Z
a p o m n i a n e
s k a r b y
LITERATURY POLSKIEJ
E
liza
O
rzeszkowa
S
tefan
Ż
eromski
24
Jarosław Marek Rymkiewicz
Nie ma Polski, nie ma Rosji,
nie było powstania
25 lipca 1863 roku - jak opowiada w piątym tomie Dziejów
1863 roku Walery Przyborowski, przedstawiając historię war
szawskiej sekcji sztyletników - więc 25 lipca na stokach Cy
tadeli powieszeni zostali Antoni Heine, Ignacy Stefanowski,
August Zawistowski i Franciszek Nowicki. Pierwszy był wy
robnikiem, drugi stróżem, trzeci palaczem, czwarty czelad
nikiem kotlarskim. Złapano ich 8 lipca na Nalewkach, kiedy
próbowali zabić rewirowego Frycza. 4 września powieszono
w Cytadeli Józefa Kamińskiego, czeladnika krawieckiego, który
24 sierpnia uderzył sztyletem w brzuch Kazimierza Skowroń
skiego, urzędnika w biurze oberpolicmajstra warszawskiego.
Tego samego dnia, 4 września, na stoku Cytadeli powieszo
no jeszcze czterech sztyletników: szewca Józefa Bachlińskiego
oraz czeladników Jankowskiego, Gołębiowskiego i Kochań
skiego. 9 sierpnia tych czterech zamordowało właściciela domu
na Świętokrzyskiej, Wicherta, jego siostrę i jego służącą. Jak
podaje Przyborowski, sztyletnicy zabili także małego pieska
1
Wichertów. Wichert oskarżony był o to, że - kiedy zgłosił się
do niego poborca podatku narodowego - kazał swojej służącej
sprowadzić policję. 17 września w Cytadeli powieszony został
Michał Wagner, drukarz z drukarni bankowej. Dwa tygodnie
wcześniej zabił on w szynku na rogu Kruczej i Nowogrodzkiej
szpiega nazwiskiem Bosakiewicz. 30 września na pięciu pla
cach Warszawy - na placu Bankowym, Grzybowskim i Trzech
Króli, na Rynku Starego Miasta i na Nowym Mieście - roz
strzelano publicznie pięciu rzemieślników: Stanisława Jago-
szewskiego, Stanisława Janiszewskiego, Jozafata Kosińskiego,
Tymoteusza Raczyńskiego i Leopolda Zelnera. Aresztowano
ich kilka dni wcześniej, mieli przy sobie sztylety. 13 wrześ
nia Wilhelmowi Algerowi, robotnikowi z fabryki Ewansa
na Świętojerskiej, zgasła, kiedy wieczorem szedł ulicą, latarka.
Kto wówczas w Warszawie przed godziną policyjną, ale już
po zmierzchu, wychodził na miasto, musiał mieć w ręku zapa
loną latarkę. Algera, z powodu tej zagasłej latarki, zatrzymano
i znaleziono przy nim osiem granatów. 17 października roz
strzelano go na dziedzińcu fabryki, w której pracował, „a trupa
- pisze Przyborowski - ze straszną raną w piersi, z której stru
mieniem krew się lała, wieziono na tak zwanej karze (to jest
wózku do wywożenia śmieci) przez ulice Świętojerską i Freta
do Cytadeli. Ludzie maczali w tej krwi chustki i głośno przekli
nali rząd najezdniczy”. Opisawszy te egzekucje, Przyborowski
próbował ułożyć listę tych, którzy zostali w Warszawie zabici
przez sztyletników w lipcu, sierpniu i wrześniu 1863 roku. Wy
liczył 18 ofiar powstańczego terroru, ale ta jego lista nie była
oczywiście kompletna, bowiem, jak pisał, „wiele morderstw
zostało ukrytych i nigdy na jaw nie wyszło”.
W numerze 206 z dnia 5 września 1863 roku - sztyletowanie
i wieszanie weszło już wówczas, rzec można, w warszawski oby
czaj - czytelnicy „Tygodnika Ilustrowanego” mogli przeczytać
2
w Kronice tygodniowej - pisywał ją wtedy Wacław Szymanow
ski - co następuje: „Rzeczywiście, co do cygar i papierosów
przyznać należy, że w paleniu ich za mało może zwracamy
uwagi na dogodność drugich, a zwłaszcza kobiet. Wszakże
puszczanie dymu z ust nie jest niezbędną potrzebą, żeby się
od niego na chwilę wstrzymać nie można było. [...] W ogóle są
dzimy, że rozpowszechniające się coraz bardziej używanie pa
pierosów bardzo niedobre przynieść może skutki dla zdrowia
publicznego. Jeżeli, według zdania doktorów, sam tytuń jest
szkodliwy w cygarach albo fajkach, to olejek wydobywający
się z palonego papieru daleko jeszcze większą szkodę zdrowiu
przynieść może”. Aby nie było żadnych wątpliwości co do tego,
jaką problematyką zajmowali się w tych strasznych dla War
szawy - i dla całej Polski - miesiącach redaktorzy „Tygodnika
Ilustrowanego”, przedstawię pełną treść dwóch numerów tego
pisma. Ten numer, w którym kronikarz dywagował na temat
szkodliwości palenia tytoniu, otwarty był - jak zresztą niemal
każdy numer „Tygodnika” - życiorysem wybitnej postaci hi
storycznej. Tym razem był to życiorys Jerzego Lubomirskiego,
marszałka wielkiego koronnego. Następną pozycją numeru
była wspomniana już Kronika tygodniowa. Obok problemu
palenia cygar i papierosów Szymanowski podejmował w niej
jeszcze polemikę z „Warschauer Zeitung” na temat nazewni
ctwa ulic Warszawy. Zastanawiał się mianowicie, czy w nie
mieckojęzycznym piśmie należy używać nazwy Biergasse czy
raczej Piwna. Opowiadał się, jako że był patriotą, za tą drugą
ewentualnością. Czytelnicy mogli też znaleźć w tym numerze
artykuł opisujący ruiny zamku w Radziejowicach, opowiada
nie historyczne o Albrechcie księciu pruskim, korespondencję
z Moraw i wreszcie opis wsi Lubasz pod Czarnkowem. Numer
zamknięty był kącikiem szachowym i rebusem. Tak wyglą
dał numer z 5 września. Numer 212 z 17 października - tego
3
właśnie dnia, przypominam, przez Świętojerską i Freta wie
ziono do Cytadeli trupa „ze straszną raną w piersi” - więc ten
numer otwarty był opisem klasztoru kamedulskiego w Bini-
szewie. Autor Kroniki tygodniowej podejmował w niej tylko
jeden temat. Piętnował mianowicie drobne kilkugroszowe
oszustwa przy kupowaniu biletów w omnibusie i grze w kar
ty oraz przywłaszczanie sobie drobiazgów: chowanie cygar
do kieszeni w czasie wieczorów towarzyskich i kradzież cia
stek w cukierni. „A cóż powiecie - pisał - o wypożyczających
książki? Wieluż to myśli o oddaniu ich? Porachujmy się z su
mieniem, bracia moi, i opatrzmy, wielu z nas posiada cudze
książki. Dzieje się to bez myśli skrzywdzenia właściciela, tylko
wprost oddaniu przeszkadza lenistwo i lekceważenie cudzej
własności, które u nas bardzo daleko jest posunięte”. Następne
pozycje numeru 212 „Tygodnika” to Przegląd polityki zagra
nicznej - przynoszący wiadomości z Paryża, Madrytu, Rzymu,
Kopenhagi, Berlina i Aten - oraz Ostatnie depesze z Paryża,
Londynu i Berlina. Depesze donosiły między innymi o tym,
że „królowa Wiktoria wypadła z powozu. Jej królewska mość
doznała lekkiej tylko kontuzji”. Dalej mamy jeszcze w tym
numerze życiorys Albrechta Stanisława Radziwiłła, kanclerza
wielkiego litewskiego, opis zamku książęcego w Poznaniu, ciąg
dalszy PomywaczkU obrazka z końca XVIII wieku przez Józe
fa Ignacego Kraszewskiego, rebus i szachy. Ostatnią pozycją
numeru był rysunek Juliusza Kossaka z cyklu Dawne ubiory
i uzbrojenia.
Choć „Tygodnik Ilustrowany” reklamował się jako pis
mo „obejmujące ważniejsze wypadki spółczesne”, w istocie
był jednak pismem zwróconym ku przeszłości i pragnącym
przypomnieć swoim czytelnikom to, co minione, odległe, za
pomniane. Czynił to zresztą - co na dobro jego redaktorów
godzi się zapisać - w sposób bardzo udatny. Dwa działy pisma,
4
którym Ludwik Jenike - jak mówiono wówczas: „redaktor
główny” - poświęcał niewątpliwie najwięcej uwagi, to owe
wspomniane już życiorysy wybitnych postaci historycznych
oraz opisy „miejscowości, kościołów, zamków i gmachów”.
Ten drugi dział wydaje się szczególnie interesujący, bowiem
zestaw artykułów, które nań się składały, ujawnia dość nie
oczekiwaną - chciałoby się rzec: liberalną - stronę ówczesnej
cenzury, skądinąd, jak wiadomo, niebywale wtedy rozzuchwa
lonej. W dziale tym w drugim półroczu 1863 roku ukazały
się między innymi następujące - zawsze pięknie ilustrowane
- artykuły: Pińsk i Pińszczyzna, Kościół św. Stefana i klasztor
mariawitek w Wilnie, Skała Czackiego pod Żytomierzem, Góra
Ochrymowa w Żytomierzu, Kościół św. Rafała i figura Zbawi
ciela w Snipiszkach, Kościół św. Krzyża czyli bonifratrów w Wil
nie, Zamek w Białej. Na 31 artykułów pomieszczonych w tym
dziale w owym półroczniku aż 8 ma za temat miejscowości
i zabytki znajdujące się na ziemiach zabranych. Na marginesie
warto zauważyć, że niebawem miało być już znacznie gorzej
i w drugiej połowie roku 1865 spośród artykułów, które za
mieszczono w tym dziale, tylko jeden był poświęcony zabyt
kowi znajdującemu się na ziemiach zabranych, a to kościołowi
bazylianów w Poczajowie i wiszącemu w tym kościele cudow
nemu obrazowi Bogurodzicy. Te artykuły przedstawiające
przeszłość ziem zabranych mówiły coś istotnego o intencjach
redaktorów „Tygodnika” i dlatego o nich wspominam. Ale
o tych intencjach za chwilę. Teraz należy zauważyć, że choć
„Tygodnik” zwrócony był ku przeszłości, to obecna była w nim
również i ówczesna teraźniejszość. Jakież to „ważniejsze wy
padki spółczesne” mieli na oku jego redaktorzy? „Tygodnik”
przynosił przede wszystkim wiele wiadomości z zagranicy.
W styczniu 1863 roku jego czytelnicy mogli się dowiedzieć,
że „w bitwie pod Fredericksburgiem separatyści stracili tylko
5
3000 ludzi. Federaliści uderzyli na Kingston w Karolinie, lecz
i tu odparci, cofnęli się ze stratą”. W tym samym miesiącu „Ty
godnik”, relacjonując atak generała Shermana na Vicksburg -
„obie strony walczyły z zajadłością dobrze już znaną z dziejów
tej smutnej bratobójczej wojny” - przepowiadał, że jeżeli „woj
na potrwa rok jeden jeszcze w takich rozmiarach, ojczyzna
Waszyngtona zniszczoną będzie do gruntu”. Obok wojny
toczącej się w Stanach między federalistami a separatystami
- w roku 1863 „Tygodnik” informował o niej czytelników nie
mal w każdym numerze - szczególną uwagę redaktorów przy
ciągała wojna tocząca się w Meksyku. „Depesze z New Yorku
z dnia 5 stycznia donoszą, że Francuzi zdobyli Pueblę, skąd
po otrzymaniu posiłków wyruszyć mają na Meksyk”. Tę wia
domość „Tygodnik Ilustrowany” podał 24 stycznia. Ciekawe,
kogo zdobycie meksykańskiej Puebli mogło wówczas w War
szawie zainteresować? Pewnie nikogo, jeśli się zważy, że dzień
wcześniej wybuchło powstanie, o czym, z niejasnych przyczyn,
czytelnicy „Tygodnika” poinformowani nie zostali.
Wśród informacji z zagranicy, zamieszczonych w „Tygodni
ku” w roku 1863, znalazłem jednak dwie takie, które, owszem,
mogły się wydać ówczesnym czytelnikom dość znaczące.
W połowie stycznia „Tygodnik” informował, że w Mediolanie
„kilku wieśniaków wykonało demonstrację przed kościołem
św. Łucji. Proboszcza i kilkanaście innych osób aresztowano
i zabrano piśmienne dokumenta”. W lutym natomiast czytel
nicy „Tygodnika” mogli się dowiedzieć, że król Wiktor Ema
nuel przyjął na audiencji posła pruskiego i „w tymże dniu
w Neapolu rzucono bombę pomiędzy arkady pałacu podczas
balu u księżny genueńskiej”. Nie były to zapewne informacje
aluzyjne, ale wreszcie za takie właśnie mogły lub mogłyby
zostać uznane. Wypada więc przyjąć, że ukazały się w „Ty
godniku” dzięki przeoczeniu starszego cenzora Antoniego
6
Funkensteina. Nazwisko godne jest zapamiętania - Funken-
stein - bo żeby wymyślić coś takiego jak ten "Tygodnik Ilu
strowany” w roku 1863, na pewno nie wystarczy być zwykłym
cenzorem i trzeba być przynajmniej starszym, a może nawet
najstarszym cenzorem.
W Warszawie - według Funkensteina i redaktorów „Ty
godnika Ilustrowanego” - oczywiście nie rzucano wówczas
bomb jak na balu u księżny genueńskiej, nie dokonywano
aresztowań, nie konfiskowano piśmiennych dokumentów.
Działy się jednak w Warszawie, a także w tym bezimiennym,
nie nazwanym kraju, w którym miasto to leżało, różne okrop
ne rzeczy i Funkenstein, jak się zdaje, nie miał nic przeciwko
temu, aby Jenike o tych okropnościach - a nawet potwornoś
ciach - informował swoich czytelników. „Korespondentka
z Sokołowa Podlaskiego pisze nam, że tam stawy powysychały,
a skutkiem tego wyginęły i ryby, tak iż ceny na nie do niepa
miętnej z dawna doszły wysokości”. Tę wiadomość przyniósł
„Tygodnik” w styczniu. „Wiadomo każdemu, że pomiędzy
mnóstwem źle urządzonych u nas zakładów niezaprzeczenie
prym trzymają łazienki letnie wiślane. Nieporządek jest tam
na porządku dziennym”. To informacja z lipca. „Doprawdy,
chleb jaki otrzymujemy obecnie nie jest do jedzenia. Czar
ny jak glina, stęchły i niedopieczony. Jak go ukroić kawałek,
a położyć na obrusie, to ślady wilgoci po nim się pozostają.
Taki chleb żadną miara dla zdrowia nie może być pożytecz
nym. [...] I dziwna rzecz, na ulicy, gdzie mieszkam, znajduje się
kramik, w którym sprzedaje się chleb wypiekany przez staro-
zakonnego, otóż ten chleb jest daleko bielszy, smaczniejszy i le
piej wypieczony”. Tak krytykował „Tygodnik” warszawskich
piekarzy we wrześniu. Można się też było dowiedzieć z tego
pisma w tym pełnym nieszczęść roku 1863, że woda zalewa
piwnice na Tamce, że na placu Teatralnym reperuje się bruki,
7
„a ta naprawa tymczasem tak się odbywa, że w miejsce starych
dziur powstają nowe, jeszcze gorsze”, że grabarze na Powąz
kach „nie odznaczają się wielką ostrożnością w dopełnianiu
grobowych obowiązków swoich” oraz że omnibusy warszaw
skie są „niedogodne, brudne, trzęsące, zapełnione wszelkiego
rodzaju śmieciami i nieczystością”. Autor Kroniki tygodnio
wej nie mógł jednak nie zauważyć, że choć było coraz gorzej,
to było coraz lepiej, bo komunikacja miejska funkcjonowała
coraz sprawniej, gdyż omnibusów było coraz więcej. „Liczba
omnibusów u nas zwiększyła się w przeciągu roku do sześć
dziesięciu kilku”. Było w nich co prawda coraz więcej śmieci,
ale na to, dzięki Bogu, Funkenstein pozwalał.
Wziąwszy pod uwagę te wszystkie informacje, które dotąd
za „Tygodnikiem Ilustrowanym” podałem, warto może zasta
nowić się przez chwilę nad dziwnym stosunkiem, jaki zachodzi
pomiędzy prawdą a kłamstwem. Nie można powiedzieć, aby
redaktorzy „Tygodnika” podawali jakieś nieprawdziwe wia
domości. Wydaje mi się, że zazwyczaj pisali prawdę. A może
nawet zawsze pisali prawdę. Ale widać też od razu, że pisząc
prawdę - zarazem potwornie, wprost haniebnie kłamali. Moż
na przyjąć, że każda z wiadomości i opinii była i nadal jest
prawdziwa. W Sokołowie Podlaskim naprawdę powysychały
wówczas stawy, w związku z czym ceny ryb poszły w górę.
Królowa Wiktoria naprawdę wypadła z powozu i doznała lek
kiej kontuzji. Federaliści naprawdę uderzyli na Kingston i cof
nęli się ze stratą. Palenie tytuniu naprawdę mogło przynieść
wielką szkodę zdrowiu. Skała Czackiego pod Żytomierzem
naprawdę wyglądała tak, jak przedstawiała ją piękna rycina
w „Tygodniku”. Nie kłamały też rebusy, kącik szachowy i ryciny
Juliusza Kossaka. Więc nie kłamali. Ale wszystkie te prawdzi
we informacje, dodane do siebie, składały się na jedno wielkie,
niesamowite kłamstwo. Kłamliwa była bowiem ze swej istoty
8
struktura rzeczywistości: struktura, którą z prawdziwych ele
mentów budowali zacni redaktorzy „Tygodnika”, przy pomocy
cenzora, a zapewne także przy pomocy i za namową - choć
nic o tym nie wiem i może niesłusznie ich podejrzewam - ko
goś, kto urzędował na Zamku (lub w biurze ober policmajstra)
i komu zależało, mogło zależeć na tym, aby czytelnicy tego
pisma otrzymywali co tydzień stosowną porcję obezwładnia
jącego kłamstwa. Źródłem tego kłamstwa było oczywiście
przemilczenie. Potworność przemilczenia i kłamliwość całej
struktury czyniły i czynią kłamstwem - nie wiem, nie jestem
pewien, czy dla ówczesnego czytelnika, ale na pewno dla dzi
siejszego - każdą informację, która sama w sobie była, mogła
być prawdziwa. Te prawdziwe, ale przez wejście w związek
z kłamstwem tracące swą prawdę informacje dają w sumie
obraz upiornej nierzeczywistości, świata niczyjego, bo takiego,
z którym nikt - nawet chyba starszy cenzor Funkenstein - nie
był w stanie się utożsamić. Taka jest więc potęga kłamliwej ca
łości: nic, co w niej uczestniczy, nie może być prawdą. I choćby
było prawdą, wchodząc w kłamliwą całość prawdą być prze
stanie. Królowa Wiktoria naprawdę wypadła z powozu. Ale
ja, dowiadując się o tym z „Tygodnika Ilustrowanego”, wcale
w to nie wierzę. Kłamią, więc nie wypadła. I zastanawiam się
tylko: dlaczego i w tej sprawie, mało wreszcie dla mnie i dla
nich istotnej, też mnie okłamują.
Trzeba powiedzieć, że - budując tę swoją niesamowitą
nierzeczywistość z elementów prawdy - redaktorzy „Tygo
dnika Ilustrowanego” jawią się (z naszego punktu widzenia)
jako,ludzie nieoczekiwanie nowocześnie myślący, a także
obdarzeni niezwykłą zdolnością przewidywania przyszłości.
Ludwik Jenike, sądząc z jego wspomnień, był człowiekiem
zacnym, ale jednak niezbyt inteligentnym. Sądząc natomiast
z pisma, które założył i redagował, był człowiekiem szalenie
9
inteligentnym. Pojął przecież, że znacznie ważniejsze od tego,
co się mówi, jest to, czego się nie mówi. I że właśnie to, czego
się nie mówi, powinno być przedmiotem dziennikarskiej ma
nipulacji. Można więc rzec, że pojął, jaka będzie przyszłość
słowa drukowanego. Pomysł, żeby kłamać mówiąc tylko praw
dę, wydaje się nam pomysłem, na który wpadli dopiero pisa
rze i dziennikarze wieku XX. Tymczasem Jenike wpadł na ten
pomysł, bagatela, niemal sto lat przedtem nim Czesław Miłosz
napisał w Dziecięciu Europy:
Z małego nasienia prawdy wyprowadzaj roślinę kłamstwa,
Nie naśladuj tych co kłamią, lekceważąc rzeczywistość.
Rady Miłosza, pochodzące z roku 1946, zwrócone były
do obywatela któregoś z totalitarnych państw XX wieku. Pań
stwo, w którym żył Jenike, trudno nazwać totalitarnym. Ale
mechanizm przemilczeń, a więc mechanizm tworzenia nierze-
czywistości, jaki stosował w swoim piśmie, był akurat tak samo
skuteczny - i w swej istocie właściwie taki sam - jak ten, któ
ry w wieku XX miała zastosować prasa państw totalitarnych.
Ten mechanizm przemilczeń - a także jego przypuszczalny cel
- najlepiej chyba widoczny jest w „Tygodniku Ilustrowanym”
w sposobie używania dwóch słów: Polska i Rosja. A właściwie
jednego z nich, bowiem słowa Rosja redaktorzy „Tygodnika”
nie używali w ogóle. Istniały według nich na świecie różne
państwa - Anglia, Francja, Włochy, M adagaskar - ale Rosja
nie istniała. Czegoś takiego - zdawali się mówić ci redakto
rzy swoim czytelnikom - nie ma i co więcej w ogóle nigdy nie
było na świecie. W każdym numerze pisma, tuż pod tytułem,
ukazywała się co prawda informacja mówiąca między inny
mi: „Prenumerata na prowincji i w Cesarstwie: rocznie rsr 12”.
Ale na to nie było po prostu rady, trzeba było jakoś licznych
10
czytelników z Kijowa czy Żytomierza poinformować, ile mają
płacić za prenumeratę. W ciągu całego roku 1863 ukazała się
natomiast w „Tygodniku” tylko jedna informacja, z której mo
głoby wynikać, że coś takiego jak Rosja istnieje. Mogłoby wyni
kać, ale niezbyt jasno, bo nazwa państwa nie została wyraźnie
wymieniona. „Petersburg. 7 kwietnia - mówiła ta informacja.
- Towarzystwo rosyjskie otrzymało koncesję na budowę kolei
żelaznej z Kijowa do Odessy, długiej 647 wiorst, z dwiema bocz
nymi liniami, każda dłuższa nad 300 wiorst. Kapitał zakładowy
55 milionów rubli, państwo zapewnia 5%”. Naprawdę - była
to jedna jedyna informacja, jaką w roku 1863 otrzymali czy
telnicy „Tygodnika” o tym państwie, które skądinąd było prze
cież dość dobrze widoczne, jako że odległość między jednym
a drugim jego stójkowym na ulicach Warszawy wynosiła wte
dy około dwustu kroków i nie mogła - z rozkazu najwyższych
władz - być większa. Zastanawiam się, czy na słowo Rosja był
wtedy zapis w rosyjskiej cenzurze? Czy to raczej sam Jenike
wpadł na taki pomysł zlikwidowania sprawy polsko-rosyjskiej?
Jeśli chodzi o Polskę, spawa wyglądała natomiast zupełnie ina
czej. Słowa Polska i Polacy pojawiały się w „Tygodniku” bardzo
często, tylko jednak w życiorysach ludzi dawno zmarłych, opi
sach zabytków, wspomnieniach historycznych. Cenzura była
w tym zakresie widać dość łaskawa i fałszowania historii nie żą
dała. Redaktorzy „Tygodnika” wciąż więc przypominali swoim
czytelnikom, że istniała kiedyś jakaś Polska. Przypominali też,
co więcej, że ta Polska niegdyś istniejąca była wspaniała, boga
ta, potężna. Używali również słowa ojczyzna i z „Tygodnika”
w roku 1863 można się było na przykład dowiedzieć, że Jerzy
Lubomirski „zasłaniał ojczyznę”, Stefan Czarniecki był „oswo-
bodzicielem ojczyzny”, a w artykule o Michale Mniszchu uży
to nawet sformułowania „miłość ojczyzny”. Bardzo starannie
jednak zarazem podkreślano, że wszystkie te słowa - Polska,
11
Polacy, ojczyzna - odnoszą się do przeszłości i tylko do prze
szłości, że Polska była, właśnie była, w jakiejś przeszłości, która
właśnie jest przeszłością, i że w tej przeszłości można ją było,
owszem, zasłaniać i kochać. O tym, kiedy, dlaczego, w jaki spo
sób ta Polska przestała istnieć, oczywiście, nie wspominano,
ponieważ wymawianie słowa Rosja było zakazane.
Co miał z tego wnioskować czytający „Tygodnik Ilustrowa
ny” mieszkaniec miasta, w którym jeździły brudne omnibusy,
a w sklepach sprzedawano źle wypieczony, niesmaczny chleb?
Miał, myślę, godzić się na to, że jest jak jest, że żyje gdzie żyje,
pocieszając się przy tym miłą myślą, że - choć nie ma już na
rodowości - to jest jednak dziedzicem wspaniałej przeszłości.
Omnibusy były co prawda zaśmiecone, ale nikt go nie krzyw
dził, nikt nie prześladował. Rosja nie istniała. Był mieszkań
cem kraju realnych omnibusów i powinien się z tym pogodzić.
Powinien się pogodzić z realną rzeczywistością, bo jest jak
jest, a inaczej nie będzie. O to, myślę, chyba właśnie chodziło.
Nie nazywać czegoś, co nie istnieje, a przecież istnieje, nie
jest jednak łatwo. Redaktorzy „Tygodnika” mieli więc wyraź
ne kłopoty stylistyczne, kiedy przychodziło do nazywania tej
realnej nierzeczywistości, której przeszłość nazywała się Pol
ską, ale której teraźniejszość nazwana być w ten sposób nie
mogła. Dwa lata później, kiedy zaczęły ukazywać się „Kłosy”,
Kazimierz Władysław Wójcicki wpadł więc na fenomenalny
pomysł, aby tę nierzeczywistość realnych omnibusów nazwać
po prostu krajem. Z artykuliku podsumowującego pierwsze
półrocze istnienia „Kłosów’, opublikowanego w listopadzie
roku 1865, można się było dowiedzieć, że w piśmie tym były
drukowane między innymi: „opisy podróży - osobliwości
kraju własnego i obszernej obczyzny - sprawozdania z litera
tury krajowej i zagranicznej - korespondencje z różnych miast
kraju naszego”.
12
Co potąd powiedziałem, pozwala postawić kilka pytań,
z których dwa wydają mi się najistotniejsze. Na żadne z nich
nie mam jednak gotowej odpowiedzi. Pytanie pierwsze jest
takie. Po co to komu było, komu i jaką miało to przynieść
korzyść, kogo i w jakim właściwie celu chciano oszukać kon
struując tę nierzeczywistość? Nie ulega przecież wątpliwości,
że wszyscy wszystko świetnie wiedzieli. Żadna nierzeczywi
stość - choćby najlepiej pomyślana - nie mogła wyprzeć, za
stąpić, zlikwidować strasznej rzeczywistości tamtego czasu.
O tej rzeczywistości - o tym, co naprawdę dzieje się w War
szawie, w Polsce, na Litwie, na Wołyniu - informowały swo
ich czytelników, i to całkiem dokładnie, tak gazety wydawane
przez rząd - jak go wówczas nazywano - najezdniczy, jak i ga
zety wydawane w podziemiu. O egzekucjach dokonywanych
w Warszawie można się było dowiedzieć z oficjalnego organu
najeźdźców, „Dziennika Powszechnego”. Kto się tym „Dzien
nikiem” brzydził i czytać go nie chciał, mógł poznać prawdę,
czytając powstańcze „Wiadomości z Pola Bitwy”, redagowa
ne przez Agatona Gillera, albo „Niepodległość”, która była
półoficjalnym organem Rządu Narodowego. Wychodząca
w Warszawie „Niepodległość” miała ogromny, jak na owe cza
sy, nakład, niektóre jej numery były odbijane podobno w 10
000 egzemplarzy. Liczba prenumeratorów „Tygodnika Ilu
strowanego” - jak po latach skarżył się w swoich wspomnie
niach Ludwik Jenike - spadła po wybuchu powstania z 3800
do 1500. Zważywszy choćby tylko na te różnice w wysokości
nakładów, sam pomysł, że cokolwiek można by, cokolwiek
dałoby się wówczas przemilczeć i w ten sposób zataić, wydaje
się po prostu śmieszny. Jeszcze na jedno, w związku z tym
moim pytaniem, trzeba zwrócić uwagę. Na ulicach Warsza
wy grał się wtedy ogromny teatr śmierci, a jego widownia
liczyła się na tysiące, a może i dziesiątki tysięcy. Mówiłem
13
już o tej egzekucji pięciu rzemieślników, którzy 30 września
zostali rozstrzelani na pięciu placach Warszawy. Było to już
po zamachu na Berga i nowy namiestnik, pragnąc pokazać
miastu, co potrafi, postarał się, aby egzekucja wypadła szcze
gólnie okazale. „Chciał tym sposobem - pisze Przyborowski
- wywołać przerażenie i postrach w mieście. Nieszczęsnych
skazańców wieźli przez miasto przy huku bębnów, każdego
osobno w towarzystwie kapucyna z krzyżem w dłoni. Tłumy
ludu przypatrywały się temu widowisku, kobiety głośno pła
kały, niektóre padały zemdlone”. Kto, obejrzawszy taki spek
takl na którymś z placów Warszawy, poszedł potem do domu
i usiadłszy w fotelu, rozłożył „Tygodnik Ilustrowany”, co so
bie właściwie myślał? Ale już nie o to chodzi, co myślał sobie
ówczesny czytelnik „Tygodnika”. Co sobie właściwie myślał,
jaki miał pomysł na rozprawienie się z Polakami ten rząd na-
jezdniczy, który tak gorliwie - przy pomocy swoich cenzorów
- rzeczywistość przerabiał na nierzeczywistość, a zarazem
- i równie gorliwie - przekonywał buntowników o swojej
rzeczywistej sile, swojej rzeczywistej bezwzględności, swo
im rzeczywistym okrucieństwie? Dlaczego zarazem zatajał
i ujawniał rzeczywistość? Po co mu to było?
Pytanie drugie jest takie. Jakie były intencje redaktorów
„Tygodnika Ilustrowanego”? Ludwik Jenike, pisząc wspomnie
nia - ukazały się one już w X X wieku - twierdził oczywiście,
że miał zawsze jak najlepsze intencje. „Działalność moja pub
liczna rozszerzyła się od chwili, gdy stanąłem na czele pisma,
które wkrótce dość silny wpływ na społeczeństwo nasze wy
wierać poczęło. Każda sprawa ważniejsza, każda myśl szla
chetna znajdowała w nim odbicie, a nieraz i początkowanie”.
Twierdził też Jenike - mając na myśli narodowość polską -
że „w obronie tego właśnie skarbu «Tygodnik» od samego po
czątku walczyć sobie zamierzał”. A jeśli „Tygodnik” coś kiedyś
14
przemilczał, to było to „przymusowe milczenie”. „Powtarzam
więc jeszcze raz to, co już wyżej powiedziałem, że złośliwym
i zupełnie bezzasadnym był zarzut, robiony nam nieco póź
niej przez pisma tak zwane postępowe, zarzut wstecznictwa
i odgrzebywania wyłącznie zmurszałych zabytków przeszło
ści”. Niestety, nie można doczytać się w tych dwóch tomikach
Ze wspomnień, wydanych w roku 1910, co myślał ten wielki
twórca nierzeczywistości o wymyślonym przez siebie me
chanizmie kreowania tej nierzeczywistości. A może w ogóle
nie zdawał sobie sprawy z tego, że taki mechanizm wynalazł?
W drugim tomie Ze wspomnień Jenike przytoczył list, który
w czerwcu 1866 roku otrzymał od Elizy Orzeszkowej. „Nim
jednak zostanę pana znajomą, jestem serdeczną przyjaciół
ką pisma, wychodzącego pod jego kierownictwem. Dziwnie
sympatyczny, poczciwy, całkiem jakoś nasz jest «Tygodnik Ilu
strowany»”. Widzę panią Elizę Orzeszkową, jak po przegranej
bitwie pod Kołodnem, w pierwszych dniach lipca 1863 roku,
wiezie w karecie chorego Romualda Traugutta - jego głowa
na jej kolanach - i tak ją pytam: - Droga pani Elizo, co też pani
miała na myśli, pisząc potem ten list do pana Jenike? Nie poj
muję pani. Przecież jego „Tygodnik” nie był ani sympatyczny,
ani poczciwy, ani nasz. Była pani bardzo mądrą kobietą, więc
chyba musiała to pani wiedzieć. - 1 myślę sobie, tak panią Elizę
pytając, że może my ich już nie pojmujemy, tych ludzi, którzy
żyli tutaj przed stu dwudziestu laty? Może nie jesteśmy w stanie
pojąć ich rozpaczy? Może oni naprawdę - w rozpaczy po klę
sce - uznali, że Polski nie ma i nigdy nie będzie, i że wszystko,
co mogą z niej jeszcze mieć, to wspomnienie o skale Czackiego
pod Żytomierzem i o figurze Zbawiciela w Snipiszkach? Może
uznali, że nigdy nic więcej poza tymi wspomnieniami już
mieć nie będą, że więcej żądać nie należy, że to i tak dużo? Ale
nawet jeśli tak było, jeśli tak myśleli, to w czasie, kiedy przez
15
Świętojerską i Freta wieziono na wózku do wywożenia śmieci
krwawiące zwłoki sztyletnika Wilhelma Algera, nie powinni
mnie przekonywać, że palenie tytoniu szkodzi zdrowiu i że nie
powinienem śmiecić w omnibusie. To było niegodne.
[Tekst wygłoszony w roku 1983 w Sali Lustrzanej Pałacu Sta
szica na konferencji zorganizowanej przez Instytut Badań Lite
rackich z okazji 120. rocznicy Powstania Styczniowego. Zdjęty
wówczas przez cenzurę przy próbie opublikowania go w mie
sięczniku „Powściągliwość i Praca”.]
16
NOTA
Zbiór opowiadań Elizy Orzeszkowej Gloria victis wydany zo
stał po raz pierwszy w roku 1910 przez wileńską księgarnię
Wacława Makowskiego. W książce znalazło się wtedy pięć
opowiadań: Oni, Oficer, Hekuba, Bóg wie kto oraz, na końcu,
opowiadanie tytułowe. Była to ostatnia książka pisarki, która
umarła w maju 1910 roku. Wszystkie te opowiadania Orzesz
kowa napisała w ciągu dwóch lat - między grudniem roku 1906
a grudniem roku 1908. Były one drukowane między rokiem
1907 a rokiem 1909 w „Kurierze Warszawskim”, „Kurierze
Litewskim”, „Tygodniku Ilustrowanym”, „Tygodniku Mód
i Powieści”, „Świecie” i krakowskim „Przeglądzie Powszech
nym”. Z listów pisarki wiadomo, że rosyjska cenzura trochę się
do tych pierwodruków mieszała, ale ostatecznie Orzeszkowej
udało się wszystkie opowiadania wydrukować jeszcze przed
publikacją książkową. O łagodności (może bezradności - może
wspaniałomyślności) carskiej cenzury w latach poprzedzają
cych pierwszą wojnę światową świadczy też i to, że już w roku
1911 ukazało się rosyjskie tłumaczenie tomu Gloria victis - opi
sy moskiewskich zbrodni można więc było wówczas drukować
także w Moskwie. O tym, jak doszło do powstania opowiadań
i dlaczego Orzeszkowa dopiero pod koniec życia, w pierwszych
17
latach XX wieku, zdecydowała się powrócić do wspomnień z lat
swojej młodości, mówi jej list do Aurelego Drogoszewskiego
z kwietnia 1907 roku (Drogoszewski, zaprzyjaźniony z Orzesz
kową, opracował później, w latach dwudziestych, pierwsze peł
ne wydanie jej Pism). Z listu dowiadujemy się też, jaki miał być
pierwotnie zaprojektowany przez pisarkę tytuł całego tomu.
„W połowie grudnia [mowa o roku 1906] mniej więcej uczułam
się o tyle zdrowszą, że wstałam, poszłam do biurka i zaczęłam
pisać opowiadania czy fragmenty, czy - nie wiem, jak mam
to nazwać, z dziejów powstania 1863, z dziejów raczej ułamka
tego powstania, który niegdyś przed oczyma mymi rozwijał się
w stronach poleskich. Strony, ludzie, ich siedliska, ich słowa
i czyny stanęły mi przed wzrokiem, zabrzmiały w słuchu, jak
wczoraj widziane i słyszane. Nigdy zupełnie nie traciłam ich
z pamięci, z myśli pełnej czci, z serca pełnego żałości. Ale wie
działam, że zajmować się nimi daremnie; głośno opowiadać ich
było nie wolno. Teraz wolno, więc zupełnie samoistnie, bez żad
nych moich starań ani wysileń wskrzesły w pełnych barwach
i kształtach. Są tam rzeczy, o których jeżeli ja nie opowiem,
nikt nigdy wiedzieć nie będzie, bo wszyscy prawie współcześ
ni już wymarli, nic głośno nie opowiedziawszy. [...] Może taka
chwila, taka pora przyszła. Chcę całą książkę napisać. Tytuł jej
dam skromny i razem krwawy: «1863». Nic więcej”. Ten list
do Drogoszewskiego potwierdza więc to, czego od razu domy
ślamy się, co od razu wiemy, czytając Gloria victis - Romualda
Traugutta (w opowiadaniu Oni) nie oglądamy oczyma niemal
siedemdziesięcioletniej Elizy Orzeszkowej; oglądamy go oczy
ma Orzeszkowej, która, patrząc na niego i słuchając jego słów
w poleskim dworze, miała wtedy, wiosną 1863 roku, dwadzieś
cia dwa lata. Ujmując to inaczej: Orzeszkowa uważała (prawdo
podobnie), że to, co zapamiętała z wydarzeń roku 1863, układa
18
się jej w świadectwo tamtego czasu; a więc nie tyle w dzieło
literackie, artystyczne - ile w dzieło źródłowe, historyczne.
Opowiadanie „Rozdziobię nas kruki, wrony.” powstało w roku
1894. Stefan Żeromski pracował wówczas jako bibliotekarz
w Muzeum Narodowym Polskim w Raperswilu. Tytuł, za Dzie
łami w wydaniu Stanisława Pigonia, dajemy tutaj w cudzysłowie
(który nie zawsze jest zachowywany), bowiem jest to cytat z za
pomnianej pieśni żołnierskiej. Pierwodruk opowiadania ukazał
się w „Przeglądzie Poznańskim” w listopadzie 1894 roku, dokład
nie: w numerze, który wyszedł z datą 11 listopada, co można by
uznać - zważywszy, że Żeromski w „Rozdziobię nas kruki...” daje
nam wgląd w ówczesną (z końca wieku XIX) sytuację duszy pol
skiej - za wydarzenie cokolwiek tajemnicze, może nawet jakoś
symboliczne. Tajemnicze - nikt bowiem nie mógł wtedy przewi
dzieć, co przydarzy się rozdartej i umęczonej duszy polskiej 11
listopada - za dwadzieścia cztery lata. Można jednak też powie
dzieć, że posępna analiza tragicznego rozdarcia duszy polskiej,
którą wykonał Żeromski, musiała poprzedzać uzdrowienie i od
rodzenie tej duszy. Tak właśnie, tajemniczo i niejasno, literatura
łączy się z dziejami, a jej arcydzieła zapowiadają dziejowe prze
miany. Opowiadanie „Rozdziobię nas kruki, wrony...” Żeromski
wydrukował w „Przeglądzie Poznańskim” pod pseudonimem
Maurycy Zych i pod tym samym też pseudonimem ukazał się
w Krakowie, we wrześniu 1895 roku, ale z datą 1896, nakładem
księgarni Zwolińskiego i Spółki, zbiór „Rozdziobię nas kruki,
wrony...”y do którego, poza opowiadaniem tytułowym, weszło
jeszcze sześć innych, wśród nich Mogiła i Źródło. Zbiór ten miał
zaczerpnięty z Irydiona Zygmunta Krasińskiego podtytuł Obraz
ki z ziemi mogił i krzyżów, który potem, w niektórych z wielu
późniejszych wydań, opuszczano. Była to druga książka wówczas
19
trzydziestejednoletniego pisarza - pierwsza, zbiór Opowiada
nia, ukazała się w lipcu 1895 roku, a więc dwa miesiące wcześ
niej, w Warszawie. W „Przeglądzie Poznańskim” opowiadaniu
„Rozdziobię nas kruki, wrony...” Żeromski dał podtytuł Bajka.
Intencja autora wydaje się w tym wypadku trochę trudna do wy
tłumaczenia - byłabyż to „bajka” o polskim powstaniu? - lub
„bajka” o polskiej duszy? - lub, jeszcze inaczej, „bajka” o polskim
losie? Słowo „baśń” byłoby w tym wypadku może stosowniejsze.
Podtytuł ten Żeromski później, już w drugim wydaniu książko
wym, do którego doszło w roku 1901 we Lwowie, usunął. Znaj
duje się on jednak w rękopisie opowiadania (przechowywanym
w zbiorach Ossolineum) i wskazuje przynajmniej na to, że wyda
rzeń, opisanych w „Rozdziobią nas kruki...” nie należy traktować
jako ściśle historycznych. Ujmując to inaczej - opowieść o losie
jednego powstańca, który nazywał się Winrych i szedł w roku
1864 polnymi drogami z Mławy do Nasielska, jest też opowieścią
(może być rozumiana jako opowieść) o losie wszystkich polskich
powstańców, a nawet wszystkich Polaków - o ich przerażających
i bajecznych dziejach.
Opowiadanie Echa leśne Żeromski wydrukował wprzód w wy
danym w roku 1904 w Krakowie Kalendarzu robotniczym na rok
1905, a potem w 1. zeszycie miesięcznika „Krytyka” z roku 1905
- było to wówczas, obok „Chimery”, najważniejsze polskie
pismo poświęcone literaturze. W tymże roku 1905 Echa leśne
ukazały się w Krakowie w osobnej książeczce. Wydając to opo
wiadanie Żeromski, podobnie jak w wypadku zbioru „Rozdzio
bią nas kruki, wrony”, ukrył się pod pseudonimem Maurycy
Zych. Echa leśne miały swój ciąg dalszy - była nim powieść Uro
da życia, którą Żeromski napisał pięć lat później, w roku 1912
w Paryżu. W Urodzie życia opowiedziana została historia Piotra
Rozłuckiego - syna owego oficera wojsk rosyjskich, który, wedle
20
relacji, jaką mamy w Echach leśnych, przeszedł na stronę po
wstańców i został rozstrzelany z rozkazu swojego stryja. Bohater
Urody życia, po ukończeniu korpusu kadetów w Petersburgu,
przybywa do Polski, odnajduje grób rozstrzelanego ojca, dezer-
teruje z carskiej armii - i powołanie swoje, za przykładem ojca,
odnajduje w służbie idei polskiej. O znaczeniu, jakie dla polskiej
świadomości narodowej miały Echa leśne - opowiadanie o Pol
sce spacyfikowanej i zrusyfikowanej - może świadczyć fakt,
że w roku 1933 we wsi Gózd w Górach Świętokrzyskich, przy
szosie z Kielc do Radomia, na grobie powstańców styczniowych
ustawiono metalowy krzyż i kamień, na którym umieszczono
napis: „Powstańcowi 1863 r. bohaterowi Ech leśnych St. Żerom
skiego obywatele wolnej Polski”.
W pierwszym, krakowskim wydaniu z roku 1895 na karcie ty
tułowej zbioru „Rozdziobię nas kruku wrony...” umieszczone
było motto, które Żeromski, podobnie jak podtytuł książki,
zaczerpnął z Irydiona Zygmunta Krasińskiego, trochę skraca
jąc jeden z ostatnich fragmentów Dokończenia: „A po długim
męczeństwie zorzę rozwiodę nad wami - udaruję was szczęś
ciem i tym, co obiecałem ludziom na szczycie Golgoty - wol
nością”. To zdanie oddaje dobrze tę mesjanistyczną, zbawczą
ideę, która doprowadziła do wybuchu w styczniu 1863 roku
i spowodowała, że Polacy wystąpili wówczas do nierównej wal
ki z moskiewską przemocą - i dlatego wydało się nam rzeczą
słuszną opatrzenie całej naszej książki, wydanej z okazji 150.
rocznicy Powstania Styczniowego, tym właśnie wybranym
przez Stefana Żeromskiego mottem.
J.M.R.
21
22
Spis treści
ELIZA ORZESZKOWA
Oni ...................................................................................
Oficer........................................................................................ 65
Bóg wie k t o .............................................................................133
Gloria v ic tis............................................................................161
STEFAN ŻEROMSKI
ANEKSY
Andrzej Nowak
Spór o Powstanie ..............................................................221
Jarosław Marek Rymkiewicz
Nie ma Polski, nie ma Rosji, nie było Pow stania....... 245
NOTA
261
23