Bente Pedersen
Droga do domu
1
Minął cały rok. Rok w oderwaniu od rzeczywisto
ści. Antonia nie zauważyła nawet, że zaczął się nowy,
1743, chociaż lato było już w pełni.
Jesień i sporą część zimy spędzili z Anastasem w Je-
katerynburgu, potem w Moskwie.
Niezwykły czas.
Nierzeczywisty.
Mężczyźni w mundurach traktowali ją i Anastasa
z pewnego rodzaju respektem.
Wiele razy miała ochotę roześmiać się im w twarz.
Miała ochotę wstać i spytać, czy wiedzą, z kim mają
do czynienia, kto przed nimi stoi.
Zawsze jednak potrafiła się opanować. Wiedziała,
że tak będzie lepiej. W ciągu zimy zdała sobie spra
wę, że chce żyć, że być może jeszcze coś na tym świe
cie czeka Antonię Jurkowa.
Szczęście.
Chociaż... nigdy nie wymawiała tego słowa. Nawet
gdy rozmawiała z Anastasem.
Zbliżał się wyjazd. Mieli ruszyć na północ. Decy
zję podjęli już pierwszego dnia, kiedy doprowadzo
no ich przed oblicze komendanta w Jekaterynburgu.
W pierwszych sekundach, gdy podczas przesłuchania
musieli myśleć szybko i starać się, by ich opowieść
brzmiała przekonująco.
Wtedy Antonia powiedziała, że chce jechać do do
mu, do Archangiełska.
Zrelacjonowali prawie całą historię, w znacznej
części trzymając się prawdy.
Jednak również wiele skłamali.
I już pierwszego dnia wpadli w sieć kłamstw, któ
rą byli zmuszeni utkać, żeby im uwierzono, żeby
mogli ujść cało.
Teraz nie mieli wyboru.
Sieć owinęła się ciasno wokół nich.
Musieli jechać do Archangiełska.
Wszystko zostało przygotowane.
Antonia czuła pustkę. Nie bala się, to zbyt łagod
ne określenie. Nadal odnosiła wrażenie, jakby od
tych, których zdradziła, dzieliła ją cała nieskończo
ność. Jednak to, co wydawało się tak odległe, wkrót
ce zacznie się zbliżać.
Miała wrócić do domu.
Usłyszała, że otwierają się drzwi. Nawet się nie od
wróciła, nie musiała. Nie mógł to być nikt inny jak
tylko Anastas.
- Ładnie wyglądasz - rzekł z uśmiechem, obcho
dząc ją dookoła z rękami w kieszeniach.
To niepojęte, skąd on czerpie tyle dobrego humo
ru, pomyślała. Ją przepełniał wewnętrzny chłód, a on
się śmiał.
Skuliła się. Nawet komplementy nie poprawiły jej
nastroju.
- Nie wiem, czy chcę wrócić do domu - odezwała
się cienkim głosem.
- Możesz się jeszcze rozmyślić - odparł Anastas. -
Idź do komendanta i powiedz, że mimo wszystko nie
możesz jechać do swojego męża. Uroń parę łez. Sta
ry ma do ciebie słabość. Wyjaśnij, że Oleg cię zabije.
A wt^edy możemy razem włóczyć się po świecie i ujeż
dżać konie. To chyba niegłupie rozwiązanie.
Mieszkali przez rok pod jednym dachem. Pierw
szego dnia, kiedy wpadli w ręce żołnierzy, Antonia
skłamała, że uciekła z domu z Anastasem. Na pyta
nie, kim są, oboje podali swoje prawdziwe imiona.
Imienia Anastasa nigdy nie wymieniano razem
z imieniem Grigorija. A teraz nikt już nie znajdzie
Grigorija, by mógł potwierdzić lub zaprzeczyć ich
słowom.
Każdy, kto słuchał opowieści obojga, unosił brwi
ze zdumienia, zwłaszcza w Moskwie. Niektórzy
z tamtejszych żołnierzy pamiętali ojca Anastasa.
A Anastas, wzruszając ramionami, wyjaśnił obojęt
nie, że jego rodzina zubożała. On, wtedy bardzo mło
dy i uparty, nie chciał się rozstać ze swoim koniem
i uciekł. Potem nie było już do czego wracać, dodał.
Antonia powiedziała, że opuściła męża i dziecko
dla Anastasa. Zarówno ona, jak i Anastas kłamali bez
mrugnięcia okiem, choć opowieść Antonii nie odbie
gała daleko od prawdy. Grigorij nie żyje...
- Takie kobiety jak ty wtrącamy do więzienia -
rzekł oficer, wpatrując się w nią i niemal oblizując.
Zazdrościł Anastasowi.
- Nie wszystkie takie kobiety jak ja trzymały w rę
kach złotą boginię. Wierzę, że mnie chroni - odparła
Antonia.
Dostali mieszkanie oficerskie. Najpierw w Jekate-
rynburgu, potem w Moskwie. Mieli wszystko, czego
potrzebowali - jedzenie i ubrania, ale mimo to czuli
się więźniami. Gdyby zima nie stała za drzwiami,
wcześniej odesłano by ich do Archangielska, a tak
ostatnie miesiące spędzili razem. Przedtem wyduszo
no z nich wszystko, co wiedzieli o ludzie Konda, o Ju-
mali, o kulcie złotej bogini i rytuałach.
Pytano ich o ślub, który odbywał się w chwili, gdy
żołnierze zaatakowali obóz.
Anastas znalazł się w prawdziwym kłopocie.
Wyjaśnił, że pojechał na południe z przyjacielem
zakochanym w dziewczynie należącej do ludu Konda.
Nie mieli pojęcia, że jest córką człowieka, który sam
siebie zwał szamanem. Nie mieli pojęcia o Jumali.
Opowiedział o ślubie tamtych dwojga i o ucieczce.
O kryjówce. Rozłożono przed nim mapę. Musiał do
kładnie wskazać miejsca, o których opowiadał.
Żołnierze przeszukali cały teren. Znaleźli ślady po
obozie i skarbcu, ale nawet jednego ciała zmarłego
czy zabitego.
Lud bogini Jumali kolejny raz zdołał ją ukryć
przed światem, podobnie jak ukrył swych przywód
ców.
Glikeria Judina jakby zapadła się pod ziemię, nikt
jej nie widział. Pewnie cała rodzina przeniosła się
gdzieś daleko. W całej okolicy krążyły opowieści
o obcych przybyszach i szamanie, który zginął.
Oficer przyznał, że Antonia i Anastas dostarczyli
wielu ważnych informacji im, żołnierzom, a tym sa
mym kościołowi i tronowi Rosji.
- To powinno ucieszyć naszą carycę Elżbietę Pio-
trownę - dodał i wyjaśnił, że właśnie ona obecnie za
siada na tronie, córka Piotra Wielkiego i Katarzyny I.
Udało jej się wywieść w pole ludzi sprawujących rzą
dy w imieniu nieletniego cara Iwana VI, a chłopca
wtrącić do więzienia razem z większością członków
starego rządu. W dynastii Romanowów tron okazał
się ważniejszy niż więzy krwi i miłość do rodziny.
Tak więc Tonią i Anastas przysłużyli się carycy i ko
ściołowi. Grigorij przewróciłby się w grobie, gdzieś
w bagnach na wschód od Uralu, gdyby to usłyszał.
Władze postanowiły, że gubernator w Archangiel-
sku wkrótce dostanie nowych żołnierzy oraz zapasy
żywności i odzieży.
Razem z tym transportem, z całą kolumną wozów
jadących na północ, mieli wyruszyć także Antonia
i Anastas.
Antonia nie była pewna, czy chce wracać do domu.
Spojrzała na Anastasa. Zmienił się, odkąd zobaczy
ła go po raz pierwszy tej nocy, gdy pojawił się w jej
domu w Archangielsku z wiadomością od Grigorija.
Stał się mężczyzną. W ostatnim roku pojawiły się
w jego charakterze cechy, które jej się nie podobały.
Surowość, której się u niego nie spodziewała. Pewien
rodzaj obojętności. Bez wahania wydał bliskich Kati,
podczas gdy ona sama miała skrupuły.
Przed oczami stanęli jej niewinni ludzie, którzy na
własnej skórze odczują, że żołnierze cara szukają zło
tej bogini.
Anastas uważał, że dopóki Jumala istnieje, z jej po
wodu ucierpi wielu jej wyznawców, wielu, jak Kati,
będzie zaledwie cieniami ludzi, którymi mogliby się
kiedyś stać.
Śmierć Kati to ich wina, mówił, czcicieli Jumali.
- Nie zamierzam znowu uciekać - rzekła wreszcie
Antonia. - Uważam, że dość już uciekałam. Poza tym
nie życzę ci źle i nie chcę być dla ciebie ciężarem
przez resztę życia. Nadejdzie dzień, kiedy znajdziesz
inną kobietę, która będzie mogła zapełnić miejsce po
Kati. Nie chcę stać ci wtedy na drodze, Anastas.
- Zawsze wiedziałem, że jesteś odważna - uśmiech
nął się do niej. - Nie pytaj mnie, jak to odgadłem, To-
niu. Wiedziałem, że i tym razem nie podkulisz ogo
na pod siebie.
- Konie są moje! - rzuciła Antonia i zamyśliła się
nieoczekiwanie. Na jej twarzy pojawiło się napięcie.
Anastas wiedział, nad czym się zastanawia. Dużo
ze sobą rozmawiali w ciągu minionego roku, bardzo
się do siebie zbliżyli.
Stali się jak brat i siostra.
- Konie pewnie uda mi się odzyskać - podjęła po
chwili Antonia. - A ty mógłbyś u mnie pracować ja
ko stajenny. Lepszej pracy nie dostaniesz tam na pół
nocy nad Morzem Białym.
Anastas uśmiechnął się, słysząc, jak Tonią wyobra
ża sobie przyszłość. Nic nie powiedział. Pozwolił, by
zachowała te marzenia. Być może wierzyła w ich speł
nienie. A może nie. To nie takie ważne. W każdym
razie pomagały jej utrzymać równowagę ducha po
śmierci Grigorija.
- Jedyne, czego jestem całkiem pewna - dodała
z westchnieniem - to to, że Raija ucieszy się, kiedy
mnie znowu zobaczy. Nie wiem, czy wybaczy mi, ale
potrafi zrozumieć.
Anastas usiadł.
Pokój, który zajmowali, ciągle wydawał im się ob-
16
cy. Umeblowany cudzymi rękami. Niczego sami tu
nie wstawili. Dostali wiele ubrań, ale poza tym
w dniu ich wyjazdu dom wyglądał tak samo jak wte
dy, kiedy tu przybyli.
Nic się w nim nie zmieniło, chociaż mieszkali tu
przez rok.
W drogę zamierzali zabrać tylko niewielki bagaż.
- Czy myślisz czasem, żeby do niego wrócić? Do
męża?
Antonia skrzyżowała ręce, jakby się chciała przed
czymś obronić. Objęła dłońmi ramiona.
- Do Olega? - spytała.
Czy potrafiłaby?
Czy Oleg mógłby jej wybaczyć? Czy mógłby żyć
razem z nią, mając świadomość, że był taki mężczy
zna, którego kochała bardziej nawet niż siebie samą
i który wkradł się między nich?
Czy ona mogłaby żyć z Olegiem po latach spędzo
nych z Grigorijem?
Nie zastanawiała się nad tym. Być może unikała
podobnych myśli.
- Chyba nie - odparła wreszcie. - Ale konie są mo
je. Spośród niewielu rzeczy, które posiadałam, chyba
jedynie ich zwrotu mam prawo się domagać. -
Uśmiechnęła się zmęczona. - A może nawet tego mi
nie wolno. Ale jeżeli nie wrócę, nigdy się nie dowiem,
prawda?
Ogarnął ją niepokój. Nie mogła dłużej usiedzieć na
miejscu, dreptała z kąta w kąt, jej ręce poruszały się
niespokojnie.
- Chcę znowu zobaczyć Olgę - powiedziała, od
wracając się plecami do Anastasa. - Nie mam do te-
go żadnego prawa, ponieważ zostawiłam ją. Zostawi
łam moje dziecko. Gdybym mogła, zabrałabym ją ze
sobą. Teraz rozumiem, że dobrze się stało, jak się sta
ło. Po jakimś czasie wszystko nabiera wyrazistości,
Anastas. Myślisz, że ktoś tym wszystkim kieruje?
Ktoś poza nami? Czasami się nad tym zastanawiam.
Jest wiele spraw, które w niezwykły sposób się ze so
bą wiążą, chociaż nikt by się tego nie spodziewał, bo
to się kłóci ze zdrowym rozsądkiem, Anastas. Bardzo
chciałabym znowu zobaczyć Olgę. Ona mnie chyba
już nie pamięta. Dlaczego miałaby pamiętać? Zosta
wiłam ją, zdradziłam. Czy ty pamiętałbyś matkę, któ
ra by cię tak wcześnie opuściła?
- Jesteś dla siebie zbyt surowa, Antoniu.
Anastas nie odpowiedział na jej pytania. Na takie
pytania nie można odpowiedzieć.
- Dziecko może się czuć opuszczone przez rodzi
ców również wtedy, gdy są przy nim - rzekł cicho. -
W wielu domach panuje chłód, Toniu, brak zrozu
mienia. Można zdradzić dziecko na wiele innych spo
sobów, nie tylko wtedy, gdy się je opuszcza.
- Ale ja wyjechałam! - Antonia oparła ręce na bio
drach.
Anastas na zawsze zapamięta ten jej gest, tak dla
niej typowy.
- To, że inni zdradzają w inny sposób, nie poma
ga mi wcale usprawiedliwiać własnej zdrady. Nie wo
bec Olgi!
- Ani wobec Antonii - dorzucił Anastas, pozwala
jąc jej wytrzeć łzy w swój rękaw.
Pogładził ją po głowie.
- Najsurowszym sędzią, którego kiedykolwiek
18
spotkałaś, jesteś ty sama, Antoniu Jurkowa. Nikt in
ny nie osądziłby cię równie bezlitośnie. Nie wydaje
mi się, by Olga tak o tobie myślała, kiedy dorośnie
na tyle, by zrozumieć. Teraz spotkasz dziecko, które
być może cię nie pamięta. Po jakimś czasie twoja cór
ka stanie się kobietą. Zakocha się. I zrozumie.
- Może mimo wszystko moglibyśmy razem jeździć
po kraju i ujeżdżać konie - pociągnęła nosem Anto
nia. - Po odwiedzinach w Archangielsku...
- Dobrze, jeśli nadal będziesz tego chciała, kiedy
przekonasz się, co tam słychać - rzekł poważnie. - Czu
ję się za ciebie odpowiedzialny, bo jesteś dla mnie jak
siostra. Muszę mieć pewność, że dobrze ci się układa.
Antonia roześmiała się przez łzy. Tyle trosk, któ
re zbierały się jak czarne chmury. Potargała Anasta-
sa po ciemnej czuprynie.
- Ty? Niby za mnie odpowiedzialny? - Odsunęła
się od niego. Znowu ogarnął ją niepokój, znowu za
częła wędrować tam i z powrotem, brać do ręki i od
kładać różne przedmioty. - Jestem już duża, Anastas,
wystarczająco duża, by sama o siebie zadbać. Od
dawna decyduję o sobie. Możesz pojechać ze mną ja
ko przyjaciel. Ale jeżeli chcesz mi towarzyszyć, bo
uważasz, że musisz mnie pilnować, możesz z powo
dzeniem zboczyć gdzieś po drodze.
- Do Archangielska jest daleko - zauważył Anastas.
Przemierzył sporą część tego kraju, który uważał za
swoją ojczyznę, by wiedzieć, że jest bezkresny.
Tonią również zaczynała to rozumieć.
Gdy mieszkała w Archangielsku, stara stolica, Mo
skwa, wydawała jej się daleka. Jednak to, co działo się
tam, na południu, zawsze odbijało się na ludziach
z najdalszych zakątków kraju. Z kolei to, co działo
się w najodleglejszych zakątkach Rosji, nie miało
zbyt wielkiego wpływu na sytuację w mieście, w któ
rym historia pozostawiła głębokie ślady.
Archangielsk znajdował się bardzo daleko od Mo
skwy, ale nikt w Moskwie nie pojmował, że odległość
między dawną stolicą a Archangielskiem jest co naj
mniej dwa razy większa niż w przeciwnym kierunku.
Tego nie dało się zmierzyć.
Antonia po prostu o tym wiedziała.
- Czy zastanawiasz się czasami, co mogłoby się z na
mi stać, gdyby nie zjawili się żołnierze? - spytała.
- Może znaleźlibyśmy się w gorszym położeniu -
odrzekł Anastas. Zamyślił się, a potem dodał: - Nie
wiem, czy naprawdę chciałbym zabrać z sobą Kati.
Był tak boleśnie szczery. Mimo że Kati tragicznie
zginęła, nadal widział ją taką, jaka była. Być może na
wet jeszcze wyraźniej, ponieważ miał odwagę spoj
rzeć w oczy temu wszystkiemu, czego nie chciał
przedtem dostrzegać. Zrozumiał, do czego chciano go
wykorzystać.
- Może tak jak Grigorij już bym nie żyła - odezwa
ła się cicho Antonia. - Czciciele Jumali nie lubili zbyt
nio obcych. Myślę, że jako obcy za dużo wiedzieli
śmy i podejrzewaliśmy. Chyba nie mogliby już nas
puścić wolno. Albo zmusiliby nas do nawrócenia się
na ich wiarę, albo musieliby nas zabić.
- Widziałem wśród nich również ludzi takich jak my
- przypomniał jej Anastas. - Ty zapamiętałaś Judina
i Glikerię. Strażników. Lecz oni należeli do wtajemni
czonych, do najbliższego kręgu. Zależało im na tym, by
oddawano cześć Jumali. Czerpali z tego korzyści. Ale
20
pamiętaj, że konie kupiliśmy od całkiem zwyczajnych
ludzi, w wioskach także spotykaliśmy zwyczajnych lu
dzi... Wyrośli w wierze w złotą boginię, nie zastanawia
jąc się nad tym, nawet nie dokonując wyboru. Ta wia
ra była cząstką tradycji ich ludu, ich samych...
Antonia nie mogła się z tym pogodzić, nie chciała
myśleć ciepło o tych ludziach, nie chciała dostrzegać
w nich dobrych stron.
- Ty też się za nich nie modliłeś - zauważyła. - Bez
zająknięcia opowiedziałeś wszystko, co o nich wie
działeś.
- Oni zabili prawdziwą Kati - odparł. - Trzeba ich
powstrzymać, zanim wychowają więcej takich dziew
cząt jak ona. Zwłaszcza tych wtajemniczonych, naj
bardziej gorliwych w swej wierze...
- Groźni są nie tylko szamani - westchnęła Anto
nia. - Myślę, że twoi zwyczajni ludzie broniliby bo
gini nie mniej zaciekle. Poświęciliby dla niej wszyst
ko, ofiarowali ostatni grosz, walczyli w jej obronie
z narażeniem życia. Nawet gdyby zniknęli wszyscy
szamani, dopóki istnieje Jumala, oni będą wierzyć.
Potrzebują jej. Czy mają coś innego?
Anastas nie potrafił odpowiedzieć.
Ten złoty posążek z zamierzchłych czasów także ich
dwoje będzie prześladować jak jakiś koszmar. Nie za
pomną o niej, zostali przez nią naznaczeni, oni także.
- Czy mówiłem już, że komendant zamierza ci
ofiarować prezent? - Anastas. spojrzał pytająco na
Antonię.
Potrząsnęła głową.
- Prezent?
Uśmiechnął się szeroko. Odsunął myśli o Jumali,
odsunął myśli o jej ludzie. Starał się też uciec od Ka-
ti. Od bólu. Zdołał się uśmiechnąć, chociaż czuł pust
kę, chociaż przepełniał go ból.
- Komendant cię lubi - zauważył zaczepnie.
To prawda. Komendant był żonatym mężczyzną
po czterdziestce, ojcem gromadki dzieci, lecz to wca
le nie przeszkadzało mu rzucać tęsknych spojrzeń za
innymi kobietami. Nie przeszkadzało mu też w umi-
zgach do Antonii, na które sobie pozwalał od pierw
szej chwili, kiedy ją ujrzał.
Oczarowały go jej ciemne loki i uśmiech, a przede
wszystkim niepowtarzalny, dźwięczny głos.
Nigdy wcześniej nie spotkał kobiety takiej jak ona.
Jak wyznał Antonii, jego żona również czasami mu
się sprzeciwiała, ale nie w taki słodki i uroczy sposób.
Mimochodem dał Antonii do zrozumienia, że taka
kobieta jak ona mogłaby otrzymać o wiele więcej od
starszego i bardziej doświadczonego mężczyzny niż
od takiego młokosa jak Anastas. Przyznawał, że Ana-
stas jest przystojny i ma mnóstwo młodzieńczej ener
gii i siły, ale soki w starych drzewach krążą równie
szybko, zapewniał w zaufaniu.
Wzdychał do Antonii, tego nie mogła mu zabro
nić, choć stanowczo odrzucała jego starania. On jed
nak nie rezygnował. Wciąż zabiegał o jej względy.
Antonię śmieszyły poczynania oficera. Anastas
dworował sobie z komendanta; długo udawał zazdros
nego kochanka i nawet dał rzekomemu rywalowi do
zrozumienia, że gotów jest posunąć się do rękoczy
nów. Komendant się wystraszył - bójka o kobietę
uwłaczałaby wszak mężczyźnie z jego pozycją.
Chwalił się Antonii, że cieszy się sympatią carycy
22
Elżbiety. A wszyscy wiedzieli, że na jej dworze fawo
ryci obdarzani są wieloma przywilejami.
W jakich okolicznościach komendant spotkał ca
rycę, gdzie i czy to się stało przed, czy po objęciu
przez nią tronu, tego Antonia się nie dowiedziała.
Dyskretny komendant nie był skory do ujawniania
wszystkich szczegółów. Powiedział, że o pewnych
sprawach nie można mówić zbyt głośno. Caryca ma
wrogów nawet we własnej armii, a są nimi przeciw
nicy wojny przeciwko Szwecji.
Tak więc Antonia nie nalegała i z powagą zapew
niła, że wcale się nie dziwi, iż caryca darzy względa
mi tak wiele znaczącego i zdolnego mężczyznę, jakim
jest komendant.
- Nie powinnam flirtować z tym starym dziadem -
westchnęła. - Jeśli stąd wyjadę, uwolnię się przynaj
mniej od jego oddechu na karku. Nie ma tego złego,
co by na dobre nie wyszło!
- Są też pewne korzyści z tego, że biega za tobą,
aż mu ślina cieknie z kącików ust - rzekł Anastas bez
cienia szacunku dla komendanta. - Jego żona naresz
cie nie jest brzemienna. Na pewno się z tego cieszy,
bo od kiedy się pobrali, rodziła co roku.
Antonia jęknęła zgorszona.
- Nie pojmuję, co za myśli ci krążą po głowie! Czy
to Grigorij cię tego nauczył, czy też to kwestia twe
go starannego wychowania?
- Jest jeszcze jedna dobra strona - mówił dalej Ana
stas bez mrugnięcia okiem. Nie zamierzał odpowiadać
na tego typu pytania, nie traktował ich poważnie. -
Ofiaruje ci tego wspaniałego skoczka. Tego czarnego.
Antonii zakręciło się w głowie.
- Chyba nie tę klacz... której sama wybrałam imię?
Anastas skinął głową.
- Już mnie pytał, ten stary świntuch. Podszedł do
mnie. Ślinił się, więc od razu odgadłem, że chodzi mu
o ciebie. Spytał mnie, czy miałbym coś przeciwko te
mu, żeby podarował ci konia... żeby dał ci Carycę.
Przełknąłem ciężko i podziękowałem w twoim imie
niu. Wspanialszego zwierzęcia nie znajdziesz po tej
stronie Uralu, dziewczyno!
- Nie mogę przyjąć takiego podarunku! - rzekła.
Niewiele brakowało, a jej także pociekłaby ślinka.
- To nie jego koń - zauważył Anastas sucho. - Po
zwól, by ci go dał. Caryca będzie miała lepiej u cie
bie. Czy nie wiesz, jak się biedaczka czuje, gdy ten
grubas posadzi na jej grzbiecie swój tyłek, obserwu
jąc bitwę ze wzgórza?
- Jesteś złośliwy!
Wzruszył ramionami.
- Los mnie nie oszczędzał - rzekł żałosnym głosem. -
Gdybyś znała moje życie, nie oceniałabyś mnie tak
ostro, moja piękna. Miałem ciężkie życie... - Głos Ana-
stasa zadrżał jak zawsze, kiedy dochodził do tego mo
mentu przedstawienia. To jeszcze jeden z ich wspólnych
żanów. - Musiałem szybko myśleć i brać to, co mi pro
ponowano. Nie mogłem zadawać wielu pytań, to mogło
być niebezpieczne. Widziałem chciwe dłonie, Toniu, nie
wiarygodnie chciwe. I to mnie zahartowało. Nie boję się
życia. Nie boję się rzucać w nieznane! Ale jest też we
mnie wiele czułości.
Antonia za każdym razem śmiała się równie serdecz
nie. Tym razem także Anastas zdołał ją rozbawić. Ten
chłopak był naprawdę zdolny!
24
Rozległo się pukanie. Nie zdążyli odpowiedzieć, kie
dy do pokoju władczym krokiem wszedł komendant.
Stanął w drzwiach. Popatrzył na oboje, lecz potem
przeniósł wzrok na Antonię.
- Mam dla was dobrą wiadomość - odezwał się. -
Przygotowaliśmy prawdziwy prezent pożegnalny.
Anastas mrugnął porozumiewawczo do Antonii.
Teraz powie o klaczy!
- Pojedziecie z naszymi ludźmi i jeszcze z paroma
mnichami, udającymi się do klasztorów na północy.
Jest wśród nich przeor. A duchowni przywiązują wa
gę do pewnych form. Myślę, że jeśli będą zmuszeni
podróżować z parą, która całkiem jawnie żyje w grze
chu, mogą się zgorszyć. Wymyśliliśmy zatem drobne
kłamstwo dla dobrotliwego ojczulka. Antonia, moja
śliczna, postaraliśmy się o dokumenty dla ciebie, na
mocy których uzyskujesz rozwód ze swoim mężem.
Duchowny czeka, wszyscy czekają. Urządzimy wam
ślub, moje dzieci!
2
Znowu w oderwaniu od rzeczywistości. To jakiś
obłęd. Antonia odnosiła wrażenie, jakby wszystko się
działo poza nią. Przez cały czas nie dawała jej spokoju
myśl, że z pozoru jowialny komendant z nich zadrwił.
Wiedział, że skłamali, i postanowił ich za to ukarać.
Obłęd.
To chyba nie dzieje się naprawdę.
Jednak Antonia była pewna, że nie śni. Wszystkie
zmysły pozostały czujne. Widziała, słyszała, czuła za
pachy, dotyk Anastasa, który stał obok. Miała na sobie
swoją najładniejszą sukienkę, lecz pod spód włożyła
wysokie buty do jazdy konnej, tak jak lubił komendant.
Poznała po swym okrągłym zalotniku, że czuł się
kimś pomiędzy Piotrem Wielkim a Panem Bogiem.
Myślał pewnie, że jako wyraźnie odtrącony adorator
okazał niezwykłą wspaniałomyślność - wszystko to
przygotował dla niej, Antonii.
- Przybędziesz do Archangielska jako przyzwoita
kobieta - rzekł poważnie. Nawet uronił łzę podczas
ceremonii.
Antonia sama była bliska płaczu.
- Przekażę papiery samemu gubernatorowi - obie
cał. - Mój kapitan dostarczy je zaraz po przyjeździe
do miasta. Jeżeli twój mąż jeszcze żyje, dowie się, że
wasze małżeństwo wobec prawa i kościoła zostało
rozwiązane.
- Jak ci się to udało? - syknęła, blada i bezsilna.
- Jestem człowiekiem posiadającym niemałą wła
dzę - odparł obłudnie słodko.
Antonia nie wiedziała, co powiedzieć. Oddawał ją
formalnie temu młodemu człowiekowi, z którym, jak
twierdziła, uciekła. To gest wielce wspaniałomyślny.
W dodatku ofiarował jej klacz w prezencie ślubnym,
by mogła od czegoś zacząć - opowiadała przecież
o stajni, którą miała w Archangielsku.
Przyjęcie trwało już długo. Przeor i zakonnicy
wcześnie podziękowali i pożegnali się. Nie o wszyst
kim chcieli wiedzieć. Niemoralność nie istniała, kie
dy odwracali się plecami.
Tak było prościej.
- Uśmiechaj się - mruknął Anastas do Antonii. -
Nasz wspólny przyjaciel gotów pożałować swej de
cyzji, jeżeli będziesz taka smutna. Jeszcze się rozmy
śli, a może nawet rozbije własne małżeństwo, by
urządzić sobie z tobą wesele. Mogłaś dostać gorszego
męża niż ja, skoro on wybierał...
Antonia uśmiechnęła się sztywno. Nie umiała trak
tować tego przedstawienia z takim humorem jak Ana
stas.
Komendant zbyt ich zaskoczył, by zdołali zapro
testować. Być może mogli odmówić, lecz Antonia do
tej pory nie potrafiła zebrać myśli.
Włożyła więc najładniejszą sukienkę i zawiązała
wstążkę Grigorija we włosach. Patrzyła, jak Anastas
także wkłada najlepszy strój i przewiązuje się szarfą
- prezentem ślubnym od Kati.
Oboje rozumieli znaczenie takich drobiazgów.
Anastas uścisnął dłoń Antonii i uśmiechnął się, po
cieszając, że na pewno znajdą jakieś wyjście.
Ale niewiele mogli zrobić, stojąc przed kapłanem.
Antonia szeptem wypowiadała słowa przysięgi.
Anastas również mamrotał niewyraźnie. W jednej
chwili zniknęła cała jego pewność siebie, nie miał na
wet odwagi spojrzeć na Antonię. Wydawał się zakło
potany, kiedy ją całował po ceremonii na oczach
wszystkich zebranych.
Miał suche wargi i twarde dłonie. Być może poca
łunek wyglądał na namiętny. Starali się jak mogli.
Więcej nikt nie mógł od nich wymagać.
Antonia prawie nie jadła, nie miała apetytu.
Wszystko wydawało się jej tak szalone, że mogło być
wymysłem samego nieboszczyka Judina.
Jej odtrącony wielbiciel zdołał rzeczywiście zasko
czyć ich w ostatnim momencie. A to jeszcze nie by
ło wszystko. Istniały zwyczaje, bez których nie oby
ło się żadne wesele. Zwyczaje, które dostarczały roz
rywki na każdym przyjęciu weselnym. Goście Anto
nii i Anastasa, z których większość stanowili męż
czyźni - żołnierze, hodowcy koni, kupcy - na pewno
nie zrezygnują z takiej gratki.
Antonia zastanawiała się, czy Anastas wiedział o tej
tradycji. Nie obracał się przecież często w podobnym
towarzystwie, nie bywał na wielu zabawach, jeżeli
w ogóle brał w nich udział. Ufała, że nie miał o ni
czym pojęcia. Wystarczy, że ona boi się i denerwuje.
Poczuła, że nienawidzi komendanta.
Bawił się doskonale, przez jeden dzień mógł decy
dować o jej życiu.
Uroczystość będzie trwała długo. Zostanie w ich
pamięci na wiele lat. A potem razem z Anastasem wy
ruszą na północ.
Nagle powrót do Archangielska wydał się Antonii
po tysiąckroć trudniejszy niż na początku.
Podejrzewała komendanta, że świetnie zdawał so
bie z tego sprawę. Kto powiedział, że tylko kobiety
są żądne zemsty?
Ale klacz należała do niej, choć wcześniej kupowa
ła konie po przystępniejszej cenie.
Na przyjęciu weselnym jedzenia było w bród.
A napitku jeszcze więcej. Każda okazja, żeby się za
bawić, wydawała się dobra. Pojawili się śpiewacy, wy
ciągnięto instrumenty. Zagrano pieśni od bardzo
smutnych do najdzikszych, a także krótkie, frywolne
piosenki. Atmosfera robiła się coraz bardziej gorąca.
Mężczyźni odważnie zaczęli tańczyć kozaka, choć
wielu z nich niezbyt pewnie trzymało się na nogach
po wypiciu zbyt dużej ilości wódki. Po tym występie
niektórzy stracili nieco wcześniejszego animuszu.
Potem wyciągnęli do tańca kobiety. Obracali nimi
pod ciemniejącym niebem. Ogniska i pochodnie rzu
cały niezwykłe czerwone światło na plac między żoł
nierskimi koszarami.
Nikt nie zamierzał iść do domu. Zwykle wesele
trwało przynajmniej trzy dni. Nie było powodu, by
tym razem stało się inaczej.
Antonia źle się czuła. Chciało jej się wymiotować
i płakać. Wokół rozbrzmiewał śmiech i zabawa, a ona
miała ochotę pójść stąd jak najdalej!
Jednak nie mogła.
Nie mogła tego zrobić, nie niszcząc samej siebie.
Boże, jak nie znosiła, gdy ktoś decydował o jej ży
ciu! Jakże nie znosiła przytakiwać i zgadzać się bez
słowa! Nie cierpiała, gdy ktoś za nią decydował, co
jest dla niej najlepsze!
Uśmiechała się. Uśmiechała się, aż bolały ją szczęki.
Wewnątrz czuła pustkę, była wypalona i zmęczona.
To chyba jakiś okrutny żan. Sen. To nie dzieje się
naprawdę. Tak, to tylko sen!
- Tańczyć! Tańczyć! Tańczyć! - usłyszała rytmicz
ne skandowanie. - Chcemy zobaczyć, jak para mło
da tańczy!
Wokół Antonii powstał szum. Przez moment po
czuła się zdezorientowana. Nie całkiem rozumiała,
kogo ci ludzie mają na myśli. Po chwili domyśliła się,
że chodzi o nią.
To na nią i Anastasa czekają.
Na młodą parę!
Cały ten ślub to tylko wielki żart!
Gdyby wiedzieli o tym ci ludzie, którzy wołali
zgodnym chórem! Wtedy ich śmiech brzmiałby ina
czej.
Teraz domagali się tańca.
Anastas wstał - jeden kącik jego ust lekko uniósł
się ku górze, oczy się śmiały. Co za niezwykły chło
pak. Mężczyzna...
Przyjaciel.
Pomógł Antonii wstać. Nie była pewna, czy nogi
nie odmówią jej posłuszeństwa.
Czy w ogóle jadła coś w ciągu dnia? Trochę rano.
Nie może jednak teraz upaść. Gotowi pomyśleć, że
jest w ciąży.
Antonia omal nie parsknęła śmiechem, ale się opa-
30
nowała. Na jej twarzy pojawiła się jednak wesołość,
oczy nabrały życia. Niech to sobie tłumaczą, jak chcą.
Mogą uważać, że promienieje szczęściem.
Oboje znaleźli się na środku placu, gdzie panował
półmrok. Światła umieszczono na skraju i nie oświet
lały dobrze środka. Tu królował cień. Antonię bardzo
to cieszyło.
Wszyscy goście ustawili się wokół, tworząc krąg.
Anastas podtrzymywał ją. Objęła go."Nigdy by nie
uwierzyła, że życie każe jej zagrać taką rolę.
Nastrój wyczekiwania narastał. Muzykanci zaczę
li od spokojnej muzyki.
Anastas uśmiechał się - ciepło i szeroko, ale też tro
chę smutno. Z troską.
- Zawsze w tańcu byłaś motylem, Antoniu. Tań
czyłaś już ze mną nie raz i nic złego ci się nie stało.
Pokażemy im, jak tańczy para młoda?
Tak niewiele brakowało, by podjęła wyzwanie.
Musiała pokazać, co potrafi.
Z początku poruszali się miękko i powoli. Udawa
li uczucia, które w obojgu umarły, które oboje po
grzebali. Które mogli wydobyć nie dla siebie nawza
jem, lecz dla innych, którzy znaczyli więcej.
W Antonii tliło się wiele ognia... Jej policzki roz
grzały się, skóra zapłonęła. Oczy ciskały błyskawice.
Anastas uśmiechał się zachęcająco. Antonia nie spo
dziewała się, że jest w nim tyle żaru. Zawsze wydawał
się taki rozsądny i opanowany. Chociaż wiedziała rów
nież, że był gotów umrzeć dla Kati. Nie powinna być
zaskoczona jego żywiołowością, która rosła w miarę,
jak muzyka stawała się coraz bardziej skoczna.
Wokół rozlegało się rytmiczne klaskanie. Stopy tu-
pały w takt muzyki. Wielu gości pewnie zapiekło
w podeszwach. Ludzie nucili, zebrani w krąg.
Stopniowo coraz więcej biesiadników włączało się
do tańca. Plac, który wydawał się tak duży, zapełnił
się. Wokół Antonii i Anastasa zrobiło się ciasno. Cie
plej. Muzyka stała się odrobinę powolniejsza, za to
bardziej namiętna.
Mężczyźni zaczęli tańczyć odbijanego. Po kilku
obrotach z partnerką pozwalali jej przechodzić w ra
miona innego.
Antonia i Anastas również nie mogli tego uniknąć.
- To wymówka, by zatańczyć z panną młodą -
uśmiechnął się Anastas, wypuszczając z rąk Antonię.
Antonia zmieniała w tańcu partnerów. Niektórzy
z nich nie mogli zapanować nad rękami. Skutecznie
studziła ich zapędy, depcząc im po stopach. Nie są
dziła, by z tego powodu zyskała sławę kiepskiej tan
cerki. Mężczyźni o tym nie mówią.
Wszystko wokół wirowało. Obejmowały ją wciąż
inne ręce. Pozwalała się obejmować, pozwalała męż
czyznom odczuwać radość, że ją prowadzą, pozwala
ła czasem na ukradkowe uściski, ale miała dość siły, by
sprzeciwić się większej poufałości. Od czasu do czasu
dostrzegała w tłumie Anastasa, obejmującego w tańcu
którąś z żon oficerów lub mniej dostojnych pań.
Puścił do Antonii oczko i przesłał pocałunek. Do
brze grał swoją rolę.
Po chwili znowu zniknął.
To szaleństwo. Wszystko wydawało się szaleń
stwem, jak choćby ten chaotyczny taniec, w którym
wszystko było przypadkowe. Przekazywano sobie
Antonię z rąk do rąk, krążyła tak bez celu.
32
Wypaliło się wiele pochodni, zanim muzyka zaczę
ła cichnąć. Cienie zlewały się w jedno z nocą. Anto
nia odchyliła głowę do tyłu i spojrzała w górę ku nie
bu. Zobaczyła gwiazdy. Zastanowiła się, co też sobie
myślą o jej nieszczęściu.
Lał się z niej pot, stopy piekły. Nie była pewna,
czy jej buty mają jeszcze podeszwy.
Kręciło jej się w głowie. Nagle poczuła, że ktoś
chwycił ją wpół inaczej niż pozostali - mocno i bez
pożądliwości. Po prostu ją trzymał.
Anastas.
Uśmiechał się szeroko.
- Poradziłaś sobie, co? Wkoło pewnie wiele obola
łych palców...
- Widziałeś?
Spokojnie prowadził ją w tańcu. Miną, sposobem,
w jaki ją trzymał, dawał do zrozumienia innym tan
cerzom, że nie zamierza jej już nikomu odstąpić. Od
bijany się skończył.
- Musiałem patrzeć, czy nie trzeba ci wsparcia.
Okazałbym się kiepskim panem młodym, gdybym
pozwolił innym zbytnio się spoufalać z moją żoną...
Uśmiechnął się.
- Łatwo ci się śmiać - westchnęła i oparła głowę na
jego ramieniu. - Czy twoje partnerki były równie na
tarczywe?
- Wiele można powiedzieć grą ciała - odrzekł sucho,
niemal z odrazą. - Niektóre były bardzo chętne do ta
kich rozmów, ale okazałem się od nich silniejszy...
Antonia nie mogła się nie uśmiechnąć. Dobrze, że
potrafiła się śmiać. Przynajmniej nie płakała nad sobą.
- Wkrótce tym, co tańczą, i tym, co grają, zachce
się pić - rzekł cicho. - Może uda się nam wymknąć?
- Wierzysz w to? - mruknęła Antonia.
Anastas jednak chyba tego nie dosłyszał, ponieważ
tańczył dalej, nic nie mówiąc. Nie było łatwo prowa
dzić rozmowę wśród zgiełku i wrzawy tańczących,
którzy lepiej lub gorzej trzymali się na nogach. Cały
czas ktoś ich trącał i popychał na innych. Antonia
czuła ból w całym ciele.
Wreszcie muzyka ucichła i rozległy się śpiewy.
Anastas wyprowadził Antonię z placu.
Przyniósł chleb. Kruszył go do letniego rosołu.
Zmusił Antonię do jedzenia.
- Zemdlejesz, jeśli nic nie zjesz, dziewczyno! -
W jego oczach krył się smutek.
Antonia potrząsnęła głową. Jedzenie nie kusiło jej,
raczej odpychało. Przed oczami wirowały jej plamy -
niezwykłe barwne kule, które tańczyły zgrabniej niż
niektórzy z oficerów.
- Masz słuchać swego męża! - rzekł Anastas sta
nowczo. Wsunął jej kawałek chleba w usta, kiedy je
otworzyła, żeby odpowiedzieć.
Przeżuła i połknęła. Bolał ją żołądek. Czuła mdło
ści.
- Muszę czymś popić - wykrztusiła. Niechętnie
zjadła jeszcze trochę chleba. Nie mogła przełknąć nic
innego, bo miała wrażenie, że zwymiotuje.
- Coś do picia dla panny młodej! - zawołano.
Ktoś przysunął jej do ust kubek, który pojawił się
znikąd. Wypiła.
W gardle zapiekło jak ogień, ale zamknęła oczy
i przełknęła.
Dawno nie wypiła na raz takiej ilości wódki, cho-
34
ciąż kiedyś, gdy była wesołą Antonią, która tańczyła
na stolach, nie wylewała za kołnierz.
Nie ugasiła pragnienia, ale poprawił jej się nastrój.
Muszę być trzeźwa! przebiegło jej przez głowę. Nie
pamiętała, dlaczego, wiedziała tylko, że to ważne.
- Wody - rzekła z naciskiem i spojrzała po zebra
nych wokół. Wydawali się jakby bardziej wyraźni.
- Nie dostałaś nic do picia? - spytał Anastas.
- Dostałam, wódkę - odparła Antonia z uśmiechem.
Śmieszyła ją zdumiona twarz Anastasa.
Spojrzał najpierw na nią, potem na kubek. Starał się
odnaleźć tego, który podał Toni trunek, ale tamten
zniknął w tłumie. Wokół zobaczył tylko krąg pełnych
wyczekiwania twarzy, na których widniały pogardliwe
uśmiechy, ale i pewnego rodzaju podziw. Ci mężczyź
ni nieczęsto spotykali kobiety, które bez skrzywienia
wypijały taką ilość wódki jednym haustem. A w każ
dym razie nie tego pokroju, co Antonia - ona nie na
leżała do dziewcząt lekkich obyczajów.
- Jeżeli ktoś ma polewać mojej żonie, to tylko ja! -
zawołał gniewnie Anastas. Zacisnął dłonie, jedna
z nich spoczęła na rękojeści noża.
Antonia podziwiała go za to, że nawet w chwili sil
nego wzburzenia nie stracił przytomności umysłu
i nazwał ją „swoją żoną".
- To tylko żart - zapewnił ktoś z tłumu. - Zwykły
żart. Ależ ona może wypić!
Rozległ się śmiech pełen uznania.
- Niech nikt nie waży się tego powtórzyć! - rzucił
Anastas, ciągle zły. - Prosiła o wodę. Potraktuję no
żem każdego, kto ośmieli się podać jej coś innego!
Widać było, że nie żartuje.
Kubek Antonii napełniono wodą. Zanim zdążyła
go chwycić, Anastas ją uprzedził. Przysunął naczynie
do ust i upił trochę, zanim jej podał.
Wokół zapadła cisza.
- Może i wy powinniście się czegoś napić - zapro
ponował po chwili przyjaźnie. Usiadł uspokojony
i tylko lekko poklepał nóż.
Mężczyźni ochoczo podchwycili propozycję. Znik
nęli. Atmosfera została rozładowana. Nikt właściwie
nie czuł się obrażony. Na wszystkich weselach muszą
być chwile napięcia, ktoś musi chwycić za nóż, musi
zawrzeć. Coś musi przyspieszyć krążenie krwi.
Nie stało się nic takiego, to właściwie nic nie zna
czący drobiazg.
- Jesteś już wystarczająco dorosła, by wiedzieć, że
nie powinnaś pić na pusty żołądek - syknął Anastas
przez zęby. - Skończy się tym, że dostaniesz torsji,
moja droga.
- Musiałabym wypić dużo więcej - odparła Antonia.
Czuła się zmęczona. Alkohol palił ją w żołądku, ale
nie zamierzała przyznawać się do tego Anastasowi.
Opróżniła kubek do dna, żeby pokazać im wszystkim,
że nie pozwoli się zaskoczyć. Może głupio się zacho
wała. Anastas miał rację, była wystarczająco dorosła,
by wiedzieć, czym to się może skończyć... '
Antonia przełknęła. Anastas powinien wkrótce
zrozumieć, dlaczego potrzebowała takiego wzmoc
nienia. Być może sam by wtedy nie odmówił. Powin
na go ostrzec, ale nie była w stanie.
Sama myśl o tym wprawiała ją w zakłopotanie.
Najwyraźniej Anastas o niczym nie wiedział, naj
wyraźniej trwał w błogiej nieświadomości.
36
Wmusił w nią jeszcze trochę chleba. Przełknęła raczej
z rozsądku. Może dzięki temu przestanie jej szumieć
w głowie. Przez moment zastanowiła się, czy nie powin
na wypić więcej wódki, żeby naprawdę ścięło ją z nóg.
Ale to niczego nie rozwiąże.
Musi zachować trzeźwość. Przynajmniej Anastaso-
wi jest to winna.
Na placu, bliżej środka, ustawiono pochodnie. No
we pochodnie, które długo się będą paliły.
Antonii zaschło w gardle.
- Zrobiło się ciemno - zauważył Anastas. - Ale chy
ba nie zamierzają więcej tańczyć. Przecież to już noc.
Antonia nie odpowiedziała.
Wiedziała, co szykują.
Przyszli, niosąc żerdzie. Towarzyszyły im głośne
śmiechy, wymowne spojrzenia.
Anastas wreszcie zrozumiał.
Popatrzył na Antonię badawczo. W jego oczach
czaił się strach.
- Na coś się zanosi - stwierdził.
- Można tak powiedzieć - odparła Antonia.
Mężczyźni przynieśli pokrycie namiotu. Umoco
wali żerdzie w ziemi, zarzucili na nie białe płótno.
Następnie przynieśli koce, ułożyli je w środku, sta
rannie przykryli ziemię. Sprawdzili, czy posłanie jest
wystarczająco miękkie.
Potem wycofali się. Wokół rozlegał się śmiech.
- Co to ma znaczyć, do diabła? - denerwował się
Anastas. - Czy coś z tego rozumiesz, Tonią?
- To stary zwyczaj stajennych - wyjaśniła łagodnie. -
Wygląda na to, że i żołnierze go pielęgnują. Czy nigdy
nie byłeś na weselu, Anastas?
Pokręcił głową.
- Z wyjątkiem mego własnego - odparł. - Nie zdą
żyliśmy nawet zacząć zabawy. Uśmiechnął się gorz
ko i ponownie spojrzał na namiot na środku placu.
Mężczyźni rozpalili w środku pochodnie. Cienkie
płótno lekko powiewało na wietrze.
Cicho grała muzyka. W powietrzu unosiło się ża
łosne brzmienie strun. Urokliwe, kuszące...
- Zwykli ludzie zabawiają się na różne sposoby.
Możni panowie nawet nie wiedzą, co tracą - rzekła
ciężko Antonia. - Otóż na weselu należy zadbać o to,
by młoda para stała się prawdziwym małżeństwem.
W niektórych stronach goście rozbierają młodych,
zanim zamkną ich w sypialni. Gdzie indziej zabiera
ją prześcieradło z dowodem utraty cnoty przez pan
nę młodą. A jeszcze inni przygotowują coś takiego.
Skinęła głową w stronę namiotu.
- To dla nas, Anastas.
Przełknął. W jednej chwili zrozumiał. Widział cie
nie przez płótno namiotu, przez dwie cienkie ściany
przygotowanej sypialni.
Roześmiał się, zwracając twarz ku niebu. Śmiał się
tak serdecznie, że z oczu trysnęły mu łzy.
Któryś z mężczyzn zadbał o to, by kubek Anasta-
sa został napełniony po sam brzeg. Chłopak nie py
tał, co mu dają.
- Wiedziałaś przez cały czas? - spytał.
Antonia skinęła głową.
- W każdym razie obawiałam się tego.
Objął Antonię ramieniem. Przytulił ją. Drugą ręką
pogładził po policzku.
- Wiele przeszliśmy razem, ty i ja, Toniu. Przecier-
38
pięliśmy wiele, żeby tu dotrzeć, prawda? Odważyli
śmy się na wiele. Napotkaliśmy mnóstwo niebezpie
czeństw, w których mogliśmy stracić życie, a mimo
to nie stchórzyliśmy. Pokonaliśmy je.
Skinęła głową.
- Czy nie sądzisz, że jesteśmy w stanie przeżyć
i to? - spytał cicho i pocałował ją w czoło. - Nie je
steś już niewinną dziewczyną, Toniu. Miałaś w swo
im życiu kilku mężczyzn. A i ja nie żyłem jak mnich.
Znam się na rzeczy. Te, które miały okazję się prze
konać, nie skarżyły się. Nie kochałem wszystkich ko
biet, z którymi sypiałem. A ty?
Antonia potrząsnęła głową.
- Nie byli też przyjaciółmi - odparła. - Z kilkoma
wyjątkami - dodała.
W tej samej chwili stanęła jej przed oczami twarz
Jewgienija. I Wasilija.
Z Wasilijem nic jej nie łączyło, oboje chcieli tylko
ugasić cielesne tęsknoty, wypełnić powstałą pustkę.
Ściśle biorąc, nie znaczyli dla siebie nic więcej. Ale
spędzili wspólnie miłe chwile. Czekała na nie, jej skó
ra żyła pod palcami Wasilija. Wyszła mu na spotka
nie, zaiskrzyło między nimi.
Nie połączyła ich miłość, lecz chwilowe pożądanie.
Antonia nie chciała jednak pożądać Anastasa. Nie
chciała, by on jej pożądał.
Mogłoby z tego wyniknąć coś niebezpiecznego.
Nie pragnęła tego.
Już dość wycierpiała. Wszystko, czego teraz prag
nęła, to spokój.
Nie chciała, by ożyły w niej gorące tęsknoty.
Nie chciała śnić o żarliwej namiętności, o pocałun-
kach, budzących w jej ciele pragnienia, które nie mia
ły zostać zaspokojone.
Grigorij umarł.
Nie chciała już przeżywać podobnego niepokoju.
Nie mogła już więcej dawać, tym bardziej nie przy
jacielowi, tym bardziej nie Anastasowi.
- Możesz zamknąć oczy i myśleć, o kim chcesz -
szepnął. - Ja tak zrobię. Przez zasłonę nikt nie zoba
czy, czy masz oczy otwarte, Toniu.
On będzie myślał o Kati.
Antonia próbowała przywołać w wyobraźni jej ob
raz: szare oczy o niezwykłej łagodności, równa
grzywka przycięta tuż nad brwiami, złocisty kolor
włosów, niczym dojrzałego zboża, ciepły uśmiech.
A kiedy Anastas otworzy oczy, zobaczy ją, Anto
nię, tak różną od Kati, jak tylko to możliwe.
- Czy miałeś kogoś? - spytała nagle. - Po śmierci
Kati?
Anastas spojrzał na nią.
- Co za pytanie? - uśmiechnął się zakłopotany. -
Wiedziałem, że żony pytają o to, ale nie spodziewa
łem się tego od ciebie...
W jej oczach nadal malowało się pytanie.
- Nie - odparł, czując, że zaschło mu w ustach. Nie
patrzył na nią. - Nie miałem nikogo po Kati.
Antonia wiedziała, że okazji nadarzało się wiele.
W takich miejscach jak to zawsze można znaleźć ko
bietę. Kosztuje to parę monet, ale nie tyle, by dopro
wadzić mężczyznę do ruiny.
Świadomość, że Anastas jest ciągle wierny Kati, że
trzymał się z dala od kobiet, które można kupić, na
pełniła Antonię pewnego rodzaju spokojem.
40
Nie wiedziała, dlaczego, lecz nie chciała o tym my
śleć.
Kati nie żyje.
Grigorij nie żyje.
A oni nie mają innego wyboru.
Przed nimi jeszcze to jedno trudne zadanie. Muszą
przez nie przejść, a wtedy uwolnią się od tych wszyst
kich żądnych wrażeń ludzi. Wtedy będą wolni, by
znowu móc być sobą.
Wolni, by płakać.
3
Goście niecierpliwili się. Dla większości z nich
miał to być kulminacyjny punkt uroczystości wesel
nej. Nawet się zbytnio nie upili, nie mogli przecież
stracić takiej gratki. Potem się zabawią.
Gdy namiot opadnie, będą mogli zacząć używać na
dobre. Potem nie będzie miało nawet większego zna
czenia, czyj to ślub.
Ważne jednak, by małżeństwo zostało skonsumo
wane, by państwo młodzi spełnili ten obowiązek.
Przy głośnym śmiechu i gromkich oklaskach mło
da para została zapędzona do namiotu. Morze ludzi
rozdzieliło się przed nimi - jak Morze Czerwone
przed Mojżeszem.
Antonia słyszała tylko śmiech. Daleko w tle
brzmiała muzyka, pełna ognia i podniecająca.
Anastas wypuścił rękę przyjaciółki. Przytrzymał
wejście do namiotu i pozwolił Antonii przejść przed
sobą. Poczuła muśnięcie miękkiego materiału na po
liczku. Znalazła się w środku.
Anastas zatrzymał się na chwilę.
- Nie próbujcie tylko wedrzeć się do namiotu! -
krzyknął w stronę tłumu. Antonia dosłyszała śmiech
w jego głosie, ale również powagę. Nie była pewna,
czy zgromadzeni na zewnątrz też to zauważyli. Nie
traktowali Anastasa jak mężczyzny. Może nawet wąt-
42
pili, że jest zdolny do wypełnienia małżeńskiego obo
wiązku. Antonia chciałaby móc powiedzieć im, jakim
jest człowiekiem, ale nie mogła. - Nasze matki po
wtarzały nam, że możemy tylko patrzeć, ale nie do
tykać! To obowiązuje również tutaj. Szczęśliwcem,
który może dotykać, jestem tylko ja. Wszyscy inni
muszą się zadowolić połowiczną przyjemnością...
- Czy to dotyczy również kobiet? - spytał jakiś za
chrypnięty głos, któremu zawtórowały salwy śmiechu.
- Antonia ma ostre pazurki - ostrzegł Anastas. - Je
stem przekonany, że to dotyczy również kobiet. Chy
ba że mają wystarczająco grubą skórę...
Śmiech wydawał się niczym ściana.
Dotarł również do środka.
Namiot był na tyle obszerny i wysoki, by mogli stać
wyprostowani. Nawet Anastas, mimo że był rosły.
Płótno namiotu powiewało.
Wyglądało jak żółte ściany - pochodnie zabarwiły je
swym światłem. Gdzieniegdzie blask płomieni rzucał
czerwonawy odcień. Sprawiały, że powstające fałdy
przypominały fale ognia. Jak przy zachodzie słońca.
Młodzi nie widzieli tłumów zgromadzonych na ze
wnątrz. Nie mogli widzieć, oślepiało ich światło.
Może uda się zapomnieć, że tam są...
Jednak dźwięki nie zniknęły - przez płócienne ścia
ny dochodziły głosy i śmiechy ludzi, którzy zasiedli
zaledwie na wyciągnięcie ramion od kręgu pochodni.
Antonia mogła ich niemal dostrzec - jak zbijali się
w grupy, żeby możliwie najlepiej widzieć. Żeby jak
najwięcej zobaczyć.
Czuła wśród tej osobliwej widowni narastające na
pięcie. Mdliło ją. I złościło również.
Słyszała brzęk kubków wypełnionych trunkami. Wie
działa, że wędrują z jednej spoconej dłoni do drugiej.
Muzyka zabrzmiała wyraźniej.
Grający też pewnie chcieli zobaczyć i podeszli bli
żej. Nie chcieli stracić najlepszej części widowiska.
Dźwięki instrumentów zagłuszyły głosy. Leniwe ryt
my stwarzały lepszy nastrój niż nieprzyjemny, ochryp
ły śmiech i rzucane półgłosem pieprzne docinki...
Zamknąć oczy?
Antonia nie wiedziała, czy potrafi.
Anastas podszedł do niej. Przełknął. Uśmiechnął
się ostrożnie. Wyciągnął do niej ręce, nie tak jednak,
by jej dotknąć.
Antonia zauważyła, że się poci. Zrozumiała, że i on
się boi. Czuli się w tej klatce jak na wystawie. To wy
jątkowo ordynarny zwyczaj.
Na szczęście nie byli całkiem młodzi i niedoświad-
czeni.
Antonii przemknęło przez myśl, że młodziutka
dziewczyna musiała się panicznie bać tej chwili. Ta
kie przeżycie mogło zabić małżeństwo, zanim się na
dobre zaczęło.
Antonia chwyciła ręce Anastasa. Usłyszała szmer
dochodzący z zewnątrz, zaraz jednak zagłuszyły go
dźwięki strun. Glosy ucichły.
- Mogę im powiedzieć, że jestem zbyt pijany -
szepnął jej Anastas do ucha.
- Wtedy nas tu przetrzymają, póki nie wytrzeźwie
jesz - odparła cicho. Miała nadzieję, że nikt na ze
wnątrz nie słyszał jej słów. Ludzie nie siedzieli na ty
le blisko. W dodatku muzycy brzdąkali im niemal tuż
przy uszach. - Od tego nikt się nie wymiga - wyja-
44
śniła. - Będą czekać tak długo, aż dostaną to, co chcą.
Niezależnie od tego, ile to potrwa. I wcale nie będą
skłonni nam odpuścić, gdy bardziej sobie popiją. Sły
szałam historie o tym, że stanęli z nożem nad panem
młodym, któremu się nie udało...
Anastas roześmiał się cicho tuż przy jej włosach.
- Czy biedak poczuł smak noża?
- Powiodło mu się następnej nocy - szepnęła An
tonia. - Panna młoda omal nie zemdlała. Nie dosta
li w tym czasie nic do jedzenia ani do picia. Zdążyli
też po raz pierwszy w małżeństwie porządnie się po
kłócić...
Anastas stłumił śmiech.
Pogładził Antonię po włosach, po plecach. Starał
się ją uspokoić. Antonia zamknęła oczy i na chwilę
odnalazła spokój.
Udało jej się na moment zapomnieć o gapiach
zgromadzonych na zewnątrz.
- Obawiam się, że muszę cię pocałować - szepnął
Anastas. - A przynajmniej udawać...
Uniosła ku niemu twarz.
Znowu rozległ się szmer. Niczym silny podmuch
wiatru, który równie szybko zamarł. A muzyka cięła
powietrze. Potęgowała nastrój wyczekiwania.
- Musimy przez to przebrnąć - szepnęła Antonia. -
Zrób to. Zrób to naprawdę. Przecież musimy...
Jego usta odnalazły jej usta. Jedną ręką objął ją za
szyję, drugą położył na plecach. Pieścił je delikatnie.
Antonia usiłowała zapomnieć, że stoi przed nią
Anastas.
Nie potrafiła jednak przywołać w myśli Grigorija.
Wspomnienia o nim były zbyt święte.
Nie potrafiła też wyobrazić sobie, że ma przed so
bą Olega. Zdradziła go.
Nie zdołała nawet zatrzymać przed oczami obra
zu Wasilija. Żaden z czułych kochanków z przeszło
ści nie chciał przy niej zostać w tej chwili. Pojawiali
się i znikali.
Kiedy otworzyła oczy, ujrzała Anastasa. To on ją
całował, rozpalał wargi. Całował policzki, trzymając
jej głowę w dłoniach.
Oczy miał ciemne, ciemniejsze, niż je zapamiętała.
Ciemne jak węgiel, sadza lub jak noc.
- Jesteś śliczna - powiedział cicho. - Rozluźnij się,
Tonią. Może drzemie w tobie jeszcze jakaś tęsknota?
Pocałował jej skroń. Suchymi ustami, delikatnie i mięk
ko.
- Na pewno, ale nigdy nie myślałam, że ty ją roz
budzisz. Nie chciałabym też, żeby coś takiego kiedy
kolwiek się powtórzyło. Obiecaj, że to niczego mię
dzy nami nie zmieni. Teraz jednak spróbujmy na
chwilę zapomnieć, kim jesteśmy...
Zapomnieć?
Czy potrafią?
Może...
Antonia poczuła w sobie tęsknotę. Poczuła, że mog
łaby ją uwolnić. Potrafiła się otworzyć.
Mogłaby obudzić owo pragnienie bez przywoływa
nia w myśli twarzy, nie widząc oczu z przeszłości,
które jej się zewsząd przyglądają, mimo że nie powin
ny na to patrzeć. Nie powinny jej osądzać. Nie po
winny się domagać, by się tłumaczyła.
Mogłaby ożywić w sobie to, co na wpół umarło.
Obudzić do życia to, co zdusiła po śmierci Grigori-
46
ja. Nie wątpiła przecież, że pozostała w niej ta stro
na kobiecości. Jednak ją ukryła. Zamknęła za wielo
ma drzwiami, zapominając, gdzie położyła klucze.
Anastas odnajdywał je jeden po drugim. Jego war
gi miały w sobie tyle żaru. Rozpalały jej skórę. Anto
nia czuła, że jej policzki płoną, pulsuje w wargach,
omal ich nie rozsadzi.
Anastas ukoił je pocałunkiem.
Antonia odniosła wrażenie, że jej kręgosłup staje
się miękki, kolana także. Zarzuciła Anastasowi ręce
na szyję. Mocniej zacisnęła.
Zapomnieć, kim są?
Ona jest Antonią.
On to Anastas.
Wiedziała o nim tak wiele, on tyle o niej wiedział.
To im wystarczało. Nie pragnęli się poznać i od tej
strony. Nie pragnęli pożądać się nawzajem.
Zapomnieć, kim są?
Antonia nie chciała.
A na zewnątrz siedział tłum coraz bardziej pija
nych ludzi. Czekali. Nie znali litości.
W jaki sposób oni oboje się tu znaleźli?
Jak z tego wybrną?
W jeden sposób.
Muszą zapomnieć, kim są.
Niektórzy mężczyźni, których obejmowała, mniej
dla niej znaczyli niż Anastas. Bywały czasy, kiedy nie
liczyła tak dokładnie.
Antonia pamiętała to.
Przypomniała sobie, że zawsze udawało jej się zna
leźć w swych kochankach jakieś piękno, zawsze po
trafiła uczynić z każdego z nich kogoś wymarzonego.
47
Na przykład królewicza - jeśli nie w ogóle, to przy
najmniej na tę krótką chwilę. Potem znowu przeważ
nie zmieniali się w żaby, ale wtedy już nie potrzebo
wała ich idealnego wizerunku.
Wtedy jej się udawało.
Teraz też mogła spróbować zapomnieć.
Mogła ujrzeć innego mężczyznę, ukrywającego się
pod postacią przyjaciela, którego nazywała Anasta-
sem. Mogła go odnaleźć. Mogła znaleźć królewicza,
gdyby tylko otworzyła oczy dość szeroko. Gdyby po
zwoliła zmysłom zwyciężyć nad rozsądkiem.
Gdyby podszepnęła Anastasowi, by uczynił z niej
królewnę, potrafiłby to zrobić.
Oboje potrafili.
Mogli zapomnieć o sobie samych na krótką chwi
lę. Mogli wkraść się do bajki i stać się kimś innym.
- Jesteś królewiczem - szepnęła tuż przy jego ustach. -
Jesteś cudownym, nieznajomym królewiczem. Dosta
niesz zatem wszystko, czego pragniesz...
Anastas przyłączył się do gry. Wczuł się w rolę,
którą mu wyznaczyła.
- Jesteś córką księcia - szepnął, pieszcząc palcem
jej ucho, gładząc wzdłuż szyi. Bardzo delikatnie... -
Nie wolno ci się ze mną spotykać. Musisz być nie
tknięta i niewinna, kiedy książę, twój ojciec, będzie
cię oddawał innemu mężczyźnie. Ale ja cię uprowa
dziłem. Poszukują ciebie. Słychać tętent końskich
kopyt, głosy tych, którzy gonią nas w lesie. Ale nas
nie znajdą. Moje wojsko pełni straż. Zabrałem cię do
swego namiotu. Sprawię, że córka księcia stanie się
kobietą...
Jest królewiczem z obcego kraju. Mieszka w nie-
48
znanym królestwie, w którym kiedyś będzie panował
jako król.
Porwał ją.
Ona jest córką księcia. Niewinną. Nigdy przedtem
nie dotykał jej żaden mężczyzna. Nie wiedziała, cze
go się może spodziewać. Bała się, lecz przede wszyst
kim zemsty ojca, jego gniewu. Tego mężczyzny nie
musiała się obawiać.
Jego palce rozpinały jej sukienkę, wargi całowały
szyję, ramiona, które odsłonił.
Chciała poczuć przy sobie jego ciepło. Nie chciała sły
szeć dochodzących odgłosów pogoni. Pragnęła umknąć
prześladowcom. Wierzyła niezbicie, że w ramionach te
go mężczyzny stanie się głucha na wszystkie inne głosy.
Antonia? Kto to taki? Anastas?
Nie znała ich.
Jest córką księcia. Nie ma imienia, tak jak i on. Nie
pytał jej, jak się nazywa. Ona zaś nie śmiała go spytać.
To nieważne.
Ostrożnie pociągnął ją na posłanie. Uklęknął i ob
jął ją. Poprowadził jej ręce ku szerokiej koszuli, da
jąc jej do zrozumienia, żeby ją za niego rozpięła.
Jej palce drżały.
Tyle było guzików, takich małych. A jego skóra
wydawała się taka gorąca pod cienkim materiałem,
czuła to bardzo wyraźnie pod opuszkami palców. On
zaś nie spuszczał z niej wzroku.
Widziała, że wzrokiem chciał się wedrzeć pod jej
suknię. Zobaczyć, co się kryje pod materiałem. Na
dal pozostało wiele nierozpiętych guzików. Wiele...
Miała nagie ramiona, ale nie marzła. Było jej tak
gorąco, że prawie lał się z niej pot.
Wyszarpnęła jego koszulę ze spodni. Uśmiechał się.
Pieściła dłońmi silne ramiona, zsuwając z nich ko
szulę.
Czy to wiatr tak szumi?
Skąd pochodzą te podniecające rytmy?
Czy to jej krew tak pulsuje?
Był tak mocno umięśniony. Widziała go przedtem,
lecz nie myślała, jak to jest go dotykać. Nigdy nie
przyszła jej na to ochota...
...zaraz, tak nie zachowuje się księżniczka. Mło
dziutka księżniczka spuszcza skromnie wzrok
w obecności mężczyzny z obnażonym torsem, nie po
czyna sobie tak odważnie. Tylko robotników w polu,
pochylonych nad motyką, widywała rozebranych do
pasa... Nigdy nie przystawała, żeby im się przyjrzeć.
Nigdy nie zatrzymywała wzroku na męskich ciałach...
Księżniczka dotykała ukochanego zdziwiona. Czu
ła, jak jego mięśnie napinają się pod skórą. Czuła, jak
gładka i ciepła jest jego skóra.
Musiała się do niego przysunąć, musiała się przy
tulić do jego nagiej piersi, musiała poczuć to ciepło
na policzkach, na ustach, musiała poczuć smak skó
ry, zapach.
Potarła policzkiem o jego pierś. Trzymała go moc
no za ramiona, zacisnęła na nich palce. Być może zo
stawiła ślady, ale księżniczka by o tym nie myślała,
nie chciałaby o tym wiedzieć.
Potem puściła jego ramiona. Gładziła dłońmi moc
ną, szeroką pierś. Pod ubraniem nie wydawała się tak
szeroka.
Poczuła pod palcami bijący puls na szyi. Musiała
jej dotknąć ustami. Połaskotało.
50
Poznawała jego smak.
Na jej wargach pozostał odcisk jego skóry. Mogła
to zlizać. Wchłonąć go przez usta.
Poddał się jej pragnieniom. Uniósł twarz ku zwień
czeniu namiotu. Z zamkniętymi oczyma pozwalał jej
na łakome poszukiwania. Pozwalał, by całowała jego
skórę, piersi, pozwalał, by przebiegała palcami po ra
mionach i plecach. Pozwalał, by przesuwała dłońmi
w dół, w stronę brzucha - syknął, gdy zatrzymała się
przy szarfie, użytej zamiast paska.
Potem dotknęła ustami jego ust. Wilgotnymi, cie
płymi, miękkimi, które otworzyły się dla niego.
Królewicz z dalekich stron rozpiął jej suknię.
Wszystkie guziki. Zsunął ją z ramion księżniczki. Ca
łował dziewczynę, rozluźniając wiązania koszuli
i ściągając wąskie ramiączka przez jej okrągłe ramio
na. Całował, potem mocno do siebie przytulił.
Skórę miała rozpaloną.
Zrobiło się jej gorąco.
Wokół rozbrzmiewał rytm, który nie był ich własnym
rytmem. Wydawał się podobny, ale miał inne tempo.
Byli spokojni.
Nikt nie mógł ich dosięgnąć.
On jest królewiczem z innego kraju, całe króle
stwo będzie kiedyś należało do niego.
Ona jest córką księcia.
Odsunął ją od siebie na odległość ramion. Przy
siadł na piętach. Jego kolana dotykały jej kolan.
- Jesteś śliczna - wyszeptał. Naprawdę tak myślał.
Rzeczywiście podobała mu się: miała ciężkie, peł
ne, ładne piersi, ciemniejące przy sutkach, niczym leś
ne jagody jesienią.
Chciał ich skosztować. Chciał schwycić je ustami
i spróbować. Nasycić się.
Przywarł twarzą do tej obfitej miękkości.
Ona zaś przycisnęła go do siebie. Jej ręce, choć wy
dawały się kruche, kryły w sobie dużo siły. Targała
jego włosy, przyciskała jego twarz do swych piersi.
Chciała go tam zatrzymać. Chciała poczuć na swej
skórze jego usta, poczuć, jak bardzo jest głodny...
I pozostał.
Pragnął tego samego.
Potem położyła się i pociągnęła za sobą. To ona
rozwiązała mu szarfę, kiedy sam już chciał się poddać.
Księżniczka by tego nie zrobiła, przebiegło jej
przez myśl.
Wypuściła go z objęć.
Ale on już wpadł w sidła. Pieścił dłońmi jej piersi,
obsypywał drobnymi pocałunkami, przesuwał palca
mi po jej skórze. Nie mógł się nią nasycić.
Przez moment usłyszał muzykę, dziką i namiętną.
Z zewnątrz doszły go jęki. Przez chwilę wyobraził so
bie tych ludzi. Podekscytowane twarze. Zrozumiał,
że fantazja zebranych wokół namiotu próbowała
nadać życie i formę cieniom, pomagała zobaczyć to,
czego oczy nie mogły widzieć.
Domyślił się, że może to być bardzo podniecające...
Na powrót stał się królewiczem, a ona nieznaną
księżniczką, którą miał w swej władzy. A może i nie.
Nie do końca wiadomo, kto nad kim zapanował...
Zsunął niżej jej suknię. Uniosła się, by mógł ją cał
kiem zdjąć. Starał się, by cienie powiedziały tym na ze
wnątrz, co się dzieje. Znowu częściowo wypadł z roli.
Zdjął swej księżniczce buty.
52
Zdjął również własne.
Rozwiązał pasek.
Szmer na zewnątrz przeszedł w wicher.
Księżniczka uśmiechała się do niego. Odwiązała
plecioną wstążkę z włosów i odłożyła na bok.
On zrobił to samo z szarfą.
Znowu mogli wrócić do bajki. Teraz w pełni mog
li się zmienić w królewicza i księżniczkę. Żadne wię
zi z przeszłości nie zdołają ich wyrwać z ról.
Potem rozpiął halkę i zdjął ją razem z majtkami
ukochanej.
Jej ciało wygięło się, kiedy przeciągał bieliznę przez
biodra. Jęk zagłuszył muzykę.
Księżniczka przesunęła językiem po wargach.
Siedział w kucki i przyglądał się jej. Poznawał jej
ciało oczyma.
Miała trochę zbyt szczupłe biodra, gdyby miał ją
porównywać z ideałem ponętnej kobiety. Zbyt wą
skie również, by rodzić dzieci, pomyślał.
Przez moment mignął mu w pamięci maleńki grób
daleko stąd...
Zamknął oczy. Nie podoła temu. Ona jest ukocha
ną Grigorija, urodziła mu dziecko. Miała jeszcze jed
no w Archangielsku.
Miała też męża.
Nie, nie zrobi tego.
Kiedy na powrót otworzył oczy, wyciągnęła do nie
go rękę. Chwycił tę dłoń i znalazł się blisko Antonii.
Zamierzał jej powiedzieć, że nie chce dalej grać.
Nie może. Woli ponieść śmierć.
Miękkie palce zamknęły mu oczy, a cichy głos
szepnął tuż przy uchu:
- Jesteś królewiczem. Wszystko ci wolno. Przyby
łeś z obcego kraju. Jesteś przystojny. Masz ramiona,
których przyjemnie jest dotykać. Smakujesz jak męż
czyzna. Pachniesz tak, że łaskocze mnie w nosie.
Twoje ręce budzą we mnie tęsknoty. Czy jestem dla
ciebie księżniczką? Czy może pasterką? Powiedz, że
jestem dla ciebie kimkolwiek. Jesteś królewiczem.
Masz do wszystkiego prawo...
Złapała wargami koniuszek jego ucha, jej język
wśliznął się ostrożnie do środka.
Poczuł, jak krew mu zawrzała. Pulsowało w skro
niach. Przez ciało przeszła fala gorąca. Poczuł ogarniają
ce go pożądanie. Ona już o tym wiedziała, dotknęła go.
Księżniczka?
Pasterka?
Pozostawiła mu wybór między niewinną księżnicz
ką, której nie wolno mu tknąć, a ubogą wieśniaczką,
która musiała się podporządkować jego woli.
Nie chciał żadnej z nich.
- Bądź kobietą - mruknął, nie otwierając oczu. Nie
chciał widzieć. - Bądź dla mnie tylko kobietą...
Zacisnęła ręce na jego plecach. Uwolnił jedną
z nich. Sam rozpiął spodnie i wsunął w nie jej dłoń.
Ogień mu przemknął przez wargi w słowach, któ
rych nie ma w żadnym języku.
Nie słyszał muzyki.
Nie słyszał żadnych głosów.
Wszystko wokół zabarwiło się na żółtoczerwono,
jakby znajdowali się w samym środku zachodu słońca.
Nawet skóra Antonii nabrała odcienia od pochodni na
zewnątrz - i nie miał przed sobą ani księżniczki, ani pa
sterki, lecz kobietę.
54
Wiedział, że nie może być dłużej królewiczem, a je
dynie mężczyzną. Myślał, że to rozumiała.
Wziął ją za rękę i ucałował palce, które dały mu ty
le przyjemności. Wstał i zdjął spodnie. Stanął przed
nią - był dla niej mężczyzną.
Szmer na zewnątrz nie spotęgował się - w tłumie
nie było wielu kobiet. Padły jakieś uwagi, nie przejął
się tym.
Obserwowali każdy jego ruch.
Ta świadomość w niczym mu nie przeszkadzała.
W tym momencie byli kochankami.
- Jesteś bardzo przystojny - odezwała się. Jej usta
uśmiechały się. Ułożyły się do pocałunku.
- Myślę, że jestem gotów - powiedział i położył się.
Oczy Antonii śmiały się.
- Ja chyba też - odparła z powagą. - Od wieków
nie czułam pożądania.
Rozdzielił jej uda, gładził je po wewnętrznej, mięk
kiej stronie od kolan w górę.
Uniosła się ku niemu.
Następnie położył jej rękę na brzuchu, potem dru
gą. Trzymał przez chwilę w bezruchu, po czym jed
ną dłoń przesunął niżej. Poczuł wilgoć i ciepło. Otwo
rzyła się dla niego.
Uniósł nieco ciało i wszedł w nią. Został w niej.
Był dla niej mężczyzną.
Ona była dla niego kobietą.
Potem opuszczono namiot nad ich głowami.
4
Musieli spojrzeć sobie w oczy, zanim zdążyli poczuć
wstyd. Śmiali się, usiłując wyplątać się z płótna namio
tu. Z trudem włożyli ubranie. Musieli się śpieszyć.
Wiele rąk próbowało ściągnąć z nich materiał, wie
le par oczu czekało, żeby coś zobaczyć.
Antonia związywała wstążką włosy, kiedy tłum
wreszcie ściągnął z nich płótno. Wylądowało na jed
nej z pochodni i zapaliło się. Wśród śmiechów
i okrzyków zmieniło się w ognisko. Najbardziej roz
ochoceni dorzucali żerdzie.
Ich śmiech brzmiał ochryple.
Anastas wciągnął koszulę przez głowę. Mrugnął do
Antonii porozumiewawczo. Czuła, że jej policzki na
dal płoną. Zauważyła, że niektóre guziki trafiły do
niewłaściwej dziurki. Poprawiła je - używała rąk ja
ko tarczy.
Oczy gapiów wyrażały zachłanność, rozbierały ją.
To nieludzki obyczaj, pomyślała. Ile trzeba, by znik
nął na zawsze?
Czuła się jak rzecz.
Ale tłum był zadowolony.
Anastas podał jej ramię i pomógł wstać. Podtrzy
mywał ją, kiedy zakładała buty.
Rozległ się przeciągły gwizd, gdy ukazała kawałek
łydki. Poczuła skurcz w żołądku.
56
Nie podobała jej się ta zabawa!
Antonia odniosła wrażenie, że wiele straciła w oczach
tych ludzi. Nie tak powinni ją zapamiętać, była kimś
więcej niż tylko cieniem, który dostarczył im rozrywki.
Ale kiedy spojrzała dokoła, widziała tylko na wpół
otwarte usta i rozbawione oczy.
Nie będą pamiętali Antonii ani jako człowieka, ani
jako kobiety. Nie będą pamiętali, kim była.
Zachowają w pamięci tylko ciało.
To przygnębiające.
Anastas podał jej dłoń. Antonia zastanawiała się,
czy mężczyźni czują podobnie. Znała ich tylu, miała
też wielu, ale nigdy nie przyszło jej do głowy, by o to
spytać.
Nigdy też nie została tak upokorzona jak teraz.
Oni zapewne jej nie zapamiętają, ale ona zapamię
ta ich twarze. Zapamięta ich spojrzenia i z trudem tłu
mione westchnienia, wiele mówiące ukradkowe ru
chy ręki.
Zapamięta.
Młodych nie zatrzymywano dłużej, mogli iść, do
kąd zechcą. Oni też nie chcieli z nikim rozmawiać.
Antonia zobaczyła komendanta ze swą ruchliwą żo
ną, która wyglądała na miłą. Był czerwony na twarzy.
Wydawało się, że ma kłopoty z oddychaniem.
Antonia cofnęła wzrok. Nie chciała napotkać ni
czyjego spojrzenia.
Pociągnęła za sobą Anastasa. Zobaczyła, że złapał
drewnianą miskę z jedzeniem i butelkę, którą wcisnął
pod pachę. Zamienił słowo z tym i owym. W jego gło
sie brzmiał śmiech i ta przeklęta pewność siebie. Ja
kim cudem ją zachował?
Ona najchętniej zapadłaby się pod ziemię. A on
z nimi dowcipkował.
To niemożliwe, by mężczyźni i kobiety tak się od
siebie różnili! Myślała, że całkiem dobrze rozumie
mężczyzn. Miała wśród nich wielu przyjaciół. Ana-
stas był również jednym z nich.
Jak może się śmiać w takiej chwili?
Plac pozostał w tyle, ale nie wyglądało na to, by we
soły nastrój przygasał. Zabawa mogła się teraz zacząć
na dobre. Goście nie byli zależni od pary młodej.
Właściwie to nie ich goście.
Antonia odczuła ulgę, gdy już ucichły śmiechy
i śpiewy oraz muzyka.
Nigdy już nie zniesie dźwięku instrumentów stru
nowych, nie po czymś takim!
Wypuściła dłoń Anastasa dopiero, gdy przekręciła
klucz w drzwiach do domu, który nigdy nie należał
do nich, ale który w tej chwili stał się ich azylem.
Anastas może to nazwać ucieczką, nie będzie próbo
wała zaprzeczyć. Bo tak rzeczywiście było.
Nie chciała tam wracać.
Nie chciała już nigdy patrzeć komukolwiek z tych
ludzi w oczy. Zamierza zostać tutaj, za zamkniętymi
drzwiami, aż do chwili, gdy trzeba będzie wsiadać do
wozu.
Pragnęła znaleźć się jak najdalej stąd.
Anastas zasunął drzwi jedną nogą. Odstawił miskę
z jedzeniem i butelkę. Wyjął klucz z bezwładnej ręki
Antonii i zamknął nim drzwi.
Stanął odwrócony do nich plecami. Opuścił ręce,
dłonie oparł o drzwi. Wzrokiem szukał wzroku przy
jaciółki.
58
Antonia zapaliła lampę i w pokoju zrobiło się jaśniej.
Nie potrafiła spojrzeć Anastasowi w oczy. Chciała się
schować również przed nim. Odnosiła wrażenie, że i je
mu wydaje się niewiele warta. Myśl była tak bolesna,
że za wszelką cenę starała się od niej uwolnić.
- Teraz rozumiem, dlaczego tak wielu zwleka ze
ślubem - odezwał się Anastas.
Antonia rzuciła mu krótkie spojrzenie. W jego głę
bokich brązowych oczach nie znalazła potępienia.
Nie patrzył na nią z góry. Nie odczytała też natar
czywego pożądania, które zauważyła u wielu męż
czyzn stłoczonych wokół namiotu.
Była tu bezpieczna.
Mimo obecności Anastasa.
- Jak się czujesz? - spytał.
Ilu mężczyzn zadałoby to pytanie? Ilu martwiłoby
się o nią?
Przypomniała sobie, co mówili.
„Czy byłem dobry?"
„Czy spotkałaś kiedyś kogoś takiego jak ja?"
„Jestem najlepszy z tych, których miałaś, prawda?"
„Widać po mnie, że mam większe doświadczenie
niż inni, prawda?"
Tak, Antonia pamiętała ich pytania.
Sprawiali, że czuła pustkę. Pozbawili ją wielu naiw
nych wyobrażeń na temat mężczyzn i ich troskliwości.
- Myślę, że powinnam się teraz napić wódki - po
wiedziała. - Wypędzę cię stąd, jeżeli okaże się, że
przyniosłeś wodę!
Przez chwilę mocowała się z korkiem. Pociągnęła
nosem nad otworem i doszła do wniosku, że w środ
ku w każdym razie jest alkohol.
- W wiadrach do pojenia koni mają tylko wodę -
rzekł Anastas z krzywym, lecz nieśmiałym uśmiechem.
Podszedł do Antonii i przytrzymał jej butelkę. To
nie było potrzebne, ale mile. Napił się po niej.
Pogładził ją szybko po policzku.
Antonia wzięła z półmiska kawałek mięsa. Było
zbyt mocno przypieczone z zewnątrz i czerwone
w środku, a poza tym zimne. Ale smaczne.
Osunęła się na jedno z krzeseł. Anastas przystawił
drugie całkiem blisko. Usiadł tak, że mogli na siebie
patrzeć, ale starał się zachować dystans. Mimo to do
tknął jej kolanami. Ten przelotny dotyk zawstydził
oboje.
Antonia jadła. Nie przejmowała się tym, że chło
pak zobaczy, jak potrafi być łakoma. Nagle chciała
pokazać mu się od najgorszej strony. Chciała wydo
być wszystkie swoje wady, specjalnie mlaskała, cho
ciaż zwykle tego nie robiła.
Anastas uśmiechnął się.
Nalał do szklanek. Jego szklanka była nadtłuczo-
na, ale to nie miało znaczenia. Nie należał do tych,
którzy gromadzili przedmioty dla nich samych.
Antonia mogłaby patrzeć bez końca na piękną
rzecz, ale nie musiała koniecznie posiąść jej na włas
ność.
Anastas nie lubił przywiązywać się do rzeczy, ucie
kał od nich. Jego życie było ciągłą ucieczką. Uciecz
ką od korzeni, od wszystkiego, co mu przypominało
jego pochodzenie. Być może nigdy nie przestanie
uciekać.
Nalał oszczędnie. Antonia pomyślała, że zachowu
je się jak skąpiec.
- To mocny trunek, Toniu - wyjaśnił. Zatrzymał
obie szklanki. - Powinniśmy porozmawiać, zanim się
upijemy. Nie możemy przymknąć oczu i udawać, że
nic się nie stało.
- Nie - przyznała Antonia. Jak dotąd całkiem nie
źle udawało jej się nie wracać do tego, co przed chwi
lą zaszło.
Poczekał, aż pogryzie mięso. Wytarła usta ręka
wem ślubnej sukni. Sama pomyślała, że to obrzydli
we. Anastas jednak nie wydawał się zgorszony.
Podał jej szklankę.
Oboje uważali, żeby nie dotknąć się nawzajem pal
cami.
Antonia ledwie umoczyła usta. Zdawała sobie spra
wę, że to mocny alkohol. Już po pierwszych łykach
czuła zawroty głowy.
Anastas pochylił się do przodu, oparł łokcie na ko
lanach. Trzymał szklankę w obu dłoniach. Kołysał
nią z boku na bok, przyglądał się, jak tańczy w niej
światło.
Uśmiechał się.
Nieznacznie i dziwnie. Zniewalająco. Nikt by nie
potrafił naśladować tego uśmiechu.
Nagle Antonii przebiegło przez głowę, że każdy
uśmiecha się na swój własny, niepowtarzalny sposób.
Nie znała dwóch osób, które uśmiechałyby się tak sa
mo. Nic nie da się dokładnie powtórzyć!
- Dziękuję - odezwał się Anastas.
Antonia popatrzyła na niego zdumiona znad poły
skującego napoju. Musiała mu się przyjrzeć, przeko
nać, czy się nie przesłyszała.
Lecz Anastas powtórzył:
- Dziękuję!
Antonia potrząsnęła głową i roześmiała się.
- Sprawiłaś, że stało się to możliwe - rzekł cicho,
przesuwając palcami po szklance. - Ułożyłaś bajkę,
do której można się było uciec, wymyśliłaś królewi
cza i księżniczkę, którzy przeistoczyli się w prawdzi
we postaci. Bajka stała się rzeczywistością, sam bym
na to nie wpadł... - Wypił. Nie spieszył się. - Bez baj
ki nic by się nam nie udało. Wiesz o tym, prawda?
Antonia przytaknęła.
Na długo zapadła cisza. Oboje opróżnili szklanki.
Czuli rozchodzące się ciepło, które tak szybko znik
nęło, pozostawiając po sobie niepokój. Czuli, jak po
wietrze między nimi gęstnieje.
W pokoju było zimno.
Anastas wstał. Dołożył torfu i drewna. Rozpalił.
Czekał przed ogniem, wpatrywał się w płomienie, za
topił w nich wzrok.
Antonia zastanowiła się, o czym myśli. Ale to jego
myśli, nie powinna starać się do nich przeniknąć, nie
miała do tego prawa.
Ta noc nie dała jej tego prawa.
Ogień przypominał pochodnie. Antonia nie musia
ła zamykać oczu, by ujrzeć światło w namiocie
z prześwitującego materiału.
Jej zmysły pozostały otwarte, wspomnienia wyraźne.
Zdawała sobie sprawę, że trzeba powiedzieć coś
więcej. Jednak to wymagało odwagi. Niedopowiedze
nia mogą utworzyć przepaść, która rozdzieli ją z Ana-
stasem. Po tym wszystkim, przez co razem przeszli,
nie chciała do tego dopuścić, nie chciała stracić jego
przyjaźni.
Za bardzo ją ceniła.
Chciała i później móc spojrzeć mu w oczy.
Powinni zdobyć się na szczerość, nawet jeśli to wy
magało odwagi. Odkrywanie się przed przyjacielem
nie powinno rodzić obaw. Przyjaciel zrozumie.
- Wyszliśmy z ról, Anastas - powiedziała cicho.
Dopiero teraz odwrócił się od ognia. Ponownie
usiadł. Nie wziął do ręki szklanki, złożył tylko dło
nie na kolanach.
Antonia nadal czuła dotyk tych dłoni na swojej
skórze. Sądziła, że i on dokładnie wszystko pamięta.
Teraz już go znała, wiedziała, jak to jest czuć jego cia
ło przy swoim, poznała jego zapach i smak. Wiedzia
ła o nim prawie wszystko. Poznała go o wiele lepiej,
niż zwykle znają się przyjaciele.
Potrafiła rozmawiać z Wasilijem. Sypiali ze sobą
kilka razy. Wykorzystywali siebie nawzajem i otwar
cie to przyznawali. Mimo to wiele ich łączyło.
Nie chciała, by tak się stało z nią i Anastasem.
Wasilij był zupełnie inny. Trudno między nim
a Anastasem doszukać się podobieństwa.
- To nie księżniczka oddala się królewiczowi - do
rzuciła, nie spuszczając z niego wzroku.
Anastas potrząsnął głową. Nie starał się unikać jej
spojrzenia. Był spokojny.
- Mam nadzieję, że to niczego nie zmienia między
Antonią i Anastasem - odparł. - Mężczyzna pożądał
kobiety. Adam dostał swą Ewę - uśmiechnął się. -
Czy to zabrzmiało jak drwina? - pokręcił głową. - Po
okresie spędzonym wśród ludu Konda stałem się
przeczulony, bo jedno niewłaściwe słowo mogło zo
stać potraktowane przez nich jak drwina. - Popatrzył
długo na Antonię. - Nie bardzo wiem, jak to powie
dzieć - zaczął z wahaniem. - Nagle zacząłem się bać,
by cię nie zranić, by nie nastąpić ci na odcisk...
- Nie bój się - uspokoiła go Antonia. - Moje pal
ce wiele zniosą, zresztą zasłużyłam na to. Dawno nie
podeptałam tylu palców, co ostatniego wieczoru!
Potrafili się razem śmiać. Coś między nimi pękło,
znowu mogło być jak dawniej.
- Nie chciałbym, żebyś się mnie obawiała po tym,
co zaszło - rzekł Anastas. - Nie chciałbym, żebyś
drżała ze strachu, gdy tylko cię obejmę. Nie chciał
bym się bać takich gestów. Przedtem nie cofałem się
przed nimi. Całowałem cię w policzek i oboje śmia
liśmy się z tego. Byliśmy przyjaciółmi, Toniu! Nie
chciałbym, żeby to się skończyło. Chciałbym, żebyś
zrozumiała, że już więcej nie dopuszczę do takiej sy
tuacji, że nie będę próbował zaspokoić pożądania...
Antonia odnosiła wrażenie, że jej głowa jest bar
dzo lekka, jakby unosiła się gdzieś nad ramionami.
Musiała się roześmiać. To straszne, ale nie mogła się
powstrzymać.
Anastas popatrzył na nią nieco zdumiony, ale po
chwili i on się roześmiał.
Rozładowali śmiechem całe napięcie.
- Możesz mnie pocałować, kiedy tylko chcesz -
rzekła Antonia z powagą. - O ile uczynisz to przy
zwoicie!
Uśmiechnął się.
- Będziesz o tym pamiętać? - spytał.
Antonia potrząsnęła głową. Na jej twarzy malowa
ło się niezadowolenie.
- Tylko nie pytaj mnie, czy byłeś najlepszy, Ana-
staś! Wszyscy mężczyźni chcą to wiedzieć! Nie zno
szę ich głupich pytań. Oboje wiemy, jak było. A ty
będziesz pamiętał?
Skinął z uśmiechem.
- Myślisz, że tak bardzo różnię się od ciebie?
Uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Tuż przed całym przedstawieniem miałem ocho
tę się poddać - roześmiał się. - Jak myślisz, co by się
stało, gdybym zawiódł?
Antonia również się roześmiała.
- Pewnie aż do tej pory byśmy tam tkwili - powie
działa poważnie i znowu wybuchnęła śmiechem.
Dobrze było móc obrócić to w żart. Znaleźć się
jakby poza namiotem i obserwować własne cienie.
Wiedzieć, co zaszło, i próbować sobie wyobrazić, jak
odbierali to inni.
- Myślisz, że przygotowali noże?
Antonia parsknęła śmiechem.
- W każdym razie klacz jest nasza - rzekła rozba
wiona. - Caryca. Raija ją polubi. Będzie zadowolona,
że tak pięknego konia nazwano jej imieniem.
Anastas uniósł brew.
- W wąskich uliczkach Archangielska nazywają
Raiję Carycą - wyjaśniła Antonia. - Znaczy dla tych
biedaków więcej niż którakolwiek z caryc w naszym
kraju. Powinieneś ją poznać, Anastas!
Ujrzał w wyobraźni najbliższą przyjaciółkę Anto
nii, tak mu się w każdym razie wydawało. Nie było
to wcale proste, minęło tyle lat. Pozostały tylko za
mglone obrazy.
Zapamiętał jednak twarz Wasilija.
- Tak myślisz? - spytał. - Czy to nie do niej męż-
czyżni mają taką słabość? Jako żonaty powinienem
się jej strzec!
Chciał zażartować, ale nieopatrznie przypomniał
Antonii o czymś, o czym prawie zapomniała. Ukry
ła w rękach twarz.
Ślub nie odbył się co prawda według obowiązujących
reguł, ale mimo to obawiała się, że małżeństwo jest waż
ne. Komendant jest skrupulatnym człowiekiem.
Śmiała się, kiedy opowiadał, że caryca darzy go
względami. Nadal ją to bawiło. Nie dała się przekonać,
że wpadł w oko Elżbiecie Piotrownie, ale niewątpliwie
posiadał wpływowych znajomych. Dzięki odpowied
nim kontaktom mógł się postarać, żeby papiery, które
przed nią położył, trafiły, gdzie trzeba.
Antonia mogła spalić poprzednie.
I pogodzić się z tym, że została żoną Anastasa.
- Zapomniałam o tym - powiedziała.
- Świstek papieru nie ma dla mnie żadnego znacze
nia - zapewnił.
Antonia usłyszała odgłos wyciąganego korka,
plusk wlewanego napoju, a potem brzęk przesuwanej
w jej stronę szklanki.
- Nie zamierzam domagać się swych małżeńskich
praw - zapewnił.- Nie uważam się za twojego męża,
Antoniu.
Uniosła twarz.
- Jesteś nim - odparła zmartwiona. - Ty i ja może
my sobie myśleć, co nam się podoba, ale te przeklę
te dokumenty dotrą do gubernatora w Archangiel-
sku, a on już zadba, by trafiły do Olega.
- Czy to coś zmieni? - spytał Anastas.
Antonia odebrała jego słowa jak cios.
- Uciekłaś od męża. Sama przyznajesz, że nie wy
obrażasz sobie życia razem z nim. Nasz ślub stano
wi jakieś rozwiązanie, jakieś wyjście. Uwolniłaś się
od Olega i on nic nie może teraz zrobić. Chyba że
gotów jest cię zabić, ale niewielu się na to zdobywa.
Otrzymaliście rozwód. Oboje wiemy, że dla mnie te
dokumenty są bez znaczenia. Słowa, które w nich
widnieją, mają dla mnie taką wartość jak atrament,
którym je skreślono. Pieczęci to tylko obrazki, a pod
pisy to nic nie znaczące bazgroły. Ale tobie te doku
menty mogą zapewnić poczucie bezpieczeństwa, To-
niu. Daję ci absolutną wolność wyboru. I nigdy nie
zapragnę ożenić się ponownie.
Jego słowa zapadły w nią.
Ważkie słowa i niebezpiecznie kuszące. Możli
wość, której sama nie śmiała nawet musnąć myślami.
Musiała najpierw usłyszeć o niej od Anastasa, zanim
odważyła się nad nią zastanowić.
Wzięła szklankę, chciała czymś zająć ręce. Zaschło
jej w ustach, ale wahała się, czy powinna jeszcze pić.
Ciało wydawało się leniwe, ruchy niezbyt pewne.
- Nie wiem - rzekła wreszcie drżącym głosem.
- Pomyśl o tym - zaproponował Anastas. - Nie
musisz podejmować decyzji dziś w nocy ani jutro. Do
Archangielska jeszcze daleka droga, maleńka. Wiele
razy możesz się zastanawiać. Wiele razy możesz się
rozmyślić. Ja nie decydowałbym się od razu, gdybym
był tobą. Długo bym to rozważał. To twoje życie.
I będzie tylko twoje.
Niewielu dawało jej takie prezenty.
Antonia próbowała przywołać twarz Olega. Nie
udało jej się i trochę ją to zabolało.
Nie starała się przywołać obrazu Olgi.
Wiedziała, że dziecko się zmieniło. Nie miała pew
ności, czy uda jej się rozpoznać własną córkę, ale bar
dzo chciała ją zobaczyć.
Tego jednego była pewna.
- Nie wiem - powtórzyła.
Ból tkwił w niej jak zadra. Nie chciała, żeby życie
stało się jedynie bólem.
Opróżniła szklankę. Zrzuciła buty. Siedząc boso,
czuła, jak wypełnia ją ciepło bijące od pieca. A może
ciepło płynące z alkoholu?
Było jej wszystko jedno.
- Nalej mi! - poprosiła.
Anastas uniósł proste brwi i spojrzał na nią pyta
jąco ciemnymi oczami.
- Na pewno zostanie jeszcze dosyć dla ciebie - do
dała. - Czułam, że butelka była pełna. Wiem, co ro
bię, przyjacielu, jestem od ciebie starsza. Mogę wle
wać w siebie i wlewać w całkiem niekobiecy sposób!
Wiem, że przewidziałeś to, i dlatego przyniosłeś al
kohol! Powinnam się upić. A ty mi obiecasz, że za
niesiesz mnie do łóżka.
Napełnił jej szklankę.
- A jeśli cię wykorzystam? - spytał, przybierając
groźną minę.
- Sam będziesz na to zbyt pijany - odcięła się nie-
speszona. - Tylko postaraj się mnie nie upuścić!
Uśmiechnął się. Pokręcił głową. Ależ ta Antonia
jest niepoprawna!
- Wiesz, że kiedyś cię nie lubiłem?
Antonia spojrzała na niego zaczepnie.
- Domyślałam się tego. Skłamałbyś, gdybyś powie-
dział, że było inaczej. Nie interesowały cię kobiety ta
kie jak ja, co? Nie rozumiałeś też wtedy Grigorija.
Anastas potrząsnął głową.
- Cóż... - rzekł po długiej przerwie. - Grigorija być
może rozumiałem. Wiele razy słyszałem, jak o tobie
mówił, jak cię wychwalał. Miałem pojęcie, ile dla nie
go znaczysz. Stawiał cię ponad wszystko. - Zaczerp
nął powietrza. - Nie rozumiałem, jak tego dokonałaś.
Nie rozumiałem też, jak mogłaś porzucić tak wiele
dla niego, dla niewidomego mężczyzny, dla mężczy
zny, który został wyjęty spod prawa i który nie mógł
ci niczego zaofiarować. Nie sprawiałaś wrażenia tego
rodzaju kobiety. A jednak to zrobiłaś. Nie rozumia
łem tego, przez cały czas zastanawiałem się, co zamie
rzasz dzięki temu zyskać...
- ...i byłeś zazdrosny - dodała cierpko Antonia. W ta
kiej chwili wiele mogli sobie powiedzieć. - Zajęłam
twoje miejsce. To ty byłeś zawsze prawą ręką Grigori
ja, to od ciebie był zależny. I wtedy pojawiłam się ja,
kobieta, i wykradłam twoją pozycję. Czy myślisz, że
tego nie rozumiałam, Anastas? Przez długi, długi czas
nie darzyłeś mnie sympatią. Musiałam udowodnić, że
naprawdę zależy mi na Grigoriju. Niekiedy mówił, że
bardziej boję się rozczarować ciebie niż jego.
Anastas pozostawił słowa Antonii bez odpowiedzi.
Nie przypuszczał, że tak wyraźnie dał po sobie to po
znać. Ale wtedy był chłopcem.
To miało miejsce dawno temu.
- Teraz jednak bardzo cię lubię - rzekł. - Zawsze
będę cię lubił. Chciałbym, żebyś o tym wiedziała.
Stuknęła szklanką o jego szklankę, wypiła i zaraz
ponownie nalała sobie prawie po brzegi.
Potem na własnych nogach poszła do łóżka.
- Nie będziesz musiał mnie nosić - powiedziała. -
Ja także cię lubię, Anastas, ale nigdy więcej nie bę
dziesz dla mnie królewiczem lub Adamem.
Wypiła swoją wódkę. Odstawiła szklankę na pod
łogę i zasnęła.
Anastas siedział i przyglądał się jej, aż lampa cał
kiem się wypaliła. Widział wszystkie twarze Antonii.
Antonetty. Księżniczki. Ewy. Antonii.
Starał się wbić sobie do głowy, że dla niego jest An
tonią, tylko Tonią, tylko przyjacielem.
Wkrótce i on zasnął.
Na zewnątrz ciągle trwała zabawa.
5
Kiedy Antonia się obudziła, na placu ciągle kręcili
się ludzie. Wszystko wskazywało na to, że to raczej
wczesny wieczór niż ranek.
Anastasa nie było ani obok, ani w izbie, w której
zwykle sypiał.
Antonia znalazła wodę i umyła się. Szklanki, z któ
rych wczoraj pili, stały czyste w kuchni, a więc żył.
Woda była zimna, ale to nic - najważniejsze, że po
mogła się umyć i rozbudzić. Jednak Antonia nadał
czuła się na wpół żywa.
Zostawiła sukienkę na podłodze, tak jak wszystko,
co miała na sobie poprzedniego dnia. Kopnęła leżące
ubranie. Wiedziała, że nigdy nie będzie w stanie go
nosić. Kiedy włożyła wytartą i wyblakłą codzienną
spódnicę w kolorze niebieskim i bluzkę barwy zimo
wego nieba, podniosła swą najlepszą sukienkę i wcis
nęła ją do pieca.
Upłynęło trochę czasu, zanim materiał się zapalił,
ale kiedy ogień poczuł jego smak, pochłonął go łap
czywie.
Antonia siedziała przed piecem, i patrzyła, jak pło
nie jej ślubna suknia.
Skrzywiła się. Znalazła zeschnięty chleb i zjadła go,
popijając wodą. Nie miała ochoty na nic więcej.
Gdzie jest Anastas?
Mimo wszystko muszą się trzymać razem. Doszli
przecież do pewnego rodzaju porozumienia i rozma
wiali ze sobą jak dawniej, wyjaśnili wszystko.
To, co się stało, mieli już za sobą.
Nie ma sensu tego roztrząsać.
Antonii nie mieściło się w głowie, że Anastas wy
szedł, żeby przyłączyć się do zabawy, która jeszcze się
nie skończyła. Ludzie nadal tańczyli, pili, śmiali się.
Jeśli o nią chodzi, mogą się bawić ile chcą, ale ona
i Anastas wyruszają nazajutrz w długą drogę.
Bała się.
Czekanie dłużyło się, nic nie mogła na to poradzić,
że bała się o Anastasa. Ogarnął ją niepokój. Anastas
pewnie nie pomyślał, że ona wcześniej się obudzi, choć
to żadne usprawiedliwienie. Dlaczego ją zostawił?
Zresztą nie muszą się przed sobą opowiadać, do
kąd idą, nic nie są sobie winni.
Antonia znalazła swój nieduży nóż, na tyle mały,
że mogła go ukryć w dłoni. Anastas go kiedyś dla niej
zdobył i wręczył w jednej z niewielu chwil, gdy sta
rał się zachować powagę. W Jekaterynburgu spotkali
rzemieślnika wyrabiającego noże i Anastas poprosił
go, by wykonał właśnie taki dla Antonii. Rzemieślnik
wykorzystał jako miarę zamkniętą dłoń Toni.
N ó ż miał skórzaną pochewkę, która mieściła się
w kieszeni spódnicy, i był na tyle lekki, że nie wycią
gał materiału.
Antonia włożyła wysokie buty, zarzuciła szal na
ramiona i wyszła.
Było zimniej niż poprzedniej nocy. Dopiero zaczy
nał się wieczór, ale powietrze było ostre. Na placu
pozostali tylko najbardziej wytrwali, ale i oni mieli
już sińce pod oczami i zapadnięte policzki z zaro
stem, który świadczył, że mężczyźni już jakiś czas
przebywają poza domem.
Antonia starała się trzymać skraju placu i prze
mknąć niezauważona, jednak na próżno.
Nie należała do tych osób, które mogły zlać się
z cieniem i pozostać niewidoczne. A tym bardziej dla
tak wygłodniałych oczu. Na placu zostali już prawie
sami mężczyźni. Nieliczne kobiety, które wytrwale
im towarzyszyły, nie były ich żonami, nie posiadały
domów i dzieci, którymi musiały się zająć.
- Hej, jest z nami panna młoda! - zawołał któryś.
Antonię złapały jakieś ręce i wciągnęły między sie
dzących przy ogniskach. Trzymały ją z przodu ni
czym tarczę.
Antonię ogarnęła rozpacz. Nie zdobyła się nawet
na to, by się uwolnić.
- Czyżby znudził ci się już pan młody? - wołali.
Musiała coś odpowiedzieć. Spojrzała surowo na
mężczyznę, który ją trzymał, i trochę rozluźnił uchwyt.
- Szukam go - odparła po prostu. - Być może to
on się mną znudził? - Wzruszyła ramionami i wyrzu
ciła w bok ręce.
W tłumie rozległ się śmiech.
Zrobiono dla niej miejsce.
Antonia zorientowała się, że nie ma wyboru, sta
rała się więc zachowywać bardzo czujnie w tej hałaś
liwej grupie różnego rodzaju mężczyzn - żołnierzy,
kupców, handlarzy końmi i innych, których zajęcia
się nie domyślała.
- Zawsze zgłosimy się na ochotnika, gdy tylko za
pragniesz mężczyzny - uśmiechnął się jeden z siedzą-
cych najbliżej. Uśmiech bezzębnych ust nie był ani tro
chę pociągający, ale Antonia również się uśmiechnęła.
Pomyślała, że sytuacja przypomina trochę chwile,
kiedy razem z handlarzami oglądała zwierzęta. Potra
fiła przecież rozmawiać z mężczyznami, znała ich ję
zyk i nie unikała dosadnego tonu. Przez wiele lat do
brze sobie radziła. Kupowała konie i w męskim towa
rzystwie darzono ją szacunkiem. Nikt na jarmarkach
nie unosił brwi, kiedy wystawiała konia na sprzedaż,
nikt nie odwracał się zaskoczony, kiedy klęła równie
soczyście jak mężczyźni lub zębami wyciągała korek
z butelki wódki.
Sypała wulgarnymi żartami, które w jej ustach
brzmiały jeszcze dosadniej, ponieważ była kobietą.
Antonia nie bała się przebywać wśród mężczyzn.
Uważała, że im dorównuje, nie sądziła, by któryś
mógł ją źle zrozumieć.
- Nie widzieliśmy twojego męża - zapewnił ktoś
z grupy.
- Zresztą i tak nie zwrócilibyśmy na niego uwagi -
dodał szczerze inny. - Mamy oko tylko na kobiety,
ale jest ich zbyt mało!
- Na zdrowie! - krzyknął ktoś z tłumu i podniósł
do góry butelkę, w której niewiele już zostało.
Antonia pomyślała, że to nie powód do zmartwie
nia, bo człowiek ledwie się trzymał na nogach. Nawet
gdyby wlał w siebie jeszcze parę łyków, nie zauważył
by różnicy, może prędzej by zasnął, ale nic poza tym.
- Wspaniałe daliście przedstawienie! - przyznał je
den z bardziej trzeźwych i przecisnął się do przodu,
żeby usiąść obok Antonii. Wyglądało na to, że miej
sca po jej obu stronach mają ogromne wzięcie, a i za
nią ustawiła się kolejka, stojący w niej ścisnęli się bar
dziej niż śledzie w beczce.
- Nigdy nie widzieliśmy, żeby ktoś w tak niezwy
kły sposób wypełnił małżeński obowiązek - zgodził
się z nim ktoś inny.
Antonia uśmiechnęła się, ale narastał w niej niepo
kój. Wokół niej zrobiło się ciasno i gorąco, mimo że
powietrze było chłodne.
Nie podobało jej się, że ciała obcych mężczyzn co
raz bardziej na nią napierały z boku i z tyłu. Było ich
więcej, niż mogła zliczyć.
Przed nią też nie zostało już zbyt wiele wolnego
miejsca. Czuła się niczym oko tłuszczu w samym
środku garnka kaszy.
Spociły jej się dłonie, ale nie chciała, żeby poznali,
że się boi.
- To obrzydliwy zwyczaj - rzekła tylko, wzbudza
jąc salwę śmiechu.
- Dlaczego para młoda ma zachować całą przyjem
ność dla siebie? - spytał ktoś. - My też chcemy coś
z tego mieć, no nie? Patrzenie to żaden grzech, praw
da? Nikt na tym nie traci. Zresztą nie wyglądało na
to, żeby ci to przeszkadzało. Wszyscy słyszeliśmy, na
wet ci w ostatnich rzędach. Nigdy żadna nie jęczała
tak z rozkoszy! Nigdy żadnej nie zmusiłem, by zro
biła to dla mnie. Nawet dziwki!
Jakże miała ochotę splunąć mu w twarz. Swoimi
słowami wciągał ją w błoto i sprawiało mu to przy
jemność. Im wszystkim.
Poznała to po ich twarzach, dostrzegła to samo
okrutne wyczekiwanie, które pojawiło się poprzed
niego wieczoru, zobaczyła pożądanie i strach.
Tak, bali się jej. Musieli ją upodlić, żeby nie zmu
siła ich do czołgania się.
- Być może nie byłeś w stanie sprawić kobiecie tak
silnej przyjemności - rzekła twardo i spojrzała pro
sto w oczy mężczyźnie, który przed chwilą mówił. -
Może nie miała powodu wzdychać, może nie byłeś
wystarczająco dobry!
Przyjemnie było popatrzeć na pozbawione wyrazu
twarze skupione wokół. Antonia wstała. Dostrzegła
w nich zakłopotanie, rozkoszowała się tą krótką
chwilą. Mężczyźni roześmiali się, ale niepewnie,
ostrożnie. Ktoś klepnął nieszczęśnika po ramieniu.
- Nie jesteś prawdziwym mężczyzną, stary! Za sła
by, by rozbudzić w babie żądzę!
Jeden kącik ust Antonii drgnął - miała ochotę się
roześmiać, ale przede wszystkim chciała stąd iść.
Nie przepuścili jej.
Krąg wokół niej się zacieśnił.
Podeszli bliżej, przysunęli się jeszcze bardziej. Po
czuła ich zapach, zapach potu, wódki, moczu. Zrobi
ło się jej niedobrze.
Ten, który mówił najgłośniej, podszedł całkiem
blisko. Stanął tak, że dotknął torsem jej piersi. Anto
nia cofnęła się.
Tłum odrobinę się odsunął. Mężczyzna postąpił
dalej. Tym razem stojący z tyłu nie ustąpili ani o cal.
Antonia wsunęła prawą dłoń do kieszeni spódnicy
i zacisnęła palce na nożu. Chwilę trwało, zanim wy
swobodziła ostrze z pochwy.
- Twierdzisz, że nie jestem dobrym kochankiem?
Że nie jestem prawdziwym mężczyzną? - spytał ce
dząc słowa.
Nie był stary, ledwie przekroczył trzydziestkę, ale
miał ogromny brzuch i wiotkie policzki. Poza tym
prezentował się nie najgorzej, niektórym kobietom
mógł się nawet podobać.
Jednak Antonia nie znalazła w nim nic, co kazało
by jej spojrzeć na niego dwa razy.
- Czy właśnie tak uważasz, kobieto? - dopytywał
się natarczywie. - Że nie jestem mężczyzną?
Antonia przełknęła. Nie chciała cofać swych słów,
ponieważ powiedziała to, co naprawdę myślała. Jed
nak zdawała sobie sprawę, że nie ma wyjścia. Kryty
ka pod adresem jednego z otaczających ją mężczyzn
oznaczała krytykę wszystkich. Podała w wątpliwość
męskość jednego z nich. Zrozumiała, że to najgorsze,
co mogła zrobić.
Przestraszyła się nie na żarty.
- Tylko zgadywałam - odparła. Wysunęła do przo
du brodę, nie chcąc pokazać po sobie, że ogarnął ją
strach. - Powiedziałeś coś, a ja wysnułam własne
przypuszczenia.
- Może i ja mógłbym pokusić się o jakieś wnioski -
rzekł. Położył jej rękę pod brodę i uniósł do góry.
Antonia zacisnęła dłoń na nożu, ale nie wyjęła go.
Oby tylko ten drań nie posunął się dalej.
- Mógłbym na przykład zgadnąć, że jesteś nierząd
nicą. Mógłbym pomyśleć, że nie jesteś nikim więcej
niż tylko zwykłą dziwką. Co? Co wy na to, chłopa
ki? Czy słyszeliście, żeby jakaś przyzwoita kobieta
tak się zachowywała? Czy kiedykolwiek słyszeliście,
żeby jakaś z obozowych ladacznic odczuwała w łóż
ku taką przyjemność? Przyzwoite kobiety tego nie
okazują. Bogobojne kobiety nie spełniają swych mał-
żeńskich powinności w ten sposób. Ale dziwki, mo
że one...
Antonię ogarnęła taka złość, że na policzki wystą
piły jej czerwone plamy.
Wyciągnęła nóż.
Na próżno.
Mężczyźni zauważyli błysk stali. Mieli przewagę.
Ktoś chwycił Antonię za nadgarstek żelaznym uścis
kiem, odgiął palce. Roześmiali się, gdy zobaczyli nóż.
Pozwolili, by upadł na ziemię. Śmiali się do rozpuku.
Podeszli jeszcze bliżej.
Antonia rozejrzała się bezradnie dokoła. Czy nikt
nie stanie po jej stronie?
Czy żaden jej nie pomoże?
- Tylko dziwki noszą nóż - rzekł mężczyzna stojący
przed nią i oblizał pośpiesznie usta. - Może warto spró
bować raz z dziwką - rzekł ochryple. - Dla odmiany...
Mężczyźni przełknęli ślinę.
- Pożałujesz tego! - zagroziła Antonia.
- Być może. - Roześmiał się. - Ale może nam tak
że należy się odrobina przyjemności, większej, niż
przyglądanie się cieniom. Co wy na to, chłopaki?
- Pewnie! - zawołali w odpowiedzi zachrypnięty
mi głosami, nie odrywając wzroku od Antonii.
Zerwali jej szal z ramion, nic nie pomogło, że z ca
łej siły wczepiła w niego palce. Napastników było
zbyt wielu.
Mężczyzna znajdujący się przed nią brutalnie prze
sunął dłońmi po jej bluzce.
- Czy nie tak to robił, chłopaki? Wtedy jej się po
dobało. Tak bardzo jej się podobało, że dla nas za
śpiewała. Czy i teraz zechcesz dla nas zaśpiewać?
Antonia splunęła mu w twarz.
Chwycili ją za ręce.
Mężczyzna wytarł ślinę. Przywarł ustami do jej ust
i pocałował z brutalnością, z jaką się jeszcze nie spo
tkała. Miażdżył jej usta, sprawiał ból. Pękły jej war
gi. Ugryzła go. Kopnęła.
Jęknął z bólu i odsunął się od niej, ale nie mógł
przegrać tej walki.
Musiał udowodnić swą męskość.
Błysnęło ostrze noża.
Antonia przeraziła się.
Rozcięli jej bluzkę. Chciwe łapy dotykały jej nagiej
skóry. Całowały ją łakome usta. Antonia nie mogła
się bronić rękami, nie mogła kopać. Z całej siły trzy
mano ją za ramiona i za nogi.
Podciągnięto jej spódnicę. Brutalne ręce zerwały
bieliznę, wdarły się wszędzie.
Antonia usłyszała własny krzyk.
Zobaczyła, jak mężczyzna, którego obraziła, roz
pina pasek spodni. To on miał prawo pierwszeństwa.
Krzyczała z całych sił.
Mężczyzna zakrył jej usta ręką. Antonia ugryzła go.
Jej krzyk przeszył niebo nad ich głowami, pewnie
dotarł aż do gwiazd.
Ktoś musi ją usłyszeć!
Krzyczała.
Wepchnęli jej do ust zwiniętą chustkę. Słyszała ich
grubiańskie odzywki, czuła, jak ocierają się o jej na
gie ciało, czuła ich męskość przez wełniane spodnie.
Mężczyzna przed nią był już gotowy. Uśmiechał się
prostacko.
- Nie warto ze mną zaczynać - rzekł. - Teraz ci po-
każę, dziwko! Już ja ci dam. Dam ci to, czego nie
mógł ci dać ten gładki młokos. Z kobietami nie moż
na się tak cackać. Nie powinny jęczeć z rozkoszy. Ba
by trzeba brać twardo, traktować twardym...
Roześmiał się znacząco i wskazał wzrokiem w dół.
Stłoczeni wokół zawtórowali mu ochrypłym śmie
chem.
Antonia zacisnęła uda. Walczyła, mimo że wszyst
ko wokół sprzysięgło się przeciw niej.
Siłą rozsunęli jej nogi.
Pojawiło się wiele szorstkich, ruchliwych rąk. Wiele
oczu, które chciały zobaczyć. Języki oblizywały wargi.
Antonia zacisnęła powieki i czekała na to, czemu
nie mogła przeszkodzić.
Wyszłam tylko po to, żeby poszukać Anastasa, po
myślała. To nie dzieje się naprawdę, jeszcze się na do
bre nie przebudziłam. Nadal śnię. To sen...
Obmacywali ją i śmiali się. Czuła, jakby rozrywa
li ją na kawałki.
Nie mogą jej tego robić, nie mają prawa! To, że jest
ich więcej i że są mężczyznami, nie daje im żadnego
prawa!
Antonia otworzyła szeroko oczy i krzyknęła mimo
knebla. Krzyczała, ale z jej ust nie wydobył się żaden
dźwięk.
- Co, do diabła, się tu dzieje?!
Antonia czuła, że zemdleje, ale starała się zacho
wać przytomność. Chciała słyszeć wyjaśnienia
oprawców i dodać swoje. Walczyła z falami zawro
tów głowy.
Udało jej się je przezwyciężyć.
Widziała, jak komendant przedziera się przez
tłum. Widziała, jak mężczyzna przed nią w najwięk
szym pośpiechu poprawia spodnie.
Inni próbowali opuścić i wygładzić jej spódnicę,
ale im się nie udało, bo zbyt wiele rąk rzuciło się na
raz, by zrobić to samo, a tak naprawdę, by jeszcze raz
skorzystać z okazji i dotknąć nagiej skóry.
Komendant zdążył zobaczyć.
Nie umknęło to też uwagi mężczyzny idącemu za
nim.
Antonia ujrzała jego ciemną czuprynę ponad ra
mieniem komendanta. Zauważyła, że jego twarz po
ciemniała.
- Kto, do diabła, wpadł na ten pomysł? - wrzasnął
Anastas. Doskoczyl do pierwszego, jaki mu się nawi
nął, chwycił go za kołnierz i podciągnął do góry. -
Kto, pytam! - syknął lodowatym głosem. - Chcę do
stać tego, który pierwszy położył na niej swą łapę. To
moja żona. Nikomu poza mną nie wolno jej tknąć!
Jakiś mężczyzna wyjął z ust Antonii knebel. Inni
dawno już ją puścili. Antonia widziała, jak sprawca
całego zajścia powoli się wycofuje, jak wtapia się
w tłum, udając, że wie tak samo niewiele, jak inni, jak
jego spojrzenie staje się pokorne...
- Kto?! - ryknął komendant i powiódł wokół wład
czym spojrzeniem. Rozpoznał kilku swoich podwład
nych i skarcił ich surowym wzrokiem. - Ten, kto bę
dzie milczał, może się szykować do przeprawy przez
góry - rzekł ostrym tonem. - Panują tam wyjątkowe
mrozy, jak słyszałem, zwłaszcza zimą. W dodatku
czciciele bożków szykują zasadzki i mordują bezlitoś
nie każdego napotkanego obcego. Straciliśmy w tych
górach wielu naszych świetnych ludzi. Może choć raz
wyślemy tam kogoś, kto nie jest tak wiele wart...
Podczas gdy komendant mówił, Antonia wstała.
Nie zwracała uwagi na to, że bielizna ledwie się na
niej trzyma.
Nagle przykucnęła. Jedną ręką poprawiła spódni
cę, a drugą szukała czegoś w piasku.
Jej ruchy śledziło wiele oczu.
Nikt jednak nie odważył się opuścić kręgu. Pierw
szy, który by odszedł, ściągnąłby na siebie podejrzenia.
Ci, którzy stali najbliżej noża, starali się go kop
nąć dalej, żeby Antonia go nie znalazła. Ale ponieważ
chcieli to uczynić niepostrzeżenie, nie mogli wiele
zdziałać.
Antonia skaleczyła się, gdy natrafiła palcami na
stal. Sama ją naostrzyła kilka dni temu.
Niewielkie krwawienie nie przeszkadzało jej. Pod
niosła nóż.
Wstała i rzuciła się w stronę, gdzie stał jej oprawca.
Znajdujący się w pobliżu odsunęli się, by nie zostać
zranionym przez tę doprowadzoną do szaleństwa ko
bietę. Nikt nie odważył się jej zatrzymać, nie w obec
ności komendanta. Wszyscy wiedzieli, że ma do niej
słabość. Antonia złapała swego napastnika za kurtkę
w chwili, gdy próbował się przed nią schować. Pchnę
ła, nie zastanawiając się, gdzie trafi. Pchnęła znowu.
Usłyszała, jak krzyczy, jak ryczy niczym zarzyna
ne zwierzę, widziała, jak pada.
Na ostrzu pojawiła się krew.
Antonia cofnęła się, ale nie wypuściła noża.
Mężczyzna podniósł się. Otrzymał dwa głębokie
ciosy w lewy policzek, jedna z ran przebiegała niebez
piecznie blisko oka. Antonia nie wiedziała, czy żału-
je, że trafiła tak blisko, czy też raczej że nie udało jej
się uderzyć skuteczniej.
Nie potrafiła mu współczuć.
Przycisnął rany dłonią, ale krew mimo to ciekła
między palcami.
Spojrzał na Antonię z grymasem i rzucił tylko pod
jej adresem wiązankę przekleństw.
- On? - spytał komendant.
Ktoś z tłumu skinął głową.
Antonia poczuła na swych ramionach dłonie Anastasa.
- Czy to ten człowiek? - spytał surowo.
- Tak, to on - odparła.
Nie czuła żalu, kiedy Anastas puścił ją i podszedł
do krwawiącego mężczyzny.
Tamten cofnął się, podobnie jak przed chwilą An
tonia cofała się przed nim. Ale tym razem tłum roz
stąpił się, pozwalając mu opuścić krąg.
Mężczyzna rzucił się do ucieczki. Jedno spojrzenie
na Anastasa wystarczyło, by zorientować się, że to
najlepsze wyjście.
Jednak nie zdołał umknąć.
Nie był w stanie.
Anastas należał do krzepkich i wytrzymałych - od
młodzieńczych lat, odkąd opuścił jedyny prawdziwy
dom, jaki miał, żył walką.
A tamten nie biegał, odkąd przestał być chłopcem.
Anastas dogonił go. Nie zważając na to, że jego
przeciwnik jest ranny, bił pięściami na oślep. Mężczy
zna nawet nie próbował mu oddać, tylko zasłaniał rę
kami twarz.
Antonia widziała cieknącą krew, podniesione w obro
nie ramiona.
Ale nie żałowała go.
Nie potrafiła się z niego śmiać, tak jak on śmiał się
z niej, kiedy leżała bezbronna między rozochocony
mi mężczyznami, ale nie czuła też żalu.
Anastas bił tak długo, dopóki tamten nie upadł.
Potem na niego splunął. Wyciągnął nóż.
- Nie można mu pozwolić go zabić! - odezwał się
ktoś z tłumu, zwracając się do komendanta.
Jednak komendant nie zamierzał nawet kiwnąć
palcem. Także nikt z pozostałych nie odważył się za
reagować.
Anastas przykucnął przy rannym, który wił się ni
czym wąż.
Próbował się wywinąć z zasięgu ręki Anastasa, ale
w rzeczywistości ledwie nieco się przesunął.
Antonia usłyszała, jak błaga o życie, jak krzyczy ze
strachu.
Anastas odwrócił go na brzuch. Tamten krzyczał,
ale nie miał odwagi się poruszyć, czekał na cios.
Anastas złapał spodnie mężczyzny i przeciął nożem
materiał. Ciął jak opętany, czasami kalecząc tu i tam
skórę pośladków. Mężczyzna wył za każdym razem,
jednak rany nie były głębokie, ledwie draśnięcia.
- Potnie mu spodnie! - jęknął ktoś.
Wtedy Antonia roześmiała się.
Śmiała się tak, że dostała spazmów.
Anastas prawie całkiem pociął spodnie nieszczęśni
ka, odciął mu nogawki. Pociągnął nożem wzdłuż od
pasa przez środek pośladków, potem szarpnął, tak że
materiał całkiem rozdarł się z przodu.
Wtedy Anastas cofnął się, odsłaniając blade poślad
ki tamtego.
Antonia nie mogła powstrzymać się od śmiechu.
Śmiała się nadal, kiedy Anastas podszedł do niej
i objął ramieniem.
Popatrzył ponuro na stojących wokół mężczyzn.
- On nie był sam - rzekł twardo. - Otrzymał karę
za was wszystkich, ponieważ zaczął. Jednak żaden
z was, którzy się teraz uśmiechacie, nie jest bez winy.
Zamilkł, ale jeszcze nie skończył. Oczami wodził
po zebranych.
- Tylko mnie wolno dotykać mojej żony - rzekł
z naciskiem. Wydawał się bardziej władczy niż kiedy
kolwiek. - Czy żaden z was nie wie, że nie wolno sto
sować przemocy wobec kobiet? Tylko nędznicy biorą
kobiety gwałtem, tylko nędznik musi używać siły wo
bec istoty, która jest od niego słabsza, tylko nędznik
pokazuje swą siłę za pomocą tego, co nosi
w spodniach. To nie mężczyzna ani nawet nie zwierzę.
Anastas zamilkł, pozwolił, by słowa zapadły w tłum.
- Cieszę się, że stąd wyjeżdżamy - dodał. - Nawet
wśród ludu Konda nie spotkałem się z takim bestial
stwem.
Nikt nie odezwał się słowem na swą obronę.
- Ten drań jest jednym z moich żołnierzy - rzekł
wreszcie komendant. - Wstyd mi za niego. Obiecuję,
że nie ujdzie mu to na sucho. Uczynię tak, jak zapo
wiedziałem. Brakuje nam ludzi na wschodzie za gó
rami. Będzie tam miał czas na myślenie. Tutaj nie po
trzeba nam takich typów. Wstydzę się tak, że nie
znajduję słów.
Ujął dłoń Antonii.
- Nie wiem, jak mam prosić o wybaczenie!
- Nie do ciebie należy przepraszanie - odpowie-
dział za Antonię Anastas. - Zresztą to i tak nic nie
pomoże.
Komendant był nieszczęśliwy, ale Antonia nie po
trafiła mu współczuć. Widziała, że pragnie jakoś na
prawić to, co się stało, ale wypełniał ją tylko chłód.
Anastas wziął ją na ręce. Dobrze było przytrzymać
się jego ramion. Mężczyźni rozstąpili się na boki.
Jeden z nich podniósł z ziemi szal Antonii i poło
żył go jej na kolanach.
Anastas zaniósł ją aż do domu, do łóżka, i tam po
łożył.
Na jego twarzy malowała się wściekłość.
- Dlaczego, do licha, wyszłaś z pokoju? - za
grzmiał. - Sądziłem, że się stąd nie ruszysz! Ci ludzie
są pijani i nieobliczalni! Nawet tutejsze dziwki, któ
re mają dość rozumu, zniknęły z placu. Zostały tyl
ko te, które wypiły za dużo...
Pokręcił głową i opadł na kolana obok łóżka. Wziął
Antonię za rękę.
- Wybacz mi - poprosił. - Tak się o ciebie bałem.
Zawsze musisz się w coś wplątać. Mógłbym zabić te
go drania!
- Ja także - przyznała Antonia. Dopiero teraz wy
puściła nóż, który upadł z hałasem na podłogę. - Po
winnam ci podziękować za ten nóż - rzekła bezbarw
nie. - Nigdy bym nie pomyślała, że użyję go w taki
sposób - uśmiechnęła się.
- Zjawiłem się w ostatniej chwili. Zajrzałem do kla
czy i spotkałem w stajni tego przeklętego komendan
ta. Potrafi zagadać człowieka na śmierć... - Zaczerpnął
powietrza. - Byłem przekonujący jako żądny zemsty
małżonek?
Antonia uśmiechnęła się smutno. Dobrze będzie
stąd wyjechać.
- Doskonały - odparła. - Dlaczego niektórzy męż
czyźni są tacy?
Anastas pokręcił głową. Usiadł u wezgłowia łóżka,
objął Antonię, powoli ją kołysał.
- Niektórzy tacy są - rzekł po prostu. - Wstyd mi
za nich. Sprawiają, że czuję wyrzuty sumienia z tego
powodu, że jestem mężczyzną.
- Ty byś nigdy nie zrobił czegoś takiego!
Anastas nie odpowiedział. Milczał przez dłuższą
chwilę.
- Są mężczyźni, którzy się ciebie boją. Mogą się bić
z mężczyznami, ale muszą deptać kobiety, które ich
przerażają. Są tacy mali...
- Chcę się wykąpać - wyznała Antonia. - Chcę
mnóstwa wody, mnóstwa ciepłej wody. Muszę wy
szorować skórę w miejscach, gdzie mnie dotykali!
Rozszlochała się. Anastas pozwolił jej wypłakać się
na swym ramieniu. Nie potrafił jednak jej pocieszyć,
nie potrafił jej ulżyć, nie potrafił wymazać wspomnień.
Mógł tylko przy niej być, jako przyjaciel i mężczyzna.
Później przyniesie jej wody.
6
Grupa udająca się na północ liczyła około czter
dziestu osób. Tworzyło ją hałaśliwe zbiorowisko żoł
nierzy, przechodzących w służbę u gubernatora, kup
cy, wiozący towary i zapasy żywności, oraz garstka
mnichów z przełożonym, który udzielał ślubu Anto
nii i Anastasowi. Antonia była jedyną kobietą.
Wiele razy rozmawiano o czekającej ich trasie,
w Moskwie wydawała się taka krótka. Najpierw mie
li się skierować na północ do Rybińska, potem na pół
nocny wschód wzdłuż Suchony. Antonia miała zno
wu zobaczyć brzegi rzeki swej młodości. Znowu mia
ła ujrzeć Wielikij Ustiug i Kotłas. Następnie mieli po-
żeglować Dwiną do Archangielska.
Mówienie o tym było niczym machnięcie ręką,
a w rzeczywistości podróż miała zabrać całe miesią
ce, nawet frachtowcem. Nawet jeśli przyjdzie im cze
kać na statki, i tak dotrą szybciej, niż gdyby musieli
pokonać całą drogę konnymi wozami.
Antonia cieszyła się, że zostało jeszcze tak dużo cza
su. Potrzebowała go, by przemyśleć propozycję Ana-
stasa.
Rozlokowano ich w wozach. N i e było mowy
o tym, żeby dostali z Anastasem osobny tylko dla sie
bie, bo oznaczałoby to marnowanie miejsca i paszy
dla dodatkowych koni.
Już kiedy Antonia przyprowadziła klacz, którą do
stała w prezencie ślubnym, rozległ się pomruk nieza
dowolenia. W czasie podróży statkiem trzeba bowiem
dodatkowo płacić za paszę dla koni. Ale komendant
rzucił na stół sakiewkę wypełnioną monetami, mó
wiąc, że to na pokrycie kosztów związanych z Cary
cą. Do chwili, kiedy przesiądą na statki, klacz miała
biec za wozem, w którym pojadą Antonia i Anastas.
Jakaś szlachetna dusza umieściła w wozie państwa
młodych jedynie duchownych w habitach.
Antonia podejrzewała, że sam komendant maczał
w tym palce. Może doszedł do wniosku, że słudzy Pa
na nie pozwolą towarzyszącej im w podróży kobie
cie sprowadzić się na drogę grzechu.
Antonia nie była o tym wcale przekonana, gdyż
w ich wzroku dostrzegała nie tylko pobożność. Jed
nak nie obawiała się braci, wiedziała, że nie posuną się
do rękoczynów. Poza tym ciągle miała w kieszeni nóż.
Nie bała się.
Dni wydawały się podobne jeden do drugiego. Dłu
żyły się. Upływały w rytmie wstrząsów i podskakiwa
nia na wybojach. W zapachu innych osób, ciasno stło
czonych w wozie. Ich kolana trącały kolana Antonii, ich
ciała uderzały o jej ciało. Miała sińce po obu stronach,
na ramionach i udach. Niektóre, stanowiące pamiątkę
ostatniego wieczoru w Moskwie, zaczynały żółknąć.
Inne powstały w czasie podróży.
W dodatku Antonia czuła się brudna. Nie przywy
kła do oszczędzania wody do mycia. Jako jedyna ko
bieta nie mogła się nawet wykąpać, kiedy zatrzymy
wali się przy oczkach wodnych lub strumieniach,
które aż kusiły swym blaskiem i świeżością.
Wokół kręciło się zbyt wielu mężczyzn, a Anastas
przestrzegał ją, żeby uważała.
Dlatego siedziała w bluzce zapiętej pod brodę,
szczelnie okrywając piersi szalem. Włosy ciasno upię
ła z tyłu głowy, tak że tylko pojedyncze kosmyki wy
mykały się na czoło. Jeśli mogła, starała się unikać
wzroku mężczyzn.
I trzymała w kieszeni nóż.
Owa nieustanna czujność wyczerpywała Antonię,
zmuszała ją do zachowywania się wbrew naturze. Ale
zagryzła zęby i pogodziła się ze swym losem - w koń
cu przyjdzie pora na wytchnienie. Przyjadą do więk
szych wsi, do miast, mężczyźni wypełnią gospody,
będą mogli popatrzeć na inne kobiety. A ona na kil
ka godzin znowu stanie się Antonią.
Po ponad tygodniu podróży dotarli do Rybińska
nad Wołgą - rzeką, którą zwą matką Rosji.
Serce Antonii wypełniło wzniosłe uczucie. Dziw
nie było stanąć nad tą wielką wodą, wiedząc, że prze
pływa przez ogromną część kraju. Dziwnie też było
zobaczyć znowu płynące rzeką statki. To sprawiało,
że krew zaczynała szybciej krążyć, serce bilo nowym
rytmem, jakby tańczyło.
Ten ruch na rzece wydawał się taki bliski i znajo
my, przypominał dom.
Antonia skuliła się i niemal zadrżała, kiedy uświa
domiła sobie, że pomyślała o Archangielsku. To Ar-
changielsk kojarzył jej się z domem.
- Byłeś tu już kiedyś? - spytała Anastasa, kiedy sta
nęli razem na brzegu.
- Nie tutaj - odpowiedział. - Choć naturalnie wi
działem Wołgę. Zatrzymaliśmy się na dłużej w rejo-
nach położonych bardziej na południe, jednak nigdy
nie zbliżaliśmy się do większych skupisk ludzi, To
nią. Nie mieliśmy odwagi. Większość z miast, które
mijamy po drodze, jest dla mnie nowa, widzę je po
raz pierwszy, dokładnie tak jak ty.
- Jest taka ogromna - rzekła Antonia. Niełatwo
przychodziło jej znaleźć słowa, by opisać to, co czuje.
- Dobrze, że nie Wołgę musieliśmy przepłynąć
wpław - uśmiechnął się Anastas. - Wtedy na pewno
nigdy nie wyruszylibyśmy w tę podróż na północ, co?
Antonia nie potrafiła się śmiać z jego żartu. W jej pa
mięci utkwiło wiele zdarzeń, z których nie potrafiła się
śmiać ani żartować - jeszcze się z nimi nie uporała.
- Wracaj do wozów - rzucił Anastas. - Pójdę do mia
sta i spróbuję znaleźć jakąś gospodę z miękkimi łóż
kami, gdzie moglibyśmy przenocować. Chciałabyś?
Skinęła głową.
- I z wodą do mycia - dodała.
Anastas lekko potarł jej policzek.
- Nie wiem, czy uda mi się to wszystko wyczaro
wać, ale się postaram, przede wszystkim o wygodne
łóżko.
Zgodziła się z nim.
Noce w ciasnych wozach stanowiły istny koszmar.
Antonia spędzała je, leżąc między Anastasem a kra
wędzią wozu. Nie dotykał jej nikt obcy, ale było cia
sno i gorąco. Nie mogła się swobodnie wyciągnąć
i pozwolić ciału porządnie odpocząć, nie mogła się
całkiem odprężyć. Inni podróżni chrapali i sapali
przez sen, nie pozwalając jej zasnąć. Nie mogła też
porozmawiać z Anastasem.
Noce mimo ciasnoty dawały poczucie samotności.
Antonia usiadła przy jednym z wozów. Położyła
obok cały swój dobytek, który bez trudu mieścił się
w płóciennym worku.
Na miejscu pozostali tylko żołnierze - szeregowi,
którzy musieli pilnować zapasów - i mnisi, którzy
w swej skromności nie uważali za konieczne płacić
za łóżko, skoro mieli do dyspozycji wozy.
- Niebo jest naszym dachem - wyjaśnił jeden
z nich Antonii. - Nie potrzeba nam miękkich sienni
ków, skoro możemy patrzeć w niebo naszego Pana.
Antonia zdecydowanie wybrałaby siennik, ale nie
przyznała się do tego głośno. Nauczyła się, że są ta
kie chwile, kiedy lepiej jest milczeć.
- Możesz się położyć, jeśli chcesz - zaproponował
mnich, który nie bał się rozmawiać z Antonią. Nie
był już młodym nowicjuszem; na jego twarzy widnia
ły bruzdy, świadczące o tym, że wiele przeżył. W nie
bieskich oczach, czystych jak woda, malowała się ła
godność. - Posiedzę tu.
- Anastas poszedł poszukać dla nas noclegu - wy-'
jaśniła.
- Tak, musisz się wyspać - odparł mnich. - Słysza
łem, że przewracałaś się z boku na bok i nie mogłaś
zasnąć. Minęło pewnie wiele nocy od czasu, kiedy do
brze spałaś, prawda?
Skinęła głową. Nie spytała, czy dlatego czuwał i na
słuchiwał, by się o tym przekonać.
- Odpocznij teraz. - Uśmiechnął się ciepło.
- Jesteś miły, Wadim - zauważyła.
Powiedział jej, jak się nazywa. Nic na świecie nie
zmusiłoby Antonii, by zwracać się do niego „bracie
Wadimie". Nie mówiła też do niego po imieniu, kie-
dy mógł ją usłyszeć przełożony mnichów. Wadimo
wi wolno było z nią rozmawiać na osobności. Mło
dzi, których jeszcze z klasztorem nie wiązały śluby,
mogli się zbliżyć do Antonii tylko w towarzystwie in
nego nowicjusza i zawsze w odległości paru kroków
znajdował się ktoś ze starszych.
Widząc to, Antonia wiele razy gorzko się uśmie
chała.
Przez samą swą obecność była w ich oczach czymś
grzesznym, niebezpieczną pokusą.
Uważała, że to nienormalne.
Przyjęła propozycję Wadima. Położyła się, opiera
jąc głowę na worku, i zamknęła oczy. Próbowała od
naleźć spokój. Wadim miał rację, że potrzebowała od
poczynku. Dawno dobrze nie spała. Marzła w ciągu
ostatnich nocy, bo cienkie koce nie chroniły wystar
czająco przed chłodem. I chociaż przytulała się do
Anastasa, nie robiło się dużo cieplej.
Chciała spać...
Zasypiając, czuła falowanie jak na morzu, niczym
w czasie przejażdżki po Morzu Białym. To wokół fa
lowało morze głosów, potem wszystko ucichło.
Mocno zasnęła, nic jej się nie śniło. Leżała jakby
w obłokach - nie wyobrażała sobie, że wypełniony do
połowy worek może być taki miękki. Gdyby o tym
wiedziała, wcześniej używałaby go jako poduszki.
Po chwili owo wrażenie odpłynęło...
Dobiegały ją głosy, bliskie i bardzo dalekie, głośne
śpiewy, śmiech i brzęk szkła...
Kiedy się obudziła, nie leżała na worku, ale w łóż
ku. W prawdziwym łóżku!
Usiadła i przetarła oczy, nie mogąc w to uwierzyć.
Na podłodze siedział Anastas i uśmiechał się do niej.
- Wyspana? - spytał. - Wadim powiedział, że po
radził ci się położyć. Pomyślałem, że nie powinienem
cię budzić, i przyniosłem na rękach aż tutaj.
Fale...
- Wadim niósł worek. Nawet mu nie drgnęła po
wieka, kiedy postawił swoją nogę w tym przybytku...
Antonia rozejrzała się dokoła. Pomieszczenie było
nieduże, a niewielkie okienko umieszczono wysoko.
Nie można było przez nie wyjrzeć ani też go otwo
rzyć. Chyba żeby się wspiąć na ramiona innej osoby.
Sufit znajdował się wyjątkowo wysoko, tak jakby
ktoś pragnął powiększyć przestrzeń, równoważąc
niewielką powierzchnię podłogi.
- Co to za miejsce? - spytała Antonia.
Anastas wzruszył ramionami.
- Nie radzę ci wychodzić samej z pokoju - rzekł
z powagą. Wyglądało na to, że nie ma ochoty na żar
ty. - Nazywają to gospodą - dodał. - W niektórych
izbach śpi mnóstwo osób, ułożonych tak ciasno, jak
to tylko możliwe. Nocuje tu również większość na
szych towarzyszy podróży. Żeby dostać ten pokój,
musiałem zafundować po flaszce wódki zarówno na
szemu kapitanowi, jak i gospodarzowi. Kiedy indziej
izba ta służy... hm... w innych interesach, które także
tu się prowadzi, oczywiście nielegalnie.
Antonia skinęła głową na znak, że rozumie.
- Tuż pod nami znajduje się szynk z wódką,
a oprócz tego jest jeszcze kilka innych takich pokoi
jak ten...
- Mam nadzieję, że dostałeś klucz?
Anastas przytaknął.
- Przyniosę coś do jedzenia. Byłem już w kuchni
i rozmawiałem z żoną gospodarza.
- Czy ją także musiałeś przekonać butelką wódki? -
spytała Antonia.
Uśmiechnął się znacząco.
- Kobiety to kobiety, niezależnie od tego, ile mają
lat i gdzie mieszkają. Najwięcej można u nich osiąg
nąć jakimś komplementem i niewinnym flirtem!
Antonia roześmiała się.
- Naprawdę nieźle sobie poczynasz! A byłeś tak
miłym i niewinnym chłopcem, kiedy cię poznałam!
- Teraz widać, do czego prowadzi obracanie się
w złym towarzystwie - odpowiedział wesoło. - W każ
dym razie gospodyni obiecała dać nam coś do jedze
nia. To, co miała w garnkach, nie wyglądało wcale naj
gorzej i myślę, że zna się na kuchni. Wyprosiłem też
trochę wody. Co prawda nie całą balię, w której moż
na by się wykąpać, ale przynajmniej tyle...
Skinął głową na wiadro stojące w kącie.
- Jesteś aniołem! >
Antonia dźwignęła się na nogi. Zrzuciła brudne
ubranie i ochlapała ciało. Woda była zimna, ale i tak
przyjemnie było się umyć. Nareszcie!
Anastas się położył, wyciągnął na łóżku. Zamknął
oczy, by nie krępować Antonii.
Była mu za to wdzięczna. Nie mogła go przecież
poprosić wprost, by się odwrócił, ale i tak to zrobił.
Okazał tyle taktu.
Antonia trzęsła się z zimna, kiedy, stojąc nago, szu
kała w worku czystego ubrania. Miała jeszcze jedną
spódnicę i bluzkę z nieco za dużym dekoltem, jednak
się tym nie przejmowała - nie sądziła, by któryś z to-
warzyszy podróży mógł się na nią rzucić. Wciągnęła
bluzkę przez głowę. Założyła też spódnicę i pończo
chy. Dobrze, że je zabrała. Marzła, siedząc nierucho
mo w wozie. Jazda konna to zupełnie co innego, po
myślała i zatęskniła za konną przejażdżką.
- Spisz? - spytała ostrożnie, kiedy się ubrała. - Mo
żesz otworzyć oczy. Wyglądam już bardzo przyzwoicie.
Anastas spojrzał na nią.
- Wyglądasz tak samo - rzekł, drażniąc się z nią. -
Myślałem, że ukaże mi się jakieś objawienie, a tym
czasem wyglądasz zupełnie tak samo! Rozczarowałaś
mężczyznę, który tak się starał, by zdobyć upragnio
ną wodę!
- Zony nie są objawieniami! - odcięła się. - Myśla
łam, że już to zrozumiałeś, tak długo jesteś żonaty...
Mogli teraz na ten temat żartować, często to robi
li. Czuli, jakby się śmiali na wzgórzu wisielców, ale
poczucie humoru podtrzymywało ich na duchu
w najtrudniejszych chwilach.
Żarty były ucieczką.
- Powinnam zostawić trochę wody dla ciebie - rze
kła z żalem Antonia i popatrzyła na wiadro.
- Mogę się wykąpać w jakimś strumieniu, przy któ
rym się zatrzymamy - odparł Anastas lekko. - Ty mu
sisz się myć w odosobnieniu. Również ze względu na
mnie, żebym nie musiał wymachiwać nożem w two
jej obronie.
Antonia wywróciła oczami.
- A gdzie to jedzenie, o którym wspominałeś?
Anastas wstał.
- Zapukam, jak wrócę - rzekł. - Zamknij drzwi na
klucz i nikomu nie otwieraj!
Nie musiał Antonii dwa razy tego powtarzać. Prze
kręciła klucz w zamku od razu, jak Anastas wyszedł.
Pomyślała, że mogłaby wyprać ubranie. Anastas jesz
cze nie wylał wody, a przecież nie była tak brudna, by
nie można w niej zrobić prania. Antonia zabrała się za
wygniatanie bielizny i bluzki, spódnicę zostawiając na
koniec. Potem rozwiesiła pranie na desce u wezgłowia
łóżka. W podróży trzeba sobie jakoś radzić, a trudno
byłoby wytrzymać w jednej zmianie ubrania. Na samą
myśl zaczęła się drapać po całym ciele.
Wszystko wyprała i wykręciła, kiedy rozległo się
potężne walenie do drzwi.
- Czy to ty, Anastas? - spytała.
Przystanęła z kluczem w ręku. Do połowy prze
kręciła go w zamku.
- Anastas? - powtórzyła.
- Otwieraj te przeklęte drzwi! - rozległ się ryk na
korytarzu. Głos bynajmniej nie należał do Anastasa.'
Znowu zadudniło. Antonia przekręciła klucz z po
wrotem, żeby mieć pewność, że drzwi są dobrze za
mknięte.
- Ania, otwórz, do diabła!
Kimkolwiek był ten człowiek, na pewno nie był
słabeuszem. Walił w drzwi tak mocno, że Antonia
przestraszyła się, iż zaraz je wepchnie do środka.
Najwidoczniej spodziewał się, że zastanie tu kogoś
innego.
Antonia uświadomiła sobie teraz, co Anastas mó
wił o przeznaczeniu tych pokoi. Domyśliła się, że ten
pewnie zajmowała do tej pory jakaś Ania.
Odszukała nóż, ścisnęła go kurczowo. Nie odwa
żyła się stać za blisko - zamek, co prawda, nadal trzy-
mał, lecz po jakimś czasie puści, jeżeli ten człowiek
nie przestanie szturmować drzwi.
- Nie jestem Anią - usiłowała tłumaczyć Antonia.
Pomyślała, że nie zaszkodzi spróbować, chociaż po
dejrzewała, że mężczyzna jest głuchy na wszelkie wy
jaśnienia. Szalał ze złości.
Czy nikt go nie słyszy? Czy nie ma nikogo, kto
mógłby go powstrzymać? A może takie sceny nie są
tu niczym niezwykłym?
Antonia bywała w różnych gospodach, ale w żad
nej z nich nie musiała się niczego obawiać.
- Nie zgrywaj się! - zagrzmiało za drzwiami. -
Przedtem byłem dla ciebie wystarczająco dobry! Nie
byłaś, do diabła, taka delikatna, kiedy tu przyszłaś!
Cholera, przecież jesteś dziwką! Zapłacę ci, Ania! Mo
je pieniądze nie są gorsze niż innych, słyszysz! Wpuść
mnie!
Antonia stała przy ścianie, nie mając odwagi nawet
oddychać. Liczyła tylko na to, że Anastas wróci, za
nim ten szaleniec wedrze się do środka.
Dudnienie rozległo się znowu. Mężczyzna szlo
chał, kiedy bił pięścią w drzwi. Antonia w gruncie rze
czy mu współczuła, ale nie była przecież Anią i nie
mogła go pocieszyć. I właściwie nie chciała również
wysłuchiwać jego skargi. Marzyła tylko o tym, by
zjeść kolację i położyć się spać.
Na moment zrobiło się cicho.
Antonia wstrzymała oddech. Przysunęła ucho do
szpary w drzwiach, gotowa odskoczyć, gdyby ten
drab znowu zaatakował.
Zamiast tego usłyszała dziki, nieludzki ryk, choć
przecież nie trzymano tu zwierząt.
Potem dobiegł ją głos Anastasa i brzęk szkła na pod
łodze.
Wtedy się przestraszyła nie na żarty.
Słyszała głuche uderzenia, rozlegające się tuż obok,
i ten straszliwy charkot.
Otworzyła.
Korytarz był wąski. Spojrzała przez poręcz i zoba
czyła coś, co pewnie było szynkiem. Dlatego głosy
dochodziły z tak bliska.
Mężczyzna okazał się prawdziwym olbrzymem.
Niczym niedźwiedź rozpłaszczył Anastasa na podło
dze i okładał pięściami.
Dwóch ludzi próbowało go powstrzymać, ale mi
mo że niemal na nim wisieli, nie udało się im go obez
władnić.
Anastasowi ciekła krew z kącika ust, a kolacja, któ
rą przyniósł, płynęła grubą czerwonożółtą strugą po
podłodze. Trudno powiedzieć, co to było, ale pach
niało apetycznie.
Antonia zdążyła zorientować się w sytuacji i po chwi
li również rzuciła się w stronę potężnego szaleńca.
Nóż prawdopodobnie upuściła, kiedy otwierała
drzwi. Zamiast niego użyła paznokci. Wbiła je w po
liczek mężczyzny i przeciągnęła w dół. Tamten krzyk
nął, usiłując osłonić się przed atakiem dziewczyny.
Wtedy zauważył otwarte drzwi. Wypuścił Anasta
sa, przeszedł nad nim, strząsnął z siebie dwóch pozo
stałych i znalazł się w pokoju.
Antonia upadła na kolana obok Anastasa. Wzięła
jego głowę w swe ręce i lekko potrząsnęła. Otworzył
oczy, jęknął słabo z bólu i zemdlał.
Zjawił się gospodarz, czerwony na twarzy jak bu-
rak. Plącząc się, przepraszał niewyraźnie. Antonia nie
słuchała go.
Olbrzym wrócił zaskoczony. Wypełniał sobą cały
otwór drzwi.
- Gdzie jest Ania? - spytał i zaraz powtórzył, pod
niesionym głosem: - Gdzie, do diabła, jest Ania?! To
jej pokój!
Spojrzał na Antonię szeroko otwartymi oczami.
- Kim ona jest? Skąd się tu wzięła?
- Ania wyjechała do Sankt Petersburga - wyjaśnił
szeptem gospodarz, stojąc na schodach, gotowy
w każdej chwili do ucieczki. Znał tego mężczyznę
i bał się go.
O ile Antonia wiedziała, miał ku temu wszelkie po
wody.
Olbrzym opanował się. Patrzył nieruchomo na go
spodarza, podszedł do niego wolnymi, ciężkimi kro
kami. Tamten nie cofnął się, raczej dlatego, że z tyłu
na schodach zrobiło się tłoczno, niż dlatego, że był
odważny.
Mężczyzna chwycił gospodarza za kamizelkę
i podniósł go na wysokość własnych kolan ponad
podłogę. Patrzył ze złością na biedaka, który prawie
nie mógł oddychać.
- Do Sankt Petersburga? - ryknął. - Czego ta mała
dziwka tam szuka? Czy nie było jej tutaj dobrze? Poczu
ła się zbyt ważna, by mieszkać w tej dziurze? Czy dom,
który miałem dla niej zbudować, okazał się za mały?
- Nie wiem - jęknął gospodarz. - Postaw mnie
wreszcie na ziemi!
Mężczyzna jakby nie dosłyszał prośby.
- Czego ona szuka w Sankt Petersburgu, pytam!
- Postaw go na podłodze - wtrąciła się Antonia.
Olbrzym wydawał się zaskoczony, że ktoś śmie się
do niego odzywać tym tonem, i opuścił gospodarza
na dół. Jednak wciąż go przytrzymywał. Przysunął
czoło do jego czoła.
- Czego ona tam szuka? Znalazłeś jej inny burdel?
Czy to ty jej pomogłeś wyjechać?
- Nie, jakiś człowiek stamtąd - odparł gospodarz. -
Spodobała mu się i chciał ją ze sobą zabrać...
Dopiero wtedy olbrzym zwolnił uchwyt.
-1 nie wiesz, jak się nazywał? Nie pytasz o nazwiska?
Gospodarz potrząsnął głową.
- A może jednak wiesz...
Wielki mężczyzna zmusił gospodarza, by się cof
nął w dół schodów. Nie przejmował się tymi, którzy
mogli spaść. Parł naprzód, pytał i groził.
Zapomniał już, co się wydarzyło na górze przy
drzwiach do pokoju, który kiedyś należał do Ani.
Przyglądający się zajściu zaczęli się wycofywać.
W końcu Antonia została sama z Anastasem.
Odetchnęła kilka razy. Potem wzięła nieprzytom
nego przyjaciela pod ręce i zaciągnęła do maleńkiego
pokoiku. Z trudem zdołała położyć go na łóżku. Po
tem znowu wyszła na korytarz.
Na podłodze leżała wielka miska, którą przyniósł
Anastas, butelka i dwie drewniane łyżki. Butelka pozo
stała nienaruszona, zaś miska przechyliła się do połowy.
Zostało w niej trochę jedzenia. Nie ma co grymasić.
Antonia podniosła naczynie i łyżki, które wytarła
o spódnicę. Nie umrzemy chyba od odrobiny kurzu
z korytarza, pomyślała.
Potem dokładnie zamknęła za sobą drzwi na klucz.
Wyjęła korek z butelki, przekonała się, że Anastas
nie przyniósł w niej wody. Wylała trochę alkoholu na
dłoń i przetarła nim pęknięty kącik ust przyjaciela.
Poderwał się jak oparzony. Był oszołomiony i obo
lały.
- Co u licha...?
- Spotkałeś trolla - odparła Antonia. - Dobrze, że
okazałeś się przewidujący i zabrałeś z sobą lekarstwo.
Przytknęła mu butelkę do ust, jeden łyk chyba nie
zaszkodzi.
- Kto to był? - spytał, kiedy Antonia zakorkowała
butelkę.
- Ktoś, kogo oszukała dziewczyna - rzekła zmęczo
na. - Mieszkała w tym pokoju. Wyjechała do Sankt
Petersburga z jakimś mężczyzną, który jej zapłacił. -
Antonia skrzywiła się. - W tym kraju dzieją się na
prawdę dziwne historie. Zaczynam wierzyć, że moja
nie jest wcale wyjątkowa. Nie ma o czym mówić, ty
lu innych ludzi płacze...
- W każdym razie cios miał piekielnie mocny - za
uważył Anastas i spróbował usiąść. - Boli mnie cała
głowa. Widzę cię potrójnie...
- Leż spokojnie! - poprosiła.
Zauważyła na brzuchu Anastasa wypukłość.
Kiedy rozpięła mu koszulę, znalazła chleb, trochę
spłaszczony, ale z pewnością całkiem jadalny. Musia
ła się roześmiać, kiedy strzepywała przyjacielowi
z brzucha okruchy.
- Nie udało mi się wziąć w ręce wszystkiego - rzekł
i zacisnął zęby, rana w kąciku ust utrudniała mówienie.
Antonia położyła mu palec na wargach, by milczał.
Obmyła delikatnie obolałą twarz przyjaciela. Chłód-
na woda podziałała jak balsam, mimo że Antonia sa
ma się wcześniej w niej umyła i wyprała ubranie.
Jedno oko Anastasa spuchło. W ciągu najbliższych
dni nabierze kolorów tęczy.
- Mężowie też nie zawsze są dla swych żon objawie
niami - wykrztusił, starając się nie poruszać ustami.
Antonia musiała się roześmiać.
- Zdołasz coś zjeść? - spytała. - Jeżeli ci pomogę?
- Upuściłem miskę z jedzeniem.
- Trochę uratowałam.
Antonia przyniosła ocaloną kolację i nakarmiła
Anastasa. Przypomniało jej się dzieciństwo, kiedy
karmiła młodsze rodzeństwo.
Olgę...
Zamrugała oczami, odgoniła wspomnienia. Nie
chciała ich zachować, bo wydawały się zbyt niebez
pieczne!
- To ty powinnaś się położyć w tym łóżku - ode
zwał się Anastas zrezygnowanym głosem, pełen wy
rzutów sumienia.
- Możemy je dzielić. - Antonia popatrzyła na wą
skie posłanie, przypominające bardziej pryczę niż
łóżko. - Sypialiśmy już razem, prawda? Obiecuję, że
nie rzucę się na ciebie. Nie sądzę też, byś ty był do
tego zdolny, nawet gdybyś chciał.
Roześmiał się, tak że rana się odnowiła, i wąską
strużką pociekła z niej krew. Antonia otarła ją pal
cem zwilżonym śliną.
- Daj mi coś do picia - poprosił Anastas, gdy już
się najadł. - I postaraj się, żeby o nas nie zapomnia
no, gdy trzeba będzie ruszać w dalszą drogę. Kapitan
też miał tu nocować. Nie sam...
Antonia rozumiała.
W takim miejscu jak to, w takim pokoju jak ten,
zawsze można kupić sobie czyjeś ciepłe ciało.
Kobietę taką jak Ania. Nieznajoma, której cząstkę
życia poznali.
Antonia posmutniała.
- Morowy chłop ten kapitan - zauważył Anastas.
Napił się wódki i trochę zakręciło mu się w głowie.
- Muszę się z nim poznać bliżej - mówił dalej. - Ta
znajomość może nam się przydać, Toniu...
Antonia nie słyszała już, dlaczego mieliby na tym
skorzystać, ale zgodziła się, że kapitan jest niczego
sobie. Nie wydawał się wiele starszy od niej. Poza
tym dostrzegła w nim coś ludzkiego, a nie znajdowa
ła tego u wielu, którzy posiadali tytuły wojskowe.
Być może to dlatego, że jest taki młody i że ona jest
kobietą. W obecności kobiet nawet najtwardsi męż
czyźni trochę łagodnieją.
Anastas chrapał.
Antonia zjadła resztę kolacji. Pociągnęła kilka ły
ków z butelki, nie miała ochoty na więcej. Potem
przesunęła Anastasa bliżej ściany i położyła się obok.
Leżała w wygodnym łóżku, ale nie mogła zasnąć.
To była długa noc. Być może Wadim miał rację,
może warto przedkładać dach nieba nad miękkie
sienniki?
7
Anastas wyglądał nieszczególnie, kiedy nazajutrz
o świcie wrócili do obozu. Rozerwany kącik ust spra
wiał, że zesztywniała mu cała połowa twarzy i chło
pak nie mógł mówić. Jedno oko spuchło i przybrało
najdziwniejsze żółte i niebieskie odcienie, które na
krańcach brązowiały. Traf sprawił, że najwięcej ucier
piało lewe oko, a usta pękły po prawej stronie, tak że
twarz wykrzywiała się w grymasie.
Towarzysze podróży zerkali na Anastasa spod oka.
A Wadim odezwał się:
- Myślałem, że mieliście znaleźć spokojne miejsce
na porządny odpoczynek...
- I znaleźliśmy, lecz odpoczęliśmy nieco później -
odparła Antonia. - Spotkała nas niemiła przygoda.
Nie mogę się nadziwić, że w tym kraju jest tyle smut
ku i zła. Czy wy, mnisi, tego nie dostrzegacie? A mo
że unikacie wszystkiego, co przykre?
Wadim nie odpowiedział, chociaż Antonia zauwa
żyła, że już otworzył usta. Na szczęście zorientował
się, że przełożony stal zbyt blisko. Odpowiedź nie by
ła przeznaczona dla jego uszu.
- W każdym razie nie nudziliśmy się - rzekł Ana
stas z trudem.
Czuł skutki pobicia, kiedy wspinał się na wóz. An-
tonią musiała mu podać rękę. Trochę go ubodło, że
nie stało się odwrotnie, lecz szybko przegonił tę myśl.
Nie ma się czym przejmować!
Dla Anastasa nadeszły ciężkie dni. Podskakiwanie
na drogach, które trudno było wypatrzyć, sprawiało
ból we wszystkich mięśniach, nawet tych, których ist
nienia nie podejrzewał.
Posuwali się wolno na północ. Skręcili nieznacznie
na wschód, w stronę Wołogdy, potem mieli podążyć
wzdłuż Suchony, od samych jej źródeł, być może na
potkać statki, które z Tot'my zabrałyby ich na północ.
Mijali nowe wioski, nowe krajobrazy, chociaż
dzień był podobny do dnia. Równinna kraina wyda
wała się ciągnąć w nieskończoność. Horyzont miał
w sobie coś wielkodusznego, nie zamykał się, oko
mogło powędrować bezgranicznie daleko. Myśli
mogły ulecieć. Ziemia była zielona, płodna, rzeki pły
nęły z majestatyczną godnością. Niebo zdawało się
całować ziemię, a w czasie deszczu nad nią płakało.
Nie wszystko jednak było piękne.
O k o mogło zwodzić - wybierać, co chce zobaczyć.
Świadomość mogła zamykać się na prawdę, na to,
co kryło się pod ładną powloką.
Kraina była piękna, nie ulegało wątpliwości.
Ta urodzajna ziemia mogła wykarmić swe dzieci.
Mimo to wielu ludzi żyło w ubóstwie.
Przetaczając się wozami obok chłopów pracują
cych na polach, machali do nich. W odpowiedzi
otrzymywali uśmiech. Chłopi mogli wyprostować
plecy i na moment wypuścić z rąk narzędzia.
Łatwo można by pomyśleć, że są szczęśliwi, że nie
doskwiera im bieda, gdyż pola ciągnęły się daleko.
O k o mogło zwodzić.
Tak łatwo jest widzieć tylko to, co się chce zoba
czyć.
Można by pomyśleć, że ci ludzie mieszkają
w owych wspaniałych domach, które od czasu do cza
su ukazywały się z dala od polnych dróg przecinają
cych krajobraz. Można by trwać w przekonaniu, że
ci ludzie są szczęśliwi.
Może omijano wzrokiem nędzne chaty, lachy, któ
re mieli na sobie pracujący w polu, dzieci, pracujące
na równi z dorosłymi.
O k o tak łatwo może zwodzić.
Takie drobiazgi nie umknęły jednak uwagi Anto
nii. Serce ściskało się jej na ten widok, w oczach po
jawiły się łzy. Nie przejmowała się, że mężczyźni wy
mienili spojrzenia, napomykając coś o babskim ma
zaniu się.
- Jak możesz się temu przyglądać i mimo to się
uśmiechać? - spytała Wadima pewnego wieczoru, kie
dy rozbili obóz, a mnich przysiadł się do ogniska. -
Czy nie ogarnia cię złość? Czy nie zaczynasz tracić
swej wiary? Czy Bóg tego nie widzi? Dlaczego nic
z tym nie zrobi?
- Wiem o biedzie - odparł. - Widziałem już wcześ
niej podobne obrazki, nawet dużo gorsze niż te.
Wiem, jakie różnice dzielą biednych i bogatych, bo
sam zaznałem jednego i drugiego: bywałem w roz
świetlonych salach i mrocznych izbach.
Wadim nigdy przedtem nie powiedział tak wiele
o swej przeszłości, milczał w tym względzie jak skała.
Jednak niektórzy domyślali się, że pochodzi ze
znakomitego rodu. Być może dlatego przeor zosta-
wiał mu większą swobodę niż innym mnichom.
- Nie uważam, że bieda jest karą boską za grzechy -
rzekł Wadim do Antonii. - Nie dlatego ludzie są bied
ni, że na to zasłużyli. Przyczyna leży gdzie indziej.
- I Bóg nie wynagradza bogactwem? - spytała.
- Sądziłem, że wiesz, kto sprzyja bogatym - odparł
z kamienną twarzą.
To niebezpieczne myśli, a ubrane w słowa, stawa
ły się dużo bardziej groźne.
Antonia skinęła głową.
- Kościół ściąga podatki - powiedziała.
- Istnieją takie miejsca, gdzie klasztory pomagają
biednym - odparł Wadim. - Nie wszędzie są pozłaca
ne ołtarze...
- Katedra w Archangielsku jest niczym paląc - za
uważyła Antonia. - Wszystkie kościoły, jakie znam,
są niczym budowane dla królów!
- Bo są - potwierdził Wadim. - Nie dla ziemskich
królów, ale jednak. Są wznoszone dla największego
ze wszystkich królów.
- Czy dla Niego ma to jakieś znaczenie, że ściany
i sufit są pokryte złotem i błyskotkami? - Antonia za
perzyła się. Ogarnęła ją taka złość, że omał się nie roz
płakała.
Przypomnieli jej się ludzie stojący w łachmanach
na polach, zginający plecy od najwcześniejszych go
dzin poranka, gdy słońce stało w zenicie i kiedy ciem
ność już zaczynała okrywać ziemię swym płaszczem.
Przypomnieli jej się rybacy znad Morza Białego,
którzy tonęli w długach. Ich żony, dzieci, ich nędzne
domy.
- Zadałaś dobre pytanie - rzekł powoli Wadim. -
Odważne jak na kobietę - dodał, a jego twarz rozja
śnił uśmiech. - Inny by pewnie powiedział, że tylko
kobieta mogłaby wpaść na coś tak bezsensownego.
- Możesz odpowiedzieć? - spytała.
Wadim wrzucił do ognia gałązkę. Wpatrywał się
w ognisko.
- Mogę - odrzekł. - I mój Kościół także. Lecz od
powiedzi będą różne.
Anastas rzucił Antonii szybkie spojrzenie, tak jak
by chciał ją ostrzec, że nie wolno jej posuwać się da
lej. Antonii nie przyszło to do głowy, choć wiedzia
ła, że Wadim nie powinien się wypowiadać na podob
ne tematy, nie powinien mieć własnego zdania.
- Myślę, że mogę zrobić coś dobrego tam na pół
nocy nad Morzem Białym - wyznał.
Jego głos stał się nagle bardziej pokorny, pełen skru
chy.
Antonia podniosła wzrok i zobaczyła zbliżających
się przeora i kapitana.
- Dla narodu, dla mojego Zbawcy - dodał.
Antonia poczuła ucisk w gardle. Nie miała więcej
pytań ani wyzwań, które mogłaby rzucić w twarz
Wadimowi.
Bolało ją, gdy widziała, że również on robi się mały.
Tak bardzo się wyróżniał spośród innych, ale i on
pochylał głowę, i on naginał swe poglądy. Żył z tym,
bo dokonał takiego wyboru.
Antonia nie umiała go zrozumieć.
Tego wieczoru odeszła od ogniska. Poszła sama.
Anastas patrzył, jak się oddala, pomyślał, że idzie do
wozu, jakby szukała samotności. Nie ruszył za nią.
Wokół panowała cisza. Wydawało się tak bezpiecz-
nie. Noc była cieplejsza niż ostatnio i sucha. Obok
płynął strumień. Wozy stały ustawione w koło, a ko
nie pasły się w środku.
Od południa nie spotkali żywej duszy. Teren spra
wiał wrażenie niezamieszkałego. Rozpalili zatem
ogniska poza kręgiem wozów. Odprężyli się, cieszy
li się spokojem. Anastas już się niemal przyzwyczaił
do obecnego sposobu podróżowania, który tak bar
dzo różnił się od jego dotychczasowego trybu życia,
kiedy każdej nocy obawiał się wrogów. Wówczas spał
bardzo czujnie - wystarczył nawet szmer ptaka, któ
ry przysiadł na cienkiej gałązce nad jego głową, by ze
rwać go ze snu, by chwytał za broń.
Anastas pomyślał, że to byłoby chyba zbyt piękne,
by tamto życie się skończyło.
Nie mógł uwierzyć w taki cud.
Wstał od ogniska jako pierwszy. Zauważył, że na
wet nowicjusze nie zostali jeszcze zapędzeni do spa
nia. Może przeor również zwrócił uwagę, że Antonia
poszła się położyć i nie chciał narażać ich niewinnych
dusz na pokusę, pozwalając, by zostali sam na sam
z kobietą.
Anastas musiał się uśmiechnąć.
Nadal czuł ból, kiedy uśmiechał się zbyt szeroko,
ponieważ rana w kąciku ust trudno się zrastała.
Wóz okazał się pusty. Początkowo Anastas sądził,
że się pomylił - wozy były bardzo podobne jeden do
drugiego, zwłaszcza w ciemności - ale kiedy zajrzał
do obu stojących obok, okazało się, że dobrze trafił.
Wszedł do właściwego wozu... Jednak Antonii
w nim nie było.
Co za lekkomyślne babsko! przebiegło mu przez
myśl. Wokół panowała nieprzenikniona ciemność
i nigdzie nie mógł dojrzeć Antonii.
Kopnął jakiś kamień, który uderzył w koło wozu.
Na ten odgłos jeden z żołnierzy pełniących wartę po
derwał się.
Anastas przeprosił z uśmiechem, kiedy tamten
przybiegł zobaczyć, co się dzieje.
- Widziałeś Tonie? - spytał spokojnie wartownika.
Nie chciał wzbudzać paniki. Sam także starał się nie
poddawać strachowi, ale serce waliło mu w piersi jak
młot kowalski.
Do diabła, co ona znowu wymyśliła? W co się
wplątała?
Żołnierz nie widział jej. Anastas zresztą się tego nie
spodziewał.
- Przejdę się wzdłuż strumienia - oznajmił. - Nie
strzelaj do mnie, kiedy będę wracał!
Tamten ukazał białe zęby w uśmiechu. Odparł, że
nie może zagwarantować, że się nie pomyli. To zale
ży, czy Anastas, wychodząc z zarośli, nie będzie się
podejrzanie zachowywał.
Anastas się roześmiał.
Podążył wzdłuż strumienia.
Antonię zawsze jakaś magiczna siła ciągnęła ku
wodzie. To chyba zrozumiałe, wychowała się prze
cież nad Morzem Białym.
W tej suchej krainie, położonej z dala od morza,
nawet niewielki strumień kusił ją swym szmerem.
Anastas kochał te rozległe płaszczyzny. Uwielbiał
widok równiny falującej w stronę horyzontu. Wie
dział, że za tą linią ziemia rozpościera się dalej.
Zatrzymał się nad strumieniem. Nie był pewien,
w którą pójść stronę, w końcu wybrał drogę na północ.
Wiedział, że niebo podpowiedziało Antonii ten kieru
nek, podprowadzając ją kilka kroków bliżej domu.
Poza tym gęstniały tam zarośla. Jeśli szukała uciecz
ki, ukrycia, wybrałaby tę drogę.
Anastas stąpał cicho. Oczy przyzwyczaiły się szyb
ko do ciemności panującej poza kręgiem światła
ognisk. Mrok również nadawał światu wiele piękna.
Wszystko nabierało innego kształtu. Zwykła gałązka
wyglądała jak dzieło sztuki.
Gwiazdy obsypywały srebrem wierzbowe witki
i wyczarowywały najbardziej niepowtarzalne wzory.
Nawet niepozorny strumyk nabierał srebrnego
blasku, wykradając poświatę niebu.
Które Wadim nazywał dachem.
Dziwnie było tak iść samemu. Anastas przyzwycza
ił się, że zawsze wokół niego roiło się od ludzi. Tak się
ułożyło w jego życiu. Zawsze w biegu, z niewielkim
dobytkiem, ale zawsze blisko innych. Nie przeszka
dzało mu to. Widział, że Antonia z trudem to znosiła,
choć już wcześniej prowadziła taki tryb życia.
Widział, jak zamyka się w sobie, uznając, że to je
dyny sposób, by odgrodzić się od innych.
Jednak zbyt częste przebywanie we własnym świe
cie może okazać się zgubne.
Sam tego doświadczył. Ledwie się wykaraskał.
Rzadko mówił o tym etapie swego życia, ponieważ
wspomnienia z tego okresu ciągle sprawiały mu ból.
Antonia nie powinna zbytnio zagłębiać się w so
bie.
Nie zauważył jej i omal się o nią nie potknął. Ogni
ska wyglądały stąd jak czerwone gwiazdki, wozy two-
rzyły ciemne wzniesienia na tle nocy okrytej o ton ja
śniejszą peleryną.
Antonia siedziała skulona w zaroślach. Zaszyła się.
Nie odezwała się, kiedy pojawił się Anastas, tylko
podniosła wzrok.
Anastas usiadł obok niej na trawie.
- Zacząłem się o ciebie bać - powiedział cicho. Nie
mógł rozładować złości, którą czuł.
- Już miałam wracać - odparła i zamilkła.
Anastas poznał po jej głosie, że płakała. Przysunął
się bliżej i objął ją ramieniem.
- Nie możesz brać na siebie trosk całego świata -
rzekł. - Nie możesz cierpieć za wszystkich biedaków.
To nie twoja wina, że żyją w nędzy.
Antonia nie odpowiedziała, ale oparła głowę na je
go ramieniu. Anastasowi zrobiło się miło, że mimo
wszystko okazał się trochę potrzebny.
- Nawet ci, którzy mienią się sługami Bożymi, nie
chcą otworzyć oczu na niesprawiedliwość - rzuciła
zdławionym głosem. - Jak to się może kiedykolwiek
zmienić, skoro nikt tego nie dostrzega? Skoro nikt
nie ma odwagi cokolwiek zrobić? Skoro nikt nie chce
się odważyć być tym pierwszym, który się sprzeciwi,
nazwie niesprawiedliwość po imieniu...
- Grigorij próbował - zauważył Anastas. Ujrzał
przed oczami bardzo wyraźnie postać przyjaciela. Sil
ną twarz, białą, niesforną czuprynę, koński ogon,
skórzany sznur na szyi, uśmiech. Oczy, które nadal
potrafiły się śmiać i błyszczeć. - Próbowaliśmy - do
dał. - I zadanie okazało się trudniejsze, niż to sobie
wyobrażaliśmy. Wiesz, dokąd to zaprowadziło Gri
gorija i jaką cenę za to zapłacił.
Antonia westchnęła.
Dobrze wiedziała, ale przez to nie było jej wcale
łatwiej. Ktoś musiał ponieść ofiarę.
Cena nie powinna być niska. Nie mogła. Ale pew
nego dnia ludzie muszą być skłonni ją zapłacić. Tak
jak uczynił to Grigorij i człowiek zwany Stieńką Ra
zinem. I jeszcze wielu, wielu innych, których imion
nie znali.
- Czy z tego powodu płaczesz? - spytał.
- A czy to nie wystarczy?
- Czasem widzimy tyle nędzy, że nie jesteśmy już
w stanie płakać - odparł Anastas. - Stajemy się nie
czuli.
Antonia nic nie odpowiedziała, tylko westchnęła.
- Tęsknisz za domem? Myślisz o Archangielsku?
O Morzu Białym?
Antonia roześmiała się. Smutnym śmiechem, któ
ry Anastas słyszał już u niej nie raz.
- D o m to każde miejsce, gdzie rozbijamy obóz -
powiedziała. - Nie śmiem nazywać Archangielska do
mem. Ale chciałabym poczuć zapach morza. Ta kra
ina pachnie tylko trawą. Nawet rzeki pachną trawą,
ten strumień pachnie trawą...
- Tęsknisz - stwierdził.
- Tak...
- Chcesz tam zostać? - spytał ostrożnie. Nie chciał
wymuszać na niej decyzji, do której podjęcia nie by
ła jeszcze gotowa.
Ale pragnął, by Antonia potrafiła rozejrzeć się do
okoła, popatrzeć w przyszłość, a nie tylko w głąb sie
bie. We wnętrzu człowieka znajduje się wiele ślepych
uliczek i łatwo można pobłądzić, zbyt długo przyglą-
114
dając się własnej duszy. Podobnie jak łatwo dostać za
wrotu głowy, gdy zbyt długo patrzy się w niebo. Prag
nienie, by dotknąć gwiazd, może urosnąć do zbyt
wielkich rozmiarów. A gdy ktoś trochę za mocno się
wzniesie, upadek może być bolesny.
- Marzysz o tym, Toniu?
Niechętnie skinęła głową. Zacisnęła usta, nie chcąc
zdradzić swych myśli.
- Jakie są twoje marzenia? - spytał nieśmiało Ana-
stas.
- Nie pytaj! - odparła głosem tak zbolałym, że i on
poczuł ból.
Anastas potargał jej loki. Pragnął, by Antonia zno
wu była wesoła, by znowu się śmiała jak dawniej. Jej
śmiech był niby lekarstwo. Brzmiała w nim muzyka.
Kiedy Antonia się śmiała, nawet deszcz miał swój
urok, a dzień stawał się piękny. Ale należała do osób,
które w ciągu jednej chwili mogły ze stanu najwyż
szej euforii spaść w najciemniejszą czeluść przygnę
bienia. Trudno się żyje z takimi ludźmi, ale trudno
też samemu sobie z tym radzić.
Własnej natury nie da się zmienić lub zdusić. A An
tonia pod wieloma względami przypominała dziecko
natury, szlachetny kamień, którego nikt jeszcze nie
oszlifował i nie oprawił.
- Ja marzę o małym domku - wyznał Anastas. -
W jakiejś otwartej, rozległej zielonej okolicy. Być
może takiej jak ta, której aż po horyzont nie zakłó
ca nawet pojedyncza skala. Nad niewielką rzeką, któ
rą można przebyć wpław. Lubię szum wody, a poza
tym cudownie jest jechać konno brzegiem rzeki.
Miałbym konie, mnóstwo koni. I nikt nie pytałby
mnie, kim jestem. Wymyśliłbym sobie nazwisko, któ
re wszyscy by przyjęli jako moje prawdziwe. Żyłbym
bardzo skromnie, ale byłbym szczęśliwy. Takie jest
moje marzenie.
- Masz takie proste marzenia - westchnęła Anto
nia. - Ale są piękne. Może się spełnią. W tym kraju
jest wiele bezkresnych równin. Poza tym posiadasz
dokumenty na to, że oddałeś nieocenione usługi ca
rycy Elżbiecie. Kto chciałby zaszkodzić takiemu czło
wiekowi? Możesz napomknąć, że masz wielkie wzglę
dy u carycy, wspomnieć mimochodem o Sankt Pe
tersburgu. Ludzie wiedzą, co to oznacza, a większość
z nich boi się zadawać niebezpieczne pytania w oba
wie, że mają przed sobą szpiega. Kto wie...
- Wszystkie marzenia mogą się spełnić.
- Nie moje - rzekła smutno Antonia.
- Pozwól mi zgadnąć! - Spojrzał na strumyk szem
rzący tuż obok. Ten plusk był najgłośniejszym odgło
sem, jaki tu dochodził. Anastas mimowolnie zniżył
głos, żeby nie zagłuszać strumienia.
- Masz swoje konie, nie możesz bez nich żyć, To
nią. Carycę i stado innych. Jeździsz na Carycy, jest
zbyt delikatna i zbyt uparta, by ją zaprząc do wozu.
Może wykorzystasz ją w hodowli. Potrafię sobie wy
obrazić ciebie jako hodowcę koni. Podobałoby ci się
to, prawda?
Nie odpowiedziała.
- Masz przy sobie córkę - mówił dalej Anastas. Zda
wał sobie sprawę, że wkroczył na niebezpieczne ob
szary. Zrozumiał, że Antonia dużo myślała o Oldze.
Zastanowił się, czy Grigorijowi sprawiało to przy
krość. Na pewno!
Grigorij był najwspanialszym człowiekiem, jakiego
znał, na pewno musiał brać pod uwagę to, że Antonia
tęskni za córką. Być może dlatego prosił Antonię, by
wracała do Archangielska. Grigorij miał świadomość, że
wykradł Oldze matkę. Umierając, pragnął ją zwrócić.
Tylko dla Antonii Grigorij zdradził ideały, w któ
re wierzył. Ten jedyny raz odebrał coś komuś słab
szemu, jednak oddał z powrotem.
Za późno?
- Nie możesz żyć w samotności, Antoniu - rzekł
Anastas. - Myślę, że nie będziesz sama, widzę obok
ciebie mężczyznę.
Płakała.
- Chciałbym, aby moje marzenie o tobie się speł
niło - rzekł czule. - Nie życzę ci niczego innego po
nad to, co może uczynić cię szczęśliwą. Twoje życie
dopiero się zaczyna, przed tobą jeszcze wiele radości.
Śmierć Grigorija nie oznacza końca dla ciebie... - Na
brał powietrza. Nie wiedział, jak ją przekonać, żeby
jednocześnie nie ranić jej uczuć, ale tak bardzo prag
nął, by dostrzegła te same iskierki nadziei, które i on
widział. - Nie mogłabyś być z mężem szczęśliwa. Nie
uciekłabyś przecież z Grigorijem, gdyby wszystko
między tobą a Olegiem dobrze się układało.
- To prawda - przyznała. - Nie było mi łatwo. Nie
wiem, czy próbowałam coś zmienić. Nie wiem, czy
zrobiłam wystarczająco dużo... Nigdy nie dałam
Olegowi szansy. Chyba się nawet nie domyślał, że
czegoś mi brakuje. Sądzę, że na swój sposób był
szczęśliwy, że nie dostrzegał tej pustki w naszym
wspólnym życiu. Myślę, że było mu dobrze, rozu
miesz, Anastas? Nie wymagał tak wiele, miał to, cze-
go pragnął. Tak mu się przynajmniej wydawało...
Anastas pomyślał, że trudno kochać takie kobiety
jak Antonia i być przez nie kochanym. Trzeba być
bardzo silnym i pewnym siebie.
- Czy widzisz kogoś w swoich marzeniach? - spy
tał cicho. - Czy jest w nich jakiś mężczyzna?
Skinęła głową.
- Nie chcę być sama! - odparła z naciskiem, jak gdy
by spodziewała się, że ktoś jej zaprzeczy. - Jestem sil
na. Czuję się silna, Anastas. Wiem, że już nie spotkam
nikogo takiego jak Grigorij, że po raz drugi nie prze
żyję już tak wielkiej miłości, ale nie chcę żyć sama.
Nie mogę. Chociaż... chyba mogę, mam tę siłę, ale te
go nie pragnę. W moich marzeniach jest mężczyzna.
- Ten, który został w Archangielsku?
Antonia odetchnęła, drżąc.
- Nie wiem - odparła wreszcie. - Nie widzę jego
twarzy, nie potrafię zobaczyć jego postaci. Nie wiem
nawet, jaki on jest. Ale istnieje. To ktoś, z kim mogę
dzielić resztę mego życia. Może to Oleg, może ktoś,
kogo znam. A może ktoś, kogo jeszcze nie spotkałam...
- Wasilij? - spytał Anastas. - Lubiłem Wasilija...
- Wszyscy lubią Wasilija - rzekła Antonia z nie
znacznym uśmiechem. - Jednak nie moglibyśmy się
związać na dobre i złe, po prostu nie moglibyśmy wy
rządzić sobie nawzajem takiej krzywdy. A przede
wszystkim nie moglibyśmy wyrządzić takiej krzyw
dy Raiji...
Anastas ujrzał przed oczyma przyjaciółkę Antonii.
Zawsze była obecna, wkradła się w życie tak wielu.
Niezwykła kobieta, którą trudno zapomnieć. Pod
wieloma względami bardziej nieobliczalna od Anto-
nii, a jeden Bóg wie, że mało która miała bardziej za
gmatwane życie i zawiłą duszę niż właśnie Antonia.
- A w twoich marzeniach są kobiety, Anastas? -
spytała Antonia.
Poderwał się przestraszony. Odruchowo odsunął
się, jakby się sparzył.
- Trudno jest wymazać wspomnienia o Kati - rzekł
szczerze. - Już nigdy nie pokocham nikogo tak moc
no, a związek bez miłości wydaje się bez sensu.
- Nie chcesz mieć dzieci?
Poczuł, jakby otrzymał policzek.
Uparcie unikał tych myśli, celowo je omijał. Za
wsze uciekał wzrokiem, kiedy dotykał tego tematu.
- Nie mógłbym dać dzieciom nawet nazwiska -
rzekł głucho. - Nie posiadam nic, a nie potrafiłbym
skazać ich na biedę i głód.
- A twoje konie? - spytała.
- Czyż nie są tylko marzeniem? - westchnął Ana
stas. - Zycie to droga, która biegnie przede mną. Nie
ma takiej izby, która będzie moja, ani ziemi, którą po
siadłbym na własność. Konie, które bym trenował, nie
należałyby do mnie. Ale mnie to nie przeszkadza, nie
mam potrzeby posiadania... Jestem chyba szczęśliwszy,
niczego nie mając. Rzeczy wiążą cię. Nie zauważyłaś?
Ludzie także cię wiążą. Kobieta mnie zwiąże, a dzieci
jeszcze bardziej. Jestem chyba takim koniem, który
wiecznie będzie wierzgał i nigdy nie da się ujarzmić.
- To oznacza samotność - zauważyła Antonia.
- Tak - odparł. - Ale mogę tak żyć. Myślę, że chcę
tak żyć.
Anastas pokładał w Bogu nadzieję, że nie zranił
Antonii. Jej słowa zaczynały go przerażać. Nie spy-
tał jej o to, czego najbardziej się obawiał, nie mógł jej
tego powiedzieć. Ale strach miał oblicze.
Jego własne.
W jej marzeniach.
- Wyobrażałam sobie prawie, że mógłbyś ujeżdżać
moje konie - rzekła cicho.
Anastas uścisnął ją ostrożnie i pocałował w czoło.
- Obawiałem się tego - rzekł smutno. - Obawiałem
się, że o tym pomyślisz, ale to nigdy nie byłoby moż
liwe.
- To prawda - przyznała po dłuższej chwili. - To
nigdy nie byłoby możliwe.
8
Wyruszyli w dalszą drogę. Podróżowali powoli,
krajobraz przesuwał się leniwie. Zrobiło się chłodniej.
Lato zaprezentowało już swą szatę i mogło odejść,
wystarczająco długo tańczyło boso po kraju, wyma
chując kolorową spódnicą.
Barwy zbladły, trawa straciła swą soczystą zieleń,
niebo nie potrafiło już wydobyć iskrzącej niebiesko-
ści. Wiele kwiatów zrzuciło płatki, z ciężkich główek
wysiały się nasiona. Wszystko przygotowywało się na
nadejście jesieni.
Dotarli do Suchony. Serce Antonii zabiło trochę
szybciej, kiedy ujrzała rzekę, jej rzekę, którą Dwina
nigdy się nie stanie.
Teren nie przypominał okolic Kotłasu, gdzie Su-
chona wpada do Dwiny; długo jeszcze trzeba jechać
na północny wschód, by tam dotrzeć. Upłynie wiele
czasu, zanim Antonia rozpozna znajome strony.
Tot'ma, tak jak Wielikij Ustiug, leży po lewej stro
nie rzeki - albo północnej, w zależności od tego, jak
się patrzy. Kotłas natomiast zbudowano po jej
wschodniej stronie.
Rozbili obóz na obrzeżach Tot'my. Nie mogli tak
dużą grupą rozlokować się we wsi. Plotki jednak do
tarły do jej mieszkańców przed nimi.
Kiedy kapitan wybrał się do wioski, żeby się do-
wiedzieć o transport frachtowcem na północ, wszy
scy wiedzieli, w jakiej sprawie przybywa. Zanim do
tarł do portu, powiedziano mu, że musi się przygo
tować na czekanie.
Frachtowce miały przypłynąć za tydzień. We wsi
są, co prawda, mniejsze lodzie do przewozu ludzi, ale
wozów i koni nie udźwigną. Poza tym są przystoso
wane tylko do pokonywania krótkich odcinków rze
ki. Lecz - jak już powiedziano - za tydzień spodzie
wane są frachtowce z Archangielska z transportem
ryb z wielkiego morza na północy, i będą mogły ich
zabrać aż nad Morze Białe.
Kapitan wrócił do obozu, przynosząc niepomyśl
ne wieści.
Podróżni musieli uzbroić się w cierpliwość, nie po
zostawało im nic innego.
Większość z nich wyruszyła do wsi, wytropili
w niej bowiem karczmę, w której od razu zawrzało.
Antonia nie tęskniła do wioski. Razem z Anastasem
wybrała się tam konno i zobaczyła już, co było do zo
baczenia. Małe domy, ludzi umęczonych codzienną
pracą, port - nieduże łodzie. Zaciekawione dzieci, ko
biety o bojaźliwych spojrzeniach. Hałaśliwych męż
czyzn, wśród których zauważyła sporo młodych.
Nietrudno zgadnąć, dlaczego.
Na początku lata skończyła się kolejna wojna Ro
sji ze Szwecją. Młodzi mężczyźni, którzy zostali po
wołani do wojska i którzy przeżyli, zaczęli wracać do
domów.
Spór między Szwecją a Rosją trwał już długo. La
tem 1741 roku Szwedzi wypowiedzieli wojnę Rosji
i zebrali wojska przy granicy. Poprowadził je generał
major Henrik Magnus von Buddenbroock. Strona
szwedzka nie była jednak przygotowana do wojny.
Rosjanie zaatakowali i zdobyli Villmanstrand. Nie
doszło nawet do poważniejszych walk. W listopadzie
tegoż roku po kolejnym przewrocie pałacowym na
tronie Rosji zasiadła córka Piotra I, Elżbieta.
Na froncie fińskim zawarto ustne zawieszenie broni,
ponieważ Elżbieta Piotrowna potrzebowała czasu na
uporządkowanie spraw we własnych kręgach. Kiedy się
z tym uporała, w lutym 1742 roku zerwała bez wahania
zawieszenie broni, o które sama zabiegała, i z zaskocze
nia zaatakowała osłabionego wroga. Wiedziała, że zima
mocno dała się we znaki szwedzkim wojskom. Żołnie
rze kwaterowali w nędznych barakach, gdzie często go
ściły choroby, nie dojadali, coraz bardziej słabła wśród
nich wola walki i wiara w zwycięstwo. Prowadzenie
wojny pochłania mnóstwo pieniędzy. Ponieważ do zi
mowych kwater żołnierzy w Finlandii było daleko, król
Fryderyk I skreślił wszystkie te wydatki na wojsko, któ
re uznał za zbędne.
Szwedzi wysłali do carycy Elżbiety przywódcę ary
stokratycznego stronnictwa „kapeluszy", by prowa
dził pertraktacje o przedłużenie zawieszenia broni.
Pułkownik Lagerkrantz nie uzyskał jednak wiele.
W połowie marca 1742 roku Elżbieta ogłosiła ma
nifest do społeczeństwa Finlandii. Obiecała Finom
wsparcie w ich dążeniach do niepodległości, jeżeli nie
będą walczyć przy boku Szwecji. Gdyby jednak tak
się nie stało, zagroziła, że zniszczy Finlandię ogniem
i mieczem.
Niebezpieczne myśli zasiała w umysłach Finów.
Szwedzi poczuli się zagrożeni.
W tej sytuacji król szwedzki kontynuował wojnę
przeciw carycy, ale Rosjanie odnosili kolejne sukce
sy i w sierpniu tegoż roku główne siły szwedzkie ska
pitulowały. Władze rosyjskie starały się pozyskać lud
ność fińską, która znalazła się pod ich panowaniem,
ale o niepodległości Finlandii już nie wspominały.
Na szczęście Finlandia miała piękne kobiety.
Głównodowodzący wojskami rosyjskimi zakochał
się w kobiecie z Suomi, Ewie Merten. Być może rów
nież dzięki temu ludności zagarniętego kraju rządy
nowego okupanta nie dały się zbytnio we znaki.
Przegrana wstrząsnęła Szwecją. Surowo ukarano
winnych klęski (stracono m. in. generałów Lewen-
haupta i Buddenbroocka), dzięki czemu partia „kape
luszy" utrzymała się przy władzy. Obok problemu
odpowiedzialności za klęskę rządzące krajem stany
szwedzkie skoncentrowały swą uwagę na sprawie na
stępstwa tronu.
W 1741 roku zmarła bowiem bezpotomnie królo
wa Ulryka Eleonora, która przed ponad dwudziestu
laty abdykowała na rzecz swego męża, Fryderyka
margrabiego Hessen-Kassel. Sprawa następstwa tronu
łączyła się ściśle z perspektywą zawarcia korzystnego
pokoju z Rosją. Wielu zwolenników miała kandyda
tura Karola Piotra Ulryka av Holstein-Gottorp, syna
siostry Karola XII. Był on jednak wnukiem Piotra
Wielkiego i siostrzeńcem Elżbiety i nim delegacja
szwedzka przybyła do księcia do Petersburga, za spra
wą carowej został on już następcą na tronie Rosji.
Szwedzi przełknęli tę pigułkę. Część z nich zwró
ciła teraz uwagę na duńskiego następcę tronu, Fryde
ryka duńskiego. Wielkie nadzieje wiązał z nim
zwłaszcza lud Dalarna, prowincji leżącej w środko
wej Szwecji. W Dalarna miała wielu zwolenników
idea unii skandynawskiej. Drugim kandydatem był
kuzyn ojca Karola Piotra Ulryka, książę biskup
Adolf Fryderyk z Lubeki.
Ten ostatni cieszył się szczególnymi względami ca
rycy Elżbiety, gdyż pełnił funkcję opiekuna następcy
tronu rosyjskiego, jej siostrzeńca. Caryca Elżbieta da
ła Szwedom do zrozumienia, że jeśli Adolf Fryderyk
zostanie wyznaczony na szwedzkiego następcę tronu,
stworzy to możliwość trwałego pokoju z Rosją.
Naciski Duńczyków znaczyły niewiele wobec żą
dań sąsiada na wschodzie, a głos Elżbiety rozbrzmie
wał z coraz większą siłą na korytarzach królewskie
go dworu w Sztokholmie.
Kiedy Szwedzi zaczęli rozumieć, na co się zanosi,
w kraju wybuchło powstanie. Rozruchy chłopskie
ogarnęły nie tylko Dalarnę, ale i inne dzielnice kraju.
Wzburzenie przeciwko dyktatowi Rosji zamieniło się
w walkę biednych przeciw bogatym. Przerażone wła
dze zaakceptowały 13 czerwca 1743 roku kandydatu
rę królewicza duńskiego na tron szwedzki.
W połowie roku 1743 stale rosnące wojsko po
wstańcze dotarło do Norrtułl w pobliżu Sztokholmu,
gdzie zostało zatrzymane. Jego sukcesy nie trwały
długo. I tym razem caryca Elżbieta wybrała odpo
wiedni moment, wysyłając kuriera z wiadomością do
prowadzących rozmowy w sprawie zawarcia pokoju
w Abo - oto Rosjanie zrezygnują z większości tery
torium Finlandii, jeżeli ich życzenia w konflikcie
o tron szwedzki zostaną spełnione.
W obozie powstańczym zwolennicy kompromisu
stanowili mniejszość. Powstańcom udało się przedrzeć
przez ogień armatni, przez barykady i pomaszerowali
prosto do stolicy. Tu jednak zostali rozgromieni przez
regularne wojsko, a przywódców aresztowano i skaza
no na śmierć.
Książę biskup Adolf Fryderyk został obrany na
stępcą szwedzkiego tronu. Po spełnieniu tego warun
ku Elżbiety przedstawiciele Szwecji i Rosji 7 sierpnia
1743 roku podpisali w Abo traktat pokojowy. Na
mocy tego traktatu Rosjanie oddali Szwedom niemal
całą Finlandię z wyjątkiem okręgów Kymen i Savon-
linna. Zagrody, gminy i wsie Wielkiego Księstwa zo
stały nagle podzielone. Takimi drobiazgami w Sztok
holmie jednak się nie przejmowano.
A w Sankt Petersburgu caryca Elżbieta zacierała rę
ce, zadowolona z zaistniałego stanu rzeczy. Pokój za
warty w Abo przyniósł jej dalekosiężne korzyści. Nie
potrzebowała już wszystkich żołnierzy zwerbowa
nych na czas wojny do armii. Młodzi mężczyźni mog
li wrócić do swoich wsi rozsianych po całej Rosji.
Dlatego i w Totmie było teraz tak wielu młodych.
Przeżyli wielką przygodę na zachodzie, zdobyli zie
mie dla carycy Elżbiety!
Antonia i Anastas nie znali całej historii ostatniej
wojny ze Szwecją, ale trochę wieści do nich dotarło.
Dowódcy byli dumni ze swych zuchów. Nawet ci spo
śród żołnierzy, którzy nie zawędrowali tak daleko na
zachód, by choćby zajrzeć do Finlandii, przechwalali
się tak, jakby sami walczyli i omal nie stracili życia.
Opowieści wojenne żyły we wszystkich wioskach,
które wysłały swoich synów na front. A caryca
utwierdziła się na swym tronie w Sankt Petersburgu...
Antonia i Anastas wrócili konno do obozu. Zatrzy
mali się przy wozach i usiedli, by odpocząć. Nauczy
li się czekać.
- Nie szukacie we wsi jakiegoś porządnego łóżka? -
spytał brat Wadim z wymownym uśmiechem.
Anastas również się uśmiechnął.
- Może i my doszliśmy do wniosku, że niebo jest
lepszym dachem?
Dni dłużyły się niemiłosiernie, nic nie można było
na to poradzić. Anastas i Antonia sporo czasu poświę
cali młodej klaczy, ale i to zajęcie nie mogło wypełnić
długich godzin oczekiwania. Stopniowo wszyscy
uczestnicy podróży tak się sobą znużyli, że zaczęli na
wzajem się unikać.
Gdy zbyt długo przebywali razem, łatwo wybucha
ły sprzeczki.
Nieprzemyślane słowa i drobne nieporozumienia
sprawiały, że rozdrażnienie narastało. Niekiedy do
chodziło nawet do rękoczynów.
Musieli od siebie odpocząć, pragnęli przejść się tro
chę dalej niż dookoła ogniska, tęsknili za widokiem
innych twarzy.
Antonia również pragnęła odmiany, ale nie chcia
ła chodzić do wsi. Wolała spokój panujący przy wo
zach i wypoczynek pod gołym niebem.
W obozie została niewielka grupka: mnisi, kilku
kupców, garstka żołnierzy i kapitan, który uznał -
jak zwierzył się Anastasowi - że nigdy nie wiadomo,
kiedy przypłyną statki. Choć ludzie mówili, że za ty
dzień, to równie dobrze mogło to nastąpić za trzy
dni lub dwa tygodnie. On w każdym razie zamierzał
nieustannie czuwać. Pewnie miał już za sobą jakieś
przykre doświadczenia. Może przegapił jakąś ważną
sprawę...
Antonia denerwowała się. Nie po raz pierwszy
podczas tej podróży, ale wcześniej przynajmniej coś
się działo. Można było przynajmniej zaplanować na
stępny dzień. Podróżujący wyznaczali kolejny odci
nek drogi do pokonania i przemierzali go do nasta
nia zmroku. Robili przerwy na posiłki i odpoczynek.
Rozbijali obóz na nocleg. Budzili się nazajutrz, by po
konać kolejny etap.
Teraz dni wypełniało czekanie.
Nie wiedzieli, jak długo przyjdzie im tu tkwić. Nie
mieli pojęcia, kiedy wyruszą dalej.
Dla Antonii takie czekanie było katorgą.
Nie potrafiła spokojnie usiedzieć w jednym miejscu.
Gdyby ich obóz miał ściany, zaczęłaby po nich
chodzić.
- Weźcie parę koni i tę młodą klacz - zaproponował
kapitan. On także zauważył niepokój Antonii i obawiał
się, że jej nastrój może się udzielić jego najmłodszym
żołnierzom. Oni również nigdy wcześniej nie musieli
czekać i teraz wprost świerzbiły ich ręce, gdy zbyt dłu
go bezczynnie siedzieli. - Źrebakowi też dobrze zrobi,
jeśli porządnie się wybiega. Wiecie, jak się z nim ob
chodzić. Pojedźcie wzdłuż rzeki. Popatrzcie, czy nie wi
dać frachtowców. Chyba je rozpoznacie?
- Urodziłam się w Archangielsku - rzekła sucho Anto
nia. - Widywałam frachtowce, zanim zaczęłam chodzić!
Wzięli konie. Bez siodeł, ale nie po raz pierwszy
mieli pojechać na oklep. Temu, kto nie posiadł tej
sztuki, kapitan by na to nie pozwolił, ale Antonia
i Anastas dawno przestali być uczniakami.
Anastas przywiązał Carycę do swego konia, w ra
zie gdyby klacz zechciała pognać własnymi ścieżka
mi. Tego nigdy nie da się przewidzieć.
Możliwość oddalenia się od obozu była dla Anto
nii jak wybawienie. Wiatr smagał ją po twarzy, po raz
pierwszy od początku podróży poczuła się szczęśliwa.
Poprowadziła konia pod wiatr, zdawało jej się, że
frunie. Jeżeli ptaki doznają podobnego wrażenia, nic
dziwnego, że śpiewają.
Na północ od wioski nie widziało się zbyt wielu za
budowań. Domy skupiły się wokół portu, jakby stam
tąd wyrastały. Na obrzeżach wioski znajdowały się
małe łatki pól, dalej ciągnęły się łąki i las. Cudowne
równiny porośnięte trawą, na których konie mogły
tańczyć do woli, ponad którymi Antonia mogła pole
cieć. Lasy szumiały liściastymi koronami. Trzeszcząc,
drzewa niechętnie zrzucały liście, krwawiąc, żaliły się,
że lato minęło. Wypływała z nich złocista krew, przy
bierając czerwoną i brązową barwę. Potem drzewa
całkiem się poddawały i zamierały, do następnego la
ta przechowując wspomnienia o liściach i zieleni.
Zimne i rześkie powietrze, sprawiło, że policzki
Antonii zaczerwieniły się, że krew w żyłach zaczęła
jej szybciej krążyć. Wiatr wzburzył loki Antonii, ją
samą wypełnił szczęściem.
Pragnęła popędzić w nieznane, gnać przed siebie
i nigdy się nie zatrzymać. Galopować póki i ona,
i koń całkiem nie opadną z sił.
Ale słabym głosem odezwał się w jej głowie rozsą
dek. Upominał, że nie należy, wyznaczał granice wol
ności, granice ucieczki.
Antonia zatrzymała konia, gdy dotarła do zacisz-
nej zatoczki. Zeskoczyła na ziemię i poprowadziła
zwierzę do rzeki, by ugasiło pragnienie. Położyła się
na brzuchu i sama chłeptała zimną, krystalicznie czy
stą wodę.
Piła z Suchony, jej rzeki, rzeki Grigorija.
Usiadła na brzegu i czekała na Anastasa. Koń pasł
się pod drzewami, gdzie znalazł jeszcze dość soczy
stą trawę.
Anastas długo się nie pojawiał. Z młodą klaczą na
uwięzi nie mógł galopować w takim tempie jak Antonia.
- Ścigałaś się z diabłem, czy co? - spytał, kiedy ją
zobaczył.
Antonia wzruszyła ramionami. Przyglądała mu się,
jak poi konie, prowadzi je ku zaroślom i przywiązu
je do drzewa, jak zarzuca derkę na grzbiet swego
wierzchowca.
Potem Anastas usiadł obok Antonii.
- Myślałby kto, że tkwiłaś w stajni całą zimę, nie
oglądając światła dziennego, i że wypuszczono cię na
wiosenny wypas - dodał. - Ale muszę przyznać, że
jeździsz konno jak szatan! - rzekł z uznaniem. Z je
go ust to prawdziwy komplement.
- Mogłabym tak galopować aż do Archangielska -
westchnęła Antonia rozmarzona. - Nic by mi się nie
stało i na pewno dotarłabym tam wcześniej niż statki.
- Właśnie - przyznał sucho Anastas, wkładając do
ust źdźbło trawy. - Dotarłabyś tam wcześniej niż stat
ki, ale przecież tego nie chcesz, jeżeli się dobrze za
stanowisz.
Miał rację.
Antonia podciągnęła kolana pod brodę. Wpatrywa
ła się w przepływającą obok rzekę.
Kiedyś, nieskończenie dawno temu, kochała się
z Grigorijem na jej brzegu. Dużo bardziej na północ,
ale nad tą samą rzeką.
Nad Suchoną.
Te wody widziały, jak staje się kobietą.
Rzeki nie patrzą...
N o , w każdym razie Suchona przepływała tuż-tuż.
Antonia nadal słyszała jej szum. Słyszała też głos Gri
gorija, głos młodego mężczyzny, a oprócz tego swój
własny, przestraszony oddech i jego spokój.
Był taki przystojny.
Sprawił, że wszystko stało się dla niej piękne.
Grigorij nie żyje...
- Powinniśmy wcześniej spytać, czy możemy wy
pożyczyć konie - rzekł Anastas. - Szkoda, że nie
wpadliśmy na ten pomysł.
- W czasie podróży i tak nie byłoby to możliwe -
odparła Antonia, wpatrzona w dal nieobecnym wzro
kiem. - Konie potrzebowały odpoczynku.
Anastas zgodził się z nią. Zatem słyszała, co powie
dział, choć wydawało się, że błądzi myślami gdzieś
daleko.
- Nie widać żadnych statków - odezwała się. - Bę
dziemy czekać na nie rok!
- Twój optymizm zawsze mnie ujmował - rzekł
Anastas z przekąsem. - Nie przyciągniesz ich myślą,
nie masz nawet w rękach Jumali.
Antonia posłała mu surowe spojrzenie, nie chcia
ła, by przypominał jej o złotej bogini. Zamierzała nie
wracać do tego, co było. Nie zapomnieć, bo tych wy
darzeń nie można zapomnieć, ale zostawić je za so
bą, ukryć pod otoczką mgły.
- Czy powiedział, że statki przypłyną z Archangiel
ska? - spytała. - Czy kapitan tak powiedział?
Znowu jakby ogarnęła ją rezygnacja.
Znowu popatrzyła na rzekę, zagryzła dolną wargę,
potarła brodą o kolana.
- Tak, z transportem ryb z Archangielska - po
twierdził Anastas.
Antonia zamknęła oczy.
Tylko nie płacz! upomniała samą siebie. Wszystko,
tylko nie to. Nie chciała łzami zburzyć tego szczęścia,
które ją ogarnęło. To miał być piękny dzień.
Tylko piękny.
Tańczyła z powietrzem, pognała w zawody z wia
trem, znowu poczuła pod sobą grzbiet konia. Zwie
rzę pozwoliło się jej prowadzić.
Czuła się szczęśliwa.
Nie powinna płakać i niszczyć tej cudownej chwili.
- To frachtowce Jewgienija - rzekła cicho. - Jew
gienija i Olega. Tylko oni prowadzą przewozy rzecz
ne z Archangielska. Znam załogę i marynarze też
mnie znają. Wiedzą, że jestem żoną Olega Jurkowa.
Roześmiała się.
- Jak ty to nazywasz, Anastas? Czy to przeznacze
nie? A może kara?
- Nie możesz być pewna, że frachtowce, które tu pły
ną, należą do Olega - odparł. - Długo przebywałaś po
za domem, w Archangielsku wiele się mogło zmienić.
W twoim życiu także w tym czasie wiele się wydarzyło.
Być może miał rację.
Ale Antonia była pewna, że się nie myliła. Śmie
szyło ją takie zrządzenie losu. Nie chciała dopuszczać
myśli, że również przyprawiało o łzy.
Nie chciała na to patrzeć od tej strony.
Nie dzisiaj.
Dzisiaj chciała być szczęśliwa.
- Musimy wrócić przed zapadnięciem zmroku -
rzekł Anastas i spojrzał w niebo, które na zachodzie
nabierało fioletowego odcienia. - Czeka nas kawał
drogi, ty się o to postarałaś. Ale teraz musisz się trzy
mać blisko mnie. Chyba że inny bliski krewny czar
ta usiądzie za tobą.
Antonia wstała i przeciągnęła się.
- Jeszcze trochę - poprosiła. - Zostańmy jeszcze
tylko trochę!
Nie miał serca odmówić.
Niebo zrobiło się ciemnoniebieskie, potem posza
rzało. Antonia zeszła nad zatoczkę. Usiadła na piasku
i zdjęła ciężkie buty. Weszła do zimnej wody. Roze
śmiała się do Anastasa.
Miło było widzieć ją znowu taką. Za tę cenę mógł
by nawet wracać do obozu po ciemku, teren był pła
ski i bezpieczny.
Antonia zdjęła kurtkę i rzuciła ją na suchą trawę.
Pociągnęła za wstążkę, którą związała włosy - bled
nącą krajkę Grigorija.
Rozpięła i zdjęła bluzkę. Stała na szeroko rozsta
wionych nogach jak mężczyzna i rozplątywała szar
fę, którą przewiązywała szerokie spodnie, używane
do jazdy konnej.
Anastas nie do końca rozumiał jej zamiary, zanim
nie pozbyła się reszty ubrania i nie weszła do rzeki.
Widział, że się trzęsie z zimna, ale nie zatrzymała
się, dopóki woda nie sięgnęła jej nad piersi. Dopiero
wtedy ze śmiechem odwróciła się do niego.
- Cudownie!
Anastas trochę w to wątpił, ale musiał przyznać,
że w podróży rzadko trafiała się im okazja do kąpie
li. Czasem tu i tam pobieżnie się ochlapali, sięgając
nie dalej niż do skraju kołnierza i do nadgarstków.
Od wyruszenia z Rybińska Antonia nie myła się po
rządnie ani razu.
Rozumiał, że tęskniła za kąpielą.
Sam przyzwyczaił się do brudu, choć nie czuł się
z tym dobrze.
Antonia zanurzyła głowę i umyła włosy.
- Tchórzysz? - droczyła się. - A może wcale się nie
brudzisz?
Anastas zszedł na brzeg i włożył rękę do wody. By
ła zimna, nikt mu nie powie, że nie.
Ale mimo wszystko kusiła.
Jeżeli teraz się nie wykąpie, będzie wysłuchiwał ka
zań do końca podróży na północ. Antonia będzie mu
dokuczała, że jest mazgajem.
Nie przejmował się wcale babskim gadaniem.
Mimo to zrzucił buty i ściągnął ubranie.
Kiedy dotarł w pobliże Antonii, woda sięgała mu
po pas. Rzeka w tym miejscu nie była głęboka. Su-
chona okazała się wielkoduszna, tworząc zatoczkę -
rozlewała się szeroko i nie tworzyła niebezpiecznej
głębi. Mogliby z pewnością przejść na drugi brzeg.
Antonia zaczęła chlapać obiema rękami. Czując
lodowate fontanny na suchej jeszcze skórze, Anastas
zatrząsł się z zimna. Z równą energią opryskał An
tonię.
Zaśmiewali się jak dzieci. Już nie czuli, że woda jest
zimna. Czuli tylko, jaka jest rześka, jak zbawiennie
podziałała na ciała ogarnięte niepokojem, znużone
czekaniem.
Antonia podpłynęła do brzegu. Zaczęła biec, gdy
poczuła piasek pod stopami. Anastas wyobraził sobie,
że jest myśliwym, który musi ją pochwycić. Rzucił
się za nią. Dopadł ją na porośniętej trawą polanie nie
opodal zarośli, tuż przy derce.
Oplótł swą zdobycz ramionami.
Mocno przytrzymał.
Dopiero teraz uzmysłowił sobie, jak bardzo wraz
z zachodem słońca się ochłodziło. Od Antonii biło
ciepło, nie chciał jej puścić.
Wolno przesunął ręce od jej talii do piersi. Poczuł ich
ciężar, wypełnił nimi dłonie. Ustami przesuwał wzdłuż
jej karku do zaokrąglenia ramienia. Antonia oparła się
ciężko o niego, objęła go, przycisnęła ręce do jego chu
dych bioder. Przywarła do niego mocno, mocno...
To nie dzieje się naprawdę! pomyślał Anastas. Nie
robię tego, nie mogę...
Wargami spijał krople wody z jej skóry. Puścił An
tonię na moment, by po chwili wziąć ją na ręce i za
nieść na koc. Okrył ją drugim, który zdjął z konia.
Sam położył się obok. Pocałował ją.
Antonia zacisnęła ramiona na jego karku, wsunęła
się pod niego. Anastas objął ją czule.
Nie robię tego! pomyślał.
Ale zamknął oczy. Poczuł, jaka jest ciepła - a on
marzł.
Jej uda zamknęły się miękko na jego biodrach. Mu
siał się tylko nieznacznie unieść do góry.
Następnie opadł w dół. Wypełnił ją. A ona go oto
czyła.
Nie było mu już zimno...
Koc utrzymywał ciepło, długo się obejmowali.
Niebo ponad nimi pociemniało, zrobiło się grana
towe jak cesarskie szaty.
- Zaplanowałaś to - szepnął Anastas przy jej skro
ni z wyrzutem. W jego głosie brzmiała nuta smutku.
- Tak. - Antonia nie zaprzeczała. - Czy z tego po
wodu uważasz to za coś gorszego?
- N i e .
Musiał przełknąć. Nie mógł wypuścić jej z objęć,
ale nie mógł też dłużej trzymać jej w ramionach. Nic,
co by zrobił, nie wydawało mu się słuszne.
- To moje małżeńskie prawo - rzekł, usiłując ob
rócić wszystko w żart. - Mam dokumenty, stwierdza
jące, że jesteś moją żoną i że nosisz moje nazwisko.
Nawet nikt tam na górze nie może nam niczego za
rzucić. Przeor dał nam ślub i udzielił wszelkich bło
gosławieństw na wspólną drogę.
Popatrzył w niebo.
To, co wydawało się takie proste, zaczynało być
trudne. Nie pamiętał twarzy Kati.
- Boję się - odezwała się Antonia. - Frachtowce
płynące w naszą stronę nagle sprowadziły Olega tak
blisko. Boję się. Archangielsk jest już niedaleko. Co
prawda zanim tam dotrzemy, minie jeszcze parę ty
godni, lecz mimo to Oleg znalazł się tak blisko nas
jak te statki.
Anastas rozumiał ją.
- Masz czas, żeby zmienić decyzję - usłyszał włas
ny głos. - Nie musisz płynąć do Archangielska, An-
toniu. Może jednak moglibyśmy razem ujeżdżać ko
nie...
Antonia zacisnęła oczy. <
- Nie wiem - odparła nieszczęśliwa. - Zostańmy tu
na noc, ale nie proś, bym zmieniła zdanie. Jeszcze nie.
Anastas nie nalegał. Całą noc trzymał Antonię
w ramionach.
Żadne z nich nie zmarzło.
9
Kiedy się obudzili nazajutrz, czuli głód, a wodą nie
dało się go oszukać.
- Nadal nie widać frachtowców - rzekła Antonia,
spoglądając na północ. Założyła buty i wsunęła w nie
szerokie nogawki spodni, zestawiając czerwień z brą
zem, a jasnoniebieską bluzę z barwną szarfą w pasie.
Narzuciła kurtkę z miękkiej, garbowanej skóry.
Czarne loki sterczały niesfornie. Nawet krajka, któ
rą je mocno przewiązała, nie zdołała ich utrzymać
w ryzach, kiedy były świeżo umyte.
Anastas składał koce. Czuł w piersiach narastający
ciężar. Przyczyniła się do tego również Antonia.
Ona, Antonia, kobieta, przyjaciel.
Kati nie żyje.
Grigorij nie żyje.
Anastas był zagubiony.
Zszedł na brzeg i usiadł obok Antonii. Otoczył ją
ramieniem, uścisnął. Spojrzały na niego brązowe
oczy, nie mówiły nic o nocy, która zapadła w świado
mość obojga i którą pamiętali wyraźnie, ale nie zdo
byli się, by o niej rozmawiać. Nie z powodu wstydu.
To coś innego.
- Masz tak piękne oczy - szepnął Anastas.
Uśmiechnął się do Antonii. Znał ją cztery lata, co-
dziennie na nią patrzył i nie zwrócił uwagi na jej oczy.
Nie powinien był zauważyć ich i teraz. Ich szcze
gólnego, dzikiego piękna.
Przypomniał sobie wzrok Wasilija.
Nie chciał, by jego własne spojrzenie w czymkol
wiek przypominało spojrzenie tamtego mężczyzny,
nie chciał, by zdradzało tę samą niszczącą tęsknotę.
- Pełne wyrazu - dodał zamyślony. - Mogą podró
żować tak daleko. Twój wzrok posługuje się tysiącem
słów. Wiedziałaś o tym?
Antonia potrząsnęła głową. Dała się ponieść na
strojowi niczym unoszony na falach statek, którym
nikt nie steruje...
- Jako niemowlę byłam krępowana powijakami -
wyznała, niszcząc intymny nastrój, który udało im się
wytworzyć. - Starannie, od szyi w dół. Oczy uczą się
wtedy wędrować. Skończyłam rok, kiedy tego zaprze
stano... - Popatrzyła obok. - Czasami wydaje mi się,
że pamiętam. Czuję, jakbym miała związane ręce
i nogi. Nie mam własnej woli, nie pragnę niczego po
za tym, żeby uwolnić się z więzów. Ale to chyba my
śli osoby dorosłej, uczucia dorosłego... - Spojrzała na
Anastasa z ukosa. - A ty? Byłeś krępowany?
- Czy nie postępuje się tak ze wszystkimi malucha
mi? - spytał. Nie wiedział, nie pamiętał tak odległych
czasów. - Pierwsze, co sobie przypominam, to dzień,
kiedy ojciec posadził mnie na końskim grzbiecie.
Mogłem mieć nie więcej niż dwa lata. Panicznie się
bałem. Pamiętam, że krzyczałem...
- Nie krępowałam powijakami Olgi - powiedziała
Antonia. - Nie zdobyłam się na to. Uważałam, że po
winna móc ruszać rączkami i nóżkami. Kobiety ga-
dały pewnie, że jestem okropną matką. Uśmiechały
się z politowaniem, widząc, ile wysiłku kosztuje mnie
wychowywanie tak ruchliwego dziecka. Na pewno
dużo łatwiej jest je skrępować, by mogło ruszać tyl
ko głową i oczami...
Anastas nigdy się nad tym nie zastanawiał, dzieci
nie były częścią jego świata.
Jednak po wieczorze spędzonym z Antonią nad
strumieniem wiele myślał o dzieciach.
Antonia poruszyła w nim nieznane dotąd uczucia.
Nikt nie powinien odbierać swobody jego dziecku...
Anastas zadrżał. Wstał. Teraz i jego ogarnął niepo
kój, nie mógł go opanować.
- Wracajmy - rzekł krótko. - Pewnie wszyscy za
stanawiają się, co się z nami stało...
Antonia uśmiechnęła się, ale ruszyła za nim.
- Nie sądzisz, że doskonale się domyślają, po co
zniknęliśmy na noc?
Nie odpowiedział.
Odwiązał konie i podprowadził je do zatoczki. Nie
patrzył na Antonię, lecz dobrze wiedział, co robi. Sły
szał, jak łagodnie przemawia do źrebięcia, słyszał, jak
je poklepuje. Wiedział, jak miękki jest dotyk jej dłoni...
Uświadomił sobie, że nagle wszystko się zmieniło.
Czuł się zagubiony.
Nie mógł zebrać myśli.
Archangielsk.
Dokumenty.
Kati nie żyje. Kati nigdy nie wróci. Grigorijowi nie
był już winien lojalności.
Zmarli nie mają udziału w świecie żywych. Tak to
już jest.
Antonia zarzuciła derkę na konia i wspięła się na
jego grzbiet. Anastas spojrzał na nią. Czekała.
- Nie ucieknę ci dzisiaj - obiecała beztrosko. Jej
oczy śmiały się. - Słowo honoru!
Jak mogła traktować wszystko tak lekko? Jak jej
się udawało tak doskonale ukrywać to, co ją boli?
Czy wszystkie kobiety są takie?
Sądził, że wie co nieco o ludziach. O kobietach tak
że. Pewnie wskutek młodzieńczej zuchwałości.
Zarzucił derkę na konia, wskoczył na niego. Ściąg
nął cugle, odnalazł wzrok Antonii, zatrzymał go na
chwilę. Chciał nakłonić ją do zachowania powagi,
wiedział, że potrafi także być poważna, na pewno.
Słowa, które powinien wymówić, ugrzęzły mu
w gardle przy pierwszej próbie. Potwornie zaschło
mu w ustach, ścisnęło w krtani, ochrypł głos...
- Czy myślałaś o tym - wykrztusił wreszcie - że
mogłaś zajść w ciążę? - Nie umknęła wzrokiem, nie
zmieniła wyrazu twarzy. - Co wtedy zrobisz, Toniu?
- Myślałam o tym - odparła. - Nie wiem, Anastas.
Lekko uderzyła piętami boki konia. I chociaż obie
cała, że nie ucieknie jak wczoraj, zrobiła dokładnie
tak samo.
Czekała na Anastasa przed obozem. Nie zsiadła
z konia. Uśmiechała się przepraszająco.
- Widocznie znowu poganiał mnie któryś z krew
nych samego diabła - rzekła z uśmiechem. - Przykro
mi, Anastas...
Skinął głową na znak, że rozumie.
Wiedział, że i ona myśli o tym samym, że i jej nie
jest lekko.
Wkroczyli na niebezpieczny grunt.
- Na pewno będziesz pierwszym, który się o tym
dowie - padły słowa wyrwane z kontekstu.
Anastas przełknął.
Dobry Boże, dokąd go to doprowadzi? Dokąd to
ich doprowadzi?
- Myślę, że i ja powinienem pogalopować przed sie
bie, jakbym chciał zrzucić z konia diabła - rzekł cicho.
Zacisnął mocno szczęki, skierował wzrok w stro
nę obozu. Widział stąd wozy. Wszystko wydawało się
jak przedtem. Żadnego poruszenia.
Na pewno więc ich towarzysze podróży pomyśle
li, że nie ma potrzeby wszczynać poszukiwań młodej
pary, że młodzi po prostu wykorzystali pierwszą do
godną okazję, by pobyć sam na sam.
Anastas widział też w oddali wioskę.
Poczuł dziwne ssanie w żołądku. Paskudne uczu
cie!
Nie pozbędzie się go ani dziko galopując na koń
skim grzbiecie, ani ciężko pracując.
- W obozie będziesz bezpieczna - rzekł zmienio
nym głosem. - Trzymaj się brata Wadima albo kapi
tana. Nie jest jeszcze stary, ale nie ostrzy sobie na cie
bie zębów. Ja... muszę na chwilę was opuścić...
Antonia skinęła głową. Trochę ją dotknęło, że wła
śnie teraz zostawia ją samą, ale widocznie uznał, że
tak będzie lepiej.
- Chyba znajdzie się jeszcze jakieś wolne miejsce
w gospodzie - rzekł z krzywym uśmiechem pozbawio
nym radości. - Wiem, że nie powinienem topić trosk
w kieliszku, ale muszę na chwilę przestać myśleć, ro
zumiesz, Toniu? Nie dlatego tam idę, żeby od ciebie
uciec! To moje własne piekło, coś, co jest we mnie. Ca
łe moje życie, całe to moje przeklęte życie, Antonia.
Muszę choć na moment przestać o nim myśleć, mu
szę się od niego uwolnić, choćby na te parę godzin...
Skinęła głową.
- Zrobisz tak, jak uznasz za słuszne...
Pojechali do obozu.
Przywitała ich ogólna wesołość. Kiedy oporządza
li konie, padło kilka niewybrednych żartów.
- Domyślam się, że zaskoczyła was ciemność - za
uważył kapitan.
Anastas skinął głową.
- Wieczory są nieprzewidywalne - odparł żartobliwie.
Nawet nie wiedział, że potrafi tak dobrze udawać.
Na powrót stał się beztroskim chłopakiem, promienie
jącym radością, który wiecznie się uśmiecha i rzuca za
czepne, śmiałe spojrzenia, zawsze pewny swych racji.
Kapitan poszukał wzrokiem Antonii, która usiadła
z boku, pragnąc uniknąć docinków mężczyzn.
Teraz nie miała ochoty się przekomarzać.
Nie chciała, by znowu ktoś opacznie odebrał jej in
tencje.
- Rozumiem cię, chłopie - rzucił kapitan i klepnął
Anastasa po ramieniu, mocno, po męsku.
Anastas tylko się uśmiechnął.
Nie wiedział, czy chce, by go rozumiano. Sam sie
bie już nie rozumiał, lecz ukrywał to za uśmiechem.
Ludzi tak łatwo oszukać.
Antonia znalazła chleb. Ułamała kawałek. Szukała
wzrokiem Wadima. Miała ochotę z nim porozma
wiać, choć to mogło nie spodobać się przeorowi. Ale
co tam! Najwyżej mu powie, że się spowiadała.
Skrzywiła się na samą myśl o kłamstwie. A jeśli ten
czcigodny ojciec zwróci jej uwagę, że w takim razie
powinna przyjść do niego?
Wadim siedział przy ognisku, jak często zwykł ro
bić. Towarzyszyło mu dwóch nowicjuszy. Słuchali go
uważnie, a on nauczał.
Nie korzystał przy tym z żadnych ksiąg.
Antonia stanęła w pewnej odległości, nie chcąc
przeszkadzać. Słyszała tylko urywki nauki. Nie przej
mowała się tym, samo słuchanie głosu Wadima, prze
pełnionego niewzruszonym spokojem, sprawiało jej
przyjemność.
Nie znała nikogo, kto miałby w sobie tyle we
wnętrznej równowagi. Po tej podróży nigdy więcej
pewnie nie zobaczy Wadima. Ich drogi rozejdą się
w Archangielsku. Brat Wadim pojedzie dalej na za
chód do klasztoru na Wyspach Sołowieckich przy
wejściu do Zatoki Oneskiej.
Spotkała tak wielu ludzi, których ledwie zdążyła
poznać. To smutne.
Ale niewielu będzie jej brakowało tak bardzo jak
tego mnicha, tego niezwykłego człowieka, do które
go nie bardzo pasował habit i ogolona głowa.
Antonia była przekonana, że Wadim mógłby osiąg
nąć w życiu wszystko, czego by tylko zapragnął. Na
leżał do tych nielicznych, którzy mogliby sięgnąć
gwiazd.
Zobaczył ją. Skończył naukę i odesłał młodzień
ców. Spojrzeli ukradkiem na Antonię i zachichotali.
Uznała, że pewnie i oni snuli domysły na temat znik
nięcia jej i Anastasa.
Antonia usiadła po drugiej stronie ogniska.
Twarz Wadima przepełniała życzliwość.
- Wróciliście.
Przytaknęła.
- Znalazłaś odpowiedź? - spytał mnich.
Zdumiała się, bo nigdy mu nie mówiła o swoich
rozterkach. Anastas również nie. Anastas nikomu
o niej i o sobie nie opowiadał.
Potrząsnęła głową.
- Za to pojawiły się nowe pytania - odparła. - Co
z nimi zrobić, Wadim? Z tymi wszystkimi pytania
mi...? Czy na wszystkie trzeba odpowiedzieć? Czy
można przez całe życie przejść, nosząc w sobie pyta
nia bez odpowiedzi?
- To zależy, jak bardzo są ważne.
- Nawet tego nie wiem - wyznała Antonia szcze
rze. Ugryzła kawałek chleba, resztę podsunęła Wadi
mowi, ale podziękował.
- Nie mogę was zrozumieć, ciebie i Anastasa -
rzekł cicho.
Antonia szybko spojrzała w mądre oczy mnicha,
które widziały wiele.
- Istnieje między wami jakiś dziwny niepokój - wy
jaśnił. - Jakaś nerwowość. Widziałem wielu kochają
cych się ludzi i wielu, którzy uważali, że już się nie
kochają, ale wy nie przypominacie ani jednych, ani
drugich...
Antonia roześmiała się.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo masz rację - wyznała.
- Opowiesz mi o tym?
Potrząsnęła głową. Spojrzała Wadimowi prosto
w twarz. Chciała, żeby dostrzegł jej silę, że ma jej wy
starczająco dużo, by udźwignąć wszystkie kłopoty.
- Nie - odparła. - To długa historia. I nie dotyczy
tylko mnie ani też tylko Anastasa, lecz wielu innych
osób. Nie mam prawa o tym opowiadać. Muszę so
bie sama z tym poradzić...
- A on?
- On także.
- Słyszałem fragmenty twojej historii - uśmiechnął
się Wadim. - Uważam, że jesteś niezwykłą kobietą,
ale pewnie już ci to mówiono i nie oczekujesz ode
mnie, że będę cię o tym przekonywał. Już nieraz to
słyszałaś.
Skinęła głową.
- Uciekłaś z nim?
- Uciekłam, nie dostałam błogosławieństwa na dro
gę - potwierdziła. - Zdarzyło się wiele złego, ale i bar
dzo wiele dobrego. Może nie miałam prawa żądać ani
przyjąć tyle szczęścia. Jednak je przyjęłam. I niewie
le jest rzeczy, których żałuję. To nie z żalu wypływa
ją moje pytania, rodzą się z innego powodu.
- Dużo wiem o Anastasie - rzekł Wadim niespo
dziewanie. - Wiem, skąd pochodzi, dobrze znałem je
go ojca.
Antonia spojrzała na mnicha zdumiona.
- Myślę, że wiem również, jak wyglądało jego ży
cie - dodał ze smutnym uśmiechem. - przez wszyst
kie te lata, kiedy zniknął jako młody chłopiec, aż do
chwili, gdy przybył do Archangielska i spotkał ciebie.
To wydarzyło się nie tak dawno temu, prawda?
- Minęły cztery lata - odpowiedziała Antonia. Nie
skłamała.
Skinął głową.
- Na północy szerzył się wtedy niepokój - rzekł. -
Dotknął on również duchownych. Jako mnich nie
powinienem mieć na ten temat swojego zdania, ale
pamiętam to.
Patrzył długo na Antonię.
- Jaki on był? - spytał. - Grigorij Jakowlewicz?
Antonia odniosła wrażenie, jakby zadał jej cios, nie
mogła złapać oddechu. Zdawała sobie sprawę, że wy
trzeszcza na niego oczy, ale wprawił ją w osłupienie.
Kim jest ten człowiek?
Skąd wie?
Kościół stał tak blisko carskiej władzy...
Czy to pułapka?
Czy Wadim jest człowiekiem cara? Czy chce ją po
zyskać, by wydała całą grupę i zdradziła to, w co sa
ma zaczęła wierzyć?
Zdradzić Grigorija...
Czy Wadim mógłby jej to zrobić?
Kim on jest?
- Anastas musiał z nim pojechać - rzekł Wadim
spokojnym głosem, cicho, w zaufaniu. Rozejrzał się
dokoła, żeby się upewnić, że nikt ich nie słyszy. Czy
tak by się zachował, gdyby stał po stronie władzy?
Czy nie wolałby raczej wypytywać ją przy większej
liczbie świadków, teraz, kiedy upewnił się, że ją zde
maskował... - Ten kraj jest niezmierzony, Antonia -
mówił dalej, ogarniając wzrokiem horyzont. - A mi
mo to zdaje się, jakby losy ludzkie zostały nanizane
na nitki niby koraliki. A nitki, które raz się spotkają,
nigdy nie oddalą się zbytnio od siebie. Są być może
skazane na ponowne spotkanie, jeśli nie w innym ce
lu, to przynajmniej po to, żeby się rozplatać. Trzeba
się uwolnić, żeby pójść dalej lub żeby wybrać inną
drogę. To może okazać się bolesne. Trzeba wrócić.
Znaleźć ścieżki, po których się kiedyś chodziło. Sobie
samemu spojrzeć w oczy. Przyjrzeć się również temu,
co nie było całkiem dobre. Być uczciwym. A to jest
trudne, Antoniu. Większość ścieżek jednak zarasta.
- Anastas rzeczywiście wyjechał razem z Grigori
jem Jakowlewiczem Antonowem - wyznała Antonia.
Poczuła się dziwnie, wymawiając nazwisko ukocha
nego, rozmawiając o nim z innym człowiekiem.
- Jaki on był? - spytał ponownie Wadim. Za jego
pytaniem kryło się szczere zainteresowanie. - Domy
ślam się, że on nie żyje?
Antonia przytaknęła.
- Nie żyje - rzekła bezbarwnie, krusząc chleb mię
dzy palcami. Nie zdawała sobie sprawy, że go uby
wa, że spada na ziemię. - Był wielkim człowiekiem -
powiedziała wreszcie. - To nie zdrajca, jak mówią.
Nigdy nikogo nie zdradził. Może z wyjątkiem włas
nej rodziny... - Antonia musiała przerwać, ponieważ
zakłuło ją w piersi. - Zdrada nie jest właściwym sło
wem - poprawiła się zamyślona.
Nie widziała już Wadima.
Widziała ogień.
Widziała Grigorija.
Jego matkę.
- Walczył również dla swych bliskich, ale oni nie
dostrzegali niczego innego poza tym, że ich porzucił.
A on po prostu nie mógł z nimi zostać. Nie potrafił
by żyć z myślą, że mógł zrobić coś dobrego dla innych
ludzi i nawet nie podjął próby. Dokonał świadomego
wyboru. Nie poszedł najprostszą drogą; życie, jakie
prowadził, nie było łatwe. Ale musiał walczyć, bo wie-
rzył. I próbował coś zmienić. Takich ludzi nigdy nie
będzie wystarczająco wielu...
- Rozpoczął walkę zbyt wcześnie - stwierdził Wa
dim. - Może pewnego dnia uda się ją wygrać...
Antonia ledwie go słuchała.
Grigorij stanął jej przed oczami jak żywy.
- On uważał, że wszystko dzieje się za późno -
szepnęła Antonia. Nie zauważyła, że popłynęły jej
łzy. Poczuła słony smak, kiedy jedna strużka biegną
ca po policzku wśliznęła się do kącika ust. - Grigo
rij Jakowlewicz musiał zginąć - mówiła dalej. - Zgi
nął na wschód od Uralu. Nie ma nawet grobu, nad
którym wyryto by jego nazwisko. Zrezygnował
z normalnego życia, nigdy nie założył rodziny, a był
by chyba najczulszym ojcem w całej Rosji, mógłby
swoim najbliższym dać tak wiele. Był na swój spo
sób bezlitosny, ale nie skrzywdziłby nikogo dla włas
nej korzyści... - Uśmiechnęła się. - Dla niego wszyst
ko było albo czarne, albo białe. Może tak jak u was,
mnichów, ale w inny sposób. Grigorij był wielki.
Niewiele jest słów, którymi można by go opisać.
Wielki, to jedno z tych, które wyjaśnia niemal
wszystko. Człowiek wielkiego umysłu i wielkiego
serca. Nigdy się nie oszczędzał. O n , który został
okrzyknięty zdrajcą, nigdy nikogo nie zdradził. To,
że wyjęto go spod prawa, odbiło się również na jego
rodzinie. Grigorij bardzo nad tym cierpiał. Skrzyw
dzono niewinnych ludzi tylko za to, że wydali go na
świat. To niesprawiedliwe. Grigorij troszczył się
o swoich towarzyszy, byli dla niego jak przyjaciele.
- Antonia uśmiechnęła się do swych myśli. - Anasta-
sa traktował jak syna. Wprawdzie nie mógłby na-
prawdę być jego ojcem, ale taki miał do niego stosu
nek. Jak do syna, którego sam... - Głos jej się zała
mał. Nie chciała dalej opowiadać.
Wadim nie musiał wiedzieć o maleńkiej mogiłce
u źródeł Obu.
- Miał wielkie serce - powtórzyła Antonia, opano
wując się. - Gorące serce. Za pozorną surowością ukry
wał ogromną czułość. Potrafił przewodzić ludziom.
Nie zmieniło się to nawet wtedy, kiedy stracił wzrok...
- Nie wiedziałem o tym - rzekł Wadim cicho.
- Rosja nie wie wszystkiego o Grigoriju Jakowle-
wiczu. - Głos Antonii zabrzmiał twardo. - Ale nie
musi dużo wiedzieć - dodała. - Nic ponad to, że był
wielkim człowiekiem.
Antonia nagle zdała sobie sprawę, że Wadim jej
szczerze współczuje.
- To z nim uciekłaś, prawda? - spytał.
Antonia przytaknęła, uśmiechając się blado.
W którymś momencie przestała kłamać. Są ludzie,
którym zawsze mówi się tylko prawdę. Wadim był
jednym z nich.
- Grigorij Jakowlewicz Antonów umarł na moich
rękach - wyznała. - Kochałam go. - Uniosła dumnie
głowę. - Nie żałuję niczego!
- Nie potępiam cię - rzekł mnich. - Tak wiernej
miłości nie można potępić...
Antonia zerknęła na niego ukradkiem. Słowa Wa
dima zaskoczyły ją.
- Pamiętam pewną młodą dziewczynę z Kotłasu -
mówił, nie spuszczając z Antonii wzroku. - Córkę
pewnego człowieka, który przyjechał kupować konie.
Było to latem. Pamiętam, że ludzie mówili o doro-
słym mężczyźnie, który zakochał się w młodziutkiej
dziewczynie. Narobił dużo zamieszania, po czym
zniknął i został okrzyknięty zdrajcą.
Antonia ściągnęła brwi i zamyśliła się.
Wadim to rzadkie imię, chłopi nie nazywają tak
swoich dzieci.
Ten tajemniczy mnich zbyt wiele wiedział o Gri
goriju. Znał ojca Anastasa...
- Wiem, kim jesteś! - przypomniała sobie wreszcie.
Nie zapamiętała go, ale musiała go już kiedyś widzieć. -
Jesteś synem właściciela ziemskiego w Kotłasie.
Skinął głową.
- Nikim innym - przyznał. - Teraz jestem mni
chem Wadimem. Twoje tajemnice są u mnie bez
pieczne, tak jak moje u ciebie.
Nitki losu splatają się w zagmatwany wzór.
10
Anastasa przywieźli do obozu żołnierze. Dwóch
z nich przeniosło go do wozu i wrzuciło do środka
jak worek.
Nawet tego nie poczuł.
- To nie w porządku - rzekł jeden do Antonii. -
To nie do pomyślenia, mieć taką żonę jak ty i włó
czyć się po karczmach...
Antonia musiała się uśmiechnąć. Podziękowała
żołnierzom, ułożyła Anastasa wygodniej.
Nie było go cały dzień i noc, ale właściwie nawet
nie zaczęła się o niego martwić. Przyzwyczaiła się, że
dawał sobie radę. Poza tym nic jej do tego, że w wód
ce szukał ukojenia. Każdy miał własne sposoby.
Anastas nie dyktował jej, jak ma postępować. Po
zwalał jej żyć własnym życiem.
Był prawdziwym przyjacielem.
Mężczyzną.
Kiedy się nim stał?
Antonia przysunęła się bliżej i okryła Anastasa kocem.
Czy każda kobieta w głębi serca pragnie być mat
ką albo przynajmniej kimś się opiekować?
Antonia głęboko skrywała to pragnienie.
Pomyślała o Oldze...
Płakała po stracie Grigorija. Mogła o nim głośno
mówić, wdzięczna była Wadimowi za tę możliwość.
Teraz traktowała mnicha jak kogoś bliskiego, jak
członka rodziny, ponieważ on znał Grigorija.
Z tęsknoty za Olgą nie potrafiła płakać.
Jej córka ma osiem lat.
Czy Anastasowi udało się uciec od wewnętrznych
rozterek? Czy kupił w karczmie zapomnienie, czy
znalazł je w wódce?
A może też kupił tam sobie kobietę? Ale jej nic do
tego.
Nie ma prawa go o to pytać, nie ma prawa nicze
go od niego żądać ani zabronić mu spotykania się
z innymi kobietami.
A czy ma prawo wrócić do ośmioletniego dziecka
i nazywać się jego matką?
Czy nie opuściła Olgi na zbyt długo?
Czy wolno iej domagać się tam na północy swych
praw do dziecka?
Czy rodzina i znajomi powinni raczej uznać, że nie
żyje?
Pytania cisnęły się zewsząd. Natarczywie. Nie
znajdowała na nie odpowiedzi...
Kiedy Anastas stał się w jej oczach mężczyzną?
I na to pytanie nie umiała odpowiedzieć.
A może nie chciała? Mogłaby sobie przypomnieć,
kiedy to się stało, gdyby chciała być z sobą szczera,
ale wolała tego uniknąć.
Anastas był dla niej kimś innym niż Wasilij.
Wasilij potrafił trzymać ją na dystans, zawsze na
odległość ramienia. Nie chciał, by między nimi zawią
zało się coś poważniejszego.
Wiedział, kim dla siebie mają pozostać i czego od
niej chce.
Zdawała sobie z tego sprawę. Mogłaby przyznać,
że i ona chce tego samego.
Dotyku ciała, czułości. Zamykała oczy i dostawała
to, czego pragnęła.
Wasilij nigdy nie dal z siebie więcej, nie starał się
zmniejszyć dystansu, jaki oboje woleli zachować.
Sam również nigdy nie żądał więcej.
Nie, Anastas nie jest taki, jak Wasilij.
Anastasa łatwo zranić.
Stracił ukochaną osobę, doświadczył niewyobra
żalnego bólu i był równie samotny jak Antonia.
Los złączył ich ze sobą niczym w wodnym wirze,
od początku byli razem, wiele razem przeżyli, mogli
to dzielić i wspominać w milczeniu lub w rozmowie.
Wokół otaczali ich sami obcy, a oni wciąż razem wę
drowali, razem uciekali.
Jedynie w sobie nawzajem mogli szukać odwagi.
Czy rzeczywiście?
Czy to ich wybór?
Jak głęboki mógł się stać ich związek? Na ile praw
dziwy? Czy opierał się na trwałych podstawach?
Dobry Boże, gdyby znała odpowiedź na te wszyst
kie pytania!
Antonia się bała, panicznie się bała. Miała tylko
Anastasa.
Na nikim nie mogła polegać tak jak na nim. Na
wet na Wadimie, chociaż poznali nawzajem swe naj
głębsze tajemnice.
Potwornie się bała. Pragnęła, by ktoś zdjął z niej
odpowiedzialność.
Nie chciała podejmować decyzji, nie chciała sama
Niebawem znajdzie się w miejscu, z którego roz
chodzi się wiele dróg. Tylko od niej zależy, którą
wybierze. Domyślała się, jak wygląda początek każ
dej z nich, ale nie mogła wiedzieć, dokąd prowa
dzą. Tego dowie się tylko wtedy, gdy już którąś
pójdzie.
Pewnie istnieją drogi, z których można zawrócić,
gdy się okaże, że się zbłądziło.
Może uda się jeszcze odnaleźć pozostałe, jednak to
nic pewnego.
Niektóre mogą zarosnąć, zanim się na nie wróci.
To jest jej wybór.
Nie ma prawa zrzucać tego na Anastasa, tak jak
próbowała.
Nie ma prawa wywierać na niego nacisku.
Anastas powinien móc decydować o sobie. Nie do
niej należy kształtowanie jego przyszłości tylko dla
tego, że sama się boi. Nie może być taką egoistką.
Grigorij być może by zrozumiał, że ona i Anastas
potrzebowali siebie nawzajem jak kobieta i mężczy
zna, był na tyle wspaniałomyślny. Zrozumiałby, że tę
sknota może trawić człowieka od środka - a wtedy
ramiona przyjaciela mogą pomóc ją uciszyć.
Zrozumiałby, a przynajmniej starałby się zrozu
mieć. Pewnie by jej to wybaczył.
Ale nigdy nie wybaczyłby jej, gdyby zniszczyła
Anastasowi życie, gdyby zrzuciła na niego odpowie
dzialność, której nie chciał przyjąć.
Anastas spytał ją, czy pomyślała o tym, że mogła
by zajść w ciążę.
Oczywiście, że o tym pomyślała!
W głębi duszy pragnęła tego, choć wiedziała, że nie
powinna rodzić więcej dzieci. Uświadomiła to sobie,
kiedy urodziła Olgę.
Tak bardzo pragnęła urodzić dziecko Grigorija, że
nie myślała o przestrogach.
Teraz znowu wykorzystała swe ciało, żeby unik
nąć podejmowania decyzji, której nikt za nią podjąć
nie mógł. Wydawało się, że to takie proste wyjście,
jednak świadczyło o jej słabości.
Łatwo jest zamknąć oczy i dać się unieść z prądem.
Przypomniała sobie, jak to było przyjemnie przez
chwilę, kiedy dała się unieść z prądem Obu.
Dawno temu.
Wadim miał być może rację, kiedy mówił, że trze
ba wrócić, żeby rozplatać nitki życia, które nie po
winny być ze sobą związane.
A ją kusiło, żeby je po prostu przeciąć. Można to
zrobić bardzo szybko, ale konsekwencje mogą oka
zać się bolesne. Powrót także bywa bolesny.
Anastas ciągle spał jak kłoda, oddychał ciężko
i trwał w zupełnie innym świecie.
Nie obudzi się przed północą.
Antonia wymknęła się z wozu.
Nie czuła się już zagrożona przez mężczyzn, z któ
rymi podróżowała.
Tworzyli jedną grupę, niezależnie od tego, jak bar
dzo się różnili. Dla nich ona i Anastas należeli do sie
bie, nie musiała się niczego z ich strony obawiać.
Zrobili jej miejsce na pieńku przy ognisku. Siedzie
li teraz w ciaśniej szym kręgu, ale nikomu to nie prze
szkadzało.
Kapitan podał Antonii jeszcze dość czysty kubek
i nalał jej kwasu chlebowego.
- To nie powinno zaszkodzić damie - uśmiechnął się.
- Ta dama zniesie to i owo - odparła Antonia i wy
piła.
Smakowało jej, choć napój został przyprawiony
trochę inną mieszanką ziół, niż sama zwykła to robić.
- Mąż wrócił do domu?
Antonia skinęła głową.
- My mężczyźni nie powinniśmy pić - powiedział
ze smutkiem kapitan.
W jego oczach pojawiła się jakaś melancholia, któ
rą Antonia dostrzegła nie po raz pierwszy.
Tak jak ona pił tylko kwas. Przez cały czas ocze
kiwania na frachtowce nie pił nic mocniejszego.
- To przysparza naszym żonom wielu trosk - do
dał. - Twój mąż nie powinien był jechać do wioski...
- Przecież już jest w obozie - rzekła beztrosko An
tonia. - Nie wygląda też na to, żeby mu zaszkodziło.
Jutro wszystko wróci do normy.
Przyglądał się jej długo.
- Nie rozumiem cię - rzekł. - Ale też nigdy nie ro
zumiałem kobiet, taki mój los.
- Nawet nie wiem, jak się nazywasz - wyrwało się
Antonii. - Może nie powinnam pytać - dodała zaraz.
- To nie tajemnica wojskowa - rzekł pogodnie. -
Nazywam się Ilja Jarosławowicz Budiłow. Pochodzę
z Kijowa nad Dnieprem.
- Z Ukrainy? - Antonia uniosła brwi. - Kraju dum
nych Kozaków?
Uśmiechnął się słabo.
- Chyba już nie, ale mamy to pewnie we krwi. Je
steśmy dumni i twardzi. Jest w nas jakaś dzikość.
Wiesz... - roześmiał się głośno, zanim zaczął mówić
dalej - ...na Ukrainie kobiety biją czasem swoich mę
żów!
Antonia uśmiechnęła się.
- Gdyby któryś wrócił do domu w takim stanie jak
twój mąż, na pewno oberwałby od żony. - Jego oczy
nabrały dziwnej łagodności. - Wielka Rosja zrodziła
się na Ukrainie. Słyszałaś o księciu Włodzimierzu?
O świętym Włodzimierzu?
Antonia potrząsnęła głową.
Kapitan skwapliwie wykorzystał okazję. Tam, skąd
pochodził, uwielbiano opowiadać. I o niczym bar
dziej nie lubiano mówić niż o największym synu Ru
si Kijowskiej - księciu Włodzimierzu.
- Książę Włodzimierz żył w Kijowie przed wieloma
laty, około roku tysięcznego. Po zwycięskich walkach
z braćmi zajął tron kijowski. Był mądrym i zapobiegli
wym władcą. Potrafił czerpać z życia. - Uśmiechnął się
szeroko. - Niektórzy mówią, że był wiecznie ciekawy
świata. Władał Kijowem i utrzymywał pełen przepychu
dwór. Urządzał uczty, o których do dziś opowiadają
z podziwem. Nie było bojara czy królewicza, który nie
skorzystałby z jego zaproszenia. Swych gości podejmo
wał chlebem i solą, miodem i winem. Miodu i wina ni
gdy nie brakowało za czasów księcia Włodzimierza,
zresztą niczego tam nie brakowało. Włodzimierz był
też niespokojnym duchem. Wysyłał ludzi za granicę, na
cztery strony świata. Chciał wiedzieć wszystko o ob
cych religiach, by wybrać najlepszą z nich dla siebie
i swego narodu. - IIja Jarosławowicz uśmiechnął się. -
Był mądrym człowiekiem. Pragnął, by jego naród się
weselił. Sam lubił piękno i wszystko, co dodawało barw
życiu. Spodobał mu się grecki obrządek., i Anna, sio-
stra cesarza Bazylego II. Być może przede wszystkim
dlatego, by ją poślubić, przyjął chrzest z Bizancjum.
Ochrzcił swój naród... siłą - dodał Ilja ze smutkiem. -
Zniszczył posągi Peruna i Wołosa i założył szkoły, by
kształcić w nich duchownych dla swego kościoła. Syn
księcia, Jarosław, wzniósł katedrę świętej Zofii, najpięk
niejszy kościół, jaki widziało ludzkie oko, z trzynasto
ma kopułami: jedną dla Chrystusa i po jednej dla każ
dego z apostołów. Księcia Włodzimierza uznano za
świętego. Pomyśl tylko! Święty Ukrainiec!
- Skąd to wszystko wiesz? - spytała Antonia.
- Jesteśmy dumni z historii naszej Ukrainy - odparł.
Popił, by przepłukać gardło. - Mówiłem, że jesteśmy
dumni i kochamy piękno. Przeżywamy całym sobą, za
równo radość, jak i smutek. Jeżeli widziałaś człowie
ka, który tańczył do zawrotu głowy z radości, to na
pewno był Ukraińcem. Jeżeli widziałaś, by tupiąc ze
złości rozłupał skałę, to widziałaś Ukraińca. - Znowu
szeroko się uśmiechnął. - Nie wiem, czy powinienem
to mówić kobiecie, ale niech tam. W całej Rosji nie ma
doskonalszych kochanków nad Ukraińców...
Antonia uniosła brwi z powątpiewaniem.
-Jesteśmy najlepsi - zapewnił Ilja Jarosławowicz.
Domagał się, by mu uwierzono. - A nasze kobiety są
najpiękniejsze, z kilkoma wyjątkami - dodał, puszcza
jąc oczko. - Poza tym świetnie gotują, przyrządzają naj
lepszy barszcz w całym kraju, żaden mężczyzna się mu
nie oprze. Może go jeść, póki nie zaśnie nad miską.
Antonia roześmiała się.
- Ci sławni ukraińscy kochankowie?
Wzruszył ramionami.
- Nikt nie jest bez wad, nawet Ukrainiec.
- Może ukraińskie kobiety są również najbardziej
sprytne w całym kraju? - zasugerowała Antonia.
Nie odpowiedział.
- Niektórzy porównują nas do niedźwiedzi - rzekł.
- Nigdy nie wiadomo, do czego te zwierzęta są zdolne.
Mogą być łagodne, a w następnej minucie rozpłaszczą
cię jednym ruchem łapy. Tacy są również Ukraińcy.
- Jest w tym coś z okrucieństwa - rzekła Antonia
zamyślona.
Skinął głową.
- Może dlatego zostałem wojskowym - powiedział.
-Jednak musiałeś wyjechać ze swej ukochanej
Ukrainy.
Przytaknął.
- Mężczyzna nie może mieć w życiu wszystkiego,
nie na raz. Dokonałem takiego wyboru i jestem za
dowolony. Widziałem wiele rzeczy, których nie zo
baczyłbym w Kijowie. Nigdy jeszcze nie byłem w Ar-
changielsku, nigdy nie widziałem morza.
- Ja marzę o morzu - rzekła Antonia. - O morzu
i o koniach.
- Kobiety powinny marzyć o dzieciach - zauważył
Ilja Jarosiawowicz, Ukrainiec z Kijowa. - Twój mąż
powinien dać ci dziecko. Konie to nie życie dla ko
biety, nie możesz zmarnować dla nich swej urody!
Rozpiął kurtkę. Rzadko to robił. Antonia ujrzała
pod spodem zwój skóry. Kapitan widząc, gdzie kie
ruje się wzrok Antonii, poklepał dłonią swój skarb.
- Noszę te dokumenty na sercu, są starannie za
bezpieczone i nie mogą zginąć. Wiem, jak są dla cie
bie ważne. Obiecuję ci, że będę ich strzegł tak samo
pilnie jak własnego życia. Czy cię uspokoiłem?
- Tak - przytaknęła blado Antonia.
Poczuła suchość w ustach. Archangielsk znalazł się
nagle tak blisko.
To było nieuniknione.
A wyboru dokonano za nią.
Kapitan Budilow przekaże gubernatorowi doku
menty. Nie wszystkie muszą dotyczyć jej, ale niektó
re pewnie tak. W jednym z nich napisano, że nie jest
już żoną Olega Jurkowa. Widniało tam nazwisko te
go, za którego wyszła za mąż.
Czy może w Archangielsku wybuchł bunt przeciw
ko władzy w czasie, kiedy Toni tam nie było?
Czy łączono jej imię z imionami ludzi ściganych
za zdradę Rosji? Czy gubernator może wiedzieć,
z kim uciekła?
Istniał również dokument, w którym pisano o Jej
nieocenionych zasługach dla carycy Elżbiety.
Czy to wystarczy?
Antonia znowu poczuła ogarniający ją strach
i zmęczenie.
- Chyba się położę - rzekła i wstała. - Bardzo mi
ło się z tobą rozmawiało, wiele się dowiedziałam, II-
jo Jarosławowiczu!
Nie odpowiedział. Być może się z nią zgadzał.
Kiedy wróciła do wozu, okazało się, że Wadim
i trzech młodych nowicjuszy, którzy wkrótce mieli
zostać mnichami, już położyli się i zasnęli. By dotrzeć
do „swojego" miejsca koło Anastasa, musiała prze
chodzić nad nimi. Zorientowała się, że nie zdoła się
wcisnąć pomiędzy Anastasa a krawędź wozu, gdzie
zwykle sypiała.
Wzięła jeden koc i położyła się za plecami Anasta-
sa najbliżej jak mogła. Objęła go ramieniem, by się
ogrzać.
Minęło dużo czasu, zanim zasnęła. Już się przy
zwyczaiła do chrapania swoich towarzyszy, nawet jej
nie przeszkadzało. Stopniowo zaczynała ich rozróż
niać po sposobie, w jaki oddychali. Wiedziała, który
mówi przez sen, słyszała, jak woła matkę, która zo
stała w domu. Antonia zastanawiała się, dlaczego
młodzi chłopcy decydują się na zakonne życie. Czy
przesądzała o tym tradycja rodzinna? W niektórych
rodzinach zwyczajowo oddawano na służbę Panu
drugiego syna. Niektórzy rodzice wybierali tę drogę
dla jednego lub nawet kilkorga dzieci, by uchronić je
od życia w nędzy, choć życie w klasztorze także wy
magało wielu wyrzeczeń. Tak czy owak, nie zawsze
wiara była tu najważniejsza.
Antonia słyszała spokojny oddech Wadima. Pomy
ślała o życiu, którego się wyrzekł.
Jedyny syn...
Przywołała w pamięci biały pałac dziedzica. Nie
wielu potrafiłoby zrezygnować z wygód i dostatku.
Aksamit, jedwab i brokat zamienić na szorstki ha
bit mnicha.
Kapitan mówił, że Ukraińcy to ludzie bezkompro
misowi. Na północy też można takich spotkać.
Anastas poruszył się, przewrócił się na plecy, wyrzu
cił w bok rękę. Korzystając z tego, Antonia ułożyła się
wygodnie na jego ramieniu. Anastas i tak tego nie za
uważy, a dobrze jest czasem się do kogoś przytulić.
Była noc, kiedy znowu się obudziła. Anastas obej
mował ją obiema rękami. Jego usta gorączkowo szu
kały jej ust.
Antonia zamknęła oczy, zacisnęła palce na jego
karku. Rozchyliła wargi, odpowiedziała na namiętny,
mocny pocałunek w taki sam sposób.
Potem pocałunek zmienił się w łagodniejszy, bar
dziej czuły.
W końcu Anastas oderwał usta od jej ust.
Zamrugał, kiedy na niego spojrzała.
- Dobry Boże - mruknął i przysunął czoło do jej
czoła. Lał się z niego pot. - Myślałem, że śnię - wyja
śnił szeptem. Nie wypuścił jej z ramion, wciąż trzymał
mocno i blisko. - Śniłem, Toniu. - Przełknął ślinę. -
Jak się tu znalazłem? Chyba zasnąłem w karczmie...?
Opowiedziała mu, że przywieźli go żołnierze.
- Wypiłem pewnie połowę tego, co wypiłby koń
w drodze na północ.
Antonia roześmiała się w rękaw jego kurtki, żeby
nie obudzić innych.
- Nie ma się z czego śmiać - szepnął rozdrażnio
ny. - Strasznie boli mnie głowa - dodał.
- Dobrze było? - spytała. - Czy można w ten spo
sób uciec? Pomogło?
- A jak myślisz? - odpowiedział pytaniem.
- To nie jest odpowiedź.
Anastas położył się na plecach. Antonia musiała wy
puścić go z objęć, ale nie zsunęła się z jego ramienia.
Anastas wpatrywał się w materiał rozciągnięty nad
wozami, który lekko falował w górze.
Na zewnątrz panowała cisza. Jedynie rzeka i wiatr
rozmawiały ze sobą półgłosem. Właściwie nie prowa
dziły rozmowy, wymieniały tylko jakby pojedyncze
słowa, robiąc długie przerwy, pilnując się nawzajem,
żeby nie zasnąć.
- Szatan usiadł mi na plecach, Toniu. Nie wiem,
czy się go pozbędę. W brzuchu czuję mrowienie.
Chciałbym odłączyć się na długo przed Archangiel-
skiem. Nie chcę oglądać znowu tego miasta, jest ty
siąc innych miejsc, które wolałbym zobaczyć.
- To, które było twoim domem?
- N i e .
Tonią już nie miała wątpliwości. Naprawdę tak
myślał, nie zamierzał wracać do Archangielska, to
miasto należało do przeszłości.
- Chyba zgubiłem w tańcu buty...
- Masz je na nogach - rzekła Antonia. - Zostawiły
długie ślady, kiedy żołnierze cię tu ciągnęli...
Zaśmiał się ochryple.
- Wydaje mi się, że poznałem tam kobietę... może
dwie... nie pamiętam dokładnie...
- Nie musisz mi o tym opowiadać - szepnęła An
tonia. - Nie jesteś mi nic winien.
- Nie - odetchnął. - Nic.
Odwrócił twarz w jej stronę, spojrzał rozpalonym
wzrokiem.
- Nie jesteś podobna do Kati - rzekł, potrząsając
lekko głową, i skrzywił się boleśnie. - Wcale nie je
steś podobna do Kati.
Uśmiechał się blado, na jego twarzy malowała się
rozpacz, wydawał się zagubiony.
Antonia nie wiedziała, czy odważy się zatrzymać
go przy sobie, stać się dla niego przystanią. Nie wie
działa, czy Anastas zamierza zakotwiczyć, czy też
wyruszy dalej.
- Kati nie żyje - powiedział. - Potrafisz zrozumieć,
dlaczego? Kochałem ją i ona mnie kochała. Jej rodzice
zmuszali ją do robienia okropnych rzeczy, tak bardzo
pragnęli wnuka... Ale kochała mnie. Była taka ładna.
Nie rozumiem, dlaczego Kati musiała umrzeć, Toniu...
Rozpłakał się.
Antonia wycierała Anastasowi łzy. Pozwoliła mu
się wypłakać, w końcu się uspokoił.
- Co mi po takiej miłości do kobiety, która nie ży
je? - spytał gorzko po długim milczeniu.
- Jesteś taki młody - szepnęła Antonia.
- Myślałem - mówił dalej, jakby jej nie słysząc -
myślałem, że będziemy mieć dziecko. Chciałbym mieć
syna, choć nie posiadam nic, co mógłbym mu dać.
Antonia czule pogładziła Anastasa palcem po no
sie. Uśmiechnęła się i położyła na boku, tak by móc
na niego patrzeć.
- Wszyscy mężczyźni chcą mieć synów - powie
działa. - A kto będzie miał córki, z którymi ci syno
wie się ożenią? Czy po nas ludzkość ma zaginąć?
Uśmiechnął się przekornie.
- Wszyscy inni mogą mieć córki - rzekł. - Ja chcę syna!
Palce Anastasa zaczęły wędrować pod cienkim ko
cem, rozluźniły wiązania bluzki, wśliznęły się pod
bieliznę. Anastas nie spuszczał z Antonii wzroku,
uśmiechał się.
Przywarła do niego.
To szaleństwo, pomyślała, wszak za jej plecami le
żał mnich i trzech nowicjuszy.
Omal nie roześmiała się na głos.
Anastas pocałował ją namiętnie.
Rękę, którą wsunął pod jej bluzkę, zacisnął na pier
si. Uśmiechnął się, kiedy brodawka stwardniała pod
opuszkami palców.
- Nie! - zaprotestowała Antonia, gdy ją całował,
lecz tak naprawdę nie chciała, by przestał.
Trzymał ją mocno, przyciskał rękę do jej pleców,
masował kolistymi ruchami.
- Tss! - syknął.
Wśliznął się między jej kolana, ostrożnie wyjął rę
kę spod bluzki, by podciągnąć spódnicę i koszulę An
tonii. Uniosła się troszkę, pomogła mu. Potem rozpiął
spodnie i zsunął je z bioder.
Pieścił brzuch i uda Toni, a ona pragnęła, by to się
nigdy nie skończyło. Nie trwało długo, nim zrozu
miała, że jest gotowa...
Przestał ją całować.
Uśmiechnął się.
Dookoła panowała cisza. Tylko oni dwoje nie spali.
- Mam na ciebie ochotę - szepnął. - Czujesz to?
Jeszcze bardziej się przysunął, lecz Antonia i tak
wiedziała o tym już od dłuższej chwili.
- Chcesz?
Miała sucho w ustach.
- Odważysz się?
Rozgrzał ją i pyta, czy chce? Antonia oddychała
szybko przez nos. Drżała. Niecierpliwymi palcami
rozpinała guziki jego koszuli.
- Cicho - szepnął.
Ułożył się wygodniej obok niej, chwycił za biodra,
Antonia naprowadziła go. Czuła, jak ją wypełnił,
ugryzła go w ramię, by stłumić jęk rozkoszy.
Nie poruszał się, tylko przycisnął ją mocno do sie
bie. Całował jej szyję, policzki, usta. Obejmował ją -
był wokół niej i był w niej.
Antonia musiała się poruszyć, biodrami wykony-
wała maleńkie kółka. Słyszała, jak Anastas ciężko od
dycha tuż przy jej uchu, czuła, jak ostrożnie, ledwie
zauważalnie, zaczyna stawiać opór.
Nie okazywali rozkoszy, prawie nie oddychali.
Anastas wsunął rękę między ciało swoje i Antonii,
->rawił, że z uniesienia zabrakło jej tchu, podczas gdy
sam trwał nieporuszenie.
Antonia zadrżała, gdy poruszył biodrami. Wbiła
paznokcie w jego ramię. Ugryzła. Przyjęła go, przy
jęła soki, którymi ją wypełnił. Czuła jego gorące war
gi pod swoim uchem.
Cicho wymknęli się ze swych objęć i na powrót
wśliznęli w ubrania.
Antonia niemal nieświadomie, leżąc na plecach,
podciągnęła do góry kolana. Dopiero po chwili zda
ła sobie sprawę, że napina dół brzucha.
Anastas objął ją.
- Chcę mieć dziecko - rzekł cicho. - Myślę, że się
w tobie zakochałem, Toniu...
11
Antonia obawiała się Anastasa, siły tego uczucia,
które, jak sądził, w sobie odkrył.
Czekali na frachtowce już ponad tydzień. Ów czas
można by zmierzyć różną miarą.
Tylko mnisi wydawali się przyjmować przymuso
wy postój ze stoickim spokojem. Odmawiali modli
twy, spacerowali, niczemu się nie dziwili i nie dener
wowali.
Ilja Jarosławowicz wysłał dwóch swoich żołnierzy
na konny zwiad wzdłuż Suchony. Mieli wyglądać
frachtowców. Upomniał ich, żeby nie oddalali się
bardziej niż o dwa dni drogi, bo wylądują w Wieli-
kim Ustiugu.
Kapitan Budiłow teraz również zaczynał się niepo
koić. Kilka razy w ciągu dnia chodził do wsi, ale ni
gdy nie zostawał tam na długo.
- Sterczy w porcie, bo myśli, że stamtąd lepiej zo
baczy statki? - dziwił się ktoś, gdy kapitan od paru
godzin nie wracał.
- Ma pewnie swoje powody - odparł ktoś inny.
Wadim pierwszy zaczął się o niego martwić.
- Ilja Budiłow nie powinien spędzać tyle czasu sam -
rzekł. - Pójdę do wsi go poszukać.
Przeor nie miał nic przeciwko temu. Pozostawiał
bratu Wadimowi pełną swobodę, najwyraźniej mu
ufał. Nie wyglądało na to, by brat Wadim kiedykol
wiek przekroczył wyznaczone granice.
Sylwetka mnicha szybko zniknęła w oddali, jego
szary habit jakby wtopił się w otoczenie.
- Bardziej by pasował na księcia - powiedział Ana-
stas do Antonii. - Nigdy nie widziałem mnicha, któ
ry by mniej przypominał brata zakonnego, ale też nie
widziałem w swym życiu wielu, jeśli się zastanowię.
Antonia nie odpowiedziała. Nie mogła wyjawić te
go, co wiedziała o Wadimie.
Zapadał zmrok, lecz ani Wadim, ani kapitan się nie
pokazywali.
- Wieś nie jest tak duża - zauważyła Antonia z nie
pokojem.
Wciągnęła spodnie pod spódnicę, a potem ją zdję
ła. Pleciony sznur, który zwykle nosiła we włosach,
zawiązała ciasno w talii jako pasek
Denerwowała się coraz bardziej.
- Nie możesz teraz iść do T o t m y - rzekł Anastas. -
Nie o tej porze. Kobiety nie chodzą tam same, nie
chcę, by cię zaczepiano. Tu kobiety nie noszą spodni.
- Martwię się o nich.
- Wadim na pewno znajdzie kapitana. Biedak też
ma prawo się napić. Cały czas nad wszystkim czuwa,
ma prawo czuć się zmęczony.
- Jest Ukraińcem - rzuciła Antonia. - A oni są jak
niedźwiedzie.
- I tobie o tym mówił? - Anastas uśmiechnął się
krzywo, ale w jego oczach pojawił się niepokój.
- Opowiedział mi o Ukraińcach wiele ciekawych
rzeczy - odparła Antonia zaczepnie. - Założę się, że nie
wiedziałeś, że Ukraińcy są najlepszymi kochankami.
Prychnął.
- Albo że najpiękniejsze kobiety pochodzą z Ukra
iny!
- Może i ty mu się podobasz?
- Ja się nie urodziłam nad brzegiem Dniepru - od
parła Antonia. - Gdyby było inaczej, może i zwrócił
by na mnie uwagę - zażartowała, a potem dodała
z westchnieniem. - Zima nadejdzie, zanim wrócimy
do domu!
Anastas nic na to nie odpowiedział.
Antonia ruszyła wzdłuż brzegu rzeki, nie miał in
nego wyjścia, jak podążyć za nią.
Szli długo obok siebie, nic nie mówiąc. Znaleźli się
z dala od wozów, z dala od Tot'my.
Niebo zakrywały chmury, noc będzie ciemna.
W powietrzu wisiała wilgoć, ale nie zanosiło się na
ochłodzenie.
- Powiedziałaś „dom" o Archangielsku - nieoczekiwa
nie rzucił Anastas. - Czy jest twoim domem? - spytał.
- Muszę tam wrócić - odparła z uporem.
- To nie jest odpowiedź - nie dawał za wygraną.
Usiadł na trawie. - Ja też jestem zagubiony. Przed Ka-
ti nie kochałem żadnej kobiety, ale nic nie poradzę
na to, że teraz darzę uczuciem ciebie... - Zamilkł. -
Chcę wiedzieć, co zamierzasz - wyznał wreszcie. -
Moglibyśmy zapomnieć o frachtowcach z Archan-
gielska. Tam na północy przez pół roku panuje zima.
Moglibyśmy pojechać na południe i zacząć nowe ży
cie. Mamy przecież dobre dokumenty...
Roześmiał się głucho.
- Moglibyśmy pojechać dokądkolwiek, wystarczy
tylko, byśmy trzymali się tej strony Uralu. Pomyśl
o tym, Toniu! Mały domek, o którym mówiłem,
mógłby się stać rzeczywistością. Konie również.
Oglądalibyśmy zielone łąki przez cały rok. Mogłyby
po nich biegać dzieci...
- Twoi synowie? - spytała z błyskiem w oczach.
- Córki także - odparł szybko.
Skubał suchą trawę, wyrywał z korzeniami całe
kępki. Nie potrafił utrzymać rąk w spokoju.
- Możesz spełnić swe marzenia - odpowiedziała.
- Ja? - Anastas w jednej chwili skoczył na równe
nogi. Chwycił Tonie za ramiona i spojrzał jej w oczy.
- Ja? - powtórzył. - Moglibyśmy razem wyjechać na
Ukrainę, gdybyś chciała, a wtedy mógłbym zostać
najlepszym kochankiem w całej Rosji... - rzucił niby
to żartem, ale i z żarliwością. - Sam nie pojadę. Cóż
miałbym sam tam robić?
Puścił Antonię i opadł z powrotem na trawę. Po
łożył się, zakrył ręką oczy.
- Mógłbyś znaleźć sobie kobietę.
- Gdzie znajdę taką, która wiedziałaby tyle o ko
niach, co ty? - spytał, tak jakby tylko z tego powodu
chciał z nią być.
Antonia nabrała w płuca powietrza i drżącym gło
sem odpowiedziała:
- Chcesz przecież spotkać kobietę, która dałaby ci
dziecko. Ja z trudem urodziłam Olgę, nie jestem stwo
rzona do rodzenia dzieci, mam za wąskie biodra. Sam
wiesz najlepiej, jak są zbudowane klacze rozpłodowe. -
Zamilkła, lecz po chwili mówiła dalej: - Mogłam umrzeć
przy narodzinach chłopczyka. Wiesz, że nie przeżył. Być
może nigdy już nie będę mogła mieć dzieci. Powinieneś
znaleźć kobietę, która mogłaby spełnić twoje marzenia.
A i ty mógłbyś jej dać wiele, Anastas... - Odgadł, że
uśmiechnęła się w ciemności. - „chociaż nie pochodzisz
z Ukrainy...
- Nie możesz powiedzieć, że jestem dla ciebie tyl
ko przyjacielem - rzekł rozdrażniony. - Pożądasz
mnie, nie bronisz się przed moimi pieszczotami.
Pragniesz ich równie mocno jak ja ciebie pragnę. Nie
odtrąciłaś mnie...
- Być może powinnam - odparła cicho.
- Nie, Tonią!
- Tak, pożądam cię - przyznała. - Ale boję się. Dzię
ki tobie spełnia się tak wiele moich pragnień, Anastas.
Tak łatwo byłoby powiedzieć ci „tak". Może to jest
dla mnie droga, ale nie mam pewności. Musiałabym
się odważyć... odważyć się na skok w nieznane.
- Nie jesteś tchórzem, Tonią.
- Ale się boję - odparła.
- Chodź do mnie! - poprosił i wyciągnął do niej rękę.
Z wahaniem usiadła obok. Anastas nie zadowolił
się tym i lekko pociągnął ją, by się położyła. W jed
nej chwili znalazł się nad nią i przycisnął do ziemi
swoim ciałem.
Pokręcił głową.
- Nie rozumiem tego, Toniu - rzekł. - Nic z tego
nie rozumiem. Byłaś dla mnie jak siostra i nagle sta
łaś się kobietą. Wcześniej nie widziałem, jak tańczą
twoje loki. Traktowałem cię jak najlepszego przyja
ciela, ale nie dostrzegałem, jak pięknie się uśmiechasz,
jak kuszące są twoje wargi, nie zastanawiałem się nad
tym, jak by to było cię całować. Teraz cały czas mu
szę ze sobą walczyć. Chcę dotykać twoich włosów,
czuć twoje usta na swoich. Przedtem nie zauważyłem,
jak miękkie są twoje policzki. Nie myślałem, że by
łoby dobrze przytulić swój policzek do twego. - Uca
łował ją ostrożnie. - Nie widziałem, jak kołyszą się
twoje piersi, kiedy chodzisz, jak szczupła jesteś w pa
sie, jak gładka jest skóra twoich łydek, jak mocne są
twoje uda... - Jego głos zabrzmiał ochryple. Palce ba
wiły się guzikami bluzki Antonii. - Teraz ciągle prag
nę cię dotykać - rzekł. - Pożądam cię, Toniu. Czuję
się jak kot w marcu!
Antonia odwróciła głowę, kiedy chciał ją pocałować.
- Nie mogę, Anastas - szepnęła.
Położył się obok, jednak cały czas ją obejmował.
Bezwiednie wsunął dłoń pod jej kurtkę.
- Wiem, że i ty mnie pragniesz - rzekł po chwili.
Antonia skinęła głową.
- Ale ja nie mogę - trwała przy swoim. - To coś
więcej, Anastas, mój przyjacielu.
- Właśnie. Jesteśmy przyjaciółmi - odparł ponuro. -
Nie wszystkich, którzy są razem, łączy przyjaźń.
W wielu domach panuje nienawiść. - Odetchnął
z drżeniem. - Nie byłaś zadowolona ze swego życia,
wciąż dręczył cię niepokój. Traktowałaś dom jak wię
zienie. Pamiętam, że czekałem w stajni, póki nie wy
szedł twój kochanek. Nadal by do ciebie przychodził,
noc w noc, gdyby w twoim życiu nie pojawił się Gri
gorij. Czy chcesz tego, Antoniu? Czy tak ma wyglądać
twoje szczęście? Czy po to jedziesz do Archangielska,
żeby znowu tak żyć?
- Nie wykorzystuj tego przeciw mnie.
- Chcesz tak żyć? Możesz mi odpowiedzieć? Nie
chciałbym stracić tej szansy, którą nam dano. Odwa
żę się na skok w nieznane. Ja też, do diabła, nie mo-
gę wiedzieć, czy będę cię kochał przez resztę życia.
Któż to może wiedzieć? Wiem, że bardzo będę się sta
rał. Mnie to wystarczy. Potrafię się z tobą śmiać, po
trafię razem z tobą płakać i nie wstydzę się łez. Wi
działaś mnie, gdy się złoszczę, kiedy się boję, znasz
moje słabe strony, poznałaś też niektóre zalety. Ko
chaliśmy się, pożądamy się nawzajem. Gdyby wszy
scy posiadali tak wiele, na czym mogliby budować
przyszłość, w tym kraju żyliby tylko szczęśliwi lu
dzie. Chciałbym dzielić z tobą resztę moich dni,
chciałbym się zestarzeć u twego boku, kobieto! Czy
to nie wystarczy? Czego więcej chcesz, Antoniu?
Grigorij nie żyje.
Tego nie można już odwrócić.
Już nigdy nie będzie tak samo.
Oleg nigdy by do niej tak nie mówił jak ten mło
dy chłopak, który teraz ją obejmował. Oleg nigdy nie
dzieliłby z nią tyle, ile Anastas.
Nie kochała Olega tak jak Grigorija, tego była
pewna. Ale nie miałaby odwagi porównywać Olega
z Anastasem.
Dostrzegała różnice między Anastasem i Wasili
jem, ale o mężu wolała w ten sposób nie myśleć.
- Kusisz - powiedziała. - Kusisz bardziej, niż sam
jesteś w stanie to zrozumieć, Anastas...
- ...ale?
- Muszę wrócić do Archangielska - rzekła stanow
czo. Jednocześnie czuła, że jej opór słabnie. - Nie mo
gę tak po prostu z tobą stąd uciec. Muszę jechać do
Archangielska. Mam tam dziecko, Anastas...
- Zabierz je ze sobą! - zaproponował. - Chcę być
z tobą, a skoro Olga jest twoją córką, z pewnością
mógłbym ją pokochać. Dlaczego nie? A jeśli nie urodzi
nam się dziecko, to przynajmniej nie będziemy sami.
- Naprawdę tak myślisz? - spytała Antonia ostroż
nie po dłuższej chwili milczenia.
- Chcę być z tobą. - Anastas był tego pewien.
- Potrzebuję więcej czasu na podjęcie decyzji - rze
kła powoli. - Nie mogę ci dać teraz odpowiedzi. Nie
tutaj.
- Zgadzam się. Poczekam.
Wstał i pomógł jej się podnieść. Wyjął jej z wło
sów źdźbło trawy.
- Teraz wszyscy sobie myślą, że zwabiłem cię na
odludzie, by móc się z tobą bawić w mamę i tatę -
uśmiechnął się i wziął jej twarz w dłonie, a potem po
całował, długo i namiętnie. - Nawet nie wiedzą, jak
się mylą! - rzekł z szelmowskim uśmiechem.
Jak chłopiec.
Antonia wzięła go za rękę i wolno ruszyli do obo
zu. Anastas wiele razy przystawał nad rzeką i rzucał
kamyki do wody. Bawi się jak dziecko, pomyślała To
nią, ale jednocześnie zaskakiwało ją to, jak dojrzałym
stał się mężczyzną.
Dobrze było mieć go blisko.
Anastas miał wiele zalet, nie sądziła, by mógł je
stracić, nie sądziła, by mógł się zmienić i z czasem
stać się innym człowiekiem.
Wiedziała, że potrafi żyć, nie posiadając wielkiego
majątku. Rzeczy go nie wiązały.
Nie upatrywał szczęścia w bogactwie. Oboje dzie
lili tak wiele poglądów, przywiązywali wagę do tych
samych spraw...
Jakże ją kusił...
Nagle Antonia przystanęła, chwyciła Anastasa za
ramię i zatrzymała go.
Od razu zrozumiał, że dzieje się coś złego.
Popchnął ją na trawę, a sam błyskawicznie upadł
obok.
Przy wozach panowało jakieś zamieszanie.
Ogniska zgasły, i to tak nagle, jakby ktoś zasypał
je piaskiem.
W powietrzu niosły się głosy.
Wołanie.
Krzyki.
Rżenie koni.
- Caryca! - rzuciła nagle Antonia i poderwała się,
by pobiec w stronę obozu.
Anastas złapał ją za kostkę i upadła twarzą w su
chą trawę.
- Puszczaj, do diabła!
Anastas puścił jej nogę, ale zdążył się unieść i przy
trzymać za obie ręce, nie pozwalając wstać.
- Ten ktoś nie przyszedł w odwiedziny, Tonią -
szepnął. - Nie wszyscy ludzie są dobrzy, moja droga.
Czyżbyś o tym zapomniała?
- Caryca!
Anastas skinął głową.
- Wiem - odparł ciężko. - Najwspanialsza klacz na
zachód od Uralu...
Z obozu nadal dochodziły krzyki, od czasu do cza
su mignęła pochodnia. Jeden z wozów zajął się ogniem.
- Zapasy dla gubernatora nie dotrą chyba do Ar-
changielska - mruknął Anastas.
- Kto śmiał? - spytała Antonia. - Nie zabiorą mo
jego konia!
Próbowała wyrwać się Anastasowi, lecz musiała
dać za wygraną.
- Nie zdołasz im przeszkodzić! - rzekł stanowczo. -
Może będą tędy uciekać - dodał. - A wtedy wpadną
prosto na nas...
Antonia nie odpowiedziała, wsłuchana w szum wody.
- Już wcześniej przepływaliśmy rzekę - westchnę
ła zrezygnowana. - Ale tym razem nie dostaniesz mo
ich butów. Nigdy ci nie zapomnę, że puściłeś moje
najlepsze buty z prądem Obu!
- Możesz ich nie zdejmować.
Podczołgali się na brzuchach aż do brzegu. Zanu
rzyli się w wodzie i szli jak długo się dało, trzymając
się za ręce.
- Nie oddalaj się! - szepnął, gdy stracili grunt pod
stopami.
Od drugiego brzegu dzieliła ich jeszcze duża odleg
łość.
Buty zrobiły się ciężkie i ciągnęły Antonię na dno,
ale pomagała sobie ramionami, by mimo wszystko
utrzymać się na powierzchni i płynąć naprzód.
Bała się nawet mrugnąć w obawie, by nie stracić
Anastasa z oczu.
Widziała, że on często się ogląda, by sprawdzić,
czy za nim nadąża. Zrobiło jej się ciepło na sercu.
Prąd spychał ich trochę w dół, ale wreszcie udało
im się dopłynąć tak daleko, że znowu mogli stanąć.
Wtedy Anastas ją objął i ruszyli w stronę brzegu,
gdzie ukryli się w zaroślach.
Wyczerpani opadli na ziemię pomiędzy rzadkimi
krzakami. Gdyby noc była gwiaździsta i świecił księ
życ, nie udałoby im się schować.
Ale teraz miejsce nadawało się na kryjówkę.
Nie dochodziły tu żadne odgłosy z obozu, zagłu
szał je szum rzeki.
Ale widzieli płonące wozy.
Czerwone, ogromne ognisko rozjaśniające całe nie
bo aż do Tot'my.
Widzieli ludzi odciągających konie od wozów.
I tych, którzy bronili zwierząt. Widzieli, jak rabusiom
udało się zabrać konie i poprowadzić je na zachód.
Antonia usiłowała policzyć napastników na tle
ognia. Doszła do dwudziestu kilku, ale mogło być ich
więcej.
Z tej odległości nie zdołała rozpoznać Carycy
wśród innych uprowadzonych koni.
Chciała jednak wierzyć, że pożegnała ją chociaż
spojrzeniem.
- Czy właśnie tak rabowaliście? - spytała. - Czy to
budzi w tobie wspomnienia?
- Zdarzało się, że zagarnialiśmy zapasy przezna
czone dla wojska. - Nie starał się usprawiedliwiać, nie
próbował kłamać.
Antonia nie pytała więcej Anastasa, nie chciała wie
dzieć.
To część jego życia.
Grigorij nigdy nie chciał opowiadać jej o swej prze
szłości, ale Tonią myślała, że jest w stanie ją sobie wy
obrazić. Patrzyła na niego i jego towarzyszy jak na
bohaterów.
Teraz zrozumiała, że również bohaterowie do
puszczają się czynów, którymi się nie chwalą, że rów
nież Grigorij nie miał całkiem czystego sumienia.
I Anastas także.
Antonia nie chciała wiedzieć.
- Musimy wracać - szepnął, wychodząc z ukrycia. -
Może ktoś potrzebuje pomocy...
Antonii przyszło do głowy, że chciał powiedzieć
coś innego - że trzeba sprawdzić, czy ktoś ten napad
przeżył.
Wcale by jej nie zdziwiło, gdyby wszyscy zginęli.
Już nic jej nie dziwiło.
Podeszli brzegiem niemal na wysokość obozu. Od
ognia robiło się tak jasno, że bez trudu wybrali miej
sce, by przepłynąć na drugą stronę. Rzeka była tu węż
sza, ale dość głęboka. Nie dało się jej przebyć wpław.
Nic dziwnego, że rabusie wybrali inną drogę ucieczki.
W powietrzu unosił się swąd spalenizny. Anastas
nie czekał na Antonię. Kiedy zobaczył, że wyszła
z wody, rzucił się ku płonącym wozom i zniknął mię
dzy nimi.
Antonia usiadła na brzegu. Zdjęła wysokie buty,
wylała z nich wodę, potem znów je włożyła i podą
żyła za Anastasem.
Kimkolwiek byli bandyci, okazali się bardzo do
kładni. Ukradli wszystko, co posiadało jakąkolwiek
wartość.
Kiedy przypłyną frachtowce, nie będzie już ładun
ku, który miały zabrać dla gubernatora w Archan-
gielsku.
Konie zniknęły.
Wszystko, co znajdowało się w wozach, zostało al
bo skradzione, albo spalone. Bandyci nie mogli na
paść na obóz w bardziej dogodnym momencie.
Nawet pogoda im sprzyjała. Panowały takie ciem
ności, że tylko tutejsi mogli poprowadzić konie przez
las, tylko dobrze znający okolicę mogli zakraść się
niepostrzeżenie pod sam obóz.
Musieli wiedzieć, że większość żołnierzy i kupców
wybrała się do wsi. Pewnie obserwowali ich przez kil
ka dni.
Ale podróżujący nie zauważyli żadnego niepoko
jącego sygnału...
Kiedy Antonia znalazła Anastasa, starał się tłumić
płomienie wełnianymi kocami, mniejsze usiłował za
deptać. Wyglądało na to, że walczy bezskutecznie.
Przeor klęczał i modlił się, ale nawet nie ruszył pal
cem, żeby pomóc.
Antonia nigdzie w pobliżu nie widziała żadnego
z nowicjuszy, choć żaden z nich z całą pewnością nie
poszedł do wsi.
Potrząsnęła świątobliwym starcem.
- A chłopcy? - spytała. - Gdzie są chłopcy, nowi
cjusze?!
Ale on tylko spojrzał na nią błędnym wzrokiem
i dalej odmawiał modlitwy.
Zostawiła go w spokoju.
- Czy ktoś został w wozach? - krzyknęła do Ana
stasa.
Zobaczyła, że oprócz niego jeszcze dwóch innych
mężczyzn próbuje zdusić ogień.
Jeden z wozów doszczętnie spłonął i pozostały tyl
ko czarne zgliszcza. Na ratowanie pozostałych także
było za późno; poodpadały już od nich koła.
- Nie wiem! - rzucił w odpowiedzi, nie miał nawet
czasu spojrzeć na Antonię.
Był czarny na twarzy, spocony, lecz na jego widok
Antonię rozpierała duma.
- Ilu was było w obozie? - zawołał do jednego
z żołnierzy, nie dosłyszała jednak, co tamten odpo
wiedział.
Biegała od wozu do wozu i tam, gdzie ogień nie bu
chał zbyt wysoko, sprawdzała, czy nikt w nich nie zo
stał.
Na szczęście nikogo nie znalazła.
Nie zdążyła jeszcze rozejrzeć się po placu. Kiedy
odchodzili z Anastasem, w obozie zostało około tu
zina mężczyzn. Teraz przy gaszeniu ognia widziała
tylko kilku.
Minęło sporo czasu, zanim pojawili się mieszkań
cy wsi, żeby zobaczyć, co się stało, żeby zapytać, czy
mogą pomóc.
Czemu zjawili się dopiero teraz? Antonii wydało
się to dziwne.
Czyżby wiedzieli wcześniej o tym, co miało się tu
wydarzyć?
Czy czekali, aż rabusie odjadą?
Czy może niektórzy należeli do bandy?
Trudno było się oprzeć podejrzeniom. Owszem,
szybko utworzyli łańcuch, dzięki któremu wiadra
z wodą czerpaną z Suchony powędrowały do palą
cych się wozów, ale przybyli dziwnie późno.
Niewiele dało się uratować.
A potem można było tylko zgadywać, czy więk
szość rzeczy spłonęła, czy została skradziona.
- Ciągle krążą tu bandy rabusiów - poskarżył się
jeden z mieszkańców Tot'my Anastasowi. - Jesteśmy
zbyt słabi, by się przed nimi bronić.
Pogodzili się z tym.
Powoli z zarośli zaczęli wyłaniać się ci, których na-
pastnicy zaskoczyli w obozie. Niektórzy spośród
wartowników, z ranami na głowie, ogłuszeni, dopie
ro teraz powoli dochodzili do siebie i zaczynali poj
mować, co tu zaszło.
Antonia usiadła zmęczona na pieńku przy tym, co
pozostało z obozowego ogniska.
Pomyślała z ironią, że przynajmniej nikt nie może
skarżyć się na zimno. W żarze z dogasających wozów
można by upiec rybę lub świniaka.
Nic się nie uratowało.
Antonii pozostało tylko to, co miała na sobie.
Nikomu nie udało się ocalić więcej.
Tylko przeor uchronił swą Biblię. Drżąc, opowie
dział Antonii, że zły człowiek próbował mu ją odebrać,
ale trzymał świętą księgę przed sobą niczym tarczę
i ona go uratowała - bandyta zawahał się i zostawił go
w spokoju.
- Jak wyglądał? - spytała Antonia.
- Był młody - mruknął. - Wszyscy byli młodzi! Za
błąkane owce Pana, nie ma dla nich zbawienia... Tacy
młodzi! - westchnął ku ciemnemu i ponuremu niebu.
Mówił dalej, ale Antonia już go nie słuchała. Wie
działa, że niczego więcej od niego się nie dowie.
Pojawili się również nowicjusze, którzy schronili
się w wiosce. \
Przyszedł z nimi brat Wadim, podtrzymując kapi
tana IIję Budiłowa.
- Kapitan i ja zamówiliśmy sobie po szklaneczce -
rzekł mnich przepraszająco.
Antonia zaczynała rozumieć, dlaczego jeden z nich
wybrał klasztor, a drugi opuścił ukochaną Ukrainę.
Pomyślała, że to ich ucieczka od nałogu.
- Wszystko straciliśmy - oznajmiła Antonia. - Te
raz frachtowce mogą już przypływać!
Brat Wadim położył kapitana na ziemi.
Usiadł obok Antonii i objął ją ramieniem.
Zaskoczył tym Antonię. Zawsze jej się wydawało,
że mnichom nie wolno dotykać kobiet.
- Teraz nie musimy się już bać - rzekł. - Ten, kto
nic nie posiada, nie może niczego stracić.
- Czy zawsze tak pocieszasz biednych? - spytała
gorzko Antonia. - Czy syn właściciela ziemskiego od
wiedza szare izby i opowiada dzierżawcom, że wła
ściwie są szczęśliwcami, bo nikt nie może ich okraść?
To marna pociecha!
Skinął głową.
- Marna pociecha - powtórzył. - Jesteś mądra jak
na kobietę, choć ja zawsze uważałem, że kobiety są
mądre. Nie sądzę, byś była wyjątkiem, moja piękna.
Nigdy nie umiałem kłamać. Prawdopodobnie dlate
go wysłano mnie na północ, na Wyspy Sołowieckie.
Tam nikogo nie będę gorszył. Ale dlaczego wysłano
świątobliwego przeora, to dla mnie zagadka - rzekł
z uśmiechem. - Za bardzo lubię dobre wino, jedze
nie, piękno... - Potrząsnął głową. - Gdy kiedyś skoń
czę swą ziemską wędrówkę i stanę u bram niebios,
mimo wszystkich zasług w tym życiu mogą mnie
tam nie wpuścić. „Bracie Wadimie!", powie klucznik,
„Kobiety cię zgubiły! Gdyby przestał cię cieszyć wi
dok kobiet, wpuściłbym cię bez wahania!" Bluźnię.
Kpię sobie. No tak... - spojrzał na kapitana. - Nasz
przyjaciel Ilja nigdy nie mógł pić tyle, ile piją na
Ukrainie. A dziś wieczorem stanowczo wypił za du
żo. Odeszła od niego żona. Wyjechała dziesięć lat te-
mu. On nie wie nawet, czy żyje. Nie widział od tam
tej pory czwórki swych dzieci. - Pokręcił smutno
głową. - W tym kraju jest wiele zła! Obawiam się, że
nasz przyjaciel Ilja dostał w głowę od kogoś, kto
chciał go okraść z cennych rzeczy. Przyznam się, że
przy tej okazji i ja załatwiłem pewną sprawę... - Szyb
ko rozejrzał się dokoła, potem wsunął rękę pod habit
i wyciągnął zwój papierów, który odwinąwszy ze skó
ry, podał Antonii. - Schowaj to! - rzekł cicho.
Antonia ukryła dokumenty pod bluzką. Zdążyła
zauważyć, że pieczęć została złamana.
- Dotyczą ciebie, moja droga. Zawsze miałem sła
bość do kobiet... pewnej nocy słyszałem w wozie ciebie
i Anastasa... - mówił dalej. Antonia przełknęła. - Oba
wiam się, że Ilję okradziono ze wszystkiego, również
z dokumentów, które miał przekazać gubernatorowi.
Co za wstyd! Naturalnie szukałem ich, pytałem, ale kto
chciałby wyjawić prawdę mnichowi?
- Dziękuję - szepnęła Antonia.
Poklepał ją po ramieniu i odszedł. Każdemu, kto
chciał go słuchać, opowiadał o tym, jak się zabawiali
we wsi z kapitanem.
12
- Dostałaś je od niego? - spytał Anastas zdumiony,
kiedy Antonia odciągnęła go na bok i pokazała doku
menty, które dał jej Wadim.
Skinęła głową.
- Widocznie wkradłaś się również w serce mnicha -
rzekł.
Był zmęczony i brudny, dwoił się i troił, próbując
ratować z pożaru, co'się da. Więcej nikt nie mógłby
od niego wymagać.
Poparzył sobie ręce, ale zbagatelizował to i ofuk
nął Antonię, kiedy chciała je obejrzeć.
Nadszedł brudnoszary ranek. Nawet w dole nad
rzeką wisiał gęsty dym. W powietrzu czuło się wil
goć, choć nie padało. Wszystko nasiąkło wodą, dzię
ki temu zgasł cały żar po pożarze.
Antonia i Anastas razem z żołnierzami zestawili
ocalałe części wozów, budując coś na kształt domu.
Antonia dostrzegła podobieństwo między kształtem
tej dziwnej budowli i kształtem jurt wznoszonych
przez Lapończyków żyjących na zachód od Morza
Białego na Półwyspie Kola.
W prymitywnym pomieszczeniu, które powstało,
panowała ciasnota, ale przynajmniej dawało ono
schronienie przed niepogodą.
Anastas zszedł nad rzekę, tłumacząc, że musi się
umyć. Nikogo nie dziwiło, że Antonia poszła za nim.
Kiedy znaleźli się nad wodą z dala od innych, Ana-
stas przeczytał dokumenty. Jeden podał Antonii - ten,
który mówił o zasługach dla carycy Elżbiety i dla krają
- Schowaj go dobrze gdzieś pod ubranie, najlepiej
pod koszulę.
Antonia starannie złożyła papier i zrobiła, jak jej
poradził.
Anastas złożył drugi dokument. Zdrapał czerwony
lak pieczęci, okruchy wrzucił do rzeki, a potem ukrył
cenny akt pod podszewką rękawa kurtki. Lepszego
schowka nie mógł wymyślić.
- Ten twój mnich jest przebiegły jak sam szatan -
powiedział, a potem przykucnął, by zmyć z twarzy
brud i senność. Woda podziałała jak balsam na opa
rzenia na dłoniach. Antonia miała może rację, kiedy
chciała je obejrzeć, chyba powinien je jej pokazać.
Nie mieli jednak niczego, czym mogliby opatrzyć
rany...
Poza tym nie chciał, by Antonia robiła cokolwiek
dla niego. Nie po tym, jak pokazała mu dokumenty
i opowiedziała, w jaki sposób dostały się w jej ręce.
Czuł się urażony i rozgoryczony.
Sam zamierzał wykraść te papiery, ale nie chciał jej
o tym mówić. Planował postawić kapitanowi butelkę
wódki...
A tymczasem uczynił to dla niej pobożny mnich.
Bóg jeden wie, co sobie przy tym wyobrażał. Chy
ba nie z dobrego serca brat Wadim oddał Toni te cen
ne dokumenty...
Anastas wstał, wytarł ręce w spodnie i skrzywił się
z bólu.
Antonia chwyciła go za nadgarstki. Szarpnął się, ale
trzymała mocno. Obejrzała jego dłonie i krzyknęła:
- Do diabła, Anastas! Nie możesz niczego dotykać
takimi rękami!
- Nie mam innych - odparł z gniewem.
Puściła go i zdjęła szarfę z włosów. Rozdarła ją na
pasy, a potem tym prowizorycznym bandażem prze
wiązała jego poparzone dłonie, przedtem je całując.
Nadal piekło, ale przynajmniej nie będzie już tak
bolało przy poruszaniu palcami.
Antonia długo patrzyła Anastasowi w oczy, potem
objęła go i przytuliła.
- Jestem z ciebie dumna, Anastas! - wyznała.
Nie to pragnął usłyszeć z jej ust, ale nie będzie jej
błagał o słowa miłości.
Przytulił ją ostrożnie, musnął wargami jej czoło.
Antonia podniosła ku niemu twarz.
Uśmiechała się. Pocałował jej uśmiech.
- Smakujesz sadzą - rzekła głosem pełnym ciepła. -
Nigdy nie całowałam nikogo, kto by smakował sadzą...
- Zrób to jeszcze raz! - poprosił.
Stali otuleni mgłą. Mieli siebie i nic poza tym. An
tonii przebiegło przez głowę, że Wadim chyba się nie
mylił, mówiąc o tych, którzy nic nie posiadają i są
szczęśliwi.
Teraz także oni nie mogli już niczego stracić!
Wracali objęci do osmalonego i podszytego wia
trem domu z ocalałych części wozów. Wśliznęli się
do środka przez wąski otwór. Wewnątrz panował
mrok, ale ponieważ wszyscy siedzieli ciasno jeden
obok drugiego, nikt nie marzł.
Nad rzeką kładła się gęsta mgła.
Siedzieli i rozmawiali o napadzie. Najbardziej roz
goryczeni byli kupcy, którzy planowali odwiedzić
Wielikij Ustiug i Archangielsk, by tam sprzedać swo
je towary. Oni stracili wszystko.
- Wczoraj w Totmie wydawało się jakoś pusto -
rzekł jeden spośród tych żołnierzy, którzy wybrali się
do wsi. Może i mówił prawdę, ale nie wiadomo, czy był
wtedy trzeźwy. - W każdym razie niewielu młodych się
widziało. Powinniśmy ruszyć za nimi w pościg!
- Kiedy wróciłeś, bandyci byli już za siedmioma
górami - odparł ostro Anastas.
- A ty co robiłeś w tym czasie? - spytał zaczepnie
żołnierz. - Nasz kochaś zaciągnął pewnie babę do la
su, żeby sobie poużywać!
- A nawet jeżeli tak, to moje pełne prawo - odciął
się Anastas. - Poza tym przyszedłem przed innymi.
Widziałem z daleka, jak odjeżdżają na koniach, ale
i tak żaden z nas by ich nie dogonił. Jak? Pieszo?
Zapadła cisza.
- Anastas bardzo ofiarnie gasił pożar - oświadczył
kapitan Budilow.
Zrobiło się jeszcze ciszej.
Anastas po kolei patrzył zebranym w oczy. We
wzroku niektórych odczytał zrozumienie, w oczach
innych wyrzut. Jeszcze inni spuścili głowy lub ucie
kli spojrzeniem.
Przeor nadal odmawiał swoje modlitwy.
- Byłem pijany - przyznał Ilja Jarosławowicz Budi-
łow, kapitan w armii Jej Majestatu Carycy Elżbiety
Piotrowny. - Poszedłem do T o t m y i kupiłem flaszkę
wódki. Obawiam się, że dobremu ojcu Wadimowi nie
udało się mnie nakłonić do wcześniejszego powrotu
188
do obozu? - Spojrzał z ukosa na mnicha, lecz tamten
siedział z kamienną twarzą. - Brat Wadim został ze
mną. Jestem mu winien podziękowania. Przyprowa
dził mnie potem do obozu, niestety dotarliśmy za
późno. Zresztą i tak nie mógłbym pomóc. - Westchnął
ze smutkiem. - W żaden sposób bym się nie przydał.
Nie sądzę, bym był w stanie iść. W dodatku we wsi
napadnięto na mnie i zrabowano wszystkie dokumen
ty. Papiery, które dla nikogo w Totmie nie przedsta
wiają żadnej wartości, bo wątpię, by ktokolwiek
wśród pospólstwa potrafił czytać! Nie wywiązałem
się ze swego zadania i całą winę biorę na siebie.
Antonia podziwiała go za odwagę. Mężczyzna mu
si mieć wiele odwagi, by przyznać się do słabości i po
wiedzieć otwarcie, że popełnił błąd, choć to może się
obrócić przeciw niemu.
Być może zyskał szacunek wśród swoich żołnierzy.
Trudno powiedzieć.
Kiedy kapitan zamilkł i usiadł, odezwał się brat
Wadim. Nie podnosił głosu. Nikt jednak nie musiał
się wysilać, żeby go słyszeć. Słuchano go z uwagą.
- Nie ma chyba wątpliwości, że napad na nasz obóz
to dzieło mieszkańców Tot'my. - Ci ludzie najwyraź
niej znali okoliczne lasy jak własną kieszeń. Musieli
wiedzieć, że przy wozach zostało nas niewielu. Fakt,
że kapitan Budiłow poszedł do wsi, ułatwił im zada
nie. Wczoraj nawet pogoda im sprzyjała. Mogli się
szybko zebrać i szybko uderzyć. I równie szybko znik
nąć. Dla mnie jest jasne, że zrobili to ludzie z Tot'my.
- Tkwimy tu już ponad tydzień - zauważył ktoś. -
Dlaczego napadli na nas dopiero teraz? Mieli tyle cza
su. To mi się nie zgadza, żeby czekali tak długo...
- Udało im się? - spytał Wadim.
- No tak...
- Zarabiali na tym, że tu się zatrzymaliśmy? - py
tał dalej mnich spokojnym głosem. - Czy korzystali
na tym?
Wszyscy musieli przyznać, że wieś zyskała na tym,
iż rozbili obóz nieopodal. Zostawili w Tot'mie sporo
grosza.
- Czy spotkaliście we wsi kogoś, kto by na nas stra
cił? - pytał Wadim.
- Ale dlaczego zaatakowali teraz?
Wadim uczynił lekki ruch głową.
- Mam dobry słuch - rzekł. - Do tego całkiem do
bry wzrok. Wielu młodych mężczyzn do niedawna
walczyło ze Szwedami. Wrócili z wojny do domu
i okazało się, że trudno im usiedzieć na miejscu. By
ło też w obozie sporo rzeczy, które kusiły. No i ko
nie. Myślę, że byliby w stanie to zrobić. Dla zysku
i z chęci przygody. Przypuszczam, że mieli swoich
szpiegów, którzy donosili, jak daleko znajdują się
frachtowce. Rabusie czekali tylko, aż statki znajdą się
o jeden dzień drogi stąd, nie chcąc zbyt wcześnie po
zbawiać wsi pewnego zarobku. Mieszkańcy w małych
miejscowościach trzymają się razem. Często się
o tym zapomina, gdy samemu się nie ma korzeni...
- A co to ma wspólnego z twoim słuchem i wzro
kiem? - zapytał kapitan IIja Budiłow.
- Dostrzegłem ciemniejszy cień na rzece - odparł
mnich. - Wydaje mi się też, że coś słyszałem. Przy
puszczam, że moglibyście teraz zobaczyć frachtowce,
jeżeli zechce wam się wyjść na brzeg.
- A nasi wartownicy? - przerwał mu kapitan. Nie
udało mu się wyjść na zewnątrz; przy obu wąskich
otworach tłoczyli się żołnierze.
Ściany krzywego domu zachwiały się niebezpiecz
nie, gdy wszyscy naraz rzucili się do wyjścia.
- To chłopcy bez doświadczenia - odparł Wadim. -
Albo zostali zabici lub ogłuszeni, albo się spóźnili.
Budiłow spojrzał na Wadima spod przymrużonych
oczu.
- Jak na Pańskiego sługę w habicie, wiesz zaskaku
jąco dużo o życiu i jego ciemnych stronach, bracie
Wadimie.
Wadim nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko ta
jemniczo. Zwykle w ten sposób reagował na docinki
lub trudne pytania, na które nie chciał odpowiadać.
Milczenie stanowiło jego tarczę.
Na zewnątrz zapanowała radość. Najwyraźniej
mnich miał rację.
- Niczego nie widziałam! - rzekła Antonia przy
gnębiona. - Byliśmy przecież nad rzeką i niczego nie
zauważyłam. A ty, Anastas?
Potrząsnął głową.
- Widzicie tylko siebie nawzajem - wyjaśnił mnich
łagodnie.
Przepuścił ich przodem, nie śpieszyło mu się. Sta
nęli nad brzegiem Suchony.
Z mgły wyłoniły się dwa frachtowce.
Antonię ogarnęła nieopisana radość na widok stat
ków, które mogła rozpoznać. Statków, które przypo
minały znajomy widok.
Na burtach obu widniał napis „Archangielsk".
Brązowe burty, łatane żagle.
Po chwili ujrzeli także nazwy statków.
Antonia zachwiała się, Anastas ledwie zdążył ją
przytrzymać, żeby nie upadła.
Wpatrywała się w żaglowce. Czytała nazwy - po
ruszała ustami, powtarzając je.
Ukryła twarz w kurtce Anastasa.
On także odczytał nazwy.
Mocniej uścisnął Antonię.
„Olga" z Archangielska.
„Misza" z Archangielska.
Antonia płakała na jego piersi.
Wszyscy pośpieszyli do Tot'my, choć jeszcze nie
dawno gotowi byli się zaklinać, że ich noga więcej
tam nie postanie.
Anastas widział, jak szli.
Stał, obejmując Antonię, słuchał, jak płacze. W Ar-
changielsku zostawiła tak wiele.
Piekły go dłonie, ale wziął ją na ręce i zaniósł do
opustoszałego schronienia.
Nawet przeor, który nie przestawał się modlić, po
dążył do portu, by przywitać frachtowce.
- To statki Olega! - rzekła z przekonaniem w gło
sie Antonia, kiedy Anastas posadził ją na deskach,
a sam uklęknął obok na udeptanej ziemi. - To jego
statki - powtórzyła niemal szeptem. - Statki mojego
męża, Anastas!
Poklepał się po kurtce.
- Mam dokumenty, które stwierdzają, że to ja je
stem twoim mężem i według których zgodnie z pra
wem jesteś moją żoną.
Antonia zamknęła oczy.
Wszystko wokół pachniało spalenizną.
- Dlaczego nie wyjechaliśmy wcześniej? - spytała, ale
nie pozwoliła mu odpowiedzieć. - Ponieważ nie chcia
łam - dokończyła. - Ponieważ czułam, że nie powin
nam. Czy nie nazywają tego moralnością...? - Splunęła
na ziemię. - Chcę postąpić jak należy, Anastas - rzekła
łamiącym się głosem, nerwowo wyginając palce. - Chcę
tylko zrobić to, co słuszne, nie chcę nikogo zranić.
A może mimo wszystko postąpiłam tak ze względu na
siebie? Widziałeś nazwy tych statków?
Skinął głową.
- Noszą imię mojego dziecka i dziecka Raiji. - An
tonia westchnęła. - Oleg i Jewgienij nie mieli tych
statków cztery lata temu. To nowe frachtowce. Za
uważyłeś?
Potrząsnął głową.
- Nie mogłeś tego zauważyć, ponieważ nie wyros
łeś nad morzem, nie dostrzegasz takich rzeczy. A za
tem dobrze im się powodzi. Jeden statek nazwali
imieniem mojej córki, Olgi, a drugi na cześć Miszy,
syna Raiji...
Anastas oparł czoło o kolana Antonii.
Czy właśnie w tym momencie od niego odchodziła?
Czy to w tej chwili ją tracił?
We mgle nad rzeką, którą Antonia nazywała swoją...
Czyżby tutaj mieli się rozstać? Zabierze z tych
miejsc cudowne wspomnienia, to tutaj Antonia stała
się jeśli nie jego własna, to przynajmniej bardzo bliska.
Tutaj zrodziły się nadzieje.
Czyżby i tutaj miały zostać pogrzebane?
Czy właśnie teraz zamierza mu powiedzieć, że ich
związek nie ma sensu? Czy zamierza mu powiedzieć,
że ją źle zrozumiał?
Nie chciał tego słuchać!
Nie mieli nawet konia, którego mogliby dosiąść
i uciec razem...
Wcześniej istniało tak wiele możliwości. I zmarno
wali je wszystkie.
Ich przyszłością mogły być wspólny dom i konie.
Ich dzieci...
Anastas pragnął nadal w to wierzyć.
Nie może stracić Antonii!
Nie może!
Stracił wszystkich, którzy cokolwiek dla niego
znaczyli. Z niej nie chciał zrezygnować!
- Nie wolno ci odejść! - rzekł zdławionym głosem. -
Kocham cię, Antoniu! Nie chcę, byś mnie opuściła. Obo
je przeżyliśmy, gdy inni zginęli. Czy nie sądzisz, że jest
w tym jakiś zamysł? Wszystko prowadziło nas ku sobie.
Kocham cię. Nie puszczę cię! Nie mogę! Nie chcę...
Antonia potargała go po włosach, które także za
brudziły się od sadzy. Zauważyła, że jej dłoń zrobiła
się szara.
- Nie jesteś mi obojętny, Anastas - rzekła.
Nigdy przedtem nie była tak bliska wyznania, że
go kocha.
Słowa powstały w jej myśli, ale zatrzymały się na
wargach. Te słowa należały do Grigorija.
To o nim myślała, gdy się pojawiały...
W dodatku Archangielsk znalazł się tak blisko.
Przyżeglował do niej.
Oddech Archangielska dotarł do nabrzeża Tot'my.
Nosił imię jej córki, nosił imię małego Michaiła.
Znalazł się tak blisko.
Sięgał tak daleko.
Oddech Archangielska.
- Nie mogę popłynąć żadnym z tych statków - rze
kła bezbarwnie. - Nie mogę...
Anastas ucieszył się, lecz jego radość nie trwała
długo.
- Ale muszę jakoś dotrzeć do Archangielska - mó
wiła dalej równie blado. - A nie dojdę tam pieszo.
Anastas zrozumiał, że nie istniało dla niej nic waż
niejszego niż spotkanie z córką.
Przysunął się bliżej i czule objął Antonię.
Uświadomił sobie, że zbliżył się do niej bardziej
niż do kogokolwiek przedtem, choć wcale nie zapo
mniał o Kati.
Nie znał Kati tak dobrze, jak poznał Antonię,
o której wiedział chyba wszystko.
Ich przyjaźń opierała się na bezgranicznej szczero
ści, często się sobie zwierzali. Nigdy nie sądzili, że
trafią w ramiona drugiego.
Wadim powiedział, że widzą tylko siebie nawzajem...
Anastas musiał się uśmiechnąć.
To prawda, że był ślepy na prawie wszystko poza
nią, ale nie sądził, by Antonia poświęcała mu więcej
uwagi niż zwykle.
Miał nadzieję, że mnich jednak się nie mylił.
Anastas zdawał sobie sprawę, że miłość do Kati
także go zaślepiła, że w córce szamana widział tylko
to, co piękne i dobre. I tak pozostało do końca, na
wet jeśli prawda była inna...
Nawet gdy sobie to uświadomił, nie przestał jej kochać.
Jego uczucia do Kati nie umarły, w pewnym sen
sie nadal do niej należał, zawsze będzie zajmowała
cząstkę jego serca.
To była miłość...
Tak jak i uczucie do Antonii.
Odniósł wrażenie, jakby zanurzał się w lodowatej
wodzie.
Jakby biegł nago w mroźną noc.
Doznał wstrząsu, kiedy uzmysłowił sobie, że na
prawdę kocha Antonię.
Nie tylko pożąda.
Nie tylko uległ jej urokowi.
To nawet nie coś tak powierzchownego jak zako
chanie.
To coś więcej.
O wiele więcej.
Uzmysłowił sobie, że ją lubi, że bardzo ją lubi.
Nieskończenie, nieopisanie, bezgranicznie ją lubi.
Imię Antonii brzmiało jak cudowna muzyka, któ
rej mógłby słuchać bez końca. Mógłby powtarzać je
w nieskończoność, nigdy nie miał dość. Chciałby je
szeptać, mówić normalnym głosem, wykrzyczeć. Wy
śpiewać...
Antonia...
Kocha ją.
Kocha Antonię.
Powiedział jej to już wtedy, kiedy nie był jeszcze
całkiem pewien tych słów. Musiał się do nich uciec,
by uświadomić jej powagę swych uczuć, które już
dawno się w nim tliły.
Myślał o tym, by się z nią zestarzeć.
Wyobrażał sobie, że jest matką jego dzieci, że ra
zem budują przyszłość.
Nie były to marzenia całkiem nierealne, dokładnie
je pamiętał.
Teraz nabrały większego znaczenia.
Teraz jeszcze głębiej w nie wierzył, teraz był pe
wien, że kocha Antonię.
Nie tak, jak kochał Kati, to nie byłoby możliwe,
bo każda miłość jest niepowtarzalna.
Każda miłość powinna być nowa jak rozkwitający
kolejnej wiosny kwiat.
Anastas poczuł się silny, ponieważ nabrał pewno
ści co do swych uczuć. Potrafił je nazwać.
To miłość.
Antonia.
Anastas pojął, ile znaczy dziecko, jak bardzo był
by szczęśliwy, gdyby został ojcem.
Potrafił zrozumieć tęsknotę Antonii za Olgą.
Potrafił okazać wspaniałomyślność, dać Antonii
trochę swobody.
W tej chwili mógłby ją zatrzymać, ale nie tak chciał
ją dostać.
Antonia powinna do niego przyjść, gdy sama tego
zapragnie, gdy zechce dzielić z nim przyszłość. Nie
chciał, by z nim została tylko dlatego, że nie ma moż
liwości wyboru.
Wówczas fundamenty ich wspólnego domu nie
tworzyłyby solidnej podstawy.
- Możesz mi powiedzieć, od kiedy to stałaś się
tchórzem, Toniu? - spytał wesoło. - Znałem niezwy
kłą dziewczynę, która przepłynęła Ob i Suchonę. Po-
żeglowała w otwartej łodzi z Archangielska do ujścia
rzeki Mezeń. Walczyła z bagnami w krainie Konda
i wygrała. Łupnęła złotym posążkiem w łeb szaleńca.
Rzuciła wszystko dla niewidomego człowieka, który
potrzebował jej bardziej niż ktokolwiek inny... - Za-
czerpnął powietrza. - Dokonała wielu bohaterskich
czynów, nigdy nie tchórzyła. Nie widziałem, żeby się
kiedyś cofnęła przed niebezpieczeństwem. Widzia
łem, jak wysuwała dumnie brodę i przeklinała. Czyż
by zniknęła, moja Toniu? Czy jej już nie ma?
- Co to wszystko znaczy? - spytała zmęczona.
- To znaczy - odparł Anastas - że masz wejść na
pokład „Olgi" z Archangielska. I masz popłynąć do
domu.
- A co z tobą? - spytała.
- Ja na pokładzie „Miszy" udam się wzdłuż Sucho-
ny na północ.
- Rozpoznają mnie...
- I co?
- Chcę, żebyś popłynął ze mną, Anastas.
Uśmiechnął się.
- Chciałem ci to ułatwić. Myślisz, że nikt nie za
uważy, że czczę ziemię, po której stąpasz? Pokład, na
którym stoisz? Chciałem ci tego oszczędzić.
- Archangielsk jest jeszcze daleko - zauważyła An
tonia. - Tak się boję. Czuję się zagubiona, nie podo
łam temu sama, choć wcale nie czuję się tchórzem.
Nie podołam temu sama...
- Jeżeli chcesz, naturalnie będę przy tobie - zapew
nił. - Tak jak sobie życzysz. Kocham cię. Pamiętasz
o tym?
Chwycił ją pod brodę i spojrzał głęboko w oczy.
- Niezależnie od tego, co się wydarzy, Toniu, ko
cham cię.
- Popłynę do Archangielska - rzekła bezbarwnie. -
Ale nie zmuszaj mnie, bym zaraz biegła do portu! Pój
dziemy tam tuż przed wypłynięciem. Nie wcześniej.
198
Anastas przystał na jej propozycję.
Wrócił Wadim. Trząsł się z zimna w swym habi
cie, który przesiąknął wilgocią i teraz, mokry i cięż
ki, bardziej chłodził niż grzał.
- Cała Tot'ma śmierdzi rybą - rzekł. - Nie mam
nic przeciwko rybom, ale nie lubię, kiedy zdechłe ry
by wprost pełzną w moją stronę. Sam kapitan statku
przyznał, że towar nie jest pierwszorzędnej jakości.
Rzadko w tym zawodzie można spotkać tak uczci
wych ludzi. To dość szczególny mężczyzna, ma tyl
ko jedno ramię.
Antonii zrobiło się słabo.
Zemdlała.
13
Odwaga kosztowała. Antonia czekała do wieczora.
Stała w ukryciu koślawej budowli, czuła zapach ryb,
unoszący się razem z mgłą. Widziała, jak marynarze
wyładowują beczki.
Widziała frachtowce.
Bez ustanku odczytywała nazwy na burtach stat
ków, dopóki nie zrobiło się tak ciemno, że nie mogła
odróżnić poszczególnych liter.
Widziała, że większość członków załogi wyszła
wieczorem na ląd. Załadowali wszystkie ryby, któ
rych niewiele zostało do zawiezienia z powrotem na
północ.
Kilka nocnych godzin mieli dla siebie.
Antonia wiedziała, że jednoręki właściciel statków
nie wybierze się do gospody.
- Nie możesz tak stać i marznąć! - Anastas objął
ukochaną. - Rozchorujesz się.
Przyjemnie jej się zrobiło, że ktoś się o nią martwi,
że okazuje troskę, podczas gdy ona sama najchętniej
przestałaby istnieć.
Przywołał ją do rozsądku, dzięki Anastasowi nie
rzuciła się w nurt Suchony.
Takie rozwiązanie również brała pod uwagę.
Zwątpienie złapało ją za gardło.
Poczuła ciepłe usta Anastasa na swej skroni.
- Kochanie... - zabrzmiał jego głos.
Wspaniale, że można dla kogoś tak wiele znaczyć,
nadawać sens czyjemuś życiu.
Antonia trzęsła się z zimna.
Bała się.
- Muszę tam pójść - rzekła stanowczo. - Muszę po
rozmawiać z Jewgienijem...
- Mogę pójść z tobą, jeśli chcesz.
Potrząsnęła głową.
- Nie teraz, Anastas. Niedługo wrócę, na razie nie zo
stanę na pokładzie. Muszę porozmawiać z kapitanem sa
ma. Jeśli mam wstać z martwych, najlepiej, jeśli zrobię
to sama. To moje życie, Anastas. Nadal tylko moje...
Puścił ją.
Nie dobierała słów, by celowo go zranić, lecz mi
mo to zabolały. Ugodziły, kiedy najmniej się tego
spodziewał. Dotknęły otwartej rany.
Dały Anastasowi do zrozumienia, że nie odgrywał
w życiu Antonii tak ważnej roli. Nie pozwoliła na to.
Antonia nie zauważyła nawet, że go zraniła. Chy
ba zrobił się bardziej drażliwy. Tak zwykle bywa, gdy
dwoje ludzi z przyjaciół staje się kochankami. Łatwiej
wtedy zadać ból.
Ten, kto kocha, bardziej narażony jest na cios.
Wydawała się taka zdecydowana i jednocześnie tak
bardzo się bała.
Na pewno wolałaby wejść na pokład, trzymając
Anastasa mocno za rękę, ale chyba nie pozwalała jej
na to duma. Cokolwiek Jewgienij by powiedział, nie
chciała, żeby Anastas to słyszał.
Być może również dlatego, by chronić Anastasa.
Nie on ponosił winę za to, że odeszła od najbliż-
szych. To, co się później stało, zależało w równym
stopniu od nich obojga. Jeżeli kogoś należało winić,
to w każdym razie nie jego. Mężczyźni łatwo obar
czają się nawzajem odpowiedzialnością.
Chciała odkupić swą winę.
Na nabrzeżu panowała cisza. Grupka starszych
mężczyzn, spluwając na ziemię brązową śliną, dysku
towała o sprawach, o których zwykle dyskutują star
si mężczyźni na całym świecie.
Urwali rozmowę, kiedy zauważyli Antonię. Wiele
par oczu spojrzało na nią, podążyło jej śladem. Męż
czyźni wiedzieli, kim jest. Zdziwili się, dlaczego przy
chodzi po ciemku.
Antonia poczuła się niepewnie na widok statków,
dziwnie było znowu wdychać zapach ryb - jedno
i drugie przywodziło na myśl dom.
Mogłaby zamknąć oczy i niemal uwierzyć, że jest
w domu, w porcie w Archangielsku.
Tutaj w głębi lądu nie znano świeżego zapachu
morskiej wody. Tutaj ludzie żyli i umierali, nie zna
jąc morza.
To dziwne.
I smutne.
Jewgienij przysiągł sobie, że nigdy już nie stanie na
pokładzie. Ani jako marynarz, ani jako pryncypał.
Zatem zerwał obietnice.
Czyżby tęsknota za morzem okazała się zbyt silna?
Tym, którzy wcześnie zaczynali życie na morzu, po
zostawał we krwi jakiś niepokój. Łatwo dawali się sku
sić do powrotu, trudno ich było zatrzymać na lądzie.
Antonia popatrzyła na frachtowiec „Misza". Po
myślała, że Jewgienij jest bardzo sentymentalny.
Nie zmienił się chyba zbytnio, nawet jeśli minęły
cztery lata.
Ma teraz czterdzieści pięć lat.
Anastas wydaje się przy nim taki młody!
Żeby wejść na pokład, Antonia musiała wspiąć się
na górę. Energicznie zastukała w burtę. Nie miała od
wagi zawołać. Nie chciała, by Jewgienij się zoriento
wał, że to ona, zanim go nie zobaczy.
Chciała widzieć, jak zareaguje.
Bała się.
- Tak, tak... - rozległ się zirytowany głos, docho
dzący z kokpitu. Nikt przecież w taką dżdżystą po
godę nie siedzi pod otwartym niebem. - Idę...
Rozległy się kroki.
Znad burty wychylił się mężczyzna, który jakby
wrósł w niebo. Mężczyzna z jednym ramieniem.
- Święta Panienko! - zawołał Jewgienij Byków.
- N o , niezupełnie - odparła Antonia i uśmiechnę
ła się nieśmiało. - Pomożesz mi dostać się na pokład?
Wyrzucił nad barierką sznurową drabinkę.
Uderzyła o burtę.
Antonia weszła na górę i wciągnęła drabinkę. Sta
nęła przed Jewgienijem.
- To ja, Jewgienij - odezwała się. - Nie spodziewa
łeś się mnie, co?
Stał jak porażony. Otworzył szeroko oczy, jakby
nie pojmując tego, co odbierał zmysłami.
Potrząsnął głową, próbując odegnać wizję. Na
pewno mu się przywidziało.
Ale Antonia nadal stała przed nim na pokładzie.
Uśmiechała się niepewnie, a w jej oczach czaił się
strach, gotowa była w każdej chwili się cofnąć.
- Antonia! - wykrztusił i przytulił ją. - Antonia, ty
piekielna kobieto! Jak, do diabła, możesz nam robić
coś takiego? Antonia, Tonią, czy to naprawdę ty?
Oboje rozpłakali się. Jewgienij uściskał ją serdecz
nie. Potem pociągnął za sobą pod pokład i posadził
na brzegu koi w swej kajucie.
W ciasnym pomieszczeniu paliła się jedna lampa.
Panowała w nim dziwnie domowa atmosfera.
Nalał Antonii rumu. Przyglądał się jej, gdy piła.
Sam łyknął z butelki.
- Pomaga na ból w ramieniu - rzekł z grymasem. -
W taką pogodę dokucza mi ramię, którego nie mam...
Stanął plecami do drzwi, nie mógł oderwać oczu
od Antonii.
- Po prostu powiedz to - rzekła Antonia. Ona tak
że nie umknęła wzrokiem. - Pytaj! Wszystko zniosę...
Westchnął.
- Olga czuje się dobrze.
Wytarł usta wierzchem dłoni.
Antonia zamknęła oczy, nie odważyłaby się spytać.
Nie od razu. Wiadomo, że przede wszystkim powin
na odkupić swą winę...
- Olga mieszka z nami - mówił dalej Jewgienij. Sta
rał się dobierać słowa, jego głos nieznacznie drżał. -
Ma kręcone włosy, jest do ciebie podobna. Olga
z czasem stanie się prześliczną młodą damą. Raija już
wydala ją za Misze. Mówi, że żaden inny mężczyzna
nie wchodzi w grę, żaden nie jest wystarczająco do
bry dla Olgi...
Antonia otworzyła oczy. Uspokoiła się, gdy się do
wiedziała, że Olga ma się dobrze, że dziecku niczego
nie brakuje.
- Jak mogłaś? - spytał Jewgienij cicho. - Jak mog
łaś, Toniu?
Nie zamierzała odpowiedzieć takimi słowami, ale
zwykła się bronić, gdy ją atakowano.
- I ty o to pytasz?!
Jewgienij zamilkł. Potem zrobił dwa kroki dzielą
ce go od koi i usiadł obok Antonii.
- Przepraszam - powiedział. - Masz rację, nie powi
nienem był o to pytać. Raija nie mogła ci darować, że
opuściłaś Olgę. Bałem się, że nigdy ci tego nie zapomni,
że wiecznie będzie w sobie nosić gniew. Bardzo to prze
żyła, kiedy wyjechałaś, zostawiając dziecko... - Spojrzał
na Antonię z ukosa. - Schudłaś - zauważył. - Ale nie
zbrzydłaś. Wydaje się, jakbyś zniknęła wczoraj. Co się
z tobą działo, Toniu?
- Wiele się wydarzyło - odparła. - Opowiem ci, ale
nie teraz i nie wszystko. Po prostu nie mogę. -
Uśmiechnęła się zmęczona. - Nie spodziewałam się,
że to ty przypłyniesz frachtowcem. Gdy dowiedzia
łam się, że płyną frachtowce z Archangielska, przy
gotowałam się na to, że zobaczę kogoś znajomego al
bo przynajmniej kogoś, o kim słyszałam, ale nigdy
nie przyszło mi do głowy, że spotkam ciebie...
- Kapitan „Miszy" stracił żonę, która zmarła przy po
rodzie, i nowo narodzone dziecko. Stało się to w dniu,
kiedy odpływaliśmy. W tak krótkim czasie nie znaleź
liśmy nikogo, kto mógłby go zastąpić. Nie mogliśmy
też czekać z ładunkiem ryb... - Wzruszył ramionami. -
Nie miałem innego wyboru. Ale co ty tu robisz?
- Wracam do domu - odparła Antonia.
- Wracasz? - spytał z niedowierzaniem.
Antonia z powagą skinęła głową.
- Żeby zostać?
- Nie wiem - wyznała wreszcie. - Nie potrafię na
to szczerze odpowiedzieć, Jewgienij.
- Nie pytasz o Olega - zauważył ostrożnie. Nie
chciał jej pomóc.
Zacisnęła zęby, lecz po chwili się uśmiechnęła. Ni
czego nie udawała, robiła wrażenie tak bezbronnej,
że Jewgienijowi ścisnęło się serce. Takiej Antonii jesz
cze nie znał.
- Nie wiedziałam, jakich dobrać słów - odparła po
chwili zastanowienia.
Cztery lata to dużo czasu.
Trudno było rozmawiać po tak długiej rozłące.
- Czy Olga jest z nim?
Jewgienij jakby nie dosłyszał pytania.
- Ja też nie wiem, jakich dobrać słów - rzekł i ro
ześmiał się przepraszająco, trochę nerwowo i niepew
nie. - Pomyślałem o Olegu, kiedy cię zobaczyłem...
kiedy się upewniłem, że to ty. I zupełnie nie wiem,
jak mam ci to powiedzieć...
- Czy żyje?
- No pewnie! - Jewgienij spojrzał na nią zaskoczo
ny. Bezwiednie napełnił jej szklankę. Musiał zaczerp
nąć powietrza, zanim zaczął mówić dalej. - Oleg tak
że wyjechał - rzekł. - Uciekł na swój sposób, Toniu.
Jest teraz w Norwegii. W ciągu ostatnich lat przyjeż
dżał do domu tylko na krótko wiosną. Łowimy
w Finnmarku, wiesz, więcej zarabiamy, gdy sami zdo
bywamy towar. Na Soroya zbudowaliśmy baraki
i Oleg na miejscu wszystkim zarządza. Ma tam zna
jomych i dzięki temu miejscowi rybacy wpuścili nas
na swe łowiska...
- Jest także jakaś kobieta, prawda? - spytała Anto
nia domyślnie. - Nie wiesz, jak mi o niej powiedzieć...
Skinął głową.
- To prawda, jest kobieta. Na imię jej Lina. Oleg
ma z nią dziecko... Syna. Lina spodziewa się jeszcze
jednego.
- Czy Oleg nie zamierza jej zabrać do Archangiel-
ska? - spytała blado Antonia. - Olga też potrzebuje
matki...
- Ta Norweżka mieszkała u nas przez jakiś czas -
odparł Jewgienij. Niełatwo mu było mówić o Linie,
dziewczynie z Soroya. Nie mógł nawet powiedzieć
Antonii, że to nie Lina związała Olega z Norwegią. -
Ale nie czuła się dobrze w naszym mieście. Nie na
uczyła się języka. Obawiam się, że nie jest zbyt mądra.
Antonia musiała się roześmiać.
- Nie musisz przedstawiać jej w gorszym świetle,
niż na to zasługuje. Zniosę prawdę!
- Przeciwnie, jeszcze jej dodaję zalet - zapewnił
Jewgienij. - Dzięki tej dziewczynie Raija domyśliła
się, że i ona pochodzi z Norwegii. Rozumiała jej ję
zyk i sama potrafiła mówić po norwesku. Zaczęła się
dopytywać, jak znalazła się w Rosji. Wyjaśniliśmy
Raiji, że uratowaliśmy ją od stosu w Vardo. Była na
mnie strasznie zła. Masz rację, nie powinienem czy
nić ci wyrzutów, Toniu, bo sam nie jestem bez winy.
- Skrzywił się. - Oleg nie zabiera już Liny do Rosji.
Mówi, że może weźmie syna do siebie, kiedy mały
podrośnie. Przyuczy go do życia na morzu. Nie chce,
żeby został rybakiem w Finnmarku...
- Nie wybaczył mi?
- Twoje odejście całkiem go załamało - odparł Jew-
gienij po długim namyśle. - W ogóle o tobie nie mówi.
Antonia rozumiała to, znała usposobienie Olega.
Łudziła się, że znalazł szczęście z kobietą, którą spo
tkał za granicą, ale nie była o tym całkiem przekona
na. Słowa Jewgienija nie rozwiały jej obaw.
- A ty? - spytał Jewgienij, przyglądając się Antonii
badawczo. Opuszkami palców dotknął jej włosów. -
Muszę się upewnić, że to naprawdę ty. Czy było war
to? Czy on okazał się tym jedynym?
Skinęła głową.
- Niczego nie żałuję - rzekła z przekonaniem, nie
pozostawiając Jewgienijowi żadnych wątpliwości.
Uśmiechnęła się, gdy pomyślała o Grigoriju. Przede
wszystkim zapamiętała dobre chwile, cudowne dni
spędzone razem. Zdała sobie sprawę, że dzięki niemu
stała się zupełnie inną Antonią niż ta, którą odnalazł
w Archangielsku, bardziej cierpliwą i wyrozumiałą.
Dzięki Grigorijowi.
- Grigorij był dla mnie tym, kim dla ciebie jest Ra-
ija, Jewgienij. Potrafisz chyba zrozumieć, jak bardzo
go kochałam. Zaznałam też wiele cierpienia, za życie
z wyjętym spod prawa trzeba płacić wysoką cenę, ale
każda chwila warta była wyboru, którego dokonałam.
Drugi raz postąpiłabym tak samo.
Wysunęła dumnie brodę.
- Mówisz „była"? - spytał ostrożnie.
- Grigorij nie żyje.
Jewgienij spuścił głowę. Wydawało mu się, że ro
zumie.
- Nie wyobrażałam sobie wcale, że tak po prostu
wrócę - powiedziała. - Nie myślałam, że po prostu
przejdę przez drzwi i będę w domu, że życie potoczy
208
się jak dawniej. Nie może być jak dawniej, nie wie
rzę, by mogło tak być... - Zamilkła na chwilę, po czym
podjęła: - Ale muszę wrócić, Jewgienij. I nawet jeże
li dokładnie mi o wszystkim opowiesz, muszę poje
chać do domu. Na własne oczy zobaczyć...
- Olgę?
Skinęła głową.
- Jeżeli tak będzie lepiej dla dziecka, nie trzeba jej
mówić, kim jestem, ale muszę ją zobaczyć. Olga pew
nie mnie nie pamięta... Bardzo za nią tęsknię. Mogłam
wiele razy zawrócić z tej podróży, ale coś mnie pchało,
by jechać dalej. Ponieważ ona jest moim dzieckiem. Nie
mogę dłużej żyć w nieświadomości, muszę ją zobaczyć...
- Ciągle nie mogę uwierzyć, że to naprawdę ty -
rzekł Jewgienij, kręcąc głową. Objął ją ramieniem. -
Naturalnie, że musisz wrócić. Niezależnie od wszyst
kiego twój dom jest w Archangielsku! Gdzie indziej
miałabyś zamieszkać? Prowadziłem twoją stajnię
i wyobraź sobie, nie podupadła z tego powodu, nie
pozwoliłem na to. Możesz zacząć od nowa... Może
nie dotyczy to Olega, ale wszyscy inni nie wykreślili
cię ze swej pamięci. Raija pewnie ci nawymyśla, ale
potem weźmie pod skrzydła jak kwoka swe pisklę.
Ona nie opuści cię w potrzebie. Było jej bardzo cięż
ko, kiedy wyjechałaś, ale cię nie wyklęła, choć nawet
ja cię przeklinałem... - Uśmiechnął się przepraszają
co. - My, mężczyźni, jesteśmy solidarni!
Wielu przed nim już tak mówiło.
- Twoim domem jest Archangielsk, Antonia. Oczy
wiście musisz wrócić!
Uścisnął ją serdecznie swoim niedźwiedzim uścis
kiem.
Nie musiała się obawiać Jewgienija.
- Wrócę - rzekła wreszcie z wahaniem. - Ale nie
wiem, czy zostanę. - Popatrzyła spokojnie na jego za
skoczoną twarz. - Być może zrobię to, co zapropo
nowałeś: zacznę od nowa. Rozpocznę nowe życie,
jeszcze raz.
- Powiedziałaś, że on nie żyje?
- W morzu jest wiele ryb - uśmiechnęła się szyb
ko. Stała się śliczną, dawną Antonią, która tańczyła
na stołach i uwodziła swoim śmiechem, przez wiele
lat zawracając w głowach nieszczęsnym mężczyznom
nad Morzem Białym.
- Czy jest z tobą?
Antonia skinęła głową.
- Był i wtedy - odparła. - To najlepszy przyjaciel
Grigorija. Znamy się bardzo dobrze. Wtedy był i mo
im najlepszym przyjacielem. Wiele razem przeżyli
śmy. Mówi, że chciałby się ze mną zestarzeć. Jednak
jest młodszy ode mnie, dużo młodszy. Dlatego boję
się z nim wiązać. On także kogoś stracił...
Uśmiechnęła się, a jej twarz stała się promienna
i piękna. Jewgienij widywał kiedyś ten uśmiech;
w przeszłości miał w sobie coś niemal diabelskiego.
To było dawno temu.
- Mówi, że chciałby, bym została matką jego dzie
ci. Kocha konie. Jest bardzo szlachetny. Nie wiem,
czy zasłużyłam na wszystko, co dla mnie wymarzył.
- Kochasz go?
- On kocha mnie - odparła.
- A ty?
- Nie wiem - wyznała.
Wiedziała, że Jewgienija nie zadowolą jej słowa, ale
nie mogła powiedzieć nic innego ani w inny sposób.
Chciała być wobec niego szczera.
Postanowiła skończyć z udawaniem.
Na pokładzie rozległy się kroki.
- Chłopaki wcześnie wracają - zauważył Jewgienij.
Wstał i zaczął szukać w szafie. - Powinienem tu mieć
jeszcze kawałek ciasta od Raiji... - mruknął. - Założę
się, że dawno nie jadłaś niczego podobnego?
- Ale bywało, że żyłam lepiej - odparła Rai ja. -
Mam dokument potwierdzający moje wielkie zasługi
dla carycy Elżbiety.
Jewgienij nagle się odwrócił.
- Żartujesz! - rzucił z niedowierzaniem.
- Wcale nie, to prawda - odparła Antonia. - Opo
wiem ci kiedyś o wszystkim, kiedy i Raija będzie mog
ła usłyszeć. Opowiem wam całą historię... Oleg pew
nie też powinien się dowiedzieć, co się ze mną działo
przez te cztery lata, ale jego przecież nie ma...
- Przyjedzie na wiosnę - oznajmił Jewgienij sztywno.
- Wasilij rozmawiał z nim, zanim przypłynął do domu.
- Chciałabym, żeby Wasilij też przyszedł posłu
chać - rzekła Antonia. - Czy ma się dobrze?
Jewgienij przytaknął.
- Dagnija nie żyje - powiedział smutno. - Wasilij
zajął się jej dziećmi. W domu nad Dwiną robi się
tłoczno, kiedy i on wypływa na połów. Nasz dom jest
wtedy pełen dzieci, ledwie starcza miejsca dla mnie.
- U was pewnie też się sporo wydarzyło - zauwa
żyła Antonia.
Skinął głową.
- Tak, ale o niektórych sprawach przykro mówić.
Zresztą Raija potrafi lepiej opowiadać. Wasia pewnie też...
- Nie mogę się doczekać, by ich zobaczyć.
- Zawarliśmy pewnego rodzaju układ pokojowy -
rzekł. - Zawieszenie broni. Ale jakoś nie mogę całkiem
przestać się przejmować, kiedy widzę, że Wasilij wca
le nie unika Raiji. Oboje bardzo dobrze się dogadują.
Wiążą ich dzieci. Lecz byłbym bestią, gdybym zabro
nił Raiji zajmować się dziećmi, które jej potrzebują.
Raija otwiera ramiona, serce i swój dom dla malu
chów, którym tego brakuje. Po prostu musi. I lubi to.
Zresztą ani ja, ani Misza czy Olga na tym nie cierpi
my. Nie zabraniam jej tego, bo niby dlaczego?
- Myślę, że możesz jej ufać.
Skinął głową.
- Ale kiedy wyjechałaś, przestraszyłem się - przy
znał. - Nikt na świecie nie przypuszczałby, że mogła
byś odejść od Olega. Wszyscy mieli pewność, że nic
was nie rozdzieli. Wydawało się, że jest wam ze sobą
dobrze, jak amen w pacierzu, mimo że Wasia przemy
kał przez uchylone drzwi przy tej czy innej okazji. Ko
biety nie odchodzą od swych mężów, nie nad Morzem
Białym, nie w Archangielsku. Nie te, które znałem. A ty
odeszłaś. Możesz sobie wyobrazić, jak się przeraziłem.
Roześmiał się. Ułamał duży kawał ciasta i podał An
tonii.
Antonia musiała je najpierw powąchać, zanim
ugryzła.
Smakowało niebem i świętami Bożego Narodze
nia, i rajem. Smakowało rękami Raiji i najbielszą mą
ką w Rosji.
- Skoro ty mogłaś opuścić męża, pomyślałem, że
i moja żona byłaby do tego zdolna - mówił dalej Jew
T
gienij. - Gdyby tylko znalazła wystarczający powód.
A często widzę ten powód. Widzę, jak Wasilij uśmie
cha się do mnie krzywo, widzę, jak rozmawia z Ra-
iją, a w oczach ma tęsknotę, kiedy sądzi, że nikt in
ny nie patrzy.
- Nie Rai ja! - powtórzyła Antonia absolutnie prze
konana. - Czasami myślę, że nie znasz jej tak dobrze
jak ja, Jewgienij. Ona nigdy ci tego nie uczyni. Rai ja
jest twoja do śmierci. To proste. Za bardzo cię kocha.
- Przyjemnie to słyszeć - rzekł lekko. - Jednak ni
gdy nie wyzbędę się strachu, ponieważ zbudowałem
nasze życie na kłamstwie. Niosę ten krzyż... z radością.
Rozległo się pukanie do drzwi. Uchyliły się. Jew
gienij otworzył szeroko oczy ze zdumienia.
Gość wszedł do środka. Był wysoki i gładki na twa
rzy. Jego jasnobrązowe włosy były potargane i miej
scami czarne od sadzy. Ciemne oczy popatrzyły cie
pło na Antonię, zmierzyły Jewgienija.
- Pomyślałem, że trwa to zbyt długo - rzekł mło
dzieniec, zwracając się do Antonii. Jego głos brzmiał
dużo poważniej, niż by na to wskazywał wygląd.
Jewgienij domyślił się, że to o nim mówiła Anto
nia, wyznając, że właśnie z tym człowiekiem mogła
by zacząć życie na nowo.
Jewgienij przeraził się. Nie potrafił doszukać się
w obojgu jakichkolwiek wspólnych cech.
Antonia nie była stara, lecz była już dojrzałą ko
bietą, a chłopak mógł mieć koło dwudziestki.
Wydawało się to bardzo niewiele, gdy samemu do
biegało się pięćdziesiątki.
- Anastas, Jewgienij - przedstawiła ich sobie Anto
nia. - Jewgienij jest mężem Raiji. Anastas to mój...
- Przyjaciel i kochanek - dokończył Anastas.
Uścisk jego dłoni był mocny. Ucałował powietrze
obok obu policzków Jewgienija.
- Przyjaciel i kochanek - powtórzyła Antonia.
W spojrzeniu, które przesłała Anastasowi, widniała
wdzięczność.
Jewgienij nie potrafił go traktować jak mężczyzny.
Podał Anastasowi butelkę rumu. Przekonał się, że ten
w każdym razie potrafi pić jak mężczyzna. Poczęstował
go ciastem Raiji, nie przestając mierzyć go wzrokiem.
Nie można powiedzieć, by Antonia preferowała je
den typ mężczyzn. Żaden z jej partnerów nie był po
dobny do drugiego.
Oleg był rosłym mężczyzną, niczym niedźwiedź.
Ciemnowłosy olbrzym.
Grigorij, choć również wysoki, był przeraźliwie
chudy i miał białe włosy.
Wasilij, drobny i zwinny jak kot, skory do żartów,
tryskający pewnością siebie, nieustraszony...
A ten...
Chłopiec czy mężczyzna.
Nie wyglądał na przestraszonego, nie zdradzał cie
nia uległości czy uniżenia. Głowę nosił tak wysoko, że
przypominał Jewgienijowi Raiję. Wydawał się bardzo
dumny, było w nim niemal coś arystokratycznego...
Anastas...
Czy wśród biedoty dawano dzieciom tak na imię?
Jewgienij nie wiedział, zwrócił jednak uwagę, że
chłopak nie wymienił ani swego nazwiska, ani imie
nia ojca.
- Czy nadal jesteście wyjęci spod prawa?
- Służyliśmy u carycy Elżbiety - odparł Anastas
z grymasem. - Myślę, że jesteśmy całkiem dobrymi
obywatelami Rosji. I nie przechwalamy się dawnymi
zasługami.
Jewgienij skinął głową, ale nic nie rozumiał. Wy
wnioskował tylko, że Antonia się zmieniła.
- Jak się ma twoje dziecko? - spytał Anastas.
- Dobrze. - Twarz Antonii rozjaśniła się.
Anastas uścisnął ją.
Wiek nie jest miarą tego, jak bardzo można ko
chać, stwierdził Jewgienij w duchu.
Może to zdrada przyjaciela, Oleg by go za to znie
nawidził, lecz Jewgienij zapragnął w tej chwili, by An
tonia mogła zacząć od nowa.
Razem z tym młodym człowiekiem, przyjacielem
i kochankiem.
14
Antonia nieraz stawała na pokładzie. Lubiła pły
wać statkiem. Doznawała wtedy podobnej przyjem
ności jak w czasie konnej jazdy. Wiatr podobnie sma
gał ją po twarzy.
Rozpierało ją poczucie wolności.
Jewgienij upierał się przy tym, by razem z Anasta-
sem popłynęła „Misza".
- Chcę cię mieć blisko siebie, chcę mieć pewność,
że mi nie znikniesz - przekonywał. - Rai ja zamordo
wałaby mnie z zimną krwią, gdybym cię zgubił po
drodze do Archangielska. Chyba nie życzysz tego sta
remu przyjacielowi?
Antonia postarała się o to, by mnisi również po
płynęli „Misza". Wadim zaś sprytnie przekonał prze
ora, by wszedł na pokład drugiego frachtowca.
- Tam też potrzebują kogoś, kto będzie z maryna
rzami odmawiał modlitwy - wyjaśnił.
Antonia spotkała się z miłym przyjęciem. Wiele
osób okazało jej troskę, co pomogło jej zachować po
czucie własnej wartości. Nikt jej nie dawał do zrozu
mienia, że zdradziła najbliższych i że powinna za to
odpokutować.
Załoga Jewgienija nie była liczna, w większości sta
nowili ją młodzi chłopcy. Antonii wydawało się, że wi-
działa chyba kiedyś podobne twarze, ale żadnego z tych
młodych nie pamiętała. Dopiero zaczynali dorastać,
kiedy wyjeżdżała z Archangielska. Nie zadawali jej py
tań, chociaż niektórzy z nich wiedzieli, kim jest.
Podążali za nią ciekawymi spojrzeniami. Jednak
milczenie Jewgienija na jej temat i pełen szacunku
sposób, w jaki ją traktował, zmusił ich do zachowa
nia dystansu i powstrzymania się od uwag.
Antonia była im za to wdzięczna.
Jewgienij powiedział, że frachtowce spóźniły się do
T o t m y mniej więcej o jeden dzień.
Zatrzymała je blokada na Suchonie, bo właśnie
spławiano duże ilości drewna.
Garstka młodzieży starała się oczyścić rzekę, ale
zabrało to cały dzień.
Frachtowce musiały zakotwiczyć. Nie odważyli się
płynąć dalej, nawet gdy połowa rzeki została oczysz
czona. Woleli nie ryzykować - wielki drewniany kloc
mógłby z łatwością przedziurawić burtę statku.
- Człowiek jest ostrożny, kiedy prowadzi własny
statek - wyjaśnił Jewgienij.
Antonia i Anastas wymienili porozumiewawcze
spojrzenia, domyślili się, że napad został dokładnie
zaplanowany. Do obozu nie wróciło dwóch zwia
dowców.
Jewgienij zabierał na północ mąkę. Nie po to, by
ją dostarczyć dalej na zachód, lecz dla mieszkańców
Archangielska. Na północy lato jest za krótkie, by
można uprawiać zboże, trzeba je sprowadzać z po
łudnia.
- Zatrzymamy się na krótko w Wielikim Ustiugu
- rzekł Jewgienij do Antonii, z którą starał się jak naj-
więcej rozmawiać. - Możemy tam kupić nieduży ku
fer dla Olgi - zaproponował. - Dorosła już na tyle,
by otrzymać skrzynię na ślubną wyprawę.
Antonia popatrzyła na niego uważnie.
Czy mówi o jej córce?
Skrzynię na ślubną wyprawę?
Olga ma osiem lat!
- Czy dziewczęta nie zbierają wyprawy od chwili,
gdy zaczną chodzić? - spytał żartem. - Nie bardzo się
na tym znam! Raija tkała jakieś materiały, które cho
wała do ślubnej skrzyni Jelizawiety. Pamiętasz tę
dziewczynkę Dagniji? Raija nie utkała jeszcze nic dla
Olgi, ale to tylko kwestia czasu...
- Nie kupimy ślubnej skrzyni dla Olgi! - rzekła An
tonia. - Nie zamierzam przekupywać swojej córki
prezentami, Jewgienij.
- W każdym razie będzie to okazja, by zejść na ląd -
odparł Jewgienij niespeszony. - Spacer po Wielikim
Ustiugu to zawsze przyjemność. Zostaniemy tam na
noc. Wyśpisz się w porządnym łóżku...
- Ostatnio, kiedy próbowaliśmy odpocząć w wygod
nym łóżku, Anastas został pobity do nieprzytomności
- zauważyła Antonia z uśmiechem i opowiedziała Jew
gienijowi historię, która spotkała ich w Rybińsku. -
Nasz kraj jest ogromny - myślała na głos. - Świat wy
dawał się taki mały, kiedy znałam tylko Archangielsk.
Nie zastanawiałam się nad losem innych ludzi, zupeł
nie inaczej jest zobaczyć ich z bliska...
Jewgienij przyznał jej w duchu rację.
Pomyślał, że niewiele kobiet się nad tym zastana
wia, ledwie kilka dociera dalej niż z własnego domu
do domu męża.
Potem nawet na to nie znajdują czasu.
Dzień kobiet nie ma wielu wolnych chwil.
W tym ogromnym kraju na tronie zasiada kobie
ta, lecz to nie znaczy, że krajem rządzą kobiety.
Archangielsk zbliżał się coraz bardziej. Antonia wo
lała nie wierzyć, że w spadających liściach, nagich drze
wach i bladym krajobrazie kryje się jakaś symbolika.
Dzięki temu, że Oleg wyjechał do Norwegii i że
zostanie tam całą zimę, nie będzie musiała od razu
podejmować decyzji.
Antonia wiedziała, że winna jest mu wyjaśnienia,
rozmowę twarzą w twarz, coś więcej niż kilka słów
skreślonych na papierze.
Do wiosny jeszcze daleko. To długo dla kogoś, ko
go dręczy niepokój i tęsknota za czymś niewiadomym.
Antonię i Wadima ogarnęło podobne zdenerwowa
nie, kiedy ujrzeli w oddali Wielikij Ustiug.
- Zmieniło się tutaj - stwierdził mnich.
- Dawno temu wyjechałeś? - spytała Antonia, choć
nie miała zamiaru wypytywać o jego przeszłość.
- Przed piętnastoma laty - odrzekł twardo. - Zo
stałem w mieście trochę dłużej niż ten, który chciał
coś zmienić. Może powinienem z nim wyruszyć?
Miałem takie same poglądy, ale bardziej się bałem. Pi
łem. Potem ukryłem się pod tym habitem. - Wes
tchnął. - Miasto się rozrosło, przybyło wiele nowych
domów. Myślałem, że tu na północy coraz trudniej
się utrzymać, gdy Sankt Petersburg nabiera większe
go znaczenia. Czy w ogóle do portów nad Morzem
Białym zawijają jakieś statki z zagranicy? Poza stat
kami handlowymi, które wysyłacie do Norwegii?
- Przypływa ich znacznie mniej - odparła Antonia. -
O ile pamiętam. Ale mimo to jest sporo pracy dla tych,
którzy prowadzą interesy w Archangielsku...
Omal nie powiedziała „dla nas"...
Kiedy przepływali obok domów, Antonia poczuła,
jak bije jej serce. Ujrzała Grigorija wśród tych zabu
dowań, w tym mieście...
Wspomnienia ożyły...
Dobili do lądu.
W porcie panował duży ruch. Zewsząd nadciągali
ludzie, żeby zapytać, czy przybysze mają coś do
sprzedania, czy może chcą coś kupić, czy przywieźli
jakieś wieści z południa, czy jest na pokładzie ktoś ze
znajomych...
Nawet Antonia wreszcie się ożywiła.
Jewgienij wsunął jej do ręki sakiewkę z pieniędzmi.
- Kup sobie sukienkę, coś ładnego. Wynajmijcie
z Anastasem porządny pokój. Potrzebujecie pewnie
trochę czasu dla siebie. Przed Archangielskiem nie
nadarzy się już taka okazja. Zawiniemy jeszcze pew
nie do jakiegoś portu, ale nie mogę obiecać, że zosta
niemy tam na noc...
Antonia nie należała do osób, które lubią brać, ale
podziękowała. Nawet ucieszyła się z podarunku.
Tego dnia była bogata.
Odnalazła Anastasa, pociągnęła go za sobą na ląd
i pomachała ze śmiechem Jewgienij owi.
- Jutro odpływamy - przypomniał jej. - I nie odbi
jemy od brzegu bez ciebie, trollu! Nawet jeśli będę
musiał przeszukać każdy dom w Wielikim Ustiugu!
Mówię poważnie!
- Będę pamiętać - obiecała.
Była wzruszona, szczęśliwa niczym nastolatka,
która mogła wydać majątek. Nie istniały dla niej żad
ne ograniczenia.
Anastas śmiał się razem z nią. Szedł, obejmując ją
ramieniem, i cieszył się jej radością na widok wszyst
kich pięknych rzeczy, które kusiły ze straganów.
Odwiedzili cztery największe jarmarki w mieście.
Było jeszcze kilka mniejszych, ale Antonia nie pamię
tała, jak tam trafić.
Kupiła chleb, sól i rum. Targowała się zawzięcie
o cenę niebieskiej spódnicy. Udało jej się postawić na
swoim i z ogromnej radości wydała zbyt dużo na
bluzkę z pięknym haftem. Kiedy zauważyła, że sprze
dawca ma również koszule męskie z takim samym
kwiatowym motywem, wcisnęła dwie Anastasowi.
Sprawiła też sobie kolorowy szal. Czuła słabość do
ostrych barw, przepychu kwiatów wyszywanych
drobnym ściegiem i zdobiących wiele ubrań.
Wyszukała miękkie, szerokie spodnie dla Anastasa
w tym samym niebieskim odcieniu, co jej spódnica.
Nie chciał przyjąć prezentu, ale nie ustąpiła, więc ze
śmiechem poddał się jej nieugiętej woli.
- Gdybym nie był wtedy z tobą, pomyślałbym, że
to ty obrabowałaś nasze wozy - uśmiechnął się, wi
dząc, co wyprawia przy straganach.
- Jestem bogata! - rzuciła Antonia. - To moje pie
niądze. Jewgienij je dla mnie zdobył, zarządzając mo
ją stajnią. Postarał się, by nie przyniosła strat. Jestem
majętną kobietą, stanowię dobrą partię.
Nie odpowiedział. Pozwolił jej się cieszyć całą so
bą, nie kosztowało go to wiele.
- A teraz wybiorę miejsce na nocleg - powiedzia
ła. - Kiedy ty znalazłeś pokój, wynikły z tego same
kłopoty. Myślę, że znasz się tylko na miejscach o wąt
pliwej reputacji, mój chłopcze...
Miasto zmieniło się, odkąd ostatnio była w tych
stronach tego roku, kiedy razem z Jewgienijem wy
brała się na koński targ.
Zmieniły się fasady domów, ulice...
Szukali aż do nastania zmroku.
Wtedy Antonia znalazła znajomą gospodę, która
zresztą nie miała dużo lepszej sławy niż wszystkie in
ne mijane po drodze.
Ale tę Antonia rozpoznała.
Pociągnęła Anastasa za sobą.
Nie protestował.
Już wystarczająco długo chodzili.
Rozpoznała brązowy półmrok. Ojciec ją tu zabierał.
Później również bywała w tej gospodzie, będącej
ulubionym miejscem spotkań hodowców koni. Ścia
ny pachniały końmi.
Nawet Anastas pociągnął nosem.
Tęgi mężczyzna długo przyglądał się Antonii. Na
stępnie podszedł do nich z szeroko otwartymi ramio
nami, kołysząc się z nogi na nogę. Jego twarz była jed
nym wielkim uśmiechem.
- Antonia Jurkowa! Mój kwiatuszek! Mój konik
stepowy! Co za niespodzianka!
Uścisnął ją mocno, że nie mogła złapać oddechu,
i bez najmniejszego wysiłku podniósł do góry.
Był wielki i tęgi, ale miał też sporo siły.
Ucałował Antonię w oba policzki, soczyście i głoś
no, oszalały z radości.
- Dmitrij Borysowicz - uśmiechnęła się. - Szuka-
łam twojej gospody, biegając całe popołudnie po za
kurzonych ulicach. Dobrze cię widzieć. Jak się czuje
twoja żona?
Posmutniał i opowiedział, że odeszła zeszłej zimy.
Syna zaś powołano do wojska, nie wrócił z Finlandii.
Wyznał, że zaczyna tracić nadzieję. Córka pomaga
mu prowadzić gospodę, tak jak zawsze, a zięć to obi
bok, który tylko pije. Za to wnuki dostarczają swe
mu dziadkowi wiele radości.
- Potrzebny mi pokój - rzekła Antonia. - Na noc.
I woda na kąpiel.
- Z największą radością! - Dmitrij Borysowicz
przyjmował wielu gości, a wśród nich niedużą grup
kę, którą darzył szczególną sympatią. Antonia stano
wiła jego bezsporną ulubienicę.
- Mówią, że odeszłaś od męża. Czy to prawda? -
spytał, ściszając głos.
Antonia skinęła głową. Była mu wdzięczna, że sta
rał się zachować to w sekrecie. Nie chciała rozgłaszać
tego na cały świat.
- Mówiłem! - machnął ramionami. - Mówiłem od
razu, kiedy się dowiedziałem, że wyszłaś za mąż za
marynarza! Co ją z nim czeka? zastanawiałem się.
Wielu to słyszało. Mówiłem, że powinnaś sobie
wziąć chłopaka ze stadniną, a nie takiego, który mar
nuje życie na statkach! - Dopiero teraz zauważył
Anastasa. - To on? - spytał, wskazując grubym pal
cem na Anastasa.
Antonia skinęła, uśmiechając się. Mrugnęła poro
zumiewawczo do Anastasa.
Gospodarz obszedł chłopaka dookoła i wrócił do
Antonii. Stanął obok i skrzyżował ręce na piersiach.
- On nie zajmuje się statkami - rzekł tonem znaw
cy ludzi. - Chciałem powiedzieć, że mężczyzna no
szący spodnie tak wytarte na tyłku musiał spędzić
wiele godzin na końskim grzbiecie...
- Zawsze ceniłam twoje rady - rzekła Antonia z po
wagą. - Masz dobre oko, Dmitriju Borysowiczu! Ana-
stas prawie urodził się w stajni. Jeździł konno, zanim
nauczył się chodzić.
Gospodarz pokiwał głową. Uśmiechnął się szero
ko i objął Anastasa równie energicznie jak przed
chwilą Antonię. Darował sobie jednak całowanie.
- Tym razem nie zabrakło ci rozsądku, Antonia!
Tym razem miałaś oczy otwarte. A to ważne, kiedy
zdobywa się konia do hodowli. I prawie tak samo
ważne, kiedy zdobywa się człowieka, z którym za
mierza się razem żyć.
Wyjął klucz, który wcisnął Antonii do ręki.
- Chłopaki od koni to prawdziwi mężczyźni! - Mrug
nął znacząco i zniżył głos: - I sądzę, że nie przesadzę
zbytnio, jeśli powiem, że to najlepsi kochankowie!
Anastas gwizdnął przeciągle. Kiedy szli za gospo
darzem w górę po schodach, rzekł cicho do Antonii:
- A ja myślałem, że Ukraińcy...
- Powinienem ci dać swoją własną sypialnię, kwia
tuszku stepowy - powiedział gospodarz - ale nieste
ty nie jest sprzątnięta. Musisz zadowolić się najlep
szym pokojem w gospodzie. I uznam to za osobistą
obrazę, jeżeli wpadniesz na pomysł, by za niego pła
cić, Antoniu!
Roześmiała się i otworzyła drzwi:
- Nigdy nie przyszłoby mi do głowy cię obrażać,
Dmitriju Borysowiczu!
- Zaraz pogonię tego zięcia-nieroba po wodę - mó
wił dalej gospodarz. Nie bez złośliwości dodał: - Naj
pierw jednak każę mu przynieść największą balię, jaką
znajdę. Dobrze mu zrobi, gdy się trochę spoci! - Zatarł
ręce. - A Annę poproszę, by przyrządziła najlepszy
barszcz! Jest w tym prawdziwą mistrzynią! - Cmoknął
koniuszki palców. - Czegoś ją moja żona nauczyła!
W Anny barszczu łyżka stoi!
Antonia roześmiała się wesoło. Wiedziała, że go
spodarz nawet zbytnio nie przesadza.
Czerwony barszcz zawsze wyjątkowo jej tu sma
kował. Gotowano go z tych samych składników, co
gdzie indziej, z warzyw, mięsa, buraków, i zapra
wiano kwaśną śmietaną, ale smakował zawsze wy
jątkowo.
W pokoju znajdowało się łóżko, krzesło i stół,
w oknie wisiały zasłonki. Nie był urządzony z prze
pychem, ale za to dwie osoby mogły się w nim swo
bodnie poruszać, nie wpadając na siebie.
Po jakimś czasie przyszedł zięć gospodarza
z ogromną balią, a potem przez godzinę krążył mię
dzy kuchnią a pokojem, nosząc ciepłą wodę.
Antonii było go żal, kiedy wreszcie napełnił całą
balię. Wcisnęła mu w rękę monetę, wyraźnie dając do
zrozumienia, że gospodarz nie może się o tym dowie
dzieć. Chłopak nie wyglądał na takiego, który miał
zamiar zaraz pochwalić się napiwkiem.
Zamknęła drzwi na klucz, odgradzając się od resz
ty świata.
- I co o tym myślisz? - spytała Anastasa.
- Że znasz wielu dziwnych ludzi - odpowiedział. -
Ale rozumiem, dlaczego wszyscy tak cię lubią. Jak on
cif nazwał? Kwiatuszkiem stepowym? Bardzo ładne
określenie.
Pocałował Antonię.
- Spodobałeś mu się. - Antonia spojrzała na niego
z ukosa. - Hodowcy koni są tu w cenie.
- Znał Grigorija?
- Myślę, że tak.
Antonia wymknęła się z ramion Anastasa.
- Minęło tak wiele czasu, że być może już tego nie
pamięta. A ja nie myślę mu o tym przypominać. Na
zwisko Grigorija przywołuje w tych stronach boles
ne wspomnienia. To nazwisko zdrajcy...
Zadrżała.
Anastas zanurzył rękę w wodzie.
- Jeżeli zamierzasz się wykąpać, mój kwiatuszku
stepowy, powinnaś się pośpieszyć, zanim woda wy
stygnie...
Skwapliwie podchwyciła ten pomysł, by zmienić
temat.
- Ja? - spytała niewinnie i pociągnęła Anastasa za
chustkę na szyi. - A ty? Wskakuj do balii, przyjacie
lu. Nawet chłopaki od koni mają prawo być czyści!
- Kąpiel? - spytał z niechęcią. - Nie tak dawno mo
czyłem się w Suchonie. Nie minęło więcej niż ty
dzień. To powinno wystarczyć o tej porze roku...
Antonia roześmiała się. Rozpięła mu koszulę
i spodnie i rozwiązała chustkę na szyi.
- Z resztą musisz poradzić sobie sam - rzuciła za
czepnie i zwinnie wymknęła mu się z rąk, kiedy
chciał ją złapać.
- Nie będę się kąpał w pojedynkę!
Popatrzyła na niego dużymi brązowymi oczami.
- Kto powiedział, że tak ma być? - spytała niewin
nie.
Usiadła na łóżku i zdjęła buty.
- W takim razie - rzucił Anastas, szybko pozbywa
jąc się ubrania - na co czekamy?
W kilku skokach znalazł się przy Antonii. Zakrę
cił nią, gdy ciągle usiłowała uporać się z wiązaniami
koszuli, porwał ją na ręce i zamierzał wrzucić do ba
lii w spodniach, koszuli i całej reszcie.
- Dokumenty, Anastas! - syknęła, wbijając mu pał
ce w ramię. - Nie upuść mnie! Pod koszulą mam do
kumenty, głupcze!
Posadził Antonię na podłodze i spojrzał na nią zbi
ty z tropu. Trwało to ułamek sekundy, po czym włas
noręcznie ściągnął z niej koszulę razem z dokumen
tami i pomógł jej rozwiązać wszystkie węzły, które
krępowały jej ciało.
Potem zaniósł ją do balii i wspólnie zanurzyli się
w wodzie.
Kilka razy musieli przekładać ręce i nogi, by zna
leźć dla nich dość miejsca.
Zaśmiewali się przy tym do łez. Było im dobrze.
Ciepła woda rozluźniła zesztywniałe mięśnie.
Antonia siedziała między stopami Anastasa. Opar
ła łydki o jego uda. Ich ręce spotkały się na krawędzi.
Było im dobrze.
Anastas spłótł palce z palcami Antonii. Nie mógł
nasycić nią oczu.
- Myślałaś o tym, co będzie dalej? - spytał. - Mo
że to nie jest odpowiednie miejsce, ale muszę zapy
tać. Od tego zależy całe moje życie...
- Oleg jest w Norwegii - powiedziała i odchyliła
głowę do tyłu. Zanurzyła się głębiej, tak że mogła
oprzeć kark o krawędź balii. - Ma tam kobietę i nie
wróci do domu przed wiosną.
Wcześniej nie zdążyła Anastasowi o tym powie
dzieć.
- Wiedziałaś o tym cały czas od chwili, gdy spotka
łaś Jewgienija? - spytał z niedowierzaniem. - I ukry
wałaś to przede mną?
- Musiałam się zastanowić - odparła, broniąc się
przed wymówkami. - Muszę zostać w Archangielsku
do wiosny, Anastas.
- Może Oleg nie będzie miał nic przeciwko temu, by
stać się wolnym - rzekł Anastas z nadzieją w głosie.
- Ma z tą kobietą dziecko - mówiła dalej Antonia. -
Wkrótce urodzi im się drugie...
- Jesteś zazdrosna? - spytał nagle, przyglądając się ba
dawczo jej twarzy. Antonia nie patrzyła na niego. Zamk
nęła oczy, lecz Anastas mimo to wiedział, co czuje.
- Nie - wyznała wreszcie. - Lecz jakoś dziwnie za-
kłuło mnie w sercu. Może to zraniona duma? Ale chy
ba nie mam nawet prawa do zazdrości...
- Do wiosny jeszcze daleko - zauważył Anastas.
Antonia skinęła głową.
- Daleko...
Anastas przyglądał się Antonii, jedynej, której
pragnął.
Do wiosny zostało dużo czasu.
Wiele miesięcy.
Może zdąży sprawić, by zaszła w ciążę. Wtedy nie
pozostawi jej wyboru, wtedy Antonia będzie jego.
Wtedy otworzy się przed nimi przyszłość - z zielo
nymi łąkami i śpiewem końskich kopyt.
- Nie myśl o tym dziś wieczorem! - poprosił. - Nie
dziś w nocy. Teraz jesteśmy tylko my, Antoniu. Dziś
w nocy nikt nie stanie między nami.
Objął ją i przyciągnął do siebie. Całował jej szyję
i ramiona.
- Minęło dużo czasu, odkąd wyznałem, że cię ko
cham - uśmiechnął się.
Odgarnął jej z czoła mokre włosy. Wyglądała teraz
całkiem inaczej.
Inaczej i pięknie.
Woda sprawiała, że zdawało mu się, jakby po raz
pierwszy dotykał Antonię. Ciała stały się ciepłe i śliskie.
Bliskie.
Anastas przyciągnął Antonię ku sobie i przytulił.
- To dopiero początek - rzekł, kiedy nasyceni od
sunęli się od siebie i ponownie zajęli kąpielą.
Antonia czuła przyjemną ociężałość.
Była szczęśliwa.
Woda ostygła.
Trzęśli się z zimna, kiedy do sucha wycierali ciała.
Włożyli czyste ubrania. Długo na siebie patrzyli.
Antonia miała na sobie niebieską spódnicę, wyso
kie buty, bluzkę z letnią łąką haftów i szal jeszcze bo-
gaciej haftowany, który przewiązała w pasie, tak że
zwisał w dół nad biodrem. Wykończony złotymi
frędzlami połyskiwał przy każdym ruchu.
- Jesteś cudna - rzekł Anastas z nabożeństwem
w głosie. Okręcił Antonię wkoło. - Zjem cię, a wtedy
zawsze będę cię miał przy sobie!
Jego koszula nie różniła się wiele od bluzki Anto
nii - szeroka, biała i zdobiona haftem. Lecz tam
gdzie w damskiej bluzce wycięcie pod szyją było sze
rokie i niemal ukazywało ramiona, jego kołnierzyk,
sterczący równiutko do góry, miał zdecydowanie
męski krój.
Antonia kupiła kilka szali, uwielbiała je. Anastas
wykradł jeden z nich na pas do niebieskich spodni.
Owinął go i zawiązał.
- Zapomniałaś wstążki Grigorija - zauważył, kie
dy zamierzali zejść na dół, żeby zjeść obiecaną i za
chwalaną zupę.
Antonia potrząsnęła głową.
- Nie zapomniałam - rzekła.
Anastas przełknął.
Rozwiązał sznurek, który nosił pod szyją. Rozpla
tał go i położył obok kraj ki do włosów od Grigorija
sprzed wielu lat;
Miłosny upominek ubogiego człowieka.
- Kati nie żyje - rzekł. - Niepotrzebne mi takie
wspomnienia. My, żywi, nie możemy pozwalać się
wiązać umarłym.
Antonia uśmiechnęła się.
Jeszcze mu nie powiedziała, że go kocha, lecz Ana
stas zdawał się czytać to w jej oczach.
Córka Dmitrija gotowała dobry barszcz. Był tak
gęsty, że łyżka rzeczywiście przez chwilę w nim sta
ła, zanim powoli nie opadła na brzeg wazy.
Gospodarz był zadowolony, że gościom smakuje
posiłek. Zamierzał szczodrze poczęstować ich wód
ką, ale nie obraził się, kiedy podziękowali.
- Nie zamierzam przespać dzisiejszej nocy - wyja
śnił Anastas jak mężczyzna mężczyźnie. - I tak trud-
no będzie nie zasnąć po tak dużej ilości dobrego je
dzenia! Jeśli jeszcze popiję je wódką, rozczaruję An
tonię!
- Nie, tak nie może być! - zgodził się z nim gospo
darz. - Nasz stepowy kwiatuszek musi dostać wszyst
ko co najlepsze!
Roześmiał się w głos.
To był długi wieczór. Opowiadano historie, nie
które prawdziwe, inne całkiem nieprawdopodobne,
śpiewano pieśni zdolne z kamienia wycisnąć łzy, je
dzono i pito.
Pojawiło się więcej znajomych Antonii lub znajo
mych jej ojca.
I w gospodzie Dmitrija Borysewicza w Wielikim
Ustiugu stwierdzono raz na zawsze, że Antonia za
służyła na mężczyznę kochającego konie.
Anastas uzyskał ich pełną aprobatę.
Anastas i Antonia rozmawiali pół nocy. Usnęli,
obejmując się nawzajem. Obudzili się, wciąż objęci.
Cicho kochali się o świcie.
Anastas wpatrywał się w nowy dzień.
- Nie popłynę z tobą do Archangielska - rzekł.
Antonia uniosła się na łokciu.
- Musisz mieć czas na znalezienie odpowiedzi,
której szukasz - wyjaśnił. - Wiem, że mógłbym cię
przekonać do tego, czego sam chcę... - uśmiechnął się
szeroko - ale to nie byłoby właściwe. Musisz zdecy
dować sama.
- Co chcesz robić?
- Zostanę tutaj - odparł. - Może Dmitrij zna ko
goś, kto potrzebuje chłopaka do koni, takiego jak ja.
- Wciągnął powietrze. - Będę tutaj na ciebie czekał
do następnego lata. Jeżeli do tego czasu się nie poja
wisz, spalę papiery i wyjadę.
Antonia rozumiała.
- Kocham cię**- rzekł Anastas. - Chciałbym wie
dzieć, jeśli urodzisz moje dziecko. Ale nie wracaj do
mnie tylko dlatego, by dać dziecku ojca. Jeżeli przy
jedziesz, to po to, żeby się ze mną zestarzeć.
Skinęła głową.
Wtuliła się w jego ramiona, czując, jak bardzo ko
cha tego chłopaka.
Jewgienij nie wydawał się nawet zaskoczony, kie
dy przyszła sama. Nie rzekł na ten temat ani słowa.
Pozostawił jej trochę czasu, by mogła przywyknąć do
nowej sytuacji.
Antonia stała na pokładzie i patrzyła, jak Suchona
zlewa się z Dwiną. Widziała przed sobą Dwinę.
Drogę do domu.