pukał. - Artemis wstał i podszedł do drzwi. Znieruchomiał z ręką na klamce. - Kto tam?
- zapytał. - To ja, Zachary, sir rozległ się ochrypły od napięcia głos. - Mam dla pana
wiadomość. Bardzo ważną. Madeline przyglądała się, jak gospodarz otwiera ciężkie
dębowe drzwi. Na schodkach stał pobladły Zachary z wyjątkowo ponurą miną. , - Dzięki
Bogu, jest pan w domu, sir. Bałem się, że poszedł pan do któregoś z klubów i będę musiał
tracić czas, żeby pana odnaleźć. - Co się stało?
- zapytał Artemis. - Tam jest trup. W Nawiedzanym Dworze. - Zachary, jeśli jest to twój kolejny
90
zmyślny dowcip, to ostrzegam cię, że nie jestem w odpowiednim nastroju do żartów. - To
nie jest żart, sir. - Przybysz otarł rękawem spocone czoło. - Przysięgam, sir. Tam jest
nieboszczyk i jeszcze coś. - Co jeszcze?
- Kartka zaadresowana do pana. Fawilony Marzeń w zwykły dzień, kiedy nie było balu
maskowego, zamykano zaraz po północy. Idąc w stronę Nawiedzanego Dworu, Artemis
zerknął na zegarek. W świetle niesionej przez Zachary’ego latami zobaczył, że dochodzi
druga nad ranem. - Jesteś pewny, że ten człowiek nie żyje? Nie jest pijany albo chory?
- Niech mi pan wierzy, sir. Jest absolutnie nieżywy. Przyznam się, że mnie przestraszył.
Jakbym zobaczył ducha. - A ta kartka? Gdzie ona jest?
- Przypięta do jego płaszcza. Nie dotykałem jej. Ogrody rozrywki o tej porze wyglądały całkiem
inaczej niż w godzinach otwarcia. Wszystko wokół pogrążone było w mroku, który
pogłębiała jeszcze gęsta mgła. Majaczyły w nim pawilony o ciemnych oknach. AMANDA
QU/CK Artemis zatrzymał się przy bramie, przez którą wchodziło się do niedokończonej
części ogrodów. Zachary uniósł latarnię tak, by mógł odsunąć zasuwkę. Wreszcie ruszyli
krętą drogą w stronę Dworu. Pod drzwiami Zachary zawahał się. - Daj mi latarnię -
powiedział Artemis. - Nie ma potrzeby, żebyśmy obaj wchodzili do środka. - Nie boję się
żadnego nieboszczyka - zaprotestował Zachary. - Zresztą już go widziałem. - Wiem, ale
lepiej zostań tutaj i miej oko na wszystko. Zachary wyraźnie odetchnął. - Ma pan rację, sir.
Zostanę. - Jak myślisz, co Beth będzie o tym opowiadać?
- Okropnie się przestraszyła i jest na mnie zła, ale myśli, że była to jedna z atrakcji. Nie
powiedziałem jej, że trup był prawdziwy. - Bardzo dobrze. Artemis otworzył drzwi i wszedł
do wnętrza. Welony ze sztucznych pajęczyn musnęły mu ramię. Ustawione na
postumentach czaszki szczerzyły zęby. Podszedł do schodów, przy których Zachary chciał
zawiesić sztucznego ducha, i zobaczył zwłoki. Leżały na podłodze z twarzą zwróconą ku
ścianie. W świetle latami dostrzegł eleganckie spodnie i ciemny płaszcz. Zauważył plamy
krwi na koszuli nieboszczyka, ale nie było ich na podłodze. Ten człowiek nie został
zastrzelony tutaj, pomyślał, ale morderca zadał sobie trud, by go tu przenieść. Oświetlił
twarz martwego mężczyzny. Oswynn. Ogarnęła go fala gniewu. Zacisnął dłoń na rączce
latami. Poplamiona krwią kartka była tam, gdzie powiedział Zachary: przypięta do płaszcza
nieboszczyka. Obok niej leżał wisiorek od dewizki z wygrawerowaną sylwetką ogiera.
Ostrożnie, by nie dotknąć zakrzepłej krwi, Artemis wziął kartkę i ją rozłożył. Szybko
przeczytał krótki tekst: Możesz potraktować to jako przysługa, a zarazem ostrzeżenie.
Trzymaj się z dala od moich spraw, a ja będę trzymał się z dala od Twoich. Przy okazji bądź
tak dobry i pozdrów moją żonę. 16 Słyszała, jak wrócił na krótko przed świtem. Dotarły do
niej odgłosy kroków na schodach, stłumione rozmowy służących, potem zapadła cisza.
Czekała długo, ale w końcu nie mogła już znieść niepewności i wyszła na korytarz.
Zatrzymała się i nasłuchiwała. Z kuchni nie dobiegały żadne hałasy. Służba jeszcze spała,
poza dwoma lokajami, którzy przemknęli przez hol i też zniknęli. Ostrożnie poszła na
przeciwległy kraniec korytarza i zapukała do drzwi Artemisa. Nie było odpowiedzi. Ma
prawo do odrobiny snu, pomyślała. Jest z pewnością bardzo zmęczony. Zawiedziona,
odwróciła się i ruszyła z powrotem. Trudno, muszę czekać do rana, żeby się czegoś
dowiedzieć. Drzwi otworzyły się bez ostrzeżenia. Stał w nich Artemis z włosami jeszcze
mokrymi po kąpieli. Zdążył jednak zmienić spodnie i koszulę, na które narzucił czarny
91
szlafrok. Domyśliła się, że hałasy na schodach miały związek z jego kąpielą lokaje nosili
gorącą wodę. Nie dziwiła się, że urządził sobie kąpiel o takiej porze. W końcu wywołany
został z domu po to, by zająć się zwłokami znalezionymi w jego Pawilonach. - Domyśliłem
się, że to pani, Madeline. Zatrzymała się na tyle długo, by móc rozejrzeć się po korytarzu.
Obyczaje w domu Hunta były raczej nietypowe, ale to nie znaczy, że służący nie zaczną
plotkować, jak zobaczą ją wchodzącą do sypialni ich pana. Nie zauważyła nikogo,
wślizgnęła się więc do jego pokoju. Wanna, z której przed chwilą korzystał, stała jeszcze
przed kominkiem, częściowo przysłonięta parawanem. Zwisały z niego mokre ręczniki. Na
stole stała taca, a na niej dzbanek z herbatą, filiżanka i talerzyk z chlebem i serem.
Zauważyła, że Artemis nie zjadł jeszcze posiłku. Znieruchomiała na widok palącej się na
stole świecy w kształcie stożka. Natychmiast rozpoznała w niej świecę Vanza, używaną
przy medytacjach. Topiący się wosk rozsiewał delikatny charakterystyczny zapach
odpowiednio dobranych vanzagariańskich ziół. Artemis był mistrzem Vanza, a każdy mistrz
sporządzał dla siebie specjalną mieszankę ziół, różniącą się zapachem od innych.
Usłyszała odgłos zamykanych za jej plecami drzwi. Odwróciła się szybko. Czuła się coraz
bardziej zakłopotana. Twarz Artemisa wydawała jej się ponura i ściągnięta. Domyślała się,
że znał zamordowanego. Nie dostrzegała jednak żalu w jego oczach, lecz tłumioną furię.
Patrząc na niego, uświadomiła sobie, że mimo tego, co razem przeżyli, nic jej nie powie o
tym mężczyźnie. - Przykro mi, że przeszkodziłam panu w medytacjach powiedziała i
ruszyła w stronę drzwi. - Zostawię pana samego. Możemy porozmawiać później. - Proszę
zostać. Czy pani chciała tego, czy nie, zawierając ze mną umowę, w jakiś sposób wplątała
się pani w moje sprawy. Czuję się zobowiązany wyjaśnić teraz to i owo. - Ale pana
medytacje.
- .
- . - Mówiąc prawdę, bezskuteczne działania. - Podszedł do stołu i zgasił świecę. - Kim był ten
mężczyzna? - zapytała po chwili. - Nazywał się Charles Oswynn. - Artemis wpatrywał się w
smużkę dymu, unoszącą się nad zgaszoną świecą. - Był jednym z trzech mężczyzn
winnych śmierci Catherine Jensen. Porwali ją którejś nocy i zgwałcili. Zginęła, próbując
uciec. Jej zwłoki po trzech dniach znalazł jakiś wieśniak, szukający zaginionej owcy.
Spokojny ton jego głosu potęgował wrażenie, jakie te słowa wywarły na Madeline. - Była
pana przyjaciółką?
- zapytała. - Więcej niż przyjaciółką. Wiele nas łączyło. Oboje byliśmy samotni. Catherine
straciła matkę w dzieciństwie. Wychowywali ją dalecy krewni, którzy traktowali ją jak
bezpłatną służącą. Uciekła z ich domu i została aktorką. Poznałem ją pewnej nocy po
przedstawieniu w Bath. Marzyliśmy o wspólnej przyszłości. - Byliście kochankami?
- Przez pewien czas. - Artemis nie odrywał wzroku od zgaszonej świecy. - Byłem wtedy bez
środków do życia. Nie potrafiłem zapewnić jej bezpieczeństwa. - Co dalej?
- Poznałem pewnego mistrza Vanza. Miałem szczęście, zainteresował się mną. Umożliwił mi
studiowanie w Garden Temples. Miałem popłynąć na wyspę Yanzagara. Przed wyjazdem
obiecałem Catherine, że kiedy ukończę studia i zdobędę pieniądze, ożenię się z nią.
Każdego lata przyjeżdżałem do Anglii, żeby się z nią zobaczyć, ale kiedy przyjechałem
ostatni raz, ona już nie żyła. - W jaki sposób dowiedział się pan, kto jest winien jej śmierci?
- Odwiedziłem wieśrtiaka, który znalazł jej ciało. Pomógł mi przeszukać okolicę. Znalazłem
92
domek, do którego ją uprowadzili. - Przerwał, podszedł do biurka, otworzył szufladę i wyjął
z niej niewielki przedmiot. - W tym domku, na podłodze, znalazłem to. Przypuszczam, że
zgubił go któryś z nich, szamocząc się z Catherine. Potem odszukałem rzemieślnika na
Bond Street, który go wykonał. Madeline podeszła do Artemisa i wzięła do ręki wisiorek od
dewizki z wygrawerowaną na nim sylwetką ogiera. - Rzemieślnik zdradził panu, kto go
nabył?
- Powiedział, że dostał zamówienie na trzy takie wisiorki dla trzech dżentelmenów z wyższych
sfer: Oswynna, Glenthorpe’a i Flooda. Wkrótce dowiedziałem się, że ci trzej dżentelmeni
byli przyjaciółmi i utworzyli niewielki klub miłośników, jak to określili, szczególnie
wyrafinowanych rozkoszy. - Poprzysiągł pan zemstę. - Madeline oderwała wzrok od
wisiorka. - Początkowo zamierzałem ich po prostu zabić. Madeline przełknęła z trudem
ślinę. - Wszystkich trzech?
- Tak, ale doszedłem do wniosku, że byłoby to zbyt łatwe. Zdecydowałem się zniszczyć ich
towarzysko i finansowo. Chciałem, żeby zakosztowali „szczególnych rozkoszy” pogrążania
się w nędzy. Chciałem, żeby zobaczyli, jak się czuje człowiek wykluczony z towarzystwa ze
względu na swoją niską pozycję, żeby w jakimś stopniu zrozumieli, co to znaczy znaleźć się
w sytuacji takiej, jaka była udziałem Catherine. - A co dalej po osiągnięciu tego celu? Co
chciał pan potem zrobić? Artemis milczał, ale ona i tak znała odpowiedź. Położyła wisiorek
na stole obok zgaszonej świecy. - A więc dlatego utrzymywał pan w tajemnicy swoje
powiązania z Pawilonami Marzeń. To nie dlatego, że bał się pan odrzucenia przez wyższe
sfery. Nie dlatego, że szuka pan żony. - Tak. - Dbał pan o zachowanie tajemnicy, bo chciał
pan mieć dostęp do świata, w którym obracał się Oswynn i dwaj pozostali, żeby móc
przeprowadzić swój plan zemsty. - I do tej pory funkcjonował on bez zarzutu. Dochody z
ogrodów pozwalały mi spotykać Oswynna i jego przyjaciół na ich własnym gruncie. Wiele
miesięcy zajęło mi przygotowanie finansowych operacji, które mają doprowadzić ich do
ruiny. - Artemis wziął pustą filiżankę i obracał ją w palcach. A teraz on pozbawił mnie
jednego z moich celów. Madeline wyciągnęła rękę do niego. - Artemisie.
- .
- . - Ten cholerny drań! Jak śmiał ingerować w moje sprawy. Bez ostrzeżenia cisnął filiżanką o
ścianę. - Pięć lat pracowałem nad tym planem. Pięć długich lat. Madeline zamarła, patrząc,
jak delikatna porcelana rozpryskuje się na setki okruchów. Ale nie to najbardziej nią
wstrząsnęło, tylko widok Artemisa targanego gwałtownymi emocjami. W całym okresie ich
znajomości był tak opanowany, tak konsekwentnie kontrolował swoje zachowanie. Nawet
wtedy, kiedy się z nią kochał, jego panowanie nad sobą było zdumiewające. - Pięć lat -
powtórzył, patrząc na szczątki filiżanki takim wzrokiem, jak gdyby spoglądał w otchłań
piekielną. Nie mogła znieść jego bólu. Zbyt mocno przypominał jej własne rozterki.
Podbiegła do niego, objęła go i przytuliła twarz do jego ramienia. - Obwinia pan siebie 9 jej
śmierć - szepnęła. - Zostawiłem ją samą. - Stał nieruchomo w jej objęciach, zimny jak głaz.
- Nie miała nikogo, kto by ją obronił. Powiedziała mi, że jest kobietą samodzielną, że sama
potrafi się o siebie troszczyć, ale w końcu.
- .
- . - Rozumiem. - Przytuliła się mocniej do niego, pragnąc swoim ciepłem ogrzać jego ciało. -
Wiem, jak czuje się człowiek zmuszony żyć z myślą, że jego decyzja przyczyniła się do
93
czyjejś śmierci. Wielki Boże, jak ja to dobrze rozumiem. - Madeline - szepnął i przycisnął
do piersi jej głowę. - Niekiedy myślałam, że oszaleję - mówiła, tuląc twarz do jego czarnego
szlafroka. - Gdyby nie Bemice, już dawno trafiłabym do zakładu dla obłąkanych. - Cóż za
dobraną parę tworzymy - powiedział cicho. - Ja żyłem tylko pragnieniem zemsty, a pani
przeklinała siebie za śmierć ojca. - A teraz wniosłam taki zamęt w pana życie, że zagroził
on temu, co dla pana najważniejsze, planom zemsty. - Starała się powstrzymać
napływające do oczu łzy. - Bardzo mi przykro, Artemisie. - Proszę tak nie mówić. - Ujął jej
twarz i odchylił głowę tak, by patrzeć jej w oczy. - Przysięgam, że nie winie pani za to, co
stało się dziś w nocy. - Ale to jednak moja wina. Gdybym nie szukała u pana pomocy, nic by
się nie zdarzyło. - Sam podjąłem decyzję w tej sprawie. ~ To nieprawda. Wszystko zaczęło
się w chwili, kiedy szantażem zmusiłam pana do udzielenia mi pomocy w odnalezieniu
Nellie.
- - Dość tego.
- - Pocałunkiem zmusił ją do milczenia. Pożądanie, które w nim wyczuwała, wprawiło ją w
rozterkę. Instynktownie chciała go pocieszyć, ale teraz sama poczuła się zagubiona w
obezwładniającym pragnieniu. Pociągnął ją na łóżko. Przywarła do niego, cały czas czując
jego usta. Rozchylił szlafrok i całował jej szyję. Jego gwałtowne pożądanie udzieliło się
Madeline. Wsunęła dłonie pod szlafrok Artemisa i pieściła jego szczupłe muskularne ciało.
Mruknął coś niewyraźnie, gdy go objęła i mocniej do niego przywarła. Poczuła pod nocną
koszulą dotknięcie jego dłoni na wewnętrznej stronie ud. Otwierała się dla niego, a on był
gotów przyjąć to, co mu oferowała. Zatracona w narastającym podnieceniu, dotykała jego
ciała, wreszcie natrafiła palcami na twardy, nabrzmiały członek i zaczęła go delikatnie
pieścić. Jęknął cicho, przewrócił się na plecy i pociągnął ją na siebie. Objęła go kolanami i
krzyknęła, gdy jego palce poruszyły się pomiędzy jej nogami. Patrzyła na Artemisa, a jego
wzrok mówił jej wszystko. Nie potrzebowała słów, by zrozumieć, że w tym momencie
jedyne, co ma dla niego znaczenie, to zaspokojenie pożądania, które widziała w jego
oczach. Silne męskie dłonie zacisnęły się na jej biodrach. Uniosła się nieco, by znaleźć się
nad nim, ale gdy poczuła jego dotknięcie, odruchowo zareagowała niespodziewanym
napięciem mięśni. Pozostał jej jakiś uraz po ich poprzednim intymnym spotkaniu.
- - Powoli - powiedział niskim, stłumionym głosem.
- - Tym razem zrobimy to powoli, delikatnie. Wolno, ostrożnie wsunął się w nią i znieruchomiał.
Oddychała miarowo, starała się odprężyć. Tym razem nie czuła bólu, tylko narastające
pragnienie spełnienia. Kciukiem dotknął jej najwrażliwszego miejsca. Wstrzymała oddech,
potem zacisnęła palce na jego ramionach. - Artemisie - szepnęła.
- „ - Tak, właśnie tak. Zaczął się w niej poruszać. Odchyliła głowę do tyłu. Narastało w niej
napięcie, a równocześnie jej ciało niecierpliwie oczekiwało odprężenia, które musiało
wreszcie nastąpić. Poruszał się nadal, wolno, w nieprzewidywalny sposób. Miała ochotę
krzyczeć. Mocniej ścisnęła jego ramiona i sama przejęła inicjatywę. Nie wiedziała, czego
tak rozpaczliwie pragnie, ale wyczuła, że ta magiczna chwila jest już blisko. Artemis
uśmiechnął się i w tym momencie zdała sobie sprawę, że on celowo chce doprowadzić ją
niemal do szaleństwa. Niespodziewanie pękła w niej jakaś tama. Artemis przyciągnął ją do
siebie i właśnie gdy miała krzyknąć, przywarł wargami do jej ust. Potem sam jęknął cicho, a
jego napiętym ciałem wstrząsnął dreszcz. Oboje byli nasyceni i wyczerpani. Po kilku
94
minutach Artemis ocknął się ze słodkiego letargu. Gniew, który pulsował mu w żyłach przez
ostatnie kilka godzin, zniknął bez śladu. To dzięki Madeline, pomyślał. Jej namiętność
spełniła rolę łagodzącego opatrunku na jego stare rany, które dzisiaj dały o sobie znać.
Wiedział teraz, że nigdy się nie zabliźniły. Madeline poruszyła się, usiadła i zamrugała.
Sprawiała wrażenie oszołomionej, ale szybko przyszła do siebie. Przez chwilę, w skupieniu,
przyglądała się Artemisowi. - Zapewne bardzo pan ją kochał - szepnęła. - Była mi bliska.
Czułem się za nią odpowiedzialny. Byliśmy łchankami. Nie wiem, czy można to nazwać
miłością, Jest uczucie trudne do określenia, lecz wiele dla mnie znaczyła. - Tak. Czuł na
sobie jej wzrok i szukał słów, którymi mógłby jej izystko wyjaśnić. - Uczucie, które nas
wiązało, przybladło przez te pięć lat jej śmierci. Nie dręczy mnie pamięć o niej, ale
przeświad;nie, że ją zdradziłem. Przysiągłem jej duchowi, że ją mszczę, i wiem, że tylko to
mogę dla niej zrobić. - Rozumiem. - Madeline uśmiechnęła się smutno. - Żył i tylko myślą o
zemście, a teraz wszystkie plany spełzły na zym. Przepraszam, Artemisie. - Madeline.
- .
- . Wielkie nieba, zrobiło się bardzo późno! - Poruszyła się, kajać tasiemek szlafroka. - Muszę
wracać do mojej sypialni. caźdej chwili może tu ktoś wejść. Nikt nie wejdzie do tego pokoju
bez mojego pozwolenia. Choćby któraś z pokojówek. - Wstała i pośpiesznie upo Ikowała na
sobie ubranie. - Byłoby to wysoce niezręczne nas obojga. Madeline, musimy porozmawiać.
Tak, wiem. Może po śniadaniu. afnęła się, potrącając przy tym toaletkę. Oparła się o nią
jdzyskania równowagi i przypadkowo dotknęła palcami który Artemis odpiął od płaszcza
Oswynna. Zauważył, lojrzała na tę karteczkę. Może pani to przeczytać powiedział, siadając
na krawędzi Jest adresowany do pana. Zostawił go morderca. Napisał list do pana?
ostrzeżenie, bym trzymał się z dala od jego spraw. Wstał, podszedł do toaletki, wziął
poplamiony krwią arkusik, rozłożył go i podał Madeline. Przeczytała szybko, a on bez trudu
mógł powiedzieć, kiedy doszła do ostatniego zdania. Palce drżały jej lekko, gdy dokończyła
głośno: - „Przy okazji bądź tak dobry i pozdrów moją żonę”. Uniosła głowę. - Wielki Boże!
To prawda! Renwick żyje! - Nie. - Wyjął list z jej ręki i przycisnął ją do siebie. - Tego nie
wiemy. - Ale wspomniał o mnie. - W jej głosie brzmiał skrywany lęk. - „.
- .
- .
- pozdrów moją żonę”. - Niech pani pomyśli, Madeline. Znacznie bardziej prawdopodobne jest,
że ktoś chce, byśmy uwierzyli, że on żyje rzekł Artemis. - Ale dlaczego?
- Widać odpowiada to jego planom. - Nie widzę w tym żadnego sensu. - Przyłożyła dłonie do
skroni. - Co tu się dzieje? O co tu chodzi?
- Nie wiem jeszcze, ale obiecuję, że odkryjemy prawdę. Potrząsnęła smutno głową. - Żałuję,
że wplątałam pana w tę sprawę. Jeszcze dzisiaj, ja i moja ciotka, musimy wyprowadzić się
z tego domu. - Chyba nie chce pani zmusić mnie do tego, bym obstawił strażnikami cały
pani dom, żeby zapewnić wam bezpieczeństwo. Byłoby to bardzo kłopotliwe - powiedział,
unosząc brwi. - Sprawy zaszły zbyt daleko, Artemisie. Ten list jest ostrzeżeniem. Kto wie, co
on teraz zrobi?
- Wątpię, czy pokusi się o to, by wyprawić na tamten świat następnych dwóch dżentelmenów. -
Ale jednego już zabił. - Oswynn był łatwym celem. Nie ma rodziny, która przejęłaby się jego
śmiercią. Znając jego reputację, nikt nie będzie :askoczony, gdy się dowie, że zginął z ręki
95
rzezimieszka v drodze do domu z jakiejś jaskini gry. Zamordowanie Flooda Glenthorpe’a
byłoby znacznie bardziej ryzykowne. Jestem irzekonany, że nasz prześladowca jest na tyle
sprytny, by o tym /iedzieć. - Ale ciało Oswynna zostało znalezione na terenie Pawiloów. To z
pewnością wplącze pana w poważny skandal. - Nie - rzekł spokojnie Artemis. - Zwłoki
zostaną znaleione w Tamizie. Zająłem się tym razem z Zacharym. - Rozumiem.
- .
- . ale to nie rozwiązuje naszego problemu. lorderca najwyraźniej wie o pana powiązaniach z
Pawilonami dlatego tam je zostawił. - Tak. - Wie również o pana planach zemsty. -
Owszem. - I może przysporzyć panu wiele kłopotów - powiedziała [adeline, patrząc na
niego z zatroskaniem. - Jeśli tak, to jakoś sobie z nimi poradzę. - Ależ, Artemisie.
- .
- . - Proszę posłuchać - objął ją ramieniem. - Niezależnie od s,o, co się zdarzy, będziemy
działać wspólnie. Jest zbyt iźno, by zmieniać plany. Patrzyła na niego przez chwilę, potem
bez słowa położyła 3wę na jego ramieniu. Obejmował ją czule. Blade światło świtu
rozjaśniło już okna pialni. 17 JTrzysięgam, że chybabym oszalała, gdyby nie udało się nam
chociaż na chwilę wymknąć z domu Hunta - powiedziała Bemice, wyglądając na ulicę przez
okno powozu. - Tylko nie zrozum mnie źle, doceniam jego troskę o twoje bezpieczeństwo,
ale, szczerze mówiąc, zaczynam się czuć jak w pułapce. - Nasza wolność dzisiejszego
ranka jest raczej iluzoryczna zauważyła Madeline. Powoził Latimer, ale nie był sam. Obok
niego, na koźle, siedział Zachary uzbrojony w pistolet. Przyszedł akurat do domu w chwili,
kiedy Madeline i Bemice kazały przygotować powóz. Uparł się, że musi im towarzyszyć. -
Masz rację. Wygląda to tak, jakbyśmy podróżowały z uzbrojoną eskortą - zgodziła się
Bemice. - Mimo wszystko dobrze jest wyrwać się z domu, nawet w taki mglisty dzień. - O,
tak. - Szkoda, że nie było pana Leggetta, kiedy wyjeżdżałyśmy. Zaproponowałabym mu,
żeby nam towarzyszył. - Chciałabyś, żeby pojechał z nami?
- zdziwiła się Madeline. - Odbyłam z nim interesującą rozmowę w tym czasie, kiedy ty i pan
Hunt byliście w domu pana Pitneya. Miałam okazję bliżej go poznać. Jest to bywały w
świecie dżentelmen. - Naprawdę?
- W czasie wojny spędził wiele czasu na kontynencie. Madeline była zdziwiona tą nagłą
zmianą tematu rozmowy. - Nie wiedziałam. Co on tam robił?
- zapytała. - Niewiele mówił na ten temat, ale odniosłam wrażenie, że przysyłał raporty o
systemie zaopatrzenia wojsk napoleońskich. Jego informacje bardzo pomogły
Wellingtonowi. - Na Boga! W czasie wojny pan Leggett pełnił rolę tajnego agenta?
- Oczywiście, nie powiedział tego wyraźnie, ale mógł nim być. Jest w końcu dżentelmenem, a
ci nie mówią o takich sprawach. A w ogóle jest uroczym mężczyzną, nie sądzisz? Madeline
nigdy dotąd, chociaż znała ciotkę od dzieciństwa, nie zauważyła w jej oczach tak
szczególnego wyrazu. Zakasłała, żeby ukryć zakłopotanie. - Owszem, jest czarujący. - A
jaki sprawny jak na swój wiek! Madeline uśmiechnęła się. - Dojrzały, a nadal młodzieńczy,
chciałaś powiedzieć. Ku zaskoczeniu bratanicy, Bemice zarumieniła się. Potem,
uśmiechając się nieśmiało, powiedziała: - Tak, to prawda. Powóz zatrzymał się,
przerywając rozmowę o urokach i dokonaniach pana Leggetta. Zachary otworzył drzwiczki i
pomógł Bemice, a potem Madeline zejść na chodnik. Twarz miał zatroskaną. Rozejrzał się i
poprowadził je do wejścia do niewielkiego sklepu. - Nie będziemy tam długo - powiedziała
96
starsza z pań. Możesz zaczekać tutaj. - Tak, proszę pani. Będę przed sklepem, na wypadek
gdybym okazał się potrzebny. Madeline weszła za ciotką do mrocznego wnętrza apteki
pani Moss. Niewiele zmieniło się tu w ciągu ostatnich lat. Egzotyczne zapachy kadzideł i
ziół obudziły w pamięci Madeline wspomnienia z dzieciństwa. Ojciec był tu częstym
klientem, podobnie jak wielu dżentelmenów z Towarzystwa Yanzagarian. Augusta Moss
prowadziła jedną z nielicznych aptek sprzedających vanzagariańskie zioła. - Panna Reed!
Pani Deveridge! Jak to miło, że zajrzały panie do mnie. - Augusta Moss, wysoka,
dystyngowanie wyglądająca kobieta, ubrana w szeroki fartuch zasłaniający niemal całą
suknię, wyłoniła się ze składziku na tyłach apteki. - Cieszę się, że panie widzę. Sporo czasu
minęło od ostatniej wizyty, nieprawdaż?
- W rzeczy samej - odparła Bemice, uśmiechając się uprzejmie. - Tak się złożyło, że potrzebne
są mi pewne zioła, więc pomyślałyśmy, że warto do pani wpaść. - Znakomicie. Jakich ziół
pani potrzebuje?
- Moja bratanica ostatnio źle sypia. - Och, to bardzo przykre. - Twarz pani Moss przybrała
wyraz wskazujący na zrozumienie i współczucie. - Dobry, mocny sen to najważniejszy
czynnik zdrowia i stanu nerwów. - Z całą pewnością. - Bemice ucieszyła się, słysząc taką
opinię w sprawach, którym poświęcała się od dawna. - Dawałam jej różne tradycyjne
środki, ale bez większego skutku. Pomyślałam o pewnych vanzagariańskich ziołach, z
którymi kiedyś eksperymentowałam. Spalanie ich wywołuje senność. Ma pani może coś
takiego?
- Wiem, o jakich ziołach pani mówi. Są bardzo rzadkie. Dostaję je dwa lub trzy razy do roku.
Niestety, w tej chwili nie mam ich na składzie. AMANDA QillCK - Och, Boże! Jakże mi
przykro. W całym mieście jest tylko kilka aptek, w których można kupić zioła z Vanzagary.
Odwiedziłyśmy już wszystkie, ale żadna nie miała ostatnio świeżych dostaw. - Szkoda, że
nie przyszłyście panie przed dwoma tygodniami. Otrzymałam wówczas dużą dostawę. -
Pani Moss spojrzała na wysoki pusty słój stojący na półce. - Pewien dżentelmen, członek
Towarzystwa Vanzagarian, kupił wszystko, co miałam. Madeline zaparło dech.
Powstrzymała się, by nie wymienić spojrzeń z ciotką. Bemice uniosła brwi. - Powiada pani,
że ten klient kupił cały zapas? Widocznie ma bardzo poważne trudności ze snem. Pani
Moss potrząsnęła głową. - Nie sądzę, żeby miał kłopoty z bezsennością. O ile wiem,
prowadzi pewne eksperymenty z wywoływaniem halucynacji. - Zastanawiam się, czy ten
dżentelmen nie odstąpiłby nam małej ilości tych ziół - powiedziała z namysłem Bemice.
Może wiedząc, jak bardzo potrzebne są mojej bratanicy, byłby tak uprzejmy i podzielił się z
nami. - Przypuszczam, że nie byłoby w tym nic niestosownego, gdyby go panie o to spytały.
- Pani Moss wzruszyła ramionami. - Kupił te zioła lord Clay. zy pan Hunt już wrócił?
- zapytała Madeline lokaja, wbiegając za ciotką do domu. - Nie musicie mnie szukać, panie -
odezwał się Artemis, pojawiając się na schodach. - Właśnie przed chwilą przyszedłem.
Gdzie byłyście, u licha?! Jego głos zabrzmiał jak zapowiedź nadciągającej burzy, jeszcze
nie groźny, ale już budzący niepokój. - Jak to dobrze, że jest pan w domu, sir - rzekła
Madeline. - Odbyłyśmy niezwykle owocną wyprawę. Madeline ma panu wiele do
opowiedzenia, sir - dorzuciła Bemice, kierując ku niemu promienne spojrzenie. - Czyżby?
- Artemis, idąc w dół po schodach, nie odrywał wzroku od Madeline. - Proszę przyjść do mnie
do biblioteki, pani Deveridge. Chciałbym dowiedzieć się czegoś bliższego o tej owocnej
97
ekspedycji. Tak oficjalnie? Pani Deveridge? Madeline nie miała wątpliwości, że Artemis jest
w nie najlepszym humorze. - Nie ma powodu zwracać się do mnie takim tonem
powiedziała, zamykając za sobą drzwi biblioteki. - Jeśli jest to skutek wydarzeń minionej
nocy, to radziłabym skorzystać z którejś z mikstur mojej ciotki. - Pozostanę przy brandy. -
Sir, mogę panu wyjaśnić.
- .
- . - Wszystko?
- Uniósł brwi. - Liczę na to, gdyż mam wiele pytań. Zacznijmy od najważniejszego. Jak
śmiałyście, panie, opuścić dom bez mojej wiedzy i do tego nie informując, dokąd się
udajecie?
- Sir, pana ton staje się irytujący. Staram się być cierpliwa i wyrozumiała, bo jak już
wspomniałam, wydarzenia minionej nocy mogły nadszarpnąć panu nerwy, jednakże jeśli
nadal zamierza pan zachowywać się tak, jak gdyby był pan.
- .
- . - Jak gdybym był kim, moja droga?
- Oparł dłonie na biurku i patrzył groźnie. - Jak gdybym miał powód, żeby się niepokoić? Jak
gdyby pani wykazała upór, samowolę i bezmyślność? Tego już było za wiele. Madeline
wybuchła: - Chciałam powiedzieć, jak gdyby pan był moim mężem. AMANDA QillCK
Zapadło milczenie. Wydawało się nawet, że zegar się zatrzymał. Madeline dałaby
wszystko, żeby cofnąć te stówa, ale było za późno. - Pani mężem - powtórzył wreszcie
Artemis obojętnym tonem. Skoncentrowała całą uwagę na zdejmowaniu rękawiczek. -
Proszę mi wybaczyć, sir. Posunęłam się nieco zbyt daleko w tym porównaniu.
Dowiedziałam się dzisiaj czegoś ważnego i nie powinniśmy tracić czasu na niepotrzebne
spory. Artemis zignorował jej słowa i zapytał lodowatym tonem: - Czy naprawdę zachowuję
się tak jak pani mąż? Wydawało mi się, że określiła go pani jako skończonego łajdaka o
morderczych skłonnościach. - Och, niech pan nie będzie śmieszny, sir. Oczywiście nie
porównywałam pana do Renwicka. On był absolutnym draniem bez honoru. Zupełnym
przeciwieństwem pana. - Dziękuję przynajmniej za to - wycedził przez zęby. - Jak pan wie,
nie mam dobrych wspomnień po swoim małżeństwie - mówiła dalej, mocując się z
rękawiczką. Możliwe, że zareagowałam zbyt gwałtownie, gdy zaczął pan na mnie krzyczeć.
- Wcale nie krzyczałem. - To prawda. Ma pan rację. Nie krzyczał pan. Nawet nie podniósł
pan głosu. To było zbyteczne. Jest pan zdolny zmrozić każdego jednym słowem. - Nie wiem
nic o zmrażaniu kogokolwiek, ale mogę panią zapewnić, że kiedy wróciłem do domu i
dowiedziałem się, że opuściłyście dom, to ta wiadomość mnie zmroziła do szpiku kości. -
Czyżby gospodyni nie poinformowała pana, że zabrałyśmy ze sobą Latimera i
Zachary’ego?
- Tak i tylko to powstrzymało mnie przed wysłaniem ludzi na poszukiwanie pań. Upuściła
rękawiczkę i przez parę sekund nie odrywała od niej wzroku. Potem podniosła wzrok na
Artemisa. Próbowała odgadnąć uczucia kryjące się w spojrzeniu jego błyszczących oczu.
Nie łudziła się, że przyjdzie jej to łatwo. Był mężczyzną, który już dawno nauczył się
ukrywać emocje przed światem. Żył swoim wewnętrznym życiem za zamkniętą bramą i
wysokim murem, ale we wszystkim, co robił, kierował się zasadami uczciwości i honoru. W
przeciwieństwie do Renwicka nie był pięknisiem, który troszczy się tylko o siebie. Rozumiał,
98
czym jest prawdziwa odpowiedzialność. Wystarczyło spojrzeć na Henry’ego Leggetta i
Zachary’ego czy innych, którzy mu służyli ze szczerym oddaniem, by poznać prawdę o tym
człowieku. A nade wszystko, tak jak i ona, wiedział, czym jest poczucie winy. - Proszę mi
wybaczyć, sir. - Zapomniała o leżącej na podłodze rękawiczce i podeszła do biurka. - Nie
potrafiłam się opanować. Wszystko, co kojarzy mi się z małżeństwem, to dla mnie drażliwy
temat. - Dała mi to pani jasno do zrozumienia. - Latimer i Zachary byli uzbrojeni, a ja
miałam pistolet i sztylet. Nie jestem naiwna. - Nie, oczywiście, że nie jest pani naiwna. Jest
pani inteligentną, zaradną kobietą, przywykłą do decydowania w swoich sprawach. -
Wyprostował się gwałtownie i odwrócił w stronę okna. - To ja zbyt nerwowo zareagowałem.
- Artemisie.
- .
- . - Przeciąganiem tej rozmowy nic nie osiągniemy. - Założył ręce za plecami i wpatrywał się
w ogród. - Przejdźmy do rzeczy. Proszę mi powiedzieć, jaka to ważna sprawa wywabiła
panie z domu. On jest chyba najbardziej upartym mężczyzną na świecie, pomyślała.
Uniosła wzrok, ale wiedziała, że niebiosa nie pośpieszą jej z pomocą w trudnej rozmowie z
tym człowiekiem. - Słusznie, sir. Porozmawiajmy o mniej drażliwych sprawach. Zawsze
uważałam, że nic nie poprawia tak nastroju jak miła rozmowa o morderstwach i groźnych
spiskach. Artemis obejrzał się przez armię. - Jedna rada: niech pani nie igra z losem.
Przywykła pani do decydowania o sobie, ale zapewniam panią, że jestem nie mniej
przywiązany do rządzenia we własnym domu. A w tym momencie mieszka pani u mnie. -
Pięknie pan to wyłożył, sir. Ma pan pełne prawo wydawać tu polecenia. Obiecuję panu, że
nie oddalę się ponownie bez poinformowania o tym, dokąd się udaję. - Myślę, że to mi musi
wystarczyć. Proszę teraz opowiedzieć o dzisiejszej wyprawie. - Dobrze. Krótko mówiąc,
pomyślałam, że niewiele jest w mieście aptek sprzedających vanzagariańskie zioła, a tylko
niektóre z nich oferują większe ich ilości. Człowiek, który zadymił labirynt Pitneya, żeby nas
uśpić, musiał dysponować raczej pokaźną ilością tych ziół. Artemis milczał przez chwilę,
wyraźnie doceniając logikę jej rozumowania. - Postanowiła pani zatem znaleźć aptekę, w
której zostały nabyte te zioła, prawda? Madeline była zadowolona, że tak szybko docenił
znaczenie jej planu. - Tak, chociaż nie wiedziałam, od której zacząć. Odwiedziłyśmy więc
razem z ciocią te, które sprzedają zioła leczące bezsenność - powiedziała. Zauważyła, że
Artemis odwrócił się w jej stronę i słucha z zainteresowaniem. - Proszę mówić dale’5 -
ponaglił ją. - Jak już wspomniałam, takie apteki są nieliczne, a w dodatku jeden z aptekarzy
został przed kilkoma miesiącami zamordowany. - Słyszałem o tym. Krążyły plotki, że miało
to związek z Księgą Tajemnic. - Tak, tylko że te plotki przycichły po śmierci Ignatiusa
Lorringa. - Zastanawiałem się w swoim czasie, czy nie istnieje związek pomiędzy
samobójstwem Lorringa a plotkami o Księdze Tajemnic - powiedział Artemis. - Był on
jednym z nielicznych mężczyzn w Europie, który potrafiłby ją rozszyfrować. - Jeśli można
wierzyć lordowi Linslade, jest to jeszcze jedna pogłoska związana z tą przeklętą księgą -
powiedziała Madeline, wzruszając ramionami. - Tak czy inaczej, zdecydowałyśmy się
odwiedzić aptekę pani Moss i zapytać ją o te zioła. - Znam tę aptekę i kiedy jeszcze sam
przygotowywałem sobie świece do medytacji, u niej kupowałem zioła. - Klientami jej sklepu
było wielu vanzagarian. Nawet Lorring się u niej zaopatrywał. Tym razem powiedziała nam,
że zabrakło jej tych usypiających ziół, gdyż cały zapas kupił pewien dżentelmen, członek
99
Towarzystwa Vanzagarian. Artemis był coraz wyraźniej zainteresowany relacją Madeline.
Odszedł od okna i stanął przy biurku. - Cóż to za dżentelmen?
- Lord Clay. Artemis sprawiał wrażenie zaskoczonego, ale po chwili się zasępił. - Spotkałem
tego człowieka kilka razy. Sympatyczny pan, ale nieco zdziwaczały. Mówiąc pani językiem,
kolejny wariat ‘. Towarzystwa Vanzagarian. Na ile wiem, nie interesuje się tarożytnymi
językami. Trudno sobie wyobrazić, żeby pozukiwał czegoś takiego jak Księga Tajemnic. -
Wszystko jednak wskazuje na to, że jest posiadaczem viększej ilości vanzagariańskich ziół
usypiających. Artemis wziął nóż do otwierania listów i w zamyśleniu stukał iim o biurko. -
Niewiele z tego wynika - mruknął. - A potrafi pan zaproponować coś lepszego?
- Nie. Spróbujmy pójść tym tropem - powiedział, odkładając lóż. - Tylko jak? Nie możemy
przeszukać jego domu. Nie est pusty tak jak dom Pitneya. Dniem i nocą pełno tam łużby. -
Zgodnie z vanzagariańskim powiedzeniem, nadmiernie :atłoczona twierdza jest równie
łatwa do zdobycia jak pusta. - Nigdy nie słyszałam tego przysłowia. - Zapewne dlatego, że
je przed chwilą wymyśliłem. Wpatrywała się w płomień, dopóki nie wypełnił jej całego >ola
widzenia. Delikatny zapach spalonej świecy nasycał iowietrze w sypialni. Pokój tonął w
mroku. Przed paroma minutami zamknęła lokładnie drzwi i zasłoniła okno, tak że docierały
do niej tylko [tłumione hałasy z wnętrza domu i ulicy. Medytacji nauczył ją przed wielu laty
ojciec, ale świece ze ipecjalną mieszaniną ziół sporządzała jej ciotka. Aromat był agodny,
uspokajający. Podobnie jak zapachy w sklepie pani 4oss, wywoływał wspomnienia
przeszłości. Ulotny obraz jojawił się w jej wyobraźni: ojciec nachylony nad nią, objaśliający
trudniejsze ustępy starych tekstów. Nigdy nie pojawiał się obraz matki, która zmarła rok po
jej urodzeniu, natomiast często widywała postać Bemice. Ciotka sprowadziła siłg do domu
starszego brata, by opiekować się nim i jego małą córeczką. To jej pogoda, ciepło i miłość
ożywiały dom opustoszały po śmierci Elizabeth Reed. Bemice obdarzała bratanicę niemal
matczyną miłością. Kierowała domem, wspierała brata załamanego po śmierci żony. W tych
krytycznych chwilach to właśnie ona uratowała rodzinę, a nie, jak się zdawało, studiowanie
przez ojca filozofii Vanza, pomyślała Madeline. Powoli rozpłynęły się wspomnienia i obrazy
z przeszłości, a w jej pamięci pojawiły się sceny z powtarzającego się sennego koszmaru.
Uważała, że powinna zastanowić się nad nimi jeszcze raz. W ostatnim śnie było coś
nowego, wymagającego wyjaśnienia. Czas mijał. Pogrążyła się tak głęboko w
wywoływanych w pamięci wizjach, że zdawało jej się, jak gdyby słyszała trzaskanie
płomieni, czuła zimne dotknięcie żelaznego klucza trzymanego w dłoni, jakby znów kątem
oka widziała błyszczący złoty przedmiot leżący na dywanie. Poczuła chłód, podobnie jak
we śnie. Palce jej drżały, ale nie chciała odsunąć od siebie przykrych wizji. Pomysł, by w
czasie medytacji przeanalizować sceny z sennych koszmarów, przyszedł jej do głowy po
rozmowie z Artemisem, przerwanej nagłym przybyciem Zachary’ego. Przez cały dzień
miała uczucie, że nie powiedziała mu czegoś ważnego. Artemisa najbardziej interesowała
laska, ale był to stały element jej snów. Elegancka laska była ważna, lecz stanowiła jedynie
wyraz próżności Renwicka. Uwaga Madeline tym razem skierowana była na klucz.
Powtarzający się od wielu liesięcy sen zawsze nasycony był lękiem, że nie uda jej się
tworzyć drzwi sypialni. Sny różniły się od siebie w drobnych szczegółach, ale apiero w
ostatniej wersji widziała rękę Renwicka sięgającą 3 klucz, który wysunął się z jej palców.
Zapach świecy i koncentracja związana z medytacją sprawiły, ; scena ta wydała jej się
100
niezwykle wyraźna. Płomienie, dym, szystkie szczegóły odżyły w jej wyobraźni. Klucz
wypadł jej z raki. Nachyliła się, by go podnieść. enwick roześmiał się. Odwróciła głowę, by
na niego spojrzeć. Martwą dłonią sięgnął po klucz. rV sypialni rozległ się przeraźliwy krzyk.
Płomyk świecy migotał i zgasł. W pokoju zapanowała nagle ciemność. Ledwie zdołała sobie
uświadomić, że to ona krzyknęła, zgasiła świecę, gdy usłyszała odgłos kroków na
schodach, zaraz potem głośne stukanie do drzwi. - Madeline! Proszę natychmiast otworzyć!
Zlana zimnym potem, z trudem łapiąc oddech, zerwała się równe nogi, podbiegła do drzwi i
otworzyła je. Artemis padł do pokoju tak gwałtownie, że niewiele brakowało, by przewrócił. -
Co tu, u diabła.
- .
- .
- ! - Zatrzymał się i szybko rozejrzał po /pialni. - Wszystko w porządku - uspokoiła go. -
Przepraszam za ; krzyki. Podszedł do okna i odsunął zasłonę, potem spojrzał na gaszoną
świecę. - Medytowałam - wyjaśniła. - Próbowałam przypomnieć jbie obrazy z sennych
koszmarów. W otwartych drzwiach pojawiła się ciotka. - Co tu się, na Boga, dzieje?
- zapytała. - Czy coś się stało?
- Za plecami Bemice stał Eaton Pitney z ręką na temblaku. - Czy tu był Obcy?
- Nie, nie, nie - odparła Madeline, potem jęknęła cicho na widok Nellie i gospodyni, które
również ukazały się na korytarzu. - Medytowałam i coś mnie przestraszyło. Naprawdę nie
ma powodu do niepokoju. - Sam się tym zajmę - powiedział Artemis do gospodyni. Proszę
poinformować służbę, że wszystko jest w porządku. - Tak, sir. - Pani Jones skinęła głową i z
wyrazem ulgi na twarzy oddaliła się razem z Nellie. Artemis odczekał chwilę i zapytał: - Co
się tu, u diabła, stało?! - Mój sen. - Spojrzała na Eatona Pitneya i zwracając się do niego,
powiedziała: - To długa historia, sir. Powiem panu tylko, że miewam pewien powtarzający
się senny koszmar. Ostatniej nocy pojawiła się w nim pewna zmiana. Chodzi o klucz. -
Klucz?
- Starszy pan pochylił głowę. - Ma pani na myśli klucz do drzwi?
- Co z tym kluczem?
- zapytał Artemis. - Zawsze jest w moim śnie. Ostatniej nocy też upuściłam ten klucz, ale
zamiast podnieść go tak jak zwykle.
- .
- . - Przerwała i znów zwróciła się do Pitneya: - Sir, wczoraj powiedział mi pan, że ta niewielka
książka, którą panu pokazałam, nie może być Księgą Tajemnic. - To niemożliwe. Ona nie
jest nawet napisana poprawnym językiem. - Rozważaliśmy jednak możliwość, że może to
być pewien rodzaj kodu. - Tak, ale co to ma do rzeczy? Madeline głęboko odetchnęła. -
Lord Linslade rozmawiał z intruzem, którego wziął za ducha mojego nieżyjącego męża.
Powiedział nam, że rozmawiał z tą zjawą o Księdze Tajemnic. Duch Renwicka zwrócił
uwagę na fakt, że nawet jeśli zostanie ona odnaleziona, to potrzebne będą dodatkowe
środki, by ją przetłumaczyć, gdyż tylko nieliczni uczeni znają starożytne języki. - To prawda
- zgodził się z nią Pitney. - A pan powiedział, że Obcy, który zaskoczył pana w labiryncie,
żądał klucza. - Do czego pani zmierza?
- Wyobraźmy sobie, że Księga Tajemnic nie spłonęła powiedziała spokojnie Madeline. - Że
ktoś ją ma i szuka kodu potrzebnego do rozszyfrowania jej tajemnic. Wyobraźmy sobie, że
101
ta dziwna książeczka jest właśnie kluczem do Księgi Tajemnic. I co wy na to? 18 \_/zekał
za zasłoną odzielającą sąsiednie pomieszczenie i patrzył przez niewielki otwór
zamaskowany haftem. Do elegancko urządzonej jadalni weszli dwaj modnie ubrani
mężczyźni. Każdy z nich zaskoczony był widokiem drugiego, chociaż szybko to ukryli,
wymieniając zwyczajowe grzeczności. Nie potrafili jednak zamaskować zaniepokojenia.
Rozglądając się po pokoju, unikali się wzrokiem. Stół zastawiony był dla czterech osób.
Srebra i kryształy skrzyły się w blasku świec. Grube aksamitne zasłony zawieszone na
wysokim oknie oddzielały pokój od zamglonych ogrodów rozrywki, dobiegały do niego
jedynie przytłumione dźwięki muzyki i gwar tłumów. Odgłos kroków dwóch mężczyzn tłumił
gruby dywan. W prywatnym salonie, pełniącym dziś rolę jadalni, panowała cisza. Milczenie
przerwał Glenthorpe. - Nie spodziewałem się zastać cię tutaj. Domyślam się, że i ty jesteś
udziałowcem w tej inwestycji. Czy tak?
- Masz na myśli kopalnię?
- Flood wziął butelkę czerwonego wina i napełnił sobie kieliszek. - Zaangażowałem się w ten
interes od początku. Liczę na szybki zysk. - O ile wiem, tylko kilku dżentelmenów miało
okazję włączyć się w to intratne przedsięwzięcie. - Tak. Tylko na specjalne zaproszenie. -
Flood opróżnił do połowy kieliszek i sponad niego patrzył na Glenthorpe’a. A więc i ty
znalazłeś się w gronie wybranych. - Znasz mnie, Flood. - Glenthorpe roześmiał się głośno.
Zawsze należałem do tych, którzy potrafią skorzystać z dobrej okazji. - Tak, znam cię. I ty
znasz mnie. A obaj znaliśmy Oswynna. Interesujące, prawda?
- Słyszałeś już o tym?
- O tym, że dzisiaj rano wyłowiono z rzeki jego zwłoki? Słyszałem. - Napadł na niego jakiś
bandyta - powiedział Glenthorpe. Wiesz, jak się prowadził. Nie przepuścił żadnej okazji.
Zbyt wiele czasu spędzał w najbardziej niebezpiecznych dzielnicach. Dziwne, że już dawno
nikt go nie zastrzelił ani nie skręcił mu karku. - Tak - zgodził się Flood. - Dziwne. A teraz już
go nie ma. Zostali tylko dwaj członkowie naszego małego klubu. - Na litość Boską, Flood.
Przestań wreszcie gadać o tym Oswynnie. - Zostaliśmy tylko my dwaj i dziwnym zbiegiem
okoliczności obaj zostaliśmy zaproszeni tutaj, żeby się dowiedzieć o zyskach z naszych
inwestycji. - Chyba już jesteś mocno wstawiony - powiedział Glenthorpe, podchodząc do
kominka. - Może nie powinieneś więcej pić, dopóki nie załatwimy naszych interesów. -
Naszych interesów - powtórzył w zamyśleniu Flood. - O, tak, nasze interesy. Powiedz mi,
czy nie dziwi cię, że dotąd nie pojawił się nikt poza nami? Glenthorpe wyjął z kieszeni
zegarek i otworzył kopertę. - Jest dopiero kwadrans po dziesiątej. - Byliśmy zaproszeni na
dziesiątą. - I co z tego?
- Glenthorpe schował zegarek do kieszeni. Ogrody są dzisiaj zatłoczone. Pozostali udziałowcy
mogą się spóźnić. - Nie ma ich zbyt wielu. - Flood spojrzał na stół zastawiony dla czterech
osób. Glenthorpe również zerknął w tym kierunku. - Przynajmniej jeszcze dwóch -
powiedział. - Jeśli założymy, że jedno miejsce zajmie organizator tego przedsięwzięcia, to
poza nami pozostaje tylko jeden inwestor. Najwyraźniej to my trzej zostaliśmy zaproszeni,
żeby się dowiedzieć o uśmiechu fortuny. - Nie rozumiem tego. - Glenthorpe nerwowo bawił
się breloczkiem od dewizki. - Co to za człowiek, który spóźnia się na spotkanie, na którym
ma się dowiedzieć o swoich zyskach? Spoza zasłony wyszedł Artemis. - Martwy człowiek
- powiedział spokojnie. Flood i Glenthorpe odwrócili się w jego stronę. - Hunt - mruknął ten
102
pierwszy. - O co tu, u diabła, chodzi?! - zawołał drugi. Jego twarz wyrażała lęk i
zakłopotanie. - Dlaczego ukrywał się pan za zasłoną, a nie pokazał się zaraz po naszym
przybyciu? Nie przyszliśmy tu, żeby bawić się w chowanego. - Zgadzam się z panem -
powiedział Artemis. - Nie będzie żadnych zabaw. - Co miał pan na myśli, mówiąc o
martwym człowieku? zapytał obcesowo Glenthorpe. AMANDA QU/CK - Jesteś głupi,
Glenthorpe - powiedział Flood nie odrywając wzroku od Artemisa. - Zawsze byłeś głupcem.
- Do diabła, jak śmiesz nazywać mnie głupcem! - wybuchnął Glenthorpe. - Nie masz prawa
mnie obrażać. - Hunt nie jest trzecim inwestorem powiedział z namysłem Flood. - To on nas
zaprosił. Czy nie mam racji, sir?
- On to zorganizował?
- Glenthorpe patrzył przez chwilę na zastawiony stół, potem zwrócił się do Artemisa. - Wobec
tego, kto jest tym trzecim? Flood skrzywił się z niechęcią. - Podejrzewam, że Oswynn był
tym trzecim inwestorem, który zdecydował się ulokować cały swój majątek w tym
przedsięwzięciu. - I tym razem ma pan rację. Zawsze był pan najmądrzejszy z waszej trójki.
- Proszę wobec tego powiedzieć nam, sir, jaką część zainwestowanych sum straciliśmy,
angażując się w ten interes? Artemis podszedł do stołu i napełnił kieliszek winem. - Obaj
straciliście wszystko. - Cholerny drań! - szepnął Flood. - Wszystko?
- Glenthorpe znieruchomiał z otwartymi ustami. - Ależ to niemożliwe! Co z naszymi zyskami?
Mieliśmy zrobić majątek na tej inwestycji. - Niestety, wasze zyski i zainwestowane
pieniądze zniknęły w szybie tej wyimaginowanej kopalni złota na którejś z wysp
południowych mórz - powiedział Artemis. - Chce pan powiedzieć, że ta kopalnia nie
istnieje?
- Tak, Glenthorpe. Właśnie to powiedziałem. - Ale.
- .
- . ale ja zastawiłem swoją posiadłość, żeby zdobyć pieniądze na tę kopalnię. - Glenthorpe
przytrzymał się oparcia krzesła. - Będę zrujnowany. - Wszyscy trzej zainwestowaliśmy
znacznie więcej, niż mogliśmy sobie pozwolić. - Flood z nienawiścią patrzył na Artemisa. -
Daliśmy się otumanić, ulegliśmy złudzeniu, a magikiem ukrytym za sceną był Hunt.
Glenthorpe zachwiał się. Twarz mu pobladła, przycisnął dłoń do piersi; przez chwilę ciężko
oddychał, wreszcie wyprostował się i zapytał: - Dlaczego? Dlaczego nas to spotkało?
Artemis przeszył go wzrokiem. - Z powodu Catherine Jensen. Glenthorpe pobladł jeszcze
bardziej. Podszedł do krzesła i usiadł ciężko. - Do diabła! To pan przed trzema miesiącami
przysłał nam trzy wisiorki. Pan to zrobił, prawda?
- Chciałem wam dać trochę czasu, żebyście mogli zastanowić się nad przeszłością. - Jest pan
zimnym draniem, Hunt - powiedział Flood. Powinienem się wcześniej tego domyślić. - Nie. -
Glenthorpe wierzchem dłoni otarł czoło. - Nie, to niemożliwe. Przecież to wszystko zdarzyło
się pięć lat temu. Artemis obrzucił go tylko krótkim, niechętnym spojrzeniem. Z tych dwóch
niebezpieczny mógł być Flood. - Terminu zemsty się nie wyznacza. - To był wypadek -
stwierdził Glenthorpe podniesionym głosem. - To z jej winy doszło do tego zamieszania. Kto
mógł przewidzieć, że ta dzierlatka będzie się tak bronić? Uciekła, próbowaliśmy ją złapać,
ale się nie udało. Była ciemna bezksiężycowa noc. To nie nasza wina, że spadła z urwiska.
- Dla mnie wy jesteście winni - powiedział Artemis. - Pan, Oswynn i Flood. - Wobec tego
chce pan nas zamordować tak jak Oswynna? zapytał cicho Flood. - Jesteś głupi,
103
Glenthorpe - powiedział Flood nie odrywając wzroku od Artemisa. - Zawsze byłeś głupcem.
- Do diabła, jak śmiesz nazywać mnie głupcem! - wybuchnął Glenthorpe. - Nie masz prawa
mnie obrażać. - Hunt nie jest trzecim inwestorem - powiedział z namysłem Flood. - To on
nas zaprosił. Czy nie mam racji, sir?
- On to zorganizował?
- Glenthorpe patrzył przez chwilę na zastawiony stół, potem zwrócił się do Artemisa. - Wobec
tego, kto jest tym trzecim? Flood skrzywił się z niechęcią. - Podejrzewam, że Oswynn był
tym trzecim inwestorem, który zdecydował się ulokować cały swój majątek w tym
przedsięwzięciu. - I tym razem ma pan rację. Zawsze był pan najmądrzejszy z waszej trójki.
- Proszę wobec tego powiedzieć nam, sir, jaką część zainwestowanych sum straciliśmy,
angażując się w ten interes? Artemis podszedł do stołu i napełnił kieliszek winem. - Obaj
straciliście wszystko. - Cholerny drań! - szepnął Flood. - Wszystko?
- Glenthorpe znieruchomiał z otwartymi ustami. - Ależ to niemożliwe! Co z naszymi zyskami?
Mieliśmy zrobić majątek na tej inwestycji. - Niestety, wasze zyski i zainwestowane
pieniądze zniknęły w szybie tej wyimaginowanej kopalni złota na którejś z wysp
południowych mórz - powiedział Artemis. - Chce pan powiedzieć, że ta kopalnia nie
istnieje?
- Tak, Glenthorpe. Właśnie to powiedziałem. - Ale.
- .
- . ale ja zastawiłem swoją posiadłość, żeby zdobyć pieniądze na tę kopalnię. - Glenthorpe
przytrzymał się oparcia krzesła. - Będę zrujnowany. - Wszyscy trzej zainwestowaliśmy
znacznie więcej, niż mogliśmy sobie pozwolić. - Flood z nienawiścią patrzył na Artemisa. -
Daliśmy się otumanić, ulegliśmy złudzeniu, a magikiem ukrytym za sceną był Hunt.
Glenthorpe zachwiał się. Twarz mu pobladła, przycisnął dłoń do piersi; przez chwilę ciężko
oddychał, wreszcie wyprostował się i zapytał: - Dlaczego? Dlaczego nas to spotkało?
Artemis przeszył go wzrokiem. - Z powodu Catherine Jensen. Glenthorpe pobladł jeszcze
bardziej. Podszedł do krzesła i usiadł ciężko. - Do diabła! To pan przed trzema miesiącami
przysłał nam trzy wisiorki. Pan to zrobił, prawda?
- Chciałem wam dać trochę czasu, żebyście mogli zastanowić się nad przeszłością. - Jest pan
zimnym draniem, Hunt - powiedział Flood. Powinienem się wcześniej tego domyślić. - Nie. -
Glenthorpe wierzchem dłoni otarł czoło. - Nie, to niemożliwe. Przecież to wszystko zdarzyło
się pięć lat temu. Artemis obrzucił go tylko krótkim, niechętnym spojrzeniem. Z tych dwóch
niebezpieczny mógł być Flood. - Terminu zemsty się nie wyznacza. - To był wypadek -
stwierdził Glenthorpe podniesionym głosem. - To z jej winy doszło do tego zamieszania. Kto
mógł przewidzieć, że ta dzierlatka będzie się tak bronić? Uciekła, próbowaliśmy ją złapać,
ale się nie udało. Była ciemna bezksiężycowa noc. To nie nasza wina, że spadła z urwiska.
- Dla mnie wy jesteście winni - powiedział Artemis. - Pan, Oswynn i Flood. - Wobec tego
chce pan nas zamordować tak jak Oswynna? zapytał cicho Flood. Glenthorpe zamarł na
moment. - To pan go zabił?
- Kurczowo złapał się krawędzi stołu. Nie zrobił tego bandyta?
- To jasne, że Hunt zabił Oswynna - wtrącił Flood. - Kto inny mógł to zrobić?
- Tak się składa, że nie ja go zabiłem - rzekł Artemis. - Nie wierzę panu - mruknął Flood. - To
pańska sprawa, oczywiście, ale jeśli cały czas zerkał pan przez ramię, by sprawdzić, czy
104
nie idę za panem, mógł pan nie zauważyć prawdziwego mordercy, atakującego z przodu. -
Tak jak nie zauważyliśmy, że zmierzamy prosto do ruiny finansowej - odburknął Flood.
Artemis uśmiechnął się. - No właśnie. Mogę wam tylko radzić, żebyście wystrzegali się
nowych znajomości. - Nie. - Glenthorpe oddychał płytko i nierówno. - Nie, to nie może się
zdarzyć. - Jeśli nie Hunt zamordował Oswynna, to kto to zrobił? zapytał Flood przez
zaciśnięte zęby. - Dobre pytanie. - Artemis wypił łyk wina. - Mam nadzieję wkrótce znaleźć
na to odpowiedź. Tymczasem musimy założyć, że morderca zechce zaatakować któregoś z
was, a możliwe, że obu. Dlatego zaprosiłem was tutaj. Chciałem, żebyście wiedzieli, że
Catherine Jensen została pomszczona. - Ale dlaczego ten człowiek chce nas zamordować?
Glenthorpe bezradnie potrząsnął głową. - Z tego samego powodu, dla którego zamordował
Oswynna. Chce odwrócić moją uwagę od innych spraw, w które jestem poważnie
zaangażowany - odparł Artemis. - Muszę przyznać, że do pewnego stopnia osiągnął swój
cel. Nie mogłem sobie pozwolić na przedłużanie moich rozliczeń z wami. - W co jest pan
tak poważnie zaangażowany?
- zapytał Flood. - To nie pańska sprawa. Na razie powinniście zadowolić się tym, że z wami
wszystko załatwiłem. Okoliczności zmusiły mnie do przyśpieszenia akcji. Na razie
wystarczy mi to, że wierzyciele, może już jutro rano, pojawią się w waszych domach. -
Jestem zrujnowany - jęknął Glenthorpe. - Kompletnie zrujnowany. - Tak. - Artemis ruszył w
stronę drzwi. - To, oczywiście, nie równoważy tego, co zrobiliście przed pięciu laty, ale
przynajmniej będziecie mieli o czym pomyśleć w czasie długich bezsennych nocy,
zakładając, że człowiek, który zabił Oswynna, nie zajmie się i wami. - Bodaj cię piekło
pochłonęło, ty cholerny draniu - warknął Flood. - Nie ujdzie ci to na sucho. - Jeśli uważa
pan, że w jakiś sposób ugodziłem pański honor, proszę przysłać do mnie swoich
sekundantów. Flood poczerwieniał ze złości, ale nie odezwał się ani słowem. Artemis
wyszedł na korytarz i zamknął za sobą drzwi. Usłyszał jeszcze łoskot, jak gdyby jakiś ciężki
przedmiot uderzył w ścianę. Butelka z winem, pomyślał. Zszedł na dół tylnymi schodami i
po chwili znalazł się na zewnątrz budynku. Gęsta mgła nie zniechęciła bywalców ogrodów,
ale większość gości wybierała atrakcje demonstrowane pod dachem. Kryształowy Pawilon
lśnił światłami. Artemis ruszył prosto wąską żwirową ścieżką, wijącą się pomiędzy drzewami
oświetlonymi kolorowymi lampionami. Wreszcie miał to za sobą. Zakończyły się pięcioletnie
przygotowania i obmyślanie strategii. Oswynn nie żył, a Flood i Glenthorpe byli zrujnowani i
im również groziła śmierć z ręki tajemniczego mordercy, który przybrał postać ducha
Renwicka Deveridge’a. To wystarczy. Uświadomił sobie, że czeka na coś, co się nie
pojawiło. Gdzie uczucie satysfakcji? Radość z dokonania aktu sprawiedliwości? Odzyskany
spokój? Słyszał głośne okrzyki i oklaski, dobiegające ze Srebrnego Pawilonu. Zakończył
się występ mesmerysty. Artemisowi przyszło do głowy, że przez ostatnie pięć lat znajdował
się w pewnego rodzaju transie. Może Madeline miała rację, twierdząc, że stał się
dziwakiem? Jaki zdrowy na umyśle człowiek poświęciłby tyle czasu na planowanie zemsty?
Znał odpowiedź na to pytanie: taki, który poza zemstą nie ma innego celu w życiu.
Uświadomienie sobie tego faktu pogrążyło go w melancholii, równie dokuczliwej i
beznadziejnej jak gęsta mgła, ale daleko bardziej przygniatającej jego duszę. Wyszedł
przez zachodnią bramę i ruszył w stronę najbliższej z długiego rzędu czekających dorożek.
Nagle zobaczył mały czarny powozik, stojący po przeciwległej stronie ulicy. Jego wnętrze
105
tonęło w ciemności, tylko zewnętrzna lampa majaczyła we mgle. - Do diabła! Pustkę, którą
przed chwilą odczuwał, zastąpił gniew. Nie wolno jej było tu przyjeżdżać. Podszedł do
powozu. Siedzący na koźle Latimer przywitał 2,0 uprzejmie. - Proszę wybaczyć, panie
Hunt, próbowałem panią przekoiać, że nie powinna pana śledzić, ale nic to nie dało. - O
tym, kto wydaje ci polecenia, porozmawiamy później. Artemis otworzył drzwi pojazdu i
wskoczył do nieoświetonego wnętrza. - Artemisie! - Głos Madeline zawierał potężny
ładunek smocji, których nie potrafił natychmiast rozpoznać. - Spotkał >ię pan z tymi dwoma
mężczyznami, Floodem i Glenthorpe’em. ‘roszę nie próbować zaprzeczać. Usiadł
naprzeciwko niej. Na twarzy miała gęstą woalkęjak tamtej nocy. Dłonie splotła na kolanach.
Nie widział jej dobrze, ale wyczuwał napięcie Madeline. - Nie mam zamiaru zaprzeczać -
powiedział. - Jak pan śmiał zrobić coś takiego? Jej gniew zmroził go na parę sekund. - O co
chodzi, u licha?
- Nie był pan nawet na tyle uprzejmy, by poinformować mnie o swoich planach na dzisiejszy
wieczór. Gdyby Zachary nie wspomniał, że wysłał pan listy do dwóch mężczyzn, z którymi
wiążą pana interesy, wcale nie wiedziałabym, co się dzieje. Jak pan mógł nie poinformować
mnie o tym?
- Moje spotkanie z Floodem i Glenthorpe’em to nie pani sprawa. - Powiedział im pan o
czekającej ich ruinie, prawda?
- Tak. - Do licha, sir. Oni mogli pana zabić. - Mało prawdopodobne. Cały czas panowałem nad
sytuacją. - Na Boga, Artemisie! Ujawnił pan swoje plany wobec dwóch największych
wrogów i nawet nie wziął pan ze sobą Zachary’ego, żeby panu pomógł w razie potrzeby. -
Zapewniam panią, że nie było to konieczne. - Nie miał pan prawa tak ryzykować. A jeśli coś
poszłoby źle? Co by było, gdyby Flood czy Glenthorpe wyzwali pana na pojedynek? Jej
furia była nieco irytująca. Jest wyraźnie przewrażliwiona, pomyślał. - Ci dwaj panowie nie
należą do takich, którzy byliby gotowi zaryzykować pojedynek. Gdyby tak było, już dawno
bym ich wyzwał. Madeline, proszę się uspokoić. - Uspokoić się! Jak można coś takiego
mówić. A gdyby któryś z nich wyjął pistolet i zastrzelił pana?
- Byłem na to przygotowany - powiedział uspokajająco. Wolałbym pani nie przypominać o
swoich wadach, ale jednak jestem mistrzem Vanza. Niełatwo zabić takiego człowieka. -
Pańskie cholerne, vanzagariańskie umiejętności nie zabezpieczają przed kulą, sir. Renwick
Deveridge znał doskonale sztukę walki Vanza, a ja wzięłam pistolet i zastrzeliłam go w jego
własnym domu. towóz był już w ruchu, lecz cisza, która zapadła, była tak głośna, że
zagłuszyła stukot kopyt konia i turkotanie kół po bruku. Madeline wsłuchiwała się w echo
własnych słów i zastanawiała się, czy nie oszalała. Po tylu miesiącach dochowywania
tajemnicy, której ujawnienie mogło zaprowadzić ją na szafot, wyjawiła ją w zwykłej
sprzeczce. - A więc plotki i domysły były prawdziwe. Pani go zastrzeliła - odezwał się
Artemis po dłuższej chwili. - Tak - potwierdziła. Siedziała nieruchomo z dłońmi splecionymi
na kolanach. - A ten senny koszmar jest dokładnym powtórzeniem wydarzeń z tamtego
dnia?
- Tak, tylko nie opowiedziałam pierwszej jego części. - Tych scen, w których strzela pani do
Renwicka. - Tak. Artemis nie odrywał od niej wzroku. - Nie usłyszałem również, dlaczego
pani tak rozpaczliwie próbowała otworzyć drzwi sypialni, chociaż dom już płonął. - Tam była
ciotka Bemice. - Do diabła! - Artemis zamyślił się na chwilę. - Jak do tego doszło, że została
106
zamknięta w tym pokoju?
- zapytał wreszcie. - Renwick uprowadził ją tej nocy po otruciu ojca. - Madeline zacisnęła
dłonie w pięści tak mocno, że odczuwała ból. Zaciągnął jądo swojego domu, związał,
zakneblował i zostawił w zamkniętym pokoju, by tam spłonęła, - W jaki sposób ją pani
odnalazła?
- Ojciec jeszcze żył, gdy się na niego natknęłam. Powiedział mi, że Renwick zabrał ciotkę
Bemice i obiecał wrócić po mnie. Powiedział mi jeszcze, że jedynym ratunkiem jest szybka,
zdecydowana akcja. Kazał mi pamiętać o wszystkim, czego mnie nauczył przy ćwiczeniach
Vanza. - Co pani zrobiła?
- Natychmiast udałam się do domu Renwicka. Zanim tam przybyłam, zdążył już podłożyć
ogień w laboratorium, potem zamierzał jeszcze wzniecić pożar w kuchni. Wchodząc do
ogrodu, zobaczyłam w oknie sypialni twarz ciotki. Udało jej się podczołgać do okna, ale
ręce miała związane. Nie mogła go otworzyć, a ja nie miałam drabiny, żeby się do niej
dostać. - Weszła więc pani do domu. - Tak. Nie miałam wyboru. - Zamknęła oczy,
przywołując w pamięci tamte straszne chwile. - Renwick był jeszcze w kuchni. Nie słyszał
mnie. Pobiegłam na górę, potem korytarzem w stronę sypialni. Było ciemno, drogę oświetlał
mi tylko blask płomieni od strony tylnych schodów. - Wtedy okazało się, że sypialnia jest
zamknięta. Madeline skinęła głową. - Próbowałam otworzyć zamek spinką od włosów.
Słyszałam syk płomieni. Wiedziałam, że mam mało czasu. Potem nagle okazało się, że on
jest na korytarzu. Musiał zauważyć, jak wbiegałam na schody. - Czy powiedział coś?
- Roześmiał się, widząc mnie przykucniętą pod drzwiami. W ręku trzymał klucz. Śmiał się.
„Wiem, że to ci jest potrzebne”, rzekł. Nie odpowiedziałam. - Patrzyła na Artemisa przez
gęstą woalkę. Po chwili milczenia zaczęła mówić dalej: - Pistolet leżał na podłodze obok
mnie, osłonięty fałdami mojego alaszcza. Renwick go nie widział. Ojciec powiedział mi, se
nie mogę się wahać, bo mój mąż zna sztuki walki Vanza. Nic nie mówiąc, sięgnęłam po
pistolet i zabiłam p jednym strzałem. Był nie dalej niż dwa kroki ode mnie. Ubliżał się. Śmiał
się jak demon. Nie mogłam chybić i nie ;hybiłam. Artemis patrzył na nią z podziwem. - A
potem podniosła pani klucz, otworzyła drzwi i uratowała ;iotkę. - Tak. - Jest pani naprawdę
nieprawdopodobną kobietą. - Nigdy w życiu nie byłam tak przerażona jak wtedy
powiedziała Madeline, patrząc na niego. - I to właśnie jest najbardzej zdumiewające,
rozumie pani. ie chciałbym przeciągać rozmowy o tych sprawach bardziej, liż jest to
konieczne, ale chcę pani zadać jeszcze jedno pytanie. ‘ani i panna Bemice byłyście
ostatnimi osobami, które widziały .
- enwicka przed śmiercią. Czy jesteście całkiem pewne, że nie ‘ył, gdy opuszczałyście płonący
dom?
- Ciotka zatrzymała się przy nim, żeby się upewnić. Poyiedziała, że nie wolno nam się
pomylić, bo to był szalony niebezpieczny człowiek. - Przy tym niezwykle sprytny. Madeline
spojrzała surowo na Artemisa. - Niemal tak mądry i sprytny jak pan, a mimo to nie iniknął
kuli. - Doceniam pani opinię i dziękuję za troskliwość. - Do licha, Artemisie, proszę mnie nie
traktować, jakbym jyła lekkomyślną idiotką. Wiem, jakie spustoszenie czyni jocisk
wystrzelony z małej odległości. Z A W A - Dlaczego wybrała pani taki moment, żeby
powiedzieć mi o tym, co stało się tamtej nocy?
- Zapewniam pana, że nie miałam zamiaru przyznać się do morderstwa. - W samoobronie. -
107
Oczywiście, ale nikt by w to nie uwierzył. - Ja wierzę. - Proszę mi wybaczyć, sir, ale traktuje
pan informację o tym, że jestem morderczynią, nieco.
- .
- . obojętnie. Artemis uśmiechnął się. - Może dlatego, że nie jest to dla mnie niespodzianka.
Od pewnego czasu byłem całkowicie pewny, że Deveridge’a zastrzeliła albo pani, albo pani
ciotka. Z pań dwóch stawiałbym na panią. Panna Bemice posłużyłaby się raczej trucizną
niż pistoletem. - Rozumiem. - Madeline spojrzała na swoje dłonie, nadal zaciśnięte w
pięści. - Doprawdy, nie wiem, co na to powiedzieć. - Nie ma potrzeby, by cokolwiek mówić.
- Artemis zamilkł na chwilę, a potem dodał: - Jeśli chodzi o sposób, w jaki wyznała pani
prawdę.
- .
- . - Zupełnie nie rozumiem, co mi się stało. Chyba straciłam rozum. - Zmarszczyła czoło. -
Nie, nie straciłam rozumu, ale panowanie nad sobą. Jak pan mógł tak nierozsądnie
ryzykować?
- Dlaczego jest pani na mnie aż tak zła?
- zapytał. Czy dlatego, że gdybym dał się zastrzelić, straciłaby pani pomocnika? Madeline
poczuła, że ogarnia ją furia. - Do diabła, Artemisie, pan wie, że to nieprawda! Jestem zła,
bo nie mogę znieść myśli, że mogło się panu coś złego przydarzyć. - To znaczy, że
przywiązała się pani do mnie, i to mimo mojej vanzagariańskiej przeszłości? Jest pani
gotowa nawet przymknąć oczy na moje powiązania z handlem?
- Nie jestem w nastroju do tego rodzaju żartów, sir. - Ja też nie. - Bez ostrzeżenia schwycił ją
w ramiona. Proszę powiedzieć, dlaczego nie może pani znieść myśli, że mógłbym zginąć?
- Niech pan nie udaje naiwnego - wycedziła przez zaciśnięte zęby. - Doskonale pan wie,
dlaczego nie chcę, żeby został pan ranny albo żeby zdarzyło się coś jeszcze gorszego. -
Jeśli nie chodzi o to, że musiałaby pani szukać innego eksperta Vanza, to zapewne
dlatego, że nie potrafiłaby pani jeszcze raz uporać się z poczuciem winy. Czy z tego
powodu troszczy się pani o mnie?
- Do licha, Artemisie! - Obawia się pani, że gdyby coś mi się przydarzyło teraz, gdy jestem
pani pomocnikiem, czułaby się pani za to odpowiedzialna, podobnie jak po tym, co spotkało
pani ojca, nieprawdaż? Uświadomiła sobie nagle, że on również kipi złością. - Tak, to jest
jakaś część prawdy - przyznała. - Nie chcę się czuć winna w jeszcze większym stopniu. -
Pani nie jest za mnie odpowiedzialna - oświadczył lodowatym tonem. - Czy to jest
zrozumiałe?
- Sama wiem, za co odpowiadam. - Nie, nie wie pani. - Ostrożnie uniósł woalkę kapelusza i
odrzucił na tył głowy. - Jesteśmy oboje zaangażowani w tę sprawę i musimy wspólnie
doprowadzić ją do końca. - Artemisie, gdyby naprawdę coś się panu stało, to ja bym
oszalała - szepnęła. Ujął jej twarz. - Proszę posłuchać uważnie. Sam podjąłem decyzję. Nie
ma żadnego powodu, by czuła się pani winna, gdyby w jej rezultacie stało mi się coś złego.
Nie jestem człowiekiem, za którego pani odpowiada. - Wobec tego kim pan jest?
- Na Boga, jestem pani kochankiem. Proszę o tym pamiętać. Popchnął ją na poduszki
siedzenia i pocałował. Czuła na sobie ciężar jego ciała. - Artemisie! - Przed paroma
minutami, kiedy wyszedłem z Pawilonu Marzeń, czułem się tak, jak gdybym dotąd żył w
transie. Transie, który trwał pięć długich lat. Przy życiu utrzymywały mnie wyłącznie plany
108
zemsty. Nagle po raz pierwszy zrozumiałem, że jest w moim życiu coś nieskończenie
ważniejszego. - Co takiego, Artemisie? Ty. Nachylił głowę i zamknął jej usta gorącym,
gwałtownym pocałunkiem. Przywarła do niego i odwzajemniła pocałunek równie gorąco,
równie namiętnie. Usta Artemisa powędrowały ku jej szyi. - Jestem twoim kochankiem -
powiedział ponownie. - Tak. Tak. Uniósł jej suknię aż do talii. Czuła dotknięcie jego
gorących dłoni na nagiej skórze ponad podwiązkami. Jego pieszczoty budziły w niej trudne
do opanowania pożądanie. - Reagujesz na moje dotknięcia, jak gdybyś za mną szalała
odezwał się stłumionym głosem. Wyczuła jego podniecenie; zorientowała się, że w jakiś
sposób zdołał rozpiąć spodnie. Potem, jedną po drugiej, zarzucił sobie jej nogi na ramiona.
Zaplątana w fałdy sukni i płaszcza, w całkowitej ciemności, w której nie mógł jej widzieć,
czuła się całkowicie obnażona i bezbronna, ale to uczucie potęgowało tylko podniecenie.
Wreszcie jednym mocnym ruchem wsunął się w nią i poczuła się całkowicie wypełniona.
Zanim zdążyła ochłonąć, zaczął poruszać się szybko, pewnie, nieubłaganie. Narastające
napięcie nagle rozładowało się w serii pulsujących drgnień, które ogarnęły całe jej ciało.
Potem usłyszała stłumiony pomruk satysfakcji i poczuła, że ciało Artemisa sztywnieje pod
jej dłońmi. On też osiągnął szczyt rozkoszy. YTodzinę po ułożeniu się do snu Artemis
zrezygnował z prób zaśnięcia. Odrzucił kołdrę, wstał i włożył czarny szlafrok. Podszedł do
niskiego stoliczka, zapalił świecę i usiadł na dywanie. Zamknął oczy i wdychając woń
spalanych ziół, próbował uspokoić rozbiegane myśli. Przez długi czas analizował każdy
plan, każdą czynność, którą dotąd wykonał, szukał słabych stron swoich działań,
najdrobniejszych potknięć. Kiedy wreszcie doszedł do wniosku, że zrobił wszystko, co mógł
w istniejącej sytuacji, jego myśli znów wróciły do Madeline. Muszę zapewnić jej
bezpieczeństwo, pomyślał. To ona wyrwała mnie z beznadziejnego długotrwałego transu.
19 l\Jyształowe kandelabry ciepłym blaskiem oświetlały długą salę balową. Każdy, kto był
kimś, został zaproszony na dzisiejszy wieczór do domu lorda Claya i jego szanownej
małżonki. Madeline, mimo że wiedziała, w jakim celu tu przyszła, była nieco oszołomiona.
Przed ślubem rzadko bywała w domach ludzi z wyższych sfer, a po ślubie wcale. Był to dla
niej inny świat, równie iluzoryczny jak Pawilony Marzeń. Stała razem z Bemice przy
otwartym oknie i patrzyła na wystrojone damy, tańczące walca w ramionach eleganckich
dżentelmenów. Pomiędzy parami krążył ubrany w liberię lokaj ze srebrną tacą, na której
stały kieliszki z szampanem i lemoniadą. Odgłosy rozmów i śmiechy zdawały się toczyć
bitwę z dźwiękami muzyki. Bemice przyjrzała się uważnie bratanicy i uśmiechnęła z
zadowoleniem. - Mogłabyś rywalizować tutaj z każdą damą, moja droga. Madeline
spojrzała na swoją jasnożółtą atłasową suknię i skrzywiła się. - Dzięki tobie. - Hmm. To
raczej zasługa Hunta. To on wymusił na tobie ‘ezygnowanie z czerni. Muszę przyznać, że
nadszedł czas, ;byś zaczęła nosić stroje odpowiednie dla młodej kobiety. Żółta suknia
pojawiła się w domu tego popołudnia nieiodziewanie,jak za sprawą magika, w dodatku
razem z biegłą waczką, która dopasowała ją do figury Madeline, oraz osownymi
rękawiczkami i pantofelkami. Bemice tak była z siebie zadowolona, że bratanica nie miała
ątpliwości, że i ona maczała w tym palce. Jednakże o tym, ‘ nadszedł czas, by zakończyć
żałobę po śmierci ojca, zekonało ją spojrzenie Artemisa. To on wpadł na pomysł, by
wykorzystać fakt, że tego ieczoru rezydencja Claya będzie pełna gości. Uważał, że jest
znakomita okazja, by przeszukać gabinet lorda i dowiedzieć ;, co zrobił z pokaźną ilością
109
usypiających ziół nabytych aptece pani Moss. Madeline niespokojnie zerknęła w stronę
szerokich schodów. temis zniknął na nich pół godziny temu i wszelki ślad po n zaginął. -
Bardzo długo nie wraca - powiedziała cicho, nachylając ; do Bemice. - Nie ma powodu do
niepokoju. Jest zbyt mądry, żeby dać - przyłapać na przeszukiwaniu gabinetu Claya. - Nie
martwię się o to, że go złapią. Jestem zła, bo dla bie dziś wieczór wybrał najłatwiejsze
zadanie. Mnie zostawił co jest trudniejsze. - O czym ty mówisz?
- Nie widzisz tego? To ja muszę znosić te wszystkie ujrzenia i wymieniane ukradkiem uwagi.
Nie zauważyłaś, :ie poruszenie wywołało nasze pojawienie się na sali balowej? łożę się, że
ci ludzie nie mówią o niczym innym jak tylko Z A W A Q tym, że Artemis Hunt zjawił się na
balu z Niebezpieczną Wdową. Bemice roześmiała się. ‘ - Masz rację, kochanie. Nikt nie
znalazłby lepszego tematu do rozmowy. Twój związek z Huntem wzbudził powszechne
zainteresowanie towarzystwa. - Traktują mnie jak jedną z atrakcji w Pawilonach Marzeń.
Należałoby zmusić ich do wykupienia biletów. - Och, nie jest aż tak źle. Nie przejmuj się. -
To ja powinnam przeszukiwać gabinet Claya, a wtedy Artemis byłby wystawiony na te
zaciekawione spojrzenia. - Ludzie z wyższych sfer szybko nudzą się plotkami. Twój
związek z Huntem wkrótce im spowszednieje. - Mam nadzieję, że się nie mylisz. - Bemice!
Ostry nieznajomy głos przerwał im rozmowę. Jak to miło znów cię widzieć. Madeline
odwróciła się i zobaczyła kobietę w średnim wieku, ubraną w różową jedwabną suknię.
Dama uważnie przyglądała się jej przez lorgnon. - Pani Deveridge, prawda?
- upewniła się kobieta. - Byłyśmy sobie kiedyś przedstawione?
- zapytała Madeline. Nieznajoma nie podobała jej się. - Znam pani ciocię. Ona zapewne
przedstawi nas sobie. - Lady Standish - mruknęła Bemice. - Moja siostrzenica, Madeline. -
Niebezpieczna Wdowa. - Lady Standish uśmiechnęła się chłodno. - Należy podziwiać hart
ducha pana Hunta. Nie każdy dżentelmen byłby tak odważny, żeby zaprosić do swojego
domu damę o pani reputacji. Madeline zaniemówiła, słysząc bezczelną uwagę nowej
znajomej, natomiast jej ciotka nie straciła głowy. - Artemis Hunt nie jest bojaźliwy -
stwierdziła. - W prze ciwieństwie do pani syna, Endicotta, który, jak się wydaje, gustuje w
bardziej pospolitym towarzystwie, pan Hunt ceni inteligencję i charakter. - Lubi też
ryzykowne zakłady - powiedziała lady Standish, wyraźnie urażona. - O czym pani mówi?
- zdziwiła się Madeline. - Och, droga pani Deveridge, czyżby pani nie wiedziała o związanych
z panią zakładach, przyjmowanych we wszystkich klubach w mieście? Stawka wynosi
tysiąc funtów dla tego, kto przeżyje jedną noc z panią. Przypuszczam, że pan Hunt odebrał
już wygraną. Madeline milczała, kompletnie zaskoczona. - Proszę się nie martwić - mówiła
dalej lady Standish. Może uda się go namówić, żeby podzielił się z panią wygraną.
Madeline nadal milczała, natomiast Bemice spojrzała na lady Standish wzrokiem generała,
który z chłodną pogardą patrzy na polu bitwy na przeciwnika. - Najwyraźniej nie słyszała
pani, że pan Hunt w swoim klubie publicznie oznajmił, że wyzwie na pojedynek każdego,
kto o mojej bratanicy wyrazi się w sposób, który uzna za obraźliwy. Powinna pani ostrzec
młodego Endicotta. Jeśli dobrze pamiętam, jest pani jedynym spadkobiercą. Szkoda
byłoby, żeby stracił życie w pojedynku o honor mojej bratanicy. Tym razem zaniemówiła
lady Standish. - Ja nigdy.
- .
- . - wyjąkała po chwili, po czym odwróciła się i odeszła. Tymczasem Madeline zdołała dojść
110
do siebie. - O czym ty mówiłaś, ciociu?
- zapytała. - Czy to prawda, że on chce się pojedynkować z każdym, kto mnie obrazi?
- Nie przejmuj się, moja droga. Nikt nie będzie tak nierozsądny, żeby mu się narazić. - Nie o to
mi chodzi. - Madeline z trudem panowała nad ogarniającą ją furią. - Wielki Boże! Nie mogę
pozwolić, żeby ryzykował życie w tak niemądry sposób. I dlaczego nikt mi nie powiedział o
tych zakładach?
- Zdenerwowałabyś się tylko, moja droga. - Ciotka poklepała ją po ręce. - I tak masz ostatnio
dość kłopotów. - Ale skąd ty się o tym dowiedziałaś?
- Jak mi się wydaje, wspomniał o tym pan Leggett - odparła Bemice. - Przysięgam, że on
usłyszy ode mnie parę słów na ten temat - mruknęła Madeline przez zaciśnięte zęby. - Pan
Leggett?
- Nie. Artemis. Artemis usłyszał zgrzyt klucza w zamku akurat w momencie, gdy zakończył
przeszukiwanie ostatniej szuflady w biurku Claya. Szybko zgasił świecę i ukrył się za
aksamitną kotarą zasłaniającą okno. Skrzypnęły drzwi, ktoś wszedł do biblioteki. Artemis
widział błysk świecy, ale nie wiedział, kto ją trzyma. - Jesteś tutaj, Alfredzie?
- odezwał się ktoś z korytarza. Czekają na ciebie w kuchni. - Powiedz im, że zaraz tam będę.
Kończę już obchód. Wiesz, jak naszemu panu po tej kradzieży sprzed paru dni zależy na
tym, żeby mieć oko na wszystko. Prosił, żebym był szczególne czujny dzisiaj, kiedy dom
jest pełen ludzi. - Hmm. Trudno to nazwać kradzieżą. Jedyne, co zginęło, to słój z ziołami,
które w ubiegłym tygodniu kupił w aptece. Niewielka strata, moim zdaniem. - Nikt cię nie
pyta o zdanie, George. Oto odpowiedź na najważniejsze pytanie, pomyślał Artemis,
nasłuchując odgłosu zamykanych drzwi i kroków oddalających się lokajów. Usypiające zioła
zostały ukradzione. Kolejna nocna wizyta tajemniczego ducha. Lord Ciay nie był wplątany
w tę sprawę. Artemis wyszedł zza zasłony, wyślizgnął się z biblioteki i ruszył korytarzem w
stronę schodów. Parę minut później kroczył przez zatłoczoną salę, kierując się ku oknu,
przy którym stały Madeline i Bemice. Rozpromienił się na widok tej pierwszej. Wygląda
wspaniale, pomyślał. Przyćmiewa wszystkie obecne tu kobiety, i to nie tylko dlatego, że jest
najpiękniejszą, ale i najbardziej interesującą damą. Nie mógł oderwać od niej wzroku.
Doszedł do wniosku, że miał rację, wybierając dla niej jasnoźółtą suknię. Barwa słońca to
zdecydowanie jej kolor. - Dobry wieczór, drogie panie. - Zatrzymał się za Madeline. -
Dobrze się bawicie? Madeline odwróciła się. Ze zdumieniem zauważył, że jej oczy płoną
gniewem. - Jak pan śmiał zrobić coś tak idiotycznego! - wybuchnęła. Co pan sobie myśli?
Czy kompletnie stracił pan rozum? Jak pan mógł tak głupio się zachować? Artemis spojrzał
na Bemice, ale ona uniosła brwi, wzruszyła ramionami i zajęła się obserwowaniem
tańczących par. A więc muszę sam sobie poradzić, pomyślał. Spojrzał w zagniewane oczy
Madeline. - Chciałbym.
- .
- . - Czy liczył pan na to, że nie odkryję prawdy?
- Ja.
- .
- . - Nie mogę wprost uwierzyć. - W co uwierzyć?zapytał nieśmiało. Jeśli chodzi o
przeszukanie gabinetu Claya, to wiedziała pani, że zamierzam.
- .
111
- . - Pan dobrze wie, że nie o to mi chodzi - warknęła. Artemis rozejrzał się i zauważył grupkę
pań stojących w pobliżu. Wziął Madeline pod rękę i rzekł: - Proponuję, żebyśmy wyszli do
ogrodu i odetchnęli świeżym powietrzem. - Niech się panu nie’wydaje, że tak łatwo zmieni
pan temat rozmowy, sir. - Najpierw muszę wiedzieć, jaki jest ten temat, a potem dopiero
pomyślę, jak go zmienić - powiedział, prowadząc ją przez szerokie drzwi na taras. - Proszę
nie udawać, że pan nie wie. - Zapewniam panią, że niczego nie udaję. - Zatrzymali się w
cieniu, na skraju tarasu. - A teraz, Madeline, proszę mi powiedzieć, o co chodzi. - Chodzi o
to, co, jak mi powiedziano, zdarzyło się w pańskim klubie. - Och, ktoś wspomniał o tych
zakładach jęknął Artemis. - Nic mnie nie obchodzą te idiotyczne zakłady. Takimi bzdurami
zajmują się tylko dumie, którzy nie mają nic innego do roboty i są gotowi zakładać się o
wszystko, od muchy na ścianie do meczu bokserskiego. - Jeśli to nie zakłady tak panią
zirytowały, to, na Boga, co?
- Zostałam poinformowana, że rzucił pan wyzwanie wszystkim dżentelmenom w pańskim
klubie. Czy to prawda?
- Kto pani o tym powiedział?
- zapytał, unosząc brwi. - Czy to prawda?
- Madeline.
- .
- . - Chcę panu przypomnieć, ,sir, że obiecaliśmy sobie nie okłamywać się nawzajem. Czy to
prawda, że zamierza pan wyzwać na pojedynek każdego mężczyznę, który mnie obrazi?
- Wydaje mi się mało prawdopodobne, by ktoś obraził panią w mojej obecności - powiedział
uspokajająco. - Tak więc nie ma się o co martwić. Madeline podeszła do niego bliżej. -
Artemisie, przysięgam, że jeśli zaryzykuje pan życie, wplątując się w coś tak głupiego jak
pojedynek w obronie mojego honoru, to nigdy, przenigdy panu nie wybaczę. - Nigdy?
- Uśmiechnął się. - Słyszał pan. Artemis poczuł jakieś dziwne ciepło rozlewające się w okolicy
serca. - Madeline, czy mam przez to rozumieć, że jednak odrobinę mnie pani kocha?
- Kocham pana bardziej, niż kogokolwiek w moim życiu kochałam, ty wariacie. I nie będę
tolerować żadnych takich idiotyzmów z pana strony. Czy to jasne?
- Absolutnie jasne. - Przytulił ją mocno i pocałował, zanim zdążyła sobie uświadomić, co
powiedziała. 20 lYl.
- ały John ciaśniej okręcił szyję ciepłym wełnianym szalikiem, który dostał od pana Hunta, i
patrzył na dwóch mężczyzn wychodzących z tawerny. Jegomość po lewej był tym, którego
śledził przez cały dzień. Zachary powiedział mu, że nazywa się Glenthorpe. - Niech to
diabli! Czuję się nieco dziwnie. - Glenthorpe zachwiał się, schodząc po schodach. - Nie
sądzi pan, że wypiłem zbyt wiele?
- Może przesadził pan odrobinę, przyjacielu - powiedział mężczyzna o złocistych włosach i się
roześmiał. - Nie ma się czym martwić. Odwiozę pana do domu. - To miło z pana strony.
Bardzo miło. Mały John zauważył, że Glenthorpe zatoczył się u dołu schodów i byłby
zapewne upadł, gdyby jego towarzysz, trzymający w ręku laskę, go nie podtrzymał.
Chłopiec uśmiechnął się z zadowoleniem. Cieszyła go perspektywa dodatkowego
wynagrodzenia. Zachary powiedział y szczególną uwagę zwracał na dżentelmenów
towach Glenthorpe’owi. ‘yzna z laską wszedł do tawerny parę minut po pie, ale teraz
zachowywali się jak dobrzy znajomi. hn nie spuszczał ich z oka. Jeszcze przed chwilą, się
112
kupionym od ulicznego sprzedawcy pasztecikiem i, zastanawiał się, czy nie wrócić do
swojej izby nad :tórą dzielił z kilkoma kolegami, ale teraz był zadoże wytrwał na posterunku.
;lmen, który towarzyszył Glenthorpe’owi, zatrzymał jment, by włożyć kapelusz. Mały John
był zdumiony jego włosów, lśniących w blasku ulicznej latarni jak oto. Mocniej jednak jego
uwagę przyciągała laska. dobrze by za nią zapłacił. Niestety, zdobycie jej nie 3 się łatwe.
Glenthorpe był pijany, ale mężczyzna ch włosach wyglądał na czujnego i sprawnego. Mały
iział zresztą, że tego rodzaju dżentelmeni mają często e pistolet. Ił do wniosku, że nie warto
ryzykować. Od pana ważne informacje dostanie nie mniej, niż dałby mu za laskę. Poza tym
pan Hunt nigdy nie zwleka za usługi. Lepiej być w dobrych stosunkach z klien/ regularnie
płaci rachunki. ‘zna o złocistych włosach uniósł laskę, by zatrzymać yącą dorożkę. Pomógł
Glenthorpe’owi wsiąść do jej >otem podszedł do woźnicy. jhn wychylił się z bramy, by
wysłuchać polecenia. rooktree Lane, dobry człowieku - rozległ się mocny, ‘ głos. sir. jhn nie
czekał dłużej. Znał dobrze Crooktree Lane, ‘kę w pobliżu rzeki. O tej porze było to ciemne
niebezpieczne miejsce, w którym kręcił się najgorszy rodzaj szczurów: ten, który porusza
się na, dwóch nogach. lYladeline nie spała. Siedziała w sypialni, pochylona nad małą
książeczką, ale nie mogła skupić uwagi na dziwnych znakach zagadkowego tekstu. Nie
potrafiła myśleć o niczym innym poza tym, w jaki sposób wyznała Artemisowi miłość.
Pocieszała się, że jest on prawdziwym dżentelmenem i nie wspomni nigdy o tej sprawie.
Zapewne był nie mniej niż ona zaskoczony jej nierozważnymi słowami. Być może wcale nie
chciał ich usłyszeć. Mówił co prawda, że jest moim kochankiem, pomyślała, ale przecież
nigdy nie powiedział, że mnie kocha. Rozległo się pukanie do drzwi. Madeline uniosła
głowę, zadowolona, że ktoś przerwał jej rozmyślania. Spojrzała na zegar i zorientowała się,
że minęła już północ. - Proszę wejść! - zawołała. W drzwiach ukazała się Nellie, ubrana w
nocną koszulę i czepek. - Przepraszam, proszę pani, ale przyszedł jakiś chłopiec i chce się
koniecznie widzieć z Zacharym albo panem Huntem. Niestety, obaj jeszcze nie wrócili.
Artemis wyszedł wieczorem do klubu, by wysłuchać nowych plotek i zebrać jakieś
informacje, a Zachary towarzyszył mu przebrany za stangreta. - Chłopiec, powiadasz?
- Tak, proszę pani. Jeden z tych, którzy zawsze kręcą się obok Zachary’ego i pana Hunta.
Mówi, że ma ważną sprawę. Musi przekazać wiadomość o mężczyźnie, którego śledzi od
dwóch dni. - On śledził Glenthorpe’a. - Madeline zerwała się na równe jgi. - Powiedz
chłopcu, żeby zaczekał w kuchni. Ubiorę się zaraz tam zejdę. - Tak, proszę pani. - Nellie
odwróciła się, by odejść. - Zaczekaj! - zawołała Madeline. - Obudź Latimera i każ u
sprowadzić dorożkę. O tej porze powinien złapać jakąś na icy. Pośpiesz się, Nellie. - Nie
chce pani, żeby zaprzągł konia do pani powozu? ipytała Nellie. - Nie. Ktoś mógłby go
rozpoznać. Służąca spojrzała na nią wraźnie przejęta. - O Boże! Zanosi się na coś
niebezpiecznego! - Możliwe. Biegnij szybko, Nellie. Madeline ubrała się pośpiesznie i
ruszyła ku drzwiom. połowie drogi zatrzymała się, podeszła do stojącego pod Lnem kufra,
uniosła wieko i wyjęła pistolet z nabojami. Potem szcze wzięła ukryty tam sztylet, który
dostała kiedyś od ojca. Wyszła wreszcie z pokoju, zbiegła ze schodów i zdyszana padła do
kuchni. Natychmiast rozpoznała chłopca. Zapamięta jego oczy, wyglądające na znacznie
starsze niż twarz. - Mały John. Jak się miewasz?
- Całkiem nieźle, psze pani - odpowiedział niewyraźnie, lyż nie zdążył jeszcze przełknąć
ciastka, którym go poczęswano. - Przyszedłem z raportem do Zachary’ego albo do .
113
- na Hunta. - Nie ma ich w domu. Są prawdopodobnie w jednym klubów pana Hunta. Powiedz
mi szybko, czego się dowie;iałeś. - A co z moją zapłatą?
- zapytał, patrząc podejrzliwie na adeline. - Na pewno ją dostaniesz. Zapewniam cię. Chłopiec
skrzywił się, milczał przez chwilę, ale w końcu idjął decyzję. Z A W A - Widziałem, jak
Glenthorpe wsiada do dorożki z pewnym mężczyzną. Glenthorpe był pijany jak szewc, ale
ten drugi wyglądał na trzeźwego. Powiedział Glenthorpe’owi, że odwiezie go do domu, ale
woźnicy kazał jechać na Crooktree Lane. - Gdzie to jest?
- Nad rzeką. Niedaleko południowej bramy Pawilonów. Od dwóch dni mam oko na
Glenthorpe’a i wiem, że on tam nie mieszka. W drzwiach pojawił się Latimer. - Co się stało,
proszę pani?
- Sprowadziłeś dorożkę?
- zapytała Madeline, odwracając się w jego stronę. - Tak, ale skąd taki pośpiech?
- Musimy znaleźć pana Hunta w którymś z klubów i natychmiast pojechać na Crooktree Lane.
Glenthorpe udał się tam w towarzystwie człowieka, który może być.
- .
- . - Przerwała, nie chcąc użyć słowa morderca, żeby nie przestraszyć Małego Johna, chociaż
wątpiła, czy taki ulicznik może się czegokolwiek bać. - Zabrał go tam mężczyzna, który
może być niebezpieczny - dokończyła. - Pani mówi o tym człowieku, który załatwił tego
dżentelmena wrzuconego potem do rzeki. Zachary wszystko mi opowiedział - wtrącił Mały
John, a potem sięgnął po następne ciastko. - Pan Hunt wspomniał, że coś takiego może
się powtórzyć wyjaśniła Madeline. - Powiedział, że daje mu to szansę, żeby złapać tego
bandytę. Musimy go natychmiast zawiadomić. Ty, chłopcze, możesz zostać tu do naszego
powrotu. - Proszę się nie martwić. Nie ruszę się nigdzie, dopóki nie dostanę zapłaty. - Mały
John sięgnął po kolejne ciastko. Artemis, zapinając płaszcz, szedł szybko w stronę swojego
>wozu. Pomyślał, że to nie pierwszy raz Madeline wywabia j z klubu. Widocznie weszło jej
to w nawyk. Otworzył drzwi pojazdu i wskoczył do wnętrza, a Zachary jął miejsce na koźle
obok Latimera. Dorożka, którą Madeline >djechała pod klub, zniknęła już we mgle w
poszukiwaniu jlejnego pasażera. - Artemisie! Jak to dobrze, że tak szybko pana znaleźliśmy
>wiedziała Madeline. - Co się stało?
- zapytał, gdy powóz ruszył. - Mały John zobaczył Glenthorpe’a w towarzystwie jakiegoś
:entelmena. Pojechali na Crooktree Lane, małą nędzną uliczkę id rzeką. - Nie jest to
elegancka część miasta - zgodził się Artemis. przy tym dogodnie położona, blisko
południowej bramy lwilonów. - Dogodnie?
- Na tyle blisko, że łatwo stamtąd przenieść do ogrodów jgoś martwego. Nie byłbym
zaskoczony, gdybym się dowie;iał, że Oswynn właśnie tam został zabity, zanim jego zwłoki
lalazły się w Nawiedzanym Dworze. - Najpierw Oswynn, teraz Glenthorpe. Nie rozumiem,
dlaego on to robi. Przecież to nie ma sensu. - Nie rozumie pani?
- zdziwił się, zaskoczony jej uwagą. ajwyraźniej chce, żebym przestał się zajmować naszą
sprawą. ‘idocznie uważa mnie za poważną przeszkodę. - Dlaczego miałby to uzyskać,
zabijając pana wrogów?
- Kiedy nie powiodła się próba zamachu na mnie, doszedł [pewne do wniosku, że nie może
ponownie ryzykować, szuka ięc innych sposobów rozwiązania tego problemu. - Co pan ma
na myśli?
114
- Przypuszczam, że śmierć Oswynna miała być ostrzeże niem. Tym razem duch niewątpliwie
będzie chciał skuteczniej mi zagrozić. Być może uważa, że jeśli Pawilony Marzeń zostaną
uwikłane w skandal z morderstwem, narobi mi dość kłopotów, by odwrócić moją uwagę od
innych spraw. - Tak, oczywiście. Pańskie interesy mocno by ucierpiały, gdyby na terenie
ogrodów znaleziono martwego człowieka. - Może tak, a może nie. Z doświadczenia wiem,
że tego rodzaju mrożące krew w żyłach atrakcje pociągają publiczność. Kto wie, czy
morderstwo w ogrodach rozrywki nie zwiększyłoby ich popularności. - Cóż za przerażające
spostrzeżenie. Czyżby naprawdę tak było?
- Podejrzewam, że jego celem nie jest zaszkodzenie moim interesom. - Co jeszcze mógłby
zyskać, zabijając Glenthorpe’a? Artemis zawahał się, ale postanowił powiedzieć całą
prawdę. - Możliwe, że prawdziwym jego celem jest wplątanie mnie w proces o morderstwo.
- Pana?
- Madeline spojrzała na swego towarzysza oczami rozszerzonymi zdumieniem. - Wielki Boże,
Artemisie, czy naprawdę wierzy pan, że jeśli zwłoki zostałyby znalezione na terenie
Pawilonów, pan, jako właściciel, byłby podejrzany o popełnienie zbrodni? Ależ to
nieprawdopodobne. - Wcale nie takie nieprawdopodobne, jeśli weźmie się pod uwagę, że
zamordowany był moim śmiertelnym wrogiem i to ja doprowadziłem go do ruiny - odparł
Artemis. - Tak, teraz rozumiemszepnęła Madeline. - Ten morderca najwyraźniej zna
wszystkie pana tajemnice, jak gdyby naprawdę był duchem potrafiącym przenikać przez
ściany. - Próbuje wyłączyć mnie z tej sprawy, żeby zająć się panią. Widocznie podejrzewa,
że pani jest w posiadaniu klucza do rozwiązania jego zagadki. JLzięki doświadczeniu
Latimera i znajomości podejrzanych dzielnic, jaką zdążył zdobyć Zachary, szybko dotarli na
miejsce. Artemis kazał Latimerowi zatrzymać powóz w bocznej uliczce, w pobliżu
południowej bramy. - Dlaczego stajemy tutaj?
- zapytała Madeline. - Na wszelki wypadek. - Artemis otworzył drzwi powozu i wyskoczył na
ulicę. - Posłuchaj uważnie, Latimer. Ty i pani Deveridge zostaniecie tutaj. Stąd będziecie
dyskretnie obserwować bramę. - Dlaczego musimy tu zostać?
- Madeline wysunęła głowę z okna powozu. - Dlatego, że gdybyśmy nie zdołali zapobiec
morderstwu, zabójca najprawdopodobniej będzie chciał wnieść zwłoki Glenthorpe’a na
teren Pawilonów Marzeń przez tę właśnie bramę. - Rozumiem. - Madeline grzebała przez
chwilę w torebce, wreszcie wyjęła z niej mały pistolet. - Ja i Latimer mamy zatrzymać
mordercę, jeśli rozminie się z panem i Zacharym?
- Nie! Nie próbujcie go zatrzymywać. - Artemis podszedł do okna. - Proszę posłuchać
uważnie. Musicie tylko obserwować, w jakim kierunku idzie po wejściu do parku, ale nie
wolno wam się do niego zbliżyć. Czy to jasne?
- Ależ, Artemisie.
- .
- . - Ten człowiek jest groźny, Madeline. Nie wolno pani ryzykować życia swojego i Latimera.
Musicie go tylko śledzić, nic więcej. - A co wy zamierzacie zrobić? To znaczy pan i
Zachary?
- Spróbujemy go złapać, zanim zrobi coś złego. - Artemis spojrzał na swego informatora. -
Jesteś gotowy?
- Tak, sir - odparł Zachary i zeskoczył z kozła. Madeline wychyliła się z okna. - Artemisie, musi
115
mi pan obiecać, że będziecie bardzo, bardzo ostrożni. - Oczywiście, będziAny. Uśmiechał
się do siebie, oddalając się od powozu. Ani ona, ani on nie wspomnieli przez cały dzień o
gorącym wyznaniu miłości, które wygłosiła ubiegłej nocy. Odnosił wrażenie, że Madeline
próbuje udawać, iż nic takiego nie zaszło, a on, na razie, był zadowolony z tej gry.
Widocznie sama musi przyzwyczaić się do myśli, że mnie kocha, pomyślał. Wyznanie to
niewątpliwie było dla niej szokiem i nawet nie domyślała się, jaki jest to cenny dar dla jego
duszy. - Chodźmy tędy - zwrócił się do Zachary’ego. Poszli wąską uliczką, prowadzącą w
stronę Crooktree Lane. Zachary kroczył przy jego boku jak milczący cień. Przebijające się
przez mgłę światło księżyca ułatwiało znalezienie drogi. Stojące w mijanych bramach
domów prostytutki podnosiły latarnie i przywoływały ich. Bez kłopotów dotarli do
przecinającej im drogę wąskiej krętej ulicy. - To jest Crooktree Lane - oznajmił Zachary. -
Dawniej bywałem tu często. W pobliżu ma swój sklep Red Jack, odbiorca naszych towarów.
Dobry handlarz, ale kupuje tylko cenniejsze łupy. Artemis przystanął na rogu i się rozejrzał.
- Miałem nadzieję, że zdążymy przybyć, zanim dorożkarz dowiezie tu tych panów, ale
wygląda na to, że zjawiliśmy się zbyt późno. Nie widzę dorożki.
- .
- . - Przerwał, gdy z oddali usłyszał stukot kopyt konia. - Tam - szepnął Zachary. Zza zakrętu
ukazał się wolno jadący pojazd. Woźnica, wymachując batem, bezskutecznie usiłował
zmusić konia do kłusa. - Szybciej, stary leniu! pokrzykiwał ochrypłym głosem. fo nie jest
odpowiednie miejsce dla nas, zwłaszcza o tej porze. Artemis wyszedł na jezdnię i zatrzymał
dorożkę. - Jedna chwilka, sir. - O co chodzi?
- Woźnica ściągnął lejce i spojrzał niepewnie la Artemisa. Uspokoił się nieco, widząc
elegancko ubranego łżentelmena. - Potrzebna panu dorożka, sir?
- Potrzebna mi pewna informacja, i to pilnie. - Artemis iodał mężczyźnie monetę. - Czy
przywiózł pan tu jakichś iasażerów?
- Tak, sir. - Woźnica z zawodową zręcznością schował lonetę do kieszeni. - Dwóch. Jeden z
nich był tak pijany, że sdwie trzymał się na nogach. Drugi, trzeźwy, nieźle mi zapłacił. -
Gdzie wysiedli?
- Zaraz za rogiem, pod dwunastką. Artemis dał mu następną monetę. - Za fatygę - powiedział.
- Żaden kłopot, sir. Podwieźć pana?
- Dzisiaj nie. Woźnica westchnął i szarpnął lejcami. Dorożka potoczyła ę ulicą. - Może jeszcze
zdążymy - powiedział Artemis i wyjął kieszeni pistolet. - Musimy się jednak śpieszyć. - Tak,
sir. - Zachary sprawdził swoją broń i ruszyli. Artemis szedł przodem. Gdy zorientował się, że
jego pomock porusza się równie bezszelestnie jak on, poczuł pewien dzaj niemal
ojcowskiej dumy. Ten młodzieniec poważnie iktował lekcje Vanza. Nasunęło mu to
niespodziewanie myśl, ‘ byłby szczęśliwy, mając własnego syna. A może córkę, ora miałaby
oczy matki. Oczy Madeline.
- .
- . Teraz jednak miał przed sobą pilniejsze sprawy. - Po co, u licha, przywiózł mnie pan na tę
obskurną ulicę, sir? Artemis znieruchomiał. To był głos Glenthorpe’a. Odpowiedział mu
inny, męski, ale tak cicho, że trudno było zrozumieć słowa, chociaż wyczuwało ię w nich
zniecierpliwienie. Zachary zatrzymał się również i spojrzał na Artemisa, oczekując poleceń.
Usłyszeli odgłos kroków, a po chwili znów odezwał się Glenthorpe: - Nie chcę tam iść.
116
Powiedział pan, że jedziemy do tawerny, ale ja tu nie widzę żadnych świateł, a powinny
być. Artemis uniósł pistolet i ostrożnie wyjrzał za róg przecznicy, z której dobiegały głosy. W
słabym świetle latami, którą trzymał w ręku towarzysz Glenthorpe’a, zobaczył sylwetki
dwóch mężczyzn ubranych w płaszcze i kapelusze. - Tak, Glenthorpe, na pewno powinny
być światła! - zawołał Artemis. Mężczyzna z latarnią odwrócił się raptownie. Z tej odległości
trudno było go rozpoznać, ale Artemis dostrzegł pociągłą twarz i lśniące oczy. - Co to
znaczy?
- Glenthorpe, usiłując zachować równowagę, przytrzymał się ramienia swego towarzysza. -
Kto tu jest? Drugi mężczyzna błyskawicznie rzucił latarnię na ziemię, uwolnił się od
Glenthorpe’a i pobiegł w głąb uliczki. - Do diabła! - Artemis rzucił się w pościg. - Niech pan
uważa! On ma pistolet! - zawołał Zachary. Po chwili Artemis zauważył, że uciekający
wyciąga rękę w jego kierunku. W słabym świetle błysnęła lufa pistoletu i rozległ się huk
wystrzału. Artemis zdążył rzucić się na śliski bruk i niemal równocześnie wystrzelił. Wiedział
jednak, że, podobnie jak jego przeciwnik, chybił. Z tej odległości pistolety były zawodne.
Zerwał się natychmiast i ruszył w pogoń, ale uciekający mężczyzna wspinał się już po
sznurowej drabince, zwisającej okna budynku zamykającego uliczkę. Poły jego płaszcza
owiewały jak ogromne czarne skrzydła. Artemis zrozumiał, że ten drań wcześniej, zanim
przywiózł i Glenthorpe’a z zamiarem zamordowania go, przygotował obie drogę ucieczki na
wypadek jakichś nieprzewidzianych omplikacji. Poły czarnego płaszcza zafalowały jeszcze
raz i mężczyzna niknął w otwartym oknie. Artemis schwycił zwisającą drabinkę, ale okazało
się, e została już odczepiona. Upadła na bruk u jego stóp. jiewielka kotwiczka stuknęła o
kamienie. Artemis wiedział, e zanim zdąży znów ją zaczepić, napastnik będzie już laleko. -
Drań - mruknął. Nie zdążył nawet mu się przyjrzeć. Ale widział go Glenthorpe, przypomniał
sobie. I widział go tlały John. Nim nadejdzie świt, będę miał dokładny opis tego lucha.
Wreszcie jakieś konkretne informacje. To już jest pewien postęp. Odwrócił się i szybkim
krokiem poszedł ku wylotowi uliczki, gdzie czekał Zachary, podtrzymując słaniającego się
na nogach Glenthorpe’a. - lood twierdzi, że chciał pan nas tylko przestraszyć. Jlenthorpe
siedział na krześle w bibliotece Artemisa i wpatrywał się w dywan. - Powiedział, że nie ma
żadnego tajemniczego mordercy. Jego zdaniem, Oswynna zamordował jakiś rzezimieszek,
tak jak napisali w gazetach. Mówił też, że pan nie miałby powodu, żeby nas zabić, bo ;hce
pan, żebyśmy dotkliwie odczuli skutki finansowej •uiny. Glenthorpe wypił ogromne ilości
herbaty podanej przez Bemice, ale minęła godzina, zanim wreszcie zaczął składnie mówić.
‘” - Flood miał rację, jeśli chodzi o mnie, ale myli się co do mordercy. Sam go pan dzisiaj
spotkał. To nie jest zwykły rzezimieszek. Proszę opowiedzieć mi, jak pan go poznał. Proszę
sobie przypomnieć każde słowo z rozmowy z nim. Glenthorpe skrzywił się i potarł dłonią
czoło. - Nie pamiętam zbyt wiele. Za dużo wypiłem, rozumie pan. Chciałem zapomnieć o
stanie moich finansów. Przysiadł się do mojego stolika. Pamiętam, że coś mówił o
inwestycji, w którą chce się zaangażować. - Jakiego rodzaju inwestycji?
- zapytała Madeline. - Coś związanego z budową kanału dla barek. Nie pamiętam szczegółów.
Wypiliśmy przy rozmowie parę kieliszków wina. Wspomniał, że i dla mnie mogłaby to być
okazja, żeby powetować sobie straty w kopalni złota. - W jaki sposób nakłonił pana do
tego, że pan z nim poszedł?
- zapytał Artemis. - Nie pamiętam dokładnie. Mówił coś o znalezieniu miejsca, gdzie
117
moglibyśmy porozmawiać w cztery oczy. Widocznie powiedziałem mu, że interesują mnie
akcje tego kanału. Wiem, że potem siedzieliśmy w dorożce, a wreszcie szliśmy tamtą ulicą.
- Glenthorpe uniósł głowę i mętnym wzrokiem spojrzał na swego rozmówcę. -
Zorientowałem się, że coś jest nie w porządku, ale nie wiedziałem, co zrobić. Byłem
oszołomiony. - Musiał panu dosypać czegoś do wina - odezwała się Bemice. - Może
powiedział, gdzie mieszka - próbował podpowiedzieć Artemis. - Do jakiej kawiarni chodzi?
Wspomniał może nazwę domu publicznego albo tawerny?
- Nie przypominam sobie.
- .
- . - Glenthorpe przerwał i zmarsz żył czoło. - Zaraz.
- .
- . Wydaje mi się, że coś powiedział, kiedy lijaliśmy tawernę. - Opadł na oparcie krzesła i
zastanawiał się rzeź chwilę. - Pamiętam, jak wspomniałem, że cieszę się naszej
znajomości, bo rozglądam się za jakąś dobrą inwestycją, a co on powiedział, że wie o
moich kłopotach. Zapytałem skąd. - Jak to wyjaśnił?
- Artemis nachylił się ku niemu. - Wyglądał przez okno. Widząc światła tawerny, powiedział, e
wiele można się dowiedzieć, zaglądając do najmamiejszych najp w Londynie. - Mówił coś
jeszcze? Wymienił nazwę jakiejś tawerny? loże wspomniał, gdzie mieszka?
- Nie. Nie podał żadnego adresu. Po co zresztą miał to jbić? Ale kiedy przejeżdżaliśmy przez
niewielki park, wspoiniał, że wychował się w tej dzielnicy miasta. Madeline pochwyciła
spojrzenie Artemisa. Potem zwróciła lę do Glenthorpe’a: - Co jeszcze mówił o swojej
przeszłości? Glenthorpe znów zaczął wpatrywać się w dywan. - Niewiele. Wspomniał coś o
tym, że w tym właśnie parku awił się ze swoim przyrodnim bratem. Ałociste włosy,
niebieskie oczy. Cechy dokładnie pasujące o wizerunku romantycznego poety. - Madeline
zatrzymała się rzed kominkiem. - Bawił się w parku ze swoim przyrodnim ratem. - To by
wyjaśniało rodzinne podobieństwo, które sprawiło, i Linslade wziął go za Renwicka. -
Artemis przerwał, by apełnić kieliszek brandy. - Tłumaczy też fakt, dlaczego unika
szpośredniego spotkania z panią. Jest może podobny do enwicka, ale nie byli bliźniakami.
Mówi pani, że Renwick igdy nie wspominał o przyrodnim bracie?
- Nie. - Potrząsnęła głową. - Wie pan już, że on od początku mnie okłamywał. Powiedział nam,
że wychowywał się we Włoszech i że jest sierotą. - Najwyraźniej był mocny w strategii
okłamywania. Wymyślił sobie całkiem nową przeszłość. Musiał być sprytnym łgarzem, żeby
oszukać pani ojca i panią. - To był mój błąd. - Madeline zacisnęła dłonie w pięści. Gdybym
nie uległa tak szybko chwilowemu impulsowi, który wzięłam za trwałe uczucie, w porę
zorientowałabym się, że jest szarlatanem. - Istotnie, takie pochopne impulsy zawsze
wywołują mnóstwo kłopotów. - Bawi pana moja naiwność, sir?
- Zerknęła na Artemisa z irytacją. - Jest pani dla siebie zbyt surowa, Madeline - powiedział,
uśmiechając się do niej. - Była pani naiwną, niedoświadczoną kobietą, przeżywającą swój
pierwszy poważny romans. Każdy z nas wtedy ulega takim impulsom. - Nieliczni tylko płacą
za to tak wysoką cenę - szepnęła. - Nie przeczę, ale też niewiele młodych kobiet ma do
czynienia z tak sprytnym draniem jak Deveridge. - Mogą się uważać za szczęśliwe -
szepnęła, patrząc w ogień. Artemis odstawił kieliszek, podszedł do niej, wziął w ramiona i
odwrócił twarzą do siebie. - Najważniejsze jest to, że nie pozwoliła pani się zastraszyć i
118
zwodzić dłużej temu człowiekowi. Podjęła pani akcję, by się uwolnić z jego szponów.
Walczyła pani odważnie i zdecydowanie. - Tak jak Catherine?
- Tak. - Przytulił ją mocno. -1 w końcu zabiła pani smoka. - Tylko przykro mi, że Catherine
zginęła w swojej walce. Wtuliła twarz w koszulę Artemisa. - A ja dziękuję Bogu, że pani
przeżyła. Przez chwilę trwała w bezruchu w jego ramionach, łykając łzy. Potem
wyprostowała się, wytarła rękawem sukni oczy i zdobyła się na nieśmiały uśmiech. - Jedno
jest pewne, jeśli chodzi o naszą zjawę - powiedziała. - Podziela zamiłowanie Renwicka do
dramatycznych rozwiązań. - Owszem. - Artemisie, nie możemy dłużej czekać. Musimy
działać. Zabił już jednego człowieka, dzisiaj próbował zabić drugiego i strzelał do pana.
Trudno przewidzieć, na co się teraz zdecyduje - Zgadzam się. On wie, że depczemy mu po
piętach. Prawdopodobnie jest mocno zaniepokojony tym, że tak niewiele brakowało, a
zostałby złapany. Będzie teraz działał desperacko. - Mój ojciec często powtarzał stare
przysłowie Yanzaganan„Desperacja rodzi pośpiech, a ten jest ojcem błędów”. - Musimy
uderzyć, póki jest wyprowadzony z równowagi tym, co stało się dzisiejszej nocy -
powiedział Artemis. Mamy w ręku przynętę. - Tę małą książeczkę?
- Tak. Trzeba tylko zastawić sidła. Madeline oparła się o półkę nad kominkiem. - Ma pan jakiś
plan?
- Po to mnie pani zatrudniła. - Uniósł jedną brew. - Mistrz Vanza ma obmyślić sposób złapania
ducha Vanza. - Artemisie, to nie jest dobra pora, by wracać do starych sporów. - Zgadzam
się. Mój plan nie jest do końca gotowy, ale jeśli nasza zjawa jest zaniepokojona i
rozwścieczona, to istnieje szansa, że akcja się powiedzie. - Proszę mi zdradzić ten plan. -
Sukces zależy od dwóch czynników. Pierwszy to założenie, że ten drań powiedział
Glenthorpe’owi prawdę, kiedy wspomniał, że zbiera informacje w tawernach. - A drugi
czynnik?
- Założenie, że zjawa podziela skłonności swojego przyrodniego brata do popełniania
pewnego fatalnego błędu. - Jakiego?
- Niedoceniania kobiet. lVlały John zachował się zupełnie nietypowo, płacąc ulicznemu
sprzedawcy za pasztecik z mięsem. Chęć, by schować monetę, a wieczorny posiłek starym
zwyczajem skraść, była wprost obezwładniająca, ale w końcu zwyciężyła myśl o
perspektywie przyszłego zarobku. Pan Hunt dokładnie wyjaśnił mu, jakie jest jego zadanie,
i nakazał ściśle stosować się do tych poleceń. Zapłacił więc za pasztecik, co miało tę
dodatkową zaletę, że nie musiał natychmiast uciekać i kryć się w zakamarkach uliczek.
Mógł spokojnie wdać się w rozmowę ze sprzedawcą i wymienić najświeższe plotki.
Chłopiec, który sprzedawał paszteciki, był niewiele starszy od Małego Johna. Miał swoją
grupę przyjaciół, z którymi spotykał się często i rozmawiał w czasie długich godzin
spędzanych na ulicy. Tego wieczoru nie tylko Mały John otrzymał parę monet i obietnicę
następnych za ścisłe wypełnienie instrukcji. Przez cały wieczór pomocnicy Zachary’ego
kręcili się po londyńskich uliczkach. Rozmawiali z kucharzami i ich pomocnikami
wychodzącymi na ulicę, by zaczerpnąć trochę powietrza po pracy w gorących kuchniach
tawern. Nawiązali kontakt z dorożkarzami, kieszonkowcami, prostytutkami. Każdy z nich
miał za zadanie rozsiewanie pogłoski, że pewna miła starsza pani, która boi się duchów,
jest gotowa AMANDA QU!CK pozbyć się niebezpiecznej niewielkiej książeczki, napisanej
w dziwnym obcym języku. - To jest jakaś przeklęta książka - tłumaczył Mały John
119
sprzedawcy pasztecików, a potem innym przypadkowym rozmówcom. - Warta jest grubych
pieniędzy, ale ugania się za nią ten duch, rozumiesz. Ta kobieta jest śmiertelnie
przerażona. Chciałaby znaleźć jakiś sposób, by oddać książkę tej zjawie, zanim ktoś z
domowników straci życie. Pauł, który zajmował się pilnowaniem koni w czasie, gdy
dżentelmeni odwiedzali domy publiczne, odniósł się sceptycznie do tych informacji. - W jaki
sposób ona chce zawiadomić zjawę o tym, że jest gotowa oddać jej książkę, zanim
zostanie uduszona w swoim łóżku?
- Nie wiem, ale ona twierdzi, że jej nerwy nie wytrzymają tego dłużej. Już teraz co parę godzin
łyka jakieś uspokajające leki - powiedział Mały John. 21 Wiadomość dotarła do Bemicejuż
następnego dnia. Jakiś ulicznik potrącił ją przy wejściu do księgami, w której zamierzała
kupić najświeższą powieść pani York, a po chwili znalazła liścik wciśnięty do jej torebki. Tak
bardzo była podekscytowana tym odkryciem, że zaczęła się obawiać o stan swoich
nerwów, ale przypomniała sobie, że w domu Hunta czeka na nią pełna buteleczka
uspokajającego eliksiru. Zawróciła w stronę powozu i poleciła Latimerowi zawieźć się do
domu tak szybko, jak tylko jest to możliwe. - Gdzie jest moja bratanica?
- zapytała gospodynię, gdy przekroczyła próg drzwi wejściowych. - Pani Deveridge jest w
bibliotece razem z panem Huntem i panem Leggettem - odpowiedziała pani Jones.
Wymachując listem, Bemice wpadła do biblioteki. - Plan okazał się skuteczny! - zawołała. -
Ten łajdak przekazał mi wiadomość. Siedzący za biurkiem Artemis spojrzał na nią z chłodną
satysfakcją myśliwego, który wie, że zdobycz jest w zasięgu i. Reakcja Madeline też
świadczyła o tym, że bratanica jest sszona. Ale serce Bemice najbardziej poruszył wyraz
ania na twarzy Henry’ego. Moje gratulacje, panno Reed - powiedział. - Pani działalć w
ostatnich dniach była wprost nadzwyczajna. Gdybym wiedział, że jest pani osobą niezwykle
opanowaną, obawiał”i się o pani nerwy. Cieszę się, że mogłam włożyć odrobinę własnej
inwencji ealizację planu - zauważyła skromnie Bemice. Była pani wspaniała. - Henry patrzył
na nią z podziwem. iolutnie wspaniała. Znakomity był plan pana Hunta. - Czuła się w
obowiązku :azać na ten drobny fakt. Ale bez pani udziału nie byłby tak skuteczny - nie
spował Henry. irtemis i Madeline wymienili spojrzenia. Madeline chrząki znacząco. Może o
zasługach poszczególnych osób porozmawiamy niej. Teraz, ciociu, przeczytaj ten list. Tak,
oczywiście, moja droga. - Świadoma, że nadszedł moment chwały, Bemice rozłożyła arkusz
papieru. - List krótki, ale zawiera dokładnie to, czego oczekiwał pan Hunt. Szanowna Pani
Jeśli chce Pani wymienić książką za życie bliskiej Pani osoby, proszą dzisiaj wieczorem
wybrać się do teatru i zabrać ze sobą torebkę, w której będzie ten tomik. Proszę nic nie
mówić Huntowi ani bratanicy. Na pewno uda się Pani pozostać na chwilę samą w tłumie
widzów. Odszukam Panią, Jeśli nie wykona Pani ściśle tych poleceń, życie mojej drogiej
żony będzie zagrożone. Z A W A - Interesujące. - Artemis opadł na oparcie fotela i
wyciągnął przed siebie nogi. - Chce się ukryć w tłumie po tym, jak odbierze od pani książkę.
Połączenie strategii rozproszenia i strategii zamieszania. - Jeśli będzie w przebraniu i
okaże się dostatecznie sprytny, to możemy mieć kłopoty z rozpoznaniem go i
pochwyceniem w tłumie wypełniającym teatr - powiedziała Madeline. - Przystąpi do akcji po
przedstawieniu, kiedy pójdę po powóz - stwierdził Artemis z zaskakującą pewnością siebie.
- Skąd pan to wie?
- zdziwiła się Bemice. - Tylko wtedy mu to umożliwię. Wcześniej nie zostawię pani i Madeline
120
samych nawet na moment. Tym razem gra potoczy się według moich reguł. Artemis
przewidział wszystko poza jednym drobiazgiem, który okazał się wyjątkowo irytujący,
pomyślała Madeline, gdy przedstawienie dobiegało końca. Wcześniej była zbyt przejęta
szczegółami jego planu, by zauważyć, że stała się obiektem powszechnego
zainteresowania. Okazało się, że jest jeszcze gorzej niż na balu u lorda Claya. Gdy
zapłonęły światła, zauważyła, że dziesiątki oczu uzbrojonych w teatralne lornetki
skierowane są na lożę, którą zajmowała z Artemisem i Bemice. Z irytacją stwierdziła, że jej
towarzysz traktuje te ciekawskie spojrzenia obojętnie. Podejrzewała, że nie zaskoczyło go
zainteresowanie widowni i się nim nie przejmował. Swobodnie komentował grę aktorów i
nie zwracał uwagi na inne loże. Pod każdym względem zachowywał się w stosunku do
swoich gości jak jak świetnie wychowany dżentelmen. - No, a czego ty oczekiwałaś?
- mruknęła Bemice, kiedy parę minut później stały w zatłoczonym holu, czekając na Artemisa,
który oddalił się, by sprowadzić powóz. - Bądź co AMANDA QL!ICK ż, jesteś
Niebezpieczną Wdową, a co więcej, zamieszkałaś amu obcego mężczyzny. To wszystko
ma posmak skandalu. Mówiłaś, że towarzystwo szybko przestanie się interesować mi
powiązaniami z Artemisem. Widocznie nie wystarczyło pojawienie się na balu i jedna yta w
teatrze, żeby ludzie znudzili się tą sprawą. Coś mi się wydaje, ciociu, że bawi cię ta
sytuacja. Muszę przyznać, moja droga, że bawię się doskonale. iję tylko, że Henry nie mógł
być z nami dziś wieczór. Artemis mówił mi, że on jest na posterunku przed teatrem ‘patruje
tego łotra. Zachary w pojedynkę mógłby sobie nie idzić. Tak, wiem. Taki nieustraszony
dżentelmen.
- .
- . Artemis? Tak, to prawda. Nawet jak na mój gust nieco nieustraszony. Wolałabym, żeby nie
był tak.
- .
- . Miałam na myśli pana Leggetta, moja droga. Ach, tak, oczywiście. - Madeline starała się
ukryć iech. rgnęła gwałtownie, gdy ktoś potrącił ją łokciem. Odwróciła ale zobaczyła tylko
matronę w różowym kapeluszu, która ciskała się ku wyjściu, nie zwracając na nią uwagi.
łan Artemisa był prosty. Zakładał, że ich przeciwnik >vie Bemice torebkę przy wyjściu z holu
i ucieknie na ulicę >czoną powozami. Zachary i Henry mieli obserwować >cie, a potem
śledzić tego łotra w tłumie aż do momentu, y zajmie się nim Artemis. Był to typowy manewr
Vanza. Zastanawiam się, czy.
- .
- . - Madeline przerwała, gdyż poa ostre ukłucie u dołu pleców. Nic nie mów, moja droga
bratowo. - Usłyszała niski (i głos, przypominający nieco głos Renwicka. - Proszę adnie robić
to, co pani powiem, pani Deveridge. Mój irzysz pilnuje w powozie pewnego dokuczliwego
ulicznika ZJA WA o imieniu Mały John i jeśli pani nie pójdzie, i to szybko, do tego powozu,
to poderżnie temu chłopcu gardło. Madeline zamarła z przerażenia. - Kim pan jest?
- zapytała. - Och, przyznam, że nie poznaliśmy się jeszcze. Renwick zginął, zanim zdążył
przedstawić pani całą swą rodzinę. Rozumie pani, że nie byliśmy zbytnio do siebie
przywiązani. Nie nazywamy się zresztą Deveridge, jak sugerował to Renwick. Nasze
nazwisko brzmi Keston. Ja nazywam się Graydon Keston. - Madeline?
- Bemice odwróciła się, by spojrzeć na bratanicę. - Czy coś jest nie w porządku?
121
- Jej wzrok padł na mężczyznę stojącego za nią. - Wielki Boże! - jęknęła. - Proszę oddać
książeczkę swojej bratanicy. Bemice oburącz przycisnęła torebkę do siebie. - Zrób to, ciociu
- szepnęła Madeline. - Oni złapali Małego Johna. - Mam w ręce nóż - poinformował
Keston. - W tym tłoku mogę go wbić między żebra pani Deveridge i zniknąć, zanim
ktokolwiek zauważy, że upadła na podłogę. Bemice spojrzała na bratanicę. Cały dobry
nastrój, który ożywiał ją jeszcze przed chwilą, zniknął bez śladu. - Madeline.
- .
- . - szepnęła drżącym głosem. - Nie. - Nic mi się nie stanie. - Madeline wyciągnęła rękę i
wzięła od ciotki torebkę. - Doskonale. - Keston, nie odrywając ostrza sztyletu od pleców
Madeline, popchnął ją w kierunku drzwi. - Teraz wyjdziemy. Przysporzyła mi pani
wystarczająco dużo kłopotów. Ruszyła ku wyjściu, ale znieruchomiała, widząc przed sobą
Zachary’ego, stojącego ze wzrokiem wbitym w napastnika. - Zapewne osobista ochrona -
powiedział spokojnie Keston. - Spodziewałem się tego. Odsuń się na bok albo zabiję ją tu,
na twoich oczach. achary, musisz go posłuchać - szepnęła Madeline. - On ałego Johna.
;hary zawahał się. ‘roszę mu powiedzieć o sztylecie dotykającym pani N, droga bratowo.
;hary zacisnął zęby. Cofnął się o krok i niemal natychmiast ł w tłumie. ‘rzypuszczam, że
pobiegł poinformować swojego pana, any na dzisiejszy wieczór uległy zmianie. - Keston
wadził Madeline na zamgloną ulicę. - Czy Hunt naprawdę , że może mną tak łatwo
manipulować? Nie tylko on wał dawną sztukę strategii. ichnął ją w stronę hałaśliwego
tłumu, kłębiącego się liżu powozów. Czuła jego dłoń na ramieniu. Poprowadził niędzy
kilkoma ciasno stojącymi dorożkami. Woźnice /kiwali. Konie strzygły uszami. deline
zawahała się, ale natychmiast poczuła ostrze tu na plecach. Zachwiała się i oparła o zad
zaprzężonego wozu konia. Potężne zwierzę położyło uszy po sobie owało stanąć dęba.
Rozległ się trzask bata. Jważaj, durniu! - warknął Keston pod adresem woźnicy. ląwszy
niespokojnego konia, poprowadził Madeline przez it powozów, wokół których miotali się
woźnice i gromady :ów, próbujących zarobić parę monet za sprowadzenie (i tym
dżentelmenom, którzy nie przyjechali do teatru /mi powozami. ominięciu pojazdów Keston
zatrzymał się przy stojącym jczu powozie. Drzwi otworzyły się. lasz ją, jak widzę. - Z
powozu wysunęła się potężna wciągnęła Madeline do nieoświetlonego wnętrza. inka
Hunta. To stwarza pewne nowe, interesujące moż ZJA W A Madeline wyczuła zapach
brandy w oddechu mężczyzny. Mocno ściskając jej ramię, popchnął ją na miejsce obok
siebie. Nogą dotknęła czegoś miękkiego leżącego na podłodze. Spojrzała w dół. Przez
okno powozu wpadało dość światła, by mogła rozpoznać znajomą twarz chłopca. - Mały
John! Nic ci się nie stało? Spojrzał na nią przerażonym wzrokiem, ale skinął głową.
Zauważyła, że jest skrępowany i zakneblowany. Keston zatrzymał się obok powozu, by
wydać polecenie woźnicy. - Zaraz ruszamy. Dostaniesz suty napiwek, jeśli szybko
zawieziesz nas na miejsce. Bat świsnął złowieszczo i konie ruszyły. - Mam nadzieję, że to
dobry stangret - powiedział Keston, siadając naprzeciw Madeline. Odchylił połę płaszcza i
wsunął sztylet do pochwy przytroczonej do nogi. Potem wyjął z kieszeni pistolet i skierował
go na Madeline. Powinniśmy już za chwilę znaleźć się w miejscu przeznaczenia. - Jeśli ma
pan odrobinę rozsądku, powinien pan uwolnić Małego Johna i mnie i uciec z kraju, zanim
Hunt wpadnie na pana trop - rzekła ze złością. - Jeśli skrzywdzi pan jego lub mnie, on nie
spocznie, dopóki pana nie znajdzie. Mężczyzna obok niej poruszył się. - Ona ma rację. Ten
122
cholerny drań nigdy nie ustąpi. Kto by pomyślał, że po tylu latach.
- .
- . - Zamknij się, Flood - rzucił Keston. Madeline odwróciła głowę, by spojrzeć na potężnego
mężczyznę, siedzącego obok niej. - Pan nazywa się Flood?
- Do usług. - W ironicznym uśmiechu błysnęły zęby. Przez chwilę myślałem, że to pani będzie
do moich usług. AMANDA QU/CK - Więc to Flood był dla pana źródłem informacji -
zwróciła się Madeline, zwracając się do Kestona. - Jednym z wielu. - Wzruszył ramionami.
-1 tylko w ostatnich dniach. Większość zebrałem w tawernach, a niektóre uzyskałem od
mojego przyrodniego brata. - Pozwolił się pan wykorzystać - stwierdziła Madeline, patrząc z
niechęcią na Flooda. - Nie uważa pan, że jest to z pana strony ryzykowny krok?
- On mnie nie wykorzystał. Jesteśmy partnerami w tym samym przedsięwzięciu. Keston
uśmiechnął się. - Flood był mi bardzo użyteczny. Obiecałem mu sowitą nagrodę, a tak się
składa, że z winy Hunta bardzo potrzebuje pieniędzy. - Po skończonej akcji nie tylko
dostanę pieniądze - Flood uśmiechnął się lubieżnie - ale i pani będzie częścią mojej
nagrody. - O czym pan mówi?
- Keston zgodził się oddać mi panią, kiedy już wszystko załatwimy - wyjaśnił Flood. - To będzie
moja drobna zemsta za to, co zrobił mi Hunt. Zabawię się z panią całkiem ładnie. Tak jak z
tą jego aktoreczką. - Bardzo dziwne - mruknęła Madeline. - I pomyśleć, że on zawsze
uważał, iż jest pan najinteligentniejszy z jego trzech wrogów. Widzę, że się mylił. Przez
chwilę wydawało się, że Flood nie zrozumie, iż został obrażony. Potem wykrzywił się ze
złością i z całej siły uderzył jaw twarz. Głowa Madeline odskoczyła do tyłu. Zacisnęła zęby. -
Zobaczymy, czy będziesz tak samo rezolutna, kiedy już się z tobą zabawię. Może też
skoczysz w przepaść jak tamta dziwka, co? To byłoby nawet zabawne. - Dość tego -
odezwał się Keston. - Nie mamy czasu na takie zabawy. Otwórz torebkę, którą trzyma w
ręku. Powinna tam być książka. Niewielki tomik oprawiony w czerwoną skórę. * Flood
wyrwał torbę Bemice z rąk Madeline i ją otworzył. Sięgnął do wnętrza i wyjął niewielki
pakunek. - Nadal nie rozumiem, po co wplątujesz się w takie cholerne kłopoty z powodu tej
książki. - To cię nie powinno obchodzić - rzekł cierpko Keston. Rozpakuj tomik i podaj go
mi. Chcę się upewnić, czy nie zostałem oszukany. Madeline usłyszała szelest
rozdzieranego papieru. - Oto twoja przeklęta książka. - Flood wręczył tomik Kestonowi,
potem znów zaczął grzebać w torebce. - A co my tutaj mamy? Madeline zobaczyła, że
trzyma w ręku niewielką butelkę. - To należy do mojej ciotki. Zawsze nosi przy sobie
buteleczkę brandy. Korzysta z niej w razie potrzeby. Ma bardzo słabe nerwy. - Brandy?
- Flood wyjął korek z butelki i powąchał jej zawartość. - Założę się, że to jeden z najlepszych
trunków Hunta - dodał i wypił zawartość butelki jednym haustem. Keston patrzył na niego z
niechęcią. - Nic dziwnego, Flood, że Hunt tak łatwo doprowadził cię do ruiny. Nie potrafisz
panować nad swoimi zachciankami. Flood obtarł usta rękawem i spojrzał na niego ze
złością. - Wydaje ci się, że jesteś taki cholernie mądry, a co byś zrobił bez mojej pomocy?
- Wyrzucił butelkę przez okno. Nic byś się zrobił. Nie zapominaj o tym. Madeline nie zwracała
na niego uwagi. Powóz pędził z ogromną szybkością. Po jakimś szczególnie mocnym
wstrząsie zorientowała się, że Mały John przewrócił się na bok, twarzą w stronę jej stóp.
Potrąciła go czubkiem buta, usiłując zwrócić AMANDA QutCK 3 uwagę na siebie. Do nogi,
pod suknią, miała przymocowany ty sztylet. - A więc o to było tyle zamieszania - mruknął do
123
siebie ston, przeglądając książeczkę. yladeline wyczuła jego podekscytowanie. - To jest
klucz, którego pan szukał. - Przesunęła nogę, tak jej kostka znalazła się przy dłoniach
Małego Johna. wiele panu z niego przyjdzie bez Księgi Tajemnic. Jedna żka bez drugiej
jest bezużyteczna. - Widzę, że słyszała pani plotki o tej starej księdze viedział Keston. - Nic
dziwnego. Od śmierci Lorringa zyscy o tym mówią. - Ale tylko najbardziej ekscentryczni
członkowie Towarzysi Vanzagarian wierzą w jej istnienie. - Ekscentryczni czy nie, ale są
tacy, którzy byliby gotowi iłacić fortunę za ten mały tomik. Wielu członków Towarzysijest
przekonanych, że Księga ocalała z pożaru we Włoszech. gotowi poświęcić całe życie na
odszukanie jej. Na razie ;tnie, za grube pieniądze, kupią klucz do jej odczytania, ii sądzą, że
w ten sposób znajdą się o krok bliżej do odkrycia atecznych tajemnic Vanza. - Pan też chce
dotrzeć do tych tajemnic? eston roześmiał się. - Nie jestem takim szaleńcem jak mój
przyrodni brat, pani veridge. Nie jestem też wariatem, jak ci starzy durnie ‘owarzystwa
Vanzagarian. - Od początku więc chodziło panu o pieniądze? Nie przybył i do Londynu,
żeby pomścić brata? chichot Kestona zabrzmiał jak upiorny śmiech demona. - Droga pani
Deveridge. Czyżby obca była pani filozofia nza? Nie wie pani, że wszelkie silne uczucia są
niebezpieczj Zemsta należy do tych uczuć, które potrafią przyćmić umysł i skłonić
człowieka do irracjonałych działań. W przeciwieństwie do Renwicka nie kieruję się
namiętnościami i na pewno nie zrezygnuję ze swoith celów, żeby pomścić głupca. - On był
pana bratem. - Przyrodnim. Mieliśmy tylko wspólnego ojca. - Keston spoważniał nagle.
Jego oczy lśniły w mroku. - Kiedy ostatni raz spotkałem Renwicka, zromumiałem, że padł
ofiarą podobnego szaleństwa, jakiemu uległ nasz ojciec. - Ale obaj studiowaliście filozofię
Vanza. - Bo nasz ojciec był z nią mocno związany. - Keston przyglądał się przez chwilę
złotej rękojeści swojej laski. Patrząc teraz wstecz, rozumiem, że ojciec od dawna był
szalony. Wierzył, że największe tajemnice świata można znaleźć w alchemicznych
przepisach zawartych w sekretnych księgach Vanza. Renwick uległ tej samej obsesji. W
końcu ta fascynacja doprowadziła go do zguby. Powóz podskoczył na jakimś wyboju i się
zachwiał. Madeline poczuła, że palce Małego Johna zacinęły się na jej kostce. Znalazł
wreszcie sztylet. Żaden z mężczyzn nie zwracał uwagi na chłopca, ale dla bezpieczeństwa
dyskretnie zarzuciła na niego połę płaszcza. Nagle przyszła jej do głowy pewna myśl. - To
pan porwał moją pokojówkę tamtej nocy, prawda?
- Świetnie, moja droga. - Keston uśmiechnął się z aprobatą. - Jak na kobietę, zaskakująco
logicznie pani rozumuje. Tak, liczyłem na to, że dowiem się od niej, czy pani biblioteka nie
wzbogaciła się aby o jakąś książkę. Kiedy jednak moje wysiłki poszły na mamę,
postanowiłem skoncentrować się na innych poszukiwaniach. Straciłem sporo czasu, zanim
się przekonałem, że ta książeczka musi być w pani posiadaniu. Flood zachwiał się i
wyciągnął rękę, szukając jakiegoś ‘cia. Potrząsnął głową. Madeline robiła, co mogła, by
trzymać konwersację. Zauważyłam, że nosi pan laskę identyczną z tą, którą ugiwał się
Renwick. O, tak. - Keston uśmiechnął i mocniej zacisnął dłoń na ękojeści. - To prezent od
naszego szalonego ojca. Proszę •owiedzieć, pani Deveridge, co naprawdę stało się tej
nocy, y zginął Renwick? Muszę przyznać, że jestem ciekawy. ino mi uwierzyć, że zginął z
ręki zwykłego włamywacza. Pokonało go własne szaleństwo - szepnęła Madeline. Do licha!
- W głosie Kestona wyczuwało się nutę żalenia. - A więc plotki były prawdziwe. Pani go
zabiła. 3wóz znów się zachwiał i niebezpiecznie przechylił na ecie. Madeline wyczuła, że
124
Mały John wysunął sztylet ‘chwy. Przeklęty stangret - wybełkotał Flood. - Przewróci nas,
nie będzie uważał. Chce uczciwie zapracować na sowity napiwek. - Keston trzymał się
krawędzi drzwi, ale pistolet w jego ręce nawet drgnął. ‘ood stracił równowagę i runął na
przeciwległe siedzenie. Cholerny dureń na ‘koźle - stęknął, wciskając się z po:em w swój
kąt. - Jedzie za szybko. Co się dzieje z tym iem? Każ mu zwolnić, Keston - bełkotał. Ile
wina wypiłeś dzisiaj wieczór?
- zapytał Keston, patrząc iego badawczo. Tylko dwa kieliszki dla uspokojenia nerwów. Żaden
pożytek z pijanego pomocnika. ood obtarł ręką czoło. Nie martw się. Zrobię, co do mnie
należy. Niczego ziej nie pragnę niż obiecanej nagrody. Hunt mi zapłaci. iiabła, zapłaci. -
Wkrótce będziesz miał okazję się na nim zemścić, zakładając, że zrobisz to, co powinieneś.
- Keston wyjrzał przez okno. - Jesteśmy już blisko cełu. - Co pan zamierza zrobić?
Madeline nie czuła już ręki Małego Johna na swojej nodze. Miała nadzieję, że zajął się
teraz sznurem krępującym mu nogi. Keston uśmiechnął się ironicznie. - Najpierw
zatrzymamy się przy południowej bramie Pawilonów Marzeń. Tam zostawię ostatnie
przesłanie dla Hunta. - Rozumiem - powiedziała Madeline. - Chce pan zamordować Flooda
i zostawić jego ciało, żeby znalazł je Hunt, podobnie jak zwłoki Oswynna. Flood drgnął i
rozejrzał się niespokojnie. - Co to ma znaczyć? Kto tu mówi o zamordowaniu mnie?
- Uspokój się, Flood. - Keston był wyraźnie rozbawiony. To nie twoje zwłoki chcę zostawić na
terenie Pawilonów. Hunt znajdzie tam ciało chłopca. Madeline poczuła, jak zimny pot
spływa jej po plecach. - Nie może pan go zabić. Nie ma żadnego powodu. On nie może
zrobić panu nic złego. - To ma być nauczka dla Hunta. Madeline zerknęła na Flooda, który
wiercił się na swoim siedzeniu. Musiała w jakiś sposób wywołać zamieszanie. Jedyne, co
mogła zrobić, to go rozdrażnić i nastawić wrogo do Kestona. - Dlaczego nie powie pan
prawdy panu Floodowi? Przecież to jego zamierza pan zamordować. - Co takiego?
- Flood przymrużył oczy, jak gdyby miał kłopot z ostrością widzenia. - Dlaczego ta duma baba
mówi tu o morderstwie? Jestem wspólnikiem. Zawarliśmy układ. Madeline zauważyła, że
powóz zwalnia. - Nie rozumie pan? Teraz nie jest pan mu już potrzebny. - Nie może mnie
zabić! - Flood usiłował zachować równovagę, gdy pojazd nagle się zatrzymał, ale znów
runął do >rzodu, lądując tym razem twarzą na przeciwległym siedzeniu. ‘sunął się przy tym
tak, że przycisnął Małego Johna do •odłogi. - Jesteśmy wspólnikami - wybełkotał jeszcze,
po :zym znieruchomiał. - Gratuluję, pani Deveridge. - Keston uniósł brwi i przyglądał się
uważnie Floodowi. - Co było w tej buteleczce, którą yjął z torebki pani ciotki?
- Bemice umie przyrządzać różne ziołowe leki. - Madeline •atrzyła na niego, starając się
zatrzymać na sobie jego wzrok, ak żeby nie spojrzał na Małego Johna. - Liczyła na to, że
ten, :to odbierze od niej torebkę, skusi się na łyk brandy. - W butelce była trucizna. No, no,
przebiegłość jest widoczlie waszą rodzinną cechą. Najpierw pani zdołała zabić Renyicka, a
teraz pani ciotka postąpiła podobnie z moim tak wanym wspólnikiem. Tworzycie wyjątkowo
dobraną parę. - Flood został uśpiony, nie otruty. - Szkoda. Liczyłem na to, że oszczędziła
mi kłopotu z pobyciem się go. Teraz sam będę musiał się tym zająć. Łeston machnął
pistoletem. - Proszę otworzyć drzwi. Szybko, ie chcę tracić więcej czasu. Hunt domyśli się,
że zechcę ostawić mu pamiątkę w jego cennych ogrodach. Madeline zawahała się, potem
powoli otworzyła drzwi owozu. - Ja wychodzę pierwszy - powiedział Keston. - Potem pani
/yjdzie i wyciągnie chłopca. Proszę nie szukać pomocy stangreta. On wie, że to ja płacę za
125
jego usługi, i z pewnością ie zechce mieszać się do naszych spraw. Keston, z pistoletem
wycelowanym w Madeline, przesunął ię ku otwartym drzwiom. Zeskoczył zręcznie na ulicę i
szybko odwrócił się w jej stronę. Potem sięgnął do wnętrza powozu po niezapaloną
latarnię. - Teraz proszę powoli wysiąść, pani Deveridge. - Zapalił latarnię. Madeline
nachyliła się nad Małym Johnem. Zauważyła, że chłopiec nie ma już związanych nóg, ale
jest unieruchomiony pod bezwładnym ciałem Flooda. Zastanawiała się, jak stworzyć mu
okazję do ucieczki. - Proszę mi powiedzieć, panie Keston, czy naprawdę liczy pan na to, że
uniknie spotkania z Huntem?
- zapytała, Może uda się to panu przez jeden lub dwa dni. - Sam wybiorę miejsce i czas
spotkania z tym draniem. A kiedy się spotkamy, zabiję go. Najpierw jednak musi się
przekonać, że został pokonany. Jest mistrzem Vanza, ale to nie wystarcza.
- .
- . Nagle czarna chmura zakłębiła się nad głową Kestona. Obszerny czarny płaszcz opadł na
niego i oplatał go szerokimi fałdami. - Co to.
- .
- .
- ! - Gniewny okrzyk stłumiła okrywająca jego głowę i ramiona czarna tkanina. Keston
szamotał się dziko, by ją z siebie zrzucić. - Na ziemię, Madeline! - zawołał Artemis. Obaj
mężczyźni runęli na bruk. Rozległ się huk wystrzału, gdy Keston w furii nacisnął na spust.
Pocisk poszybował gdzieś w przestrzeń, ale przerażone konie stanęły dęba i szarpały się
gwałtownie. Madeline odwróciła się w stronę powozu. Przeczuwając, co się może zdarzyć,
rozpaczliwie próbowała wyciągnąć chłopca z jego wnętrza. On też usiłował się wydostać,
ale ruchy utrudniał mu przygniatający go ciężarem swego ciała, nieprzytomny Flood.
Madeline zdawała sobie sprawę, że za moment przerażone lie ruszą galopem. Zdołała
chwycić chłopca za ramiona, ale była w stanie wyciągnąć go spod Flooda. Aafy John
patrzył na nią bezradnie, z przerażeniem w oczach. też zdawał sobie sobie sprawę, co
czeka pasażera powozu nionego przez spłoszone konie. ie zwracając uwagi na
zmagających się na bruku mężczyzn, deline wskoczyła do powozu. Wiedziała, że za chwilę
konie za, ale działała jak w transie. Opierając się o siedzenie, bowała nogami zepchnąć
Flooda. ‘owóz ruszył. ‘ebrała resztkę sił i popchnęła jeszcze mocniej. Ciało Flooda nęło i
Mały John zdołał się spod niego wysunąć. Madeline gła go mocnym uściskiem i oboje
wytoczyli się przez arte drzwi powozu na ziemię. Ionie z łoskotem kopyt pędziły coraz
szybciej wąską zką. Na zakręcie gwałtownie skręciły w lewo. Ciężki /óz zachwiał się i runął.
Konie zerwały uprząż i oszalałe ‘zerażenia pognały w ciemność, zostawiając leżący na
boku izd. Przez chwilę jeszcze jego koła obracały się bez celu. ‘rzymąjąc Małego Johna za
rękę, Madeline odwróciła się iorę, by zobaczyć, że Keston uwolnił się z rąk Artemisa.
/puszczała, że ucieknie, ale on z okrzykiem furii podniósł emi swoją laskę. ladeline
pomyślała, że spróbuje uderzyć nią przeciwnika, : on jednym ruchem ręki przekręcił
rękojeść i wtedy, wietle latami, zobaczyła długie, groźne stalowe ostrze. Artemisie! -
krzynęła. ile on już był w akcji. Na wpół leżąc na bruku, krótkim, ym ruchem kopnął Kestona
w udo. Ten z okrzykiem bólu dł na ziemię, a Artemis rzucił się na niego. Och, Boże, sztylet!
- szepnęła. lały John objął ją wpół i ukrył twarz w jej płaszczu. Walka zakończyła się
niespodziewanie szybko. Obaj mężczyźni znieruchomieli. Artemis leżał pod Kestonem. -
126
Artemisie! - krzyknęła Madelien. - Artemisie! - Do diabła! - Mały John odwrócił głowę i
wstrząśnięty patrzył na leżących mężczyzn. - Do diabła! Po chwili, która wydała się
wiecznością, Artemis uniósł się i zsunął z siebie nieruchomego Kestona. Krew lśniła w
świetle latami. Madeline odruchowo zarzuciła połę płaszcza na głowę chłopca, starając się
oszczędzić mu przerażającego widoku. Artemis wstał i spojrzał na nią. Zdawał się nie
zauważać krwi kapiącej ze sztyletu, który trzymał w dłoni. - Nic ci się nie stało?
- zapytał ochrypłym głosem. - Nie. - Spojrzała na sztylet. - Artemisie, czy tobie.
- .
- . Patrzył przez chwilę na ostrze, potem spojrzał na Kestona. - Nic mi nie jest - powiedział
cicho. Mały John wychylił głowę spod płaszcza Madeline i zapytał cicho: - On nie żyje?
- Tak. - Artemis rzucił sztylet na bruk. 22 - I kto by przypuszczał, że Flood jest w to wplątany
powiedziała Bemice. - A mnie się wydawało, że jestem taka jrytna, chowając w torebce
butelkę z usypiającą miksturą. łysiałam, że wypije ją Keston, a nie Flood. - Co za różnica?
- Artemis spojrzał na kieliszek, który ‘łaśnie napełnił brandy. - Jeśli o mnie chodzi, to teraz
całkiem laczej będę patrzył na ten trunek. Muszę pani znów poziękować. I pani, Madeline,
za uratowanie Małego Johna pędzącego powozu. Okazało się, że ja niewiele miałem do
„obienia. - Niech pan nie mówi takich rzeczy. - Madeline skarciła 3 wzrokiem. - Mógł pan
stracić życie. - Skoro o tym mowa - wtrąciła Bemice - to mam nadzieję, ; nie jest pan zbyt
zawiedziony śmiercią Flooda w rozbitym wozie. Wiem, że zależało panu, żeby dotkliwie
odczuł stratę .
- ajątku. - Przestałem się pasjonować planami zemsty. - Artemis srknął na Henry’ego. -
Doszedłem do wniosku, że często prowadzą do licznych komplikacji i nieprzewidzianych
rezultatów. - Mądra decyzja - stwierdził .
- Henry. - W najbliższym czasie będziesz miał ciekawsze sprawy do załatwienia. - Tak. -
Artemis spojrzał na Madeline. - Z całą pewnością. Madeline uniosła głowę znad książeczki,
którą studiowała. - A co z usypiającymi ziołami?
- zapytała. - Przeszukując dziś rano mieszkanie Kestona, znalazłem resztkę tych, które ukradł
z domu lorda Claya - odparł Artemis. - Były tam też niewielkie ilości innych ziół, które
prawdopodobnie podsuwał swoim ofiarom. - Czy było tam jeszcze coś interesującego?
- Dziennik Kestona. Dowiedziałem się z niego, że poszukiwał książki zawierającej klucz do
odczytania Księgi Tajemnic od momentu, gdy przed paroma miesiącami dowiedział się o
jego istnieniu. Szybko zorientował się, że trzeba go szukać u określonych ludzi w Londynie.
Ograniczył się do tych dżentelmenów z Towarzystwa Vanzagarian, którzy byliby w stanie
przetłumaczyć ten skomplikowany tekst. Potem zaczął systematycznie przeszukiwać ich
biblioteki. - Musiał być chyba bardzo wstrząśnięty, gdy Linslade odkrył jego obecność w
swojej bibliotece - powiedziała Madeline. - Tak, ale to podsunęło mu pomysł, żeby udawać
swego przyrodniego brata, który wrócił zza grobu. Wykorzystał to, by przerazić panią, po
tym jak zrozumiał, że pani może być w posiadaniu tej małej książeczki. - Na szczęście pani
Deveridge była już bezpieczna w pańskim domu - wtrącił Henry. - I wtedy próbował się
mnie pozbyć. - Dlatego zaatakował pana na ulicy - powiedziała Madeline. Artemis wypił łyk
brandy i skinął głową. AMANDA QU!CK - Kiedy zamach się nie powiódł, zrozumiał, że
moja osoba noże przysporzyć mu kłopotów. Próbował zmusić mnie do ivycofania się z tej
sprawy, ingerując w moje plany dotyczące 3swynna, Flooda i Glenthorpe’a, i dlatego
127
podrzucił zwłoki 3swynna na teren Pawilonów Marzeń. - Co miało doprowadzić do
ujawnienia, że jest pan właścicielem tych ogrodów rozrywki - zauważyła Bemice. - Był
przekonany, że zrobię wszystko, by ukryć moje iowiązania z handlem. Sądził, że
przywiązuję ogromną wagę io swej pozycji w wyższych sferach. - Podczas gdy pana
interesowało jedynie zrealizowanie jlanów zemsty - stwierdziła Madeline. - Nie wiedział, że
nagle straciłem zainteresowanie tą spravą. - Artemis wymownie spojrzał jej w oczy. - Jest
pan naprawdę niezwykłym człowiekiem. - Madeline iśmiechnęła się. - Chociaż jestem
mistrzem Vanza?
- Nie każdy członek Towarzystwa Vanzagarian jest kompletnym wariatem - odparła
wielkodusznie. - Dziękuję pani. Bardzo to pocieszające, że w pani oczach yyrosłem ponad
poziom ludzi niespełna rozumu. Henry roześmiał się. Bemice również wydawała się
rozjawiona. Madeline spłonęła rumieńcem. - A co pan powie na temat tego klucza, sir?
- zapytała jodnosząc małą książeczkę. - Musimy zdecydować, co z nią ‘robić. - Z całą
pewnością. Tyle że ona jest bezużyteczna bez Csięgi Tajemnic, a może nam przysporzyć
dalszych kłopotów. - Zgadzam się z panem, ale zawiera jednak wiedzę i świaiome jej
zniszczenie byłoby sprzeczne z tym, czego nauczał nnie ojciec. Kto wie, czy nie okaże się
cenna dla tych, którzy jrzyjdą po nas?
- Co wobec tego pani proponuje?
- Księga Tajemic, jeśli kiedykolwiek zostanie odnaleziona, powinna być własnością Garden
Temples na wyspie Vanzagara. Uważam, że klucz do jej tekstu też powinien się tam
znajdować. - Chyba ma pani rację - przyznał po namyśle Artemis. - Słuszne rozumowanie -
poparł propozycję Henry. - Moim zdaniem, im dalej ta książeczka znajdzie się od Anglii, tym
lepiej - powiedziała z przekonaniem Bemice. - Istnieje tylko problem, w jaki sposób przesłać
ją na wyspę Vanzagara. Artemis uśmiechnął się. - Nie widzę bezpieczniejszego sposobu
niż wysłanie jej na którymś ze statków Edisona Stokesa. Zawijają one regularnie na tę
wyspę. Niech oni pilnują jej w drodze. Cokolwiek się zdarzy, my zostaniemy uwolnieni od tej
przeklętej książki. 23 Artemis postanowił nie odkładać tego do następnego dnia. Siedział,
że albo dziś otrzyma odpowiedź, albo zacznie się achowywać jak ci szaleńcy z
Towarzystwa Vanzagarian. Nie potrafił jednak zadać zasadniczego pytania tutaj, w domu.
tyć może miało to związek z jego vanzagariańską naturą, ale izmowę mógł przeprowadzić
tylko pod osłoną ciemności. Madeline skrzywiła się, gdy zaproponował jej spacer po
grodzie. - Czy pan oszalał?
- zapytała. - Jest zimno i do tego iglisto. Przeziębimy się. - Obiecuję, że nie będziemy
spacerować długo. Otworzyła usta, by wysunąć następne zastrzeżenia, ale nagle dojrzała
na niego, odłożyła książkę i wstała. - Proszę chwileczkę zaczekać. Włożę płaszcz
powiedziała wyszła na korytarz. Czekając na nią, ubrał się, a kiedy zeszła do holu, razem
oszli w stronę drzwi wyjściowych i po chwili znaleźli się na worze. Gęsta mgła otulała ogród,
ale noc nie była tak chłodna, jak przewidywał. Być może rozgrzewała go myśl o czekającej
ich rozmowie. „ - Sądzę, że ciocia i pan Leggett świetnie się bawią w teatrze powiedziała
Madeline, wyraźnie siląc się na swobodny ton. Tworzą czarującą parę, nie sądzi pan? Kto
mógłby to przewidzieć?
- Hmm. Artemis z całą pewnością nie miał zamiaru rozmawiać o rozkwitającym nagle uczuciu
pomiędzy Bemice a Leggettem. Głowę zaprzątał mu własny romans. - Przypuszczam, że
128
chce się pan dowiedzieć, kiedy wyprowadzimy się z pana domu, prawda, sir?
- Madeline nasunęła kaptur na głowę. - Naprzykrzałyśmy się panu już dość długo.
Zapewniam, że spakujemy się jutro rano. - Nie ma pośpiechu. Moi domownicy świetnie
przystosowali się do obecności pań. - Cieszę się, Artemisie, niemniej wyprowadzimy się z
pana domu jutro jeszcze przed południem. - Nie zaprosiłem pani na spacer, żeby
rozmawiać o waszej wyprowadzce. Chciałem.
- .
- . - Obie jesteśmy panu ogromnie wdzięczne, sir. Nie wiem, co byśmy zrobiły bez pańskiej
pomocy. Mam nadzieję, że jest pan zadowolony z wynagrodzenia. - Tak, jestem
zadowolony z dziennika pani ojca, dziękuję rzekł wyraźnie zirytowany. - I nie są mi
potrzebne żadne wyrazy wdzięczności. - Póki tu jeszcze jestem, chciałam pana przeprosić
za to, że przy kilku okazjach pozwoliłam sobie zauważyć, że jest pan osobą nieco.
- .
- . ekscentryczną. - Jestem ekscentrykiem i to prawdopodobnie w dość znacznym stopniu. Z
pewnością nigdy nie uważałam pana za kompletnego lata - oświadczyła z przekonaniem. -
Prawdę mówiąc, ‘łam ostatnio do wniosku, że i ja, podobnie jak moja ;ina, nie jestem wolna
od pewnej ekscentryczności. Hmm. Cieszę się, że uświadomiła mi pani ten fakt.
Wolałabym, żeby pan nie zgadzał się ze mną aż tak apliwie. Na początku naszej
znajomości wspomniała pani, że Iczanie ognia ogniem jest mądrą zasadą czy też po•zanie
złodziejowi łapania złodzieja. Co by pani poiziała, gybyśmy rozszerzyli tę zasadę na
stwierdzenie, skscentrykowi łatwo przyjdzie uporać się z ekscentką? Nie wiem, co pan ma
na myśli. - Rzuciła mu niespokojne rżenie. Przyjmując pani tok rozumowania, można by
dojść do jsku, że małżeństwo dwojga notorycznych ekscentryków szansę okazać się
satysfakcjonujące dla obu stron. Małżeństwo? Zakładając oczywiście, że dziwactwa tych
osób uzupełniają pasują do siebie. Naturalnie - odpowiedziała z odrobiną wahania w
głosie. Jestem zdania, że pani dziwactwa doskonale pasują do ;h, a mam podstawy, by
wierzyć, że i pani jest podobnego lia. [adeline znieruchomiała. Zauważyła, że i on
wstrzymał ;ch. Wielkie nieba, Artemisie! Czy pan przypadkiem nie proponuje mi
małżeństwa? Jak pani zauważyła, mam pewne poważne wady jako kandydat na męża.
Jestem mistrzem Vanza, jestem ekscentrykiem, jestem zaangażowany w interesy.
- .
- . - Tak, tak, to wiem, ale nigdy nie uważałam tego za poważną przeszkodę. Jeśli chodzi o
pana związki z filozofią Vanza i ekscentryczny charakter, to.
- .
- . Nie ustępuję panu pod tym względem, prawda? Nie mam więc prawa wytykać tego panu. -
A jednak robiła to pani. - Doprawdy, Artemisie, jeśli zamierza pan wykorzystywać przeciwko
mnie wszystko, co mogłam przypadkowo powiedzieć.
- .
- . - Poza pani stosunkiem do Yanzagarian istnieje jeszcze parę innych problemów. Przeżyłem
w samotności wiele lat, pochłonięty wyłącznie myślą o zemście. Obawiam się, że zostawiło
to jakiś ślad w moim charakterze. - Wszyscy nosimy w sobie ślady przeszłości. - Nie jestem
już młodym człowiekiem, obdarzonym młodzieńczą lekkością umysłu. - Przerwał na chwilę,
a potem dokończył: - Nie jestem zresztą pewien, czy zaznałem kiedykolwiek tego, co
129
nazywa się radością życia. - Och, nie jest pan przecież starym człowiekiem. Prawdę
mówiąc, widzę w panu doskonałe połącznie dojrzałości i młodzieńczości. - Dojrzałość i
młodzieńczość?
- Tak. A przy tym tak się składa, że i ja nie byłam obdarzona cechą, którą nazywa się
młodzieńczą lekkością ducha. Jak pan widzi, pod tym względem pasujemy do siebie. -
Wyjdzie pani za mnie, Madeline? Nie odpowiedziała. - Madeline?
- zapytał z wyraźną rozpaczą w głosie. Milczała nadal. - Na litość boską, Madeline, czy
zostanie pani moją żoną? Uważam, że najpierw powinnam usłyszeć, że pan mnie kocha.
Artemis chwycił ją za ramiona i powiedział: Niech to diabli, kobieto, to dlatego waha się pani
i niemal rowadza mnie do ataku serca? Dlatego, że zapomniałem /iedzieć, że panią
kocham? To nie jest drobne przeoczenie, sir. Jak pani w ogóle może wątpić w to, że
kocham panią tak, nigdy nikogo dotąd nie kochałem? ladeline uśmiechnęła się. Być może
dlatego, że zapomniał pan o tym wspomnieć. Do licha, więc mówię to teraz. - Przytulił ją
mocno całował gorąco. Kiedy już straciła oddech w jego ramionach, 5sł głowę i zapytał: -
Wyjdzie pani za mnie, Madeline? Oczywiście, poślubię pana. - Zarzuciła mu ramiona na ię
i uśmiechnęła się. - Dojrzały, ale nadal młodzieńczy ntelmen powinien zdawać sobie
sprawę, że kobieta w mojej iacji nie może pozwolić sobie na fochy. ipojrzał w jej kochające
oczy i poczuł się szczęśliwy. To dla mnie wyjątkowo korzystny zbieg okoliczności /iedział.
Jjęła jego twarz i pocałowała go tak, że serce zabiło mu iłtownie, a krew zaczęła szybciej
krążyć w żyłach. Kocham cię, Artemisie. jbjął ją mocniej. Poczuł oszałamiające podniecenie
i nie/kłą radość. Jedno tylko musi pan dla mnie zrobić - zaczęła poważnie. Wszystko,
najdroższa. Nie będzie żadnych pojedynków. Czy to jasne?
- Mówiłem już pani, że jest wysoce nieprawdopodobne, by zaryzykował.
- .
- . Potrząsnęła gwałtownie głową. - Nie, musi mi pan obiecać, Artemisie. Absolutnie żadnych
pojedynków. Trudno. Zawsze znajdzie się sposób, żeby uporać się z tego rodzaju
problemami, jeśli się pojawią, pomyślał. Zgadzam się. Żadnych pojedynków. Roześmiała
się. Jej radosny śmiech, jasny jak szczęście i promienny jak miłość, wypełnił ogród.
KONIEC * * * Księgarnia MDM Warszawa, ul Piękna 31/37 tel (0-22) 628-85-38, 622-50-
75
KONIEC
130