SVEN JONAS STILLE
PODRÓŻ DO POLSKI
DO CZYTELNIKA
Notatki dotyczące losów autora i jego towarzyszy podczas ich
podróży do Polski, które zostają teraz oddane do rąk ogółu,
miały pierwotnie dostarczyć jedynie miłych chwil autorowi i
jego najbliższym.
Wszelako, ulegając wciąż nowym
perswazjom i wezwaniom przyjaciół, autor przystał na
ogłoszenie ich drukiem. Zostają więc przekazane ogółowi ze
wszystkimi błędami i zaletami, często bowiem rzucone były
pospiesznie na papier w krytycznych chwilach, a nie kierowała
tym żadna inna myśl poza nadzieją, iż dążenie do prawdy i
obiektywizmu, z jakim autor starał się opisać wydarzenia
których był naocznym świadkiem, mogą okazać się użyteczne.
Autor me starał się nadać wartości literackich swej książeczce
ani też nie poczuwa się do zasług w tej dziedzinie, jest więc
spokojny wierząc, że życzliwi czytelnicy wybaczą banalność, a
w tym wszystkie popełnione błędy. Autor przyjmie z
zadowoleniem wyrok, jaki wyda rozsądna krytyka.
Ponieważ stałe zajęcia uniemożliwiły autorowi osobiste
dokonanie korekty i zmuszony był powierzyć ją swym
przyjaciołom, którzy trochę się na tym znali, w tekście znalazło
się wiele błędów w pisowni i interpunkcji, które czytelnik
zechce wybaczyć.
S J S
Lund, w marcu 1834
W młodości nadajemy słowu „ludzkość" szersze znaczenie, zanim
doświadczenie nie nauczy nas, iż sens jego jest najczęściej dość
ograniczony. Patrzymy wówczas na świat i ludzi wyłącznie jak na
przyjaciół danych nam po to, byśmy ofiarowywali sobie nawzajem
spokój, wspierali się i uszczęśliwiali. Ojczyzna jest wówczas jedynie
stałym punktem, z którego obejmujemy spojrzeniem niespokojny
świat wierząc, iż wszystkie idee, które obchodzą ludzkość, obchodzą
także i nas.
I właśnie dlatego, jako ludzie kochający wszystko, co wielkie,
wszystkie wzniosłe ofiary na rzecz spraw, które uważaliśmy za słuszne
i sprawiedliwe, jak również w przekonaniu, że nasze powołanie jako
lekarzy oznaczało złożenie ludzkości w darze sił i doświadczeń przez
nas zdobytych, a wreszcie, co tu ukrywać, pchnięci ciekawością
kuszącą nas na tysiączne sposoby, odbyliśmy podróż do kraju, którego
sytuację niezupełnie jasno rozumieliśmy, a którego pomyślność jest i
będzie sprawą całej ludzkości.
Nasze przedsięwzięcie nie miało nic wspólnego z polityką. Jako
młodzi ludzie zbyt słabo orientowaliśmy się w jej zawiłościach, by
zdawać sobie sprawę, co było politycznie słuszne. Gałąź wiedzy, której
poświęciliśmy się, nauczyła nas neutralności pośród ścierających się
opinii. Człowiek ranny bowiem, człowiek, który potrzebuje pomocy,
przestaje być czyimkolwiek wrogiem, a już najmniej jest wrogiem
lekarza, którego jedynym obowiązkiem jest udzielanie pomocy
każdemu, kto jej potrzebuje, bez względu na to, jakie ma on
przekonania religijne i polityczne.
Polacy byli narodem, który w wielkiej bitwie, nie dysponując niczym
prawie, wykształcił w sobie potężną siłę. To oni właśnie poświęcili
wszystko dla swej wolności i uważaliśmy, iż jako ludzie, im przede
wszystkim winniśmy ofiarować swe umiejętności.
Aby móc ułożyć w prostą opowieść to wszystko, co piszący i jego
towarzysze uznali za godne uwagi w czasie podróży, podjętej z myślą o
przyjściu z pomocą Polakom będącym w potrzebie, a także by
przywołać osobiste wrażenia, jakie na piszącym wywarły wypadki tej
miary co powstanie narodu polskiego przeciw Rosji, konieczne jest
wyjaśnienie. Rewolucja nie jest czymś wielkim, czymś, co w
zasadniczy sposób godzi w porządek świata, jakże często bowiem
rezultaty jej są znikome. Oznacza ona straszliwe zerwanie wszystkich
więzi, spajających z sobą naród i czynią-
cych go szczęśliwym. Jest symptomem wzmożonego napięcia opinii
publicznej, a rezultaty jej ulegają unicestwieniu, gdy tylko duch
rewolucyjny osłabnie. Rewolucja, podobnie jak obroty ziemi, jest
świadectwem okresu przejściowego ludzkich możliwości intelektual-
nego tworzenia, nie jest ona może samym przybraniem nowej formy,
lecz tylko oznaką istnienia fermentu, który zapewne nie doprowadzi do
rozkładu przestarzałych form przez wstrząsy, lecz poprzez nie da znać
o swym istnieniu.
Rewolucje narodowe są bólami towarzyszącymi wzrastaniu rodu
ludzkiego.
Jedynie posuwając się powoli naprzód zapewnić można zwycięstwo
oświeceniu i wolności. Siły duchowe prowadzą teraz decydującą walkę
z siłami materialnymi i do zwycięstwa niepotrzebne są im żadne
rewolucje — tylko niecierpliwi pragną bowiem zrywać owoce, gdy
dopiero pokazał się pączek. Prawda toruje sobie drogę podobnie jak
przyroda powoli, lecz pewnie. Siła jej podobna jest sile, z jaką roślina
cicho i niepostrzeżenie rozsadza skałę, która ją spętała, prawdziwa zaś
wolność nie jest cieplarnianą rośliną, potrzeba jej tysięcy lat, by mogła
wyrosnąć i wydać dojrzałe owoce.
Ludzie nie mogą być wolni, dopóki nie zrozumieją, co oznacza
prawdziwa wolność. Gdy wyraźnie zdadzą sobie kiedyś sprawę, do
jakiego celu zmierzają, gdy potrafią kiedyś być sprawiedliwi wobec
siebie samych i tych, co nimi rządzą, będą wówczas wolni, nie
potrzebując przelać nawet jednej kropli krwi. Życie narodów
przypomina życie organizmów, jest ciągiem następujących po sobie
etapów zniszczenia i odnowy, jest to ciągła rewolucja, nie kończąca się
seria zmian, i — według mnie — Gutenberg, Fulton i Lancaster byli
największymi na świecie rewolucjonistami, ponieważ ich odkrycia i
badania przygotowały zwycięstwo rozumu.
Zamiarem autora tej małej książeczki nie jest więc wywyższanie
jednej z walczących stron kosztem drugiej, uważa on jedynie za swój
obowiązek opowiedzieć, co widział i słyszał, i jeżeli nawet ośmielał się
niekiedy podzielić swymi wrażeniami, pragnie z góry zaznaczyć, iż
jest to wyłącznie wyraz jego prywatnych przekonań, i że nie pragnie
nikogo w ten sposób zmuszać do dzielenia jego poglądów. Będąc
Szwedem, autor kocha wolność zgodną z prawem nie znosi więc w
takim samym stopniu ucisku, co braku dyscypliny. Ten krótki wstęp
powinien być świadectwem punktu widzenia autora w sprawie, na
którą ludzie mają różne poglądy. Przechodzi on więc teraz do opisu
podroży, który — gdyby nawet nie miał innej wartości — jest
przynajmniej próbą bezstronnego opisu przebiegu wypadków, jakich
autor był świadkiem w ostatnim okresie walki Polaków o wolność.
Gdy już zdecydowałem się wziąć udział w podróży moich
przyjaciół, pozostał mi jeszcze najboleśniejszy z obowiązków,
pożegnanie z rodzicami. Miłość do rodziców, których opiece
zawdzięczamy to, czym jesteśmy lub czym się staniemy, do tych,
którzy poświęcili wszystko, aby kiedyś w niepewnej przyszłości
otrzymać podziękowanie za swe ofiary, miłość ta większa jest od
miłości ojczyzny i wszystkiego, co tylko jest drogie człowiekowi.
Ojciec szybko udzielił mi pozwolenia. Zgodził się, bym zadecydował
sam o własnym losie, matka zaś, wyobrażając sobie już zawczasu
słodycz ponownego spotkania, zezwoliła, bym odbył tę
niebezpieczną podróż.
Nie zapomnę nigdy tej chwili pełnej bólu i żalu — czułem, jak-
bym próbował oderwać się od świata. Tak zresztą było, nikt mi nie
był droższy na ziemi od rodziców i do tej pory nie znalazłem nic, co
by mi potrafiło zastąpić spokojne, beztroskie chwile, jakie
przeżyłem w domu, gdzie każda rzecz, każde słowo, każda scena
rodzinna nadal jest bliska mojemu sercu i jeszcze dzisiaj zmusza
mnie do snucia wspomnień.
2 maja pożegnałem najbliższych. Nie miałem im odwagi powie-
dzieć, że widzimy się przed moim wyjazdem po raz ostatni, chcia-
łem ich i siebie oszukać pocieszającą myślą, wkrótce spotkamy się
znowu!
Wróciłem do Lund, sceneria zmieniła się, spotykały mnie wszę-
dzie wesołe twarze, widziałem wokół przyjaźń i miłość. Była to
miłość, która ważyła się na wszystko, ten czuł się tutaj jak u siebie w
domu, kto wszystko umiał poświęcić.
Moi przyjaciele zajęli się pakowaniem, a ja wraz z nimi 6 maja o
pierwszym porannym brzasku pośpieszyliśmy pożegnać się z
naszymi nauczycielami, z tymi, którzy byli dla nas drugimi
rodzicami. Wszyscy zdawali się darzyć nas przyjaźnią i ojcowską
dobrocią. Niektórzy nie pochwalali naszego przedsięwzięcia, inni z
kolei je wysławiali, lecz jedni i drudzy życzyli nam szczerze dobrej
podróży.
Po południu na dziedzińcu zebrali się wszyscy bez wyjątku nasi
koledzy — młodzież studiująca w Lund. Chcieli raz jeszcze nas
zobaczyć i pożegnać po raz ostatni. Chcieli raz jeszcze pokazać, jak
bardzo bliski był im los nasz i narodu, do którego jechaliśmy,
młodzież dostrzega bowiem jedynie to, co romantyczne. Widzieli w
nas trzech młodych ludzi, którzy ważyli się na wszystko dla
sprawy, którą uważali za słuszną. Kochali Polskę, gdyż walczyła o
wielką sprawę. Człowiek młody nie stara się nigdy odgadnąć
możliwych skutków różnych przedsięwzięć, dostrzega jedynie ideę
leżącą u ich podstaw. Pogardza człowiekiem przezornym, jak orzeł
pogardzałby mędrcem, przepowiadającym mu na
podstawie wyliczeń niechybną śmierć przy upadku z wysokości, na
której szybuje, choćby nawet w kilka chwil później miał
rzeczywiście zwalić się na ziemię z podstępnie przestrzelonym
skrzydłem. Młodość to okres siły, wtedy właśnie krew płynie wartko
w żyłach i człowiek wierzy, że los jest sprawiedliwy nawet z
ludzkiego punktu widzenia, i nie bierze pod uwagę, że
niesprawiedliwość na świecie jest sprawiedliwością w wyrokach
wieczności, oraz że zgniecenie narodu jest tylko klamrą w serii
wydarzeń scalających przeszłość z tym, co nadchodzi.
Dlatego też koledzy tak ciepło odnieśli się do projektu naszego
wyjazdu. Młodzież powitała nas na dziedzińcu radosnym „Hurra!"
a najstarszy z zebranych powiedział kilka serdecznych słów w
imieniu pozostałych i zakończył okrzykiem: „Niech żyje naród
polski!" A potem udaliśmy się wszyscy do rogatek południowych,
śpiewając jedną z pieśni patriotycznych. Tam koledzy pożegnali
nas raz jeszcze i ruszyliśmy w drogę. Gdy odjeżdżaliśmy, stali
nadal machając po raz ostatni na pożegnanie, aż zniknęli nam z
oczu za zakrętem.
W drodze do Malmo mijaliśmy szeroką nizinę, która rozciągała
się aż po horyzont i usiana była licznymi kościołami i wioskami.
Przez całą drogę mijaliśmy znane nam miejsca. Zostawialiśmy je
szybko za sobą. Były na stałe przywiązane do ziemi, my zaś
mieliśmy przed sobą świat pełen nadziei i niebezpieczeństw.
Wkrótce zauważyliśmy wieżę w Malmo i po godzinie wjechaliśmy
do tego pięknego miasta.
Bergh miał tam rodzinę, a Stenkula wielu znajomych, ja prawie
nikogo. Przyjaciele moi wyszli do miasta, ja zaś napisałem kilka
listów pożegnalnych do rodziców i rodzeństwa.
Następnego dnia rano o ósmej udaliśmy się do portu w towa-
rzystwie naszych przyjaciół. Był piękny poranek, powierzchnia
morza lekko wzburzona i oświetlona promieniami słońca, podob-
nie nadzieja oświetla powierzchnię niepokojącej i niebezpiecznej
rzeczywistości. Weszliśmy na pokład — jeszcze uścisk dłoni ze
szwedzkiego brzegu, marynarze, nieczuli na cierpienia serca,
odepchnęli statek od nadbrzeża i zaczęła się podróż. Długo staliśmy
w milczeniu patrząc, jak nasi przyjaciele na brzegu znikają jeden
po drugim. Miasto stawało się coraz bardziej niewyraźne, aż
rozpłynęło się w oddali. Przypomniałem sobie wówczas dokładnie,
co jeden z przyjaciół z Lund powiedział mi przy rozstaniu: „Spełnij
swój obowiązek i nie zapomnij ani na chwilę, że jesteś Szwedem".
Aż do tej pory nie rozumiałem w głębi duszy właściwego znaczenia
tych słów, teraz dopiero pojąłem, co znaczy kochać ojczyznę.
Na samym początku podróży czekały nas kłopoty, popsuła
się bowiem pogoda. Zerwał się ostry wiatr i fale robiły się coraz
większe. Mieliśmy zawinąć na Drago, ale wiatr się zmienił i
pomknęliśmy w kierunku Kopenhagi, której posępna sylwetka z
wieżami powoli wyłaniała się z mgły. Wkrótce zawinęliśmy do
portu, gdzie powitał nas czerwono ubrany żołnierz, który zapro-
wadził nas od razu do komory celnej. Ponieważ nasz niewielki
bagaż słusznie uznany został za inconfiscabla
1
, a nasze paszporty
nie budziły zastrzeżeń, rozpoczęliśmy wędrówkę do miasta i
zatrzymaliśmy się w zajeździe Stadt-Lauenburg.
Następnego dnia poszliśmy na giełdę, żeby dowiedzieć się o
możliwości dotarcia morzem do jakiegoś niemieckiego portu i
omawialiśmy właśnie z angielskim kapitanem podróż do Gdańska,
gdy niejaki Aspegren, kupiec, przedstawił nas kapitanowi
nazwiskiem Lamberg, który miał 14 maja odpłynąć swym
szkunerem „Argus" do Królewca.
Obejrzeliśmy Kopenhagę z jej osobliwościami. Mógłbym zapeł-
nić kilka stron opowieściami o Okrągłej Wieży z Biblioteką, zamku
Rosenborg, który jak stary ojciec rodziny trwa pośród paplania
współczesności, o klejnotach koronacyjnych i galerii ze zbiorami
sztuki, gdzie znajduje się zaprzęg czterokonny, w którym siedzą
wielcy panowie, zaprzęg tak mały, iż zmieścić by się mógł w łupi-
nie orzecha (robota słynnego Stenbocka). Opowieściami o tych
wszystkich cudach zapełnić mógłbym kilka stron, mijaliśmy je
jednak pośpiesznie, pragnąc ruszyć w dalszą podróż do Polski, a
czytelnik podziela zapewne to pragnienie z podróżującymi.
Już po południu 14 maja znaleźliśmy się na pokładzie i wypły-
nęliśmy w kierunku Tre Kronor, gdzie miano nam m. in. podpisać
paszporty. Następnego ranka o czwartej „Argus" wypłynął na
morze z silnym wiatrem. Na próżno oczekiwaliśmy pięknej
pogody. Gdy wyszliśmy rano na pokład spodziewając się ujrzeć
przyjazne słońce, padać nam zaczęła na twarz niemiła mżawka.
Zerwał się sztorm, przynajmniej w naszym mniemaniu dość gwał-
towny, i po raz pierwszy doszedłem w gronie przyjaciół do wnio-
sku, iż słowo „mikrokosmos" jest prawdziwym i wyczerpującym
określeniem człowieka. Niczym prawdziwy opozycjonista, stawia-
łem jak mogłem czoło wzburzonemu morzu, a wreszcie,
wyczerpany całkowicie rozkosznymi przeżyciami na łonie natury,
udałem się chwiejnym krokiem do kajuty przy akompaniamencie
śmiechu marynarzy i dowcipów jednego z moich towarzyszy
podróży. Siedział tam już drugi przyjaciel Polski. Pobladły na
twarzy, filozofował na temat niestałości świata. Opowiedzieliśmy
sobie wzajemnie o swoich cierpieniach i mogliśmy tylko ubolewać,
że triumwirat został rozbity. Słyszeliśmy ciągłe rozmowy, jakie
prowadził nasz kolega z marynarzami na pokładzie. Nie stracił
jeszcze bezcennej umiejętności śmiania się, prowadzenia rozmowy
i milczenia w wybranej przez siebie chwili. Słyszeliśmy nawet od
czasu do czasu błyskotliwe dowcipy na temat naszej nieznajomości
życia na morzu, lecz głos nagle ucichł i w chwilę potem towarzysz
nasz zszedł do kajuty, by zacząć cierpieć z nami bardziej nawet, niż
moglibyśmy sobie byli wymarzyć.
Następnego ranka zobaczyliśmy znowu wybrzeże Skanii, a po
południu zatrzymaliśmy się u wejścia do portu Ystad. Mieliśmy
tam przyjaciół, ale nie chcieliśmy schodzić na ląd. Dopiero żegna-
liśmy się i mieliśmy jeszcze w pamięci, jak gorzkie są takie chwile.
Kapitan pojechał do miasta, lecz powrócił o zmroku, „Argus"
rozwinął żagle i dolina skanska utonęła wkrótce we mgle.
Zobaczyliśmy znowu Szwecję jak we śnie, krótko i niewyraźnie, i
pospieszyliśmy do naszych koi, by przynajmniej w marzeniach
sennych ujrzeć raz jeszcze ojczyznę i ukochanych, których
zostawiliśmy.
Wcześnie rano następnego dnia „Argus" zatrzymał się z opusz-
czonym żaglem u północno-zachodniego przylądka Bornholmu. Był
piękny ranek, morze było gładkie jak lustro, a słonce świeciło już
na wschodzie, gdy marynarze zaintonowali poranny psalm. Było
coś pięknego w tej modlitwie odmawianej w królestwie przyrody
piersi unosiły się tak swobodnie a oczy, zwrócone w kierunku
miłosiernego nieba błyszczały taką nadzieją. Dziwna mieszanina
niekłamanej pobożności i prymitywnego człowieczeństwa
rozjaśniały ogorzałe wichrem twarze marynarzy a głębokie,
przenikliwe dźwięki pieśni wzbudzały nastrój smutku, pobożności
i miłości. Pieśń była prosta i dlatego bardziej poruszała struny
duszy, niż pieśń operowa.
Stare ruiny, zwane twierdzą Ruth, wznosiły się na szczycie
bornholmskich skał z piaskowca. Miejsce to wyglądało romanty-
cznie. Łodzie, które otoczyły statek, zapełnione były ludźmi prag-
nącymi z nami handlować. Wyspa była ich całym światem i nie
tknęły ich nigdy inne burze niż te, które srożyły się u skalistych
wybrzeży Bornholmu. Podobni ludzie, odizolowani tak bardzo i
żyjący tylko dla siebie, zdają się należeć do najszczęśliwszych.
Pod wieczór złapaliśmy znowu wiatr i odpłynęliśmy, oświetleni
światłem bornholmskiej latarni morskiej, która stała świecąc bez
przerwy jak wytrwały człowiek, podczas gdy latarnia na wyspie
Christiana bawiła nas swymi pomysłami, błyszczącymi sekundami,
po których gasła, podobnie jak gasną geniusze — latarnie morskie
ludzkości.
Przez sześć kolejnych dni trwał sztorm i statek krążył po
morzu, niebo i twarz kapitana były pochmurne, słyszeliśmy tylko
"ster w lewo", „ster w prawo", widzieliśmy jedynie szare niebo
i rozgniewane morze. Przyszło nam także doświadczyć
jednostaj-ności życia na morzu i gdybym chciał poddać moich
czytelników próbie cierpliwości, dostarczyłbym im opisu owych
sześciu dni, lecz opuszczam go, gdyż wspomnienie ich byłoby
monotonne, a jeszcze bardziej monotonne stałoby się opisywanie.
23 maja pogoda znowu była piękna. Przepłynęliśmy jak strzała
wzdłuż wąskiego cypla, który wychodząc z Reecerhoft tworzy
Zatokę Pucką. Zobaczyliśmy piękny Gdańsk z wysokimi ciemnymi
wieżami i popłynęliśmy wzdłuż Mierzei Wiślanej, by 24 maja o
godzinie dziesiątej wieczorem zobaczyć latarnię morską w Pilawie.
Następnego ranka pilot przeprowadził nas przez trudny przesmyk i o
dziewiątej byliśmy już przy wejściu do Zalewu Wiślanego.
Żadnemu narodowi nie wychodzi na dobre, iż jego pierwszymi
przedstawicielami są zawsze urzędnicy celni. Obowiązki, jakie
spełniają, czynią ich dokuczliwymi. Celnicy zaś Królestwa Prus-
kiego byli szczególnie irytujący. Były to trzy karykatury Wiary,
Nadzjei i Miłości. Trudno było wierzyć pierwszemu w drugim na
próżno pokładało się nadzieję, fizjonomia zaś trzeciego była tak
nieprzyjazna, iż szczerze żałowałem tej, którą wybrał lub wybierze
sobie za żonę. Prawdziwe szczęście, iż panowie ci nie mogli
przeszukać naszych serc a przeszukali tylko nasze tobołki, którym
nic się nie stało, gdyż wyglądały niewinnie.
Konsul szwedzki Hahne zaprosił nas na obiad. Poznanie
Hah-nego i jego rodziny należy do najcenniejszych znajomości,
które poczyniliśmy. Nie mieliśmy wprawy w niemieckim. Hahne
chciał mówić po szwedzku, ale to powiodło się niewiele lepiej.
Widząc to żona jego, która pragnęła przy tym, byśmy wprawiali się
w jej ojczystym języku, zaproponowała rozmowę wyłącznie po
niemiecku. Przystaliśmy na jej propozycję i mam nadzieję, że nasze
niecodzienne sformułowania dostarczyły jej tyle samo radości, ile
przykrości musiało jej dostarczyć kaleczenie niemczyzny przez
nasze języki, nieprzywykłe do "ch" i „sch"
Pani Hahne była wykształconą kobietą i rozmowa nasza doty-
czyła głownie Frithiofowej sagi Tegnera
2
, która sprawi być może,
iż w przyszłości Szwecja będzie znana jako ojczyzna Frithiofa, tak
jak obecnie znana jest jedynie jako kraj, z którego pochodzi Karol
XII.
U konsula Hahnego usłyszałem po raz pierwszy Marsz
Dwer-nickiego
3
i w towarzystwie młodego Maulstroma (Szweda)
poszliśmy obejrzeć to małe miasto i latarnię morską. Kupiłem
podczas spaceru ów polski marsz, aby go wysłać do domu i nie
byłem w stanie przewidzieć niebezpieczeństwa, jakie to na nas
sprowadzi.
A poszliśmy na górę latarni morskiej, aby z jej wierzchołka
obejrzeć piękny krajobraz. W drzwiach swej nawiedzanej przez
wiatry siedziby stał Najwyższy Kapłan Światła, Pan Latarnik. Na
głowie miał szarą perukę, która dziwacznie kontrastowała z
czerwoną, spękaną twarzą, brązowym, staromodnym frakiem, długą
i szeroką koszulą i parą szerokich, kaszmirowych spodni
nieokreślonego koloru, których nogawki wpuszczone były do
wysokich butów. Gdy wyraziliśmy chęć obejrzenia krajobrazu,
pozwolono nam wejść na balkonik. Roztaczał się stamtąd piękny
widok. Po jednej stronie leżała forteca i miasteczko ze swymi
parkami, po drugiej rozciągał się przed nami gładki jak lustro i
obramowany zielenią Zalew Wiślany. Nasz towarzysz podjął się
wynagrodzić latarnika za jego trudy, nie znaliśmy bowiem cennika,
a człowiek ten wydawał nam się zbyt dystyngowany, by miał
zażądać sam zapłaty za swoje usługi. Nie podejrzewaliśmy niczego
schodząc w dół po schodach, lecz niespodziewanie usłyszeliśmy
przekleństwa na górze. Zrozumieliśmy, mimo że wypowiadane były
w obcym języku, iż nie oznaczają nic dobrego, a wkrótce potem
zadźwięczał grad monet spadających po kamiennych schodach, był
to napiwek, który spadał nam pod nogi. Maulstrom nie zadowolił
starego, który pragnął teraz, byśmy poszli razem ze swoimi
pieniędzmi do diabła. Śmieliśmy się z jego gniewu i chętnie
dalibyśmy tyle, ile żądał, lecz on zamieszkiwał w górze, w swych
nawiedzanych przez wichry apartamentach. I tak, zmęczeni
wędrówką po schodach, zgodziliśmy się, by złość pozostała w swej
wieży, a sami wróciliśmy do domu konsula, któremu
opowiedzieliśmy naszą przygodę. Śmieliśmy się z niej jak z błahego
wydarzenia. Z błędu wyprowadził nas wkrótce policjant, który
uprzejmie wezwał nas na przesłuchanie. Byliśmy oczywiście dość
zdziwieni i nie rozumieliśmy, co mogło się stać powodem prze-
słuchania. Ale gdy tylko przyszliśmy na posterunek, przebiegła
mina, z jaką latarnik nas powitał, kazała nam się domyślić, że
chodziło o napiwek. Latarnik oskarżył nas o szpiegostwo naj-
wyraźniej dlatego, iż trzymałem w ręku kartkę papieru, na której,
jak mu się zdawało, był narysowany plan twierdzy w Pilawie.
Wytłumaczyliśmy, że na kartce były nuty Marsza generała
Dwernickiego, lecz dopiero wtedy, gdy konsul Hahne wziął nas pod
opiekę, zostaliśmy uwolnieni od podejrzeń, iż jesteśmy inżynierami
trudniącymi się szpiegostwem.
O godzinie piątej po południu tego samego dnia weszliśmy
na pokład i wypłynęliśmy na Zalew Wiślany. Trudno sobie
wyobrazić piękniejszą podróż niż droga do Królewca. Z jednej
strony mieliśmy Pilawę z jej twierdzą, alejami i żyznymi
dolinami. Przyroda była wszędzie bogata i różnorodna, a liczne
pola świad-
czyły o pracowitości mieszkańców. Po drugiej stronie widać było
miasta, zamki i gęste lasy, a w głębi, u wejścia do kanału
prowadzącego do Królewca wznosił się piękny zamek Hollsten.
Kanał zdobiły aleje, statki sunęły wśród drzew jak damy w powłó-
czystych woalkach, spacerujące po promenadzie. Zarzuciliśmy kot-
wicę u wejścia do kanału, a następnego ranka zaprzężono do statku
sześć koni i ruszyliśmy powoli w kierunku Królewca, mając wieś
Hollsten po jednej stronie, a po drugiej urozmaicony, pagórkowaty
krajobraz pokryty zagajnikami i polami oraz stada bydła. Byliśmy
wreszcie u wrót tego starego, niemieckiego miasta. Zatrzymaliśmy
się w zajeździe „Pod Złotym Lwem". Zgłosiliśmy się do konsula
Berga, który podzielił się z nami niemiłą wiadomością, iż wzdłuż
granicy polskiej rozciągnięty został pruski kordon wojskowy, by
powstrzymać rozszerzanie się epidemii cholery i przenikanie
zaraźliwego ducha wolności, i że nikomu nie dawano paszportu do
Polski. Próbowaliśmy jednak od prezydenta zarządu prowincji
otrzymać pozwolenie na wyjazd do Polski, by jako lekarze móc
badać cholerę na miejscu. Przypuszczaliśmy, iż podobnej prośbie
trudno będzie odmówić a czas, w którym władze Królewca
namyślać się będą, jaki powód podać, by nie dopuścić do naszej
podróży, chcieliśmy wykorzystać na oglądanie miasta.
Królewiec jest starym miastem. Domy ozdobione są malowi-
dłami i wyglądają niemal jak budynki klasztorne, ulice są wąskie,
poprzecinane kanałami i człowiekowi wydaje się, iż jest w starym,
hanzeatyckim mieście z jego mieszczańską próżnością i całym
ceremonialnym przepychem. Pod wieczór udaliśmy się na
wytworną promenadę Borsen-Halle-Garten. Idzie się tam pięknym
mostem ponad tak zwaną groblą zamkową, z jednej strony
odgrodzoną promenadą, z drugiej zaś wysokimi, podobnymi do
wież budynkami, wśród których stoi stary zamek królewski.
Przypomina on grubego burmistrza, który zajął miejsce pośród
otaczających go radnych. Park jest duży i urozmaicony, zdobią go
aleje i berceaux
4
, na których zawieszano latarnie, prześwitujące
jak robaczki świętojańskie wśród zieleni. Po stawie koło grobli
pływały łodzie, a w nich studenci królewieccy śpiewali pieśni,
wtórując orkiestrze z zamkowej altany.
Zawarliśmy przy okazji wiele znajomości i zauważyliśmy, iż
powszechnie
opowiadano
się
za
Polską,
pomimo
niebezpieczeństwa grożącego ze strony szpiclującej policji.
Byliśmy zapraszani przez wielu wykładowców uniwersyteckich i
nigdy nie zapomnimy otwartości i dobroci, z jaką nas przyjmowano.
Zwiedziliśmy też lazaret, a także Akademię i szereg innych
zakładów.
l czerwca otrzymaliśmy odpowiedź odmowną na prośbę o pasz-
port do Polski, by jednak choć trochę zadośćuczynić naszym życze-
niom, wystawiono nam paszporty do Krakowa przez Bydgoszcz i
Poznań*, ponieważ właśnie w Krakowie wybuchła cholera. Ktoś
nam więc doradził, by jechać do Bydgoszczy, a stamtąd na skróty
do polskiej granicy, zapewniając, iż pomogą nam się przez nią
przedostać szmuglujący Żydzi. Przygotowaliśmy się więc do drogi i
zamówiliśmy miejsce w dyliżansie, który miał odjechać następnego
popołudnia o szóstej. Wróciliśmy właśnie z miasta po odbyciu
kilku wizyt, gdy gospodarz zawiadomił nas z tajemniczą miną, iż
jakiś nieznajomy pragnie z nami mówić. Weszliśmy do pokoju
niezbyt dobrze nastawieni do nieznajomych, w których łatwo
widzieliśmy szpiegów. Nie mieliśmy jednak czasu na refleksje,
gdyż zaraz wkroczył młody człowiek, który przedstawił nam się
jako Duńczyk nazwiskiem M...r. Ani jego wygląd, ani sposób
bycia nie budziły naszego zaufania. Przywiodło go do nas
pragnienie towarzyszenia nam do Polski i w tym celu postarał się w
Danii o listy polecające. Robiliśmy co w naszej mocy, by się go
pozbyć, lecz on nalegał i radził nam jechać przez Brodnicę**, co
miało być najpewniejszą drogą.
Dyliżans był wkrótce gotów do drogi i nasz M...r pojechał z
nami, by, jak nam oświadczył, namówić nas do zmiany marszruty.
Byliśmy nieugięci. Męczył nas jednak na każdym postoju za
każdym razem, gdy tylko nasz Schurmeister (pocztylion) zatrzy-
mywał się w zajeździe, by wypić kieliszek. W Prabutach dokąd
dotarliśmy o dziesiątej następnego wieczora, nasz towarzysz znik-
nął, gdy zrozumiał z naszych dość niedwuznacznych wypowiedzi,
iż nie życzymy sobie jego towarzystwa*** W czasie dalszej pod-
* W oryg. Krakau, Bromberg, Posen
**W oryg. Strasburg.
*** Jako dowód pruskiej neutralności i opartego na prawie narodów sposobu
postępowania, a także by pokazać, na jakie niebezpieczeństwa byliśmy
wystawieni w czasie przejazdu przez ten kraj załączam, za pozwoleniem
czytelników, opis przygód owego Duńczyka tak, jak je sam opisał w gazetach.
Około czterech miesięcy temu odpłynąłem z Flensburga zaopatrzony w
paszport i list rekomendacyjny, zarówno do Królewca [w oryg. Konigsberg -
przyp. tłum. ] jak i Warszawy, a także pieniądze, aby przyjąć służbę w polskiej
armii. Paszporty moje podpisano zarówno w Pilawie jak i Królewcu. Gdy idąc
za czyjąś radą, w tym drugim mieście wyjawiłem mój zamiar władzom nie
ukrywając niczego, otrzymałem stanowcze zapewnienie, iż nikt mi nie będzie
robił przeszkód w podróży. Odjechałem więc dyliżansem pocztowym w
towarzystwie trzech szwedzkich lekarzy, panów Bergha, Stenkuli i Stillego do
Prabutów [w oryg. Riesenburg — przyp. tłum. ]. Tam rozstaliśmy się. Szwedzi
pojechali do Torunia [w oryg. Thorn — przyp. tłum. ], aby dostać się potem do
róży, gdy nasi pozostali współtowarzysze podroży spali, Stenkula
zaproponował, pragnąc zmylić pana M...r, którego mieliśmy za
szpiega, a także tych, którzy chcieliby nas ewentualnie ścigać, by
wysiąść z dyliżansu w Kwidzyniu, mimo iż zapłaciliśmy za podróż
aż do Bydgoszczy i pójść na przełaj do polskiej granicy. 4 czerwca o
godzinie drugiej nad ranem dyliżans zatrzymał się w Kwidzyniu i
po chwili namysłu opuściliśmy miasto z tobołkami na plecach.
Słyszeliśmy, jak pocztylion woła nas, a gdy nie przyszliśmy,
dyliżans odjechał
Warszawy, do której zmierzali, a ja do Brodnicy, stawiając sobie ten sam cel.
Jechałem małym chłopskim wozem, takim, jakie najczęściej można spotkać w
tej okolicy i do wieczora ujechałem około ćwierć mili do granicy, gdy nagle
otoczony zostałem przez czterech żandarmów i odtransportowany przez nich z
powrotem do Brodnicy. Władze wojskowe przekazały mnie tam władzom
cywilnym, te zaś z powrotem tym pierwszym i w rezultacie, choć
powoływałem się na swój ważny duński paszport, który stwierdzał, iż udaje
się do Polski wyłącznie jako osoba prywatna, tej samej nocy zostałem
przewieziony pod strażą żandarmów do Kwidzynia [w oryg. Marienwerder —
przyp. tłum. ] — głównej siedziby rządu pruskiego w Prusach Zachodnich.
Przedtem odebrano mi moje rzeczy, papiery, pieniądze, a te ostatnie żandarmi
zatrzymali na swoje i moje potrzeby w czasie podroży do Kwidzynia.
Jechaliśmy całą noc i spotkaliśmy w tym czasie około trzystu wozów
zaprzężonych w cztery konie, z prowiantem dla armii rosyjskiej. W
Kwidzyniu żandarmi z nastawionymi bagnetami przeprowadzili mnie z policji
do budynku rządu, a stamtąd do głównego sądu krajowego, gdzie nie
udzieliwszy żadnej odpowiedzi na moje pytania i nie podawszy żadnego
powodu, zamknięto mnie z mordercami i złodziejami w tak zwanej wieży
gdańskiej, zbudowanej w czasach krzyżackich. Przesiedziałem tam dwa dni, a
potem zostałem przesłuchany przez rządowego asesora, który zamieścił moje
wyjaśnienia w protokole. Przypadkiem spotkałem tam znajomego z czasów
pobytu na uniwersytecie w Getyndze. Nazywa się Mac-Lean (pochodzi ze
szkockiej rodziny). Imię jego podaję do wiadomości z głęboką wdzięcznością
za jego zacne podejście do mnie. Częściowo jemu, częściowo zaś nadradcy
krajowemu, von Rosenfeldowi, zawdzięczam że wypuszczono mnie po
upływie sześciu dni, gdy na piśmie przypomniałem, iż jestem w posiadaniu
dokumentów, które nie straciły ważności. Gdy jednak zażądałem
odszkodowania za wydatki, jakie poniosłem w podróży i więzieniu od chwili
mego aresztowania, zagrożono mi ponownym wtrąceniem do więzienia, do
czego by z pewnością doszło gdyby nie pan von Rosenfeld, który nie dopuścił
do tego poprzez s w ą stanowczą interwencję. Odmówiono mi wydania odpisu
z protokołu mojego przesłuchania, a jako jedyny powód mego uwięzienia
podano, że »utrzymując stosunki z Rosją nie mogą zezwolić, by Polacy
otrzymywali jakąkolwiek pomoc«. Komentarz ten przytaczam dosłownie, tak,
jak go usłyszałem. Mimochodem wspomniano nawet, iż »mój duński paszport
nie jest dowodem mej tożsamości«. W czasie mojego pobytu w Kwidzyniu
przechodziły
Paszport nie wytyczał już drogi i jedynym naszym przewod-
nikiem była teraz mała, podręczna mapa, która pomogła nam
znaleźć drogę prosto do granicy. Zdawaliśmy sobie sprawę, iż
jesteśmy bezbronni a sytuacja, w jakiej się znajdowaliśmy, spra-
wiała, że czuliśmy przedsmak nieczystego sumienia. Każdy czło-
wiek, którego spotykaliśmy, choćby wyglądał zupełnie niewinnie,
wydawał się nam szpiegiem i nie mieliśmy odwagi wchodzić do
miast czy zajazdów, żeby nie narazić się na pytania, które mogłyby
zakończyć się nie tyle wyrzuceniem, co wrzuceniem do jednej z
pruskich twierdz. Brano nas za wędrujących czeladników, ale nie
raniło to zupełnie naszej próżności.
Tego samego dnia przeszliśmy rzekę Osę i pod wieczór, głodni i
zmęczeni dotarliśmy do wsi, która nazywała się Gruten*. Byliśmy już
niedaleko granicy Polski pruskiej i po raz pierwszy usłyszeliśmy
polską mowę, lecz tak zniekształconą, że i Polakowi trudno by było
coś zrozumieć.
Znaliśmy na szczęście kilka słów, które powinny wystarczyć w tej
sytuacji, między innymi „klebb", „voddy", „massla", „dwa koń**
do Briesen"***. Ufni więc w swoje siły weszliśmy do chałupy, w
której przyjął nas ciemny człowiek o dzikim wyglądzie.
Potrzebowaliśmy przede wszystkim jedzenia, gdyż byliśmy wyczer-
pani długą drogą i próbowaliśmy porozumieć się po niemiecku.
Wieśniak stał zdziwiony i odpowiedział potokiem słów, z których
zrozumieliśmy równie mało, jak on z naszego przemówienia. Nie
pozostało wiec nic innego, jak sięgnąć do naszego słownika.
Zaczęliśmy więc wymawiać słowo „klebb", pokazując przy tym na
usta, by ułatwić zrozumienie naszej prośby. Po wielu niepo-
rozumieniach dostaliśmy w końcu chleba i przystąpiliśmy powoli
tamtędy dwa rosyjskie pułki, które zostały zmuszone do ucieczki. Miały one
zamiar połączyć się znowu z armią rosyjską. Wydano mi teraz prawdziwie
włóczęgowskie dokumenty. Mimo iż duński paszport określał wyraźnie mój
zawód, zrobiono ze mnie studenta, który zamierzał dyliżansem pocztowym
powrócić do Królewca. Miałem tam otrzymać z powrotem papiery, które mi
zabrano. Zwracałem się potem kolejno do różnych władz, lecz wszędzie
odpowiadano mi, iż nikt o nich nie słyszał. Dawano mi przy tym do
zrozumienia, iż zostanę znowu wtrącony do wiezienia, o ile natychmiast nie
wsiądę na jakiś statek i nie powrócę do domu. Zastosowałem się wiec rychło
do tego, co mi dawano do zrozumienia. Koszty podróży i aresztu pokryto z
moich własnych pieniędzy. W Królewcu dowiedziałem się, iż nakaz
aresztowania mnie wysłany został na granicę jeszcze przed moim wyjazdem z
tego miasta" (przyp. autora).
* Prawdopodobnie chodzi o miejscowość o nazwie Gruta.
** Tak w oryg.
*** Wąbrzeźno.
do naszej drugiej prośby, a więc: „dwa kon do Briesen", a gdy
wieśniak w końcu zrozumiał, o co nam chodzi, zaprzągł wóz i
pojechaliśmy. Przez całą drogę nasz woźnica spotykał znajomych,
którzy towarzyszyli mu potem przez długie odcinki drogi i zapewne on
właśnie zwrócił im uwagę na nasze osoby. Nareszcie o pierwszej w
nocy przybyliśmy do Wąbrzeźna, nędznej mieściny, gdzie
zatrzymaliśmy się na czymś w rodzaju rynku przy domu, w którym
ludzie jeszcze nie spali. Nasz włościanin wszedł do środka i wyszedł
w gromadzie pijanych, którzy spędzali w tym domu miły wieczór.
Otoczyli nasz wóz i posypały się dowcipy, których niestety nie
rozumieliśmy, gdyż wokół nas rozbrzmiewały głośne salwy śmiechu.
Najwyraźniej nie można tam było dostać noclegu, gdyż nasz
włościanin zawrócił wóz i powiózł nas w dół, w sąsiednią dolinę, do
domu otoczonego wielkimi drzewami. Przypominało to wjazd do
zbójeckiej jaskini lub siedziby trolla
5
, jakie opisują nasze romanse
rycerskie. Wieśniak zaczął walić w drzwi, które otworzyły się.
Wyjrzał zza nich człowiek zarośnięty na twarzy, ubrany w czarny
płaszcz. Po ożywionej rozmowie zostaliśmy wprowadzeni do małej,
nędznej izdebki, która nie posiadała żadnych innych wygód poza
gołą podłogą. Po chwili usłyszeliśmy, jak ów czarny człowiek
zaryglowuje drzwi i zapadła cisza. Mieliśmy więc doskonałą okazję,
by oddać się romantycznym rozmyślaniom, lecz natura zwyciężyła.
Zasnęliśmy na wilgotnej podłodze, zapominając o prawdziwych i
urojonych niebezpieczeństwach.
Przyjeżdżając do kraju, którego języka się nie zna, człowiek
znajduje się w dziwacznej sytuacji. Jest się wtedy niemym widzem,
który niczego nie pojmuje, a fantazja znajduje duże pole do popisu
wszędzie tam, gdzie powstają luki w rozumieniu otaczającego
świata. Wypełniają je najbardziej fantastyczne i dalekie od prawdy
wyobrażenia. Zanim więc położyliśmy się w spokojnej chacie, w
której udzielono nam gościny, przygotowaliśmy się jak można
najlepiej do obrony. Że była to przezorność zupełnie niepotrzebna,
przekonaliśmy się następnego dnia o piątej, gdy cali i zdrowi
ruszyliśmy w dalszą drogę, zapłaciwszy naszemu uprzejmemu
gospodarzowi.
Padało bardzo i gdy dotarliśmy do wsi Zieten, byliśmy zupełnie
przemoczeni. Weszliśmy do najschludniejszego domu, jaki się tam
znajdował. W izbie zobaczyliśmy sześćdziesięcioletniego człowieka o
siwych włosach, w mycce na głowie i w szlafroku, jedzącego
śniadanie w towarzystwie żony, która zapewne z powodu święta
(była to niedziela) wystrojona była w czerwone buty,
różnokolo-rową spódnicę i różowy fartuch. Staruszkowie wydali
nam się uprzejmymi ludźmi i próbowaliśmy wybadać poglądy
staruszka, który znał niemiecki, by dowiedzieć się od niego, w jaki
sposób
szybko dotrzeć do celu. Był on jednak bardziej powściągliwy, niż
się spodziewaliśmy. Jadł dalej, odpowiadając półsłówkami na
nasze pytania i nie dał nam ani jedzenia, ani dobrej rady.
Musieliśmy więc znowu rozpocząć wędrówkę, nie osiągnąwszy nic
ani w sferze duchowej, ani cielesnej. Szliśmy teraz przez lasy i
mokradła aż do miasteczka Kowalewo*, blisko dawnej pruskiej
Polski i zaledwie półtorej mili od granicy z Polską rosyjską.
Właściciel zajazdu w Kowalewie był wesołym i otwartym czło-
wiekiem. Zupełnie nie ukrywał swego oddania dla polskiej sprawy
a my, zadowoleni ze znalezienia bratniej duszy, zwierzyliśmy mu
się, iż zamierzamy przekroczyć granicę. Nie pochwalił on jednak
naszego planu uważając, iż jest niemożliwy do wykonania, gdyż
kordon pruski był postawiony w największy stan pogotowia.
Opowiadał nam, iż parę dni wcześniej dwóch ludzi zostało
postrzelonych przy przekraczaniu granicy, jeden po pruskiej stronie,
drugi zaś, gdy podszedł zbyt blisko granicy po polskiej stronie. Ten
drugi dostał we własnej ojczyźnie kulą od Prusaków, którzy nie
naruszyli w ten sposób oczywiście neutralności.
Nasz rozmówca poradził nam jednak, by dojść do Golubia** —
najbardziej wysuniętej pruskiej twierdzy granicznej, gdzie komen-
dantem był, jak mówił, Polak, który być może pozwoli nam
przekroczyć granicę. Zauważył przy tym jednak iż jest to pruski
urzędnik, a uwaga jego odebrała nam nieco nadziei, by udało się w
ten sposób urzeczywistnić nasze zamiary.
Przygnębieni brakiem większych szans na powodzenie wiedzie-
liśmy, iż nadchodząca noc zadecyduje o naszym losie, bowiem
posterunek graniczny strzelał bez oglądania się na nic, a nieokrze-
sana kupa żołdactwa otrzymała surowe rozkazy, tak że nie waha-
łaby się strzelać lub zadać śmiertelnego ciosu bagnetem każdemu,
kto by się zbliżył, bez względu na powód, jaki by nim kierował.
Miał się zatem rozstrzygnąć nasz los i wiedzieliśmy, że jedno
słowo, jeden nieopatrzny krok udaremnić może nasze przedsię-
wzięcie. Czuliśmy po raz pierwszy, jak nikłe mamy szanse, jak
łatwo unicestwić można niezłomne postanowienia i ludzkie siły.
Być może szelest spadającego liścia lub krzyk nocnego ptaka
zadecyduje o losie naszym i naszych bliskich.
Odbyliśmy naradę, lecz żadna z wysuwanych propozycji nie była
wiele warta, ponieważ wszystkie opierały się tylko na przy-
puszczeniach co do możliwości przekroczenia granicy. Zdecydo-
waliśmy się jednak na drogę do Golubia i około dziewiątej
wieczorem znaleźliśmy się na odległość strzału od bram miasta
* W oryg. po polsku
** W oryg. po polsku
Okolicę widać było jeszcze wyraźnie i gdy porównaliśmy ją z naszą
mapą, stwierdziliśmy, iż w pobliżu powinna się znajdować rzeka
Drwęca*, stanowiąca granicę pomiędzy Polską pruską a starą
Polską. Po naszej stronie miasta leżało wielkie pole rzepaku,
ciągnące się aż po ścianę rozległego lasu. Postanowiliśmy spróbo-
wać przeprawić się przez rzekę bez przewodnika. Schowaliśmy się
więc w lasku położonym po drugiej stronie drogi, rozmyślając nad
sposobami przeprawy, gdyby rzeka miała się okazać głęboka i
szeroka.
Noc już zapadła i wszystko spowiła szarobiała mgła. Mrugało
kilka gwiazd i w ciemności widzieliśmy jeszcze szpice wież w
Golubiu. Nie rozlegał się żaden głos, słychać było tylko nasze
przytłumione szepty, którymi próbowaliśmy dodać sobie nawzajem
odwagi przed ryzykownym przedsięwzięciem, jakie nas czekało.
Przeszliśmy drogę i pogrążyliśmy się w pole rzepaku. Szliśmy cicho
wśród wyrośniętej roślinności w kierunku, w którym -zdawało nam
się — płynie rzeka. Doszliśmy w końcu do szerokiego rowu, który
biegł przez pole i zobaczyliśmy po raz pierwszy odcinającą się na
jaśniejszym horyzoncie budkę wartowniczą. Wartownika jednak nie
dostrzegliśmy, mimo iż szukaliśmy go pilnie, na ile tylko ostrożność
pozwalała. Obawialiśmy się, iż ktoś taki znajduje się w pobliżu, a
ponieważ chodzeniu po polu musiały towarzyszyć szmery, które by
nas mogły zdradzić, odpełzliśmy z powrotem rowem do miejsca,
skąd, jak przypuszczaliśmy, można było przejść przez pole nie
będąc słyszanym. Wtedy dopiero odważyliśmy się zawrócić i
wkrótce znaleźliśmy się w pobliskim lesie, gdzie — wymęczeni
wyczerpującą wędrówką — położyliśmy się pod drzewem. Nigdy
jeszcze zapewne nie wsłuchiwaliśmy się czujniej niż w tej chwili,
wyławiając podejrzane odgłosy.
W lesie panowała jednak głęboka cisza, przerywana tylko upior-
nym poszumem drzew, trzaskiem ocierających się o siebie gałęzi i
nerwowym poszczekiwaniem psa, który pilnował leżącej gdzieś w
pobliżu chałupy. Gdy upewniliśmy się, że nikt nas nie śledzi,
opuściliśmy kryjówkę i poszliśmy przez las, aż natrafiliśmy na
dolinę, która zaprowadziła nas w dół, do rzeki
Zobaczyliśmy teraz po raz pierwszy ową ziemię, której synowie
ofiarowali tyle dla ducha czasu pomsty, lecz nie opłakiwani,
wzgardzeni i wyśmiani przez współczesnych sobie głupców, wy-
krwawieni na śmierć, stali się błagalną ofiarą swej krótkowzro-
cznej epoki. Obcy był jej ogień, który ich trawił i umiała tylko
wzdychać, podczas gdy obowiązkiem było działanie z całą mocą,
którą tak często trwoniła na nic. Potomność będzie o nich
* W oryg. Drwenza
myślała z litością jako o straconych dla sprawy, którą nauczyła się
pogardzać. Tak więc po drugiej stronie ciemnej rzeki leżała Polska.
Jest ona jak kamień ofiarny rzucony na ciało Europy. Leją się tam
krew i łzy, a krew ta i łzy powinny stale padać na otaczający
zastygły motłoch, aż przebudzi się on ze swego uśpienia, aż pęknie
skorupa osłaniająca żywego ducha, czyniąc motłoch wolnym.
W miejscu, do którego doszliśmy, Drwęca miała około czter-
dziestu stóp szerokości i była zbyt głęboka, by można ją było
przejść w bród. Brzegi były wysokie i strome. Znaleźliśmy tam
miejsce, w którym woda wyżłobiła w piasku jamę pokrytą u góry
trawą. Ukryliśmy się w niej, a gdy doszliśmy do wniosku, że z
plecakami nie uda nam się przepłynąć rzeki, Stenkula przypomniał
sobie na szczęście, iż przechodząc przez las, minęliśmy kładkę
przerzuconą przez mały strumyk. Kładkę tworzyła pojedyncza kłoda
drzewa. Postanowiliśmy odnaleźć ją, by użyć jako tratwy do
przewozu naszych plecaków.
Wróciłem więc ze Stenkulą z powrotem, a Bergh został na straży
naszego dobytku, który, choć niewielki, był dla nas nieocenionym,
bezcennym skarbem. Biegliśmy bez wytchnienia, żeby jak
najszybciej przeprawić się przez rzekę.
Gdy byliśmy już blisko celu, usłyszeliśmy ludzkie głosy i w końcu
dostrzegliśmy między drzewami dwóch mężczyzn i kobietę
przechodzących przez kładkę, do której zmierzaliśmy. Wędrowcy
oddalili się. Wkrótce zamilkły odgłosy kroków i dźwięk głosów,
pośpieszyliśmy więc naprzód i po kilku uciążliwych próbach udało
nam się kładkę wydobyć. Powrót odbywał się powoli, ponieważ
uginaliśmy się pod ciężarem kłody, lecz po uciążliwej wędrówce
dotarliśmy do naszego towarzysza, którego dręczył straszliwy nie-
pokój o nasze losy w czasie długiej nieobecności spowodowanej
przeciwnościami, jakie nas spotkały. Słyszał on te same co my
głosy i niepokój, że zostaniemy schwytani lub zdradzeni przerodził
się niemal w pewność, że nas to właśnie spotkało.
Przygotowaliśmy się do przebycia rzeki. Przywiązaliśmy w tym
celu linę do końca kłody, a Stenkula przymocował do niej swój
plecak i puścił ten niewymyślny statek na wodę chcąc zbadać, czy
wytrzyma większe obciążenie. Kłoda zanurzyła się jednak tak bardzo
w wodzie, że nie było nadziei, by mogła udźwignąć naraz wszystkie
nasze rzeczy, postanowiliśmy więc przeprawić się po kolei.
Rozebraliśmy się i Stenkula miał się właśnie rzucić do rzeki, gdy
usłyszeliśmy poszczękiwanie karabinów i odgłos kroków na
trawiastym brzegu.
Widząc zbliżające się niebezpieczeństwo, porzuciliśmy kłodę w
trzcinach przybrzeżnych i poszukaliśmy znowu schronienia
w naszej ziemnej kryjówce. Tak jak przypuszczaliśmy, nie udało
się nam jednak dostatecznie skryć. Choć kuliliśmy się i zwijaliśmy
jak tylko można, lękaliśmy się, by któryś z nas nie został zauwa-
żony przez ścigających. Pamiętaliśmy teraz żywo opowieść karcz-
marza z Kowalewa o tych dwóch, którzy przed nami weszli na
niebezpieczne ścieżki. Strażnicy byli coraz bliżej i bliżej. Coraz
wyraźniej słyszeliśmy ich rozmowy i szczęk luźno przykręconych
bagnetów. Przeszli jednak obok nas i skierowali kroki w stronę
brzegu.
Gdy odeszli, podnieśliśmy ostrożnie głowy, by zobaczyć, jak
bardzo się oddalili. Robiąc dalej swój obchód, zniknęli z naszego
pola widzenia wśród drzew. Wówczas Stenkula rzucił się do rzeki i
przepłynął ją, ciągnąc za sobą kłodę zanurzoną pod ciężarem w
wodzie. Dotarł do polskiego brzegu, zdjął plecak i przepłynął z
powrotem wraz z kłodą.
Przyszła teraz kolej na mnie. Skoczyłem w taki sam sposób do
rzeki, lecz ponieważ kłoda, do której był przywiązany mój plecak,
wysunęła się przede mnie, a linka zaplątała mi się wokół nogi, prąd
porwał mnie w dół rzeki w czasie daremnych prób wyswobodzenia
się. Znalazłem się tak daleko od moich towarzyszy, iż nie słyszeli
mnie ani nie widzieli i obawiałem się, by woda nie zniosła mnie
zbyt blisko Prusaków. Wreszcie z najwyższym wysiłkiem dobiłem
do polskiego brzegu, daleko poniżej miejsca, w którym wylądował
Stenkula. Powróciłem od razu wraz z kłodą i pośrodku rzeki
spotkałem Stenkulę, który przekazał kłodę Berghowi. W kilka
minut później staliśmy wszyscy trzej na ziemi walczących o
wolność bohaterów.
Obrzuciliśmy wzrokiem na pożegnanie przeciwny brzeg, na
którym leżała reszta Europy. Byliśmy teraz w nieszczęśliwej Polsce,
opuszczonej przez wszystkich, zdanej tylko na siebie
Nie wiedzieliśmy, w jakim miejscu się znajdujemy, lecz blisko
brzegu widniał taki sam las, jaki zostawiliśmy po pruskiej stronie.
Poszliśmy tam, by założyć na siebie przemoczone ubrania, a potem
zacząć na nowo wędrówkę po dobre lub złe, tam gdzie los zechce
nas zaprowadzić.
Widać często, jak kieruje nami bezpośrednio wola mocy nad-
przyrodzonej, nie ślepy los nas prowadzi czy — jak powiadają —
przypadek. Poczynaniami naszymi rządzi wszechmocne przezna-
czenie, jest ono nieubłagane, lecz rządzi się zawsze swymi odwie-
cznymi prawami. Czy gawędzimy, czy żywimy na coś nadzieję,
czy spędzamy mile czas, jest ono miedzy nami chłodne i nie-
widoczne, ostudzając bijące serce niepokojącą myślą o przyszło-
ści. Gdy zaś cierpimy, gdy wydaje się nam, iż zostaliśmy porzuceni
i zapomniani, również wtedy stoi ono obok nas i ciepła fala, która
przenika piersi, pozwala przeczuwać istnienie lepszego świata. Nie
odczuwamy wyraźnie swej nicości, doznajemy jej jedynie wraz z
radością, jaka towarzyszy przemijaniu niebezpieczeństwa, gdy
spadającą skałę powstrzymuje nagle niewidzialna ręka. I wówczas
uznać trzeba, iż wszystkim kieruje moc nadprzyrodzona i że nasza
wolna wola w działaniu przypomina wolę dziecka pragnącego
chodzić, choć jeszcze chodzić nie umie — przewraca się, o ile nie
podtrzyma go opiekun.
Szliśmy wzdłuż brzegu nieświadomi, ze nie była to najbezpiecz-
niejsza droga i około godziny drugiej w nocy dotarliśmy do małego,
granicznego polskiego miasteczka, Dobrzynia*
6
. Z radością
ujrzeliśmy palące się w każdym domu światło i pomyśleliśmy, iż
mieszkańcy już wstali, lecz na próżno pukaliśmy do wszystkich
drzwi, nikt nam nie odpowiedział. Zapomnieliśmy po prostu, że
Polacy są w większości głęboko wierzącymi katolikami i palące się
światła nie miały wcale rozjaśnić ulic ani też nie paliły się dla nas
czy mieszkańców miasta, lecz oświetlały krucyfiksy, umieszczone
w małych kapliczkach.
Marzliśmy, gdyż mokre ubrania pozbawiły nas całego ciepła,
które dał forsowny marsz. Pukaliśmy więc nadal do drzwi z gwał-
townością świadczącą, jak wielką moc może mieć zmęczone ciało
człowieka nad jego duszą, która, choć wolna, musi często dosto-
sowywać się do swej ziemskiej skorupy, buntując się i powstając
przeciwko temu, co owa materialna szata nakazuje.
Długo jeszcze włóczyliśmy się w ten sposób po ulicach miaste-
czka, naruszając spokój nocny. Wędrówkę naszą przerwał nagle
jakiś człowiek, który krzyknął za nami kilka słów po polsku, a w
chwilę potem był pośród nas, wymachując nad naszymi głowami
gołą szablą. Zaczęliśmy oczywiście z niezwykłym pośpiechem i
zdecydowaniem tłumaczyć się, by umknąć potraktowania szablą i
opowiedzieliśmy o sobie jak można najlepiej, unikając w ten
sposób pchnięć dla nas przeznaczonych. Krzyczeliśmy „Jesteśmy
Szwedami, gonieni przez Prusaków przepłynęliśmy Drwęcę, by
dostać się do wojska polskiego". Polak, rześki i energiczny młody
człowiek, opuścił szablę. Powiedzieliśmy mu wówczas, ze jesteśmy
głodni i przemoczeni, szukamy mieszkania i jedzenia. Zrozumiał
zupełnie dobrze nasze wyjaśnienia po niemiecku, ale nie umiał
odpowiedzieć w tym samym języku, zawołał tylko z miłym
uśmiechem „Dobrze pan!"** i pomógł nam znaleźć
* W oryg. po polsku
** W oryg. „Dobreze Pan".
gospodę, do której weszliśmy radośni na myśl o dobrym posiłku i
miękkim łóżku.
Wkrótce jednak doszliśmy do przekonania, że nie mieliśmy
pojęcia o różnicy, jaka istnieje pomiędzy szwedzką a polską gos-
podą. Sądziliśmy w naszej naiwności, że znajdziemy przytulne i
schludne pomieszczenie, gdzie miły ogień i dobry posiłek wyna-
grodzą nam trudy całego dnia. Żadne jednak z tych oczekiwań nie
spełniło się. Izba, do której weszliśmy, robiła niemiłe i
nie-porządne wrażenie. Na wiązkach słomy spali w ubraniach
służący i dzieci, a gospodarz z gospodynią w podobny sposób spali w
sąsiedniej sypialni. Dla wygody wstawiono nam do kąta drewnianą
ławę. Straciliśmy już nadzieję, że dostaniemy pościel. Poprosiliśmy
o jedzenie — jedzenia nie było, lecz każdy z nas dostał podłej
wódki ze szklanką piwa i muszę przyznać, że był to niezwykle
pożądany poczęstunek nawet dla Stenkuli, który pomimo iż w
domu należał do towarzystwa trzeźwości i ściśle przestrzegał swej
przysięgi, uznał trunek za lekarstwo i zapewniwszy sobie w ten
sposób czyste sumienie, doznawał prawdziwej przyjemności. Tak
więc różnica pomiędzy szwedzką a polską gospodą jest niesłychana.
Spaliśmy dość dobrze w naszych mokrych ubraniach z plecakami
pod głową i obudziliśmy się następnego ranka zdrowi i cali, a
wkrótce potem stanął przed nami ów srogi Polak, który
wymachiwał nam w nocy szablą nad głowami i oświadczył z całą
charakterystyczną dla swego narodu serdecznością i wesołością, że
jesteśmy mile widziani na polskiej ziemi. Miał dla nas zaproszenie
na śniadanie do burmistrza*.
Gdy poszliśmy za naszym przewodnikiem i zobaczyliśmy miasto
w dziennym świetle, stwierdziliśmy, ze położone jest ono wzdłuż
Drwęcy, dokładnie naprzeciwko Golubia, leżącego na pruskim
brzegu rzeki. Dobrzyń utrzymuje łączność z Golubiem za pomocą
mostu, pośrodku którego Prusacy zbudowali wysoki, drewniany
płot jako mur oddzielający polską liberalną cholerę od
prawowitego zdrowia Europy. Oczywiście drewniany płot z
czasem gnije i rozpada się.
U burmistrza, gdzie wkrótce przyszliśmy, znajdowało się kilku
oficerów i całe towarzystwo przyjęło nas przyjaźnie, serdecznie i z
entuzjazmem. Była to więc przemiła kompania, ponieważ zaś w
Polsce używa się trzech języków — a to francuskiego, którym
posługują się wyższe sfery, niemieckiego, używanego przez war-
stwy średnie i polskiego, którym mówią tylko klasy niższe**,
* Autor używa określenia „gubernator miasta".
** Spotyka się wśród nich także ludzi, którzy mówią po niemiecku, a
czasem nawet po łacinie (przyp. autora).
mogliśmy od tej pory porozumieć się i po chwili czuliśmy się
wśród naszych przyjaciół jak w domu. Ubawił ich bardzo opis
naszej przeprawy przez rzekę, zwłaszcza że przez okno widać było
straże pruskie na moście, które czujnie i z uwagą robiły obchód po
drugiej stronie płotu. Radowało ich, że udało nam się szczęśliwie
do nich dotrzeć, tym bardziej, że zwróciliśmy uwagę straży
granicznej, Polacy bowiem nie lubili Prusaków widząc, iż ich
neutralność w toczącej się walce jest tylko pozorna. Opowiadali, że
„wszyscy, którzy chcieli załatwić coś z Rosjanami lub byli przez
nich przysłani, mogli bez przeszkód swobodnie przekraczać
granicę, że Prusacy posyłali stale Rosjanom będącym w Polsce
duże zapasy żywności, że Polacy wiele razy zdobywali w czasie
bitwy armaty oznaczone pruskim orłem, co świadczy o tym, że
Prusacy dostarczali także broni". Mówili również, że „gdy kilku
rosyjskim jeńcom udało się uciec, Prusacy odesłali ich z powrotem
do armii rosyjskiej" i dodali z pogardą, bijącą z ich pełnych życia
oczu: „Przechwytują nawet na granicy pomoc, przesyłaną nam od
obrońców wolności z Francji i innych krajów. Nic do nas nie
dochodzi". Z wiarą w siebie, jaką mają często ludzie wierzący, iż
walczą o słuszną sprawę, z ową niezachwianą ufnością w pomoc
Opatrzności i we własne siły, jaką obdarzeni są słabsi walczący z
potężniejszym od siebie wrogiem, opowiadali nam o swych
zwycięstwach nad Rosjanami i o niezłomnej wierze w szczęśliwy
koniec walki. Widzieli przed sobą jeszcze tylko kilka dni na polu
bitwy i przepełnieni miłością ojczyzny pili jej zdrowie i śpiewali
pełni triumfu swą pieśń wolności Noch ist Polen nicht verloren
(Jeszcze Polska nie zginęła) *.
Po zakończonym w ten sposób powitaniu musieliśmy opowie-
dzieć o własnej ojczyźnie. Wkrótce stwierdziliśmy, że obecni mają
o niej bardzo mętne wyobrażenie. Szwecja była dla nich pustynią
pełną skał, pokrytą śniegiem i lodem, po której spacerują niedź-
wiedzie i wilki. Myśleli, że jest wysunięta tak bardzo na północ, iż
mało kto jest w stanie tam mieszkać. O Szwecji wiedzieli jedynie
to, że pochodzili stamtąd Karol XII i jego dzielni wojownicy. Dość
ciężko nam było zmienić ten obraz. Mówiliśmy, że są w Szwecji
uniwersytety. Z trudem mogli w to uwierzyć, a gdy wymieniliśmy
Lund, wydało im się, że coś o nim wiedzą, poprawili więc nas
mówiąc Londyn. Przeświadczeni, iż źle jest w Szwecji z wegetacją
roślin, pytali, skąd bierzemy ziarno siewne, czy uprawiamy
jęczmień itp. Lecz Szwedów mieli za naród prawy, odważny i
otwarty, osądzali go bowiem mając w pamięci bohatera, który sto
lat temu żonglował ich królewską koroną. Nie-
* W oryg. po polsku
trudno się dziwić tym mylnym pojęciom, brali bowiem Karola XII za
typowego przedstawiciela naszego narodu. Sądzili, iż naród,
składający się z takich ludzi, jak on i jego towarzysze, nauczył się
najpierw rzucać wyzwanie siłom natury, potem zaś odważył się,
mimo swej niewielkiej liczby, rzucać wyzwanie innym narodom i
ostrogami szarpać skarlałą sieć polityki*. Polacy ci jednak byli dość
wykształceni, mówili kilkoma językami i czytali najlepszych pisarzy
po niemiecku i francusku. Trzeba im wybaczyć, że nie znali Szwecji,
skoro książka Islandczyk w
Norwegii
7
dowodzi, iż wykształceni
Francuzi po dzień dzisiejszy są najzupełniej przekonani, że
Półwysep Skandynawski leży na końcu świata zarówno pod
względem klimatu, jak kultury.
Jeszcze bardziej zdumiewa nas fakt, iż Niemcy niewiele lepiej
znają naszą ojczyznę, a że jest tak naprawdę, potwierdzić może
następująca historia wzięta z życia. Spotkaliśmy w Warszawie
doktora medycyny, niejakiego H...d z Wiednia, który zapytał nas w
rozmowie, czy Sztokholm nie jest stolicą Danii. Gdy powiedzieliśmy
mu, że się myli, poprawił się i uznał swoją pomyłkę, lecz dodał, by raz
jeszcze pochwalić się znajomością geografii, iż Dania jest rosyjską
prowincją. Na nieszczęście wdaliśmy się z nim w dyskusję także na
ten temat i dowiedzieliśmy się, iż doktor H...d spotkał niegdyś
Duńczyka, który był w służbie rosyjskiej, i od tej chwili stało się dla
niego jasne, iż Dania należy do Rosji. Dość ciężko było go
przekonać, że nie wszystkie kraje położone u wybrzeży Morza
Bałtyckiego są częścią monarchii rosyjskiej, w końcu jednak ustąpił
z grzeczności wobec naszej niepohamowanej żądzy dyskutowania.
Zauważyliśmy w towarzystwie młodego, dość sympatycznego ofi-
cera, który był ślepy. Był w służbie rosyjskiej w rosyjsko-polskiej
gwardii w Warszawie i sądzono powszechnie, że oślepł z powodu
zbyt mocnego sznurowania w talii i, ogólnie biorąc, z powodu
nienaturalnej obcisłości munduru, jakiej wymaga regulamin rosyjski.
On sam w każdym razie wierzył w to i opowiadał, iż wielu jego
kolegów spotkał ten sam los, i że w armii rosyjskiej większość
oficerów chorowała na oczy. Stwierdziliśmy potem, iż w tym, co
mówił, kryła się prawda, bowiem wielu oficerów rosyjskich, których
widzieliśmy potem w Warszawie, nosiło okulary, a nawet zielone
okulary o potrójnych szkłach i wielu było skazanych na utratę
wzroku. Satyryk powiedziałby, iż oczy, odbijając tajniki duszy,
odważały się przyjąć dokładnie tyle światła, ile właściciel posiadał
światła intelektu. Traktując jednak rzecz poważniej - wydawać się
mogło, iż tę powszechną chorobę oczu wy
* Tak w oryg.
woływał ów nienaturalny ubiór. Wyobraźmy sobie człowieka w
ubraniu tak obcisłym, iż zdumieniem napawa fakt, że nie pękało przy
każdym ruchu. Był on do tego stopnia ściśnięty w talii, iż biodra
sterczały jak tiurniura, a halsztuk miał tak silnie związany, iż twarz
jego była nie tylko czerwona, lecz chwilami nawet sinawa a oczy
podeszłe krwią. Nie będąc nawet lekarzem dostrzec można było,
jak szkodliwy jest podobny strój i pojąć, w jaki sposób przeszkadza
to normalnemu obiegowi krwi i powoduje zastój płynów w głowie.
Dlatego też jest dość prawdopodobne, że powodem powszechnej
choroby oczu prześladującej oficerów armii rosyjskiej jest obcisły
mundur. Sprawia on, iż wielu z nich przypomina bardziej
wysuszonych braminów, którzy przez czterdzieści lat stali na słupie,
niż ruchliwych i silnych wojowników, potrzebujących
pełnosprawnych mięśni.
Ów młody Polak, który stracił wzrok z powodu mundurowej
choroby oczu, był człowiekiem wykształconym. Z głębokim
uczuciem, właściwym ludziom ślepym, użalał się nad swą ojczyzną,
a gdy usłyszał opowieść o zwycięstwach współziomków, wzniósł
swe martwe oczy ku niebu. Nie dotarł do niego stamtąd promień
światła, który byłby odpowiedzią na modlitwę o ratunek ojczyzny,
lecz w piersi jego coś szeptało baśń o przyszłych zwycięstwach i o
współczuciu Europy dla Polski. Biedny chłopcze! Żaliłeś się, że
jesteś ślepy, lecz jeśli nie spoczywasz już snem wiecznym wśród
swych braci, masz szczęście, że jesteś ślepy, bowiem obraz, jaki
stworzyłeś sobie pośród nocy, w której się znalazłeś, rozpadł się w
nicość. Przedmiotem twej tęsknoty był jedynie fajerwerk, który
wzniósł się lotem błyskawicy do nieba, zapalił się i spadł, a teraz
leżą na ziemi jego wypalone szczątki i może nogi rozradowanych
tłumów obracają go w pył.
Po kilku godzinach spędzonych wśród tych dobrych ludzi
musieliśmy wyruszyć w drogę. Podpisano nasze paszporty a bur-
mistrz kazał zaprząc konie do swego powozu, byśmy mogli odbyć
za darmo podroż do Lipna. Powóz, który stał już gotowy do drogi,
był zwykłym, niewielkim powozem podróżnym. Kształtem
przypominał nieco schas
8
, był jednak dłuższy, szerszy i głębszy, bez
siedzeń, wyścielony jedynie słomą, na której leżały piękne derki.
Ruszyliśmy i dość szybko znaleźliśmy się w małym miasteczku
Kikół*. Co ćwierć mili umieszczone są na drodze obrazy Maryi
Panny, którym podróżni oddają cześć. Nasz woźnica nie omieszkał
zdejmować przy każdym obrazie kapelusza i odmawiać Zdrowaś
Maryja, poganiając przy tym swoje chyżo biegnące konie. W wielu
miejscach widzieliśmy ludzi, którzy z żarliwą pobożno-
* W oryg. Kikol
ścią klękali przy drodze przed obrazem Madonny, by zmówić swoje
Zdrowaś Maryja, aby zaś nie odmówić ich za dużo, odliczali je na
różańcu.
Wróg nie zalał jeszcze tej części kraju, przez którą odbywaliśmy
podróż, wszystko miało więc sielski wygląd. Żyto obrodziło,
zieleniły się pastwiska, wokół chat stojących w cieniu gęstych drzew
rozlewał się spokój. O niezwykłości sytuacji przypominały tylko
wysokie żerdzie owinięte słomą, na szczycie których znajdowały
się beczki. Beczki wypełnione były prochem, podpalanym w razie
napaści nieprzyjaciela. W ten sposób wiadomość wędrowała od
słupa do słupa aż do Warszawy. Podobne żerdzie alarmowe stały
wzdłuż całej drogi na przemian z krucyfiksami i obrazami
Madonny. Sygnały do rozpoczęcia mordu obok obrazów
Odkupiciela. Kiedy wreszcie ludzie zrozumieją, co chciał on
przekazać odkupiając ludzkość?
Przyjechaliśmy po południu do Lipna, małego, dość schludnego i
pięknego miasteczka. Udaliśmy się do burmistrza, by pokazać mu
paszporty oraz przepustkę, którą otrzymaliśmy w Dobrzyniu i,
podobnie jak w czasie całej podróży, otrzymaliśmy zakwate-
rowanie i pojazd na dalszą drogę za darmo.
Mieszkanie znaleźliśmy w rynku. Nie mogliśmy ruszyć od razu
dalej, gdyż konie można było dostać dopiero następnego dnia. W
miasteczku był wtedy właśnie dzień targowy i niesłychane rzesze
ludzkie gromadziły się przed naszym domem, żeby obejrzeć
obcych, o których zapewne słyszeli że są ze Szwecji. Wywoływało
to wrażenie podobne temu, jakie sprawiłoby zjawienie się na
szwedzkim rynku przybyszów z księżyca. Wyszliśmy na miasto,
by nie oglądano nas jak zwierzęta w klatce, a także chcąc sami
popatrzeć na barwny tłum ludzi, który roił się wokół.
Narodowy strój polskiego chłopa wydaje się dość malowniczy,
jeśli oglądać go w tłumie, zbyt jednak jest kolorowy, gdy patrzy się
na pojedynczą osobę. Składa się on* z czerwonych szarawarów,
białej sukmany z czerwonymi wyłogami, wielobarwnego pasa,
niskiego, wybrzuszonego kapelusza z szerokim rondem przybra-
nego czerwono-białą wstążką. Wszyscy włościanie mają wąsy. Jest
to obecnie symbol wolności, bowiem wielki książę Konstanty
nakazał się wszystkim ogolić, by i w ten sposób poniżyć naród, co
dowodzi, iż pracowita dusza ma czas na wszystko i troszczy się
nawet o zarost narodu. Polacy mają na ogół wygląd ludzi
odważnych i dzielnych, większość z nich to bruneci, są muskularni
i gibcy a w ich ciemnych oczach odbija się dusza, która zdaje się
rzucać wezwanie całemu światu.
* W każdym województwie jest on inny (przyp. autora).
Na rynku nie było, podobnie jak u nas, straganów. Wszystkie
towary były rozłożone na długich stołach pod gołym niebem.
Sprzedawano przede wszystkim sól kamienną, ozdoby, cebulę i
ogórki, bowiem narodowym przysmakiem Polaka są przede
wszystkim ogórki, które zjada on równie łakomie, jak dzieci jedzą
jabłka [...]
Pośród gwarnego tłumu, mrowiącego się na rynku, przemykało
wiele postaci ubranych w czarne płaszcze, z długimi brodami i
długimi pejsami przy uszach. Ofiarowywali chłopom na sprzedaż
stare ubrania, klamry, lusterka i temu podobne rzeczy, i zbywali je
z dobrym zyskiem. Byli to członkowie dużej społeczności żydow-
skiej.
Gdy następnego ranka poszliśmy do burmistrza, by podpisał nam
paszporty, przyjął nas dość dobrze i powitał na sposób polski
pocałunkiem oraz powiedział, iż nie możemy odjechać, zanim nie
zjemy obiadu, który przygotował dla nas zarząd miasta.
Podziękowaliśmy i powróciliśmy na obiad. Nie będę zaprzeczał, że
przeżyliśmy w czasie powitania ciężkie chwile, bowiem wszyscy
znajdujący się w towarzystwie musieli nas koniecznie ucałować, by
okazać w ten sposób swą przyjaźń.
Mężczyźnie nie sprawia na ogół szczególnej przyjemności cało-
wanie drugiego mężczyzny. Można więc sobie wyobrazić, co to
znaczy, gdy trzeba obdzielić pocałunkami dziesięciu, a potem jeszcze
dziesięciu, nie będąc z góry pewnym, czy liczba ich nie wzrośnie.
Tak więc przypuszczono do nas, biednych Szwedów, prawdziwy
szturm. Złożyliśmy tym dobrym ludziom ofiarę z naszych warg
pocieszając się, iż może nadejdą także damy, które wynagrodzą
nam trudy z ich mężami i braćmi. Byli tam jednak tylko mężczyźni,
nie mogliśmy się więc spodziewać żadnego zadośćuczynienia. W
Polsce jest taki zwyczaj i być może jest on przykry, gdy przychodzi
do całowania mężczyzn, nie protestuje się jednak zbytnio przeciwko
temu, gdy bowiem ktokolwiek spotka znajomą pannę, otrzyma
pocałunek z jej okrągłych usteczek. Wprowadzenia podobnego
zwyczaju mógłby sobie życzyć każdy młodzieniec w Szwecji, gdzie
powitania stały się czczą formalnością. Ośmielam się poprzeć ten
zwyczaj jako zupełną nowość, a gdyby jakaś piękna dziewczyna
przeczytała to, co piszę, proszę, by się nad tym zastanowiła, jeżeli
bowiem cały naród czynił tak już kiedyś, godzi się i nam, którzy tak
chętnie małpujemy, naśladować ten obyczaj.
Złe by było, gdybym będąc Szwedem nie napisał nic o jedzeniu.
Jak wiadomo, ważny to u nas temat. Śpieszę więc do dobrze
nakrytego stołu, który nas oczekuje. Był to prawdziwy polski
posiłek. Ogromna ilość potraw, większość mięsnych. Muszę
jednak z góry wyjaśnić, iż nie jestem w stanie powiedzieć ani jaki
rodzaj mięsa stanowił podstawę dania, ani jak potrawy zostały
przyrządzone. Sama Cajsa Warg
9
musiałaby, jak inni badacze,
zadowolić się hipotezami nie znając dobrze składników. Mogliśmy
tylko stwierdzić, iż kuchnia polska posługiwała się cebulą,
pieprzem, a zwłaszcza ogórkami, by wprawić w oszołomienie
narządy smaku, i udawało jej się to do tego stopnia, iż trudno było
pojąć, co człowiek jadł. Posiłek zaczyna się tu od zupy, a kończy na
drugim daniu, my zaś jesteśmy przyzwyczajeni uważać treściwe
danie za podstawową część posiłku, by potem rozcieńczyć je zupą,
podobnie jak współczesna żądza nowości niszczy stare, dobre
podstawy organizmu państwowego.
Po skończonej zupie każdy gość może zjeść tyle, ile chce i wszyscy
korzystają z tego prawa. Jest się więc w Polsce zwolnionym od
konieczności zjadania ogromnej ilości potraw, które gdzie indziej
potrafią obrzydzić życie, pojawiając się na stole nawet wtedy, gdy
nie ma się na nie ochoty. Posiłek zakończył się dobrym węgierskim
winem, a przeczytawszy opis naszej podróży z Lund w „Gazecie
Warszawskiej"
10
, burmistrz wykrzyknął uradowany „A my ich
gościmy!" — i wypił z nami za „starą, szlachetną Szwecję". Po tym
i po innych jeszcze toastach wypiliśmy toast za zwycięstwo
wolności w Polsce i Europie, a całe powitalne przyjęcie zakończyło
się odśpiewaniem wielu patriotycznych pieśni, z których przebijała
dumna wiara we własne siły, gorąca miłość ojczyzny i żywa
nadzieja na zwycięstwo.
Był w tym towarzystwie major z posiwiałą ze starości głową, w
którego żyłach nadal tętniła młodzieńcza krew równie gorąco, jak
przed czterdziestu laty, gdy w czasie ostatniego rozbioru Polski
odszedł z wojska, by w samotności opłakiwać ojczyznę. Powrócił
teraz nie bacząc na swój wiek, chwycił za broń i włożył swój dawno
już niemodny mundur. Rozmawialiśmy właśnie z majorem, gdy
wszedł syn jego, chłopiec około dwunastoletni, ubrany w
narodowy strój polski, i poprosił ojca o pokazanie mu przybyłych
Szwedów. „Oto oni" — powiedział major z uśmiechem i pokazał
nas chłopcu. „Weź kieliszek i wypij z nimi a potem ze mną i
przyrzeknij, że pomścisz mnie, jeśli zginę". Gdy chłopiec wykonał
polecenie, major wziął go w ramiona i z żarliwością, która nas
głęboko wzruszyła, przycisnął do piersi. Widać było wyraźnie, że
stary wiarus myślał sobie: „Tobie i innym, którzy dorastają,
przekazujemy w testamencie pomstę i zwycięstwo".
Polacy przypominali nam bez przerwy, byśmy pili, słowami dla
Szweda jednocześnie pochlebnymi i poniżającymi. Mówili: Die
Poler und die Schweder schlagen sich und trinken gut
11
.
Powiedzenie to przypominało, że znali nas w epoce żelaznych
czerepów i czerepów do picia gorzałki*. Zmuszali nas w ten sposób
do picia, a my tylko pijąc mogliśmy na razie wykazać swoją
szwedzkość, nie mieliśmy bowiem zamiaru bić się z kimkolwiek. Z
góry więc wiedzieliśmy, że nie zdobędziemy żadnych laurów na
tym polu, na którym nasi ziomkowie przeszło sto lat temu wiele ich
zdobyli.
Zanim odjechaliśmy, obecni na przyjęciu wpisali swe imiona do
naszych notatników na pamiątkę miłych chwil razem spędzonych.
Raz jeszcze usłyszeliśmy powiedzenie o Szwedzie i Polaku i
wypiwszy
potem
jak
zwykle, wyruszyliśmy z miasta
czterokon-nym powozem
12
. Droga prowadziła żyzną i piękną
równiną przez małą miejscowość Wielgi do Dobrzynia nad Wisłą.
Zobaczyliśmy wtedy po raz pierwszy tę dumną rzekę, która jak wąż
wije się polskimi dolinami, i która do tej pory stanowiła granicę
pomiędzy krajem spustoszonym a krajem cieszącym się pokojem.
Miasto, podobnie jak inne małe miasteczka, jest dość nędzne i
składa się przede wszystkim z małych, niskich domków z muru
pruskiego, pomiędzy którymi biegną ciasne, brudne uliczki zamie-
szkałe przez Żydów. Zostaliśmy tam na noc, a ponieważ wiado-
mość o naszym zawodzie rozeszła się szybko, musieliśmy udzielić
pomocy wielu chorym Żydom i mogliśmy przy okazji zbadać
tajemnicę ich domów.
Wszędzie, gdzie tylko wzywał nas obowiązek, witało nas przy
wejściu do nędznych pomieszczeń zatęchłe powietrze i
napawający obrzydzeniem brud i nieporządek. Sześć do siedmiu
osób tłoczyło się w małym, niskim pokoju o wilgotnych ścianach i
małych oknach, przez które nic nie było widać z powodu kurzu i
pary. Okna nie miały często zawiasów, lecz były mocno zabite,
jakby chciano w ten sposób zatrzymać powietrze. Właśnie z tych
nędznych siedzib pochodzą najstraszniejsze choroby, które z
powodu rożnych okoliczności stają się często zaraźliwe. I tutaj także
cholera uczyniła najokropniejsze spustoszenia. Za bardzo bym się
może rozpisał, gdybym się zaczął zagłębiać w szczegóły sposobu
życia, jakie pędzą Żydzi i chorób, jakie z niego wynikają.
Zostawiam więc sprawy, z którymi się tam zetknąłem, by dalej
opisywać podróż, którą podjęliśmy na nowo następnego ranka.
Droga wiodła przez miasteczka Rokicie i Brwilno aż do Płocka
leżącego nad Wisłą. Prowadziła ciągle przez piękne równiny,
pokryte polami obsianymi zbożem, co przypominało nieco równiny
w Skanii, oraz niskimi i nędznymi sosnami, tu i ówdzie rosną-
* Karol XII zwany byt przez Turków „Żelazną Głową" (przyp.
autora).
cymi w zagajnikach, podobnymi do tych, które widuje się w
naj-żyźniejszej części Skanii. Nie tu było ich miejsce i wyglądały
obco w tutejszym klimacie. Przypominały człowieka północy, który
pod włoskim niebem usycha z miłości i tęsknoty do lodowatej
ojczyzny, do jej rzek i skał.
Tu i ówdzie oczom naszym ukazywały się okazałe posiadłości
należące do jednego z polskich magnatów, a wokół wspaniałego
zamku, cienistych alei i ogrodów stały lepianki, będące
świadectwem nędznego życia, jakie pędzili ich mieszkańcy —
chłopi pańszczyźniani. Na jakież sprzeczności przyzwalają ludzie
poszukując czegoś, co wyprzedza epokę, w której żyją i działają?! W
kraju, w którym wolność była zawołaniem dnia, gdzie wszystkie
oczy płonęły, wszystkie serca biły i wszystkie mięśnie napinały się
na samą myśl o słowie „niepodległość", w kraju tym wznosiły się
pałace magnatów, a tysiące ożywionych zapałem ludzi krzyczało
„Niech żyje wolność'" i dla tej idei ofiarowało własną krew i krew
poddanych.
Płock, do którego przybyliśmy przed południem o jedenastej jest
dość pięknym i porządnym miastem, leżącym na skarpie nad
Wisłą. W obrębie murów miejskich znajdują się parki i aleje
spacerowe opadające tarasami ku rzece, której spokojna, stalowo-
niebieska powierzchnia odbija wieże i wysokie domy.
Usłyszeliśmy tu po raz pierwszy o bitwie pod Ostrołęką i zdradzie
niektórych generałów, przez co Polacy, choć odnieśli chwilowo
zwycięstwo, stracili dość dużo ludzi. Około ośmiuset rannych
żołnierzy zostało przewiezionych do Płocka, do polowego lazaretu,
brakowało jednak lekarzy i dlatego burmistrz nakazał mi rozpocząć
służbę. Ponieważ jednak towarzysze moi chcieli jechać dalej, cofnął
rozkaz i zawiadomił nas, iż nie ośmieli się więcej korzystać z
naszych usług, dopóki nie zostaniemy w Warszawie przyjęci na
służbę państwa.
Ponieważ w międzyczasie dotarła wiadomość o zbliżaniu się armii
rosyjskiej — kozaków widziano zaledwie trzy mile od miasta — z
rozkazu burmistrza przeprawiono nas przez Wisłę, by nic nie
stanęło na przeszkodzie dalszej podróży.
Na drugą stronę rzeki przeprawiano się barkami lub czółnami.
Barki poruszały się przy pomocy żagla, a ponadto popychano je
żerdziami. Na takiej właśnie barce udało nam się znaleźć miejsce.
Czółna, długie i wąskie, które z trudem utrzymywały równowagę,
drążone były w pniach drzewnych. W jednym z takich czółen
przeprawiała się grupa Polaków. Wspominam o nich wyłącznie
dlatego, iż znajdowała się wśród nich pewna Polka. Była doprawdy
piękna. Żadna wyobraźnia nie potrafiłaby stworzyć bardziej
regularnych rysów, delikatniejszych rumieńców
i piękniejszego wyrazu twarzy. Szkoda tylko, że czółno, w którym
płynęła, dobiło w innym miejscu niż my, musieliśmy więc,
podobnie jak teraz czytelnik, porzucić ją, nie dowiedziawszy się o
niej nic więcej ponad to, że była najpiękniejszą Polką, jaką piszący
te pamiętniki oglądał w czasie swego pobytu w Polsce.
Wsiedliśmy teraz do wozu powożonego przez Żyda. [...] Nie
ujechaliśmy daleko, gdy zaczął nas ostrożnie wypytywać o różne
rzeczy, a zwłaszcza czy mamy dużo pieniędzy. Wypytywał tak
natrętnie i zuchwale, że musieliśmy mu surowo nakazać, by przestał.
Zaczął nam wtedy grozić, mówił, że ma w sąsiedztwie przyjaciół,
którzy nas wkrótce pobiją, jeśli będziemy się sprzeciwiać.
Żądaliśmy nadal, by zamilkł, aż wreszcie usłuchał. Droga
prowadziła przez duży, gęsty las i zauważyliśmy, że Żyd bez przerwy
rozgląda się bacznie dookoła. Zaczęło się ściemniać, jechaliśmy
ciągle główną drogą, lecz po chwili jazdy Żyd nagle skręcił. Nie
widzieliśmy nic wokoło, sądziliśmy jednak, że jesteśmy ciągle na
głównym gościńcu. Gdy jednak wóz zaczął podskakiwać na
pniakach, korzeniach i kamieniach, zaczęliśmy podejrzewać, że
znajdujemy się na bocznej drodze lub może nawet nie jesteśmy już
na żadnej drodze. Znaleźliśmy się w końcu w widniejszym miejscu
— był to wyrąb leśny — i Żyd zatrzymał się. Zapytaliśmy go, gdzie
jesteśmy, a on powiedział, że zabłądził i że poszuka zaraz w lesie
drogi. Przypomnieliśmy sobie wówczas jego pytania o pieniądze i
zaświtała nam jasno myśl o zdradzie. Dlatego też, gdy próbował
zeskoczyć z wozu, Stenkula i ja złapaliśmy go za kark, a Bergh
zagroził, że go przebije nożem, jeśli zaraz nie wyprowadzi wozu na
drogę. Dzwoniąc zębami ze strachu poprosił o przebaczenie i litość, i
dość prędko dojechaliśmy z powrotem. Było więc jasne, że znał on
nieźle drogi w lesie i że zabłądził nie bez powodu.
Błagał nas, zaklinając na wszystkie świętości, byśmy nie
opowiadali o tym wydarzeniu w Gombinie, do którego zmierza-
liśmy, a robił to tak natarczywie, że przyrzekliśmy milczenie,
bowiem gdy już niebezpieczeństwo minęło, nie mieliśmy żadnego
powodu, by się mścić na biednym Żydzie.
Wreszcie o pierwszej w nocy przybyliśmy do małego miasteczka
Gombin, gdzie odesłaliśmy Żyda nie składając na niego donosu, i
— jak zwykle — położyliśmy się w gospodzie na wiązce słomy.
Spalibyśmy zupełnie spokojnie, gdyby nie chory na cholerę, który
otrzymał miejsce w sąsiednim pokoju i przeszkadzał nam całą noc
swym krzykiem i rozdzierającym jękiem. O świcie ruszyliśmy w
dalszą podróż przez Saniki i kilka innych miasteczek do
Sochaczewa, dość pięknego miasta.
Zobaczyliśmy tam po raz pierwszy oddział rekrutów, składający
się z młodych i przystojnych Polaków w szykownych mundurach,
którzy wyglądali tak, jakby wierzyli, iż podbiją świat. Widzieliśmy
także tak zwanych kosynierów (Sensentrager). Był to rodzaj
pospolitego ruszenia. Miłość ojczyzny i potrzeba zmieniła ich w
wojowników. W większości byli to bowiem wieśniacy z terenów,
przez które przeszła armia rosyjska, a więc z okolic żyznych, gdzie
nie było teraz jednej nie spalonej chałupy czy też jednego pola nie
zdeptanego przez kawalerię.
Chłopi porzucali wiec swoje rodzinne strony, gdzie wszystko, co
stanowiło ich własność, zostało zniszczone, gdzie nie było już nic
nawet kościoła parafialnego, co nie zostałoby zbezczeszczone
przez kozaków i armię rosyjską, i gdzie pozostawili tylko trupy
swych braci, matek i sióstr. Uzbrajali się w kosy które ostrzyli i
osadzali na drzewcu. Polskie kosy są prawie proste, grubsze,
mocniejsze i nieco krótsze od naszych, nadają się więc dość dobrze
na broń sieczną, a jeśli je zaostrzyć na końcu, nawet na broń kłutą.
Drzewce mają około czterech łokci długości, a kosynierzy władali
skutecznie swą bronią choć być może nie wedle zasad szermierki.
Dotarliśmy do drogi warszawskiej, przy której co pół mili widać
schludny mały domek, najczęściej siedzibę starego inwalidy. W
zamian za spokojne schronienie odpowiada on za utrzymanie drogi
i przychodzi z pomocą podróżnym których spotkał w drodze
wypadek. Ze wszech miar piękny pomysł stary żołnierz, za-
płaciwszy często drogo za spokój, którego teraz zażywa, otrzymuje
w ten sposób schronienie, podróżni zaś w razie wypadku mogą
liczyć na pomoc.
Droga nasza wiodła dalej między innymi przez miasta Biniewo i
Błonie, 10 czerwca w piątek po południu zobaczyliśmy na
horyzoncie błyszczące w popołudniowym słońcu wieże Warszawy.
Słońce na purpurowym nieboskłonie chyliło się właśnie ku
zachodowi zdawało się iż zatonie zaraz we krwi. Taki też miał być
los Warszawy i los Polski podziwiane przez krótką chwilę przez
Europę tonęły na powrót w strumieniach krwi. Także i historii
znane są jutrzenki i zachody słońca. I tak, doprowadzeni do
rozpaczy starcy, pośród płomieni palących się miast siedząc jakby
przy wieczornym ognisku, jedyną pociechę znajdowali w
opowiadaniu młodym, jak to niegdyś świat był szczęśliwy, na co
młodzi przepełnieni żarliwą nadzieją i nie rozmiłowani w
zaklętych skarbach przeszłości, szeptali znowu nadejdzie dzień!
Wkrótce znaleźliśmy się przy rogatce wolskiej*, która obwaro-
wana była palisadą z ostro zakończonych pali. Gdy podpisano nam
paszporty, ruszyliśmy w dalszą drogę przez piękne przedmieście
Wolę aż do Warszawy, miasta niezwykłej urody. Wzdłuż szerokich
ulic — niektóre z nich, wysadzane topolami, prowadziły aż do
Wisły — znajdowały się olśniewające pałace we włoskim stylu z
kolumnami, balkonami i dziedzińcami, zajmujące rozległe tereny,
co silnie kontrastowało ze staroniemiecką ciasnotą, która jakby się
obawiała, iż miastom zabraknie miejsca. W samym mieście widzi się
długie aleje, duże rynki, szerokie ulice i obszerne parki, a także
świetność, nie ustępującą świetności innych stolic. Warszawa ma
około półtorej mili niemieckiej długości i ponad trzy mile obwodu.
Most pontonowy łączy ją z twierdzą na Pradze, która na
podobieństwo półksiężyca opiera się podstawą o Wisłę. Główne
ulice miasta zostały zabarykadowane. Na większych ulicach
ustawiono podwójne barykady zbudowane z potrójnych rzędów
grubych, zaostrzonych pali. Przestrzeń pomiędzy nimi zapełniała
ubita ziemia i kamienie. Barykady leżały naprzeciwko siebie i
tylko pośrodku zostawione było niewielkie przejście dla wozów i
pieszych. Na środku ulicy, kilka łokci przed owym przejściem
znajdowało się podobne umocnienie, poprzez zaś wszystkie
drewniane palisady przechodził rozszerzający się na zewnątrz
otwór strzelniczy, z którego wyzierała podstępnie armata, jak
dłużnik, który przez dziurkę od klucza patrzy na wierzyciela,
wchodzącego do przedpokoju z wyrokiem sądowym w kieszeni.
Na mniejszych ulicach były zaledwie dwie palisady, jedna w nie-
wielkiej odległości od drugiej. Każda z nich wysuwała się ku
środkowi z przeciwnych stron ulicy. W murach, płotach i ścianach
porobiono otwory dla broni ręcznej i bardzo prawdopodobne, że
gdyby armia rosyjska przemocą wtargnęła do miasta pomiędzy
liczne barykady, które w rożnych miejscach zamykały każdą ulicę,
nastąpiłby wówczas jej kres. Bowiem rozgniewany naród oraz
podobne umocnienia muszą zadać cios nawet najbardziej
zdyscyplinowanej armii.
Na Zygmuntowskim Rynku
13
, na tak zwanym Starym Mieście,
gdzie znaleźliśmy mieszkanie, znajduje się Zamek Królewski, który
robi od strony Wisły imponujące wrażenie. Pośrodku placu,
wysoko ponad okolicznymi domami wznosi się kolumna, na jej
szczycie stoi marmurowy
14
posąg króla Zygmunta.
Pilno nam było teraz poznać naród, który przybyliśmy odwiedzić,
pospieszyliśmy więc do sali jadalnej hotelu, by spotkać oficerów,
którzy kilka dni przedtem odnieśli drogo opłacone zwy-
* W oryg. Wolaer Rogatka.
cięstwo pod Ostrołęką. Byliśmy niemymi świadkami ich radości,
bowiem nie znaliśmy polskiego, a oni równie mało znali szwedzki.
Wkrótce jednak zwrócili uwagę na nasz niezrozumiały język i
zaczęli się do nas zwracać po niemiecku. Gdy dowiedzieli się, iż
jesteśmy Szwedami, staliśmy się od razu przyjaciółmi. Polacy mają
w sobie coś pociągającego. Żywią głęboką miłość swej ojczyzny i
odczuwają gorącą tęsknotę za niezależnością. W tym przypadku
przypominają oni Szwedów. My także, choć z większym
powodzeniem, walczyliśmy z obcym uciskiem i kochamy ojczyznę
tak samo żarliwie. Ten godny sympatii egoizm narodowy sprawił,
iż Polacy uważają Szwedów za bratnie dusze w sprawach polityki i
w ojczyźnie ich słowo „Szwed" oznacza jednocześnie człowieka
odważnego, uczciwego i tolerancyjnego. Filozofowie mogą sobie
mówić, co chcą, o egoizmie rożnych narodów, o krzywdzących
sądach, jakie jeden naród wydaje często o drugim, o urazie, jaką
słabszy naród żywi zawsze wobec sąsiada, spodziewając się jego
napaści. Kierując się rozsądkiem, mogą odrzucić nacjonalizm, jest
on jednakowoż przyrodzony i ma rację bytu, bowiem każda roślina
pragnie posiadać swój skrawek nieba, skąd dobiegałoby do niej
światło, i swój kawałek ziemi, z której czerpałyby tylko jej
korzenie. Podobnie i naród pragnie być wolny, chce zachować swą
wiarę i bronić kraju własnym życiem, bowiem bez ojczyzny jest
człowiek zbędnym okruszkiem we wszechświecie, nie ma dla kogo
spożytkować swych talentów, motywem jego działania zostaje
więc tylko egoizm.
Polacy nienawidzili Rosjan jako mocarstwa mającego nad nimi
przewagę, mocarstwa, które zasłaniało ich skrawek nieba a korze-
niami swymi zajęło ich ziemię. Nienawidzili Prusaków jako
zdradzieckich sąsiadów i prawdopodobnie nigdzie cechy narodowe
ze wszystkimi wadami i zaletami me odzwierciedlały się lepiej niż w
wojsku polskim.
14 czerwca stawiliśmy się przed Radą Lekarską, na której czele
stał Łubienski
15
jako prezes całego personelu lekarskiego. Do
Rady należał także Antomarchi
16
, ostatni lekarz Napoleona na
wyspie św. Heleny, który w czasie polskiej wojny był generalnym
inspektorem wszystkich lazaretów polowych w Warszawie i
okolicy. Gdy sprawdzono nasze dyplomy przetłumaczone na łacinę i
zanotowano numer naszego mieszkania, wróciliśmy do domu, a
nazajutrz otrzymaliśmy uprawnienia lekarzy asystujących wraz z
rozkazem, by następnego dnia zgłosić się do służby w obozie numer
l położonym ćwierć mili na zachód od Warszawy, w pobliżu wsi
Powązki, niedaleko zachodniego brzegu Wisły. Nasza gaża wynosiła
208 polskich złotych miesięcznie,
złoty zaś miał wartość około 23 szylingów szwedzkich, nie licząc
diet polowych, takich jakie otrzymywali oficerowie, a które
składały się z kilku funtów mięsa, chleba i temu podobnych. Każdy
z nas otrzymał ponadto 480 złotych jako zwrot kosztów podróży.
Tego samego dnia odbyło się wielkie przyjęcie dla oddziałów,
które zwyciężyły pod Ostrołęką
17
. Na miejsce przyjęcia wyzna-
czono tak zwany Ogród Saski przy pałacu Bruhla, przylegający do
placu Saskiego, gdzie za czasów wielkiego księcia Konstantego
odbywały się olśniewające parady wojskowe. Zwycięzcy spod
Ostrołęki zebrani byli wokół stołu w kształcie podkowy, naprze-
ciwko którego stał ołtarz przyozdobiony zdobytymi chorągwiami i
armatami. Złoconymi literami wypisano na nim nazwy tych
wszystkich miejscowości, gdzie zwycięstwo odniosła sprawa
polska. Wśród gości roznoszono jedzenie, a radosny szmer głosów
odurzonych zwycięstwem żołnierzy i tłoczący się wokół ludzie
przedstawiali pulsujący życiem obraz, z całą jego różnorodnością i
weselem. Wkrótce nadeszli liczni generałowie, wśród nich jeden
szczególnie zwracał powszechną uwagę. Był to wysoki, niezwykle
przystojny mężczyzna w średnim wieku, o żywym, przenikliwym
spojrzeniu. Wszyscy ustępowali mu z szacunkiem miejsca, a on z
na poły smętnym uśmiechem pozdrawiał rozradowany tłum i
wreszcie podszedł do stołu, przy którym znajdowali się żołnierze.
A wtedy wszyscy ci wypróbowani w bojach śmiałkowie powstali,
unieśli w górę kielichy i zakrzyknęli „Niech żyje Skrzynecki!", a
dźwięczne „Wiwat!" na część zbawcy ojczyzny przebiegło jak
błyskawica poprzez niezmierzone tłumy
l8
. Skrzynecki był ciągle
bożyszczem narodu i niewykluczone, że mało kto zasłużył sobie na
to tak jak on, pałał bowiem tak wielką miłością ojczyzny, a czyny
jego były tej miary, że można je było przecenić, lecz nie sposób
było ich pomniejszyć. Z entuzjazmem odnosili się do niego
wszyscy: armia, ludność cywilna i damy. Polskie kobiety
wzbudzały szczególnie wiele sympatii w czasie wojny,
interesowały się one bowiem żywo jej przebiegiem i często same
wystawiały się na niebezpieczeństwo.
Polki są brunetkami, mają ogień w oczach i sercach, są dowcipne,
pełne życia i wesołe, brakuje im jednak owej chwytającej za serce
skromności i delikatności, którą mają nasze kobiety północy. Zdają
się być lekkomyślne i wydaje się, iż brak im prawdziwej
kobiecości. Polacy należą do orlego rodu, dlatego też, podobnie jak
na wizerunkach ich okrytego piórami protoplasty, więcej urody
zauważyć da się wśród mężczyzn niż wśród kobiet, zapewne
dlatego, iż charakter narodowy Polaków bardziej pasuje do
mężczyzny niż do kobiety, jaką my przywykliśmy cenić, gdy jako
żona i matka spełnia swe ciężkie powołanie i znajduje najsłodszą
nagrodę w zadowoleniu z samej siebie
19
.
Wśród Żydów jest na odwrót. Kobiety ich należą do
najpiękniejszych, jakie istnieją. Śnieżnobiała szyja, rozwiane
wokół
niej kręcone loki, zaróżowione ślicznie policzki, omdlewające oczy
— wszystko to sprawia, iż w porównaniu ze swymi braćmi i
mężami przypominają anioły. Te niezwykłej urody Żydówki spotyka
się jednak rzadziej wśród ubogich, nędza, skąpstwo i brud zabijają
pączek, zanim zdąży się rozwinąć. W wielkim
tłumie, zebranym wówczas w Ogrodzie Saskim, znaleźliśmy wiele
przykładów dowodzących słuszności moich sądów. Prawdziwie
piękna twarz należała zawsze do Żydówki, a szczególnie brzydki
mężczyzna był — co zdradzał zawsze jego strój — Żydem.
Przenieśliśmy się w wyobraźni do czasów, gdy Polacy zbierali
się na elekcję. Nie pomylę się chyba mówiąc, iż uroczystości tamte
przypominały obecną, w czasie której bohater dnia, Skrzy-necki,
witany był z podobną, a być może nawet większą miłością, niż
gdyby był królem. Gdy odszedł, wszyscy zgromadzeni odkryli
głowy i znowu zakrzyknęli „Wiwat!" na cześć Polski i przyjaciela
narodu.
Żołnierze wypili wiele toastów za swych dowódców, a po posiłku
zabawiali się tańcami i popisami gimnastycznymi. Widząc to
wszystko, myślało się tylko o wojnie i zwycięstwie. Całe miasto
miało tak wojenny wygląd, a serca i umysły żyły w takim
podnieceniu, że można było Warszawę z powodzeniem porównać
do oblężonej Numancji lub Kartaginy. Na rynkach wzniesione były
rogatki*, by zagrodzić drogę wrogiej kawalerii, na ulicach
wspomniane już przeze mnie barykady z otworami strzelniczymi.
We wszystkich księgarniach wywieszono mapy dawnego
Królestwa Polskiego — nieme i dobrze przez wszystkich
rozumiane życzenie powrotu do dawnego stanu rzeczy, portret
wielkiego księcia Konstantego — dla przypomnienia cierpień,
jakich Polacy doznali, portrety obecnych dowódców — by dać do
zrozumienia, gdzie pokładano nadzieję, a wreszcie różne karykatury
wyszydzające nieprzyjaciół. Wiele wykpiwało Dybicza, jedna z nich
przedstawiała go na przykład siedzącego nad Wisłą, podczas gdy
oficer — krakus
20
namydlał mu twarz, a stojący obok kosynier miał
golić go kosą, którą posługiwał się tak nieostrożnie, iż głowa spaść
musiała wraz z brodą. W głębi zachodziło słońce, a odznaczenia
Dybicza unosiły się na falach jak dziecinne stateczki. Inna
karykatura ukazywała Dybicza z kapeluszem w ręce, żegnającego
się z Warszawą, którą przedstawiała młoda, piękna niewiasta.
Polacy nie mieli zbyt wysokiego mniemania o Dybiczu jako
dowódcy, podobał im się jednak jako człowiek łagodny i
wrażliwy, i można powiedzieć, że w pewnym sensie opłakiwali
jego śmierć, nie chcąc przy tym uwierzyć, by sprowadziła ją cholera.
Śmierć ta była dla Polaków niepomyślnym wydarzeniem także
dlatego, iż po Dybiczu przyszedł Paskiewicz, uważany za zdolnego
generała, lecz także bezwzględnego i nieprzejednanego wroga.
Polacy mieli rację, uważając go za zdolnego generała,
* Tak w oryg.
jeśli zaś chodzi o pozostałe jego cechy, mieli się teraz właśnie
przekonać, czy sprawiedliwie ocenili jego charakter.
Wszyscy mieszkańcy Warszawy byli obecnie uzbrojeni i nierzad-
ko widziało się chłopców dziesięcio - dwunastoletnich stojących
na warcie ze starszymi i jadących konno na polu bitwy u boku
ojców
21
. Naród polski zebrał wszystkie siły, by dalej prowadzić
wojnę. Damy oddawały biżuterię, posesjonaci i mieszczanie kapi-
tały i srebra, a posiadanie innej łyżki niż cynowa przynosiło
właściwie hańbę. Dlatego też armia znajdowała się w doskonałym
stanie, była dobrze wyposażona i ubrana, najlepiej jak tylko można
uzbrojona i dobrze wynagradzana. Lazarety polowe były tak
sprawnie zorganizowane i tak czyste, jak w czasach pokoju, a jeśli
odczuwano nawet czasem jakieś braki, nie wywoływała ich nigdy
bieda, lecz nieuczciwość dostawców — zjawisko występujące
zawsze i wszędzie w publicznych instytucjach. Trzeba było sobie
bezustannie powtarzać, że to kraj ogarnięty powstaniem, by nie dać
się zwieść pozorom, nic bowiem nie wskazywało na chaos, który
towarzyszy zazwyczaj rewolucjom, gdy rozkład jaki przeżywa
państwo w poszczególnych swych członach, zachwiewa
równowagę jego sił wewnętrznych. Nic podobnego się tu nie działo,
wszystko toczyło się normalnie, ministerstwa zajmowały się
pokojową pracą a policja była równie dokładna, jak w najbardziej
zorganizowanym i spokojnym społeczeństwie. Zarobki wypłacano
punktualnie a prawo było rzeczą świętą. Porządek został zagrożony
jedynie 15 sierpnia, gdy intrygi spowodowały wybuch tłumu. Ani w
stolicy, ani na prowincji nie słyszało się jednak o rabunkach czy
innych ekscesach. Było to dowodem zarówno łagodnego
usposobienia narodu, jak i szacunku dla prawa. A było to tym
bardziej zdumiewające, iż rewolucja nie została przygotowana,
wybuchła nagle, jak nagle uderza piorun z jasnego nieba,
zdruzgotała łańcuchy i oddała z powrotem wolność na
półzniewolonemu narodowi, który niezupełnie ją pojmował,
wolność, która u narodów bardziej dojrzałych niż Polacy tak często
ulegała degradacji, przeradzając się w gwałt i okrucieństwo.
Zrozumiałe jest, że gdy cały naród, nie bacząc na krytyczną
sytuację, w jakiej się znajdował, prowadził nadal dawny tryb życia,
podobnie czynili również zakonnicy i Żydzi, którzy dla różnych
powodów stanowią odrębne społeczności i nie posiadają nigdzie na
świecie własnej ojczyzny, zachowując również swe zwyczaje.
Zakonnicy, których w Polsce pełno, przechadzali się codziennie z
taką pompą, iż można ich było wziąć za żołnierzy na paradzie.
Widywaliśmy ich często na czele licznych konduktów
pogrzebowych w Warszawie, a ponieważ zwyczaje polskiego Koś-
cioła katolickiego odbiegają od zwyczajów innych Kościołów,
opiszę zatem uroczysty pogrzeb polski.
Na przedzie idzie zakonnik niosąc krucyfiks z wizerunkiem
Zbawiciela, za nim w dwóch rzędach inni zakonnicy w szarych
habitach, w sandałach na bosych nogach a w razie złej pogody w
kapturach zaciągniętych na głowy znaczone tonsurą. Nieboszczyk,
który jako bohater dnia zajmuje poczesne miejsce, spoczywa w
żółtej trumnie na szczycie imponującego wozu pogrzebowego. Za
wozem jadą krewni zmarłego, z mężczyzn tylko najbliżsi, z niewiast
prawie wszystkie. Najbliżej spokrewnione ubrane na czarno, a
dalsze krewne w białych sukniach przybranych kwiatami. Wokół
wozu żałobnego postępują grabarze w specjalnych uniformach,
składających się z trójgraniastych kapeluszy i czarnych szat z
wielobarwną wstążką na lewym ramieniu.
Rzadko mieliśmy okazję oglądać młodsze zakonnice, gdy bowiem
tylko zbliżał się do nich mężczyzna, skrywały swe wdzięki przed
oczami ciekawych. Częściej pokazywały się przeorysze, tęgie i za-
żywne, w kwitnącym zdrowiu, którym pogarda dla dóbr doczes-
nych nie zdawała się wyrządzać większej szkody przynajmniej na
ciele.
Żydzi, których miało być w Warszawie około trzydziestu tysięcy,
choć było ich zapewne więcej, mieszkali na ulicy Franciszkańskiej
22
, gdzie jak opowiadali ci którzy oglądali ich w spokojniejszych
niż obecne czasach — kręcili się z taką samą energią i życiem, jak
dawniej. Żaden nie stracił nic ze swej żyłki handlowej, którą od
czasów zburzenia Jerozolimy dziedziczył ten niezwykły naród,
mieszający się w sprawy państwa i poszczególnych ludzi bardziej
niż milionerzy i żebracy. Naród, który nie stracił swych cech, mimo
że przyszło mu mieszkać między wszelkimi możliwymi narodami.
Ulica Franciszkańska, leżąca na Nowym Mieście, jest dość
szeroka. Zamieszkują ją wyłącznie Żydzi czego nawet nie wiedząc
można się łatwo domyślić, zważywszy brud, jaki tam panuje, i
patrząc na niezliczoną ilość sklepów. Na ulicy tłumy
starozakonnych, a gdy obcy znajdzie się w pobliżu, wiadomość o
tym rozchodzi się lotem błyskawicy i przybysz otoczony zostaje w
mgnieniu oka mrowiem gnących się w ukłonach istot, które w
swym przenikliwie brzmiącym języku pytają, co rozkaże. Każda
brama prowadzi na podwórko, gdzie w zupełnie niepojęty sposób,
na niewielkiej powierzchni każda z dziesięciu do dwunastu rodzin
ma swój stragan. Można tam kupić wszystko, o czym tylko człowiek
zamarzy. O co by się tylko nie zapytać, znaleźć to
można jak nie na jednym, to na drugim straganie, do którego
kieruje lub osobiście prowadzi usłużny Żyd. [...]
Zrobiło się późne popołudnie, gdy usadowiliśmy się w dorożce i
pojechaliśmy w kierunku naszego nowego miejsca przeznaczenia
w charakterze lekarzy asystujących obozu numer l. Droga wiodła
przez nowy Plac Teatralny, po którego jednej stronie stał ogromny,
nie wykończony budynek teatru, niezwykle okazały, z kolumnadami
jedna nad drugą, wielopiętrowy, a każde z pięter było piękniejsze,
gustowniejsze i wspanialsze od poprzedniego. Był on jednak
dopiero w trakcie budowy i zapewne nie ukończony zamieni się w
ruinę, bowiem cała Polska stała się sceną, na której rozgrywały się
prawdziwe tragedie wielkie i małe. Droga przez plac prowadziła
obok koszar artylerii i domów spalonych w pierwszych dniach
rewolucji aż do rogatek powązkowskich, a zaraz potem do naszego
miejsca przeznaczenia. Obóz odznaczał się dość pięknym, i — jeśli
tak można powiedzieć — spokojnym wyglądem. Składał się z
dwustu większych i mniejszych budynków, które stały w dwóch
rzędach równoległych do siebie. Za czasów wielkiego księcia
Konstantego był tu obóz wojskowy dla piechoty a w budynkach
mieściły się mieszkania oficerów, kuchnia i restauracja. Obecnie
większe budynki przebudowano na szpital a mniejsze, o oszklonych
drzwiach, wokół których rosły drzewa, zamieszkane były przez
oficerów i lekarzy pracujących w szpitalu. Całość sprawiała
bardziej wrażenie parku, w którym rozsiane były letnie domki, niż
obozu, gdzie pomieszkanie swe mieli wyłącznie chorzy. Położenie
zaś nad brzegiem Wisły czyniło obóz miłym miejscem pobytu.
Gdy pokazaliśmy nasze pełnomocnictwa naczelnemu* lekarzowi,
Trzeskiewiczowi
23
, skierowani zostaliśmy na oddział szpitalny, na
którym mieliśmy pracować jako lekarze asystujący. Większe
baraki, przeznaczone obecnie dla chorych, mieściły około trzech
tysięcy osób. Podzielone były na dziesięć oddziałów, na każdym z
nich znajdowało się około trzystu chorych. Opiekował się nimi
jeden ordynator, jeden zastępca, dwóch młodszych lekarzy i
czterech felczerów. W każdym baraku mieściło się około piętnastu
łóżek. Baraki miały zaledwie jedne drzwi w krótszej ścianie, cztery
okna po bokach, a naprzeciwko drzwi otwór przy podłodze dla
wentylacji. Obchód zaczynał się o szóstej rano a kończył o
dwunastej, popołudniowy zaś trwał od czwartej do siódmej, kiedy
to lekarze
* W oryg. po polsku.
kończyli prace, z wyjątkiem oczywiście tych wypadków, gdy
przybywali nowi ranni lub gdy chory po operacji wymagał opieki.
Szarpi, bandaży i kompresów nigdy nie brakowało, gdyż Polki
hojnie obdarowywały nimi szpital. Na salowych brano jeńców
rosyjskich, a felczerzy wzięci do niewoli musieli pracować w
szpitalu. Jeden z nich, nazwiskiem Przecoń*, pracował na naszym
oddziale. Polacy i Rosjanie leżeli przemieszani wszyscy bez
wyjątku w zgodzie i przyjaźni, a jednych i drugich pielęgnowano
równie troskliwie. Rosjanie nie byli uważani przez innych pacjen-
tów za wrogów, mimo że w bitwie pozadawano sobie nawzajem
rany, które teraz przykuwały wszystkich do łóżek. Zaledwie
jednak powietrzem wstrząsnęła odległa kanonada a ranni, jęcząc z
bólu, jaki sprawiały im odniesione obrażenia, wykrzykiwali Caputti
Russi!** z błyskiem w oczach i z wrodzonym Polakom tempera-
mentem, którego nie umieli okiełznać. Rosjanie leżeli z bydlęcym
spokojem i otępiałym wzrokiem wpatrywali się w swoich pełnych
życia towarzyszy, okrzyki zaś przyjmowali z obojętnością, jaka
cechuje każdego profesora, do którego studenci krzyczą
Pe-reat!
24
. Z trudem można było powstrzymać rannych Polaków,
aby słysząc kroki maszerującego w pobliżu oddziału nie wyskaki-
wali z łóżek, by zobaczyć przez okno swych dzielnych towarzyszy,
i nie dodawali im okrzykami otuchy. Rosjanie natomiast nie
pokazywali nigdy żadnych uczuć. Z obojętnością przyjmowali
zarówno wiadomość o klęsce, jak i o zwycięstwie swych rodaków.
Zachowywali się tak samo słysząc, że rodacy ich ponieśli klęskę,
jak wtedy, gdy mówiono im, że odnieśli zwycięstwo. Żaden rys ich
twarzy nie zdradzał radości ani smutku i żaden z nich nie zdawał
się w najmniejszym nawet stopniu interesować ani tym, co
przeminęło, ani chwilą obecną, ani też przyszłością. Pewne jest, że
nie walczyli za swoją ojczyznę, zdarzają się bowiem obojętne na
wszystko istoty ludzkie wiodące czczą egzystencję, których z
życiem nie wiąże nic poza uczuciem głodu. Ci zaś żołnierze byli
jeszcze mniej uczuleni na potrzeby swego ciała. Podobni byli
nerwom, które ze służalczego szacunku dla mózgu nie ośmielają
się przekazać, iż ze stopą dzieje się cos złego.
Dwa razy w tygodniu odwiedzał nasz obóz Antomarchi, który
był na ogół przez Polaków kochany, bowiem wszystko, co
przypomina Napoleona, jest im drogie, mniej jednak kochał go
personel lekarski uważając, iż nadużywa on czasem w despo-
tyczny sposób swej władzy. Antomarchi jest średniego wzrostu,
* W oryg. Pczecon.
** Tak w oryg.
chodzi nieco pochylony do przodu czy, jak się to mówi, skurczony
we dwoje, ma brązowe, żywe, przenikliwe oczy, szlachetną twarz i
czarne włosy. Ja sam nie zauważyłem w jego zachowaniu niczego,
co można by nazwać despotyzmem, przeciwnie — zdawał się być
dość dobrym człowiekiem i często brał udział w niewielkich
operacjach udzielając nam, młodym, wielu wyjaśnień.
Na skutek egoizmu i obojętności jednego z komisarzy polowych
nie mogliśmy w ciągu pierwszych dni pobytu w obozie numer l
skorzystać z przywilejów, które nam się należały jako lekarzom w
takim samym stopniu, jak naszym towarzyszom.
Nie zostaliśmy, na przykład, zakwaterowani i gdyby nie zlitował
się nad nami jakiś miłosierny Polak, musielibyśmy nocować na
łonie natury, z ubitą ziemią zamiast posłania i niebem nad głową
zamiast baldachimu, który by nas zresztą nie osłonił przed
deszczem. Lecz wkrótce te niedociągnięcia zostały naprawione i
przydzielono nam mieszkanie w budynku podobnym do tego, który
już opisywałem. Otuleni w derkę, po trudach dnia pogrążaliśmy się
na słomie w niczym nie zakłócony sen.
Na posługacza wyznaczono nam więźnia, kozaka imieniem
Aleksis, i był to pod każdym względem dobry wybór, tyle że on nie
rozumiał nas a my nie rozumieliśmy jego. Próbowaliśmy więc
rozmawiać na migi, ale ani Aleksis, ani my nie celowaliśmy w tym
szczególnie i zdarzało się często, że gdy przez długi czas wpatrywał
się w nasze kiwania głową, tupania nogami i znaki dawane
palcami, wybuchał śmiechem, a pociągnięcie go przez nas za ucho
znaczyło tyle, co w języku pisanym kropka i zaczęcie nowego
wiersza. Natężał wówczas znowu uwagę i zaczynał gadać po
kozacku, by usprawiedliwić się. W podobny sposób my
próbowaliśmy uczynić czytelnymi dawane przez siebie znaki przy
pomocy długich, szwedzkich lub niemieckich wyjaśnień. W
rezultacie musieliśmy zawsze załatwiać wszystko sami a potem mu
to wyjaśniać i w ten sposób stworzyliśmy język niezbyt może
bogaty, lecz często pełen wyrazu.
Gdy to piszę, przypomina mi się dość zabawne wydarzenie,
którego głównym bohaterem był mój towarzysz Bergh i rosyjski
pielęgniarz.
A więc Bergh stał przy łóżku jednego z chorych. Potrzebował
gorącej wody i gąbki. Musiał więc wydać polecenie Rosjaninowi,
by ten przyniósł mu co trzeba. Udało mu się na tyle, iż zażądał
gorącej wody*, ale nie wiedział, jak nazwać gąbkę Poka-
* W oryg. „wody gorunza".
zywał na ranę, którą trzeba było obandażować, osuszał ją, ściskał
ręce, by pokazać, że chodzi o rzecz elastyczną i tak długo próbował
Rosjaninowi tłumaczyć, o co chodzi, iż ten zaczął się śmiać. Wtedy
Bergh nie był już w stanie zachować spokoju, zaczął przeklinać
Rosjanina i mówić mu w oczy gorzką prawdę — w nienagannej
szwedczyźnie, czego oczywiście nieszczęsny człowiek nie był w
stanie zrozumieć. Zrozumiał jednak dobrze, iż pan się rozgniewał,
uciekł więc by uniknąć dalszych bardziej szczegółowych
wyjaśnień, a Bergh został bez wody i bez gąbki. Szwedzkie
przekleństwa brzmią dźwięcznie i są przez to zrozumiałe na całym
świecie można je więc nazwać językiem uniwersalnym, który
należy sobie przyswajać jak inne umiejętności.
Zauważyliśmy, jak zabawna staje się podobna rozmowa, gdy
człowiek daje się ponieść w ogniu dyskusji, postanowiliśmy więc
rozmawiać odtąd na migi, by najpewniej, językiem cichym i peł-
nym wyrazu osiągnąć swój cel w rozmowie z osobami które znały
jedynie własny, barbarzyński język ojczysty.
W Wojsku Polskim służyli lekarze niemal z całej Europy. Było
wśród nich wielu zdolnych, godnych szacunku ludzi, którzy brali
udział w bohaterskim zrywie walczących o wolność Polaków z
umiłowania swej wiedzy, jak i z chęci niesienia pomocy niesz-
częśliwym. Można było jednak także spotkać nie douczonych włó-
częgów, którzy zgłosili się do armii dla pieniędzy lub może po to
by stać się kimś. Polacy nie potrzebowali w gruncie rzeczy tak
wielu lekarzy, lecz wojna i choroby zbierały wśród nich stale swoje
żniwo, tak więc ciągły dopływ sił lekarskich stał się konieczny. Z
tego też powodu przyjmowano stale nowych lekarzy, tworzyły się
bowiem bez przerwy wakanse, częściowo wywołane śmiertelnymi
zejściami lub chorobami po części zaś dlatego, iż lekarze trafiali do
niewoli. Zdarzało się to często, bowiem kozacy otrzymywali od
rosyjskiego dowództwa dukaty za każdego lekarza, którego udało
im się żywego dostarczyć do armii rosyjskiej, cierpiącej na brak
lekarzy.
Wśród lekarzy, przyjętych do Wojska Polskiego po naszym
przybyciu, był także młody Duńczyk nazwiskiem S...p
2 5
, mło-
dzieniec, który zasłużył na lepszy los niż ten, jaki go spotkał
Podobny sposób myślenia, podobny wiek i język, wszystko to
zbliżyło nas do siebie i nigdy pewnie nie zapomnimy chwil, gdy
razem z nim pośród krwawych wydarzeń budowaliśmy sobie w
marzeniach piękną przyszłość, szczęśliwy świat i spokojne życie
Lecz miłe to życie zostało wkrótce przerwane, gdy S...p zacho-
rował ciężko na nerwową gorączkę. Nasze baraki były położone
dość daleko od siebie, a praca nie zostawiała nam zbyt wiele czasu
na odwiedziny przy jego łóżku, gdzie znaleźliśmy tego pełnego
wigoru młodego człowieka wycieńczonego i majaczącego.
Gdy pewnego wieczora siedziałem wraz z kolegami przed naszym
barakiem, ujrzeliśmy nagle pomiędzy drzewami podobny do zjawy
kształt, który zbliżał się ku nam chwiejnym krokiem, a gdy
wreszcie do nas dotarł, okazało się, ze był to S...p, który w malignie
pobiegł nas szukać, a teraz stał przed nami blady na twarzy, z
utkwionym przed siebie, rozgorączkowanym wzrokiem, pytając z
niecierpliwością w głosie, czy nie jesteśmy jeszcze gotowi do
odbycia z nim podróży do Kopenhagi. „Byłem tam wczoraj —
dodał z westchnieniem — narzeczona z płaczem prosiła mnie, bym
niedługo wrócił, a wy nie jesteście jeszcze gotowi, mimo ze
obiecaliście ze mną pojechać." Chwiał się z wyczerpania na nogach
i pospieszyliśmy odprowadzić go z powrotem do baraku, gdzie nie
przestał śnić, że jest w domu, w objęciach narzeczonej.
Po pewnym czasie S...p wyzdrowiał, lecz nigdy nie wrócił do
domu, do tych, których kochał. Po wyzdrowieniu odkomendero-
wano go do małego miasteczka Rawa, wkrótce potem zajętego
przez Rosjan. Opowiadano, że nie powrócił stamtąd żywy. Śpi
gdzieś zapewne snem wiecznym w tym wyniszczonym kraju.
Kochany nasz S...p! Byłeś tak wierny ojczyźnie i swojej dziew-
czynie, nawet gdy majaczyłeś w gorączce. Czy pamiętasz o nich i i
teraz w swej nowej ojczyźnie, czy myślisz czasem o tych, którzy
kochali cię za życia? Jeśli dziewczyna twoja płacząc przeczyta
kiedyś tych kilka wierszy, pocieszy ją zapewne myśl, że nie tylko
ona znała cię i kochała.
Pewnego dnia, gdy spotkaliśmy się wszyscy w baraku mówiąc
między sobą po szwedzku, zauważyliśmy, że kilku leżących tam
rannych zwraca na nas uwagę i z radosnym uśmiechem oczekuje,
aż podejdziemy do ich łóżek. A w końcu jeden z nich zapytał w
naszym ojczystym języku: „Czy panowie są Szwedami?" Byliśmy
zdziwieni i szczęśliwi — były to pierwsze szwedzkie słowa, jakie
słyszeliśmy od przyjazdu — i niemal w tej sekundzie zadaliśmy im
to samo pytanie. Odpowiedzieli, że są Szwedami, gdyż są Finami
26
.
Opowiadali, że służyli w fińskim batalionie strzelców wyborowych i
zostali wzięci do niewoli pod Ostrołęką. Dodali, że cierpią
niewymownie w niewoli, gdyż nikt ich nie rozumie,
znają bowiem tylko szwedzki i fiński, a w tym języku nie mówią
ani Rosjanie, ani Polacy. Nazywali się zawsze Szwedami i mówili
między sobą stale po szwedzku, stąd wśród Polaków rozeszła się
wieść, że szwedzcy strzelcy wyborowi walczyli przeciwko nim
pod Ostrołęką i ponieśli sromotną klęskę. Batalion fińskich strzel-
ców wyborowych uważany był, przynajmniej przez Polaków, za
najbardziej waleczny w armii rosyjskiej. W naszym obozie, łącznie
z rannymi, było ich w niewoli około czterdziestu.
Rozmawialiśmy z nimi o wojnie a oni opowiadali nam, iż nie
walczyli przeciwko Polakom, lecz przeciw Francuzom którzy u
swego boku mieli kilka polskich pułków. Zapewniali, że przeko-
nanie to jest powszechne w całej armii rosyjskiej, i że przynajmniej
żołnierze wierzą w podobne bajki a stara nienawiść do Francuzów
każe im walczyć jak lwy. Dość trudno było zachwiać podobne
przekonanie, bowiem słyszeli to wszystko od swych oficerów i
dopiero w niewoli zaczynali rozumieć, iż było to kłamstwo
świadomie głoszone i rozpowszechniane.
Zamiast Aleksisa, który ciągle nie rozumiał tego, co chcieliśmy
mu przekazać na migi, wzięliśmy na posługacza Fina nazwiskiem
Johan Hjelm, człowieka dobrodusznego, który z całą swą właściwą
Finom lojalnością i uczciwością stał się dla nas nieoceniony.
W ten sposób przeżywaliśmy dość miłe chwile w obozie z
naszymi Finami — braćmi w języku i Polakami, którzy mimo swej
lekkomyślności są czarującymi ludźmi. Mieli oni jednak niejasne
wyobrażenie o wolności — mówię niejasne wyobrażenie, gdyż
naród w swej masie nie był z pewnością świadomy, o co walczy.
Wyruszał na pole bitwy wierząc, że walczy o wolność, gdy zabijał
Rosjan, ci zaś z kolei wierzyli, że biją Francuzów wtedy, gdy
masakrowali Polaków.
„Ludzie pragną być oszukiwani" mówi stare przysłowie. Potwier-
dza się ono najlepiej i najpełniej tam, gdzie walczą całe narody.
Poszczególnego człowieka trudno wyprowadzić w pole, w grę
wchodzi bowiem jego tylko wola, silna, bo niepodzielna, naród
jednak łatwiej oszukać, gdyż każdy z tysiąca ludzi ma swoją wolę a
tysiące sprzecznych interesów zamącić może myśl przewodnią,
osłabić jej moc i uczynić z narodu bezwolny przedmiot w
wyrachowanych planach.
Polacy nie bardzo wiedzieli, o co walczą. Gdy niewolnik całował
stopy magnata, wzywano go, by ofiarował życie za wolność.
Powstawszy z kolan, chwytał za broń i rzucał się do walki z
okrzykiem: „Wolność lub śmierć!" Czy walczył o osobistą
wolność? Oczywiście, że nie. Ofiarowywał swe życie za
wyzwolenie Polski od Rosjan, nie dopuszczając do siebie ani na
chwilę
myśli: „Jestem nadal chłopem pańszczyźnianym". Polacy zachowy-
wali się podobnie jak inne narody, którym drogi był honor
ojczyzny. Najcięższe nawet kajdany znosili bez szemrania, o ile
nałożone im były przez rodaków, łańcuchy nałożone przez obcych
nadmiernie jednak uciskały im ramiona, choćby nawet były lekkie
jak piórko.
Ciężar łańcuchów, którymi Rosjanie skuli Polaków, nie był
bynajmniej mały, Polacy zaś, zważywszy zarówno ich położenie
jak i narodowe uczucie nienawiści, mieli dostateczne powody nie
chcieć go dłużej znosić. Uważają oni swój naród za najwspanialszy
na świecie i mówią o sobie na ogół z takim samym entuzjazmem, z
jakim nasi szwedzcy skaldowie i pisarze nigdy by nie potrafili
sławić naszego żelaza, naszego nieba i naszych chłodów, nie
mówiąc o naszych kopcach i niezapomnianych kamieniach
nagrobnych, aby w ten sposób uzmysłowić, że epoka bohaterów
już dawno minęła.
Bardziej wykształceni Polacy, tzn. ludzie lepszego stanu, po
których można było się spodziewać, iż będą mieli mniej prze
sądów, odznaczali się mimo wszystko dość arystokratycznym
sposobem myślenia. Uważali oni, iż większość narodu stworzona
została po to, by im służyć i okazywać posłuszeństwo, i że
należy utrzymywać ją w ciemnocie. Były to poglądy zaiste
szokujące w kraju, który zwarł wszystkie siły, by wywalczyć
niepodległość. Trzeba jednak mieć nadzieję, iż gdy uda się
Polakom wywalczyć wolność zewnętrzną, zdobędą także wolność
wewnętrzną, albowiem z przyrodzenia już mają naturalny pociąg
do światła, a istniejąca ignorancja jest winą panujących stosunków,
nie zaś narodowych skłonności.
W naszym obozie musztrowano codziennie nowe oddziały i
mieliśmy doskonałą okazję by zobaczyć, jak bardzo Polacy nadają
się na żołnierzy. Zręczność i dokładność, z jaką władali bronią i z
jaką poruszali się zadziwiała, jako że ochotnicy byli na ogół bardzo
młodzi i brano ich prosto od pługa. Interesujące były także
ćwiczenia kosynierów, może najmniej skomplikowane, lecz za to
sprawiające wrażenie wielkiej siły, zważywszy rozmiary kos, które
nosili. Także artyleria przeprowadzała ćwiczenia kilku baterii,
wykonując — zdaniem doświadczonych oficerów — manewry z
niezwykłą zręcznością.
Rozeszła się nagle pogłoska, iż Rosjanie pociągnęli w kierunku
Wisły i w kilku miejscach sforsowali rzekę. Ciągle słychać było
odległą kanonadę świadczącą o potyczkach, o których nie mie-
liśmy w obozie dokładnych informacji. Oddział kozaków, który
przeszedł przez rzekę zaledwie o cztery mile od naszego obozu,
miał zostać doszczętnie rozbity przez kosynierów.
Kres naszemu beztroskiemu wojennemu życiu położyło dość
niemiłe wydarzenie. Nasz towarzysz Bergh zachorował niespo-
dzianie, dostał gorączki i lękaliśmy się go stracić. Byłby to dla nas
zawsze ciężki cios, a wówczas trudno sobie było wyobrazić
większe nieszczęście. Obawialiśmy się również, że możemy zostać
rozłączeni, przewidywaliśmy bowiem, że wkrótce nadejdzie decy-
dująca katastrofa i że nie od nas będzie zależało, jak długo
pozostaniemy z dala od naszego obecnego miejsca pobytu.
Pewnej nocy, gdy Bergh leżał w malignie w naszym baraku,
usłyszeliśmy nagle szczęk broni wśród drzew otaczających naszą
małą siedzibę. Jakiś człowiek podszedł do drzwi i walił w nie
mocno szablą. Podobne powitanie, zwłaszcza o takiej porze, kazało
nam się domyślać, iż zaskoczyli nas po cichu kozacy, wysko-
czyliśmy więc bezszelestnie z łóżek, by zapytać, kto tam. „Patrol"
brzmiała odpowiedź. Otworzyliśmy i wszedł oficer, mówiąc ostrym
głosem: „Mam rozkaz przeszukać wszystkie baraki, by zobaczyć,
czy nie ukrywają się gdzieś rosyjscy więźniowie. Odkryty bowiem
został tej nocy szatański plan wydania nas w ręce wroga". Niczego
więcej nie dowiedzieliśmy się, lecz następnego dnia, 30 czerwca,
straże w obozie były podwojone a załoga wzmocniona.
Słyszeliśmy, jak opowiadano, iż ów zdradziecki plan przewidywał,
że w nocy z 29 na 30 czerwca więźniowie rosyjscy, którzy w liczbie
przekraczającej szesnaście tysięcy znajdowali się w obozie numer l
a także w sąsiedztwie Częstochowy i Wolborza, mieli otrzymać
broń, a potem pozabijać warty, przedostać się do Warszawy i spalić
most praski, by uniemożliwić Skrzyneckiemu, który rozłożył się ze
swym korpusem na prawym brzegu Wisły, przedostanie się przez
rzekę. Armia rosyjska, znajdująca się wtedy w Płocku, miała
jednocześnie przeprawić się przez rzekę i triumfalnie wkroczyć do
Warszawy.
Mówiono, iż plan ten uknuty został przez generała
Jankow-skiego
27
. Był on już przedtem pozwany przed Sąd
Wojenny za swój postępek wobec generała Turno
28
, któremu
rozkazał pod Budziskami zaatakować niewielkimi siłami
wielokrotnie silniejszy korpus generała Rudigera. Jankowski nie
wywiązał się ze swej obietnicy przyjścia na pomoc i stał w pobliżu
z dużymi siłami, a Turno stracił w ten sposób wielu ludzi nic przy
tym nie osiągnąwszy, mimo iż odniósłby niemal pewne
zwycięstwo, gdyby korpus Jankowskiego wziął zgodnie ze swymi
życzeniami udział w bitwie. W tym zdradzieckim przedsięwzięciu
mieli również brać udział generałowie Hurtig
29
i Sałacki
30
,
pułkownik Słupecki
31
,
szambelan Fenshave
32
, obywatelka Carola Lessel
33
, a także hrabina
Bazanow
34
, Rosjanka, która była żoną polskiego generała. Trudno
wyrazić, z jak wielkim oburzeniem wszyscy słuchali opowieści i
jak proporcjonalnie do ogromu zażegnanego niebezpieczeństwa
rosła nienawiść do Rosjan i do zdrajców.
Przed południem dostałem pozwolenie na wyjazd do Warszawy,
by przywieźć naszemu choremu koledze lepsze lekarstwa, bowiem
nasza polowa apteczka była dość uboga. Widziałem wszędzie gęste
tłumy, które przebąkiwały o zemście i krwi. Gdy przybyłem do
Warszawy, zauważyłem na placu Krasińskich szwadron drugiego
pułku ułanów, a na ulicy Miodowej* kilka oddziałów Gwardii
Narodowej. Kiedy dotarłem do ulicy Senatorskiej, ujrzałem
dowódcę Gwardii Narodowej, hrabiego Ostrowskiego
35
, pę-
dzącego co koń wyskoczy na Zygmuntowskim Rynku, a za nim
krzyczący, rozwścieczony tłum. Gdy przybyłem na miejsce, było
tam już pełno ludzi, którzy krzyczeli: „Na pohybel zdrajcy, po-
wiesić go, powiesić go!" Blisko Zamku Królewskiego doszło do
starcia podwójnego patrolu z tłumem, który — klnąc jak zwykle
Diaboli schloggi** — usiłował zbliżyć się do wysokiego człowieka
o ospowatej twarzy, otoczonego przez patrol. Był to generał Hurtig,
którego miano odprowadzić na Zamek, by osadzić go tam w
wiezieniu. Tłum brał już górę nad znacznie od niego słabszym
patrolem, gdy książę Czartoryski wjechał powozem w tłum, kazał
stanąć, powstał, odkrył swą siwą głowę i spoglądając wzrokiem
pełnym dobroci i siły wykrzyknął do tłumu: „Obywatele! Pokażmy
współczesnym, iż nie ulegliśmy zarazie niesionej przez
barbarzyńców, którzy rządzą nami. Nie wymierzajmy kary bez
sądu i wyroku. Możecie być pewni, że ci, którzy zostaną uznani za
zdrajców ojczyzny, zostaną ukarani z całą surowością prawa.
Niech Bóg broni, byśmy mieli splamić swe sumienia i narodowy
honor wymierzaniem samosądu!" W odpowiedzi na słowa tego
ogólnie lubianego i cieszącego się szacunkiem człowieka
rozbrzmiały wiwaty i wtedy właśnie odstawiono na pół żywego z
przerażenia więźnia na Zamek Królewski.
Ogłoszono, że miasto jest w stanie oblężenia i gdy wracałem do
swego obozu, zostałem zatrzymany przy rogatce powązkowskiej,
dopóki znajomi polscy oficerowie, poręczając za mnie, nie
wyrobili mi przepustki. Atmosfera w obozie była taka sama jak w
mieście. Polscy żołnierze zawsze pośpiesznie podejmują decyzje i
pośpiesznie wprowadzają je w czyn. Chorzy Polacy byli
* Jedna z eleganckich ulic odchodząca od placu Krasińskich (przyp.
autora).
** Tak w oryg.
rozsierdzeni i z zemsty chcieli napaść na Rosjan leżących w bara-
kach. Jedynymi spokojnymi obserwatorami ich niepohamowanego
gniewu byli ci właśnie Rosjanie, którzy w obliczu niebezpieczeń-
stwa zachowywali fatalistyczny spokój i irytującą obojętność, za-
pewne z takiego samego powodu, dla którego zachowują spokój
zwierzęta prowadzone na rzeź. W każdym razie nie doszło do
żadnego wybuchu i wszystko skończyło się na przekleństwach
zduszonych w poduszce.
Okazało się w międzyczasie, ze Bergh choruje na nerwową
gorączkę i że po to, by mieć lepszą opiekę, powinien zostać
przetransportowany do szpitala Ujazdowskiego, do którego przyj-
mowano chorych oficerów i lekarzy. 2 lipca przybyliśmy do miasta
z naszym chorym kolegą. Przy budynkach, o których już była
mowa, gdzie zapłonęła pochodnia rewolucji, zobaczyliśmy dopiero
co wzniesioną szubienicę, z której zwisał breloczek*. Myśleliśmy
początkowo, ze to generał Jankowski, lecz później dowiedzieliśmy
się, iż był to Żyd powieszony za szpiegostwo, którym ten naród
niemal wyłącznie trudnił się w czasie wojny
36
. Ani szubienice w
Warszawie, ani rosyjski knut grożący śmiercią nie odstraszyły
Żydów, którzy szpiegowali, jak tylko mogli, dla obydwu stron,
bowiem nagroda w postaci kilku dukatów była pewna, a
szpiegowanie niekoniecznie równało się śmierci. Ważyli się więc
na wszystko korzystając z okazji, by zdobyć pieniądze.
Niewykluczone, iż Żydzi byli w tym czasie najbardziej nie-
szczęśliwymi ludźmi. Wieszano ich bowiem, gdy zabierali się do
szpiegowania, Rosjanie zmuszali ich do stawiania redut i kopania
wałów obronnych oraz budowy mostów pod gęstym gradem kul,
Polacy zaś czynili z nich wojowników. Była to metamorfoza, która
dostarczała zabawnego widoku. Mieli własny mundur i uzbrajano
ich w kosy, na które ci świeżo upieczeni żołnierze patrzyli od czasu
do czasu ukradkiem przerażonym wzrokiem, jakby lękając się
własnej broni.
Żydzi byli do tego stopnia wystraszeni, że wystarczyło z uwagą
im się przyjrzeć, by uciekali lub w najbardziej uniżony sposób
wyrażali swój szacunek, a choć nieobce im było pojęcie honoru a
także dumy narodowej, sprowadzało się ono do zgolenia brody
powieszonemu pobratymcowi. Było to narodowym obowiązkiem,
który spełniali zawsze, gdy tylko mogli, spełnili go też wobec
zmarłego, którego widzieliśmy wiszącego na szubienicy.
I tak szlachetne uczucia występują często w parze z podłością,
pogardza się nimi, gdyż przysłaniają je wady, lecz gdyby Żydzi
mieli ojczyznę, tworzyliby także dobro [...]
* Tego określenia używa autor.
Kiedyż oświata, sprawiedliwość i ocena naszego własnego dobra
posuną się tak daleko, iż nie będziemy dzielić ludzi na kasty
według pochodzenia i religii, lecz pozwolimy im rozwijać się
swobodnie i bez przymusu.
Ujazdów, do którego przybyliśmy, jest pięknym zamkiem zamie-
nionym w czasach wielkiego księcia Konstantego na lazaret dla
chorych oficerów. Pełni on teraz tę funkcję zarówno dla cywilnych
jak i wojskowych urzędników armii. Położony jest w tej części
miasta, która nosi nazwę Nowy Świat i znajduje się niedaleko
Belwederu*. Z jednej strony graniczy z pięknymi alejami, które
odchodzą od placu Aleksandra
37
, z drugiej z pięknym angielskim
parkiem poprzecinanym kanałami i opadającym w dół po stromym
zboczu.
Bergh dostał tam miejsce w pięknym pokoju na drugim piętrze.
Panowała tu największa czystość i porządek, i nie przypominam
sobie, bym widział kiedyś równie pod każdym względem impo-
nujący szpital.
Jako cudzoziemiec, Bergh otoczony został najtroskliwszą i naj-
czulszą opieką. Obok bowiem stałej opieki jaką miał w szpitalu,
pomoc niosły mu także siostry i krewne chorych i rannych ofice-
rów, które odwiedzały szpital. I tak, gdy pewnego dnia wracając po
kąpieli zemdlał z wyczerpania, ocknął się potem w ramionach
młodej Polki, która go podtrzymywała pomagając wrócić do łóżka.
Była to siostra polskiego oficera leżącego w tym samym pokoju,
która odwiedzając swego brata, dowiadywała się odtąd zawsze o
jego szwedzkiego przyjaciela. Odwiedzając Bergha, widziałem
wiele razy młode Polki, które opiekowały się nim i wyglądało to
niemal na cichą zmowę dziewcząt, pragnących zapewnić najlepszą
opiekę biednemu Szwedowi, który porzucił swą ojczyznę,
poświęcając się dla dobra ich rodaków.
W naszym obozie zapanowały tymczasem dawne porządki.
Chorzy przestali przeklinać rosyjskich więźniów, śmiali się i roz-
mawiali jak zwykle, gdyż nawet w najcięższej sytuacji Polacy
zachowują dobry humor. Zdrowi żołnierze siadywali znowu spo-
kojnie przed barakami paląc fajki, śpiewając patriotyczne pieśni i
pijąc swe kochane piwo** i jeszcze bardziej kochaną wódkę***.
Piwo jest ulubionym napojem Polaków. Siadając do dobrze za-
* Rezydencja wielkiego księcia. (przyp. autora)
** W oryg. po polsku.
*** W oryg. po polsku.
stawionego stołu, każdy biesiadnik ma przed sobą butelkę piwa,
którą opróżnia przy mięsiwach podawanych w czasie posiłków.
Wódki nie pije się ani przed, ani w czasie posiłku, lecz jako
przyjemnie orzeźwiający napój po jedzeniu. Powszechnie używa-
nym rodzajem wódki jest niedogon
38
, do którego wkłada się nie-
zliczone ilości korzeni, tak że gorzelnicy, którzy go wytwarzają,
powinni zostać ukarani za wprowadzanie w błąd publiczności,
bowiem człowiek nie jest w stanie wyczuć smaku samej wódki.
Jest ona znacznie słabsza od naszej i dlatego rzadko spotyka się tu
pijanego, lecz za to często widzi się karmazynowe nosy.
13 lipca słyszeliśmy, jak opowiadano, iż Rosjanie wspomagani
przez Prusaków przekroczyli Wisłę blisko Torunia i że gdy tylko
znaleźli się na lewym brzegu, podpalili miasto Włocławek. Bogu
na chwałę. Słysząc o tym, Polacy nie tylko nie podupadli na duchu,
lecz tym energiczniej zaczęli się sposobić, by całą siłą uderzyć na
nieprzyjaciela. Obóz nasz otrzymał tymczasem rozkaz przeniesienia
się do Warszawy. Na dzień przed naszym odejściem przez obóz
przemaszerowały oddziały dwudziestu tysięcy żołnierzy pod
dowództwem Skrzyneckiego, śpiewając patriotyczne pieśni i
okazując wielką, aż przesadną radość na mysl o daniu należytej
odprawy nieproszonym gościom na lewym brzegu Wisły.
Lansjerzy
39
jechali rozradowani i szczęśliwi, z fajkami w zębach, a
gdy te im gasły, napychali je od nowa nucąc pieśni patriotyczne.
Piechocie towarzyszył tłum kobiet, które niosły z sobą żywność
dla swych ojców, mężów i braci.
W czasie pobytu oddziałów Skrzyneckiego w naszym obozie
padał rzęsisty deszcz, lecz wszędzie panował nastrój radości, nie
było widać jednej nawet niezadowolonej twarzy, choć żołnierze
byli przemoczeni i czekała ich walka na śmierć i życie z prze-
ważającymi siłami wroga.
Obóz nasz tymczasem został zwinięty i otrzymaliśmy rozkaz
przeniesienia się do Koszar Gwardyjskich położonych w północnej
części Warszawy, na wzgórku lezącym na brzegu Wisły. Te
ogromne koszary zbudowane przez Rosjan składają się z trzech
budynków położonych na planie kwadratu, a pomiędzy nimi
rozciąga się obszerny dziedziniec. Otaczają go kraty biegnące także
wokół budynków, których końce nie stykają się z sobą. Koszary
zamienione zostały w trzyoddziałowy szpital. Był tam oddział dla
rannych, dla chorych na cholerę i oddział chorób wewnętrznych.
Każdy oddział podzielony był na kilka mniejszych, na każdym
znajdowało się od dwustu do trzystu chorych. Opiekowało się nimi
tylu lekarzy, co w obozie numer l. Naczelny lazaretu nosił
nazwisko Stackebrand
40
. Był tam też specjalny oddział przeznaczony
wyłącznie dla chorych lekarzy,
gdzie pieczę sprawował doktor z Poznania nazwiskiem
Stensze-wski
41
, znany ze swojej biegłości.
Chorzy lekarze, którzy znajdowali się na tym oddziale, otrzy-
mywali poza bezpłatną opieką lekarską i lekarstwami także pełne
wynagrodzenie miesięczne, nie zmniejszone mimo tego, że nie
mogli wypełniać swych obowiązków.
W czasie naszej służby w Koszarach Gwardyjskich korzystaliśmy
z wolnych chwil, jakie zostawały nam po dokonaniu obchodu i
wypełnieniu innych obowiązków, by zając się wypadkami cholery
na oddziale dla cierpiących na tę chorobę.
Obserwacje, jakie wtedy poczyniliśmy, przekazaliśmy już na
użytek ogółu
42
, pomijam wiec je teraz, bowiem częściowo dzięki
do tej pory przekazanym wiadomościom, częściowo dzięki różnym
innym pracom na ten temat większość moich czytelników ma już
od dawna wyobrażenie o tej chorobie, o której tyle już napisano,
lecz tak niewiele nadal wiadomo.
Jak już wspomniałem, szpital był na dość dobrym poziomie a
zważywszy obecną sytuację w kraju, zarówno finansową jak
polityczną, można nawet powiedzieć, iż był na zadziwiająco
wysokim poziomie, a chorych otaczano tam opieką godną
najwyższej pochwały. Inaczej miała się jednak rzecz z transportem
chorych. Należał on — jak się wydaje, przez niedbalstwo — do
najgorszych jakie sobie można wyobrazić. Gdy więc na przykład
chorzy żołnierze mieli być przewiezieni z wojska do jakiegoś
lazaretu, pakowano ich na wozy bez poduszek, a niekiedy nawet i
bez słomy, i zdarzało się często, że przybywały do nas transporty,
w których chorzy na gorączkę leżeli przemieszam z chorymi na
cholerę na tym samym wozie.
W pierwszych dniach służby spotkało mnie nowe nieszczęście.
Mój drugi towarzysz, Stenkula, zachorował gwałtownie na ostrą
gorączkę i został przewieziony od razu na oddział chorych, gdzie
już leżeli inni uczniowie Eskulapa, stanowiąc dowód bezsilności
człowieka wobec natury w chwilach, gdy pragnie ona przeciw-
stawić się naszym wysiłkom.
Zostałem więc zupełnie sam. Zdarzyło się coś, na co zupełnie nie
byłem przygotowany. Spodziewałem się, że wszyscy trzej będziemy
razem cieszyć się i cierpieć, i oto ja jeden tylko zmagałem się nadal
z losem, mnie jednego nie imała się żadna choroba. Od tej chwili
wszystko stało się dla mnie puste, bez znaczenia, bez sensu,
bowiem nikt już nie dzielił ze mną mych zainteresowań, mojego
losu i moich przekonań.
Bergh powrócił zdrowy z Ujazdowa 23 lipca, lecz już 27 powalił
go straszny atak cholery. Stało się to w nocy, a gdy rano prze-
nosiłem go z naszego wspólnego pokoju na oddział szpitalny,
nie spodziewałem się ujrzeć go więcej wśród żywych, popadł
bowiem w śmiertelne odrętwienie, przerywane od czasu do czasu
atakami cholery. Gdy przybyłem na oddział Stenkuli groziła śmierć,
a to z powodu zastoju krwi w głowie, i wychodziłem nie łudząc się,
bym mógł zobaczyć obu drogich mi przyjaciół gdzie indziej niż na
marach.
Zbliżało się także rozwiązanie sprawy polskiej, miało się wkrótce
rozstrzygnąć, kto będzie rządził tym nieszczęsnym krajem czy
daleki władca, który nawet gdyby miał najlepsze zamiary, nie
mógłby zapobiec okrucieństwu i prześladowaniom ze strony swych
urzędników, czy też kraj będzie się rządził sam lub też, dzięki
niewzruszonej Konstytucji, odzyska miejsce i głos w Konsystorzu
Narodów.
Uwaga mieszkańców Warszawy zwracała się tylko w jednym
kierunku, obrony miasta przed napadem nieprzyjaciela. Warszawę
uważano za serce kraju a była ona poza tym zawsze stolicą. Gdy
stolica kraju zostaje zdobyta krew zaczyna krążyć nierównomiernie
w rożnych częściach państwa podobnie jak wówczas, gdy serce
niedomaga i wkrótce życie państwa zamiera na skutek uduszenia.
Ludzie bowiem, którzy muszą w czasie walki stale pamiętać, iż
znajdują się na peryferiach organizmu nie mając głównego punktu
odniesienia, tracą w końcu odwagę, a siły ich ulegają paraliżowi.
Rząd wysłał więc proklamację, w której wzywał mieszkańców
Warszawy do osobistego udziału w umacnianiu miasta. Wszyscy
się jej podporządkowali czy też raczej zastosowali się do niej,
każdy bowiem chciał dostąpić zaszczytu przysłużenia się w jaki-
kolwiek sposób ojczyźnie.
Gwardia Narodowa stworzona przez warszawskich mieszczan
chwyciła za motyki i łopaty, i wyruszyła na wały z muzyką i
sztandarami*. Szły tam nawet procesją niewiasty wszystkich
stanów z łopatami. To był naprawdę piękny widok — tyle ślicz-
nych panien, przygotowanych do obrony wolności i polskości swych
rodzin i narzeczonych. Widać było teraz wyraźnie iż Polska zebrała
wszystkie swe siły, skoro nawet kobiety porzuciły zacisza domowe,
by wspomóc wielkie dzieło swymi słabymi rękami.
Niewiasty, które na ogół ubierają się w jedwabne suknie, przy-
stroiły się kwiatami i nawet trzonki od łopat przyozdobione były
* W tym przypadku Gwardia okazała się zdatna do czegoś, później jednak
były powody by w to wątpić. (przyp. autora)
wieńcami z kwiatów i oplecione różami. Tysiące ludzi obojga płci i
w rożnym wieku ciągnęło w tym czasie do pracy. Wieczorami
wracali po trudach do domu, uradowani i szczęśliwi.
W krótkim czasie wzniesiono podwójny rząd wałów i szańców
które rozciągały się półkolem od wybrzeży Wisły z jednej strony
Warszawy aż do wybrzeży po przeciwnej stronie. Wały były dość
wysokie, a wał wewnętrzny górował nad zewnętrznym. Przed
każdym wałem znajdował się głęboki i szeroki rów, w którego dno
powbijane były ostro zakończone pale. Szańce zaś były tak
zbudowane, że mogły każdy punkt pokryć ogniem krzyżowym.
Powołano teraz także ze wszystkich stron pospolite ruszenie.
Masy włościan ruszyły się i pociągnęły do stolicy, by kosami
pokonać wroga.
Wojsko Polskie zbierało się w Warszawie i śpiewając pieśni
patriotyczne, pośród radosnych okrzyków tłumu ciągnęło na kwa-
tery w różne części miasta. Jak okiem sięgnąć, tłumy ludzi roiły się
wokół maszerującego wojska które lśniącą jak stal linią sunęło
środkiem ulicy, podobne prądowi przecinającemu lekko pofalowaną
rzekę. Wszystkie okna były otwarte i najpiękniejsze warszawianki
wychylały przez nie główki, by pozdrowić znajomego w tłumie lub
obrzucić kwiatami swoich obrońców. Co pewien czas przejeżdżał
pułk kawalerii z lancami, bowiem bronią polskiej kawalerii są
lance, na których żelaznym grocie powiewa mały proporczyk.
Wiele proporczyków brudnych było od krwi i kurzu, co
świadczyło, iż lance wykorzystane zostały w boju. Widzieliśmy,
jak z okien spływały na kawalerzystów nowe proporczyki a oni
przymocowując
je
do
grotów,
dziękowali
pięknym
ofiarodawczyniom. Każdy pułk ma swój proporczyk. Różnią się one
kolorami i niegdyś miały zapewne po prostu straszyć konie
nieprzyjaciela, obecnie zaś stały się pewnego rodzaju artykułem
luksusu. Naród i żołnierze postanowili teraz poświęcić wszystko dla
odzyskania wolności, ożywiały ich jednak uczucia nadziei nie zaś
rozpaczy, życie w Warszawie toczyło się bowiem jak zwykle.
Kupowano i sprzedawano, policja była tak samo czujna, a teatry i
restauracje odwiedzano równie często w tych dniach, w których
szykowano się do zwycięstwa lub klęski jak w najbardziej
pokojowych i pewnych czasach.
Pod wieczór spotykano się w parkach i na spacerach, a ofice-
rowie, którzy mieli przepustkę zaledwie na kilka godzin, przecha-
dzali się z pannami, wesoło rozmawiając i śmiejąc się, jakby
udawali się na bal a nie w śmiertelny bój, jaki ich czekał. A gdy
wolny czas dobiegał końca, żegnali się z siostrami lub
narzeczonymi, które ze łzami w oczach wymawiały słowa pożeg-
nania rozstając się z młodym wojownikiem często po raz ostatni.
On jednak uśmiechał się, widząc niepokój dziewczyny i beztrosko
obiecywał wkrótce powrócić. Nie zawsze jednak dotrzymywał
słowa gdyż często już w kilka godzin potem wrota grobu od-
dzielały go na zawsze od ukochanej.
Owe sceny pożegnań przeplatane były tysiącami rozrywek. Roz-
koszując się nimi nie domyślano się, jak szybko w najstraszliwszy
sposób może im zostać położony kres. Powszechny zapał
umiłowanie niezależności i pragnienie ratowania kraju, a także
nienawistna myśl o obecnej niewoli sprawiały, że prywatne spory
zostały niemal zapomniane. Z pewnością niejedna matka dopiero
po upadku Warszawy zaczęła opłakiwać poległego za wolność syna.
Przez cały ten czas teatr na placu Krasińskich odwiedzano równie
pilnie jak niegdyś. Ja także spędziłem tam niejeden beztroski i
przyjemny wieczór. Grano często Chłopa milionowego
43
jedną z
ulubionych przez Polaków sztuk, wyróżniającą się pięknymi
efektami teatralnymi i partiami śpiewanymi, do których język polski
jest stworzony.
Przypominam sobie, że widziałem kiedyś obraz — gdy patrzyło
się na niego z jednej strony, widać było bawiące się dzieci, gdy
stanęło się z przeciwnej strony, widać było kościotrupa. Podobnie
rzecz się teraz miała z Polakami — radowali się i triumfowali na
zapas zaciągali kredyty, których jedynym pokryciem była nadzieja,
nie akceptowali rzeczywistości zapożyczali się na konto przyszłego
powodzenia, a przy kontroli ksiąg okazywało się że kapitał został
zużyty i pozostawały tylko wygórowane procenty.
Najbardziej lękali się Polacy zdrajców, a spisek z 29 czerwca
podtrzymał jeszcze ich obawy. Trudno nawet sobie wyobrazić jak
bardzo wróg szpiegował. Rosjanie wiedzieli o wszystkim, co
działo się w obrębie murów Warszawy, znali niemal każdą osobę,
wiedzieli, czym się zajmuje i jak się prowadzi. Bergh i ja spotka-
liśmy w końcu lipca w Hotelu Wileńskim
44
rosyjskiego więźnia,
lekarza imieniem Paweł który opowiedział nam, że jeszcze zanim
trafił do niewoli wiedział, iż będziemy w Warszawie, bowiem armia
rosyjska miała wiadomości o wszystkich cudzoziemcach
zatrudnionych w Wojsku Polskim — w jakim byli charakterze,
gdzie przebywali i jakie wynagrodzenie otrzymywali. Rosjanie znali
najdrobniejsze nawet szczegóły, a wszystko przez swoich szpiegów.
Dlatego też Polacy odnosili się z najwyższą nieufnością do
każdego, kogo w najmniejszym nawet stopniu podejrzewać można
było o szpiegostwo. Wynikło z tego tragikomiczne wydarzenie
którego bohaterem stał się jeden z naszych kolegów, doktor H...n z
Saksonii.
H...n był zręcznym rysownikiem i zabawiał się często szkico-
waniem widoków. Zajmował się tym właśnie 29 czerwca, a ponie-
waż miał zamiar narysować okolicę po drugiej stronie Wisły,
wspiął się na szaniec, by mieć lepszy widok. Kosynier, który
stał z poważną miną na posterunku w szańcu, i który zapewne
nie znał się na sztuce, przerwał mu mówiąc: „Nie wolno"*,
wtedy właśnie, gdy nasz rysownik postawił pierwszą kreskę. Po
szedł więc w dół Wisły i zaczął pracę od nowa. Zaledwie jednak
postawił parę kresek, gdy nadbiegło ośmiu kosynierów i nolens
volens musiał iść z nimi. Oczekiwał naturalnie szybkiego, choć
nie chwalebnego zakończenia swej artystycznej kariery. Zrozumiał
bowiem z ich słów, iż uważają go za szpiega, który zajmował
się rysowaniem szańca, a w takim razie czekała go szubienica.
Zaprowadzono go jednak na odwach, gdzie ściągnięto mu ubra-
nie, dość dokładnie je przeszukano, zrobiono coś w rodzaju sekcji
ubrania, przeprowadzono medyczno-prawnicze oględziny, aby
znaleźć corpus delicti, czyli podejrzane papiery, które by pozwoliły
wyjaśnić sprawę. Kiedy jednak nic nie znaleziono, wsadzono go do
dorożki i pod strażą honorową kosynierów wysłano na Ratusz,
gdzie — jak sądził — nadszedł już jego koniec. Czekało go tam
jednak tylko ostre przesłuchanie, a jego rzeczy, które były
w naszym lazarecie, zostały opieczętowane i zabrane. Cała
operacja trwała krótko, minęło zaledwie cztery godziny i oto nasz
przyjaciel, w podartym ubraniu, zmieniony na twarzy, przeklinając
ile wlezie sztukę i ludzką głupotę, powrócił do nas wolny.
Nie mogliśmy, mimo wszystko, powstrzymać się od śmiechu
z jego przygody, która skończyła się tak pomyślnie, i w której
zdecydowanie zatriumfowała niewinność.
Otrzymaliśmy wzruszający dowód na to, iż niewinnemu nie spada
nawet włos z głowy, co się zaś tyczy ubrań, nie biorą one przecież
udziału w ludzkich działaniach. Poczynano sobie więc z nimi w
odmienny sposób. I tak można było in natura zaobserwować
zwycięstwo nagiej prawdy nad uzbrojonym kłamstwem.
Braterstwo między rodakami w ojczyźnie znaczy bardzo nie-
wiele, bowiem wszyscy, którzy nas otaczają, są naszymi rodakami,
mają tę samą ojczyznę, tego samego króla, darzą swą miłością ten
sam kraj i nie rozmyślają wówczas wiele nad tym, jakie ich
spotyka szczęście, a braci swych nie kochają, dopóki ich nie spotkają
w ziemi egipskiej. Od pierwszych chwil przybycia do Polski
pragnęliśmy spotkać rodaka, nawet najwyraźniej pozba-
* W oryg. po polsku.
wione podstaw pogłoski o przeprowadzeniu przez armię szwedzką
dywersji w Finlandii napełniły nas radością, mimo że dobrze wie-
dzieliśmy, iż nawet jeśli naszej ojczyźnie uda się przez chwilę
pokazać swą siłę, jeśli nawet w obecnym stanie rzeczy, pomimo
swej stosunkowej słabości, potrafi ona zaważyć na szali opinii,
której wahania rządzą teraz światem, nie będzie ona w stanie
zachować w przyszłości swego miejsca pośród europejskiego
związku narodów czy tez reagować z siłą przeciw burzy opinii,
która wybuchła po tym wydarzeniu wśród panującego w tej chwili
spokoju, nie ryzykując przy tym spokoju własnego — a to jest
przecież największym szczęściem każdego narodu. Tak więc nie
spodziewaliśmy się spotkania z naszymi rodakami i tym milej nam
było, gdy do spotkania takiego doszło.
2 sierpnia, gdy robiłem obchód na moim oddziale, podszedł do
mnie zupełnie mi nie znany człowiek pytając po francusku: „Czy
pracują tu jacyś szwedzcy lekarze?" Gdy odpowiedziałem, że jest
ich trzech, a ja jestem jednym z nich wykrzyknął z najwyższą
radością po szwedzku: „Dobrze więc trafiłem! Nazywam się S...
45
— mówił dalej — jestem Szwedem i służę jako wolontariusz w
drugim pułku ułanów". Nie przypominam sobie, bym
kiedykolwiek przedtem przeżył podobnie miłą niespodziankę.
Zawarliśmy braterskie przymierze jako rodacy i przyjaciele.
S... nie miał jednak dużo czasu, musiałem więc od razu zapro-
wadzić go do moich przyjaciół, by zrobić im taką samą nie-
spodziankę, jaka mnie spotkała. Mimo choroby ucieszyli się po-
dobnie jak ja. Poszedłem z nim później do Hotelu Wileńskiego,
gdzie mieszkał. Opowiadał, że został przyjęty do Wojska Polskiego
przez Skrzyneckiego. Gdy tylko zameldował się generał powiedział
mu, iż dojdzie wkrótce do bitwy i ofiarował mu pierwsze wakujące
miejsce oficera. S... odparł, że pragnie być przyjęty jako
wolontariusz, dodając, iż nie był jeszcze w polu, wiec nie czuje się
godnym, by dowodzić doświadczonymi w boju żołnierzami.
„Niech ja też stanę się dzielnym żołnierzem i gdy sobie na to
zasłużę, zaszczycisz mnie wtedy panie generale, awansem".
Skrzynecki odpowiedział z uśmiechem: „Widać, że jesteś pan
Szwedem, stanie się jak prosisz. Od tej chwili jesteś wolonta-
riuszem drugiego pułku ułanów, najdzielniejszego pułku ułanów w
Wojsku Polskim, będziesz miał więc najlepszą okazję wykazać się
odwagą". Skrzynecki chciał by S... pozostał parę dni w Warszawie,
dopóki nie dostanie munduru, on jednak obawiał się iż w
międzyczasie dojdzie do bitwy, w której nie mógłby wtedy wziąć
udziału i sam zajął się zdobyciem ekwipunku.
S... zostawił mi więc trochę swoich cywilnych ubrań, ponieważ
lepiej niż on znałem miejscowe stosunki, ja zaś sprzedałem je
Żydowi i za te pieniądze S... kupił ułański mundur. Nie był on
wprawdzie zbyt piękny i nie nadawał się na bal, lecz byłby poza
tym całkiem dobry, gdyby nie popękał przy pierwszej próbie
dosiadania konia.
Podroż S... do Polski trwała krótko i wyjąwszy kilka drobnych
przeszkód, odbyła się prawie bez zakłóceń. W Kaliszu spotkał
Prusaka, który pełniąc służbę na posterunku granicznym, skorzy-
stał pewnej nocy z okazji i gdy jego pięciu towarzyszy zapadło w
drzemkę, zabrał im broń i przeszedł przez granicę. Gdy znalazł się
po drugiej stronie, wypalił z karabinu, a towarzysze jego zerwali
się, na próżno szukając broni. Zbieg stał po drugiej stronie granicy
pokazując swój łup i zachęcając towarzyszy, by poszli jego śladem
lub przyszli odebrać sobie broń. Nie posłuchali go jednak, a
zbiegły Prusak został przyjęty na polską służbę.
O trzeciej po południu S... był gotowy do opuszczenia War-
szawy. Na nic się zdały moje wszystkie błagania, by pozostał w
mieście, towarzyszyłem mu więc do wolskich rogatek, gdzie
rozstaliśmy się.
S... był Szwedem starej daty, mężnym i nieustraszonym aż do
szaleństwa. Tyle głębokiej radości biło mu z oczu, gdy czynił
przygotowania do walki z wrogiem, iż dodawał życia wszystkim,
którzy znaleźli się w jego towarzystwie, a towarzysze jego zaczęli
uważać, że tam, gdzie jest S..., nie zagraża żadne niebezpieczeń-
stwo.
Gdy rozstawaliśmy się powiedziałem coś o narodowym honorze i
wolności Polski, a wtedy S... wyciągnął szablę, na której kazał był
wyryć: „Jeżeli chcecie popróbować, jak kąsa szwedzka stal,
chodźcie tu z nami potańcować, a potem precz, Moskale, precz! Bo
idą tu błękitni chłopcy, a z nimi wraz ich męstwo też". Machnął
szablą nad głową i wykrzyknął: „Bądź pan pewien, iż rzucę się w
najgęstsze szeregi wroga za honor Szwecji i wolność Polski!" Po
tym pożegnaniu pospieszył wziąć udział w świętej walce o wolność
narodu, w walce o prawdę i sprawiedliwość.
Gdyby wszyscy w Wojsku Polskim byli tak pełni poświęcenia dla
sprawy, jak ten młody człowiek, i gdyby trucizna zdrady nie rozlała
się była w żyłach tego nieszczęsnego narodu paraliżując jego siły,
Polska powstałaby jako zwycięskie trofeum na polu bitwy, gdzie
niespokojnie śnią najzacniejsze narody wahając się, czy zbudzić
się, gdy wzejdzie następny dzień, czy też śnić dalej o minionej
chwale i tracić cenne godziny na porannej drzemce.
Widząc szlachetne poświęcenie, z jakim żołnierze przygotowy-
wali się do rozstrzygającej bitwy, a także ożywiającą ich chęć walki
i niezłomną nadzieję, jaka biła im z oczu, można było uznać
zwycięstwo za z góry przesądzone i stałoby się tak, gdyby nie
wmieszała się zdrada. Czczono przedtem Skrzyneckiego, słusznie
doceniano jego gorliwość w ratowaniu ojczyzny, wielbiono go
niemal jak Boga. Jego cnota, jego miłość ojczyzny, jego geniusz,
wszystko to uznawano nadal, lecz rosło też niezadowolenie, które
nie wiadomo skąd się brało. Wyrzucano mu zbytnią ostrożność,
ociąganie się ze zwycięstwem, zakładano bowiem, że
zwycięstwem musi zakończyć się każda bitwa, na którą się ważył.
I wkrótce zaczęto sobie tłumaczyć bitwy już wygrane jako szczę-
śliwy zbieg okoliczności, a ostrożność przypisywać niezupełnie
czystym intencjom. Niezadowolenie rosło. Osoby, które twierdziły,
iż wiedzą jak się rzeczy mają, wyrażały podejrzenie, iż Skrzynecki
jest zdrajcą. Naród, który tak łatwo kreował swoich bogów, zrobił
teraz ze swego przyjaciela zdrajcę. Tłumaczono, iż zdradzając
Polskę nie powstrzymał Rosjan przechodzących przez Wisłę, a w
końcu, w coraz bardziej niedorzeczny sposób wyciągnięto
wniosek, iż tajne porozumienie, jakie zawarł generał z nieprzyja-
cielem, było przyczyną mniejszego niż być mogło zwycięstwa pod
Ostrołęką.
Skrzynecki postawiony został w końcu przed Rządem
46
i w
sposób oczywisty dowiódł swej niewinności oraz usprawiedliwił
swoje poczynania, składając oświadczenie na temat swoich założeń
i poglądów w sprawie Polski. Został w ten sposób uniewinniony,
lecz naród raz jeszcze nie miał racji i nie chciał się do tego
przyznać, aż zrobiło się za późno. Zaczęto teraz na odmianę
podejrzewać nawet członków Rządu. Także szlachetny książę
Czartoryski, nawet on, który poświęcił cały swój majątek i
wszystkie siły swego podeszłego wieku dla dobra narodu, uznany
został za utajonego zdrajcę, choć nic nie wskazywało, że była to
prawda.
Mówi się tak wiele o narodowej suwerenności, mówi się, iż naród
winien sam się rządzić, lecz jakże często zdarza się widzieć, nawet
tu, że znajdując się nad brzegiem przepaści naród nie rozumie, na
czym polega jego dobro, odrzucając od siebie tych właśnie, którzy
pragną go uratować, szuka zaś ratunku, u innych, umiejących tak
dobrze udawać, iż zwieść potrafią łatwowierny tłum, który darzy
większym zaufaniem okrzyk: „Niech żyje wolność!" niż człowieka,
który poświęcił dla tej idei wszystko, nawet to, co miał
najdroższego.
Uwięzieni zdrajcy nie ponieśli jeszcze kary. Lud wyciągał stąd
naturalnie wniosek, iż członkowie Rządu są ich wspólni-
kami, nie rozumiejąc, jak się sprawy naprawdę mają, nie pojmując,
iż Rząd chce sądzić zdrajców zgodnie z prawem i na podstawie
dowodów, nie zaś pogłosek.
Pośród tego pomieszania sądów coraz częściej wymawiano imię
Krukowieckiego. Był on przedtem gubernatorem Warszawy, usu-
nięty jednak został przez Skrzyneckiego, który uważał, iż nie nadaje
się on na ten urząd. Lud krzyczał wtedy, iż Skrzynecki ma rację,
teraz zaś pojawił się Krukowiecki jako człowiek szlachetny i
prześladowany przez nieprzyjaciół ojczyzny, Skrzynecki zaś musiał
się usunąć z powrotem w cień, okryty hańbą i nienawiścią.
Z każdym dniem rosła niechęć do Skrzyneckiego i miłość do
Krukowieckiego, którego tajni agenci starali się jeszcze bardziej
podniecić lud, aż w końcu wyrwał się on spod kontroli.
13 sierpnia
47
odebrano Skrzyneckiemu dowództwo i wydaje się, iż
tego samego dnia opuścił Polaków ich dobry duch, bowiem w nocy
z 15 na 16 sierpnia wybuchły zamieszki, tym straszniejsze, że łamały
prawo i przysięgi kiedyś złożone
48
.
Około godziny dziewiątej 15 sierpnia członkowie klubu polity-
cznego, zwanego Towarzystwem Patriotycznym, do którego naj-
aktywniejszych członków zaliczał się profesor Lelewel, udali się
do sali posiedzeń Rządu i wezwali Skrzyneckiego, by odpowie-
dział przed narodem za swoje czyny. Skrzyneckiego nie było na
szczęście w mieście, był bowiem z armią. Gdy lud czy też raczej
motłoch dowiedział się, iż generał wymknął mu się chwilowo z rąk,
wściekłość jeszcze wzrosła. Wznosząc straszliwe, mordercze
okrzyki, tłumy rzuciły się na Zygmuntowski Rynek, gdzie przetrzy-
mywano na Zamku więźniów stanu, o których już wspominałem.
Wartownicy, w liczbie dwustu żołnierzy z Gwardii Narodowej,
zostali wkrótce pokonani przez nadbiegający tłum, który wyłamał
od razu drzwi, wysadził zamki i zasuwy, i wyciągnął więźniów z
łóżek na plac w gęsty tłum.
Więźniowie prosili i zaklinali rozgniewany lud, by przynajmniej
przez chwilę pozwolił im mówić, zanim wymierzy karę, na którą,
jak przyznali, zasłużyli sobie. Krzyczeli, ze pragną wyjawić rzeczy
wielkiej wagi, lecz tłum, nie przestając krzyczeć: „Na latarnię z
nimi! Na latarnię!" dociągnął ich do najbliższego słupa. Sam
Krukowiecki znajdował się w ciżbie i zagrzewał tłum nieustannymi
okrzykami, żądając śmierci dla zdrajców i zwycięstwa wolności.
Generała Jankowskiego zaciągnięto do najbliższej latarni. Prosił,
by mu pozwolono powiedzieć kilka słów, lecz na próżno — zało-
żono mu na szyję stryczek, który jednak zerwał się, gdy go już
miano podciągnąć. Przyznając się do zbrodni i uznając słuszność
wyroku, poprosił raz jeszcze o litość, o użyczenie mu kilku
chwil, aby mógł wyjawić, jak się rzeczy miały naprawdę. Lecz
wtedy przepchnął się przez tłum Krukowiecki, krzycząc: „Nie
słuchajcie wymówek tego tchórza i zdrajcy. Niech żyje Polska!
Śmierć zdrajcom!"
49
Tłum rzucił się teraz na proszącego o litość
generała. Założono mu znowu na szyję stryczek, który tym razem
nie zerwał się i wkrótce nieszczęsny generał zawisł na latarni,
masakrowany przez rozwścieczony tłum, który nadal wbijał lance i
kosy w pocięte ciało, choć oprawcy dawno już pozbawili je życia.
Generałową Bazanow spotkała jeszcze straszniejsza śmierć, pod-
ciągnięto ją bowiem w górę za jedną nogę, a otaczający tłum skłuł
ją i zarąbał na śmierć. Większość ciosów trafiała w dolną część
brzucha Wyzionęła ducha wśród nieopisanych mąk, wydając z
siebie przeraźliwe krzyki.
Gdy stracono w ten sposób siedmiu więźniów stanu, tłumy rzuciły
się do domów tych, którzy zostali już uniewinnieni, do domów
zarobkowych
50
, gdzie trzymano dłużników, Żydów i podejrzane
osoby. Wymordowano bez różnicy tych wszystkich, których
uważano za zdrajców, a w tym często ludzi niewinnych. Około
czterdziestu do pięćdziesięciu osób zapłaciło życiem''
51
za wście-
kłość tłumu. Niektórym w ucieczce przed morderczymi zapędami
motłochu udało się zeskoczyć z kilku pięter na ulicę. Tłum dopadł
ich jednak i zostawił na ulicy poranionych i umierających.
Gdy rano około piątej doszły do nas opowieści o tych stra-
szliwych nocnych scenach, o których nie mieliśmy przedtem naj-
mniejszego wyobrażenia, wyszedłem na miasto i stałem się świad-
kiem podobnego wydarzenia.
Spotykałem wszędzie grupy biegnących ludzi z bronią w rękach,
pokrwawionych po wyczynach ubiegłej nocy. Krzyczeli, że szukają
Skrzyneckiego i szukali go wszędzie, aby rozsiekać swego dobro-
czyńcę. Nie poszczęściło im się jednak, gdyż człowiek niewinny
znajduje często schronienie, którego żaden motłoch nie zdobędzie,
i Skrzynecki uszedł ich wściekłości.
Zmieszałem się z grupą ludzi, która wydawała mi się nieco
spokojniejsza od innych, chociaż i tam słychać było groźby i
przekleństwa. Chcąc zachować ostrożność, trzeba było robić dobrą
minę do złej gry — okazanie strachu słowo sympatii dla
nieszczęśliwych czy jakakolwiek oznaka pogardy lub wstrętu dla
zbrodniczego tłumu mogły kosztować życie, można było zostać
rozsiekanym na miejscu jako zdrajca, za jedyne wytłumaczenie
słysząc przekleństwa, a za sędziego mając motłoch, który w tej
chwili był zarazem sędzią, stroną i wykonawcą wyroku w jednej
osobie.
Obok mnie stał w tłumie obywatel z zakrwawionymi rękami,
którego już przedtem widziałem. Spytałem, jak to się stało, iż
odważyli się tak otwarcie karać zdrajców. Mój rozmówca zaczął
pełne patosu przemówienie, w którym chwalił się, jak własnymi
rękami zarąbał kilka osób i dodał półszeptem: „Powiem panu w
zaufaniu mamy od Krukowieckiego listę wszystkich, którzy
powinni zginąć, jest na niej także Skrzynecki, ale jeszcześmy go
nie znaleźli".
Mówił dalej, iż Krukowiecki powiedział przez swych przyjaciół,
że „zbrodniarzy nie spotkał los, na jaki zasłużyli, z tej przyczyny, że
sędziowie byli przekupieni, a cała Rada składała się ze zdrajców".
Generał nakłonił więc lud, aby sam wymierzył sprawiedliwość,
skoro urzędnicy tego odmawiają i „tak właśnie, jak mężczyźni,
postąpiliśmy" — dodał mój rozmówca z zadowoleniem, które
robiło straszne wrażenie, gdyż odbiło się na jego dzikiej twarzy, a
wywołało je podobnie dzikie jak twarz okrucieństwo.
Z opowieści tej rodził się obraz ponurego, zimnego i wyra-
chowanego człowieka. Drżałem z przerażenia na myśl o losie
narodu, który oddał się w ręce człowieka, pozwalającego spokojnie
i z premedytacją działać rozszalałemu motłochowi, ogarniętemu
chęcią mordu zwróconą zarówno przeciw winnym, jak niewinnym.
Człowiek ten w najbardziej krytycznym momencie paraliżował siły
kraju walką wewnętrzną, co zaspakajało jedynie jego prywatne
pragnienie zemsty, a także pozwoliło przed paroma godzinami na
zamordowanie w najbardziej barbarzyński sposób kilku łajdaków,
a wraz z nimi tez pewnej liczby dobrych obywateli.
Oprawcy zajęci byli teraz odcinaniem wisielców i zwożeniem
zmasakrowanych ciał, które tu i ówdzie leżały na ulicach. Wśród
trupów dostrzegłem kozaka, którego śmierć, jako że na nią zasłu-
żył, mogłem przyjąć jedynie z zadowoleniem. W czasie zamieszek
zabrał się do plądrowania tych domów, w których nie było
mężczyzn a zostały same kobiety. W jednym z domów na Starym
Mieście zastał w mieszkaniu samotną dziewczynę, ojciec jej
bowiem kręcił się po mieście z pospólstwem. Dziewczyna była
piękna i kozak zapałał do niej żądzą. Po długiej i straszliwej walce
brutalny barbarzyńca odniósł zwycięstwo nad bezbronną i chciał ją
potem zmusić, by powiedziała mu, gdzie znajdują się kosztowności.
Bliska śmierci z przerażenia dziewczyna nie umiała na to
odpowiedzieć i kozak, nie mając żadnych względów dla łez
zawodzącej, zabrał się do wymuszania z niej zeznań, obcinając jej
nożem pierś. Krzyk dziewczyny rozległ się na ulicy właśnie wtedy,
gdy ojciec jej przebiegał z tłumem w pobliżu. Wbiegł z
towarzyszami do środka i zobaczył, co się stało,
a w kilka sekund potem kozak leżał posiekany tysiącznymi,
śmiertelnymi cięciami i jego zmasakrowane ciało zawisło na naj-
bliższej latarni.
Zobaczyłem, iż masy ludzi ciągną w dół Podwalem i poszedłem
za nimi z ciekawości, by zobaczyć, jakie są ich zamiary. Ludzie
zatrzymali się przed wysokim, starym domem i zaczęli cisnąć się do
drzwi na dziedziniec i w górę po schodach. Tłum pociągnął mnie za
sobą i znalazłem się wreszcie na górze, na obszernym poddaszu
wypełnionym wrzeszczącymi ludźmi, którzy w mrocznym półcieniu
wyglądali jak złe duchy.
Nie wiedziałem jeszcze, co tu się dzieje. Tłum napierający z tyłu
pchnął mnie gwałtownie do przodu i znalazłem się przy
przeciwległej ścianie obszernego poddasza.
Nie bardzo wiedziałem, gdzie się znajduję, dopóki nie popchnięto
mnie do przodu i nie zacząłem potykać się o posiekane trupy, które
leżały pod ścianą. Poznałem zlaną krwią i wykrzywioną twarz
generała Jankowskiego, o którego ciało się omal nie przewróciłem.
Leżały tam tez nagie, pocięte trupy generałów Bentkow-skiego
52
,
Hurtiga, Sałackiego, Bukowskiego
53
, szambelana Fen-schave i
generałowej Bazanow, na których motłoch w zwierzęcym szale
wyładowywał swą nienawiść. Przed sobą miałem ów straszny
widok, za mną zaś napierał tłum i wreszcie, by nie upaść na
zakrwawione trupy, których twarze z zastygłą w rysach męką
przedśmiertną wykrzywiały się do mnie musiałem się oprzeć
obiema rękami o ścianę i stać tak nachylony nad nieszczęśliwymi
ofiarami, podczas gdy tłum skakał po nich, deptał i dźgał kijami i
szablami, masakrując je coraz bardziej.
Po chwili ludzie zaczęli się rozstępować na boki, by móc pod-
nieść drabinę, którą oparto o ścianę. Moja rozgorączkowana
wyobraźnia podpowiedziała mi, że motłoch podnosi drabinę
potrzebując prowizorycznej szubienicy i że to ja, jako
cudzoziemiec, pierwszy na niej zawisnę. Chodziło jednak tylko o
otwarcie klapy w dachu dla przewietrzenia, co stało się palącą
koniecznością, gdyż zbitemu tłumowi zaczynało braknąć
powietrza . Po nadludzkich wysiłkach udało mi się w końcu
wydostać z tego przerażającego miejsca, gdzie zobaczyłem tyle,
by przez całe życie wzdrygać się na myśl o anarchii i pozbawionym
hamulców tłumie wymierzającym sprawiedliwość. Lecz miałem
zobaczyć więcej jeszcze, nie udało mi się bowiem uniknąć
obejrzenia jeszcze jednego dowodu nieludzkości brutalnego
ludu. Chcąc oderwać się od tłumu, poszedłem mianowicie
do domu przez Rynek Zygmuntowski, gdzie zauważyłem kilka
wozów jadących z ulicy Senatorskiej otoczonych szemrzącym
pospólstwem. W pierwszym
siedział ranny oficer, pod którego adresem tłum
wykrzykiwał najokropniejsze pogróżki. Drugi był pełen rannych
Polaków.
Dowiedziałem się, iż oficer ów był Prusakiem w służbie u Ros-
jan i ranny został wzięty do niewoli po bitwie, w której dzielnie
walczył przeciwko tym właśnie Polakom, których wieziono na
drugim wozie.
Wozy z rannymi skierowały się w stronę Koszar
Gwardyjskich, a ja znalazłem się znowu w towarzystwie
motłochu. Rozgoryczenie na pruskiego więźnia wzrastało z każdą
chwilą. Tłum gęstniał i w pobliżu ulicy Franciszkańskiej rzucił
się na nieszczęśliwego i wyciągnął go z wozu. Nie minęło kilka
chwil, a zdarto z niego ubranie, a on sam zawisł nagi na
latarni. Wkrótce potem nagie ciało, pokryte świeżymi ranami,
jakie zmarły odniósł na polu bitwy, wrzucone zostało do
rynsztoka, gdzie motłoch zostawił je, a kilka staruch,
znajdujących się w pobliżu, zbiegło się, by deptać po zmarłym i
pluć na niego, chcąc przynajmniej w ten sposób dać wyraz swym
wzniosłym patriotycznym uczuciom. Tak postępuje lud nie
rozumiejący, na czym polega prawdziwa wolność, lud, któremu
popuści się cugli i pozwoli postępować według własnego
upodobania, nie podpartego żadnymi zasadami. Mówi się, że
religia stanowi cugle dla ludu, a jednak w podobny sposób
zachowują się ci, którzy wyznają pełną miłości i dobroci naukę
Chrystusa. Czyż ci sami mordercy, te nędzne, zezwierzęcone
istoty, które w podobny sposób sponiewierały własną godność
ludzką, czyż ci sami ludzie, kierowani pobożnością, nie
uklękli w kilka godzin potem przed swymi świętymi, uważając
się za całkiem dobrych chrześcijan? Zastanawiając się nad podło-
ścią ludzi, nad ich brakiem uczuć, ślepotą i rozlewaną krwią, nie
można z czystym sumieniem potępić Nerona czy Kaliguli,
bowiem podobni ludzie nie zasłużyli sobie na lepszego pana.
Można jednak wymagać, by rządzący przyczyniali się do
oświecenia ludu, zamieniali go w prawdziwych ludzi a siebie
we władców. Ten bowiem, który panuje nad brutalnymi, dzikimi
ludźmi, zdolnymi być tylko niewolnikami, sam jest jedynie
dozorcą niewolników, nie zaś królem w najpiękniejszym tego
słowa znaczeniu, wyniesionym ponad ludzi.
Rozwijamy dziś oświatę. Mówi się, iż żyjemy w epoce oświe-
cenia. Wystarczy jednak przypomnieć, iż kiedy to wszystko
wydarzyło się w XIX wieku w Warszawie, w Portugalii nadal
panował z Bożej laski Don Miguel
54
.
Nikt i nic nie było bezpieczne tego dnia w Warszawie i trudno
było zgadnąć, jak daleko pospólstwo się posunie. Prawo utraciło
swą moc, handel i ruch ustały, spokojni mieszkańcy zamykali
się w domach i szykowali się na śmierć, bowiem wystarczyło, by
ktoś palcem wskazał na dom mówiąc: „tam mieszka zdrajca", a
tłum pędził i mordował wszystkich na drodze.
Trudno sobie nawet wyobrazić, z jaką radością wszyscy oprócz
napastników patrzyli następnego dnia na Wojsko Polskie, które
wkroczyło do miasta i zaczęło biwakować na ulicach. Artylerzyści
nie wyprzęgali armat i trzymali zapalone lonty, kawalerzyści mieli
osiodłane konie, by przy najmniejszej nawet groźbie nowego wy-
buchu zaatakować pospólstwo.
Armia o mało co nie została odcięta od miasta przez Rosjan i
została zmuszona podpalić miejscowość Wolę, by zabezpieczyć
swój odwrót. Żołnierze rozkładali się teraz na ulicach i placach, a
handel i ruch ożywały. I o ile poprzedni wieczór był przerażający i
straszny, tak obecny był wesoły i pogodny.
Na ulicach płonęły ogniska biwakowe, żołnierze siedzieli wokół
nich czyszcząc broń, a pieśń przerywał od czasu do czasu śmiech,
gdy któryś z nich, wolny od zajęć po wyczyszczeniu broni,
opowieściami swymi dostarczał kolegom rozrywki.
Grupka żołnierzy prawiła komplementy ładniutkiej dziewczynie
a spokój, który powrócił po przeraźliwych scenach sprawił, iż
przychodziły im one łatwiej niż zazwyczaj. Trochę dalej młody
oficer rozmawiał z krewnymi, którzy mieszkali na drugim piętrze i
otworzyli teraz okno, by wyżalić się, opowiadając o swym okropnym
strachu i radości z zobaczenia kuzyna i jego dzielnych towarzyszy.
Gdzie indziej stał stary żołnierz, patrzył w ogień niemym
wzrokiem, jakby rozmyślając: „Jak to wszystko się skończy?" a
jego młodsi koledzy śmiali się ze swych podartych i poplamionych
mundurów nie myśląc o przyszłości, i tylko butelka wódki
dostarczała im nadziei. Grupki żołnierzy klęczały wokół ognisk i
gotowały jedzenie z tak ważnymi minami, jakby to, co mieli w
kotłach, stanowiło o przyszłości świata, a nie było jedynie garstką
grochu czy kilkoma kartoflami, które wydzielił im sprawiedliwy
dyżurny kapral — Główny Kapłan Kompanii. Jeszcze inni siedzieli
zmęczeni, z posypanymi kredą wełnianymi szmatami, którymi
mieli polerować broń i patrzyli z uwagą na kucharzy, czy nie
usłyszą wkrótce cudownego zawołania: „Jedzenie gotowe". Tam
spacerował szacowny warszawianin ze swą żoną, która w czasie
rozruchów cierpiała na przelotne bóle i palpitacje serca, dalej zaś
przechadzała się powoli grupka dam przypominających gracje, a
tuż za nimi rząd oficerów — ułanów i krakusów, którzy ciągnącymi
się za nimi szablami i podźwiękującymi ostrogami starali się
wzbudzić zainte-
resowanie spacerujących piękności. Młode damy nie mogły sobie
odmówić przyjemności i od czasu do czasu rzucały ukradkowe
spojrzenia na przystojnych ułanów, którzy wyglądali pięknie w
błękitnych mundurach z białymi kołnierzami, wyłogami na połach
fraków i w wysokich czapkach* na głowie, mimo iż przyćmiewali
ich idący obok oficerowie — krakusi, którzy w swych białych
kurtkach szamerowanych na czarno, czerwonych pan-talonach ze
złotymi galonami i w czerwonych aksamitnych turbanach z pawimi
piórami prezentowali się jeszcze lepiej w oczach płci pięknej.
Tu i ówdzie przemykał ulicą uzbrojony Żyd z kosą na ramieniu,
salutując obok każdej warty przy ognisku. Towarzyszyły mu
akompaniamenty śmiechu chrześcijańskich towarzyszy broni,
którzy nie umieli sobie odmówić uwag pod adresem dzielnego
kosyniera, jego koślawego chodu, przestraszonego spojrzenia i
niezgrabnego noszenia nieporęcznej broni.
Członkowie innego korpusu byli jednak lepiej przyjmowani, gdy
tylko pojawili się przy ognisku. Po uściśnięciu dłoni brano ich do
kompanii. Byli to myśliwi, którzy połączyli się w ochotniczy
korpus strzelców wyborowych i stawili się w armii, ubrani na
zielono i uzbrojeni w zwykłą broń myśliwską. Byli to wszystko
młodzi, zdrowi i silni mężczyźni, a pozostali żołnierze przyj-
mowali ich z przyjaźnią i miłością.
Zamiast dzikiego krzyku motłochu i jęków męczonych ludzi,
słychać teraz było na ulicach Warszawy orkiestry wojskowe.
Muzyka rozlegała się echem w czystym wieczornym powietrzu
pomiędzy pałacami i domami, roznosząc wszędzie wiadomość o
tym, iż obrońcy zewnętrznego i wewnętrznego pokoju znajdują się
w murach miasta.
Opowiadano, że Skrzynecki przybył tego dnia z armią do
Warszawy, lecz usunął się i nie widywano go już. Podobnie rzecz się
miała z księciem Czartoryskim. Obaj dotarli szczęśliwie do Austrii,
gdy zdrada i zbliżanie się Rosjan uniemożliwiły im owocną służbę
zdezorientowanym i niewdzięcznym rodakom.
Wybór Krukowieckiego został w ten sposób przypieczętowany, a
wykorzystał on to w następujący sposób gdy został wybrany na
prezydenta rządu z uprawnieniami dyktatora, zwołał wszystkich
generałów i powiedział, że Polska bliska jest zdobycia pełnej
wolności, wie on bowiem dobrze, iż w armii rosyjskiej brakuje
wszystkiego, że szaleje w niej na nowo cholera i zaczyna się
szerzyć niepokój, żołnierze są zmęczeni i niezadowoleni ze
* W oryg. chapka.
swego położenia i celu wojny. Krukowiecki wyciągnął z tego i z
wielu jeszcze innych wydarzeń wniosek, iż Paskiewicz nie odważy
się szturmować Warszawy, zanim siły jego nie zostaną
wzmocnione przez korpusy Rosena, Rudigera i Pahlena. Należy
więc wysłać oddziały, by odciąć te korpusy od głównej armii, a
jednocześnie zaopatrzyć się w prowiant i utrzymać połączenie
między Litwą a Warszawą. Pozostałe oddziały mogłyby z łatwością
odeprzeć nieprzyjaciela, gdyby odważył się na szturm.
Przedstawił to wszystko w sposób tak przekonywujący i mówił,
jak sądzono, tak otwarcie i szczerze, iż przekonał większość
obecnych. Następnie wygłosił przemówienie, w którym wezwał do
walki na śmierć i życie w obronie ojczyzny, a w końcu wszyscy
zebrani zaprzysięgli na krucyfiks dotrzymać danych sobie
wzajemnie obietnic. Gdy ceremonia dobiegła końca, Krukowiecki
uściskał obecnych i wydał rozkazy, według których generał
Ramo-rino
55
miał z dwudziestoma tysiącami ludzi zbierać prowiant
na prawym brzegu Wisły oraz utrzymywać połączenie z Litwą.
Generał Chrzanowski
56
i kilku innych generałów miało także
wyruszyć, by nie dopuście do połączenia rosyjskich korpusów
stojących na prawym i lewym brzegu Wisły.
Potem zaś przedsięwziął Krukowiecki odpowiednie kroki w samej
Warszawie. Podniósł do rangi dowódcy wojsk stacjonujących w
Warszawie generała Prądzyńskiego, który zawsze cieszył się jego
względami, lecz którego Skrzynecki nie darzył zaufaniem i usunął z
urzędu.
Pozostałe oddziały biwakowały jeszcze kilka dni na ulicach
Warszawy przed wymarszem z miasta i miałem wówczas znowu
przyjemność spotkać naszego dzielnego rodaka, ułana S... . Ułani
biwakowali po drugiej stronie Rynku Aleksandra i w drodze tamże
natknąłem się na niego na Rynku Zygmuntowskim. Był w
towarzystwie kolegów, którzy uważali go za Lwa Północy, a byle
kogo ów wypróbowany korpus takim imieniem nie obdarzał.
Spędziłem kilka miłych godzin wraz z tym pełnym entuzjazmu
wojownikiem i z moimi przyjaciółmi, do których udaliśmy się. Z
zachwytem opowiadał, jak odważni są Polacy w bitwie. Wspominał
między innymi, że gdy odkomenderowano ich do osłony artylerii,
grali wśród gradu padających kul w karty i palili tytoń, a gdy
rozległa się szczególnie mocna salwa, krzyczeli „Wiwat!" i
śpiewali Jeszcze Polska nie zginęła.
S... był uosobieniem wesołości i czekał tylko na dzień, w którym
Rosjanie zaczną szturm, nie wiedział bowiem jeszcze, że generał
Ramorino, do którego korpusu należał, otrzymał już rozkaz
wymarszu. Narzekał tylko na kulejącego konia, lecz pocie-
szał się od razu wierząc, iż zdobędzie wkrótce sobie lepszego na
jakimś rosyjskim kawalerzyście lub kozakach. Od chwili, gdy
przyjął służbę w wojsku polskim, stał na biwaku i p r z e z cały ten
czas nie zdejmował z siebie ubrania. Można być pełnym podziwu
dla organizmu, który mimo tak wielu niesprzyjających
okoliczności zachował zdrowie.
Jedna z jego opowieści nie sprawiła nam szczególnej
przyjem-ności, przede wszystkim dlatego, że nie wierzyliśmy tak
głęboko jak on w zwycięstwo wolności. Powiedział mianowicie, że
Rosjanie bez pardonu wieszają wszystkich studentów i kadetów,
którzy wpadną w ich ręce. Słyszeliśmy o tym także od samych
kadetów. Mówiono, iż tak się dzieje, gdyż właśnie te korpusy
wszczęły w Warszawie bunt. Niezbyt przyjemną nowiną była
jednak wiadomość, iż wieszali też co dziesiątego cudzoziemca
spośród tych, którzy będąc w służbie polskiej dostali się do
niewoli. Według najświeższych wiadomości trzydziestu osobom
tej drugiej kategorii wymierzono karę śmierci w rosyjskim obozie,
nie określając ich jako cudzoziemców lecz kadetów, wszystkich
tak bowiem nazywano, po czym jednakowo, zgodnie z prawem,
mordowano. Ułani, pewni, iż spotka ich podobny los, przed każdą
bitwą składali, jak mówił S..., przysięgę z ręką na krucyfiksie, że
każdy zaatakuje przynajmniej trzech nieprzyjaciół, a sam się
zastrzeli, o ile niewoli nie dałoby się uniknąć.
Chwile razem spędzone szybko minęły i szwedzki ułan pospie-
szył z powrotem do swych towarzyszy. Prosił, żebyśmy wróciwszy
szczęśliwie do domu, powiedzieli w razie jego śmierci rodakom:
„S... zginął jak żołnierz, nie udało im się go powiesić".
Ostatni raz spotkaliśmy się wtedy na polskiej ziemi. Drogi nasze
rozeszły się, bowiem korpus Ramorino wkroczył do Galicji, skąd
S... poprzez Prusy dojechał do domu, a przedtem jeszcze dosłużył
się stopnia porucznika i otrzymał polski krzyż walecznych
57
.
Rozmawiałem często z tymi dzielnymi żołnierzami w czasie ich
postoju na biwaku i stwierdziłem iż mieli nader oryginalne
wyobrażenie o męstwie Rosjan. Twierdzili, że Rosjanie nie są
mężni, że przypominają raczej maszyny pozbawione zdolności
czucia czegokolwiek, czy to odwagi, czy strachu. Stoją jak mur pod
gradem kul pozwalając, by do nich strzelano, nie ruszając się ani na
cal do przodu czy do tyłu. Uważali, że Rosjanie są w najwyższym
stopniu zdyscyplinowani, lecz wystarczy, by choć jeden oddział
dopuścił do siebie myśl o niebezpieczeństwie i nieuniknionej
śmierci czekającej w razie szturmu i ogarnięty nagle przerażeniem
zaczął uciekać, a wówczas znajdujący się w pobliżu jego
towarzysze zostają przez solidarność popchnięci do podobnego
zachowania, które w konsekwencji powtarza wkrót-
ce po mistrzowsku cała armia. Polacy skupiali więc zawsze swe
siły naprzeciwko jednej tylko, wybranej pozycji nieprzyjaciela, a
gdy udało im się ją rozbić, wkrótce cała wroga armia rzucała się do
ucieczki. Wówczas polscy kosynierzy ruszali za uciekającą masą,
zadając jej straszliwą klęskę, a regularne wojsko odpoczywało i
opanowywało pole bitwy. Zadaniem kosynierów było atakowanie
nieprzyjaciela najpierw od tyłu i tak się często działo. Korpus ten
oddał Polakom nieocenione usługi. Zakurzony, spowity dymem
prochu armatniego, znajdował zawsze okazję, by dowieść swej
dzielności.
Wojskowi wyrażali zwykle swe oburzenie na Prusaków, którzy,
jak twierdzili, pomogli Rosjanom przeprawić się przez Wisłę i
przerzucili w tym celu most pontonowy. Założyli też w Toruniu
wielki magazyn zaopatrujący rosyjską armię. Wysyłali towary
Rosjanom, lecz konfiskowali wszystkie pieniądze, broń i proch,
jeżeli podejrzewali, że były przeznaczone dla Polaków. Mówiono
nawet, iż zatrzymywali wszystkie listy i kurierów wysyłanych z
Polski lub do Polski, o ile nie były to listy i kurierzy rosyjscy. Armia
pragnęła jedynie, żeby Prusy zostały otwarcie uznane za wroga, by
móc się z nimi zmierzyć, nie chciała zaś, by uchodziły za kraj
neutralny, wyrządzając swą pozorną przyjaźnią więcej szkody niż
jawny nieprzyjaciel.
W Warszawie wychodziły w tym czasie różne pamflety, w któ-
rych starano się udowodnić obłudę Prus i wzywano to neutralne
mocarstwo, by otwarcie przyznało się do swego braku neutralności
i by przestało zwodzić Europę swą tchórzliwą polityką, przy-
noszącą w oczach współczesnych ujmę państwu, którego Europa
tak się obawiała i które tak szanowała.
Pośród tych narzekań lekkomyślni Polacy świętowali znowu
zwycięstwo, uważane za rzecz tak pewną, jak nadejście poranka po
nocy, i wylawszy już żółć na sąsiadów, śpiewali radośnie swoje
Jeszcze Polska nie zginęła, śmiali się przy każdym dowcipie, jakby
zebrali się z okazji radosnego, narodowego święta. Ale też, czyż
walka całego narodu o swą niezależność nie jest prawdziwym
narodowym świętem?
22 sierpnia, po pięciodniowym biwakowaniu w Warszawie od-
działy wyruszyły każdy w swoim kierunku, aby wykonać swe zadania
58
.
W Warszawie zostało jedynie piętnaście tysięcy regularnego woj-
ska, by na wypadek szturmu bronić miasta
59
. Miało ono do pomocy
kilka tysięcy kosynierów i członków Gwardii Miejskiej.
Nikt nie wątpił w szczęśliwe zakończenie sprawy. Krukowiecki,
chwilowe bożyszcze narodu, zapewniał o tym — choć wiedziano,
iż Paskiewicz ze stu siedemdziesięcioma tysiącami żołnierzy
60
mógł
w każdej chwili przypuścić szturm. Najrozsądniejsi nawet ludzie
ani przez chwilę nie wątpili w swoje bezpieczeństwo, gdy władzę
sprawował Krukowiecki, znali bowiem dobrze jego geniusz i
pomysłowość. Ale wypowiedzi ich zdradzały, że znali dobrze i jego
serce, mówili bowiem, że „po zwycięstwie powinien zawisnąć,
można bowiem mieć pewność, że tylko złe koniunktury uczyniły z
niego przyjaciela Polski, a po zwycięstwie użyje swego geniuszu
dla ucisku rodaków w równym stopniu, jak teraz używał go
przeciwko wrogowi".
W mieście znajdowało się około dwudziestu tysięcy jeńców
rosyjskich (liczba bliska liczbie sił zbrojnych w Warszawie).
Używano ich do usypywania szańców i redut, zajęcie to nie
wydawało im się zapewne zbyt interesujące. W mieście było jednak
znowu spokojnie, ulica Franciszkańska ze swymi żydowskimi
sklepikami pełna była znowu ruchu i życia, a oddziały wyruszały i
powracały ze służby, w czasie której pełniły warty i strzegły
więźniów.
Warszawa przedstawiała znów obraz spokoju. Rozrywki i przy-
jemności wtargnęły do codziennego życia. Cisza owa
przypominała ciszę przed burzą, a zważywszy, że pod miastem
stało sto siedemdziesiąt tysięcy żołnierzy, którzy czekali tylko na
to, by zacząć mordować i palić, mieszkańcy zaś miasta zdawali się o
tym wogólę nie myśleć, przypominało to zabawę dziecka
igrającego z mieczem zawieszonym na słabym włosie tuż nad jego
głową.
Pomiędzy oficerami i żołnierzami panowały niezwykle swobodne
stosunki. Bezwzględne posłuszeństwo nieodzowne w armii
obowiązywało tylko na służbie, przymus i różnice w randze po
służbie znikały. Często widywało się, jak oficer zapraszał żołnierza
do wspólnego posiłku z tego samego talerza, gdy ten przychodził z
raportem lub rozkazem w czasie jedzenia. Była to dość częsta w
Polsce oznaka przyjaźni.
Obydwaj nadstawiali swe życie i szczęście dla tej samej sprawy, i
tak jak żołnierz nie walczył dla swego żołdu, tak i oficer nie
walczył dla awansu. Obydwaj mieli przed sobą ten sam cel —
pragnęli ze starych okruchów stworzyć własnym wysiłkiem nową
Polskę.
Odlewano w tym czasie armaty i wypróbowywano je. Metal był
pochodzenia rodzimego, wykopywano go w kopalniach lub
zabierano z wież kościelnych, na których wisiały dzwony. I tak
niosły one śmierć i zniszczenie wśród wroga, zamiast wzywać go
do modlitwy.
Magazyny w mieście były doskonale zaopatrzone, lecz by jeszcze
pewniej uniknąć głodu zakazano sprzedaży żywności, otrzymywa-
nej in natura. Nie zanosiło się na głód, groźba ta wydawała się dość
odległa, bowiem chociaż prawobrzeżna Warszawa była całkowicie
splądrowana przez wroga, lewy brzeg dostarczał stolicy
wystarczających zapasów żywności. Musieliśmy być posłuszni
rozporządzeniom dotyczącym gromadzenia żywności i zaczęliśmy
suszyć nasze racje mięsa i krajać bochny chleba. Przy suszeniu
chleba odkryliśmy dopiero wszystkie te trociny, słomę i groch, z
którego zostały zrobione, gdy bowiem sypkie składniki wyschły,
te, które były zbite razem, zaczęły się wyraźnie zarysowywać na
brunatnym sucharku jak płaskorzeźba. Johan Hjelm (nasz fiński
ordynans), który opowiadał, iż prowadził gospodarstwo na plebanii
w Finlandii, potrafił także z powodzeniem prowadzić nasze małe
gospodarstwo. Wietrzył, gromadził i suszył żywność z troską, jak
się okazało, niepotrzebną, bowiem gdy przygotowania zostały
zakończone, pojawili się Rosjanie obdarzeni wilczym apetytem,
przynosząc niemały zaszczyt gospodarstwu.
Przebywaliśmy w tym czasie często w towarzystwie młodego
wojskowego z Poznania nazwiskiem Chłapowski
61
, który był krew-
nym hrabiny von Engestrom, małżonki Jego Ekscelencji kanclerza
von Engestrom
62
, i z tego powodu uważał się po trosze za krewnego
każdego Szweda. Opowiadał, iż szyderstwo płci pięknej zmusiło
wielu Poznaniaków do wstąpienia do Wojska Polskiego, bowiem
młodzieniec, który nie chciał walczyć o wolność, dostawał
najczęściej w prezencie od swej panny parę nóg zajęczych. Jechał
więc, by pokazać, że nie zasłużył na taki prezent. Neutralność
pruskiego rządu szybko się poróżniła z płcią piękną która choć
zajęta tamborkiem i zajęciami domowymi, opowiedziała się po
stronie wolności i nie robiła sobie nic z rządowego dekretu
zapowiadającego, że „kto by to nie był, Prusak czy cudzoziemiec z
urodzenia, gdyby się ośmielił zbliżyć do polskiej granicy poza
wyznaczonymi miejscami kwarantanny, będzie, o ile zostanie
złapany, osadzony w więzieniu lub ukarany jeszcze surowiej,
zależnie od okoliczności". Rozporządzenie to, które sami
czytaliśmy w Warszawie, zamieszczone także było w pruskiej
„Gazecie Rządowej" z dodatkiem mówiącym, iż straż graniczna
miała prawo strzelać do każdego, kto by zbliżył się na odległość
strzału.
Tak więc ani Poznaniacy, ani my nie mogliśmy spodziewać się
przyjaznego przyjęcia w Prusach, gdybyśmy zostali zmuszeni do
wkroczenia tam.
Decydujący dzień był coraz bliżej i rosła też wśród narodu wiara
w zwycięstwo, rozpuszczane były bowiem wiadomości, które
podtrzymywały nadzieje nieszczęśliwych Polaków i dodawały ich
snom o zwycięstwie spokoju, jaki wynika z pewności. Opowiadano
między innymi, że Chłopicki z dwunastoma tysiącami ludzi
wyruszył spod Krakowa, by uderzyć na Rosjan z tyłu, że Francuzi
przekroczyli już Ren i forsownym marszem idą na pomoc, i że
Paskiewicz pertraktuje z Krukowieckim o zawieszeniu broni.
Wiadomości te były najwyraźniej rozsiewane naumyślnie, by uśpić
zaślepiony naród i przeszkodzić mu w samodzielnych obserwacjach,
w badaniach, które wypadłyby niekorzystnie dla tych, którzy jeszcze
przez kilka dni odgrywać mieli role patriotów, aby tym pewniej móc
uniknąć tego nienawistnego słowa zarówno teraz jak i w
przyszłości.
6 września o piątej rano przerażająco bliska kanonada wstrząsnęła
domami w śniącym o zwycięstwie mieście. W jednej chwili zostały
pozamykane wszystkie sklepy i ustał ruch na ulicach. Rosjanie
napadli na reduty zewnętrzne usypane od strony Woli, a Polacy
odpowiedzieli ogniem artyleryjskim z taką siłą, iż zatrzęsła się
ziemia i zapanował nieustający huk. Gwardia Miejska, która
podjęła się obrony wewnętrznej linii redut, wymaszerowała przy
dźwiękach muzyki, a kobiety i mężczyźni zajęli miejsca na wałach
obronnych, by drogo sprzedać swe życie.
Po zawziętej walce w której huk armat zagłuszył odgłos broni
ręcznej Rosjanie przekroczyli bronioną przez niewielkie siły zew-
nętrzną linię redut. Zostały one jednak przy odwrocie wysadzone w
powietrze, grzebiąc w ruinach tysiące nieprzyjaciół. Mimo to
Rosjanie posunęli się naprzód. Zbliżał się moment starcia i rozległa
się znowu ze wzmożoną siłą straszliwa kanonada.
My, którym zaledwie udało się dotrzeć do forpocztów, otrzy-
maliśmy od naszego naczelnego rozkaz powrotu do szpitala i
przyjmowania rannych na oddziały. Bitwa toczyła się bowiem na
obszarze, na którym leżał szpital, a pole walki nie było od niego
zbyt odległe. Ze szpitala wysłano trochę łóżek, na których po-
wrócili ranni i umierający żołnierze, posiekani i postrzelani w naj-
okropniejszy sposób.
Znad pola bitwy nadpływał nad miasto pędzący wiatrem
biało-szary obłok dymu. Od polskiej strony słychać było huk
armat, a zwarte ławy rosyjskich kolumn jedna za drugą rzucały się
do ataku. Polskie kartacze znosiły je jednak zupełnie, tak że leje po
pociskach były do tego stopnia wypełnione trupami i rannymi, iż
następne masy żołnierstwa mogły po plecach poległych prze-
skakiwać palisady i stawiać drabiny na wałach obronnych. Żoł-
nierzy spotkał tam grad kul i potworny deszcz kamieni rzuca-
nych przez polskie kobiety, które walczyły na równi z mężczy-
znami.
Ta mordercza walka trwała do zmroku, gdy nie można już było
odróżnić przyjaciela od wroga i tylko odgłos strzałów z broni
ręcznej, który od czasu do czasu rozlegał się w nocy lub wybuch
wózka z prochem były znakiem, że nienawiść żyje i czuwa. W
ruinach redut przebłyskiwały gdzieniegdzie płomienie nie
ugaszonych pożarów. Polacy nadal zajmowali wewnętrzne reduty,
nadal byli dobrej myśli, nadal mieli dość amunicji i nie obawiali się
przegranej.
Pole bitwy było przesiąknięte krwią. Rosjanie stracili wtedy
niesłychanie wielu ludzi i spodziewano się, że gdy następnego dnia
rozpocznie się walka na śmierć i życie, stracą ich jeszcze więcej.
Wstał następny ranek, lecz żadna salwa nie dała znać, iż bitwa
rozpoczęła się na nowo. Skończyliśmy już obchód i zrobił się pełny
dzień, lecz ciągle nie słychać było żadnego strzału. Panowała cisza,
słyszeliśmy tylko jęki chorych lub rzężenie umierających, którzy
nareszcie w spokoju mogli wydać ostatnie tchnienie i osiągnąć
krainę wolności, za którą na darmo walczyli na tej ziemi. Nikt nie
znał jeszcze przyczyny zawieszenia broni, które było dla
wszystkich większym zaskoczeniem niż bitwa. Dopiero później, w
ciągu dnia, rozeszła się wiadomość, że Paskiewicz pertraktował z
Krukowieckim, bowiem nie czuł się na siłach, by pokusić się o
podobne zwycięstwo jak poprzedniego dnia i że prosił, by
pozwolono mu jak przyjacielowi odmaszerować mostem praskim
do Rosji, bowiem zbliżała się zima, a on nie widział możliwości
dalszego
prowadzenia
wojny
na
polskich
moczarach.
Lekkomyślny naród, który chętnie wierzył w to, w co pragnął
wierzyć, uwierzył także i w te pogłoski, i znowu widać było tłumy na
ulicach, parki i restauracje przepełnione ludźmi, którzy pragnęli
spędzie mile dzień w nadziei, iż ziszczą się owe uknute w
przebiegły sposób pogłoski. A w tym samym czasie Rosjanie
pomimo rozejmu przesuwali swoje pozycje w pobliżu miasta, by
uderzyć na nie z tym lepszym skutkiem. Paskiewicz zaś pertrakto-
wał z Krukowieckim o poddaniu Warszawy, na co ten się nie mógł
zgodzić, naród bowiem by go wówczas nie posłuchał i nawet bez
dowódcy broniłby wałów. O pierwszej czas kapitulacji minął i
przeraźliwy ogień, skierowany na wały obronne Warszawy, w
mgnieniu oka wytrącił zawiedzionych ludzi z radosnego szału.
Race kongrewskie
63
przecinały obłoki, spadając jak ognisty deszcz
na nieszczęsne miasto.
Wkrótce Wola stała w płomieniach wzbijających się do nieba,
spowita czarną mgłą dymu, w której unosiły się szare obłoczki
dymu prochowego poprzecinane rozdzierającymi niebo ciemno-
czerwonymi smugami ognia rakietowego. Posiadłości wiejskie,
młyny i chałupy leżące z tej strony poza Warszawą, świeciły jak
małe, jarzące ogniki nad kłębiącymi się i krzyżującymi płomie-
niami ognia, które napływały z Woli, gdy tylko wiatr rozpędzał
zwały chmur. I wkrótce Warszawa stała otulona płaszczem ognia,
pełznącego wzdłuż jej granic. Kule zaczęły dosięgać teraz wew-
nętrznych wałów, a Gwardia Miejska, składająca się w większości z
cudzoziemców, którzy trudnią się w Warszawie rzemiosłem,
uciekła do miasta i złożyła broń.
Było im wszystko jedno, komu szyć będą buty despocie, wolnemu
człowiekowi czy niewolnikowi, i każdy z nich równie chętnie brał
zapłatę w pieniądzach, na których wyryty był czarny orzeł, jak i
tych, na których biały rozpościerał swe obcięte skrzydła.
Żołnierze zajęli teraz opuszczone pozycje i walczyć zaczęli z
trudną do opisania zaciekłością. Coraz głośniej słyszeć się dawał huk
ognia artyleryjskiego, a szczęk broni ręcznej rozlegający się pośród
wystrzałów porównać można było najlepiej do bębnienia deszczu o
szyby okienne w czasie burzy.
Wspięliśmy się na wysoki dach szpitala, aby popatrzeć na bitwę.
Polacy rzucili się na zwarte szeregi wroga z taką zaciekłością, iż
często z powodu tłoku nie mogli użyć broni. Dochodziło wtedy do
walki wręcz i wkrótce dzielni obrońcy zaczęli mordować
nieprzyjaciół i zasypywać ich kulami. Miejsce poległych zaczęły
jednak wypełniać na nowo nieprzeliczone szeregi świeżych
oddziałów wpędzając wyczerpanych obrońców z powrotem do
miasta, skąd po paru sekundach odpoczynku rzucali się oni na nowo
do walki. Strumienie krwi płynęły ścieżkami ogrodowymi i
rowami, wszędzie czołgali się ranni. Kobiety stały na wałach,
odbierały bron poległym, rzucały się na wroga i padały obok swych
rodaków. Ich słabe siły, wplecione w siłę potężną, jaką było
umiłowanie wolności, zadały śmierć wielu wrogom.
Wkrótce nasz punkt obserwacyjny przestał być bezpieczny, za-
padł zmrok, dym zasłaniał widok i tylko dobiegający od czasu do
czasu huk armat, dudnienie bębnów i dźwięki trąb przypominały, iż
bitwa trwa nadal. Powoli stawała się mniej zażarta. Tam i ówdzie
przez mgłę przenikał blask ognia artyleryjskiego, a Wola jarzyła
się, spowita czarnym płaszczem dymu. Rosjanie znajdowali się
teraz na wewnętrznym wale, tym, który zdobyli. Zapadła noc — na
najbliższe godziny i na przyszłość.
Polacy schronili się w mieście. Odwaga ich jeszcze nie opuściła,
nadal żywili nadzieję. Zamknęli się wśród barykad i przysię-
gali, że tylko po ich trupach nieprzyjaciel będzie mógł wejść na
ulice miasta i że ci z Rosjan, którzy przeżyją, panować będą tylko
nad płonącymi ruinami.
Rosjanie zaś ustawiali w tym samym czasie na wałach miasta
około czterystu armat, niektóre z racami kongrewskimi, aby, o ile by
się miasto nie poddało następnego dnia, obrzucić je nimi ze
wszystkich stron i podpalić. Zdawali sobie bowiem dobrze sprawę,
że nie będą w stanie bez niesłychanych strat dostać się na ulice,
gdzie każdy dom był twierdzą a każde okno otworem strzelniczym
niosącym śmierć i strach, mając do tego za przeciwnika zawziętych
ludzi, którzy postanowili zginąć lub jako zwycięzcy zachować
miasto dla siebie.
W tym czasie mieszczanie zgodzili się za namową
Krukowiec-kiego na kapitulację w ciągu czterdziestu ośmiu
godzin. Wojsko miało wówczas opuścić miasto i kto chciał, mógł
uciec, potem zaś Rosjanie mieli prawo zająć Warszawę. Armia,
jeszcze nie wiedząca o tej umowie, miała słabą nadzieję, iż wesprze
ją Ramorino, który, jak mówiono, ruszył z dwudziestoma tysiącami
żołnierzy i podążał forsownym marszem na odsiecz Warszawie.
Gdy armia dowiedziała się o kapitulacji a także o tym, iż Ramorino
ze swym korpusem jest dopiero o dziesięć mil od miasta,
zdecydowała się opuścić jeszcze w nocy Warszawę. Nie uznała
jednak kapitulacji, lecz przeszła przez Pragę, by zająć pozycje w
twierdzy Modlin.
My zaś nie wiedzieliśmy nic o kapitulacji, w przeciwnym razie z
pewnością wyszlibyśmy razem z wojskiem, a nie zostawali służyć
nadal nieszczęśliwym, którym odebrano wolność i którzy na
dodatek wszystkich swoich nieszczęść czuli się ułomnymi, nie
widząc przed sobą żadnego celu.
Widzieliśmy, jak nieprzyjaciel dotarł do wewnętrznych wałów, a
że nastroje uległy zmianie, zrozumieliśmy, że oblężonej armii nie
została już właściwie żadna nadzieja ratunku poza nadzieją na
śmierć. Nie wiedzieliśmy jednak jeszcze, że miasto się już poddało
i przypuszczaliśmy, że następnego ranka bitwa rozgorzeje na nowo
z większą jeszcze zaciekłością i zawziętością jakich dostarcza walce
przekonanie o nieuchronnej klęsce.
Gdy około drugiej w nocy udawaliśmy się na spoczynek, byliśmy
przekonani, że jest to ostatnia noc polskiej wojny o wolność, że
nadeszła krytyczna chwila, w której miało rozstrzygnąć się, czy
zwycięży życie czy śmierć, i czekaliśmy, aż zostaniemy
pogrzebani wraz z Polakami w ruinach Warszawy lub wraz z
bohaterami, którzy walczyli o wolność, odśpiewamy Te Deum
dziękując za ratunek i zwycięstwo.
Na Woli iskrzyły się czasem słupy dymu i ognie w parkach,
ogrodach i wypalonych domach. W ciemnościach czasami coś
zabłysło, ogień przygasał, a dym spowijał wszystko. Czasami poryw
wiatru podrywał w górę popiół i rozganiał chmury kurzu, z którymi
uciekały tysiące iskier to wznosząc się, to opadając nad ruinami. W
tej samej chwili poza miastem spało snem wiecznym, razem, jak
bracia, czterdzieści tysięcy Rosjan i Polaków, a palące się
przedmieścia i płonące ruiny stały jak jarzące się kandelabry wokół
cichego łoża śmierci, na którym śmierć złączyła poległych więzami
przebaczenia.
O piątej rano 8 września otrzymaliśmy wiadomość, że Warszawa
skapitulowała. Wiadomość ta była tak niespodziewana, że nie
chciałem w nią uwierzyć, zanim nie zostanie potwierdzona.
Wyszedłem więc do miasta. Wszędzie było cicho i pusto — nie
słyszałem nigdzie, by mieszkańcy miasta i żołnierze śpiewali
gdzieś jak zwykle Jeszcze Polska nie zginęła. Panowała śmiertelna
cisza, wszystkie sklepy były pozamykane, a kilka osób, które
spotkałem błąkających się po szerokich ulicach, płacząc
opowiadało, iż Warszawa oddała się w ręce wroga.
A zatem była to prawda, że nadszedł koniec polskiej wojny i że
czterdzieści tysięcy trupów, które spoczywało na pobojowisku,
zostało złożonych w ofierze jak hekatomba zimnemu losowi, z
niezmienną srogością pragnącemu zostawić po sobie ślad na
każdej stronie historii.
Tak więc Polska odegrała przed Europą ostatni akt krwawego
widowiska. Za swój trud i ofiary otrzymała jedną tylko zapłatę:
nieprzyznanie jej prawa do istnienia, a Europa przyglądała się
walce nie zrobiwszy nic, poza cichym ubolewaniem nad jej losem.
Podobnie jak dawniej, Polska czekała teraz na ratunek z zew-
nątrz. Niegdyś wierzyła w sprawiedliwość Europy — ta zawiodła,
bowiem wszystkie narody były zbyt słabe zarówno materialnie, jak
moralnie. Państwo, podobnie jak jednostka, będąc słabe
materialnie staje się tylko zalęknionym widzem. Naród moralnie
wyczerpany, osłabiony, jeśli tak można powiedzieć, przez swoje
stare uprzedzenia, nie mógł pojąć w pełni żadnej wielkiej idei.
Niegdyś pokładał on także nadzieję w Napoleonie, w jego geniuszu
i dobrej gwieździe, lecz Napoleon padł, gdyż kierował się
gwiazdami i nie zauważył pułapki zastawionej nań przez przy-
ziemne istoty na drodze, na której geniusz jego rzucił wyzwanie
współczesności. Wraz z nim upadła też nadzieja Polski na odro-
dzenie. Zaczęła ona w końcu pokładać nadzieję tylko w sobie, jak
niegdyś Wikingowie, lecz padła w walce, a krwawy orzeł wyryty
został na barkach zdradzonego bohaterskiego narodu.
Armia rosyjska miała wkroczyć do miasta o drugiej po południu,
pośpieszyłem więc z powrotem do moich przyjaciół, by
za-stanowić się z nimi, czy powinniśmy pozostać w Warszawie,
czy uciekać. Zdecydowaliśmy się na to drugie, choć Stenkuli,
słabemu jeszcze po chorobie, ciężko by było wyruszać z nami.
Liczyliśmy, iż może uda nam się dogonić wojsko i szczęśliwie
wyjść z Warszawy, zanim Rosjanie wkroczą. Spakowaliśmy więc w
ogromnym pośpiechu nasz niewielki dobytek i ruszyliśmy w drogę.
Mieliśmy właśnie rozpocząć naszą niebezpieczną podróż, gdy
Stenkula przypomniał sobie, że pożyczył książkę jednemu z leka-
rzy w lazarecie i mimo naszych protestów pośpieszył po nią.
Wrócił po dziesięciu minutach i rozpoczęliśmy ucieczkę.
Na ulicy, niedaleko koszar, spotkaliśmy jeźdźca we włochatej
czapie, z zarośniętą twarzą, w nieokreślonym, brudnym stroju, z
krótkimi strzemionami, kolanami podciągniętymi pod brodę, z
niewiarygodnie długą lancą bez proporczyka. Wygląd wskazywał
więc na kozaka, pojechał on jednak spokojnie dalej, pomyśleliśmy
więc, że Rosjanie nie wkroczyli jeszcze do miasta. Gdy doszliśmy
do Rynku Zygmuntowskiego, zobaczyliśmy jednak coś, co kazało
nam obawiać się najgorszego. Stał tam cały pułk rosyjskich
kirasjerów, z gałązkami na hełmach symbolizującymi zwycięstwo.
Wahaliśmy się chwilę, czy ryzykować i iść dalej, lecz w końcu
ruszyliśmy w drogę i przeszliśmy spiesznie przez Rynek z
tobołkami na plecach. Rosjanie rozumieli dobrze nasze zamiary,
lecz tylko śmiali się i pokazywali na nas palcami, jakby chcieli
powiedzieć: „Możecie sobie uciekać, daleko nie zajdziecie".
Przeszliśmy w ten sposób szczęśliwie wzdłuż rosyjskich pułków
aż do szerokiej ulicy Bednarskiej, prowadzącej od Krakowskiego
Przedmieścia w dół do mostu praskiego, który łatwo odnaleźliśmy.
Lecz zaledwie postawiliśmy pierwsze kroki, uwagę naszą zwrócił
głośny szczęk broni za nami. Była to armia rosyjska, która ma-
szerowała w pełnym szyku bojowym, by mostem praskim ścigać
nieprzyjaciela. Ucieczka stała się niemożliwa. Stanęliśmy więc,
przyciskając się jak najbliżej poręczy, by nie trafiły nas lance
kozackie. I tak musieliśmy stać i wstydzić się, że nie udała się nam
ucieczka, a obok maszerowało pięćdziesiąt do sześćdziesięciu
tysięcy żołnierzy.
Żołnierze rosyjscy, którzy doskonale wiedzieli, kim naprawdę
jesteśmy, celowali do nas lub nas wyśmiewali. Nie padł jednak
żaden strzał, a to dlatego, że — zgodnie z postanowieniami kapi-
tulacji — nie wolno było strzelać w obrębie miasta przez czter-
dzieści osiem godzin. Było to więc szczęście w nieszczęściu, że nie
przeszliśmy jeszcze mostu, gdyż wtedy padlibyśmy z pewnością
ofiarami włóczących się kozaków, którzy poza granicami War-
szawy mordowali i obrabowywali wszystkich nadchodzących z
miasta bez rosyjskiej osłony.
Opatrzność kieruje wydarzeniami w sposób dla nas niepojęty.
Ocalenie nasze zawdzięczaliśmy tylko drobnej okoliczności, temu,
że Stenkula pożyczył komuś książkę. Gdyby bowiem nie opóźnił
naszej ucieczki o kilka minut, przeszlibyśmy most praski i nasza
zguba byłaby pewna. Jeżeli wziąć pod uwagę wydarzenia, które w
przyszłości złożyły się na los nasz i naszych bliskich, trzeba
wywieść je wszystkie, z ich skutkami, z tego błahego zdarzenia, że
ktoś komuś pożyczył książkę.
Trudno sobie wyobrazić coś bardziej przykrego niż nasz powrót
do koszar. Widzieliśmy wszędzie żołnierzy pijanych zwycięstwem,
sądzących, iż mają w zdobytym mieście prawo do wszystkiego,
znieważających każdą kobietę, która z czerwonymi od płaczu
oczyma i złamanym sercem na próżno szukała męża, brata lub
narzeczonego. Tu grupa żołnierzy śmiejąca się i ciesząca ze
zwycięstwa a tam, na rogu, kobieta pogrążona w niemej rozpaczy,
pragnąca tylko śmiertelnego pchnięcia lancą przez któregoś z
przechodzących kozaków — byłby to dla niej akt łaski.
Oczekiwaliśmy więc, że albo dokonamy nędznie żywota na
pustkowiach Syberii lub że w haniebny sposób wyzioniemy ducha,
nikomu nie znani i przez nikogo nie opłakiwani.
Gdy powróciliśmy do Koszar Gwardyjskich, spotkaliśmy na
dziedzińcu kilku polskich kadetów i lekarzy, którzy postanowili
uciekać. Uzbroili się więc, by w razie potrzeby móc się bronić.
Spytali, dlaczego wróciliśmy, a gdy opowiedzieliśmy, że Rosjanie
przekroczyli Wisłę, postanowili wypożyczyć czółno i popłynąć
Wisłą w dół tak daleko, by wydostać się z rosyjskiego pierścienia i
dalej kontynuować ucieczkę brzegiem. Chcieli nas namówić, byśmy
wzięli udział w ich planach, byłbym nawet skłonny to zrobić, gdyby
nie Bergh, który przekonał nas, że pierścień rosyjski ciągnie się z
pewnością aż do pruskiej granicy i że gdyby nawet udało nam się
tam dostać, z pewnością zostalibyśmy schwytani przez straż
graniczną. Stenkula poza tym mówił, iż czuje się tak słaby, że w
żaden sposób nie będzie mógł nam towarzyszyć. Tak więc, po
ciężkiej walce stoczonej pomiędzy naszym przekonaniem,
koniecznością pozostania i pragnieniem odejścia, postanowiliśmy
zostać w Warszawie i czekać na spełnienie naszego losu. Dwóch
kadetów poszło za naszym przykładem, lecz pozostali pragnęli
urzeczywistnić swe zamiary mówiąc, że i tak skazani są na śmierć,
i że lepiej jest polec od kuli wroga niż zostać powieszonym.
Młodzieńcy ci podjęli więc próbę, lecz nie powiodło im się
i przy pierwszym lądowaniu wpadli w ręce kozaków. Niektó-
rzy polegli, a inni jako więźniowie odstawieni zostali do armii.
Gdyby Stenkula i Bergh nie odwiedli mnie wówczas od wyru-
szenia w drogę, z dużą pewnością podzieliłbym los tych młodych
nieszczęśników, którzy rozpaczając nad tragedią ojczyzny, życzyli
sobie tylko bohaterskiej śmierci na zniewolonej ziemi.
Usłyszeliśmy, że w okresie uzgodnionego zawieszenia broni,
mającego trwać czterdzieści osiem godzin, każdy ma prawo opuścić
miasto. Bergh i ja pospieszyliśmy wiec na policję, by wyrobić sobie
paszporty. Urzędnicy tamtejsi, którzy byli Polakami, ponieważ nie
zdążono jeszcze obsadzić miejsc Rosjanami, odpowiedzieli nam, iż
nie możemy dostać paszportu bez specjalnego pozwolenia
generała-gubernatora Warszawy, Witta
64
. Podczas nieobecności
Paskiewicza będącego z armią jemu powierzono nadzór nad
miastem. Powiedzieli także, że obiecane zawieszenie broni weszło w
życie, lecz że z pewnością także wiadomo, iż kozacy, którzy
włóczą się po kraju, plądrują bezkarnie i mordują każdego, kto nie
znajduje się pod specjalną rosyjską opieką. Stwierdziliśmy więc, iż
nie ma sensu próbować w czasie zawieszenia dalszej ucieczki, lecz
że trzeba pozostawić wszystko losowi. Próbowaliśmy stać się
fatalistami, by nabrać otuchy, a w każdym razie, w przekonaniu, iż
ratunek jest całkowicie niemożliwy i czekając, co nam przyniesie
los, postanowiliśmy uzyskać bliższe informacje o ostatnich
wydarzeniach i ich przyczynach.
Opowiadano nam o zdradzie, która w końcu unicestwiła nadzieje
Polaków na wolność, a ja w kilku zdaniach pragnę spisać opowie-
ści, jakie słyszałem od płaczących ludzi.
Pomiędzy Skrzyneckim, który przy każdej okazji okazywał się
być najwierniejszym przyjacielem ojczyzny, a Krukowieckim
panowała od dłuższego czasu niezgoda. Nie były w stanie jej
przytłumić nieszczęścia wspólnej ojczyzny. Trudno też sobie
wyobrazić bardziej różne charaktery niż usposobienia tych dwóch
ludzi. Skrzynecki miał szlachetne serce i otwarty umysł, i nigdy
przed nikim nie skrywał nic ze swego życia. Jego strategiczne
talenta prześcigały znacznie zdolności Krukowieckiego, lecz
pewien brak zdecydowania, pewien lęk, by jedną pomyłką nie
zaszkodzić sprawie, dla której poświecił wszystko, sprawiał, iż w
chwilach niebezpieczeństwa wahał się i nie był na tyle odważny, by
jednym szybkim ruchem zwyciężyć lub przegrać.
Stał się więc w ten sposób Fabiuszem Kunktatorem, pragnącym
wyczerpać wroga przez marsze i ciągłe zmiany pozycji, by potem z
większym jeszcze powodzeniem zaatakować go wówczas, gdy
trudy i choroby, niezadowolenie i niedostatek sprawiać zaczęły,
iż wojska nieprzyjaciela ustępowały, przynajmniej pod względem
siły, jego własnym oddziałom. Krukowiecki natomiast miał dobrą
głowę. Jego przebiegłość przewyższała geniusz, jego obłuda była
większa niż zdolności dowodzenia. Nosił się butnie, był mocnej
budowy ciała, a jego wnętrze harmonizowało z wyglądem. Duszę
miał na tyle odważną i silną, że znosił przekleństwa narodu i pogardę
historii. Punktem odniesienia w swych działaniach uczynił
Krukowiecki samego siebie, dla Skrzyneckiego zaś punktem tym
była ojczyzna, i to najbardziej ich od siebie odróżniało. Dla
Skrzyneckiego nie istniało nic poza dobrem Polski, Krukowiecki
nie miał ojczyzny, była ona tam, gdzie się znajdował.
Oczywiste więc, iż nie pasowali do siebie. Skrzynecki obawiał
się Krukowieckiego, gdyż nie ufał mu i gubił się w jego za-
gmatwanym patriotyzmie, Krukowiecki zaś nienawidził
Skrzyneckiego, gdyż był on tym, za kogo się podawał, a także
dlatego, iż był człowiekiem szlachetnym i na tyle bystrym, że
potrafił przeniknąć badawczym wzrokiem zakątki jego
zamkniętego serca. Człowiek z sercem i umiejętnościami
Skrzyneckiego, przebiegły i zuchwały jak Krukowiecki, mógłby
uratować Polskę lecz ponieważ każdy odznaczał się innymi
cechami, a działania ich nie zmierzały do tego samego celu, Polska
upadła.
Nieszczęście Polski datuje się od bitwy pod Ostrołęką. Skrzy-
necki wpadł bowiem na ślad zdrady i w wyniku dochodzeń, jakie
przeprowadził, Krukowiecki musiał zrezygnować ze stanowiska
gubernatora Warszawy.
Nie ma nic groźniejszego od ujawnienia nikczemności. Sprawie-
dliwe poczynania wywołują zawsze niczym nie tłumioną
nienawiść. Człowiek bowiem nie odczuwa zakłopotania poniżając
się we własnych oczach, będzie jednak zawsze szukał pomsty na
tym, kto poniżenie to zauważył Człowiek wybacza
niesprawiedliwość, gdyż w sobie samym znajduje pociechę, nigdy
jednak me wybaczy sprawiedliwości, gdy każde schronienie, do
którego pociecha mogłaby się zakraść, zostało zamknięte.
Podobny krok mógł oczywiście jeszcze bardziej rozsierdzić
Kru-kowieckiego, dumnego człowieka, który już przedtem
zazdrościł Skrzyneckiemu sławy i władzy, i który w tym momencie
tak dotkliwie odczuł swoją nicość.
Zaczął więc od tej chwili wszelkimi możliwymi sposobami, jakie
mu podsunęła przebiegłość, szkodzić człowiekowi mogącemu w
przyszłości stać się dla niego jeszcze bardziej niebezpiecznym.
Jankowski bowiem, Hurtig, Bukowski i inni oskarżeni byli jego
przyjaciółmi czy raczej narzędziami w jego rękach, i wystarczyło
jedno ich słowo, by dosięgła go śmierć. Ulegając jego radom, nie
słuchali rozkazów Skrzyneckiego i nie udzielali
mu żadnego lub udzielali tylko pozornego poparcia, i na różne inne
sposoby zdradzali ojczyznę. Krukowiecki miał im poddawać
pomysły i nie wiadomo, czy byli powiązani z Rosjanami, czy byli
tylko ślepym narzędziem zemsty Krukowieckiego.
Krukowiecki zaczął przez swoich ludzi, których miał — jak się
wydaje — niemało, rozpuszczać oszczercze wiadomości o
Skrzy-neckim, aby uczynić go bardziej znienawidzonym w oczach
narodu. W przebiegły sposób połączył w jedno powolne działania
Skrzyneckiego z opieszałym wymierzaniem sprawiedliwości
uwięzionym, w każdym zaś razie uznał, iż obydwie sprawy wy-
pływają z tego samego źródła. Nie było teraz trudno wplątać
Skrzyneckiego do planów Jankowskiego i jego wspólników, i
Krukowieckiemu udało się doprowadzić naród do wściekłości.
Trzeba było teraz tylko skusić lud do ekscesów, co nie było trudne,
wystarczyło bowiem w tym celu poświęcić wskazanych zdrajców,
a Krukowieckiemu nie byli oni więcej potrzebni, przeciwnie, sta-
wali się niebezpieczniejsi z każdą chwilą, w której pozostawali
jeszcze przy życiu. Rozruchy miały doprowadzić do ziszczenia jego
planów, a znał zbyt dobrze charakter swego narodu, by nie
rozumieć, iż gdy wprowadzi podobny zamęt w umysły ludzi, będą
oni musieli nawet wbrew przekonaniu iść za tym, który ich
podjudzał, i obalić tych, którzy chcieli wprowadzić porządek.
Wszystko było już przygotowane do rozruchów i Krukowiecki
porozdawał teraz listy, na których widniały nazwiska zdrajców, a
wśród nich i Skrzyneckiego, nie wszystko jednak udało się tak, jak
tego pragnął. Skrzyneckiego nie było właśnie wtedy w Warszawie, a
przestępcy w śmiertelnym strachu zaczynali zeznawać, jak się
sprawy naprawdę miały. Krukowiecki był jednak osobiście na
miejscu, by w odpowiednim czasie uprzedzić podobne wyznania, a
jego patriotyczne okrzyki kazały tłumowi zapomnieć, jak wiele w
tych wyznaniach było prawdy. Nieszczęśni wspólnicy jego zbrodni
zamilkli w ten sposób dość szybko a Krukowiecki, pewien teraz, iż
nie zostanie zdemaskowany, przejął ster władzy państwowej, by
móc odnieść z tego możliwie największe korzyści.
Zdawał sobie sprawę, iż jego władza nad narodem nie potrwa
dłużej, niż będzie trwało szaleństwo ludu, bał się chwili, w której
spadnie w swą uprzednią nicość, nawet jeżeli jego plany nie zosta-
ną ujawnione. A że dość dobrze rozumiał swoje położenie, dowodzą
tego wypowiedzi, które poczynił już w okresie swych
największych sukcesów, a które przytoczyłem powyżej.
Nie pozostawało więc nic innego jak sprzedać własny kraj ca-
rowi, by w cieniu jego łaski, w spokoju smakować potem owoce
przebiegłych planów. Krukowiecki usunął więc większość wojska
z Warszawy w tej właśnie chwili, gdy powinien skoncentrować
siły i gdyby to tylko było możliwe, poddałby miasto bez jednego
strzału. Wiedział jednak, że naród nie pozwoliłby na to, że nie
poddałby się prędzej, niż przykryłyby go ruiny Warszawy. War-
szawa jest jednak pięknym miastem, którego nie należało burzyć,
postanowiono więc poświęcić czterdzieści tysięcy ludzi, by
uchronić je od zniszczenia.
Krukowiecki okazał się na tyle dobrym człowiekiem, że dla
ratowania Polaków lub — któż wie — może Rosjan przed nad-
miernymi stratami, wycofał w czasie szturmu z najbardziej za-
grożonych miejsc oddziały do stłumienia w Warszawie rozruchów,
o których nikt nic nie słyszał i których żołnierzom nie było dane
zobaczyć. Stali więc na ulicach jak podczas parady wtedy, gdy
towarzysze ich dawali na szańcach życie w obronie miasta.
Byliśmy naocznymi świadkami tych właśnie wydarzeń.
Paskiewicz jednakże nie przyjął Krukowieckiego nazbyt serdecz-
nie. Uważał on, że opór był zbyt silny, by móc uwierzyć, iż go tylko
pozorowano. Po kapitulacji Krukowiecki powrócił jednak
najwyraźniej do łask, bowiem ubrany w rosyjski mundur, w asyście
kozaków przejechał ulicami miasta, które był wydał w ręce nie-
przyjaciela.
Tak wszyscy przedstawiali te wydarzenia, ja zaś nie ośmielę się
podważać tych opowieści, kryje się w nich bowiem odcień
prawdopodobieństwa graniczący z pewnością.
Książę Adam Czartoryski z dwudziestoma tysiącami żołnierzy
przedarł się do Galicji, poświęciwszy majątek i szczęście dla swej
zaślepionej ojczyzny. Skrzynecki zaś uciekł tego samego dnia, gdy
wojska wkroczyły do Warszawy. Nadszedł kres jego władzy i jego
szlachetne serce nie mogło ofiarować ojczystej ziemi nic oprócz
głębokiego bólu. Myślał zapewne w chwili ucieczki, iż uda mu się
znaleźć gdzieś schronienie, gdzie mógłby w spokoju, mając czyste
sumienie, opłakiwać naród, który był mu tak drogi, a który odpłacił
mu niewdzięcznością. Wybaczcie im jednak szlachetni ludzie! Nie
wiedzieli bowiem, co czynią.
Gdy przybyliśmy do Koszar Gwardyjskich, czekał tam już rozkaz,
aby ranni Polacy opuścili lazaret robiąc miejsce rannym Rosjanom.
Wprowadzenie tego rozkazu w życie było najbardziej
wstrząsającym wydarzeniem, jakie było mi dane przeżyć i chcę
oszczędzić czytelnikowi bólu, jaki stałby się jego udziałem, gdy-
bym je tu opisał. Wspomnę tylko, jak to przebiegało, pamięć o
szczegółach pragnąc sam w sobie przytłumić. Wszyscy ranni,
którzy nie stracili członków i mieli tylko rany od cięć i strzałów,
zostali wyciągnięci z łóżek z poleceniem, by dawali sobie radę, jak
mogą. Spieszyliśmy czasem do nich, by obwiązać tym nie-
szczęśliwym ludziom rany, gdy spadały im bandaże. Nie mogliśmy
pomóc wszystkim, zewsząd wołano prosząc nas o pomoc, i w takich
chwilach przenikało nasze dusze rozdzierające uczucie na myśl, iż
jesteśmy tylko słabymi, bezbronnymi ludźmi. Musieliśmy więc
odprawie wielu, którzy w odmiennych okolicznościach mieliby
prawo do naszej pomocy, lecz obecnie, gdy się ich porównywało z
innymi, odnosiło się wrażenie, iż żądają za wiele. Nie wiem, gdzie
wywieziono tych, którzy przeszli amputację, pozostali oddalili się
potykając lub pełzając i nigdy już nie zobaczyłem żadnego z nich.
Wkrótce potem przybyły transporty tysięcy rannych Rosjan, a
cudzoziemscy lekarze pozostający na służbie polskiej otrzymali
polecenie, by w najmniejszym nawet stopniu nie zajmować się nimi
i oczekiwać dalszych rozkazów.
Powróciliśmy więc do pokoju, którego nam nie zabrano w czasie
pielgrzymki na Pragę i wkrótce do naszych uszu dobiegła piękna
muzyka wojskowa, którą słychać było coraz bliżej. Zaraz potem na
dziedziniec szpitalny wmaszerowały rosyjskie pułki gwardyjskie,
rozbiły tam obóz i wystawiły posterunki przy szpitalu.
Znajdowaliśmy się teraz w nad wyraz krytycznej sytuacji. Nie
mieliśmy ani przez chwilę pewności, czy za sekundę nie zawiśniemy
na szubienicy lub czy nie staniemy się ofiarą jakiegoś kozackiego
czy rosyjskiego żołnierza pałającego żądzą mordu, czy nie spędzimy
reszty życia na Syberii albo w jakiejś pruskiej twierdzy. W takiej
właśnie chwili nadzieja wyższego lotu od tej, którą żywić możemy
na ziemi, wznosi naszą duszę, a pociecha wyższego lotu od tej, jakiej
dostarczyć mogą ludzie, przywraca nam moc, dzięki której ze
spokojem spoglądamy w oczy twardemu losowi. W takich właśnie
chwilach, gdy człowiek rozważa różne straszne możliwości, docenia
się religię, pozwala ona bowiem nawiązać łączność z Tym, który jest
miłością i który posiada moc. Serce moje tysiące razy powtarzało
wtedy słowa, jakimi jeden z przyjaciół żegnał mnie, gdy wyjeżdżałem
ze Szwecji: „Nie zapomnij o Bogu i swej wierze", i słowa te nie
opuszczały mnie do chwili, gdy znowu miałem stanąć na ojczystej
ziemi.
Rosjanie zajęli pokój kancelarii, tuż obok naszego, i nie było
prawie godziny w ciągu dnia, by ktoś nie zaglądał przez pomyłkę do
naszego mieszkania, gdzie oddawaliśmy się nad wyraz smutnym lub
też zabawnym marzeniom. Żyliśmy w ten sposób, w najwyższej
niepewności co do swego losu, przez owe dwa dni, w czasie których
obowiązywało zawieszenie broni.
9 września wieczorem zegar na wieży zaczął wybijać siódmą.
Wtedy właśnie kończyło się zawieszenie i wszyscy cudzoziemcy, a
także ludność miejscowa znajdująca się wtedy w Warszawie zostali
wydani na łaskę cara. Nigdy jeszcze nie słyszałem straszliwszych
dźwięków zegara, gdy bowiem ucichło ostatnie uderzenie, nie
wiedzieliśmy już, czy możemy pozostać w naszym pokoju, czy
zostaniemy zamknięci w twierdzy, skazani na śmierć czy wypuszczeni
na wolność. Ostatnia możliwość była jednak najmniej prawdopodobna
i w pełnym napięcia oczekiwaniu wyglądaliśmy następnego dnia.
W międzyczasie odbyło się ogólne golenie, bowiem wąsy, któreśmy
nosili, były oznaką polskiej niezależności i gdy zawieszenie broni
skończyło się, nikt więcej nie ważył się ich nosić.
Następnego dnia otrzymaliśmy jednak rozkaz rozpoczęcia pracy w
rosyjskim szpitalu i staliśmy się znowu świadkami najokropniej-
szych cierpień. Armii rosyjskiej bardzo brakowało lekarzy, a ci,
których miała, nie odznaczali się zbyt wielkimi umiejętnościami,
bowiem rany żołnierzy były w najwyższym stopniu zaniedbane.
Zaniedbanie wywoływało w większości przypadków gangrenę, prze-
toki lub okropne wrzody. Znaczna część rannych pocięta była
kosami, najczęściej, co dziwne, na plecach, które przedstawiały
straszny widok.
Łatwo sobie wyobrazić, jak przyjemna mogła być podobna służba,
gdy zwierzchnikami naszymi byli dobrzy Rosjanie, którzy odnosili
się do nas z nieukrywaną pogardą, a przyszłość nasza była w
najwyższym stopniu niepewna, nikt bowiem nie wiedział, co car
postanowił, otrzymawszy wiadomość o zwycięstwie.
Naradzaliśmy się z innymi cudzoziemskimi lekarzami, wszyscy
jednak byli zagubieni i nikt nie odważył się uciekać ze względu na
kozaków, którzy włóczyli się po kraju.
Nasz były naczelny, Stackebrand, do którego zwróciliśmy się z
prośbą o interwencję, odpowiedział, że porozmawia o nas z
generałem-gubernatorem, lecz że — jak sądzi — nie uda mu się nic
załatwić, gdyż sam był niepewny swego losu. Obiecywał jednak
zrobić, co będzie w jego mocy i przekazać nam wiadomość za kilka
dni.
Następnego dnia przybył do naszego lazaretu na inspekcję wielki
książę Michał, dowódca trzydziestu tysięcy rosyjskich gwardzistów,
którym powierzone zostało zabezpieczenie Warszawy. Wielki książę,
wysoki człowiek o nieco ciemnej, poważnej twarzy, interesował się
chorymi i ich pielęgnacją.
Jego straż przyboczna składała się z Czerkiesów i Kirgizów, i po
raz pierwszy miałem okazję zobaczyć przedstawicieli tej rasy. Pierwsi
z nich nie bez powodu uchodzą za najpiękniejszą rasę na świecie.
Byli z reguły wysocy, mieli regularne, piękne
rysy twarzy i dość ładny strój, składający się z brązowych
hajda-werów, krótkiej kurtki i pasa wokół talu, za który zatknięte były
dwa skrzyżowane pistolety. Po lewej stronie mieli sztylet, a na piersi
kilka rzędów ładownic. Biały kołnierz spływał na ramiona,
odsłaniając całkowicie silną szyję, na plecach wisiał łuk i kołczan,
na głowach zaś mieli małe czapeczki, czy też raczej turban
ozdobiony obramowaniami z futra. Po godzinie wielki książę opuścił
lazaret i udał się w dalszą drogę.
Następnego dnia pośpieszyliśmy do Stackebranda, aby dowiedzieć
się wyniku jego rozmowy z gubernatorem. Powiedział nam, że
gubernator wyraził przekonanie, iż cudzoziemcy lekarze nie mogą
wyjechać, zanim ranni nie zostaną wyleczeni, lecz że potem
otrzymają paszporty. Stackebrand poradził nam także, by nie
próbować ucieczki, a my, którym nikt nie dał żadnej nadziei na
szczęśliwe uwolnienie, powróciliśmy do naszego pokoju dwa razy
bardziej pogrążeni w melancholii niż przedtem.
Chcieliśmy się stąd bezwarunkowo wydostać nie dlatego, iż nie
chcieliśmy pielęgnować rannych Rosjan, lecz dlatego, że po wpro-
wadzeniu w Polsce nowych porządków nie mogliśmy mieć nadziei
na odzyskanie kiedykolwiek wolności. Mogliśmy sobie powiedzieć
teraz albo nigdy, dopóki bowiem nie zapanował porządek, może
udałoby się nam dość łatwo uciec, lecz z chwilą rozpoczęcia pracy
wszystkich urzędów otrzymanie paszportu na odbycie naszej
podróży stałoby się niemożliwe bez posiadania szczególnych wzglę-
dów. Trudno się dziwić, że wątpiliśmy w podobne względy, mając
niemal codziennie dowody na łagodność, jaka rozstrzygała teraz o
losie Polski. Doktor S... z Poznania zapatrywał się podobnie na tę
sprawę i powiedział, że zamierza osobiście prosie generała-
-gubernatora o paszport, a on zapewne nie odmówi, gdyż jest
dobrym i rozsądnym człowiekiem, który z pewnością pragnie, by
skutki wojny były jak najmniej odczuwalne. Postanowił więc, a i nam
dał tę samą radę, pośpieszyć się, w przeciwnym bowiem razie
doczekamy się powrotu Paskiewicza, który zajmie miejsce
gubernatora, a na łagodność Paskiewicza nie bardzo liczył.
Gdy przemyśleliśmy całą sprawę głębiej, postanowiliśmy ważyć
się i na ten krok, a ponieważ zwolnienia z lazaretu nie mogliśmy się
spodziewać, wymknęliśmy się do miasta bez pozwolenia, w nocy z
13 na 14 września, by rano prosić o audiencję u generała-
-gubernatora, który mieszkał w tak zwanym Pałacu Namiestnikow-
skim na Krakowskim Przedmieściu. O godzinie dziewiątej staliśmy
wśród wielu innych suplikantów obojga płci w sali audiencyjnej
generała-gubernatora. Musieliśmy czekać około godziny, aż wreszcie
ukazał się generał Witt ze swym sztabem i obszedł wszystkich
suplikantów. Był to szczupły mężczyzna średniego wzrostu, z ła-
godnym, lecz zarazem surowym wyrazem twarzy, którą osłaniały
czarne włosy. Wyraz surowości nadawały jej oczy, głęboko osa-
dzone pod krzaczastymi brwiami. Suplikantów traktował łagodnie i
uprzejmie, i udzielał wyraźnych odpowiedzi. Zanim jeszcze zbliżył
się do nas, jego wygląd i sposób bycia dodał nam otuchy. W końcu
nadeszła nasza kolej i przedstawiliśmy sprawę. Wtrącił kilka
błahych uwag dotyczących naszej prośby i obiecał nam paszport, o
ile przyjdziemy do niego i złożymy prośbę na piśmie.
Otrzymawszy tę miłą wiadomość, odeszliśmy i pośpieszyliśmy do
domu handlowego Schaeffer & Comp, gdzie nas znano, w naj-
większym pośpiechu przygotowaliśmy coś w rodzaju podania o
paszport i pośpieszyliśmy z powrotem.
Generał-gubernator podpisał podanie i przyznał nam prawo do
odebrania paszportów u pułkownika Bratche, pełniącego obowiązki
szefa policji. Nie posiadając się z radości, że wkrótce wszystko
będzie gotowe do powrotu do domu, pośpieszyliśmy do pułkownika.
Podobnie jak Witt był to człowiek przyzwoity i tak jak się
spodziewałem, rozsądny. Nie czynił nam żadnych trudności,
wyrażając zgodę na podpisanie naszych starych paszportów, o które
od razu poprosił. Był to dla nas piorun z jasnego nieba, jak bowiem
czytelnik pamięta, otrzymaliśmy w Królewcu paszporty do
Krakowa, lecz, jak opowiadałem, postąpiliśmy wbrew zaleceniom i
przekradliśmy się przez granicę. Dlatego też byliśmy na tyle
przezorni, że jeszcze przed upadkiem Warszawy zabraliśmy je z
urzędu policji, nie chcąc dopuścić, by wpadły w ręce Rosjan, i
mieliśmy je nawet przy sobie w chwili, gdy Bratche poprosił o nie.
Nie odważyliśmy się jednak ich oddać, stały nam bowiem żywo
przed oczyma dwie możliwości, jakie nas czekały: rosyjska
szubienica lub dziesięcioletni pobyt w pruskiej twierdzy. W potrzebie
minęliśmy się z prawdą i powiedzieliśmy, że paszporty zostały
zapewne zniszczone w urzędzie policji, bowiem mimo iż je
posiadaliśmy, nie mogliśmy ich pokazać. Nie byliśmy jednak do-
świadczonymi kłamcami i nietrudno było dostrzec na naszych
twarzach rumieniec wstydu. Bratche, który z pewnością zauważył
nasze zmieszanie, odpowiedział, iż musimy je bezwarunkowo od-
zyskać, w przeciwnym bowiem razie nie otrzymamy nowych.
I znowu przygasły nasze nadzieje. Mieliśmy paszporty, przy
okazaniu których, jak przeczuwaliśmy, zostaniemy zatrzymani na
zawsze i obawialiśmy się, ze w każdej chwili może nadejść wia-
domość od szefa policji, iż porzuciliśmy służbę w lazarecie.
Znajdowaliśmy się więc w sytuacji bez wyjścia. Kości jednak zostały
rzucone, cofać się nie mogliśmy, musieliśmy iść naprzód, cokolwiek
by się nie miało stać. Wyszliśmy więc od Bratchego z
zapewnieniem, iż powrócimy z paszportami, o ile tylko dadzą
się odnaleźć, nie chcieliśmy się bowiem z nim rozstawać uchodząc
za oczywistych kłamców. Zamierzaliśmy zatrzymać się w mieście
przez czas tak długi, jaki byłby potrzebny, aby dojść na policję i z
powrotem, lecz obawa, iż może jesteśmy przez cały czas
szpiegowani, sprawiła, że staliśmy się niecierpliwi i czas zaczął się
nam dłużyć. Wróciliśmy więc do Bratchego już po godzinie, mimo iż
dojście do urzędu policji i z powrotem musiałoby z pewnością
zabrać co najmniej dwie godziny.
Dziesięcioletni pobyt w pruskiej twierdzy wydał się najmilszy z
tego, co nas czekało, gdyż kara za ucieczkę lub za przyjęcie służby w
powstańczej armii polskiej była jeszcze surowsza, a ponadto było
możliwe, że owe dziesięć lat zostanie w przyszłości skrócone.
Ożywieni tą pokrzepiającą nadzieją stawiliśmy się przed Bratchem,
upierając się przy swoich kłamstwach. Wziął nasze paszporty z
ironicznym uśmiechem i po przejrzeniu wręczył je do zbadania
obecnym oficerom. Staliśmy jak na rozżarzonych węglach.
Oficerowie kiwali głowami lub podśmiewali się, lecz nie
rozumieliśmy, co o nas mówią, opinie swoje wypowiadali bowiem
po rosyjsku. Język ten, z jego spółgłoskami, które występują jedna
obok drugiej i gardłowymi dźwiękami, nigdy jeszcze nie brzmiał w
naszych uszach bardziej barbarzyńsko. Wreszcie Bratche zwrócił się
ponownie do nas. Przybrał groźny wyraz twarzy i zaczął nam robić
wyrzuty, że chcieliśmy go oszukać. Powiedział, iż rozumie już
wszystko, że przybyliśmy nielegalnie do Polski i że w podobny
sposób chcemy stąd wyjechać. Zdumiony jestem, mówił dalej
Bratche, widząc Szwedów w Warszawie, powiedzcie mi więc proszę,
panowie, co was tutaj sprowadziło? Odpowiedzieliśmy, że
zdecydowaliśmy się na tę podróż wiedzeni chęcią doskonalenia
swoich umiejętności i obycia się z zawodem lekarza wojskowego.
Dlaczego więc, oburzył się, nie służyliście w armii rosyjskiej, lecz
polskiej? Polacy w gazetach ogłaszali, że poszukują lekarzy,
odpowiedzieliśmy. Rosjanie zaś tego nie czynili, nie spodziewaliśmy
się więc, by nas tam przyjęto. Ale, kontynuował Bratche, skoro
przyjechaliście tu, by doskonalić się w swym zawodzie, który jest tak
piękny, macie teraz najlepszą sposobność, by rozwijać umiejętności,
bowiem lazarety przepełnione są rannymi, potrzebującymi opieki i
pomocy. Jak czytelnicy widzą, rozmowa ta podobna była partii
szachów, w której mieliśmy wkrótce dostać mata. Raz jeszcze
wysunęliśmy jednak obiekcje, które w naszej ciężkiej sytuacji były
dość przekonujące zważywszy, iż była późna jesień. Morze wkrótce
zamarznie, odpowiedzieliśmy po krótkim namyśle, a nie
zamierzaliśmy być poza domem dłużej niż do końca tego roku. O ile
nie otrzymamy teraz pozwolenia na wyiazd, cały nasz pierwotny
plan nie dojdzie do skutku.
Pogroził nam wtedy ręką i powiedział, patrząc na nas z powagą:
„Jesteście, panowie, Szwedami, nie słyszałem jeszcze nigdy, by
Szwedzi kłamali. W moich rękach spoczywa los panów.
Generał--gubernator zgodził się na wyjazd panów, a ja dałem już
słowo i to tylko panów uratowało. Niech panowie jednak pamiętają
na przyszłość, iż najlepiej jest kroczyć prostą drogą".
Podpisał potem nasze paszporty i pożegnaliśmy go z wdzięcz-
nością, bowiem mógł on był w tej chwili zniweczyć całą naszą
przyszłość, a zadowolił się powiedzeniem nam słów prawdy, która
głęboko i na zawsze wyryta została w naszych sercach.
Decyzja, którą umieścił w paszporcie, napisana była po rosyjsku,
zupełnie jej więc nie rozumieliśmy. Nie wiedzieliśmy więc, czy jest
to nakaz aresztowania, czy zezwolenie na podróż. Przez przyjaciela,
którego do śmierci wspominać będziemy z wdzięcznością,
szacunkiem
i
miłością, otrzymaliśmy jednak przepustkę,
uprawniającą do przejazdu ekstrapocztą przez całą Polskę.
Ekstra-poczta znajdowała się pod ochroną rosyjską, co respektowali
kozacy.
Przed odjazdem z tego nieszczęśliwego miasta złożyliśmy wizyty
pożegnalne przyjaciołom. Pożegnaliśmy się także z jednym z profe-
sorów, z którym mieliśmy kiedyś okazję zawrzeć znajomość. Przy-
gnębiony był nieszczęściami, jakie spadły na Polskę, i cierpiał bardzo
z powodu kapitulacji Warszawy, o której dowiedział się w nader
przykry sposób. W dniu kapitulacji siedział wczesnym rankiem w
swym gabinecie, nie wiedząc jeszcze o niczym, gdy nagle wszedł do
niego kozak i nie mówiąc słowa zdjął profesorowi z szyi złoty
zegarek wiszący na złotym łańcuszku, i poszedł sobie. Było jasne, że
Warszawa poddała się i człowiek ów zasmucił się nie tyle stratą
zegarka, co utratą wolności. Rozstaliśmy się z tym uczonym, który
utracił ojczyznę, zachowując we wspomnieniach wyniesionych z
Polski jego postać, jedną z tych, które zasługują na najwyższą
miłość i uznanie.
Nasza ekstrapoczta odjechać miała dopiero następnego ranka o
siódmej, powróciliśmy więc do Koszar Gwardyjskich, co było
przedsięwzięciem niebezpiecznym, lecz koniecznym. Przy wejściu na
dziedziniec zobaczyliśmy naszego naczelnego, który gniewnym
głosem zapytał, gdzie się podziewaliśmy i przypomniał nam, co
ryzykowaliśmy oddalając się. Powiedzieliśmy mu, iż załatwiliśmy
sobie paszporty i ze następnego ranka zamierzamy wyjechać. Był
zdumiony, ze się nam udało i odszedł na poły rozgniewany, na poły
poruszony, nie próbując przeszkodzić naszemu wyzwoleniu,
któremu mógłby położyć kres jednym swoim raportem.
Noc, która zapadła, i która miała być ostatnią nocą spędzoną przez
nas w polskiej stolicy, była najdłuższą, jaką mi było dane przeżyć.
Zdawało się, że ranek nigdy nie nadejdzie, obawialiśmy się ciągle, że
ekstrapoczta otrzyma inne polecenie i będziemy zmuszeni pozostać.
Około siódmej rano w dniu naszej podróży, czyli 15 września,
wyszedłem pośpiesznie, by dowiedzieć się, czy wóz pocztowy jest już
gotowy, a w drzwiach stacji pocztowej zatrzymał mnie Chłapowski, o
którym już wspomniałem. Powiedział, że i on otrzymał pozwolenie
na wyjazd, przedstawił się bowiem generałowi-gubernatorowi jako
subiekt sklepowy, który przybył do Warszawy przed szturmem i
dopiero teraz odważył się na wyjazd. Prosił, by mógł nam
towarzyszyć i pojechać z nami tą samą ekstrapocztą, na co
zgodziłem się dodając, iż powinien niezwłocznie się stawić.
Ekstrapoczty nie odwołano, wkrótce gotowa była do drogi i
przyjechałem nią do Koszar Gwardyjskich, gdzie czekał już
Chłapowski ze swoim plecakiem.
Byliśmy więc wszyscy gotowi i wkrótce siedzieliśmy w karetce
pocztowej. Pocztylion zadął w róg i odjechaliśmy z miasta, w którym
byliśmy świadkami miłości ojczyzny, nienawiści, radości i cierpienia
w ich najczystszej postaci. Muszę jednak wyznać, bo w żadnym
przypadku nie chcę być niesprawiedliwy, że zwycięska armia w
ostatnich chwilach naszego pobytu w Warszawie popełniła mniej
występków i wywołała mniej niepokoju niż się spodziewano.
Opowiadano co prawda, że wywożono w nocy całe rodziny, że w
wielu miejscach dokonywano mordów i rabunków, trzeba jednak
może wziąć pod uwagę, że niektóre z tych opowieści dyktowała
nienawiść narodowa i jeśli nawet nie można przyznać żołnierzowi
rosyjskiemu szlachetności czy wyższych uczuć, trzeba przynajmniej
doceniać jego posłuszeństwo wobec zwierzchników.
Droga wiodła przez spaloną Wolę i przez sam środek pola
bitwy, gdzie podłużne groby kryły ciała poległych, a krzyże zna-
czyły miejsca, gdzie zginęli generałowie i wyżsi oficerowie. Osada
Wola była jedną ruiną, a kościół był niemal całkowicie zniszczony.
Kraj, w czasie naszej pierwszej podróży bogaty i kwitnący, był
teraz niemal pustynią, na której rumowiska z na pół roz-
walonymi kominami znaczyły miejsca, gdzie niegdyś stały chaty, a
pozostałości po żołnierskich biwakach stanowiły jedyny dowód na
to, że byli tu niegdyś ludzie. Na koszarach, na których w
czasie naszej poprzedniej podróży puszył się dumnie biały
polski orzeł, rozpościerał teraz swe skrzydła czarny orzeł rosyjski.
Kozacy włóczyli się po kraju i napadali podróżnych, lecz gdy
widzieli na czapce pocztyliona czarnego orła, zostawiali nas w spo-
koju. Jechaliśmy więc pospiesznie, przejeżdżając bezpiecznie pośród
wrogich oddziałów, które kłębiły się wokoło.
Tego samego dnia dojechaliśmy przez Błonie i Sochaczew do
Łowicza, gdzie zatrzymaliśmy się na nocny odpoczynek, bowiem w
nocy kozacy nie respektowali czarnego orła bardziej niż białego. W
Łowiczu znajdował się rosyjski oddział, który obwarował się
szańcami i redutami pobudowanymi wokół miasta. Spaliśmy tej
nocy dość niespokojnie, mimo iż czuwały nad nami rosyjskie
armaty.
Następnego dnia droga prowadziła przez miasto Plecko* do
Kutna. Tu napotkaliśmy niespodziewane trudności, które mogły
się skończyć w opłakany sposób. Stenkula podjął się bowiem
pójść z naszymi paszportami do miejscowego rosyjskiego dowódcy,
oficera o dość porywczym usposobieniu. Wrócił z powrotem nie
załatwiwszy sprawy i opowiedział, że doszło do przykrej sceny,
gdyż nie rozumieli się nawzajem. Rosjanin nie znał niemieckiego,
a Stenkula rosyjskiego — jedynego języka, jakim władał Rosjanin.
Gdy więc Stenkula zwrócił się do niego w wyżej wymienionym
języku, oficer zaczął mu odpowiadać długim rosyjskim zdaniem,
niezrozumiałym dla naszego ziomka, który posłużył się wobec
tego jedynym znanym sobie rosyjskim zwrotem i odpowiedział
„Nie rossamie po ruski"**, a dalej mówił już po niemiecku.
Wówczas oficer zaczął się walić w pierś i ryczeć tak przeraźliwie,
iż Stenkula uznał, że najrozsądniej będzie oddalić się.
Śmialiśmy się z tego nieporozumienia, lecz wkrótce ogarnął nas
poważniejszy nastrój, gdy poczmistrz na pytanie o konie
odpowiedział, iż oficer rosyjski zabronił nas dalej wieźć, gdyż jeden
z nas go obraził. Nie pozostawało nic innego, tylko zabrać się do
wyjaśniania sprawy. Chłapowski znał rosyjski, poszedł więc do
rozgniewanego oficera, którego gwałtowność znalazła ujście w
najokropniejszych przekleństwach i złorzeczeniach. Chłapowski
zaczął z wyszukaną grzecznością zapytywać obrażonego, czego
właściwie od nas żąda, i po wielu daremnych próbach udało mu się w
końcu dowiedzieć, iż Rosjanin zrozumiał, że Stenkula powiedział
do niego Bist du verflucht!
65
. Powiedzenie to oficer znał i poczuł się
obrażony. Po wielu pochlebstwach, tak przesadnych, że tylko
prawdziwy Rosjanin mógł je strawić, i po wytłumaczeniu pomyłki
oficer utrzymywał mimo wszystko, iż czuje się głęboko obrażony i
nadal groził swym gniewem.
Chłapowski i Stenkula wrócili więc nie załatwiwszy sprawy
* Tak w oryg.
** Tak w oryg.
i czekaliśmy teraz tylko, aż zostaniemy odesłani jako więźniowie do
Warszawy, gdzie nasz los był nietrudny do przewidzenia.
Postanowiliśmy wiec raz jeszcze, tym razem wszyscy, próbować
uspokoić rozgniewanego oficera. Najwyraźniej jednak nie życzył on
sobie więcej rozmów, gdy bowiem zobaczył nas przez okno, posłał
służącego z wyjaśnieniem, że nie zamierza przeszkadzać nam w
podróży ani też nie chce zamienić z nami jednego choćby słowa.
Życzenie to uszanowaliśmy, co uwolniło nas od jakichkolwiek
nowych pomyłek językowych.
Pojechaliśmy dalej przez Krośniewice a na noc zatrzymaliśmy się w
Kłodawie.
Mieliśmy szczęście, wyjeżdżając tak wcześnie z Kutna, bowiem
polski korpus, który następnego ranka przeprawił się przez Wisłę,
stoczył bitwę ze znajdującymi się tam Rosjanami. Bylibyśmy zgu-
bieni, bowiem Polacy uważaliby nas teraz za wrogów lub zdrajców,
skoro podróżowaliśmy pod rosyjską opieką.
Z Kłodawy pojechaliśmy do Grzegorzewa. Zaczęliśmy się tam
naradzać, czy z Koła gdzie droga się rozdzielała jechać do Kalisza,
czy też ruszyć dalej drogą na Słupce. Na drodze do Słupiec
obawialiśmy się spotkać oddziały polskich maruderów, które
przeprawiły się przez Wisłę i przedarły przez pierścień rosyjskiej
armii. Droga na Kalisz była w naszym przekonaniu pewna i
sądziliśmy, że bezpiecznie nią ujdziemy. Wybraliśmy jednak drogę na
Słupce nie z przekonania, iż bezpieczniej tamtędy dojedziemy, lecz
kierowani raczej intuicją, która mówiła nam, by nie jechać przez
Kalisz, nie wyjaśniając jednak dlaczego.
Jak słyszeliśmy później tego samego dnia została stoczona pod
Kaliszem bitwa pomiędzy Polakami i Rosjanami. Bez wątpienia
padlibyśmy jej ofiarą, gdyby jakiś traf nie kazał nam podróżować tą
właśnie drogą, którą uważaliśmy za najmniej bezpieczną.
W Grzegorzewie czekaliśmy trochę na pojazd i wtedy właśnie
wszedł do naszego pokoju kozak rozejrzał się badawczo dokoła,
wyszedł i udał się do pobliskiego lasu. Gdy ruszaliśmy w drogę
zrozumieliśmy dlaczego nas odwiedził bowiem z lasu wyłoniła się
chmara kozaków, która jednak od razu zniknęła, usłyszawszy trąbkę
pocztyliona i zauważywszy czarnego orła. Widzieliśmy w czasie
drogi ich połyskujące na skraju lasu lance. Pod wieczór dotarliśmy
jednak szczęśliwie do brzydkiego i brudnego miasteczka Słupce,
które leży na granicy pomiędzy Polską właściwą a Polską pruską.
Spotkaliśmy tam różnych Poznaniaków, wśród nich wielu przyja-
ciół którzy rożnymi drogami i na rożne sposoby przedostali się tu
szczęśliwie z Warszawy. Nie byli jednak teraz przez to wcale
w lepszym położeniu. Pruska straż graniczna miała bowiem surowy
rozkaz, by nie przepuszczać pod żadnym pozorem żadnego
Poznaniaka, który bez pozwolenia króla pojechał do Polski, a teraz
chciał przekroczyć granicę, by wracać do swoich.
Trudno sobie wyobrazić bardziej przykrą sytuację niż ta, w jakiej
znajdowali się obecnie ci Poznaniacy. Mimo tysiącznych nie-
bezpieczeństw udało im się przekraść do granicy swego kraju. Byli
od niego na odległość rzutu kamieniem, wielu zaledwie o kilka mil
stąd miało rodziców, żony, dzieci, a tylko milę czy półtorej za nimi
znajdowali się Rosjanie, którzy w każdej chwili mogli nawiedzić ich
schronienie i odstawie ich z powrotem.
Ci, co pozostali w domu, dowiedzieli się, iż przyjaciele są zaledwie
o kilka mil od nich, a mimo to nie mogli się z nimi spotkać ani też
swą czułością i troskliwością starać się utulić ból, jaki pozostawiła
daremna walka o sprawę, z którą wiązali swe najdroższe nadzieje.
Chłapowski był także Poznaniakiem, miał jednak nadzieję prze-
dostać się z nami do Strzałkowa — pruskiego miejsca kwarantanny,
które leżało zaledwie pół mili od Słupców
66
. Wpuszczono nas,
Chłapowski jednak, jako Poznaniak, został odesłany do Słupiec. Los
tych wszystkich Poznaniaków jest nam zupełnie nie znany.
Ci, którzy przyjęci zostali na kwarantannę, spędzić tam musieli
pięć dni, lecz nie czekało nas nic bardziej przykrego od przebywania
w ciasnych pomieszczeniach i okadzeń, którymi Prusacy pragnęli
nas oczyścić. Po pięciu dość nudnych dniach wyruszyliśmy 24
września w dalszą drogę przez Wrześnię i Swarzędz* do Poznania.
Jest to miasto zbudowane w bardzo starym stylu, dostarczające
wszystkich możliwych przyjemności i wszystkich niewygód, jakie
niesie ze sobą ciasnota. Znajduje się tam także promenada, na której
Żydzi (była to sobota) świętowali właśnie sabat, spacerując i
oddając się uciechom.
Gdy przyszliśmy z naszymi paszportami i już czystym sumieniem
na policję napotkaliśmy trudności, których się spodziewaliśmy, a
wyobraźnia zaczęła odmalowywać nam wyraźnie Spandau czy inną
jakąś
wypoczynkową
miejscowość,
przeznaczoną
dla
nieszczęśliwych Polaków i ich przyjaciół, którzy przybyli do Prus.
Uznano nasze paszporty za sfałszowane, wystawione bowiem były
na Bydgoszcz i Poznań, my zaś nie mieliśmy stamtąd żadnych
podpisów, mieliśmy za to podpisy z rożnych polskich miast. Wy-
pytywano nas drobiazgowo o wszystkie okoliczności naszego przej-
* W oryg . Schwerzendz.
ścia granicy, a także, gdzie to miało miejsce. Po przezwyciężeniu
różnych trudności, o których ze szczególnych względów nie mogę
mówić, dostaliśmy nowe paszporty i po raz pierwszy poczuliśmy, że
nie zagraża nam żadne niebezpieczeństwo.
Po raz pierwszy zaświtała nam nadzieja, że szczęśliwie powrócimy
do ojczyzny i zobaczymy naszych rodziców i przyjaciół. Śpieszyliśmy
się teraz bardzo, zdawało nam się bowiem, że każda chwila zwłoki
ukradziona zostaje tym, którzy niecierpliwie oczekują naszego
powrotu i ciągle lękają się niebezpieczeństw, które my mieliśmy już
poza sobą. Nie udało nam się więc poczynić żadnych spostrzeżeń.
Droga nasza biegła bezustannie i jednostajnie od stacji do stacji i nic
nie wydawało nam się godne uwagi oprócz naszej ojczyzny, do
której zdążaliśmy.
Z Poznania ruszyliśmy pieszo, by po drodze odwiedzić
Janko-wicze*, posiadłość hrabiny—wdowy Engestrom, położoną
dwie mile na północny zachód od Poznania.
Nie udało nam się jednak jej spotkać, gdyż w tej samej chwili, gdy
przybyliśmy, hrabina wyruszyła do Szamotuł**. Kontynuowaliśmy
jednak naszą wędrówkę dalej w kierunku majątku i zostaliśmy mile
zaskoczeni widokiem trzech koron, szwedzkiego godła, wiszącego
ponad drzwiami małego budynku położonego w sąsiedztwie dworu.
Wiedzeni ciekawością weszliśmy do środka i spotkaliśmy
gospodarza. Gdy powiedzieliśmy mu, iż jesteśmy Szwedami,
odrzekł, że jest naszym rodakiem i że dlatego właśnie wywiesił nad
drzwiami szwedzkie godło.
Chcieliśmy jemu i sobie sprawić przyjemność rozmawiając po
szwedzku, lecz on odmówił, bowiem będąc tu przez siedem lat nie
tylko zapomniał mówić, ale nawet już nic nie rozumiał. Biedny
człowiek! Zapomniał mówić po szwedzku, ale nigdy nie zapomniał,
że jest Szwedem. Opowiedział nam, że wraz z jeszcze jednym
człowiekiem, który nadal pracował we dworze jako służący,
przyjechali z Jego Ekscelencją hrabią Engestromem i że po śmierci
Ekscelencji otworzył tę gospodę i ożenił się z Poznanianką.
Gdy nasz szwedzki gospodarz z kiepską pamięcią do języków
opowiedział pokrótce wszystko, co mogło nas zainteresować,
obejrzeliśmy sobie dwór. Dwór w Jankowiczach był pięknym,
dwupiętrowym budynkiem stojącym na wzniesieniu, otoczonym
ogrodem, urządzonym dobrze i ze smakiem. Spotkaliśmy tu owego
drugiego Szweda, który, podobnie jak jego towarzysz,
* W oryg. Jankowitsch.
** W oryg. Samter.
zapomniał także w dużym stopniu języka ojczystego, lecz z radości
na widok rodaków przemówił do nas straszliwie łamaną szwedczyzną.
Po zwiedzeniu dworu powróciliśmy do naszego gospodarza, by
zjeść obiad. Wkrótce potem nadeszła młoda, dość ładna kobieta,
trzymając za rękę małą dziewczynkę. Spytała, czy nadal są tu
Szwedzi, a gdy odpowiedzieliśmy twierdząco, opowiedziała nam, ze
pochodzi ze Sztokholmu i nazywa się Bruce, i że wyszła za mąż za
Poznaniaka. Wymieniła jego nazwisko, ale zapomnieliśmy je,
bowiem nie zapisaliśmy go od razu. Zdaje się, że sprawiło jej wielką
radość móc porozmawiać z rodakami o wspólnej ojczyźnie, którą
żarliwie kochała.
Prosiła nas na koniec o przekazanie pozdrowień krewnym i
przyjaciołom w Szwecji, lecz niestety i ich imion nie możemy sobie
przypomnieć z tego samego powodu, o którym wspomniałem.
Gdyby więc ta książka wpadła w ręce któremuś z jej krewnych lub
przyjaciół, pragnąłbym przekazać im gorące od niej pozdrowienia.
Chciałbym też przeprosić za krótką pamięć, której nie mógłbym sam
sobie wybaczyć, gdyby nie to, że nasza pamięć była wówczas
nazbyt obarczona zdarzeniami i myślami, które się bezustannie
wzajemnie rugowały, co sprawiało, że zapominaliśmy wszystko,
czego tylko nie zanotowaliśmy.
Z Jankowicz ruszyliśmy dalej do Bytynia, dokąd przybyliśmy o
zmroku. Stenkula, który nie przyszedł jeszcze w pełni do siebie po
chorobie, został tam, ja jednak powędrowałem dalej z Berghem w
świetle księżyca do Pniew*, gdzie znaleźliśmy się o pierwszej w
nocy. Jak większość małych miasteczek w pruskiej Polsce Pniewy są
nędzną miejscowością o kilku brudnych i krętych uliczkach.
Znaleźliśmy w końcu miejski zajazd i zapukaliśmy budząc służącą,
która zobaczywszy nasze plecaki i kije w ręce, odpowiedziała po
prostu, iż do tutejszego zajazdu takich nie przyjmują, lecz że na
rynku jest miejsce, gdzie tacy znajdą nocleg. Nie warto było
pokazywać świadectw akademickich ani polskich listów
polecających, żeby przekonać poirytowaną dziewczynę, iż byliśmy
ludźmi, choć nie takimi, jak sądziła. Zabraliśmy się więc, i nie
próbując nawet miażdżyć biedaczki pokazywaniem jej dowodów,
świadczących o naszej wartości, poszliśmy do zajazdu przy rynku,
gdzie tacy jak my mogli zażywać gościnności. Gdy tylko weszliśmy
do izby, zobaczyliśmy, że zajazd nie należał do najlepszych. Tłoczyli
się tam bowiem pijani, zaczepiając się nawzajem, i stwierdziliśmy,
że tak naprawdę nie
* W oryg. Pinne.
należymy na razie do żadnej klasy, bowiem w miejskim zajeździe
nie chciano, by tacy jak my tam przychodzili, tu zaś także nie
bardzo pasowaliśmy, bowiem niezbyt chętnie przebywaliśmy z taki-
mi, których tu przyjmowano.
Poprosiliśmy jednak o nocleg, odpowiedziano najpierw „nie", a
wkrótce potem „tak", pod warunkiem, że zechcemy spać w tej izbie.
W czasie pertraktacji z gospodynią zobaczyliśmy w izbie małego
chłopczyka, który dawał nam znaki. Wyszliśmy za nim, a on
powiedział, że nie będziemy tu bezpieczni, lecz że on może nam
znaleźć nocleg. Zaprowadził nas za parę groszy do spokojnego
domku żydowskiego, gdzie na garści słomy złożyliśmy swe
zmęczone członki. Następnego ranka rozpoczęliśmy dalszą węd-
rówkę do Sierakowa*, gdzie zatrzymaliśmy się czekając na
Sten-kulę, by wsiąść razem do dyliżansu.
W Sierakowie szalała cholera a lekarz miejski wyjechał, tak więc
musieliśmy udzielić pomocy chorym w czasie naszego pobytu w
mieście aż do chwili, gdy rozległ się głos trąbki pocztowej, dając
sygnał do odjazdu. Ruszyliśmy w drogę a potem jechaliśmy
pospiesznie aż do Greifswalde. W Drezdenku** wsiadła do dyli-
żansu młoda, piękna panna i jechała w naszym towarzystwie około
dwudziestu mil. Spędziliśmy z nią piękne chwile.
Jako Szwedzi, byliśmy początkowo zdumieni, mając samotną
pannę za towarzyszkę podróży. Przyzwyczailiśmy się, iż nasze panny
nie ośmielały się wyjść z domu bez wuja czy ciotki lub przynajmniej
jakiejś kobiety jako ochrony przed złośliwymi oczami i językami.
Nie było jeszcze młodego Szweda, którego by podobne zwyczaje nie
nabawiły kłopotów i który by nie musiał błyszczeć intelektem i
prawić komplementów pośród matron, tak, by choć mała część tego
trafiła do pięknej dziewczyny przez nie strzeżonej. W Prusach jest
zupełnie inaczej — albo cnota jest tam bardziej niezłomna, albo też
jest ona w niższej cenie. W każdym razie był to okropny zwyczaj, by
dziewczyna mogła podróżować całe trzydzieści mil zupełnie sama,
w towarzystwie tylu młodych mężczyzn, choć nie kryło się w tym
tyle niebezpieczeństw, co w różnych tete a tete, które nasze
dziewczęta mają za plecami matek, i w miłostkach prowadzonych w
Szwecji z powodzeniem, przewyższającym prawowierną Hiszpanię
i niewierny Konstantynopol.
Przejeżdżaliśmy przez wiele miejscowości nawiedzonych przez
cholerę. Panował tam spokój gdy jednak przyjeżdżaliśmy do
* W oryg. Zirke.
** W oryg. Driesen
miasta, do którego dotarła jedynie wieść o spustoszeniach, jakie
cholera czyniła, byliśmy zamykani razem z naszą panną w domu
kwarantanny i musieliśmy tam siedzieć, dopóki dyliżans nie ruszył
w dalszą drogę. Trudno sobie wyobrazić coś bardziej komicznego
od podobnej kwarantanny. W czasie naszego uwięzienia trzymały
się nas tylko wesołe pomysły, zabawy i dowcipy, w których brała
udział nasza towarzyszka podróży, nie miało to bowiem dla niej
większego znaczenia, iż przechodzi kwarantannę z kilkoma
młodymi ludźmi.
W Szczecinie* wsiadł do dyliżansu pruski porucznik. Opowiadał z
niezadowoleniem, iż został odkomenderowany do Torunia, by
pomóc Rosjanom w budowie mostów pontonowych przez Wisłę.
Droga po drugiej stronie Szczecina jest dość piękna, we wszyst-
kich tych miejscach, gdzie Odra przecina miasto, znajduje się aż
piętnaście mostów.
2 października rano przybyliśmy do Greifswalde, gdzie znowu
musieliśmy przebyć pięciodniową kwarantannę zanim wjechaliśmy
do miasta. Konsul generalny, af Lundblad, dowiedziawszy się o
naszym przyjeździe, zrobił nam zaszczyt składając wizytę, która
musiała się jednak ograniczyć do rozmowy przy barierze, odgra-
dzającej dom kwarantanny. Opowiadał o wszystkim, co tylko nas
mogło zainteresować i obiecał załatwić nam podróż do Szwecji
jachtem, który miał odpłynąć 12 października, choć ruch statków
ustał teraz prawie zupełnie.
Wiele razy odwiedzał nas też przyjaciel z Lund, magister Leche,
który przebywał właśnie u generalnego konsula i nigdy nie zapom-
nimy niezwykłej przyjaźni i dobroci, jaką obaj nas otaczali.
Gdy kwarantanna dobiegła końca, pojechaliśmy w towarzystwie
Lechego na Rugię. Wyspa jest dość piękna, o urozmaiconym
krajobrazie, a szczególnie ta jej część, która stanowi księstwo
Potbus. Odwiedziliśmy Stubbenkammer, urwisko skalne z piasko-
wca, spadające stromo do morza. Na samym szczycie, gdzie za-
prowadzono nas z zawiązanymi oczami, znajduje się balustrada.
Gdy zdjęliśmy opaski z oczu, ujrzeliśmy w dole przepaści spienione
fale, rozbijające się o skałę. W połowie skały sterczał okrągły
występ przypominający grzbiet koński, który zwano Tronem
Królewskim. Tradycja mówiła, że Karol XII kazał się tam spuścić
aby móc z tego miejsca przypatrywać się bitwie morskiej.
Zwiedziliśmy także ruiny świątyni bogini Herty z kamieniami
ofiarnymi. W zamierzchłych czasach czczono tam Hertę i co
* W oryg. Stettin.
roku ofiarowywano na jej cześć dwie młode dziewice. W pobliżu
świątyni znajdowało się małe, okrągłe jeziorko Herty, gdzie bogini
przyjeżdżała się kąpać, wieziona przez swoje służki. Herta nie
zażywa już tu więcej kąpieli. Podanie nie mówi jednak, czy ze
wstrętu do wody, czy też z braku zaprzęgu.
12 października weszliśmy na pokład jachtu, a 15, po odbyciu
niczym nie wyróżniającej się podróży morskiej, dobiliśmy do brzegu
pomiędzy twierdzami Kungsholmem i Drottningskar. Musieliśmy
odbyć na pokładzie czternastodniową kwarantannę i znowu nas
okadzono, co można by uznać za satyryczne przedstawienie losu
Polski, której nadzieje uleciały z dymem, by uchronić inne narody
przed współczesną zarazą — liberalizmem, który w samo południe,
a więc w środku dnia podąża szukając, kogo by połknąć.
30 października wysiedliśmy na ląd w Karlskronie i była to chyba
najpiękniejsza ze wszystkich chwil w naszym życiu. Uścisnęliśmy
sobie serdecznie dłonie na przywitanie szwedzkiej ziemi, po której
nigdy nie stąpał żaden niewolnik i gdzie wolność, gwarantowana
prawami i obyczajami, pozostaje niezmienna od niepamiętnych
czasów.
Ojczyzna jest zawsze najpiękniejszym krajem na ziemi, tam
zamieszkuje nasze serce, stamtąd wyrastają wszystkie korzenie i nie
sposób wyzwolić się od myśli: w Szwecji pragnę żyć i umrzeć, dla jej
króla, to znaczy dla jej szczęścia poświęcę wszystko i pragnę, by moje
serce spoczęło wśród jej wielkich pamiątek.
W tym czasie, gdy Polską wstrząsała rewolucja, a echa śmiertelnej
walki, jaką toczyła, rozchodziły się po Europie, Szwecja żyła cicho i
spokojnie, chroniona morskimi falami, i zażywała szczęścia,
którego pragnęły inne narody i o które nadaremnie walczył jeden z
nich.
W Karlskronie witano nas niezwykle miło, tak zresztą, jak w czasie
całej podróży do Skanii. Wszędzie spotykaliśmy się z życzliwością i
sympatią, a także z ciekawością. Dlatego też po kilku dniach
dogadzania naszym rodakom zamieniliśmy się niemal w maszyny do
opowiadania, niczym przewodnicy w muzeum, tak że nawet we śnie
potrafiliśmy opowiadać, co się nam wydarzyło niezwykłego w
czasie podróży.
6 listopada ujrzeliśmy znowu Lund, a nasi przyjaciele przyjęli nas
równie gorąco, jak nas żegnali. Następnego dnia po przyjeździe
zostaliśmy zaproszeni do wzięcia udziału w przyjęciu urządzonym
na naszą cześć, a wśród obecnych mieliśmy przyjemność spotkać
wielu naszych młodszych nauczycieli. Po wzniesieniu toastu
odśpiewane zostały przy strzałach armatnich następujące
zwrotki, w których poeta wyraził ducha ożywiającego naszych
towarzyszy, a może nawet ducha Europy.
Radośnie wita was ziemia szwedzka, bracia, głoszący słowa zwycięstwa!
Lecz polski orzeł znów jest uwięzion, smutek — wybaczcie — miesza
się z pieśnią.
Witajcie, bracia, znad brzegów Wisły! Dni zwycięstw dla was z
odwrotem przyszły. Szczęśliwe serca, gdy z uniesieniem, plotą wam z
liści laurowych wieniec.
Witajcie wszyscy trzej między swymi! Polskę zbawioną kiedyś ujrzymy.
Gdy znów nadejdzie wolności powiew, zwycięży niebo. Bracia, wasze
zdrowie!*
Opowiedziałem wtedy wszystko, co mi się tylko wydało godnym
uwagi, o naszej podróży do kraju, który z powodu swych nieszczęść
miał zapewnione miejsce w historii i którego dzieje opowiadają
wyłącznie o wewnętrznym rozkładzie i zewnętrznym ucisku.
Ostatnia walka dobiegła końca. Jeżeli Polska ma kiedykolwiek żyć
znowu jako państwo, jeżeli ma tam kiedyś zakwitnąć wolność,
nastąpi to równocześnie z powszechną wolnością w Europie, tą
mianowicie, która odniesie swoje zwycięstwo dzięki oświeceniu, nie
zaś wolnością połowiczną, trudną do pojęcia, która chwilowo odnosi
zwycięstwa na polu bitwy po to tylko, by wkrótce z braku
wewnętrznej spójności przestać istnieć.
Państwa starzeją się podobnie jak ludzie. Stare formy nie pasują do
nowego ducha, ród ludzki nie starzeje się jednak nigdy, jest ciągle
młody, podczas gdy współczesne formy państwa rozpadają się
same. Kroczy on naprzód, gdyż nie jest w stanie cofać się do tyłu.
Im bardziej powszechna staje się edukacja, tym bardziej to co stare
musi kurczyć się i usychać. Przeznaczeniem nowego jest zdrowa i
żywa siła wzrostu. To co stare nie ma jednak żadnego
wewnętrznego życia, nie jest w stanie się rozrodzić, trwa, dopóki
ostatnie jego włókna nie rozpadną się w proch. Trwa jak drzewo
pochodzące z innej epoki, potężne drzewo, wokół którego rośnie i
umiera nowa rodzina roślin, trwa jednak samotnie i musi w końcu
paść samotnie, bowiem w jego okazałych kwiatach brak jest
zarodków przyszłego życia. Z drugiej jednak strony to co nowe
kwitnie w nieskończoność i rozmnaża się, a gdy stare pada, młode
dopiero zaczyna się zielenić.
* Wiersze przełożyła Marta Szafrańska-Brandt.
W ten sposób ród ludzki zdaje się podnosić, iść naprzód, zwyciężać i
jeśli ktoś myślałby, iż oświecenie i wolność napotykają w naszej
epoce zbyt dużo przeszkód, powinien się pocieszyć, bowiem:
To, co już stare, nie jest wiecznotrwałe, powtarzać
dawnych błędów się nie godzi, musi raz upaść, co
wewnątrz zmurszałe, a z ruin wkrótce nowe się narodzi.
PRZYPISY
1
Nie podlegający konfiskacie. Prawdopodobnie zniekształcony francuski.
2
Frithiofs saga Esaiasa Tegnera, jeden z najwybitniejszych szwedzkich
utworów poetyckich, napisany w 1825 roku, oparty na motywach
staroislandzkiej sagi o bohaterskim Fritiofie Zuchwałym. Polski przekład
ukazał się w roku 1856.
3
Przypuszczalnie chodzi o pieśń zatytułowaną Krakusy, znaną też pod
tytułem Grzmią pod Stoczkiem armaty, ze słowami Wincentego Pola. Powstała
ona wkrótce po bitwie pod Stoczkiem, w czasie której wojskiem polskim
dowodził generał Dwernicki. Na możliwość tę zwrócił mi uwagę p Jerzy Łojek. A
oto pierwsza zwrotka Grzmią pod Stoczkiem armaty /błyszczą białe rabaty/ a
Dwernicki na przedzie na Moskala sam jedzie.
4
Franc., kryte chodniki w ogrodach XVI—XVIII w, zasklepione półkolistą
kratownicą, podtrzymującą pnącza lub gałęzie drzew, pol., berso, bindaz.
5
W wierzeniach skandynawskich demoniczny, najczęściej złośliwy karzeł lub
olbrzym, zamieszkujący przeważnie górskie pieczary.
6
Przeprawę przez granicę opisał też w liście do rodziny G. F. Bergh (list do
C.B. z 24 6 1831, którego fragmenty wydrukował 18 7 1831 „Aftonbladet").
Dobrzyń występuje w tym liście jako Dorczin.
7
Nie udało się ustalić, o jaką książkę chodziło.
8
W oryg. schas-korg, dosłownie nadwozie do pojazdu typu schas Schas (od
franc. chaise — krzesło) to niewielki pojazd czterokołowy, odkryty lub zakryty,
z dwoma zwróconymi w tę samą stronę siedzeniami. Siedzenie przednie
zajmował woźnica. Od Płocka z rozkazu dowódcy wojskowego województwa,
Antoniego Mieszkowskiego, trzej lekarze odbywać mieli podróż dwiema
furmankami parokonnymi (oryginał dokumentu w posiadaniu C. F. Stenkuli).
9
Anna Christina Warg (1703-1769), autorka najpopularniejszej szwedzkiej
książki kucharskiej Hjelpreda i hushallningen for unga fruen-timber, 1755
(Poradnik gospodarstwa domowego dla młodych dam ).
Książka ukazywała się regularnie do roku 1916, wywierając wielki wpływ na
szwedzką sztukę kulinarną.
10
Ani w maju, ani w czerwcu 1831 roku nie ma w „Gazecie Warszawskiej"
wiadomości o trzech lekarzach z Lund, mimo iż odnotowywano w niej przyjazdy
do Warszawy lub nawet zamierzone wyjazdy do Warszawy lekarzy angielskich,
francuskich, duńskich, niemieckich, szwajcarskich i węgierskich.
11
Niem. Polacy i Szwedzi dobrze się biją i dobrze piją.
12
A oto co pisał w cytowanym wyżej liście o pobycie w Lipnie G.F. Bergh.
Przyjęto nas w niezwykły sposób. Burmistrz urządził dla nas przyjęcie, na które
zaproszonych było wielu urzędników i wojskowych. Pito za Polskę, za
wolność, i pieniącym szampanem wznoszono toasty za Szwedów, nie
traktowano nas jak obcych lecz jak braci. [...] Cóż to jednak wszystko znaczyło
wobec owego prawdziwego niekłamanego entuzjazmu, jaki ci bohaterowie
walczący o wolność przejawiali dla swej nieszczęsnej ojczyzny, i wobec z głębi
serca płynących westchnień do nieba za pomyślność ich słusznej sprawy.
Wszystko to wzięło mnie bardziej niż dowody ich przywiązania".
13
Plac Zamkowy, nazwa ta była używana w XIX w. (por. A. Jełowicki Moje
wspomnienia, Warszawa 1970, s. 262 i nn) E. Szwankowski w: Ulice i place
Warszawy, Warszawa 1970 s. 260 używa określenia „plac Zygmunta".
14
Pomyłka autora, posąg Zygmunta III na marmurowej kolumnie odlany
został ze spiżu w roku 1644.
15
Tomasz Łubienski (1784-1870), generał. W 1806 roku oficer gwardii
honorowej Napoleona. Brał udział w kampanii 1806 — 1807, 1808, 1809 oraz
1813 — 1814 roku. W armii Królestwa Polskiego dowódca brygady strzelców
konnych. W czasie powstania był m. in. szefem sztabu głównego i zastępcą
ministra spraw wewnętrznych. Brał udział w bitwie pod Grochowem. Po
upadku powstania zesłany.
16
Franciszek Antomarchi (1780-1838), lekarz osobisty Napoleona.
Wyjechał do Polski w kwietniu 1831. Do Warszawy przybył 19 maja. Rząd
Narodowy mianował go doktorem medycyny i chirurgu oraz inspektorem
generalnym wszelkich szpitali wojskowych. Zmarł na Kubie.
17
Bitwa pod Ostrołęką 26 5 1831 r zakończyła się faktycznie klęską wojsk
polskich dowodzonych przez J. Skrzyneckiego. Ocena bitwy w oczach
współczesnych nie była jednoznaczna, nawet dowódca wojsk rosyjskich,
feldmarszałek Dybicz, dopiero następnego dnia zorientował się w skali
odniesionego zwycięstwa. Skrzynecki sformułował pierwszy meldunek do
Rządu Narodowego informując o klęsce, w następnych przedstawił tę operację
jako skuteczny manewr, otwierający generałowi A. Giełgudowi drogę na Litwę
(por. S. Przewalski Bitwa pod Ostrołęką, [w:] Powstanie listopadowe 1830 —
1831. Dzieje wewnętrzne, Militaria, Europa wobec powstania. Warszawa 1980, s.
252.
18
„Ucztę dla obrońców Ojczyzny" zapowiadała prasa ("Gazeta War-
szawska", 12 6 1831). Wydawał ją pułk pierwszy Gwardii Narodowej. „W
środku obszernego Ogrodu Saskiego pod drzewami ustawione były stoły, przy
których przeszło trzy tysiące żołnierzy różnej broni przy odgłosie muzyki
obiadowało. Zaszczycili tę ucztę obecnością swoją Rząd
Narodowy i Wódz Naczelny, wszyscy obiadowali przy osobnym stole, przy
którym przeszło dwustu oficerów różnego stopnia siedziało. W końcu biesiady
tej śpiewana była pieśń narodowa pana L. A. Dmuszewskiego przy
towarzyszeniu muzyki Gwardii Narodowej. Po uczcie zaczęły się tańce,
utworzyły się liczne koła, a publiczność płci obojej, w tłumie zapełniająca
ogród, podzielała zabawę naszych wojowników, dopóki odgłos bębna nie
zwołał ich do obowiązków." „Gazeta Warszawska", 13.6.1831.
19
Polki nie znalazły także uznania w oczach G. F. Bergha. W liście do E. N.
Bergh („Aftonbladet", 18 7 1831) pisał on: „Spodziewałem się, iż Polki
obdarzone są niezwykłą urodą, są one jednak przeciętne i brakuje im zwłaszcza
miłej pulchności kształtów. Mają za to pałające oczy i żywe usposobienie".
20
Rodzaj lekkiej kawalerii. Bronią była lanca, szabla i pistolety. Nazwa
pochodzi od chłopskiej krakowskiej sukmany. Nazwano tak po raz pierwszy
pułk utworzony w 1812 roku uchwałą powołującą z każdych 50 dymów jednego
człowieka do obrony kraju. Dowódcą był książę Józef Poniatowski. W
powstaniu listopadowym brały udział dwa pułki krakusów, składające się z
rodowitych mieszkańców krakowskiego.
21
Wspominając po raz pierwszy o listach G. F. Bergha do rodziny,
„Aftonbladet" z 14.7.1831 roku donosił, iż widział on na własne oczy tłumnie
zgłaszających się do wojska czternastoletnich chłopców. „Entuzjazm panuje w
Warszawie nie do opisania" — miał pisać Bergh.
22
W czasach powstania listopadowego Żydzi zamieszkiwali całą dzielnicę
na północ od Arsenału i placu Krasińskich.
23
Nie udało mi się ustalić danych biograficznych dotyczących
Trzeskiewicza (w oryg. Trzeskewits).
24
Łac., Niech zginie, precz!
25
13 maja „Gazeta Warszawska" zawiadamiała o przybyciu do Warszawy
lekarza duńskiego, a 16 czerwca o wyjeździe z Kopenhagi do Polski kilku
młodych lekarzy. Zapewne jednym z nich był S...p.
26
Finlandia przez setki lat, od 1284 do 1809 roku należała do Królestwa
Szwedzkiego.
27
Antoni Jankowski (1783 — 1831), generał. Brał udział w kampanii 1807,
1808, 1809 i 1812 roku. Służył w armii Królestwa Polskiego, w powstaniu
awansował na generała dywizji. Nieudolnym dowodzeniem korpusu (był
wkrótce po ataku paraliżu) przyczynił się do klęski łysobyckiej. Aresztowany
29.6.1831. Sąd wojenny uwolnił go od zarzutu udziału w spisku.
28
Karol Turno (1788 — 1861), generał. Brał udział w kampaniach
1809-1811, 1812, 1813 i 1814. W 1815 roku został adiutantem w. ks.
Konstantego. W czasie powstania organizuje piąty i szósty szwadron jazdy. W
maju 1813 zostaje generałem brygady. Po upadku powstania zesłany do Rosji.
29
Józef Hurtig (1771-1831), generał. Brał udział w kampanii 1792, w
powstaniu kościuszkowskim, w kampanii 1806 i 1812 — 1813 roku.
Odznaczony Virtuti Militari i Krzyżem Oficerskim Legii Honorowej. W
czasach Królestwa Polskiego dowodził brygadą kawalerii. Od roku 1822 był
komendantem Modlina, a potem Zamościa. Był brutalny wobec
więźniów—Polaków. Przewodził sądowi pułkowemu, który skazał
Łuka-sińskiego w 1825 roku na karę śmierci za bunt.
30
Antoni Sałacki (1774-1831), generał (w oryg. Salazki). Brał udział w
kampanii 1792 roku i powstaniu kościuszkowskim. Od roku 1809 służył w armii
Księstwa Warszawskiego. W armii Królestwa Polskiego awansował na generała
brygady korpusu inżynierii. Według niejasnych wiadomości nadchodzących z
Galicji, miał on wraz z generałami Bukowskim, Jankowskim i Hurtigiem
utrzymywać kontakty z nieprzyjacielem. Generał Skrzynecki wyznaczył
Komisję Rozpoznawczą do zbadania sprawy. Najwięcej podejrzeń skupiło się
na Sałackim. Z korespondencji jego ([w:] W. Tokarz, Wojna polsko-rosyjska
1830—31, Warszawa 1930, s. 520) wynika, iż w początkach powstania przesyłał
wiadomości wielkiemu księciu Konstantemu. Aresztowany 29.6.1831.
31
Kazimierz Słupecki (1782 - przed 1858), generał. Brał udział w kampanii
1809, 1812 i 1813 roku. W armii Królestwa Polskiego awansuje do stopnia
pułkownika. W czasie powstania służy w sztabie gubernatora Warszawy. 29
czerwca aresztowany pod zarzutem działania na szkodę powstania. „Co do
pułkownika Słupeckiego, miało się wykryć, że tenże nie tylko na podejrzenie
zasługuje, ale owszem, uważany być powinien za Polaka sprawie narodowej
nieżyczliwego" — pisała „Gazeta Warszawska" (1.7.1831). 8 sierpnia 1831 roku
Słupecki zostaje jednak zwolniony, a we wrześniu mianowany generałem
brygady, wkrótce potem wyjeżdża z misją do Berlina.
32
Brat generała Jerzego Fenshave, szefa tajnej policji Konstantego. Przybył
do Warszawy, z Konstantym, wkrótce jednak porzucił służbę państwową. Żonaty
był z Francuską, a dzieci uważały się za Polaków (por. Stanisław Szenic, Ani
triumf ani zgon, Warszawa 1971, s. 328).
33
Chodzi zapewne o znanego, bogatego cukiernika Karola Lessel,
spokrewnionego z generałem Maurycym Hauke. Pomyłka autora wynikła
prawdopodobnie z nieznajomości języka polskiego.
34
Metresa Hincza, naczelnika kancelarii wielkiego księcia.
35
Antoni Jan Ostrowski (1782 — 1845), generał, senator w Królestwie
Polskim, założyciel Tomaszowa Mazowieckiego. Jako ochotnik bronił Warszawy
w 1794 roku. Brał udział w bitwie pod Raszynem. W 1809 roku wybrany na posła
powiatu brzezińskiego. Po Kongresie Wiedeńskim zajmował się gospodarką w
swych dobrach, wprowadzając oczynszowanie, zakładając zakłady włókiennicze,
biblioteki i szkoły. W czasie Sądu Sejmowego głosował przeciwko wnioskom
aktu oskarżenia. Podczas powstania został dowódcą Gwardii Narodowej w
stopniu generała. Popierał w sejmie wniosek detronizacyjny. Przeciwny
kapitulacji, spowodował dymisję Krukowieckiego. Po upadku powstania
zaocznie skazany na karę śmierci.
36
Stille jest niesprawiedliwy wobec Żydów. Sypali oni wraz z innymi szańce,
byli członkami Gwardii Miejskiej.
37
Dzisiejszy plac Trzech Krzyży, zwany tez przez Stillego Rynkiem
Aleksandra.
38
Produkt powstały z destylacji spirytusu zawierający oleje fuzlowe, mętny,
o niemiłej woni.
39
Lekka kawaleria uzbrojona w lance.
40
Karol Wilhelm Ludwik Stackebrandt (1790-1855) (w oryg.
Stackel-brandt). Od 1810 roku był na służbie w wojsku Księstwa
Warszawskiego. W roku 1830 został lekarzem dywizyjnym. Od 1832 roku aż do
śmierci był ordynatorem ujazdowskiego szpitala wojskowego. W roku 1836 został
członkiem czynnym Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego (por. Stanisław
Kośmiński, Słownik lekarzów polskich. Warszawa 1888).
41
Nie udało się ustalić danych biograficznych dotyczących Stenszewskiego
(Stęszewskiego, Staniszewskiego?). W oryg. Stenschewsky.
42
Artykuł Stillego, Stenkuli i Bergha o przebiegu epidemii cholery w
Warszawie ukazał się 12.1.1832 w „Post och Inrikes Tidning".
43
W oryg. Chlop Millionowe. Melodrama Ferdynanda Raymunda. Sztukę
odegrano w czasie powstania 11 razy, po raz pierwszy dla podchorążych 8
grudnia 1830 (por. Ludwik Simon, Teatr warszawski za powstania
listopadowego. Warszawa 1931, s. 10).
44
Hotel Wileński — jeden z ośmiu pierwszorzędnych hoteli warszawskich na
przedłużeniu ulicy Długiej zwanym Tłumackie.
45
Ernst Leopold von Schantz.
46
Rząd Narodowy. 29.1.1831 Sejm powierzył władzę wykonawczą Rządowi
Narodowemu, którego prezesem został książę Czartoryski. Po wypadkach 15
sierpnia Rząd Narodowy podał się do dymisji, a generał Krukowiecki objął
władzę, którą sprawował jako dyktator do 8 września. Po dymisji
Krukowieckiego prezesem Rządu Narodowego został B. Niemojowski.
47
W rzeczywistości 11 sierpnia.
48
Autor nadmiernie i niesłusznie gloryfikuje generała Skrzyneckiego, który
przez cały czas dążył do układów z nieprzyjacielem, i pragnął władzy
dyktatorskiej, by, obezwładniając opozycję, doprowadzić do kapitulacji.
Jednym z powodów upadku powstania miało być jego niedołęstwo i
nieudolność w prowadzeniu działań wojennych. Artur Sliwiński pisze o
„niczym nie wytłumaczonej, a równającej się zbrodni bezczynności
Skrzyneckiego", który myślał tylko, jakby zwyciężyć bez bitwy (tenże Powstanie
listopadowe, Warszawa 1930, s. 148, 153).
49
Żadne źródła nie potwierdzają obecności Krukowieckiego na placu
Zamkowym. Zjawił się on tam dopiero po północy.
50
Domy pracy, rodzaj więzień.
51
Zginęły 34 osoby.
52
Według Stanisława Szenica (dz. cyt., s. 327) Bentkowski a właśc.
Bętkowski był radcą stanu, a podczas koronacji Mikołaja pełnił funkcję herolda,
ogłaszającego akt koronacyjny. Wacław Tokarz (dz. cyt., s. 520) wspomina
tylko, iż został on zamordowany na placu Zamkowym. Artur Śliwiński (dz. cyt.,
s. 165) pisze, iż Bentkowski był urzędnikiem banku.
53
Ludwik Bukowski (1782-1831), generał. Brał udział w kampanii 1809
roku (odznaczony został krzyżem kawalerskim Virtuti Militari). 1813 (otrzymał
krzyż Legii Honorowej) i 1814 roku. W powstaniu awansował na generała
brygady. Po bitwie pod Łysobykami został wezwany przed Komitet
Rozpoznawczy za nieudzielanie pomocy oddziałom Turny. 29 czerwca
aresztowany i oskarżony o zdradę, postawiony został wraz z generałami
Jankowskim i Hurtigiem przed sąd wojenny.
54
Don Miguel (1802-1866) syn króla portugalskiego Jana VI. Przeciwnik
rządów konstytucyjnych, dwukrotnie dokonywał nieudanych spisków mających
mu zapewnić nieograniczoną władzę.
niach 1809 1812, 1813-14 roku. W 1821 roku walczył w powstaniu piemonckim.
Do Warszawy przybył w marcu 1831. W sierpniu został dowódcą korpusu.
Przez swą nieudolność i niesubordynację przyczynił się do klęski powstania. We
wrześniu przeszedł z korpusem do Galicji. Walczył z Austriakami w Piemoncie i
został rozstrzelany "za niesubordynację" w 1849 roku.
56
Wojciech Chrzanowski (1793 —1861) generał. Brał udział w kampanii 1812
roku. W wojsku Królestwa Polskiego awansował na podpułkownika. Autor
planów operacyjnych w czasie powstania. Szef sztabu głównego za
Skrzyneckiego. Występował jako zwolennik kapitulacji. Za prezesury
Krukowieckiego
zostaje
gubernatorem
Warszawy,
zaniedbując
przygotowaniadoobronymiasta.
57
Virtuti Militari.
58
Korpus Ramorina opuścił Warszawę 21 sierpnia
59
W Warszawie
pozostało 35000 regularnego wojska.
60
Armia rosyjska liczyła na początku
września 71 000 żołnierzy.
61
Prawdopodobnie Stanisław Chłapowski (1796 — 1863), syn szambelana
Stanisława Augusta Chłapowskiego. W czasie powstania był adiutantem
Chłapowskiego. Po upadku powstania położył wybitne zasługi w utrzymywaniu
życia umysłowego w Poznańskim. W 1848 więziony był w Kościanie za odmowę
złożenia przysięgi sądowi w sprawie politycznej (por. Teodor Źychliński, Kronika
żałobna rodzin Wielkopolskich. Poznań 1877)
62
Lars (Wawrzyniec) von Engestrom (1751—1826) Poseł nadzwyczajny i
minister pełnomocny króla szwedzkiego w okresie Sejmu Czteroletniego.
Kanclerz i minister spraw zagranicznych. W obliczu wojny szwedzko-rosyjskiej
dążył do układu polsko-szwedzkiego. Przyjaźnił się z Niemcewiczem i twórcami
Konstytucji 3 Maja. W 1790 zawarł małżeństwo z Rozalią Chłapowską. Za
pozwoleniem króla przyjął polskie obywatelstwo. Pod komet życia osiedlił się w
Polsce. Zmarł w swej posiadłości Jankowicze. Autor pamiętników pt. Minnen
och anteckningar (Wspomnienia i notatki), Stockholm 1876. Wydanie polskie:
Pamiętniki Wawrzyńca hrabiego Engstroma w serii: Pamiętniki z osmnastego
wieku, t. XV, Poznań 1875, przekład J. I. Kraszewski.
63
Rakieta (raca) kongrewska, pierwowzór broni rakietowej. W roku 1831
posiadało ją tylko Wojsko Polskie. Ważna jest informacja autora, że w oblężeniu
Warszawy broni tej użyli także Rosjanie. Wiadomości te zawdzięczam p. Jerzemu
Łojkowi. W oryg. Congrewska Raquetter.
64
Jan Witt (1781 —56), generał rosyjski syn Józefa i Zofii z domu Galvani.
Około 1819 roku jako generał-lejtnant dowodził korpusem jazdy był
naczelnikiem kolonu wojskowych guberni jekaterynosławskiej i chersonskiej
Szef policji politycznej i wojskowej, zasłużony przy de-konspiracji spisku
dekabrystów. Wsławiony podczas powstania listopadowego pełnił funkcję
generała-gubematora Warszawy w czasie nieobce-
ności Paskiewicza (por. Jerzy Łojek, Potomkowie Szczęsnego. Dzieje fortuny
Potockich z Tulczyna, Lublin 1980, s. 57, 81).
65
Niem , odpowiednik polskiego: „Niech cię szlag trafi!"
66
Zgodnie z
zarządzeniem Naczelnego Prezesa Wielkiego Księstwa Poznańskiego
ustanowiono w związku z epidemią cholery tylko dwa przejścia graniczne:
w Strzałkowie w powiecie wrzesińskim i w Podzamczu w powiecie
ostrzeszowskim („Gazeta Warszawska". 10 5 1831).
KONIEC