Alice Sharpe Cicha woda

background image




ALICE SHARPE

Cicha woda

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY
John Vermont, kapitan parowca rzecznego „Ruby Rose",

nie cierpiał udzielania ślubów. Po pierwsze, ostatnimi czasy
więcej przebywał na brzegu niż na pokładzie, więc wyszedł z
wprawy i zamiast z pamięci recytować słowa przysięgi swoim
głębokim, dźwięcznym barytonem, musiał czytać je z książki.
Po drugie, osobiste doświadczenie nauczyło go, że coś takiego
jak szczęśliwe małżeństwo nie istnieje. Jego zdaniem to
sformułowanie zawierało wewnętrzną sprzeczność.

Ot, weźmy na przykład parę, którą właśnie miał przed

sobą. Za kilka minut ogłosi ich mężem i żoną, choć to z
pewnością nie był dobry pomysł. Naprawdę nie miał pojęcia,
po jakie licho się w to pakują.

Narzeczony mógł być mniej więcej w jego wieku, po

trzydziestce. Z dumą obnosił zbyt głęboką jak na tę porę roku
opaleniznę oraz drogi garnitur. Wcześniej, jeszcze przed
ceremonią, John zaobserwował, jak ten facet łaził po całym
statku z taką miną, jakby był jego właścicielem. Za nim
dreptało stadko kuzynek, ciotek i stryjecznych babek,
przymilnie chichocząc po każdej uwadze, jaką rzucał.

Ona z kolei, młodsza o jakieś pięć, sześć lat, miała krótko

obcięte blond włosy, drobniutką figurę i ogromne niebieskie
oczy - pełne wątpliwości. Co chwila rzucała niepewne
spojrzenia na przyszłego pana młodego, lecz ten, zajęty sobą,
zupełnie tego nie zauważał.

Po kiego więc diabła wydawała się za niego?
Z tego, co John usłyszał, w grę wchodziły - jak to,

niestety, często bywa - pieniądze. Pani Colpepper, jego
asystentka, wspomniała, iż to ten goguś płacił za to całe
wystawne przyjęcie, za szampana, homary, znany zespół,
który właśnie stroił instrumenty na pokładzie, girlandy
kwiatów, którymi przyozdobiono relingi...

background image

Tak więc kolejna kobieta wydawała się nie tyle za

mężczyznę, co za jego konto w banku. Skąd on to znał?

Odegnał od siebie bolesne wspomnienia i powrócił do

czytania, przypominając solennie wszystkim zgromadzonym,
a narzeczonym w szczególności, że związek między dwojgiem
ludzi jest rzeczą poważną i że nie należy go zawierać
pochopnie. Podchwycił przy tym zalęknione spojrzenie panny
młodej i przez moment miał wrażenie, że powinien przerwać i
zapewnić ją, że wszystko będzie dobrze.

Kapitan John Vermont nie umiał jednak nikogo pocieszać,

a szczególnie kobiet. Zresztą, pewnie gdyby nawet próbował,
to nic by z tego nie wyszło, gdyż jego rzeźbione wiatrem rysy
wyjątkowo rzadko przybierały łagodny wyraz, tubalny głos
nawykły do wydawania komend z pewnością nie brzmiał
kojąco, zaś nieco szorstkie maniery wywoływały u
przedstawicielek płci pięknej przekonanie, że mają do
czynienia z nieokrzesanym gburem. Żadnej z nich nigdy nie
przyszło do głowy, że on w ten sposób starał się przed nimi
bronić.

Kapitan John Vermont nie bał się absolutnie niczego... z

wyjątkiem kobiet. Nie rozumiał ich kompletnie i nie potrafił z
nimi postępować. Oczywiście nikt nie miał o tym
najmniejszego pojęcia.

- Ktokolwiek zna jakiś powód, dla którego tych dwoje nie

może połączyć się węzłem małżeńskim, niech powie to teraz
lub na wieki zachowa milczenie - z namaszczeniem wygłosił
patetyczną formułę, jak zwykle w głębi serca żywiąc
pragnienie, by może ktoś wreszcie przerwał nieznośną
monotonię tych ślubów i z jakichś powodów nie dopuścił do
zakończenia ceremonii.

Jak zwykle, nikt tego nie zrobił. To znaczy, skorygujmy:

nie zrobił tego człowiek.

background image

Na pokładzie pojawiła się Mgiełka. Była to bezdomna

kotka, którą John znalazł w starym doku, związaną i
porzuconą. Przygarnął ją bez namysłu, za co odwdzięczyła mu
się pętaniem pod nogami, sypianiem na jego koi i w ogóle
traktowaniem statku jako swej posiadłości.

Teraz przedefilowała z wdziękiem pomiędzy ławkami

pełnymi wystrojonych gości, szerokim łukiem omijając panią
Colpepper, która nie znosiła zwierząt, a zwierząt
spodziewających się potomstwa w szczególności. Mgiełka
podeszła do panny młodej i miauknęła zachęcająco. Na twarzy
blondynki po raz pierwszy pojawił się delikatny uśmiech,
który odmienił ją niemal nie do poznania.

Z jakichś zagadkowych przyczyn John Vermont pomylił

się w połowie następnego zdania. Odchrząknął, odwrócił
wzrok od stojącej przed nim prześlicznej kobiety w bieli i tym
razem gładko powiedział to, co miał powiedzieć. Jednocześnie
dostrzegł kątem oka, jak Mgiełka, podbiwszy serce panny
młodej, zwróciła się teraz w stronę jej oblubieńca. Ten
zmarszczył się, a gdy kotka otarła się o jego wypolerowany do
blasku pantofel, gniewnie odsunął ją nogą.

Kapitan przysiągłby, że asystentka piorunuje go teraz

wzrokiem, próbując na nim wymóc, żeby usunął to wstrętne
miauczące stworzenie, to nic dobrego. Nie zamierzał tego
robić, by nie wywoływać zamieszania i by nie zaistniała
konieczność powtarzania ceremonii od początku. O, co to, to
nie!

Na szczęście spostrzegł, że nie tylko blondynka

uśmiechnęła się do kota, goście też wydawali się mile
rozbawieni pojawieniem się nowego uczestnika ceremonii.
Młody chłopak, uwieczniający ceremonię na wideo,
parokrotnie skierował kamerę w stronę Mgiełki.

Nadszedł najbardziej podniosły moment - wygłaszanie

przysięgi. Był to jednocześnie moment najbardziej

background image

znienawidzony przez Johna. Starał się z przekonaniem
wymawiać słowa, które miano po nim powtarzać, ale w
rzeczywistości myślał sobie, że to wszystko, to jedna wielka
bzdura. Ci dwoje rozstaną się tak samo jak wielu innych przed
nimi. Jak on i jego była żona.

Zerknął do swojej księgi, gdzie na marginesie pani

Colpepper wypisała ołówkiem dane dzisiejszej młodej pary.
Nietypowej pary, trzeba przyznać. Panna młoda bowiem w
ogóle już nie patrzyła na swego wybranka, tylko na niego!

- Czy ty, Megan Ashley Morison... - zaczął.
Niemal podskoczyła, słysząc swoje nazwisko, zupełnie

tak, jakby do tej pory łudziła się nadzieją, że to wszystko
dotyczy kogoś innego. Jej zachowanie było tak dziwne, że
John miał nadzieję, że ona rozmyśli się w pół słowa i poczuł
rozczarowanie,

gdy

cichutkim

głosikiem

jednak

wypowiedziała sakramentalne:

- Tak.
Jednocześnie ani na chwilę nie spuściła z niego coraz

bardziej błagalnego spojrzenia tych swoich fantastycznie
błękitnych oczu.

John w końcu złożył to na karb normalnego w takich

wypadkach zdenerwowania i zwrócił się do pana młodego,
niejakiego Roberta Winslowa, który wciąż próbował
zniechęcić do siebie przyjacielsko nastawioną kotkę. Właśnie
mu się udało, gdyż usiadła z łagodną rezygnacją i zaczęła lizać
sobie łapkę. Pech chciał, że usiadła akurat na nodze
mężczyzny, ten zaś parsknął z wściekłością i kopnął ją z całej
siły.

Vermontowi mignęła przed oczami szara smuga, zdołał

tylko dostrzec przerażone, szeroko otwarte ślepia. Zanim
zdążył skoczyć i złapać kotkę, ta przeleciała nad relingiem i
plusnęła w wodę.

background image

Pierwsza znalazła się przy barierce panna Morison,

upuszczając swój piękny bukiet z róż i lilii. Vermont był drugi
i oboje zaczęli gorączkowo wpatrywać się w fale.

- I co teraz zrobimy? - W panice chwyciła go za ramię i

zacisnęła palce.

Za nimi rozległy się głosy zaskoczonych sytuacją gości, a

nad gwarem górował nieznośny dyszkant pani Colpepper,
która domagała się kontynuowania ceremonii.

John nie słuchał jednak, myśląc wyłącznie o ratowaniu

zwierzęcia. Gdy panna młoda zaoferowała pomoc, zadziałał
instynktownie.

- Chodźmy. - Chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą.
- Chwileczkę! - zaprotestował Winslow, lecz zignorowali

go i zbiegli na dolny pokład.

Dopiero tam John puścił dłoń Megan, zerwał z haka koło

ratunkowe i otworzył drzwiczki, którymi wychodziło się na
niczym nie zabezpieczony pas pokładu. Gdy podążyła za nim,
powstrzymał ją ruchem ręki. Przecież lada moment potknie się
o tę swoją długą kieckę i wleci do wody. Jeszcze tego mu
brakowało.

- Nic mi nie będzie - zaprotestowała z przekonaniem,

jakby czytając w jego myślach.

- Pasażerowie za burtą podnoszą mi koszty ubezpieczenia

- mruknął, lecz nie spierał się z nią, gdyż nie było na to czasu.

Oboje w napięciu zaczęli wpatrywać się w falującą

powierzchnię wody. Niestety, jej szarobury kolor dokładnie
odpowiadał barwie futerka kota, więc nic nie mogli spostrzec.

John zaczął dochodzić do wniosku, że nie zdążyli i że

Mgiełka utonęła.

- Jest! - zakrzyknęła Megan i wskazała wyciągniętym

palcem na rozpaczliwie szamoczące się zwierzątko.

background image

- Ani na chwilę nie trać jej z oczu - przykazał, z wprawą

rozhuśtał koło i rzucił je tak, by znalazło się za kotem, a
następnie zaczął je powoli przyciągać do siebie.

Gdy przepływało obok Mgiełki, ta zawahała się na

moment, po czym rozpaczliwie wbiła w nie pazurki. John
mógłby przysiąc, że pomyślała sobie: „Co to za dziwna rzecz?
Nieważne, wszystko lepsze od tej wstrętnej, mokrej wody!".

Gdy ostrożnie holował koło ratunkowe do burty, usłyszał

za plecami pogardliwy głos Winslowa:

- Ten zapchlony kocur dostał to, na co sobie zasłużył.

Vermont obejrzał się, oczywiście nie ze względu na tego
pajaca, tylko po to, by powiedzieć Megan, żeby wzięła linę,
on tymczasem przyklęknie i wyciągnie kota z wody. Zanim
zdążył otworzyć usta, Robert Winslow z głośnym okrzykiem
wpadł do rzeki, wzbijając fontannę wody.

Megan stała z zaciśniętymi pięściami, potwornie blada,

pani Colpepper krzyczała wniebogłosy, wspomagana przez
kilka kuzynek, ciotek i stryjecznych babek, słowem, rozpętało
się istne pandemonium. Na szczęście kotka ani na chwilę nie
puściła zbawczego koła.

Vermont ani przez sekundę nie miał wątpliwości, kogo

wyciągać najpierw. Jak ten kretyn wskoczył do wody, to niech
sobie trochę popływa, nic mu się nie stanie, a Mgiełka miała
przecież wkrótce urodzić młode.

- Niech pan natychmiast ratuje pana Winslowa! -

zapiszczała mu histerycznie nad uchem pani Colpepper.

John po omacku sięgnął ręką do tyłu, znalazł dłoń Megan i

wcisnął jej linę.

- Trzymaj - rozkazał, po czym położył się na brzuchu,

wyciągnął ramię jak najdalej i chwycił kotkę.

Megan odebrała mu ją natychmiast i opiekuńczym gestem

przycisnęła do piersi tę ociekającą wodą kupkę nieszczęścia,
nie bacząc na to, że niszczy sobie nieskazitelnie białą suknię.

background image

Śmiertelnie przerażone zwierzątko próbowało uciec, lecz choć
skończyło się to dla Megan podartym rękawem i czerwonymi
szramami na ramieniu, nie puściła kotki.

- Robert nie umie pływać! - wykrzykiwała tymczasem

matka pana młodego.

Kapitan spojrzał ponownie na rzekę i faktycznie -

Winslow wydawał się mieć pewne kłopoty... Rzucił mu więc
koło ratunkowe, które ten złapał, lecz zamiast z jego pomocą
podpłynąć do statku, poczekał bezczelnie, aż zostanie
podciągnięty ! Vermonta zaczął trafiać lekki szlag.

- Skoro nie umie pływać, to po co wskakiwał do wody? -

wycedził, równomiernymi ruchami wybierając linę. - Mógł
zwyczajnie przeprosić, nie musiał robić z siebie bohatera.

- On nie wskoczył, to ona go wepchnęła! - Oskarżycielski

palec został wycelowany w Megan.

Zerknął na nią ze zdumieniem, zaś ona hardo kiwnęła

głową.

- Naprawdę to zrobiłaś? - upewnił się.
- Aha.
Miał diabelną ochotę złożyć jej wyrazy uznania i

podziękować w imieniu Mgiełki, lecz uznał, że to mogłoby
dodatkowo zaognić już i tak mocno napiętą sytuację. Bez
słowa wciągnął Winslowa na pokład.

- Dlaczego to zrobiłaś? - spytał ten natychmiast władczym

głosem.

- Bo kopnąłeś bezbronne zwierzę - odparła.
Zbył tę odpowiedź lekceważącym machnięciem ręki.
- Zobacz, co narobiłaś! Zepsułaś ceremonię, nie mówiąc

już o moim garniturze i swojej sukience. A czy wiesz, jak
trudno było znaleźć jakąś łajbę w tak krótkim czasie? Muszę
teraz wszystko załatwiać od nowa!

background image

- Nie sądzę - padła zaskakująca odpowiedź. Pan młody

popatrzył na swoją narzeczoną takim wzrokiem, jakby
postradała zmysły.

- Meg, nie myślisz teraz rozsądnie...
- Właśnie, że nareszcie myślę rozsądnie, po raz pierwszy

od jakiegoś czasu - oświadczyła bardziej zdecydowanym
tonem niż poprzednio. - I nie nazywaj mnie Meg!

Położył palec na jej ustach, by ją uciszyć, lecz ona

odtrąciła jego rękę.

- Chyba nie chcesz wszystkiego popsuć - przekonywał.
- Przede wszystkim nie chcę za ciebie wyjść!
- Ależ, moja droga, to normalne, to nerwy, to nic takiego -

zaszczebiotała pani Colpepper. a gdy jej słowa pocieszenia nie
przyniosły żadnego rezultatu, odwróciła się do kapitana,
którego spiorunowała wzrokiem. - Jak pan mógł ratować kota,
gdy nasz klient tonął? - wysyczała mu z wściekłością do ucha.

- Z łatwością - mruknął, zastanawiając się przy tym, jak

zażegnać awanturę, bardziej niż ślubów nie cierpiał bowiem
scen i skandali.

Nie wyglądało jednak na to. by inni tak samo jak on cenili

spokój.

- I o co te fochy? - natrząsał się Winslow. - O jednego

głupiego kota?

Stanowcze postanowienie Johna, że nie włączy się do

kłótni i zachowa swoje zdanie dla siebie, prysnęło niczym
bańka mydlana.

- O żywą istotę, której omal nie zabiłeś! - ryknął swoim

tubalnym głosem.

Wszyscy zamarli i na pokładzie nareszcie zapanowała

błoga cisza. Dopiero po chwili przerwało ją czyjeś nieśmiałe
pytanie:

- Panie Winslow, czy nadal mam nagrywać?

background image

Jak jeden mąż zwrócili się w stronę wynajętego chłopaka,

niespełna dwudziestoletniego, który z przejęciem wykonywał
swoje obowiązki. Właśnie stał na krześle, by mieć lepszy
widok, a przy oku trzymał działającą wciąż kamerę.

- Wyłącz to, debilu! - ryknął Winslow.
- Nie mów tak do niego! - zażądała z oburzeniem Megan.

Odwrócił się do niej ze zdziwieniem.

- Co cię właściwie obchodzi, jak ja do niego mówię?

Znasz go?

- Nie, ale to nie ma znaczenia. To przecież człowiek...
- No i co z tego? - Robert wzruszył ramionami, po czym

zwrócił się do kapitana: - Nie myśl, że ujdzie ci to na sucho.
Opowiem właścicielowi tej firmy, jak to przez jakiegoś
parszywego kota nie doszło do ślubu wartego w sumie
trzydzieści tysięcy dolarów! Postaram się, żebyś nie mógł
dostać pracy nawet przy szorowaniu pokładu.

Zanim John zdążył go z pełną satysfakcją poinformować,

że to on jest owym szefem, ponownie odezwała się Megan:

- Ach, więc chodzi o pieniądze? - zawołała takim głosem,

jakby w jej głowie nareszcie zapaliła się jakaś lampka.

- Zawsze chodzi o pieniądze - skwitował jej narzeczony,

po czym on również coś zrozumiał, a przynajmniej tak mu się
wydawało. - Ha, mam cię! Jesteś wściekła o to, że uparłem się
przy spisaniu kontraktu przed ślubem.

- Jestem wściekła, bo zawsze myślisz tylko o sobie o i

swoim koncie w banku.

- Jakoś ci to nie przeszkadzało, gdy wypisywałem czeki

dla ciebie i dla twojego wujaszka - szydził. - Dorośnij, Meg.

Forsa to forsa. Ja ją mam, a ty nie. Przestań więc stroić

fochy, bo oboje wiemy, że nie wyrzekniesz się luksusu przez
jakiegoś zawszonego zwierzaka...

Jeden Vermont, który przyglądał jej się z prawdziwą

uwagą, spostrzegł, iż oczy Megan zalśniły podejrzanie, a na

background image

ustach pojawił się mściwy uśmiech. W niczym nie
przypominał tego poprzedniego - wtedy, gdy patrzyła na
wdzięczącą się Mgiełkę - i trwał jedynie przez ułamek
sekundy. Zanim John zrozumiał, co to oznacza, było za późno.
Ręka Megan wystrzeliła do przodu i Robert Winslow
ponownie wylądował w wodzie.

Rozległy się krzyki i piski, goście zaczęli się miotać w tę i

z powrotem, rzucając mu wszystkie koła ratunkowe, jakie
były pod ręką i których ilość wystarczyłaby chyba do
wyłowienia nieszczęsnych pasażerów „Titanica". John
ponownie musiał zająć się akcją ratunkową, zaś Megan
uciekła po schodkach na górę, cały czas tuląc w objęciach
Mgiełkę, choć ta w panice znów wbiła pazurki w jej ciało.

Gdy znalazła się na wyższym pokładzie, stanęła twarzą w

twarz z gośćmi weselnymi, większość z nich bowiem nie była
żądna sensacji i nie zbiegła na dół, tylko czekała na powrót
państwa młodych i kontynuację ceremonii. Matka Megan oraz
wuj Adrian ruszyli w jej stronę, niechybnie z zamiarem
zażądania wyjaśnień, co się właściwie dzieje. Obróciła się na
pięcie i w popłochu uciekła na jeszcze wyższy poziom, gdzie
wpadła do jakiejś nadbudówki.

Na końcu korytarza znajdowały się drzwi z napisem:

„Mostek kapitański. Nieupoważnionym wstęp wzbroniony".
Ponieważ tam mógł znajdować się ktoś z załogi, zaś Megan
nie życzyła sobie absolutnie niczyjego towarzystwa, miała do
wyboru dwoje innych drzwi, znajdujących się po przeciwnych
stronach korytarza. Pchnęła te z prawej i - ku jej uldze -
ustąpiły. Błyskawicznie zamknęła je za sobą, przekręciła klucz
w zamku i dopiero teraz poczuła się w miarę bezpieczna.

Wyplątała wczepione w koronkę pazurki kota, ostrożniej

obchodząc się ze zwierzątkiem niż ze swoją sukienką.
Mgiełka z wyraźnym zadowoleniem zeskoczyła na miękki

background image

dywan, wybrała nasłonecznione miejsce i zaczęła pracowicie
lizać zmierzwione futerko.

Megan, nieco uspokojona co do stanu kota, rozejrzała się

dookoła. Znajdowała się w przytulnie urządzonej kajucie,
całkowicie wyłożonej drewnem, z którego ciepłą barwą
harmonizował złocisty połysk mosiężnych detali. Na ścianach
wisiały olejne obrazy przedstawiające różne rodzaje statków,
barek i holowników. Na umeblowanie składał się stół z
czterema krzesłami oraz przykryta granatowym kocem koja.
Na oparciu jednego z krzeseł wisiała długa kurtka z
dystynkcjami kapitana. Na ten widok jej myśli w naturalny
sposób skierowały się ku niemu.

Zaskoczył ją jego widok. Spodziewała się jowialnego

jegomościa z siwą brodą i tryskającymi humorem oczami, a
zamiast tego ujrzała młodego człowieka, czarnowłosego,
bardzo wysokiego, o przenikliwym spojrzeniu. Nie było w
nim nawet śladu jowialności, za to emanował z niego głęboki
spokój i jakaś wewnętrzna moc. Megan uświadomiła sobie
nagle, że nie bez powodu wpatrywała się w jego niebieskie
oczy, szukając pomocy - i znalazła ją właśnie u tego obcego
człowieka. To jego postawa dała jej siłę, by zrobić to, co
zrobiła.

A tak mało brakowało, by podpisała cyrograf... Inaczej nie

potrafiła tego teraz nazwać. Omal nie wyszła za
skończonego... Właściwie nie wiadomo, jakie słowo
należałoby tu wstawić. W żadnym języku nie znalazłoby się
adekwatne określenie dla kogoś takiego!

Szkoda, że nie zaczęła myśleć wcześniej. Jednakże presja

ze strony rodziny była zbyt silna i okres narzeczeństwa zbyt
krótki, w dodatku Robert wydawał się taki zakochany i taki
szlachetny... Przecież nikt mu nie kazał wspierać finansowo
szpitala, w którym pracowała, zrobił to z własnej inicjatywy.
Nic dziwnego, że ufała mu bez zastrzeżeń.

background image

Dzwonek alarmowy zadźwięczał w jej głowie dopiero

przed paroma godzinami, gdy narzeczony zażądał spisania
intercyzy - a raczej, by podpisała tę, którą już miał
przygotowaną. W pierwszej chwili pomyślała, że to żart.
Przecież małżeństwo opiera się na miłości i wzajemnym
zaufaniu, więc po co kontrakty, umowy i zabezpieczenia,
jakby miało się do czynienia z partnerem w interesach? Co
gorsza, właśnie nie miała być jego partnerem w interesach,
dokument stwierdzał to wyraźnie. Nie miała też żadnego
prawa do dzielenia z nim majątku, w razie rozstania
otrzymałaby tylko to, co wniosła do związku.

Jak mogłam podpisać coś takiego, pomyślała ze zgrozą i

pospiesznie usiadła na krześle, gdyż nogi się pod nią ugięły.
Jak mogłam się okazać tak potwornie naiwna? Proszę, tak
kończy kobieta, która chce się oprzeć na mężczyźnie, nie
ufając we własne siły. Oto, do czego prowadzi słuchanie
innych. Ale od tej pory zacznę ufać własnym osądom.

Buńczucznie uniosła głowę. Niedługo ją tu znajdą i

spróbują ponownie przekabacić na swoją stronę. No, to bardzo
się zdziwią! Niech tylko tu przyjdą!

background image

ROZDZIAŁ DRUGI
Na statku wrzało. Wszyscy chcieli wiedzieć, co się stało,

jednakże niemal każdy widział co innego i w rezultacie
między gośćmi krążyły najróżniejsze wersje wydarzeń. W
prywatnym rankingu Vermonta na pierwszym miejscu
plasowała się ta wersja, według której Robert bohatersko
wskoczył do wody ratować tonącą kotkę, wrzuconą tam
mściwie przez Megan za uszkodzenie sukienki.

Zaledwie wydał rozkaz podniesienia kotwicy, opuszczenia

malowniczej zatoczki i zawrócenia do Portlandu, gdy dopadła
go rodzinka niedoszłej panny młodej - postawny i raczej otyły
mężczyzna koło pięćdziesiątki oraz kobieta, która bez
wątpienia musiała być kiedyś prawdziwą pięknością.

- Czy moja córka zwariowała?! - wykrzyknęła, nie

zawracając sobie głowy przedstawianiem się. - Rzucić tak
nadzianego faceta? Ale nie chce nas słuchać, zamknęła się tam
na górze i tylko powtarza, że nic z tego. Och, mówię panu,
gdyby jej ojciec żył, to przemówiłby jej do rozumu. - Zwróciła
się do swojego brata: - Mój George był dokładnie taki sam jak
Robert, prawda?

- No, są trochę podobni. Nie martw się, ona szybko

zacznie żałować i zmieni zdanie. - Mężczyzna wyciągnął
potężną dłoń w stronę Vermonta. - Pan pozwoli, Adrian
Haskell, wuj Megan.

Pani Morison najwyraźniej nie miała ochoty tracić czasu

na zbędne uprzejmości.

- Nie wie pan, gdzie jest nasz biedny Robert?
- Na dole - odparł raczej sucho kapitan, który nigdy nie

angażował się emocjonalnie w scysje innych ludzi, ale tym
razem wyjątkowo zirytowała go postawa tych dwojga. Dobra,
nic mu do tego, jeśli chcą się wygłupiać i brać stronę nie tej
osoby, co trzeba, to ich sprawa...

background image

Gdy wreszcie poszli, ruszył na górę, przy czym

oczywiście dopadła go pani Colpepper, która już od dłuższego
czasu czekała, aż zostanie sam.

- Ponosi pan całkowitą odpowiedzialność za ten skandal -

wycedziła przez zaciśnięte zęby. - Mówiłam, żeby nie trzymać
tu tego kota, no i proszę! Pan Winslow chce podać nas do
sądu! Zaczynam się zastanawiać, czy nie złożyć wymówienia.
Ciekawe, skąd pan weźmie nową asystentkę? - spytała z
przekąsem.

- Porozmawiamy o tym jutro - oznajmił tonem nie

znoszącym sprzeciwu. - Na razie proszę nie wpuszczać nikogo
na górę, zanim nie dowiem się, jakie są zamiary panny
Morison.

-

Z

całą

pewnością nie zamierzam zabraniać

narzeczonemu...

- Zwłaszcza jemu - uciął i zostawił ją stojącą u dołu

schodów z otwartymi ustami i wyrazem świętego oburzenia w
oczach.

Na samej górze, oprócz mostka, znajdowały się dwie

kabiny, w tym jedna jego własna. Otworzył drzwi po lewej
stronie, prowadzące do biura asystentki. Nikogo. Drugie zastał
zamknięte, więc spokojnie sięgnął do kieszeni po klucz.
Dopiero gdy go nie znalazł, przypomniał sobie, że zostawił go
w kurtce, a kurtkę w kajucie... Nie pozostało mu nic innego,
tylko zapukać.

- To ja, kapitan - odezwał się surowo. - Proszę otworzyć.
- Proszę mnie zostawić samą.
- Mam na pokładzie ponad setkę ludzi, którzy chcą panią

zobaczyć.

- Ale ja nie chcę widzieć ich!
- To niech pani porozmawia tylko ze mną. Cisza. Długa

cisza.

- A jest pan sam? - spytała z wahaniem.

background image

- Na razie tak - odparł, kładąc nacisk na „na razie".

Westchnienie.

- A czy nie mógłby pan zawrócić do portu, wysadzić ich

na brzeg i pozwolić mi tu zostać do tej pory? - spytała
błagalnym tonem, lecz kapitan pozostał nieugięty.

- Może i mógłbym, ale nie widzę powodów, dla których

miałbym to zrobić.

Upłynęło kilka długich chwil, po czym drzwi uchyliły się

nieco, a w nich pojawiła się panna Morison - z
zaczerwienionymi od płaczu oczami i w poszarpanej,
poplamionej krwią sukience. Kwiaty częściowo wysunęły się
z potarganych włosów i smętnie zwisały jej nad uchem.
Jednak nic nie mogło zmienić faktu, że John Vermont miał
przed sobą piękną kobietę. Jego spojrzenie przesunęło się po
lekko kręcących się jasnych włosach przez wysokie kości
policzkowe ku ślicznie wykrojonym ustom. Aż się prosiły,
żeby je całować...

Chłopie, czyś ty oszalał, zganił się w duchu. Co też ci

chodzi po głowie?

Pospiesznie odwrócił wzrok od jej warg, a wtedy jego

spojrzenie padło na jej ramię.

- Ma pani poranioną rękę. Proszę ze mną, w sąsiedniej

kabinie jest apteczka. Zaraz to opatrzę.

- Dziękuję, ale nie widzę takiej potrzeby. Spróbował z

innej strony.

- Pani matka przestraszy się, gdy zobaczy panią w takim

stanie. Pewnie zaraz przyjdzie tu z pani narzeczonym...

- Nie chcę więcej widzieć tego człowieka - oznajmiła z

zaskakującą energią. - To łajdak - skwitowała krótko.

Zdziwił się. Czy to możliwe, żeby dopiero teraz

zorientowała się, za jakiego człowieka chciała wyjść? Ech,
sam diabeł nie dojdzie, co kobieta naprawdę myśli.

- Panno Morison, rozumiem, że przeżywa pani stres, ale...

background image

- Nie - powiedziała, zanim dokończył. - Myślałam, że

potrafię stawić im czoło, ale pomyliłam się. Wiem, że to
tchórzostwo z mojej strony, ale nie mam siły teraz walczyć z
nimi wszystkimi. - Jej oczy zaszkliły się łzami. - Potrzebuję
trochę czasu, żeby dojść do siebie. Proszę im to przekazać,
dobrze? - dodała przepraszającym tonem i cicho zamknęła
drzwi.

Z furią walnął pięścią o udo.
- Do diabła z tymi ślubami! - warknął pod nosem.
Z posępną miną skierował się z powrotem, postanawiając

w duchu, że nie chce mieć więcej do czynienia z urządzaniem
takich szopek. Owszem, firma nadal będzie prosperować,
gdyż pomysł okazał się całkiem dochodowy, ale on pozostanie
tylko właścicielem. Do udzielania ślubów zatrudni jakiegoś
innego kapitana.

Mniej

więcej

godzinę

później

przestał

bronić

rozwścieczonemu panu młodemu dostępu do panny Morison.
Miała trochę czasu do namysłu, może więc zmieniła zdanie i
zgodzi się wyjść, a on wtedy odzyska swoją kabinę...

- Meg, wpuść mnie. porozmawiajmy - przekonywał

Robert pieszczotliwym głosem.

- Nie.
Stojący nieopodal kapitan pokiwał głową z niechętnym

podziwem. Chociaż zależało mu na tym, żeby wreszcie móc
zamknąć się u siebie i mieć choć chwilę spokoju, musiał
przyznać, że zaczęła mu imponować stanowczość tej kobiety.
Jej postawa źle wróżyła temu zarozumiałemu bubkowi...
Naraz uzmysłowił sobie, że źle wróżyła. również jego
drzwiom, które chyba trzeba będzie w końcu wysadzić, by
dostać się do środka.

- Meg, zachowujesz się jak małe dziecko, które nabroiło,

przestraszyło się i wlazło w mysią dziurę. Wiesz o tym
przecież - argumentował Winslow, przybierając uspokajający,

background image

nieco wyrozumiały ton, właśnie taki, jakim dorosły zwraca się
do nic nie rozumiejącego malucha. - Przynosisz wstyd mnie i
twojej rodzinie. I to przez jakiegoś głupiego kocura. Przecież
nic się nie stało. Wspaniały, dzielny kapitan uratował go, więc
o co tyle krzyku? Otwórz i pogadajmy jak ludzie.

John impulsywnie zacisnął dłoń w pięść i mało brakowało,

by skoczył i dał temu draniowi w zęby - za obrażanie kobiety,
pogardliwy stosunek do zwierząt oraz drwienie z niego
samego. Ponownie jednak powtórzył sobie, że to wszystko nie
jego sprawa i że nie powinien się angażować.

Tymczasem dobiegł go cichy odgłos oddalających się

kroków, co oznaczało, że panna Morison odeszła od drzwi,
kończąc w ten sposób rozmowę. Robert odwrócił się i
podszedł do kapitana, mierząc go nienawistnym spojrzeniem.

- Podobno jesteś pan właścicielem tej krypy?
Skinął głową, myśląc przy tym, że ten człowiek zmieniał

się jak kameleon w zależności od tego, z kim miał do
czynienia i co chciał osiągnąć.

- Otwórz więc pan te drzwi, chyba masz pan klucz? John

uśmiechnął się.

- Tak się składa, że zostawiłem go w kabinie.
- To wyłam pan zamek!
- I co? Może jeszcze mam wyciągnąć tę damę za włosy?

A potem zakuć ją w dyby? Albo powiesić na rei? - naigrawał
się John.

Zauważył z satysfakcją, że przynajmniej raz ten

zarozumiały goguś na chwilę zapomniał języka w gębie.

- Czekaj, Vermont, doigrasz się - syknął wreszcie.

Odszedł kilka kroków, po czym odwrócił się i dodał z
pogróżką w głosie: - Mam przyjaciół na wysokich
stanowiskach.

- Pan w ogóle ma jakichś przyjaciół? - zdziwił się

uprzejmie.

background image

Megan zaciągnęła zasłony, by dodatkowo odizolować się

od świata i zapaliła światło. Dopiero wtedy zauważyła swoje
odbicie w lustrze. Nie zastanawiając się ani przez moment,
zdarła z siebie znienawidzoną sukienkę i z furią wyszarpnęła z
włosów te idiotyczne kwiaty. Z odrazą cisnęła to wszystko na
podłogę, po czym weszła do łazienki, by doprowadzić się
trochę do porządku.

W bezlitosnym blasku świetlówki ujrzała zaczerwieniony

od płaczu nos, spuchnięte powieki i błędny wzrok. Może
Robert miał rację? Może po prostu zareagowała jak
histeryczka? Może naprawdę przesadziła?

Poprawiła włosy i zmyła rozmazany makijaż, cały czas

bijąc się z myślami. Gdy jednak jej spojrzenie padło na
czerwone szramy na ramieniu, wszelkie wątpliwości znikły w
mgnieniu oka.

Przemyła rany i wyjrzała przez bulaj. Bez wątpienia

zbliżali się do portu, już było widać nabrzeże. Istniała więc
szansa, że kapitan spełni jej prośbę, wysadzi wszystkich na
brzeg i oszczędzi jej - przynajmniej na jakiś czas - bolesnych
rozmów z rodziną i byłym narzeczonym.

Wróciła do kabiny i spojrzała po sobie bezradnie. Ma tak

chodzić w samej bieliźnie i pończochach? O ponownym
założeniu sukni ślubnej nawet nie mogło być mowy. Naraz jej
wzrok padł na kapitańską kurtkę. Lepsze to niż nic,
zdecydowała Megan i włożyła ją.

Okazała się na nią sporo za duża, sięgała jej za kolana, a

rękawy musiała podwinąć, gdyż zakrywały jej całe dłonie.
Gdy zapięła guziki, poczuła się nagle dziwnie bezpiecznie -
jakby ktoś wziął ją w objęcia, zapewniając jej opiekę i
bezpieczeństwo. Postawiła kołnierz, bezwiednie przy tym
wdychając unoszący się z materiału korzenny zapach wody
kolońskiej.

background image

Przez ten cały czas zza drzwi dobiegały ją błagania i

perswazje różnych osób, lecz ignorowała je twardo. Na
przemian proszono ją i grożono, przymilano się i odwoływano
się do jej rozsądku, apelując, by wreszcie zaczęła się
zachowywać jak dorosła osoba, a nie jak dziecko.

- Właśnie zaczęłam - szepnęła sama do siebie w

zamyśleniu.

John Vermont jeszcze nigdy nie czuł takiej ulgi po

powrocie do portu jak teraz. Ale też nigdy dotąd nie miał za
sobą równie wyczerpującego rejsu. Sztormy i huragany
wydawały mu się dziecinną igraszką w porównaniu z piekłem,
jakie przed dwoma godzinami rozpętało się na pokładzie jego
statku.

Gdy „Ruby Rose" bezpiecznie zacumowała przy nabrzeżu,

puścił ster i zdjął rękawiczki, by schować je do niewielkiej
szafki. Otworzył ją i dopiero wtedy uprzytomnił sobie, że
przecież cały czas miał dostęp do zapasowych kluczy do
swojej kabiny. Zdjął je z haczyka, ze śmiechem podrzucił
wysoko w powietrze i złapał zręcznie. Nieproszona
sublokatorka wreszcie przestanie się u niego szarogęsić...

Niezmordowana pani Colpepper czaiła się za drzwiami

sterówki i dosłownie napadła na niego, gdy tylko wychynął na
korytarz.

- Naprawdę zaczynam się zastanawiać, czy nie rzucić tej

pracy. Jak sobie pomyślę, ile czasu zmarnowałam,
przygotowując tę ceremonię... - rozległ się jej jazgotliwy głos.

Kapitan miał serdecznie dość tej upiornej kobiety, ale pech

chciał, że była mu potrzebna na statku.

- Rozumiem. Mówiłem już jednak, że porozmawiamy o

tym jutro. - Wykręcił się i uciekł na dolny pokład, gdzie
właśnie powinno było się odbywać przyjęcie weselne.

Zabrał z jednego ze stołów butelkę szampana oraz

półmisek z homarami i tak wyposażony udał się z powrotem

background image

na górę. Zapukał do drzwi swojej kabiny, lecz odpowiedziało
mu tylko zachęcające miauknięcie. Skorzystał więc z
zapasowego klucza i wszedł do środka.

Ku swemu zaskoczeniu ujrzał Mgiełkę wygodnie

przytuloną do boku panny Morison, która spała na jego
własnej koi, w jego własnej kurtce. Kątem oka dostrzegł
porzuconą na podłodze sukienkę, ale wolał przyglądać się jej
właścicielce - zgrabnym nogom, unoszącej się w miarowym
oddechu piersi, rozsypanym wokół twarzy włosom, długim
rzęsom, które rzucały cienie na policzki, rozchylonym
wargom...

Ponownie ogarnęło go przemożne pragnienie, by poznać

ich smak. Wyobraził sobie, jak klęka przy niej i budzi ją
pieszczotliwymi pocałunkami, jak bierze ją w ramiona, jak
ona podnosi powieki i jak patrzy na niego...

Gwałtownie potrząsnął głową. Oprzytomniej, stary! Co też

ci do łba strzeliło? Odwrócił się więc plecami i postawił na
stole przyniesiony prowiant. Następnie wyjął z szafki
kieliszki, talerze, sztućce oraz serwetki, a w końcu nalał sobie
nieco szampana i wygodnie wyciągnął się na krześle,
nieuchronnie powracając spojrzeniem do uroczego widoku.
Do diaska. Megan Morison była równie śliczna jak uparta.
Wiedział, że właściwie nie powinien się tak gapić, ale nie miał
ochoty jej budzić. Prawdę mówiąc, obawiał się kolejnych
kłopotów.

Już zmierzchało, gdy Megan się wreszcie poruszyła. Jej

powieki uniosły się leniwie, a na ustach pojawił się uśmiech,
gdy spostrzegła przytulone do niej zwierzątko. Vermont
wiedział, że powinien uprzytomnić jej, że nie jest już sama,
ale zachowywała się tak rozkosznie, że nie odmówił sobie
przyjemności przyglądania się, jak Megan przeciąga się z
lubością niczym kotka.

background image

Wreszcie spostrzegła go. Oprzytomniała w jednej chwili i

zerwała się z koi.

- Pożyczyłam sobie pańską kurtkę, bo musiałam się w coś

przebrać - wyjaśniła skrępowana. - Mam nadzieję, że nie ma
pan nic przeciw temu?

- Nie. Bardziej w tym pani do twarzy niż w tym białym

fru - fru... - Naraz ugryzł się w język, gdyż zauważył, iż w jej
oczach pojawiły się łzy. Pospiesznie chwycił półmisek i
wyciągnął go w jej stronę. - Proszę, może pani coś zje?

- Nie cierpię homarów - chlipnęła, wycierając oczy

rękawem swojej, to znaczy jego, kurtki.

- Ale to z pani własnego wesela... - zająknął się. - Eee, no

prawie wesela - sprostował gorączkowo, gdyż ta uwaga
wywołała prawdziwą fontannę łez.

Zerwał się w miejsca i podał Megan płócienną serwetkę.

Osuszyła twarz i opadła na krzesło.

- To Robert uparł się przy homarach, ja nie miałam nic do

gadania - jęknęła. - A właściwie, gdzie oni są?

- Poszli sobie.
- Wszyscy?
- Tak. Wysadziłem ich przy głównym molo, jakiś

kilometr stąd, teraz jesteśmy w stałym doku „Ruby Rose".
Aha, pani matka kazała powtórzyć, że może pani nocować u
niej. Musiałem obiecać w pani imieniu, że pojedzie pani do
domu.

Megan rozszlochała się ponownie.
- Na śmierć zapomniałam... Wynajmowałam mieszkanie,

ale wyprowadziłam się, bo przecież miałam zamieszkać z
Robertem...

- Jeszcze nic straconego - wtrącił, lecz ona z uporem

pokręciła głową.

Stłumił westchnienie i zastanowił się, jak by tu

dyplomatycznie dać jej do zrozumienia, żeby sobie poszła.

background image

Coraz bardziej zaczynało mu zależeć na tym, by ta półnaga
ślicznotka zeszła mu z oczu. Należała do innego faceta, więc
po kiego diabła robiła mu coraz większy apetyt? Była niczym
cudze konto w banku - budzące pożądanie i absolutnie
niedostępne. ..

- Robi się późno - zauważył od niechcenia. - Wysłałem

kogoś do tego salonu, gdzie dziś panią przygotowano do
ślubu, i oddali pani ubranie. Znajdzie je pani w kabinie po
przeciwnej stronie korytarza. Proszę iść się przebrać, a ja
zadzwonię po taksówkę.

- Kiedy ja nie mam dokąd iść - szepnęła przez łzy.

Pociągnął spory łyk szampana i spojrzał na nią badawczo.

- Ale pani matka...
- Nic pan nie rozumie. - Wstała i zaczęła nerwowo krążyć

po pokoju. - Ona uważa, że Robert to ósmy cud świata! Nie da
mi spokoju, dopóki nie przekona mnie, jaką głupotę zrobiłam.
Nie mam teraz siły wysłuchiwać jej kazań.

Uprzytomnił sobie nagle, że nie spuszcza spojrzenia z jej

nóg. Czym prędzej podniósł wzrok wyżej - to znaczy, tam też
nie powinien patrzeć - więc jeszcze wyżej - nie, tylko nie na
usta - tak, chyba najbezpieczniej będzie patrzeć jej w oczy.

- No, a pani wujek? - podpowiedział pospiesznie.
- Gdyby nie pieniądze Roberta, interesy wujka Adriana

byłyby w opłakanym stanie. Zrywając zaręczyny, odcięłam
wujka od pomocy finansowej. Musi być na mnie wściekły, nie
mogę mu się pokazać na oczy w tej sytuacji.

- A przyjaciele?
- Czy pan nie rozumie, że wszyscy uwielbiają Roberta?

Przystojny, bogaty, wykształcony, obyty w świecie... Czego
więcej chcieć?

Tak, jak myślał - facet omamił ją pieniędzmi.

Przypomniało mu to Betsy - jego pierwszą miłość i byłą żonę.
Wyszła za niego, skuszona stanem jego konta bankowego, ale

background image

nie minęło nawet pół roku, kiedy znudziła się nim, a
zwłaszcza jego zasadami i poważnym stosunkiem do pracy.
Zaczęła sobie szukać nowych podniet...

Rozwiodła się z nim dwa lata temu, oskubawszy go

niemal doszczętnie ze wszystkiego, ponieważ John nie
zamierzał walczyć o pieniądze z kobietą, którą wciąż jeszcze
kochał. Dopiero przed paroma miesiącami dotarło do niego, że
nie powinien rozpaczać z powodu utraty Betsy, lecz cieszyć
się że udało mu się od niej uwolnić. W każdym razie - nigdy
więcej.

- Niechże pan coś wreszcie powie - odezwała się panna

Morison, zakłopotana jego przedłużającym się milczeniem. -
Czy pan też uważa, że głupio dziś postąpiłam?

- Ujmijmy to tak - powiedział z namysłem. - Gdyby pani

nie wyrzuciła go za burtę, to sam bym to zrobił. Nie był wart,
żeby chodzić po moim statku.

Obdarzyła go promiennym uśmiechem.
- Dziękuję. Cieszę się, że ktoś jest po mojej stronie...
- Naraz coś jej przyszło na myśl. - Chwileczkę!

Powiedział pan, że to pański statek? Jest pan więc
właścicielem tej firmy i nie straci pan przeze mnie pracy? - W
jej głosie zabrzmiała niekłamana ulga.

Miło mu było słyszeć, że w tym całym zamieszeniu

zatroszczyła się również o niego, a nie myślała tylko i
wyłącznie o sobie, co przecież byłoby całkiem naturalne w jej
sytuacji.

- Proszę się nie martwić, pan Winslow nic mi nie zrobi.

Nie wylecę na bruk.

- Dobrze panu. Ja nie mam nawet pracy - wyznała

drżącym głosem. - Pracowałam w szpitalu, ale odeszłam przed
dwoma tygodniami. Po pierwsze, wychodziłam za Roberta,
więc nie potrzebowałam zarabiać pieniędzy, po drugie,
sądziłam, że będę mu pomagać w jego pracy. Dopiero dziś

background image

rano okazało się, że on nawet nie myśli o partnerstwie i że nie
zamierza mnie dopuszczać do swoich spraw! I co ja mam
teraz ze sobą zrobić? - zakończyła z jękiem rozpaczy.

John nie odpowiedział, tylko w zamyśleniu potarł brodę

dłonią. Właściwie nie rozumiał, nad czym się zastanawiał.
Przecież to jej problem, nie jego, w końcu był kapitanem
statku, a nie psychologiem w poradni złamanych serc.

- Może jechać do hotelu? - zaproponował. Westchnęła

ciężko, a jej drobna sylwetka przygarbiła się

pod niewidocznym ciężarem.
- Nie mogę sobie na to pozwolić. Chyba jednak muszę

pojechać do mamy - zdecydowała, sprawiając mu tym
niebotyczną ulgę. Wyglądało na to, że wreszcie uda mu się
pozbyć kłopotu. Ucieszył się aż tak bardzo, że zaproponował
bez namysłu:

- W takim razie podwiozę panią. I tak jadę do siebie, więc

nie zrobi mi różnicy, jeśli trochę nadłożę drogi.

Zaskoczona, rozejrzała się po przytulnie urządzonej

kabinie.

- To pan tu nie mieszka? Czasem zdarza mi się tu

przenocować, ale nic poza tym.

Muszę urządzać dom nad rzeką, jakąś godzinę jazdy stąd.

te codzienne dojazdy są trochę męczące, ale mam nadzieję
znaleźć kogoś, kto by dowodził statkiem. Sam zadowoliłbym
się rolą właściciela.

- W takim razie to bardzo miło z pana strony, że choć

musi pan jechać taki kawał drogi, to jeszcze chce mnie pan
podrzucić do domu. Tylko machnął ręką.

- Nie ma sprawy. Wiem, że jest pani zmęczona i smutna i

że ten dzień miał zupełnie inaczej wyglądać...

Jej wargi znów zaczęły podejrzanie drżeć, co uświadomiło

mu że ponownie palnął piramidalną głupotę. Po kiego diabła
wspominał ten nieszczęsny ślub? Skonfundowany, naprędce

background image

wymyślił jakieś usprawiedliwienie i pospiesznie opuścił
kajutę.

- Same kłopoty z tymi kobietami. Psiakość, trzeba było

jednak zadzwonić po taksówkę - mruknął ze złością, gdy
znalazł się na korytarzu. - Miałbym teraz święty spokój.

Mgiełka, która wyskoczyła tuż za nim, otarła się o jego

nogi i miauknęła głośno, co zabrzmiało tak, jakby w pełni
zgadzała się z jego zdaniem.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI
- Wiem, że spieszy się pan do domu, ale jestem strasznie

głodna. Właściwie od czterech dni nic nie jadłam. To z
nerwów - wyznała z pewnym zawstydzeniem. - Ale gdybyśmy
mogli na moment przystanąć, o, tam. - Wskazała na
przydrożną restaurację dla zmotoryzowanych.

Kapitan Vermont skinął głową, zatrzymał swojego

wysłużonego jeepa przed uśmiechniętą twarzą kolorowego
klowna i opuścił szybę w drzwiach - zwyczajnie, kręcąc
korbką.

Natychmiast

stanęło

jej

przed

oczami

srebrzystopopielate BMW i Robert, który opuszczał szybę
nonszalanckim dotknięciem jakiegoś przycisku. Oczywiście
nigdy w takim miejscu jak to. Jej były narzeczony prędzej by
umarł, niż pokazał się wśród zwykłych śmiertelników. O, nie,
Robert Winslow nie pospolitował się z motłochem!

- Co pani zje?
Omal nie rzuciła mu się na szyję z wdzięczności za to

pytanie. Robert nigdy nie pytał jej, tylko zamawiał to, co jego
zdaniem było zdrowe, niskokaloryczne i dające energię. W
dodatku cały czas tłumaczył jej, że powinna, biorąc z niego
przykład, dbać o siebie, uprawiać jogging, ćwiczyć na
siłowni... Ciekawe, że nigdy nie wspomniał o pływaniu,
pomyślała mściwie i w jej oczach błysnęła przekora.

- Hamburgera. Podwójnego. I koktajl owocowy. I frytki -

wyrecytowała, przypominając sobie uwagi Roberta na temat
niezdrowego odżywiania.

Vermont bez słowa komentarza powtórzył jej zamówienie

do otwartych ust klowna, skąd po chwili odezwał się głos,
proszący o przygotowanie odpowiedniej kwoty i podjechanie
do znajdującego się nieopodal okienka. Megan otworzyła
portmonetkę i spojrzała na jedyny banknot, jaki jej został. Jej
ostatnie dwadzieścia dolarów.

background image

- A pan nic nie chce? Ja stawiam - zaproponowała

wspaniałomyślnie.

- Dziękuję, nie jestem głodny - odparł, biorąc od niej

pieniądze. Po chwili podał jej resztę oraz papierową torbę z
jedzeniem.

Gdy ruszyli, zauważyła, że lekka mżawka niemal

niepostrzeżenie przeszła w silny deszcz, z którym wycieraczki
samochodu ledwo dawały sobie radę. Megan smętnie
pokiwała głową. Pod tym względem chyba nic nie mogło się
równać z Oregonem - tu jak padało, to już padało. Wzdrygnęła
się. Było ciemno, mokro, zimno, nieprzyjemnie... Gdyby nie
wypchnęła Roberta za burtę, siedziałaby teraz w samolocie
niosącym ją w kierunku słonecznych australijskich plaż...

Nie, kochana. Nie siedziałabyś. Siedzielibyście oboje, a to

wielka różnica. I pewnie nawet nie miałabyś pojęcia, do jakich
świństw ten człowiek jest zdolny. Ten człowiek. Twój mąż.

Zrobiło jej się słabo na myśl, jak mało brakowało, by

zmarnowała sobie życie, poślubiając kogoś takiego. W jej
uszach ponownie zabrzmiały oskarżycielskie słowa Roberta.
Jak on śmiał? Powiedział to tak, że wszyscy musieli sobie
pomyśleć, że brała od niego pieniądze, a przecież prawda
wyglądała zupełnie inaczej! Owszem, wręczał jej czeki
opiewające na całkiem spore sumy, ale wyłącznie dlatego, że
Megan pracowała dla szpitalnej fundacji zbierającej środki na
budowę nowego centrum rehabilitacyjnego.

Nie prosiła też Roberta, by ratował skórę wuja Adriana,

więc nie miał prawa czynić jej wyrzutów z tego powodu. To
była jego własna decyzja, niech teraz nie udaje, że jej rodzina
oskubała go z pieniędzy!

W rzeczywistości Megan wyszła na tym narzeczeństwie

fatalnie również pod względem finansowym. Mama zaklinała
ją na wszystkie świętości, by nie przyniosła Robertowi
wstydu, więc w końcu wydała swoje oszczędności na

background image

niezwykle kosztowną suknię ślubną. Gorzej. Oszczędności
okazały się niewystarczające, żeby zapłacić za kompleksową
obsługę w renomowanym centrum ślubnym, które zapewniało
strój, dodatki, makijaż i fryzurę. Musiała wziąć kredyt w
banku. Niewielki, ale jednak.

Gdy tak teraz ponuro rozważała swój związek z Robertem,

z coraz większą oczywistością nasuwał się wniosek, iż przez
cały ten czas zachowywała się jak marionetka pociągana za
sznurki. Ciągle się na wszystko zgadzała - na przejęcie jego
stylu życia, z dietą włącznie, na szybki ślub, choć znali się
dość krótko, na luksusowe wesele przeznaczone głównie dla
jego rodziny i przyjaciół, a nawet na podpisanie upokarzającej
umowy przedślubnej.

Chyba zgłupiała doszczętnie.
Chyba? Z całą pewnością, skorygowała ponuro.

Przestałam samodzielnie myśleć, bo mi woda sodowa
uderzyła do głowy, gdy ktoś tak przystojny i zamożny jak
Winslow zaczął mi czynić awanse. Wydawało mi się, że trafił
mi się książę z bajki!

Nigdy więcej, przysięgła sobie w myślach. Zacznę

wszystko od nowa. Uporządkuję moje życie, ale po swojemu.
Nikt więcej nie będzie mi mówił, co mam robić. I nikt więcej
nie zawróci mi w głowie. Kobieta może się doskonale obejść
bez mężczyzny!

- Słucham?
Z wrażenia upuściła torebkę z jedzeniem i część frytek

wysypała jej się na kolana. Nie miała pojęcia, w którym
momencie zaczęła myśleć na głos i czy mówiła na tyle
wyraźnie, że kapitan zrozumiał jej słowa.

- Nic takiego - wymruczała pospiesznie. - O, już prawie

jesteśmy na miejscu. Teraz niech pan skręci w lewo... Jeszcze
kawałeczek... To będzie ten biały dom po prawej i... Niech się

background image

pan nie zatrzymuje! - wykrzyknęła nagle, gdy akurat zaczął
zwalniać.

Posłał jej zdumione spojrzenie.
- Ależ, panno Morison...
- Nie widzi pan tego szarego samochodu? Robert jest

tutaj! Jedźmy stąd! - błagała, gdyż właśnie dostrzegła przez
okno znajomą sylwetkę.

Jej były narzeczony stał w salonie ze szklaneczką w dłoni.

To znaczy, że po tej całej historii matka nadal podejmowała
go jak mile widzianego gościa. Poczuła się zdradzona. Mama
do upadłego trzymała stronę Roberta!

Vermont skręcił w wąską boczną uliczkę i zatrzymał się w

cieniu wysokiego drzewa, które osłaniało ich przed zimnym
światłem lamp. Zgasił silnik i odwrócił się do niej.

- I co teraz? - spytał chłodno.
Nerwowo spojrzała przez ramię, by sprawdzić, czy aby na

pewno nikt się nie zorientował, że to ona siedziała w
samochodzie, który przed chwilą przejechał przed jej
rodzinnym domem. Nonsens, przecież ani mama, ani Robert
nie znali wozu kapitana Vermonta, nie mogli się więc niczego
domyślić. Tym niemniej przez chwilę rozglądała się z
przestrachem. Dookoła nie było żywej duszy. Deszcz padał
nieustannie, bębniąc o dach nad ich głowami.

- I co teraz? - powtórzył. - Oni czekają na panią.
Megan kurczowo splotła dłonie i wzięła głęboki oddech,

by się choć trochę uspokoić.

- Gotowa?
- Na co?
- No, żeby iść do nich. Niemal podskoczyła na miejscu.
- Nigdy w życiu! - wykrzyknęła histerycznie.
Co ona miała teraz zrobić? Co miała zrobić? Z całej siły

zatęskniła za swoim wynajętym mieszkaniem, którego się tak
lekkomyślnie pozbyła. Mogłaby teraz skulić się pod kołdrą i

background image

płakać w poduszkę, ile wlezie. Na pewno by jej choć trochę
ulżyło.

Miała znikome szanse na znalezienie noclegu za mniej niż

piętnaście dolarów. Ale przecież nie będzie spała pod
mostem...

- Czy może mnie pan zawieźć do wujka Adriana? -

szepnęła cichutko. - To tylko kawałek stąd, naprawdę.

Nie odpowiedział. Pomyślała, że jest to potępiające

milczenie, że kapitan Vermont ma jej już serdecznie dosyć i że
nawet on jej nie rozumie. Ogarnęło ją tak dojmujące uczucie
osamotnienia, że nie wytrzymała i łzy napłynęły jej do oczu a
z gardła wyrwał się szloch.

Nagle poczuła, jak dwie silne dłonie ujmują ją za ramiona

Podniosła zdziwiony wzrok na poważną twarz kapitana.
Łagodnie przyciągnął ją do siebie, powoli otaczając
ramionami. Megan była tak zgnębiona, że nie protestowała.
Bezradnie oparła głowę na jego piersi. Jeden z guzików przy
jego kurtce wbijał jej się w policzek, ale to nie miało
znaczenia.

Vermont trzymał Megan bardzo lekko, bez śladu

obcesowości i nieco niezdarnie poklepywał ją po plecach, co -
o dziwo - zdawało się pomagać. Uspokajała się powoli.
Zaczynała się czuć bezpiecznie w objęciach tego potężnego
mężczyzny. Lekko pociągnęła nosem. Pachniał wiatrem. Na
karku czuła ciepło jego oddechu. To było takie miłe.

Naraz w jej umyśle eksplodowała pewna myśl. Czy

naprawdę chciała być kobietą, która przechodzi z rąk do rąk?!
Wyprostowała się gwałtownie, a kapitan puścił ją natychmiast.
Nie patrzyła na niego, lecz czuła jego spojrzenie na swojej
twarzy.

- Dziękuję - szepnęła wreszcie.
- Nie ma za co.

background image

- Nawet nie wiem, jak masz na imię - zauważyła z lekkim

skrępowaniem, uznała jednak, że nie ma sensu nadal
pozostawać przy oficjalnej formie.

- Jonathan, ale mówią mi John.
- John... - powtórzyła, oczywiście bez żadnej potrzeby.
- Czy już ci trochę lepiej?
- Tak. Niedługo zupełnie dojdę do siebie. Widzisz, ja

zazwyczaj jestem bardzo opanowana, w ogóle nie zdarza mi
się płakać, to tylko dzisiaj... Strasznie cię przepraszam.

- Nie, to ja przepraszam. Powinienem był zrozumieć, jak

bardzo jesteś zestresowana. Oczywiście, nie ma potrzeby,
żebyś teraz spotykała się z nimi na siłę. Jedziemy do twojego
wujka. Gdzie on mieszka?

Z lekkim ociąganiem wyznała, że ładnych parę

kilometrów stąd, ale na szczęście okazało się, że kapitan
Vermont - to znaczy, John - i tak jechałby w tamtym kierunku.
Musieli zawrócić na główną drogę, ale ponieważ nie miała
ochoty ponownie przejeżdżać obok domu mamy, wybrała
okrężną trasę, przez co stracili trochę czasu, lecz przynajmniej
mniej się denerwowała.

Gdy

zbliżali

się do malutkiego, dość biednie

wyglądającego domku na dalekich przedmieściach, wyminął
ich szary samochód o smukłej sylwetce i zgrabnie zaparkował
przy rozwalającej się bramie.

- Jedź dalej! - zażądała natychmiast Megan, przytomnie

rzuciwszy okiem na rejestrację. Nie mogło być najmniejszych
wątpliwości.

- Znowu? - jęknął.
- Powinnam była się domyślić. Robert nie znosi biernego

czekania, woli działać. Skoro nie wróciłam do mamy, to szuka
mnie w innych miejscach i jak zwykle nie spocznie, dopóki
nie dopnie swego!

background image

Przez parę minut jechali w milczeniu, wreszcie John

zjechał na pobocze, wyłączył motor i ponownie zwrócił się do
swojej kłopotliwej pasażerki:

- Nie możesz się ukrywać w nieskończoność.
- Wiem.
- W końcu będziesz musiała stawić im czoło. Nie ma

sensu udawać, że obejdzie się bez tego - przekonywał.

Z desperacją spojrzała mu prosto w oczy.
- Zapewniam cię, że stawię im czoło i że powiem, co

myślę o dalszych próbach kierowania moim życiem. Ale
dlaczego akurat dzisiaj? Ja chcę tylko spędzić tę jedną noc w
spokoju, a nie na awanturach. Czy ja naprawdę tak wiele
wymagam?

- Właściwie nie - przyznał, stłumił ziewnięcie i zerknął na

zegarek. - Hm, prawie północ. Megan, będę z tobą szczery.
Lecę z nóg, a jutro muszę wstać o szóstej rano, jestem z kimś
umówiony, potem jeszcze mam dwa śluby, muszę się choć
trochę wyspać. Ale wiesz co? Mieszkam dwadzieścia minut
drogi stąd, w ogrodzie stoi taki mały letni domek, bardzo
porządny. Jest łazienka, jest piecyk, dam ci klucz, żebyś
mogła się tam bezpiecznie zamknąć, a jak rano będę jechał do
miasta, to zawiozę cię tam, dokąd tylko będziesz chciała. Co
ty na to?

Spotkali się zaledwie przed paroma godzinami. Musiałaby

zupełnie oszaleć, żeby pojechać do nieznajomego mężczyzny.
Jednak z tym zupełnie obcym człowiekiem czuła się
bezpieczniej niż ze swoim niedoszłym mężem. W dodatku
jego dom jest ostatnim miejscem, gdzie Robert mógłby jej
szukać.

- Dzięki. Myślę, że to rzeczywiście jedyne wyjście -

zdecydowała, podnosząc wzrok.

background image

Ku swemu nieopisanemu zdumieniu dostrzegła wyraz

popłochu na jego twarzy. Wyglądało to tak, jakby on obawiał
się bardziej niż ona!

Co za niedorzeczna myśl.
Niespełna pół godziny później otworzył przed nią drzwi

swojego domu. Na spotkanie jak zwykle wybiegła Lily,
piękny płowy labrador. Nieco podejrzliwie łypnęła na Megan,
polizała dłoń Johna i machając ogonem, wyskoczyła na
zewnątrz. żeby pomyszkować w ogrodzie.

- Wygląda mi to na kawalerskie gospodarstwo - oceniła

Megan, rozejrzawszy się dookoła po dość surowym wystroju
wnętrza. - Czyżby nie było żadnej pani Vermont?

- Była kiedyś, ale zmieniła zdanie.
- Och, przepraszam.
- Nie ma za co, to ja się wygłupiłem. Jak widzisz, jeśli

chodzi o zawieranie małżeństw, to mam jeszcze gorsze
doświadczenia niż ty.

Natychmiast pożałował tej uwagi, gdyż jej śliczne oczy

zalśniły podejrzanie. Kretyn.

Szybko

podszedł

do

przesuwanych,

całkowicie

oszklonych drzwi, które prowadziły na taras i dalej do ogrodu.
Gdy je odsunął, kompletnie mokra Lily wpadła z powrotem,
otrząsnęła się energicznie, a potem wyciągnęła się na swoim
legowisku przed kominkiem i utkwiła nieufne spojrzenie w
Megan.

John zrobił to samo - to znaczy jeśli chodzi o spojrzenie, a

nie o legowisko i otrząsanie się.

Co go podkusiło, by ją tu ściągnąć? Mało miał kłopotów

Don Kichot się znalazł, psiakość! Zachciało mu się po
rycersku ratować uciemiężoną białogłowę!

Nagle przypomniało mu się, jak ją trzymał w ramionach i

zrobiło mu się jakoś dziwnie. Poddała mu się wtedy taka
miękko... I włosy jej pachniały... Ale nie to spowodowało; że

background image

nagle zapragnął jej pomóc, choć zawsze starał się trzymać z
dala od cudzych kłopotów.

Owszem, była naprawdę urocza, lecz nie to tak go ujęło,

Mało ślicznotek chodzi po świecie? Nie, Megan miała coś
więcej, coś, co mogło faceta przyciągnąć jak magnes.
Wrażliwość. Dobre serce. A do tego nie stosowała gierek,
tylko mówiła wprost, co myśli. A gdy już powiedziała, to
trzymała się tego, nie było w niej ani śladu tej okropnej
kobiecej niekonsekwencji i nieznośnego braku zdecydowania.
Nie kaprysiła. I wypchnęła Winslowa za burtę! I to dwa razy.

Co za kobieta! Nic dziwnego, że zdecydował się jej

pomóc.

Zmusił się, by odwrócić od niej wzrok. Do diabła, wcale

nie chciał na nią patrzeć. Ani o niej myśleć. Po odejściu Betsy
zastanawiał się nieraz, czy jeszcze kiedyś będzie miał ochotę
związać się z kobietą. Teraz już wiedział, że tak, że mimo
wszystko kiedyś spróbuje. Oczywiście nie z tą. To była tylko
nieznajoma, której zdecydował się pomóc, nic ponadto.
Dlatego nie było sensu za dużo o niej myśleć.

- Chcesz może coś zjeść albo napić się czegoś? -

zaproponował, by przerwać przedłużające się milczenie.

- Szczerze mówiąc, lecę z nóg.
- Dobrze, pokażę ci, gdzie będziesz spać. - Zaprowadził ją

na taras. - Weź sobie parasol, wisi na haku po twojej lewej
stronie.

Megan otworzyła parasol, lecz trzymała go tak, by chronił

ich oboje. Szybko przeszli alejką do domku w ogrodzie.
Znajdował się w nim tylko jeden, za to całkiem obszerny
pokój oraz łazienka. Powstał jako tymczasowe lokum Johna i
Betsy, którzy potrzebowali gdzieś mieszkać, gdy John
budował dla nich prawdziwy duży dom. Żona jednak opuściła
go tak szybko, że nawet nie zdążyła przekroczyć progu

background image

nowego domu. Jej obecność wyczuwało się tylko tutaj,
dlatego John właściwie w ogóle tu nie zaglądał.

Wszedł pierwszy, zapalił światło i włączył piecyk, a

tymczasem Megan otrząsała parasol, stojąc na ganku.

- Wejdź - zaprosił ją do środka.
Gdy go mijała w wąskim przejściu, musnęła ramieniem

jego tors. Było to przypadkowe, zupełnie niewinne dotknięcie,
jednakże serce Johna chyba miało na ten temat inne zdanie.

Nagle poczuł się jak człowiek balansujący na brzegu

wezbranej rzeki, spienionej, zdradliwej, pełnej wirów topieli...

- Tam masz łazienkę. W szafce znajdziesz czyste

szczoteczki i ręczniki. Zaraz przyniosę ci dodatkowy koc, tu
jest pioruńsko zimno - dodał pospiesznie, wycofując się na
ganek.

- Słuchaj, ty musisz być całkiem zamożny - powiedziała

nagle Megan. - Masz własną firmę, luksusowy parowiec,
piękny dom... Nieźle.

Zmarszczył brwi.
- Nie narzekam - przyznał niechętnie. - Pójdę po ten koc.
Czyli jednak pierwsze wrażenie nie zmyliło go. Zwracała

uwagę przede wszystkim na pieniądze. Jak to Winslow
powiedział? Forsa to forsa. Ja ją mam, a ty nie...

Proszę, czyli mądrze zdecydował, że nie powinien o niej

myśleć.

Kuląc się w ulewnym deszczu, pobiegł do domu, znalazł

ciepły pled i nie używaną flanelową piżamę, którą dostał od
jednej z ciotek na Gwiazdkę i wrócił do Megan. Siedziała na
łóżku, przeciągając się i ziewając niemal nieprzerwanie.
Naprawdę musiała być wykończona, lecz tym niemniej wstała
i uśmiechnęła się na jego widok.

Nagle poczuł, że jemu wcale nie chce się spać. Nic a nic.
- Przyniosłem ci piżamę. Jest zupełnie nowa.

background image

- Dziękuję. Nie tylko za to. Za wszystko, John. Aha,

przepraszam, ale pozwoliłam sobie zadzwonić do mamy. Nie
chciałam, żeby się denerwowała.

- Słusznie.
- Oczywiście nie powiedziałam, gdzie jestem. Starannie

rozpostarł pled na łóżku, z całej siły walcząc z różnymi
obrazami, jakie nieposłuszna wyobraźnia zaczęła znienacka
podsuwać mu przed oczy. Megan, z rozkosznie potarganymi
włosami, leżąca tutaj, ubrana tylko w tę niebieską piżamę i
wpatrzona w niego roziskrzonym wzrokiem... Dosyć tego!

- Wychodzisz?
Czy mu się zdawało, czy w jej głosie pojawił się ślad

rozczarowania?

- Eee... - zająknął się. - Podobno jesteś zmęczona.
- Właśnie i boję się, że się rano nie obudzę. Mogłabym

dostać budzik?

Na moment odjęło mu mowę. Przez chwilę zdawało mu

się, że chciała, żeby z nią został, i choć na sto procent - no, na
dziewięćdziesiąt procent, powiedzmy sobie szczerze – nie
skorzystałby z tej propozycji, to jednak poczuł się lekko
rozczarowany. Nie potrzebowała jego, tylko budzika!

- Zapukam rano i obudzę cię - zakomunikował sucho. -

Dobranoc - oznajmił i stanowczo zamknął za sobą drzwi.

Tym razem nie biegł do domu, tylko szedł w tym

paskudnym deszczu, traktując go jako coś w rodzaju
naturalnego zimnego prysznica, który podobno dobrze robi na
pewne rzeczy. A z pewnością przyda mu się taki prysznic, bo
co i rusz zapominał, że ta obca kobieta zupełnie go nie
interesuje.

Megan obudziła się sama, John nie musiał pukać. Sączące

się przez żaluzje blade światło uświadomiło jej, że nastał
kolejny dzień, najprawdopodobniej równie okropny jak
wczorajszy. Wstała z westchnieniem i poszła do łazienki,

background image

starając się przy tym nie nadepnąć na przydługie nogawki
piżamy.

Nieco półprzytomnie rozejrzała się dookoła - podłoga z

różowego marmuru, ogromna wanna z hydromasażem,
odrębna

kabina

prysznicowa,

świetliki

w

suficie,

umożliwiające kontemplowanie nieba podczas kąpieli... Czy
ona w kółko musiała wpadać na facetów, którzy tarzali się w
forsie? A może nie wszyscy oni byli tacy jak Robert, który
próbował kupować ludzi?

Pewnie, że nie, pomyślała żartobliwie, by poprawić sobie

humor. Robert zaczął od wręczenia mi czeku, a John od
podania mi kota!

Gdy odświeżyła się i ubrała, wyszła na zewnątrz, ale nie

od razu skierowała się do domu. Zauważyła, że posesja jest
znacznie większa, niż sądziła w nocy i że wyłożone
kamiennymi płytami patio jest wyjątkowo długie i kończy się
tak jakoś dziwnie - jakby naturalnym skalnym murem
niespełna metrowej wysokości. Podeszła, wyjrzała z
ciekawością i na dobrą minutę zastygła w bezruchu. Przed nią
roztaczał się urzekający widok.

Dom wznosił się w bardzo malowniczym miejscu na

stromej skarpie nad rzeką. W dole znajdowała się mała
przystań, w której cumowała niewielka łódź, kołysząca się
lekko na leniwej fali. Dookoła panowała cisza i spokój. Nawet
wiszące nisko ołowiane chmury nie psuły urody tego miejsca.

Megan zawróciła. Szklane drzwi były rozsunięte, weszła

więc do środka.

- John? - zawołała nieco niepewnie. Odpowiedziało jej

jedynie warknięcie Lily, która wylegiwała się wygodnie na
skórzanej kanapie.

- Masz wątpliwości co do mnie, prawda? - uśmiechnęła

się, lecz w tym momencie spojrzenie Megan padło na wiszący
na ścianie zegar i wyraz jej twarzy zmienił się diametralnie.

background image

Dziewiąta! Zaspali! A John miał jakieś ważne spotkanie i
jeszcze te śluby!

Zaczęła gorączkowo pukać do kolejnych drzwi i otwierać

je, wołając Johna. Pokoje były jeszcze pozbawione mebli,
jedynie biblioteka została urządzona. 1 sypialnia Johna, na
którą trafiła na końcu. Na ogromnym starodawnym łożu z
baldachimem leżała jedynie rozrzucona pościel. Megan po
chwili namysłu ruszyła z powrotem i przeszła na drugą stronę
domu, zgadując, iż tam pewnie znajduje się kuchnia.

I to jaka kuchnia! Istne marzenie - wspaniale przestronna,

urządzona w jasnym złocistym drewnie. Na razie wszystko
przykrywała folia, gdyż pomieszczenie było w trakcie
malowania. Na jednym z blatów stały puszki z farbą i słoiki z
pędzlami. Megan zauważyła też drabinę i odruchowo
powiodła wzrokiem do góry. Aha, sufit między tamtymi
dwoma belkami jeszcze nie został pomalowany.

Już miała wyjść, gdy spostrzegła karteczkę na drzwiach

lodówki.

„Megan, nie mogłem cię dobudzić. W dzbanku jest

zaparzona kawa, zrób sobie tosty, jajecznicę, czy co tam
chcesz. Przepraszam za ten bałagan. Aha, w cukiernicy jest
cała masa drobnych - uzbiera się parę dolców, gdyby ci
brakowało na taksówkę. Weź, ile ci będzie trzeba. John".

Została więc zupełnie sama w domu obcego człowieka,

gdzieś na kompletnym odludziu. W pierwszej chwili
przestraszyła się. W drugiej - rozzłościła. W trzeciej - poczuła
ulgę.

Nalała sobie kawy, a potem zdjęła z wieszaka ciepłą

kurtkę i wyszła na zewnątrz, ostrożnie niosąc pełen kubek.
Przysiadła na skale i zapatrzyła się na toczącą szare wody
rzekę.

Miała czas. John wróci pewnie dopiero wieczorem, więc

nie ma się co spieszyć. Zresztą, nie miała się dokąd spieszyć.

background image

Nie przychodziło jej na myśl żadne inne miejsce, gdzie
mogłoby być jej równie dobrze jak tutaj.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY
John po raz kolejny spojrzał na zegarek, choć od

poprzedniego - równie nerwowego - zerknięcia na cyferblat
nie minęła nawet minuta. Co mogło zatrzymać tę nieszczęsną
Colpepper? Nigdy się nie spóźniała. Ponieważ ktoś musiał
powitać wchodzących na pokład gości weselnych, John wysłał
do nich pierwszego oficera, Danny'ego Borela, zaś sam
powrócił myślami do swego domu. To znaczy, powiedzmy
sobie szczerze - do kobiety, którą tam zostawił.

Próbował ją rano obudzić, pukając, a raczej waląc w

drzwi, wołając jej imię. ale nie przyniosło to żadnych
rezultatów. Ponieważ uznał, że wyważanie drzwi i wyciąganie
jej z łóżka siłą nie ma najmniejszego sensu, dał sobie spokój.
Jak się wyśpi, to sama pojedzie do miasta, w końcu jest
dorosła.

Danny wszedł do sterówki i przyjrzał mu się z

zaciekawieniem.

- Co jest, szefie?
- Nic.
- To co się pan tak marszczy?
- Przez tę kobietę - warknął z furią. - Gdzie ona się, do

diabła, podziewa?

- Colpepper?
- Pewnie, że Colpepper! A co. mamy tu na statku jakąś

inną?

Danny uśmiechnął się.
- No, nie wiem... Wczoraj jedna ślicznotka wykopała pana

z pańskiej własnej kajuty. Siedzi tam do tej pory? -
zainteresował się z niewinną miną.

- Na szczęście wczoraj wieczorem zmądrzała i zabrała się

stąd - odparł z rosnącą niecierpliwością. Zaczynała boleć go
głowa. - Słuchaj, czy Colpepper nie wspominała na przykład o

background image

tym, że weźmie sobie jeden dzień wolnego albo coś w tym
stylu?

- Nie przypominam sobie... - W zamyśleniu potarł brodę.

- Wiem tylko, że była niewąsko wkurzona.

- Czyżby tym razem mówiła poważnie? - zaniepokoił się

John.

- Niby o czym?
- Wiesz, zawsze powtarzała, że rzuci tę robotę, ale

myślałem, że tylko tak gada, żeby mnie postraszyć. Widocznie
dziś postanowiła mnie postraszyć trochę bardziej... - Wyjrzał
przez szybę na zbierający się na pokładzie tłumek gości.
Państwo młodzi, kulący się pod ogromnym czarnym
parasolem, z którego smętnie ściekała woda, mieli wyjątkowo
niewesołe miny. - Czy oni na pewno przyszli tu wziąć ślub? -
zdziwił się. - Wyglądają raczej jak kondukt pogrzebowy.

Danny westchnął rozdzierająco.
- Są niezadowoleni, że wyszedł do nich byle

marynarzyna, w dodatku spóźniony. Szefie, nie możemy ich
tak traktować. Musi pan sam do nich iść i trochę ich ugłaskać.
Aha, czy Colpepper nie zostawiła tu jakichś swoich papierów?

- Tutaj? Wszystko znajdziesz w jej biurze. Ból głowy

dokuczał mu coraz bardziej.

- Szukałem, nic tam nie ma. A przecież będą potrzebne

formularze, no i dane tych smutasów, co tam stoją.

John zajrzał do szuflady, mając nadzieję, że zaplątała się

tam może jakaś aspiryna. Niestety, nadzieja okazała się
płonna.

- Wybacz, Danny, ale zwalę to na twoją głowę. Zdobądź

skądś te przeklęte papierki i dowiedz się, jak oni się nazywają
- zakomenderował, zatrzaskując szufladę.

- Dobra, ale pod warunkiem, że od jutra wszystko będzie

po staremu - odparł z ponurą miną Danny, otwierając drzwi.

background image

- Niech pan ściągnie Colpepper z powrotem, szefie, nawet

gdyby musiał pan paść przed nią plackiem i pocałować ją w
piętę. Leżymy bez niej.

John z roztargnieniem pogłaskał Mgiełkę, która dopraszała

się o swoją porcję pieszczot, nie bacząc na jego problemy.
Melancholijnie pokiwał głową. Z nimi zawsze były same
kłopoty, niezależnie od tego, czy były stare, czy młode, ładne
czy brzydkie, w ludzkiej skórze czy kociej... Zawsze takie
same.

Właśnie kończyła zmywać - chociaż w ten sposób

próbowała odwdzięczyć się Johnowi za gościnę - gdy
usłyszała szczekanie psa. Wytarła dłonie w ściereczkę i
pospieszyła do drzwi wejściowych, pod którymi szalała Lily.
Megan wyjrzała przez szybę i zauważyła jakąś kobietę,
oddalającą się szybkim krokiem. Zanim zdążyła otworzyć
drzwi, zawołać za nią i spytać, o co chodzi, tamta doszła do
zaparkowanego przed bramą samochodu i odjechała. Megan
nie zdołała nawet dojrzeć jej twarzy, gdyż zasłonił ją parasol,
który trzymała nad głową.

Ciekawe... Była żona? Aktualna przyjaciółka? Szkoda, że

nie mogła jej obejrzeć. Nie wiedzieć czemu, zainteresowało ją
- oczywiście tylko przełomie - jakie kobiety podobają się
Johnowi. Już miała zamknąć drzwi, gdy zauważyła, że na
wycieraczce leży jakaś paczka, a na niej karteczka zapisana
równym pismem. Wiedziona nieposkromioną ciekawością,
pochyliła się i przeczytała suchą notatkę:

„Składam formalną rezygnację z pracy. Dołączam

wszystkie dokumenty dotyczące zamówionych ceremonii na
sześć tygodni naprzód. Proszę wysłać wynagrodzenie (jest mi
pan dodatkowo winien za osiem nadgodzin) pod moim
domowym adresem. Jeśli uzna pan za stosowne mnie
przeprosić, może pan zadzwonić. Agnes Colpepper".

background image

Megan zamknęła drzwi i w zamyśleniu położyła paczkę na

stole w holu. Naraz zrozumiała parę rzeczy. Po pierwsze, John
nie miał pojęcia o tym, że stracił asystentkę. Czekał więc teraz
na statku, mając w perspektywie dwa śluby i zachodząc w
głowę, gdzie podziewa się pani Colpepper. Po drugie, nikt
inny, tylko ona sama, Megan Ashley Morison, była za to
odpowiedzialna. Domyślała się, że gdyby nie wypchnęła
Roberta za burtę i nie zepsuła ceremonii, pani Colpepper nie
pokłóciłaby się z Johnem i nie rzuciłaby pracy.

Trudno, co się stało, to się nie odstanie. Teraz nie mogła

nic na to poradzić. Zawróciła do kuchni, ale po chwili
ponownie znalazła się przy stole z nieszczęsną paczką.
Dotknęła jej niezdecydowanie. To nie twoja sprawa, nie
mieszaj się do tego, odezwał się nagle głos rozsądku. A
właśnie, że moja, odpowiedziało coś buntowniczo. Megan
przysunęła sobie krzesło, rozcięła papier i położyła przed sobą
plik dokumentów.

W trakcie lektury zorientowała się, że rejsy luksusowym

parowcem

zamawiano

w

celach

wycieczkowych

i

bankietowych, że na jego pokładzie odbywały się też
uroczyste przyjęcia organizowane przez firmy, różne
uroczystości rodzinne oraz, oczywiście, ceremonie ślubne i
weselne. Gdy przeglądała papiery dotyczące tych ostatnich,
nieuchronnie przypomniała sobie wydarzenia poprzedniego
dnia.

Po raz pierwszy zastanowiła się, co czuje teraz Robert.

Czy zdał sobie sprawę z niewłaściwości swego postępowania?
Czy żałował, że ją stracił? Co byłby gotów zrobić, by ją
odzyskać? Pod powiekami poczuła łzy.

A jakie to ma znaczenie, co Robert sobie myśli? Z

determinacją zacisnęła dłonie w pięści i wysiłkiem woli
stłumiła płacz w zarodku. Nie będzie więcej tego przeżywać.

background image

Koniec z histerią! Wystarczy, że wczoraj roztkliwiała się nad
sobą, przez co tylko narobiła Johnowi kłopotu.

Właśnie, powinna się stąd zabierać, by wreszcie zacząć

załatwianie swoich spraw. Niepotrzebnie szpera w
dokumentach swego uczynnego gospodarza. Wcale by mu się
to, nie spodobało.

Gdy porządkowała porozkładane na całym stole

dokumenty, wpadły jej w oko słowa napisane czerwonym
ołówkiem na małej kartce doczepionej do papierów
dotyczących jakiegoś przyjęcia weselnego: „Pan młody -
poważna alergia na jajka. Pod żadnym pozorem nie używać
ich w żadnym daniu".

Z zaciekawieniem zerknęła na menu. Sałatki... Pewnie bez

majonezu. Cała masa ciast, no i oczywiście tort... Na upartego
da się obejść bez jajek, ale ktoś będzie musiał się naprawdę
postarać. To znaczy, już musiał się postarać, bo dotyczyło to
akurat jednego z dzisiejszych wesel.

Megan zaczęła nerwowo bębnić palcami po blacie.

Karteczka z ostrzeżeniem znajdowała się w domu Johna, a nie
u kucharza na statku. Nie było pewności, że ktokolwiek został
powiadomiony o przypadłości pana młodego. Ale to przecież
nie jej sprawa.

Dobrze, a co będzie, jak stanie się coś złego? Z alergiami

nie ma żartów. A co, jeśli biedny pan młody rozchoruje się i to
poważnie, na samym środku rzeki, kilkanaście kilometrów od
najbliższego szpitala? Co wtedy zrobi? I co wtedy zrobi John
Vermont? Czy wolno jej w tej sytuacji siedzieć z założonymi
rękami, tylko dlatego, że niezręcznie się przyznawać, iż z
ciekawości wtykała nos w cudze sprawy?

John zatrzasnął drzwiczki samochodu i popędził do domu,

starając się jak najmniej zmoknąć. Co za cholerny dzień! Miał
wszystkiego serdecznie dosyć! A wszystko przez tę jędzę
Colpepper, która bez słowa ostrzeżenia zostawiła go z tym

background image

całym kramem na głowie. Och, gdyby tylko ją dorwał, chyba
skręciłby jej kark! Chociaż nie, może by jej darował, w końcu
wykazała przynajmniej tyle przyzwoitości, że zadzwoniła na
statek i powiedziała o tym alergiku. Jeszcze teraz włosy jeżyły
mu się na myśl, co by się stało, gdyby tego nie zrobiła.

W holu paliło się światło, widocznie Megan zapomniała je

zgasić, wychodząc. Na moment zrobiło mu się trochę
niewyraźnie, gdyż dom wydał mu się jakoś wyjątkowo
opuszczony i nieprzytulny, ale po chwili John machnął ręką,
odganiając od siebie tę myśl. Tak naprawdę to był bardzo
zadowolony z tego, że ma tu święty spokój i nikt od niego
niczego nie chce. Jak to dobrze, że ta dziewczyna sobie
poszła.

Dopiero gdy powiesił kurtkę na wieszaku, zorientował się,

że czegoś mu brakuje. Właśnie, gdzie się podziewa Lily?
Zawsze niecierpliwie czekała pod drzwiami na jego powrót i
natychmiast wyskakiwała na zewnątrz. Naraz poczuł kuszący
zapach, dolatujący z głębi domu. Czyżby Megan była tak
miła, że upichciła coś dla niego, zanim wyszła?

Kiedy wszedł do kuchni, Lily powitała go radośnie. Miała

wilgotną sierść, więc Megan musiała ją wypuścić i to chyba
całkiem niedawno. Dostrzegł na kuchni jeszcze parujący
rondelek i zrozumiał, że musiała dopiero co wyjść. Minęli się
najwyżej o kilka minut...

Coś go dziwnie ścisnęło w żołądku, ale zinterpretował to

jako objaw głodu.

Naraz ponownie zorientował się, że coś mu nie pasuje.

Chwileczkę! A gdzie folia, drabina, farby i pędzle? Jego
spojrzenie odruchowo powędrowało ku temu kawałkowi
sufitu, którego od jakiegoś czasu nie mógł skończyć malować,
gdyż po prostu nie miał kiedy. Irytująca biała powierzchnia
między belkami znikła. Przyjrzał się dokładniej. Żadnych
chlapnięć farbą na drewno, żadnych śladów pędzla.

background image

Równiutko, starannie. Nie miał się do czego przyczepić, a
szkoda. Wcale mu się nie podobało, że jakaś kobieta malowała
sobie po jego suficie!

Za jego plecami trzasnęły drzwi. Odwrócił się ze

zdumieniem.

Wpadła do kuchni niczym burza, wnosząc ze sobą

świeżość

wczesnowiosennego

wiatru,

zdyszana,

z

zarumienioną twarzą, skręconymi od wilgoci włosami. W
rękach trzymała jakieś zielsko. Uśmiechnęła się promiennie na
widok Johna i mało brakowało, by w odpowiedzi uśmiechnął
się również. Pohamował się w ostatniej chwili. Co ona sobie
właściwie wyobrażała, rządząc się w jego domu?

- Ha! Zaskoczyłam cię moją obecnością, co? - ucieszyła

się.

- Nie przeczę - skomentował chłodno, oczekując jakichś

wyjaśnień, lecz ona tymczasem umyła pod kranem
rachityczną natkę i szczypiorek, które jakimś cudem
przetrwały zimę.

Następnie posiekała je, wrzuciła do rondelka, zamieszała,

zwiększyła gaz. John przyglądał jej się w milczeniu. Miała na
sobie jego fartuch, którego on używał tylko od wielkiego
dzwonu. Do twarzy jej było... Psiakość, jej we wszystkim było
do twarzy! Spochmurniał.

- Widzę, że niezbyt ci się podoba, że jeszcze mnie tu

zastałeś - zauważyła z zakłopotaniem. - Widzisz, nie mogłam
się tak wynieść bez podziękowania.

- Podziękowałaś mi wystarczająco. - Wskazał na sufit. -

Ale przecież nie musiałaś tego robić.

- Kiedy ja bardzo lubię malować...
Poirytowany rozwojem wypadków, szukał czegoś, do

czego mógłby się przyczepić. Wiedział, że wtedy czułby się
bezpieczniejszy.

background image

- Gdzie są pędzle? Trzeba je natychmiast umyć, inaczej

będą się nadawać tylko do wyrzucenia.

- Umyłam. - Uśmiechnęła się leciutko. - Lubisz włoską

kuchnię? Nie miałam tu zbyt wielkiego wyboru, więc
zrobiłam spaghetti z sosem.

- Niepotrzebnie - mruknął. - Zazwyczaj jem po drodze do

domu.

Megan zmarkotniała.
- O, czyli już jadłeś...
- Nie, akurat dzisiaj nie - przyznał z lekkim ociąganiem.

Właściwie nie miał pojęcia, czemu tak się stało, że w drodze
powrotnej ominął swoją ulubioną knajpę i od razu wrócił do
domu, który zawsze stał pusty i gdzie oprócz psa nikt na niego
nie czekał.

- To świetnie. - Rozpromieniła się znowu i zakrzątnęła

szybko dookoła, nakładając na talerze obfite porcje
fantastycznie pachnącego spaghetti.

John spróbował i musiał przyznać, że gotowała też

całkiem nieźle. Hm...

- Tak prawdę mówiąc, to nie zostałam tylko po to, żeby ci

podziękować - oznajmiła, zręcznie nawijając makaron na
widelec. - Owszem, to też, ale było coś jeszcze.

Serce zabiło mu szybciej, choć oczywiście nie było ku

temu żadnych powodów. Czyżby została ze względu na
niego? Niewykluczone. Wcale by się nie zdziwił, gdyby
desperacko zaczęła szukać nowego faceta.

- Byłam ciekawa, jak dzisiaj poszło. No, z tymi dwoma

ślubami. Przecież nagle musiałeś się obejść bez asystentki.

- Skąd o tym wiesz? - zdumiał się.
Wstała i wyszła na chwilę, po czym wróciła z naręczem

papierów i z jakąś kartką w ręku. Gdy przeczytała mu krótki
list od Agnes Colpepper, we wzburzeniu walnął pięścią w stół.
Nakrycia zabrzęczały.

background image

- Prędzej mnie szlag trafi, niż do niej zadzwonię! Megan

przyglądała mu się z uwagą, lecz nie wyrzekła nawet słowa
komentarza.

- Szkoda, że nie widziałaś tego pierwszego ślubu. Mówię

ci, na pogrzebach jest weselej. Państwo młodzi byli na nas
wściekli, bo najpierw nikt ich godnie nie przywitał, potem
musieli trochę poczekać, bo nie mogliśmy znaleźć formularzy,
nie mieliśmy też pojęcia, jak się nazywają... - opowiadał,
znajdując pewną ulgę w fakcie, że może się przynajmniej
wygadać. - Żeby ją tak pokręciło! - huknął. - Nie mogła mnie
powiadomić osobiście?

- Może się ciebie bała? - podsunęła Megan.
- Mnie? - spytał z niedowierzaniem.
Pospiesznie zasłoniła twarz serwetką, by ukryć uśmiech,

lecz John i tak dostrzegł jej rozbawienie. Żachnął się.

- Dobra, nieważne. Ale przynajmniej trochę się

zrehabilitowała, bo zadzwoniła i ostrzegła, że ten drugi pan
młody ma alergię na jajka. Lepiej późno niż wcale. Jedzenie
było już na stołach, ale nasz kucharz szybko skombinował
specjalne dania tylko dla nowożeńców. Megan odchrząknęła.

- To nie ona dzwoniła. To byłam ja. John znieruchomiał

w pół gestu.

- Że co???
- Zostawiła tę paczkę pod drzwiami z samego rana.

Dobra, jestem ciekawska, zajrzałam do środka, trudno.
Zobaczyłam notatkę, pomyślałam, że lepiej nie ryzykować i
na wszelki wypadek zadzwoniłam do was.

- Chcesz mi powiedzieć, że Colpepper zabrała się, poszła

i nie raczyła nikogo powiadomić, że ten facet jest chory?

- Przykro mi, ale na to wygląda. Widelec wyleciał mu z

ręki.

- Wiesz, co się mogło stać? - zapytał ze zgrozą. -

Musiałem wyjaśnić, dlaczego dla państwa młodych

background image

przygotowano oddzielne menu i tym samym przyznać, że
nastąpiło pewne niedopatrzenie. Ten biedny chłopak
powiedział mi wtedy, co się dzieje, gdy zdarzy mu się
nieopatrznie zjeść jajka. Cały puchnie. Rozumiesz, co to
znaczy? Cały, więc gardło i krtań również, on zaczyna się po
prostu dusić i potrzebuje natychmiastowej pomocy medycznej
- tłumaczył, czując, jak na czoło występuje mu zimny pot. -
Mało brakowało... Zanim zdążyłbym wezwać helikopter przez
radio, facet mógłby wyzionąć ducha na rękach świeżo
poślubionej panny młodej! No, niech ja tylko dopadnę tę
przeklętą babę! - zakończył gromko.

Przez chwilę panowała cisza. John ochłonął nieco i naraz

dotarło do niego, że choć Colpepper pokpiła sprawę, to
siedząca przed nim blondynka zdołała wszystko naprawić.

- Dzięki, Megan. Mam wobec ciebie dług wdzięczności.

Uśmiechnęła się, lecz potem spoważniała. Pomyślał, że
wyglądała na nieco zdenerwowaną.

- Nawet wiem, jak możesz mi się odpłacić - powiedziała

cicho.

Mimo iż wiedział, jaką wagę przykładała do pieniędzy,

zrobiło mu się przykro. Owszem, to prawda, że cały czas
próbował doszukać się w niej jakichś słabych punktów, ale
przecież to jeszcze nie znaczy, że naprawdę chciał je znaleźć.

Westchnął.
- Ile? - spytał krótko.
Megan zmarszczyła brwi, nie bardzo rozumiejąc.
- Ile czego?
- Nieważne - odparł pospiesznie. - Powiedz, jak mam ci

się odwdzięczyć.

- Weź mnie na swoją asystentkę - wypaliła.
Chyba musiał źle usłyszeć. Pochylił się ku niej nad

stołem.

- Proszę?

background image

- John, naprawdę dam sobie radę. Pozwoliłam sobie

przejrzeć te wszystkie dokumenty i powiem ci, że to dla mnie
nic trudnego. Jak pracowałam w fundacji, to nieraz musiałam
organizować różne przyjęcia i spotkania, podczas których
zbieraliśmy pieniądze na nowe centrum rehabilitacyjne.
Oczywiście nie musisz wierzyć mi na słowo, postaram się o
referencje w moim byłym miejscu pracy.

Patrzył na nią podejrzliwie. Jedyne, co mu przychodziło

do głowy, to myśl, że nieopatrznie pozbywszy się nadzianego
faceta, zarzucała teraz sieć na innego. Niby dlaczego
pomalowała mu kuchnię, posprzątała, ugotowała obiad i
jeszcze wyprowadziła psa?

- John, to czysto zawodowa propozycja, nic poza tym -

zastrzegła, jakby czytając w jego myślach.

Z powątpiewaniem pokręcił głową. Nie podobało mu się

to. Trzeba ją zniechęcić.

- Widzisz, nie chcę ci robić przykrości, ale...
- Ale co?
- Są tu pewne okoliczności natury prywatnej... - ciągnął,

coraz bardziej zakłopotany.

- To znaczy? - naciskała. - Powiedz wprost, o co ci

chodzi.

- O twoje uczucia.
Tym razem ona popatrzyła na niego podejrzliwie.
- A co one mają z tym wspólnego?
- To, że musiałabyś wrócić na pokład mojego statku, tego

samego, gdzie miałaś szczęśliwie wyjść za mąż, ale się nie
udało. Nie wmówisz mi, że naprawdę chcesz zajmować się
kojarzeniem par i biernie przyglądać się cudzej sielance.

Zdawał sobie sprawę z tego, że postawił sprawę mało

dyplomatycznie, ale po cichu liczył na to, że po takiej
przemowie Megan rozpłacze się, wyjdzie, trzasnąwszy
drzwiami i tym samym da mu spokój.

background image

- Taak? A w takim razie może mi wytłumaczysz, jak

sobie z tym radzą twoje uczucia?

- Moje?
- Aha - przyświadczyła spokojnie. - Twoje małżeństwo

rozpadło się, jesteś zawiedziony w miłości, ale dzień w dzień
udzielasz ślubu zakochanym parom. To musi być dla ciebie
straszne.

- Hej, nie mówimy o mnie, tylko o tobie! - zaprotestował

gniewnie.

- Mówimy o pracy, a to nie ma nic wspólnego z

uczuciami i niepowodzeniami natury prywatnej. To, że nie
wyszło mi z Robertem, wcale nie oznacza, że nie mogę się
zajmować organizowaniem czyichś ślubów. Przecież to czysty
absurd.

John błyskawicznie wymyślił nową linię obrony.
- A nie masz ochoty wrócić do swojej dawnej pracy? -

podsunął. - Wydawało mi się, że ją lubiłaś - dodał podstępnie.

- Owszem - westchnęła. - Dzwoniłam do szpitala, ale

okazało się, że znaleźli już kogoś na moje miejsce. Nie mogę
się domagać, by wyrzucili tę osobę i przyjęli mnie z
powrotem, to byłoby niepoważne. Może nawet i dobrze się
stało. Chętnie podejmę się jakiegoś nowego wyzwania.

Plan obronny numer trzy powstał w ciągu ułamka

sekundy.

- Hm, prawdę mówiąc, szukam kogoś nowego na

stanowisko kapitana. Mam dość zajmowania się tym
wszystkim osobiście, muszę sobie znaleźć zastępcę.

- Ale to mi w niczym nie przeszkadza. - Wzruszyła

ramionami. - Bez problemu dogaduję się z każdym, naprawdę.

Taktownie przemilczał fakt, że z narzeczonym dogadała

się tak świetnie, że własnoręcznie wrzuciła go do rzeki, i to
dwukrotnie.

background image

- No tak, ale nie wiedząc nic o twojej propozycji,

zadzwoniłem dziś do agencji, która szuka dla mnie kapitana i
poleciłem im natychmiast znaleźć mi asystentkę.

- Jeśli przyślą ci kogoś naprawdę kompetentnego, to nie

będę się upierać i zrezygnuję. Jednak zanim to nastąpi, możesz
mnie zatrudnić na próbę. Przecież na razie zostałeś sam z tym
całym kramem na głowie - przekonywała. - Mówię ci, nie
będziesz żałował, że wziąłeś mnie do tej pracy. Zaręczam, że
gdybym się na tym nie znała, nie rwałabym się do tego.

Wpatrywał się w nią bez słowa, z jednej strony

poirytowany jej uporem, z drugiej przerażony perspektywą
borykania się samemu z tą całą robotą. Na następny dzień
zaplanowano nie tylko ślub, ale również rejs z wycieczką
szkolną. Już na samą myśl o tym zaczynała boleć go głowa.
Naprzeciw niego siedział ktoś, kto proponował mu
wybawienie z tych wszystkich kłopotów, a on jednak wciąż
się wahał.

- W dodatku, jeśli dasz mi tę pracę, to będę miała ci z

czego zapłacić za wynajmowanie letniego domku.

Co? Chciała tu mieszkać? Po jego trupie!
- Wykluczone - oznajmił kategorycznie.
- Dlaczego?
- No, bo... - zająknął się. - Dlatego, że...
- Proszę, zastanów się, zanim odmówisz. Jeśli ci w jakiś

sposób przeszkadzam, to postaram się jak najrzadziej
wchodzić ci w drogę. - Zerknęła na jego pusty talerz, z
którego już dawno wszystko znikło. - Mogłabym też gotować
- zaproponowała.

John nie odpowiedział.
- U mamy w garażu stoi mój stary samochód. Pojadę po

niego i będę z niego korzystać, żebyś nie musiał mnie nigdzie
wozić. Nie będziesz miał ze mną najmniejszych kłopotów.

background image

Akurat, pomyślało coś ponuro w jego głowie. Chłopie,

jeśli ustąpisz, jeśli zostawisz ją tutaj choć na jeden dzień
dłużej, to popełnisz piramidalną głupotę, ostrzegał sam siebie.
Przecież ona nawet nie ukrywa, że interesują ją zamożni
faceci. Z byka więc spadłeś, czy co? Nie zgadzaj się.

Durny będziesz, jak się nie zgodzisz, odezwał się

jednocześnie jakiś zdradliwy głos w jego myślach. Masz tu
materiał na świetną asystentkę, uwolni cię od papierkowej
roboty i tysiąca innych spraw, poradzi sobie w każdej sytuacji,
w razie czego może nawet pomóc kucharzowi.

I tak miło się z nią siedzi przy stole...
Potrząsnął głową. Jego myśli stanowczo zaczynały

przybierać niepożądany obrót.

- Ale gdybym się zgodził, to nasze kontakty

ograniczałyby się wyłącznie do spraw zawodowych.

Megan spojrzała na niego jakoś dziwnie, pomyślał więc z

satysfakcją, że trafił w czuły punkt. Chciała go usidlić, a tu nic
z tego!

- To raczej oczywiste - odparła z urazą.
- Nie myśl sobie, że to taka lukratywna posadka - lojalnie

ostrzegł. - W rzeczywistości jest dość słabo płatna.

- Nie szkodzi, ja nie potrzebuję dużo.
Przyjrzał jej się uważnie i wytoczył najcięższe działa.
- Chodzi o to, że wciąż się ukrywasz, prawda? Dzwoniłaś

dziś do matki i Winslowa?

- Wybacz, ale nie wydaje mi się, byś miał prawo do

wtrącania się...

- Wybacz, ale wydaje mi się, że jeśli zamierzasz

traktować mój dom jako kryjówkę, to mam prawo o tym
wiedzieć.

Megan pokręciła głową.

background image

- Chwileczkę. Przecież dopiero co powiedziałeś, że nasze

kontakty dotyczyłyby wyłącznie spraw zawodowych, nie
prywatnych.

- W takim razie dziękuję bardzo za twoją ofertę, ale nie

skorzystam. Wezmę kogoś, kogo przyśle mi agencja -
oznajmił z satysfakcją.

No, jednak postawił na swoim. Poczucie triumfu mąciła

mu jedynie myśl, że poprzednio przysłano mu kogoś takiego
jak Colpepper, bo nikogo lepszego nie było. Mogło to
znaczyć, że teraz trafi się ktoś jeszcze gorszy...

Megan posłała mu pełne wyrzutu spojrzenie.
- Skoro tak stawiasz sprawę... - westchnęła. -

Zadzwoniłam do Roberta, a ponieważ nie zastałam go,
zostawiłam mu wiadomość na sekretarce. Rozmawiałam z
mamą, przyjedzie tu po mnie niedługo i zabierze mnie do
domu, żebym mogła spakować sobie trochę rzeczy i wziąć
swój samochód. Muszę też zająć się odesłaniem prezentów
wraz ze stosownymi przeprosinami. Oczywiście, o ile
aprobujesz taki plan - zakończyła kąśliwie.

Zrobiło mu się diabelnie głupio. Co go podkusiło, żeby

wtrącać się w jej sprawy i robić jej przykrość? Lepiej wrócić
do meritum.

- A gdybym cię jednak nie zatrudnił? Ponownie

wzruszyła ramionami.

- Coś wymyślę. - Naraz jej oczy przybrały rozmarzony

wyraz. - Widzisz, tak sobie pomyślałam o tym twoim statku,
bo liczyłam na to, że zyskam trochę czasu na przemyślenie
paru rzeczy, na zdecydowanie, co chcę w życiu robić... Tam,
na wodzie, znalazłabym ciszę i spokój, a bardzo tego teraz
potrzebuję.

Ciszę i spokój? John popatrzył na nią takim wzrokiem,

jakby miał przed sobą największe dziwo świata. Czy ona w
ogóle zdawała sobie sprawę z tego, co mówi? Będzie musiała

background image

wypełniać papierki, biegać na posyłki, wydzwaniać w różne
miejsca, użerać się z dziesiątkami ludzi, znosić ich humory i
kaprysy... Byłoby całkiem ciekawie poobserwować, co się
stanie z jej romantycznymi wyobrażeniami o życiu na statku,
gdy zetknie się z twardą rzeczywistością. Mógłby kazać jej
szorować pokład...

Czego się właściwie obawiał? Co z tego, że jest ładna i ma

w sobie coś, skoro on wie, że naprawdę zależy jej tylko na
pieniądzach? Znajomość prawdziwej natury Megan powinna
go uchronić przed kobiecymi sztuczkami i zakusami. To go
uodporni na ten blask w jej niebieskich oczach, i na to, jak
uroczo wygląda w jego fartuchu w zielono - białe paski, i na
jej śmiech, i na jej obecność, która przydawała domowi ciepła,
którego tak tu brakowało.

- Ale nasze stosunki pozostawałyby czysto zawodowe -

zastrzegł ponownie na wszelki wypadek.

Megan aż wzniosła oczy do nieba.
- O rany, John! Tak czy nie?
Wiem, że będę tego żałował. Ja to po prostu wiem,

pomyślał, lecz tym niemniej wyciągnął rękę ponad stołem.

- Tak.
Uśmiechnęła się promiennie i uścisnęła jego dłoń.
- Tak się cieszę. Och, żebyś wiedział, ile już mam

pomysłów! Ta cała Colpepper w ogóle nie myślała o tym, jak
by tu usprawnić pracę, a przy tym więcej zarobić dla firmy.
Na przykład, czy na pokładzie są jakieś aparaty fotograficzne?

- Nie, a co?
- Nie rozumiesz? Podczas różnych spotkań i wycieczek

część ludzi zawsze żałuje, że nie wzięła ze sobą aparatu.
Gdybyśmy zawsze mieli kilka na sprzedaż...

- My?! - wykrzyknął w popłochu. Hola, hola! Czy aby nie

za szybko na takie rządzenie się? Póki co, to on jest szefem. I
jako taki nie życzy sobie żadnych zmian. Życie nauczyło go,

background image

że zmiany rzadko wychodzą człowiekowi na dobre. Lepiej
trzymać się tego, do czego się przywykło, co zostało już
sprawdzone.

- To znaczy ty - poprawiła Megan, lecz ciągnęła dalej,

bynajmniej nie speszona jego wybuchem: - Myślałam też o
tym, że można by dołączyć do oferty wystawne obiady w
weekendy.

- W weekendy? - powtórzył głucho.
- Aha - przyświadczyła z przekonaniem. - Wystarczyłoby

zatrudnić kilka osób więcej. Dobrze byłoby też zastanowić się
nad urozmaiceniem menu, może podjąć współpracę z dobrymi
restauracjami...

Z rosnącą zgrozą słuchał jej perory i obserwował wyraz

twarzy. Megan wyglądała tak, jakby zamierzała zreformować
cały świat i nie sądziła, by ktokolwiek mógł jej w tym
przeszkodzić. Na szczęście przeszkodził jej dzwonek do
drzwi.

W jednej chwili zmieniła się nie do poznania. Ucichła i

skuliła się. Wyglądała teraz jak przestraszone kurczątko.

- To na pewno mama - szepnęła i nerwowo zagryzła

wargi. - John, powinnam cię uprzedzić. Ona potrafi być... No,
jakby to powiedzieć...

- Nie z takimi dawałem sobie radę - zapewnił

buńczucznie, wstając od stołu. - Nie myśl, że twoja mama
owinie mnie sobie wokół palca!

- Żebyś się przypadkiem nie zdziwił... - mruknęła.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY
John poszedł otworzyć drzwi, zaś Megan rozejrzała się za

swoją torebką. Nigdzie nie było jej widać. Wydawało jej się,
że ją tu przyniosła, ale widocznie miała tylko taki zamiar.
Skleroza...

Zawahała się, gdyż usłyszała ostry głos swojej matki oraz

głęboki bas wuja Adriana. Znając tych dwoje, podejrzewała,
że John znalazł się w opałach, ale chwilowo nic nie mogła na
to poradzić, musiała biec do letniego domku po torebkę.
Wróciła pędem, modląc się w duchu, by zdążyła, zanim mama
zrobi biednemu Johnowi awanturę.

Gdy ich dopadła, cała trójka odwróciła się do niej jak

jeden mąż. Jej gospodarz wyglądał na mocno poirytowanego,
wuj na nieco rozbawionego, zaś mama - jak zwykle zresztą -
na potwornie zdenerwowaną.

- Nareszcie! Umierałam ze strachu o ciebie! -

wykrzyknęła na widok córki, rzuciła się ku niej i chwyciła ją
za ręce.

- Nic ci nie jest? - spytała natarczywie i spojrzała na

Johna podejrzliwym wzrokiem. - Kiedy wczoraj dzwoniłaś,
miałaś taki przestraszony głos.

- Wydawało ci się - odparła uspokajająco.
- Właśnie mówiłam temu... temu panu, co mi powiedział

Robert, jak do niego zadzwoniłam.

- Mamo, czy ty po tym wszystkim jeszcze do niego

wydzwaniasz? - jęknęła z rozpaczą.

- Oczywiście - potwierdziła z mocą pani Morison. - Od

tamtego nieszczęsnego wypadku jesteśmy w starym kontakcie.

- To nie był żaden wypadek - sprostowała Megan. -

Popchnęłam go celowo.

- W ogóle nie chcę tego słuchać! - ucięła i ponownie

skierowała oskarżycielski wzrok na Johna. - Musi pan
zrozumieć, że moja córka ma możliwość zrobienia znakomitej

background image

partii. Robert jest człowiekiem znanym, zamożnym i
wpływowym. Zajmie się nią i zapewni jej wszystko, czego
kobieta potrzebuje. Dlatego nie może się roznieść, że
zamieszkaliście razem.

- Już pani mówiłem, że nie mieszkamy ze sobą - wycedził

kapitan Vermont przez zaciśnięte zęby.

- Nic mnie nie obchodzi, jak pan to nazywa, ale... Wuj

Adrian dotknął ramienia swojej siostry.

- Lori, pohamuj się. Ten pan jest...
Pani Morison zignorowała go i ciągnęła dalej:
- ...ale fakt pozostaje faktem. Stanowi pan zagrożenie dla

szczęścia mojej córki. Robert jest idealnym kandydatem na
męża i Megan musi zrobić wszystko, by się z nim pogodzić.
Nie życzę sobie, żeby...

- Mamo, proszę, daruj sobie resztę tej przemowy, dobrze?

- wtrąciła z rezygnacją Megan. - Po pierwsze, nie wrócę do
Roberta i koniec. A po drugie, Johna to wszystko nie
interesuje.

- Jakiego znowu Johna? Wuj zakasłał znacząco.
- Próbowałem ci to powiedzieć, od chwili kiedy tu

weszliśmy - mruknął i wskazał na coraz bardziej zirytowanego
pana domu. - To kapitan Vermont, nie poznajesz? Ten, który
wczoraj miał udzielić im ślubu.

To wystarczyło, by pani Morison przyjrzała mu się z

jeszcze większą dozą nieufności.

- Czy mogłabym się dowiedzieć, w jakim celu przywiózł

pan moją córkę na to odludzie? I czy zdaje pan sobie sprawę z
tego, co Robert sobie o tym pomyśli?

Zmierzył ją zimnym spojrzeniem.
- Szanowna pani, nic mnie obchodzi, co Robert sobie o

tym pomyśli - odparł mało uprzejmym tonem.

Żachnęła się, odwróciła do córki i zasypała ją gradem

pytań:

background image

- Co tu się właściwie dzieje? Żyjesz z człowiekiem,

którego dopiero co spotkałaś? Jak to możliwe? A może znałaś
go przedtem?

Megan podchwyciła udręczone spojrzenie Johna i

postanowiła zaoszczędzić mu dalszego ciągu. Zdecydowanie
ujęła mamę pod rękę.

- Idziemy. Możemy porozmawiać po drodze, jeśli tak ci

na tym zależy. - Łagodnie, lecz zdecydowanie wypchnęła ją
na ganek.

Wuj Adrian ze śmiechem klepnął po ramieniu kapitana

Vermonta, który wyglądał tak, jakby zamierzał wysłać
uciążliwych gości do wszystkich diabłów.

- Serdeczne dzięki, że zajął się pan naszą małą. Ale

przyszła kryska na Matyska. Będzie w końcu musiała wypić
piwo, którego nawarzyła.

Buntowniczo pokręciła głową.
- Ostrzegam cię, wujku, że nic nie wskórasz. Wiem, że

Robert postawił twoją firmę na nogi, ale to naprawdę nie moja
sprawa, wybacz.

Zaśmiał się tym swoim bardzo zaraźliwym, rubasznym

śmiechem.

- Nic się nie bój, mała. - Naraz spoważniał i popatrzył na

nich oboje ze smutkiem. - Ciekawa rzecz z tą jego pomocą.
Jak przyjdzie co do czego, to trzeba za nią diabelnie słono
płacić. Wiecie, że już nie jestem właścicielem mojej firmy?
Jedynie członkiem zarządu, figurantem właściwie. Wszystkim
rządzi Winslow. I dlatego, mała, nic ci nie grozi z mojej
strony. Nie zamierzam cię do niczego namawiać. - Skinieniem
głowy pożegnał kapitana Vermonta i wyszedł, by zaprowadzić
siostrę do samochodu.

Megan odwróciła się do Johna. Widziała, że miał

serdecznie dość tej całej awantury.

background image

- Przepraszam cię za to wszystko - powiedziała.

Zabrzmiało to bardzo szczerze i John rozchmurzył się nieco. -
Naprawdę nie wiem, skąd mamie przyszło do głowy...

- Nie ma sprawy - skwitował wspaniałomyślnie.
- Czy to znaczy, że nadal mam u ciebie pracę? - spytała

nieśmiało.

Po chwili namysłu uśmiechnął się w tak cudownie

rozbrajający sposób, że poczuła... Właściwie nie potrafiła
sprecyzować, co poczuła. Coś bardzo dziwnego.

- Jeśli twoja mama nie oskarży mnie o porwanie i

zmuszanie cię do wykonywania ciężkich robót, to tak.

- A nie będziesz więcej wtrącał się do moich rodzinnych

spraw?

Uniósł ręce obronnym gestem.
- Zapewniam cię, że nie! - oznajmił z pełnym

przekonaniem.

John wpatrywał się w otwartą książkę, starając się

skoncentrować na tym, co czyta. Jego wzrok prześlizgiwał się
po zadrukowanej stronie, lecz słowa zdawały się nie docierać
do jego umysłu. Wreszcie poddał się, wstał, odłożył
ukochanego Steinbecka z powrotem na półkę i zaczął nieco
bezcelowo kręcić się po pokoju. Zgasił światło, dołożył drew
do kominka, poklepał po łbie przyglądającą mu się Lily, stanął
przy drzwiach na taras i kolejny raz spojrzał na zegarek.

Gdzie też ona się podziewa?
Minęła północ, a Megan ciągle nie wracała. Już kilka

godzin temu zaniósł do letniego domku budzik, a potem
kartkę z propozycją, że rano zawiezie ją na statek. Następnie
wrócił do siebie, ale pamiętał o tym, by zostawić zewnętrzne
światła zapalone. Powinien był się dawno położyć, zmęczenie
coraz bardziej dawało mu się we znaki, ale jednak postanowił,
że jeszcze trochę posiedzi i poczyta.

background image

Właściwie nie był pewien, czemu tak zwlekał z pójściem

spać. Dopiero, kiedy przed pierwszą w nocy ujrzał ją, jak szła
przez ogród do letniego domku objuczona całą masą jakichś
paczek i toreb, zrozumiał, że cały czas podświadomie bał się,
że Megan nie wróci. Wiedział już, że jej matka ma ogromną
siłę przebicia i sądził, że mogła nakłonić córkę do zmiany
zdania.

Oczywiście chodziło mu tylko o to, że w takim wypadku

straciłby kolejną asystentkę, co przysporzyłoby mu kolejnych
kłopotów. Owszem, wciąż nie był przekonany, czy Megan
okaże się w tym dobra, ale podobno na bezrybiu i rak ryba,
więc...

Przyglądał się ukradkiem, jak ona otwiera kluczem drzwi,

wchodzi do domu, zapala światło, rzuca wszystko na podłogę i
wychodzi ponownie, by przynieść następne rzeczy. John
natychmiast sięgnął po kurtkę. Przecież nie może pozwolić, by
kobieta sama dźwigała ciężary, prawda?

Naraz zastanowił się, co też ona sobie pomyśli, gdy okaże

się, że czekał na nią. A jeśli go spyta o powód, co jej wtedy
odpowie? Gdy tak bił się z myślami, ponownie przeszła przez
ogród, niosąc kolejne paczki.

Odwrócił się powoli i ściągnął kurtkę. Czy on już zupełnie

upadł na głowę? Stał po ciemku w środku nocy i obserwował -
by nie rzec podglądał - właściwie obcą kobietę. Przecież znali
się zaledwie od poprzedniego dnia!

- Powiem ci, że ona jakoś dziwnie na mnie działa -

zwierzył się Lily, która dreptała za nim, gdy szedł do sypialni.

Lily taktownie wstrzymała się od komentarza.
Megan zerwała się jeszcze przed świtem, a teraz po raz

kolejny przerzucała zawartość paczek z ubraniami. Nie miała
pojęcia, co na siebie włożyć, gdyż nie wiedziała, czego klienci
mogą od niej oczekiwać. Agnes Colpepper ubrała się na jej
ślub bardzo elegancko, ale Megan nie mogła zrobić tego

background image

samego. Przecież mieli tego dnia w planie nie tylko wesele,
ale i wycieczkę szkolną. Nie wyobrażała sobie, by miała
ganiać za rozbrykanymi kilkulatkami w jedwabnej kiecce do
kostek.

Wreszcie wybrała białą bluzkę, pąsowy żakiet i granatową

spódnicę, co wydawało się rozsądnym kompromisem.
Włożyła pantofle na obcasie, narzuciła płaszcz na ramiona, po
czym w ostatnim momencie chwyciła reklamówkę z nową
niebieską sukienką i wybiegła z domu, w popłochu
sprawdzając czas. John zostawił jej wiadomość, że wyjeżdża o
siódmej. Nie chciała, by musiał na nią czekać.

- Dzień dobry - powiedziała z udawanym ożywieniem,

zajmując miejsce pasażera.

W

rzeczywistości

była wyjątkowo speszona i

zdenerwowana, lecz tłumaczyła sobie, że to naturalne, gdy się
zaczyna nową pracę.

- Dzień dobry. Jak się spało? - spytał, uruchamiając silnik.
- Dziękuję, znakomicie - skłamała gładko.
Przecież nie zdradzi, że przewracała się z boku na bok aż

do trzeciej nad ranem. Z każdą chwilą ogarniał ją coraz
większy niepokój, aż w końcu zapragnęła zadzwonić do
Roberta i usłyszeć jego głos. Na szczęście zorientowała się, co
oznaczało takie pragnienie - to, że bała się rozpoczęcia życia
na własny rachunek, odpowiedzialności, samodzielnego
podejmowania

decyzji,

ponoszenia

ryzyka.

Wciąż

potrzebowała mężczyzny, by ten otaczał ją opieką. Gdy tylko
to sobie uświadomiła, ogarnął ją gniew na samą siebie.

W rezultacie solennie postanowiła, że nie podda się więcej

słabości i że da sobie radę sama bez oglądania się na
czyjąkolwiek pomoc. Dopiero to przyniosło jej pewną ulgę i w
końcu zasnęła, uspokojona nieco.

- Ładnie to dzisiaj nie będzie, ale przynajmniej dobrze, że

nie pada - zagaił John.

background image

W milczeniu skinęła głową, czując, jak ogarnia ją

przygnębienie. Właściwie nic o sobie nie wiedzieli, nic ich ze
sobą nie łączyło i w rezultacie mogli rozmawiać jedynie o
pogodzie...

Chciałabym go lepiej poznać, pomyślała nagle.
Gdy

wychodzili

z

portu,

ponad

dwadzieścioro

siedmiolatków piszczało z uciechy i przechylało się przez
reling, omal nie wypadając za burtę. Megan, nauczyciel oraz
dwójka rodziców mieli pełne ręce roboty, pilnując najbardziej
rozbrykanych urwipołciów.

Gdy po jakimś czasie maluchy obejrzały już wszystko, co

było do obejrzenia i początkowy zachwyt nieco przygasł,
zaczęły dokazywać, co się zowie. Megan zastanawiała się
gorączkowo, czym by ich tu zainteresować i nagle przyszedł
jej do głowy zbawienny pomysł. Zyskał on aprobatę
nauczyciela, podzielono więc dzieci na cztery grupy i Megan
zaprowadziła pierwszą z nich na najwyższy pokład.

- Tylko pamiętajcie, że macie się zachowywać bardzo

grzecznie - przypomniała podekscytowanym dzieciom. - To
jest bardzo specjalne miejsce, najważniejsze na całym statku.
Tu pracuje sam pan kapitan.

Zapukała do drzwi wiodących na mostek i otworzyła je.

John stał przed pulpitem wyposażonym w całą masę jakichś
tajemniczych urządzeń - wyprostowany i skupiony. Jego
dłonie spoczywały lekko na mosiężnych dźwigniach, które
służyły do sterowania.

Obejrzał się ze zdumieniem, gdy usłyszał za plecami

szuranie kilku par stóp.

- Co tu się, do cho...
- Przyprowadziłam pańskich pasażerów, kapitanie -

powiedziała Megan, przytomnie przerywając mu w pół słowa.
- Nie dotykaj - ostrzegła szybko, zauważając, jak łapki
jakiegoś malca wyciągają się w stronę jednego z urządzeń.

background image

- Megan... - zaczął dość ostrym głosem John, lecz w tym

momencie jedna z dziewczynek podskoczyła i zaczęła
piszczeć.

Przez moment nie mieli pojęcia, co się dzieje, lecz potem

mała klasnęła w ręce i wykrzyknęła uszczęśliwiona:

- Kiciuś!
Mgiełka, całkiem obojętna na całe zamieszanie, siedziała

na krześle i leniwie przyglądała się otoczeniu. Dzieci otoczyły
ją wianuszkiem i zaczęły głaskać, najpierw ostrożnie, a potem
coraz śmielej. Znosiła dotyk wielu rąk z zadziwiającym
spokojem.

John skorzystał z okazji i nachylił się do ucha Megan.
- To nie jest odpowiednia pora na przyprowadzanie mi

kogoś na mostek - wyszeptał z naciskiem.

- Nie? - spytała z rozczarowaniem. Naprawdę wydawało

jej się, że miała bardzo dobry pomysł. Szkoda, że Johnowi się
nie spodobał.

- Nie.
- A kiedy jest odpowiednia pora?
Popatrzył na nią takim wzrokiem, jakby miała coś nie w

porządku z głową.

- Nigdy. Nie życzę tu sobie żadnych gości, a szczególnie

dzieci.

- Ale przecież one niczego nie zepsują - broniła się.
- Nie o to chodzi - uciął. - Zabierz je stąd na dół. Poproś

kucharza, żeby rozdał im jakieś soki albo coś innego i niech
się czymś zajmą.

- Dobrze, ale najpierw musisz pozwolić, żeby pozostałe

trzy grupy też się tu rozejrzały.

John aż zaniemówił na chwilę.
- Nigdy w życiu!

background image

- Ty chyba w ogóle nie znasz się na dzieciach -

zawyrokowała. - Jeśli pozwolisz na coś jednym, a drugim nie,
skończy się to prawdziwym buntem na pokładzie.

W tym momencie maluchy straciły zainteresowanie kotem

i podeszły do szepczących coś dorosłych. Jedna z
dziewczynek pociągnęła Johna za brzeg kurtki.

- Czy to coś to jest telewizor? - Wskazała palcem na

radar.

- Eee... Nie, to nie telewizor.
- No, to co to jest? - Mała nie dawała za wygraną, więc

John poddał się i wyjaśnił, co to za urządzenie, starając się
mówić jak najprościej i jak najprzystępniej.

- A jak się nazywa ten kot? - zainteresował się z kolei

przysadzisty chłopiec ubrany tak ciepło, jakby wybierał się na
wyprawę polarną.

- Mgiełka.
- A dlaczego ona jest taka gruba?
- Bo będzie miała małe kotki.
- Ojej, jak fajnie! Mogę dostać jednego?
- I ja, i ja!
- I ja też!
- Zobaczymy - odparł, posyłając przy tym Megan

mordercze spojrzenie.

Uśmiechnęła się w odpowiedzi. Gdyby miał pojęcie, jak

cudownie wyglądał, otoczony tymi brzdącami, które
przypatrywały mu się z podziwem!

Ich uwielbienie wzrosło, gdy pociągnął za mosiężną

rączkę i rozległo się donośne buczenie. W polu widzenia
pojawiła się barka, która płynęła rzeką w przeciwną stronę i
powoli zbliżała się ku nim.

- Czy ja też mogę zatrąbić? - spytał błagalnie jeden z

chłopców i oczywiście wszystkie pozostałe maluchy
natychmiast zaczęły domagać się tego samego.

background image

John nie miał wyboru i w końcu każde mogło na króciutką

chwilę uruchomić syrenę. Wreszcie pękające z dumy dzieci z
ociąganiem pożegnały dzielnego pana kapitana oraz Mgiełkę i
wyszły na korytarz, niemal wypychane przez Megan.

- Zaraz przyprowadzę następną grupę - rzuciła Johnowi

na odchodnym.

- Nie myśl, że ujdzie ci to na sucho. Zapłacisz mi za to -

odparł złowieszczym tonem.

Zaśmiała się perliście.
- Możesz mi potrącić z pensji - zażartowała.
- Nie myślałem o pieniądzach...
Wyobraźnia natychmiast podsunęła jej przed oczy wizję

tego, w jaki sposób mogłaby mu zapłacić. Niezwykle
wyrazistą wizję. Oblało ją nieznośne gorąco, więc czym
prędzej zamknęła drzwi i oddaliła się nieco niepewnym
krokiem.

Cud, że nie zleciała ze stromych schodków, gdy schodziła

na niższy pokład.

Ranek był upiornie męczący, lecz w niczym nie umywał

się do tego, przez co musiała przejść po południu. Okazało się,
że John jednak miał rację i że asystowanie przy czyimś ślubie
niemal przekraczało jej siły.

Przystojny pan młody ani na moment nie spuszczał

zachwyconego spojrzenia z młodziutkiej i prześlicznej panny
młodej. Gdy powtarzali za Johnem słowa przysięgi
małżeńskiej, wpatrując się sobie w oczy rozkochanym
wzrokiem, Megan z coraz większym trudem walczyła z
narastającym w jej duszy rozżaleniem. Ci dwoje nie zawahali
się ani na moment, widać było, iż są absolutnie pewni uczuć
zarówno własnych, jak i partnera.

Wreszcie kapitan ogłosił ich mężem i żoną, uśmiechnęli

się wtedy do siebie promiennie i pocałowali, co przekroczyło
granice wytrzymałości Megan. Zwalczane z takim wysiłkiem

background image

łzy spłynęły jej po policzkach. Na szczęście nikt nie zwracał
na nią uwagi, gdyż wszyscy otoczyli wianuszkiem
nowożeńców, składając im powinszowania i życzenia.

No, prawie nikt...
John podszedł do niej i uśmiechnął się nieznacznie, gdy

pospiesznie osuszyła twarz chusteczką.

- Czyżby jednak nie dało się do końca oddzielić pracy od

uczuć? - mruknął z ledwo zauważalną nutką satysfakcji.

Nie zamierzała przyznawać się do porażki, wzruszyła więc

ramionami i odparła nonszalanckim tonem:

- Och, nie było tak źle. Właściwie to był całkiem udany

ślub, oczywiście, jeśli ktoś gustuje w takich nudnych
ceremoniach, podczas których pan młody nie wskakuje do
rzeki.

Zaśmiał się, słysząc tę ciętą ripostę, po czym oparty

wygodnie o reling zaczaj się jej bez słowa przypatrywać. Stał
tak przed nią - milczący, wysoki, bardzo męski - i Megan
poczuła, iż dłużej tego nie wytrzyma. Nie wiedzieć czemu,
wydawało jej się to bardzo intensywnym doznaniem, choć
właściwie nic się nie działo.

- Popatrz na te czerwono - czarne barki przy brzegu -

powiedziała, byleby tylko przerwać milczenie. - Wyglądają
bardzo malowniczo.

- To holowniki. Dokładnie osiem - odparł, nie odrywając

od niej uważnego spojrzenia.

- Skąd wiesz? Nawet nie spojrzałeś.
- Ponieważ zawsze cumują w tym miejscu i ponieważ

kiedyś należały do mnie.

Pożałowała, że poruszyła ten temat, gdyż jego głos

zabrzmiał dość smutno. Zanim zdążyła wymyślić, co by tu
powiedzieć, by odwrócić jego uwagę od holowników, John
odezwał się pierwszy:

- Ładna ta sukienka.

background image

Najpierw poczuła się zaskoczona, potem zrobiło jej się

bardzo przyjemnie, a na koniec zawstydziła się niczym
pensjonarka.

- Dzięki - wymruczała pod nosem, nie mając pojęcia,

czemu tak przesadnie reaguje na niewinny komplement.

- Podkreśla kolor twoich oczu.
- Miło mi, że ci się podoba - ucieszyła się i natychmiast

postanowiła, że będzie ją nosić jak najczęściej. - Zostawię ją
tu na statku jako mój oficjalny strój na takie uroczystości -
zdecydowała, po czym zawahała się. Tak dużo chciałaby mu
powiedzieć. Przeprosić go za to, że rano zwaliła mu te dzieci
na głowę, naprawdę nie chciała sprawić mu przykrości,
sądziła, że to całkiem niezły pomysł. Przeprosić go za
wczorajsze

zachowanie

mamy.

Podziękować

za

wyrozumiałość. - Muszę wracać do roboty - powiedziała
tylko.

- Ja również - przytaknął.
Podeszli razem do schodów, po czym John udał się na

górę na mostek, zaś Megan zeszła na dolny pokład, gdzie
czekała już orkiestra, wykwintny bankiet oraz wyjątkowo
przykre wspomnienia...

Gdy „Ruby Rose" przybiła do swego stałego miejsca przy

nabrzeżu, zaczęło padać. Na statku panował spokój, bowiem
gości wysadzano zawsze wcześniej - w najbardziej
reprezentacyjnej części portu.

Megan usiadła przy biurku w kajucie, która uprzednio

należała do Agnes Colpepper. Starannie przejrzała
harmonogram na najbliższy tydzień, wykonała spis tego, co
należało załatwić i od razu zadzwoniła w kilka miejsc.
Najmniej przyjemne zadanie zostawiła sobie na koniec.

Musiała zorganizować wielką galę, która miała odbyć się

na statku za parę tygodni. Bankiet, tańce, tłumy gości, znane
nazwiska, prasa, telewizja... Problem polegał na tym, że

background image

Megan znała część tych ludzi, gdyż siłą rzeczy spotykała się z
nimi, gdy pracowała w fundacji. Niektórzy z nich zostali
nawet zaproszeni na ten nieudany sobotni ślub i stali się
świadkami skandalu. Tak, skandalu, gdyż z pewnością tak
właśnie komentowano owo kompromitujące zajście i
gwałtowne zerwanie zaręczyn.

Nie miała najmniejszej ochoty spojrzeć tym ludziom w

oczy. W dodatku istniała możliwość, że Robert również został
zaproszony. Niedobrze. Ale może jakoś uda jej się uniknąć
uczestniczenia w samej gali. Będzie musiała porozmawiać o
tym z Johnem.

Wstała od biurka, z ulgą zrzuciła pantofle i boso podeszła

do okrągłego bulaju, by wyjrzeć na zewnątrz. Mięciutki
dywan przyjemnie masował jej obolałe stopy. Szkoda, że nie
wpadła na to, by przywieźć tu sobie jakieś zapasowe obuwie.
Bieganie przez wiele godzin na wysokich obcasach nie
okazało się dobrym pomysłem.

Nieco markotnie zapatrzyła się na przesłonięte kurtyną

deszczu doki. Miała już po dziurki w nosie tej okropnej
pogody. Och, żeby wreszcie było lato, słoneczne i upalne...
Wyobraziła sobie romantyczne wieczorne rejsy, zespół
grający nastrojowe melodie, taniec na pokładzie pod
rozgwieżdżonym niebem, otaczające ją mocne ramiona,
zapach wody i wiatru...

Zamyślona, nie usłyszała pukania do drzwi.
- Gotowa? - rozległ się nagle za jej plecami znajomy głos.
Megan błyskawicznie wróciła z obłoków na ziemię, by z

zawstydzeniem zdać sobie sprawę z tego, że ramiona
mężczyzny z marzeń należały właśnie do Johna.

- Tak - wymruczała, pospiesznie wróciła do biurka,

schowała notatki do szuflady i sięgnęła po pantofle. Niestety,
nie dało ich się już nałożyć na opuchnięte stopy. W końcu

background image

poniechała wysiłków i podeszła do Johna boso, trzymając buty
w ręku. Uśmiechnął się na ten widok.

Wcale nie była pewna, czy chciała, by się do niej

uśmiechał, już i tak prezentował się stanowczo zbyt
atrakcyjnie jak na jej skromne potrzeby. W dżinsach i
sztormiaku wyglądał bardziej młodzieńczo i zawadiacko niż w
kapitańskiej kurtce.

Włożyła sztormiak, który jej przyniósł i wyszli na pokład.
- Może jednak włóż teraz buty - zaproponował.
- Nie dam rady, moje nogi zastrajkowały - zaśmiała się

niewesoło.

- Chyba żartujesz. Nie zgadzam się. żebyś łaziła po

dokach boso. Zaraz mi się tu gdzieś skaleczysz.

- Masz rację - westchnęła i schyliła się, by jakoś wcisnąć

obolałe stopy w znienawidzone pantofle.

Nagle, ku swemu ogromnemu zaskoczeniu, poleciała do

góry lekko niczym piórko.

- Hej, co ty wyprawiasz?! - wykrzyknęła, odruchowo

otaczając szyję Johna ramionami. Najzupełniej odruchowo.

- Spełniam dobry uczynek - uśmiechnął się szeroko. -

Zaniosę cię do samochodu, to dla mnie pestka.

Właściwie powinna zaoponować, ale jakoś nie mogła się

na to zdobyć. Oczywiście tylko dlatego, że nie miała ochoty
męczyć się w za ciasnych butach, a nie dlatego, że twarz
Johna znajdowała się zaledwie kilka centymetrów od jej
twarzy.

- Tylko mnie nie upuść - przykazała.
- Postaram się - mruknął, schodząc ostrożnie po trapie.
Bardzo dobrze, że idzie tak ostrożnie, w ten sposób potrwa

to dłużej, pojawiła się w jej głowie zdradliwa myśl, lecz
Megan nawet nie starała się z nią walczyć. Czuła, że nie
miałaby absolutnie nic przeciw temu, by John trzymał ją tak

background image

bezpiecznie w ramionach i niósł na sam koniec świata, a
niechby nawet i dalej.

Niestety, widziała już blaszany barak, za którym

znajdował się równy chodnik, jasno oświetlona ulica i
samochód Johna.

- Jesteś cięższa, niż na to wyglądasz - zauważył.
- No wiesz! Dżentelmen by tak nie powiedział - zganiła

go żartobliwie. - A może to ty nie masz siły? Może nie jesz
wystarczająco dużo szpinaku?

- Wykluczone! Jestem znanym maniakiem racjonalnego

odżywiania - zaśmiał się.

Wszedł pod wysunięty dach baraku i zatrzymał się. Nad

ich głowami krople jednostajnie bębniły o blachę, lecz poza
tym nie było słychać żadnych innych odgłosów. Z twarzy
Johna znikło rozbawienie, zaś wyraz jego oczu zmienił się. Po
włosach i policzkach ściekały mu strużki deszczu, lecz zdawał
się tego nie zauważać.

W zupełnym milczeniu wpatrywał się w Megan takim

wzrokiem, jakby widział ją po raz pierwszy. Czuła, jak
napięcie między nimi rośnie z każdą upływającą sekundą, aż
wreszcie stało się nie do zniesienia i Megan impulsywnie
zrobiła to, co podpowiadała jej intuicja.

Podniosła głowę i pocałowała go prosto w usta - takie

wilgotne od deszczu...

Ujrzała błysk zaskoczenia w jego oczach. Uśmiechnęła się

niepewnie i chciała wyjaśnić, że wcale nie zamierzała go
uwodzić i że to tylko z sympatii, ale nie zdążyła. John
odpowiedział pocałunkiem, ale takim, o jakim dotąd nawet nie
śniła. Ten człowiek niczego nie robił połowicznie, we
wszystko wkładał całą duszę, czego Megan mogła właśnie w
pełni doświadczyć.

Przygarnął ją do siebie niemal z całej siły i całował z taką

zachłannością, z jaką spragniony wędrowiec na pustyni rzuca

background image

się na zbawienne źródło, które pragnie wypić do samego dna. .
Naraz było po wszystkim.

Oszołomiona Megan zamrugała powiekami i z niepewnym

uśmiechem zerknęła na Johna. Na jego twarzy malował się
wyraz przerażenia, by nie rzec paniki. Zrozumiała, iż był
zdumiony i wstrząśnięty swoją własną reakcją. Wcale jej się
to nie podobało.

- Możesz mnie już postawić - zauważyła nieco chłodno.
Posłuchał jej bez słowa. Omal się nie przewróciła, gdy

stanęła na ziemi, gdyż nogi zdrętwiały jej zupełnie.
Przytrzymał ją w ostatniej chwili, lecz wciąż milczał jak
zaklęty.

- John, zlituj się! Powiedz coś w końcu - zażądała z

irytacją.

W zamyśleniu potarł brodę dłonią, po czym zaśmiał się

cicho, nie spuszczając z niej wciąż płonącego wzroku.

- Ale z ciebie cicha woda, Megan.
- Słucham?
- Nie przyszłoby mi nawet do głowy, że zaczniesz mnie

całować.

Jej uraza wzrosła jeszcze bardziej, w miarę jak z każdą

chwilą rosło nie zaspokojone pragnienie.

- Ty chyba sobie żartujesz. Przecież to ty zacząłeś.
- Ja???
- Nie udawaj niewiniątka, Johnie Vermont - zaatakowała.

- Gdybyś nie zaczął na mnie patrzeć w taki sposób, to do
niczego by nie doszło. Nie wykręcaj się teraz. Zresztą, i tak
musisz przyznać, że mój pocałunek był czysto przyjacielski.
To ty się zapomniałeś, a nie ja!

- Co do tego ostatniego, to obawiam się, że masz rację
- westchnął ciężko. - A przecież umawialiśmy się, że będą

nas łączyć tylko sprawy zawodowe.

background image

Megan oparła się o ścianę budynku i z trudem próbowała

włożyć pantofel na zziębniętą, mokrą stopę. Zupełnie jej to nie
szło, ponieważ obuwie wyślizgiwało się ze zgrabiałych
palców.

- Skoro tak ci na tym zależy, to nie noś mnie na rękach i

nie patrz na mnie takim wzrokiem, jakbyś chciał mnie zjeść -
burknęła, nie przerywając swoich wysiłków.

- Ja tak patrzyłem?
- Owszem.
- Nie miałem takiego zamiaru.
- O? - zdziwiła się uprzejmie.
- A w ogóle myślę, że najlepiej będzie zapomnieć o tym

całym zdarzeniu - oznajmił. - Czy możesz założyć buty?

Wyprostowała się gniewnie.
- Nie, ciągle nie mogę. Ale tym razem wolę iść piechotą!

- Zdecydowanym krokiem wyszła spod zadaszenia.

Deszcz

zaatakował

ją ze zdwojoną siłą, więc

przyspieszyła, biegiem wypadła zza rogu budynku na ulicę i
zderzyła się z idącym z przeciwnej strony człowiekiem. Ku jej
zaskoczeniu chwycił ją mocno za ramiona.

- Robert?! - wykrzyknęła z niedowierzaniem. Usłyszała

za plecami kroki Johna, potem zapadła cisza, w której rozległo
się zduszone warknięcie:

- A niech to!
Robert w ogóle nie zwrócił na niego uwagi, cały czas

wpatrując się przenikliwie w byłą narzeczoną.

- Meg, dosyć tej dziecinady. Zacznij się wreszcie

zachowywać jak dorosła kobieta. Wracasz ze mną.

Deszcz lał się z nieba strumieniami, a oni stali we trójkę

na pustej ulicy, ociekający wodą, nieruchomi, spięci,
wyczekujący. Megan zerknęła przez ramię, lecz z twarzy
Johna nie udało jej się nic wyczytać.

background image

Odwróciła się ponownie w stronę Roberta i przecząco

pokręciła głową.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY
Obserwowała, jak wyraz twarzy Roberta zmienia się. Były

narzeczony popatrzył na nią łagodnie i cierpliwie niczym
cudownie wyrozumiały starszy brat. Dziesiątki razy była
świadkiem takiej metamorfozy, ale dopiero teraz zrozumiała,
że Robert z łatwością zmienia maski, dostosowując się do
okoliczności równie sprawnie jak kameleon.

- Meg, zainwestowałem w nasz związek masę czasu i

pieniędzy, nie chcę tego marnować. Jedźmy do mnie i
porozmawiajmy, dobrze? - namawiał przekonującym głosem.

- Ile razy prosiłam, żeby nie nazywać mnie Meg? -

syknęła. - Czy to naprawdę tak trudno zapamiętać?

Uspokajająco pogłaskał ją po policzku.
- Kochanie... Odtrąciła jego rękę.
- I nie mów do mnie „kochanie".
- Posłuchaj, przemyślałem to sobie. Powiemy ludziom, że

byłaś trochę wytrącona z równowagi, bo nie przyszło ci na
myśl, że spiszemy intercyzę...

- Nie. Byłam wściekła, bo skrzywdziłeś bezbronne

zwierzę - sprostowała.

- Ty wciąż o tym kocie? - zdumiał się.
- Wyobraź sobie; że tak!
- W porządku, w porządku... A czy pomoże, jak powiem,

że żałuję, że w ogóle spotkałem to nieszczęsne zwierzę na
mojej drodze?

- Najlepiej pomoże, jak się stąd zabierzesz i zostawisz

mnie w spokoju! - wypaliła, coraz bardziej rozsierdzona jego
tonem.

- Znakomity pomysł - rozległo się za jej plecami. Robert

spojrzał wymownie ponad jej ramieniem, po czym wrócił
wzrokiem do jej twarzy.

- Czy to prawda, co powiedziała twoja matka? No, że ty i

ten marynarzyna...

background image

Spąsowiała. Przecież wciąż czuła na wargach żar tamtego

pocałunku...

- Absolutnie nie! John jest moim pracodawcą, to

wszystko.

Winslow ponownie utkwił oczy w stojącym za jej plecami

mężczyźnie.

- Coś ty taki podejrzanie milczący? Nie masz nic do

powiedzenia w tej sprawie? - spytał drwiącym tonem,
wyraźnie szukając zaczepki.

John tylko się roześmiał.
- Ta dama nie potrzebuje niczyjej pomocy, gdy chce sobie

z tobą poradzić - przypomniał i natychmiast wszystkim stanęła
przed oczami scena, gdy Megan wypchnęła Roberta za burtę.

- Była zupełnie inna, dopóki nie znalazła się na pokładzie

tej twojej śmierdzącej łajby!

W tym momencie kapitan Vermont po raz pierwszy

podniósł glos:

- Może po prostu w ostatniej chwili poszła po rozum do

głowy?

- A może po prostu podam cię do sądu za zrujnowanie

mojego ślubu i narażenie mnie na straty finansowe?

- Na co więc czekasz? - odparował John. Przestraszona

Megan chwyciła Roberta za ramię.

- Proszę, uspokój się...
On jednak wyrwał rękę z jej uścisku i spojrzał na nią z nie

skrywaną pogardą.

- Z nami koniec, złotko! Sama się o to prosiłaś. -

Następnie przeniósł wzrok na Johna. - A z tobą policzę się w
sądzie - warknął i zawrócił do swego samochodu, ścigany
ironicznym śmiechem Johna, który zawołał za oddalającym
się Winslowem:

- Umieram ze strachu!
Megan z dezaprobatą pokręciła głową.

background image

- Mężczyźni - skomentowała zwięźle.
- Hej, tylko bez uogólnień, dobrze? - zaperzył się. - Nie

jestem taki jak on.

- Wszyscy mężczyźni zachowują się jak chłopcy na

podwórku... Przepychają się, żeby pokazać, który z nich jest
większym bohaterem!

- Nieprawda. Ja zachowywałem się spokojnie i dojrzale.
- Dopóki nie nadepnął ci na odcisk - skorygowała. -

Wystarczyło, że wyraził się lekceważąco o twoim statku.

- Są granice, których przekraczać nie wolno -

zawyrokował stanowczo John. - Ten bubek posunął się za
daleko. Wiesz co? - Przyjrzał jej się z nagłym namysłem. - W
ogóle nie rozumiem, jak mogłaś się kochać w takim typku.

Zadrżała, chyba nie tylko z zimna.
- Powiem ci, że ja też nie.
Telefon dzwonił uporczywie, więc John w końcu podniósł

się niechętnie z kanapy i podszedł do biurka. Podnosząc
słuchawkę, popatrzył z niejaką zazdrością na Megan, która
nigdzie nie musiała chodzić, tylko siedziała z podkulonymi
nogami w jego ukochanym przepastnym fotelu i nadal grzała
się w cieple trzaskającego na kominku ognia.

Rozchmurzył się, gdy usłyszał, że dzwoni człowiek

zarekomendowany przez agencję pracy. Jego rozmówca
wydawał się być kompetentny i rzeczowy, co od razu
nastawiło Johna pozytywnie do niego. Niewykluczone, że
właśnie znalazł się poszukiwany kapitan i że nareszcie będzie
można uciec od tej całej szopki z udzielaniem ślubów.

- Coś ważnego? - spytała Megan, gdy odłożył słuchawkę.
- Chyba mam kogoś na stanowisko kapitana - odparł, z

powrotem moszcząc się wygodnie na kanapie.

Odwróciła twarz do ognia i nie odpowiedziała. John mógł

teraz bez przeszkód obserwować, jak na jej skórze kładą się
złocistopomarańczowe refleksy, nadając Megan zjawiskowy

background image

wygląd. Jej włosy wyschły już i zwinęły się w niesforne
loczki...

Znowu zaczynasz, ofuknął w myślach sam siebie. Przecież

wiesz, że ona na ciebie poluje, najlepszy dowód, że zaledwie
parę dni temu wydawała się za tego całego Winslowa, a
dzisiaj już całowała się z tobą. No, jeżeli chodzi o to ostatnie,
to ja też nie jestem bez winy, przyznał ze skruchą.

- Nie mogę uwierzyć, że Robert myślał, iż tylko kiwnie

palcem, a ja polecę do niego, jakby się nic nie stało -
powiedziała w przestrzeń.

- Ma facet tupet - zgodził się.
- Dobrze przynajmniej, że nie przyszedł chwilę

wcześniej...

Aha! Wiedziałem, że nie wytrzyma, że wróci do tego

tematu, pomyślał z satysfakcją. Jeśli chciała, to owszem, mógł
o tym pogadać, czemu nie. Lepiej wyjaśnić sobie wszystko
otwarcie. On ze swojej strony powtórzy, że z tym całowaniem
się to nie był najlepszy pomysł i że powinni zapomnieć o całej
sprawie.

Już otwierał usta, żeby zaprosić ją, by usiadła przy nim na

kanapie, gdyż tak będzie im się lepiej rozmawiać... W
ostatniej chwili zdał sobie sprawę z tego, co chciał
zaproponować i co tak naprawdę - ale tak naprawdę - chodziło
mu po głowie.

Czym prędzej ugryzł się w język.
- Gdyby nas wtedy zobaczył, od razu wyciągnąłby

niewłaściwe wnioski. - Nadal mówiła w zamyśleniu, wciąż nie
patrząc na niego.

Hm, czyżby jednak zależało jej na tym, żeby były

narzeczony nie pomyślał o niej nic złego? Czyżby, mimo
wszelkich zapewnień, wciąż miała do niego słabość?

Megan zmieniła pozycję i usiadła przodem do Johna.

background image

- Tak się zastanawiałam nad tym, co mi wtedy

powiedziałeś. O tym, że nie rozumiesz, co ja w nim widziałam
- dodała, zauważając jego pytające spojrzenie.

No tak! Cały czas myśli o tym bubku!
- Sądzę, że to ma coś wspólnego z moim tatą.
Dobrze, o ojcu mógł słuchać. O niedoszłym mężulku - nie.
- Widzisz, on zmarł, kiedy miałam dwanaście lat. Był

naprawdę cudowny, uwielbiałam go... - Wyraz jej twarzy
zmienił się na chwilę, jej oczy zdawały się patrzeć gdzieś
bardzo, bardzo daleko. - Nazywał mnie Meg. Gdy go
zabrakło, zabroniłam komukolwiek innemu mówić do mnie w
ten sposób.

Przypomniał sobie, jak Winslow w kółko nazywał ją tym

imieniem, mimo jej ciągłych protestów. Widocznie powód,
dla którego było to dla niej takie ważne, uznał za zupełnie
błahy, a to sporo mówiło o jego charakterze. Co ciekawe, ona
zaś mimo wszystko nadal chciała za niego wyjść, choć
traktował lekceważąco jej wspomnienia związane z ojcem. To
z kolei mówiło coś o jej charakterze...

- Kiedy tata odszedł, wszystko się zmieniło. Ponieważ

mama nie pracowała, została nam tylko renta po tacie, ale to
nie wystarczało, by utrzymać dotychczasowy standard życia.
Nie zauważyłeś, bo było ciemno, ale nasz dom to zupełna
ruina... Mama zawsze wierzyła, że los się w końcu odmieni i
czekała na sprzyjającą okazję.

- I wtedy na scenie pojawił się Winslow - domyślił się

John.

Skinęła głową.
- Poznaliśmy się podczas balu, z którego dochód był

przeznaczony na cele charytatywne. Mama zauważyła, że
Robert czyni mi pewne awanse i daję ci słowo, że już
następnego dnia wiedziała o nim wszystko, co tylko się dało.
Nie mam pojęcia, jak to zrobiła. Następnie zaczęła jakoś tak

background image

sprytnie manewrować, że w kółko wpadaliśmy na siebie.
Potem to już jakoś samo poszło.

John zawsze unikał cudzych zwierzeń niczym diabeł

święconej wody, lecz tym razem wyjątkowo korciło go, by
dowiedzieć się czegoś więcej.

- To wciąż nie wyjaśnia, dlaczego się w nim zakochałaś -

zauważył.

- Bo ja chyba wcale się w nim nie zakochałam - odparła

cicho. - Mama wmówiła mi to, czułam, że tego właśnie ode
mnie oczekiwała. Ciągle była taka niezadowolona, już nie
wiedziałam, co mam robić, żeby ją wreszcie uszczęśliwić.
Dlatego nie zastanawiałam się nad tym, czego ja bym chciała.

On nie musiał się zastanawiać, wiedział doskonale, na

czym tak naprawdę zależało jej najbardziej. Przypominała
swoją matkę w większym stopniu, niż jej się wydawało.
Najlepszym dowodem było to, że przecież doszło do
ceremonii, w czasie której Megan jednak powiedziała: „Tak".

Musiał się strzec tej kobiety.
- Opowiedz mi o swojej byłej żonie - zaproponowała

znienacka.

O, psiakość, musiał się strzec nawet bardziej, niż mu się to

przed chwilą wydawało.

- Nie zamierzam rozmawiać o Betsy - zaprotestował dość

gwałtownie.

- Miała więc na imię Betsy - uśmiechnęła się przebiegle

Megan. - A jaka była? Ładna?

- O tak.
Jej rozbawione spojrzenie spoważniało.
- Dlaczego się rozstaliście?
- Różnica poglądów na temat istoty małżeństwa - uciął i

ostentacyjnie spojrzał na zegarek. - Późno już.

Przeciągnęła się niczym rozleniwiony kot, po czym

zręcznie zeskoczyła z fotela.

background image

- Niech ci będzie, chwilowo ci daruję - zaśmiała się i

żartobliwie pogroziła mu placem. - Ale ostrzegam, że prędzej
czy później i tak wyciągnę z ciebie wszystkie szczegóły.

John zbył tę pogróżkę milczeniem.
- Jutro wyjeżdżamy z samego rana. Wiem już, jak mi

odpłacisz za dzisiejszy najazd na mostek - dodał
złowieszczym tonem.

- Założę się, że wynalazłeś dla mnie jakąś wyjątkowo

niewdzięczną robotę.

- To zależy. Masz lęk wysokości?
- A powinnam?
Uśmiechnął się tylko i nic nie odrzekł.
- John, naprawdę nie chcesz być dłużej kapitanem „Ruby

Rose"? - zagadnęła, przypatrując mu się tymi swoimi dużymi
oczami o barwie pogodnego nieba.

- Naprawdę.
Zmarkotniała i John nagle zapragnął, by ten facet, z

którym dziś rozmawiał, okazał się absolutnie beznadziejny.
Miałby wtedy pretekst, żeby go nie zatrudniać.

Chyba zwariował! Przecież jeszcze przed chwilą marzył o

tym, żeby znaleźć zastępcę!

Tymczasem Megan znowu znienacka zmieniła temat.
- Mam nadzieję, że nie gniewasz się na mnie za tamto.

Nie miałam zamiaru cię wykorzystać, słowo - zapewniła z
nutką rozbawienia w głosie.

- Może daruj sobie te złośliwości, co? Ze śmiechem

wyciągnęła do niego rękę.

- Przybijmy więc piątkę na zgodę... szefie.
Z pozornym spokojem uścisnął jej dłoń, podczas gdy w

rzeczywistości najchętniej przyciągnąłby ją do siebie i
dokończył to, co dużo wcześniej zaczęli. Nie wątpił, że tylko
na to czekała.

- To do jutra - rzuciła i zanim się obejrzał, już jej nie było.

background image

Oczywiście wyjrzał za nią. W półmroku dostrzegł

oddalający się czerwony parasol, a pod nim parę zgrabnych
nóg... Odwrócił się, zły na siebie.

Jeśli jutro ten facet okaże się w miarę do rzeczy, zatrudni

go z miejsca. To mu zdejmie jeden kłopot z głowy. Megan
wykazuje całkiem niezłą smykałkę do organizowania różnych
rzeczy, więc można zadzwonić do agencji z wiadomością, że
już znalazł asystentkę. Znowu o jeden kłopot mniej. W efekcie
zyska wreszcie czas na zajęcie się domem, trzeba przecież
wykończyć pokoje, zająć się ogrodem, wysypać drogę
żwirem, naprawić sypiący się w paru miejscach mur,
pomyśleć o basenie...

Tak, najwyższy czas, żeby w końcu zrobił coś dla siebie.
Megan zaryzykowała i zerknęła w dół, ale to chyba nie był

najlepszy pomysł. Pokład znajdował się prawie dziesięć
metrów pod nią, a powierzchnia wody dwa razy dalej.
Zakręciło jej się w głowie.

Kołysała się przy maszcie flagowym, siedząc w jakimś

dziwnym rodzaju uprzęży. Stojący poniżej John równomiernie
pociągał za sznury i Megan stopniowo wjeżdżała coraz wyżej.
Miała tylko nadzieję, że on nie puści. Dosłownie miał jej życie
w swoich rękach.

- No i jak ci tam na górze? - zawołał.
- Świetnie, tylko trzymaj mocno! - odkrzyknęła. -

Pamiętaj, że jestem cięższa, niż się wydaję!

W końcu znalazła się na wysokości ułamanego zaczepu,

który miała naprawić. Odkręciła go śrubokrętem i wymieniła
na nowy, co zajęło jej kilka minut. Następnie przewlokła przez
lśniące chromowane ucho linę do flagi, przesuwając ją tak
długo, aż oba końce spoczęły na pokładzie.

- Gotowe!
Gdy powoli zjeżdżała na dół, zaryzykowała i rozejrzała się

dookoła, wiedząc, że to jej jedyna szansa, by obejrzeć statek z

background image

lotu ptaka. Widok był doprawdy niecodzienny, przypłaciła to
jednak wyjątkowo nieprzyjemnym skurczem żołądka.

- I co? Nie było chyba aż tak źle? - zagadnął z niewinną

miną John, gdy z ulgą dotknęła stopami pokładu.

- Tak źle nie - mruknęła, wyplątując się z uprzęży. - Było

gorzej.

Uśmiechnął się łobuzersko.
- Czyli jesteśmy kwita.
- Zapewniam cię, że już nigdy nie zrobię nic takiego,

żebym musiała ci to wynagradzać - przysięgła i pomasowała
bolący brzuch.

- Wcale nie musiałaś się na to zgadzać - zauważył. - Ale

fajnie, że dałaś się namówić. Już od dawna trzeba było to
naprawić, ale nie miał kto tego zrobić, bo maszt jest dość
cienki i wygiąłby się, gdybym wciągnął tam kogoś postury
Danny'ego. Nareszcie znowu będziemy mogli rozwijać flagę.

Cóż, z jednej strony cieszyło ją, że okazała się

niezastąpiona, ale chyba wolałaby, żeby nie mógł się bez niej
obejść w całkiem innych sytuacjach...

Właśnie skończyło się szalone przyjęcie urodzinowe

młodej dziewczyny, a miał zacząć się typowy rejs
wycieczkowy, kiedy na statek przybył nieznajomy
trzydziestoparoletni mężczyzna. Niewysoki blondyn o jasnej
cerze i bardzo przeciętnych rysach twarzy stanowił zupełne
przeciwieństwo charyzmatycznego kapitana Vermonta. John
przywitał go przy trapie, po czym weszli na górę i znikli w
sterówce.

Megan domyśliła się, że to kandydat na kapitana, więc

kiedy jakieś pół godziny później schodził na dół, obserwowała
go uważnie, starając się odgadnąć rezultat rozmowy. Niestety,
zachowanie przybysza w żaden sposób nie zdradzało, czy
wynik wstępnych negocjacji okazał się po jego myśli, czy też
nie.

background image

Płonęła z ciekawości i najchętniej pobiegłaby do Johna, by

go o wszystko wypytać, jednakże właśnie musiała zacząć
wpuszczać na statek uczestników wycieczki, która opłaciła
rejs. Gdy po dwóch godzinach turyści zeszli z pokładu, trzeba
było czym prędzej zająć się przygotowaniami do podwójnej
ceremonii ślubnej. Ledwie zdążono zastawić stoły i
umocować dekoracje, gdy pojawiły się obie panny młode wraz
z rodzicami. I wtedy się zaczęło...

Megan zrozumiała, że wszelkie wysiłki tego dnia, jakie

miała już za sobą, stanowiły zaledwie mizerne preludium do
tego, co właśnie nastąpiło. Klienci, jakby się umówili,
przypuścili na nią zmasowany atak. A to kosze z kwiatami
stoją nie tam, gdzie trzeba, a to girlandy należałoby powiesić
wyżej, a to chodnik za wąski, a to krzesła należy inaczej
ustawić, a to zastawa nie taka... Znosiła te fanaberie z
uśmiechem na twarzy, choć wszystko zaczynało się w niej
gotować. W końcu przekazała grymaszących klientów
Danny'emu, gdyż musiała iść do swojej kabiny, żeby się
przebrać. I żeby do kogoś zadzwonić.

Wykręciła dobrze znany numer. Sekretarka bez przeszkód

połączyła ją z biurem Roberta, a Megan mogłaby się założyć,
że tamta wisi teraz na słuchawce, wyłażąc ze skóry z
ciekawości.

- O co chodzi, Meg? - spytał szorstko.
Wiedziała, że celowo tak ją nazwał, lecz tym razem

zignorowała to.

- O to, żebyś zostawił kapitana Vermonta w spokoju -

odparła równie zwięźle.

Usłyszała nieprzyjemny śmiech.
- Strach go obleciał, kazał ci więc do mnie zadzwonić,

co?

- John o niczym nie wie. Nie mieszaj go do tego, co się

wydarzyło między nami. On nie ma z tym nic wspólnego.

background image

- Powiedz mu, że jak chce mnie przeprosić, to niech sam

to zrobi, a nie wysługuje się kobietą.

Rozzłościł ją jeszcze bardziej, lecz wciąż starała się

trzymać nerwy na wodzy.

- Mówiłam już, że dzwonię z własnej inicjatywy.
- Nie wciskaj mi kitu, Meg. Ty sama nie potrafisz nic

zrobić, zawsze musi ci ktoś pokazywać palcem. Zginiesz bez
faceta - stwierdził niemiłosiernie. - Wiesz o tym, skoro
natychmiast znalazłaś sobie innego. A może jednak znałaś go
już wcześniej i właśnie dlatego wystawiłaś mnie do wiatru?

Choć kosztowało ją to wiele trudu, nie dała się

sprowokować.

- Powtarzam ci jeszcze raz, żebyś nie mieszał go do tego.
- Sam się w to wmieszał, więc zapłaci mi za to. Mój

prawnik już siedzi nad tą sprawą - poinformował z satysfakcją
i odłożył słuchawkę.

Nie miała pojęcia, czy tym telefonem dodatkowo nie

pogorszyła sprawy, ale nauczyła się już, że czynienie sobie
wyrzutów do niczego nie prowadzi. Z rezygnacją przebrała się
w swoją niebieską sukienkę, poprawiła włosy, włożyła
znienawidzone pantofle na obcasie i opuściła kabinę.

Ponieważ do rozpoczęcia ceremonii zostało jeszcze trochę

czasu, przystanęła na chwilę na rufie i oparła się o reling. Nie
dlatego, by potrzebowała odpoczynku. Obiektywnie rzecz
biorąc, ta praca była wyczerpująca zarówno fizycznie, jak i
psychicznie, lecz Megan prawie tego nie czuła. Podobało jej
się, że wciąż działo się coś nowego, że musiała nieustannie
podejmować decyzje, że wciąż stawały przed nią kolejne
wyzwania. A co ważniejsze, od razu widziała efekt swoich
wysiłków, co sprawiało jej ogromną satysfakcję.

Kolejnym plusem było towarzystwo Johna. Oszukiwałaby

sama siebie, gdyby udawała, iż nie sprawia jej przyjemności
ciągłe spotykanie go, rozmawianie z nim, patrzenie na niego.

background image

Do tego dochodziło jeszcze wspomnienie tamtego upojnego
pocałunku i puszczanie wodzów fantazji, która podpowiadała
jej, co by było, gdyby...

Nie powinna była sobie pozwalać na takie myśli. Już raz

związała się z mężczyzną niemal bez zastanowienia, drugi raz
nie popełni takiego błędu, o nie!

- Cześć, ślicznotko - usłyszała nagle za plecami głos

Danny'ego.

- Cześć - uśmiechnęła się w odpowiedzi.
- Twoje owieczki zbierają się już przy trapie - zażartował,

wskazując na rosnący tłumek gości weselnych. - Czekają na
swoją piękną pastereczkę.

Pierwszy oficer miał przejrzyste zielone oczy, płowe

włosy i czarujący uśmiech. Z tego, co zdążyła o nim usłyszeć,
cieszył się dużym powodzeniem u płci pięknej. Megan
odruchowo porównała go z Johnem, przy czym to porównanie
nie wypadło zbyt pomyślnie dla Danny'ego.

- Właściwie nie mieliśmy do tej pory okazji, żeby się

lepiej poznać - zagaił od niechcenia, jednocześnie przesuwając
nieco kołowrót windy kotwicznej i naciągając mocniej
łańcuch.

Nie było najmniejszej potrzeby, dla której miałby to robić.

Megan wiedziała, że „Ruby Rose" nie stała przy nabrzeżu na
kotwicy, lecz na cumach. Niechybnie chciał się przed nią
popisać swoją tężyzną fizyczną. Kolejny chłopiec z podwórka,
pomyślała z rozbawieniem.

- Może byśmy kiedyś po pracy wyskoczyli na lampkę

wina albo coś takiego? - zaproponował.

Nie miała najmniejszych wątpliwości, co miało oznaczać

owo „coś takiego".

- Ponieważ przyjeżdżam do pracy i wracam zawsze razem

z Johnem, musiałbyś uwzględnić w swoich planach również
jego - odparła gładko.

background image

Przyjrzał jej się uważnie.
- Domyślałem się, że wy dwoje... - zaczął ostrożnie, lecz

Megan przerwała mu pospiesznie:

- Nic z tych rzeczy. Po prostu jeździmy razem, bo tak jest

nam wygodniej.

- Ale chyba już niedługo? - zauważył, bacznie obserwując

jej reakcję.

- Słucham?
- To nie wiesz o Normie Richardsonie? To ten facet, z

którym John dziś rozmawiał. Nowy kapitan. Zamieniłem z
nim kilka słów, wygląda na równego gościa - wyjaśnił, po
czym zmienił temat na ciekawszy. Oczywiście, ciekawszy dla
niego: - To co z naszym spotkaniem?

- Obawiam się, że gdybym się z tobą umówiła, to twoje

wielbicielki rozszarpałyby mnie na strzępy - zażartowała, choć
serce w niej zamarło na myśl o tym, że John jednak opuszczał
„Ruby Rose"... A bez niego to wszystko nie ma sensu!

- Nie będzie znowu tak źle - uśmiechnął się zabójczo

Danny.

Gdy John wygłaszał słowa przysięgi, jego wzrok

mimowolnie powędrował ku twarzy Megan. Nic dziwnego, że
zająknął się w pewnym momencie i zapomniał, co dalej.
Pospiesznie wrócił spojrzeniem do rozłożonej przed sobą
księgi i wszystko poszło już gładko.

Tak, najwyższy czas wycofać się z tego, ten cały Norm

Richardson spadł mu jak z nieba. Tylko dlaczego, gdy
spoglądał na Megan, zaczynał czegoś tak bardzo żałować?

Po skończonej uroczystości podeszła do niego, on zaś

szybko wytłumaczył sam sobie, że to nieprawda, że jej
bliskość sprawia mu przyjemność. Absolutna nieprawda!

- Słyszałam, że mamy nowego kapitana - rzuciła pozornie

obojętnym tonem.

background image

- Tak, zaczyna w poniedziałek. To znaczy, nie ten

najbliższy, tylko przyszły. Porządny facet, dogadacie się bez
trudu.

- A lubi dzieci?
- Nie wiem, ale chyba tak. Podobno ma trójkę własnych.
- Myślisz, że trzeba mieć dzieci, żeby je lubić? - spytała,

uśmiechając się nieco tajemniczo.

Czuł przez skórę, że do czegoś zmierzała, ale nie mógł

odgadnąć, co to miało być. Do diaska, znowu zastawiała na
niego jakąś pułapkę.

- Nie wiem - odparł ostrożnie.
- A ja wiem - stwierdziła triumfalnie. - Wcale nie trzeba,

a ty jesteś tego najlepszym dowodem. Uwielbiasz dzieci i tak
naprawdę wcale ci nie przeszkadzało, że je wtedy
przyprowadziłam, ale prędzej skoczysz między stado rekinów,
niż się do tego przyznasz!

Popatrzył na nią uważniej, lecz natychmiast tego

pożałował. Znowu musiał sobie powtarzać, że to tylko
złudzenie, że wcale nie pragnie porwać jej w objęcia, całować
do utraty tchu, słuchać jej urywanego oddechu, czuć, jak się
poddaje jego pieszczotom...

Opanował się jakoś, ale nie przyszło mu to łatwo.
- Ciekawe, jak doszłaś do tego cokolwiek zaskakującego

wniosku? - spytał sarkastycznie. - Ja bym w życiu na to nie
wpadł, choćbym myślał i sto lat.

- Obserwowałam cię wtedy - przyznała bez cienia

zażenowania. - Widziałam, jak pomagałeś dzieciom, które nie
mogły dosięgnąć tej rączki od uruchamiania syreny,
widziałam, jak poklepałeś po ramieniu najmniejszego z
chłopców i jak pogłaskałeś po głowie tę dziewczynkę z
loczkami.

- Ależ z ciebie ciekawskie stworzenie - zażartował, wciąż

nie mogąc się zorientować, o co jej tak naprawdę chodzi.

background image

Spuściła wzrok i zapatrzyła się w czubki swoich butów.
- John, próbuję ci powiedzieć, że być może nie znasz

siebie aż tak dobrze, jak ci się wydaje - powiedziała cicho.

- To znaczy?
Wyprostowała się nagle, jakby podjęła decyzję i spytała

wprost:

- Naprawdę chcesz zostawić „Ruby Rose"?
- Oczywiście - odparł ze zdumieniem.
- A ja myślę, że nie! Oszukujesz sam siebie. Żachnął się.
- Jasne, znasz mnie od całych czterech dni, a już

doskonale wiesz, czego ja tak naprawdę chcę i czego
potrzebuję. A ja, kiep, nie doszedłem do tego przez ponad
trzydzieści lat!

- John, nie irytuj się...
- Chwileczkę, a czy to przypadkiem nie ty omal nie

zrujnowałaś sobie życia, wybierając niewłaściwego faceta na
męża? To nie ty zwierzałaś mi się, że popełniłaś błąd, bo
słuchałaś innych, a nie siebie? A teraz masz czelność mówić
mi, że to ja nie wiem, czego chcę? - wybuchnął.

- Jesteś zły i nie wiesz, co mówisz - wtrąciła

uspokajająco, lecz tylko dolała oliwy do ognia.

- Trudno, żebym nie był zły, jak ktoś mi wmawia, że zna

mnie lepiej niż ja sam. Wczoraj chciałem cię pocałować,
chociaż sam nie miałem o tym pojęcia, dzisiaj upieram się,
żeby przestać być kapitanem, choć w rzeczywistości bardzo
mi na tej funkcji zależy - ciągnął drwiącym tonem. - Jakie to
szczęście, że mam cię pod ręką i że zawsze mi powiesz, co tak
naprawdę mam na myśli. Co ja bym bez ciebie zrobił?
Zginąłbym marnie.

- To, że tak się wściekasz, tylko potwierdza moją teorię -

upierała się Megan. - Przestraszyłeś się, bo odgadłam twoje
pragnienia.

background image

- Nie. Nie odgadłaś i w życiu nie odgadniesz - odparł

twardo.

Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.
- W takim razie przepraszam bardzo - odezwała się cicho

i odeszła.

John z całej siły walnął pięścią o barierkę, po czym zaklął

z furią i pomasował bolącą dłoń. Jedno nie ulegało
wątpliwości - same niebiosa zesłały mu tego Richardsona. To
tamtemu już wkrótce Megan będzie ciosać kołki na głowie, a
nie jemu.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY
Przez całą drogę powrotną nie odezwali się do siebie ani

słowem. Megan ledwo to wytrzymywała, ale przysięgła sobie,
że za nic w świecie nie odezwie się pierwsza. Tym bardziej że
podejrzewała, iż John może skorzystać z pierwszej okazji, by
oznajmić jej, żeby szukała sobie nowej pracy i nowego
miejsca zamieszkania.

Kiedy skręcili z głównej drogi w stronę jego posiadłości,

odezwał się w końcu:

- Jeśli chcesz się jutro ze mną zabrać, będę wyjeżdżał o

tej samej porze, co zwykle.

- Dziękuję, ale pojadę własnym samochodem - odparła

impulsywnie.

- Świetnie. - Zatrzymał się przed bramą i zgasił światła,

ale nie wyłączał silnika. Przez dłuższą chwilę siedzieli tak w
ciemności. Nic się nie działo. - Megan, będziemy pracować
razem jeszcze przez prawie dwa tygodnie. Nie chcę, żeby to
tak wyglądało.

Ucieszyła

się, gdyż John wyraźnie proponował

zawieszenie broni.

- Ja też nie.
- To wcale nie oznacza, że zgadzam się z tym, co wtedy

powiedziałaś. Ja zawsze dobrze wiem, czego chcę i już.

Nie zamierzała ponownie się z nim kłócić. Zresztą, nie

miała stuprocentowej gwarancji, że nie pomyliła się w ocenie
sytuacji.

- Prawie nic o mnie nie wiesz. Nie masz pojęcia, ile czasu

spędziłem na wodzie ani jak mnie męczy udzielanie ślubów i
wygłaszanie słów, w których znaczenie nie wierzę, ani jak nie
cierpię nieporozumień i scen. Mam po prostu dosyć.

- W porządku, rozumiem.
Przez chwilę znów panowało milczenie.

background image

- Myślę, że skoczę do knajpy na kolację - mruknął pod

nosem. - Dawno nie widziałem kilku znajomych.

- Jasne - przytaknęła, choć zrobiło jej się przykro, że nie

zaproponował, by mu towarzyszyła.

Widocznie miał ochotę uwolnić się od niej, przynajmniej

na jakiś czas, ale nie mogła mieć o to do niego żalu. Wysiadła
z samochodu, lecz jeszcze nie zamykała za sobą drzwi.

- John, jeżeli wolisz, żebym zrezygnowała z pracy u

ciebie i wyniosła się stąd... - zaczęła z wahaniem.

- Nawet mi to nie przyszło do głowy. Chcę, żebyś nadal

pracowała jako asystentka, teraz moja, a potem Richardsona.
Ale wszystko wyłącznie na gruncie zawodowym, żadnych
prywatnych uwag i tym podobnych. Czyli mniej więcej tak,
jak do tej pory... No, z małymi wyjątkami.

- Dobrze, będę pamiętać - odparła i dodała, zanim

zamknęła drzwi: - Myślę, że w tej sytuacji możemy jednak
jechać jutro do pracy razem.

Nie poszła do domu od razu. Patrzyła, jak zapalają się

światła, a samochód wykręca i odjeżdża. Odprowadzała go
wzrokiem tak długo, aż czerwone punkciki rozpłynęły się w
mroku.

Postarała się, by dalej potoczyło się tak, jak sobie życzył.

Była życzliwa, uśmiechnięta, pomocna, niezawodna. W domu
gotowała kolacje, John zaś zmywał. Czasami siedzieli potem
razem przed kominkiem, omawiając bieżące sprawy i
narzekając na ciągle padające deszcze. Panujące między nimi
stosunki można by określić jako doskonale poprawne i
doskonale obojętne. Godziła się na to, ponieważ on właśnie
tego pragnął, jednakże nie mogła odżałować tej nici
zrozumienia i przyjaźni, jaka się zadzierzgnęła między nimi na
samym początku. Stali się sobie bardziej obcy, niż byli wtedy,
gdy jeszcze zupełnie nic o sobie nie wiedzieli.

background image

Jednak podczas ceremonii ślubnych na pokładzie „Ruby

Rose" coś się zmieniało. Niemal zawsze, ilekroć John
wygłaszał słowa przysięgi, w której znaczenie nie wierzył,
jego wzrok kierował się w stronę Megan. Niemal zawsze,
ilekroć podchwyciła wtedy jego spojrzenie, nie była w stanie
odwrócić oczu w inną stronę.

Miała wtedy wrażenie, jakby to, co mówił, nabierało

jakiegoś specjalnego znaczenia, jakby kryła się w tym jakaś
tajemna wiadomość, jakby słyszała obietnice kochanka... W
takich momentach nieuchronnie powracało do niej
wspomnienie chwili, gdy John trzymał ją na rękach i całował,
jakby świat miał się skończyć.

Tak szybko się między nimi zaczęło. Tak szybko się

między nimi skończyło.

Teraz już rozumiała, dlaczego wciąż roni łzy podczas

ceremonii zaślubin, choć od dnia jej niedoszłego ślubu minęły
już dwa tygodnie. Tak naprawdę nie płakała za Robertem.
Płakała za Johnem.

Chyba musi być ze mną coś nie tak, pomyślała z

zawstydzeniem, ocierając oczy rąbkiem rękawa i starając się
nie patrzeć na kolejną całującą się parę. Nie miałam pojęcia,
że jestem taka płocha i niestała w uczuciach. Głupio mi.

Po raz pierwszy poczuła zadowolenie na myśl o tym, że

wkrótce na statku pojawi się nowy kapitan. Nie będzie wtedy
miała powodu, by przeżywać takie chwile jak teraz. Chyba
same niebiosa zesłały Norma Richardsona!

W poniedziałek rano John jak zwykle obudził się z

samego rana. Wyskoczył z łóżka, wziął prysznic, ogolił się,
nastawił ekspres do kawy - i dopiero wtedy dotarło do niego,
że mógł spokojnie jeszcze trochę się powylegiwać. Przecież
nie idzie do roboty. Teraz jednak nie było sensu kłaść się
ponownie. Odbiję to sobie jutro, pomyślał.

background image

Wprawiło go to wszystko w tak świetny humor, że

impulsywnie zrobił kawę dla Megan, zastawił tacę i udał się
do letniego domu. Nawet deszcz przestał wreszcie padać, po
raz pierwszy od bardzo długiego czasu nad głową pojawiło się
coś na kształt błękitu. Proszę, sama matka natura świętowała
jego uwolnienie z okowów!

Ponieważ jednak nie znalazł w sobie dość odwagi, by

zapukać do drzwi Megan, podszedł do muru, postawił na nim
tacę i rozejrzał się po okolicy. Na gałęziach pojawiły się
pierwsze pąki, gdzieniegdzie pokazywała się nieśmiało
zielona ruń. Poziom rzeki podniósł się po ostatnich deszczach,
lecz utrzymywał się w normie.

- Dzień dobry - rozległo się za jego plecami.
Nie dość, że wyglądała przeuroczo, świeża i promienna

niczym poranek, to jeszcze obdarzyła Johna prześlicznym
uśmiechem, gdy zaproponował jej kawę. Od jakiegoś czasu
bardzo rzadko uśmiechała się w ten sposób, ale tłumaczył
sobie, że tym lepiej dla niego. Bezpieczniej. Tym bardziej że
przecież wciąż myślała o tamtym...

Co do tego nie było żadnych wątpliwości. Spoglądał na

nią czasami podczas udzielania ślubów - to naturalne, że od
czasu do czasu porozumiewał się wzrokiem ze swoją
asystentką, prawda? - i niemal zawsze widział wtedy łzy w jej
oczach. Dlatego powiedział sobie, że musi się strzec przed
zgubnym wpływem jej uroku i trzymać się od niej z dala.
Ponieważ jednak od tej chwili mieli się widywać znacznie
rzadziej, mógł sobie pozwolić na odrobinę zażyłości.

Megan jednak podziękowała za kawę, twierdząc, że robi

się późno.

- Masz jeszcze trochę czasu, zdążysz się napić -

przekonywał.

background image

- Nie chcę się spóźnić od razu pierwszego dnia i podpaść

nowemu szefowi na samym początku. Zwłaszcza że
potrzebuję wywrzeć na nim jak najlepsze wrażenie.

- A czemuż to? - zainteresował się może cokolwiek zbyt

gwałtownie.

Szelmowsko mrugnęła okiem.
- Chcę mu napomknąć o aparatach fotograficznych.

Myślałeś, że zrezygnowałam?

Chociaż nigdy tego nie powiedział, od samego początku

uważał, że to całkiem niezły pomysł. Nie mógł jednak
pozwolić, żeby zaczęła mu się szarogęsić na statku, więc
zachował to dla siebie. Wyglądało na to, że zamierzała
sprawdzić, czy uda jej się wejść na głowę następnemu
kapitanowi. Uśmiechnął się mimowolnie. Ciekawe, czy
Richardson miał pojęcie, co go czeka?

Spędził caluteńki dzień na wbijaniu gwoździ, machaniu

pędzlem i noszeniu dziesiątków rzeczy. Starał się przy tym nie
myśleć o tym, co działo się na pokładzie „Ruby Rose", o tym,
jak sprawdzał się nowy kapitan, czy Megan porównywała ich
obu i na czyją korzyść wypadło porównanie. Nie zdziwiłby
się, gdyby na korzyść Norma, przecież do niego, Johna, miała
całą masę zastrzeżeń.

Nie, nie chciał myśleć o Megan. Lepiej zastanowić się, co

z Mgiełką. Lada dzień urodzi małe, szkoda, że ominie go to
wydarzenie. Trzeba się nią zająć, najlepiej niech Megan
zaniesie jakieś pudło do jego kajuty... Chwileczkę, to przecież
już nie jego kajuta. Nie wypadało mu prosić zupełnie obcego
człowieka, jakim był Richardson, żeby zechciał dzielić kabinę
razem ze spodziewającą się potomstwa kotką.

Może przywieźć Mgiełkę tutaj? Lily co prawda miała dość

zdecydowaną opinię na temat kotów, ale można by trzymać
kocią rodzinę na przykład w garażu. Nie, może jednak nie
należy stresować kotki i przenosić jej w zupełnie nowe

background image

miejsce. Na statku czuła się jak w domu, lepiej ją tam
zostawić.

Megan będzie więc musiała znaleźć jakiś bezpieczny i

spokojny kąt i doglądać wszystkiego. On tymczasem może
sobie bez przeszkód urządzać bezpieczny i spokojny kąt dla
siebie...

Wróciła późnym popołudniem. John właśnie ustawiał grill

na tarasie, uznał bowiem, że Megan coś się należy po
pierwszym dniu samodzielnej pracy. Musiała przecież radzić
tam sobie ze wszystkim sama.

No, nie taka sama, odezwał się w jego głowie jakiś głos.

Miała przecież Norma i Danny'ego - pierwszy rozwiedziony,
drugi playboy co się zowie. Wolał o tym nie myśleć.

- Gotujesz? - zdziwiła się, podchodząc bliżej.
- Czas na pierwsze barbecue w tym roku.
Z powątpiewaniem zerknęła na zbierające się nad ich

głowami chmury. Po jednym ładnym dniu pogoda znów
zaczynała się psuć.

- Czy to nie zbyt duża doza optymizmu? Zaraz lunie.
- Lubię ryzyko - zażartował. - A tak naprawdę, to

pomyślałem sobie, że coś ci się należy za twoje wysiłki. Zaraz
przyniosę kurczaka, będzie się piekł jakąś godzinę, więc
możesz się w tym czasie wykąpać... albo w ogóle coś zrobić -
zakończył nieco niezręcznie, ponieważ nagle przed oczami
stanął mu czarowny obraz Megan pluskającej się w wannie.
Oczywiście, już nie mógł się od tej wizji uwolnić.

- Rzeczywiście z przyjemnością wezmę kąpiel -

przytaknęła z uśmiechem.

- Zanim pójdziesz, zdradź mi, jak ci poszło z tymi

aparatami.

- W porządku - odparła dziwnie bezbarwnym głosem, po

czym spytała szybko: - Jak się siedziało w domu?

background image

- Fantastycznie - odparł z pełnym przekonaniem. - A

tobie, jak się ułożyło z Normem?

- Świetnie.
Spodziewał się jakichś szczegółów, lecz Megan oddaliła

się w stronę letniego domku, nic więcej nie mówiąc. John
postanowił w duchu, że i tak ją później przyciśnie.

Gdy wróciła po jakimś czasie, właśnie skończył nakrywać

do stołu, który ustawił pod obszerną markizą, więc nie groziło
im zmoknięcie, gdyby jednak zaczął padać deszcz. Ponieważ
zrobiło się trochę chłodniej, przyniósł z domu piecyk, więc
byli już zupełnie niezależni od kaprysów pogody.

W dawno nie otwieranej szufladzie kredensu znalazł biały

obrus i różowe serwetki, kupione jeszcze przez Betsy. Kolor
serwetek podsunął mu pewien pomysł. Zauważył rano w
ogrodzie pierwsze tulipany - akurat ciemnoróżowe. Zerwał je
więc, a ponieważ w kawalerskim gospodarstwie flakonów
raczej nie uświadczysz, włożył je do dużego kieliszka.

- Jak ładnie - powiedziała z uznaniem Megan, zaś on miał

ochotę stwierdzić to samo, spojrzawszy na nią.

Zbiegiem okoliczności włożyła sukienkę w pastelowym

odcieniu różu. Jej policzki pałały tym samym kolorem, a
wilgotne po kąpieli włosy zwinęły się w pierścionki - istne
wcielenie wiosny.

- Chciałem z tobą obgadać parę spraw - zagaił, gdy zajęła

miejsce za stołem.

- Słucham.
- Po pierwsze, chodzi o Mgiełkę. Na statku jest cała masa

niebezpiecznych miejsc, a nie chcę, żeby urodziła małe w
którymś z nich...

- Nie musisz się o to martwić. Ustawiłam duże pudło ze

starymi ręcznikami w najciemniejszym kącie mojego biura.
Nikt niczego nie zauważy, a Mgiełce całkiem się tam podoba.

background image

- Och - powiedział tylko, cokolwiek zbity z tropu faktem,

że ta wyjątkowo samodzielna kobieta i tym razem zrobiła
wszystko po swojemu.

- Coś nie tak?
- Nie, dlaczego, świetnie.
- O co jeszcze chciałeś spytać?
- To potem, najpierw zjedzmy - zdecydował i podszedł do

grilla.

Zjedli kurczaka i sałatkę, którą John również przygotował,

napili się wina i przez jakiś czas siedzieli w milczeniu, patrząc
w zamyśleniu w stronę otwartej przestrzeni. Zaczęło padać.

- To co, nie powiesz mi, jak ci dzisiaj poszło? - zagadnął,

gdyż jej zachowanie, gdy wróciła do domu, zdawało się
wskazywać na to, że coś było nie tak.

- Mówiłam ci, że w porządku. - Wzruszyła ramionami.
- A jakieś szczegóły?
- Naprawdę nie ma się nad czym rozwodzić.
- Jak ci się podoba Norm? - Spróbował z innej beczki.
- Wydaje się, że wie, co robi - odparła, ponownie unikając

udzielenia konkretnej odpowiedzi.

- Ma niezłe kwalifikacje - podsunął, lecz nie zareagowała.

- A jak tam dzisiejsza wycieczka szkolna?

- Wszystko poszło gładko - mruknęła, po czym nagle

uśmiechnęła się z satysfakcją. - Czyżbyś już zatęsknił za
statkiem? Szybko.

- Nic z tych rzeczy - zaśmiał się. - Czekaj, opowiedz mi,

bo to ciekawe. Założę się, że swoim zwyczajem zwaliłaś
nowemu kapitanowi wszystkie te dzieciaki na głowę. I co?
Podobało mu się, że ma takich gości na mostku?

- Chyba tak.
- I dał im uruchomić syrenę? - dopytywał się, party

przemożną ciekawością, jak też Richardson wypadł w
porównaniu z nim.

background image

Pochyliła się ku niemu nad stołem.
- John, mogę być mało taktowna, ale za to szczera? Nie,

nie możesz, miał już na końcu języka. Jak była z nim szczera
jakieś dwa tygodnie temu, to skończyło się dość
nieprzyjemnie. Czy nie mogłaby wyciągnąć z tego nauczki na
przyszłość?

- Wal.
- Jak chcesz wiedzieć, co ktoś na „Ruby Rose" zrobił albo

pomyślał, to sam go o to zapytaj. Nie będę na nikogo donosić,
to obrzydliwe. I nie rób mi na drugi raz obiadków, żeby mnie
pozytywnie nastroić do takich przesłuchań!

- Uważasz, że właśnie to mną kierowało? - warknął.
- A nie?
- Nie - odparł, a głos ledwo wydobył się ze ściśniętego

gardła.

Czuł, jak wszystko się w nim napina. Ta rozmowa zaraz

zakończy się awanturą, tyle razy już tego doświadczył przy
Betsy, że potrafił bezbłędnie wyczuć, kiedy nastąpi spięcie.

- Jaki był więc prawdziwy powód, dla którego zadałeś

sobie dziś tyle trudu?

- Właściwie sam nie wiem. - Uniósł ręce obronnym

gestem.

- A mnie się zdawało, że wiesz wszystko - skwitowała

kąśliwie, po czym podniosła się od stołu. - Dziękuję za
kolację. Skoro dziś ty gotowałeś, to ja pozmywam.

Kompletnie zbity w tropu siedział w milczeniu, kiedy

sprzątała ze stołu. Gdy wreszcie na dobre znikła w kuchni,
gwizdnął na Lily i nie bacząc na padający coraz mocniej
deszcz, poszedł na spacer. Potrzebował ochłonąć.

- Panno Morison, powtarzałem już dziesiątki razy, że

najbardziej cenię sobie u moich pracowników punktualność.

Megan starała się wyglądać na skruszoną, podczas gdy w

duchu myślała sobie mało pochlebne rzeczy na temat

background image

Richardsona. Owszem, zaczęła wprowadzać gości weselnych
na pokład nieco później, niż to wynikało z planu, ale akurat
tak się złożyło, że Mgiełka wybrała sobie ten dzień na
rodzenie małych. Megan nie miała serca zostawić jej samej w
takim momencie i poczekała, aż na świat przyjdzie cała piątka
popielatych kociątek.

Potem, aby nadgonić stracony czas, zorganizowała

wszystko nadzwyczaj sprawnie i w rezultacie ślub zaczął się
zaledwie z parominutowym opóźnieniem, czego większość
gości mogła nawet nie zauważyć. Oczywiście, Norm nie
przepuścił takiej okazji.

Został kapitanem zaledwie przed dziesięcioma dniami.

Pod koniec każdego z tych dziesięciu dni wzywał wszystkich,
którzy mu się czymś narazili i metodycznie wytykał im błędy.
Na przykład Danny został wezwany na dywanik już trzy razy -
za flirtowanie z klientkami. Kucharz usłyszał reprymendę za
niewłaściwe parzenie kawy, w dodatku bezkofeinowej, czyli
jakiegoś paskudztwa, którego kapitan nie życzył sobie w ogóle
brać do ust.

Megan też już raz dostała za swoje, gdy jeden ze ślubów

zaczął się później niż powinien. Prawda była taka, że panna
młoda wpadła w histerię i Megan zabrała ją do swojej kabiny,
by móc ją uspokoić bez niepotrzebnej asysty dziesiątków
gości. Norm Richardson nie chciał jednak słuchać żadnych
wyjaśnień.

No, i jeszcze ta sprawa z aparatami fotograficznymi...

Nawet nie wysłuchał jej do końca, tylko oznajmił tonem nie
znoszącym sprzeciwu, że pomysł jest i - dio - ty - czny,
kropka.

- Ten facet z pewnością ma kwalifikacje i jest

kompetentny - mruknął jej kiedyś na ucho Danny - ale
charakterek ma taki, jak nasza nieświętej pamięci Colpepper...

Amen, dodała w duchu Megan.

background image

- Jaką ma pani tym razem wymówkę? - spytał Norm tym

swoim pełnym wyższości tonem, który znali już aż za dobrze.

- Żadnej.
Przecież nie powie mu o Mgiełce! Jakimś cudem kotka do

tej pory unikała wchodzenia mu w drogę i najlepiej, żeby tak
zostało. Megan nie potrafiła sobie wyobrazić, by kapitan miał
się ucieszyć z posiadania na pokładzie całej kociej rodziny.
Najbezpieczniej będzie ukrywać przed nim ten fakt, a gdy
małe trochę podrosną, oddać je po cichu w dobre ręce.

Albo powiedzieć o wszystkim Johnowi...
Miała na to ogromną ochotę już po pierwszym dniu pracy

z nowym kapitanem. Chciała poskarżyć się, że Norm
Richardson jest beznadziejnie wprost zasadniczy, że
wprowadził na statku pruski dryl, że atmosfera stała się
nieznośnie napięta. I że dzieciom wcale się nie podobał. Ale
gdy John zaczął zasypywać ją pytaniami, coś w niej stanęło
okoniem i oznajmiła mu wyniośle, że nie będzie na nikogo
donosić. A odkąd ty się taka święta zrobiłaś, wyrzucało jej
potem sumienie, lecz było już za późno. John nie zadawał już
więcej takich pytań, jej zaś - po tak dumnej deklaracji - głupio
było zaczynać rozmowę na ten temat. Została więc sama ze
swoim problemem.

Cóż, skoro aż tak bardzo jej się nie podobała współpraca z

nowym kapitanem, to przecież zawsze mogła zrezygnować i
poszukać sobie innej roboty.

I zwalić Johnowi na głowę problem szukania kolejnej

asystentki? Nie mogła mu tego zrobić.

- Proszę, żeby mi się to więcej nie powtórzyło - zażądał

surowo. - Jutro mamy trzy ceremonie.

Skinęła głową. Wiedziała, jak to będzie wyglądać: Norm,

patrząc przed siebie pozbawionym wyrazu wzrokiem, wygłosi
monotonnym głosem słowa przysięgi, którym dźwięczny

background image

baryton Johna Vermonta potrafił nadać taką głębię, takie
pokłady znaczenia...

Ten człowiek w ogóle nie umywał się do Johna. Żaden

inny też, jeśli się nad tym dłużej zastanowić.

- Jak idą przygotowania do tej wielkiej gali w przyszłym

tygodniu?

- Wszystko w porządku - odparła lakonicznie. Nie

życzyła sobie, by wtykał nos w szczegóły, potrzebowała
bowiem choćby odrobiny niezależności.

- To dobrze. Proszę nie zapominać, że właściwe

planowanie to podstawa.

- Tak jest, panie kapitanie - mruknęła, co dla bardziej

wyćwiczonego ucha mogło przypominać raczej ciche
warknięcie.

Łódź Johna przybiła do brzegu. Lily, nie bacząc na

komendę, wyskoczyła na pomost i pobiegła ścieżką na górę.
Zanim złożył wiosła i przykrył pokład brezentem, już znikła
za murem na szczycie.

John z dezaprobatą pokręcił głową, zabrał wędki i również

zaczął się wspinać w stronę domu. Zatrzymał się na moment
na jednym z zakrętów i spojrzał w dół na rzekę. Znów trochę
przybrała po ostatnich deszczach, lecz na szczęście jej poziom
nie dawał powodu do obaw. Poszedł więc dalej, machając
pustym wiadrem.

Nic nie złowił, żadna ryba nawet nie chciała choćby

spróbować przynęty, lecz nie zależało mu na tym aż tak
bardzo, Cieszyło go samo przebywanie na wodzie.
Oczywiście, byłoby miło upiec własnoręcznie złowioną rybkę
na grillu i pochwalić się przed Megan...

Megan. Niech to Ucho! Codziennie wracała do domu z

ustami pełnymi pochwał pod adresem Richardsona, wręcz
piała peany na jego cześć. Nie zdradzała przy tym żadnych
szczegółów, chyba że dotyczyły Mgiełki. Na temat spraw

background image

dotyczących „Ruby Rose" milczała jak zaklęta. Wciąż nie
rozumiał, dlaczego. Przecież nie chodziło mu o to, by
obmawiała kogoś za plecami i plotkowała jak najęta. Po
prostu był ciekaw, jak tam sobie radzą bez niego. Milczenie
Megan sprawiało mu przykrość, ponieważ czuł się zupełnie
odizolowany od życia statku, zapomniany i niepotrzebny.

Niedobrze. Wychodzi na to, że jednak miała rację. Tęsknił

za "Ruby Rose". Niepotrzebnie stamtąd odszedł.

- Ile?
Megan przerwała struganie marchewki i podniosła wzrok

na Johna.

- Pięć. Wszystkie szare. I takie malutkie... - Jej głos cichł

stopniowo, gdyż na twarzy Johna pojawił się przepiękny
uśmiech. Pewnie oczyma wyobraźni ujrzał swoją kotkę wraz z
jej pociechami. Wyglądał teraz tak pięknie, że coś ją ścisnęło
w gardle.

- Normowi też się podobały?
- Cóż...
- Dobra, nie ma sprawy - przerwał jej. - Wiem, że nie

życzysz sobie, żebym wypytywał o takie rzeczy.

Sięgnęła po cukinię, zawahała się i zerknęła na Johna

nieco niepewnie. Siedział na blacie szafki i przyglądał się, jak
Megan krząta się po kuchni. Ponieważ ostatnio to on w kółko
przygotowywał coś na grillu, miał teraz święte prawo
odpocząć.

- Wiesz, że nie lubię plotkować. Ale ponieważ to twój

statek i twoje koty, wydaje mi się, że powinnam ci powiedzieć
przynajmniej tyle, że Norm nie zdaje sobie sprawy z
obecności zwierząt na pokładzie.

Spojrzał na nią z niepokojem.
- Hm... To chyba dla ciebie niełatwa sytuacja.

Oczywiście, ja się do tego nie wtrącam, takie są reguły gry.

background image

- Nic się nie martw - zapewniła go. - Będą bezpieczne w

mojej kabinie. On nigdy tam nie zagląda. - Nie dodała, że
dzieje się tak dlatego, że zawsze starannie zamykała drzwi na
klucz.

Uspokojony, wrócił myślami do kotki i znów twarz mu się

rozpogodziła.

- To Mgiełka ładnie się spisała. Szkoda tylko, że mnie

przy tym nie było.

- Ja też żałuję. Będziesz musiał wpaść któregoś dnia, żeby

obejrzeć te maluchy. Są rozkoszne.

- No, nie wiem, czy przyjdę... - Wykonał nieco nerwowy

gest.

- Dlaczego?
- Nie powinienem wtykać nosa w sprawy statku. Załoga

pomyśli, że sprawdzam Richardsona, a to może poderwać ich
zaufanie do niego. Nie chcę stwarzać niepotrzebnych
problemów.

- Ale przecież nie przyjdziesz kontrolować Norma, tylko

zobaczyć swoje własne koty - zaoponowała.

Aż mu oczy zalśniły. Pewnie nie miał o tym pojęcia, ale

chwilami mogła czytać w jego twarzy jak w otwartej księdze.
Ucieszył się na myśl o tym, że ma pretekst, by choć na trochę
wrócić na statek. Popatrzyła na niego z czułością. Uparciuch.
Gdyby jej posłuchał, to nie popełniłby błędu i nie
zrezygnowałby z funkcji kapitana.

Udusiła warzywa, wymieszała z makaronem, polała sosem

i dodała cieplutkie chrupiące grzanki z masłem czosnkowym.
Ku jej głębokiej dezaprobacie John dorzucił do swojego dania
porcję żeberek, które zostały jeszcze z wczorajszego barbecie.

- Przecież żeberka do makaronu nie pasują - jęknęła.
- Nie rozumiem, dlaczego mężczyźni nie potrafią

wytrzymać bez mięsa?

- Za to kobiety nie mogą żyć bez makaronów i klusek

background image

- odparował. - Betsy w kółko mnie nimi karmiła.
Megan omal nie udławiła się kawałkiem cukinii. John z

własnej nieprzymuszonej woli mówił o byłej żonie!
Niesamowite! Spojrzała na niego zachęcająco, starała się
jednak nie zdradzić, że wręcz płonie z ciekawości, gdyż to
mogło go zniechęcić do zwierzeń.

- Nie przepadała za pichceniem, zresztą, nie bardzo

umiała to robić, ale ponieważ zagotowanie wody i wrzucenie
do niej jakichś ziemniaczanych czy pszennych kluchów nie
stanowiło problemu nawet dla niej, jedliśmy je do oporu.
Powiedz, skąd umiesz tak dobrze gotować?

Wolałaby nadal słuchać o Betsy, która z nie znanych

przyczyn szaleńczo ją ciekawiła.

- Kiedy tata zmarł, nie stać nas było na dalsze

utrzymywanie gosposi, więc mama musiała sama zająć się
domem, ale miała do tego dwie lewe ręce. W końcu instynkt
samozachowawczy podpowiedział mi, że dłużej nie pociągnę
na samych kanapkach i kupiłam książkę kucharską za
pierwsze pieniądze, jakie zarobiłam na roznoszeniu gazet.

- Żartujesz. Naprawdę roznosiłaś gazety? Dałaś radę?
- No pewnie. Zobacz. - Ze śmiechem zgięła ramię, by

zaprezentować mu mięśnie.

- Ja też to robiłem. Do tego sprzedawałem napoje w

budce, musiałem się nieźle zwijać, mieszkaliśmy w
południowej Kalifornii, żar lał się z nieba.

- I co jeszcze?
- Najmowałem się do koszenia trawników i strzyżenia

żywopłotów.

- A ja do opieki nad dziećmi.
- A ja nie.
-

Domyślam

się - mruknęła z rozbawieniem,

przypominając sobie jego uwagi na temat przyprowadzania
mu dzieci na mostek kapitański. - Też jesteś jedynakiem?

background image

- Tak, ale nie od początku. Jak miałem pięć lat, mój brat

zginął w wypadku samochodowym razem z naszą mamą.
Zamieszkaliśmy potem z ojcem na jachcie, zresztą tata wciąż
na nim mieszka. To świetny facet, polubiłabyś go.

- Chciałabym go poznać.
To wywołało uśmiech na twarzy Johna, a Megan poczuła

się tak, jak tamtego dnia, gdy wisiała wysoko nad pokładem i
naprawiała złamany zaczep na maszcie flagowym. Wtedy też
kręciło jej się w głowie i żołądek wyprawiał dziwne harce, ale
wtedy istniały po temu powody. A teraz?

- Betsy też była jedynaczką - powiedział z ociąganiem.
- Potwornie rozkapryszoną najładniejszą dziewczyną w

okolicy. - Umilkł, a gdy wydawało się, że już więcej nie
poruszy tego tematu, dodał nieoczekiwanie: - Nie mam
pojęcia, czemu za mnie wyszła.

Zdumiała się. Nie ma pojęcia? To co, w ogóle w lustro nie

patrzy, czy jak? Albo... Albo w jej oczy?

- Bzdura - oznajmił nagle, zdecydowanie odkładając

widelec. - Oszukuję sam siebie. Betsy nie wyszła za mnie,
tylko za moje pieniądze. Kiedy jednak przekonała się, że
muszę porządnie i dużo pracować, żeby je mieć, zaczęła sama
sobie szukać rozrywek, których ja nie miałem czasu jej
dostarczać. - Spojrzał Megan prosto w oczy, a kąciki jego ust
uniosły się w pełnym goryczy uśmiechu. - Pierwszy był
zawodowym golfistą. Potem kierowca rajdowy. Dalej piłkarz.
I znany tenisista, jeśli mnie pamięć nie zawodzi.

Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami. Niby

rozumiała każde słowo z osobna, lecz całość wydawała się
pozbawiona sensu. Jakim cudem jakakolwiek kobieta mogłaby
zdradzać kogoś takiego jak John Vermont? Chyba tylko ślepa,
głucha i niedorozwinięta umysłowo!

- Na szczęście udało mi się kupić moją wolność.

Pamiętasz holowniki, które mi pokazałaś na rzece?

background image

Sprzedałem je, bo rozwód kosztował mnie diabelnie dużo. Nie
pozbyłem się parowca, ponieważ dopiero co go kupiłem i
wyremontowałem. Betsy nie miała nawet pojęcia o jego
istnieniu, nigdy na niego nie spojrzała, nigdy nie stanęła na
jego pokładzie. "Ruby Rose" była nieskażona, stała się więc
moim azylem. Wiem, że to brzmi idiotycznie...

- Wcale nie - zaprotestowała stanowczo. - Rozumiem cię

doskonale, pamiętasz, jak obeszłam się z moją suknią ślubną,
bo przypominała mi Roberta? Powiedz mi jeszcze jedno.
Wiem już, dlaczego Betsy wyszła za ciebie. A dlaczego ty się
z nią ożeniłeś?

Westchnął, nadział kęs na widelec, zaczął podnosić do ust,

po czym rozmyślił się i ponownie odłożył go na talerz.
Najwyraźniej stracił apetyt.

- Myślałem, że ją kocham. Wydawało mi się, że

potrzebuje mojej opieki, że sama nie da sobie rady...

- Aha. Rycerz w lśniącej zbroi.
- Mniej więcej. Tyle że taki typ faceta zawsze przyciągnie

kobietę bluszcz. Wiesz, taką, co się owija dookoła podpory i
zwisa na niej całym ciężarem. Najzdrowiej jest, gdy spotyka
się dwoje w pełni dojrzałych, samodzielnych ludzi, bo tylko
tacy potrafią stworzyć stabilny związek. Dlatego nie wierzę w
małżeństwo - powiedział z uporem. - Ludzie są bardzo różni i
rzadko dobierają się w udane pary.

- Ale wraz z upływem czasu wiemy coraz więcej i

możemy mądrzej budować nasze związki - zaprotestowała
stanowczo. - Weźmy na przykład ciebie. Po takim
doświadczeniu będziesz już wiedział, jakich kobiet unikać.

- A żebyś wiedziała, że wiem - mruknął ponuro.
W jego głosie było coś takiego, że Megan oniemiała.

Czyżby mówił o niej? Czy to możliwe, by porównywał ją z
Betsy, by uważał ją za słabą kobietę, szukającą zaradnego,

background image

silnego mężczyzny, na którym można się oprzeć? Czy właśnie
tak ją postrzegał?

- Skorzystajmy z tego, że wyjątkowo nie pada i chodźmy

na spacer - zaproponował nieoczekiwanie i wstał od stołu.

Bez słowa skinęła głową. Niewykluczone, że spacer

rzeczywiście dobrze im zrobi. Przede wszystkim przerwie tę
rozmowę, która przyjęła niespodziewany obrót i zmierzała w
stronę niezbyt przyjemnych konkluzji.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY
Księżyc wisiał na niebie niczym wielka srebrna piłka i

lśnił silnym blaskiem, który przyćmiewał gwiazdy. Dookoła
panowała cisza. Powietrze było rześkie i wilgotne.

- Na pewno chcesz zejść nad rzekę? - upewnił się John. -

Ja znam każdy zakręt tej ścieżki, więc mnie nie przeszkadza,
że nie jest widno, ale ty...

- Jest wystarczająco jasno - odparła z przekonaniem.
Na wszelki wypadek wziął ją za rękę. I gdy tak szli,

poprzedzani przez szalejącą z radości Lily, wydało mu się
zupełnie naturalne, że spaceruje po nocy, trzymając Megan za
rękę. Dziwne, jej obecność zdawała się koić jego nerwy,
jednocześnie burząc przy tym jego spokój...

Co go napadło, żeby tak się rozgadać o Betsy? Przecież

nigdy nikomu o tym nie wspomniał, nawet ojcu, który
przejrzał ją na wylot już od pierwszego spojrzenia. Nie żeń
się, powtarzał, zwiewaj, gdzie pieprz rośnie. Jest leniwa,
próżna i zachłanna... Zadręczy cię wymaganiami, będzie
chciała gwiazdki z nieba, wspomnisz moje słowa.

Oczywiście John wiedział lepiej i w efekcie nieźle się na

tym swoim zadufaniu przejechał.

- Tu jest najlepszy punkt widokowy - powiedział,

zatrzymując się.

Usiedli, ponieważ trawa była dość sucha. Rzeka szumiała

pod ich stopami, połyskując tajemniczo w świetle księżyca,
który zdawał się wisieć bardzo nisko, niemal na wyciągnięcie
ręki.

- Piękny - szepnęła z zachwytem. - Widziałeś kiedyś coś

równie urzekającego?

Właśnie widzę, odparł w myślach, ani na chwilę nie

odrywając od niej zachwyconego wzroku.

- John? - zagadnęła cicho.
- Słucham?

background image

- Powiedz mi o tej wielkiej gali, która ma się odbyć w

przyszłym tygodniu.

Przez chwilę nie miał pojęcia, o czym mowa, ponieważ

jego myśli krążyły wokół innych, znacznie przyjemniejszych
spraw.

- Co konkretnie chcesz wiedzieć?
- Cóż, nie będę owijać w bawełnę. Nie orientujesz się

przypadkiem, czy Robert Winslow również się tam pojawi?

Szlag by to trafił, pomyślał ponuro. Nie życzył sobie, by

kiedykolwiek wymawiała imię tego bubka, a już szczególnie
nie w tak czarowną noc jak ta.

- Myślę, że znasz szczegóły lepiej ode mnie - uciął.
- Sugerujesz, że...
- Nic nie sugeruję. Masz wszystkie papiery, jakie

zostawiła Colpepper, po prostu przejrzyj je dokładnie.

- Wiem, co należy przygotować i na ile osób, ale nie

znalazłam listy gości, mogła się gdzieś zapodziać. Właściwie
nie jest nam do niczego potrzebna, więc to nie problem. Ja
tylko chciałam się dowiedzieć, tak na wszelki wypadek... -
Umilkła.

Zastanawiał się przez chwilę.
- W tym ci nie pomogę, ale zamienię parę słów z

Normem, żeby cię zwolnił na ten wieczór. Powiem, żeby na te
kilka godzin wynajął kogoś innego.

- Podobno miałeś się nie wtrącać, bo takie są reguły gry.
- Wszelkie reguły są po to, by je zmieniać - oznajmił.
Nie odpowiedziała, tylko położyła się na trawie i

zapatrzyła w niebo. John po chwili wahania położył się
również, jednak na boku, a nie na plecach. I nie patrzył na
gwiazdy, lecz na Megan. Wyglądała tak prześlicznie...

Ale manipulowała nim tak samo jak Betsy. Przecież

musiała widzieć, że dosłownie pożerał ją wzrokiem, lecz
udawała, że nie zwraca na to uwagi. John poczuł, że

background image

porównywanie jej z byłą żoną unieszczęśliwia go w jakiś
sposób. Coś podpowiadało mu, że powinien raczej skupić się
na różnicach.

Odwróciła twarz w jego stronę.
- Dzięki, że chcesz mnie uwolnić od konieczności pójścia

na to przyjęcie. To bardzo miłe z twojej strony.

Głos. Tak, głos miała inny. Ton Betsy nie pozostawiał

nigdy wątpliwości co do tego, że John w jakiś sposób nie
spełnił jej oczekiwań. Zawsze miała o coś pretensje.

- Ale tym niemniej nie rozmawiaj z Normem, dobrze? Nie

będę uciekać przed Robertem. Jakoś dam sobie z nim

radę.
Była psychicznie silniejsza niż Betsy, odważniejsza,

bardziej zdecydowana. Niezależna.

- Zresztą, założę się, że on i tak przyjdzie z jakąś kobietą i

ostentacyjnie nie będzie mnie zauważał.

- Dlaczego miałby to zrobić?
- Żeby wywołać moją zazdrość.
- I? - spytał niecierpliwie.
- Nie ma szans.
Impulsywnie wyciągnął rękę i dotknął jej policzka. Betsy,

choć ładna, w ogóle nie mogła się z nią równać. Megan
wszystko miała piękniejsze - delikatniejszą cerę, bardziej
błyszczące oczy, bardziej kuszące usta... Nagle wszelkie
wspomnienia o byłej żonie znikły niepostrzeżenie, a w jego
myślach niepodzielnie zapanowała Megan.

- Znowu na mnie patrzysz w ten sposób - ostrzegła.
- Nic nie mogę na to poradzić.
- Przyznajesz więc, że wtedy to ty zacząłeś?
- Tak.
- Ale mówiłeś, że to moja wina...
- Wiem - odparł i nie zastanawiając się dłużej, pochylił

się, by ją pocałować.

background image

Gdy poczuł dotyk jej ust, zrozumiał nagle, że tęsknił za

tym nieprzerwanie od tamtej chwili, gdy poznał ich smak. To
pragnienie żyło w nim, silniejsze z każdym dniem, z każdą
godziną... W ostatniej chwili powściągnął swoją gwałtowną
reakcję i uniósł głowę, by pytająco spojrzeć na Megan.

Chyba śnił. W jej oczach pojawił się jakiś dziwny blask, a

na wargach błąkał się niezwykły, zagadkowy uśmiech, w
którym była i świeżość wiosennego poranka i mądrość
sięgająca początków świata...

Megan delikatnie pogładziła go po policzku i serce omal

nie wyrwało mu się z piersi. Miał wrażenie, jakby nie mieścił
się w sobie. Dawno nie przeżył czegoś takiego. To znaczy, nie
oszukujmy się. Nigdy nie przeżył czegoś takiego. Takie
uniesienie było dlań zupełnie nowym doznaniem.

- Odmawiam brania na siebie pełnej odpowiedzialności za

to... - wyszeptała.

- Przyjmuję na siebie moją część winy... - odszepnął i

ponownie pochylił głowę.

Musnął wargami jej powieki, następnie odsunął jej włosy

z czoła, by je pocałować. Potem przyszła kolej na policzki, a
gdy dotarł do ust, eksplodowało w nim pragnienie. Zaczął ją
całować bez opamiętania, a gdy odpowiedziała mu z równą
siłą, jego dłonie wsunęły się pod jej talię, by przyciągnąć ją
mocno do siebie.

Był odurzony, upojony, nie dbał o nic, chciał jedynie

zanurzyć się bez reszty w Megan - Megan Ashley Morison,
najcudowniejszej kobiecie, jaką znał. Pragnął się z nią kochać
od pierwszej chwili, kiedy ją ujrzał na pokładzie swego statku.
Stała przed nim cała w bieli, gotowa poślubić innego, a on, w
najtajniejszym zakątku swojej duszy, pieścił ją i kochał
najpiękniej jak potrafił...

Wiedział, że miał się pilnować, by nie ulec jej urokowi.

background image

Nic nie pomogło, przepadł z kretesem. I jakoś wcale go to

nie martwiło.

Czuła się niczym liść unoszony na grzbiecie fali w stronę

otwartego oceanu. Wiedziała, że nie ma sensu walczyć z taką
siłą. więc poddała się niemal bez namysłu, tym bardziej że
wcale nie chciała walczyć. Właśnie przydarzało jej się coś tak
niezwykłego, tak wspaniałego, tak oszałamiającego... Nie
przypuszczała. Niemal nie wierzyła. Ale nigdy by się tego nie
wyrzekła.

Ujęła jego twarz w dłonie i w uniesieniu całowała każdy

centymetr jego skóry. Robiła to gorączkowo, gdyż miała
wrażenie, że zaraz zemdleje z nadmiaru emocji, spieszyła się
więc. by zdążyć, by nasycić się jak najbardziej...

- Och, Meg - przy jej uchu rozległ się urywany szept. -

Jesteś taka cudowna...

Meg.
Natychmiast stanęła jej przed oczami twarz Roberta.

Znikła w ułamku sekundy, lecz to wystarczyło. Megan
odepchnęła Johna od siebie i usiadła, oddychając ciężko.

- Co się stało? - spytał z niepokojem.
- Nic.
- Nie rozu... Och! Nazwałem cię Meg - domyślił się.

Usiadł również i przepraszająco dotknął jej włosów. -
Wybacz, zapomniałem, że tak mówił twój tata.

- I Robert.
Ręka Johna opadła.
- Wybacz mi - poprosiła Megan i przepraszająco dotknęła

jego policzka. John jednak odsunął jej dłoń.

- Ja cię całuję, a ty myślisz o innym!
- To nie tak...
- A jak? Przecież nie pomyślałaś o tacie, tylko o

niedoszłym mężu - zaatakował.

background image

Spojrzała w jego oczy, lecz dostrzegła w nich tylko chłód.

Nagle poczuła się bezradna i nieszczęśliwa. Przed chwilą byli
sobie tak bliscy, zaś teraz oddzielał ich mur, zbudowany z
uprzedzeń i podejrzeń. Ponownie stali się sobie zupełnie obcy.

- John, ja właściwie nie bardzo wiem, co się stało -

wyznała. - Na sekundę ujrzałam przed sobą twarz Roberta, to
podziałało na mnie jak kubeł zimnej wody.

- Na mnie twoje słowa działają dokładnie tak samo -

skwitował.

- Może ja po prostu potrzebuję trochę czasu, żeby

wszystko przemyśleć i jakoś to sobie poukładać - zaczęła, lecz
nie chciał jej słuchać, gdyż szybkim ruchem podniósł się z
ziemi.

- I będziesz go miała. - Wyciągnął rękę, ale jedynie po to,

by pomóc jej wstać. Przez chwilę patrzyli na siebie w
milczeniu. - Gdybym nie złamał naszej umowy, to mogłabyś
sobie nadal spokojnie myśleć.

- Ale ja...
- Megan, lepsze jest wrogiem dobrego - przerwał jej

oschłym tonem. - Nie majstrujmy przy tym, co dobrze
działało.

- Chcesz więc wrócić do naszych dotychczasowych

stosunków, poprawnych i nijakich?

- To się sprawdzało.
- Nie możemy wracać do poprzedniego układu, John -

przekonywała. - Sytuacja się zmieniła. My się zmieniliśmy.

- Wcale nie. Ty jesteś dokładnie taka sama, jaka byłaś od

początku.

Nie do końca zrozumiała, o co mu dokładnie chodziło,

lecz jedno nie ulegało wątpliwości - miał na myśli coś
obelżywego. Bardzo obelżywego. Sama świadomość faktu, że
John oceniał ją negatywnie, była nie do zniesienia.

background image

Megan odwróciła się i szybkim krokiem ruszyła ścieżką

na górę. Po chwili zaczęła biec. Słyszała, jak John wołał za
nią, lecz nawet nie zwolniła kroku.

Następnego ranka obserwował z okna sypialni, jak Megan

zamyka drzwi letniego domku i wychodzi do pracy. Ona
mogła swobodnie iść na jego statek, podczas gdy on nie.
Poinformował zbyt wiele osób, że nie widzi potrzeby
kontrolowania poczynań nowego kapitana, więc nie będzie
pojawiał się już na pokładzie parowca.

Teraz co prawda miał pretekst - koty. Gdyby nie

wczorajsze.. zajście, mógłby teraz jechać razem z nią i już za
godzinę cieszyłby się i Mgiełką, i „Ruby Rose", i oczywiście
samą Megan - wszystkimi trzema. I całą piątką małych
kociaków. A tak został sam jak palec w pustym domu. No,
prawie pustym, poprawił się w myślach, spojrzawszy
przepraszająco na Lily, która siedziała już przy drzwiach
sypialni, niecierpliwie czekając na poranny spacer.

Wyjątkowo

długa

przechadzka

zaowocowała

uporządkowaniem sobie w głowie paru rzeczy oraz podjęciem
pewnej decyzji, która rozwiązywała większość problemów,
choć oczywiście nie wszystkie. Od razu poprawił mu się
humor. Pogwizdując, wrócił do domu i poszukał notesu z
telefonami.

Przyjaźnił się z Tonym Christinasem od niepamiętnych

czasów, znali się jeszcze ze szkoły. Tony był szefem
konkurencyjnej firmy, posiadał trzy parowce i wiecznie
narzekał na brak ludzi. No, to miał dla niego odpowiedniego
kandydata. Jak ktoś chce pływać, to chyba mu obojętne, na
jakim statku, prawda?

Sięgnął po słuchawkę.
Po raz pierwszy od czasu, gdy tu zamieszkała, Johna nie

było w domu, kiedy wróciła. Dom stał ciemny i pusty.
Właściwie nie zdziwiła się, że po wczorajszej scenie wolał jej

background image

unikać, ale i tak poczuła rozczarowanie. Chowanie się po
kątach niczego nie załatwi. Muszą porozmawiać.

Przez cały dzień układała sobie w głowie, co ma mu

powiedzieć i jak go przekonać, że ona w niczym nie
przypomina Betsy, że nie zależy jej na jego pieniądzach, że
jest samodzielna i że nie potrzebuje mężczyzny po to, by go
opleść niczym bluszcz.

Tylko jak miała mu to wyjaśniać, skoro on sobie gdzieś

poszedł? Naraz coś jej się przypomniało. Miał tu niedaleko
swoją ulubioną knajpkę, pokazał ją kiedyś, gdy przejeżdżali
obok. Mógł się zaszyć właśnie tam. A jeśli nawet nie, to
możliwe, że zajrzy tam po drodze do domu, bo pewnie dziś
nie będzie planował wspólnej kolacji z Megan.

Pół godziny później stanęła na progu tawerny i zawahała

się. Miała przed sobą dość mroczną salę, wypełnioną
tytoniowym dymem i gwarem głosów. Lustro nad
szynkwasem zmętniało ze starości, belki pod sufitem
poczerniały od sadzy, z osadzonych w butelkach ogarków
ściekała na drewniane stoły stearyna, tworząc fantastyczne
narośle. Chyba nigdy ich nie sprzątano, więc geolog mógłby
zbadać kolejne warstwy i na ich podstawie ocenić wiek
knajpy...

- Pani sobie życzy? - zagadnęła nieco podejrzliwie mocno

umalowana kelnerka w średnim wieku, która stanęła przed
Megan.

- Chciałam coś zjeść. Kelnerka nawet nie drgnęła.
- Wszystko zajęte. Pani nietutejsza, co?
- I tak, i nie... Przyjaciel polecił mi to miejsce.
- To znaczy niby kto?
- John Vermont.
Karminowe usta kelnerki rozciągnęły się w szerokim

uśmiechu.

background image

- Naprawdę? To ty jesteś tą dziewczyną, co z nim

mieszka?

- Nie z nim, tylko u niego - sprostowała, lecz miała

wrażenie, że jej słowa trafiły w próżnię.

- Poznajmy się, jestem Shirl. Ale się cieszę, że wpadłaś!

Wszyscy umieramy z ciekawości, żeby poznać dziewczynę
Johna. Już przestaliśmy wierzyć, że w końcu znajdzie sobie
kogoś, od rozwodu wciąż sam jak ten kołek w płocie, aż żal
patrzeć - trajkotała, prowadząc ją za sobą w głąb sali.

Że też nie zostałam w domu, jęknęło coś w jej głowie z

przerażeniem. Co mnie podkusiło?

Shirl wskazała jej wolny stołek przy szynkwasie.
- Chłopaki, zgadnijcie, kogo tu mamy! To ta mała od

Johna.

Jeden z mężczyzn podniósł na nią nieco zmętniałe oczy.

Stojący przed nim potężny kufel był prawie pusty.

- Ooo! Ale mu się poszczęściło - powiedział z nie

skrywanym podziwem.

- Dzięki - bąknęła coraz bardziej zmieszana Megan. Shirl

niemal wepchnęła ją na stołek.

- Rozgość się. Chłopcy się tobą zaopiekują, zanim nie

zwolni się dla ciebie jakiś stół. I nie przejmuj się. Tu, nad
rzeką, wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich.

- Ha, więc to przez ciebie ostatnio rzadko go widujemy -

odezwał się inny z bywalców tawerny. - Ale trudno się
chłopakowi dziwić.

- Kiedy my nie...
- Nie masz się czego wstydzić, mała. Właśnie dobrze, że

się z nim spiknęłaś. Od czasu, jak ta cała Betsy puściła go w
trąbę, łaził z nosem na kwintę. Nareszcie mu się humor
poprawi.

background image

- I za to stawiam ci kolejkę! - ryknął trzeci mężczyzna,

waląc kuflem w stół. - Billy, najlepsze piwo dla dziewczyny
Johna! Ale migiem!

- Jak John cię kocha, to my też - zadeklarował z całym

przekonaniem pierwszy i Megan, ku swemu wielkiemu
zaskoczeniu, nagle poczuła się tak, jakby siedziała wśród
starych dobrych przyjaciół.

Podsunięto jej pod nos kufel pieniącego się piwa i miskę

orzeszków.

- Twoje zdrowie, mała! A tak w ogóle, to jak masz na

imię?

Nie wahała się ani przez moment.
- Meg.
Przez lata nie pozwalała nikomu zwracać się do niej w ten

sposób, bo tak miał prawo nazywać ją tylko zmarły ojciec. W
ustach innych to brzmiało jak świętokradztwo. Lecz ostatniej
nocy John powiedział to z taką czułością, że w jakiś sposób
uwolnił ją od smutku związanego z tym słowem. W jakiś
sposób zwrócił jej imię.

Nowi znajomi przekrzykiwali się tymczasem:
- Wypijmy więc za naszą małą Meg!
- Chcesz coś zjeść?
- Radzę ci, nie bierz nic smażonego. Stary Billy nie

zmieniał tłuszczu na patelni co najmniej od dwóch miesięcy.

- Słyszałem to, O'Donnell! - zawołał krzątający się

nieopodal otyły mężczyzna.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Kiedy wróciła do domu, był już późny wieczór.

Zauważyła, że na podjeździe nie ma wysłużonego jeepa.
Niestety. Weszła jednak do domu, by sprawdzić, czy John nie
zostawił dla niej jakiejś informacji. Na sekretarce nie było
żadnych wiadomości. Megan nie znalazła też kartki czy listu
do siebie.

background image

Dookoła panowała niczym nie zmącona cisza. Kominek,

przy którym siadywali razem, był ziejącym czarnym otworem,
na dnie którego leżały zimne resztki popiołu. Lily znikła. Dom
był kompletnie wymarły.

Przygnębiona, powlokła się do siebie. Na klamce letniego

domku wisiała foliowa torebka ze zwitkiem papieru w środku.

„Megan, jest wpół do dziewiątej, a ciebie wciąż nie ma.

Wyjeżdżam, dziś już nie wrócę. Zabieram Lily. Do
zobaczenia, John".

Czyli czekał tu na nią, kiedy ona siedziała sobie w knajpie

z jego kumplami! Co za pech! Trudno, nie ma co płakać nad
rozlanym mlekiem, stało się. Porozmawiają dopiero jutro.

Wzięła prysznic i włożyła piżamę, którą dostała od Johna

pierwszej nocy. Co prawda była na nią sporo za duża i
wygodniej by jej było nosić swoją nocną koszulę, ale... Ale w
piżamie Johna czuła się szczególnie dobrze.

Wsunęła się pod kołdrę, zwinęła w kłębek i zaczęła sobie

powtarzać, co mu jutro powie. Że wie, iż on się jej obawia, ale
nie ma takiej potrzeby. Jest silną, dojrzałą i samodzielną
kobietą, która doskonale wie, czego chce. Chciała tego od
samego początku, ale potrzebowała trochę czasu, żeby to
zrozumieć. Czego więc chce? To proste... Jego.

Gdy następnego ranka weszła na pokład parowca,

spostrzegła ku swemu zdziwieniu, że kilku marynarzy ciągnie
jakieś kable i wiesza lampki na burtach.

- Co tu się dzieje? - spytała ze zdumieniem. Nadzorujący

całą operację Danny skrzywił się tak, jakby właśnie łyknął
octu.

- Kapitan kazał zrobić iluminację do tej cholernej gali,

niech ją szlag! Żeby ładnie wyglądało, psiakość!

Megan oniemiała. Norm Richardson nigdy nie przejmował

się takimi drobiazgami jak estetyczny wygląd. Dla niego liczył
się tylko porządek. No, no, kto by pomyślał?

background image

Zanim jednak zdążyła się do końca nadziwić, Danny'emu

coś się przypomniało:

- Aha, Megan, kapitan chce cię widzieć jak najszybciej.

Jęknęła w duchu. Co też znowu mu się nie spodobało?

Musiało to być coś poważnego, skoro wzywał ją z samego

rana, nigdy mu się to nie zdarzało.

- Już idę - westchnęła.
- Czeka w twojej kabinie - dodał jeszcze pierwszy oficer.

Przez sekundę nie rozumiała, co to oznacza, a potem do niej
dotarło. Koty! Richardson jakimś cudem dowiedział się o
kotach! No, to zaraz rozpęta się piekło!

Nie bacząc na nic, ruszyła na górę, niemal przewracając

się na stromych schodkach. Wpadła do kabiny jak burza i...

I zamurowało ją dokumentnie.
Na podłodze, otoczony całą kocią gromadką, siedział John

Vermont.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- Co ty tu robisz?! - wykrzyknęła uszczęśliwiona.
- Bawię się z kotami - odparł spokojnie, żartobliwie

pukając palcem w malutki szary nosek jednego kocurka.

- Czyż nie są kapitalne?
- Cudowne - przyświadczyła z przekonaniem. Nagle coś

jej się przypomniało i z niepokojem rozejrzała się dookoła.
Zauważyła jedynie Lily, która wylegiwała się na sofie,
przypatrując się kociej rodzince nieco nieufnie, lecz bez
wrogości.

- Gdzie jest Norm?
- Poszedł sobie.
- Ale Danny powiedział, że kapitan chce się ze mną

widzieć.

John włożył kocięta do pudła i wstał.
- Ja jestem kapitanem - zakomunikował uprzejmie.
- Ty???
- Przecież to mój statek.
- No tak, ale...
- I jak ktoś rezygnuje, to mam obowiązek znaleźć

zastępcę, nie?

- Chcesz mi powiedzieć, że Norm zrezygnował?
- Aha. Dostał znacznie ciekawszą propozycję pracy, więc

odszedł. Żałujesz?

- Nigdy w życiu!
Stali tak przez chwilę i patrzyli na siebie. Zauważyła, iż

było w nim dzisiaj coś niezwykłego, jakaś chłopięca radość,
jakaś dziecinna przekora - i Megan czuła, że nie powinna tego
psuć, zaczynając poważną rozmowę o uczuciach, zaufaniu i
tym podobnych rzeczach.

- Gdzie ty się wczoraj podziewałaś?
- Piłam w knajpie z twoimi kumplami - zachichotała.
- Żartujesz!

background image

- Nie. Poznałam Shirl, Lesa, Boyda, O'Donella. Przemili

ludzie.

- Pewnie naopowiadali ci o mnie niestworzonych historii -

mruknął. - Nie wierz w ani jedno ich słowo.

- A ty gdzie byłeś?
- Tutaj.
- Przeprowadzasz się na statek? - zdumiała się.
- Nie, zostałem tylko na tę noc. Wydawało mi się, że

dobrze nam zrobi, jak trochę od siebie odpoczniemy. To, co
się wtedy zdarzyło... Nie powinienem był cię całować. To
było pochopne i nieprzemyślane. Więcej się nie powtórzy,
masz na to moje słowo. I przepraszam. Wcale ci się nie
dziwię, że uciekłaś.

- Uciekłam, ale nie dlatego, że mnie pocałowałeś. Nieco

nerwowo przestąpił z nogi na nogę.

- Wiem - mruknął. Znowu patrzyli na siebie w milczeniu i

znowu zaczynało między nimi coś iskrzyć... John odchrząknął.

- Skoro zamknęliśmy już tamtą sprawę, przejdźmy do

rzeczy. Rozumiem, że będziesz obecna na jutrzejszym
przyjęciu? Mogę na tobie polegać i nie muszę szukać
zastępstwa?

To było dla niego ważniejsze niż rozmowa o nich? Miała

szczerą ochotę palnąć go w ucho i kazać mu się opamiętać.
Jednocześnie marzyła o tym, by porwał ją w objęcia i znów
zaczął całować - oczywiście w sposób bardzo pochopny i
nieprzemyślany, gdyż to mu wychodziło nadzwyczaj dobrze...

- Nie boję się stawić czoła Robertowi - poinformowała go

chłodno.

- Tym bardziej ja. Nawet mam nadzieję, że on z czymś

wyskoczy i da mi pretekst... Zobaczymy. Aha, wydaje mi się,
że powinniśmy rano zabrać ze sobą stroje wieczorowe i
przebrać się tutaj, żeby nie wracać niepotrzebnie do domu. Co
o tym myślisz?

background image

Myślę, że jak nie przestaniemy zachowywać się jak para

bezdusznych automatów, to zaraz zwariuję.

- Świetny pomysł. Przepraszam, ale muszę już iść. Mam

masę roboty - zakomunikowała bezbarwnym głosem.

Razem ruszyli ku drzwiom,' jednocześnie sięgnęli ku

klamce i ich dłonie zetknęły się. Cofnęli się oboje niczym
oparzeni. Zapadła cisza. Bardzo wymowna cisza.

- Chyba będziemy musieli pogadać, co? - mruknął ponuro

John.

No, nareszcie do niego dotarło!
- Owszem. Sądzę, że...
-

Poczekaj,

załatwmy

najpierw przyjęcie, żeby

przynajmniej to mieć z głowy. Potem sobie spokojnie
usiądziemy i zastanowimy się, co dalej.

- Wrócimy też do tego, co się stało przedwczoraj -

nalegała - Muszę ci coś wyjaśnić.

- Nie widzę potrzeby - uciął zdecydowanie. - Było,

minęło.

- Chciałabym, żebyś mnie dobrze zrozumiał...
- Nie cierpię wracać do przeszłości, Megan.
To nie ma sensu, pomyślała z rezygnacją. Beznadziejny

przypadek.

I znów słyszała, jak John wygłaszał wspaniałe słowa

przysięgi małżeńskiej tym swoim przepięknym głosem, który
nadawał im całą głębię znaczeń. Gdy mówił je Norm, niemal
zasypiała pod wpływem jego monotonnego tonu.

Patrzyła na wysoką, wyprostowaną sylwetkę, imponującą

w granatowej kapitańskiej kurtce ze złotymi dystynkcjami. Na
ciemne włosy, które co jakiś czas niesfornie burzył powiew
wiatru. Na spojrzenie, jakim John obrzucał stojącą przed nim
parę - młodziutką, może jeszcze nastoletnią pannę młodą i
dwa razy od niej starszego mężczyznę w bardzo drogim
garniturze.

background image

Megan doskonale wiedziała, co John sobie myślał. Że to

kolejna para, której się nie uda, ponieważ ich związek nie jest
zbudowany na prawdziwej miłości. Zresztą, on już chyba w
ogóle nie wierzył w miłość.

Ale przecież ja cię kocham! - zakrzyknęło nagle coś w

niej. Kocham twoje oczy. I twój uśmiech. I to, jak mówisz. I
jak się poruszasz. I to, że się boisz zostać znowu zranionym.
Kocham nawet twój upór. Kocham w tobie wszystko...

Naraz spojrzał na nią i przestraszyła się, że mógł coś

wyczytać z wyrazu jej twarzy. Wbiła wzrok w deski pokładu.
Nadal dolatywał ją spokojny głos Johna i ledwo słyszalny
szum kamery. Pomyślała sobie nagle, że mogłaby potem
porozmawiać z operatorem i poprosić, żeby zrobił kopię
również dla niej. Miałaby wtedy Johna przynajmniej na taśmie
filmowej.

Wiedziała, że nie może mieć go w życiu. On jej nie

pokocha, ponieważ uważa ją za drugą Betsy i cokolwiek
Megan zrobi lub powie, nic go nie przekona. Jest potwornie
uparty i jak już sobie wbije coś do głowy, to przepadło. Wie,
że , popełniła poważny życiowy błąd, wybrała niewłaściwego
mężczyznę, wykazała się słabością charakteru i kompletnym
brakiem rozeznania w swoich własnych potrzebach. I nigdy
nie dopuści do siebie myśli, że to ją właśnie sporo nauczyło i
że w efekcie zmieniła się. Będzie ją wiecznie postrzegał przez
pryzmat bolesnej przeszłości - zarówno jej, jak i swojej
własnej.

Zrozumiała, że musi wyprowadzić się z jego domu i

znaleźć sobie inną pracę. Jeśli zostanie, to codziennie będzie
wodzić żałosnym wzrokiem za mężczyzną, który jej nigdy nie
pokocha, codziennie będzie katować się jego widokiem.
Przecież to obłęd!

Odchodzę,

zdecydowała z mocą. Ale najpierw

uporządkuję wszystkie sprawy i znajdę mu kompetentną

background image

asystentkę, nie zostawię go z kłopotami na głowie. I znajdę
jakiś sposób na Roberta. Jeszcze nie wiem, co zrobię, ale na
pewno nie dopuszczę do tego, by ciągał Johna po sądach.

- Przepraszam, ale czy nie mogłaby pani tego trochę

potrzymać? - szepnął jej do ucha operator kamery. – Kończy
mi się bateria, muszę poszukać nowej. Proszę oprzeć na
ramieniu i skierować obiektyw, o, tam.

Gdy spojrzała przez wizjer, nagle przypomniała jej się

inna ceremonia ślubna, którą również filmowano.
Nieoczekiwanie w jej głowie skrystalizował się pewien
pomysł, a na twarzy pojawił się pełen satysfakcji uśmiech.

- Dziękuję. - Operator odebrał od niej kamerę.
- Nie ma za co - mruknęła.
W zasadzie to ona powinna mu dziękować.
"Ruby Rose" wyglądała olśniewająco - wszędzie pyszniły

się kosze kwiatów oraz wypożyczone z oranżerii rośliny
doniczkowe o imponujących rozmiarach, dziesiątki lampek i
świec stwarzały romantyczny nastrój, a okrągłe stoliczki,
przykryte śnieżnobiałymi adamaszkowymi obrusami, mogłyby
stanowić ozdobę najbardziej wykwintnej restauracji.

Megan uznała, iż musi ubrać się stosownie do okazji, by

nie odbiegać wyglądem od gości. Reprezentowała przecież
firmę Johna i nie zamierzała przynieść mu wstydu. Mimo
początkowych ostrzeżeń, płacił jej całkiem nieźle za tę pracę,
a ponieważ Megan nigdy nie była rozrzutna, z łatwością
zaoszczędziła wystarczająco dużo pieniędzy, by kupić
elegancką kreację oraz dodatki.

Właśnie kończyła się przebierać w swojej kabinie. Miała

na sobie długą czarną suknię z dość śmiałym dekoltem,
trzymającą się jedynie na cieniutkich ramiączkach. Włożyła
też nowe srebrne kolczyki oraz pasującą do nich bransoletkę.
Ponieważ materiał był gładki, a biżuteria dość skromna,
śmielszy niż zazwyczaj makijaż pasował do tego doskonale i

background image

nie wydawał się ani trochę przerysowany, czego się
początkowo trochę obawiała.

Z włożeniem szpilek zwlekała do ostatniej chwili, gdyż

wiedziała, że nie minie nawet godzina, a jej stopy zaczną
rozpaczliwie domagać się swoich praw. Następnie udała się do
kabiny Johna. Zapukała i weszła, nie czekając na odpowiedź,
gdyż drzwi i tak były uchylone.

- A niech mnie! - zawołał, mierząc ją pełnym zachwytu

wzrokiem.

- Mogłabym powiedzieć to samo - odparła z

przekonaniem.

W wyjściowym mundurze wyglądał absolutnie zabójczo. I

do tego patrzył na nią tak, jak żaden inny mężczyzna. Tylko
John potrafił jej się tak przyglądać, jakby była dlań cenniejsza
niż świeża woda dla umierającego z pragnienia, jakby pragnął
się w niej zanurzyć i sycić się bez końca...

- Znowu to robisz - zauważyła, przezwyciężając dziwną

suchość w gardle.

- Co takiego? - spytał i podszedł bliżej.
- Przyglądasz mi się w ten swój sposób.
Gdy stanął przed nią, miała nadzieję, że za moment

znajdzie się w jego objęciach i zatraci się w pocałunkach
Johna. Niestety, cały czas trzymał ręce opuszczone.

- Obiecałem, że to się więcej nie powtórzy, więc nie masz

się czego obawiać - powiedział cicho. - Ale chyba mogę
przynajmniej patrzeć? A jeśli cię dotknę, to tylko na parkiecie,
oczywiście, jeżeli mogę sobie zamówić taniec.

- Dobrze, jesteś już w moim karneciku - zażartowała, by

ukryć swoją reakcję.

Na samą myśl o tańczeniu z Johnem ogarnęła ją dziwna

słabość. Przecież właśnie to sobie kiedyś wymarzyła!
Czyżby...? W jej sercu nieśmiało piknęła nadzieja.

background image

Stojąc u boku Johna, z uśmiechem witała przybywających

na bal wytwornych gości. Wielu z nich poznała swego czasu,
część nawet uczestniczyła w tamtej żałosnej ceremonii i
wszyscy przyglądali jej się teraz z wyraźną ciekawością.
Niektórzy posunęli się do tego, że wygłaszali pewne uwagi na
ten temat:

- Widziała pani Roberta od tamtego czasu?
- Hej, kopę lat! Czy Winslow już wyżął garnitur?
- Och, moja droga, to musi być dla pani okropne, patrzeć

teraz w oczy wszystkim tym ludziom... Jest pani naprawdę
bardzo odważna, ja bym tak nie potrafiła.

Megan zniosła wszystko z uśmiechem, który ani na

moment nie zniknął z jej twarzy, nawet gdy znacząco
przenoszono wzrok z niej na Johna i z powrotem, ewidentnie
zastanawiając się nad istotą łączących ich stosunków. W
znacznej mierze to jego obecność dodała jej sił do przetrwania
tej wyjątkowo ciężkiej próby.

Roberta wciąż nie było widać, zaczynała więc mieć

nadzieję, że albo nie został zaproszony, albo postanowił nie
przyjść, by uniknąć konfrontacji na oczach wszystkich.
Pomyliła się jednak. Robert Winslow uwielbiał znajdować się
w centrum zainteresowania, zaś każdy środek był dobry do
osiągnięcia tego celu.

Zjawił się jako ostatni z gości, by już od samego wejścia

ściągnąć na siebie uwagę. Tak, jak Megan przewidziała,
towarzyszyła mu kobieta - olśniewająca, rudowłosa o
dziwnych oczach, bardzo pięknych, lecz pozbawionych
wszelkiego wyrazu, jakby martwych. Stojące wokół osoby
umilkły, gdy ci dwoje podeszli do Megan. Na moment skóra
na niej ścierpła. Pech chciał, że John niedawno odszedł na
chwilę, aby upewnić się, czy wszystko przebiega sprawnie.

- Dobry wieczór. - Megan spokojnie wyciągnęła dłoń.
- Miło mi was widzieć na pokładzie „Ruby Rose".

background image

Robert zaśmiał się cokolwiek zbyt hałaśliwie i zupełnie

ignorując jej wyciągniętą dłoń, objął ramieniem swoją
partnerkę.

- Jak już tu pracujesz, to przynieś nam coś do picia.

Szampana dla Fontaine, a dla mnie to co zwykle, tylko
podwójne.

- Tym zajmują się kelnerzy - rozległ się za jej plecami

głos Johna. - Można też udać się do barku, tam w rogu.
Zapraszam.

- A, jesteś. Poznaj mojego prawnika - zażądał Winslow.
- Fontaine Montague z kancelarii Montague i Hindle. Na

pewno o nich słyszałeś, są niezrównani.

- Oczywiście, że słyszałem. - Uścisnął dłoń rudowłosej,

która posłała mu uwodzicielskie spojrzenie, co oczywiście nie
umknęło uwagi Megan.

Poczuła nagle ukłucie zazdrości. Owszem, John był

szaleńczo przystojny, ale to jeszcze nie powód, żeby pierwsza
z brzegu modliszka przymierzała się, by go schrupać.

Fontaine uśmiechnęła się, zresztą po raz pierwszy od

chwili, gdy znalazła się na pokładzie statku.

- Jeśli chodzi o tę sprawę, to sądzę, że powinniśmy się

spotkać, na przykład w przyszłym tygodniu i... porozmawiać -
zakończyła dwuznacznym tonem.

- W takim razie skontaktuję się z moim adwokatem -

odparł spokojnie John.

Rudowłosa ani na chwilę nie przestawała mu się

przyglądać przymrużonymi kocimi oczami.

- Może to nie będzie konieczne - odezwała się niskim,

zmysłowym głosem. - Umówmy się najpierw prywatnie.
Możemy dużo ustalić podczas... Podczas miłej przyjacielskiej
pogawędki.

- Proszę mi wybaczyć, panno Montague, ale wiem z

własnego doświadczenia, że przyjacielskie pogawędki z

background image

prawnikami z reguły bywają bardzo kosztowne. Wolę więc
oddelegować do pani mojego adwokata.

- Jak pan sobie życzy - odparła z niechęcią, z powrotem

przeistaczając się z seksownego kociaka w modliszkę o
pustych oczach.

- Nie myśl sobie, Vermont, że ja żartuję - zagroził Robert.

- Ona tak przygotuje sprawę, że puścimy cię w samych
skarpetkach!

- Oskarżą cię wtedy o obrazę moralności publicznej -

zakpił John.

Nie przyzwyczajony do wysłuchiwania drwiących uwag,

Winslow wyglądał tak, jakby miał za chwilę dostać
apopleksji. Na szczęście Fontaine odciągnęła go w stronę
baru, tłumacząc mu coś po drodze.

John zwrócił się do Megan:
- Myślisz, że ktoś by za nim tęsknił, gdyby któregoś dnia

zniknął w nie wyjaśnionych okolicznościach? - zainteresował
się.

- Wątpię, raczej wielu by się ucieszyło. A co? Masz jakieś

plany?

- Na razie to marzenia, ale kto wie... - odparł z

łobuzerskim uśmiechem.

Opiekuńczym gestem położyła dłoń na jego rękawie.
- Żarty żartami, John, ale nie lekceważ go. Potrafi się

uwziąć, ma pieniądze i znajomości. Może ci naprawdę narobić
kłopotów - ostrzegła z troską w głosie.

- Zobaczymy - powiedział tylko i zajrzał jej głęboko w

oczy. - Pamiętasz, że obiecałaś mi taniec?

Uśmiechnęła się w odpowiedzi. Przede wszystkim

obiecała ten taniec sobie. Niestety, akurat w tym momencie
dołączył do nich Danny.

- Szefie, grupa dziennikarzy pyta, czy nie zechciałby pan

oprowadzić ich po statku.

background image

John posłał Megan przepraszający uśmiech.
- Muszę iść. Zobaczymy się później.
Wszystko toczyło się gładko, przyjęcie udało się

znakomicie, goście nie posiadali się z zachwytu.

- Jesteś prawdziwą czarodziejką, Megan. Ta nasza stara

krypa jeszcze nigdy nie wyglądała tak rewelacyjnie -
przekonywał z zapałem Danny. - Już cztery różne firmy chcą
u nas urządzić coś podobnego. Wszystkim powtarzam, żeby
jutro z samego rana skontaktowali się z tobą. Wybacz, ale
chyba się nie wyśpisz.

Normalnie ucieszyłoby ją, że jej wysiłki przyniosły

rezultaty, niestety, obecność i zachowanie Roberta skutecznie
zepsuły jej humor. Im więcej pił, tym głośniej rozpowiadał
wszem i wobec, jak się rozprawi z tym całym Vermontem.
Sprawa była już prawie gotowa, by ją skierować do sądu i
opracowana tak, że mucha nie siada. Zasądzą mu takie
odszkodowanie, że ten marynarzyna nie da rady się wypłacić.
Komornik zajmie między innymi również ten statek, który
przejdzie na własność Roberta.

Stawał się coraz bardziej agresywny. Megan słuchała go z

przerażeniem. Nawet gdyby połowa z jego pogróżek miała się
spełnić, John znalazłby się w poważnych opałach. Pomyślała
o holownikach, których musiał się pozbyć z winy Betsy.
Miałby teraz stracić również parowiec - tym razem przez nią?
Nie mogła do tego dopuścić!

Ponieważ

Fontaine,

wyraźnie

znudzona

mało

interesującym towarzystwem swego monotematycznego
klienta, opuściła w końcu statek, Megan przystąpiła do
działania. Podeszła do topniejącej grupki słuchaczy Roberta.

- Muszę z tobą porozmawiać.
- Za późno - odparł twardo.
Zawsze, gdy wypił, stawał się bezlitosny i zawzięty ponad

wszelką miarę. Kiedyś przymykała na to oczy.

background image

- Chcę ci coś pokazać. Coś ciekawego.
To go zaintrygowało. Położył rękę na jej nagim ramieniu.
- Hm, może ten jeden raz zrobię dla ciebie wyjątek...
- Świetnie - odparła z uśmiechem. - Chodź.
Zignorowała znaczące spojrzenia jego znajomych i

wyprowadziła go na pokład. Gdy tylko znaleźli się sami,
przyciągnął ją chciwie do siebie i wydyszał jej do ucha:

- Czy o to ci chodziło?
Odepchnęła go z furią, podświadomie licząc na to, że on

straci równowagę i znowu wleci do rzeki. Nic takiego nie
nastąpiło.

- Nie dotykaj mnie, tylko chodź za mną - przykazała.
- Ale ty dziś seksownie wyglądasz - zamruczał, próbując

objąć ją ponownie. - Nigdy cię takiej nie widziałem...

Wywinęła się zręcznie i pobiegła na górę. Słyszała za sobą

jego kroki i naraz zlękła się, czy aby nie kusi licha, postępując
w ten sposób. Robert zachowywał się naprawdę nachalnie, nie
znała go od tej strony.

Gdy ją dogonił, otwierała drzwi kabiny. Ponownie zaczął

się do niej dobierać, lecz znów mu się wymknęła.

- Usiądź. - Wskazała krzesło. - Coś ci pokażę. Chyba

wreszcie dotarło do niego, że zachowywał się jak

napalony szczeniak, bo poprawił krawat, przygładził

włosy i usiadł. Megan wsunęła kasetę do magnetowidu i
włączyła telewizor. Na ekranie ujrzeli swoje własne twarze.
To było nagranie z ich przerwanego ślubu.

- Co to za komedia? - zdenerwował się po chwili Robert.
- Nic nie mów, tylko patrz.
- Mam dość tych twoich gierek. Wcale mnie to nie bawi.
- Mnie też nie, zapewniam cię. O, jest! Uważaj, teraz

będzie, jak kopnąłeś Mgiełkę!

- Co, do wszystkich diabłów...

background image

- Siedź i patrz! - przykazała głosem nie znoszącym

sprzeciwu.

Na ekranie widać było wyraźnie, jak Winslow kopie kota,

który przelatuje nad burtą i znika. Następuje zamieszanie,
kapitan i panna młoda biegną ratować zwierzę. Kot zostaje
uratowany, a pan młody wpada do rzeki, gdzie zaczyna się
topić. Wyłowiony, nie dziękuje wybawcy, tylko awanturuje
się z narzeczoną, a wreszcie wymyśla operatorowi kamery od
debili. Koniec.

Zaskoczony Robert w milczeniu wpatrywał się w

migający ekran, podczas gdy Megan przewijała kasetę.

- Mam kilka kopii, które z przyjemnością rozdam

znajdującym się na dole dziennikarzom - poinformowała go z
satysfakcją. - Ale najpierw pokażę im kocięta, które Mgiełka
zdołała urodzić mimo brutalnego potraktowania. Są
wyjątkowo urocze i z pewnością bardzo fotogeniczne. Niezła
gratka dla lokalnych mediów. „Znany biznesmen niedoszłym
mordercą bezbronnych zwierząt. Oglądajcie główne wydanie
wiadomości". Widzę też nagłówki w gazetach i reakcję
obrońców praw zwierząt. Zostaniesz skompromitowany, nikt
nie będzie chciał nawet podać ci ręki w obawie, że i on narazi
się opinii publicznej...

- Wystarczy - przerwał jej, wstając i wyciągając z

kieszeni książeczkę czekową. - Czego chcesz?

Podniosła się również i twardo spojrzała mu prosto w

oczy.

- Zostawisz Johna Vermonta w spokoju i nie wytoczysz

przeciw niemu sprawy ani teraz, ani nigdy. Jeżeli nawet za
dziesięć lat choć kiwniesz palcem, żeby mu w jakikolwiek
sposób zaszkodzić, natychmiast roześlę kasety wszystkim
dziennikarzom w całym stanie. Masz na to moje słowo.

Położył rękę na ramieniu byłej narzeczonej i przyjrzał jej

się uważniej niż dotychczas.

background image

- Zmieniłaś się.
- Mam nadzieję.
Skinął głową i zanim zdążyła się zorientować, co się

święci, pocałował ją.

Kiedyś jego dotyk wywierał na niej silne wrażenie, teraz

nie poczuła zupełnie nic. Odsunęła się i uśmiechnęła z
politowaniem, by mu okazać, że jest żałosny i że jego
zachowanie tylko ją śmieszy. Naraz kątem oka dostrzegła
jakiś ruch i zerknęła w bok.

W drzwiach stał John, a wyraz jego twarzy zdradzał aż

nadto wyraźnie, że był świadkiem tego pocałunku i że
zrozumiał go zupełnie opacznie. Megan natychmiast ruszyła
ku niemu, lecz Robert chwycił ją za ramię, przyciągnął z
powrotem do siebie i ostentacyjnie machając książeczką
czekową, spytał:

- To ile chcesz tym razem, Meg? Tyle samo, co

poprzednio?

Wyrwała mu się z wściekłością, lecz było już za późno.

John zniknął.

- Widziałaś tę jego głupią minę? - zachichotał szatańsko

Robert. - Masz za swoje, Meg. Twój nowy kochaś już nie
będzie cię chciał!

Aż klasnęło, gdy wymierzyła mu siarczysty policzek, po

którym zdecydowanie przeszła mu wszelka ochota do
śmiechu. Zaciskając bolącą dłoń w pięść, wybiegła z kabiny.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
John stał na rufie ze spuszczoną głową, oczami wbitymi w

mokre deski pokładu, z dłońmi kurczowo zaciśniętymi na
barierce. Nie zważał na padający coraz silniej deszcz, nie czuł,
jak ubranie nasiąka mu wodą.

Bolało. Nawet bardziej niż wtedy, gdy dowiedział się o

zdradzie Betsy.

Znowu dał się omamić. Czy on nigdy się niczego nie

nauczy? Powinien był wiedzieć. Już od jakiegoś czasu musiała
grać na dwa fronty, obłudna, fałszywa kobieta!

Usłyszał za plecami stuk szpilek, a potem w polu jego

widzenia ukazały się seksowne czarne pantofle. Zamknął
oczy.

- John...
- Nie chcę słuchać żadnych wyjaśnień - uciął ostro. -

Widziałem, co zrobiłaś i to wystarczy.

- Taak? A co ja takiego zrobiłam?
- Coś, co zachęciło go, żeby wypisać ci czek. Zaczęłaś od

całowania się z nim.

- Mylisz się. To on mnie pocałował.
- A co to za różnica? - burknął.
Tracąc cierpliwość, szarpnęła go za rękaw.
- Skoro już oskarżasz mnie o branie pieniędzy od Roberta

i świadczenie mu w zamian usług erotycznych, to
przynajmniej miej odwagę powiedzieć mi to prosto w oczy.
Spójrz na mnie!

Zrobił to, lecz z wyraźną odrazą.
- Gra skończona, Megan, wszystko jasne - oznajmił

oskarżycielskim tonem. - Zabezpieczałaś się na dwa fronty,
ponieważ cały czas nie miałaś pewności, czy uda się mnie
usidlić. Od samego początku podejrzewałem, że za tym
anielskim wyglądem kryje się zwykła materialistka, dlatego
zachowywałem dystans.

background image

Zacisnęła usta w wąską kreskę, przeszywając go

lodowatym spojrzeniem.

- Ty po prostu chcesz wierzyć, że jestem cyniczna i

wyrachowana, bo tak jest dla ciebie najbezpieczniej i
ponieważ pasuje to do twojej opinii o kobietach - wycedziła. -
Myślisz, że wszystkie jesteśmy takie jak Betsy. A ja nie
jestem taka! - wybuchnęła nagle histerycznie, tracąc
panowanie. Zaczęła na oślep okładać go pięściami. - Czy ty
nie widzisz, że ani trochę jej nie przypominam? Znasz mnie
przecież, czy choć raz cię zawiodłam?

Chwycił ją za ręce i unieruchomił. Stali tak w ulewnym

deszczu, mierząc się wzrokiem.

- Owszem, przed chwilą, kiedy obściskiwałaś się z

Robertem.

- Mówiłam ci, że to była jego inicjatywa!
- Ale podobało ci się - obstawał przy swoim. - Widziałem

twój uśmiech.

- Uśmiechnęłam się z wyższością, bo zrozumiałam, że

cokolwiek Robert zrobi, to dla mnie nie ma już żadnego
znaczenia. Uwolniłam się od niego raz na zawsze.

- Aha, i zabrałaś go do swojej kabiny tylko po to, żeby się

od niego pouwalniać?

Z furią wyrwała jedną rękę i pchnęła go tak mocno, że

poleciał do tyłu i boleśnie uderzył plecami o barierkę.
Ponieważ jednak nie puścił jej drugiej dłoni, pociągnął Megan
za sobą i w rezultacie wpadła wprost w jego objęcia.

- Zabrałam go tam, bo tam jest wideo, wybacz, ale nie

noszę takiego sprzętu w torebce! - syknęła ze złością. -
Pokazałam mu nagranie z naszego ślubu i zagroziłam, że
skompromituję go i rozdam kasety wszystkim dziennikarzom,
jakich mamy teraz na pokładzie, jeśli nie zostawi cię w
spokoju. Uciekłam się do szantażu, żeby ratować ci skórę!

background image

Zrozumiał, że przez cały czas modlił się w duchu. żeby

istniało jakieś wytłumaczenie, które oczyści ją z wszelkich
zarzutów. Jakaś część jego duszy mimo wszystko wciąż
wierzyła, że jest to możliwe. I stało się! W sercu Johna
eksplodowała tak szaleńcza radość, że z całej siły przytulił
Megan do siebie i zaczął ją całować bez opamiętania, nie
zważając już na nic.

Ku jego zdumieniu wyrwała mu się i odskoczyła na

bezpieczną odległość. Poślizgnęła się przy tym na mokrym
pokładzie i złamała sobie obcas. To jeszcze zwiększyło jej
furię. Zerwała z nogi uszkodzony pantofel i cisnęła go do
rzeki.

- Tobie się wydaje, że można mnie obrażać, oskarżając o

najgorsze świństwa, a potem wystarczy zacząć mnie całować,
żebym potulnie zapomniała o wszystkim - wygarnęła mu
prosto w oczy. - Myślisz, że jesteś taki cudowny, że możesz
mnie mieć, kiedy tylko kiwniesz palcem? - Drugi pantofel
poleciał śladem pierwszego.

- Oczywiście, że nie...
- Robert był pewien, że kupi mnie bez trudu, a kiedy

zrozumiał, że nic z tego, postanowił mnie upokorzyć fizycznie
i psychicznie. Stąd ten pocałunek i blef o wypisywaniu
czeków. I to również by mu się nie udało, gdybyś nie chwycił
tej przynęty! - zaatakowała. - A chwyciłeś, bo ty też uważasz,
że można mnie kupić! Jesteś taki sam jak Robert Winslow!

- O, wypraszam sobie! Megan, posłuchaj... - Wyciągnął

ku niej rękę, lecz ona parsknęła niczym rozwścieczona kotka:

- Mam tego dosyć! Nie cierpię mężczyzn! Nie chcę mieć

już z żadnym więcej do czynienia!

- Nie mówisz poważnie.
- Nie? No, to się przekonasz! - Smagnęła go tym jak

biczem i uciekła.

background image

Został sam w deszczu i ciemności. Słychać było tylko

jednostajne bębnienie kropel o pokład oraz dobiegającą z
wnętrza statku muzykę. Mieli teraz razem tańczyć, trzymałby
ją właśnie w ramionach i wtulał twarz w jej włosy...

Już drugi raz na tym statku z furią zdzierała z siebie

przemoczoną, zniszczoną sukienkę. Na szczęście tym razem
miała się w co ubrać, inaczej mogłaby się nabawić zapalenia
płuc. Nieznośny ziąb przenikał ją aż do kości, wciągnęła więc
szybko ciepły sweter i dżinsy. Starannie wysuszyła też włosy
ręcznikiem, jednak wszystko to nie pomagało w najmniejszym
stopniu. Cały czas ruszała się niczym automat, kompletnie
odrętwiała z zimna.

Gdy jakiś czas później rozległo się nieśmiałe pukanie do

drzwi, od razu odgadła, że to John. Najchętniej kazałaby mu
iść precz i dać jej spokój, ale postanowiła, że tym razem nie
będzie się kryć i stawi czoło mężczyźnie, który ją zranił.

- Proszę.
Drzwi otworzyły się, lecz John zatrzymał się w progu, nie

wchodząc do środka. Nie przebrał się i nie osuszył, jego
włosy, twarz oraz galowy mundur ociekały wodą.

- Przyjęcie już się skończyło - wyjaśnił. - Wszyscy są pod

wrażeniem i chcą korzystać z naszych usług. To twoja
zasługa. Dziękuję.

- Proszę - odparła sztywno. - Mam nadzieję, że moja

następczyni spisze się równie dobrze. Jedna z moich
koleżanek z fundacji, bardzo obrotna dziewczyna, miała
ochotę zmienić pracę. Postaram się, by przyszła na "Ruby
Rose" jak najszybciej. Ja rezygnuję. Jutro zabiorę moje rzeczy
od ciebie.

Przez długą chwilę nie wiedział, jak zareagować.
- Megan, pojedźmy do domu i porozmawiajmy -

zaproponował wreszcie.

background image

Do kabiny wbiegła Lily, polizała Megan po ręku, po czym

wsadziła nos w pudło z kociętami i zaczęła je obwąchiwać,
machając radośnie ogonem i wydając z siebie przyjazne
posapywania. Mgiełka, z lubością prężąc grzbiet, otarła się o
jej łapy.

Pies z kotem dogadali się lepiej niż ludzie, pomyślała z

rozgoryczeniem Megan. Gdyby nie nieufność Johna, nie
musiałaby opuszczać tych rozkosznych zwierzaków, które
pokochała całym sercem, tego statku, który również pokochała
całym sercem i tego mężczyzny, którego...

Gdyby nie jego brak wiary, nie musiałaby tego tracić.
- Nie pojadę z tobą - powiedziała zdławionym głosem. -

Nie mogę. Zostanę tutaj na tę jedną noc.

Wpatrywał się w nią ze zmarszczonymi brwiami, nic nie

rozumiejąc.

- Aha, pewnie powinnam najpierw poprosić cię o

pozwolenie, to przecież twój statek.

John odzyskał mowę.
- Rób, co chcesz - zirytował się. - Widzę, że swoim

starym zwyczajem znów zamierzasz się ukrywać.

- Nie ukrywam się. Chcę tylko uniknąć bycia z tobą sam

na sam.

- Megan, przecież już cię przeprosiłem!
- Nie przypominam sobie nic takiego.
- Jak to? Pocałowałem cię, a to to samo.
- Nie, to nie to samo - zaoponowała z całym

przekonaniem.

John stracił cierpliwość.
- Coś ci powiem, Megan. Ty po prostu sama nie wiesz,

czego chcesz, ot, co!

Tu się akurat grubo mylił, lecz nie zamierzała mu tego

tłumaczyć. Żadne wyjaśnienia czy wyznania nie miały już
teraz żadnego sensu.

background image

- Ja też coś ci powiem, John. Nie możesz sobie

wyobrazić, że jakaś kobieta mogłaby cię kochać dla ciebie
samego, a nie dla twoich pieniędzy. To jest największa
głupota, jaką w życiu słyszałam, ale ty w to święcie wierzysz.
Twoja sprawa. Lily, idź do pana! - zakomenderowała, po
czym zamknęła drzwi.

Dopiero wtedy po jej policzkach zaczęły spływać gorące

łzy.

Coś go obudziło. Mogła to być Lily, która bezczelnie

wierciła się w nogach jego łóżka. Mógł to być też sen o
Megan, która od tamtej sceny na statku niepodzielnie
królowała w jego umyśle. Leżał więc teraz w ciemności,
wpatrując się w sufit i rozważając wszystko od nowa.

Jak to się mogło stać? Im dłużej się nad tym zastanawiał,

tym bardziej dochodził do przykrego wniosku, że miał sporo
na sumieniu. Megan okazała się niewinna. A on?

Marzył o niej wielokrotnie, po nocach wyobrażał ją sobie

leżącą tu, w jego łóżku, śnił o jej dotyku - a jednocześnie w
myślach odmawiał jej wszelkich duchowych zalet.
Podejrzewał ją, ale to nie przeszkadzało mu pragnąć jej
fizycznie.

Wychodziło na to, że to on był nieuczciwy, nielojalny i

dwulicowy! On, nie ona!

Wstał i zaczął nerwowo krążyć po pokoju, bijąc się z

myślami. Wreszcie oparł czoło o chłodną szybę, szukając choć
odrobiny ukojenia. Za oknem szalała wichura, a deszcz lał się
z nieba kaskadami. Niewykluczone, że właśnie to go obudziło.

Nagle przez zamęt w jego głowie przedarła się pewna

myśl. Boże wielki!

Naciągnął tylko dżinsy i buty i chwyciwszy latarkę,

wybiegł do ogrodu. Przechylił się przez mur i poświecił.
Drewniane molo znikło, łódka również. Poziom wody sięgał

background image

aż do tego punktu widokowego, gdzie kiedyś całowali się z
Megan. Powódź!

A ona została zupełnie sama na pokładzie parowca...
W ciągu kilku sekund znalazł się z powrotem w domu.

Telefon nie działał. Kluczyki! Chwilę później silnik jeepa
ryknął ogłuszająco i John zjechał szaleńczym slalomem ku
głównej drodze, omijając po drodze przewrócone drzewo,
którego korona zerwała przewody.

Trasę do Portlandu pokonał w rajdowym tempie, nie

bacząc na warunki. W pewnym momencie zauważył kątem
oka, iż jego ulubiona nadrzeczna knajpa prawie kompletnie
skryła się pod wodą.

W mieście panowało pandemonium. Wozy strażackie,

ciężarówki pełne worków z piaskiem i oczywiście wozy
transmisyjne, jakżeby inaczej...

Lekceważąc zakazy oraz własne bezpieczeństwo, wjechał

na teren doków, gnając przed siebie jak szalony. Niemal w
ostatniej chwili nacisnął gwałtownie na pedał hamulca i
zatrzymał się na samej krawędzi nicości. Stare drewniane
molo, „Ruby Rose", a z nią Megan, znikły, jakby nigdy nie
istniały.

Obudził ją jakiś dziwny głuchy łoskot. Usiadła

półprzytomna na koi, z głową pełną snów o Johnie. Minęła
dłuższa chwila, zanim dotarło do niej, że statek płynie,
kołysząc się i szarpiąc na wszystkie strony. Ale przecież
silniki milczały!

Oprzytomniała w jednej chwili i zeskoczyła na podłogę.

Ponieważ spała w dżinsach i swetrze, wystarczyło jedynie
włożyć tenisówki. W ciągu kilku sekund znalazła się na
pokładzie, a wtedy jej oczom ukazał się straszliwy widok.

Rzeka szalała. Ogromne ilości wody kłębiły się dookoła,

pędząc przed siebie z zatrważającą prędkością i zmiatając
wszystko, co stanęło im na drodze. Na powierzchni unosiły się

background image

wyrwane z korzeniami drzewa, powyginane puste metalowe
beczki, potrzaskane jachty i łodzie oraz cała masa
najróżniejszych rzeczy i śmieci. W bladej poświacie poranka
wyglądało to jeszcze bardziej upiornie.

Ponownie rozległ się ów głuchy łomot. Megan podbiegła

do burty i zauważyła, iż cumy „Ruby Rose" nie puściły -
wciąż były obłożone na portowych pachołkach. Co jakiś czas
fala rzucała statkiem w nabrzeże i wtedy rozlegał się
nieznośny huk.

W tak dramatycznej sytuacji Megan nawet nie zdążyła się

przestraszyć. Poczuła gwałtowny skok adrenaliny. Jej umysł
zaczął pracować na najwyższych obrotach, wydając szybkie i
precyzyjne komendy.

Siekiera!
Gablota ze sprzętem gaśniczym znajdowała się przy

drzwiach sterówki. Megan szalonym sprintem pokonała trasę
w tę i z powrotem. Nie dała rady przerąbać lin za jednym
zamachem, ale w końcu puściły.

Teraz musiała zatrzymać statek.
Pobiegła na mostek. Przez moment bezradnie przyglądała

się różnym dźwigniom i przełącznikom. Nie miała pojęcia, jak
uruchomić silniki, a wraz z nimi koło napędowe i w ten
sposób uzyskać możliwość sterowania parowcem. Trzeba
pomyśleć o czymś prostszym.

Radio! Wezwij pomoc.
Gorączkowo naciskała po kolei wszystkie przyciski od

różnych elektronicznych urządzeń, ale aparatura nie działała.
Wielki Boże, widocznie coś się stało z generatorem. Musiała
wymyślić coś innego. Ponownie wybiegła na pokład.

Och, John, przyjdź, błagam...
Jej myśli natychmiast skierowały się ku niemu i ten

moment nieuwagi wystarczył. Poślizgnęła się na zalanym
wodą pokładzie i z impetem uderzyła głową o metalową

background image

ścianę nadbudówki. Gwiazdy rozbłysły przed jej oczami. Z
jękiem chwyciła się za czoło, lecz wiedziała, że to nie czas, by
rozczulać się nad sobą.

Kotwica!
Gdy znalazła się przy windzie kotwicznej, przyjrzała jej

się uważnie. Znajdował się tam kołowrót z uchwytem.
Niedawno widziała, jak Danny popisywał się głupio,
naciągając mocniej łańcuch kotwiczny. Pchnął wtedy
kołowrót w tę stronę, to znaczy, że ona musi to zrobić w
przeciwną. Odłożyła siekierę, którą kompletnie nieświadomie
nosiła ze sobą i złapała za uchwyt.

Kołowrót nawet nie drgnął. Spróbowała ponownie,

podwajając wysiłki, lecz bezskutecznie. W przypływie
rozpaczy chwyciła siekierę, wzięła potężny zamach i z całej
siły walnęła obuchem w uchwyt.

Rozległ się przeraźliwy grzechot, gdy uwolniona kotwica

runęła w dół, ciągnąc za sobą metry łańcucha. Oby tylko wbiła
się w dno i zatrzymała statek!

Szarpnęło mocno i Megan przez sekundę myślała, że jej

modlitwy zostały wysłuchane. Niestety, chwilę później „Ruby
Rose" popędziła dalej w dół rzeki.

Megan bezsilnie usiadła na pokładzie, obejmując dłońmi

potwornie bolącą głowę. Krew sączyła jej się przez palce, lecz
nie zważała na to. Wiedziała, że szalejąca woda może w
każdej chwili cisnąć statkiem o urwisty brzeg. Miała małe
szanse, by przeżyć coś takiego.

Pozostawało jej tylko jedno. Dokonać cudu i uruchomić

generator.

W rekordowym tempie znalazł się w najbardziej odległej

części portu. Zostawił samochód na chodzie i popędził do
małego blaszanego baraku. Po drodze wpadł na jakiegoś
człowieka z latarką.

background image

- Vermont? - zdumiał się tamten, oświetlając jego bladą

twarz i nagi tors.

John z ulgą rozpoznał głos Bentona Yatesa, bardzo

dobrego znajomego, któremu kiedyś sprzedał swoje
holowniki.

W paru słowach wyjaśnił, iż powódź porwała „Ruby

Rose", na której pokładzie znajdowała się co najmniej jedna
osoba i że trzeba ruszyć na ratunek.

- Potrzebuję łodzi. Natychmiast!
- Straż rzeczna...
- Nie mam na to czasu, Benton! Daj mi jakąś łódź!
Przyjaciel potrzebował zaledwie ułamka sekundy do

namysłu. Wskazał potężną odkrytą motorówkę, a John
błyskawicznie wskoczył na jej pokład.

- Odcumuj! - krzyknął, uruchamiając dieslowski silnik o

bardzo dużej mocy.

Benton zwolnił liny i również znalazł się na pokładzie.
- Płynę z tobą! - krzyknął, przekrzykując ryk silnika. - Ja

steruję, ty patrz!

John włączył radar oraz wszystkie reflektory, których

światła omiatały wzburzoną rzekę. Opatrzność chyba
zlitowała się nad nim i wybaczyła mu jego głupotę i złe
traktowanie Megan, skoro w takim momencie zesłała mu na
pomoc jednego z najodważniejszych ludzi na rzece. Miał tylko
nadzieję, że ta pomoc nie okaże się daremna. Jeżeli Megan coś
się stało...

Odpędził od siebie tę myśl. Skupił się wyłącznie na

obserwowaniu. Motorówka gnała naprzód, ślizgając się po
powierzchni kłębiącej się topieli i brawurowo wymijając
dziesiątki przeszkód. Johnowi zdawało się, że trwa to w
nieskończoność.

Zaczynało świtać i w tej upiornej sinawej poświacie

dostrzegli majaczący w oddali niewyraźny ciemny kształt,

background image

który rósł im w oczach. Wkrótce nie mieli wątpliwości, że
znaleźli „Ruby Rose". John zauważył przez lornetkę, że
zdawała się tkwić pośrodku szalejącego nurtu, który nie unosił
jej dalej. Łańcuch kotwiczny był naprężony.

- Całe szczęście, że miałeś kogoś na pokładzie! - krzyknął

Benton. - Wygląda na to, że kotwica utrzyma. Jak do tej pory
jej nie porwało, to już i nie porwie. Wracamy po holownik,
zaciągnę cię z powrotem.

John potrząsnął głową i podszedł do przyjaciela, żeby nie

musieli do siebie krzyczeć.

- Możesz podpłynąć tak blisko, żebym dostał się na

pokład?

- Mówisz poważnie?
- Jasne. Słuchaj, ty będziesz potrzebny innym, trzeba

zająć się ewakuacją setek ludzi. Ja wejdę na "Ruby Rose",
upewnię się, czy nic się nie stało mojej.. mojej załodze i
przeczekam to jakoś. Nie będę próbował wracać, ona ma za
słaby silnik, żeby popłynąć pod taki prąd. W razie czego mogę
wezwać pomoc przez radio, a prowiantu starczy choćby i na
tydzień. Dopiero, gdy pomożesz innym, wrócisz po mnie,
dobra?

Benton skinął głową.
- Dzięki, stary - powiedział z wdzięcznością John.
- Tylko się nie roztkliwiaj - burknął po swojemu jego

przyjaciel i nie bacząc na ryzyko podpłynął do parowca.

Gdy burty statku i motorówki niemal zetknęły się, John

chwycił za reling najniższego pokładu „Ruby Rose", wspiął
się po nim i zeskoczył na deski. Benton odpłynął natychmiast,
by fala nie roztrzaskała jego łodzi o parowiec.

John najpierw podbiegł do windy kotwicznej i upewnił

się, że łańcuch, choć wypuszczony do samego końca, trzyma
mocno i nie powinien puścić. Naraz zobaczył wbitą w pokład
siekierę i ślady krwi. Serce w nim zamarło.

background image

Ponieważ kotwica jednak w końcu chwyciła, Megan

postanowiła zająć się rozbitą głową. Zeszła do kuchni, wyjęła
z zamrażalnika trochę lodu i nasypała go do foliowej torebki.
Wyprostowała się, przykładając ją do bolącego czoła i wtedy
przez bulaj zauważyła odpływającą motorówkę. Zmartwiała.
Straciła szansę na ratunek! A może jednak jeszcze uda się ją
zatrzymać? Wybiegła na pokład i nagle stanęła jak wryta.

John! Jedyny, cudowny, nad wszystko ukochany John!
Przez moment przypatrywali się sobie z równie

zaskoczonym wyrazem twarzy, po czym podbiegli do siebie
i... I zatrzymali się o kilkanaście centymetrów od siebie.

- Myślałem, że już cię nie zobaczę... - John nieśmiało

wyciągnął rękę, by delikatnie odgarnąć jej z czoła potargane
mokre włosy. - Zraniłaś się!

- Już nie boli. - Z uśmiechem skłoniła głowę na jego dłoń,

a tak pięknego uśmiechu nie widział jeszcze nigdy.

W dodatku był on przeznaczony wyłącznie dla niego... -

Uratowałam twój statek - szepnęła, gdy czule gładził ją po
policzku.

- To prawda. Nie wiem, jak ci dziękować.
- Ale ja wiem, przysługuje mi dziesięć procent

znaleźnego - zażartowała. - Przecież straciłeś go, a ja go dla
ciebie odzyskałam.

Przyciągnął ją lekko do siebie, a Megan poddała się bez

oporu.

- Kobiety lubią dostawać róże, zwłaszcza czerwone,

prawda? - wymruczał, chowając twarz w jej włosach. - Dam ci
więc „Ruby Rose".

- Och, John! - ucieszyła się jak dziecko. - To by było

cudownie, ja ją uwielbiam. Tak się bałam, że coś jej się stanie.
Radio nie działało. Nic nie działało - relacjonowała
gorączkowo. - Wszystkie te zdobycze techniki nie zdały się na
nic.

background image

- Musiał pójść generator, ale można włączyć zasilanie

awaryjne.

- Tylko skąd ja mogłam o tym wiedzieć? Nie miałam

pojęcia, co robić, umierałam ze strachu!

Przytulił ją mocniej.
- Ja też.
- Ale udało mi się! - zawołała z triumfem, prostując się i

patrząc na niego roziskrzonymi oczami. - Powiem ci, że nigdy
bym nie przypuszczała, że potrafię tak sobie poradzić.

- Miałem rację, że jesteś cicha woda. Drobna blondynka o

niewinnym spojrzeniu, która potrafi wyrzucić narzeczonego za
burtę, zapanować nad statkiem, przeciwstawić się sile
żywiołu, a przede wszystkim przemeblować w głowie komuś,
kto myślał, że pozjadał wszystkie rozumy. Dla ułatwienia
dodam, że ten ktoś to ja.

W tym momencie obdarzyła go takim uśmiechem, że nie

wytrzymał i pocałował ją. Tym razem jednak nie dał się
ponieść fali emocji i pragnienia. Jeszcze nie. Najpierw
bowiem...

- Kocham cię - wyznał żarliwie. - Od samego początku,

od chwili gdy miałem ci udzielić ślubu z innym mężczyzną.
Ale jednocześnie uważałem cię za drugą Betsy i ciągle
spodziewałem się najgorszego. Nie chciałem zrozumieć, że
jesteś zupełnie inna. Miałaś rację, tak było dla mnie
bezpieczniej. Wybaczysz mi?

Z zakłopotaniem spuściła wzrok.
- Ja też mam coś na sumieniu - westchnęła. - Przyznaję,

że moje zachowanie mogło czasami budzić podejrzenia. Raz
wyglądałam na słabą kobietkę, szukającą męskiego ramienia,
żeby się wypłakać, kiedy indziej wydawałam się zbyt pewna
siebie. Na przemian lądowałam w twoich ramionach i
uciekałam od ciebie. Przepraszam cię. Ale widzisz, ja po

background image

prostu przez tych kilka tygodni, odkąd się znamy, uczyłam się
prawdy o sobie. Uczyłam się odwagi bycia sobą.

- Teraz rozumiem. Ale wciąż mi jeszcze nie powiedziałaś

najważniejszego. Czy... Czy ty mnie kochasz? - Z niepokojem
zajrzał jej głęboko w oczy. - Czy nie jest dla nas za późno?

Uśmiechnęła się przekornie.
- Och, to zależy od kilku rzeczy. Po pierwsze,

chciałabym, żeby ojciec moich dzieci nie tylko je kochał, ale
również lubił.

- No... To się jakoś da zrobić.
- Po drugie, wymagam, by mój związek z drugą osobą

opierał się na absolutnym obopólnym zaufaniu. Żadnych
podejrzeń.

- Masz to jak w banku.
- Po trzecie, żądam wyłączności i wierności, ale skoro

ktoś jest przeciwnikiem małżeństwa...

- A ktoś tu jest przeciwnikiem małżeństwa? - zdziwił się.
- A po czwarte, życzę sobie, żeby mój pomysł z aparatami

fotograficznymi został w końcu zaaprobowany!

- Od dziś jesteś kapitanem tego statku - podkreślił z mocą.

- Możesz tu robić, co ci się tylko żywnie podoba.

Ujęła jego twarz w dłonie.
- W takim razie moja odpowiedź brzmi: kocham cię. Z

całego serca. Kocham cię, odkąd cię ujrzałam, kocham cię już
na zawsze.

Uniósł ją w ramionach i zakręcił się radośnie dookoła,

spoglądając w górę na jej roześmianą twarz. A potem opuścił
ją i całował, całował, całował bez końca.

- Wyjdziesz za mnie? - spytał w końcu.
- Oczywiście! - odparła bez wahania.
I wtedy nareszcie ogarnęło go poczucie absolutnego

spokoju. Teraz nie musiał się już niczego lękać. Jego

background image

potrzaskane życie znów ułożyło się w całość, a sprawiła to ta
oto niezwykła kobieta. Nigdy by nie przypuszczał...

Jego spojrzenie padło na pozrywane kable i potłuczone

lampki, zwisające smętnie z barierki. Przypomniało mu się
wczorajsze przyjęcie.

- No i jednak nie udało się nam zatańczyć - mruknął sam

do siebie.

Odpowiedział mu perlisty śmiech.
- A nie możemy zrobić tego teraz?
Tańczyli powoli w rytm melodii, którą słyszeli tylko oni.

Świat zewnętrzny przestał dla nich istnieć, nawet nie
spostrzegli helikoptera, który przez jakiś czas krążył nad
„Ruby Rose".

I gdy potem przez wiele tygodni nadawano reportaże o

walce z powodzią, stałą czołówkę stanowiły ujęcia nakręcone
z powietrza w pierwszy świt katastrofy i ukazujące parę, która
tańczyła na pokładzie uwięzionego na środku rzeki parowca.
Nie mając o tym pojęcia, stali się dla wszystkich symbolem
nadziei i siły ludzkiego ducha, zdolnego przezwyciężyć
wszystko.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
426 Sharpe Alice Cicha woda
Sharpe Alice Cicha woda
Cicha woda, Teksty piosenek, TEKSTY
Cicha Woda (3)
0404 cicha woda brzegi rwie z kurtycz WAKZPO5HOR7TVAKMJ3LB5LMXHMRFJ2BDGL6T3EI
Cicha woda (5)
CICHA WODA, Teksty 285 piosenek
Cicha woda, teksty piosenek
CICHA WODA, Teksty z akordami
CICHA WODA
Cicha woda, teksty
CICHA WODA (2)
Cicha woda
cicha woda
Cicha woda, Teksty piosenek, TEKSTY
CICHA WODA
Lembrancas de outro homem Alice Sharpe

więcej podobnych podstron