Ć
wiek Jakub
Ć
wiek Jakub
Jakub Ćwiek (ur.
24 czerwca
1982
w
Głuchołazach
) –
polski autor fantastyki i DJ. Studiuje kulturoznawstwo na
Uniwersytecie Śląskim
w
Katowicach
. Wiceprezes
Ś
ląskiego Klubu Fantastyki
. Pracuje jako animator
kultury. Jego pierwsza książka, Kłamca, ukazała się w
grudniu 2005
nakładem wydawnictwa
Fabryka Słów
.
Członek grupy teatralnej Słudzy Metatrona, w
wystawianej przez nią sztuce na podstawie komiksu
Neila Gaimana
Arlekin i walentynki
wcielił się w
tytułową rolę.
Szarość
Dla MN
– to i wszystkie inne słowa
pisane nocą…
Szare niebo, szare domy, szary prochowiec. To zdecydowanie nie mój kolor. Do tego od trzech
dni nie przestaje padać. Wody wokół tyle, że tylko patrzeć, aż ludziom zaczną rosnąć łuski. I z
czego tu się cieszyć?
Ostatni raz zaciągam się wilgotnym papierosem i ciskam niedopałek do rynsztoka. I tak
smakował, jakby stamtąd właśnie pochodził. Ruszam wzdłuż ulicy.
Właściwie powinienem zniknąć, ukryć się przed światem i pląsać radośnie, strącając
przechodniom kapelusze, unosić dziewczynom sukienki i wpychać dzieciaki w kałuże. Inaczej
mówiąc, robić to, co zwykle. Zupełnie jednak nie mam na to ochoty. Mocniej zaciskam pasek
płaszcza i stawiam kołnierz. Klnę, gdy wlewa się za niego woda .
Obok sklepu muzycznego dostrzegam ulicznego grajka z gitarą. Ma na oczach przyciemniane
okulary, a obok leży biała laska. Mnoży się ostatnio tych niewidomych, myślę w duchu, ale
rzucam mu ciążącą w kieszeni monetę. Gra całkiem nieźle, a poza tym melodia budzi miłe
skojarzenia.
Facet kiwa głową, nie przestając grać, a ja zastanawiam się, czy jest szczęściarzem. Jeśli tak,
pokaże tę monetę właściwej osobie, sprzeda jakiemuś napuszonemu kolekcjonerowi i będzie
mógł kupić sobie całą tę dzielnicę. Jeśli nie, opchnie ją u jubilera po aktualnym kursie złota i kupi
nową gitarę. Tak czy inaczej – będzie do przodu. Coś mu się należy za siedzenie w takim
deszczu. Mnie by się nie chciało.
Mijam odrapaną kamienicę i skręcam w śmierdzącą moczem bramę. Gdy mam dobry humor, nie
zwracam uwagi na smród, ale dziś czuję się podle. Wszystko przez tę pogodę… i kolor. Mam
wrażenie, że mnie obłazi. Obrzydliwa ludzka codzienność.
Pod Jej drzwiami jak zwykle stoi kolejka. Nikt jakoś nie kwapi się, by siadać w olbrzymim fotelu
w kącie poczekalni, więc podchodzę tam i rozsiadam się wygodnie, nie zdejmując płaszcza.
Ktoś powiedział mi kiedyś, że to siedzisko samego Marsa, które kazał sobie zrobić z pokonanych
wrogów. Stelaż z kości, wiązania ze ścięgien, tapicerka i poduchy ze skóry. Tak, myślę, że to by
do niego pasowało. Nigdy nie wydawał się być szczególnie oryginalny.
Sięgam do stojaka z gazetami, ale nie ma niczego z aktualności, więc rezygnuję. Z wewnętrznej
kieszeni płaszcza wyciągam małą, sfatygowaną książeczkę i zaczynam czytać.
Bóg Ojciec wyrzucił nas z ziemskiego Raju
Jesteś szubienicznym księdzem upadłych mścicieli
Ty, który wybawiłeś nas z ziemskiego znoju, nauczyłeś Wiedzy Tajemnej
Ty, którego wzrok przenika przez arsenał, wiesz, gdzie Demony śpią pogrzebane w twardym łonie
skał
Znasz każdy kąt, władasz ciemnościami, znasz to miejsce, gdzie nieżyczliwy Bóg ukrył swe skarby
Ty, który ze śmiercią – twą odwieczną kochanką – spłodziłeś nadzieję
Pojawia się jak na zawołanie, myślę jednak, że jestem jedynym, który go rozpoznaje. Z łysiną,
obwisłymi policzkami i mocno wystającym brzuszkiem w niczym nie przypomina już Gwiazdy
Zarannej. Nie jest nawet cieniem siebie z czasów świetności.
Cicho zamyka za sobą drzwi Jej gabinetu, przepycha się między kolejkowiczami, by dojść do
wieszaka i stojaka na parasole. W moją stronę nie spogląda, choć – jestem tego pewien – wie, że
tu jestem. Zawsze potrafiliśmy się wyczuć, zwłaszcza, gdy wokół nas byli sami śmiertelnicy. Jak
teraz.
Patrzę, jak wychodzi i wracam do lektury.
• • •
– Witaj – mówię do Niej głosem nieszczęśnika, którego poznałem dziś rano. Wątpię, by był tu
kiedyś, istniała więc spora szansa, że tym razem się uda.
– Witaj – odpowiada i już wiem, że znowu nic z tego.
Patrzę w jej niewidzące oczy i zastanawiam się, jak ona to robi. Zawsze wie, kim jestem,
choćbym nie wiem jak starał się to ukryć.
Ilustracja: Joanna
‘Cydienne’ Petruczenko
– Możesz już zrzucić to przebranie – mówi, uśmiechając się. Ma naprawdę piękny uśmiech.
Ś
ciągam płaszcz i rzucam go na ziemię. To samo robię z koszulą, spodniami i całą resztą. Gdy
jestem już nagi, wznoszę ręce ku górze, a moja skóra bieleje, wygładza się i staje kostiumem.
Zabłąkany promień światła jak zawsze pojawia się znikąd i rozszczepia tuż przed mą twarzą i
obdarowuje mnie moimi barwami – czerwienią i żółcią. Część kolorowego światła pada na twarz,
układając się w maskę. Uśmiecham się słabo. Znowu jestem sobą. Czuję jednak, że Szarość
wcale nie odeszła daleko. Przypominam sobie Lucyfera. Czy i on odzyskiwał w tym gabinecie
swą chwałę? Jeśli tak, to wcale nie dziwię się, że wychodził stąd przygnębiony.
– Przyszedłem, bo szukam… – zaczynam, ale wchodzi mi w słowo.
– Miłości? – pyta wciąż się uśmiechając. Mam nieprzyjemne wrażenie, że kpi sobie ze mnie. –
Takiej, która przywróci światu barwy i sprawi, że znów zapragniesz zatańczyć?
– Tak.
– Zawsze przecież przychodzisz po to samo. – Uśmiech znika nagle z jej pokrytej zmarszczkami
twarzy. – Dziś jednak nie mam dla ciebie imienia.
Wzdycham niepocieszony. Byłem pewien, że to już.
– Więc kiedy mam wrócić?
Kręci głową. Widzę jak jej dłoń wędruje ku kartom. Podnosi pierwszą z nich, przesuwa palcami
po obrazku i wzdycha ciężko.
– Dobrze, że przyszedłeś. Tym razem jednak nie będzie imienia, tylko wiadomość.
– Wiadomość? – Nerwowo przestępuję z nogi na nogę i wychylam się ku niej. – Od kogo?
– Czy to ważne? Przecież to nie zmieni jej treści, prawda?
Zmuszony jestem przyznać Jej rację. Wykonuję piruet i opadam ciężko na stojące przy biurku
krzesło.
– Powiedz – proszę. – Czy to dotyczy mojej… Miłości?
Potwierdza. Widzę po Jej minie, że nie ma dobrych wieści. Wcale nie wiem, czy chcę je
usłyszeć.
– Co z nią? – pytam w końcu.
– Umrze.
Wzruszam ramionami. Tylko tyle?
– Wszystkie umierają – stwierdzam. – To bolesny moment, ale wspólnie spędzone chwile,
wspomnienia …
– Nie rozumiesz mnie, Arlekinie – raz jeszcze przerywa mi. Mówi do mnie po imieniu, a to nie
wróży niczego dobrego. – Ona umrze dzisiaj. Prawdopodobnie nie zdążysz nawet jej poznać.
• • •
Tym razem pamiętam o kołnierzu już w bramie. Deszcz, choć wydawało się to
nieprawdopodobne, jeszcze się nasilił. Ludzie kryją się po sklepach i przez wystawowe szyby
spoglądają w chmury. Czekają, licząc, że wkrótce się rozpogodzi. Ja nie mam na to czasu. Kryjąc
głowę w ramionach wychodzę na ulicę.
Właściwie to nawet nie wiem, czy jest czym się martwić. To, że jej nie poznam, zaoszczędzi mi
tylko bólu, związanego ze stratą, a w końcu i tak pojawi się następna. No chyba że… Może o to
właśnie chodziło. A jeśli się nie pojawi? Czy mogę istnieć bez Miłości?
Przystaję, poważnie zaniepokojony tą myślą. Jakaś kobieta, próbując przejść obok, trąca mnie
parasolem. Burczy niewyraźne „przepraszam”, nawet nie patrząc w moją stronę.
Pstrykam palcami.
Nagły powiew wiatru wyrywa jej parasol z ręki i ciska nim o ścianę. Kremowy płaszcz kobiety z
miejsca robi się ciemnoszary od deszczu.
Nie bawi mnie to ani odrobinę.
Dlaczego nie dostałem żadnego imienia? Czyżby wszystko było już przesądzone? Nie wydaje mi
się to możliwe, moja rola nigdy nie była tragiczną. Więc może… może po prostu wiem, kim ona
jest? Może już ją poznałem?
Ilustracja: Joanna ‘Cydienne’
Petruczenko
Zamykam oczy i rzucam się w wir wspomnień. Widzę setki, tysiące twarzy, mnóstwo pięknych
kobiet, żadna jednak nie wydaje się być tą właściwą. Błądzę po omacku, licząc na intuicję.
Wszak wszystkie moje Miłości wyróżniały się z reszty kobiet. Nie mam żadnego wzoru.
Kierowca przejeżdżającego obok samochodu traci panowanie nad kierownicą i wjeżdża w
kałużę, ochlapując mi spodnie. Nie reaguję. To nie jego wina, poza tym czuję, że jestem już
blisko.
I nagle widzę ją. Ma zielone oczy, proste rude włosy i lekko zadarty nos. Nigdy nie uśmiecha się
w pełni, bo podświadomie boi się, że ktoś zauważy wstawioną górną jedynkę. Tak, to na pewno
ona – żadnej innej nie widzę tak wyraźnie.
Zerkam na zegarek, gorączkowo próbując sobie przypomnieć, gdzie ją spotkałem. Mam tylko
nadzieję, że miejsce to nie okaże się stacją metra lub hipermarketem. Wciąż łudzę się, że mam
jakąś szansę.
Olśnienie spływa nagle. Podbiegam do przystanku i w ostatniej chwili wskakuję do
odjeżdżającego tramwaju.
Wewnątrz pojazdu jest ciasno, ale ludzie jakoś odsuwają się ode mnie. To dobrze. Gdy mnie
dotykają, słyszę ich myśli, a nie mam na to najmniejszej ochoty. Wystarczy mi, że na zewnątrz
jestem teraz szary.
Przejeżdżam dwa przystanki, całą drogę przyglądając się duchowi małej dziewczynki siedzącemu
na pierwszym siedzeniu. Ma twarz identyczną jak ta na zdjęciu, które motorniczy przykleił sobie
w rogu szyby i opatrzył czarną aksamitką. Duch dziewczynki przygryza niematerialny język,
układając na wpół przezroczystą kostkę Rubika. Po chwili podnosi głowę i uśmiecha się do mnie.
Odpowiadam uśmiechem. Chętnie bym z nią porozmawiał, zapytał, co się jej stało, ale muszę już
wysiadać. Jestem na miejscu.
• • •
Zerkam przez wystawową szybę i oddycham z ulgą.
Jest. Przyglądam się jej, jak wchodzi na drabinkę, by zdjąć coś z wyższej półki. Sięga lewą ręką,
prawą przytrzymując krótką sukienkę w kratę. Stojący przy ladzie chłopiec wygląda na
zawiedzionego, pewnie liczył, że coś zobaczy. Nie potrafię się na niego gniewać. Wcale się
dzieciakowi nie dziwię. Kto wie, może nawet pozwolę mu śnić dziś o niej. Cofam się, unoszę
rękę, by rzucić zaklęcie… i właściwie dopiero teraz dostrzegam swoje własne odbicie.
Nie wyglądam na kogoś, kto przyszedł na pierwszą randkę. Zarost, podkrążone oczy, nieco za
długie włosy, teraz pozlepiane w strąki. Obraz nędzy i rozpaczy. Szarość.
Dzieciak wychodzi ze sklepu. Ponownie zerkam na zegarek, a potem na tabliczkę na drzwiach.
Lada chwila powinna zamykać.
Widzę, jak krząta się chwilę, układając towar, potem porządkuje kasę, a na koniec ściera podłogę
stojącym w kącie mopem.
Postanawiam, że na razie nie będę się ujawniał. Ważne jest tylko, żeby przeżyła do jutra. Potem
się zobaczy.
Udaję zainteresowanie wystawą, w rzeczywistości jednak czekam, aż zamknie drzwi i skieruje
się w stronę przystanku. Po chwili ruszam jej śladem.
Jest już na środku ulicy, gdy nagle zza zakrętu wypada z rykiem rozpędzony motocykl. Nie mam
ż
adnych wątpliwości. Jestem wszak Arlekinem i wiem na czym polega dramatyzm.
Kątem oka dostrzegam, że z dachów sfrunęły nagle wspomnienia niegdysiejszych gargulców.
Wszystkie wlepiają we mnie swe kamienne ślepia, oczekując reakcji. Liczą na widowisko.
Wykonuję gest, jakbym rzucał czymś w motor. Słowo, które wypowiadam, brzmi twardo i
oschle. Nie pamiętam już nawet, co dokładnie znaczy. Ważne jednak, że działa.
Rozpędzona maszyna uderzona potężnym impulsem odbija na bok, motocyklista odrywa się od
niej, leci kilka metrów i uderza plecami o latarnię. Potem ląduje na ziemi.
Zerkam w stronę mej Miłości, która nadal znajduje się na środku ulicy. Patrzy zdumiona na moje
dzieło, na przemian otwierając i zamykając usta. Wygląda teraz jak wyciągnięta z wody ryba i
wcale nie wydaje mi się już piękna.
Wiedziony nagłym impulsem gnam ku motocykliście, pochylam się nad nim. Dopiero teraz
zauważam, że to kobieta. Ostrożnie zdejmuję jej kask… i cofam się zdumiony.
Jej twarz, jej oczy… Jestem nagle pewien, że to najpiękniejsza dziewczyna, jaką widziałem w
ż
yciu. W jednej chwili czuję, że mógłbym spędzić z nią resztę dni, zestarzeć się i umrzeć.
Kochać się w świetle księżyca, kłócić o byle drobiazg i śmiać z nam tylko znanych sytuacji.
Patrzę na cienką strużkę krwi cieknącą jej z ust i wiem, że właśnie odnalazłem swoją Miłość.
– Kocham Cię – mówię do niej. – Kocham, moja Kolombino.
Mruga niepewnie, z trudem odwraca głowę, by spojrzeć mi w twarz. I uśmiecha się. Próbuje coś
powiedzieć, ale nie jest w stanie. Widzę jak ucieka z niej życie.
Gdzieś z oddali dobiega mnie sygnał jadącej karetki. Za późno.
Zamykam oczy mojej ukochanej i odgarniam jej z czoła niesforny kosmyk ciemnych, niemal
czarnych włosów. Potem wstaję i ruszam przed siebie, nie oglądając się. W sercu czuję ból, żal,
ż
e to wszystko trwało tak krótko. Ale mam też w pamięci jej uśmiech. Wszystko jest więc tak,
jak powinno. Cykl trwa, nic się nie skończyło.
Zrzucam płaszcz i mocnym szarpnięciem rozrywam koszulę.
Mam ochotę tańczyć…
Głuchołazy 08.06.05r