Dobraczyński Jan Dzieci Anny

background image

Jan Dobraczynski

Dzieci Anny

Instytut Wydawniczy PAX

background image
background image

Część pierwsza

Rozdział 1

Dziewczynki wracały ze szkoły rozgadane niby stadko rozkrzyczanych wróbli.
Wymachiwały niesionymi teczkami, wybuchały co chwila śmiechem, potrącały
się, wykrzykiwały: "O, mamo!", "No wiesz!", "Nie żartuj!" Spod fartuszków i
krótkich sukienek wynurzały się długie i cienkie nogi w letnich sandałkach.
Palce rąk poplamione były atramentem. Gdy podrywały się do biegu, nad
głowami polatywały cienkie warkoczyki.
- Mówię wam, trzeba było słyszeć, jak Anka odpowiedziała Mowie - Zosia
opowiadała to już chyba po raz dziesiąty. - Ty to jesteś, Anka. Żadna tak
nie potrafi... - chichotała.
Dziesięcioletnia Zosia była entuzjastką Anki Rogowskiej. Chodziły razem do
czwartej klasy. Ale i starsze Januszajtisówny były dumne z przyjaźni z
dziewczynką, która cieszyła się taką popularnością w szkole.
Uliczka między płotami, obrośniętymi gęsto krzewami, wyprowadzała na małą
łączkę. Pasły się tutaj dwie białe kozy uwiązane na długich sznurach. Przed
drewnianą willą, której balkon ocieniony był krateczką z cienkich deseczek,
rozkładały gałęzie dwa wielkie, błękitne świerki. Między nimi na starannie
utrzymanym klombie rosły kolorowe kwiatki. Jakby wywołane głosami
dziewczynek odezwało się grube szczekanie. Żółty jamnik wypadł jak bomba z
ganku i zanosząc się radosnym skowytem pędził na powitanie Anki.
- Bobik, kochany... Nie mogłeś się doczekać, co? Daj spokój! Tylko nie
skacz na głowę.
Anka przysiadła, a pies skakał na swych krótkich nóżkach i koniecznie
chciał ją polizać w twarz. Jego miłość skrzywdzonego zwierzęcia do swej
wybawicielki nie utraciła w ciągu lat swej gorącości.
Kobieta, wywołana szczekaniem, wyjrzała na balkon parteru.
- To ty, Aniu?
- Ja, ciociu. Czy babci nie ma?
- Jeszcze nie wróciła. Ale chodź, kochana, chodź. Mam dla ciebie coś
dobrego.
- Co takiego, ciociu?
- Zobaczysz.
Piątka Januszajtisówien poszła do siebie na górę, a Ania weszła do
mieszkania. Szmyrgnęła teczką w kąt, cisnęła fartuszek na łóżko, kopnięciem
pozbyła się sandałków i zamieniła je na wydeptane, nigdy nie
rozsznurowywane tenisówki.
- Umyj ręce, Aniu - doszło ją z drugiego pokoju. Nalała sobie wody
do miednicy i przez chwilę moczyła
w niej poplamione atramentem dłonie. Osuszyła je machaniem w powietrzu.
- Zupa grzybowa - powiedziała Miniewiczowa z dumą stawiając przed
dziewczynką dymiący talerz. - Spróbuj, czy ci będzie smakowała.
Mamusia przepadała za taką zupą. Kiedyśmy "mieszkali na Chłodnej,
specjalnie przychodziła do mnie, gdy gotowałam grzybową...
- Pycha - oświadczyła Ania po przełknięciu pierwszej łyżki. - Dokąd
pojechała babcia?
- Do Warszawy. Przyszła jakaś przesyłka od twego ojca. I
jeszcze coś miała załatwić.
- Ciociu Basiu, to mama lubiła taką zupę?
- Mówię ci, przepadała za nią. No, przed wojną to były i dobre grzyby, i
śmietana, i masło...
O nikim tak ciocia Basia nie lubiła opowiadać jak właśnie o Małgosi. Ania
słyszała wiele razy: "A jaka była mądra... Jak umiała dowcipnie
odpowiedzieć... A na ilu rzeczach się znała..." Ania nie pamiętała matki.
Przeżycia powstania i wędrówki popowstaniowej, pobyt u sióstr w Krakowie i
w "kołchozie" na Powiślu zatarły wspomnienie Małgosi. Fotografie, jakie
przechowały się u ludzi i zostały Ani ofiarowane, pokazywały osobę ładną,
szczupłą, zręczną, elegancko ubraną, zawsze uśmiechniętą. Na niektórych

background image

fotografiach obok matki był ojciec: wielki, ciężki, z dużym nosem,
właściwie brzydki. Tylko oczy miał takie same jak babcia: jasne, zapatrzone
w przestrzeń, marzące. Najstarsza Januszajtisówna, szesnastoletnia Ceśka,
powiedziała kiedyś po dłuższym przyglądaniu się fotografii: "W takich
oczach to można się zakochać". No, ale Ceśka nieraz mówiła różne głupstwa.
Oboje zniknęli z życia Ani, ale wiadomo było, że ojciec żyje. Dlaczego nie
wrócił? - słyszała nieraz, gdy o nim mówiono. Anna powiadała: "Na pewno ma
jakieś ważne sprawy..." Ciocia Basia: "Nie wiem, Anusieńko, nie wiem. Kto
tam wie, co oni tam robią - i Władek, i Jurek...?" Od ojca od pewnego czasu
przychodziły listy i posyłki. W listach były zawsze pozdrowienia dla córki,
w paczkach - dziecinne ubranka, które Anna ze zniecierpliwieniem odkładała
na bok. "Zupełnie mu się pomieszało - mówiła do Basi. - Myśli, że ona
całkiem nie rośnie i jest dalej małym dzieckiem."
W rok po śmierci Rogowskiego Anna otrzymała wezwanie, aby wyprowadziła się
z "kołchozowego" domu na Powiślu. Dom został przejęty przez władze
miejskie, fundacja uległa rozwiązaniu. Anna była przerażona otrzyma wszy
polecenie opuszczenia lokalu. Była bezradna. Ani Ania, ani Basia nie mogły
jej nic pomóc. Pozostawała tylko modlitwa. Do kościoła chodziła na plac
Zbawiciela. Kościół był zniszczony, ale msze odbywały się w domu kościelnym
na Mokotowskiej, w salce, która służyła jako teatr. Msza odprawiana była na
scenie. Po prowizorycznych schodkach trzeba było wejść, aby otrzymać
Komunię świętą. Modliła się tam gorąco i rozpaczliwie. Wzywała pomocy tej
dziwnej zakonnicy, która ocaliła Anię i której modlitwy do Miłosierdzia
wciąż odmawiała z broszurki znalezionej na progu mieszkania na Złotej.
Fatalny termin opuszczenia mieszkania zbliżał się. I nagle jeszcze raz
przyszły z nieoczekiwaną pomocą dawne znajomości Aleksandra. Dosłownie na
kilka dni przed terminem zjawił się u Anny stary, mały pan z białą bródką,
członek pobożnego kościelnego bractwa, którego Rogowski był przez długie
lata sekretarzem. Po powstaniu stary pan znalazł się na prowincji. Teraz
wrócił do Warszawy. Zbierający się w ruinach konfratrzy powiedzieli mu o
śmierci sekretarza. Bardzo się wzruszył tą nowiną i popłakując przez
godzinkę wspominał Rogowskiego: "Boże, Boże, to naczelnik nie żyje... Taki
człowiek... Jak mi powiedział o tym Andrzej Madej, nie chciałem wierzyć...
Pani naczelnikowa pamięta? Andrzej Madej to zakrystian naszej kaplicy...
Ocalał i on, i jego siostra. Opiekował się cudownym krzyżem z katedry..."
Potem Anna opowiedziała staruszkowi o swym zmartwieniu. Gdy już wychodził,
zatrzymał się nagle przed drzwiami i uderzył dłonią w łysinę. "A ja całkiem
o tym nie pomyślałem! - wykrzyknął. - Pani naczelnikowa mówi, że nie ma się
dokąd przenieść. A ja mam w Józefowie domek. Taki mały, drewniany. Ale
piece ma, i nawet zimą można w nim mieszkać. I już się martwiłem, kto tam
będzie mieszkał. Bo to teraz różna hałastra gotowa się na siłę wprowadzić.
Pozwoliłem tam mieszkać jednej rodzinie z Wilna. Porządni ludzie. Matka z
pięciu córeczkami. Jej męża aresztowali i gdzieś wywieźli. Mieszkają na
górze. A mieszkanie na parterze wolne. Trzy pokoiki. Skromne to, małe,
mebli niewiele, bo co było lepszego, ludzie wyszabrowali. Ale gdyby
pani naczelnikowa zechciała..."
I tak zamieszkali w Józefowie. Willa była stara i zniszczona. W zimie
bardzo było zimno, tak że musieli nawet zmontować w pokoju "kozę", aby
wytrzymać w czasie wielkich mrozów. Szkoła dla Ani była aż za torem
kolejowym, ale że do szkoły dziewczynki chodziły całą gromadą, Anna nie
obawiała się o Anię. Januszajtisówny były rozważne i nawykłe do
samodzielności. W ogrodzie na klombie otoczonym pobielonymi kamieniami
stała figura Matki Bożej. Tę figurę Januszajtisówny znalazły przewróconą
gdzieś przy drodze i przywlokły do domu. Pani Januszajtisowa zasadziła
kwiatki i starała się o klomb. W maju cały dom schodził się wieczorami pod
figurę i śpiewał pieśni ku czci Matki Bożej. Ania przychodziła także, ale
Annie wydawało się, że dziewczynka trzyma się nieco z boku i śpiewa bez
zapału.
Przeczucie nie zawodziło. W rozwiniętej nad wiek dziewczynce obudziła się
nagle jakby pretensja do Pana Boga. Wychowana przez babkę, nie mogła nie
wierzyć. Wiara Anny była oczywista i zdecydowana. Nie było w niej miejsca
na wahanie. Ale Ani wydawało się rzeczą dziwną, a nawet drażniącą, że babka
tak uparcie ufała Bożemu Miłosierdziu. Tyle się rzeczy stało. Matka

background image

zginęła. Ojciec był daleko. Byli sami, pozbawieni właściwie wszystkiego.
Żyli z dwóch maleńkich emerytur babki i ciotki i z tego, co przysyłał
ojciec. Ciągle na coś brakło. Inni ludzie zaczynali się z wolna dorabiać.
Oni byli jak ptaki na gałęzi, które pierwszy wiatr mógł postrącać.
Ojciec Januszajtisówien był także daleko. Nawet nie wiedziały, czy jeszcze
żyje. Nawet gdyby chciał, nie mógł wrócić. Ale duchem był w domu ze swoimi.
Przed jego fotografią stały zawsze świeże kwiaty, dziewczynki nieraz
przechodząc całowały ramkę. Myślały o nim i były pewne, że on o nich myśli.
Ciągle modliły się za niego. Odprawiały nowenny, pościły. Zosia, koleżanka
i przyjaciółka Ani, powtarzała nieraz: "Jestem pewna, że tatuś wróci. Musi
wrócić. Obiecałam Matce Bożej wszystko i wierzę, że Ona zrobi, o co Ją tak
proszę... I Cesia, i Wikcia, i Natalka i nawet Marysia, choć taka mała,
modlą się... Matka Boża Ostrobramska musi wysłuchać..." Ania nie wiedziała
dlaczego, ale ta pewność Zosi wywoływała w niej gniew. Miała ochotę jakimś
złośliwym słowem podważyć jej wiarę. Jednak wrodzona duma nie pozwalała jej
pokazać po sobie, ile ją te zapewnienia kosztują. Unikała rozmowy na ten
temat.
Fotografia jej ojca stała u nich na półeczce, ale nikt jej nie ubierał
kwiatami ani nie całował. Anna nie miała czasu, Basia, jeśli myślała, to
raczej o swoim synu; poza tym była zawsze zajęta jak dziecko codziennymi
sprawami. Babka niejednokrotnie zachęcała do modlitwy za ojca. Ania kilka
razy pytała: "Babciu, dlaczego tatuś nie wraca?" Anna, która zawsze mówiąc
patrzyła rozmówcy prosto w oczy, pytana o to spuszczała wzrok. Pochylona
nad szyciem - bo ciągle szyła, nie tylko dla ich domu, ale także dla
wszystkich dzieci z sąsiedztwa - odpowiadała: "Na pewno, Aniu, ma jakiś
ważny powód. Na pewno... Gdyby go nie miał, wróciłby bez zwlekania...
Stryjek Władek inaczej. On ma tam żonę, dziecko. Obawiam się, że go już
nigdy w życiu nie zobaczę... Ale twój ojciec, jestem tego pewna, jeżeli
tylko będzie mógł, przyjedzie..."
Fotografia stryjka Władka w towarzystwie stryjenki Brendy stała także na
półce. Kobieta była jasnowłosa. W rozchylonych ustach widać było duże zęby.
Policzki miała lekko wpadnięte, przez co mocno rysowały się kości
policzkowe. Brenda przysłała matce męża piękny skórzany neseser z
przyborami do szycia, zaś Ani kilka bluzeczek. Teraz urodziła się im
córeczka Peg.
W pokoju Basi stała fotografia jej syna, wuja Jurka. Wysoki, wysportowany
mężczyzna z rakietą tenisową w ręku. Był także podobno znakomitym
narciarzem, należał do reprezentacyjnej ekipy brytyjskiej.
Od ojca przychodziły także inne jego fotografie. Wśród tych fotografii była
jedna ukazująca grupę ludzi w angielskich battle-dressach na tle
jakichś historycznych ruin belgijskich. W grupie byli mężczyźni i
kobiety. Obok ojca stała niewysoka blondynka z włosami opadającymi na
ramiona. Gdy inni spoglądali w aparat, ojciec i ta kobieta spoglądali na
siebie. Tej fotografii babka nie wstawiła do ramek. Trzymała ją w małym
notesie ściągniętym gumką, w którym swym dużym, stanowczym pismem
prowadziła codzienne zapisy wydatków. Na pierwszej stronie notesu był
wlepiony święty obrazek, a pod nim wypisana modlitwa.
Anna żyła z kredką w ręku. Oprócz maleńkiej renty po mężu i bardzo
nieregularnych przesyłek od synów zarabiała udzielaniem korepetycji i nauką
rosyjskiego, który przecież znała doskonale. Od czasu do czasu przychodziła
dla Ani mała przesyłka od Gawełkiewiczowej. Ale poza rentą wszystko to były
dochody niestałe i niepewne. Trzeba było oszczędzać, a każdy większy
wydatek wymagał poważnego zastanowienia.
Ania przestała pytać babkę o powrót ojca. Była w niej wrodzona delikatność,
która kazała unikać sprawiania przykrości. Ojciec do niej bezpośrednio
nigdy nie pisał. Dopisywał tylko kilka zdań w listach do matki. Jego listy
były dość obszerne. Opisywał w nich zwiedzane kraje i okolice. Dużo
jeździł. O sobie pisał mało. Narzekał na powojenne trudności i
ograniczenia, na jakichś "tych", którzy nie zajmowali się dość gorliwie
pozostałymi na Zachodzie polskimi żołnierzami. Kiedyś wspomniał - tak jakby
mimochodem - o projekcie wyjazdu do Australii. "Jeśli tam się urządzę,
sprowadzę Anię i Mamę..." - pisał. Gdy Anna głośno czytała ten list, głos
jej w tym miejscu zadrżał. Ale do wyjazdu do Australii nie doszło.

background image

Na ostatnie imieniny ojca Ania napisała list z życzeniami. Podziękował jej
kartką z misiem i kilku dolarami przesłanymi przez okazję. Może spostrzegł
się, że posyłając córce dziecinne ubranka i lalki okazuje, iż nie wie, że
Ania zaczęła już dwunasty rok życia.
Uczyła się dobrze, nawet bardzo dobrze. Nauka przychodziła jej bez wysiłku.
Jeśli nie była pierwszą w klasie, to tylko dlatego, że niektóre jej
odezwania nie podobały się nauczycielkom. Potrafiła być złośliwa i
zuchwała, a czasami robiła wrażenie, że czuje się wyższa i mądrzejsza od
otoczenia. Niektóre koleżanki jej nie lubiły, ale większość ją podziwiała.
Zawsze miała za sobą cały klan Januszajtisówien.

Rozdział 2

Kończył się sierpień gorący i słoneczny, ale przedwcześnie nasycony barwami
jesieni. Ranki były mgliste, szumiące wiatrem. Pachniało wilgocią, jabłkami
i grzybami. Pola były już uprzątnięte. W sosnowych józefowskich lasach
kwitły fioletowo całe kępy wrzosów.
Pewnego dnia Zofia Januszajtisowa przybiegła do Anny. Chociaż spracowana i
matka pięciu córek, wyglądała jeszcze młodo. Miała zadarty nos i wielkie
jasne włosy zwinięte w koronę na głowie.
- Droga moja pani, kochana - mówiła przysiadłszy na stołku w kuchni, gdyż
Anna zajmowała się przygotowywaniem obiadu. - Niech mi kochanieńka pani
wybaczy, że przeszkadzam. Ale musiałam przyjść i powiedzieć...
Pani jest taka dobra, taka nasza... Jak matka... Ja przepraszam
kochaną panią, że tak mówię... - tłumacząc się przykładała dłoń do serca.
- Bardzo przepraszam...
- Ależ, pani Zofio. Jestem starą kobietą...
- Jaka tam stara. Ot dojrzała, dobra, mądra. Och, proszę ja
pani... Musiałam przybiec, aby to pani powiedzieć... Czy pani wie... Ale
muszę wszystko od początku. Od pieca, jak się mówi. Pojechałam do miasta,
aby kupić zeszytów, ołówków i różnych szkolnych rzeczy dla dzieciaków.
Strasznie to dużo kosztuje! Tam w sklepie spotkałam jedną krajankę. Także z
Wilna. Znajomą. Ona mieszkała na Antokolu... I jej męża także wywieźli.
To ona pyta mnie, czy ja wiem, że nasi wracają. Aż mnie zatrzęsło. Pytam
skąd wie. Mówi, że jej powiedzieli w Czerwonym Krzyżu. Zwolnili ich. Za
parę dni mają przyjechać... O Matko Najświętsza! To może i mój Józieczek
powróci? Tyle się o to namodliłam. I dzieci. A teraz mają całą Polskę Matce
Bożej poświęcić. Może to dlatego Ona taka litościwa...
Anna pochyliła się nisko nad krajaną w kostkę marchewką.
- Ona zawsze uprzedza nasze prośby - powiedziała. Pan Jezus jest
miłosierny, a Ona jest Jego Miłosierdziem. Pani dziewczynki są takie
dzielne. Takie pobożne. Może Ona zechce im za to wrócić ojca...
- Nie śmiem wierzyć, kochana pani. Pobiegnę jutro na dworzec.
- Niech pani idzie i niech pani ufa...
U Januszajtisów na górze ruch panował do późnej nocy. Sufit pełen był
szybkich stąpań. Potem kroki ucichły i słychać było, jak cała rodzina
odmawia głośno litanię do Matki Bożej. Po wileńsku - mówiąc "módl się za
nami" co drugie wezwanie. Anna leżąc już w łóżku westchnęła w duchu, aby
nadzieje tamtych nie były próżne. Tej dzielnej kobiecie i tym tak dobrze
wychowanym dzieciom należała się pociecha. Potem zaraz myśl Anny popłynęła
ku starszemu synowi. Dlaczego nie wraca? Na co czeka? Czy naprawdę ma
jakieś ważne powody, aby nie wracać? Może zaangażował się w jakąś
działalność, za którą tutaj mógłby zostać uwięziony? Jednak lata biegły,
ludzi coraz więcej wracało. W Annie rodziło się podejrzenie, że to, co
zatrzymuje Jędrka, nie jest żadną polityczną sprawą.
Gdyby chodziło tylko o niego, pogodziłaby się z tym, jak się musiała
pogodzić z pozostaniem za granicą Władka. Dla szczęścia syna gotowa była na
każdy ból. I tak, myślała, była w szczęśliwszym położeniu niż wiele kobiet,
które utraciły swoich. Jedna z córek siostry Aleksandra straciła w
powstaniu aż troje dzieci. Jeden z bratanków zginął. Jedna z przyjaciółek
Małgosi - poznana kiedyś u Jędrków, a niedawno spotkana na ulicy w

background image

Warszawie - straciła męża, siostrę i oboje rodziców. Za łaskę ocalenia
gotowa była zapłacić... Ale utraciła zaufanie w sens decyzji Jędrka. W jego
listach czytała między wierszami. Coraz jaśniej wyglądało, że sprawa, która
go zatrzymywała, nie ma nic wspólnego z polityką.
Może chce się powtórnie ożenić? - myślała. Nie miała nic przeciwko temu.
Był nadal młodym człowiekiem. Może ułożyłoby mu się lepiej? Jeżeli tam
znalazł kogoś, niech się żeni i niech wraca z tą kobietą. Przecież chodzi o
Anię.
Anna miała świadomość, że coś się zaczyna komplikować w jej stosunkach z
wnuczką. Ania nie była prosta jak dziewczynki z góry. Jej niezwykłe
zdolności, a jednocześnie ten jakiś wojowniczy stosunek do ludzi - jedno i
drugie czyniło z niej istotę trudno zrozumiałą. Do tego dołączała się
skłonność do przemilczań, które często zdawały się kryć jakieś tajemnicze
urazy. Przez długi czas dopytywała się o ojca. Ostatnio nie pytała wcale,
jakby dla niej w ogóle nie istniał. Do listów Anny dopisywała krótko:
"Przesyłam pozdrowienia... wiele pocałunków ślę". Dawniej rozpytywała Basie
o matkę. Ostatnio przestała pytać. I matka tak jakby została zapomniana.
Natomiast nieoczekiwanie niedawno z własnego całkiem popędu dziewczynka
napisała list do Heiligenkreuz, do Gawełkiewiczowej. Nie pokazała tego
listu Annie i Annie przyszła do głowy niepokojąca myśl, że może dziewczynka
prosi tamtą babkę, aby ją do siebie zabrała. Mimo sukcesów szkolnych,
popadająca często w hałaśliwą wesołość Ania nie była przecież wesołym
dzieckiem. Anna widywała ją nieraz smutną, skrzywioną, jakby rozgniewaną na
coś czy na kogoś, siedzącą w kącie nad książką lub wyglądającą przez okno,
jakby czekającą. W takich chwilach potrafiła być niegrzeczna nawet dla
czułej Basi i uwielbiającej ją Zosi.'
Nie umiem dać sobie z nią rady - stwierdzała z żalem. Może już jestem za
stara, aby wychowywać dzieci? Anna miała już ponad sześćdziesiąt lat i choć
fizycznie trzymała się dobrze i nie czuła żadnych słabości, zdawała sobie
sprawę, że niełatwo jej zrozumieć dziewczynkę, którą życie dotknęło tylu
doświadczeniami.
A co by się stało, gdyby nagle przyszło jej umrzeć? Anna zawsze wierzyła
święcie, że człowiek poty żyje, póki jest potrzebny. Bóg zabiera człowieka,
kiedy jego obowiązki może przejąć ktoś drugi. Ale tego drugiego nie było.
Basia - chodząca dobroć - była sama jak dziecko. Ludzie, nawet nieznani,
kilka razy pomogli. Gdyby jednak Ania znalazła się sama...
Napiszę do niego - podjęła nagłą decyzję. Napiszę, że musi wrócić, zająć
się Anią.
Januszajtisowa była na dworcu, widziała się z ludźmi wracającymi,
rozmawiała z nimi. Mąż jej nie wrócił, ale spotkała takich, którzy byli z
nim razem i ci twierdzili, że na pewno przyjedzie. Powróciła do domu pełna
nadziei, a równocześnie zdecydowana walczyć modlitwą o ten powrót.
Pożyczyła od Anny wyniesioną z ruin mieszkania na Długiej broszurkę z
modlitwami do Miłosierdzia i cała rodzina rozpoczęła odmawianie nowenny.
Anna słysząc wieczorami chór dziewczęcych głosów wspominała o tamtych
chwilach, gdy w piwnicy odmawiała te same modlitwy wśród łoskotu
spadających bomb. Ona także przesuwając w palcach paciorki różańca mówiła:
"Ojcze Przedwieczny, ofiaruję Ci Ciało i Krew, Duszę i Bóstwo Syna Twego
najmilszego, a Pana naszego Jezusa Chrystusa..." Niech wrócą obaj -
wzdychała w duchu. Ale to były dwie różne sprawy. Powrót Januszajtisa był
czymś oczywistym. Oznaczał wyzwolenie. Powrót Jędrka był czymś, czego
pragnęła, lecz pragnąc lękała się, czy w ten sposób nie narzuca Bogu swojej
woli. A przecież kiedyś powiedziała inaczej...
Napisała list, ale go nie wysłała. Leżał w jej książeczce do nabożeństwa
już prawie dwa tygodnie.

Rozdział 3

Dom trząsł się od radości Januszajtisów. Zofia zapłakana ze szczęścia
przyprowadziła do Anny męża. Był to mężczyzna wysoki i szeroki w ramionach.
Miał twarz zarośniętą, włosy szpakowate, które dopiero odrastały,

background image

poprzednio zgolone. Wyglądał na człowieka oszołomionego tym, co się stało.
Jakby niedowierzająco mrugał powiekami. Z szacunkiem pocałował Annę w rękę,
ale na jej pytania odpowiadał wolno, półsłówkami. Może krępowało go, że
mocno zaciąga, a czasami zdaje się nawet szukać polskich słów. Był ubrany
bardzo nędznie, ale twarz nie robiła wrażenia zbiedzonej. Mogła być zresztą
obrzękła. O przeżyciach obozowych wspominał wymijająco. Dziękował Annie za
życzliwość okazywaną rodzinie.
Zofia rzuciła się Annie w objęcia. Powtarzała:
- Widzi pani, złota pani, jaka Ona dobra. Myśmy się modliły, a Ona
wysłuchała. I ta nowenna, którą pani droga nam pożyczyła. Toż ona, jak ja
słyszałam, właśnie powstała u nas w Wilnie. Teraz pamiętam, że u św.
Michała wisiał obraz Pana Jezusa z tym napisem: "Jezu, ufam Tobie". Och,
nie wiem, jak Bogu dziękować. Postanowiłyśmy z dziewczynkami, że pójdziemy
z pielgrzymką do Częstochowy. Piechotą pójdziemy wszystkie. I mój Józik
chce iść. Musi jednak wpierw wydobrzeć. Tylko Maryśka nie wiem, czy da radę
iść...
- Jeśli pani będzie szła, niech pani wtedy Marysię u mnie zostawi.
- Zechce pani się nią zająć? O, jaka pani dobra. Wiesz, Józik, pani
Rogowska to taka, taka - szukała słów - taka całkiem, jakby była od nas...
Jakby wilnianka. Ja myślę, że tylko u nas tacy są ludzie. Bo ona to i Zosi
w lekcjach pomaga, i Wikcie uczyła szyć...
- Ludzie są wszędzie tacy sami, kochana pani. A z pani dziewczynkami nie ma
kłopotu, bo nauczone same przy sobie wszystko zrobić... Wystarczy tylko
pokazać...
-Wychowane są tak, aby sobie w życiu dały radę. Ale
ja kobieta nieuczona...
Januszajtisowie wrócili do siebie i znowu słychać było, jak tam na górze
krzyczano, biegano, śpiewano. Wróciła ze szkoły Ania, ale nie poszła do
Zosi. Zwinęła się na leżaku z książką. Jakiś czas czytała ją, potem
odłożyła. Podłożywszy dłonie pod głowę patrzyła w niebo. Od sosen płynęła
żywiczna woń. Za ścianą drzew słychać było co pewien czas turkot
przejeżdżającego pociągu.
Po godzinie zapukano do drzwi. Do mieszkania wsunęła się Zosia. Była
mniejsza, drobniejsza niż Ania. Spośród sióstr miała najciemniejsze włosy.
Na pozór powolna, prawie flegmatyczna, popadała w różnych okazjach,
zwłaszcza przy zabawie, w nagłą żywiołowość. Wtedy była pierwsza do krzyku,
do śpiewu, do tańca, do biegania. W organizowanych wyścigach przeganiała o
dwa lata starszą, ślamazarną nieco Natalkę. Ale pewnego dnia Anna
zaobserwowała dziwne zdarzenie: podczas wyścigów dookoła klombu Zosia nagle
zwolniła kroku i pozwoliła Natalce dobiec pierwszej. Natalka była
szczęśliwa.
W jakiś czas po biegu Anna podeszła do Zosi, która siedziała na ławce,
usiadła obok niej i zapytała:
- Nie byłaś dzisiaj pierwsza, Zosiu? Co się stało? Dziewczynka podniosła
na nią swe chabrowe oczy.
- Natalka powinna była wygrać - powiedziała - bo ona starsza...
- A która z was biega lepiej: ty czy Ania?
- Och, Ania, proszę pani, jest we wszystkim najlepsza. I uczy się
najlepiej, i biega, i tyle wie...
Annę zastanowiły te słowa. Ania uczyła się rzeczywiście znakomicie, w nauce
była pierwsza w klasie, ale w sportach nie mogła konkurować z
Januszajtisównami, które wychowane były od dzieciństwa właściwie na wsi,
gdyż mieszkali na przedmieściu Wilna.
- Przepraszam panią - powiedziała Zosia rozglądając się. - Czy Ania jest?
- Szukasz jej?
- Tak. Nie przyszła po szkole, choć obiecała przyjść. Czy gdzieś poszła?
- Nigdzie nie poszła. Siedzi na werandzie.
- Obiecała przyjść...
- Może nie chciała przeszkadzać. Macie taką wielką radość.
- Czy mogę pójść do niej?
- Naturalnie, Zosiu.
Dziewczynka przeszła przez pokój i wyszła na werandę. Ania usłyszała, jak
Bobik, który ułożył się na leżaku obok Ani, bije ogonem hałaśliwie i

background image

radośnie. Bardzo polubił dziewczynki z góry, a Zosię chyba najwięcej.
Do Anny dochodziły strzępy rozmowy:
- Czemuś nie przyszła?
- A po co miałam wam przeszkadzać, kiedy macie ojca?
- Jak cieszymy się, to chciałybyśmy, abyś i ty się cieszyła.
- Ja tam nie do tego...
- Ach, Aniu, Anusieczko... Ja wiem, tobie smutno. Tak bym chciała, abyś i
ty miała radość. I wiesz: jestem pewna, doczekasz się...
- Nie doczekam.
- Nie mów tak. Twój tatuś także wróci.
- Nie wróci. Nie mam matki, nie mam ojca...
- Nie mów tak.
- A jak mam mówić? Twój ojciec wrócił do was. A mój nie wróci. Tam ma
lepiej. Weźmie sobie drugą żonę, będzie miał inne dzieci.
- Po co tak mówisz? Choćby je zresztą miał, ty będziesz zawsze pierwsza.
- Akurat! Nigdy mnie nie kochał.
- Co ty, Anusieczko, pleciesz! Jakże by tak! A ja ci mówię, wierz mi.
Doczekasz się go, wróci. I kochać cię będzie.
- Co ty tam wiesz. Nie znasz go.
- Jego nie znam, ale myślę...
Rozmowa stała się cichsza, przeszła w szept. W jakiejś chwili Zosia
powiedziała: "Mam swoje sposoby...", potem rozległ się urągliwy śmiech Ani.
Więcej Anna nie usłyszała. Ale to, co do niej doszło, obudziło w niej gniew
na Jędrka. Kochała starszego syna ogromnie, jednak nawet miłość nie
potrafiła w niej powstrzymać wrodzonej impulsywności. Gdyby ktoś atakował
przy niej Jędrka, usiłowałaby go bronić, tłumaczyć. Ale w tej chwili nie
miała nic na jego obronę. Pojmowała, że dziecko zostało boleśnie zranione.
Nie mogła zapomnieć tego okrzyku: "Nie mam matki ani ojca!" Małżeństwo
Jędrka, myślała, było na pewno nieudane. Ale dlaczego ofiarą tego ma być
dziecko? Była zawsze przekonana, że popełnione błędy nie uwalniają od
obowiązków. Można przegrać wszystko swoje - nie wolno prze grywać cudzego
życia. Ania jest ważna, ważniejsza niż te wszystkie sprawy, dla jakich on
tam siedzi za granicą.
Wstała, pospiesznie sięgnęła do szafki, którą miała przy swym łóżku.
Ocalona książeczka do nabożeństwa matki, stary czarny tomik o kartach
pożółkłych, przewiązany gumką leżał obok różańca i poobtłukiwanego pieska z
porcelany, który był otrzymanym od Ani jeszcze w "kołchozie" na Powiślu
prezentem imieninowym. W modlitewniku był złożony list do Jędrka. Wyjęła
go, przebiegła wzrokiem. Wezwanie było twarde i naglące, "Matko Boża -
powiedziała w duchu - jeżeli to jest .Twoje natchnienie, niech on tak je
zrozumie..." Nie namyślała się dłużej. Włożyła list do koperty, napisała
adres, przylepiła znaczek. Powiedziała:
- Aniu, wychodzę na chwilę coś załatwić. Gdybyś chciała wyjść, powiedz
cioci. Uważajcie na mieszkanie.

Rozdział 4

Warszawa z wolna dźwigała się z ruin, ale śródmieście, a zwłaszcza ta jego
część, z którą wiązało się całe dotychczasowe życie Anny, leżało dalej w
gruzach. Do miasta jeździła rzadko, kiedy jednak musiała jechać, korzystała
z okazji i załatwiając różne sprawy odwiedzała przy sposobności znane,
pełne wspomnień miejsca. Dom jej dzieciństwa nie istniał już od 1939 roku.
Spłonął aż do piwnic dom na Chłodnej i tylko pozostała brama, a na jej
murach pisane kredą informacje dawnych mieszkańców, którzy przeżyli,
dopytując się o tych, którzy zniknęli. Nie istniał "dom wygnania" na
Długiej.
Zniknął maleńki kościółek na ulicy Moniuszki, ulubiony kościółek jej matki.
Lubiła do niego zachodzić, gdy zabłąkała się w tamte strony. Wchodziło się
przez długą, ciemną sień. Z kościoła Sw. Marcina na Piwnej - w której
znajdował się czczony przez Annę obraz Matki Bożej Pocieszenia - zostały
tylko osmolone mury i przełamany krucyfiks. Figura Chrystusa niosącego

background image

krzyż, zrzucona z ganku kościoła Sw. Krzyża, wróciła na swoje miejsce, ale
kościół, w którym, wiedziała, walczył Jędrek przy przejściu ze Starówki,
wciąż był jeszcze ruiną. Jedynie kościół Sw. Karola Boromeusza na Chłodnej
zachował się względnie cało.
Wśród ruin pracowali ludzie. Opasywali linami wypalone ściany, a potem
ciągnęli za liny. Mur chwiał się, a potem walił wśród tumanów białego pyłu.
Wybierano z rumowiska całe cegły i układano w sterty. Szły na nową budowę.
Budujący twierdzili, że te ocalałe cegły są niezwykle trwałe. Masa ludzka
krzątała się wśród ruin niby mrówki na szczątkach rozrzuconego mrowiska.
Prawie niedostrzegalnie na oczyszczonych z gruzu placykach zaczynały się
wznosić nowe ściany. Na ulicach po wozach konnych i ciężarówkach wywożących
gruz zaczynały się zjawiać trolejbusy i szare, piętrowe autobusy,
ofiarowane przez Londyn. Jeszcze widywało się ryksze rowerowe, a już można
było zobaczyć auta: Pobiedy i Chevrolety. Coraz więcej można było kupić na
przydziały kartkowe. Czasami zdarzały się różne "okazje". Trzeba było
jednak bardzo uważać, gdyż nie brakło kombinatorów usiłujących nabierać
wynędzniałych inteligentów nie orientujących się w handlowych transakcjach.
Przez domek w Józefowie przewijali się odnajdujący się kuzyni. Anna po
staremu <była tą, której przedstawiali się żyjący i u niej zostawiali
wiadomości o losach innych członków rodziny. Przeżył syn Romualda, lekarz
Antoś, i osiadł w Szczecinie. Jego matka - duma rodziny - zginęła razem z
synową pod gruzami w czasie powstania. Paweł z żoną i synem wysiedleni z
Grodna przenieśli się do Wrocławia. Przejeżdżając przez Warszawę odwiedził
Annę. Popłakali się - ostatni z rodzeństwa, którzy pozostali przy życiu -
ostatni, którzy jechali dalej pociągiem, jaki niegdyś Anna widziała we
śnie.
- Zostaliśmy, Anusiu, tylko my - mówił.
- Byliśmy najmłodsi.
- Tak, ale to nie lata decydowały. Tak widać Bóg chciał. Ty masz
wnuczkę, ja mam syna. Bo jak ci mówiłem, moja Luńka zawędrowała aż do
Palestyny.
- I nie chce wracać?
- Nie wiem. O tym nie pisze. Wyszła za mąż, a ja nawet nie wiem, kto jest
tym mężem. Twoi chłopcy także nie mają zamiaru wracać?
- Władek ożenił się z Angielką. A Jędrek... Prawdę mówiąc, nie wiem,
dlaczego nie wraca. Nawet pisze mało...
- Syn Michała w Anglii?
- Trafili tam razem z Władkiem. Zawsze byli nierozłączni.
- Witolda zastrzelili, gdy nie miał siły iść dalej z transportem.
- Wiem. Mówiła mi o tym córka Hipolita, Jadzia. Ta, która potem zginęła w
partyzantce... Po wojnie był tu jego syn z drugiego małżeństwa. Ale
wrócił z Rosji. Opowiadał, że Hipolit umarł z głodu.
- Miał trzech synów. Dwaj przeżyli, trzeci zginął w Berlinie.
Rozleciało się to pokolenie niby ptaki. Michał i Katarzyna zastrzeleni?
- Tak, na Starówce, po jej zajęciu przez Niemców. Zawieźli ich pod mur
Powązek i tam rozstrzelali.
- Gdy umrzemy, to tylko my spoczniemy w grobach
z rodzicami.
- Może... Jeśli znowu coś się nie stanie...
- My już niczego nie doczekamy. Ani dobrego, ani złego.
Paweł był zawsze najweselszy z rodzeństwa - teraz jednak dotknęła go
melancholia. Czuł się jak roślina wykorzeniona i przesadzona w obcy grunt.
W parę dni po wyjeździe Pawła zjawiła się w Józefowie w mundurze żołnierki
najmłodsza z córek Gabrieli, siostry Aleksandra. Od niej mogła się Anna
dowiedzieć z kolei losów rodziny męża. Z dzieci Gabrieli żyło już tylko
czworo. Trójka dzieci najstarszej Mani poległa w powstaniu, nawet
najmłodsza czternastoletnia harcerka Basia, ranna przy wybuchu czołgu, a
potem zasypana ruinami domu na Kilińskiego. Zginął w partyzantce syn brata
Aleksandra - Stefan.
W miarę zbierania tych wiadomości lepiej można było zdać sobie sprawę z
wielkości huraganu, jaki się przetoczył nad krajem.
Dom w Józefowie ściągał nie tylko bliższych i dalszych członków rodziny.
Zjawiali się także znajomi, którzy pragnęli dowiedzieć się, jak się wiedzie

background image

rodzinie tak bardzo zasłużonego człowieka, jakim był Aleksander. Pewnego
dnia przyjechały dwie zakonnice należące do zgromadzenia, które opiekowało
się Anną po powstaniu i którego siostra wykupiła z obozu umierającego
Rogowskiego. Siostry chciały się dowiedzieć w imieniu matki generalnej, czy
Anna nie potrzebuje pomocy. Rozmowa z zakonnicami zeszła na sprawę siostry
Faustyny, która była inicjatorką obrazu i modlitw do Bożego Miłosierdzia.
Do grobu siostry w Krakowie pielgrzymowały coraz większe tłumy.
Mówiono o jej beatyfikacji. Obie zakonnice znały i pamiętały tamtą siostrę.
Mówiąc o niej kiwały głowami.
- No i kto by pomyślał, proszę pani naczelnikowej, że ona zostanie świętą?
- mówiły. - Nie była taka całkiem zwyczajna, to prawda. Nie zawsze zgodna.
Czasami mówiła siostrom rzeczy przykre. Ale dużo się modliła. Jak chciała
coś wymodlić, to zawsze wymodliła. Zwłaszcza modliła się za tych, co
umierali. Były takie siostry, co do niej po śmierci przychodziły i prosiły
o modlitwę... I odgadywała, co ludzie myślą...
Co ona mi wtedy powiedziała? - przypominała sobie Anna. - Że Jezus zażąda
ode mnie wiele? Że mam Mu zaufać? Och - wzdychała w duchu - gdybym mogła ją
teraz zapytać, poprosić!... Ale czy to, że ona nie żyje, zmienia sprawę?
Może właśnie tak nawet jest lepiej?...
Także zmarli odwiedzali Annę. Zjawiali się we snach. Najczęściej śniła się
jej matka. Ostatnio przychodziła także często Małgosia. Anna wciąż nie
mogła pozbyć się jakiejś winy wobec synowej. Miała uczucie, że Małgosia
czegoś u niej szukała - a ona nie potrafiła jej tego dać. Sny o Małgosi
zbiegły się z rosnącym niepokojem o Anią. Ona mnie powierzyła dziecko,
myślała. A Ania oddala się... Zaczynam jej nie rozumieć. Może źle spełniam
swoją opiekę? Wtedy ta siostra ocaliła ją. Nie miała wątpliwości, że
zakonnica, którą zobaczyła, i która jej wskazała krzaki, za którymi bawiła
się dziewczynka - to była tamta. Niech by teraz także pomogła. Muszę ją
prosić...
- Kiedy już była ciężko chora - mówiła jedna z sióstr - i
wiadomo było, że niedługo umrze, każda z nas przychodziła do niej z prośbą
o modlitwę w jakiejś sprawie. Czasami mówiła: "Dobrze, pomodlę się". A
czasami: "Pomodlę się za siostrę. Ale o tą sprawę siostry nie będę prosiła,
bo ona się nie podoba Panu Jezusowi..."
- I przepowiedziała wojnę - powiedziała druga. - Najwięcej martwiła
się o dzieci. Ale mówiła, że jeżeli Polska będzie wierna, czeka ją
wielkie szczęście...
Przełożona krakowska, którą Anna znała, była teraz matką generalną. Ale w
Warszawie w domu na Pradze przełożoną była jedna z matek dobrze znana Annie
z dawnych czasów.
Po siostrach zjawił się przed Anną pewnego dnia młody ksiądz. Miał
wpadnięte policzki, błyszczące oczy i duże, bardzo czyste dłonie. Te dłonie
szczególnie spodobały się Annie, która zawsze odruchowo patrzyła na
dłonie spotykanych księży. Przedstawił się. Pracował w sekretariacie
Prymasa. Kardynał polecił mu odszukać rodzinę człowieka, którego biskupi
warszawscy uważali za swego najwierniejszego współpracownika.
Ksiądz wypytywał, czy Rogowski nie zostawił jakichś materiałów napisanych.
Anna zapewniła, że Aleksander nie był człowiekiem pióra (wbrew jej stałym
wymówkom, że chodzi mu tylko w życiu o "biuro i pióro"), ale przede
wszystkim działaczem. Gdy przychodziło mu opracować jakiś referat, prosił
Annę o pomoc.
Wychodząc ksiądz wręczył Annie kopertę. Rzekł:
- Eminencja prosił, aby pani zechciała to przyjąć. Na pewno niejednego
braknie... I powiedział, że gdyby pani była w potrzebie, prosi, aby pani
zechciała go o tym zawiadomić. Idą czasy niedobre...
- Niedobre? Znowu? - podniosła niespokojny wzrok na księdza. Zajęta
zdobywaniem środków na utrzymanie, na odzież i szkolne potrzeby Ani, nie
miała czasu zajmować się sprawami ogólnymi. Kraj został uwolniony, a
ocalenie przyszło razem z komunistami. O komunistach w jej środowisku
mówiło się żle. Także Kościół ostrzegał przed tą doktryną. Pamiętała, jakie
obawy żywiono w 1920 roku. Ale Anna widziała zawsze ludzi, nie doktrynę.
Jeśli człowiek był dobry - co znaczyła ideologia, jaką wyznawał? Ci ludzie
uwolnili ich od zmory okupacji. Organizowali życie. Ludzie, których znała,

background image

współpracowali z tymi, którzy rządzili krajem. Najcięższy zarzut, jaki
stawiano komunistom, był, że nie wierzą w Boga. Teraz jednak wielu tych,
którzy się zapisali do partii, przychodziło po staremu do kościoła. Jak
rzecz wyglądała naprawdę? I na tę sprawę Anna miała swój własny pogląd. Dla
Anny wierzyć - znaczyło pełnić całym życiem wolę Bożą. Ten, który spełniał
wolę Bożą, nawet nie przyznając się do Boga, był jej często bliższy niż
wielu tych, których znała sprzed wojny i którzy głośno mówili o "obronie
chrześcijańskich ideałów", a w swoim własnym życiu postępowali całkiem
inaczej.
- Eminencja - powiedział ksiądz - obawia się, że stosunki między rządem a
społeczeństwem psują się i bardzo prędko mogą się popsuć zupełnie. Wpływa
na to także sytuacja międzynarodowa. W partii są zmiany. Kończy się okres
ustępstw i tolerancji...
Poczuła niepokój. Pomyślała: a ja napisałam mu, że powinien wracać.
- Czy synowie pana naczelnika są na Zachodzie? - pytał ksiądz.
- Tak. A jak ksiądz myśli: powinni tam zostać, czy lepiej, by wrócili?
Ksiądz rozłożył ręce gestem wyrażającym niewiedzę.
- U nas w Kurii - rzekł - księża odpowiedzieliby pani na pewno, że nie
powinni wracać. Że tu na nic dobrego nie mogą oczekiwać. Ja... - zawahał
się - ja tak kategorycznie nie myślę. Cóż tam ich czeka na Zachodzie? A tu
im więcej będzie ludzi porządnych, wierzących, tym trudniej będzie
przerobić naród...
- Więc zdaniem księdza powinni wrócić?
- Nie wiem, nie wiem. Może nie rozumiem wielu rzeczy. Ale wydaje mi się,
że człowiek powinien żyć na ziemi własnej. Ze ziemia będzie taka, jacy będą
ludzie... Ale to tylko moje myśli, proszę pani...
- A co myśli ksiądz kardynał?
- Ksiądz kardynał sam wrócił do Polski. Wezwał ludzi do pracy nad odbudową.
Ostatnio mówi, że wydaje mu się, iż idą chwile trudne, niebezpieczne.
Ale nigdy nie powiedział, że od rzeczy trudnych należy uciekać...
Jeszcze czas jakiś rozmawiali. Na koniec ksiądz powiedział:
- Zgłoszę się tu znowu za parę miesięcy. Tak mi eminencja polecił...
Ale więcej nie przyszedł. Jesienią ogłoszona została wiadomość, że Prymas
po nagłej chorobie umarł.

Rozdział 5

- Jak tylko otrzymałem mamy list, zaraz zacząłem robić starania o powrót.
Choć to wcale nie było łatwe...
Patrzyła na odzyskanego syna wzrokiem jednocześnie pełnym radości i
niepokoju.
Jędrek zmienił się. Miał twarz ściągniętą. Angielski battle-dress obejmował
go luźno. Jego rozchylone wargi - jakich dawniej nigdy nie miewał - zdawały
się mówić o zmęczeniu, a także jakby o jakimś nieugaszonym pragnieniu.
Miała do siebie o to żal, ale nie wiadomo dlaczego, nasuwało się Annie
podobieństwo między twarzą syna a pyskiem Bobika, gdy wracał po dłuższej
bieganinie z towarzyszami.
- Nie było łatwe? - zapytała.
- Komuniści tutejsi nie robili trudności. Ale nasi uważali mój wyjazd za
przedwczesny...
- Uważają, że trzeba czekać?
-Tak, że należy czekać na wyjaśnienie sytuacji politycznej. Mieli mi za
złe, że nie potrafię wytrwać, że łamię solidarność. Ale mama napisała...
-Tak, napisałam. - Chwilę milczała. Po chwili zapytała: - Powiedz jak ci
tam było? Niź tęskniłeś?
-Naturalnie, że tęskniłem. Niełatwo jest żyć wśród
cudzoziemców. Gdyby nie to, że nas była cała gromada, że mamy własne
życie... Poza tym czekanie... Mieliśmy wielkie plany, sądziliśmy, że będzie
można natychmiast wyruszyć w świat... Ale rzecz się przedłuża. Trzeba
czekać. A kiedy się tak czeka, mama wie... Powstały koterie, zaczęły się
intrygi... Jedni umieli się urządzić, inni nie potrafili...

background image

- A jak ty się urządziłeś?
- Nie najlepiej. Mama wie, że nie nadaję się do tego... Inni mieli różne
protekcje...
- Dobrze. Ale nie miałeś tam żadnej pracy?
- Naturalnie, że miałem. Były narady, zebrania, dyskusje. Opracowywałem
referaty, pisywałem do pism. Poza tym trochę jeździłem. Trzeba było
odwiedzać różne ośrodki. Mama wie, że przedtem nie byłem nigdy za granicą.
Wszyscy byli zdania, iż trzeba skorzystać z tego, że się jest na Zachodzie
i poznać świat...
- I poznałeś?
- Owszem. Byli tacy, którzy jeździli do Stanów. Ja byłem we Francji,
w Niemczech, w Belgii, we Włoszech. Byłem w Rzymie. Jedna z moich koleżanek
organizowała te wyjazdy i dzięki temu udało się być na kilku zjazdach i
spotkaniach...
Zmieniła temat:
- Rozmawiałeś już z Anią?
- Trochę rozmawiałem. Ale muszę porozmawiać więcej. Zaskoczyło mnie, że
ona taka duża. Wyobrażałem ją sobie dzieckiem. Muszę się do niej
przyzwyczaić, a ona do mnie. Nie widziałem jej od kilku lat. A i przedtem,
w czasie okupacji, widywałem ją niewiele. Nie chciałem chodzić do
Gawełkiewiczów. Oni bali się mnie...
- Zostaw to, co było, i czego nie ma. Gawełkiewicz nie żyje. ,
- Wiem, mama pisała o tym. A ona? W Austrii?
- Tak. W Heiligenkreutz. Ale pisuje. Przysyła także
różne upominki dla Ani. Nie możesz nic przeciwko niej powiedzieć.
- Nic nie mówię.
Rozmowa urwała się na chwilę. Jędrek bawił się przestawianiem pudełek
konserw, które przywiózł i które ustawił na stole niby kolorowe klocki.
Myślała: pozostał skryty, jakim był. Poczuła żal, ale zaraz go zwyciężyła.
Bóg był łaskaw i zwrócił go - to było w tej chwili najważniejsze. Nie wolno
jej być'niewdzięczną.
- A mama - zapytał - jak sobie daje radę?
- Bóg pomaga, ludzie pomagają. Mam rentę po tatusiu. Także ciocia Basia ma
po wujku Michale. Obie niewielkie, ale składamy je razem i na
najkonieczniejsze wystarcza. Także Basia haftuje, a ja uczę. Daję lekcję
francuskiego i rosyjskiego. Wciąż ktoś nam przychodzi z pomocą. Nawet nie
zdajesz sobie z tego sprawy, jak wielu ludziom tatuś w życiu pomógł.
Wszyscy oni starają się teraz za to wywdzięczyć. Kiedyś zajechało przed
nasz dom auto. I wyobraź sobie, kto z niego wysiada... Pan Smutny!
- Zrobił się teraz wesoły?
- Może i jest teraz wesoły, ale wygląda dalej na smutnego. Jest obecnie
jakimś ważnym dyrektorem. Dowiedział się naszego adresu i przyjechał
zapytać, czy nie jestem w kłopotach. I on wspomina tatusia. Podziękowałam
mu, powiedziałam, że dajemy sobie radę. Ale zostawił telefon i powiedział,
abym w razie jakiejś biedy zatelefonowała do niego.
Przez chwilę śmieli się wspominając spotkania ze Smutnym. Przez chwilę
wydawało jej się, jakby zapanował dawny stosunek między nią a synem. Ale
wraz z wyczerpaniem się tematu Smutnego wrócił poprzedni nastrój.
- Będziesz na pewno spotykał się teraz z ludźmi? - pytała.
- Owszem. Chciałbym poszukać kolegów.
- Wiesz coś o nich?
- O niektórych. Kilku było razem ze mną w obozie, ale po uwolnieniu
wróciło zaraz do kraju.
- Jacyś tu przychodzili, pytali o ciebie. Ale nie zostawili żadnych
adresów.
- Znajdę ich. A jak się Ania uczy?
- Znakomicie. Same piątki, choć, jak mi się zdaje, wcale się nie wysila.
- To po Małgosi. Była niezwykle zdolna. Gdzie ona jest pochowana?
Na Powązkach. Jeszcze żył tatuś, gdy odnaleziono
jej grób. Tatuś zakupił miejsce. Leżą tam teraz oboje. Wiesz, że tatuś
miewał do niej różne zastrzeżenia... Nie rozumieli się wzajemnie. Jednak
kiedy umierał, powiedział, że żałuje tego...
Chciała mówić dalej, ale on zmienił temat:

background image

- Nie ma mama z Anią żadnych kłopotów?
- Właściwie nie. Jest trochę skryta... - Chciała dorzucić: jak ty, ale
się powstrzymała. - Tylko widzisz, ona przestaje już być dzieckiem.
Może trochę wcześnie, ale te wojenne dzieci dorastają szybciej. Potrzebuje
rodziców. Ja jej ich nie zastąpię. Nie potrafię. Jestem za stara. W moim
wieku choroba może uczynić mnie niedołężną...
- Och, mamo. Mama tak mówi. Ale mama wcale nie wygląda na swoje lata.
- Wygląd nic nie znaczy. Wspominałeś kiedyś w liście o jakiejś swojej
koleżance czy znajomej... Myślałam, że może tak jak Władek zechcesz się
znowu ożenić i wrócicie razem.
Jędrek milczał czas dłuższy. Bawił się znowu ustawianiem puszek na stole.
- Myśli mama o Joli Kubińskiej? To bardzo dzielna osoba. Ma piękną kartę
z powstania. Inteligentna...
- Nie podawałeś nigdy jej imienia, ale pewno pisałeś o niej.
- Tak, z Jolą doskonale się rozumiemy...
- I nie myślałeś, aby się z nią ożenić? Pamięć o Małgosi nie powinna ci
zamykać oczu na to, że masz przed sobą całe jeszcze życie. No i masz Anię.
Jeżeli ta pani jest kimś, kto ci się podoba, jeżeli potrafiłaby pokochać
Anię. Nie zawsze macocha jest macochą...
- Być może. Ale to niemożliwe - przerwał Annie.
- Co stoi na przeszkodzie?
Ociągał się z odpowiedzią. Piramida puszek zwaliła się z wielkim hałasem.
Puszki stoczyły się na podłogę. Musiał je zbierać. Dopiero, kiedy wstał z
ziemi, powiedział:
- Jola nie jest wolna.
- Ma męża?
- Tak. Byli daleko od siebie w czasie wojny. Ona już myślała, że on nie
żyje. Ale on się znalazł. Jest w Stanach. Napisał do niej, że chce, aby do
niego przyjechała...
- Jeśli tak...
- Ona nie jest całkiem zdecydowana jechać. To podobno człowiek bardzo
prymitywny...
- Jest jej mężem.
- Gdy wychodziła za niego, była bardzo młoda. To było przed samym
wybuchem wojny. Niewiele go poznała...
- Nikt jej chyba nie ? wydał za niego siłą. Dzieci mają?
- Nie.
- Pojedzie do niego i będą je mieli. Będzie wiedziała, dla kogo ma żyć. A
co ten mąż tam w Ameryce robi?
- Och, to szoferak, który umiał się urządzić.
- Co to znaczy szoferak?
- Spryciarz ze złotymi rączkami.
- Tym lepiej dla niej, że trafi od razu do dobrobytu,
- Myślę, że to jest dla niej największa pokusa - przyznał zagryzając usta.
Znowu zaczął ustawiać puszki. Patrzyła na niego spod opuszczonych powiek. A
więc jej lęk był usprawiedliwiony, myślała. Tyle razy przypominał się jej
sen o tym, jak syn stoi na parapecie okna. Biedny Jędrek. Ale to dobrze, że
musiał z tamtą zerwać. I to świadczy dobrze o nim, że zdecydował się
wrócić, chociaż na pewno nie było mu łatwo. Zawsze była przekonana, że jej
syn musi być pociągający dla każdej kobiety. Nie wierzyła, aby pokusa
amerykańskiego dobrobytu mogła być silniejsza.
Zmienił temat:
- Nie rozumiem sytuacji, jaka jest w kraju. Ostrzegali mnie i widzę, że
mieli wiele racji. Ludzie się boją, gospodarczo fatalnie...
- Na początku było lepiej. Wszystkiego brakło, ale był zapał, była ufność.
Dziś zaczyna się psuć... Ale dzieci tym bardziej potrzebują rodziców...
Anna nie ulegała byle plotkom. Ale Ania przynosiła ze szkoły rzeczy
niepokojące. Z klas zniknęły krzyże. Nauczycielka kazała dzieciom zdjąć lub
schować medaliki noszone zbyt widocznie na szyi. "Jedni wierzą, drudzy nie
wierzą - tłumaczyła. - Ale szkoła jest dla wszystkich, w szkole nie
powinniście się różnić..." W podręcznikach zaczęły się pojawiać ataki na
Kościół i naukę Kościoła. Było to zwłaszcza widoczne w podręczniku do
historii. Nie brakowało także ataków w prasie, kpin w pismach satyrycznych.

background image

Księża skarżyli się, że wydawnictwa katolickie nie otrzymują zgody na druk
katechizmu.
-Tym większy ciężar spoczywa na rodzicach - ciągnęła.
- Może szczęśliwsze byłyby dzieci na zachodzie... - powiedział zamyślony.
Drgnęła niespokojnie.
- Wszystkie nie wyjadą - starała się mówić spokojnie - a te, które wyjadą,
nie będą już Polakami,
- A jeżeli zostaną pozbawione wszystkiego, co polskie
i katolickie, to czy nie będzie jeszcze gorzej?
- Tak bywało u nas nieraz. Jeśli jednak rodzina umiała spełnić swoje
obowiązki, zachowane było to, co najważniejsze.
- To jednak straszna perspektywa, mamo.
- Straszna? Po prostu trudna. Widać Bóg nas kocha, skoro zsyła nam zawsze
rzeczy trudne.
- Czy to musi znaczyć, że kocha?
- Spytaj kogoś mądrzejszego, skoro mi nie wierzysz. Jestem pewna, że tak
jest.
Znowu zbudował zbyt wysoką piramidę z puszek - i znowu wszystko się
zwaliło. Ustawiwszy puszki na nowo na stole rzekł:
- Niech mama nie myśli, że ja się zmieniłem.
- Bardzo byłoby mi smutno, gdybyś utracił to, cośmy ci dali.
- Nie, nie - zapewniał wyczuwszy jakby jakąś wątpliwość w słowach matki. -
Wszystko jest jak dawniej. Może to taka moja natura - wyznał nieoczekiwanie
- że tego nawet, co przyjąłem, muszę potem doświadczyć... -
Spojrzał na zegarek. Zapytał: - Kiedy Ania wraca ze szkoły?
- Już powinna być. Pewno się zagadały w drodze. Wstał, wyszedł na werandę.
W furtkę wchodziły właśnie
dziewczynki. Ania, szczupła i wysoka, przewyższała więcej niż o głowę
Zosię. Januszajtisówny były blondynkami, Zosia miała wśród nich włosy
najciemniejsze. Opadały jej na czoło.
- No, co tam dzisiaj było w szkole? - zapytał.
- Wszystko dobrze - odpowiedziała Ania. Nie zatrzymując się weszła do
pokoju. Rzuciła książki.
- Babciu, czy jest coś do picia?
- W kuchni jest zimny kompot, kochanie.
Zosia, która weszła także na werandę, powiedziała do Jędrka:
- Ania zarobiła dziś dwie piątki. Z polskiego i z geografii. Doskonale
odpowiadała. - Ściszyła głos. - Ona się ogromnie cieszy, że pan
przyjechał... Popatrzył uważnie na dziewczynkę.
- Naprawdę?
- Ależ tak, naturalnie.
Był trochę zaskoczony wczorajszym przyjęciem. Zjawił się w Józefowie przed
wieczorem. Przyszedł zmęczony, gdyż musiał od dworca przydźwigać ciężkie
walizki. Anna zerwała się z okrzykiem od swojej roboty. Śmiała się i
płakała równocześnie. Słysząc jej krzyk Ania wyszła ze swego pokoju i stała
niezdecydowana. Zapytał: "Aniu, poznajesz mnie? To ja, twój ojciec." "Tak,
poznaję - powiedziała. - Tatuś jest zupełnie taki jak na fotografii."
Poczuł jej usta na swoim policzku. Ale nie widział wzruszenia ani łez.
Potem, gdy Już rozmawiali, gdy opowiedział matce o Władku, a cioci Basi o
Jurku, zapytała: "Tatuś przyjechał już na dobre? Już nie wyjedzie?" "Dokąd
miałbym wyjechać? Z powrotem za granicę? Nie wybieram się..." Ania o nic
więcej nie pytała. Potem powiedziała: "Przepraszam, ale muszę skończyć
lekcje..." Wstała i wyszła do swego pokoju. Anna rzekła: "Nie zwracaj na to
uwagi i bądź cierpliwy. Twój powrót jest dla niej wstrząsem. Ona go musi
przetrawić. Musi się z twoją obecnością oswoić..."
Podszedł do balustrady werandy i w zamyśleniu patrzył przed siebie na
ciemną ścianę drzew. Zosia zbliżyła się do Anny. Pokazując dłoń
powiedziała:
- Coś mi się takiego dziwnego zrobiło, proszę pani.
- Pokaż.
Dłoń od wierzchu była spuchnięta, wyglądała jak nadęta powietrzem
rękawiczka. Anna przyglądała się uważnie.
- Nie uderzyłaś się?

background image

- Nie.
- Może cię coś ugryzło?
- Nie zauważyłam. To się zrobiło, kiedy byłam w szkole.
- Boli cię?
- Nie...
Była doświadczona w opatrywaniu dziecinnych "ran", ale niczego podobnego
nie spotkała w swej praktyce.
- Chyba będzie dobrze, jak wymoczysz. Mamy nie ma?
- Nie, mama pojechała do miasta.
- To powiedz Cesi, aby przyszła do mnie. Powiem, jak to zrobić.

Rozdział 6

Przez prawie dwa tygodnie Jędrek nie ruszył się z domu. Musiał wypocząć,
przemyśleć obecną sytuację Od chwili, gdy zaczął robić starania o wyjazd do
kraju, znajdował się w prawdziwym wirze pretensji, obraz, wyrzutów,
oskarżeń. Tłumaczono mu, że robi źle, że popełnia nielojalmość, a nawet
zdradę, przepowiadano, że swoich nawet nie zobaczy, bo zaraz zostanie
wysłany do "białych niedźwiedzi". Przychodzili do niego panowie,- których
nie znał, i przemawiali do niego tonem groźnym: "Panie kolego, uprzedzamy,
że łamie pan dyscyplinę. Jest pan nadal wojskowym i pozostaje pan w
dyspozycji... Wojna nie skończyła się..." To, że tak odnosili się do niego
przedstawiciele emigranckich władz, było bardziej zrozumiałe niż zachowanie
ludzi bliskich, z którymi czuł się zaprzyjaźniony. Ci zachowywali się tak,
jakby nagle przestali mu ufać. Uśmiechali się ironicznie, gdy im mówił o
liście matki. Wtrącali niby to nie a propos: "Oczywiście człowiek może
zawsze zmieniać poglądy, to jego prawo..." Gdy znaleźli się w cztery oczy,
prosili o przewiezienie do rodzin listów lub przesyłek. Wyjeżdżał w
desperackim poczuciu, że rzuca się głową naprzód w coś przerażającego, a
jednocześnie nie ma już nic do stracenia, gdyż został definitywnie
potępiony, wyzuty z koleżeństwa i przyjaźni.
Przywitanie nie było najlepsze. W oczach urzędników celnych i strażników
granicznych czytał podejrzliwość, ukrytą pod pozorami grzeczności. Mówili
po polsku, a przecież wydali mu się obcymi ludźmi. Także Warszawa, która
mignęła mu przed oczami, była jakaś inna niż ta, którą zostawił. Ruiny
widziało się nadal wszędzie, ale zostały uporządkowane. Tu i tam wznoszono
nowe budynki. Tu i tam widział zmienioną linię ulicy.
Dopiero Józefów znalazł taki sam jak dawniej. Wróciły wspomnienia
przedwojenne, dosiadanie Władkowego motocykla, Jadzi kłócącej się z
Jurkiem, kąpiele w Świdrze... Tu w Józefowie łatwiej mu było związać
przeszłość z teraźniejszością.
Spotkanie z matką było takie, jakiego się spodziewał. Może tylko wyobrażał
ją sobie z dala młodszą i zaskoczyło go, że była już naprawdę starą
kobietą, której wrodzona porywczość tak jakby ostygła. Ale Ania... Miał w
pamięci małe dziecko, które pożegnał, gdy spała na wyrku w piwnicy. Nie
przyznał się do tego, że wiózł w swym bagażu dla niej kilka lalek. Miał
przed sobą dziewczynkę o dużych przemądrzałych oczach, której długie nogi
wysuwały się spod przykrótkiej sukienki. Nie bardzo nawet wiedział, jak do
niej mówić - i ona także nie była zbyt rozmowna. Pomiędzy ojcem i córką
zawisały zbyt długie chwile milczenia.
Dużo spał, leniwie, nawet nic nie czytając, siedział godzinami na leżaku na
słońcu. Spacerował po lesie. Po kilku dniach takiego życia wstąpiła w niego
energia. Kolejką wąskotorową pojechał do Warszawy. Śmieszny pociąg kolebał
się jadąc. Dym niby płachta uderzał w okna wagonów.
Na ulicach Warszawy wrzała praca. Ekipy robotników rozbierały zburzone
domy. Wszędzie kipiała obudzona energia. Jak grzyby po deszczu wyrastały w
spalonych murach sklepiki, warsztaciki, kawiarenki. Z Targowej na Pradze,
gdzie dotychczas znajdowało się główne targowisko, przenoszono się z
towarami do Warszawy.
Ulicami przewalały się prawdziwe tłumy. Brak telefonów sprawiał, że ludzie
się nieustannie odwiedzali. Dzielono się informacjami, wspominano zabitych,

background image

wypytywano o żywych, załatwiano niezliczone transakcje. Każda nowa
inicjatywa wymagała spotkań. Ludzie przemierzali dziesiątki kilometrów,
moknąc na deszczu, gdyż nie mieli się gdzie schronić, dźwigając torby,
worki i plecaki. Przechodnie, nawet i kobiety, ubrani byli w większości w
resztki mundurów wojskowych, ale zdarzały się jakieś niezwykłego kształtu
sukienki i ubrania, pochodzące z amerykańskich darów.
Jędrek chodził do ludzi, których adresy dano mu przed odjazdem. Ci sami,
którzy głośno wykrzykiwali "Przekabacili go!" - ukradkiem podsuwali mu te
adresy w przeddzień wyjazdu. Wędrował po poobtłukiwanych schodach nieraz
pozbawionych poręczy, pukał do mieszkań, w których siedziały w kupie po
dwie, trzy rodziny. Ci, którym przywiózł listy, zapraszali na filiżankę
neski i wypytywali: "Niech pan powie, proszę, co on tam robi? Dlaczego nie
wraca? Dlaczego tak mało przysyła?" Inni pytali: "To jak to, panie, tam
jest? Kiedy znowu będzie wojna? Czy się już tam szykują?"
Obok adresów ludzi, do których przywiózł listy, szukał także dawnych
znajomych z grupy stworzonej przez Konopkę. W czasie okupacji Konopka
współpracując z organizacjami harcerskimi stworzył cały batalion. Ten
batalion brał udział w walkach na Starówce i Jędrek widywał wtedy Konopkę.
Po przejściu do Śródmieścia batalion Konopki walczył na Czerniakowie.
Poniósł tam wielkie straty. Podczas wspólnych walk z przybyłymi zza Wisły
żołnierzami zginął sam Konopka. Niektórych znajomych z grupy Jędrek spotkał
na Mayerbeerstraat w Brukseli. Od nich otrzymał adresy tych, którzy
znajdowali się w kraju. Szukał także ludzi należących do Narodowej
Organizacji Wojskowej. Do wojny, podobnie jak ojciec, Jędrek związany był z
obozem narodowym myślowo i uczuciowo, ale nie formalnie. Dopiero lata
okupacji kazały mu wstąpić w szeregi NOW. W batalionie "Gustaw" brał udział
w walkach o Stare Miasto. Podczas wybuchu czołgu-pułapki na Kilińskiego
zginęło również należących do batalionu dwoje kuzynów - syn i wnuczka
ciotki Gabrieli z Łukowa. W walkach w katedrze padł zabity jego najbliższy
przyjaciel, a on sam odniósł kontuzję, która sprawiła, że w ostatnich
dniach obrony Starówki nie brał udziału w walkach. W Belgii mówiło się, że
dawni członkowie NOW są w kraju poszukiwani, że za samo przyznanie się do
należenia do organizacji można trafić do więzienia, a potem na Syberię. Ale
od jednego z ludzi Konopki Jędrek dowiedział się przypadkowo, że w
Warszawie żyje i mieszka pod własnym nazwiskiem adwokat Marek, którego
pamiętał z odczytów i wykładów wygłaszanych na odprawach. Postanowił go
odwiedzić.
Łysy jak kolano, mimo młodego wieku, adwokat przyjął Jędrka serdecznie.
Mieszkał w maleńkim mieszkaniu składającym się z pokoju i kuchni na
najwyższym piętrze obskurnej kamieniczki na Ząbkowskiej. Gdy Jędrek,
zapukawszy, otworzył drzwi, buchnęły na niego kłęby pary i zapach kapusty,
gdyż właśnie w kuchni odbywało się wielkie pranie, a jednocześnie gotował
się obiad. Marek zabrał Jędrka do pokoiku za kuchnią. Był tak dokładnie
zastawiony meblami, że nie było prawie gdzie postawić nogi. Jędrek nie bez
trudu przepchnął się wąskim przejściem między stołem a otomaną.
- Wróciłeś? - pytał Marek. - To dobrze. To bardzo dobrze. A co inni?
- Inni są zdania, że nie należy wracać. Są tacy, którzy uznali mnie za
zdrajcę ze względu na to, że zdecydowałem się wracać.
- Chcą pozostać na emigracji?
- Nie. Ale czekają. Czekają sami już chyba nie wiedząc, na co. Cała grupa
pojechała pytać o radę Teresę z Konesreuth...
- Stracili w takim razie całkiem poczucie rzeczywistości. Siedzenie za
granicą masowo niczego dobrego nie przyniesie. Jednostki co innego...
Reszta powinna wracać.
- Ale co czeka tych, co jak ja wrócili?
- Trudno powiedzieć. W czterdziestym szóstym była szansa odbudowania
Stronnictwa. Sprawą położył Mikołaj-cizyk. Chciał, aby wszyscy przyłączyli
się do niego. To miało być coś na wzór angielski: naprzeciw wielkiej partii
komunistycznej wielka partia ludowo-narodowo-chadecka. Ale z tego nic nie
wyszło. Nie mogło wyjść.
- Dlaczego?
- Komuniści mają władzę, ale nie mają mas. Jeśli druga strona będzie miała
masy, wtedy upomni się o władzę, a to jest w obecnej sytuacji politycznej

background image

niemożliwe. Natomiast drobniejsze organizacje polityczne mogą mieć swój
sens. Jeśli chodzi o Stronnictwo, sprawę do reszty zepsuł swoim przyjazdem
Doboszyński. Znęcano się nad nim, zrobiono z niego międzynarodowego
szpiega, co jest oczywiście nieprawdą. Przyjechał właśnie po to, by
zatrzymywać wyjeżdżających na Zachód. Ale nie on powinien się był
podejmować takiej misji...
- I teraz już nie można myśleć o Stronnictwie?
- Nie. Sytuacja się zresztą zaostrzyła także z innych powodów. Po odejściu
Jugosławii Rosja nie chce, aby tamten przykład był naśladowany. W
partii postawiono na ludzi, którzy są nam szczególnie wrodzy.
- A Piasecki?
- Wyczynia akrobatyczne sztuczki. Nie wiem, czy długo tak
potrafi. Jego także ci ludzie nie kochają...
- Więc po to wracać, by zejść zaraz do podziemia? Marek potrząsnął
energicznie głową.
- Nie! Żadnego podziemia. Pozytywna praca od podstaw. Udział jak
najgorliwszy w odbudowie. Uczestnictwo w kulturze. Wszędzie, gdzie się da.
I wszędzie pracować jak najlepiej. Pracując dobrze zdobywa się pozycję, a
ten kto będzie miał pozycję, zdoła zachować możność zachowania swojej
postawy. Nie uznaję tych, co na zewnątrz naciągają na siebie ochronną skórę
i udają komunistów, natomiast w ciszy domu pełni są nienawiści do tego, co
głośno chwalą. Nie, nie, to nie to...
- I sądzisz, że pozwolą człowiekowi myśleć tak, jak
chce?
-Bierzmy przykład z pierwszych chrześcijan. Pozytywny obywatel służący
prawdziwie narodowi i państwu zawsze w końcu zostanie doceniony.
Chrześcijaństwo zwyciężyło, ponieważ ogarnęło najlepszych.
- Ale zwyciężyło po dziesiątkach lat prześladowań. Marek rozłożył ramiona.
- Jest jeszcze czynnik boski... Chyba pozostałeś wierny kierunkowi, w
jakim poszło nasze pokolenie?
- Tak, oczywiście...
- W takim razie wiesz, że musimy ufać. To prawda, że przed wojną zdarzało
się nam myśleć: służymy Bogu, więc Bóg musi być z nami. Musimy
zwyciężać, gdyż nasze zwycięstwo jest Jego zwycięstwem. Dziś - ja
przynajmniej - myślę inaczej. Bogu nie są potrzebne nasze sukcesy i nasze
zwycięstwa. Bóg zwycięża po swojemu. A nas chce mieć dla nas samych...
Chce, abyśmy Mu służyli nie dla zwycięstw i sukcesów... Czy myślisz
podobnie?
- Czy ja wiem? Być może... Ale chciałbym być z tobą szczery. Uważam się
naturalnie za katolika. Jednak muszę powiedzieć: są sytuacje trudne...
- Znalazłeś się w takiej?
- Tak. Wiesz, że moja żona zginęła. Jestem wolny. Tam w Belgii
poznałem pewną osobę... Kocham ją. Ale ona jest zamężna...
- W takim razie dobrze, że odjechałeś od niej.
- Odjechałem... Ale... Nie mogę uważać tego za zerwanie...
- A ona?
- Myślę, że jest mniej zaangażowana niż ja... Waha się... Trochę żałuję,
że nie postawiłem sprawy na ostrzu noża. Ale ja wyjechałem jak wariat. List
matki był taki naglący...
Przez czas jakiś panowało między nimi milczenie. Potem rzekł Marek:
- Szczerze mówiąc nie wiem, co ci powiedzieć... A raczej, jak ci to
powiedzieć... Uważam, że od tamtej kobiety powinieneś był odejść tym
bardziej, że jak mówisz i miłość była tylko po jednej stronie. Domyślam
się, o co ci chodzi. Chciałbyś czuć, że to ty sam zerwałeś. Pragnąłbyś mieć
ten gest na swoim koncie. Tymczasem wszystko się rozegrało tak jakby poza
tobą... Czy mam rację?
- Może...
- Jeśli tak, zgódź się z tym, co się stało. Najważniejsze, że rzecz została
załatwiona...
Jeszcze czas jakiś rozmawiali o sytuacji w kraju. Potem Jędrek się
pożegnał. Zamyślony wyszedł z bramy domu. Przy bramie stało dwóch młodych
mężczyzn z rękami w kieszeniach. Ciekawie popatrzyli w twarz Jędrka. Wydało
mu się, że chcą go zaczepić. Ale żaden z nich nie odezwał się.

background image

Rozdział 7

Zosia przychodziła nieraz do Anny nawet wtedy, gdy Ania była czymś zajęta i
nie miała ochoty na pogawędkę z przyjaciółką. To było dziwne dziecko,
przedwcześnie dojrzałe, zawsze o czymś rozmyślające. Januszajtisowa
zwierzyła się kiedyś Annie: "Wie pani, boję się trochę o tę moją Zosię...
Niby ona dziewczynka jak inne i ma swoje fiksacje. A z tym wszystkim
niepodobna do sióstr. Ja tak widzę, że one mało ją rozumieją. Ja zajęta
Marysią. To cieszę się, że ona tu często schodzi do Ani. I że z panią
rozmawia. Ja bardzo pani wdzięczna za opiekę nad nią..."
Anna nie tylko rozmawiała z Zosią, ale, jak mogła, zajmowała się nią.
Pomagała jej w lekcjach, a było to potrzebne bo dziewczynka nie była taka
lotna jak Ania i nauka przychodziła jej z trudem. Uczyła także Zosię szycia
i gotowania - obie te sprawy zupełnie nie interesowały Ani; ściubić, jak
powiadała, nie znosiła, a choć dobrze zjeść lubiła - od najprostszej roboty
w kuchni uciekała. Annę to nawet gniewało. Ale w obronie Ani stawała Basia.
"Co ty ją będziesz, Anusiu, zmuszała do pracy przy garnkach - mówiła. - Ona
nie do tego. Taka jest jak Małgosia." "Małgosia doskonale gotowała" - "To
prawda, Małgosia wszystko umiała zrobić. Ale ona, zobaczysz, będzie jeszcze
mądrzejsza. Może zostanie jakimś profesorem..." - "Pleciesz - przerywała
Basi Anna. - Psujesz ją tylko, bo robisz za nią. A chodzi nie o robotę, ale
o nauczenie się..." - "Och, ona wszystko będzie umiała - broniła uparcie
Basia swojej faworytki. - Ale teraz niech nabierze sił..."
Zosia odwrotnie, lubiła i szycie, i kuchnię. A najwięcej lubiła słuchać
opowiadań Anny. W Annie żył nie rozbudzony talent narratorski. Przez lata
całe przygłuszało ją rozgadane otoczenie. Ale teraz na starość budziła się
w niej coraz mocniejsza potrzeba wypowiedzenia wszystkiego, co się
nagromadziło w jej życiu. Czasami miała ochotę pisać. Ale na pisanie trzeba
było czasu, ciszy, spokojnego miejsca. Opowiadać mogła zagniatając ciasto
lub łatając podartą bieliznę. Zosia, również coś robiąc, słuchała. Mogła
słuchać godzinami. Z. tych opowiadań znała lepiej rozmaite wydarzenia z
życia Anny i jej stosunki rodzinne niż Ania.
Spuchnięta dłoń Zosi nie stęchła mimo okładów. W parę dni później
dziewczynka poskarżyła się, że boli ją głowa. Kiedy Anna położyła jej dłoń
na czole, długoletnie doświadczenie powiedziało jej, że Zosia musi mieć
podwyższoną temperaturę. Powiedziała o tym Januszajtisowej. Ale w ich
rodzinie nie uprzedzało się choroby. "Ot, nie wyspała się na pewno -
powiedziała matka. - Dam jej herbaty z malinami i niech się położy
wcześniej. Wyśpi się i na pewno wszystko będzie dobrze." Na drugi dzień
rzeczywiście Zosia była zdrowa. Także opuchlizna zmniejszyła się. Po
następnej nocy już jej wcale nie było.
W kilka dni później gdy Ania i Zosia wróciły ze szkoły, Zosia powiedziała:
- Dziś jakiś pan zaczepił nas i pytał Anię, czy to jej tatuś wrócił z
zagranicy.
Anna zawołała wnuczkę.
- Aniu, co takiego opowiada Zosia, że ktoś cię pytał o ojca?
Dziewczynka lekceważąco wzruszyła ramionami.
- Nie ma o czym mówić. Jakiś głupek...
- Głupek nie głupek, chciałabym wiedzieć.
- Zośka się przejmuje byle czym. Gdyśmy przechodziły koło lasu, leżał
jakiś pod drzewem...
- Młody? Stary? Jak wyglądał?
- Młody. Ubrany zwyczajnie. Już go minęłyśmy, gdy zawołał za nami: która
to jest Rogowska? Jakby nie powiedział nazwiska, to bym się nie odwróciła.
Powiedziałam: to ja.
- Czego chciał?
- Zapytał: to twój ojciec przyjechał z Anglii? Co ci przywiózł?
- Co mu odpowiedziałaś?
- Ze to nie jego sprawa.
- A on?

background image

- Nic. Zaśmiał się tylko.
Dziewczynki poszły bawić się na werandę, a ona zamyśliła się. Ogarnął ją
niepokój. Mówiło się w Józefowie o złodziejach, a nawet bandytach. Zawsze z
niepokojem myślała o wracającej ze szkoły Ance i jedynie uspokajała ją
świadomość, że dziewczynka idzie zawsze w towarzystwie Januszajtisówien.
Może któryś z bandytów wypatrzył powrót Jędrka i zainteresował się tym, co
mógł przywieźć z zagranicy. Dom ich stał trochę na boku otoczony gęstymi
krzewami. Ale z drugiej strony, myślała, jeżeli to jakiś bandyta, to czy
pytałby Ankę o ojca? Może niepotrzebnie się niepokoję? Być może to tylko
jakiś próżniak, który chciał nastraszyć idące dziewczynki...
Ustaliły z Basią, co będzie na obiad i co która zrobi. Potem zawołała
dziewczynki, aby je wypytać z lekcji. Ania odpowiadała po swojemu: pewnie,
bezbłędnie, jakby z lekceważeniem dla wydawanego przedmiotu. Zosia myliła
się dziś więcej niż zwykle. Anna cierpliwie wiele razy naprowadzała ją na
temat. Sympatia dla Zosi łączyła się u niej ze współczuciem, że dziewczynka
nie potrafi dotrzymać kroku Ani. Była zawsze po stronie słabszych. Zganiła
ostro Anię, że się wyrywa ze swymi odpowiedziami przed koleżanką. Ania
robiła to często, ale Zosia nigdy nie miała do niej o to pretensji.
Odpowiedzi Zosi stawały się tak złe - albo ich wcale nie było, że zapytała:
- Czy cię dzisiaj nie boli głowa, Zosiu?
- Trochę boli... - przyznała.
Popatrzyła na dziewczynkę i nagle uświadomiła sobie, że Zosia nie wygląda
tak jak zawsze. Dziwna zmiana dokonała się na jej twarzy. Głowa wydawała
się jakby większa niż zwykle. Łuki brwi wyglądały na opuchłe, oczy stały
się małe i zapadłe w głąb.
- Czy nie uderzyłaś się przypadkiem w czoło? - pytała.
- Nie, proszę pani...
To chyba jakieś złudzenie, myślała. Wydaje mi się. A dziewczynka może
przestraszyła się tego, który ich zaczepił. Ona tak bardzo kocha Anię.
Dziewczynki złożyły książki i poszły do ogrodu. Siedziały teraz obok siebie
na hamaku i lekko się bujając rozmawiały. Ania wzruszała ramionami i
krzywiła się pogardliwie. Zosia zdawała się coś jej tłumaczyć.

Rozdział 8

Jędrek wychodził teraz rano i wracał dopiero wieczorem. Znalazł dla siebie
pracę w instytucji, która zajmowała się prywatnymi sklepami, warsztatami i
małymi przedsiębiorstwami. Los tych prywatnych zakładów był niepewny,
nieustannie groziła im likwidacja. Instytucja miała za zadanie chronienie
ich istnienia. Jej pracownicy, przeważnie prawnicy, odnajdowali rozmaite
przepisy, pisali odwołania, pertraktowali w imieniu właścicieli zakładów.
Wypisywano także wymowne memoriały do władz tłumacząc potrzebę istnienia
tzw. sektora prywatnego. Trzeba było łączyć argumentację prawniczą z
wywodami ideologicznymi, z tłumaczeniem, że "relikty kapitalistycznej
gospodarki" nie szkodzą, a nawet mogą pomoc gospodarce socjalistycznej.
Szukano wzorów w Związku Radzieckim i przytaczano mogące służyć pomocą
przykłady.
Mimo tej pracy jeden dział gospodarki prywatnej po drugim ulegał
likwidacji. W instytucji nikt naprawdę nie wierzył w trwały skutek starań -
grano po prostu na zwłokę. Wiele przedsiębiorstw zamykało się nie czekając,
aż zostaną zamknięte. Starzy kupcy przychodzili do biura instytucji biadać
i narzekać. Gdy stare przedsiębiorstwa zanikały - pojawiały się nowe. Ale
ci, którzy je otwierali, nie myśleli o dłuższym trwaniu. Ci elegancko
ubrani panowie, palący amerykańskie papierosy, wyznawali zasadę: "Szybko i
dużo zarobić, zgarnąć forsę - i w krzaki". Na tej zasadzie pracowały
szczególnie małe restauracyjki, w których jedzenie było znakomite, ceny
wysokie i w których przy stolikach załatwiało się różne, mało przejrzyste
transakcje. Właściciele tych restauracyjek czasami zapraszali do nich
urzędników instytucji. Oczywiście wtedy, gdy czegoś od nich potrzebowali.
Do instytucji wciągnął Jędrka Stefan Życzyński, jeden z najbliższych
współpracowników Konopki i jego zastępca w batalionie. Jędrek poznał go w

background image

czasie walk na Starówce: batalion Konopki i batalion, w którym był Jędrek,
walczyły koło siebie w ruinach katedry. Jedną noc obaj młodzi ludzie
przegadali siedząc w krypcie biskupów. To było już po wiadomości o śmierci
Małgosi i Jędrek mimo zmęczenia nie potrafił zasnąć. Stefan też miał
kłopoty ze swoją żoną; dokładnie nigdy o nich nie opowiedział, tylko dawał
do zrozumienia, że dobrze rozumie uczucia Jędrka.
Zepchnięte na Rynek Starego Miasta oba bataliony brały udział w
rozpaczliwej próbie przerwania się przez Senatorską. Konopka z plutonem
szturmowym zdołał przeskoczyć ulicę i wpaść w ruiny kościoła. Po ukrywaniu
się całą dobę w ruinach grupka powstańców następnej nocy udając Niemców
przeszła przez pełen wojska Ogród Saski i wyskoczyła przez ruiny gmachu
Giełdy na Królewską, za którą były już stanowiska polskie. Resztki
batalionów musiały się cofnąć. Następnej nocy dokonany został odwrót
kanałami. Potem bataliony rozeszły się: batalion Konopki poszedł na
Czerniaków, batalion Jędrka walczył w kościele Sw. Krzyża. Dla Jędrka
powstanie skończyło się na rogu Marszałkowskiej i placu Dąbrowskiego - obok
wyłamanych witryn sklepu Hersego.
Spotkał Stefana w obozie jeńców. W zimnych, pachnących wilgocią barakach
upchanych po brzegi jeńcami Jędrek ciężko wysapywał swoje powstańcze
przeżycia. Wszystko nakładało się na siebie: poczucie klęski po momencie
radosnego zrywu, niespodziewana i niezrozumiała śmierć żony, zagłada
rodzinnego miasta, rozstanie z rodzicami i z córką, i brak wiadomości, co
się z nimi stało. Przez parę tygodni żył jakby na pograniczu snu i jawy.
Stefan przeżywał te sprawy spokojniej. Był realistą chłodnym - choć
równocześnie lubił słuchać różnych przepowiedni głoszonych przez obozowych
"wróżów" - czego znowu unikał jak ognia Jędrek.
W drugim miesiącu pobytu w obozie doszedł do Jędrka list od matki. Anna nie
wiedziała, jak ma pisać, więc napisała kartkę niby to od jakiejś znajomej.
Opowiedziała w niej to, co jakoby usłyszała: o "chorobie i wyzdrowieniu
naczelnika" i o tym, że "mała Ania ma się dobrze i mieszka w Krakowie".
Szczegóły o perypetiach przeżytych przez rodziców, Anię i Basię po
wyprowadzeniu ze Starówki poznał dopiero później z listów, które matka
wysyłała do Belgii.
Opuszczając obóz rozstał się ze Stefanem. Ten był zdania, że trzeba wracać
do kraju natychmiast po uwolnieniu. Skłonny był iść bodaj piechotą. Uważał,
że nie wolno być z dala od tego, co się dzieje w kraju. Jędrek przekonywał
siebie, że nie powinien podejmować decyzji zbyt szybko, że niewątpliwie ma
do spełnienia pewne zadania na obczyźnie...
Gdy znalazł w Warszawie Stefana, ten był już "zaczepiony", już pracował.
Nie wierzył w mającą lada chwila wybuchnąć wojnę. "Zrozum - przekonywał -
świat jest zmęczony, pragnie spokoju za każdą cenę. Tu jest tyle do roboty.
Im szybciej się z tą robotą uporamy, tym więcej będą się z nami liczyli.
Musimy pokazać, co potrafimy. Komuniści mają rację. Nie byłem nigdy
komunistą, ale uważam, że trzeba im pomóc. Oni każdą pomoc przyjmą z
wdzięcznością..." "Zapisałbyś się do partii?" - pytał Jędrek zgorszony.
"Kto wie, może się zapiszę. Rozumiem ciebie, jesteś katolikiem, więc się
boisz ich ateizmu. Rozmaicie jest u nich z tym ateizmem, ale cię pojmuję.
Ja zbyt pobożny nie jestem... Natomiast pracę robią dobrą..." "To się
dziwię, że siedzisz tutaj, gdzie bronimy resztek prywatnej inicjatywy." -
"To wcale nie takie głupie. Jeszcze kiedyś to się przyda. Ja stąd zresztą
wyjdę, ale to nie dlatego, abym zmienił zdanie. Po prostu ciągnie mnie do
większej roboty..."
Rzeczywiście w kilka tygodni później Stefan przeszedł do jednego z
ministerstw. Jędrek pozostał przy "prywatnym sektorze" i bez wielkiego
skutku usiłował obudzić w sobie entuzjazm do tej pracy. Coraz częściej
odzywał się w nim żal, że tak spiesznie uległ wezwaniu matki. Od Joli
przyszedł list. Pisała w nim, że ciągle jeszcze przebywa w Brukseli i
namyśla się, czy jechać do Stanów. "Nie bardzo mi się chce tam jechać,
chociaż mój mąż nalega... - pisała. - Tutaj tyle ciekawych spraw...
Kamieński prosi, abym została jego sekretarką. Mogłabym wtedy kursować
prawie co miesiąc między Brukselą, Paryżem i Rzymem..." A może gdybym był
zaproponował, pojechałaby ze mną? - myślał. Może by i pojechała. Nie miał
wątpliwości jednak, że wtedy zażądałaby małżeństwa. Należała do osób, które

background image

chcą mieć ustaloną pozycję społeczną. Czy jednak potrafiłby powiedzieć
matce, że chce się ożenić z rozwiedzioną kobietą? Anna nie była osobą,
która by robiła sceny, czy uciekała się do pogróżek. Tak jak ją znam,
prawdopodobnie przyjęłaby takie oświadczenie głuchym milczeniem. Ale byłoby
to milczenie, które by mu nie pozwoliło spojrzeć jej w oczy. Wielu
rezygnowało ze swego stanowiska w obliczu trudności. Tłumaczyło sobie, że
inaczej nie można, że są inne czasy... I on może by tak w końcu postąpił.
Ale ona nie skapitulowałaby nigdy.
Tego dnia do biura Jędrkowej instytucji przyszedł Bruner. Przed wojną był
jednym z najbogatszych i najbardziej wpływowych przemysłowców warszawskich.
Jego firma była znana za granicą. Zabrano mu ją razem z nazwą
przedsiębiorstwa, gdyż chodziło o to by nie odstraszać cudzoziemskich
kontrahentów. Nie miał co robić, więc ciągle przychodził do instytucji,
plątał się po biurze, występował wciąż z nowymi projektami. Najczęściej
nachodził Jędrka. Chciał, aby jego pomysłom nadawał literacki kształt, ale
gdy Jędrek spełniał jego prośbę, stary przemysłowiec denerwował się, gdyż
uważał, że opracowanie jest "za mało mocne", że "pan to wszystko
powygładzał. a tu trzeba było uderzyć pięścią" i "koniecznie powinien był
pan zacytować Stalina albo Lenina, bo tylko wtedy posłuchają". Nudziarzowi,
który mu przeszkadzał w pracy, Jędrek nie mógł jednak ostro odpowiedzieć,
gdyż za plecami Brunera prezes instytucji, wysoki i elegancki Malczyński,
dawał mu rozpaczliwe znaki. Prezes nie chciał, aby Bruner poczuł się
obrażony, gdyż zacietrzewiony staruch mógł pójść ze skargą, Bóg wie gdzie,
narażając instytucję i tak nie mającą łatwego życia.
Wychodząc po pracy Jędrek natknął się na kobietę, która na jego widok
otworzyła szeroko oczy. Zawołała:
- Jędrek? Czy to ty?
- Ja...
Wyciągnęła do niego ręce serdecznym gestem. On jednak nie mógł sobie w
żaden sposób uświadomić, kto to taki. Wyrudziały paltocik, chustka na
głowie. Tylko oczy wydawały się jakieś znajome. Jego mina musiała ją
ostrzec - bo cofnęła się.
- Nie poznajesz mnie? Jestem Inka.
- Inka! - teraz wszystko było wiadome. Tak się rozczulił, że objął
towarzyszkę teatralnych marzeń i pocałował ją w oba policzki. Nie broniła
się, ona także była ucieszona. - Co się z tobą dzieje?
- Och, i ja chciałbym dowiedzieć się, co u was.
- To chodź.
Obok w wypalonej kamienicy, w odbudowanym parterze znajdowała się malutka
cukiernia. Urzędnicy biura instytucji wyskakiwali do niej często.
- Napijesz się kawy? Ciastko?
- Jeżeli chcesz się na mnie wykosztować. Bo ja, niestety... - zrobiła
znaczący gest.
- Ależ naturalnie. Zapraszam cię.
- Widzę, że stoisz na nogach. Po mundurze domyślam się, że wróciłeś z
zachodu.
- Tak. Po powstaniu trafiłem do obozu, a z obozu na zachód. Wróciłem
dopiero przed kilku tygodniami.
- I już pracujesz?
- Już pracuję. Głupia praca, ale póki nie znajdę czegoś lepszego...
- A twoja mama? - gdy pytała, głos jej jakby lekko
zadrżał.
- Jest, żyje.
- O, Boże, jak się cieszę! Nawet nie wyobrażasz sobie,
jak bardzo. I jest tutaj, w Warszawie?
- W Józefowie. Ojciec umarł. Moja żona zginęła.
Położyła mu dłoń na dłoni.
- Bardzo ci współczuję.
- Mama opiekuje się moją córeczką Anią.
- To wielkie szczęście. I dla niej, i dla dziecka. Spojrzał na
towarzyszkę młodzieńczych lat i uśmiechnął się.
- Widzę, że zapamiętałaś dobrze mamę. Tak, mama musi się koniecznie
kimś opiekować. To było rzeczywiście wielkie szczęście, że Małgosia idąc do

background image

powstania odprowadziła Anię do mamy. Przeszły ciężkie chwile...
Były w Krakowie... Tyle o nas. A teraz powiedz coś o sobie.
Wyszłaś za mąż...
- W tym samym prawie czasie co ty się ożeniłeś. - Przez chwilę milcząc
mieszała łyżeczką w filiżance. Po chwili podjęła: - Mój mąż był we
wrześniu na wojnie. Został ranny. Ze szpitala zabrano go do oflagu.
Przesiedział w nim całą wojnę... Po wojnie wrócił. Chory...
- Coś poważnego?
- Raczej tak. Nie może pracować... Ale ja pracuję. Jestem
nauczycielką... Dość gwałtownie porzuciła temat. - Daj mi, proszę,
adres twojej mamy. Jestem parę dni w Warszawie, może uda mi się wpaść
do niej.
- Zrobisz jej wielką radość. Zapisując adres zapytała:
- Pamiętasz Don Juana?
- Naturalnie. Po tym przedstawieniu nazywałem ciebie Inezą.
- Nazywałeś mnie tak nawet potem w listach. Strasznie byliśmy głupi.
- To był taki głupi czas. Ale wspominam go miło.
- Naprawdę? Ja także.
- Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni.
Ja pamiętam. Przyjechałam do Warszawy wiosną trzydziestego
dziewiątego. Z twoją mamą korespondowałyśmy. Zawsze pisała, abym zajeżdżała
do niej, kiedy jestem w Warszawie. Wtedy skorzystałam... W tym czasie
przyszedłeś. Ale zamieniliśmy tylko kilka słów. Byłeś strasznie zajęty.
Taki jakiś ważny...
- Ważny? - zaśmiał się. - Złudzenia... Ale rzeczywiście to był okres
bardzo gorączkowy. Tyle robiło się planów, projektów. Wszystko
przekreśliła wojna.
- Sądzisz, że nic z tych planów nie będzie?
- Obawiam się, że nic.
- Jednak wróciłeś.
- Mama napisała przerażający list. Że ze względu na Anię muszę wrócić.
Może trzeba będzie żałować tej decyzji...
Nic nie powiedziała, bawiła się skrobaniem łyżeczką po pustym talerzyku.
Zauważył, że ma dłonie szorstkie, spracowane. Ubrana była bardzo skromnie.
Myśl jego wróciła do tego ostatniego roku przed wybuchem -wojny. Tyle się
wtedy działo, tyle niezwykłych perspektyw otwierało się przed nim. Idee,
którymi żył ojciec, a które on przejął, choć bez wielkiego przekonania i
zapału, nagle nabrały barw. Tamten suchy zimowy dzień pogrzebu "Pana
Romana" był dla niego przełomem. A potem nagle wydało się, że powróci dobry
czas miłości. Wszystko zostało brutalnie przecięte..;
- Skoro to ciocia cię wezwała, nie będziesz żałować... - Powiedziała to po
tak długiej pauzie, że już nie pamiętał, do czego odnosiły się jego słowa.
Spojrzał na nią zaskoczony, a ona uśmiechnęła się. Jej zmęczona i
wymizerowana twarz niewiele posiadała urody. Ale kiedy się
uśmiechnęła, ten uśmiech był taki promienny, że twarz stała się pełna
wdzięku, a w szarych oczach zapalił się złoty blask.
- Kiedy chcesz odwiedzić mamę? - zapytał.
- Dziś albo jutro. Potem muszę wracać.
- Nie powiedziałaś, jak ci się żyje, czy masz dzieci.
- Mam wychowanka... A żyje się trudno. Być nauczycielką, mój drogi, to
straszna odpowiedzialność...
- Jesteście tak pilnowani?
- I to bywa. Ale ja myślałam o odpowiedzialności przed własnym
sumieniem. No, teraz muszę już iść. Ty pewno też. Może się zobaczymy...?
Wyszli z cukierni. Jakiś człowiek, który stojąc oparty o witrynę palił
papierosa, obrzucił ich uważnym spojrzeniem. Pożegnali się na przystanku
tramwajowym. Tramwaj przyjechał. Ona wsiadła, on ruszył ulicą. Zrobił
zaledwie kilka kroków, gdy posłyszał obok siebie.
- Pójdziecie ze mną, obywatelu. Nie zatrzymujcie się...
Dwóch ludzi znalazło się jednocześnie obok niego. Szli z obu stron. Kazali
mu skręcić w boczną ulicę.
- Musimy zobaczyć wasz dowód - powiedział jeden
z nich. Sam sięgnął do kieszeni, wyjął legitymację bardzo małego rozmiaru i

background image

zasłaniając zręcznie palcem nazwisko podsunął Jędrkowi. Rogowski zdołał
tylko przeczytać: "Urząd Bezpieczeństwa". Obejrzeli jego dokument wydany
przez konsulat w Brukseli. Potrząsnęli głowami, jakby coś się im nie
zgadzało.
- Będziecie musieli pojechać z nami. Tylko na chwilę, dla sprawdzenia...
Jeden z ludzi dał ręką znak. Przy chodniku stał czarny citroen. Auto
podjechało.
- Wsiadaj - powiedział człowiek jakimś innym już tonem.

Rozdział 9

Patrzyła na Inkę szeroko otwartymi oczami, jakby nie rozumiała, co ona do
niej mówi.
Tak bardzo ucieszyła się, gdy ją zobaczyła przed sobą. Ale wieść
przyniesiona przez Inkę zamieniła od razu radość w przerażenie i w rozpacz.
- Zabrali go? Widziałaś to sama?
- Tak, ciociu. Odprowadził mnie do tramwaju. Jadąc zobaczyłam, jak
podchodzą do niego jacyś ludzie i prowadzą go w boczną ulicę. Wyskoczyłam i
widziałam. Zabrali go do auta...
- To znaczy, że aresztowali go?
- Obawiam się...
- O Boże!
Siadła. Ręce jej opadły bezradnie. Czas jakiś siedziała tak bez słowa. Z
oczu zaczęły jej płynąć bezgłośnie łzy. Poczuła się stara i bezradna.
Zapragnęła zamknąć oczy - umrzeć i nic już nie wiedzieć. Po głowie tłukła
się myśl jak uderzenia pięścią: to ja sama go sprowadziłam... Widocznie
wszystko, cokolwiek robiła, było złe. Była złą córką, złą żoną, złą matką,
złą babką... Bóg chciał od niej na pewno czegoś innego...
Nie zdołałaby nigdy powiedzieć, nawet w największej rozpaczy, że to Bóg
mógł chcieć, aby tak się stało. Nie, nie, to ona zawiodła Boga, to tylko
ona wyobraziła sobie, że Bóg kazał jej tak postąpić.
Łzy ciche spływały ciągle po jej policzkach. Inka uklękła przy niej.
- Niech ciocia nie płacze - prosiła. - Zdarza się, że kogoś aresztują i
puszczą. Czasami przetrzymają jakiś czas... To straszne, wiem. Ale to
nie gestapo, ciociu.
- Tak, to nie gestapo - powtórzyła, jakby chciała wbić sobie w głowę to
stwierdzenie. Słyszała już nieraz, że ludzie znikają, a potem odnajdują się
w więzieniu. O niektórych mówiło się i pisało, że prowadzą robotę
szpiegowską, że walczą z państwem. Czy wolno walczyć z własnym państwem
nawet wtedy, gdy ono nie jest takie, jakim pragnęlibyśmy je widzieć? Dla
ludzi jej pokolenia własne państwo było świętością. Była pewna, że ani
Aleksander, ani ludzie których on podziwiał nie podnieśliby na to państwo
ręki, chociaż byli tak bardzo przeciwni rządom Piłsudskiego i jego
następców. Czy mógłby coś takiego zrobić jej syn. To niemożliwe. Ale co
tamci nazywają walką z państwem? Może uważają za przestępstwo już to, że
ktoś się modli, aby kraj był posłuszny woli Bożej?
- To nie gestapo - powiedziała jeszcze raz. - Dlaczego jednak porywają w
ten sposób człowieka? Kto wydaje podobne rozkazy?
- Niestety - powiedziała Inka - wiemy, kto. Zanim przyszli do Warszawy,
widzieliśmy ich u nas. Wielu, którzy walczyli z Niemcami, nie mogło się
pogodzić z tym, że Polska wraca razem z tamtymi...
- Więc może to nie Polska wróciła? - powiedziała przez stulone usta.
- Niejeden tak samo mówił. Wrócili z lasu i na nowo uciekali do lasu. Potem
strzelali jedni do drugich. Polacy do Polaków. Pracowałam wtedy w
szpitalu... Ale nie, ciociu, to jednak wróciła Polska.
- Polska, która porywa i więzi?
- Spierałyśmy się o to z koleżankami. Jedne mówiły: to nie Polska. Ale
inne powiadały: Ludzie są różni. Są tacy, którzy wierzą jak my. Są tacy, co
nie wierzą, a jednak kochają Polskę. I są tacy, którzy się ze złej woli
doczepili... Teraz mają wiele do powiedzenia. Ale przecież w końcu wszyscy
zrozumieją, kim oni są. Uwolnią się od nich..,

background image

- Ale wpierw zrobią wiele złego.
- To prawda, ciociu. Oni nie tylko porywają i aresztują. Starają się także
zniszczyć dusze dzieci. Chcą, aby uczono je w szkole nieprawdy. Ja to
wiem... Codziennie modlę się, abym tak mogła uczyć, by przekazywać wiedzę,
a strzec od trucizny. Mogłabym rzucić szkołę, robić co innego. Stanąć na
boku i powtarzać: źle jest. Ale czy mi wolno tak postąpić?
- Więc co będzie?
- Będzie, ciociu, co Bóg da. Tylko jeśli mamy przetrwać, musimy z całych
sił o Jego łaskę prosić.
- Powiedziałaś prawdę, Inko. Widzę, że nie zmieniłaś się. Ale Jędrek...
Boję się o niego.
- Niech się ciocia nie boi. Wyglądał bardzo dzielnie.
- Naprawdę? Takim go znalazłaś? Mój Boże, wydał mi się od przyjazdu jakiś
dziwny, Jakby coś skrywał... Myślę jednak, że nic przeciwko krajowi nie
zrobił...
- Ja też tak myślę. Po prostu ciągle jeszcze nie rozumie tego, co się w
kraju stało. Mógł się spotkać z kimś, kto jest śledzony. Pewno przywiózł
różne listy i posyłki.
- To prawda. Wiem, że szukał różnych ludzi.
- Więc może wszystko się wyjaśni. Niech ciocia ufa. Bóg jest dobry. Nawet
jeśli nas czasami dotknie, to tylko dla naszego dobra. Nieraz zdarzało mi
się myśleć, gdy mnie coś zabolało: czy to koniecznie musiało na mnie
spaść? A potem przekonywałam się, że to było dla mnie dobre, że dzięki temu
uniknęłam czegoś gorszego...
- Och Inko, Inko - przesunęła dłonią po głowie klęczącej u jej kolan
kobiety. - Bóg już okazuje swoją dobroć, że mi przysłał tę wiadomość przez
ciebie. Wstań, proszę. Zrobię herbaty.
- Po co, ciociu? Nie trzeba.
- Napijmy się. Zaraz przyjdą Ania i Basia.
Dźwignęła się na nogi. Podjęcie nawet drobnego obowiązku wracało siły.
Poszły obie do kuchni, aby postawić czajnik na maszynce.
- A co twój mąż? - pytała.
- Choruje, ciociu. Zrobił się z niego stary człowiek. Nie tylko zresztą
stary... U niego po powrocie z obozu nie wszystko po kolei...
- Co ty mówisz!?
- Niestety, to prawda. Nie wytrzymał tych lat życia obozowego. Żyje
wyobrażeniami, ciągle się czegoś lęka.
- Biedna jesteś...
- Mam Adasia.
- Adasia?
- To mój wychowanek.
- Skąd go wzięłaś?
- To jest dziecko moich przyjaciół... On zginął w czasie wojny. Ona
umarła... Chłopiec nie miał nikogo. Wzięłam go. Ma teraz lat szesnaście.
Kończy szkołę.
- Kochasz go?
- Jakby był mój własny.
- A on?
- To dobry chłopak. I dobrze się uczy... Mam z niego wyrękę.
- I nie masz żadnych trudności wychowawczych?
- Nie. Dlaczego ciocia pyta?
- Ci młodzi dzisiaj są czasami jacyś dziwni.
- To prawda. Robią wrażenie, jakby się czuli skrzywdzeni przez los. Pełni
są niezwykłych pretensji... Wszystko chcą sami...
Przyszła ze szkoły Ania. Wiadomość o aresztowaniu ojca przyjęła głuchym
milczeniem. Szybko tylko pobiegła do swego pokoju.
- Widzisz, taka jest - powiedziała do Inki Anna. - Pewno poszła płakać.
Ale tego nie pokaże nawet mnie...
Po Ani zjawiła się Zosia. Zareagowała na wiadomość okrzykiem:
- Co? Aresztowali pana Rogowskiego? O, Boże, Boże... Musimy się strasznie
modlić, aby wrócił. Biedna Ania! Muszę ją pocieszyć.
Weszła w drzwi, za którymi zniknęła Ania. Za chwilę zaczęły dochodzić
stamtąd pomieszane głosy przyjaciółek.

background image

- Jakieś poczciwe dziecko... - zauważyła Inka.
- Mało poczciwe! Nadzwyczajne...
- Ale ona chora...
- Skąd ci to przyszło do głowy?
- To opuchnięte czoło, ta grubość szyi... Tatuś chorował i umarł na nerki,
znam się na tym trochę. Niech ciocia powie jej matce, aby szybko poszła z
nią do lekarza.
- Nie mylisz się?
- Obawiam się, że nie.
- O, Boże, jeszcze jedno zmartwienie. Do tej Zosi tak się przywiązałam.
Przez nią łatwiej mi z Anią. I rodzina niezwykła...
Nalewała herbatę trzęsącymi się rękami. Zapytała po chwili:
- A ty, Ineczko, zostaniesz u nas czas jakiś? Może byś
tu nawet u nas zamieszkała...?
- Nie mogę, ciociu. Muszę wracać. Szkoła i Stach sam.
A on potrzebuje opieki jak dziecko. Ale jeżeli ciocia ma mnie gdzie
położyć, to zostanę do jutra...
- Ależ oczywiście. Zostań, zostań. Tak mi dobrze
z tobą.
Pieszczotliwie przesunęła dłonią po ramieniu młodej kobiety, a Inka wzięła
ją za rękę i pocałowała. Och, pomyślała, gdybym ją miała! Inka była
dziewczynką niewiele starszą od Ani, gdy przyjechała pierwszy raz do
Warszawy, a ona już wtedy czuła, że to byłaby ta, która by potrafiła jej
zastąpić córkę. Jaka była szczęśliwa, gdy słyszała, że Jędrek nazywa Inkę
Inezą. I to nie ułożyło się... A jutro ona pojedzie, a ja zostanę sama.
Sama ze sprawą uwięzienia Jędrka, z perspektywą choroby Zosi, z coraz
bardziej nierozumianą Anią... Ale nie, nie - usiłowała zaprzeczyć sama
sobie. Nie! Nie będę sama!

Rozdział 10

Lampa świeciła prosto w oczy. Nogi bolały - stał już chyba ze trzy godziny.
Wszystko zaczynało się plątać w głowie. Spoza lampy skierowanej mu w twarz
padały pytania, czasami ironiczne, a czasami złośliwe. Zdarzało się, że
głos pytającego przechodził w gniewny krzyk. Padały wtedy wyzwiska i
ordynarne słowa.
- Więc po co przyjechałeś?
- Do rodziny. Już mówiłem...
- Co mówiłeś, to było kłamstwo! Przywiozłeś polecenia.
- Nie przywoziłem żadnych poleceń.
- Ciągle łżesz. Wysłano cię z rozkazami.
- Nikt mnie nie wysyłał. Miałem nawet przykrości z powodu chęci
powrotu.
- Uważasz nas za durniów? Ile będziesz powtarzał tę lipę!?
- Mówię, jak było. Ludzie na emigracji są przeciwni powrotom do kraju.
- Gówno nas obchodzą ci ludzie. Ciebie wysłał wywiad.
- Nie miałem żadnych stosunków z wywiadem.
- Znasz Kowalskiego?
- Nie znam. Już mówiłem...
- Łżesz! Wysyłał cię Nowicki?
- Nikt mnie nie wysyłał. Nie znam żadnego Nowickiego.
- Kłamiesz! Jesteś faszystowską świnią. Endecki skurwysyn! Przysłali cię,
abyś przygotował rozróbę przeciwko władzy ludowej.
- Nie jestem przeciwny władzy ludowej.
- Naprawdę? Taki cacy chłopczyk z ciebie? Może uwierzyłeś w
komunizm, co?
- Nie wszyscy muszą być komunistami.
- Ale muszą słuchać władzy ludowej.
- Przyjechałem, więc tę władzę uznaję.
- Przyjechałeś z rozkazami.
- Żadnych rozkazów nie przywoziłem.

background image

- Kłamiesz! Ty katolickie ścierwo! Gadaj: od kiedy znasz Kowalskiego?
- Nie znam w ogóle żadnego Kowalskiego.
- Nie łżyj! Przecież wam w tym waszym Kościele zabraniają podobno kłamać.
- Mówię prawdę i powtarzam: nie znam żadnego Kowalskiego.
- Więc rozkazy przekazał ci Nowicki?
- Nie znam Nowickiego.
- Bo cię palnę w ryło, że zobaczysz. Gadaj: kto ci dawał polecenia?!
- Nie otrzymywałem żadnych poleceń.
Może już setny raz słyszał dzisiaj to pytanie powtarzane w kółko. Ciężko
przestępował z nogi na nogę. Wszystko wydawało się lepsze niż to stanie
naprzeciw świecącej w oczy lampy i ciągłe powtarzanie, że żadnych rozkazów
ani poleceń nie otrzymywał.
- Gadaj prawdę! Słyszysz?
- Mówię prawdę.
- Kubińską znasz? Zawahał się.
- Znam...
- No, nareszcie, wysypałeś się. Od razu mogłeś powiedzieć, skurwysynie. To
od niej otrzymywałeś polecenia?
- Żadnych poleceń od nikogo nie otrzymywałem. A Kubińska była
moją znajomą...
- Aha, znajomą. Zobaczymy, co to za znajoma. Żonę masz?
- Żona zginęła w powstaniu.
- Byliście rodziną endecką. Twój ojciec był działaczem endeckim.
- Mój ojciec był narodowcem.
- Narodowcem, to znaczy faszystą.
- Polscy narodowcy walczyli z Niemcami.
- I mordowali Żydów.
- Polacy Żydów nie mordowali. A w czasie wojny usiłowali im
pomagać...
- Stul pysk! Byliście gorsi od Niemców. Wasi partyzanci mordowali.
- To nieprawda!
- Mówię ci, stul pysk! Kto ci dawał instrukcje? Kowalski?
- Nie znam żadnego Kowalskiego.
- Ci, którym przekazywałeś, zeznali, że miałeś je od Kowalskiego.
- Nikt tego nie mógł mówić. Żadnych instrukcji nie przekazywałem.
- Kłamiesz, ty endeckie ścierwo! Zasrany katolik! Jeszcze raz skłamiesz,
to cię zamkniemy. Wiesz gdzie?
- Mówię prawdę.
- Gdzie poznałeś Nowickiego?
- Nie znam żadnego Nowickiego...
Trwało to jeszcze czas jakiś. Wreszcie oślepiające światło zgasło. Przed
oczami pływały wielkie złote koła niby świetliste baloniki. Powoli wzrok
odzyskiwał zdolność widzenia. Teraz dopiero Jędrek mógł zobaczyć człowieka,
który go wypytywał. Tamten leżał rozwalony na fotelu z nogami założonymi na
krzesło. Rozpięta do pasa koszula odkrywała obrośniętą pierś. Nad spoconym
czołem i nad obejmującymi gruby nos okularami miał zwinięte w pierścionki
włosy. Grube łydki również owłosione wynurzały się z nogawek.
Człowiek sięgnął do wiszącej kurtki, wyjął pudełko papierosów. Zapalił.
Buchnął kłębem dymu. Jędrek usiłował odzyskać władzę w nogach, które od
stania bez ruchu ze-sztywniały. Spoza kłębów dymu widział utkwiony w siebie
wzrok. Oczy powiększone przez szkła okularów wydawały się ogromne.
- Ja cię ostrzegam, Rogowski - powiedział badający poprzez przylepiony do
warg papieros. - Ty się dobrze namyśl. Nie będziemy się z tobą cackali.
Musisz powiedzieć wszystko, co wiesz. Wszystko. Wyciśniemy to z ciebie,
jakbyś był w prasie. Rozumiesz? Nikt ci nie pomoże:
ani tamci z Londynu, ani twój Bóg. Tylko gadaniem wszystkiego możesz się
ocalić. A będziesz chciał ukrywać, znajdziemy na ciebie sposoby. Zapamiętaj
to sobie. Nacisnął guzik dzwonka i do pokoju wszedł żołnierz.
- Zabierz go do celi - rzucił mężczyzna.
Wyszedł przed żołnierzem na korytarz. Odeszli dość daleko od drzwi pokoju
badań, kiedy żołnierz rzekł półgłosem:
- Uważaj lepiej. Dla pułkownika wydać wyrok śmierci to fracha. A po co
masz kłaść głowę w kółko? Na pewno masz takich, którym jesteś potrzebny...

background image

- Wasz pułkownik pyta o to, o czym nie wiem... - bąknął.
- To bądź mądry - powiedział żołnierz. Gdy stanęli przed drzwiami celi,
wyjął zza ucha gotowego skręta. Zapalił. Potem rozejrzawszy się
wetknął papierosa w usta Jędrka.
- Masz - rzucił. - Tylko, żebyś nie gadał, że to ode mnie...
Papieros był wstrętny, gruby tytoń wysypywał się z za-ślinionego papieru.
Ale Jędrek nie chciał tego pokazać żołnierzowi. Udał, jak się zaciąga z
lubością. Szepnął:
- Dziękuję.

Rozdział 11

Mijały miesiące, mijały lata.
Zosia Januszajtisówna chorowała beznadziejnie. Nie wyglądało, aby był na tę
chorobę jakiś ratunek. Co parę tygodni przychodziła nagła opuchlizna całego
ciała. Zdarzało się to najczęściej w nocy. Dziewczynka budziła się dusząc.
Przez parę godzin sina łapała z trudem powietrze. Przeważnie ojciec brał ją
na ręce i nosił po pokoju - wtedy łatwiej jej było oddychać. Wraz z
opuchlizną przychodziła gorączka. Zosia leżała długie dni ciężka,
bezwładna, niezdolna prawie sama zmienić pozycji.
Przy leżącej czuwały matka i siostry. Przychodziła także Anna. Zjawiał się
lekarz. Był doktorem ze szpitala dziecinnego. Umiał rozmawiać ze swymi
małymi pacjentami. Miał duże mądre i smutne oczy. Kiedyś przyszedłszy do
Zosi przyniósł jej dużego kasztana.
- Masz - powiedział - schowaj pod poduszkę. Mówią, że to pomaga.
Gdy odchodził, Anna, która była obecna przy tej wizycie wyszła za doktorem
do przedpokoju.
- Czyżby pan doktor naprawdę wierzył w skuteczność tego kasztana? -
zapytała go.
Uśmiechnął się lekko.
- Pewno panią jako córkę i siostrę znakomitych lekarzy oburzył ten
kasztan? (Lekarz słyszał o starym Miniewiczu i poznał w czasie wojny
Romualda.) Ale widzi pani ja niczego nie lekceważę. Bo po prawdzie na tę
chorobę nie mamy lekarstwa.
- Co to takiego?
- Można to nazwać rodzajem paraliżu przewodów nerkowych. Gdyby Zosię dało
się wywieźć do Egiptu, gdzie na skutek klimatu nerki mogłyby wypocząć, może
organizm zdołałby przezwyciężyć chorobę. Tu możemy tylko spędzać wodę. Ale
woda wraca. Organizm wyczerpuje się. Są w człowieku ukryte siły, których
nie zna medycyna. Może kasztan w kieszeni lub pod poduszką potrafi te siły
wyzwolić? Wiara jest najlepszym lekarstwem...
- Zosia jest bardzo pobożna.
Lekarz sięgnął do kieszeni, wyjął z niej różaniec i pokazał Annie.
- Ja też się modlę - powiedział. - Niech ona się modli i wszyscy, którzy
ją kochają, niechaj się modlą. Kasztan modlitwie nie przeszkadza, bo to nie
żaden zabobon, ale podejrzenie, że mogą być jakieś naturalne własności tego
owocu pomagające leczeniu. W tak rozpaczliwej sytuacji trzeba sięgać do
wszystkich środków naturalnych i nadnaturalnych...
Zosia znosiła chorobę z niezwykłą cierpliwością. Próbowała się uśmiechać do
tych, którzy do niej przychodzili, chociaż trudno jej było mówić, każdemu
mówiła coś miłego. Interesowała się wszystkim, co się działo. Prosiła, aby
jej opowiadano. Można pomyśleć, że czuła, iż ludzie, którzy zbierają się
przy łóżku chorego, nie zawsze wiedzą, o czym mogą mówić, więc sama
poddawała im temat.
Stan opuchlizny trwał przez dwa, trzy tygodnie. Potem, po różnych bolesnych
zabiegach, takich jak punkcja, woda schodziła. Pozostawała chuda,
wynędzniała dziewczyna, tak słaba, że spędzała cały czas na fotelu. O
chodzeniu do szkoły nie można było nawet marzyć. Januszajtisówny czytały
Zosi książki, opowiadały oglądane filmy. Przychodziła zakonnica, siostra
Genowefa z pobliskiego zakładu Rodziny Maryi. Zosia prosiła wtedy, aby nikt
im nie przeszkadzał i odbywała z siostrą długą rozmowę.

background image

Także Anna wyrywała się codziennie z kręgu swych domowych zajęć, by wpaść
do Zosi. Dziewczyna witała ją zawsze radośnie. Z nią także miała wiele do
rozmawiania. Lata choroby uczyniły z niej dojrzałego człowieka. Ania także
dojrzewała, ale Anna dostrzegała wielką różnicę, jaka powstała między
płynącą od triumfu szkolnego do triumfu dziewczyną a tą jej rówieśniczką
nie uczącą się, lecz wciąż rozmyślającą. Może to sprawiło, że dawne
przyjaciółki niewiele miały sobie obecnie do powiedzenia. Ania wpadała do
Zosi, opowiadała jej o różnych ploteczkach szkolnych, o nowych koleżankach,
o rowerowych wycieczkach, które uprawiała z zapałem. Przychodziła - i
równie szybko odchodziła. Zosia nigdy jej nie zatrzymywała. Ale pozostała
gorącym obrońcą Ani. Mówiła: "Ona, biedaczka, ma tyle do roboty. Musi się
uczyć".
Z Zosią Anna rozmawiała najczęściej o Jędrku, zwłaszcza, że Zosię
interesowało wszystko, co dotyczyło ojca Ani. Po rozprawie, na której
dostał piętnaście lat więzienia, Jędrek znalazł się we Wronkach. Można było
do niego pisać i posyłać paczki. Przychodziły także stamtąd listy -
krótkie, lakoniczne. Czytywała je Zosi. Można się także było starać o
odwiedziny więźnia, ale Anna nie czuła się na siłach na taką wyprawę.
Poczuła się słaba i stara. Na nikogo nie mogła liczyć. Ania żyła swym coraz
bujniejszym życiem, Basia, poczciwa i oddana, zaczynała się starzeć. Annę
gnębiły kłopoty materialne. Dwie małe renty nie wystarczały na życie trzech
kobiet. Zapotrzebowanie na lekcje francuskiego zmalało - nikt się nie
interesował tym językiem. Rosyjskiego dzieci uczyły się w szkole.
Zgnębiona troskami Anna przypomniała sobie pewnego dnia o Smutnym.
Odszukała zapisany telefon.
Odbierającej telefon sekretarce powiedziała swoje nazwisko. Po chwili
usłyszała w słuchawce głos Smutnego.
- Witam panią naczelnikową. Czym mogę służyć?
- Mam prośbę do pana dyrektora.
- A czy mogłaby pani przyjść tu do mnie? Porozmawiamy...
Umówiła się na dzień następny. Smutny urzędował w budynku w Alejach
naprzeciwko bramy Łazienkowskiego parku. Na dole siedział żołnierz z
"pepeszą" na ramieniu. Schody były szerokie, marmurowe,
przedwojenne.
Wysokie drzwi prowadziły do wąskiego pokoju służącego za sekretariat.
Wzdłuż ściany stało kilka krzeseł dla interesantów, pod oknem przy
biureczku siedziała jasnowłosa sekretarka. Gdy Anna powiedziała jej swoje
nazwisko, blondynka wstała, podeszła do drzwi gabinetu, zapukała i weszła
do środka. Po chwili wróciła zostawiając za sobą uchylone drzwi.
- Towarzysz dyrektor prosi - oznajmiła.
Gdy weszła, Smutny wstał zza biurka i sunął ku niej. Nie szedł - sunął.
Długa jego postać zakończona wielką głową posuwała się miękkim wężowym
ruchem. Głowa kiwała się z boku na bok. Twarz Smutnego była cała poryta
zmarszczkami, nie tylko czoło, ale i policzki. Nieustannie mrugał oczami,
co nadawało wszystkiemu, co mówił, jakby kpiący charakter.
- Witam panią naczelnikową, witam. - Z galanterią dawnych czasów pocałował
ją w rękę. Poprosił, aby siadła w jednym z wielkich foteli, które stały pod
wyrastającą z doniczki rozłożystą palmą. - Cieszę się, że widzę panią
naczelnikową zdrową. A co tam u pani naczelnikowej. Czyżby jakieś
kłopoty?
Opowiedziała mu o aresztowaniu i zasądzeniu Jędrka. Gdy słuchał jego twarz
krzywiła się, a fale zmarszczek biegły to w tę, to w tamtą stronę.
Nieustannie mrugał oczami. Kiedy Anna skończyła, rzekł:
- Szkoda, że pani naczelnikowa nie przyszła z tym do mnie wcześniej.
Szkoda... - Zrobił szeroki ruch dłońmi, a dłonie miał wielkie jak łopaty. -
Łatwiej byłoby mi może coś zrobić, gdy sprawa była w śledztwie. Nie
chciałbym martwić pani naczelnikowej, ale rzecz wydaje się poważna i
niełatwa...
- Mój syn dopiero co wrócił - mówiła. - To ja napisałam do niego, aby
przyjechał. Chodziło mi o to, aby się zajął wychowaniem córki. Jestem
przekonana, że nic nie zrobił...
Wielkie dłonie Smutnego uczyniły powstrzymujący dalsze słowa gest.
- Znam państwa i o nic złego nie podejrzewam syna. Podniosła na niego

background image

wzrok.
- A jednak aresztowano go, osądzono, uwięziono... Skrzywił się tak, że
twarz utonęła po prostu w plątaninie zmarszczek.
- O tym, dlaczego tak zrobiono, nic pani naczelnikowej nie mogę
powiedzieć.
- Jednak ci ludzie reprezentują obecną władzę...
- To prawda - przyznał. Dłonie Smutnego poruszały się w szybkim szerokim
geście. - To prawda... Rozumiem, że pani naczelnikowa - podjął po krótkiej
pauzie - może powiedzieć, że skoro i ja w jakiejś mierze reprezentuję
władzę, to jestem za tamtych odpowiedzialny. Tak jednak nie jest. Działy
naszej pracy są inne. I naprawdę nie mam na działanie tamtych żadnego
wpływu. Żadnego... Pani naczelnikowa rozumie: przeżywamy czas
przejściowy. Czas rewolucji... Ludzie tamci... - zaczął i urwał. Podjął na
nowo: - Są w rozmaitych organach władzy ludzie nietutejsi, ludzie, którzy
nie znają sytuacji... - Szeroko rozłożył dłonie. - To sprawa, przyznaję,
trudna do wytłumaczenia. Ale ja spróbuję się czegoś dowiedzieć... coś
zrobić... co tylko będę mógł. Proszę, niech mi pani naczelnikowa wierzy. I
proszę być spokojną...
Wyszła z gabinetu zniechęcona. Przeszła na drugą stronę Alej, weszła w
bramę parku. Stąd można było iść albo pod pomnik, albo alejką biegnącą
stromo w dół. Kiedy Jędrek był mały, przychodziła często do Łazienek.
Trzymając się za ręce zbiegali tędy. Z lewej strony mijali mur
Pomarańczarni, z prawej wieżę ciśnień. Tu najłatwiej było spotkać
wiewiórki, a Jędrek ogromnie lubił je karmić. Potem, gdy urodził się
Władzio, wyprawy do Łazienek odbywały się rzadziej. Boże, myślała, jak to
dawno! I jak tamte czasy z perspektywy dzisiejszego dnia wydają się odległe
i szczęśliwe.
Szła zamyślona w dół. Znowu wróciło do niej straszne poczucie, że całe jej
życie było jedną wielką katastrofą. Nie umiała odpowiedzieć należytymi
uczuciami na uczucia Aleksandra, nie wychowała należycie synów, nie
potrafiła wychować wnuczki... Cóż z tego, że się modlę? Bóg chce czynów,
nie słów. Jestem jak człowiek z Ewangelii, który wciąż powtarza: "Panie,
Panie", a nie działa. Miała zwyczaj każdą nową modlitwę, która jej się
podobała, przepisywać na odwrocie świętego obrazka. Od tych obrazków aż
pękały książeczki do nabożeństwa. I co z tego? A może - stanęło przed nią
<- całe moje życie było tylko okłamywaniem Boga i samej siebie? Tyle razy
słyszała: Bóg nagradza dziećmi... Sama kiedyś mówiła Jędrkowi w tamtym
krytycznym dla jego małżeństwa czasie: Bóg nagrodzi cię Anią... A przecież
stało się odwrotnie!
Aż musiała usiąść na ławce. Rozpacz dławiła jej gardło, serce skakało w
piersi, popędzane gwałtownymi, ale nie-
równymi uderzeniami. Przeżegnała się i zaczęła odmawiać wolno, słowo za
słowem: "Pomnij, o Najlitościwsza..." A może to szatan mnie atakuje? -
przemknęło jej przez myśl. Mogła być zła, mogła się zakłamać, mogła iść od
błędu do błędu, a jednak była pewna, że jeżeli przychodziło upomnienie ze
strony Boga, to nie mogło przychodzić w taki sposób. Bóg, była pewna, mówi
inaczej. Kilka razy w życiu miała wrażenie, że Go słyszała. Mówił cicho,
spokojnie. Upominał, ale nie wtrącał w rozpacz. Najczęściej Jego słowa
wydawały się pytaniem: Więc nie chcesz? Więc sądzisz? Więc nie zauważyłaś?
Te pytania budziły wstyd, a jednocześnie wzruszenie. Po usłyszeniu tych
pytań miała ochotę płakać. Nie tylko widziała swój błąd - widziała także
drogę wyjścia. Uparcie powtarzała modlitwę raz za razem. Aż wreszcie
uderzenia samooskarżeń zaczęły się stawać coraz słabsze. Natomiast spadło
na nią wielkie zmęczenie i poczucie apatii. Może kusiciel ciągle był przy
niej i tylko zmienił taktykę? Przedtem wytykał jej grzechy. Teraz pokazywał
nędzę. Zdawał się mówić: Patrz, jaka jesteś? Głupia, zapatrzona w siebie.
On ci tyle dał, a ty co?
Wstała i poszła dalej w głąb parku, pustego o tej porze. Tylko małe dzieci
bawiły się obok matek albo częściej starszych kobiet - pewno babek. W
wózkach spały niemowlęta. Poczuła żal, że nie ma pod opieką żadnego
malucha. Opieka nad małymi dziećmi daje taki spokój... Gdy Ania była
mała... Ale teraz była dużą dziewczyną, która kończyła szkołę powszechną.
Uczyła się nadal świetnie - to prawda. Jak dawniej otoczona była gronem

background image

podziwiających ją koleżanek. Nauczycielki ceniły ją. Ale jednocześnie -
Anna miała to uczucie - tak jakby obawiały się jej. "Ona jest taka
nieoczekiwana" - powiedziała Annie wychowawczyni klasy. W domu Ania była
coraz bardziej skryta, coraz bardziej zajęta sobą. Czy ona modli się? -
Anna zapytywała siebie z niepokojem. Mszy niedzielnych Ania nie opuszczała.
Ale Anna nie widziała jej nigdy modlącej się. "To wpływ szkoły - ktoś jej
kiedyś powiedział. - Uczą dzieci bezbożnictwa!" Ale Januszajtisówny
chodziły do tej samej szkoły, a pozostały gorąco pobożne...
Szła i powtarzała dalej Zdrowaśki. I w końcu przezwyciężyła nimi
zadręczające ją myśli. Pomyślała nagle, że powinna pojechać, poszukać
pomocy u Matki Bożej Jasnogórskiej. Januszajtisowa już kilka razy mówiła:
"A może byśmy tak, pani Rogowska, pojechały do Częstochowy? Jak pani myśli?
Pani ma swoje zmartwienia, ja mam chorobę Zosi. Pojedźmy". ,
Jakoś nie miała dotąd odwagi na tę wyprawę. Ciężko jej było zebrać się.
Zostawić dom, Anię? Kiedyś zła bywała na Aleksandra, że tak bardzo nie lubi
wyjeżdżać. Z czasem zaczęła go rozumieć. Ja pojadę, a coś się stanie... -
myślała. Trzeba jednak pojechać - postanowiła teraz. Cóż się może stać?
Ania ma swoje piętnaście lat. A Basia też nie dziecko, choć często ją
traktuje, jakby była dzieckiem. Są w domu Cesia, Wikcia i Natalka
Januszajtisówny, które są już odpowiedzialnymi osobami. Cesia skończyła w
zeszłym roku liceum, nie dostała się na wyższą uczelnię, ale przyjęto ją na
kurs pielęgniarek. Januszajtisowa zostawia chorą Zosię i nie boi się. Nie
powinnam mieć mniej ufności niż ona...

Rozdział 12

Wróciwszy do domu poszła na górę, zajrzeć do Zosi. Dziewczyna leżała sama.
Siostry były w szkole, matka wyszła na zakupy. Przywitała Annę radosnym
uśmiechem.
- O, pani Rogowska. Jak to miło, że pani przyszła.
- Jesteś sama?
- Mama zaraz wróci. Powiedziałam, że może iść spokojnie. Niczego nie
potrzebuję.
Opuchlizna schodziła. Zmieniona przez nią twarz Zosi odzyskiwała swój
naturalny wygląd. Ale była to twarz inna niż dawniej. Na okrągłej dawnej
buzi pozostały teraz jakby tylko oczy. Zrobiły się wielkie, ogromne. Ich
błękit ściemniał. Wydawały się czarne. Patrzyła z wytężeniem, jak ktoś, kto
coraz gorzej widzi. Wszystko psuło się w tym ciele. Włosy były
przerzedzone, zęby poczerniały. Wargi nabrały fiołkowej barwy. Na kołdrze
leżały chude ręce zakończone bielutkimi dłońmi. Anna znała i resztę ciała
ukrytego pod kołdrą, przypominającego ciała ocalonych więźniarek
Oświęcimia. Gdy odkrywała je, by podsunąć basen, odczuwała bolesny wstrząs.
W chorobie dziecko stało się dorosłym człowiekiem. W zachowaniu i w słowach
Zosi była powaga kogoś, kto przerósł doświadczeniem otoczenie. Gdy ciało
rozkładało się, myśl nie przestawała się rozwijać.
Usiadła przy łóżku. Zosia zapytała:
- Miała pani być dzisiaj u tego pana Smutnego w sprawie pana Rogowskiego.
Czy była pani?
- Byłam. Właśnie od niego wracam.
- I co powiedział? Pomoże? Rozłożyła bezradnie ręce.
- Nie wiem. Obiecał. Był grzeczny. Ale mówił, że powinnam była przyjść do
niego wcześniej. A także, że on nie ma wpływu na tych, którzy mego syna
aresztowali...
- Przecież on jest jakimś dyrektorem, prawda?
- I to chyba dość ważnym. Mimo to... Powiedział nawet, że nie wierzy w
winę... Gdy wyszłam od niego, opuściła mnie wszelka nadzieja...
- Nie powinna pani tracić nadziei. Nie, nie. Ja nie wiem, czy to przez
tego pana czy inaczej, ale jestem pewna, że dla pana Rogowskiego przyjdzie
ocalenie.
- Kochana jesteś, Zosiu, że tak mówisz. Obyś miała rację - westchnęła. -
Czy wiesz, że mama namawia mnie, abym razem z nią pojechała do

background image

Częstochowy?
- Och, to bardzo dobrze! - Zosia złożyła dłonie jak do modlitwy. - Niech
pani koniecznie jedzie. Pomodli się pani. Matka Boska sprawi, że Ania
odzyska ojca.
- I nie będziesz miała żalu, że się obie oddalimy i zostaniesz sama?
- Przecież nie pojedziecie na długo, prawda?
- Myślę, że jednego dnia pojedziemy, a drugiego wrócimy...
- To nawet nie zauważę waszej nieobecności. Będę razem z mamą i z panią w
modlitwie. Przywiezie mi pani piękny obrazek Matki Bożej, dobrze?
- Przywiozę, naturalnie.
- Mamę poproszę, aby poświęciła mój różaniec. A tutaj nic mi się nie
stanie. Jest tatuś, są siostry. Na pewno wpadnie Ania, może zajrzy także
pani Miniewiczowa...
- Na pewno obie tu przyjdą.
- Proszę więc jechać, bardzo proszę. I proszę przekonać mamę, aby razem z
panią pojechała. Będę zazdrościła tego wyjazdu. Bardzo chciałabym być w
Częstochowie...
- Jak wyzdrowiejesz, to pojedziesz. Pomodlimy się o to.
Zosia nie odpowiedziała od razu. Patrzyła gdzieś w przestrzeń.
- Ja już nie wyzdrowieję... - powiedziała w końcu.
- Nie mów tak. Wszystko w ręku Boga. Po to przecież jedziemy, aby prosić o
twoje zdrowie.
- Niech się pani pomodli nie o moje zdrowie, ale o to, aby najświętsza
Panna była przy mnie. Bo na pewno będę bardzo cierpiała. Trochę się tego
boję... I niech się pani bardzo, bardzo modli za pana Rogowskiego... Ja się
ciągle za niego modlę...
Anna poczuła skurcz w gardle. Położyła dłoń na białej wychudłej dłoni
dziewczyny.
- Nie wiem, jak ci dziękować - szepnęła.
- Och, nie ma za co. Pani była zawsze dla nas taka dobra. I Ania... Ona
taka biedna. Straciła mamę. Ojciec jest jej dwa razy więcej potrzebny.
Ciągle myślę o tym... Często wydawało mi się, że jestem jakaś
uprzywilejowana...
- Kochana, dotknęła cię taka ciężka choroba. Tyle cierpisz.
- Widocznie tak trzeba, proszę pani. I tak jest dobrze. Kiedy się cierpi,
wtedy to cierpienie można ofiarować...
Drgnęła. Spojrzała szeroko otwartymi oczami na leżącą.
- Zosiu - prawie krzyknęła - ty musisz wyzdrowieć! Tak nie może być.!
Dziewczyna uśmiechnęła się łagodnie.
- Tak musi być, proszę pani. Tak będzie. Umrę. Już niedługo.
- Nie, nie, nie! - mówiła. - Jesteś młoda. Dziecko jeszcze. Starzy powinni
umierać, nie dzieci.
- Bóg chce inaczej. Teraz pójdę, a potem pani przyjdzie i spotkamy się
znowu. I wtedy wszystko będzie jasne.
- Nie, nie - opierała się dalej. - To ja, to wszystko moja wina...
Tym razem dłoń Zosi podobna do łapki kurczęcia uniosła się i dotknęła
spracowanej dłoni Anny.
- Niech pani tak nie mówi. Nie trzeba siebie dręczyć. Ja pani nic nie
wytłumaczę. Nie potrafię. Ale będzie dobrze. Zobaczy pani...

Rozdział 13

Przyjechały do Częstochowy wieczorem. Trzeba było przede wszystkim pomyśleć
o noclegu. Anna pamiętała o domu sióstr, w którym przed laty udzielono jej
i Aleksandrowi gościny. Dom, pamiętała, znajdował się zaraz na początku
ulicy Św. Barbary wśród starych ponuro wyglądających budynków. Wtedy
siostry opiekowały się dziećmi-kalekami. Przeżyła wielki wstrząs patrząc
na te dzieci o poskręcanych członkach, podskakujące na jednej nodze, z
ciałami ujętymi w ortopedyczne gorsety. Ale przełożona o pociętej
zmarszczkami twarzy ukrytej za wielkimi okularami biegała wśród tych kalek
uśmiechnięta i dzieci na jej widok śmiały się, jakby nie pamiętały o swym

background image

kalectwie.
Odnalazła właściwe drzwi, do których prowadziły kamienne schodki.
Zadzwoniła. Była skrępowana tym, że będzie musiała tłumaczyć, kim jest,
powoływać się na dawne związki męża z klasztorem. Wolałaby przenocować byle
gdzie, aby uniknąć tych tłumaczeń. Ale powstrzymywało ją towarzystwo
Januszajtisowej, która dowiedziawszy się, o jakie siostry chodzi, ogromnie
chciała się zwrócić do nich o gościnę ze względu na znajomość z zakonem w
Wilnie. Wciąż powtarzała, że ma nadzieję, iż znajdzie jakąś znajomą
siostrę.
Gdy jednak Anna, pełna zażenowania, znalazła się w rozmównicy, siostra
odźwierna zawołała:
- Wielki Boże, to przecież pani naczelnikowa Rogowska! Taki gość! Bardzo
się cieszymy. Już biegnę do matki przełożonej powiedzieć...
Stojąc w małej rozmównicy pod obrazkami przedstawiającymi suche, ascetyczne
oblicze Piusa XII i naznaczoną znamieniem na policzku twarz uwięzionego
prymasa myślała, że jeszcze raz przychodzi jej zbierać z posiewu
Aleksandra.
Przełożona, która nadeszła, była pełna serdeczności. Szybko zarządziły, aby
dać przybyłym maleńki pokoik wychodzący na ulicę - ten sam, w którym kiedyś
nocowali Anna i Aleksander. Siostra, która je zaprowadziła do pokoju,
prosiła, aby tylko umyły ręce po podróży i zaraz przyszły na kolację.
Jadalnia wypełniona była miękkimi staroświeckimi meblami. Na ścianie, obok
innych obrazów, wisiał duży obraz przedstawiający Jezusa, który unosił dłoń
do błogosławieństwa, a z Jego serca tryskały dwa promienie biały i
czerwony. Zobaczywszy ten obraz Januszajtisowa zaczęła zaraz mówić o
obrazie Miłosierdzia, który wisiał przed wojną w kościele Sw. Michała w
Wilnie. Ucieszyło to przełożoną, która parę lat przebywała w domu
wileńskim. Szybko znalazły wiele wspólnych wspomnień. Jedna przez drugą
opowiadały, jak obraz, zanim znalazł się w kościele, był wystawiony przez
parę dni w oknie Ostrej Bramy. Ksiądz od Sw. Michała głosił wtedy kazania o
Miłosierdziu. Potem podczas wojny do obrazu przychodziły tłumy ludzi.
Odmawiano koronkę i litanię do Miłosierdzia. Nikt tylko nie wiedział, z
czego się ten kult narodził - tylko nieliczni słyszeli coś nie coś o
polskiej zakonnicy, która otrzymała objawienia w tej sprawie.
Rozmowa stała się bardzo ożywiona. Anna nie wtrącała się do niej. Nawet nie
bardzo przysłuchiwała się temu, o czym tamte mówiły. Niepokój, jaki
odczuwała opuszczając dom, ustąpił teraz miejsca głębokiemu spokojowi.
Zegar w kącie pokoju tykał, gdzieś w trzewiach domu rozlegały się jakieś
głosy. Znowu napłynęły wspomnienia. To tu siedziała wtedy z Aleksandrem.
Był jak zawsze otoczony siostrami, którym coś tłumaczył. Czy mogła była
mieć lepszego męża? Jako młoda dziewczyna prosiła Boga, by jej dał to, co
jej jest potrzebne. Nie chciała o nic walczyć. Chciała, aby Bóg sam wybrał.
Czy nie powinna tego, co dostała, uważać za dar Boży?
Prawie nie spała tej nocy. Wtedy także Aleksander przewracał się na
sąsiednim łóżku i kilka razy w nocy pytał: "Anusiu, która to godzina? Może
czas już wstawać?" "śpij spokojnie, ja uważam" - odpowiadała. Chodziło im o
to, by wstać przed piątą i zdążyć na odkrycie Obrazu. Tym razem na
sąsiednim łóżku spała Januszajtisowa. Kobieta spłakała się wieczorem
opowiadając siostrom o chorobie Zosi, ale potem zasnęła mocno. Anna
zazdrościła jej tak mocnego snu. Ona raz po raz zapalała latarkę, by
zobaczyć, jak wolno przesuwają się wskazówki zegarka. Kładąc się prosiła
swoich zmarłych, aby ją w czas obudzili. To zawsze skutkowało. Tej nocy
jednak mimo zaufania do zmarłych nie mogła spać i wciąż sprawdzała godzinę.
O wpół do piątej była na nogach. Musiała trząść swą towarzyszką, aby ją
wyrwać ze snu. "Co? Co się stało?" - pytała półprzytomnie Januszajtisowa.
"Już pora wstać, pani Zofio." "Ach, to pani? Chwała Bogu. Tak mocno spałam
i takie straszne sny śniły mi się. Już się ubieram. Za pięć minut będę
gotowa."
Było szaro, ale ku bramie, nad którą wznosiła się figura Archanioła,
zmierzały już liczne grupki ludzi. W większości kobiety. Przez kościół
weszły do kaplicy. Stanęły przy kracie. Wąskim przejściem pod lewą ścianą
kaplicy ciągnął sznur osób; obchodził ołtarz i wracał prawą stroną.
Tłum śpiewał. Ale śpiew ucichł, gdy rozległa się fanfara. Wszyscy upadli na

background image

kolana. Wśród westchnień, szeptów, a nawet łkań Obraz odkrywał się powoli.
Miała uczucie, jakby wąskie oczy Maryi zaledwie wyjrzały sponad srebrnej
zasłony, poszukały jej oczu. Patrzyły dziwnie znacząco. Ale co chciały
powiedzieć?
Nie spuszczając wzroku modliła się. Matko - mówiła - byłaś zawsze dla mnie
taka łaskawa. Nigdy nie zasługiwałam na tę łaskawość. Wierzę, że i teraz
czuwasz nade mną. Widzisz, jak wielkie przeżywam bóle. Gdyby chodziło o
mnie - niech bym cierpiała! Ale boję się o dziecko, które mi zostało
powierzone. Boję się o syna, którego wezwałam. Może błądziłam, może źle
postępowałam. Mnie ukarz. Ale ich ratuj!
Obok siebie słyszała szept. To modliła się Januszajtisowa. Mocno splotła
dłonie na piersiach. Na pewno modliła się o zdrowie dla Zosi. Ale Anna, po
usłyszeniu tego, co jej Zosia powiedziała, nie wiedziała, o co ma się
modlić. Matko - mówiła. Spójrz także na to dziecko, takie niezwykle dobre,
tak bardzo Ciebie kochające. Nie wiem, co dla niej przeznaczyłaś. O to
jednak proszę: nie wypuszczaj jej spod swej opieki. Ty będziesz najlepiej
wiedziała, co masz uczynić z moimi prośbami. Powtarzam, co mówiłam wtedy
nad Niemnem: niech we wszystkim stanie się tak, jak Bóg chce. I nawet jeśli
moja rozterka jest potrzebna - niech zostanie. Niech czuję się winna...
Oczy Maryi patrzyły nieprzerwanie. Pod ich naporem wydobyła z siebie
prośbę, której nie śmiała wyszeptać, przed którą stchórzyła tu w kaplicy.
Chciała powiedzieć: skoro nic mi nie wychodzi - zabierz mnie... Ale już
wiedziała, że o to jej prosić nie wolno. To, co spada na nas, jest zawsze
na miarę naszych sił. Maryja nie ratowała się przed cierpieniem - i kto
kocha Matkę Bożą, musi przyjąć wszystko, co na niego przychodzi. Przecież
nie chcesz, abym dźwigała ciężar sama? - mówiły oczy. Gdy na wojnie zawodzą
młodzi żołnierze, weterani, choć zmęczeni, wracają do służby. To chodzi nie
tylko o nich - o Anię, o Jędrka, o Zosię. Chodzi o coś więcej. Proszę cię,
abyś mi pomogła...
Czy to możliwe, że Ona mnie prosi - myślała Anna. Czy to możliwe, że Ona
chce ze mną rozmawiać?
Posłyszała obok siebie szloch. Januszajtisowa płakała. Po skrzywionej
twarzy kobiety płynęły łzy. Anna domyśliła się, że ona także musiała
otrzymać odpowiedź. Może i jej Maryja powiedziała, że jej ból jest
potrzebny...?

Rozdział 14

Teraz siedziało ich w celi trzech. Jeden był niski, krępy, o pofałdowanej
twarzy, przypominającej balonik, z którego wyszło powietrze; drugi -
wysoki, przystojny o nieco przetartych i mocno szpakowatych włosach. Gdy
ich złączono, każdy początkowo siedział w swoim
kącie milczący. Musiał minąć jakiś czas, zanim nabrali do siebie zaufania.
Ale już na drugi dzień zaczęli mówić: potrzeba mówienia była większa niż
nieufność.
Przystojny mężczyzna powiedział o sobie pierwszy. Nazywał się Piotr, był
księdzem. Siedział już ponad pięć lat. Ostatnio trzymano go prawie rok w
oddzielnej celi. Miał wyrok śmierci, ale potem mu go zamieniono na długie
lata więzienia. Z okresu samotnego siedzenia został mu nawyk mówienia
głośno do siebie. Modlił się po polsku i po łacinie, wydobywał z pamięci
teksty ewangeliczne. Wygłaszał zdania po włosku, po francusku, po
niemiecku. Był uszczęśliwiony, gdy Jędrek powiedział mu, że zna obce
języki i że dla zachowania jego znajomości mogą ze sobą rozmawiać po
francusku. Nawiązała się między nimi szybko nić wzajemnej sympatii.
Jędrek miał dziwne uczucie, że skądeś zna tę przystojną twarz. Ale nie
pytał. Więźniowie - póki się dobrze nie poznali - nie pytali towarzyszy o
dawne sprawy.
Trzeci ich towarzysz zobaczywszy, że ksiądz Piotr i Jędrek zbliżyli się do
siebie i mówią językiem, którego on nie rozumie, wybuchnął nagle:
- Proszę panów - mówił - wierzcie mi, jestem uczciwym człowiekiem. Nie
żadnym "kapusiem". Daję słowo, przysięgam. I jestem katolikiem. O, mam

background image

krzyżyk... Ja wam wszystko powiem o sobie. Nic nie skłamię. Tylko
rozmawiajcie ze mną jak z człowiekiem. Ja tak nie mogę...
Poczuli się zawstydzeni.
A niski mężczyzna nazwiskiem Więcek opowiadał o sobie bezustannie. Mówił,
że jest kupcem, że przed wojną miał sklep na Złotej. Po powrocie do
Warszawy próbował różnych interesów handlowych. Władze zrobiły rewizję w
jego domu i znalazły złoto oraz dolary. Nie wystarczyło
im oświadczenie, że są to walory zarobione w czasie wojny. Aresztowano go
jako podejrzanego o działalność szpiegowską.
- Pytałem ich, jakie szpiegostwo. Nie znam się na żadnym szpiegostwie.
Umiem robić buty, torebki, paski, portmonetki... Zarobiłem. Nie i nie,
gadali, jesteś szpiegiem! Nie dość, że wszystko zabrali, ale jeszcze mnie
trzymają w więzieniu. Drugi rok. Tam żona została sama. Młoda kobieta...
Dopuściwszy go do wspólnej rozmowy musieli znosić jego gadatliwość. Jeszcze
wobec księdza trochę się powstrzymywał.
- Ja rozumiem - mówił - wielebny ksiądz profesor musi się nad rozmaitymi
sprawami namyślać, prawda? Nie chciałbym przeszkadzać...
Wobec Jędrka nie miał żadnych skrupułów. Wtajemniczał go we wszystkie,
nawet najbardziej intymne, sprawy swego życia. Od razu pierwszego dnia
Jędrek dowiedział się, że Więcek jest bardzo zazdrosny o swoją żonę.
- Bo to, proszę pana mecenasa (Więcek wykombinował dla swych towarzyszy
nieoczekiwane tytuły), z taką ładną babką jak moja żona nigdy nie wiadomo.
A ona jest bardzo ładna. I maluje się pięknie. I figurę ma, i
ubrać się potrafi...
Więckowie mieli dwoje dzieci: sześcioletniego Waldka i ośmioletnią Mariolę.
Więcek dzieci kochał, przede wszystkim syna.
- On jest taki dowcipny, panie mecenasie, taki przemyślny, że wszystko
potrafi. A jak opowie, to się ludzie dziwią. Ładny. Podobny do żony, i do
mnie...
O córce Więcek mówił z mniejszym entuzjazmem. Jędrek słuchając jego
gadaniny wywnioskował, że Więcek nie jest chyba całkiem pewny swego
ojcostwa.
- Mariolka, panie mecenasie, to nie wiadomo, w kogo się wrodziła. Urodę
faktycznie ma po żonie, nie można powiedzieć. Takie same włosy i oczy. Ale
do mnie podobna nie jest. Każdy to mówi...
Po kilku dniach strażnik zabrał rozgadanego Więcka na badanie i Jędrek z
księdzem Piotrem mogli więcej i szczerzej ze sobą porozmawiać.
- To jednak porządny chłop ten nasz towarzysz - mówił ksiądz. - Ciągle mi
wstyd, że chciałem się odsunąć od niego używając francuskiego. Nie powinno
się tego robić. Zwłaszcza siedząc razem w więzieniu powinniśmy
czuć się braćmi... Ale niestety mam przykre doświadczenie... Kiedyś dano mi
do celi człowieka, o którym wiedziałem, że pracował w czasie wojny w
konspiracji, i to nawet z bardzo poważnymi osobami. Rozmawiałem z nim
całkiem szczerze. Ale po pewnym czasie zaczęły mnie zastanawiać jego
pytania. Chciał się koniecznie dowiedzieć o pewną sprawę, która miała
związek z tym, za co zostałem uwięziony. Zachodził to z prawa, to z lewa,
ciągle do tego wracał. O dawnych sprawach konspiracyjnych mówiłem otwarcie
bez zastrzeżeń, uważałem, że to już jest historia. Ale o tej sprawie
milczałem. Rzecz mogła być dla pewnych ludzi, o których nie wiedziałem,
gdzie są, niepotrzebnym obciążeniem. Gdy nie przestawał wypytywać, zacząłem
się mieć na baczności. Ta ciekawość wydawała mi się coraz bardziej
podejrzana. Potem, któregoś dnia, powiedział, że chciałby się u mnie
wyspowiadać. Zgodziłem się. W czasie spowiedzi powiedział coś takiego, że
już nie miałem wątpliwości. Wymyślił to chytrze. Była to niby wątpliwość,
ale tak postawiona, że gdybym na nią odpowiedział, stałoby się jasne,
że wiem o całej sprawie i udziale tamtego... Po prostu
przechorowałem tę historię. Jestem księdzem dość długo, ale z czymś takim
jeszcze się nie spotkałem. My księża traktujemy spowiedź poważnie. A
jeszcze taka spowiedź więzienna, gdzie penitentem jest człowiek, który
siedzi razem ze mną w celi... Tak, to był dla mnie wstrząs. Podobny do
tego, jaki przeżyłem, gdy musiałem wydać wyrok śmierci...
Nie powiedział nic więcej. Urwał. Jędrek nie pytał. Patrzył tylko z coraz
większym podziwem na towarzysza. Jego samego los oszczędził. Nieraz musiał

background image

wybierać drogę, decydować samotnie, bez możności nawet poradzenia się kogoś
drugiego, ale to, co wybierał, odnosiło się tylko do niego. Nie decydował
za drugich, nie musiał decydować o życiu ludzkim.
Więcek wrócił z badania w fatalnym humorze. Zaraz zaczął opowiadać
roztrzęsionym głosem:
- Oni znowu swoje, że jestem szpiegiem. Powtarzam, że żadnym szpiegiem nie
byłem i nie jestem. To oni: a dlaczego masz skrytkę w domu, a w niej
szpiegowskie papiery. Jakie szpiegowskie papiery? Nie mam żadnych. Nie
masz? Pokaż skrytkę, to się przekonamy. Ja żadnej skrytki nie mam - mówię.
A oni: wiemy, że masz. Pokaż. Jeśli się przekonamy, że żadnych papierów
szpiegowskich w niej nie trzymasz, puścimy cię. Ja naprawdę
nie mam żadnych papierów szpiegowskich. Ale już widzę, że się moja żona
puściła... Bo skąd by wiedzieli o skrytce? Oszaleć można!
Od czasu do czasu Jędrek otrzymywał list od matki. Anna pisała krótko i
rzeczowo, jej listy były wzorem precyzji. Nie znajdował w jej listach nigdy
budzących niepokój wiadomości. "Dajemy sobie radę - zapewniała. - Gdy
przyjdą jakieś kłopoty, zawsze ktoś pomoże... Jestem stara, ale Pan Bóg
daje mi siły. Ania uczy się znakomicie, jest jak zawsze pierwszą w
szkole..." Do każdego listu Ania dopisywała się. Z jej dopisków dowiadywał
się, że z podstawówki przeszła do liceum, że ma nowe koleżanki i nowych
kolegów, że uczy się różnych ciekawych przedmiotów...
W ostatnim liście Anna napisała: "Mamy w domu żałobę. Umarła Zosia, córka
naszych sąsiadów z góry. Na pewno ją pamiętasz? Biedna dziewczyna męczyła
się strasznie przez ostatnie miesiące. Ale znosiła to z niezwykłą odwagą.
To było w ogóle nadzwyczajne dziecko. Miła, uczynna, pobożna. Czasami
myślałam o niej jak o świętej. Wszyscy modlili się o jej zdrowie. Ale Pan
Bóg zdecydował inaczej..."
Minęło kilka miesięcy. Pewnego dnia został wezwany na badanie ksiądz Piotr.
Wrócił zamyślony z plikiem gazet pod pachą.
- Coś się musiało zmienić, Jędrku - powiedział. - Jacyś nowi ludzie
przyszli, nie ci co dawniej. Czy wyobrażasz sobie: ten, co ze mną
rozmawiał, powiedział mi, że niedługo wyjdę na wolność! Miałem wyrok
śmierci, potem mi go zamienili na dożywocie. A teraz mówią, że mnie
wypuszczą... Dowiedziałem się, że Bierut nie żyje, a władzę objął
Gomułka...
- Może ktoś o ciebie robi starania?
- Czy ja wiem? Wszystko możliwe. Pytali mnie, jaki będzie mój stosunek do
rzeczywistości polskiej, gdy wyjdę na wolność.
- Co im powiedziałeś?
- Powiedziałem to, co myślę. Że komunistą nie byłem i komunisty ze mnie
nie zrobią. Także nie będę człowiekiem, który na żądanie podpisze każdą
podsuniętą mu deklarację. Jestem kapłanem i pozostanę posłuszny moim
zwierzchnikom kościelnym. Natomiast gotów jestem przyjąć i szanować
istniejącą rzeczywistość. Uważam, że jest ona jedyną możliwą dziś dla
Polski. Zachód nas pociąga,
ale Zachód nie ma nam nic do ofiarowania. Tam panuje egoizm i zupełna
obojętność wobec naszych spraw. Rosja jest krajem, od którego wiele nas
dzieli. A jednak Bóg i historia związały nas ze sobą. Jest widać jakiś
powód, dla którego umieszczono nas w tym rozgrodzonym miejscu Europy. Wbrew
Niemu mamy kopać przepaść nienawiści? Ani by nas taki rów obronił, ani nie
byłby zgodny z naszymi chrześcijańskimi zasadami. Nie będzie łatwe
przełamać stare opory i urazy. A jednak może to jest właśnie naszym
zadaniem?
- I co oni na to?
- Trochę wydawali się zaskoczeni. Ale potem powiedzieli, że się to im
podoba.
- I ty tak naprawdę myślisz?
- Tak myślę. Nie od dziś. Jeśli się wierzy, nie może być rzeczą obojętną
że od stuleci jesteśmy obiektem nie kończących się krzywd i cierpień. To
prawda - daleko nam do ideału. Ale przecież nie jesteśmy gorsi od innych, a
czasami nawet lepsi. Ci inni nie przeżywają ani połowy tego, co przychodzi
przeżywać nam w każdym pokoleniu. Jezus powiedział o niewidomym od
urodzenia: nie jest to kara za grzech, ale przez niego ma się objawić

background image

chwała Boża. Może jest w tym coś, co odnosi się do nas? Może żądają od nas
więcej niż od innych? Ale jeżeli stoimy przed wielkim jakimś zadaniem,
musimy wpierw przerobić siebie. Pozbyć się wszystkiego, co nas wykrzywia
zewnętrznie i wewnętrznie. Osobiście boję się więcej tego wewnętrznego
skrzywienia. Bo powstrzymać człowieka przed czynieniem źle jest łatwiej,
niż wytłumaczyć mu, iż czyniąc niby dobrze, po swojemu, bez pokory, może
sprawić jeszcze więcej zła. Któryś ze Zmartwychwstańców, chyba Semenenko,
patrząc na Towiańskiego powiedział: świętość bez pokory - rzecz
najstraszniejsza. Bo człowiek zaczyna czcić własne ja tak bardzo, że stawia
je w końcu ponad wolę Bożą...
Urwał, chwilę milczał, potem sięgnął do kieszeni.
- Dali mi gazety. Popatrz, całkiem świeże. Poczytajmy, może zrozumiemy to,
co się stało.
Tym razem nie minęło wiele dni i na badanie został wezwany Jędrek,
Człowieka, z którym miał rozmawiać, dotychczas nie widział. Był to człowiek
niemłody, a może tylko przedwcześnie zużyty. Miał siwe włosy i zrytą
zmarszczkami, kwadratową twarz. Przez policzek biegła blizna. Robił
wrażenie inteligentnego majstra fabrycznego. W pokoju nie było lamp
świecących w oczy.
- Siadajcie - powiedział wskazując krzesło po przeciwnej stronie biurka. -
Zapalicie? - wyciągnął ku Jędrkowi pudełko papierosów.
- Dziękuję, nie palę.
- Toście wygrali wielki los. Herbaty czy kawy? Jędrek spojrzał zaskoczony
w siwe oczy tamtego, niepewny, czy to nie kpiny.
- Jeżeli pan pyta poważnie, to prosiłbym kawy...
- Pytałem jak najpoważniej. - Uchylił drzwi za sobą, krzyknął. - Dajcie
dwie kawy. Gorące! - Położył rękę na grubej teczce leżącej na stole. -
Przejrzałem waszą sprawę - powiedział. - Sukinsyny zrobili was... -
Podniósł głowę i patrzył czas jakiś w twarz Jędrka, jakby się chciał mu
dobrze przyjrzeć. Wydął kpiąco wargi, rzucił - Szpieg...
- Nie jestem żadnym szpiegiem!
- Nie musicie mówić, to po was widać. Wyssane z brudnego
palca.
Nie żołnierz, ale kobieta w białym fartuchu przyniosła dwie szklanki z
zalaną wrzątkiem kawą. Gdy wyszła mężczyzna podjął:
- Dali wam piętnaście lat. Złożyłem wniosek o natychmiastowe zwolnienie.
Ale biurokracja jest biurokracją. Potrwa to jakiś czas. W każdym
razie będziecie zwolnieni. Możecie zawiadomić rodzinę. Kogo macie?
- Matkę i córkę.
- Żony nie macie? Umarła czy odeszła?
- Zginęła w powstaniu.
- Słusznie, czytałem to w aktach. Wy także braliście udział, prawda? W
endeckich formacjach?
- Można to tak nazwać.
- Uważacie się za narodowca?
- Tak...
- Ten wasz Dmowski był inteligentnym człowiekiem. Przeczytałem jedną
jego książkę. Podobała mi się. W wielu sprawach się nie zgadzam. Powiadają,
że z takiej ideologii, jaką on głosił, zrodził się faszyzm. Co o tym
myślicie?
- To nieporozumienie. Faszyzm był szkołą zdobywania władzy, a idea
narodowa - wychowaniem człowieka.
Dnowski nie upierał się przy żadnym systemie. Chciał tylko, aby człowiek
gotów był do każdej ofiary dla ojczyzny, aby wzmacniał podstawy religijne i
moralne narodowego bytu, aby umiał myśleć i widzieć swoje cele...
- Widzę, żeście się naczytali tego waszego "pana Romana". Tak o nim
mówiliście, prawda? W jego książkach jest dużo rzeczy mądrych. Umiał
patrzeć wprzód. O tym kiedyś chętnie z wami pogadam. Ale już nie tu, w
więzieniu. Co chcecie robić, gdy będziecie wolni?
- Trudno mi w tej chwili powiedzieć. Pracowałem w biurze,
które zajmowało się prywatną inicjatywą.
- Temu dajcie spokój. Szkoda waszego czasu. Jesteście człowiekiem
inteligentnym, znacie świat, umiecie mówić obcymi językami. Możecie się

background image

przydać do rzeczy poważniejszych.
- Przypuszczam, że będę miał trudności ze znalezieniem pracy.
- Nie będziecie mieli żadnych. Więzienie to dobra szkoła.
- Naprawdę? - uśmiechnął się.
- Nie śmiejcie się. Naprawdę. W więzieniu wiele ludzi uczy się dopiero
myśleć. Wasz Dmowski nie siedział w więzieniu?
- Bardzo krótko.
- Dziwne. No nic. Wracajcie teraz do siebie. Może wam czego potrzeba? Może
chcecie papieru? Ludzie lubią nieraz pisać o tym, co przemyśleli. Każę dać
wam blok i jakiegoś pisaka. Możecie pisać spokojnie, nikt wam do tego
zaglądać nie będzie. To do zobaczenia.
Żołnierz, który odprowadzał Jędrka do celi, zapytał przyjaźnie:
- Pewno pan wyjdzie niedługo na wolność?
- Tak mówił ten pan, który ze mną rozmawiał.
- Jak major tak mówił, to pan wyjdzie. Zmieniło się u nas. Chce pan
papierosa?
- Dziękuję, nie palę.
- Niech pan weźmie dla innych. Jak Gomułka wrócił do władzy, wszystko się
zacznie zmieniać na dobre. Zobaczy pan.

Rozdział 15

Wrócił do domu w Józefowie tego samego dnia, w którym Prymasa odwieziono z
Komańczy do Warszawy. Jego powrót zaskoczył Annę, której nie miał czasu
uprzedzić.
Była sama w mieszkaniu. Po nagłym wstrząsie ogarnęły ją radość i entuzjazm.
Trzęsły się jej ręce, gdy obejmowała syna. Podnieconym głosem chaotycznie
opowiadała mu o wszystkim, co się zdarzyło w ostatnich dniach w Warszawie.
Siedząc przed szklanką herbaty, którą mu zaraz nalała, słuchał słów matki i
obserwował ją. Ruszała się żywo, a na wpadniętych policzkach miała krwawe
wypieki. Ale on dostrzegał zmiany, jakie się w niej dokonały w ciągu tych
kilku lat. Chodziła ciężko, gdy się zatrzymywała, wspierała się zaraz na
oparciu krzesła; oddech miała szybki, jakby stale zdyszany. W oczach, w
których, pamiętał, widywał iskierki wesołości, teraz dostrzegał smutek i
jakby wielkie zmęczenie. On musiał się zmienić także. Witając go przesuwała
palcami jakby z niedowierzaniem po osiwiałych skroniach.
- Gdy Prymas wrócił, nie wątpię, że przyszła do nas Łaska Boska. Żebyś ty
wiedział, ile się za niego modliliśmy. W sierpniu odbyły się ślubowania na
Jasnej Górze. Tłumy były ogromne. Jego fotel stał pusty...
- I ludzie, myśli mama, będą wierni temu, co ślubowali? - zapytał.
Zapał, który dźwięczał w głosie Anny, przygasł.
- Tego nie wiem... Jedni stali się wierni od razu. Inni może zrozumieją po
jakimś czasie.. Och, żeby tylko pozbyli się nienawiści i uraz! Żeby
zachowali rozsądek...
Chwilę panowało milczenie. Pił herbatę, a Anna kręciła się po pokoju.
Zapytał:
- A jak Ania? Przysiadła na brzeżku krzesła.
- Ania... Zobaczysz ją, zaraz przyjdzie. Wyrosła, zrobiła się z niej
ładna dziewczyna. Zdrowa, uczy się jak zawsze świetnie. W przyszłym
roku skończy liceum...
- Ma jakieś plany życiowe?
- Wyobraź sobie, wymyśliła, że pójdzie do teatru.
- Chce zostać aktorką?
- Tak. Z jednej strony to na pewno piękny zawód. Ale z drugiej strony
przyznaję, że boję się... To jest niebezpieczne życie.
- Mama ma rację. I to dawno u niej?
- Już ze dwa lata o tym mówi. Grała w szkolnym teatrze i od tego
czasu... Podobno ją bardzo chwalili. I byli na przedstawieniu jacyś
aktorzy...
Zmienił temat. Zapytał:
pójść do pracy. Ania ma teraz inne koleżanki, z którymi się spotyka. A

background image

przede wszystkim kolegów...
- I nie sądzi mama...?
- To jej prawo. Tylko, że ci chłopcy... Wyglądają na okropnie
niedojrzałych. Kiedy wspominam swoją młodość...
Przed domem rozległy się śmiechy i krzyki.
- O, właśnie Ania wróciła ze szkoły - powiedziała.

Rozdział 16

Major, który rozmawiał z Jędrkiem w więzieniu, miał rację: nie było żadnych
trudności ze znalezieniem pracy. Jędrek zaczął od powrotu do biura, w
którym pracował przed aresztowaniem. Przyjęto go - jakby to była rzecz
zupełnie naturalna - i nawet proponowano przesunięcie na wyższe stanowisko.
Ale on zaczął się zastanawiać, czy rzeczywiście nie spróbować czegoś
nowego. Nastąpiło niezwykłe ożywienie życia w kraju. Powstawały nowe
instytucje, mnożyły się inicjatywy i projekty. Pewnego dnia zadzwonił
telefon na biurku Jędrka. Od razu poznał głos Stefana.
- Cieszę się, że cię słyszę - mówił.
- Skąd wiedziałeś, gdzie mnie szukać?
- Dowiedziałem się, że jesteś zwolniony i od razu przyszło mi do głowy, że
wróciłeś do dawnej pracy. Chciałbym się z tobą zobaczyć. Mam dla ciebie
pewne propozycje.
- Gdzie mam cię szukać?
- Pracuję w MSZ. Jestem dyrektorem departamentu. Przyjdź jutro, dobrze?
Idąc do Ministerstwa Spraw Zagranicznych przechodzić musiał obok dawnego
gmachu gestapo. Tu w podziemiach znajdowały się pamiątki po tamtych
czasach: słynny "tramwaj" miejsce oczekiwań schwytanych i - cele z
wstrząsającymi graffitti na ścianach. Do tych pamiątek podróżowała cała
Warszawa. Wśród napisów na ścianach szukano znaku ręki najbliższych.
Stefan urzędował w gabinecie na piętrze. Wejścia do gabinetu strzegła
przystojna sekretarka postukująca obcasami eleganckich pantofelków. Stefan
po przywitaniu wskazał Jędrkowi głęboki, skórzany fotel.
Po kilku pytaniach dotyczących osobistych spraw Rogowskiego przeszedł do
właściwego tematu.
- Twoje aresztowanie to oczywiście rozprawa z ludźmi wywodzącymi się ze
środowisk takich jak ty - mówił. - Nie mogli ci nic dowieść, ale chcieli
cię zniszczyć. Na szczęście część tych, co to robili, odeszła. Przeważnie
pospiesznie emigrowali. Inni pozostali, ale nie mają dawnych wpływów.
Oczywiście trzeba się strzec, aby wpływów nie odzyskali, bo kanalie mają
zdolność rozradzania się i przybierania masek... Ale to inna sprawa. Ja
chciałem z tobą mówić o twojej pracy. Jesteś człowiekiem ze znajomością
języków zachodnich. Z takimi możliwościami nie ma sensu, abyś siedział w
pracy służącej podtrzymywaniu przy życiu prywatnej inicjatywy. To zresztą
może być poważna sprawa, choć nie na dziś. Zajmujemy się tworzeniem w
różnych miastach europejskich pewnego rodzaju placówek kulturalnych. Ma to
być przedsiębiorstwo luźno związane z naszym ministerstwem. Szukamy do tego
ludzi. Od razu pomyślałem o tobie. Praca będzie ciekawa, nie najgorzej
płatna, z możliwością wyjazdów za granicę, a nawet dłuższego tam pobytu.
Chyba miałbyś na coś takiego ochotę?
- Rzecz wygląda interesująco...
- W takim razie skontaktuję cię z dyrektorem przedsiębiorstwa. Nazywa się
Gubowicz. Chciałbym, abyś po rozmowie z nim przyszedł do mnie. Zgoda?
Wracał do domu zamyślony. Propozycja była pociągająca. Jeżeli ją przyjmie,
będzie mógł wyjechać. Stanęła mu w myśli Jola. Dowiem się, co z nią... -
myślał. Łączność zerwała się po aresztowaniu. W więzieniu, zwłaszcza po
spowiedzi u księdza Piotra, był zdecydowany tej łączności nie nawiązywać na
nowo. Moim zadaniem życiowym jest Ania - postanawiał. Wyszedłszy z
więzienia miał szczery zamiar zająć się z całą starannością córką. Ale
rzecz okazała się niełatwa. Jeżeli miał trudności z nawiązaniem kontaktu z
Anią po powrocie z zagranicy, to jeszcze trudniej było ten kontakt znaleźć
teraz. Ania kończyła szkołę, a jednocześnie rzuciła się w wir młodzieżowego

background image

życia. Fruwała z "prywatki" na "prywatkę", jeździła na wycieczki, włóczyła
się gdzieś wieczorami, wracała późno do domu. Kiedyś poszedł, aby ją
odprowadzić do domu po zabawie. Był zaskoczony tym, co zobaczył. Wygaszone
światła, ogłuszający hałas muzyki, przytulone do siebie pary, dziewczęta
siedzące po kątach na kolanach chłopców... Ania nie wydawała się zachwycona
tym, że po nią przyszedł. Gdy wracali, milczała. Kiedy zapytał, dlaczego
nie widział rodziców dziewczynki, u której odbywała się zabawa,
odpowiedziała, że "byli taktowni" i wynieśli się z domu, aby nie
przeszkadzać...
Nie przestawał pytać córki o różne sprawy dotyczące jej życia, ale ona
odpowiadała mu lakonicznie i informowała go jedynie o tym, o czym sama
chciała powiedzieć. Pokazywała mu stopnie - a te były zawsze bardzo dobre.
Po wywiadówce w szkole podszedł do wychowawczyni klasy Ani. Była to starsza
wiekiem nauczycielka. Miała siwe włosy i patrzyła na niego przez grube
szkła okularów. Gdy poprosił, aby mu powiedziała, co sądzi o Ani, wzruszyła
lekko ramionami. "Cóż - powiedziała - o maturę nie ma się co lękać. Ania
jest najlepszą uczennicą w klasie. Olbrzymie -zdolności, i to we wszystkich
kierunkach. Świetna w polskim i świetna w matematyce. Zda na pewno. Myślę,
że nie będzie także kłopotów z wyższą uczelnią, zwłaszcza teraz gdy
znajomość przedmiotów odzyskała swoje znaczenie. Zgłosiła, że się wybiera
do szkoły teatralnej. Czy dom popiera ten projekt?" Rozłożył ręce. "Nie
powiem, aby mnie ten projekt zachwycił..." "Ani mnie - rzekła nauczycielka.
- Ania jest entuzjastką teatru. Jako polonistka rozumiem ją. Ale scena to
nie wszystko. Jest jeszcze organizacja osobistego życia. Praca w teatrze
wymaga ludzi o bardzo mocnych charakterach, A Ania, proszę mi wybaczyć, że
to mówię, choć bardzo energiczna, bardzo samodzielna, bardzo utalentowana,
nie wydaje mi się jednak naprawdę mocnym człowiekiem... Jeszcze raz
przepraszam, ale pan pytał. To nie jest zresztą zarzut. Bardzo kocham Anię,
ale może właśnie dlatego widzę jej i zalety, i słabości... Muszę panu
powiedzieć - podjęła po małej chwili - to smutne pokolenie, które
wprowadzamy w życie. To nie ich wina, że są tacy. Przeżyli tyle. Ale oni
nie wiedzą w ogóle, czego chcą. Jeszcze dziewczęta wiedzą czasami więcej.
Dałby Bóg, aby następne roczniki były lepsze! Ja ich już nie zobaczę.
Odchodzę na emeryturę. Żal mi... Ale te lata zjadły człowieka i już braknie
energii..."
Powróciwszy do domu opowiadał Annie o swojej rozmowie w ministerstwie i o
perspektywie nowej posady.
- Co mama myśli o tym? - pytał.
Kłopotliwie wycierała dłonie w skraj fartucha, który miała na sobie, bo
właśnie przygotowywała obiad.
- Nie wiem, co ci odpowiedzieć, kochany - powiedziała. - Nie znam się na
tym. Mężczyzna powinien zajmować się czymś, co go naprawdę całego
interesuje. Miałam nieraz pretensję do tatusia, że u niego "biuro i pióro"
było na pierwszym miejscu. Ale wiem, że nie miałam racji. Nie miałam... Tak
właśnie powinien mężczyzna traktować pracę. Jeśli znajdziesz w tej nowej
pracy prawdziwe zainteresowanie, to powinieneś tę posadę wziąć. Potem
rozmawiali o Ani.
- Wie mama, zupełnie jej nie rozumiem - skarżył się. - W szkole
wszystko dobrze, wesoła, rozkrzyczana, lubiana. Ale gdy próbuję z nią
rozmawiać, nie mamy wspólnego tematu... I nie wiem, co myśli o życiu, o
sytuacji.
- Muszę ci powiedzieć, że ja ją także coraz mniej rozumiem. I tego
projektu o teatrze...
- Małgosia, gdy ją poznałem, także się wybierała do
teatru.
- To chyba nie było dość poważne? Myślę, że raczej matka popychała ją w
tym kierunku.
- Lubiła się nią popisywać. Małgosię to bawiło, ale zachowała trzeźwość.
Co pchnęło Anię?
- Wystawiali w szkole Balladynę. Grała najpierw Chochlika, potem
Goplanę... Oklaskiwano ją. Była rzeczywiście w obu rolach śliczna.
Szkoła zaprosiła samego Wojkowskiego, by przygotował przedstawienie...
- Tego aktora?

background image

- Tak. Nie wiem, co go do tego skłoniło, ale prowadził z nimi próby.
Przedstawienie odbyło się na prawdziwej scenie, w Ateneum.
- Trochę zaczynam ją rozumieć. Co by było ze mną, gdybym w jej wieku
znalazł się na prawdziwej scenie! Mama pamięta?
- Szalałeś nad Don Juanem i nad Orlątkiem.
- Właśnie.
- Byłeś chłopcem, który uwierzył w magię.
- Może ona jest także pod czarem tej magii?
W dwa dni później udał się do dyrektora instytucji, w której Stefan chciał,
aby pracował. Dyrektor był gruby, łysy, elegancko ubrany. Przyjął Jędrka z
hałaśliwą grzecznością.
- Wiem, wiem, wszystko wiem. Niech pan siada. Panno Halinko, proszę kawy. A
może coś mocniejszego, co? - Z biurka wydobył butelkę francuskiego koniaku.
- No, malutki kieliszeczek? Dobrze działa na serce. Panno Halinko, proszę
szkło. Mówił mi o panu dyrektor Spada pan nam jak z nieba. To takie
wyrażenie, prawda? Bo dlaczego z nieba? Mówmy o ziemi. Więc mamy w
programie założenie placówek w różnych miastach. Będziemy w nich
sprzedawali albumy, płyty, wyroby artystyczne, polską wódkę, naturalnie...
A zarazem będziemy organizowali spotkania z rozmaitymi ludźmi z kraju.
Każda placówka to będzie salon spotkań. Może nawet coś więcej. Właśnie
chodzi o to, aby akcję ciągle rozszerzać, występować z nowymi pomysłami,
nawiązywać kontakty, ściągać ludzi... Nawet, myślałem, można by ubrać
personel w krakowskie stroje. Albo w góralskie. Na ścianach afisze, obrazy.
Prezentacja naszych malarzy. Filmy polskie, nauka tańców. Piękne
dziewczęta. Potrawy polskie. Alkohole. Wszystko zrobić, aby ludzi
przyciągnąć do Polski. Oni chcą przyjeżdżać. Trzeba ich tylko zachęcić.
Przygotować jakieś foldery...
- Tłumaczyć polskie książki...
- Polskie książki? Można, ale to nie byłby interes. Na Zachodzie nikt
książek nie czyta. Płyty z piosenkami - to jest coś. Na obwolucie śmiejąca
się dziewczyna, zgrabne nóżki... Znam się na tym. Pana wysyłalibyśmy do
tych placówek. Znalazłby pan na pewno za każdym razem coś nowego... Pan był
na Zachodzie, więc ma pan znajomych. Ściągnąłby pan ich do lokalu...
Od Gubowicza poszedł prosto do Stefana.- To chyba nie dla mnie -
powiedział. - Ten Gubowicz robi wrażenie, jakby najbardziej interesował go
handel żywym towarem.
- Może nie jesteś taki daleki od prawdy - Stefan śmiał się. -
Przeraziłbyś się, gdybyś wiedział, co on już w życiu robił. I Gubowiczem to
on nie był zawsze. Ale właśnie dlatego chciałbym, abyś ty wszedł do tej
pracy. Gubowicze są nam potrzebni, aby ruszyć maszynę. Potem obejdziemy się
bez nich. Spławimy ich.
- To niezbyt chyba fair...
- Nie bądź taki dobroduszny. Gubowicz, jeśli spadnie, to zawsze na cztery
łapy. Wyciągnie tyle, że będzie miał potem do końca życia. Nie upilnujemy
go. Nie będziemy się potem nim przejmować. W tej chwili jest potrzebny. No
więc co, decydujesz się?
- Jeszcze pozwól, że się namyślę.
- Ale do pojutrza, nie dłużej. Pojutrze muszę przedstawić sprawę
Rapackiemu. Bardzo cię namawiam. Pierwsze placówki otwieramy w Brukseli i w
Londynie. Będziesz musiał tam pojechać. Ty tam przecież byłeś!
- Byłem.
- No to znajdziesz się jak w domu. Na to liczę. Emigracja zmieniła się
ostatnio. Setki ludzi chcą wracać. Nie wiem, czy wiesz, że przyjechali
Cat-Mackiewicz i Zofia Kossak. Ci "z zamku" rzucają na nich klątwy, ale to
nie skutkuje. No więc czekam na odpowiedź pojutrze.
Zanim wyszedł, zapytał Stefana o Smutnego.
- Smutny? Jeszcze siedzi na swoim urzędzie. Ale jeśli chcesz go odwiedzić,
idź jak najszybciej. Zabieramy go do siebie. Pojedzie na placówkę
zagraniczną.
Wobec takiej informacji udał się do urzędu Smutnego od razu. Nie musiał
czekać. Smutny przyjął go natychmiast. Po jego twarzy biegały fale
zmarszczek, małe szare oczki mrugały kpiąco.
- Bardzo się cieszę, że was widzę na wolności - mówił. - Pani

background image

naczelnikowa bardzo się o was niepokoiła. Ale teraz wszystko dobrze.
- Przyszedłem podziękować panu za to, że chciał pan pomagać mojej matce i
podobno interweniował pan także w mojej sprawie...
Smutny zamachał swymi wielkimi jak łopaty dłońmi.
- Nie ma o czym mówić, nie ma o czym mówić...
- Słyszałem, że pan dyrektor zmienia stanowisko?
- To prawda. Jadę do Tel Avivu.
- Palestyna. Kraj, który strasznie chciałbym zobaczyć.
- To odwiedźcie mnie.
- Nieprędko będę mógł marzyć o przyjemnościowym wyjeździe - westchnął.
- A ja myślę, że to będzie prędzej, niż myślicie. Pożegnał się
odprowadzony do drzwi.
Którejś słonecznej niedzieli wybrał się na Starówkę. Znowu ciągnęło go do
miejsc, które tak bardzo związały się z jego życiem. Zmiany, które w
ostatnich latach się dokonały, były ogromne. Poza zamkiem, którego ruiny
były nakryte betonową płytą, nad którą wznosił się ocalały szczątek
narożnika, wszystko już było odbudowane. Chodząc po ulicach nowych domów o
kolorowych tynkach już tylko z wielkim trudem potrafił sobie wyobrazić, jak
to wyglądało wtedy. Niektóre zakątki zmieniły się całkowicie. Na
Kilińskiego stała wysoka ściana domów, a wąskie wyjście na Piekarską
zamykała barykada z chodnikowych płyt, nad którą wznosiła się mała
kapliczka. To tu w tamto słoneczne niedzielne popołudnie wybuchnął
czołg-pułapka. Po tym wybuchu ulica pełna była poszarpanych ciał, szmat,
zdartego wybuchem odzienia, krzyku, jęku, zapachu spalenizny... Wiedział,
że nigdy nie zapomni tego, co wówczas zobaczył. W dwa tygodnie później
podcięte bombami lotniczymi ściany kamienic osunęły się grzebiąc szpital
oraz kwatery "Gustawa" i "Wigier". Za domem było podwórko zamknięte ślepym
murem. U stóp tego muru każdego wieczoru odprawiały się msze. Pod tą ścianą
także grzebano zabitych, a liczba grobów rosła z dnia na dzień. Teraz w
miejscu, gdzie znajdowała się wtedy brama domu, stał parterowy budyneczek
restauracji. Pod jego ścianą ktoś postawił prosty krzyż i złożył pod nim
bukiet kwiatów. Za zwalonymi ścianami mrocznych uliczek wyrosły otoczone
zielenią zrekonstruowane mury miejskie.
Stał zamyślony, gdy nagle zobaczył przed sobą sylwetkę mężczyzny z łysą
głową. Poznał Marka.
- No, jesteś! - zawołał Marek. - Zobaczyłem cię z daleka. Objął
Jędrka i uścisnął serdecznie. - Wiedziałem wszystko o tobie. Chwała Bogu,
nie zmieniły cię te lata.
Marek natomiast zmienił się. Miał twarz niezdrowo obrzmiałą,
pokrytą ciemnymi plamami. Brakło mu zębów.
- Ja także wiedziałem, że siedzisz. Nawet przypuszczałem, że wezmą mnie
na konfrontację z tobą.
- Dobrze, że do tego nie doszło. Pogorszyłoby to twoją sprawę. Przeciwko
mnie wytoczyli wiele zarzutów. Gdyby to jeszcze potrwało z rok, nie
byłbym wyszedł.
- Ocaleliśmy.
- Ocaleliśmy, ponieważ ci najbardziej zaciekli, woleli uciec. Teraz będą
rozgłaszali rewelacje o zbrodniach, które były ich zbrodniami. Inni
przycupnęli. Jeśli spotkasz którego z nich, będzie ci deklamował słowo
"wolność" we wszystkich przypadkach.
- A co mamy robić?
- To samo, co chcieliśmy robić wtedy: zająć się pozytywną pracą. I modlić
się. Modliłeś się tam?
- Modliłem...
- Ja tam nie tylko nauczyłem się modlić. Zrozumiałem także modlitwę.
Uważałem się zawsze za katolika. Byłem w komitecie akademickich ślubowań
jasnogórskich. Wygłaszałem referaty. W więzieniu zrozumiałem, jak bardzo
ta religijność była powierzchowna. Szliśmy ku niej, ale jeszcze nią nie
żyliśmy. Jeszcze był w nas gniew, który nazywaliśmy "świętym gniewem".
Postanowiliśmy służyć Bogu, a jednocześnie pragnęliśmy zwykłego, ludzkiego
życia... Rozumiesz, o co mi chodzi?
- Czy ja wiem...? Może niezupełnie...
- , Na pewno mówię niejasno. To nie jest łatwo sformułować. Mogliśmy być

background image

jak każdy inny naród. I popełniwszy tyle błędów, powinniśmy byli zginąć.
Nie zginęliśmy, ponieważ zdecydowaliśmy się na wielką, duchową awanturę.
Zdecydowaliśmy się na nią w chwili rozpaczy. Ale Bóg przyjął nasze
obietnice. Bóg jednak ma swoje drogi, swoje sposoby wypełniania ludzkich
próśb. Nie ofiarował nam zwyczajnego życia. Postawił nas w obliczu
oszałamiająco wielkich perspektyw. Olbrzymich, ale jakże trudnych...
Rozmawiając weszli między mury i wtedy okazało się, że znajdują się na
resztkach tamtego podwórza.
- Tutaj - powiedział Marek - tylu było pogrzebanych, naszej młodzieży. W
więzieniu myślałem o nich wiele. Należałem do tych, którzy tę młodzież
prowadzili... Dziś role się zmieniły. Oni poszli szybciej i są teraz na
czele. Swoją śmiercią otworzyli drogę do wielkich spraw... Zazdroszczę im.
Zginęli za to, dla czego my musimy dopiero pracować. Nam, którzyśmy
ocaleli, zostało zadanie zajęcia się najmłodszymi... O ile pamiętam, masz
córkę?
- Mam.
- A co ona? Wzruszył ramionami.
- Nie wiem... Ci młodzi wydają się zupełnie inni... Marek pokiwał głową.
- Mówił mi mój brat, że także nie rozumie własnego syna. Podobno chłopiec
mówi: wy mieliście szansę, bo się mogliście bić. A my co? Całe życie
odbudowywać, co wyście zniszczyli? Całe życie być dziadami?
- Niewątpliwie mają swoje kompleksy. Ciekawe. Nam nie chodziło, że tamci
się bili, a my nie, ale o to, że ideały tamtych są dla nas za małe. Wobec
naszej wizji sylwetka "dziadka" wydawała się karykaturą. Ale czy oni
mają w ogóle jakąś wizję?
- Obawiam się, że gniew przesłania im wszystko... Wrócili z powrotem na
ulicę. Szli w stronę placu Zamkowego.
- Muszę ci powiedzieć - mówił Jędrek - że bardzo martwię się o córkę. Gdy
wróciłem do kraju, nie miałem z nią kontaktu, ale to było zrozumiałe. Nie
widziałem jej od czasu, gdy była małym dzieckiem. Teraz dorasta -
a ja dalej nie mam kontaktu. I co gorzej, jak mi mówiła matka, i ona ją
przestała rozumieć.
- Przyznaję, że to wielkie zmartwienie. Twoja matka to podobno wspaniały
człowiek?
- Przecież jej nie znasz.
- Słyszałem o niej. Byłeś, mówiłeś kiedyś, uczuciowo związany z jakąś
kobietą na Zachodzie.
- Byłem. Ale to umarło. Nawet nie wiem, co się z nią dzieje. Zresztą to
chyba dobrze: ona miała męża...
- Jesteś więc sam?
- Jestem sam...
- Dlatego ci tak ciężko. Ale myślę, że i samotność może być wielką szansą
człowieka, jeżeli nie traktuje jej jako klęski życiowej. Nie miałem dzieci.
Bardzo nad tym bolałem. To, czego nie mogłem dać własnym - starałem się dać
innym dzieciom... Jeśli dojdziesz do tego, że nic nie będziesz mógł dać
własnemu dziecku, dawaj innym... Może tą drogą twój wysiłek dotrze do
twojej córki... Przyjmij to jako radę. Jestem chory i przypuszczam, że
niedługo umrę. Może się już nie zobaczymy...

Rozdział 17

Wieczór był upalny. Za nimi została sala gimnastyczna przybrana na ten
wieczór ozdobami z bibułki, pełna gwaru, śmiechów, brzęku naczyń. Część
artystyczna przyjęcia wydanego w szkole w związku z rozdaniem matur już się
skończyła. Teraz młodzież, rodzice i nauczyciele obsiedli stoły, na których
przygotowano herbatę i kanapki. Grupka młodych speców przygotowywała
adapter ze wzmacniaczami, szykowano się do tańca. Dziewczęta były ubrane
"na dorosło". Miały pantofelki na wysokich obcasach, a niektóre szminkę na
ustach. Chłopcy byli w wielkich muszkach pod brodą i po raz pierwszy
oficjalnie palili papierosy na korytarzach.
Przed kwadransem gromadka organizatorek odprowadziła do sprowadzonej

background image

taksówki znaną operową śpiewaczkę, którą jedna z matek uprosiła, aby
zaśpiewała w części artystycznej. Obok niej szedł Wojkowski, młody, ale
bardzo znany aktor teatralny i filmowy. Wojkowski, który sam był kiedyś
wychowankiem szkoły, nie po raz pierwszy ofiarowywał jej swój talent przy
okazji rozmaitych imprez. I tym razem powiedział kilka wierszy, zebrał
gromkie oklaski, nie szczędził maturzystom autografów i gratulacyjnych
pocałunków. I on, i śpiewaczka zostali obdarzeni ogromnymi naręczami
kwiatów. Chciano ich zatrzymać na poczęstunku, ale wymówili się brakiem
czasu. Matki prowadziły z atencją śpiewaczkę, gromada dziewcząt
towarzyszyła do taksówki Wojkowskiemu. Trzeszcząca warszawa odjechała,
odprowadzający wrócili do gmachu szkoły.
Anka wracała także, ale w progu zatrzymał ją Karol. Chłopakowi sypał się
wąs i mutacja nadała głosowi niskie brzmienie.
- Nie chodź tam, Anka.
- Dlaczego?
- Urwijmy się. Nudno. Śmierdzi szkołą. Matki tiu-tiu-
-tiu, belfry nadęte...
- Będzie można potańczyć.
- Zależy ci na tym? .
- Nie...
- To chodźmy.
- Dokąd?
- Tak, przed siebie. Fajna noc. Nie musisz się przecież opowiadać. Zresztą
myślą, że jesteś w budzie,
- Babka czeka. Ojciec chciał przyjść, ale coś mu wypadło. Może jeszcze
przyjść.
- Przyjdzie, zobaczy, że cię nie ma, i pójdzie. A babka może raz poczekać.
No nie? Na całą noc nie idziemy. Skoczymy nad Świder i wrócimy.
Bez słowa kiwnęła głową. Skręcili w boczną ulicę. Wziął ją za rękę i szli
jak para grzecznych dzieci. Ale po chwili puścił jej dłoń i objął ją wpół.
Był spocony. Rozplatał krawat i włożył go do kieszeni. Jeszcze
przeszli jedną uliczkę. Nagle zatrzymał się. Gwałtownie przycisnął usta do
jej ust. Ktoś szedł uliczką - ale oni pozostali przytuleni, związani
pocałunkiem. Przeszły jakieś dwie kobiety. Mijając ich coś szeptały do
siebie, może były zgorszone widokiem całującej się pary.
Długi, zamraczający pocałunek skończył się. Chłopiec
zapytał:
- Przestraszyłaś się tych bab?
- Nie. Ale nie lubię, jak się ktoś gapi.
- Na mnie mogą patrzeć. Już czuję, jak ślinka leci starym próchnom.
Myślisz, że one nie miałyby ochoty?
- Zwariowałeś?
- Wcale nie zwariowałem. Znam się na tym. Taka jedna z drugą lubi pouczać.
Ale gdyby ją kto przycisnął w ciemnym kącie, oho! Myślisz, że to się
kończy, kiedy człowiek przestaje być młody?
- Obrzydliwe.
- Pewno, że obrzydliwe. Ale tak jest. Ruszyli dalej objęci ramionami.
- Więc będziesz zdawać do teatralnej? - pytał.
- Będę. Złożyłam papiery.
- Wojkowski cię nakręcił?
- Nikt mnie nie nakręcał.
- Gadanie. Zawrócił ci w głowie. Naopowiadał, że masz talent.
- Mam talent. Moja matka miała też iść do teatru, ale ojciec się nie
zgodził.
- To on taki? A przyjmą cię? Trzeba mieć punkty. A twój siedział.
- Mam na świadectwie dobre stopnie, to się wyrówna. I zobaczysz - zdam
dobrze.
- Taka pewna jesteś? Cholera, ja nie jestem o siebie wcale taki pewny.
Wiesz co, Anka? Nie idź do tej szkoły.
- A do jakiej mam iść?
- Do żadnej. Pryśnijmy z tego bajzlu. Co tu za życie!
- Chcesz uciec z Polski?
- A pewno. Co to za Polska? Ludowa Ojczyzna! Niech ją gęś kopnie! Smród,

background image

brud i ubóstwo. Ten twój ojciec to chyba wariat, że wrócił.
- Babka napisała, aby wrócił.
- A on jak głupi usłuchał? Powinien się był dobrze tam urządzić,
sprowadzić potem ciebie, a ty mnie...
- Jeszcze bym się może zastanowiła.
- Dałbym ci!
Zatrzymał się i ogarnąwszy ją mocno ramionami całował łapczywie. Jego
drżące palce zaczęły szarpać guziki jej bluzki. Ale ona odsunęła jego dłoń.
- Zostaw - wysunęła się z jego objęć.
- Coś ty taka?
- Taka jestem, jaka jestem. Myślisz, że każdy ma zawsze ochotę?
- No to co? Brykniemy?
- W tej chwili nie.
- Nie masz racji Znowu będziesz chodziła do szkółki. Tak ci na Wojkowskim
zależy?
- Na nikim mi nie zależy.
Szli dalej pustą ulicą między płotami.
- Ten twój ojciec - powiedział - to dziwny facet. Wygląda, że jeszcze na
chodzie. Nie ma jakiejś babki?
- Tam miał...
- To, jak go tylko puszczą, poleci do niej, a ciebie zostawi, abyś się
opiekowała starą.
- Nie... Myślę, że nie.
- Wierzysz mu? Tym wapniakom nie można wierzyć.
Wszystko wykręcą, aby móc sobie ułożyć wygodne życie. Będą opowiadali, że
się bili i dlatego im się należy. A my to byśmy się nie bili? Jeszcze
lepiej niż oni.
- Chciałbyś się bić?
- Pewno, że chciałbym. Jak jest mordobicie, to się przynajmniej coś
dzieje. Będziemy się jeszcze bili, zobaczysz.
- Z kim?
- Pytasz? Z Ruskimi. Jeden miał tylko rację, bo się z nimi bił, to ten
Piłsudski...
- A kto to taki?
- Nieważne. Grunt, że się bił z Ruskimi. Dlatego o nim w budzie ani
mru-mru. Boją się nawet wspomnieć. Mówię ci: będziemy się jeszcze bili.
- Mnie tam bicie nie ciągnie.
- E, bo tak cię wychowała ta twoja babka. Ale inne dziewczyny u nas to też
myślą, że przydałoby się trochę naparzania.
Ulica skończyła się. Wyszli na otwartą przestrzeń. Nie było dalej chodnika
tylko głęboki piasek. O kilkadziesiąt kroków dalej krętym, szerokim nurtem
płynęła rzeczka. Ale Anka zatrzymała się.
- Nie pójdę w ten piach. Zniszczę pantofle i pończochy.
- To zdejm, chodź boso.
- Nie. Już trzeba wracać. Ojciec może mnie szukać.
- Myślałem, że się wykąpiemy.
- Wariat. Bez kostiumu? Żeby wszyscy przybiegli oglądać.
- Wszyscy śpią.
- Dobrze, dobrze. Nie namówisz mnie. Wracamy. Poszła przodem, niechętnie
poszedł za nią.
- Ty, Anka - narzekał - nie masz zrywu. Myślałem, że dziś, żeby uczcić
maturę...
- Może mam, może nie mam. Moja sprawa.
Gdzieś w połowie ulicy usłyszeli przed sobą śmiechy. Zamajaczyły jasne
bluzki dziewcząt. To szła cała grupa ich koleżanek i kolegów.
- A wy skąd? Ze Świdra? Kąpaliście się? - padały pytania. - Zawracajcie,
chodźcie z nami. Jurek powiedział, że pokaże taką sztukę, jakiej jeszcze
nikt nie widział...
Wielki, wyrośnięty dryblas śmiał się grubym basem.
- A zobaczycie, że wam pokażę. Chodź i ty, Anka.
- Chodźmy - proponował jej chłopak.
- Nie, ja już wracam - odrzuciła propozycję. - Ale mogę wam oddać Karolka.
- Nie chcesz, abym cię odprowadził? - pytał zaskoczony.

background image

- Nie musisz. Trafię sama. Idź, może pokażesz jeszcze większą sztukę - w
słowach Anki zadźwięczała ironia.
Zawahał się - i zawrócił. Poszła dalej sama, energicznym, trochę jakby
gniewnym krokiem. Był w niej bunt, ale nie umiała go wyrazić.

Rozdział 18

Miała ostatnio więcej czasu, a nawet, wydawało się jej chwilami, za dużo.
Jędrek pracował na nowej posadzie i wracał do Józefowa dopiero wieczorem.
Zaczął przebąkiwać, że trzeba się przenieść do miasta. Także Ania
wychodziła do szkoły rankiem, a wracała dopiero wieczorem, i to nieraz
późno. Zdarzało się, że nie wracała wcale, nocowała u koleżanki, gdyż
zajęcia, jak twierdziła, odbywały się późno, albo też szkoła żądała od
uczniów, by obejrzeli jakieś przedstawienie. Ponieważ wypadało to często
nieoczekiwanie, w te noce Anna nie mogła zasnąć. Niepokoiła się. Odmawiała
różaniec lub koronkę do Miłosierdzia.
Także w te pełne niepokoju noce uświadamiała sobie, że opuszczenie
drewnianego domku w Józefowie stało się koniecznością. Cóż z tego, że się
do niego przyzwyczaiła, że kochała otaczającą domek zieleń, że cieszył ją
szum sosen nad głową, że lękała się perspektywy mieszkania w wielopiętrowej
kamienicy, w środku kamiennego miasta, w otoczeniu nieznanych ludzi, może z
dala od kościoła? Trudno - myślała - trzeba się na to zgodzić, a nawet
więcej, trzeba przynaglić Jędrka, aby się zajął znalezieniem mieszkania.
Jestem dodana do ich życia, nie oni do mojego.
Sprawę zmiany mieszkania przyspieszył fakt powrotu Jurka. Syn Michała
wrócił wcale o tym nie uprzedzając. Basia aż zasłabła z radości zobaczywszy
syna nie oglądanego od tylu lat. Śmiała się i płakała jednocześnie. Jurek
przyjechał z żoną, która robiła wrażenie sympatycznej, spokojnej kobiety.
Basia z miejsca pokochała synową.
Jurek przywiózł list i paczkę od Władka. W liście były fotografie Brendy,
angielskiej żony Władka, i jego dzieci, oraz miłego cottage'u, w którym
rodzina młodszego syna mieszkała. Annie zabiło mocno serce, gdy
przeczytała, że Władek wybiera się do Polski. Może i im będę potrzebna? -
myślała. Odczuwała czasami niepokój, że jej życie związane jest wyłącznie z
życiem i sprawami starszego syna.
Ani Jurek, ani jego żona Halina nie należeli do ludzi zbyt
przedsiębiorczych. Jurek z wiekiem nabrał pewnych cech ojca: jego dobroci,
ale także jego niezaradności. To podobieństwo do Michała czyniło go dziwnie
bliskim sercu Anny. Na szczęście Jędrek opuszczając pracę w biurze
prywatnej inicjatywy mógł polecić na swoje miejsce Jurka, który w ten
sposób z miejsca zaczął pracować. Jurkowie osiedli w Józefowie i zostało
postanowione, że skoro tylko Jędrek otrzyma mieszkanie w Warszawie, odstąpi
im cały parter.
Po chwilowym gwarze wywołanym przyjazdem życie wróciło do spokoju i ciszy.
Jędrka, Jurka i Anki nie było nigdy w domu. Halina bez końca ugadywała się
z Basią. Bardzo sobie wzajemnie przypadły do gustu. Ale Annę nie bardzo
interesowały te ich rozmowy. Wolała być sama.
W sercu Anny zaczął się odzywać jakby żal, który, choć go tłumiła, nie
dawał się zgasić. Naokoło życia ludzkie układały się. Jurek z Haliną, choć
bezdzietni, tworzyli miłą, kochającą się parę. Na górze dwie najstarsze
Januszajtisówny wyszły za mąż za bardzo porządnych chłopców. Cesia miała
już półtorarocznego berbecia, Wikcia była w poważnym stanie. Wszyscy
mieszkali razem, pracowali ciężko, ale rodzina pozostała zwarta i w domu
panowała atmosfera radosna. Jakżeż byłaby szczęśliwa, gdyby coś takiego
było u nich! Januszajtisowa powtarzała nieraz, że "to ten aniołek Zosia tak
się za nich na pewno w niebie modli".
U nich było inaczej. Nie wiedziała, czym naprawdę żyje Jędrek i jak wygląda
naprawdę życie Ani. O wnuczkę była pełna niepokoju. Dotychczas wydawało się
jej, że troskliwością i oddaniem potrafi ustrzec powierzone sobie
dziecko od zła. Ale teraz sprawy wymknęły się z jej rąk. W żaden już sposób
nie mogła wpłynąć na bieg życia Ani.

background image

Pozostaje mi tylko modlić się - myślała. Może zanadto zaufałam swoim siłom?
Powtarzałam: Boże, wspomóż, Matko święta, pomagaj - ale przede wszystkim
chciałam sama. I nagle okazało się, że sama nie potrafię. Bóg pokazał mi,
że jestem do niczego. Jak wtedy po aresztowaniu Jędrka wróciła myśl, że
została za coś ukarana... że przegrała życie...
Nosiła się z myślą, aby znowu pojechać na Jasną Górę, ale odłożyła tę
pielgrzymkę do wiosny. Tymczasem jechała do miasta i obchodziła kościoły.
Bywała w kościele Sw. Krzyża, który był kościołem jej dzieciństwa i
młodości, a który nabrał dla niej ceny, odkąd wiedziała, że w jego murach
walczył Jędrek. Zachodziła do kościoła Sw. Anny pamiętając, że jest to
kościół jej patronki, a także myśląc o zgarbionej postaci księdza o
nieporządnej czuprynie i w okularach zakrywających zmrużone oczy; do
rektora kościoła akademickiego, przyjaciela Aleksandra, przychodziła szukać
rady, gdy małżeństwo syna zdawało się zagrożone. Obchodziła odbudowane
kościoły Starówki: katedrę, Jezuitów, kościół Św. Marcina na Piwnej,
gdzie niegdyś wisiał tak bardzo czczony przez jej matkę obraz Matki Bożej
Pocieszenia, kościół garnizonowy na Długiej, który był jej kościołem w
okresie, gdy mieszkała na Długiej. Pewnego dnia pojechała aż na Chłodną do
kościoła Św. Karola. Z wysokich schodów kościoła widziała miejsce, gdzie
stał niegdyś dom, w którym mieszkali. Dom zniknął, ale nic jeszcze nie
stanęło na jego miejscu - był tylko oczyszczony z gruzu plac. Nie było
murów, między którymi upłynęły niezapomniane lata, lata, które wydawały się
jej dziś jednym pasmem szczęścia.
W nagłym pragnieniu, aby odnaleźć coś jeszcze, co się wiązało
nierozerwalnie z tamtym okresem życia ruszyła w Żelazną. Minęła szpital Sw.
Zofii, gdzie przyszedł na świat Władek i gdzie urodziła się, by zaraz
umrzeć, tak bardzo oczekiwana córeczka; minęła ocalały pałacyk
Bogusławskiego, dziś należący do sióstr Rodziny Maryi. Skręt w Żytnią
wyglądał całkiem tak samo jak wtedy, miała mur po lewej stronie, a szeroką,
odchodzącą w bok ulicę Wolność po prawej. Znany dom z czerwonej cegły był
wypalony. Ale brama i furtka pozostały. Gdy weszła w furtę, otworzyło się
jak dawniej małe okienko, zobaczyła w nim głowę zakonnicy.
- Pani do kogo? - usłyszała pytanie.
- Przepraszam... Chciałam tylko zobaczyć kaplicę... jeżeli można.
- Do kaplicy? Proszę bardzo.
Drzwi otworzyły się. Znalazła się na podwórku między murami. Po latach
wydawało się niesłychanie małe. A przecież to z tego podwórza wyruszał
kiedyś pogrzeb matki Benigny. Przed wejściem do domu stał karawan, przed
nim skupiła się ogromna gromada księży w białych komżach. W otoczeniu
duchowieństwa znajdowali się biskupi w infułach. Za białą gromadą księży
tłoczył się czarny tłum zakonnic i wychowanek. Dla Rogowskich znalazło się
honorowe miejsce. Matka Benigna, zanim umarła, przez parę lat chorowała i
była przykuta do fotela. "Bóg wiedział, czym mnie ukarać za moje grzechy -
powiedziała kiedyś Annie. - Niech będzie błogosławiony. Za wiele się w
życiu kręciłam, biegałam, wszędzie chciałam być, do wszystkiego chciałam
wetknąć nos..." Zawsze ją pamiętała zajętą domem, wychowankami, a także
wszystkim, co się działo w kraju i na świecie. Gdy Anna przychodziła
wypytywała ją o jej dom; "A pan naczelnik zdrów? Czy nie pracuje za dużo?
Niech pani zawsze pilnuje, aby zimą nosił ciepłą czapkę? Żeby nie
przeziębił głowy, bo to najgorsze. A co robi Jędruś? Uczy się? To nieważne,
czy się dobrze uczy, ważne, aby był dzielnym chłopcem. A Władzio? A jak
zdrowie kochanej pani? A co robi pan doktor? A siostra Katarzyna?" Na parę
tygodni przed śmiercią wezwała Annę. Powiedziała: "Teraz to już chyba
pójdę... Chciałam się z panią pożegnać. Kochałam całą waszą rodzinę,
jakbyście byli moją rodziną. Jeśli Bóg pozwoli, będę o was pamiętała
stamtąd. Mam zresztą obowiązki wobec Jędrusia. Myślałam, że będzie
księdzem, ale Bóg, widać, chciał inaczej. Jego wola. Żeby był tylko taki
jak jego ojciec. A pani chcę zostawić tę książeczkę. To Wiązanka majowa
Zofii Hartingh. Jest tu modlitwa... - Otworzyła w miejscu założonym przez
święty obrazek. Przeczytała: »Gdy trwoga i niepokój dręczą nas o to
wszystko, co ukochałyśmy na ziemi, wpój w serca nasze ufność w obietnicę
Boga, że tych, którzy niewidomi, poprowadzi ścieżką nieznaną a bezpieczną i
światło uczyni przed ich oczyma... O to się modliłam tyle lat,

background image

codziennie... Proszę, niech pani się teraz modli..." Anna pochyliła się i
pocałowała dłoń kobiety, która złączyła ją z Aleksandrem.
Weszła do kaplicy. Było tu zimno, a na ścianach wciąż widniały ślady
spalenizny. Z dawnych czasów pamiętała ją złoto-białą, pełną kwiatów. To tu
odbywał się chrzest Jędrka, potem Władka, pierwsze ich Komunie, uroczyste
msze odprawiane z okazji różnych uroczystości, także wtedy gdy powrócił z
wojny wrześniowej Jędrek... Kilka sióstr klęczało w ławkach. W głównym
ołtarzu był obraz Miłosierdzia. Jezus szedł i ukazywał swoje Serce, z
którego tryskały promienie: czerwony i biały.
Uklękła i zaczęła się modlić. Pamiętała, ile dobrego spłynęło na nią dzięki
modlitwom do Miłosierdzia. Ale bardziej niż ten obraz trochę sztywny,
majaczyła w pamięci pokropiona piegami twarz siostry-ogrodniczki. W ciągu
ostatnich lat spotykała się z broszurkami, które mówiły o zakonnicy z
uporem powtarzającej słowa Jezusa zapowiadającego, że czas jest krótki, ale
On może ocalić wszystkich: "Nim przyjdę jako Sędzia sprawiedliwy, otwieram
wpierw na oścież drzwi Miłosierdzia Mego,.."
"O, Panie, modliła się. Ratuj tych, których kocham. Boję się o nich. Wciąż
czuję lęk. Jędrka wyprowadziłeś z więzienia, ocaliłeś... Włożyłeś w jego
serce lepsze myśli... Władek jest daleko za morzem, w obcym kraju, wśród
obcych ludzi... I Ania, Ania... O nią się boję najwięcej..."
Niby rozchodzące się koła na wodzie jej modlitwa rozchodziła się coraz
szerzej. Od spraw dzieci i wnuków szła do spraw kraju. Boże - Polska... Ile
wciąż na nią czyha niebezpieczeństw. Czy potrafi urosnąć duchem, zanim
przyjdą na nią nowe próby? Świat pełen jest wieści o zbrojeniach,
przygotowaniach do wojny, próbach atomowych, narastającej nienawiści. Na
wszystkich horyzontach rosną groźne chmury. Umarł papież, którego surowość
budziła niepokój. Przyszedł nowy, dobrotliwy, serdeczny papież, który
prosił, aby się za niego modlono na Jasnej Górze. Jego zjawienie się
obudziło entuzjazm. Ale teraz rozlegają się głosy, że jest chory... Jeśli
nawet to nieprawda, czy ten świątobliwy człowiek zdoła opanować tę falę
prawdziwego szaleństwa, jakie się nagle zaczęło wyzwalać? Obudziło się tyle
żądań, pragnień, oczekiwań. Dochodziły do Anny wieści, od których powstawał
w głowie zamęt. Miała wrażenie, jakby rysowała się skała stanowiąca
nienaruszalny zrąb jej wiary.
Któregoś dnia Ania przyprowadziła do domu kilkoro swoich nowych kolegów. Ci
młodzi, którzy ledwo kiwnęli głową Annie, nie podobali się jej. Dziewczęta
ubrane były w powycierane granatowe spodnie i obcisłe bluzki. Miały twarze
pokryte krzykliwym makijażem. Na palcach niezliczone pierścionki. Chłopcy
wyglądali niechlujnie w porozpinanych aż do pasa koszulach, z włosami
opadającymi kosmykami. Wielu kryło oczy za ciemnymi okularami. I one, i oni
nie przestawali palić. Anka zabrała swych gości na taras. Siedzieli parami
wokół stolika, na którym przygotowała dla nich kawę. Dziewczęta
opierały się o chłopców, chłopcy obejmowali dziewczęta. Niektóre pary
całowały się - zresztą bez przejęcia, takim samym leniwym ruchem, jakim
siedzące obok siebie koty ocierają się co pewien czas o siebie. Rozmawiali
krzykliwie, nie można było usłyszeć pojedynczych słów. Anna, siedząca w
głębi mieszkania, usłyszała raz tylko jak któryś zawołał: "A
niech trzasną atomówką, będziemy wolni!" Okrzykowi wtórował wesoły chichot.
Gdy już się zbierali do odejścia, weszła na taras. Kiedy przechodzili koło
niej, zauważyła zaskoczona, że i dziewczęta, i chłopcy wśród paciorków
i rozmaitych ozdóbek pozawieszanych na szyi mają także krzyże. Nie
wiedziała, co o tym sądzić.
Skończyła się modlić i wyszła z kaplicy. Przy drzwiach natknęła się na
młodą siostrę, która zdawała się na nią czekać.
- Pani naczelnikowa Rogowska, prawda?
- Tak. Siostra mnie zna?
- Nie, nie miałam okazji. Ale jedna z sióstr powiedziała mateczce
przełożonej, że widziała panią w kaplicy i mateczka bardzo prosi o
łaskawe wstąpienie do niej choćby na chwilę.
Poprowadziła Annę w stronę bocznego budynku, który był już odbudowany.
Przełożona miała pogodną, roześmianą twarz. Anna pamiętała ją dobrze, gdyż
była asystentką przy matce Benignie i odwiedzała ich nieraz na Chłodnej.
- Jakże się cieszę, że widzę drogą panią - witała Annę. -

background image

Często myślimy, co się z panią i jej bliskimi dzieje. Ale pani nie
pamięta o przyjaciołach, nigdy do nas nie zajrzy.
- Matka wie, że mieszkamy w Józefowie. Daleko do miasta, a ja jestem
stara.
- No, no jesteśmy w tym samym wieku. Pamiętam, jak się kiedyś zgadało, że
jesteśmy z tego samego roku. Wiedziałyśmy o panu Jędrusiu i modliłyśmy się
na jego intencję. Chwała Bogu, wiemy, że jest wolny. A co robi?
Musiała wszystko opowiedzieć o Jędrku, o Władku, o Ani, o
Basi. Matka Konstancja znała wszystkich i pamiętała o wszystkich.
- Proszę, niech pani o nas nie zapomina. A może kiedyś i pan Jędruś, i
Ania zechcą przyjść. Byłoby nam bardzo miło.
Wzruszyła się i zaczęła opowiadać o swych troskach. Przełożona westchnęła.
- Znamy to dobrze, to odchodzenie młodych. Ale nie trzeba tracić ufności,
droga pani. Będziemy się modliły. i tam pewno pan naczelnik pamięta o
wnuczce... Wiemy, że bardzo ją kochał...
Drgnęła. Po raz pierwszy stanęło przed nią, że szuka pośredników, a
przecież Aleksander może być wśród tych, którzy potrafią pomóc.
- Przyszłam tutaj - powiedziała - aby się pomodlić do Miłosierdzia...
Pogodna twarz przełożonej nagle się zasępiła.
- Muszę pani powiedzieć - rzekła - że stała się rzecz bardzo przykra...
Rzym zakazał tego kultu w formie przedstawionej przez siostrę
Faustynę...
Podniosła na matkę Konstancję zdumiony wzrok.
- Co to znaczy, proszę matki? Zakonnica rozłożyła ręce,
- Właściwie mało wiemy. Wszystko zapowiadało się dobrze.
Dziennik siostry Faustyny został przetłumaczony i wysłany do Rzymu. Kult
zdobywał sobie ogromną popularność. Miałyśmy tysiące listów. Tymczasem
nagle przyszedł dekret Świętego Officjum. Z kościołów zaczęto usuwać
obrazy, księża boją się mówić o Miłosierdziu. Ksiądz Sopoćko, który jest
głównym głosicielem sprawy, miał wielkie przykrości...
Schyliła głowę i przez chwilę milczała. Gdy ją podniosła, jej twarz stała
się nieco jaśniejsza.
- Siostra Faustyna - podjęła - przepowiedziała to wszystko. Zapisała w
swoim dzienniczku, że jej dzieło zostanie zniszczone, ale to zniszczenie
będzie tylko pozorne i po pewnym czasie nastąpi odrodzenie i triumf. Ma to
być triumf religii, Kościoła i Polski, bo ona zawsze modliła się za Polskę.
I dlatego nie tracimy nadziei. A ksiądz Prymas pozwolił, aby obraz w naszej
kaplicy pozostał...
Słowa przełożonej spadały na Annę jak uderzenia młota. Przecież, myślała,
miała nieomal dotykalny dowód tego Miłosierdzia. I ta siostra... Więc to
miało być złudzenie? A jeżeli to było złudzeniem - co nim nie jest?
Jak zawsze szukała winy w sobie. Dałam się porwać - oskarżała siebie. Czuła
się jak ktoś, kto długo dawał choremu niewłaściwe lekarstwo.
Matka Konstancja zauważyła jej przygnębienie.
- Och, niech kochana pani nie popada w smutek. Niech mi pani wierzy, ona to
wszystko przewidziała. U nas też niektóre siostry strasznie się tym
dekretem przejęły. Prosiły mnie nawet, aby pisma siostry wynieść z domu.
Zrobiłam to, powierzyłam je pewnym rękom. Ale myślę, że uległam
niepotrzebnie. Zabiorę je z powrotem. Czy pani wie, że miałam w życiu dość
dużo do czynienia z siostrą Faustyną? To nie była prosta sprawa. Naprawdę
bardzo było trudno uwierzyć, że ona rozmawia z Panem Jezusem. Była tak
zwyczajna, taka... Robiła wrażenie naiwnej, a zarazem strasznie upartej.
Ale właśnie teraz czuję, że nie miałam racji. Właśnie teraz, kiedy wszystko
tak jakby zawaliło się...

Rozdział 19

Samolot wylądował lekko i przykołował przed budynek lotniska na
Moelsbrouck. Schodząc po schodkach widział pyzate twarze stewardes i
ciężkie sylwetki mężczyzn z lotniskowej obsługi. Zadźwięczała mu w uszach
charakterystyczna belgijska francuszczyzna. Poczuł, jakby wrócił do czegoś

background image

bliskiego. Naprawdę lubił tych flegmatycznych Belgów, wraz z ich
usposobieniem szczerym i prostym, wolnym od francuskiego kompleksu
wyższości.
Mniej przyjemne było przejście przez urząd graniczny. W szarych oczach
urzędnika w piaskowego koloru mundurze czytał podejrzliwość. Dawniej, gdy
legitymował się emigranckimi papierami, tej podejrzliwości nie widział. Ale
paszport z orłem kazał tamtemu wertować długo jakąś grubą księgę. Świat
zamyka się, myślał Jędrek czekając na stempel. Jeszcze niedawno przeczytał
w jakimś piśmie, że do 1970 roku podróż z Moskwy do Paryża będzie tak samo
prosta i nieskomplikowana jak dziś podróż z miasta do miasta wewnątrz
jednego kraju. Złudzenia! Pretensje narastają, zatargi mnożą się. Ileż
czasu ciągnęła się sprawa amerykańskiego samolotu zwiadowczego strąconego
nad Swierdłowskiem i jakie napięcie stworzyła.
W zachodnich Niemczech narasta fala odwetu. Adenauer, polityk o twarzy
Ramzesa wydobytego ze starożytnego sarkofagu, wciąż zapewnia wysiedleńców,
że Rzesza nie zapomni o ich cierpieniach. Wtóruje mu polski Żyd, Ben
Gurion, zapewniając świat, że Polska zabrała Niemcom ich ziemie. Leje się
krew Algierczyków walczących o wolność. W obdarzonych niepodległością
republikach afrykańskich nowi dygnitarze polują na siebie i wyrzynają się
wzajemnie bronią dostarczaną im przez białych z okrucieństwem dawnych
kanibalów.
Urzędnik wreszcie zamknął księgę i jeszcze raz popatrzywszy uważnie na
Rogowskiego przybił w jego paszporcie stempel. Celnicy spojrzeli leniwie na
bagaże i ukontentowali się zapewnieniem, że nie ma w nich nic do oclenia.
Po chwili siedział w autobusie.
Zawieziono go przed gmach Sabeny u stóp wzgórza, na którym wznosi się
katedra Sw. Guduli. Niżej tłoczyły się małe, stare domki, pełne równie
małych sklepików, ale pękających od bogactwa towarów.
Tramwaj obwodowej linii zatrzymał się przy Gare du Nord. To tam, na
pobrzeżu małego placyku znajdował się sklep jego instytucji.
Kierowniczką była pani, którą kiedyś znał. Czarnowłosa, przystojna, nieco
krzykliwie wymalowana kręciła się w środowisku emigrantów. Potem wyszła za
człowieka, który miał obywatelstwo belgijskie i sklep z odzieżą męską.
Obecnie zaangażowała się do pracy w ośrodku. Przywitała się z Jędrkiem
uprzejmie, ale tak, jakby się nigdy nie znali. Postanowił także nie
wspominać o dawnych czasach. Pani Róża zaprowadziła go do saloniku,
obwieszonego reprodukcjami polskiego malarstwa i poczęstowała kawą.
Trzymając papierosa w szeroko rozstawionych palcach o pomalowanych na
czerwono paznokciach opowiadała mu o dotychczasowych doświadczeniach
ośrodka. Na pierwsze inauguracyjne zebranie przyszło dość dużo ludzi,
przeważnie przemysłowców i kupców. Kultura nie była reprezentowana. Zjawili
się także Polacy, ale tylko ci z emigracji dawniejszej, robotniczej. Nie
interesowano się zbytnio folklorem, albumami. Kupowano natomiast chętnie
wódkę i szynkę konserwową.
- Był ktoś ciekawy?
- Owszem. Przedstawiciel Gevaerta, przedstawiciel wielkiej
fabryki jeansów... Było dwóch księży, ale to pewno nieważne, prawda?
Pytali, czy wydaliśmy album o Matce Boskiej z Częstochowy... Im pewno
chodziło o jakiś cud, prawda? Pan będzie wiedział?
- Tak.
- No i był pan Gavin. To taki stary pan, trochę zabawny. Jest dyrektorem
biura handlowego i redaktorem biuletynu. Myślę, że byłoby dobrze, aby pan
go odwiedził. Może pytać także o sprawy katolickie, widocznie go one
interesują. Nie wiedziałam, co mu mówić...
- Niech mi pani da adres, pójdę do niego.
Po rozmowie z kierowniczką zabrał swe rzeczy i udał się do hotelu,
znajdującego się naprzeciw ośrodka. Hotel był wysokim budynkiem, górującym
nad sąsiednimi domami. Kiedy pokazał w recepcji swój paszport,
recepcjonista, starszy mężczyzna o sumiastych wąsach, zaczął do niego
przemawiać mieszaniną polskiego i rosyjskiego. Dał mu pokój na dwunastym
piętrze. Na górę jechało się przeraźliwie ciasną wmdą, w której ledwo mogły
się zmieścić trzy osoby. Po rzeczy trzeba było raz jeszcze zjechać. Pokój
był również malutki, mocno nagrzany. Ledwo boy, który go przywiózł, wyszedł

background image

z pokoju, Jędrek, zaczął się mocować z zamknięciem okna, aby je otworzyć.
Miał uczucie, że się udusi. Kiedy tu był zaraz po wojnie, tego hotelu
jeszcze nie było; gdy przychodziło mu w tej dzielnicy nocować, korzystał z
małych, brudnych pokoików nad znajdującą się w sąsiedztwie piwiarnią.
Złożywszy w hotelu rzeczy, odwiedził tamtą piwiarnię, która nadal
prosperowała, zjadł escalope z frytkami i postanowił udać się do pana
Gavin. Dzień był chłodny, ale słoneczny. Aby dotrzeć do uliczki, na której
znajdowało się biuro Gavina, można było pojechać tramwajem wokoło do Porte
de Namur. Ale Jędrek wolał się przejść po mieście, które znał i lubił. Był
pewien, że trafi. Wszedł w handlową rue Neuve, pełną sklepów, domów
towarowych, małych kin. Waliły tędy tłumy, szło się środkiem ulicy, auta
wolały się tu nie zanurzać. Wzrok nawykły do skromnych i pozbawionych
wdzięku wystaw warszawskich miał tu co oglądać. Doszedł do placu przed
budynkiem giełdy, skręcił na malowniczy rynek, krętą rue Couden-berg zszedł
za place Royale przed konny pomnik Gódfryda z Bouillon.
W wąskiej, cichej uliczce znalazł biuro Gavina. Znajdowało się w zwykłej
kamienicy i nie wyglądało na biuro, ale na prywatne mieszkanie. W jednym
pokoju pracowało dwóch urzędników i stał duży, nowoczesny
powielacz. Drugi pokój stanowił gabinet dyrektora. Pokój był mroczny. Przy
zawalonym papierami biurku oświetlonym stołową lampą siedział Gavin.
Pani Róża nazwała go "zabawnym" - i miała racje.. Był to mężczyzna bardzo
wysoki, siwy, z długą twarzą. Pod wargami zwisała biała, kozia bródka.
Jędrek miał uczucie, że Gavin przypomina starego Chińczyka.
Dyrektor był jowialny, dobroduszny, rozmowny. Wydał się Jędrkowi bardzo
sympatyczny. Mówił z nim od razu tak, jakby go znał od lat, więc widać
sympatia była obustronna. Opowiedział, że zna Wschód, że mieszkał całe lata
w Chinach, odwiedzał Rosję, przejeżdżał kiedyś - jeszcze przed pierwszą
wojną światową - przez Polskę. Polska interesuje go szczególnie nie tylko
jako kraj przyszłych transakcji handlowych, ale bardziej jeszcze jako kraj
katolicki, a rządzony przez komunistów.
- Pan jest katolikiem? - pytał Jędrka.
- Tak. Mój ojciec był nawet znanym działaczem katolicko-społecznym.
- O, to jest właśnie Polska! Wasz kraj jest punktem zetknięcia dwóch
wielkich światopoglądów i różnych kierunków kulturowych. Nawet różnych
cywilizacji. Dokonuje się tam u was niezwykły eksperyment na miarę epoki.
Nie będzie to eksperyment wyłącznie polski.
Rozmowa zeszła na przemiany, jakie dla życia katolickiego przyniósł Sobór.
- Jak wy to przyjmujecie? - wypytywał Gavin. - Bo u nas księża poszli
daleko. Może nie tak daleko jak we Francji i HolandiI - ale daleko. Gdyby
to pana ciekawiło, moglibyśmy się wybrać do jednej podmiejskiej
parafii. Znam proboszcza. Na pewno zgodzi się opowiedzieć panu o tym, co
się u niego robi. Gdybym z panem nie pojechał, nie powiedziałby nic i może
nawet zamknąłby przed panem drzwi...
- Dlaczego?
- Księża nasi boją się katolików z Polski. Uważają, że tak bardzo
zbliżyliście się do komunistów, iż nie wiadomo, czy jeszcze można uznawać
waszą ortodoksję. Poza tym nauczono ich, że każdy, kto przyjeżdża z Polski
i przedstawia się jako katolik, jest na pewno agentem komunistycznym.
- Pan jednak tak nie sądzi? Rozmawiamy po raz pierwszy...
- Nie sądzę. Wydaje mi się, że się znam na ludziach.
Jestem przekonany, że jest pan uczciwym człowiekiem i porządnym katolikiem.
Ale gdyby pan nawet nim nie był, to mimo wszystko dlaczego nie mielibyśmy
ze sobą rozmawiać? Ja i z agentami gotów jestem mówić. Agentów jest tylu, a
połowa z nich nie wie nawet sama, że są agentami. - Wybuchnął śmiechem. -
Pan tu przyjechał jako urzędnik komunistycznego przedsiębiorstwa?
- Jako urzędnik przedsiębiorstwa, które zajmuje się propagandą
polskiego handlu i w ogóle Polski.
- Aby być takim urzędnikiem, nie musi pan być komunistą?
- Nie muszę.
- Jak się układa współżycie katolików z komunistami?
- Różnie. Ideologicznie nie ma i nie może być porozumienia. Ale są sprawy
ogólne, wspólne... Poza tym oni nas usiłują przekonać, my ich... Ich metody
są stanowczo mniej skuteczne...

background image

Zaśmieli się obaj.
- Podoba mi się to, co pan mówi - rzekł Gavin. - Ten wspaniały papież,
którego mamy, powiedział: dialog - i to jest jedynie słuszne. Niemniej
jednak muszę pana ostrzec, że u nas katolikom z Polski nie ufa się. Byli
tu tacy, którzy chodzili do kościoła, przystępowali do sakramentów, mówili
przekonywająco, a mimo to zerwano z nimi stosunki.
- A przecież mamy nasze władze kościelne kontaktujące się z Rzymem.
- O la la. Wasz prymas ma tutaj opinię człowieka konserwatywnego i
strasznego nacjonalisty. Mówi się, że jest taki sam jak ten wasz Gomułka i
że na tym tle potrafią się porozumieć. Także od was z kraju przychodziły
przeciwko niemu ostrzeżenia. Może Jan poznał się na nim, ale przy Piusie
musiało mu być bardzo ciężko... No, ale jeśli chodzi o pana, to gotów
jestem wprowadzić pana w koła tutejszych księży. Naturalnie jeżeli ma pan
na to ochotę.
- Ogromną.
Umówili się, że za dwa dni znajomy Gavina posiadający auto zawiezie ich do
tamtej parafii.
Wyszedłszy od Gavina i stwierdziwszy, że jest jeszcze wcześnie, ruszył
powłóczyć się po mieście. W bocznej uliczce w skromnej jadłodajni zamówił
sobie porcję "muLi" a do nich talerz frytek i wielki kufel piwa. Jadł małO
i tak, jak go kiedyś nauczyła Jola, wybierając je niby szczypczykami parą
pustych muszelek. Wspomnienia wracały. W tamtym czasie nie było mu łatwo
zafundować sobie garnek "muli". Zarobki miał niewielkie, pieniądze odkładał
na nieokreślone plany przyszłościowe. Jola była o wiele bardziej
lekkomyślna. "Co mamy sobie żałować? - mówiła. - Nie dadzą nam umrzeć z
głodu, zobaczysz. A co poznasz, to będziesz miał na całe życie.
Niepotrzebnie się trujesz. Oni w kraju na pewno dają sobie jakoś radę. Im
też nie pozwolą umrzeć..."
Gdy wychodził z restauracji, było już ciemno. Otarła się o niego mała,
skromnie ubrana dziewczyna. "Pójdziemy?" - zaproponowała jakby trochę
nieśmiało. Spojrzał na nią zaskoczony - miała nie umalowaną twarz, duże
czarne oczy; nie wyglądała na prostytutkę. Potrząsnął głową i poszedł
dalej. Ale idąc myślał o dziewczynie. Jej wygląd był zastanawiający. Może
głód zmusił ją do tego procederu? Ale przecież w tej poczciwej Belgii nie
powinno było być głodnych. Istniała wprawdzie osławiona dzielnica Marolles,
mówiło się jednak o niej, że jest to siedziba mętów, a nie prawdziwej
biedy...
Wrócił do hotelu, pogadał z wąsatym recepcjonistą, który dopytywał się, czy
nie ma przypadkiem ze sobą jakiejś polskiej książki, gdyż stęskniony jest
do czytania po polsku. Obiecał, że zostawi mu wziętą na drogę powieść
Grabskiego - po czym pojechał do siebie na górę. W czasie jego nieobecności
ktoś zamknął okno i znowu było gorąco i duszno. Uchylił okno i położył się.
Ale spać nie mógł. Leżąc rozmyślał. Przypomniał sobie przyjaciela z dawnych
lat. Mietka Poleskiego poznał w czasie okupacji w podziemiu. Był to chłopak
skromny, poczciwy. Powierzono mu trudną akcję propagandową, którą wypełniał
z wielką starannością. Miał zainteresowania historyczne, po amatorsku, ale
z właściwą sobie pedanterią zbierał wiadomości o masonerii. Rzeczywiście
wiedział w tej mierze dużo. Jędrek był razem z Mietkiem w powstaniu, potem
w obozie jenieckim. Znowu spotkali się na bruku brukselskim. Mietek nie był
wtedy sam. Miał narzeczoną, która po powstaniu trafiła do obozu kobiecego z
Oberlangen. Po wojnie ściągnął ją do Belgii. Dokładnie w dziewięć miesięcy
po ślubie przyszło na świat dziecko. Ten fakt skomplikował losy młodej
pary. Wolni ludzie jak Jędrek jakoś się urządzali, ale Mietek zmuszony był
szukać regularnej pracy, zwłaszcza, że wyglądało na to, że niedługo będzie
czekać na następnego potomka. Aby otrzymać stałą pracę, trzeba było starać
się o obywatelstwo belgijskie. Mietek oddalił się więc od środowiska
rodaków. Gdy Jędrek odjeżdżał do kraju, Mietek miał już pracę, mieszkanko,
ale było mu bardzo ciężko, zwłaszcza że i on, i ona wciąż chorowali.
W notesie miał zanotowany numer telefonu. Kto wie, myślał, może dalej
mieszkają w tym samym miejscu? Poprzez centralę hotelową poprosił o
połączenie. Gdy w słuchawce odezwał się głos męski, nie miał ani przez
chwilą wątpliwości, że jest to głos Mietka.
- To ty, Mietek? - zapytał po polsku. W głosie pojawiło się zdumienie.

background image

- Kto mówi? Nie poznaję.
- A ja cię jednak po latach od razu poznałem. Jędrek Rogowski.
- Jesteś tutaj? Uciekłeś?
- Jestem, ale nie uciekłem. Po prostu przyjechałem. W słuchawce
zapanowało milczenie.
- Jesteś tam? - zapytał, myśląc, że przerwało rozmowę.
- Jestem.
- Pracuję w polskiej firmie, która ma tutaj swój sklep. Będę przez parę
dni. Chętnie bym się z tobą zobaczył.
- Tak... Ja pracuję. Dużo. I rano, i po południu...
- Nic się u was nie zmieniło?
- Nic. Mamy troje dzieci. Marylka zajęta domem...
- Więc nie znajdziesz chwilki?
- Spróbuję. Może w niedzielę? Ale raczej gdzieś na mieście. U nas ciasno
i daleko...
Umówili się na spotkanie w cukierni. Zamyślony odkładał słuchawkę.

rozdział 20

Zszedł na dół i czytając opasły numer "La Librę Bel-giąue", który mu w
hotelu położono pod drzwiami, czekał na zapowiedziany przyjazd. Dość
punktualnie na placyk zajechało małe auto, z którego wygramolił się
najpierw Gavin, potem jakiś ksiądz, a wreszcie młody mężczyzna, który był
kierowcą i właścicielem auta. Gavin przedstawiał:
- To nasz przyjaciel z Polski, monsieur Rogowski. A to ksiądz Weinberg z
Paryża. Będzie pan mógł z księdzem mówić po polsku. A to pan Le Roy,
młody publicysta chrześcijański... Podali sobie ręce. Jędrek zwrócił się do
księdza.
- Ksiądz rzeczywiście mówi po polsku?
- Mówię. Trochę już zapomniałem, ale jeszcze mówię. Żyłem w Polsce przed
wojną...
- I ksiądz był już wtedy księdzem?
- Nie. Księdzem zostałem później...
- Jedziemy - zaproponował Gavin.
Nie bez trudu wcisnęli się w czwórkę do małego samochodu. Gavin postękiwał
zginając wpół swą wielką postać. Przemknęli przez puste o tej porze miasto.
Przedmieście, na którym się znaleźli, było skupiskiem małych, ale pięknych
domków otoczonych ogrodami. Wzdłuż parkanów rosły krzewy, które wiosną
niewątpliwie zmieniały się w kwietne bukiety. Na strzyżonych trawnikach tu
i tam widać było baseny kąpielowe. Obok drogi między płotami biegł ziemny
trakt. Minęli jadącą po nim kłusem parę jeźdźców.
- Pan pewno jako Polak podskakuje z radości na widok koni - zażartował
Gavin.
- Podskakuję szczególnie wysoko, bo jestem dawnym kawalerzystą.
- To są wśród Polaków także niekawalerzyśći?
- Zdarzają się, choć rzadko.
Kościół stał na małym wzgórzu, nieco poza domami. U stóp wzgórza znajdował
się wyżwirowany, poprzedzielany pasami parking. Ale widać msza właśnie się
skończyła, bo samochody stojące na parkingu jeden po drugim odjeżdżały.
Po schodkach weszli w drzwi kościoła. Przypominał wielki okrągły klosz.
Ściany stanowiły okna sięgające od podłogi aż po dach. Wewnątrz ławki
ustawione były kołem, otaczały stojący pośrodku ołtarz. Ołtarz oparty był o
słup, który służył za kolumnę podtrzymującą sklepienie. Pod samym stropem
słup przecinał się z belką, spinającą jak cięciwa koliste wnętrze. Przy
pewnej dozie wyobraźni można było przyjąć, że nad ołtarzem wznosi się
ogromny krzyż. Był to jedyny święty znak, jaki można było zobaczyć w
kościele. Nie było w nim ani jednej figury, ani jednego obrazu, pod
ścianami nie stały konfesjonały.
- Nie widzę tabernaculum - powiedział Jędrek.
- Tabernaculum jest w słupie - rzekł ksiądz Wein-
- Zamiast dawnej lampki dyskretny błyszczący guziczek. - Podoba się to

background image

księdzu?
- Oczywiście. Skończył się czas kościołów, pełnych kwiatów,
świętych, obrazków... Kończy się czas wiary...
- Wiary? Sądzi ksiądz...?
- Naturalnie. Niech pana nie łudzi to, że nikt dzisiaj nie walczy otwarcie
z religią. Ba, nawet mówi się o niej z życzliwością. Świat zachodni włączył
ją do rekwizytów swej ideologii. Ale do żądań dawnej religii nikt nie
przywiązuje znaczenia. Nikt nie będzie walczył o nierozerwalność
małżeństwa, przeciwko prawu do ograniczania potomstwa, do przerywania
ciąży, do pozamałżeńskiego życia seksualnego, do miłości między ludźmi tej
samej płci... Kościoły bez sakramentów nie będą potrzebne.
- I co zostanie?
- Miejsca do rozmyślań dla tych, którzy jeszcze tego pragną.
- I tak mówi ksiądz? Przecież to podcinanie gałęzi, na której ksiądz sam
siedzi.
- Myli się pan. Nie siedzę na tej gałęzi. I niewielu już na niej siedzi.
Ksiądz jest też człowiekiem i ma prawo do zwykłego ludzkiego życia.
Rozmawiając przeszli do zakrystii. Stanowiła ona dobudówkę połączoną z
kościołem oszklonym korytarzem. W zakrystii znajdowało się dwóch młodych
księży, z których jeden był Murzynem. Proboszcz był biały, ubrany w jeansy
i sweter. Gavin przedstawił mu Jędrka jako katolika przybyłego z Polski,
zainteresowanego życiem kościelnym w Belgii. Ksiądz z sympatią potrząsnął
dłonią Rogowskiego. Z kolei przedstawił przybyłym swego kolegę, księdza
M'Bwoko. Murzyn ubrany był również po cywilnemu, ale w odróżnieniu od
proboszcza miał na sobie ciemny, elegancki, doskonale skrojony garnitur,
bielusieńką koszulę i dyskretny w kolorze krawat. Proboszcz wyjaśnił, że
ksiądz M'Bwoko pełni funkcję wikariusza w parafii. Szczególnym jednak
terenem jego pracy jest opieka nad kaplicą znajdującą się przy pobliskiej
fabryce. Właśnie za chwilę ksiądz M'Bwoko uda się tam, aby odprawić mszę.
- Bardzo pana namawiam, aby pan też tam pojechał - mówił proboszcz do
Jędrka. - Zobaczy pan coś niezwykle ciekawego. A gdyby coś jeszcze
ciekawiło pana, proszę Przyjechać znowu. Tylko uprzedzam, że w dnie
powszednie pracuję jako robotnik w fabryce i można mnie złapać tylko późnym
wieczorem.
Choć starannie wymyte, dłonie księdza Torensa zdradzały, że zajmuje się
ciężką, ręczną pracą.
- A jak ksiądz łączy pracę z prowadzeniem parafii? - pytał Rogowski.
- Parafia nie wymaga ode mnie wiele. Poza mszą niedzielną nikt niczego nie
potrzebuje. Dzieci uczą się religii w szkole. Tylko na Wielkanoc
zjawiają się w kościele wszyscy i wszyscy przystępują do Komunii. W
parafii mam ludzi przyzwoitych, żyjących dostatnio. Nie potrzebują moich
nauk. Dlatego uważam, że jestem potrzebniejszy w fabryce...
- Ksiądz jednak nie działa w fabryce jako ksiądz?
- Rzecz jasna, że nie. Nawet nie wszyscy wiedzą, że jestem księdzem. Po
prostu współżyję z moimi kumplami robotnikami. Dzielę ich trudy, ich
kłopoty, ich radości. Na tym polega nasza misja... Ale jeżeli chcecie
panowie jechać z księdzem M'Bwoko, to już czas...
Kolonia eleganckich domków skończyła się. Jechali czas jakiś drogą wśród
pól. Za chwilę na tle nieba zarysowały się mury wielkiej fabryki.
- Czy w fabryce są czarni robotnicy? - Rogowski pytał księdza.
- O tak, wielu - ksiądz M'Bwoko mówił wolno i chrapliwie,
ale bezbłędnie.
- I przychodzą na mszę?
- Tylko oni przychodzą...
Zajechali przed budynek, który wyglądał na dawną wozownię. Wchodziło się do
wnętrza przez furtkę wyciętą w szerokiej bramie. Duże wnętrze zamienione
było na prymitywną kaplicę. Na wzniesieniu stał ołtarz, nad nim wisiał
bardzo kolorowy obraz przedstawiający Świętą Rodzinę o czarnych twarzach.
Gdy weszli, kaplica była już prawie pełna. Uczestnikami mszy byli wyłącznie
czarni. Mężczyźni poubierani byli skromnie i mieli szyje pookręcane
szalikami, chociaż w kaplicy było ciepło. Natomiast kobiety miały na sobie
barwne suknie i wiele błyszczących ozdób na szyjach, na rękach i w uszach.
Ich poskręcane czarne czupryny były wymyślnie porozczesywane. Inne miały

background image

włosy przy skórze skręcone w krótkie warkoczyki.
Wszystkie oczy utkwione były w przybyłych. Uprzejmie zrobiono dla nich
miejsce na pierwszej ławce. W półmroku panującym w kaplicy błyskały białka
i zęby. Ksiądz odszedł w kąt za ołtarzem, gdzie na małym stoliku były
przygotowane szaty liturgiczne. Dwaj ubrani w komże chłopcy zapalali świece
na ołtarzu i lampy. Gdy zrobiło się widniej, Jędrek zauważył, że przy
ołtarzu stoją podłużne bębny.
Ksiądz M'Bwoko z kielichem w ręku podszedł do ołtarza. Miał twarz skupioną,
oczy spuszczone. Zgiął się głęboko, by pocałować ołtarz. Zaczął wstępne
modlitwy, na które odpowiadało kilka głosów.
Gdy przeszedł do lekcji, gromadka uczestników podniosła się z miejsc i
podeszła do bębnów. Pozdejmowali marynarki i buty. Czekali cierpliwie, aż
ksiądz przeczyta Ewangelię i wygłosi krótką homilię. Jędrek nie rozumiał
tego, co ksiądz mówił, gdyż kazanie wygłaszane było w dziwnym slangu, z
którego tylko od czasu do czasu wypadały pojedyncze francuskie słowa. Kiedy
ksiądz przestał mówić, stało się coś niezwykłego. Stojący dotąd nieruchomo
z bębnami w rękach, niby eksponaty w muzeum kolonialnym w Tervuren, Murzyni
stali się nagle bardzo ruchliwi. Zaczęli bić w bębny, a jednocześnie
podskakiwać rytmicznie. Wydawali także gardłowe okrzyki. Hałas zrobił się
ogromny. Wybijany na bębnach rytm udzielił się zebranym. Po chwili i oni
także podskakiwali, klaskali, coś wykrzykiwali. Powaga opuściła również
celebransa. Nie mówił teraz słów liturgii, ale je wykrzykiwał przejmująco.
Msza ciągnęła się wśród nieprzerwanego bicia bębnów i tanecznego kołysania
się uczestników...

Rozdział 21

Cukiernia na bulwarze Anspach, w której umówił się z Mietkiem, była pusta.
Przyszedł pierwszy i czekał tak długo, że zaczął już sądzić, iż dawny
przyjaciel nie przyjdzie. Kelner w lśniąco białej kurcie ze złotymi
guzikami przyniósł mu filiżankę ze stojącym na niej małym filtrem, z
którego ściekała do filiżanki kawa. Kiedy już postanowił zrezygnować z
dalszego czekania, zobaczył wysoką postać Mietka zbliżającego się ku
stolikowi. Twarz dawnego przyjaciela mało się zmieniła. Postarzał się
jednak, rysy twarzy zaostrzyły się. Pod skórą rysowały się wyraźnie kości
szczęki i łuki brwi. Oczy wydawały się zamglone, jakby bardzo zmęczone.
Ubrany był w wyszarzałe paletko, które kto wie, czy nie sięgało jeszcze
powojennego rozdawnictwa.
Objęli się i pocałowali.
- Mało się zmieniłeś - powiedział Jędrek.
- Ty także. Gdyby nie tych trochę siwych włosów...
- Klimat ojczysty konserwuje...
Powiedział to, ale zaraz pożałował swoich słów. Po twarzy Mietka przemknął
cień. Rozmowa jakoś nie mogła się skleić.
- Napijesz się "fiłtre"? - pytał Jędrek.
- Chcesz fundować? To ja powinienem...
- Dziś ja funduję. Jestem służbowo. Mam diety.
- Nie wypada...
- Zostaw. Nie traćmy czasu, pogadajmy.
Tamten wolno zaczął się rozkręcać. Opowiadał o swym życiu, o swej pracy i o
ogromnej pomocy, jakiej mu udzielono, dzięki czemu mógł egzystować, a jego
żona nie musiała pracować zawodowo. Jędrek jak przez mgłę przypominał sobie
żonę Mietka. Była to mała kobieta o ostrym nosku, energiczna i
inteligentna, często zabierająca głos na różnych zebraniach, zawsze tonem,
który nie znosił najmniejszego sprzeciwu. Ceniono ją, ale nie lubiano.
Jednak Mietek był zakochany i całkowicie uległy. Wyglądało na to, że w
ciągu ostatnich lat zawojowała go bez reszty.
Z kolei on mówił o sobie: o swym pobycie w więzieniu i o obecnej pracy.
Potem mówili o wspólnych znajomych. Gromada ludzi, która po wojnie znalazła
się w Brukseli, rozeszła się po świecie. Dwaj znajomi znaleźli się w Kongo
i tam, jak zapewniał Mietek, "zrobili forsę". Jeden zawędrował do

background image

Australii. Ci, co byli najmocniej związani z polityką, przenieśli się do
Londynu. Inni woleli Paryż - traktując go zresztą jako wstęp do wyjazdu do
New Yorku.
- A co robi Jola Kubińska? - rzucił siląc się na ton jak najbardziej
obojętny.
- Ty o to pytasz? Przecież byłeś z nią blisko.
- Stare dzieje. Nie wiem o niej nic. Gdy ja odjeżdżałem do kraju, ona
wybierała się do Stanów.
- Pojechała. Po roku się rozwiodła. Znowu wyszła za mąż i wróciła z mężem
do Europy.
- Za kogo wyszła? Nie wiesz?
- Wiem. Nazywa się Rotter. Na pewno słyszałeś to nazwisko?
- Nie słyszałem.
- To przecież gwiazda Wolnej Europy. Kim był dawniej, nie wiem. Nie
słyszałem o nim. Rotterowie mieszkają w Monachium. Jola także produkuje
się...
Ktoś zbliżył się do stolika. Był to mężczyzna wysoki, szeroki w ramionach.
Twarz miał gładko wygoloną, jasne włosy krótko przycięte. Oczy lekko
zmrużone. Ubrany był elegancko, w ręku trzymał zwinięty parasol.
- Hallo, Mietek - powiedział nad głową Rogowskiego. - Macie panowie jakieś
tajemnice czy wolno się do was przysiąść?
Poleski wydawał się zmieszany. Poderwał się z krzesła, zrobił niezręczny
gest.
- Proszę, proszę cię. Przedstawiam ci Jędrka Rogowskiego z Polski...
Mężczyzna wyciągnął do Jędrka dłoń.
- Kilman. Słyszałem o panu. Może się nawet kiedyś
spotkaliśmy?
- Nie przypominam sobie...
- A ja przypominam sobie, że widywałem pana tu w Brukseli.
Przyjechał pan z Polski? - Kilman utkwił w twarzy Jędrka spojrzenie swych
niebieskich oczu otoczonych siatką zmarszczek. - Nadzwyczajne. Puszczają?
- Puszczają - Jędrek starał się odpowiadać grzecznie, chociaż przybysz od
pierwszej chwili wydał mu się niezbyt sympatyczny.
- Pewno jak kogo?
- Być może.
Kilman usiadł, sięgnął po amerykańskie papierosy. Podsunął Jędrkowi. Gdy
ten potrząsnął głową, zapytał:
- Pan nie pali?
- Nie palę.
- Mietka nie częstuję, bo mu jego Marylka palić zakazała. Chętnie bym z
panem pogadał. Ale nie tutaj. Tu tylko kawa, a od kawy wątroba chora. Jak
pić, to coś lepszego. Zapraszam na whisky.
- Przecież w Belgii, jak słyszałem, prohibicja.
- Rozsądna prohibicja. Chce człowiek kupić alkohol, musi od razu
dwa litry. Ale w klubach prohibicja nie obowiązuje. Chodźcie.
Jędrek uległ, choć właściwie nie miał ochoty przyjmować tego zaproszenia.
Nie miał jednak co robić z wieczorem, a w żadnym klubie nigdy nie był.
Wyszli. Wieczór zrobił się ciepły. Miasto płonęło wokoło kolorowymi
neonami. Minęli oświetlone witryny angielskiej księgarni. Kilman
powiedział:
- Poczekajcie chwilę...
Dał nurka w otwarte drzwi księgarni. Jędrek zapytał Mietka:
- Co to za facet?
- Trudno powiedzieć...
- Nazywa się Kilman?
Poleski zrobił nieokreślony ruch ręką.
- Może naprawdę tak się nie nazywa. Ważny. Kręci się przy różnych
sprawach. Ma forsę... - Ostatnie słowa wypowiedziane były nabożnym szeptem.
Kilman wyszedł z księgarni. Trzymał w ręku książeczkę w tanim wydawnictwie
pocket-books.
- Zna pan to? - podał książkę Jędrkowi.
- Orwell 1984. Nie, nie znam. Co to takiego?
- Coś dla pana. Niech pan to weźmie. Chyba, że się pan boi?

background image

- Dlaczego miałbym się bać?
- Gdyby bezpieka znalazła to u pana...
- Proszę się za mnie nie bać. Czy to takie arcydzieło?
- Jasnowidztwo.
- Zobaczymy.
Klub znajdował się w jednej z kamienic starego rynku. Wchodziło się z
klatki schodowej, drzwi były bez szyldu. W przedpokoju znajdował się
odźwierny w czerwonej liberii. O nic nie pytał, skłonił się tylko Kilmanowi
z widocznym uszanowaniem. Musiał go znać. Także na sali martre d'hótel
przybiegł zaraz i z ugrzecznieniem zaprowadził do stolika w kącie. Nad
stolikiem paliła się lampa z żółtym abażurem, ogarniając siedzących przy
stoliku kręgiem odcinającego od reszty sali blasku. Za chwilę kelner
przyniósł whisky w karafce z rżniętego szkła, miseczkę z kostkami lodu,
słone orzeszki i kawałki sera z wetkniętymi w nie wykałaczkami.
- Wypić zawsze można - powiedział Kilman nalewając swoim gościom do
szklanek. - Tu w Belgii klimat mokry, więc klin klinem. Zdrowie pańskie.
Więc przyjechał pan z Polski? I ma pan zamiar wracać?
- Jak najbardziej.
- Nie zostałby pan tu z nami?
- Nie.
- Ma pan w kraju rodzinę?
- Mam.
- No, tak. Obowiązki, prawda?
- Mniej więcej.
Sięgnął po papierosy do kieszeni kamizelki w szkocką kratę.
- Słyszeliśmy, że bolszewicy trzasnęli pięćdziesięciomegatonówką?
Strasznie się tym chwalą. Zaraz Amerykanie zrobią coś jeszcze większego.
Będzie pokaz eksplozji. Ale o tym, że czerwoni mieli katastrofę przy
wybuchu bomby, nic nie pisali.
- Skąd pan wie, że była jakaś katastrofa?
- Wie się. Są sposoby. Tysiące ludzi zginęło, cały obszar skażony...
- To informacja czy Orwell?
- Ścisła informacja.
- I do czego to doprowadzi? - westchnął Mietek.
- Do rozprawy i do zwycięstwa. Bolszewicy już są przyparci
do muru. Konkurencji ani z amerykańskim przemysłem, ani z rolnictwem
nie wytrzymają. A jeszcze na dobitkę mają przeciwko sobie Chińczyków.
Prawie miliard Żółtków. Albo będą musieli skapitulować, albo wywołają
wojnę, ale wtedy... - Kilman zrobił ruch dłońmi, jakby ukręcał łeb
kurczęciu. - Mówię panu - zwrócił się do Rogowskiego - jeszcze wrócimy do
Wilna i do Lwowa.
- To znaczy do miejsc, gdzie kiedyś stały te miasta? Oczywiście w
odpowiednich kostiumach...
- Pojedziemy, gdy już wszystko będzie odbudowane.
- I któż to odbuduje?
- Uruchomione będą ogromne kapitały.
- A kierować budową będą Niemcy?
- Dzisiejsi Niemcy nie są już hitlerowcami. Robią tylko to, czego Ameryka
od nich żąda. Nie podoba się to panu?
- Skądże znowu. Wzruszająca wizja. A Polska? Czy będzie jeszcze wtedy
istniała?
- Będzie częścią Stanów Zjednoczonych Europy.
- I kto w tym stanie Polska będzie mieszkał? Czy będzie to tylko
rezerwat wymarłego plemienia?
- Dość będzie Polaków, którzy wrócą do kraju.
- Rzeczywiście, tego nie wziąłem pod uwagę. Tacy polscy traperzy
zasiedlający dziki Wschód?
- Twardy pan jest. Rozumiem, dlaczego pana puścili.
- Nie wiem, czy to brali pod uwagę.
- Na pewno. Wiedzą wszystko o każdym. Przeczyta pan Orwella...
- Przeczytam.
- Dowie się pan, jak jest.
- U Orwella czy u nas?

background image

- Lubi pan dowcipkować. A ja jednak mam dla pana sympatię. Wie pan co?
Podeślę panu w kraju pewną miłą dziewczynkę. Moją kuzynkę. Ogromnie
inteligentna, a przy tym ładna. Będziecie mogli podyskutować. Może mógłby
pan jej pomóc w znalezieniu pracy. A znowu jakby pan czegoś potrzebował:
lekarstw czy czegoś innego, niech pan tylko jej powie... Albo czy nie
chciałby pan trochę pieniędzy? Oddałby pan jej...
- Nie, dziękuję. Już nic nie kupię. A poza tym mogłoby mi nie starczyć,
gdybym chciał oddawać po kursie czarnego rynku.
- O kursie możemy pogadać. Po prostu chcę panu pomóc.
- Nie, jeszcze raz dziękuję.
- Jak pan chce. A niech pan powie: jakie pan ma stosunki z Kościołem?
- Katechizmowe.
- Nie rozumiem.
- No, chodzę w niedzielę do kościoła, spowiadam się i komunikuję
przynajmniej raz w rok...
- Ale księży pan trochę zna? Przecież pana ojciec był podobno jakimś
wielkim katolikiem, który miewał stosunki z samymi biskupami.
- Skąd pan wie o moim ojcu?
- Wie się rozmaite rzeczy. Zna pan Prymasa?
- Znam.
- Papież odwoła go niedługo do Rzymu.
- Naprawdę?
- Zobaczy pan. Facet dzielny, ale zupełnie nie orientuje się w zmianach,
jakie dokonują się w świecie. Konserwatysta.
- Nasze władze w kraju tak samo myślą o nim.
- Ale to nie znaczy to samo. Niech pan przedstawi moją kuzynkę
któremuś z biskupów. Ona bardzo pobożna,
- Skoro taka pobożna, trafi do biskupów bez mego pośrednictwa. To
nie jest trudne.
- Ale byłoby ładnie, gdybyście poszli razem. Niech pan o tym
pomyśli. Ona maluje także obrazki. Aha, pan znał kiedyś dobrze Jolę Rotter?
- Znałem.
- Nie chciałby pan jej teraz zobaczyć?
- Może i chciałbym. Ale ja jestem w Brukseli, a ona w Monachium. Wyjazd do
NRF to dla mnie sprawa wiz, dewiz... Rzeczy nieosiągalne.
- Wszystko byłoby do zrobienia. A może by ją także tutaj ściągnąć. Na
pewno przyjechałaby choćby jutro, gdyby ją zawiadomić, że pan tu jest.
Przez chwilę był bliski powiedzenia: to niech pan ją zawiadomi. Ale
przezwyciężył pokusę. Nie, nie, nie - myślał - nie wywołujmy wilka z lasu.
- Już za późno - powiedział. - Wyjeżdżam.
- Szkoda. Przedłużyć pobytu pan nie może?
- Nie mogę.
Była już noc, gdy wyszli z klubu. Poleski i Kilmar odprowadzili Jędrka do
hotelu.
- W takim razie do następnego przyjazdu - powiedział na pożegnanie
Kilman. - A może spotkamy się gdzie indziej w świecie?
- Może. Bywaj Mietek. Miło mi było cię zobaczyć. Przekaż
pozdrowienia pani Marylce. Ach, nie spytałem cię nawet, jak wyglądają twoje
studia nad masonerią?
- Nie ma o czym mówić - bąknął Poleski. Patrzył w ziemię. - Masonerii
nie ma. To znaczy jeszcze jest. Ale to nie to, co było... Szkoda czasu...
Uścisnął mu dłoń i zamknął za sobą drzwi ciasnej windy. Jeszcze raz odezwał
się w nim bunt przeciwko powziętej decyzji. Dlaczego nie zgodziłem się jej
zobaczyć? - spierał się sam ze sobą. - Przecież nie mam żadnych złych
zamiarów. Winda poderwała się w górę.

Część druga
Rozdział 1

Myślała początkowo, że się nigdy do tego mieszkania nie przyzwyczai. Mieli
je teraz na piątym piętrze, nawet ładne, duże i widne. Z okna widać było
dachy domów i wieżę Pałacu Kultury. Ale wędrówka w górę schodami była

background image

ciężka, zaś windy Anna nie znosiła. Jeździła nią tylko wtedy, gdy jechał
ktoś drugi. Sama jechać nie miała odwagi. Wolała z wysiłkiem, sapiąc i
odpoczywając na pół-piętrach, wspinać się po schodach. Zresztą często nie
tylko ona, ale i inni lokatorzy: w domu były bowiem tylko dwie windy i
psuły się często.
Na dole znajdowało się wiele sklepów, po zakupy nie trzeba było chodzić
daleko. Ale józefińskie spacery wśród żywopłotów nie były przykre. Tutaj
zaraz za drzwiami domu otwierał się kamienny kanion ulicy. Dom od ulicy
oddzielał zaśmiecony, suchotniczy skwerek, obstawiony ze wszystkich stron
parkującymi autami. Ulicą gnały auta warcząc, skowycząc hamulcami, mrugając
światłami. Nieustannie spieszyły się, były szaleńczo rozpędzone. Z obawą
podchodziła do przejścia. Niełatwo było jej zdecydować się na wejście na
zebrę. Ludzie na chodniku także się spieszyli. Byli niegrzeczni, potrącali
idących wolniej. Po przeciwnej stronie ulicy było kino. Od pierwszego
seansu gromadziły się przed wyjściem tłumy młodych. Byli to hałaśliwi
chłopcy, potrącający się wzajemnie, wykrzykujący coś na cały głos. Pod
murem stały poprzylepiane do siebie pary. Całowały się bez żenady. Na
popołudniowe seanse zajeżdżały przed kino całe stada aut. Potem, gdy film
się kończył, z kina wybiegała ciżba ludzi. Biegli do samochodów,
pospiesznie uruchamiali motory, od razu ruszali wśród przeraźliwego
warkotu. Pędzili ulicą z wielką szybkością jakby chcąc naśladować
karkołomne gonitwy samochodowe, oglądane przed chwilą na ekranie.
Przy kinie był sklep, a przed nim prawie zawsze stał ogonek wyczekujących
kobiet, obładowanych torbami. Dalej była witryna z otworem pośrodku. Przez
ten otwór sprzedawano latem lody, a zimą rurki z kremem. Przed sklepem
zbierała się dzieciarnia. Widziała szare buzie dzieci nie oglądających
prawie słońca. Ich widok budził w niej wspomnienia własnego dzieciństwa,
długich miesięcy spędzanych w mrocznych murach i dzikiej tęsknoty za
zielenią, ze słońcem, za przestrzenią. Nigdy nie miała zapomnieć zieloności
drzew i błękitu rzeki tamtego nad-niemeńskiego miasteczka. To było jakby
wspomnienie z czarodziejskiego snu, z rzeczywistości, która nigdy naprawdę
nie istniała. W zestawieniu z tym, co ją obecnie otaczało, nawet Józefów
wydawał się rajem.
Bobik był szczęśliwszy, nieraz myślała, gdyż nie doczekał się przenosin.
Miał już swoje lata. Zgrubiał, mało biegał, wskakiwanie na kanapę i fotele
sprawiało mu kłopot Sąsiad - weterynarz, do którego Jędrek zaprowadził psa,
obejrzał go starannie, a potem pokiwał głową. "Niestety - stwierdził - pies
już jest skończony. Nic mu już żadna kuracja nie pomoże. Przeżyje jeszcze
miesiąc może dwa..." I rzeczywiście, po paru tygodniach Bobik zaczął
chorować boleśnie. Trzeba go było wynosić na dwór i zabierać z powrotem do
mieszkania. Brała go na ręce, sadzała na fotelu, na który już nie potrafił
wskoczyć, a on lizał jej palce i wodził za nią wzrokiem pełnym miłości.
Potem zaczął ciężko jęczeć. Nie nie jadł, tylko pił chciwie. Skończył w
przewidzianym terminie. A w kilka dni po nim umarł na nieoczekiwany atak
serca sąsiad-weterynarz, który postawił tak precyzyjną diagnozę.
W Józefowie została Basia z synem i synową, szczęśliwa i jednym tylko
zmartwiona, że nic nie zapowiadało wnuków. Zostali także Januszajtisowie.
Pani Zofia spłakała się na pożegnanie. Biadała nad losem Anny. "Panienko
Najświętsza - mówiła - będzie drogiej pani okropnie ciężko. Bo to i miasto,
i pan Rogowski zawsze w podróży, i Ania..."
Ania była największym zmartwieniem Anny. Przenosiny nie ściągały dziewczyny
do domu. Chłodny stosunek między córką i ojcem zamienił się w burzliwe
spory. Nagle okazało się, że Ania związała się z Wojkowskim - i że aktor
rzucił dla niej żonę i dziecko. Jędrek wystąpił przeciwko temu, ale spotkał
się z jeszcze gwałtowniejszym wybuchem córki. Zimne milczenie Ani wobec
ojca zmieniło się w furię gniewu. "Nie będę słuchała tych wyrzutów -
mówiła przez zaciśnięte usta. - Ojciec nie ma nic do mnie. Jestem dorosła i
będę żyła tak, jak uważam za właściwe. Ojciec niczego dobrego mnie nie
nauczył. Nie interesował się mną całe lata. Nic nie dostałam od ojca, za co
miałabym być wdzięczna. Ojciec urządzał swoje życie, jak sam chciał, teraz
ja urządzę swoje tak, jak będę chciała!" Zerwała się i wybiegła z pokoju
trzasnąwszy za sobą drzwiami. Tego jeszcze wieczoru zabrała rzeczy i
wyniosła się z domu. Do nowego mieszkania sprowadziła się jedynie Anna z

background image

Jędrkiem.
Ania nie chciała ojca widywać. Pałała wobec niego dziwną zawziętością. Ale
czasami rankami wpadała do Anny. Anna ze zgrozą patrzyła na zmienioną twarz
wnuczki. Miała twarz ściągniętą, w jej ustach tkwił nieustannie papieros.
Gdy mówiła pojawiały się w jej ustach wulgarne słowa, jakich nigdy dotąd
Anna u Ani nie słyszała. Ale choć ją to wszystko ogromnie raziło, ze
wszystkich sił starała się nie dotknąć dziewczyny i nie zerwać ostatniej
nici, jaka ją z domem rodzinnym łączyła.
Kiedyś jednak ostrożnie zapytała:
- Czy ty, kochanie, masz chociaż ślub z tym panem? Ania wzruszyła
ramionami.
- Nie mogę mieć, babciu. Henryk nie ma rozwodu, bo jego klempa nie chce
dać. Ale czy to naprawdę nie wszystko jedno?
- A Bóg, Aniu? Przecież chyba nie przestałaś wierzyć? Jeszcze raz
wzruszyła ramionami.
- Bóg... - powiedziała. - Może istnieje... Ale nasz świat nic Go
nie obchodzi. Przecież życie dzisiejsze to prawdziwy dom wariatów. Babcia
pewno nawet nie wie, jacy są teraz ludzie. Jedni drugim zazdroszczą, jeden
drugiego zamordowałby z zimną krwią. O wszystko trzeba się bić. A te
choroby... Moją koleżankę, tylko o rok ode mnie starszą, zżera rak. Tyle ma
tylko człowiek, że złapie parę lat radości. Ja tam z Panem Bogiem nie chcę
wojować. Ale jeśli On widzi, co się u nas dzieje, nie będzie chyba robił
rabanu o taką sprawę jak nasze życie z Henrykiem. Zresztą wszyscy tak
robią...
Nie łatwo było Annie rozmawiać z wnuczką zachowując spokój. Chociaż życie
nauczyło ją panowania nad odruchami, musiała się mocno trzymać i przyjmować
milczeniem jej oświadczenia. Pocieszała się, że Ania mówi ciągle w porywie
jakiegoś niezrozumiałego dla niej gniewu, ale, być może wcale tak naprawdę
nie myśli. Po dwóch latach związek z Wojkowskim rozpadł się. Ania po kilku
występach w teatrze przeszła do filmu. Znowu podobno sprawił to ktoś, z kim
związała życie, ale kto był tym kimś, o tym nawet Anna nie dowiedziała się.
Zagrawszy w filmie Ania zniknęła. Po kilku miesiącach przyszedł do Anny
list ze znaczkiem austriackim. W liście Ania zawiadomiła, że uciekła "z
tego całego bałaganu", że w Heligenkreutz odnalazła swoją drugą babkę i
dzięki jej pomocy wyjeżdża dalej w świat. Ale następne wiadomości nie
przyszły...
Życie Anny stało się przerażająco samotne. Gdy Jędrek był w kraju,
prowadziła dla niego gospodarstwo. Ale gdy wyjeżdżał i ona wychodziła na
całe dni z domu. Rankiem wędrowała po kościołach. Czasami wyruszała na
Żytnią odwiedzić matkę Konstancję. Dobry, gruby papież umarł. Przyszedł
jego następca - drobny mężczyzna o rozdętych nozdrzach i spojrzeniu
marzyciela. Oczekiwano go w Polsce na tysiąclecie przyjęcia
chrześcijaństwa, ale do przyjazdu nie doszło. Za to w dwa lata później kult
Miłosierdzia odzyskał swoje znaczenie. Matka Konstancja opowiadała, że na ,
polecenie arcybiskupa krakowskiego dokonano ekshumacji ciała siostry
Faustyny i wrócono do jej dzienniczka, który, po dokładniejszym
tłumaczeniu, nie budził już sprzeciwu monsignorów rzymskich. Obrazy Jezusa
ukazującego Swe Serce z dwoma strumieniami blasku zaczęły się na nowo
pojawiać w kościołach.
W Annie coraz częściej zaczęło się odzywać pragnienie śmierci. Ani nie
było. Angielskich dzieci Władka, była przekonana, nigdy nie zobaczy. Jędrek
bywał mało w domu, a nawet, gdy był, mało miała z niego pociechy. Nigdy nie
był zbyt rozmowny, teraz zaś stał się po prostu milczący. Domyślała się, że
cierpi nad ucieczką córki, a więcej jeszcze nad tym, że odeszła pełna uraz,
zrzucając na niego winę za wszystko, co się stało. Krąg przyjaciół i
znajomych Jędrka nie był zbyt duży. Anna nie znała na ogół tych ludzi, ale
słyszała nieraz, jak Jędrek z nimi rozmawia telefonicznie. Zdawała sobie
sprawę, że są to ludzie bliscy mu sposobem myślenia, ale - niczym więcej.
Tamci mieli swoje domy, swoje codzienne sprawy, troski i radości. Ani oni
tą częścią swego życia nie kontaktowali się z Jędrkiem, ani on im o swoich
kłopotach nie mówił.
Nikomu nie jestem potrzebna, myślała. Żyję za długo. Minęła jej
osiemdziesiątka. Ktoś patrzący z boku nigdy by tego nie dostrzegł. Anna

background image

trzymała się dobrze, na ogół nie chorowała, wzrok miała mocny - ciągle
mogła czytać przez parę godzin dziennie. Przed rokiem umarł Paweł. Nie
pojechała na jego pogrzeb - Jędrka nie było w tym czasie w Polsce, nie
miała odwagi na jazdę i zostawienie domu.
Było to jak w tym śnie, który przed laty śniła: jechała pociągiem i
wysiadali z niego kolejno wszyscy jej bliscy, aż w końcu pozostała w
wagonie sama. I rzeczywiście - jechała już tylko sama, ostatnia
przedstawicielka tamtego pokolenia.
W swojej wsi pod Suwałkami mieszkała Inka. Bardzo rzadko przyjeżdżała do
Warszawy. Pisywała do Anny i Anna pisała do niej. Mąż Inki wciąż chorował i
choć nie pisała o tym, Anna wiedziała, że jest dotknięty chorobą umysłową.
Wychowanek Inki rósł, Inka przysyłała w listach jego fotografie i Anna
zrobiła odkrycie, że jest bardzo podobny do Inki. Choć Anna nie była
podejrzliwa, w głowie jej zrodziło się podejrzenie, iż historia
opowiedziana przez Inkę o tym, że wzięła dziecko zmarłej przyjaciółki, może
nie była prawdą.
Dawniej odnajdywała sens życia w opiece nad dziećmi sąsiadów. I teraz
próbowała to robić. Ściągała do siebie dzieci, próbowała czytać im książki,
pomagać w odrabianiu lekcji. Ale dzieci słuchały czytania bez zapału. O
wiele bardziej interesowała je telewizja. Przy odrabianiu lekcji także nie
potrzebowały pomocy. Odrabiały lekcje byle jak - aby zbyć. Po polsku pisały
z przerażającymi błędami ortograficznymi, a nauczycielki nie zawsze
dostrzegały te błędy.
Stanowczo żyję za długo, myślała. Świat wokoło mnie stał się jakiś inny,
niezrozumiały. W tamtym świecie każdy do końca miał swoje miejsce. W tym
nie ma dla mnie miejsca. Ale to na pewno moja wina. Gdybym potrafiła
naśladować Matkę Bożą, byłoby inaczej. Muszę Ją prosić - więcej, lepiej,
goręcej...

Rozdział 2

Szary zmierzch kładł się na miasto. Bulwarem Saint--Michel mknęły auta i
przetaczały się z łoskotem autobusy. Pod gałęziami drzew kłębiło się gorące
powietrze...
Siedząc przy stoliku kawiarni na rue Soufflot Rogowski obserwował tłum
młodych ludzi, którzy zbierali się przed narożną księgarnią. Schodzący się
robili wrażenie, jakby byli wycięci z jednego wzoru: twarze w taki sam
sposób obrośnięte brodami, długie włosy spadały na czoło, pozbawiając ich
indywidualności. Zresztą młodzi ludzie także i ubrani byli jednakowo:
biało-niebieskie adidasy, po-wycierane jeansy, barwne koszule. W tej masie
brodaczy nie było widać Murzynów, choć na ogół spotykało się ich wielu na
ulicach quartier.
Tłum, który zdawał się na coś czekać, rozpadł się na rozgadane grupy.
Ciągle przybywali nowi. Wieczór majowy był gorący. Woń kwitnących drzew
mieszała się z ostrym zapachem spalenizny. Z nadjeżdżającego autobusu
wysypała się gromadka ludzi o wyglądzie odmiennym. Ci nie byli zarośnięci,
natomiast mieli puszyste wąsy. Ubrani byli w granatowe kombinezony, na
szyjach mieli barwne, przeważnie czerwone chustki. Przybyli przywieźli ze
sobą długie paczki owinięte w papier.
Jędrek miał już wracać do hotelu, ale zainteresowanie zbierającym się
tłumem sprawiło, że ciągle jeszcze zwlekał z odejściem, choć inni goście'
opuścili kawiarnię. Natomiast grupki czekających, widać znudzonych
czekaniem, poobsiadały zwolnione stoliki. Zamawiali przeważnie po kieliszku
jakiegoś alkoholu, który sączyli drobnymi łykami. Nie przestawali o czymś z
zapałem dyskutować i gestykulować wybuchając co chwila hałaśliwym:
"Caalors".
Przy najbliższym stoliku Jędrka siedziała czwórka. Ci nie dyskutowali
wrzaskliwie, ale pochyleni nad jakąś kartką, prawie dotykając się głowami
coś zdawali się omawiać. Jeden z nich miał bujną, rudą brodę. Towarzysze
zwracali się do niego w taki sposób, jakby czekali na jego decyzję. On
kiwał głową albo nią potrząsał gestem kategorycznego sprzeciwu. Czasem coś

background image

znaczył ołówkiem na leżącej na stoliku kartce, a potem patrzył na
towarzyszy, oni zaś odpowiadali gestami, że rozumieją. W pewnej chwili rudy
dał palcami obu rąk znak, aby się jeszcze bardziej do niego zbliżyli. Trzy
czarne i jedna ruda głowa zetknęły się ze sobą. Tym razem musieli sobie
mówić rzeczy bardzo zakonspirowane.
W momencie, kiedy tak do siebie szeptali, od zebranego tłumu przybiegł
bardzo młody chłopak w krótkich spodenkach. Stanął przy stoliku. Rudy
oderwał się od szeptania z kolegami. Wtedy chłopak coś do niego cicho
powiedział. Rudy skinął głową i zaraz wstał. Zerwali się także pozostali.
Na ten widok młodzi ludzie przy innych stolikach poderwali się na nogi.
Szybko płacono i wychodzono na ulicę. Jędrek ani spostrzegł, że pozostał
jako jedyny przy stoliku.
Nagle gdzieś na bulwarze nastąpiła silna eksplozja. Strzelił w górę słup
ognia. Posypało się szkło. Równocześnie wybuchnął dziki wrzask. Warkot aut
zagłuszyły piski naciskanych z całej siły hamulców. Tłum sprzed księgarni
wlał się na jezdnię. Jednocześnie widać było ludzi, którzy gwałtownie
uciekali w stronę Panteonu.
Kelner przybiegł pospiesznie do stolika Jędrka.
- Niech pan wybaczy, monsieur... Proszę, oto rachunek. Widzi pan, co się
dzieje? Musimy zamknąć... Jeszcze pobiją nam szyby... Voila une nouvelle
contestation...
Gdy Rogowski płacił, kelnerzy pospiesznie zamykali drzwi do kawiarni. W
pobliżu dwóch ludzi w kombinezonach rozwijało przywiezioną paczkę. Był to
zwinięty transparent. Gdy go rozwinęli, pobiegli z nim w stronę kłębiącej
się masy ludzkiej. Jędrek zdołał tylko przeczytać słowo "ouvriers". Znowu
mocna eksplozja targnęła powietrzem. Towarzyszył jej brzęk sypiących się
szyb. Na jezdni paliło się auto - może kilka. Płomienie strzelały aż po
wyższe piętra domów. Panował krzyk i tumult. Gdzieś w ciemnej dali miasta
zanosiły się skowytem syreny.
Ledwo wyszedł z kawiarni znowu zobaczył rudego. Tamten otoczony był
gromadką, której wydawał rozkazy. Wskazując na stojące przed kawiarnią
krzesła i stoliki polecił:
- Prenez-les! Vite! Pour la barricade. Mais, vite, vite!
Jego francuszczyzna była chrapliwa, zdawała się zdradzać cudzoziemca. Nad
głowami tłumu Rogowski zobaczył na bulwarze samochody policyjne. Wyły
syreny, mrugały żółto i niebiesko lampy sygnałowe na dachach karetek. W
blasku płonących aut widać było czarne sylwetki policjantów w hełmach, w
zabezpieczających oczy okularach, z długimi pałkami w rękach. Pałki od razu
poszły w ruch. Walono nimi ile sił. Tłum wrzeszcząc cofał się w głąb rue
Soufflot. Chronił się za barykadę wzniesioną z ławek, stolików
kawiarnianych, przewróconych aut. Zza zasłony posypały się na policjantów
kamienie i kawałki rozbitych marmurowych blatów. Kilku atakujących upadło,
towarzysze odciągnęli ich w stronę wozów policyjnych.
Obie strony stojąc naprzeciwko siebie obsypywały się wyzwiskami:
- Salauds! Sales flics! Bandits! Consi Brutes! Bo-ches!
Potem atak zaczął się na nowo. Nadjechały armatki wodne. Mocny strumień
wody oblał ludzi. Ale kamienie dalej latały w powietrzu. Co chwila
dochodziło do walki wręcz. Rzucano się na siebie z zapalczywością.
Policjanci walili pałkami. Przeciwnicy, liczniejsi, rozbijali butelki na
głowach policjantów. Najbardziej zawzięte były dziewczęta.
Wybito witryny księgarni. Ciężkie tomy używane były jako pociski. Wyrwane
strony latały w powietrzu niby spłoszone ptaki. Natarcie policji było coraz
silniejsze. Ale w odpowiedzi znalazły się butelki z "coctailem Mołotowa".
Strugi benzyny zapalały się. Kilku policjantów ogarnęły płomienie. Rzucono
się okrywać ich kocami. Nadjechał spychacz, aby zdruzgotać barykadę. Ale
gdy się w nią wbił, został podpalony. Płonęła teraz cała ulica. Ogień
otaczał Panteon, który w tym blasku wydawał się jakąś świątynią oporu. Ktoś
zawiesił na frontonie transparent: "Vive le liberte!".
Rogowski znalazł się pod samą ścianą Panteonu. Rozsądek nakazywał oddalić
się jak najszybciej. Było to jednak niemożliwe. Ujścia wąskich uliczek
prowadzących w głąb quartier obsadziły grupki brodaczy. Nie pozwalali
nikomu wycofać się z placyku przed Panteonem. W ten sposób Jędrek utknął w
gromadzie przypadkowych przechodniów w większości kobiet, które wypadki

background image

zaskoczyły na rue Soufflot.
Jeszcze raz zobaczył rudego mężczyznę. I tym razem otoczony był swoim
sztabem, któremu wydawał wciąż nowe rozkazy. Cała akcja musiała być
zaplanowana i wykonywana zgodnie z tym planem. Rudobrody wskazał jednemu ze
swoich adiutantów przechodniów zepchniętych pod ścianę Panteonu. Mały
mężczyzna otoczony kilkoma towarzyszami zbliżył się do stojących.
- Wy wszyscy idziecie za mną - zawołał rozkazująco.
I on mówił językiem, który nie przypominał paryskiej wymowy.
Kilka osób próbowało się sprzeciwić, ale tamci popychali ludzi brutalnie.
Jedna z kobiet, która się opierała została uderzona. Rogowski spostrzegł,
że niektórzy brodacze mają w rękach pistolety.
Wprowadzono ich w wąską uliczkę. Na rogu stał duży budynek o wyglądzie
reprezentacyjnego urzędu. Przy wejściu Rogowski zauważył złote tablice,
które mówiły o nazwie instytucji. Ale prowadzono ich tak szybko, że zdołał
tylko przeczytać słowo: bank.
Budynek już wcześniej musiał zostać opanowany przez manifestantów, bo gdy
wpędzono ich do wielkiej sali, przedzielonej kontuarami, Jędrek zobaczył
kilku ludzi leżących na ziemi twarzą w dół. W pierwszej chwili myślał, że
to są zabici. Ale prowadzący ich mały mężczyzna wrzasnął:
- I wy, kłaść się także! Zastrzelę tego, kto nie usłucha. Kłaść się! -
Krzycząc nie przestawał wymachiwać pistoletem.
Spełnili rozkaz. Jędrek znalazł się z brzegu, dzięki temu mógł coś niecoś
widzieć, skręcając nieznacznie głowę. Obok leżących chodzili pilnujący. Coś
mówili do siebie, ale tego nie mógł usłyszeć.
Obróciwszy nieznacznie głowę w drugą stronę zobaczył, że obok niego leży
dziewczyna. Miała czarne, prawie granatowe włosy i wielkie ciemne oczy.
Obróciła twarz ku niemu i gdy napotkała jego wzrok mrugnęła jakby
porozumiewawczo. Cichym szeptem zapytała:
- Vous etes Francais?
- Non.
- Americain?
- O, non. Polonais.
Uśmiechnęła się, jakby z zadowoleniem. W tej chwili ulica przed bankiem
zahuczała warkotem nadjeżdżających aut policyjnych. Tamci stanęli groźną
armią przed frontonem budynku. Rozległo się wezwanie rzucone przez megafon:
- Rendez-vous! Dajemy wam trzy minuty.
Jeden z ludzi stojących nad leżącymi zakładnikami powiedział przez okno
również przez megafon:
- Nie poddamy się. Mamy tu dwudziestu trzech zakładników. Zginą, jeśli
spróbujecie użyć siły.
Po tym oświadczeniu zapadła cisza. Dopiero po chwili padło zapytanie:
- Czego chcecie?
- Wolności!
- Sans blague! .
- Swobodnego wyjścia i samolotu, aby odlecieć z Francji.
- Nie! - ktoś z ulicy rzucił wściekle. - Dajemy wam trzy minuty na
otworzenie drzwi.
- Powtarzamy: jeśli spróbujecie zaatakować, zakładnicy
zginą.
Na ulicy zapanowała cisza. Jędrek usłyszał za sobą drwiący śmiech:
- Kretyny! Idioci! Teraz będą się naradzali, Czy nie jest tak, jak
mówiłem? No, ruszać się...
Mówił chyba ten rudy, bo to była ta sama gardłowa wymowa. Jędrek posłyszał
stąpania. Część ludzi, którzy stali nad zakładnikami odchodziła w głąb
budynku. Ale pozostali wartownicy, bo gdy któryś z zakładników podniósł
głowę, rozległ się wrzask:
- Leżeć, nie ruszać się! Jeżeli się który ruszy, strzelam!
Potem rozległ się głos tego, który śmiał się przed chwilą:
- Słuchajcie wy, na ziemi. Jeśli gliny spróbują zaatakować, wysadzimy salę
razem z wami. Ale każdego, który nie będzie leżał spokojnie, zastrzelimy.
Ostrzegam.
Wreszcie odezwali się policjanci:
- Niech jeden przyjdzie na rozmowę.

background image

- Nie. To od was niech jeden przyjdzie do drzwi. Jakiś oficer zdecydował
się. Słychać było, jak idzie po jezdni zasłanej szkłem z rozbitych okien.
Jeden z brodaczy wyszedł do niego między kolumny ocieniające wejście.
Jędrek nie słyszał rozmowy, która toczyła się dość długo. Widocznie nie
doprowadziła do niczego, gdyż rozmówca wrócił na salę. Znowu doszły uszu
Jędrka śmiechy. Także głos:
- No to kończymy...
- Boję się... - posłyszał cichy szept.
Blisko twarzy miał dłoń dziewczyny: ciemne, długie, rozwarte palce. Dłoń
wyglądała jak przybita do posadzki. Powiedział:
- Nie bój się... Będzie dobrze...
Ciągle słyszał stąpania. Nagle wydało mu się, ze zrozumiał sytuację.
Porywacze mieli inne wyjście, którym teraz uciekali. Wcale nie mieli
zamiaru wysadzać banku. Po prostu zakpili z policji. A może celowo chcieli
przytrzymać ją w ciasnej uliczce?
- Oni uciekają - szepnął do dziewczyny.
- Wiem - odpowiedziała. - Przyjdzie policja...
- Uwolni nas...
Ale dziewczyna jakoś dziwnie potrząsnęła głową.
Po upływie może kwadransa zakładnicy uświadomili sobie, że nie są już
pilnowani. Nawet ci, którzy ich. pilnowali, cicho odeszli. Jedna z kobiet
zerwała się pierwsza na nogi i podbiegłszy do okna zaczęła wołać:
- Nie ma ich! Zostawili nas i uciekli! Ratujcie nas! Ale policja nie od
razu przyszła. Może obawiała się, że w sali jest podłożony materiał
wybuchowy? Dopiero po dobrej chwili wpadło kilku uzbrojonych ludzi.
Rozbiegli się po kątach, szukając ładunku wybuchowego. Potem wbiegli inni i
zaraz popędzili w głąb budynku. Za policją wtargnął do gmachu
rozwrzeszczany tłum dziennikarzy i fotografów. Powstał ścisk i zamęt. Wśród
zamieszania dziewczyna chwyciła Jędrka za rękę. Nurkowała między ludźmi w
stronę wyjścia. Dziennikarze otoczyli kołem zakładników, słuchali, co tamci
mówią. Za dziennikarzami pchał się do środka cały tłum gapiów. Policja
wypędzała ich. To pozwoliło dziewczynie i Jędrkowi wymknąć się na ?ulicę.
Kiedy się już znaleźli w pustej uliczce, spojrzał na nią i wybuchnął
śmiechem.
- Uciekliśmy - rzekł - choć nie wiem dlaczego.
- Nie mogłam wpaść w ich łapy - powiedziała. - A skoro pan jest Polakiem,
to i panu lepiej nie wchodzić im w drogę. Chciałby pan, aby zaczęli
badać, dlaczego pan się tam znalazł?
- No nie - powiedział - nie lubię badań i nie lubię tutejszej policji.
Patrzył ciekawie na dziewczynę. Ta smagła cera, czarne, wielkie oczy,
zrośnięte brwi, wydatne, duże rozdęte nozdrza. Zapytał:
- Pani jest Arabką?
- Palestynką... Skinął głową.
- W takim razie rozumiem. Ruszyli prosto przed siebie.
- Miała pani rację wyprowadzając mnie. Jestem Polakiem z Polski, a tacy są
tu zawsze podejrzani. Choć doprawdy nie mam pojęcia, kim są ci, którzy
wywołali te zamieszki...
- Ja wiem - powiedziała.
- Wie pani? Więc kim są? Wymijająco powiedziała:
- Oni nie są stąd...
- Po co tu przyjechali w takim razie?
- Może to co się tu dzieje jest potrzebne, 'aby odwrócić
uwagę od innych rzeczy? - Zmieniła ton. - Ale ja panu jestem bardzo
wdzięczna. Podtrzymał mnie pan, kiedy się bardzo bałam...
Zatrzymali się. Od kilku minut zdawali sobie sprawę, że z jakiejś odległej
dzielnicy ogromnego miasta dochodzi huk wybuchów, skowyt syren, stukanie
wystrzałów.
- Słyszy pan? - uniosła palec w górę.
- Słyszę.
- To, co się zaczęło, jeszcze się nie skończyło. Dlatego
oni uciekli. Lepiej zejdę do metra i pojadę do siebie. Będzie dla mnie
bezpieczniej. Tu w quartier mogę wpaść w ręce jednych albo drugich... Panu
także radzę wrócić tam, gdzie pan mieszka. Policja, kiedy nie może dostać

background image

tych, których ściga, lubi mścić się na takich, których dostanie w swoje
ręce...
- Odprowadzę panią do metra. Wsiada pani na Luxembourg?
- Nie. Na rue Monge.
- Chodźmy. Jak mam panią nazywać?
- Nazywam się Dżamila.
- A ja Andrzej. Tak brzmi po polsku. Po francusku Andre.
- Wolę Andrzej. Dobrze mówię? - Uśmiechnęła się błyskając pięknymi
zębami. - U nas jest siostra Polka. Beata. Pomogła mnie i moim siostrom,
kiedy zabili naszego ojca...
- U was? To znaczy gdzie?
- W Jerozolimie. Kiedy Izraelczycy weszli do miasta podstępem od strony
góry Oliwnej, stawiali pod mur wszystkich mężczyzn. To wtedy
siostra Beata przyszła i zażądała, aby dali jej pod opiekę dzieci. Nie
posłuchaliby jej, ale ona jest znana Amerykanom, Kanadyjczykom, Włochom...
Do domu, który ona prowadzi, przyjeżdżał nawet amerykański kardynał. Więc
jej powiedzieli, że może nas zabrać...
- I pani była w tym polskim domu?
- Byłam parę dni. Ale siostry moje zostały.
Otwór metra ział gorącem i niemiłym zapachem. Zeszli na dół. Trzaskały
metalowe furtki, poza murami wyłożonymi kafelkami huczały pociągi. Przed
wejściem na perony musieli się rozstać, dziewczyna jechała w kierunku na
Ivry, Jędrek do hotelu w okolicach Trinite.
Na pożegnanie podała mu dłoń.
- Pan wraca do Polski?
- Tak.
- Szkoda. Myślałam, że się spotkamy.
- I ja także żałuję.
- Na wszelki wypadek niech pan zanotuje adres. Jeśli mnie nawet nie
będzie, może pan zostawić wiadomość. To dom przyjaciół.
Zapisał adres jakiejś uliczki na przedmieściu i arabskie nazwisko
właściciela mieszkania. Pociągi rozwiozły ich w dwie różne strony. Kiedy
już jechał, myślał: właściwie dobrze się stało, że już dziewczyny nie
zobaczy. Jaki by to miało sens? Przecież ona chyba nie jest starsza od
Ani...
Ania... Znowu wróciła bolesna myśl o zagubionej
w świecie córce.

Rozdział 3

Była noc i Rogowski spał głęboko w wielkim skórzanym fotelu, kiedy poczuł,
że ktoś dotyka jego ramienia. To była stewardesa. Powiedziała:
- Pajdiom.
Było jeszcze kilka osób w poczekalni przeznaczonej dla cudzoziemców: młody
profesor, Belg, z którym Jędrek rozmawiał wieczorem i który mu opowiadał,
że jedzie na jakiś zjazd geografów do Nowosybirska; dwie Hinduski
nieokreślonego wieku, jedna z małym dzieckiem, tak czarnym, że wydawało się
małym Murzynkiem; rodzina Japończyków - on elegancki, nisko kłaniający się
wszystkim, obładowany aparatami fotograficznymi, ona prześliczna jak z
obrazka, do której mąż zwracał się twardo i rozkazująco, wcale nie
uprzejmie, oraz dwóch chłopczyków tak do siebie podobnych, że chyba tylko
rodzice umieli ich rozróżnić. Prowadzeni przez stewardesę pasażerowie
wyszli na płytę lotniska skąpaną w zielonkawym blasku księżyca. Mimo lata
noc była świeża i chłodna. Gromadka podróżnych mijała stojące samoloty,
podobne do wielkich śpiących na stojąco zwierząt. Poświata ślizgała się po
ich cielskach i tworzyła fantastyczne cienie. Wędrówka poprzez płytę trwała
dość długo. Gdzieś chyba na samym jej skraju stał samolot tak ogromny, że
Jędrek zatrzymał się chwilę, aby go ogarnąć spojrzeniem. Schody prowadzące
do wejścia przypominały schody kościelne. U ich stóp czekała inna
stewardesa, której opiece podróżni
zostali powierzeni. Poszła przodem w górę dając ręką znak, aby

background image

szli za nią.
Kabina była ogromna i niezwykle wysoka. Nie było tu jeszcze nikogo,
cudzoziemcy zostali wpuszczeni przed podróżnymi krajowymi. Stewardesa
wskazała im pierwsze dwa rzędy foteli. Zajęła się szczególnie Hinduską z
małym dzieckiem, pomogła w urządzeniu posłania.
Dopiero w kilkanaście minut po nich nadciągnęła reszta podróżnych.
Wchodzili ogromnym tłumem, a jednak dla wszystkich znalazło się miejsce w
brzuchu samolotu. Potem przyszła chwila odlotu. Potworny ptak ciężko toczył
się po płycie do pasa startowego. Poderwał się jakby z ogromnym wysiłkiem.
Ale znalazłszy się w powietrzu stał się od razu zadziwiająco lekki.
Szybko znaleźli się wśród obłoków, po których ślizgał się blask księżyca, a
nad którymi rozpinała się noc. Ale nie minął kwadrans, kiedy stało się coś
niezwykłego: czarne niebo zaczęło tracić swą czerń, natomiast obłoki
poróżowiały. Gdzieś przed nimi pojawiła się jasność. Lecieli ku niej, a ona
zdawała się lecieć na ich spotkanie. Samolot otoczyła jakby mgła. Poprzez
jej szarość przesączał się blask, był to jednak blask inny niż tamten, w
który spowite było lotnisko. Miał barwę złotożółtą. Jędrek spojrzał na
zegarek: wskazówki wskazywały ciągle czas nocny. Ale ten czas wokoło nich
musiał być już inny.
Głęboko, głęboko w dole widać było jasnozielony, ciągnący się bez końca
dywan lasu. Czasami to morze brzóz urywało się i wtedy rozwijał się w dole
równy, zda się, nieskończony dywan pól. Rzadko mignęło skupisko domów.
Monotonny widok sprawił, że Rogowski zdrzemnął się. Ale nie spał długo.
Stewardesa trąciła go podsuwając mu tackę ze śniadaniem. Nie miał ochoty na
jedzenie, pił tylko chciwie mocną herbatę. Znowu lecieli. Przecinali rzeki,
minęli wielkie skupisko budynków jakiegoś ogromnego kombinatu. Trzymając w
ręku mapkę Jędrek mógł zorientować się, gdzie się znajdują. Z napięciem
oczekiwał chwili przelotu nad Uralem. Ale w dole nie zobaczył gór, tylko
żółtawy kręty pas niby ciągnąca się piaszczysta wydma. Pamiętał opowiadanie
babki, a potem matki, jak to dziadkowie przejeżdżali przez Ural i jak powóz
zatrzymał się przy słupie oznaczającym granicę między Europą i Azją. Oboje
wysiedli, podeszli do słupa, uklękli i modlili się. Mijały godziny.
Zapadał w sen i znowu się budził.
Wreszcie znaleźli się nad Noworosyjskiem, gdzie mieli mieć przerwę w locie.
W dole rzeka rozlewała się w wielkie jezioro. Wylądowali. Na ziemi panował
skwar. Pożegnał się z belgijskim profesorem, na którego czekali
przedstawiciele uniwersytetu, aby go zabrać do miasta akademickiego.
Przerwę w locie spędził w bufecie. Wylecieli przed świtem, a tu już było
południe.
Kiedy samolot przykołował w parę godzin później przed budynek lotniska w
Irkucku, przypominający wyglądem dworzec kolejowy z zeszłego stulecia,
słońce już się zniżyło i jego blask nabrał pomarańczowych tonów. I tutaj
panował wielki upał.
Gdy wysiadł, podeszło do niego dwóch mężczyzn. Domyślił się, że to dwaj
przedstawiciele organizacji, która przysłała mu zaproszenie i obiecała
pomoc w ewentualnym zorganizowaniu ośrodka. Jeden z mężczyzn był niski,
drobny, jasnowłosy. Z daleka wyglądał na chłopca. Drugi był wyższy,
szczupły. Miał okulary, długi nos, na jego piersi bujał się aparat
fotograficzny.
- Gaspadin Rogowski?
- Tak, to ja.
Podali sobie ręce i wymienili nazwiska. Mały miał nazwisko o brzmieniu
polskim. Obaj od razu przeszli na mówienie Jędrkowi po imieniu. Pierwszy
miał na imię Lonia, drugi Anatol.
Przed budynkiem lotniska stały taksówki. Zajęli miejsca w jednej z nich.
Kierowca ruszył od razu bardzo szybko. Pędził jak opętany. Nie
przeszkadzało mu to włączyć się w rozmowę pasażerów. Usłyszawszy, że
przybyły jest Polakiem zapewnił, że i on jest z Polaków. Po polsku nie
umiał, ale fantazję okazywał zgoła polską. Auto wyciągało na szosie
nieprawdopodobną szybkość. Potem prawie nie zwalniając wpadło w ulice
miasta. Przemknęło jakąś uliczką, chociaż tu wyraźnie był ruch
jednokierunkowy, i to przeciwny temu, w którym jechali. Z kolei wjechał na
jakieś roboty drogowe. Wydawało się, że tędy nie przejadą. Jednak kierowca

background image

parł do przodu. Auto, niby czołg, wdarło się na wał z ułożonych płyt
chodnikowych, a potem z niego zsunęło się w kupę piasku. Warcząc wściekle
przejechało, potrąciło zamykający ulicę płotek i znalazło się wśród
miejskiego ruchu. "Ot i skróciliśmy drogę" - oświadczył dumnie kierowca.
Teraz znaleźli się na rozległym placu ze skwerem pośrodku. Taksówka
zatrzymała się przed budynkiem z napisem "Angara - Gostinnica". Obok napisu
był obrazek zwierzęcia z wielkimi, drapieżnymi łapami.
Jędrek otrzymawszy pokój poszedł na górę umyć się, ogolić i przebrać. Lonia
i Anatol czekali na niego na dole. Przed kolacją wyruszyli na mały spacer.
Zaraz na prawo od hotelu stał kościół w stylu jak najbardziej gotyckim - z
wieżą zakończoną krzyżem i okrągłym witrażowym oknem nad wejściem.
- Polski kostieł - powiedział Lonia. - Ładny, co? Postawili go zesłańcy,
Polacy. A jeden diekabrysta ufundował krzyż. Teraz zamknięty. Remontują go.
Nasz mer powiedział, że jak skończą remont, to go otworzą. Będzie w nim
kościół, i muzeum. Organy chcą kupić i ustawić. Teraz do środka wchodzić
nie warto...
Rogowski, który wybierając się do Irkucka zbierał wiadomości o mieście,
wiedział, że kościół został zbudowany, a właściwie przebudowany przez
tutejszego proboszcza, księdza Szwernickiego. Ten Szwernicki - cóż to była
za postać! Dawny biały ułan spod Stoczka, potem zakonnik biały marianin
zesłany na dożywocie do Irkucka - tutaj cieszący się przyjaźnią gubernatora
Murawiewa Amurskie-go (nie tego, który skazał na zesłanie dziadka Jędrka),
ukochany przez miejscową ludność wszelkich wyznań. Szwernicki zwolniony
dzięki amnestii w 1876 r. i wysunięty na arcybiskupa metropolitę
mohylewskiego, godności tej nie przyjął i nie chcąc opuścić ludzi, którzy
mieli do niego takie zaufanie, pozostał w Irkucku. Władze kościelne
uczyniły go dziekanem całej wschodniej Syberii. Nie opuścił Irkucka także w
1884 r., gdy mu proponowano biskupstwo sandomierskie. Umarł mając lat 82
zamordowany przez "nieznanych sprawców" we własnym mieszkaniu...
- W kościele jest grób księdza Szwernickiego. Spojrzeli na niego
zaskoczeni. Lonia podchwycił:
- Tak, rzeczywiście, tam jest grób proboszcza. Ale tera:! roboty, nie
widać... - Podszedł do drzwi kościoła, potrząsnął nimi. - Zresztą
zamknięte.
Poszli dalej. Niedaleko był obmurowany brzeg Angary. Rzeka przedzielana
wyspami nie wyglądała zbyt potężnie Obok stała cerkiew, opuszczona i
zaniedbana. Mury wieży cerkiewnej nosiły znaki jakby od kul. Musiały
pochodzić jeszcze z czasów rewolucji. Obeszli wokoło placyk. Po drugiej
stronie skweru naprzeciwko hotelu był jakiś większy budynek urzędowy. Wokół
stały stare jednopiętrowe dziewiętnastowieczne kamienice. Niektóre miały
niezwykły balkon wychodzący daleko na ulicę i wsparty na żelaznych drągach.
Za tymi kamienicami widać było prześliczne drewniane domki syberyjskie,
parterowe, najczęściej kwadratowe, zbudowane z grubych pni. Okienka domków
ujęte były w ramkę wystruganą z drewna. Zdarzały się i większe - te miały
fantazyjne balkony, ganki, kryte zewnętrzne schody. Jeszcze dalej można
było spotkać domki zbudowane współcześnie, a jednak zachowujące dawny,
syberyjski styl. Wielkich bloków nie widziało się - nie psuły widoku.
Rzeka płynęła przez miasto i częściowo opasywała je. Co chwila wychodziło
się na jej brzeg. Przed dawnym budynkiem gubernatora nad Angarą stał
obelisk, na którym z jednej strony była płaskorzeźba z głową Murawiewa, z
drugiej legendarnego Jermaka. Spacerkiem wrócili do hotelu. Przed
restauracją zebrał się tłumek ludzi, którzy pragnęli się dostać do wnętrza.
Ale wpuszczano jedynie mieszkańców hotelu.
Jędrek był zmęczony i zaraz po kolacji poszedł do siebie na górę umówiwszy
się z Lonią i z Anatolem na ranek następnego dnia. Zanim położył się,
sięgnął do walizki po kopię szkicu.

To zdarzyło się gdzieś przed rokiem. Znajdował się w mieszkaniu, gdy z
pokoju matki doszedł go odgłos upadającego na ziemię przedmiotu, a po
chwili wołanie:
- Jędrusiu, chodź, zobacz, co znalazłam.
Anna stała trzymając w ręku drewniane pudełko. Znał je dobrze - to był
przedmiot, który wiązał ich obecne życie z tamtym życiem szczęśliwego

background image

dzieciństwa na Chłodnej. Pudełko było stare, drewniane, rzeźbione. Znał
jego dzieje - matka opowiadała je wielokrotnie. Dziadek przywiózł je z
Syberii, z miasta nad Angarą. Podobno gdy dziadek po miesiącach
wyczerpującej walki z epidemią dziesiątkującą buriackie wsie uzyskał wraz z
pochwałą rządu zezwolenie na powrót do kraju, wdzięczni Buriaci ofiarowali
mu na pożegnanie w tym pudełku garść półszlachetnych kamieni. Gdy dziadek
zaczął chorować, pudełko z kamieniami ofiarował Annie. Co się stało z
kamieniami, Jędrek nie wiedział - może zostały komuś dane, a może to on i
jego bracia wygubili je, gdy używali ich do zabaw ołowianymi
żołnierzami. Pudełko zostało w posiadaniu Anny; służyło do trzymania
grzebieni i zapinek do włosów. Była do niego tak przywiązana, że zabrała je
wypędzona z mieszkania na Długiej przez zajmujących Starówkę Niemców.
Pudełko towarzyszyło jej pobytowi u sióstr w Krakowie. Wróciła z nim do
Warszawy. Gdy Jędrek przyjechał do Polski, widok pudełka z wyrzeźbionymi na
nim postaciami wilków, rysiów i soboli był dla niego wstrząsem.
- Spójrz - mówiła Anna. - Pudełko wypadło mi z ręki. I widzisz? -
pokazywała. - Musiała odskoczyć drzazga, która stanowiła zamknięcie skrytki
i ona otworzyła się. Nic o niej nie wiedziałam. Ojciec musiał także nie
wiedzieć, bo nic o niej nie mówił. No i popatrz, tu coś jest...
Spomiędzy deszczułek stanowiących podwójne dno można było wysunąć pożółkły
zwitek. Jędrek wyjął go i rozwinął. Na grubym papierze wyblakłym atramentem
był narysowany jakiś szkic, a pod nim wypisanych kilka zdań. Przeczytał: "W
imię Ojca, Syna i Ducha Świętego. Tu jest miejsce, gdzie zakopana została
skrzynka. Jeśli ją znajdziesz, postąp tak, jak ci napisałem. Niech cię
strzeże Matka Boska". Pod tymi słowami był mało czytelny podpis. Zdołał
odszyfrować tylko imię: Gracjan i datę lipiec 1866 r.
- Co to może być? - podniósł oczy na matkę.
- Nie wiem. Ojciec mówił, że Buriaci, którzy mu tę skrzynkę dali,
mówili, iż ją zrobił jakiś Polak...
Starannie przyglądał się szkicowi.
- Tu na tym rysunku widać brzeg jeziora i napis rosyjski, że to Bajkał. Od
brzegu dwoma rzędami ciągną się chaty wsi. Nazywa się, widzę, Listwianka...
Miejsce, gdzie zakopana jest wspomniana skrzynka, wyznaczone jest ilością
kroków od przedostatniego domu wioski. No tak, ale to jest szkic sprzed stu
laty...
?- I strasznie daleko.
- Może nie tak strasznie jak wtedy, gdy się szło piechotą albo jechało,
jak dziadkowie, kibitką. Akurat była u nas niedawno w biurze mowa, że nasze
ośrodki powinno się organizować także na wschodnich, azjatyckich obszarach
Związku Radzieckiego. Ktoś proponował Nowosybirsk ze względu na to,
że jest tam ośrodek naukowy i że przyjeżdżają do niego uczeni z całego
świata. Ale wspomniano także o Irkucku, bo Irkuck i Bajkał przyciągają
turystów.
- i ty tam pojechałbyś? Aż tam!
Zobaczył w oczach matki błysk jakby zgrozy. Należała do pokolenia, dla
którego tamte strony łączyły się z poczuciem przerażającej dali i
cierpienia. Ale on był wędrowcem, którego ciągnęło we wszystkie strony
świata.
- Jeśli nadarzy się okazja, chętnie pojadę. I wtedy może udałoby
się znaleźć miejsce. Co tam może być w tej skrzynce?
- Chyba jakiś skarb...
- W każdym razie byłoby rzeczą ciekawą go znaleźć-

Rozłożył na stoliku kopię szkicu, a obok kupioną w hotelowym kiosku mapkę
Bajkału. Listwiankę bez trudu znalazł na mapie - to była duża osada przy
ujściu Angary. Zaznaczono, że są tam instytut, muzeum, restauracje,
przystań wodolotów. Gdzie się podziała wieś narysowana na szkicu?

Rozdział 4

Ranek był piękny i słoneczny. Lonia i Anatol czekali o umówionej porze w

background image

hallu hotelowym. Obaj ubrani byli w jasne, lekkie ubrania. Anatolowi
towarzyszyła dziewczyna. Była wysoka, chuda, blada. Miała niebrzydką twarz,
bardzo jasne, niemal rozpływające się oczy i włosy blond zwijające się w
drobne pierścionki. Ubrana była w obcisłą bluzkę i w spodnie. Przy
elegancko prezentujących się mężczyznach wydawała się zaniedbana. Podając
rękę Rogowskiemu powiedziała: "Zinoczka". Nie uśmiechnęła się i Jędrek miał
dziwne uczucie, że dziewczyna patrzy na niego niechętnie.
Zabrali Rogowskiego na miasto i wodzili go przez kilka godzin. Pojechali na
drugą stronę Angary, pokazali mu uniwersytet i przyuniwersyteckie muzeum
kamieni. Wszędzie witano Rogowskiego życzliwie, chętnie go oprowadzano. Ci
i tamci spotykani ludzie mówili, że pochodzą "z Polaków". Lonia i Anatol
pokazali mu kilka cerkwi, dworzec kolejowy, a wreszcie zaprowadzili go do
klubu przyjaciół Polski "Wisła". Chodząc ulicami Jędrek przyglądał się
mijanym ludziom. Wyglądali inaczej niż ludzie, których widział w Moskwie.
Spostrzegał dużo twarzy o wyglądzie mongolskim. Ale zauważył, że
przechodnie są na ogół, zwłaszcza kobiety, wcale nieźle ubrani. Mijały ich
także grupy turystów, przede wszystkim Japończyków: małych mężczyzn w
grubych okularach w towarzystwie urodziwych kobiet i czarnookich dzieci.
Zjedli obiad w zatłoczonej restauracji. Obsługująca ich kelnerka
usłyszawszy polskie słowa wdała się w rozmowę. Opowiedziała, że
poprzedniego lata była w Polsce i chętnie wybrałaby się tam jeszcze raz.
Przy stole omawiali projekt założenia w Irkucku ośrodka propagandy
turystycznej.
- Zinoczka mogłaby w nim pracować - mówił z zapałem Anatol. - Żebyś
wiedział, jaka to inteligentna dziewczyna. Nauczyłaby się od razu
polskiego. Ona nawet trochę rozumie po polsku, bo jej rodzice pochodzą z
Brześcia. Prawda, Zinoczka, że ty byś chętnie pracowała w takim biurze?
Bez słowa kiwnęła głową, ale nie uśmiechnęła się i teraz. Jej rozmazane
oczy patrzyły chłodno.
Zaczął mówić o tym, że bardzo by pragnął zobaczyć Bajkał. Wspomniał już o
tym poprzedniego dnia i Lonia obiecał dowiedzieć się o możliwości zrobienia
wycieczki.
- Tak, tak, pytałem się o to - powiedział. - Można by pojechać tam
jutro. Znajomy dyrektor mówił, że mógłby nas dwóch zawieźć do
Listwianki. Jest tam obóz turystyczny. Takie małe domki campingowe. Gdyby
ci to odpowiadało, można by w takim domku przenocować i następnego dnia
wrócić wodolotem.
- Świetny pomysł. A Anatol nie wybiera się?
Miał nadzieję, że będzie mógł pojechać tylko z Lonią, do którego od samego
początku poczuł sympatię. Anatol nie wydawał mu się przyjemny może ze
względu na dziewczynę, którą wlókł za sobą, a która była jakaś nadęta i
jakby gniewna. Lonia powiedział:
- Pojadą wodolotem. Spotkamy się z nimi na campingu. Wieczór był ciepły,
pachnący kwiatami i liśćmi. Anatol
i Zinoczka idąc trzymali się za ręce i ocierali się o siebie ramionami jak
para kotów. Wydawać się mogło, że tylko marzą o tym, aby znaleźć się sami.
Dość pospiesznie pożegnali się z Rogowskim przed hotelem. Skorzystał z
tego, by przytrzymać Lonię.
- Masz jeszcze chwilę czasu? Poszedłbym jeszcze na chwilę nad rzekę. Tak
pięknie. Nie chce mi się wracać do pokoju.
Tamtych dwoje zniknęło już za rogiem.
- Jak chcesz, chodźmy.
Powiedział to po polsku. W tym, co mówił Lonia, zjawiało się coraz więcej
polskich słów. Widać rozmowa z Jędrkiem sprawiała, że przypominał sobie
język, którym podobno mówił dziadek.
Wolno przeszli obok kościoła. To wybrzeże między kościołem a postrzelaną
dzwonnicą cerkwi było dość zaniedbane. Stały tu jakieś stare domy robiące
wrażenie opuszczonych.
- Przyjdę do ciebie o ósmej - mówił Lonia. - Ten, co nas zawiezie nad
Bajkał, to mój przyjaciel. Porządny chłop. Dusza nie człowiek. Można tak po
polsku powiedzieć? Dużo mi w życiu pomógł. Prawdziwy Sybirak. Zobaczysz,
spodoba ci się.
- Nikt inny z nami nie będzie jechać?

background image

- Nikt. On nawet nie bierze kierowcy, sam będzie prowadzić.
Anatol zrobił gest ręką - niech sobie po...po...gruchają. Dobrze
powiedziałem?
- Doskonale. Oni nie Sybiracy?
- Nie. Anatol przyjechał z Kijowa. A ona nawet nie wiem skąd. Nowi
ludzie.. Dziś są, jutro ich nie będzie...
- Rozumiem. Słuchaj, Lonia. Chciałbym ci coś powiedzieć. Mam tu swoją
pewną sprawę... Może to zresztą jakieś głupstwo...
Opowiedział historię skrytki w skrzyneczce i znalezionych papierów.
- To twój dziadek był tutaj? - zainteresował się Lonia.
- Był.
- Pokaż ten szkic.
Zrobił się już wieczór, ale nie było ciemno. Otaczała ich poświata, jakby
to była biała noc leningradzka. Lonia patrzył długo na rysunek. Zapytał:
- I to było w tym pudełku?
- Tak.
- I jesteś pewny, że to dotyczy tamtych czasów?
- Oczywiście. Dziadek dał matce pudełko podczas tamtej wojny, a o skrytce
nic nie wiedział.
Lonia stał milcząc ciągle wpatrzony w szkic. Było pusto. U stóp kamiennego
nadbrzeża rzeka płynęła potężna i porywcza.
- Tam w Listwiance - powiedział wreszcie - ciągle stoją stare chaty...
Może to te same? - Zdawał się namyślać. - Poczekaj z tym do jutra.
Pomyślę. Ale nie mów o tej sprawie nikomu. Nie zrozumieją...
Miał ochotę zapytać: komu mógłbym o tym mówić? Ale nie rzekł nic. Jeszcze
przez chwilę spacerowali po skąpanym w nocnej poświacie mieście rozmawiając
o innych sprawach. Potem Lonia odprowadził Jędrka do hotelu.
Następnego dnia punktualnie o ósmej zajechała przed hotel szara pobieda.
Przy kierownicy siedział tęgi, barczysty mężczyzna o energicznych ruchach i
równie energicznym sposobie mówienia.
- Kukawin - przedstawił się. - No, wsiadajcie. Lonia mówił mi o was. Wy z
Warszawy?
- Z Warszawy.
- Byłem tam pod koniec wojny. Chciałem zobaczyć. Ale wtedy była tylko
kupa gruzów. Podobno odbudowaliście się już całkiem.
- Ciągle jeszcze coś jest do zrobienia.
- Zawsze coś można zrobić: lepiej i więcej. Moja pobieda stara, ale chodzi
jak smok, bo ciągle w niej coś podkręcę, podreguluję...
Zabudowania Irkucka skończyły się. Wyjechali na szosę. Po obu jej stronach
stała jak mur gęsta ściana lasu. Jaskrawa zieleń brzóz tworzyła plamy na
tle ciemnej zieleni drzew iglastych. Po pół godzinie jazdy Kukawin
zatrzymał auto.
- Chodźcie, wysiądźcie na chwilę. Pokażę wam tajgę. Urodziłem się tu i
lubię pokazywać, co u nas piękne. Syberia wspaniały, uroczny kraj.
Mówię wam: tu będzie kiedyś serce świata. Tylko, widzicie, ludzi ciągle
mało... Za mało takich, którzy naprawdę ten kraj kochają. Przyjeżdżają
różni... - skrzywił się z niesmakiem. - Chcieliby lepiej zarobić. Zrobić,
jak się mówi, karierę. Posiedzą i uciekają. A tu potrzeba takich, którzy
by nie chcieli stąd wyjeżdżać. Żeby mieli dużo dzieci. Żeby stawali się
prawdziwymi Sybirakami, takimi, co to niczego się nie boją, nie kłamią, a
jak mówią: tak, to znaczy: tak. Wy Polak, to pewno wierzący? To tak też
wasz Jezus powiedział, prawda? Ja nie wierzę, ale nie jestem przeciwko tym,
co wierzą. Mój ojciec mówił, że za carskich czasów był tu jeden ksiądz z
Polski. Ksiądz, a co mówił, to ludzie pamiętają...
Zostawili wóz na skraju szosy i weszli w las. Drzewa stały wokoło
olbrzymie, proste, wspaniałe. Na małych polankach trawa wybujała tak
wysoko, że sięgała kolan. Nad morzem traw niby niezliczona masa motyli
powiewały różnobarwne kwiaty. Było to prawdziwe szaleństwo
kolorów. Można by sądzić, że natura spiesząc się, kazała wszystkim kwiatom
kwitnąć jednocześnie. Kroki ludzkie nie zostawiały śladów w tej gęstwinie.
Jakieś zwierzę spłoszone przez nich przebiegło skrajem polanki i zniknęło
między drzewami.
Kukawin pochylił się, znalazł wśród trawy jakąś roślinkę i podał Jędrkowi.

background image

- Powąchajcie - rzekł.
Od drobnych listków biła woń przypominająca zapach czosnku.
- Co to takiego?
- Czeremsza. Syberyjska witamina. Pachnie jak czosnek i podobna do czosnku
własnościami. U nas widzicie dziesięć miesięcy zima, a potem lato i lato.
Ale witamin wiele nie mamy. To ludzie zbierają czeremsze. O, widzicie.
Z lasu wynurzyły się dwie kobiety. Szły z workami na ramionach. Schylały
się i zbierały.
- Hej, towarzyszki! - Kukawin zawołał w ich stronę. - Czego szukacie?
Czeremszy?
- A czeremszy - odpowiedziała młodsza z kobiet wyprostowując plecy.
- Ot widzicie, mądre baby - powiedział Kukawin. - Wiedzą, co dobre. Na
czeremszy rosną mocni ludzie. Zbierajcie, zbierajcie! - zawołał w stronę
kobiet. - Żeby wasze dzieci nabierały sił!
- Muszą nabrać, żeby duże wyrosły - odpowiedziały. - A wam spasibo za
dobre słowa.
Wrócili do auta. Szosa szła teraz ciągle w dół. Nagle Jędrek zobaczył przed
sobą olbrzymią, rozbłyszczaną w słońcu taflę wody. Za tą wodą w dali
majaczyły błękitne góry. Wyglądały jak Tatry oglądane w słoneczny dzień z
Głodówki. Droga, którą jechali, schodziła aż na sam brzeg jeziora. Na prawo
od miejsca, w którym szosa docierała brzegu Bajkału, z jeziora wylewała się
Angara. Woda pędziła dziko, wtłaczała się z ogromną siłą w wąskie koryto. W
samym środku wylewiska nad wodą sterczał niewielki kamień. Wydawał się
czymś dziwnym, gdyż czuło się, że w tym miejscu musi być duża głębia.
Zostawili auto i poszli się przejść. Wzdłuż drogi stały jakieś budynki.
Było to muzeum, trochę dalej restauracja. Nad budynkami wznosił się
porośnięty lasem wysoki brzeg. Tu i tam pomiędzy czubami sosen widać było
nagi szczyt.
- Pik Czerskiego - powiedział Lonia wskazując palcem na najbliższy. -
Jakbyś chciał, możemy na niego wejść. A jak pójdziemy do muzeum, znajdziesz
nazwiska wielu Polaków, którzy nad poznaniem Bajkału pracowali: Czerski,
Czekanowski, Dyboski, Godlewski...
- Da - potwierdził słowa Loni Kukawin. - Ci Polacy zrobili dużo dla
Syberii. Byli zesłańcami, a jednak pokochali ten kraj. Płakali pewno, jak
tu szli. Ale teraz my ich wspominamy wdzięcznie.
Po zwiedzeniu muzeum Kukawin odwiózł Jędrka i Lonię na camping.
- Bywajcie - pożegnał Jędrka przy bramie ogrodzenia. - Przenocujecie i
wrócicie jutro wodolotem. Ja muszę wracać, mam w kombinacie odprawę. Ale
jak znajdziecie czas, chętnie bym z wami pogadał...
Podał rękę i szybko odjechał, jakby go wystraszył widok Anatola i Zinoczki,
którzy szli właśnie ku bramie.
Obóz campingowy składał się z małych drewnianych domków, zanadto jak na
gust Jędrka stłoczonych. Pełno było tu ludzi, którzy siedzieli na ławkach i
leżakach. Piszczały tranzystory, biegały dzieci nawołując się, panował więc
zgiełk nie do zniesienia. Anatol powiedział, że wobec natłoku ledwo udało
mu się otrzymać dla nich domek, będą musieli się w nim pomieścić. W domku
były dwie piętrowe prycze. Skotłaszona pościel na jednym posłaniu zdawała
się mówić, że para już się tu zadomowiła.
Wobec tłoku i hałasu w obozie przebywanie w nim w dzień było niemożliwe.
Lonia zaproponował, aby poszli przejść się nad brzeg jeziora.
Obóz znajdował się w głębi wrzynającej się w las polany, dość wysoko na
zboczu. Do jeziora schodziło się w dół. Bliżej brzegu droga wchodziła
między dwa szeregi drewnianych chat.
- To twoja wieś - nieoczekiwanie szepnął Jędrkowi Lonia.
Rzeczywiście. Szli środkiem wsi zaznaczonej na szkicu. Domy były stare,
prawie kwadratowe, zbite z grubych pni, które poczerniały pod wpływem czasu
i wilgoci. Niektóre rozsypywały się od starości. Między domami nie widać
było żadnego ruchu.
- Chyba tu nikt nie mieszka? - zapytał.
- Prawdopodobnie - mówił Lonia. - To stara część osady. Mieszkańcy
przenieśli się gdzie indziej. Do tych domów przyjeżdżają turyści,
najczęściej amatorzy rybołówstwa. Także jeden malarz wyporządził dla
siebie jedną chatę. Ale ludzie przyjeżdżają tu tylko na lato, a lato się

background image

dopiero zaczyna.
Idąc obok domków liczył w duchu te, które stały po prawej stronie. Liczba
nie zgadzała się z liczbą na szkicu. W takim razie, myślał, który będzie
ten drugi?
Doszli nad brzeg jeziora. Bajkał zachwycał swym ogromem. Stojąc na
pomoście, do którego przybijały wodoloty, Jędrek patrzył w wodę. Była
zdumiewająco przezroczysta. Podobnie jak na Morskim Oku widać było dno na
kilku metrach głębokości. Góry na drugim brzegu stały się teraz jakby
bliższe, wyraźniejsze.
Zjedli obiad w restauracji, dostali na przekąskę po kawałku bajkalskiego
omula. Potem Jędrek z Anatolem i Zinoczką wybrali się do muzeum. Lonia nie
poszedł z nimi, powiedział, że musi się z kimś zobaczyć. W muzeum było
pełno, cisnął się cały tłum zwiedzających i było niemożliwie duszno. Z
rysunków i wykresów Jędrek dowiedział się o niezwykłej głębokości jeziora,
o jego tajemniczej faunie i florze. Niestety, myślał z żalem, ten kraniec
jeziora, który miał za oknami muzeum, to była tylko część ogromnego
zbiornika wody, jakim jest Bajkał - i rzeczy najciekawsze, o których mówiły
muzealne zbiory leżały bardziej na północ, tam, gdzie jak mówiono,
powierzchnia jeziora mimo czerwca skuta była ciągle jeszcze lodem.
Od duchoty, jaka panowała w muzeum, i od czytania napisów rozbolała
Rogowskiego głowa. Wyszedł na dwór i przed muzeum spotkał Lonię, który mu
powiedział, że nadarza się okazja przejażdżki po jeziorze. Instytut
przygotował tę wycieczkę dla zagranicznego uczonego. Przy pomoście stał
mały stateczek należący do miejscowego instytutu. Ale z odpłynięciem trzeba
było zaczekać na owego uczonego. Zaszło słońce za góry i nad jeziorem
zrobiło się od razu zimno. Także nadleciał wiatr, rzucający kroplami
lodowatego deszczu. Zinoczka owinięta w kusy sweterek zaczęła się skarżyć,
że jest jej zimno, Anatol wydawał się rozdarty między chęcią płynięcia a
pokusą powrotu do campingowego domku. Nareszcie zjawił się uczony. Okazało
się, że to ten sam Belg, który leciał samolotem razem z Jędrkiem. Od razu
zaczął rozmowę uradowany, że znalazł kogoś mówiącego po francusku.
Opowiadał o tym, co widział w Nowosybirsku, o tym, jak tam zdradził swoje
marzenie zobaczenia Bajkału i jak uprzejmy prezes Akademgorodoku spełnił to
marzenie przysyłając go tutaj.
- Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, gdzie jesteśmy? - mówił.
- Przecież to Bajkał! Największy cud przyrody! Nigdy nie sądziłem, że
będę go mógł zobaczyć. I teraz popłyniemy po nim! Do końca życia będę
miał o czym opowiadać.
Słuchając jednym uchem okrzyków pełnego entuzjazmu Belga, drugim usiłował
usłyszeć toczącą się obok rozmowę Loni z Anatolem. Anatol coś tłumaczył, o
coś jakby prosił. Lonia kiwał głową.
- Dobrze, dobrze, będę przy nim cały czas - zapewniał. - Możesz iść z
Zinoczką.
Anatol i dziewczyna odeszli w stronę drogi prowadzącej do obozu, a
tymczasem statek wydając dźwięk podobny do terkotania jadącego traktora
odbił od pomostu. Poza trzyosobową załogą na pokładzie byli tylko Belg,
Jędrek i Lonia. Młody profesor ciągle wykrzykiwał:
- Płynę po Bajkale! Jestem na Bajkale! Jeszcze wczoraj nie mogłem w to
uwierzyć!
Ale robiło się coraz zimniej, trzeba było schronić się do oszklonej
sterówki. Kapitan i sternik dobrotliwie spoglądali na dwóch gości
rozmawiających ze sobą w niezrozumiałym języku. Czasami rzucali jakąś uwagę
o mijanych okolicach, którą Lonia tłumaczył Jędrkowi, a Jędrek Belgowi.
Ale nie popłynęli daleko. Stateczek posuwał się bardzo wolno, zmierzch
nadchodził razem z deszczem i mgłą. Góry na przeciwnym brzegu zniknęły.
Płynęli w szarej ćmie. Po godzinie podróży kapitan podprowadził stateczek
do brzegu i zaproponował pasażerom, aby wysiedli. Ale nie było tu nic
ciekawego do oglądania. Tylko plaża, na którą wlewały się fale, jakby
Bajkał był morzem, i wciągały na brzeg rosochate kawały drzewa. Trochę
dalej od brzegu stało kilka pustych domków. Zaraz za nimi wznosiło się
zbocze porośnięte tajgą. Między drzewami błyskał ogieniek. Przy ognisku
siedziało trzech młodych ludzi, którzy życzliwie poczęstowali przybyłych
herbatą. W czasie pogawędki okazało się, że są to dwaj studenci i ich

background image

przyjaciel technik z zapory brackiej. Mieli tydzień urlopu i spędzali go
wędrując po tajdze. Technik miał ze sobą harmonię i grał na niej tęskne
melodie Ci młodzi bardzo się Jędrkowi spodobali. Patrząc na nich powiedział
do Loni: ..Sybiracy", a Lonia uśmiechnął się i kiwnął głową. Po
kwadransie siedzenia przy ognisku i przysłuchiwaniu się grze technika
wstali, by wrócić na statek. Na pożegnanie Belg ofiarował tamtym pudełko
papierosów. Ale oni potrząsnęli głowami. Jeden rzekł: "Nie kurim", drugi
dorzucił: "Szkoda niszczyć powietrze".
Gdy znaleźli się z powrotem na statku, otoczyła ich ciemność. Sternik
zaczął zawracać. Entuzjastyczne okrzyki Belga zamieniły się w narzekania:
- Już wracamy'. A tam jeszcze tyle na pewno do zobaczenia. Tak mało
widziałem...
Jędrek przyznawał mu rację. Ale tą terkotką choćby płynęli całą noc,
niedaleko by upłynęli. A Belg następnego dnia miał wracać do Nowosybirska.
Ponarzekawszy profesor zapadł w ponure milczenie. Do Jędrka zbliżył się
Lonia.
- Wszystko złożyło się dobrze - powiedział - Tamci śpią i nie będą nam
przeszkadzali. Anatol do tego niepotrzebny. Nie pójdziemy do obozu.
Zresztą powiedziałem Anatolowi, że po powrocie odwiedzimy Kuzińskiego. To
ten malarz, co tutaj mieszka.. Obejrzymy jego obrazy, pogadamy... A potem
spróbujemy znaleźć... Ja już tam byłem, kiedy zwiedzaliście muzeum.
Wymierzyłem... Jestem pewny, że to tam...
Była północ, gdy dotarli na miejsce. Wymierzony krokami punkt Lonia
naznaczył białym kamieniem. Noc zrobiła się jasna, deszcz przestał padać,
chmury i mgła rozeszły się. Nad jeziorem ukazało się niebo nabite
gwiazdami. Znowu widać było góry - niby ciemny pas, ciemniejszy niż niebo i
woda. Panował natomiast ostry chłód. Chwilami zrywał się wiatr i dął od
jeziora.
Malarz, u którego byli, pokazywał Jędrkowi swoje obrazy. On także
utyskiwał, że Jędrek nie może zobaczyć północnej części Bajkału. "Tam jest
na co patrzeć - mówił. - O widzi pan, tak jak tu u mnie na obrazie: dzikie
skały i dziewiczy las. Ale żeby tam pojechać, trzeba czasu. Ech my, ludzie
dzisiejsi! Wymyśliliśmy auta, samoloty, rakiety. A na nic nie mamy czasu.
Najpiękniejsze rzeczy tracimy przez ciągły pośpiech. Dawniej człowiek żył
krócej, podróżował wolniej, a widział więcej. No, ja wiem, nie lubię, gdy
się tak mówi. Powiadają: nie widzisz postępu. No i prawda, postęp przynosi
wiele dobrego. Ja sam już bym nie żył. Doktorzy wyciągnęli mnie z
choroby... Takich, lekarstw dawniej nie było, jakie mamy teraz. Ale czasami
myślę: skoro jestem malarzem, muszę patrzeć, prawda? Nie jestem fotografem,
co tylko pstryknie i już ma. Nie mówią, że fotografie nie mogą być piękne.
Artystyczne. Ale tak mi się wydaje, to nie to... Fotografia pokazuje, co
jest. Dobrze pokazuje. My chcielibyśmy namalować i to, co widzimy, i to, co
jest w nas..."
Z gospodarzem trzeba było wypić. Wnuczka malarza postawiła na stole butelkę
spirytusu i dzbanek z wodą przyniesioną z Bajkału. "Widzicie - zapewniał -
ta woda ma całkiem inny smak. Tylko ją piję, jak tu jestem. Doktorzy nawet
mówią, że ma różne cenne właściwości. Ale ja dla smaku. Spróbujcie..."
Jeszcze gospodarz pokazał Jędrkowi posiadany album obrazów Matejki. "To
wielki malarz, ogromnie wielki. Mówię wam. Z Polszy mi ten album przysłali
i często go oglądam..." Po paru kolejkach zakropionego wodą spirytusu,
zakąszonych pieczonymi kartoflami, pożegnali Kuzińskiego. Staruszek
odprowadził ich do drzwi swojej chaty. Udali, że idą w stronę obozu, a
potem, gdy wrócił do domu, skręcili w bok do miejsca oznaczonego przez
Lonię.
- To na pewno tu - zapewniał Lonia. - Sprawdziłem. Te dwie chaty są
najstarsze. Nikt w nich nie mieszka, bo się już walą ze starości.
W pobliskich krzakach Lonia miał ukrytą łopatę. Kopali na przemian. Szło
ciężko, ziemia była twarda, przetkana splątanymi korzeniami. Mimo zimna
zrobiło się im gorąco i pot rosił im czoła.
- To niemożliwe, aby to było tu - powiedział Jędrek po półgodzinnym
kopaniu. - Tej ziemi tutaj nikt nie ruszył od stworzenia świata.
- A ja ci mówię, że to tu. Sto lat, korzenie przykryły. Ale ziemia była
ruszana. Zobacz, nie ma tu skały.

background image

Wzięli się znowu do kopania. Po dwudziestu minutach łopata, którą pracował
Jędrek zadzwoniła na kamieniu, a potem obsunęła się miękko jakby zapadła w
dół. W świetle latarki zobaczyli, że w ziemi była jakby mała sztuczna
pieczara stworzona z ułożonych kamieni. Lonia położył się na ziemi,
zagłębił w otwór całe ramię.
- Mam - powiedział. - Jest skrzynka.
Włożywszy także drugą rękę wyciągnął skrzyneczkę obitą blachą. Rzecz była
stara, blacha była zżarta przez rdzę, ścianki skrzyneczki chwiały się.
Zarzucili dół ziemią i ostrożnie przenieśli skrzyneczkę
do najbliższego domku. Rozpadał się równie beznadziejnie jak skrzyneczka.
Poprzez rozsunięte bale, z których składały się ściany przenikała poświata.
Gontów nie było - nad głową mieli tylko szkielet dachu. Ziemię porastała
trawa.
Klęcząc pochylili się nad znaleziskiem. Lonia zaświecił latarką.
Skrzynka rozleciała się, gdy zerwali blachę, jaką była obita. Z wnętrza
wypadły dwa równie zardzewiałe pistolety.
- Nic więcej nie ma?
- Nic.
Odruchowo wybuchnęli śmiechem. Spodziewali się różnych rzeczy, ale nie
tego. Pod pistoletami była złożona kartka. Coś na niej kiedyś musiało być
napisane, ale czas i wilgoć wszystko wygryzły.
- Co to znaczy? - zapytał JędreK. Lonia wzruszył ramionami.
- Kto to wie? Ot, może człowiek szedł bić się jak tamci, co tu. kiedyś
zrobili powstanie. A potem... Och - westchnął - żeby znać nazwisko!
- Po co ci ono?
Lonia nie odpowiedział od razu. Czas jakiś milczał. Dopiero, gdy już
zdecydowali się wyjść z chaty, rzekł:
- Mówiłeś, że szukasz córki, która odeszła. Może i ja kogoś szukam...?

Rozdział 5

Odeszła od konfesjonału i uklękła w sąsiedniej ławce, aby odmówić otrzymaną
pokutę. Ale modlitwa przychodziła jej tylko z największym wysiłkiem. Ta
spowiedź nie przyniosła ulgi. Nie miała uczucia człowieka, który lżej
oddycha pozbywszy się dokuczliwego ciężaru. Ostatnio wszystkie spowiedzi
były takie. Przypominały obracanie się w jakimś błędnym kole, wokoło spraw
nieistotnych
To jej życie stało się takie beztreściwe. Właściwie całe dnie spędzała
sama. Rano szła do kościoła na mszę, potem na zakupy. Wracała, robiła sobie
śniadanie, sprzątała mieszkanie, przygotowywała obiad. Do południa czas
schodził jako tako. Od dwunastej w napięciu czekała na pocztę. Po
kwadransie schodziła na dół, gdzie były skrzynki. Czasami natykała się na
listonosza, który właśnie napełniał przegródki przyniesionymi listami. Znał
ją, wiedział, że czeka, więc uśmiechał się łagodnie: "Dziś nic nie ma dla
pani, może jutro". Bardzo, bardzo rzadko, raz na kilka miesięcy znajdowała
w skrzynce list od Władka. Czasami pisała Inka. Czasami przychodziła kartka
od Basi, która chorowała na nogi i nie mogła przyjeżdżać do Warszawy.
Wielkimi, dziecinnymi literami opisywała Annie wszystko, co się działo w
Józefowie. Od czasu powrotu Jurka z żoną Basia wydawała się zupełnie
szczęśliwa. Z synową rozumiały się dobrze, obie uważały za swój cel życia
opiekę nad Jurkiem. Jeszcze czasami pisała Januszajtisowa. Ale listy były
krótkie, pani Zofia musiała się zająć rosnącą z roku na rok liczbą wnuków.
Po południu zaczynały się martwe, długie godziny. Trochę czytała i gdyby
mogła czytać więcej, może znalazłaby w tym więcej spokoju. Niczego tak się
nie bała jak utraty wzroku. Ale o swej trosce o oczy mówiła tylko w
modlitwie Matce Bożej. Bogu, myślała, nie mogę stawiać warunków... Szyła,
cerowała skarpetki Jędrka, słuchała radia. Telewizji nie lubiła, oglądała
ją rzadko. Leniwie nadciągał wieczór. Przygotowywała kolację tylko wtedy,
gdy Jędrek nie był w podróży. Jeśli była sama, piła tylko szklankę herbaty.
Odmawiała różaniec, czytała jakieś rozmyślanie z książeczki, robiła
rachunek sumienia. Ale po prawdzie nie znajdywała w sobie grzechów. Co

background image

mogła mieć sobie do wyrzucenia? Trochę westchnień nad sobą, trochę smutku,
którego w czas nie odpędziła?
"Grzeszę wyłącznie myślami" - mówiła spowiednikowi. "Jakimi myślami?" -
pytał. "Myślami smutku." "Jesteś smutna, bo za dużo myślisz o sobie." Nie
broniła się. Może rzeczywiście za dużo myślę o sobie - myślała. "Dzieci -
tłumaczył jej spowiednik - zawsze odchodzą. I wnuki też. Musisz się z tym
pogodzić. Musisz to uznać za wolę Bożą..." "Ale moja wnuczka odeszła od
wszystkiego, co najważniejsze..." "Widocznie ją źle wychowano. Co robili
rodzice?" "Matka nie żyje, ojciec był daleko. Tylko ja jestem za nią
odpowiedzialna." Chrząknął surowo: >,W takim razie to twoja wina..." Po
chwili jednak dorzucił łagodniej: "Oczywiście najwięcej winne są takie
czasy. Wszędzie demoralizacja, żadnej zachęty do życia moralnego. Niełatwo
jest chronić tych młodych, gdy oni sami nie chronią się przed złem...
Musisz się dużo modlić. Modlitwą wszystko wyprosić można".
Otrzymane rozgrzeszenie nie zdjęło z niej ciężaru. Może
źle się spowiadałam? Budziły się skrupuły. Dwa głosy toczyły w niej ze sobą
spór. Jeden mówił: Jestem winna, bardzo winna, a rzecz najgorsza, że wcale
tej winy nie widzę. Zaniedbałam swoje obowiązki wobec Ani. Ale wina zaczęła
się wcześniej. Nie kochałam Małgosi. I ona to czuła... Drugi głos mówił: Co
tu opowiadać o winie!? To tylko udręczanie samego siebie. Ten ksiądz
powinien ci był powiedzieć: bądź spokojna. Ale oni nic nie rozumieją...
Odmówiła litanię, którą otrzymała za pokutę i zabrawszy torbę z zakupionymi
produktami ruszyła do domu. Czuła się zmęczona, z obawą myślała o
czekającej ją wspinaczce na piąte piętro. Przed domem był mały skwerek. Od
strony chodnika osłaniał go mizerny żywopłot spirei. Dzieci i psy, których
było dużo w ich bloku, przedzierały się między krzaczkami i hasały po
trawniku. Choć zdeptany, skwer był dla jej oczu wypoczynkiem. Przy brzegu
trawnika stała niewygodna ławka. Przysiadła na niej, jak ptak, który
przysiada na gałęzi przed dłuższym lotem.
Mały chłopczyk w czapeczce z czerwonym pomponikiem stał i bezmyślnie łamał
gałązki spirei. Kiedyś, widząc chłopca szarpiącego żywopłot, krzyknęła na
niego gniewnie. W odpowiedzi chłopiec wykrzywił się, a stojąca w pobliżu i
zajęta pogawędką jego matka obrzuciła ją obraźliwymi słowami. Miała potem
żal do samej siebie, że dała się unieść gniewowi. Pamiętając o tamtym
wydarzeniu łagodnie odezwała się do chłopczyka. Usiłowała odwrócić jego
uwagę od krzaka. Potem dopiero, gdy już wdał się z nią w rozmowę,
powiedziała: "Nie powinieneś, Jacku, łamać tych gałązek. Pomyśl, co by
było, gdyby każdy twój kolega zrobił to samo. Nic by nie zostało z tego
żywopłotu. Podobałoby ci się wtedy?" Osiągnęła, że mały przyznał jej rację
i poszedł się bawić samochodzikiem. Odetchnęła lżej. "Dymiącego jeszcze
knotka nie dogasi..." - przypomniały się jej słowa niedawnej Ewangelii. Ale
ileż napięcia wymagało załatwienie takiej małej, głupiej sprawy!
Na drugim końcu ławki siedziała młoda kobieta. Znała ją z widzenia - to
była sąsiadka z tego samego piętra ich gołębnika. Małżeństwo nie cieszyło
się sympatią w domu, zbyt często widywano mężczyznę pijanego. Kiedyś Anna
wracała do domu, windą z kilkoma osobami miała właśnie pojechać w górę.
Zawołano na nią: "Niech pani wsiądzie szkoda nóg" Weszła do pełnej windy, a
zaraz za nią wepchnął się brutalnie mężczyzna. Zaczęto wołać, aby
wysiadł, gdyż jest już komplet. Odpowiedział na to urągliwym śmiechem.
Zamknął drzwi i nacisnął guzik. Rozgniewani pasażerowie dogadywali
mężczyźnie. Jedna Anna milczała. Mężczyzna wyraźnie pod gazem budził w niej
wstręt. Jej milczenie sprawiło, że pijak uznał ją za swoją sojuszniczkę. Z
pijacką uprzejmością powiedział:
- " szanowna babcia to jedzie na piąte prawda? Wiem, wiem, mieszkamy koło
siebie. Zaraz wysiadamy. Te paniusie lubią mleć ozorkami, nie tak jak
szanowna pani. Hop, wysiadamy!
Złapał ją pod pachę i wyprowadził z windy. Z obrzydzeniem czuła, jak z jego
ust wydobywa się odór po przepiciu. Chciała się pozbyć tej nieproszonej
opieki. Ale on trzymał ją mocno. Prowadził aż do drzwi jej mieszkania.
Drżała, że wejdzie za nią do środka. Ale na szczęście zatrzymał się na
progu i tylko domagał się, aby pozwoliła się pocałować w rękę.
Z jego żoną nie rozmawiały nigdy. Kobieta nie była ładna. Miała bladą cerę,
bezbarwne włosy. W tej chwili robiła wrażenie czymś zgnębionej, prawie

background image

zrozpaczonej. Duże usta były skrzywione w podkówkę. Anna była nieśmiała w
nawiązywaniu kontaktów z ludźmi, ale zdobyła się na odwagę i zapytała:
- Czy ja nie mogłabym pani w czymś pomóc? Pani tak wygląda...
Twarz kobiety od razu rozjaśniła się.
- Och, jaka pani dobra. Dziękuję. Pani jest naszą sąsiadką?
- Tak.
Kobieta wymieniła swoje nazwisko i podała Annie rękę.
- Bardzo mi miło. Przyjemnie, gdy się ma takich sąsiadów. Tyle teraz
różnej hołoty. A pani to, od razu zauważyłam, dystyngowana osoba. I ten
pan. To pani syn, prawda? Także dystyngowany, elegancki i bardzo
przystojny.
- Przystojny, elegancki? - uśmiechnęła się. Wiele dobrych cech
przypisywała synowi, ale nigdy nie przyszło jej do głowy, że można go
uważać za przystojnego lub eleganckiego. - Tak, to mój syn.
- Nie żonaty?
- Stracił żonę w powstaniu.
- To już tak dawno. I nie ożenił się powtórnie?
- Nie.
- Aż się dziwię. Taki dystyngowany pan... - słowo "dystyngowany" widać
bardzo jej odpowiadało. - Pewno na dobrej posadzie? Dyrektorskiej?
- Nie, mój syn nie jest żadnym dyrektorem. Ale pracę ma dobrą. Wyjeżdża
dużo za granicę.
- Taka to najlepsza. Można przywieźć różne różności. Potem dobrze
sprzedać. - Zmieniła ton: Ja bardzo przepraszam, ale pani taka dobra
i taka dystyngowana... Nie miałam odwagi się do pani sama zwrócić...
Ale skoro pani pierwsza... Bo ja mam do pani wielką prośbę...
Patrzyła na Annę i mrugała oczami, jakby sądziła, że Anna sama będzie
wiedziała, o co chodzi.
- Słucham panią.
- O pieniążki... O pożyczenie... Nie na długo, po pierwszym oddam... Zaraz
po pierwszym.
- Ile by pani chciała? Powiedziała szeptem:
- Tysiąc...
Suma wydawała się Annie bardzo duża i była zdecydowana powiedzieć, że tyle
pożyczyć nie może. Ale zawstydziła się. Tamta kobieta wyglądała na bardzo
zgnębioną. A Jędrek dawał jej dość dużo pieniędzy. Było ich o wiele więcej,
niż było konieczne na prowadzenie domu. "Nie dawaj mi tyle" - powiedziała
kiedyś. Wzruszył ramionami. "To proszę składać na książeczkę. Albo może
mama chce na jakiś cel... Wiem, że mama lubi dawać ludziom." Rzeczywiście
lubiła dawać, ale uważała, że nie ma prawa rozdawać tego, co zarabiał
Jędrek. Tysiąc to było dużo. Skoro jednak ta kobieta prosi tylko o
pożyczkę...
- Oddam zaraz po pierwszym. Obiecuję...
Bez słowa sięgnęła do portmonetki. Akurat miała ze sobą większą sumę
przygotowaną na opłacenie kilku rachunków.
- Proszę - podała jej banknot.
- Ach, jaka pani jest... Jaka pani jest... - Kobieta była
rozpromieniona, nie znajdowała słów wdzięczności. - Zawsze mówiłam mężowi:
to są naprawdę dystyngowani państwo. Aż przyjemnie popatrzeć. Mój mąż
także...
- Pani dawno zamężna - przerwała jej te zapewnienia. Na rozjaśnioną twarz
kobiety wrócił wyraz przygnębienia.
- Już sześć lat, proszę pani. Kiedy się pobraliśmy, mieliśmy się
uczyć. Ale nic z tego nie wyszło. Jak tu się uczyć, kiedy trzeba pracować?
I były kłopoty... Mąż zaczął pić...
-Dzieci państwo nie mają?
Kobieta westchnęła.
- Mamy córkę. Ale ona nieudana. Pani rozumie? Debilka. Musieliśmy ją oddać
do specjalnego zakładu. Jest u sióstr w klasztorze. Siostry bardzo dobre.
Jeżdżę do niej...
- To wielkie nieszczęście - przyznała. - Ale Bóg łaskawy. Czy pani
wierzy? - zapytała nagle uświadomiwszy sobie, że nie widywała nigdy
sąsiadów udających się w niedzielę do kościoła. Przeważnie nie ruszali się

background image

do południa.
- Och, wierzę, naturalnie - zapewniała gorąco.
- To ciężki krzyż - mówiła Anna. - Ale Bóg potrafi pocieszyć i znam ludzi,
którzy otoczyli miłością upośledzone dziecko, a nawet znaleźli w tym
radość.
- Och, nie... - szepnęła. - Ja bym tak nie umiała. Mąż także... Nie, nie.
Człowiek byłby ciągle nieszczęśliwy. Nie miałby odwagi nikogo zaprosić. I
dziecko byłoby nieszczęśliwe. Lepiej, żeby takiego nie było.
Anna wstrząsnęła się. Ledwo zdołała zapanować nad oburzeniem.
- Jak pani może tak mówić? Dziecko żyje!
- Pani mówi o tamtym. No, tak, tamto żyje. Będzie musiało pozostać na
zawsze u sióstr...
Rozszerzonymi z przerażenia oczyma Anna patrzyła na kobietę.
- Pani przypuszcza...?
- Już nie przypuszczam. Wiem. - Odruchowo położyła dłoń na brzuchu. - Czy
to chłopa co obchodzi? Przyjdzie napity i zaraz do łóżka... Nie
wytłumaczysz... A potem nie on będzie świecił oczami za takiego
potworka.
- Dziecko może być przecież zdrowe!
- Nie będzie. Jeden lekarz mówił mi, że nie mogę mieć innego niż tamto.
- Tego prawdziwy lekarz nie mógł powiedzieć. W tej sprawie nie może być
pewności.
- Ale może być znowu takie same.
- I pani chce się pozbyć?
- Ano muszę.
Chwilę trwało milczenie. Anna powiedziała łamiącym się głosem:
- Nie boi się pani Pana Boga? To zabójstwo...
- Nie, nie - sprzeciwiła się pospiesznie. - Przecież to nie jest jeszcze
człowiek. A Pan Bóg nie może się gniewać, skoro nie można inaczej. Bo nie
można. Byłyby z tego same nieszczęścia.
- Powinna pani porozmawiać z mężem.
- Z nim? A po co? On zresztą o dzieciach nawet słyszeć nie chce. Nigdy nie
pojechał zobaczyć tamtej. A jak się będę sprzeciwiała, a on nie będzie miał
swojej przyjemności, pójdzie gdzie indziej albo wróci do tamtej...
- Pani powiedziała: do tamtej?
- Bo on miał żonę, ale nie mógł z nią wytrzymać. Kiedy jednak zły, to
straszy, że do niej wróci.
Annie ręce opadły. Już nie wiedziała co powiedzieć. Była starą kobietą, a
przecież ciągle nie dostrzegała zła, w jakim tkwił otaczający ją świat.
Łudziła się - a potem wydawało jej się, że leci w przepaść. Szepnęła:
- Muszę już iść.
Zebrała swoje torby i drobnym kroczkiem ruszyła w stronę domu ścigana
słowami podziękowań tamtej. Przy drzwiach windy nie było nikogo. Sama nie
chciała jechać. Powoli zaczęła się wspinać na schody. Ściany klatki
schodowej pełne były napisów i rysunków. Rzucało się jej w oczy, że ktoś
między pierwszym a drugim piętrem narysował swastykę. Drgnęła niemile
dotknięta widokiem czarnego zygzaka. Ciągle jeszcze pamiętała tamte czarne
swastyki w białym kole na tle czerwieni. Jak mógł to ktoś narysować?
Dlaczego? Obok swastyki były jakieś litery i słowo "zwycięży". Nie
wiedziała co oznaczają litery, ale triumfalne zapewnienie zwycięstwa
zaparło jej oddech. Ktoś wzdychał do zwycięstwa złowróżbnego znaku? Kto to
mógł być? Wróg czy ktoś omamiony, oszukany, żałośnie naiwny?
Ciężko szła dalej w górę. Torby z zakupami ciążyły, ale jeszcze bardziej
ciążył smutek. Minąwszy każdą kondygnację musiała odpoczywać. Na półpiętrze
trzeciego piętra minęła wtuloną w siebie parę. Tamci mieli głowy zbliżone,
usta złączone. Włosy obojga były równie długie, takie same jeansy
podwinięte u dołu, takie same adidasy. Dziewczyna ogarnęła ramionami szyję
chłopca, jego dłonie spoczywały na jej biodrach. Nie drgnęli, gdy
przechodziła obok.
Jeszcze nie doszła do drzwi mieszkania, gdy nagle straszna myśl przebiegła
jej przez głowę. Stanęła niby trafiona niewidzialnym pociskiem. Dlaczego
tamta prosiła ją o te pieniądze? Na co tak bardzo potrzebowała? Narzekała,
że mąż mało zarabia, a potem wyznała, że chce się

background image

pozbyć dziecka... Więc... A ona pożyczyła jej... To prawda: najpierw
prosiła o pieniądze, a potem przyznała się do tego, co chce zrobić. Ale czy
nie powinna była zażądać zwrotu? Przecież w ten sposób przyłożyła rękę do
zabójstwa... A teraz już za późno: tamta szła do miasta...
Na chwiejących się nogach doszła do drzwi. Drżącą ręką wyłowiła z torby
klucze. Jeden po drugim otwierała skomplikowane zamki, w jakie opatrzył
drzwi poprzedni lokator. Weszła do mieszkania i pozostawiwszy torby przy
drzwiach padła na najbliższy fotel. Poczuła duszność. Przez chwilę zabrakło
jej oddechu. Pomyślała: umieram. W tej myśli nie było rozpaczy. Raczej
ulga. Ale po chwili oddech wrócił, bijące serce odzyskiwało swój zwykły
rytm.
Minął dobry kwadrans, zanim wstała, zaniosła torby do kuchni. Postawiła na
maszynkę swoją kawę. Pijąc śniadanie spojrzała na nagłówki gazet, które
czytał przed wyjściem Jędrek. Krzyczały: "Nowa eskalacja nalotów",
"Straszliwa powódź zniszczyła miasto", "Nieznani sprawcy podpalili meczet
El-Aksa", "Trzęsienie ziemi"... Nie czytała szczegółów. Przewróciła stronę.
Tu jednak wciąż mówiono o zabójstwach, porwaniach, okrucieństwach,
gwałtach. Odsunęła gazetę z niechęcią.
Zmyła naczynia, wzięła się do sprzątania. Wysiłkiem usiłowała przemóc napór
myśli. Ale one nie dawały jej spokoju. Aby znaleźć za wszelką cenę
zapomnienie, sięgnęła do grubego tomu, który Jędrek przyniósł wczoraj do
domu i wychodząc powiedział: "Niech mama zajrzy do tego, co znalazłem.
Założyłem miejsce". Gruby tom był Historią powstań śląskich. Otworzyła
stronę, gdzie tkwiła zakładka. Od razu rzuciła się jej w oczy fotografia, a
na niej znajoma twarz zastygła w swym młodzieńczym, zawadiackim wyglądzie.
Przeczytała: "Kazimierz Selimowicz urodzony w Krakowie w..." Nie
zastanawiała się wtedy, że był od niej młodszy - przecież nie traktowała go
inaczej jak ciotecznego brata. "Członek drużyn strzeleckich, legionista,
członek POW - czytała dalej. - W stopniu kapitana brał udział w trzecim
powstaniu śląskim jako dowódca pancernego pociągu. Walczył pod górą Św.
Anny. Potem w wojsku. Kolejno: pułkownik, generał. Zginął dowodząc dywizją
w bitwie pod Krasnobrodem 26 września 1939 roku..." Zamknęła oczy. Niedługo
minie czterdzieści lat od tamtego czasu. Wiele lat, ale nawet ich ilość nie
wydaje się dość duża, aby objąć wszystko, co w tym czasie przeżyła.

Rozdział 6

Idąc na umówione spotkanie pobłądził wśród wąskich uliczek. Plan, który
miał w ręku, nie pomógł, gdyż nie był dostatecznie dokładny, nie obejmował
wszystkich przejść i mostków. Także napisy informacyjne umieszczone na
ścianach domów były mylące. Szedł trochę na ślepo, mając wciąż obok siebie
mury o poobijanych tynkach i poznaczone zaciekami. Przechodził przez małe
mostki nad śmierdzącą wodą, w której pływały puszki po piwie i plastykowe
opakowania. Mijał małe placyki, przeważnie przed jakimś kościołem, o
zamkniętych na głucho drzwiach.
Przed laty, gdy po raz pierwszy zobaczył Wenecję, wydała mu się prawdziwym
cudem. Pozostała w jego pamięci kolorowa, pełna słońca, ozłocona blaskiem
wody, koronkowych budowli, dalekich śnieżnych gór oglądanych z wybrzeża
przy Pałacu Dożów. Godzinami siedział na rivo degli Sclavoni patrząc na
kołyszące się gondole i na vaporetta, które zataczały wdzięczne półkola, by
podpłynąć do wysepki San Giorgio. Wszystko było piękne: i romantyczny most
Westchnień, i mozaiki Św. Marka, i wychylające swe głowy znad balustrady
złote konie, i wieża z zegarem wybijającym godziny, i las poddartych czubów
gondol, i chmury gołębi, i restauracyjki z frutti di mare na calle Fiubera.
Dziś czar opadł. To było stare, brudne, walące się miasto opanowane przez
hordy brodatych młodych mężczyzn, brzdąkających na gitarach lub niosących
rozwrzeszczane tranzystory. Chłopcom o pokręconych po murzyńsku kudłach
towarzyszyły dziewczyny rozkrzyczane i roześmiane. Tylko ich małe stopki w
złotych balerynkach wydawały się znakiem pamięci dawnej Wenecji.
Przewalające się ulicami tłumy młodych jadły kanapki i piły soki z
blaszanych puszek - potem ciskały papierki i puszki beztrosko na ziemię.

background image

Nogi idących grzęzły w stosach śmieci. Po źle woniejących kanałach sunęły
gondole, a na ich poduszkach rozwalały się strojnie ubrane kobiety. Bogaty
wygląd ludzi z gondol kontrastował z nędzą przeżartych wilgocią murów.
W wąskich uliczkach przepychająca się ciżba mijała kościoły. Większość z
nich była na głucho zamknięta. Jędrek zachodził czasami do tych, które były
otwarte. Świeciły pustką. W ławkach siedziało kilka starych kobiet.
Wciąż pytając o drogę odnalazł wreszcie mały placyk, na którym miał
wyznaczone spotkanie. Ściany placu z jednej strony zamykał kościół, z
drugiej fronton teatru. Pod ścianą teatru była kawiarnia z wystawionymi na
zewnątrz stolikami. Przy jednym z nich czekał na Rogowskiego dziennikarz z
miejscowego pisma, który obiecał napisać wzmiankę o projektowanym ośrodku,
jaki instytucja Jędrka pragnęła otworzyć w Wenecji.
- Buon giorno - przywitał dziennikarza. - Przepraszam za spóźnienie. Ale
nie mogłem od razu trafić. Strasznie pokręcona droga.
- Bene, bene. Niech się pan nie przejmuje. Tu wszyscy błądzą i wszyscy się
spóźniają, ale nikt się tym nie martwi. Pan pierwszy raz w Wenecji?
- Nie, już czwarty.
- I jak się pan czuje w tej naszej perle?
- Obawiam się, że widzę ją coraz bardziej wyszczerbioną.
- To na pewno. Niech pan dobrze się Wenecji przyjrzy, bo za parę lat już
jej pan nie zobaczy.
- Za parę lat? Za każdym razem, gdy tu jestem, słyszę lamenty.
- A zmian pan nie widzi?
- Chyba jednak widzę.
- Lamenty trwają, ale poprawy nie ma. A tymczasem morze, wilgoć i
wyziewy z Mestre robią swoje. Jedna potężna burza... Ale i burzy nie
potrzeba...
- Dlaczego się nie ratuje? Przecież tu są skarby.
- Na to trzeba miliardów, i to nie lirów, ale dolarów. A skąd je wziąć?
- A turyści?
- To już nie ci co dawniej. Faceci, którzy teraz przyjeżdżają, więcej
zniszczą i naśmiecą, niż zostawią pieniędzy. Wenecję mogłaby uratować
Ameryka, gdyby sypnęła dolarami. To, co kosztuje kilka nowoczesnych
wymyślnych samolotów bojowych, uratowałoby miasto. Ale samoloty są
ważniejsze. Więc zginiemy. Pierwsi. Bo po nas pójdą inni. Taki sam los
czeka wszystkie "perły" i "cuda" historyczne. Ale kogo obchodzi historia,
jeśli go nie obchodzi nawet wygląd ziemi, na jakiej żyć będą jego dzieci?
Zostawmy jednak te przewidywania i porozmawiajmy o pańskich planach...
- Nasz ośrodek ma służyć turystyce...
- W turystyce, jeśli mi wolno tak powiedzieć, jesteście od nas młodsi, więc
się to wam jeszcze może opłaci...
Rozmawiali czas dłuższy nad filiżankami cappucino. Niebo nad ich głowami
przetarło się i zrobiło się niebieskie. Zaświeciło słońce rzucając na mały
placyk gorący blask. Zaszłe pleśnią mury odżyły. Na chwilę wszystko
odzyskało swój urok.
Po uzyskaniu od dziennikarza obietnicy, że napisze artykuł, rozstali się.
Jędrek miał przed sobą cały pusty dzień. Pociąg odjeżdżał dopiero
następnego ranka. Ruszył przed siebie. W mieście wody i kamieni nie było
żadnych ławek, nie było gdzie odpocząć. Wszedłszy w wąską uliczkę poddał
się biernie ruchowi tłumu, który wyprowadził go na brzeg wielkiego kanału
obok Rialto. Przyszła pora obiadu, więc zatrzymał się przy jednej z
nadbrzeżnych restauracyjek. Ceny wydawały się tutaj przystępniejsze niż
gdzie indziej, a on musiał się liczyć z wydatkami. Karta obiecywała jakieś
morskie przysmaki, on jednak wybrał świeżą pizzę i flaszkę czerwonego wina.
Na kanale ruch był duży. Przejeżdżały vaporetta, gondole, motorówki. Ale
woda była mętna i wydawała zgniłą woń. Przy sąsiednim stoliku dwie siedzące
pary: dwaj żołnierze i dwie dziewczyny bardzo kolorowo ubrane zachowywały
się hałaśliwie. Dziewczyna w krzycząco różowym sweterku chichotała i
pobudzała resztę towarzystwa do wesołości. Obok stolika tamtych
przechodziła starsza kobieta. Nagle między nią a jedną z dziewczyn doszło
do sprzeczki. Ostre słowa przeszły w krzyk. Potem z ogromnym trzaskiem
kobieta rzuciła stojącym na stoliku talerzem. Żołnierze zerwali się. Jeden
z nich - raczej delikatnie - usiłował wyprowadzić kobietę z pizzerii. Ale

background image

kobieta opierała się, wykrzykiwała wojowniczo: "Brato! Bestia!" Na pomoc
żołnierzowi przybiegł kelner. I on usiłował spór załatwić polubownie. W
końcu kobieta wyszła. Ledwo zniknęła za drzwiami, chichocząca dziewczyna
pobudziła znowu towarzyszy do ogromnego śmiechu.
Zjadłszy swoją pizzę Jędrek wrócił do miasta. Wszędzie turyści wychodzili z
restauracji i trattorii. Nawykli do południowej siesty szukali miejsca na
odpoczynek. Grupy młodych układały się wprost na placykach, dziewczęta w
objęciach chłopców.
Szedł ciągle naprzód nie troszcząc się, dokąd idzie. Przez Salizzada dotarł
do kościółka Santa Maria Formosa. Przyszło mu do głowy, aby odwiedzić
leżący niedaleko kościół
św. św. Jana i Pawła. W miarę jak szedł w tamtą stronę, uliczki stawały się
coraz bardziej puste. Na placu między kościołem a konnym pomnikiem
Colleoniego gromadka chłopców grała w piłkę nożną. Bez szacunku walili nią
w stare mury. Wnętrze kościoła oszałamiało rozmiarem oraz ilością figur,
jakby pozawieszanych w powietrzu nad głowami zwiedzających. Jędrek
pamiętał, że gdzieś tu jest obraz św. Jacka, ale nie mógł go odnaleźć.
Zaszedł do zakrystii, w której stary braciszek dominikański sprzedawał
pocztówki i przewodniki. Niełatwo udało się wytłumaczyć, o co mu chodzi.
Ale w końcu braciszek zrozumiał, zwłaszcza gdy mu Jędrek powiedział, że
jest Polakiem. Wziął go za rękę i zaprowadził do kaplicy Matki Bożej. Po
lewej stronie, na bocznej ścianie, wisiał obraz wędrującego polskiego
dominikanina. Potem Jędrek rozstał się z braciszkiem, który na znak
sympatii przykładał dłoń do serca i pokazywał palcem w niebo.
Dobrą godzinę Jędrek zwiedzał kościół. Gdy wyszedł w końcu na plac pod
pomnik kondotiera o okrutnej twarzy, poczuł, że jest bardzo zmęczony. Nie
miał już siły włóczyć się dłużej po mieście. Postanowił wrócić do hotelu. Z
planikiem miasta w ręku zaczął szukać drogi.
Ale plan był mało dokładny i Jędrek znowu zagubił się wśród wąskich
uliczek, przejść i mostków. Było przy tym pusto i nie miał kogo zapytać o
drogę. Czuł coraz większe zmęczenie, szedł wolno powłócząc nogami.
Zatrzymał się przy jakimś mostku. Obok stała na kanale motorówka. Dwaj
ludzie coś do niej wynosili z pobliskiego domu. Człowiek w szarym swetrze
stał na boku. Jędrek chciał go zapytać, czy dobrze idzie, gdy nagle coś
niby płachta spadło mu na głowę. Równocześnie chwyciły go jakieś ręce. Dłoń
wsunęła się pod płachtę i przycisnęła mu do ust gałgan wydzielający słodką
woń. Poczuł, że siły go odchodzą, że nogi uginają się pod nim, że traci
przytomność.

Rozdział 7

Obudził się w jakimś niezbyt jasnym pomieszczeniu. Głowa go bolała i czuł
mdłości, ale od razu przypomniał sobie, co się stało. Nie umiał tylko sobie
uświadomić, ile czasu upłynęło od chwili gdy został napadnięty.
W pomieszczeniu przypominającym wyglądem skład nie było nikogo. Dźwignął
się, stanął na nogach. Kręciło mu się w głowie, ale zrobiwszy kilka kroków
odzyskał równowagę. Skład, w którym się znajdował, zawalały paki, worki i
skrzynie. Drzwi, ciężkie i okute, były zamknięte, dwa małe znajdujące się
wysoko okienka zakratowane. Podsunąwszy pod okienko pakę mógł przez nie
wyjrzeć. Zobaczył podwórko zarośnięte trawą, zarzucone pordzewiałymi
resztkami starych łodzi. Za parkanem połyskiwała woda. W dali za nią
widział mglisty kontur miasta. Pomyślał, że pewno znajduje się na jednej z
wysepek otaczających Wenecję.
Podszedł do drzwi i począł się do nich dobijać. Walił mocno. Po pewnym
czasie usłyszał kroki. Klucz zgrzytnął w zamku. Zobaczył skierowaną w swoją
stronę lufę pistoletu i posłyszał okrzyk: "Indietro!" Z ruchu ręki
zrozumiał, że ma się cofnąć w kąt, gdzie było wyrko, na którym poprzednio
leżał.
Człowiek trzymający broń szedł za nim. Był mały, szczupły, młody, na oczach
miał okulary. Nieporządna broda obrastała mu policzki i podbródek. Ubrany
był w koszulkę trykotową ozdobioną napisem, który nie wiadomo, co oznaczał.

background image

Postępował za cofającym się Jędrkiem wciąż z pistoletem skierowanym w jego
pierś. Dał znak, aby Jędrek siadł na wyrku. Stojąc o parę kroków od niego
zapytał:
- Tu, chi sei?
Wzruszył ramionami. Już poprzednio zauważył, że w jego kieszeni brak
portfelu, w którym miał paszport.
- Nie rozumiem po włosku - powiedział po francusku. - Zostałem napadnięty.
To ja powinienem pytać, skąd się tu wziąłem i dlaczego.
Mężczyzna widocznie zrozumiał. Odpowiedział po francusku, choć jego
francuszczyzna była chwiejna,
- Niech się pan nie boi. To była pomyłka.
- Pomyłka?
- Tak, Nic panu nie będzie. Tylko niech pan nie próbuje uciekać, bo wtedy
będę strzelać.
- Nie będę uciekał, jeżeli mnie wypuścicie.
- Tak będzie. Teraz dostanie pan jeść. Niech pan poczeka.
Nie odwracając się tyłem do Jędrka wycofał się do drzwi. Wyszedł zamykając
drzwi na klucz. Nie zjawiał się długo. Jędrek zaczął już przypuszczać, że
obietnica jedzenia była kłamstwem. Ale drzwi znowu się otworzyły. Mężczyzna
wciąż z pistoletem, w ręku dał znak, aby Jędrek
?wyszedł. Prowadził go długim, chłodnym i wilgotnym korytarzem. Na końcu
korytarza był mały pokoik, pewno służący tym, którzy pilnowali składu. Były
tu dwa posłania, stół, półka założona książkami i pismami, biała lekarska
szafka. Na stole stał talerz dymiącego makaronu, kilka plasterków szynki,
kruche placuszki i ćwiartka wina.
- Niech pan je - powiedział.
Jędrek nie kazał się prosić. Był głodny. Na stojącym na szafce zegarku
zobaczył, że jest południe. Wynikało z tego, że przeleżał nieprzytomny całą
noc i ranek.
- Kiedy mnie wypuścicie? - zapytał.
Człowiek siedział wciąż z pistoletem w ręku. Odpowiedział:
- Niedługo.
- Co to znaczy: niedługo?
- Musi przyjść Enrico.
- Kto to jest ten Enrico?
- On zadecyduje... - powiedział wymijająco.
- Ale pan powiedział, że zaszła pomyłka.
- Tak. Ale o tym także powie panu Enrico.
Zapadło milczenie. W jakiś czas potem rozległo się sapanie nadjeżdżającej
motorówki. Po chwili warkot zgasł.
- Czy to przyjechał Enrico? - zapytał Jędrek.
- Nie, to nie on. Teraz musi pan iść tam, gdzie pan był przedtem. Kiedy
Enrico przyjedzie, zawołam pana.
Nie było rady. Tamten odprowadził Jędrka do składu i zamknął za nim drzwi
na klucz. Przez okienko zobaczył, że przybyli motorówką dwaj ludzie wynoszą
z domu jakieś paki i załadowują na łódkę.
Nie miał wątpliwości, że ludzie, którzy go schwytali, są przemytnikami.
Pomyślał, że wziąwszy go za kogoś innego - może za policjanta - będą
chcieli uzyskać od niego zapewnienie, iż nie zdradzi ich kryjówki.
Był już wieczór, kiedy otworzyły się drzwi do składu i wszedł ten sam
brodaty mężczyzna. Tym razem nie trzymał pistoletu, ale zapaloną świecę.
- Niech pan idzie ze mną.
Znowu zaprowadził go do pokoiku na końcu korytarza.
W pokoju czekało na Jędrka dwóch mężczyzn. Jeden z nich miał czarne lśniące
włosy i czarny wymuskany wąsik rozciągający się wąską kreską nad wargami.
Ubrany był w elegancki ciemny garnitur i śnieżnobiałą koszulę. Przy
rękawach koszuli miał spinki wielkości talerzyków. W długich palcach
pokrytych czarnymi włoskami trzymał papierosa. Jędrek domyślił się, że to
jest pewno ów Enrico. Towarzysz tamtego był wielkim, muskularnym mężczyzną
o krótkich, kręcących się włosach i niskim czole. Ubrany był w pasiastą,
marynarską koszulę z krótkimi rękawami. Na przedramieniu miał wytatuowaną
nagą kobietę.
Enrico zaczął pierwszy. Mówił biegle po francusku. Zapytał:

background image

- Proszę siadać. Pan jest Polakiem?
- Tak.
- Przyjechał pan z Polski?
- Z Polski.
- W jakiej sprawie?
- Jestem urzędnikiem przedsiębiorstwa, które organizuje w różnych miastach
ośrodki, mające zachęcać ludzi do odwiedzania naszego kraju, sprzedawać
charakterystyczne wyroby polskiego artystycznego rzemiosła ludowego,
a także książki, płyty patefonowe i tym podobne rzeczy.
- I pan przyjechał do Wenecji, aby tu założyć taki ośrodek?
- Tak.
- Czy pan już tę sprawę załatwił?
- Do pewnego stopnia tak.
- W jakim hotelu pan się zatrzymał?
Jędrek wymienił nazwę skromnego hoteliku na tyłach starego, zawsze
zamkniętego kościółka.
Enrico wyjął z teczki, którą miał przed sobą, portfel Jędrka, a z niego
reklamówkę hotelu.
- Zgadza się - powiedział. Przez chwilę bębnił po stole palcami, potem
zwrócił się do Jędrka: - Jak panu powiedział Marco zaszła pomyłka. Głupia
pomyłka. Ale, niestety, policja już wetknęła nos w tę sprawę. Także
prasa. Pan się widział z tutejszym dziennikarzem.
- Widziałem. Prosiłem go o poparcie. Enrico zabębnił szybko palcami i
cicho zaklął.
- Wszystko się skomplikowało - rzekł. - Chyba pan rozumie, o co chodzi?
- Domyślam się.
- Czy pan tam w Polsce jest kimś ważnym? Należy pan do partii?
- Do partii nie należę. Mam koło swoich przyjaciół i znajomych...
- Ludzi na wysokich stanowiskach
- Nie, raczej na średnich. Enrico zdawał się namyślać.
- Czy koniecznie chce pan wracać do kraju? - zapytał nagle.
- Rzecz jasna, że chcę.
- To nie takie jasne. Mówi pan, że nie jest pan komunistą. Od was wielu
ucieka. Wybiera wolność. Nie chciałby pan być wolny?
- Wolność w dzisiejszym świecie to pojęcie względne. W gruncie rzeczy
jest zawsze ograniczona, choć może inaczej u nas, a inaczej tutaj.
Żyjąc w kraju żyję wśród swoich. Tego na nic nie zamieniłbym.
- Szkoda. Gdyby pan się zgodził zostać, przerzucilibyśmy pana do
Francji albo do Niemiec i oddalibyśmy pana w ręce ludzi, którzy by pana
zatrudnili. Grzeczność za grzeczność. Nie znalazłby się pan na bruku.
Mógłby pan nawet nieźle zarabiać.
- To by mi nie zastąpiło powrotu do ojczyzny.
- Ojczyzna? - Enrico wzruszył ramionami. - Przebrzmiałe słowo. Wy, Polacy,
jesteście strasznie niedzisiejsi. Na mapie jest Francja, a co czwarty jej
obywatel nie jest Francuzem, ale Arabem lub Murzynem. A znowu w
Niemczech Federalnych co czwarty to Turek, Czech, Jugosłowianin, Polak.
Ważne jest, gdzie się robi forsę. Ja chcę panu umożliwić zrobienie dobrego
interesu. Siedział pan w więzieniu?
- Siedziałem.
- To będzie pan miał o czym opowiadać. Książkę może pan napisać albo ją
panu napiszą na podstawie pańskich opowiadań. Doda pan trochę fantazji i
milioniki pan zgarnie. Żydem pan nie jest?
- Nie jestem.
- To by panu pomogło. Ale i tak drugiego Sołżenicyna mogą zrobić z pana. A
do czego pan chce wracać?
- Już mówiłem: do swego kraju. Wypuścicie mnie.
- Wypuścimy, to gliny wyciągną z pana wszystko o nas.
- A cóż ja wiem o was?
Nie odpowiedział, ale Jędrek odgadł po jego minie, że uważa zwolnienie za
rzecz niemożliwą.
- Niech pan słucha - podjął po chwili milczenia. - Dla nas byłoby
rzeczą najprostszą po prostu z panem skończyć. Do worka z kamieniami i
na dno laguny. Nigdy by się nikt nie dowiedział, co się z panem stało.

background image

Przecież na okup za pana nie możemy liczyć. Komunistyczna Polska nie da za
pana złamanego grosza. Gdyby pan jednak został na Zachodzie, mógłby się pan
nam przydać... Bo tak, to...
Przechylił głowę trochę jak ptak, który patrzy nieufnie na rzucony mu
okruch, przymrużył oczy. Jego usta nabrały okrutnego wyrazu. Przypominały w
tej chwili usta Colleoniego na pomniku.
- Jeśli umożliwicie mi powrót - powiedział - obiecuję, że nie powiem o was
ani słowa. Przecież tam u nas nikt się waszymi sprawami nie interesuje...
- Naprawdę? - w pytaniu Enrica zabrzmiała ironia. - Zapytał: - Kogo pan
tam ma, że się tak wyrywa?
- Matkę, córkę.
- Matka pewno stara, a córkę będzie pan mógł sobie sprowadzić. Namówi
kolegów, porwą samolot. Jeszcze będzie panu wdzięczna.
- Mam przyjaciół...
- Kręci pan. Widzę, że jest pan po prostu komunistą, tylko nie chce pan
się do tego przyznać. My z komunistami w kontakty wchodzić nie chcemy. To
nie interes...
Nie powiedział nic więcej. Sucho kazał mężczyźnie z brodą odprowadzić
Jędrka z powrotem do składu.

Rozdział 8

Wiadomość o zaginięciu Andrzeja Rogowskiego podano w dzienniku
telewizyjnym, Anna usłyszała komunikat w chwili, gdy obierała kartofle na
dzień następny. Właśnie następnego dnia Jędrek miał przylecieć do Warszawy
i chciała go powitać uroczystym obiadem.
Kartofel i nóż wypadły jej z palców. Szybkim ruchem zdjęła z kolan koszyk
na obierki, ściągnęła z dłoni gumowe rękawiczki, do których używania przy
domowych pracach przymusił ją Jędrek. Ogarnęło ją nagle uczucie, że tak
bardzo chciałaby nie żyć. Zamknąć oczy i już o niczym nie wiedzieć. Prawie
siłą powstrzymała okrzyk: "Jezu, pozwól mi umrzeć!" Nie, nie, nie -
wiedziała, że o to prosić nie wolno. Trzeba przyjąć i ten cios.
Ledwo się skończył dziennik, zadzwonił telefon. W słuchawce zabrzmiał głos
Jurka. On także słyszał wiadomość o zniknięciu. W pół godziny później
zadzwoniła siostra z Żytniej w imieniu matki Konstancji. Zaraz po niej
Wikcia ze słowami pociechy od całej rodziny Januszajtisów.
Te dochodzące ze słuchawki głosy podtrzymywały ją na duchu. Ludzie myśleli
o niej, myśleli o Jędrku, modlili się. Nie była tak strasznie sama i
bezradna. Mimo to nie mogła zasnąć. Gdzieś w środku nocy gdy śmiertelnie
znużona przewracała się z boku na bok, przyszła jej nagle do głowy dziwna
modlitwa. Zsunęła się na ziemię cała dygocząca, choć okryta szlafrokiem.
Klęcząc mówiła: "Panie Jezu, przyjmij, proszę, to, co na mnie spadło, jako
mój udział w Twoich bólach. Pozwól mi cierpieć razem z Tobą. Dotychczas
zawsze, gdy mnie coś zabolało, biegłam do Ciebie o pomoc. Dodawałam swoje
cierpienia do Twoich cierpień. Dziś chcę inaczej - chcę, jeśli to możliwe,
cierpliwym znoszeniem mego niepokoju umniejszyć Twój ból. Matko Boża,
wspieraj mnie, naucz, dodaj sił... Nie tylko moje dzieci potrzebują
miłosierdzia Twego Syna. Cały świat potrzebuje ratunku..."
W tej modlitwie znalazła dziwny spokój. Nad ranem udało się jej zasnąć.
Obudziła się bez rozpaczliwego uczucia, że nadchodzi dzień nowych trosk i
niepokojów.
Rano poszła na mszę do kościoła Św. Krzyża. Tu kiedyś siadała w ławce jako
dziewczyna obok rodziców. Obecnie był to dla niej najbliższy kościół. W
jego murach walczył kiedyś Jędrek. Nawet zachowała się fotografia z jego
sylwetką na tle płonących stalli. Pomyślała, że jeśli Bóg wyprowadził go
wtedy całego i zdrowego, może i teraz zechce go uratować. A jednak nie
zapomniała o swej nocnej modlitwie. Modląc się powtarzała swoje
zapewnienia. Przez całe życie, myślała, błagałam Jezusa, aby mnie
wspomagał, jak gdybym była najważniejszą osobą. On ofiarował się za
wszystkich. Trzeba włączyć moją prośbę w ofiarę Jezusa, choć niełatwo w
chwili takiego lęku kłaść swój ból do wspólnego worka.

background image

Gdy wróciła do domu zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę. Usłyszała męski
głos:
- Czy to pani naczelnikowa?
- Ja...
- Tu Smutny. Jestem chwilowo w Warszawie. Usłyszałem wczoraj w telewizji
wiadomość o zniknięciu pana Andrzeja. Bardzo się tym przejąłem.
Zatelefonowałem dzisiaj do MSZ. Tam nic więcej nie wiedzą, ale obiecali, że
połączą się zaraz z ambasadą w Rzymie i dowiedzą się szczegółów.
Proszę się nie martwić. Wszyscy się o pani syna troszczą i mam nadzieję, że
rzecz się wyjaśni pomyślnie. Trudno uwierzyć, aby mogli go porwać
terroryści. Ci, jeśli porywają, to dla okupu. Chyba, że może chodzi o jakąś
wymianę...
Podziękowała mu za starania. Smutny wzruszał ją - tyle już lat upłynęło od
czasu, gdy Aleksander pomógł mu, a on wciąż wypłacał się za tamto.
W południe ugotowała sobie kaszę. Zmusiła się do jedzenia, chociaż nie
miała na to wcale ochoty. Godziny płynęły leniwie. Zapadła na siedząco w
drzemkę, gdy nagle zadzwonił telefon.
To było połączenie zamiejskie. Najpierw telefonistka zapowiedziała:
"Dzwonią do pani Suwałki, zaraz będzie rozmowa, proszę nie odkładać
słuchawki". Potem usłyszała głos:
- Czy to ciocia? Tu Inka.
- Ineczko, kochana... Tak się cieszę, że cię słyszę...
- Ciociu, usłyszałam o Jędrku... Ciocia wie?
- Wiem.
- Czy ciocia wie coś więcej?
- Nie, tylko tyle, co podali. Obiecali, że ministerstwo będzie
telefonowało do Rzymu.
- Ciocia jest sama?
- A z kim mam być, kochana?
- To, jeśli ciocia pozwoli, przyjadę.
- Ale przecież masz swoje obowiązki...
- Wszystko ułożę. Ciocia nie może być sama. Mam wieczorem autobus.
- Jeżeli naprawdę możesz... Będę się bardzo cieszyła. Tyle czasu cię nie
widziałam. I nie pisałaś chyba od pół roku...
- Tak, zaniedbałam się. Ale wszystko opowiem, jak przyjadę.
Wiadomość o przyjeździe Inki wzmocniła Annę. Przemogła słabość, wzięła się
do przygotowywania kolacji. Urządziła także dla Inki posłanie w pokoju
Jędrka. Zadzwonił telefon. To był jakiś urzędnik z MSZ. Powiedział, że
rozmawiał z Rzymem z ambasadą na via Rubens. Powiedziano mu, że ciągle nie
ma żadnych nowych wiadomości o Jędrku, ale gdy tylko otrzymają jakąś
informację z policji, przekażą ją natychmiast do Warszawy.
Czas się znowu dłużył. Nie była w stanie czytać. Otworzyła telewizor. Ale w
okienku pokazało się trzech panów i pani: prowadzili ze sobą nudną
dyskusję. Nie była w stanie słuchać tego, co mówią, myśl jej ciągle
odbiegała do syna. Wzięła się do porządków. Przesuwała meble, ścierała
kurze, myła naczynia.
Usłyszała, że ktoś puka do drzwi. To była jedna z sąsiadek, której dziecko
Anna przygotowywała niedawno do pierwszej komunii świętej. Kobieta słyszała
także w dzienniku o porwaniu.
- Przepraszam, ale przyszłam zapytać, czy to nie chodzi przypadkiem o pani
syna?
- Tak, o niego.
- To straszne. Porwali go? Pewno zażądają wielu milionów okupu?
- Jeszcze nie wiadomo, czy to na pewno porwanie. A okupu przecież dać
nie możemy.
Wzrok kobiety pobiegł po ścianach, jakby szukał na nich dowodu, że w pokoju
nie znajdują się miliony.
- No tak, rzeczywiście... Na milion dolarów ile by to trzeba złotych po
obecnym kursie? Najmniej sto milionów. A jeszcze czy by pozwolili
wywieźć... To straszne.
Obliczenia kobiety tak ją rozdrażniły, że skierowała rozmowę na inny temat.
- A jak się czuje Mariolka? Nie widziałam jej od czasu uroczystości.
- Pojechała na wakacje. Ale już wraca. Nie miałam pieniędzy na opłacenie

background image

drugiego turnusu. Tyle wydatków teraz. Okropnie dużo musieliśmy wydać na
komunię Mariolki. Sukienka, wianuszek. Ale musi pani przyznać, że ubrana
była jak żadna.
- Być może...
- Wszystkie matki zazdrościły. Udawały, że nie patrzą, ale widziałam, jak
się przyglądały. I dziewczynki to samo. A siostra katechetka to mi nawet
powiedziała, że byłoby dobrze, aby wszystkie matki tak się postarały
jak ja. A potem ile trzeba było wydać na przyjęcie dla rodziny! Pani wie,
ile to teraz kosztuje? Dobrze, że każdy z mężczyzn przyniósł ze sobą
butelkę...
Anna w porę się powstrzymała przed powiedzeniem czegoś ostrego na temat
tych butelek. Ta kobieta, myślała, przyszła, aby mnie pocieszyć. Nie mogę
jej dotknąć. Jest tragiczną sprawą, gdy ludzie są prześladowani za wiarę.
Ale chyba jeszcze gorzej, gdy przyjmuje się wyłącznie zewnętrzne oznaki
przynależności do Kościoła i chwali się za nie ludzi.
Kobieta poszła, a myśli Anny wróciły do Jędrka. Wciąż
spoglądała na zegarek. Czekała. Poderwała się gwałtownie, gdy zaterkotał
dzwonek u drzwi wejściowych. Poderwała się z miejsca. Może to Inka? -
myślała biegnąc otworzyć. Ale to był tylko listonosz. Przyniósł depesze. z
Anglii. Rozerwała ją szybko. "W gazetach wiadomość o Jędrku -
czytała. - Jestem niespokojny. Proszę o wiadomość. Władek."
Począł zapadać mrok. Kolacja była gotowa, łóżko posłane, ale Inki wciąż nie
było. Niespokojna myśl podsuwała: może nie przyjedzie? Może jej w szkole
nie pozwolili wyjechać? Może nie dostała biletu? Może coś się popsuło?
Może...
Głuszyła te pytania wciąż na nowo odmawianymi dziesiątkami różańca. Podczas
pobytu w Lizbonie Jędrek wybrał się do Fatimy. Przywiózł stamtąd matce
różaniec, parę obrazków, historię dzieci i ich widzeń. Gdy Jędrek był na
mszy u Prymasa, kardynał poświęcił ten różaniec i przesłał Annie słowa
pamięci. Odmawiała go codziennie. W ramkach na ścianie wisiała fotografia
fatimskich dzieci. Patrzyła na nią często. Łucja ze swym szerokim nosem
wydawała się jej bardzo brzydka. Jacenta miała dziecinną, jakby wystraszoną
buzię. Najlepiej przedstawiał się Franciszek ze swą spokojną, dzielną
twarzą. W Fatimie, opowiadał Jędrek, w zwykły czas jest dość pusto.
Zjawiają się grupki ludzi o wyglądzie chłopów. Modlą się, przechodzą plac
przed bazyliką na kolanach. Inteligencji widzi się mało. Jej
przedstawiciele, jeśli przyjeżdżają, przede wszystkim wypytują o
powierzone Łucji sekrety. O nową wojnę, o koniec świata, o
prześladowania... Wzrusza ramionami: "Przecież to nie jest
najważniejsze?" Sekret Łucji? A może Matka Boża chciała tylko ludzi
przestrzec. Może mówiła: stanie się tak, jeżeli nie będziecie się modlili,
jeśli nie przestaniecie grzeszyć, jeśli nie nauczycie się kochać. Bóg tylko
tak odkrywa przyszłość. Czy Jezus nie powiedział: Przyjdę jak złodziej? W
godzinie, o której nikt nie wie...
Wezwanie Maryi do modlitwy za grzeszników - to była jednak dla Anny sprawa
absolutnie pewna. Powtarzając to wezwanie dwoje młodszych dzieci umarło. Z
największą sympatią Anna myślała o Jacencie. "Podobno ma być kanonizowana -
opowiadał Jędrek. - To ona jedna widziała płaczącego papieża..." Ta
dziewczynka, która umarła tak boleśnie, w okrutnej samotności, była
rówieśnicą Jędrka. "Niechby zaopiekowała się nim!" - westchnęła.
Już straciła całkiem nadzieję na przyjazd Inki, kiedy odezwał się dzwonek.
Szła do drzwi powtarzając sobie w duchu, że to na pewno znowu depesza. Ale
tym razem była to Inka.
Długo, długo trzymała ją w ramionach. Łzy, których dotąd nie wylała,
popłynęły. Inka miała także błyszczące smugi na policzkach.
,- Nic, ciociu, nic - mówiła. - Zobaczy ciocia, wszystko będzie dobrze.
Jestem pewna. Jędrek wróci...
- Będzie, jak Bóg postanowi - powiedziała pokonując drżenie ust. - Chodź
teraz, kochana napić się herbaty. Posłałam ci, abyś się dobrze przespała.
Musisz opowiedzieć, co u ciebie. Tak dawno cię nie widziałam. I nie pisałaś
chyba od Bożego Narodzenia...
- Tak, bardzo się zaniedbałam - przyznała. - Wytłumaczę się cioci. Choć
wiem, że nie powinnam była...

background image

Gdy już siedziały przy stole, Anna patrząc na Inkę doznała uczucia, że
twarz kobiety dziwnie się wygładziła. Wyglądała młodziej niż wtedy, gdy ją
widziała ostatni raz. Aż dziwne, że tak młodo wygląda, myślała. Przecież
ona o rok tylko młodsza od Jędrka. A jego włosy już zaczynają siwieć...
Przyniosła Ince talerz zrobionych dla niej naleśników z serem. Zapytała:
- Wspomniałaś, że Adasia nie ma w domu. Dokąd wyjechał?
- Do Łomży. Do seminarium.
- Do seminarium! Chce zostać księdzem?
- Tak.
- Co ty na to? To takie wielkie szczęście.
- Tak, ciocia ma rację. To wielkie szczęście. Ale ja - spłakałam się na
początku... Wiem, to egoizm. Jednak poczułam się strasznie sama. Zresztą
wiedziałam już wcześniej, że on myśli o tym, aby zostać księdzem. Odwlekał
decyzję, nie chciał mnie zostawiać samej z chorym mężem...
- A twój mąż?
- I o tym nie napisałam cioci. Umarł. Był już od dawna zupełnie
nieprzytomny. Od lat... - dorzuciła.
- Więc jesteś sama.
- Jestem sama.
- Oj Ineczko, Ineczko. Żal mi ciebie. Niełatwe miałaś
życie.
- Może i niełatwe, , Bóg łaskawy pozwala, abym
miała syna księdza...
- To twój prawdziwy syn, prawda?
- Mój. Zgadła ciocia. Zdradziłam męża.
- Czy ojciec chłopca żyje?
- Nie. Jemu już wtedy niewiele zostawało życia. Przy-wlókł się z lasu,
ranny. Ukrywałam go. Strasznie chciał żyć. A mnie było go żal, bo
wiedziałam, że umrze... Ale szkoda mówić: grzech jest grzechem. Bóg jednak
strasznie dobry. Zamiast mnie ukarać, dał Adasiowi powołanie...
- I co będziesz teraz ze sobą robić?
- Czy ja wiem. Jeszcze przez rok, dwa mogę pracować w szkole. Potem
przyjdzie emerytura. Wątpię, aby mi pozwolono pracować dłużej...
- A wtedy?
- Nie wiem, ciociu. Czy to wiadomo, co będzie za dwa lata?
Przez chwilę panowało między nimi milczenie. Inka miała głowę schyloną nad
talerzem. Jakże mi prosto się z nią rozmawia - myślała Anna. Mogłabym się z
nią pół życia nie widzieć, a potem od razu rozmawiałybyśmy, jakbyśmy się
poprzedniego dnia rozstały.
Inka podniosła głowę. Zapytała:
- Ania dawno pisała?
- Od lat nie mamy od niej wiadomości.
- Pisała niedawno do Adasia...
- Do twego syna?
- Tak. Oni się bardzo zaprzyjaźnili ze sobą, gdy Ania przyjeżdżała do nas
na wakacje. Pisywali do siebie.
- I ona napisała teraz?
- Niedawno.
- Skąd?
- Wie ciocia, że nie wiem dobrze. Chyba z Austrii.
Poczuła ukłucie, w sercu. Więc znowu jest u tamtej babki, myślała. Przez
lata całe zwalczała w sobie niechęć do matki Małgosi. Nigdy nie pozwoliła
Jędrkowi powiedzieć głośno złego słowa o Gawełkiewiczach. Było dla niej
nawet ulgą, gdy dowiedziała się, że po ucieczce z kraju Ania pojechała do
Heiligenkreutz. Ale teraz tę wiadomość przyjęła gorzko.
- Nie wiesz, co pisała? - zapytała na pozór niedbale zajęta krajaniem
chleba w małe kawałki, które, wobec braku zębów i ciągłych kłopotów z
protezą, ułatwiały jej żucie.
- Adaś nic nie mówił, a ja nie chciałam się wdzierać w ich tajemnice. W,
każdym razie jest zdrowa...
- Nawet nie wyobrażasz sobie, Ineczko, jak strasznie martwię się o nią.
Teraz wszystko przysłoniła sprawa Jędrka. Ale odkąd odeszła...
I znowu łza spłynęła po pomarszczonym policzku Anny. Nie płakała właściwie

background image

nigdy. Umiała nad łzami panować. Ale przy Ince mogła płakać.

Rozdział 9

Otworzył oczy i nie mógł zrozumieć, gdzie jest i kim są ci ludzie w bieli,
którzy go otaczali. Czuł ból w całym ciele, szczególnie mocno piekły go
nadgarstki.
- Gdzie jestem? - zapytał.
Tamci spoglądali pytająco na siebie. Coś ze sobą zaczęli mówić. Uświadomił
sobie, że mówią po włosku, ale ich słów nie rozumiał. Leżał na łóżku, nic
nie miał na sobie, był nakryty prześcieradłem. Znajdował się w dużej sali
pełnej różnych wymyślnych urządzeń lekarskich. To musiała być sala
reanimacji. Ludzie, którzy się nad nim pochylali, to musiał być lekarz i
pielęgniarki. Widział wlepionych w siebie kilka par czarnych oczu.
Lekarz w czepku na głowie spróbował francuskiego. Mimo oszołomienia, jakie
ciągle odczuwał, Jędrek zdołał mu odpowiedzieć:
- - Jestem Polakiem. Nazywam się Rogowski. Nie wiem, co się ze mną stało.
Byłem w Wenecji, porwano mnie...
- Polacco? - lekarz przywołał gestem jedną z pielęgniarek. - Eh, Bettina,
va a cercare questo gesuita polacco.
Pielęgniarka, mała czarnooka, wybiegła. Po dłuższej chwili, w czasie której
lekarz próbował rozmawiać z Jędrkiem swą niezbyt pewną francuszczyzną,
otworzyły się drzwi i do sali weszła pielęgniarka, a za nią wysoki ksiądz w
narzuconym na ramiona białym fartuchu. Podszedł do Jędrka i pochylił nad
nim swą urodziwą twarz. Jędrek poznał go od razu.
- Piotr! - zawołał zdumiony i uradowany.
- Jędrek! Co za spotkanie!
Piotr wdał się w rozmowę z lekarzem, a potem rzekł:
- Już wszystko dobrze. Rzecz wyjaśniona. Nie musisz być tu dłużej.
Przeniosą cię do separatki. Będziemy mogli porozmawiać. Lekarz twierdzi, że
nić ci nie jest poza skutkami długiego związania.
- Związania? Co się ze mną działo?
- Znaleziono cię w bagażniku auta, związanego, ze skutymi rękami,
nieprzytomnego, prawdopodobnie pod wpływem jakiegoś środka odurzającego.
Wiesz, o co chodzi?
- Coś mi zaczyna się składać...
- Mnie też. Było w telewizji i w gazetach, że zostałeś porwany w Wenecji.
- Tak, tak, już przypominam sobie. Porywacze powiedzieli, że to była
omyłka, ale nie mogą mnie zwolnić, bo bym ich zdradził. Trzymali mnie
długo. Pilnowali... Przypominam sobie ludzi... Potem ten ich Enrico
powiedział, że zdecydowali się mnie jednak zwolnić. To było wtedy, gdy
przyjeżdżał do mnie tamten człowiek...
- Nie wysilaj się teraz na przypominanie, wszystko wróci. Musieli cię
przywieźć do Rzymu i zostawili w aucie, w którym był ładunek wybuchowy.
Niewiele brakowało, a byłbyś rozerwany na strzępy. Ale policja znalazła
auto i zdołała w porę rozbroić zapalniki.
- Dzięki niej żyję?
- Żyjesz dzięki Panu Bogu, a potem dopiero policji. Jędrek został zabrany
na wózek i przewieziony windą na piętro. Toczono go długim korytarzem aż do
małego pokoiku. Ubrano go w pidżamę i położono na łóżko. Pokoik był jasny,
przyjemny. Za oknami chyliły się czubki wysokich cedrów, dalej rozciągała
się perspektywa miasta z jego niezliczonymi kościołami. Szpital znajdował
się na wzgórzach Gianicolo. Służbę pełniły w nim zakonnice, a wszędzie na
ścianach wisiały krzyże.
Piotr musiał odejść, ale po godzinie zjawił się w pokoiku.
- Jak się czujesz? - pytał.
- Jakbym się obudził po bardzo długim, długim śnie, pełnym majaków... Ale
powiedz, skąd ty się znalazłeś tutaj?
- Wysłano mnie z Warszawy do pracy w polskiej sekcji radia watykańskiego.
Jestem tu już trzy lata. Przychodzę także do szpitala jako zastępca
kapelana. Wróćmy jednak do twoich spraw. Będziesz miał wizytę policji. Ale

background image

lekarz prosił, aby dali ci spokój co najmniej przez dwa dni.
- To dobrze. Ale słuchaj, Piotrze, czy nie dało by się zawiadomić o tym, że
żyję, mojej matki?
- Powinna to zrobić ambasada. Ale jeżeli chcesz, i ja mogę zatelefonować.
- Zrób to, proszę. Ona musi być bardzo niespokojna. Dam ci numer.
- Już zapisuję. Dziś jeszcze zadzwonię.
- Będę ci bardzo wdzięczny. Mówiłem jej o tobie.
- I mnie mówiłeś o niej. A może chcesz, abym jeszcze kogoś zawiadomił? Nie
ożeniłeś się?
- Nie.
- Ale pamiętam, że miałeś córkę.
- Mam ją. Ale nawet nie wiem, gdzie jest. Odeszła, odpłynęła w świat...
Ksiądz popatrzył uważnie na skrzywioną twarz Jędrka.
- Boli cię to? - zapytał.
- Bardziej niż cokolwiek - przyznał. - Czasami staram się nie myśleć. Ale
nie mogę. Mam swoje winy, na pewno. Ale kocham ją... Wszystko, co nas
łączyło z Małgosią, złożyliśmy w nią, gdy się urodziła. Ona jednak
pogardziła moją miłością. Mówiłem ci kiedyś: jestem człowiekiem, który nie
potrafi kochać...
- Mówiłeś, pamiętam. Ale to nieprawda. Każdy kocha po swojemu, ale każdy
może kochać.
- Może, ale czy umie?
- Do kochania nie trzeba umiejętności.
- Czy nie upraszczasz sprawy?
- A ty, czy nie patrzysz na miłość jedynie od strony efektu? Kochasz, więc
chciałbyś, aby ciebie kochano. Czuć się kochanym - to największa radość, to
prawda. Popatrz jednak: największa miłość do człowieka, jaka kiedykolwiek
była okazana - a jaka nikła odpowiedź.
- To zbyt duży wzór.
- Duży, ale dostosowany do naszych możliwości. Jędrek zamknął oczy,
zamyślił się. Po chwili powiedział:
- To wzór dla mamy... Ona jest właśnie taka... Ale ja... Piotr przerwał mu:
- O tobie porozmawiamy jeszcze, jeżeli będziesz tego chciał. Teraz musisz
odpocząć. Tak mówił doktor. Zatelefonuję i jak przyjdę wieczorem, będę ci
mógł już pewnie coś powiedzieć. Ciao.
Zakonnica przyniosła Jędrkowi obiad, zapytała, czy czegoś nie potrzebuje, a
potem uśmiechnęła się i gestem dała znak, że powinien się przespać. Gdy
wyszła, Jędrek zamknął oczy. Leżał i myślał.
Powoli odbudowywał w pamięci wydarzenia w Wenecji, Po paru dniach więzienia
go w składzie, porywacze przewieźli go nocą motorówką do położonej nad
brzegiem morza willi. Znajdowała się ona w dużym ogrodzie, otoczonym
wysokim murem. Tutaj Jędrek miał dobre warunki - ale był stale pilnowany.
Zawsze ktoś był przy nim. Jeśli zostawiano go na jakiś czas samego,
zamykano go w pokoju o okratowanych oknach.
Ludzie, którzy go pilnowali, zmieniali się. Jedną z pilnujących była
kobieta. Nie była zbyt młoda, jej twarz miała ostre rysy: orli nos i mocno
zaznaczone kości policzkowe. Czarne włosy krótko przystrzyżone, w uszach
wiszące kolczyki. Gdy zwracała się do innych głos jej brzmiał ostro i
rozkazująco. Jędrek jednak zauważył, że kiedy mówiła do niego, ton głosu
miękł. Kiedy przypadał jej dyżur, przynosiła mu kawę, wino, owoce i
słodycze. Nazywała się Carmen. Miał wrażenie, że kiedy mu coś podaje, jej
dłonie szukają dotknięcia jego dłoni.
Drażniło go to. Jak mógł, unikał uprzejmości z jej strony. Nie było to
jednak łatwe. Carmen umiała po francusku, mówiła dużo, interesująco. Była
oczytana, znała wiele spraw. Jak mu powiedziała, była wdową po pewnym
działaczu społecznym. Wypytywała Jędrka o jego sprawy, użalała się nad jego
sytuacją, okazywała mu współczucie. To było dla niego większą pokusą niż
zainteresowanie erotyczne jego osobą. Samotny, uwięziony, niepewny swego
losu odruchowo szukał oparcia.
Któregoś dnia zobaczył przed sobą nową twarz. Była nowa, ale nie była
nieznajoma. Początkowo nie mógł sobie przypomnieć, skąd zna tego człowieka
o włosach przystrzyżonych na krótkiego "jeżyka". Dopiero gdy usłyszał słowa
polskie, od razu przypomniał sobie wszystko.

background image

- Poznaje mnie pan?
- Owszem.
- Góra z górą co? Mówiłem, że się jeszcze spotkamy.
- Mówił pan. Czy ciągle nazywa się pan Kilman?
- Niech będzie po staremu dla pana.
Kilman miał na sobie granatową marynarkę ze złotymi guzikami, szare, jasne
spodnie. Tak jak i wtedy wyglądał elegancko.
- Spotkać się w Wenecji to prawdziwa okazja. Musimy to oblać. - Sięgnął do
przyniesionej torby, wyjął butelki Johnnie Walkera. - Wdepnął pan w głupią
historię.
- Nie ja w nią wdepnąłem, ale mnie w nią wpakowano. Czyżby i pan podzielił
mój los?
Kilman roześmiał się.
- Nie ma obawy. Mnie nikt w coś takiego nie wpakuje.
Otworzył butelkę. Pewnym krokiem, jakby znał wszystko w tym domu, podszedł
do kredensu. Odnalazł wysokie szklanki i przyniósł dwie do stolika.
- Nie wiem, gdzie tu lód - rzekł. - Ale pan na pewno wie.
- Na pewno nie. Pan dziwnie dobrze czuje się w tej jaskini zbójeckiej.
- Wyjaśnię to panu. Tymczasem napijmy się chociaż bez lodu. No, za
pomyślność.
- Czego?
- Dobrych interesów. Była u pana moja kuzynka...
- Była. Dawno, jeszcze przed kilku laty. Owszem - miła, przystojna...
- No widzi pan.
- Ale ja nic nie mogłem zrobić dla niej. Pan mówił, że ona potrzebuje
pracy. Ale ona żadnej pracy nie chciała. Pragnęła tylko informacji.
- No i co? Nie mógł pan jej nic powiedzieć?
- Raczej nie. To, co ją interesowało, to były sprawy zbyt dalekie ode mnie.
Ale nawet gdybym umiał zaspokoić jej ciekawość, nie zrobiłbym tego. Bo po
co pańskiej kuzynce wiadomość o jakiejś wojskowej jednostce?
- Może zakochała się w jakimś żołnierzu?
- Bardzo możliwe. Więcej mnie nie odwiedziła.
- Po co miała przychodzić, skoro pan okazał się taki nieuczynny? Mam
nadzieję, że w przyszłości okaże się pan bardziej operatywny.
- W przyszłości? Gdzież to będzie ta przyszłość? Tu, w Wenecji? ,,
- Skądże. U pana, w pańskiej PRL. Przecież chyba pan tu nie chce zimować?
- Nie, nie chcę. Chcę wracać. Ale ludzie, którzy mnie porwali, nie mają
zamiaru mnie puścić.
- Ludzie są zawsze ludźmi, można z nimi pogadać i dogadać się. Każda rzecz
na świecie ma swoją cenę.
- I ja?
- I pan.
>- Ciekawe. I kto tę cenę zapłaci?.
- Dajmy na to, że ja.
Przez chwilę patrzył milcząco na Kilmana. Tamten siedział wyprostowany, z
przymrużonymi oczami, z papierosem w dwóch palcach.
- Krótko mówiąc: chce mnie pan kupić, a raczej wykupić jak zabłąkanego psa
od rakarza?
- Cóż za wyrażenie. Napijemy się jeszcze po kusztyczku. A gdyby tak było?
- Porywacze zwykle żądają dużego wykupu.
- To ich zawód.
- I pan chciałby taką dużą sumę dać? Przecież ja jej panu nie oddam. Czym
wykupiłbym się z pana rąk.
- No, powiedzmy, drobną usługą...
- Znowu pan przyśle swoją kuzynkę, czy tak?
- Jeśli pan nie znosi dziewcząt, mógłby być chłopak.
- Który by się kochał w żołnierce? Ale u nas nie ma żołnierek.
- Może taki efeb przydałby się panu? Parsknął śmiechem.
- Strzelił pan jak kulą w płot.
- Tym lepiej. Nie lubię mieć do czynienia z pedałami. Napijmy się raz
jeszcze. Boh trojcu lubit.
- Dajmy już spokój i whisky. Postawmy sprawą jasno: pan chce mnie wykupić,
abym był dla pana szpiegiem?

background image

- Po co od razu takie słowa? Powiedzmy: drobne usługi. Coś się dowiedzieć,
coś zrobić, coś komuś przekazać.,
- I za te drobne przysługi gotów jest pan zapłacić za mnie duży okup?
Na chwilę zapanowało milczenie.
- Niech pan pomyśli - rzekł wreszcie Kilman - co będzie z panem, jeśli pana
nie wykupią. Może pan się spodziewa, że zrobi to pański komunistyczny rząd?
I niech pan nie sądzi, że oni będą pana trzymali w tej pięknej willi bez
końca. - Zmienił ton, mówił teraz twardo, gniewnie. - Więc już bez
ceregieli: zgadza się pan?
- A co będzie, jeżeli się zgodzę, a potem, będąc już w kraju, odmówię
świadczenia drobnych usług?
Kilman zaśmiał się sucho.
- Wtedy po prostu sprzątniemy pana. No więc prędko: zgadza się pan?
- Nie!
Tego wieczoru na dyżur przy Jędrku przyszła Carmen. Dotychczas nigdy nie
przychodziła wieczorem. Miała na sobie wieczorową długą suknię z odkrytymi
plecami, przyniosła ze sobą butelkę wina. Pytała:
- Był u pana rodak?
- Był.
- Zadowolony pan z rozmowy?
- Nie. To rodak, ale mętny typ.
- Chciał dać za pana wykup?
- Chciał. Ale jednocześnie chciałby mnie mieć dla siebie...
- O, povero... Napijmy się. Wiem, że panu ciąży ta niewola. Pragnąłby pan
wrócić do swoich. Rozumiem pana... Wiesz, może dałoby się coś zrobić...
Przeszła nagle na mówienie mu na ty. Wieczór był duszny. Gdzieś wokoło
Wenecji chodziły burze. Carmen siedziała koło niego na kanapie. Czuł zapach
jej perfum. Nie była jak zwykle rozmowna. Jej dłonie bardziej niż
kiedykolwiek szukały jego dłoni.
Muszę się trzymać, muszę się trzymać - powtarzał sobie w duchu. Gryząc
wargi wstał i chodził po pokoju. Dotychczas bronił się skutecznie przed
obudzeniem pożądania. Ale jej słowa "może dałoby się coś zrobić" otworzyły
furtkę nadziei, zaś nadzieja uczyniła go nagle podatnym na pokusy. Jakaś
zapora przełamała się. O cóż chodzi? - mówił w nim jakiś głos. Nie zdradzam
nikogo. Smagłe, trochę jakby zbyt muskularne ramiona kobiety wydały mu się
nagle pociągające. Ukryć się w nich - choćby na chwilę... Ukryć... Po
gwałtownie zerwanej rozmowie z Kilmanem obudził się w nim lęk. Nagle
zrozumiał, że słowa tamtego są prawdziwe. Tamci nie będą go tu trzymali bez
końca. Jeśli nie sprzedadzą go Kilmanowi - wtedy... worek z kamieniami i do
laguny... Jedyny cień ocalenia to była ta kobieta. Może ona zdoła go
ocalić. Ale ona także oczekuje wykupu. Z nową siłą pojawiło się pytanie: i
cóż to szkodzi? Świat nie zawali się. Przecież wszyscy, wszyscy wokoło...
Nagle pojawiło się wspomnienie, dalekie, sprzed wielu lat. Hotel w Lublinie
- i on z Małgosią. Byli narzeczonymi i ona przyjechała wtedy do niego. Ich
miłość znalazła na chwilę spokojną przystań. Zdawało się, że spełni się
oczekiwana chwila. W nim nie było żadnych hamulców. Wszystkie wahania
pochłonęła burza. I ona, był pewien, nie była przeciwna. A jednak to ona
sprzeciwiła się w ostatniej chwili. Powiedziała: "Zostaw... Twoja matka...
Co by o nas pomyślała?"
Za tym wspomnieniem przyszło opamiętanie. Gdy kobieta nalała znowu wina do
kieliszków i zaprosiła go gestem do wypicia, powiedział twardo, może
zanadto twardo:
- Więcej pić nie będę. Boli mnie głowa. Muszę odpocząć.
- Dobrze. Idź połóż się. Przyniosę ci wina...
- Nie! Nie przychodź!
Dużymi krokami szybko przeszedł pokój. Wtedy usłyszał za sobą jej głos
nagle zmieniony, pełen gniewu:
- Odchodzisz? Odruchowo zatrzymał się.
- Nie podobam ci się - pytała. Milczał, nie odwracał się.
- Jesteś głupcem - mówiła - głupcem, głupcem! Nie rozumiesz, co dla ciebie
mogę zrobić? Odrzucasz, co ci daję? Zobaczysz...
Przemógł się, wszedł prędko do swojego pokoju, zamknął za sobą drzwi.
Przekręcił klucz w zamku. Cały dygotał. Oparty plecami o drzwi słyszał jej

background image

krzyki. Wiedział: miał w niej teraz śmiertelnego wroga. O ile jest
prościej, gdy wróg jest tylko wrogiem i nie ma sprzymierzeńca w naszej
krwi.
Nie spał tej nocy, nie rozbierał się nawet. Rano ktoś mocno zastukał.
Jędrek otworzył. Zobaczył przed sobą Enrica i tamtego, wielkiego mężczyznę
z brodą.
- Chodź pan tutaj - Enrico przywołał go rozkazującym gestem. - Coś mam panu
do powiedzenia.
Jędrek przekroczył próg...
W tym miejscu wspomnienia urywały się. Gdy otworzył oczy, był w szpitalu na
Gianicolo.

Rozdział 10

- Chcę ci coś zaproponować - powiedział Piotr. Siedzieli przy stoliku przed
kawiarnią na via Conci- liazione. Przed nim rozwierała ramiona, jakby
przywołując, kolumnada Berniniego. W głębi widać było bazylikę. Lekka
zapadłość placu sprawiała, że wydawała się bliższa i mniejsza. Odzyskiwała
swój wymiar, gdy się ją porównywało z tłumem różnokolorowych mrówek
wchodzących i schodzących ze schodów.
- Co takiego?
- Twoje przeżycia wymagają przemyślenia. Sam zresztą o tym mówiłeś...
Skinął głową. To, co się ostatnio zdarzyło, wstrząsnęło nim tak bardzo, że
nie mógł przestać o tym myśleć. Nawet wyjście z więzienia nie było aż takim
wstrząsem. Może dlatego, że był wtedy młodszy?
Leżąc na łóżku szpitalnym - gdyż kazano mu przez cały tydzień spokojnie
leżeć - przebiegał myślą swoje życie. Wydawało mu się, że po raz pierwszy
je zrozumiał: było puste i pozbawione radosnej miłości. To prawda - kochał
rodziców, kochał żonę, kochał córkę. Zaznał chwil, które z perspektywy
czasu wydawały się takie szczęśliwe. Ale czy były naprawdę szczęśliwe
wtedy? Czy nie były to chwile w pewien sposób niedocenione? Miał także
swoje ideały życiowe. Były one szczere, ale chyba nie dość głęboko
przeżyte. Żył nimi, a jednak nie wciągnęły go całego. Służąc jakiejś
sprawie czynił to nie z porywu serca, ale z odziedziczonego tradycją
przekonania. Może z uporu? Był - przychodziło mu do głowy - podobny do
starszego brata syna marnotrawnego. Pozostał przy ojcu. Nie opuścił go.
Gospodarzył razem z nim. Ale nie był to wynik zdecydowanego wyboru. Nie
odszedł, by potem wrócić. Miał wprawdzie lata związku z Jolą. To jednak nie
było naprawdę odejście. Po prostu zabrakło mu hartu, aby w chwili
samotności wyrzec się wygody i zadowolenia, jaką dawało oparcie o mocną
kobietę. To nie ona poszła za nim - to on poszedł za nią. Gdy list matki
zmusił go do decyzji, dokonał jej bez wewnętrznego rozdarcia. Wrócił do
tego, do czego, czuł, należał nierozerwalnie. Starszy brat naśladował
młodszego, ponieważ w głębi serca zazdrościł mu. Ale naśladować go nie
umiał. Nie potrafił się cieszyć z odejścia - i nie potrafił się cieszyć z
powrotu...
"U ciebie nie ma radości, tylko obowiązek" - powiedziała mu kiedyś w
gniewie Małgosia. Oburzył się wtedy. Powiedział: "Moja miłość wyraża się
poczuciem obowiązku". Uważał, że ma rację. Ale na dnie pewności pozostał
okruch wątpliwości. Bo dlaczego, myślał, ten obowiązek wydaje mi się taki
bezbarwny? Gdyby to była miłość - byłby radosny. Co warte takie bierne
wypełnianie obowiązków? Święci smutni to są smutni święci.
- W więzieniu nieraz opowiadałeś mi o swoich sprawach - podjął Piotr - a ja
nieraz zastanawiałem się, co ci powinienem powiedzieć. Znasz niewątpliwie
tę historię ewangeliczną o młodzieńcu, który przyszedł do Jezusa i
powiedział, że czegoś mu brak, chociaż wykonuje pilnie wszystkie
przykazania. Często myślałem, że to coś dla ciebie. W zasadzie jesteś
człowiekiem, któremu niewiele można postawić zarzutów. A jednak czegoś ci
brak - i ty sam wiesz o tym najlepiej, prawda?
- Czuję to - przyznał. - Mówisz - podjął po chwili namysłu - że niewiele mi
można postawić zarzutów. Jednak, wydaje mi się, że choć nie czynię złego,

background image

nie czynię też dobrego... A grzeszy się także zaniedbaniem, prawda?
- Dobrze mówisz. Idź tak dalej.
- Powiedziałeś o tym młodym człowieku z Ewangelii. On nie zabijał, nie
kradł, nie kłamał... Czegoś mu przecież brakowało. Czego? Czy może
czynienia dobrze? Czy tak?
Ksiądz nie odpowiadał. Jego urodziwa twarz filmowego aktora zwrócona była
gdzieś w bok. Błękitne oczy zdawały się coś śledzić przy jednej z fontann.
Jakby nie było tamtego pytania zapytał:
- Jak się czujesz w Rzymie?
- Właściwie dobrze. Czuję się wypoczęty. Tyle widziałem, tyle chciałbym
jeszcze zobaczyć. Obiecałeś mi jeszcze wiele pokazać.
- Rozmawiałeś z matką?
- Wczoraj. Prosiła, abym ci powiedział, że była wzruszona twoim telefonem.
Tak troskliwie wypytywałeś ją, tyle mądrych słów powiedziałeś. Ona ci
dziękuje i ja ci dziękuję. Wyobraź sobie, przyjechała do niej Inka...
- Kto to taki?
- Córka dawnej przyjaciółki mamy. Znamy się od dziecka. Kiedyś łączyła nas
pasja teatru. To nadzwyczajna dziewczyna. Mama przepadała za nią. Przez
lata z oddaniem pielęgnowała chorego męża, który mógł być dla niej ojcem.
Teraz ten mąż umarł. Inka gdy się tylko dowiedziała o moim porwaniu, wzięła
urlop w pracy i przyjechała do mamy. Mama zachwycona. Nieraz mówiła, że
nikogo tak dobrze nie rozumie jak Inki...
- Nigdy nie kochałeś się w tej Ince?
- Może trochę wtedy, gdy ona była dziewczyną, a ja chłopcem... Ale nie...
Inka to był materiał na przyjaciela... Teraz zachowała się wspaniale. Kiedy
wiem, że jest przy mamie, jestem całkiem spokojny...
- To dobrze. W, takim razie mój projekt nabiera realności. Organizujemy tu
w Rzymie pielgrzymkę do Ziemi Świętej dla polskich księży. Mógłbym cię do
nich dołączyć i bardzo cię na to namawiam.
- No, wiesz. Cóż za wspaniała propozycja. Ale widzę
trudności. Nie wiem, czy mnie puszczą.
-Jestem pewny, że nie będzie z tym trudności. Idź do
ambasady. Dali ci już nowy paszport?
- Dali.
- To wszystko w porządku. Chodzi o dziesięć dni.
- A koszty?
- Tę sprawę zostaw mnie. Są różne fundusze...
- Nie chciałbym korzystać ze źródeł, wobec których miałbym potem
zobowiązania.
- Zrobiłeś się ostrożny po ostatniej przygodzie? Ale bądź spokojny,
pieniądze, które otrzymasz, do niczego cię nie będą zobowiązywały. Był tu
przed rokiem pewien Amerykanin polskiego pochodzenia, bogaty kupiec z
Buf-falo. Wyjeżdżając zostawił mi trochę pieniędzy prosząc, abym ich użył
na pomoc dla Polaków. Wiedział, że jest chory i z tej choroby nie wyjdzie.
Dziś już nie żyje. Tylko ja decyduję o tych pieniądzach.
- Jeżeli uważasz, że dajesz je na cel godny...
- Uważam, że słuszną jest rzeczą pomagać ludziom, aby znaleźli samych
siebie. Przed chwilą postawiłeś pytanie, że nie wiesz, czego ci brak. Nie
odpowiedziałem ci, bo nie potrafię na to odpowiedzieć. Jeżeli jednak moja
diagnoza, która mówi, że jesteś podobny do młodzieńca z Ewangelii jest
prawdziwa, tylko Jezus może ci powiedzieć, czego ci potrzeba.
- Tamtemu powiedział, aby sprzedał wszystko, co ma, a pieniądze rozdał
ubogim i poszedł za Nim.
- Widzę, że znasz Ewangelię. Pozwól jednak, że ci powiem, iż nie jestem
zwolennikiem brania słów Chrystusa zbyt dosłownie. Sprzedać i rozdać może
być rozumiane w przenośni.
- Jak?
- Znowu pytasz, a ja ci nie odpowiem. Odpowiedź powinieneś sam znaleźć. I
nigdzie jej nie znajdziesz lepiej niż tam, w Jerozolimie, w Nazarecie...
Dlatego chcę, abyś tam pojechał. Czekam do jutra na ostateczną decyzję.
Wyjazd za cztery dni. A tymczasem chodźmy. Jak ci obiecałem, oprowadzę cię
po bazylice.
Przeszli między fontannami, w które uderzał wiejący

background image

wiatr i rzucał na przechodzących kroplami wody. Zbliżyli się do schodów.
- Powiedz, co się tutaj dzieje? - zapytał Jędrek, wskazując na okno, w
którym poprzedniego dnia widział Pawła VI i słyszał jego środowe
rozważania.
- Dużo się dzieje. Papież zestarzał się. Trapią go choroby i, bardziej
jeszcze niż choroby, konieczność postępowania zdecydowanie, a czasami nawet
twardo. Wierz mi, to wielki, bardzo wielki papież. Jan wstrząsnął
Kościołem, i to był zbawienny wstrząs. Ale każdy wstrząs zostawia gruzy.
Paweł je uprząta. Umacnia, co tamten zaczął, plewi dziczki, które w okresie
zamieszania wyrosły. Musi być stanowczy, a to go kosztuje, bo chciałby być
przede wszystkim dobry. Mówią, że Jan nazwał go Hamletem. Dobre nazwanie.
Hamlet to ten, który wie, co ma zrobić, i robi to wbrew odruchom serca.
Paweł pojmuje, że to, co po nim przyjdzie, będzie czymś zupełnie nowym. Na
nadejście tego nowego Kościół musi być uporządkowany, wymieciony. Nazwał
się Pawłem, ale spełnia rolę Jana, swego pierwszego patrona, bo prostuje
ścieżki.
- Kto po nim przyjdzie?
- Kto to wie? Tu w Rzymie ludzie sięgają do różnych przepowiedni. Szuka się
u Malachiasza i u Łucji fatimskiej. Nie jestem zwolennikiem przepowiedni,
ale podzielam zdanie wielu, że jesteśmy na progu nowej epoki. Czy będzie to
doba nowego rozkwitu, czy też Armagedonu - tego jeszcze nie można
powiedzieć...
- Sądzisz jednak, że jesteśmy bliscy końca?
Jezuita zatrzymał się. Znajdowali się na tarasie u stóp podtrzymujących
fronton kolumn. Przed nimi rozciągała się panorama miasta będącego siedzibą
największych świętości i największego zepsucia. Prawdziwy symbol świata, za
który ofiarował się Bóg-Człowiek i który szatan uważał za swój. Patrzył
przez chwilę w milczeniu na płową masę domów, na niezliczone campanille, na
zielone wzgórza i na mglisty obłok gór w dali.
- Koniec? - powiedział. - Wiele razy go ludzie oczekiwali. Przyjdzie na
pewno i wiele przemawia za tym, że jest już bliski. Jesteśmy dziś świadkami
największych szaleństw ludzkich. Mówiąc o postępie ludzie gotują sobie
samobójczą śmierć. Człowiek raz jeszcze uznał siebie za boga, wyzwał Tego,
który go stworzył. Ale On nie jest do nas podobny.

Rozdział 11

Droga została z boku, a podejście ścieżką było bardzo spadziste i na domiar
śliskie. Jędrek zasapał się. Ale idąca koło niego młoda siostra nie
przestawała uśmiechać się swobodnie i nie przerywała rozmowy. Opowiadała,
jak wbrew stwarzanym trudnościom i szykanom zakonnice stały się
właścicielkami posesji i jak - wśród niezliczonych kłopotów - zbudowały
dom.
- Dom mamy - ciągnęła - ale niewiele w nim w środku. Zobaczy pan. Bóg
jednak nie opuści sierot. Powoli wszystko się zrobi.
Stroma i śliska bulą skończyła się - wyszli na wyrównany teren. Dom był
mały, biały. Przed nim bawiła się gromadka dzieci - dziewczynek w różnym
wieku. Na widok gościa przestały rzucać piłkę i wlepiły w niego czarne,
wielkie oczy. W spojrzeniu była niepewność, a może nawet niepokój. Siostra
powiedziała.
- Lassies, say: good morning. This's a very good visi-tor, a dear friend
from Poland.
Na ciemnych buziach od razu wykwitł życzliwy uśmiech. Błysnęły białe zęby.
Niektóre twarze były bardzo ciemne, prawie czarne. Włosy albo były proste i
miały połyskliwą czerń, albo były skręcone i matowe. Powiedziały chórem:
"Good morning" i otoczyły kołem Jędrka. Podeszła także starsza dziewczyna w
okularach, która stała z boku i miała na oku bawiące się dzieci.
- To Lalla - powiedziała siostra przedstawiając dziewczynę. - Najstarsza z
naszych wychowanek. Studentka uniwersytetu w Betlejem. Potem chce zostać
naszą siostrą... - Chociaż mówiła to po polsku ściszyła nieco głos, jakby
nie chcąc, aby dziewczyna usłyszała, że zdradza jej zamiary.

background image

Podał rękę dziewczynie. Była ubrana czysto, w jasną sukienkę z koronkowym
kołnierzykiem. W kieszonce sukienki tkwiło wieczne pióro.
- Good morning, miss Lalla, happy to meet you.
- A oto idzie nasza siostra przełożona - powiedziała siostra.
Z budynku wyszła niska zakonnica o energicznych ruchach. Także na jej
twarzy malowała się energia.
- Jestem siostra Beata - przedstawiła się podając Jędrkowi rękę.
- Dzień dobry, siostrze przełożonej. Proszę, przywiozłem tu trochę
drobiazgów ubraniowych dla dzieci - podał jej paczkę trzymaną pod pachą. -
W Rzymie mówili mi, że przyda się wam każda koszulka.
- Na pewno się przyda - przełożona wzięła paczkę. - Mamy dzieci w różnym
wieku i żyjemy tylko z darów. Tak jak uczyła święta Elżbieta - uśmiechnęła
się. - Bez pomocy ludzkiej nasze dziewczynki nie miałyby co włożyć na
siebie. Władze okupacyjne starają się nas nie widzieć, a społeczeństwo
palestyńskie jest zbyt biedne. Zacznę od pokazania panu domu, dobrze?
Prowadziła Jędrka korytarzem. Idąc otwierała kolejno drzwi pokojów.
- Tu mamy sypialnię.
W pokoju nie było łóżek. Sienniki leżały wprost na ziemi. Brakowało także
szaf. Sukienki wychowanek wisiały wprost na ścianach. Tak samo było w
innych sypialniach. Następnie zakonnica otworzyła drzwi do bardzo dużego
pokoju.
- To pracownia.
W wielkim pokoju stał tylko jeden długi stół. Na końcu stołu zakonnica
szyła coś na maszynie. Obok znajdowało się kilka starszych wychowanek
zajętych pracą: krojeniem i zszywaniem. Dwie piękne dziewczyny splatały
białe pasma.
- Tu - powiedziała siostra Beata prowadząc swego gościa dalej - mamy naszą
świetlicę.
Znowu miał przed sobą pokój prawie bez mebli. Na prymitywnych półkach pod
ścianą leżało trochę książek i albumów. Stał patefon, a obok niego stosik
płyt. Zauważył, że większość płyt to pieśni i piosenki polskie. Na ścianach
wisiały oprawione fotografie Jasnej Góry, Łazienek, Wawelu, Zamku
Królewskiego w Warszawie. Także głów Papieża, prymasa Wyszyńskiego,
kardynała Króla, patriarchy jerozolimskiego.
- Jak widzę - powiedział - króluje Polska.
- Naturalnie. Jesteśmy domem polskim.
- Ale domowi wiele jeszcze brakuje.
- Och, bardzo wielu rzeczy. Ale z tymi brakami damy sobie radę. Brak nam
jednak spokoju. Co pewien czas władze zaczynają się nami interesować. Nie
mogą znieść, że nasz dom znajduje się tutaj, na Górze Oliwnej, w miejscu,
które jest krok po kroku wydzierane Palestyńczykom, gdyż tu ma powstać nowa
żydowska dzielnica. Grozi się nam procesami...
- Obronicie się?
- Nadzieja w Bogu, w Najświętszej Pannie Jasnogórskiej i w świętej
Elżbiecie, naszej patronce. Polska nie może nam pomóc, ale pomagają nam i
osłaniają niektóre ambasady. A teraz proszę spojrzeć stąd.
Otworzyła drzwi i wyprowadziła Jędrka na taras. Aż zabrakło mu na chwilę
tchu, gdy zobaczył przed sobą panoramę miasta skąpanego w słońcu.
Przejrzystość powietrza była ogromna. W dole, prawie pod nogami miał dolinę
Cedronu. Wyschnięty strumień ujmowała biała cementowa rynna. Od niej ku
murom miasta wznosiło się zielone zbocze posypane białymi głazami. To był
jeden wielki muzułmański cmentarz.
Miasto zamykał od strony doliny długi zębaty mur. W jego środku znajdowała
się zamurowana brama. Ponad murem widać było rozległy dziedziniec, a na
nim, tu i tam, jakieś lekkie arkady, niewątpliwie pozostałości dawnych
krużganków obiegających plac wokoło. W środku dziedzińca królował meczet ze
złotą, płonącą teraz oślepiającym blaskiem, kopułą. Na lewo od niego,
stojący nieco niżej, przesłonięty częściowo ścianą budynków, drugi meczet z
równie wielką, ale srebrną kopułą.
Za platformą podwórca zaczynała się zbita gęstwa domów i dachów starego
miasta. Nad każdym płaskim dachem wznosiła się mała kopuła. Z gęstwy
strzelały w górę wieże kościelne. Dopiero po dłuższej chwili, patrząc przez
lornetkę, Jędrek odnalazł w tej masie budowli dwie kopuły - większą i

background image

mniejszą nakrywające bazylikę Grobu i Krzyża. Znikały wśród innych. Golgota
zmalała - nie była górą wznoszącą się obok miasta. Nie wydawała się nawet
wzniesieniem.
Dalej za tą zbitą gęstwą starych domów i starych świątyń wyskakiwały w górę
ponad kopuły i ponad krzyże wielopiętrowe wieżowce nowych dzielnic. Obłe,
drapieżne, podobne były do wież oblężniczych otaczających Jerozolimę i raz
jeszcze grożące jej zagładą.
Stał jak urzeczony bez słowa, póki siostra Beata nie pociągnęła go z
powrotem do środka domu. Był teraz w pokoju, który, widać, stanowił pokój
reprezentacyjny: stało tu biurko i kilka foteli.
- Napije się pan kawy? - pytała.
- A nie zrobię zbyt wielkiego uszczerbku domowi?
- Nie. Kawą obdarzają nas Kanadyjczycy. Także oficerowie wojsk ONZ, gdy
przyjeżdżają ze wzgórz Golan, Odwiedzając nas przywożą za każdym razem
kawę.
- W takim razie proszę.
Wyszła, a kiedy wróciła z filiżanką kawy na tacy, powiedział:
- Przyszedłem tutaj, aby zobaczyć, bo wszędzie mi mówiono o waszym Domu
Pokoju. Ale chciałbym także siostrę przełożoną o coś zapytać. Czy nie
pamięta siostra dziewczyny imieniem Dżamila?
- To popularne imię. Miałyśmy niejedną dziewczynkę, która się tak nazywała.
- Ta Dżamila została podobno razem ze swymi siostrami ocalona przez siostrę
przełożoną, gdy jej rodzice zostali rozstrzelani...
- Już wiem, o kogo chodzi. Jerozolima arabska została zajęta podstępem.
Żołnierze izraelscy przyszli od zachodu udając żołnierzy jordańskich. Gdy
wkroczyli do miasta, postawili obrońców pod ścianą. Poszłam tam, zażądałam,
aby mi oddano dzieci, których rodzice zginęli...
- Tę Dżamilę spotkałem w Paryżu.
- Nie wiem, gdzie ona teraz jest, i nie chcę wiedzieć. Miała naturę bojową
i związała się z palestyńskim ruchem oporu. Jej siostry są dalej u nas.
Starszą Selimę widział pan w pracowni: skręcała sznur. Młodsza, Aina, to
jeszcze dziecko. Maluśka, kochana, przemiła. Bawi się na dole... One są
zupełnymi sierotami nie mają nikogo.
Jeszcze jakiś czas rozmawiali. Przed wyjściem Jędrek stanął przy oknie, aby
jeszcze raz popatrzeć na rozciągnięte miasto. Był chłopcem w szkole, gdy
obudziło się w nim ogromne pragnienie, aby zobaczyć Jerozolimę. Dawno nie
doznawał takiej radości, jaką czuł od chwili, gdy tu przyjechał.
Poprzedniego dnia, zaraz następnego po przybyciu, uczestnicy pielgrzymki
odprawili drogę krzyżową. Zaczęła się ona na ruinach rzymskiej fortecy
Antonia. Drugą stacją była mała kapliczka Biczowania znajdująca się obok
łuku "Ecce homo". Zanim doszli do trzeciej znajdującej się obok szpitala
chorób ocznych, dopchnął się do krzyża, aby go wziąć na ramię. Krzyż był
duży, ciężki.- Trzecią stacją była mała wąska kapliczka. Przed nią
niewielka przestrzeń oddzielona była od hałaśliwej ulicy żelaznymi
sztachetami. Kaplicą opiekowali się Polacy. Z biednych żołnierskich składek
w czasie wojny stworzony został fundusz na wynajęcie miejsca i utrzymywanie
dwóch kaplic - stanowiących trzecią i czwartą stację. Polscy artyści
ozdobili obie kaplice. Przed każdą stacją jeden z księży wypowiadał kilka
słów. Przed czwartą stacją proszono Jędrka, aby zabrał głos. Miał uczucie,
że jest w tym coś szczególnie znaczącego, że przypadło mu mówić w miejscu
spotkania Jezusa z Matką. Wzruszony wy-bąkał przygotowany w nocy komentarz.
Potem z nowym zapałem podstawił ramię pod krzyż. Gdyby mu pozwolono,
dźwigałby go sam przez całą drogę. Idąc wąskimi uliczkami czuł, jak mu bije
serce. To były te same ulice, może te same mury, te same kamienie pod
nogami... Wiara, której nigdy nie utracił, do której zawsze się przyznawał,
ale która przez lata była jak żar przysypany popiołem obojętności, nagle
trysnęła płomieniem.
Chwilami ulica stawała się tak ciasna, że ramiona krzyża nieomal dotykały
bazarów po obu jej stronach. Między niosących krzyż wplątał się mały
osiołek obładowany workami i pudłami. Wchodzili po schodach razem z ulicą,
która wydobywała się z dna Tyropeonu. Siódma i ósma stacja były tylko
zaznaczone małymi tabliczkami na murze obwieszonym przez sprzedawców
sukniami kobiecymi.

background image

Potem stanęli przed bazyliką. Fronton znany z tysiąca zdjęć zaskakiwał swym
bezkształtem. Dwa wejścia, z których jedno było zamurowane, nad wejściem
balkonik, dwa małe okna w zbyt wielkich dla nich wykuszach, drabinka,
prowadzące do bocznych drzwi schodki. Zostawili krzyż przy wejściu i weszli
do środka. Ogarnął ich mrok ogromnego wnętrza nieprzeczuwalnego z zewnątrz.
Kilka kobiet klęczało przy podłużnym kamieniu, nad którym wisiały lampy.
Dotykały kamienia ustami, potem dłońmi, by z kolei tymi dłońmi potrzeć
oczy. To był Kamień Namaszczenia. Stare kamienne schody z prawej strony
prowadziły w górę. Kaplica na piętrze o kilku stojących obok siebie
ołtarzach, dość niska, pokrywała szczyt Golgoty. Uklęknąwszy można było
dotknąć ustami skały, w którą był wbity krzyż. Czy to możliwe? - myślał
nawykły do realistycznego patrzenia. Góra zniknęła, pozostało tylko
zawieszone w przestrzeni miejsce kaźni. A o parę metrów pod nim w dole
również jakby wyjęty z innej całości i wprawiony w ten kościół Grób... Co
jest rzeczywistością, a co uczynili ludzie? Gdzie kończą się mury, a
zaczyna przechowująca święte pamiątki skała?
Ostatnie stacje drogi krzyżowej były w kaplicy Ukrzyżowania. Ukończywszy
modlitwy zeszli na dół. Stanęli przed dziwną budowlą. Pod ogromną, rozpiętą
nad głowami kopułą, stała niby mała wieżyczka nakryta brzydką skrzywioną
banią. Pokrywające wieżyczkę złocenia dawno utraciły swój blask. Ściany
miały barwę pyłu i starości. Tu i tam dostrzec było można płytę
zmatowiałego marmuru, poczerniały wyzbyty barw obrazek. Pod ozdobami, które
od dawna utraciły swoją wspaniałość, ukrywał się Grób: ciasne, mroczne
wnętrze wypełnione dziesiątkami zwisających z czarnego, niewidocznego
sklepienia lamp, kamienna ława nakryta woniejącym balsamami marmurem.
Klęczał przy tej ławie powtarzając w duchu: "To tu, to tu..." Ale obok
stali ludzie, w przedsionku inni czekali swej kolejki, na zewnątrz stał
ogonek... Myśl usiłowała rozpaczliwie wywołać wzruszenie, którego nie było.
Sekundy biegły. Ci, którzy razem z nim dostali się do środka, już wstawali,
by ustąpić miejsca następnym. Przycisnął do marmurowej pokrywy pęk
zakupionych różańców. "W ten sposób można je poświęcić" - ktoś mu
powiedział. Wstał. Wiedział, że odtąd będzie do tego miejsca tęsknił i tej
tęsknoty nic nie ugasi. Będzie to trwało aż do końca życia. Wraz z gorzkim
wyrzutem, że nie potrafił inaczej przeżyć tego spotkania, opuścił wieżyczkę
nakrywającą Grób. Ukląkł i modlił się długo ze schyloną pokornie głową.
Potem wyszedł na zewnątrz. Księża już się zbierali przy stojącym pod ścianą
krzyżem. Policjanci żydowscy pilnujący wejścia spoglądali na nich ciekawie.
Opuszczając Dom Pokoju wstąpił jeszcze raz do pracowni. Domyślił się, że
dziewczyna ubrana w zbyt długie jeansy i męską koszulę o wiele dla niej za
dużą to Selima. Nie miała pewno więcej niż trzynaście lat, ale wyglądała na
zupełnie dojrzałą. Była typem skończonej arabskiej piękności: delikatny
profil, krucze włosy, wielkie czarne oczy pod łukami zrośniętych brwi,
wydatne wargi.
- To ty jesteś Selima? - zapytał dziewczynę.
- Tak.
- Widziałem przed paru laty w Paryżu twoją siostrę Dżamilę. Co ona teraz
robi?
- Nie wiem. Nic o niej nie wiem.
- Gdybyś ją kiedyś zobaczyła, pozdrów ją ode mnie.
Siostra Beata odprowadziła go. Bawiące się przed domem dzieci pozdrowiły go
machaniem rączek. Mała dziewczynka o uciętych na pazia włosach przytuliła
się do kolan zakonnicy. Nie wypuszczając z rączek jej sukni
oglądała się na Jędrka wzrokiem na poły rozbawionym, a na poły wyzywającym.
- To jest właśnie Aina - powiedziała siostra Beata. - Ale my ją nazywamy
Ania. Jej siostry pozostały muzułmankami. Same zaproponowały, aby Ania
została ochrzczona. No, Aniu, bądź grzeczna - upomniała dziewczynkę, gdyż
ona, jakby rozgniewana, że siostra Beata rozmawia z Jędrkiem, szarpała ją
za habit.
Pożegnał się i ruszył karkołomną ścieżką ku drodze. Przeszedł most na
Cedronie, przy którym pasło się stadko owiec i znowu ruszył w górę ulicą
wiodącą wzdłuż murów miejskich. Na przeciwko Bramy Heroda kilku uzbrojonych
żołnierzy żydowskich w kolorowych jarmułkach na kręconych włosach
kontrolowało przejeżdżające pojazdy. Nabite gwoździami żelazne belki leżały

background image

na jezdni. Auta musiały stawać i objeżdżać zaporę powoli umożliwiając
lustrację. Doszedł do Bramy Damasceńskiej, skręcił w prawo. Dom Polski
prowadzony również przez polskie siostry znajdował się w pobliżu. Na
przeciwko Domu była stacja benzynowa. W tej chwili Żyd-chasyda w czarnym
chałacie, w białych pończochach i w wielkiej, lisiej czapce, spod której
opadały grajcarki pejsów, tankował swój wóz - ogromnego, błyszczącego
nowością Chevroleta.

Rozdział 12

Było popołudnie i kiedy wchodził w drzwi klasztoru Panien Syjońskich
zniżające się już słońce rzucało czerwonawy blask na Górę Oliwną.
Plan pielgrzymki przewidywał wolne popołudnie. Uczestnicy rozeszli się
grupkami po mieście: jedni oglądać pamiątki, inni na zakupy. Jędrek
przyszedł tutaj na wzgórze Bezeta z jednym tylko towarzyszem, młodym
księdzem z kraju, który jak on, dzięki czyjejś ofiarności mógł wziąć udział
w pielgrzymce. Ksiądz Łukasz już poprzednio zwrócił jego uwagę. Był wysoki,
cichy, jakby nieśmiały. Jędrek obserwował go podczas koncelebrowanych mszy.
Stał zawsze na końcu. Wydawał się zatopiony w modlitwie. Podczas zwiedzania
pamiątek chodził za objaśniającym przewodnikiem i pilnie notował jego
słowa. Nie interesowały go zakupy, nie uganiał się za jakimiś chtarzami czy
naczyniami stołowymi, których gorliwie szukali niektórzy uczestnicy
pielgrzymki. Natomiast Jędrek zobaczył, że ksiądz Łukasz kupuje kilkanaście
różańców. "To dla ludzi z mojej parafii - powiedział wyjaśniająco, widząc,
że Jędrek przygląda się jego zakupowi. - Bardzo będą się z tego cieszyli."
Dla siebie kupił mały woreczek z ziemią palestyńską. "To może śmieszne -
rzekł - ale chciałbym aby, gdy umrę, wsypano mi tę ziemię do trumny".
Jędrek, zachęcony przykładem, kupił sobie także woreczek z ziemią. "Jestem
starszy od księdza - zażartował - prędzej mi będzie potrzebny." "Nigdy nie
wiadomo, kto pierwszy. Słyszałem, jak pan mówił, że od dzieciństwa marzył,
aby tu przyjechać. Proszę mi wierzyć, ja także o tym marzyłem. Uważałem, że
to będzie niezwykłe szczęście dotknąć stopą ziemi, po której chodził Jezus.
I teraz wydaje mi się nieraz, że śnię. Chciałbym uklęknąć i całować
ziemię..."
Polubili się bardzo z księdzem Łukaszem i najczęściej chodzili razem.
Dziś poszli obejrzeć wykopaliska znajdujące się pod klasztorem. Pod niskim
sklepieniem znajdowało się dawne podwórze fortu Antonia, nazwane
Lithostrotos, wyłożone wielkimi kamiennymi kostkami. Musiały być bardzo
ciężkie, że aż trudno było sobie wyobrazić, w jaki sposób ludzie układali
ten bruk. W jednym miejscu kamienie tworzyły równię pochyłą i były
ponacinane, prawdopodobnie by ułatwić wjazd koniom. W innym ktoś wydrapał
na kostce plątaninę linii. Płytę z tym rysunkiem otaczało ogrodzenie, a
zawieszona tabliczka wyjaśniała, że rysunek stanowił żołnierską grę zwaną
"grą w króla". Jędrek, stojąc pod łukiem sklepienia wyobrażał sobie
legionistów siedzących lub klęczących wokoło rysunku. Każdy kolejno rzucał
monetą. Przegraną witano hałaśliwym śmiechem. Może stojący obok więzień
czekający na osądzenie był zmuszany do wzięcia udziału w grze. Gdy
przegrał, żołnierze zabierali mu cenniejszą sztukę odzieży. Jeśli nic
cennego nie miał na sobie, spadał na niego grad uderzeń. "Hej, królu -
wrzeszczeli - odwróć się!" Gdy odwracał się, pluto mu prosto w oczy...
"Masz królu, pocałunek!" - wołali rozbawieni.
- Może i On stał wtedy tu, koło grających? - powiedział Łukasz. Na bladej
twarzy księdza wykwitły czerwone plamy, wydawał się wzruszony. - Może Jego
Krew kapała na te kamienie tutaj? A my teraz chodzimy po nich, depczemy...
Czy pan nie myśli, że świat dzisiejszy tak jakby pragnął zadeptać ślady
Jezusa? Jakby pragnął pozbyć się ich, by móc powiedzieć: nigdy Go nie było,
to tylko wymyślona bajka.
- Na pewno są tacy...
- Ja myślę, proszę pana, że takich jest wielu. I nie brak ich nawet między
katolikami. Bo łatwo jest wierzyć w Boga arcydobrego, wyrozumiałego, nie
wtrącającego się w nasze codzienne życie. Ale trudniej jest przyjąć Boga,

background image

gdy się wie, że On naprawdę żył jako człowiek, cierpiał, umierał, wylewał
krew... Wtedy nie można powiedzieć: jakoś to będzie...
Wyszli z kościoła i szli w stronę bliskich ruin sadzawki Betesda. Po prawej
stronie mieli podwórze i potem surową bryłę kościoła Sw. Anny, po lewej -
pełen kwiatów ogród.
Ruiny wyglądały malowniczo. Sięgały głęboko w ziemię. Na dole było
rumowisko zwalonych kolumn, roztrzaskanych ścian. Białe kamienie rozsadzała
zieleń. Trawa czerwieniła się tysiącami kwitnących maków. Kamienne ściany
schodziły nisko, ukazując jakby szereg basenów pooddzielanych resztkami
portyków. Stali najpierw na górze i przyglądali się całości. Potem zeszli
schodkami i mostkiem między ruiny. Mury w górnej części były zbudowane z
ciosanych kamieni, na niektórych fragmentach widniały znaki krzyża.
Należały do późniejszych, już chrześcijańskich budowli. Niżej były to
ściany z głazów wtopionych w murarską zaprawę. To wśród nich wtedy burzyła
się woda i kto pierwszy do niej wstąpił, bywał uzdrowiony. Ale tamten
człowiek nie mógł sam zejść do wody. Całe lata leżał tu bezradnie czekając.
Może ja też tak czekam? - przebiegło Jędrkowi przez głowę. Czekam, aż coś
się samo stanie z moim życiem. Młody człowiek z Ewangelii nie czekał.
Przyszedł szukać odpowiedzi na niepewność. Tamten chory nie mógł się
ruszyć, może jednak wyciągnął rękę do Jezusa. A ja...?
To, czego doświadczał tutaj, wydawało się jednym wołaniem. Miał rację
Piotr, że wysłał go tutaj. Mimo oszołomienia wywołanego nadmiarem
oglądanych rzeczy coś się burzyło w nim; jak niegdyś ta woda w dziś
wyschniętej sadzawce...
Potem wrócili na górę. Nad głowami kołysały się szeleszcząc gałęzie palm.
Stali teraz przed prostym, romańskim frontonem kościoła. Z wyzłoconego
zachodzącym słońcem placyku weszli w chłodny cień murów. W prawo, a potem
zakrętem w lewo, prowadziły w dół szerokie schody. Znowu schodzili do
podziemnej groty. Otworzyła się przed nimi mała kapliczka. Na białym
zdobionym złotem ołtarzu, z kamiennym sercem na antepedium, stało coś niby
maleńkie łóżeczko, a na nim figurka niemowlęcia spowitego w opiętą
wstążkami poduszkę. Główkę obróconą ku patrzącym otaczał czepeczek. Wielkie
czarne oczy patrzyły na klęczących. Na brzegu łóżeczka widniał napis: Maria
Santissima Bambina.
Pod stopy Dziecka ktoś zatknął ogromną, ciemnoczerwoną różę.
Obaj modlili się jakiś czas wpatrzeni w figurkę. Oczy Maryi-dziecka,
spokojne, jakby wyczekujące na swoją chwilę zdawały się spoczywać na ich
twarzach. To tu w tej grocie przyszła na świat Dziewczynka, którą Bóg
wybrał spośród miliardów, aby była Jego Matką. Tu się wszystko zaczęło...
Nagle, nie porozumiewając się, poderwali się obaj na nogi. Pobiegli w górę
po schodkach. Wypadli z kościoła. Nie mieli pojęcia, gdzie w tym mieście
pamiątek i kamieni szukać kwiatów. Ale wśród ruin sadzawki rosło tyle
maków. Zbiegli między kamienny rozkrusz, gorączkowo zbierali kwiaty. Gdy
mieli już dwa duże pęki, wrócili do kościoła, do krypty. Położyli maki na
ołtarzu przy nogach Dziecka.
Byli radośni, jakby sami nagle stali się na nowo dziećmi. Jędrek miał
uczucie, że razem z tymi dzikimi kwiatami złożył na ołtarzu swój niepokój.

Rozdział 13

W parę dni później doznał podobnych uczuć klęcząc przed kratą oddzielającą
nowoczesny, piękny kościół Zwiastowania od wyciętego ze skały maleńkiego
wnętrza, stanowiącego resztkę nazaretanskiego domu. Tam było Dziecko już
naznaczone wybraniem - tu dokonało się spełnienie. Przy tej kracie mógł się
w nieoczekiwanym skupieniu pomodlić za matkę i za Anię, za ojca i za
Małgosię, za brata, za przyjaciół, za ludzi bliskich i dalekich, za swoich
i za wrogów.
Przed Grotą Zwiastowania, niby na dnie wielkiego amfiteatru, odprawiona
została msza koncelebrowana przez
wszystkich księży uczestników pielgrzymki. Potem celebransi odeszli długim
sznurem białych sylwetek do zakrystii, a Jędrek na nowo przywarł czołem do

background image

kraty. Wywoływał z pamięci tych wszystkich, dla których czuł wdzięczność i
chciał tę wdzięczność przekazać Tej, która właśnie tutaj wyśpiewała
niezapomnianą pieśń wdzięczności. Myślał o Ince, o matce Konstancji, o
Smutnym, o Piotrze, o siostrze Beacie i jej towarzyszkach-siostrach, o
księdzu Łukaszu...
Autobus, którym przyjechali do Nazaretu, stał niedaleko kościoła przed
dużym sklepem z miejscowymi pamiątkami. Przy podsieniach sklepu naznaczone
zostało miejsce zbiórki. Księża mieli jednak trochę czasu, aby popatrzeć na
miasto. Jędrek rozglądał się za księdzem Łukaszem, aby pójść z nim razem,
gdy czarnowłosy chłopak wyszedł ze sklepu i zbliżył się do niego.
- Vous monsieur Rogowski...? - wysylabizował z trudem nazwisko. - Vous...
On vous prie a 1'interieur... On vous prie beaucoup...
- Moi? Qui me demande?
- Vous verrez. Pour un moment seulement...
Niedawne doświadczenia kazały mu być ostrożnym. Zobaczywszy kilku księży ze
swojej grupy stojących w pobliżu powiedział im, dokąd idzie. Potem poszedł
za młodym Palestyńczykiem.
Sklep był duży, wypchany po brzegi galilejskimi wyrobami ludowymi:
glinianymi garnuszkami, popielniczkami, talerzykami, a także rozmaitymi
dewocjonaliami. Ale chłopak przeszedł przez sklep i wprowadził Jędrka do
małego pokoiku na zapleczu. Tu także stały paki towarów. W mrocznym kącie
siedział inny chłopak ubrany w kraciastą koszulę i jeansy. Na widok Jędrka
wstał i uśmiechnął się szeroko.
- Pan mnie nie poznaje? - zapytał widząc zaskoczony wyraz twarzy Jędrka.
- Nie...
Podszedł jeszcze bliżej. Wtedy wykrzyknął:
- Dżamila! - Poprawił się. - Mademoiselle Dżamila. Teraz panią poznaję,
choć zmieniła się pani w chłopca. Ale niezupełnie. Kiedy patrzę uważnie,
widzę, że została pani taka sama, jaką widziałem w Paryżu.
- Pan jednak zestarzał się trochę. Pewno nie powinnam tego mówić.
- Ależ niech pani mówi. Komplementy nie powstrzymują czasu.
- Selima przekazała mi, że pan przyjechał i pytał o mnie.
- Nie przypuszczałem, że pani śliczna siostrzyczka da pani o mnie znać. Gdy
ją pytałem, powiedziała, że nie wie, gdzie się pani obraca.
- Musiała tak mówić. Nikt w Domu Pokoju nic nie może o mnie wiedzieć.
- Pani walczy? Skinęła głową.
- Tak. Musimy walczyć. Nic nam innego nie zostało. Izrael poprzysiągł nam
zagładę.
- Rozumiem uczucia pani i pani towarzyszy. Ale te krwawe zamachy...
Uśmiechnęła się gorzko.
- Wy, Polacy, nigdy nie walczyliście z tymi, co chcieli was unicestwić?
- Bardzo często. Ale staraliśmy się walczyć jak żołnierz z żołnierzem w
otwartej walce...
- I zawsze tak właśnie mogliście walczyć?
- Przyznaję: nie zawsze... Ale...
- My nie mamy wyboru. Wiemy jednak, że jesteście z nami sercem, a to dużo.
Powiedział pan Selimie, że pamięta o mnie. Ja także nie zapomniałam o panu.
Szkoda, żeśmy się wtedy nie zobaczyli po tamtej przygodzie. Czekałam na
pana.
- Musiałem wyjechać.
- A ja mam do pana prośbę...
- Prośbę?
- Niech pan będzie spokojny. Rozumiem pańskie położenie tu u nas i nie
pozwoliłabym sobie narazić pana. Jeżeli zorganizowałam to spotkanie, to
dlatego że mam pewność, iż nie jest pan śledzony i nic panu nie grozi. Ale
wracam do mojej prośby. Wyda się panu może dziwna.
- Słucham.
- Mam małą siostrzyczkę. Jest u sióstr, ma pięć lat. Nazywa się Aina...
- Wiem. Siostra Beata pokazała mi ją. To jej ulubienica.
- Och, siostra Beata kocha ją i rozpieszcza. Ale to dobre na teraz. A co
będzie później? Nasza walka z każdym rokiem będzie się stawała ostrzejsza.
Przyjdzie chwila że Izrael przestanie dbać o opinię świata i uderzy na nas
z całą bezwzględnością. Nie tylko na nas, którzy walczymy, ale na cały nasz

background image

naród. Oni chcą naszej zagłady.
- Trudno mi w to uwierzyć. Im samym tak niedawno
groziła zagłada.
- Jednak tak jest. My i oni nie będziemy mogli żyć
obok siebie. Teraz są silniejsi. Będziemy walczyć i będziemy ginąć.
Wcześniej czy później zginę. Zastąpi mnie Selima. Ale Aina...? Ona powinna
dożyć lepszych czasów. Nasza rodzina cała wyginęła. Nie mamy nikogo
bliskiego. Co się z nią stanie? Siostry są bardzo dobre i nigdy się nie
wypłacimy za to, co dla nas zrobiły i robią. Ale czy i one będą tu mogły
pozostać?
- Rząd izraelski nigdy się tak daleko nie posunie!
- Oni w równym stopniu nienawidzą muzułmanów i chrześcijan. Z wami muszą
się liczyć, bo chrześcijanie to Włosi, Niemcy, Anglicy, Amerykanie. Tylko
jak długo jeszcze chrześcijaństwa wśród chrześcijan?
- Sądzi pani?
- Byłam rok we Francji, widziałam. Tam chrześcijaństwo jest już tylko
szyldem. Nikt nie zmienia szyldu, bo nowy szyld to nowe zobowiązania. A we
Francji nikt nowych zobowiązań nie ma ochoty na siebie wziąć. Im zależy
tylko na wygodzie. Nie jestem chrześcijanką, ale myślę, że chrześcijaństwo
to religia, która uczy, że człowiek powinien służyć człowiekowi. Te wasze
siostry służą. Może chrześcijaństwo u was jest lepsze niż we Francji?
- Myślę, że we Francji są także prawdziwi chrześcijanie. A jeśli u nas
pomaga się więcej drugim, to może dlatego, że częściej byliśmy w biedzie i
lepiej rozumiemy, czym ona jest.
- Dlatego powiedziałam siostrze Beacie, aby ochrzciła Ainę. Czy u was w
Polsce chrzci się Żydów?
- Jeśli Żyd chce przyjąć chrześcijaństwo, nikt się nie może temu
sprzeciwić.
- I ci ochrzczeni naprawdę stają się chrześcijanami? Nie wierzę w to!
- Chrześcijanin musi wierzyć, że łaska jest silniejsza od zawziętości
ludzkiej.
Potrząsnęła głową, ale już do tej sprawy nie wróciła. Powiedziała nagle:
- Niech się pan postara, aby Aina pojechała do Polski!
Milczał zaskoczony tym żądaniem.
- Niech ją siostry zabiorą do Polski - powtórzyła.
- Chce pani tego? Lecz dziecko, jeśli pojedzie do Polski i w Polsce
zostanie, będzie Polką.
- Nie. Nie boję się tego. Aina pozostanie nasza i wróci tu kiedyś. Ale
teraz niepokoję się o nią.
- Jest przecież pod opieką siostry Beaty. i
- Mówiłam już panu...
- Cóż... Nie bardzo wierzę w pani lęki, ale mogę porozmawiać z siostrą
Beatą.
- Niech pan to koniecznie zrobi. Proszę. Ja już z nią
o tym mówiłam...
- A cóż ona?
- Powiedziała, że widzi trudności. Ale może ona nie chce oddać Ainy? Może
zanadto przywiązała się do niej?
W myśli zobaczył dziecko wczepione łapkami w habit zakonnicy.
- Siostra Beata - powiedział - kocha bardzo Ainę. i dla jej dobra zrobi
wszystko. Na pewno.
- Ja też tak myślę - zgodziła się. Przez chwilę w milczeniu zbierał myśli.
- Dziś wieczorem wrócimy i zaraz jutro porozmawiam z siostrą Beatą.
- Dziękuję panu. A teraz niech pan wraca. Tu - wskazała na stół - jest w
tej torbie trochę drobiazgów, aby pan mógł powiedzieć, że je tutaj kupił.
- Dobrze. Ile płacę?
- Proszę je przyjąć jako pamiątkę naszych spotkań. - Wyciągnęła do niego
małą, ale muskularną dłoń. - Nie zapomnę o nich. W Paryżu patrzył pan na
mnie tak czule...
- A dziś nie?
- Dziś nie. Wtedy to jednak zauważyłam. Mimo wszystko jestem kobietą.
- Jest pani piękną kobietą.
- Dziękuję. Pan jednak nie jest chyba z tych, co widzą tylko urodę? Pan

background image

szuka czegoś w kobiecie, prawda?
- Minął już dla mnie czas szukania. Miałem żonę. Ale ona nie żyje.
- Umarła?
- Zginęła...
- Trzeba to było powiedzieć...
- Dlaczego?
Zamiast odpowiedzieć uśmiechnęła się tajemniczo.

Rozdział 14
Znowu był w Rzymie. Przez trzy dni musiał jeszcze czekać na samolot. Piotr
znalazł mu mały hotelik na via Palermo. Punkt był dobry, na via Nazionale
miał autobusy we wszystkie strony. Uliczką Depretis obok gmachu ministerstw
dochodził w parę minut do ulubionego przez siebie kościoła Santa Maria
Maggiore.
Zaraz po powrocie do Rzymu Piotr umożliwił mu połączenie telefoniczne z
Warszawą. W słuchawce usłyszał głos Anny.
- Mamo, to ja!
- Jędruś!? Drogi, kochany.
- Wróciłem do Rzymu. W czwartek będę w Warszawie.
- Cieszę się. Taka już byłam o ciebie niespokojna. Czy wszystko ci się
udało?
- Znakomicie. To było coś nadzwyczajnego. Będę opowiadał i opowiadał. Jak
mama?
- Dobrze, dobrze. Jest przecież Inka.
- Jest jeszcze? Jak to dobrze. Jaka ona poczciwa. Sam nie wiem, jak jej
dziękować.
- Przyjeżdżaj prędko, to jej podziękujesz. Czekamy cię.
- Ania nie odezwała się?
- Nie. Modlimy się... Wracaj szczęśliwie... Wracaj...
Głos jakby rozpłynął się. Jak zawsze po rozmowie telefonicznej, na którą
długo czekał, miał uczucie, że nie powiedział wszystkiego i nie usłyszał
tego wszystkiego, co chciał usłyszeć.
Piotr zabierał go na spacery po mieście. Spotykali się w cukierence na via
Conciliazione, prawie naprzeciwko urzędu, w którym Piotr pracował. W Rzymie
tyle jeszcze było do zobaczenia. A poza tym ciągle jeszcze żyły wspomnienia
z Ziemi Świętej. Wracał do nich myślą nieustannie.
Z siostrą Beatą odbył długą rozmowę na tarasie Domu Pokoju, z którego
roztaczał się widok na miasto. W miarę jak odwiedzał różne miejsca w
Jerozolimie, odnajdywał potem ich kształty w panoramie miasta. Tam, gdzie
mur miejski załamywał się i tworzył narożnik, który stanowił, wraz z
urywającą się w tym miejscu skałą, pionowe urwisko - to na nim, jak mówiła
tradycja, szatan postawił Jezusa i powiedział Mu: rzuć się w dół - widać
było zielone zbocze przecięte białą drogą. Schodziła ona stromo w dół ku
zbiegającym się dolinom Cedronu, Hinnon i Tyropeonu. Ale on pamiętał, je
droga zaczyna się schodami tuż obok kościoła Zaparcia się św. Piotra. Na
tych odkopanych, starożytnych schodach, pamiętających na pewno czasy
Jezusa, siedział długą godzinę zamyślony. Słońce przesiewało swój blask
przez liście, obok niego przebiegały bezszelestne jaszczurki. Było cicho.
Tyle myśli przepłynęło mu przez głowę w ciągu tamtej godziny... Opowiedział
siostrze o swej rozmowie z Dżamilą. Słuchała go nie przerywając, z nisko
opuszczoną głową. Wydawało mu się, że ręce kobiety złożone na kolanach
drżą. Kiedy skończył, nie odezwała się od razu. Podniosła dłonie do twarzy
i kilka chwil siedziała w ten sposób z zakrytą twarzą. Kiedy jednak
opuściła ręce, twarz jej była taka sama jak zawsze: mocna i energiczna.
- Tak, wiem - powiedziała. - Dżamila już przedtem wysuwała ten projekt.
Sprawa wywiezienia Ani nie jest niemożliwa. Władze izraelskie chętnie się
pozbędą każdego palestyńskiego dziecka. Ale Ania jest bardzo mała. Ona
czuje się tu jak we własnym domu. Jest kochana, pieszczona... Czy w Polsce
znajdą się ludzie, którzy potrafią ją tak samo pokochać? Nauczyła się kilku
słów polskich, mówić jednak po polsku nie potrafi. Nie ma łatwego
charakteru. Jest zaborcza, zazdrosna, namiętna w uczuciach. One wszystkie

background image

trzy są takie gorące. Najmniej może Selima.. Wyjazd byłby dla małej
wstrząsem. A gdyby jeszcze poczuła się niekochana... Taki zawód mógłby
skrzywić całe jej życie...
Podniosła głowę, spojrzała Jędrkowi w oczy.
- Pan może myśli, że mówiąc tak chodzi mi o to, aby za wszelką cenę
zatrzymać dziecko? Nie będę panu kłamała. Przywiązałam się do małej jak do
żadnej innej. Nie będzie mi lekko, gdy ona odjedzie. Ale jestem zakonnicą,
wiem, czego się wyrzekłam, i nie chcę odzyskiwać podstępem tego, co oddałam
dobrowolnie. Jednak to, co powiedziałam jest prawdą. To bardzo ryzykowny
krok. Nie można go zrobić bez przemyślenia sprawy i bez jej przygotowania.
- Zgadzam się z siostrą. Osobiście zresztą nie dostrzegam zagrożenia, o
jakim mówiła Dżamila.
Pokręciła głową.
- Czy ja wiem?... Rząd izraelski dąży do likwidacji Palestyńczyków. Chce
także uczynić Jerozolimę miastem jednolicie żydowskim. Zdobywa metr po
metrze. Zajmuje, zasiedla. Uważa, że ma do tego prawo, ponieważ ta ziemia
to ojczyzna Żydów, ziemia im przyrzeczona.
- Jednak nie było ich tutaj przez prawie dwa tysiące
lat. I nie zawsze dlatego, że ich stąd wyganiano. Saladyn przywoływał Żydów
zewsząd do Palestyny.
Poruszyła ręką, jakby chciała te rozważania zostawić na boku.
- Z muzułmanami - podjęła - ułożyło się współżycie. Gdy tu byli
Jordańczycy, stosunki stawały się z roku na rok lepsze. Teraz sytuacja się
skomplikowała. Z Żydami, zwłaszcza polskimi, można się dogadać. Potrafią
być nawet serdeczni. Oni jednak coraz mniej tu mają do mówienia. Wróćmy
jednak do Ani. Może to i dobra myśl, aby ją zabrać do Polski. Rzecz jednak
trzeba przygotować. Jeżeli pan chce tej sprawie pomóc, proszą uzyskać zgodę
władz polskich i - co najważniejsze - znaleźć rodzinę, która by dziecko
wzięła za swoje.
- Gotów jestem zająć się tą sprawą.
- I kiedy jedno i drugie będzie załatwione, proszę napisać. W ciągu
przyszłego roku mają tu przyjechać na praktykę kandydatki do naszego
zakonu. Po paru miesiącach praktyki będą wracały. Byłaby okazja
przewiezienia dziecka...
Mówiła to prosto, zwyczajnie, a on jednak czuł, że kobiecie krwawi serce.
Po raz pierwszy zrozumiał ogrom złożonej ofiary.
Z daleka już zobaczył nadchodzącego Piotra. Jezuita był ubrany w czarny,
doskonale uszyty garnitur. Tylko koloratka przypominała, że jest księdzem.
Po chwili był przy stoliku.
- Witaj - powiedział. Usiadł przy stoliku. Kelner, starszy mężczyzna,
zjawił się natychmiast jak spod ziemi. Piotr podał mu rękę. - Daj mi
mrożoną kawę, Giuseppe. Co tam w domu?
- W porządku, wielebny ojcze. Zięć dostał to zajęcie. Nie wiemy, jak
dziękować.
- Pomódlcie się za mnie. I niech Giuliana pamięta, o czym jej mówiłem.
Powtórz to jej, proszę?
- Sam jej ojciec powie...
- Nie, nie. Powiedz jej ty. Kelner odszedł, Jędrek zapytał:
'?Z- Dokąd chcesz mnie dzisiaj zabrać?
Zamiast odpowiedzi Piotr rzucił pytanie:
- Czy ty znasz niejaką Kubińską? Zawahał się przez chwilę.
- Znam...
- Dobrze?
- Skąd ci przyszło o to pytać?
- Zadzwoniła do mnie. Pytała o ciebie. Mówiła, że jesteście starymi
znajomymi i że bardzo chce ciebie zobaczyć.
Chwilę siedział bez słowa obracając w zamyśleniu stojący na stoliku
talerzyk. Obok cukierni przeszła grupa Murzynów. Język, którym mówili do
siebie przypominał gdakanie.
- Jola Kubińska... - zaczął. - Dziś nazywa się Rot-ter. A może znowu
inaczej... Znałem ją po wojnie, gdy mieszkałem w Belgii... Kiedyś ci się
spowiadałem...
- To ona?

background image

- Tak... Co jej powiedziałeś?
- Powiedziałem, że jeśli chce cię spotkać, niech tu przyjdzie o dziesiątej.
- Spojrzał na zegarek. - Za trzy kwadranse. Nie zdradziłem jej, w którym
mieszkasz hotelu.
- Skąd mogła się dowiedzieć, że jestem w Rzymie?
- Pisały gazety o twoim porwaniu i o tym, że cię znaleziono w aucie.
- Ale jak trafiła do ciebie?
- Musiała pytać o ciebie w szpitalu, a tam jej niewątpliwie powiedzieli o
naszej znajomości. Widać wie, jak szukać. Chcesz ją widzieć?
- Przecież powiedziałeś jej, że mnie tutaj spotka.
- Powiedziałem, ale ty możesz nie czekać. Czy coś was jeszcze łączy?
- Nic.
- Nie widziałeś jej od tamtych czasów?
- Nie widziałem.
- Czy nie dostrzegasz jakiegoś powiązania między nią a tym Kilmanem, który
przyjeżdżał do ciebie?
- Powiązania... Czy ja wiem... Ale czekaj! Pamiętam, że Kilman, kiedy
widziałem go po raz pierwszy, proponował mi spotkanie z Jolą.
- Więc coś ich niewątpliwie łączy. Zastanawiam się: czy lepiej, abyś się z
nią zobaczył i dowiedział, czego chce, czy może, abyś jej zniknął z oczu.
- Jeżeli mnie nie spotka, znowu się zwróci do ciebie.
- Będę wiedział, co jej odpowiedzieć. Czy masz do
niej zaufanie? Wzruszył ramionami.
- Była mi kiedyś oddana. Myślę, że kochała mnie. Zdecydowała się jechać do
męża, ale nie chciała zerwać... Kilka razy wspominała, że gotowa jest wziąć
rozwód... Jeszcze potem pisała do Polski.
- Musisz sam zdecydować: chcesz ją zobaczyć czy nie chcesz.
Namyślał się czas jakiś.
- Powiem ci, Piotrze, jak na spowiedzi - zaczął. - Gdyby to było przed
pielgrzymką, miałbym na to spotkanie ochotę. Rozeszliśmy się - ale stare
grzechy ciągną. Nie, nie dlatego, abym na coś jeszcze czekał. Po prostu
jestem ciekawy...
- Ciekawość pierwszy stopień do piekła.
- Nigdy nie myślałem, że to takie dobre przysłowie. W tej ciekawości kryła
się na pewno pokusa. Ale dziś nic mi już nie grozi. Wysłałeś mnie do Ziemi
Świętej, abym znalazł, czego mi brak. Jeszcze nie ochłonąłem i nie wiem,
czy coś naprawdę znalazłem... Ale coś się chyba we mnie zmieniło... Dzięki
twojej kuracji mogę się spokojnie spotkać z Jolą.
- Dzięki mnie? Hm... Dobrze, niech ci będzie. Biorę na siebie
odpowiedzialność. Zobacz się z nią.
- Zostaniesz ze mną?
- Jeśli chcesz, mogę zostać do chwili, gdy się zjawi. Potem odejdę. Mam
nadzieję, że uszanujesz mój kapłański autorytet i nie narazisz go na jakiś
nieodpowiedni widok.
Mieli jeszcze pół godziny czasu. Coraz więcej osób szło w stronę placu
Świętego Piotra. Robiło się gorąco.
Rozmawiali teraz o sprawie, która od paru dni zajmowała żywo Rzym. Prasa
pełna była artykułów i niedyskrecji. Mówiono o pewnym bankierze, który
dokonał złośliwych machinacji na szkodę różnych instytucji. Okazało się, że
bankier prowadził również interesy watykańskie i naraził skarb papieski na
milionowe straty.
- Co o tym myślisz? - pytał Jędrek.
- Niewiele wiem. Sprawy finansowe Watykanu są zawsze otoczone wielką
tajemnicą. Oczywiście mogło się i tak zdarzyć, że dobrotliwy człowiek,
jakim jest Paweł VI, zawierzył komuś, kto się okazał nieuczciwy. Ale mówi
się także, że nie chodzi tu o zwykłą nieuczciwość, ale o świadome działanie
grup mafijnych. Tu w Rzymie mafią była
i jest masoneria. Po wojnie, jak może słyszałeś, masoneria zabiegała o to,
aby Kościół zmienił do niej swój stosunek. Jej ludzie przypominali, że i
masoneria była prześladowana przez hitleryzm. Że stawiane jej zarzuty były
niesprawiedliwe... Znaleźli się w Kościele ludzie, którzy te zapewnienia z
wielkim zapałem podtrzymywali. Już wyglądało na to, że coś się rzeczywiście
zmieni. Tymczasem nagle przyszła contra. Otóż przebąkuje się, że historia z

background image

utratą milionów to posunięcie mające na celu zmuszenie Kościoła, aby zszedł
z drogi, na jaką wszedł wobec masonerii...
- Sądzisz, że to prawda? Byłem zawsze bardzo nieufny wobec masonerii. Ale
zdarzało mi się spotykać ludzi, niewątpliwych masonów, którzy byli ludźmi
głęboko uczciwymi...
- Och, na pewno są i tacy. Jednak jest to organizacja tajna i być może ci
ludzie stanowią tylko parawan, mający na celu ukrywanie właściwej roboty...
- Słyszałem, że polityka masonerii związana jest z polityką międzynarodową
Żydów.
- Tak się nieraz mówi. Nie uważam się za znawcę. Polityka żydowska też
ostatnio uległa wielkiej zmianie. Niedawno zmieniło się kierownictwo
największej organizacji żydowskiej Union of American Hebrew Congregation.
To była dotychczas organizacja popierająca asymilację, dążąca do
złagodzenia przepisów mozaizmu i niechętna syjonizmowi. Tymczasem władzę
przejął teraz rabin Moshe Schnidler, przywódca ruchu tradycjonalistycznego,
uważającego asymilację za bezbożność. Stąd nagle życzliwość dla Izraela i
pomaganie mu wszystkimi siłami...
Urwał zobaczywszy, że wzrok Jędrka zatrzymał się na sylwetce zbliżającej
się kobiety.
Jola zmieniła się. Jędrek pamiętał ją najpierw w mundurze wojskowym, potem
w skromnych sukienkach pochodzenia unrrowskiego. Dziś wydawała się
wcieleniem elegancji. Zamszowa kurteczka, spódniczka w szkocką kratę,
czarne, lakierowane czółenka, barwna apaszka. Ale figura kobiety utraciła
dawną szczupłość. Szła prosto w stronę ich stolika. Jędrek podniósł się.
- Od razu cię poznałem, Jolu - rzekł całując ją w rękę.
- I ja ciebie. Czy to może ojciec, z którym rozmawiałam?
- To ja - rzekł Piotr. - Witam się i jednocześnie
żegnam. Zostawian was ze sobą. Czekam cię, Jędrku, o pierwszej, zgoda?
Skłonił się i odszedł. Zniknął za sznurem idących ku bazylice zakonnic.
- Siadaj, proszę - podsunął Joli krzesło. - Tyle lat się nie widzieliśmy.
- Właśnie. I kiedy wreszcie możemy się spotkać, przychodzisz z tym
księdzem! - w głosie Joli zabrzmiał wyrzut.
- Przecież on nam nie przeszkadza! Był zaskoczony tą pretensją. - To mój
przyjaciel. A ty sama do niego dzwoniłaś.
- Oczywiście, oczywiście... - wycofywała się. Wydawała się jakaś
roztargniona czy rozdrażniona. Niecierpliwie zastukała na kelnera. Kazała
sobie podać kieliszek martini. - Przecież musiałam cię jakoś znaleźć. No
co, wracasz do kraju?
- Wracam.
- Kiedy?
- W czwartek.
- Samolotem?
- Samolotem.
- Szkoda, że wyjeżdżasz... Będę w Rzymie dłuższy czas. Moglibyśmy się
spotykać, przypomnieć dawne czasy...
- Muszę wracać.
- A co u ciebie? Ożeniłeś się?
- Nie. Parsknęła śmiechem.
- I co? Żyjesz samotnie z mamusią i córeczką?
- Żyję razem z matką. Jest bardzo stara, należy się jej opieka. A córka,
niestety, opuściła mnie.
- Więc na nic się nie przydał twój szlachetny powrót?
Pozostawił to pytanie bez odpowiedzi. Podjęła ciągle tym samym ironicznym
tonem.
- Tu, na zachodzie mogłeś do czegoś dojść. Bo w kraju... Podobno
siedziałeś?
- Siedziałem.
- A potem przeprosiłeś się z komunistami i robisz dla nich robotę?
Wzruszył ramionami.
- Powiedz lepiej o sobie - zaproponował.
- O mnie wszystko na pewno wiesz. Pojechałam do Stanów, rozwiodłam się, a
potem wyszłam drugi raz za mąż. Razem z mężem mieszkamy w Monachium,
pracujemy...

background image

- W Wolnej Europie?
- Tak. O co chodzi? Zapytałeś takim tonem, jakby to było, nie wiem co.
- Nie jest to instytucja ciesząca się dobrą sławą.
- Reżymowa propaganda.
- Z podobną opinią spotykam się także tutaj.
- Tak gadają ci, którzy z braku kwalifikacji nie mogli się do nas dostać.
Zmieniła temat. Zapytała:
- Widziałeś się z Ryszardem?
- Nie wiem, o kim mówisz.
- No, z... Ty go znasz jako Kilmana... Pojechał po ciebie. Chciał cię
ratować. On robi czasami wrażenie, jakby go nic nie obchodziło. Ale
naprawdę to doskonały kolega. Nawet "nie zdajesz sobie sprawy, ile gotów
był dla ciebie zrobić.
- Wydawało mi się, że przyjechał jako kupiec, który chciał mnie nabyć.
- Głupi jesteś! Przepraszam, że tak powiedziałam, ale naprawdę mówisz
głupstwa. Nie poznałeś się na jego intencjach.
- Widocznie...
- Ależ na pewno! Miał nawet dla ciebie znakomitą pracę. Zmartwił się, gdy
mu powiedziałeś, że chcesz koniecznie wracać do kraju. Mimo to gotów był
cię wydobyć z rąk tamtych...
- Pod pewnymi warunkami.
- Stawiał je tylko ze względu na tamtych, rozumiesz?
- Dziwnie to jest wszystko powiązane.
- Tak jest na świecie, mój drogi. Ty zawsze błądziłeś w chmurach, jakbyś
był poetą. To nawet był twój wdzięk. Gdybyś był wtedy został...
- Przecież, zanim jeszcze mama napisała do mnie, ty wybierałaś się do męża
do Stanów.
- Pojechałabym i wróciła. Albo bym ciebie tam ściągnęła. Ale ty uznałeś, że
twoim obowiązkiem jest zająć się córką.
- Bo to był mój obowiązek.
- A córeczka od twej opieki zwiała... Zagryzł usta i nie odpowiedział.
- Gdzie ona teraz jest? Tu czy tam?
- Nie wiem...
- Jeśli jest tu, można by jej poszukać. Daj dane, ogłosimy.
Nie podjął tej sprawy. Przez chwilą trwało milczenie.
- Kilmana powinieneś był docenić - zaczęła znowu. - Byłeś kiedyś
bystrzejszy. Mam nadzieję, że nie wspomniałeś policji o jego wizycie?
- Chcieli wiedzieć wszystko.
- No to zrobiłeś kapitalne głupstwo! - wykrzyknęła. - Okropne! Ktoś chce
ciebie ratować, a ty go wplątujesz w sprawę w taki sposób, że można sądzić,
iż był wspólnikiem tamtych.
- Nie powiedziałem, że był wspólnikiem, bo tego nie wiem.
- Na pewno tak powiedziałeś?
- Nie miałem powodu mówić inaczej.
- I sądzisz, że cię należycie zrozumieli?
- Mam nadzieję.
- Ach, Jędrek, Jędrek! Taki miły z ciebie chłopak. Nigdy nie zapomnę
tamtych lat. Właściwie byłam w tobie zakochana. Byłeś taki chłopięcy, tak
mile naiwny...
- Wolałbym być kochany inaczej. I ja cię także kochałem...
- Ale mama zawołała, a ty posłusznie odjechałeś...
- Ciebie mąż nawet nie wołał... Ale zostawmy te wyrzuty. Było nam dobrze ze
sobą, a jednak postępowaliśmy źle. Ty miałaś męża, ja miałem obowiązki...
- Wiesz dobrze, że męża nie kochałam.
- Był jednak twoim mężem.
- Jeśli miłości nie ma, małżeństwo jest tylko umową. Lubię swego obecnego
męża, jest dobrym kolegą... Ale małżeństwo z nim nie przeszkodziłoby mi
kochać. Jemu zresztą także...
- Chyba jednak pamiętasz, że byłem zawsze związany z katolicyzmem?
- Katolicyzm dzisiejszy to chyba nie te średniowieczne wymagania wierności
"aż po zgon" i rodzenie dzieci bez ustanku i bez umiaru. Dziś nawet papież
myśli inaczej.
- Myślę, że papież i wtedy, i dziś mówi to samo.

background image

- Ty jednak wtedy...
- Nie bronię siebie, Jolu. Zdradzałem mój katolicyzm.
- A teraz go nie zdradzasz? Siedzisz u komunistów, współpracujesz z nimi.
Lepiej mieć trzech mężów i nie być kolaborantem.
- A może lepiej pozostać wiernym jednej żonie?
- Dziwne masz poglądy. Może zresztą w Polsce straciliście wszyscy poczucie
rzeczywistości. Ryszard mówi...
- Daj spokój ze swoim Ryszardem! Kelner, proszę - obejrzał się za
podającym.
- Obraziłeś się?
- Nie, nie obraziłem. Po prostu czas już na mnie. Cóż - nie rozumiemy się.
A jednak miło mi było cię zobaczyć, Jolu. Może znowu gdzieś, kiedyś...
- Gdybyś został...
- Nie zostanę.
- To w takim razie nie przyjeżdżaj więcej na Zachód!
- Dlaczego?
- Mogłaby cię znowu spotkać przygoda jak ta w Wenecji. Bardzo bym chciała
cię znowu zobaczyć, ale dla twego dobra...
- Jestem urzędnikiem. Jadę tam, dokąd mnie wysyłają.
Podniósł jej dłoń do ust. W błękitnych oczach kobiety, które mu się kiedyś
tak podobały, zobaczył błysk. Jakby mu chciały powiedzieć coś, czego nie
powiedziały usta. Ale on nie chciał słuchać.

Rozdział 15

Taksówka zatoczyła łuk obok brzydkiego pomnika Leonarda da Vinci, stanęła
przed podjazdem dworca zagranicznych odlotów. Piotr pomógł Jędrkowi
wyładować jego torby. Pozostawione w hoteliku w Wenecji zostały odnalezione
i przesłane do Rzymu.
- W ambasadzie proponowali, że jeden z urzędników gotów jest odprowadzić
mnie na lotnisko - rzekł Jędrek. - Ale powiedziałem, że skoro ty będziesz
ze mną, nie potrzebuję niczyjej pomocy.
- To ładnie z ich strony. Chcą mieć pewność, że cię bezpiecznie wyprawili.
- Wiesz, Jola powiedziała, abym nie przyjeżdżał więcej na Zachód.
- Dowodzi to, że jednak jest ci życzliwa. Rada jest słuszna. Mafiosi,
którzy chcieli cię zabić, mogą nie zostawić cię w spokoju. Dobrze, że
wracasz.
- Nie będziesz w najbliższym czasie w Polsce?
- Powinienem być zimą. Może mnie nawet moje władze zakonne zabiorą stąd...
- Dlaczego?
- Sprawy zdrowia.
- Wyglądasz wspaniale.
- Nie ma o czym mówić. Cieszę się, że tak ci się udała pielgrzymka.
- Jestem ci za nią ogromnie wdzięczny.
- Odnalazłeś to, czego szukałeś?
- Nie wiem. Nie wiem jeszcze. Ale ona stworzyła coś nowego w moim życiu.
- Musisz pamiętać, aby to, co się zapaliło, nie zgasło. Musisz czuwać nad
sobą, czuwać, czuwać... Musisz czynić dobrze, tak jak sam mówiłeś. Musisz
się dużo modlić. Musisz prosić twoich zmarłych. Idzie czas trudny. Czy
znasz opowiadania Waltera de la Marę?
- Nie.
- Postaraj się przeczytać jego Katedrę. To niezwykła opowieść o wspaniałej,
starej katedrze, w której zaczynają rządzić tajemne, wrogie siły i odnawiać
ją, ale dla swoich celów...
- Czyżbyś się obawiał?
- Obawiam się. Kościół, myślę, stoi przed wielką chwilą, która zapowiada i
triumf, i niebezpieczeństwo. Jak zawsze - jedno z drugim związane. Tak było
nieraz. Bóg czuwa nad Kościołem. Ale i szatan, póki może, także czuwa...
Szukamy go zewnątrz, wskazujemy palcem... Ale on się śmieje z tych naszych
wskazań. Bo on wślizgnął się do środka i jest wewnątrz...
- Dziwne rzeczy mówisz.

background image

- Zwykle tego nie mówię. Chowam to dla siebie. Ale dziś tak mnie naszło...
Gdy przyjadę, musimy się koniecznie spotkać. Czuję się winny wobec ciebie.
- Winny? Czego?
- Nie powinienem był cię spuścić z oka, gdy wyszliśmy z więzienia. Musiałeś
przeżywać lata trudne. Byłeś samotny, z kłopotami.
- To prawda.. Najgorsza to sprawa córki...
- O córkę się nie martw.
Z- Jak mogę się nie martwić?
- O nią troszczy się twoja matka. Mówiła mi o tym. Z tego, co o niej wiem,
możesz liczyć na jej modlitwy. To ty musisz znaleźć swoją drogę...
Musisz... Będę się o to modlił. A ty chciałbym, abyś się pomodlił za mnie.
- Czyżbyś tego potrzebował?
- Słaby z ciebie katolik, skoro o to pytasz. Jesteśmy
wszyscy jak papierowe figurki na wietrze. Tylko On nas utrzymuje
stojących...
W megafonie rozległ się zapowiadający komunikat sygnał. A potem chrypiący
głos kobiecy zaczął coś mówić.
- Co ona zapowiada?
- Wasz samolot. Wzywają was. - Piotr objął ramieniem Jędrka i uścisnął. -
Tu już musimy się rozstać.
Poprowadził Jędrka w stronę formującego się przed przejściem ogonka. Idąc
rozglądał się na wszystkie strony. Nagle szybko przeszedł z lewej strony na
prawą.
Jędrek nawet nie usłyszał stuknięcia, które zatonęło w panującym na
korytarzu gwarze. Ale nagła cisza, jaka się zrobiła, a potem zaraz krzyk
wielu ust uświadomiły mu, że coś się stało. Piotr ciężko oparł się o niego,
a potem wolno osunął się na ziemię. Ludzie zbiegli się ze wszystkich stron.
Krzyk się wzmagał.
- Piotrze - zawołał klękając przy leżącym. - Piotrze... Krew zalewała twarz
księdza. Poprzez tłum przepychali
się policjanci z automatami w rękach. Jakaś kobieta zawodziła histerycznie.
Ostatni raz powtórzył:
- Piotrze...

Rozdział 16

Okres czekania na powrót Jędrka był dla Anny szczególnie ciężki. Nie mogła
sobie wyobrazić, co by było, gdyby w ciągu tych tygodni nie miała przy
sobie Inki. Nie tylko dręczył ją niepokój, nad którym na próżno usiłowała
zapanować. Ledwo przyszła wiadomość, że Jędrek został odnaleziony, umarła
matka Konstancja. Stara zakonnica także bardzo się przejmowała zaginięciem
Jędrka. W jej imieniu telefonowała codziennie jedna z młodszych sióstr
zapytując o wiadomości. Matka Konstancja ze względu na słaby słuch nie
podchodziła sama do aparatu. Ale któregoś dnia Anna usłyszała w słuchawce
jej głos:
- To ja droga pani... Sama zadzwoniłam... Nie przestaję myśleć o panu
Jędrusiu... Ciągle o nim myślę... Tak bardzo zżyłam się z rodziną państwa.
Nie mam na ziemi bliższych sobie ludzi. Bóg miłosierny nie pozwoli zginąć
panu Jędrusiowi... Proszę o to i proszę siostrę Faustynę. Ona przecież
znała państwa. Prosiłam ją o pomoc, gdy trzeba było ratować pana
naczelnika... Niech pani ufa, droga pani. Ona często pomagała. Widać Pan
Jezus bardzo ją kocha i spełnia jej prośby...
- Dziękuję matce. A jak się matka czuje?
- Słaba jestem, droga pani. Nie wiem, czy się jeszcze zobaczymy. Ale jak
nie spotkamy się tutaj, to spotkamy się tam, gdzie już jest pan naczelnik.
Zawiadamiająca Annę o śmierci matki Konstancji siostra mówiła, że
umierająca była do końca przytomna i kiedy jej na godzinę przed zgonem
powiedziano, że Jędrek został odnaleziony, zrozumiała to i uśmiechnęła się.
Prawie jednocześnie z matką Konstancją umarł Smutny. Anna znalazła nekrolog
w gazecie. Zatelefonowała do sekretarki, którą kiedyś poznała. Ta
potwierdziła wiadomość.

background image

- Rzeczywiście, to pan ambasador. Już od pewnego czasu wiedzieliśmy, że
jest chory. Rak, proszę pani. Pobyt na placówce przyspieszył rozwój
choroby...
W towarzystwie Inki Anna wybrała się na oba pogrzeby. Pogrzeb Smutnego miał
miejsce na dawnym cmentarzu wojskowym. Za trumną okryte czarną woalką szły
żona i siostra zmarłego. Było dwóch ministrów, kilku dygnitarzy partyjnych,
spory tłum ludzi. Przodem szła kompania honorowa. Niesiono na poduszkach
odznaczenia. Było kilka przemówień nad grobem. Żołnierze oddali pięć salw
honorowych. Księdza nie było.
Następnego dnia złożono na Powązkach ciało matki Konstancji. Obrządku
dokonywał jeden z biskupów pomocniczych w otoczeniu dużego grona księży. Za
wózkiem z trumną szły długim szeregiem zakonnice i wychowanki. Biskup
przemawiając mówił o długiej działalności zmarłej, o piastowanych przez nią
funkcjach, o ofiarnej pracy w okresie okupacji. Wspomniał, że była
wspierana w swej działalności przez różnych ludzi, a wśród nich przez
"nieodżałowanego naczelnika Rogowskiego".
Siostry rozstąpiły się, aby Anna mogła podejść do samego grobu. Stała nad
nim jako jedyna świecka osoba, gdyż nikogo z rodziny matki Konstancji nie
było. Po wezwaniu do modlitwy za tego, kto będzie następnym zmarłym, biskup
podszedł do Anny. Ściskając jej dłonie zapytał o Jędrka. Podchodzili także
obecni księża. Jeden z nich podając rękę stojącej obok Anny Ince zapytał:
"To pewnie synowa?" Inka zaczerwieniła się, Anna bąknęła coś niewyraźnie.
Obecny wśród księży sekretarz Prymasa wręczył Annie list od kardynała.
"Szanowna i dobra Pani Naczelnikowo - pisał Prymas. - Spieszę wyrazić Pani
radość, jaką odczuwam, dowiedziawszy się z prasy, że syn Pani zdołał
uniknąć niebezpieczeństw, jest zdrów i cały i niedługo ma wrócić do kraju.
Nie wątpię że łaskę ocalenia uprosił u Boga zmarły mąż Pani, wspaniały
człowiek, gorący w wierze i czynieniu dobra. Przesyłam szanownej Pani i jej
ocalonemu synowi oraz reszcie rodziny moje pasterskie błogosławieństwo i
polecam opiece Najświętszej Pannie Królowej Polskiej."
Tak jak poprzednio zjawiali się ludzie, znani i nieznani, by wyrazić Annie
współczucie z powodu porwania syna, tak teraz przychodzili i telefonowali,
by wyrazić radość z wiadomości o ocaleniu. Inka wyczuła, że większość tych
zapewnień męczy Annę, więc jak tylko mogła, brała na siebie te rozmowy.
Pewnego dnia zjawiła się matka Marioli. Ta jednak chciała koniecznie
rozmawiać z Anną i pogardliwie odrzuciła zapewnienia Inki, że "ciocia czuje
się słaba".
- No to się szczęśliwie złożyło - zapewniała Annę - że i syn pani ocalał, i
nie trzeba było płacić okupu. Na pewno chciały łobuzy wyciągnąć jak
najwięcej. Tacy to są teraz ludzie proszę pani, pazerni, jakby nie wiem co.
Tylko pieniąchy się dla nich liczą.
- Oczywiście, oczywiście - przytakiwała niechętnie. - A co robi Mariolka?
Kobieta machnęła niecierpliwie ręką, jakby odganiała osę.
- To pani nie wie? Mąż ją zabrał. Bo myśmy się rozeszli - wyjaśniała widząc
zaskoczoną minę Anny. - E, to nic wielkiego. Nic nie był wart. Zwyczajny
gałgan. Pracować mu się nie chciało. Wszystko, do czegośmy się dochrapali,
to tylko dzięki mojej głowie. To powiedziałam: fora ze dwora! Chłopów w
Polsce nie brak. Znajdę lepszego i do interesu, i do łóżka...
- Czy to sąd przysądził Mariolkę mężowi pani?
- Sąd? Sądu jeszcze nie było. Dziewczyna sama chciała z nim iść, to jej
powiedziałam, niech robi, jak chce. Co się z nią będę męczyć? Uczyć się nie
chce, tylko za chłopakami gania. To mam obskakiwać dziewuchę, ubierać,
dogadzać jej za te głupie parę groszy, co od niego wydrę? Niech się teraz
on pomęczy! Niewiele zajmował się dotąd dziećmi... Chłopaka zostawiłam, bo
z chłopakiem mniej zachodu...
W czasie, gdy Jędrek przebywał w Ziemi Świętej, telefonował do Anny ojciec
Piotr. Jego spokojny głos sympatycznie brzmiał w słuchawce. Podobało się
Annie także to, co mówił. Lubiła słowa poważne, a jednocześnie zwyczajne i
pozbawione patosu. Ojciec Piotr mówił o swej trosce o Jędrka, o powodach,
dla których wysłał go do Ziemi Świętej, wypytywał Annę o Anię.
W parę dni później zadzwonił sam Jędrek, zapowiedział swój przyjazd. Gdy
Anna podzieliła się tą nowiną z Inką, ta rzekła:
- Skoro wraca, to ja już nie jestem potrzebna. Odjadę w środę.

background image

Anna gwałtownie zatrzepotała dłońmi.
- Nie, Ineczko, nie! Jeśli już koniecznie chcesz uciekać, zaczekaj
przynajmniej do jego powrotu.
- Myślałam... Ale skoro ciocia tak woli - ustąpiła.
- Bardzo cię o to proszę. Jędrek zresztą mówił, że chce ci podziękować za
opiekę nade mną.
- Dziękować nie ma za co. To była, ciociu, sama przyjemność. Ciocia jest
taka kochana. Nie mam nikogo takiego jak ciocia...
- I mnie było tak dobrze z tobą.
Przez te tygodnie pobyt Inki był dla Anny naprawdę nieustanną radością.
Miała kogoś, kogo rozumiała i kto ją rozumiał. Przez lata miała przy sobie
Basie, ale Basia, choć bardzo kochana, była trochę jak dziecko. Z Inką było
inaczej. To był człowiek bardzo dojrzały. Nie potrzebowały wielu słów, aby
się wzajemnie zrozumieć. Inka pojmowała niepokój Anny o wnuczkę, Anna
rozumiała pomieszane uczucia smutku i radości, jakich doświadczała Inka,
gdy mówiła o synu. Lekkie przeciąganie, jakie się pojawiało w ustach Inki,
było także powodem do wzruszenia. To tak przecież mówili ludzie tam, nad
Niemnem...
Ale choć rozmawiały o tylu sprawach, na jeden temat panowało między nimi
milczenie. Ale Anna czuła, że na ten temat mógł mówić tylko Jędrek. Całe
życie starała się ukrywać własne pragnienia; zawsze chciała, aby ludzie,
których kochała, czuli się wolni i sami decydowali o własnych sprawach. W
jej uczuciach nie było zaborczości. Aleksandrowi zdarzało się, że próbował
przeprowadzić swoją wolę. Był dotknięty, gdy ci, których kochał, postąpili
inaczej, niż on wyobrażał sobie, że postąpić należało. Tak się stało w
wypadku Małgosi. Ale i on w końcu uznał, że szczęścia najdroższych nie da
się stworzyć siłą nawet wtedy, gdy to szczęście jest najprawdziwszym
szczęściem...
Wieczorem, w przeddzień przyjazdu Jędrka, Anna powiedziała:
- Czy zechcesz, Ineczko, pojechać jutro po niego na lotnisko?
Inka podniosła głowę zaskoczona.
- Jeżeli ciocia tego sobie życzy. Bo ja myślałam, że pojedziemy razem.
- Nie, nie.. Tam podobno trzeba długo czekać na stojąco. I zawsze jest dużo
ludzi. Weź taksówkę, przywieź go, a ja tymczasem przygotuję herbatę.
Nie powiedziała wszystkiego. Były powody, dla których wysyłała Inkę samą.
Niech on ją najpierw zobaczy, niech oni zamienią ze sobą pierwsze słowa...
- myślała. Tak bardzo chciała go dotknąć, poczuć, że jest przy niej... Ale
właśnie dlatego postanowiła inaczej. Był jeszcze i inny powód. A co by było
- stawało przed nią - gdyby Jędrek nie przyjechał? Bóg wie, co może się
zdarzyć. Samolotowa podróż to było dla Anny, która nigdy nie leciała, coś
budzącego niepokój. A jej niepokój o Jędrka wzrastał z każdą godziną, z
każdą chwilą. Walczyła z nim jak z nocną zmorą, która wraca za każdym
razem, gdy na nowo zapadamy w sen. Coś się zbliżało. A jeżeli to coś
przyjdzie, czy potrafi pamiętać o tym, co powiedziała wtedy w nocy? W
każdym razie nie chciałaby spotkać się z czekającą ją próbą tam, w tłumie
ludzi, w tym niepojętym dla niej miejscu, jakim było lotnisko. Wolała
czekać na nią w domu.
Kręcąc się po mieszkaniu nie przestawała się modlić. To była nieustanna
rozmowa z Bogiem, z Kimś, kto stał obok - słyszał jej słowa, znał jej
myśli, widział postępowanie... Szeptała: "Ty wiesz, jak bardzo chcę go
zobaczyć. Ale niech będzie, jak Ty tego chcesz... Niech będzie Twoja
wola... Błagam Cię, strzeż go, chroń, prowadź. Pokazuj mu najlepszą drogę.
Daj, niech ją znajdzie, jak mówił ten ksiądz... Spraw, aby tamten człowiek
umiał mu pomóc. Sprowadź do niego Anię... Ze mną się nie licz... Mnie tylko
daj siły..."
Jędrek, Ania, Inka, ten ksiądz... Miała uczucie, jakby widziała jeden
zaplątany węzeł. Niełatwo go rozplątać. Ale On rozwiązuje sprawy po
swojemu... I wie, jak naprawdę trzeba...
W trzy godziny później usłyszała zgrzyt obracającego się
w zamku klucza. Inka wróciła. Ale w przedpokoju było cicho, Anna nie
słyszała głosów ani stąpań. Nie wstała z krzesła, nie ruszyła się do
przedpokoju. Nie przestawała powtarzać w duchu uparcie: niech będzie, jak
Ty chcesz... Kiedy do pokoju weszła Inka, zapytała głosem, który wydawał

background image

się całkowicie obojętny.
- Nie przyjechał?
- Nie...
- Nie wiadomo dlaczego?
- Nie... Może się spóźnił? Może mu coś wypadło...? Głos Anny pozostał
spokojny, w głosie Inki odzywało
się drżenie. Gwałtownie poczęła zapewniać:
- Nic się na pewno złego nie stało, nic się nie mogło stać. Niech ciocia
będzie spokojna. Pytałam kapitana samolotu. Załoga nic nie wie... Po prostu
nie zgłosił się. Ale to się zdarza... Może coś wymyślili w ambasadzie... Na
pewno przyleci następnym samolotem... A może dziś jeszcze zatelefonuje...
Proszę, niech ciocia będzie spokojna...
- Ja jestem spokojna, kochana - upewniła Inkę. - Widocznie coś mu
wypadło... Weźmy się do herbaty...
Stół był nakryty. Ale żadna nie ruszyła przygotowanego jedzenia. Ince
wszystko leciało z rąk.
Dopiero po jedenastej zadzwonił telefon. Inka zerwała się i podbiegła do
aparatu. Usłyszała głos Jędrka:
- To ty, Inko?
- Jędrek! Boże, jak się denerwowałam! Nie przyjechałeś. A ja wyszłam po
ciebie...
- Przepraszam. Ale zaszły nieprzewidziane sprawy. Opowiem. Uspokój, proszę,
mamę. Nic mi się nie stało, jestem zdrów i cały. Mieszkam teraz w
ambasadzie i będę tu mieszkał aż do wyjazdu. Mam samolot we wtorek...
- Przyjadę znowu po ciebie.
- Będę ci bardzo wdzięczny. W ogóle nie wiem, jak ci dziękować, tyle
zrobiłaś dla mnie.
- Przestań opowiadać.
- Czuwaj dalej, proszę, nad mamą. Uspokój ją. Niech się nie denerwuje. Nie
śpi? A może mogłaby podejść do telefonu?
- Już ją daję. - Zwróciła się do Anny. - Ciociu, Jędrek prosi. Nic mu się
nie stało, chwała Bogu.
Idąc do aparatu mówiła w duchu: dziękuję Ci, Boże, że jesteś taki łaskawy i
miłosierny. Nie przestajesz mi go
zwracać... A ja... Umiem Ci tylko dziękować i jeszcze dziękuję źle...
- Jędruś - powiedziała. - To ja.
- Och, mamo. Niech mama się nie boi o mnie. Nie przyjechałem, ale nic mi
nie jest. Naprawdę. Po prostu tak wypadło... Przylecę we wtorek. Proszę,
proszę, niech mama będzie spokojna. Tu bardzo są dla mnie mili. Ambasador
zaproponował, abym mieszkał w ambasadzie. Mam pokoik obok salonów
reprezentacyjnych...
- Bóg jest zawsze łaskawy. A czy jest przy tobie ojciec Piotr?
W słuchawce zapanowała cisza. Gdy Jędrek odezwał się znowu, głos jego był
zmieniony, jakby zadyszany.
- Nie, nie ma... - Znowu chwilę milczał. Potem powiedział gwałtownie: -
Piotr nie żyje...
- O Boże! Co się stało!?
- Opowiem. Umarł... Niech mama będzie spokojna...
- To dlatego nie przyleciałeś?
- Tak... Tak. Dlatego... Ale we wtorek przyjadę. Proszę się nie denerwować.
Proszę być zupełnie spokojną.
- Będę, Jędrusiu, będę - zapewniała.

Rozdział 17

Tym razem zobaczyła od razu jego sylwetkę, gdy wysiadał z autobusu, którym
przywieziono przybyłych z Rzymu pasażerów do biura odprawy celnej. On także
szukał jej wzrokiem i, zobaczywszy, pomachał ręką. Ale musiała czekać dość
długo, zanim wyszedł do niej.
Odruchowo objęli się ramionami i pocałowali.
- Och, jak się cieszę...

background image

- Ineczko kochana, ileś ty dla mnie zrobiła.
- Głupstwo! Najważniejsze, że wróciłeś, że jesteś. To wielka radość
wiedzieć, że jesteś. Ciocia czeka. Tak się cieszy.
- Czy bardzo bała się o mnie?
- Też pytanie. Oczywiście. Ale żebyś wiedział, jak bardzo potrafiła to
ukryć. Masz niezwykłą matkę.
- Wiem...
Dopiero w aucie powiedział jej o zamachu na lotnisku i śmierci Piotra.
Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, a potem gwałtownie chwyciła za
rękę.
- Jezus, Maryja... I to strzelano do ciebie?
Oddychała szybko, a jej palce zacisnęły się na jego
dłoni.
- Nie ma wątpliwości. To ci, którzy mnie porwali.
Piotr musiał coś wiedzieć albo się domyślać. Po niewczasie zrozumiałem jego
słowa... Szedł obok mnie tak, aby mnie kryć... Poświęcił się za mnie...
- A tamtego złapali?
- Nie.
- A potem nic ci już nie groziło?
- Opiekowano się mną. Policja odwiozła mnie specjalnym wozem do ambasady.
Nie pozwolono mi opuścić gmachu aż do dnia wyjazdu. Także policjanci
odwieźli mnie na lotnisko. Odprowadzili aż do samolotu...
- A tu? W Warszawie?
Poczuł, jak jej palce zaciskają się znowu mocniej na jego dłoni. Podniósł
jej rękę do ust i pocałował.
- Tu mi nic nie grozi, Ineczko.
- Czy na pewno?
- Na pewno. To jest banda działająca tam...
Wydawało się, że chce coś powiedzieć, ale już nic nie powiedziała. Cofnęła
rękę. Mówili teraz o tym, co się w ostatnich tygodniach działo w Rzymie.
Taksówka szybko przywiozła ich na miejsce. Ledwie weszli do mieszkania,
Jędrek, nie zdejmując płaszcza, wbiegł do pokoju i podbiegł do siedzącej
przy stole matki. Przytulili się mocno do siebie. Anna coś cicho szeptała,
gładziła syna po głowie. Czuł, że wstrząsają nią ciche szlochy.
Inka na palcach przemknęła się przez pokój. Krzątała się w kuchni, dopóki
jej nie zawołali. Weszła z kolacją na tacy.
- Tylko zobacz, cośmy dla ciebie przygotowały - powiedziała stawiając tacę
na stole. - Placki, a po naszemu oładki! Ciocia mówiła, że przepadałeś za
nimi.
- U nas także mówiło się oładki. Wspaniała rzecz. Przepadałem za nimi i
biłem rekordy ilości zjedzonych.
- To Inka tarła kartofle i smażyła - powiedziała Anna. - Żebyś wiedział,
jak dbała o mnie przez cały ten czas. Chciała uciekać, ledwo ją uprosiłam,
aby została do twego powrotu.
- Nie puścimy jej. Do czego chcesz uciekać? Twój Adam przecież w
seminarium.
Milczała. Nalewała herbatę do szklanek. Anna zapytała:
- Co się stało ojcu Piotrowi? Nie przestaję o nim myśleć...
- Był już od dawna ciężko chory...
W aucie ustalili z Inką, że nie powiedzą Annie o zamachu.
- Kiedy z nim rozmawiałam - mówiła Anna - miałam wrażenie, że to człowiek w
pełni sił. Mówił, że niedługo wróci do Polski, że przyjdzie, aby mnie
poznać... Ogromnie mi się podobało to wszystko, co mówił. Tak ciekawie o
tobie...
- Wiele mu zawdzięczam. Nawet mama nie wyobraża sobie jak wiele...
Nic nie powiedziała. Nie miała wątpliwości, że coś przed nią ukryto. Z
zachowania Inki wywnioskowała, że ona zna prawdę. To sprawiło, że nie czuła
żalu. Niechby mieli jak najwięcej wspólnych tajemnic! - myślała.
Przy kolacji Jędrek opowiadał. Te opowiadania ciągnęły się bardzo długo. W
pewnej chwili Anna powiedziała:
- Jestem jakaś zmęczona. Źle dziś spałam. Muszę się położyć. Ale wy, jak
chcecie, rozmawiajcie dalej. Wcale mi to nie będzie przeszkadzało.
Zostali sami. Godzina była późna, zegar na komodzie tykał. Na ulicy było

background image

cicho, z rzadka tylko przejeżdżało jakieś auto. Błękitny neon palił się nad
stacją benzynową. Na tle nieba znaczył się kształt igły Pałacu Kultury.
- Naprawdę myślisz, że byłoby dobrze wziąć do Polski tę małą Ainę? -
pytała.
- Dżamila koniecznie o to prosiła. Mówiła, że ma złe przeczucia. Tam
wcześniej czy później dojdzie do strasznej rozgrywki. Żydzi nie zawahają
się. A w tej rozgrywce chodzić będzie o dzieci. Bo dzieci to siła narodu
palestyńskiego...
Chwilę milczeli.
- Podczas okupacji - powiedziała Inka - przechowywałam żydowską
dziewczynkę. Dano mi ją z kartką przypiętą do sukienki: "Jest córką
lekarza, ma pięć lat, ratujcie ją".
- Co się z nią stało.
- Żyje. Skończyła uniwersytet, wyszła za mąż, mieszka w Białymstoku.
- Nie chciała wyjechać?
- Nie, czuje się Polką.
- Dzisiejsze wojny - powiedział zamyślony - to wojny o dziecko. Zniszczyć
naród to pozbawić go dzieci...
Znowu zapadła cisza. Zapytała:
- Może jesteś zmęczony? Nie chciałbyś się już położyć?
Posłałam ci w twoim pokoju. Ja się dzisiaj prześpię w kuchni.
- Niepotrzebnie, to ja mogłem spać w kuchni. Och, Inko, Inko, nigdy nie
zdołam ci za wszystko podziękować!
Nagle zmienił ton. Zapytał:
- Pamiętasz? - Wstał, zaczął wyławiać z pamięci: "Nieprawdaż - tu w tej
sielskiej ciszy, pierś stokroć swobodniej dyszy, a księżyc jaśniejsze
szlaki na ciemnostalowej wodzie żłobi, gdy moc aromatów w tchnieniu zefirów
swawolnych wydają tysiące kwiatów i balsamicznych ziół polnych; gdy w ślady
rybackiej łodzi, drogą blaskami usianą, namiętny śpiew echem chodzi
zlewając się z rozełkaną, miłosną pieśnią słowika, kiedy nam rozkosz
przenika serca omdlałe i ciche - to miłość, prawda, o Psyche?
W twych oczach perły skroplone zebrały jako dwie skry, pozwól ustami niech
wchłonę przeczyste Inezy łzy..."
Zrobiła ruch ręką, jakby mu chciała przerwać. Nie patrzyła na niego,
uśmiechała się lekko do czegoś w przestrzeni.
- Dobrze zapamiętałeś - powiedziała w końcu. - Stare, dziecinne
wspomnienia... Ale i ja pamiętam. "Ja tu jestem i dłoń wzniesioną do góry,
błagalnym pokuty gestem, w kurczach przedśmiertnej rozpaczy, w dreszczach
piekielnej tortury podtrzymam i Bóg przebaczy, gdyś don Juanie kląkł w pyle
na naszej wspólnej mogile..."
Teraz oboje milczeli. Pierwszy przerwał milczenie Jędrek:
- Jednak Inko przeskoczyłaś do ostatnich wierszy, do ostatniego dialogu.
Tam było przedtem...
- Było - przyznała. - Ale tamto można było powiedzieć wtedy...
- Byłabyś powiedziała?
- Może...
- Ja jednak nie zapytałem. Goniłem złudę za złudą. Wybrałem inną...
- Nic nie mów przeciwko niej. Twojej żonie należy się najwyższy szacunek.
- To prawda. Ale ja...
- Nie rób sobie wyrzutów. Przecież ją kochałeś.
- Kochałem...
Zamilkli. Zegar wytykiwał sekundy. Ulicą przemknęło auto bardzo szybko, a
potem gwałtownie zahamowało
wśród skrzypu i pisku hamulców. Stęknęła winda. Słychać było, jak sunie w
górę. Trzasnęły drzwi o piętro wyżej. Powiedziała:
- Dziś mogę się do tego przyznać: kochałam się w tobie. Nasze miasteczko
małe. Główną ulicą przebiega szosa. Parterowe domki i schodki przed każdym
wejściem. Zaraz za torem kolejowym stoi kapliczka. Ma dziwny kształt: trzy
białe półkola, a nad każdym krzyżyk... Lubiłam zawsze tę kapliczkę, jeszcze
kiedy byłam dziewczynką. Nosiłam kwiaty, układałam... Gdy wróciłam z
Warszawy, przychodziłam tam modlić się za ciebie słowami Inezy...
- I myślisz - rzekł - że już nie możemy wrócić do tamtego? Ty jesteś sama,
jak zrozumiałem... Jestem pewien, że mama byłaby najszczęśliwsza...

background image

- Kocham twoją matkę, jakby była moją własną... Ale nie zapominaj: mamy za
sobą lata życia. Życia i przeżyć... Gdy się pobierają młodzi, zaczynają tak
jakby od zera... Potem po latach mogą wracać do wspólnych wspomnień...
Młodzi także kształtują wzajemnie siebie. My już jesteśmy ukształtowani. I
co mamy ze wspólnych wspomnień poza Don Juanem?
- Jeszcze nie jesteśmy tak starzy, abyśmy się nie mogli dorobić
wspomnień...
- Nie wiem... A jeśli dawne wspomnienia okażą się silniejsze? Twoje życie
było bogate. Widziałeś świat. A ja? Prowincjuszka z małego miasteczka...
- Nie mów tak. Nie jesteś żadną prowincjuszką. Jesteś wspaniałym
człowiekiem. Zostań moją żoną. Zgadzasz się?
Wyciągnął rękę i położył dłoń na jej dłoni. Nie cofnęła swojej, ale nie
odpowiedziała na jego gest gestem.
- Nie tego ci potrzeba - powiedziała cicho. - Nie buduje się na starych,
przypadkowo obudzonych sentymentach. Nie buduje się tylko dla siebie.
- Ludzie wspierają się wzajemnie i to jest celem! Bez słowa potrząsnęła
głową. Milczała. Wybuchnął:
- Przecież mówiłaś, że mnie kochałaś. Czy nic już z tego nie zostało?
Jakby lekki uśmiech przemknął po jej ustach.
- Może zostało... - powiedziała. - Ale dziś muszę ci powiedzieć: nie. Jest
jedna sprawa niezałatwiona... To ja muszę ją załatwić. I jeśli zdołam ją
załatwić, i jeśli wtedy będziesz chciał powtórzyć swoją propozycję, to
może...
- Inko! Nie mamy tak wiele czasu na czekanie!
Przechyliła głowę i powiedziała z uśmiechem: - Ineza i don Juan doczekali
się... A teraz - zmieniła ton - idź spać. Już trzecia, a ty przecież jesteś
zmęczony po podróży. Na jutro jeszcze zostanę, bo chcę zobaczyć, jak się
będzie sprawowała kobieta, którą znalazłam do pomocy dla cioci. Nie możesz
już jej zostawiać samej, Jędrku. Ona naprawdę jest słaba.

Rozdział 18

Annie nie było łatwo przyzwyczaić się do nieobecności Inki. Chodziła
przygnębiona po mieszkaniu, łapiąc się co chwila na tym, że szuka Inki, aby
jej coś powiedzieć, coś, co tylko jej powiedzieć mogła. Kobieta, którą Inka
znalazła, okazała się dobrym nabytkiem. Była czysta, przyzwoita, chętna do
pracy, małomówna i troszczyła się o Annę. Była to niestara, ale bardzo
zniszczona kobieta. Miała męża pijaka i awanturnika i syna chuligana, który
już kilka razy siedział w kryminale. Anna od razu nabrała serca do pani
Kolesińskiej, gdy przekonała się, że jest ona osobą pobożną. Rankiem przed
zjawieniem się u Anny kobieta zachodziła do kościoła. Z góry zastrzegła, że
w sierpniu musi mieć zwolnienie na dwa tygodnie, ponieważ, jak co roku,
pójdzie na pielgrzymkę do Częstochowy. Kolesińska wolno, ale metodycznie
sprzątała mieszkanie, gotowała obiad z produktów, które sama kupowała. Anna
nie musiała się o nic kłopotać. "Tamta pani mówiła - powiedziała kiedyś -
że trzeba, aby jej ciocia o nic się nie martwiła i niczym się nie męczyła.
A pan profesor (tego tytułu Jędrek nie mógł się pozbyć) ma mieć jedzenie
punktualnie. To ja jej obiecałam, że wszystko będzie akuratnie..." Jeżeli
nie było nic do robienia Kolesińska, założywszy okulary, czytała książkę
pożyczoną w bibliotece parafialnej lub taką, jaką jej dała Anna. Jeżeli
Jędrkowi wypadała podróż zostawała na noc. Anna początkowo bardzo się temu
sprzeciwiała, ale ustąpiła wobec kategorycznego oświadczenia Jędrka, że w
takim razie będzie musiał rzucić posadę.
Dawny przełożony Jędrka, Gubowicz, dawno już opuścił urząd. Zajął się
hodowlą pieczarek i podobno robił na tym prawdziwe kokosy. Miał fermę pod
Warszawą, obok niej willę z sauną i basenem pływackim, dwa mercedesy.
Obecny dyrektor przedsiębiorstwa, Majewski, był człowiekiem
mniej rzutkim, ale kulturalniejszym. Po powrocie Jędrka odbył z nim długą
konferencję. Sam oświadczył, że wobec tego, co się stało, trzeba będzie na
dłuższy czas zawiesić wyjazdy Rogowskiego do zachodniej Europy. Ale ośrodki
były już puszczone w ruch. Należało teraz zająć się trochę więcej krajami

background image

socjalistycznymi. Tymczasem dał Jędrkowi tydzień urlopu, aby wypoczął po
swych przygodach. Potem Jędrek miał się zgłosić do Ministerstwa Spraw
Zagranicznych. Stefan, który został ostatnio wiceministrem, był obecnie w
podróży dyplomatycznej, jednakże przed wyjazdem zawiadomił biuro, iż zaraz
po powrocie chce się widzieć z Jędrkiem.
Nie chciał opuścić matki, ale Anna przekonała go, że powinien choćby na
kilka dni skorzystać z wypoczynku. Pojechał niedaleko do małej leśniczówki,
w okolicach Komorowa. W tej to leśniczówce spędził przed laty dwa tygodnie,
gdy po wpadce drukarni ich pisma gestapo było na jego tropie. Stary leśnik
związany z ich organizacją jeszcze żył. Ofiarowano Jędrkowi ten sam co
wtedy pokoik na piętrze. Koło okienka była jak wówczas drabina, tak
ustawiona, że można z niej było przeskoczyć na drzewo. To była droga
ucieczki na wypadek niespodziewanego najścia Niemców.
W leśniczówce w tamtym czasie Jędrek wypoczywał po okresie napięcia.
Najlepszym odpoczynkiem były dla niego długie wędrówki po leśnych duktach.
Wyprowadzały go one czasami na skraj drogi, przy której stały chaty lub nad
brzeg stawu. Chat i ludzi unikał - zobaczywszy kogoś cofał się między
drzewa. Teraz wszystko się zmieniło. Dukty wyprowadzały go raz po raz na
jakieś nowe osiedle. Wszędzie było ludno i gwarno. Warczały ciężarówki i
terkotały traktory. Las był wydeptany. Plątały się w nim niezliczone
ścieżki zbieraczy grzybów, jagód, gałęzi, szyszek. Krzewy były połamane,
ściółka leśna poszarpana. Co krok walały się butelki po wódce, opałki
papierosów, papierki i plastykowe opakowania. W kilku miejscach natrafił na
wysypiska śmieci i gruzu. Smród bił od puszek po konserwach i gnijących
odpadków. Nurt wąskiej rzeczułki spływającej do stawu unosił spienione
mydliny. W trzcinach nadbrzeżnych gniły zdechłe ryby.
W niedzielę zjechali do lasu świąteczni turyści. Wjeżdżali autami między
drzewa, rozkładali na ziemi koc, ustawiali na nim rozwrzeszczany
tranzystor, pozbywali się butów. Wyciągali z auta przywiezione zapasy.
Jedli rozrzucając wokoło tłuste papierki i tłukli o drzewa puste butelki,
jakby było to koniecznością. Dzieci bawiły się szarpiąc ściółkę, wyłamując
gałęzie, rozkopując mrowiska. Rzucały kamieniami w ptaki. "Wytłukły
wszystko, co żyło w lesie" - skarżył się stary leśnik. Po tej niedzieli
Jędrek wrócił do Warszawy. Nie miał siły patrzeć na to, co się dzieje.
Stefan jeszcze nie wrócił ze swej podróży, ale Jędrka czekała służbowa
podróż do Wilna. W Wilnie był tylko raz w życiu przed wojną i miasta prawie
nie pamiętał. Umieszczono go w hotelu obok dworca. Z okna pokoju widział
Ostrą Bramę od tyłu. Zaraz pierwszego ranka poszedł w tamtą stronę. Ulica
była szara, zaniedbana. Stare domy pamiętały niewątpliwie wiek
dziewiętnasty. Sklepik na rogu mieścił się w suterenie, do której schodziło
się po wąskich schodkach. Przeszedł bramę. Gdy ją minął i odwrócił się,
zobaczył nad sobą błyszczący srebrno obraz za wielkimi oknami. Głowa
Madonny otoczona była aureolą strzał. Korytarzem obok kościoła przeszedł do
kaplicy na górze. Kapliczka była mała. Obraz otaczały liczne wota,
wszystkie polskie, pochodzące z lat przedwojennych. Zebrani ludzie -
przeważnie kobiety - modlili się po litewsku, ale śpiewali po polsku.
Jędrek klęcząc przy samym ołtarzu, tuż tuż przy obrazie, modlił się także.
Wiara, którą przejął od rodziców i którą przechowywał niby odziedziczoną
pamiątkę postawioną na honorowym miejscu, coraz mocniej domagała się
włączenia w życie. To nie było tylko przekonanie, że tak postępować należy.
To było poczucie Kogoś, kto znajdował się obok, mówił czasami, ale częściej
czekał na nasze słowa. Ten Ktoś byłby mniej zrozumiany, gdyby nie jego
Matka. Im bardziej Jędrek doceniał, kim była kobieta, która go urodziła,
wychowała i, choć dorosły, nie przestawała nad nim czuwać, tym lepiej
pojmował tamtą Matkę. Bóg nie tylko zszedł do ludzi, poniósł za nich
męczeńską śmierć. On także dał im za matkę swoją Matkę... Cała Jej czułość
przeszła na nas. Cała Jej wiedza służy nam. To Jej oczy patrzą na nas
oczami figurki niemowlęcia w kaplicy w podziemiach kościoła Sw. Anny.
Odnajdujemy Ją w ciszy groty nazaretańskiej. W szukającym spojrzeniu
migdałowych oczu Madonny Jasnogórskiej. W spuszczonych oczach Maryi
Ostrobramskiej, skierowanych miłośnie w dół, na Owoc żywota swego...
Młody ksiądz, którego Jędrek zagadnął przed wyjściem z kaplicy, nie
rozumiał po polsku. Ale wyjął z kieszeni fotografię obrazu i dał Jędrkowi.

background image

Potem Jędrek wyruszył na wędrówkę po mieście. Obszedł je w dwie godziny.
Kościół Św. Kazimierza i katedra zostały zamienione na muzeum, u Św. Anny
przeprowadzany był właśnie remont. Ale barokowy kościół na Antokolu był
czynny. To tu znalazła dla siebie miejsce trumna świętego królewicza.
Zdobyczne bębny wojenne hetmana Paca stały w kruchcie.
W ciągu dwóch dni załatwił swoje sprawy i mógł wracać. Przyszło mu jednak
rozmawiać z przedstawicielem Ministerstwa Kultury Republiki Litewskiej i
podczas tego spotkania rozmowa zeszła na nadniemeński kurort, tak ukochany
przez matkę Jędrka. On sam nigdy nie zapomniał spędzanych tam wakacji i
swej pierwszej miłości. Nieoczekiwanie przedstawiciel ministerstwa
zaproponował Jędrkowi, aby pojechał zobaczyć, jak wygląda teraz nad Niemnem
miejscowość. Zapewniał, że cieszy się jeszcze większą niż dawniej leczniczą
sławą. Następnego dnia przed hotelem czekało auto, a w nim dwóch starszych
wiekiem dziennikarzy, którzy mieli towarzyszyć Jędrkowi. I dziennikarze, i
kierowca mówili po polsku.
Kilkadziesiąt kilometrów za Wilnem zatrzymali się, by pokazać Jędrkowi wieś
Pirciupis, znaną z tego, że podczas okupacji została spalona, a jej ludność
całkowicie wymordowana - podobnie jak mieszkańcy wsi Lidice. Przy szosie na
małym skwerku stał pomnik kobiety-matki z załamanymi rękami.
Po dwóch godzinach jazdy wjechano w lasy. Widok tych wspaniałych lasów
przypomniał od razu Jędrkowi dawne czasy. Gdy przyjeżdżali tu na wakacje,
Anna często organizowała wyprawy na grzyby. Wielu straszyło, że w lasach
można się zabłąkać i nie wiedząc o tym przekroczyć granicę. Ale Annę
instynkt nigdy nie zawiódł - zawsze wiedziała, jak znaleźć drogę powrotną.
Prawie nieoczekiwanie wyjechali z lasu, przejechali jakiś mostek i znaleźli
się w mieście. Jędrek rozglądał się zaskoczony. Wszystko było obce,
nieznane. Pamiętał drogę pełną wzniesień i ostrych zjazdów, jaka łączyła
Porze-cze - gdzie znajdowała się stacja kolejowa - z właściwym
miasteczkiem. Ostrości tych zjazdów doświadczył jeżdżąc tą drogą na
rowerze - zdarzało się, że wracał do domu z poobijanymi i pokrwawionymi
kolanami. Ostatni odcinek prowadził przez las. Wypadało się z niego prosto
nad jeziorko. Szosa zataczała duży łuk. Wjeżdżało się między wille prawie
niewidoczne za parkanami i żywopłotami.
Teraz wjechali zupełnie z innej strony - spoza rzeczki Rotniczanki, za
którą w tamtych dawnych czasach już nie sięgało miasteczko i tylko na
malowniczych wzgórzach stało kilka luksusowych willi. Za chwilę samochód
zatrzymał się na placu kościelnym. Ten plac tak dobrze mu znany z czasów,
gdy rozgrywał na nim mecze piłki nożnej z drużyną Sokoła wydał mu się także
jakiś inny. Tylko sam kościół nie zmienił się. Po chwili uświadomił sobie,
na czym polegała zmiana. Zniknęły płoty i żywopłoty. Domy były rozgrodzone,
wille dawniej ukryte wśród zieleni stały teraz nagie jak ludzie, którzy
wyszli z kąpieli. Ulice zrobiły się przez to szersze, plac kościelny
rozleglejszy.
Poszedł przede wszystkim ku kościołowi. Był świeżo odnowiony, barwny i
błyszczący. Jędrek przypomniał sobie piękną pasję znajdującą się w ołtarzu.
Boczny biały ołtarz zawierał obraz Matki Bożej Ostrobramskiej w otoczeniu
figur św. Józefa z gołąbkami w koszyczku i zakonnicy z książką, chyba św.
Teresy. Tak, to był ten sam kościół - i Jędrkowi wydawało się, że za chwilę
usłyszy stentorowy głos proboszcza, księdza Wołejki.
Od placu Kościelnego trafił bez trudu na dawną ulicę Sw. Jakuba - dziś
partyzanta Pożełosa. Dom dziadka stał na swym miejscu. Zniknęło tylko
ogrodzenie, a dom został pomalowany na kakaowy kolor. Dziś mieścił się tu
ośrodek zdrowia.
Usiadłszy na schodkach prowadzących na środkową werandę rozglądał się. Mała
górka ciągnąca się wzdłuż płotu pozostała. Dwie boczne werandy po obu
bokach domu - jedna prowadząca do mieszkania wujostwa Michała i Basi, druga
do wuja Pawła - istniały już dawniej. Ale tył domu zmienił się. Wydawał się
jakby obcięty. Pokoje, w których mieszkali z matką, gdy wuj Witold był na
miejscu i zajmował pokoje od frontu - zniknęły. Ogród zmalał. Wobec braku
parkanów nie wiadomo było teraz, gdzie się kończy, a gdzie zaczyna dawna
posesja Milice- - posiadaczy słynnej małpy, która urwawszy się -z łańcuszka
dokonywała spustoszenia na werandzie dziadków.
Ulica po staremu opadała w dół. Po przeciwnej stronie stała dalej brzydka

background image

kamienica zbudowana w latach międzywojennych. Dwie czy trzy posesje w prawo
ulica rozszerzała się tworząc mały placyk, pośrodku którego stała mała
cerkiewka. Zamknięta i opuszczona, gdy ją widywał jako chłopiec- teraz była
świeżo odmalowana. Tu, przy tej cerkiewce, pamiętał, Spotkał któregoś dnia,
podczas ostatnich spędzanych nad Niemnem wakacji brata Grażyny. Pamięć o
dziewczynie wracała i odżyWała za każdym razem, gdy tutaj przyjeżdżał.
pobiegł nad brzeg Ńiemna. Dawniej znajdował się taras, na nim fontanna z
leczniczą wodą. Taras był - ale to nie był tamten. Dawny podobno zerwała
rzeka podczas wielkiego przyboru. Nie było także fontanny z wodą, od której
bił mocny zapach chloru. Leczniczą wodę można było pić w pobliskim kiosku.
Niemen płynął jak dawniej błękitny. Nie stanowił już granicy, więc zamiast
promu łączył oba brzegi pontonowy most. Jędrek przeszedł na drugą stronę,
aby poczuć pod nogami piaszczyste zbocze, nad którym stały chaty wsi
Bałtoszyszki. Wieś w tamtych czasach była litewska i widziało się ją tylko
przez rzekę. Wysokie brzegi Niemna, które zostały w pamięci Jędrka nagie,
płowe, złotoróżowe o zachodzie - i takie były także na akwarelach
Czurlonisa - teraz zarosły gęsto krzakami.
Wrócił z powrotem zza rzeki i powędrował aleją brzegiem Niemna. Gdzieś tu
rosła olbrzymia sosna zwana Prababką. Ale sosny nie było, nawet nie znalazł
pozostałego po niej pnia. Szedł dalej. Tu była kiedyś plaża. Siedząc na
górze wśród sosen obserwował z daleka godzinami Grażynę kąpiącą się wśród
wesołego towarzystwa gości jej matki. Nigdy nie zdobył się na odwagę, aby
do tamtych podejść. Ruszył dalej. Za zakrętem leżała na rzece wyspa. W tym
miejscu kończył się wtedy park. Stare druty pozostały, ale słupy były
zwalone. Wszystko zarosło jeżynami. Nieco dalej na wzgórzu wśród drzew
znajdował się w tamtym czasie biały dworek noszący nazwę Wiunki. To w nim
mieszkała Grażyna. Ale dworku obecnie nie było.
Zerwał liść olszynowy i schował do notesu. Postanowił, że pośle go na
daleką Florydę. Wrócił przez park. Dawne budynki zakładu zdrojowego musiały
w czasie wojny zostać zniszczone. Zastąpiły je nowe, większe. Usiadł na
ławce. Na drugim jej końcu siedziały dwie kobiety, starsza i młodsza, tak
jakby matka i córka. Obok bawił się czarnowłosy chłopczyk. Kobiety były
Żydówkami. Coś pod-kusiło Jędrka, aby się zwrócić do starszej. Zapytał ją
po polsku, czy jest stąd i czy pamięta dawne czasy. Nie odpowiedziała od
razu, myślał w pierwszej chwili, że go nie zrozumiała. Ale ona tak jakby
szukała słów i dopiero po pewnym czasie zaczęła mówić. Tak, pochodziła
stąd. Żyła tu od dziecka. Pamięta i to, co było przed tą wojną i przed
tamtą. "Un był doktor. Nazywał sze Miniewicz. To był fein człowiek. Leczył
mnie, jak ja była taka mała sziksa. Jak ten - wskazała chłopczyka. - A jego
syn był burmistrz miasta. Też fein człowiek. Haroszy czeławiek. Zabrali go,
zastrzelili. Ja nie widziała, ale mnie opowiadał jeden z naszych. Potem jak
Germańce przyszli, my musiały uciekać w las..."
Gdy Jędrek wspomniał jajeczne obwarzanki, po które, gdy przyjeżdżali,
biegał rankiem, aby je przynieść jeszcze ciepłe na śniadanie, stara
uśmiechnęła się melancholijnie. "Une to piekł Icek Morożnik. Jego Germańce
ubiły i spaliły. Tam koło lasu..."
Przed odjazdem poszedł jeszcze do miejsca, gdzie płynąca prędko w ciemnym
parowie rzeczka Rotniczanka wpadała do Niemna. Był tam kiedyś drewniany
mostek, a tuż obok niego przygięte drzewo. Ale mostku ani drzewa nie było.
Był natomiast most, kamienny, szeroki, ozdobiony figurami. Za Rotniczanka
leżała Poganka. Dziś tam wyrosło nowe miasto. To, które zwiedzał, które
znał, które było miastem jego matki, stanowiło już tylko zabytek
przeszłości.
Gdy opowiadał Annie o tym wszystkim, co tam widział, słuchała go w
milczeniu. Nie pytała o nic. Jej zaszklone oczy mówiły o przeżywanym
wzruszeniu. Skończył - a ona dalej siedziała milcząca i tylko jej
zniekształcone przez reumatyzm dłonie przyciskały mocno kilka
przywiezionych fotografii.

Rozdział 19

background image

Któregoś dnia wpadło w oczy Jędrkowi zawiadomienie umieszczone w "Życiu
Warszawy". W młodzieżowym klubie miał wystąpić Henryk Wojkowski, jak pisano
"znakomity reżyser filmowy". Jędrka zaskoczył tytuł zapowiedzianej
prelekcji. Brzmiał: Sztuka dnia dzisiejszego w poszukiwaniu kontaktu z
chrześcijaństwem. Aż się zastanawiał przez chwilę, czy to może być ten sam
Wojkowski. O tamtym, który był w jego przekonaniu sprawcą odejścia Ani,
myślał zawsze z gniewem i z nienawiścią. Ale to jednak musiał być ten sam
człowiek. Przypomniał sobie, że w ciągu ostatnich lat Wojkowski rósł w
sławę. Choć z niechęcią odsuwał od siebie wszystkie wiadomości o sukcesach
tamtego, coś niecoś dochodziło do jego uszu. Aktor stał się reżyserem, z
teatru przeszedł do filmu.
Niektóre reżyserowane przez niego filmy miały powodzenie nie tylko w kraju,
ale znalazły także uznanie za granicą. O jego filmach mówiło się, że są
bezlitosną krytyką istniejącej rzeczywistości. Czy były tą krytyką
naprawdę, czy Wojkowski, który przecież z tej rzeczywistości wyrósł, mógł i
miał prawo ją równocześnie potępiać? Jeden z tych filmów Jędrek oglądał i
wyniósł przeświadczenie, że wymowa obrazu jest dwuznaczna. Tę dwuznaczność
jeszcze bardziej przesłaniały sceny erotyczne odznaczające się niezwykłą
śmiałością. One głównie sprawiały, że filmy robiły kasę i ściągały masy
widzów, zwłaszcza młodych. W pewnym towarzystwie Jędrek poznał matkę
pierwszej żony Wojkowskiego, tej, którą porzucił dla Ani. Była to kobieta
niestara, zmęczona i zapracowana. Twarz jej nosiła ślady wielkiej niegdyś
urody. Z rozmowy dowiedział się, że córka kobiety wyszła znowu za mąż, ale
dzieci - dwie dziewczynki - z małżeństwa z Wojkowskim, wychowują się u
babki. Rodzice nie wtrącali się do ich wychowania, zajęci własnymi, nowymi
sprawami. Jedynie ojciec - licząc się widocznie z postawą byłej teściowej,
zastrzegł, że nie może być mowy o jakimkolwiek kontakcie dzieci z religią.
Kobieta ubolewała nad tym. Gdy powiedział jej, że Ania jest jego córką, bez
gniewu pokiwała głową. "Współczuję panu - powiedziała. - O ile wiem, to
związek ten nie trwał nawet dwóch lat. On od tamtego czasu ma już chyba
trzecią..." Spotkanie to miało miejsce przed kilku laty. Jakże jednak tamte
słowa pogodzić z tytułem prelekcji zapowiedzianej w ogłoszeniu? Prelekcja
nie ciągnęła Jędrka. Przyszło mu jednak do głowy, że Wojkowski może
wiedzieć, gdzie jest Ania. Tęsknota za zagubioną córką odezwała się w nim
ostatnio z nową siłą. Przyczyniły się do tego słowa matki. Anna od pewnego
czasu często wspominała wnuczkę. Wspomniała także kilka razy, że Ania śniła
się jej. Jędrek zawsze przywiązywał znaczenie do snów i przeczuć matki. Kto
wie, myślał, czy Ania nie znajduje się w jakimś niebezpieczeństwie... Może
można by jej pomóc?
Przy całej goryczy, jaką czuł, wiedział, że jeden gest ze strony Ani
pozwoliłby mu zapomnieć o wszystkim. Nie przestał kochać córki. Może nawet
kochał ją teraz bardziej, gdy wiedział, że gdzieś samotnie błądzi w
świecie. Coraz lepiej zaczynał rozumieć uczucia ewangelijnego ojca, który
przedkłada powracającego syna nad tego, który nigdy nie opuścił rodzinnego
domu.
Klub młodzieżowy miał swój lokal na Starym Mieście, ale na zebranie, na
które, jak się spodziewano, zejdą się tłumy, wypożyczono salę NOT na
Czackiego. Kiedy Jędrek zjawił się w westybulu, zobaczył sznur ciągnących
słuchaczy. Była to prawie wyłącznie młodzież bardzo zielona. Obrośnięte
brodami twarze, długie, dziewczęce włosy opadające niezbyt czystymi
kosmykami na szyje, po wycierane jeansy, koszulki z rozmaitymi napisami na
piersiach; dziewczęta, podniecone, rozgadane, z papierosami w ustach,
ostrzyżone dla odmiany "po męsku", ubrane w równie wyskubane jeansy.
Pierwsze rzędy na sali zajmowali prawie wyłącznie młodzi mężczyźni. Na
tylnych krzesłach tuliły się do siebie pary. Na podium stał stolik dla
prelegenta i stół dla prezydium.
Na dobry kwadrans przed rozpoczęciem sala była już nabita. Gromady ludzi,
dla których nie starczyło miejsc, oblepiły drzwi wejściowe. Wreszcie
zjawiło się prezydium: czterech młodych ludzi w jeansach i sweterkach.
Przewodniczący wstał i przedstawił pozostałych członków prezydium. Jednemu
dolepił tytuł "redaktor", drugiemu "znany poeta", trzeciemu - "docent
historii". Sala oklaskiwała długo i hałaśliwie każde nazwisko. Jędrek nie
słyszał nic ani o "znanym poecie", ani o "docencie historii". Jedynie

background image

nazwisko "redaktora" obiło mu się o uszy, widywał je przy przerzucaniu
pism.
Wreszcie, powitany gromkim grzmotem oklasków, wszedł na salę Wojkowski.
Ludzie wstawali, krzyczeli: "Heniek! Heniek!", jakaś dziewczyna rzuciła mu
bukiecik kwiatów, inna wymachiwała kolorową apaszką, jakby dawała
rozpaczliwe sygnały. Wojkowski zmienił się od czasu, gdy Jędrek widział go
ostatni raz. Zgrubiał i miał twarz jakby obrzmiałą. Długie włosy spadały mu
aż na ramiona. Był także ubrany w jeansy i w czarny sweter sięgający pod
szyję. Witał się serdecznie z członkami prezydium, jakby chcąc tym
zaznaczyć swój sojusz z młodymi.
Usiadłszy przy swym stoliku Wojkowski zaczął mówić. Mówił dobrze używając
ciętych zwrotów. Atakował coś, czego nie nazywał wyraźnie, ale sala zdawała
się rozumieć jego aluzje i przyjmowała je oklaskami. W przemówieniu
zjawiały się ciągle słowa "prawdziwa sztuka", "prawdziwy socjalizm",
"prawda" i "wolność". A także: "podskakiwacze, pseudotalenty, fabrykanci
produkcyjniaków". Dopiero pod koniec referatu zjawiła się problematyka
chrześcijańska. Wojkowski mówił o "sile Kościoła",
o "sojuszu Kościoła z prawdą", o "jego wielkich wyswobadzających ideach", o
"poezji ksiąg Starego Testamentu", o "mistyce hebrajskiego ducha". Sala
oklaskiwała i te stwierdzenia, choć, jak się Jędrkowi wydało, z dużo
mniejszym zrozumieniem i zapałem niż wywody poprzednie.
Skończył swoje przemówienie wśród burzy oklasków. Przewodniczący ogłosił
dyskusję. Podniosło się wiele rąk wśród siedzących w pierwszych rzędach,
ale najpierw otrzymali głos zasiadający za stołem prezydialnym. "Redaktor",
jasny blondyn, po wygłoszeniu entuzjastycznych komplementów pod adresem
prelegenta, zaczął snuć skomplikowane rozważania, które i potwierdzały
wypowiedziane przez Wojkowskiego tezy, i stawiały przy nich znak zapytania.
"Docent historii" wygłosił żałośnie naiwny wywód historyczny. "Poeta"
powiedział tylko kilka słów zakończonych przetłumaczonym przez niego - z
hebrajskiego, jak to mocno zaznaczył - jednym z Psalmów. Potem już mówili
ludzie z sali. Jedni krzyczeli ogłuszająco, inni jąkali się tak, że trudno
ich było zrozumieć. Mimo to otrzymywali rzęsiste oklaski. Obejrzawszy się
za siebie Jędrek przekonał się, że naprawdę zajęci byli dyskusją jedynie
siedzący w pierwszych rzędach. Ci, którzy siedzieli dalej, rozmawiali ze
sobą, chichotali, kręcili się, wychodzili z sali i wracali, obejmowali się
czule. Ale nie przeszkadzało im to oklaskiwać każdego mówcy.
Znudzony czekał końca spotkania, które przeciągnęło się. Nie było już
właściwie dyskusji, ale jeden po drugim ze słuchaczy uważał, że musi
wypowiedzieć słowa uznania dla Wojkowskiego. Dla podniesienia wagi słów
prelegenta cytowano jakąś Barbarę, jakiegoś Andrzeja i jakiegoś Mirka.
Jędrek nie miał pojęcia, kim są ludzie, których opinie aż tak były ważne,
ale gdy któryś z mówców zacytował "genialne sformułowanie docenta historii"
wzruszył ramionami na wszystko, co się działo na sali. Była to tylko
przyjacielska rozmowa kumpli nad sprawami ich hermetycznego światka.
Nareszcie wszystko się skończyło. Jędrek przepchnął się przez wychodzące z
sali tłumy do podium. Wojkowski stał otoczony dziewczętami, które
wypraszały od niego autografy. Protekcjonalnie mówił do każdej ty. Rzucał
dowcipami. Jego szare oczy zagubione w tłustych policzkach biegały od
twarzy do twarzy jak oczy kupca na targu niewolnic.
Dotarł do stolika, powiedział:
- Nie wiem, czy pan mnie pamięta. Jestem ojcem Ani. Chciałbym zamienić z
panem kilka słów...
W pierwszej chwili po twarzy Wojkowskiego przebiegł wyraz jakby
przestrachu. Ale zaraz rysy wygładziły się, na ustach pojawił się uprzejmy
uśmiech.
- Ależ oczywiście, oczywiście... Tylko te dziewczęta... Słuchajcie, już
koniec - ogłosił.
Odpowiedział mu wielki krzyk protestu. Tłumek jeszcze mocniej zacisnął się
wokół stolika. Wojkowski rozłożył bezradnie ramiona.
- Sam pan widzi.. Ale jeżeli pan może poczekać...
- Dobrze, poczekam.
- Ale nie tu. Proszę zajść do kawiarni Nowy Świat. Postaram się spławić
dziewczyny i przyjść za jakiś kwadrans.

background image

Usiadłszy przy stoliku w cukierni Jędrek uświadomił sobie, że
prawdopodobnie popełnił błąd przychodząc tutaj. Wojkowski nie przyjdzie i
gdzie go potem będzie można znaleźć? Reżyser był ciągle fruwającym ptakiem.
Ale omylił się. Po pół godzinie Wojkowski zjawił się. Idąc w stronę stolika
Jędrka obdarzał uśmiechami osoby przy innych. Miał minę zwycięskiego
matadora.
- Czym mogę służyć panu?
Ugrzeczniony ton nie pozbawił Jędrka niechęci do Wojkowskiego.
- Chodzi mi o informację, której może pan będzie mi mógł udzielić.
Rozstaliście się z Anią przed kilku laty. Od tamtego czasu moja matka i ja
straciliśmy z nią kontakt. Wiemy tylko, że wyjechała za granicę. Moja matka
jest szczególnie mocno do niej przywiązana. Właściwie to ona ją wychowała.
Jest bardzo wiekowa i zaczyna ostatnio słabnąć...
Urwał zły na siebie, że zaczął mówić o Annie. Co tego bubka to obchodzi?
Dorzucił po chwili:
- Przyszło mi do głowy, że może pan mógłby mi udzielić wiadomości o tym,
gdzie Ania jest obecnie...
Wojkowski milczał czas jakiś oglądając z zainteresowaniem swe paznokcie.
- Tak - zaczął - rozumiem... Bardzo mi przykro... Rozstaliśmy się z Anią z
moim wielkim żalem. To nadzwyczajna dziewczyna... Ale charakter trudny,
władczy. Pewność siebie... Podniósł głowę i uśmiechnął się. - My artyści
jesteśmy ludźmi być może trudnymi w pożyciu... Ale to nasze prawo, prawda?
- Nie sądzę, aby artystom przysługiwało inne prawo moralne niż pozostałym
ludziom.
- Nie sądzi pan? Jednak ludzie z tym się zwykle zgadzają...
- Jestem katolikiem.
- Ja jestem nim jak najbardziej. Zresztą o tym właśnie mówiłem dzisiaj...
Jestem katolikiem, chociaż, jak pan wie, nie jest to mile widziane przez
władze. Niejednokrotne miałem z tego powodu trudności. Uniemożliwiano mi
kręcenie filmów. Moje córki poleciłem wychowywać po katolicku, choć to
także jest źle widziane... Ale oczywiście rozumiem pana. Jest pan ojcem.
Rozstaliśmy się z Anią w zgodzie, jak przyjaciele. Poleciłem ją znakomitemu
filmowcowi. Ona wtedy interesowała się filmem, a ja próbowałem stworzyć
pewne dzieła w teatrze. Wyjechała z tamtym do Niemiec. Występowała w
filmie, odniosła nawet pewien sukces. Ale potem... Czy ja wiem? Tak się
czasami tragicznie dzieje w życiu artysty... Nie chciano jej nigdzie
zaangażować. Doszło do mnie, że Ania naraziła się mówieniem niepotrzebnych
rzeczy... Wszędzie są ludzie, którzy się o pewne sprawy obrażają, a gdy oni
są tymi, którzy decydują.. Artysta musi być niewolnikiem swego dzieła...
Musi sztuce ofiarować duszę i ciało... Ania nie zgodziła się przyjąć
jakiejś roli... Na taką odmowę nie każdy może sobie pozwolić...
- I co potem?
- Więcej już nie wiem. Przed kilku laty pewien mój znajomy spotkał Anię w
Kolonii. Powiedziała mu, że ma jakieś plany, że wyjeżdża, ale co to było
takiego, nie wyjaśniła...
- Sama była czy z kimś?
- Myśli pan o jakimś boy-friendzie? Nie słyszałem. Ale artyście samotnemu
jest bardzo trudno...
- Nie wspominała o powrocie do Polski?
- Nie. Cóż, gdyby wróciła, władze potem mogłyby już jej nie puścić...
Na. chwilę zapanowało milczenie.
- Czy to wszystko, co pan mógł mi powiedzieć? - zapytał.
- Wszystko, niestety... A jak się panu podobało dzisiejsze zebranie? -
starał się przejść na towarzyską pogawędkę.
- Zadziwiło mnie. Można by sądzić, że przygotowujecie coś w rodzaju
rewolucji.
- Wcale się pan nie myli. Ludzie są zawiedzeni.
- Rozumiem zawód, ale nie rozumiem reakcji. To, co słyszałem, robiło na
mnie wrażenie rozhuśtywania młodych, którzy sami niewiele rozumieją.
- Sytuacja domaga się zjednoczenia wszystkich, którym droga jest wolność.
- Słowo "wolność" powinno być określone. Mówił pan o sojuszu z Kościołem. A
jednak wolność w pojęciu Kościoła mało ma wspólnego ze stanowiskiem, które
pan sam głosi.

background image

- A jak by pan określił to moje stanowisko?
- Przypomina mi masonerię.
- Naprawdę? Zabawne. To masoneria jeszcze istnieje? Sądziłem, że to tylko
straszak, którym wymachiwała przed wojną endecja.
- Gdy byłem ostatnio we Włoszech dowiedziałem się, że jednak istnieje. I że
jest nadal potężna... Dziękuję panu za informacje.
- Zawsze chętnie. Gdybym się coś nowego dowiedział, dam znać.
- Będę wdzięczny.
Miał ochotę powiedzieć: zmienił się pan. Ale powstrzymał się od tej uwagi.
Tamten mógł zrozumieć, że Jędrek ma chęć na podtrzymanie znajomości. Ale
rzeczywiście Wojkowski się zmienił. Dawniej robił wrażenie człowieka
zapatrzonego w siebie i spryciarza. Dziś nabrał cech władczych i kogoś, kto
dużo wie.

Rozdział 20

Pod sufitem z cichutkim chrzęstem obracały się niby wirniki helikoptera,
długie ramiona białych wiatraczków. Ale mimo sprawianego przez nie podmuchu
w sali panował gęsty upał. Jędrek czuł jak jego ciało raz po raz oblewa
lepki pot. Głos prelegenta toczył się równo. Mówca wysoki, chudy profesor
pochylał nad pulpitem swój długi nos. Czcigodny laureat nagrody Nobla w
dziedzinie fizyki był już człowiekiem starym. Ciemne ubranie, w jakie był
ubrany i które odbijało swoją barwą od białych na ogół ubrań uczestników
konferencji, wisiało na nim jak worek. Czasami przerywał swój wykład,
uśmiechał się, powtarzał ostatnie wypowiedziane zdanie, a potem robił
ruch wielką dłonią, jakby chciał tym gestem powiedzieć: ależ tak, tak jest
naprawdę.
Prelekcja była ciekawa. Jędrek skupił uwagę, aby rozumieć wszystkie słowa
profesora. Prelegent nie był Anglikiem, więc język angielski, którego
używał, był dzięki temu bardziej zrozumiały.
Jędrek znalazł się na kongresie w wyniku rozmowy ze Stefanem. Wiceminister
wrócił i zaraz wezwał go do siebie. Z zaciekawieniem wysłuchał opowiadania
o przygodach Jędrka we Włoszech.
- Rozmawiałem z twoim szefem - powiedział, gdy Rogowski skończył. - On
uważa, że przez pewien czas nie będziesz mógł się pokazać na Zachodzie.
Chciał cię zużytkować na terenie państw socjalistycznych. Ale ja uważam, że
to by było zmarnowaniem twoich umiejętności. Jesteś doświadczonym rozmówcą,
znasz języki. Zamiast żebyś bawił się robotą organizacyjną, należy ciebie
wykorzystać do wielkich dyskusji międzynarodowych. Znowu musimy wrócić do
walki o pokój. Sytuacja zaciemniła się...
- Chcesz, abym przeszedł do pracy w ministerstwie?
- Nie. Formalnie zostałbyś tam, gdzie jesteś. Tak będzie lepiej. Ostatnio
kilka razy deklarowałeś swój katolicyzm. Oczywiście nikt nie ma nic
przeciwko katolicyzmowi. Ale rozumiesz?
- Tak.
- A propos: nie byłeś dotąd wojującym katolikiem.
- Nie jestem i teraz. Nie mam zamiaru z nikim moim katolicyzmem wojować.
Zawsze zresztą uważałem się za katolika...
- Wiem, twój ojciec, tradycje domowe...
- To prawda. Ale dawniej podchodziłem do religii dość formalnie. Dziś mi to
nie wystarcza... Katolicyzm, wydaje mi się, albo jest i wtedy musi być
najważniejszą rzeczą w życiu człowieka, albo lepiej, aby go nie było, jeśli
ma być tylko jakimś dodatkiem. Myślę, że to samo odnosi się do marksizmu?
- Dotykasz bardzo istotnego kryzysu, jaki zaczyna u nas narastać. Ale o tym
pogadamy przy okazji. Tymczasem chodzi mi o to, abyś pojechał do Delhi na
konferencję na temat niebezpieczeństwa wojny jądrowej. To Trzeci Świat,
więc chyba nie boisz się, że spotkasz tam włoskich mafiosi?
- Raczej nie.
- Oczywiście zawiadomimy ambasadę, aby w miarę możności czuwała nad tobą.
Kongres jest dobrze obsadzony. Kilku znanych profesorów europejskich. Będą
mówili rzeczy straszne. Zachód zaczyna ogarniać panika. Ale zależy nam o

background image

dowiedzeniu się, co mówią o tych sprawach ludzie Trzeciego Świata.
Chcielibyśmy mieć rozsądną i dokładną relację.
- I to ma być moje zadanie? Chętnie posłucham. To może być interesujące.
- Właśnie.
- A wracając do twego katolicyzmu: widujesz Prymasa?
- Od czasu do czasu.
- Na płaszczyźnie politycznej?
- Na płaszczyźnie religijnej i przyjacielskiej.
- Nie wiem, czy słyszałeś, że był na niego zamach? Chcieli się go pozbyć.
Skorzystali, że gdy skończył lat siedemdziesiąt pięć, wypadnie mu, zgodnie
z zasadą, złożyć rezygnację ze swego stanowiska. Naciskali na Pawła VI, aby
rezygnację przyjął, i zabrał Wyszyńskiego do Rzymu. Muszę ci powiedzieć, że
i wielu naszych towarzyszy działało także w tym kierunku. Sądzili, że
byłoby dobrze się go pozbyć, bo z innym będzie łatwiej. Ostrzegałem, że to
niesłuszne, że Prymas jaki jest, taki jest, ale na temat spraw polskich
zawsze można się z nim dogadać. Papież jednak nie przyjął jego rezygnacji,
powiedział, że ma zostać na swym stanowisku, póki będzie potrzebny
Kościołowi. To znaczy - do końca. Osobiście jestem z tego bardzo
zadowolony.
- Ja także.
- Więc jedź do Delhi. Wszystkie formalności będziesz miał załatwione.
- Dziękuję.
- A jak się czuje matka?
- Niestety, słabnie...
- Ileż ona ma lat?
- Prawie dziewięćdziesiąt.
- Bagatela! Nasze pokolenie tak długo żyć nie będzie. Zawały nas położą. Z
kim zostawiasz matkę?
- Mamy kobietę oddaną i dość rozsądną. Ale wyjadę niespokojny, przyznaję.
- Powinieneś się był ożenić.
- Małżeństwo to sprawa zbyt poważna. Nie umiałbym jej traktować tylko jako
interesu.
- Bo wy zawsze: aż do śmierci! Skomplikowaliście sobie życie.
- Czy twoje rozwody nie skomplikowały ci życia? Stefan zaśmiał się trochę
kłopotliwie.
- No cóż, ty myślisz o wieczności, a ja, że raz się żyje. Jedź więc i
wracaj szczęśliwie.
Profesor mówił teraz o przerażającej sile bomb jądrowych i o skutkach
wybuchów.
- Są dwa opady cząstek radioaktywnych - mówił. - Jeden następuje zaraz po
wybuchu. Ale inne opadają wolniej, latami. I działanie tych cząstek jest o
wiele niebezpieczniejsze. Jest to proces ukryty, długotrwały. Dalszym
skutkiem jest przerwanie otoczki ozonu, jaka otacza kulę ziemską. Skutków
tego nie sposób nawet przewidzieć...
Profesor odwrócił ostatnią kartkę swego referatu. Kończył:
- Nasz glob zniósł wybuchy kilkunastu pojedynczych bomb atomowych. Jeżeli
mówię: zniósł - nie znaczy to wcale, że skutki tych bomb nie oddziaływują
dalej na ludzi. Mimo to jakoś żyjemy. Czy jednak świat zniesie wybuch
kilkunastu bomb jednocześnie? Przekonanie się o tym może być ostatnim
doświadczeniem ludzkości...
Na chwilę w pełnej upału sali powiało chłodem. Przewodniczący zarządził
przerwę. Słuchacze wstawali powoli, w milczeniu. Nie było gwaru, jaki
towarzyszy zwykle przerwom. Wychodzono na korytarz. Tu także obracały się
pod sklepieniem wiatraczki, a przy stolikach ubrane w barwne sari
dziewczęta ofiarowywały napoje chłodzące.
Po przerwie zaczęła się dyskusja. Zapisało się do niej od razu wiele osób.
Murzyn z jednej z republik Afryki Środkowej zaczął pierwszy. Mówił
gwałtownie:
- Usłyszeliśmy tu ciekawe wywody, zapowiadające zgubę naszej ziemi. Nie mam
zamiaru temu zaprzeczać. Jest rzeczą więcej niż możliwą, że wizje
profesorów, którzy tu przemawiali, spełnią się. Ale zanim się spełnią, my
mamy już naszą bombę atomową. Nazywa się ona neokolonializmem. Nasi dawni
ciemiężyciele kolonialni odeszli. Powiedzieli: dostaliście od nas wolność.

background image

Za tę wolność sprzedawajcie nam teraz to, co nam jest potrzebne.
Potrzebujemy na przykład drzewa, dużo drzewa. Będziemy chętnie kupowali.
Więc oczywiście zaczęliśmy wycinać lasy i sprzedajemy drzewo naszym
wyzwolicielom. Tymczasem jednak na ogołocone z drzew obszary wdziera się
pustynia. Sięga coraz bliżej naszych domów. Zabija nasze bydło, dla którego
nie ma wody, bo rzeki wyschły. Nasi wyzwoliciele chcą od nas kupować także
rośliny, które są potrzebne im dla karmienia ich bydła. Bydło europejskie
więc ma co jeść, ale my nie mamy co jeść...
Potem mówił przedstawiciel Ameryki łacińskiej:
- Usłyszeliśmy tutaj, że wojna jądrowa zniszczy świat, wobec tego należy
odrzucić wszelką broń, wyrzec się obrony każdej naszej sprawy. U nas na
tysiące nędzarzy jest jeden bogacz. Jeśli biedni nie będą się bronili,
bogacze zamienią ich w bydło robocze. A bogacze mają swoich opiekunów, ci
zaś mają bombę atomową. Czy mamy mówić naszym biednym: nie ważcie się tknąć
bogaczy, bo jeśli ich tkniecie, ich opiekunowie rzucą bombę? A co będzie,
jeśli biedni powiedzą: jedno i drugie grozi nam śmiercią i nie ma dla nas
różnicy, czy zginiemy od wybuchu czy z nędzy?
Znowu mówił jakiś czarny:
- Słyszymy, że strasznym niebezpieczeństwem są bomby atomowe. Jak się przed
nimi uchronić? Budować bomby przeciwko bombom? Prowadzić układy? Mówi się:
potrzebny dialog. Ale w imię czego? W imię sumienia i moralności? Biali
śmieją się z tego. Kiedyś przyszli do nas z Pismem świętym w ręku. Ale
teraz, gdy chcą od nas wszystkiego, zostawili nam Pismo święte. Sami go już
nie potrzebują...
Teraz zabrał głos Hindus:
- Mówiono dziś wiele o skażeniach, jakie są następstwem bomb atomowych. A
przecież dopiero parę tygodni temu zostało ujawnione, że w latach
sześćdziesiątych CIA w tajemnicy zainstalowała w Himalajach, u stóp Nanda
Devi stację, która miała śledzić chińskie eksperymenty jądrowe. Potem
stację opuszczono, pozostawiając w niej zasobniki z radioaktywnym plutonem.
Lawiny stację zniszczyły i dziś nie wiemy, czy wody Gangesu nie są skażone
i nie niosą trucizny mieszkańcom naszego kraju... Więc zagłada jądrowa już
działa...
Jędrek po paru godzinach słuchania przemówień poczuł się śmiertelnie
zmęczony. Z uczuciem wielkiego ciężaru na czaszce, który nie pozwalał na
skupienie, wyszedł z sali. Przeszedł się kilka razy po korytarzu, gdy
zobaczył zbliżającego się do niego człowieka. Tamten był Hindusem, w klapę
białego ubrania miał wpięty krzyżyk.
- Proszę pozwolić się przedstawić - powiedział. - Jestem księdzem. A pan
przyjechał z Polski?
- Z Polski. Czy mogę czymś służyć?
- Niczym. Po prostu chciałem pana poznać, zamienić z panem kilka słów. Czy
pan może jest katolikiem?
- Katolikiem.
- Ogromnie jesteśmy zainteresowani katolicyzmem polskim. Jesteście tacy
inni niż ci, których znamy. Europa przysyła nam wspaniałych ludzi, ale oni
nie reprezentują swoich narodów. A u was podobno istnieje wiara w masach,
macie tyle powołań... Wasz Prymas to niezwykły człowiek. Zachwyca nas kult
waszej Madonny z Cze... Cze...
- Z Częstochowy?
- Właśnie. Bardzo trudna nazwa. I wspieraliście paczkami naszych
głodnych... U nas katolicyzm to kropla w morzu. W morzu ludzi i w morzu
spraw...
- Matka Teresa z Kalkuty jest sławna w całym świecie.
- Pan ją może zna?
- Niestety, nie.
- Tu u nas w Delhi są także jej siostry. A może chciałby pan przyjrzeć się
z bliska ich pracy?
o bardzo chętnie. Kiedy pan może?
- W takim razie pojedźmy tam dziś. Niech pan teraz odpocznie i zbierze
siły. Będą panu potrzebne.

background image

Rozdział 21

. Małe auto, którym jechali, opuściło centrum miasta. Ulice z każdą chwilą
zmieniały charakter: szerokie, nowoczesne ustępowały wąskim często krętym.
Chodnikami płynęła masa' ludzi,ubranych w białe długie szaty, spod których
widać było chude, ciemne łydki' i stopy w sandałach. Twarze były rozmaitego
koloru. Większość Kobiet miała wymalowaną czerwoną plankę między brwiami. W
tłumie szli mnisi buddyjscy o wygolonych głowachch, przypominających
lśniące kule.Między dorosłymi kręciło się mnóstwo dzieci, których ciałka
okrywały jedynie majteczki czy przepaska. Ale były także całkiem nagie.
Wszystkie, ogromnie ruchliwe, biegały, krzyczały, chowały się za sukienkami
matek, błyskały białkami oczu i zębami.
Wzdłuż ścian domów siedzieli sprzedawcy. Swój towar mieli w koszach lub na
rozłożonych matach. Idący zatrzymywali się przy nich. Targowali się,
kupowali. Ciemne dłonie o bardzo długich palcach poruszały się w powietrzu.
Przy chodniku przykucnęli także żebracy. Wyciągali do idących przerażająco
chude ramiona. Ich ciała były matowe, jakby przysypane drobniutkim pyłem.
Wielu przechodniów prowadziło na sznurku kozy. W pewnej chwili Jędrek
zobaczył jasnopłową krowę, która nie lękając się stojącego na rogu pod
daszkiem policjanta maszerowała wolno i spokojnie jezdnią. Nikt jej nie
spędził, nikt na nią nie krzyknął. Zresztą także ludzie schodzili z
chodników na jezdnię. Ruch samochodowy panował niewielki. Jechały tylko
niezliczone rowery, czasami trójkołowe. Osły ciągnęły wózki rozmaitego
kształtu, czasami widać było zaprzężonego bawołu z szeroko rozstawionymi
rogami.
Ksiądz dojechał do małego placyku, osłoniętego drewnianym daszkiem z gałęzi
palmowych i ze słomy. W cieniu można było ustawić auto. Parkingu pilnował
stary mężczyzna o twarzy pociętej zmarszczkami i z jednym okiem pokrytym
bielmem. Chodził wolno, podpierając się kijem i pokazując w uśmiechu dwa
ostatnie zęby. Staremu pomagał chłopak kędzierzawy i nagi do pasa, może
wnuk mężczyzny.
- Dalej pójdziemy piechotą - rzekł ksiądz. - To już niedaleko. Siostry
prosiły, aby nie podjeżdżać do nich autem.
Weszli w tłum, jakby wchodzili w ścianę wodną. Ludzie potrącali ich, jakieś
ręce wyciągały się ku nim, chwytały za ubrania. Pełno tu było zapachów
potu, zjełczałego tłuszczu przemieszanego z wonią jakichś olejków. Jędrek
czuł się jak oczadziały. Aby się nie zgubić, trzymał się poły ubrania
księdza, który szedł szybko rozgarniając tłum. Wchodzili w coraz większe
zaułki, otoczone starymi domami o spękanych tynkach.
Między domami stała dość dziwna budowla, przypominająca wielką altanę. Jej
ściany musiały być kiedyś bardzo kolorowe, ale czas zmył barwy zostawiając
tylko tu i tam plamy i zarysy jakichś kształtów. Ksiądz pchnął drzwi i
wprowadził Jędrka do wnętrza. Panował tu półmrok. Wysokie ściany sprawiały,
że w pomieszczeniu było stosunkowo dużo powietrza. Wzdłuż ścian na
prymitywnych łóżkach leżeli ludzie, ponakrywani pod samą brodę kocami.
Dygotali, choć Jędrka zalewał pot. Ciała były stare, wychudłe,
zniekształcone. Ciężki oddech leżących łączył się w głuchy charkot, który
wydawał się warkotem jakiejś maszyny. Woń potu i moczu aż dławiła.
Między łóżkami kręciły się dwie kobiety. Były młode i ubrane w zwykłe
tutejsze sari okrywające także głowę. Twarze były ciemne - musiały to być
Hinduski. Nieustannie coś przynosiły leżącym, okrywały ich, poprawiały
pościel. W przelocie uśmiechnęły się do księdza, ale nawet się z nim nie
przywitały. Musiały być w ciągłym ruchu, aby obsłużyć wszystkich
potrzebujących. Czasami któraś kucała przy łóżku i coś mówiła do leżącego
człowieka. Jakby mu coś tłumaczyła czy wyjaśniała. Skurczona starcza twarz
rozjaśniała się, drżąca dłoń wyciągała się i dotykała ramienia młodej
kobiety.
Przy stoliku z lekarstwami stojącym pośrodku wielkiej sali napotkali
jeszcze jedną z sióstr. To była przełożona, kobieta nieco starsza wiekiem
od tamtych. Ksiądz przedstawił jej Jędrka. Uśmiechnęła się do gościa i
złożyła ręce w ukłonie. I ona także musiała być Hinduską.
Nad stolikiem wisiał na ścianie krucyfiks, a przy nim wypisane były słowa:

background image

"I am thirsty".
- To jest nasz dom dla umierających - wyjaśniała. - Jak pan może wie, nasza
założycielka od tego rozpoczęła swoją pracę. Zbieranie ludzi pozbawionych
domu i opieki i umożliwianie im spokojnego umierania. Jest to wielki
problem w naszych przeludnionych miastach.
- Czy matka ma dużo sióstr do pomocy?
- Niestety, niewiele. Nie możemy się skarżyć: mamy wiele kandydatek do
naszego zakonu. Ale potrzeb jest więcej. Jest nas tu sześć na dwa domy: ten
dla umierających i drugi, niedaleko stąd, dla dzieci. Powinno być nas
siedem - taką liczbę matka Teresa określiła na każdą placówkę. Ale jedna z
sióstr odeszła. Uznała, że praca przekracza jej siły.
- Czy wszystkie siostry są Hinduskami?
- O, nie. Są tu także przybyszki z Europy.
- Może są Polki?
- Tu u nas nie ma żadnej.
Jędrek patrzył na pokurczone postacie leżące na matach. Niektóre ciała były
pokryte wrzodami.
- Siostry same zbierają tych ludzi?
- Próbowałyśmy to robić same. Ale wtedy nasz wysiłek kończył się na
przynoszeniu ludzi tutaj. Nie można już było nic zrobić więcej, siostry
były wyczerpane. Teraz tych ludzi przywozi policja. Ludzie przychodzą w
strasznym stanie: są brudni, zawszeni, nieraz chorzy na straszne skórne
choroby. Trzeba ich umyć... Dopiero gdy są czyści można ich położyć między
innych. Wielu jest tak słabych, że nie potrafią nawet sami jeść... No i
wszyscy są pełni żalu. Ludziom nawet w tak ciężkim stanie śmierć nie
przychodzi łatwo. Potrzebują pociechy...
- Jak dajecie sobie radę? Uśmiechnęła się.
- My staramy się, a Jezus pomaga. On sam przychodzi do nas pod postacią
tych ludzi. Zanim tu przyszłyśmy, wyobrażałyśmy sobie Jezusa jako
uśmiechniętego człowieka w czystej szacie. Tak jak Go często widzimy na
obrazku. Gdy budzi się w nas bunt i zniechęcenie, staramy się przypomnieć
sobie, że na krzyżu wyglądał inaczej. Mam tutaj - wskazała na swój stolik -
fotografię Całunu Turyńskiego. Gdy spotykam się z czymś szczególnie
odrażającym, gdy już widzę, że moje siostry bliskie są mdłości i wiem, że
muszę się człowiekiem zająć sama - patrzę na tę fotografię...
Urwała dość nagle, zagryzła wargi. Ale już po chwili była spokojna,
uśmiechnięta.
- I wszędzie jest tak jak u was strasznie? - pytał.
- To, co pan widzi tutaj, jest niczym w porównaniu z Bombajem, a to, co by
pan zobaczył w Bombaju, nie dorównuje temu, co znalazłby pan w Kalkucie.
Matka Teresa wiedziała, skąd ma zacząć swą pracę.
- Podobno teraz myśli o Ameryce Środkowej?
- Matka Teresa będzie zawsze szła naprzód, dalej, dalej. Jej zadaniem jest
pokazywać drogę. My, jej uczennice, mamy pracować tam, gdzie nas pośle. Ale
proszę mi wybaczyć. Już za długo rozmawiam, robota na mnie czeka. Jeśli pan
chce zobaczyć dom dziecka, niech pan tam pójdzie z księdzem.
Złożyła ręce, skłoniła głowę i pożegnała go hinduskim ukłonem.
Dom dziecka wyglądał nieco lepiej niż altana, w której umierali starcy.
Przed nim na małym podwórku, bawiła się gromadka dzieci. Nad ich zabawą
czuwała młoda kobieta trzymająca w objęciach niemowlę.
- To nie jest siostra - objaśnił ksiądz. - Siostry opiekują się także
nieślubnymi matkami. Biorą do zakładu jej dziecko, a matka za to przez czas
pobytu dziecka, pracuje w zakładzie.
Weszli do środka. W kilku pokojach dzieci różnego wieku siedziały na matach
lub leżały w łóżeczkach. Były nagie i miały skórę bardzo ciemną. Wielkie
czarne oczy spoglądały na wchodzących spod grzywy kruczych włosów, rączki o
długich palcach, jakby nieco jaśniejszych na końcach, ukrywały buzie gestem
niepokoju.
Na powitanie gości wyszła zakonnica jak wszystkie ubrana w sari z błękitną
lamówką. Złożyła dłonie powitalnym gestem.
- I am from Poland - powiedział Jędrek.
- A ja sem z Budiejowic - odpowiedziała siostra i zamrugała żartobliwie, a
na jej okrągłych policzkach pojawiły się wesołe dołeczki.

background image

- Niech mi siostra łaskawie powie - pytał - jak do was trafiają te dzieci?
- Rozmaicie. Niestety tutaj jest taki zwyczaj, że się porzuca dzieci,
zwłaszcza dziewczynki. O, widzi pan tę malutką? Przed miesiącem znaleziono
ją po prostu pod ławką w parku. - Prawie czarne, wychudzone dziecko leżało
w łóżeczku. Ale na widok siostry mała zaśmiała się radośnie i zatrzepotała
rączkami. - Ta jest już nieco od-chuchana. Ale pokażę panu dziecko, które
nasze siostry znalazły wczoraj. Ktoś przybiegł o świcie z wiadomością, że w
pustej budzie na tyłach jednej z kamienic leży ciało zmarłej kobiety, a
przy niej dość duże dziecko jeszcze dające znaki życia. Dwie nasze siostry
zaraz pobiegły. Było tak, jak ludzie mówili. Kobieta musiała umrzeć z
głodu. Była strasznie wyniszczona. Podobno poznano w niej wędrowną
tancerkę. Dziecko było również w ostatnim stadium wyniszczenia. Oto ono...
Pięcioletnia dziewczynka leżała na łóżeczku. Trudno było uwierzyć, że to
nie jest trupek. Ciało było nieprawdopodobnie małe w stosunku do główki,
kości zdawały się rozdzierać skórę pokrytą jakimiś liszajami i wrzodami.
Nie ruszała się, ale oczy miała otwarte, a w nich zastygły wyraz
przerażenia.
- Matka - opowiadała siostra - musiała się wszystkiego wyrzekać, aby ocalić
dziecko. Kobiety tutejsze nie
są złymi matkami. Tylko straszna nędza zmusza je do porzucania dzieci. To
nie tak jak u nas, proszę pana - odruchowo chwyciła Jędrka za rękę. -
Dzieci będą sądziły kiedyś świat współczesny...
Akurat weszła do pokoju inna siostra z tacą pełną miseczek ryżu. Dzieci,
które siedziały na matach zerwały się i otoczyły ją kołem. Wyciągały
rączki, ciągnęły ją za odzież, coś wołały, odpychały siebie wzajemnie.
Każde chwyciwszy podaną miseczkę odbiegało z nią i kryło się w kącie
pokoju.
- Widzi pan, co robi głód? - mówiła siostra. - One już nie są głodne. Ale
jeszcze musi minąć wiele tygodni, zanim będą patrzyły na jedzenie bez tego
podniecenia.
- I nic się nie poprawia?
- Niewątpliwie poprawia się. Dokonała się u nas tak zwana "zielona
rewolucja" i zbiory wzrosły. Ale tymczasem jest to poprawa tylko
statystyczna - uśmiechnęła się gorzko. - Zanim znajdzie swe odbicie w dole,
jeszcze wiele tysięcy dzieci umrze z głodu. Niestety rząd chcąc poprawić
sytuację wprowadza bardzo złe przepisy. Są stany, w których poddaje się
przymusowej sterylizacji kobiety i mężczyzn w małżeństwach, które już mają
dwoje dzieci. Nawołuje się wszędzie do stosowania środków
antykoncepcyjnych. Jakby walka z prawami natury mogła uratować świat. Jakby
dobry Bóg, który daje życie, nie miał środków, aby to życie zachować!
- Cały świat robi to samo - zauważył ksiądz. - Wzory płyną od was: z
Europy, ze Stanów. Z krajów najbogatszych.
- Tak, to przychodzi od nas - przyznała siostra. - Nie głód, nie nędza, ale
poszukiwanie dobrobytu, wygody, chęci zabezpieczenia się przed
trudnościami, które mogą przyjść, skłania ludzi do uciekania od dziecka.
Mówię panu - zwróciła się do Jędrka - dzieci będą sądziły nasz świat. Po
ich trupach chcą iść ludzie do bogactwa! Ale potem te dzieci, które
przeżyją, zemszczą się na rodzicach...
Po tym wybuchu zapanowało milczenie. Po chwili siostra tonem już zupełnie
innym zaczęła przepraszać, że musi wracać do pracy.
- Ciągle nas za mało - tłumaczyła.
- Mówiła matka przełożona, że jedna z sióstr opuściła was.
- Zawiodły biedaczkę siły. Ale za parę dni przyjedzie na jej miejsce inna.
- Nie brak wam powołań?
- Nie. Wciąż zjawiają się dziewczęta pełne entuzjazmu. Tylko że wiele
pragnie ujrzeć wyniki swego poświęcenia...
- A te wyniki?
Uśmiechnęła się, a na jej okrągłych policzkach znowu zjawiły się dołeczki.
- Są, na pewno są. Już to jest wspaniałym wynikiem, że tu nas tolerują, że
ludzie są dla nas życzliwi. Matka Teresa opowiadała wiele razy, że na
początku tak nie było, że spotykała się z wrogością. Ale człowiek jest
słaby, chciałby widzieć... Może w Ogrójcu szatan szeptał w ucho naszego
Pana: idziesz na najstraszniejszą mękę, a patrz, jak mało ludzi zechce

background image

skorzystać z tego, co przyniesie Twoja Krew!? To nie ja wymyśliłam -
pospieszyła się usprawiedliwić. - Tak mówił ojciec rekolektant na ostatniej
konferencji. Ja sama nic takiego nie wymyślę...
Jędrek opuścił ośrodek wstrząśnięty. Szedł w tłumie przechodniów krokiem
trochę błędnym. Dopiero gdy znaleźli się w aucie, ksiądz powiedział:
- Cieszę się, że mogłem panu pokazać pracę Misjonarek Miłości. To wielkie
dzieło. Przyjechał pan do nas na kongres pokoju. Wszystkie te kongresy są
oczywiście bardzo ważne. Ale myślę, że mówią wiele o skutkach, a mało o
przyczynach zła, jakim jest wojna. Ludzie wymyślają coraz to nowe sposoby
zabijania. A tymczasem milczy się o tym, że zabijanie zaczyna się od
zamachu na życie nienarodzonego. Kto uznał takie zabijanie za dozwolone nie
powinien się dziwić, że zgoda na śmierć dziecka musi prowadzić do zgody na
zabijanie bombą atomową. Obrona przed bombą nie może być obroną wygód.
Tylko powrót do obowiązków i do odpowiedzialności za każde życie może być
bronią przeciwko wojnie...
Gdy stanął znowu w progu sali konferencyjnej, miał w pamięci słowa księdza.
Znowu jeden z profesorów mówił o skutkach broni jądrowej. Padały
przerażające cyfry: tyle a tyle kilometrów objętych rejonem rażenia, tylu a
tylu spalonych, tylu a tylu zagrzebanych przez walące się domy, tylu
dotkniętych skutkami radiacji. Ten ksiądz ma rację, myślał. Wszystko
zaczyna się od dziecka, którego się nie chce... Od zniszczenia życia, do
którego stworzenia przyłożyliśmy się. Mówi się: mały, kosmetyczny zabieg.
Akurat dzień wcześniej czytał w gazecie wiadomość, że w Los Angeles w
odpadkach przy domu słynnego miejscowego lekarza odkryto tysiące
uśmierconych embrionów. Lekarz bronił się, że w ten sposób ocalił życie
wielu kobiet, które bez tego zabiegu mogłyby nie przeżyć ciąży... Słyszał
opinie: pigułka wszystko rozwiązuje... Pamiętał przerażenie matki, gdy po
raz pierwszy tłumaczono jej istotę pigułki antykoncepcyjnej. "Jestem córką
i siostrą lekarzy - powiedziała drżącym głosem - i wiem, że nie ma
lekarstwa, które by nie szkodziło organizmowi. Kto użył stu pigułek nie
będzie już potrzebował sto pierwszej. Kim staną się kobiety pozbawione
możności rodzenia? Czym stanie się świat, gdy zabraknie matek?" Miał
uczucie, że stojąc na progu sali konferencyjnej stoi na jakiejś granicy. Po
jednej stronie odbywało się wielkie niszczenie wszystkiego, co człowiek
otrzymał - po drugiej mówiło się o groźbie zagłady wszystkiego, jak o
okrutnej hekatombie, której domaga się bezlitosne niebo.

Rozdział 22

Było wcześnie, jeszcze przed śniadaniem. Jędrek wstał właśnie i golił się,
gdy nagle zaterkotał telefon. Odezwał się głos recepcjonistki.
- Mister Rogowski? Jest depesza do pana. Ale czy nie zechciałby pan
pofatygować się do nas na dół? Depesza jest w obcym języku i proszą, aby
pan potwierdził, że pan zrozumiał jej treść.
- Dobrze, już schodzę.
Odłożył maszynkę, narzucił na ramiona marynarkę i ruszył w stronę windy.
Wiadomość o depeszy zaniepokoiła go. Przecież, gdyby telefonowali z biura,
myślał, wiedzieliby chyba, że należy treść depeszy ułożyć po angielsku. Ale
- pocieszał się - z urzędniczkami rozmaicie bywa. Kazali jej przekazać
jakąś wiadomość - więc nie zadała sobie trudu szukać tłumacza!
Korytarze były puste, ludzie znajdowali się w pokojach. Także przy windzie
nie było nikogo. Podjechała z cichym stęknięciem. Zjechał szybko.
Recepcjonistka w kolorowym sari po jednej stronie, a biało ubrany urzędnik
pocztowy po drugiej stronie kontuaru pochylali czarne głowy nad depeszą.
Podali mu papier wypełniony niezrozumiałymi
dla nich słowami. Depesza była zredagowana po polsku, ale i on nie od razu
zrozumiał jej treść, gdyż słowa były zniekształcone. W końcu jednak
wyczytał:
"Ciocia poważnie chora, chce cię zobaczyć, wróć szybko. Inka".
Poczuł wstrząs. Nie miał wątpliwości, że z matką musiało być bardzo źle,
skoro wysłano do niego taką depeszę. Niespodzianką było, że telegram

background image

podpisała Inka. To prawda, że pani Kolesińska miała jej adres na wypadek
jakiejś wielkiej potrzeby. W mniejszych miała telefonować do Jurków, z
których jedno przyjechałoby natychmiast na wezwanie. Podpis Inki czynił
sprawę jeszcze poważniejszą. Nie wracając do pokoju natychmiast połączył
się z mieszkaniem sekretarza ambasady.
- To pan? Co tak wcześnie? - pytał zaspany głos.
- Przepraszam, że obudziłem. Ale dostałem telegram z kraju. Muszę
natychmiast wracać.
- Co się tam takiego dzieje?
- To tylko moje sprawy osobiste. Umiera mi matka... W chwili, gdy to mówił,
budynkiem hotelu targnął
ogromny wstrząs. Posypało się szkło i tynki, buchnęły kłęby dymu,
zagrzechotał gruz. Hali spowiły kłęby gęstego, duszącego dymu. Wśród tego
dymu słychać było krzyki ludzkie. "Wybuch w hotelu!" - krzyknął w
słuchawkę, ale nie wiedział, czy tamten usłyszał, bo połączenie zostało
przerwane. Krzyk ludzki rósł. W dalszym ciągu hali pełen był dymu. Rozległy
się także jakieś gwizdy i dzwonki.
Dopiero po jakiejś chwili dym zrzedniał. Jędrek zobaczył, że w hallu jest
pełno ludzi przeważnie nieubranych. Kobiety krzyczały dziko. Wszyscy byli
biali od tynku. Ale nie widział rannych ani zabitych. Wybuch musiał
nastąpić gdzieś na piętrze, ludzie wciąż zbiegali z góry. Z ulicy wtargnęła
gromada policjantów, a zaraz za nimi kilku reporterów z aparatami
fotograficznymi. Słychać było zawodzenie syren.
Jędrek chciał iść schodami do swego pokoju, ale stojący przy drzwiach
policjant zatrzymał go.
- No, no. You must wait.
Z góry szli ludzie z fartuchach pielęgniarskich i nieśli na noszach kogoś
poowijanego w zakrwawione bandaże.
- May you say what happed?
- An explosion. On fifth floor.
- My room is on fifth floor.
- Sorry. But you must wait.
Ktoś trącił Jędrka w ramię. Odwrócił się. To był sekretarz ambasady.
- Ledwo pana poznałem taki pan ubielony. Od razu domyśliłem się, co się
stało. Natychmiast przyjechałem. Byłem o pana niespokojny.
- Dziękuję. Właśnie proszono mnie, abym zszedł na dół odebrać depeszę.
Potem dzwoniłem do pana i wtedy nastąpił wybuch. Podobno na moim piętrze.
- Miał pan szczęście. Rozmawiałem z komisarzem policji. Kilka pokojów
zniszczonych. Na pewno zamach. Mam nadzieję, że nie na pana
- Czy ja wiem...
- Chyba nie. Zginął reporter "Sunday Times". Podobno napisał reportaż o
torturach stosowanych w więzieniach izraelskich i za to kazano mu wyjechać
z Izraela. Ale on obawiał się i nawet meldował policji tutejszej, że za nim
ktoś chodzi... Jest tu także w hotelu pewien włoski bankier. Także obawiano
się o niego, ale on wyszedł cało.
- Są jeszcze inne ofiary?
- Podobno kilka. Oni jeszcze niewiele wiedzą. Chodźmy do baru. Nieprędko
puszczą pana do pańskiego pokoju. Pan chce wracać?
- Jak najszybciej.
- Jest wyjątkowa okazja. Dzisiaj akurat leci polski samolot czarterowy.
- Bardzo proszę niech mi pan załatwi bilet.
- Zrobi się. Jakie wrażenia z konferencji?
- Naukowcy mówią rzeczy przerażające, natomiast Trzeci Świat powiada: co
nam więcej może zrobić bomba atomowa, skoro już jesteśmy w stanie
śmiertelnego zagrożenia?
- Ma pan jakieś zmartwienie domowe?
- Tak.
Pokazał depeszę. Sekretarz przeczytał, oddał papier i bez słowa uścisnął
Rogowskiemu dłoń.
- Napije się pan whisky? - zaproponował. - Dobrze panu zrobi.
- Nie, dziękuję. Raczej jakiegoś soku.
Sekretarz zamówił napoje. Ruchem oczu wskazał Jędrkowi człowieka przy
sąsiednim stoliku.

background image

- To ten bankier, o którym panu mówiłem. Opowiadają, że ukrywa się przed
jakimiś ludźmi. Ci dwaj przy stoliku to jego goryle. Może zresztą są
jeszcze inni...
- Rozkoszne życie pod taką stałą opieką.
- Co pan chce? Bez tego już by go dawno sprzątnęli. Nawet nie wiadomo, kto
i za co. Niedługo świat składać się będzie z tych, którzy polują, z tych,
na których polują, i tych, którzy tych ostatnich strzegą! - Zaśmiał się ze
swego dowcipu.
- Są jeszcze tacy, na których nikt nie poluje, bo pewno nie warto.
- Są, ale się nie liczą. O, właśnie wszedł komisarz policji. Niech pan
poczeka, podejdę do niego, dowiem się, co tam nowego.
Oddalił się. Przez moment rozmawiał z zażywnym mężczyzną ubranym po
cywilnemu, którego gęste, kręcące się włosy były jakby przysypane popiołem.
Komisarz miał grube, wywinięte wargi. Po chwili sekretarz wrócił do
stolika.
- Pański pokój został zniszczony. Musi pan tam iść razem z policjantem,
zobaczyć, czy coś jeszcze znajdzie pan ze swoich rzeczy. W hotelu dadzą
panu pokój zastępczy, aby się pan mógł umyć i oczyścić. Jest pan pod opieką
policji. Ja tymczasem pojadę, załatwię wszystko w sprawie pana odlotu.
Samolot odlatuje wieczorem. Dam panu znać i przyjadę zabrać pana na
lotnisko.

Rozdział 23

Samolot wystartował przy dźwiękach łagodnej melodii nadawanej przez
głośnik. Olbrzymi krąg świateł miasta zapadał w dół. Ludzie usadawiali się
wygodnie w fotelach. Samolotem leciała liczna wycieczka przemysłowców
japońskich, którzy wraz z doradcami i sekretarzami wybierali się do Polski.
Po chwili muzyka ucichła, natomiast odezwał się głos kobiecy. Po angielsku
przywitał jadących w imieniu kapitana i załogi samolotu, życzył dobrej
drogi, zapowiedział, że za chwilę podane zostaną przekąski.
Sąsiedzi Jędrka zagłębieni byli w rozmowie, która przypominała gdakanie. Po
drugiej stronie dwie śliczne Japoneczki wśród dyskretnego chichotu oglądały
jakieś ilustrowane pismo. Zagłębiwszy się w fotelu Jędrek usiłował spać.
Ale sen nie przychodził. Wstrząsy, jakie przeżył - wstrząs wywołany depeszą
i wstrząs wywołany wybuchem, który rozerwał łóżko, na którym dziesięć minut
wcześniej leżał - w pierwszej chwili mogło się wydawać nie dotknęły go zbyt
mocno. Ale to było tylko oszołomienie. W miarę upływu godzin odczuwał coraz
mocniej skutki wstrząsów - przede wszystkim pierwszego. Ponad pamięcią o
grożącym niebezpieczeństwie nabrzmiewały myśli o matce.
Coraz mocniej uświadamiał sobie, że jeśli zadepeszowano do niego i jeśli
depeszę podpisała Inka, stan zdrowia matki musi być bardzo ciężki. A może,
przyszło mu do głowy, ona już nie żyje, a oni tylko chcą go stopniowo do
tej wiadomości przygotować? To odkrycie obudziło w Jędrku straszny żal i
rozpaczliwe pragnienie, aby móc jeszcze choć na moment zobaczyć matkę żywą.
Przez ostatnie miesiące była bardzo słaba. Wciąż musiał myśleć o niej,
zapewniać jej opiekę, lekarzy. Wiedział, że matka cierpi - choć nigdy się
nie skarżyła - że wszystkie organizowane przez niego zabiegi nic nie
pomagają, a jeszcze pogarszają jej cierpienia. Był tym zmęczony i
zniecierpliwiony. A ona jego zniecierpliwienie musiała wyczuwać. Tym więcej
cierpiała, że wiedziała, iż sprawia mu tyle troski i kłopotów. Świadomość
tego rozdrażniała Jędrka. Miał wrażenie, że ta jego nieudolność ukrycia
zniecierpliwienia sprawia, iż matka pragnie szybkiej śmierci. Czuł się
winny.
Któregoś dnia spacerował po parku. Zatrzymał się przy piaskownicy, w której
bawiły się dzieci. Jedno z nich bawiło się osobno. Było małym, tragicznym
potworkiem dotkniętym jakąś zniekształcającą chorobą. Gdy nieporadnie,
oślinione grzebało się w piasku stojąca nad piaskownicą jego matka, młoda
jeszcze kobieta, patrzyła na nie wzrokiem, w którym - o dziwo - czułość
przesłaniała smutek. Jędrek zapatrzył się na nią. Kobieta zdawała się nie
widzieć spustoszenia dokonanego przez chorobę - widziała swoje dziecko. A

background image

ja? - stanęło nagle przed nim. - Gdzie moja cierpliwość i miłość podobna do
cierpliwości i miłości tej matki? Czy twoja matka - pytał siebie z
bezwzględnością, jakby to pytanie stawiał ktoś inny - pomyślałaby choć
przez chwilę, że jest zmęczona i zniechęcona, gdyby stała nad tobą, a ty
gdybyś był jej chorującym dzieckiem?
A przecież kochał ją... Kochał ją naprawdę. Mówi się: miłość od pierwszego
wejrzenia. Ale prawdziwa najgłębsza miłość wyrasta nie z oczarowania, ale
ze wspólnoty, z przeżytych razem dni, lat, doświadczeń, radości, bólów,
zawodów. Dlatego nie potrafił się drugi raz ożenić, bo żadna ze spotkanych
kobiet, choćby nie wiem, jak mu się podobała, nie była tą, która przeszła z
nim razem długi szmat życia. A matka była przy nim zawsze. Zawsze miał jej
coś do powiedzenia i ona miała, o czym z nim mówić. Pamiętał tyle jej słów:
łagodnych i gniewnych, ganiących i wybaczających, zawsze najlepiej
przemawiających.
Jeśli ona już nie żyje, myślał, komu powiem o tym, co tu widziałem, czego
doświadczyłem? Dlaczego zgodziłem się na ten wyjazd? A może po prostu
uciekłem przed zmęczeniem i zniecierpliwieniem? Przed rozmowami z lekarzami
rozkładającymi bezradnie ręce? Przed widokiem jej oczu zamglonych
cierpieniem? Nie, nie zrobił tego świadomie... Ale może podświadomie
zapragnął tej ucieczki?
Powoli, jak w starym kinie, przesuwały się przed nim lata życia. Widział
siebie jako dziecko, jako chłopca. Kilka razy mu powiedziała, a on dobrze
to sobie zapamiętał, że ją martwi, iż jest taki skryty, taki zamknięty w
sobie. Był taki, to prawda - ale i on nad tym cierpiał, że nie potrafi być
inny. O ileż prostszy był Władek, który wszystkim o wszystkim opowiadał z
rozbrajającą otwartością. Nieraz mu tego zazdrościł. To była chyba pycha,
myślał, ta nieumiejętność mówienia o sobie i swoich słabościach...
Poszedłem za Małgosią. Ona nie była za tym małżeństwem. A jednak Małgosia
mówiła nieraz, że drugiej takiej kobiety jak Anna nie spotkała w życiu.
Robiła wszystko, aby znaleźć jej uznanie, jej miłość. W gniewie powiedziała
mu kiedyś: "Nie zasługujesz na taką matkę!" I matka nie pozwoliła nigdy
powiedzieć złego słowa o Małgosi.
Po wojnie zostawiłem ją samą, na tak długo. Nigdy mi tego nie wymawiała.
Jeśli napisała ten wzywający list - to tylko ze względu na Anię. I do Ani
nie miała żalu, choć dziewczyna odeszła. Była matką dla swej wnuczki.
Z żalem, gniewem i wstrętem myślał teraz o swym związku z Jolą, o tym
żałosnym okresie brukselskim. Ale matka nawet o Joli nie powiedziała nigdy
złego słowa. Nawet wtedy gdy jej opowiadał o ostatnim z nią spotkaniu na
via Conciliazione.
A teraz może jej już nie zobaczy? Teraz, gdy tyle rzeczy chciał jej
powiedzieć, o tyle rzeczy zapytać. To, co wydawało się skomplikowane, nagle
stało się proste. To, co przemilczał, domagało się wypowiedzenia. Przecież
nie miał nikogo w życiu takiego jak matka... A on siedząc w swym pokoju,
pozostawiwszy ją samą za zamkniętymi drzwiami, wzdychał i czuł się samotny!
Przed kilku laty pod starymi murami obronnymi na placu Zamkowym zobaczył
siedzącego na ławce znajomego, starszego pana, grzejącego się w promieniach
pierwszego, kwietniowego słońca. "Niech pan na chwilę przysiądzie tu przy
mnie, panie Jędrku - zapraszał starszy pan, o którego życiu arcybogatym w
przeżycia Jędrek nieraz słyszał. - Co tam u pana?" "Ano martwię się
zdrowiem matki..." "To pan ma jeszcze matkę? Boże, jaki pan szczęśliwy.
Jaki pan szczęśliwy, że może się o nią martwić!"
Boże - myślał - zobaczyć ją jeszcze. Pocałować dłoń tak dobrze sobie znaną,
zniekształconą reumatyzmem, zawsze bardzo białą i czystą, z lekką blizną,
która - pamiętał to - pochodziła z czasu pierwszej wojny od maszyny do
szatkowania kapusty. Opowiedzieć... Przecież miał tyle spraw, o których
chciał mówić, o których musiał mówić!
Samolot leciał cicho, warkot motorów był głuszony przez pochłaniające
dźwięki ściany. Pasażerowie ułożyli się do snu, ponakrywani kraciastymi
kocami, które roznosiły stewardesy. Jedna z nich pochyliła się nad
Jędrkiem.
- Pan nie śpi?
- Nie.
- Może proszek?

background image

- Nie, dziękuję.
- To może kawy? Albo kieliszek koniaku? Potrząsnął głową.
- Jest pani bardzo miła. Ale dziękuję. Po prostu nie mogę spać.
- Słyszałam, że przeżył pan wybuch w hotelu.
- Tak.
- Pewno pamięć o tym nie daje panu zasnąć? Rozumiem. Miałam kiedyś
wypadek... Ale nie powinnam panu o tym mówić.
- Dlaczego?
- Nie należy pasażerom lecącego samolotu opowiadać o samolotowych
wypadkach. Nawet nie wolno.
- Mnie może pani opowiedzieć.
- Nie, nie. Jakby się kapitan dowiedział dostałabym burę. Powiem panu co
innego: znam Anię...
Poderwał się.
- Moją córkę?
- Tak. Była moją starszą koleżanką szkolną.
- Spotykała ją pani potem?
- Owszem. Nawet niedawno.
- To może pani wie, gdzie ona jest?
- Pewno już w kraju.. Gdy rozmawiałam z nią w Bejrucie...
- Dawno?
- Parę miesięcy temu.
- Co ona tam robiła? Niech pani mówi, proszę.
- Mówiła, że przyjechała spotkać się z pewną dziewczyną... A potem, mówiła,
wraca do Polski.
- I ciągle pracuje w filmie?
- W filmie? Och, nie, na pewno nie.. Ale nie wiem dokładnie. Pan ją na
pewno zobaczy...
- Chciałbym zobaczyć, bardzo chciałbym. Widzi pani, moja matka umiera. Ona
właściwie wychowała Anię...
- Wiem.
- To by była dla matki niezwykła radość. Ale obawiam się, że jest już za
późno...
Nic nie powiedziała więcej. Podała mu koc, pomogła mu się w niego owinąć.
- Niech pan jednak próbuje zasnąć - powiedziała. - A jakby pan czegoś
potrzebował, proszę zawołać.
Odeszła zręcznie żonglując biodrami podczas przechodzenia między rzędami
foteli.
Sen jednak nie przychodził. Jędrek czuł się rozbudzony, pełen pędzących
dziko myśli, jakby po wypiciu wielu filiżanek mocnej kawy. Ania wraca, może
już wróciła, myślał. Ale czy to znaczy, że zechce wrócić do niego? Była
taka zawzięta, taka pełna niezrozumiałego dla niego gniewu... Co by mogło
zmienić ten stosunek? Czy nigdy nie zdradzi mu tajemnicy swego życia? Jest
ciągle jeszcze młodą kobietą, ale nie należy już do pokolenia powojennego,
którego nie rozumiał, do pokolenia, które nie znało żadnych doświadczeń,
nie miało żadnej wiedzy o tym, co było, i które wszystko chciało zacząć od
jakiegoś fajerwerkowego happeningu.
Znowu wrócił do myśli o matce. Czy zastanie ją jeszcze przy życiu? Gdyby
już nie żyła, może by dała znać? Wtedy na Starówce czuwał w nocy na
barykadzie. Były to zawsze noce pełne napięcia i niepokoju. Ale tamtej nocy
wszelki niepokój opuścił go. Pełen był dziwnego spokoju.
Myśli snuły się dobre, pocieszające. Myślał o Małgosi. Układał sobie, jak
będzie z nią rozmawiał, gdy się spotkają po powstaniu. Jak będzie się
starał ją zrozumieć... Potem dowiedział się, że właśnie tej nocy ona
zginęła... Może przyszła do niego, aby mu powiedzieć, że na tę rozmowę jest
gotowa?
Małgosia, matka... Komu będę mówił o tym, co widzę, co słyszę, co czuję?
Inka? Myślał o niej z serdecznością. Ale ona miała chyba rację, gdy
powiedziała, że każde z nich ma swój własny ładunek wspomnień, których nie
zdoła przekazać drugiemu? Że już za późno zaczynać od początku? Ania? Och,
zobaczyć ją bezpieczną! Niechby już nigdy nie zmieniła swego stosunku do
niego, byleby tylko była bezpieczna! Mamo, mamo, szeptał w duchu, jeżeli
już jesteś tam, gdzie tyle możesz, wyproś to dla niej. Nie dla mnie, dla

background image

niej. Ja tyle mam jeszcze do odpokutowania. Ale jej nie opuszczaj. To tobie
powierzyła ją Małgosia. A teraz ja ci ją powierzam...
Godziny biegły, a jednocześnie stały w miejscu. Noc leciała razem z nimi.
Pomruk motorów przypominał szum górskiego potoku, o którym zapominamy i
który, dopiero gdy myśl się urwie, zdaje się wybuchać na nowo. Z głośnika
doszedł stonowany komunikat, że dolatują do Bagdadu i tam nastąpi godzinna
przerwa w' locie. Poznana stewardesa znowu podeszła do Jędrka.
- Jak się pan czuje? Przespał się pan trochę?
- Nie, nie spałem. Ale to nic. Myślałem.
- Za pół godziny lądujemy w Bagdadzie.
- Szkoda, że nie będzie można nic zobaczyć. Gdy byłem chłopcem, zachwycałem
się filmem Złodziej z Bagdadu. To była piękna, romantyczna bajka. W tamtym
czasie marzyło się o romantycznej miłości. Dziś nikt nie wie, co to jest.
- Wcale tak nie jest. Może dziś także szuka się romantyzmu.
- Romantyzm rodzi się w czekaniu, a nie w gorączkowym spełnianiu. Dziś
chłopak sięga po dziewczynę, zanim zaczął o niej marzyć. Zubożone życie.
- Może to nie jest wina dzisiejszych młodych? Odeszła nie czekając na jego
odpowiedź. Wielki ptak
wyrzucił podwozie i zniżał się. W uszach pojawiło się przykre kłucie. Z
głośnika odezwała się muzyka. Ludzie skuleni na fotelach poruszyli się,
podnieśli głowy.

Rozdział 24

Wylecieli wieczorem i przylecieli pod wieczór. Okęcie witało ich mrowiem
świateł.
Dworzec lotniczy był pusty. Samolot z Delhi był ostatnim przyjmowanym tego
dnia. Szybko załatwiano podróżnych. Zmęczona celniczka machnęła tylko ręką
widząc pustą torbę Jędrka. W rozwalonym wybuchem pokoju wszystko uległo
zniszczeniu, kilka koniecznych drobiazgów zakupiła dla Jędrka ambasada.
Nikt na niego nie czekał. Ale taksówki stały długim sznurem. Wsiadł do
pierwszej. Auto wyjechało spoza osłaniającego dworzec lasku i pognało
szybko aleją.
Trudno mu było zebrać rozpierzchnięte myśli. W głowie miał szum. Usiłował
odmawiać różaniec, ale zdrowaśki gubiły się.
Wysiadłszy przed domem odruchowo podniósł oczy na ich piętro. W oknach
świeciło się. Serce zaczęło mu bić. Prędko, prędko dobiegł do drzwi windy.
Za chwilę jechał w górę. W lustrze w windzie widział swe szeroko otwarte
oczy i rozchylone pospiesznym oddechem usta.
Winda zatrzymała się z głuchym stęknięciem. Stuknęły mocno drzwi, gdy je
zatrzasnął za sobą. Nie szukał kluczy - zadzwonił. Posłyszał spieszne
kroki. Otworzyła mu Inka.
- Jędrek! - krzyknęła. - Chodź, prędko, prędko!
Nie witała się z nim, nie dała mu zdjąć płaszcza, ciągnęła go spiesznie do
pokoju. W sypialni matki światło było przyćmione, na lampę zarzucona była
kolorowa chustka. Ktoś był w pokoju, ale on nie miał czasu i możności
spojrzenia w tamtą stronę. Jego wzrok pobiegł do twarzy na poduszce. Nigdy
jeszcze matka nie wydawała mu się taka mała. Upadł na kolana przy łóżku,
zawołał:
- Mamo! Jestem! Mamo! Czy mnie słyszysz? Przymknięte oczy otworzyły się.
Zdawały się czegoś szukać i dopiero po chwili skierowały się w jego stronę.
- Jędruś... - wyszeptały usta. W głosie nie było zdziwienia, a jedynie
łagodna serdeczność. - Jędruś... - szeptała, jakby gładziła go po głowie. -
To dobrze... razem... Bóg... taki dobry...
Głos z każdym słowem był cichszy, powieki znowu opadały na oczy. Usta
poruszały się dalej, ale już nic usłyszeć nie było można. Nie wiedział, czy
coś jeszcze do niego mówi, czy się modli.
- Mamo... - podjął. - Mamo, Ania wraca...
Ale i teraz nic już nie powiedziała. Tylko po jej twarzy zmalałej do
wielkości pięści przeleciał uśmiech, ten uśmiech, który znał tak dobrze,
choć tak rzadko go w ostatnich latach widywał, uśmiech kobiety, którą, gdy

background image

była dziewczyną, nazywano śmieszka. Zapalił się - i zgasł. Na twarzy Anny
pojawił się wyraz jakby wysiłku. Ktoś wetknął w rękę Jędrka zapaloną
gromnicę. Jakieś głosy za jego plecami zaczęły odmawiać modlitwy.
- Mamo... - powiedział jeszcze raz.
Dłonie złożone na piersiach poruszyły się, niezręcznie usiłowały zrobić
znak krzyża. I zaraz opadły. Ciało drgnęło jakby dwukrotnie boleśnie
ukłute. A potem usta rozchyliły się. Anna nie żyła.
- Chodź - powiedziała Inka.
Objęła go ramieniem, pomogła wstać z klęczek, wyprowadziła do drugiego
pokoju. Szedł za nią ulegle, gardło miał zdławione, nie potrafił nic
powiedzieć.
Przed sobą zobaczył ciemną sylwetkę. Spojrzał - i niepewnie zamrugał
oczami.
- Ania? - wyszeptał. - Ania?
Podeszła do niego. Bez słowa objęli się ramionami.
- Wiedziałem, że masz wrócić - powiedział po chwili odzyskawszy zdolność
mówienia. - Mówiła mi w samolocie twoja koleżanka. Opowiadała, że
rozmawiała z tobą, że powiedziałaś jej, że wrócisz...
- I wróciłam, tatusiu. Zdążyłam wrócić...
- Ja także zdążyłem...
- Przywiozłam Ainę.
- Ainę?
- Czy tatuś nie pamięta tej dziewczynki z Jerozolimy?
- Pamiętam, oczywiście. Ale ty i Aina...?
- Siostra Beata mi ją powierzyła. Dżamila zginęła, Selima poszła walczyć...
Położył dłonie na ramionach Ani. Niedowierzająco patrzył jej w oczy, które
w tej chwili wydawały się oczami Małgosi.
- Trudno mi pojąć, to wszystko takie dziwne...
Nie mógł oderwać spojrzenia od twarzy córki. Ania dawno przestała już być
dziewczynką, a jednak jej twarz,
pozbawiona jakichkolwiek upiększeń, wydawała się zdumiewająco młoda. Teraz
dopiero widział, że nie tylko oczy, ale cała twarz, głos, sylwetka
przypominały do złudzenia Małgosię. Nie tylko Małgosię. Także chyba
kogoś... Odsunął się o krok ogarnął wzrokiem czarną skromną sukienkę z
białym kołnierzykiem, nogi w czarnych pończochach, krzyżyk na piersi, mały
czepeczek na tyle głowy.
- Jak ty dziwnie wyglądasz... - powiedział. - Jakbyś...
- Jestem nowicjuszką - uśmiechnęła się. - Teraz wrócę do Wrocławia, gdzie
jest nasz dom. A za parę lat pojadę na Górę Oliwną...
Znowu objął ją i przycisnął do piersi. Stali tak długo przytuleni do
siebie. O to przecież prosił - niczego się więcej nie domagał. To były
pomieszane: smutek i radość, radość i smutek.
- Napijcie się herbaty - posłyszał głos Inki. - Zaparzyłam świeżej. Potem
niech Jędrek odpocznie. O przyszłości będzie jeszcze czas mówić.

9 września 1982


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jak dobrać buty dzieciom, Użyteczne, rozmiary butów
Dobraczynski Jan Magdalena
Dobraczyński Jan Magdalena
Dobraczyński Jan Kto was zabije
Dobraczyński Jan Kto was zabije
Dobraczyński Jan Piąty akt
Dobraczynski Jan A znak nie bedzie mu dany [kor8]
Dobraczynski Jan Listy Nikodema
Dobraczynski Jan Swiety miecz [kor8]
Dobraczynski Jan Kto was zabije
Dobraczynski Jan Magdalena
Dobraczyński Jan Przyszedłem rozłączyć
Dobraczyński Jan Magdalena
Twardowski Jan ks Ksi─ůdz Jan dzieciom
Dobraczynski Jan Magdalena
Dobraczynski Jan Przyszedlem rozlaczyc
Dobraczynski Jan Cien Ojca
Dobraczyński Jan Truciciele
Jan Dobraczyński Magdalena

więcej podobnych podstron