Joan Wolf We mgle pozorów

background image

Joan Wolf WE MGLE POZORÓW

Rozdział pierwszy

Była trzecia po południu, pięknego, ale wietrznego dnia w połowie maja. Siedziałam jak zwykle w biurze

zarządcy stajni hrabiego Cambridge’a i rozmawiałam z jego głównym stajennym, rozpierając się na krześle
w sposób zupełnie nieprzystający damie. W pewnym momencie usłyszałam odgłos powozu wjeżdżającego z
pośpiechem na podwórze.

Clark zerwał się na równe nogi.
- Drogi Boże, panienko, czyżby to był jego lordowska mość?
- Nie znam nikogo innego, kto mógłby tu wjechać z taką pompą - powiedziałam bez emocji. - To musi być

on.

Clark zniknął w drzwiach. Zsunęłam się jeszcze niżej na krześle i zastanawiałam się leniwie, co mogło

sprowadzać hrabiego Cambridge’a do jego rodowej posiadłości w połowie sezonu.

Jasny promień majowego słońca wpadł ukośnie przez małe okno i spoczął na czubku mojej głowy.

Kwiecień był zimny, więc obecne ciepło przynosiło rozkosz. Zamknęłam oczy, delektując się nim.

- Jesteś tu, Deb? - spytał znajomy głos.
Uniosłam powieki, by spojrzeć na mężczyznę, który właśnie wszedł. Jaśnie pan George Adolphus Henry

Lamberth, hrabia Cambridge, Reeve baron Ormsby i Thornton baron Ware stał w drzwiach, spoglądając na
mnie swoimi osławionymi, ciemnymi oczami.

- Zawsze tu jestem - odpowiedziałam spokojnie. - Gdzież miałabym być, pielić z mamą grządki w

ogrodzie?

Błysnął zębami w uroczym uśmiechu.
- Jeśli tak stawiasz sprawę...
Wszedł do pokoju i usiadł na brzegu biurka.
- A ty czemu tu jesteś? - spytałam. - Przecież to pełnia londyńskiego sezonu.
- Jutro jadę do Newmarket obejrzeć Highflyera - powiedział. - Derby w Epsom już za kilka tygodni i

chciałem się upewnić, że trening idzie jak należy.

- Mogę pojechać z tobą? - spytałam, prostując się gwałtownie na krześle.
- Wiesz, że nie mogę cię zabrać. To zbyt niestosowne, żeby młoda, niezamężna dama przebywała cały

dzień sam na sam w towarzystwie dwudziestoczteroletniego kawalera.

- Co za bzdury - powiedziałam stanowczo. - Jesteśmy przyjaciółmi od zawsze, Reeve. Nikt się nie zdziwi,

jeśli pojadę z tobą obejrzeć konia.

- Czyżby? - parsknął. - Nie mam najlepszej reputacji, Deb, i nie chciałbym zszargać też twojej. Prze-

praszam, po prostu nie mogę wziąć cię ze sobą.

Spiorunowałam go wzrokiem.
- Ale tu jest tak nudno, Reeve. Miejscowe dziewczyny potrafią jedynie rozmawiać o chłopcach i o tym, kto

z kim weźmie ślub. Wystarczy, żeby doprowadzić człowieka do szału. Gdybym nie mogła porozmawiać
sobie czasem z Clarkiem, chyba rzeczywiście bym oszalała.

Siedząc na biurku, Reeve wyglądał jak ciemny anioł. Machał obutą nogą i spoglądał na mnie enig-

matycznie.

- Ty też powinnaś pomyśleć już o małżeństwie, Deb. Nie możesz przecież spędzić reszty życia jako stara

panna.

- Nikt nie chce się ze mną ożenić - powiedziałam, przybierając uparty wyraz twarzy.
- Co za niedorzeczność.
- To prawda. Przede wszystkim, jestem za wysoka.
Zmarszczył czarne brwi.
- Nie jesteś za wysoka. Wstań, to ci udowodnię.
- Nie.
Chwycił mnie mocno za nadgarstki i podniósł z krzesła.
- Widzisz? - powiedział. - Czubek twojej głowy jest na wysokości moich ust. To idealny wzrost dla kobiety.
- Reeve - fuknęłam zniecierpliwiona - masz ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Nie wiem, czy za-

uważyłeś kiedykolwiek, że większość mężczyzn nie jest aż tak wysoka. Większe powodzenie mają dziew-
czyny, na które można patrzeć z góry.

Otaksował mnie szybkim spojrzeniem.
- Mężczyźni lubią też dziewczyny, które ubierają się bardziej kobieco - powiedział. - W tych starych

kurtkach i spódnicach do konnej jazdy wyglądasz jak mieszkanka pobliskiego sierocińca.

Spojrzałam na niego gniewnie.
- Na Boga, przecież nie jesteś walkirią - powiedział. - Jesteś może odrobinę za szczupła. Prawdopodobnie

background image

byłbym w stanie objąć cię w pasie dłońmi.

- Tylko spróbuj - warknęłam. Odsunęłam się od niego i założyłam ręce na piersi. - Dlaczego w ogóle

zaczęliśmy o tym rozmawiać?

- To ty zaczęłaś.
- Nieprawda.
- Ależ tak. Narzekałaś, że wszystkie miejscowe dziewczyny polują na męża.
Oparłam się o biurko, od którego on już odszedł, i wzruszyłam ramionami. Nie chciałam przyznawać, że

ma rację.

- To zupełnie naturalne, że dziewczyna chce wyjść za mąż - kontynuował Reeve. - Nie rozumiem, dlaczego

uważasz ten temat za nudny.

- Te rozmowy są nie tylko nudne, ale też kompletnie bezsensowne - powiedziałam. - Jestem zbyt wysoka, a

na dodatek nie mam pieniędzy. Nie zapominaj o tym. Panowie raczej nie są skłonni do ślubu z dziewczyną
praktycznie pozbawioną środków do życia. A właśnie w takiej sytuacji znajdujemy się wraz z mamą. Całe
szczęście, że posiadamy dach nad głową. Nie, chyba jestem skazana na staropanieństwo.

Muszę jednak przyznać, że sytuacja, w której się znajdowałam, nie zasmucała mnie jakoś szczególnie.

Może i moje długie nogi nie były obiektem zachwytu miejscowych amantów, ale dawały mi znaczną prze-
wagę w siodle. Właściwie to poza Reevem trzymałam się w siodle najlepiej z całego regionu. Z tego też
powodu pozwalał mi on na swobodne zarządzanie stajniami. Wiedział, że jego konie są w dobrych rękach.

Reeve stwierdził chyba wreszcie, że rozmowa o małżeństwie donikąd nie prowadzi.
- Wygląda na to, że Highflyer będzie faworytem na tegorocznych derbach - powiedział z zadowoleniem. -

Co o tym sądzisz?

- Myślę, że to wspaniale - odpowiedziałam. - A co na to lord Bradford?
Reeve zmarszczył brwi.
- Bernard zawsze psuje zabawę - powiedział. - Potrafi jedynie wygłaszać nużące pogadanki na temat

zgubnych skutków brania udziału w wyścigach. Zupełnie nie rozumie, że jest to coś, czym zajmują się
wszyscy prawdziwi gentlemani. Mieszka w tej nudnej posiadłości w Sussex i spędza czas, doglądając swoich
owiec. Niech tylko Highflyer wygra. Wtedy Bernard zobaczy, jaką wartość ma dobry koń wyścigowy!

- Skąd masz pieniądze na trenowanie Highflyera? - spytałam ostrożnie.
- Pożyczyłem od Bentona - odpowiedział beztrosko. - Oddam mu, jak tylko Highflyer wygra derby.
- A co będzie, jeśli nie wygra? - spytałam, tknięta złym przeczuciem.
Rzucił mi swoje słynne gniewne spojrzenie.
- Oczywiście, że wygra. Jest najlepszym koniem biorącym udział w tym wyścigu. Dlatego jest faworytem!
Reeve podniósł żelazny przycisk do papieru w kształcie konia i uderzył nim w egzemplarz „Księgi

stadnej”, którą wcześniej przeglądałam razem z Clarkiem.

- Zresztą, do diabła z Bernardem. Dlaczego zawsze musi mi tak utrudniać życie?
Na to pytanie nie umiałam odpowiedzieć.
Reeve przeczesał palcami długie, ciemne włosy.
- Uważasz, że nie powinienem był pożyczać pieniędzy od Bentona? - spytał wyzywającym tonem.
Spojrzałam na niego z namysłem. Nawet gniewne spojrzenie nie było w stanie zakłócić regularności rysów

jego twarzy. Jedyną rzeczą, która stanowiła dysonans w jego prawie perfekcyjnym wyglądzie, był guzek na
całkowicie kiedyś prostym nosie. Reeve złamał go w wieku dwunastu lat. Ktoś jechał zbyt blisko niego i po
przeskoku przez ogrodzenie naparł na jego konia z taką siłą, że oboje upadli. Reeve leżał wiele tygodni w
łóżku z połamanymi żebrami, obojczykiem i nosem.

Ja jednakże znałam go od czasu, kiedy skończył pięć lat, więc jego okazały wygląd nigdy nie przeszkadzał

mi w dostrzeganiu, co Reeve tak naprawdę czuje. Toteż zdawałam sobie sprawę, że pomimo swoich
zuchwałych wypowiedzi, tak naprawdę martwił się o pieniądze, które pożyczył. Wiedziałam też, że nigdy by
się do tego nie przyznał.

- Po prostu nie chciałabym, żeby stosunki między tobą a lordem Bradfordem jeszcze bardziej się po-

gorszyły - odpowiedziałam ostrożnie.

Reeve zaśmiał się bezbarwnie.
- To chyba niemożliwe, Deb - powiedział.
Nie mogłam nic na to powiedzieć, więc odsunęłam się od biurka.
- Czas już na mnie. Mama będzie mnie niedługo szukać.
Skinął głową.
- Żałuję, że nie możesz pojechać ze mną obejrzeć Highflyera. Ale nawet gdybyś znalazła sobie

przyzwoitkę, to ja i tak nie wracam tu z powrotem z Newmarket.

- Nie szkodzi, Reeve - powiedziałam z rezygnacją.

background image

- Pozdrów ode mnie matkę.
- Pozdrowię.
I tak się rozstaliśmy.

* * *

Poczekałam do pory obiadu, który razem z mamą jadłyśmy w niedużej jadalni naszej malutkiej chatki, by

opowiedzieć o moim popołudniowym spotkaniu z Reevem.

- Nie powinien był kupować tego konia - powiedziała mama.
- Reeve wybrał Highflyera, kiedy ten był jeszcze roczniakiem, i wytrenował go na jednego z najlepszych

trzylatków tego sezonu - powiedziałam. - Moim zdaniem to wielka szkoda, że ten przeklęty testament jego
ojca psuje mu całą przyjemność.

- Deborah - zaprotestowała odruchowo mama.
- Przepraszam, mamo - poprawiłam się. - Ten nieszczęsny testament.
Mama westchnęła.
- To rzeczywiście pech, że ojciec Reeve’a postanowił pozbawić go możliwości przejęcia kontroli nad

majątkiem, dopóki chłopiec nie skończy dwudziestu sześciu lat. Zgadzam się, że zwracanie się o każdy grosz
do powiernika spadku, lorda Bradforda, musi być czymś upokarzającym. Ale musisz przyznać, kochanie, że
ojciec Reeve’a miał powody, by wątpić w dojrzałość syna.

- Hmmm - mruknęłam.
Zjadłam jeden ze szparagów, spiętrzonych na moim talerzu. Do dobrych stron powrotu Reeve’a do domu

należało to, iż na pewno nie omieszka przesłać nam kilku sporych szynek przed wyjazdem do Newmarket.
Miło byłoby znowu jeść mięso.

Mama łyknęła wody ze swojej szklanki.
- Widziałam dzisiaj w gazecie ogłoszenie o zbliżającym się ślubie twojego przyrodniego brata Richarda.

Jego narzeczoną jest córka wicehrabiego Swale’a. - Upiła jeszcze jeden łyk wody. - To dobra partia,
Woodly’owie muszą być zadowoleni.

Zesztywniałam.
- Mamo - powiedziałam groźnie - mówiłam ci, że im mniej słyszę o tej rodzinie, tym jestem szczęśliwsza.

A jeśli chodzi o mojego szanownego przyrodniego brata, to jak dla mnie może spokojnie sczeznąć w piekle.

Spojrzała na mnie, marszcząc lekko brwi.
- Chciałabym, kochanie, żebyś nie chowała już urazy do swojego brata. Zgadzam się, że rodzina po-

traktowała nas bardzo źle, ale nie sądzę, by można było o cokolwiek obwiniać Richarda. Miał tylko osiem
lat, kiedy zmarł twój ojciec.

Uderzyłam dłonią w stół.
- Potraktowała nas bardzo źle! Mój Boże, mamo, tak nazywasz wyrzucenie nas z domu ojca i skazanie na

klepanie biedy w tej malutkiej chatce?

Mama się wzdrygnęła.
Próbowałam się opanować. Wiedziałam, że sprawiam jej przykrość swoimi krzykami.
- Przepraszam - wydusiłam w końcu.
- Twój ojciec zostawił wszystkie pieniądze i posiadłość Richardowi. Spadkiem miał zarządzać brat ojca,

John - przypomniała mi mama. - Jestem pewna, że twój tata spodziewał się, że zajmą się nami w odpowiedni
sposób. Mamy szczęście, że John wynajmuje dla nas tę chatkę i płaci mi co kwartał rentę, za którą możemy
się utrzymać.

Tak właśnie John Woodly rozumiał nałożony na niego obowiązek - zapewniał nam dach nad głową. A to

też tylko dlatego, że w zamian mama obiecała nigdy nie używać swojego tytułu. I dlatego zamiast lady Lynly
wszyscy zwracali się do niej „pani Woodly”. John odarł ją z całej dumy, pozostawiając jej jedynie mnie.

Spojrzałam na mamę poprzez stół. Zatrudniono ją jako guwernantkę dla mojego przyrodniego brata i ku

zmartwieniu całej rodziny ojciec pojął ją za drugą żonę. Po jego śmierci Woodly’owie natychmiast wyrzucili
mamę (wraz ze mną, produktem jej związku z ojcem) z dworu Lynly.

- Nie chowaj urazy do brata, Deborah. To nie jego wina - powiedziała mama poważnie.
- Nigdy nie próbował nas odnaleźć - powiedziałam twardo.
- Ja też nigdy się z nim nie kontaktowałam - odpowiedziała.
To była prawda, a ja nigdy nie zdołałam zrozumieć jej postępowania.
- Zapomnij o dawnych animozjach, kochanie. Wtedy poczujesz się szczęśliwsza.
Promienie popołudniowego słońca wpadały skośnie przez okno i rozświetlały włosy mamy, w kolorze

srebrnoblond, splecione na czubku głowy. Jej błękitne oczy uśmiechały się do mnie z ufnością.

Mamy tę samą karnację, ale tak poza tym zupełnie się różnimy. Jestem wzrostu mojego ojca i po nim też

prawdopodobnie odziedziczyłam paskudny charakter. W przeciwieństwie do mamy ja nigdy nie wyba-

background image

czałam.

Zmusiłam się do uśmiechu.
- Myślisz więc, że nie powinnam modlić się za wygraną Highflyera?
Zaśmiała się. Taka piękna, łagodna i delikatna. Od lat to ja się nią zajmuję, mimo że ona ma czterdzieści

cztery lata, a ja dwadzieścia jeden.

- Założymy się, że jutro dostarczą nam tu kilka szynek? - powiedziałam z uśmiechem.
- Kochany Reeve - odparła. - Jest taki miły. Wydaje mi się, że ja też będę się modlić za Highflyera.

* * *

Następne kilka tygodni minęło zupełnie zwyczajnie. Jeździłam na wspaniałych koniach Reeve’a uży-

wanych do polowania, żeby utrzymać je w formie. Jedyna pozytywna rzecz, jaką wiedziałam o lordzie
Bradfordzie, to fakt, iż nigdy nie odmawiał mu rzeczy, które powinien posiadać każdy gentleman. Jednak ze
względu na skłonność Reeve’a do uprawiana hazardu odmawiał mu pieniędzy.

Niestety, Reeve bardzo lubił hazard.
Posiadłość Reeve’a, Ambersley, także była utrzymywana w znakomitym stanie. Pracowała nad tym armia

służących i ogrodników. Reeve w każdym calu przypominał niesłychanie zamożnego, młodego szlachcica,
którym był.

Jednakże wszystkie rachunki płacił lord Bradford i to doprowadzało Reeve’a do szału.
Kilka tygodni przed derbami w Epsom wybrałam się z najbliższymi przyjaciółmi na parę wycieczek. Co

roku na wiosnę odwiedzaliśmy te same miejsca i zaczęło mnie to już trochę nudzić, ale nie mogłam przecież
spędzać każdej wolnej chwili w stajni. Także dzięki tym wyjazdom udawało mi się odciągnąć mamę na jakiś
czas od domu i ogrodu, co moim zdaniem miało na nią zbawienny wpływ.

Któregoś wieczoru kilkoro z nas postanowiło popływać łodziami po rzece Cam, w pobliżu uniwersytetu, z

którego pięć lat wcześniej spektakularnie wyrzucono Reeve’a. Ja znalazłam się w jednej łodzi z Cedrikiem
Liskeyem, nowym pastorem lokalnej parafii.

Dzień był piękny. Obserwowałam, jak brązowawa woda wiruje wokół łodzi, podczas gdy pan Liskey po-

rusza w niej wiosłami. Nie wiał nawet lekki wietrzyk, sitowie było zupełnie nieruchome. Wierzby moczyły
swoje długie gałęzie w wodzie, a rosnące na brzegu irysy wypuszczały pączki. Spokój tego dnia i rozleni-
wiające ciepło były niezwykle przyjemne. Wodząc palcami po powierzchni wody, uśmiechnęłam się do pana
Liskeya.

- Wszyscy są wobec mnie tacy mili, od kiedy się tu znalazłem - powiedział. - Wydaje mi się, że zaledwie

raz czy dwa razy jadłem obiad w domu.

Pewnie, że go ciągle zapraszają, pomyślałam cynicznie. Ma dwadzieścia cztery lata, nie jest żonaty i ma

zapewniony bardzo przyzwoity byt. Każda niezamężna dziewczyna w parafii musi ostrzyć sobie na niego
zęby. W istocie, zdziwiło mnie, że to właśnie ja dzieliłam z nim łódź. Myślałam, że Maria Bates już
upatrzyła sobie to miejsce dla siebie.

- Należy pan do rodziny Cambridge’ów? - zapytałam. Oczywiście, zakładałam z góry, że tak było.

Beneficjum w Ambersley należało do bardzo pożądanych, a lord Bradford nie przydzieliłby go nikomu spoza
rodziny.

Pan Liskey uśmiechnął się do mnie. Był dość przystojnym młodym mężczyzną o zdrowych zębach i ła-

godnych oczach.

- Tak, właściwie jestem drugim kuzynem Reeve’a. Nie znamy się zbyt dobrze, ale widywaliśmy się przez

pewien krótki czas na uniwersytecie.

- Aha - powiedziałam.
Przestał wiosłować i pochylił się w moją stronę.
- Moja kariera była dłuższa, ale znacznie mniej... sensacyjna.
Westchnęłam. Często wydawało mi się, że historię psikusa, którego zrobił Reeve dyrektorowi uczelni,

przemalowując jego dom w ciągu jednej nocy na kolor jasnożółty, znano już w całej Anglii. Rezultatem tego
przedsięwzięcia było wydalenie Reeve’a z uniwersytetu, o co, oczywiście, dokładnie mu chodziło.
Nienawidził Cambridge.

- Nie lubię stosować się do żadnych zasad - powiedział mi wyzywającym tonem, kiedy ojciec zesłał go,

skompromitowanego po wydaleniu z uczelni, do Ambersley. - Sam chcę kierować swoim życiem.

Jak na ironię, właśnie to wydarzenie zadecydowało o tym, że ojciec Reeve’a zmienił testament, zazna-

czając w nim, że jego syn może wejść w posiadanie rodzinnej fortuny, dopiero gdy skończy dwadzieścia
sześć lat. Tak więc swoim wybrykiem Reeve osiągnął coś dokładnie odwrotnego, niż zamierzał.

- Reeve nigdy nie lubił Cambridge - powiedziałam cicho.
- To prawda - zgodził się pan Liskey. - Od momentu, kiedy go poznałem, wiedziałem, że długo tam nie

wytrzyma. Był jak... kometa lecąca przez niebo nad Cambridge. Jaskrawe światło, które wokół siebie

background image

roztaczał, fascynowało, ale każdy rozumiał też, że Reeve w końcu się wypali.

Pomyślałam, że pan Liskey bardzo dobrze opisał sytuację Reeve’a w Cambridge. Westchnęłam.
Biedny Reeve.
- Proszę mi powiedzieć, panno Woodly - odezwał się pan Liskey - czy będzie pani może na wieczorku

tanecznym, organizowanym w przyszłą sobotę przez Batesów?

Otrząsnęłam się z zamyślenia i spojrzałam na niego.
- Tak, zjawię się tam - odpowiedziałam.
Wyglądał na zadowolonego.
- A więc proszę, żeby zarezerwowała pani dla mnie jeden taniec.
Wieczorek taneczny wydawany przez Batesów należał do imprez zupełnie nieformalnych. Nie stosowano

tam karnetów i tańczyło się z kimkolwiek, kto o to w danym momencie poprosił. Nie chciałam jednak
umniejszać wagi wieczorku Batesów, toteż z uśmiechem przystałam na propozycję pana Liskey’a.

- Już nie mogę się doczekać - powiedział.
Podniósł wiosła i zaczął kierować łódź powrotem do brzegu.

Rozdział drugi

Highflyer przegrał wyścig w Epsom. Potknął się na ostatnim wzgórzu, a kiedy wstał, dolna część jego nogi

zwisała bezwładnie. Złamał kość nadpęcinową. Zastrzelono go od razu, jeszcze na torze wyścigu.

- Mój Boże - jęknęłam po przeczytaniu sprawozdania z gonitwy w Morning Post. - To okropne. Biedny

Reeve. Co za straszliwy pech.

- Mogę zobaczyć? - mama sięgnęła po gazetę poprzez nakryty do śniadania stół.
- Rzeczywiście, niedobrze - powiedziała zmartwiona po przeczytaniu artykułu. - Lord Bradford bardzo się

zdenerwuje, kiedy się dowie, że musi zapłacić za trening, a Reeve nie ma już nawet konia, którego mógłby
sprzedać.

- Nie chodzi jedynie o pieniądze za trening - powiedziałam ponuro. - Myślisz, że Reeve nie obstawiłby

własnego konia? Faworyta na derby?

- Ojej - powiedziała mama.
Znała Reeve’a wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że mam rację.
Po tej katastrofie nie widziałam go dwa tygodnie. Zjawił się wreszcie pewnego mglistego, czerwcowego

poranka. Właśnie pomagałam mamie w ogrodzie, który żywił nas przez całe lato i połowę zimy. Reeve
podjechał faetonem od frontu chatki, zatrzymał się efektownie i zeskoczył na ziemię. Wytarłam ręce w
spódnicę i podeszłam, żeby się przywitać.

- Witaj Reeve - powiedziałam. - Jak się masz?
- Bywało lepiej - odpowiedział krótko.
Wyglądał na chorego. Stracił na wadze, co uwydatniło jego wysokie, klasyczne kości policzkowe. Pod

oczami miał wyraźne cienie.

- Przykro mi z powodu Highflyera - powiedziałam łagodnie. - To straszne stracić dobrego konia w taki

sposób.

Kiwnął zdawkowo głową. Reeve nigdy nie radził sobie zbyt dobrze ze swoimi uczuciami.
Podeszła do nas mama. Poklepała go delikatnie po ramieniu.
- Dobrze cię znów widzieć. Dziękujemy za szynkę.
Ona także wiedziała, że nie należy nadmiernie okazywać mu współczucia.
- Chciałem spytać, czy mogę zabrać Deb na przejażdżkę - powiedział Reeve do mamy. - Dobrze, pani

Woodly?

- Oczywiście - odpowiedziała. - Ale zmień najpierw sukienkę, Deborah. Nie możesz się przecież

pokazywać poza domem taka brudna.

- Nic nie szkodzi - powiedział Reeve niecierpliwie.
- Chciałabym przynajmniej umyć ręce, jeśli ci to nie przeszkadza - powiedziałam spokojnie. - To mi zajmie

tylko chwilę.

Spojrzał na mnie posępnie.
- W porządku.
Mój Boże. Musiało się stać coś naprawdę złego. Czyżby Bernard odmówił spłacenia jego długów?
Nagle zmroziła mnie inna myśl. Reeve nie poszedł chyba do lichwiarzy? Nie byłby aż tak głupi!
Umyłam ręce i twarz, wygładziłam sukienkę i w dziesięć minut byłam z powrotem na dole. Reeve stał

obok koni i rozmawiał z mamą. Wyglądał na bardzo zdenerwowanego i spiętego.

- Jestem gotowa - powiedziałam i pozwoliłam, by pomógł mi wsiąść na wysoki faeton.
Potoczyliśmy się powoli wiejską drogą. Przez długi czas nie odzywał się, spoglądał jedynie na dobraną

background image

parę swoich gniadoszy. Ja też nic nie mówiłam. Wiedziałam, że przyjechał do mnie nie bez powodu, ale
zdawałam sobie też sprawę, że muszę cierpliwie poczekać na jego wyznanie.

Reeve zjechał z wypielęgnowanej ścieżki biegnącej przez ogrody Ambersley i skierował się w stronę rzeki.

Podążyliśmy jedną z wiejskich dróg wysadzoną po bokach drzewami i otoczoną łąkami pełnymi kwiatów. W
końcu zatrzymał się na poboczu. Znaleźliśmy się na małej polance osłoniętej od drogi przez dostojne buki.

Reeve poluzował wodze, aby konie mogły rozprostować szyje, i spojrzał na mnie.
Nie mogłam się już dłużej powstrzymywać.
- Co się stało, Reeve? - spytałam. - Czyżby lord Bradford odmówił spłacenia twoich długów z derby?
Reeve poczerwieniał.
- Nie chciałbym już nigdy w życiu spędzić takiej godziny, jaką spędziłem z Bernardem po wyścigu.

Zatwardziały piernik. Wiesz, co mi powiedział? Że ludzie organizujący wyścigi i biorący w nich udział to
mieszanina najgorszych szubrawców i największych głupców z całego kraju. Uważa mnie za głupca!

Oczy Reeve’a rzucały niebezpieczne błyski, a usta mu zbielały.
- Lord Bradford jest człowiekiem bardzo konserwatywnym - powiedziałam ostrożnie.
- Nie uwierzysz, Deb, ale on wydaje się kompletnie nie rozumieć, iż to, co przegrałem na derby, to długi

honorowe. - Reeve przeczesał włosy ręką. - Jeśli ich nie spłacę, wyrzucą mnie z Klubu Dżokeja, rozumiesz?

- Oczywiście, że musisz spłacić długi - odpowiedziałam. Po chwili dodałam: - A ile tak dokładnie jesteś

winien?

Zmarszczył brwi.
- Postawiłem na Highflyera sześćdziesiąt tysięcy funtów. Są też oczywiście pieniądze, które pożyczyłem od

Bentona na treningi. Kolejne dziesięć tysięcy.

Poczułam się słabo. Siedemdziesiąt tysięcy funtów!
- A lord Bradford nie chce ci dać tych pieniędzy? - spytałam.
- Powiedział, że zapłaci, ale pod jednym warunkiem.
Po raz pierwszy odwrócił ode mnie wzrok i utkwił go w lśniących, cętkowanych grzbietach swoich koni.
Spojrzałam na jego profil, zacieniony przez obfite korony buków. Na lewe ramię czerwonej kurtki, którą

miał na sobie, padał wąski pasek światła.

- Jaki to warunek? - podjęłam widząc, że nie ma ochoty kontynuować.
Zacisnął szczękę.
- Muszę się ożenić.
Oniemiałam.
- Ożenić? - powtórzyłam. - A co to ma wspólnego z twoimi długami?
Nie odpowiedział od razu, a ja zaczęłam się domyślać.
- Rozumiem. Znalazł ci dziedziczkę.
- Nie potrzebuję dziedziczki, Deb. Nawet Bernard o tym wie - powiedział Reeve gorzko. Odwrócił się, by

znowu na mnie spojrzeć. - Wygląda na to, że mój szanowny kuzyn i powiernik majątku szczerze wierzy, że
małżeństwo może mieć na mnie zbawienny wpływ. Ma nadzieję, że jeśli będę miał żonę i dziecko w drodze,
to wyleczę się ze swoich szaleństw. Obiecał mi nawet, że po ślubie przekaże mi potowe majątku, a jeśli będę
wiódł „przyzwoite życie” przez rok, to otrzymam resztę.

- Mój Boże - wyjąkałam. - Może tak zrobić? Myślałam, że testament twojego ojca nie zezwala ci na

przejęcie spadku, dopóki nie skończysz dwudziestu sześciu lat.

- Najwyraźniej pozwolił Bernardowi zadecydować, kiedy będę wystarczająco dojrzały, by wejść w

posiadanie majątku. - Reeve otwierał i zamykał dłonie na trzymanych przez siebie wodzach. Po chwili dodał
ponuro: - Bernard nie raczył mnie o tym nigdy wcześniej poinformować.

Spojrzałam na jego zaciśnięte palce.
- Lord Bradford powiedział, że nie spłaci twoich długów, dopóki się nie ożenisz?
- Dokładnie.
To kolejny przykład na to, z jaką niezręcznością lord Bradford próbuje kierować życiem swojego młodego

kuzyna, pomyślałam ze złością. Jednym z najgorszych sposobów postępowania z Reevem było stawianie go
w sytuacji bez wyjścia. A lord Bradford robił tak bez przerwy.

- I co masz zamiar zrobić? - spytałam.
Reeve warknął pod nosem. Spojrzałam na niego ze współczuciem.
- Wygląda na to, że będziesz musiał się ożenić.
- Nie chcę się żenić - warknął jeszcze ostrzej.
- Nie będzie tak źle - pocieszyłam go. - Czytam gazety. Według rubryk towarzyskich wiele młodych kobiet

byłoby zachwyconych oświadczynami przystojnego hrabiego Cambridge. Kiedyś i tak będziesz musiał się
ożenić, Reeve. Czemu nie miałbyś zrobić tego już teraz?

background image

Przysunął się do mnie nieznacznie na siedzeniu faetonu. Jeden z koni potrząsnął łbem, czując jego ruch.

Brzęknęło wędzidło.

- Te młode damy, o których mówisz, to jedno wielkie zbiorowisko paplających idiotek. Chyba bym oszalał,

gdybym musiał spędzić resztę życia uwiązany do jednej z nich.

Przysunął się do mnie jeszcze o parę centymetrów, naruszając granicę mojej przestrzeni osobistej. Po-

czułam się jak zaganiana klacz. Reeve błysnął ciemnymi oczami i obdarzył mnie najbardziej uroczym ze
swoich uśmiechów.

Spojrzałam na niego czujnie. Nigdy nie ufałam temu uśmiechowi. Reeve często używał go bez skrupułów,

żeby postawić na swoim.

- Rozmyślałem o sytuacji, w której się znalazłem, Deb, i wpadłem na wspaniały pomysł - zamruczał. - A

gdybyśmy tak się zaręczyli?

Spojrzałam na niego zszokowana.
- Oszalałeś? - wykrztusiłam wreszcie.
- Nie musiałabyś za mnie wychodzić - zapewnił mnie uspokajającym tonem. - Kiedy tylko Bernard dowie

się o zaręczynach, spłaci moje długi. A może nawet, jeśli dobrze to rozegram, uda mi się go nakłonić, by
przepisał na mnie połowę spadku, nim ślub w ogóle się odbędzie. Nie może przecież oczekiwać, byśmy
pobrali się natychmiast. Potrzeba wiele czasu, żeby zorganizować wesele, nieprawdaż?

- Nie mam pojęcia - odparłam stanowczo. - Naprawdę chciałabym ci pomóc Reeve, ale twój plan jest

niewykonalny.

- Czemu? - Reeve przysunął się do mnie jeszcze bliżej.
Odsunęłam się od niego.
- Po pierwsze, lord Bradford nie uzna mnie za dobrą partię dla ciebie. Jesteś członkiem Izby Lordów, a ja

mieszkam w drewnianej chatce!

- Nie ma najmniejszego problemu, jeśli chodzi o twoje urodzenie, Deb - powiedział. - Czy nie jesteś córką

barona? Nie potrzeba też, żebyś była zamożna. Na Boga, mam przecież tyle pieniędzy, że mógłbym
zaopatrzyć w nie cały kraj, jeśli tylko Bernard dałby mi do nich dostęp!

- Lord Bradford nie uznałby mnie za odpowiednią kandydatkę na żonę dla kogoś o twojej pozycji - po-

wtórzyłam, potrząsając głową.

- Do diabła z tym, co Bernard uważa za odpowiednie - odparł Reeve. Jego oczy rzucały niebezpieczne

błyski. - Nie mówił, że mam poślubić córkę księcia. Powiedział jedynie, że mam sobie znaleźć żonę.

Napierał na mnie całą siłą swojej osobowości i czułam, że nie będę w stanie długo mu się przeciwstawiać.
- Przestań spychać mnie z faetonu - powiedziałam gniewnie. - Nie wyjdę za ciebie.
- Nie będziesz musiała za mnie wychodzić. Uroczyście ci to przyrzekam, Deb. Będziemy jedynie udawać,

że się zaręczyliśmy. Poinformujemy o tym Bernarda, wyślemy zawiadomienie do Morning Post, a potem
Bernard spłaci moje długi, tak jak obiecał.

- A w jaki sposób mamy potem zerwać te zaręczyny?
Jak tylko wypowiedziałam te słowa, już wiedziałam, że popełniłam błąd. Reeve natychmiast wykorzystał

fakt, że w ogóle rozważałam jego propozycję.

- Myślę, Deb, że najlepszym rozwiązaniem byłoby podtrzymywać pozory przez kilka miesięcy. Jeśli

Bernard uwierzy, że moje plany małżeńskie są naprawdę poważne, może przepisze na mnie też połowę
moich pieniędzy, nim dojdzie do ślubu.

Założyłam ręce na piersi.
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, w jaki sposób mamy potem zerwać zaręczyny.
- Stwierdzimy, że jednak do siebie nie pasujemy - pośpieszył z odpowiedzią.
Zmarszczyłam czoło.
- Nie wiem, Reeve. To brzmi... nieuczciwie.
- Chcę tylko przejąć mój spadek - odparł. - Czy to jest nieuczciwe?
Byłam uczesana w zwykły sposób, z jednym dużym warkoczem opadającym na plecy. Zdenerwowana,

obgryzałam jego koniec patrząc na Reeve’a i próbując coś zdecydować.

Ujął moją dłoń.
- Pomóż mi, Deb - powiedział perswazyjnym tonem. - Nie znam nikogo innego, kogo mógłbym o to

poprosić.

- Mamie się to nie spodoba.
- Ostatni raz słuchałaś się matki, kiedy miałaś osiem lat - prychnął.
Nadal się wahałam.
- Deb - kontynuował - jeśli mi nie pomożesz, będę musiał sprzedać stajnie.
Spojrzałam na niego z przerażeniem.

background image

- Muszę skądś wziąć pieniądze na spłacenie długów. Trzeba będzie sprzedać konie do polowania.
Oczy mu błyszczały. Wiedział, że już mnie ma.
Milczałam może przez dziesięć sekund.
- W porządku, Reeve - odezwałam się w końcu. - Zaręczę się z tobą.
Objął mnie ramieniem i przytulił mocno.
- Świetna z ciebie dziewczyna, Deb. Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć.
- To był szantaż - poskarżyłam się, podczas gdy on skracał wodze i wycofywał konie, by wyjechać z po-

wrotem na drogę.

Reeve zachichotał.
Trudno, pomyślałam, to nie może być znowu takie straszne. Zawsze uważałam, że ojciec Reeve’a po-

traktował go bardzo niesprawiedliwie zmieniając testament.

I miło było znów patrzeć na radosnego Reeve’a.

* * *

Poszliśmy razem, żeby oznajmić mojej mamie, co mieliśmy zamiar zrobić. Tak jak przypuszczałam, była

całkowicie przeciwna naszym zamierzeniom.

- To będzie oszustwo - zaprotestowała. - Nie podoba mi się wasz plan.
- Ależ nieprawda, pani Woodly - zapewnił ją Reeve. - Muszę jedynie przekonać mojego kuzyna, że jestem

zaręczony, żeby on spłacił moje długi.

- Ale przecież nie będziecie zaręczeni - powiedziała mama.
- Będziemy - odpowiedział Reeve. - Tylko potem zerwiemy zaręczyny.
Spojrzał na mnie szukając poparcia, a ja przewróciłam oczami.
Siedzieliśmy wszyscy w naszym saloniku, ja i mama na sofie obok kominka, a Reeve naprzeciwko nas, na

jednym z dwóch krzeseł z wysokim oparciem. Zawsze wyglądał na absurdalnie wielkiego w tym małym
pomieszczeniu.

- To wszystko nie jest takie proste, jak ci się wydaje, Reeve - powiedziała mama. - Lord Bradford na pewno

będzie chciał, byś przedstawił mu swoją narzeczoną.

- A czemu miałby jej nie poznać? - Reeve machnął ręką.
Spojrzałam na swoją suknię i pomyślałam o reszcie mojej garderoby.
- Reeve - powiedziałam. - Wyglądam jak nędzarka. Mama ma rację. Ten twój plan po prostu się nie uda.
- Oczywiście, że się uda - odparł. - I zaraz ci powiem dlaczego. Dwa dni temu poszczęściło mi się u

Waltera.

Stłumiłam jęk. Waiter był jednym z najbardziej ekskluzywnych domów gry w Londynie i martwiło mnie,

że Reeve nadal tam uczęszcza. Jednakże zaskoczyło mnie jego kolejne stwierdzenie.

- Zakończyłem grę z dziesięcioma tysiącami funtów w kieszeni.
Dla mnie to była ogromna suma, ale dla człowieka takiego jak Reeve, który był zadłużony na sie-

demdziesiąt tysięcy, nie znaczyła ona nic. Zdziwiłam się, że nie chciał kontynuować gry, by zgromadzić
więcej pieniędzy. Z reguły nie wycofywał się tak wcześnie.

- Wiesz, co zrobię z tymi pieniędzmi? - zwrócił się do mnie.
Potrząsnęłam głową.
- Zabiorę cię do Londynu, żebyś skompletowała sobie przyzwoitą garderobę - powiedział z zadowoleniem.
- Co!?
- Słyszałaś, co powiedziałem.
- Nie mogę pozwolić, żebyś to dla niej zrobił, Reeve - oznajmiła mama stanowczo. - To by było nie-

stosowne.

- Ależ skąd - powiedział Reeve. - Rozumiem to jako korzystną inwestycję, która później zwróci mi się

dziesięciokrotnie.

- Chwileczkę - wtrąciłam się. - Zgodziłam się na to, żeby udawać twoją przyszłą żonę, ale nie na wyprawę

do Londynu czy na nową garderobę.

Reeve wyciągnął przed sobą swoje długie nogi i oparł jeden wypolerowany but na drugim.
- Jak ci już mówiłem, Deb, w twoim pochodzeniu nie ma nic złego, ale twoja garderoba to katastrofa.
Spojrzałam na niego wilkiem.
- Ten cały fortel zaczyna się coraz bardziej komplikować. Nie tak to przedstawiałeś na początku.
Uśmiechnął się do mnie protekcjonalnie.
- Nie zapominaj o koniach do polowania, Deb.
- Deborah - powiedziała mama. - Nie pozwalam ci na to. Ale ja pamiętałam o koniach.
- Muszę to zrobić, mamo - stwierdziłam obłudnie. - Nie zostawię tak Reeve’a. To by było nieuczciwe.
Uśmiechnął się do mnie szelmowsko.

background image

- Takiej właśnie postawy człowiek oczekuje od swojej przyszłej żony.
Z trudem powstrzymałam się, by nie rzucić czymś w tę jego twarz, promieniującą niezwykłym zadowo-

leniem z siebie.

* * *

Reeve miał w Londynie dom na Berkeley Square i tam właśnie zawiózł mnie i mamę w dwa dni po naszej

rozmowie na polanie. Sezon londyński już się kończył i Reeve powiedział, że będzie mógł wprowadzić mnie
do towarzystwa bez specjalnego rozgłosu, jako że większość najważniejszych balów już się odbyła.

Jeśli o mnie chodzi, wolałam w ogóle nie być wprowadzana do towarzystwa, ale Reeve uznał to za

konieczność. Obie miałyśmy zakupić sobie garderobę, jako że mama została moją przyzwoitką, i pojawić się
na kilku balach kończących sezon.

Reeve mówił, że wszystko pójdzie gładko.
Jednak nie wyglądało na to, żeby miało pójść tak gładko, jak zapowiadał.
Skompletowanie garderoby nie sprawiło nam kłopotu. Krawcowa na Bond Street wydawała się rozbawiona

zadaniem uszycia dla mnie i dla mamy podstawowego zestawu ubrań, potrzebnego nam na pokazanie się w
towarzystwie.

Muszę przyznać, że miło było dla odmiany mieć w swojej garderobie ładne, modne suknie. Krawcowa była

zadowolona z mojej szczupłej talii i długich nóg i powiedziała, że taka budowa ciała świetnie nadaje się do
prezentowania modnych obecnie sukien z wysokim stanem. Natomiast moimi wadami był zbyt mały biust,
oraz delikatnie zarysowane mięśnie na ramionach i plecach.

- Często jeżdżę konno - wytłumaczyłam.
- Jeśli chodzi o suknie dzienne, nie będzie problemu. Ale suknie wieczorowe. Mon Dieu! Zaprojektuję do

nich małe rękawki, które skryją to zniekształcenie - zdecydowała Madame Dufand, przygryzając wargi. -
Niestety nic się nie da zrobić, jeśli chodzi o plecy.

- Lordowi Cambridge nie przeszkadzają moje mięśnie - zapewniłam ją. - W końcu to jego konie ujeżdżam.
Krawcowa miała co do tego wątpliwości, ale po odrobinie perswazji uszyła dla mnie trzy piękne suknie

wieczorowe.

Również mama dostała nową garderobę. Trapiła się tym, gryzło ją sumienie, więc starałam się nakłonić ją,

by się odprężyła i dobrze się bawiła.

- Uwierz mi, mamo, te dziesięć tysięcy funtów, które wydaje na nas Reeve, wróciłoby z powrotem do kasy

u Waitera, gdyby nie były mu one potrzebne na stworzenie pozorów dla Bernarda - zapewniłam ją.

Uszycie dla nas pierwszych kreacji zajęto madame Dufand zaledwie dwa dni. W tym samym czasie Reeve

wystał zawiadomienie o swoich zaręczynach do lorda Bradforda. Zamieścił też ogłoszenie w Morning Post.
Zawiadamiało ono o naszych zaręczynach oraz o tym, że wraz z mamą miałyśmy zabawić kilka tygodni na
Berkeley Square, przed powrotem do wiejskiej posiadłości na okres lata.

Muszę przyznać, że poczułam mrowienie w żołądku, widząc własne nazwisko wydrukowane czarno na

białym: Deborah Mary Elizabeth Woodly, córka świętej pamięci Lorda Lynly z Rezydencji Lynly; dalej
widniało nazwisko Reeve’a, a na samym końcu: zaplanowane małżeństwo.

Tydzień wcześniej o tej samej porze pływałam po rzece Cam z panem Liskeyem. A teraz byłam w

Londynie z Reevem, przygotowując się na spotkanie z tutejszym towarzystwem jako jego przyszła żona.

Zawsze byłam dumna z moich stalowych nerwów. Mogłam przeskoczyć każdą przeszkodę, zuchwale

przeprowadzić nerwowego konia przez każdy teren, ale myśl o pojawieniu się w londyńskiej sali balowej
sprawiała, że czułam się jak trzylatek, który pierwszy raz w życiu styka się ze stadem ogarów.

- Jesteśmy zaproszeni na dzisiejszy wieczór do Merytonów - oznajmił radośnie przy śniadaniu Reeve. - To

będzie dobre miejsce, bym po raz pierwszy przedstawił cię jako moją wybrankę.

Spojrzałam na niego, zwężając oczy.
- Ile ludzi ma być na tym balu?
- Nie więcej niż setka, jak sądzę - odpowiedział. - W Londynie jest coraz mniej osób z towarzystwa,

wszyscy wyjeżdżają już do swoich wiejskich posiadłości lub do Brighton.

- Reeve, mój drogi, może dla ciebie setka osób to nie jest dużo, ale dla nas owszem - powiedziała łagodnie

mama.

Pochylił się nad stołem, by poklepać ją po dłoni.
- Będę się wami opiekował, pani Woodly. Proszę się niczego nie obawiać. Wszystko będzie dobrze.
Ha, pomyślałam. Jeśli mogłam polegać jedynie na jego opiece, to znajdowałam się w niezłych tarapatach.

Rozdział trzeci

W trakcie przygotowań do balu u Merytonów byłam dość zdenerwowana, ale mężnie starałam się to ukryć.

Pokojówka, którą Reeve wynajął dla moich osobistych potrzeb, spięła mi włosy u nasady karku w pozornie

background image

prosty kok. Dookoła niego poutykała białe róże i użyła żelazka do karbowania, by ujarzmić dwa loczki i
zmusić je, by opadały miękko na uszy.

Pierwotnym pomysłem fryzjerki było ścięcie moich włosów na krótko, według panującej mody. Jednakże

dowiedziawszy się, że oznaczałoby to spędzanie codziennie wielu godzin pod żelazkiem do karbowania,
wyraziłam sprzeciw i moje włosy pozostały długie.

Pokojówka zapinała właśnie małe, kryte guziki z tyłu mojej jasnoniebieskiej sukni, kiedy otworzyły się

drzwi i weszła mama.

Wyglądała przepięknie. W przeciwieństwie do mnie zgodziła się na obcięcie włosów i krótkie blond loczki

obramowujące jej twarz sprawiały, że wyglądała niezwykle młodo. Zaparło mi dech w piersiach.

- Jesteś piękna, mamo - oświadczyłam szczerze.
- Ty też, córeczko - powiedziała uśmiechając się.
Kochana mama. Wiedziała, że wylewny komentarz na temat mojego wyglądu był ostatnią rzeczą, jakiej mi

było w tej chwili potrzeba.

- Czy panna Woodly jest już gotowa? - spytała mama mojej pokojówki, Susan.
- Jeszcze pięć minut, pani Woodly - odparła Susan.
Mama poklepała mnie delikatnie po ramieniu.
- Poczekam na ciebie na dole, Deborah - powiedziała.
Pokiwałam głową.
Siedem minut później szłam powoli korytarzem domu Lamberth, nadal starając się nie pokazywać po sobie

zdenerwowania, które mnie ogarnęło. Schodząc po schodach zauważyłam Reeve’a, który stał u ich stóp i
spoglądał na mnie. Miał wyraz twarzy, jakiego nigdy wcześniej u niego nie widziałam.

- Mój Boże, Deb - powiedział. - Jesteś piękna.
Zeszłam na dół i spojrzałam na niego z powątpiewaniem.
- Naprawdę myślisz, że dobrze wyglądam?
- Dobrze? - nadal wpatrywał się we mnie intensywnie. - Myślę, że znacznie lepiej niż dobrze.
Wygładziłam niebieski jedwab na mojej sukni. Była wycięta głębiej niż cokolwiek, co kiedykolwiek

miałam w życiu na sobie, a ja wypełniałam ten dekolt w podziwu godny sposób. Madame Dufand bez wąt-
pienia wiedziała, jak ukryć wszelkie moje defekty w tym rejonie. Reeve docenił jej wysiłki. Wpatrywał się
we mnie bezwstydnie.

On sam wyglądał wspaniale. Był ubrany w czarną wieczorową marynarkę, która pięknie leżała na jego

szerokich barkach i była zaledwie odrobinę ciemniejsza od jego włosów i oczu.

- Przestań wpatrywać się w mój biust - powiedziałam z irytacją.
Reeve wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Mama pojawiła się w drzwiach salonu, w którym na nas czekała.
- Jesteś gotowa, kochanie?
Znów spojrzałam na nią z podziwem. Była ubrana w błękitną suknię, która podkreślała kolor jej oczu.

Wyglądała delikatnie i pięknie, jak figurka z porcelany.

Ja nigdy w życiu nie będę wyglądać jak figurka z porcelany.
- Będę towarzyszył dwóm najpiękniejszym paniom w całym Londynie - powiedział z galanterią Reeve.
Spojrzałam na niego ponuro.
- Jeśli zostawisz mnie samą na tym przyjęciu, to cię uduszę - poinformowałam go.
- Mężczyźni zaczną się wokół ciebie tłoczyć - powiedział. - Nie będę w stanie się do ciebie dopchać.
- Nikogo tam nie znam - wytknęłam. - Na naszych balach proszą mnie do tańca, bo każdy mnie zna.
- Ale teraz nie wyglądasz tak jak wtedy, kiedy wybierasz się na bal w Cambridge - przypomniał. - Madame

Dufand zrobiła świetną robotę.

- Ja myślę - fuknęłam. - Słono sobie za nią policzyła.
- Przestań narzekać. - Reeve nałożył mi na ramiona lekką pelerynę, a potem zrobił to samo dla mamy. -

Powóz czeka, moje panie. Chodźmy.

* * *

Bal u Merytonów był dla mnie rewelacją. Nigdy wcześniej nie widziałam tylu elegancko ubranych osób

naraz. Nigdy też nie byłam obiektem takiego zainteresowania.

Zaczęło się od samej gospodyni, która obejrzała mnie z nieskrywanym zaciekawieniem.
- Więc to ty jesteś tą szczęśliwą kobietą, która schwyciła naszego Korsarza - powiedziała.
Spojrzałam na nią skonsternowana, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
Korsarza?
- Lady Meryton, pani pozwoli, że przedstawię pannę Deborah Woodly - powiedział surowo Reeve. -

Zgodziła się zostać moją żoną.

background image

- Gdzie ją poznałeś Cambridge? - spytała lady Meryton. - Czy zdajesz sobie sprawę, że całe towarzystwo

jest wstrząśnięte tą nagłą decyzją?

Reeve spiorunował ją najczarniejszym ze swoich spojrzeń.
- Znamy się od zawsze, proszę pani - wtrąciłam cicho. - Mieszkam niedaleko Ambersley.
- Masz więc, kochanie, dużo szczęścia - poinformowała mnie lady Meryton. - Połowa młodych dam w

Londynie przywdziała żałobę.

Z trudem powstrzymałam się, by nie przewrócić oczami.
Zostawiliśmy lady Meryton w holu i ruszyliśmy w stronę salonu, skąd dobiegała muzyka. Kiedy tylko

pojawiliśmy się w drzwiach, wszyscy obrócili się, by na nas spojrzeć.

- Mój Boże, o co tu chodzi? - mruknęłam do Reeve’a.
- Nie zwracaj na nich uwagi - odparł, ale widziałam, że jest zirytowany. Wziął mnie pod ramię i prawie

wciągnął do salonu. Mama cicho podążyła za nami u mojego drugiego boku.

W całym pomieszczeniu było słychać podekscytowane szepty. Nigdy w życiu nie wywołałam takiego

poruszenia. To musiało być z powodu Reeve’a. O co w tym wszystkim chodziło?

Właśnie rozpoczynał się nowy taniec. Reeve natychmiast wziął mnie za rękę i poprowadził na parkiet. Nic

nie mówił, ale minę miał dość posępną.

Tańczyliśmy kadryla, co wymagało ode mnie pewnego skupienia, więc nie miałam okazji, by spytać

Reeve’a, co to wszystko miało znaczyć. Jak tylko skończyliśmy, wróciliśmy do mamy, która usiadła wśród
innych przyzwoitek. Chciałam właśnie spytać Reeve’a dlaczego zostaliśmy przyjęci w tak osobliwy sposób,
kiedy podeszło do nas dwóch gentlemanów domagając się, by mnie im przedstawił.

Reeve spojrzał na nich z rezygnacją.
- Deb, to są moi przyjaciele. Przedstawiam ci pułkownika Angusa Macintosha i pana Devereaux Milesa, z

którym znam się jeszcze z Eton.

Pułkownik był starszym mężczyzną o wyglądzie osoby prostodusznej. Miał rudo-blond włosy i niemodnie

przystrzyżone wąsy. Pan Miles był w wieku Reeve’a. Jego jasne włosy były gładko przyczesane, a piwne
oczy spoglądały przyjaźnie.

- Miło mi panią poznać, panno Woodly - powiedział. - Byłem dość zaskoczony wieścią o zaręczynach

Reeve’a. Jednak teraz, kiedy już panią zobaczyłem, w pełni rozumiem jego decyzję.

- Dziękuję - odparłam.
Kiedy tylko pan Miles wypowiedział imię Reeve’a, wiedziałam, że są starymi przyjaciółmi. Od urodzenia

Reeve był nazywany drugim tytułem jego ojca, barona Reeve’a. Pięć lat temu, po śmieci ojca, stał się lordem
Cambridge, ale ci, którzy znali go wcześniej, nie przestali nazywać go Reeve.

- Byłbym zaszczycony, gdyby zatańczyła pani ze mną - powiedział pan Miles. Spojrzał na Reeve’a. - To

znaczy, jeśli Reeve nie będzie miał mi tego za źle.

Zerknęłam na Reeve’a, ale on uśmiechnął się jedynie beznamiętnie i skinął głową.
Zatańczyłam z panem Milesem.
Zatańczyłam z pułkownikiem Macintoshem.
Tańczyłam z wieloma innymi gentlemanami, których przedstawił mi Reeve.
Natomiast Reeve nie tańczył prawie wcale, zaledwie dwa razy ze mną i jeden raz z mamą. Spędził cały

wieczór opierając się o ścianę koło jej krzesła, z rękami założonymi na piersi. Od czasu do czasu rozmawiał
z mamą, głównie jednak obserwował salę spod przymrużonych powiek, z lekko szyderczym uśmiechem.

Większość uczestniczek balu wydawała się bezustannie obserwować go ukradkiem. Dopiero kiedy

odwiedziłam damską toaletę, dowiedziałam się czegoś o londyńskiej reputacji Reeve’a. Podeszła do mnie
młoda dama o twarzy w kształcie serca i o wielkich, fiołkowych oczach.

- Nazywam się Amanda Pucket, panno Woodly. Nie chciałabym, żeby pani pomyślała, że jestem nie-

uprzejma, ale ja po prostu muszę wiedzieć, w jaki sposób poznaliście się z lordem Cambridgem.

Powtórzyłam to, co mówiłam już wcześniej, że znamy się od zawsze.
- Och, jakie pani ma szczęście! - wykrzyknęła inna siedemnastolatka o błyszczących oczach. - Poślubi pani

Korsarza!

Już drugi raz ktoś tak nazwał Reeve’a.
- Czy Korsarz to przezwisko lorda Cambridge’a? - spytałam zdumiona.
Stojące wokół mnie dziewczęta spojrzały na mnie, jak gdybym była szalona.
- Musiała pani chyba słyszeć o Korsarzu? - spytała Amanda Pucket.
Potrząsnęłam głową.
- To najnowszy wiersz lorda Byrona - poinformowała mnie. - Od czasu, gdy ukazał się w lutym, ludzie

ciągle porównują jego głównego bohatera, Konrada, z lordem Cambridgem.

- Mój Boże - westchnęłam. Biedny Reeve.

background image

- Oczywiście, Konrad jest wzorowany na samym Byronie, ale lord Cambridge jest dużo przystojniejszy -

powiedziała z czcią Amanda. - Ma kruczoczarne włosy, które opadają mu na czoło jak Konradowi, ma takie
same błyszczące oczy i...

Inna dziewczyna zamknęła oczy i zaczęła recytować z uczuciem:

W szyderczym jego, chociaż głośnym śmiechu,
Jakby sam szatan śmiał się w jego echu,
Jest coś, co w sercu słyszących go ludzi
I gniew, i trwogę, i nienawiść budzi

.

„Sam szatan?” Musiałam powstrzymywać się od śmiechu.

Inna młoda dama kontynuowała z jeszcze większym przejęciem:

Czuł się występnym - lecz dumny, rozumiał,
że nikt nie lepszy, choć nim zdać się umiał.

Nagle zrobiło mi się zupełnie nie do śmiechu.
- Rozumie pani, panno Woodly - wytłumaczyła Amanda. - Konrad ma straszną tajemnicę, która rani jego

duszę i dlatego zachowuje się w taki sposób.

Uśmiechnęła się promiennie.
- Koniecznie musi pani przeczytać Korsarza.
- Tak - powiedziałam. Poczułam się trochę słabo, ale starałam się zrobić dla Reeve’a co w mojej mocy. -

Lord Cambridge ma niewiele wspólnego z Korsarzem, nawet, jeśli ma błyszczące oczy i czarne włosy.

Przejęta Amanda westchnęła.
- Wie pani, co Caro Lamb powiedziała o Byronie? „Zły, szalony i niebezpieczny”. Moja mama uważa, że te

słowa jeszcze lepiej charakteryzują lorda Cambridge’a i że mam trzymać się od niego z daleka.

Wszystkie dziewczęta wpatrywały się we mnie tęsknie.
- Szczęściara z pani!

* * *

Po powrocie do domu mama od razu poszła spać, ale ja wiedziałam, że nie zasnę, dopóki nie rozwikłam tej

niezwykłej historii. Poprosiłam więc Reeve’a, żeby napił się ze mną herbaty w salonie.

- Chodźmy do biblioteki - odparł. - Ty możesz się napić herbaty, a ja naleję sobie brandy.
Przeszliśmy po czarno-białej marmurowej posadzce do biblioteki. Weszliśmy do wysokiego pokoju,

wyłożonego dębową boazerią i wypełnionego półkami z książkami. Reeve podszedł do szafki w rogu po
butelkę i skinął, bym usiadła. Wybrałam jeden z foteli w jedwabnym obiciu, naprzeciw rzeźbionego
dębowego kominka.

Chwilę później Reeve usiadł koło mnie. Postawił butelkę brandy na małym stoliczku obok swojego krzesła

i nalał sobie kieliszek.

- Byłem pewien, że wzbudzisz zainteresowanie, Deb, ale nie podejrzewałem, że staniesz się gwiazdą balu -

powiedział. Łyknął brandy. - Wielu mężczyzn, którzy poprosili cię do tańca, ledwie znalem.

Do salonu wszedł lokaj, niosąc herbatę w pięknym imbryku Wedgwooda. Postawił ją przede mną na niskim

stoliku. Nalałam sobie filiżankę i wsypałam odrobinę cukru. Wzięłam mały łyk i spojrzałam na Reeve’a.
Okazało się, że mnie obserwuje.

- Ta cała sprawa z Korsarzem musi doprowadzać cię do szału - powiedziałam.
- A więc już słyszałaś? - westchnął.
- Zostałam przydybana w damskiej toalecie przez grupę młodych, egzaltowanych dam.
- Nawet sobie nie wyobrażasz, jakim piekłem stało się moje życie od czasu opublikowania tego wiersza.

Chętnie skręciłbym kark temu draniowi Byronowi. Niektórzy nawet twierdzą, że wzorował tego idio-
tycznego Konrada na mnie!

- Z tego, co mówiły dziewczęta, jesteś tylko do niego podobny - stwierdziłam trzeźwo. - To nie może być

aż takie straszne, Reeve. Wiesz jak młodzież łatwo ulega sugestii. A poza tym, nie możesz oczekiwać, że nie
wzbudzisz żadnych komentarzy, jeśli zachowujesz się ciągle jak jakiś arogancki renesansowy książę.

Nie wspomniałam, że istniały też inne aspekty jego osobowości, które powodowały, że porównywano go

do skazanego na zgubę, autodestrukcyjnego, nękanego wyrzutami sumienia bohatera.

- Nie jestem arogancki - oburzył się Reeve.
- Dzisiaj z pewnością na takiego wyglądałeś - odparłam. - Nie tańczyłeś z nikim prócz mnie i mamy. Cały

background image

czas stałeś z założonymi rękoma, oparty o ścianę i wyglądałeś... wyglądałeś... no cóż, arogancko. W
Cambridge zachowujesz się o wiele lepiej.

Skończył swoją brandy i nalał sobie następny kieliszek.
- Tak - oświadczył pogardliwie. - Wyszedłbym na niezłego chama, gdybym nie chciał zatańczyć z córkami

okolicznych ziemian.

Od razu go zrozumiałam. On nigdy nie odważyłby się nas obrazić, właśnie dlatego, że córki ziemian i cała

reszta mieszkańców naszego miasteczka była tak bardzo poniżej jego klasy społecznej. Co innego tutaj,
wśród osób równych mu statusem.

- Chyba już teraz rozumiesz, Deb, dlaczego nigdy nie będę mógł poślubić żadnej z tych głupkowatych

dziewczyn.

- Ależ Reeve - powiedziałam, marszcząc brwi - chyba istnieją jakieś inne, godne twoich zalotów panie. Z

pewnością dziewczęta, które dzisiaj spotkałam w toalecie, nie są jedynym typem kobiet, jaki można spotkać
w Londynie!

- To jedyny typ, jaki znam - westchnął ponuro Reeve. - Tak to wygląda, Deb. Ludzie z towarzystwa

wysyłają swoje siedemnasto-, osiemnastoletnie córki do Londynu na jeden lub dwa sezony. Jeśli dziewczyna
nie znajdzie w tym czasie kandydata na męża, wraca do domu, by dać szansę swojej siostrze. Naprawdę nie
chcę poślubić siedemnastolatki.

Nie dziwiłam mu się. Takie małżeństwo skończyłoby się katastrofą. Reeve był zbyt skomplikowanym

mężczyzną, by taka młoda dziewczyna mogła sobie z nim poradzić.

Łyknęłam herbaty.
- A twoi przyjaciele? Nie mają sióstr, które byłyby dla ciebie odpowiednią partią?
Potrząsnął głową i odstawił kieliszek.
- Wiesz, jaka się stałaś piękna, Deb? Nie sądziłem, że pod tymi strasznymi ubraniami kryje się tyle urody.
Spojrzałam na niego ostrzegawczo.
- Jeśli jeszcze raz spojrzysz na mój biust, Reeve, to czymś w ciebie rzucę.
Uśmiechnął się, beztrosko i radośnie, co przywróciło mu jego wygląd dwudziestoczterolatka.
- Wprawiam cię w zakłopotanie?
- Sprawiasz, że czuję się niezręcznie - odparłam.
- To dobrze.
Rzuciłam w niego małą poduszką, która leżała na moim fotelu.
Zrobił unik i roześmiał się.
- Ciekawe, co pomyśli o tobie Bernard? - powiedział. Napił się brandy.
- Pewnie uzna mnie za chłopczycę - odparłam.
- Zresztą nieważne, co sobie pomyśli - oświadczył Reeve z uporem. - Jego warunkiem było, żebym się

ożenił. Nie ma prawa narzekać na mój wybór.

- Muszę przyznać, że niezbyt mnie raduje perspektywa spotkania z nim - wyznałam z niechęcią.
- Nie dziwię ci się. To stary sztywniak. Ale nie możesz się teraz wycofać, Deb. Nie rób mi tego. Ogłoszenie

już wydrukowane, a Bernard pewnie zjawi się tu jutro lub pojutrze. Bądź dzielna, uszy do góry, razem sobie
z tym poradzimy.

- Mam taką nadzieję - westchnęłam. - Naprawdę nie wiem, Reeve, jak ci się udało mnie do tego namówić.
- Zrobiłaś to, bo jesteś moją najlepszą przyjaciółką i nie chciałaś mnie zawieść - odparł. Uniósł jedną brew.

- Nie chciałaś też stracić możliwości ujeżdżania moich koni. - Podał mi szklankę napełnioną do połowy
brandy. - Masz, napij się. Lepiej ci to zrobi niż ta mdła herbata.

Wzięłam od niego brandy i wypiłam jednym haustem. Zaczęłam kasłać, ale ciepło od razu rozlało się po

moim ciele.

- Rzeczywiście, już mi lepiej - przyznałam.
- Chodź - powiedział. - Czas spać. Znajdę dla ciebie świecę i odprowadzę cię na górę.
Wstałam i lekko zakręciło mi się w głowie. Zachwiałam się i Reeve wyciągnął dłoń, żeby mnie pod-

trzymać.

- W porządku Deb? - spytał.
Nabrałam powietrza w płuca.
- Tak.
Reeve odprowadził mnie pod drzwi mojego pokoju. Kiedy tam staliśmy, pochylił się i pocałował mnie w

policzek.

- Dziękuję, Deb - powiedział z powagą. - Naprawdę doceniam to, co dla mnie robisz.
Poklepałam go po ramieniu.
- Od czego ma się przyjaciół? - odparłam lekkim tonem i schroniłam się w moim uroczym, obitym

background image

perkalem pokoju.

Rozdział czwarty

Następnego popołudnia o piątej, porze na przejażdżki, Reeve zabrał mnie do parku. Kiedy wróciliśmy do

domu, okazało się, że przybył lord Bradford. Lokaj Jermyn poinformował nas, że mama podejmuje gościa
herbatą w salonie.

- Odwagi, Deb - wyszeptał mi do ucha Reeve, gdy skierowaliśmy się w tę stronę, by przywitać się z

groźnym powiernikiem jego spadku.

Nigdy wcześniej nie widziałam lorda Bradforda, ale dużo o nim słyszałam. Był bratem stryjecznym ojca

Reeve’a, wdowcem z córką i dwojgiem synów, z których najstarszy był w wieku Reeve’a. Lord Bradford
miał sporą posiadłość w Sussex, gdzie spędzał czas kierując gospodarstwem. Nie miał wysokiej pozycji
społecznej, ale jego tytuł barona datował się na bardzo odległe czasy. Pokrótce, zawsze uważałam go za
osobę powściągliwą, zwyczajną i pozbawioną wyobraźni, za kogoś, kto nie jest w stanie zrozumieć
demonów Reeve’a.

Wygładziłam machinalnie kołnierz mojej błękitnej sukni do konnej jazdy. Trzy czwarte ubrań, uszytych dla

mnie przez madame Dufand, było w kolorze niebieskim. Z dość dużą konsekwencją starała się podkreślić
kolor moich oczu.

Reeve wziął mnie pod ramię, uścisnął je, by dodać mi odwagi i razem weszliśmy do salonu domu

Lambeth.

Mama siedziała na powleczonej zielonym jedwabiem sofie i podawała herbatę silnemu mężczyźnie o

szerokich barkach i kwadratowej twarzy. Kiedy weszłam do pokoju, wstał.

- Witaj Bernardzie - powiedział Reeve. - Mam nadzieję, że miałeś przyjemną podróż.
- Nienajgorszą - odparł lord Bradford. Nie patrzył jednak na Reeve’a, patrzył na mnie.
Reeve również na mnie spojrzał z figlarnym błyskiem w oku.
- Pozwól, Deb, że ci przedstawię mojego kuzyna, lorda Bradforda - przeniósł wzrok na swojego po-

wiernika. - Bernardzie, to jest panna Deborah Woodly, która zgodziła się zostać moją żoną.

Lord Bradford podszedł do mnie i ujął moją dłoń. Miał szare oczy i był ode mnie wyższy zaledwie o pięć

centymetrów.

- Miło mi panią poznać, panno Woodly - powiedział z powagą.
Uśmiechnęłam się i odpowiedziałam mu uprzejmie, myśląc równocześnie, że chyba na całym świecie nie

znalazłabym człowieka bardziej różniącego się od Reeve’a.

- Napijesz się herbaty? - zapytała mnie mama. - A ty, Reeve?
- Oczywiście - odpowiedziałam, siadając obok niej na sofie.
Zastanawiałam się, od jak dawna już moja biedna mama jest zmuszona w samotności zabawiać lorda

Bradforda.

Reeve wziął od niej filiżankę i oparł się o obitą zielonym jedwabiem ścianę, obok kominka z białego

marmuru.

Lord Bradford wrócił na swoje miejsce.
- Cieszę się, że wziąłeś sobie do serca moją sugestię, Reeve - oznajmił. - Zdziwiło mnie to, ale też bardzo

uradowało.

Reeve spojrzał na niego spode łba.
- Chyba nie zostawiłeś mi specjalnie wyboru. Bernardzie. Mam nadzieję, że teraz spłacisz moje długi.
Lord Bradford wyglądał na oburzonego.
- To wyjątkowo nietaktowne omawiać tego typu kwestie przy twojej przyszłej małżonce - powiedział

gniewnie.

- Proszę się nie obawiać - oświadczyłam z promiennym uśmiechem. - Świetnie się z Reevem rozumiemy.
Lord Bradford spojrzał na mnie podejrzliwie.
- Co chce pani przez to powiedzieć, panno Woodly?
- Deborah mówi jedynie, że rozumie, jak ważne jest, by Reeve spłacił długi - wtrąciła mama delikatnie i

uśmiechnęła się słodko. - Dolać panu jeszcze herbaty?

To go rozproszyło i podał swoją filiżankę mamie, spoglądając na jej urodziwą twarz z nieukrywaną

przyjemnością.

- Ale spłaci pan długi biednego Reeve’a? - spytała mama z niepokojem. - On się bardzo martwi tą kwestią.
Lord Bradford popijał herbatę, spoglądając to na opartego o ścianę Reeve’a, to na mnie, siedzącą na sofie

obok mamy. Wydawało mi się, że przez chwilę w jego oczach błysnęła podejrzliwość.

- Powiedziałem, że spłacę jego długi, kiedy się ożeni, a to jeszcze nie nastąpiło.
Reeve oderwał się od ściany, rozlewając herbatę na turecki dywan.
- Powiedziałeś, że spłacisz moje długi, jeśli się zaręczę! Nie mogę dłużej zwodzić moich wierzycieli.

background image

Muszę spłacić te długi natychmiast, żeby sprawa została załatwiona w sposób honorowy, u diabła! Dobrze o
tym wiesz, Bernardzie!

Lord Bradford rzucił mu gniewne spojrzenie.
- Nie klnij w obecności dam, Reeve.
Pomyślałam, że gdyby Lord Bradford wiedział, ile już razy słyszałam, jak Reeve klnie, to prawdopodobnie

dostałby apopleksji.

- Bernardzie - syknął Reeve - jeśli natychmiast nie spłacisz moich długów, będę musiał się zwrócić do

lichwiarzy.

- Nie próbuj mnie szantażować - padła zimna odpowiedź.
- Kto tu kogo próbuje szantażować! - wykrzyknął Reeve gorąco.
- Ojej - szepnęła mama.
- Jeśli nie spłaci pan długów Reeve’a - odezwałam się - uznam nasze zaręczyny za nieważne. Wyślemy do

gazet informację, że była to pomyłka.

Wszyscy zwrócili się w moją stronę.
- Nie rozumiem pani, panno Woodly - powiedział lord Bradford.
Jego głos był spokojny, ale oczy zdradzały zdenerwowanie.
- To proste - odpowiedziałam. - Reeve żeni się ze mną, ponieważ, co całkiem zrozumiałe, chce przejąć

swój majątek. Jeśli chodzi o mnie i mamę, nie jesteśmy obecnie w najlepszej sytuacji finansowej i moje
zamążpójście będzie dla nas korzystne. Jednakże - tu rzuciłam lordowi Bradfordowi surowe spojrzenie -
nasze małżeństwo opiera się na założeniu, że będzie ono korzystne dla obu stron. Nie chcę wykorzystywać
biednego Reeve’a, jeśli pan nie ma zamiaru dotrzymać swojej obietnicy.

W salonie zapadła cisza. Napiłam się herbaty i spojrzałam przelotnie na Reeve’a. Mrugnął do mnie.
- Reeve mówił, że obiecał pan spłacić jego długi, pod warunkiem, że się zaręczy. Czy przekazał mi coś

niedokładnie?

Ku mojemu zdumieniu na twarzy lorda Bradforda pojawiła się nuta rozbawienia.
- Nie, panno Woodly, to właśnie mu powiedziałem.
- A więc? - spojrzałam na niego pytająco.
- Nie możecie w tej chwili anulować zaręczyn - powiedział lord Bradford. - To by wywołało skandal.
Zobaczyłam, że Reeve chce coś powiedzieć i rzuciłam mu groźne spojrzenie.
- Czy w takim razie spłaci pan długi Reeve’a? - spytałam.
- Tak, spłacę jego długi, panno Woodly - odpowiedział z rezygnacją i odwrócił się do Reeve’a. - Daj mi

listę osób, którym jesteś winien pieniądze, a ja już się tym zajmę.

Lord Bradford wyszedł niedługo potem. Mama zaprosiła go na obiad, a także zaproponowała, by to-

warzyszył nam na balu u Larchmontów, tego samego wieczoru. Lord Bradford przyjął zaproszenie. Za-
trzymał się u swojej siostry, a nie u nas, co przyniosło mi wielką ulgę. Myśl o bezustannym występowaniu w
roli pośrednika między nim a Reevem była dość wyczerpująca.

- Dobra robota, Deb - powiedział Reeve, gdy tylko lord Bradford wyszedł.
- Cóż za niemiły człowiek - stwierdziłam. - Przez chwilę myślałam, że rzeczywiście wycofa się z danego ci

słowa.

- Problem polega na tym, że potrafi tak wykręcić swoje słowa, by znaczyły coś zupełnie innego niż to, co

myślałeś, że znaczą.

- Ja nie uważam, żeby lord Bradford był niemiły - powiedziała mama. - Dopóki nie weszliście z Reevem,

całkiem dobrze czułam się w jego towarzystwie.

- Nikt nie mógłby zachowywać się niemiło wobec ciebie, mamo - uśmiechnęłam się do niej.
Mimo woli przyszedł mi na myśl brat mojego ojca, John, i mój przyrodni brat, Richard, którzy wobec

mamy zachowali się dużo gorzej niż zaledwie niemiło. Od momentu, kiedy dowiedziałam się o naszym
wyjeździe do Londynu, zastanawiałam się, czy przypadkiem nie wpadniemy na któregoś z nich.

Richard był o kilka lat starszy od Reeve’a i niedawno zaręczył się z córką wicehrabiego. A jeśli przebywał

właśnie ze swoją narzeczoną w Londynie?

Nienawidziłam mojego przyrodniego brata za to, że zaniedbywał nas przez te wszystkie lata. Mimo to, od

czasu do czasu czułam, że gdzieś głęboko, jakaś część mnie odczuwała chęć poznania drugiego dziecka
mojego ojca. Oczywiście, tylko po to, by powiedzieć mu, co o nim myślę.

Jednakże bez względu na to, jakim był złym człowiekiem, jego perfidia bladła w porównaniu z niecnym

postępowaniem wuja Johna. To on został mianowany powiernikiem majątku po śmierci swojego starszego
brata i to on wyrzucił nas z rezydencji Lynly. I dlatego właśnie wuj John najpełniej zasługiwał na moją
nienawiść.

Któregoś dnia się spotkamy, myślałam. I lepiej, żeby wuj John nie stał wtedy akurat w pobliżu jakiegoś

background image

urwiska.

Lord Bradford pojawił się na obiedzie ze swoją siostrą i jej mężem i spędziliśmy ten czas w całkiem

przyjemny i kulturalny sposób. Reeve siedział u szczytu mahoniowego stołu, a mama po drugiej jego stronie.
Ja siedziałam naprzeciwko lorda Bradforda, a państwo Stucky obok nas.

Jadalnia domu Lambeth, cztery razy mniejsza niż ta w Ambersley, była urządzona elegancko, ale bez

przepychu. Żółte jedwabne draperie i zasłony uwydatniały piękno mahoniowych mebli, a wszystko oświetlał
zaledwie jeden kryształowy żyrandol. W Ambersley nad sześciometrowym stołem wisiały takie trzy, co
miałam okazję stwierdzić podczas jedynej wizyty w rezydencji, po której oprowadzał mnie Reeve. Jednak w
jadalni domu Lamberth czułam się znacznie swobodniej.

Natomiast obiad pozostawiał wiele do życzenia. Na warzywa nie można było narzekać, natomiast zarówno

jagnięcinę, jak i rybę podano rozgotowane. Byłam jednak głodna, a mięso przyrządzone na jakikolwiek
sposób zawsze będzie smakowało osobie, która nie jada go zbyt często.

Lord Bradford z wyrazem obrzydzenia przesuwał jedzenie po swoim talerzu.
- Twoi kucharze nie należą do najlepszych, Reeve - stwierdził.
Reeve, człowiek o stalowym żołądku, wzruszył ramionami.
- To coś, czym niedługo będzie mogła zająć się Deb - powiedział, rzucając w moją stronę szelmowskie

spojrzenie.

- Hmm - mruknęłam.
- Czy posiada pan własne stada owiec i bydła? - spytała mama.
Lord Bradford uśmiechnął się do niej.
- Tak, pani Woodly. Ośmielę się nawet twierdzić, iż mam najświetniejsze stado owiec w całym Sussex.
- To wspaniale - powiedziała mama. - Niezbyt się znam na owcach, ale uwielbiam ogrodnictwo.
Przysłuchiwaliśmy się z Reevem prowadzonej przez starszych rozmowie. Po obiedzie wszyscy zaczęli się

zbierać na bal u Larchmontów.

- To znacznie większe wydarzenie, niż wczorajszy wieczór taneczny - poinformował mnie Reeve. - Tak

właściwie, to chyba ma być ostatni duży bal na zakończenie sezonu. Będą tam wszyscy, którzy jeszcze nie
wyjechali z miasta.

Pokiwałam głową. Nie byłam już aż tak przejęta, jak poprzedniego wieczoru. Miałam na sobie kremową

suknię, wykończoną jedwabnym atłasem wokół wysokiego stanu i bufiastych rękawów. Moje włosy były
zebrane na czubku głowy i opadały luźno w puklach na plecy. Zrobienie tych nieszczęsnych pukli zajęło
mojej pokojówce prawie godzinę i teraz denerwująco łaskotały mnie w kark. Jednak chyba było warto, po-
nieważ Reeve stwierdził, że wyglądam wspaniale.

Ostatecznie, mój pobyt w Londynie nie miał się ciągnąć w nieskończoność. Obliczałam sobie, że będę w

domu już za około tydzień.

Lord Bradford i Reeve czekali na mnie i na mamę w salonie. Przyjrzeli się nam uważnie.
- Wydaje mi się, Reeve, że będziemy towarzyszyć dwóm najpiękniejszym uczestniczkom dzisiejszego balu

- powiedział z galanterią lord Bradford.

Był ubrany w konwencjonalny strój wieczorowy złożony z czarnego żakietu, białego krawata i pumpów.

Wyglądał jak przysadzisty farmer w przebraniu. Z kolei Reeve prezentował się wspaniale w swoim świetnie
skrojonym surducie.

Uzbroiłam się w cierpliwość, przygotowując się na to, że tego wieczoru również będę musiała sobie jakoś

poradzić z tą całą głupią historią o Korsarzu.

Mama i lord Bradford pojechali powozem należącym do państwa Stucky, a my z Reevem podążyliśmy za

nimi drugim powozem.

- Myślę, że powinieneś zatańczyć dzisiaj jeszcze z kilkoma innymi dziewczętami prócz mnie i mamy,

Reeve - powiedziałam, w miarę jak zbliżaliśmy się do Grosvenor Square, gdzie odbywał się bal. - Stojąc i
rozglądając się wokół wyniośle, jeszcze bardziej podkreślasz swój wizerunek Korsarza.

Siedział wtulony w kąt powozu i wyglądał na ulicę, a moje słowa wyrwały go z zamyślenia. Niebo było

miękko oświetlone przez zachodzące słońce i wyraźnie widziałam jego twarz.

- Nie chcę tańczyć z nikim więcej - powiedział opryskliwie.
- Mógłbyś na przykład zatańczyć z panią Stucky. Byłoby też w dobrym tonie poprosić do tańca gospodynię

balu.

Zmarszczył brwi.
- Lord Bradford uzna, że jesteś niegrzeczny, jeśli nie będziesz tańczył - nalegałam.
Skrzywił się jeszcze bardziej.
- Nie rób z siebie męczennika - rozkazałam. - Spójrz na mnie. Zeszłej nocy odbyłam więcej rozmów o

pogodzie niż przez całe swoje życie, a czy słyszałeś, żebym chociaż przez chwilę narzekała?

background image

Uniósł brwi, zdumiony.
- Byłaś tym znudzona, Deb? Wyglądałaś, jakbyś się świetnie bawiła.
- Powiedzmy, że rozmówców miałam średnio błyskotliwych. - Spojrzałam na niego groźnie. - Wydaje mi

się, że jeśli ja mogę się zdobyć na poświęcenie, żeby chronić te nasze udawane zaręczyny, to ty tym bardziej.

Zsunął się trochę niżej na siedzeniu i założył ręce na piersi. Oczy błysnęły mu szelmowsko.
- Nie rozumiem cię, Deb. Przecież jeśli będę tańczył z innymi kobietami, ludzie pomyślą, że mi na tobie

zbytnio nie zależy. Natomiast jeśli będę przez cały wieczór podpierał ścianę i wpatrywał się w ciebie
pożądliwie, wszyscy stwierdzą, że jestem w tobie szaleńczo zakochany.

- Nie uważam, żeby rozsądnym było stwarzanie pozorów, że jesteś we mnie szaleńczo zakochany. Przecież

ostatecznie mamy odwołać małżeństwo. Więc może nie przesadzajmy z tą aurą miłości.

W powozie na moment zapadła cisza, Reeve wyjrzał przez okno. Spoglądałam na jego wspaniały profil,

dając mu czas do przemyślenia tego, co powiedziałam.

W końcu odwrócił się z powrotem w moją stronę.
- Niech ci będzie, chyba masz rację - mruknął z irytacją. - Ale nic nie jest mnie w stanie zmusić, bym

tańczył z tymi głupiutkimi smarkulami, które zawsze, kiedy się do nich zbliżam, wyglądają jakby miały
zemdleć.

Pomyślałam o Amandzie i jej przyjaciółkach.
- Ja też nie uważam, żeby to był dobry pomysł - zgodziłam się i odgarnęłam z pleców jeden z przeklętych

pukli. - Powinieneś po prostu zatańczyć z kilkoma starszymi kobietami, tylko po to, żeby zademonstrować
lordowi Bradfordowi, jaki jesteś uprzejmy.

Spojrzał na mnie gniewnie.
- Czemu daję ci się namawiać na takie rzeczy?
- Ponieważ w głębi serca wiesz, że mam rację.
- Nie, to dlatego, że mam u ciebie dług wdzięczności za to, że zgodziłaś się udawać moją narzeczoną. A ty

wykorzystujesz ten fakt bez skrupułów.

- Jak w ogóle możesz tak myśleć - uśmiechnęłam się szeroko.
Mruknął, oparł się na brązowym, welwetowym siedzeniu i zamknął oczy. Żadne z nas nie odezwało się już

więcej, dopóki nasz powóz nie zatrzymał się przed domem Larchmontów na Grosvenor Square.

Tym razem nasze pojawienie się nie wywołało takiego poruszenia, jak to się stało wieczór wcześniej.

Przede wszystkim dlatego, że w domu Larchmontów była sala balowa z prawdziwego zdarzenia. Mieściło
się tam dużo ludzi i nowi goście nie rzucali się aż tak bardzo w oczy, jak w salonie Merytonów. Poza tym
przyszliśmy w grupie sześciu osób i mimo że towarzystwo lorda Bradforda niespecjalnie mnie cieszyło,
wolałam być z nimi, niż występować jedynie w charakterze dodatku do sławnego - czy też niesławnego -
Korsarza.

Stanęliśmy pod ścianą sali, naprzeciw dużego pozłacanego lustra, obok kosza z różami. Reeve westchnął i

nachylił się w moją stronę.

- Kolejny piekielnie nudny wieczór - mruknął mi do ucha.
Gdyby mama czy lord Bradford słyszeli to jego piekielnie, chyba by dostali apopleksji.
Uśmiechnęłam się do niego współczująco.
- Z niecierpliwością czekam na kolację - powiedziałam. - Twój kucharz jest tak straszny, że postanowiłam

najeść się dopiero teraz. Mam nadzieję, że podadzą krokiety z homara, takie jak wczoraj u Merytonów.

- Zjadłaś ich nieprzyzwoicie dużo, Deb - przyznał z uśmiechem Reeve.
- Dzisiaj też mam taki zamiar - oznajmiłam.
- Mój kucharz jest naprawdę aż tak straszny?
- Tak.
- Dziwne. Jakoś nigdy tego nie zauważyłem.
- To dlatego, że twój żołądek jest zawsze w pożałowania godnym stanie od tego całego wina, ginu i brandy,

które wypijasz - stwierdziłam z powagą.

- Żałuję, że nie masz warkocza, za który mógłbym pociągnąć - powiedział, spoglądając tęsknie na moją

fryzurę.

- Tylko spróbuj dotknąć moich włosów, a pożałujesz.
- Już dobrze, dobrze - zaśmiał się. Potem spoważniał. - Według niesłychanie nużących zasad lady Jersey i

jej koleżanek z Komitetu Pań Almacka, mogę zatańczyć z tobą tylko dwa razy. Więc może jeden raz przed
kolacją? Co powiesz na następnego kadryla?

- Oczywiście, mój panie - odparłam dostojnie. - To pozostawi ci dużą ilość czasu, żeby zatańczyć z mamą,

panią Stucky i lady Larchmont.

- No dobrze - westchnął.

background image

Kiedy muzyka przestała grać, wziął mnie za rękę i powiódł na parkiet.
Bal Larchmontów wyglądał podobnie, jak ten u Merytonów. Reeve rzeczywiście tańczył więcej, tak jak mi

obiecał, ale spędził też ogromną ilość czasu podpierając ścianę. Nie był jednak tak bardzo znudzony,
ponieważ pojawiło się wielu jego znajomych, miał więc z kim porozmawiać. Mężczyźni często korzystali ze
stojącej na stole misy z ponczem, więc kiedy w końcu Reeve do mnie podszedł, by poprosić mnie do tańca,
jego oczy były już lekko szkliste.

- Potrzeba ci świeżego powietrza, a nie tańca - orzekłam, jak tylko go zobaczyłam, i biorąc go pod ramię,

wyprowadziłam przez drzwi balkonowe na taras. Noc była ciepła, a zapach dochodzący zza żywopłotu
oddzielającego ogród od stajni sprawiał, że poczułam się prawie jak w domu.

- Wcale nie jestem wstawiony - odezwał się urażonym głosem.
- Niczego takiego nie powiedziałam.
- Zasugerowałaś to.
- Masz szkliste oczy.
- To dlatego, że się nudzę - oznajmił jeszcze bardziej urażonym tonem.
Wiedziałam, że jest wstawiony. Było jasne, że nie podobają mu się te duże bale. Nie zachwycały go też

przejażdżki po parku, których już kilka razem odbyliśmy. Ta powolna, dostojna procesja pojazdów nale-
żących do ludzi z towarzystwa nie była czymś w jego stylu.

- Wydaje mi się, Reeve, że londyński styl niezbyt ci odpowiada - powiedziałam, usiłując zachować lekki

ton - wszystko cię nudzi.

Wzruszył ramionami.
- Jest tu kilka rzeczy, które są w porządku. Lubię chodzić do salonu bokserskiego Gentlemana Jacksona,

ćwiczyć strzelanie u Mantona, szermierkę u Angelo. Ale cała reszta... kluby, tańce, Almack... - wzdrygnął się
i podniósł głos. - A niech to, Deb, dlaczego kupiłem sobie konia wyścigowego? Potrzebuję w życiu trochę
emocji!

Nie potrzebujesz emocji, Reeve, pomyślałam. Potrzebujesz kontroli nad Ambersley. Musisz zająć się

własną ziemią, ludźmi, swoim dziedzictwem. Koń wyścigowy nie jest odpowiedzią na twoje rozgorącz-
kowanie.

Już dawno zdałam sobie sprawę, że jednym z powodów, dla których Reeve ciągle wplątywał się w jakieś

kłopoty, był fakt, że nie miał żadnego pożytecznego zajęcia. Nigdy nie byłam w stanie pojąć, dlaczego lord
Bradford tego nie rozumiał. Reeve unikał Ambersley właśnie dlatego, że nie mógł nim sam zarządzać. A im
więcej czasu spędzał w Londynie, tym groźniejsze wynajdywał sobie zajęcia. Picie, hazard, skandaliczne
popisy, związki z tancerkami, wszystko to, co lord Bradford potępiał, prawdopodobnie ustałoby, gdyby tylko
Reeve objął pieczę nad swoim dziedzictwem.

Naprawdę szczerze w to wierzyłam. Tak właściwie był to główny powód, dla którego zgodziłam się na to

okropne oszustwo. Moja obawa, że Reeve sprzeda swoje konie, to jedynie wymówka, by pojechać z nim do
Londynu. Byliśmy przyjaciółmi już od tak dawna, że czułam się w obowiązku udzielić mu pomocy.

Staliśmy razem na tarasie domu Larchmontów. Spojrzałam na Reeve’a w mglistym świetle przenikającym

z sali balowej.

- Nie rób niczego, co sprawiłoby, że lord Bradford zmieniłby zdanie co do przekazania ci połowy spadku -

powiedziałam prosząco.

- Nie mam zamiaru robić niczego, co oburzyłoby Bernarda - odpowiedział, ściągając brwi.
- Więc nie pozwól, żeby zobaczył, jak sobie popijasz! - upomniałam go. - Spędziłeś połowę wieczoru obok

misy z ponczem. Myślisz, że lord Bradford tego nie zauważył?

Przeczesał palcami włosy, które spadły mu na czoło. Amanda i jej przyjaciółki chybaby zasłabły na ten

widok.

- Napiłem się tylko parę szklaneczek z przyjaciółmi - odparł, ale widziałam, że się broni.
- Posłuchaj mnie, Reeve - oświadczyłam stanowczo. Podeszłam do niego bliżej, wyprostowałam mu

krawat i poprawiłam zwichrzone włosy. - Masz się zachowywać jak należy podczas naszych zaręczyn, albo
wycofam się z roli narzeczonej i zostawię cię na lodzie.

- Nie zrobiłabyś tego!
- Chcesz się założyć?
- Wiesz, że jesteś najpiękniejszą dziewczyną na tym balu? - powiedział nagle.
- Nie weźmiesz mnie na czułe słówka, Reeve, za dobrze cię znam. Chodźmy już. Przejdziemy się po tym

małym ogrodzie kilka razy, a ty będziesz głęboko oddychał i starał się przywrócić swoją głowę do porządku.
Potem pójdziemy na kolację.

- Jak mogłem zaręczyć się z taką jędzą? - mruknął, ale pozwolił wziąć się pod ramię i poprowadzić na

żwirową ścieżkę, obiegającą ogród.

background image

- Błagałeś mnie - przypomniałam.
- Chyba byłem szalony.
- Byłeś zdesperowany - odparłam. - I nadal jesteś. Pamiętaj o tym, Reeve, i też o tym, co ci przed chwilą

powiedziałam.

Poczułam nagle, jak coś szarpnęło mnie za jeden z pukli. Podskoczyłam i wydałam okrzyk wyrażający

zarówno ból, jak i zdziwienie.

- Nie mogłem się powstrzymać - roześmiał się Reeve.
- Niech ci będzie - westchnęłam. - Czyli jesteśmy kwita?
- Tak - przycisnął mocniej moje ramię. - To ile nam jeszcze zostało okrążeń, nim skoczymy na krokiety z

homara?

Tak właściwie, to wyglądał, jakby trzymał się dość stabilnie.
- Dziesięć - odpowiedziałam, a on potulnie się zgodził.

Rozdział piąty

Kiedy weszliśmy do jadalni, zauważyliśmy mamę siedzącą z lordem Bradfordem, i za moją namową

dołączyliśmy do nich. Pod wpływem świeżego powietrza oczy Reeve’a przestały być szkliste i mógł
prowadzić całkiem sensowną konwersację. Byłam przekonana, że zrobił na wszystkich dobre wrażenie.

Dopiero następnego dnia okazało się, że może nawet za dobrze mu to wyszło. Lord Bradford pojawił się w

domu Lamberth w ramach porannej wizyty towarzyskiej, żeby zaprosić Reeve’a, mamę i mnie na przyjęcie,
które miał zamiar wydać w swoim domu w Sussex.

Reeve był w tym czasie na aukcji koni Tattersalls, więc dowiedział się o zaproszeniu, dopiero kiedy wrócił

do domu późnym popołudniem.

- Co zrobił? - wykrzyknął, kiedy przekazałam mu wieści.
- Zaprosił nas, byśmy odwiedzili go w Sussex - powtórzyłam ponuro. - Powiedział, że chce mnie lepiej

poznać. Ma też zamiar wydać na naszą cześć małe przyjęcie.

- Przyjęcie? Bernard? Mój Boże, to chyba żart - Reeve zaczął krążyć po pokoju jak tygrys w klatce. - Te

dwa słowa do siebie nie pasują.

- Lord Bradford wydaje się być bardzo miłym człowiekiem - powiedziała mama z rozpaczą. - Nie

wiedziałyśmy, jak mu odmówić.

- To proste - stwierdził Reeve. - Powiemy, że jesteśmy zajęci.
- Zajęci czym? - spytałam.
- Coś wymyślimy.
- Co?
Rzucił mi gniewne spojrzenie.
- Jestem pewien, że coś wymyślisz, Deb. Zawsze miałaś bujną wyobraźnię.
To nie ja wpadałam na świetny pomysł, żeby pomalować zabytkowy dom dyrektora uczelni na żółto,

pomyślałam.

- Przestań tak krążyć, Reeve, i usiądź na chwilę - powiedziałam zamiast tego. - Nie jestem w stanie się

skupić.

Poczekałam aż oparł się o ścianę koło okna.
- Spójrzmy na tę sytuację z punktu widzenia lorda Bradforda - kontynuowałam cierpliwie. - On myśli, że

naprawdę jesteśmy zaręczeni. Jest twoim najbliższym krewnym i chce przedstawić mnie reszcie rodziny. To
chyba ma sens, nieprawdaż?

Reeve spojrzał na mnie z dziwnym wyrazem twarzy.
- Reszcie rodziny? - spytał. - Czy nie wspominał przypadkiem, że ma tam być też mój kuzyn Robert?
- Robert to jeden z jego synów?
- Tak, najstarszy.
- Więc owszem, mówił, że jego synowie tam będą.
Reeve jęknął.
- A co jest nie tak z Robertem?
- Nie lubimy się - odparł krótko Reeve.
- Tak mi przykro, jeśli jesteś niezadowolony, Reeve - powiedziała mama załamując ręce.
- Nie przepraszaj go, mamo - upomniałam ją. - Sam jest sobie winien. - Odwróciłam się do mojego

narzeczonego. - Musimy tam pojechać - powiedziałam stanowczo. - Pojedziemy, a ty będziesz się przy-
zwoicie zachowywał. Jeśli uda nam się przekonać lorda Bradforda, że rzeczywiście się zmieniłeś, wtedy
może uda nam się go nakłonić, by przepisał na ciebie połowę twojego majątku jeszcze przed ślubem.

- Czy zdajesz sobie sprawę, Deb, jak nudna będzie wizyta u Bernarda?

background image

- Chyba będziemy tam mieć konie? - zapytałam. - Podobno wzgórza w Sussex są pięknym miejscem na

przejażdżki.

Reeve jeszcze nie usiadł.
- Wakefield to ładna posiadłość - przyznał. - Jest usytuowana na wapiennych wzgórzach w południowym

Sussex, blisko morza. To nie miejsce stanowi problem, ale towarzystwo.

- Tylko na kilka tygodni, Reeve. Sam mówiłeś, że pewnie będziemy musieli przedłużyć te nasze fałszywe

zaręczyny przynajmniej o taki okres czasu.

- Nie chcę jechać do Bernarda - oświadczył z wielkim niezadowoleniem.
Moja cierpliwość się skończyła i uderzyłam dłonią w poręcz kanapy.
- Przestań marudzić. Chcesz przejąć swój majątek, czy nie?
Spiorunował mnie wzrokiem.
- Oczywiście, że chcę.
- To przestań narzekać i szykuj się do wyjazdu.
Usiadł ciężko na krześle, wyciągnął przed siebie nogi i zamknął oczy.
- Nic nie rozumiesz - powiedział ze znużeniem. - Jeśli pojadę do Sussex, będę musiał od rana do nocy

wsłuchiwać, co Bernard ma do powiedzenia na temat mojego braku odpowiedzialności. Nie zniósłbym tego.

- Nie będzie ci mówił, że jesteś nieodpowiedzialny, jeśli będziesz się zachowywał odpowiedzialnie -

odparłam. - A ja o to zadbam.

Otworzył oczy i spojrzał na mnie z dziwnym błyskiem.
- Naprawdę?
- Tak.
Westchnął głęboko.
- A więc dobrze, pojadę. Mam nadzieję, że wiesz, w co nas pakujesz.
- Przez kilka tygodni mogę znieść wszystko, jeśli to posłuży słusznej sprawie - powiedziałam i zwęziłam

oczy. - Ty możesz zrobić to samo.

Zasalutował mi drwiąco.
- Tak jest, proszę pani.
- To właśnie chciałam usłyszeć - powiedziałam. - A teraz, napijesz się herbaty?
- Może madery?
- Herbaty - powtórzyłam.
- No dobrze, niech będzie herbata.
- Zadzwonisz po służbę, mamo? - poprosiłam słodkim głosem.
Biedna mama, która siedziała cicho przez cały czas mojej utarczki z Reevem, pociągnęła za sznur od

dzwonka i wezwała lokaja, by przyniósł nam herbaty.

* * *

Lord Bradford wyjechał z miasta następnego dnia, żeby przygotować dom na nasz przyjazd. Resztę ty-

godnia spędziliśmy zwiedzając Londyn. Reeve zabrał mnie do Tower i cyrku Astley’s Amphiteatre, gdzie
obejrzeliśmy wspaniałe pokazy jeździeckie. Zrobiliśmy też kilka wypadów z jego przyjaciółmi do Richmond
Park i Hampton Court.

Znajomi Reeve’a stanowili żywotną grupę, więc rozumiałam, dlaczego spędzał czas w ich towarzystwie.

Jednakże poza Devem Milesem, starym przyjacielem z Eton, żaden z nich nie przypadł mi szczególnie do
gustu. Nie wydawali się ludźmi, na których można polegać w nieszczęściu.

Richmond Park na obrzeżach Londynu jest znany ze swoich wspaniałych ścieżek do konnej jazdy. Można

tam galopować do woli, w przeciwieństwie do znajdującego się w sercu miasta Hyde Parku, gdzie należy
ograniczyć się do cwału.

Kiedy wyruszaliśmy do Richmond, niebo było zasnute chmurami, ale powietrze wydawało się robić

świeższe w miarę zbliżania się do terenów wiejskich. W czasie jazdy każdy ze znajomych Reeve’a podjeż-
dżał do mnie, żeby porozmawiać. Myślałam, że robią to po prostu z grzeczności, ale po pewnym czasie
bezwstydne komplementy, którymi bez przerwy mnie obrzucali, zaczęły wprawiać mnie w zakłopotanie. W
końcu byłam narzeczoną Reeve’a. Czy nie zachowywali się niewłaściwie, tak mi ciągle pochlebiając?

Widziałam, że także Reeve’owi to się nie podobało. Jednak młode damy, towarzyszące znajomym Reeve’a

nie zwracały na to specjalnie uwagi. Były zbyt zajęte flirtowaniem z nim samym.

Kiedy dotarliśmy na miejsce, a Reeve rozdał wszystkim bilety wstępu, atmosfera uległa zmianie.

Mogliśmy poluzować wodze naszych koni i puścić się pełnym galopem szerokimi, starannie wystrzyżonymi
alejami. Bez trudu zostawiliśmy za sobą całe towarzystwo. Od dawna nie jeździliśmy tak razem i
przyjemność, którą nam to sprawiło, wynagrodziła wszelkie przykrości, które musieliśmy znosić po drodze.

Reeve zorganizował też piknik. Kilku lokajów z domu Lamberth rozłożyło produkty na zielonej polanie,

background image

gdzie zazwyczaj odbywały się takie nieformalne imprezy. Dla panów był szampan, dla pań herbata. Podano
też różne wędliny, chleb i ciastka.

Wzięłam sobie kieliszek szampana, nałożyłam kurczaka na talerz i poszłam usiąść przy jednym z prostych,

drewnianych stołów.

Reeve opuścił lokaja, który przywiózł jedzenie karyklem, i stanął naprzeciwko mnie, po drugiej stronie

stołu.

- Nie pij za dużo, Deb - ostrzegł mnie. - Musisz utrzymać się w siodle w drodze powrotnej.
- Myślę, że kieliszek szampana nie spowoduje upadku z konia - odparłam wyniośle.
- Jestem tego pewien, panno Woodly - odezwał się jeden ze znajomych Reeve’a, niemądry blondyn o

nazwisku Hampton, który usiadł koło mnie i spoglądał na mnie z niekłamanym podziwem. - Niech mnie
kule biją, jeśli nie jest pani najlepiej trzymającą się w siodle kobietą, jaką widziałem.

Taki komplement mogłam docenić.
- Dziękuję, panie Hampton - powiedziałam, obdarzając go uśmiechem, który nie był zaledwie zwy-

czajowym skrzywieniem ust.

Mrugnął i też się uśmiechnął.
- Może nałoży sobie pan coś do jedzenia, panie Hampton - warknął Reeve. - Czy też wystarczająco

pożywia pana mizdrzenie się do mojej narzeczonej?

Pan Hampton zobaczył wyraz twarzy Reeve’a i jego głupi uśmiech zniknął. Podniósł się pośpiesznie z

miejsca.

- Już sobie idę. Nie trzeba się tak od razu denerwować.
Obróciłam się do Reeve’a który, ku mojemu zdziwieniu, wyglądał na naprawdę zezłoszczonego.
- Dlaczego ty też nie nałożysz sobie jedzenia? - powiedziałam spokojnie.
Mruknął z irytacją. Patrzył na mnie marszcząc brwi, jak gdyby był niezadowolony.
- Naprawdę tak cię zdenerwowało to, że piję szampana? - spytałam.
- Co? Nie, oczywiście, że nie.
Jedna z młodych kobiet, wdowa towarzysząca przyjaciołom Reeve’a, podeszła do nas z talerzem pełnym

jedzenia.

- Nie je pan, lordzie Cambridge? - spytała filuternie. Patrzyła na niego zmysłowo. - Może coś panu

przynieść?

Mój Boże, pomyślałam z irytacją, to brzmi, jakby mu czyniła propozycje seksualne. I to przy mnie!

Zmarszczyłam brwi.

Reeve zauważył moje spojrzenie i nagle się uśmiechnął. Jego dobry humor powrócił w cudowny sposób.
- Dziękuję, pani Wethersby, ale sam sobie coś przyniosę - odparł i poszedł po kurczaka, szynkę i pieczeń

wołową. Zjadł to wszystko, a następnie popił pięcioma kieliszkami szampana.

W drodze powrotnej siedział w siodle nieporuszony jak skała. Myślę, że jednym z rezultatów nadmiernego

picia alkoholu jest to, że człowiek zaczyna się do tego po pewnym czasie przyzwyczajać.

Wycieczka do Hampton Court, którą odbyliśmy następnego dnia, była znacznie przyjemniejsza niż ta do

Richmond Park. Przepłynęliśmy łodzią po Tamizie, a że towarzyszyli nam pan Miles i jego siostra, bardzo
miła i dobrze wychowana dziewczyna, bawiłam się przednio. Kiedy już dotarliśmy do celu i dołączyliśmy do
reszty grupy, mogliśmy się ich z łatwością pozbyć, gubiąc się w słynnym labiryncie Hampton Court.
Znaleźliśmy ławkę, na której siedzieliśmy przez kilka godzin w promieniach słońca i rozmawialiśmy o
różnych sprawach, które nas interesowały, między innymi o potrzebie usprawnienia działania parlamentu,
niesprawiedliwości praw zbożowych, czy o żałosnych poczynaniach lorda Liverpoola w roli premiera.

Jedną z tajemnic Reeve’a było to, że znacznie bardziej interesował się polityką, niż ktokolwiek mógłby

podejrzewać. Nie chciał jednak zaszczycać Izby Lordów swoją obecnością, dokładnie z tego samego po-
wodu, dla którego rzadko kiedy przyjeżdżał do Ambersley na dłużej niż kilka dni z rzędu.

Czuł, że nie będzie w pełni prawdziwym lordem Cambridge dopóki nie przejmie kontroli nad swoim

dziedzictwem.

* * *

Ostatniego dnia czerwca wyruszyliśmy w podróż do Sussex. Jechałyśmy z mamą miejskim powozem

Reeve’a; drugi powóz podążał za nami z bagażem i Susan, którą Reeve zabrał ze sobą, żeby doglądała moich
i mamy potrzeb.

- Dwie pokojówki to może być zbyt wiele w domu Bernarda - stwierdził. - Ale będziecie wyglądać na

zaniedbane, jeśli nie będziecie miały kogoś, kto by się zajął waszymi strojami.

- Ile jeszcze pieniędzy zostało ci z wygranej, Reeve? - zaniepokoiła się mama. - Jesteś pewien, że stać cię

na to wszystko?

- Tak - odparł kategorycznie Reeve. Spojrzał na mamę z udawaną surowością. - Mój wizerunek by

background image

ucierpiał, gdybyście nie miały zapewnionych wszelkich wygód. Chyba tego nie chcecie?

Mama nie umiała się z nikim kłócić, więc natychmiast zaprzestała dalszych pytań. Zdawałam sobie sprawę,

że Reeve lepiej wie, jak się powinno postępować w takiej sytuacji, dlatego nie kwestionowałam jego
działania. Tak więc Susan jechała w drugim powozie i wraz ze służącym Reeve’a pilnowali bagażu.

Reeve natomiast mógł sobie jechać konno. Wyglądałam tęsknie przez okno, obserwując jego wysoką

sylwetkę i myśląc już chyba po raz tysięczny w życiu, że był najlepiej trzymającym się w siodle człowie-
kiem, jakiego widziałam. Balansował dokładnie nad środkiem ciężkości wierzchowca. Toteż wszystkie
konie, na jakich jeździł, miały dużo lepszy chód niż gdyby kierował nimi ktoś, kto miałby dosiad przesunięty
w kierunku łopatek czy zadu (jak to się działo w przypadku dziewięćdziesięciu dziewięciu procent
angielskich jeźdźców, których widziałam).

- Naprawdę mam nadzieję, że ta wizyta odbędzie się bez żadnych problemów - powiedziała mama.
W jej głosie było słychać źle skrywane zdenerwowanie. Biedna mama. Bała się konfliktów, i byłam pewna,

że nie zachwycała jej perspektywa tych odwiedzin.

- Oprócz Reeve’a i lorda Bradforda będą w domu też inni ludzie, więc powinno obyć się bez kłótni -

pocieszyłam ją.

- To prawda - powiedziała odrobinę ożywiona.
- Ciekawe, kto tam jeszcze będzie - zastanowiłam się głośno. - Reeve mówił, że prawdopodobnie trójka

dzieci lorda Bradforda, ale mam szczerą nadzieję, że nie tylko. Z tego, co słyszałam, Reeve i Robert
niespecjalnie się lubią.

Powóz uderzył w kamień na drodze i podskoczył. Mama złapała się za rączkę umieszczoną na ściance, a ja

zaparłam się stopą o siedzenie naprzeciwko.

- Lord Bradford mówił mi, że przyjadą też jego znajomi z Hampshire - powiedziała mama jednym tchem. -

Pan i pani Norton. Mają syna i córkę w twoim wieku, kochanie.

Spojrzałam na nią zaskoczona.
- Czy lord Bradford przekazywał ci coś jeszcze, czego nie uznał za stosowne powiedzieć nam?
- Nie, kochanie, to wszystko - odpowiedziała mama z uśmiechem.
Westchnęłam i jeszcze raz spojrzałam przez okno na Reeve’a.
- Żałuję, że nie mogę jechać konno - powiedziałam tęsknie.
- Pojeździsz sobie w czasie pobytu u lorda Bradforda - pocieszyła mnie mama. Nagle spoważniała. - Muszę

jednak wyznać, że ten cały podstęp coraz bardziej mnie niepokoi. Jak macie zamiar odwołać zaręczyny,
kiedy już zostaniesz przedstawiona całej jego rodzinie?

- Powiemy po prostu, że jednak do siebie nie pasujemy - odpowiedziałam.
Mama spojrzała na mnie z powątpiewaniem. Odwróciłam się w jej stronę.
- Najważniejsze, żeby Reeve dostał pieniądze, mamo. Boję się, że jeśli będzie musiał czekać kolejne dwa

lata, to może nie dożyć przejęcia swojego dziedzictwa.

Mama była wstrząśnięta.
- Chyba nie mówisz poważnie?
- Całkiem poważnie - odparłam. - Ostatnio wyczuwam w nim jakąś... desperację i bardzo mi się to nie

podoba.

Mama umilkła, a ja znowu odwróciłam się do okna. Jechaliśmy przez las bukowy, a słońce przeświecało

przez gęstwinę liści zwieszających się nad drogą. Reeve wjeżdżał i wyjeżdżał z plam światła. Poczułam
ściśnięcie w piersi.

Proszę Cię, Boże, pomyślałam, spraw, żeby lord Bradford przekazał mu jego spadek.
- Sądzisz, kochanie, że nadal myśli o tym wypadku? - spytała mama.
Przycisnęłam czoło do szyby. Czułam się, jakby zaraz miała mnie rozboleć głowa. To bez sensu, ja prze-

cież nie miewam bólów głowy.

- Oczywiście, że tak - odpowiedziałam. - Zawsze będzie o nim pamiętał. Ale jestem przekonana, że bardzo

by mu pomogło, gdyby miał w życiu jakiś cel, coś, co go zajmie i pozwoli mu zapomnieć o poczuciu winy.

- Bardzo się o niego martwisz, prawda? - spytała mama dziwnie zaniepokojonym głosem.
Odwróciłam się w jej stronę i uśmiechnęłam się ciepło.
- Oczywiście, że tak. Reeve zawsze był moim najlepszym przyjacielem. - Ból głowy zaczął narastać. - Czy

mogę opuścić okno, żeby odetchnąć świeżym powietrzem, mamo? Boli mnie głowa od tego siedzenia w
zamknięciu.

- Oczywiście, kochanie.
Kwadrans później Reeve krzyknął coś do mnie i wskazał przed siebie ręką. Opuściłam okno do samego

dołu i wystawiłam głowę.

Jechaliśmy jeszcze przez las, gdy nagle powóz zaczął się wspinać na wysoki, stromy pagórek. Za nim była

background image

otwarta przestrzeń. Kilka minut później dotarliby do alei prowadzącej do dwupiętrowego domu z różowej
cegły. Z czterospadowego dachu wystawały mansardowe okna, a nad wejściem widniało trójkątne
zwieńczenie. Po obu stronach domu przycupnęły dwa jednopiętrowe budynki gospodarcze.

- Nie wywieszaj się tak z powozu, Deborah - pouczyła mnie mama. - To wskazuje na brak dobrych manier.
Wygładziła spódnice i włożyła czepek i rękawiczki. Ja zrobiłam to samo. Kiedy powóz zatrzymał się przed

rezydencją Wakefield, byłyśmy już gotowe, by Reeve z galanterią pomógł nam wysiąść.

Lord Bradford już czekał.
- Witam, pani Woodly - zwrócił się do mamy. - Witam, panno Woodly. Tak się cieszę, że mogę was u siebie

gościć.

Wziął mamę pod ramię, by wprowadzić ją po schodach, a my z Reevem podążyliśmy za nimi.
- Jaki piękny dom - powiedziałam do Reeve’a.
- Jeszcze nie widziałaś jego najlepszej części - odparł. - Z tej strony wygląda całkiem zwyczajnie, ale

dopiero kiedy wyjrzy się przez okno z którejkolwiek innej strony, widać, że Wakefield jest usytuowany na
samym szczycie wapiennych wzgórz. Krajobraz jest przepiękny.

- Uroczo.
Weszliśmy do holu.
- Moja gospodyni zaprowadzi teraz panie do ich pokoi. Zapraszam później na herbatę do salonu, gdzie

przedstawię paniom pozostałych gości.

- Dziękujemy - powiedziała mama.
- Ty zostaniesz umieszczony w tym pokoju, co zwykle, Reeve - kontynuował lord Bradford. - Potrzebujesz

przewodnika?

- Skądże - odparł spokojnie Reeve.
Lord Bradford zlustrował szarymi oczami swojego młodego kuzyna.
- Dawno cię tu nie było - powiedział. - Od śmierci ojca.
Twarz Reeve’a pociemniała.
- Chyba znasz powód, Bernardzie.
- Tak, obawiam się, że tak.
Reeve skierował się do schodów.
- Reeve - powiedział lord Bradford. Ten odwrócił się ze zniecierpliwieniem. - Cieszę się, że także ty tu

jesteś.

- Dziękuję - Reeve pokiwał głową, a następnie wykonał w moją stronę nieznaczny ruch wskazujący

schody. Weszłam na górę.

* * *

Mama i ja dostałyśmy przylegające do siebie sypialnie. Pierwszy raz w życiu mieszkałam w tak dużym

pokoju. To znaczy, jak sięgam pamięcią. Myślę, że we wczesnych latach życia, nim John Woodly wypędził
mamę i mnie z domu mojego ojca, mogłam mieszkać w takim pokoju. Był bardzo jasny i to mi się w nim
najbardziej podobało. Ściany pomalowano na kolor złoty. Spłowiałe stare gobeliny i kapa na łóżku też były
złote. Na wyfroterowanej drewnianej podłodze leżał wyblakły dywan, a pod ścianą stało dębowe łoże z
baldachimem.

Pokój miał duże okno, a ciepły letni wiatr marszczył zasłony i napełniał pomieszczenie zapachem trawy.
Pomyślałam o niskich sufitach, małych oknach i ciasnych pokojach naszej chatki. Przypomniałam sobie, co

Reeve mówił o widoku z okna, więc wyjrzałam. Zaparło mi dech w piersiach. Rezydencja Wakefield
wydawała się osadzona na czubku świata. W pobliżu nie rosły żadne drzewa, które mogłyby, tak jak od
frontu budynku, zasłonić widok. Toteż można było bez przeszkód zobaczyć, jak rozciągające się wokół
wapniowe wzgórza opadają po obu stronach rezydencji. Wychyliłam się z okna i spojrzałam w dół. Ku
mojemu zdumieniu trawnik sięgał do samych ścian domu. Głęboko odetchnęłam i poczułam woń słonego
powietrza. I rzeczywiście, w oddali można było dojrzeć skrawek migoczącego morza.

Cóż za piękny dom, pomyślałam. Jaka szkoda, że należy on do tak niewrażliwego człowieka, jakim jest

lord Bradford.

Przebrałam się z mojego pogniecionego ubrania podróżnego w muślinową suknię w kwieciste wzory.

Potem zapukałam do mamy, żeby sprawdzić, czy też już jest gotowa. Była. Reeve czekał na nas przy
schodach i razem zeszliśmy, żeby poznać resztę gości.

Salon skąpany był w świetle wpadającym przez dwa olbrzymie okna. Pomiędzy nimi, na pasiastej kanapie,

siedziała majestatycznie siwa starsza pani i wydawała herbatę. Pozostałe osoby usadowiły się wokół niej na
pozłacanych krzesłach o haftowanych pokryciach.

- O, mój Boże - jęknął mi do ucha Reeve. - To moja ciotka Sophia.
Lord Bradford podszedł, by nas powitać i poprowadził nas do ciotki Reeve’a, w celu prezentacji. Starsza

background image

pani spojrzała na mnie świdrującym wzrokiem i poczułam, jakby zajrzała mi w głąb duszy. Starałam się
zachować grzeczny, ale jednocześnie nieprzenikniony wyraz twarzy.

- Lady Sophio Lambeth, przedstawiam pannę Deborah Woodly.
- Ha! - prychnęła starsza pani.
- Jak się pani miewa - powiedziałam i dygnęłam.
Lord Bradford przedstawił też mamę, która otrzymała podobne powitanie, a następnie ujął nas obie

stanowczo pod ramię i zabrał od siedzącego na kanapie tyrana, by poznać nas z innymi gośćmi.

Najpierw zostałam przedstawiona państwu Norton, sąsiadom z Hampshire, miłej parze w średnim wieku.

Potem podeszliśmy do dzieci lorda Bradforda, Harry’ego i Sally. Harry przypominał ojca, a Sally była
śliczną dziewczyną o kasztanowych włosach i piwnych oczach. Wiedziałam od Reeve’a, że Harry właśnie
skończył Cambridge i że Sally ma siedemnaście lat.

Panna Norton, siedząca obok Sally, też wyglądała na siedemnaście lat. Miałam nadzieję, że dziewczęta nie

czytały Korsarza, ale sądząc po spojrzeniach, jakie rzucały na Reeve’a, było niestety inaczej. Usiadłyśmy
wraz z mamą, a Reeve poszedł po herbatę dla nas. Miejsce obok mnie zajmował Edmund Norton,
młodzieniec wyglądający na kilka lat młodszego ode mnie. Miał duże piwne oczy, brązowe włosy i za-
różowione policzki. Spoglądał na mnie z uwagą.

- Czy podróż była męcząca, panno Woodly? - spytał.
- Niespecjalnie. Nie lubię pozostawać zamknięta przez dłuższy czas w powozie, ale poza tym nie narzekam

- odpowiedziałam pogodnie.

Wyglądał jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, ale nie bardzo wiedział co.
- Studiuje pan, panie Norton? - pomogłam podtrzymać rozmowę.
Jeszcze bardziej się zarumienił.
- Tak. Studiuję w Cambridge.
- Aha - łyknęłam herbaty.
Norton spojrzał na Reeve’a z mieszaniną zazdrości i podziwu.
- Nadal tam o nim opowiadają - dodał.
- Jestem tego pewna - westchnęłam z rezygnacją.
Pomalowanie domu dyrektora na żółto było tak naprawdę ostatnim z wielu wykroczeń Reeve’a w

Cambridge. Władze uczelni dość długo go tolerowały. Ostatecznie wydalenie ze studiów dziedzica lorda
Cambridge’a, jednego z fundatorów szkoły, było dość przykrym obowiązkiem. Ale Reeve uparcie pracował
nad zszarganiem sobie opinii i w końcu udało mu się zasłużyć na wyrzucenie z uczelni.

Panna Norton, która podobnie jak i brat miała duże piwne oczy i lśniące brązowe włosy, prowadziła

nieśmiałą rozmowę z Reevem. Wyglądało na to, że odnosi się do niej z uprzejmością.

Nagle gwar kurtuazyjnych rozmów w salonie przeciął grzmiący głos ciotki Sophii:
- A więc, Reeve, co masz nam do powiedzenia?
Wszyscy odwrócili się w jej stronę. Pomyślałam, że jest to jedna z tych dam, które wychowywały się w

ubiegłym wieku i które nie przyjmują do wiadomości istnienia nowych zasad savoir-vivre’u. Za nieszczerość
uznałaby niewypowiedzenie dokładnie tego, co myśli, nawet jeśli miałaby śmiertelnie kogoś urazić.

Mrugnęła ciemnymi oczami, takimi jak u Reeve’a. Miała też podobny nos, tylko bez górki. Kiedyś za-

pewne była bardzo piękna.

- Mam nadzieję, że znajduję cię w dobrym zdrowiu, ciociu - powiedział Reeve.
- Nie nabierzesz mnie, młody człowieku. Dla ciebie równie dobrze mogłabym być martwa. Od lat nie

miałam od ciebie żadnych wieści.

Kącik ust Reeve’a drgnął.
- Na pewno usłyszałbym o twojej śmierci, ciociu. Towarzyszyłoby jej zaćmienie słońca albo inne, równie

dramatyczne zjawisko, obwieszczające to wydarzenie światu.

Starsza pani roześmiała się serdecznie.
- Kim jest ta dziewczyna, którą poprosiłeś o rękę? - spytała, kiedy odzyskała oddech. - Bernard mówi, że

jest biedna jak mysz kościelna.

Reeve spojrzał w moją stronę.
- To prawda, nie mam nawet grosza przy duszy - powiedziałam pogodnie do okropnej staruszki, ob-

serwującej mnie zza dzbanka od herbaty.

Wpatrywała się we mnie ciemnymi oczami, tak podobnymi do oczu Reeve’a.
- Więc to małżeństwo z miłości?
Rzadko kiedy brakuje mi słów, a tak się stało w tej chwili. Czy wiedziała o ultimatum Bernarda? Czy

powinnam powiedzieć coś o długach Reeve’a?

Spojrzałam na niego rozpaczliwie.

background image

- To małżeństwo z miłości, ciociu - odpowiedział stanowczo.
Mama szybkim ruchem odstawiła filiżankę z herbatą, jakby ta nagle oparzyła ją w rękę.
Wszyscy patrzyli na mnie. Czułam, że się rumienię.
Niech piekło pochłonie Reeve’a za to, że mnie w to wplątał, pomyślałam.
Potem przypomniałam sobie, że ja sama nalegałam, żebyśmy pojechali do Sussex. Westchnęłam i

spróbowałam przyjąć wyraz twarzy zakochanego dziewczęcia.

Usłyszałam, że Reeve kaszlnął, próbując stłumić śmiech.
- Wiem, że Bernard ma nadzieję, iż to małżeństwo wybije ci z głowy dalsze hultajskie wyczyny. Ale ja

mam słabość do łobuziaków - oznajmiła lady Sophia i odwróciła się do lorda Bradforda. - Niestety z ciebie
zawsze był okropny nudziarz, Bernardzie.

Lord Bradford wyglądał, jakby słyszał tę krytykę po raz tysięczny i po raz tysięczny ją zignorował.
- Tak, proszę pani - powiedział z niezmienionym wyrazem twarzy.
Mama spojrzała na niego z sympatią. Ona ma takie miękkie serce.
Lady Sophia zwróciła się ponownie w moją stronę i rozpoczęła bezlitosne przesłuchanie, które trwało

przez resztę podwieczorku. Wszyscy pozostali jego uczestnicy siedzieli w milczeniu dowiadując się, że mam
dwadzieścia jeden lat (ostatni dzwonek, co, panienko?), że mieszkam w chatce niedaleko Ambersley, że
niespecjalnie potrafię grać na fortepianie, że nie mam talentu do robótek ręcznych i że nie wiem nic o
prowadzeniu domu wielkości Ambersley. W opinii lady Sophii byłam zupełnie nieodpowiednią kandydatką
na żonę dla hrabiego Cambridge’a.

- Młodzi mężczyźni - powiedziała lady Sophia złośliwie - wybierają sobie żonę, kierując się oczami, a

potem spędzają resztę życia żałując tego.

- Deb jest najlepiej trzymającą się w siodle dziewczyną, jaką kiedykolwiek widziałem - odparł Reeve. - Tak

właściwie, to nie znam wielu mężczyzn, którzy potrafiliby jeździć konno równie dobrze, jak ona. Co mnie
obchodzi, czy umie grać na fortepianie? Nie lubię słuchać fortepianu, lubię jeździć konno.

- Zalety dobrej gospodyni są również ważne, panno Woodly - odezwał się Bernard. - Bycie panią takiego

miejsca jak Ambersley pociąga za sobą wiele obowiązków.

Nie przejęłam się tym zbytnio, jako że nigdy nie miałam być panią Ambersley, ale ukłoniłam się i

uśmiechnęłam, zapewniając, że na pewno nauczę się wszystkiego, co będzie mi do tej funkcji potrzebne.

Lady Sophia prychnęła głośno, najwyraźniej powątpiewając w moje umiejętności.
Okropna stara kobieta, pomyślałam.
Spotkałam się wzrokiem z Reevem, który bezbłędnie odgadł moje myśli. Mrugnął do mnie.
Kilka minut później towarzystwo się rozeszło. Mieliśmy się spotkać ponownie za niedługi czas, przy

kolacji, i na myśl o tym stłumiłam jęk.

Cóż, Reeve mnie ostrzegał, myślałam, idąc za mamą po schodach, by w pokoju odpocząć przed kolacją. W

końcu będziemy tu tylko kilka tygodni, tyle mogę wytrzymać.

Muszę.
Niestety.

Rozdział szósty

Jako że zasady zachowania przy stole zezwalały lady Sophii na rozmowę jedynie z osobami siedzącymi po

obu jej bokach, kolacja przebiegała w znacznie spokojniejszej atmosferze niż podwieczorek. Reeve siedział
po prawej stronie ciotki, ale zamiast być przedmiotem jej kąśliwych uwag, zdawał się skutecznie czarować ją
swoimi uwodzicielskimi uśmiechami.

Przypomniałam sobie jej komentarz, że ma słabość do łobuziaków. W takim razie Reeve jak znalazł,

pomyślałam kwaśno.

Mama i ja siedziałyśmy po obu stronach lorda Bradforda, który opowiadał nam o rozrywkach, za-

planowanych na czas naszej wizyty. Miał się odbyć wieczorek taneczny z udziałem miejscowej szlachty,
kilka wycieczek do interesujących miejsc w okolicy i duży letni festyn organizowany przez okolicznych
mieszkańców. Reeve prawdopodobnie stwierdziłby, że propozycje lorda Bradforda są przeraźliwie nudne,
ale dla mnie program ten brzmiał dość obiecująco.

- Wydawało mi się, że ma pan dwóch synów, milordzie - spytałam lorda Bradforda, kiedy podano nam

deser.

Przez jego twarz przemknął wyraz niepokoju.
- Tak - odpowiedział. - Robert jest w tej chwili w odwiedzinach u swoich znajomych w hrabstwie East

Anglia, ale niedługo wróci do domu, panno Woodly. Jak się pani domyśla, chciałby poznać narzeczoną
swojego kuzyna.

Uśmiechnęłam się, ale nic nie powiedziałam.
Ten wyraz niepokoju na jego twarzy wcale nie dodał mi otuchy.

background image

Po obiedzie panie zmuszone były podążyć za lady Sophią do salonu, aby panowie mogli delektować się

porto. Reeve przewrócił oczami, kiedy go mijałam i musiałam zdławić chichot.

Lady Sophia byłaby oburzona, słysząc z ust przyszłej hrabiny Cambridge taki niegodny dźwięk.
Zajęłyśmy swoje miejsca w salonie. Lady Sophia ponownie usiadła na kanapie, a my wszystkie jak najdalej

od niej, w granicach uprzejmości.

Wtedy wsiadła na mamę.
- Rozumiem, że była pani zatrudniona przez świętej pamięci lorda Lynly jako guwernantka dla jego syna,

pani Woodly - powiedziała.

Mama zbladła.
- Zgadza się, lady Sophio - odparła.
- Hmm, musiała pani być dość młoda. To dziwne, że takie bezbronne dziewczę zgodziło się pracować dla

wdowca.

Miała na myśli, że nie tylko było to dziwne, ale też nieprzyzwoite.
- Nie było w tym nic dziwnego, lady Sophio - powiedziała mama. - Lord Lynly potrzebował guwernantki, a

ja miałam kwalifikacje i szukałam pracy. Bardzo się lubiliśmy z jego synem. Z pewnością nie ma w tym nic
dziwnego.

- To dość dziwne, że w końcu panią poślubił, temu pani nie zaprzeczy - kontynuowała starsza pani,

delektując się swoimi słowami. - Zrobił to też, jak słyszałam, wbrew woli własnej rodziny.

- Nie sądzę, żeby kwestia mojego małżeństwa była pani sprawą, lady Sophio - odparła mama z godnością.
Brawo mamo, pomyślałam.
- Jeśli pani córka ma poślubić Reeve’a, to jak najbardziej jest to moja sprawa - oznajmiła lady Sophia.

Miała ze sobą laskę zakończoną srebrną nasadką i zaczęta nią władczo stukać w podłogę. - Na przykład, jeśli
jest pani wdową po lordzie Lynly, to dlaczego mieszka pani w chatce? Dlaczego pani córka nie ma posagu?
Dlaczego używa pani nazwiska Woodly, a nie tytułu lady Lynly? Żądam odpowiedzi na te pytania. Mam do
tego prawo jako ciotka Cambridge’a.

Mama była już blada jak ściana. A ja byłam wściekła.
- Jeśli chce pani znać odpowiedzi na te pytania, to niech pani spyta Reeve’a, lady Sophio - wtrąciłam się. -

On wie o nas wszystko. I jeśli jemu nic w naszej historii nie przeszkadza, to nie powinno przeszkadzać
również pani.

- Ma pani czelność mówić mi, co mam robić, paniusiu? - starsza pani odwróciła się w moją stronę.
- Niech pani zostawi moją matkę w spokoju - powiedziałam zimnym, morderczym tonem.
Spotkałyśmy się wzrokiem i przez chwilę ujrzałam w jej oczach coś na kształt szacunku.
- A więc dobrze - zgodziła się, unosząc swój idealnie ukształtowany nos. - Zapytam mojego bratanka.
Przez chwilę w pokoju panowała pełna napięcia cisza, która na szczęście została przerwana przez wejście

panów. Lord Bradford nie potrzebował wiele czasu, by zrozumieć, że coś zaszło i szybko zajął się
poprawieniem atmosfery.

- Zagra coś pani dla nas, panno Norton? - spytał przyjaznym tonem. - Zachwyciła mnie pani wczoraj tymi

uroczymi piosenkami.

Mary Ann Norton rzuciła Harry’emu spojrzenie spod długich, ciemnych rzęs.
- Z przyjemnością, lordzie Bradford - powiedziała.
Lord Bradford spojrzał znacząco na syna, który posłusznie zaoferował się, że będzie przewracał dla Mary

Ann arkusze z nutami.

Dziewczyna rzeczywiście pięknie grała i śpiewała. Na dodatek wyglądała uroczo, pasteloworóżowa suknia

podkreślała ładny kolor jej zarumienionych policzków. Po niej wystąpiła Sally, ubrana w zieloną suknię. Ona
również pięknie grała i śpiewała.

Trzymałam kciuki, żeby nie poproszono mnie.
- A pani, panno Woodly - zaskrzeczała okropna lady Sophia. - Musi chyba pani umieć coś zagrać na

fortepianie?

Wstałam i ponuro podeszłam do instrumentu. Przez kilka lat pobierałam lekcje gry na fortepianie u jednej z

matron w miasteczku, ale nie byłam specjalnie uzdolnioną uczennicą. Odbębniłam dwie szkockie ballady,
których kiedyś nauczyłam się na jakiś recital, a potem wróciłam na swoje miejsce. Jakoś nikt nie poprosił
mnie, żebym zagrała coś jeszcze.

- To było okropne - usłyszałam mruknięcie lady Sophii.
- Bardzo mi się podobało, panno Woodly - powielał mężnie Edmund Norton.
Ten chłopiec musi być pozbawiony słuchu, pomykałam, dziękując mu z uśmiechem.
Jakiś czas później lady Sophia ziewnęła i oświadczyła, że jest zmęczona i że uda się na spoczynek.

Towarzystwo w salonie z trudem powstrzymało się od wiwatów.

background image

Kiedy tylko zniknęła, wszyscy wyszli na taras na tyłach domu. Wokoło rozciągały się ogrody. Wśród

pięknie pachnących, ale ledwie widocznych kwiatów, wity się ścieżki. Ja i Reeve podążyliśmy jedną z nich
wraz z mamą i lordem Bradfordem.

- Przepraszam za lady Sophię - odezwał się lord Bradford. - Teraz widzę, że może nie powinienem był jej

zapraszać. Ale musiałem mieć jakąś gospodynię, a ona jest jedyną siostrą twojego ojca, Reeve. Myślałem, że
to będzie dobry pomysł.

- Ależ z niej jędza - westchnęłam szczerze. - Zaczęła znęcać się nad mamą, zadając jej różne bolesne i

krępujące pytania. Powiedziałam jej, żeby zwróciła się w tej sprawie do ciebie, Reeve, więc nie zdziw się,
jeśli teraz na ciebie napadnie.

Reeve stęknął.
- Czy ona była kiedykolwiek w Ambersley? - spytałam. - Nie wydaje mi się, żebym ją już wcześniej

widziała.

- Była tam z wizytą kilka razy, kiedy jeszcze żył ojciec, ale od tego czasu już nie przyjeżdża. Nie zapra-

szałem jej.

Cóż, to nie było nic nowego. Reeve nigdy nie zapraszał nikogo do Ambersley.
- A gdzie ona mieszka? - spytałam.
- Tam gdzie wszystkie okropne stare panny, czyli w Bath - odparł.
Lord Bradford zaśmiał się.
- Ona nie jest aż taka straszna, jak się wydaje - powiedział.
- Do tej pory nie była zbyt miła - odezwała się mama cicho.
To mnie zaskoczyło; normalnie nigdy nie skrytykowałaby czyjegoś krewnego w obecności kogoś z jego

rodziny.

- Porozmawiam z nią, pani Woodly - oświadczył stanowczo lord Bradford. - Proszę mi wierzyć, nie będzie

się już pani więcej naprzykrzać.

Spojrzałam na niebo usiane gwiazdami.
- Jaka piękna noc - westchnęłam. Wzięłam głęboki wdech i po raz kolejny poczułam słony zapach oceanu.

- Myśli pan, że moglibyśmy przejechać się jutro nad morze, milordzie? Nigdy go nie widziałam.

- Naprawdę? W takim razie musimy temu natychmiast zaradzić, panno Woodly. Oczywiście, że możemy

przejechać się jutro nad morze, możemy nawet zrobić piknik na plaży. Pozostałym młodym gościom ten
pomysł również się spodoba.

Od razu pożałowałam, że zaproponowałam przejażdżkę nad morze. Mogłam przecież poprosić Reeve’a,

żebyśmy wybrali się tam sami, wcześnie rano, i wtedy mogłabym zobaczyć morze po raz pierwszy tylko z
nim, a nie z grupą obcych osób.

- To świetny pomysł - oświadczyłam z uśmiechem.

* * *

Poranek pierwszego czerwca był jasny i pogodny. Śniadanie podano w ślicznym pokoju, w zaokrąglonym

oknie wykuszowym, a już o jedenastej wszyscy mieszkańcy domu siedzieli na koniach i kierowali się w
stronę morza. Ja i Reeve oraz dzieci Nortonów mieliśmy własne wierzchowce. Lord Bradford zapewnił
wierzchowce dla pozostałych osób i muszę przyznać, że mała łagodna klacz, którą przeznaczył dla mamy,
była idealna.

Na szczęście lady Sophia została w domu.
Rezydencja Wakefield leży na północ od małego miasteczka Fair Haven, nad kanałem La Manche. Na

zachód od miasteczka rozciąga się plaża znana jako Wyspa Charlesa. Aby się na nią dostać, należy przejść
drogą po grobli, zrobioną z piasku, kamyków i muszelek, i którą, jak mnie poinformował Reeve, podczas
sztormów zalewa woda.

- A więc Wyspa Charlesa jest wyspą tylko czasami - stwierdziłam.
- Zgadza się - przytaknął.
Znajdowaliśmy się na przedzie całej wycieczki, jako że koń Reeve’a należał do tych, które zawsze lubią

prowadzić. Reeve spojrzał w górę, na stado hałaśliwych mew, które raz po raz przelatywały nad lśniącą taflą
wody po naszej prawej stronie.

- Uwielbiałem tu przyjeżdżać jako mały chłopiec. Wyspa Charlesa była kiedyś często odwiedzana przez

przemytników, więc udawałem, że przemycam różne nielegalne towary w głąb kraju.

Ja również spojrzałam na krążące nad naszymi głowami mewy. Wyglądały dostojnie i śnieżnobiałe na tle

czystego błękitu nieba.

- Myślisz, że nadal ktoś tu coś przemyca? - spytałam z zaciekawieniem.
Od zachodu, gdzie w oddali majaczyła Wyspa White, wiał lekki wiatr, który rozwiewał ciemne włosy

Reeve’a.

background image

- Jestem pewien, że jeszcze jakaś brandy zjawia się tutaj wraz z przypływem - odparł. - Ale to nie to samo,

co w ubiegłym wieku.

Po zatoce rozciągającej się między Wyspą Charlesa a Fair Haven pływało kilka małych łodzi. Obejrzałam

je, zastanawiając się, czy może któraś z nich przewozi czasem nielegalny towar.

- Czy twoi kuzyni bawili się razem z tobą w przemytników, kiedy byliście dziećmi? - spytałam Reeve’a.
- Bawiłem się z Harrym, Sally była jeszcze za mała - odpowiedział dziwnie bezbarwnym głosem.
- A Robert?
Reeve spojrzał na mnie ponuro.
- Nie lubimy się z Robertem, Deb. To on pierwszy zaczął zachowywać się wrogo, ale szczerze mówiąc w

tej chwili myślę, że moja niechęć wobec niego dorównuje jego niechęci wobec mnie. Byłem zachwycony,
kiedy dowiedziałem się, że nie ma go w Wakefield.

- Lord Bradford mówił mi, że obecnie Robert jest w odwiedzinach u znajomych w hrabstwie East Anglia,

ale że ma stamtąd niedługo powrócić - poinformowałam go.

- Jeśli o mnie chodzi, może tam zostać jak najdłużej.
Mój koń wdepnął w kałużę pozostawioną przez przypływ i jego kopyta wydały miękki, chlupoczący

dźwięk.

- Dlaczego Robert cię nie lubi?
Reeve wzruszył ramionami.
- Kto wie?
Dotarliśmy na koniec grobli i znaleźliśmy się na wyspie. W trakcie rozmowy o nieobecnym Robercie

poczułam się nieswojo, ale prześliczne widoki pozwoliły mi o tym zapomnieć.

Od strony północnej, skąd przyjechaliśmy, wyspę łączyła ze stałym lądem grobla; od strony wschodniej

wcinało się w nią kilkanaście małych zatoczek, które rzeczywiście musiały stanowić nie lada przeszkodę dla
patroli poszukujących przemytników. Od strony zachodniej majaczyła w oddali Wyspa White. Wzdłuż
brzegu rozciągała się piaszczysta plaża, a za nią wznosił się las złożony z roślin zimozielonych. Promienie
słoneczne odbijały się w niebiesko-szarej wodzie, która migotała i pachniała solą.

- Tu jest pięknie - orzekłam z zachwytem.
- Efektownie, prawda? - wyszczerzył się do mnie Reeve. - W czasie odpływu jest jeszcze lepiej. Wtedy

plaża jest szersza. Świetnie się po niej galopuje.

- Przywiążmy konie na skraju lasu, Reeve - usłyszeliśmy zza pleców głos lorda Bradforda.
Reeve pokiwał głową i zeskoczył z siodła. Ja też zsiadłam z konia i przytrzymałam ogiera Reeve’a, aby ten

mógł pomóc zsiąść mamie. Jednak lord Bradford go uprzedził. Zmarszczyłam brwi, widząc, jak na twarzy
mamy pojawia się słodki uśmiech, podczas gdy lord Bradford opuszczają na ziemię.

Mama musi uważać, bo ten typ gotów sobie pomyśleć, że się jej spodobał, pomyślałam.
Pozostali uczestnicy wycieczki też już pozsiadali z koni. Stajenni, którzy przywieźli jedzenie powozem,

pomagali im uwiązać wierzchowce do postronka rozwieszonego między drzewami.

- Może oprowadzimy panią i pannę Woodly po okolicy i wrócimy tu na lunch - zaproponował lord

Bradford.

No tak, pomyślałam, wszyscy prawdopodobnie byli już na tej wyspie wiele razy, tylko my z mamą jeste-

śmy tu po raz pierwszy.

Wyruszyliśmy dużą grupą w kierunku wschodnim. Szliśmy po mokrym piasku, który stanowił twardsze

podłoże. Morze cofało się w szybkim tempie. Dzień był ciepły i zrobiło mi się gorąco, mimo że założyłam
na siebie jedynie cienką suknię do konnej jazdy i żakiet. Żałowałam, że nie mogłam jechać w samej mu-
ślinowej sukience i bez butów. Kątem oka spojrzałam na Reeve’a. Miał na sobie surdut do konnej jazdy i też
wyglądał, jakby upal mu doskwierał.

Gdybyśmy byli sami, moglibyśmy zdjąć okrycia i poczuć się swobodniej.
- Musimy pokazać pannie Woodly Skalną Czaszkę, Reeve.
Po mojej prawej stronie pojawił się Harry Lambeth.
- Skalną Czaszkę? - spytałam, odwracając się do niego.
- Wymyśliliśmy tę nazwę, kiedy byliśmy małymi chłopcami. Opowiadaliśmy sobie okropne historie o tym,

co robili przemytnicy z celnikami, których złapali. Jednym z naszych pomysłów było, że rozbijali im głowy
o Skalną Czaszkę.

- To uroczo - stwierdziłam.
Szare oczy Harry’ego śmiały się.
- Wykorzystywaliśmy tę skałę również jako punkt obserwacyjny, wypatrywaliśmy z niej szmuglowanego

towaru, unoszonego przez fale.

- Bardzo chciałabym zobaczyć Skalną Czaszkę - powiedziałam.

background image

Mężczyźni rozmawiali, wspominając dawne czasy, a ja przysłuchiwałam się, wtrącając w stosownych

momentach drobne uwagi.

Wydawało się, że między Reevem a jego kuzynem panuje całkowita harmonia. Jeśli Harry rzeczywiście

właśnie skończył studia, to musiał być zaledwie dwa czy trzy lata młodszy od Reeve’a, chociaż wyglądał na
więcej niż dwadzieścia jeden czy dwadzieścia dwa lata. Na jego prostokątnej twarzy malowała się powaga,
co dodawało mu szczególnego uroku.

- Skończyłeś już szkołę, twój ojciec powinien szukać dla ciebie beneficjum - powiedział Reeve. - Zdziwiło

mnie, że powierzył beneficjum w Amberley Cedrikowi Liskeyowi. Byłem pewien, że to ty je dostaniesz.

- Ojciec chciał zachować je dla mnie, ale mu nie pozwoliłem - odparł Harry.
- Tak? - zdziwił się Reeve. - Czemu? Nic nie mam do Cedrika, ale byłoby miło mieć cię za sąsiada.
- Nie chcę być pastorem, Reeve - powiedział poważnie Harry. - Mówiłem to już tacie z tysiąc razy, ale on

mnie nie słucha. Wiesz, jaki jest. Uważa, że tylko on wie, co dla ciebie najlepsze.

Reeve kopnął leżącą na ziemi muszelkę.
- Wiem to aż za dobrze - powiedział w zamyśleniu.
Harry westchnął. Reeve spojrzał na swojego kuzyna.
- A więc co masz zamiar robić, Harry, jeśli nie chcesz być pastorem? Nie pociąga cię chyba kariera

wojskowa?

- Zupełnie nie - odparł stanowczo Harry. Jego szare oczy płonęły. - Chcę zostać lekarzem. Chcę, żeby tata

pozwolił mi na studia w Royal College of Physicians w Londynie. Problem polega na tym, że jeszcze nigdy
żaden Lambeth nie chciał być lekarzem i tata uważa, że nie jest to zajęcie godne szacunku. Więc próbuje
zmusić mnie, bym został pastorem.

Moje zdanie na temat niewrażliwości lorda Bradforda pogarszało się z minuty na minutę. To prawda, że

kariera kościelna i wojskowa to tradycyjnie dwie najczęściej obierane drogi życiowe przez młodszych synów
z rodzin arystokratycznych. Jednakże nie można przecież zapominać o potrzebach i talentach jednostek.

Szliśmy wzdłuż brzegu, omijając kałuże, które nie zdążyły jeszcze wyschnąć na słońcu. Reeve maszerował

żwawo na swoich długich nogach, przez co z łatwością wyprzedzał resztę wycieczki. Ja z kolei byłam
przyzwyczajona do jego tempa, więc razem wysunęliśmy się na czoło grupy.

Reeve uniósł brwi spoglądając na Harry’ego.
- A więc chcesz być medykiem, co?
- Tak, zawsze tego chciałem, i gdyby ojciec był odrobinę mniej staroświecki, już dawno by zrozumiał, że

nadaję się do tego o wiele lepiej niż do funkcji pastora. Chcę służyć ludzkim ciałom, a nie duszom.

- To wydaje mi się być celem godnym podziwu, panie Lambeth - oświadczyłam z powagą.
Harry uśmiechnął się do mnie przyjaźnie.
- Dziękuję, panno Woodly.
- Nie masz pieniędzy, żeby zacząć studia w Londynie na własną rękę? - spytał Reeve.
- Nie - odparł Harry. - Jestem pod tym względem całkowicie uzależniony od taty.
- W ten właśnie sposób kontroluje nas wszystkich - stwierdził gorzko Reeve.
- Tata nie jest złym człowiekiem. On tylko uważa, że...
- Wiem - przerwał mu Reeve. - Po prostu myśli, że wie lepiej niż my sami, co dla nas najlepsze.
- Tak - westchnął Harry.
Na wprost nas wyłoniła się duża szara skała, wyrastająca z mokrego piasku jak prastary monolit.

Krzyczące mewy krążyły wokół niej jak wartownicy.

- Czyżby to była Skalna Czaszka? - spytałam.
- Zgadza się - odparł Reeve.
Kiedy podeszliśmy bliżej zauważyłam, że dolna część skały jest mokra.
- Podczas przypływu woda czasami podnosi się na wysokość człowieka - poinformował mnie Reeve.
- Mój Boże - spojrzałam na moich towarzyszy. - Czy złapał was kiedykolwiek przypływ, kiedy byliście

jeszcze na skale?

Wyszczerzyli się w uśmiechu.
- Od czasu do czasu - przyznał Harry. - Ale prąd nie jest tu silny, więc można z łatwością dopłynąć do

brzegu.

Tymczasem, dotarliśmy już do podnóża skały, która okazała się obrośnięta skorupiakami. Spojrzałam w

kierunku szczytu.

- Możemy na nią wejść?
Harry spojrzał na mnie nerwowo.
- Chybaby się pani to nie spodobało. Skała jest bardzo śliska.
- Nie martw się o Deb - powiedział niefrasobliwie Reeve. - Potrafi się wspinać jak chłopak. Chodź Deb,

background image

pokażemy ci widok z góry. Jest wspaniały.

Lord Bradford prawdopodobnie dostałby zawału, gdyby zobaczył mnie stojącą na szczycie Skalnej

Czaszki, ale nie przejęłam się tym zbytnio. Poszłam za Reevem, by pokazał mi, po której stronie najwy-
godniej zacząć wspinaczkę,

* * *

Kiedy cała wycieczka wróciła do miejsca, w którym miał się odbywać piknik, jedzenie było już przy-

gotowane. Słone powietrze i odrobina ruchu wzmogły mój apetyt, więc żarłocznie rzuciłam się na mięso
zapiekane w cieście i popiłam je lemoniadą.

Lord Bradford nie zarządził, by przywieziono szampana.
Mama była zarumieniona, a loki opadały jej na policzki. Sprawiało to, że wyglądała niebywale ładnie i

młodo. Nie byłam pewna, czy podoba mi się sposób, w jaki lord Bradford na nią patrzy.

Sally i Edmund Norton dzielili jeden koc i swobodnie rozmawiali o wspólnych znajomych. Harry i Mary

Ann oglądali razem muszelki, które dziewczyna zebrała podczas spaceru. Pan Norton konwersował z
Reevem o koniach, a pani Norton opowiadała mi o letnim festynie, który miał się odbyć za kilka tygodni.
Próbowałam słuchać jej i równocześnie obserwować mamę i lorda Bradforda.

- Ten festyn to pozostałość średniowiecznych obchodów letniego przesilenia. W pewnym momencie

Kościół zaczął odnosić się do niego podejrzliwie z powodu jego pogańskich źródeł, i pięćdziesiąt lat temu
lokalnej parafii udało się go zlikwidować. W zamian powstał festyn, który odbywa się co roku.

- Jakich atrakcji można się spodziewać?
- Dla dzieci są gry i zabawy, dla młodzieży i dorosłych tańce i jedzenie. Odbywają się też wyścigi konne i

wyścigi łodziami. W zeszłym roku lord Bradford sprowadził tańczącego niedźwiedzia, który wzbudził
ogromne zainteresowanie. Wydaje mi się, że w tym roku lord jest sponsorem pokazu jeździeckiego.

Usłyszałam, jak mama śmieje się z czegoś, co powiedział jej Bradford.
- To może być niezła zabawa - powiedziałam.
- Niestety festyn ma też swoje niepożądane strony - wyznała pani Norton. - Bardzo często młode kobiety i

mężczyźni z wioski wymykają się w nocy, żeby spotykać się w lesie. Zwyczaje związane ze starymi
obchodami letniego przesilenia są trudne do wykorzenienia.

Zrozumiałam z tego, że młodzi mężczyźni i kobiety nie spotykają się w lesie, aby omawiać ostatnie

uchwały parlamentu.

- To haniebne - stwierdziłam z powagą.
Pani Norton uśmiechnęła się do mnie.
- A kto jest organizatorem tego festynu? - spytałam z zaciekawieniem. - Lord Bradford?
- Nie. Organizacją zajmuje się pani Thornton, natomiast większą część właściwej pracy wykonują kobiety

z Wakefield. Lord Bradford zapewnia jedynie część rozrywek.

Większość osób skończyła już jeść i lord Bradford spytał, czy wycieczka jest gotowa na powrót do rezy-

dencji Wakefield.

- Chciałbym pokazać Deb południową część wyspy, jeśli nie masz nic przeciwko, Bernardzie - powiedział

Reeve. - Wrócimy do domu trochę później.

Lord Bradford zawahał się na moment i spojrzał na mamę.
- Jeśli pani Woodly nie ma nic przeciwko, to ja też nie.
- Oczywiście, że możesz pokazać jej resztę wyspy, Reeve - powiedziała cicho mama.
Lord Bradford skinął głową. Nawet on nie mógł mieć zastrzeżeń do czegoś tak niewinnego jak krótka

samotna przejażdżka zaręczonej pary.

Tak więc gdy cała grupa skierowała się w stronę grobli, ja i Reeve wyruszyliśmy w przeciwnym kierunku.

Jechaliśmy w milczeniu pod upalnym słońcem. Zauważyłam, że w miarę przybliżania się do południowego
brzegu, krajobraz zaczął się zmieniać. Plaża stała się węższa, a konie zaczęły ostrożniej stąpać, mając pod
kopytami małe kamyki zamiast piasku. Skończył się też lasek i pojawiła się skalna ściana. Jadąc jeszcze
przez kilka minut dotarliśmy do miejsca, gdzie plaża miała szerokość zaledwie dwóch metrów, a nad nią
górował klif.

Pomyślałam, że w czasie przypływu to miejsce musi być całkowicie zalane.
- Jesteśmy przy Jaskini Ruperta - oznajmił Reeve z satysfakcją. - To właśnie chciałem ci pokazać.
Spojrzałam na wielki łukowaty otwór czerniący się u podnóża klifu.
- Jaskinia Ruperta? - spytałam.
- Nie wiem, skąd się wzięła ta nazwa - odparł radośnie Reeve - ale jest w użyciu, od kiedy pamiętam.

Chociaż lepsza byłaby chyba Jaskinia Przemytników, bo właśnie z tego to miejsce jest znane.

Oceniłam wzrokiem odległość między wejściem do jaskini a linią wody, obecnie w najdalszym stadium

odpływu. Wynosiła dwa metry.

background image

- Czy w czasie przypływu jaskinia nie jest całkowicie zalana? - spytałam. - To chyba nie najlepsze miejsce

do chowania przemycanych towarów.

- Rzeczywiście, w czasie przypływu jaskinię zalewa woda - przyznał Reeve. - Tak właściwie to woda sięga

nawet do połowy wejścia. Ale jaskinia ciągnie się bardzo daleko w głąb i jest tam kilka miejsc, które zawsze
pozostają suche.

Zadrżałam na myśl o oddaleniu się od światła słonecznego na taką odległość. Nigdy nie lubiłam małych,

ciemnych pomieszczeń.

- Zsiądźmy z koni - powiedział Reeve.
Zeskoczyliśmy z siodeł i podeszliśmy bliżej wejścia do jaskini. Okazało się ono tak duże, że bez trudu

pomieściłoby nawet konie. Podłoże wewnątrz było mokre, jako że słońce tam nie docierało.

Wyszłam z powrotem na słońce i zmrużyłam oczy pod wpływem popołudniowego światła.
- Usiądźmy jeszcze na kilka minut przed odjazdem - poprosił Reeve. - Chciałem z tobą porozmawiać.
Poszukałam wzrokiem jakiegoś suchego miejsca, ale Reeve skinął, bym podążyła za nim. Przeszliśmy na

stronę, gdzie klif opadał w kierunku morza. Był tam też płaski kamień, na który mogliśmy się dość łatwo
wspiąć.

Usiedliśmy, a ja zdjęłam żakiet.
- Opalisz się, jeśli nie będziesz uważać - powiedział Reeve, spoglądając na moje nagie ramiona.
- Przeszkadzałoby ci to? - spytałam.
- Nie, ale możesz się poparzyć, a to boli. Masz bardzo jasną skórę, a słońce dzisiaj mocno praży. Uważaj.
- Za ciepło mi w tym okropnym żakiecie. Czemu ty też się nie rozbierzesz?
Reeve poszedł za moją radą. Zdjął surdut i krawat. Potem położył się na kamieniu, oparł głowę na rękach i

zamknął oczy. Pod rękawami koszuli rysowały się jego mięśnie. Wyglądał na bardzo silnego mężczyznę. To
pewnie skutek tych spotkań bokserskich u Gentlemana Jacksona, pomyślałam.

- Mówiłem ci, że przyjazd tu to okropny pomysł - powiedział.
- Twój kuzyn Harry jest bardzo miły - odparłam. - Nortonowie też. Tylko lady Sophia jest wiedźmą.
- Ona nie jest taka zła. Trzeba tylko umieć postępować z nią w odpowiedni sposób.
Spojrzałam na jego twarz. Miał wyjątkowo długie rzęsy jak na mężczyznę.
Dobrze, że Amanda i jej przyjaciółki go teraz nie widzą, pomyślałam.
- Nie była zbyt miła ani dla mnie, ani dla mamy. Zresztą o siebie się nie martwię. Nie chcę tylko, żeby

niepokoiła mamę.

Opowiedziałam mu o rozmowie w salonie.
Kiedy skończyłam, Reeve wyprostował się.
- Przepraszam, Deb. Ona zawsze taka była. Mówi dokładnie to, co myśli - jego głos stał się szorstki. - Ale

wobec mnie zachowywała się przyzwoicie. Po wypadku, w którym zmarła moja matka, ciotka Sophia
wstawiła się za mną u taty.

Reeve spojrzał posępnie na morze.
- Muszę przyznać, że zawsze, miałem słabość do staruszki.
Poczułam skurcz w klatce piersiowej. Reeve prawie nigdy nie wspominał o matce. Ja również spojrzałam

na mieniącą się w słońcu wodę.

- Może rzeczywiście nie jest taka zła, na jaką wygląda - przyznałam. - Ale sam będziesz musiał wytłu-

maczyć jej naszą sytuację, bo ja nie pisnę ani słowa.

- Nie martw się, zrobię to.
Zapadła między nami niekrępująca cisza. Oparłam podbródek na podciągniętych kolanach i obserwowałam

morze. Z miejsca, w którym siedzieliśmy, nie było widać lądu. Reeve podniósł kamyk i rzucił go do wody.
Po jej powierzchni rozeszły się kręgi.

- Deb?
Obróciłam się, by na niego spojrzeć.
- Musimy wymyślić jakiś plan, żeby Bernard przekazał mi moje pieniądze.
- Wiem - westchnęłam.
- Dzięki tobie spłacił moje długi. Ale ja chcę więcej. Mam już dosyć życia z pensji wypłacanej mi przez

Bernarda. Chcę być panem samego siebie!

- Wiem, że tego chcesz.
Na mojej górnej wardze pojawiły się kropelki potu. Zlizałam je. Poczułam smak soli.
- Mam już pewien pomysł - przyznałam. - Ale wszystko zależy od tego, jak bardzo lordowi Bradfordowi

zależy, by nasze małżeństwo doszło do skutku. Jeśli wolałby, żebyś znalazł sobie inną dziewczynę, mój plan
nie wypali.

Wzrok Reeve’a utkwiony był w mojej wardze, którą właśnie polizałam.

background image

- Co to za pomysł? - spytał.
- Myślałam, żeby powiedzieć mu, że po ślubie chcę zamieszkać w Ambersley. Ty wtedy oznajmisz, że nie

zgadzasz się, byśmy się tam wprowadzili, dopóki nie staniesz się pełnoprawnym właścicielem posiadłości.
Wtedy ja powiem, że nie zgodzę się za ciebie wyjść, dopóki lord Bradford nie przekaże ci twoich pieniędzy.
- Zsunęłam warkocz z rozgrzanego karku. - Ale to nie podziała, jeśli jemu nie zależy na naszym ślubie.

- Hmm.
Reeve podniósł kolejny kamyk i wrzucił go od niechcenia do wody. Zdziwiła mnie odległość, na jaką

poleciał.

- Wiesz, Deb, ostatnia rzecz, jakiej by chciał Bernard, to zerwane zaręczyny - powiedział Reeve po

minucie. - To przecież w złym guście. Właściwie zakrawałoby na skandal. A jego małe konwencjonalne
serduszko nie znosi takich sytuacji. Myślę, że gdybyś postawiła mu takie ultimatum, Bernard zgodziłby się
przekazać mi moje dziedzictwo.

Spojrzał na mnie, uśmiechając się z aprobatą. Na tylnej stronie jego koszuli pojawiło się kilka wilgotnych

plam.

- To świetny pomysł, Deb.
Zastanowiłam się nad tym, co przed chwilą powiedział.
- Czy rzeczywiście byłby to skandal? - spytałam nerwowo. - Co się stanie, kiedy w końcu zerwiemy

zaręczyny?

Reeve machnął lekceważąco ręką.
- Skandal jest wtedy, kiedy rezygnuje tylko jedna ze stron. Jako że my podejmiemy tę decyzję razem, nie

wywołamy tym samym żadnego skandalu.

- Aha - powiedziałam.
- Oczywiście Bernard wpadnie w szał - dodał Reeve, nie wyglądając przy tym jakby go to w najmniejszym

stopniu obchodziło.

- Cóż - oświadczyłam bohatersko - najważniejsze jest, byś odzyskał swoje pieniądze.
- Wspaniała z ciebie dziewczyna, Deb - powiedział Reeve. - Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił.
- Zgadzam się. Tak właściwie, zaczynam myśleć, że może jesteś mi coś winien. Mógłbyś, na przykład,

podarować mi konia - rzuciłam spoglądając na niego, by ocenić, jaką reakcję wywoła ten mały szantaż.

- Jeśli nam się uda, kupię ci jednego z koni do polowań lady Weston - powiedział.
Serce zabiło mi mocniej.
- Och, Reeve. Naprawdę?
- Naprawdę. Zasłużyłaś na to - odparł. - A teraz chodźmy już. Lepiej, żebyśmy wrócili, nim Bernard wyśle

po nas ekipę ratunkową.

Zaśmiałam się i podążyłam za nim w kierunku naszych koni.

Rozdział siódmy

Następne dwa dni minęły bez zakłóceń. Pierwszego pojechałam o poranku na przejażdżkę z Reevem, a po

południu spokojnie przechadzałam się w ogrodzie z mamą i panią Norton. Następnego ranka padał deszcz,
ale później chmury rozwiały się i pojechaliśmy obejrzeć miasteczko Wakefield, leżące na zachód od
rezydencji. Spotkaliśmy się tam z państwem Thornton, miejscowym proboszczem i jego żoną.

Trzeciego dnia miało się odbyć przyjęcie w ogrodzie, organizowane przez lorda Bradforda i lady Sophię.
- Zaprosiliśmy kilku znajomych z najbliższego sąsiedztwa, żeby poznali panią i pani matkę - powiedział mi

lord Bradford, kiedy wracaliśmy z wizyty u proboszcza. - Sezon londyński się skończył, więc większość
miejscowych rodzin zagościła na powrót w swoich rezydencjach.

Nie byłam tym szczególnie zachwycona. Jako że nasze zaręczyny były fikcją, lepiej byłoby, gdyby

wiedziało o nich jak najmniejsze grono osób. Nie mogłam tego jednak powiedzieć lordowi Bradfordowi.

Obróciłam się, by na niego spojrzeć. Jechaliśmy obok siebie wąską wiejską drogą. Kiedy nasze oczy się

spotkały, uśmiechnął się.

- Chciałbym skorzystać z chwili i powiedzieć pani, jak bardzo cieszą mnie zaręczyny Reeve’a - oznajmił

lord Bradford.

Nie mogłam powstrzymać wyrazu zdziwienia, który pojawił się na mojej twarzy. Lord Bradford pospieszył

z wyjaśnieniem.

- Reeve nie musi żenić się dla pieniędzy, panno Woodly. Jest już wystarczająco bogaty.
To pan ma pieniądze Reeve’a, pomyślałam, ale nie odezwałam się.
- Nie musi się również żenić z jakąś pannicą, która uważa go za bohatera z wiersza.
Spojrzałam na niego ze zdumieniem.
- Słyszał pan o Korsarzu?

background image

- Mam siedemnastoletnią córkę, panno Woodly - odparł lord Bradford beznamiętnym tonem. - Oczywiście,

że słyszałem o lordzie Byronie. Ale dopiero kiedy pojechałem do Londynu, dowiedziałem się, że Reeve
rzeczywiście jest porównywany do tego idiotycznego korsarza.

- To rzeczywiście dość nieznośne - przyznałam.
Lord Bradford zacisnął usta w linijkę, co nadało mu wygląd osoby bardzo surowej.
- Reeve ma wiele wad, ale na pewno nie jest próżny.
- Uważam, że Reeve ma dużo mniej wad, niż się panu wydaje - odparłam.
Jeszcze raz spojrzał na mnie przenikliwie.
- Może wreszcie zaczyna dorośleć. W istocie, jest znacznie bardziej zrównoważony niż kiedyś, ale z

drugiej strony przebywa tu dopiero cztery dni.

Uśmiechnęłam się nieznacznie.
- Jeśli mogłabym coś zasugerować, skoro chce pan, żeby Reeve nadal był tak opanowany, to powinien

zapewnić mu pan jakieś inne zajęcia niż tylko uczestniczenie w przyjęciach.

Nagle lord Bradford uśmiechnął się szeroko. Jego twarz o grubych rysach rozjaśniła się, stając się prawie

urodziwa.

- Mówiłem już, że cieszę się z zaręczyn Reeve’a, panno Woodly. Myślę, że znalazł dziewczynę, która go

rozumie - powiedział i jego uśmiech zniknął. - Na tyle, na ile w ogóle można go zrozumieć.

Droga stała się szersza, więc podjechaliśmy trochę, żeby dołączyć do Reeve’a i Sally, którzy nieznacznie

nas wyprzedzali.

- Tato - powiedziała Sally. - Co myślisz o wyprawie do Minchester Abby?
Podczas gdy lord Bradford omawiał ten projekt z córką, ja i Reeve jechaliśmy w milczeniu. Rozmyślałam

o przeprowadzonej przed chwilą rozmowie.

Aprobata lorda Bradforda dotycząca mojego ślubu z Reevem była zarówno dobrym, jak i złym znakiem,

zdecydowałam. Dobrą stroną było to, że wydawało się, że lord Bradford zrobi wszystko, by małżeństwo
doszło do skutku. To pozwoliłoby Reeve’owi na przejęcie majątku, jeszcze zanim stanęlibyśmy przed
ołtarzem.

Złą stroną tego układu było oczywiście to, że lord Bradford wścieknie się na wieść o tym, że został na-

brany.

Trudno, pomyślałam już chyba setny raz, od kiedy zgodziłam się na te fikcyjne zaręczyny, sam jest sobie

winien, nie trzeba było zachowywać się tak okropnie wobec biednego Reeve’a przez te wszystkie lata.

Czułabym się jednak lepiej, gdyby nie był dla mnie taki miły.

* * *

Następny poranek był słoneczny, ale już po południu zaczęło się chmurzyć. Lady Sophia była wściekła. Jej

przyjęcie w ogrodzie nie mogło zostać zepsute.

- Przecież nie zaprosiliśmy jakiejś ogromnej liczby osób, kuzynko - powiedział rozsądnie lord Bradford. -

W domu jest pełno miejsca, na wypadek gdybyśmy musieli przenieść przyjęcie pod dach.

- Nie zgadzam się - zagrzmiała lady Sophia i stuknęła laską o podłogę. - Słyszysz mnie, Bernardzie?

Zaplanowałam przyjęcie w ogrodzie i nie mam zamiaru się wycofywać.

- Słyszę, kuzynko - odparł lord Bradford z rezygnacją.
Wszyscy ją słyszeliśmy. Nie musiała podnosić głosu, był on sam w sobie tak ostry, że przeciąłby stal.
- Jestem przekonana, że nie będzie padać - powiedziała pogodnie pani Norton.
- Skąd ma pani pewność? - spytała lady Sophia, rzucając jej gniewne spojrzenie.
- Mam takie przeczucie - odparła pani Norton tym samym radosnym tonem.
Staliśmy wszyscy w ogrodzie, który wyglądał wyjątkowo uroczo. Służba wykładała jedzenie na długi,

przykryty lnianym obrusem stół. Dwóch lokaj ów w liberii ustawiało misę z ponczem i oszronione butelki
szampana.

- Przyjęcie wewnątrz domu z pewnością nie będzie tak przyjemne, jak w ogrodzie - zwróciłam się do lady

Sophii - ale przecież mama i ja i tak będziemy mogły poznać państwa sąsiadów. A chyba o to właśnie
chodzi?

Zdaje się, że moja uwaga trafiła w sedno, ponieważ twarz starszej pani rozjaśniła się jak za sprawą czarów.
- Zgadza się, paniusiu - zagdakała.
Zauważyłam, że Reeve rzucił jej podejrzliwe spojrzenie.
- Kogo, tak dokładnie zaprosiłaś, ciociu Sophio? - spytał.
- Wydaje mi się, że wszystkich znasz, Reeve - odparła niewinnie. - W młodości dość często odwiedzałeś

Wakefield. Pamiętasz Geoffreya Henleya?

Twarz Reeve’a rozjaśniła się.
- Oczywiście, że go pamiętam. Będzie tu? Myślałem, że jest w wojsku.

background image

- Został ranny w Hiszpanii i odesłano go do domu - wyjaśnił lord Bradford. - Pojawi się tu dzisiaj. A także

jego siostra ze swoim narzeczonym.

- Mój Boże, Charlotte nie jest chyba wiele starsza od Sally - powiedział Reeve. - Naprawdę wychodzi już

za mąż?

- Będę wprowadzona do towarzystwa już w przyszłym sezonie, Reeve - oznajmiła Sally urażonym tonem. -

Za rok o tej samej porze też już mogę być zaręczona.

Reeve spojrzał na swoją kuzynkę i zdał sobie sprawę, że zranił jej uczucia. Potrząsnął smutno głową.
- Sprawiasz, że czuję się stary, Sal.
Sally rozchmurzyła się i zachichotała. Niebo zrobiło się jeszcze ciemniejsze niż przed chwilą.
- Ojej - powiedziała mama, spoglądając na kłębiące się chmury. - Mam nadzieję, że wszyscy się zjawią,

nim zacznie padać.

- Nie będzie padać - syknęła lady Sophia.
Pół godziny później, tuż przed przyjazdem gości, niebo zaczęło się przejaśniać. Szliśmy z Reevem przez

ogród i rozmawialiśmy leniwie o tym i o tamtym, kiedy nagle przez powłokę chmur przedarł się pierwszy
promień słońca.

Ogród rezydencji Wakefield zajmował prawie dwa hektary. Jego centrum stanowiła ozdobna fontanna,

otoczona cisowym żywopłotem i różnokolorowymi klombami. Na nich, na fioletowo, biało, niebiesko i
różowo kwitł groszek pachnący, klematis, floks, róże i hortensje. Od strony południowej, za fontanną,
wyłaniała się obrośnięta cisem altana, wiodąca dalej do małego lasku, poprzecinanego zacienionymi
alejkami. Na jego skraju rósł stary, ogrodzony murem sad.

Był to ładny, rozsądnie zaprojektowany ogród, w niczym nieprzypominający ciągnącego się kilometrami

parku rezydencji Ambersley.

Zawróciliśmy właśnie spod fontanny i kierowaliśmy się ku domowi, kiedy Reeve zaśmiał się, spoglądając

na wyłaniające się zza chmur słońce.

- A niech to, ciotka Sophia musi być czarownicą. Ma władzę nad żywiołami.
- Zmienił się kierunek wiatru - stwierdziłam trzeźwo. - To żadne czary.
W tej samej chwili otworzyły się drzwi na taras i wyszła na niego grupa ludzi.
- Kto to jest? - spytałam Reeve’a. - Widzisz?
- To chyba Martinowie. Są właścicielami Coverdale, położonego około sześciu kilometrów stąd. Sir

Timothy zna się z Bernardem od zawsze.

- To będzie straszne - powiedziałam ponuro.
- Tylko nie mów, że cię nie ostrzegałem, Deb.
Pomyślałam przez chwilę czy nie wytłumaczyć mu, że to nie spotkania z tymi ludźmi tak mnie niepokoją.

Niepokoiło mnie to, że spotykamy się z nimi, udając parę, którą nie jesteśmy. Ale w końcu nic nie
powiedziałam. Naprawdę nie chciałam, żeby Reeve poczuł się winny.

Kilka minut później dotarliśmy do tarasu, otoczonego donicami z kwiatami. Lady Sophia przedstawiła

mnie i mamę Martinom.

Sir Timothy o rumianej cerze, takiej, jaką mają ludzie, którzy spędzają dużo czasu na powietrzu, spojrzał

na mnie z aprobatą. Byłam ubrana w białą muślinową suknię z okrągłym dekoltem i krótkimi, pięknie
wyszywanymi rękawami. Włosy miałam związane błękitną wstążką w fantazyjny węzeł.

Sir Timothy ujął moją dłoń i skłonił się z zaskakującym wdziękiem.
- Cieszę się, chłopcze, że znalazłeś sobie dziewczynę, która wygląda na zdolną stawić ci czoło - powiedział

do Reeve’a. - A nie jakieś maleństwo, które się boi własnego cienia.

- Jak się pani ma, panno Woodly - zwróciła się do mnie pani Martin. - Proszę wybaczyć mojemu mężowi

obcesowość. Od lat staram się go utemperować, ale bez skutku.

Lady Martin miała roześmiane piwne oczy i siwiejące włosy. Od razu przypadła mi do serca.
- Jak się pani ma, lady Martin - odpowiedziałam. - Miło mi panią poznać.
Martinowie zostali następnie przedstawieni mamie i przez następne pięć minut staliśmy rozmawiając,

dopóki nie zjawili się wielebny Thornton wraz z żoną. Potem na tarasie pojawił się też lekarz z Fair Haven z
żoną i córkami.

- Ciekawe, gdzie jest Geoff - zastanawiał się właśnie Reeve, kiedy nagle do ogrodu weszła kolejna grupa

ludzi.

Składała się ona z mężczyzny w średnim wieku, kobiety, która najwyraźniej była jego żoną, dwóch

mężczyzn w wieku Reeve’a, z których jeden lekko utykał, i dziewczyny wyglądającej na osiemnaście lat.

Henleyowie, pomyślałam. Młody utykający mężczyzna to musi być Geoff, dziewczyna to jego siostra

Charlotte, a wysoki elegancki mężczyzna to jej narzeczony.

- A oto i Geoff - powiedział uradowany Reeve i skierował się w stronę drzwi.

background image

Ja dokończyłam rozmowę z panią Calder, żoną lekarza, i podążyłam za nim.
Lady Sophia czekała na mnie na szczycie schodów.
- Mam dla pani niespodziankę, panno Woodly - oznajmiła. - Jest tu ktoś, kogo powinna pani poznać.
Jest za bardzo z siebie zadowolona, pomyślałam.
Reeve rozmawiał z młodym mężczyzną, który utykał. Powoli podeszłyśmy do grupy nowych gości.
- Swale - powiedziała lady Sophia. - Niech pan pozwoli, że przedstawię narzeczoną mojego bratanka,

pannę Deborah Woodly.

Usłyszałam, jak ktoś za moimi plecami głośno wciągnął powietrze.
- Panno Woodly - kontynuowała lady Sophia - to jest wicehrabia Swale.
Lord Swale pochylił się, by ucałować moją dłoń. Uśmiechnęłam się na powitanie do lady Swale, która z

kolei przedstawiła mnie Geoffreyowi i Charlotte.

- Reeve - powiedziała Charlotte z szelmowskim uśmiechem - pozwól, że przedstawię tobie i twojej

narzeczonej mojego narzeczonego, lorda Lynly.

Lorda Lynly!
Te dwa słowa dotarły do mnie dopiero po chwili. Poczułam jak cała krew odpływa z mojej twarzy.
O, mój Boże, pomyślałam, co za okropna kobieta. To jej sprawka. Zrobiła to specjalnie. Żołądek podszedł

mi do gardła i poczułam, że zaczynam się trząść.

Podniosłam oczy i spojrzałam na mojego brata. Był równie blady jak i ja.
- Witaj, Deborah - powiedział zdławionym głosem. - Nie spodziewałem się ciebie tu spotkać.
Otworzyłam usta, ale nie mogłam wydusić z siebie słowa. Poczułam, że Reeve podszedł do mnie i objął

mnie za ramiona.

- Spokojnie, Deb - powiedział.
Jego obecność mnie uspokoiła. Wzięłam głębszy oddech, próbując zwalczyć mdłości.
- Co się dzieje, Richardzie? - spytała Charlotte skonsternowanym głosem.
- Deborah jest moją przyrodnią siostrą - odpowiedział.
- Drogi Boże - szepnął Geoffrey.
- Uznałam, że już czas, byście się poznali - wtrąciła się lady Sophia. Obserwowała nas z zaciekawieniem. -

Nie chciałam, żeby mój bratanek poślubił dziewczynę odrzuconą przez rodzinę.

Reeve obrócił się w jej stronę, nadal mnie obejmując.
- Za daleko się posunęłaś, ciociu Sophio - powiedział zimnym tonem. - To ani czas, ani miejsce na tego

typu spotkania. Ale jeśli już tu jesteśmy, sugeruję, żebyśmy weszli do środka, aby porozmawiać na
osobności. Ciocia może zostać tutaj.

- Nie zostanę - oburzyła się lady Sophia.
- Zostaniesz - Reeve spojrzał na nią groźnie. Wyglądał na naprawdę rozwścieczonego. Podziałało, lady

Sophia się ugięła.

- Przesadzasz, Reeve - powiedziała z obrazą w głosie. - To spotkanie musiało dojść do skutku.
- Nie w ten sposób - oświadczył stanowczo Reeve. - Chodź, Lynly. Ty też, Charlotte. Musimy porozma-

wiać, nim spotkamy się z pozostałymi gośćmi.

- Ja również chciałbym się dowiedzieć, co tu się i dzieje - odezwał się lord Swale wyważonym tonem.
Zamknęłam oczy.
- Wszystkiego się pan dowie w swoim czasie, sir, ale w tej chwili jest ważne, aby Deb i Lynly mogli po-

rozmawiać na osobności.

- Chodźmy coś zjeść, Max - powiedziała lady Swale. - Jestem pewna, że wszystko się niedługo wyjaśni.
Dzięki Bogu, pomyślałam. Tylko tego mi trzeba, żeby ludzie wpatrywali się we mnie, próbując odgadnąć,

co czuję.

- A co z mamą? - spytałam Reeve’a.
Spojrzał na Geoffreya.
- Tam, w niebieskiej sukience, stoi pani Woodly. Czy mógłbyś ją poprosić, żeby dołączyła do mnie i Deb w

salonie? - poprosił.

- Oczywiście - odparł Geoff i skierował się do pozostałych gości.
Tymczasem nasza czwórka bez słowa udała się do biało-złotego salonu. Nikt nie usiadł. Po raz pierwszy w

życiu spojrzałam mojemu bratu prosto w oczy.

Był równie wysoki jak Reeve, ale odrobinę szczuplejszy. Jego kasztanowe włosy były modnie zaczesane;

miał piwne oczy.

- Nie miałem pojęcia, że zaręczyłaś się z Cambridgem, Deborah - powiedział.
Kiedy wymówił moje imię, z jakiegoś powodu poczułam się tak, jakby ktoś uderzył mnie w brzuch.
Nie ma prawa wymawiać mojego imienia.

background image

- A niby skąd miałbyś wiedzieć - odparłam ze złością. - Przecież nasz los nigdy cię specjalnie nie ob-

chodził.

Na jego bladych policzkach pojawił się lekki rumieniec.
- Twoja matka stanowczo dała do zrozumienia, że żadna z was nie chce mieć ze mną nic wspólnego.
- Nie masz prawa tak mówić, tylko dlatego, że nie zniżyłyśmy się do żebrania.
- Żebrania? O co ci chodzi? Dlaczego miałybyście żebrać? - Mój brat wyglądał na zdezorientowanego.
Zaśmiałam się nieprzyjemnie. Lynly spojrzał na Reeve’a.
- O co chodzi, Cambridge?
- Deb mówi o tym, że przez ostatnie osiemnaście lat obie z matką były skazane na życie w biedzie.
Mój brat albo naprawdę o tym nie wiedział, albo był z niego doskonały aktor. Raczej to drugie.
- To nie może być prawda - powiedział. Spojrzał w moją stronę. - Mój wuj zawsze się o was troszczył.
- Tak ci powiedział? - spytałam z naganą w głosie. - Nie nazwałabym małej chatki i pięćdziesięciu funtów

rocznie zapewnieniem bytu na przyzwoitym poziomie.

- Przecież dostajecie więcej! - zawołał wstrząśnięty Lynly.
- Nie dostają - potwierdził ponuro Reeve.
W tym momencie drzwi od salonu otworzyły się i weszła mama.
- Chciałaś się ze mną zobaczyć, kochanie? - spytała podchodząc do nas.
Wzięłam ją za rękę i ścisnęłam ją mocno.
- Tak, mamo. Chciałam przedstawić ci twojego pasierba, Richarda Woodly, lorda Lynly.
Matka spojrzała na wysokiego młodego mężczyznę, stojącego obok Charlotte. Krew napłynęła jej do

policzków.

- To prawda? - spytała. - To naprawdę Richard?
Spojrzał na nią z mieszaniną bólu i tęsknoty.
- Tak, to ja. Wygląda pani zupełnie tak, jak ją zapamiętałem - powiedział odrobinę smętnie.
Mama uśmiechnęła się do niego słodko.
- A ty wyglądasz zupełnie jak swój ojciec.
- Tak mówią ludzie - odparł.
- Nic z tego nie rozumiem, Richardzie - powiedziała zdezorientowana Charlotte. - Możesz wytłumaczyć

mi, o co chodzi?

Richard zawahał się. Wyglądał, jakby sam nie rozumiał wszystkiego do końca.
- Z radością wszystko wyjaśnię, lady Charlotte - odezwałam się szorstkim głosem, nadal ściskając rękę

mamy. - Moja matka była drugą żoną ojca Richarda i jego macochą. Ja urodziłam się, kiedy Richard miał
pięć lat, ale mój ojciec nie uwzględnił nas w swoim testamencie. Zmarł, kiedy miałam trzy lata, a powiernik
majątku Richarda, mój wuj, wypędził nas z rezydencji Lynly. Przydzielono nam maleńką chatkę w pobliżu
Cambridge i nędzne pieniądze, za które od tej pory musiałyśmy żyć. - Rzuciłam ciężkie spojrzenie
Richardowi. - Ja i Richard spotykamy się dzisiaj po raz pierwszy od czasu, kiedy byliśmy małymi dziećmi.

Charlotte była wstrząśnięta.
Richard wyglądał na zbulwersowanego.
- Jestem pewna, że Richard nie zdawał sobie sprawy z naszego położenia - odezwała się mama.
- Ale jakoś nigdy nie próbował sprawdzić, co się z nami dzieje - odparłam.
Richard zaczął się denerwować.
- Trzeba było dać mi znać, że macie kłopoty. Przecież nie potrafię czytać w myślach - zawołał.
- Nie, jesteś tylko egocentrycznym, skąpym draniem! - wykrzyknęłam rozgorączkowana.
- Deborah! - powiedziała mama ze zgrozą.
- Panno Woodly! - oburzyła się Charlotte.
- Nie daj się, Deb! - poparł mnie niezłomnie Reeve.
W tym momencie otworzyły się drzwi i wszedł lord Bradford.
- Pojawiło się kilku nowych gości, których chciałbym przedstawić pani i pannie Woodly - powiedział.
- Zaraz do pana dołączymy, milordzie - zapewniła mama z uśmiechem.
Lord Bradford spojrzał na nią przenikliwie, a potem przeniósł wzrok na mnie. Byłam pewna, że moje

policzki są czerwone ze wściekłości. Jednak lord Bradford nic nie powiedział, kiwnął tylko głową i wyszedł
z salonu.

- Musimy wrócić na przyjęcie - zwróciła się do mnie mama.
Spojrzałam w jej błękitne oczy. Wzięłam głęboki oddech. Mój żołądek był nadal ściśnięty. Pokiwałam

głową.

- Dobrze.
Skierowałam się do drzwi, a Reeve podążył za mną.

background image

- Cambridge - usłyszałam głos mojego brata - możesz na chwilę zostać? Mam do ciebie kilka pytań.
- Ja też mam kilka spraw, które chciałbym z tobą omówić - powiedział srogo Reeve.
Wyszłam z salonu i podążyłam za mamą do ogrodu.

* * *

Później tego samego wieczoru, kiedy wszyscy rozeszli się już do domów, poszliśmy z Reevem na spacer.
- Co za popołudnie - westchnął. - Nie miałem pojęcia, że narzeczony Charlotte to twój brat. To prawda, że

byli razem w Londynie w czasie ostatniego sezonu, ale nigdy się tam nie spotkaliśmy. Lynly nie lubi chyba
zbytnio hazardu.

- Pewnie nie chce wydawać swoich pieniędzy - powiedziałam pogardliwie.
Reeve milczał. Usłyszeliśmy dźwięk wody pluskającej miękko w fontannie. Czułam woń rosnących na

klombach kwiatów oraz zapach soli dochodzący od strony morza. W lesie śpiewały dwa słowiki.

- Według Geoffa, Lynly wydaje się porządnym człowiekiem - odezwał się Reeve. - Rodzina jest za-

dowolona z zaręczyn Charlotte, nie tylko ze względu na jego pieniądze.

- Najwidoczniej nie znają go zbyt dobrze - odparłam.
- Usiądźmy na chwilę - poprosił Reeve.
Podeszliśmy do kamiennych ławek ogrodowych ustawionych po obu stronach altany. Usiedliśmy.
- Lynly chciał, żebym został z nim w salonie, bo chciał się dowiedzieć, jak wyglądało wasze życie od

czasu, kiedy zmarł twój ojciec - powiedział Reeve. - Opowiedziałem mu wszystko ze szczegółami.

Wygładziłam miękki muślin mojej sukni.
- I co on na to?
- Był zbulwersowany. Podobno wuj mu powiedział, że opuszczenie rezydencji Lynly było decyzją twojej

matki. Zapewnił też, że zakupił dla was wygodny dom i wypłaca co roku pokaźną sumę na życie. I że to była
prośba twojej matki, by żaden z Woodleyów nie narzucał wam swojej obecności. Dlatego Lynly nigdy nie
próbował się z wami skontaktować.

Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.
- Jak mógł uwierzyć w taką bajeczkę? Dlaczego mama miałaby zrobić coś tak dziwnego?
Siedzieliśmy tak blisko siebie, że czułam emanujące z niego ciepło.
- Musisz pamiętać, Deb - wyjaśnił Reeve - że Lynly miał tylko osiem lat, kiedy zmarł wasz ojciec i że wuj

Woodly stał się jego jedynym opiekunem i powiernikiem majątku.

Ciężko mi było to wszystko zaakceptować. Tyle czasu nienawidziłam swojego brata. Nie było łatwo o tym

zapomnieć.

- Mógł nas tak czy inaczej poszukać - powiedziałam uparcie.
- Powinien był - zgodził się Reeve. - Ale kiedy osiągnął pełnoletność, macocha i przyrodnia siostra z

dalekiej przeszłości prawdopodobnie nie wydawały mu się już takie ważne. Zwłaszcza że sądził, iż jesteście
należycie traktowane.

- Nie sprawdzał swoich ksiąg rachunkowych? - spytałam. - Nie zauważył, że nie dostajemy żadnych

pieniędzy?

- Zdaje się, że wuj John nadal sam prowadzi księgi rachunkowe.
- Mój Boże, Reeve - powiedziałam i uderzyłam pięścią w dłoń. - Mój Boże.
- Lynly miał rację - stwierdził trzeźwo Reeve. - Twoja matka powinna była skontaktować się z nim, kiedy

skończył dwadzieścia jeden lat. Zrobiłby coś, żeby wuj przestał traktować was tak niesprawiedliwie.

- Mama nie zniżyłaby się do tego - odparłam zaciekle.
- A powinna.
- I tak pewnie nic by nie zrobił. Prawdopodobnie opowiedział ci to wszystko, żeby zaimponować Charlotte.
- Posłuchaj mnie, Deb - powiedział Reeve. - Wiem jak trudno jest przestać chować do kogoś urazę. -

Położył mi dłonie na ramionach i obrócił mnie w swoją stronę. - Dla waszego wspólnego dobra, myślę, że
powinnaś wybaczyć mu to zaniedbanie.

- Nie muszę tego robić - szepnęłam i dodałam z pełną złości szczerością. - Nie chcę.
- Wiem, że nie chcesz - pochylił głowę i ucałował mnie w czoło. - Ale tak będzie lepiej dla wszystkich.
Siedziałam bardzo blisko niego. To nie był pierwszy raz, kiedy byliśmy tak blisko, ale z jakiegoś powodu

tym razem czułam się inaczej. Noc, zapach kwiatów i morza, odgłosy fontanny, śpiew słowików. Jego usta
na moich włosach.

Nagle ze zdumieniem stwierdziłam, że chcę wesprzeć głowę na jego ramieniu, czuć jego ciało przyciśnięte

do mojego.

Zmarszczyłam brwi i odsunęłam się od Reeve’a.
On nadal mnie obejmował.
- I co ty na to? - spytał.

background image

- Nigdy mu nie wybaczę - odparłam szorstko. - Ale myślę, że mogę się wobec niego zachowywać

uprzejmie w trakcie naszej wizyty tutaj.

- Grzeczna dziewczynka - uśmiechnął się Reeve. Puścił moje ramiona, i pocałował mnie w czoło. Jego usta

pozostały na chwilę na mojej skórze i poczułam się dziwnie.

Co się ze mną dzieje? pomyślałam.
- Czas, byśmy wracali do domu - powiedział Reeve.
Podniosłam się ochoczo z ławki. Nie byłam pewna, co właśnie zaszło między mną a Reevem, ale sprawiło

to, że poczułam się dość niezręcznie. Spojrzałam na niego, ale nie mogłam nic wyczytać z jego poważnej
twarzy.

- Może jutro rano przejedziemy się na Wyspę Charlesa? - spytałam lekko.
- Dobrze - odparł.
Wyglądał, jakby myślał o czymś innym, na jego czole rysowały się zmarszczki.
Do domu doszliśmy w milczeniu, a potem dołączyliśmy do pozostałych jego mieszkańców na herbatę w

salonie.

Rozdział ósmy

Następnego ranka pani Thornton, żona proboszcza, spadła ze schodów i złamała nogę. Ta wiadomość

wywołała w rezydencji Wakefield konsternację.

- Oczywiście, że bardzo mi przykro z powodu jej wypadku - powiedział sfrustrowany lord Bradford - ale

kto teraz zajmie się organizacją festynu?

- Pani Thornton nie miała nikogo do pomocy? - spytałam zdumiona.
Właśnie wróciliśmy z Reevem z przejażdżki i natknęliśmy się na lorda Bradforda i Harry’ego, siedzących

przy śniadaniu i omawiających kwestię wypadku pani Thornton, który najwyraźniej uważali za katastrofę.
Mama siedziała z nimi nad swoim codziennym, skromnym śniadaniem składającym się z herbaty i tostu.

- Oczywiście, że miała pomocników, ale to ona sama wszystko koordynowała - lord Bradford zmarszczył

brwi. - Nie mam pojęcia, jak sobie bez niej poradzimy.

- Festyn musi się odbyć, tato - powiedział Harry. Na jego szczerej, prostokątnej twarzy malowała się

determinacja. - Miejscowi poczują się oszukani, jeśli go nie będzie.

- Wiem, Harry - odparł z rozdrażnieniem lord Bradford.
Reeve nałożył sobie na talerz jajka na szynce i także usiadł przy stole. Patrząc na jego subtelnie

wyrzeźbione rysy twarzy i pełne wdzięku ruchy trudno było uwierzyć, że w jego żyłach płynie ta sama krew,
co w żyłach dwóch pozostałych mężczyzn.

- Kiedy miał miejsce wypadek? - spytał. - Jeszcze wczoraj po południu widzieliśmy się z panią Thornton i

była w dobrym zdrowiu.

- Podobno stało się to wcześnie rano, kiedy przed śniadaniem wyszła na przechadzkę do ogrodu. Pół

godziny temu był tutaj doktor Calder, by przekazać mi złą wiadomość.

- Czy inne panie z okolicy nie pomagają w przygotowaniach do festynu? - spytała mama.
- Właśnie, co z paniami, które poznałyśmy wczoraj? - poparłam ją.
- Musisz zrozumieć, Deborah - powiedział Harry, odsuwając od siebie swój talerz - że ludzie tacy jak lord

Swale zawsze urządzają latem festyn dla własnej służby i najemców. Oczywiście pojawią się też na festynie
w miasteczku, ale nie biorą udziału w przygotowaniach do niego.

- Noblesse oblige - mruknęłam złośliwie.
Mama rzuciła mi karcące spojrzenie.
- Czyli większość pracy przy festynie spada na barki żony pastora - powiedziała.
Lord Bradford z ponurym wyrazem twarzy nalał sobie kolejną filiżankę kawy.
- Pani Thornton zawsze świetnie się spisywała.
Reeve tymczasem jadł to, co nałożył sobie na talerz, sprawiając wrażenie, jakby nie zwracał uwagi na

toczącą się przy stole rozmowę. Coś chyba jednak musiało do niego dotrzeć.

- W takim razie ktoś będzie musiał zastąpić panią Thornton - stwierdził, odkładając sztućce.
- Łatwo powiedzieć - westchnął lord Bradford. - Z pewnością wiele z kobiet pracujących z panią Thornton

byłoby w stanie przejąć jej obowiązki, ale żadna z nich nie będzie chciała nadzorować pozostałych. Pani
Thornton ma wyższy status społeczny, więc nie sprzeciwiają się, by wydawała im rozkazy. Ale niechbym
tylko spróbował powierzyć kierownictwo Lizzie Melbourne albo Mary Bownley, a zaraz podniósłby się
bunt.

- A czy nie mogą po prostu wykonywać swoich zadań tak, jak to robiły co roku, bez wskazówek pani

Thornton? - spytała mama łagodnie.

Potrząsnęłam stanowczo głową.

background image

- Ludzie są jak konie, mamo - odparłam. - Muszą mieć przywódcę.
Lord Bradford spojrzał na mnie z zainteresowaniem.
- Ma pani całkowitą rację panno Woodly - potwierdził.
- Deborah i jej konie - zaśmiała się miękko mama.
Lord Bradford spojrzał na jej talerz.
- Z pewnością zje pani coś jeszcze, pani Woodly? Nawet kot nie przeżyłby na dwóch tostach i filiżance

herbaty na śniadanie.

Dokładnie zauważył, ile mama zjadła.
Uśmiechnęła się do niego pogodnie.
- Zapewniam pana, że od lat tyle właśnie jadam na śniadanie i nie wyglądam chyba specjalnie mizernie.
- Cóż, nie można by pani nazwać osobą przy kości - burknął lord Bradford.
Spojrzałam na niego spode łba. Coś ten niesympatyczny kuzyn Reeve’a zbytnio interesuje się moją mamą.
Reeve skończył przeżuwać ostatni kęs szynki.
- Jakie dokładnie wydarzenia wchodzą w skład programu festynu, Bernardzie? - spytał.
- Tańce na miejskim skwerze. Dla dzieci wystąpią żonglerzy. Odbywa się też konkurs łuczniczy i wyścig

łodziami, a w tym roku organizuję jeszcze pokaz hippiczny. Są zawody jeździeckie, w których bierze udział
większość miejscowego ziemiaństwa. W namiotach tuż za miastem jest organizowana wielka uczta.
Przyjeżdżają wędrowni śpiewacy, a młodzież bawi się w chowanego i inne gry tego typu.

- To brzmi jak niezła zabawa.
Spojrzałam na niego ze zdumieniem.
- Mam pewien pomysł - kontynuował Reeve. - Może Deb odwiedziłaby panią Thornton i dowiedziała się

od niej wszystkich organizacyjnych szczegółów? Wtedy mogłaby poprowadzić za nią przygotowania do
festynu.

Oniemiałam. Spiorunowałam go wzrokiem. Jak śmie zgłaszać mnie do takiego przedsięwzięcia?
- Zwariowałeś - powiedziałam. - Nie znam tych ludzi! Nigdy też nie uczestniczyłam w tym festynie. Jak

mogłabym kierować jego organizacją?

- Twoja matka ci pomoże - odwrócił się do mamy i uśmiechnął się do niej czarująco. - Prawda, pani

Woodly?

- Nie wiem, Reeve - powiedziała mama z niepokojem. - Deborah ma rację. Jesteśmy tu obce. Dlaczego

miejscowa ludność miałaby nas słuchać?

- Bo Deb jest moją narzeczoną, a ja kuzynem Bernarda - pospieszył z odpowiedzią. - I dlatego, że bardzo

im zależy na tym, żeby ten festyn się odbył.

Lord Bradford spojrzał na mnie z powątpiewaniem.
- Chyba zbyt wiele wymagasz od panny Woodly. Jak sama powiedziała, nie ma pojęcia o tym, jak wygląda

organizacja takiego festynu.

- Dowie się od pani Thornton.
- Tak, naprawdę? - powiedziałam sarkastycznie. - A ty, Reeve? Ty też nam pomożesz?
- Tak - padła zdumiewająca odpowiedź. - Pomogę.
Zaległa cisza. Wszyscy ze zdziwieniem spoglądali na Reeve’a.
- Podoba mi się pomysł zawodów jeździeckich - kontynuował Reeve beznamiętnie. - To może być świetna

zabawa.

- Nie mogę wymagać od kobiet, których nie znam, by wykonywały moje polecenia - powtórzyłam,

marszcząc brwi.

- Bzdura. Jesteś urodzonym generałem, Deb.
Spojrzałam na niego niepewnie, a on uśmiechnął się do mnie zachęcająco.
Pomyśl tylko, jakie wrażenie zrobimy na Bernardzie, jeśli nam się to uda.
Czytałam w jego myślach jak w książce. Chciał, żebym zrobiła wszystko, co w mojej mocy, by zachęcić

lorda Bradforda do przekazania spadku.

- No... - powiedziałam niechętnie. - Myślę, że mogę przynajmniej złożyć wizytę pani Thornton, żeby się

dowiedzieć, czy taki plan jest w ogóle wykonalny.

- Wspaniała z ciebie dziewczyna, Deb - rozpromienił się Reeve.
Zaczynałam mieć już dosyć tego komplementu.
Poszłam do pani Thornton dopiero dwa dni później. Należy ostatecznie, pomyślałam, dać kobiecie czas na

to, by odpoczęła po doznanym wypadku. Nie chciałam przed sobą przyznać, jak przytłaczające wydawało mi
się wzięcie na siebie odpowiedzialności za organizację festynu, który wydawał się bardzo ważnym
wydarzeniem dla wielu ludzi.

Niech piekło pochłonie Reeve’a za to, że mnie w to wszystko wplątał, pomyślałam. Dlaczego w ogóle

background image

godziłam się na jego wybryki.

Moja rozmowa z panią Thornton nie poszła jednak tak źle, jak to sobie wyobrażałam. Była zachwycona, że

ktoś chce przejąć jej obowiązki, a w związku z wieloletnim doświadczeniem była tak dobrze zorganizowana,
że wydawało się, iż jedyną rzeczą, jaką miałybyśmy z mamą robić, to przekazywać dalej jej polecenia.

Kobiety z miasteczka, które przyszły na zorganizowane przez panią Thornton zebranie w tej sprawie,

przyjęły naszą propozycję bardzo serdecznie. Było oczywiste, że bardzo im zależy, by festyn się udał i nie
miały nic przeciwko temu, żeby przyjmować polecenia od narzeczonej hrabiego Cambridge i jej matki.

Po przyjęciu w ogrodzie, kolejnym punktem w programie rozrywkowym lorda Bradforda był bal. Z tej

okazji zaprosił znacznie więcej gości, nie tylko tych mieszkających w najbliższym sąsiedztwie. Była nawet
grupa osób, które przybywały z tak daleka, że musiały zostać potem na noc w rezydencji Wakefield.

Sally i Ann były niezwykłe podekscytowane tym wydarzeniem i mówiły tylko o nim. Żadna z nich nie

została jeszcze oficjalnie wprowadzona do towarzystwa, więc taki bal, na który mogły się ubrać w praw-
dziwe suknie balowe, był dla nich niezwykłe ważną okazją.

Znowu poczułam wyrzuty sumienia, kiedy słuchałam lorda Bradforda opisującego nam swoje plany, a

dziewczynki z widocznym zachwytem omawiały szczegóły balu. Codziennie jaśniej zdawałam sobie sprawę,
że coraz bardziej zaplątujemy się w te nasze udawane zaręczyny i że coraz trudniej będzie nam się z nich
wycofać.

Wtedy, na dzień przed balem, do domu powrócił Robert.
Wybrałam się do miasteczka, by omówić z grupą pań szczegóły dotyczące niektórych punktów rozryw-

kowych festynu. Dzień był wyjątkowo upalny, więc pojechałam dwukółką lorda Bradforda, aby móc ubrać
się w lekką sukienkę, a nie w żakiet i buty do konnej jazdy. Jechałam sama, ponieważ mama wybrała się z
wizytą do pani Norton.

Kiedy wróciłam do Wakefield, skierowałam się prosto do stajni, żeby zostawić tam dwukółkę. Gdy

zatrzymałam się na wybrukowanym placyku, z cienia rzucanego przez zrobiony z czerwonej cegły budynek
stajni wyszedł młody, silny mężczyzna o kasztanowych włosach. Stanął nieruchomo jak skała i obserwował
mnie, czekającą na jednego ze stajennych. Zeskoczyłam z powozu. Kiedy się odwróciłam, z zaskoczeniem
stwierdziłam, że nieznajomy o kasztanowych włosach stoi tuż obok i wpatruje się we mnie.

- A więc to pani jest narzeczoną mojego drogiego kuzyna, Reeve’a? - powiedział szorstkim, nieprzy-

jemnym tonem.

Czułam emanującą z niego wrogość. Wrogość i coś jeszcze, czego nie potrafiłam nazwać. Od razu wie-

działam, że to musi być Robert.

Uniosłam podbródek.
- Tak, jestem Deborah Woodly - odparłam chłodno.
Otaksował mnie wzrokiem od stóp do głów. Zaczerwieniłam się. Nigdy wcześniej żaden mężczyzna tak na

mnie nie patrzył. Czułam się, jakby rozbierał mnie wzrokiem. Teraz żałowałam, że mam na sobie tylko
cienką muślinową sukienkę, a nie żakiet do konnej jazdy. Żałowałam, że nie mam w ręku szpicruty, którą
mogłabym ugodzić go w tę jego impertynencką twarz.

Miał szaroniebieskie oczy i był ode mnie zaledwie pięć centymetrów wyższy. Spojrzałam na niego ka-

miennym wzrokiem.

- A pan to pewnie Robert.
Obnażył zęby w parodii uśmiechu.
- Co za przenikliwość. Tak, jestem Robert, kuzyn Reeve’a - skłonił się i zaoferował swoje ramię. - Czy

mogę odprowadzić panią do domu?

- Dziękuję, ale poradzę sobie bez pana pomocy - odparłam ostro. Nie chciałam, by mnie dotknął.
Zaśmiał się. To nie był przyjemny dźwięk.
Od razu uznałam, że jest to najbardziej niesympatyczny człowiek, jakiego kiedykolwiek widziałam. Nic

dziwnego, że Reeve go nie znosił. Niestety nie mogłam mu zabronić, by szedł koło mnie, więc razem
podążyliśmy ścieżką prowadzącą do domu.

Specjalnie trzymał się blisko, żeby ocierać się o mnie ramieniem. Odskoczyłam na trawnik i spojrzałam na

niego z wściekłością.

- Zastanawiałem się, czemu mój drogi kuzyn zdecydował się ożenić. Zawsze myślałem, że będzie

potrzebował dużo czasu na to, by się ustatkować. - Robert ponownie zwrócił się w moją stronę i zaczął
rozbierać mnie wzrokiem. - Jak na mój gust jest pani trochę za chuda, ale oczy i włosy są w porządku.

- Jeśli jeszcze raz pan tak na mnie spojrzy, to pana uderzę - wycedziłam przez zęby.
W jego oczach mignął błysk groźby i od razu pożałowałam swoich słów.
- Tylko spróbuj, kochanie - powiedział miękko. - Tylko spróbuj.
Moje serce zaczęło gwałtownie bić.

background image

Z tym mężczyzną jest coś nie w porządku, pomyślałam. Dlaczego tak mnie nienawidzi, jeśli nawet mnie

nie zna? Ponieważ to nienawiść podsycała jego zainteresowanie mną, tego byłam pewna.

W końcu dotarliśmy do domu i weszłam tylnymi drzwiami, starając się, by to nie wyglądało, jakbym się

spieszyła. Wybiła piąta trzydzieści i pozostali mieszkańcy przygotowywali się już do obiadu. Obróciłam się
plecami do Roberta i pobiegłam na górę do swojego pokoju, aby się przebrać.

Mieszkańcy rezydencji Wakefield gromadzili się zawsze przed obiadem w salonie o szóstej trzydzieści.

Tego wieczoru, kiedy wraz z mamą weszłyśmy do tego eleganckiego, biało-złotego pokoju, wyposażonego
w kryształowy żyrandol, meble obite białym atłasem i lustra w pozłacanych ramach, panowała tam zupełnie
inna atmosfera niż dotychczas.

Reeve i Robert stali w przeciwległych końcach salonu, ale niechęć, którą do siebie żywili, była tak silna, że

aż wyczuwalna w powietrzu.

Lady Sophia wyglądała na rozzłoszczoną.
Harry wyglądał na zrezygnowanego.
Sally wyglądała na zmartwioną.
Lord Bradford przyglądał się im ze stoickim spokojem.
Nortonowie starali się wyglądać, jakby nie zauważyli niczego niezwykłego.
Poczułam na sobie nerwowe spojrzenie mamy.
- Panno Woodly, pani Woodly - powiedział lord Bradford, kiedy zauważył naszą obecność. - Chciałbym

przedstawić swojego najstarszego syna, pana Roberta Lambeth.

Robert przeszedł przez pokój, by nam się ukłonić.
- Jak się panie mają - powiedział sztywno, mocno ściskając moją dłoń. Żadne z nas nie powiedziało nic na

temat naszego wcześniejszego spotkania.

Robert nie był może zbyt wysoki, ale wszystko w nim zdradzało oznaki siły, a nawet przemocy. Znowu

zauważyłam w jego oczach błysk groźby.

Zauważyłam też gniewne spojrzenie Reeve’a, stojącego po drugiej stronie salonu.
Jako że towarzystwo było już w komplecie, udaliśmy się do jadalni.
Podczas posiłku wszyscy starali się sprawiać wrażenie, jakby nic się nie wydarzyło. Zauważyłam, że lady

Sophia usadziła Reeve’a i Roberta jak najdalej od siebie. Robert prowadził z Mary Ann Norton w miarę
uprzejmą konwersację. Po obiedzie, kiedy kobiety udały się do salonu, pozostawiając panów samym sobie,
zaczęłam się obawiać, że może wydarzyć się coś nieprzyjemnego. Jednakże, kiedy znów do nas dołączyli,
atmosfera, przynajmniej z pozoru, nadal pozostawała w miarę znośna.

Niedługo później Reeve poprosił mnie, bym przeszła się z nim po ogrodzie. Zgodziłam się z ochotą. Kiedy

kierowaliśmy się do wyjścia z salonu, czułam na plecach palący wzrok Roberta.

Przez chwilę szliśmy w milczeniu, dopóki nie dotarliśmy do kamiennej ławy przy altanie. Tam usiedliśmy

obok siebie. Obróciłam się do Reeve’a.

- Co za niesympatyczny człowiek, ten twój kuzyn - oświadczyłam z przekonaniem.
- Nienawidzi mnie - odparł Reeve.
- Czemu?
- Robert chyba uważa, że stoję mu na drodze do czegoś, co należy się jemu. Widzisz, Deb, Bernard jest

moim spadkobiercą. A po nim, oczywiście, dziedziczy Robert.

Zmarszczyłam brwi, próbując wyciągnąć z tego jakiś sens.
- Robert nie jest chyba taki głupi, żeby myśleć, iż się nie ożenisz i nie będziesz mieć dzieci, które

odziedziczą po tobie tytuł? - spytałam zdumiona.

Reeve podniósł herbacianą różę, którą ktoś upuścił obok ławki, i zaczął obrywać jej płatki. Zapach kwiatu

rozszedł się w letnim powietrzu.

- Widzisz, po... wypadku... myślę, że Robert powziął przekonanie, że nigdy się nie ożenię, że któregoś dnia

on naprawdę zostanie hrabią Cambridge.

Moje serce skurczyło się na wspomnienie wypadku.
- Przecież to oczywiście zupełnie bezsensowne założenie - odparłam, zachowując spokój. - Ale nawet

gdyby miało być prawdziwe, to i tak oboje jesteście w tym samym wieku. Dlaczego akurat on miałby cię
przeżyć?

Reeve oberwał kilka kolejnych płatków z róży.
- Wypadki się zdarzają, Deb, i już od pewnego czasu przypuszczam, że Robert może planować jakiś dla

mnie. Oczywiście teraz, kiedy wie, że mam się ożenić i być może będę miał syna, ma silniejszą motywację,
żeby się mnie szybko pozbyć.

- Mój Boże, Reeve - wykrzyknęłam przerażona. - Nie starałeś się czegoś z tym zrobić?
Rzucił różę na ziemię.

background image

- A co miałbym zrobić? Powiedzieć Bernardowi, że podejrzewam, iż jego syn chce mnie zamordować? -

Wzruszył ramionami. - Zresztą kto wie, może zasługuję na to, co Robert dla mnie planuje?

Znowu to samo.
Wypadek.
Niekończące się poczucie winy.
- Twoja matka na pewno by tak nie uważała - powiedziałam z przekonaniem.
- Nie. Matka była aniołem. Nigdy nie myślałaby o mnie źle, bez względu na to, co bym zrobił - jego ton

był równocześnie smutny i gorzki.

Nie wiedziałam, co mu powiedzieć. Destrukcyjne poczucie winy, z którym żył już tyle lat, stało się inte-

gralną częścią jego osoby; żadne słowa nie były w stanie go od tego uwolnić.

Historia była rzeczywiście tragiczna. W wieku lat piętnastu Reeve jechał z matką powozem z Londynu do

Ambersley. Młody i pełen entuzjazmu chłopak ubłagał matkę, by pozwoliła mu przejąć cugle kabrioletu,
który był pojazdem dużo większym i cięższym niż faeton, którym Reeve jeździł zazwyczaj po Ambersley.

Lady Cambridge, kochająca i zbytnio pobłażliwa wobec syna, zgodziła się na jego prośbę.
Stangret, który wiedział, że chłopak nigdy wcześniej nie powoził na drodze, sprzeciwił się, ale nie mógł

przecież zakwestionować polecenia swojego pracodawcy.

Reeve jechał zbyt szybko, kiedy nagle na zakręcie z ograniczoną widocznością napotkał furmankę.

Ściągnął konie nadmiernie na prawą stronę, by uniknąć zderzenia, i kabriolet wpadł do rowu. Był to bardzo
groźny wypadek, ponieważ powóz obrócił się kilka razy, nim się zatrzymał na dnie zagłębienia. Lady
Cambridge i stangret wypadli z pojazdu. Lady Cambridge skręciła kark i zmarła natychmiast. Stangret
doznał obrażeń wewnętrznych i zmarł kilka dni później.

Reeve złamał rękę.
To była tragedia. Dla lady Cambridge, pięknej, kochającej, jeszcze młodej kobiety; dla stangreta, który

pozostawił po sobie żonę i dwójkę małych dzieci; a także dla Reeve’a, który został obciążony całą winą.

Fakt, że lord Cambridge nigdy nie wybaczył synowi, nie pomagał Reeve’owi w wybaczeniu samemu sobie.

Ojciec obwiniał go o śmierć żony, którą kochał, a Reeve obwiniał się o śmierć swojej matki.

Często myślałam, że gdyby ojciec okazał mu choć odrobinę współczucia, gdyby przyznał, że część winy

leżała po stronie samej lady Cambridge, która krótkowzrocznie pozwoliła niedojrzałemu chłopcu prowadzić
pojazd, wtedy wypadek ten nie miałby aż tak destrukcyjnego wpływu na osobowość Reeve’a. Ale lord
Cambridge uznał swojego syna za osobę lekkomyślną i nieodpowiedzialną, a Reeve robił co w jego mocy,
by utwierdzić go w tym przekonaniu. Wynikiem tego wszystkiego był nieszczęsny testament jego ojca i
przedłużenie granicy wieku przejęcia spadku o pięć lat.

Siedziałam koło niego i spoglądałam na jego dłoń, którą oparł na udzie. Położyłam na niej swoją. Jego

palce zamknęły się wokół mojego nadgarstka. Spojrzał na mnie.

Z jakiegoś powodu moje serce zaczęło bić szybciej.
- Nie pozwól, by ten okropny człowiek coś ci zrobił - powiedziałam z zaciekłością.
W jego oczach przemknął cień uśmiechu. Ścisnął mocniej mój nadgarstek i przyciągnął mnie bliżej siebie.
- Tęskniłabyś za mną, Deb? - spytał.
Moje serce biło coraz szybciej i głośniej. Byłam niezwykle świadoma, jak blisko siebie znajdowały się

nasze uda. Czułam mocny zapach rozgniecionej róży.

To nie tak, myślałam, mając mętlik w głowie. Nie powinnam się tak przy nim czuć.
Obejmował mój nadgarstek i bałam się, że wyczuje gwałtowne bicie mego pulsu. Chciałam odciągnąć

rękę, ale Reeve trzymał ją mocno.

Nagle usłyszeliśmy zbliżające się w naszym kierunku głosy. Reeve uniósł moją dłoń i pocałował mnie

delikatnie w wewnętrzną stronę nadgarstka, tam, gdzie puls był wyczuwalny. Następnie wstał, by powitać
Sally i Edmunda Nortona.

Cała nasza czwórka rozmawiała przez chwilę, a potem wróciliśmy do domu na wieczorną herbatę.

Rozdział dziewiąty

Zazwyczaj sypiam jak dziecko, ale tej nocy długo leżałam, patrząc w sufit, nim udało mi się zasnąć.
Co się działo między Reevem i mną? Te udawane zaręczyny chyba wytrąciły naszą przyjaźń z utartej

ścieżki. Wkroczyliśmy teraz na drogę, co do której nie byłam pewna, czy mi się podobała.

Nigdy w życiu nie czułam się w towarzystwie Reeve’a niezręcznie. Byłam tak oswojona z atmosferą

mrocznego romantyzmu, który wokół siebie roztaczał, że nie myślałam, że mógłby on kiedykolwiek i na
mnie podziałać.

W skrócie, byłam niemile zaskoczona moją reakcją na niego w ogrodzie. A on zaledwie trzymał mnie za

rękę!

background image

W końcu zapadłam w sen. Śniło mi się, że jadę przez ciemny, gęsty las. Byłam śledzona przez coś złego,

ale nie wiedziałam przez co. Obudziłam się zlana potem i nie mogłam już ponownie zasnąć.

Leżałam, rozmyślając ponuro, że będę świetnie wyglądać na balu z podkrążonymi oczami.
Kiedy wreszcie nadszedł poranek i zeszłam na śniadanie, dowiedziałam się, że Harry zabrał Reeve’a do

Chichester, żeby ten obejrzał konia, którego Harry rzekomo miał zamiar kupić. Pomyślałam, że celem tej
wyprawy było raczej trzymanie Reeve’a i Roberta z dala od siebie.

Po śniadaniu lady Sophia usadowiła się w salonie i stamtąd wydawała rozkazy. Ja, mama i pani Norton

byłyśmy na jej posyłki i pracowałyśmy jak Trojanie, aby upewnić się, czy pokoje gościnne są odpowiednio
wyszykowane, czy kucharz jest gotowy na obsłużenie dwudziestu osób przy obiedzie i czterdziestu przy
kolacji, czy zostaną podane kawa i herbata oraz lemoniada i szampan, czy stoły do gry w karty zostały
rozstawione w saloniku, czy meble z galerii zostały usunięte, tak aby było miejsce na tańce i czy ustawiono
pod ścianą krzesła dla tych, którzy chcieli jedynie popatrzeć.

Mary Ann i Sally miały czekać na przyjazd muzyków.
Lady Sophia zarządziła też, aby mężczyźni na ten czas zniknęli z domu.
- Nie ma nic bardziej nieprzydatnego niż mężczyźni - mruczała pod nosem, podczas gdy rozsyłała swoich

damskich niewolników z kolejnymi zadaniami do wykonania. - Tylko wchodzą w drogę, kiedy trzeba zrobić
coś ważnego.

- Ależ proszę pani - powiedziała wesoło pani Norton - muszą chyba jednak mieć jakieś zastosowanie.
- Nie przy organizowaniu balu - odburknęła lady Sophia.

* * *

O trzeciej po południu dom był już gotowy, a o piątej zaczęli pojawiać się pierwsi goście, zaproszeni, by

pozostać na noc w Wakefield. Witali ich lord Bradford i lady Sophia, podczas gdy mama i ja
przygotowywałyśmy się w naszych pokojach.

Ja ubrałam się w jedną z moich londyńskich sukni balowych z wysokim stanem, z białego atłasu. Na szyję

założyłam sznur pereł podarowany mi przez Reeve’a. Susan skręciła mi włosy z tyłu głowy i powtykała w
nie białe róże. Mama założyła niebieską suknię i wyglądała jak anioł.

Mój brat miał pojawić się tego wieczoru z państwem Swale i chociaż wmawiałam sobie, że nic mnie nie

obchodzi, iż znowu go zobaczę, wiedziałam, że to nieprawda.

Wszystkie związki i relacje, na których do tej pory opierało się moje życie - moja przyjaźń z Reevem,

nienawiść do brata - zmieniały się, i to mi się nie podobało. Czułam się tak, jakbym zaczynała tracić kontrolę
nad swoim światem. Po raz kolejny pożałowałam, że zgodziłam się na te udawane zaręczyny.

Kiedy obie z mamą byłyśmy już gotowe, zeszłyśmy do małego saloniku. Znajdowali się tam goście, którzy

mieli nocować w Wakefield, oraz Nortonowie. Kiedy tylko weszłyśmy, instynktownie poszukałam wzrokiem
Reeve’a.

Stał naprzeciwko kominka i rozmawiał z rudą kobietą, której nie znałam. Miał na sobie ciemny surdut,

misternie zawiązany krawat i atłasowe pludry, dość dobrze dopasowane do jego wąskich bioder i długich
nóg.

Nasze oczy się spotkały.
Reeve uniósł z rezygnacją brwi.
Uśmiechnęłam się. Potem poszukałam Roberta. Stał pod lewą ścianą salonu, plecami do drzwi, i rozmawiał

z młodą, ciemnowłosą kobietą.

Lady Sophia, odziana w purpurowy atłas, z imponującym brylantowym naszyjnikiem, stała tuż pod

kryształowym żyrandolem i rozmawiała ze starszym gentlemanem, którego łysina odbijała światło
zawieszonych nad nią świec.

- Droga lady Sophio - spytał łysy mężczyzna podniesionym głosem osoby na wpół głuchej - kim jest ta

piękność stojąca w drzwiach?

Lady Sophia odwróciła się w moją stronę z kwaśnym wyrazem twarzy.
- To narzeczona mojego bratanka, panna Woodly - odpowiedziała.
Podszedł do nas lord Bradford.
- Panno Woodly, pani Woodly - powiedział. - Panie pozwolą, że przedstawię im kilkoro naszych przyjaciół.
Obeszliśmy salon, uśmiechając się i witając z gośćmi, których imiona i twarze usilnie starałam się

zapamiętać. Tymczasem zaczęli pojawiać się nowi.

Jednym z nich był mój brat.
Spojrzałam na niego kątem oka, kiedy rozmawiałam z wicehrabią Morleyem i jego żoną, którzy mieli

pozostać w rezydencji Wakefield na noc. Richard wyglądał w swoim eleganckim stroju wieczorowym na
przystojnego i dobrze urodzonego młodzieńca, takiego, jakiego każdy rodzic chciałby mieć za zięcia.

Na myśl o tym znowu ogarnął mnie gniew.

background image

Nie wydałam żadnego odgłosu, ale chyba emocje uwidoczniły się na mojej twarzy, ponieważ wicehrabia

spojrzał na mnie zaskoczony.

- Czy coś się stało, panno Woodly? - spytał.
Uśmiechnęłam się do niego z wysiłkiem i zapewniłam, że wszystko jest w najlepszym porządku.
Wkrótce nadeszła pora obiadu.
W zwykłych okolicznościach mama i ja, jako wdowa po baronie i jej córka, nie wymagałybyśmy eskorty

ani hrabiów, ani wicehrabiów. Jednak, jako że bal ten został zorganizowany niejako na naszą cześć, nasz
status się podwyższył. Tak więc mnie towarzyszył hrabia Merivale, a mamie Reeve.

Obiad zdawał się trwać niezwykle długo. Robert, który siedział po przeciwnej stronie stołu względem

Reeve’a, rozmawiał z ponurą uprzejmością z Charlotte Henley.

Kilka razy zauważyłam, jak lord Bradford rzuca w stronę Roberta spojrzenie pełne niepokoju. Pomyślałam,

że traktowanie go jak psa, który może w każdej chwili ugryźć, musiało wystawiać na ciężką próbę
cierpliwość całej rodziny.

Podczas gdy jedliśmy zupę żółwiową, łososia, pieczonego kapłona, szynkę, udziec sarni, oraz różnorodne

przystawki, rozmawiałam z siedzącym obok mnie lordem Bradfordem. Po mojej drugiej stronie siedział
sympatyczny lord Austin.

Po deserze złożonym z lodów i owoców panie przeniosły się do długiej galerii. Potem dołączyli do nas

panowie, a chwilę później zaczęli grać muzycy.

Zgodnie z zasadami zaszczyt poprowadzenia pierwszego tańca powinien przypaść hrabinie Merivale, ale

Reeve ukłonił się przede mną, ujął moją dłoń i wyprowadził mnie na parkiet. Pozostali uczestnicy balu
ustawili się za nami i kiedy wszyscy już byli gotowi, panowie się ukłonili, panie dygnęły i tańce zostały ofi-
cjalnie rozpoczęte.

Tego wieczoru tańczyłam z wieloma miłymi, uśmiechniętymi mężczyznami, zarówno młodymi, jak i w

średnim wieku. Mniej więcej w połowie balu zdałam sobie sprawę, że nie był on niepodobny do tych, na
które uczęszczałam z mamą w naszych stronach. Oczywiście ubiory prezentowały się znacznie bardziej
elegancko, a pozycja społeczna uczestników była odrobinę wyższa, ale panowała podobna, życzliwa, wesoła
atmosfera.

Naprawdę dobrze się bawiłam.
Wtedy poprosił mnie do tańca mój brat.
Nie chciałam z nim tańczyć, ale nie mogłam mu tego powiedzieć przy tych wszystkich ludziach. Podałam

mu więc w milczeniu dłoń i pozwoliłam, by poprowadził mnie na parkiet.

Czubek głowy miałam zaledwie na wysokości jego ust. Był prawie wzrostu Reeve’a.
- Od razu widać, że to brat i siostra.
Słowa te, wymówione głośno i wyraźnie, pochodziły od łysego mężczyzny siedzącego na jednym ze

złoconych krzeseł pod ścianą, obok lady Sophii.

Moje palce, znajdujące się w dłoni Richarda, zesztywniały.
- Wuj przyjeżdża za kilka dni z wizytą do państwa Swale’ów - powiedział mój partner z powagą. - Chcę,

żebyś wiedziała, że zażądam od niego wytłumaczenia, czemu ty i matka zostałyście potraktowane w taki
sposób.

Muzycy zaczęli grać i ukłoniliśmy się sobie.
- Żadne wytłumaczenie nie wymaże osiemnastu lat niesprawiedliwości.
- Zdaję sobie sprawę... - zanim zdążył odpowiedzieć, oddalił się ode mnie w tańcu.
- Chciałbym z tobą porozmawiać po tym, jak się z nim zobaczę - kontynuował Richard, kiedy kroki tańca

przywiodły nas powrotem do siebie.

- Nie mam o czym z tobą rozmawiać - odparłam z pogardą.
Znowu zostaliśmy rozdzieleni w tańcu.
- Myślę, że jesteś to winna matce - powiedział, kiedy ponownie tańczyliśmy razem. - Masz rację mówiąc,

że niesprawiedliwości nie da się wymazać. Ale można ją naprawić.

Nie chciałam z nim rozmawiać. Nic od niego nie chciałam. Ale miał rację. Jeśli chciał zacząć wypłacać

mamie więcej pieniędzy, nie miałam prawa zrobić niczego, co by ją ich pozbawiło.

- W porządku - powiedziałam, zaciskając zęby.
Kiedy taniec się skończył, Richard odprowadził mnie do mamy stojącej obok lorda Bradforda.
- Zawiadomię cię, kiedy już będę po rozmowie z wujem - powiedział i dodał stalowym tonem. - Za-

pewniam cię, że bardzo mnie interesuje, co on ma do powiedzenia na ten temat.

Na pewno nie bardziej niż mnie, pomyślałam, obserwując jak składa przed mamą ukłon i prosi ją do tańca.

Zgodziła się z ciepłym uśmiechem.

Wydawało mi się, że mama jest trochę zbyt zadowolona z tego, że znów widzi swojego niesumiennego

background image

pasierba.

- Dobrze się pani bawi, panno Woodly? - spytał lord Bradford.
- Tak - odparłam. - Wszyscy są tacy mili.
Usłyszałam, że rozpoczyna się kolejny taniec i nagle ktoś stanął z mojego drugiego boku.
- Czy mógłbym prosić panią do tańca, panno Woodly? - spytał Robert Lambeth.
Spojrzałam szybko na lorda Bradforda, żeby sprawdzić, czy mnie uratuje. Ale on jedynie popatrzył na

swojego najstarszego syna i zmarszczył brwi.

- Oczywiście panie Lambeth - zgodziłam się drewnianym głosem i pozwoliłam, by Robert poprowadził

mnie na parkiet.

Na szczęście nie był to kadryl, ale taniec ludowy, więc na dobrą sprawę byliśmy tylko jedną z par prze-

suwających się wzdłuż linii. Jedyną różnicą było to, że z jednej strony sali obserwował nas lord Bradford, a z
drugiej oparty o ścianę Reeve.

Robert wiedział, że jesteśmy obserwowani.
Zaśmiał się, kiedy na chwilę złączyliśmy się w tańcu.
- Czujesz się jak jedna z Sabinek? - spytał.
Nie wiedziałam, kim były Sabinki, ale przeczuwałam, że ich los nie należał do najszczęśliwszych.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz - powiedziałam, spoglądając mu prosto w oczy.
Jego na pozór kulturalne spojrzenie na chwilę zniknęło i znowu ujrzałam w jego oczach ten niecy-

wilizowany błysk groźby.

- Spytaj Reeve’a - odparł. - On ci wytłumaczy.
Na kolację udałam się w towarzystwie Reeve’a, Harry’ego i Mary Ann Norton. Na środku dużego salonu

rozstawiono długi stół, a wokół niego kilka mniejszych. Napełniliśmy sobie talerze jedzeniem z półmisków,
a potem zajęliśmy jeden z mniejszych stolików.

Podczas naszego pobytu w Wakefield Harry zaprzyjaźnił się dość blisko z Mary Ann. Świetnie się czuli w

swoim towarzystwie, mieli wspólne wspomnienia i podobny gust.

Mary Ann była bardzo za tym, żeby Harry został lekarzem i kiedy omawialiśmy jego plany na przyszłość,

wyrażała się tonem wyniosłej pogardy o braku zgody lorda Bradforda w tej kwestii.

- Harry jest typem osoby, która powinna być lekarzem - oświadczyła stanowczo pomiędzy jednym a

drugim kęsem krokieta z homara. - Zawsze dbał o ludzi.

- Dziękuję, Mary Ann - powiedział Harry, kładąc rękę na piersi.
- To bardzo ważne, żebyś otrzymał odpowiednie wykształcenie - kontynuowała z szelmowskim

uśmiechem. - Pamiętasz te obrzydliwe mikstury, które przyrządzaliśmy, gdy byliśmy dziećmi? - Odwróciła
się w moją stronę. - On naprawdę chciał, żebym je piła. Nazywał je balsamami!

- Byłabyś teraz dużo silniejsza, gdybyś mnie wtedy posłuchała - odparł Harry z żartobliwą urazą.
- Ha! - parsknęła Mary Ann. - Prawdopodobnie byłabym już martwa,
Słuchałam ich z uśmiechem i zastanawiałam się, jak to możliwe, żeby dwaj bracia różnili się od siebie tak

bardzo jak Robert i Harry.

Nagle przypomniałam sobie, co powiedział mi Robert, kiedy tańczyliśmy.
- Kim były Sabinki? - zwróciłam się do Reeve’a.
Reeve zakrztusił się krokietem z homara.
- Kto z tobą rozmawiał o Sabinkach? - zapytał, kiedy upił trochę szampana i odzyskał oddech.
- Nieważne - odparłam. - Kim one były?
Reeve spojrzał na Harry’ego.
- Spytała ciebie, nie mnie - powiedział Harry.
Reeve wytarł usta serwetką.
- Sabinowie byli plemieniem, które mieszkało na obrzeżach Imperium Rzymskiego we wczesnych latach

istnienia cesarstwa. Ostatecznie zostali oni pokonani przez Rzymian i stracili tożsamość narodową.

- A co się stało z ich kobietami? - spytała z zainteresowaniem Mary Ann.
Reeve wziął kolejnego łyka szampana.
- Po bitwie, w której Sabinowie zostali pokonani, ich kobiety doświadczyły „losu gorszego od śmierci” z

rąk rzymskich żołnierzy.

Obaj mężczyźni spojrzeli po sobie.
- Czyli zostały zgwałcone - powiedziałam.
- Czyli zostały zgwałcone - westchnął Reeve.
Mary Ann i ja spiorunowałyśmy wzrokiem naszych towarzyszy.
- Mężczyźni są tacy wstrętni - powiedziała Mary Ann.
- Chwileczkę - zaprotestował Harry. - Jeszcze minutę temu byłem osobą, która dba o ludzi!

background image

Na policzku Mary Ann pojawił się dołeczek i jej i spojrzenie zmiękło.
- Nie mówiłam o tobie, Harry.
- Mam nadzieję - odparł z urazą w głosie. - Nie uważam też za właściwe poruszanie podobnych tematów w

towarzystwie młodych dam.

- Uważaj Harry - ostrzegłam. - Zaczynasz brzmieć jak swój ojciec.
Reeve spojrzał na mnie przenikliwym wzrokiem.
- Nadal się zastanawiam, kto mógł ci wspomnieć o czymś takim.
- Po prostu natknęłam się na to w jednej książce - odparłam beztrosko.
Nie wyglądał, jakby mi uwierzył, ale nic więcej i na ten temat nie powiedział.
Reszta balu upłynęła w przyjemnej atmosferze. Mama tańczyła tyle co ja. Zauważyłam, że dwa razy z

lordem Bradfordem. Wyglądała jak młoda dziewczyna i było widać, że świetnie się bawi. Dlatego też nie
wspomniałam jej, że nadmierne zainteresowanie nią lorda Bradforda może wzbudzić plotki.

Po ostatnim tańcu goście, którzy nie mieli zostać na noc, udali się do oczekujących na nich powozów.

Wyszliśmy z Reevem na zewnątrz, aby ich pożegnać.

- Odwiedzę cię, jak tylko porozmawiam z wujem - powtórzył Richard, szykując się do odjazdu z państwem

Swale i tym razem poczułam, że jestem mniej niechętna temu spotkaniu, niż byłam wcześniej.

- Dobrze - odparłam. - Uprzedź mnie tylko wcześniej, żebym na pewno była w domu.
- Richardzie - zawołała Charlotte. - Idziesz już?
- Tak - powiedział. Ujął moją dłoń i uścisnął ją lekko. - Bardzo chciałbym mieć siostrę. Spróbuj nie myśleć

o mnie źle.

Odjechał, zostawiając mnie z burzą myśli.
U mojego boku pojawił się Reeve. Zaczęliśmy rozmawiać o Robercie.
- Nie mam zamiaru zbliżać się do twojego kuzyna na odległość bliższą niż trzy metry, jeśli nie będę

musiała. Myślę, że coś z nim jest nie w porządku - powiedziałam.

- Jest bardzo wybuchowego usposobienia. Nawet kiedy był dzieckiem, miewał napady ślepej, nieopa-

nowanej furii. Wtedy Bernard był w stanie go uspokoić. Ale z wiekiem Robert zaczął stawać się coraz
trudniejszy do kontrolowania.

- Trudno uwierzyć, że on i Harry to bracia - powiedziałam. - Jeden z nich jest taki łagodny, a drugi taki

gwałtowny.

Lady Sophia podeszła do nas ze swoim łysym znajomym i Reeve westchnął.
- Bal odniósł wielki sukces - powiedziałam do niej uprzejmie. - Wszyscy świetnie się bawili.
Ku mojemu zdziwieniu uśmiechnęła się do mnie.
- Jeśli jest coś, co potrafię robić naprawdę dobrze, to jest to organizowanie balów. Crumly - zwróciła się do

swojego towarzysza - czas, żebyś położył się do łóżka. Jesteś za stary na to, żeby nie spać po północy.

Starszy pan ujął moją dłoń i poklepał ją kilkanaście razy. Spojrzał na Reeve’a.
- Piękną dziewczynę sobie znalazłeś, chłopcze - powiedział. - Mnie też zawsze najbardziej podobały się te

smukłe i wysokie.

Pan Crumly był bardzo niski i miał brzuch podobny do tego, jaki ma kobieta w szóstym miesiącu ciąży.
- Dziękuję panu - odparł z powagą Reeve.
Z trudem powstrzymałam się, by nie przewrócić oczami.
- Dobranoc, lady Sophio - powiedziałam słodkim głosem. - Dobranoc, panie Crumly.
Staruszkowie odeszli, a ja podążyłam w ich ślady pięć minut później. Poprzedniej nocy nie spałam zbyt

wiele, więc teraz byłam już bardzo zmęczona. Zasnęłam w ciągu dziesięciu minut.

Rozdział dziesiąty

Spałam długo i ominęło mnie śniadanie. Później dowiedziałam się, że pojawili się na nim tylko panowie.

Kiedy o dziesiątej zeszłam na dół, były tam już też panie. O pierwszej wszyscy goście odjechali, a
mieszkańcy domu zebrali się w jadalni na lunch.

Lady Sophia była w doskonałej formie, ponownie przeżywała sukces poprzedniego wieczoru, który w

całości przypisywała sobie. Słuchaliśmy jej posłusznie i potakiwaliśmy w stosownych momentach.

Po lunchu lord Bradford poprosił mnie i Reeve’a na rozmowę do biblioteki. Reeve spojrzał na mnie

unosząc brew, a ja pokiwałam głową na znak, że rozumiem, iż nadszedł czas, by przedstawić nasze żądania
dotyczące przekazania spadku.

Biblioteka rezydencji Wakefield miała ściany wyłożone boazerią z kasztana. Tak samo jak w pozostałych

pokojach tego uroczego starego domu, wystrój nie był przytłaczający. Naprzeciwko dużego kominka stało
kilka krzeseł i lord Bradford skinął, byśmy na nich usiedli.

- Pomyślałem, że nadszedł czas, abyśmy porozmawiali o waszym ślubie - zaczął. - Każdemu z was osobno

background image

mówiłem już, jak bardzo jestem zadowolony z wyboru Reeve’a, ale czy nie uważacie, że nadeszła pora, by
ustalić datę ślubu? Zeszłej nocy wiele osób mnie o nią pytało. Was prawdopodobnie też.

- Bardzo chętnie wyznaczylibyśmy już datę - powiedział spokojnie Reeve. - Jest jednak jeden szczegół,

który nas wstrzymuje.

Trzymałam ręce mocno ściśnięte razem na kolanach. Pomysł, by powiedzieć lordowi Bradfordowi, że nie

wyjdę za Reeve’a, dopóki nie przekaże mu on kontroli nad spadkiem, nie wydawał mi się już taki genialny.
Przedstawienie takiego żądania teraz, w tym uroczym pokoju, było perspektywą dość zniechęcającą.

Rzuciłam Reeve’owi błagalne spojrzenie.
Skinął głową i odwrócił się do swojego kuzyna.
- Widzisz, Bernardzie, Deb chciałaby zamieszkać w Ambersley. To chyba oczywiste. Tam się przecież

wychowała. Wszyscy jej przyjaciele tam mieszkają. W Ambersley czuje się swobodnie. - Nagle twarz Reeve
stała się niezwykle poważna i surowa, wydał się starszy niż w rzeczywistości. - Ale ja się tam nie
wprowadzę, dopóki nie stanę się prawdziwym panem posiadłości. Nie mieszkałem w Ambersley od śmierci
ojca i nie mam zamiaru zrobić tego teraz. Nie w sytuacji, kiedy ten piekielny testament narzuca mi tak
upokarzające warunki. Więc jeśli nie pozwolisz mi przejąć kontroli nad moim majątkiem, nie ożenię się z
Deb, póki nie osiągnę wieku dwudziestu sześciu lat.

Byłam pod wrażeniem. Reeve świetnie nakreślił sprawę. Rzuciłam mu aprobujący uśmiech.
Lord Bradford wyglądał na zdziwionego.
- Przecież mówiłem ci chyba, że przekażę ci połowę spadku, kiedy weźmiecie ślub. Czyżbyś coś źle

zrozumiał? Będziesz mógł zamieszkać w Ambersley jako prawowity właściciel.

Dostojeństwo opuściło na chwilę Reeve’a, który zaczai nerwowo przeczesywać palcami włosy, powodując,

że spadały mu one na czoło w iście korsarski sposób. Zmarszczył brwi.

- Dlaczego mam czekać aż do ślubu, Bernardzie? Czemu nie mogę już mieć moich pieniędzy? W ten

sposób mógłbym przygotować Ambersley na przybycie Deb.

- Z tego, co wiem, Ambersley jest w idealnym stanie, Reeve - odparł lord Bradford wyważonym tonem.
Znowu spojrzeliśmy z Reevem po sobie. Ta rozmowa zdecydowanie nie przebiegała zgodnie z naszymi

oczekiwaniami.

Pomyślałam, że nadszedł czas, by się wtrącić.
- Zdecydowałam się nie wychodzić za Reeve’a - powiedziałam unosząc mężnie podbródek - dopóki nie

będzie w posiadaniu całej swojej fortuny.

- A czemuż to, panno Woodly? - spytał z zainteresowaniem lord Bradford.
- Ponieważ uważam, że ojciec Reeve’a zachował się wobec niego wyjątkowo niesprawiedliwie, zmieniając

testament. Myślę, że Reeve świetnie wykonywałby swoje obowiązki jako właściciel ziemski. To dla niego
bardzo upokarzające nie mieć kontroli nad własnym dziedzictwem. - Nagle wpadłam na świetny pomysł. -
Nie mam posagu, więc w ten sposób przyczyniłabym się do naszego związku. Chciałabym, żeby przejął
swój spadek.

- Ale przecież przejmie - powtórzył lord Bradford. - Kiedy tylko weźmiecie ślub.
Oboje spojrzeliśmy na niego piorunującym wzrokiem.
- A niech cię, Bernardzie - powiedział Reeve. - Czemu musisz być taki uparty?
Lord Bradford założył ręce na piersi i spoglądał to na mnie, to na Reeve’a.
- Od jak dawna się znacie? - spytał.
Ta zmiana tematu zdziwiła mnie.
- Zamieszkałyśmy w Hawthorne Cottage, kiedy miałam trzy lata - powiedziałam. - Reeve miał wtedy

siedem lat.

- I jako dzieci bawiliście się razem? - spytał lord Bradford.
Reeve wzruszył ramionami.
- Tak, kiedy Deb trochę podrosła. Zawsze była skora do zabawy, nawet kiedy była małym dzieckiem.
- Hmm - mruknął lord Bradford.
Wymieniliśmy z Reevem niepewne spojrzenia. O co mogło mu chodzić?
- Czy to możliwe, że staracie się upozorować zaręczyny?
W moich i Reeve’a oczach pojawił się popłoch.
- Aha - wycedził lord Bradford. - A więc to o to chodzi.
- Wcale nie. Bernardzie - powiedział Reeve przekonującym tonem. - Ja i Deb kochamy się. Prawda, Deb?
Pokiwałam energicznie głową.
- Może i tak - powiedział lord Bradford. - Mam taką nadzieję. Ponieważ jedna rzecz nie ulega wątpliwości.

Ten ślub się odbędzie.

Otworzyłam ze zdumienia usta.

background image

- Za daleko to wszystko zaszło, żebyście mieli teraz odwoływać zaręczyny - kontynuował groźnie lord

Bradford. - W gazetach zamieszczono ogłoszenia. Deborah została przedstawiona zarówno towarzystwu w
Londynie, jak i tutejszemu, jako twoja narzeczona. Gdybyście teraz zerwali zaręczyny, wywołałoby to
ogromny skandal. Nie pozwolę, by nazwisko Lambeth zostało wystawione na szwank.

W głowie wirowały mi setki myśli. Zupełnie nie spodziewaliśmy się takiego obrotu sprawy.
- A gdybyśmy oboje powiedzieli, że jednak do siebie nie pasujemy? - wyrwało mi się.
Lord Bradford nieprzejednanie pokręcił głową.
- Już na to za późno - powiedział i odwrócił się do Reeve’a. - Będę się trzymał tego, co wcześniej

powiedziałem, Reeve. Otrzymasz połowę swojego majątku tuż po ślubie. Ale jeśli unieważnicie zaręczyny,
nie otrzymasz ode mnie ani grosza ponad swoją coroczną wypłatę, aż do ukończenia dwudziestu sześciu lat.
Czy to jasne?

Oczy Reeve’a płonęły.
- Tak Bernardzie, jasne jak słońce.
- Chciałbym, aby ceremonia zaślubin odbyła się tutaj, w Wakefield - powiedział lord Bradford. - Po-

wiedzmy... za dwa tygodnie?

- A niech cię, Bernardzie - wykrzyknął Reeve. - Mam już dosyć tego, że kierujesz moim życiem!
- Ożeń się z Deborah, a sam będziesz mógł nim kierować - odparł lord Bradford. - Wstał ze swojego

krzesła. - A teraz wybaczcie mi, mam trochę pracy. Jestem pewien, że macie ze sobą parę spraw do
omówienia.

- Chodź, Deb - mruknął Reeve, a ja podążyłam za nim do wyjścia.
Szliśmy przez korytarz nie patrząc na siebie. Nie wiedzieliśmy, co powiedzieć.
- Przejedźmy się na Wyspę Charlesa - zaproponował Reeve. - Bernard ma rację. Musimy porozmawiać.
- Przebiorę się - odparłam i pobiegłam do swojego pokoju.
Myśli wirowały mi w głowie jak szalone. Co mieliśmy teraz począć? Żadne z nas nie przypuszczało, że

Bernard przejrzy nasz fortel.

To zwyczajny szantaż, myślałam z oburzeniem, wkładając na siebie suknię do konnej jazdy.
Zeszłam do stajni spotkać się z Reevem. Bernard to okropny człowiek, myślałam. Jak śmie stawiać nam

takie ultimatum?

Myśl, że z taką łatwością przejrzał nasz plan, była upokarzająca. I co teraz, na Boga, mieliśmy począć?

* * *

Niebo było ciemne i zachmurzone, kiedy spotkaliśmy się z Reevem. Stajenny ostrzegł nas, że nadciąga

burza. Nie byliśmy jednak w nastroju, by słuchać czyichkolwiek rad, więc wyruszyliśmy wzdłuż drogi
wiodącej do miasteczka Fair Haven.

- Niech piekło pochłonie Bernarda - powiedział zaciekle Reeve w czasie jazdy. - Zawsze udaje mu się

zapędzić mnie w kozi róg.

To była prawda. Po raz kolejny Bernard stawiał Reeve’a pod ścianą.
- Chyba powinniśmy byli przewidzieć, że będzie coś podejrzewał, kiedy zażądamy przekazania pieniędzy

przed ślubem.

- Ale czemu tak mu zależy na moim ślubie? - powiedział gwałtownie Reeve.
- Nie mam pojęcia. Taki ma widocznie kaprys.
Im bardziej zbliżaliśmy się do wyspy, tym mocniej wiał wiatr, ale żadne z nas nie miało ochoty na powrót

do domu. Byliśmy w połowie grobli, kiedy spadły pierwsze krople deszczu. Chwilę później lunęło. Słychać
było huk piorunu.

- Wspaniale - wycedził Reeve przez zęby. - Tylko tego nam było trzeba.
Podniosłam głos, żeby usłyszał mnie poprzez szum deszczu.
- Musimy zejść z otwartej przestrzeni, Reeve!
- Teraz jest odpływ, pojedźmy do Jaskini Ruperta - krzyknął w odpowiedzi.
Wprowadził konia w galop, a ja poszłam w jego ślady. Kilka minut później znaleźliśmy się po południowej

stronie wyspy, pod wysokim, skalistym urwiskiem. Byłam już całkiem przemoczona, a pioruny niepokojąco
zbliżały się do brzegu.

Jaskinia Ruperta była wystarczająco duża, by pomieścić oba nasze konie, więc wszyscy byliśmy już

schowani, kiedy burza uderzyła w wyspę. Deszcz był ciepły, ale wewnątrz jaskini panował chłód, więc za-
częłam się trząść w moim przemoczonym ubraniu.

Reeve zdjął surdut i narzucił mi go na ramiona.
- Jest mokry - powiedział - ale to lepsze niż nic.
Na zewnątrz dało się słyszeć grzmoty.
Reeve spojrzał na mnie. Miał twarz mokrą od deszczu, na jego rzęsach wisiały ciężkie krople.

background image

- Wiesz, Deb, tak się zastanawiałem - odezwał się w końcu - że nasz ślub to nie byłoby w końcu takie złe

rozwiązanie.

Spojrzałam na niego zdziwiona.
- Pomyśl sama. Ja dostałbym swoje pieniądze, a ty... - uśmiechnął się do mnie uroczo - miałabyś wszystkie

konie, o jakich mogłabyś zamarzyć.

Owinęłam się ciaśniej w jego surdut.
- Reeve, małżeństwo to coś więcej - powiedziałam niecierpliwie.
Staliśmy tuż przy wyjściu z jaskini. Odgłos deszczu uderzającego o skały i uderzenia pioruna były bardzo

głośne. Reeve wyjął swoją przemokniętą chusteczkę, ujął mnie pod brodę i delikatnie wytarł mi twarz.

- Myślę, że pasowalibyśmy do siebie także pod innymi względami - powiedział.
Pochylił głowę i dotknął wargami moich ust.
Byłam zupełnie nieprzygotowana na coś takiego tak to mną wstrząsnęło, że nie mogłam się poruszyć. Tuż

przy wejściu do jaskini uderzył piorun, co sprawiło, że podskoczyłam. Ale Reeve nie uwolnił moich ust,
objął mnie tylko mocniej i przysunął do siebie. Oboje byliśmy całkowicie przemoczeni i kiedy nasze ciała
przylgnęły do siebie, poczułam jak jego skóra parzy moją, jak gdybyśmy nie mieli na sobie ubrań. Jego usta
wywierały nacisk, więc rozchyliłam swoje. Poczułam między zębami jego język.

Nigdy w życiu nie doświadczyłam niczego podobnego. Nogi się pode mną ugięły, więc objęłam go

mocniej, żeby się nie przewrócić. Mięśnie na jego plecach, pod przemoczoną koszulą, były naprężone.

Reeve zaczął składać na moim policzku drobne pocałunki, przesuwając się w kierunku ucha.
- Deb, kochanie - powiedział chropawym głosem. - Przecież nie jesteś już małą dziewczynką.
Nie mogłam wydobyć z siebie ani słowa.
Odsunął mnie od siebie i spojrzał mi w oczy.
- Zgódź się, Deb - prosił. - Powiedz tak.
Na zewnątrz zagrzmiało. Jeden z koni zarżał nerwowo i zaczął grzebać kopytem w miękkim podłożu.
- To chyba nie jest dobry pomysł - wyszeptałam. - A jeśli za kilka lat poznasz kogoś, kogo pokochasz?
- Nigdy żadna dziewczyna nie będzie dla mnie ważniejsza od ciebie - powiedział z przekonaniem.
Pochylił się, by znów mnie pocałować i tym razem jego dłoń przesunęła się po mojej piersi.
Spojrzał na mnie w blasku błyskawicy, anioł ciemności z iskrzącymi się oczami.
- Powiedz tak - nalegał.
- Dobrze - usłyszałam samą siebie. - Zrobię to.

* * *

Czekając na przejście burzy, Reeve rozprawiał radośnie o planach na naszą najbliższą przyszłość. Starałam

się odpowiadać zwykłym tonem, ale zupełnie nie docierało do mnie to, co mówił.

Chciałam jedynie znaleźć się sama w swoim pokoju, żeby móc zastanowić się nad tym, co przed chwilą

między nami zaszło.

Kiedy burza się skończyła, wsiedliśmy na konie i skierowaliśmy się w stronę rezydencji Wakefield. Woda

pryskała pod kopytami. Reeve jechał w ciszy u mojego boku, jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, kiedy
obserwował drogę przed nami.

Pierwszy raz w życiu czułam się niezręcznie w jego towarzystwie. Pierwszy raz w życiu nie wiedziałam, co

powiedzieć.

- Poszukam Bernarda i oznajmię mu, co postanowiliśmy - powiedział, kiedy już dojeżdżaliśmy do domu.
- Jesteś pewien, że tego chcesz? - spytałam, zwilżając usta językiem.
Pokiwał z przekonaniem głową.
- Chcę sam decydować o swoim życiu i jeśli mogę to osiągnąć w ten sposób, to tak zrobię.
- Myślę jednak, że dwa tygodnie to zbyt mało czasu - powiedziałam. - Na Boga, nie zdążymy nawet

ogłosić zapowiedzi.

- Możemy się postarać o specjalne zezwolenie - odparł Reeve odrobinę niecierpliwie. - Bernard ma rację,

Deb. Jeśli mamy to zrobić, to nie ma co przeciągać sprawy.

Rozstaliśmy się przy głównym wejściu do budynku. Reeve poszedł szukać swojego kuzyna, a ja pobiegłam

na górę, żeby się przebrać i oczyścić umysł, by móc zastanowić się nad tym, co się właśnie wydarzyło.

Susan już na mnie czekała i pomogła mi wydostać się z przemoczonego stroju do konnej jazdy i przebrać

się w białą muślinową suknię. Potem ją odprawiłam i usiadłam w oknie, obserwując mokry trawnik. Słońce
wyłoniło się na powrót, a krople przyklejone do źdźbeł trawy migotały w słońcu jak pole diamentów.

Zamknęłam oczy i znów poczułam dotyk ust Reeve’a na moich, poczułam ciepło i twardość jego ciała

przyciśniętego do mojego. Wzięłam głęboki wdech. Czułam, że moje życie zostało skierowane na nową
ścieżkę bez mojej zgody. Bałam się.

Zawsze czułam się bezpiecznie w mojej przyjaźni z Reevem. Od śmierci ojca przyjeżdżał do Ambersley

background image

osiem, dziewięć razy w roku i zostawał tylko na kilka dni. Ale te krótkie spotkania z nim mi wystarczały.
Jeździliśmy razem, śmialiśmy się, nawet polowaliśmy.

Byliśmy przyjaciółmi.
Tego popołudnia pocałował mnie w jaskini i nagle wszystko się zmieniło.
Miewałam wcześniej adoratorów. Jak już mówiłam Reeve’owi, może i byłam za wysoka i bez posagu, ale

miałam wielbicieli. Jednakże żadnego z nich do niczego nie zachęcałam, ponieważ wszyscy wydawali mi się
jednakowo nudni i bezbarwni.

Nigdy wcześniej nie przyszło mi na myśl, że przez lata podświadomie porównywałam wszystkich męż-

czyzn do Reeve’a.

Bałam się, że być może się w nim zakochuję.
Zakochuję się w nim i mam wyjść za niego za mąż.
- Boże, co za katastrofa - powiedziałam do siebie na głos.
Reeve nie żenił się ze mną z miłości. Chciał jedynie przejąć swój spadek. Zaznaczył to jasno.
Pocałunek w jaskini, przez który tyle rzeczy w moim życiu legło w gruzach, prawdopodobnie niewiele dla

niego znaczył. Zdawałam sobie sprawę, że Reeve musiał już całować dziesiątki dziewczyn. Po prostu to
lubił.

Deb, kochanie, przecież nie jesteś już małą dziewczynką.
Miał rację. Nie byłam już małą dziewczynką. Byłam dorosłą kobietą, która wreszcie zdawała sobie sprawę

ze swoich uczuć. I te uczucia mnie przerażały.

Nie bałabym się tak, gdybym wiedziała, że Reeve też mnie kocha. Jeśli by tak było, to właściwie czułabym

się cudownie.

Ale on mnie nie kochał. Uważał, że jestem „wspaniałą dziewczyną”. Nigdy nie polubiłby innej dziewczyny

bardziej niż mnie.

Przypomniałam sobie, co mu powiedziałam. Co by się stało, gdyby spotkał w końcu kogoś, kogo by po-

kochał? Położyłam się na łóżku, osłaniając oczy ręką. Nie ma sensu tak się zadręczać, pomyślałam roz-
sądnie. Co się stało, już się nie odstanie. Mam wyjść za Reeve’a i poradzę sobie z tą sytuacją jak najlepiej
potrafię.

Oboje poradzimy sobie z tą sytuacją.
Cóż, pomyślałam z determinacją, teraz z pewnością Reeve’a będzie stać na to, by kupić mi jednego z koni

do polowań lady Weston.

Jednak ta myśl nie była aż tak pocieszająca, jakbym chciała.

Rozdział jedenasty

Pół godziny później zeszłam na dół. Chciałam poszukać Reeve’a i dowiedzieć się, czy udało mu się już

porozmawiać z lordem Bradfordem. Kiedy spytałam lokaja, czy nie widział mojego narzeczonego, ten
powiedział, że udał się z Robertem do długiej galerii. Było to miejsce, gdzie poprzedniego wieczoru
odbywał się bal. Pobiegłam korytarzem, przerażona wizją Roberta i Reeve’a samych w jednym po-
mieszczeniu.

Kiedy podchodziłam do drzwi doszły mnie głosy dwóch mężczyzn.
- Jesteś taki wysportowany kuzynie, musisz być świetnym szermierzem - mówił Robert.
- Udało mi się pokonać parę osób u Angelo - odparł Reeve.
- To może i my się zmierzymy, zobaczymy, który z nas jest lepszy. Dywany i meble nie wróciły jeszcze na

swoje miejsca.

Przypomniałam sobie, że na jednej ze ścian w galerii wisiała kolekcja mieczy do szermierki. Na tę myśl

prawie zaczęłam biec. Wtedy usłyszałam też głos Harry’ego i stwierdziłam z ulgą, że on również znajduje
się w galerii.

- Nie sądzę, żeby to był taki dobry pomysł, Robercie - zaprotestował. - Ty nie miałeś okazji ćwiczyć

fechtunku z Angelo. A wiesz jak się denerwujesz, kiedy przegrywasz.

Kiedy podchodziłam do drzwi, Robert piorunował właśnie swojego brata wzrokiem.
- Żebyś wiedział, Harry, że mierzyłem się już z Angelo i mogę cię zapewnić, że nie mam zamiaru przegrać

z Reevem.

- Przegrasz, Robercie - oświadczył Reeve. - Przyznaję, że nieźle strzelasz i jesteś dobry w walce na pięści,

ale w pojedynku na miecze przegrasz.

Robert stał się czerwony jak burak.
- To się jeszcze okaże, kuzynie - warknął.
Reeve stał pod krótszą ścianą, już z mieczem w dłoni. Wskazał dłonią na pozostałe.
- Wybierz sobie broń i zobaczymy, który z nas jest lepszy - powiedział.

background image

Robert podszedł do ściany, by wybrać sobie miecz, a Reeve zaczął ściągać surdut.
Harry stał przed portretem jednego ze swoich przodków, w połowie drogi między Robertem a Reevem.
- Reeve, nie sądzę, żeby to był dobry pomysł - powiedział z naciskiem.
Wtedy weszłam do pokoju.
- Zgadzam się z Harrym - powiedziałam stanowczo. - Nie lubię mieczy. Komuś może stać się krzywda.
- O, jesteś, Deb - powiedział Reeve, spoglądając na mnie. - Miecze mają założone ochronne gałki. Nie

należy się denerwować.

Przesunął się spod ściany na środek sali. Poczekał, aż Robert również zdejmie surdut. Czerwień na twarzy

Roberta zmieniła się w bladość, spoglądał nieruchomym spojrzeniem, co wprawiło mnie w niezwykłe
zdenerwowanie.

Uważałam pojedynek za straszny pomysł, ale nie mogłam wymyślić nic, co mogłoby ich powstrzymać,

poza rozdzieleniem ich własnym ciałem.

- Zrób coś - poprosiłam Harry’ego.
Wzruszył ramionami. Wzrok miał utkwiony w dwóch mężczyznach pośrodku parkietu.
- Teraz już się nic nie da zrobić. Ale wszystko powinno być w porządku. Miecze mają zabezpieczenie.
W tym momencie Reeve i Robert unieśli je i się pozdrowili. Zaczął się pojedynek.
Ku mojej uldze szybko stało się jasne, że Reeve jest znacznie lepszym fechmistrzem. Robert atakował go z

niemal zwierzęcą zaciekłością, ale Reeve walczył spokojnie i nie pozwalał kuzynowi przedostać się przez
swoją zasłonę. Zręcznie odpierał każdy atak.

Stałam obok Harry’ego i w napięciu obserwowałam walkę. Mimo, iż Reeve wyraźnie kontrolował sy-

tuację, nie ufałam Robertowi i nie byłam w stanie pozbyć się myśli, że Reeve jest w zagrożeniu.

Mężczyźni przesuwali się to w górę, to w dół galerii. Reeve oddychał normalnie, ale Robert zaczął po

pewnym czasie dyszeć, na jego koszuli pojawiły się plamy potu.

Z każdą chwilą wyraźnie stawał się coraz bardziej wściekły, że nie jest w stanie przedrzeć się przez zasłonę

Reeve’a, zwłaszcza że ten nie wyglądał, jakby się specjalnie wysilał. Robert był zmuszony przyjąć kilka
uderzeń i jego furia powoli rosła.

- Wystarczy ci już, Robercie? - spytał w końcu Reeve.
- Nie, do diabła - warknął Robert. Wytarł rękawem pot z czoła. - Jeszcze cię pokonam. Po prostu

wyszedłem z wprawy.

Reeve się roześmiał. Ten śmiech wywołał u Roberta reakcję prawie maniakalną i rzucił się on do przodu

jak szaleniec.

W tym momencie spostrzegłam, że z jego miecza odpadł bezpiecznik.
Robert też to zauważył i zamiast się wycofać, zaczął nacierać z jeszcze większą zaciętością.
- Uważaj Reeve! - krzyknęłam przerażona.
Ale Reeve też widział, co się stało. W momencie, kiedy Robert zaczął go wściekle atakować, jego miecz

ożył w zupełnie nieoczekiwany sposób. Trzydzieści sekund później Reeve trzymał już w ręku klingę
Roberta, a zabezpieczony czubek jego własnego miecza celował w gardło przeciwnika.

Robert był rozbrojony. Stał na środku pokoju, ciężko oddychając.
- Niech cię piekło pochłonie, Reeve! - powiedział.
- Najwyższy czas, żeby ktoś ci dał nauczkę - odparł zimno Reeve. - Twoja rodzina zbyt długo starała się

usprawiedliwić twoje zachowanie.

Nienawiść, którą ci mężczyźni do siebie żywili, była tak mocna, że prawie można ją było widzieć w po-

wietrzu galerii.

- Reeve ma rację, Robercie. To, co zrobiłeś, jest niewybaczalne.
Robert rzucił w stronę Reeve’a rękojeść swojego miecza.
- Jeszcze tego pożałujesz - wycedził i wyszedł z pokoju. Był tak zaślepiony wściekłością, że prawie się ze

mną zderzył przy drzwiach.

Spojrzałam na Reeve’a i Harry’ego.
- Czy on jest szalony? - spytałam z niedowierzaniem. - Przecież widział, że bezpiecznik spadł z miecza.
Harry wyglądał, jakby czuł się bardzo niezręcznie.
- To było bardzo nie w porządku z jego strony, ale Robert ma czasami takie ataki ślepej furii. Tak naprawdę

nie jest niebezpieczny. Tylko czasami... nie myśli.

- Nie jest niebezpieczny? - powtórzyłam. - Właśnie chciał zabić Reeve’a!
- Nie zrobił tego specjalnie - nalegał Harry.
Podszedł do Reeve’a i wziął od niego miecze.
- Jak dla mnie, ta cała sytuacja wyglądała całkiem poważnie - powiedział Reeve zakładając surdut.
- On jest o ciebie zazdrosny - westchnął Harry. - Zawsze był o ciebie zazdrosny, nawet kiedy byliśmy

background image

dziećmi.

Reeve prostował właśnie niedbałymi ruchami krawat, ale na słowa Harry’ego przestał i zmarszczył brwi.
- Czemu Robert miałby być o mnie zazdrosny, kiedy byliśmy dziećmi?
- Zawsze byłeś ulubieńcom mojego ojca i Robert nigdy ci tego nie wybaczył.
- Ulubieńcem twojego ojca? - Reeve otworzył szeroko usta ze zdziwienia. - Czyś ty oszalał, Harry?

Bernard uważa mnie za najbardziej nieodpowiedzialnego, bezużytecznego i niesubordynowanego człowieka,
jaki istnieje. Przecież wiesz, jak skąpo wydzielał mi pieniądze przez te wszystkie lata. Nigdy nie zaufał mi
nawet na tyle, bym mógł sam zarządzać swoją posiadłością!

Ostatnie zdanie Reeve wypowiedział z dużą dozą zranionej dumy. Poczułam ogromne współczucie i

sympatię.

Harry spojrzał na mnie, a potem jego wzrok powędrował do Reeve’a.
- Może i rzeczywiście tata postępował trochę zbyt surowo jako powiernik twojego majątku, ale sam wiesz,

jaki on jest. Jeśli się uczyni go za coś odpowiedzialnym, to stara się wypełniać swoje obowiązki wręcz
fanatyczną dokładnością.

- Ale o co ci chodziło - spytałam, marszcząc brwi kiedy powiedziałeś, że Reeve był zawsze ulubieńcem

twojego ojca? Mówisz, że przedkładał Reeve’a ponad swoje własne dzieci?

- Nie wiem, czy zauważyłaś - odparł Harry pocierając podbródek - jaką obsesję ma ojciec na punkcie

rodziny Lambethów. W jego przekonaniu istnieje nasza rodzina i reszta świata. Przeznaczeniem Reeve’a jest
zostać głową naszego rodu i dlatego ojciec uważa go za tak ważną osobę. - Harry uśmiechnął się krzywo do
Reeve’a. - Pamiętam, że kiedy miałeś nas odwiedzić i miałem cię poznać po raz pierwszy, tata zrobił nam
długi wykład o tym, jak niezwykła jest twoja rola. Wbił nam do głowy, że masz we wszystkim
pierwszeństwo. Postawił tę sprawę jasno. I robił tak za każdym razem, kiedy nas odwiedzałeś.

Reeve wpatrywał się w swojego kuzyna z przerażeniem.
- Mówisz poważnie, Harry?
- Jak najbardziej.
- Drogi Boże - szepnął Reeve. Wyglądał na wstrząśniętego. - Nic dziwnego, że Robert mnie nienawidzi.
- Robert, przez ten swój temperament, nigdy nie reagował na to zbyt dobrze - przyznał Harry. - Nie

pomagało też to, że zawsze byłeś od nas wyższy i bardziej wysportowany.

Zapadła cisza. Spojrzałam na Reeve’a. Wpatrywał się bez wyrazu w portret siwej kobiety w zielonej sukni,

wiszący na drugim końcu galerii.

- A jak ty na to reagowałeś, Harry? - spytał w końcu ponurym głosem.
- Nie potrzebowałem dużo czasu, by zdyskredytować to, co o tobie mówił tata. Zresztą sam byłeś tak

nieświadomy tej swojej ważnej roli, że ciężko mi było brać to wszystko poważnie.

- Cieszę się, że tak mówisz - powiedział Reeve. Potrząsnął głową z niedowierzaniem. - Co, u Boga,

Bernard sobie wyobrażał?

- On już taki jest - stwierdził Harry. - Ma wyolbrzymione wyobrażenie o wadze naszego rodu. Dlatego nie

chce, żebym został lekarzem. Boi się, że lekarz w rodzinie przyniósłby ujmę naszemu nazwisku.

- Twój ojciec jest strasznie staroświecki - powiedział z oburzeniem Reeve.
- Wiem - odparł z uśmiechem Harry. - Ale oddałby za nas życie.
- Wystarczy, żeby zaufał naszym wyborom, Harry.
- To prawda, ale jego umysł nie działa w ten sposób.
Nagle usłyszeliśmy za plecami kroki. Odwróciliśmy się, by sprawdzić, kto wszedł do galerii. Była to Mary

Ann Norton. Spojrzała na miecze w rękach Harry’ego i uniosła pytająco brew.

- Pojedynkowaliście się z lordem Cambridge, Harry? - spytała.
- Chyba mnie znasz, Mary Ann - odparł Harry. - Nie jestem zbyt dobry w posługiwaniu się mieczem.
Mary Ann się zawahała.
- Właśnie widziałam Roberta wychodzącego pośpiesznie z domu. Wyglądał na... zdenerwowanego.
Harry westchnął.
- Jak się prawdopodobnie domyślasz, Robert pojedynkował się z Reevem. Przegrał, a wiesz przecież, jak

się zachowuje w obliczu porażki.

Mary Ann również westchnęła.
- Wiem - powiedziała. Spojrzała na mnie dużymi, piwnymi oczami i nagle uśmiechnęła się promiennie. -

Właśnie dowiedziałam się od lorda Bradforda, że za dwa tygodnie weźmiecie ślub tutaj w Wakefield. To
wspaniale, panno Woodly.

Przeniosła wzrok na Reeve’a i na jej policzku pojawił się uroczy dołeczek.
- Zdaje się, że lord Cambridge nie mógł się już doczekać.
- Zgadza się - odparł Reeve z widocznym brakiem entuzjazmu.

background image

- To prawda? - spytałam. - Naprawdę postanowiliście, że to już za dwa tygodnie?
- Bernard powiedział, że postara się o specjalne zezwolenie. Chyba nie ma co przedłużać sprawy, co, Deb?
- Ale przecież możemy wrócić do Ambersley dopiero po zakończeniu tego nieszczęsnego festynu, który

organizuję.

Wzruszył ramionami.
- No to się pobierzemy i zostaniemy w Wakefield jeszcze przez tydzień, nim wrócimy do Ambersley. Nie

widzę powodów, dla których nie moglibyśmy tak zrobić. A ty?

Przygryzłam dolną wargę.
- Nie... chyba nie. Nie rozumiem tylko, dlaczego twój kuzyn tak się z tym spieszy.
Rozmawialiśmy ze sobą, jakbyśmy byli sami.
- Drogi Boże, Reeve - wtrącił się Harry. - Naprawdę ustaliliście z tatą datę ślubu, nie pytając nawet

Deborah o zdanie?

- Jeśli Deb się to nie podoba, to może po prostu powiedzieć - odparł Reeve z lekkim zniecierpliwieniem.
- Już powiedziałam, że termin mi odpowiada - odburknęłam.
- Przepraszam - odezwała się z wahaniem Mary Ann. - Zastanawiam się, czy pomyślała pani już o ubraniu,

panno Woodly? Czy też może przywiozła pani swoją suknię ślubną do Wakefield?

Oczywiście, że tego nie zrobiłam. Nie spodziewałam się, że w ogóle będzie mi potrzebna.
- Możesz kupić wszystko, czego potrzebujesz, w Brighton - powiedział Reeve, marszcząc brwi. - To

miejsce, do którego przenosi się na lato całe towarzystwo z Londynu. Muszą tam być jakieś dobre sklepy.

Pokiwałam głową w zamyśleniu. W tej chwili ubranie stanowiło dla mnie najmniejszy problem. Zasta-

nawiałam się, dlaczego również Reeve’owi zaczęło się spieszyć z naszym ślubem.

- Drogi Boże - przypomniałam sobie nagle. - Jeszcze nie rozmawiałam z mamą. Ona nic nie wie o tym...

niespodziewanym rozwoju sytuacji.

Spojrzeliśmy po sobie. Przecież mama nadal myślała, że nasze zaręczyny to tylko pozory.
- Lepiej jej poszukaj, Deb - polecił Reeve. - Nie chciałabyś chyba, żeby dowiedziała się od kogoś innego.
Oczywiście, że nie! - myślałam, wybiegając z pokoju.

* * *

Znalazłam mamę w ogrodzie. Korzystając ze słońca, które wyszło po deszczu, przechadzała się po alejkach

z panią Norton. Rozmawiały o wczorajszym balu. Przyłączyłam się do nich z uśmiechem. Po kilku minutach
pani Norton wyczuła, że chcę porozmawiać z mamą na osobności i taktownie wróciła z powrotem do domu.

Poszłyśmy dalej ścieżką, oddalając się od fontanny.
- Muszę ci coś powiedzieć - zaczęłam. - Bardzo cię to zdziwi.
- O co chodzi? - spytała mama spokojnie.
- Zdecydowaliśmy z Reevem naprawdę się pobrać. Stanie się to już za dwa tygodnie.
Mama przystanęła i spojrzała na mnie.
- Macie się pobrać? - powtórzyła.
- Tak.
Spoglądała na mnie oczami, które miały taki sam kolor, co niebo, obmyte właśnie deszczem.
- Co się stało, Deborah?
Westchnęłam i ruszyłam dalej.
- Wszystko wymknęło się spod kontroli, mamo, i nie możemy się już wycofać.
- Och, kochanie, bałam się, że coś takiego się wydarzy.
Kilka kropli spadło na moją suknię z żywopłotu i wytarłam je niedbałym ruchem ręki.
- Wiem, mamo. Ale myślę, że wszystko byłoby nadal w porządku, gdyby nie lord Bradford.
- A co on takiego zrobił? - spytała mama, przystając ponownie.
- To on nas zmusza do tego małżeństwa. On jest taki staroświecki, mamo! Ubzdurał sobie, że Lambethowie

są ważniejsi od samego króla. Wiesz, co nam powiedział? „Nie pozwolę, by nazwisko Lambeth było
wystawione publicznie na hańbę.” Czyż to nie jest okropnie staroświeckie? - spytałam. - Woli raczej
popchnąć swojego bratanka w nieszczęśliwe małżeństwo, niż zaryzykować skandal wokół swojego świętego
nazwiska.

- Czy to będzie nieszczęśliwe małżeństwo, Deborah? - spytała mama z powagą.
Poczułam, że się czerwienię.
- Nie sądzę, żeby któreś z nas było nieszczęśliwe, mamo. Znamy się zbyt długo i za bardzo się lubimy,

żeby źle się czuć w takim związku.

Mama lekko uniosła brwi.
- Bardzo lubię Reeve’a - powiedziała. - Zawsze uważałam go za wartościowego młodego człowieka. Ale

nie chcę, byś wychodziła za niego wbrew swojej woli, Deborah. Wierz mi, z takiego związku może jedynie

background image

wyniknąć nieszczęście.

W jej głosie zabrzmiała nuta tłumionej pasji i sprawiło to, że spojrzałam na nią uważnie.
- Nieszczęście?
- Stosunki małżeńskie między żoną a mężem są bardzo... intymne - wyjaśniła mama. Jej policzki lekko się

zaróżowiły, ale konsekwentnie ciągnęła dalej. - Szczerze mówiąc, Deborah, kiedy wychodzisz za
mężczyznę, dzielisz z nim nie tylko nazwisko, ale też i łoże. Nie chcę, byś została zmuszona do małżeństwa.
Jeśli zdecydujesz się wycofać, to cię poprę.

Patrzyłam na moją delikatną mamę ze zdumieniem.
- Lord Bradford byłby wściekły.
- Nie obchodzi mnie jego zdanie - odparła mama. - To nie on wychodzi za Reeve’a.
Pociągnęłam za kosmyk włosów, któremu Susan pozwoliła zwisać luzem koło mojego ucha. Takiej reakcji

zupełnie się po mamie nie spodziewałam.

- Moje małżeństwo z Reevem rozwiązałoby przynajmniej nasze problemy finansowe - powiedziałam

niepewnie.

- Mam nadzieję, że nie chcesz wyjść za Reeve’a, by zapewnić mi opiekę - odparła ostro. - Tyle lat dawałam

sobie radę, otrzymując jedynie drobne sumy. Nie potrzebuję więcej pieniędzy.

- Zresztą może i tak dostaniesz więcej - oznajmiłam. - Wczoraj wieczorem Richard powiedział mi, że kiedy

jego wuj przyjedzie w odwiedziny do państwa Swale’ów, zażąda od niego wytłumaczenia, dlaczego przez
cały ten czas dostawałyśmy tak mało. Mam przeczucie, że twój pasierb chce się zrehabilitować za te
wszystkie lata, kiedy nas zaniedbywał.

Mama zacisnęła mocno dłoń wokół mojego nadgarstka.
- Powiedziałaś, że John Woodly ma przyjechać w odwiedziny do państwa Swale’ów?
- Tak - odpowiedziałam powoli. - Tak mi wczoraj mówił Richard.
Mama zbladła jak ściana.
- Nie ma żadnej tajemnicy w tym, dlaczego byłyśmy tak źle traktowane - powiedziała sztywno. -

Woodleyowie nie chcieli, bym wyszła za twojego tatę, więc kiedy umarł, pozbyli się mnie. Tak po prostu.

Spojrzałam na moją matkę i po raz pierwszy zastanowiłam się, czy może jej związek z Woodleyami nie był

znacznie bardziej skomplikowany niż to, co mi przedstawiała przez te wszystkie lata.

Jej uścisk na mojej ręce rozluźnił się trochę i było widać, że mama stara się opanować emocje.
- Miło było zobaczyć znowu Richarda, ale nie chcę mieć nic wspólnego z resztą Woodleyów, Deborah.

Chciałabym, żebyś przekazała to bratu, kiedy się z nim znowu spotkasz.

- W porządku, mamo.
- I nie żartowałam, mówiąc o twoim małżeństwie z Reevem - ciągnęła. - Nie rób niczego, czego nie chcesz.
- Reeve musi przejąć swój majątek, mamo. Tak naprawdę, myślę, że jeśli nadal miałby prowadzić takie

życie, jak przez ostatnie lata, to mógłby nie dożyć dwudziestych szóstych urodzin. On bardzo potrzebuje
mieć jakiś cel w życiu i wiem, że sumiennie podejdzie do obowiązków właściciela ziemskiego. Nie mogę
mu tego zrobić i się teraz wycofać.

Mama spojrzała na mnie z uwagą.
- Jesteś tego pewna? Małżeństwo jest na całe życie.
Wzięłam głęboki oddech i spojrzałam jej prosto w oczy.
- Jestem pewna - skłamałam.
Pokiwała powoli głową.
- A więc dobrze. To twoja decyzja. Ustaliliście już z Reevem datę ślubu?
- Lord Bradford postara się o specjalne zezwolenie, żebyśmy mogli się pobrać już za dwa tygodnie.
- Na to się nie zgadzam - oznajmiła mama.
- Dlaczego?
- Przyspieszenie ślubu nie jest sposobem na uniknięcie skandalu - odparła. - Będzie mnóstwo plotek, jeśli

pobierzecie się bez prawidłowego ogłoszenia zapowiedzi.

- Sugerujesz, że ludzie będą odliczać na palcach? - spytałam otwarcie.
Po raz kolejny jej policzki się zaróżowiły.
- Dokładnie o tym mówię.
- I tak z tego liczenia nic nie wyniknie - powiedziałam.
- Jestem tego pewna, ale jeśli lord Bradford chce uniknąć plotek, to w ten sposób mu się to nie uda.
- Coś ci powiem, mamo. Może ty o tym porozmawiasz z lordem Bradfordem? Jestem przekonana, że raczej

ciebie posłucha niż Reeve’a czy mnie.

- Dobrze - zgodziła się mama i uniosła podbródek. - Tak zrobię.

background image

Rozdział dwunasty

Przez resztę popołudnia nic się nie wydarzyło. Sally i Mary Ann spacerowały po ogrodzie, z pewnością

czując się odrobinę znudzone po wczorajszym dniu pełnym wrażeń. Lady Sophia i pani Norton poszły do
swoich pokoi się zdrzemnąć. Harry wziął strzelbę i wyszedł, a lord Bradford i Robert gdzieś zniknęli.
Siedziałam w bibliotece, przeglądając książkę o włoskim Renesansie, kiedy wszedł Reeve i zaproponował
przejażdżkę.

Zgodziłam się. Po rozmowie z mamą miałam parę spraw, które chciałam z nim omówić.
Poszłam po kapelusz, a Reeve udał się do stajni, aby wydać polecenie przygotowania koni. Podjechał po

mnie pod główne wejście karyklem lorda Bradforda, do którego zaprzęgnięto jego własne ogiery.

Pojechaliśmy w kierunku wschodnim, drogą biegnącą skrajem lasku brzozowego, prowadzącą do wzgórza

Oldtimber. Nie byłam tam jeszcze, a Reeve powiedział, że chce mi je pokazać. Zatrzymaliśmy się od
północnej strony wzgórza, porośniętej dającymi cień brzozami. Reeve zostawił konie stajennemu, który
przyjechał z nami, i weszliśmy na krętą ścieżkę wiodącą na szczyt.

Po drugiej stronie wzgórza rozciągały się łąki i widoki były przepiękne. Napawałam się wspaniałą pa-

noramą kanału La Manche oraz okolicznych dolin i dużych posiadłości miejscowego ziemiaństwa.

Reeve stał koło mnie i wskazywał mi rozmaite charakterystyczne obiekty.
- To jest Crendon Abbey, gdzie mieszka lord Swale - powiedział, pokazując mi duży kamienny dom,

oddalony o jakieś sześć kilometrów od miejsca, w którym się znajdowaliśmy.

Spojrzałam na ten olbrzymi budynek i otaczający go park.
- Jest prawie tak imponujący, jak Ambersley - stwierdziłam.
- Swale jest bogaczem, co do tego nie mam wątpliwości. Charlotte to dla twojego brata niezła zdobycz.
- Znacznie lepsza niż twoja - odparłam odrobinę ponuro.
Reeve fuknął ze zniecierpliwieniem.
- Myślałem, że już omówiliśmy tę sprawę, Deb. Ja nie potrzebuję, by moja żona miała pieniądze.
Patrzyłam nadal w stronę Crendon Abbey.
- Może i nie potrzebujesz. Ale rozmawiałam z mamą, która zwróciła mi uwagę na kilka innych kwestii, o

których wcześniej nie pomyśleliśmy.

- Na przykład?
Przygryzłam wargę, nadal wpatrując się w ten sam punkt i zastanawiałam się, jak mam delikatnie ująć to,

co chcę mu powiedzieć.

- Przyznasz, że w Londynie pojawiło się wiele plotek, kiedy przedstawiłeś mnie jako swoją narzeczoną -

zaczęłam.

Spojrzałam na niego ukosem. Patrzył na mnie pytająco. Wiatr na szczycie wzgórza mocno wiat i musiałam

trzymać swój modny, słomkowy kapelusik, żeby nie odleciał. Reeve wskazał ścieżkę prowadzącą w dół.

- Zejdźmy kawałek, żeby nie stać na wietrze - zaproponował.
- Dobrze - zgodziłam się i podążyłam za nim.
Kilka minut później znaleźliśmy się na małej polanie, osłoniętej od wiatru drzewami. Usiedliśmy na trawie.
- Nie powinnaś przejmować się plotkami, Deb - podjął Reeve. - O mnie zawsze plotkują. Od czasu, kiedy

Byron napisał ten wiersz, wystarczy żebym kichnął, a już ktoś o tym pisze w gazecie.

Zerwałam dziką stokrotkę i zaczęłam nerwowo obrywać jej płatki.
- Ale musisz przyznać, że są po temu jakieś powody. Kiedy u boku człowieka o twojej reputacji nagle

pojawia się nikomu nieznana narzeczona... cóż, nie możesz winić ludzi za to, że plotkują na ten temat.

- Nikogo nie powinno obchodzić, z kim się chcę ożenić - odparł krótko.
Leżał koło mnie na trawie, podparty na łokciu, z wyciągniętymi prosto nogami. Wiatr wiał tutaj znacznie

słabiej niż na szczycie i targał mu tylko lekko włosy. Reeve zerwał źdźbło trawy i włożył je sobie między
zęby.

- Nie staram się wycofać z małżeństwa, Reeve - powiedziałam. - Ale ten pomysł lorda Bradforda, żebyśmy

wzięli ślub jak najszybciej, jest zły. Mama od razu to powiedziała. Nie rozumiem, jak człowiek tak wrażliwy
na skandal jak lord Bradford mógł tego nie zauważyć.

Siedziałam obok Reeve’a na podwiniętych nogach z moją muślinową suknią w roślinne wzory rozpostartą

dookoła. Spojrzał na mnie mrużąc oczy, ponieważ świecące spomiędzy drzew słońce oślepiało go.

- Chyba jestem równie głupi jak Bernard, ale ja również nie dostrzegam problemu.
- Ludzie pomyślą, że jestem z tobą w ciąży i dlatego musisz się ze mną ożenić - wyjaśniłam, dając sobie

spokój z delikatnością.

Nawet nie zmienił wyrazu twarzy. Zaczęłam wyliczać na palcach, na wypadek gdyby nadal nie rozumiał.
- Po pierwsze: nie jestem tobie równa ani pod względem urodzenia, ani majątku. Po drugie: pojawiłam się

w Londynie, jak królik z kapelusza, zabrałeś mnie na kilka przyjęć, a potem pospiesznie przywiozłeś tutaj,

background image

do wuja. Po trzecie: zaledwie po kilku tygodniach pobytu w Sussex mamy wziąć ślub. - Pochyliłam się w
jego stronę, zależało mi, żeby zrozumiał, o co mi chodzi. - Powiedz mi, Reeve, gdybyś usłyszał coś takiego o
jakiejś innej osobie, to co byś sobie pomyślał?

Spoglądał na mnie, nadal trzymając w ustach źdźbło trawy i mrużąc w słońcu oczy.
- Musisz porozmawiać ze swoim kuzynem, żeby zmienił zdanie co do tego szalonego pomysłu, byśmy

brali ślub już za dwa tygodnie.

Reeve bardzo powoli wyjął źdźbło trawy spomiędzy zębów i wyrzucił je. Potem wyciągnął dłoń i położył

ją na moim ramieniu. Zajęło mi sekundę zrozumienie, że ciągnie mnie w dół na trawę.

Opierałam się tylko przez chwilę. Bezskutecznie. Reeve jest bardzo silny.
W następnej sekundzie miał mnie już tam, gdzie mnie chciał, na trawie obok siebie. Spojrzałam mu w

twarz, a to, co zobaczyłam sprawiło, że moje serce zaczęto bić szybciej i głośniej. Polizałam nagle suche
wargi.

- Reeve? - powiedziałam.
Nie odezwał się. Zdjął mi kapelusz.
Spróbowałam jeszcze raz.
- C-co chcesz zrobić?
Jego czarne oczy błyskały spod przymrużonych powiek.
- Chcę cię pocałować, Deb.
Położył mi dłonie na ramionach i pochylił się nade mną.
Było tak jak poprzednim razem, tylko bardziej intensywnie. Pocałował mnie mocno, a ja zadrżałam pod

gwałtownym naporem emocji. Rozchyliłam usta i też go pocałowałam. Był nade mną zawieszony, opierając
cały ciężar ciała na rękach, ale teraz opuścił się na ziemię koło mnie i przyciągnął mnie do siebie. Poczułam
jego twarde ciało przy swoim, jego ciepło, zapach.

Krew przepływała przez moje żyły w zawrotnym tempie, byłam nieprzytomna z pożądania.
Tak było jeszcze przez jakiś czas. Potem jego dłoń zanurzyła się w dekolcie mojej sukni i odnalazła moją

pierś. Jęknęłam.

- Boże, Deb - powiedział. Ledwie poznałam jego głos, taki był zachrypnięty. - Mój Boże, musimy przestać.
- Tak - wydyszałam. - Musimy.
Odwrócił mnie na plecy i włożył swoją nogę pomiędzy moje. Czułam, jak na mnie naciska. Całował mnie

zapamiętale. Moje ramiona obejmowały jego plecy, trzymały go blisko.

Przesunął dłoń w dół, wzdłuż mojej nogi, i zaczął podciągać mi spódnice.
Przywołałam resztki silnej woli, jaka mi pozostała.
- Reeve - powiedziałam stanowczo.
Zadrżał. Następnie, w przypływie czegoś, co wyglądało na nadludzki wysiłek, oderwał się ode mnie,

skoczył na równe nogi i przeszedł na drugi koniec polanki. W letnim powietrzu wyraźnie było słychać jego
przyspieszony oddech, kiedy usiłował odzyskać nad sobą kontrolę.

Ja byłam w niewiele lepszym stanie. Usiadłam i oparłam głowę na kolanach.
Byłam głęboko wstrząśnięta tym, co przed chwilą między nami zaszło.
- Chciałaś wiedzieć, dlaczego zgodziłem się na propozycję Bernarda, byśmy wzięli ślub już za dwa

tygodnie - powiedział Reeve przez ramię. - To właśnie jest ten powód.

Siedziałam nic nie mówiąc, obracając w myślach wypowiedzianą przez niego przed chwilą uwagę.
- Chcesz się ze mną przespać - powiedziałam w końcu.
Obrócił się w moją stronę. Jego twarz była jeszcze napięta, ale w zwężonych oczach pojawił się błysk

humoru.

- Jezu, Deb - powiedział z żarem. - Strasznie chcę się z tobą przespać.
- Nie bluźnij - powiedziałam odruchowo.
Machnął ręką ze zniecierpliwieniem.
- Mam mętlik w głowie.
- Rozumiem, kochanie - jego głos stał się miękki. - Ale jestem znacznie bardziej od ciebie doświadczony i

możesz mi wierzyć, kiedy mówię, że będzie nam razem dobrze.

Nie byłam jakoś szczególnie zachwycona informacją o jego wcześniejszych doświadczeniach. Wolałabym

raczej usłyszeć, że mnie kocha. Ale niczego takiego nie powiedział.

- Zgódźmy się na propozycję Bernarda - nalegał. - Niech ślub odbędzie się za dwa tygodnie.
Uśmiechnął się do mnie czarująco, wyglądając jakby już odzyskał pełnię sił po burzy namiętności, która

ogarnęła go nie więcej niż dziesięć minut wcześniej.

- Nie sądzę, bym był w stanie dłużej czekać.
Pożąda mojego ciała, pomyślałam. Jest młodym mężczyzną i ma apetyt młodego mężczyzny. Prawdo-

background image

podobnie nie był z żadną kobietą już od dłuższego czasu. Chyba właściwie powinnam być mu wdzięczna, że
czeka na mnie, a nie zaspokaja żądzy z jakąś rozpustnicą w Chichester czy Brighton.

- Mama ma rozmawiać na ten temat z lordem Bradfordem - powiedziałam. - Co będzie, jeśli on zmieni

zdanie?

- Możesz być pewna, że Bernard rozważył już wszystkie możliwości i doszedł do wniosku, że ważniejsze

jest, żebym się już ożenił, niż dbałość o to, by ludzie nie plotkowali przez następnych kilka miesięcy za
naszymi plecami. Zresztą może i będą gadać tuż po naszym ślubie, ale jeśli dziecko nie pojawi się
przedwcześnie, plotki ustaną.

Reeve przeszedł przez polankę i wyciągnął dłoń, by pomóc mi wstać. Kiedy się podniosłam, spojrzał w dół

na moją twarz. Przestał się uśmiechać, stał się poważny.

- A czy tobie to przeszkadza? Jeśli tak, to powiedz mi to teraz.
Nie spojrzałam mu w oczy, tylko na jego usta. To nie był dobry pomysł, na co wskazało ukłucie pożądania,

które poczułam w całym ciele.

Opuściłam oczy i utkwiłam wzrok w jego podbródku, który był równie piękny jak jego usta, ale nie wy-

woływał we mnie aż tak gwałtownych emocji.

- Chyba nie, jeśli ty też nie masz nic przeciwko.
- To dobrze - schylił się, by podnieść mój kapelusz.
- Szkoda, że nie możemy pojechać od razu po weselu do Ambersley - powiedział, nakładając mi kapelusz

na głowę. - Nie jestem szczególnie zachwycony tym, że mamy potem spędzić w Wakefield jeszcze jeden
tydzień, pod czujnym wzrokiem wszystkich mieszkających tam osób.

- Wiesz, Reeve - przypomniałam z ożywieniem - gdybyś nie zgłosił mnie do pomocy przy tym nie-

szczęsnym letnim festynie, to w ogóle nie musielibyśmy zostawać w Wakefield.

- Wiem, wiem - odparł ponuro. - To wszystko moja wina.
- Pewnie, że tak.
Wcisnął mi kapelusz mocniej na głowę i pochylił się, by pocałować mój obnażony kark.
- Poradzimy sobie - zapewnił. - Nic się nie martw.
Czułam żar tego pocałunku przez całą drogę powrotną do domu.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, poszłam od razu do pokoju mamy. Skończyła już swoją drzemkę i piła

herbatę. Nalała mi też i obie usiadłyśmy naprzeciwko wygasłego kominka. Opowiedziałam jej o mojej
rozmowie z Reevem.

O niczym więcej, co działo się na wzgórzu Oldtimber, mamie nie wspominałam.
- Naprawdę nie chcę, żebyś była obiektem plotek - niepokoiła się mama.
- Zupełnie mnie nie obchodzi, co o mnie myślą inni ludzie - odparłam. - Reeve’a tak samo. Poza tym, jak

on sam mówił, kiedy tylko stanie się jasne, że nie wzięliśmy ślubu, dlatego że dziecko było już w drodze,
plotki się skończą.

Mama odstawiła filiżankę.
- Jeśli jesteś naprawdę zdecydowana za niego wyjść, myślę, że musimy poważnie porozmawiać.
- O czym, mamo? - spytałam ze zdziwieniem.
- O tym, co dzieje się między mężczyzną i kobietą po ślubie.
Mama zbladła, jej twarz była napięta. Wyczuwałam, że ten temat nie jest dla niej przyjemny.
- Nie musisz tego robić, mamo - powiedziałam uspokajająco. - Reeve sam może mnie wprowadzić w tę

część wiedzy o małżeństwie.

Z pewnością wie na ten temat wszystko, co potrzeba, pomyślałam z lekkim niesmakiem, przypominając

sobie jego komentarz na wzgórzu Oldtimber.

- Reeve to mężczyzna i chociaż to rzeczywiście bardzo miły młody człowiek, żaden mężczyzna nie wie, w

jaki sposób kobieta odbiera te sprawy.

Nie bardzo rozumiałam, o co jej chodzi.
Mama splotła ręce i położyła je sobie na kolanach, unikając mojego wzroku.
- Wiem, Deborah, że lubisz Reeve’a. To bardzo dobrze. I każdy widzi, że jemu też na tobie zależy. Ale

kiedy już wejdziecie razem do łóżka... wszystko się zmieni.

Uniosłam brwi. Odstawiłam filiżankę na mały okrągły stoliczek stojący koło mojego krzesła.
- Jak to się zmieni? - spytałam.
Oddech mamy stał się szybszy. Spojrzała na obrączkę, którą jeszcze nosiła na palcu lewej ręki.
- Deborah, czy wiesz jak mężczyzna... wygląda?
Wiedziałam. Kąpaliśmy się z Reevem nago w rzece, kiedy byliśmy dziećmi. Uznałam jednak, że nie

powinnam mamie o tym w tej chwili mówić.

- Tak - odparłam jedynie.

background image

Mama zaczęła nerwowo obracać obrączkę na palcu.
- A więc - kontynuowała - mężczyźni są od nas znacznie więksi. Ty może i jesteś wysoka, ale Reeve jest od

ciebie większy i silniejszy. Jestem pewna, że nie będzie chciał cię skrzywdzić, ale na pewno to zrobi pod
wpływem namiętności. Tak to już jest - dodała wzruszając bezsilnie ramionami - i kobieta może jedynie
udawać, że to jej nie przeszkadza.

Byłam wstrząśnięta.
- Mamo - powiedziałam zduszonym głosem - czy tak właśnie było w przypadku twojego małżeństwa?
Jej oczy pociemniały; szukała właściwych słów.
- Nie chcę, byś źle myślała o swoim ojcu, Deborah. Zawsze był dla mnie dobry, a ja byłam mu za to

wdzięczna. To jest bardzo mała część małżeństwa, ale czuję się w obowiązku przygotować cię na nią. Tak
czy inaczej, szybko się to kończy i wtedy można się cieszyć przyjemnościami związanymi z byciem
zamężną.

Pomyślałam o ogniu namiętności, który wybuchł między mną a Reevem wcześniej tego popołudnia. Nie

miałam najmniejszej wątpliwości, że kochanie się z nim nie będzie smutnym, bolesnym obowiązkiem, o
którym opowiada mama.

Przypomniałam sobie teraz, że kiedy dorastałam, dwóch mężczyzn chciało poślubić moją matkę. Oboje

mogli zapewnić nam wygodny dom i dużo lepsze życie niż to, które wiodłyśmy w chatce.

Mama odrzuciła obu konkurentów. Będąc dzieckiem, uważałam, że to dlatego, iż nadal kochała ojca.
Teraz już tak nie myślałam.
- Nie sądzę, żeby tak było w przypadku moim i Reeve’a - powiedziałam bezsilnie.
Nie wyglądała na przekonaną.
- Kocham go - pierwszy raz głośno wypowiedziałam ten straszny sekret, który do tej pory skrywałam na

dnie serca. - Za każdym razem, kiedy mnie całuje, rozpala mnie do czerwoności.

- Pocałował cię? - oczy mamy rozszerzyły się.
Uśmiechnęłam się do niej uspokajająco.
- Wyjątkowo namiętnie, mamo, i zapewniam cię, że bardzo mi się to podobało.
- Deborah - powiedziała mama niepewnym głosem - czy wiesz, co się dzieje, kiedy mężczyzna i kobieta...

się kochają?

- Tak - odparłam. Ostatecznie wychowywałam się na wsi.
- I myśl o tym nie przeraża cię, ani nie wywołuje w tobie obrzydzenia?
Przywołałam obraz Reeve’a. Ponownie poczułam tę falę gorąca, która przetoczyła się przez dolną część

mojego ciała, kiedy przycisnął do mnie swoje krocze.

- Może tak by było, gdybym wychodziła za kogoś innego - odparłam. - Ale nie w przypadku Reeve’a.
- To dobrze - powiedziała mama z powątpiewaniem.
Wstałam, pochyliłam się i ucałowałam jej miękki policzek. Jej skóra była sprężysta, jak u młodej

dziewczyny.

- Nie rozmawiaj o nas z lordem Bradfordem. Reeve jest przekonany, że rozważył już wszystkie możliwe

konsekwencje i zdecydował, że zyski z szybko zawartego małżeństwa znacznie przewyższają jego strony
ujemne.

- Jakie zyski? - spytała mama zdziwiona.
- Lord Bradford obsesyjnie uważa, że małżeństwo ustatkuje Reeve’a. A jako że jest on głową uświęconego

rodu Lambethów, bardzo jest ważne, by przestał już szaleć i spłodził potomka. Z jakiegoś powodu lord
Bradford czuje do mnie sympatię i myśli, że jestem odpowiednia dla Reeve’a. Tak więc, chce doprowadzić
skonsumowania małżeństwa w jak najszybszym czasie.

Mama westchnęła.
- Bez wątpienia, Reeve to dla ciebie wspaniała partia - przyznała. - Jeśli rzeczywiście jesteś pewna, że

chcesz tego...

- Jestem pewna.
- Naprawdę go kochasz? Nie mówisz tego tylko po to, bym się lepiej poczuła?
- Naprawdę go kocham - odpowiedziałam zdecydowanie. A w myślach dodałam: - I niech Bóg ma mnie w

swojej opiece.

Rozdział trzynasty

Trzy dni później udałyśmy się w towarzystwie lorda Bradforda do Brighton, abym mogła zakupić suknię

ślubną. Jako przyszły pan młody, Reeve nie mógł uczestniczyć w naszej wyprawie. Dlatego uznałam, że lord
Bradford, któremu najbardziej zależy na przyspieszeniu naszego ślubu, powinien wziąć na siebie ten
obowiązek.

Nadmorskie Brighton, położone na południowym zboczu poniżej wzgórz wapiennych, było początkowo

background image

maleńką wioską rybacką o nazwie Brighthelmstone. W 1783 roku odwiedził ją Książę Walii i postanowił
wybudować tam swoją letnią rezydencję. Eleganckie towarzystwo poszło w ślady Księcia. Brighthelmstone
zostało przechrzczone na Brighton. W chwili obecnej, latem 1814 roku, ta dawna wioska rybacka obfitowała
w eleganckie placyki i domy bogatych rodzin.

Zakupy udały się wyjątkowo dobrze. Nigdy nie uważałam lorda Bradforda za osobę obdarzoną cier-

pliwością, więc byłam przyjemnie zaskoczona jego tolerancją wobec, można by pomyśleć, bardzo nudnego
dla mężczyzny poranka. Wziął ze sobą książkę i siedział spokojnie w sklepach, do których wchodziliśmy.
Czekał na nas, zupełnie się nie skarżąc, podczas gdy ja przymierzałam jedną suknię po drugiej i
zastanawiałam się z mamą nad najwłaściwszym wyborem.

Ostatecznie, kiedy nie mogłyśmy zdecydować pomiędzy dwoma sukniami, które szczególnie mi przypadły

do gustu, przymierzyłam je obie i zaprezentowałam kolejno lordowi Bradfordowi. Jedna była z błękitnego
jedwabiu, a druga z białej krepy. Ta druga podobała mu się bardziej i ją właśnie wzięłyśmy.

Po zakupach lord Bradford zaproponował, abyśmy przed powrotem przeszli się jeszcze nadmorską

promenadą. Skierowaliśmy się więc wszyscy w stronę pawilonu - letniej rezydencji wybudowanej przez
księcia regenta.

Spędziłyśmy z mamą prawie pół godziny podziwiając ten okazały budynek, przyozdobiony kopułami,

minaretami i iglicami. Lord Bradford odnosił się do niego pogardliwie.

- Ta budowla jest zaprojektowana zupełnie bez gustu i na dodatek jest ogromną stratą pieniędzy -

stwierdził. - Jak można było utopić fundusze w czymś tak kosztownym tuż po wojnie, kiedy tylu
zdemobilizowanych mężczyzn boryka się z trudną sytuacją finansową? To niewybaczalne postępowanie.

Nie mogłam się z nim nie zgodzić, zarówno w kwestii okropnego gustu, jak i straty pieniędzy. Ale w tym

budynku, tak rażąco nieprzystającym do swojego otoczenia, było coś niezaprzeczalnie fascynującego.

Oderwałyśmy się w końcu od pawilonu i skierowaliśmy się nad morze, skręcając w lewo w promenadę.

Tego lata pogoda wyjątkowo dopisywała, dzień był ciepły i słoneczny. Pojedyncze chmurki na niebie wy-
glądały jak pasma białej mgły płynącej przez błękitną przestrzeń.

Promenada biegła wzdłuż wąskiej zatoki, nad którą leżało Brighton. Tego dnia była ona zapełniona dobrze

ubranymi ludźmi, przechadzającymi się w przyjemnym morskim powietrzu. Kobiety miały na sobie lekkie
muślinowe sukienki i różnorodne kapelusze z szerokimi rondami, by chronić skórę przed słońcem. Panowie
z kolei prezentowali się w stosownych strojach porannych: cienkich, czarnych lub niebieskich kurtkach i
płowych pludrach. Wokoło biegały dzieci w towarzystwie guwernantek. Dźwięk ich przenikliwych głosików
mieszał się ze skrzeczeniem mew.

Szłam z jednego boku lorda Bradforda, a mama z drugiego. Rozmawiali swobodnie na różne tematy, a ja

rozglądałam się wokół, ciesząc oczy wyrafinowaniem tego miasta, które kiedyś było zaledwie prostą rybacką
wioską.

Nagle ktoś za moimi plecami zawołał mnie po imieniu.
Odwróciłam się i zobaczyłam, że zbliża się mój brat. Na jego ramieniu wspierała się Charlotte, a z drugiej

strony szedł wysoki, szczupły mężczyzna, którego nigdy wcześniej nie widziałam.

Może ze względu na jego wzrost tknęło mnie przeczucie, że to właśnie jest tak znienawidzony przeze mnie

wuj John.

Richard pomachał, byśmy się zatrzymali.
Zwróciliśmy się w stronę Richarda i towarzyszących mu osób.
- Deborah, chciałbym przedstawić ci twojego wuja, pana Johna Woodly’ego - powiedział Richard.
Zdziwiło mnie, jak zwyczajnie ten człowiek wyglądał. W moich wyobrażeniach przypominał raczej

nikczemnego potwora, ale stojący przede mną mężczyzna miał kasztanowe włosy, niebieskie oczy i re-
gularne rysy twarzy. Można by nawet powiedzieć, że był przystojny. Na jego obliczu nie uwidaczniał się
jego podły charakter.

Spojrzałam mu prosto w oczy, mrużąc powieki z wrogością. Skinęłam lekko głową, ale nic nie po-

wiedziałam.

John Woodly również się nie odezwał. Zacisnął usta w linijkę i odwrócił się do Charlotte.
- Niech pani wybaczy, lady Charlotte, ale mam ważną sprawę do załatwienia. - Spojrzał na Richarda. -

Spotkajmy się za godzinę przy powozie.

Odwrócił się na pięcie i odszedł.
Richard popatrzył w ślad za nim z gniewnym wyrazem twarzy. Potem odwrócił się do mamy.
- Przepraszam za nieuprzejme zachowanie mojego wuja, lady Lynly... - Nagle jego głos zamarł i Richard

zrobił krok do przodu. - Wszystko w porządku? - zapytał.

Spojrzeliśmy na mamę. Była blada jak kreda i wyraźnie się trzęsła. Nim zdążyłam zareagować, lord

Bradford był już przy niej.

background image

- Niech pani usiądzie na tej ławce, pani Woodly - powiedział. Objął ją za ramiona i pomógł jej przejść do

ławki ustawionej w stronę migocącego w słońcu morza.

Podążyliśmy za nimi z Richardem i Charlotte. Mama usiadła, a lord Bradford spoczął koło niej, nadal ją

obejmując.

- Czy ma pani jakieś sole trzeźwiące? - zwrócił się do mnie.
Nigdy nie nosiłam przy sobie takich rzeczy i teraz tego pożałowałam.
- Ja mam - odezwała się Charlotte. Zanurzyła dłoń w torebce i wyciągnęła małą buteleczkę.
Lord Bradford podsunął mamie sole pod nos, a ja usiadłam z drugiej strony ławki i patrzyłam, jak na jej

twarz powraca kolor.

- Tak mi przykro - powiedziała słabym głosem. - Nie wiem, co mi się stało. To pewnie z powodu słońca.
To nie było słońce. To był John Woodly, wszyscy to wiedzieliśmy.
- Lepiej się czujesz, mamo? - spytałam.
Wzięła głęboki oddech.
- Tak, już wszystko w porządku, kochanie.
Najwyraźniej jednak nie było w porządku.
- Niech pani tu jeszcze posiedzi z dziesięć minut, dopóki nie będę miał pewności, że nam pani nie zemdleje

- powiedział apodyktycznym tonem lord Bradford. - Dopiero wtedy pozwolę pani wstać.

Mama starała się uśmiechnąć.
- Naprawdę, nic się nie stało. To tylko słońce. Już się czuję lepiej.
- Lord Bradford ma rację, mamo - odezwałam się. Spojrzałam na niego z zaniepokojeniem. - Czy można

gdzieś tu dostać jakiś chłodny napój?

- Przyniosę szklankę lemoniady od Curriera - zaoferował się Richard. Stali wraz z Charlotte naprzeciwko

nas, osłaniając mamę przed ciekawskimi spojrzeniami przechodniów. - To niedaleko stąd. Wrócę za pięć
minut.

Uśmiechnęłam się do niego.
- Dziękuję. To bardzo miło z twojej strony.
Odszedł, stawiając duże kroki na swoich długich nogach. Po chwili Charlotte usiadła obok mnie na ławce.
Lord Bradford nadal trzymał mamę za rękę. Zauważyłam, że nie broniła się przed tym. Zaczął opowiadać

jej coś zupełnie niezwiązanego z zaistniałą sytuacją i zdałam sobie sprawę, że w ten sposób pomaga jej
wziąć się w garść.

Moje zdanie na temat jego wrażliwości podskoczyło o kilka oczek.
Mama była zwrócona w stronę lorda Bradforda, zasłuchana w jego słowa. Ja więc nawiązałam uprzejmą

rozmowę z Charlotte. Powiedziałam jakiś banał na temat pogody, ale Charlotte mi przerwała.

- Chciałabym skorzystać z okazji, by powiedzieć ci, że Richard jest niezwykle zmartwiony, iż jego rodzina

tak was zaniedbała - oświadczyła.

Mówiła cicho, ale bez wątpienia szczerze.
Już miałam powiedzieć „I powinien być”, ale zmieniłam zdanie. Z niechęcią dochodziłam do wniosku, że

może mój brat nie jest jednak taki zły, za jakiego go uważałam, i że może należałoby pomóc mu w
naprawieniu stosunków między nami.

Spojrzałam na mewę, która przysiadła na sąsiedniej ławce.
- Wygląda na to, że nie była to jego wina - stwierdziłam krótko.
Charlotte nachyliła się w moją stronę.
- Naprawdę nie była. Musi mi pani uwierzyć, kiedy mówię, że nie miał pojęcia o tym, że skazano was na

życie w biedzie. Widzi pani, John Woodly zawsze zarządzał jego majątkiem i w księgach, które mu
przedstawiał, zawsze widniała pokaźna suma, rzekomo wypłacana co kwartał tobie i twojej matce. To
dlatego Richard był tak zszokowany, kiedy dowiedział się prawdy. Nie mógł wiedzieć, że wpisy, które
pokazywał mu wuj, były nieprawdziwe.

Oderwałam oczy od mewy i spojrzałam zdumiona na Charlotte.
- Chcesz powiedzieć, że ten okropny John Woodly fałszował księgi rachunkowe?
Charlotte pokiwała głową, w jej zielonych oczach malowała się powaga.
- Czemu, u diabła, mój ojciec powierzył pieczę nad majątkiem takiej osobie? - wykrzyknęłam.
- Nie mam pojęcia - odparła Charlotte. - Mogę jedynie powiedzieć, że Richard zatrudnił nowego zarządcę,

który ma za zadanie sprawdzić wszystkie księgi i stwierdzić, czy przypadkiem wuj nie sprzeniewierzył
większej sumy pieniędzy, poza tym, co wam się należało.

Nagle mnie oświeciło, otworzyłam szeroko oczy.
- To znaczy, że Woodly zatrzymywał te pieniądze dla siebie?
Charlotte znowu spojrzała na mnie ponuro.

background image

- A gdzież indziej mogłyby się podziewać?
- Co za parszywy drań - syknęłam.
Charlotte starała się sprawić wrażenie zgorszonej moim językiem, ale jej się nie udało.
Ponownie spojrzałam na sąsiednią ławkę. Pojawiła się na niej druga mewa. Siedziały tam teraz dwie, każda

na przeciwległym końcu oparcia, i wyglądały jak podpórki do książek.

- Jeśli Richard naprawdę sprawdza swojego wuja, to dlaczego przechadzacie się z nim po promenadzie, jak

gdybyście byli jedną wielką szczęśliwą rodziną?

- Pan Woodly jest gościem moich rodziców, Deborah. Staramy się z Richardem zachować pozory

uprzejmości.

Spojrzałam na nią przenikliwie.
- Czy Woodly wie, że Richard kazał go sprawdzić?
Charlotte wbiła wzrok w torebkę, która leżała na jej kolanach.
- To kolejny powód, by nie dawać mu do zrozumienia, że wszystkiego się dowiedzieliśmy.
Zorientowałam się, że od dobrych paru minut nie słychać już było głosu lorda Bradforda. Odwróciłam się i

zobaczyłam, że przysłuchują się nam wraz z mamą.

- Skończony łajdak - powiedział lord Bradford z potępieniem.
- To prawda - potwierdziła mama zdławionym głosem.
- Nadchodzi Richard z lemoniadą dla pani, lady Lynly - powiedziała Charlotte. - Jestem pewna, że zimny

napój postawi panią na nogi.

Obserwowaliśmy mojego brata przedzierającego się w naszą stronę przez tłum spacerowiczów. Pomy-

ślałam, że wyróżnia się spośród otaczających go ludzi nie tylko wzrostem, ale i gracją w ruchach. Podał ma-
mie szklankę z uprzejmym ukłonem. Kiedy pita, opowiedziałam Richardowi i Charlotte o moich planach,
zapraszając ich pod wpływem impulsu na ślub.

Kiedy mama dokończyła lemoniadę, pożegnaliśmy się z moim bratem i jego narzeczoną i udaliśmy się z

powrotem do karykla. Nasze nastroje w drodze powrotnej były nieco przygaszone. Między mamą a Johnem
Woodlym zaszła jakaś nieprzyjemna historia, to było oczywiste. Bardzo chciałam się dowiedzieć, o co
chodziło, ale najwyraźniej mama nie miała ochoty mi się zwierzać.

Cóż, pomyślałam z optymizmem, nie ma powodów, dla których mieliby się jeszcze w przyszłości spotkać.

Nawet jeśli miałybyśmy zacieśnić więzy z Richardem, a zaczynałam mieć nadzieję, że tak się stanie, mój
brat na pewno nie będzie już w dobrych stosunkach ze swoim wujem po tym, czego się o nim dowiedział.

Mama zamieszka w Ambersley ze mną i Reevem i być może Richard będzie jej wypłacał większe sumy niż

dotychczas, żeby nie myślała, że jest całkiem zależna od nas. Mogłaby wtedy znowu zacząć uczestniczyć w
życiu towarzyskim miasteczka. Nie istniały powody, dla których miałaby się znów spotkać z Johnem
Woodlym.

Kiedy już ułożyłam mojej matce w myślach przyszłość w sposób mnie satysfakcjonujący, wychyliłam się z

karykla i rozejrzałam po okolicy, przez którą przejeżdżaliśmy. Zastanawiałam się z rozleniwieniem, co
powie Reeve, kiedy zobaczy mnie w nowej sukni ślubnej.

Kiedy dotarliśmy na miejsce, zastaliśmy Reeve’a i Richarda na podwórzu przed stajnią, z pięściami

uniesionymi do walki. Przyglądali im się otaczający ich kręgiem stajenni, którzy najwyraźniej podjudzali ich
z niezdrowym entuzjazmem.

- Drogi Boże - jęknął lord Bradford i zeskoczył z karykla, pozostawiając mnie i mamę samym sobie.
- Nie podchodź, tato - warknął Robert, kiedy lord Bradford krzyknął na stajennych, by się rozeszli. - To

uczciwa walka. Nie ma powodu, byś się w nią angażował.

Mężczyźni krążyli wokół siebie z uniesionymi pięściami, czekając na atak przeciwnika. Musiało się to

dziać już od jakiegoś czasu. Reeve miał rozciętą wargę i krwawił obficie, a oko Roberta zaczynało puchnąć.
Obaj zdjęli kurtki i koszule, ich nagie torsy lśniły od potu.

Podeszłyśmy razem z mamą do lorda Bradforda i stanęłyśmy obok niego.
- Niech panie wejdą do domu, to nie miejsce dla nich - oznajmił apodyktycznie.
Nie miałam zamiaru się stamtąd ruszać nawet na krok i tak też mu powiedziałam.
- Panno Woodly - wycedził przez zęby. - Damy nie oglądają meczów bokserskich.
- Tam jest mój przyszły mąż, krew płynie mu po brodzie - odparłam - i mam zamiar pozostać tutaj, żeby

mieć pewność, że nie jest w niebezpieczeństwie.

- Ja będę nadzorował tę walkę - odparł lord Bradford. - Nie ma potrzeby, by pani tu była.
- Dlaczego po prostu ich nie powstrzymasz, Bernardzie? - spytała mama przestraszonym tonem.
Bernardzie?
Odwróciłam się, by spojrzeć na matkę, której piękne błękitne oczy były skierowane na lorda Bradforda.
Po raz kolejny objął ją i skierował w stronę domu.

background image

- Czasem lepiej jest pozwolić chłopcom, by wyładowali swoje frustracje w walce, Elizabeth. To rozła-

dowuje napięcie.

Elizabeth?
Co, u diabła, rozgrywa się między moją matką i lordem Bradfordem?
Skrzyżowałam ramiona.
- Ani Reeve, ani Robert nie są już chłopcami - powiedziałam z uporem.
Lord Bradford puścił moją uwagę mimo uszu i delikatnie popchnął mamę w kierunku domu.
- Idź już. Oglądanie tego sprawi ci przykrość.
Mama poszła.
Ja zostałam.
Odgłos głuchego uderzenia skierował moją uwagę na to, co toczyło się na środku podwórza.
Na polecenie lorda Bradforda wszyscy stajenni zniknęli. Zostali tylko Reeve i Robert, okładający się

pięściami w pełnym słońcu.

Robert był niższy od Reeve’a, ale zbudowany jak byk. Najwyraźniej najbardziej polegał na samej mocy

swoich uderzeń. Na moich oczach ugodził Reeve’a prosto w łuk brwiowy. Reeve zatoczył się do tyłu, nad
jego okiem pojawiła się krew.

Wbiłam paznokcie w dłoń. Zrobiło mi się niedobrze. A Reeve się uśmiechnął!
- Nieźle, Robercie - powiedział, unosząc pięści, gotowy na kolejne ciosy.
Mężczyźni znów zaczęli krążyć wokół siebie. Nagle Reeve zrobił unik przed gardą Roberta i uderzył go

hakiem w odsłoniętą szyję. Robert wycofał się szybko, potrząsając głową, jakby chciał rozjaśnić umysł. Z
jego podbródka zaczęła kapać krew.

Zaczęłam się zastanawiać, czy lord Bradford rzeczywiście nie miał racji, że nie jest to widowisko dla

damy. Chciałam na nich krzyczeć, by przestali.

Zamiast tego stałam, nic nie mówiąc, i obserwowałam, jak naprężają się mięśnie Reeve’a. Jeśli Robert

wygląda jak byk, pomyślałam, to Reeve wygląda jak koń czystej krwi. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłby koń
czystej krwi spotykając byka, to wziąłby nogi za pas. Pomyślałam z wściekłością, że Reeve nie ma nawet
rozsądku konia. W tym momencie walka przeistoczyła się w burzę gwałtownych uderzeń. Robert wyraźnie
postanowił zakończyć wszystko jak najszybciej i zarzucił swoimi silnymi ramionami, celując w brzuch i
twarz Reeve’a.

Jeśli jednak Robert był silniejszy, to Reeve miał stanowczo szybsze ruchy. Odrzucił na bok głowę, by

uniknąć ciosu, i lawirując wokół przeciwnika, sam uderzył, trafiając Roberta w krwawiącą już szczękę.

Ten ciężko upadł.
Reeve stanął nad nim z rękami na biodrach, podczas gdy Robert próbował się podnieść. Lord Bradford

podszedł do nich.

- Koniec, chłopcy - oznajmił. - Walka się skończyła.
Robertowi udało się podnieść na kolana.
- Wcale nie - wydyszał.
- Zostałeś pokonany, Robercie - oświadczył jego ojciec. - Uznaj porażkę jak mężczyzna.
Robert spojrzał na lorda Bradforda.
- Zawsze bierzesz jego stronę - odparł i odrobinę błędnym wzrokiem poszukał Reeve’a. Na jego twarzy

pojawiła się wściekłość. - Nienawidzę cię - powiedział, a następnie upadł na ziemię.

* * *

Zabrałam Reeve’a z powrotem do domu, żeby zająć się jego skaleczeniami i siniakami. Zmusiłam go, by

usiadł na tarasie, i poszłam po wodę i balsam. Nie widziałam powodu, by miał zabrudzić dywany i meble w
domu tylko dlatego, że był na tyle głupi, aby wdać się w bójkę. Krwawił z wargi i brwi, a jego kłykcie były
odrapane i również zakrwawione.

Był z siebie szalenie zadowolony.
- Nigdy nie wiedziałem, czy dam radę pokonać Roberta w walce na pięści - zwierzył mi się, kiedy prze-

cierałam mu dłonie szmatką zanurzoną w wodzie.

- To wygląda okropnie - powiedziałam.
- Czy musisz to robić tak dokładnie? - skrzywił się.
- Tak. A ty musiałeś wdać się w walkę Robertem? Słyszałeś, co powiedział. I tak już cię wystarczająco

mocno nienawidzi. Trzeba było jeszcze pogarszać sytuację?

- Robert nigdy nie przestanie mnie nienawidzić, bez względu na to, co bym zrobił - odparł Reeve. - A poza

tym to on mnie do tego zmusił.

- Trzeba było go zignorować - powiedziałam. Zaczęłam szorować jego dłoń jeszcze mocniej. - Poza tym do

bójki potrzebne są dwie osoby.

background image

- Zaczął mnie wyzywać - powiedział Reeve.
Przewróciłam oczami.
- Lord Bradford miał rację. Może i macie ciała dorosłych mężczyzn, ale w pewnym sensie nadal jesteście

małymi chłopcami.

- Przestań gderać jak jakaś stara baba. Myślisz, że dlaczego polowa mężczyzn w Londynie uczęszcza do

salonu bokserskiego Gentlemana Jacksona?

- Nie mam pojęcia - odparłam surowo.
- Lubimy sobie nawzajem przyłożyć.
Ponownie przewróciłam oczami.
Skończyłam obmywać jego kłykcie i zaczęłam nakładać balsam na otwarte zadrapania i owijać je ban-

dażem.

- Teraz pokaż mi wargę - zakomenderowałam.
Uniósł do mnie twarz. Jego warga była rozcięta, ale przestała już krwawić. Nic nie mogłam z tym zrobić,

więc jedynie delikatnie obmyłam mu podbródek z krwi. Potem spojrzałam na jego brew.

- To głęboka rana - stwierdziłam. - Nie wiem, czy nie powinno się jej zszyć.
- Jestem pewien, że nie potrzeba szwów, Deb. Przeczyść tylko ranę i nałóż na nią balsamu.
- Myślę, że może powinnam poszukać Harry’ego.
Potrząsnął nieznacznie głową.
- Ty się mną zajmij - poprosił.
- Może pozostać blizna.
- Nie obchodzi mnie to.
Poddałam się.
- Dobrze, na razie tak to zostawimy. Wyczyszczę dobrze ranę i nałożę balsamu. Harry obejrzy ją później.
Nie odpowiedział.
- Zasłabłeś? - spytałam sarkastycznie - Może powinnam posłać po doktora Caldera?
Odwrócił głowę i wcisnął ją pomiędzy moje piersi. Podskoczyłam.
- Reeve! Ktoś może nas zobaczyć!
Pocałował mnie.
- To powiemy, że zasłabłem - jego stłumiony głos dochodził spomiędzy mojego biustu.
Serce biło mi bardzo szybko. Czułam żar pocałunku przez sukienkę. Położyłam dłonie na jego głowie i

odsunęłam go od siebie.

- Zachowuj się - upomniałam go surowo.
Jego czarne oczy błysnęły.
- Nie ma z tobą żadnej zabawy, Deb.
- A ty nie masz za grosz przyzwoitości.
Uśmiechnął się figlarnie.
- Ty też nie - powiedział. - To dlatego tak się dobrze rozumiemy.
Spojrzeliśmy sobie głęboko w oczy.
Nagle dobiegł nas głos spoza drzwi na taras.
- Tutaj jesteś, Reeve. Wszystko w porządku? Słyszałem, że wdałeś się w bójkę z Robertem.
To był Harry. Odsunęliśmy się od siebie.
- Tak było - przyznałam. - I chciałabym, żebyś spojrzał na rozciętą brew Reeve’a. Może wymagać szycia.
Harry wyglądał na zadowolonego.
- Cóż, nie jestem jeszcze lekarzem, ale z przyjemnością obejrzę ranę.
- Nie dam ci wetknąć w siebie igły, Harry.
- Nie bądź dzieckiem i pozwól, by cię obejrzał - powiedziałam.
Reeve skrzywił się, ale dał kuzynowi obejrzeć ranę. Na szczęście Harry stwierdził, że nie trzeba zakładać

szwów, i kiedy już ją opatrzyłam, wszyscy troje wróciliśmy do domu, by przebrać się do obiadu.

Rozdział czternasty

Ku mojej wielkiej uldze Robert nie pojawił się na obiedzie. Na pytanie lorda Bradforda, gdzie znajduje się

jego starszy syn, Harry odparł, że pokojowy Roberta poinformował go, iż jego pan wybrał się do Fair Haven.

Lord Bradford zmarszczył brwi, słysząc tę wiadomość.
- Pewnie poszedł do tej okropnej gospody „Pod Złotym Lwem”, żeby schlać się na umór - oświadczyła z

satysfakcją lady Sophia.

- Nie należy od razu tak sądzić, tylko dlatego, że wybrał się do miasta - upomniał ją lord Bradford ponurym

tonem.

background image

- Robert nie ma żadnych innych powodów, żeby jeździć do tego nędznego portowego miasteczka, dobrze o

tym wiesz, Bernardzie - odparła lady Sophia. Odwróciła się do Reeve’a i w milczeniu przyjrzała się jego
pokiereszowanej twarzy. Wokół oka zaczął mu się formować brązowy siniak. - Dałeś mu w kość, co? -
zagdakała.

Reeve skrzywił się z bólu, kiedy gorąca zupa z ostryg dotknęła jego rozciętej wargi. Odłożył łyżkę i

odwrócił się do ciotki.

- Dlaczego uważasz, że to ja wygrałem?
Lady Sophia prychnęła w sposób zupełnie nieprzystający damie.
- Siedzisz tu z nami przy obiedzie, a Robert upija się w Fair Haven - odparła.
Reeve chciał się uśmiechnąć, ale jego skaleczona warga naprężyła się, więc tylko się skrzywił. Lady

Sophia rzuciła mu znaczące spojrzenie, a potem potrząsnęła głową i zwróciła się w moją stronę.

- Wygląda na to, że na razie trzeba się będzie powstrzymać od pocałunków, paniusiu - powiedziała ze

złośliwym uśmiechem.

Widziałam, jak na policzkach siedzącej po drugiej stronie stołu mamy pojawił się rumieniec.
- Na to wygląda - odparłam spokojnie.
- Wystarczy, Sophio - upomniał staruszkę lord Bradford. - Takich tematów nie należy poruszać przy

obiedzie, dobrze o tym wiesz.

- Phi - prychnęła lady Sophia. - Jesteś tak samo sztywny, jak cała reszta twojego pokolenia, Bernardzie. My

nie byliśmy tacy pruderyjni.

- Świat wyglądał trochę inaczej tysiąc lat temu, ciociu - wtrącił się Reeve. Miał na twarzy wyraz uda-

wanego zgorszenia. - I chciałbym też się dowiedzieć, skąd ty tyle wiesz na temat „Złotego Lwa”?

- Reeve - wycedził przez zęby lord Bradford.
- Zostaw chłopaka w spokoju, Bernardzie. W tej rodzinie tylko jemu pozostała odrobina charakteru.
Lord Bradford najwyraźniej nie zgadzał się z tym stwierdzeniem, ale nie chciał też przedłużać dyskusji.

Odwrócił się więc do pani Norton, która siedziała obok mamy, i która spytała go o wynik jego polowania.
Chwilę potem wszyscy przy stole zaczęli ze sobą rozmawiać na bardziej neutralne tematy.

Po obiedzie Reeve poprosił mnie, bym przeszła się z nim po ogrodzie.
Kiedy wychodziliśmy, lady Sophia stuknęła laską w podłogę.
- Pamiętaj o jego wardze, paniusiu. Żadnego całowania! - krzyknęła za nami.
- Co za zmora - mruknęłam do Reeve’a, kiedy weszliśmy na ścieżkę prowadzącą do fontanny.
- Zawsze mówi to, co myśli - zaśmiał się. - Tak samo zresztą, jak ty.
Stanęłam w miejscu.
- Nie waż się mnie porównywać do tej okropnej starej kobiety - zaprotestowałam.
- No, może rzeczywiście jest odrobinę niegrzeczna - przyznał.
- Tobie to nie przeszkadza, bo jesteś jej oczkiem w głowie - powiedziałam. - Natomiast wobec wszystkich

pozostałych zachowuje się skandalicznie.

- Jak poszły zakupy w Brighton? - Reeve rozważnie zmienił temat. - Udało ci się wybrać suknię?
- Tak, ale po zakupach wydarzyło się coś bardzo dziwnego.
Doszliśmy już do kamiennych ławek. Reeve pociągnął mnie za ramię, wskazując, żebyśmy usiedli. Kiedy

mężczyźni pili po obiedzie porto, słońce zdążyło zajść i na niebie świecił już księżyc. W jego blasku włosy
Reeve’a wydawały się równie czarne jak surdut, który miał na sobie.

- Kiedy przechadzaliśmy się po promenadzie spotkaliśmy Richarda, Charlotte i Johna Woodly.
Opowiedziałam mu całe to dziwne zajście.
- Chcesz mi powiedzieć, że przez te wszystkie lata Woodly sprzeniewierzał pieniądze przeznaczone dla

twojej matki? - spytał Reeve z mieszaniną niedowierzania i gniewu, kiedy skończyłam.

- Według Charlotte tak właśnie było.
- Co za sukinsyn. Jak taki człowiek może w ogóle spojrzeć na siebie rano w lustrze?
- Nie wiem - westchnęłam.
- I co twój brat ma teraz zamiar zrobić, kiedy już poznał prawdę?
- Nie wiem - powtórzyłam, kładąc ręce na kolanach. - Rozmawiałam z Charlotte, nie z Richardem. A ona

powiedziała, że wynajęli już innego zarządcę, by sprawdził księgi rachunkowe. Chcą się dowiedzieć, czy
kochany wuj John nie podkradał pieniędzy też przy innych okazjach.

- Mógłbym się założyć, że tak było - stwierdził od razu Reeve.
- O pewne rzeczy nigdy nie należy się zakładać - powiedziałam.
Reeve położył na chwilę swoją dłoń na mojej.
- Pozwól, że ja sam porozmawiam z Richardem na ten temat, Deb - poprosił. - Wiesz, że kiedy tylko

przejmę swój spadek, twoja matka już nigdy nie będzie musiała się o nic martwić. Ale, do licha, jako

background image

wdowie po twoim ojcu należą się jej pieniądze.

- Zgadzam się z tobą, Reeve. Wiem, że zawsze będziesz się zajmował mamą, ale uważam, że należą się jej

także pieniądze z majątku ojca.

Reeve poruszył ramieniem, jakby go zabolało. Robert musiał jednak solidnie go poturbować.
Dobrze mu tak, pomyślałam uparcie. Nie trzeba się było wdawać w tę bójkę.
- Twoja matka naprawdę zemdlała na widok Johna Woodly’ego? - spytał Reeve.
Pokiwałam posępnie głową.
- Coś musiało między nimi zajść, Reeve. Czuję to. Jak tylko go zobaczyła, zbladła jak ściana, a on od razu

wziął nogi za pas.

- Może czuł się winny. To w końcu kobieta, którą okradał przez osiemnaście lat.
- Taki człowiek jak on nie miewa wyrzutów sumienia. Nie tłumaczy to też reakcji mamy. Ona nic nie

wiedziała o jego podstępnej działalności.

Reeve pokiwał w milczeniu głową. Spojrzałam na niego. Był blady, a światło księżyca wyostrzało rysy

jego twarzy.

- Już wcześniej zauważyłam, że na każde wspomnienie Johna Woodly mama reaguje gwałtownie.
- To człowiek, który skazał ją na życie w tej malutkiej chatce, Deb - zauważył Reeve. - Nie sądzę by to

było dziwne, że twoja matka tak się zachowuje, kiedy ktoś o nim mówi.

- Może masz rację. Naprawdę porozmawiasz z Richardem o pensji dla niej?
- Oczywiście.
Uśmiechnęłam się.
- Sama chciałam z nim o tym porozmawiać, ale myślę, że będzie lepiej, jeśli ty to zrobisz.
- Dziękuję - powiedział Reeve poruszony.
- Proszę - zaśmiałam się.
Obserwował mnie przez chwilę. Jego oczy były skryte w cieniu, więc nie mogłam nic z nich wyczytać.
- Wiesz, nad czym się zastanawiałem, Deb? - odezwał się w końcu.
- Nad czym?
- Nad tym, że czasami należy improwizować, i nad tym, że może mógłbym użyć języka zamiast warg.
- Co?!
- Lizanie też jest przyjemne - wytłumaczył. - Już wcześniej zauważyłem, że wspaniale smakujesz.
Mówiąc to, Reeve położył dłonie na moich ramionach. Próbowałam się od niego uwolnić i wstać.
- To haniebne, Reeve. I obrzydliwe. Nie będzie żadnego lizania, słyszysz?
- Nie wiesz, co tracisz - powiedział.
Zacisnęłam mocno usta, myśląc, że jestem bardzo sprytna, ale on był szybki jak błyskawica. Nim zdałam

sobie sprawy z tego, co ma zamiar zrobić, odchylił przód mojej jedwabnej sukni z głębokim dekoltem,
obnażając moje piersi.

- Reeve! - zaprotestowałam cienkim głosem.
Jego język już przesuwał się po jednym z moich sutków.
Miał rację co do tego lizania. Rzeczywiście poczułam się niesamowicie.
- Nie rób tego - usłyszałam swój głos.
Ale moje ciało mówiło co innego. Plecy wygięły się, a dłonie wczepiły w jego włosy, przyciągając go do

siebie.

Przesunął język na drugą pierś.
- To na pewno grzech - zachrypiałam. - Nie jesteśmy jeszcze po ślubie.
- Jeszcze dziewięć dni - powiedział. - Jezu, Deb, nie wiem, czy uda mi się tyle wytrzymać.
- Musisz - nakazałam. - I nie...
- Wiem, wiem... - jego oddech był nieregularny. Podniósł z wysiłkiem głowę, jakby jakaś niewidzialna siła

ciągnęła go ku mnie. - I nie bluźnij.

Podciągnęłam suknię, żeby zakryć piersi, i odsunęłam się od Reeve’a jak najdalej mogłam.
- Swoim postępowaniem tylko pogarszasz atmosferę oczekiwania - oświadczyłam z taką dozą dostojeń-

stwa, na jaką tylko mogłam się zdobyć w tej sytuacji. - Jeśli przez następne dziewięć dni postarasz się zacho-
wywać jak gentleman, będzie nam obojgu łatwiej.

Wyciągnął rękę i złapał za pukiel włosów, zwisający luźno koło mojego ucha.
- A jak się będziesz źle zachowywał, to ci przyłożę. Wtedy może pożałujesz swoich wybryków.
- No dobrze już, dobrze. Zrozumiałem, Deb - westchnął ostentacyjnie.
Spojrzałam na niego w świetle księżyca. Wyglądał na przygaszonego.
- Rozchmurz się - pocieszyłam go. - Przynajmniej Harry nie kazał ci zgolić brwi, żeby zszyć to rozcięcie.
- Ha. Coś ci powiem, Deb. Harry musi najpierw skończyć szkołę medyczną, żebym w ogóle dopuścił go do

background image

siebie z nitką i igłą. W tej chwili pewnie ty byś zrobiła to lepiej niż on.

Pomyślałam, jak żałośnie wychodzą mi wszelkie robótki ręczne, i potrząsnęłam głową.
- Nie sądzę.
Reeve wstał z ławki.
- W porządku. Myślę, że już mogę wrócić do salonu bez zażenowania.
- O co ci chodzi? - spytałam.
- Pokażę ci za dziewięć dni - odparł tajemniczym tonem.

* * *

O dziesiątej trzydzieści pojawiła się taca z herbatą, a kiedy wypiliśmy, panie, lord Bradford i pan Norton

udali się na spoczynek. Reeve, Harry i Edmund Norton przeszli do pokoju bilardowego, żeby rozegrać
partię.

Spałam już smacznie, kiedy nagle obudził mnie jakiś ruch w pokoju. Otworzyłam oczy i zobaczyłam cień,

przesuwający się po częściowo uchylonym oknie, przez które wpadało światło księżyca.

- Jeśli to ty, Reeve - powiedziałam surowo - to masz stąd natychmiast wyjść.
Jednak natychmiast zdałam sobie sprawę, że to nie jest Reeve. Otworzyłam usta by krzyknąć, ale czyjaś

dłoń je zakryła, zanim zdążyłam choćby pisnąć.

- To nie Reeve, Deborah - usłyszałam głos Roberta, który poznałam od razu, mimo że był zmieniony przez

nadmierną ilość wypitego alkoholu. - Przyszedłem złożyć ci wizytę zamiast niego.

W blasku księżyca dojrzałam pochylającego się nad moim łóżkiem Roberta. Przykrył mi dłonią usta i

częściowo nos, prawie całkowicie odcinając dopływ powietrza. Wyciągnęłam ręce, żeby go od siebie ode-
rwać. Robert złapał mnie za nadgarstki i wolną dłonią przycisnął ręce nad głową. Zaczęłam się wyrywać, ale
on wyglądał, jakby przytrzymywanie mnie nie kosztowało go żadnego wysiłku.

Potem się zaśmiał.
Wtedy zrozumiałam, po co Robert do mnie przyszedł. Opanował mnie paniczny strach. Nogi miałam

uwięzione pod kołdrą, więc nie mogłam go kopnąć, ale próbowałam przeturlać się na drugą stronę łóżka.
Rozpaczliwie starałam się uwolnić usta od jego dłoni, by móc zawołać o pomoc.

Puścił mnie na ułamek sekundy, ale zaraz potem poczułam jego usta na swoich, wbijające się we mnie,

wciskające moją głowę w poduszę. Zacisnęłam zęby, ale on otworzył je siłą i wepchnął mi do ust język. Jego
oddech śmierdział brandy.

Nie mogłam uwierzyć w swoją bezsilność. Byłam przecież młoda i zdrowa, a w tej chwili całkowicie

bezbronna wobec napaści. Nigdy wcześniej nie zdawałam sobie sprawy, że mężczyzna i kobieta tak się mogą
od siebie różnić siłą.

Robert zaczął zrywać kołdrę z dolnej części mojego ciała. Potem poczułam jego ciężar na sobie. Wepchnął

kolano między moje nogi i rozchylił je siłą.

Wpadłam w ślepą panikę. Rzucałam się, kopałam i wiłam pod nim, rozpaczliwie chcąc się uwolnić.
- Będę cię miał pierwszy - warknął tuż przy mojej twarzy. - Zobaczymy, jak to się spodoba Reeve’owi.
Żeby to powiedzieć, musiał trochę unieść twarz, co pozwoliło mi na wydanie słabego okrzyku. Sekundę

potem jego usta znów miażdżyły moje.

Poczułam, że podciąga mi koszulę.
Nie. Nie. Nie.
Zaczęłam jeszcze mocniej szarpać się pod moim oprawcą.
Nagle dało się słyszeć brzęk tłuczonego szkła. Robert upadł na mnie bezwładnie.
- Deborah? - usłyszałam drżący głos mamy. - Wszystko w porządku? Drogi Boże, czy ten mężczyzna cię

skrzywdził?

Z wysiłkiem zsunęłam z siebie ciężkie ciało Roberta, nie dbając specjalnie o to, czy wyląduje na tłuczonym

szkle. Mama stała koło łóżka ze szczątkami wazonu w ręku. Jej dłoń bardzo się trzęsła i bałam się, że upuści
resztę skorupy na podłogę.

- Och, mamo. Dzięki Bogu, że się pojawiłaś - powiedziałam. Mój głos również drżał. - Robert chciał mnie

zgwałcić.

- Ale nie zrobił tego?
- Nie. Przyszłaś w porę.
Mama zamknęła oczy.
- Dzięki Bogu, dzięki Bogu, dzięki Bogu - powtarzała.
Położyła resztki wazonu na brzegu łóżka i wyciągnęła do mnie ramiona. Przytuliłam się do niej mocno.

Stałyśmy tak przez chwilę, drżąc.

- Ale skąd wiedziałaś? - spytałam w końcu.
- Słyszałam twoje wołanie - odparła.

background image

Była ode mnie dużo niższa, ale nie było wątpliwości, że to jej ramiona dają mi w tej chwili oparcie.
- Krzyknęłam bardzo cicho. To cud, że mnie usłyszałaś.
- W matkach budzi się szósty zmysł, kiedy ich dzieci są w niebezpieczeństwie - powiedziała, przyciskając

mnie mocniej do siebie.

Przestałyśmy się w końcu obejmować i rozejrzałyśmy się po pokoju. Robert leżał nieprzytomny na łóżku,

krwawiąc z tyłu głowy. Pościel była usłana odłamkami szkła.

Nagle zdałam sobie sprawę, czego absolutnie nie możemy w tej sytuacji zrobić.
- Reeve nie powinien się dowiedzieć o tym, co się stało - wyrzuciłam z siebie pospiesznie. - Zabiłby

Roberta.

- Ale komuś musimy powiedzieć - powiedziała mama. - Chyba powinnyśmy zawołać lorda Bradforda.
Skinęłam głową.
- Ja pójdę - zaofiarowała się mama i przeszła do pokoju obok po szlafrok. Ja zostałam w sypialni, na

wszelki wypadek trzymając w ręku pogrzebacz dla ochrony. Nie miałam zamiaru ryzykować, w razie gdyby
się ocknął.

Niedługo później mama wróciła z lordem Bradfordem, również ubranym w szlafrok, narzucony na piżamę.

Wytłumaczyłam mu, co się stało.

Chyba nigdy wcześniej nie widziałam na twarzy mężczyzny tak ponurej miny.
- Nie wiem, co ci powiedzieć, Deborah - odezwał się w końcu. - Takiego zachowania nie da się niczym

wytłumaczyć. Dzięki Bogu, Robertowi nie udało się ciebie skrzywdzić, ale bez wątpienia było to przera-
żające i wstrząsające przeżycie.

- Nie należało do przyjemnych - przyznałam, drżąc.
- Naprawdę nie wiem, co z Robertem jest nie tak - powiedział lord Bradford z rozpaczą. - Musiałem

popełnić jakiś straszny błąd w jego wychowaniu. Przez lata mówiłem sobie, że chłopak po prostu musi się
wyszumieć, ale takie zachowanie wykracza poza granicę cywilizowanych norm. To się staje naprawdę
groźne.

- On chciał w ten sposób skrzywdzić Reeve’a - powiedziałam. Zaczynała mnie boleć głowa. Pomasowałam

sobie kark. - Tak mi powiedział. Chciał być ze mną pierwszy, żeby wyrównać rachunki z Reevem.

Lord Bradford zamknął oczy.
Mama podeszła do niego i położyła mu dłoń na ramieniu.
- Nie wiń się, Bernardzie - powiedziała. - Harry to wspaniały młody człowiek, a Sally to urocza młoda

dama, a to też twoje dzieci. Z Robertem jest coś nie tak od zawsze. To nie twoja wina.

Cierpienie, które uwidoczniło się na twarzy lorda Bradforda, pozwoliło mi zapomnieć na chwilę o

własnych przejściach. Poczułam do niego sympatię.

- Uważam, że nie powinniśmy mówić Reeve’owi o tym, co się stało tej nocy - zasugerowałam. - Obawiam

się jego reakcji.

- Wyzwałby Roberta na pojedynek i miałby do tego pełne prawo - powiedział lord Bradford.
- Nie chcę, żeby Reeve pojedynkował się z Robertem - nalegałam. - Boję się, że mógłby go zabić, a nie

chcę, by Reeve musiał żyć z jeszcze jedną śmiercią na sumieniu.

Lord Bradford przeczesał potargane włosy palcami.
- Przyznam szczerze, że byłbym wdzięczny, gdybyśmy rzeczywiście utrzymali to zajście w tajemnicy,

Deborah. I obiecuję, że Robert zniknie z tego domu, kiedy tylko będzie w stanie podróżować. Nie będę cię
więcej narażał na podobne sytuacje.

Cała nasza trójka spojrzała na nieprzytomnego Roberta. Oddychał chrapliwie.
- Trzeba opatrzyć ranę na jego głowie - stwierdziłam. Odwróciłam się do matki i uśmiechnęłam słabo. -

Nieźle mu przyłożyłaś, mamo.

- Pójdę po Harry’ego - zadecydował lord Bradford. - Spędza tyle czasu z doktorem Calderem, że już sam

jest na wpół lekarzem. Pomoże mi opatrzyć Roberta i przenieść go do jego pokoju. Potem zawołam mojego
kamerdynera, żeby tu posprzątał i przyniósł czystą pościel. To człowiek godny zaufania.

- Dobrze - zgodziłam się. Głowa bolała mnie coraz mocniej, byłam bardzo osłabiona.
- Chciałabyś przespać resztę nocy w moim pokoju, Deborah? - spytała mama.
Bardzo tego chciałam. Dopiero kiedy leżałam już w wielkim łożu obok mamy, zaczęłam się trząść. Mama

objęła mnie i trzymała, jakbym miała cztery lata. Po jakimś czasie udało mi się zasnąć.

Rozdział piętnasty

Następnego ranka lord Bradford oznajmił pozostałym mieszkańcom domu, że Robert wdał się w bójkę w

miasteczku i że został dotkliwie pobity przez grupę pijanych marynarzy. Harry powiedział mi na osobności,
że kiedy Robert nie odzyskał przytomności w ciągu godziny, posłano po doktora Caldera. Temu udało się go

background image

w końcu docucić, ale powiedział, że nie należy Roberta ruszać przez następne dwa dni.

Lord Bradford nakazał jednemu z lokajów pełnić wartę przy drzwiach swojego starszego syna i nikogo do

niego nie wpuszczać. Wytłumaczył Reeve’owi i pozostałym mieszkańcom, że to na wypadek, gdyby Robert
chciał wrócić do Fair Haven i wyrównać rachunki z mężczyznami, którzy go pobili. W rzeczywistości
chodziło oczywiście o to, by trzymać Roberta z dala ode mnie i od Reeve’a.

Dwa dni po próbie gwałtu Robert został wysłany przez lorda Bradforda do małej posiadłości w Hampshire.

Lord poinformował mnie o tym z ponurą miną.

- Mama ma rację - powiedziałam, próbując go pocieszyć. - Nie może pan odpowiadać za czyny syna. Z

tego, co mówił Reeve, Robert zawsze uważał, że powinien być pępkiem świata. To z pewnością nie jest
normalne zachowanie, w przypadku takiego młodego mężczyzny. Harry nie zachowuje się w ten sposób.
Reeve zresztą też nie.

- Jesteś bardzo miła, Deborah - westchnął lord Bradford. - I niezwykle wyrozumiała. Przecież masz

wszelkie powody do tego, by obawiać się i nienawidzić naszej rodziny.

- Nonsens - odparłam.
- Lady Sophia też nie traktowała cię do tej pory najlepiej.
- Ale była dobra dla Reeve’a i to się dla mnie najbardziej liczy - oświadczyłam.
Lord Bradford spoglądał na mnie w milczeniu.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę, że to właśnie ciebie Reeve chce poślubić. Od lat nie widziałem

tego chłopca tak szczęśliwego i odprężonego. - Uśmiechnął się do mnie niezwykle przyjaźnie. - To dlatego
chcę, żeby wasz ślub odbył się tak szybko. Bałem się, żebyś go nie opuściła. Jesteś dla niego idealną
partnerką. Szczerze wierzę, że przy tobie się ustatkuje.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Czułam, jak moje policzki stają się gorące i wymamrotałam coś o tym, że

znamy się z Reevem od zawsze. Lord Bradford wyglądał na rozbawionego.

- On cię kocha, Deborah. Nie wiedziałaś o tym? Cały czas cię obserwuje, a wyraz jego twarzy wskazuje

tylko na jedno.

Moje policzki zrobiły się jeszcze bardziej gorące. Lord Bradford poklepał mnie po ramieniu.
- Wiążę wielkie nadzieje z tym małżeństwem, moja droga, naprawdę wielkie nadzieje.
Potem zlitował się nade mną i pozostawił mnie samą z moim zawstydzeniem.
Podczas rozmowy staliśmy na tarasie. Kiedy lord Bradford poszedł, zeszłam po kamiennych stopniach do

słodko pachnącego ogrodu, zastanawiając się nad tym, co przed chwilą usłyszałam.

Czy to prawda? Czy Reeve naprawdę mnie kocha?
Czy mogłam zaufać intuicji Bradforda? On przecież nie rozumie Reeve’a. Gdyby go rozumiał, pozwoliłby

mu wcześniej przejąć spadek.

Jakże byłoby cudownie, gdyby się nie mylił, pomyślałam. Jakże byłoby cudownie, gdyby Reeve mnie

kochał.

Walczyłam z sobą, by nie poddać się radości, która zaczęła we mnie narastać. Muszę bardzo uważać, by nie

naciskać na Reeve’a, nie wymagać od niego więcej, niż jest mi skłonny dać, przestrzegłam się w duszy. Jego
równowagę emocjonalną bardzo łatwo można zaburzyć. Nigdy nie pogodził się przecież ze śmiercią matki i
nieraz zastanawiałam się nad tym, czy kiedykolwiek jeszcze będzie w stanie zaufać sobie na tyle, by kogoś
pokochać. Wydawało mi się, że w jego przekonaniu miłość jest czymś niebezpiecznym, a ściślej mówiąc,
jego miłość.

Przypomniał mi się wers z wiersza Byrona:
Czuł się występnym.
A niech to, pomyślałam. Reeve jest znacznie rozsądniejszy od tego idiotycznego Korsarza.
Modliłam się, by to była prawda.

* * *

Dużo czasu przed ślubem spędziłam pracując przy przygotowaniach do festynu. Prawie każdego dnia

spotykałyśmy się wraz z mamą z komitetem organizacyjnym pań.

W rzeczywistości festyn, jako że odbywał się już od tak wielu lat, organizował się prawie sam. Ci sami

ludzie byli zawsze przydzielani do tych samych prac i żadna z pań nie potrzebowała wskazówek ani ode
mnie, ani od mamy, jeśli chodzi o zakres ich obowiązków.

- Nie mam pojęcia, dlaczego nasza obecność na zebraniach jest taka ważna - zwierzyłam się mamie

któregoś ranka, kiedy wracałyśmy od pani Clark, żony aptekarza. - Te kobiety świetnie wiedzą, co mają
robić, nie potrzebują nas.

- Nie potrzebują naszych wskazówek - zgodziła się mama. - Jesteśmy tam po to, żeby czuły, że to, co robią

jest ważne. A to jest ważne, Deborah. Takie wydarzenie jednoczy całe miasteczko, a nawet okoliczną
ludność.

background image

Dzień był słoneczny. Powoziłam dwukółką lorda Bradforda, a mama siedziała koło mnie. Poprzedniej nocy

padało i musiałam mocno skoncentrować się na ominięciu głębokiej, błotnistej kałuży na środku drogi.
Potem spojrzałam na mamę.

- Myślisz, że lord Bradford mógłby zmienić zdanie co do wstąpienia Harry’ego do Royal College of

Physicians? - zmieniłam gładko temat. - Zawołał go przecież do pomocy przy Robercie.

- Nie wiem, jakie jest zdanie lorda Bradforda na ten temat, Deborah - odparła mama.
Pozwoliłam gniademu wałachowi na kłus po wąskiej, wiejskiej drodze.
- Uważam, że byłoby wielką stratą, gdyby Harry nie mógł spełnić swojego marzenia tylko dlatego, że jego

ojciec jest zbyt przepełniony poczuciem wyższości, żeby pozwolić mu zostać lekarzem.

- Nie sądzę, byś miała prawo osądzać lorda Bradforda, Deborah - odparła mama z dezaprobatą. - Dla nas

jest bardzo miły, a sposób, w jaki postępuje ze swoimi dziećmi, to już jego sprawa.

Koń zaczął zwalniać, więc wprowadziłam go znowu w kłus.
- Nie sądzę, by lord Bradford miał jakiekolwiek pojęcie o tym, w jaki sposób należy postępować z ludźmi

w ogóle - oświadczyłam. - Moim zdaniem zrobił Reeve’owi wielką krzywdę, nie pozwalając mu na przejęcie
kontroli nad jego własnym dziedzictwem. A teraz chce zmusić Harry’ego, by wbrew własnej woli stał się
duchownym. Naprawdę, mamo, to już jest przesada. Chciałabyś mieć w swojej parafii proboszcza, który
nienawidzi swojej pracy?

- To ty przesadzasz, Deborah - odparła mama. - Nic nie wskazuje na to, by Harry miałby nienawidzić

swojej przyszłej pracy w charakterze pastora.

- Mówi, że by jej nienawidził i ja mu wierzę - powiedziałam prostując się na siedzeniu dwukółki. - Nie

dziwiłabym się też, gdyby w końcu lord Bradford zmusił Sally do małżeństwa z kimś, kogo by nawet nie
lubiła, tylko ze względu na jego status społeczny czy coś takiego.

Nie wiedziałam, co za przewrotny chochlik zmusza mnie do mówienia tych rzeczy. Byłam jednak od

pewnego czasu coraz bardziej zaniepokojona poufałością, którą zaobserwowałam między moją matką a
naszym gospodarzem. Może i moje nastawienie do lorda Bradforda zmieniło się nieco na lepsze od czasu
naszego przyjazdu do Wakefield, ale to nie oznaczało, że zapomniałam o jego haniebnym postępowaniu
wobec Reeve’a.

- Deborah - powiedziała mama. - Jak możesz mówić takie okropne rzeczy. Jestem pewna, że lord Bradford

nigdy by nie zmusił swojej córki do małżeństwa wbrew jej woli!

Zaskoczyła mnie gwałtowność jej protestu. Kiedy na nią spojrzałam, jej twarz pod rondem słomkowego

kapelusza była niezwykle biała. Miała przyspieszony oddech. Najwyraźniej bardzo się zdenerwowała moją
wypowiedzią.

O co tu chodzi? pomyślałam.
- Przepraszam, mamo - powiedziałam przygaszonym tonem. - Nie chciałam cię zdenerwować.
Wyczułam, że bardzo się stara opanować emocje.
- Nie jestem zdenerwowana - skłamała. - Po prostu nie lubię słuchać podobnych rzeczy o takim człowieku,

jakim jest lord Bradford. To niesprawiedliwe pomówienia.

- Przepraszam - powtórzyłam.
- Widziałaś, jaki wzburzony był lord Bradford tym, co chciał ci zrobić Robert. On nigdy nie postawiłby

własnej córki w podobnym położeniu.

Przecież mówiłam o małżeństwie, a nie o gwałcie.
Przypominałam sobie słowa matki, kiedy opowiadała mi o fizycznych aspektach małżeństwa. Zdałam

sobie sprawę, że w jej przekonaniu te dwie rzeczy są nierozerwalnie ze sobą połączone. Jakim człowiekiem
musiał w takim razie być mój ojciec? - pomyślałam z przerażeniem.

- Spójrz, kochanie, widzisz te chmury nad nami? - spytała mama radosnym głosem. - Czy nie przypominają

kształtem mewy?

Nie przypominały, ale przyznałam jej rację. Przez resztę drogi powrotnej rozmawiałyśmy już tylko o fe-

stynie.

* * *

Podczas gdy my z mamą robiłyśmy plany dotyczące Letniego Festynu Wakefield, lady Sophia zajęła się

przygotowaniami do mojego ślubu. Kiedy wraz z Reevem zgodziliśmy się na dwutygodniowy termin lorda
Bradforda, zakładałam, że będzie to cicha ceremonia, po której udamy się na skromne weselne śniadanie.

Ciotka Reeve’a zarządziła coś zupełnie innego.
- Nie chcemy, by cokolwiek sugerowało, że ten ślub może być czymś wstydliwym - oznajmiła we wła-

ściwy sobie dyktatorski sposób, jak tylko ustaliliśmy datę. - Reeve jest głową rodu Lambeth i dlatego jego
ślub powinien odbyć się z należną pompą.

Według niej oznaczało to zaproszenie całego okolicznego ziemiaństwa oraz krewnych, których Reeve nie

background image

widział od dziesiątego roku życia. Kościół w Wakefield miał być wypełniony aż po brzegi, ponieważ
oczywiście także wszyscy parafianie chcieli być świadkami najbardziej wystawnych zaślubin, jakie
ktokolwiek pamiętał.

- Nie przeszkadza mi to, że za ciebie wychodzę - poskarżyłam się w przeddzień naszego ślubu Reeve’owi,

w czasie przechadzki po ogrodzie - ale zaczynam myśleć, że bycie żoną głowy rodu Lambeth wiąże się z
całą masą nieprzyjemnych obowiązków.

Zaczynało się już ściemniać, ale księżyc świecił wystarczająco jasno, bym mogła dojrzeć uśmiech na

twarzy Reeve’a.

- Czyżby staruszka zaczynała działać ci na nerwy?
- Ona jest po prostu niemożliwa. Jeśli udzieli mi jeszcze jednej porady, jak mam się zachowywać jako lady

Cambridge, to chyba zdzielę ją przez głowę jej własną laską.

- Bernard ma zamiar odesłać ją do domu zaraz po weselu - pocieszył mnie Reeve.
- Już się nie mogę doczekać - westchnęłam.
Szliśmy razem w stronę lasu, obok siebie, ale nie dotykając się. Niosłam malowany wachlarz, który

podarowała mi Mary Ann. Była na nim scena, w której grupa mężczyzn i kobiet w pudrowanych perukach
siedziała na tle letniej posiadłości. Wachlarz był przepiękny.

- Zastanawiam się, dlaczego na naszym ślubie nie będzie Roberta - powiedział nagle Reeve.
Zaniepokoiłam się.
- Bernard zawsze tak dba o zachowanie pozorów - ciągnął Reeve. - Spodziewałem się, że Robert pojawi się

dzisiaj, ale tak się nie stało. Wygląda na to, że nie będzie go również jutro.

- Skąd wiesz? - spytałam ostrożnie.
- Pytałem Bernarda.
Szliśmy dalej ścieżką, a ja otworzyłam wachlarz, żeby mu się przyjrzeć, mimo że było to prawie nie-

możliwe w tych ciemnościach.

- A pytałeś dlaczego?
- Tak. Bernard powiedział, że obawia się, iż Robert znowu mógłby narobić sobie kłopotów w Fair Haven.
Spoglądałam nadal na wachlarz, uciekając wzrokiem przed spojrzeniem Reeve’a. Ton jego głosu

wskazywał na to, że nie wierzył lordowi Bradfordowi. Nagle zatrzymał się i położył mi dłoń na ramieniu,
zmuszając mnie, bym również przystanęła.

- Kiedy poszłaś wczoraj wieczorem spać, udaliśmy się z Harrym do „Złotego Lwa”. Wspomniałem tam o

bójce Roberta z pijanymi marynarzami, ale nikt nie wiedział, o czym mówię.

A niech to, pomyślałam. Nie chciałam, by Reeve dowiedział się, co Robert próbował mi zrobić.
- Może byli tam wtedy inni ludzie - powiedziałam.
- Tak istotne wydarzenie, jak to, że najstarszy syn lorda Bradforda został zbity na kwaśne jabłko, byłoby

doskonale znane każdemu z gości w tym pubie.

Spośród drzew odezwał się trel słowika.
- Wątpię, żeby Robert został zbity na kwaśne jabłko - stwierdziłam, machając z lekceważeniem wachla-

rzem. - To pewnie była tylko mała bójka na pięści, taka sama, w jakiej oboje braliście wcześniej udział.

- Na Boga, Deb, odłóż wreszcie ten wachlarz i spójrz na mnie - powiedział ze złością Reeve. - Bernard

kazał trzymać Roberta zamkniętego w pokoju przez dwa dni!

Złożyłam wachlarz z trzaskiem.
- A co powiedział Harry? - spytałam, próbując zyskać na czasie.
- Twierdzi, że nic na ten temat nie wie. Ale jemu też nie wierzę.
Do śpiewającego słowika dołączył drugi. Ich pieśń była przepiękna.
- To ma związek z tobą, prawda? - spytał Reeve natarczywie.
- Czemu tak uważasz?
- Czytam to z twojej twarzy, Deb! - Reeve wyrwał mi wachlarz. - Powiedz mi lepiej, co się stało. Przecież

wiesz, że i tak się dowiem, w ten czy inny sposób.

Pomyślałam ponuro, że mąż, który potrafi czytać z twarzy żony jak z książki, to zdecydowanie nic do-

brego. Przygryzłam wargę.

- Ale musisz mi obiecać, że jak ci powiem, to nie postąpisz nierozważnie.
- Co on zrobił? - naciskał Reeve.
Niebo było już wystarczająco ciemne, by zaczęły pojawiać się na nim gwiazdy. Słowiki śpiewały w ide-

alnej harmonii. Staliśmy na wysypanej żwirem ścieżce, tym razem obróceni przeciwko sobie.

- Niczego nie będę obiecywał, dopóki mi nie powiesz, co się stało.
- W takim razie nic ci nie powiem - odparłam, składając ramiona na piersi.
- Deborah - Reeve upuścił mój wachlarz na ziemię i ścisnął mnie za ramiona tak mocno, że byłam pewna,

background image

iż następnego dnia pojawią mi się na nich siniaki.

Nigdy nie mówił do mnie Deborah.
- Powiedz mi - zażądał.
Wzięłam głęboki oddech i opowiedziałam mu, co się stało tej nocy, kiedy Robert przyszedł do mojego

pokoju. Kiedy skończyłam, spodziewałam się, że będzie wściekły, że będzie przeklinał Roberta, że będzie
chciał się zemścić. Tymczasem nic takiego się nie stało. Twarz Reeve’a wyglądała, jakby była zamrożona.

- Nie chciałam ci mówić, bo bałam się, że zrobisz coś Robertowi - dodałam. - Lord Bradford powiedział,

że wyzwałbyś go na pojedynek, a ja nie chciałam, żeby do tego doszło.

Jego twarz się nie poruszyła.
- Reeve? - powiedziałam.
Jego palce nadal ściskały moje ramiona.
- To mnie boli - poskarżyłam się.
Dotarło do niego. Opuścił ręce, jakby się sparzył.
- Boże, Deb, przepraszam. Nie chciałem...
- Wiem. Nie szkodzi.
Spojrzałam na jego twarz, białą jak kreda w blasku księżyca.
- Ale wszystko jest w porządku, Reeve. Nic mi się nie stało. Czy to nie jest najważniejsze? Mama zdążyła

na czas i nic mi się nie stało.

- On to zrobił z mojego powodu, prawda? - spytał Reeve.
Zawahałam się.
- Oczywiście, że tak - odpowiedział za mnie.
- Był pijany. Nie wiedział, co robi.
- Dobrze wiedział, co robi - powiedział Reeve gorzko. - Robert zawsze wie, co robi, kiedy chodzi mu o

mnie.

Schyliłam się, by podnieść wachlarz ze ścieżki.
- Ale lord Bradford go odesłał i nie ma powodów, dla których mielibyśmy go jeszcze kiedykolwiek spotkać

- oświadczyłam energicznie.

Reeve nic nie odpowiedział, ale zaczął iść dalej, najwyraźniej rozmyślając o tym, co przed chwilą usłyszał.

Poczekałam, aż znaleźliśmy się na skraju lasu, żeby powiedzieć coś, co odwróciłoby jego uwagę.

- Byłeś dzisiaj w Crendon, żeby porozmawiać z Richardem? - spytałam.
Skupienie się na tym, co powiedziałam, sprawiło Reeve’owi ewidentną trudność.
- Tak - odparł. - Obawiam się, że John Woodly zniknął.
- Zniknął? - powtórzyłam zdziwiona.
- Richard nie wie, gdzie może być. Nikt tego nie wie. Richard podejrzewa, że Woodly opuścił kraj.
- A więc rzeczywiście defraudował też pieniądze Richarda? - spytałam po namyśle.
- To jest prawie pewne.
Jeden ze skowronków przestał śpiewać, ale drugi kontynuował trel jeszcze piękniej.
- Było mu łatwo - ciągnął Reeve - właśnie dlatego, że są rodziną. Richard ufał mu całkowicie.
Uderzyło mnie to, że Reeve i lord Bradford znajdują się w tej samej sytuacji. Ale wiedziałam też, że

pieniądze Reeve’a są całkowicie bezpieczne w rękach jego powiernika.

Podzieliłam się z Reevem tą myślą.
- Bernard nie wziąłby nawet grosza z pieniędzy, które do niego nie należą. Zawsze to wiedziałem - zgodził

się Reeve. - Chcę jak najszybciej przejąć swój majątek nie dlatego, że nie ufam Bernardowi, ale dlatego, że
bardzo chciałbym już sprawować kontrolę nad własnym dziedzictwem.

Oparłam na chwilę głowę na jego ramieniu. Na policzku poczułam ciepło emanujące z jego płaszcza.
- Wiem - westchnęłam.
Skierowaliśmy się z powrotem w stronę fontanny.
- Rozmawiałem z Richardem o jego powinnościach wobec twojej matki, Deb - powiedział Reeve.
Spojrzałam na niego. Moje palce zacisnęły się mocniej na zamkniętym wachlarzu.
- Tak?
- Chce przyznać jej dożywotnio wypłaty w wysokości pięciu tysięcy funtów rocznie.
Poczułam ogromną ulgę. To były bogactwa w porównaniu z tym, z czego musiałyśmy żyć przez te

wszystkie lata.

- Richard jest bardzo szczodry - roześmiałam się trochę niepewnie. - To sprawia, że czuję się okropnie

winna z powodu tych wszystkich strasznych rzeczy, które o nim myślałam przez cały ten czas.

- To był błąd, że nie zwróciłyście się do niego wcześniej, ale z drugiej strony, skąd miałaś wiedzieć, że tak

należy postąpić - powiedział poważnie Reeve.

background image

Doszliśmy do fontanny i stanęliśmy naprzeciwko niej. Księżyc świecił dość jasno, by dało się dostrzec

figury cherubinów z brązu, znajdujące się w samym centrum wielkiej kamiennej misy. Odgłos płynącej
wody był dźwiękiem niezwykle kojącym, a otaczające nas klomby z kwiatami wydzielały słodkie aromaty,
które rozchodziły się w wieczornym powietrzu. Byłam bardzo świadoma bliskości Reeve’a. Ale on nie
wykonał w moją stronę żadnego gestu.

- Był tu dzisiaj notariusz - odezwał się nagle. - Bernard przepisał na mnie cały mój majątek.
Obróciłam się gwałtownie, by na niego spojrzeć.
- Cały? - spytałam z niedowierzaniem. - Myślałam, że miał zamiar przekazać ci jedynie połowę.
- Zmienił zdanie. Powiedział, że przez ostatnie miesiące bardzo wydoroślałem i że sądzi, że nasze

małżeństwo ostatecznie wyprowadzi mnie na prostą.

Reeve wpatrywał się w fontannę, unikając mojego wzroku.
- Nie wiem, czemu lord Bradford tak mnie ceni - powiedziałam słabo.
- Uważa, że uczynisz mnie szczęśliwym.
Mówiąc to, nie wyglądał na szczęśliwego. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Nie wykonał żadnego ruchu,

ale poczułam się, jakby się ode mnie odsunął.

- Kiedy był tu notariusz, sporządziłem nowy testament - powiedział.
Spojrzałam na niego pytająco, ale w świetle księżyca mogłam jedynie dostrzec jego nieruchomy profil.

Skowronek zamilkł.

- Nowy testament? - powtórzyłam.
- Posiadłość jest oczywiście ordynacją, ale chcę, żebyś wiedziała, że w razie gdyby przytrafiło mi się coś

złego, twoja przyszłość jest zabezpieczona. Przeznaczyłem dla ciebie na dożywocie wdowy sto tysięcy
funtów.

Przeszedł mnie dreszcz.
- Jesteś niezwykle hojny, Reeve, ale nie spodziewam się skorzystać z twojej szczodrości przez co najmniej

następne pięćdziesiąt lat.

Reeve lekko się uśmiechnął, ale nić nie odpowiedział.
Założyłam ręce na piersi i starałam się powstrzymać drżenie. Nie bądź głupia, upomniałam się. To

oczywiste, że przed ślubem sporządza się nowy testament. Nie powinnam się czuć tak nieswojo.

Zamknęłam tę niewidzialną przerwę między nami oplatając ramiona wokół jego pasa. Chciałam poczuć go

całym ciałem. W tym momencie on również mnie przytulił.

- Jutro wieczorem o tej porze... - szepnął, trzymając usta przy mojej skroni.
Zadrżałam ponownie, ale tym razem nie ze strachu, lecz w słodkim oczekiwaniu.

Rozdział szesnasty.

Po północy niebo zasnuły chmury i zaczął padać deszcz, ale wczesnym świtem pogoda była już bez za-

rzutu. Mama, Mary Ann i Sally pojawiły się wkrótce w moim pokoju, by pomóc mi w przygotowaniach do
wspaniałej ceremonii ślubnej.

Obie młode damy, moje druhny, były niezwykle podekscytowane. Mama starała się ukryć oznaki

zdenerwowania.

- Och, Deborah, twoja suknia jest przepiękna! - wykrzyknęła Sally, oglądając mnie ze wszystkich stron.
- Nie mogę uwierzyć, że znalazłyście coś tak ślicznego w Brighton - zgodziła się Mary Ann, idąc w ślad za

Sally. - Wygląda, jakby została zaprojektowana przez jednego z najlepszych krawców z Bond Street.

Rzeczywiście, wybrana przez nas suknia z białej krepy i z prostokątnym dekoltem była bardzo ładna. Za-

łożyłam do niej naszyjnik i kolczyki z pereł, które dostałam od Reeve’a. Mama sama ułożyła mi włosy, roz-
dzielając je pośrodku i zaczesując gładko do tyłu, a luźne pukle poskręcała żelazkiem do karbowania. Wokół
czubka głowy miałam powtykane białe różyczki.

- Nie zapomnij o rękawiczkach - powiedziała Sally, wręczając mi białe, sięgające za łokieć rękawiczki.
Kiedy zaczęłam je naciągać, obie dziewczyny pobiegły wyjrzeć przez okno od strony głównego wejścia.
- Właśnie wyjeżdżają panowie - zrelacjonowała Sally. - Faeton i karykiel stoją już przed drzwiami.
- Wychodzą! - zawołała Mary Ann przez długość korytarza. - Reeve wygląda wspaniale, Deborah. Ale z

ciebie szczęściara!

- A jak wygląda Harry? - odkrzyknęłam.
Mary Ann weszła do pokoju zaróżowiona.
- Harry też dobrze wygląda.
Uśmiechnęłam się do niej.
- Harry nie jest nawet w połowie tak przystojny, jak Reeve - powiedziała beztrosko Sally.
Mary Ann zrobiła się czerwona. Mrugnęłam do niej. Przygryzła wargę.

background image

- Jesteś gotowa, Deborah? - spytała mama. - O niczym nie zapomniałyśmy?
Spojrzałam na wysokie tremo i uśmiechnęłam się do odbijającej się w nim panny młodej.
- Chyba nie - odparłam.
- Sprawdźcie, dziewczynki - poprosiła mama - czy mężczyźni już odjechali. Reeve nie powinien zobaczyć

Deborah przed ceremonią.

Sally i Mary Ann znowu pobiegły do okna i chwilę później wróciły z informacją, że powozy już zniknęły.
- W takim razie wkrótce podjedzie po nas dwukółka - powiedziała mama.
- Może już zejdziemy na dół? - zaproponowałam.
Mama skinęła głową.
Idąc po schodach, czułam na sobie spojrzenia służby. Zaczynałam się denerwować. Mama musiała to

wyczuć.

- Wszystko w porządku, kochanie? - spytała.
Spojrzałam w jej zatroskane oczy. Wyglądała przepięknie. Miała na sobie cienką jedwabną sukienkę, którą

kupiłyśmy w tym samym sklepie, co moją suknię ślubną. Jej kolor idealnie pasował do koloru oczu mamy.

- Trochę się denerwuję, że będę w centrum zainteresowania tak wielu ludzi. Poczuję się lepiej, kiedy

zobaczę Reeve’a - odparłam szczerze.

Powóz, do którego zaprzężono cztery piękne gniadosze, zatrzymał się przed głównym wejściem. Pojawili

się lokaje ze schodkami, po których wspięłyśmy się do naszego pojazdu. Mary Ann i Sally usiadły plecami
do stangreta, a my z mamą przodem do niego.

- Wszystkie panie gotowe? - zawołał.
- Tak, Rogers - odkrzyknęła mama przez otwarte okno.
Powóz ruszył.
Sally i Mary Ann szczebiotały przez całą drogę. Ja jakoś nie podzielałam ich entuzjazmu, chciałam jedynie

mieć już całe to przedstawienie za sobą. Oboje z Reevem bylibyśmy znacznie szczęśliwsi, gdyby to była
cicha ceremonia, w obecności tylko najbliższej rodziny.

Dzięki Bogu, że mieliśmy wyjechać zaraz po jej zakończeniu! Reeve wynajął na trzy noce pokój w jednym

z najpiękniejszych hoteli w Brighton, żebyśmy nie musieli spędzić pierwszych dni naszego małżeństwa pod
czujnym wzrokiem Sally i Mary Ann. Po ceremonii mieliśmy wrócić do Wakefield na weselne śniadanie, a
potem udać się prosto do Brighton.

Wjeżdżając do miasteczka, zobaczyłyśmy, że jego mieszkańcy tłumnie wylegli na ulice, chcąc się nam

przyjrzeć.

- To ci, którzy nie zmieścili się w kościele - poinformowała mnie Sally. - Lepiej im pomachaj.
Posłusznie otworzyłam okno i pozdrowiłam zebranych ludzi.
- Niech panią Bóg błogosławi! - ktoś wykrzyknął.
- Jakaż ona piękna! - usłyszałam.
Uśmiechnęłam się.
- Dziękuję, dziękuję - zawołałam.
Na szczęście zbliżaliśmy się już do kościoła. Powóz podjechał pod główne wejście. Lokaj zeskoczył z

kozła i ustawił dla nas stopnie. Wysiadłyśmy i przeszłyśmy do przedsionka małego, kamiennego kościoła.

Czekał tam na nas lord Bradford. To on miał poprowadzić mnie do ołtarza. Pomyślałam przelotnie, że

powinnam była poprosić o to Richarda.

Lord Bradford uśmiechnął się na widok mamy. Potem spojrzał na mnie.
- Ślicznie wyglądasz - powiedział.
- Dziękuję - odparłam sztywno.
Organista grał jakiś utwór Mozarta.
- Pozwoli pani, że zaprowadzę ją na jej miejsce - powiedział do mamy lord Bradford.
Mama uśmiechnęła się do mnie i pozwoliła, by lord Bradford wziął ją pod ramię i poprowadził do jej

ławki.

- Reeve i Harry stoją już przy ołtarzu - oznajmiła Mary Ann, spoglądając ponad głowami zebranych. -

Widzę stąd czubek głowy Reeve’a.

Lord Bradford powrócił do przedsionka.
- Jesteście gotowe, dziewczęta? - spytał.
- Tak, tato - Sally wygładziła suknię.
Moje młode druhny uniosły bukiety, przybrały poważne miny i wyszły jedna po drugiej z przedsionka.
Lord Bradford wziął mnie pod ramię i podążyliśmy za dziewczętami.
W połowie drogi dojrzałam wreszcie Reeve’a. Oboje byliśmy wystarczająco wysocy, byśmy mogli się

spotkać wzrokiem ponad głowami zgromadzonych.

background image

Kiedy dotarliśmy wreszcie do ołtarza, ustawiliśmy się wszyscy przodem do wielebnego Thorntona. Pod-

niósł on swój modlitewnik i rozpoczął ceremonię niskim, dostojnym głosem.

- Zebraliśmy się tu dziś w obliczu Boga, aby połączyć obecnych tutaj mężczyznę i kobietę świętym wę-

złem małżeńskim...

Wzięłam głęboki oddech. W kościele panował taki upał, że poczułam pierwsze krople potu pod kwiecistą

koroną przypiętą do moich włosów.

Wielebny Thornton skończył czytać wstęp do ceremonii ślubnej i popatrzył srogo na mnie i na Reeve’a.
- Jeśli któreś z was zna jakieś powody, dla których nie możecie być poślubieni w oczach prawa, niech

wyzna je w tej chwili - zagrzmiał.

Spojrzałam przelotnie na Reeve’a, jak gdybym spodziewała się, że coś powie, ale on jedynie patrzył z

powagą na pana Thorntona. Po chwili i ja zwróciłam wzrok na pastora.

Następnie wielebny przemówił do nas.
- Czy chcesz wziąć tę kobietę za żonę? Czy wytrwasz przy niej w zdrowiu i chorobie, w dobrej i złej doli,

aż do końca życia? Czy przysięgasz jej miłość, wierność i uczciwość małżeńską, dopóki śmierć was nie
rozłączy?

Reeve spojrzał na mnie.
- Tak - powiedział niskim głosem.
Następnie pan Thornton odwrócił się do mnie. Usłyszałam te same pytania, które przed chwilą zadał

Reeve’owi.

- Tak - odpowiedziałam, kiedy skończył.
Spojrzeliśmy na siebie z Reevem.
- Kto oddaje tę kobietę temu mężczyźnie? - spytał pastor.
Lord Bradford wystąpił do przodu.
Wtedy Reeve wziął mnie za rękę i oboje złożyliśmy przysięgę. Klęknęliśmy z pochylonymi głowami, a

wielebny Thornton pobłogosławił nas i ponownie złączył nasze dłonie.

- Co Bóg złączył, niechaj człowiek nie rozłącza - powiedział.
Byliśmy mężem i żoną.
Kiedy wróciliśmy do Wakefield, salon był już pełen białych róż i gości. Pod jednym z okien ustawiono tort,

a na tarasie, na dwóch długich stołach, wyłożono różnorodne smakołyki. Szampan płynął strumieniami.

Przy drzwiach spotkaliśmy mojego brata. Potrząsnął on ręką Reeve’a i mu pogratulował. Potem schylił się,

by mnie pocałować.

- Życzę ci szczęścia - powiedział.
- Dziękuję, Richardzie - odparłam z uśmiechem.
Następną godzinę zajęło nam przyjmowanie gratulacji i życzeń, a ja uśmiechałam się i uśmiechałam, aż

mnie rozbolała szczęka. Potem pokroiłam tort. Zjadłam coś i wypiłam dwa kieliszki szampana. Wtedy
podszedł do mnie Reeve.

- Może już się wymkniemy, co, Deb? - wyszeptał mi na ucho. - Ty idź pierwsza. Po pięciu minutach do

ciebie dołączę.

Nie musiał dwa razy powtarzać. Zaczęłam przedzierać się do wyjścia. Wszędzie było pełno gości, którzy

stali i rozmawiali, jakby pierwszy raz mieli okazję do kontaktu z innymi istotami ludzkimi. Wreszcie
dotarłam do holu, gdzie uniosłam spódnice, i pobiegłam do schodów, nim ktokolwiek miałby szansę mnie
zatrzymać.

Susan już na mnie czekała. Pomogła mi zdjąć suknię ślubną i przebrać się w strój do podróży. Kiedy

dopinała mi guziki z tyłu, do pokoju weszła mama.

- Jesteś już gotowa do wyjazdu, kochanie? - spytała.
- Prawie - odparłam. - Mój kufer już czeka w powozie. Reeve powiedział, że po mnie przyjdzie. Wy-

mkniemy się tylnymi schodami, a potem bocznym wyjściem.

Kiedy to powiedziałam, rozległo się stukanie do drzwi. Poszłam otworzyć. Stał w nich Reeve.
- Gotowa, Deb? - spytał.
Przebrał się już ze stroju wieczorowego, w którym był na ślubie. Teraz miał na sobie wygodniejszy, zło-

żony z bladożółtych pantalonów i kurtki.

- Gotowa - odparłam i odwróciłam się do mamy. - Do zobaczenia za trzy dni.
Pokiwała głową.
- Baw się dobrze w Brighton, kochanie - powiedziała odrobinę ściśniętym głosem.
- Niech się pani nie martwi, pani Woodly - wtrącił Reeve delikatnie. - Dobrze się nią zaopiekuję.
Mama uśmiechnęła się do niego słabo.
Reeve wziął mnie za rękę. Wymknęliśmy się tylnym wyjściem, jak para uczniaków uciekających z lekcji.

background image

Obeszliśmy dom dookoła. Przed frontowymi drzwiami już czekał na nas powóz.

Reeve pomógł mi wsiąść, a potem sam wskoczył do środka. Lokaj zamknął za nami drzwi i powóz ruszył.
Tak zaczęła się druga część dnia mojego ślubu.

* * *

Mieliśmy rezerwację w hotelu Royal Crescent, znajdującym się w najelegantszej części Brighton. Ściany

hotelowego holu były wyłożone rzeźbionym orzechem i drewnem atłasowym. Podłogę zdobił czarno-biały
marmur, sufit podtrzymywały zielone marmurowe kolumny. Nasz apartament składał się z sypialni, w której
stało rzeźbione palisandrowe łoże, dwóch pokoi służących jako garderoby, i salonu. W mojej garderobie
znajdowała się mała alkowa, w której mogła spać Susan. Reeve posiadał taką samą alkowę dla swojego
służącego.

- Ten apartament jest większy niż cały dom, w którym do tej pory mieszkałam - stwierdziłam z dez-

aprobatą, kiedy obejrzałam bogato wyposażone pomieszczenia, wynajęte przez Reeve’a na naszą krótką
podróż poślubną.

- Zgadza się - przyznał Reeve.
Znajdowaliśmy się w sypialni, a on stał przy oknie i podziwiał widok na duży, zielony park. Spojrzałam na

plecy mojego męża. Była czwarta po południu i zastanawiałam się, czym powinniśmy wypełnić czas do
kolacji.

- Jesteś głodny? - spytałam. - Chciałbyś się napić herbaty?
Odwrócił się do mnie. Promienie słoneczne wpadające przez okno oświetlały jego gładko zaczesane włosy,

przez co wyglądały jak wypolerowany mahoń.

- Jestem głodny, ale nie na herbatę mam ochotę - odparł.
Jego spojrzenie było ostre, skoncentrowane. Przebiegł po mnie wzrokiem, co sprawiło, że się zaczer-

wieniłam.

- Najwcześniej możemy zjeść coś o szóstej - powiedziałam trochę niepewnie. - Zaczął iść w moją stronę. -

Nie mam zamiaru czekać aż do kolacji.

Położył mi dłonie na ramionach. Wtedy zrozumiałam. Byłam zbulwersowana.
- Reeve! Chyba nie chcesz iść do łóżka wczesnym popołudniem!
- Jak najbardziej - odparł.
Nim zdążyłam znowu zaprotestować pochylił głowę i mnie pocałował. Zrobił to bardzo stanowczo,

odebrało mi dech w piersiach. Owinął wokół mnie ramiona i całował. Kiedy wreszcie odsunął się ode mnie,
moje kolana tak się trzęsły, że prawie upadłam. Szeroko otwartymi oczami obserwowałam, jak podszedł
cicho do drzwi wiodących do garderoby i zamknął je.

Przełknęłam ślinę.
Nadal nic nie mówiąc, zdjął kurtkę i krawat i upuścił je na obity brązowym aksamitem szezlong. Potem

znowu do mnie podszedł.

- Nie tak sobie wyobrażałam rozwój wydarzeń w dniu mojego ślubu, Reeve - powiedziałam surowo, biorąc

się w garść. - Myślałam, że będę czekać na ciebie w łóżku, ubrana w koszulę nocną. W nocy. W
ciemnościach. Tak to powinno wyglądać.

Spojrzał na mnie unosząc brwi.
- A więc wyobrażałaś to sobie?
- Pewnie nie tak dokładnie jak ty - odparłam.
Stanął naprzeciwko mnie i uśmiechnął się szeroko.
- Co do tego masz rację - powiedział. Ujął moją głowę w dłonie i przechylił ją tak, że musiałam na niego

spojrzeć. - Chyba nie boisz się tego, co ma się między nami wydarzyć?

- Nie - odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
Ze zdziwieniem zdałam sobie sprawę, że w jego oczach pojawił się wyraz zatroskania.
- Najpierw może cię boleć. Wiesz, że nigdy nie chciałbym cię skrzywdzić, ale będę szczery. Słyszałem, że

pierwszy raz może być dla kobiety bolesny.

Uśmiechnęłam się do niego uspokajająco.
- Jestem dzielna.
On również się uśmiechnął.
- To prawda. A ja jestem szczęściarzem.
Odwróciłam twarz i pocałowałam jego palce, którymi dotykał mojego policzka. Oczy mu pociemniały.
- Zdejmijmy z ciebie tę przeklętą suknię - powiedział.
- W takim razie będziesz musiał odpiąć te wszystkie guziczki. Ja ich nie dosięgnę.
- Odwróć się - powiedział krótko.
Obróciłam się do niego plecami.

background image

- A niech to - mruknął po chwili. - Nie mogłaś wybrać sukienki z większymi guzikami? Ledwie mogę je

uchwycić w palce.

- Myślałam, że kiedy do tego dojdzie, będę już w koszuli nocnej - odparłam. - To nie moja wina, że tak się

nieprzyzwoicie śpieszysz.

- No już dobrze, dobrze - warknął. - Myślę, że odpiąłem ich wystarczająco dużo, byś mogła zdjąć tę

sukienkę.

- Nie chciałabym, żeby się podarła - powiedziałam, kryjąc uśmiech.
Muszę przyznać, że bawiła mnie cała ta sytuacja.
- Zdejmij już tę przeklętą kieckę! - ryknął Reeve.
- To bardzo nieładnie tak krzyczeć - oświadczyłam, zsuwając rękawy.
Czułam na sobie jego wzrok, kiedy obnażałam ramiona i piersi. Zdołałam połowicznie przecisnąć suknię

przez biodra i opuścić ją na podłogę. Wyszłam z niej i położyłam ją na kufrze, stojącym u stóp łóżka. Potem
odwróciłam się do Reeve’a.

Moje sutki odznaczały się wyraźnie na cienkiej bawełnianej koszulce. Reeve wpatrywał się w nie z wy-

razem twarzy, który wydał mi się prawie obcy. Musiałam powstrzymać się, żeby nie zakryć piersi rękoma.

- Nie wyglądasz już jak mała dziewczynka, z którą kiedyś chodziłem popływać - powiedział Reeve.
Przypomnienie naszego wspólnego dzieciństwa przywróciło mi pewność siebie. Przecież patrzył na mnie

Reeve, a nie jakiś obcy człowiek. Odprężyłam się.

- Nie wiem, dlaczego tyle czasu zajęło mi uświadomienie sobie, że jesteś już dorosła - powiedział Reeve. -

Dopiero w Londynie zdałem sobie sprawę, że nie jesteś już moją przyjaciółeczką z dzieciństwa. - Uniósł
wzrok i spojrzał mi prosto w oczy. - Tuż pod moim nosem przemieniłaś się w prawdziwą piękność, a ja tego
nie zauważyłem.

- Ja też przez długi czas nie zauważałam przemiany w tobie - powiedziałam odrobinę niepewnie. -

Pierwszy raz zdałam sobie z tego sprawę chyba wtedy, kiedy mnie pocałowałeś.

Pochylił się nade mną i wziął mnie w ramiona.
- Reeve! - zawołałam zaskoczona.
Zaczął prowadzić mnie do łóżka. Niósł mnie, jak gdybym nic nie ważyła. Położył mnie i zdjął mi buty.

Potem ulokował się obok mnie.

- A teraz już na poważnie - powiedział.
Spojrzałam w jego błyszczące oczy.
Zaczął całować mnie wzdłuż szyi, aż do piersi.
- Podoba ci się, Deb? - zamruczał Reeve.
Przełknęłam ślinę.
- Tak.
Położyłam ręce na jego plecach i poczułam mięśnie naprężające się pod gładką skórą. To było wspaniałe

doznanie. Reeve uniósł się na chwilę i jednym miękkim ruchem ściągnął koszulę przez głowę. Potem zdjął
spodnie.

Patrzyłam.
Jeśli ja nie byłam już małą dziewczynką, to on z pewnością nie był już małym chłopcem.
- Drogi Boże, Reeve - wyjąkałam. - Ty się zwyczajnie nie zmieścisz.
- Myślę, że sobie poradzimy - odparł.
Znowu zaczął mnie całować. Poczułam jego ręce na moich majtkach, zaczął je ściągać w dół. Kiedy

zsunęły mi się już do kostek, zrzuciłam je jednym kopnięciem.

- Grzeczna dziewczynka - szepnął i wsunął palce między moje nogi.
Zesztywniałam. Nie mogłam nic na to poradzić.
- Wszystko w porządku, Deb - powiedział. - Odpręż się. Będzie dobrze.
Odpręż się? Myśli szaleńczo wirowały mi w głowie. Jak mam się odprężyć, kiedy on dotyka mnie w taki

sposób?

Jednak już po chwili pod wpływem pieszczot jego długich, zręcznych palców zaczęłam odczuwać nie-

zwykłą przyjemność. Bezwiednie uniosłam uda, żeby być bliżej niego.

- Drogi Boże, Deb - jęknął przy mojej twarzy - Drogi Boże.
Nie rozumiałam, co się ze mną dzieje. Wiedziałam jedynie, że jestem wilgotna i gorąca, a przez moje lę-

dźwie przepływały fale rozkoszy.

Kiedy zaczął rozchylać moje nogi, poddałam się z ochotą, a kiedy zgiął je w kolanach, pozwoliłam mu

wejść w siebie. Spojrzał na mnie, układając się wygodniej.

- W porządku?
Coś we mnie pulsowało.

background image

- Tak - powiedziałam.
Zaczął powoli się poruszać, ale już po chwili znieruchomiał.
- Trzymaj się teraz, Deb - wydusił z siebie.
Wbił się we mnie z całej siły. Zacisnęłam palce na jego ramionach.
Leżeliśmy w całkowitym bezruchu, spoglądając na siebie i bojąc się poruszyć. Reeve był spocony, jak

gdyby przebywał wiele godzin na słońcu.

- Boli cię? - wydyszał.
- Odrobinę. Na początku bolało bardzo, ale teraz jest już lepiej - powiedziałam z namysłem.
Zaczął miarowo poruszać się wewnątrz mnie.
- Co czujesz?
- Nie jest źle - odparłam ostrożnie.
Zamknął oczy. Spływał po nim pot.
- Drogi Boże - powiedział.
- Wszystko w porządku Reeve. Rób, co masz robić.
- Chyba nie mam wyjścia - zachrypiał.
Złapałam go mocno za ramiona, a on zaczął poruszać się we mnie do przodu i do tyłu. Potem wydal z

siebie długi jęk i zamarł w bezruchu.

Opadł na mnie całym ciężarem. Objęłam go, podczas gdy on starał się złapać oddech. W końcu uniósł się

odrobinę, nadal nie odrywając się ode mnie całkowicie i spojrzał na mnie.

- Jak się czujesz, Deb? - spytał z obawą w głosie.
- Wszystko w porządku - zapewniłam go. - Nie było tak źle, Reeve. Naprawdę.
- Czuję się, jakbym umarł i poszedł prosto do nieba, a ona mówi, że nie było źle.
- Przez chwilę było nawet całkiem przyjemnie - powiedziałam, śmiejąc się.
Zsunął się ze mnie i wziął mnie w ramiona.
- Od tej chwili już zawsze będzie przyjemnie. Obiecuję.
- Hmm. Tylko chyba muszę się trochę bardziej rozciągnąć tam w dole.
Przytulił mnie mocniej.
- Tak będzie.
Zamknęłam oczy i wtuliłam się w niego. Pomyślałam, że może ma rację.

* * *

Zjedliśmy kolację w hotelowej restauracji. Oboje byliśmy bardzo głodni. Jagnięcina w sosie, krewetki w

maśle, szparagi, solą z białym winem i grzybami oraz placek jabłkowy wyjątkowo nam smakowały. Reeve
zamówił butelkę szampana. Ja wypiłam dwa kieliszki, a on resztę.

Po kolacji poszliśmy na przechadzkę po nadmorskiej promenadzie i obejrzeliśmy zachód słońca. Kiedy

wróciliśmy do hotelu, byłam już tak śpiąca, że oczy same mi się zamykały. Susan pomogła mi przebrać się w
koszulę nocną, w której powinnam była zaprezentować się podczas mojego pierwszego razu z nowo
poślubionym mężem. Potem schowałam się pod kołdrę, powiedziałam Reeve’owi dobranoc i pięć minut
później spałam.

Obudziłam się następnego ranka z uczuciem, że ktoś mnie obserwuje. Otworzyłam oczy i zobaczyłam

Reeve’a leżącego koło mnie na brzuchu. Oparł głowę na rękach i wpatrywał się we mnie.

- Dzień dobry - powiedziałam z uśmiechem.
- Dzień dobry - odparł z powagą. - Dobrze spałaś?
- Jak zabita.
Uśmiechnął się do mnie, ale jego oczy pozostały poważne.
- Za dużo szampana - orzekł.
Spojrzałam na niego. Był rozczochrany i nieogolony. Wyglądał wspaniale.
Ale coś było nie tak.
Wyciągnęłam dłoń i przeciągnęłam palcami po jego splątanych włosach.
- Czy mówiłam ci już, że cię kocham? - spytałam cicho.
- Nie - jego głos zabrzmiał dziwnie. - Chyba nie.
- A więc ci mówię.
- Nie chciałbym cię skrzywdzić - powiedział odrobinę rozpaczliwie. - Wiesz o tym, prawda?
Celowo udałam, że źle go zrozumiałam.
- Mówiłeś, że będzie bolało tylko za pierwszym razem.
Zbiło go to z tropu.
- Sprawdźmy, czy miałeś rację.
- Nie jesteś jeszcze zbyt obolała?

background image

- Pocałuj mnie, Reeve - powiedziałam miękko.
Kiedy się całowaliśmy i pieściliśmy powróciły emocje, których doświadczyłam poprzedniej nocy. Reeve

mówił mi raz po raz, że jestem piękna, a wewnątrz mnie narastało pożądanie. Oplotłam go nogami, a kiedy
tym razem we mnie wszedł, nie poczułam już bólu, który zagłuszyłby uczucie przyjemności. Wręcz
przeciwnie, narastało ono, podczas gdy Reeve poruszał się we mnie w tył i w przód, aż wreszcie
eksplodowałam w niezwykłym szczycie rozkoszy, który odczułam każdą cząstką ciała.

- Czuję się, jakbym umarła i poszła prosto do nieba - powtórzyłam słowa wymówione przez niego dzień

wcześniej.

- Tak cię kocham, Deb. Niech nam Bóg dopomoże.
W jego głosie znów pojawiła się nuta rozpaczy. Zanurzyłam usta w jego włosy i pomodliłam się.

Rozdział siedemnasty

Zostaliśmy z Reevem w Brighton trzy dni. Muszę z zażenowaniem przyznać, że nie spędziliśmy zbyt wiele

czasu poza naszym pokojem hotelowym. Chodziliśmy coś zjeść do restauracji, a co wieczór przechadzaliśmy
się po promenadzie. Któregoś popołudnia poszliśmy też na zakupy i Reeve kupił mi kolczyki z szafirami,
ponieważ stwierdził, że idealnie pasują do koloru moich oczu.

Resztę czasu spędziliśmy w łóżku.
- To był świetny pomysł, żeby przyjechać do Brighton - powiedziałam do Reeve’a tego ranka, kiedy

mieliśmy wracać do Wakefield. - Wszyscy mieszkańcy rezydencji byliby zgorszeni naszym zachowaniem.

Reeve siedział rozparty w fotelu w mojej garderobie, podczas gdy ja starałam się zawiązać pod brodą

różową wstążkę od słomkowego kapelusza.

- A ty myślisz, że dlaczego to zaproponowałem? - odparł unosząc brwi. - Chciałem cię mieć tylko dla

siebie.

- Ale kiedy wrócimy do Wakefield, będziemy musieli zachowywać się jak normalni ludzie - westchnęłam z

żalem. - To oznacza wstawanie rano, a nie o drugiej po południu!

Odwróciłam wzrok od lustra i rozejrzałam się po pokoju, żeby sprawdzić, czy czegoś nie zapomniałam.
- Miejmy nadzieję, że ciotka Sophia już pojechała. Nie zdziwiłabym się, gdyby zażądała ode mnie

szczegółowej relacji z naszej nocy poślubnej.

Reeve zachichotał.
- Przecież nie mieliśmy nocy poślubnej, nie pamiętasz? Tego wieczoru padłaś jak kłoda, bo wypiłaś za

dużo szampana.

- Bardzo śmieszne.
- Gotowa? - Reeve podniósł się z fotela.
Byłam gotowa, ale odczuwałam dziwną niechęć do opuszczenia Brighton. I to nie tylko dlatego, że

zasmakowałam w prywatności, którą hotel zapewniał nowożeńcom.

Czułam się tu bezpieczna.
Nie, nawet więcej niż to. Czułam, że Reeve był tutaj bezpieczny.
Miałam okropne przeczucie, że w Wakefield czyha na niego niebezpieczeństwo. Może ze strony Roberta.

Może z jego własnej.

- Gotowa - powiedziałam z radosnym uśmiechem i pozwoliłam mu wziąć się pod ramię i wyprowadzić z

pokoju.

* * *

W Wakefield powitano nas po królewsku. Lord Bradford i mama, którzy najwyraźniej wyglądali naszego

powrotu, zjawili się w holu, kiedy tylko przeszliśmy przez frontowe drzwi.

- Deborah! - wykrzyknęła mama i podbiegła, by mnie uścisnąć.
Zaśmiałam się, czując z jak niezwykłą siłą objęła mnie swoimi szczupłymi ramionami.
- Nie było mnie tylko kilka dni, mamo - powiedziałam.
Odsunęła się i spojrzała mi w twarz.
Wiedziałam, że promieniuję szczęściem. Nawet ja byłam w stanie dostrzec emanujący ze mnie blask, kiedy

spoglądałam w lustro.

Mama przestała marszczyć brwi i popatrzyła na mnie ze zdumieniem.
- Podobało ci się Brighton, Deb? - spytał lord Bradford uprzejmie. - Pogoda wam dopisała?
Rzuciłam okiem na Reeve’a, który stał za plecami swojego kuzyna. Mrugnął do mnie.
Co by powiedziała osoba tak sztywna jak lord Bradford na wieść, że prawie wcale nie zwiedziłam

Brighton, ponieważ byłam zajęta czymś innym?

- Bardzo mi się podobało, milordzie - odparłam.
- Chyba już czas, żebyś zaczęła mi mówić po imieniu, moja droga - oświadczył. - W końcu jesteśmy

background image

rodziną.

Nie chciałam nazywać go Bernardem.
- Dziękuję - powiedziałam jednak.
Uniósł brew, spoglądając na mnie, jakbym była dzieckiem.
- Bernardzie - dodałam.
Pokiwał głową z aprobatą.
- Jestem pewien, że chcecie się odświeżyć po podróży - przeniósł wzrok na Reeve’a. - Umieściłem was

oboje w twoim pokoju.

Reeve skinął głową i wziął mnie pod ramię.
- Chodź, Deb.
Przeszliśmy przez hol i weszliśmy po dębowych schodach na górę. Pokój Reeve’a był jednym z pierw-

szych w lewym skrzydle domu. Kiedy Reeve otworzył drzwi, pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy,
było wspaniałe łoże z zielonym, aksamitnym baldachimem. Jego kotary przywiązano do kolumn, żeby
pozwolić na swobodny przepływ powietrza. Ściany, pokryte zielonym adamaszkiem, były obwieszone
obrazami przedstawiającymi wiejskie krajobrazy Sussex. Na perskim dywanie stał obity jedwabiem
szezlong, biurko, toaletka, dwa krzesła, również obite jedwabiem, i dwa duże rzeźbione słonie po obu
stronach kominka.

Reeve zauważył, że się im przyglądam.
- Któryś z kuzynów żony Bernarda przysłał je z Indii - wyjaśnił.
Skinęłam głową i podeszłam do toaletki, żeby zdjąć kapelusz i przyczesać włosy. Reeve wyjrzał przez

okno, zakładając ręce za plecami.

Zamyślona, wpatrywałam się niewidzącym wzrokiem w swoje odbicie w lustrze.
- Reeve? - spytałam po chwili. - Czy podejrzewałeś kiedykolwiek, że twój kuzyn może być zainteresowany

moją matką?

- Bernard? - Reeve odwrócił się w moją stronę.
- Tak.
- Nigdy o tym nie myślałem. Może i tak, Deb. Twoja matka jest jeszcze piękną kobietą.
- Ile dokładnie Bernard ma lat?
- Około pięćdziesiątki, jak mi się wydaje - odparł Reeve.
- Pięćdziesiątki! - powiedziałam pogardliwie. - Toż to starzec.
Reeve wyglądał na rozbawionego.
- Nie taki znowu starzec, Deb. Zapewniam cię, że większość pięćdziesięciolatków jest jeszcze dość... eee...

sprawna.

Nie chciałam myśleć o Bernardzie w ten sposób, zwłaszcza z moją matką. To było obrzydliwe.
- Nie będzie ci przeszkadzało, jeśli mama zamieszka z nami w Ambersley? - spytałam szybko.
- Oczywiście, że nie - odparł zdumiony. - Od początku zakładałem, że tak się stanie.
Objęłam go i oparłam mu głowę na ramieniu. Przytulił mnie mocno.
Pocałowałam go w podbródek, gdyż jego szyję zakrywał wykrochmalony na sztywno fular.
Pocałował mnie w czoło.
Staliśmy skąpani w świetle słonecznym, które wpadało przez okno. Poczułam znajomy ucisk w dolnej

części ciała i odsunęłam się od Reeve’a.

- Spodziewają się nas na herbacie - powiedziałam.
Jastrzębie spojrzenie, jakim mnie obrzucił, wskazywało na to, że czuł się podobnie jak ja.
- Musimy tam iść? - spytał.
Pomyślałam o mamie.
- Tak.
- Trzeba nam było zostać w Brighton - mruknął.
Spojrzałam na piękną sypialnię, w której się znajdowaliśmy, i pomyślałam, że ja również wolałabym

pozostać w tym anonimowym apartamencie w hotelu, w którym spędziliśmy pierwsze dni naszego mał-
żeństwa.

- Tak. Ja też żałuję, że tam nie zostaliśmy.

* * *

To było bardzo dziwne uczucie ponownie stanąć twarzą w twarz z ludźmi, z którymi mieszkałam przez

ostatnie kilka tygodni. Nie było nas zaledwie trzy dni, ale tak się zmieniłam w tym czasie, że potrzebowałam
na nowo budować ze wszystkimi relacje.

Na szczęście lady Sophia wróciła już do swojego domostwa w Bath, ale to oznaczało, że teraz ja musiałam

zająć jej miejsce u szczytu stołu, naprzeciwko lorda Bradforda. Bardzo się starałam, żeby nie pokazać po

background image

sobie, jak bardzo krępował mnie ten nowy przywilej.

Sally i Mary Ann regularnie spoglądały na mnie ukradkiem podczas trwania posiłku. Edmund Norton

rozmawiał z Harrym i Reevem o łodzi, którą miał zamiar kupić. Pani Norton konwersowała spokojnie z
Bernardem i mamą, a pan Norton, siedzący po mojej prawej stronie, zabawiał rozmową mnie.

- Czy podczas wizyty w Brighton miała pani okazję zwiedzić pałac księcia regenta, lady Cambridge? -

spytał.

Pomyślałam, że upłynie dużo czasu nim przyzwyczaję się do tego, że ludzie nazywają mnie lady Cam-

bridge.

- Nie od wewnątrz - odparłam. - Ale z zewnątrz rzeczywiście robi imponujące wrażenie.
Prowadziliśmy dalej tę uprzejmą rozmowę, podczas gdy na stole kolejno pojawiały się łosoś, sarnina i

pieczeń wieprzowa. Po deserze złożonym z owoców i migdałów panie udały się do salonu na herbatę.

- Ach, Deborah - zaczęła rozpływać się nade mną Sally - wyglądasz prześlicznie. Małżeństwo to musi być

coś cudownego.

Mary Ann nic nie powiedziała, obserwowała mnie tylko.
- Bo tak jest, Sally - odparłam, uśmiechając się do młodej kuzynki Reeve’a. - Oczywiście pod warunkiem,

że wyjdziesz za odpowiedniego człowieka.

Sally westchnęła głośno.
- Ty masz Reeve’a, szczęściaro. A gdzie my mamy znaleźć równie wspaniałych mężczyzn?
- Ależ, dziewczynki - upomniała je ostro pani Norton. - Niegrzecznie jest wypytywać o małżeńskie

doświadczenia.

Mary Ann spuściła wzrok.
- Tak, mamo - powiedziała.
Sally spojrzała na mnie, marszcząc nos. Mama wygładziła jedwab na swojej białej sukni wieczorowej.
- A jak wyglądają przygotowania do festynu? - spytałam.
Rozmawiałyśmy na ten temat, aż w pokoju pojawili się mężczyźni. Wtedy mama, Bernard oraz państwo

Norton przeszli do małego stolika, żeby rozegrać partyjkę wista, a wszyscy pozostali postanowili przejść się
po ogrodzie.

Sally i Edmund szli na czele, zatopieni w rozmowie na sobie tylko znane tematy. Wieczorne powietrze

przynosiło nam dźwięk lekkiego śmiechu Sally, która droczyła się ze swoim rozmówcą, żartując z jego
zamiłowania do łodzi.

Reeve otoczył mnie ramieniem, zatrzymał się i odwrócił nas oboje przodem do nadchodzących Harry’ego i

Mary Ann. Oni też stanęli w miejscu i spojrzeli na nas.

- Tak się zastanawiałem, Harry - odezwał się Reeve. - Miałeś może jakieś wieści od Roberta?
Harry rzucił Reeve’owi ostre, przenikliwe spojrzenie.
- Tak właściwie - powiedział po chwili - to nie wiemy, gdzie on się obecnie znajduje.
Serce podskoczyło mi w piersi.
- Myślałem, że jest w Hampshire - ręka Reeve’a zacisnęła się na moim ramieniu.
Harry kopnął kupkę żwiru, którym była wysypana ścieżka, nie chcąc spotkać się wzrokiem z Reevem.
- Wyjechał stamtąd kilka dni temu i nikt nie wie, dokąd się udał.
W świetle zachodzącego słońca było widać, że Harry nadal wpatruje się w ziemię. Znowu zaczął kopać

żwir.

- Deb powiedziała mi, co Robert chciał jej zrobić - odezwał się Reeve ciężkim głosem. - Więc nie musisz

już udawać.

Harry spojrzał na mnie. Pokiwałam głową.
- Co Robert chciał ci zrobić, Deborah? - spytała cicho Mary Ann.
Nikt się nie odezwał.
- Próbował ją zgwałcić - odparł po chwili Harry. - Bójka w Fair Haven nigdy nie miała miejsca. Robert

włamał się do pokoju Deborah i zaatakował ją. Pani Woodly usłyszała jej wołanie o pomoc, przybiegła i
uderzyła Roberta w głowę wazonem. To dlatego mój ojciec wysłał go natychmiast do Hampshire i zabronił
mu wracać na ślub.

Mary Ann wyglądała na wstrząśniętą.
- Mój Boże, Deborah! Co za straszliwe przeżycie!
- To prawda - przyznałam, przełykając ślinę.
Dłoń Reeve’a na moim ramieniu była całkowicie sztywna.
- Z pewnością Robert nie będzie już więcej próbował czegoś podobnego. Musi chyba zdawać sobie sprawę,

że byłby pierwszym podejrzanym, gdyby coś złego przytrafiło się mnie lub Reeve’owi.

Wyraz twarzy Harry’ego przeraził mnie.

background image

- Robert jest nieobliczalny, Deborah - oświadczył. - To stało się dla mnie jasne w momencie, kiedy posunął

się aż do próby gwałtu - Potarł powieki dłonią, jak gdyby w ten sposób mógł odgonić obraz, stający mu
przed oczami. - To tak, jak gdyby nienawiść, którą żywi do Reeve’a, pożerała go od środka. To prawda, że
zawsze był odrobinę gwałtowny, ale teraz... Teraz całkowicie wymknął się spod kontroli.

Reeve stał koło mnie, nic nie mówiąc.
- Nie rozumiem - powiedziała Mary Ann. - Dlaczego Robert miałby aż tak bardzo nienawidzić Reeve’a?
- Nie wiem - odparł Reeve.
- Mój ojciec ma dopiero czterdzieści sześć lat - powiedział Harry. - Robert nie jest chyba aż tak głupi, by

myśleć, że na wypadek twojej śmierci mógłby szybko przejąć tytuł lorda Cambridge.

Czterdzieści sześć! pomyślałam zszokowana. Reeve mówił, że lord Bradford ma co najmniej pięćdziesiąt

lat!

- Może twój ojciec też powinien zacząć na siebie uważać - stwierdził Reeve.
Harry szeroko otworzył oczy ze zdumienia.
- Chyba nie sądzisz, że...
- Nie wiem - powtórzył Reeve. - Kto wie, co może Robertowi chodzić po głowie?
Zapadła pełna napięcia cisza. Po chwili jednak Reeve otrząsnął się z zamyślenia i odwrócił się w moją

stronę.

- Musimy przedsięwziąć środki ostrożności - oznajmił stanowczym głosem. - Przede wszystkim musisz

pamiętać, by nigdy nigdzie nie chodzić w pojedynkę. Słyszysz, Deb?

- Słyszę, Reeve - odparłam spokojnie.
Nagle dobiegł nas głos Sally.
- Nie chciałbym, żeby moja siostra czy Edmund dowiedzieli się o całej tej sprawie - powiedział pospiesznie

Harry.

Reeve skinął głową na znak zgody. Po chwili zaczęłam radośnie rozprawiać o tym, jak bardzo pragnęłabym

wrócić jeszcze kiedyś do Brighton, żeby obejrzeć wnętrze pałacu księcia regenta.

* * *

Po powrocie do domu przebrałam się w garderobie w koszulę nocną. Reeve wykorzystał w tym celu

sypialnię. Kiedy tam weszłam, jego lokaja już nie było. Reeve stał przodem do kominka, wpatrzony w
jednego z indyjskich słoni. Miał na sobie elegancki szlafrok z czarnego jedwabiu i z doświadczenia
wiedziałam, że pod spodem był nagi.

Na dźwięk zamykających się drzwi odwrócił się w moją stronę.
Ja z kolei byłam ubrana w biały płócienny szlafroczek, a Susan wyszczotkowała mi włosy, które teraz

opadały kaskadą loków na plecy.

Reeve spojrzał na mnie z zachmurzoną twarzą.
- Twoje włosy mają kolor księżycowej poświaty - powiedział.
Jego romantyczne słowa, skontrastowane z wyrazem jego twarzy, zbiły mnie z tropu.
- Myślisz, że Robert odważy się wrócić tutaj po tym, co zrobił? - spytałam niepewnie.
- Może i nie wróci do domu, ale nic nie jest w stanie powstrzymać go przed potajemnym powrotem w tę

okolicę - odparł Reeve z niezmienionym wyrazem twarzy.

Przeszedł mnie dreszcz, mimo że noc była ciepła.
- Nie żartowałem, mówiąc ci, że nie powinnaś nigdzie chodzić sama - powiedział Reeve.
- Wydaje mi się, że teraz jestem już bezpieczna. Robert powiedział, że chciał mnie zgwałcić tylko dlatego,

żeby mieć mnie przed tobą.

- Jezu Chryste - jęknął Reeve w desperacji i zamknął oczy.
Nawet nie upomniałam go za bluźnierstwo.
- Martwię się raczej o ciebie - powiedziałam.
Reeve otworzył oczy i wyciągnął do mnie ramiona. Zanurzyłam się w jego objęciu.
- Nie rozumiesz, Deb? - westchnął, opierając policzek na czubku mojej głowy. - Robert chce zostać hrabią

Cambridge. Teraz, kiedy jesteśmy już małżeństwem, ty stałaś się dla niego największym zagrożeniem.

- Nie rozumiem.
- Jeśli urodzisz nam syna, Robert zostanie całkowicie usunięty z linii sukcesyjnej.
Reeve był tak spięty, że prawie czułam, jak jego ciało wibruje w moim uścisku.
- Ależ Reeve, przecież jesteśmy małżeństwem dopiero od tygodnia!
- Wystarczy jeden raz - usłyszałam ponurą odpowiedź.
Przycisnęłam policzek do jego ramienia.
- Zostajemy w Wakefield jeszcze tylko kilka dni. Będę na siebie uważać - obiecałam, próbując go po-

cieszyć.

background image

Nie poczułam jednak, by się rozluźnił.
- Nie powinienem był się z tobą żenić. W ten sposób znalazłaś się w niebezpieczeństwie.
- Już wystarczy.
Uwolniłam się z jego uścisku i spiorunowałam go wzrokiem.
- Nie chcę tego nigdy więcej słyszeć, Reeve. Rozumiesz?
Spojrzał na mnie posępnie.
Stwierdziłam, że należy zmienić temat, by zwrócić jego myśli na inne tory.
- Chciałam cię o coś spytać. Powiedziałeś mi dzisiaj, że twój kuzyn ma pięćdziesiąt lat, ale według

Harry’ego ma zaledwie czterdzieści sześć.

Reeve wyglądał na całkowicie zaskoczonego zmianą tematu.
- Pięćdziesiąt, czterdzieści sześć. Co za różnica, Deb?
- Różnica czterech lat - powiedziałam surowo.
Nagle go oświeciło.
- Czyżbyśmy wracali do tej sprawy z Bernardem i twoją matką?
- Zgadza się - poinformowałam go.
Włożył ręce do kieszeni szlafroka i wzruszył ramionami.
- Nawet jeśli Bernard rzeczywiście byłby zainteresowany twoją matką, to co w tym złego?
- Wszystko! - wykrzyknęłam. - Drogi Boże, Reeve, przypomnij sobie, jak ciebie traktował przez te

wszystkie lata!

- Robił to, co uważał za najwłaściwsze - odparł Reeve z cierpliwością. - To nie jest zły człowiek.
- Może i nie. Ale z pewnością nie jest to mężczyzna dla mojej matki.
Zapanowała cisza.
- A kto jest właściwym mężczyzną dla twojej matki? - spytał Reeve, spoglądając na mnie z troską.
Poczułam, jak całe moje ciało sztywnieje.
- Na pewno nie twój kuzyn!
Reeve zmarszczył lekko brwi, nadal wpatrując się we mnie.
- Twoja matka ma pełne prawo ponownie wyjść za mąż, jeśli będzie miała na to ochotę - powiedział

łagodnym tonem. - Nie możesz oczekiwać, że spędzi resztę życia, będąc tylko twoją matką i nikim więcej.

- Nigdy nie mówiłam, że tego właśnie oczekuję! - odparłam ze wściekłością.
Reeve nie odpowiedział, spoglądał tylko na mnie z wyrazem twarzy, który zupełnie mi się nie podobał.
- Miałyście siebie nawzajem przez tyle czasu, że zdaję sobie sprawę, iż musicie być ze sobą bliżej niż

większość matek i córek...

- Przestań! - przerwałam mu. - Żałuję, że w ogóle zaczęłam o tym mówić, jeśli masz zamiar kontynuować

w ten sposób. Po prostu nie uważam, by lord Bradford i moja mama pasowali do siebie. To wszystko.

Odwróciłam się do niego plecami i podeszłam do okna. Lampy na patio były już zgaszone, a ogród

pogrążony w całkowitych ciemnościach.

- W porządku - usłyszałam zza pleców cichy głos Reeve’a.
Poczułam zapach kwiatów, których nie mogłam dojrzeć.
Jesteś ostatnią osobą, z którą należy rozmawiać o opiekowaniu się własną matką.
Kiedy tylko to pomyślałam, przeraziłam się i zawstydziłam. Odwróciłam się od okna i uśmiechnęłam do

niego.

- Przepraszam, że na ciebie krzyknęłam. Nie chciałam.
Reeve ponownie wyciągnął do mnie ramiona.
- Kochaj mnie, Deb - powiedział z tęsknotą w głosie. - Kochaj mnie.
Podbiegłam do niego.
Uścisnął mnie mocno i mimo że sprawiał mi ból, nie zaprotestowałam. Po chwili nagły dreszcz przebiegł

jego ciało. Potem uniósł mnie w ramionach i zaniósł do łóżka.

Rozdział osiemnasty

Reeve obudził mnie pocałunkiem wcześnie następnego ranka. Otworzyłam oczy i zobaczyłam go, na-

chylonego nade mną, ubranego w strój do konnej jazdy.

- Wybieram się z Harrym na przejażdżkę - powiedział. - Śpij dalej, Deb.
Biorąc pod uwagę fakt, że przez większą część nocy nie dawał mi zasnąć, uznałam, że mam prawo odpo-

cząć jeszcze trochę. Uśmiechnęłam się do niego śpiąco i na powrót zamknęłam oczy, kiedy wyszedł z
pokoju.

Obudziłam się o dziewiątej trzydzieści, ubrałam się i zeszłam na śniadanie do jadalni. Mama i lord

Bradford już tam byli. Popijali kawę siedząc w oknie wykuszowym, gdzie ustawiono okrągły dębowy stół.

background image

Byli pogrążeni w rozmowie.

Zmarszczyłam brwi. Wcale nie chodziło o to, żebym nie chciała dzielić się z nikim matką. Po prostu nie

uważałam, by lord Bradford był dla niej dobrą partią.

Nie podobało mi się to pełne ciepła spojrzenie, którym mama obdarzała go za każdym razem, kiedy na

niego patrzyła.

- Dzień dobry - powiedziałam złowrogo.
Mama odwróciła się w moją stronę i uśmiechnęła się.
- Dzień dobry kochanie. Dobrze ci się spało?
W oczach lorda Bradforda zauważyłam błysk rozbawienia tym naiwnym pytaniem i poczułam, jak

znamienny rumieniec pokrywa moje policzki.

- Dobrze - odpowiedziałam.
- A gdzie się podziewa Reeve? - spytała, szukając wzrokiem za moimi plecami, jak gdyby się spodziewała,

że mój mąż za chwilę się tam zmaterializuje.

- Udał się z Harrym na przejażdżkę - odparłam.
- Z pewnością Harry chciał podzielić się z nim wiadomością, że we wrześniu zaczyna studiować w

Londynie, w Royal College of Physicians.

Spojrzałam na Bernarda.
- To prawda? - spytałam. - Zmieniłeś zdanie co do przyszłości Harry’ego?
- Zmieniłem zdanie - przyznał lord Bradford.
Nie patrzył na mamę, ani ona na niego, ale po sposobie, w jaki unikali nawzajem swojego wzroku, od razu

wszystkiego się domyśliłam.

- Cieszę się - oznajmiłam sztywnym tonem. - To coś, czego Harry zawsze pragnął. Uważam, że będzie z

niego świetny lekarz.

- To właśnie dano mi do zrozumienia - westchnął lord Bradford.
Rzuciłam okiem na mamę, która spokojnie popijała kawę. Podeszłam do małego, dębowego kredensu i

nałożyłam sobie jajka na szynce. Te conocne ćwiczenia sprawiały, że rano byłam bardzo głodna.

- Wczoraj wieczorem dowiedzieliśmy się od Harry’ego, że nie wiadomo, gdzie się podział Robert -

powiedziałam, wracając z jedzeniem do stołu.

Lord Bradford się zachmurzył. Wyraz jego szarych oczu stał się nagle tak beznadziejnie smutny, że wbrew

swojej woli poczułam dla niego ukłucie litości.

- To prawda - przytaknął. Machnął ręką, jakby chciał oddalić od siebie nieprzyjemną wizję. - Obawiam się,

że nie jestem w stanie zagwarantować ci bezpieczeństwa, na wypadek gdyby znalazł się w pobliżu ciebie. To
samo, jeśli chodzi o Reeve’a. Oboje musicie bardzo uważać.

- Myślisz, że Robert ma zamiar tu wrócić?
Nasze oczy się spotkały.
- Tak myślę.
Nagle sobie przypomniałam.
- Reeve! - wykrzyknęłam w panice. - Pojechał z Harrym. A jeśli Robert się gdzieś na niego zaczaił? A jeśli

będzie chciał go zastrzelić?

Uspokajające „Nie martw się, kochanie” mamy zbiegło się z „Nic mu nie będzie, Deborah” lorda

Bradforda.

Spojrzałam na niego z mieszaniną strachu i oburzenia.
- Jak możesz mówić, że nic mu nie będzie, jeśli właśnie przyznałeś, że Robert stanowi dla niego za-

grożenie?

- Może i Robert posunął się dalej, niż pozwalają na to normy cywilizowanego zachowania, ale nie jest

głupi. Bez względu na to, jak bardzo chciałby mu zrobić krzywdę, Robert nie będzie narażał się na pobyt w
więzieniu za morderstwo.

Lord Bradford potarł dłonią czoło. Zauważyłam, że mama obserwuje go z troską.
- Morderca nie może odziedziczyć tytułu i ziem człowieka, którego zamordował - wytłumaczył lord

Bradford. - Robert będzie postępował ostrożnie.

* * *

Po śniadaniu zdecydowałyśmy wraz z mamą udać się do miasteczka na jedno z ostatnich spotkań orga-

nizacyjnych dotyczących festynu, który miał się odbyć już za trzy dni. Jako że pogoda dopisywała, po-
stanowiłyśmy przejść się do stajni, zamiast czekać na dwukółkę przed domem.

Podczas spaceru mama wytłumaczyła mi, że wszystko jest już prawie gotowe na niedzielną zabawę.

Szłyśmy wysypaną żwirem ścieżką w kierunku budynków mieszczących stajnie, a wokół nas rozciągały się
połacie zielonego trawnika, opadające aż do pagórka leżącego poniżej domu.

background image

Byłyśmy już prawie na miejscu, kiedy napotkałyśmy Harry’ego, biegnącego z opuszczoną głową w stronę

domu, mamroczącego pod nosem coś, co brzmiało jak stek przekleństw. Przez ramię przewiesił sobie kurtkę,
a fular miał owinięty wokół szyi jak szalik. Jego koszula i spodnie były całkowicie przemoczone. Kiedy
szedł, woda chlupotała mu w butach. Nikt mu nie towarzyszył.

- Harry! - zawołałam. - Gdzie jest Reeve?
Harry zatrzymał się, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę, że ktoś stoi na jego drodze. Spoglądał to na

mnie, to na mamę.

- Gdzie jest Reeve? - powtórzył z sarkazmem w głosie. - Nie mam pojęcia, Deborah. Kiedy tylko

dotarliśmy do brzegu, wskoczył na konia i pogalopował, jakby goniło go sto diabłów. Myślałem, że może
wrócił do domu, ale w stajni dowiedziałem się, że jeszcze go nie ma.

- Co się stało? - spytałam, wskazując na jego mokre ubranie. - Dlaczego jesteś całkowicie przemoczony?

Czy zdecydowaliście obaj, że popływacie sobie dzisiaj o poranku w ubraniach?

Harry przeczesał palcami swoje schnące kędziory, które opadały mu na czoło.
- Tak, popływaliśmy sobie - odparł. - Tylko wszystko wyglądało trochę inaczej, niż to sobie wyobrażałem.
Zrobiło mi się niedobrze.
- Opowiedz, co się stało.
- Deborah - upomniała mnie cicho mama. - Pozwól mu się najpierw przebrać.
- Nie - zaprotestowałam. - Chcę wiedzieć teraz. Co się stało, Harry?
Harry przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Chlupnęło mu w butach.
- Wczoraj wieczorem spytałem Reeve’a, czy nie chciałby przejechać się ze mną o świcie konno - zaczął. -

Chciałem się z nim podzielić dobrą wieścią.

- Wiemy, o co chodzi - powiedziałam, kiwając głową.
- A więc spotkaliśmy się przy stajniach o siódmej trzydzieści i postanowiliśmy pojechać na Wyspę

Charlesa. Był akurat odpływ, więc mogliśmy swobodnie puścić się galopem po plaży.

Powiał lekki wietrzyk i Harry zadrżał. Nie miałam jednak zamiaru pozwolić mu odejść, póki nie dowie-

działam się, co się stało.

- Tak? - spytałam nieustępliwie.
- Pojechaliśmy na Wyspę Charlesa i pogalopowaliśmy wzdłuż brzegu. Po jakimś czasie zsiedliśmy z koni i

kiedy się przechadzaliśmy, oznajmiłem Reeve’owi, że jesienią rozpoczynam naukę w Royal College of
Physicians.

- To wspaniała wiadomość, Harry - powiedziałam odruchowo. - Bardzo się cieszę.
- Dziękuję. Reeve też się cieszy. - Harry ponownie przeczesał palcami potargane włosy. - Kiedy tak sobie

szliśmy, Reeve powiedział „Może uczcimy to kąpielą w morzu?”.

W dłoniach trzymałam torebkę z miękkiej skóry. Wbiłam w nią paznokcie.
- A ty się zgodziłeś? - spytałam.
Harry pokiwał głową.
- Pogoda była wspaniała, a kiedy byliśmy mali, często kąpaliśmy się w czasie odpływu w tym miejscu.

Reeve wydawał się być wyjątkowo beztroski, co wprawiło mnie w radosny nastrój. Poczułem się, jakbyśmy
znowu byli małymi chłopcami. Zrzuciliśmy więc ubrania i weszliśmy do wody.

- Zakładam, że oboje dobrze pływacie - odezwała się cicho mama.
- Tak, obaj dobrze radzimy sobie w wodzie - odparł. - Ale minęło sporo czasu, od kiedy pływaliśmy tam po

raz ostatni, więc nie miałem zamiaru oddalać się zbytnio od brzegu.

Znowu poczułam ściskanie w żołądku.
- I co się stało? - spytałam z obawą.
Harry potrząsnął głową, jakby nadal nie mógł uwierzyć w to, co miał zamiar nam powiedzieć.
- Byliśmy w pobliżu Skalnej Czaszki, w miejscu, gdzie woda jest głęboka, ale gdzie można szybko wrócić

na brzeg. Wtedy nagle Reeve powiedział do mnie „Spróbuję dopłynąć do Fair Haven”.

Wstrzymałam oddech.
- Fair Haven? - spytała mama z przerażeniem. - Chciał przepłynąć przez zatokę?
- Dokładnie tak - potwierdził Harry ponuro.
Reeve żyje, pomyślałam. Tylko nie wpadaj w panikę, Deborah. Przecież Harry już wcześniej powiedział,

że Reeve żyje.

Mimo to moje serce biło jak szalone.
- Odbił się od brzegu, nim zdołałem go powstrzymać - ciągnął Harry. - Nie wiedziałem, co robić.

Obawiałem się, że gdybym popłynął za nim i próbował zmusić go do zawrócenia, obaj moglibyśmy utonąć.
W końcu zdecydowałem, że potrzebna mi jest łódź.

- Łódź? - powtórzyła mama słabym głosem.

background image

Harry ponownie przestąpił z nogi na nogę i znów dało się słyszeć chlupotanie.
- Popłynąłem z powrotem do brzegu - powiedział, patrząc mi w oczy. - Wskoczyłem na konia i pogalo-

powałem jak najszybciej do Fair Haven. Tam wynająłem jedną z łodzi rybackich, zmusiłem do tego jej wła-
ściciela prawie siłą, ponieważ z początku nie chciał się zgodzić. Wypłynąłem na zatokę. W oddali było widać
Reeve’a; najwyraźniej zaczynał się męczyć.

- O, Boże - szepnęłam.
- Mogę cię zapewnić, że nigdy w życiu nie wiosłowałem tak szybko - powiedział Harry. - Machałem

rękami, jakby moje zbawienie od tego zależało. Kiedy w końcu do niego dotarłem, widziałem, że z trud-
nością łapie oddech i ledwie utrzymuje się na wodzie. Mimo to nie chciał wejść do tej przeklętej łodzi.

- Jak to? - spytała mama.
- Powiedział, żebym dał mu spokój, że uda mu się dotrzeć do Fair Haven.
- Drogi Boże - powiedziałam, zakrywając usta dłonią.
- Dla mnie było dość jasne, że jeśli go zostawię, to się utopi, więc przez kilka minut płynąłem obok niego.

Kiedy wreszcie całkowicie opuściły go siły i nie był już w stanie ruszać rękami i nogami, wciągnąłem go do
łodzi.

- Czy pomagał ci w tym? - spytałam głosem, który wydawał się nie należeć do mnie.
Harry spojrzał na mnie, jakby się zastanawiał, czy należy powiedzieć mi prawdę.
- Muszę to wiedzieć - nalegałam. - Od tego zależy, w jaki sposób będę musiała wobec niego postąpić. Czy

pomagał ci przy wciąganiu go do łodzi?

- Nie - odparł Harry. - Wcale mi nie pomagał. Tak właściwie to chciał, bym pozostawił go w wodzie.
Niewidzącym wzrokiem zapatrzyłam się w przestrzeń za plecami Harry’ego. Mama spojrzała na mnie.
- Co się stało, kiedy dotarliście do brzegu? - spytała.
- Reeve był na mnie wściekły. Kiedy odzyskał oddech na tyle, by mówić, zaczął mnie przeklinać. Po-

wiedział, że jestem gnuśnym staruszkiem bez żyłki sportowca.

- On wcale tak nie myśli - zapewniłam Harry’ego.
- Wiem - odparł. Miał smętny wyraz twarzy. - Próbował się zabić i był na mnie zły, bo go przed tym

powstrzymałem. Dlatego tak się wściekł.

To było okropne uczucie usłyszeć od kogoś to, czego obawiałam się najbardziej.
Między naszą trójką zapadła ciężka cisza.
- A co stało się później? - spytałam w końcu.
- Reszta naszych ubrań oraz koń Reeve’a pozostały na Wyspie Charlesa, więc wróciliśmy tam razem na

moim wierzchowcu. Reeve się ubrał, wskoczył na siodło i tyle go widziałem. Myślałem, że skierował się do
domu, zważając na jego wyczerpanie oraz to, że jego ubranie jest całkowicie przemoczone. Najwyraźniej
jednak tak się nie stało.

- Dziękuję, Harry. Ocaliłeś mu życie - powiedziałam.
Harry znów się zdenerwował.
- Wydaje się, że cała moja rodzina zwariowała! Brat gdzieś szaleje, mój ulubiony kuzyn chce się topić... Co

się tu dzieje?

Pomyślałam o słowach, które Reeve wypowiedział poprzedniego wieczora. Nie powinienem był się z tobą

żenić.

- Nie rozumiesz? - powiedziałam ponuro. - Reeve uważa, że biorąc ze mną ślub, naraził mnie na

niebezpieczeństwo ze strony Roberta.

Harry spojrzał na mnie. Złość zniknęła z jego twarzy.
- Uważa, że Robert będzie chciał się ciebie pozbyć, nim urodzisz dziecko, które na zawsze pozbawi go

możliwości przejęcia tytułu - powiedział beznamiętnie.

- Tak.
Harry zaklął. Potem spojrzał na mamę i przeprosił. Potrząsnęła tylko głową.
- Wszyscy mieliśmy nadzieję, że jeśli Reeve się z tobą ożeni, zapomni o swoich dawnych troskach -

westchnął Harry. - Wygląda jednak, że to jeszcze nie koniec.

Uniosłam dłonie, jakbym chciała zasłonić twarz przed słońcem.
- Na to wygląda.
- Musisz coś z tym zrobić, Deborah - powiedział Harry. - On był dzisiaj naprawdę zdesperowany. Nie

zdziwiłbym się, gdyby znowu chciał spróbować czegoś takiego.

- Porozmawiam z nim - zapewniłam.
- Wydaje się ciebie słuchać - powiedział z powątpiewaniem.
- Porozmawiam z nim - powtórzyłam. - Wątpię, by jego poranny wyczyn był zaplanowany. Myślę, że

chciał raczej skorzystać z okazji.

background image

- Najadłem się przez niego dużo strachu.
- Wiem.
Zrezygnowałyśmy z mamą z przejażdżki do miasteczka i wróciłyśmy do domu z Harrym, by poczekać tam

na Reeve’a. Harry uznał, że nie ma sensu wysyłać ludzi na poszukiwania. Był pewien, że Reeve nie pojechał
żadną z głównych dróg, ale że błądzi gdzieś po wzgórzach. Mogliśmy mieć jedynie nadzieję, że nie
próbował wyrządzić sobie w żaden sposób krzywdy.

Niestety, wchodząc do budynku od tyłu napotkaliśmy lorda Bradforda. Wystarczyło mu jedno spojrzenie na

nasze twarze i przemoknięte ubranie Harry’ego, by wziąć nas w krzyżowy ogień pytań. W końcu udaliśmy
się wszyscy do salonu, gdzie Harry ponownie opowiedział, co się wydarzyło. Jak było do przewidzenia, lord
Bradford wpadł we wściekłość.

- Co jest nie tak z tym chłopcem? - zawołał. Chodził nerwowo po pokoju, naprzeciwko palisandrowego

kominka. - Ma jedną z najlepszych pozycji w kraju. Ma żonę, którą kocha. Tyle rzeczy, dla których warto
żyć.

Przestał chodzić i spojrzał na nas, zgromadzonych wokół niego, jak ludzie obserwujący groźnego niedź-

wiedzia.

- Najwyraźniej dużo mu brakuje do zrównoważonego stanu ducha, który już mu przypisywałem.
Chciałam wystąpić w obronie Reeve’a, ale moja mama zaskoczyła mnie odzywając się pierwsza:
- Jesteś niesprawiedliwy, Bernardzie. Reeve chce jedynie chronić Deborah. Oczywiście robi to w zupełnie

niewłaściwy sposób, ale ma szczytne zamiary.

- Każdy, kto chce uchylić się od odpowiedzialności poprzez samobójstwo, jest tchórzem, Elizabeth.
Zacisnęłam pięści i otworzyłam usta, by odpowiedzieć na te zarzuty, ale mama potrząsnęła głową. Z

trudnością powstrzymałam język.

- Reeve jest jednym z najodważniejszych młodych ludzi, jakich znam - stwierdziła stanowczo mama. Bez

trudu wytrzymywała kontakt wzrokowy z lordem Bradfordem. - Czy zdajesz sobie sprawę, że nim umarł
jego ojciec, Reeve był przez niego bezustannie obciążany winą za śmierć matki? - Usta mamy zacisnęły się
na moment. - Deborah opowiadała mi czasami, co lord Cambridge mówił swojemu synowi, i po prostu nie
mogłam uwierzyć, by jakikolwiek ojciec mógł być aż tak okrutny wobec własnego dziecka. To cud, że
Reeve wyrósł na takiego miłego i troskliwego młodego mężczyznę.

Lord Bradford zmarszczył brwi.
- Reeve miał zaledwie piętnaście lat, kiedy wywrócił powóz - oświadczył szorstko. - To był tragiczny

wypadek, nic więcej. Zawsze uważałem, że Helen musiała być szalona, że w ogóle pozwoliła mu wziąć
wodze do ręki.

- Oczywiście, że tak było - zgodziła się mama. - Ale nie to słyszał Reeve od swojego ojca. Słyszał jedynie,

że zabił swoją matkę. A teraz myśli, że może być odpowiedzialny za śmierć Deb z rąk Roberta.

Zapadła cisza. Mama i lord Bradford nadal patrzyli na siebie.
- Rozumiem - powiedział w końcu lord Bradford. - Rozumiem.
- Reeve nie jest tchórzem - dodała mama. - Jest w desperacji.
Łzy napłynęły mi do oczu. Moja cudowna, cudowna matka. Nigdy wcześniej nie zdawałam sobie sprawy z

tego, jak dobrze rozumiała Reeve’a.

Na twarz lorda Bradforda powrócił cień.
- To mój syn jest tchórzem, Deborah - zwrócił się do mnie. - Przepraszam za to, co mówiłem o twoim

mężu.

Nie byłam w stanie nic z siebie wykrztusić. Pokiwałam więc tylko głową.
- I co teraz zrobimy? - spytał lord Bradford. - Przecież nie możemy pozwolić, by chłopak się zabił!
Był najwyraźniej wstrząśnięty na myśl, że coś takiego mogłoby się wydarzyć. Pomyślałam, że w razie

śmierci Reeve’a to właśnie on stałby się hrabią Cambridge. W takich okolicznościach niewielu innym lu-
dziom zależałoby na utrzymaniu Reeve’a przy życiu.

Odchrząknęłam i wreszcie udało mi się wydobyć z siebie głos.
- Porozmawiam z nim - powiedziałam. - Ale najlepszym sposobem na zapewnienie mu bezpieczeństwa

byłoby zrobić coś z Robertem.

Lord Bradford stał się jeszcze bardziej posępny.
- Nic nie możemy z nim zrobić. Nie mogę nawet odciąć mu dopływu funduszy - ma własny spadek po

matce.

Wpatrywałam się w silnego mężczyznę, stojącego naprzeciwko mnie.
- A więc będzie mógł swobodnie poruszać się po kraju, stanowiąc oczywiste zagrożenie dla Reeve’a... i dla

mnie?

- Deborah - powiedziała mama. - Gdyby istniał jakiś sposób, by zabezpieczyć cię przed Robertem, Bernard

background image

na pewno by z niego skorzystał.

- Moglibyśmy go związać i wsadzić na łódź płynącą do Australii - wycedziłam.
- Nie wydaje mi się, by to było wykonalne - stwierdził lord Bradford, marszcząc z dezaprobatą brwi. - W

tej chwili nie wiemy nawet, gdzie on się znajduje.

Wiedziałam, że zachowuję się nieracjonalnie, ale opanował mnie strach.
- Idę na górę - oświadczyłam. - Porozmawiam z Reevem, kiedy się tylko pojawi.
Wychodząc z pokoju, czułam na plecach wzrok trojga zaniepokojonych ludzi.

Rozdział dziewiętnasty

Reeve wrócił trzy godziny później. Czekając na niego, omal nie wydeptałam ścieżki w perskim dywanie

zdobiącym podłogę naszej sypialni. Kiedy się wreszcie pojawił, zdziwił się na mój widok. Zatrzymał się na
progu, jak gdyby w drzwiach była szklana tafla.

- Och - powiedział, nadaremnie próbując przybrać lekki ton. - Jesteś tutaj, Deb?
- Tak - odparłam. - Czekałam na ciebie.
- Nie było takiej potrzeby - nadal próbował mówić swobodnie. - Kiedy rozstaliśmy się z Harrym, posta-

nowiłem przejechać się jeszcze wśród wzgórz.

- Tak słyszałam - otaksowałam wzrokiem jego postać. - Widzę, że ubranie ci już wyschło.
Reeve zaczął się ostrożnie do mnie zbliżać, jakbym była nie do końca oswojonym zwierzęciem.
- Tak. Harry mówił ci, że kąpaliśmy się w morzu?
- Harry wszystko mi opowiedział.
Reeve przeciągnął palcami po włosach.
- Nie zwracaj na niego uwagi, Deb. Stwierdził, że tonę, ale zapewniam cię, że nic mi nie było. Dopły-

nąłbym do Fair Haven, gdyby nie on.

Zatrzymał się w połowie drogi między drzwiami a kominkiem. Patrzyliśmy na siebie.
- Harry powiedział, że ledwie łapałeś oddech, że nie byłeś w stanie nawet unieść rąk nad wodę.
- Przesadza.
- Nie sądzę, Reeve. Myślę, że Harry mówi prawdę.
- Nie zabronię ci myśleć tego, co myślisz. A teraz wybacz, poślę po Hammonda, żeby pomógł mi się

przebrać.

- Za chwilę - powiedziałam nieustępliwie. - Najpierw porozmawiamy.
Potrząsnął głową.
- Nie chcę rozmawiać o tym, co się stało dzisiaj rano, Deb.
Podeszłam do drzwi i zamknęłam je.
- Nie odejdę stąd. Jeśli chcesz wyjść, musisz odsunąć mnie siłą.
Reeve był wściekły.
- Może i jesteś moją żoną, ale na pewno nie strażnikiem! - krzyknął. - To, co robię, to tylko i wyłącznie

moja sprawa. Zejdź mi z drogi!

Nie jestem dumna z tego, co zrobiłam potem, ale byłam w desperacji. Musiałam jakoś do niego dotrzeć.

Pozwoliłam, by moje oczy wypełniły się łzami, które powoli zaczęły mi spływać po twarzy, znacząc policzki
mokrymi strużkami.

W pokoju zaległa całkowita cisza.
- Nie rób tego, Deb - zachrypiał Reeve. - Proszę cię, nie rób tego.
- Nic na to nie poradzę - chlipnęłam. - Tak bardzo cię kocham, a ty chcesz mnie zostawić.
- Nie - odparł. - To nieprawda. Przecież wiesz, że ja też cię kocham. Proszę, nie płacz.
Zawsze przysięgałam sobie, że nigdy nie będę się starała sprawić, by Reeve poczuł się winny z jakiego-

kolwiek powodu, ale teraz, będąc przyparta do muru, musiałam wykorzystać ten atut do końca.

- Nie chciałabym dalej żyć, gdyby coś ci się przytrafiło - powiedziałam.
Po mojej twarzy nadal spływały łzy. Wyglądało, że sprawia mu to ból.
- To ja nie chcę, żeby tobie stało się coś złego, Deb. Nie rozumiesz?
- Rozumiem - odparłam, pociągając nosem. - Widzę, że nadal obwiniasz się za śmierć matki i że boisz się,

iż żeniąc się ze mną, naraziłeś mnie na niebezpieczeństwo.

Spojrzał na mnie wzrokiem zaszczutego zwierzęcia, ale się nie odezwał.
- Miałeś piętnaście lat, kiedy zginęła twoja matka, a jedyną osobą, która obwiniała cię za jej śmierć, był

twój ojciec - powiedziałam. - Nawet lord Bradford powiedział mi dzisiaj, że to był tylko tragiczny wypadek.
- Zwilżył usta językiem, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie dałam mu dojść do słowa. - Musisz wreszcie
zapomnieć o tym wypadku, Reeve! Nie możesz pozwolić, by to jedno zdarzenie rządziło twoim życiem. To
nie była twoja wina! Sposób, w jaki ojciec traktował cię po śmierci matki, był haniebny. Wszyscy tak

background image

uważają.

Reeve potrząsnął przecząco głową.
- To prawda - nalegałam. - W konsekwencji stałeś się tak przepełniony poczuciem winy, tak obawiający

się, by nie skrzywdzić kolejnej ukochanej osoby, że jesteś gotowy posunąć się do czynów drastycznych,
nawet do samobójstwa, by zapewnić mi domniemane bezpieczeństwo.

W oczach Reeve’a znowu pojawił się ognik gniewu.
- Cieszę się, że tak dobrze mnie rozumiesz - wycedził, próbując być sarkastyczny.
- Bo tak jest - odparłam.
Fałszywe łzy przestały płynąć mi po twarzy.
- Uważam też, że zachowujesz się wyjątkowo głupio - dodałam.
Reeve rozgniewał się na dobre.
- Odejdź od drzwi, Deb - powiedział. - Chcę wyjść.
- Czy przyszło ci kiedykolwiek na myśl, Reeve, że już noszę w sobie dziecko? - spytałam.
Jego podbródek drgnął minimalnie, jak gdyby ktoś go uderzył.
- To w końcu ty powiedziałeś, że wystarczy tylko jeden raz - przypomniałam mu.
Cisza.
- Zostawiłbyś mnie w niezłej sytuacji, co? Noszącą w łonie twojego dziedzica, bez męża, z Robertem

czyhającym gdzieś w ukryciu.

Dalej cisza.
- Może powinieneś poczekać kilka tygodni, żeby zobaczyć, jak się sprawy mają, nim znowu będziesz

próbował ze sobą skończyć.

Oczy pociemniały mu z emocji.
Stwierdziłam, że dałam mu wystarczająco dużo do myślenia.
- Możesz już zadzwonić po Hammonda - powiedziałam. - Ja idę na dół, przejść się z mamą po ogrodzie.

* * *

Kiedy jednak zeszłam po schodach, dowiedziałam się, że właśnie przybyli z wizytą Richard i Charlotte.

Posłałam na górę lokaja, by poinformował o tym Reeve’a, który dołączył do nas dwadzieścia minut później
w nienagannym stroju i o nieprzeniknionym wyrazie twarzy.

Poszliśmy całą czwórką do ogrodu, gdzie Richard opowiedział nam, czego się dowiedział o perfidnych

poczynaniach swego wuja. Przez te osiemnaście lat, kiedy to John Woodly zarządzał posiadłością, syste-
matycznie sprzeniewierzał powierzone mu fundusze.

- Czuję się takim głupcem - zwierzył się nam z zakłopotaniem Richard. - Wuj John sprawował pieczę nad

księgami rachunkowymi, od kiedy byłem małym chłopcem, i zwyczajnie byłoby mi niezręcznie prosić go,
by dał mi je do wglądu.

Charlotte poklepała go pocieszająco po ramieniu.
- To nie twoja wina, Richardzie.
Spojrzałam na jej atrakcyjną twarz o ostrych rysach i dużych zielonych oczach, i pomyślałam, że bardzo ją

lubię.

- Czy wuj John wyrządził ci wiele szkód finansowych? - spytał Reeve.
- Kilka lat zajmie mi odrobienie strat spowodowanych jego kradzieżami - odparł z westchnieniem Richard.

- Jednak te szkody da się naprawić. Na szczęście ojciec Charlotte był bardzo wyrozumiały. Pożyczy mi
pieniądze na spłacenie bieżących rachunków.

- Co za parszywy łotr z tego Johna Woodly’ego - warknął Reeve. - Kiedy tylko pomyślę o tym, jak skazał

Deb i jej matkę na życie w ubóstwie!

- Wiem - Richard zwrócił się w moją stronę z powagą na twarzy. - To najgorsza rzecz z tego wszystkiego,

Deborah. Zło, które wam wyrządził.

Westchnęłam i powtórzyłam słowa Charlotte.
- To nie twoja wina, Richardzie.
Dotarliśmy do fontanny i przystanęliśmy. Mój brat spoglądał na mnie, a słońce przeświecało przez jego

jasnobrązowe włosy i odbijało się od guzików kurtki do konnej jazdy.

- Czy Reeve mówił ci, że mam zamiar wypłacać twojej matce dożywotnią rentę?
- Tak, mówił. - Spojrzałam prosto w jego piwne oczy. - Stać cię na to, Richardzie?
- Uważam to za sprawę nadrzędną. Ostatecznie była żoną mojego ojca. Mam o niej bardzo miłe

wspomnienia z dzieciństwa. Była taka śliczna i zabawna. Nigdy nie znałem własnej matki, a twoją kochałem
bardzo. Bardzo tęskniłem, kiedy odeszła. Ciebie też mi brakowało. Za jednym zamachem straciłem ojca,
macochę i małą siostrzyczkę. To nie był dla mnie łatwy czas.

Nigdy wcześniej nie zastanawiałam się nad tym, jak wyglądało życie Richarda po naszym odejściu. Może i

background image

znalazłyśmy się w trudnej sytuacji, ale przynajmniej miałyśmy siebie nawzajem. Biedny Richard został
natomiast z wujem Johnem. Pod wpływem impulsu pocałowałam brata w policzek.

- Teraz, kiedy już jesteśmy razem, zróbmy wszystko, by znów siebie nie stracić.
Richard uśmiechnął się do mnie smutno.
- Oczywiście.
- Jeślibyś miał kiedykolwiek w przyszłości problemy - odezwał się Reeve szorstkim głosem, którego

używają mężczyźni, kiedy nie chcą być uznani za sentymentalnych - pamiętaj, że masz szwagra, który za-
wsze będzie skłonny ci pomóc.

- Dziękuję, Reeve - odparł Richard tym samym szorstkim tonem.
Wymieniłyśmy z Charlotte rozbawione, czułe spojrzenia mówiące: Ach, ci mężczyźni.
Nagle usłyszeliśmy kroki, chrzęszczące na wysypanej żwirem ścieżce. Odwróciwszy się, ujrzeliśmy

Harry’ego zdążającego w naszą stronę. Powiedział, że podano już herbatę w salonie. Reeve i Richard poszli
przodem i po chwili pogrążyli się w rozmowie. Charlotte szła u boku Richarda, a ja i Harry za nimi.

- Rozmawiałaś z nim? - szepnął do mnie Harry, patrząc na szerokie plecy Reeve’a.
- Tak.
- I?
Westchnęłam.
- Nie sądzę, by jeszcze próbował ze sobą skończyć. Przynajmniej przez jakiś czas. Ale po prostu musimy

coś zrobić z Robertem!

- Wiem - zgodził się ze mną ponuro Harry. - Ale co? Przecież nie popełnił żadnego przestępstwa.
Chciało mi się krzyczeć.
- Ale jest niebezpieczny! Wszyscy to wiedzą.
- Zgadzam się z tobą. Przecież nie można kazać aresztować człowieka tylko dlatego, że wydaje się

niebezpieczny, Deborah. Musiałby najpierw popełnić jakieś przestępstwo.

- Próbował mnie zgwałcić!
- Naprawdę chcesz zaciągnąć Roberta do sądu i oskarżyć go o to? Wyobrażasz sobie, jak splamiłoby to

nasze nazwisko?

- Do diabła z nazwiskiem - syknęłam, starając się, by nikt z idących przed nami mnie nie usłyszał.
- Bądź realistką - przywołał mnie do porządku Harry. - Naprawdę uważasz, że Reeve pozwoliłby ci wyznać

całemu światu, co ci się przytrafiło?

- Nie - odparłam po chwili namysłu.
Harry ujął mnie pod ramię i zwolnił kroku, aby oddalić się od grupy przed nami.
- Zastanawiałem się - powiedział przyciszonym głosem - czy nie byłoby lepiej, gdybyście zrezygnowali z

uczestnictwa w festynie i wrócili do Ambersley. W trakcie festynu będziecie jeszcze bardziej narażeni na
niebezpieczeństwo, znacznie trudniej będzie was chronić.

Muszę przyznać, że mnie także to martwiło. Byłam pewna, że Reeve będzie chciał wziąć udział w

zawodach jeździeckich oraz w wyścigu łodziami. Słysząc, że Harry ma podobne obawy, jeszcze bardziej
utwierdziłam się we własnych.

- Może masz rację - powiedziałam.
- Porozmawiaj z Reevem. Może uda ci się go namówić, byście natychmiast opuścili Wakefield - nalegał

Harry.

Podjęłam decyzję.
- Dobrze, tak zrobię.
Po wypiciu herbaty Richard i Charlotte wrócili do domu, a Reeve i Harry wzięli strzelby i wyruszyli do

lasu w poszukiwaniu grzywaczy. Okropnie się czułam, tracąc Reeve’a z oczu, ale z drugiej strony zdawałam
sobie sprawę, że jest bezpieczny, póki ma towarzystwo, zwłaszcza jeśli jest to Harry.

Kiedy odjechali, poszłam poszukać lorda Bradforda. Znalazłam go w końcu wraz z mamą w kuchennym

ogrodzie.

Rozmawiali o ziołach, które mama hodowała przy naszej chatce. Namawiała lorda Bradforda, by również

kazał posiać niektóre z nich w kuchennym ogrodzie.

Ha, pomyślałam cyniczne. Już widzę, jak lorda Bradforda obchodzą zioła.
Uświadomiłam sobie, że kolejną zaletą naszego wcześniejszego wyjazdu byłoby odciągnięcie mamy od

lorda.

Podeszłam do nich, uśmiechając się słodko, i powiedziałam, co zaproponował Harry.
- Uważam, że to dobry pomysł - oświadczyłam. - Robert ma wiele powodów, by kręcić się w pobliżu

Wakefield, natomiast żadnego, by jechać do Ambersley. Będziemy tam znacznie bezpieczniejsi.

- Oczywiście masz rację - zgodziła się od razu mama. - Jestem gotowa do wyjazdu w każdej chwili.

background image

Lord Bradford zmarszczył brwi.
- Może chciałabyś zostać tutaj jeszcze kilka dni, Elizabeth - zaproponował. - Obawiam się, że panie

organizujące festyn mogą być bardzo zawiedzione, kiedy żadna z was się na nim nie pojawi.

Mama się zaróżowiła. W swojej muślinowej sukience i z burzą loczków na głowie wyglądała jak mała

dziewczynka.

- Nie wiem, czy to by było stosowne, Bernardzie - odparła.
- Nortonowie jeszcze zostają - przypomniał lord Bradford. - Poza tym jesteśmy już rodziną. Nie będzie w

tym niczego niestosownego, zapewniam cię. Po festynie sam odwiozę cię do domu powozem.

Mama spojrzała na mnie z troską.
- To twoja decyzja, mamo - powiedziałam sztywno. - Wiesz, że bylibyśmy szczęśliwi, gdybyś mogła

towarzyszyć nam do Ambersley. Zakładaliśmy, że tak będzie.

Mama znowu spojrzała na lorda Bradforda.
- Mam wrażenie, że Bernard ma rację, twierdząc, że paniom w miasteczku może być przykro, jeśli żadna z

nas nie pojawi się na festynie. Pracujemy nad nim razem już od kilku tygodni.

Ma zamiar zostać.
Nie mogłam w to uwierzyć.
- Zrobisz, co będziesz uważała za słuszne - powiedziałam ponurym głosem.
Lord Bradford spojrzał na mnie przenikliwie.
- Nie będzie ci to przeszkadzało? - spytała mama nerwowo.
- Oczywiście, że nie.
Chciałam zerwać jeden z pomidorów rosnących nieopodal i rozkwasić go lordowi Bradfordowi na twarzy.
- W takim razie w porządku. Przyjmuję twoje zaproszenie, Bernardzie - mama zwróciła się do lorda

Bradforda. - Zostanę na czas trwania festynu.

Pochylił głowę.
- Cieszę się, Elizabeth. To będzie dla mnie zaszczyt, gościć cię jeszcze przez jakiś czas u siebie.
Odwróciłam się na pięcie i poszłam z powrotem do domu. Od tej całej sprawy z lordem Bradfordem i

mamą robiło mi się niedobrze.

* * *

Obiad przebiegał w prawie zupełnej ciszy. Uprzedziłam wcześniej Harry’ego, mamę i lorda Bradforda, by

nie mówili nic o naszym wcześniejszym powrocie do Ambersley, jako że nie rozmawiałam jeszcze na ten
temat z Reevem. Chciałam powiedzieć mu o tym dopiero wieczorem, już w łóżku.

Czułam, że mógłby odebrać wcześniejszy wyjazd jako ucieczkę i mogłoby mu się to nie spodobać. Z

drugiej jednak strony, Reeve chciał mnie przecież chronić. Był to kolejny argument, który mogłam wy-
korzystać w tej sytuacji.

Doprawdy, nie zdawałam sobie wcześniej sprawy z moich makiawelicznych skłonności. Biedny Reeve.

Nie wiedział, w co się pakuje, żeniąc się ze mną.

Było już bardzo późno, kiedy usłyszałam jego kroki na schodach. On, Harry i Edmund grali w bilard i

wypili pewnie też coś niecoś wina. Było to słychać w głosie Reeve’a, kiedy mówił Hammondowi „do-
branoc”.

Wszedł do sypialni ze świecą w ręku. Zatrzymał się zdumiony, kiedy zobaczył, że na moim stoliku przy

łóżku pali się jeszcze lampka.

- Nie śpisz? Już po pierwszej.
- Czekałam na ciebie - powtórzyłam te same słowa, co wtedy, kiedy ostatnio spotkaliśmy się w tym pokoju.
- Chyba niewiele będzie ze mnie pożytku dziś wieczorem - westchnął. - Trochę wypiłem, rozumiesz.
Skinęłam głową obserwując, jak podchodzi do łóżka.
- Chciałam z tobą porozmawiać.
- To nie może zaczekać do jutra? - jęknął.
- Uważam, że jutro powinniśmy już wracać do domu, Reeve. Nie chcę zostawać na festynie. Chcę jechać

do Ambersley.

Reeve rozwiązał swój jedwabny szlafrok i zrzucił go z siebie. Usiadł na łóżku koło mnie i nakrył się do

pasa kocem.

- Myślałem, że musisz uczestniczyć w tym piekielnym festynie.
- Świetnie sobie poradzą beze mnie - odparłam. - Bez ciebie też. Nie należymy do okolicznej szlachty,

jesteśmy tylko gośćmi. Bernard, Harry i Nortonowie wystarczą jako reprezentanci.

Reeve zmarszczył brwi, próbując zrozumieć moje racje.
- Ale dlaczego chcesz wracać do domu? - spytał.
- Boję się Roberta - wyznałam po prostu. - Kiedy myślę o nas pośród tych wszystkich ludzi... - Zadrżałam.

background image

- Niby powinniśmy właśnie być bezpieczni, ale z jakiegoś powodu mam złe przeczucia. Czuję się raczej...
narażona na atak z każdej strony. Nie chcę uczestniczyć w festynie, Reeve. Może jestem przewrażliwiona,
ale nic na to nie poradzę. Boję się.

- W takim razie wracamy do domu - zgodził się natychmiast. - Jeśli tak się czujesz.
- Dziękuję - szepnęłam.
- Kiedy chcesz stąd wyjechać? Jutro?
- A możemy?
- Chyba tak. Bernard nie będzie z tego powodu szczęśliwy, ale nic się na to nie poradzi - ziewnął.
Teraz wkraczałam na niebezpieczny teren.
- Rozmawiałam już z mamą o naszym wcześniejszym powrocie - zaczęłam niepewnie. - Uznała, że po-

winna zostać tu na czas trwania festynu, żeby jego uczestnicy nie poczuli się zupełnie opuszczeni. Więc
wspomniała o naszym planie Bernardowi. Zgodził się na wszystko.

Reeve ziewnął.
- Na co się zgodził?
Alkohol zdecydowanie osłabiał jego umiejętność rozumowania.
- Nie szkodzi, że my wyjedziemy, a mama zostanie na czas trwania festynu - wytłumaczyłam. - Bernard

powiedział, że potem sam odwiezie ją do Ambersley.

Reeve potarł dłonią czoło. Oczy same mu się zamykały.
- Deb, mogę już wyłączyć lampkę? - spytał.
- Tak.
Pokój pogrążył się w ciemnościach. Usłyszałam, jak Reeve przewraca się na drugi bok.
Pomyślałam z mieszaniną bólu i współczucia, że prawdopodobnie upił się po to, by mieć wymówkę żeby

się ze mną nie kochać. Prawdopodobnie bał się teraz, że mogę zajść w ciążę, a to byłoby niepożądane w
sytuacji, kiedy sprawa z Robertem pozostaje niewyjaśniona. Naprawdę dobrze go rozumiałam. Tylko jak to
zrobić, żeby sytuacja się zmieniła?

Rozdział dwudziesty

W nocy znad kanału La Manche nadciągnęła burzowa pogoda i kiedy się obudziłam, na niebie wisiały

ciężkie szare chmury i wiał silny wiatr.

Byłabym zachwycona, gdybym mogła poleżeć trochę razem z Reevem, ale jego już nie było. Wiedziałam,

że nie będzie z nim łatwo.

Susan czekała, by pomóc mi się ubrać, i poinformowała mnie, że lord Cambridge nakazał nie spieszyć się z

pakowaniem. Chciał najpierw ocenić stan pogody. Kiedy zeszłam na dół i spytałam o Reeve’a, lokaj
powiedział, że wybrał się z Harrym do jednego z dzierżawców lorda Bradforda, który skarżył się na sąsiada,
pasającego swoje stada owiec na jego terenie.

Zdecydowałam, że pójdę do jadalni na śniadanie, ale nim usiadłam przy stole, wyszłam na chwilę na taras,

żeby spojrzeć na niebo.

Wyglądało przepięknie, wzburzone szare chmury mknęły po nim z niezwykłą szybkością. Wiatr szarpał

roślinami w ogrodzie, ale ja stałam blisko domu, osłonięta z tyłu szklanymi drzwiami, a od prawej strony
wysokim cisem, więc te gwałtowne powiewy zaledwie marszczyły mi spódnicę. Czułam silny zapach morza,
a także nadchodzący deszcz.

Nie miałam zamiaru podsłuchiwać. Zbyt późno zdałam sobie sprawę, że jestem osłonięta przed wzrokiem

osób w jadalni zasłonami, zaciągniętymi na oszklone drzwi balkonowe. Ponieważ jednak zostawiłam je za
sobą lekko uchylone, kiedy wychodziłam na taras, słyszałam każde słowo z toczącej się wewnątrz rozmowy.

W ten sposób niechcący podsłuchałam coś, co absolutnie nie było przeznaczone dla moich uszu.
Z początku szmer głosów nie zwrócił mojej uwagi. Myślałam, że po prostu ktoś wszedł, żeby zjeść śnia-

danie, i nie musiałam z tego powodu wracać natychmiast do pokoju. Wdychałam świeże powietrze i de-
lektowałam się uczuciem nadchodzącej burzy. Zawsze lubiłam, kiedy pogoda pokazywała pazur.

Nagle usłyszałam głos lorda Bradforda.
- Jesteś tak wrażliwa na uczucia innych, Elizabeth. Dlatego wiem, że musiałaś się zorientować, jak bardzo

cię pokochałem.

Wtedy zdałam sobie sprawę, co się rozgrywa w pokoju za moimi plecami. Zamarłam. Tego właśnie się

obawiałam. Lord Bradford chciał mi ukraść matkę.

- Nie, Bernardzie, proszę cię, nie mów tego - powiedziała mama drżącym głosem.
Odmówi mu, pomyślałam z ulgą.
Dopiero w tym momencie uświadomiłam sobie, jak bardzo bałam się tego, że mama może odwzajemniać

uczucia lorda Bradforda.

- Ale ja muszę to powiedzieć - kontynuował. - Kocham cię i chcę spędzić z tobą resztę życia. Wyjdziesz za

background image

mnie Elizabeth?

- Nie mogę, Bernardzie - powiedziała mama jeszcze bardziej drżącym głosem. - Nie mogę.
Uśmiechnęłam się.
- Ale dlaczego? - spytał. Jego głos był niezwykle łagodny. - Oferuję ci nie tylko miłość, ale też dom,

miejsce, gdzie będziesz traktowana jak należy.

Ona ma już dom, pomyślałam z oburzeniem. Niczego od ciebie nie potrzebuje.
- Proszę - błagała mama. - Nie mów tego.
Ja zawsze ją traktowałam jak należy, myślałam coraz bardziej oburzona, analizując to, co lord Bradford

właśnie powiedział. Nikt nie mógłby traktować jej lepiej ode mnie!

- Miałem nadzieję, że ty z kolei mogłabyś dać mi swoją czułość - powiedział.
- Och, Bernardzie, naprawdę mi na tobie zależy - odparła mama. - Ale nie mogę za ciebie wyjść. Za nikogo

nie mogę wyjść. Już nigdy.

W jej głosie zabrzmiała udręka. Zmarszczyłam brwi.
- Chodzi o Deborah? - spytał lord Bradford. - Wiem, że jest zazdrosna o uczucia, jakie wobec ciebie żywię,

ale przecież ostatecznie się z tym pogodzi.

Zazdrosna? Co za bezczelność.
- Nie - odparła mama. - Nie chodzi o nią. Deborah nigdy nie stanęłaby na drodze do mojego szczęścia.
Poczułam się odrobinę winna.
- Nic więcej nie powiem - ciągnęła mama. - Musisz mi po prostu uwierzyć, kiedy ci mówię, że nie mogę za

ciebie wyjść.

Wiatr już mocno szarpał moją spódnicą, pomimo tego, że osłaniał mnie cis.
- Za mnie, ani za nikogo?
- Zgadza się.
Po patio przeturlała się złamana gałąź. Wiatr obrywał z niej liście.
- Będziesz musiała mi powiedzieć dlaczego, Elizabeth - nakazał lord Bradford.
W jego głosie brzmiała żelazna determinacja.
- Nie mogę - odparła mama z desperacją.
- Posłuchaj mnie, serce. - Nie mogłam uwierzyć, że lord Bradford mógł wyrażać się tak czule. - Cokolwiek

to jest, poradzimy sobie z tym razem. Ale musisz mi powiedzieć.

Mama zatkała.
Zacisnęłam pięści wbijając sobie paznokcie w dłonie.
- Ja po prostu nie mogę być żoną, Bernardzie. Nie... nie zniosłabym tego. Być dotykaną. Nie mogę...
Zaczęła szlochać. Chciałam wbiec do pokoju i przytulić ją mocno do siebie.
Wiatr szarpał gałęziami cisu. Robiły one taki hałas, że ledwie słyszałam rozmowę w pokoju.
- Co się stało, Elizabeth, że czujesz się w ten sposób? - spytał lord Bradford niezwykle łagodnym tonem.
Usłyszałam stłumiony szloch mamy. To brzmiało, jakby przycisnęła do czegoś twarz. Prawdopodobnie

wsparła się na ramieniu lorda Bradforda.

- To przez twojego męża?
Serce zabiło mi mocniej. Mój ojciec? Czyżby mój ojciec zrobił jej coś złego?
- Nie, to nie Edward - szepnęła mama. Zbliżyłam się do drzwi, by lepiej słyszeć. - To się stało, kiedy byłam

jeszcze guwernantką. On... on wszedł którejś nocy do mojego pokoju. Włamał się. Powiedział, że jeśli
komuś o tym powiem, to oddali mnie bez referencji. On... mój Boże, Bernardzie, tak mnie bolało. Tak się
bałam.

Skamieniałam. Nie wierzyłam własnym uszom.
- Czy to był John Woodly? - spytał lord Bradford dramatycznym tonem.
Zasłoniłam usta dłonią, jak gdybym chciała stłumić krzyk, który za chwilę mógłby się wydobyć z mojego

gardła.

- Tak - szepnęła po chwili mama.
Wiatr się wzmagał. Kilka kosmyków wysunęło mi się spod wstążki i teraz luźno powiewało koło mej

twarzy.

- Jaka szkoda, że zniknął - powiedział lord Bradford głosem, od którego dreszcz przebiegł mi po plecach. -

Chętnie wpakowałbym w niego kulkę.

Po raz pierwszy poczułam do niego szczerą sympatię.
- Zaraz po tym wydarzeniu - ciągnęła mama - Edward poprosił mnie o rękę. Nigdy mu nie powiedziałam,

co mi zrobił jego brat.

- Czemu nie? - spytał lord Bradford. - Takie bydlę jak on nie zasługuje na to, by go chronić.
- John na pewno by wszystkiemu zaprzeczył, a ja nie wiedziałam, komu prędzej Edward by uwierzył. Po

background image

prostu byłam tak szczęśliwa, że będę mieć męża, że nigdy więcej nie stanę się ofiarą mężczyzny w rodzaju
Johna. Ale potem, w moją noc poślubną... mój Boże, wszystko do mnie wróciło. - Mama znowu zaczęła łkać.
- Nie chcę, byś i ty musiał to ze mną przechodzić, Bernardzie. To musiało być okropne dla Edwarda, mieć za
żonę kobietę, która ma problem nawet z tym, by się do niego przytulić. Starałam się. Naprawdę. Ale za
każdym razem, kiedy mnie dotykał... - mama rozpłakała się na dobre.

- Nie płacz, moje serce - powiedział lord Bradford. - Proszę cię, nie płacz.
- Próbuję... próbuję się opanować - odparła mama.
- Jak wytłumaczyłaś się mężowi z odrazy do jego dotyku? - spytał lord Bradford po chwili.
- Powiedziałam mu, że poprzedni pracodawca mnie zgwałcił. Edward zachował się bardzo wyrozumiale,

zważywszy na okoliczności, ale nie chciałabym już nigdy postawić żadnego mężczyzny w takiej sytuacji.
Zwłaszcza mężczyzny, którego kocham. Dlatego nie wyjdę za ciebie.

W jadalni zapadła cisza. Stałam na tarasie, z dłonią przyciśniętą do ust, myśląc o mojej biednej mamie i

tym, co się jej przytrafiło. Pomyślałam też o Robercie i o tym, co chciał mi zrobić. Czy reagowałabym w ten
sam sposób na Reeve’a, gdyby również w moim umyśle odcisnęło się to straszliwe piętno?

Nie sądzę.
Przypomniałam sobie, w jaki sposób mama zareagowała, kiedy spotkaliśmy Johna Woodly’ego w

Brighton. W końcu zrozumiałam dlaczego.

- Poradzimy sobie z tym razem, Elizabeth - usłyszałam przekonujący głos lorda Bradforda. - Minęło już

wiele lat od tego okropnego wydarzenia. A ja jestem bardzo cierpliwym człowiekiem.

Zaskoczyło mnie, że mama zachichotała przez łzy.
- To nieprawda, Bernardzie - powiedziała.
- Jeśli chodzi o ciebie, moja cierpliwość nie ma granic - Bernard włożył całą swoją duszę w te słowa.
- Ale ja nie mogę - odparła mama. - Wiem, że to tylko moja wina. Widzę, jak moja córka patrzy na

Reeve’a, i wiem, że miłość fizyczna może być piękna też dla kobiety, ale ja zostałam okaleczona,
Bernardzie. I nie sądzę, bym sobie z tym kiedykolwiek poradziła.

Nie miałam pojęcia, że to, co czułam do Reeve’a, było aż tak po mnie widać.
W jadalni znowu zapadła cisza. Potem odezwał się lord Bradford.
- Elizabeth, kto jest ojcem Deborah?
Krew stężała mi w żyłach.
Nie chcę tego słuchać, pomyślałam. Zamknęłam oczy, wszystkie mięśnie w moim ciele napięły się.
Ale nie mogłam odejść. Stałam tam, uwięziona przez fakt, że podsłuchiwałam. Gdybym się ruszyła,

zdradziłabym się.

- O, Boże - powiedziała mama. - Nie wiem. Wyszłam za mąż tuż po tym, jak John mi to zrobił, więc nie

wiem, Bernardzie. Naprawdę nie wiem.

* * *

Stałam na tarasie jak skamieniała, dopóki mama i lord Bradford nie opuścili jadalni. Potem pobiegłam na

górę przebrać się w strój do konnej jazdy. Myślałam tylko o tym, by oddalić się od domu. Nie byłam osobą,
za którą uważałam się przez całe życie, i nie mogłam stanąć twarzą w twarz z nikim, dopóki nie
przemyślałam w samotności tego, co przed chwilą usłyszałam.

W stajni nie chciano wydać mi konia.
- Nadchodzi wielka burza, lady Cambridge - przekonywał mnie główny stajenny. - To nie czas na prze-

jażdżki!

Po raz pierwszy skorzystałam z mojej nowej pozycji.
- Nie będę się z tobą kłócić, Tomkins - powiedziałam sucho. - Masz mi natychmiast przyprowadzić konia!
Skrzywił się z dezaprobatą.
- Tak jest, milady - wymamrotał i kazał osiodłać Mirabelle, gniadą klacz, którą Reeve sprowadził dla mnie

do Wakefield.

Kiedy odjeżdżałam spod stajni, wiatr wiał już bardzo silnie. Mirabelle parskała, odskakiwała i szła bokiem,

przestraszona hałasem wywoływanym przez wiatr i łamiące się w lesie gałęzie. Zdecydowałam, że musimy
się od niego oddalić, i skierowałam konia na ścieżkę prowadzącą do morza.

Wprowadziłam klacz w galop. Mirabelle biegła, jakby chciała prześcignąć burzę. Jednak w istocie

kierowała się w sam jej środek. Wiatr zerwał wstążkę z moich włosów, które powiewały za mną dziko, tak
samo, jak ogon i grzywa Mirabelle. Jeszcze nie zaczęło padać, ale wiedziałam, że to kwestia minut.

Zupełnie nie zastanawiałam się nad tym, dokąd jadę. Wiedziałam tylko, że chcę jak najbardziej oddalić się

od Wakefield, i odruchowo skierowałam się w miejsce, gdzie spędziłam najmilsze chwile od przybycia w te
strony.

Jechałam na Wyspę Charlesa.

background image

W tej chwili zdaję sobie sprawę, że było to bardzo głupie i nierozważne z mojej strony. Na swoją obronę

mam jedynie to, że mój umysł był całkowicie zaprzątnięty rozmową podsłuchaną w jadalni. Byłam tak
zaślepiona własnym nieszczęściem, że nie zauważyłam nawet, iż nadchodzi przypływ. Grobla, po której
jechałam, była znacznie węższa niż zazwyczaj. Mirabelle przegalopowała po niej, a potem dalej, w głąb
wyspy. Po północnej stronie wiatr niosący drobny piasek oślepiał klacz, więc skierowałam ją na ścieżkę,
która wiodła na skaliste południowe wybrzeże.

Wiatr rozrzucał drobinki soli i wył pomiędzy sosnami, rosnącymi pośrodku wyspy. Kiedy tak galopowałam

po wąskiej plaży, wyjątkowo duża fala rozbita się o brzeg i opryskała mnie i Mirabelle. Następnie wdarła się
na ścieżkę, na której się znajdowałyśmy, i obmyła nogi klaczy aż po pęciny. Mirabelle zarżała przerażona i
stanęła dęba. Uczepiłam się jej szyi, ale kiedy opadła na ziemię, natychmiast rzuciła się w drugą stronę,
wyginając grzbiet i mocno wierzgając. Straciłam równowagę i po chwili spadłam z siodła.

Znalazłam się na podłożu z piasku, żwiru i drobnych muszelek. Mirabelle pogalopowała w stronę, z której

przyjechałyśmy. Bez wątpienia była w drodze do swojego przytulnego boksu w stajniach Wakefield.

Podniosłam się z ziemi.
Byłam przemoczona, zziębnięta i bez konia, ale w myślach słyszałam tylko raz po raz słowa lorda

Bradforda: Elizabeth, kto jest ojcem Deborah? Kto jest ojcem Deborah?

Jeszcze gorsza była powtarzająca się jak echo odpowiedź mamy: Nie wiem. Nie wiem. Nie wiem.
A jeśli John Woodly jest moim ojcem? Jak mogłabym spędzić resztę życia, wiedząc, że jestem córką

takiego potwora? Jak mogłabym być żoną Reeve’a? Matką jego dzieci?

Drogi Boże, jak w ogóle mogłabym dalej żyć?
Powlokłam się przed siebie, wzdłuż brzegu, bezmyślnie, niczego nie widząc. Nie zważałam na to, że

poziom wody podnosił się coraz bardziej, a ścieżka stawała się coraz węższa. Nie zauważyłam nawet, że
mam mokre ubranie. Łzy spływały mi po twarzy wąskimi strumyczkami.

W końcu, w niewielkiej odległości, dostrzegłam wejście do Jaskini Ruperta. Fale już wlewały się do jej

wnętrza. Po raz pierwszy zastanowiłam się na trzeźwo nad swoim położeniem.

Skały południowej części wyspy znajdowały się po mojej lewej stronie. Po prawej burzyły się wody kanału

La Manche. Po wąskim pasku usypiska, na którym stałam, przelewały się już fale. Woda się cofała, ale
wiedziałam, że za kilka minut przykryje ścieżkę.

Odrzuciłam splątane i mokre włosy z twarzy i wzięłam głęboki oddech. Przez moją głowę przemknęła

pierwsza racjonalna myśl od czasu, kiedy usłyszałam wyznanie mamy: lepiej stąd uciekać, nim utonę.

Skierowałam się na zachód, żeby wrócić po własnych śladach.
Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam człowieka, który szedł po moich śladach.
Potrzebowałam zaledwie dwóch sekund, by zorientować się, że ta mocno zbudowana postać o szerokich

barkach to Robert.

Zamarłam.
Jak mogłam być aż tak głupia?
Rozejrzałam się wokół w panice, szukając miejsca, w którym mogłabym się skryć. Nie miałam żadnych

złudzeń co do tego, po co Robert za mną szedł.

Chciał mnie zabić.
Spojrzałam na skałę, pod którą stałam. Czy dam radę się na nią wspiąć? Nie w tym miejscu. Byłoby to

możliwe odrobinę bardziej na zachód, gdzie nachylenie było mniejsze. Tu, gdzie się znajdowałam, miałam
przed sobą skalny mur. Niestety na zachód ode mnie stał Robert. Z kolei na wschodzie skała opadała prosto
do morza, którego fale rozbijały się o nią z hukiem. Wspięcie się od tej strony również było niemożliwe.

Na malutką ścieżkę, na której stałam, wtoczyła się olbrzymia fala i uderzyła mnie z całej siły w udo, nie-

mal ciskając mną o skalną ścianę. Potem cofnęła się pośród kipiącej piany. Dziesięć sekund później uderzyła
mnie następna.

Nie mogłam pozostać w tym miejscu. Czułam, jak ciągnie mnie prąd przydenny, i wiedziałam, że jeśli

jeszcze trochę zaczekam, porwie mnie na morze.

Robert zbliżał się coraz bardziej. Plaża, po której szedł, nie była jeszcze pod wodą, jak w miejscu, w

którym ja stałam.

Czując silny ucisk w żołądku, zaczęłam posuwać się w stronę wejścia do Jaskini Ruperta. Reeve mówił, że

miejsce to upodobali sobie przemytnicy, ponieważ nawet podczas przypływu, głęboko w środku, pozo-
stawała sucha. Wyglądało na to, że schronienie się tam było w tej chwili jedyną moją szansą na przeżycie.
Jednakże pozostawały dwa poważne problemy.

Po pierwsze, wcale nie byłam pewna czy wnętrze jaskini pozostanie suche w obliczu takiego gwałtownego

sztormu.

Po drugie, od dziecka przeraźliwie bałam się małych, ciemnych, zamkniętych pomieszczeń. Na myśl o

background image

tym, że miałabym spędzić w jakimś odległym zakątku jaskini kilka godzin, mój oddech stał się dwa razy
szybszy i zaczęłam się pocić. Zrobiło mi się niedobrze. Następnie wyobraziłam sobie, że woda podchodzi do
mnie coraz bliżej i bliżej, aż w końcu zakrywa mnie zupełnie. Całkiem poważnie zastanowiłam się nad
alternatywą stawienia czoła Robertowi.

Jednakże w tej sytuacji morderstwo uszłoby mu na sucho. Wystarczyłoby, żeby uderzył mnie w głowę i

wrzucił do morza. Stajenni zaręczyliby, że sama nalegałam na przejażdżkę w czasie burzy. Koń, powracający
beze mnie do domu, byłby kolejnym dowodem na to, że spotkało mnie jakieś nieszczęście. Cała ta sytuacja
wyglądałaby na wyjątkowo tragiczny wypadek. A Reeve bez wątpienia by pomyślał, że to on jest winien
mojej śmierci.

Po prostu nie mogłam pozwolić, by zamordowanie mnie uszło Robertowi na sucho. Musiałam walczyć o

życie.

Przedarłam się do jaskini przez ciągle podnoszącą się wodę. Piana obryzgiwała już wschodnią ścianę

skalną i fale wdzierały się prosto do wnętrza mojego jedynego schronienia. Miałam nadzieję, że nie
zdecydowałam się zbyt późno i że jeszcze zdołam dotrzeć w bezpieczne miejsce, nim fale mnie zatopią.

Przycisnęłam się jak najmocniej do skał i przesuwając się wzdłuż nich, dotarłam do wejścia.
Spojrzałam do środka. W jaskini panowała nieprzenikniona ciemność.
Zamknęłam oczy i pomodliłam się.
Dasz radę, Deborah, powiedziałam sobie. Musisz tam wejść, bo inaczej Robert cię zabije.
Wyjątkowo silna fala pchnęła mnie na kolana, a zimna, słona woda zmoczyła mi spódnicę jeszcze wyżej i

wdarła się do butów. Ale ja szłam dalej, w głąb jaskini, w głąb ciemności, wymacując wyciągniętymi rękoma
zimną, mokrą ścianę.

Odgłos wody przeszedł w ryk. Wytężyłam słuch, by się zorientować, czy Robert podąża za mną, ale nic nie

mogłam usłyszeć.

Czy uda mu się wejść za mną? Teraz jest to już pewnie niemożliwe. Prawdopodobnie przeczeka sztorm w

jakimś bezpiecznym miejscu na skale, a kiedy zacznie się odpływ i wejście do jaskini znowu będzie
odsłonięte, zejdzie po mnie raz jeszcze.

Tymczasem poziom wody wokół mnie cały czas rósł. Walczyłam z ogarniającym uczuciem paniki. W

końcu grunt pod moimi stopami zaczął się wznosić, a poziom wody, już będący na wysokości moich ud,
powoli opadać, najpierw do kolan, potem do kostek, aż w końcu dotarłam do miejsca, gdzie ziemia była
tylko wilgotna.

Jedyny problem z moim „bezpiecznym” schronieniem polegał na tym, że jaskinia miała tak niski strop, że

uderzyłam się w głowę, kiedy chciałam iść dalej. Musiałam usiąść, z głową opartą na zgiętych kolanach, i
przeczekać, aż woda opadnie na tyle, bym mogła stąd wyjść.

Nic nie widziałam.
Pomyślałam o Robercie, czekającym na mnie na zewnątrz, i zdałam sobie sprawę, że będę musiała postarać

się o jakąś broń, której potem użyję przeciw niemu. Ale na razie nie obchodziło mnie to. Martwiłam się
jedynie, w jaki sposób mam przetrwać sześć godzin w tym małym, ciemnym pomieszczeniu i nie oszaleć.

Rozdział dwudziesty pierwszy

Po kilku minutach siedzenia w kucki w zimnej i ciemnej jaskini poczułam się tak, jakbym miała się zaraz

udusić. Oczywiście było tam wystarczająco dużo powietrza, ale lęk przed zamknięciem w małym, ciasnym
pomieszczeniu przewyższał zdolność trzeźwego rozumowania.

Zachowaj spokój, Deborah, mówiłam sobie, kuląc się w tych koszmarnych ciemnościach. Zachowaj

spokój, nie panikuj. Skoncentruj się na oddychaniu.

Wdech. Wydech. Wdech. Wydech.
Wciągałam powietrze w płuca, a potem wypuszczałam je, próbując robić to systematycznie i starając się

myśleć jedynie o życiodajnym efekcie tej czynności.

Czułam panikę. W miejscu, gdzie się znajdowałam, nie mogłam nawet siedzieć wyprostowana. Nic nie

widziałam. Bez względu na to, jak bardzo wytężałam wzrok, spowijała mnie nieprzenikniona czerń. Czułam
się, jakby pochowano mnie za życia i czekałam, aż ziemia pokryje moją twarz i zadusi mnie na śmierć.

Zajmij myśli czymś innym. Na Boga, masz przecież tyle tematów do rozważań.
Byłam przemoknięta i zmarznięta, a kamienne ściany kaleczyły moje plecy. Już szczękałam zębami z

zimna. W jakim stanie będę za sześć godzin?

Myśl o swoim wrogu, rozkazałam sobie. Myśl o Robercie i o tym, jak się przed nim bronić.
Objęłam kolana rękoma. Starałam się wyobrazić sobie, co się będzie dziać w Wakefield, kiedy już odkryją

moją nieobecność.

Na pewno zaczną mnie szukać. Zauważą piasek na nogach Mirabelle, sól na jej sierści i zorientują się, że

background image

byłam na plaży. Reeve przyjedzie na wyspę, by mnie szukać.

Jeśli uda mu się przedostać przez groblę w czasie sztormu. Teraz jest prawdopodobnie cała pod wodą.

Pomyślałam o olbrzymich falach, które widziałam w oddali na kanale, i wiedziałam, że nie będzie również
mógł przypłynąć na wyspę łodzią z Fair Haven.

Słyszałam ryk morza. Poziom wody cały czas się podnosił i obawiałam się, czy nie dotrze aż do mojej

kryjówki. Jeszcze nie mogłam być pewna swojego bezpieczeństwa.

Jedyne, co trzymało mnie w miejscu to świadomość, że przy jakiejkolwiek próbie przemieszczenia się na

pewno utonę.

Boże, Boże, Boże. Daj mi siłę. Pomóż mi przeżyć tych kilka następnych godzin.

* * *

Upływała jedna niekończąca się sekunda po drugiej. Woda w jaskini podchodziła coraz bliżej, aż wreszcie

dotknęła moich stóp. Oczywiście nie byłam w stanie tego zobaczyć, ale słyszałam, jak chlupotała i od czasu
do czasu podpełzałam trochę do przodu, by wyczuć jej poziom ręką.

Desperacko zmuszałam się do tego, by nie myśleć, co się ze mną stanie, jeśli woda wypełni całą jaskinię.
Ale kiedy wreszcie doszła do stóp, zatrzymała się i nie zbliżała się już więcej.
Kiedy zdałam sobie sprawę, że nie zginę straszliwą śmiercią przez utopienie, wybuchłam histerycznym

płaczem. Dopiero po dłuższej chwili byłam w stanie się opanować i zastanowić nad moją nadal niezwykle
dramatyczną sytuacją.

Było mi okropnie zimno. Spódnicę miałam całkowicie przemokniętą, a stopy marzły mi w pełnych wody

butach. Mój lekki, wełniany żakiet również był mokry, ale jeszcze nieprzesiąknięty na wylot, więc stanowił
jedyną ochronę przeciwko przenikliwemu zimnu, które panowało w jaskini.

Uczucie klaustrofobii również mnie nie opuszczało, kryło się gdzieś w moim żołądku, jak przyczajona

bestia gotowa do skoku.

Walczyłam z nim. Raz po raz wracałam myślami do moich problemów. Myślałam o mamie. Myślałam o tej

okropnej rzeczy, która się jej przytrafiła i która w tak straszny sposób naznaczyła ją na całe życie.

Mama powiedziała, że została okaleczona.
Moja mama. Piękna, wspaniała, kochająca mama. Ten mężczyzna jej to zrobił.
Ten mężczyzna - który mógł być moim ojcem.
Ale z drugiej strony mógł też nim nie być. Trzymałam się tej myśli z pełną desperacji nadzieją. Mama

powiedziała, że nie wie, który z braci jest moim ojcem. To mógł być Edward, a nie John.

Mógł być.
Ale może nie był.
Jak mogłam dalej żyć, wiedząc, że w moich żyłach płynie krew takiego człowieka jak John Woodly?
Jak w ogóle mama mogła mnie pokochać w taki sposób, w jaki mnie kochała?
A jeśli mama kochała mnie, wiedząc, że mogę być dzieckiem Johna Woodly’ego, w takim razie może i ja

mogłabym...

Nie chciałam o tym myśleć. Nie mogłam tego zaakceptować. Nie byłam na to gotowa. Jeszcze nie. Może i

nigdy nie będę.

Przypomniałam sobie wyraz twarzy mamy, kiedy przyszła mi na pomoc, gdy Robert próbował mnie

zgwałcić. Jakie koszmarne wspomnienia musiały do niej wrócić na widok tej sceny.

Woda skapnęła mi ze ściany na głowę, a potem spłynęła po szyi za kołnierz żakietu. Zadrżałam

gwałtownie.

Przypomniałam sobie, jak bardzo byłam podekscytowana pierwszy raz, kiedy zobaczyłam morze. Teraz,

gdyby ktoś mi powiedział, że nie zobaczę go już nigdy więcej, byłabym z tego zupełnie zadowolona.

Pochyliłam się do przodu i podpełzłam na kolanach, żeby sprawdzić palcami, dokąd sięga linia wody. W

miejscu, gdzie wyczułam ją ostatni raz, była już tylko wilgotna ziemia. Posunęłam się dalej, aż dosięgłam
wody.

Nareszcie! Morze się wycofywało.
Nadszedł czas pomyśleć poważnie nad tym, co zrobić z Robertem.
Zapędził mnie w pułapkę. Teraz wystarczyło, że poczeka na mnie przy wejściu do jaskini. Kiedy wyjdę,

podążając za opadającą wodą, będę zdana na jego łaskę.

Z wielką niechęcią doszłam do wniosku, że bez względu na to, jak bardzo chcę już wyjść z jaskini, nie

mogę się z tym śpieszyć. Bardzo ułatwiłabym w ten sposób Robertowi sprawę. Już wiedziałam, że jest ode
mnie znacznie silniejszy, i gdyby doszło do walki wręcz, ja z pewnością byłabym na przegranej pozycji.

Moją jedyną nadzieją było wykorzystanie tej okropnej jaskini przeciwko niemu. Musiałam zwabić go do

środka, w ciemności, gdzie nie będzie mnie widział.

Może wtedy to on stałby się ofiarą.

background image

Będzie mi potrzebne coś do obrony, myślałam. Spróbuję czegoś poszukać, kiedy woda cofnie się trochę

dalej.

Czekałam przez, jak mi się wydawało, wieczność, a potem zaczęłam powoli przesuwać się w stronę

wyjścia. Wszędzie wokoło było słychać wodę: spływającą po ścianach, kapiącą z sufitu, nadal ryczącą w
oddali. Kilka razy się pośliznęłam, jako że szłam w kompletnych ciemnościach. Za którymś razem, upadając,
rozcięłam sobie czymś ostrym kolano. Wyciągnęłam dłoń w kierunku tego ostrego przedmiotu. Miałam
nadzieję, że jest to coś, czego będę mogła użyć jako broni. Dotknęłam go. Był zagłębiony w piasku i żwirze i
żeby go wyciągnąć, musiałam okopać go ze wszystkich stron. Kiedy mi się to udało, zdałam sobie sprawę,
że trzymam w rękach wielką muszlę. Brzeg miała wystarczająco ostry, ale niestety była zbyt krucha, by
służyć do obrony.

Odrzuciłam ją więc i kontynuowałam poszukiwania, używając ściany jako podpory i przewodnika w

trakcie mojej wędrówki na zewnątrz. Fakt, że dotarłam już do odcinka, gdzie mogłam się całkowicie
wyprostować, bardzo podniósł mnie na duchu.

Parę minut później znowu poczułam wodę pod nogami, co oznaczało, że muszę trochę odczekać, aż fala

cofnie się bardziej. Pochyliłam się więc i zaczęłam badać podłoże wokół siebie, szukając jakiegoś dużego
kamienia. Po chwili znalazłam to, czego potrzebowałam. Kamień, wokół którego zamknęły się moje palce,
był dokładnie takiej wielkości, jak trzeba. Mogłam go z łatwością podnieść, ale był też wystarczająco ciężki,
aby trafiony nim człowiek stracił przytomność.

Pomyślałam odważnie, że jeśli mama była w stanie ogłuszyć Roberta, uderzając go w głowę kryształowym

wazonem, to kamień też powinien spełnić swoje zadanie.

Teraz moim największym problemem stało się oczywiście to, jak powinnam podejść mojego wroga.
Idealną sytuacją byłoby, gdybym stanęła przy ścianie jaskini i poczekała pod osłoną ciemności, aż Robert

koło mnie przejdzie. Wtedy mogłabym uderzyć go znienacka i uciec.

Tak właśnie wyglądał mój plan, ale im więcej o nim myślałam, tym bardziej wadliwy mi się wydawał.

Głównym problemem było to, że nawet jeśli Robert nie będzie mnie widział, kiedy zaczaję się na niego w
ciemności, to ja również nie będę widziała jego. Istniało więc wielkie prawdopodobieństwo, że zamiast w
głowę uderzę go w ramię albo nie trafię go wcale. Wtedy mogłabym znaleźć się w naprawdę poważnych
tarapatach.

Musi istnieć jakiś sposób, żeby go podejść.
Może spróbować prześlizgnąć się obok niego w ciemności? Woda w jaskini robi naprawdę duży hałas.

Może udałoby mi się uciec w ten sposób?

Oczywiście, kiedy wejście już się całkowicie otworzy, ryk morza ucichnie. Będzie wtedy słychać jedynie

przyciszone chlupotanie i kapanie wody ze ścian. Ponadto podłoże w jaskini nie jest równe i nie sposób
przejść po nim w ciemności nie potykając się i nie ślizgając.

Usłyszy mnie.
Ale z drugiej strony, ja też go usłyszę.
Nie będę mogła polegać na swoim wzroku, żeby go zlokalizować, będę musiała użyć do tego słuchu. Nie

mam wyjścia.

Ściskając kamień w mokrej dłoni, podeszłam do zimnej ściany, po której nadal spływała woda i

przycisnęłam się do niej plecami, starając się zajmować jak najmniej miejsca i opanować drżenie ciała.

Czekałam.
Ryk wody przy wyjściu z jaskini stawał się coraz cichszy, aż w końcu przekształcił się w zwyczajny,

miękki odgłos rozbijających się fal. Przejście do jaskini stało już otworem.

Jak długo będę musiała czekać na Roberta?
On nie będzie się zbytnio ociągał, myślałam. Musi załatwić sprawę i oddalić się stąd, nim Reeve przyjedzie

mnie szukać.

Wytężyłam słuch.
Po jakimś czasie dobiegł mnie odgłos kroków. Robert stąpał ostrożnie po piasku i kamykach, stanowiących

podłoże jaskini.

Słuchałam z uwagą i w końcu zdałam sobie sprawę, że pojawił się też dźwięk, którego nie spodziewałam

się usłyszeć. Zmarszczyłam brwi, próbując go rozszyfrować. Wydawało mi się, że to coś ważnego.
Przycisnęłam się mocniej plecami do ściany jaskini i nasłuchiwałam. Co to może być?

Kroki zbliżały się nieubłaganie.
Co to jest? myślałam. Co to jest?
Nagle zrozumiałam. Nie chodziło o to, co słyszałam. Chodziło o to, czego nie słyszałam.
Nie było słychać chlupotania.
Z góry założyłam, że Robert będzie szedł środkiem jaskini, a wtedy ja wyskoczę na niego z boku. Ale

background image

gdyby rzeczywiście wybrał tę drogę, słyszałabym wodę pod jego stopami, ponieważ płynął tam jeszcze mały
strumień.

Ty głupia! strofowałam się w myślach. Głupia. Głupia. Głupia. Sama użyłaś ściany, żeby wymacać drogę w

ciemności. Dlaczego Robert nie miałby postąpić w ten sam sposób?

Teraz musiałam natychmiast odsunąć się od ściany i wyjść na środek jaskini, w taki sposób, żeby mnie nie

usłyszał.

Zrobiłam mały kroczek. Chrzęst kamyków, na które nadepnęłam, zabrzmiał w moich uszach jak wystrzał z

pistoletu. Zatrzymałam się, ale nie usłyszałam, żeby Robert jakoś na to zareagował. Nadal szedł w moją
stronę.

Hałas jego kroków zagłuszy moje, pomyślałam. Powoli, ostrożnie, odsunęłam się od ściany i weszłam w

strumyczek, płynący środkiem jaskini. W tym miejscu woda wyżłobiła zagłębienie, co działało trochę na
moją niekorzyść. Ale dzięki Bogu jestem wysoka. Nie będę mieć problemów z dosięgnięciem głowy
Roberta.

Większym problemem będzie jej zlokalizowanie.
Jego kroki zbliżały się coraz bardziej. Serce w mojej piersi waliło tak głośno, że byłam prawie pewna, iż

Robert zaraz je usłyszy. Zacisnęłam palce na kamieniu.

Potem doszedł mnie odgłos jego oddechu. Skoncentrowałam się, próbując określić w ciemności jego

położenie. Już był prawie przy mnie. Jeszcze kilka kroków...

Uniosłam kamień, podbiegłam do ściany i uderzyłam z całej siły.
Od razu się zorientowałam, że nie trafiłam w głowę.
Robert stęknął z bólu i zaskoczenia, ale szybko się odwrócił i mnie złapał. Jego ręka zaplątała się w moje

luźne, zesztywniałe od soli włosy. Pociągnął za nie mocno, odchylając mi głowę do tyłu.

- Deborah - wysyczał z tryumfem. - Nareszcie.
Nadal trzymałam w ręku kamień i zamachnęłam się nim raz jeszcze, mierząc w głowę. Zamiast tego

trafiłam Roberta w twarz. Wydawało mi się, że słyszałam jak zgniotłam mu nos. Robert okropnie zaklął.
Wyrwałam mu się i opadłam na czworaki, próbując uciec, skryć się w ciemnościach. Ale on był szybki jak
strzała. Poczułam, jak łapie mnie od tyłu i ściska mocno pasie. Odebrał mi dech w piersiach.

Upadliśmy w strumień płynący środkiem jaskini. Woda była lodowata.
- Musimy coś dokończyć, suko - warknął mi do ucha. - A potem pożegnamy się na zawsze.
Krzyczałam i kopałam, żeby uwolnić się z jego uścisku. Nie było nikogo, kto mógłby mnie usłyszeć, ale ja

nie mogłam się powstrzymać.

A on się śmiał. Bawiło go to, że byłam taka przerażona.
Leżałam na brzuchu; przyciskał mnie do ziemi całym ciężarem ciała. Musiałam odwrócić głowę, żeby nie

zanurzać twarzy w wodzie.

Nic nie widziałam, ale ręce miałam wyciągnięte przed siebie. Zaczęłam grzebać dłońmi w strumieniu, w

poszukiwaniu kolejnego kamienia.

Robert mnie zgwałci, myślałam w panice. Zgwałci mnie, a potem zabije.
Reeve, krzyczałam w myśli. Reeve, pomóż mi.
Ale dostęp do wyspy był nadal odcięty. Byłam zdana wyłącznie na siebie. Tym razem mama nie przy-

biegnie na ratunek.

O Boże, Boże, Boże. Czy umrę tutaj, w tej okropnej jaskini?
Nie, pomyślałam. Tak nie będzie.
Podciągnęłam odrobinę kolana i szarpnęłam całym ciałem, starając się zrzucić z siebie Roberta. Przesunął

dłonie na moje piersi i ścisnął je z całej siły. Z bólu znowu straciłam oddech. Przycisnął się do mojego uda i
z przerażeniem stwierdziłam, że miał erekcję.

Znowu zaczęłam krzyczeć i rzucać się pod nim, próbując się uwolnić.
- Zawiśniesz za to - krzyknęłam. - Nawet twój ojciec wie, jakim jesteś potworem.
- Jedyne, czego żałuję, to tego, że panują tu takie ciemności - wydyszał. - Chciałbym widzieć twoją twarz,

kiedy będę się w ciebie wbijał.

W tym momencie moje palce zacisnęły się na nowym kamieniu.
- Tylko pogarszasz sprawę, szamocząc się. Odpręż się i spróbuj też mieć z tego jakąś przyjemność.
Wyciągnęłam dłoń, by umiejscowić w ciemności jego twarz. Tym razem nie mogłam spudłować. Złapał

mnie za rękę i przytrzymał mi ją nad głową, tak jak to zrobił poprzednim razem, kiedy chciał mnie zgwałcić.
Nim zdołał odnaleźć moją drugą rękę, uderzyłam.

Włożyłam w to całą siłę. Miałam tylko nadzieję, że trafiłam w skroń. Tym razem była to kość i pod siłą

mojego uderzenia coś w niej pękło. Robert nie wydał z siebie żadnego odgłosu, ale opadł na mnie bez-
władnie.

background image

Wypełzłam spod niego, płacząc histerycznie. Podciągnęłam się do ściany i oparłam o nią, ponieważ nogi

odmówiły mi posłuszeństwa. Nie wiem, jak długo tam siedziałam, trzęsąc się i szlochając. W końcu
zebrałam się w garść, zdając sobie sprawę, że powinnam szybko wydostać się z jaskini, na wypadek gdyby
Robert odzyskał przytomność.

Kolana mi się trzęsły, a moje stawy były tak zesztywniałe z zimna, że prawie nie mogłam ich zginać. Ale

udało mi się jakoś dotrzeć do wyjścia, podpierając się o ścianę. W końcu dostrzegłam pierwszy, odległy
blask dziennego światła.

Wydawało mi się, że przebywałam w tym koszmarnym grobowcu przez wieki. Każde włókno mojego ciała

było głodne światła. Przyspieszyłam kroku.

Wyjście z jaskini było już suche, kiedy do niego dotarłam, a kiedy znalazłam się na plaży, zza chmur

wyjrzało słońce. Spojrzałam na błogosławione niebo, po którym przemykały jeszcze chmury. Najwyraźniej
sztorm się zakończył.

Oparłam się plecami o skałę i pożerałam wzrokiem rozciągający się przed moimi oczami widok. Już chyba

do końca życia nie przestanę doceniać tego niezwykłego daru, jakim jest światło.

Potem zastanowiłam się nad sytuacją, w której się znajdowałam.
Na moim żakiecie było widać krew, ale kiedy rozpięłam go i się obejrzałam, nie zauważyłam żadnych ran.

Wtedy przypomniałam sobie, że uderzyłam Roberta w nos. To musiała być jego krew.

Bardzo dobrze, pomyślałam. Mam nadzieję, że jest złamany.
Podciągnęłam spódnicę i obejrzałam swoje kolana. Były w opłakanym stanie, ale skaleczenia nie wy-

glądały groźnie. To samo w przypadku rąk. W wielu miejscach miałam porozcinaną skórę od szukania po
omacku kamieni w jaskini.

Wzięłam głęboki oddech. Przecież mogło być ze mną o wiele gorzej.
Teraz muszę przedostać się do grobli, pomyślałam. W ten sposób dostanę się do Fair Haven, a tam znajdę

kogoś, kto odwiezie mnie do domu. Chyba że Reeve odnajdzie mnie wcześniej.

Nie zdołałam nawet dotrzeć na południową stronę wyspy, kiedy zobaczyłam dwa konie galopujące w moją

stronę.

- Deb! - usłyszałam szaleńczy okrzyk Reeve’a tak wyraźnie, jak gdyby stał już koło mnie. Ruszył w moim

kierunku pełnym galopem. Oparłam się o skałę, czekając.

Już po minucie był przy mnie, zeskoczył z siodła i objął mnie mocno. Wsparłam głowę na jego ramieniu i

zaczęłam płakać.

- Jesteś przemarznięta - powiedział i nadal mnie obejmując, zrzucił z siebie kurtkę do konnej jazdy i nakrył

nią moje ramiona.

Zaczęłam płakać jeszcze mocniej.
- Nic ci nie jest? - słyszałam, że z wysiłkiem opanowuje swój głos. - Nie płacz, Deb. Możesz mi po-

wiedzieć, co się stało?

Nie mogłam. Nie byłam w stanie nic powiedzieć. Mogłam jedynie płakać.
- Już dobrze, kochanie. Już wszystko dobrze - powiedział. - Zabierzemy cię do domu i wysuszymy.

Opowiesz wszystko, kiedy poczujesz się lepiej.

Nagle zdałam sobie sprawę, że Robert nadal leży w jaskini.
- Robert - chlipnęłam. - Robert chciał mnie zabić, Reeve. Uderzyłam go w głowę. Jest w Jaskini Ruperta.

Uderzyłam go i uciekłam. On tam nadal jest.

- Robert - usłyszałam za plecami zdegustowany głos. Był to Harry.
- Czy on cię skrzywdził, Deb? - spytał Reeve, ściskając mnie mocno.
- N...n...nie - wyszlochałam.
Nic więcej nie byłam w stanie powiedzieć. Jeszcze nie byłam gotowa na to, by mówić o moich przejściach

w jaskini. Jedynie przytuliłam się do Reeve’a i płakałam.

- Wsadź ją na mojego konia, Reeve, i zabierz do domu. Potem przyślij do mnie ojca z kilkoma do-

datkowymi końmi. Ja tymczasem pójdę sprawdzić, co się dzieje z Robertem.

- Dasz radę sama jechać, czy chcesz, bym wsadził cię na mojego konia? - spytał łagodnie Reeve.
Postanowiłam wziąć się w garść.
- Pojadę sama - odparłam.
Harry zsiadł, a Reeve podsadził mnie do góry. Byłam tak zziębnięta, że w pierwszej chwili myślałam, iż

nie zdołam utrzymać się w siodle, ale Reeve wziął do ręki moje wodze i powiedział, żebym tylko trzymała
się mocno.

Grobla znajdowała się jeszcze pod wodą, przez którą konie musiały przebrnąć, ale fale były znacznie mniej

gwałtowne niż te, które szalały w tym miejscu sześć godzin wcześniej. Całą drogę powrotną do Wakefield
płakałam, trzęsąc się.

background image

Zajechaliśmy przed główne wejście rezydencji i Reeve zdjął mnie z konia. Na schody wybiegła mama.
- Deborah! - wykrzyknęła. - Dzięki Bogu!
Wiedziałam, że to okropne, ale nie byłam w stanie spojrzeć jej w twarz.
- Proszę, Reeve - wyszeptałam. - Chcę iść od razu na górę, spać.
Spojrzał na mnie poważnie zaniepokojony.
- W porządku, Deb - zgodził się jednak. - Co tylko chcesz.
Podtrzymał mnie ramieniem, kiedy wchodziliśmy na schody.
- Nic jej nie jest, pani Woodly - usłyszałam, jak zapewnia mamę. - Złapał ją przypływ w Jaskini Ruperta,

musi się trochę ogrzać. Zabiorę ją do sypialni i przykryję kocami. Czy mogłaby pani poprosić, by przysłano
nam na górę trochę gorącej zupy? I proszę powiedzieć Bernard owi, żeby jak najszybciej pojechał na Wyspę
Charlesa i wziął ze sobą zapasowego konia. Dla Harry’ego, który tam został. I może jeszcze jednego dla
Roberta.

- Dla Roberta? Robert był na wyspie z Deb? - spytała mama. - Drogi Boże. Naprawdę nic ci nie jest,

kochanie?

- Naprawdę - odpowiedziałam i znów się rozpłakałam.
- Mam ci pomóc, Reeve? - spytała mama.
- Nie, pani Woodly. Dam sobie radę.
Weszliśmy do domu i skierowaliśmy się do schodów.
Nie spojrzałam na mamę, kiedy koło niej przechodziliśmy. Nie byłam w stanie tego zrobić.
Potknęłam się na pierwszym stopniu, ale Reeve mnie przytrzymał i wziął na ręce. Objęłam go za szyję,

oparłam czoło na jego ramieniu. W ten sposób zaniósł mnie na samą górę, do naszej sypialni.

- Susan - krzyknął wchodząc do pokoju.
Moja pokojówka musiała przebywać w garderobie, ponieważ wyskoczyła stamtąd natychmiast.
- Tak, milordzie?
- Przynieś mi najcieplejszy szlafrok pani. Potem skocz po podgrzewacz do łóżka. I upewnij się w kuchni,

czy szykują już gorącą zupę.

- Tak, milordzie.
Reeve sam zaczął ściągać ze mnie przemoczone ubranie, a kiedy Susan wróciła do pokoju ze szlafrokiem,

wziął go od niej i odesłał ją niecierpliwym ruchem ręki. Kiedy już byłam naga, obejrzał mnie szybko, a
potem pomógł mi się ubrać w szlafrok. Na koniec przewiązał mi w pasie szarfę.

- Twoje kolana i ręce są całe pocięte - powiedział.
- To nic takiego - odparłam drżącym głosem.
- Deb - przytrzymał mnie spojrzeniem swoich ciemnych oczu. - Co się wydarzyło?
Staliśmy u stóp łóżka, naprzeciwko siebie. Spojrzałam na niego i pomyślałam o tym wszystkim, co będę

musiała mu opowiedzieć. Zadrżałam jeszcze bardziej.

Ktoś zapukał do drzwi. To była mama z zupą.
- Reeve - szepnęłam do niego prosząco. - Nie wpuszczaj nikogo. Chcę być tylko z tobą.
Spojrzał na mnie w milczeniu i z dziwną oficjalnością i powagą, jakby przypieczętowywał w ten sposób

jakiś pakt, pocałował mnie w czoło.

- Dobrze, Deb - powiedział. - Tylko my dwoje.
Uśmiechnęłam się do niego słabo, z wdzięcznością.
Reeve wziął zupę od mamy i odesłał ją delikatnie. Kiedy Susan pojawiła się z podgrzewaczem do łóżka,

włożył go na miejsce, a kiedy zjadłam zupę, opatulił mnie kocem. Nadal jednak nie mogłam przestać się
trząść, więc zdjął buty, położył się koło mnie i przytulił mnie mocno.

Kiedy w końcu drżenie ustało i leżałam cicho w jego ramionach, zadał mi pytanie, którego bałam się

najbardziej.

- Deb, czemu, na Boga, postanowiłaś wyjechać w taką straszną pogodę?
- To długa historia - powiedziałam cicho.
- Nigdzie się nie wybieram.
Oczywiście, musiałam mu wszystko opowiedzieć.

Rozdział dwudziesty drugi

Nim zaczęłam opowiadać o tym, co John Woodly zrobił mamie, wysunęłam się z objęć Reeve’a. Nie

zasługiwałam na to, by w nich przebywać, dopóki nie poznał całej prawdy o mnie.

Oczywiście, był wstrząśnięty.
- Ten potwór naprawdę zgwałcił twoją matkę?
- Tak - potarłam oczy. - To dlatego tak dziwnie zareagowała, kiedy pierwszy raz spotkaliśmy go w

background image

Brighton.

- Dlatego też wydawało mu się, że może ją bezkarnie okradać z tego, co przeznaczył dla niej twój ojciec -

powiedział Reeve ostrym tonem. - Wiedział, że twoja matka nigdy się u niego o nic nie upomni.

Twój ojciec.
Niech tylko poczeka na resztę tej historii.
- Tak - zgodziłam się z nim cicho.
- Jezu. Co za dylemat dla biednego Bernarda. Jeśli naprawdę kocha twoją matkę, a najwyraźniej tak jest, to

również on jest ofiarą Johna Woodly’ego.

- Na to wygląda.
Siedzieliśmy obok siebie w łóżku, opierając się o poduszki. Robert nadal był w koszuli i spodniach, a ja

miałam na sobie jedynie niebieski, aksamitny szlafrok. Już nie było mi zimno, byłam tylko bardzo, bardzo
zmęczona.

- Ale, Deb. Nadal nie widzę powodu, dla którego miałabyś wyjeżdżać konno w taką burzę. Tomkins mówił,

że cię ostrzegał, ale ty nie chciałaś go słuchać. Wiedziałaś też, że grozi ci niebezpieczeństwo ze strony
Roberta. To nie w twoim stylu, zachować się tak nieodpowiedzialnie.

- Nie, to raczej w twoim stylu - wypaliłam.
Nie odpowiedział.
Rzuciłam okiem na jego skamieniałą twarz i przygryzłam wargę.
- Przepraszam Reeve. To było podłe z mojej strony.
- Czy przytrafiło ci się coś jeszcze, o czym mi nie powiedziałaś? - spytał z nienaturalną cierpliwością.
Musiałam mu wyznać całą prawdę. Zasługiwał na to. Co więcej, chciałam, żeby to wiedział. To był ciężar,

którego nie mogłam nieść w samotności, a on był jedyną znaną mi osobą, z którą mogłam podzielić się
moim sekretem.

Powiedziałam mu więc, o co Bernard spytał mamę i jaka była jej odpowiedź.
Żeby nie widzieć twarzy Reeve’a, wpatrywałam się w zawieszony nad kominkiem pejzaż z wzgórzami

wapiennymi.

- Wyszła za mojego oj..., to znaczy lorda Lynly’ego, od razu po tym okropnym wydarzeniu, więc nie

wiadomo, który z nich jest moim prawdziwym ojcem - ciągnęłam z trudem. - To dlatego pojechałam na
wyspę, pomimo burzy. Czułam, że muszę oddalić się od domu, od mamy. Wiedziałam, że nie będę w stanie
stanąć z nią twarzą w twarz i zachowywać się normalnie. Chyba po prostu uciekałam. Nawet nie
pomyślałam o Robercie.

W sypialni zapadła martwa cisza. Trwała ona zaledwie kilka sekund, ale to wystarczyło, bym poczuła

ściskanie w żołądku na myśl o tym, co sobie wyobraża Reeve.

- Chodź tu do mnie - usłyszałam po chwili. Oderwałam wzrok od pejzażu i zwróciłam oczy na Reeve’a.

Wyciągał do mnie ramiona. Rzuciłam się w nie i przycisnęłam się z całej siły do jego silnego, muskularnego
ciała. Przytulił mnie mocno, zanurzając usta w moich okropnych, sztywnych od soli włosach.

- Posłuchaj - powiedział. - To, co się przytrafiło twojej matce w przeszłości, nie ma nic wspólnego z tobą.

Zupełnie nic. Rozumiesz? Jesteś, kim jesteś. Tylko to się dla mnie liczy i dla ciebie też powinno.

Skąd wiedział, że właśnie te słowa chciałam od niego usłyszeć? Nie byłam pewna, czy mu wierzę, ale

byłam niezmiernie wdzięczna za to, że je wypowiedział.

- Ten okropny, okropny człowiek - chlipałam mu w ramię. - O, Boże, Reeve, jak ja to zniosę, jeśli rze-

czywiście w moich żyłach płynie jego krew.

- Tak czy inaczej byś miała w żyłach jego krew - odparł pragmatycznie Reeve. - Jeśli nie jest twoim ojcem,

to jest twoim wujem.

Zamknęłam oczy i wsłuchałam się w równomierne bicie jego serca. Ten odgłos niezwykle dodawał mi

otuchy.

- Czy przez to mam się lepiej poczuć?
- Nic nie sprawi, byś się lepiej poczuła, jeśli o to chodzi. Ale z drugiej strony, pomyśl o Richardzie. Jest

wspaniałą osobą, a w waszych żyłach płynie ta sama krew.

- Richard! - wykrzyknęłam, podnosząc się i wpatrując w Reeve’a. - Drogi Boże, może on jednak wcale nie

jest moim bratem.

Nigdy nie przypuszczałam, że tak mnie to kiedyś zmartwi.
- Jeśli nie jest twoim bratem, to jest twoim kuzynem. Tak to już jest w rodzinie, Deb. Trzeba sobie radzić i

z jej dobrymi i ze złymi stronami. Pomyśl o biednym Bernardzie. Musi się użerać z kimś takim jak Robert.

Powoli pokiwałam głową, myśląc o Robercie. Z całą pewnością był równie zły, jak John Woodly, jeżeli nie

gorszy.

- Zło Roberta kryje się w nim samym, w jego własnym, brutalnym, chciwym wnętrzu. Tak samo, jak w

background image

przypadku Johna Woodly’ego.

To, co mówił Reeve, miało sens.
- Jak myślisz, co sprawia, że ludzie tak się zachowują? - spytałam skonsternowana.
- Kto to wie, Deb. - Delikatnie dotknął kciukami moich policzków. - Ja z pewnością nie.
Spojrzałam w jego ciemne oczy.
- Wiesz, o czym myślę, Reeve? - powiedziałam powoli.
Potrząsnął głową. Na czoło opadł mu kosmyk włosów.
- Myślę o tym, że nam obojgu przytrafiły się w przeszłości okropne rzeczy.
Nie próbował odwrócić wzroku.
- Myślę, że albo o nich zapomnimy i będziemy żyć dalej, albo pozwolimy, by nas zniszczyły - ciągnęłam,

czując, że te słowa pochodzą z samego dna mojej duszy. - Tak czy inaczej, wybór należy do nas.

Pokiwał głową. Był bardzo poważny.
- Myślę, że masz rację - powiedział niskim, posępnym głosem.
Znowu przytuliłam się do niego.
- Co się stało dzisiaj, tam na wyspie? - spytał, trzymając mnie w objęciach.
Wszystko mu opowiedziałam.
- Chryste - wykrzyknął, kiedy skończyłam. - Robert kompletnie stracił nad sobą kontrolę.
Przytaknęłam.
- Czy kiedykolwiek będziemy bezpieczni, jak myślisz? - spytałam z lękiem. - Co możemy zrobić, żeby już

nas nie nękał?

Nie odpowiedział.
- On chciał mnie zabić, Reeve - potarłam policzkiem o jego ramię. - Mogę zeznawać w sądzie, jeśli będzie

trzeba.

- Z tym może być problem - odparł Reeve. - To Bernard jest tutaj miejscowym sędzią.
- W takim razie pójdę do kogoś innego - nalegałam.
- Pozwól, że porozmawiam z Bernardem - powiedział Reeve. - Oczywiście, coś trzeba będzie z tym zrobić.
Leżeliśmy tak objęci jeszcze kilka minut. Potem usta Reeve’a przesunęły się na moją skroń.
- Czy wiesz, jak się przeraziłem, kiedy się dowiedziałem, że zaginęłaś?
- Przepraszam.
Dotknął ustami mojego policzka.
- Bez względu na to, co się wydarzyło w przeszłości, Deb, teraz jesteśmy razem. I to się liczy.
Odchyliłam głowę, by na niego spojrzeć.
- Naprawdę?
- Tak - powiedział i pocałował mnie namiętnie.
Od tego ewidentnie erotycznego pocałunku moje ciało rozgrzało się do czerwoności. Byłam tak blisko

śmierci, a teraz leżałam bezpiecznie w objęciach Reeve’a. Zapragnęłam go nagle w bezrozumnym, palącym
pożądaniu, jakiego nigdy wcześniej nie czułam.

Rozerwałam mu koszulę i pokryłam jego szyję i tors pocałunkami. Potem przesunęłam dłonie niżej i

zaczęłam szarpać za jego pas od spodni.

- Poczekaj - zachrypiał. - Ja to zrobię.
Zdjął spodnie w mgnieniu oka i poczułam przy sobie jego ciało. Był twardy i gotowy. Moja potrzeba była

tak intensywna, że wbiłam mu paznokcie w ramiona.

- Reeve - dyszałam. - Reeve.
Popchnął mnie na łóżko, rozchylił mój szlafrok i rzucił się na mnie.
Wszedł we mnie gwałtownie. To było niezwykle intensywne doznanie. Objęłam go nogami i wypchnęłam

do góry biodra. Wszedł we mnie głęboko.

W tym dzikim akcie miłości buntowaliśmy się przeciwko śmierci.
Kiedy skończyliśmy, uniosłam ciężkie powieki i zobaczyłam nad sobą jego twarz.
- Powinnaś się teraz przespać - powiedział łagodnie. - Jesteś wyczerpana.
To była prawda. Nagle poczułam się strasznie zmęczona. Uśmiechnęłam się.
- Kocham cię - szepnęłam.
- Ja ciebie też - odpowiedział. Pochylił się i czule mnie pocałował. - Mam posłać po Susan?
- Później - udało mi się jeszcze powiedzieć. I zapadłam w sen.

* * *

Przyśniło mi się, że jestem uwięziona w jaskini, w całkowitych ciemnościach i że woda zbliża się nie-

ubłaganie. Obudziłam się przerażona, zlana potem. Czyżby ten koszmar miał już do końca życia nawiedzać
mnie we śnie?

background image

Wyjście z łóżka sprawiło mi ból. Byłam cała sztywna i obolała. Ręce i nogi miałam całe pocięte od ka-

mieni w jaskini. Podeszłam do gzymsu nad kominkiem, żeby sprawdzić godzinę. Była ósma wieczorem. Za
oknem zapadał zmierzch.

Poruszając się jak staruszka, poszłam do garderoby, żeby spojrzeć w lustro. Zadrżałam na widok swojego

odbicia. Włosy sterczały na wszystkie strony jak u czarownicy; miałam podrapane policzki i czoło.

Całe ciało szczypało mnie od zaschniętej na nim soli.
Zadzwoniłam po Susan. Koniecznie potrzebowałam kąpieli.
O dziewiątej trzydzieści zakończyłam toaletę. Susan splotła moje jeszcze mokre włosy w warkocz, który

upięłam sobie wysoko na głowie, żeby nie pomoczył mi pleców.

Potem zeszłam na dół spotkać się z rodziną. Byłam zdecydowana prosić lorda Bradforda, by zrobił coś z

Robertem. Ten człowiek był zbyt niebezpieczny, aby pozostawać na wolności.

Kiedy zeszłam po schodach, mężczyźni byli już po swoim wieczornym porto i całe towarzystwo zgro-

madziło się w salonie. Mary Ann grała na fortepianie, a Harry przewracał jej nuty. Sally i Edmund siedzieli
przy stoliku w rogu, układali układankę i rozmawiali przyciszonymi głosami. Pozostali mieszkańcy, w tym
Reeve, słuchali w ciszy muzyki granej przez Mary Ann. Właściwie wszyscy wyglądali tak, jakby byli
zatopieni w myślach.

Reeve zauważył mnie jako pierwszy.
- Deb! - powiedział.
Podszedł do drzwi i wziął mnie pod ramię. Był to tak opiekuńczy gest, że spojrzałam na niego ze zdzi-

wieniem.

Mary Ann przestała grać i obróciła się w moją stronę.
- Jak się czujesz, kochanie? - spytała mama delikatnie.
Spojrzałam na nią i ze zdumieniem odkryłam, że nic się nie zmieniła od czasu, kiedy usłyszałam straszliwą

prawdę o jej przeszłości.

- Dobrze, mamo - odparłam.
Wtedy zauważyłam, że brakuje lorda Bradforda.
- Reeve opowiedział nam, jak zostałaś uwięziona w jaskini przez wodę - odezwała się Sally. - Co za

koszmarne przeżycie. Musiałaś być przerażona, zupełnie sama, w tych ciemnościach.

Zabrzmiało to wyjątkowo markotnie, zupełnie niepodobnie do energicznej Sally. Spodziewałam się raczej,

że dziewczyna uzna moje przejścia za wspaniałą przygodę.

Rozejrzałam się po pokoju i stwierdziłam, że również na twarzach pozostałych osób maluje się niezwykła

powaga. Spojrzałam pytająco na Reeve’a.

- Mamy złe wieści - powiedział spokojnie. - Robert nie żyje.
Poczułam, że uginają się pode mną kolana.
- Nie żyje?
- Tak. Chodź ze mną do jadalni, Deb. Wszystko ci opowiem.
Objął mnie i wyprowadził z pokoju. Wszyscy nas obserwowali. W jadalni Reeve usadził mnie na krześle i

sam usiadł naprzeciwko.

Spojrzałam na niego zmęczonym wzrokiem.
- Zabiłam go tym uderzeniem w głowę?
Reeve wziął mnie za rękę.
- Nie, Deb. On się utopił.
- Utopił? - powtórzyłam, nie rozumiejąc. - Ale przecież w jaskini nie było już wody.
- Kiedy Harry dotarł do Roberta, znalazł go leżącego twarzą w dół w strumyku, który wypływał z jaskini.

Robert stracił przytomność, kiedy go uderzyłaś, więc nie mógł się ruszać.

Przypomniałam sobie, jak sama musiałam odwracać głowę, kiedy wpadłam do strumyka. Nie był on

głęboki, ale jeśli miało się w nim zanurzoną całą twarz...

Spojrzałam na Reeve’a wstrząśnięta.
- Boże, Reeve. Nawet przez myśl mi to nie przeszło! Byłam taka przerażona... Chciał jedynie wydostać się

stamtąd najszybciej, jak to było możliwe. Nie pomyślałam, że może leżeć twarzą w wodzie!

- Oczywiście, że nie - odparł Reeve. - Po tych wszystkich przejściach nikt by się tego po tobie nie

spodziewał.

- Zabiłam go - powiedziałam w osłupieniu. - Mój Boże i to nawet nie w obronie własnej. Broniłam się,

kiedy uderzyłam go kamieniem. Ale mogłam odwrócić mu głowę, nim uciekłam. Mogłam to zrobić.

- Przecież nawet go nie widziałaś, Deb - powiedział Reeve. - Skąd mogłaś wiedzieć, że ma twarz za-

nurzoną w wodzie?

Zabrałam rękę z jego uścisku.

background image

- Mogłam pomacać.
Reeve potrząsnął zdecydowanie głową.
- Nieprawda. A co by było, gdyby się ocknął i znowu zaczął cię gonić? Nie miałaś innego wyjścia, mu-

siałaś wydostać się stamtąd najszybciej, jak tylko się dało.

- Pewnie masz rację - powiedziałam z powątpiewaniem.
- Oczywiście, że mam rację. Zrozumiesz to, kiedy sobie wszystko porządnie przemyślisz.
Zadrżałam.
- Może Robert i był okropnym człowiekiem, ale to nie jest przyjemne wiedzieć, że się kogoś zabiło, Reeve.
- Uwierz mi Deb, zdaję sobie z tego sprawę - odparł.
Spojrzeliśmy po sobie.
Wstałam i podeszłam do Reeve’a. Objęłam go i przycisnęłam jego głowę do piersi.
- Tak - powiedziałam. - Rozumiem.
- Ostatecznie to nieważne, kto zawinił - ciągnął Reeve. - Wyrzuty sumienia pozostają na zawsze.
Przycisnęłam go mocniej i powtórzyłam nasze zaklęcie.
- Ale my mamy siebie.
Odwrócił się do mnie i objął mnie w pasie.
- Dzięki Bogu - powiedział. - Dzięki Bogu.

* * *

Lord Bradford wrócił do domu o jedenastej. Był w Fair Haven, dokąd zawieziono ciało Roberta.
- Jutro przetransportują go do domu - powiedział sącząc porto przed kominkiem w salonie. Rozpalono tam

ogień, ponieważ noc była wyjątkowo zimna jak na letnią porę. - Chcę go pochować w Wakefield.

Wszyscy zaszemrali pocieszająco.
- To straszne, że Robertowi nie udało się, jak Deborah, dotrzeć do suchej części jaskini - powiedziała pani

Norton.

Lord Bradford wyglądał na całkowicie wyczerpanego.
- Najwyraźniej zorientował się zbyt późno - wyjaśnił. - Fala dosięgła go, kiedy był w połowie drogi.
Byłam niezmiernie wdzięczna, że lord Bradford zataił prawdziwą wersję wydarzeń. Nie obchodziło mnie

nawet, jeśli zrobił to tylko po to, by chronić dobre imię Roberta. Nie chciałam, by wszyscy dowiedzieli się,
jaki miałam udział w śmierci jego syna.

- Woda wdzierała się do jaskini z niezwykłą siłą - powiedziałam cicho. - Ryk przewalających się przez nią

fal był przerażający.

Wszyscy w ciszy wyobrażali sobie Roberta pośród tego wodnego zamętu.
Spojrzałam w moją herbatę i stwierdziłam, że choć świadomość, iż się zabiło drugiego człowieka jest

okropną rzeczą, nie żal mi Roberta. Żywy, zawsze stanowiłby zagrożenie dla Reeve’a i dla naszej wspólnej
przyszłości.

Robert był złym człowiekiem.
Spojrzałam znad filiżanki na mamę. Wpatrywała się w lorda Bradforda z taką mieszaniną bólu i tęsknoty

na twarzy, że odebrało mi dech w piersiach.

Ona go kocha, pomyślałam. Ona naprawdę go kocha.
Teraz nie poczułam na myśl o tym ukłucia zazdrości, tak jak wcześniej, kiedy widywałam ich razem. Bo to

była zazdrość. Zauważyli to zarówno Bernard, jak i Reeve, a ja nie.

Jakaż byłam samolubna, chcąc zatrzymać mamę tylko dla siebie. Teraz mam Reeve’a. Mama też powinna

kogoś mieć.

Tylko że na drodze do jej miłości stał John Woodly i pamięć o tym, co jej zrobił.
Musi być na to jakiś sposób, myślałam. To niesprawiedliwe, by mama miała zrujnowaną resztę życia, tylko

z powodu tego jednego zdarzenia, które nie nastąpiło z jej winy.

Zamyślona piłam herbatę i nie słyszałam ani jednego słowa z dyskusji, dotyczącej rychłego pogrzebu

Roberta.

W końcu podniosła się pani Norton.
- Czas spać - odezwała się do swojej córki.
- Mamo - powiedziałam. - Czy mogę porozmawiać chwilę na osobności z tobą i Bernardem?
Błękitne oczy mamy pociemniały.
- Chyba... chyba tak, kochanie - spojrzała na lorda Bradforda. - Jeśli nie masz nic przeciwko, Bernardzie.
Lord Bradford wyglądał na zmęczonego.
- Oczywiście, Deborah - zgodził się uprzejmie. - Przejdziemy do biblioteki?
Kiedy się tam znaleźliśmy, kazał lokajowi zapalić lampy, a potem wskazał mnie i mamie sofę stojącą

naprzeciw kominka.

background image

- Mam nadzieję, że nie będziecie mieć nic przeciwko, jeśli będę stał - powiedział z gorzkim uśmiechem. -

Boję się, że od razu bym usnął, gdybym usiadł.

Nim jednak przeszłam do tematu, który przede wszystkim chciałam poruszyć, musiałam coś powiedzieć

lordowi Bradfordowi.

- Bardzo mi przykro z powodu Roberta - odezwałam się cicho. - Nie chciałam, żeby tak się stało. Gdybym

wiedziała, że leży twarzą w wodzie, obróciłabym mu ją.

- Wierzę ci - powiedział lord Bradford. Potarł oczy dłonią, jak gdyby ocierał łzy. Zauważyłam, że mama

zacisnęła mocno dłonie na kolanach. - Ale to dobrze, że tego nie zauważyłaś - ciągnął Bernard spokojnie. -
Smuci mnie to ogromnie, ale muszę powiedzieć, że dla wszystkich lepiej się stało, że Robert nie żyje.

Miał rację, obie to wiedziałyśmy.
Zacisnęłam dłonie i skoncentrowałam na nich wzrok. Nie miałam dość odwagi, by patrzeć na mamę i

Bernarda, kiedy będę się przyznawać do mojego podsłuchiwania.

- Reeve pewnie wam powiedział, co zaszło między mną a Robertem tam, w jaskini - powiedziałam.
- Tak - odparł Bernard zdawkowo.
- Czy powiedział wam też, dlaczego w ogóle znalazłam się na Wyspie Charlesa?
- Nie - głos Bernarda ożywił się trochę. - Chciałbym znać odpowiedź na to pytanie. Twoje zniknięcie

śmiertelnie przeraziło twoją matkę. To było bardzo nierozsądne zachowanie.

- Usłyszałam rozmowę, która nie była przeznaczona dla moich uszu. Niezwykle mną ona wstrząsnęła. To

dlatego uciekłam. Potrzebowałam czasu, by przemyśleć parę spraw, nim znowu stanęłam twarzą w twarz z
mamą.

Powietrze w pokoju zgęstniało od napięcia. Słyszałam, jak zegar na ścianie odlicza tykaniem upływające

sekundy.

- Jaką rozmowę, Deborah? - spytała w końcu mama ściśniętym głosem.
- Stałam na tarasie, kiedy ty i Bernard rozmawialiście w jadalni podczas śniadania. Na początku nie zdałam

sobie sprawy, że to prywatna rozmowa, a potem było już za późno. Nie mogłam się ruszyć, bo zo-
rientowalibyście się, że byłam tam cały czas i wszystko słyszałam.

- O mój Boże - głos mamy był przepełniony bólem.
- Co za straszny, okropny człowiek - powiedziałam. Mój głos zaczął się trząść. - Zgadzam się z Bernardem.

Też chciałbym go zastrzelić.

Lord Bradford stał jak posąg koło kominka i nic nie mówił.
- Ile... ile słyszałaś? - spytała mama.
- Wszystko - odparłam. - To dlatego byłam taka wytrącona z równowagi, rozumiesz. To dlatego uciekłam.
Mama załamała ręce.
- Boże, Deborah. Zaprzedałabym duszę, byle byś nie poznała prawdy. Nie chciałam, żebyś się kiedy-

kolwiek dowiedziała...

Odwróciłam się do niej gwałtownie i zarzuciłam jej ręce na szyję.
- Już w porządku, mamo. Rozmawiałam o tym wszystkim z Reevem i on mi pomógł. Już wszystko dobrze.

To raczej o ciebie się martwię. To twoje życie zostało zniszczone przez tego okropnego człowieka.

Czułam, jak jej wątłe ciało drży w moich objęciach. Trzymałam ją mocno, opierając policzek o jej blond

loczki. W końcu spojrzałam na lorda Bradforda.

- Miałeś rację, mówiąc, że byłam zazdrosna o ciebie - powiedziałam. - Ale już nie jestem. Myślę, że byłbyś

wspaniałym mężem dla mojej mamy.

- Nie mogę... - wykrztusiła mama. - Obawiam się, że...
Nadal spoglądałam na lorda Bradforda, a on na mnie.
- Od razu po pogrzebie pojedziemy z Reevem do Ambersley - oznajmiłam. - Byłabym wdzięczna, gdybyś

mógł odwieźć do nas mamę kilka dni później. A jeśli dojazd do Ambersley zajmie wam kolejnych kilka dni,
to z pewnością tego nie zauważymy.

Bernard rozszerzył nieco swoje szare oczy. W końcu udało mi się go czymś zaskoczyć.
- Gdybym była kobietą rozmiłowaną w hazardzie, dużo bym postawiła na to, że uda ci się sprawić, by

mama całkowicie zapomniała o Johnie Woodlym.

Mama uwolniła się z moich objęć.
- Co mówisz, Deborah?
Spojrzałam w jej oczy, tak podobne do moich.
- Mówię, że nie chcesz poślubić Bernarda, ponieważ obawiasz się, że nie będziesz potrafiła być dla niego

normalną żoną. A co by było, gdybyś odkryła, że jednak możesz nią być?

Wyglądała na zszokowaną.
- Deborah! Czy sugerujesz...?

background image

- Tak - powiedziałam.
- Zawsze uważałem cię za wspaniałą młodą kobietę - oświadczył z aprobatą Bernard. Zmęczenie jakby się

z niego ulotniło.

Mama zaczęła się jąkać.
- Idź do Reeve’a, Deborah - powiedział z uśmiechem lord Bradford. - Ja się już zajmę twoją matką.
Również się do niego uśmiechnęłam i poszłam na górę, do mojego męża.

Epilog

Na chrzest mojej córki zjechała do Ambersley cała rodzina. Mama i Bernard pojawili się wcześniej, żeby

mama mogła być obecna przy porodzie. Sally przyjechała już po narodzinach Helen. Moja konserwatywna
matka uznała, że obecność tak młodej dziewczyny w tym kluczowym momencie, byłaby czymś wysoce
niestosownym. Richard i Charlotte pojawili się dzień wcześniej ze swoim malutkim synkiem. Richard miał
zostać ojcem chrzestnym Helen, a Sally miała być jej matką chrzestną. Na koniec przyjechał z Londynu
Harry, który nadal uczęszczał tam do Royal College of Physicians.

Oczywiście, Reeve miał znacznie więcej krewnych, ale chcieliśmy, by chrzest odbył się w kameralnej

atmosferze, więc zaprosiliśmy tylko najbliższą rodzinę.

Byłam niezmiernie wdzięczna matce za to, że towarzyszyła mi przy porodzie. Stanowiła dla mnie źródło

siły i oparcia. Cieszyłam się też z obecności Bernarda. Gdyby przez te sześć godzin, przez które trwał poród,
nie uspokajał Reeve’a, jestem pewna, że mój zrozpaczony mąż wdarłby się do sypialni, żeby się ze mną
zobaczyć.

- Dziękuję, Bernardzie - powiedziałam mu z wdzięcznością, kiedy odwiedził mnie i Helen kilka godzin po

porodzie.

Ostatnia rzecz, jakiej mi było wtedy trzeba, to rozszalały mąż, wyobrażający sobie, że jestem o krok od

śmierci. Stanowczo wolałam obecność spokojnej i doświadczonej mamy.

Na początku obawiałam się, że Reeve będzie zawiedziony, że jego pierworodnym dzieckiem jest

dziewczynka.

Tymczasem okazało się, że jest zachwycony. Wystarczyło mu jedno spojrzenie w ogromne, szaroniebieskie

oczy Helen, by zakochał się w niej bez pamięci.

- Jej oczy będą błękitne, jak twoje - stwierdził.
Ja uważałam raczej, że staną się ciemne, jak jego, ale się nie odezwałam. Nie chciałam mu w żaden sposób

psuć radości.

- Może następny będzie chłopiec - powiedziałam.
- Może - odparł niedbale. - Spójrz na jej dłonie, Deb. Są takie malutkie, a zarazem takie perfekcyjne. A jej

skóra!

- Myślę, że w głębi duszy Reeve jest zachwycony faktem, że nie będzie musiał dzielić się tobą z jeszcze

jednym mężczyzną - zaśmiał się Bernard.

Ja jednak uważałam, że to może być bardziej skomplikowane. Reeve nazwał dziecko na cześć swojej

matki. Wydawało mi się, że w ten, dość niejasny sposób, poprzez istnienie Helen Marii Elizabeth Ann,
Reeve mógł wreszcie się z nią połączyć. W dziecku odnalazł odkupienie.

* * *

Był rześki październikowy poranek, kiedy stałam w wielkich drzwiach wejściowych do rezydencji i ob-

serwowałam, jak wszyscy wybierający się na chrzciny Helen lokują się w powozach, które miały zabrać ich
do kościoła. Sally z wyrazem wielkiej czułości na twarzy ostrożnie niosła niemowlę. Helen ubrano w
sukienkę i czapeczkę, w której były chrzczone całe pokolenia Lambethów. Wyglądała uroczo. Nakarmiłam ją
tuż przed wyjściem, więc miałam nadzieję, że nie będzie płakać.

Ja niestety musiałam cierpliwie czekać w domu na ich powrót z kościoła.
- Odpoczywaj, Deb - rozkazał mi przed wyjściem Reeve. - Nie chcę, by ta impreza zbytnio cię wyczerpała.
Przez ostatnie miesiące ciąży Reeve opiekował się mną jak tygryska swoimi młodymi. To było bardzo

słodkie, ale zaczynało mnie już denerwować.

- Nic mi nie jest - odparłam ze zniecierpliwieniem. - Lekarz powiedział, że jestem silną i zdrową młodą

kobietą i że nie ma powodu, dla którego miałabym tak się ze sobą cackać.

Zmarszczył brwi.
- Idź już - popchnęłam go lekko. - Czekają na ciebie.
Kiedy pojechali, zeszłam do kuchni, żeby się upewnić, czy wszystko już gotowe na lunch, który miano

podać po ich powrocie z kościoła.

Moje pojawienie się w kuchni nie wywołało zbytniego poruszenia. Inaczej niż kiedy zrobiłam to po raz

pierwszy, tuż po wprowadzeniu się z Reevem do Ambersley. Wtedy spotkało się to z ogromną dezaprobatą

background image

ze strony służby. W ich mniemaniu pani dziedziczka nie wpada sobie tak po prostu do kuchni na przekąskę i
pogawędkę.

Ja jednak nie przestałam tego robić. Może i Ambersley jest ogromnym pałacem, ale to również mój dom i

chcę się czuć swobodnie w każdej jego części.

Moja determinacja wkrótce się opłaciła. Niedługo potem stosunki między mną a moim personelem bardzo

się poprawiły.

Kazałam zainstalować nowy piec dla kucharki, a ostatniej zimy podarowałam każdemu ze służących ciepły

wełniany koc. W przeciwieństwie do arystokratycznych Lambethów, którzy wcześniej zamieszkiwali
Ambersley, wiedziałam, co to znaczy zimno.

- Spróbuje pani zupy? - spytała kucharka.
Potrząsnęłam głową.
- Bardzo bym chciała, pani Wilson, ale naprawdę nie powinnam.
W czasie ciąży przybrałam na wadze i mimo że udało mi się już zrzucić kilka kilogramów, jeszcze mi

trochę brakowało do osiągnięcia poprzedniej sylwetki. Wiedziałam, że kiedy znowu będę mogła jeździć
konno, szybko schudnę, ale w tej chwili uważałam, że nie powinnam zbytnio sobie dogadzać.

Nasza kucharka, starsza już kobieta, spojrzała na mnie z wyrzutem.
- Tylko odrobinkę, milady. Przecież na pani to sama skóra i kości.
Pani Wilson, kobieta wyjątkowo pulchna, nie była chyba dla mnie najlepszym sędzią w sprawach wagi.

Uśmiechnęłam się do niej.

- Wiem, że jest pyszna, i obiecuję, że zjem jej pełen talerz podczas lunchu.
- Niech się pani nie martwi - powiedziała kucharka ze spokojem. - To będzie wspaniała uczta.
- Zupełnie się o to nie martwię - zapewniłam ją. To była prawda, pani Wilson rzeczywiście świetnie

gotowała.

Po wyjściu z kuchni poszłam do czerwonego salonu, z którego przechodziło się do dużej sali wyłożonej

biało-czarnym marmurem. Tam właśnie mieliśmy zjeść po chrzcinach uroczysty lunch. Ojciec Reeve’a zlecił
przerobienie zarówno salonu, jak i jadalni Robertowi Adamsowi, tak więc oba te pomieszczenia
prezentowały się wyjątkowo okazale. Ściany w salonie były wyłożone jedwabiem ze Spitalfields. Wspaniały
dywan oraz meble również zostały zaprojektowane przez Roberta Adamsa. Na suficie wymalowano barwny
wzór przedstawiający ośmiokąty, w które wpisano okręgi. Nad kominkiem z białego marmuru wisiało
olbrzymie lustro w pozłacanej ramie. Ściany ozdobiono równie dużymi portretami przodków Reeve’a.

Nie było to pomieszczenie, z którego korzystaliśmy na co dzień, ale wspaniale nadawało się na wydanie

przyjęcia. Tak właściwie, to miałam zamiar zacząć trochę więcej udzielać się towarzysko. Od czasu naszych
zaręczyn Reeve był już kilka razy w Londynie na posiedzeniach parlamentu, ale ja nie mogłam mu
towarzyszyć. Najpierw z powodu obowiązkowego okresu żałoby po Robercie, a potem, oczywiście, byłam w
ciąży z Helen.

Sally miała zostać wprowadzona w towarzystwo z opóźnieniem, na wiosnę, pod egidą mamy. My z

Reevem również mieliśmy spędzić cały sezon w Londynie, co bardzo mnie cieszyło. Reeve powiedział
nawet, że może nie będzie to dla niego takim niemiłym obowiązkiem, jeśli ja tam z nim pojadę.

Kiedy wszyscy wrócili po chrzcinach z kościoła, zabrałam Helen do kołyski, którą na jakiś czas ustawiono

w mojej garderobie. Nakarmiłam niemowlę, a potem wróciłam do salonu, gdzie zebrani pili szampana.

- Helen zachowywała się w kościele jak anioł - poinformował mnie Reeve.
- Ależ Reeve! - oburzyła się Sally. - Kiedy pan Liskey polał jej czoło wodą, zaczęła tak krzyczeć, że się

zrobiła cała czerwona!

- Kiedy tylko ją od ciebie wziąłem, to od razu przestała - wytknął jej z zadowoleniem Reeve.
Spojrzałam na niego i pomyślałam, że powinniśmy chyba jak najszybciej sprawić sobie drugie dziecko, bo

inaczej Helen zostanie zepsuta do granic możliwości.

- To przynosi szczęście, jeśli dziecko płacze w kościele - powiedziała mama.
Czy wspominałam już, że moja mama okazała się równie kochającą babcią, jak Reeve ojcem?
Mimowolnie spotkałam się wzrokiem z Bernardem. Oboje się uśmiechnęliśmy.
- Czy nie byłoby wspaniale, gdyby nasz Dickon i wasza Helen kiedyś się pobrali? - spytał Richard.
- Bardzo bym się z tego cieszyła - odparłam.
- Richardzie! - zaśmiała się Charlotte. - Przecież to jeszcze niemowlęta! Poza tym rodzicielskie swatanie

nie jest już czymś dopuszczalnym. Nie wiem czy zauważyłeś, ale to już nie średniowiecze. Teraz mamy
dziewiętnasty wiek.

Richarda nie zbiło to z tropu.
- Nie powiedziałem, że będę nalegał na ich ślub, Charlotte - odparł. - Stwierdziłem tylko, że byłoby to

czymś wspaniałym.

background image

Należy wspomnieć, że Richard z powodzeniem likwidował szkody, które jego interesom wyrządził wuj

John. Samego sprawcy nie odnaleziono do tej pory i wszyscy mieliśmy nadzieję, że tak już zostanie.

- Chciałbym coś ogłosić - odezwał się nagle Harry.
Rozmowy ucichły i wszyscy odwrócili się w jego stronę.
- Mary Ann Norton i ja pobieramy się - oznajmił z uśmiechem.
- Harry! - pisnęłam. - To cudownie!
- Tak, rzeczywiście - powiedział z jeszcze szerszym uśmiechem. Potem przeniósł wzrok na Reeve’a, który

siedział obok niego. - Nie pisałem, ponieważ chciałem powiedzieć wam to osobiście.

- Gratuluję, stary przyjacielu - poklepał go po ramieniu Reeve. - To wspaniała dziewczyna.
- To prawda. Obawiałem się, że jej rodzice mogą nie być zadowoleni, że chce poślubić zwykłego lekarza,

ale oni podeszli do tego z wielką wyrozumiałością.

Pomyślałam cynicznie, że fakt, iż ten „zwykły lekarz” miał w przyszłości zostać kolejnym lordem

Bradfordem, prawdopodobnie wpłynął znacznie na wyrozumiałość państwa Norton.

- Chcesz pracować w Londynie? - spytał Richard.
- Nie. Wracam do Sussex. W Londynie jest mnóstwo lekarzy, natomiast poza nim przyda się ich więcej.
Reeve wstał i uniósł swój kieliszek.
- Wznoszę toast za Harry’ego i Mary Ann - powiedział. - Oby byli tak szczęśliwi razem, jak ja z Deb - tu

skłonił się w moją stronę. - I Richard, i Charlotte - skłonił się w stronę Charlotte. - I Bernard, i Elizabeth -
skłonił się w stronę mamy.

- Niech żyją! - zawołali wszyscy, unosząc swoje kieliszki.
W tym momencie w drzwiach pojawił się lokaj.
- Podano lunch, milady - oznajmił.
Nadal gratulując Harry’emu, skierowaliśmy się do salonu.

* * *

Wszyscy nasi goście mieli zostać na noc. Po południu Reeve zabrał mężczyzn na polowanie, natomiast ja z

kobietami wybrałam się na przechadzkę w ogrodach Ambersley. Mimo iż lato już się zakończyło, rozlegle
ogrody nadal robiły ogromne wrażenie. Zachwycała mnogość posągów, stawów i fontann, a także duża
różnorodność gatunków roślin.

Dopiero późnym wieczorem, w trakcie rozmowy z Bernardem, odczułam nagle niezwykłe zmęczenie.

Myślałam, że udało mi się to ukryć, ale kiedy tylko wszystkie panie przeszły do jednego z mniejszych sa-
lonów na herbatę, zbliżyła się do mnie mama.

- Deborah, już czas, byś się położyła - powiedziała stanowczo. - Ja ci naleję herbaty.
Nie sprzeciwiałam się.
Poszłam na górę i pozwoliłam Susan się rozebrać. Następnie nakarmiłam marudzącą Helen.
Moja dziecinka, pomyślałam, czule przyciskając usta do złocistego meszku jej włosów. Jakże cię kocham.
Zasnęłam natychmiast po tym, jak zwinęłam się w kulkę na ogromnym łożu z baldachimem, które

dzieliłam z Reevem.

Cztery godziny później odruchowo się obudziłam. Zadziwiał mnie sposób, w jaki moje ciało tak szybko

zsynchronizowało się z systemem karmienia dziecka.

Reeve’a nie było obok mnie w łóżku, więc stwierdziłam, że musi jeszcze grać w bilard lub coś w tym

rodzaju.

Kiedy jednak przeszłam do garderoby, zauważyłam, że pali się tam świeczka. Nie była ona szczególnie

potrzebna, ponieważ światło księżyca wlewało się przez okno, oświetlając pokój białym blaskiem.

Spojrzałam na nie ze zdziwieniem, ponieważ wydawało mi się, że zaciągnęłam zasłony, nim poszłam spać.
- Na środku pokoju stał Reeve, z dzieckiem w ramionach. Światło księżyca błyszczało na jego czarnych

włosach i sprawiało, że jego oczy zdawały się jeszcze ciemniejsze. Reeve spoglądał na Helen takim
wzrokiem, że do oczu napłynęły mi łzy wzruszenia.

Gdyby mnie nie zauważył, wycofałabym się z powrotem do pokoju, nie chcąc zakłócać tego niezwykle

intymnego momentu.

- Deb - Reeve rozjaśnił się do mnie w uśmiechu.
Podeszłam do nich.
- Już prawie czas na kolejne karmienie - wytłumaczyłam. - To dlatego przyszłam.
- Wiem. Popłakiwała trochę, ale kiedy włożyłem jej palec do buzi, zaczęła go ssać i się uspokoiła.
Położyłam policzek na jego ramieniu i razem spoglądaliśmy na nasze dziecko.
- Nigdy nie myślałem, że tak się będę czuł z jej powodu - powiedział odrobinę zdziwiony. - Ona jest dla

mnie jak... jak jakiś cud.

Spojrzałam na Helen Marię Elizabeth Ann Lambeth i pomyślałam, że rzeczywiście jest cudem. Nawet

background image

bardziej dla Reeve’a niż dla mnie. Dla mnie to ukochane dziecko. Dla Reeve’a natomiast to w pewien
sposób również odkupienie.

Cud zamrugał oczkami i zaczął popłakiwać.
- Mniej więcej tyle czasu działa sztuczka z palcem - poinformowałam męża. - Teraz chyba będę musiała ją

już nakarmić.

Reeve uśmiechnął się do mnie. Spojrzałam na jego radosny, prawie chłopięcy wyraz twarzy. Ogromnie

mnie on ucieszył.

Nikt nie nazwie już więcej Reeve’a korsarzem.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wolf Joan We mgle pozorów
Wells H G Rosja we mgle
Światło we mgle
Marcin Pełka Chodzący we mgle
Henryk Sienkiewicz We Mgle
2011 01 09 Faceci we mgle
Śledztwo we mgle
Światło we mgle
Porady Motor Jak dzieci we mgle
W Gomulicki We mgle błękitnej
George Herbert Wells Rosja we mgle 2
Statki we mgle
Przeszkody we mgle
Wilson Patricia Harlequin Romance 228 Spotkanie we mgle
Okręty we mgle
Joan Wolf Opiekun
Joan Wolf Opiekun

więcej podobnych podstron