background image

 
 
 
 

ALICE SHARPE 

 

Cicha woda 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY 
John  Vermont,  kapitan  parowca  rzecznego  „Ruby  Rose", 

nie  cierpiał  udzielania  ślubów.  Po  pierwsze,  ostatnimi  czasy 
więcej przebywał na brzegu niż na pokładzie, więc wyszedł z 
wprawy i zamiast z pamięci recytować słowa przysięgi swoim 
głębokim, dźwięcznym barytonem, musiał czytać je z książki. 
Po drugie, osobiste doświadczenie nauczyło go, że coś takiego 
jak  szczęśliwe  małżeństwo  nie  istnieje.  Jego  zdaniem  to 
sformułowanie zawierało wewnętrzną sprzeczność. 

Ot,  weźmy  na  przykład  parę,  którą  właśnie  miał  przed 

sobą.  Za  kilka  minut  ogłosi  ich  mężem  i  żoną,  choć  to  z 
pewnością nie był dobry pomysł. Naprawdę nie miał pojęcia, 
po jakie licho się w to pakują. 

Narzeczony  mógł  być  mniej  więcej  w  jego  wieku,  po 

trzydziestce. Z dumą obnosił zbyt głęboką jak na tę porę roku 
opaleniznę  oraz  drogi  garnitur.  Wcześniej,  jeszcze  przed 
ceremonią,  John  zaobserwował,  jak  ten  facet  łaził  po  całym 
statku  z  taką  miną,  jakby  był  jego  właścicielem.  Za  nim 
dreptało  stadko  kuzynek,  ciotek  i  stryjecznych  babek, 
przymilnie chichocząc po każdej uwadze, jaką rzucał. 

Ona z kolei, młodsza o jakieś pięć, sześć lat, miała krótko 

obcięte  blond  włosy,  drobniutką  figurę  i  ogromne  niebieskie 
oczy  -  pełne  wątpliwości.  Co  chwila  rzucała  niepewne 
spojrzenia na przyszłego pana młodego, lecz ten, zajęty sobą, 
zupełnie tego nie zauważał. 

Po kiego więc diabła wydawała się za niego? 
Z  tego,  co  John  usłyszał,  w  grę  wchodziły  -  jak  to, 

niestety,  często  bywa  -  pieniądze.  Pani  Colpepper,  jego 
asystentka,  wspomniała,  iż  to  ten  goguś  płacił  za  to  całe 
wystawne  przyjęcie,  za  szampana,  homary,  znany  zespół, 
który  właśnie  stroił  instrumenty  na  pokładzie,  girlandy 
kwiatów, którymi przyozdobiono relingi... 

background image

Tak  więc  kolejna  kobieta  wydawała  się  nie  tyle  za 

mężczyznę, co za jego konto w banku. Skąd on to znał? 

Odegnał  od  siebie  bolesne  wspomnienia  i  powrócił  do 

czytania,  przypominając  solennie  wszystkim  zgromadzonym, 
a narzeczonym w szczególności, że związek między dwojgiem 
ludzi  jest  rzeczą  poważną  i  że  nie  należy  go  zawierać 
pochopnie. Podchwycił przy tym zalęknione spojrzenie panny 
młodej i przez moment miał wrażenie, że powinien przerwać i 
zapewnić ją, że wszystko będzie dobrze. 

Kapitan John Vermont nie umiał jednak nikogo pocieszać, 

a szczególnie kobiet. Zresztą, pewnie gdyby nawet próbował, 
to nic by z tego nie wyszło, gdyż jego rzeźbione wiatrem rysy 
wyjątkowo  rzadko  przybierały  łagodny  wyraz,  tubalny  głos 
nawykły  do  wydawania  komend  z  pewnością  nie  brzmiał 
kojąco,  zaś  nieco  szorstkie  maniery  wywoływały  u 
przedstawicielek  płci  pięknej  przekonanie,  że  mają  do 
czynienia  z  nieokrzesanym  gburem.  Żadnej  z  nich  nigdy  nie 
przyszło  do  głowy,  że  on  w  ten  sposób  starał  się  przed  nimi 
bronić. 

Kapitan  John  Vermont  nie  bał  się  absolutnie  niczego...  z 

wyjątkiem kobiet. Nie rozumiał ich kompletnie i nie potrafił z 
nimi  postępować.  Oczywiście  nikt  nie  miał  o  tym 
najmniejszego pojęcia. 

 - Ktokolwiek zna jakiś powód, dla którego tych dwoje nie 

może połączyć się węzłem małżeńskim, niech powie  to teraz 
lub  na  wieki  zachowa  milczenie  -  z  namaszczeniem  wygłosił 
patetyczną  formułę,  jak  zwykle  w  głębi  serca  żywiąc 
pragnienie,  by  może  ktoś  wreszcie  przerwał  nieznośną 
monotonię  tych ślubów i  z jakichś powodów nie dopuścił do 
zakończenia ceremonii. 

Jak  zwykle,  nikt  tego  nie  zrobił.  To  znaczy,  skorygujmy: 

nie zrobił tego człowiek. 

background image

Na  pokładzie  pojawiła  się  Mgiełka.  Była  to  bezdomna 

kotka,  którą  John  znalazł  w  starym  doku,  związaną  i 
porzuconą. Przygarnął ją bez namysłu, za co odwdzięczyła mu 
się  pętaniem  pod  nogami,  sypianiem  na  jego  koi  i  w  ogóle 
traktowaniem statku jako swej posiadłości. 

Teraz  przedefilowała  z  wdziękiem  pomiędzy  ławkami 

pełnymi wystrojonych gości, szerokim łukiem omijając panią 
Colpepper,  która  nie  znosiła  zwierząt,  a  zwierząt 
spodziewających  się  potomstwa  w  szczególności.  Mgiełka 
podeszła do panny młodej i miauknęła zachęcająco. Na twarzy 
blondynki  po  raz  pierwszy  pojawił  się  delikatny  uśmiech, 
który odmienił ją niemal nie do poznania. 

Z  jakichś  zagadkowych  przyczyn  John  Vermont  pomylił 

się  w  połowie  następnego  zdania.  Odchrząknął,  odwrócił 
wzrok od stojącej przed nim prześlicznej kobiety w bieli i tym 
razem gładko powiedział to, co miał powiedzieć. Jednocześnie 
dostrzegł  kątem  oka,  jak  Mgiełka,  podbiwszy  serce  panny 
młodej,  zwróciła  się  teraz  w  stronę  jej  oblubieńca.  Ten 
zmarszczył się, a gdy kotka otarła się o jego wypolerowany do 
blasku pantofel, gniewnie odsunął ją nogą. 

Kapitan  przysiągłby,  że  asystentka  piorunuje  go  teraz 

wzrokiem,  próbując  na  nim  wymóc,  żeby  usunął  to  wstrętne 
miauczące  stworzenie,  to  nic  dobrego.  Nie  zamierzał  tego 
robić,  by  nie  wywoływać  zamieszania  i  by  nie  zaistniała 
konieczność powtarzania ceremonii od początku. O, co to, to 
nie! 

Na  szczęście  spostrzegł,  że  nie  tylko  blondynka 

uśmiechnęła  się  do  kota,  goście  też  wydawali  się  mile 
rozbawieni  pojawieniem  się  nowego  uczestnika  ceremonii. 
Młody  chłopak,  uwieczniający  ceremonię  na  wideo, 
parokrotnie skierował kamerę w stronę Mgiełki. 

Nadszedł  najbardziej  podniosły  moment  -  wygłaszanie 

przysięgi.  Był  to  jednocześnie  moment  najbardziej 

background image

znienawidzony  przez  Johna.  Starał  się  z  przekonaniem 
wymawiać  słowa,  które  miano  po  nim  powtarzać,  ale  w 
rzeczywistości  myślał  sobie,  że  to  wszystko,  to  jedna  wielka 
bzdura. Ci dwoje rozstaną się tak samo jak wielu innych przed 
nimi. Jak on i jego była żona. 

Zerknął  do  swojej  księgi,  gdzie  na  marginesie  pani 

Colpepper  wypisała  ołówkiem  dane  dzisiejszej  młodej  pary. 
Nietypowej  pary,  trzeba  przyznać.  Panna  młoda  bowiem  w 
ogóle już nie patrzyła na swego wybranka, tylko na niego! 

 - Czy ty, Megan Ashley Morison... - zaczął. 
Niemal  podskoczyła,  słysząc  swoje  nazwisko,  zupełnie 

tak,  jakby  do  tej  pory  łudziła  się  nadzieją,  że  to  wszystko 
dotyczy  kogoś  innego.  Jej  zachowanie  było  tak  dziwne,  że 
John miał nadzieję, że ona rozmyśli się w pół słowa i poczuł 
rozczarowanie, 

gdy 

cichutkim 

głosikiem 

jednak 

wypowiedziała sakramentalne: 

 - Tak. 
Jednocześnie  ani  na  chwilę  nie  spuściła  z  niego  coraz 

bardziej  błagalnego  spojrzenia  tych  swoich  fantastycznie 
błękitnych oczu. 

John  w  końcu  złożył  to  na  karb  normalnego  w  takich 

wypadkach  zdenerwowania  i  zwrócił  się  do  pana  młodego, 
niejakiego  Roberta  Winslowa,  który  wciąż  próbował 
zniechęcić do siebie przyjacielsko nastawioną kotkę. Właśnie 
mu się udało, gdyż usiadła z łagodną rezygnacją i zaczęła lizać 
sobie  łapkę.  Pech  chciał,  że  usiadła  akurat  na  nodze 
mężczyzny, ten zaś parsknął z wściekłością i kopnął ją z całej 
siły. 

Vermontowi  mignęła  przed  oczami  szara  smuga,  zdołał 

tylko  dostrzec  przerażone,  szeroko  otwarte  ślepia.  Zanim 
zdążył  skoczyć  i  złapać  kotkę,  ta  przeleciała  nad  relingiem  i 
plusnęła w wodę. 

background image

Pierwsza  znalazła  się  przy  barierce  panna  Morison, 

upuszczając swój piękny bukiet z róż i lilii. Vermont był drugi 
i oboje zaczęli gorączkowo wpatrywać się w fale. 

 - I co  teraz  zrobimy?  -  W panice chwyciła go za ramię i 

zacisnęła palce. 

Za nimi rozległy się głosy zaskoczonych sytuacją gości, a 

nad  gwarem  górował  nieznośny  dyszkant  pani  Colpepper, 
która domagała się kontynuowania ceremonii. 

John  nie  słuchał  jednak,  myśląc  wyłącznie  o  ratowaniu 

zwierzęcia.  Gdy  panna  młoda  zaoferowała  pomoc,  zadziałał 
instynktownie. 

 - Chodźmy. - Chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą. 
 - Chwileczkę! - zaprotestował Winslow, lecz zignorowali 

go i zbiegli na dolny pokład. 

Dopiero tam John puścił dłoń Megan, zerwał z haka koło 

ratunkowe  i  otworzył  drzwiczki,  którymi  wychodziło  się  na 
niczym nie zabezpieczony pas pokładu. Gdy podążyła za nim, 
powstrzymał ją ruchem ręki. Przecież lada moment potknie się 
o  tę  swoją  długą  kieckę  i  wleci  do  wody.  Jeszcze  tego  mu 
brakowało. 

 -  Nic  mi  nie  będzie  -  zaprotestowała  z  przekonaniem, 

jakby czytając w jego myślach. 

 - Pasażerowie za burtą podnoszą mi koszty ubezpieczenia 

- mruknął, lecz nie spierał się z nią, gdyż nie było na to czasu. 

Oboje  w  napięciu  zaczęli  wpatrywać  się  w  falującą 

powierzchnię  wody.  Niestety,  jej  szarobury  kolor  dokładnie 
odpowiadał barwie futerka kota, więc nic nie mogli spostrzec. 

John  zaczął  dochodzić  do  wniosku,  że  nie  zdążyli  i  że 

Mgiełka utonęła. 

 -  Jest!  -  zakrzyknęła  Megan  i  wskazała  wyciągniętym 

palcem na rozpaczliwie szamoczące się zwierzątko. 

background image

 - Ani na chwilę nie trać jej z oczu - przykazał, z wprawą 

rozhuśtał  koło  i  rzucił  je  tak,  by  znalazło  się  za  kotem,  a 
następnie zaczął je powoli przyciągać do siebie. 

Gdy  przepływało  obok  Mgiełki,  ta  zawahała  się  na 

moment,  po  czym  rozpaczliwie  wbiła  w  nie  pazurki.  John 
mógłby przysiąc, że pomyślała sobie: „Co to za dziwna rzecz? 
Nieważne, wszystko lepsze od tej wstrętnej, mokrej wody!". 

Gdy  ostrożnie  holował  koło  ratunkowe  do  burty,  usłyszał 

za plecami pogardliwy głos Winslowa: 

 -  Ten  zapchlony  kocur  dostał  to,  na  co  sobie  zasłużył. 

Vermont  obejrzał  się,  oczywiście  nie  ze  względu  na  tego 
pajaca,  tylko  po  to,  by  powiedzieć  Megan,  żeby  wzięła  linę, 
on  tymczasem  przyklęknie  i  wyciągnie  kota  z  wody.  Zanim 
zdążył otworzyć usta, Robert  Winslow z  głośnym okrzykiem 
wpadł do rzeki, wzbijając fontannę wody. 

Megan  stała  z  zaciśniętymi  pięściami,  potwornie  blada, 

pani  Colpepper  krzyczała  wniebogłosy,  wspomagana  przez 
kilka kuzynek, ciotek i stryjecznych babek, słowem, rozpętało 
się istne pandemonium. Na szczęście kotka ani na chwilę nie 
puściła zbawczego koła. 

Vermont  ani  przez  sekundę  nie  miał  wątpliwości,  kogo 

wyciągać najpierw. Jak ten kretyn wskoczył do wody, to niech 
sobie trochę popływa, nic mu się nie stanie, a Mgiełka miała 
przecież wkrótce urodzić młode. 

 -  Niech  pan  natychmiast  ratuje  pana  Winslowa!  - 

zapiszczała mu histerycznie nad uchem pani Colpepper. 

John po omacku sięgnął ręką do tyłu, znalazł dłoń Megan i 

wcisnął jej linę. 

 -  Trzymaj  -  rozkazał,  po  czym  położył  się  na  brzuchu, 

wyciągnął ramię jak najdalej i chwycił kotkę. 

Megan odebrała mu ją natychmiast i opiekuńczym gestem 

przycisnęła  do  piersi  tę  ociekającą  wodą  kupkę  nieszczęścia, 
nie bacząc na to, że niszczy sobie nieskazitelnie białą suknię. 

background image

Śmiertelnie przerażone zwierzątko próbowało uciec, lecz choć 
skończyło się to dla Megan podartym rękawem i czerwonymi 
szramami na ramieniu, nie puściła kotki. 

 -  Robert  nie  umie  pływać!  -  wykrzykiwała  tymczasem 

matka pana młodego. 

Kapitan  spojrzał  ponownie  na  rzekę  i  faktycznie  - 

Winslow wydawał się mieć pewne kłopoty... Rzucił mu więc 
koło ratunkowe, które ten złapał, lecz zamiast z jego pomocą 
podpłynąć  do  statku,  poczekał  bezczelnie,  aż  zostanie 
podciągnięty ! Vermonta zaczął trafiać lekki szlag. 

 - Skoro nie umie pływać, to po co wskakiwał do wody? - 

wycedził,  równomiernymi  ruchami  wybierając  linę.  -  Mógł 
zwyczajnie przeprosić, nie musiał robić z siebie bohatera. 

 - On nie wskoczył, to ona go wepchnęła! - Oskarżycielski 

palec został wycelowany w Megan. 

Zerknął  na  nią  ze  zdumieniem,  zaś  ona  hardo  kiwnęła 

głową. 

 - Naprawdę to zrobiłaś? - upewnił się. 
 - Aha. 
Miał  diabelną  ochotę  złożyć  jej  wyrazy  uznania  i 

podziękować  w  imieniu  Mgiełki,  lecz  uznał,  że  to  mogłoby 
dodatkowo  zaognić  już  i  tak  mocno  napiętą  sytuację.  Bez 
słowa wciągnął Winslowa na pokład. 

 - Dlaczego to zrobiłaś? - spytał ten natychmiast władczym 

głosem. 

 - Bo kopnąłeś bezbronne zwierzę - odparła. 
Zbył tę odpowiedź lekceważącym machnięciem ręki. 
 -  Zobacz,  co  narobiłaś!  Zepsułaś  ceremonię,  nie  mówiąc 

już  o  moim  garniturze  i  swojej  sukience.  A  czy  wiesz,  jak 
trudno było znaleźć jakąś łajbę w tak krótkim czasie? Muszę 
teraz wszystko załatwiać od nowa! 

background image

 -  Nie  sądzę  -  padła  zaskakująca  odpowiedź.  Pan  młody 

popatrzył  na  swoją  narzeczoną  takim  wzrokiem,  jakby 
postradała zmysły. 

 - Meg, nie myślisz teraz rozsądnie... 
 - Właśnie, że nareszcie myślę rozsądnie, po raz pierwszy 

od  jakiegoś  czasu  -  oświadczyła  bardziej  zdecydowanym 
tonem niż poprzednio. - I nie nazywaj mnie Meg! 

Położył  palec  na  jej  ustach,  by  ją  uciszyć,  lecz  ona 

odtrąciła jego rękę. 

 - Chyba nie chcesz wszystkiego popsuć - przekonywał. 
 - Przede wszystkim nie chcę za ciebie wyjść! 
 - Ależ, moja droga, to normalne, to nerwy, to nic takiego - 

zaszczebiotała pani Colpepper. a gdy jej słowa pocieszenia nie 
przyniosły  żadnego  rezultatu,  odwróciła  się  do  kapitana, 
którego spiorunowała wzrokiem. - Jak pan mógł ratować kota, 
gdy nasz klient tonął? - wysyczała mu z wściekłością do ucha. 

 -  Z  łatwością  -  mruknął,  zastanawiając  się  przy  tym,  jak 

zażegnać  awanturę,  bardziej  niż  ślubów  nie  cierpiał  bowiem 
scen i skandali. 

Nie wyglądało jednak na to. by inni tak samo jak on cenili 

spokój. 

 -  I  o  co  te  fochy?  -  natrząsał  się  Winslow.  -  O  jednego 

głupiego kota? 

Stanowcze  postanowienie  Johna,  że  nie  włączy  się  do 

kłótni  i  zachowa  swoje  zdanie  dla  siebie,  prysnęło  niczym 
bańka mydlana. 

 -  O  żywą  istotę,  której  omal  nie  zabiłeś!  -  ryknął  swoim 

tubalnym głosem. 

Wszyscy  zamarli  i  na  pokładzie  nareszcie  zapanowała 

błoga cisza.  Dopiero  po  chwili przerwało  ją  czyjeś  nieśmiałe 
pytanie: 

 - Panie Winslow, czy nadal mam nagrywać? 

background image

Jak jeden mąż zwrócili się w stronę wynajętego chłopaka, 

niespełna  dwudziestoletniego, który z  przejęciem wykonywał 
swoje  obowiązki.  Właśnie  stał  na  krześle,  by  mieć  lepszy 
widok, a przy oku trzymał działającą wciąż kamerę. 

 - Wyłącz to, debilu! - ryknął Winslow. 
 - Nie mów tak do niego! - zażądała z oburzeniem Megan. 

Odwrócił się do niej ze zdziwieniem. 

 -  Co  cię  właściwie  obchodzi,  jak  ja  do  niego  mówię? 

Znasz go? 

 - Nie, ale to nie ma znaczenia. To przecież człowiek... 
 - No i co z tego? - Robert wzruszył ramionami, po czym 

zwrócił się do kapitana: - Nie myśl, że ujdzie ci to na sucho. 
Opowiem  właścicielowi  tej  firmy,  jak  to  przez  jakiegoś 
parszywego  kota  nie  doszło  do  ślubu  wartego  w  sumie 
trzydzieści  tysięcy  dolarów!  Postaram  się,  żebyś  nie  mógł 
dostać pracy nawet przy szorowaniu pokładu. 

Zanim John zdążył  go z  pełną  satysfakcją poinformować, 

że to on jest owym szefem, ponownie odezwała się Megan: 

 - Ach, więc chodzi o pieniądze? - zawołała takim głosem, 

jakby w jej głowie nareszcie zapaliła się jakaś lampka. 

 -  Zawsze chodzi  o  pieniądze  -  skwitował  jej  narzeczony, 

po czym on również coś zrozumiał, a przynajmniej tak mu się 
wydawało. - Ha, mam cię! Jesteś wściekła o to, że uparłem się 
przy spisaniu kontraktu przed ślubem. 

 -  Jestem  wściekła,  bo  zawsze  myślisz  tylko  o  sobie  o  i 

swoim koncie w banku. 

 -  Jakoś  ci  to  nie  przeszkadzało,  gdy  wypisywałem  czeki 

dla ciebie i dla twojego wujaszka - szydził. - Dorośnij, Meg. 

Forsa  to  forsa.  Ja  ją  mam,  a  ty  nie.  Przestań  więc  stroić 

fochy, bo oboje wiemy, że nie wyrzekniesz się luksusu przez 
jakiegoś zawszonego zwierzaka... 

Jeden  Vermont,  który  przyglądał  jej  się  z  prawdziwą 

uwagą,  spostrzegł,  iż  oczy  Megan  zalśniły  podejrzanie,  a  na 

background image

ustach  pojawił  się  mściwy  uśmiech.  W  niczym  nie 
przypominał  tego  poprzedniego  -  wtedy,  gdy  patrzyła  na 
wdzięczącą  się  Mgiełkę  -  i  trwał  jedynie  przez  ułamek 
sekundy. Zanim John zrozumiał, co to oznacza, było za późno. 
Ręka  Megan  wystrzeliła  do  przodu  i  Robert  Winslow 
ponownie wylądował w wodzie. 

Rozległy się krzyki i piski, goście zaczęli się miotać w tę i 

z  powrotem,  rzucając  mu  wszystkie  koła  ratunkowe,  jakie 
były  pod  ręką  i  których  ilość  wystarczyłaby  chyba  do 
wyłowienia  nieszczęsnych  pasażerów  „Titanica".  John 
ponownie  musiał  zająć  się  akcją  ratunkową,  zaś  Megan 
uciekła  po  schodkach  na  górę,  cały  czas  tuląc  w  objęciach 
Mgiełkę, choć ta w panice znów wbiła pazurki w jej ciało. 

Gdy znalazła się na wyższym pokładzie, stanęła twarzą w 

twarz z gośćmi weselnymi, większość z nich bowiem nie była 
żądna  sensacji  i  nie  zbiegła  na  dół,  tylko  czekała  na  powrót 
państwa młodych i kontynuację ceremonii. Matka Megan oraz 
wuj  Adrian  ruszyli  w  jej  stronę,  niechybnie  z  zamiarem 
zażądania wyjaśnień, co się właściwie dzieje. Obróciła się na 
pięcie i w popłochu uciekła na jeszcze wyższy poziom, gdzie 
wpadła do jakiejś nadbudówki. 

Na  końcu  korytarza  znajdowały  się  drzwi  z  napisem: 

„Mostek  kapitański.  Nieupoważnionym  wstęp  wzbroniony". 
Ponieważ  tam  mógł  znajdować  się  ktoś  z  załogi,  zaś  Megan 
nie życzyła sobie absolutnie niczyjego towarzystwa, miała do 
wyboru dwoje innych drzwi, znajdujących się po przeciwnych 
stronach  korytarza.  Pchnęła  te  z  prawej  i  -  ku  jej  uldze  - 
ustąpiły. Błyskawicznie zamknęła je za sobą, przekręciła klucz 
w zamku i dopiero teraz poczuła się w miarę bezpieczna. 

Wyplątała  wczepione  w  koronkę  pazurki  kota,  ostrożniej 

obchodząc  się  ze  zwierzątkiem  niż  ze  swoją  sukienką. 
Mgiełka  z  wyraźnym  zadowoleniem  zeskoczyła  na  miękki 

background image

dywan,  wybrała  nasłonecznione  miejsce  i  zaczęła  pracowicie 
lizać zmierzwione futerko. 

Megan,  nieco  uspokojona  co  do stanu  kota,  rozejrzała  się 

dookoła.  Znajdowała  się  w  przytulnie  urządzonej  kajucie, 
całkowicie  wyłożonej  drewnem,  z  którego  ciepłą  barwą 
harmonizował złocisty połysk mosiężnych detali. Na ścianach 
wisiały  olejne  obrazy  przedstawiające  różne  rodzaje  statków, 
barek  i  holowników.  Na  umeblowanie  składał  się  stół  z 
czterema  krzesłami  oraz  przykryta  granatowym  kocem  koja. 
Na  oparciu  jednego  z  krzeseł  wisiała  długa  kurtka  z 
dystynkcjami  kapitana.  Na  ten  widok  jej  myśli  w  naturalny 
sposób skierowały się ku niemu. 

Zaskoczył  ją  jego  widok.  Spodziewała  się  jowialnego 

jegomościa  z  siwą  brodą  i  tryskającymi  humorem  oczami,  a 
zamiast  tego  ujrzała  młodego  człowieka,  czarnowłosego, 
bardzo  wysokiego,  o  przenikliwym  spojrzeniu.  Nie  było  w 
nim nawet śladu jowialności, za to emanował z niego głęboki 
spokój  i  jakaś  wewnętrzna  moc.  Megan  uświadomiła  sobie 
nagle,  że  nie  bez  powodu  wpatrywała  się  w  jego  niebieskie 
oczy,  szukając  pomocy  -  i  znalazła  ją  właśnie  u  tego  obcego 
człowieka.  To  jego  postawa  dała  jej  siłę,  by  zrobić  to,  co 
zrobiła. 

A tak mało brakowało, by podpisała cyrograf... Inaczej nie 

potrafiła  tego  teraz  nazwać.  Omal  nie  wyszła  za 
skończonego...  Właściwie  nie  wiadomo,  jakie  słowo 
należałoby  tu  wstawić.  W  żadnym  języku  nie  znalazłoby  się 
adekwatne określenie dla kogoś takiego! 

Szkoda, że nie zaczęła myśleć wcześniej. Jednakże presja 

ze  strony  rodziny  była  zbyt  silna  i  okres  narzeczeństwa  zbyt 
krótki,  w  dodatku  Robert  wydawał  się  taki  zakochany  i  taki 
szlachetny...  Przecież  nikt  mu  nie  kazał  wspierać  finansowo 
szpitala, w którym pracowała, zrobił to z własnej  inicjatywy. 
Nic dziwnego, że ufała mu bez zastrzeżeń. 

background image

Dzwonek  alarmowy  zadźwięczał  w  jej  głowie  dopiero 

przed  paroma  godzinami,  gdy  narzeczony  zażądał  spisania 
intercyzy  -  a  raczej,  by  podpisała  tę,  którą  już  miał 
przygotowaną.  W  pierwszej  chwili  pomyślała,  że  to  żart. 
Przecież  małżeństwo  opiera  się  na  miłości  i  wzajemnym 
zaufaniu,  więc  po  co  kontrakty,  umowy  i  zabezpieczenia, 
jakby  miało  się  do  czynienia  z  partnerem  w  interesach?  Co 
gorsza,  właśnie  nie  miała  być  jego  partnerem  w  interesach, 
dokument  stwierdzał  to  wyraźnie.  Nie  miała  też  żadnego 
prawa  do  dzielenia  z  nim  majątku,  w  razie  rozstania 
otrzymałaby tylko to, co wniosła do związku. 

Jak  mogłam  podpisać  coś  takiego,  pomyślała  ze  zgrozą  i 

pospiesznie  usiadła  na  krześle,  gdyż  nogi  się  pod  nią  ugięły. 
Jak  mogłam  się  okazać  tak  potwornie  naiwna?  Proszę,  tak 
kończy  kobieta,  która  chce  się  oprzeć  na  mężczyźnie,  nie 
ufając  we  własne  siły.  Oto,  do  czego  prowadzi  słuchanie 
innych. Ale od tej pory zacznę ufać własnym osądom. 

Buńczucznie  uniosła  głowę.  Niedługo  ją  tu  znajdą  i 

spróbują ponownie przekabacić na swoją stronę. No, to bardzo 
się zdziwią! Niech tylko tu przyjdą! 

background image

ROZDZIAŁ DRUGI 
Na  statku  wrzało.  Wszyscy  chcieli  wiedzieć,  co  się  stało, 

jednakże  niemal  każdy  widział  co  innego  i  w  rezultacie 
między  gośćmi  krążyły  najróżniejsze  wersje  wydarzeń.  W 
prywatnym  rankingu  Vermonta  na  pierwszym  miejscu 
plasowała  się  ta  wersja,  według  której  Robert  bohatersko 
wskoczył  do  wody  ratować  tonącą  kotkę,  wrzuconą  tam 
mściwie przez Megan za uszkodzenie sukienki. 

Zaledwie wydał rozkaz podniesienia kotwicy, opuszczenia 

malowniczej zatoczki i zawrócenia do Portlandu, gdy dopadła 
go rodzinka niedoszłej panny młodej - postawny i raczej otyły 
mężczyzna  koło  pięćdziesiątki  oraz  kobieta,  która  bez 
wątpienia musiała być kiedyś prawdziwą pięknością. 

 -  Czy  moja  córka  zwariowała?!  -  wykrzyknęła,  nie 

zawracając  sobie  głowy  przedstawianiem  się.  -  Rzucić  tak 
nadzianego faceta? Ale nie chce nas słuchać, zamknęła się tam 
na  górze  i  tylko  powtarza,  że  nic  z  tego.  Och,  mówię  panu, 
gdyby jej ojciec żył, to przemówiłby jej do rozumu. - Zwróciła 
się do swojego brata: - Mój George był dokładnie taki sam jak 
Robert, prawda? 

 -  No,  są  trochę  podobni.  Nie  martw  się,  ona  szybko 

zacznie  żałować  i  zmieni  zdanie.  -  Mężczyzna  wyciągnął 
potężną  dłoń  w  stronę  Vermonta.  -  Pan  pozwoli,  Adrian 
Haskell, wuj Megan. 

Pani  Morison  najwyraźniej  nie  miała  ochoty  tracić  czasu 

na zbędne uprzejmości. 

 - Nie wie pan, gdzie jest nasz biedny Robert? 
 -  Na  dole  -  odparł  raczej  sucho  kapitan,  który  nigdy  nie 

angażował  się  emocjonalnie  w  scysje  innych  ludzi,  ale  tym 
razem wyjątkowo zirytowała go postawa tych dwojga. Dobra, 
nic mu do tego, jeśli chcą się wygłupiać i  brać stronę  nie tej 
osoby, co trzeba, to ich sprawa... 

background image

Gdy  wreszcie  poszli,  ruszył  na  górę,  przy  czym 

oczywiście dopadła go pani Colpepper, która już od dłuższego 
czasu czekała, aż zostanie sam. 

 - Ponosi pan całkowitą odpowiedzialność za ten skandal - 

wycedziła przez zaciśnięte zęby. - Mówiłam, żeby nie trzymać 
tu  tego  kota,  no  i  proszę!  Pan  Winslow  chce  podać  nas  do 
sądu! Zaczynam się zastanawiać, czy nie złożyć wymówienia. 
Ciekawe,  skąd  pan  weźmie  nową  asystentkę?  -  spytała  z 
przekąsem. 

 -  Porozmawiamy  o  tym  jutro  -  oznajmił  tonem  nie 

znoszącym sprzeciwu. - Na razie proszę nie wpuszczać nikogo 
na  górę,  zanim  nie  dowiem  się,  jakie  są  zamiary  panny 
Morison. 

 - 

całą 

pewnością  nie  zamierzam  zabraniać 

narzeczonemu... 

 -  Zwłaszcza  jemu  -  uciął  i  zostawił  ją  stojącą  u  dołu 

schodów z otwartymi ustami i wyrazem świętego oburzenia w 
oczach. 

Na  samej  górze,  oprócz  mostka,  znajdowały  się  dwie 

kabiny,  w  tym  jedna  jego  własna.  Otworzył  drzwi  po  lewej 
stronie, prowadzące do biura asystentki. Nikogo. Drugie zastał 
zamknięte,  więc  spokojnie  sięgnął  do  kieszeni  po  klucz. 
Dopiero gdy go nie znalazł, przypomniał sobie, że zostawił go 
w  kurtce,  a  kurtkę  w  kajucie...  Nie  pozostało  mu  nic  innego, 
tylko zapukać. 

 - To ja, kapitan - odezwał się surowo. - Proszę otworzyć. 
 - Proszę mnie zostawić samą. 
 - Mam na pokładzie ponad setkę ludzi, którzy chcą panią 

zobaczyć. 

 - Ale ja nie chcę widzieć ich! 
 -  To  niech  pani  porozmawia  tylko  ze  mną.  Cisza.  Długa 

cisza. 

 - A jest pan sam? - spytała z wahaniem. 

background image

 -  Na  razie  tak  -  odparł,  kładąc  nacisk  na  „na  razie". 

Westchnienie. 

 - A czy nie mógłby pan zawrócić do portu, wysadzić ich 

na  brzeg  i  pozwolić  mi  tu  zostać  do  tej  pory?  -  spytała 
błagalnym tonem, lecz kapitan pozostał nieugięty. 

 -  Może  i  mógłbym,  ale  nie  widzę  powodów,  dla  których 

miałbym to zrobić. 

Upłynęło kilka długich chwil, po czym drzwi uchyliły się 

nieco,  a  w  nich  pojawiła  się  panna  Morison  -  z 
zaczerwienionymi  od  płaczu  oczami  i  w  poszarpanej, 
poplamionej krwią sukience. Kwiaty częściowo wysunęły się 
z  potarganych  włosów  i  smętnie  zwisały  jej  nad  uchem. 
Jednak  nic  nie  mogło  zmienić  faktu,  że  John  Vermont  miał 
przed  sobą  piękną  kobietę.  Jego  spojrzenie  przesunęło  się  po 
lekko  kręcących  się  jasnych  włosach  przez  wysokie  kości 
policzkowe  ku  ślicznie  wykrojonym  ustom.  Aż  się  prosiły, 
żeby je całować... 

Chłopie,  czyś  ty  oszalał,  zganił  się  w  duchu.  Co  też  ci 

chodzi po głowie? 

Pospiesznie  odwrócił  wzrok  od  jej  warg,  a  wtedy  jego 

spojrzenie padło na jej ramię. 

 -  Ma  pani  poranioną  rękę.  Proszę  ze  mną,  w  sąsiedniej 

kabinie jest apteczka. Zaraz to opatrzę. 

 -  Dziękuję,  ale  nie  widzę  takiej  potrzeby.  Spróbował  z 

innej strony. 

 - Pani matka przestraszy się, gdy zobaczy panią w takim 

stanie. Pewnie zaraz przyjdzie tu z pani narzeczonym... 

 -  Nie  chcę  więcej  widzieć  tego  człowieka  -  oznajmiła  z 

zaskakującą energią. - To łajdak - skwitowała krótko. 

Zdziwił  się.  Czy  to  możliwe,  żeby  dopiero  teraz 

zorientowała  się,  za  jakiego  człowieka  chciała  wyjść?  Ech, 
sam diabeł nie dojdzie, co kobieta naprawdę myśli. 

 - Panno Morison, rozumiem, że przeżywa pani stres, ale... 

background image

 -  Nie  -  powiedziała,  zanim  dokończył.  -  Myślałam,  że 

potrafię  stawić  im  czoło,  ale  pomyliłam  się.  Wiem,  że  to 
tchórzostwo z mojej strony, ale nie mam siły teraz walczyć z 
nimi  wszystkimi.  -  Jej  oczy  zaszkliły  się  łzami.  -  Potrzebuję 
trochę  czasu,  żeby  dojść  do  siebie.  Proszę  im  to  przekazać, 
dobrze?  -  dodała  przepraszającym  tonem  i  cicho  zamknęła 
drzwi. 

Z furią walnął pięścią o udo. 
 - Do diabła z tymi ślubami! - warknął pod nosem. 
Z posępną miną skierował się z powrotem, postanawiając 

w duchu, że nie chce mieć więcej do czynienia z urządzaniem 
takich  szopek.  Owszem,  firma  nadal  będzie  prosperować, 
gdyż pomysł okazał się całkiem dochodowy, ale on pozostanie 
tylko  właścicielem.  Do  udzielania  ślubów  zatrudni  jakiegoś 
innego kapitana. 

Mniej 

więcej 

godzinę 

później 

przestał 

bronić 

rozwścieczonemu panu młodemu dostępu do panny Morison. 
Miała trochę czasu do namysłu, może więc zmieniła zdanie i 
zgodzi się wyjść, a on wtedy odzyska swoją kabinę... 

 -  Meg,  wpuść  mnie.  porozmawiajmy  -  przekonywał 

Robert pieszczotliwym głosem. 

 - Nie. 
Stojący  nieopodal  kapitan  pokiwał  głową  z  niechętnym 

podziwem.  Chociaż  zależało  mu  na  tym,  żeby  wreszcie  móc 
zamknąć  się  u  siebie  i  mieć  choć  chwilę  spokoju,  musiał 
przyznać, że zaczęła mu imponować stanowczość tej kobiety. 
Jej  postawa  źle  wróżyła  temu  zarozumiałemu  bubkowi... 
Naraz  uzmysłowił  sobie,  że  źle  wróżyła.  również  jego 
drzwiom,  które  chyba  trzeba  będzie  w  końcu  wysadzić,  by 
dostać się do środka. 

 - Meg, zachowujesz się jak małe dziecko, które nabroiło, 

przestraszyło  się  i  wlazło  w  mysią  dziurę.  Wiesz  o  tym 
przecież - argumentował Winslow, przybierając uspokajający, 

background image

nieco wyrozumiały ton, właśnie taki, jakim dorosły zwraca się 
do nic nie rozumiejącego malucha. - Przynosisz wstyd mnie i 
twojej rodzinie. I to przez jakiegoś głupiego kocura. Przecież 
nic się nie stało. Wspaniały, dzielny kapitan uratował go, więc 
o co tyle krzyku? Otwórz i pogadajmy jak ludzie. 

John impulsywnie zacisnął dłoń w pięść i mało brakowało, 

by skoczył i dał temu draniowi w zęby - za obrażanie kobiety, 
pogardliwy  stosunek  do  zwierząt  oraz  drwienie  z  niego 
samego. Ponownie jednak powtórzył sobie, że to wszystko nie 
jego sprawa i że nie powinien się angażować. 

Tymczasem  dobiegł  go  cichy  odgłos  oddalających  się 

kroków,  co  oznaczało,  że  panna  Morison  odeszła  od  drzwi, 
kończąc  w  ten  sposób  rozmowę.  Robert  odwrócił  się  i 
podszedł do kapitana, mierząc go nienawistnym spojrzeniem. 

 - Podobno jesteś pan właścicielem tej krypy? 
Skinął  głową,  myśląc  przy  tym,  że  ten  człowiek  zmieniał 

się  jak  kameleon  w  zależności  od  tego,  z  kim  miał  do 
czynienia i co chciał osiągnąć. 

 - Otwórz więc pan te drzwi, chyba masz pan klucz? John 

uśmiechnął się. 

 - Tak się składa, że zostawiłem go w kabinie. 
 - To wyłam pan zamek! 
 - I co? Może jeszcze mam wyciągnąć tę damę za włosy? 

A potem zakuć ją w dyby? Albo powiesić na rei? - naigrawał 
się John. 

Zauważył  z  satysfakcją,  że  przynajmniej  raz  ten 

zarozumiały goguś na chwilę zapomniał języka w gębie. 

 -  Czekaj,  Vermont,  doigrasz  się  -  syknął  wreszcie. 

Odszedł  kilka  kroków,  po  czym  odwrócił  się  i  dodał  z 
pogróżką  w  głosie:  -  Mam  przyjaciół  na  wysokich 
stanowiskach. 

 -  Pan  w  ogóle  ma  jakichś  przyjaciół?  -  zdziwił  się 

uprzejmie. 

background image

Megan  zaciągnęła  zasłony,  by  dodatkowo  odizolować  się 

od świata i zapaliła światło. Dopiero wtedy zauważyła swoje 
odbicie  w  lustrze.  Nie  zastanawiając  się  ani  przez  moment, 
zdarła z siebie znienawidzoną sukienkę i z furią wyszarpnęła z 
włosów te idiotyczne kwiaty. Z odrazą cisnęła to wszystko na 
podłogę,  po  czym  weszła  do  łazienki,  by  doprowadzić  się 
trochę do porządku. 

W  bezlitosnym  blasku  świetlówki  ujrzała  zaczerwieniony 

od  płaczu  nos,  spuchnięte  powieki  i  błędny  wzrok.  Może 
Robert  miał  rację?  Może  po  prostu  zareagowała  jak 
histeryczka? Może naprawdę przesadziła? 

Poprawiła  włosy  i  zmyła  rozmazany  makijaż,  cały  czas 

bijąc  się  z  myślami.  Gdy  jednak  jej  spojrzenie  padło  na 
czerwone szramy na ramieniu, wszelkie wątpliwości znikły w 
mgnieniu oka. 

Przemyła  rany  i  wyjrzała  przez  bulaj.  Bez  wątpienia 

zbliżali  się  do  portu,  już  było  widać  nabrzeże.  Istniała  więc 
szansa,  że  kapitan  spełni  jej  prośbę,  wysadzi  wszystkich  na 
brzeg i oszczędzi jej - przynajmniej na jakiś czas - bolesnych 
rozmów z rodziną i byłym narzeczonym. 

Wróciła do kabiny i spojrzała po sobie bezradnie. Ma tak 

chodzić  w  samej  bieliźnie  i  pończochach?  O  ponownym 
założeniu sukni ślubnej nawet nie mogło być mowy. Naraz jej 
wzrok  padł  na  kapitańską  kurtkę.  Lepsze  to  niż  nic, 
zdecydowała Megan i włożyła ją. 

Okazała  się  na nią  sporo  za  duża,  sięgała  jej  za kolana,  a 

rękawy  musiała  podwinąć,  gdyż  zakrywały  jej  całe  dłonie. 
Gdy  zapięła  guziki,  poczuła  się  nagle  dziwnie  bezpiecznie  - 
jakby  ktoś  wziął  ją  w  objęcia,  zapewniając  jej  opiekę  i 
bezpieczeństwo.  Postawiła  kołnierz,  bezwiednie  przy  tym 
wdychając  unoszący  się  z  materiału  korzenny  zapach  wody 
kolońskiej. 

background image

Przez  ten  cały  czas  zza  drzwi  dobiegały  ją  błagania  i 

perswazje  różnych  osób,  lecz  ignorowała  je  twardo.  Na 
przemian proszono ją i grożono, przymilano się i odwoływano 
się  do  jej  rozsądku,  apelując,  by  wreszcie  zaczęła  się 
zachowywać jak dorosła osoba, a nie jak dziecko. 

 -  Właśnie  zaczęłam  -  szepnęła  sama  do  siebie  w 

zamyśleniu. 

John  Vermont  jeszcze  nigdy  nie  czuł  takiej  ulgi  po 

powrocie  do portu  jak teraz. Ale też  nigdy dotąd nie miał  za 
sobą  równie  wyczerpującego  rejsu.  Sztormy  i  huragany 
wydawały mu się dziecinną igraszką w porównaniu z piekłem, 
jakie przed dwoma godzinami rozpętało się na pokładzie jego 
statku. 

Gdy „Ruby Rose" bezpiecznie zacumowała przy nabrzeżu, 

puścił  ster  i  zdjął  rękawiczki,  by  schować  je  do  niewielkiej 
szafki.  Otworzył  ją  i  dopiero  wtedy  uprzytomnił  sobie,  że 
przecież  cały  czas  miał  dostęp  do  zapasowych  kluczy  do 
swojej  kabiny.  Zdjął  je  z  haczyka,  ze  śmiechem  podrzucił 
wysoko  w  powietrze  i  złapał  zręcznie.  Nieproszona 
sublokatorka wreszcie przestanie się u niego szarogęsić... 

Niezmordowana  pani  Colpepper  czaiła  się  za  drzwiami 

sterówki i dosłownie napadła na niego, gdy tylko wychynął na 
korytarz. 

 - Naprawdę zaczynam się zastanawiać, czy nie rzucić  tej 

pracy.  Jak  sobie  pomyślę,  ile  czasu  zmarnowałam, 
przygotowując tę ceremonię... - rozległ się jej jazgotliwy głos. 

Kapitan miał serdecznie dość tej upiornej kobiety, ale pech 

chciał, że była mu potrzebna na statku. 

 -  Rozumiem.  Mówiłem  już  jednak,  że  porozmawiamy  o 

tym  jutro.  -  Wykręcił  się  i  uciekł  na  dolny  pokład,  gdzie 
właśnie powinno było się odbywać przyjęcie weselne. 

Zabrał  z  jednego  ze  stołów  butelkę  szampana  oraz 

półmisek  z  homarami  i tak wyposażony  udał  się  z powrotem 

background image

na górę. Zapukał do drzwi swojej kabiny, lecz odpowiedziało 
mu  tylko  zachęcające  miauknięcie.  Skorzystał  więc  z 
zapasowego klucza i wszedł do środka. 

Ku  swemu  zaskoczeniu  ujrzał  Mgiełkę  wygodnie 

przytuloną  do  boku  panny  Morison,  która  spała  na  jego 
własnej  koi,  w  jego  własnej  kurtce.  Kątem  oka  dostrzegł 
porzuconą na podłodze sukienkę, ale wolał przyglądać się jej 
właścicielce  -  zgrabnym  nogom,  unoszącej  się  w  miarowym 
oddechu  piersi,  rozsypanym  wokół  twarzy  włosom,  długim 
rzęsom,  które  rzucały  cienie  na  policzki,  rozchylonym 
wargom... 

Ponownie  ogarnęło  go  przemożne  pragnienie,  by  poznać 

ich  smak.  Wyobraził  sobie,  jak  klęka  przy  niej  i  budzi  ją 
pieszczotliwymi  pocałunkami,  jak  bierze  ją  w  ramiona,  jak 
ona podnosi powieki i jak patrzy na niego... 

Gwałtownie potrząsnął głową. Oprzytomniej, stary! Co też 

ci  do  łba  strzeliło?  Odwrócił  się  więc  plecami  i  postawił  na 
stole  przyniesiony  prowiant.  Następnie  wyjął  z  szafki 
kieliszki, talerze, sztućce oraz serwetki, a w końcu nalał sobie 
nieco  szampana  i  wygodnie  wyciągnął  się  na  krześle, 
nieuchronnie  powracając  spojrzeniem  do  uroczego  widoku. 
Do  diaska.  Megan  Morison  była  równie  śliczna  jak  uparta. 
Wiedział, że właściwie nie powinien się tak gapić, ale nie miał 
ochoty  jej  budzić.  Prawdę  mówiąc,  obawiał  się  kolejnych 
kłopotów. 

Już  zmierzchało,  gdy  Megan  się  wreszcie  poruszyła.  Jej 

powieki uniosły się leniwie, a na ustach pojawił się uśmiech, 
gdy  spostrzegła  przytulone  do  niej  zwierzątko.  Vermont 
wiedział,  że  powinien  uprzytomnić  jej,  że  nie  jest  już  sama, 
ale  zachowywała  się  tak  rozkosznie,  że  nie  odmówił  sobie 
przyjemności  przyglądania  się,  jak  Megan  przeciąga  się  z 
lubością niczym kotka. 

background image

Wreszcie spostrzegła go. Oprzytomniała w jednej chwili i 

zerwała się z koi. 

 - Pożyczyłam sobie pańską kurtkę, bo musiałam się w coś 

przebrać - wyjaśniła skrępowana. - Mam nadzieję, że nie ma 
pan nic przeciw temu? 

 -  Nie.  Bardziej  w  tym  pani  do  twarzy  niż  w  tym  białym 

fru - fru... - Naraz ugryzł się w język, gdyż zauważył, iż w jej 
oczach  pojawiły  się  łzy.  Pospiesznie  chwycił  półmisek  i 
wyciągnął go w jej stronę. - Proszę, może pani coś zje? 

 -  Nie  cierpię  homarów  -  chlipnęła,  wycierając  oczy 

rękawem swojej, to znaczy jego, kurtki. 

 - Ale to z pani własnego wesela... - zająknął się. - Eee, no 

prawie  wesela  -  sprostował  gorączkowo,  gdyż  ta  uwaga 
wywołała prawdziwą fontannę łez. 

Zerwał  się  w  miejsca  i  podał  Megan  płócienną  serwetkę. 

Osuszyła twarz i opadła na krzesło. 

 - To Robert uparł się przy homarach, ja nie miałam nic do 

gadania - jęknęła. - A właściwie, gdzie oni są? 

 - Poszli sobie. 
 - Wszyscy? 
 -  Tak.  Wysadziłem  ich  przy  głównym  molo,  jakiś 

kilometr  stąd,  teraz  jesteśmy  w  stałym  doku  „Ruby  Rose". 
Aha,  pani  matka  kazała  powtórzyć, że  może  pani  nocować  u 
niej.  Musiałem  obiecać  w  pani  imieniu,  że  pojedzie  pani  do 
domu. 

Megan rozszlochała się ponownie. 
 -  Na  śmierć zapomniałam...  Wynajmowałam  mieszkanie, 

ale  wyprowadziłam  się,  bo  przecież  miałam  zamieszkać  z 
Robertem... 

 -  Jeszcze  nic  straconego  -  wtrącił,  lecz  ona  z  uporem 

pokręciła głową. 

Stłumił  westchnienie  i  zastanowił  się,  jak  by  tu 

dyplomatycznie  dać  jej  do  zrozumienia,  żeby  sobie  poszła. 

background image

Coraz  bardziej  zaczynało  mu  zależeć  na  tym,  by  ta  półnaga 
ślicznotka zeszła mu z oczu. Należała do innego faceta, więc 
po kiego diabła robiła mu coraz większy apetyt? Była niczym 
cudze  konto  w  banku  -  budzące  pożądanie  i  absolutnie 
niedostępne. .. 

 -  Robi  się  późno  -  zauważył  od  niechcenia.  -  Wysłałem 

kogoś  do  tego  salonu,  gdzie  dziś  panią  przygotowano  do 
ślubu,  i  oddali  pani  ubranie.  Znajdzie  je  pani  w  kabinie  po 
przeciwnej  stronie  korytarza.  Proszę  iść  się  przebrać,  a  ja 
zadzwonię po taksówkę. 

 -  Kiedy  ja  nie  mam  dokąd  iść  -  szepnęła  przez  łzy. 

Pociągnął spory łyk szampana i spojrzał na nią badawczo. 

 - Ale pani matka... 
 - Nic pan nie rozumie. - Wstała i zaczęła nerwowo krążyć 

po pokoju. - Ona uważa, że Robert to ósmy cud świata! Nie da 
mi spokoju, dopóki nie przekona mnie, jaką głupotę zrobiłam. 
Nie mam teraz siły wysłuchiwać jej kazań. 

Uprzytomnił  sobie  nagle, że  nie  spuszcza  spojrzenia  z  jej 

nóg. Czym prędzej podniósł wzrok wyżej - to znaczy, tam też 
nie powinien patrzeć - więc jeszcze wyżej - nie, tylko nie na 
usta - tak, chyba najbezpieczniej będzie patrzeć jej w oczy. 

 - No, a pani wujek? - podpowiedział pospiesznie. 
 -  Gdyby  nie  pieniądze  Roberta,  interesy  wujka  Adriana 

byłyby  w  opłakanym  stanie.  Zrywając  zaręczyny,  odcięłam 
wujka od pomocy finansowej. Musi być na mnie wściekły, nie 
mogę mu się pokazać na oczy w tej sytuacji. 

 - A przyjaciele? 
 -  Czy  pan  nie  rozumie,  że  wszyscy  uwielbiają  Roberta? 

Przystojny,  bogaty,  wykształcony,  obyty  w  świecie...  Czego 
więcej chcieć? 

Tak,  jak  myślał  -  facet  omamił  ją  pieniędzmi. 

Przypomniało mu to Betsy - jego pierwszą miłość i byłą żonę. 
Wyszła za niego, skuszona stanem jego konta bankowego, ale 

background image

nie  minęło  nawet  pół  roku,  kiedy  znudziła  się  nim,  a 
zwłaszcza  jego  zasadami  i  poważnym  stosunkiem  do  pracy. 
Zaczęła sobie szukać nowych podniet... 

Rozwiodła  się  z  nim  dwa  lata  temu,  oskubawszy  go 

niemal  doszczętnie  ze  wszystkiego,  ponieważ  John  nie 
zamierzał walczyć o pieniądze z kobietą, którą wciąż jeszcze 
kochał. Dopiero przed paroma miesiącami dotarło do niego, że 
nie  powinien  rozpaczać  z  powodu  utraty  Betsy,  lecz  cieszyć 
się że udało mu się od niej uwolnić. W każdym razie - nigdy 
więcej. 

 -  Niechże  pan  coś  wreszcie  powie  -  odezwała  się  panna 

Morison,  zakłopotana  jego  przedłużającym  się  milczeniem.  - 
Czy pan też uważa, że głupio dziś postąpiłam? 

 - Ujmijmy to tak - powiedział z namysłem. - Gdyby pani 

nie wyrzuciła go za burtę, to sam bym to zrobił. Nie był wart, 
żeby chodzić po moim statku. 

Obdarzyła go promiennym uśmiechem. 
 - Dziękuję. Cieszę się, że ktoś jest po mojej stronie... 
 -  Naraz  coś  jej  przyszło  na  myśl.  -  Chwileczkę! 

Powiedział  pan,  że  to  pański  statek?  Jest  pan  więc 
właścicielem tej firmy i nie straci pan przeze mnie pracy? - W 
jej głosie zabrzmiała niekłamana ulga. 

Miło  mu  było  słyszeć,  że  w  tym  całym  zamieszeniu 

zatroszczyła  się  również  o  niego,  a  nie  myślała  tylko  i 
wyłącznie o sobie, co przecież byłoby całkiem naturalne w jej 
sytuacji. 

 -  Proszę  się  nie  martwić,  pan  Winslow  nic  mi  nie  zrobi. 

Nie wylecę na bruk. 

 -  Dobrze  panu.  Ja  nie  mam  nawet  pracy  -  wyznała 

drżącym głosem. - Pracowałam w szpitalu, ale odeszłam przed 
dwoma  tygodniami.  Po  pierwsze,  wychodziłam  za  Roberta, 
więc  nie  potrzebowałam  zarabiać  pieniędzy,  po  drugie, 
sądziłam,  że  będę  mu  pomagać  w  jego  pracy.  Dopiero  dziś 

background image

rano okazało się, że on nawet nie myśli o partnerstwie i że nie 
zamierza  mnie  dopuszczać  do  swoich  spraw!  I  co  ja  mam 
teraz ze sobą zrobić? - zakończyła z jękiem rozpaczy. 

John  nie  odpowiedział,  tylko  w  zamyśleniu  potarł  brodę 

dłonią.  Właściwie  nie  rozumiał,  nad  czym  się  zastanawiał. 
Przecież  to  jej  problem,  nie  jego,  w  końcu  był  kapitanem 
statku, a nie psychologiem w poradni złamanych serc. 

 -  Może  jechać  do  hotelu?  -  zaproponował.  Westchnęła 

ciężko, a jej drobna sylwetka przygarbiła się 

pod niewidocznym ciężarem. 
 -  Nie  mogę  sobie  na  to  pozwolić.  Chyba  jednak  muszę 

pojechać  do  mamy  -  zdecydowała,  sprawiając  mu  tym 
niebotyczną  ulgę.  Wyglądało  na  to,  że  wreszcie  uda  mu  się 
pozbyć kłopotu. Ucieszył się aż tak bardzo, że zaproponował 
bez namysłu: 

 - W takim razie podwiozę panią. I tak jadę do siebie, więc 

nie zrobi mi różnicy, jeśli trochę nadłożę drogi. 

Zaskoczona,  rozejrzała  się  po  przytulnie  urządzonej 

kabinie. 

 -  To  pan  tu  nie  mieszka?  Czasem  zdarza  mi  się  tu 

przenocować, ale nic poza tym. 

Muszę urządzać dom nad rzeką, jakąś godzinę jazdy stąd. 

te  codzienne  dojazdy  są  trochę  męczące,  ale  mam  nadzieję 
znaleźć kogoś, kto by dowodził statkiem. Sam zadowoliłbym 
się rolą właściciela. 

 -  W  takim  razie  to  bardzo  miło  z  pana  strony,  że  choć 

musi  pan  jechać  taki  kawał  drogi,  to  jeszcze  chce  mnie  pan 
podrzucić do domu. Tylko machnął ręką. 

 - Nie ma sprawy. Wiem, że jest pani zmęczona i smutna i 

że ten dzień miał zupełnie inaczej wyglądać... 

Jej wargi znów zaczęły podejrzanie drżeć, co uświadomiło 

mu  że  ponownie  palnął  piramidalną  głupotę.  Po  kiego  diabła 
wspominał  ten  nieszczęsny  ślub?  Skonfundowany,  naprędce 

background image

wymyślił  jakieś  usprawiedliwienie  i  pospiesznie  opuścił 
kajutę. 

 -  Same  kłopoty  z  tymi  kobietami.  Psiakość,  trzeba  było 

jednak  zadzwonić  po  taksówkę  -  mruknął  ze  złością,  gdy 
znalazł się na korytarzu. - Miałbym teraz święty spokój. 

Mgiełka,  która  wyskoczyła  tuż  za  nim,  otarła  się  o  jego 

nogi  i  miauknęła  głośno,  co  zabrzmiało  tak,  jakby  w  pełni 
zgadzała się z jego zdaniem. 

background image

ROZDZIAŁ TRZECI 
 - Wiem, że spieszy się pan do domu, ale jestem strasznie 

głodna.  Właściwie  od  czterech  dni  nic  nie  jadłam.  To  z 
nerwów - wyznała z pewnym zawstydzeniem. - Ale gdybyśmy 
mogli  na  moment  przystanąć,  o,  tam.  -  Wskazała  na 
przydrożną restaurację dla zmotoryzowanych. 

Kapitan  Vermont  skinął  głową,  zatrzymał  swojego 

wysłużonego  jeepa  przed  uśmiechniętą  twarzą  kolorowego 
klowna  i  opuścił  szybę  w  drzwiach  -  zwyczajnie,  kręcąc 
korbką. 

Natychmiast 

stanęło 

jej 

przed 

oczami 

srebrzystopopielate  BMW  i  Robert,  który  opuszczał  szybę 
nonszalanckim  dotknięciem  jakiegoś  przycisku.  Oczywiście 
nigdy w takim miejscu jak to. Jej były narzeczony prędzej by 
umarł, niż pokazał się wśród zwykłych śmiertelników. O, nie, 
Robert Winslow nie pospolitował się z motłochem! 

 - Co pani zje? 
Omal  nie  rzuciła  mu  się  na  szyję  z  wdzięczności  za  to 

pytanie. Robert nigdy nie pytał jej, tylko zamawiał to, co jego 
zdaniem  było  zdrowe,  niskokaloryczne  i  dające  energię.  W 
dodatku  cały  czas  tłumaczył  jej,  że  powinna,  biorąc  z  niego 
przykład,  dbać  o  siebie,  uprawiać  jogging,  ćwiczyć  na 
siłowni...  Ciekawe,  że  nigdy  nie  wspomniał  o  pływaniu, 
pomyślała mściwie i w jej oczach błysnęła przekora. 

 - Hamburgera. Podwójnego. I koktajl owocowy. I frytki - 

wyrecytowała,  przypominając  sobie  uwagi  Roberta  na  temat 
niezdrowego odżywiania. 

Vermont bez słowa komentarza powtórzył jej zamówienie 

do  otwartych  ust  klowna,  skąd  po  chwili  odezwał  się  głos, 
proszący o przygotowanie  odpowiedniej kwoty i  podjechanie 
do  znajdującego  się  nieopodal  okienka.  Megan  otworzyła 
portmonetkę i spojrzała na jedyny banknot, jaki jej został. Jej 
ostatnie dwadzieścia dolarów. 

background image

 -  A  pan  nic  nie  chce?  Ja  stawiam  -  zaproponowała 

wspaniałomyślnie. 

 -  Dziękuję,  nie  jestem  głodny  -  odparł,  biorąc  od  niej 

pieniądze.  Po  chwili  podał  jej  resztę  oraz  papierową  torbę  z 
jedzeniem. 

Gdy  ruszyli,  zauważyła,  że  lekka  mżawka  niemal 

niepostrzeżenie przeszła w silny deszcz, z którym wycieraczki 
samochodu  ledwo  dawały  sobie  radę.  Megan  smętnie 
pokiwała głową. Pod tym względem chyba nic nie mogło się 
równać z Oregonem - tu jak padało, to już padało. Wzdrygnęła 
się.  Było  ciemno,  mokro,  zimno,  nieprzyjemnie...  Gdyby  nie 
wypchnęła  Roberta  za  burtę,  siedziałaby  teraz  w  samolocie 
niosącym ją w kierunku słonecznych australijskich plaż... 

Nie, kochana. Nie siedziałabyś. Siedzielibyście oboje, a to 

wielka różnica. I pewnie nawet nie miałabyś pojęcia, do jakich 
świństw ten człowiek jest zdolny. Ten człowiek. Twój mąż. 

Zrobiło  jej  się  słabo  na  myśl,  jak  mało  brakowało,  by 

zmarnowała  sobie  życie,  poślubiając  kogoś  takiego.  W  jej 
uszach  ponownie  zabrzmiały  oskarżycielskie  słowa  Roberta. 
Jak  on  śmiał?  Powiedział  to  tak,  że  wszyscy  musieli  sobie 
pomyśleć,  że  brała  od  niego  pieniądze,  a  przecież  prawda 
wyglądała  zupełnie  inaczej!  Owszem,  wręczał  jej  czeki 
opiewające na całkiem spore sumy, ale wyłącznie dlatego, że 
Megan pracowała dla szpitalnej fundacji zbierającej środki na 
budowę nowego centrum rehabilitacyjnego. 

Nie  prosiła  też  Roberta,  by  ratował  skórę  wuja  Adriana, 

więc nie miał prawa czynić jej wyrzutów z tego powodu. To 
była jego własna decyzja, niech teraz nie udaje, że jej rodzina 
oskubała go z pieniędzy! 

W  rzeczywistości  Megan  wyszła  na  tym  narzeczeństwie 

fatalnie również pod względem finansowym. Mama zaklinała 
ją  na  wszystkie  świętości,  by  nie  przyniosła  Robertowi 
wstydu,  więc  w  końcu  wydała  swoje  oszczędności  na 

background image

niezwykle  kosztowną  suknię  ślubną.  Gorzej.  Oszczędności 
okazały  się  niewystarczające,  żeby  zapłacić  za  kompleksową 
obsługę w renomowanym centrum ślubnym, które zapewniało 
strój,  dodatki,  makijaż  i  fryzurę.  Musiała  wziąć  kredyt  w 
banku. Niewielki, ale jednak. 

Gdy tak teraz ponuro rozważała swój związek z Robertem, 

z  coraz  większą  oczywistością  nasuwał  się  wniosek,  iż  przez 
cały  ten  czas  zachowywała  się  jak  marionetka  pociągana  za 
sznurki.  Ciągle  się  na  wszystko  zgadzała  -  na  przejęcie  jego 
stylu  życia,  z  dietą  włącznie,  na  szybki  ślub,  choć  znali  się 
dość  krótko,  na  luksusowe  wesele  przeznaczone  głównie  dla 
jego rodziny i przyjaciół, a nawet na podpisanie upokarzającej 
umowy przedślubnej. 

Chyba zgłupiała doszczętnie. 
Chyba?  Z  całą  pewnością,  skorygowała  ponuro. 

Przestałam  samodzielnie  myśleć,  bo  mi  woda  sodowa 
uderzyła  do  głowy,  gdy  ktoś  tak  przystojny  i  zamożny  jak 
Winslow zaczął mi czynić awanse. Wydawało mi się, że trafił 
mi się książę z bajki! 

Nigdy  więcej,  przysięgła  sobie  w  myślach.  Zacznę 

wszystko od nowa. Uporządkuję moje życie, ale po swojemu. 
Nikt więcej nie będzie mi mówił, co mam robić. I nikt więcej 
nie zawróci mi w głowie. Kobieta może się doskonale obejść 
bez mężczyzny! 

 - Słucham? 
Z  wrażenia  upuściła  torebkę  z  jedzeniem  i  część  frytek 

wysypała  jej  się  na  kolana.  Nie  miała  pojęcia,  w  którym 
momencie  zaczęła  myśleć  na  głos  i  czy  mówiła  na  tyle 
wyraźnie, że kapitan zrozumiał jej słowa. 

 -  Nic  takiego  -  wymruczała  pospiesznie.  -  O,  już  prawie 

jesteśmy na miejscu. Teraz niech pan skręci w lewo... Jeszcze 
kawałeczek... To będzie ten biały dom po prawej i... Niech się 

background image

pan  nie  zatrzymuje!  -  wykrzyknęła  nagle,  gdy  akurat  zaczął 
zwalniać. 

Posłał jej zdumione spojrzenie. 
 - Ależ, panno Morison... 
 -  Nie  widzi  pan  tego  szarego  samochodu?  Robert  jest 

tutaj!  Jedźmy  stąd!  -  błagała,  gdyż  właśnie  dostrzegła  przez 
okno znajomą sylwetkę. 

Jej były narzeczony stał w salonie ze szklaneczką w dłoni. 

To  znaczy,  że  po  tej  całej  historii  matka  nadal  podejmowała 
go jak mile widzianego gościa. Poczuła się zdradzona. Mama 
do upadłego trzymała stronę Roberta! 

Vermont skręcił w wąską boczną uliczkę i zatrzymał się w 

cieniu  wysokiego  drzewa,  które  osłaniało  ich  przed  zimnym 
światłem lamp. Zgasił silnik i odwrócił się do niej. 

 - I co teraz? - spytał chłodno. 
Nerwowo spojrzała przez ramię, by sprawdzić, czy aby na 

pewno  nikt  się  nie  zorientował,  że  to  ona  siedziała  w 
samochodzie,  który  przed  chwilą  przejechał  przed  jej 
rodzinnym  domem.  Nonsens,  przecież  ani  mama,  ani  Robert 
nie znali wozu kapitana Vermonta, nie mogli się więc niczego 
domyślić.  Tym  niemniej  przez  chwilę  rozglądała  się  z 
przestrachem.  Dookoła  nie  było  żywej  duszy.  Deszcz  padał 
nieustannie, bębniąc o dach nad ich głowami. 

 - I co teraz? - powtórzył. - Oni czekają na panią. 
Megan  kurczowo  splotła  dłonie  i  wzięła  głęboki  oddech, 

by się choć trochę uspokoić. 

 - Gotowa? 
 - Na co? 
 - No, żeby iść do nich. Niemal podskoczyła na miejscu. 
 - Nigdy w życiu! - wykrzyknęła histerycznie. 
Co  ona  miała  teraz  zrobić?  Co  miała  zrobić?  Z  całej  siły 

zatęskniła za swoim wynajętym mieszkaniem, którego się tak 
lekkomyślnie  pozbyła.  Mogłaby  teraz  skulić  się  pod  kołdrą  i 

background image

płakać  w  poduszkę,  ile  wlezie.  Na  pewno  by  jej  choć  trochę 
ulżyło. 

Miała znikome szanse na znalezienie noclegu za mniej niż 

piętnaście  dolarów.  Ale  przecież  nie  będzie  spała  pod 
mostem... 

 -  Czy  może  mnie  pan  zawieźć  do  wujka  Adriana?  - 

szepnęła cichutko. - To tylko kawałek stąd, naprawdę. 

Nie  odpowiedział.  Pomyślała,  że  jest  to  potępiające 

milczenie, że kapitan Vermont ma jej już serdecznie dosyć i że 
nawet on jej nie rozumie. Ogarnęło ją tak dojmujące uczucie 
osamotnienia, że nie wytrzymała i łzy napłynęły jej do oczu a 
z gardła wyrwał się szloch. 

Nagle poczuła, jak dwie silne dłonie ujmują ją za ramiona 

Podniosła  zdziwiony  wzrok  na  poważną  twarz  kapitana. 
Łagodnie  przyciągnął  ją  do  siebie,  powoli  otaczając 
ramionami.  Megan  była  tak  zgnębiona,  że  nie  protestowała. 
Bezradnie oparła głowę na jego piersi. Jeden z guzików przy 
jego  kurtce  wbijał  jej  się  w  policzek,  ale  to  nie  miało 
znaczenia. 

Vermont  trzymał  Megan  bardzo  lekko,  bez  śladu 

obcesowości i nieco niezdarnie poklepywał ją po plecach, co - 
o  dziwo  -  zdawało  się  pomagać.  Uspokajała  się  powoli. 
Zaczynała  się  czuć  bezpiecznie  w  objęciach  tego  potężnego 
mężczyzny.  Lekko  pociągnęła  nosem.  Pachniał  wiatrem.  Na 
karku czuła ciepło jego oddechu. To było takie miłe. 

Naraz  w  jej  umyśle  eksplodowała  pewna  myśl.  Czy 

naprawdę chciała być kobietą, która przechodzi z rąk do rąk?! 
Wyprostowała się gwałtownie, a kapitan puścił ją natychmiast. 
Nie  patrzyła  na  niego,  lecz  czuła  jego  spojrzenie  na  swojej 
twarzy. 

 - Dziękuję - szepnęła wreszcie. 
 - Nie ma za co. 

background image

 - Nawet nie wiem, jak masz na imię - zauważyła z lekkim 

skrępowaniem,  uznała  jednak,  że  nie  ma  sensu  nadal 
pozostawać przy oficjalnej formie. 

 - Jonathan, ale mówią mi John. 
 - John... - powtórzyła, oczywiście bez żadnej potrzeby. 
 - Czy już ci trochę lepiej? 
 -  Tak.  Niedługo  zupełnie  dojdę  do  siebie.  Widzisz,  ja 

zazwyczaj  jestem  bardzo  opanowana,  w  ogóle  nie  zdarza  mi 
się płakać, to tylko dzisiaj... Strasznie cię przepraszam. 

 - Nie, to ja przepraszam. Powinienem był zrozumieć, jak 

bardzo  jesteś  zestresowana.  Oczywiście,  nie  ma  potrzeby, 
żebyś teraz spotykała się z nimi na siłę. Jedziemy do twojego 
wujka. Gdzie on mieszka? 

Z  lekkim  ociąganiem  wyznała,  że  ładnych  parę 

kilometrów  stąd,  ale  na  szczęście  okazało  się,  że  kapitan 
Vermont - to znaczy, John - i tak jechałby w tamtym kierunku. 
Musieli  zawrócić  na  główną  drogę,  ale  ponieważ  nie  miała 
ochoty  ponownie  przejeżdżać  obok  domu  mamy,  wybrała 
okrężną trasę, przez co stracili trochę czasu, lecz przynajmniej 
mniej się denerwowała. 

Gdy 

zbliżali 

się  do  malutkiego,  dość  biednie 

wyglądającego  domku  na  dalekich  przedmieściach,  wyminął 
ich szary samochód o smukłej sylwetce i zgrabnie zaparkował 
przy rozwalającej się bramie. 

 -  Jedź  dalej!  -  zażądała  natychmiast  Megan,  przytomnie 

rzuciwszy okiem na rejestrację. Nie mogło być najmniejszych 
wątpliwości. 

 - Znowu? - jęknął. 
 - Powinnam była się domyślić. Robert nie znosi biernego 

czekania, woli działać. Skoro nie wróciłam do mamy, to szuka 
mnie  w  innych  miejscach  i  jak  zwykle  nie  spocznie,  dopóki 
nie dopnie swego! 

background image

Przez  parę  minut  jechali  w  milczeniu,  wreszcie  John 

zjechał na pobocze, wyłączył motor i ponownie zwrócił się do 
swojej kłopotliwej pasażerki: 

 - Nie możesz się ukrywać w nieskończoność. 
 - Wiem. 
 -  W  końcu  będziesz  musiała  stawić  im  czoło.  Nie  ma 

sensu udawać, że obejdzie się bez tego - przekonywał. 

Z desperacją spojrzała mu prosto w oczy. 
 -  Zapewniam  cię,  że  stawię  im  czoło  i  że  powiem,  co 

myślę  o  dalszych  próbach  kierowania  moim  życiem.  Ale 
dlaczego akurat dzisiaj? Ja chcę tylko spędzić tę jedną noc w 
spokoju,  a  nie  na  awanturach.  Czy  ja  naprawdę  tak  wiele 
wymagam? 

 - Właściwie nie - przyznał, stłumił ziewnięcie i zerknął na 

zegarek.  -  Hm,  prawie  północ.  Megan,  będę  z  tobą  szczery. 
Lecę z nóg, a jutro muszę wstać o szóstej rano, jestem z kimś 
umówiony,  potem  jeszcze  mam  dwa  śluby,  muszę  się  choć 
trochę  wyspać.  Ale  wiesz  co?  Mieszkam  dwadzieścia  minut 
drogi  stąd,  w  ogrodzie  stoi  taki  mały  letni  domek,  bardzo 
porządny.  Jest  łazienka,  jest  piecyk,  dam  ci  klucz,  żebyś 
mogła się tam bezpiecznie zamknąć, a jak rano będę jechał do 
miasta, to zawiozę cię tam, dokąd tylko będziesz chciała. Co 
ty na to? 

Spotkali się zaledwie przed paroma godzinami. Musiałaby 

zupełnie oszaleć, żeby pojechać do nieznajomego mężczyzny. 
Jednak  z  tym  zupełnie  obcym  człowiekiem  czuła  się 
bezpieczniej  niż  ze  swoim  niedoszłym  mężem.  W  dodatku 
jego  dom  jest  ostatnim  miejscem,  gdzie  Robert  mógłby  jej 
szukać. 

 -  Dzięki.  Myślę,  że  to  rzeczywiście  jedyne  wyjście  - 

zdecydowała, podnosząc wzrok. 

background image

Ku  swemu  nieopisanemu  zdumieniu  dostrzegła  wyraz 

popłochu na jego twarzy. Wyglądało to tak, jakby on obawiał 
się bardziej niż ona! 

Co za niedorzeczna myśl. 
Niespełna  pół  godziny  później  otworzył  przed  nią  drzwi 

swojego  domu.  Na  spotkanie  jak  zwykle  wybiegła  Lily, 
piękny płowy labrador. Nieco podejrzliwie łypnęła na Megan, 
polizała  dłoń  Johna  i  machając  ogonem,  wyskoczyła  na 
zewnątrz. żeby pomyszkować w ogrodzie. 

 -  Wygląda  mi  to  na  kawalerskie  gospodarstwo  -  oceniła 

Megan, rozejrzawszy się  dookoła  po dość surowym wystroju 
wnętrza. - Czyżby nie było żadnej pani Vermont? 

 - Była kiedyś, ale zmieniła zdanie. 
 - Och, przepraszam. 
 -  Nie  ma  za  co,  to  ja  się  wygłupiłem.  Jak  widzisz,  jeśli 

chodzi  o  zawieranie  małżeństw,  to  mam  jeszcze  gorsze 
doświadczenia niż ty. 

Natychmiast  pożałował  tej  uwagi,  gdyż  jej  śliczne  oczy 

zalśniły podejrzanie. Kretyn. 

Szybko 

podszedł 

do 

przesuwanych, 

całkowicie 

oszklonych drzwi, które prowadziły na taras i dalej do ogrodu. 
Gdy  je  odsunął,  kompletnie  mokra  Lily  wpadła  z  powrotem, 
otrząsnęła  się  energicznie,  a  potem  wyciągnęła  się  na  swoim 
legowisku  przed  kominkiem  i  utkwiła  nieufne  spojrzenie  w 
Megan. 

John zrobił to samo - to znaczy jeśli chodzi o spojrzenie, a 

nie o legowisko i otrząsanie się. 

Co  go  podkusiło,  by  ją  tu  ściągnąć?  Mało  miał  kłopotów 

Don  Kichot  się  znalazł,  psiakość!  Zachciało  mu  się  po 
rycersku ratować uciemiężoną białogłowę! 

Nagle przypomniało mu się, jak ją trzymał w ramionach i 

zrobiło  mu  się  jakoś  dziwnie.  Poddała  mu  się  wtedy  taka 
miękko... I włosy jej pachniały... Ale nie to spowodowało; że 

background image

nagle  zapragnął  jej  pomóc,  choć  zawsze  starał  się  trzymać  z 
dala od cudzych kłopotów. 

Owszem,  była  naprawdę  urocza,  lecz  nie  to  tak  go  ujęło, 

Mało  ślicznotek  chodzi  po  świecie?  Nie,  Megan  miała  coś 
więcej,  coś,  co  mogło  faceta  przyciągnąć  jak  magnes. 
Wrażliwość.  Dobre  serce.  A  do  tego  nie  stosowała  gierek, 
tylko  mówiła  wprost,  co  myśli.  A  gdy  już  powiedziała,  to 
trzymała  się  tego,  nie  było  w  niej  ani  śladu  tej  okropnej 
kobiecej niekonsekwencji i nieznośnego braku zdecydowania. 
Nie kaprysiła. I wypchnęła Winslowa za burtę! I to dwa razy. 

Co  za  kobieta!  Nic  dziwnego,  że  zdecydował  się  jej 

pomóc. 

Zmusił  się,  by  odwrócić  od  niej  wzrok.  Do  diabła,  wcale 

nie chciał na nią patrzeć. Ani o niej myśleć. Po odejściu Betsy 
zastanawiał się nieraz, czy jeszcze kiedyś będzie miał ochotę 
związać  się  z  kobietą.  Teraz  już  wiedział,  że  tak,  że  mimo 
wszystko kiedyś spróbuje. Oczywiście nie z tą. To była tylko 
nieznajoma,  której  zdecydował  się  pomóc,  nic  ponadto. 
Dlatego nie było sensu za dużo o niej myśleć. 

 -  Chcesz  może  coś  zjeść  albo  napić  się  czegoś?  - 

zaproponował, by przerwać przedłużające się milczenie. 

 - Szczerze mówiąc, lecę z nóg. 
 - Dobrze, pokażę ci, gdzie będziesz spać. - Zaprowadził ją 

na  taras.  -  Weź  sobie  parasol,  wisi  na  haku  po  twojej  lewej 
stronie. 

Megan otworzyła parasol, lecz trzymała go tak, by chronił 

ich  oboje.  Szybko  przeszli  alejką  do  domku  w  ogrodzie. 
Znajdował  się  w  nim  tylko  jeden,  za  to  całkiem  obszerny 
pokój oraz łazienka. Powstał jako tymczasowe lokum Johna i 
Betsy,  którzy  potrzebowali  gdzieś  mieszkać,  gdy  John 
budował dla nich prawdziwy duży dom. Żona jednak opuściła 
go  tak  szybko,  że  nawet  nie  zdążyła  przekroczyć  progu 

background image

nowego  domu.  Jej  obecność  wyczuwało  się  tylko  tutaj, 
dlatego John właściwie w ogóle tu nie zaglądał. 

Wszedł  pierwszy,  zapalił  światło  i  włączył  piecyk,  a 

tymczasem Megan otrząsała parasol, stojąc na ganku. 

 - Wejdź - zaprosił ją do środka. 
Gdy  go  mijała  w  wąskim  przejściu,  musnęła  ramieniem 

jego tors. Było to przypadkowe, zupełnie niewinne dotknięcie, 
jednakże serce Johna chyba miało na ten temat inne zdanie. 

Nagle  poczuł  się  jak  człowiek  balansujący  na  brzegu 

wezbranej rzeki, spienionej, zdradliwej, pełnej wirów topieli... 

 -  Tam  masz  łazienkę.  W  szafce  znajdziesz  czyste 

szczoteczki  i  ręczniki.  Zaraz  przyniosę  ci  dodatkowy  koc,  tu 
jest  pioruńsko  zimno  -  dodał  pospiesznie,  wycofując  się  na 
ganek. 

 -  Słuchaj,  ty  musisz  być  całkiem  zamożny  -  powiedziała 

nagle  Megan.  -  Masz  własną  firmę,  luksusowy  parowiec, 
piękny dom... Nieźle. 

Zmarszczył brwi. 
 - Nie narzekam - przyznał niechętnie. - Pójdę po ten koc. 
Czyli jednak  pierwsze wrażenie  nie zmyliło go. Zwracała 

uwagę  przede  wszystkim  na  pieniądze.  Jak  to  Winslow 
powiedział? Forsa to forsa. Ja ją mam, a ty nie... 

Proszę,  czyli  mądrze  zdecydował,  że  nie  powinien  o  niej 

myśleć. 

Kuląc  się  w  ulewnym  deszczu,  pobiegł  do  domu,  znalazł 

ciepły  pled  i  nie  używaną  flanelową  piżamę,  którą  dostał  od 
jednej z ciotek na Gwiazdkę i wrócił do Megan. Siedziała na 
łóżku,  przeciągając  się  i  ziewając  niemal  nieprzerwanie. 
Naprawdę musiała być wykończona, lecz tym niemniej wstała 
i uśmiechnęła się na jego widok. 

Nagle poczuł, że jemu wcale nie chce się spać. Nic a nic. 
 - Przyniosłem ci piżamę. Jest zupełnie nowa. 

background image

 -  Dziękuję.  Nie  tylko  za  to.  Za  wszystko,  John.  Aha, 

przepraszam, ale pozwoliłam sobie zadzwonić do mamy. Nie 
chciałam, żeby się denerwowała. 

 - Słusznie. 
 -  Oczywiście  nie  powiedziałam,  gdzie  jestem.  Starannie 

rozpostarł  pled  na  łóżku,  z  całej  siły  walcząc  z  różnymi 
obrazami,  jakie  nieposłuszna  wyobraźnia  zaczęła  znienacka 
podsuwać  mu  przed  oczy.  Megan,  z  rozkosznie  potarganymi 
włosami,  leżąca  tutaj,  ubrana  tylko  w  tę  niebieską  piżamę  i 
wpatrzona w niego roziskrzonym wzrokiem... Dosyć tego! 

 - Wychodzisz? 
Czy  mu  się  zdawało,  czy  w  jej  głosie  pojawił  się  ślad 

rozczarowania? 

 - Eee... - zająknął się. - Podobno jesteś zmęczona. 
 -  Właśnie  i  boję  się,  że  się  rano  nie  obudzę.  Mogłabym 

dostać budzik? 

Na  moment  odjęło  mu  mowę.  Przez  chwilę  zdawało  mu 

się, że chciała, żeby z nią został, i choć na sto procent - no, na 
dziewięćdziesiąt  procent,  powiedzmy  sobie  szczerze  –  nie 
skorzystałby  z  tej  propozycji,  to  jednak  poczuł  się  lekko 
rozczarowany. Nie potrzebowała jego, tylko budzika! 

 -  Zapukam  rano  i  obudzę  cię  -  zakomunikował  sucho.  - 

Dobranoc - oznajmił i stanowczo zamknął za sobą drzwi. 

Tym  razem  nie  biegł  do  domu,  tylko  szedł  w  tym 

paskudnym  deszczu,  traktując  go  jako  coś  w  rodzaju 
naturalnego zimnego prysznica, który podobno dobrze robi na 
pewne rzeczy. A z pewnością przyda mu się taki prysznic, bo 
co  i  rusz  zapominał,  że  ta  obca  kobieta  zupełnie  go  nie 
interesuje. 

Megan obudziła się sama, John nie musiał pukać. Sączące 

się  przez  żaluzje  blade  światło  uświadomiło  jej,  że  nastał 
kolejny  dzień,  najprawdopodobniej  równie  okropny  jak 
wczorajszy.  Wstała  z  westchnieniem  i  poszła  do  łazienki, 

background image

starając  się  przy  tym  nie  nadepnąć  na  przydługie  nogawki 
piżamy. 

Nieco  półprzytomnie  rozejrzała  się  dookoła  -  podłoga  z 

różowego  marmuru,  ogromna  wanna  z  hydromasażem, 
odrębna 

kabina 

prysznicowa, 

świetliki 

suficie, 

umożliwiające  kontemplowanie  nieba  podczas  kąpieli...  Czy 
ona w kółko musiała wpadać na facetów, którzy tarzali się w 
forsie?  A  może  nie  wszyscy  oni  byli  tacy  jak  Robert,  który 
próbował kupować ludzi? 

Pewnie,  że nie, pomyślała żartobliwie, by poprawić  sobie 

humor.  Robert  zaczął  od  wręczenia  mi  czeku,  a  John  od 
podania mi kota! 

Gdy  odświeżyła  się  i  ubrała,  wyszła  na  zewnątrz,  ale  nie 

od  razu  skierowała  się  do  domu.  Zauważyła,  że  posesja  jest 
znacznie  większa,  niż  sądziła  w  nocy  i  że  wyłożone 
kamiennymi płytami patio jest wyjątkowo długie i kończy się 
tak  jakoś  dziwnie  -  jakby  naturalnym  skalnym  murem 
niespełna  metrowej  wysokości.  Podeszła,  wyjrzała  z 
ciekawością i na dobrą minutę zastygła w bezruchu. Przed nią 
roztaczał się urzekający widok. 

Dom  wznosił  się  w  bardzo  malowniczym  miejscu  na 

stromej  skarpie  nad  rzeką.  W  dole  znajdowała  się  mała 
przystań,  w  której  cumowała  niewielka  łódź,  kołysząca  się 
lekko na leniwej fali. Dookoła panowała cisza i spokój. Nawet 
wiszące nisko ołowiane chmury nie psuły urody tego miejsca. 

Megan  zawróciła.  Szklane  drzwi  były  rozsunięte,  weszła 

więc do środka. 

 -  John?  -  zawołała  nieco  niepewnie.  Odpowiedziało  jej 

jedynie  warknięcie  Lily,  która  wylegiwała  się  wygodnie  na 
skórzanej kanapie. 

 -  Masz  wątpliwości  co  do  mnie,  prawda?  -  uśmiechnęła 

się, lecz w tym momencie spojrzenie Megan padło na wiszący 
na  ścianie  zegar  i  wyraz  jej  twarzy  zmienił  się  diametralnie. 

background image

Dziewiąta!  Zaspali!  A  John  miał  jakieś  ważne  spotkanie  i 
jeszcze te śluby! 

Zaczęła gorączkowo pukać do kolejnych drzwi i otwierać 

je,  wołając  Johna.  Pokoje  były  jeszcze  pozbawione  mebli, 
jedynie  biblioteka  została  urządzona.  1  sypialnia  Johna,  na 
którą  trafiła  na  końcu.  Na  ogromnym  starodawnym  łożu  z 
baldachimem  leżała  jedynie  rozrzucona  pościel.  Megan  po 
chwili namysłu ruszyła z powrotem i przeszła na drugą stronę 
domu, zgadując, iż tam pewnie znajduje się kuchnia. 

I to jaka kuchnia! Istne marzenie - wspaniale przestronna, 

urządzona  w  jasnym  złocistym  drewnie.  Na  razie  wszystko 
przykrywała  folia,  gdyż  pomieszczenie  było  w  trakcie 
malowania. Na jednym z blatów stały puszki z farbą i słoiki z 
pędzlami.  Megan  zauważyła  też  drabinę  i  odruchowo 
powiodła  wzrokiem  do  góry.  Aha,  sufit  między  tamtymi 
dwoma belkami jeszcze nie został pomalowany. 

Już  miała  wyjść,  gdy  spostrzegła  karteczkę  na  drzwiach 

lodówki. 

„Megan,  nie  mogłem  cię  dobudzić.  W  dzbanku  jest 

zaparzona  kawa,  zrób  sobie  tosty,  jajecznicę,  czy  co  tam 
chcesz.  Przepraszam  za  ten  bałagan.  Aha,  w  cukiernicy  jest 
cała  masa  drobnych  -  uzbiera  się  parę  dolców,  gdyby  ci 
brakowało na taksówkę. Weź, ile ci będzie trzeba. John". 

Została  więc  zupełnie  sama  w  domu  obcego  człowieka, 

gdzieś  na  kompletnym  odludziu.  W  pierwszej  chwili 
przestraszyła się. W drugiej - rozzłościła. W trzeciej - poczuła 
ulgę. 

Nalała  sobie  kawy,  a  potem  zdjęła  z  wieszaka  ciepłą 

kurtkę  i  wyszła  na  zewnątrz,  ostrożnie  niosąc  pełen  kubek. 
Przysiadła  na  skale  i  zapatrzyła  się  na  toczącą  szare  wody 
rzekę. 

Miała  czas.  John  wróci  pewnie  dopiero  wieczorem,  więc 

nie ma się co spieszyć. Zresztą, nie miała się dokąd spieszyć. 

background image

Nie  przychodziło  jej  na  myśl  żadne  inne  miejsce,  gdzie 
mogłoby być jej równie dobrze jak tutaj. 

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY 
John  po  raz  kolejny  spojrzał  na  zegarek,  choć  od 

poprzedniego  -  równie  nerwowego  -  zerknięcia  na  cyferblat 
nie minęła nawet minuta. Co mogło zatrzymać tę nieszczęsną 
Colpepper?  Nigdy  się  nie  spóźniała.  Ponieważ  ktoś  musiał 
powitać wchodzących na pokład gości weselnych, John wysłał 
do  nich  pierwszego  oficera,  Danny'ego  Borela,  zaś  sam 
powrócił  myślami  do  swego  domu.  To  znaczy,  powiedzmy 
sobie szczerze - do kobiety, którą tam zostawił. 

Próbował  ją  rano  obudzić,  pukając,  a  raczej  waląc  w 

drzwi,  wołając  jej  imię.  ale  nie  przyniosło  to  żadnych 
rezultatów. Ponieważ uznał, że wyważanie drzwi i wyciąganie 
jej z łóżka siłą nie ma najmniejszego sensu, dał sobie spokój. 
Jak  się  wyśpi,  to  sama  pojedzie  do  miasta,  w  końcu  jest 
dorosła. 

Danny  wszedł  do  sterówki  i  przyjrzał  mu  się  z 

zaciekawieniem. 

 - Co jest, szefie? 
 - Nic. 
 - To co się pan tak marszczy? 
 -  Przez  tę  kobietę  -  warknął  z  furią.  -  Gdzie  ona  się,  do 

diabła, podziewa? 

 - Colpepper? 
 -  Pewnie,  że  Colpepper!  A  co.  mamy  tu  na  statku  jakąś 

inną? 

Danny uśmiechnął się. 
 - No, nie wiem... Wczoraj jedna ślicznotka wykopała pana 

z  pańskiej  własnej  kajuty.  Siedzi  tam  do  tej  pory?  - 
zainteresował się z niewinną miną. 

 - Na szczęście wczoraj wieczorem zmądrzała i zabrała się 

stąd  -  odparł  z  rosnącą  niecierpliwością.  Zaczynała  boleć  go 
głowa. - Słuchaj, czy Colpepper nie wspominała na przykład o 

background image

tym,  że  weźmie  sobie  jeden  dzień  wolnego  albo  coś  w  tym 
stylu? 

 - Nie przypominam sobie... - W zamyśleniu potarł brodę. 

- Wiem tylko, że była niewąsko wkurzona. 

 - Czyżby tym razem mówiła poważnie? - zaniepokoił się 

John. 

 - Niby o czym? 
 -  Wiesz,  zawsze  powtarzała,  że  rzuci  tę  robotę,  ale 

myślałem, że tylko tak gada, żeby mnie postraszyć. Widocznie 
dziś postanowiła mnie postraszyć  trochę  bardziej... - Wyjrzał 
przez  szybę  na  zbierający  się  na  pokładzie  tłumek  gości. 
Państwo  młodzi,  kulący  się  pod  ogromnym  czarnym 
parasolem, z którego smętnie ściekała woda, mieli wyjątkowo 
niewesołe miny. - Czy oni na pewno przyszli tu wziąć ślub? - 
zdziwił się. - Wyglądają raczej jak kondukt pogrzebowy. 

Danny westchnął rozdzierająco. 
 -  Są  niezadowoleni,  że  wyszedł  do  nich  byle 

marynarzyna,  w  dodatku  spóźniony.  Szefie,  nie  możemy  ich 
tak traktować. Musi pan sam do nich iść i trochę ich ugłaskać. 
Aha, czy Colpepper nie zostawiła tu jakichś swoich papierów? 

 -  Tutaj?  Wszystko  znajdziesz  w  jej  biurze.  Ból  głowy 

dokuczał mu coraz bardziej. 

 -  Szukałem,  nic  tam  nie  ma.  A  przecież  będą  potrzebne 

formularze, no i dane tych smutasów, co tam stoją. 

John  zajrzał  do  szuflady,  mając  nadzieję,  że  zaplątała  się 

tam  może  jakaś  aspiryna.  Niestety,  nadzieja  okazała  się 
płonna. 

 - Wybacz, Danny, ale zwalę to na twoją głowę. Zdobądź 

skądś te przeklęte papierki i dowiedz się, jak oni się nazywają 
- zakomenderował, zatrzaskując szufladę. 

 - Dobra, ale pod warunkiem, że od jutra wszystko będzie 

po staremu - odparł z ponurą miną Danny, otwierając drzwi. 

background image

 - Niech pan ściągnie Colpepper z powrotem, szefie, nawet 

gdyby  musiał  pan  paść  przed  nią  plackiem  i  pocałować  ją  w 
piętę. Leżymy bez niej. 

John z roztargnieniem pogłaskał Mgiełkę, która dopraszała 

się  o  swoją  porcję  pieszczot,  nie  bacząc  na  jego  problemy. 
Melancholijnie  pokiwał  głową.  Z  nimi  zawsze  były  same 
kłopoty, niezależnie od tego, czy były stare, czy młode, ładne 
czy  brzydkie,  w  ludzkiej  skórze  czy  kociej...  Zawsze  takie 
same. 

Właśnie  kończyła  zmywać  -  chociaż  w  ten  sposób 

próbowała  odwdzięczyć  się  Johnowi  za  gościnę  -  gdy 
usłyszała  szczekanie  psa.  Wytarła  dłonie  w  ściereczkę  i 
pospieszyła do drzwi wejściowych, pod którymi szalała Lily. 
Megan  wyjrzała  przez  szybę  i  zauważyła  jakąś  kobietę, 
oddalającą  się  szybkim  krokiem.  Zanim  zdążyła  otworzyć 
drzwi,  zawołać  za  nią  i  spytać,  o  co  chodzi,  tamta  doszła  do 
zaparkowanego  przed  bramą  samochodu  i  odjechała.  Megan 
nie zdołała nawet dojrzeć jej twarzy, gdyż zasłonił ją parasol, 
który trzymała nad głową. 

Ciekawe... Była żona? Aktualna przyjaciółka? Szkoda, że 

nie mogła jej obejrzeć. Nie wiedzieć czemu, zainteresowało ją 
-  oczywiście  tylko  przełomie  -  jakie  kobiety  podobają  się 
Johnowi.  Już  miała  zamknąć  drzwi,  gdy  zauważyła,  że  na 
wycieraczce  leży  jakaś  paczka,  a  na  niej  karteczka  zapisana 
równym  pismem.  Wiedziona  nieposkromioną  ciekawością, 
pochyliła się i przeczytała suchą notatkę: 

„Składam  formalną  rezygnację  z  pracy.  Dołączam 

wszystkie  dokumenty  dotyczące  zamówionych  ceremonii  na 
sześć tygodni naprzód. Proszę wysłać wynagrodzenie (jest mi 
pan  dodatkowo  winien  za  osiem  nadgodzin)  pod  moim 
domowym  adresem.  Jeśli  uzna  pan  za  stosowne  mnie 
przeprosić, może pan zadzwonić. Agnes Colpepper". 

background image

Megan zamknęła drzwi i w zamyśleniu położyła paczkę na 

stole w holu. Naraz zrozumiała parę rzeczy. Po pierwsze, John 
nie miał pojęcia o tym, że stracił asystentkę. Czekał więc teraz 
na  statku,  mając  w  perspektywie  dwa  śluby  i  zachodząc  w 
głowę,  gdzie  podziewa  się  pani  Colpepper.  Po  drugie,  nikt 
inny,  tylko  ona  sama,  Megan  Ashley  Morison,  była  za  to 
odpowiedzialna.  Domyślała  się,  że  gdyby  nie  wypchnęła 
Roberta  za  burtę  i  nie zepsuła ceremonii, pani Colpepper nie 
pokłóciłaby się z Johnem i nie rzuciłaby pracy. 

Trudno,  co  się  stało,  to  się  nie  odstanie.  Teraz  nie  mogła 

nic  na  to  poradzić.  Zawróciła  do  kuchni,  ale  po  chwili 
ponownie  znalazła  się  przy  stole  z  nieszczęsną  paczką. 
Dotknęła  jej  niezdecydowanie.  To  nie  twoja  sprawa,  nie 
mieszaj  się  do  tego,  odezwał  się  nagle  głos  rozsądku.  A 
właśnie,  że  moja,  odpowiedziało  coś  buntowniczo.  Megan 
przysunęła sobie krzesło, rozcięła papier i położyła przed sobą 
plik dokumentów. 

W  trakcie  lektury  zorientowała  się,  że  rejsy  luksusowym 

parowcem 

zamawiano 

celach 

wycieczkowych 

bankietowych,  że  na  jego  pokładzie  odbywały  się  też 
uroczyste  przyjęcia  organizowane  przez  firmy,  różne 
uroczystości  rodzinne  oraz,  oczywiście,  ceremonie  ślubne  i 
weselne.  Gdy  przeglądała  papiery  dotyczące  tych  ostatnich, 
nieuchronnie  przypomniała  sobie  wydarzenia  poprzedniego 
dnia. 

Po  raz  pierwszy  zastanowiła  się,  co  czuje  teraz  Robert. 

Czy zdał sobie sprawę z niewłaściwości swego postępowania? 
Czy  żałował,  że  ją  stracił?  Co  byłby  gotów  zrobić,  by  ją 
odzyskać? Pod powiekami poczuła łzy. 

A  jakie  to  ma  znaczenie,  co  Robert  sobie  myśli?  Z 

determinacją  zacisnęła  dłonie  w  pięści  i  wysiłkiem  woli 
stłumiła płacz w zarodku. Nie będzie więcej tego przeżywać. 

background image

Koniec z histerią! Wystarczy, że wczoraj roztkliwiała się nad 
sobą, przez co tylko narobiła Johnowi kłopotu. 

Właśnie,  powinna  się  stąd  zabierać,  by  wreszcie  zacząć 

załatwianie  swoich  spraw.  Niepotrzebnie  szpera  w 
dokumentach swego uczynnego gospodarza. Wcale by mu się 
to, nie spodobało. 

Gdy  porządkowała  porozkładane  na  całym  stole 

dokumenty,  wpadły  jej  w  oko  słowa  napisane  czerwonym 
ołówkiem  na  małej  kartce  doczepionej  do  papierów 
dotyczących  jakiegoś  przyjęcia  weselnego:  „Pan  młody  - 
poważna  alergia  na  jajka.  Pod  żadnym  pozorem  nie  używać 
ich w żadnym daniu". 

Z zaciekawieniem zerknęła na menu. Sałatki... Pewnie bez 

majonezu. Cała masa ciast, no i oczywiście tort... Na upartego 
da  się  obejść  bez  jajek,  ale  ktoś  będzie  musiał  się  naprawdę 
postarać. To znaczy, już musiał się postarać, bo dotyczyło to 
akurat jednego z dzisiejszych wesel. 

Megan  zaczęła  nerwowo  bębnić  palcami  po  blacie. 

Karteczka z ostrzeżeniem znajdowała się w domu Johna, a nie 
u kucharza na statku. Nie było pewności, że ktokolwiek został 
powiadomiony o przypadłości pana młodego. Ale to przecież 
nie jej sprawa. 

Dobrze, a co będzie, jak stanie się coś złego? Z alergiami 

nie ma żartów. A co, jeśli biedny pan młody rozchoruje się i to 
poważnie, na samym środku rzeki, kilkanaście kilometrów od 
najbliższego szpitala? Co wtedy zrobi? I co wtedy zrobi John 
Vermont? Czy wolno jej w tej sytuacji siedzieć z założonymi 
rękami,  tylko  dlatego,  że  niezręcznie  się  przyznawać,  iż  z 
ciekawości wtykała nos w cudze sprawy? 

John zatrzasnął drzwiczki samochodu i popędził do domu, 

starając się jak najmniej zmoknąć. Co za cholerny dzień! Miał 
wszystkiego  serdecznie  dosyć!  A  wszystko  przez  tę  jędzę 
Colpepper,  która  bez  słowa  ostrzeżenia  zostawiła  go  z  tym 

background image

całym kramem na głowie. Och, gdyby tylko ją dorwał, chyba 
skręciłby jej kark! Chociaż nie, może by jej darował, w końcu 
wykazała  przynajmniej  tyle  przyzwoitości,  że  zadzwoniła  na 
statek i powiedziała o tym alergiku. Jeszcze teraz włosy jeżyły 
mu się na myśl, co by się stało, gdyby tego nie zrobiła. 

W holu paliło się światło, widocznie Megan zapomniała je 

zgasić,  wychodząc.  Na  moment  zrobiło  mu  się  trochę 
niewyraźnie,  gdyż  dom  wydał  mu  się  jakoś  wyjątkowo 
opuszczony  i  nieprzytulny,  ale  po  chwili  John  machnął  ręką, 
odganiając  od  siebie  tę  myśl.  Tak  naprawdę  to  był  bardzo 
zadowolony  z  tego,  że  ma  tu  święty  spokój  i  nikt  od  niego 
niczego  nie  chce.  Jak  to  dobrze,  że  ta  dziewczyna  sobie 
poszła. 

Dopiero gdy powiesił kurtkę na wieszaku, zorientował się, 

że  czegoś  mu  brakuje.  Właśnie,  gdzie  się  podziewa  Lily? 
Zawsze niecierpliwie  czekała  pod drzwiami na  jego  powrót i 
natychmiast wyskakiwała na zewnątrz. Naraz poczuł kuszący 
zapach,  dolatujący  z  głębi  domu.  Czyżby  Megan  była  tak 
miła, że upichciła coś dla niego, zanim wyszła? 

Kiedy wszedł do kuchni, Lily powitała go radośnie. Miała 

wilgotną  sierść,  więc  Megan  musiała  ją  wypuścić  i  to  chyba 
całkiem  niedawno.  Dostrzegł  na  kuchni  jeszcze  parujący 
rondelek i zrozumiał, że musiała dopiero co wyjść. Minęli się 
najwyżej o kilka minut... 

Coś  go  dziwnie  ścisnęło  w  żołądku,  ale  zinterpretował  to 

jako objaw głodu. 

Naraz  ponownie  zorientował  się,  że  coś  mu  nie  pasuje. 

Chwileczkę!  A  gdzie  folia,  drabina,  farby  i  pędzle?  Jego 
spojrzenie  odruchowo  powędrowało  ku  temu  kawałkowi 
sufitu, którego od jakiegoś czasu nie mógł skończyć malować, 
gdyż  po  prostu  nie  miał  kiedy.  Irytująca  biała  powierzchnia 
między  belkami  znikła.  Przyjrzał  się  dokładniej.  Żadnych 
chlapnięć  farbą  na  drewno,  żadnych  śladów  pędzla. 

background image

Równiutko,  starannie.  Nie  miał  się  do  czego  przyczepić,  a 
szkoda. Wcale mu się nie podobało, że jakaś kobieta malowała 
sobie po jego suficie! 

Za  jego  plecami  trzasnęły  drzwi.  Odwrócił  się  ze 

zdumieniem. 

Wpadła  do  kuchni  niczym  burza,  wnosząc  ze  sobą 

świeżość 

wczesnowiosennego 

wiatru, 

zdyszana, 

zarumienioną  twarzą,  skręconymi  od  wilgoci  włosami.  W 
rękach trzymała jakieś zielsko. Uśmiechnęła się promiennie na 
widok Johna i mało brakowało, by w odpowiedzi uśmiechnął 
się  również. Pohamował  się  w ostatniej chwili. Co ona sobie 
właściwie wyobrażała, rządząc się w jego domu? 

 -  Ha!  Zaskoczyłam  cię  moją  obecnością,  co?  -  ucieszyła 

się. 

 -  Nie  przeczę  -  skomentował  chłodno,  oczekując  jakichś 

wyjaśnień,  lecz  ona  tymczasem  umyła  pod  kranem 
rachityczną  natkę  i  szczypiorek,  które  jakimś  cudem 
przetrwały zimę. 

Następnie  posiekała  je,  wrzuciła  do  rondelka, zamieszała, 

zwiększyła gaz. John przyglądał jej się w milczeniu. Miała na 
sobie  jego  fartuch,  którego  on  używał  tylko  od  wielkiego 
dzwonu. Do twarzy jej było... Psiakość, jej we wszystkim było 
do twarzy! Spochmurniał. 

 -  Widzę,  że  niezbyt  ci  się  podoba,  że  jeszcze  mnie  tu 

zastałeś - zauważyła z zakłopotaniem. - Widzisz, nie mogłam 
się tak wynieść bez podziękowania. 

 -  Podziękowałaś  mi  wystarczająco.  -  Wskazał  na  sufit.  - 

Ale przecież nie musiałaś tego robić. 

 - Kiedy ja bardzo lubię malować... 
Poirytowany  rozwojem  wypadków,  szukał  czegoś,  do 

czego  mógłby  się  przyczepić.  Wiedział,  że  wtedy  czułby  się 
bezpieczniejszy. 

background image

 -  Gdzie  są  pędzle?  Trzeba  je  natychmiast  umyć,  inaczej 

będą się nadawać tylko do wyrzucenia. 

 -  Umyłam.  -  Uśmiechnęła  się  leciutko.  -  Lubisz  włoską 

kuchnię?  Nie  miałam  tu  zbyt  wielkiego  wyboru,  więc 
zrobiłam spaghetti z sosem. 

 - Niepotrzebnie - mruknął. - Zazwyczaj jem po drodze do 

domu. 

Megan zmarkotniała. 
 - O, czyli już jadłeś... 
 -  Nie,  akurat  dzisiaj  nie  -  przyznał  z  lekkim  ociąganiem. 

Właściwie nie miał pojęcia, czemu tak się stało, że w drodze 
powrotnej  ominął  swoją  ulubioną  knajpę  i  od  razu  wrócił  do 
domu, który zawsze stał pusty i gdzie oprócz psa nikt na niego 
nie czekał. 

 -  To  świetnie.  -  Rozpromieniła  się  znowu  i  zakrzątnęła 

szybko  dookoła,  nakładając  na  talerze  obfite  porcje 
fantastycznie pachnącego spaghetti. 

John  spróbował  i  musiał  przyznać,  że  gotowała  też 

całkiem nieźle. Hm... 

 - Tak prawdę mówiąc, to nie zostałam tylko po to, żeby ci 

podziękować  -  oznajmiła,  zręcznie  nawijając  makaron  na 
widelec. - Owszem, to też, ale było coś jeszcze. 

Serce  zabiło  mu  szybciej,  choć  oczywiście  nie  było  ku 

temu  żadnych  powodów.  Czyżby  została  ze  względu  na 
niego?  Niewykluczone.  Wcale  by  się  nie  zdziwił,  gdyby 
desperacko zaczęła szukać nowego faceta. 

 -  Byłam  ciekawa,  jak  dzisiaj  poszło.  No,  z  tymi  dwoma 

ślubami. Przecież nagle musiałeś się obejść bez asystentki. 

 - Skąd o tym wiesz? - zdumiał się. 
Wstała  i  wyszła  na  chwilę,  po  czym  wróciła  z  naręczem 

papierów i z jakąś kartką w ręku. Gdy przeczytała mu krótki 
list od Agnes Colpepper, we wzburzeniu walnął pięścią w stół. 
Nakrycia zabrzęczały. 

background image

 - Prędzej mnie szlag trafi, niż do niej zadzwonię! Megan 

przyglądała  mu  się  z  uwagą,  lecz  nie  wyrzekła  nawet  słowa 
komentarza. 

 - Szkoda, że nie widziałaś tego pierwszego ślubu. Mówię 

ci,  na  pogrzebach  jest  weselej.  Państwo  młodzi  byli  na  nas 
wściekli,  bo  najpierw  nikt  ich  godnie  nie  przywitał,  potem 
musieli trochę poczekać, bo nie mogliśmy znaleźć formularzy, 
nie  mieliśmy  też  pojęcia,  jak  się  nazywają...  -  opowiadał, 
znajdując  pewną  ulgę  w  fakcie,  że  może  się  przynajmniej 
wygadać. - Żeby ją tak pokręciło! - huknął. - Nie mogła mnie 
powiadomić osobiście? 

 - Może się ciebie bała? - podsunęła Megan. 
 - Mnie? - spytał z niedowierzaniem. 
Pospiesznie  zasłoniła  twarz  serwetką,  by  ukryć  uśmiech, 

lecz John i tak dostrzegł jej rozbawienie. Żachnął się. 

 -  Dobra,  nieważne.  Ale  przynajmniej  trochę  się 

zrehabilitowała,  bo  zadzwoniła  i  ostrzegła,  że  ten  drugi  pan 
młody  ma  alergię  na  jajka.  Lepiej  późno  niż  wcale.  Jedzenie 
było  już  na  stołach,  ale  nasz  kucharz  szybko  skombinował 
specjalne dania tylko dla nowożeńców. Megan odchrząknęła. 

 -  To  nie  ona  dzwoniła.  To  byłam  ja.  John  znieruchomiał 

w pół gestu. 

 - Że co??? 
 -  Zostawiła  tę  paczkę  pod  drzwiami  z  samego  rana. 

Dobra,  jestem  ciekawska,  zajrzałam  do  środka,  trudno. 
Zobaczyłam  notatkę,  pomyślałam,  że  lepiej  nie  ryzykować  i 
na wszelki wypadek zadzwoniłam do was. 

 - Chcesz mi powiedzieć, że Colpepper zabrała się, poszła 

i nie raczyła nikogo powiadomić, że ten facet jest chory? 

 -  Przykro  mi,  ale  na  to  wygląda.  Widelec  wyleciał  mu  z 

ręki. 

 -  Wiesz,  co  się  mogło  stać?  -  zapytał  ze  zgrozą.  - 

Musiałem  wyjaśnić,  dlaczego  dla  państwa  młodych 

background image

przygotowano  oddzielne  menu  i  tym  samym  przyznać,  że 
nastąpiło  pewne  niedopatrzenie.  Ten  biedny  chłopak 
powiedział  mi  wtedy,  co  się  dzieje,  gdy  zdarzy  mu  się 
nieopatrznie  zjeść  jajka.  Cały  puchnie.  Rozumiesz,  co  to 
znaczy? Cały, więc gardło i krtań również, on zaczyna się po 
prostu dusić i potrzebuje natychmiastowej pomocy medycznej 
-  tłumaczył,  czując,  jak  na  czoło  występuje  mu  zimny  pot.  - 
Mało brakowało... Zanim zdążyłbym wezwać helikopter przez 
radio,  facet  mógłby  wyzionąć  ducha  na  rękach  świeżo 
poślubionej  panny  młodej!  No,  niech  ja  tylko  dopadnę  tę 
przeklętą babę! - zakończył gromko. 

Przez  chwilę  panowała cisza. John ochłonął nieco i  naraz 

dotarło  do  niego,  że  choć  Colpepper  pokpiła  sprawę,  to 
siedząca przed nim blondynka zdołała wszystko naprawić. 

 -  Dzięki,  Megan.  Mam  wobec  ciebie  dług  wdzięczności. 

Uśmiechnęła  się,  lecz  potem  spoważniała.  Pomyślał,  że 
wyglądała na nieco zdenerwowaną. 

 - Nawet  wiem, jak możesz mi  się odpłacić  - powiedziała 

cicho. 

Mimo  iż  wiedział,  jaką  wagę  przykładała  do  pieniędzy, 

zrobiło  mu  się  przykro.  Owszem,  to  prawda,  że  cały  czas 
próbował  doszukać  się  w  niej  jakichś  słabych  punktów,  ale 
przecież to jeszcze nie znaczy, że naprawdę chciał je znaleźć. 

Westchnął. 
 - Ile? - spytał krótko. 
Megan zmarszczyła brwi, nie bardzo rozumiejąc. 
 - Ile czego? 
 -  Nieważne  -  odparł  pospiesznie.  -  Powiedz,  jak  mam  ci 

się odwdzięczyć. 

 - Weź mnie na swoją asystentkę - wypaliła. 
Chyba  musiał  źle  usłyszeć.  Pochylił  się  ku  niej  nad 

stołem. 

 - Proszę? 

background image

 -  John,  naprawdę  dam  sobie  radę.  Pozwoliłam  sobie 

przejrzeć te wszystkie dokumenty i powiem ci, że to dla mnie 
nic trudnego. Jak pracowałam w fundacji, to nieraz musiałam 
organizować  różne  przyjęcia  i  spotkania,  podczas  których 
zbieraliśmy  pieniądze  na  nowe  centrum  rehabilitacyjne. 
Oczywiście  nie  musisz  wierzyć  mi  na  słowo,  postaram  się  o 
referencje w moim byłym miejscu pracy. 

Patrzył  na  nią  podejrzliwie.  Jedyne,  co  mu  przychodziło 

do głowy, to myśl, że nieopatrznie pozbywszy się nadzianego 
faceta,  zarzucała  teraz  sieć  na  innego.  Niby  dlaczego 
pomalowała  mu  kuchnię,  posprzątała,  ugotowała  obiad  i 
jeszcze wyprowadziła psa? 

 -  John,  to  czysto  zawodowa  propozycja,  nic  poza  tym  - 

zastrzegła, jakby czytając w jego myślach. 

Z  powątpiewaniem  pokręcił  głową.  Nie  podobało  mu  się 

to. Trzeba ją zniechęcić. 

 - Widzisz, nie chcę ci robić przykrości, ale... 
 - Ale co? 
 -  Są  tu  pewne  okoliczności  natury  prywatnej...  -  ciągnął, 

coraz bardziej zakłopotany. 

 -  To  znaczy?  -  naciskała.  -  Powiedz  wprost,  o  co  ci 

chodzi. 

 - O twoje uczucia. 
Tym razem ona popatrzyła na niego podejrzliwie. 
 - A co one mają z tym wspólnego? 
 - To, że musiałabyś wrócić na pokład mojego statku, tego 

samego,  gdzie  miałaś  szczęśliwie  wyjść  za  mąż,  ale  się  nie 
udało.  Nie  wmówisz  mi,  że  naprawdę  chcesz  zajmować  się 
kojarzeniem par i biernie przyglądać się cudzej sielance. 

Zdawał  sobie  sprawę  z  tego,  że  postawił  sprawę  mało 

dyplomatycznie,  ale  po  cichu  liczył  na  to,  że  po  takiej 
przemowie  Megan  rozpłacze  się,  wyjdzie,  trzasnąwszy 
drzwiami i tym samym da mu spokój. 

background image

 -  Taak?  A  w  takim  razie  może  mi  wytłumaczysz,  jak 

sobie z tym radzą twoje uczucia? 

 - Moje? 
 -  Aha  -  przyświadczyła  spokojnie.  -  Twoje  małżeństwo 

rozpadło się, jesteś zawiedziony w miłości, ale dzień w dzień 
udzielasz  ślubu  zakochanym  parom.  To  musi  być  dla  ciebie 
straszne. 

 - Hej, nie mówimy o mnie, tylko o tobie! - zaprotestował 

gniewnie. 

 -  Mówimy  o  pracy,  a  to  nie  ma  nic  wspólnego  z 

uczuciami  i  niepowodzeniami  natury  prywatnej.  To,  że  nie 
wyszło  mi  z  Robertem,  wcale  nie  oznacza,  że  nie  mogę  się 
zajmować organizowaniem czyichś ślubów. Przecież to czysty 
absurd. 

John błyskawicznie wymyślił nową linię obrony. 
 -  A  nie  masz  ochoty  wrócić  do  swojej  dawnej  pracy?  - 

podsunął. - Wydawało mi się, że ją lubiłaś - dodał podstępnie. 

 -  Owszem  -  westchnęła.  -  Dzwoniłam  do  szpitala,  ale 

okazało się, że znaleźli już kogoś na moje miejsce. Nie mogę 
się  domagać,  by  wyrzucili  tę  osobę  i  przyjęli  mnie  z 
powrotem,  to  byłoby  niepoważne.  Może  nawet  i  dobrze  się 
stało. Chętnie podejmę się jakiegoś nowego wyzwania. 

Plan  obronny  numer  trzy  powstał  w  ciągu  ułamka 

sekundy. 

 -  Hm,  prawdę  mówiąc,  szukam  kogoś  nowego  na 

stanowisko  kapitana.  Mam  dość  zajmowania  się  tym 
wszystkim osobiście, muszę sobie znaleźć zastępcę. 

 -  Ale  to  mi  w  niczym  nie  przeszkadza.  -  Wzruszyła 

ramionami. - Bez problemu dogaduję się z każdym, naprawdę. 

Taktownie  przemilczał  fakt,  że  z  narzeczonym  dogadała 

się  tak  świetnie,  że  własnoręcznie  wrzuciła  go  do  rzeki,  i  to 
dwukrotnie. 

background image

 -  No  tak,  ale  nie  wiedząc  nic  o  twojej  propozycji, 

zadzwoniłem dziś do agencji, która szuka dla mnie kapitana i 
poleciłem im natychmiast znaleźć mi asystentkę. 

 -  Jeśli  przyślą  ci  kogoś  naprawdę  kompetentnego,  to  nie 

będę się upierać i zrezygnuję. Jednak zanim to nastąpi, możesz 
mnie zatrudnić na próbę. Przecież na razie zostałeś sam z tym 
całym  kramem  na  głowie  -  przekonywała.  -  Mówię  ci,  nie 
będziesz żałował, że wziąłeś mnie do tej pracy. Zaręczam, że 
gdybym się na tym nie znała, nie rwałabym się do tego. 

Wpatrywał  się  w  nią  bez  słowa,  z  jednej  strony 

poirytowany  jej  uporem,  z  drugiej  przerażony  perspektywą 
borykania  się  samemu  z  tą  całą  robotą.  Na  następny  dzień 
zaplanowano  nie  tylko  ślub,  ale  również  rejs  z  wycieczką 
szkolną.  Już  na  samą  myśl  o  tym  zaczynała  boleć  go  głowa. 
Naprzeciw  niego  siedział  ktoś,  kto  proponował  mu 
wybawienie  z  tych  wszystkich  kłopotów,  a  on  jednak  wciąż 
się wahał. 

 -  W  dodatku,  jeśli  dasz  mi  tę  pracę,  to  będę  miała  ci  z 

czego zapłacić za wynajmowanie letniego domku. 

Co? Chciała tu mieszkać? Po jego trupie! 
 - Wykluczone - oznajmił kategorycznie. 
 - Dlaczego? 
 - No, bo... - zająknął się. - Dlatego, że... 
 -  Proszę,  zastanów  się,  zanim  odmówisz.  Jeśli  ci  w  jakiś 

sposób  przeszkadzam,  to  postaram  się  jak  najrzadziej 
wchodzić  ci  w  drogę.  -  Zerknęła  na  jego  pusty  talerz,  z 
którego już dawno wszystko znikło. - Mogłabym też gotować 
- zaproponowała. 

John nie odpowiedział. 
 -  U  mamy  w  garażu  stoi  mój  stary  samochód. Pojadę  po 

niego i będę z niego korzystać, żebyś nie musiał mnie nigdzie 
wozić. Nie będziesz miał ze mną najmniejszych kłopotów. 

background image

Akurat,  pomyślało  coś  ponuro  w  jego  głowie.  Chłopie, 

jeśli  ustąpisz,  jeśli  zostawisz  ją  tutaj  choć  na  jeden  dzień 
dłużej, to popełnisz piramidalną głupotę, ostrzegał sam siebie. 
Przecież  ona  nawet  nie  ukrywa,  że  interesują  ją  zamożni 
faceci. Z byka więc spadłeś, czy co? Nie zgadzaj się. 

Durny  będziesz,  jak  się  nie  zgodzisz,  odezwał  się 

jednocześnie  jakiś  zdradliwy  głos  w  jego  myślach.  Masz  tu 
materiał  na  świetną  asystentkę,  uwolni  cię  od  papierkowej 
roboty i tysiąca innych spraw, poradzi sobie w każdej sytuacji, 
w razie czego może nawet pomóc kucharzowi. 

I tak miło się z nią siedzi przy stole... 
Potrząsnął  głową.  Jego  myśli  stanowczo  zaczynały 

przybierać niepożądany obrót. 

 -  Ale  gdybym  się  zgodził,  to  nasze  kontakty 

ograniczałyby się wyłącznie do spraw zawodowych. 

Megan spojrzała na niego jakoś dziwnie, pomyślał więc z 

satysfakcją, że trafił w czuły punkt. Chciała go usidlić, a tu nic 
z tego! 

 - To raczej oczywiste - odparła z urazą. 
 - Nie myśl sobie, że to taka lukratywna posadka - lojalnie 

ostrzegł. - W rzeczywistości jest dość słabo płatna. 

 - Nie szkodzi, ja nie potrzebuję dużo. 
Przyjrzał jej się uważnie i wytoczył najcięższe działa. 
 - Chodzi o to, że wciąż się ukrywasz, prawda? Dzwoniłaś 

dziś do matki i Winslowa? 

 -  Wybacz,  ale  nie  wydaje  mi  się,  byś  miał  prawo  do 

wtrącania się... 

 -  Wybacz,  ale  wydaje  mi  się,  że  jeśli  zamierzasz 

traktować  mój  dom  jako  kryjówkę,  to  mam  prawo  o  tym 
wiedzieć. 

Megan pokręciła głową. 

background image

 - Chwileczkę. Przecież dopiero co powiedziałeś, że nasze 

kontakty  dotyczyłyby  wyłącznie  spraw  zawodowych,  nie 
prywatnych. 

 -  W  takim  razie  dziękuję  bardzo  za  twoją  ofertę,  ale  nie 

skorzystam.  Wezmę  kogoś,  kogo  przyśle  mi  agencja  - 
oznajmił z satysfakcją. 

No,  jednak  postawił  na  swoim.  Poczucie  triumfu  mąciła 

mu  jedynie  myśl, że  poprzednio  przysłano  mu  kogoś  takiego 
jak  Colpepper,  bo  nikogo  lepszego  nie  było.  Mogło  to 
znaczyć, że teraz trafi się ktoś jeszcze gorszy... 

Megan posłała mu pełne wyrzutu spojrzenie. 
 -  Skoro  tak  stawiasz  sprawę...  -  westchnęła.  - 

Zadzwoniłam  do  Roberta,  a  ponieważ  nie  zastałam  go, 
zostawiłam  mu  wiadomość  na  sekretarce.  Rozmawiałam  z 
mamą,  przyjedzie  tu  po  mnie  niedługo  i  zabierze  mnie  do 
domu,  żebym  mogła  spakować  sobie  trochę  rzeczy  i  wziąć 
swój  samochód.  Muszę  też  zająć  się  odesłaniem  prezentów 
wraz  ze  stosownymi  przeprosinami.  Oczywiście,  o  ile 
aprobujesz taki plan - zakończyła kąśliwie. 

Zrobiło  mu  się  diabelnie  głupio.  Co  go  podkusiło,  żeby 

wtrącać się w jej sprawy i robić jej przykrość? Lepiej wrócić 
do meritum. 

 -  A  gdybym  cię  jednak  nie  zatrudnił?  Ponownie 

wzruszyła ramionami. 

 -  Coś  wymyślę.  -  Naraz  jej  oczy  przybrały  rozmarzony 

wyraz.  -  Widzisz,  tak  sobie  pomyślałam  o  tym  twoim  statku, 
bo  liczyłam  na  to,  że  zyskam  trochę  czasu  na  przemyślenie 
paru  rzeczy,  na zdecydowanie,  co  chcę  w  życiu  robić... Tam, 
na  wodzie,  znalazłabym  ciszę  i  spokój,  a  bardzo  tego  teraz 
potrzebuję. 

Ciszę  i  spokój?  John  popatrzył  na  nią  takim  wzrokiem, 

jakby  miał  przed  sobą  największe  dziwo  świata.  Czy  ona  w 
ogóle zdawała sobie sprawę z tego, co mówi? Będzie musiała 

background image

wypełniać  papierki,  biegać  na  posyłki,  wydzwaniać  w  różne 
miejsca,  użerać się  z  dziesiątkami  ludzi,  znosić  ich  humory i 
kaprysy...  Byłoby  całkiem  ciekawie  poobserwować,  co  się 
stanie z jej romantycznymi wyobrażeniami o życiu na statku, 
gdy  zetknie  się  z  twardą  rzeczywistością.  Mógłby  kazać  jej 
szorować pokład... 

Czego się właściwie obawiał? Co z tego, że jest ładna i ma 

w  sobie  coś,  skoro  on  wie,  że  naprawdę  zależy  jej  tylko  na 
pieniądzach?  Znajomość  prawdziwej  natury  Megan  powinna 
go  uchronić  przed  kobiecymi  sztuczkami  i  zakusami.  To  go 
uodporni  na  ten  blask  w  jej  niebieskich  oczach,  i  na  to,  jak 
uroczo wygląda w jego fartuchu w zielono - białe paski, i na 
jej śmiech, i na jej obecność, która przydawała domowi ciepła, 
którego tak tu brakowało. 

 -  Ale  nasze  stosunki  pozostawałyby  czysto  zawodowe  - 

zastrzegł ponownie na wszelki wypadek. 

Megan aż wzniosła oczy do nieba. 
 - O rany, John! Tak czy nie? 
Wiem,  że  będę  tego  żałował.  Ja  to  po  prostu  wiem, 

pomyślał, lecz tym niemniej wyciągnął rękę ponad stołem. 

 - Tak. 
Uśmiechnęła się promiennie i uścisnęła jego dłoń. 
 -  Tak  się  cieszę.  Och,  żebyś  wiedział,  ile  już  mam 

pomysłów! Ta cała Colpepper w ogóle nie myślała o tym, jak 
by  tu  usprawnić  pracę,  a  przy  tym  więcej  zarobić  dla  firmy. 
Na przykład, czy na pokładzie są jakieś aparaty fotograficzne? 

 - Nie, a co? 
 -  Nie  rozumiesz?  Podczas  różnych  spotkań  i  wycieczek 

część  ludzi  zawsze  żałuje,  że  nie  wzięła  ze  sobą  aparatu. 
Gdybyśmy zawsze mieli kilka na sprzedaż... 

 - My?! - wykrzyknął w popłochu. Hola, hola! Czy aby nie 

za szybko na takie rządzenie się? Póki co, to on jest szefem. I 
jako taki nie życzy sobie żadnych zmian. Życie nauczyło go, 

background image

że  zmiany  rzadko  wychodzą  człowiekowi  na  dobre.  Lepiej 
trzymać  się  tego,  do  czego  się  przywykło,  co  zostało  już 
sprawdzone. 

 -  To  znaczy  ty  -  poprawiła  Megan,  lecz  ciągnęła  dalej, 

bynajmniej  nie  speszona  jego  wybuchem:  -  Myślałam  też  o 
tym,  że  można  by  dołączyć  do  oferty  wystawne  obiady  w 
weekendy. 

 - W weekendy? - powtórzył głucho. 
 - Aha - przyświadczyła z przekonaniem. - Wystarczyłoby 

zatrudnić kilka osób więcej. Dobrze byłoby też zastanowić się 
nad urozmaiceniem menu, może podjąć współpracę z dobrymi 
restauracjami... 

Z  rosnącą  zgrozą  słuchał  jej  perory  i  obserwował  wyraz 

twarzy. Megan wyglądała tak, jakby zamierzała zreformować 
cały  świat  i  nie  sądziła,  by  ktokolwiek  mógł  jej  w  tym 
przeszkodzić.  Na  szczęście  przeszkodził  jej  dzwonek  do 
drzwi. 

W  jednej  chwili  zmieniła  się  nie  do  poznania.  Ucichła  i 

skuliła się. Wyglądała teraz jak przestraszone kurczątko. 

 -  To  na  pewno  mama  -  szepnęła  i  nerwowo  zagryzła 

wargi. - John, powinnam cię uprzedzić. Ona potrafi być... No, 
jakby to powiedzieć... 

 -  Nie  z  takimi  dawałem  sobie  radę  -  zapewnił 

buńczucznie,  wstając  od  stołu.  -  Nie  myśl,  że  twoja  mama 
owinie mnie sobie wokół palca! 

 - Żebyś się przypadkiem nie zdziwił... - mruknęła. 

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY 
John poszedł otworzyć drzwi, zaś Megan rozejrzała się za 

swoją torebką. Nigdzie nie było jej widać. Wydawało jej się, 
że  ją  tu  przyniosła,  ale  widocznie  miała  tylko  taki  zamiar. 
Skleroza... 

Zawahała się, gdyż usłyszała ostry głos swojej matki oraz 

głęboki  bas  wuja  Adriana.  Znając  tych  dwoje,  podejrzewała, 
że John znalazł się w opałach, ale chwilowo nic nie mogła na 
to  poradzić,  musiała  biec  do  letniego  domku  po  torebkę. 
Wróciła pędem, modląc się w duchu, by zdążyła, zanim mama 
zrobi biednemu Johnowi awanturę. 

Gdy  ich  dopadła,  cała  trójka  odwróciła  się  do  niej  jak 

jeden mąż. Jej gospodarz wyglądał na mocno poirytowanego, 
wuj na nieco rozbawionego, zaś mama - jak zwykle zresztą - 
na potwornie zdenerwowaną. 

 -  Nareszcie!  Umierałam  ze  strachu  o  ciebie!  - 

wykrzyknęła na widok córki, rzuciła się ku niej i chwyciła ją 
za ręce. 

 -  Nic  ci  nie  jest?  -  spytała  natarczywie  i  spojrzała  na 

Johna  podejrzliwym  wzrokiem.  -  Kiedy  wczoraj  dzwoniłaś, 
miałaś taki przestraszony głos. 

 - Wydawało ci się - odparła uspokajająco. 
 - Właśnie mówiłam temu... temu panu, co mi powiedział 

Robert, jak do niego zadzwoniłam. 

 -  Mamo,  czy  ty  po  tym  wszystkim  jeszcze  do  niego 

wydzwaniasz? - jęknęła z rozpaczą. 

 -  Oczywiście  -  potwierdziła  z  mocą  pani  Morison.  -  Od 

tamtego nieszczęsnego wypadku jesteśmy w starym kontakcie. 

 -  To  nie  był  żaden  wypadek  -  sprostowała  Megan.  - 

Popchnęłam go celowo. 

 -  W  ogóle  nie  chcę  tego  słuchać!  -  ucięła  i  ponownie 

skierowała  oskarżycielski  wzrok  na  Johna.  -  Musi  pan 
zrozumieć, że moja córka ma możliwość zrobienia znakomitej 

background image

partii.  Robert  jest  człowiekiem  znanym,  zamożnym  i 
wpływowym.  Zajmie  się  nią  i  zapewni  jej  wszystko,  czego 
kobieta  potrzebuje.  Dlatego  nie  może  się  roznieść,  że 
zamieszkaliście razem. 

 - Już pani mówiłem, że nie mieszkamy ze sobą - wycedził 

kapitan Vermont przez zaciśnięte zęby. 

 -  Nic  mnie  nie  obchodzi,  jak  pan  to  nazywa,  ale...  Wuj 

Adrian dotknął ramienia swojej siostry. 

 - Lori, pohamuj się. Ten pan jest... 
Pani Morison zignorowała go i ciągnęła dalej: 
 - ...ale fakt pozostaje faktem. Stanowi pan zagrożenie dla 

szczęścia  mojej  córki.  Robert  jest  idealnym  kandydatem  na 
męża  i  Megan musi zrobić wszystko,  by się  z nim pogodzić. 
Nie życzę sobie, żeby... 

 - Mamo, proszę, daruj sobie resztę tej przemowy, dobrze? 

-  wtrąciła  z  rezygnacją  Megan.  -  Po  pierwsze,  nie  wrócę  do 
Roberta  i  koniec.  A  po  drugie,  Johna  to  wszystko  nie 
interesuje. 

 - Jakiego znowu Johna? Wuj zakasłał znacząco. 
 -  Próbowałem  ci  to  powiedzieć,  od  chwili  kiedy  tu 

weszliśmy - mruknął i wskazał na coraz bardziej zirytowanego 
pana domu. - To  kapitan Vermont, nie poznajesz? Ten, który 
wczoraj miał udzielić im ślubu. 

To  wystarczyło,  by  pani  Morison  przyjrzała  mu  się  z 

jeszcze większą dozą nieufności. 

 - Czy mogłabym się dowiedzieć, w jakim celu przywiózł 

pan moją córkę na to odludzie? I czy zdaje pan sobie sprawę z 
tego, co Robert sobie o tym pomyśli? 

Zmierzył ją zimnym spojrzeniem. 
 -  Szanowna  pani,  nic  mnie  obchodzi,  co  Robert  sobie  o 

tym pomyśli - odparł mało uprzejmym tonem. 

Żachnęła  się,  odwróciła  do  córki  i  zasypała  ją  gradem 

pytań: 

background image

 -  Co  tu  się  właściwie  dzieje?  Żyjesz  z  człowiekiem, 

którego dopiero co spotkałaś? Jak to możliwe? A może znałaś 
go przedtem? 

Megan  podchwyciła  udręczone  spojrzenie  Johna  i 

postanowiła  zaoszczędzić  mu  dalszego  ciągu.  Zdecydowanie 
ujęła mamę pod rękę. 

 -  Idziemy.  Możemy  porozmawiać  po  drodze,  jeśli  tak  ci 

na  tym  zależy.  -  Łagodnie,  lecz  zdecydowanie  wypchnęła  ją 
na ganek. 

Wuj  Adrian  ze  śmiechem  klepnął  po  ramieniu  kapitana 

Vermonta,  który  wyglądał  tak,  jakby  zamierzał  wysłać 
uciążliwych gości do wszystkich diabłów. 

 -  Serdeczne  dzięki,  że  zajął  się  pan  naszą  małą.  Ale 

przyszła  kryska  na  Matyska.  Będzie  w  końcu  musiała  wypić 
piwo, którego nawarzyła. 

Buntowniczo pokręciła głową. 
 -  Ostrzegam  cię,  wujku,  że  nic  nie  wskórasz.  Wiem,  że 

Robert postawił twoją firmę na nogi, ale to naprawdę nie moja 
sprawa, wybacz. 

Zaśmiał  się  tym  swoim  bardzo  zaraźliwym,  rubasznym 

śmiechem. 

 - Nic się nie bój, mała. - Naraz spoważniał i popatrzył na 

nich  oboje  ze  smutkiem.  -  Ciekawa  rzecz  z  tą  jego  pomocą. 
Jak  przyjdzie  co  do  czego,  to  trzeba  za  nią  diabelnie  słono 
płacić.  Wiecie,  że  już  nie  jestem  właścicielem  mojej  firmy? 
Jedynie członkiem zarządu, figurantem właściwie. Wszystkim 
rządzi  Winslow.  I  dlatego,  mała,  nic  ci  nie  grozi  z  mojej 
strony. Nie zamierzam cię do niczego namawiać. - Skinieniem 
głowy pożegnał kapitana Vermonta i wyszedł, by zaprowadzić 
siostrę do samochodu. 

Megan  odwróciła  się  do  Johna.  Widziała,  że  miał 

serdecznie dość tej całej awantury. 

background image

 -  Przepraszam  cię  za  to  wszystko  -  powiedziała. 

Zabrzmiało to bardzo szczerze i John rozchmurzył się nieco. - 
Naprawdę nie wiem, skąd mamie przyszło do głowy... 

 - Nie ma sprawy - skwitował wspaniałomyślnie. 
 -  Czy  to  znaczy,  że  nadal  mam  u  ciebie  pracę?  -  spytała 

nieśmiało. 

Po  chwili  namysłu  uśmiechnął  się  w  tak  cudownie 

rozbrajający  sposób,  że  poczuła...  Właściwie  nie  potrafiła 
sprecyzować, co poczuła. Coś bardzo dziwnego. 

 -  Jeśli  twoja  mama  nie  oskarży  mnie  o  porwanie  i 

zmuszanie cię do wykonywania ciężkich robót, to tak. 

 - A nie będziesz więcej wtrącał się do moich rodzinnych 

spraw? 

Uniósł ręce obronnym gestem. 
 -  Zapewniam  cię,  że  nie!  -  oznajmił  z  pełnym 

przekonaniem. 

John  wpatrywał  się  w  otwartą  książkę,  starając  się 

skoncentrować na tym, co czyta. Jego wzrok prześlizgiwał się 
po zadrukowanej stronie, lecz słowa zdawały się nie docierać 
do  jego  umysłu.  Wreszcie  poddał  się,  wstał,  odłożył 
ukochanego  Steinbecka  z  powrotem  na  półkę  i  zaczął  nieco 
bezcelowo kręcić się po pokoju. Zgasił światło, dołożył drew 
do kominka, poklepał po łbie przyglądającą mu się Lily, stanął 
przy drzwiach na taras i kolejny raz spojrzał na zegarek. 

Gdzie też ona się podziewa? 
Minęła  północ,  a  Megan  ciągle  nie  wracała.  Już  kilka 

godzin  temu  zaniósł  do  letniego  domku  budzik,  a  potem 
kartkę  z  propozycją,  że  rano  zawiezie  ją  na  statek.  Następnie 
wrócił do siebie, ale pamiętał o tym, by zostawić zewnętrzne 
światła zapalone. Powinien był się dawno położyć, zmęczenie 
coraz bardziej dawało mu się we znaki, ale jednak postanowił, 
że jeszcze trochę posiedzi i poczyta. 

background image

Właściwie  nie  był  pewien, czemu  tak  zwlekał  z  pójściem 

spać. Dopiero, kiedy przed pierwszą w nocy ujrzał ją, jak szła 
przez  ogród  do  letniego  domku  objuczona  całą  masą  jakichś 
paczek i toreb, zrozumiał, że cały czas podświadomie bał się, 
że Megan nie  wróci. Wiedział  już, że  jej matka ma  ogromną 
siłę  przebicia  i  sądził,  że  mogła  nakłonić  córkę  do  zmiany 
zdania. 

Oczywiście  chodziło  mu  tylko  o  to, że  w  takim  wypadku 

straciłby kolejną asystentkę, co przysporzyłoby mu kolejnych 
kłopotów.  Owszem,  wciąż  nie  był  przekonany,  czy  Megan 
okaże  się  w  tym  dobra,  ale  podobno  na  bezrybiu  i  rak  ryba, 
więc... 

Przyglądał się ukradkiem, jak ona otwiera kluczem drzwi, 

wchodzi do domu, zapala światło, rzuca wszystko na podłogę i 
wychodzi  ponownie,  by  przynieść  następne  rzeczy.  John 
natychmiast sięgnął po kurtkę. Przecież nie może pozwolić, by 
kobieta sama dźwigała ciężary, prawda? 

Naraz zastanowił się, co też ona sobie pomyśli, gdy okaże 

się, że czekał na nią. A jeśli go spyta o powód, co jej wtedy 
odpowie? Gdy tak bił się z myślami, ponownie przeszła przez 
ogród, niosąc kolejne paczki. 

Odwrócił się powoli i ściągnął kurtkę. Czy on już zupełnie 

upadł na głowę? Stał po ciemku w środku nocy i obserwował - 
by nie rzec podglądał - właściwie obcą kobietę. Przecież znali 
się zaledwie od poprzedniego dnia! 

 -  Powiem  ci,  że  ona  jakoś  dziwnie  na  mnie  działa  - 

zwierzył się Lily, która dreptała za nim, gdy szedł do sypialni. 

Lily taktownie wstrzymała się od komentarza. 
Megan  zerwała  się  jeszcze  przed  świtem,  a  teraz  po  raz 

kolejny przerzucała zawartość paczek z ubraniami. Nie miała 
pojęcia, co na siebie włożyć, gdyż nie wiedziała, czego klienci 
mogą  od  niej  oczekiwać.  Agnes  Colpepper  ubrała  się  na  jej 
ślub  bardzo  elegancko,  ale  Megan  nie  mogła  zrobić  tego 

background image

samego.  Przecież  mieli  tego  dnia  w  planie  nie  tylko  wesele, 
ale  i  wycieczkę  szkolną.  Nie  wyobrażała  sobie,  by  miała 
ganiać  za  rozbrykanymi  kilkulatkami  w  jedwabnej  kiecce  do 
kostek. 

Wreszcie wybrała białą bluzkę, pąsowy żakiet i granatową 

spódnicę,  co  wydawało  się  rozsądnym  kompromisem. 
Włożyła pantofle na obcasie, narzuciła płaszcz na ramiona, po 
czym  w  ostatnim  momencie  chwyciła  reklamówkę  z  nową 
niebieską  sukienką  i  wybiegła  z  domu,  w  popłochu 
sprawdzając czas. John zostawił jej wiadomość, że wyjeżdża o 
siódmej. Nie chciała, by musiał na nią czekać. 

 -  Dzień  dobry  -  powiedziała  z  udawanym  ożywieniem, 

zajmując miejsce pasażera. 

rzeczywistości 

była  wyjątkowo  speszona  i 

zdenerwowana, lecz tłumaczyła sobie, że to naturalne, gdy się 
zaczyna nową pracę. 

 - Dzień dobry. Jak się spało? - spytał, uruchamiając silnik. 
 - Dziękuję, znakomicie - skłamała gładko. 
Przecież nie zdradzi, że przewracała się z boku na bok aż 

do  trzeciej  nad  ranem.  Z  każdą  chwilą  ogarniał  ją  coraz 
większy  niepokój,  aż  w  końcu  zapragnęła  zadzwonić  do 
Roberta i usłyszeć jego głos. Na szczęście zorientowała się, co 
oznaczało takie pragnienie - to, że bała się rozpoczęcia życia 
na  własny  rachunek,  odpowiedzialności,  samodzielnego 
podejmowania 

decyzji, 

ponoszenia 

ryzyka. 

Wciąż 

potrzebowała mężczyzny, by ten otaczał ją opieką. Gdy tylko 
to sobie uświadomiła, ogarnął ją gniew na samą siebie. 

W rezultacie solennie postanowiła, że nie podda się więcej 

słabości  i  że  da  sobie  radę  sama  bez  oglądania  się  na 
czyjąkolwiek pomoc. Dopiero to przyniosło jej pewną ulgę i w 
końcu zasnęła, uspokojona nieco. 

 - Ładnie to dzisiaj nie będzie, ale przynajmniej dobrze, że 

nie pada - zagaił John. 

background image

W  milczeniu  skinęła  głową,  czując,  jak  ogarnia  ją 

przygnębienie. Właściwie nic o sobie nie wiedzieli, nic ich ze 
sobą  nie  łączyło  i  w  rezultacie  mogli  rozmawiać  jedynie  o 
pogodzie... 

Chciałabym go lepiej poznać, pomyślała nagle. 
Gdy 

wychodzili 

portu, 

ponad 

dwadzieścioro 

siedmiolatków  piszczało  z  uciechy  i  przechylało  się  przez 
reling,  omal  nie  wypadając za  burtę.  Megan,  nauczyciel  oraz 
dwójka rodziców mieli pełne ręce roboty, pilnując najbardziej 
rozbrykanych urwipołciów. 

Gdy po jakimś czasie maluchy obejrzały już wszystko, co 

było  do  obejrzenia  i  początkowy  zachwyt  nieco  przygasł, 
zaczęły  dokazywać,  co  się  zowie.  Megan  zastanawiała  się 
gorączkowo,  czym  by  ich  tu  zainteresować  i  nagle  przyszedł 
jej  do  głowy  zbawienny  pomysł.  Zyskał  on  aprobatę 
nauczyciela, podzielono więc dzieci na cztery grupy i Megan 
zaprowadziła pierwszą z nich na najwyższy pokład. 

 -  Tylko  pamiętajcie,  że  macie  się  zachowywać  bardzo 

grzecznie  -  przypomniała  podekscytowanym  dzieciom.  -  To 
jest bardzo specjalne miejsce, najważniejsze na całym statku. 
Tu pracuje sam pan kapitan. 

Zapukała  do  drzwi  wiodących  na  mostek  i  otworzyła  je. 

John  stał  przed  pulpitem  wyposażonym  w  całą  masę  jakichś 
tajemniczych  urządzeń  -  wyprostowany  i  skupiony.  Jego 
dłonie  spoczywały  lekko  na  mosiężnych  dźwigniach,  które 
służyły do sterowania. 

Obejrzał  się  ze  zdumieniem,  gdy  usłyszał  za  plecami 

szuranie kilku par stóp. 

 - Co tu się, do cho... 
 -  Przyprowadziłam  pańskich  pasażerów,  kapitanie  - 

powiedziała Megan, przytomnie przerywając mu w pół słowa. 
-  Nie  dotykaj  -  ostrzegła  szybko,  zauważając,  jak  łapki 
jakiegoś malca wyciągają się w stronę jednego z urządzeń. 

background image

 - Megan... - zaczął dość ostrym głosem John, lecz w tym 

momencie  jedna  z  dziewczynek  podskoczyła  i  zaczęła 
piszczeć. 

Przez moment nie mieli pojęcia, co się dzieje, lecz potem 

mała klasnęła w ręce i wykrzyknęła uszczęśliwiona: 

 - Kiciuś! 
Mgiełka,  całkiem  obojętna  na  całe  zamieszanie,  siedziała 

na krześle i leniwie przyglądała się otoczeniu. Dzieci otoczyły 
ją wianuszkiem i zaczęły głaskać, najpierw ostrożnie, a potem 
coraz  śmielej.  Znosiła  dotyk  wielu  rąk  z  zadziwiającym 
spokojem. 

John skorzystał z okazji i nachylił się do ucha Megan. 
 -  To  nie  jest  odpowiednia  pora  na  przyprowadzanie  mi 

kogoś na mostek - wyszeptał z naciskiem. 

 -  Nie?  -  spytała  z  rozczarowaniem.  Naprawdę  wydawało 

jej się, że miała bardzo dobry pomysł. Szkoda, że Johnowi się 
nie spodobał. 

 - Nie. 
 - A kiedy jest odpowiednia pora? 
Popatrzył  na  nią  takim  wzrokiem,  jakby  miała  coś  nie  w 

porządku z głową. 

 - Nigdy. Nie życzę tu sobie żadnych gości, a szczególnie 

dzieci. 

 - Ale przecież one niczego nie zepsują - broniła się. 
 - Nie o to chodzi - uciął. - Zabierz je stąd na dół. Poproś 

kucharza,  żeby  rozdał  im  jakieś  soki  albo  coś  innego  i  niech 
się czymś zajmą. 

 -  Dobrze,  ale  najpierw  musisz  pozwolić,  żeby  pozostałe 

trzy grupy też się tu rozejrzały. 

John aż zaniemówił na chwilę. 
 - Nigdy w życiu! 

background image

 -  Ty  chyba  w  ogóle  nie  znasz  się  na  dzieciach  - 

zawyrokowała. - Jeśli pozwolisz na coś jednym, a drugim nie, 
skończy się to prawdziwym buntem na pokładzie. 

W tym momencie maluchy straciły zainteresowanie kotem 

i  podeszły  do  szepczących  coś  dorosłych.  Jedna  z 
dziewczynek pociągnęła Johna za brzeg kurtki. 

 -  Czy  to  coś  to  jest  telewizor?  -  Wskazała  palcem  na 

radar. 

 - Eee... Nie, to nie telewizor. 
 -  No,  to  co  to  jest?  -  Mała  nie  dawała  za  wygraną,  więc 

John  poddał  się  i  wyjaśnił,  co  to  za  urządzenie,  starając  się 
mówić jak najprościej i jak najprzystępniej. 

 -  A  jak  się  nazywa  ten  kot?  -  zainteresował  się  z  kolei 

przysadzisty chłopiec ubrany tak ciepło, jakby wybierał się na 
wyprawę polarną. 

 - Mgiełka. 
 - A dlaczego ona jest taka gruba? 
 - Bo będzie miała małe kotki. 
 - Ojej, jak fajnie! Mogę dostać jednego? 
 - I ja, i ja! 
 - I ja też! 
 -  Zobaczymy  -  odparł,  posyłając  przy  tym  Megan 

mordercze spojrzenie. 

Uśmiechnęła  się  w  odpowiedzi.  Gdyby  miał  pojęcie,  jak 

cudownie  wyglądał,  otoczony  tymi  brzdącami,  które 
przypatrywały mu się z podziwem! 

Ich  uwielbienie  wzrosło,  gdy  pociągnął  za  mosiężną 

rączkę  i  rozległo  się  donośne  buczenie.  W  polu  widzenia 
pojawiła  się  barka,  która  płynęła  rzeką  w  przeciwną  stronę  i 
powoli zbliżała się ku nim. 

 -  Czy  ja  też  mogę  zatrąbić?  -  spytał  błagalnie  jeden  z 

chłopców  i  oczywiście  wszystkie  pozostałe  maluchy 
natychmiast zaczęły domagać się tego samego. 

background image

John nie miał wyboru i w końcu każde mogło na króciutką 

chwilę uruchomić syrenę. Wreszcie pękające z dumy dzieci z 
ociąganiem pożegnały dzielnego pana kapitana oraz Mgiełkę i 
wyszły na korytarz, niemal wypychane przez Megan. 

 -  Zaraz  przyprowadzę  następną  grupę  -  rzuciła  Johnowi 

na odchodnym. 

 - Nie myśl, że ujdzie ci to na sucho. Zapłacisz mi za to - 

odparł złowieszczym tonem. 

Zaśmiała się perliście. 
 - Możesz mi potrącić z pensji - zażartowała. 
 - Nie myślałem o pieniądzach... 
 Wyobraźnia  natychmiast  podsunęła  jej  przed  oczy  wizję 

tego,  w  jaki  sposób  mogłaby  mu  zapłacić.  Niezwykle 
wyrazistą  wizję.  Oblało  ją  nieznośne  gorąco,  więc  czym 
prędzej  zamknęła  drzwi  i  oddaliła  się  nieco  niepewnym 
krokiem. 

Cud, że nie zleciała ze stromych schodków, gdy schodziła 

na niższy pokład. 

Ranek  był  upiornie  męczący,  lecz  w  niczym  nie  umywał 

się do tego, przez co musiała przejść po południu. Okazało się, 
że John jednak miał rację i że asystowanie przy czyimś ślubie 
niemal przekraczało jej siły. 

Przystojny  pan  młody  ani  na  moment  nie  spuszczał 

zachwyconego  spojrzenia z  młodziutkiej  i  prześlicznej panny 
młodej.  Gdy  powtarzali  za  Johnem  słowa  przysięgi 
małżeńskiej,  wpatrując  się  sobie  w  oczy  rozkochanym 
wzrokiem,  Megan  z  coraz  większym  trudem  walczyła  z 
narastającym w jej duszy rozżaleniem. Ci dwoje nie zawahali 
się ani na moment, widać było, iż są absolutnie pewni uczuć 
zarówno własnych, jak i partnera. 

Wreszcie  kapitan  ogłosił  ich  mężem  i  żoną,  uśmiechnęli 

się wtedy do siebie promiennie i pocałowali, co przekroczyło 
granice wytrzymałości Megan. Zwalczane z takim wysiłkiem 

background image

łzy spłynęły jej po policzkach. Na szczęście nikt  nie zwracał 
na  nią  uwagi,  gdyż  wszyscy  otoczyli  wianuszkiem 
nowożeńców, składając im powinszowania i życzenia. 

No, prawie nikt... 
John  podszedł  do  niej  i  uśmiechnął  się  nieznacznie,  gdy 

pospiesznie osuszyła twarz chusteczką. 

 - Czyżby jednak nie dało się do końca oddzielić pracy od 

uczuć? - mruknął z ledwo zauważalną nutką satysfakcji. 

Nie zamierzała przyznawać się do porażki, wzruszyła więc 

ramionami i odparła nonszalanckim tonem: 

 -  Och,  nie  było  tak  źle.  Właściwie  to  był  całkiem  udany 

ślub,  oczywiście,  jeśli  ktoś  gustuje  w  takich  nudnych 
ceremoniach,  podczas  których  pan  młody  nie  wskakuje  do 
rzeki. 

Zaśmiał  się,  słysząc  tę  ciętą  ripostę,  po  czym  oparty 

wygodnie o reling zaczaj się jej bez słowa przypatrywać. Stał 
tak  przed  nią  -  milczący,  wysoki,  bardzo  męski  -  i  Megan 
poczuła,  iż  dłużej  tego  nie  wytrzyma.  Nie  wiedzieć  czemu, 
wydawało  jej  się  to  bardzo  intensywnym  doznaniem,  choć 
właściwie nic się nie działo. 

 -  Popatrz  na  te  czerwono  -  czarne  barki  przy  brzegu  - 

powiedziała,  byleby  tylko  przerwać  milczenie.  -  Wyglądają 
bardzo malowniczo. 

 - To holowniki. Dokładnie osiem - odparł, nie odrywając 

od niej uważnego spojrzenia. 

 - Skąd wiesz? Nawet nie spojrzałeś. 
 -  Ponieważ  zawsze  cumują  w  tym  miejscu  i  ponieważ 

kiedyś należały do mnie. 

Pożałowała,  że  poruszyła  ten  temat,  gdyż  jego  głos 

zabrzmiał  dość  smutno.  Zanim  zdążyła  wymyślić,  co  by  tu 
powiedzieć,  by  odwrócić  jego  uwagę  od  holowników,  John 
odezwał się pierwszy: 

 - Ładna ta sukienka. 

background image

Najpierw  poczuła  się  zaskoczona,  potem  zrobiło  jej  się 

bardzo  przyjemnie,  a  na  koniec  zawstydziła  się  niczym 
pensjonarka. 

 -  Dzięki  -  wymruczała  pod  nosem,  nie  mając  pojęcia, 

czemu tak przesadnie reaguje na niewinny komplement. 

 - Podkreśla kolor twoich oczu. 
 -  Miło  mi,  że  ci  się  podoba  -  ucieszyła  się  i  natychmiast 

postanowiła, że będzie  ją  nosić jak  najczęściej. - Zostawię ją 
tu  na  statku  jako  mój  oficjalny  strój  na  takie  uroczystości  - 
zdecydowała,  po  czym  zawahała  się.  Tak  dużo  chciałaby  mu 
powiedzieć. Przeprosić go za to, że rano zwaliła mu te dzieci 
na  głowę,  naprawdę  nie  chciała  sprawić  mu  przykrości, 
sądziła,  że  to  całkiem  niezły  pomysł.  Przeprosić  go  za 
wczorajsze 

zachowanie 

mamy. 

Podziękować 

za 

wyrozumiałość.  -  Muszę  wracać  do  roboty  -  powiedziała 
tylko. 

 - Ja również - przytaknął. 
Podeszli  razem  do  schodów,  po  czym  John  udał  się  na 

górę  na  mostek,  zaś  Megan  zeszła  na  dolny  pokład,  gdzie 
czekała  już  orkiestra,  wykwintny  bankiet  oraz  wyjątkowo 
przykre wspomnienia... 

Gdy „Ruby Rose" przybiła do swego stałego miejsca przy 

nabrzeżu,  zaczęło  padać.  Na  statku  panował  spokój,  bowiem 
gości  wysadzano  zawsze  wcześniej  -  w  najbardziej 
reprezentacyjnej części portu. 

Megan  usiadła  przy  biurku  w  kajucie,  która  uprzednio 

należała  do  Agnes  Colpepper.  Starannie  przejrzała 
harmonogram  na  najbliższy  tydzień,  wykonała  spis  tego,  co 
należało  załatwić  i  od  razu  zadzwoniła  w  kilka  miejsc. 
Najmniej przyjemne zadanie zostawiła sobie na koniec. 

Musiała  zorganizować  wielką  galę,  która  miała odbyć  się 

na  statku za  parę  tygodni. Bankiet, tańce, tłumy gości, znane 
nazwiska,  prasa,  telewizja...  Problem  polegał  na  tym,  że 

background image

Megan znała część tych ludzi, gdyż siłą rzeczy spotykała się z 
nimi,  gdy  pracowała  w  fundacji.  Niektórzy  z  nich  zostali 
nawet  zaproszeni  na  ten  nieudany  sobotni  ślub  i  stali  się 
świadkami  skandalu.  Tak,  skandalu,  gdyż  z  pewnością  tak 
właśnie  komentowano  owo  kompromitujące  zajście  i 
gwałtowne zerwanie zaręczyn. 

Nie  miała  najmniejszej  ochoty  spojrzeć  tym  ludziom  w 

oczy. W dodatku istniała możliwość, że Robert również został 
zaproszony.  Niedobrze.  Ale  może  jakoś  uda  jej  się  uniknąć 
uczestniczenia  w  samej  gali.  Będzie  musiała  porozmawiać  o 
tym z Johnem. 

Wstała od biurka, z ulgą zrzuciła pantofle i boso podeszła 

do  okrągłego  bulaju,  by  wyjrzeć  na  zewnątrz.  Mięciutki 
dywan przyjemnie masował jej obolałe stopy. Szkoda, że nie 
wpadła na to, by przywieźć tu sobie jakieś zapasowe obuwie. 
Bieganie  przez  wiele  godzin  na  wysokich  obcasach  nie 
okazało się dobrym pomysłem. 

Nieco  markotnie  zapatrzyła  się  na  przesłonięte  kurtyną 

deszczu  doki.  Miała  już  po  dziurki  w  nosie  tej  okropnej 
pogody.  Och,  żeby  wreszcie  było  lato,  słoneczne  i  upalne... 
Wyobraziła  sobie  romantyczne  wieczorne  rejsy,  zespół 
grający  nastrojowe  melodie,  taniec  na  pokładzie  pod 
rozgwieżdżonym  niebem,  otaczające  ją  mocne  ramiona, 
zapach wody i wiatru... 

Zamyślona, nie usłyszała pukania do drzwi. 
 - Gotowa? - rozległ się nagle za jej plecami znajomy głos. 
Megan  błyskawicznie  wróciła  z  obłoków  na  ziemię,  by  z 

zawstydzeniem  zdać  sobie  sprawę  z  tego,  że  ramiona 
mężczyzny z marzeń należały właśnie do Johna. 

 -  Tak  -  wymruczała,  pospiesznie  wróciła  do  biurka, 

schowała notatki do szuflady i sięgnęła po pantofle. Niestety, 
nie  dało  ich  się  już  nałożyć  na  opuchnięte  stopy.  W  końcu 

background image

poniechała wysiłków i podeszła do Johna boso, trzymając buty 
w ręku. Uśmiechnął się na ten widok. 

Wcale  nie  była  pewna,  czy  chciała,  by  się  do  niej 

uśmiechał,  już  i  tak  prezentował  się  stanowczo  zbyt 
atrakcyjnie  jak  na  jej  skromne  potrzeby.  W  dżinsach  i 
sztormiaku wyglądał bardziej młodzieńczo i zawadiacko niż w 
kapitańskiej kurtce. 

Włożyła sztormiak, który jej przyniósł i wyszli na pokład. 
 - Może jednak włóż teraz buty - zaproponował. 
 -  Nie  dam  rady,  moje  nogi  zastrajkowały  -  zaśmiała  się 

niewesoło. 

 -  Chyba  żartujesz.  Nie  zgadzam  się.  żebyś  łaziła  po 

dokach boso. Zaraz mi się tu gdzieś skaleczysz. 

 - Masz rację - westchnęła i schyliła się, by jakoś wcisnąć 

obolałe stopy w znienawidzone pantofle. 

Nagle,  ku  swemu  ogromnemu  zaskoczeniu,  poleciała  do 

góry lekko niczym piórko. 

 -  Hej,  co  ty  wyprawiasz?!  -  wykrzyknęła,  odruchowo 

otaczając szyję Johna ramionami. Najzupełniej odruchowo. 

 -  Spełniam  dobry  uczynek  -  uśmiechnął  się  szeroko.  - 

Zaniosę cię do samochodu, to dla mnie pestka. 

Właściwie  powinna  zaoponować,  ale  jakoś  nie  mogła  się 

na  to  zdobyć.  Oczywiście  tylko  dlatego,  że  nie  miała  ochoty 
męczyć  się  w  za  ciasnych  butach,  a  nie  dlatego,  że  twarz 
Johna  znajdowała  się  zaledwie  kilka  centymetrów  od  jej 
twarzy. 

 - Tylko mnie nie upuść - przykazała. 
 - Postaram się - mruknął, schodząc ostrożnie po trapie. 
Bardzo dobrze, że idzie tak ostrożnie, w ten sposób potrwa 

to  dłużej,  pojawiła  się  w  jej  głowie  zdradliwa  myśl,  lecz 
Megan  nawet  nie  starała  się  z  nią  walczyć.  Czuła,  że  nie 
miałaby  absolutnie  nic  przeciw  temu,  by  John  trzymał  ją  tak 

background image

bezpiecznie  w  ramionach  i  niósł  na  sam  koniec  świata,  a 
niechby nawet i dalej. 

Niestety,  widziała  już  blaszany  barak,  za  którym 

znajdował  się  równy  chodnik,  jasno  oświetlona  ulica  i 
samochód Johna. 

 - Jesteś cięższa, niż na to wyglądasz - zauważył. 
 -  No  wiesz!  Dżentelmen  by  tak  nie  powiedział  -  zganiła 

go  żartobliwie.  -  A  może  to  ty  nie  masz  siły? Może  nie  jesz 
wystarczająco dużo szpinaku? 

 -  Wykluczone!  Jestem  znanym  maniakiem  racjonalnego 

odżywiania - zaśmiał się. 

Wszedł  pod  wysunięty  dach  baraku  i  zatrzymał  się.  Nad 

ich  głowami  krople  jednostajnie  bębniły  o  blachę,  lecz  poza 
tym  nie  było  słychać  żadnych  innych  odgłosów.  Z  twarzy 
Johna znikło rozbawienie, zaś wyraz jego oczu zmienił się. Po 
włosach i policzkach ściekały mu strużki deszczu, lecz zdawał 
się tego nie zauważać. 

W  zupełnym  milczeniu  wpatrywał  się  w  Megan  takim 

wzrokiem,  jakby  widział  ją  po  raz  pierwszy.  Czuła,  jak 
napięcie  między  nimi  rośnie  z  każdą  upływającą  sekundą,  aż 
wreszcie  stało  się  nie  do  zniesienia  i  Megan  impulsywnie 
zrobiła to, co podpowiadała jej intuicja. 

Podniosła  głowę  i  pocałowała  go  prosto  w  usta  -  takie 

wilgotne od deszczu... 

Ujrzała błysk zaskoczenia w jego oczach. Uśmiechnęła się 

niepewnie  i  chciała  wyjaśnić,  że  wcale  nie  zamierzała  go 
uwodzić  i  że  to  tylko  z  sympatii,  ale  nie  zdążyła.  John 
odpowiedział pocałunkiem, ale takim, o jakim dotąd nawet nie 
śniła.  Ten  człowiek  niczego  nie  robił  połowicznie,  we 
wszystko wkładał całą duszę, czego Megan mogła właśnie w 
pełni doświadczyć. 

Przygarnął ją do siebie niemal z całej siły i całował z taką 

zachłannością, z jaką spragniony wędrowiec na pustyni rzuca 

background image

się na zbawienne źródło, które pragnie wypić do samego dna. . 
Naraz było po wszystkim. 

Oszołomiona Megan zamrugała powiekami i z niepewnym 

uśmiechem  zerknęła  na  Johna.  Na  jego  twarzy  malował  się 
wyraz  przerażenia,  by  nie  rzec  paniki.  Zrozumiała,  iż  był 
zdumiony  i  wstrząśnięty  swoją  własną  reakcją.  Wcale  jej  się 
to nie podobało. 

 - Możesz mnie już postawić - zauważyła nieco chłodno. 
Posłuchał  jej  bez  słowa.  Omal  się  nie  przewróciła,  gdy 

stanęła  na  ziemi,  gdyż  nogi  zdrętwiały  jej  zupełnie. 
Przytrzymał  ją  w  ostatniej  chwili,  lecz  wciąż  milczał  jak 
zaklęty. 

 -  John,  zlituj  się!  Powiedz  coś  w  końcu  -  zażądała  z 

irytacją. 

W  zamyśleniu  potarł  brodę  dłonią,  po  czym  zaśmiał  się 

cicho, nie spuszczając z niej wciąż płonącego wzroku. 

 - Ale z ciebie cicha woda, Megan. 
 - Słucham? 
 -  Nie  przyszłoby  mi  nawet  do  głowy,  że  zaczniesz  mnie 

całować. 

Jej  uraza  wzrosła  jeszcze  bardziej,  w  miarę  jak  z  każdą 

chwilą rosło nie zaspokojone pragnienie. 

 - Ty chyba sobie żartujesz. Przecież to ty zacząłeś. 
 - Ja??? 
 - Nie udawaj niewiniątka, Johnie Vermont - zaatakowała. 

-  Gdybyś  nie  zaczął  na  mnie  patrzeć  w  taki  sposób,  to  do 
niczego  by  nie  doszło.  Nie  wykręcaj  się  teraz.  Zresztą,  i  tak 
musisz  przyznać,  że  mój  pocałunek  był  czysto  przyjacielski. 
To ty się zapomniałeś, a nie ja! 

 - Co do tego ostatniego, to obawiam się, że masz rację 
 - westchnął ciężko. - A przecież umawialiśmy się, że będą 

nas łączyć tylko sprawy zawodowe. 

background image

Megan oparła się o ścianę budynku i z trudem próbowała 

włożyć pantofel na zziębniętą, mokrą stopę. Zupełnie jej to nie 
szło,  ponieważ  obuwie  wyślizgiwało  się  ze  zgrabiałych 
palców. 

 - Skoro tak ci na tym zależy, to nie noś mnie na rękach i 

nie patrz na mnie takim wzrokiem, jakbyś chciał mnie zjeść - 
burknęła, nie przerywając swoich wysiłków. 

 - Ja tak patrzyłem? 
 - Owszem. 
 - Nie miałem takiego zamiaru. 
 - O? - zdziwiła się uprzejmie. 
 - A w ogóle myślę, że najlepiej  będzie zapomnieć  o tym 

całym zdarzeniu - oznajmił. - Czy możesz założyć buty? 

Wyprostowała się gniewnie. 
 - Nie, ciągle nie mogę. Ale tym razem wolę iść piechotą! 

- Zdecydowanym krokiem wyszła spod zadaszenia. 

Deszcz 

zaatakował 

ją  ze  zdwojoną  siłą,  więc 

przyspieszyła,  biegiem  wypadła  zza  rogu  budynku  na  ulicę  i 
zderzyła się z idącym z przeciwnej strony człowiekiem. Ku jej 
zaskoczeniu chwycił ją mocno za ramiona. 

 -  Robert?!  -  wykrzyknęła  z  niedowierzaniem.  Usłyszała 

za plecami kroki Johna, potem zapadła cisza, w której rozległo 
się zduszone warknięcie: 

 - A niech to! 
Robert  w  ogóle  nie  zwrócił  na  niego  uwagi,  cały  czas 

wpatrując się przenikliwie w byłą narzeczoną. 

 -  Meg,  dosyć  tej  dziecinady.  Zacznij  się  wreszcie 

zachowywać jak dorosła kobieta. Wracasz ze mną. 

Deszcz  lał  się  z  nieba  strumieniami,  a  oni  stali  we  trójkę 

na  pustej  ulicy,  ociekający  wodą,  nieruchomi,  spięci, 
wyczekujący.  Megan  zerknęła  przez  ramię,  lecz  z  twarzy 
Johna nie udało jej się nic wyczytać. 

background image

Odwróciła  się  ponownie  w  stronę  Roberta  i  przecząco 

pokręciła głową. 

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY 
Obserwowała, jak wyraz twarzy Roberta zmienia się. Były 

narzeczony  popatrzył  na  nią  łagodnie  i  cierpliwie  niczym 
cudownie  wyrozumiały  starszy  brat.  Dziesiątki  razy  była 
świadkiem  takiej  metamorfozy,  ale  dopiero  teraz  zrozumiała, 
że  Robert  z  łatwością  zmienia  maski,  dostosowując  się  do 
okoliczności równie sprawnie jak kameleon. 

 -  Meg,  zainwestowałem  w  nasz  związek  masę  czasu  i 

pieniędzy,  nie  chcę  tego  marnować.  Jedźmy  do  mnie  i 
porozmawiajmy, dobrze? - namawiał przekonującym głosem. 

 -  Ile  razy  prosiłam,  żeby  nie  nazywać  mnie  Meg?  - 

syknęła. - Czy to naprawdę tak trudno zapamiętać? 

Uspokajająco pogłaskał ją po policzku. 
 - Kochanie... Odtrąciła jego rękę. 
 - I nie mów do mnie „kochanie". 
 - Posłuchaj, przemyślałem to sobie. Powiemy ludziom, że 

byłaś  trochę  wytrącona  z  równowagi,  bo  nie  przyszło  ci  na 
myśl, że spiszemy intercyzę... 

 -  Nie.  Byłam  wściekła,  bo  skrzywdziłeś  bezbronne 

zwierzę - sprostowała. 

 - Ty wciąż o tym kocie? - zdumiał się. 
 - Wyobraź sobie; że tak! 
 - W porządku, w porządku... A czy pomoże, jak powiem, 

że  żałuję,  że  w  ogóle  spotkałem  to  nieszczęsne  zwierzę  na 
mojej drodze? 

 -  Najlepiej  pomoże,  jak  się  stąd  zabierzesz  i  zostawisz 

mnie w  spokoju! - wypaliła, coraz bardziej  rozsierdzona jego 
tonem. 

 - Znakomity pomysł - rozległo się za jej plecami. Robert 

spojrzał  wymownie  ponad  jej  ramieniem,  po  czym  wrócił 
wzrokiem do jej twarzy. 

 - Czy to prawda, co powiedziała twoja matka? No, że ty i 

ten marynarzyna... 

background image

Spąsowiała. Przecież wciąż czuła na wargach żar tamtego 

pocałunku... 

 -  Absolutnie  nie!  John  jest  moim  pracodawcą,  to 

wszystko.  

Winslow ponownie utkwił oczy w stojącym za jej plecami 

mężczyźnie. 

 -  Coś  ty  taki  podejrzanie  milczący?  Nie  masz  nic  do 

powiedzenia  w  tej  sprawie?  -  spytał  drwiącym  tonem, 
wyraźnie szukając zaczepki. 

John tylko się roześmiał. 
 - Ta dama nie potrzebuje niczyjej pomocy, gdy chce sobie 

z tobą poradzić - przypomniał i natychmiast wszystkim stanęła 
przed oczami scena, gdy Megan wypchnęła Roberta za burtę. 

 - Była zupełnie inna, dopóki nie znalazła się na pokładzie 

tej twojej śmierdzącej łajby! 

W  tym  momencie  kapitan  Vermont  po  raz  pierwszy 

podniósł glos: 

 -  Może  po  prostu  w  ostatniej  chwili  poszła  po  rozum  do 

głowy? 

 -  A  może  po  prostu  podam  cię  do  sądu  za  zrujnowanie 

mojego ślubu i narażenie mnie na straty finansowe? 

 -  Na  co  więc  czekasz?  -  odparował  John.  Przestraszona 

Megan chwyciła Roberta za ramię. 

 - Proszę, uspokój się... 
On jednak wyrwał rękę z jej uścisku i spojrzał na nią z nie 

skrywaną pogardą. 

 -  Z  nami  koniec,  złotko!  Sama  się  o  to  prosiłaś.  - 

Następnie przeniósł wzrok na Johna. - A z tobą policzę się w 
sądzie  -  warknął  i  zawrócił  do  swego  samochodu,  ścigany 
ironicznym  śmiechem  Johna,  który  zawołał  za  oddalającym 
się Winslowem: 

 - Umieram ze strachu! 
Megan z dezaprobatą pokręciła głową. 

background image

 - Mężczyźni - skomentowała zwięźle. 
 -  Hej,  tylko  bez  uogólnień,  dobrze?  -  zaperzył  się.  -  Nie 

jestem taki jak on. 

 -  Wszyscy  mężczyźni  zachowują  się  jak  chłopcy  na 

podwórku...  Przepychają  się,  żeby  pokazać,  który  z  nich  jest 
większym bohaterem! 

 - Nieprawda. Ja zachowywałem się spokojnie i dojrzale. 
 -  Dopóki  nie  nadepnął  ci  na  odcisk  -  skorygowała.  - 

Wystarczyło, że wyraził się lekceważąco o twoim statku. 

 -  Są  granice,  których  przekraczać  nie  wolno  - 

zawyrokował  stanowczo  John.  -  Ten  bubek  posunął  się  za 
daleko. Wiesz co? - Przyjrzał jej się z nagłym namysłem. - W 
ogóle nie rozumiem, jak mogłaś się kochać w takim typku. 

Zadrżała, chyba nie tylko z zimna. 
 - Powiem ci, że ja też nie. 
Telefon dzwonił uporczywie, więc John w końcu podniósł 

się  niechętnie  z  kanapy  i  podszedł  do  biurka.  Podnosząc 
słuchawkę,  popatrzył  z  niejaką  zazdrością  na  Megan,  która 
nigdzie  nie  musiała  chodzić,  tylko  siedziała  z  podkulonymi 
nogami w jego ukochanym przepastnym fotelu i nadal grzała 
się w cieple trzaskającego na kominku ognia. 

Rozchmurzył  się,  gdy  usłyszał,  że  dzwoni  człowiek 

zarekomendowany  przez  agencję  pracy.  Jego  rozmówca 
wydawał  się  być  kompetentny  i  rzeczowy,  co  od  razu 
nastawiło  Johna  pozytywnie  do  niego.  Niewykluczone,  że 
właśnie znalazł się poszukiwany kapitan i że nareszcie będzie 
można uciec od tej całej szopki z udzielaniem ślubów. 

 - Coś ważnego? - spytała Megan, gdy odłożył słuchawkę. 
 -  Chyba  mam  kogoś  na  stanowisko  kapitana  -  odparł,  z 

powrotem moszcząc się wygodnie na kanapie. 

Odwróciła twarz do ognia i nie odpowiedziała. John mógł 

teraz  bez  przeszkód  obserwować,  jak  na  jej  skórze  kładą  się 
złocistopomarańczowe  refleksy,  nadając  Megan  zjawiskowy 

background image

wygląd.  Jej  włosy  wyschły  już  i  zwinęły  się  w  niesforne 
loczki... 

Znowu zaczynasz, ofuknął w myślach sam siebie. Przecież 

wiesz, że ona na ciebie poluje, najlepszy dowód, że zaledwie 
parę  dni  temu  wydawała  się  za  tego  całego  Winslowa,  a 
dzisiaj już całowała się z tobą. No, jeżeli chodzi o to ostatnie, 
to ja też nie jestem bez winy, przyznał ze skruchą. 

 -  Nie  mogę  uwierzyć,  że  Robert  myślał,  iż  tylko  kiwnie 

palcem,  a  ja  polecę  do  niego,  jakby  się  nic  nie  stało  - 
powiedziała w przestrzeń. 

 - Ma facet tupet - zgodził się. 
 -  Dobrze  przynajmniej,  że  nie  przyszedł  chwilę 

wcześniej... 

Aha!  Wiedziałem,  że  nie  wytrzyma,  że  wróci  do  tego 

tematu, pomyślał z satysfakcją. Jeśli chciała, to owszem, mógł 
o  tym  pogadać,  czemu  nie.  Lepiej  wyjaśnić  sobie  wszystko 
otwarcie. On ze swojej strony powtórzy, że z tym całowaniem 
się to nie był najlepszy pomysł i że powinni zapomnieć o całej 
sprawie. 

Już otwierał usta, żeby zaprosić ją, by usiadła przy nim na 

kanapie,  gdyż  tak  będzie  im  się  lepiej  rozmawiać...  W 
ostatniej  chwili  zdał  sobie  sprawę  z  tego,  co  chciał 
zaproponować i co tak naprawdę - ale tak naprawdę - chodziło 
mu po głowie. 

Czym prędzej ugryzł się w język. 
 -  Gdyby  nas  wtedy  zobaczył,  od  razu  wyciągnąłby 

niewłaściwe wnioski. - Nadal mówiła w zamyśleniu, wciąż nie 
patrząc na niego. 

Hm,  czyżby  jednak  zależało  jej  na  tym,  żeby  były 

narzeczony  nie  pomyślał  o  niej  nic  złego?  Czyżby,  mimo 
wszelkich zapewnień, wciąż miała do niego słabość? 

Megan zmieniła pozycję i usiadła przodem do Johna. 

background image

 -  Tak  się  zastanawiałam  nad  tym,  co  mi  wtedy 

powiedziałeś. O tym, że nie rozumiesz, co ja w nim widziałam 
- dodała, zauważając jego pytające spojrzenie. 

No tak! Cały czas myśli o tym bubku! 
 - Sądzę, że to ma coś wspólnego z moim tatą.  
Dobrze, o ojcu mógł słuchać. O niedoszłym mężulku - nie. 
 -  Widzisz,  on  zmarł,  kiedy  miałam  dwanaście  lat.  Był 

naprawdę  cudowny,  uwielbiałam  go...  -  Wyraz  jej  twarzy 
zmienił  się  na  chwilę,  jej  oczy  zdawały  się  patrzeć  gdzieś 
bardzo,  bardzo  daleko.  -  Nazywał  mnie  Meg.  Gdy  go 
zabrakło, zabroniłam komukolwiek innemu mówić do mnie w 
ten sposób. 

Przypomniał  sobie, jak Winslow w kółko  nazywał  ją tym 

imieniem,  mimo  jej  ciągłych  protestów.  Widocznie  powód, 
dla  którego  było  to  dla  niej  takie  ważne,  uznał  za  zupełnie 
błahy, a to sporo mówiło o jego charakterze. Co ciekawe, ona 
zaś  mimo  wszystko  nadal  chciała  za  niego  wyjść,  choć 
traktował lekceważąco jej wspomnienia związane z ojcem. To 
z kolei mówiło coś o jej charakterze... 

 -  Kiedy  tata  odszedł,  wszystko  się  zmieniło.  Ponieważ 

mama nie pracowała, została nam tylko renta po tacie, ale to 
nie  wystarczało,  by  utrzymać  dotychczasowy  standard  życia. 
Nie  zauważyłeś,  bo  było  ciemno,  ale  nasz  dom  to  zupełna 
ruina... Mama zawsze wierzyła, że los się w końcu odmieni i 
czekała na sprzyjającą okazję. 

 -  I  wtedy  na  scenie  pojawił  się  Winslow  -  domyślił  się 

John. 

Skinęła głową. 
 -  Poznaliśmy  się  podczas  balu,  z  którego  dochód  był 

przeznaczony  na  cele  charytatywne.  Mama  zauważyła,  że 
Robert  czyni  mi  pewne  awanse  i  daję  ci  słowo,  że  już 
następnego dnia wiedziała o nim wszystko, co tylko się dało. 
Nie  mam  pojęcia,  jak  to  zrobiła.  Następnie  zaczęła  jakoś  tak 

background image

sprytnie  manewrować,  że  w  kółko  wpadaliśmy  na  siebie. 
Potem to już jakoś samo poszło. 

John  zawsze  unikał  cudzych  zwierzeń  niczym  diabeł 

święconej  wody,  lecz  tym  razem  wyjątkowo  korciło  go,  by 
dowiedzieć się czegoś więcej. 

 - To wciąż nie wyjaśnia, dlaczego się w nim zakochałaś - 

zauważył. 

 - Bo ja  chyba wcale się  w nim nie zakochałam  - odparła 

cicho.  -  Mama  wmówiła  mi  to,  czułam,  że  tego  właśnie  ode 
mnie  oczekiwała.  Ciągle  była  taka  niezadowolona,  już  nie 
wiedziałam,  co  mam  robić,  żeby  ją  wreszcie  uszczęśliwić. 
Dlatego nie zastanawiałam się nad tym, czego ja bym chciała. 

On  nie  musiał  się  zastanawiać,  wiedział  doskonale,  na 

czym  tak  naprawdę  zależało  jej  najbardziej.  Przypominała 
swoją  matkę  w  większym  stopniu,  niż  jej  się  wydawało. 
Najlepszym  dowodem  było  to,  że  przecież  doszło  do 
ceremonii, w czasie której Megan jednak powiedziała: „Tak". 

Musiał się strzec tej kobiety. 
 -  Opowiedz  mi  o  swojej  byłej  żonie  -  zaproponowała 

znienacka. 

O, psiakość, musiał się strzec nawet bardziej, niż mu się to 

przed chwilą wydawało. 

 - Nie zamierzam rozmawiać o Betsy - zaprotestował dość 

gwałtownie. 

 -  Miała  więc  na  imię  Betsy  -  uśmiechnęła  się  przebiegle 

Megan. - A jaka była? Ładna? 

 - O tak. 
Jej rozbawione spojrzenie spoważniało. 
 - Dlaczego się rozstaliście? 
 -  Różnica  poglądów  na  temat  istoty  małżeństwa  -  uciął  i 

ostentacyjnie spojrzał na zegarek. - Późno już. 

Przeciągnęła  się  niczym  rozleniwiony  kot,  po  czym 

zręcznie zeskoczyła z fotela. 

background image

 -  Niech  ci  będzie,  chwilowo  ci  daruję  -  zaśmiała  się  i 

żartobliwie pogroziła mu placem. - Ale ostrzegam, że prędzej 
czy później i tak wyciągnę z ciebie wszystkie szczegóły. 

John zbył tę pogróżkę milczeniem. 
 -  Jutro  wyjeżdżamy  z  samego  rana.  Wiem  już,  jak  mi 

odpłacisz  za  dzisiejszy  najazd  na  mostek  -  dodał 
złowieszczym tonem. 

 -  Założę  się,  że  wynalazłeś  dla  mnie  jakąś  wyjątkowo 

niewdzięczną robotę. 

 - To zależy. Masz lęk wysokości? 
 - A powinnam? 
Uśmiechnął się tylko i nic nie odrzekł. 
 - John, naprawdę nie chcesz być dłużej kapitanem „Ruby 

Rose"? - zagadnęła, przypatrując mu się tymi swoimi dużymi 
oczami o barwie pogodnego nieba. 

 - Naprawdę. 
Zmarkotniała  i  John  nagle  zapragnął,  by  ten  facet,  z 

którym  dziś  rozmawiał,  okazał  się  absolutnie  beznadziejny. 
Miałby wtedy pretekst, żeby go nie zatrudniać. 

Chyba zwariował! Przecież jeszcze przed chwilą marzył o 

tym, żeby znaleźć zastępcę! 

Tymczasem Megan znowu znienacka zmieniła temat. 
 -  Mam  nadzieję,  że  nie  gniewasz  się  na  mnie  za  tamto. 

Nie  miałam  zamiaru  cię  wykorzystać,  słowo  -  zapewniła  z 
nutką rozbawienia w głosie. 

 -  Może  daruj  sobie  te  złośliwości,  co?  Ze  śmiechem 

wyciągnęła do niego rękę. 

 - Przybijmy więc piątkę na zgodę... szefie. 
Z  pozornym  spokojem  uścisnął  jej  dłoń,  podczas  gdy  w 

rzeczywistości  najchętniej  przyciągnąłby  ją  do  siebie  i 
dokończył to, co dużo wcześniej zaczęli. Nie wątpił, że tylko 
na to czekała. 

 - To do jutra - rzuciła i zanim się obejrzał, już jej nie było. 

background image

Oczywiście  wyjrzał  za  nią.  W  półmroku  dostrzegł 

oddalający  się  czerwony  parasol,  a  pod  nim  parę  zgrabnych 
nóg... Odwrócił się, zły na siebie. 

Jeśli jutro ten facet okaże się w miarę do rzeczy, zatrudni 

go  z  miejsca.  To  mu  zdejmie  jeden  kłopot  z  głowy.  Megan 
wykazuje całkiem niezłą smykałkę do organizowania różnych 
rzeczy, więc można zadzwonić do agencji z wiadomością, że 
już znalazł asystentkę. Znowu o jeden kłopot mniej. W efekcie 
zyska  wreszcie  czas  na  zajęcie  się  domem,  trzeba  przecież 
wykończyć  pokoje,  zająć  się  ogrodem,  wysypać  drogę 
żwirem,  naprawić  sypiący  się  w  paru  miejscach  mur, 
pomyśleć o basenie... 

Tak, najwyższy czas, żeby w końcu zrobił coś dla siebie. 
Megan zaryzykowała i zerknęła w dół, ale to chyba nie był 

najlepszy  pomysł.  Pokład  znajdował  się  prawie  dziesięć 
metrów  pod  nią,  a  powierzchnia  wody  dwa  razy  dalej. 
Zakręciło jej się w głowie. 

Kołysała  się  przy  maszcie  flagowym,  siedząc  w  jakimś 

dziwnym rodzaju uprzęży. Stojący poniżej John równomiernie 
pociągał za sznury i Megan stopniowo wjeżdżała coraz wyżej. 
Miała tylko nadzieję, że on nie puści. Dosłownie miał jej życie 
w swoich rękach. 

 - No i jak ci tam na górze? - zawołał. 
 -  Świetnie,  tylko  trzymaj  mocno!  -  odkrzyknęła.  - 

Pamiętaj, że jestem cięższa, niż się wydaję! 

W  końcu  znalazła  się  na  wysokości  ułamanego  zaczepu, 

który miała  naprawić. Odkręciła go śrubokrętem i  wymieniła 
na nowy, co zajęło jej kilka minut. Następnie przewlokła przez 
lśniące  chromowane  ucho  linę  do  flagi,  przesuwając  ją  tak 
długo, aż oba końce spoczęły na pokładzie. 

 - Gotowe! 
Gdy powoli zjeżdżała na dół, zaryzykowała i rozejrzała się 

dookoła, wiedząc, że to jej jedyna szansa, by obejrzeć statek z 

background image

lotu ptaka. Widok był doprawdy niecodzienny, przypłaciła to 
jednak wyjątkowo nieprzyjemnym skurczem żołądka. 

 - I co? Nie było chyba aż tak źle? - zagadnął z niewinną 

miną John, gdy z ulgą dotknęła stopami pokładu. 

 - Tak źle nie - mruknęła, wyplątując się z uprzęży. - Było 

gorzej. 

Uśmiechnął się łobuzersko. 
 - Czyli jesteśmy kwita. 
 -  Zapewniam  cię,  że  już  nigdy  nie  zrobię  nic  takiego, 

żebym  musiała  ci  to  wynagradzać  -  przysięgła  i  pomasowała 
bolący brzuch. 

 - Wcale nie musiałaś się na to zgadzać - zauważył. - Ale 

fajnie,  że  dałaś  się  namówić.  Już  od  dawna  trzeba  było  to 
naprawić,  ale  nie  miał  kto  tego  zrobić,  bo  maszt  jest  dość 
cienki  i  wygiąłby  się,  gdybym  wciągnął  tam  kogoś  postury 
Danny'ego. Nareszcie znowu będziemy mogli rozwijać flagę. 

Cóż,  z  jednej  strony  cieszyło  ją,  że  okazała  się 

niezastąpiona, ale chyba wolałaby, żeby nie mógł się bez niej 
obejść w całkiem innych sytuacjach... 

Właśnie  skończyło  się  szalone  przyjęcie  urodzinowe 

młodej  dziewczyny,  a  miał  zacząć  się  typowy  rejs 
wycieczkowy,  kiedy  na  statek  przybył  nieznajomy 
trzydziestoparoletni  mężczyzna.  Niewysoki  blondyn  o  jasnej 
cerze  i  bardzo  przeciętnych  rysach  twarzy  stanowił  zupełne 
przeciwieństwo  charyzmatycznego  kapitana  Vermonta.  John 
przywitał  go  przy  trapie,  po  czym  weszli  na  górę  i  znikli  w 
sterówce. 

Megan  domyśliła  się,  że  to  kandydat  na  kapitana,  więc 

kiedy jakieś pół godziny później schodził na dół, obserwowała 
go uważnie, starając się odgadnąć rezultat rozmowy. Niestety, 
zachowanie  przybysza  w  żaden  sposób  nie  zdradzało,  czy 
wynik wstępnych negocjacji okazał się po jego myśli, czy też 
nie. 

background image

Płonęła z ciekawości i najchętniej pobiegłaby do Johna, by 

go  o  wszystko  wypytać,  jednakże  właśnie  musiała  zacząć 
wpuszczać  na  statek  uczestników  wycieczki,  która  opłaciła 
rejs. Gdy po dwóch godzinach turyści zeszli z pokładu, trzeba 
było  czym  prędzej  zająć  się  przygotowaniami  do  podwójnej 
ceremonii  ślubnej.  Ledwie  zdążono  zastawić  stoły  i 
umocować dekoracje, gdy pojawiły się obie panny młode wraz 
z rodzicami. I wtedy się zaczęło... 

Megan  zrozumiała,  że  wszelkie  wysiłki  tego  dnia,  jakie 

miała  już  za  sobą,  stanowiły  zaledwie  mizerne  preludium  do 
tego,  co  właśnie  nastąpiło.  Klienci,  jakby  się  umówili, 
przypuścili  na  nią  zmasowany  atak.  A  to  kosze  z  kwiatami 
stoją nie tam, gdzie trzeba, a to girlandy należałoby powiesić 
wyżej,  a  to  chodnik  za  wąski,  a  to  krzesła  należy  inaczej 
ustawić,  a  to  zastawa  nie  taka...  Znosiła  te  fanaberie  z 
uśmiechem  na  twarzy,  choć  wszystko  zaczynało  się  w  niej 
gotować.  W  końcu  przekazała  grymaszących  klientów 
Danny'emu,  gdyż  musiała  iść  do  swojej  kabiny,  żeby  się 
przebrać. I żeby do kogoś zadzwonić. 

Wykręciła dobrze znany numer. Sekretarka bez przeszkód 

połączyła ją z biurem Roberta, a Megan mogłaby się założyć, 
że  tamta  wisi  teraz  na  słuchawce,  wyłażąc  ze  skóry  z 
ciekawości. 

 - O co chodzi, Meg? - spytał szorstko. 
Wiedziała,  że  celowo  tak  ją  nazwał,  lecz  tym  razem 

zignorowała to. 

 -  O  to,  żebyś  zostawił  kapitana  Vermonta  w  spokoju  - 

odparła równie zwięźle. 

Usłyszała nieprzyjemny śmiech. 
 -  Strach  go  obleciał,  kazał  ci  więc  do  mnie  zadzwonić, 

co? 

 -  John  o  niczym  nie  wie.  Nie  mieszaj  go  do  tego,  co  się 

wydarzyło między nami. On nie ma z tym nic wspólnego. 

background image

 - Powiedz mu, że jak chce mnie przeprosić, to niech sam 

to zrobi, a nie wysługuje się kobietą. 

Rozzłościł  ją  jeszcze  bardziej,  lecz  wciąż  starała  się 

trzymać nerwy na wodzy. 

 - Mówiłam już, że dzwonię z własnej inicjatywy. 
 -  Nie  wciskaj  mi  kitu,  Meg.  Ty  sama  nie  potrafisz  nic 

zrobić,  zawsze musi  ci  ktoś  pokazywać  palcem.  Zginiesz  bez 
faceta  -  stwierdził  niemiłosiernie.  -  Wiesz  o  tym,  skoro 
natychmiast znalazłaś sobie innego. A może jednak znałaś go 
już wcześniej i właśnie dlatego wystawiłaś mnie do wiatru? 

Choć  kosztowało  ją  to  wiele  trudu,  nie  dała  się 

sprowokować. 

 - Powtarzam ci jeszcze raz, żebyś nie mieszał go do tego. 
 -  Sam  się  w  to  wmieszał,  więc  zapłaci  mi  za  to.  Mój 

prawnik już siedzi nad tą sprawą - poinformował z satysfakcją 
i odłożył słuchawkę. 

Nie  miała  pojęcia,  czy  tym  telefonem  dodatkowo  nie 

pogorszyła  sprawy,  ale  nauczyła  się  już,  że  czynienie  sobie 
wyrzutów do niczego nie prowadzi. Z rezygnacją przebrała się 
w  swoją  niebieską  sukienkę,  poprawiła  włosy,  włożyła 
znienawidzone pantofle na obcasie i opuściła kabinę. 

Ponieważ do rozpoczęcia ceremonii zostało jeszcze trochę 

czasu, przystanęła na chwilę na rufie i oparła się o reling. Nie 
dlatego,  by  potrzebowała  odpoczynku.  Obiektywnie  rzecz 
biorąc,  ta  praca  była  wyczerpująca  zarówno  fizycznie,  jak  i 
psychicznie,  lecz  Megan  prawie  tego  nie  czuła.  Podobało  jej 
się,  że  wciąż  działo  się  coś  nowego,  że  musiała  nieustannie 
podejmować  decyzje,  że  wciąż  stawały  przed  nią  kolejne 
wyzwania.  A  co  ważniejsze,  od  razu  widziała  efekt  swoich 
wysiłków, co sprawiało jej ogromną satysfakcję. 

Kolejnym plusem było towarzystwo Johna. Oszukiwałaby 

sama  siebie,  gdyby  udawała,  iż  nie  sprawia  jej  przyjemności 
ciągłe spotykanie go, rozmawianie z nim, patrzenie na niego. 

background image

Do  tego  dochodziło  jeszcze  wspomnienie  tamtego  upojnego 
pocałunku i puszczanie wodzów fantazji, która podpowiadała 
jej, co by było, gdyby... 

Nie  powinna  była  sobie  pozwalać  na  takie  myśli.  Już  raz 

związała się z mężczyzną niemal bez zastanowienia, drugi raz 
nie popełni takiego błędu, o nie! 

 -  Cześć,  ślicznotko  -  usłyszała  nagle  za  plecami  głos 

Danny'ego. 

 - Cześć - uśmiechnęła się w odpowiedzi. 
 - Twoje owieczki zbierają się już przy trapie - zażartował, 

wskazując  na  rosnący  tłumek  gości  weselnych.  -  Czekają  na 
swoją piękną pastereczkę. 

Pierwszy  oficer  miał  przejrzyste  zielone  oczy,  płowe 

włosy i czarujący uśmiech. Z tego, co zdążyła o nim usłyszeć, 
cieszył  się  dużym  powodzeniem  u  płci  pięknej.  Megan 
odruchowo porównała go z Johnem, przy czym to porównanie 
nie wypadło zbyt pomyślnie dla Danny'ego. 

 -  Właściwie  nie  mieliśmy  do  tej  pory  okazji,  żeby  się 

lepiej poznać - zagaił od niechcenia, jednocześnie przesuwając 
nieco  kołowrót  windy  kotwicznej  i  naciągając  mocniej 
łańcuch. 

Nie było najmniejszej potrzeby, dla której miałby to robić. 

Megan wiedziała, że „Ruby Rose" nie stała przy nabrzeżu na 
kotwicy,  lecz  na  cumach.  Niechybnie  chciał  się  przed  nią 
popisać swoją tężyzną fizyczną. Kolejny chłopiec z podwórka, 
pomyślała z rozbawieniem. 

 -  Może  byśmy  kiedyś  po  pracy  wyskoczyli  na  lampkę 

wina albo coś takiego? - zaproponował. 

Nie  miała  najmniejszych  wątpliwości,  co  miało  oznaczać 

owo „coś takiego". 

 - Ponieważ przyjeżdżam do pracy i wracam zawsze razem 

z  Johnem,  musiałbyś  uwzględnić  w  swoich  planach  również 
jego - odparła gładko. 

background image

Przyjrzał jej się uważnie. 
 - Domyślałem się, że wy dwoje... - zaczął ostrożnie, lecz 

Megan przerwała mu pospiesznie: 

 - Nic z tych rzeczy. Po prostu jeździmy razem, bo tak jest 

nam wygodniej. 

 - Ale chyba już niedługo? - zauważył, bacznie obserwując 

jej reakcję. 

 - Słucham? 
 -  To  nie  wiesz  o  Normie  Richardsonie?  To  ten  facet,  z 

którym  John  dziś  rozmawiał.  Nowy  kapitan.  Zamieniłem  z 
nim  kilka  słów,  wygląda  na  równego  gościa  -  wyjaśnił,  po 
czym zmienił temat na ciekawszy. Oczywiście, ciekawszy dla 
niego: - To co z naszym spotkaniem? 

 -  Obawiam  się,  że  gdybym  się  z  tobą  umówiła,  to  twoje 

wielbicielki rozszarpałyby mnie na strzępy - zażartowała, choć 
serce w niej zamarło na myśl o tym, że John jednak opuszczał 
„Ruby Rose"... A bez niego to wszystko nie ma sensu! 

 -  Nie  będzie  znowu  tak  źle  -  uśmiechnął  się  zabójczo 

Danny. 

Gdy  John  wygłaszał  słowa  przysięgi,  jego  wzrok 

mimowolnie powędrował ku twarzy Megan. Nic dziwnego, że 
zająknął  się  w  pewnym  momencie  i  zapomniał,  co  dalej. 
Pospiesznie  wrócił  spojrzeniem  do  rozłożonej  przed  sobą 
księgi i wszystko poszło już gładko. 

Tak,  najwyższy  czas  wycofać  się  z  tego,  ten  cały  Norm 

Richardson  spadł  mu  jak  z  nieba.  Tylko  dlaczego,  gdy 
spoglądał na Megan, zaczynał czegoś tak bardzo żałować? 

Po  skończonej  uroczystości  podeszła  do  niego,  on  zaś 

szybko  wytłumaczył  sam  sobie,  że  to  nieprawda,  że  jej 
bliskość sprawia mu przyjemność. Absolutna nieprawda! 

 - Słyszałam, że mamy nowego kapitana - rzuciła pozornie 

obojętnym tonem. 

background image

 -  Tak,  zaczyna  w  poniedziałek.  To  znaczy,  nie  ten 

najbliższy,  tylko  przyszły.  Porządny  facet,  dogadacie  się  bez 
trudu. 

 - A lubi dzieci? 
 - Nie wiem, ale chyba tak. Podobno ma trójkę własnych. 
 - Myślisz, że trzeba mieć dzieci, żeby je lubić? - spytała, 

uśmiechając się nieco tajemniczo. 

Czuł  przez  skórę,  że  do  czegoś  zmierzała,  ale  nie  mógł 

odgadnąć,  co  to  miało  być.  Do  diaska,  znowu  zastawiała  na 
niego jakąś pułapkę. 

 - Nie wiem - odparł ostrożnie. 
 - A ja wiem - stwierdziła triumfalnie. - Wcale nie trzeba, 

a ty jesteś tego najlepszym dowodem. Uwielbiasz dzieci i tak 
naprawdę  wcale  ci  nie  przeszkadzało,  że  je  wtedy 
przyprowadziłam, ale prędzej skoczysz między stado rekinów, 
niż się do tego przyznasz! 

Popatrzył  na  nią  uważniej,  lecz  natychmiast  tego 

pożałował.  Znowu  musiał  sobie  powtarzać,  że  to  tylko 
złudzenie, że wcale nie pragnie porwać jej w objęcia, całować 
do  utraty  tchu,  słuchać  jej  urywanego  oddechu,  czuć,  jak  się 
poddaje jego pieszczotom... 

Opanował się jakoś, ale nie przyszło mu to łatwo. 
 -  Ciekawe,  jak doszłaś  do  tego cokolwiek  zaskakującego 

wniosku?  -  spytał  sarkastycznie.  -  Ja  bym  w  życiu  na  to  nie 
wpadł, choćbym myślał i sto lat. 

 -  Obserwowałam  cię  wtedy  -  przyznała  bez  cienia 

zażenowania. - Widziałam, jak pomagałeś dzieciom, które nie 
mogły  dosięgnąć  tej  rączki  od  uruchamiania  syreny, 
widziałam,  jak  poklepałeś  po  ramieniu  najmniejszego  z 
chłopców  i  jak  pogłaskałeś  po  głowie  tę  dziewczynkę  z 
loczkami. 

 - Ależ z ciebie ciekawskie stworzenie - zażartował, wciąż 

nie mogąc się zorientować, o co jej tak naprawdę chodzi. 

background image

Spuściła wzrok i zapatrzyła się w czubki swoich butów. 
 -  John,  próbuję  ci  powiedzieć,  że  być  może  nie  znasz 

siebie aż tak dobrze, jak ci się wydaje - powiedziała cicho. 

 - To znaczy? 
Wyprostowała  się  nagle,  jakby  podjęła  decyzję  i  spytała 

wprost: 

 - Naprawdę chcesz zostawić „Ruby Rose"? 
 - Oczywiście - odparł ze zdumieniem. 
 - A ja myślę, że nie! Oszukujesz sam siebie. Żachnął się. 
 -  Jasne,  znasz  mnie  od  całych  czterech  dni,  a  już 

doskonale  wiesz,  czego  ja  tak  naprawdę  chcę  i  czego 
potrzebuję.  A  ja,  kiep,  nie  doszedłem  do  tego  przez  ponad 
trzydzieści lat! 

 - John, nie irytuj się... 
 -  Chwileczkę,  a  czy  to  przypadkiem  nie  ty  omal  nie 

zrujnowałaś  sobie  życia,  wybierając  niewłaściwego  faceta  na 
męża?  To  nie  ty  zwierzałaś  mi  się,  że  popełniłaś  błąd,  bo 
słuchałaś innych, a  nie siebie? A teraz  masz czelność mówić 
mi, że to ja nie wiem, czego chcę? - wybuchnął. 

 -  Jesteś  zły  i  nie  wiesz,  co  mówisz  -  wtrąciła 

uspokajająco, lecz tylko dolała oliwy do ognia. 

 - Trudno, żebym nie był zły, jak ktoś mi wmawia, że zna 

mnie  lepiej  niż  ja  sam.  Wczoraj  chciałem  cię  pocałować, 
chociaż  sam  nie  miałem  o  tym  pojęcia,  dzisiaj  upieram  się, 
żeby  przestać  być  kapitanem,  choć  w  rzeczywistości  bardzo 
mi na tej funkcji zależy - ciągnął drwiącym tonem. - Jakie to 
szczęście, że mam cię pod ręką i że zawsze mi powiesz, co tak 
naprawdę  mam  na  myśli.  Co  ja  bym  bez  ciebie  zrobił? 
Zginąłbym marnie. 

 - To, że tak się wściekasz, tylko potwierdza moją teorię - 

upierała  się  Megan.  -  Przestraszyłeś  się,  bo  odgadłam  twoje 
pragnienia. 

background image

 -  Nie.  Nie  odgadłaś  i  w  życiu  nie  odgadniesz  -  odparł 

twardo. 

Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. 
 - W takim razie przepraszam bardzo - odezwała się cicho 

i odeszła. 

John z całej siły walnął pięścią o barierkę, po czym zaklął 

z  furią  i  pomasował  bolącą  dłoń.  Jedno  nie  ulegało 
wątpliwości - same niebiosa zesłały mu tego Richardsona. To 
tamtemu już wkrótce Megan będzie ciosać kołki na głowie, a 
nie jemu. 

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY 
Przez  całą  drogę  powrotną  nie  odezwali  się  do  siebie  ani 

słowem. Megan ledwo to wytrzymywała, ale przysięgła sobie, 
że za nic w świecie nie odezwie się pierwsza. Tym bardziej że 
podejrzewała, iż John może skorzystać z pierwszej okazji, by 
oznajmić  jej,  żeby  szukała  sobie  nowej  pracy  i  nowego 
miejsca zamieszkania. 

Kiedy  skręcili  z  głównej  drogi  w  stronę  jego  posiadłości, 

odezwał się w końcu: 

 -  Jeśli  chcesz  się  jutro  ze  mną  zabrać,  będę  wyjeżdżał  o 

tej samej porze, co zwykle. 

 -  Dziękuję,  ale  pojadę  własnym  samochodem  -  odparła 

impulsywnie. 

 -  Świetnie.  -  Zatrzymał  się  przed  bramą  i  zgasił  światła, 

ale nie wyłączał  silnika. Przez dłuższą chwilę siedzieli tak w 
ciemności.  Nic  się  nie  działo.  -  Megan,  będziemy  pracować 
razem  jeszcze  przez  prawie  dwa  tygodnie.  Nie  chcę,  żeby  to 
tak wyglądało. 

Ucieszyła 

się,  gdyż  John  wyraźnie  proponował 

zawieszenie broni. 

 - Ja też nie. 
 - To  wcale nie oznacza,  że  zgadzam się  z tym, co  wtedy 

powiedziałaś. Ja zawsze dobrze wiem, czego chcę i już. 

Nie  zamierzała  ponownie  się  z  nim  kłócić.  Zresztą,  nie 

miała stuprocentowej gwarancji, że nie pomyliła się w ocenie 
sytuacji. 

 - Prawie nic o mnie nie wiesz. Nie masz pojęcia, ile czasu 

spędziłem na wodzie ani jak mnie męczy udzielanie ślubów i 
wygłaszanie słów, w których znaczenie nie wierzę, ani jak nie 
cierpię nieporozumień i scen. Mam po prostu dosyć. 

 - W porządku, rozumiem. 
Przez chwilę znów panowało milczenie. 

background image

 -  Myślę,  że  skoczę  do  knajpy  na  kolację  -  mruknął  pod 

nosem. - Dawno nie widziałem kilku znajomych. 

 - Jasne - przytaknęła, choć zrobiło jej się przykro, że nie 

zaproponował, by mu towarzyszyła. 

Widocznie  miał  ochotę  uwolnić  się  od  niej,  przynajmniej 

na jakiś czas, ale nie mogła mieć o to do niego żalu. Wysiadła 
z samochodu, lecz jeszcze nie zamykała za sobą drzwi. 

 -  John,  jeżeli  wolisz,  żebym  zrezygnowała  z  pracy  u 

ciebie i wyniosła się stąd... - zaczęła z wahaniem. 

 -  Nawet  mi  to  nie  przyszło  do  głowy.  Chcę,  żebyś  nadal 

pracowała  jako asystentka,  teraz  moja,  a  potem  Richardsona. 
Ale  wszystko  wyłącznie  na  gruncie  zawodowym,  żadnych 
prywatnych  uwag  i  tym  podobnych.  Czyli  mniej  więcej  tak, 
jak do tej pory... No, z małymi wyjątkami. 

 -  Dobrze,  będę  pamiętać  -  odparła  i  dodała,  zanim 

zamknęła  drzwi:  -  Myślę,  że  w  tej  sytuacji  możemy  jednak 
jechać jutro do pracy razem. 

Nie  poszła  do  domu  od  razu.  Patrzyła,  jak  zapalają  się 

światła,  a  samochód  wykręca  i  odjeżdża.  Odprowadzała  go 
wzrokiem  tak  długo,  aż  czerwone  punkciki  rozpłynęły  się  w 
mroku. 

Postarała się, by dalej potoczyło się tak, jak sobie życzył. 

Była życzliwa, uśmiechnięta, pomocna, niezawodna. W domu 
gotowała  kolacje,  John zaś zmywał.  Czasami  siedzieli  potem 
razem  przed  kominkiem,  omawiając  bieżące  sprawy  i 
narzekając  na  ciągle padające deszcze.  Panujące między nimi 
stosunki  można  by  określić  jako  doskonale  poprawne  i 
doskonale  obojętne.  Godziła  się  na  to,  ponieważ  on  właśnie 
tego  pragnął,  jednakże  nie  mogła  odżałować  tej  nici 
zrozumienia i przyjaźni, jaka się zadzierzgnęła między nimi na 
samym początku. Stali się sobie bardziej obcy, niż byli wtedy, 
gdy jeszcze zupełnie nic o sobie nie wiedzieli. 

background image

Jednak  podczas  ceremonii  ślubnych  na  pokładzie  „Ruby 

Rose"  coś  się  zmieniało.  Niemal  zawsze,  ilekroć  John 
wygłaszał  słowa  przysięgi,  w  której  znaczenie  nie  wierzył, 
jego  wzrok  kierował  się  w  stronę  Megan.  Niemal  zawsze, 
ilekroć podchwyciła wtedy jego spojrzenie, nie była w stanie 
odwrócić oczu w inną stronę. 

Miała  wtedy  wrażenie,  jakby  to,  co  mówił,  nabierało 

jakiegoś  specjalnego  znaczenia,  jakby  kryła  się  w  tym  jakaś 
tajemna  wiadomość,  jakby  słyszała  obietnice  kochanka...  W 
takich  momentach  nieuchronnie  powracało  do  niej 
wspomnienie chwili, gdy John trzymał ją na rękach i całował, 
jakby świat miał się skończyć. 

Tak  szybko  się  między  nimi  zaczęło.  Tak  szybko  się 

między nimi skończyło. 

Teraz  już  rozumiała,  dlaczego  wciąż  roni  łzy  podczas 

ceremonii zaślubin, choć od dnia jej niedoszłego ślubu minęły 
już  dwa  tygodnie.  Tak  naprawdę  nie  płakała  za  Robertem. 
Płakała za Johnem. 

Chyba  musi  być  ze  mną  coś  nie  tak,  pomyślała  z 

zawstydzeniem,  ocierając  oczy  rąbkiem  rękawa  i  starając  się 
nie  patrzeć  na  kolejną  całującą się  parę.  Nie  miałam  pojęcia, 
że jestem taka płocha i niestała w uczuciach. Głupio mi. 

Po  raz  pierwszy  poczuła  zadowolenie  na  myśl  o  tym,  że 

wkrótce na statku pojawi się nowy kapitan. Nie będzie wtedy 
miała  powodu,  by  przeżywać  takie  chwile  jak  teraz.  Chyba 
same niebiosa zesłały Norma Richardsona! 

W  poniedziałek  rano  John  jak  zwykle  obudził  się  z 

samego  rana.  Wyskoczył  z  łóżka,  wziął  prysznic,  ogolił  się, 
nastawił ekspres do kawy - i dopiero wtedy dotarło do niego, 
że  mógł  spokojnie  jeszcze  trochę  się  powylegiwać.  Przecież 
nie  idzie  do  roboty.  Teraz  jednak  nie  było  sensu  kłaść  się 
ponownie. Odbiję to sobie jutro, pomyślał. 

background image

Wprawiło  go  to  wszystko  w  tak  świetny  humor,  że 

impulsywnie  zrobił  kawę  dla  Megan,  zastawił  tacę  i  udał  się 
do  letniego  domu.  Nawet  deszcz  przestał  wreszcie  padać,  po 
raz pierwszy od bardzo długiego czasu nad głową pojawiło się 
coś na  kształt  błękitu. Proszę, sama  matka  natura  świętowała 
jego uwolnienie z okowów! 

Ponieważ  jednak  nie  znalazł  w  sobie  dość  odwagi,  by 

zapukać do drzwi Megan, podszedł do muru, postawił na nim 
tacę  i  rozejrzał  się  po  okolicy.  Na  gałęziach  pojawiły  się 
pierwsze  pąki,  gdzieniegdzie  pokazywała  się  nieśmiało 
zielona ruń. Poziom rzeki podniósł się po ostatnich deszczach, 
lecz utrzymywał się w normie. 

 - Dzień dobry - rozległo się za jego plecami. 
Nie  dość,  że  wyglądała  przeuroczo,  świeża  i  promienna 

niczym  poranek,  to  jeszcze  obdarzyła  Johna  prześlicznym 
uśmiechem,  gdy  zaproponował  jej  kawę.  Od  jakiegoś  czasu 
bardzo  rzadko  uśmiechała  się  w  ten  sposób,  ale  tłumaczył 
sobie, że tym lepiej dla niego. Bezpieczniej. Tym bardziej że 
przecież wciąż myślała o tamtym... 

Co  do  tego  nie  było  żadnych  wątpliwości.  Spoglądał  na 

nią  czasami  podczas  udzielania  ślubów  -  to  naturalne,  że  od 
czasu  do  czasu  porozumiewał  się  wzrokiem  ze  swoją 
asystentką, prawda? - i niemal zawsze widział wtedy łzy w jej 
oczach.  Dlatego  powiedział  sobie,  że  musi  się  strzec  przed 
zgubnym  wpływem  jej  uroku  i  trzymać  się  od  niej  z  dala. 
Ponieważ  jednak  od  tej  chwili  mieli  się  widywać  znacznie 
rzadziej, mógł sobie pozwolić na odrobinę zażyłości. 

Megan  jednak  podziękowała  za  kawę,  twierdząc,  że  robi 

się późno. 

 -  Masz  jeszcze  trochę  czasu,  zdążysz  się  napić  - 

przekonywał. 

background image

 - Nie chcę się spóźnić od razu pierwszego dnia i podpaść 

nowemu  szefowi  na  samym  początku.  Zwłaszcza  że 
potrzebuję wywrzeć na nim jak najlepsze wrażenie. 

 - A czemuż to?  - zainteresował  się  może cokolwiek zbyt 

gwałtownie. 

Szelmowsko mrugnęła okiem. 
 -  Chcę  mu  napomknąć  o  aparatach  fotograficznych. 

Myślałeś, że zrezygnowałam? 

Chociaż  nigdy  tego  nie  powiedział,  od  samego  początku 

uważał,  że  to  całkiem  niezły  pomysł.  Nie  mógł  jednak 
pozwolić,  żeby  zaczęła  mu  się  szarogęsić  na  statku,  więc 
zachował  to  dla  siebie.  Wyglądało  na  to,  że  zamierzała 
sprawdzić,  czy  uda  jej  się  wejść  na  głowę  następnemu 
kapitanowi.  Uśmiechnął  się  mimowolnie.  Ciekawe,  czy 
Richardson miał pojęcie, co go czeka? 

Spędził  caluteńki  dzień  na  wbijaniu  gwoździ,  machaniu 

pędzlem i noszeniu dziesiątków rzeczy. Starał się przy tym nie 
myśleć o tym, co działo się na pokładzie „Ruby Rose", o tym, 
jak sprawdzał się nowy kapitan, czy Megan porównywała ich 
obu  i  na  czyją  korzyść  wypadło  porównanie.  Nie  zdziwiłby 
się, gdyby na korzyść Norma, przecież do niego, Johna, miała 
całą masę zastrzeżeń. 

Nie, nie chciał myśleć o Megan. Lepiej zastanowić się, co 

z  Mgiełką.  Lada  dzień  urodzi  małe,  szkoda,  że  ominie  go  to 
wydarzenie.  Trzeba  się  nią  zająć,  najlepiej  niech  Megan 
zaniesie jakieś pudło do jego kajuty... Chwileczkę, to przecież 
już nie jego kajuta. Nie wypadało mu prosić zupełnie obcego 
człowieka, jakim był Richardson, żeby zechciał dzielić kabinę 
razem ze spodziewającą się potomstwa kotką. 

Może przywieźć Mgiełkę tutaj? Lily co prawda miała dość 

zdecydowaną  opinię  na  temat  kotów,  ale  można  by  trzymać 
kocią  rodzinę  na  przykład  w  garażu.  Nie,  może  jednak  nie 
należy  stresować  kotki  i  przenosić  jej  w  zupełnie  nowe 

background image

miejsce.  Na  statku  czuła  się  jak  w  domu,  lepiej  ją  tam 
zostawić. 

Megan  będzie  więc  musiała  znaleźć  jakiś  bezpieczny  i 

spokojny  kąt  i  doglądać  wszystkiego.  On  tymczasem  może 
sobie  bez  przeszkód  urządzać  bezpieczny  i  spokojny  kąt  dla 
siebie... 

Wróciła późnym popołudniem. John właśnie ustawiał grill 

na  tarasie,  uznał  bowiem,  że  Megan  coś  się  należy  po 
pierwszym  dniu  samodzielnej  pracy.  Musiała  przecież  radzić 
tam sobie ze wszystkim sama. 

No,  nie  taka  sama,  odezwał  się  w  jego  głowie  jakiś  głos. 

Miała  przecież Norma  i  Danny'ego  -  pierwszy  rozwiedziony, 
drugi playboy co się zowie. Wolał o tym nie myśleć. 

 - Gotujesz? - zdziwiła się, podchodząc bliżej. 
 - Czas na pierwsze barbecue w tym roku. 
Z  powątpiewaniem  zerknęła  na  zbierające  się  nad  ich 

głowami  chmury.  Po  jednym  ładnym  dniu  pogoda  znów 
zaczynała się psuć. 

 - Czy to nie zbyt duża doza optymizmu? Zaraz lunie. 
 -  Lubię  ryzyko  -  zażartował.  -  A  tak  naprawdę,  to 

pomyślałem sobie, że coś ci się należy za twoje wysiłki. Zaraz 
przyniosę  kurczaka,  będzie  się  piekł  jakąś  godzinę,  więc 
możesz się w tym czasie wykąpać... albo w ogóle coś zrobić - 
zakończył  nieco  niezręcznie,  ponieważ  nagle  przed  oczami 
stanął  mu  czarowny  obraz  Megan  pluskającej  się  w  wannie. 
Oczywiście, już nie mógł się od tej wizji uwolnić. 

 -  Rzeczywiście  z  przyjemnością  wezmę  kąpiel  - 

przytaknęła z uśmiechem. 

 -  Zanim  pójdziesz,  zdradź  mi,  jak  ci  poszło  z  tymi 

aparatami. 

 - W porządku - odparła dziwnie bezbarwnym głosem, po 

czym spytała szybko: - Jak się siedziało w domu? 

background image

 -  Fantastycznie  -  odparł  z  pełnym  przekonaniem.  -  A 

tobie, jak się ułożyło z Normem? 

 - Świetnie. 
Spodziewał  się  jakichś  szczegółów,  lecz  Megan  oddaliła 

się  w  stronę  letniego  domku,  nic  więcej  nie  mówiąc.  John 
postanowił w duchu, że i tak ją później przyciśnie. 

Gdy wróciła po jakimś czasie, właśnie skończył nakrywać 

do stołu, który ustawił pod obszerną markizą, więc nie groziło 
im zmoknięcie, gdyby jednak  zaczął  padać deszcz. Ponieważ 
zrobiło  się  trochę  chłodniej,  przyniósł  z  domu  piecyk,  więc 
byli już zupełnie niezależni od kaprysów pogody. 

W dawno nie otwieranej szufladzie kredensu znalazł biały 

obrus  i  różowe  serwetki,  kupione  jeszcze  przez  Betsy.  Kolor 
serwetek  podsunął  mu  pewien  pomysł.  Zauważył  rano  w 
ogrodzie pierwsze tulipany  -  akurat ciemnoróżowe. Zerwał je 
więc,  a  ponieważ  w  kawalerskim  gospodarstwie  flakonów 
raczej nie uświadczysz, włożył je do dużego kieliszka. 

 - Jak ładnie - powiedziała z uznaniem Megan, zaś on miał 

ochotę stwierdzić to samo, spojrzawszy na nią. 

Zbiegiem  okoliczności  włożyła  sukienkę  w  pastelowym 

odcieniu  różu.  Jej  policzki  pałały  tym  samym  kolorem,  a 
wilgotne  po  kąpieli  włosy  zwinęły  się  w  pierścionki  -  istne 
wcielenie wiosny. 

 - Chciałem z tobą obgadać parę spraw - zagaił, gdy zajęła 

miejsce za stołem. 

 - Słucham. 
 - Po pierwsze, chodzi o Mgiełkę. Na statku jest cała masa 

niebezpiecznych  miejsc,  a  nie  chcę,  żeby  urodziła  małe  w 
którymś z nich... 

 -  Nie  musisz  się  o  to  martwić.  Ustawiłam  duże  pudło  ze 

starymi  ręcznikami  w  najciemniejszym  kącie  mojego  biura. 
Nikt niczego nie zauważy, a Mgiełce całkiem się tam podoba. 

background image

 - Och - powiedział tylko, cokolwiek zbity z tropu faktem, 

że  ta  wyjątkowo  samodzielna  kobieta  i  tym  razem  zrobiła 
wszystko po swojemu. 

 - Coś nie tak? 
 - Nie, dlaczego, świetnie. 
 - O co jeszcze chciałeś spytać? 
 - To potem, najpierw zjedzmy - zdecydował i podszedł do 

grilla. 

Zjedli kurczaka i sałatkę, którą John również przygotował, 

napili się wina i przez jakiś czas siedzieli w milczeniu, patrząc 
w zamyśleniu w stronę otwartej przestrzeni. Zaczęło padać. 

 - To co, nie powiesz mi, jak ci dzisiaj poszło? - zagadnął, 

gdyż  jej  zachowanie,  gdy  wróciła  do  domu,  zdawało  się 
wskazywać na to, że coś było nie tak. 

 - Mówiłam ci, że w porządku. - Wzruszyła ramionami. 
 - A jakieś szczegóły? 
 - Naprawdę nie ma się nad czym rozwodzić. 
 - Jak ci się podoba Norm? - Spróbował z innej beczki. 
 - Wydaje się, że wie, co robi - odparła, ponownie unikając 

udzielenia konkretnej odpowiedzi. 

 - Ma niezłe kwalifikacje - podsunął, lecz nie zareagowała. 

- A jak tam dzisiejsza wycieczka szkolna? 

 -  Wszystko  poszło  gładko  -  mruknęła,  po  czym  nagle 

uśmiechnęła  się  z  satysfakcją.  -  Czyżbyś  już  zatęsknił  za 
statkiem? Szybko. 

 - Nic z tych rzeczy - zaśmiał się. - Czekaj, opowiedz mi, 

bo  to  ciekawe.  Założę  się,  że  swoim  zwyczajem  zwaliłaś 
nowemu  kapitanowi  wszystkie  te  dzieciaki  na  głowę.  I  co? 
Podobało mu się, że ma takich gości na mostku? 

 - Chyba tak. 
 -  I  dał  im  uruchomić  syrenę?  -  dopytywał  się,  party 

przemożną  ciekawością,  jak  też  Richardson  wypadł  w 
porównaniu z nim. 

background image

Pochyliła się ku niemu nad stołem. 
 - John,  mogę  być  mało taktowna, ale  za to  szczera? Nie, 

nie możesz, miał już na końcu języka. Jak była z nim szczera 
jakieś  dwa  tygodnie  temu,  to  skończyło  się  dość 
nieprzyjemnie. Czy nie mogłaby wyciągnąć z tego nauczki na 
przyszłość? 

 - Wal. 
 - Jak chcesz wiedzieć, co ktoś na „Ruby Rose" zrobił albo 

pomyślał, to sam go o to zapytaj. Nie będę na nikogo donosić, 
to obrzydliwe. I nie rób mi na drugi raz obiadków, żeby mnie 
pozytywnie nastroić do takich przesłuchań! 

 - Uważasz, że właśnie to mną kierowało? - warknął. 
 - A nie? 
 -  Nie  -  odparł,  a  głos  ledwo  wydobył  się  ze  ściśniętego 

gardła. 

Czuł,  jak  wszystko  się  w  nim  napina.  Ta  rozmowa  zaraz 

zakończy  się  awanturą,  tyle  razy  już  tego  doświadczył  przy 
Betsy, że potrafił bezbłędnie wyczuć, kiedy nastąpi spięcie. 

 -  Jaki  był  więc  prawdziwy  powód,  dla  którego  zadałeś 

sobie dziś tyle trudu? 

 -  Właściwie  sam  nie  wiem.  -  Uniósł  ręce  obronnym 

gestem. 

 -  A  mnie  się  zdawało,  że  wiesz  wszystko  -  skwitowała 

kąśliwie,  po  czym  podniosła  się  od  stołu.  -  Dziękuję  za 
kolację. Skoro dziś ty gotowałeś, to ja pozmywam. 

Kompletnie  zbity  w  tropu  siedział  w  milczeniu,  kiedy 

sprzątała  ze  stołu.  Gdy  wreszcie  na  dobre  znikła  w  kuchni, 
gwizdnął  na  Lily  i  nie  bacząc  na  padający  coraz  mocniej 
deszcz, poszedł na spacer. Potrzebował ochłonąć. 

 -  Panno  Morison,  powtarzałem  już  dziesiątki  razy,  że 

najbardziej cenię sobie u moich pracowników punktualność. 

Megan starała się wyglądać na skruszoną, podczas gdy w 

duchu  myślała  sobie  mało  pochlebne  rzeczy  na  temat 

background image

Richardsona.  Owszem,  zaczęła  wprowadzać  gości  weselnych 
na  pokład  nieco  później,  niż  to  wynikało  z  planu,  ale  akurat 
tak  się  złożyło,  że  Mgiełka  wybrała  sobie  ten  dzień  na 
rodzenie małych. Megan nie miała serca zostawić jej samej w 
takim momencie i poczekała, aż na świat przyjdzie cała piątka 
popielatych kociątek. 

Potem,  aby  nadgonić  stracony  czas,  zorganizowała 

wszystko  nadzwyczaj  sprawnie  i  w  rezultacie  ślub  zaczął  się 
zaledwie  z  parominutowym  opóźnieniem,  czego  większość 
gości  mogła  nawet  nie  zauważyć.  Oczywiście,  Norm  nie 
przepuścił takiej okazji. 

Został  kapitanem  zaledwie  przed  dziesięcioma  dniami. 

Pod koniec każdego z tych dziesięciu dni wzywał wszystkich, 
którzy mu się czymś narazili i metodycznie wytykał im błędy. 
Na przykład Danny został wezwany na dywanik już trzy razy - 
za  flirtowanie  z  klientkami.  Kucharz  usłyszał  reprymendę  za 
niewłaściwe  parzenie  kawy,  w  dodatku  bezkofeinowej,  czyli 
jakiegoś paskudztwa, którego kapitan nie życzył sobie w ogóle 
brać do ust. 

Megan  też  już  raz  dostała  za  swoje,  gdy  jeden  ze  ślubów 

zaczął  się  później  niż  powinien.  Prawda  była  taka,  że  panna 
młoda wpadła w histerię i Megan zabrała ją do swojej kabiny, 
by  móc  ją  uspokoić  bez  niepotrzebnej  asysty  dziesiątków 
gości.  Norm  Richardson  nie  chciał  jednak  słuchać  żadnych 
wyjaśnień. 

No,  i  jeszcze  ta  sprawa  z  aparatami  fotograficznymi... 

Nawet  nie  wysłuchał  jej  do  końca,  tylko  oznajmił  tonem  nie 
znoszącym  sprzeciwu,  że  pomysł  jest  i  -  dio  -  ty  -  czny, 
kropka. 

 -  Ten  facet  z  pewnością  ma  kwalifikacje  i  jest 

kompetentny  -  mruknął  jej  kiedyś  na  ucho  Danny  -  ale 
charakterek ma taki, jak nasza nieświętej pamięci Colpepper... 

Amen, dodała w duchu Megan. 

background image

 - Jaką ma pani tym razem wymówkę? - spytał Norm tym 

swoim pełnym wyższości tonem, który znali już aż za dobrze. 

 - Żadnej. 
Przecież nie powie mu o Mgiełce! Jakimś cudem kotka do 

tej pory unikała wchodzenia mu w drogę i najlepiej, żeby tak 
zostało. Megan nie potrafiła sobie wyobrazić, by kapitan miał 
się  ucieszyć  z  posiadania  na  pokładzie  całej  kociej  rodziny. 
Najbezpieczniej  będzie  ukrywać  przed  nim  ten  fakt,  a  gdy 
małe trochę podrosną, oddać je po cichu w dobre ręce. 

Albo powiedzieć o wszystkim Johnowi... 
Miała na to ogromną ochotę już po pierwszym dniu pracy 

z  nowym  kapitanem.  Chciała  poskarżyć  się,  że  Norm 
Richardson  jest  beznadziejnie  wprost  zasadniczy,  że 
wprowadził  na  statku  pruski  dryl,  że  atmosfera  stała  się 
nieznośnie  napięta.  I  że  dzieciom  wcale  się  nie  podobał.  Ale 
gdy  John  zaczął  zasypywać  ją  pytaniami,  coś  w  niej  stanęło 
okoniem  i  oznajmiła  mu  wyniośle,  że  nie  będzie  na  nikogo 
donosić.  A  odkąd  ty  się  taka  święta  zrobiłaś,  wyrzucało  jej 
potem sumienie, lecz było już za późno. John nie zadawał już 
więcej takich pytań, jej zaś - po tak dumnej deklaracji - głupio 
było  zaczynać  rozmowę  na  ten  temat.  Została  więc  sama  ze 
swoim problemem. 

Cóż, skoro aż tak bardzo jej się nie podobała współpraca z 

nowym  kapitanem,  to  przecież  zawsze  mogła  zrezygnować  i 
poszukać sobie innej roboty. 

I  zwalić  Johnowi  na  głowę  problem  szukania  kolejnej 

asystentki? Nie mogła mu tego zrobić. 

 -  Proszę,  żeby  mi  się  to  więcej  nie  powtórzyło  -  zażądał 

surowo. - Jutro mamy trzy ceremonie. 

Skinęła głową. Wiedziała, jak to będzie wyglądać: Norm, 

patrząc przed siebie pozbawionym wyrazu wzrokiem, wygłosi 
monotonnym  głosem  słowa  przysięgi,  którym  dźwięczny 

background image

baryton  Johna  Vermonta  potrafił  nadać  taką  głębię,  takie 
pokłady znaczenia... 

Ten  człowiek  w  ogóle  nie  umywał  się  do  Johna.  Żaden 

inny też, jeśli się nad tym dłużej zastanowić. 

 - Jak idą przygotowania do tej wielkiej gali w przyszłym 

tygodniu? 

 -  Wszystko  w  porządku  -  odparła  lakonicznie.  Nie 

życzyła  sobie,  by  wtykał  nos  w  szczegóły,  potrzebowała 
bowiem choćby odrobiny niezależności. 

 -  To  dobrze.  Proszę  nie  zapominać,  że  właściwe 

planowanie to podstawa. 

 -  Tak  jest,  panie  kapitanie  -  mruknęła,  co  dla  bardziej 

wyćwiczonego  ucha  mogło  przypominać  raczej  ciche 
warknięcie. 

Łódź  Johna  przybiła  do  brzegu.  Lily,  nie  bacząc  na 

komendę,  wyskoczyła  na  pomost  i  pobiegła  ścieżką  na  górę. 
Zanim  złożył  wiosła  i  przykrył  pokład  brezentem,  już  znikła 
za murem na szczycie. 

John z dezaprobatą pokręcił głową, zabrał wędki i również 

zaczął się wspinać w stronę domu. Zatrzymał  się na moment 
na jednym z zakrętów i spojrzał w dół na rzekę. Znów trochę 
przybrała po ostatnich deszczach, lecz na szczęście jej poziom 
nie  dawał  powodu  do  obaw.  Poszedł  więc  dalej,  machając 
pustym wiadrem. 

Nic  nie  złowił,  żadna  ryba  nawet  nie  chciała  choćby 

spróbować  przynęty,  lecz  nie  zależało  mu  na  tym  aż  tak 
bardzo,  Cieszyło  go  samo  przebywanie  na  wodzie. 
Oczywiście, byłoby miło upiec własnoręcznie złowioną rybkę 
na grillu i pochwalić się przed Megan... 

Megan.  Niech  to  Ucho!  Codziennie  wracała  do  domu  z 

ustami  pełnymi  pochwał  pod  adresem  Richardsona,  wręcz 
piała  peany  na  jego  cześć.  Nie  zdradzała  przy  tym  żadnych 
szczegółów,  chyba  że  dotyczyły  Mgiełki.  Na  temat  spraw 

background image

dotyczących  „Ruby  Rose"  milczała  jak  zaklęta.  Wciąż  nie 
rozumiał,  dlaczego.  Przecież  nie  chodziło  mu  o  to,  by 
obmawiała  kogoś  za  plecami  i  plotkowała  jak  najęta.  Po 
prostu  był  ciekaw,  jak  tam  sobie  radzą  bez  niego.  Milczenie 
Megan  sprawiało  mu  przykrość,  ponieważ  czuł  się  zupełnie 
odizolowany od życia statku, zapomniany i niepotrzebny. 

Niedobrze. Wychodzi na to, że jednak miała rację. Tęsknił 

za "Ruby Rose". Niepotrzebnie stamtąd odszedł. 

 - Ile? 
Megan  przerwała  struganie  marchewki  i  podniosła  wzrok 

na Johna. 

 - Pięć. Wszystkie szare. I takie malutkie... - Jej głos cichł 

stopniowo,  gdyż  na  twarzy  Johna  pojawił  się  przepiękny 
uśmiech. Pewnie oczyma wyobraźni ujrzał swoją kotkę wraz z 
jej pociechami. Wyglądał teraz tak pięknie, że coś ją ścisnęło 
w gardle. 

 - Normowi też się podobały? 
 - Cóż... 
 -  Dobra,  nie  ma  sprawy  -  przerwał  jej.  -  Wiem,  że  nie 

życzysz sobie, żebym wypytywał o takie rzeczy. 

Sięgnęła  po  cukinię,  zawahała  się  i  zerknęła  na  Johna 

nieco niepewnie. Siedział na blacie szafki i przyglądał się, jak 
Megan krząta się po kuchni. Ponieważ ostatnio to on w kółko 
przygotowywał  coś  na  grillu,  miał  teraz  święte  prawo 
odpocząć. 

 -  Wiesz,  że  nie  lubię  plotkować.  Ale  ponieważ  to  twój 

statek i twoje koty, wydaje mi się, że powinnam ci powiedzieć 
przynajmniej  tyle,  że  Norm  nie  zdaje  sobie  sprawy  z 
obecności zwierząt na pokładzie. 

Spojrzał na nią z niepokojem. 
 -  Hm...  To  chyba  dla  ciebie  niełatwa  sytuacja. 

Oczywiście, ja się do tego nie wtrącam, takie są reguły gry. 

background image

 - Nic się nie martw - zapewniła go. - Będą bezpieczne w 

mojej  kabinie.  On  nigdy  tam  nie  zagląda.  -  Nie  dodała,  że 
dzieje się tak dlatego, że zawsze starannie zamykała drzwi na 
klucz. 

Uspokojony, wrócił myślami do kotki i znów twarz mu się 

rozpogodziła. 

 -  To  Mgiełka  ładnie  się  spisała.  Szkoda  tylko,  że  mnie 

przy tym nie było. 

 - Ja też żałuję. Będziesz musiał wpaść któregoś dnia, żeby 

obejrzeć te maluchy. Są rozkoszne. 

 - No, nie wiem, czy przyjdę... - Wykonał nieco nerwowy 

gest. 

 - Dlaczego? 
 -  Nie  powinienem  wtykać  nosa  w  sprawy  statku.  Załoga 

pomyśli, że sprawdzam Richardsona, a to może poderwać ich 
zaufanie  do  niego.  Nie  chcę  stwarzać  niepotrzebnych 
problemów. 

 -  Ale  przecież  nie  przyjdziesz  kontrolować  Norma,  tylko 

zobaczyć swoje własne koty - zaoponowała. 

Aż  mu  oczy  zalśniły.  Pewnie  nie  miał  o  tym  pojęcia,  ale 

chwilami mogła czytać w jego twarzy jak w otwartej księdze. 
Ucieszył się na myśl o tym, że ma pretekst, by choć na trochę 
wrócić na statek. Popatrzyła na niego z czułością. Uparciuch. 
Gdyby  jej  posłuchał,  to  nie  popełniłby  błędu  i  nie 
zrezygnowałby z funkcji kapitana. 

Udusiła warzywa, wymieszała z makaronem, polała sosem 

i dodała cieplutkie chrupiące grzanki z masłem czosnkowym. 
Ku jej głębokiej dezaprobacie John dorzucił do swojego dania 
porcję żeberek, które zostały jeszcze z wczorajszego barbecie. 

 - Przecież żeberka do makaronu nie pasują - jęknęła. 
 -  Nie  rozumiem,  dlaczego  mężczyźni  nie  potrafią 

wytrzymać bez mięsa? 

 - Za to kobiety nie mogą żyć bez makaronów i klusek 

background image

 - odparował. - Betsy w kółko mnie nimi karmiła. 
Megan  omal  nie  udławiła  się  kawałkiem  cukinii.  John  z 

własnej  nieprzymuszonej  woli  mówił  o  byłej  żonie! 
Niesamowite!  Spojrzała  na  niego  zachęcająco,  starała  się 
jednak  nie  zdradzić,  że  wręcz  płonie  z  ciekawości,  gdyż  to 
mogło go zniechęcić do zwierzeń. 

 -  Nie  przepadała  za  pichceniem,  zresztą,  nie  bardzo 

umiała to robić, ale ponieważ zagotowanie wody i wrzucenie 
do  niej  jakichś  ziemniaczanych  czy  pszennych  kluchów  nie 
stanowiło  problemu  nawet  dla  niej,  jedliśmy  je  do  oporu. 
Powiedz, skąd umiesz tak dobrze gotować? 

Wolałaby  nadal  słuchać  o  Betsy,  która  z  nie  znanych 

przyczyn szaleńczo ją ciekawiła. 

 -  Kiedy  tata  zmarł,  nie  stać  nas  było  na  dalsze 

utrzymywanie  gosposi,  więc  mama  musiała  sama  zająć  się 
domem, ale miała do tego dwie lewe ręce. W końcu instynkt 
samozachowawczy podpowiedział mi, że dłużej nie pociągnę 
na  samych  kanapkach  i  kupiłam  książkę  kucharską  za 
pierwsze pieniądze, jakie zarobiłam na roznoszeniu gazet. 

 - Żartujesz. Naprawdę roznosiłaś gazety? Dałaś radę? 
 -  No  pewnie.  Zobacz.  -  Ze  śmiechem  zgięła  ramię,  by 

zaprezentować mu mięśnie. 

 -  Ja  też  to  robiłem.  Do  tego  sprzedawałem  napoje  w 

budce,  musiałem  się  nieźle  zwijać,  mieszkaliśmy  w 
południowej Kalifornii, żar lał się z nieba. 

 - I co jeszcze? 
 -  Najmowałem  się  do  koszenia  trawników  i  strzyżenia 

żywopłotów. 

 - A ja do opieki nad dziećmi. 
 - A ja nie. 
 - 

Domyślam 

się  -  mruknęła  z  rozbawieniem, 

przypominając  sobie  jego  uwagi  na  temat  przyprowadzania 
mu dzieci na mostek kapitański. - Też jesteś jedynakiem? 

background image

 - Tak, ale nie od początku. Jak miałem pięć lat, mój brat 

zginął  w  wypadku  samochodowym  razem  z  naszą  mamą. 
Zamieszkaliśmy potem z ojcem na jachcie, zresztą tata wciąż 
na nim mieszka. To świetny facet, polubiłabyś go. 

 - Chciałabym go poznać. 
To wywołało uśmiech na twarzy Johna, a Megan poczuła 

się tak, jak tamtego dnia, gdy wisiała wysoko nad pokładem i 
naprawiała złamany zaczep na maszcie flagowym. Wtedy też 
kręciło jej się w głowie i żołądek wyprawiał dziwne harce, ale 
wtedy istniały po temu powody. A teraz? 

 - Betsy też była jedynaczką - powiedział z ociąganiem. 
 -  Potwornie  rozkapryszoną  najładniejszą  dziewczyną  w 

okolicy.  -  Umilkł,  a  gdy  wydawało  się,  że  już  więcej  nie 
poruszy  tego  tematu,  dodał  nieoczekiwanie:  -  Nie  mam 
pojęcia, czemu za mnie wyszła. 

Zdumiała się. Nie ma pojęcia? To co, w ogóle w lustro nie 

patrzy, czy jak? Albo... Albo w jej oczy? 

 -  Bzdura  -  oznajmił  nagle,  zdecydowanie  odkładając 

widelec.  -  Oszukuję  sam  siebie.  Betsy  nie  wyszła  za  mnie, 
tylko  za  moje  pieniądze.  Kiedy  jednak  przekonała  się,  że 
muszę porządnie i dużo pracować, żeby je mieć, zaczęła sama 
sobie  szukać  rozrywek,  których  ja  nie  miałem  czasu  jej 
dostarczać. - Spojrzał Megan prosto w oczy, a kąciki jego ust 
uniosły  się  w  pełnym  goryczy  uśmiechu.  -  Pierwszy  był 
zawodowym golfistą. Potem kierowca rajdowy. Dalej piłkarz. 
I znany tenisista, jeśli mnie pamięć nie zawodzi. 

Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami. Niby 

rozumiała  każde  słowo  z  osobna,  lecz  całość  wydawała  się 
pozbawiona sensu. Jakim cudem jakakolwiek kobieta mogłaby 
zdradzać kogoś takiego jak John Vermont? Chyba tylko ślepa, 
głucha i niedorozwinięta umysłowo! 

 -  Na  szczęście  udało  mi  się  kupić  moją  wolność. 

Pamiętasz  holowniki,  które  mi  pokazałaś  na  rzece? 

background image

Sprzedałem je, bo rozwód kosztował mnie diabelnie dużo. Nie 
pozbyłem  się  parowca,  ponieważ  dopiero  co  go  kupiłem  i 
wyremontowałem.  Betsy  nie  miała  nawet  pojęcia  o  jego 
istnieniu,  nigdy  na  niego  nie  spojrzała,  nigdy  nie  stanęła  na 
jego  pokładzie.  "Ruby  Rose"  była  nieskażona,  stała  się  więc 
moim azylem. Wiem, że to brzmi idiotycznie... 

 - Wcale nie - zaprotestowała stanowczo. - Rozumiem cię 

doskonale, pamiętasz, jak obeszłam się z moją suknią ślubną, 
bo  przypominała  mi  Roberta?  Powiedz  mi  jeszcze  jedno. 
Wiem już, dlaczego Betsy wyszła za ciebie. A dlaczego ty się 
z nią ożeniłeś? 

Westchnął, nadział kęs na widelec, zaczął podnosić do ust, 

po  czym  rozmyślił  się  i  ponownie  odłożył  go  na  talerz. 
Najwyraźniej stracił apetyt. 

 -  Myślałem,  że  ją  kocham.  Wydawało  mi  się,  że 

potrzebuje mojej opieki, że sama nie da sobie rady... 

 - Aha. Rycerz w lśniącej zbroi. 
 - Mniej więcej. Tyle że taki typ faceta zawsze przyciągnie 

kobietę bluszcz. Wiesz, taką, co się  owija dookoła podpory i 
zwisa  na  niej  całym  ciężarem.  Najzdrowiej  jest,  gdy  spotyka 
się  dwoje  w  pełni  dojrzałych,  samodzielnych  ludzi,  bo  tylko 
tacy potrafią stworzyć stabilny związek. Dlatego nie wierzę w 
małżeństwo - powiedział z uporem. - Ludzie są bardzo różni i 
rzadko dobierają się w udane pary. 

 -  Ale  wraz  z  upływem  czasu  wiemy  coraz  więcej  i 

możemy  mądrzej  budować  nasze  związki  -  zaprotestowała 
stanowczo.  -  Weźmy  na  przykład  ciebie.  Po  takim 
doświadczeniu będziesz już wiedział, jakich kobiet unikać. 

 - A żebyś wiedziała, że wiem - mruknął ponuro. 
W  jego  głosie  było  coś  takiego,  że  Megan  oniemiała. 

Czyżby  mówił  o  niej?  Czy  to  możliwe,  by  porównywał  ją  z 
Betsy,  by  uważał  ją  za  słabą  kobietę,  szukającą  zaradnego, 

background image

silnego mężczyzny, na którym można się oprzeć? Czy właśnie 
tak ją postrzegał? 

 - Skorzystajmy z tego, że wyjątkowo nie pada i chodźmy 

na spacer - zaproponował nieoczekiwanie i wstał od stołu. 

Bez  słowa  skinęła  głową.  Niewykluczone,  że  spacer 

rzeczywiście  dobrze  im  zrobi.  Przede  wszystkim  przerwie  tę 
rozmowę,  która przyjęła  niespodziewany obrót i zmierzała w 
stronę niezbyt przyjemnych konkluzji. 

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY 
Księżyc  wisiał  na  niebie  niczym  wielka  srebrna  piłka  i 

lśnił  silnym  blaskiem,  który  przyćmiewał  gwiazdy.  Dookoła 
panowała cisza. Powietrze było rześkie i wilgotne. 

 - Na pewno chcesz zejść nad rzekę? - upewnił się John. - 

Ja znam każdy zakręt tej ścieżki, więc mnie nie przeszkadza, 
że nie jest widno, ale ty... 

 - Jest wystarczająco jasno - odparła z przekonaniem. 
Na  wszelki  wypadek  wziął  ją  za  rękę.  I  gdy  tak  szli, 

poprzedzani  przez  szalejącą  z  radości  Lily,  wydało  mu  się 
zupełnie naturalne, że spaceruje po nocy, trzymając Megan za 
rękę.  Dziwne,  jej  obecność  zdawała  się  koić  jego  nerwy, 
jednocześnie burząc przy tym jego spokój... 

Co  go  napadło,  żeby  tak  się  rozgadać  o  Betsy?  Przecież 

nigdy  nikomu  o  tym  nie  wspomniał,  nawet  ojcu,  który 
przejrzał  ją  na  wylot  już  od  pierwszego  spojrzenia.  Nie  żeń 
się,  powtarzał,  zwiewaj,  gdzie  pieprz  rośnie.  Jest  leniwa, 
próżna  i  zachłanna...  Zadręczy  cię  wymaganiami,  będzie 
chciała gwiazdki z nieba, wspomnisz moje słowa. 

Oczywiście  John  wiedział  lepiej  i  w  efekcie  nieźle  się  na 

tym swoim zadufaniu przejechał. 

 -  Tu  jest  najlepszy  punkt  widokowy  -  powiedział, 

zatrzymując się. 

Usiedli, ponieważ trawa była dość sucha. Rzeka szumiała 

pod  ich  stopami,  połyskując  tajemniczo  w  świetle  księżyca, 
który zdawał się wisieć bardzo nisko, niemal na wyciągnięcie 
ręki. 

 - Piękny - szepnęła z zachwytem. - Widziałeś kiedyś coś 

równie urzekającego? 

Właśnie  widzę,  odparł  w  myślach,  ani  na  chwilę  nie 

odrywając od niej zachwyconego wzroku. 

 - John? - zagadnęła cicho. 
 - Słucham? 

background image

 -  Powiedz  mi  o  tej  wielkiej  gali,  która  ma  się  odbyć  w 

przyszłym tygodniu. 

Przez  chwilę  nie  miał  pojęcia,  o  czym  mowa,  ponieważ 

jego  myśli  krążyły  wokół  innych,  znacznie  przyjemniejszych 
spraw. 

 - Co konkretnie chcesz wiedzieć? 
 -  Cóż,  nie  będę  owijać  w  bawełnę.  Nie  orientujesz  się 

przypadkiem, czy Robert Winslow również się tam pojawi? 

Szlag  by  to  trafił,  pomyślał  ponuro.  Nie  życzył  sobie,  by 

kiedykolwiek  wymawiała  imię  tego  bubka,  a  już  szczególnie 
nie w tak czarowną noc jak ta. 

 - Myślę, że znasz szczegóły lepiej ode mnie - uciął. 
 - Sugerujesz, że... 
 -  Nic  nie  sugeruję.  Masz  wszystkie  papiery,  jakie 

zostawiła Colpepper, po prostu przejrzyj je dokładnie. 

 -  Wiem,  co  należy  przygotować  i  na  ile  osób,  ale  nie 

znalazłam listy gości, mogła się gdzieś zapodziać. Właściwie 
nie  jest  nam  do  niczego  potrzebna,  więc  to  nie  problem.  Ja 
tylko  chciałam  się  dowiedzieć,  tak  na  wszelki  wypadek...  - 
Umilkła. 

Zastanawiał się przez chwilę. 
 -  W  tym  ci  nie  pomogę,  ale  zamienię  parę  słów  z 

Normem, żeby cię zwolnił na ten wieczór. Powiem, żeby na te 
kilka godzin wynajął kogoś innego. 

 - Podobno miałeś się nie wtrącać, bo takie są reguły gry. 
 - Wszelkie reguły są po to, by je zmieniać - oznajmił. 
Nie  odpowiedziała,  tylko  położyła  się  na  trawie  i 

zapatrzyła  w  niebo.  John  po  chwili  wahania  położył  się 
również,  jednak  na  boku,  a  nie  na  plecach.  I  nie  patrzył  na 
gwiazdy, lecz na Megan. Wyglądała tak prześlicznie... 

Ale  manipulowała  nim  tak  samo  jak  Betsy.  Przecież 

musiała  widzieć,  że  dosłownie  pożerał  ją  wzrokiem,  lecz 
udawała,  że  nie  zwraca  na  to  uwagi.  John  poczuł,  że 

background image

porównywanie  jej  z  byłą  żoną  unieszczęśliwia  go  w  jakiś 
sposób. Coś podpowiadało mu, że powinien raczej skupić się 
na różnicach. 

Odwróciła twarz w jego stronę. 
 - Dzięki, że chcesz mnie uwolnić od konieczności pójścia 

na to przyjęcie. To bardzo miłe z twojej strony. 

Głos.  Tak,  głos  miała  inny.  Ton  Betsy  nie  pozostawiał 

nigdy  wątpliwości  co  do  tego,  że  John  w  jakiś  sposób  nie 
spełnił jej oczekiwań. Zawsze miała o coś pretensje. 

 - Ale tym niemniej nie rozmawiaj z Normem, dobrze? Nie 

będę uciekać przed Robertem. Jakoś dam sobie z nim 

radę. 
Była  psychicznie  silniejsza  niż  Betsy,  odważniejsza, 

bardziej zdecydowana. Niezależna. 

 - Zresztą, założę się, że on i tak przyjdzie z jakąś kobietą i 

ostentacyjnie nie będzie mnie zauważał. 

 - Dlaczego miałby to zrobić? 
 - Żeby wywołać moją zazdrość. 
 - I? - spytał niecierpliwie. 
 - Nie ma szans. 
Impulsywnie wyciągnął rękę i dotknął jej policzka. Betsy, 

choć  ładna,  w  ogóle  nie  mogła  się  z  nią  równać.  Megan 
wszystko  miała  piękniejsze  -  delikatniejszą  cerę,  bardziej 
błyszczące  oczy,  bardziej  kuszące  usta...  Nagle  wszelkie 
wspomnienia  o  byłej  żonie  znikły  niepostrzeżenie,  a  w  jego 
myślach niepodzielnie zapanowała Megan. 

 - Znowu na mnie patrzysz w ten sposób - ostrzegła. 
 - Nic nie mogę na to poradzić. 
 - Przyznajesz więc, że wtedy to ty zacząłeś? 
 - Tak. 
 - Ale mówiłeś, że to moja wina... 
 -  Wiem  -  odparł  i  nie  zastanawiając  się  dłużej,  pochylił 

się, by ją pocałować. 

background image

Gdy  poczuł  dotyk  jej  ust,  zrozumiał  nagle,  że  tęsknił  za 

tym nieprzerwanie od tamtej chwili, gdy poznał ich smak. To 
pragnienie  żyło  w  nim,  silniejsze  z  każdym  dniem,  z  każdą 
godziną...  W  ostatniej  chwili  powściągnął  swoją  gwałtowną 
reakcję i uniósł głowę, by pytająco spojrzeć na Megan. 

Chyba śnił. W jej oczach pojawił się jakiś dziwny blask, a 

na  wargach  błąkał  się  niezwykły,  zagadkowy  uśmiech,  w 
którym  była  i  świeżość  wiosennego  poranka  i  mądrość 
sięgająca początków świata... 

Megan  delikatnie  pogładziła  go  po  policzku  i  serce  omal 

nie wyrwało mu się z piersi. Miał wrażenie, jakby nie mieścił 
się w sobie. Dawno nie przeżył czegoś takiego. To znaczy, nie 
oszukujmy  się.  Nigdy  nie  przeżył  czegoś  takiego.  Takie 
uniesienie było dlań zupełnie nowym doznaniem. 

 - Odmawiam brania na siebie pełnej odpowiedzialności za 

to... - wyszeptała. 

 -  Przyjmuję  na  siebie  moją  część  winy...  -  odszepnął  i 

ponownie pochylił głowę. 

Musnął wargami  jej  powieki, następnie  odsunął jej  włosy 

z czoła, by je pocałować. Potem przyszła kolej na policzki, a 
gdy  dotarł  do  ust,  eksplodowało w  nim  pragnienie. Zaczął  ją 
całować  bez  opamiętania,  a  gdy  odpowiedziała  mu  z  równą 
siłą,  jego  dłonie  wsunęły  się  pod  jej  talię,  by  przyciągnąć  ją 
mocno do siebie. 

Był  odurzony,  upojony,  nie  dbał  o  nic,  chciał  jedynie 

zanurzyć  się  bez  reszty  w  Megan  -  Megan  Ashley  Morison, 
najcudowniejszej kobiecie, jaką znał. Pragnął się z nią kochać 
od pierwszej chwili, kiedy ją ujrzał na pokładzie swego statku. 
Stała przed nim cała w bieli, gotowa poślubić innego, a on, w 
najtajniejszym  zakątku  swojej  duszy,  pieścił  ją  i  kochał 
najpiękniej jak potrafił... 

Wiedział, że miał się pilnować, by nie ulec jej urokowi. 

background image

Nic nie pomogło, przepadł z kretesem. I jakoś wcale go to 

nie martwiło. 

Czuła się niczym liść unoszony na grzbiecie fali w stronę 

otwartego oceanu. Wiedziała, że nie ma sensu walczyć z taką 
siłą.  więc  poddała  się  niemal  bez  namysłu,  tym  bardziej  że 
wcale nie chciała walczyć. Właśnie przydarzało jej się coś tak 
niezwykłego,  tak  wspaniałego,  tak  oszałamiającego...  Nie 
przypuszczała. Niemal nie wierzyła. Ale nigdy by się tego nie 
wyrzekła. 

Ujęła  jego  twarz  w  dłonie  i  w  uniesieniu  całowała  każdy 

centymetr  jego  skóry.  Robiła  to  gorączkowo,  gdyż  miała 
wrażenie, że zaraz zemdleje z nadmiaru emocji, spieszyła się 
więc. by zdążyć, by nasycić się jak najbardziej... 

 -  Och,  Meg  -  przy  jej  uchu  rozległ  się  urywany  szept.  - 

Jesteś taka cudowna... 

Meg. 
Natychmiast  stanęła  jej  przed  oczami  twarz  Roberta. 

Znikła  w  ułamku  sekundy,  lecz  to  wystarczyło.  Megan 
odepchnęła Johna od siebie i usiadła, oddychając ciężko. 

 - Co się stało? - spytał z niepokojem. 
 - Nic. 
 -  Nie  rozu...  Och!  Nazwałem  cię  Meg  -  domyślił  się. 

Usiadł  również  i  przepraszająco  dotknął  jej  włosów.  - 
Wybacz, zapomniałem, że tak mówił twój tata. 

 - I Robert. 
Ręka Johna opadła. 
 - Wybacz mi - poprosiła Megan i przepraszająco dotknęła 

jego policzka. John jednak odsunął jej dłoń. 

 - Ja cię całuję, a ty myślisz o innym! 
 - To nie tak... 
 -  A  jak?  Przecież  nie  pomyślałaś  o  tacie,  tylko  o 

niedoszłym mężu - zaatakował. 

background image

Spojrzała w jego oczy, lecz dostrzegła w nich tylko chłód. 

Nagle poczuła się bezradna i nieszczęśliwa. Przed chwilą byli 
sobie  tak  bliscy,  zaś  teraz  oddzielał  ich  mur,  zbudowany  z 
uprzedzeń i podejrzeń. Ponownie stali się sobie zupełnie obcy. 

 -  John,  ja  właściwie  nie  bardzo  wiem,  co  się  stało  - 

wyznała. - Na sekundę ujrzałam przed sobą twarz Roberta, to 
podziałało na mnie jak kubeł zimnej wody. 

 -  Na  mnie  twoje  słowa  działają  dokładnie  tak  samo  - 

skwitował. 

 -  Może  ja  po  prostu  potrzebuję  trochę  czasu,  żeby 

wszystko przemyśleć i jakoś to sobie poukładać - zaczęła, lecz 
nie  chciał  jej  słuchać,  gdyż  szybkim  ruchem  podniósł  się  z 
ziemi. 

 - I będziesz go miała. - Wyciągnął rękę, ale jedynie po to, 

by  pomóc  jej  wstać.  Przez  chwilę  patrzyli  na  siebie  w 
milczeniu.  -  Gdybym  nie  złamał  naszej  umowy,  to  mogłabyś 
sobie nadal spokojnie myśleć. 

 - Ale ja... 
 -  Megan,  lepsze  jest  wrogiem  dobrego  -  przerwał  jej 

oschłym  tonem.  -  Nie  majstrujmy  przy  tym,  co  dobrze 
działało. 

 -  Chcesz  więc  wrócić  do  naszych  dotychczasowych 

stosunków, poprawnych i nijakich? 

 - To się sprawdzało. 
 -  Nie  możemy  wracać  do  poprzedniego  układu,  John  - 

przekonywała. - Sytuacja się zmieniła. My się zmieniliśmy. 

 - Wcale nie. Ty jesteś dokładnie taka sama, jaka byłaś od 

początku. 

Nie  do  końca  zrozumiała,  o  co  mu  dokładnie  chodziło, 

lecz  jedno  nie  ulegało  wątpliwości  -  miał  na  myśli  coś 
obelżywego. Bardzo obelżywego. Sama świadomość faktu, że 
John oceniał ją negatywnie, była nie do zniesienia. 

background image

Megan  odwróciła  się  i  szybkim  krokiem  ruszyła  ścieżką 

na  górę.  Po  chwili  zaczęła  biec.  Słyszała,  jak  John  wołał  za 
nią, lecz nawet nie zwolniła kroku. 

Następnego ranka obserwował z okna sypialni, jak Megan 

zamyka  drzwi  letniego  domku  i  wychodzi  do  pracy.  Ona 
mogła  swobodnie  iść  na  jego  statek,  podczas  gdy  on  nie. 
Poinformował  zbyt  wiele  osób,  że  nie  widzi  potrzeby 
kontrolowania  poczynań  nowego  kapitana,  więc  nie  będzie 
pojawiał się już na pokładzie parowca. 

Teraz  co  prawda  miał  pretekst  -  koty.  Gdyby  nie 

wczorajsze.. zajście, mógłby teraz jechać razem z nią i już za 
godzinę cieszyłby się i Mgiełką, i „Ruby Rose", i oczywiście 
samą  Megan  -  wszystkimi  trzema.  I  całą  piątką  małych 
kociaków.  A  tak  został  sam  jak  palec  w  pustym  domu.  No, 
prawie  pustym,  poprawił  się  w  myślach,  spojrzawszy 
przepraszająco  na  Lily,  która  siedziała  już  przy  drzwiach 
sypialni, niecierpliwie czekając na poranny spacer. 

Wyjątkowo 

długa 

przechadzka 

zaowocowała 

uporządkowaniem sobie w głowie paru rzeczy oraz podjęciem 
pewnej  decyzji,  która  rozwiązywała  większość  problemów, 
choć  oczywiście  nie  wszystkie.  Od  razu  poprawił  mu  się 
humor.  Pogwizdując,  wrócił  do  domu  i  poszukał  notesu  z 
telefonami. 

Przyjaźnił  się  z  Tonym  Christinasem  od  niepamiętnych 

czasów,  znali  się  jeszcze  ze  szkoły.  Tony  był  szefem 
konkurencyjnej  firmy,  posiadał  trzy  parowce  i  wiecznie 
narzekał  na  brak  ludzi.  No,  to  miał  dla  niego  odpowiedniego 
kandydata.  Jak  ktoś  chce  pływać,  to  chyba  mu  obojętne,  na 
jakim statku, prawda? 

Sięgnął po słuchawkę. 
Po  raz  pierwszy  od  czasu,  gdy  tu  zamieszkała,  Johna  nie 

było  w  domu,  kiedy  wróciła.  Dom  stał  ciemny  i  pusty. 
Właściwie nie zdziwiła się, że po wczorajszej scenie wolał jej 

background image

unikać,  ale  i  tak  poczuła  rozczarowanie.  Chowanie  się  po 
kątach niczego nie załatwi. Muszą porozmawiać. 

Przez  cały  dzień  układała  sobie  w  głowie,  co  ma  mu 

powiedzieć  i  jak  go  przekonać,  że  ona  w  niczym  nie 
przypomina  Betsy,  że  nie  zależy  jej  na  jego  pieniądzach,  że 
jest  samodzielna  i  że  nie  potrzebuje  mężczyzny  po  to,  by  go 
opleść niczym bluszcz. 

Tylko  jak  miała  mu  to  wyjaśniać,  skoro  on  sobie  gdzieś 

poszedł?  Naraz  coś  jej  się  przypomniało.  Miał  tu  niedaleko 
swoją  ulubioną  knajpkę,  pokazał  ją  kiedyś,  gdy  przejeżdżali 
obok.  Mógł  się  zaszyć  właśnie  tam.  A  jeśli  nawet  nie,  to 
możliwe,  że  zajrzy  tam  po  drodze  do  domu,  bo  pewnie  dziś 
nie będzie planował wspólnej kolacji z Megan. 

Pół  godziny  później  stanęła  na  progu  tawerny  i  zawahała 

się.  Miała  przed  sobą  dość  mroczną  salę,  wypełnioną 
tytoniowym  dymem  i  gwarem  głosów.  Lustro  nad 
szynkwasem  zmętniało  ze  starości,  belki  pod  sufitem 
poczerniały  od  sadzy,  z  osadzonych  w  butelkach  ogarków 
ściekała  na  drewniane  stoły  stearyna,  tworząc  fantastyczne 
narośle.  Chyba  nigdy  ich  nie  sprzątano,  więc  geolog  mógłby 
zbadać  kolejne  warstwy  i  na  ich  podstawie  ocenić  wiek 
knajpy... 

 - Pani sobie życzy? - zagadnęła nieco podejrzliwie mocno 

umalowana  kelnerka  w  średnim  wieku,  która  stanęła  przed 
Megan. 

 - Chciałam coś zjeść. Kelnerka nawet nie drgnęła. 
 - Wszystko zajęte. Pani nietutejsza, co? 
 - I tak, i nie... Przyjaciel polecił mi to miejsce. 
 - To znaczy niby kto? 
 - John Vermont. 
Karminowe  usta  kelnerki  rozciągnęły  się  w  szerokim 

uśmiechu. 

background image

 -  Naprawdę?  To  ty  jesteś  tą  dziewczyną,  co  z  nim 

mieszka? 

 -  Nie  z  nim,  tylko  u  niego  -  sprostowała,  lecz  miała 

wrażenie, że jej słowa trafiły w próżnię. 

 -  Poznajmy  się,  jestem  Shirl.  Ale  się  cieszę,  że wpadłaś! 

Wszyscy  umieramy  z  ciekawości,  żeby  poznać  dziewczynę 
Johna.  Już  przestaliśmy  wierzyć,  że  w  końcu  znajdzie  sobie 
kogoś, od rozwodu wciąż  sam jak  ten kołek w płocie, aż żal 
patrzeć - trajkotała, prowadząc ją za sobą w głąb sali. 

Że  też  nie  zostałam  w  domu,  jęknęło  coś  w  jej  głowie  z 

przerażeniem. Co mnie podkusiło? 

Shirl wskazała jej wolny stołek przy szynkwasie. 
 -  Chłopaki,  zgadnijcie,  kogo  tu  mamy!  To  ta  mała  od 

Johna. 

Jeden  z  mężczyzn  podniósł  na  nią  nieco  zmętniałe  oczy. 

Stojący przed nim potężny kufel był prawie pusty. 

 -  Ooo!  Ale  mu  się  poszczęściło  -  powiedział  z  nie 

skrywanym podziwem. 

 - Dzięki - bąknęła coraz bardziej zmieszana Megan. Shirl 

niemal wepchnęła ją na stołek. 

 -  Rozgość  się.  Chłopcy  się  tobą  zaopiekują,  zanim  nie 

zwolni  się  dla  ciebie  jakiś  stół.  I  nie  przejmuj  się.  Tu,  nad 
rzeką, wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich. 

 - Ha, więc to przez ciebie ostatnio rzadko go widujemy - 

odezwał  się  inny  z  bywalców  tawerny.  -  Ale  trudno  się 
chłopakowi dziwić. 

 - Kiedy my nie... 
 - Nie masz się czego wstydzić, mała. Właśnie dobrze, że 

się z nim spiknęłaś. Od czasu, jak ta cała Betsy puściła go w 
trąbę,  łaził  z  nosem  na  kwintę.  Nareszcie  mu  się  humor 
poprawi. 

background image

 -  I  za  to  stawiam  ci  kolejkę!  -  ryknął  trzeci  mężczyzna, 

waląc  kuflem  w  stół.  -  Billy,  najlepsze  piwo  dla  dziewczyny 
Johna! Ale migiem! 

 -  Jak  John  cię  kocha,  to  my  też  -  zadeklarował  z  całym 

przekonaniem  pierwszy  i  Megan,  ku  swemu  wielkiemu 
zaskoczeniu,  nagle  poczuła  się  tak,  jakby  siedziała  wśród 
starych dobrych przyjaciół. 

Podsunięto  jej  pod  nos  kufel  pieniącego  się  piwa  i  miskę 

orzeszków. 

 -  Twoje  zdrowie,  mała!  A  tak  w  ogóle,  to  jak  masz  na 

imię? 

Nie wahała się ani przez moment. 
 - Meg. 
Przez lata nie pozwalała nikomu zwracać się do niej w ten 

sposób, bo tak miał prawo nazywać ją tylko zmarły ojciec. W 
ustach  innych  to  brzmiało  jak  świętokradztwo.  Lecz  ostatniej 
nocy  John  powiedział  to  z  taką  czułością,  że  w  jakiś  sposób 
uwolnił  ją  od  smutku  związanego  z  tym  słowem.  W  jakiś 
sposób zwrócił jej imię. 

Nowi znajomi przekrzykiwali się tymczasem: 
 - Wypijmy więc za naszą małą Meg! 
 - Chcesz coś zjeść? 
 -  Radzę  ci,  nie  bierz  nic  smażonego.  Stary  Billy  nie 

zmieniał tłuszczu na patelni co najmniej od dwóch miesięcy. 

 -  Słyszałem  to,  O'Donnell!  -  zawołał  krzątający  się 

nieopodal otyły mężczyzna. 

Wszyscy wybuchnęli śmiechem. 
Kiedy  wróciła  do  domu,  był  już  późny  wieczór. 

Zauważyła,  że  na  podjeździe  nie  ma  wysłużonego  jeepa. 
Niestety. Weszła jednak do domu, by sprawdzić, czy John nie 
zostawił  dla  niej  jakiejś  informacji.  Na  sekretarce  nie  było 
żadnych  wiadomości.  Megan  nie znalazła  też  kartki  czy listu 
do siebie. 

background image

Dookoła  panowała  niczym  nie  zmącona  cisza.  Kominek, 

przy którym siadywali razem, był ziejącym czarnym otworem, 
na dnie którego leżały zimne resztki popiołu. Lily znikła. Dom 
był kompletnie wymarły. 

Przygnębiona, powlokła się do siebie. Na klamce letniego 

domku wisiała foliowa torebka ze zwitkiem papieru w środku. 

„Megan,  jest  wpół  do  dziewiątej,  a  ciebie  wciąż  nie  ma. 

Wyjeżdżam,  dziś  już  nie  wrócę.  Zabieram  Lily.  Do 
zobaczenia, John". 

Czyli czekał tu na nią, kiedy ona siedziała sobie w knajpie 

z jego kumplami! Co za pech! Trudno, nie ma co płakać nad 
rozlanym mlekiem, stało się. Porozmawiają dopiero jutro. 

Wzięła prysznic i włożyła piżamę, którą dostała od Johna 

pierwszej  nocy.  Co  prawda  była  na  nią  sporo  za  duża  i 
wygodniej by jej było nosić swoją nocną koszulę, ale... Ale w 
piżamie Johna czuła się szczególnie dobrze. 

Wsunęła się pod kołdrę, zwinęła w kłębek i zaczęła sobie 

powtarzać, co mu jutro powie. Że wie, iż on się jej obawia, ale 
nie  ma  takiej  potrzeby.  Jest  silną,  dojrzałą  i  samodzielną 
kobietą,  która  doskonale  wie,  czego  chce.  Chciała  tego  od 
samego  początku,  ale  potrzebowała  trochę  czasu,  żeby  to 
zrozumieć. Czego więc chce? To proste... Jego. 

Gdy  następnego  ranka  weszła  na  pokład  parowca, 

spostrzegła ku swemu zdziwieniu, że kilku marynarzy ciągnie 
jakieś kable i wiesza lampki na burtach. 

 - Co tu się dzieje? - spytała ze zdumieniem. Nadzorujący 

całą  operację  Danny  skrzywił  się  tak,  jakby  właśnie  łyknął 
octu. 

 -  Kapitan  kazał  zrobić  iluminację  do  tej  cholernej  gali, 

niech ją szlag! Żeby ładnie wyglądało, psiakość! 

Megan oniemiała. Norm Richardson nigdy nie przejmował 

się takimi drobiazgami jak estetyczny wygląd. Dla niego liczył 
się tylko porządek. No, no, kto by pomyślał? 

background image

Zanim jednak  zdążyła  się  do końca nadziwić, Danny'emu 

coś się przypomniało: 

 -  Aha,  Megan,  kapitan  chce  cię  widzieć  jak  najszybciej. 

Jęknęła w duchu. Co też znowu mu się nie spodobało? 

Musiało to być coś poważnego, skoro wzywał ją z samego 

rana, nigdy mu się to nie zdarzało. 

 - Już idę - westchnęła. 
 - Czeka w twojej kabinie - dodał jeszcze pierwszy oficer. 

Przez  sekundę nie rozumiała, co to  oznacza,  a  potem do niej 
dotarło.  Koty!  Richardson  jakimś  cudem  dowiedział  się  o 
kotach! No, to zaraz rozpęta się piekło! 

Nie  bacząc  na  nic,  ruszyła  na  górę,  niemal  przewracając 

się na stromych schodkach. Wpadła do kabiny jak burza i... 

I zamurowało ją dokumentnie. 
Na podłodze, otoczony całą kocią gromadką, siedział John 

Vermont. 

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 
 - Co ty tu robisz?! - wykrzyknęła uszczęśliwiona. 
 -  Bawię  się  z  kotami  -  odparł  spokojnie,  żartobliwie 

pukając palcem w malutki szary nosek jednego kocurka. 

 - Czyż nie są kapitalne? 
 -  Cudowne  -  przyświadczyła  z  przekonaniem.  Nagle  coś 

jej  się  przypomniało  i  z  niepokojem  rozejrzała  się  dookoła. 
Zauważyła  jedynie  Lily,  która  wylegiwała  się  na  sofie, 
przypatrując  się  kociej  rodzince  nieco  nieufnie,  lecz  bez 
wrogości. 

 - Gdzie jest Norm? 
 - Poszedł sobie. 
 -  Ale  Danny  powiedział,  że  kapitan  chce  się  ze  mną 

widzieć. 

John włożył kocięta do pudła i wstał. 
 - Ja jestem kapitanem - zakomunikował uprzejmie. 
 - Ty??? 
 - Przecież to mój statek. 
 - No tak, ale... 
 -  I  jak  ktoś  rezygnuje,  to  mam  obowiązek  znaleźć 

zastępcę, nie? 

 - Chcesz mi powiedzieć, że Norm zrezygnował? 
 - Aha. Dostał znacznie ciekawszą propozycję pracy, więc 

odszedł. Żałujesz? 

 - Nigdy w życiu! 
Stali  tak  przez  chwilę  i  patrzyli  na  siebie.  Zauważyła,  iż 

było  w  nim  dzisiaj  coś  niezwykłego,  jakaś  chłopięca  radość, 
jakaś dziecinna przekora - i Megan czuła, że nie powinna tego 
psuć,  zaczynając  poważną  rozmowę  o  uczuciach,  zaufaniu  i 
tym podobnych rzeczach. 

 - Gdzie ty się wczoraj podziewałaś? 
 - Piłam w knajpie z twoimi kumplami - zachichotała. 
 - Żartujesz! 

background image

 -  Nie.  Poznałam  Shirl,  Lesa,  Boyda,  O'Donella.  Przemili 

ludzie. 

 - Pewnie naopowiadali ci o mnie niestworzonych historii - 

mruknął. - Nie wierz w ani jedno ich słowo. 

 - A ty gdzie byłeś? 
 - Tutaj. 
 - Przeprowadzasz się na statek? - zdumiała się. 
 -  Nie,  zostałem  tylko  na  tę  noc.  Wydawało  mi  się,  że 

dobrze  nam  zrobi,  jak  trochę  od  siebie  odpoczniemy.  To,  co 
się  wtedy  zdarzyło...  Nie  powinienem  był  cię  całować.  To 
było  pochopne  i  nieprzemyślane.  Więcej  się  nie  powtórzy, 
masz  na  to  moje  słowo.  I  przepraszam.  Wcale  ci  się  nie 
dziwię, że uciekłaś. 

 -  Uciekłam,  ale  nie  dlatego,  że  mnie  pocałowałeś.  Nieco 

nerwowo przestąpił z nogi na nogę. 

 - Wiem - mruknął. Znowu patrzyli na siebie w milczeniu i 

znowu zaczynało między nimi coś iskrzyć... John odchrząknął. 

 -  Skoro  zamknęliśmy  już  tamtą  sprawę,  przejdźmy  do 

rzeczy.  Rozumiem,  że  będziesz  obecna  na  jutrzejszym 
przyjęciu?  Mogę  na  tobie  polegać  i  nie  muszę  szukać 
zastępstwa? 

To było dla niego ważniejsze niż rozmowa o nich? Miała 

szczerą  ochotę  palnąć  go  w  ucho  i  kazać  mu  się  opamiętać. 
Jednocześnie  marzyła  o  tym,  by  porwał  ją  w  objęcia  i  znów 
zaczął  całować  -  oczywiście  w  sposób  bardzo  pochopny  i 
nieprzemyślany, gdyż to mu wychodziło nadzwyczaj dobrze... 

 - Nie boję się stawić czoła Robertowi - poinformowała go 

chłodno. 

 -  Tym  bardziej  ja.  Nawet  mam  nadzieję,  że  on  z  czymś 

wyskoczy i da mi pretekst... Zobaczymy. Aha, wydaje mi się, 
że  powinniśmy  rano  zabrać  ze  sobą  stroje  wieczorowe  i 
przebrać się tutaj, żeby nie wracać niepotrzebnie do domu. Co 
o tym myślisz? 

background image

Myślę,  że  jak  nie  przestaniemy  zachowywać  się  jak  para 

bezdusznych automatów, to zaraz zwariuję. 

 -  Świetny  pomysł.  Przepraszam,  ale  muszę  już  iść.  Mam 

masę roboty - zakomunikowała bezbarwnym głosem. 

Razem  ruszyli  ku  drzwiom,'  jednocześnie  sięgnęli  ku 

klamce  i  ich  dłonie  zetknęły  się.  Cofnęli  się  oboje  niczym 
oparzeni. Zapadła cisza. Bardzo wymowna cisza. 

 - Chyba będziemy musieli pogadać, co? - mruknął ponuro 

John. 

No, nareszcie do niego dotarło! 
 - Owszem. Sądzę, że... 
 - 

Poczekaj, 

załatwmy 

najpierw  przyjęcie,  żeby 

przynajmniej  to  mieć  z  głowy.  Potem  sobie  spokojnie 
usiądziemy i zastanowimy się, co dalej. 

 -  Wrócimy  też  do  tego,  co  się  stało  przedwczoraj  - 

nalegała - Muszę ci coś wyjaśnić. 

 -  Nie  widzę  potrzeby  -  uciął  zdecydowanie.  -  Było, 

minęło. 

 - Chciałabym, żebyś mnie dobrze zrozumiał... 
 - Nie cierpię wracać do przeszłości, Megan. 
To  nie  ma  sensu,  pomyślała  z  rezygnacją.  Beznadziejny 

przypadek. 

I  znów  słyszała,  jak  John  wygłaszał  wspaniałe  słowa 

przysięgi małżeńskiej tym swoim przepięknym głosem, który 
nadawał im całą głębię znaczeń. Gdy mówił je Norm, niemal 
zasypiała pod wpływem jego monotonnego tonu. 

Patrzyła  na  wysoką,  wyprostowaną  sylwetkę,  imponującą 

w granatowej kapitańskiej kurtce ze złotymi dystynkcjami. Na 
ciemne  włosy,  które  co  jakiś  czas  niesfornie  burzył  powiew 
wiatru. Na spojrzenie, jakim John obrzucał stojącą przed nim 
parę  -  młodziutką,  może  jeszcze  nastoletnią  pannę  młodą  i 
dwa  razy  od  niej  starszego  mężczyznę  w  bardzo  drogim 
garniturze. 

background image

Megan  doskonale  wiedziała,  co  John  sobie  myślał.  Że  to 

kolejna para, której się nie uda, ponieważ ich związek nie jest 
zbudowany  na  prawdziwej  miłości.  Zresztą,  on  już  chyba  w 
ogóle nie wierzył w miłość. 

Ale  przecież  ja  cię  kocham!  -  zakrzyknęło  nagle  coś  w 

niej. Kocham twoje oczy. I twój uśmiech. I to, jak mówisz. I 
jak się poruszasz. I to, że się boisz zostać znowu zranionym. 
Kocham nawet twój upór. Kocham w tobie wszystko... 

Naraz  spojrzał  na  nią  i  przestraszyła  się,  że  mógł  coś 

wyczytać z wyrazu jej twarzy. Wbiła wzrok w deski pokładu. 
Nadal  dolatywał  ją  spokojny  głos  Johna  i  ledwo  słyszalny 
szum  kamery.  Pomyślała  sobie  nagle,  że  mogłaby  potem 
porozmawiać  z  operatorem  i  poprosić,  żeby  zrobił  kopię 
również dla niej. Miałaby wtedy Johna przynajmniej na taśmie 
filmowej. 

Wiedziała,  że  nie  może  mieć  go  w  życiu.  On  jej  nie 

pokocha,  ponieważ  uważa  ją  za  drugą  Betsy  i  cokolwiek 
Megan  zrobi  lub  powie,  nic  go  nie  przekona.  Jest  potwornie 
uparty i jak już sobie wbije coś do głowy, to przepadło. Wie, 
że , popełniła poważny życiowy błąd, wybrała niewłaściwego 
mężczyznę,  wykazała  się  słabością  charakteru  i  kompletnym 
brakiem  rozeznania  w  swoich  własnych  potrzebach.  I  nigdy 
nie dopuści do siebie myśli, że to ją właśnie sporo nauczyło i 
że w efekcie zmieniła się. Będzie ją wiecznie postrzegał przez 
pryzmat  bolesnej  przeszłości  -  zarówno  jej,  jak  i  swojej 
własnej. 

Zrozumiała,  że  musi  wyprowadzić  się  z  jego  domu  i 

znaleźć  sobie  inną  pracę.  Jeśli  zostanie,  to  codziennie  będzie 
wodzić żałosnym wzrokiem za mężczyzną, który jej nigdy nie 
pokocha,  codziennie  będzie  katować  się  jego  widokiem. 
Przecież to obłęd! 

Odchodzę, 

zdecydowała  z  mocą.  Ale  najpierw 

uporządkuję  wszystkie  sprawy  i  znajdę  mu  kompetentną 

background image

asystentkę,  nie  zostawię  go  z  kłopotami  na  głowie.  I  znajdę 
jakiś  sposób  na  Roberta.  Jeszcze  nie  wiem,  co  zrobię,  ale  na 
pewno nie dopuszczę do tego, by ciągał Johna po sądach. 

 -  Przepraszam,  ale  czy  nie  mogłaby  pani  tego  trochę 

potrzymać?  -  szepnął  jej  do  ucha  operator  kamery.  –  Kończy 
mi  się  bateria,  muszę  poszukać  nowej.  Proszę  oprzeć  na 
ramieniu i skierować obiektyw, o, tam. 

Gdy  spojrzała  przez  wizjer,  nagle  przypomniała  jej  się 

inna  ceremonia  ślubna,  którą  również  filmowano. 
Nieoczekiwanie  w  jej  głowie  skrystalizował  się  pewien 
pomysł, a na twarzy pojawił się pełen satysfakcji uśmiech. 

 - Dziękuję. - Operator odebrał od niej kamerę. 
 - Nie ma za co - mruknęła. 
W zasadzie to ona powinna mu dziękować. 
"Ruby Rose" wyglądała olśniewająco - wszędzie pyszniły 

się  kosze  kwiatów  oraz  wypożyczone  z  oranżerii  rośliny 
doniczkowe  o  imponujących  rozmiarach,  dziesiątki  lampek  i 
świec  stwarzały  romantyczny  nastrój,  a  okrągłe  stoliczki, 
przykryte śnieżnobiałymi adamaszkowymi obrusami, mogłyby 
stanowić ozdobę najbardziej wykwintnej restauracji. 

Megan  uznała,  iż  musi  ubrać  się  stosownie  do  okazji,  by 

nie  odbiegać  wyglądem  od  gości.  Reprezentowała  przecież 
firmę  Johna  i  nie  zamierzała  przynieść  mu  wstydu.  Mimo 
początkowych ostrzeżeń, płacił jej całkiem nieźle za tę pracę, 
a  ponieważ  Megan  nigdy  nie  była  rozrzutna,  z  łatwością 
zaoszczędziła  wystarczająco  dużo  pieniędzy,  by  kupić 
elegancką kreację oraz dodatki. 

Właśnie  kończyła  się  przebierać  w  swojej  kabinie.  Miała 

na  sobie  długą  czarną  suknię  z  dość  śmiałym  dekoltem, 
trzymającą  się  jedynie  na  cieniutkich  ramiączkach.  Włożyła 
też nowe srebrne kolczyki oraz pasującą do nich bransoletkę. 
Ponieważ  materiał  był  gładki,  a  biżuteria  dość  skromna, 
śmielszy niż zazwyczaj makijaż pasował do tego doskonale i 

background image

nie  wydawał  się  ani  trochę  przerysowany,  czego  się 
początkowo trochę obawiała. 

Z  włożeniem  szpilek  zwlekała  do  ostatniej  chwili,  gdyż 

wiedziała,  że  nie  minie  nawet  godzina,  a  jej  stopy  zaczną 
rozpaczliwie domagać się swoich praw. Następnie udała się do 
kabiny Johna. Zapukała i weszła, nie czekając na odpowiedź, 
gdyż drzwi i tak były uchylone. 

 -  A  niech  mnie!  -  zawołał,  mierząc  ją  pełnym  zachwytu 

wzrokiem. 

 -  Mogłabym  powiedzieć  to  samo  -  odparła  z 

przekonaniem. 

W wyjściowym mundurze wyglądał absolutnie zabójczo. I 

do  tego  patrzył  na  nią tak,  jak żaden  inny  mężczyzna.  Tylko 
John potrafił jej się tak przyglądać, jakby była dlań cenniejsza 
niż świeża woda dla umierającego z pragnienia, jakby pragnął 
się w niej zanurzyć i sycić się bez końca... 

 -  Znowu  to  robisz  -  zauważyła,  przezwyciężając  dziwną 

suchość w gardle. 

 - Co takiego? - spytał i podszedł bliżej. 
 - Przyglądasz mi się w ten swój sposób. 
Gdy  stanął  przed  nią,  miała  nadzieję,  że  za  moment 

znajdzie  się  w  jego  objęciach  i  zatraci  się  w  pocałunkach 
Johna. Niestety, cały czas trzymał ręce opuszczone. 

 - Obiecałem, że to się więcej nie powtórzy, więc nie masz 

się  czego  obawiać  -  powiedział  cicho.  -  Ale  chyba  mogę 
przynajmniej patrzeć? A jeśli cię dotknę, to tylko na parkiecie, 
oczywiście, jeżeli mogę sobie zamówić taniec. 

 - Dobrze, jesteś już w moim karneciku  - zażartowała, by 

ukryć swoją reakcję. 

Na  samą  myśl  o  tańczeniu  z  Johnem  ogarnęła  ją  dziwna 

słabość.  Przecież  właśnie  to  sobie  kiedyś  wymarzyła! 
Czyżby...? W jej sercu nieśmiało piknęła nadzieja. 

background image

Stojąc u boku Johna, z uśmiechem witała przybywających 

na bal wytwornych gości. Wielu z nich poznała swego czasu, 
część  nawet  uczestniczyła  w  tamtej  żałosnej  ceremonii  i 
wszyscy  przyglądali  jej  się  teraz  z  wyraźną  ciekawością. 
Niektórzy posunęli się do tego, że wygłaszali pewne uwagi na 
ten temat: 

 - Widziała pani Roberta od tamtego czasu? 
 - Hej, kopę lat! Czy Winslow już wyżął garnitur? 
 - Och, moja droga, to musi być dla pani okropne, patrzeć 

teraz  w  oczy  wszystkim  tym  ludziom...  Jest  pani  naprawdę 
bardzo odważna, ja bym tak nie potrafiła. 

Megan  zniosła  wszystko  z  uśmiechem,  który  ani  na 

moment  nie  zniknął  z  jej  twarzy,  nawet  gdy  znacząco 
przenoszono wzrok z niej na Johna i z powrotem, ewidentnie 
zastanawiając  się  nad  istotą  łączących  ich  stosunków.  W 
znacznej mierze to jego obecność dodała jej sił do przetrwania 
tej wyjątkowo ciężkiej próby. 

Roberta  wciąż  nie  było  widać,  zaczynała  więc  mieć 

nadzieję,  że  albo  nie  został  zaproszony,  albo  postanowił  nie 
przyjść,  by  uniknąć  konfrontacji  na  oczach  wszystkich. 
Pomyliła się jednak. Robert Winslow uwielbiał znajdować się 
w  centrum  zainteresowania,  zaś  każdy  środek  był  dobry  do 
osiągnięcia tego celu. 

Zjawił  się  jako ostatni  z  gości, by już  od  samego  wejścia 

ściągnąć  na  siebie  uwagę.  Tak,  jak  Megan  przewidziała, 
towarzyszyła  mu  kobieta  -  olśniewająca,  rudowłosa  o 
dziwnych  oczach,  bardzo  pięknych,  lecz  pozbawionych 
wszelkiego  wyrazu,  jakby  martwych.  Stojące  wokół  osoby 
umilkły, gdy ci dwoje  podeszli do Megan. Na moment skóra 
na  niej  ścierpła.  Pech  chciał,  że  John  niedawno  odszedł  na 
chwilę, aby upewnić się, czy wszystko przebiega sprawnie. 

 - Dobry wieczór. - Megan spokojnie wyciągnęła dłoń. 
 - Miło mi was widzieć na pokładzie „Ruby Rose". 

background image

Robert  zaśmiał  się  cokolwiek  zbyt  hałaśliwie  i  zupełnie 

ignorując  jej  wyciągniętą  dłoń,  objął  ramieniem  swoją 
partnerkę. 

 -  Jak  już  tu  pracujesz,  to  przynieś  nam  coś  do  picia. 

Szampana  dla  Fontaine,  a  dla  mnie  to  co  zwykle,  tylko 
podwójne. 

 -  Tym  zajmują  się  kelnerzy  -  rozległ  się  za  jej  plecami 

głos  Johna.  -  Można  też  udać  się  do  barku,  tam  w  rogu. 
Zapraszam. 

 - A, jesteś. Poznaj mojego prawnika - zażądał Winslow. 
 - Fontaine Montague z kancelarii Montague i Hindle. Na 

pewno o nich słyszałeś, są niezrównani. 

 -  Oczywiście,  że  słyszałem.  -  Uścisnął  dłoń  rudowłosej, 

która posłała mu uwodzicielskie spojrzenie, co oczywiście nie 
umknęło uwagi Megan. 

Poczuła  nagle  ukłucie  zazdrości.  Owszem,  John  był 

szaleńczo przystojny, ale to jeszcze nie powód, żeby pierwsza 
z brzegu modliszka przymierzała się, by go schrupać. 

Fontaine  uśmiechnęła  się,  zresztą  po  raz  pierwszy  od 

chwili, gdy znalazła się na pokładzie statku. 

 -  Jeśli  chodzi  o  tę  sprawę,  to  sądzę,  że  powinniśmy  się 

spotkać, na przykład w przyszłym tygodniu i... porozmawiać - 
zakończyła dwuznacznym tonem. 

 -  W  takim  razie  skontaktuję  się  z  moim  adwokatem  - 

odparł spokojnie John. 

Rudowłosa  ani  na  chwilę  nie  przestawała  mu  się 

przyglądać przymrużonymi kocimi oczami. 

 -  Może  to  nie  będzie  konieczne  -  odezwała  się  niskim, 

zmysłowym  głosem.  -  Umówmy  się  najpierw  prywatnie. 
Możemy dużo ustalić podczas... Podczas miłej przyjacielskiej 
pogawędki. 

 -  Proszę  mi  wybaczyć,  panno  Montague,  ale  wiem  z 

własnego  doświadczenia,  że  przyjacielskie  pogawędki  z 

background image

prawnikami  z  reguły  bywają  bardzo  kosztowne.  Wolę  więc 
oddelegować do pani mojego adwokata. 

 -  Jak  pan  sobie  życzy  -  odparła  z  niechęcią,  z  powrotem 

przeistaczając  się  z  seksownego  kociaka  w  modliszkę  o 
pustych oczach. 

 - Nie myśl sobie, Vermont, że ja żartuję - zagroził Robert. 

-  Ona  tak  przygotuje  sprawę,  że  puścimy  cię  w  samych 
skarpetkach! 

 -  Oskarżą  cię  wtedy  o  obrazę  moralności  publicznej  - 

zakpił John. 

Nie  przyzwyczajony  do  wysłuchiwania  drwiących  uwag, 

Winslow  wyglądał  tak,  jakby  miał  za  chwilę  dostać 
apopleksji.  Na  szczęście  Fontaine  odciągnęła  go  w  stronę 
baru, tłumacząc mu coś po drodze. 

John zwrócił się do Megan: 
 - Myślisz, że ktoś by za nim tęsknił, gdyby któregoś dnia 

zniknął w nie wyjaśnionych okolicznościach? - zainteresował 
się. 

 - Wątpię, raczej wielu by się ucieszyło. A co? Masz jakieś 

plany? 

 -  Na  razie  to  marzenia,  ale  kto  wie...  -  odparł  z 

łobuzerskim uśmiechem. 

Opiekuńczym gestem położyła dłoń na jego rękawie. 
 -  Żarty  żartami,  John,  ale  nie  lekceważ  go.  Potrafi  się 

uwziąć, ma pieniądze i znajomości. Może ci naprawdę narobić 
kłopotów - ostrzegła z troską w głosie. 

 -  Zobaczymy  -  powiedział  tylko  i  zajrzał  jej  głęboko  w 

oczy. - Pamiętasz, że obiecałaś mi taniec? 

Uśmiechnęła  się  w  odpowiedzi.  Przede  wszystkim 

obiecała  ten  taniec  sobie.  Niestety,  akurat  w  tym  momencie 
dołączył do nich Danny. 

 - Szefie, grupa dziennikarzy pyta, czy nie zechciałby pan 

oprowadzić ich po statku. 

background image

John posłał Megan przepraszający uśmiech. 
 - Muszę iść. Zobaczymy się później. 
Wszystko  toczyło  się  gładko,  przyjęcie  udało  się 

znakomicie, goście nie posiadali się z zachwytu. 

 -  Jesteś  prawdziwą  czarodziejką,  Megan.  Ta  nasza  stara 

krypa  jeszcze  nigdy  nie  wyglądała  tak  rewelacyjnie  - 
przekonywał z zapałem Danny. - Już cztery różne firmy chcą 
u  nas  urządzić  coś  podobnego.  Wszystkim  powtarzam,  żeby 
jutro  z  samego  rana  skontaktowali  się  z  tobą.  Wybacz,  ale 
chyba się nie wyśpisz. 

Normalnie  ucieszyłoby  ją,  że  jej  wysiłki  przyniosły 

rezultaty, niestety, obecność i zachowanie Roberta skutecznie 
zepsuły  jej  humor.  Im  więcej  pił,  tym  głośniej  rozpowiadał 
wszem  i  wobec,  jak  się  rozprawi  z  tym  całym  Vermontem. 
Sprawa  była  już  prawie  gotowa,  by  ją  skierować  do  sądu  i 
opracowana  tak,  że  mucha  nie  siada.  Zasądzą  mu  takie 
odszkodowanie, że ten marynarzyna nie da rady się wypłacić. 
Komornik  zajmie  między  innymi  również  ten  statek,  który 
przejdzie na własność Roberta. 

Stawał się coraz bardziej agresywny. Megan słuchała go z 

przerażeniem. Nawet gdyby połowa z jego pogróżek miała się 
spełnić, John znalazłby się w poważnych opałach. Pomyślała 
o  holownikach,  których  musiał  się  pozbyć  z  winy  Betsy. 
Miałby teraz stracić również parowiec - tym razem przez nią? 
Nie mogła do tego dopuścić! 

Ponieważ 

Fontaine, 

wyraźnie 

znudzona 

mało 

interesującym  towarzystwem  swego  monotematycznego 
klienta,  opuściła  w  końcu  statek,  Megan  przystąpiła  do 
działania. Podeszła do topniejącej grupki słuchaczy Roberta. 

 - Muszę z tobą porozmawiać. 
 - Za późno - odparł twardo. 
Zawsze, gdy wypił, stawał się bezlitosny i zawzięty ponad 

wszelką miarę. Kiedyś przymykała na to oczy. 

background image

 - Chcę ci coś pokazać. Coś ciekawego. 
To go zaintrygowało. Położył rękę na jej nagim ramieniu. 
 - Hm, może ten jeden raz zrobię dla ciebie wyjątek... 
 - Świetnie - odparła z uśmiechem. - Chodź. 
Zignorowała  znaczące  spojrzenia  jego  znajomych  i 

wyprowadziła  go  na  pokład.  Gdy  tylko  znaleźli  się  sami, 
przyciągnął ją chciwie do siebie i wydyszał jej do ucha: 

 - Czy o to ci chodziło? 
Odepchnęła  go  z  furią,  podświadomie  licząc  na  to,  że  on 

straci  równowagę  i  znowu  wleci  do  rzeki.  Nic  takiego  nie 
nastąpiło. 

 - Nie dotykaj mnie, tylko chodź za mną - przykazała. 
 - Ale ty dziś seksownie wyglądasz - zamruczał, próbując 

objąć ją ponownie. - Nigdy cię takiej nie widziałem... 

Wywinęła się zręcznie i pobiegła na górę. Słyszała za sobą 

jego kroki i naraz zlękła się, czy aby nie kusi licha, postępując 
w ten sposób. Robert zachowywał się naprawdę nachalnie, nie 
znała go od tej strony. 

Gdy  ją  dogonił, otwierała  drzwi  kabiny.  Ponownie  zaczął 

się do niej dobierać, lecz znów mu się wymknęła. 

 -  Usiądź.  -  Wskazała  krzesło.  -  Coś  ci  pokażę.  Chyba 

wreszcie dotarło do niego, że zachowywał się jak 

napalony  szczeniak,  bo  poprawił  krawat,  przygładził 

włosy  i  usiadł.  Megan  wsunęła  kasetę  do  magnetowidu  i 
włączyła  telewizor.  Na  ekranie  ujrzeli  swoje  własne  twarze. 
To było nagranie z ich przerwanego ślubu. 

 - Co to za komedia? - zdenerwował się po chwili Robert. 
 - Nic nie mów, tylko patrz. 
 - Mam dość tych twoich gierek. Wcale mnie to nie bawi. 
 -  Mnie  też  nie,  zapewniam  cię.  O,  jest!  Uważaj,  teraz 

będzie, jak kopnąłeś Mgiełkę! 

 - Co, do wszystkich diabłów... 

background image

 -  Siedź  i  patrz!  -  przykazała  głosem  nie  znoszącym 

sprzeciwu. 

Na ekranie widać było wyraźnie, jak Winslow kopie kota, 

który  przelatuje  nad  burtą  i  znika.  Następuje  zamieszanie, 
kapitan  i  panna  młoda  biegną  ratować  zwierzę.  Kot  zostaje 
uratowany,  a  pan  młody  wpada  do  rzeki,  gdzie  zaczyna  się 
topić.  Wyłowiony,  nie  dziękuje  wybawcy,  tylko  awanturuje 
się z narzeczoną, a wreszcie wymyśla operatorowi kamery od 
debili. Koniec. 

Zaskoczony  Robert  w  milczeniu  wpatrywał  się  w 

migający ekran, podczas gdy Megan przewijała kasetę. 

 -  Mam  kilka  kopii,  które  z  przyjemnością  rozdam 

znajdującym się na dole dziennikarzom - poinformowała go z 
satysfakcją. - Ale najpierw pokażę im kocięta, które Mgiełka 
zdołała  urodzić  mimo  brutalnego  potraktowania.  Są 
wyjątkowo urocze i z pewnością bardzo fotogeniczne. Niezła 
gratka  dla  lokalnych  mediów. „Znany  biznesmen  niedoszłym 
mordercą  bezbronnych  zwierząt.  Oglądajcie  główne  wydanie 
wiadomości".  Widzę  też  nagłówki  w  gazetach  i  reakcję 
obrońców  praw  zwierząt.  Zostaniesz  skompromitowany,  nikt 
nie będzie chciał nawet podać ci ręki w obawie, że i on narazi 
się opinii publicznej... 

 -  Wystarczy  -  przerwał  jej,  wstając  i  wyciągając  z 

kieszeni książeczkę czekową. - Czego chcesz? 

Podniosła  się  również  i  twardo  spojrzała  mu  prosto  w 

oczy. 

 -  Zostawisz  Johna  Vermonta  w  spokoju  i  nie  wytoczysz 

przeciw  niemu  sprawy  ani  teraz,  ani  nigdy.  Jeżeli  nawet  za 
dziesięć  lat  choć  kiwniesz  palcem,  żeby  mu  w  jakikolwiek 
sposób  zaszkodzić,  natychmiast  roześlę  kasety  wszystkim 
dziennikarzom w całym stanie. Masz na to moje słowo. 

Położył  rękę  na  ramieniu  byłej  narzeczonej i  przyjrzał  jej 

się uważniej niż dotychczas. 

background image

 - Zmieniłaś się. 
 - Mam nadzieję. 
Skinął  głową  i  zanim  zdążyła  się  zorientować,  co  się 

święci, pocałował ją. 

Kiedyś  jego  dotyk  wywierał  na  niej  silne  wrażenie,  teraz 

nie  poczuła  zupełnie  nic.  Odsunęła  się  i  uśmiechnęła  z 
politowaniem,  by  mu  okazać,  że  jest  żałosny  i  że  jego 
zachowanie  tylko  ją  śmieszy.  Naraz  kątem  oka  dostrzegła 
jakiś ruch i zerknęła w bok. 

W  drzwiach  stał  John,  a  wyraz  jego  twarzy  zdradzał  aż 

nadto  wyraźnie,  że  był  świadkiem  tego  pocałunku  i  że 
zrozumiał  go  zupełnie  opacznie.  Megan  natychmiast  ruszyła 
ku  niemu,  lecz  Robert  chwycił  ją  za  ramię,  przyciągnął  z 
powrotem  do  siebie  i  ostentacyjnie  machając  książeczką 
czekową, spytał: 

 -  To  ile  chcesz  tym  razem,  Meg?  Tyle  samo,  co 

poprzednio? 

Wyrwała  mu  się  z  wściekłością,  lecz  było  już  za  późno. 

John zniknął. 

 -  Widziałaś  tę  jego  głupią  minę?  -  zachichotał  szatańsko 

Robert.  -  Masz  za  swoje,  Meg.  Twój  nowy  kochaś  już  nie 
będzie cię chciał! 

Aż  klasnęło,  gdy  wymierzyła  mu  siarczysty  policzek,  po 

którym  zdecydowanie  przeszła  mu  wszelka  ochota  do 
śmiechu. Zaciskając bolącą dłoń w pięść, wybiegła z kabiny. 

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 
John stał na rufie ze spuszczoną głową, oczami wbitymi w 

mokre  deski  pokładu,  z  dłońmi  kurczowo  zaciśniętymi  na 
barierce. Nie zważał na padający coraz silniej deszcz, nie czuł, 
jak ubranie nasiąka mu wodą. 

Bolało.  Nawet  bardziej  niż  wtedy,  gdy  dowiedział  się  o 

zdradzie Betsy. 

Znowu  dał  się  omamić.  Czy  on  nigdy  się  niczego  nie 

nauczy? Powinien był wiedzieć. Już od jakiegoś czasu musiała 
grać na dwa fronty, obłudna, fałszywa kobieta! 

Usłyszał  za  plecami  stuk  szpilek,  a  potem  w  polu  jego 

widzenia  ukazały  się  seksowne  czarne  pantofle.  Zamknął 
oczy. 

 - John... 
 -  Nie  chcę  słuchać  żadnych  wyjaśnień  -  uciął  ostro.  - 

Widziałem, co zrobiłaś i to wystarczy. 

 - Taak? A co ja takiego zrobiłam? 
 - Coś, co zachęciło go, żeby wypisać ci czek. Zaczęłaś od 

całowania się z nim. 

 - Mylisz się. To on mnie pocałował. 
 - A co to za różnica? - burknął. 
Tracąc cierpliwość, szarpnęła go za rękaw. 
 - Skoro już oskarżasz mnie o branie pieniędzy od Roberta 

i  świadczenie  mu  w  zamian  usług  erotycznych,  to 
przynajmniej  miej  odwagę  powiedzieć  mi  to  prosto  w  oczy. 
Spójrz na mnie! 

Zrobił to, lecz z wyraźną odrazą. 
 -  Gra  skończona,  Megan,  wszystko  jasne  -  oznajmił 

oskarżycielskim  tonem.  -  Zabezpieczałaś  się  na  dwa  fronty, 
ponieważ  cały  czas  nie  miałaś  pewności,  czy  uda  się  mnie 
usidlić.  Od  samego  początku  podejrzewałem,  że  za  tym 
anielskim  wyglądem  kryje  się  zwykła  materialistka,  dlatego 
zachowywałem dystans. 

background image

Zacisnęła  usta  w  wąską  kreskę,  przeszywając  go 

lodowatym spojrzeniem. 

 -  Ty  po  prostu  chcesz  wierzyć,  że  jestem  cyniczna  i 

wyrachowana,  bo  tak  jest  dla  ciebie  najbezpieczniej  i 
ponieważ pasuje to do twojej opinii o kobietach - wycedziła. - 
Myślisz,  że  wszystkie  jesteśmy  takie  jak  Betsy.  A  ja  nie 
jestem  taka!  -  wybuchnęła  nagle  histerycznie,  tracąc 
panowanie.  Zaczęła  na  oślep  okładać  go  pięściami.  -  Czy  ty 
nie  widzisz,  że  ani  trochę  jej  nie  przypominam?  Znasz  mnie 
przecież, czy choć raz cię zawiodłam? 

Chwycił  ją  za  ręce  i  unieruchomił.  Stali  tak  w  ulewnym 

deszczu, mierząc się wzrokiem. 

 -  Owszem,  przed  chwilą,  kiedy  obściskiwałaś  się  z 

Robertem. 

 - Mówiłam ci, że to była jego inicjatywa! 
 - Ale podobało ci się - obstawał przy swoim. - Widziałem 

twój uśmiech. 

 -  Uśmiechnęłam  się  z  wyższością,  bo  zrozumiałam,  że 

cokolwiek  Robert  zrobi,  to  dla  mnie  nie  ma  już  żadnego 
znaczenia. Uwolniłam się od niego raz na zawsze. 

 - Aha, i zabrałaś go do swojej kabiny tylko po to, żeby się 

od niego pouwalniać? 

Z  furią  wyrwała  jedną  rękę  i  pchnęła  go  tak  mocno,  że 

poleciał  do  tyłu  i  boleśnie  uderzył  plecami  o  barierkę. 
Ponieważ jednak nie puścił jej drugiej dłoni, pociągnął Megan 
za sobą i w rezultacie wpadła wprost w jego objęcia. 

 -  Zabrałam  go  tam,  bo  tam  jest  wideo,  wybacz,  ale  nie 

noszę  takiego  sprzętu  w  torebce!  -  syknęła  ze  złością.  - 
Pokazałam  mu  nagranie  z  naszego  ślubu  i  zagroziłam,  że 
skompromituję go i rozdam kasety wszystkim dziennikarzom, 
jakich  mamy  teraz  na  pokładzie,  jeśli  nie  zostawi  cię  w 
spokoju. Uciekłam się do szantażu, żeby ratować ci skórę! 

background image

Zrozumiał,  że  przez  cały  czas  modlił  się  w  duchu.  żeby 

istniało  jakieś  wytłumaczenie,  które  oczyści  ją  z  wszelkich 
zarzutów.  Jakaś  część  jego  duszy  mimo  wszystko  wciąż 
wierzyła,  że  jest  to  możliwe.  I  stało  się!  W  sercu  Johna 
eksplodowała  tak  szaleńcza  radość,  że  z  całej  siły  przytulił 
Megan  do  siebie  i  zaczął  ją  całować  bez  opamiętania,  nie 
zważając już na nic. 

Ku  jego  zdumieniu  wyrwała  mu  się  i  odskoczyła  na 

bezpieczną  odległość.  Poślizgnęła  się  przy  tym  na  mokrym 
pokładzie  i  złamała  sobie  obcas.  To  jeszcze  zwiększyło  jej 
furię.  Zerwała  z  nogi  uszkodzony  pantofel  i  cisnęła  go  do 
rzeki. 

 - Tobie się wydaje, że można mnie obrażać, oskarżając o 

najgorsze świństwa, a potem wystarczy zacząć mnie całować, 
żebym  potulnie  zapomniała  o  wszystkim  -  wygarnęła  mu 
prosto  w  oczy.  -  Myślisz,  że  jesteś  taki  cudowny,  że  możesz 
mnie  mieć,  kiedy  tylko  kiwniesz  palcem?  -  Drugi  pantofel 
poleciał śladem pierwszego. 

 - Oczywiście, że nie... 
 -  Robert  był  pewien,  że  kupi  mnie  bez  trudu,  a  kiedy 

zrozumiał, że nic z tego, postanowił mnie upokorzyć fizycznie 
i  psychicznie.  Stąd  ten  pocałunek  i  blef  o  wypisywaniu 
czeków. I to również by mu się nie udało, gdybyś nie chwycił 
tej przynęty! - zaatakowała. - A chwyciłeś, bo ty też uważasz, 
że można mnie kupić! Jesteś taki sam jak Robert Winslow! 

 -  O,  wypraszam  sobie!  Megan,  posłuchaj...  -  Wyciągnął 

ku niej rękę, lecz ona parsknęła niczym rozwścieczona kotka: 

 - Mam tego dosyć! Nie cierpię mężczyzn! Nie chcę mieć 

już z żadnym więcej do czynienia! 

 - Nie mówisz poważnie. 
 -  Nie?  No,  to  się  przekonasz!  -  Smagnęła  go  tym  jak 

biczem i uciekła. 

background image

Został  sam  w  deszczu  i  ciemności.  Słychać  było  tylko 

jednostajne  bębnienie  kropel  o  pokład  oraz  dobiegającą  z 
wnętrza statku muzykę. Mieli teraz razem tańczyć, trzymałby 
ją właśnie w ramionach i wtulał twarz w jej włosy... 

Już  drugi  raz  na  tym  statku  z  furią  zdzierała  z  siebie 

przemoczoną,  zniszczoną  sukienkę.  Na  szczęście  tym  razem 
miała się w co ubrać, inaczej mogłaby się nabawić zapalenia 
płuc. Nieznośny ziąb przenikał ją aż do kości, wciągnęła więc 
szybko ciepły sweter i dżinsy. Starannie wysuszyła też włosy 
ręcznikiem, jednak wszystko to nie pomagało w najmniejszym 
stopniu.  Cały  czas  ruszała  się  niczym  automat,  kompletnie 
odrętwiała z zimna. 

Gdy  jakiś  czas  później  rozległo  się  nieśmiałe  pukanie  do 

drzwi,  od  razu odgadła,  że  to  John.  Najchętniej  kazałaby  mu 
iść  precz i  dać  jej spokój, ale postanowiła, że tym razem nie 
będzie się kryć i stawi czoło mężczyźnie, który ją zranił. 

 - Proszę. 
Drzwi otworzyły się, lecz John zatrzymał się w progu, nie 

wchodząc  do  środka.  Nie  przebrał  się  i  nie  osuszył,  jego 
włosy, twarz oraz galowy mundur ociekały wodą. 

 - Przyjęcie już się skończyło - wyjaśnił. - Wszyscy są pod 

wrażeniem  i  chcą  korzystać  z  naszych  usług.  To  twoja 
zasługa. Dziękuję. 

 -  Proszę  -  odparła  sztywno.  -  Mam  nadzieję,  że  moja 

następczyni  spisze  się  równie  dobrze.  Jedna  z  moich 
koleżanek  z  fundacji,  bardzo  obrotna  dziewczyna,  miała 
ochotę  zmienić  pracę.  Postaram  się,  by  przyszła  na  "Ruby 
Rose" jak najszybciej. Ja rezygnuję. Jutro zabiorę moje rzeczy 
od ciebie. 

Przez długą chwilę nie wiedział, jak zareagować. 
 -  Megan,  pojedźmy  do  domu  i  porozmawiajmy  - 

zaproponował wreszcie. 

background image

Do kabiny wbiegła Lily, polizała Megan po ręku, po czym 

wsadziła  nos  w  pudło  z  kociętami  i  zaczęła  je  obwąchiwać, 
machając  radośnie  ogonem  i  wydając  z  siebie  przyjazne 
posapywania. Mgiełka, z lubością prężąc grzbiet, otarła się o 
jej łapy. 

Pies  z  kotem  dogadali  się  lepiej  niż  ludzie,  pomyślała  z 

rozgoryczeniem  Megan.  Gdyby  nie  nieufność  Johna,  nie 
musiałaby  opuszczać  tych  rozkosznych  zwierzaków,  które 
pokochała całym sercem, tego statku, który również pokochała 
całym sercem i tego mężczyzny, którego... 

Gdyby nie jego brak wiary, nie musiałaby tego tracić. 
 -  Nie  pojadę  z  tobą  -  powiedziała  zdławionym  głosem.  - 

Nie mogę. Zostanę tutaj na tę jedną noc. 

Wpatrywał  się  w  nią  ze  zmarszczonymi  brwiami,  nic  nie 

rozumiejąc. 

 -  Aha,  pewnie  powinnam  najpierw  poprosić  cię  o 

pozwolenie, to przecież twój statek. 

John odzyskał mowę. 
 -  Rób,  co  chcesz  -  zirytował  się.  -  Widzę,  że  swoim 

starym zwyczajem znów zamierzasz się ukrywać. 

 - Nie ukrywam się. Chcę tylko uniknąć bycia z tobą sam 

na sam. 

 - Megan, przecież już cię przeprosiłem! 
 - Nie przypominam sobie nic takiego. 
 - Jak to? Pocałowałem cię, a to to samo. 
 -  Nie,  to  nie  to  samo  -  zaoponowała  z  całym 

przekonaniem. 

John stracił cierpliwość. 
 -  Coś  ci  powiem,  Megan.  Ty  po  prostu  sama  nie  wiesz, 

czego chcesz, ot, co! 

Tu  się  akurat  grubo  mylił,  lecz  nie  zamierzała  mu  tego 

tłumaczyć.  Żadne  wyjaśnienia  czy  wyznania  nie  miały  już 
teraz żadnego sensu. 

background image

 -  Ja  też  coś  ci  powiem,  John.  Nie  możesz  sobie 

wyobrazić,  że  jakaś  kobieta  mogłaby  cię  kochać  dla  ciebie 
samego,  a  nie  dla  twoich  pieniędzy.  To  jest  największa 
głupota, jaką w życiu słyszałam, ale ty w to święcie wierzysz. 
Twoja  sprawa.  Lily,  idź  do  pana!  -  zakomenderowała,  po 
czym zamknęła drzwi. 

Dopiero  wtedy  po  jej  policzkach  zaczęły  spływać  gorące 

łzy. 

Coś  go  obudziło.  Mogła  to  być  Lily,  która  bezczelnie 

wierciła  się  w  nogach  jego  łóżka.  Mógł  to  być  też  sen  o 
Megan,  która  od  tamtej  sceny  na  statku  niepodzielnie 
królowała  w  jego  umyśle.  Leżał  więc  teraz  w  ciemności, 
wpatrując się w sufit i rozważając wszystko od nowa. 

Jak to się mogło stać? Im dłużej się nad tym zastanawiał, 

tym bardziej  dochodził do przykrego wniosku, że miał  sporo 
na sumieniu. Megan okazała się niewinna. A on? 

Marzył o niej wielokrotnie, po nocach wyobrażał ją sobie 

leżącą  tu,  w  jego  łóżku,  śnił  o  jej  dotyku  -  a  jednocześnie  w 
myślach  odmawiał  jej  wszelkich  duchowych  zalet. 
Podejrzewał  ją,  ale  to  nie  przeszkadzało  mu  pragnąć  jej 
fizycznie. 

Wychodziło  na  to,  że  to  on  był  nieuczciwy,  nielojalny  i 

dwulicowy! On, nie ona! 

Wstał  i  zaczął  nerwowo  krążyć  po  pokoju,  bijąc  się  z 

myślami. Wreszcie oparł czoło o chłodną szybę, szukając choć 
odrobiny ukojenia. Za oknem szalała wichura, a deszcz lał się 
z nieba kaskadami. Niewykluczone, że właśnie to go obudziło. 

Nagle  przez  zamęt  w  jego  głowie  przedarła  się  pewna 

myśl. Boże wielki! 

Naciągnął  tylko  dżinsy  i  buty  i  chwyciwszy  latarkę, 

wybiegł  do  ogrodu.  Przechylił  się  przez  mur  i  poświecił. 
Drewniane  molo  znikło,  łódka  również.  Poziom  wody  sięgał 

background image

aż  do  tego  punktu  widokowego,  gdzie  kiedyś  całowali  się  z 
Megan. Powódź! 

A ona została zupełnie sama na pokładzie parowca... 
W  ciągu  kilku  sekund  znalazł  się  z  powrotem  w  domu. 

Telefon  nie  działał.  Kluczyki!  Chwilę  później  silnik  jeepa 
ryknął  ogłuszająco  i  John  zjechał  szaleńczym  slalomem  ku 
głównej  drodze,  omijając  po  drodze  przewrócone  drzewo, 
którego korona zerwała przewody. 

Trasę  do  Portlandu  pokonał  w  rajdowym  tempie,  nie 

bacząc  na  warunki.  W  pewnym  momencie  zauważył  kątem 
oka,  iż  jego  ulubiona  nadrzeczna  knajpa  prawie  kompletnie 
skryła się pod wodą. 

W  mieście  panowało  pandemonium.  Wozy  strażackie, 

ciężarówki  pełne  worków  z  piaskiem  i  oczywiście  wozy 
transmisyjne, jakżeby inaczej... 

Lekceważąc zakazy  oraz  własne  bezpieczeństwo,  wjechał 

na  teren  doków,  gnając  przed  siebie  jak  szalony.  Niemal  w 
ostatniej  chwili  nacisnął  gwałtownie  na  pedał  hamulca  i 
zatrzymał  się  na  samej  krawędzi  nicości.  Stare  drewniane 
molo,  „Ruby  Rose",  a  z  nią  Megan,  znikły,  jakby  nigdy  nie 
istniały. 

Obudził  ją  jakiś  dziwny  głuchy  łoskot.  Usiadła 

półprzytomna  na  koi,  z  głową  pełną  snów  o  Johnie.  Minęła 
dłuższa  chwila,  zanim  dotarło  do  niej,  że  statek  płynie, 
kołysząc  się  i  szarpiąc  na  wszystkie  strony.  Ale  przecież 
silniki milczały! 

Oprzytomniała  w  jednej  chwili  i  zeskoczyła  na  podłogę. 

Ponieważ  spała  w  dżinsach  i  swetrze,  wystarczyło  jedynie 
włożyć  tenisówki.  W  ciągu  kilku  sekund  znalazła  się  na 
pokładzie, a wtedy jej oczom ukazał się straszliwy widok. 

Rzeka  szalała.  Ogromne  ilości  wody  kłębiły  się  dookoła, 

pędząc  przed  siebie  z  zatrważającą  prędkością  i  zmiatając 
wszystko, co stanęło im na drodze. Na powierzchni unosiły się 

background image

wyrwane  z  korzeniami  drzewa,  powyginane  puste  metalowe 
beczki,  potrzaskane  jachty  i  łodzie  oraz  cała  masa 
najróżniejszych rzeczy  i  śmieci.  W  bladej  poświacie  poranka 
wyglądało to jeszcze bardziej upiornie. 

Ponownie  rozległ  się  ów  głuchy  łomot.  Megan  podbiegła 

do  burty  i  zauważyła,  iż  cumy  „Ruby  Rose"  nie  puściły  - 
wciąż były obłożone na portowych pachołkach. Co jakiś czas 
fala  rzucała  statkiem  w  nabrzeże  i  wtedy  rozlegał  się 
nieznośny huk. 

W tak dramatycznej sytuacji Megan nawet nie zdążyła się 

przestraszyć.  Poczuła  gwałtowny  skok  adrenaliny.  Jej  umysł 
zaczął pracować na najwyższych obrotach, wydając szybkie i 
precyzyjne komendy. 

Siekiera! 
Gablota  ze  sprzętem  gaśniczym  znajdowała  się  przy 

drzwiach sterówki. Megan szalonym sprintem pokonała  trasę 
w  tę  i  z  powrotem.  Nie  dała  rady  przerąbać  lin  za  jednym 
zamachem, ale w końcu puściły. 

Teraz musiała zatrzymać statek. 
Pobiegła na mostek. Przez moment bezradnie przyglądała 

się różnym dźwigniom i przełącznikom. Nie miała pojęcia, jak 
uruchomić  silniki,  a  wraz  z  nimi  koło  napędowe  i  w  ten 
sposób  uzyskać  możliwość  sterowania  parowcem.  Trzeba 
pomyśleć o czymś prostszym. 

Radio! Wezwij pomoc. 
Gorączkowo  naciskała  po  kolei  wszystkie  przyciski  od 

różnych  elektronicznych  urządzeń,  ale  aparatura  nie  działała. 
Wielki Boże, widocznie coś się stało z generatorem. Musiała 
wymyślić coś innego. Ponownie wybiegła na pokład. 

Och, John, przyjdź, błagam... 
Jej  myśli  natychmiast  skierowały  się  ku  niemu  i  ten 

moment  nieuwagi  wystarczył.  Poślizgnęła  się  na  zalanym 
wodą  pokładzie  i  z  impetem  uderzyła  głową  o  metalową 

background image

ścianę  nadbudówki.  Gwiazdy  rozbłysły  przed  jej  oczami.  Z 
jękiem chwyciła się za czoło, lecz wiedziała, że to nie czas, by 
rozczulać się nad sobą. 

Kotwica! 
Gdy  znalazła  się  przy  windzie  kotwicznej,  przyjrzała  jej 

się  uważnie.  Znajdował  się  tam  kołowrót  z  uchwytem. 
Niedawno  widziała,  jak  Danny  popisywał  się  głupio, 
naciągając  mocniej  łańcuch  kotwiczny.  Pchnął  wtedy 
kołowrót  w  tę  stronę,  to  znaczy,  że  ona  musi  to  zrobić  w 
przeciwną. Odłożyła siekierę, którą kompletnie nieświadomie 
nosiła ze sobą i złapała za uchwyt. 

Kołowrót  nawet  nie  drgnął.  Spróbowała  ponownie, 

podwajając  wysiłki,  lecz  bezskutecznie.  W  przypływie 
rozpaczy  chwyciła  siekierę,  wzięła  potężny  zamach  i  z  całej 
siły walnęła obuchem w uchwyt. 

Rozległ  się  przeraźliwy  grzechot,  gdy  uwolniona  kotwica 

runęła w dół, ciągnąc za sobą metry łańcucha. Oby tylko wbiła 
się w dno i zatrzymała statek! 

Szarpnęło  mocno  i  Megan  przez  sekundę  myślała,  że  jej 

modlitwy zostały wysłuchane. Niestety, chwilę później „Ruby 
Rose" popędziła dalej w dół rzeki. 

Megan  bezsilnie  usiadła  na  pokładzie,  obejmując  dłońmi 

potwornie bolącą głowę. Krew sączyła jej się przez palce, lecz 
nie  zważała  na  to.  Wiedziała,  że  szalejąca  woda  może  w 
każdej  chwili  cisnąć  statkiem  o  urwisty  brzeg.  Miała  małe 
szanse, by przeżyć coś takiego. 

Pozostawało  jej  tylko  jedno.  Dokonać  cudu  i  uruchomić 

generator. 

W  rekordowym  tempie  znalazł  się  w  najbardziej  odległej 

części  portu.  Zostawił  samochód  na  chodzie  i  popędził  do 
małego  blaszanego  baraku.  Po  drodze  wpadł  na  jakiegoś 
człowieka z latarką. 

background image

 -  Vermont?  -  zdumiał  się  tamten,  oświetlając  jego  bladą 

twarz i nagi tors. 

John  z  ulgą  rozpoznał  głos  Bentona  Yatesa,  bardzo 

dobrego  znajomego,  któremu  kiedyś  sprzedał  swoje 
holowniki. 

W  paru  słowach  wyjaśnił,  iż  powódź  porwała  „Ruby 

Rose",  na  której  pokładzie  znajdowała  się  co  najmniej  jedna 
osoba i że trzeba ruszyć na ratunek. 

 - Potrzebuję łodzi. Natychmiast! 
 - Straż rzeczna... 
 - Nie mam na to czasu, Benton! Daj mi jakąś łódź! 
Przyjaciel  potrzebował  zaledwie  ułamka  sekundy  do 

namysłu.  Wskazał  potężną  odkrytą  motorówkę,  a  John 
błyskawicznie wskoczył na jej pokład. 

 -  Odcumuj!  -  krzyknął,  uruchamiając  dieslowski  silnik  o 

bardzo dużej mocy. 

Benton zwolnił liny i również znalazł się na pokładzie. 
 - Płynę z tobą! - krzyknął, przekrzykując ryk silnika. - Ja 

steruję, ty patrz! 

John  włączył  radar  oraz  wszystkie  reflektory,  których 

światła  omiatały  wzburzoną  rzekę.  Opatrzność  chyba 
zlitowała  się  nad  nim  i  wybaczyła  mu  jego  głupotę  i  złe 
traktowanie  Megan,  skoro  w  takim  momencie  zesłała  mu  na 
pomoc jednego z najodważniejszych ludzi na rzece. Miał tylko 
nadzieję, że ta pomoc nie okaże się daremna. Jeżeli Megan coś 
się stało... 

Odpędził  od  siebie  tę  myśl.  Skupił  się  wyłącznie  na 

obserwowaniu.  Motorówka  gnała  naprzód,  ślizgając  się  po 
powierzchni  kłębiącej  się  topieli  i  brawurowo  wymijając 
dziesiątki  przeszkód.  Johnowi  zdawało  się,  że  trwa  to  w 
nieskończoność. 

Zaczynało  świtać  i  w  tej  upiornej  sinawej  poświacie 

dostrzegli  majaczący  w  oddali  niewyraźny  ciemny  kształt, 

background image

który  rósł  im  w  oczach.  Wkrótce  nie  mieli  wątpliwości,  że 
znaleźli  „Ruby  Rose".  John  zauważył  przez  lornetkę,  że 
zdawała się tkwić pośrodku szalejącego nurtu, który nie unosił 
jej dalej. Łańcuch kotwiczny był naprężony. 

 - Całe szczęście, że miałeś kogoś na pokładzie! - krzyknął 

Benton. - Wygląda na to, że kotwica utrzyma. Jak do tej pory 
jej  nie  porwało,  to  już  i  nie  porwie.  Wracamy  po  holownik, 
zaciągnę cię z powrotem. 

John potrząsnął głową i podszedł do przyjaciela, żeby nie 

musieli do siebie krzyczeć. 

 -  Możesz  podpłynąć  tak  blisko,  żebym  dostał  się  na 

pokład? 

 - Mówisz poważnie? 
 -  Jasne.  Słuchaj,  ty  będziesz  potrzebny  innym,  trzeba 

zająć  się  ewakuacją  setek  ludzi.  Ja  wejdę  na  "Ruby  Rose", 
upewnię  się,  czy  nic  się  nie  stało  mojej..  mojej  załodze  i 
przeczekam  to  jakoś.  Nie  będę  próbował  wracać,  ona  ma  za 
słaby silnik, żeby popłynąć pod taki prąd. W razie czego mogę 
wezwać  pomoc  przez  radio,  a  prowiantu  starczy  choćby  i  na 
tydzień.  Dopiero,  gdy  pomożesz  innym,  wrócisz  po  mnie, 
dobra? 

Benton skinął głową. 
 - Dzięki, stary - powiedział z wdzięcznością John. 
 -  Tylko  się  nie  roztkliwiaj  -  burknął  po  swojemu  jego 

przyjaciel i nie bacząc na ryzyko podpłynął do parowca. 

Gdy  burty  statku  i  motorówki  niemal  zetknęły  się,  John 

chwycił  za  reling  najniższego  pokładu  „Ruby  Rose",  wspiął 
się po nim i zeskoczył na deski. Benton odpłynął natychmiast, 
by fala nie roztrzaskała jego łodzi o parowiec. 

John  najpierw  podbiegł  do  windy  kotwicznej  i  upewnił 

się,  że  łańcuch, choć  wypuszczony  do  samego  końca,  trzyma 
mocno i nie powinien puścić. Naraz zobaczył wbitą w pokład 
siekierę i ślady krwi. Serce w nim zamarło. 

background image

Ponieważ  kotwica  jednak  w  końcu  chwyciła,  Megan 

postanowiła zająć się rozbitą głową. Zeszła do kuchni, wyjęła 
z zamrażalnika trochę lodu i nasypała go do foliowej torebki. 
Wyprostowała się, przykładając ją do bolącego czoła i wtedy 
przez  bulaj  zauważyła  odpływającą  motorówkę.  Zmartwiała. 
Straciła szansę na ratunek! A może jednak jeszcze uda się ją 
zatrzymać? Wybiegła na pokład i nagle stanęła jak wryta. 

John! Jedyny, cudowny, nad wszystko ukochany John! 
Przez  moment  przypatrywali  się  sobie  z  równie 

zaskoczonym  wyrazem  twarzy,  po  czym  podbiegli  do  siebie 
i... I zatrzymali się o kilkanaście centymetrów od siebie. 

 -  Myślałem,  że  już  cię  nie  zobaczę...  -  John  nieśmiało 

wyciągnął  rękę,  by  delikatnie  odgarnąć  jej  z  czoła  potargane 
mokre włosy. - Zraniłaś się! 

 - Już nie boli. - Z uśmiechem skłoniła głowę na jego dłoń, 

a tak pięknego uśmiechu nie widział jeszcze nigdy. 

W  dodatku  był  on  przeznaczony  wyłącznie  dla  niego...  - 

Uratowałam  twój  statek  -  szepnęła,  gdy  czule  gładził  ją  po 
policzku. 

 - To prawda. Nie wiem, jak ci dziękować. 
 -  Ale  ja  wiem,  przysługuje  mi  dziesięć  procent 

znaleźnego  -  zażartowała.  -  Przecież  straciłeś  go,  a  ja  go  dla 
ciebie odzyskałam. 

Przyciągnął  ją  lekko  do  siebie,  a  Megan  poddała  się  bez 

oporu. 

 -  Kobiety  lubią  dostawać  róże,  zwłaszcza  czerwone, 

prawda? - wymruczał, chowając twarz w jej włosach. - Dam ci 
więc „Ruby Rose". 

 -  Och,  John!  -  ucieszyła  się  jak  dziecko.  -  To  by  było 

cudownie, ja ją uwielbiam. Tak się bałam, że coś jej się stanie. 
Radio  nie  działało.  Nic  nie  działało  -  relacjonowała 
gorączkowo. - Wszystkie te zdobycze techniki nie zdały się na 
nic. 

background image

 -  Musiał  pójść  generator,  ale  można  włączyć  zasilanie 

awaryjne. 

 -  Tylko  skąd  ja  mogłam  o  tym  wiedzieć?  Nie  miałam 

pojęcia, co robić, umierałam ze strachu! 

Przytulił ją mocniej. 
 - Ja też. 
 - Ale udało mi się! - zawołała z triumfem, prostując się i 

patrząc na niego roziskrzonymi oczami. - Powiem ci, że nigdy 
bym nie przypuszczała, że potrafię tak sobie poradzić. 

 - Miałem rację, że jesteś cicha woda. Drobna blondynka o 

niewinnym spojrzeniu, która potrafi wyrzucić narzeczonego za 
burtę,  zapanować  nad  statkiem,  przeciwstawić  się  sile 
żywiołu, a przede wszystkim przemeblować w głowie komuś, 
kto  myślał,  że  pozjadał  wszystkie  rozumy.  Dla  ułatwienia 
dodam, że ten ktoś to ja. 

W  tym  momencie  obdarzyła  go  takim  uśmiechem,  że  nie 

wytrzymał  i  pocałował  ją.  Tym  razem  jednak  nie  dał  się 
ponieść  fali  emocji  i  pragnienia.  Jeszcze  nie.  Najpierw 
bowiem... 

 -  Kocham  cię  -  wyznał  żarliwie.  -  Od  samego  początku, 

od  chwili  gdy  miałem  ci  udzielić  ślubu  z  innym  mężczyzną. 
Ale  jednocześnie  uważałem  cię  za  drugą  Betsy  i  ciągle 
spodziewałem  się  najgorszego.  Nie  chciałem  zrozumieć,  że 
jesteś  zupełnie  inna.  Miałaś  rację,  tak  było  dla  mnie 
bezpieczniej. Wybaczysz mi? 

Z zakłopotaniem spuściła wzrok. 
 -  Ja  też  mam  coś  na  sumieniu  -  westchnęła.  -  Przyznaję, 

że  moje  zachowanie  mogło  czasami  budzić  podejrzenia.  Raz 
wyglądałam  na  słabą  kobietkę,  szukającą  męskiego  ramienia, 
żeby się  wypłakać, kiedy indziej wydawałam się zbyt  pewna 
siebie.  Na  przemian  lądowałam  w  twoich  ramionach  i 
uciekałam  od  ciebie.  Przepraszam  cię.  Ale  widzisz,  ja  po 

background image

prostu przez tych kilka tygodni, odkąd się znamy, uczyłam się 
prawdy o sobie. Uczyłam się odwagi bycia sobą. 

 - Teraz rozumiem. Ale wciąż mi jeszcze nie powiedziałaś 

najważniejszego. Czy... Czy ty mnie kochasz? - Z niepokojem 
zajrzał jej głęboko w oczy. - Czy nie jest dla nas za późno? 

Uśmiechnęła się przekornie. 
 -  Och,  to  zależy  od  kilku  rzeczy.  Po  pierwsze, 

chciałabym, żeby ojciec moich dzieci nie tylko je kochał, ale 
również lubił. 

 - No... To się jakoś da zrobić. 
 -  Po  drugie,  wymagam,  by  mój  związek  z  drugą  osobą 

opierał  się  na  absolutnym  obopólnym  zaufaniu.  Żadnych 
podejrzeń. 

 - Masz to jak w banku. 
 -  Po  trzecie,  żądam  wyłączności  i  wierności,  ale  skoro 

ktoś jest przeciwnikiem małżeństwa... 

 - A ktoś tu jest przeciwnikiem małżeństwa? - zdziwił się. 
 - A po czwarte, życzę sobie, żeby mój pomysł z aparatami 

fotograficznymi został w końcu zaaprobowany! 

 - Od dziś jesteś kapitanem tego statku - podkreślił z mocą. 

- Możesz tu robić, co ci się tylko żywnie podoba. 

Ujęła jego twarz w dłonie. 
 -  W  takim  razie  moja  odpowiedź  brzmi:  kocham  cię.  Z 

całego serca. Kocham cię, odkąd cię ujrzałam, kocham cię już 
na zawsze. 

Uniósł  ją  w  ramionach  i  zakręcił  się  radośnie  dookoła, 

spoglądając w górę na jej roześmianą twarz. A potem opuścił 
ją i całował, całował, całował bez końca. 

 - Wyjdziesz za mnie? - spytał w końcu. 
 - Oczywiście! - odparła bez wahania. 
I  wtedy  nareszcie  ogarnęło  go  poczucie  absolutnego 

spokoju.  Teraz  nie  musiał  się  już  niczego  lękać.  Jego 

background image

potrzaskane życie znów ułożyło się w całość, a sprawiła to ta 
oto niezwykła kobieta. Nigdy by nie przypuszczał... 

Jego  spojrzenie  padło  na  pozrywane  kable  i  potłuczone 

lampki,  zwisające  smętnie  z  barierki.  Przypomniało  mu  się 
wczorajsze przyjęcie. 

 - No i jednak nie udało się nam zatańczyć - mruknął sam 

do siebie. 

Odpowiedział mu perlisty śmiech. 
 - A nie możemy zrobić tego teraz? 
Tańczyli  powoli  w  rytm  melodii,  którą  słyszeli  tylko  oni. 

Świat  zewnętrzny  przestał  dla  nich  istnieć,  nawet  nie 
spostrzegli  helikoptera,  który  przez  jakiś  czas  krążył  nad 
„Ruby Rose". 

I  gdy  potem  przez  wiele  tygodni  nadawano  reportaże  o 

walce z powodzią, stałą czołówkę stanowiły ujęcia nakręcone 
z powietrza w pierwszy świt katastrofy i ukazujące parę, która 
tańczyła  na  pokładzie  uwięzionego  na  środku  rzeki  parowca. 
Nie  mając  o  tym  pojęcia,  stali  się  dla  wszystkich  symbolem 
nadziei  i  siły  ludzkiego  ducha,  zdolnego  przezwyciężyć 
wszystko.