ALICE SHARPE
Cicha woda
ROZDZIAŁ PIERWSZY
John Vermont, kapitan parowca rzecznego „Ruby Rose",
nie cierpiał udzielania ślubów. Po pierwsze, ostatnimi czasy
więcej przebywał na brzegu niż na pokładzie, więc wyszedł z
wprawy i zamiast z pamięci recytować słowa przysięgi swoim
głębokim, dźwięcznym barytonem, musiał czytać je z książki.
Po drugie, osobiste doświadczenie nauczyło go, że coś takiego
jak szczęśliwe małżeństwo nie istnieje. Jego zdaniem to
sformułowanie zawierało wewnętrzną sprzeczność.
Ot, weźmy na przykład parę, którą właśnie miał przed
sobą. Za kilka minut ogłosi ich mężem i żoną, choć to z
pewnością nie był dobry pomysł. Naprawdę nie miał pojęcia,
po jakie licho się w to pakują.
Narzeczony mógł być mniej więcej w jego wieku, po
trzydziestce. Z dumą obnosił zbyt głęboką jak na tę porę roku
opaleniznę oraz drogi garnitur. Wcześniej, jeszcze przed
ceremonią, John zaobserwował, jak ten facet łaził po całym
statku z taką miną, jakby był jego właścicielem. Za nim
dreptało stadko kuzynek, ciotek i stryjecznych babek,
przymilnie chichocząc po każdej uwadze, jaką rzucał.
Ona z kolei, młodsza o jakieś pięć, sześć lat, miała krótko
obcięte blond włosy, drobniutką figurę i ogromne niebieskie
oczy - pełne wątpliwości. Co chwila rzucała niepewne
spojrzenia na przyszłego pana młodego, lecz ten, zajęty sobą,
zupełnie tego nie zauważał.
Po kiego więc diabła wydawała się za niego?
Z tego, co John usłyszał, w grę wchodziły - jak to,
niestety, często bywa - pieniądze. Pani Colpepper, jego
asystentka, wspomniała, iż to ten goguś płacił za to całe
wystawne przyjęcie, za szampana, homary, znany zespół,
który właśnie stroił instrumenty na pokładzie, girlandy
kwiatów, którymi przyozdobiono relingi...
Tak więc kolejna kobieta wydawała się nie tyle za
mężczyznę, co za jego konto w banku. Skąd on to znał?
Odegnał od siebie bolesne wspomnienia i powrócił do
czytania, przypominając solennie wszystkim zgromadzonym,
a narzeczonym w szczególności, że związek między dwojgiem
ludzi jest rzeczą poważną i że nie należy go zawierać
pochopnie. Podchwycił przy tym zalęknione spojrzenie panny
młodej i przez moment miał wrażenie, że powinien przerwać i
zapewnić ją, że wszystko będzie dobrze.
Kapitan John Vermont nie umiał jednak nikogo pocieszać,
a szczególnie kobiet. Zresztą, pewnie gdyby nawet próbował,
to nic by z tego nie wyszło, gdyż jego rzeźbione wiatrem rysy
wyjątkowo rzadko przybierały łagodny wyraz, tubalny głos
nawykły do wydawania komend z pewnością nie brzmiał
kojąco, zaś nieco szorstkie maniery wywoływały u
przedstawicielek płci pięknej przekonanie, że mają do
czynienia z nieokrzesanym gburem. Żadnej z nich nigdy nie
przyszło do głowy, że on w ten sposób starał się przed nimi
bronić.
Kapitan John Vermont nie bał się absolutnie niczego... z
wyjątkiem kobiet. Nie rozumiał ich kompletnie i nie potrafił z
nimi postępować. Oczywiście nikt nie miał o tym
najmniejszego pojęcia.
- Ktokolwiek zna jakiś powód, dla którego tych dwoje nie
może połączyć się węzłem małżeńskim, niech powie to teraz
lub na wieki zachowa milczenie - z namaszczeniem wygłosił
patetyczną formułę, jak zwykle w głębi serca żywiąc
pragnienie, by może ktoś wreszcie przerwał nieznośną
monotonię tych ślubów i z jakichś powodów nie dopuścił do
zakończenia ceremonii.
Jak zwykle, nikt tego nie zrobił. To znaczy, skorygujmy:
nie zrobił tego człowiek.
Na pokładzie pojawiła się Mgiełka. Była to bezdomna
kotka, którą John znalazł w starym doku, związaną i
porzuconą. Przygarnął ją bez namysłu, za co odwdzięczyła mu
się pętaniem pod nogami, sypianiem na jego koi i w ogóle
traktowaniem statku jako swej posiadłości.
Teraz przedefilowała z wdziękiem pomiędzy ławkami
pełnymi wystrojonych gości, szerokim łukiem omijając panią
Colpepper, która nie znosiła zwierząt, a zwierząt
spodziewających się potomstwa w szczególności. Mgiełka
podeszła do panny młodej i miauknęła zachęcająco. Na twarzy
blondynki po raz pierwszy pojawił się delikatny uśmiech,
który odmienił ją niemal nie do poznania.
Z jakichś zagadkowych przyczyn John Vermont pomylił
się w połowie następnego zdania. Odchrząknął, odwrócił
wzrok od stojącej przed nim prześlicznej kobiety w bieli i tym
razem gładko powiedział to, co miał powiedzieć. Jednocześnie
dostrzegł kątem oka, jak Mgiełka, podbiwszy serce panny
młodej, zwróciła się teraz w stronę jej oblubieńca. Ten
zmarszczył się, a gdy kotka otarła się o jego wypolerowany do
blasku pantofel, gniewnie odsunął ją nogą.
Kapitan przysiągłby, że asystentka piorunuje go teraz
wzrokiem, próbując na nim wymóc, żeby usunął to wstrętne
miauczące stworzenie, to nic dobrego. Nie zamierzał tego
robić, by nie wywoływać zamieszania i by nie zaistniała
konieczność powtarzania ceremonii od początku. O, co to, to
nie!
Na szczęście spostrzegł, że nie tylko blondynka
uśmiechnęła się do kota, goście też wydawali się mile
rozbawieni pojawieniem się nowego uczestnika ceremonii.
Młody chłopak, uwieczniający ceremonię na wideo,
parokrotnie skierował kamerę w stronę Mgiełki.
Nadszedł najbardziej podniosły moment - wygłaszanie
przysięgi. Był to jednocześnie moment najbardziej
znienawidzony przez Johna. Starał się z przekonaniem
wymawiać słowa, które miano po nim powtarzać, ale w
rzeczywistości myślał sobie, że to wszystko, to jedna wielka
bzdura. Ci dwoje rozstaną się tak samo jak wielu innych przed
nimi. Jak on i jego była żona.
Zerknął do swojej księgi, gdzie na marginesie pani
Colpepper wypisała ołówkiem dane dzisiejszej młodej pary.
Nietypowej pary, trzeba przyznać. Panna młoda bowiem w
ogóle już nie patrzyła na swego wybranka, tylko na niego!
- Czy ty, Megan Ashley Morison... - zaczął.
Niemal podskoczyła, słysząc swoje nazwisko, zupełnie
tak, jakby do tej pory łudziła się nadzieją, że to wszystko
dotyczy kogoś innego. Jej zachowanie było tak dziwne, że
John miał nadzieję, że ona rozmyśli się w pół słowa i poczuł
rozczarowanie,
gdy
cichutkim
głosikiem
jednak
wypowiedziała sakramentalne:
- Tak.
Jednocześnie ani na chwilę nie spuściła z niego coraz
bardziej błagalnego spojrzenia tych swoich fantastycznie
błękitnych oczu.
John w końcu złożył to na karb normalnego w takich
wypadkach zdenerwowania i zwrócił się do pana młodego,
niejakiego Roberta Winslowa, który wciąż próbował
zniechęcić do siebie przyjacielsko nastawioną kotkę. Właśnie
mu się udało, gdyż usiadła z łagodną rezygnacją i zaczęła lizać
sobie łapkę. Pech chciał, że usiadła akurat na nodze
mężczyzny, ten zaś parsknął z wściekłością i kopnął ją z całej
siły.
Vermontowi mignęła przed oczami szara smuga, zdołał
tylko dostrzec przerażone, szeroko otwarte ślepia. Zanim
zdążył skoczyć i złapać kotkę, ta przeleciała nad relingiem i
plusnęła w wodę.
Pierwsza znalazła się przy barierce panna Morison,
upuszczając swój piękny bukiet z róż i lilii. Vermont był drugi
i oboje zaczęli gorączkowo wpatrywać się w fale.
- I co teraz zrobimy? - W panice chwyciła go za ramię i
zacisnęła palce.
Za nimi rozległy się głosy zaskoczonych sytuacją gości, a
nad gwarem górował nieznośny dyszkant pani Colpepper,
która domagała się kontynuowania ceremonii.
John nie słuchał jednak, myśląc wyłącznie o ratowaniu
zwierzęcia. Gdy panna młoda zaoferowała pomoc, zadziałał
instynktownie.
- Chodźmy. - Chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą.
- Chwileczkę! - zaprotestował Winslow, lecz zignorowali
go i zbiegli na dolny pokład.
Dopiero tam John puścił dłoń Megan, zerwał z haka koło
ratunkowe i otworzył drzwiczki, którymi wychodziło się na
niczym nie zabezpieczony pas pokładu. Gdy podążyła za nim,
powstrzymał ją ruchem ręki. Przecież lada moment potknie się
o tę swoją długą kieckę i wleci do wody. Jeszcze tego mu
brakowało.
- Nic mi nie będzie - zaprotestowała z przekonaniem,
jakby czytając w jego myślach.
- Pasażerowie za burtą podnoszą mi koszty ubezpieczenia
- mruknął, lecz nie spierał się z nią, gdyż nie było na to czasu.
Oboje w napięciu zaczęli wpatrywać się w falującą
powierzchnię wody. Niestety, jej szarobury kolor dokładnie
odpowiadał barwie futerka kota, więc nic nie mogli spostrzec.
John zaczął dochodzić do wniosku, że nie zdążyli i że
Mgiełka utonęła.
- Jest! - zakrzyknęła Megan i wskazała wyciągniętym
palcem na rozpaczliwie szamoczące się zwierzątko.
- Ani na chwilę nie trać jej z oczu - przykazał, z wprawą
rozhuśtał koło i rzucił je tak, by znalazło się za kotem, a
następnie zaczął je powoli przyciągać do siebie.
Gdy przepływało obok Mgiełki, ta zawahała się na
moment, po czym rozpaczliwie wbiła w nie pazurki. John
mógłby przysiąc, że pomyślała sobie: „Co to za dziwna rzecz?
Nieważne, wszystko lepsze od tej wstrętnej, mokrej wody!".
Gdy ostrożnie holował koło ratunkowe do burty, usłyszał
za plecami pogardliwy głos Winslowa:
- Ten zapchlony kocur dostał to, na co sobie zasłużył.
Vermont obejrzał się, oczywiście nie ze względu na tego
pajaca, tylko po to, by powiedzieć Megan, żeby wzięła linę,
on tymczasem przyklęknie i wyciągnie kota z wody. Zanim
zdążył otworzyć usta, Robert Winslow z głośnym okrzykiem
wpadł do rzeki, wzbijając fontannę wody.
Megan stała z zaciśniętymi pięściami, potwornie blada,
pani Colpepper krzyczała wniebogłosy, wspomagana przez
kilka kuzynek, ciotek i stryjecznych babek, słowem, rozpętało
się istne pandemonium. Na szczęście kotka ani na chwilę nie
puściła zbawczego koła.
Vermont ani przez sekundę nie miał wątpliwości, kogo
wyciągać najpierw. Jak ten kretyn wskoczył do wody, to niech
sobie trochę popływa, nic mu się nie stanie, a Mgiełka miała
przecież wkrótce urodzić młode.
- Niech pan natychmiast ratuje pana Winslowa! -
zapiszczała mu histerycznie nad uchem pani Colpepper.
John po omacku sięgnął ręką do tyłu, znalazł dłoń Megan i
wcisnął jej linę.
- Trzymaj - rozkazał, po czym położył się na brzuchu,
wyciągnął ramię jak najdalej i chwycił kotkę.
Megan odebrała mu ją natychmiast i opiekuńczym gestem
przycisnęła do piersi tę ociekającą wodą kupkę nieszczęścia,
nie bacząc na to, że niszczy sobie nieskazitelnie białą suknię.
Śmiertelnie przerażone zwierzątko próbowało uciec, lecz choć
skończyło się to dla Megan podartym rękawem i czerwonymi
szramami na ramieniu, nie puściła kotki.
- Robert nie umie pływać! - wykrzykiwała tymczasem
matka pana młodego.
Kapitan spojrzał ponownie na rzekę i faktycznie -
Winslow wydawał się mieć pewne kłopoty... Rzucił mu więc
koło ratunkowe, które ten złapał, lecz zamiast z jego pomocą
podpłynąć do statku, poczekał bezczelnie, aż zostanie
podciągnięty ! Vermonta zaczął trafiać lekki szlag.
- Skoro nie umie pływać, to po co wskakiwał do wody? -
wycedził, równomiernymi ruchami wybierając linę. - Mógł
zwyczajnie przeprosić, nie musiał robić z siebie bohatera.
- On nie wskoczył, to ona go wepchnęła! - Oskarżycielski
palec został wycelowany w Megan.
Zerknął na nią ze zdumieniem, zaś ona hardo kiwnęła
głową.
- Naprawdę to zrobiłaś? - upewnił się.
- Aha.
Miał diabelną ochotę złożyć jej wyrazy uznania i
podziękować w imieniu Mgiełki, lecz uznał, że to mogłoby
dodatkowo zaognić już i tak mocno napiętą sytuację. Bez
słowa wciągnął Winslowa na pokład.
- Dlaczego to zrobiłaś? - spytał ten natychmiast władczym
głosem.
- Bo kopnąłeś bezbronne zwierzę - odparła.
Zbył tę odpowiedź lekceważącym machnięciem ręki.
- Zobacz, co narobiłaś! Zepsułaś ceremonię, nie mówiąc
już o moim garniturze i swojej sukience. A czy wiesz, jak
trudno było znaleźć jakąś łajbę w tak krótkim czasie? Muszę
teraz wszystko załatwiać od nowa!
- Nie sądzę - padła zaskakująca odpowiedź. Pan młody
popatrzył na swoją narzeczoną takim wzrokiem, jakby
postradała zmysły.
- Meg, nie myślisz teraz rozsądnie...
- Właśnie, że nareszcie myślę rozsądnie, po raz pierwszy
od jakiegoś czasu - oświadczyła bardziej zdecydowanym
tonem niż poprzednio. - I nie nazywaj mnie Meg!
Położył palec na jej ustach, by ją uciszyć, lecz ona
odtrąciła jego rękę.
- Chyba nie chcesz wszystkiego popsuć - przekonywał.
- Przede wszystkim nie chcę za ciebie wyjść!
- Ależ, moja droga, to normalne, to nerwy, to nic takiego -
zaszczebiotała pani Colpepper. a gdy jej słowa pocieszenia nie
przyniosły żadnego rezultatu, odwróciła się do kapitana,
którego spiorunowała wzrokiem. - Jak pan mógł ratować kota,
gdy nasz klient tonął? - wysyczała mu z wściekłością do ucha.
- Z łatwością - mruknął, zastanawiając się przy tym, jak
zażegnać awanturę, bardziej niż ślubów nie cierpiał bowiem
scen i skandali.
Nie wyglądało jednak na to. by inni tak samo jak on cenili
spokój.
- I o co te fochy? - natrząsał się Winslow. - O jednego
głupiego kota?
Stanowcze postanowienie Johna, że nie włączy się do
kłótni i zachowa swoje zdanie dla siebie, prysnęło niczym
bańka mydlana.
- O żywą istotę, której omal nie zabiłeś! - ryknął swoim
tubalnym głosem.
Wszyscy zamarli i na pokładzie nareszcie zapanowała
błoga cisza. Dopiero po chwili przerwało ją czyjeś nieśmiałe
pytanie:
- Panie Winslow, czy nadal mam nagrywać?
Jak jeden mąż zwrócili się w stronę wynajętego chłopaka,
niespełna dwudziestoletniego, który z przejęciem wykonywał
swoje obowiązki. Właśnie stał na krześle, by mieć lepszy
widok, a przy oku trzymał działającą wciąż kamerę.
- Wyłącz to, debilu! - ryknął Winslow.
- Nie mów tak do niego! - zażądała z oburzeniem Megan.
Odwrócił się do niej ze zdziwieniem.
- Co cię właściwie obchodzi, jak ja do niego mówię?
Znasz go?
- Nie, ale to nie ma znaczenia. To przecież człowiek...
- No i co z tego? - Robert wzruszył ramionami, po czym
zwrócił się do kapitana: - Nie myśl, że ujdzie ci to na sucho.
Opowiem właścicielowi tej firmy, jak to przez jakiegoś
parszywego kota nie doszło do ślubu wartego w sumie
trzydzieści tysięcy dolarów! Postaram się, żebyś nie mógł
dostać pracy nawet przy szorowaniu pokładu.
Zanim John zdążył go z pełną satysfakcją poinformować,
że to on jest owym szefem, ponownie odezwała się Megan:
- Ach, więc chodzi o pieniądze? - zawołała takim głosem,
jakby w jej głowie nareszcie zapaliła się jakaś lampka.
- Zawsze chodzi o pieniądze - skwitował jej narzeczony,
po czym on również coś zrozumiał, a przynajmniej tak mu się
wydawało. - Ha, mam cię! Jesteś wściekła o to, że uparłem się
przy spisaniu kontraktu przed ślubem.
- Jestem wściekła, bo zawsze myślisz tylko o sobie o i
swoim koncie w banku.
- Jakoś ci to nie przeszkadzało, gdy wypisywałem czeki
dla ciebie i dla twojego wujaszka - szydził. - Dorośnij, Meg.
Forsa to forsa. Ja ją mam, a ty nie. Przestań więc stroić
fochy, bo oboje wiemy, że nie wyrzekniesz się luksusu przez
jakiegoś zawszonego zwierzaka...
Jeden Vermont, który przyglądał jej się z prawdziwą
uwagą, spostrzegł, iż oczy Megan zalśniły podejrzanie, a na
ustach pojawił się mściwy uśmiech. W niczym nie
przypominał tego poprzedniego - wtedy, gdy patrzyła na
wdzięczącą się Mgiełkę - i trwał jedynie przez ułamek
sekundy. Zanim John zrozumiał, co to oznacza, było za późno.
Ręka Megan wystrzeliła do przodu i Robert Winslow
ponownie wylądował w wodzie.
Rozległy się krzyki i piski, goście zaczęli się miotać w tę i
z powrotem, rzucając mu wszystkie koła ratunkowe, jakie
były pod ręką i których ilość wystarczyłaby chyba do
wyłowienia nieszczęsnych pasażerów „Titanica". John
ponownie musiał zająć się akcją ratunkową, zaś Megan
uciekła po schodkach na górę, cały czas tuląc w objęciach
Mgiełkę, choć ta w panice znów wbiła pazurki w jej ciało.
Gdy znalazła się na wyższym pokładzie, stanęła twarzą w
twarz z gośćmi weselnymi, większość z nich bowiem nie była
żądna sensacji i nie zbiegła na dół, tylko czekała na powrót
państwa młodych i kontynuację ceremonii. Matka Megan oraz
wuj Adrian ruszyli w jej stronę, niechybnie z zamiarem
zażądania wyjaśnień, co się właściwie dzieje. Obróciła się na
pięcie i w popłochu uciekła na jeszcze wyższy poziom, gdzie
wpadła do jakiejś nadbudówki.
Na końcu korytarza znajdowały się drzwi z napisem:
„Mostek kapitański. Nieupoważnionym wstęp wzbroniony".
Ponieważ tam mógł znajdować się ktoś z załogi, zaś Megan
nie życzyła sobie absolutnie niczyjego towarzystwa, miała do
wyboru dwoje innych drzwi, znajdujących się po przeciwnych
stronach korytarza. Pchnęła te z prawej i - ku jej uldze -
ustąpiły. Błyskawicznie zamknęła je za sobą, przekręciła klucz
w zamku i dopiero teraz poczuła się w miarę bezpieczna.
Wyplątała wczepione w koronkę pazurki kota, ostrożniej
obchodząc się ze zwierzątkiem niż ze swoją sukienką.
Mgiełka z wyraźnym zadowoleniem zeskoczyła na miękki
dywan, wybrała nasłonecznione miejsce i zaczęła pracowicie
lizać zmierzwione futerko.
Megan, nieco uspokojona co do stanu kota, rozejrzała się
dookoła. Znajdowała się w przytulnie urządzonej kajucie,
całkowicie wyłożonej drewnem, z którego ciepłą barwą
harmonizował złocisty połysk mosiężnych detali. Na ścianach
wisiały olejne obrazy przedstawiające różne rodzaje statków,
barek i holowników. Na umeblowanie składał się stół z
czterema krzesłami oraz przykryta granatowym kocem koja.
Na oparciu jednego z krzeseł wisiała długa kurtka z
dystynkcjami kapitana. Na ten widok jej myśli w naturalny
sposób skierowały się ku niemu.
Zaskoczył ją jego widok. Spodziewała się jowialnego
jegomościa z siwą brodą i tryskającymi humorem oczami, a
zamiast tego ujrzała młodego człowieka, czarnowłosego,
bardzo wysokiego, o przenikliwym spojrzeniu. Nie było w
nim nawet śladu jowialności, za to emanował z niego głęboki
spokój i jakaś wewnętrzna moc. Megan uświadomiła sobie
nagle, że nie bez powodu wpatrywała się w jego niebieskie
oczy, szukając pomocy - i znalazła ją właśnie u tego obcego
człowieka. To jego postawa dała jej siłę, by zrobić to, co
zrobiła.
A tak mało brakowało, by podpisała cyrograf... Inaczej nie
potrafiła tego teraz nazwać. Omal nie wyszła za
skończonego... Właściwie nie wiadomo, jakie słowo
należałoby tu wstawić. W żadnym języku nie znalazłoby się
adekwatne określenie dla kogoś takiego!
Szkoda, że nie zaczęła myśleć wcześniej. Jednakże presja
ze strony rodziny była zbyt silna i okres narzeczeństwa zbyt
krótki, w dodatku Robert wydawał się taki zakochany i taki
szlachetny... Przecież nikt mu nie kazał wspierać finansowo
szpitala, w którym pracowała, zrobił to z własnej inicjatywy.
Nic dziwnego, że ufała mu bez zastrzeżeń.
Dzwonek alarmowy zadźwięczał w jej głowie dopiero
przed paroma godzinami, gdy narzeczony zażądał spisania
intercyzy - a raczej, by podpisała tę, którą już miał
przygotowaną. W pierwszej chwili pomyślała, że to żart.
Przecież małżeństwo opiera się na miłości i wzajemnym
zaufaniu, więc po co kontrakty, umowy i zabezpieczenia,
jakby miało się do czynienia z partnerem w interesach? Co
gorsza, właśnie nie miała być jego partnerem w interesach,
dokument stwierdzał to wyraźnie. Nie miała też żadnego
prawa do dzielenia z nim majątku, w razie rozstania
otrzymałaby tylko to, co wniosła do związku.
Jak mogłam podpisać coś takiego, pomyślała ze zgrozą i
pospiesznie usiadła na krześle, gdyż nogi się pod nią ugięły.
Jak mogłam się okazać tak potwornie naiwna? Proszę, tak
kończy kobieta, która chce się oprzeć na mężczyźnie, nie
ufając we własne siły. Oto, do czego prowadzi słuchanie
innych. Ale od tej pory zacznę ufać własnym osądom.
Buńczucznie uniosła głowę. Niedługo ją tu znajdą i
spróbują ponownie przekabacić na swoją stronę. No, to bardzo
się zdziwią! Niech tylko tu przyjdą!
ROZDZIAŁ DRUGI
Na statku wrzało. Wszyscy chcieli wiedzieć, co się stało,
jednakże niemal każdy widział co innego i w rezultacie
między gośćmi krążyły najróżniejsze wersje wydarzeń. W
prywatnym rankingu Vermonta na pierwszym miejscu
plasowała się ta wersja, według której Robert bohatersko
wskoczył do wody ratować tonącą kotkę, wrzuconą tam
mściwie przez Megan za uszkodzenie sukienki.
Zaledwie wydał rozkaz podniesienia kotwicy, opuszczenia
malowniczej zatoczki i zawrócenia do Portlandu, gdy dopadła
go rodzinka niedoszłej panny młodej - postawny i raczej otyły
mężczyzna koło pięćdziesiątki oraz kobieta, która bez
wątpienia musiała być kiedyś prawdziwą pięknością.
- Czy moja córka zwariowała?! - wykrzyknęła, nie
zawracając sobie głowy przedstawianiem się. - Rzucić tak
nadzianego faceta? Ale nie chce nas słuchać, zamknęła się tam
na górze i tylko powtarza, że nic z tego. Och, mówię panu,
gdyby jej ojciec żył, to przemówiłby jej do rozumu. - Zwróciła
się do swojego brata: - Mój George był dokładnie taki sam jak
Robert, prawda?
- No, są trochę podobni. Nie martw się, ona szybko
zacznie żałować i zmieni zdanie. - Mężczyzna wyciągnął
potężną dłoń w stronę Vermonta. - Pan pozwoli, Adrian
Haskell, wuj Megan.
Pani Morison najwyraźniej nie miała ochoty tracić czasu
na zbędne uprzejmości.
- Nie wie pan, gdzie jest nasz biedny Robert?
- Na dole - odparł raczej sucho kapitan, który nigdy nie
angażował się emocjonalnie w scysje innych ludzi, ale tym
razem wyjątkowo zirytowała go postawa tych dwojga. Dobra,
nic mu do tego, jeśli chcą się wygłupiać i brać stronę nie tej
osoby, co trzeba, to ich sprawa...
Gdy wreszcie poszli, ruszył na górę, przy czym
oczywiście dopadła go pani Colpepper, która już od dłuższego
czasu czekała, aż zostanie sam.
- Ponosi pan całkowitą odpowiedzialność za ten skandal -
wycedziła przez zaciśnięte zęby. - Mówiłam, żeby nie trzymać
tu tego kota, no i proszę! Pan Winslow chce podać nas do
sądu! Zaczynam się zastanawiać, czy nie złożyć wymówienia.
Ciekawe, skąd pan weźmie nową asystentkę? - spytała z
przekąsem.
- Porozmawiamy o tym jutro - oznajmił tonem nie
znoszącym sprzeciwu. - Na razie proszę nie wpuszczać nikogo
na górę, zanim nie dowiem się, jakie są zamiary panny
Morison.
-
Z
całą
pewnością nie zamierzam zabraniać
narzeczonemu...
- Zwłaszcza jemu - uciął i zostawił ją stojącą u dołu
schodów z otwartymi ustami i wyrazem świętego oburzenia w
oczach.
Na samej górze, oprócz mostka, znajdowały się dwie
kabiny, w tym jedna jego własna. Otworzył drzwi po lewej
stronie, prowadzące do biura asystentki. Nikogo. Drugie zastał
zamknięte, więc spokojnie sięgnął do kieszeni po klucz.
Dopiero gdy go nie znalazł, przypomniał sobie, że zostawił go
w kurtce, a kurtkę w kajucie... Nie pozostało mu nic innego,
tylko zapukać.
- To ja, kapitan - odezwał się surowo. - Proszę otworzyć.
- Proszę mnie zostawić samą.
- Mam na pokładzie ponad setkę ludzi, którzy chcą panią
zobaczyć.
- Ale ja nie chcę widzieć ich!
- To niech pani porozmawia tylko ze mną. Cisza. Długa
cisza.
- A jest pan sam? - spytała z wahaniem.
- Na razie tak - odparł, kładąc nacisk na „na razie".
Westchnienie.
- A czy nie mógłby pan zawrócić do portu, wysadzić ich
na brzeg i pozwolić mi tu zostać do tej pory? - spytała
błagalnym tonem, lecz kapitan pozostał nieugięty.
- Może i mógłbym, ale nie widzę powodów, dla których
miałbym to zrobić.
Upłynęło kilka długich chwil, po czym drzwi uchyliły się
nieco, a w nich pojawiła się panna Morison - z
zaczerwienionymi od płaczu oczami i w poszarpanej,
poplamionej krwią sukience. Kwiaty częściowo wysunęły się
z potarganych włosów i smętnie zwisały jej nad uchem.
Jednak nic nie mogło zmienić faktu, że John Vermont miał
przed sobą piękną kobietę. Jego spojrzenie przesunęło się po
lekko kręcących się jasnych włosach przez wysokie kości
policzkowe ku ślicznie wykrojonym ustom. Aż się prosiły,
żeby je całować...
Chłopie, czyś ty oszalał, zganił się w duchu. Co też ci
chodzi po głowie?
Pospiesznie odwrócił wzrok od jej warg, a wtedy jego
spojrzenie padło na jej ramię.
- Ma pani poranioną rękę. Proszę ze mną, w sąsiedniej
kabinie jest apteczka. Zaraz to opatrzę.
- Dziękuję, ale nie widzę takiej potrzeby. Spróbował z
innej strony.
- Pani matka przestraszy się, gdy zobaczy panią w takim
stanie. Pewnie zaraz przyjdzie tu z pani narzeczonym...
- Nie chcę więcej widzieć tego człowieka - oznajmiła z
zaskakującą energią. - To łajdak - skwitowała krótko.
Zdziwił się. Czy to możliwe, żeby dopiero teraz
zorientowała się, za jakiego człowieka chciała wyjść? Ech,
sam diabeł nie dojdzie, co kobieta naprawdę myśli.
- Panno Morison, rozumiem, że przeżywa pani stres, ale...
- Nie - powiedziała, zanim dokończył. - Myślałam, że
potrafię stawić im czoło, ale pomyliłam się. Wiem, że to
tchórzostwo z mojej strony, ale nie mam siły teraz walczyć z
nimi wszystkimi. - Jej oczy zaszkliły się łzami. - Potrzebuję
trochę czasu, żeby dojść do siebie. Proszę im to przekazać,
dobrze? - dodała przepraszającym tonem i cicho zamknęła
drzwi.
Z furią walnął pięścią o udo.
- Do diabła z tymi ślubami! - warknął pod nosem.
Z posępną miną skierował się z powrotem, postanawiając
w duchu, że nie chce mieć więcej do czynienia z urządzaniem
takich szopek. Owszem, firma nadal będzie prosperować,
gdyż pomysł okazał się całkiem dochodowy, ale on pozostanie
tylko właścicielem. Do udzielania ślubów zatrudni jakiegoś
innego kapitana.
Mniej
więcej
godzinę
później
przestał
bronić
rozwścieczonemu panu młodemu dostępu do panny Morison.
Miała trochę czasu do namysłu, może więc zmieniła zdanie i
zgodzi się wyjść, a on wtedy odzyska swoją kabinę...
- Meg, wpuść mnie. porozmawiajmy - przekonywał
Robert pieszczotliwym głosem.
- Nie.
Stojący nieopodal kapitan pokiwał głową z niechętnym
podziwem. Chociaż zależało mu na tym, żeby wreszcie móc
zamknąć się u siebie i mieć choć chwilę spokoju, musiał
przyznać, że zaczęła mu imponować stanowczość tej kobiety.
Jej postawa źle wróżyła temu zarozumiałemu bubkowi...
Naraz uzmysłowił sobie, że źle wróżyła. również jego
drzwiom, które chyba trzeba będzie w końcu wysadzić, by
dostać się do środka.
- Meg, zachowujesz się jak małe dziecko, które nabroiło,
przestraszyło się i wlazło w mysią dziurę. Wiesz o tym
przecież - argumentował Winslow, przybierając uspokajający,
nieco wyrozumiały ton, właśnie taki, jakim dorosły zwraca się
do nic nie rozumiejącego malucha. - Przynosisz wstyd mnie i
twojej rodzinie. I to przez jakiegoś głupiego kocura. Przecież
nic się nie stało. Wspaniały, dzielny kapitan uratował go, więc
o co tyle krzyku? Otwórz i pogadajmy jak ludzie.
John impulsywnie zacisnął dłoń w pięść i mało brakowało,
by skoczył i dał temu draniowi w zęby - za obrażanie kobiety,
pogardliwy stosunek do zwierząt oraz drwienie z niego
samego. Ponownie jednak powtórzył sobie, że to wszystko nie
jego sprawa i że nie powinien się angażować.
Tymczasem dobiegł go cichy odgłos oddalających się
kroków, co oznaczało, że panna Morison odeszła od drzwi,
kończąc w ten sposób rozmowę. Robert odwrócił się i
podszedł do kapitana, mierząc go nienawistnym spojrzeniem.
- Podobno jesteś pan właścicielem tej krypy?
Skinął głową, myśląc przy tym, że ten człowiek zmieniał
się jak kameleon w zależności od tego, z kim miał do
czynienia i co chciał osiągnąć.
- Otwórz więc pan te drzwi, chyba masz pan klucz? John
uśmiechnął się.
- Tak się składa, że zostawiłem go w kabinie.
- To wyłam pan zamek!
- I co? Może jeszcze mam wyciągnąć tę damę za włosy?
A potem zakuć ją w dyby? Albo powiesić na rei? - naigrawał
się John.
Zauważył z satysfakcją, że przynajmniej raz ten
zarozumiały goguś na chwilę zapomniał języka w gębie.
- Czekaj, Vermont, doigrasz się - syknął wreszcie.
Odszedł kilka kroków, po czym odwrócił się i dodał z
pogróżką w głosie: - Mam przyjaciół na wysokich
stanowiskach.
- Pan w ogóle ma jakichś przyjaciół? - zdziwił się
uprzejmie.
Megan zaciągnęła zasłony, by dodatkowo odizolować się
od świata i zapaliła światło. Dopiero wtedy zauważyła swoje
odbicie w lustrze. Nie zastanawiając się ani przez moment,
zdarła z siebie znienawidzoną sukienkę i z furią wyszarpnęła z
włosów te idiotyczne kwiaty. Z odrazą cisnęła to wszystko na
podłogę, po czym weszła do łazienki, by doprowadzić się
trochę do porządku.
W bezlitosnym blasku świetlówki ujrzała zaczerwieniony
od płaczu nos, spuchnięte powieki i błędny wzrok. Może
Robert miał rację? Może po prostu zareagowała jak
histeryczka? Może naprawdę przesadziła?
Poprawiła włosy i zmyła rozmazany makijaż, cały czas
bijąc się z myślami. Gdy jednak jej spojrzenie padło na
czerwone szramy na ramieniu, wszelkie wątpliwości znikły w
mgnieniu oka.
Przemyła rany i wyjrzała przez bulaj. Bez wątpienia
zbliżali się do portu, już było widać nabrzeże. Istniała więc
szansa, że kapitan spełni jej prośbę, wysadzi wszystkich na
brzeg i oszczędzi jej - przynajmniej na jakiś czas - bolesnych
rozmów z rodziną i byłym narzeczonym.
Wróciła do kabiny i spojrzała po sobie bezradnie. Ma tak
chodzić w samej bieliźnie i pończochach? O ponownym
założeniu sukni ślubnej nawet nie mogło być mowy. Naraz jej
wzrok padł na kapitańską kurtkę. Lepsze to niż nic,
zdecydowała Megan i włożyła ją.
Okazała się na nią sporo za duża, sięgała jej za kolana, a
rękawy musiała podwinąć, gdyż zakrywały jej całe dłonie.
Gdy zapięła guziki, poczuła się nagle dziwnie bezpiecznie -
jakby ktoś wziął ją w objęcia, zapewniając jej opiekę i
bezpieczeństwo. Postawiła kołnierz, bezwiednie przy tym
wdychając unoszący się z materiału korzenny zapach wody
kolońskiej.
Przez ten cały czas zza drzwi dobiegały ją błagania i
perswazje różnych osób, lecz ignorowała je twardo. Na
przemian proszono ją i grożono, przymilano się i odwoływano
się do jej rozsądku, apelując, by wreszcie zaczęła się
zachowywać jak dorosła osoba, a nie jak dziecko.
- Właśnie zaczęłam - szepnęła sama do siebie w
zamyśleniu.
John Vermont jeszcze nigdy nie czuł takiej ulgi po
powrocie do portu jak teraz. Ale też nigdy dotąd nie miał za
sobą równie wyczerpującego rejsu. Sztormy i huragany
wydawały mu się dziecinną igraszką w porównaniu z piekłem,
jakie przed dwoma godzinami rozpętało się na pokładzie jego
statku.
Gdy „Ruby Rose" bezpiecznie zacumowała przy nabrzeżu,
puścił ster i zdjął rękawiczki, by schować je do niewielkiej
szafki. Otworzył ją i dopiero wtedy uprzytomnił sobie, że
przecież cały czas miał dostęp do zapasowych kluczy do
swojej kabiny. Zdjął je z haczyka, ze śmiechem podrzucił
wysoko w powietrze i złapał zręcznie. Nieproszona
sublokatorka wreszcie przestanie się u niego szarogęsić...
Niezmordowana pani Colpepper czaiła się za drzwiami
sterówki i dosłownie napadła na niego, gdy tylko wychynął na
korytarz.
- Naprawdę zaczynam się zastanawiać, czy nie rzucić tej
pracy. Jak sobie pomyślę, ile czasu zmarnowałam,
przygotowując tę ceremonię... - rozległ się jej jazgotliwy głos.
Kapitan miał serdecznie dość tej upiornej kobiety, ale pech
chciał, że była mu potrzebna na statku.
- Rozumiem. Mówiłem już jednak, że porozmawiamy o
tym jutro. - Wykręcił się i uciekł na dolny pokład, gdzie
właśnie powinno było się odbywać przyjęcie weselne.
Zabrał z jednego ze stołów butelkę szampana oraz
półmisek z homarami i tak wyposażony udał się z powrotem
na górę. Zapukał do drzwi swojej kabiny, lecz odpowiedziało
mu tylko zachęcające miauknięcie. Skorzystał więc z
zapasowego klucza i wszedł do środka.
Ku swemu zaskoczeniu ujrzał Mgiełkę wygodnie
przytuloną do boku panny Morison, która spała na jego
własnej koi, w jego własnej kurtce. Kątem oka dostrzegł
porzuconą na podłodze sukienkę, ale wolał przyglądać się jej
właścicielce - zgrabnym nogom, unoszącej się w miarowym
oddechu piersi, rozsypanym wokół twarzy włosom, długim
rzęsom, które rzucały cienie na policzki, rozchylonym
wargom...
Ponownie ogarnęło go przemożne pragnienie, by poznać
ich smak. Wyobraził sobie, jak klęka przy niej i budzi ją
pieszczotliwymi pocałunkami, jak bierze ją w ramiona, jak
ona podnosi powieki i jak patrzy na niego...
Gwałtownie potrząsnął głową. Oprzytomniej, stary! Co też
ci do łba strzeliło? Odwrócił się więc plecami i postawił na
stole przyniesiony prowiant. Następnie wyjął z szafki
kieliszki, talerze, sztućce oraz serwetki, a w końcu nalał sobie
nieco szampana i wygodnie wyciągnął się na krześle,
nieuchronnie powracając spojrzeniem do uroczego widoku.
Do diaska. Megan Morison była równie śliczna jak uparta.
Wiedział, że właściwie nie powinien się tak gapić, ale nie miał
ochoty jej budzić. Prawdę mówiąc, obawiał się kolejnych
kłopotów.
Już zmierzchało, gdy Megan się wreszcie poruszyła. Jej
powieki uniosły się leniwie, a na ustach pojawił się uśmiech,
gdy spostrzegła przytulone do niej zwierzątko. Vermont
wiedział, że powinien uprzytomnić jej, że nie jest już sama,
ale zachowywała się tak rozkosznie, że nie odmówił sobie
przyjemności przyglądania się, jak Megan przeciąga się z
lubością niczym kotka.
Wreszcie spostrzegła go. Oprzytomniała w jednej chwili i
zerwała się z koi.
- Pożyczyłam sobie pańską kurtkę, bo musiałam się w coś
przebrać - wyjaśniła skrępowana. - Mam nadzieję, że nie ma
pan nic przeciw temu?
- Nie. Bardziej w tym pani do twarzy niż w tym białym
fru - fru... - Naraz ugryzł się w język, gdyż zauważył, iż w jej
oczach pojawiły się łzy. Pospiesznie chwycił półmisek i
wyciągnął go w jej stronę. - Proszę, może pani coś zje?
- Nie cierpię homarów - chlipnęła, wycierając oczy
rękawem swojej, to znaczy jego, kurtki.
- Ale to z pani własnego wesela... - zająknął się. - Eee, no
prawie wesela - sprostował gorączkowo, gdyż ta uwaga
wywołała prawdziwą fontannę łez.
Zerwał się w miejsca i podał Megan płócienną serwetkę.
Osuszyła twarz i opadła na krzesło.
- To Robert uparł się przy homarach, ja nie miałam nic do
gadania - jęknęła. - A właściwie, gdzie oni są?
- Poszli sobie.
- Wszyscy?
- Tak. Wysadziłem ich przy głównym molo, jakiś
kilometr stąd, teraz jesteśmy w stałym doku „Ruby Rose".
Aha, pani matka kazała powtórzyć, że może pani nocować u
niej. Musiałem obiecać w pani imieniu, że pojedzie pani do
domu.
Megan rozszlochała się ponownie.
- Na śmierć zapomniałam... Wynajmowałam mieszkanie,
ale wyprowadziłam się, bo przecież miałam zamieszkać z
Robertem...
- Jeszcze nic straconego - wtrącił, lecz ona z uporem
pokręciła głową.
Stłumił westchnienie i zastanowił się, jak by tu
dyplomatycznie dać jej do zrozumienia, żeby sobie poszła.
Coraz bardziej zaczynało mu zależeć na tym, by ta półnaga
ślicznotka zeszła mu z oczu. Należała do innego faceta, więc
po kiego diabła robiła mu coraz większy apetyt? Była niczym
cudze konto w banku - budzące pożądanie i absolutnie
niedostępne. ..
- Robi się późno - zauważył od niechcenia. - Wysłałem
kogoś do tego salonu, gdzie dziś panią przygotowano do
ślubu, i oddali pani ubranie. Znajdzie je pani w kabinie po
przeciwnej stronie korytarza. Proszę iść się przebrać, a ja
zadzwonię po taksówkę.
- Kiedy ja nie mam dokąd iść - szepnęła przez łzy.
Pociągnął spory łyk szampana i spojrzał na nią badawczo.
- Ale pani matka...
- Nic pan nie rozumie. - Wstała i zaczęła nerwowo krążyć
po pokoju. - Ona uważa, że Robert to ósmy cud świata! Nie da
mi spokoju, dopóki nie przekona mnie, jaką głupotę zrobiłam.
Nie mam teraz siły wysłuchiwać jej kazań.
Uprzytomnił sobie nagle, że nie spuszcza spojrzenia z jej
nóg. Czym prędzej podniósł wzrok wyżej - to znaczy, tam też
nie powinien patrzeć - więc jeszcze wyżej - nie, tylko nie na
usta - tak, chyba najbezpieczniej będzie patrzeć jej w oczy.
- No, a pani wujek? - podpowiedział pospiesznie.
- Gdyby nie pieniądze Roberta, interesy wujka Adriana
byłyby w opłakanym stanie. Zrywając zaręczyny, odcięłam
wujka od pomocy finansowej. Musi być na mnie wściekły, nie
mogę mu się pokazać na oczy w tej sytuacji.
- A przyjaciele?
- Czy pan nie rozumie, że wszyscy uwielbiają Roberta?
Przystojny, bogaty, wykształcony, obyty w świecie... Czego
więcej chcieć?
Tak, jak myślał - facet omamił ją pieniędzmi.
Przypomniało mu to Betsy - jego pierwszą miłość i byłą żonę.
Wyszła za niego, skuszona stanem jego konta bankowego, ale
nie minęło nawet pół roku, kiedy znudziła się nim, a
zwłaszcza jego zasadami i poważnym stosunkiem do pracy.
Zaczęła sobie szukać nowych podniet...
Rozwiodła się z nim dwa lata temu, oskubawszy go
niemal doszczętnie ze wszystkiego, ponieważ John nie
zamierzał walczyć o pieniądze z kobietą, którą wciąż jeszcze
kochał. Dopiero przed paroma miesiącami dotarło do niego, że
nie powinien rozpaczać z powodu utraty Betsy, lecz cieszyć
się że udało mu się od niej uwolnić. W każdym razie - nigdy
więcej.
- Niechże pan coś wreszcie powie - odezwała się panna
Morison, zakłopotana jego przedłużającym się milczeniem. -
Czy pan też uważa, że głupio dziś postąpiłam?
- Ujmijmy to tak - powiedział z namysłem. - Gdyby pani
nie wyrzuciła go za burtę, to sam bym to zrobił. Nie był wart,
żeby chodzić po moim statku.
Obdarzyła go promiennym uśmiechem.
- Dziękuję. Cieszę się, że ktoś jest po mojej stronie...
- Naraz coś jej przyszło na myśl. - Chwileczkę!
Powiedział pan, że to pański statek? Jest pan więc
właścicielem tej firmy i nie straci pan przeze mnie pracy? - W
jej głosie zabrzmiała niekłamana ulga.
Miło mu było słyszeć, że w tym całym zamieszeniu
zatroszczyła się również o niego, a nie myślała tylko i
wyłącznie o sobie, co przecież byłoby całkiem naturalne w jej
sytuacji.
- Proszę się nie martwić, pan Winslow nic mi nie zrobi.
Nie wylecę na bruk.
- Dobrze panu. Ja nie mam nawet pracy - wyznała
drżącym głosem. - Pracowałam w szpitalu, ale odeszłam przed
dwoma tygodniami. Po pierwsze, wychodziłam za Roberta,
więc nie potrzebowałam zarabiać pieniędzy, po drugie,
sądziłam, że będę mu pomagać w jego pracy. Dopiero dziś
rano okazało się, że on nawet nie myśli o partnerstwie i że nie
zamierza mnie dopuszczać do swoich spraw! I co ja mam
teraz ze sobą zrobić? - zakończyła z jękiem rozpaczy.
John nie odpowiedział, tylko w zamyśleniu potarł brodę
dłonią. Właściwie nie rozumiał, nad czym się zastanawiał.
Przecież to jej problem, nie jego, w końcu był kapitanem
statku, a nie psychologiem w poradni złamanych serc.
- Może jechać do hotelu? - zaproponował. Westchnęła
ciężko, a jej drobna sylwetka przygarbiła się
pod niewidocznym ciężarem.
- Nie mogę sobie na to pozwolić. Chyba jednak muszę
pojechać do mamy - zdecydowała, sprawiając mu tym
niebotyczną ulgę. Wyglądało na to, że wreszcie uda mu się
pozbyć kłopotu. Ucieszył się aż tak bardzo, że zaproponował
bez namysłu:
- W takim razie podwiozę panią. I tak jadę do siebie, więc
nie zrobi mi różnicy, jeśli trochę nadłożę drogi.
Zaskoczona, rozejrzała się po przytulnie urządzonej
kabinie.
- To pan tu nie mieszka? Czasem zdarza mi się tu
przenocować, ale nic poza tym.
Muszę urządzać dom nad rzeką, jakąś godzinę jazdy stąd.
te codzienne dojazdy są trochę męczące, ale mam nadzieję
znaleźć kogoś, kto by dowodził statkiem. Sam zadowoliłbym
się rolą właściciela.
- W takim razie to bardzo miło z pana strony, że choć
musi pan jechać taki kawał drogi, to jeszcze chce mnie pan
podrzucić do domu. Tylko machnął ręką.
- Nie ma sprawy. Wiem, że jest pani zmęczona i smutna i
że ten dzień miał zupełnie inaczej wyglądać...
Jej wargi znów zaczęły podejrzanie drżeć, co uświadomiło
mu że ponownie palnął piramidalną głupotę. Po kiego diabła
wspominał ten nieszczęsny ślub? Skonfundowany, naprędce
wymyślił jakieś usprawiedliwienie i pospiesznie opuścił
kajutę.
- Same kłopoty z tymi kobietami. Psiakość, trzeba było
jednak zadzwonić po taksówkę - mruknął ze złością, gdy
znalazł się na korytarzu. - Miałbym teraz święty spokój.
Mgiełka, która wyskoczyła tuż za nim, otarła się o jego
nogi i miauknęła głośno, co zabrzmiało tak, jakby w pełni
zgadzała się z jego zdaniem.
ROZDZIAŁ TRZECI
- Wiem, że spieszy się pan do domu, ale jestem strasznie
głodna. Właściwie od czterech dni nic nie jadłam. To z
nerwów - wyznała z pewnym zawstydzeniem. - Ale gdybyśmy
mogli na moment przystanąć, o, tam. - Wskazała na
przydrożną restaurację dla zmotoryzowanych.
Kapitan Vermont skinął głową, zatrzymał swojego
wysłużonego jeepa przed uśmiechniętą twarzą kolorowego
klowna i opuścił szybę w drzwiach - zwyczajnie, kręcąc
korbką.
Natychmiast
stanęło
jej
przed
oczami
srebrzystopopielate BMW i Robert, który opuszczał szybę
nonszalanckim dotknięciem jakiegoś przycisku. Oczywiście
nigdy w takim miejscu jak to. Jej były narzeczony prędzej by
umarł, niż pokazał się wśród zwykłych śmiertelników. O, nie,
Robert Winslow nie pospolitował się z motłochem!
- Co pani zje?
Omal nie rzuciła mu się na szyję z wdzięczności za to
pytanie. Robert nigdy nie pytał jej, tylko zamawiał to, co jego
zdaniem było zdrowe, niskokaloryczne i dające energię. W
dodatku cały czas tłumaczył jej, że powinna, biorąc z niego
przykład, dbać o siebie, uprawiać jogging, ćwiczyć na
siłowni... Ciekawe, że nigdy nie wspomniał o pływaniu,
pomyślała mściwie i w jej oczach błysnęła przekora.
- Hamburgera. Podwójnego. I koktajl owocowy. I frytki -
wyrecytowała, przypominając sobie uwagi Roberta na temat
niezdrowego odżywiania.
Vermont bez słowa komentarza powtórzył jej zamówienie
do otwartych ust klowna, skąd po chwili odezwał się głos,
proszący o przygotowanie odpowiedniej kwoty i podjechanie
do znajdującego się nieopodal okienka. Megan otworzyła
portmonetkę i spojrzała na jedyny banknot, jaki jej został. Jej
ostatnie dwadzieścia dolarów.
- A pan nic nie chce? Ja stawiam - zaproponowała
wspaniałomyślnie.
- Dziękuję, nie jestem głodny - odparł, biorąc od niej
pieniądze. Po chwili podał jej resztę oraz papierową torbę z
jedzeniem.
Gdy ruszyli, zauważyła, że lekka mżawka niemal
niepostrzeżenie przeszła w silny deszcz, z którym wycieraczki
samochodu ledwo dawały sobie radę. Megan smętnie
pokiwała głową. Pod tym względem chyba nic nie mogło się
równać z Oregonem - tu jak padało, to już padało. Wzdrygnęła
się. Było ciemno, mokro, zimno, nieprzyjemnie... Gdyby nie
wypchnęła Roberta za burtę, siedziałaby teraz w samolocie
niosącym ją w kierunku słonecznych australijskich plaż...
Nie, kochana. Nie siedziałabyś. Siedzielibyście oboje, a to
wielka różnica. I pewnie nawet nie miałabyś pojęcia, do jakich
świństw ten człowiek jest zdolny. Ten człowiek. Twój mąż.
Zrobiło jej się słabo na myśl, jak mało brakowało, by
zmarnowała sobie życie, poślubiając kogoś takiego. W jej
uszach ponownie zabrzmiały oskarżycielskie słowa Roberta.
Jak on śmiał? Powiedział to tak, że wszyscy musieli sobie
pomyśleć, że brała od niego pieniądze, a przecież prawda
wyglądała zupełnie inaczej! Owszem, wręczał jej czeki
opiewające na całkiem spore sumy, ale wyłącznie dlatego, że
Megan pracowała dla szpitalnej fundacji zbierającej środki na
budowę nowego centrum rehabilitacyjnego.
Nie prosiła też Roberta, by ratował skórę wuja Adriana,
więc nie miał prawa czynić jej wyrzutów z tego powodu. To
była jego własna decyzja, niech teraz nie udaje, że jej rodzina
oskubała go z pieniędzy!
W rzeczywistości Megan wyszła na tym narzeczeństwie
fatalnie również pod względem finansowym. Mama zaklinała
ją na wszystkie świętości, by nie przyniosła Robertowi
wstydu, więc w końcu wydała swoje oszczędności na
niezwykle kosztowną suknię ślubną. Gorzej. Oszczędności
okazały się niewystarczające, żeby zapłacić za kompleksową
obsługę w renomowanym centrum ślubnym, które zapewniało
strój, dodatki, makijaż i fryzurę. Musiała wziąć kredyt w
banku. Niewielki, ale jednak.
Gdy tak teraz ponuro rozważała swój związek z Robertem,
z coraz większą oczywistością nasuwał się wniosek, iż przez
cały ten czas zachowywała się jak marionetka pociągana za
sznurki. Ciągle się na wszystko zgadzała - na przejęcie jego
stylu życia, z dietą włącznie, na szybki ślub, choć znali się
dość krótko, na luksusowe wesele przeznaczone głównie dla
jego rodziny i przyjaciół, a nawet na podpisanie upokarzającej
umowy przedślubnej.
Chyba zgłupiała doszczętnie.
Chyba? Z całą pewnością, skorygowała ponuro.
Przestałam samodzielnie myśleć, bo mi woda sodowa
uderzyła do głowy, gdy ktoś tak przystojny i zamożny jak
Winslow zaczął mi czynić awanse. Wydawało mi się, że trafił
mi się książę z bajki!
Nigdy więcej, przysięgła sobie w myślach. Zacznę
wszystko od nowa. Uporządkuję moje życie, ale po swojemu.
Nikt więcej nie będzie mi mówił, co mam robić. I nikt więcej
nie zawróci mi w głowie. Kobieta może się doskonale obejść
bez mężczyzny!
- Słucham?
Z wrażenia upuściła torebkę z jedzeniem i część frytek
wysypała jej się na kolana. Nie miała pojęcia, w którym
momencie zaczęła myśleć na głos i czy mówiła na tyle
wyraźnie, że kapitan zrozumiał jej słowa.
- Nic takiego - wymruczała pospiesznie. - O, już prawie
jesteśmy na miejscu. Teraz niech pan skręci w lewo... Jeszcze
kawałeczek... To będzie ten biały dom po prawej i... Niech się
pan nie zatrzymuje! - wykrzyknęła nagle, gdy akurat zaczął
zwalniać.
Posłał jej zdumione spojrzenie.
- Ależ, panno Morison...
- Nie widzi pan tego szarego samochodu? Robert jest
tutaj! Jedźmy stąd! - błagała, gdyż właśnie dostrzegła przez
okno znajomą sylwetkę.
Jej były narzeczony stał w salonie ze szklaneczką w dłoni.
To znaczy, że po tej całej historii matka nadal podejmowała
go jak mile widzianego gościa. Poczuła się zdradzona. Mama
do upadłego trzymała stronę Roberta!
Vermont skręcił w wąską boczną uliczkę i zatrzymał się w
cieniu wysokiego drzewa, które osłaniało ich przed zimnym
światłem lamp. Zgasił silnik i odwrócił się do niej.
- I co teraz? - spytał chłodno.
Nerwowo spojrzała przez ramię, by sprawdzić, czy aby na
pewno nikt się nie zorientował, że to ona siedziała w
samochodzie, który przed chwilą przejechał przed jej
rodzinnym domem. Nonsens, przecież ani mama, ani Robert
nie znali wozu kapitana Vermonta, nie mogli się więc niczego
domyślić. Tym niemniej przez chwilę rozglądała się z
przestrachem. Dookoła nie było żywej duszy. Deszcz padał
nieustannie, bębniąc o dach nad ich głowami.
- I co teraz? - powtórzył. - Oni czekają na panią.
Megan kurczowo splotła dłonie i wzięła głęboki oddech,
by się choć trochę uspokoić.
- Gotowa?
- Na co?
- No, żeby iść do nich. Niemal podskoczyła na miejscu.
- Nigdy w życiu! - wykrzyknęła histerycznie.
Co ona miała teraz zrobić? Co miała zrobić? Z całej siły
zatęskniła za swoim wynajętym mieszkaniem, którego się tak
lekkomyślnie pozbyła. Mogłaby teraz skulić się pod kołdrą i
płakać w poduszkę, ile wlezie. Na pewno by jej choć trochę
ulżyło.
Miała znikome szanse na znalezienie noclegu za mniej niż
piętnaście dolarów. Ale przecież nie będzie spała pod
mostem...
- Czy może mnie pan zawieźć do wujka Adriana? -
szepnęła cichutko. - To tylko kawałek stąd, naprawdę.
Nie odpowiedział. Pomyślała, że jest to potępiające
milczenie, że kapitan Vermont ma jej już serdecznie dosyć i że
nawet on jej nie rozumie. Ogarnęło ją tak dojmujące uczucie
osamotnienia, że nie wytrzymała i łzy napłynęły jej do oczu a
z gardła wyrwał się szloch.
Nagle poczuła, jak dwie silne dłonie ujmują ją za ramiona
Podniosła zdziwiony wzrok na poważną twarz kapitana.
Łagodnie przyciągnął ją do siebie, powoli otaczając
ramionami. Megan była tak zgnębiona, że nie protestowała.
Bezradnie oparła głowę na jego piersi. Jeden z guzików przy
jego kurtce wbijał jej się w policzek, ale to nie miało
znaczenia.
Vermont trzymał Megan bardzo lekko, bez śladu
obcesowości i nieco niezdarnie poklepywał ją po plecach, co -
o dziwo - zdawało się pomagać. Uspokajała się powoli.
Zaczynała się czuć bezpiecznie w objęciach tego potężnego
mężczyzny. Lekko pociągnęła nosem. Pachniał wiatrem. Na
karku czuła ciepło jego oddechu. To było takie miłe.
Naraz w jej umyśle eksplodowała pewna myśl. Czy
naprawdę chciała być kobietą, która przechodzi z rąk do rąk?!
Wyprostowała się gwałtownie, a kapitan puścił ją natychmiast.
Nie patrzyła na niego, lecz czuła jego spojrzenie na swojej
twarzy.
- Dziękuję - szepnęła wreszcie.
- Nie ma za co.
- Nawet nie wiem, jak masz na imię - zauważyła z lekkim
skrępowaniem, uznała jednak, że nie ma sensu nadal
pozostawać przy oficjalnej formie.
- Jonathan, ale mówią mi John.
- John... - powtórzyła, oczywiście bez żadnej potrzeby.
- Czy już ci trochę lepiej?
- Tak. Niedługo zupełnie dojdę do siebie. Widzisz, ja
zazwyczaj jestem bardzo opanowana, w ogóle nie zdarza mi
się płakać, to tylko dzisiaj... Strasznie cię przepraszam.
- Nie, to ja przepraszam. Powinienem był zrozumieć, jak
bardzo jesteś zestresowana. Oczywiście, nie ma potrzeby,
żebyś teraz spotykała się z nimi na siłę. Jedziemy do twojego
wujka. Gdzie on mieszka?
Z lekkim ociąganiem wyznała, że ładnych parę
kilometrów stąd, ale na szczęście okazało się, że kapitan
Vermont - to znaczy, John - i tak jechałby w tamtym kierunku.
Musieli zawrócić na główną drogę, ale ponieważ nie miała
ochoty ponownie przejeżdżać obok domu mamy, wybrała
okrężną trasę, przez co stracili trochę czasu, lecz przynajmniej
mniej się denerwowała.
Gdy
zbliżali
się do malutkiego, dość biednie
wyglądającego domku na dalekich przedmieściach, wyminął
ich szary samochód o smukłej sylwetce i zgrabnie zaparkował
przy rozwalającej się bramie.
- Jedź dalej! - zażądała natychmiast Megan, przytomnie
rzuciwszy okiem na rejestrację. Nie mogło być najmniejszych
wątpliwości.
- Znowu? - jęknął.
- Powinnam była się domyślić. Robert nie znosi biernego
czekania, woli działać. Skoro nie wróciłam do mamy, to szuka
mnie w innych miejscach i jak zwykle nie spocznie, dopóki
nie dopnie swego!
Przez parę minut jechali w milczeniu, wreszcie John
zjechał na pobocze, wyłączył motor i ponownie zwrócił się do
swojej kłopotliwej pasażerki:
- Nie możesz się ukrywać w nieskończoność.
- Wiem.
- W końcu będziesz musiała stawić im czoło. Nie ma
sensu udawać, że obejdzie się bez tego - przekonywał.
Z desperacją spojrzała mu prosto w oczy.
- Zapewniam cię, że stawię im czoło i że powiem, co
myślę o dalszych próbach kierowania moim życiem. Ale
dlaczego akurat dzisiaj? Ja chcę tylko spędzić tę jedną noc w
spokoju, a nie na awanturach. Czy ja naprawdę tak wiele
wymagam?
- Właściwie nie - przyznał, stłumił ziewnięcie i zerknął na
zegarek. - Hm, prawie północ. Megan, będę z tobą szczery.
Lecę z nóg, a jutro muszę wstać o szóstej rano, jestem z kimś
umówiony, potem jeszcze mam dwa śluby, muszę się choć
trochę wyspać. Ale wiesz co? Mieszkam dwadzieścia minut
drogi stąd, w ogrodzie stoi taki mały letni domek, bardzo
porządny. Jest łazienka, jest piecyk, dam ci klucz, żebyś
mogła się tam bezpiecznie zamknąć, a jak rano będę jechał do
miasta, to zawiozę cię tam, dokąd tylko będziesz chciała. Co
ty na to?
Spotkali się zaledwie przed paroma godzinami. Musiałaby
zupełnie oszaleć, żeby pojechać do nieznajomego mężczyzny.
Jednak z tym zupełnie obcym człowiekiem czuła się
bezpieczniej niż ze swoim niedoszłym mężem. W dodatku
jego dom jest ostatnim miejscem, gdzie Robert mógłby jej
szukać.
- Dzięki. Myślę, że to rzeczywiście jedyne wyjście -
zdecydowała, podnosząc wzrok.
Ku swemu nieopisanemu zdumieniu dostrzegła wyraz
popłochu na jego twarzy. Wyglądało to tak, jakby on obawiał
się bardziej niż ona!
Co za niedorzeczna myśl.
Niespełna pół godziny później otworzył przed nią drzwi
swojego domu. Na spotkanie jak zwykle wybiegła Lily,
piękny płowy labrador. Nieco podejrzliwie łypnęła na Megan,
polizała dłoń Johna i machając ogonem, wyskoczyła na
zewnątrz. żeby pomyszkować w ogrodzie.
- Wygląda mi to na kawalerskie gospodarstwo - oceniła
Megan, rozejrzawszy się dookoła po dość surowym wystroju
wnętrza. - Czyżby nie było żadnej pani Vermont?
- Była kiedyś, ale zmieniła zdanie.
- Och, przepraszam.
- Nie ma za co, to ja się wygłupiłem. Jak widzisz, jeśli
chodzi o zawieranie małżeństw, to mam jeszcze gorsze
doświadczenia niż ty.
Natychmiast pożałował tej uwagi, gdyż jej śliczne oczy
zalśniły podejrzanie. Kretyn.
Szybko
podszedł
do
przesuwanych,
całkowicie
oszklonych drzwi, które prowadziły na taras i dalej do ogrodu.
Gdy je odsunął, kompletnie mokra Lily wpadła z powrotem,
otrząsnęła się energicznie, a potem wyciągnęła się na swoim
legowisku przed kominkiem i utkwiła nieufne spojrzenie w
Megan.
John zrobił to samo - to znaczy jeśli chodzi o spojrzenie, a
nie o legowisko i otrząsanie się.
Co go podkusiło, by ją tu ściągnąć? Mało miał kłopotów
Don Kichot się znalazł, psiakość! Zachciało mu się po
rycersku ratować uciemiężoną białogłowę!
Nagle przypomniało mu się, jak ją trzymał w ramionach i
zrobiło mu się jakoś dziwnie. Poddała mu się wtedy taka
miękko... I włosy jej pachniały... Ale nie to spowodowało; że
nagle zapragnął jej pomóc, choć zawsze starał się trzymać z
dala od cudzych kłopotów.
Owszem, była naprawdę urocza, lecz nie to tak go ujęło,
Mało ślicznotek chodzi po świecie? Nie, Megan miała coś
więcej, coś, co mogło faceta przyciągnąć jak magnes.
Wrażliwość. Dobre serce. A do tego nie stosowała gierek,
tylko mówiła wprost, co myśli. A gdy już powiedziała, to
trzymała się tego, nie było w niej ani śladu tej okropnej
kobiecej niekonsekwencji i nieznośnego braku zdecydowania.
Nie kaprysiła. I wypchnęła Winslowa za burtę! I to dwa razy.
Co za kobieta! Nic dziwnego, że zdecydował się jej
pomóc.
Zmusił się, by odwrócić od niej wzrok. Do diabła, wcale
nie chciał na nią patrzeć. Ani o niej myśleć. Po odejściu Betsy
zastanawiał się nieraz, czy jeszcze kiedyś będzie miał ochotę
związać się z kobietą. Teraz już wiedział, że tak, że mimo
wszystko kiedyś spróbuje. Oczywiście nie z tą. To była tylko
nieznajoma, której zdecydował się pomóc, nic ponadto.
Dlatego nie było sensu za dużo o niej myśleć.
- Chcesz może coś zjeść albo napić się czegoś? -
zaproponował, by przerwać przedłużające się milczenie.
- Szczerze mówiąc, lecę z nóg.
- Dobrze, pokażę ci, gdzie będziesz spać. - Zaprowadził ją
na taras. - Weź sobie parasol, wisi na haku po twojej lewej
stronie.
Megan otworzyła parasol, lecz trzymała go tak, by chronił
ich oboje. Szybko przeszli alejką do domku w ogrodzie.
Znajdował się w nim tylko jeden, za to całkiem obszerny
pokój oraz łazienka. Powstał jako tymczasowe lokum Johna i
Betsy, którzy potrzebowali gdzieś mieszkać, gdy John
budował dla nich prawdziwy duży dom. Żona jednak opuściła
go tak szybko, że nawet nie zdążyła przekroczyć progu
nowego domu. Jej obecność wyczuwało się tylko tutaj,
dlatego John właściwie w ogóle tu nie zaglądał.
Wszedł pierwszy, zapalił światło i włączył piecyk, a
tymczasem Megan otrząsała parasol, stojąc na ganku.
- Wejdź - zaprosił ją do środka.
Gdy go mijała w wąskim przejściu, musnęła ramieniem
jego tors. Było to przypadkowe, zupełnie niewinne dotknięcie,
jednakże serce Johna chyba miało na ten temat inne zdanie.
Nagle poczuł się jak człowiek balansujący na brzegu
wezbranej rzeki, spienionej, zdradliwej, pełnej wirów topieli...
- Tam masz łazienkę. W szafce znajdziesz czyste
szczoteczki i ręczniki. Zaraz przyniosę ci dodatkowy koc, tu
jest pioruńsko zimno - dodał pospiesznie, wycofując się na
ganek.
- Słuchaj, ty musisz być całkiem zamożny - powiedziała
nagle Megan. - Masz własną firmę, luksusowy parowiec,
piękny dom... Nieźle.
Zmarszczył brwi.
- Nie narzekam - przyznał niechętnie. - Pójdę po ten koc.
Czyli jednak pierwsze wrażenie nie zmyliło go. Zwracała
uwagę przede wszystkim na pieniądze. Jak to Winslow
powiedział? Forsa to forsa. Ja ją mam, a ty nie...
Proszę, czyli mądrze zdecydował, że nie powinien o niej
myśleć.
Kuląc się w ulewnym deszczu, pobiegł do domu, znalazł
ciepły pled i nie używaną flanelową piżamę, którą dostał od
jednej z ciotek na Gwiazdkę i wrócił do Megan. Siedziała na
łóżku, przeciągając się i ziewając niemal nieprzerwanie.
Naprawdę musiała być wykończona, lecz tym niemniej wstała
i uśmiechnęła się na jego widok.
Nagle poczuł, że jemu wcale nie chce się spać. Nic a nic.
- Przyniosłem ci piżamę. Jest zupełnie nowa.
- Dziękuję. Nie tylko za to. Za wszystko, John. Aha,
przepraszam, ale pozwoliłam sobie zadzwonić do mamy. Nie
chciałam, żeby się denerwowała.
- Słusznie.
- Oczywiście nie powiedziałam, gdzie jestem. Starannie
rozpostarł pled na łóżku, z całej siły walcząc z różnymi
obrazami, jakie nieposłuszna wyobraźnia zaczęła znienacka
podsuwać mu przed oczy. Megan, z rozkosznie potarganymi
włosami, leżąca tutaj, ubrana tylko w tę niebieską piżamę i
wpatrzona w niego roziskrzonym wzrokiem... Dosyć tego!
- Wychodzisz?
Czy mu się zdawało, czy w jej głosie pojawił się ślad
rozczarowania?
- Eee... - zająknął się. - Podobno jesteś zmęczona.
- Właśnie i boję się, że się rano nie obudzę. Mogłabym
dostać budzik?
Na moment odjęło mu mowę. Przez chwilę zdawało mu
się, że chciała, żeby z nią został, i choć na sto procent - no, na
dziewięćdziesiąt procent, powiedzmy sobie szczerze – nie
skorzystałby z tej propozycji, to jednak poczuł się lekko
rozczarowany. Nie potrzebowała jego, tylko budzika!
- Zapukam rano i obudzę cię - zakomunikował sucho. -
Dobranoc - oznajmił i stanowczo zamknął za sobą drzwi.
Tym razem nie biegł do domu, tylko szedł w tym
paskudnym deszczu, traktując go jako coś w rodzaju
naturalnego zimnego prysznica, który podobno dobrze robi na
pewne rzeczy. A z pewnością przyda mu się taki prysznic, bo
co i rusz zapominał, że ta obca kobieta zupełnie go nie
interesuje.
Megan obudziła się sama, John nie musiał pukać. Sączące
się przez żaluzje blade światło uświadomiło jej, że nastał
kolejny dzień, najprawdopodobniej równie okropny jak
wczorajszy. Wstała z westchnieniem i poszła do łazienki,
starając się przy tym nie nadepnąć na przydługie nogawki
piżamy.
Nieco półprzytomnie rozejrzała się dookoła - podłoga z
różowego marmuru, ogromna wanna z hydromasażem,
odrębna
kabina
prysznicowa,
świetliki
w
suficie,
umożliwiające kontemplowanie nieba podczas kąpieli... Czy
ona w kółko musiała wpadać na facetów, którzy tarzali się w
forsie? A może nie wszyscy oni byli tacy jak Robert, który
próbował kupować ludzi?
Pewnie, że nie, pomyślała żartobliwie, by poprawić sobie
humor. Robert zaczął od wręczenia mi czeku, a John od
podania mi kota!
Gdy odświeżyła się i ubrała, wyszła na zewnątrz, ale nie
od razu skierowała się do domu. Zauważyła, że posesja jest
znacznie większa, niż sądziła w nocy i że wyłożone
kamiennymi płytami patio jest wyjątkowo długie i kończy się
tak jakoś dziwnie - jakby naturalnym skalnym murem
niespełna metrowej wysokości. Podeszła, wyjrzała z
ciekawością i na dobrą minutę zastygła w bezruchu. Przed nią
roztaczał się urzekający widok.
Dom wznosił się w bardzo malowniczym miejscu na
stromej skarpie nad rzeką. W dole znajdowała się mała
przystań, w której cumowała niewielka łódź, kołysząca się
lekko na leniwej fali. Dookoła panowała cisza i spokój. Nawet
wiszące nisko ołowiane chmury nie psuły urody tego miejsca.
Megan zawróciła. Szklane drzwi były rozsunięte, weszła
więc do środka.
- John? - zawołała nieco niepewnie. Odpowiedziało jej
jedynie warknięcie Lily, która wylegiwała się wygodnie na
skórzanej kanapie.
- Masz wątpliwości co do mnie, prawda? - uśmiechnęła
się, lecz w tym momencie spojrzenie Megan padło na wiszący
na ścianie zegar i wyraz jej twarzy zmienił się diametralnie.
Dziewiąta! Zaspali! A John miał jakieś ważne spotkanie i
jeszcze te śluby!
Zaczęła gorączkowo pukać do kolejnych drzwi i otwierać
je, wołając Johna. Pokoje były jeszcze pozbawione mebli,
jedynie biblioteka została urządzona. 1 sypialnia Johna, na
którą trafiła na końcu. Na ogromnym starodawnym łożu z
baldachimem leżała jedynie rozrzucona pościel. Megan po
chwili namysłu ruszyła z powrotem i przeszła na drugą stronę
domu, zgadując, iż tam pewnie znajduje się kuchnia.
I to jaka kuchnia! Istne marzenie - wspaniale przestronna,
urządzona w jasnym złocistym drewnie. Na razie wszystko
przykrywała folia, gdyż pomieszczenie było w trakcie
malowania. Na jednym z blatów stały puszki z farbą i słoiki z
pędzlami. Megan zauważyła też drabinę i odruchowo
powiodła wzrokiem do góry. Aha, sufit między tamtymi
dwoma belkami jeszcze nie został pomalowany.
Już miała wyjść, gdy spostrzegła karteczkę na drzwiach
lodówki.
„Megan, nie mogłem cię dobudzić. W dzbanku jest
zaparzona kawa, zrób sobie tosty, jajecznicę, czy co tam
chcesz. Przepraszam za ten bałagan. Aha, w cukiernicy jest
cała masa drobnych - uzbiera się parę dolców, gdyby ci
brakowało na taksówkę. Weź, ile ci będzie trzeba. John".
Została więc zupełnie sama w domu obcego człowieka,
gdzieś na kompletnym odludziu. W pierwszej chwili
przestraszyła się. W drugiej - rozzłościła. W trzeciej - poczuła
ulgę.
Nalała sobie kawy, a potem zdjęła z wieszaka ciepłą
kurtkę i wyszła na zewnątrz, ostrożnie niosąc pełen kubek.
Przysiadła na skale i zapatrzyła się na toczącą szare wody
rzekę.
Miała czas. John wróci pewnie dopiero wieczorem, więc
nie ma się co spieszyć. Zresztą, nie miała się dokąd spieszyć.
Nie przychodziło jej na myśl żadne inne miejsce, gdzie
mogłoby być jej równie dobrze jak tutaj.
ROZDZIAŁ CZWARTY
John po raz kolejny spojrzał na zegarek, choć od
poprzedniego - równie nerwowego - zerknięcia na cyferblat
nie minęła nawet minuta. Co mogło zatrzymać tę nieszczęsną
Colpepper? Nigdy się nie spóźniała. Ponieważ ktoś musiał
powitać wchodzących na pokład gości weselnych, John wysłał
do nich pierwszego oficera, Danny'ego Borela, zaś sam
powrócił myślami do swego domu. To znaczy, powiedzmy
sobie szczerze - do kobiety, którą tam zostawił.
Próbował ją rano obudzić, pukając, a raczej waląc w
drzwi, wołając jej imię. ale nie przyniosło to żadnych
rezultatów. Ponieważ uznał, że wyważanie drzwi i wyciąganie
jej z łóżka siłą nie ma najmniejszego sensu, dał sobie spokój.
Jak się wyśpi, to sama pojedzie do miasta, w końcu jest
dorosła.
Danny wszedł do sterówki i przyjrzał mu się z
zaciekawieniem.
- Co jest, szefie?
- Nic.
- To co się pan tak marszczy?
- Przez tę kobietę - warknął z furią. - Gdzie ona się, do
diabła, podziewa?
- Colpepper?
- Pewnie, że Colpepper! A co. mamy tu na statku jakąś
inną?
Danny uśmiechnął się.
- No, nie wiem... Wczoraj jedna ślicznotka wykopała pana
z pańskiej własnej kajuty. Siedzi tam do tej pory? -
zainteresował się z niewinną miną.
- Na szczęście wczoraj wieczorem zmądrzała i zabrała się
stąd - odparł z rosnącą niecierpliwością. Zaczynała boleć go
głowa. - Słuchaj, czy Colpepper nie wspominała na przykład o
tym, że weźmie sobie jeden dzień wolnego albo coś w tym
stylu?
- Nie przypominam sobie... - W zamyśleniu potarł brodę.
- Wiem tylko, że była niewąsko wkurzona.
- Czyżby tym razem mówiła poważnie? - zaniepokoił się
John.
- Niby o czym?
- Wiesz, zawsze powtarzała, że rzuci tę robotę, ale
myślałem, że tylko tak gada, żeby mnie postraszyć. Widocznie
dziś postanowiła mnie postraszyć trochę bardziej... - Wyjrzał
przez szybę na zbierający się na pokładzie tłumek gości.
Państwo młodzi, kulący się pod ogromnym czarnym
parasolem, z którego smętnie ściekała woda, mieli wyjątkowo
niewesołe miny. - Czy oni na pewno przyszli tu wziąć ślub? -
zdziwił się. - Wyglądają raczej jak kondukt pogrzebowy.
Danny westchnął rozdzierająco.
- Są niezadowoleni, że wyszedł do nich byle
marynarzyna, w dodatku spóźniony. Szefie, nie możemy ich
tak traktować. Musi pan sam do nich iść i trochę ich ugłaskać.
Aha, czy Colpepper nie zostawiła tu jakichś swoich papierów?
- Tutaj? Wszystko znajdziesz w jej biurze. Ból głowy
dokuczał mu coraz bardziej.
- Szukałem, nic tam nie ma. A przecież będą potrzebne
formularze, no i dane tych smutasów, co tam stoją.
John zajrzał do szuflady, mając nadzieję, że zaplątała się
tam może jakaś aspiryna. Niestety, nadzieja okazała się
płonna.
- Wybacz, Danny, ale zwalę to na twoją głowę. Zdobądź
skądś te przeklęte papierki i dowiedz się, jak oni się nazywają
- zakomenderował, zatrzaskując szufladę.
- Dobra, ale pod warunkiem, że od jutra wszystko będzie
po staremu - odparł z ponurą miną Danny, otwierając drzwi.
- Niech pan ściągnie Colpepper z powrotem, szefie, nawet
gdyby musiał pan paść przed nią plackiem i pocałować ją w
piętę. Leżymy bez niej.
John z roztargnieniem pogłaskał Mgiełkę, która dopraszała
się o swoją porcję pieszczot, nie bacząc na jego problemy.
Melancholijnie pokiwał głową. Z nimi zawsze były same
kłopoty, niezależnie od tego, czy były stare, czy młode, ładne
czy brzydkie, w ludzkiej skórze czy kociej... Zawsze takie
same.
Właśnie kończyła zmywać - chociaż w ten sposób
próbowała odwdzięczyć się Johnowi za gościnę - gdy
usłyszała szczekanie psa. Wytarła dłonie w ściereczkę i
pospieszyła do drzwi wejściowych, pod którymi szalała Lily.
Megan wyjrzała przez szybę i zauważyła jakąś kobietę,
oddalającą się szybkim krokiem. Zanim zdążyła otworzyć
drzwi, zawołać za nią i spytać, o co chodzi, tamta doszła do
zaparkowanego przed bramą samochodu i odjechała. Megan
nie zdołała nawet dojrzeć jej twarzy, gdyż zasłonił ją parasol,
który trzymała nad głową.
Ciekawe... Była żona? Aktualna przyjaciółka? Szkoda, że
nie mogła jej obejrzeć. Nie wiedzieć czemu, zainteresowało ją
- oczywiście tylko przełomie - jakie kobiety podobają się
Johnowi. Już miała zamknąć drzwi, gdy zauważyła, że na
wycieraczce leży jakaś paczka, a na niej karteczka zapisana
równym pismem. Wiedziona nieposkromioną ciekawością,
pochyliła się i przeczytała suchą notatkę:
„Składam formalną rezygnację z pracy. Dołączam
wszystkie dokumenty dotyczące zamówionych ceremonii na
sześć tygodni naprzód. Proszę wysłać wynagrodzenie (jest mi
pan dodatkowo winien za osiem nadgodzin) pod moim
domowym adresem. Jeśli uzna pan za stosowne mnie
przeprosić, może pan zadzwonić. Agnes Colpepper".
Megan zamknęła drzwi i w zamyśleniu położyła paczkę na
stole w holu. Naraz zrozumiała parę rzeczy. Po pierwsze, John
nie miał pojęcia o tym, że stracił asystentkę. Czekał więc teraz
na statku, mając w perspektywie dwa śluby i zachodząc w
głowę, gdzie podziewa się pani Colpepper. Po drugie, nikt
inny, tylko ona sama, Megan Ashley Morison, była za to
odpowiedzialna. Domyślała się, że gdyby nie wypchnęła
Roberta za burtę i nie zepsuła ceremonii, pani Colpepper nie
pokłóciłaby się z Johnem i nie rzuciłaby pracy.
Trudno, co się stało, to się nie odstanie. Teraz nie mogła
nic na to poradzić. Zawróciła do kuchni, ale po chwili
ponownie znalazła się przy stole z nieszczęsną paczką.
Dotknęła jej niezdecydowanie. To nie twoja sprawa, nie
mieszaj się do tego, odezwał się nagle głos rozsądku. A
właśnie, że moja, odpowiedziało coś buntowniczo. Megan
przysunęła sobie krzesło, rozcięła papier i położyła przed sobą
plik dokumentów.
W trakcie lektury zorientowała się, że rejsy luksusowym
parowcem
zamawiano
w
celach
wycieczkowych
i
bankietowych, że na jego pokładzie odbywały się też
uroczyste przyjęcia organizowane przez firmy, różne
uroczystości rodzinne oraz, oczywiście, ceremonie ślubne i
weselne. Gdy przeglądała papiery dotyczące tych ostatnich,
nieuchronnie przypomniała sobie wydarzenia poprzedniego
dnia.
Po raz pierwszy zastanowiła się, co czuje teraz Robert.
Czy zdał sobie sprawę z niewłaściwości swego postępowania?
Czy żałował, że ją stracił? Co byłby gotów zrobić, by ją
odzyskać? Pod powiekami poczuła łzy.
A jakie to ma znaczenie, co Robert sobie myśli? Z
determinacją zacisnęła dłonie w pięści i wysiłkiem woli
stłumiła płacz w zarodku. Nie będzie więcej tego przeżywać.
Koniec z histerią! Wystarczy, że wczoraj roztkliwiała się nad
sobą, przez co tylko narobiła Johnowi kłopotu.
Właśnie, powinna się stąd zabierać, by wreszcie zacząć
załatwianie swoich spraw. Niepotrzebnie szpera w
dokumentach swego uczynnego gospodarza. Wcale by mu się
to, nie spodobało.
Gdy porządkowała porozkładane na całym stole
dokumenty, wpadły jej w oko słowa napisane czerwonym
ołówkiem na małej kartce doczepionej do papierów
dotyczących jakiegoś przyjęcia weselnego: „Pan młody -
poważna alergia na jajka. Pod żadnym pozorem nie używać
ich w żadnym daniu".
Z zaciekawieniem zerknęła na menu. Sałatki... Pewnie bez
majonezu. Cała masa ciast, no i oczywiście tort... Na upartego
da się obejść bez jajek, ale ktoś będzie musiał się naprawdę
postarać. To znaczy, już musiał się postarać, bo dotyczyło to
akurat jednego z dzisiejszych wesel.
Megan zaczęła nerwowo bębnić palcami po blacie.
Karteczka z ostrzeżeniem znajdowała się w domu Johna, a nie
u kucharza na statku. Nie było pewności, że ktokolwiek został
powiadomiony o przypadłości pana młodego. Ale to przecież
nie jej sprawa.
Dobrze, a co będzie, jak stanie się coś złego? Z alergiami
nie ma żartów. A co, jeśli biedny pan młody rozchoruje się i to
poważnie, na samym środku rzeki, kilkanaście kilometrów od
najbliższego szpitala? Co wtedy zrobi? I co wtedy zrobi John
Vermont? Czy wolno jej w tej sytuacji siedzieć z założonymi
rękami, tylko dlatego, że niezręcznie się przyznawać, iż z
ciekawości wtykała nos w cudze sprawy?
John zatrzasnął drzwiczki samochodu i popędził do domu,
starając się jak najmniej zmoknąć. Co za cholerny dzień! Miał
wszystkiego serdecznie dosyć! A wszystko przez tę jędzę
Colpepper, która bez słowa ostrzeżenia zostawiła go z tym
całym kramem na głowie. Och, gdyby tylko ją dorwał, chyba
skręciłby jej kark! Chociaż nie, może by jej darował, w końcu
wykazała przynajmniej tyle przyzwoitości, że zadzwoniła na
statek i powiedziała o tym alergiku. Jeszcze teraz włosy jeżyły
mu się na myśl, co by się stało, gdyby tego nie zrobiła.
W holu paliło się światło, widocznie Megan zapomniała je
zgasić, wychodząc. Na moment zrobiło mu się trochę
niewyraźnie, gdyż dom wydał mu się jakoś wyjątkowo
opuszczony i nieprzytulny, ale po chwili John machnął ręką,
odganiając od siebie tę myśl. Tak naprawdę to był bardzo
zadowolony z tego, że ma tu święty spokój i nikt od niego
niczego nie chce. Jak to dobrze, że ta dziewczyna sobie
poszła.
Dopiero gdy powiesił kurtkę na wieszaku, zorientował się,
że czegoś mu brakuje. Właśnie, gdzie się podziewa Lily?
Zawsze niecierpliwie czekała pod drzwiami na jego powrót i
natychmiast wyskakiwała na zewnątrz. Naraz poczuł kuszący
zapach, dolatujący z głębi domu. Czyżby Megan była tak
miła, że upichciła coś dla niego, zanim wyszła?
Kiedy wszedł do kuchni, Lily powitała go radośnie. Miała
wilgotną sierść, więc Megan musiała ją wypuścić i to chyba
całkiem niedawno. Dostrzegł na kuchni jeszcze parujący
rondelek i zrozumiał, że musiała dopiero co wyjść. Minęli się
najwyżej o kilka minut...
Coś go dziwnie ścisnęło w żołądku, ale zinterpretował to
jako objaw głodu.
Naraz ponownie zorientował się, że coś mu nie pasuje.
Chwileczkę! A gdzie folia, drabina, farby i pędzle? Jego
spojrzenie odruchowo powędrowało ku temu kawałkowi
sufitu, którego od jakiegoś czasu nie mógł skończyć malować,
gdyż po prostu nie miał kiedy. Irytująca biała powierzchnia
między belkami znikła. Przyjrzał się dokładniej. Żadnych
chlapnięć farbą na drewno, żadnych śladów pędzla.
Równiutko, starannie. Nie miał się do czego przyczepić, a
szkoda. Wcale mu się nie podobało, że jakaś kobieta malowała
sobie po jego suficie!
Za jego plecami trzasnęły drzwi. Odwrócił się ze
zdumieniem.
Wpadła do kuchni niczym burza, wnosząc ze sobą
świeżość
wczesnowiosennego
wiatru,
zdyszana,
z
zarumienioną twarzą, skręconymi od wilgoci włosami. W
rękach trzymała jakieś zielsko. Uśmiechnęła się promiennie na
widok Johna i mało brakowało, by w odpowiedzi uśmiechnął
się również. Pohamował się w ostatniej chwili. Co ona sobie
właściwie wyobrażała, rządząc się w jego domu?
- Ha! Zaskoczyłam cię moją obecnością, co? - ucieszyła
się.
- Nie przeczę - skomentował chłodno, oczekując jakichś
wyjaśnień, lecz ona tymczasem umyła pod kranem
rachityczną natkę i szczypiorek, które jakimś cudem
przetrwały zimę.
Następnie posiekała je, wrzuciła do rondelka, zamieszała,
zwiększyła gaz. John przyglądał jej się w milczeniu. Miała na
sobie jego fartuch, którego on używał tylko od wielkiego
dzwonu. Do twarzy jej było... Psiakość, jej we wszystkim było
do twarzy! Spochmurniał.
- Widzę, że niezbyt ci się podoba, że jeszcze mnie tu
zastałeś - zauważyła z zakłopotaniem. - Widzisz, nie mogłam
się tak wynieść bez podziękowania.
- Podziękowałaś mi wystarczająco. - Wskazał na sufit. -
Ale przecież nie musiałaś tego robić.
- Kiedy ja bardzo lubię malować...
Poirytowany rozwojem wypadków, szukał czegoś, do
czego mógłby się przyczepić. Wiedział, że wtedy czułby się
bezpieczniejszy.
- Gdzie są pędzle? Trzeba je natychmiast umyć, inaczej
będą się nadawać tylko do wyrzucenia.
- Umyłam. - Uśmiechnęła się leciutko. - Lubisz włoską
kuchnię? Nie miałam tu zbyt wielkiego wyboru, więc
zrobiłam spaghetti z sosem.
- Niepotrzebnie - mruknął. - Zazwyczaj jem po drodze do
domu.
Megan zmarkotniała.
- O, czyli już jadłeś...
- Nie, akurat dzisiaj nie - przyznał z lekkim ociąganiem.
Właściwie nie miał pojęcia, czemu tak się stało, że w drodze
powrotnej ominął swoją ulubioną knajpę i od razu wrócił do
domu, który zawsze stał pusty i gdzie oprócz psa nikt na niego
nie czekał.
- To świetnie. - Rozpromieniła się znowu i zakrzątnęła
szybko dookoła, nakładając na talerze obfite porcje
fantastycznie pachnącego spaghetti.
John spróbował i musiał przyznać, że gotowała też
całkiem nieźle. Hm...
- Tak prawdę mówiąc, to nie zostałam tylko po to, żeby ci
podziękować - oznajmiła, zręcznie nawijając makaron na
widelec. - Owszem, to też, ale było coś jeszcze.
Serce zabiło mu szybciej, choć oczywiście nie było ku
temu żadnych powodów. Czyżby została ze względu na
niego? Niewykluczone. Wcale by się nie zdziwił, gdyby
desperacko zaczęła szukać nowego faceta.
- Byłam ciekawa, jak dzisiaj poszło. No, z tymi dwoma
ślubami. Przecież nagle musiałeś się obejść bez asystentki.
- Skąd o tym wiesz? - zdumiał się.
Wstała i wyszła na chwilę, po czym wróciła z naręczem
papierów i z jakąś kartką w ręku. Gdy przeczytała mu krótki
list od Agnes Colpepper, we wzburzeniu walnął pięścią w stół.
Nakrycia zabrzęczały.
- Prędzej mnie szlag trafi, niż do niej zadzwonię! Megan
przyglądała mu się z uwagą, lecz nie wyrzekła nawet słowa
komentarza.
- Szkoda, że nie widziałaś tego pierwszego ślubu. Mówię
ci, na pogrzebach jest weselej. Państwo młodzi byli na nas
wściekli, bo najpierw nikt ich godnie nie przywitał, potem
musieli trochę poczekać, bo nie mogliśmy znaleźć formularzy,
nie mieliśmy też pojęcia, jak się nazywają... - opowiadał,
znajdując pewną ulgę w fakcie, że może się przynajmniej
wygadać. - Żeby ją tak pokręciło! - huknął. - Nie mogła mnie
powiadomić osobiście?
- Może się ciebie bała? - podsunęła Megan.
- Mnie? - spytał z niedowierzaniem.
Pospiesznie zasłoniła twarz serwetką, by ukryć uśmiech,
lecz John i tak dostrzegł jej rozbawienie. Żachnął się.
- Dobra, nieważne. Ale przynajmniej trochę się
zrehabilitowała, bo zadzwoniła i ostrzegła, że ten drugi pan
młody ma alergię na jajka. Lepiej późno niż wcale. Jedzenie
było już na stołach, ale nasz kucharz szybko skombinował
specjalne dania tylko dla nowożeńców. Megan odchrząknęła.
- To nie ona dzwoniła. To byłam ja. John znieruchomiał
w pół gestu.
- Że co???
- Zostawiła tę paczkę pod drzwiami z samego rana.
Dobra, jestem ciekawska, zajrzałam do środka, trudno.
Zobaczyłam notatkę, pomyślałam, że lepiej nie ryzykować i
na wszelki wypadek zadzwoniłam do was.
- Chcesz mi powiedzieć, że Colpepper zabrała się, poszła
i nie raczyła nikogo powiadomić, że ten facet jest chory?
- Przykro mi, ale na to wygląda. Widelec wyleciał mu z
ręki.
- Wiesz, co się mogło stać? - zapytał ze zgrozą. -
Musiałem wyjaśnić, dlaczego dla państwa młodych
przygotowano oddzielne menu i tym samym przyznać, że
nastąpiło pewne niedopatrzenie. Ten biedny chłopak
powiedział mi wtedy, co się dzieje, gdy zdarzy mu się
nieopatrznie zjeść jajka. Cały puchnie. Rozumiesz, co to
znaczy? Cały, więc gardło i krtań również, on zaczyna się po
prostu dusić i potrzebuje natychmiastowej pomocy medycznej
- tłumaczył, czując, jak na czoło występuje mu zimny pot. -
Mało brakowało... Zanim zdążyłbym wezwać helikopter przez
radio, facet mógłby wyzionąć ducha na rękach świeżo
poślubionej panny młodej! No, niech ja tylko dopadnę tę
przeklętą babę! - zakończył gromko.
Przez chwilę panowała cisza. John ochłonął nieco i naraz
dotarło do niego, że choć Colpepper pokpiła sprawę, to
siedząca przed nim blondynka zdołała wszystko naprawić.
- Dzięki, Megan. Mam wobec ciebie dług wdzięczności.
Uśmiechnęła się, lecz potem spoważniała. Pomyślał, że
wyglądała na nieco zdenerwowaną.
- Nawet wiem, jak możesz mi się odpłacić - powiedziała
cicho.
Mimo iż wiedział, jaką wagę przykładała do pieniędzy,
zrobiło mu się przykro. Owszem, to prawda, że cały czas
próbował doszukać się w niej jakichś słabych punktów, ale
przecież to jeszcze nie znaczy, że naprawdę chciał je znaleźć.
Westchnął.
- Ile? - spytał krótko.
Megan zmarszczyła brwi, nie bardzo rozumiejąc.
- Ile czego?
- Nieważne - odparł pospiesznie. - Powiedz, jak mam ci
się odwdzięczyć.
- Weź mnie na swoją asystentkę - wypaliła.
Chyba musiał źle usłyszeć. Pochylił się ku niej nad
stołem.
- Proszę?
- John, naprawdę dam sobie radę. Pozwoliłam sobie
przejrzeć te wszystkie dokumenty i powiem ci, że to dla mnie
nic trudnego. Jak pracowałam w fundacji, to nieraz musiałam
organizować różne przyjęcia i spotkania, podczas których
zbieraliśmy pieniądze na nowe centrum rehabilitacyjne.
Oczywiście nie musisz wierzyć mi na słowo, postaram się o
referencje w moim byłym miejscu pracy.
Patrzył na nią podejrzliwie. Jedyne, co mu przychodziło
do głowy, to myśl, że nieopatrznie pozbywszy się nadzianego
faceta, zarzucała teraz sieć na innego. Niby dlaczego
pomalowała mu kuchnię, posprzątała, ugotowała obiad i
jeszcze wyprowadziła psa?
- John, to czysto zawodowa propozycja, nic poza tym -
zastrzegła, jakby czytając w jego myślach.
Z powątpiewaniem pokręcił głową. Nie podobało mu się
to. Trzeba ją zniechęcić.
- Widzisz, nie chcę ci robić przykrości, ale...
- Ale co?
- Są tu pewne okoliczności natury prywatnej... - ciągnął,
coraz bardziej zakłopotany.
- To znaczy? - naciskała. - Powiedz wprost, o co ci
chodzi.
- O twoje uczucia.
Tym razem ona popatrzyła na niego podejrzliwie.
- A co one mają z tym wspólnego?
- To, że musiałabyś wrócić na pokład mojego statku, tego
samego, gdzie miałaś szczęśliwie wyjść za mąż, ale się nie
udało. Nie wmówisz mi, że naprawdę chcesz zajmować się
kojarzeniem par i biernie przyglądać się cudzej sielance.
Zdawał sobie sprawę z tego, że postawił sprawę mało
dyplomatycznie, ale po cichu liczył na to, że po takiej
przemowie Megan rozpłacze się, wyjdzie, trzasnąwszy
drzwiami i tym samym da mu spokój.
- Taak? A w takim razie może mi wytłumaczysz, jak
sobie z tym radzą twoje uczucia?
- Moje?
- Aha - przyświadczyła spokojnie. - Twoje małżeństwo
rozpadło się, jesteś zawiedziony w miłości, ale dzień w dzień
udzielasz ślubu zakochanym parom. To musi być dla ciebie
straszne.
- Hej, nie mówimy o mnie, tylko o tobie! - zaprotestował
gniewnie.
- Mówimy o pracy, a to nie ma nic wspólnego z
uczuciami i niepowodzeniami natury prywatnej. To, że nie
wyszło mi z Robertem, wcale nie oznacza, że nie mogę się
zajmować organizowaniem czyichś ślubów. Przecież to czysty
absurd.
John błyskawicznie wymyślił nową linię obrony.
- A nie masz ochoty wrócić do swojej dawnej pracy? -
podsunął. - Wydawało mi się, że ją lubiłaś - dodał podstępnie.
- Owszem - westchnęła. - Dzwoniłam do szpitala, ale
okazało się, że znaleźli już kogoś na moje miejsce. Nie mogę
się domagać, by wyrzucili tę osobę i przyjęli mnie z
powrotem, to byłoby niepoważne. Może nawet i dobrze się
stało. Chętnie podejmę się jakiegoś nowego wyzwania.
Plan obronny numer trzy powstał w ciągu ułamka
sekundy.
- Hm, prawdę mówiąc, szukam kogoś nowego na
stanowisko kapitana. Mam dość zajmowania się tym
wszystkim osobiście, muszę sobie znaleźć zastępcę.
- Ale to mi w niczym nie przeszkadza. - Wzruszyła
ramionami. - Bez problemu dogaduję się z każdym, naprawdę.
Taktownie przemilczał fakt, że z narzeczonym dogadała
się tak świetnie, że własnoręcznie wrzuciła go do rzeki, i to
dwukrotnie.
- No tak, ale nie wiedząc nic o twojej propozycji,
zadzwoniłem dziś do agencji, która szuka dla mnie kapitana i
poleciłem im natychmiast znaleźć mi asystentkę.
- Jeśli przyślą ci kogoś naprawdę kompetentnego, to nie
będę się upierać i zrezygnuję. Jednak zanim to nastąpi, możesz
mnie zatrudnić na próbę. Przecież na razie zostałeś sam z tym
całym kramem na głowie - przekonywała. - Mówię ci, nie
będziesz żałował, że wziąłeś mnie do tej pracy. Zaręczam, że
gdybym się na tym nie znała, nie rwałabym się do tego.
Wpatrywał się w nią bez słowa, z jednej strony
poirytowany jej uporem, z drugiej przerażony perspektywą
borykania się samemu z tą całą robotą. Na następny dzień
zaplanowano nie tylko ślub, ale również rejs z wycieczką
szkolną. Już na samą myśl o tym zaczynała boleć go głowa.
Naprzeciw niego siedział ktoś, kto proponował mu
wybawienie z tych wszystkich kłopotów, a on jednak wciąż
się wahał.
- W dodatku, jeśli dasz mi tę pracę, to będę miała ci z
czego zapłacić za wynajmowanie letniego domku.
Co? Chciała tu mieszkać? Po jego trupie!
- Wykluczone - oznajmił kategorycznie.
- Dlaczego?
- No, bo... - zająknął się. - Dlatego, że...
- Proszę, zastanów się, zanim odmówisz. Jeśli ci w jakiś
sposób przeszkadzam, to postaram się jak najrzadziej
wchodzić ci w drogę. - Zerknęła na jego pusty talerz, z
którego już dawno wszystko znikło. - Mogłabym też gotować
- zaproponowała.
John nie odpowiedział.
- U mamy w garażu stoi mój stary samochód. Pojadę po
niego i będę z niego korzystać, żebyś nie musiał mnie nigdzie
wozić. Nie będziesz miał ze mną najmniejszych kłopotów.
Akurat, pomyślało coś ponuro w jego głowie. Chłopie,
jeśli ustąpisz, jeśli zostawisz ją tutaj choć na jeden dzień
dłużej, to popełnisz piramidalną głupotę, ostrzegał sam siebie.
Przecież ona nawet nie ukrywa, że interesują ją zamożni
faceci. Z byka więc spadłeś, czy co? Nie zgadzaj się.
Durny będziesz, jak się nie zgodzisz, odezwał się
jednocześnie jakiś zdradliwy głos w jego myślach. Masz tu
materiał na świetną asystentkę, uwolni cię od papierkowej
roboty i tysiąca innych spraw, poradzi sobie w każdej sytuacji,
w razie czego może nawet pomóc kucharzowi.
I tak miło się z nią siedzi przy stole...
Potrząsnął głową. Jego myśli stanowczo zaczynały
przybierać niepożądany obrót.
- Ale gdybym się zgodził, to nasze kontakty
ograniczałyby się wyłącznie do spraw zawodowych.
Megan spojrzała na niego jakoś dziwnie, pomyślał więc z
satysfakcją, że trafił w czuły punkt. Chciała go usidlić, a tu nic
z tego!
- To raczej oczywiste - odparła z urazą.
- Nie myśl sobie, że to taka lukratywna posadka - lojalnie
ostrzegł. - W rzeczywistości jest dość słabo płatna.
- Nie szkodzi, ja nie potrzebuję dużo.
Przyjrzał jej się uważnie i wytoczył najcięższe działa.
- Chodzi o to, że wciąż się ukrywasz, prawda? Dzwoniłaś
dziś do matki i Winslowa?
- Wybacz, ale nie wydaje mi się, byś miał prawo do
wtrącania się...
- Wybacz, ale wydaje mi się, że jeśli zamierzasz
traktować mój dom jako kryjówkę, to mam prawo o tym
wiedzieć.
Megan pokręciła głową.
- Chwileczkę. Przecież dopiero co powiedziałeś, że nasze
kontakty dotyczyłyby wyłącznie spraw zawodowych, nie
prywatnych.
- W takim razie dziękuję bardzo za twoją ofertę, ale nie
skorzystam. Wezmę kogoś, kogo przyśle mi agencja -
oznajmił z satysfakcją.
No, jednak postawił na swoim. Poczucie triumfu mąciła
mu jedynie myśl, że poprzednio przysłano mu kogoś takiego
jak Colpepper, bo nikogo lepszego nie było. Mogło to
znaczyć, że teraz trafi się ktoś jeszcze gorszy...
Megan posłała mu pełne wyrzutu spojrzenie.
- Skoro tak stawiasz sprawę... - westchnęła. -
Zadzwoniłam do Roberta, a ponieważ nie zastałam go,
zostawiłam mu wiadomość na sekretarce. Rozmawiałam z
mamą, przyjedzie tu po mnie niedługo i zabierze mnie do
domu, żebym mogła spakować sobie trochę rzeczy i wziąć
swój samochód. Muszę też zająć się odesłaniem prezentów
wraz ze stosownymi przeprosinami. Oczywiście, o ile
aprobujesz taki plan - zakończyła kąśliwie.
Zrobiło mu się diabelnie głupio. Co go podkusiło, żeby
wtrącać się w jej sprawy i robić jej przykrość? Lepiej wrócić
do meritum.
- A gdybym cię jednak nie zatrudnił? Ponownie
wzruszyła ramionami.
- Coś wymyślę. - Naraz jej oczy przybrały rozmarzony
wyraz. - Widzisz, tak sobie pomyślałam o tym twoim statku,
bo liczyłam na to, że zyskam trochę czasu na przemyślenie
paru rzeczy, na zdecydowanie, co chcę w życiu robić... Tam,
na wodzie, znalazłabym ciszę i spokój, a bardzo tego teraz
potrzebuję.
Ciszę i spokój? John popatrzył na nią takim wzrokiem,
jakby miał przed sobą największe dziwo świata. Czy ona w
ogóle zdawała sobie sprawę z tego, co mówi? Będzie musiała
wypełniać papierki, biegać na posyłki, wydzwaniać w różne
miejsca, użerać się z dziesiątkami ludzi, znosić ich humory i
kaprysy... Byłoby całkiem ciekawie poobserwować, co się
stanie z jej romantycznymi wyobrażeniami o życiu na statku,
gdy zetknie się z twardą rzeczywistością. Mógłby kazać jej
szorować pokład...
Czego się właściwie obawiał? Co z tego, że jest ładna i ma
w sobie coś, skoro on wie, że naprawdę zależy jej tylko na
pieniądzach? Znajomość prawdziwej natury Megan powinna
go uchronić przed kobiecymi sztuczkami i zakusami. To go
uodporni na ten blask w jej niebieskich oczach, i na to, jak
uroczo wygląda w jego fartuchu w zielono - białe paski, i na
jej śmiech, i na jej obecność, która przydawała domowi ciepła,
którego tak tu brakowało.
- Ale nasze stosunki pozostawałyby czysto zawodowe -
zastrzegł ponownie na wszelki wypadek.
Megan aż wzniosła oczy do nieba.
- O rany, John! Tak czy nie?
Wiem, że będę tego żałował. Ja to po prostu wiem,
pomyślał, lecz tym niemniej wyciągnął rękę ponad stołem.
- Tak.
Uśmiechnęła się promiennie i uścisnęła jego dłoń.
- Tak się cieszę. Och, żebyś wiedział, ile już mam
pomysłów! Ta cała Colpepper w ogóle nie myślała o tym, jak
by tu usprawnić pracę, a przy tym więcej zarobić dla firmy.
Na przykład, czy na pokładzie są jakieś aparaty fotograficzne?
- Nie, a co?
- Nie rozumiesz? Podczas różnych spotkań i wycieczek
część ludzi zawsze żałuje, że nie wzięła ze sobą aparatu.
Gdybyśmy zawsze mieli kilka na sprzedaż...
- My?! - wykrzyknął w popłochu. Hola, hola! Czy aby nie
za szybko na takie rządzenie się? Póki co, to on jest szefem. I
jako taki nie życzy sobie żadnych zmian. Życie nauczyło go,
że zmiany rzadko wychodzą człowiekowi na dobre. Lepiej
trzymać się tego, do czego się przywykło, co zostało już
sprawdzone.
- To znaczy ty - poprawiła Megan, lecz ciągnęła dalej,
bynajmniej nie speszona jego wybuchem: - Myślałam też o
tym, że można by dołączyć do oferty wystawne obiady w
weekendy.
- W weekendy? - powtórzył głucho.
- Aha - przyświadczyła z przekonaniem. - Wystarczyłoby
zatrudnić kilka osób więcej. Dobrze byłoby też zastanowić się
nad urozmaiceniem menu, może podjąć współpracę z dobrymi
restauracjami...
Z rosnącą zgrozą słuchał jej perory i obserwował wyraz
twarzy. Megan wyglądała tak, jakby zamierzała zreformować
cały świat i nie sądziła, by ktokolwiek mógł jej w tym
przeszkodzić. Na szczęście przeszkodził jej dzwonek do
drzwi.
W jednej chwili zmieniła się nie do poznania. Ucichła i
skuliła się. Wyglądała teraz jak przestraszone kurczątko.
- To na pewno mama - szepnęła i nerwowo zagryzła
wargi. - John, powinnam cię uprzedzić. Ona potrafi być... No,
jakby to powiedzieć...
- Nie z takimi dawałem sobie radę - zapewnił
buńczucznie, wstając od stołu. - Nie myśl, że twoja mama
owinie mnie sobie wokół palca!
- Żebyś się przypadkiem nie zdziwił... - mruknęła.
ROZDZIAŁ PIĄTY
John poszedł otworzyć drzwi, zaś Megan rozejrzała się za
swoją torebką. Nigdzie nie było jej widać. Wydawało jej się,
że ją tu przyniosła, ale widocznie miała tylko taki zamiar.
Skleroza...
Zawahała się, gdyż usłyszała ostry głos swojej matki oraz
głęboki bas wuja Adriana. Znając tych dwoje, podejrzewała,
że John znalazł się w opałach, ale chwilowo nic nie mogła na
to poradzić, musiała biec do letniego domku po torebkę.
Wróciła pędem, modląc się w duchu, by zdążyła, zanim mama
zrobi biednemu Johnowi awanturę.
Gdy ich dopadła, cała trójka odwróciła się do niej jak
jeden mąż. Jej gospodarz wyglądał na mocno poirytowanego,
wuj na nieco rozbawionego, zaś mama - jak zwykle zresztą -
na potwornie zdenerwowaną.
- Nareszcie! Umierałam ze strachu o ciebie! -
wykrzyknęła na widok córki, rzuciła się ku niej i chwyciła ją
za ręce.
- Nic ci nie jest? - spytała natarczywie i spojrzała na
Johna podejrzliwym wzrokiem. - Kiedy wczoraj dzwoniłaś,
miałaś taki przestraszony głos.
- Wydawało ci się - odparła uspokajająco.
- Właśnie mówiłam temu... temu panu, co mi powiedział
Robert, jak do niego zadzwoniłam.
- Mamo, czy ty po tym wszystkim jeszcze do niego
wydzwaniasz? - jęknęła z rozpaczą.
- Oczywiście - potwierdziła z mocą pani Morison. - Od
tamtego nieszczęsnego wypadku jesteśmy w starym kontakcie.
- To nie był żaden wypadek - sprostowała Megan. -
Popchnęłam go celowo.
- W ogóle nie chcę tego słuchać! - ucięła i ponownie
skierowała oskarżycielski wzrok na Johna. - Musi pan
zrozumieć, że moja córka ma możliwość zrobienia znakomitej
partii. Robert jest człowiekiem znanym, zamożnym i
wpływowym. Zajmie się nią i zapewni jej wszystko, czego
kobieta potrzebuje. Dlatego nie może się roznieść, że
zamieszkaliście razem.
- Już pani mówiłem, że nie mieszkamy ze sobą - wycedził
kapitan Vermont przez zaciśnięte zęby.
- Nic mnie nie obchodzi, jak pan to nazywa, ale... Wuj
Adrian dotknął ramienia swojej siostry.
- Lori, pohamuj się. Ten pan jest...
Pani Morison zignorowała go i ciągnęła dalej:
- ...ale fakt pozostaje faktem. Stanowi pan zagrożenie dla
szczęścia mojej córki. Robert jest idealnym kandydatem na
męża i Megan musi zrobić wszystko, by się z nim pogodzić.
Nie życzę sobie, żeby...
- Mamo, proszę, daruj sobie resztę tej przemowy, dobrze?
- wtrąciła z rezygnacją Megan. - Po pierwsze, nie wrócę do
Roberta i koniec. A po drugie, Johna to wszystko nie
interesuje.
- Jakiego znowu Johna? Wuj zakasłał znacząco.
- Próbowałem ci to powiedzieć, od chwili kiedy tu
weszliśmy - mruknął i wskazał na coraz bardziej zirytowanego
pana domu. - To kapitan Vermont, nie poznajesz? Ten, który
wczoraj miał udzielić im ślubu.
To wystarczyło, by pani Morison przyjrzała mu się z
jeszcze większą dozą nieufności.
- Czy mogłabym się dowiedzieć, w jakim celu przywiózł
pan moją córkę na to odludzie? I czy zdaje pan sobie sprawę z
tego, co Robert sobie o tym pomyśli?
Zmierzył ją zimnym spojrzeniem.
- Szanowna pani, nic mnie obchodzi, co Robert sobie o
tym pomyśli - odparł mało uprzejmym tonem.
Żachnęła się, odwróciła do córki i zasypała ją gradem
pytań:
- Co tu się właściwie dzieje? Żyjesz z człowiekiem,
którego dopiero co spotkałaś? Jak to możliwe? A może znałaś
go przedtem?
Megan podchwyciła udręczone spojrzenie Johna i
postanowiła zaoszczędzić mu dalszego ciągu. Zdecydowanie
ujęła mamę pod rękę.
- Idziemy. Możemy porozmawiać po drodze, jeśli tak ci
na tym zależy. - Łagodnie, lecz zdecydowanie wypchnęła ją
na ganek.
Wuj Adrian ze śmiechem klepnął po ramieniu kapitana
Vermonta, który wyglądał tak, jakby zamierzał wysłać
uciążliwych gości do wszystkich diabłów.
- Serdeczne dzięki, że zajął się pan naszą małą. Ale
przyszła kryska na Matyska. Będzie w końcu musiała wypić
piwo, którego nawarzyła.
Buntowniczo pokręciła głową.
- Ostrzegam cię, wujku, że nic nie wskórasz. Wiem, że
Robert postawił twoją firmę na nogi, ale to naprawdę nie moja
sprawa, wybacz.
Zaśmiał się tym swoim bardzo zaraźliwym, rubasznym
śmiechem.
- Nic się nie bój, mała. - Naraz spoważniał i popatrzył na
nich oboje ze smutkiem. - Ciekawa rzecz z tą jego pomocą.
Jak przyjdzie co do czego, to trzeba za nią diabelnie słono
płacić. Wiecie, że już nie jestem właścicielem mojej firmy?
Jedynie członkiem zarządu, figurantem właściwie. Wszystkim
rządzi Winslow. I dlatego, mała, nic ci nie grozi z mojej
strony. Nie zamierzam cię do niczego namawiać. - Skinieniem
głowy pożegnał kapitana Vermonta i wyszedł, by zaprowadzić
siostrę do samochodu.
Megan odwróciła się do Johna. Widziała, że miał
serdecznie dość tej całej awantury.
- Przepraszam cię za to wszystko - powiedziała.
Zabrzmiało to bardzo szczerze i John rozchmurzył się nieco. -
Naprawdę nie wiem, skąd mamie przyszło do głowy...
- Nie ma sprawy - skwitował wspaniałomyślnie.
- Czy to znaczy, że nadal mam u ciebie pracę? - spytała
nieśmiało.
Po chwili namysłu uśmiechnął się w tak cudownie
rozbrajający sposób, że poczuła... Właściwie nie potrafiła
sprecyzować, co poczuła. Coś bardzo dziwnego.
- Jeśli twoja mama nie oskarży mnie o porwanie i
zmuszanie cię do wykonywania ciężkich robót, to tak.
- A nie będziesz więcej wtrącał się do moich rodzinnych
spraw?
Uniósł ręce obronnym gestem.
- Zapewniam cię, że nie! - oznajmił z pełnym
przekonaniem.
John wpatrywał się w otwartą książkę, starając się
skoncentrować na tym, co czyta. Jego wzrok prześlizgiwał się
po zadrukowanej stronie, lecz słowa zdawały się nie docierać
do jego umysłu. Wreszcie poddał się, wstał, odłożył
ukochanego Steinbecka z powrotem na półkę i zaczął nieco
bezcelowo kręcić się po pokoju. Zgasił światło, dołożył drew
do kominka, poklepał po łbie przyglądającą mu się Lily, stanął
przy drzwiach na taras i kolejny raz spojrzał na zegarek.
Gdzie też ona się podziewa?
Minęła północ, a Megan ciągle nie wracała. Już kilka
godzin temu zaniósł do letniego domku budzik, a potem
kartkę z propozycją, że rano zawiezie ją na statek. Następnie
wrócił do siebie, ale pamiętał o tym, by zostawić zewnętrzne
światła zapalone. Powinien był się dawno położyć, zmęczenie
coraz bardziej dawało mu się we znaki, ale jednak postanowił,
że jeszcze trochę posiedzi i poczyta.
Właściwie nie był pewien, czemu tak zwlekał z pójściem
spać. Dopiero, kiedy przed pierwszą w nocy ujrzał ją, jak szła
przez ogród do letniego domku objuczona całą masą jakichś
paczek i toreb, zrozumiał, że cały czas podświadomie bał się,
że Megan nie wróci. Wiedział już, że jej matka ma ogromną
siłę przebicia i sądził, że mogła nakłonić córkę do zmiany
zdania.
Oczywiście chodziło mu tylko o to, że w takim wypadku
straciłby kolejną asystentkę, co przysporzyłoby mu kolejnych
kłopotów. Owszem, wciąż nie był przekonany, czy Megan
okaże się w tym dobra, ale podobno na bezrybiu i rak ryba,
więc...
Przyglądał się ukradkiem, jak ona otwiera kluczem drzwi,
wchodzi do domu, zapala światło, rzuca wszystko na podłogę i
wychodzi ponownie, by przynieść następne rzeczy. John
natychmiast sięgnął po kurtkę. Przecież nie może pozwolić, by
kobieta sama dźwigała ciężary, prawda?
Naraz zastanowił się, co też ona sobie pomyśli, gdy okaże
się, że czekał na nią. A jeśli go spyta o powód, co jej wtedy
odpowie? Gdy tak bił się z myślami, ponownie przeszła przez
ogród, niosąc kolejne paczki.
Odwrócił się powoli i ściągnął kurtkę. Czy on już zupełnie
upadł na głowę? Stał po ciemku w środku nocy i obserwował -
by nie rzec podglądał - właściwie obcą kobietę. Przecież znali
się zaledwie od poprzedniego dnia!
- Powiem ci, że ona jakoś dziwnie na mnie działa -
zwierzył się Lily, która dreptała za nim, gdy szedł do sypialni.
Lily taktownie wstrzymała się od komentarza.
Megan zerwała się jeszcze przed świtem, a teraz po raz
kolejny przerzucała zawartość paczek z ubraniami. Nie miała
pojęcia, co na siebie włożyć, gdyż nie wiedziała, czego klienci
mogą od niej oczekiwać. Agnes Colpepper ubrała się na jej
ślub bardzo elegancko, ale Megan nie mogła zrobić tego
samego. Przecież mieli tego dnia w planie nie tylko wesele,
ale i wycieczkę szkolną. Nie wyobrażała sobie, by miała
ganiać za rozbrykanymi kilkulatkami w jedwabnej kiecce do
kostek.
Wreszcie wybrała białą bluzkę, pąsowy żakiet i granatową
spódnicę, co wydawało się rozsądnym kompromisem.
Włożyła pantofle na obcasie, narzuciła płaszcz na ramiona, po
czym w ostatnim momencie chwyciła reklamówkę z nową
niebieską sukienką i wybiegła z domu, w popłochu
sprawdzając czas. John zostawił jej wiadomość, że wyjeżdża o
siódmej. Nie chciała, by musiał na nią czekać.
- Dzień dobry - powiedziała z udawanym ożywieniem,
zajmując miejsce pasażera.
W
rzeczywistości
była wyjątkowo speszona i
zdenerwowana, lecz tłumaczyła sobie, że to naturalne, gdy się
zaczyna nową pracę.
- Dzień dobry. Jak się spało? - spytał, uruchamiając silnik.
- Dziękuję, znakomicie - skłamała gładko.
Przecież nie zdradzi, że przewracała się z boku na bok aż
do trzeciej nad ranem. Z każdą chwilą ogarniał ją coraz
większy niepokój, aż w końcu zapragnęła zadzwonić do
Roberta i usłyszeć jego głos. Na szczęście zorientowała się, co
oznaczało takie pragnienie - to, że bała się rozpoczęcia życia
na własny rachunek, odpowiedzialności, samodzielnego
podejmowania
decyzji,
ponoszenia
ryzyka.
Wciąż
potrzebowała mężczyzny, by ten otaczał ją opieką. Gdy tylko
to sobie uświadomiła, ogarnął ją gniew na samą siebie.
W rezultacie solennie postanowiła, że nie podda się więcej
słabości i że da sobie radę sama bez oglądania się na
czyjąkolwiek pomoc. Dopiero to przyniosło jej pewną ulgę i w
końcu zasnęła, uspokojona nieco.
- Ładnie to dzisiaj nie będzie, ale przynajmniej dobrze, że
nie pada - zagaił John.
W milczeniu skinęła głową, czując, jak ogarnia ją
przygnębienie. Właściwie nic o sobie nie wiedzieli, nic ich ze
sobą nie łączyło i w rezultacie mogli rozmawiać jedynie o
pogodzie...
Chciałabym go lepiej poznać, pomyślała nagle.
Gdy
wychodzili
z
portu,
ponad
dwadzieścioro
siedmiolatków piszczało z uciechy i przechylało się przez
reling, omal nie wypadając za burtę. Megan, nauczyciel oraz
dwójka rodziców mieli pełne ręce roboty, pilnując najbardziej
rozbrykanych urwipołciów.
Gdy po jakimś czasie maluchy obejrzały już wszystko, co
było do obejrzenia i początkowy zachwyt nieco przygasł,
zaczęły dokazywać, co się zowie. Megan zastanawiała się
gorączkowo, czym by ich tu zainteresować i nagle przyszedł
jej do głowy zbawienny pomysł. Zyskał on aprobatę
nauczyciela, podzielono więc dzieci na cztery grupy i Megan
zaprowadziła pierwszą z nich na najwyższy pokład.
- Tylko pamiętajcie, że macie się zachowywać bardzo
grzecznie - przypomniała podekscytowanym dzieciom. - To
jest bardzo specjalne miejsce, najważniejsze na całym statku.
Tu pracuje sam pan kapitan.
Zapukała do drzwi wiodących na mostek i otworzyła je.
John stał przed pulpitem wyposażonym w całą masę jakichś
tajemniczych urządzeń - wyprostowany i skupiony. Jego
dłonie spoczywały lekko na mosiężnych dźwigniach, które
służyły do sterowania.
Obejrzał się ze zdumieniem, gdy usłyszał za plecami
szuranie kilku par stóp.
- Co tu się, do cho...
- Przyprowadziłam pańskich pasażerów, kapitanie -
powiedziała Megan, przytomnie przerywając mu w pół słowa.
- Nie dotykaj - ostrzegła szybko, zauważając, jak łapki
jakiegoś malca wyciągają się w stronę jednego z urządzeń.
- Megan... - zaczął dość ostrym głosem John, lecz w tym
momencie jedna z dziewczynek podskoczyła i zaczęła
piszczeć.
Przez moment nie mieli pojęcia, co się dzieje, lecz potem
mała klasnęła w ręce i wykrzyknęła uszczęśliwiona:
- Kiciuś!
Mgiełka, całkiem obojętna na całe zamieszanie, siedziała
na krześle i leniwie przyglądała się otoczeniu. Dzieci otoczyły
ją wianuszkiem i zaczęły głaskać, najpierw ostrożnie, a potem
coraz śmielej. Znosiła dotyk wielu rąk z zadziwiającym
spokojem.
John skorzystał z okazji i nachylił się do ucha Megan.
- To nie jest odpowiednia pora na przyprowadzanie mi
kogoś na mostek - wyszeptał z naciskiem.
- Nie? - spytała z rozczarowaniem. Naprawdę wydawało
jej się, że miała bardzo dobry pomysł. Szkoda, że Johnowi się
nie spodobał.
- Nie.
- A kiedy jest odpowiednia pora?
Popatrzył na nią takim wzrokiem, jakby miała coś nie w
porządku z głową.
- Nigdy. Nie życzę tu sobie żadnych gości, a szczególnie
dzieci.
- Ale przecież one niczego nie zepsują - broniła się.
- Nie o to chodzi - uciął. - Zabierz je stąd na dół. Poproś
kucharza, żeby rozdał im jakieś soki albo coś innego i niech
się czymś zajmą.
- Dobrze, ale najpierw musisz pozwolić, żeby pozostałe
trzy grupy też się tu rozejrzały.
John aż zaniemówił na chwilę.
- Nigdy w życiu!
- Ty chyba w ogóle nie znasz się na dzieciach -
zawyrokowała. - Jeśli pozwolisz na coś jednym, a drugim nie,
skończy się to prawdziwym buntem na pokładzie.
W tym momencie maluchy straciły zainteresowanie kotem
i podeszły do szepczących coś dorosłych. Jedna z
dziewczynek pociągnęła Johna za brzeg kurtki.
- Czy to coś to jest telewizor? - Wskazała palcem na
radar.
- Eee... Nie, to nie telewizor.
- No, to co to jest? - Mała nie dawała za wygraną, więc
John poddał się i wyjaśnił, co to za urządzenie, starając się
mówić jak najprościej i jak najprzystępniej.
- A jak się nazywa ten kot? - zainteresował się z kolei
przysadzisty chłopiec ubrany tak ciepło, jakby wybierał się na
wyprawę polarną.
- Mgiełka.
- A dlaczego ona jest taka gruba?
- Bo będzie miała małe kotki.
- Ojej, jak fajnie! Mogę dostać jednego?
- I ja, i ja!
- I ja też!
- Zobaczymy - odparł, posyłając przy tym Megan
mordercze spojrzenie.
Uśmiechnęła się w odpowiedzi. Gdyby miał pojęcie, jak
cudownie wyglądał, otoczony tymi brzdącami, które
przypatrywały mu się z podziwem!
Ich uwielbienie wzrosło, gdy pociągnął za mosiężną
rączkę i rozległo się donośne buczenie. W polu widzenia
pojawiła się barka, która płynęła rzeką w przeciwną stronę i
powoli zbliżała się ku nim.
- Czy ja też mogę zatrąbić? - spytał błagalnie jeden z
chłopców i oczywiście wszystkie pozostałe maluchy
natychmiast zaczęły domagać się tego samego.
John nie miał wyboru i w końcu każde mogło na króciutką
chwilę uruchomić syrenę. Wreszcie pękające z dumy dzieci z
ociąganiem pożegnały dzielnego pana kapitana oraz Mgiełkę i
wyszły na korytarz, niemal wypychane przez Megan.
- Zaraz przyprowadzę następną grupę - rzuciła Johnowi
na odchodnym.
- Nie myśl, że ujdzie ci to na sucho. Zapłacisz mi za to -
odparł złowieszczym tonem.
Zaśmiała się perliście.
- Możesz mi potrącić z pensji - zażartowała.
- Nie myślałem o pieniądzach...
Wyobraźnia natychmiast podsunęła jej przed oczy wizję
tego, w jaki sposób mogłaby mu zapłacić. Niezwykle
wyrazistą wizję. Oblało ją nieznośne gorąco, więc czym
prędzej zamknęła drzwi i oddaliła się nieco niepewnym
krokiem.
Cud, że nie zleciała ze stromych schodków, gdy schodziła
na niższy pokład.
Ranek był upiornie męczący, lecz w niczym nie umywał
się do tego, przez co musiała przejść po południu. Okazało się,
że John jednak miał rację i że asystowanie przy czyimś ślubie
niemal przekraczało jej siły.
Przystojny pan młody ani na moment nie spuszczał
zachwyconego spojrzenia z młodziutkiej i prześlicznej panny
młodej. Gdy powtarzali za Johnem słowa przysięgi
małżeńskiej, wpatrując się sobie w oczy rozkochanym
wzrokiem, Megan z coraz większym trudem walczyła z
narastającym w jej duszy rozżaleniem. Ci dwoje nie zawahali
się ani na moment, widać było, iż są absolutnie pewni uczuć
zarówno własnych, jak i partnera.
Wreszcie kapitan ogłosił ich mężem i żoną, uśmiechnęli
się wtedy do siebie promiennie i pocałowali, co przekroczyło
granice wytrzymałości Megan. Zwalczane z takim wysiłkiem
łzy spłynęły jej po policzkach. Na szczęście nikt nie zwracał
na nią uwagi, gdyż wszyscy otoczyli wianuszkiem
nowożeńców, składając im powinszowania i życzenia.
No, prawie nikt...
John podszedł do niej i uśmiechnął się nieznacznie, gdy
pospiesznie osuszyła twarz chusteczką.
- Czyżby jednak nie dało się do końca oddzielić pracy od
uczuć? - mruknął z ledwo zauważalną nutką satysfakcji.
Nie zamierzała przyznawać się do porażki, wzruszyła więc
ramionami i odparła nonszalanckim tonem:
- Och, nie było tak źle. Właściwie to był całkiem udany
ślub, oczywiście, jeśli ktoś gustuje w takich nudnych
ceremoniach, podczas których pan młody nie wskakuje do
rzeki.
Zaśmiał się, słysząc tę ciętą ripostę, po czym oparty
wygodnie o reling zaczaj się jej bez słowa przypatrywać. Stał
tak przed nią - milczący, wysoki, bardzo męski - i Megan
poczuła, iż dłużej tego nie wytrzyma. Nie wiedzieć czemu,
wydawało jej się to bardzo intensywnym doznaniem, choć
właściwie nic się nie działo.
- Popatrz na te czerwono - czarne barki przy brzegu -
powiedziała, byleby tylko przerwać milczenie. - Wyglądają
bardzo malowniczo.
- To holowniki. Dokładnie osiem - odparł, nie odrywając
od niej uważnego spojrzenia.
- Skąd wiesz? Nawet nie spojrzałeś.
- Ponieważ zawsze cumują w tym miejscu i ponieważ
kiedyś należały do mnie.
Pożałowała, że poruszyła ten temat, gdyż jego głos
zabrzmiał dość smutno. Zanim zdążyła wymyślić, co by tu
powiedzieć, by odwrócić jego uwagę od holowników, John
odezwał się pierwszy:
- Ładna ta sukienka.
Najpierw poczuła się zaskoczona, potem zrobiło jej się
bardzo przyjemnie, a na koniec zawstydziła się niczym
pensjonarka.
- Dzięki - wymruczała pod nosem, nie mając pojęcia,
czemu tak przesadnie reaguje na niewinny komplement.
- Podkreśla kolor twoich oczu.
- Miło mi, że ci się podoba - ucieszyła się i natychmiast
postanowiła, że będzie ją nosić jak najczęściej. - Zostawię ją
tu na statku jako mój oficjalny strój na takie uroczystości -
zdecydowała, po czym zawahała się. Tak dużo chciałaby mu
powiedzieć. Przeprosić go za to, że rano zwaliła mu te dzieci
na głowę, naprawdę nie chciała sprawić mu przykrości,
sądziła, że to całkiem niezły pomysł. Przeprosić go za
wczorajsze
zachowanie
mamy.
Podziękować
za
wyrozumiałość. - Muszę wracać do roboty - powiedziała
tylko.
- Ja również - przytaknął.
Podeszli razem do schodów, po czym John udał się na
górę na mostek, zaś Megan zeszła na dolny pokład, gdzie
czekała już orkiestra, wykwintny bankiet oraz wyjątkowo
przykre wspomnienia...
Gdy „Ruby Rose" przybiła do swego stałego miejsca przy
nabrzeżu, zaczęło padać. Na statku panował spokój, bowiem
gości wysadzano zawsze wcześniej - w najbardziej
reprezentacyjnej części portu.
Megan usiadła przy biurku w kajucie, która uprzednio
należała do Agnes Colpepper. Starannie przejrzała
harmonogram na najbliższy tydzień, wykonała spis tego, co
należało załatwić i od razu zadzwoniła w kilka miejsc.
Najmniej przyjemne zadanie zostawiła sobie na koniec.
Musiała zorganizować wielką galę, która miała odbyć się
na statku za parę tygodni. Bankiet, tańce, tłumy gości, znane
nazwiska, prasa, telewizja... Problem polegał na tym, że
Megan znała część tych ludzi, gdyż siłą rzeczy spotykała się z
nimi, gdy pracowała w fundacji. Niektórzy z nich zostali
nawet zaproszeni na ten nieudany sobotni ślub i stali się
świadkami skandalu. Tak, skandalu, gdyż z pewnością tak
właśnie komentowano owo kompromitujące zajście i
gwałtowne zerwanie zaręczyn.
Nie miała najmniejszej ochoty spojrzeć tym ludziom w
oczy. W dodatku istniała możliwość, że Robert również został
zaproszony. Niedobrze. Ale może jakoś uda jej się uniknąć
uczestniczenia w samej gali. Będzie musiała porozmawiać o
tym z Johnem.
Wstała od biurka, z ulgą zrzuciła pantofle i boso podeszła
do okrągłego bulaju, by wyjrzeć na zewnątrz. Mięciutki
dywan przyjemnie masował jej obolałe stopy. Szkoda, że nie
wpadła na to, by przywieźć tu sobie jakieś zapasowe obuwie.
Bieganie przez wiele godzin na wysokich obcasach nie
okazało się dobrym pomysłem.
Nieco markotnie zapatrzyła się na przesłonięte kurtyną
deszczu doki. Miała już po dziurki w nosie tej okropnej
pogody. Och, żeby wreszcie było lato, słoneczne i upalne...
Wyobraziła sobie romantyczne wieczorne rejsy, zespół
grający nastrojowe melodie, taniec na pokładzie pod
rozgwieżdżonym niebem, otaczające ją mocne ramiona,
zapach wody i wiatru...
Zamyślona, nie usłyszała pukania do drzwi.
- Gotowa? - rozległ się nagle za jej plecami znajomy głos.
Megan błyskawicznie wróciła z obłoków na ziemię, by z
zawstydzeniem zdać sobie sprawę z tego, że ramiona
mężczyzny z marzeń należały właśnie do Johna.
- Tak - wymruczała, pospiesznie wróciła do biurka,
schowała notatki do szuflady i sięgnęła po pantofle. Niestety,
nie dało ich się już nałożyć na opuchnięte stopy. W końcu
poniechała wysiłków i podeszła do Johna boso, trzymając buty
w ręku. Uśmiechnął się na ten widok.
Wcale nie była pewna, czy chciała, by się do niej
uśmiechał, już i tak prezentował się stanowczo zbyt
atrakcyjnie jak na jej skromne potrzeby. W dżinsach i
sztormiaku wyglądał bardziej młodzieńczo i zawadiacko niż w
kapitańskiej kurtce.
Włożyła sztormiak, który jej przyniósł i wyszli na pokład.
- Może jednak włóż teraz buty - zaproponował.
- Nie dam rady, moje nogi zastrajkowały - zaśmiała się
niewesoło.
- Chyba żartujesz. Nie zgadzam się. żebyś łaziła po
dokach boso. Zaraz mi się tu gdzieś skaleczysz.
- Masz rację - westchnęła i schyliła się, by jakoś wcisnąć
obolałe stopy w znienawidzone pantofle.
Nagle, ku swemu ogromnemu zaskoczeniu, poleciała do
góry lekko niczym piórko.
- Hej, co ty wyprawiasz?! - wykrzyknęła, odruchowo
otaczając szyję Johna ramionami. Najzupełniej odruchowo.
- Spełniam dobry uczynek - uśmiechnął się szeroko. -
Zaniosę cię do samochodu, to dla mnie pestka.
Właściwie powinna zaoponować, ale jakoś nie mogła się
na to zdobyć. Oczywiście tylko dlatego, że nie miała ochoty
męczyć się w za ciasnych butach, a nie dlatego, że twarz
Johna znajdowała się zaledwie kilka centymetrów od jej
twarzy.
- Tylko mnie nie upuść - przykazała.
- Postaram się - mruknął, schodząc ostrożnie po trapie.
Bardzo dobrze, że idzie tak ostrożnie, w ten sposób potrwa
to dłużej, pojawiła się w jej głowie zdradliwa myśl, lecz
Megan nawet nie starała się z nią walczyć. Czuła, że nie
miałaby absolutnie nic przeciw temu, by John trzymał ją tak
bezpiecznie w ramionach i niósł na sam koniec świata, a
niechby nawet i dalej.
Niestety, widziała już blaszany barak, za którym
znajdował się równy chodnik, jasno oświetlona ulica i
samochód Johna.
- Jesteś cięższa, niż na to wyglądasz - zauważył.
- No wiesz! Dżentelmen by tak nie powiedział - zganiła
go żartobliwie. - A może to ty nie masz siły? Może nie jesz
wystarczająco dużo szpinaku?
- Wykluczone! Jestem znanym maniakiem racjonalnego
odżywiania - zaśmiał się.
Wszedł pod wysunięty dach baraku i zatrzymał się. Nad
ich głowami krople jednostajnie bębniły o blachę, lecz poza
tym nie było słychać żadnych innych odgłosów. Z twarzy
Johna znikło rozbawienie, zaś wyraz jego oczu zmienił się. Po
włosach i policzkach ściekały mu strużki deszczu, lecz zdawał
się tego nie zauważać.
W zupełnym milczeniu wpatrywał się w Megan takim
wzrokiem, jakby widział ją po raz pierwszy. Czuła, jak
napięcie między nimi rośnie z każdą upływającą sekundą, aż
wreszcie stało się nie do zniesienia i Megan impulsywnie
zrobiła to, co podpowiadała jej intuicja.
Podniosła głowę i pocałowała go prosto w usta - takie
wilgotne od deszczu...
Ujrzała błysk zaskoczenia w jego oczach. Uśmiechnęła się
niepewnie i chciała wyjaśnić, że wcale nie zamierzała go
uwodzić i że to tylko z sympatii, ale nie zdążyła. John
odpowiedział pocałunkiem, ale takim, o jakim dotąd nawet nie
śniła. Ten człowiek niczego nie robił połowicznie, we
wszystko wkładał całą duszę, czego Megan mogła właśnie w
pełni doświadczyć.
Przygarnął ją do siebie niemal z całej siły i całował z taką
zachłannością, z jaką spragniony wędrowiec na pustyni rzuca
się na zbawienne źródło, które pragnie wypić do samego dna. .
Naraz było po wszystkim.
Oszołomiona Megan zamrugała powiekami i z niepewnym
uśmiechem zerknęła na Johna. Na jego twarzy malował się
wyraz przerażenia, by nie rzec paniki. Zrozumiała, iż był
zdumiony i wstrząśnięty swoją własną reakcją. Wcale jej się
to nie podobało.
- Możesz mnie już postawić - zauważyła nieco chłodno.
Posłuchał jej bez słowa. Omal się nie przewróciła, gdy
stanęła na ziemi, gdyż nogi zdrętwiały jej zupełnie.
Przytrzymał ją w ostatniej chwili, lecz wciąż milczał jak
zaklęty.
- John, zlituj się! Powiedz coś w końcu - zażądała z
irytacją.
W zamyśleniu potarł brodę dłonią, po czym zaśmiał się
cicho, nie spuszczając z niej wciąż płonącego wzroku.
- Ale z ciebie cicha woda, Megan.
- Słucham?
- Nie przyszłoby mi nawet do głowy, że zaczniesz mnie
całować.
Jej uraza wzrosła jeszcze bardziej, w miarę jak z każdą
chwilą rosło nie zaspokojone pragnienie.
- Ty chyba sobie żartujesz. Przecież to ty zacząłeś.
- Ja???
- Nie udawaj niewiniątka, Johnie Vermont - zaatakowała.
- Gdybyś nie zaczął na mnie patrzeć w taki sposób, to do
niczego by nie doszło. Nie wykręcaj się teraz. Zresztą, i tak
musisz przyznać, że mój pocałunek był czysto przyjacielski.
To ty się zapomniałeś, a nie ja!
- Co do tego ostatniego, to obawiam się, że masz rację
- westchnął ciężko. - A przecież umawialiśmy się, że będą
nas łączyć tylko sprawy zawodowe.
Megan oparła się o ścianę budynku i z trudem próbowała
włożyć pantofel na zziębniętą, mokrą stopę. Zupełnie jej to nie
szło, ponieważ obuwie wyślizgiwało się ze zgrabiałych
palców.
- Skoro tak ci na tym zależy, to nie noś mnie na rękach i
nie patrz na mnie takim wzrokiem, jakbyś chciał mnie zjeść -
burknęła, nie przerywając swoich wysiłków.
- Ja tak patrzyłem?
- Owszem.
- Nie miałem takiego zamiaru.
- O? - zdziwiła się uprzejmie.
- A w ogóle myślę, że najlepiej będzie zapomnieć o tym
całym zdarzeniu - oznajmił. - Czy możesz założyć buty?
Wyprostowała się gniewnie.
- Nie, ciągle nie mogę. Ale tym razem wolę iść piechotą!
- Zdecydowanym krokiem wyszła spod zadaszenia.
Deszcz
zaatakował
ją ze zdwojoną siłą, więc
przyspieszyła, biegiem wypadła zza rogu budynku na ulicę i
zderzyła się z idącym z przeciwnej strony człowiekiem. Ku jej
zaskoczeniu chwycił ją mocno za ramiona.
- Robert?! - wykrzyknęła z niedowierzaniem. Usłyszała
za plecami kroki Johna, potem zapadła cisza, w której rozległo
się zduszone warknięcie:
- A niech to!
Robert w ogóle nie zwrócił na niego uwagi, cały czas
wpatrując się przenikliwie w byłą narzeczoną.
- Meg, dosyć tej dziecinady. Zacznij się wreszcie
zachowywać jak dorosła kobieta. Wracasz ze mną.
Deszcz lał się z nieba strumieniami, a oni stali we trójkę
na pustej ulicy, ociekający wodą, nieruchomi, spięci,
wyczekujący. Megan zerknęła przez ramię, lecz z twarzy
Johna nie udało jej się nic wyczytać.
Odwróciła się ponownie w stronę Roberta i przecząco
pokręciła głową.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Obserwowała, jak wyraz twarzy Roberta zmienia się. Były
narzeczony popatrzył na nią łagodnie i cierpliwie niczym
cudownie wyrozumiały starszy brat. Dziesiątki razy była
świadkiem takiej metamorfozy, ale dopiero teraz zrozumiała,
że Robert z łatwością zmienia maski, dostosowując się do
okoliczności równie sprawnie jak kameleon.
- Meg, zainwestowałem w nasz związek masę czasu i
pieniędzy, nie chcę tego marnować. Jedźmy do mnie i
porozmawiajmy, dobrze? - namawiał przekonującym głosem.
- Ile razy prosiłam, żeby nie nazywać mnie Meg? -
syknęła. - Czy to naprawdę tak trudno zapamiętać?
Uspokajająco pogłaskał ją po policzku.
- Kochanie... Odtrąciła jego rękę.
- I nie mów do mnie „kochanie".
- Posłuchaj, przemyślałem to sobie. Powiemy ludziom, że
byłaś trochę wytrącona z równowagi, bo nie przyszło ci na
myśl, że spiszemy intercyzę...
- Nie. Byłam wściekła, bo skrzywdziłeś bezbronne
zwierzę - sprostowała.
- Ty wciąż o tym kocie? - zdumiał się.
- Wyobraź sobie; że tak!
- W porządku, w porządku... A czy pomoże, jak powiem,
że żałuję, że w ogóle spotkałem to nieszczęsne zwierzę na
mojej drodze?
- Najlepiej pomoże, jak się stąd zabierzesz i zostawisz
mnie w spokoju! - wypaliła, coraz bardziej rozsierdzona jego
tonem.
- Znakomity pomysł - rozległo się za jej plecami. Robert
spojrzał wymownie ponad jej ramieniem, po czym wrócił
wzrokiem do jej twarzy.
- Czy to prawda, co powiedziała twoja matka? No, że ty i
ten marynarzyna...
Spąsowiała. Przecież wciąż czuła na wargach żar tamtego
pocałunku...
- Absolutnie nie! John jest moim pracodawcą, to
wszystko.
Winslow ponownie utkwił oczy w stojącym za jej plecami
mężczyźnie.
- Coś ty taki podejrzanie milczący? Nie masz nic do
powiedzenia w tej sprawie? - spytał drwiącym tonem,
wyraźnie szukając zaczepki.
John tylko się roześmiał.
- Ta dama nie potrzebuje niczyjej pomocy, gdy chce sobie
z tobą poradzić - przypomniał i natychmiast wszystkim stanęła
przed oczami scena, gdy Megan wypchnęła Roberta za burtę.
- Była zupełnie inna, dopóki nie znalazła się na pokładzie
tej twojej śmierdzącej łajby!
W tym momencie kapitan Vermont po raz pierwszy
podniósł glos:
- Może po prostu w ostatniej chwili poszła po rozum do
głowy?
- A może po prostu podam cię do sądu za zrujnowanie
mojego ślubu i narażenie mnie na straty finansowe?
- Na co więc czekasz? - odparował John. Przestraszona
Megan chwyciła Roberta za ramię.
- Proszę, uspokój się...
On jednak wyrwał rękę z jej uścisku i spojrzał na nią z nie
skrywaną pogardą.
- Z nami koniec, złotko! Sama się o to prosiłaś. -
Następnie przeniósł wzrok na Johna. - A z tobą policzę się w
sądzie - warknął i zawrócił do swego samochodu, ścigany
ironicznym śmiechem Johna, który zawołał za oddalającym
się Winslowem:
- Umieram ze strachu!
Megan z dezaprobatą pokręciła głową.
- Mężczyźni - skomentowała zwięźle.
- Hej, tylko bez uogólnień, dobrze? - zaperzył się. - Nie
jestem taki jak on.
- Wszyscy mężczyźni zachowują się jak chłopcy na
podwórku... Przepychają się, żeby pokazać, który z nich jest
większym bohaterem!
- Nieprawda. Ja zachowywałem się spokojnie i dojrzale.
- Dopóki nie nadepnął ci na odcisk - skorygowała. -
Wystarczyło, że wyraził się lekceważąco o twoim statku.
- Są granice, których przekraczać nie wolno -
zawyrokował stanowczo John. - Ten bubek posunął się za
daleko. Wiesz co? - Przyjrzał jej się z nagłym namysłem. - W
ogóle nie rozumiem, jak mogłaś się kochać w takim typku.
Zadrżała, chyba nie tylko z zimna.
- Powiem ci, że ja też nie.
Telefon dzwonił uporczywie, więc John w końcu podniósł
się niechętnie z kanapy i podszedł do biurka. Podnosząc
słuchawkę, popatrzył z niejaką zazdrością na Megan, która
nigdzie nie musiała chodzić, tylko siedziała z podkulonymi
nogami w jego ukochanym przepastnym fotelu i nadal grzała
się w cieple trzaskającego na kominku ognia.
Rozchmurzył się, gdy usłyszał, że dzwoni człowiek
zarekomendowany przez agencję pracy. Jego rozmówca
wydawał się być kompetentny i rzeczowy, co od razu
nastawiło Johna pozytywnie do niego. Niewykluczone, że
właśnie znalazł się poszukiwany kapitan i że nareszcie będzie
można uciec od tej całej szopki z udzielaniem ślubów.
- Coś ważnego? - spytała Megan, gdy odłożył słuchawkę.
- Chyba mam kogoś na stanowisko kapitana - odparł, z
powrotem moszcząc się wygodnie na kanapie.
Odwróciła twarz do ognia i nie odpowiedziała. John mógł
teraz bez przeszkód obserwować, jak na jej skórze kładą się
złocistopomarańczowe refleksy, nadając Megan zjawiskowy
wygląd. Jej włosy wyschły już i zwinęły się w niesforne
loczki...
Znowu zaczynasz, ofuknął w myślach sam siebie. Przecież
wiesz, że ona na ciebie poluje, najlepszy dowód, że zaledwie
parę dni temu wydawała się za tego całego Winslowa, a
dzisiaj już całowała się z tobą. No, jeżeli chodzi o to ostatnie,
to ja też nie jestem bez winy, przyznał ze skruchą.
- Nie mogę uwierzyć, że Robert myślał, iż tylko kiwnie
palcem, a ja polecę do niego, jakby się nic nie stało -
powiedziała w przestrzeń.
- Ma facet tupet - zgodził się.
- Dobrze przynajmniej, że nie przyszedł chwilę
wcześniej...
Aha! Wiedziałem, że nie wytrzyma, że wróci do tego
tematu, pomyślał z satysfakcją. Jeśli chciała, to owszem, mógł
o tym pogadać, czemu nie. Lepiej wyjaśnić sobie wszystko
otwarcie. On ze swojej strony powtórzy, że z tym całowaniem
się to nie był najlepszy pomysł i że powinni zapomnieć o całej
sprawie.
Już otwierał usta, żeby zaprosić ją, by usiadła przy nim na
kanapie, gdyż tak będzie im się lepiej rozmawiać... W
ostatniej chwili zdał sobie sprawę z tego, co chciał
zaproponować i co tak naprawdę - ale tak naprawdę - chodziło
mu po głowie.
Czym prędzej ugryzł się w język.
- Gdyby nas wtedy zobaczył, od razu wyciągnąłby
niewłaściwe wnioski. - Nadal mówiła w zamyśleniu, wciąż nie
patrząc na niego.
Hm, czyżby jednak zależało jej na tym, żeby były
narzeczony nie pomyślał o niej nic złego? Czyżby, mimo
wszelkich zapewnień, wciąż miała do niego słabość?
Megan zmieniła pozycję i usiadła przodem do Johna.
- Tak się zastanawiałam nad tym, co mi wtedy
powiedziałeś. O tym, że nie rozumiesz, co ja w nim widziałam
- dodała, zauważając jego pytające spojrzenie.
No tak! Cały czas myśli o tym bubku!
- Sądzę, że to ma coś wspólnego z moim tatą.
Dobrze, o ojcu mógł słuchać. O niedoszłym mężulku - nie.
- Widzisz, on zmarł, kiedy miałam dwanaście lat. Był
naprawdę cudowny, uwielbiałam go... - Wyraz jej twarzy
zmienił się na chwilę, jej oczy zdawały się patrzeć gdzieś
bardzo, bardzo daleko. - Nazywał mnie Meg. Gdy go
zabrakło, zabroniłam komukolwiek innemu mówić do mnie w
ten sposób.
Przypomniał sobie, jak Winslow w kółko nazywał ją tym
imieniem, mimo jej ciągłych protestów. Widocznie powód,
dla którego było to dla niej takie ważne, uznał za zupełnie
błahy, a to sporo mówiło o jego charakterze. Co ciekawe, ona
zaś mimo wszystko nadal chciała za niego wyjść, choć
traktował lekceważąco jej wspomnienia związane z ojcem. To
z kolei mówiło coś o jej charakterze...
- Kiedy tata odszedł, wszystko się zmieniło. Ponieważ
mama nie pracowała, została nam tylko renta po tacie, ale to
nie wystarczało, by utrzymać dotychczasowy standard życia.
Nie zauważyłeś, bo było ciemno, ale nasz dom to zupełna
ruina... Mama zawsze wierzyła, że los się w końcu odmieni i
czekała na sprzyjającą okazję.
- I wtedy na scenie pojawił się Winslow - domyślił się
John.
Skinęła głową.
- Poznaliśmy się podczas balu, z którego dochód był
przeznaczony na cele charytatywne. Mama zauważyła, że
Robert czyni mi pewne awanse i daję ci słowo, że już
następnego dnia wiedziała o nim wszystko, co tylko się dało.
Nie mam pojęcia, jak to zrobiła. Następnie zaczęła jakoś tak
sprytnie manewrować, że w kółko wpadaliśmy na siebie.
Potem to już jakoś samo poszło.
John zawsze unikał cudzych zwierzeń niczym diabeł
święconej wody, lecz tym razem wyjątkowo korciło go, by
dowiedzieć się czegoś więcej.
- To wciąż nie wyjaśnia, dlaczego się w nim zakochałaś -
zauważył.
- Bo ja chyba wcale się w nim nie zakochałam - odparła
cicho. - Mama wmówiła mi to, czułam, że tego właśnie ode
mnie oczekiwała. Ciągle była taka niezadowolona, już nie
wiedziałam, co mam robić, żeby ją wreszcie uszczęśliwić.
Dlatego nie zastanawiałam się nad tym, czego ja bym chciała.
On nie musiał się zastanawiać, wiedział doskonale, na
czym tak naprawdę zależało jej najbardziej. Przypominała
swoją matkę w większym stopniu, niż jej się wydawało.
Najlepszym dowodem było to, że przecież doszło do
ceremonii, w czasie której Megan jednak powiedziała: „Tak".
Musiał się strzec tej kobiety.
- Opowiedz mi o swojej byłej żonie - zaproponowała
znienacka.
O, psiakość, musiał się strzec nawet bardziej, niż mu się to
przed chwilą wydawało.
- Nie zamierzam rozmawiać o Betsy - zaprotestował dość
gwałtownie.
- Miała więc na imię Betsy - uśmiechnęła się przebiegle
Megan. - A jaka była? Ładna?
- O tak.
Jej rozbawione spojrzenie spoważniało.
- Dlaczego się rozstaliście?
- Różnica poglądów na temat istoty małżeństwa - uciął i
ostentacyjnie spojrzał na zegarek. - Późno już.
Przeciągnęła się niczym rozleniwiony kot, po czym
zręcznie zeskoczyła z fotela.
- Niech ci będzie, chwilowo ci daruję - zaśmiała się i
żartobliwie pogroziła mu placem. - Ale ostrzegam, że prędzej
czy później i tak wyciągnę z ciebie wszystkie szczegóły.
John zbył tę pogróżkę milczeniem.
- Jutro wyjeżdżamy z samego rana. Wiem już, jak mi
odpłacisz za dzisiejszy najazd na mostek - dodał
złowieszczym tonem.
- Założę się, że wynalazłeś dla mnie jakąś wyjątkowo
niewdzięczną robotę.
- To zależy. Masz lęk wysokości?
- A powinnam?
Uśmiechnął się tylko i nic nie odrzekł.
- John, naprawdę nie chcesz być dłużej kapitanem „Ruby
Rose"? - zagadnęła, przypatrując mu się tymi swoimi dużymi
oczami o barwie pogodnego nieba.
- Naprawdę.
Zmarkotniała i John nagle zapragnął, by ten facet, z
którym dziś rozmawiał, okazał się absolutnie beznadziejny.
Miałby wtedy pretekst, żeby go nie zatrudniać.
Chyba zwariował! Przecież jeszcze przed chwilą marzył o
tym, żeby znaleźć zastępcę!
Tymczasem Megan znowu znienacka zmieniła temat.
- Mam nadzieję, że nie gniewasz się na mnie za tamto.
Nie miałam zamiaru cię wykorzystać, słowo - zapewniła z
nutką rozbawienia w głosie.
- Może daruj sobie te złośliwości, co? Ze śmiechem
wyciągnęła do niego rękę.
- Przybijmy więc piątkę na zgodę... szefie.
Z pozornym spokojem uścisnął jej dłoń, podczas gdy w
rzeczywistości najchętniej przyciągnąłby ją do siebie i
dokończył to, co dużo wcześniej zaczęli. Nie wątpił, że tylko
na to czekała.
- To do jutra - rzuciła i zanim się obejrzał, już jej nie było.
Oczywiście wyjrzał za nią. W półmroku dostrzegł
oddalający się czerwony parasol, a pod nim parę zgrabnych
nóg... Odwrócił się, zły na siebie.
Jeśli jutro ten facet okaże się w miarę do rzeczy, zatrudni
go z miejsca. To mu zdejmie jeden kłopot z głowy. Megan
wykazuje całkiem niezłą smykałkę do organizowania różnych
rzeczy, więc można zadzwonić do agencji z wiadomością, że
już znalazł asystentkę. Znowu o jeden kłopot mniej. W efekcie
zyska wreszcie czas na zajęcie się domem, trzeba przecież
wykończyć pokoje, zająć się ogrodem, wysypać drogę
żwirem, naprawić sypiący się w paru miejscach mur,
pomyśleć o basenie...
Tak, najwyższy czas, żeby w końcu zrobił coś dla siebie.
Megan zaryzykowała i zerknęła w dół, ale to chyba nie był
najlepszy pomysł. Pokład znajdował się prawie dziesięć
metrów pod nią, a powierzchnia wody dwa razy dalej.
Zakręciło jej się w głowie.
Kołysała się przy maszcie flagowym, siedząc w jakimś
dziwnym rodzaju uprzęży. Stojący poniżej John równomiernie
pociągał za sznury i Megan stopniowo wjeżdżała coraz wyżej.
Miała tylko nadzieję, że on nie puści. Dosłownie miał jej życie
w swoich rękach.
- No i jak ci tam na górze? - zawołał.
- Świetnie, tylko trzymaj mocno! - odkrzyknęła. -
Pamiętaj, że jestem cięższa, niż się wydaję!
W końcu znalazła się na wysokości ułamanego zaczepu,
który miała naprawić. Odkręciła go śrubokrętem i wymieniła
na nowy, co zajęło jej kilka minut. Następnie przewlokła przez
lśniące chromowane ucho linę do flagi, przesuwając ją tak
długo, aż oba końce spoczęły na pokładzie.
- Gotowe!
Gdy powoli zjeżdżała na dół, zaryzykowała i rozejrzała się
dookoła, wiedząc, że to jej jedyna szansa, by obejrzeć statek z
lotu ptaka. Widok był doprawdy niecodzienny, przypłaciła to
jednak wyjątkowo nieprzyjemnym skurczem żołądka.
- I co? Nie było chyba aż tak źle? - zagadnął z niewinną
miną John, gdy z ulgą dotknęła stopami pokładu.
- Tak źle nie - mruknęła, wyplątując się z uprzęży. - Było
gorzej.
Uśmiechnął się łobuzersko.
- Czyli jesteśmy kwita.
- Zapewniam cię, że już nigdy nie zrobię nic takiego,
żebym musiała ci to wynagradzać - przysięgła i pomasowała
bolący brzuch.
- Wcale nie musiałaś się na to zgadzać - zauważył. - Ale
fajnie, że dałaś się namówić. Już od dawna trzeba było to
naprawić, ale nie miał kto tego zrobić, bo maszt jest dość
cienki i wygiąłby się, gdybym wciągnął tam kogoś postury
Danny'ego. Nareszcie znowu będziemy mogli rozwijać flagę.
Cóż, z jednej strony cieszyło ją, że okazała się
niezastąpiona, ale chyba wolałaby, żeby nie mógł się bez niej
obejść w całkiem innych sytuacjach...
Właśnie skończyło się szalone przyjęcie urodzinowe
młodej dziewczyny, a miał zacząć się typowy rejs
wycieczkowy, kiedy na statek przybył nieznajomy
trzydziestoparoletni mężczyzna. Niewysoki blondyn o jasnej
cerze i bardzo przeciętnych rysach twarzy stanowił zupełne
przeciwieństwo charyzmatycznego kapitana Vermonta. John
przywitał go przy trapie, po czym weszli na górę i znikli w
sterówce.
Megan domyśliła się, że to kandydat na kapitana, więc
kiedy jakieś pół godziny później schodził na dół, obserwowała
go uważnie, starając się odgadnąć rezultat rozmowy. Niestety,
zachowanie przybysza w żaden sposób nie zdradzało, czy
wynik wstępnych negocjacji okazał się po jego myśli, czy też
nie.
Płonęła z ciekawości i najchętniej pobiegłaby do Johna, by
go o wszystko wypytać, jednakże właśnie musiała zacząć
wpuszczać na statek uczestników wycieczki, która opłaciła
rejs. Gdy po dwóch godzinach turyści zeszli z pokładu, trzeba
było czym prędzej zająć się przygotowaniami do podwójnej
ceremonii ślubnej. Ledwie zdążono zastawić stoły i
umocować dekoracje, gdy pojawiły się obie panny młode wraz
z rodzicami. I wtedy się zaczęło...
Megan zrozumiała, że wszelkie wysiłki tego dnia, jakie
miała już za sobą, stanowiły zaledwie mizerne preludium do
tego, co właśnie nastąpiło. Klienci, jakby się umówili,
przypuścili na nią zmasowany atak. A to kosze z kwiatami
stoją nie tam, gdzie trzeba, a to girlandy należałoby powiesić
wyżej, a to chodnik za wąski, a to krzesła należy inaczej
ustawić, a to zastawa nie taka... Znosiła te fanaberie z
uśmiechem na twarzy, choć wszystko zaczynało się w niej
gotować. W końcu przekazała grymaszących klientów
Danny'emu, gdyż musiała iść do swojej kabiny, żeby się
przebrać. I żeby do kogoś zadzwonić.
Wykręciła dobrze znany numer. Sekretarka bez przeszkód
połączyła ją z biurem Roberta, a Megan mogłaby się założyć,
że tamta wisi teraz na słuchawce, wyłażąc ze skóry z
ciekawości.
- O co chodzi, Meg? - spytał szorstko.
Wiedziała, że celowo tak ją nazwał, lecz tym razem
zignorowała to.
- O to, żebyś zostawił kapitana Vermonta w spokoju -
odparła równie zwięźle.
Usłyszała nieprzyjemny śmiech.
- Strach go obleciał, kazał ci więc do mnie zadzwonić,
co?
- John o niczym nie wie. Nie mieszaj go do tego, co się
wydarzyło między nami. On nie ma z tym nic wspólnego.
- Powiedz mu, że jak chce mnie przeprosić, to niech sam
to zrobi, a nie wysługuje się kobietą.
Rozzłościł ją jeszcze bardziej, lecz wciąż starała się
trzymać nerwy na wodzy.
- Mówiłam już, że dzwonię z własnej inicjatywy.
- Nie wciskaj mi kitu, Meg. Ty sama nie potrafisz nic
zrobić, zawsze musi ci ktoś pokazywać palcem. Zginiesz bez
faceta - stwierdził niemiłosiernie. - Wiesz o tym, skoro
natychmiast znalazłaś sobie innego. A może jednak znałaś go
już wcześniej i właśnie dlatego wystawiłaś mnie do wiatru?
Choć kosztowało ją to wiele trudu, nie dała się
sprowokować.
- Powtarzam ci jeszcze raz, żebyś nie mieszał go do tego.
- Sam się w to wmieszał, więc zapłaci mi za to. Mój
prawnik już siedzi nad tą sprawą - poinformował z satysfakcją
i odłożył słuchawkę.
Nie miała pojęcia, czy tym telefonem dodatkowo nie
pogorszyła sprawy, ale nauczyła się już, że czynienie sobie
wyrzutów do niczego nie prowadzi. Z rezygnacją przebrała się
w swoją niebieską sukienkę, poprawiła włosy, włożyła
znienawidzone pantofle na obcasie i opuściła kabinę.
Ponieważ do rozpoczęcia ceremonii zostało jeszcze trochę
czasu, przystanęła na chwilę na rufie i oparła się o reling. Nie
dlatego, by potrzebowała odpoczynku. Obiektywnie rzecz
biorąc, ta praca była wyczerpująca zarówno fizycznie, jak i
psychicznie, lecz Megan prawie tego nie czuła. Podobało jej
się, że wciąż działo się coś nowego, że musiała nieustannie
podejmować decyzje, że wciąż stawały przed nią kolejne
wyzwania. A co ważniejsze, od razu widziała efekt swoich
wysiłków, co sprawiało jej ogromną satysfakcję.
Kolejnym plusem było towarzystwo Johna. Oszukiwałaby
sama siebie, gdyby udawała, iż nie sprawia jej przyjemności
ciągłe spotykanie go, rozmawianie z nim, patrzenie na niego.
Do tego dochodziło jeszcze wspomnienie tamtego upojnego
pocałunku i puszczanie wodzów fantazji, która podpowiadała
jej, co by było, gdyby...
Nie powinna była sobie pozwalać na takie myśli. Już raz
związała się z mężczyzną niemal bez zastanowienia, drugi raz
nie popełni takiego błędu, o nie!
- Cześć, ślicznotko - usłyszała nagle za plecami głos
Danny'ego.
- Cześć - uśmiechnęła się w odpowiedzi.
- Twoje owieczki zbierają się już przy trapie - zażartował,
wskazując na rosnący tłumek gości weselnych. - Czekają na
swoją piękną pastereczkę.
Pierwszy oficer miał przejrzyste zielone oczy, płowe
włosy i czarujący uśmiech. Z tego, co zdążyła o nim usłyszeć,
cieszył się dużym powodzeniem u płci pięknej. Megan
odruchowo porównała go z Johnem, przy czym to porównanie
nie wypadło zbyt pomyślnie dla Danny'ego.
- Właściwie nie mieliśmy do tej pory okazji, żeby się
lepiej poznać - zagaił od niechcenia, jednocześnie przesuwając
nieco kołowrót windy kotwicznej i naciągając mocniej
łańcuch.
Nie było najmniejszej potrzeby, dla której miałby to robić.
Megan wiedziała, że „Ruby Rose" nie stała przy nabrzeżu na
kotwicy, lecz na cumach. Niechybnie chciał się przed nią
popisać swoją tężyzną fizyczną. Kolejny chłopiec z podwórka,
pomyślała z rozbawieniem.
- Może byśmy kiedyś po pracy wyskoczyli na lampkę
wina albo coś takiego? - zaproponował.
Nie miała najmniejszych wątpliwości, co miało oznaczać
owo „coś takiego".
- Ponieważ przyjeżdżam do pracy i wracam zawsze razem
z Johnem, musiałbyś uwzględnić w swoich planach również
jego - odparła gładko.
Przyjrzał jej się uważnie.
- Domyślałem się, że wy dwoje... - zaczął ostrożnie, lecz
Megan przerwała mu pospiesznie:
- Nic z tych rzeczy. Po prostu jeździmy razem, bo tak jest
nam wygodniej.
- Ale chyba już niedługo? - zauważył, bacznie obserwując
jej reakcję.
- Słucham?
- To nie wiesz o Normie Richardsonie? To ten facet, z
którym John dziś rozmawiał. Nowy kapitan. Zamieniłem z
nim kilka słów, wygląda na równego gościa - wyjaśnił, po
czym zmienił temat na ciekawszy. Oczywiście, ciekawszy dla
niego: - To co z naszym spotkaniem?
- Obawiam się, że gdybym się z tobą umówiła, to twoje
wielbicielki rozszarpałyby mnie na strzępy - zażartowała, choć
serce w niej zamarło na myśl o tym, że John jednak opuszczał
„Ruby Rose"... A bez niego to wszystko nie ma sensu!
- Nie będzie znowu tak źle - uśmiechnął się zabójczo
Danny.
Gdy John wygłaszał słowa przysięgi, jego wzrok
mimowolnie powędrował ku twarzy Megan. Nic dziwnego, że
zająknął się w pewnym momencie i zapomniał, co dalej.
Pospiesznie wrócił spojrzeniem do rozłożonej przed sobą
księgi i wszystko poszło już gładko.
Tak, najwyższy czas wycofać się z tego, ten cały Norm
Richardson spadł mu jak z nieba. Tylko dlaczego, gdy
spoglądał na Megan, zaczynał czegoś tak bardzo żałować?
Po skończonej uroczystości podeszła do niego, on zaś
szybko wytłumaczył sam sobie, że to nieprawda, że jej
bliskość sprawia mu przyjemność. Absolutna nieprawda!
- Słyszałam, że mamy nowego kapitana - rzuciła pozornie
obojętnym tonem.
- Tak, zaczyna w poniedziałek. To znaczy, nie ten
najbliższy, tylko przyszły. Porządny facet, dogadacie się bez
trudu.
- A lubi dzieci?
- Nie wiem, ale chyba tak. Podobno ma trójkę własnych.
- Myślisz, że trzeba mieć dzieci, żeby je lubić? - spytała,
uśmiechając się nieco tajemniczo.
Czuł przez skórę, że do czegoś zmierzała, ale nie mógł
odgadnąć, co to miało być. Do diaska, znowu zastawiała na
niego jakąś pułapkę.
- Nie wiem - odparł ostrożnie.
- A ja wiem - stwierdziła triumfalnie. - Wcale nie trzeba,
a ty jesteś tego najlepszym dowodem. Uwielbiasz dzieci i tak
naprawdę wcale ci nie przeszkadzało, że je wtedy
przyprowadziłam, ale prędzej skoczysz między stado rekinów,
niż się do tego przyznasz!
Popatrzył na nią uważniej, lecz natychmiast tego
pożałował. Znowu musiał sobie powtarzać, że to tylko
złudzenie, że wcale nie pragnie porwać jej w objęcia, całować
do utraty tchu, słuchać jej urywanego oddechu, czuć, jak się
poddaje jego pieszczotom...
Opanował się jakoś, ale nie przyszło mu to łatwo.
- Ciekawe, jak doszłaś do tego cokolwiek zaskakującego
wniosku? - spytał sarkastycznie. - Ja bym w życiu na to nie
wpadł, choćbym myślał i sto lat.
- Obserwowałam cię wtedy - przyznała bez cienia
zażenowania. - Widziałam, jak pomagałeś dzieciom, które nie
mogły dosięgnąć tej rączki od uruchamiania syreny,
widziałam, jak poklepałeś po ramieniu najmniejszego z
chłopców i jak pogłaskałeś po głowie tę dziewczynkę z
loczkami.
- Ależ z ciebie ciekawskie stworzenie - zażartował, wciąż
nie mogąc się zorientować, o co jej tak naprawdę chodzi.
Spuściła wzrok i zapatrzyła się w czubki swoich butów.
- John, próbuję ci powiedzieć, że być może nie znasz
siebie aż tak dobrze, jak ci się wydaje - powiedziała cicho.
- To znaczy?
Wyprostowała się nagle, jakby podjęła decyzję i spytała
wprost:
- Naprawdę chcesz zostawić „Ruby Rose"?
- Oczywiście - odparł ze zdumieniem.
- A ja myślę, że nie! Oszukujesz sam siebie. Żachnął się.
- Jasne, znasz mnie od całych czterech dni, a już
doskonale wiesz, czego ja tak naprawdę chcę i czego
potrzebuję. A ja, kiep, nie doszedłem do tego przez ponad
trzydzieści lat!
- John, nie irytuj się...
- Chwileczkę, a czy to przypadkiem nie ty omal nie
zrujnowałaś sobie życia, wybierając niewłaściwego faceta na
męża? To nie ty zwierzałaś mi się, że popełniłaś błąd, bo
słuchałaś innych, a nie siebie? A teraz masz czelność mówić
mi, że to ja nie wiem, czego chcę? - wybuchnął.
- Jesteś zły i nie wiesz, co mówisz - wtrąciła
uspokajająco, lecz tylko dolała oliwy do ognia.
- Trudno, żebym nie był zły, jak ktoś mi wmawia, że zna
mnie lepiej niż ja sam. Wczoraj chciałem cię pocałować,
chociaż sam nie miałem o tym pojęcia, dzisiaj upieram się,
żeby przestać być kapitanem, choć w rzeczywistości bardzo
mi na tej funkcji zależy - ciągnął drwiącym tonem. - Jakie to
szczęście, że mam cię pod ręką i że zawsze mi powiesz, co tak
naprawdę mam na myśli. Co ja bym bez ciebie zrobił?
Zginąłbym marnie.
- To, że tak się wściekasz, tylko potwierdza moją teorię -
upierała się Megan. - Przestraszyłeś się, bo odgadłam twoje
pragnienia.
- Nie. Nie odgadłaś i w życiu nie odgadniesz - odparł
twardo.
Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.
- W takim razie przepraszam bardzo - odezwała się cicho
i odeszła.
John z całej siły walnął pięścią o barierkę, po czym zaklął
z furią i pomasował bolącą dłoń. Jedno nie ulegało
wątpliwości - same niebiosa zesłały mu tego Richardsona. To
tamtemu już wkrótce Megan będzie ciosać kołki na głowie, a
nie jemu.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Przez całą drogę powrotną nie odezwali się do siebie ani
słowem. Megan ledwo to wytrzymywała, ale przysięgła sobie,
że za nic w świecie nie odezwie się pierwsza. Tym bardziej że
podejrzewała, iż John może skorzystać z pierwszej okazji, by
oznajmić jej, żeby szukała sobie nowej pracy i nowego
miejsca zamieszkania.
Kiedy skręcili z głównej drogi w stronę jego posiadłości,
odezwał się w końcu:
- Jeśli chcesz się jutro ze mną zabrać, będę wyjeżdżał o
tej samej porze, co zwykle.
- Dziękuję, ale pojadę własnym samochodem - odparła
impulsywnie.
- Świetnie. - Zatrzymał się przed bramą i zgasił światła,
ale nie wyłączał silnika. Przez dłuższą chwilę siedzieli tak w
ciemności. Nic się nie działo. - Megan, będziemy pracować
razem jeszcze przez prawie dwa tygodnie. Nie chcę, żeby to
tak wyglądało.
Ucieszyła
się, gdyż John wyraźnie proponował
zawieszenie broni.
- Ja też nie.
- To wcale nie oznacza, że zgadzam się z tym, co wtedy
powiedziałaś. Ja zawsze dobrze wiem, czego chcę i już.
Nie zamierzała ponownie się z nim kłócić. Zresztą, nie
miała stuprocentowej gwarancji, że nie pomyliła się w ocenie
sytuacji.
- Prawie nic o mnie nie wiesz. Nie masz pojęcia, ile czasu
spędziłem na wodzie ani jak mnie męczy udzielanie ślubów i
wygłaszanie słów, w których znaczenie nie wierzę, ani jak nie
cierpię nieporozumień i scen. Mam po prostu dosyć.
- W porządku, rozumiem.
Przez chwilę znów panowało milczenie.
- Myślę, że skoczę do knajpy na kolację - mruknął pod
nosem. - Dawno nie widziałem kilku znajomych.
- Jasne - przytaknęła, choć zrobiło jej się przykro, że nie
zaproponował, by mu towarzyszyła.
Widocznie miał ochotę uwolnić się od niej, przynajmniej
na jakiś czas, ale nie mogła mieć o to do niego żalu. Wysiadła
z samochodu, lecz jeszcze nie zamykała za sobą drzwi.
- John, jeżeli wolisz, żebym zrezygnowała z pracy u
ciebie i wyniosła się stąd... - zaczęła z wahaniem.
- Nawet mi to nie przyszło do głowy. Chcę, żebyś nadal
pracowała jako asystentka, teraz moja, a potem Richardsona.
Ale wszystko wyłącznie na gruncie zawodowym, żadnych
prywatnych uwag i tym podobnych. Czyli mniej więcej tak,
jak do tej pory... No, z małymi wyjątkami.
- Dobrze, będę pamiętać - odparła i dodała, zanim
zamknęła drzwi: - Myślę, że w tej sytuacji możemy jednak
jechać jutro do pracy razem.
Nie poszła do domu od razu. Patrzyła, jak zapalają się
światła, a samochód wykręca i odjeżdża. Odprowadzała go
wzrokiem tak długo, aż czerwone punkciki rozpłynęły się w
mroku.
Postarała się, by dalej potoczyło się tak, jak sobie życzył.
Była życzliwa, uśmiechnięta, pomocna, niezawodna. W domu
gotowała kolacje, John zaś zmywał. Czasami siedzieli potem
razem przed kominkiem, omawiając bieżące sprawy i
narzekając na ciągle padające deszcze. Panujące między nimi
stosunki można by określić jako doskonale poprawne i
doskonale obojętne. Godziła się na to, ponieważ on właśnie
tego pragnął, jednakże nie mogła odżałować tej nici
zrozumienia i przyjaźni, jaka się zadzierzgnęła między nimi na
samym początku. Stali się sobie bardziej obcy, niż byli wtedy,
gdy jeszcze zupełnie nic o sobie nie wiedzieli.
Jednak podczas ceremonii ślubnych na pokładzie „Ruby
Rose" coś się zmieniało. Niemal zawsze, ilekroć John
wygłaszał słowa przysięgi, w której znaczenie nie wierzył,
jego wzrok kierował się w stronę Megan. Niemal zawsze,
ilekroć podchwyciła wtedy jego spojrzenie, nie była w stanie
odwrócić oczu w inną stronę.
Miała wtedy wrażenie, jakby to, co mówił, nabierało
jakiegoś specjalnego znaczenia, jakby kryła się w tym jakaś
tajemna wiadomość, jakby słyszała obietnice kochanka... W
takich momentach nieuchronnie powracało do niej
wspomnienie chwili, gdy John trzymał ją na rękach i całował,
jakby świat miał się skończyć.
Tak szybko się między nimi zaczęło. Tak szybko się
między nimi skończyło.
Teraz już rozumiała, dlaczego wciąż roni łzy podczas
ceremonii zaślubin, choć od dnia jej niedoszłego ślubu minęły
już dwa tygodnie. Tak naprawdę nie płakała za Robertem.
Płakała za Johnem.
Chyba musi być ze mną coś nie tak, pomyślała z
zawstydzeniem, ocierając oczy rąbkiem rękawa i starając się
nie patrzeć na kolejną całującą się parę. Nie miałam pojęcia,
że jestem taka płocha i niestała w uczuciach. Głupio mi.
Po raz pierwszy poczuła zadowolenie na myśl o tym, że
wkrótce na statku pojawi się nowy kapitan. Nie będzie wtedy
miała powodu, by przeżywać takie chwile jak teraz. Chyba
same niebiosa zesłały Norma Richardsona!
W poniedziałek rano John jak zwykle obudził się z
samego rana. Wyskoczył z łóżka, wziął prysznic, ogolił się,
nastawił ekspres do kawy - i dopiero wtedy dotarło do niego,
że mógł spokojnie jeszcze trochę się powylegiwać. Przecież
nie idzie do roboty. Teraz jednak nie było sensu kłaść się
ponownie. Odbiję to sobie jutro, pomyślał.
Wprawiło go to wszystko w tak świetny humor, że
impulsywnie zrobił kawę dla Megan, zastawił tacę i udał się
do letniego domu. Nawet deszcz przestał wreszcie padać, po
raz pierwszy od bardzo długiego czasu nad głową pojawiło się
coś na kształt błękitu. Proszę, sama matka natura świętowała
jego uwolnienie z okowów!
Ponieważ jednak nie znalazł w sobie dość odwagi, by
zapukać do drzwi Megan, podszedł do muru, postawił na nim
tacę i rozejrzał się po okolicy. Na gałęziach pojawiły się
pierwsze pąki, gdzieniegdzie pokazywała się nieśmiało
zielona ruń. Poziom rzeki podniósł się po ostatnich deszczach,
lecz utrzymywał się w normie.
- Dzień dobry - rozległo się za jego plecami.
Nie dość, że wyglądała przeuroczo, świeża i promienna
niczym poranek, to jeszcze obdarzyła Johna prześlicznym
uśmiechem, gdy zaproponował jej kawę. Od jakiegoś czasu
bardzo rzadko uśmiechała się w ten sposób, ale tłumaczył
sobie, że tym lepiej dla niego. Bezpieczniej. Tym bardziej że
przecież wciąż myślała o tamtym...
Co do tego nie było żadnych wątpliwości. Spoglądał na
nią czasami podczas udzielania ślubów - to naturalne, że od
czasu do czasu porozumiewał się wzrokiem ze swoją
asystentką, prawda? - i niemal zawsze widział wtedy łzy w jej
oczach. Dlatego powiedział sobie, że musi się strzec przed
zgubnym wpływem jej uroku i trzymać się od niej z dala.
Ponieważ jednak od tej chwili mieli się widywać znacznie
rzadziej, mógł sobie pozwolić na odrobinę zażyłości.
Megan jednak podziękowała za kawę, twierdząc, że robi
się późno.
- Masz jeszcze trochę czasu, zdążysz się napić -
przekonywał.
- Nie chcę się spóźnić od razu pierwszego dnia i podpaść
nowemu szefowi na samym początku. Zwłaszcza że
potrzebuję wywrzeć na nim jak najlepsze wrażenie.
- A czemuż to? - zainteresował się może cokolwiek zbyt
gwałtownie.
Szelmowsko mrugnęła okiem.
- Chcę mu napomknąć o aparatach fotograficznych.
Myślałeś, że zrezygnowałam?
Chociaż nigdy tego nie powiedział, od samego początku
uważał, że to całkiem niezły pomysł. Nie mógł jednak
pozwolić, żeby zaczęła mu się szarogęsić na statku, więc
zachował to dla siebie. Wyglądało na to, że zamierzała
sprawdzić, czy uda jej się wejść na głowę następnemu
kapitanowi. Uśmiechnął się mimowolnie. Ciekawe, czy
Richardson miał pojęcie, co go czeka?
Spędził caluteńki dzień na wbijaniu gwoździ, machaniu
pędzlem i noszeniu dziesiątków rzeczy. Starał się przy tym nie
myśleć o tym, co działo się na pokładzie „Ruby Rose", o tym,
jak sprawdzał się nowy kapitan, czy Megan porównywała ich
obu i na czyją korzyść wypadło porównanie. Nie zdziwiłby
się, gdyby na korzyść Norma, przecież do niego, Johna, miała
całą masę zastrzeżeń.
Nie, nie chciał myśleć o Megan. Lepiej zastanowić się, co
z Mgiełką. Lada dzień urodzi małe, szkoda, że ominie go to
wydarzenie. Trzeba się nią zająć, najlepiej niech Megan
zaniesie jakieś pudło do jego kajuty... Chwileczkę, to przecież
już nie jego kajuta. Nie wypadało mu prosić zupełnie obcego
człowieka, jakim był Richardson, żeby zechciał dzielić kabinę
razem ze spodziewającą się potomstwa kotką.
Może przywieźć Mgiełkę tutaj? Lily co prawda miała dość
zdecydowaną opinię na temat kotów, ale można by trzymać
kocią rodzinę na przykład w garażu. Nie, może jednak nie
należy stresować kotki i przenosić jej w zupełnie nowe
miejsce. Na statku czuła się jak w domu, lepiej ją tam
zostawić.
Megan będzie więc musiała znaleźć jakiś bezpieczny i
spokojny kąt i doglądać wszystkiego. On tymczasem może
sobie bez przeszkód urządzać bezpieczny i spokojny kąt dla
siebie...
Wróciła późnym popołudniem. John właśnie ustawiał grill
na tarasie, uznał bowiem, że Megan coś się należy po
pierwszym dniu samodzielnej pracy. Musiała przecież radzić
tam sobie ze wszystkim sama.
No, nie taka sama, odezwał się w jego głowie jakiś głos.
Miała przecież Norma i Danny'ego - pierwszy rozwiedziony,
drugi playboy co się zowie. Wolał o tym nie myśleć.
- Gotujesz? - zdziwiła się, podchodząc bliżej.
- Czas na pierwsze barbecue w tym roku.
Z powątpiewaniem zerknęła na zbierające się nad ich
głowami chmury. Po jednym ładnym dniu pogoda znów
zaczynała się psuć.
- Czy to nie zbyt duża doza optymizmu? Zaraz lunie.
- Lubię ryzyko - zażartował. - A tak naprawdę, to
pomyślałem sobie, że coś ci się należy za twoje wysiłki. Zaraz
przyniosę kurczaka, będzie się piekł jakąś godzinę, więc
możesz się w tym czasie wykąpać... albo w ogóle coś zrobić -
zakończył nieco niezręcznie, ponieważ nagle przed oczami
stanął mu czarowny obraz Megan pluskającej się w wannie.
Oczywiście, już nie mógł się od tej wizji uwolnić.
- Rzeczywiście z przyjemnością wezmę kąpiel -
przytaknęła z uśmiechem.
- Zanim pójdziesz, zdradź mi, jak ci poszło z tymi
aparatami.
- W porządku - odparła dziwnie bezbarwnym głosem, po
czym spytała szybko: - Jak się siedziało w domu?
- Fantastycznie - odparł z pełnym przekonaniem. - A
tobie, jak się ułożyło z Normem?
- Świetnie.
Spodziewał się jakichś szczegółów, lecz Megan oddaliła
się w stronę letniego domku, nic więcej nie mówiąc. John
postanowił w duchu, że i tak ją później przyciśnie.
Gdy wróciła po jakimś czasie, właśnie skończył nakrywać
do stołu, który ustawił pod obszerną markizą, więc nie groziło
im zmoknięcie, gdyby jednak zaczął padać deszcz. Ponieważ
zrobiło się trochę chłodniej, przyniósł z domu piecyk, więc
byli już zupełnie niezależni od kaprysów pogody.
W dawno nie otwieranej szufladzie kredensu znalazł biały
obrus i różowe serwetki, kupione jeszcze przez Betsy. Kolor
serwetek podsunął mu pewien pomysł. Zauważył rano w
ogrodzie pierwsze tulipany - akurat ciemnoróżowe. Zerwał je
więc, a ponieważ w kawalerskim gospodarstwie flakonów
raczej nie uświadczysz, włożył je do dużego kieliszka.
- Jak ładnie - powiedziała z uznaniem Megan, zaś on miał
ochotę stwierdzić to samo, spojrzawszy na nią.
Zbiegiem okoliczności włożyła sukienkę w pastelowym
odcieniu różu. Jej policzki pałały tym samym kolorem, a
wilgotne po kąpieli włosy zwinęły się w pierścionki - istne
wcielenie wiosny.
- Chciałem z tobą obgadać parę spraw - zagaił, gdy zajęła
miejsce za stołem.
- Słucham.
- Po pierwsze, chodzi o Mgiełkę. Na statku jest cała masa
niebezpiecznych miejsc, a nie chcę, żeby urodziła małe w
którymś z nich...
- Nie musisz się o to martwić. Ustawiłam duże pudło ze
starymi ręcznikami w najciemniejszym kącie mojego biura.
Nikt niczego nie zauważy, a Mgiełce całkiem się tam podoba.
- Och - powiedział tylko, cokolwiek zbity z tropu faktem,
że ta wyjątkowo samodzielna kobieta i tym razem zrobiła
wszystko po swojemu.
- Coś nie tak?
- Nie, dlaczego, świetnie.
- O co jeszcze chciałeś spytać?
- To potem, najpierw zjedzmy - zdecydował i podszedł do
grilla.
Zjedli kurczaka i sałatkę, którą John również przygotował,
napili się wina i przez jakiś czas siedzieli w milczeniu, patrząc
w zamyśleniu w stronę otwartej przestrzeni. Zaczęło padać.
- To co, nie powiesz mi, jak ci dzisiaj poszło? - zagadnął,
gdyż jej zachowanie, gdy wróciła do domu, zdawało się
wskazywać na to, że coś było nie tak.
- Mówiłam ci, że w porządku. - Wzruszyła ramionami.
- A jakieś szczegóły?
- Naprawdę nie ma się nad czym rozwodzić.
- Jak ci się podoba Norm? - Spróbował z innej beczki.
- Wydaje się, że wie, co robi - odparła, ponownie unikając
udzielenia konkretnej odpowiedzi.
- Ma niezłe kwalifikacje - podsunął, lecz nie zareagowała.
- A jak tam dzisiejsza wycieczka szkolna?
- Wszystko poszło gładko - mruknęła, po czym nagle
uśmiechnęła się z satysfakcją. - Czyżbyś już zatęsknił za
statkiem? Szybko.
- Nic z tych rzeczy - zaśmiał się. - Czekaj, opowiedz mi,
bo to ciekawe. Założę się, że swoim zwyczajem zwaliłaś
nowemu kapitanowi wszystkie te dzieciaki na głowę. I co?
Podobało mu się, że ma takich gości na mostku?
- Chyba tak.
- I dał im uruchomić syrenę? - dopytywał się, party
przemożną ciekawością, jak też Richardson wypadł w
porównaniu z nim.
Pochyliła się ku niemu nad stołem.
- John, mogę być mało taktowna, ale za to szczera? Nie,
nie możesz, miał już na końcu języka. Jak była z nim szczera
jakieś dwa tygodnie temu, to skończyło się dość
nieprzyjemnie. Czy nie mogłaby wyciągnąć z tego nauczki na
przyszłość?
- Wal.
- Jak chcesz wiedzieć, co ktoś na „Ruby Rose" zrobił albo
pomyślał, to sam go o to zapytaj. Nie będę na nikogo donosić,
to obrzydliwe. I nie rób mi na drugi raz obiadków, żeby mnie
pozytywnie nastroić do takich przesłuchań!
- Uważasz, że właśnie to mną kierowało? - warknął.
- A nie?
- Nie - odparł, a głos ledwo wydobył się ze ściśniętego
gardła.
Czuł, jak wszystko się w nim napina. Ta rozmowa zaraz
zakończy się awanturą, tyle razy już tego doświadczył przy
Betsy, że potrafił bezbłędnie wyczuć, kiedy nastąpi spięcie.
- Jaki był więc prawdziwy powód, dla którego zadałeś
sobie dziś tyle trudu?
- Właściwie sam nie wiem. - Uniósł ręce obronnym
gestem.
- A mnie się zdawało, że wiesz wszystko - skwitowała
kąśliwie, po czym podniosła się od stołu. - Dziękuję za
kolację. Skoro dziś ty gotowałeś, to ja pozmywam.
Kompletnie zbity w tropu siedział w milczeniu, kiedy
sprzątała ze stołu. Gdy wreszcie na dobre znikła w kuchni,
gwizdnął na Lily i nie bacząc na padający coraz mocniej
deszcz, poszedł na spacer. Potrzebował ochłonąć.
- Panno Morison, powtarzałem już dziesiątki razy, że
najbardziej cenię sobie u moich pracowników punktualność.
Megan starała się wyglądać na skruszoną, podczas gdy w
duchu myślała sobie mało pochlebne rzeczy na temat
Richardsona. Owszem, zaczęła wprowadzać gości weselnych
na pokład nieco później, niż to wynikało z planu, ale akurat
tak się złożyło, że Mgiełka wybrała sobie ten dzień na
rodzenie małych. Megan nie miała serca zostawić jej samej w
takim momencie i poczekała, aż na świat przyjdzie cała piątka
popielatych kociątek.
Potem, aby nadgonić stracony czas, zorganizowała
wszystko nadzwyczaj sprawnie i w rezultacie ślub zaczął się
zaledwie z parominutowym opóźnieniem, czego większość
gości mogła nawet nie zauważyć. Oczywiście, Norm nie
przepuścił takiej okazji.
Został kapitanem zaledwie przed dziesięcioma dniami.
Pod koniec każdego z tych dziesięciu dni wzywał wszystkich,
którzy mu się czymś narazili i metodycznie wytykał im błędy.
Na przykład Danny został wezwany na dywanik już trzy razy -
za flirtowanie z klientkami. Kucharz usłyszał reprymendę za
niewłaściwe parzenie kawy, w dodatku bezkofeinowej, czyli
jakiegoś paskudztwa, którego kapitan nie życzył sobie w ogóle
brać do ust.
Megan też już raz dostała za swoje, gdy jeden ze ślubów
zaczął się później niż powinien. Prawda była taka, że panna
młoda wpadła w histerię i Megan zabrała ją do swojej kabiny,
by móc ją uspokoić bez niepotrzebnej asysty dziesiątków
gości. Norm Richardson nie chciał jednak słuchać żadnych
wyjaśnień.
No, i jeszcze ta sprawa z aparatami fotograficznymi...
Nawet nie wysłuchał jej do końca, tylko oznajmił tonem nie
znoszącym sprzeciwu, że pomysł jest i - dio - ty - czny,
kropka.
- Ten facet z pewnością ma kwalifikacje i jest
kompetentny - mruknął jej kiedyś na ucho Danny - ale
charakterek ma taki, jak nasza nieświętej pamięci Colpepper...
Amen, dodała w duchu Megan.
- Jaką ma pani tym razem wymówkę? - spytał Norm tym
swoim pełnym wyższości tonem, który znali już aż za dobrze.
- Żadnej.
Przecież nie powie mu o Mgiełce! Jakimś cudem kotka do
tej pory unikała wchodzenia mu w drogę i najlepiej, żeby tak
zostało. Megan nie potrafiła sobie wyobrazić, by kapitan miał
się ucieszyć z posiadania na pokładzie całej kociej rodziny.
Najbezpieczniej będzie ukrywać przed nim ten fakt, a gdy
małe trochę podrosną, oddać je po cichu w dobre ręce.
Albo powiedzieć o wszystkim Johnowi...
Miała na to ogromną ochotę już po pierwszym dniu pracy
z nowym kapitanem. Chciała poskarżyć się, że Norm
Richardson jest beznadziejnie wprost zasadniczy, że
wprowadził na statku pruski dryl, że atmosfera stała się
nieznośnie napięta. I że dzieciom wcale się nie podobał. Ale
gdy John zaczął zasypywać ją pytaniami, coś w niej stanęło
okoniem i oznajmiła mu wyniośle, że nie będzie na nikogo
donosić. A odkąd ty się taka święta zrobiłaś, wyrzucało jej
potem sumienie, lecz było już za późno. John nie zadawał już
więcej takich pytań, jej zaś - po tak dumnej deklaracji - głupio
było zaczynać rozmowę na ten temat. Została więc sama ze
swoim problemem.
Cóż, skoro aż tak bardzo jej się nie podobała współpraca z
nowym kapitanem, to przecież zawsze mogła zrezygnować i
poszukać sobie innej roboty.
I zwalić Johnowi na głowę problem szukania kolejnej
asystentki? Nie mogła mu tego zrobić.
- Proszę, żeby mi się to więcej nie powtórzyło - zażądał
surowo. - Jutro mamy trzy ceremonie.
Skinęła głową. Wiedziała, jak to będzie wyglądać: Norm,
patrząc przed siebie pozbawionym wyrazu wzrokiem, wygłosi
monotonnym głosem słowa przysięgi, którym dźwięczny
baryton Johna Vermonta potrafił nadać taką głębię, takie
pokłady znaczenia...
Ten człowiek w ogóle nie umywał się do Johna. Żaden
inny też, jeśli się nad tym dłużej zastanowić.
- Jak idą przygotowania do tej wielkiej gali w przyszłym
tygodniu?
- Wszystko w porządku - odparła lakonicznie. Nie
życzyła sobie, by wtykał nos w szczegóły, potrzebowała
bowiem choćby odrobiny niezależności.
- To dobrze. Proszę nie zapominać, że właściwe
planowanie to podstawa.
- Tak jest, panie kapitanie - mruknęła, co dla bardziej
wyćwiczonego ucha mogło przypominać raczej ciche
warknięcie.
Łódź Johna przybiła do brzegu. Lily, nie bacząc na
komendę, wyskoczyła na pomost i pobiegła ścieżką na górę.
Zanim złożył wiosła i przykrył pokład brezentem, już znikła
za murem na szczycie.
John z dezaprobatą pokręcił głową, zabrał wędki i również
zaczął się wspinać w stronę domu. Zatrzymał się na moment
na jednym z zakrętów i spojrzał w dół na rzekę. Znów trochę
przybrała po ostatnich deszczach, lecz na szczęście jej poziom
nie dawał powodu do obaw. Poszedł więc dalej, machając
pustym wiadrem.
Nic nie złowił, żadna ryba nawet nie chciała choćby
spróbować przynęty, lecz nie zależało mu na tym aż tak
bardzo, Cieszyło go samo przebywanie na wodzie.
Oczywiście, byłoby miło upiec własnoręcznie złowioną rybkę
na grillu i pochwalić się przed Megan...
Megan. Niech to Ucho! Codziennie wracała do domu z
ustami pełnymi pochwał pod adresem Richardsona, wręcz
piała peany na jego cześć. Nie zdradzała przy tym żadnych
szczegółów, chyba że dotyczyły Mgiełki. Na temat spraw
dotyczących „Ruby Rose" milczała jak zaklęta. Wciąż nie
rozumiał, dlaczego. Przecież nie chodziło mu o to, by
obmawiała kogoś za plecami i plotkowała jak najęta. Po
prostu był ciekaw, jak tam sobie radzą bez niego. Milczenie
Megan sprawiało mu przykrość, ponieważ czuł się zupełnie
odizolowany od życia statku, zapomniany i niepotrzebny.
Niedobrze. Wychodzi na to, że jednak miała rację. Tęsknił
za "Ruby Rose". Niepotrzebnie stamtąd odszedł.
- Ile?
Megan przerwała struganie marchewki i podniosła wzrok
na Johna.
- Pięć. Wszystkie szare. I takie malutkie... - Jej głos cichł
stopniowo, gdyż na twarzy Johna pojawił się przepiękny
uśmiech. Pewnie oczyma wyobraźni ujrzał swoją kotkę wraz z
jej pociechami. Wyglądał teraz tak pięknie, że coś ją ścisnęło
w gardle.
- Normowi też się podobały?
- Cóż...
- Dobra, nie ma sprawy - przerwał jej. - Wiem, że nie
życzysz sobie, żebym wypytywał o takie rzeczy.
Sięgnęła po cukinię, zawahała się i zerknęła na Johna
nieco niepewnie. Siedział na blacie szafki i przyglądał się, jak
Megan krząta się po kuchni. Ponieważ ostatnio to on w kółko
przygotowywał coś na grillu, miał teraz święte prawo
odpocząć.
- Wiesz, że nie lubię plotkować. Ale ponieważ to twój
statek i twoje koty, wydaje mi się, że powinnam ci powiedzieć
przynajmniej tyle, że Norm nie zdaje sobie sprawy z
obecności zwierząt na pokładzie.
Spojrzał na nią z niepokojem.
- Hm... To chyba dla ciebie niełatwa sytuacja.
Oczywiście, ja się do tego nie wtrącam, takie są reguły gry.
- Nic się nie martw - zapewniła go. - Będą bezpieczne w
mojej kabinie. On nigdy tam nie zagląda. - Nie dodała, że
dzieje się tak dlatego, że zawsze starannie zamykała drzwi na
klucz.
Uspokojony, wrócił myślami do kotki i znów twarz mu się
rozpogodziła.
- To Mgiełka ładnie się spisała. Szkoda tylko, że mnie
przy tym nie było.
- Ja też żałuję. Będziesz musiał wpaść któregoś dnia, żeby
obejrzeć te maluchy. Są rozkoszne.
- No, nie wiem, czy przyjdę... - Wykonał nieco nerwowy
gest.
- Dlaczego?
- Nie powinienem wtykać nosa w sprawy statku. Załoga
pomyśli, że sprawdzam Richardsona, a to może poderwać ich
zaufanie do niego. Nie chcę stwarzać niepotrzebnych
problemów.
- Ale przecież nie przyjdziesz kontrolować Norma, tylko
zobaczyć swoje własne koty - zaoponowała.
Aż mu oczy zalśniły. Pewnie nie miał o tym pojęcia, ale
chwilami mogła czytać w jego twarzy jak w otwartej księdze.
Ucieszył się na myśl o tym, że ma pretekst, by choć na trochę
wrócić na statek. Popatrzyła na niego z czułością. Uparciuch.
Gdyby jej posłuchał, to nie popełniłby błędu i nie
zrezygnowałby z funkcji kapitana.
Udusiła warzywa, wymieszała z makaronem, polała sosem
i dodała cieplutkie chrupiące grzanki z masłem czosnkowym.
Ku jej głębokiej dezaprobacie John dorzucił do swojego dania
porcję żeberek, które zostały jeszcze z wczorajszego barbecie.
- Przecież żeberka do makaronu nie pasują - jęknęła.
- Nie rozumiem, dlaczego mężczyźni nie potrafią
wytrzymać bez mięsa?
- Za to kobiety nie mogą żyć bez makaronów i klusek
- odparował. - Betsy w kółko mnie nimi karmiła.
Megan omal nie udławiła się kawałkiem cukinii. John z
własnej nieprzymuszonej woli mówił o byłej żonie!
Niesamowite! Spojrzała na niego zachęcająco, starała się
jednak nie zdradzić, że wręcz płonie z ciekawości, gdyż to
mogło go zniechęcić do zwierzeń.
- Nie przepadała za pichceniem, zresztą, nie bardzo
umiała to robić, ale ponieważ zagotowanie wody i wrzucenie
do niej jakichś ziemniaczanych czy pszennych kluchów nie
stanowiło problemu nawet dla niej, jedliśmy je do oporu.
Powiedz, skąd umiesz tak dobrze gotować?
Wolałaby nadal słuchać o Betsy, która z nie znanych
przyczyn szaleńczo ją ciekawiła.
- Kiedy tata zmarł, nie stać nas było na dalsze
utrzymywanie gosposi, więc mama musiała sama zająć się
domem, ale miała do tego dwie lewe ręce. W końcu instynkt
samozachowawczy podpowiedział mi, że dłużej nie pociągnę
na samych kanapkach i kupiłam książkę kucharską za
pierwsze pieniądze, jakie zarobiłam na roznoszeniu gazet.
- Żartujesz. Naprawdę roznosiłaś gazety? Dałaś radę?
- No pewnie. Zobacz. - Ze śmiechem zgięła ramię, by
zaprezentować mu mięśnie.
- Ja też to robiłem. Do tego sprzedawałem napoje w
budce, musiałem się nieźle zwijać, mieszkaliśmy w
południowej Kalifornii, żar lał się z nieba.
- I co jeszcze?
- Najmowałem się do koszenia trawników i strzyżenia
żywopłotów.
- A ja do opieki nad dziećmi.
- A ja nie.
-
Domyślam
się - mruknęła z rozbawieniem,
przypominając sobie jego uwagi na temat przyprowadzania
mu dzieci na mostek kapitański. - Też jesteś jedynakiem?
- Tak, ale nie od początku. Jak miałem pięć lat, mój brat
zginął w wypadku samochodowym razem z naszą mamą.
Zamieszkaliśmy potem z ojcem na jachcie, zresztą tata wciąż
na nim mieszka. To świetny facet, polubiłabyś go.
- Chciałabym go poznać.
To wywołało uśmiech na twarzy Johna, a Megan poczuła
się tak, jak tamtego dnia, gdy wisiała wysoko nad pokładem i
naprawiała złamany zaczep na maszcie flagowym. Wtedy też
kręciło jej się w głowie i żołądek wyprawiał dziwne harce, ale
wtedy istniały po temu powody. A teraz?
- Betsy też była jedynaczką - powiedział z ociąganiem.
- Potwornie rozkapryszoną najładniejszą dziewczyną w
okolicy. - Umilkł, a gdy wydawało się, że już więcej nie
poruszy tego tematu, dodał nieoczekiwanie: - Nie mam
pojęcia, czemu za mnie wyszła.
Zdumiała się. Nie ma pojęcia? To co, w ogóle w lustro nie
patrzy, czy jak? Albo... Albo w jej oczy?
- Bzdura - oznajmił nagle, zdecydowanie odkładając
widelec. - Oszukuję sam siebie. Betsy nie wyszła za mnie,
tylko za moje pieniądze. Kiedy jednak przekonała się, że
muszę porządnie i dużo pracować, żeby je mieć, zaczęła sama
sobie szukać rozrywek, których ja nie miałem czasu jej
dostarczać. - Spojrzał Megan prosto w oczy, a kąciki jego ust
uniosły się w pełnym goryczy uśmiechu. - Pierwszy był
zawodowym golfistą. Potem kierowca rajdowy. Dalej piłkarz.
I znany tenisista, jeśli mnie pamięć nie zawodzi.
Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami. Niby
rozumiała każde słowo z osobna, lecz całość wydawała się
pozbawiona sensu. Jakim cudem jakakolwiek kobieta mogłaby
zdradzać kogoś takiego jak John Vermont? Chyba tylko ślepa,
głucha i niedorozwinięta umysłowo!
- Na szczęście udało mi się kupić moją wolność.
Pamiętasz holowniki, które mi pokazałaś na rzece?
Sprzedałem je, bo rozwód kosztował mnie diabelnie dużo. Nie
pozbyłem się parowca, ponieważ dopiero co go kupiłem i
wyremontowałem. Betsy nie miała nawet pojęcia o jego
istnieniu, nigdy na niego nie spojrzała, nigdy nie stanęła na
jego pokładzie. "Ruby Rose" była nieskażona, stała się więc
moim azylem. Wiem, że to brzmi idiotycznie...
- Wcale nie - zaprotestowała stanowczo. - Rozumiem cię
doskonale, pamiętasz, jak obeszłam się z moją suknią ślubną,
bo przypominała mi Roberta? Powiedz mi jeszcze jedno.
Wiem już, dlaczego Betsy wyszła za ciebie. A dlaczego ty się
z nią ożeniłeś?
Westchnął, nadział kęs na widelec, zaczął podnosić do ust,
po czym rozmyślił się i ponownie odłożył go na talerz.
Najwyraźniej stracił apetyt.
- Myślałem, że ją kocham. Wydawało mi się, że
potrzebuje mojej opieki, że sama nie da sobie rady...
- Aha. Rycerz w lśniącej zbroi.
- Mniej więcej. Tyle że taki typ faceta zawsze przyciągnie
kobietę bluszcz. Wiesz, taką, co się owija dookoła podpory i
zwisa na niej całym ciężarem. Najzdrowiej jest, gdy spotyka
się dwoje w pełni dojrzałych, samodzielnych ludzi, bo tylko
tacy potrafią stworzyć stabilny związek. Dlatego nie wierzę w
małżeństwo - powiedział z uporem. - Ludzie są bardzo różni i
rzadko dobierają się w udane pary.
- Ale wraz z upływem czasu wiemy coraz więcej i
możemy mądrzej budować nasze związki - zaprotestowała
stanowczo. - Weźmy na przykład ciebie. Po takim
doświadczeniu będziesz już wiedział, jakich kobiet unikać.
- A żebyś wiedziała, że wiem - mruknął ponuro.
W jego głosie było coś takiego, że Megan oniemiała.
Czyżby mówił o niej? Czy to możliwe, by porównywał ją z
Betsy, by uważał ją za słabą kobietę, szukającą zaradnego,
silnego mężczyzny, na którym można się oprzeć? Czy właśnie
tak ją postrzegał?
- Skorzystajmy z tego, że wyjątkowo nie pada i chodźmy
na spacer - zaproponował nieoczekiwanie i wstał od stołu.
Bez słowa skinęła głową. Niewykluczone, że spacer
rzeczywiście dobrze im zrobi. Przede wszystkim przerwie tę
rozmowę, która przyjęła niespodziewany obrót i zmierzała w
stronę niezbyt przyjemnych konkluzji.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Księżyc wisiał na niebie niczym wielka srebrna piłka i
lśnił silnym blaskiem, który przyćmiewał gwiazdy. Dookoła
panowała cisza. Powietrze było rześkie i wilgotne.
- Na pewno chcesz zejść nad rzekę? - upewnił się John. -
Ja znam każdy zakręt tej ścieżki, więc mnie nie przeszkadza,
że nie jest widno, ale ty...
- Jest wystarczająco jasno - odparła z przekonaniem.
Na wszelki wypadek wziął ją za rękę. I gdy tak szli,
poprzedzani przez szalejącą z radości Lily, wydało mu się
zupełnie naturalne, że spaceruje po nocy, trzymając Megan za
rękę. Dziwne, jej obecność zdawała się koić jego nerwy,
jednocześnie burząc przy tym jego spokój...
Co go napadło, żeby tak się rozgadać o Betsy? Przecież
nigdy nikomu o tym nie wspomniał, nawet ojcu, który
przejrzał ją na wylot już od pierwszego spojrzenia. Nie żeń
się, powtarzał, zwiewaj, gdzie pieprz rośnie. Jest leniwa,
próżna i zachłanna... Zadręczy cię wymaganiami, będzie
chciała gwiazdki z nieba, wspomnisz moje słowa.
Oczywiście John wiedział lepiej i w efekcie nieźle się na
tym swoim zadufaniu przejechał.
- Tu jest najlepszy punkt widokowy - powiedział,
zatrzymując się.
Usiedli, ponieważ trawa była dość sucha. Rzeka szumiała
pod ich stopami, połyskując tajemniczo w świetle księżyca,
który zdawał się wisieć bardzo nisko, niemal na wyciągnięcie
ręki.
- Piękny - szepnęła z zachwytem. - Widziałeś kiedyś coś
równie urzekającego?
Właśnie widzę, odparł w myślach, ani na chwilę nie
odrywając od niej zachwyconego wzroku.
- John? - zagadnęła cicho.
- Słucham?
- Powiedz mi o tej wielkiej gali, która ma się odbyć w
przyszłym tygodniu.
Przez chwilę nie miał pojęcia, o czym mowa, ponieważ
jego myśli krążyły wokół innych, znacznie przyjemniejszych
spraw.
- Co konkretnie chcesz wiedzieć?
- Cóż, nie będę owijać w bawełnę. Nie orientujesz się
przypadkiem, czy Robert Winslow również się tam pojawi?
Szlag by to trafił, pomyślał ponuro. Nie życzył sobie, by
kiedykolwiek wymawiała imię tego bubka, a już szczególnie
nie w tak czarowną noc jak ta.
- Myślę, że znasz szczegóły lepiej ode mnie - uciął.
- Sugerujesz, że...
- Nic nie sugeruję. Masz wszystkie papiery, jakie
zostawiła Colpepper, po prostu przejrzyj je dokładnie.
- Wiem, co należy przygotować i na ile osób, ale nie
znalazłam listy gości, mogła się gdzieś zapodziać. Właściwie
nie jest nam do niczego potrzebna, więc to nie problem. Ja
tylko chciałam się dowiedzieć, tak na wszelki wypadek... -
Umilkła.
Zastanawiał się przez chwilę.
- W tym ci nie pomogę, ale zamienię parę słów z
Normem, żeby cię zwolnił na ten wieczór. Powiem, żeby na te
kilka godzin wynajął kogoś innego.
- Podobno miałeś się nie wtrącać, bo takie są reguły gry.
- Wszelkie reguły są po to, by je zmieniać - oznajmił.
Nie odpowiedziała, tylko położyła się na trawie i
zapatrzyła w niebo. John po chwili wahania położył się
również, jednak na boku, a nie na plecach. I nie patrzył na
gwiazdy, lecz na Megan. Wyglądała tak prześlicznie...
Ale manipulowała nim tak samo jak Betsy. Przecież
musiała widzieć, że dosłownie pożerał ją wzrokiem, lecz
udawała, że nie zwraca na to uwagi. John poczuł, że
porównywanie jej z byłą żoną unieszczęśliwia go w jakiś
sposób. Coś podpowiadało mu, że powinien raczej skupić się
na różnicach.
Odwróciła twarz w jego stronę.
- Dzięki, że chcesz mnie uwolnić od konieczności pójścia
na to przyjęcie. To bardzo miłe z twojej strony.
Głos. Tak, głos miała inny. Ton Betsy nie pozostawiał
nigdy wątpliwości co do tego, że John w jakiś sposób nie
spełnił jej oczekiwań. Zawsze miała o coś pretensje.
- Ale tym niemniej nie rozmawiaj z Normem, dobrze? Nie
będę uciekać przed Robertem. Jakoś dam sobie z nim
radę.
Była psychicznie silniejsza niż Betsy, odważniejsza,
bardziej zdecydowana. Niezależna.
- Zresztą, założę się, że on i tak przyjdzie z jakąś kobietą i
ostentacyjnie nie będzie mnie zauważał.
- Dlaczego miałby to zrobić?
- Żeby wywołać moją zazdrość.
- I? - spytał niecierpliwie.
- Nie ma szans.
Impulsywnie wyciągnął rękę i dotknął jej policzka. Betsy,
choć ładna, w ogóle nie mogła się z nią równać. Megan
wszystko miała piękniejsze - delikatniejszą cerę, bardziej
błyszczące oczy, bardziej kuszące usta... Nagle wszelkie
wspomnienia o byłej żonie znikły niepostrzeżenie, a w jego
myślach niepodzielnie zapanowała Megan.
- Znowu na mnie patrzysz w ten sposób - ostrzegła.
- Nic nie mogę na to poradzić.
- Przyznajesz więc, że wtedy to ty zacząłeś?
- Tak.
- Ale mówiłeś, że to moja wina...
- Wiem - odparł i nie zastanawiając się dłużej, pochylił
się, by ją pocałować.
Gdy poczuł dotyk jej ust, zrozumiał nagle, że tęsknił za
tym nieprzerwanie od tamtej chwili, gdy poznał ich smak. To
pragnienie żyło w nim, silniejsze z każdym dniem, z każdą
godziną... W ostatniej chwili powściągnął swoją gwałtowną
reakcję i uniósł głowę, by pytająco spojrzeć na Megan.
Chyba śnił. W jej oczach pojawił się jakiś dziwny blask, a
na wargach błąkał się niezwykły, zagadkowy uśmiech, w
którym była i świeżość wiosennego poranka i mądrość
sięgająca początków świata...
Megan delikatnie pogładziła go po policzku i serce omal
nie wyrwało mu się z piersi. Miał wrażenie, jakby nie mieścił
się w sobie. Dawno nie przeżył czegoś takiego. To znaczy, nie
oszukujmy się. Nigdy nie przeżył czegoś takiego. Takie
uniesienie było dlań zupełnie nowym doznaniem.
- Odmawiam brania na siebie pełnej odpowiedzialności za
to... - wyszeptała.
- Przyjmuję na siebie moją część winy... - odszepnął i
ponownie pochylił głowę.
Musnął wargami jej powieki, następnie odsunął jej włosy
z czoła, by je pocałować. Potem przyszła kolej na policzki, a
gdy dotarł do ust, eksplodowało w nim pragnienie. Zaczął ją
całować bez opamiętania, a gdy odpowiedziała mu z równą
siłą, jego dłonie wsunęły się pod jej talię, by przyciągnąć ją
mocno do siebie.
Był odurzony, upojony, nie dbał o nic, chciał jedynie
zanurzyć się bez reszty w Megan - Megan Ashley Morison,
najcudowniejszej kobiecie, jaką znał. Pragnął się z nią kochać
od pierwszej chwili, kiedy ją ujrzał na pokładzie swego statku.
Stała przed nim cała w bieli, gotowa poślubić innego, a on, w
najtajniejszym zakątku swojej duszy, pieścił ją i kochał
najpiękniej jak potrafił...
Wiedział, że miał się pilnować, by nie ulec jej urokowi.
Nic nie pomogło, przepadł z kretesem. I jakoś wcale go to
nie martwiło.
Czuła się niczym liść unoszony na grzbiecie fali w stronę
otwartego oceanu. Wiedziała, że nie ma sensu walczyć z taką
siłą. więc poddała się niemal bez namysłu, tym bardziej że
wcale nie chciała walczyć. Właśnie przydarzało jej się coś tak
niezwykłego, tak wspaniałego, tak oszałamiającego... Nie
przypuszczała. Niemal nie wierzyła. Ale nigdy by się tego nie
wyrzekła.
Ujęła jego twarz w dłonie i w uniesieniu całowała każdy
centymetr jego skóry. Robiła to gorączkowo, gdyż miała
wrażenie, że zaraz zemdleje z nadmiaru emocji, spieszyła się
więc. by zdążyć, by nasycić się jak najbardziej...
- Och, Meg - przy jej uchu rozległ się urywany szept. -
Jesteś taka cudowna...
Meg.
Natychmiast stanęła jej przed oczami twarz Roberta.
Znikła w ułamku sekundy, lecz to wystarczyło. Megan
odepchnęła Johna od siebie i usiadła, oddychając ciężko.
- Co się stało? - spytał z niepokojem.
- Nic.
- Nie rozu... Och! Nazwałem cię Meg - domyślił się.
Usiadł również i przepraszająco dotknął jej włosów. -
Wybacz, zapomniałem, że tak mówił twój tata.
- I Robert.
Ręka Johna opadła.
- Wybacz mi - poprosiła Megan i przepraszająco dotknęła
jego policzka. John jednak odsunął jej dłoń.
- Ja cię całuję, a ty myślisz o innym!
- To nie tak...
- A jak? Przecież nie pomyślałaś o tacie, tylko o
niedoszłym mężu - zaatakował.
Spojrzała w jego oczy, lecz dostrzegła w nich tylko chłód.
Nagle poczuła się bezradna i nieszczęśliwa. Przed chwilą byli
sobie tak bliscy, zaś teraz oddzielał ich mur, zbudowany z
uprzedzeń i podejrzeń. Ponownie stali się sobie zupełnie obcy.
- John, ja właściwie nie bardzo wiem, co się stało -
wyznała. - Na sekundę ujrzałam przed sobą twarz Roberta, to
podziałało na mnie jak kubeł zimnej wody.
- Na mnie twoje słowa działają dokładnie tak samo -
skwitował.
- Może ja po prostu potrzebuję trochę czasu, żeby
wszystko przemyśleć i jakoś to sobie poukładać - zaczęła, lecz
nie chciał jej słuchać, gdyż szybkim ruchem podniósł się z
ziemi.
- I będziesz go miała. - Wyciągnął rękę, ale jedynie po to,
by pomóc jej wstać. Przez chwilę patrzyli na siebie w
milczeniu. - Gdybym nie złamał naszej umowy, to mogłabyś
sobie nadal spokojnie myśleć.
- Ale ja...
- Megan, lepsze jest wrogiem dobrego - przerwał jej
oschłym tonem. - Nie majstrujmy przy tym, co dobrze
działało.
- Chcesz więc wrócić do naszych dotychczasowych
stosunków, poprawnych i nijakich?
- To się sprawdzało.
- Nie możemy wracać do poprzedniego układu, John -
przekonywała. - Sytuacja się zmieniła. My się zmieniliśmy.
- Wcale nie. Ty jesteś dokładnie taka sama, jaka byłaś od
początku.
Nie do końca zrozumiała, o co mu dokładnie chodziło,
lecz jedno nie ulegało wątpliwości - miał na myśli coś
obelżywego. Bardzo obelżywego. Sama świadomość faktu, że
John oceniał ją negatywnie, była nie do zniesienia.
Megan odwróciła się i szybkim krokiem ruszyła ścieżką
na górę. Po chwili zaczęła biec. Słyszała, jak John wołał za
nią, lecz nawet nie zwolniła kroku.
Następnego ranka obserwował z okna sypialni, jak Megan
zamyka drzwi letniego domku i wychodzi do pracy. Ona
mogła swobodnie iść na jego statek, podczas gdy on nie.
Poinformował zbyt wiele osób, że nie widzi potrzeby
kontrolowania poczynań nowego kapitana, więc nie będzie
pojawiał się już na pokładzie parowca.
Teraz co prawda miał pretekst - koty. Gdyby nie
wczorajsze.. zajście, mógłby teraz jechać razem z nią i już za
godzinę cieszyłby się i Mgiełką, i „Ruby Rose", i oczywiście
samą Megan - wszystkimi trzema. I całą piątką małych
kociaków. A tak został sam jak palec w pustym domu. No,
prawie pustym, poprawił się w myślach, spojrzawszy
przepraszająco na Lily, która siedziała już przy drzwiach
sypialni, niecierpliwie czekając na poranny spacer.
Wyjątkowo
długa
przechadzka
zaowocowała
uporządkowaniem sobie w głowie paru rzeczy oraz podjęciem
pewnej decyzji, która rozwiązywała większość problemów,
choć oczywiście nie wszystkie. Od razu poprawił mu się
humor. Pogwizdując, wrócił do domu i poszukał notesu z
telefonami.
Przyjaźnił się z Tonym Christinasem od niepamiętnych
czasów, znali się jeszcze ze szkoły. Tony był szefem
konkurencyjnej firmy, posiadał trzy parowce i wiecznie
narzekał na brak ludzi. No, to miał dla niego odpowiedniego
kandydata. Jak ktoś chce pływać, to chyba mu obojętne, na
jakim statku, prawda?
Sięgnął po słuchawkę.
Po raz pierwszy od czasu, gdy tu zamieszkała, Johna nie
było w domu, kiedy wróciła. Dom stał ciemny i pusty.
Właściwie nie zdziwiła się, że po wczorajszej scenie wolał jej
unikać, ale i tak poczuła rozczarowanie. Chowanie się po
kątach niczego nie załatwi. Muszą porozmawiać.
Przez cały dzień układała sobie w głowie, co ma mu
powiedzieć i jak go przekonać, że ona w niczym nie
przypomina Betsy, że nie zależy jej na jego pieniądzach, że
jest samodzielna i że nie potrzebuje mężczyzny po to, by go
opleść niczym bluszcz.
Tylko jak miała mu to wyjaśniać, skoro on sobie gdzieś
poszedł? Naraz coś jej się przypomniało. Miał tu niedaleko
swoją ulubioną knajpkę, pokazał ją kiedyś, gdy przejeżdżali
obok. Mógł się zaszyć właśnie tam. A jeśli nawet nie, to
możliwe, że zajrzy tam po drodze do domu, bo pewnie dziś
nie będzie planował wspólnej kolacji z Megan.
Pół godziny później stanęła na progu tawerny i zawahała
się. Miała przed sobą dość mroczną salę, wypełnioną
tytoniowym dymem i gwarem głosów. Lustro nad
szynkwasem zmętniało ze starości, belki pod sufitem
poczerniały od sadzy, z osadzonych w butelkach ogarków
ściekała na drewniane stoły stearyna, tworząc fantastyczne
narośle. Chyba nigdy ich nie sprzątano, więc geolog mógłby
zbadać kolejne warstwy i na ich podstawie ocenić wiek
knajpy...
- Pani sobie życzy? - zagadnęła nieco podejrzliwie mocno
umalowana kelnerka w średnim wieku, która stanęła przed
Megan.
- Chciałam coś zjeść. Kelnerka nawet nie drgnęła.
- Wszystko zajęte. Pani nietutejsza, co?
- I tak, i nie... Przyjaciel polecił mi to miejsce.
- To znaczy niby kto?
- John Vermont.
Karminowe usta kelnerki rozciągnęły się w szerokim
uśmiechu.
- Naprawdę? To ty jesteś tą dziewczyną, co z nim
mieszka?
- Nie z nim, tylko u niego - sprostowała, lecz miała
wrażenie, że jej słowa trafiły w próżnię.
- Poznajmy się, jestem Shirl. Ale się cieszę, że wpadłaś!
Wszyscy umieramy z ciekawości, żeby poznać dziewczynę
Johna. Już przestaliśmy wierzyć, że w końcu znajdzie sobie
kogoś, od rozwodu wciąż sam jak ten kołek w płocie, aż żal
patrzeć - trajkotała, prowadząc ją za sobą w głąb sali.
Że też nie zostałam w domu, jęknęło coś w jej głowie z
przerażeniem. Co mnie podkusiło?
Shirl wskazała jej wolny stołek przy szynkwasie.
- Chłopaki, zgadnijcie, kogo tu mamy! To ta mała od
Johna.
Jeden z mężczyzn podniósł na nią nieco zmętniałe oczy.
Stojący przed nim potężny kufel był prawie pusty.
- Ooo! Ale mu się poszczęściło - powiedział z nie
skrywanym podziwem.
- Dzięki - bąknęła coraz bardziej zmieszana Megan. Shirl
niemal wepchnęła ją na stołek.
- Rozgość się. Chłopcy się tobą zaopiekują, zanim nie
zwolni się dla ciebie jakiś stół. I nie przejmuj się. Tu, nad
rzeką, wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich.
- Ha, więc to przez ciebie ostatnio rzadko go widujemy -
odezwał się inny z bywalców tawerny. - Ale trudno się
chłopakowi dziwić.
- Kiedy my nie...
- Nie masz się czego wstydzić, mała. Właśnie dobrze, że
się z nim spiknęłaś. Od czasu, jak ta cała Betsy puściła go w
trąbę, łaził z nosem na kwintę. Nareszcie mu się humor
poprawi.
- I za to stawiam ci kolejkę! - ryknął trzeci mężczyzna,
waląc kuflem w stół. - Billy, najlepsze piwo dla dziewczyny
Johna! Ale migiem!
- Jak John cię kocha, to my też - zadeklarował z całym
przekonaniem pierwszy i Megan, ku swemu wielkiemu
zaskoczeniu, nagle poczuła się tak, jakby siedziała wśród
starych dobrych przyjaciół.
Podsunięto jej pod nos kufel pieniącego się piwa i miskę
orzeszków.
- Twoje zdrowie, mała! A tak w ogóle, to jak masz na
imię?
Nie wahała się ani przez moment.
- Meg.
Przez lata nie pozwalała nikomu zwracać się do niej w ten
sposób, bo tak miał prawo nazywać ją tylko zmarły ojciec. W
ustach innych to brzmiało jak świętokradztwo. Lecz ostatniej
nocy John powiedział to z taką czułością, że w jakiś sposób
uwolnił ją od smutku związanego z tym słowem. W jakiś
sposób zwrócił jej imię.
Nowi znajomi przekrzykiwali się tymczasem:
- Wypijmy więc za naszą małą Meg!
- Chcesz coś zjeść?
- Radzę ci, nie bierz nic smażonego. Stary Billy nie
zmieniał tłuszczu na patelni co najmniej od dwóch miesięcy.
- Słyszałem to, O'Donnell! - zawołał krzątający się
nieopodal otyły mężczyzna.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Kiedy wróciła do domu, był już późny wieczór.
Zauważyła, że na podjeździe nie ma wysłużonego jeepa.
Niestety. Weszła jednak do domu, by sprawdzić, czy John nie
zostawił dla niej jakiejś informacji. Na sekretarce nie było
żadnych wiadomości. Megan nie znalazła też kartki czy listu
do siebie.
Dookoła panowała niczym nie zmącona cisza. Kominek,
przy którym siadywali razem, był ziejącym czarnym otworem,
na dnie którego leżały zimne resztki popiołu. Lily znikła. Dom
był kompletnie wymarły.
Przygnębiona, powlokła się do siebie. Na klamce letniego
domku wisiała foliowa torebka ze zwitkiem papieru w środku.
„Megan, jest wpół do dziewiątej, a ciebie wciąż nie ma.
Wyjeżdżam, dziś już nie wrócę. Zabieram Lily. Do
zobaczenia, John".
Czyli czekał tu na nią, kiedy ona siedziała sobie w knajpie
z jego kumplami! Co za pech! Trudno, nie ma co płakać nad
rozlanym mlekiem, stało się. Porozmawiają dopiero jutro.
Wzięła prysznic i włożyła piżamę, którą dostała od Johna
pierwszej nocy. Co prawda była na nią sporo za duża i
wygodniej by jej było nosić swoją nocną koszulę, ale... Ale w
piżamie Johna czuła się szczególnie dobrze.
Wsunęła się pod kołdrę, zwinęła w kłębek i zaczęła sobie
powtarzać, co mu jutro powie. Że wie, iż on się jej obawia, ale
nie ma takiej potrzeby. Jest silną, dojrzałą i samodzielną
kobietą, która doskonale wie, czego chce. Chciała tego od
samego początku, ale potrzebowała trochę czasu, żeby to
zrozumieć. Czego więc chce? To proste... Jego.
Gdy następnego ranka weszła na pokład parowca,
spostrzegła ku swemu zdziwieniu, że kilku marynarzy ciągnie
jakieś kable i wiesza lampki na burtach.
- Co tu się dzieje? - spytała ze zdumieniem. Nadzorujący
całą operację Danny skrzywił się tak, jakby właśnie łyknął
octu.
- Kapitan kazał zrobić iluminację do tej cholernej gali,
niech ją szlag! Żeby ładnie wyglądało, psiakość!
Megan oniemiała. Norm Richardson nigdy nie przejmował
się takimi drobiazgami jak estetyczny wygląd. Dla niego liczył
się tylko porządek. No, no, kto by pomyślał?
Zanim jednak zdążyła się do końca nadziwić, Danny'emu
coś się przypomniało:
- Aha, Megan, kapitan chce cię widzieć jak najszybciej.
Jęknęła w duchu. Co też znowu mu się nie spodobało?
Musiało to być coś poważnego, skoro wzywał ją z samego
rana, nigdy mu się to nie zdarzało.
- Już idę - westchnęła.
- Czeka w twojej kabinie - dodał jeszcze pierwszy oficer.
Przez sekundę nie rozumiała, co to oznacza, a potem do niej
dotarło. Koty! Richardson jakimś cudem dowiedział się o
kotach! No, to zaraz rozpęta się piekło!
Nie bacząc na nic, ruszyła na górę, niemal przewracając
się na stromych schodkach. Wpadła do kabiny jak burza i...
I zamurowało ją dokumentnie.
Na podłodze, otoczony całą kocią gromadką, siedział John
Vermont.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- Co ty tu robisz?! - wykrzyknęła uszczęśliwiona.
- Bawię się z kotami - odparł spokojnie, żartobliwie
pukając palcem w malutki szary nosek jednego kocurka.
- Czyż nie są kapitalne?
- Cudowne - przyświadczyła z przekonaniem. Nagle coś
jej się przypomniało i z niepokojem rozejrzała się dookoła.
Zauważyła jedynie Lily, która wylegiwała się na sofie,
przypatrując się kociej rodzince nieco nieufnie, lecz bez
wrogości.
- Gdzie jest Norm?
- Poszedł sobie.
- Ale Danny powiedział, że kapitan chce się ze mną
widzieć.
John włożył kocięta do pudła i wstał.
- Ja jestem kapitanem - zakomunikował uprzejmie.
- Ty???
- Przecież to mój statek.
- No tak, ale...
- I jak ktoś rezygnuje, to mam obowiązek znaleźć
zastępcę, nie?
- Chcesz mi powiedzieć, że Norm zrezygnował?
- Aha. Dostał znacznie ciekawszą propozycję pracy, więc
odszedł. Żałujesz?
- Nigdy w życiu!
Stali tak przez chwilę i patrzyli na siebie. Zauważyła, iż
było w nim dzisiaj coś niezwykłego, jakaś chłopięca radość,
jakaś dziecinna przekora - i Megan czuła, że nie powinna tego
psuć, zaczynając poważną rozmowę o uczuciach, zaufaniu i
tym podobnych rzeczach.
- Gdzie ty się wczoraj podziewałaś?
- Piłam w knajpie z twoimi kumplami - zachichotała.
- Żartujesz!
- Nie. Poznałam Shirl, Lesa, Boyda, O'Donella. Przemili
ludzie.
- Pewnie naopowiadali ci o mnie niestworzonych historii -
mruknął. - Nie wierz w ani jedno ich słowo.
- A ty gdzie byłeś?
- Tutaj.
- Przeprowadzasz się na statek? - zdumiała się.
- Nie, zostałem tylko na tę noc. Wydawało mi się, że
dobrze nam zrobi, jak trochę od siebie odpoczniemy. To, co
się wtedy zdarzyło... Nie powinienem był cię całować. To
było pochopne i nieprzemyślane. Więcej się nie powtórzy,
masz na to moje słowo. I przepraszam. Wcale ci się nie
dziwię, że uciekłaś.
- Uciekłam, ale nie dlatego, że mnie pocałowałeś. Nieco
nerwowo przestąpił z nogi na nogę.
- Wiem - mruknął. Znowu patrzyli na siebie w milczeniu i
znowu zaczynało między nimi coś iskrzyć... John odchrząknął.
- Skoro zamknęliśmy już tamtą sprawę, przejdźmy do
rzeczy. Rozumiem, że będziesz obecna na jutrzejszym
przyjęciu? Mogę na tobie polegać i nie muszę szukać
zastępstwa?
To było dla niego ważniejsze niż rozmowa o nich? Miała
szczerą ochotę palnąć go w ucho i kazać mu się opamiętać.
Jednocześnie marzyła o tym, by porwał ją w objęcia i znów
zaczął całować - oczywiście w sposób bardzo pochopny i
nieprzemyślany, gdyż to mu wychodziło nadzwyczaj dobrze...
- Nie boję się stawić czoła Robertowi - poinformowała go
chłodno.
- Tym bardziej ja. Nawet mam nadzieję, że on z czymś
wyskoczy i da mi pretekst... Zobaczymy. Aha, wydaje mi się,
że powinniśmy rano zabrać ze sobą stroje wieczorowe i
przebrać się tutaj, żeby nie wracać niepotrzebnie do domu. Co
o tym myślisz?
Myślę, że jak nie przestaniemy zachowywać się jak para
bezdusznych automatów, to zaraz zwariuję.
- Świetny pomysł. Przepraszam, ale muszę już iść. Mam
masę roboty - zakomunikowała bezbarwnym głosem.
Razem ruszyli ku drzwiom,' jednocześnie sięgnęli ku
klamce i ich dłonie zetknęły się. Cofnęli się oboje niczym
oparzeni. Zapadła cisza. Bardzo wymowna cisza.
- Chyba będziemy musieli pogadać, co? - mruknął ponuro
John.
No, nareszcie do niego dotarło!
- Owszem. Sądzę, że...
-
Poczekaj,
załatwmy
najpierw przyjęcie, żeby
przynajmniej to mieć z głowy. Potem sobie spokojnie
usiądziemy i zastanowimy się, co dalej.
- Wrócimy też do tego, co się stało przedwczoraj -
nalegała - Muszę ci coś wyjaśnić.
- Nie widzę potrzeby - uciął zdecydowanie. - Było,
minęło.
- Chciałabym, żebyś mnie dobrze zrozumiał...
- Nie cierpię wracać do przeszłości, Megan.
To nie ma sensu, pomyślała z rezygnacją. Beznadziejny
przypadek.
I znów słyszała, jak John wygłaszał wspaniałe słowa
przysięgi małżeńskiej tym swoim przepięknym głosem, który
nadawał im całą głębię znaczeń. Gdy mówił je Norm, niemal
zasypiała pod wpływem jego monotonnego tonu.
Patrzyła na wysoką, wyprostowaną sylwetkę, imponującą
w granatowej kapitańskiej kurtce ze złotymi dystynkcjami. Na
ciemne włosy, które co jakiś czas niesfornie burzył powiew
wiatru. Na spojrzenie, jakim John obrzucał stojącą przed nim
parę - młodziutką, może jeszcze nastoletnią pannę młodą i
dwa razy od niej starszego mężczyznę w bardzo drogim
garniturze.
Megan doskonale wiedziała, co John sobie myślał. Że to
kolejna para, której się nie uda, ponieważ ich związek nie jest
zbudowany na prawdziwej miłości. Zresztą, on już chyba w
ogóle nie wierzył w miłość.
Ale przecież ja cię kocham! - zakrzyknęło nagle coś w
niej. Kocham twoje oczy. I twój uśmiech. I to, jak mówisz. I
jak się poruszasz. I to, że się boisz zostać znowu zranionym.
Kocham nawet twój upór. Kocham w tobie wszystko...
Naraz spojrzał na nią i przestraszyła się, że mógł coś
wyczytać z wyrazu jej twarzy. Wbiła wzrok w deski pokładu.
Nadal dolatywał ją spokojny głos Johna i ledwo słyszalny
szum kamery. Pomyślała sobie nagle, że mogłaby potem
porozmawiać z operatorem i poprosić, żeby zrobił kopię
również dla niej. Miałaby wtedy Johna przynajmniej na taśmie
filmowej.
Wiedziała, że nie może mieć go w życiu. On jej nie
pokocha, ponieważ uważa ją za drugą Betsy i cokolwiek
Megan zrobi lub powie, nic go nie przekona. Jest potwornie
uparty i jak już sobie wbije coś do głowy, to przepadło. Wie,
że , popełniła poważny życiowy błąd, wybrała niewłaściwego
mężczyznę, wykazała się słabością charakteru i kompletnym
brakiem rozeznania w swoich własnych potrzebach. I nigdy
nie dopuści do siebie myśli, że to ją właśnie sporo nauczyło i
że w efekcie zmieniła się. Będzie ją wiecznie postrzegał przez
pryzmat bolesnej przeszłości - zarówno jej, jak i swojej
własnej.
Zrozumiała, że musi wyprowadzić się z jego domu i
znaleźć sobie inną pracę. Jeśli zostanie, to codziennie będzie
wodzić żałosnym wzrokiem za mężczyzną, który jej nigdy nie
pokocha, codziennie będzie katować się jego widokiem.
Przecież to obłęd!
Odchodzę,
zdecydowała z mocą. Ale najpierw
uporządkuję wszystkie sprawy i znajdę mu kompetentną
asystentkę, nie zostawię go z kłopotami na głowie. I znajdę
jakiś sposób na Roberta. Jeszcze nie wiem, co zrobię, ale na
pewno nie dopuszczę do tego, by ciągał Johna po sądach.
- Przepraszam, ale czy nie mogłaby pani tego trochę
potrzymać? - szepnął jej do ucha operator kamery. – Kończy
mi się bateria, muszę poszukać nowej. Proszę oprzeć na
ramieniu i skierować obiektyw, o, tam.
Gdy spojrzała przez wizjer, nagle przypomniała jej się
inna ceremonia ślubna, którą również filmowano.
Nieoczekiwanie w jej głowie skrystalizował się pewien
pomysł, a na twarzy pojawił się pełen satysfakcji uśmiech.
- Dziękuję. - Operator odebrał od niej kamerę.
- Nie ma za co - mruknęła.
W zasadzie to ona powinna mu dziękować.
"Ruby Rose" wyglądała olśniewająco - wszędzie pyszniły
się kosze kwiatów oraz wypożyczone z oranżerii rośliny
doniczkowe o imponujących rozmiarach, dziesiątki lampek i
świec stwarzały romantyczny nastrój, a okrągłe stoliczki,
przykryte śnieżnobiałymi adamaszkowymi obrusami, mogłyby
stanowić ozdobę najbardziej wykwintnej restauracji.
Megan uznała, iż musi ubrać się stosownie do okazji, by
nie odbiegać wyglądem od gości. Reprezentowała przecież
firmę Johna i nie zamierzała przynieść mu wstydu. Mimo
początkowych ostrzeżeń, płacił jej całkiem nieźle za tę pracę,
a ponieważ Megan nigdy nie była rozrzutna, z łatwością
zaoszczędziła wystarczająco dużo pieniędzy, by kupić
elegancką kreację oraz dodatki.
Właśnie kończyła się przebierać w swojej kabinie. Miała
na sobie długą czarną suknię z dość śmiałym dekoltem,
trzymającą się jedynie na cieniutkich ramiączkach. Włożyła
też nowe srebrne kolczyki oraz pasującą do nich bransoletkę.
Ponieważ materiał był gładki, a biżuteria dość skromna,
śmielszy niż zazwyczaj makijaż pasował do tego doskonale i
nie wydawał się ani trochę przerysowany, czego się
początkowo trochę obawiała.
Z włożeniem szpilek zwlekała do ostatniej chwili, gdyż
wiedziała, że nie minie nawet godzina, a jej stopy zaczną
rozpaczliwie domagać się swoich praw. Następnie udała się do
kabiny Johna. Zapukała i weszła, nie czekając na odpowiedź,
gdyż drzwi i tak były uchylone.
- A niech mnie! - zawołał, mierząc ją pełnym zachwytu
wzrokiem.
- Mogłabym powiedzieć to samo - odparła z
przekonaniem.
W wyjściowym mundurze wyglądał absolutnie zabójczo. I
do tego patrzył na nią tak, jak żaden inny mężczyzna. Tylko
John potrafił jej się tak przyglądać, jakby była dlań cenniejsza
niż świeża woda dla umierającego z pragnienia, jakby pragnął
się w niej zanurzyć i sycić się bez końca...
- Znowu to robisz - zauważyła, przezwyciężając dziwną
suchość w gardle.
- Co takiego? - spytał i podszedł bliżej.
- Przyglądasz mi się w ten swój sposób.
Gdy stanął przed nią, miała nadzieję, że za moment
znajdzie się w jego objęciach i zatraci się w pocałunkach
Johna. Niestety, cały czas trzymał ręce opuszczone.
- Obiecałem, że to się więcej nie powtórzy, więc nie masz
się czego obawiać - powiedział cicho. - Ale chyba mogę
przynajmniej patrzeć? A jeśli cię dotknę, to tylko na parkiecie,
oczywiście, jeżeli mogę sobie zamówić taniec.
- Dobrze, jesteś już w moim karneciku - zażartowała, by
ukryć swoją reakcję.
Na samą myśl o tańczeniu z Johnem ogarnęła ją dziwna
słabość. Przecież właśnie to sobie kiedyś wymarzyła!
Czyżby...? W jej sercu nieśmiało piknęła nadzieja.
Stojąc u boku Johna, z uśmiechem witała przybywających
na bal wytwornych gości. Wielu z nich poznała swego czasu,
część nawet uczestniczyła w tamtej żałosnej ceremonii i
wszyscy przyglądali jej się teraz z wyraźną ciekawością.
Niektórzy posunęli się do tego, że wygłaszali pewne uwagi na
ten temat:
- Widziała pani Roberta od tamtego czasu?
- Hej, kopę lat! Czy Winslow już wyżął garnitur?
- Och, moja droga, to musi być dla pani okropne, patrzeć
teraz w oczy wszystkim tym ludziom... Jest pani naprawdę
bardzo odważna, ja bym tak nie potrafiła.
Megan zniosła wszystko z uśmiechem, który ani na
moment nie zniknął z jej twarzy, nawet gdy znacząco
przenoszono wzrok z niej na Johna i z powrotem, ewidentnie
zastanawiając się nad istotą łączących ich stosunków. W
znacznej mierze to jego obecność dodała jej sił do przetrwania
tej wyjątkowo ciężkiej próby.
Roberta wciąż nie było widać, zaczynała więc mieć
nadzieję, że albo nie został zaproszony, albo postanowił nie
przyjść, by uniknąć konfrontacji na oczach wszystkich.
Pomyliła się jednak. Robert Winslow uwielbiał znajdować się
w centrum zainteresowania, zaś każdy środek był dobry do
osiągnięcia tego celu.
Zjawił się jako ostatni z gości, by już od samego wejścia
ściągnąć na siebie uwagę. Tak, jak Megan przewidziała,
towarzyszyła mu kobieta - olśniewająca, rudowłosa o
dziwnych oczach, bardzo pięknych, lecz pozbawionych
wszelkiego wyrazu, jakby martwych. Stojące wokół osoby
umilkły, gdy ci dwoje podeszli do Megan. Na moment skóra
na niej ścierpła. Pech chciał, że John niedawno odszedł na
chwilę, aby upewnić się, czy wszystko przebiega sprawnie.
- Dobry wieczór. - Megan spokojnie wyciągnęła dłoń.
- Miło mi was widzieć na pokładzie „Ruby Rose".
Robert zaśmiał się cokolwiek zbyt hałaśliwie i zupełnie
ignorując jej wyciągniętą dłoń, objął ramieniem swoją
partnerkę.
- Jak już tu pracujesz, to przynieś nam coś do picia.
Szampana dla Fontaine, a dla mnie to co zwykle, tylko
podwójne.
- Tym zajmują się kelnerzy - rozległ się za jej plecami
głos Johna. - Można też udać się do barku, tam w rogu.
Zapraszam.
- A, jesteś. Poznaj mojego prawnika - zażądał Winslow.
- Fontaine Montague z kancelarii Montague i Hindle. Na
pewno o nich słyszałeś, są niezrównani.
- Oczywiście, że słyszałem. - Uścisnął dłoń rudowłosej,
która posłała mu uwodzicielskie spojrzenie, co oczywiście nie
umknęło uwagi Megan.
Poczuła nagle ukłucie zazdrości. Owszem, John był
szaleńczo przystojny, ale to jeszcze nie powód, żeby pierwsza
z brzegu modliszka przymierzała się, by go schrupać.
Fontaine uśmiechnęła się, zresztą po raz pierwszy od
chwili, gdy znalazła się na pokładzie statku.
- Jeśli chodzi o tę sprawę, to sądzę, że powinniśmy się
spotkać, na przykład w przyszłym tygodniu i... porozmawiać -
zakończyła dwuznacznym tonem.
- W takim razie skontaktuję się z moim adwokatem -
odparł spokojnie John.
Rudowłosa ani na chwilę nie przestawała mu się
przyglądać przymrużonymi kocimi oczami.
- Może to nie będzie konieczne - odezwała się niskim,
zmysłowym głosem. - Umówmy się najpierw prywatnie.
Możemy dużo ustalić podczas... Podczas miłej przyjacielskiej
pogawędki.
- Proszę mi wybaczyć, panno Montague, ale wiem z
własnego doświadczenia, że przyjacielskie pogawędki z
prawnikami z reguły bywają bardzo kosztowne. Wolę więc
oddelegować do pani mojego adwokata.
- Jak pan sobie życzy - odparła z niechęcią, z powrotem
przeistaczając się z seksownego kociaka w modliszkę o
pustych oczach.
- Nie myśl sobie, Vermont, że ja żartuję - zagroził Robert.
- Ona tak przygotuje sprawę, że puścimy cię w samych
skarpetkach!
- Oskarżą cię wtedy o obrazę moralności publicznej -
zakpił John.
Nie przyzwyczajony do wysłuchiwania drwiących uwag,
Winslow wyglądał tak, jakby miał za chwilę dostać
apopleksji. Na szczęście Fontaine odciągnęła go w stronę
baru, tłumacząc mu coś po drodze.
John zwrócił się do Megan:
- Myślisz, że ktoś by za nim tęsknił, gdyby któregoś dnia
zniknął w nie wyjaśnionych okolicznościach? - zainteresował
się.
- Wątpię, raczej wielu by się ucieszyło. A co? Masz jakieś
plany?
- Na razie to marzenia, ale kto wie... - odparł z
łobuzerskim uśmiechem.
Opiekuńczym gestem położyła dłoń na jego rękawie.
- Żarty żartami, John, ale nie lekceważ go. Potrafi się
uwziąć, ma pieniądze i znajomości. Może ci naprawdę narobić
kłopotów - ostrzegła z troską w głosie.
- Zobaczymy - powiedział tylko i zajrzał jej głęboko w
oczy. - Pamiętasz, że obiecałaś mi taniec?
Uśmiechnęła się w odpowiedzi. Przede wszystkim
obiecała ten taniec sobie. Niestety, akurat w tym momencie
dołączył do nich Danny.
- Szefie, grupa dziennikarzy pyta, czy nie zechciałby pan
oprowadzić ich po statku.
John posłał Megan przepraszający uśmiech.
- Muszę iść. Zobaczymy się później.
Wszystko toczyło się gładko, przyjęcie udało się
znakomicie, goście nie posiadali się z zachwytu.
- Jesteś prawdziwą czarodziejką, Megan. Ta nasza stara
krypa jeszcze nigdy nie wyglądała tak rewelacyjnie -
przekonywał z zapałem Danny. - Już cztery różne firmy chcą
u nas urządzić coś podobnego. Wszystkim powtarzam, żeby
jutro z samego rana skontaktowali się z tobą. Wybacz, ale
chyba się nie wyśpisz.
Normalnie ucieszyłoby ją, że jej wysiłki przyniosły
rezultaty, niestety, obecność i zachowanie Roberta skutecznie
zepsuły jej humor. Im więcej pił, tym głośniej rozpowiadał
wszem i wobec, jak się rozprawi z tym całym Vermontem.
Sprawa była już prawie gotowa, by ją skierować do sądu i
opracowana tak, że mucha nie siada. Zasądzą mu takie
odszkodowanie, że ten marynarzyna nie da rady się wypłacić.
Komornik zajmie między innymi również ten statek, który
przejdzie na własność Roberta.
Stawał się coraz bardziej agresywny. Megan słuchała go z
przerażeniem. Nawet gdyby połowa z jego pogróżek miała się
spełnić, John znalazłby się w poważnych opałach. Pomyślała
o holownikach, których musiał się pozbyć z winy Betsy.
Miałby teraz stracić również parowiec - tym razem przez nią?
Nie mogła do tego dopuścić!
Ponieważ
Fontaine,
wyraźnie
znudzona
mało
interesującym towarzystwem swego monotematycznego
klienta, opuściła w końcu statek, Megan przystąpiła do
działania. Podeszła do topniejącej grupki słuchaczy Roberta.
- Muszę z tobą porozmawiać.
- Za późno - odparł twardo.
Zawsze, gdy wypił, stawał się bezlitosny i zawzięty ponad
wszelką miarę. Kiedyś przymykała na to oczy.
- Chcę ci coś pokazać. Coś ciekawego.
To go zaintrygowało. Położył rękę na jej nagim ramieniu.
- Hm, może ten jeden raz zrobię dla ciebie wyjątek...
- Świetnie - odparła z uśmiechem. - Chodź.
Zignorowała znaczące spojrzenia jego znajomych i
wyprowadziła go na pokład. Gdy tylko znaleźli się sami,
przyciągnął ją chciwie do siebie i wydyszał jej do ucha:
- Czy o to ci chodziło?
Odepchnęła go z furią, podświadomie licząc na to, że on
straci równowagę i znowu wleci do rzeki. Nic takiego nie
nastąpiło.
- Nie dotykaj mnie, tylko chodź za mną - przykazała.
- Ale ty dziś seksownie wyglądasz - zamruczał, próbując
objąć ją ponownie. - Nigdy cię takiej nie widziałem...
Wywinęła się zręcznie i pobiegła na górę. Słyszała za sobą
jego kroki i naraz zlękła się, czy aby nie kusi licha, postępując
w ten sposób. Robert zachowywał się naprawdę nachalnie, nie
znała go od tej strony.
Gdy ją dogonił, otwierała drzwi kabiny. Ponownie zaczął
się do niej dobierać, lecz znów mu się wymknęła.
- Usiądź. - Wskazała krzesło. - Coś ci pokażę. Chyba
wreszcie dotarło do niego, że zachowywał się jak
napalony szczeniak, bo poprawił krawat, przygładził
włosy i usiadł. Megan wsunęła kasetę do magnetowidu i
włączyła telewizor. Na ekranie ujrzeli swoje własne twarze.
To było nagranie z ich przerwanego ślubu.
- Co to za komedia? - zdenerwował się po chwili Robert.
- Nic nie mów, tylko patrz.
- Mam dość tych twoich gierek. Wcale mnie to nie bawi.
- Mnie też nie, zapewniam cię. O, jest! Uważaj, teraz
będzie, jak kopnąłeś Mgiełkę!
- Co, do wszystkich diabłów...
- Siedź i patrz! - przykazała głosem nie znoszącym
sprzeciwu.
Na ekranie widać było wyraźnie, jak Winslow kopie kota,
który przelatuje nad burtą i znika. Następuje zamieszanie,
kapitan i panna młoda biegną ratować zwierzę. Kot zostaje
uratowany, a pan młody wpada do rzeki, gdzie zaczyna się
topić. Wyłowiony, nie dziękuje wybawcy, tylko awanturuje
się z narzeczoną, a wreszcie wymyśla operatorowi kamery od
debili. Koniec.
Zaskoczony Robert w milczeniu wpatrywał się w
migający ekran, podczas gdy Megan przewijała kasetę.
- Mam kilka kopii, które z przyjemnością rozdam
znajdującym się na dole dziennikarzom - poinformowała go z
satysfakcją. - Ale najpierw pokażę im kocięta, które Mgiełka
zdołała urodzić mimo brutalnego potraktowania. Są
wyjątkowo urocze i z pewnością bardzo fotogeniczne. Niezła
gratka dla lokalnych mediów. „Znany biznesmen niedoszłym
mordercą bezbronnych zwierząt. Oglądajcie główne wydanie
wiadomości". Widzę też nagłówki w gazetach i reakcję
obrońców praw zwierząt. Zostaniesz skompromitowany, nikt
nie będzie chciał nawet podać ci ręki w obawie, że i on narazi
się opinii publicznej...
- Wystarczy - przerwał jej, wstając i wyciągając z
kieszeni książeczkę czekową. - Czego chcesz?
Podniosła się również i twardo spojrzała mu prosto w
oczy.
- Zostawisz Johna Vermonta w spokoju i nie wytoczysz
przeciw niemu sprawy ani teraz, ani nigdy. Jeżeli nawet za
dziesięć lat choć kiwniesz palcem, żeby mu w jakikolwiek
sposób zaszkodzić, natychmiast roześlę kasety wszystkim
dziennikarzom w całym stanie. Masz na to moje słowo.
Położył rękę na ramieniu byłej narzeczonej i przyjrzał jej
się uważniej niż dotychczas.
- Zmieniłaś się.
- Mam nadzieję.
Skinął głową i zanim zdążyła się zorientować, co się
święci, pocałował ją.
Kiedyś jego dotyk wywierał na niej silne wrażenie, teraz
nie poczuła zupełnie nic. Odsunęła się i uśmiechnęła z
politowaniem, by mu okazać, że jest żałosny i że jego
zachowanie tylko ją śmieszy. Naraz kątem oka dostrzegła
jakiś ruch i zerknęła w bok.
W drzwiach stał John, a wyraz jego twarzy zdradzał aż
nadto wyraźnie, że był świadkiem tego pocałunku i że
zrozumiał go zupełnie opacznie. Megan natychmiast ruszyła
ku niemu, lecz Robert chwycił ją za ramię, przyciągnął z
powrotem do siebie i ostentacyjnie machając książeczką
czekową, spytał:
- To ile chcesz tym razem, Meg? Tyle samo, co
poprzednio?
Wyrwała mu się z wściekłością, lecz było już za późno.
John zniknął.
- Widziałaś tę jego głupią minę? - zachichotał szatańsko
Robert. - Masz za swoje, Meg. Twój nowy kochaś już nie
będzie cię chciał!
Aż klasnęło, gdy wymierzyła mu siarczysty policzek, po
którym zdecydowanie przeszła mu wszelka ochota do
śmiechu. Zaciskając bolącą dłoń w pięść, wybiegła z kabiny.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
John stał na rufie ze spuszczoną głową, oczami wbitymi w
mokre deski pokładu, z dłońmi kurczowo zaciśniętymi na
barierce. Nie zważał na padający coraz silniej deszcz, nie czuł,
jak ubranie nasiąka mu wodą.
Bolało. Nawet bardziej niż wtedy, gdy dowiedział się o
zdradzie Betsy.
Znowu dał się omamić. Czy on nigdy się niczego nie
nauczy? Powinien był wiedzieć. Już od jakiegoś czasu musiała
grać na dwa fronty, obłudna, fałszywa kobieta!
Usłyszał za plecami stuk szpilek, a potem w polu jego
widzenia ukazały się seksowne czarne pantofle. Zamknął
oczy.
- John...
- Nie chcę słuchać żadnych wyjaśnień - uciął ostro. -
Widziałem, co zrobiłaś i to wystarczy.
- Taak? A co ja takiego zrobiłam?
- Coś, co zachęciło go, żeby wypisać ci czek. Zaczęłaś od
całowania się z nim.
- Mylisz się. To on mnie pocałował.
- A co to za różnica? - burknął.
Tracąc cierpliwość, szarpnęła go za rękaw.
- Skoro już oskarżasz mnie o branie pieniędzy od Roberta
i świadczenie mu w zamian usług erotycznych, to
przynajmniej miej odwagę powiedzieć mi to prosto w oczy.
Spójrz na mnie!
Zrobił to, lecz z wyraźną odrazą.
- Gra skończona, Megan, wszystko jasne - oznajmił
oskarżycielskim tonem. - Zabezpieczałaś się na dwa fronty,
ponieważ cały czas nie miałaś pewności, czy uda się mnie
usidlić. Od samego początku podejrzewałem, że za tym
anielskim wyglądem kryje się zwykła materialistka, dlatego
zachowywałem dystans.
Zacisnęła usta w wąską kreskę, przeszywając go
lodowatym spojrzeniem.
- Ty po prostu chcesz wierzyć, że jestem cyniczna i
wyrachowana, bo tak jest dla ciebie najbezpieczniej i
ponieważ pasuje to do twojej opinii o kobietach - wycedziła. -
Myślisz, że wszystkie jesteśmy takie jak Betsy. A ja nie
jestem taka! - wybuchnęła nagle histerycznie, tracąc
panowanie. Zaczęła na oślep okładać go pięściami. - Czy ty
nie widzisz, że ani trochę jej nie przypominam? Znasz mnie
przecież, czy choć raz cię zawiodłam?
Chwycił ją za ręce i unieruchomił. Stali tak w ulewnym
deszczu, mierząc się wzrokiem.
- Owszem, przed chwilą, kiedy obściskiwałaś się z
Robertem.
- Mówiłam ci, że to była jego inicjatywa!
- Ale podobało ci się - obstawał przy swoim. - Widziałem
twój uśmiech.
- Uśmiechnęłam się z wyższością, bo zrozumiałam, że
cokolwiek Robert zrobi, to dla mnie nie ma już żadnego
znaczenia. Uwolniłam się od niego raz na zawsze.
- Aha, i zabrałaś go do swojej kabiny tylko po to, żeby się
od niego pouwalniać?
Z furią wyrwała jedną rękę i pchnęła go tak mocno, że
poleciał do tyłu i boleśnie uderzył plecami o barierkę.
Ponieważ jednak nie puścił jej drugiej dłoni, pociągnął Megan
za sobą i w rezultacie wpadła wprost w jego objęcia.
- Zabrałam go tam, bo tam jest wideo, wybacz, ale nie
noszę takiego sprzętu w torebce! - syknęła ze złością. -
Pokazałam mu nagranie z naszego ślubu i zagroziłam, że
skompromituję go i rozdam kasety wszystkim dziennikarzom,
jakich mamy teraz na pokładzie, jeśli nie zostawi cię w
spokoju. Uciekłam się do szantażu, żeby ratować ci skórę!
Zrozumiał, że przez cały czas modlił się w duchu. żeby
istniało jakieś wytłumaczenie, które oczyści ją z wszelkich
zarzutów. Jakaś część jego duszy mimo wszystko wciąż
wierzyła, że jest to możliwe. I stało się! W sercu Johna
eksplodowała tak szaleńcza radość, że z całej siły przytulił
Megan do siebie i zaczął ją całować bez opamiętania, nie
zważając już na nic.
Ku jego zdumieniu wyrwała mu się i odskoczyła na
bezpieczną odległość. Poślizgnęła się przy tym na mokrym
pokładzie i złamała sobie obcas. To jeszcze zwiększyło jej
furię. Zerwała z nogi uszkodzony pantofel i cisnęła go do
rzeki.
- Tobie się wydaje, że można mnie obrażać, oskarżając o
najgorsze świństwa, a potem wystarczy zacząć mnie całować,
żebym potulnie zapomniała o wszystkim - wygarnęła mu
prosto w oczy. - Myślisz, że jesteś taki cudowny, że możesz
mnie mieć, kiedy tylko kiwniesz palcem? - Drugi pantofel
poleciał śladem pierwszego.
- Oczywiście, że nie...
- Robert był pewien, że kupi mnie bez trudu, a kiedy
zrozumiał, że nic z tego, postanowił mnie upokorzyć fizycznie
i psychicznie. Stąd ten pocałunek i blef o wypisywaniu
czeków. I to również by mu się nie udało, gdybyś nie chwycił
tej przynęty! - zaatakowała. - A chwyciłeś, bo ty też uważasz,
że można mnie kupić! Jesteś taki sam jak Robert Winslow!
- O, wypraszam sobie! Megan, posłuchaj... - Wyciągnął
ku niej rękę, lecz ona parsknęła niczym rozwścieczona kotka:
- Mam tego dosyć! Nie cierpię mężczyzn! Nie chcę mieć
już z żadnym więcej do czynienia!
- Nie mówisz poważnie.
- Nie? No, to się przekonasz! - Smagnęła go tym jak
biczem i uciekła.
Został sam w deszczu i ciemności. Słychać było tylko
jednostajne bębnienie kropel o pokład oraz dobiegającą z
wnętrza statku muzykę. Mieli teraz razem tańczyć, trzymałby
ją właśnie w ramionach i wtulał twarz w jej włosy...
Już drugi raz na tym statku z furią zdzierała z siebie
przemoczoną, zniszczoną sukienkę. Na szczęście tym razem
miała się w co ubrać, inaczej mogłaby się nabawić zapalenia
płuc. Nieznośny ziąb przenikał ją aż do kości, wciągnęła więc
szybko ciepły sweter i dżinsy. Starannie wysuszyła też włosy
ręcznikiem, jednak wszystko to nie pomagało w najmniejszym
stopniu. Cały czas ruszała się niczym automat, kompletnie
odrętwiała z zimna.
Gdy jakiś czas później rozległo się nieśmiałe pukanie do
drzwi, od razu odgadła, że to John. Najchętniej kazałaby mu
iść precz i dać jej spokój, ale postanowiła, że tym razem nie
będzie się kryć i stawi czoło mężczyźnie, który ją zranił.
- Proszę.
Drzwi otworzyły się, lecz John zatrzymał się w progu, nie
wchodząc do środka. Nie przebrał się i nie osuszył, jego
włosy, twarz oraz galowy mundur ociekały wodą.
- Przyjęcie już się skończyło - wyjaśnił. - Wszyscy są pod
wrażeniem i chcą korzystać z naszych usług. To twoja
zasługa. Dziękuję.
- Proszę - odparła sztywno. - Mam nadzieję, że moja
następczyni spisze się równie dobrze. Jedna z moich
koleżanek z fundacji, bardzo obrotna dziewczyna, miała
ochotę zmienić pracę. Postaram się, by przyszła na "Ruby
Rose" jak najszybciej. Ja rezygnuję. Jutro zabiorę moje rzeczy
od ciebie.
Przez długą chwilę nie wiedział, jak zareagować.
- Megan, pojedźmy do domu i porozmawiajmy -
zaproponował wreszcie.
Do kabiny wbiegła Lily, polizała Megan po ręku, po czym
wsadziła nos w pudło z kociętami i zaczęła je obwąchiwać,
machając radośnie ogonem i wydając z siebie przyjazne
posapywania. Mgiełka, z lubością prężąc grzbiet, otarła się o
jej łapy.
Pies z kotem dogadali się lepiej niż ludzie, pomyślała z
rozgoryczeniem Megan. Gdyby nie nieufność Johna, nie
musiałaby opuszczać tych rozkosznych zwierzaków, które
pokochała całym sercem, tego statku, który również pokochała
całym sercem i tego mężczyzny, którego...
Gdyby nie jego brak wiary, nie musiałaby tego tracić.
- Nie pojadę z tobą - powiedziała zdławionym głosem. -
Nie mogę. Zostanę tutaj na tę jedną noc.
Wpatrywał się w nią ze zmarszczonymi brwiami, nic nie
rozumiejąc.
- Aha, pewnie powinnam najpierw poprosić cię o
pozwolenie, to przecież twój statek.
John odzyskał mowę.
- Rób, co chcesz - zirytował się. - Widzę, że swoim
starym zwyczajem znów zamierzasz się ukrywać.
- Nie ukrywam się. Chcę tylko uniknąć bycia z tobą sam
na sam.
- Megan, przecież już cię przeprosiłem!
- Nie przypominam sobie nic takiego.
- Jak to? Pocałowałem cię, a to to samo.
- Nie, to nie to samo - zaoponowała z całym
przekonaniem.
John stracił cierpliwość.
- Coś ci powiem, Megan. Ty po prostu sama nie wiesz,
czego chcesz, ot, co!
Tu się akurat grubo mylił, lecz nie zamierzała mu tego
tłumaczyć. Żadne wyjaśnienia czy wyznania nie miały już
teraz żadnego sensu.
- Ja też coś ci powiem, John. Nie możesz sobie
wyobrazić, że jakaś kobieta mogłaby cię kochać dla ciebie
samego, a nie dla twoich pieniędzy. To jest największa
głupota, jaką w życiu słyszałam, ale ty w to święcie wierzysz.
Twoja sprawa. Lily, idź do pana! - zakomenderowała, po
czym zamknęła drzwi.
Dopiero wtedy po jej policzkach zaczęły spływać gorące
łzy.
Coś go obudziło. Mogła to być Lily, która bezczelnie
wierciła się w nogach jego łóżka. Mógł to być też sen o
Megan, która od tamtej sceny na statku niepodzielnie
królowała w jego umyśle. Leżał więc teraz w ciemności,
wpatrując się w sufit i rozważając wszystko od nowa.
Jak to się mogło stać? Im dłużej się nad tym zastanawiał,
tym bardziej dochodził do przykrego wniosku, że miał sporo
na sumieniu. Megan okazała się niewinna. A on?
Marzył o niej wielokrotnie, po nocach wyobrażał ją sobie
leżącą tu, w jego łóżku, śnił o jej dotyku - a jednocześnie w
myślach odmawiał jej wszelkich duchowych zalet.
Podejrzewał ją, ale to nie przeszkadzało mu pragnąć jej
fizycznie.
Wychodziło na to, że to on był nieuczciwy, nielojalny i
dwulicowy! On, nie ona!
Wstał i zaczął nerwowo krążyć po pokoju, bijąc się z
myślami. Wreszcie oparł czoło o chłodną szybę, szukając choć
odrobiny ukojenia. Za oknem szalała wichura, a deszcz lał się
z nieba kaskadami. Niewykluczone, że właśnie to go obudziło.
Nagle przez zamęt w jego głowie przedarła się pewna
myśl. Boże wielki!
Naciągnął tylko dżinsy i buty i chwyciwszy latarkę,
wybiegł do ogrodu. Przechylił się przez mur i poświecił.
Drewniane molo znikło, łódka również. Poziom wody sięgał
aż do tego punktu widokowego, gdzie kiedyś całowali się z
Megan. Powódź!
A ona została zupełnie sama na pokładzie parowca...
W ciągu kilku sekund znalazł się z powrotem w domu.
Telefon nie działał. Kluczyki! Chwilę później silnik jeepa
ryknął ogłuszająco i John zjechał szaleńczym slalomem ku
głównej drodze, omijając po drodze przewrócone drzewo,
którego korona zerwała przewody.
Trasę do Portlandu pokonał w rajdowym tempie, nie
bacząc na warunki. W pewnym momencie zauważył kątem
oka, iż jego ulubiona nadrzeczna knajpa prawie kompletnie
skryła się pod wodą.
W mieście panowało pandemonium. Wozy strażackie,
ciężarówki pełne worków z piaskiem i oczywiście wozy
transmisyjne, jakżeby inaczej...
Lekceważąc zakazy oraz własne bezpieczeństwo, wjechał
na teren doków, gnając przed siebie jak szalony. Niemal w
ostatniej chwili nacisnął gwałtownie na pedał hamulca i
zatrzymał się na samej krawędzi nicości. Stare drewniane
molo, „Ruby Rose", a z nią Megan, znikły, jakby nigdy nie
istniały.
Obudził ją jakiś dziwny głuchy łoskot. Usiadła
półprzytomna na koi, z głową pełną snów o Johnie. Minęła
dłuższa chwila, zanim dotarło do niej, że statek płynie,
kołysząc się i szarpiąc na wszystkie strony. Ale przecież
silniki milczały!
Oprzytomniała w jednej chwili i zeskoczyła na podłogę.
Ponieważ spała w dżinsach i swetrze, wystarczyło jedynie
włożyć tenisówki. W ciągu kilku sekund znalazła się na
pokładzie, a wtedy jej oczom ukazał się straszliwy widok.
Rzeka szalała. Ogromne ilości wody kłębiły się dookoła,
pędząc przed siebie z zatrważającą prędkością i zmiatając
wszystko, co stanęło im na drodze. Na powierzchni unosiły się
wyrwane z korzeniami drzewa, powyginane puste metalowe
beczki, potrzaskane jachty i łodzie oraz cała masa
najróżniejszych rzeczy i śmieci. W bladej poświacie poranka
wyglądało to jeszcze bardziej upiornie.
Ponownie rozległ się ów głuchy łomot. Megan podbiegła
do burty i zauważyła, iż cumy „Ruby Rose" nie puściły -
wciąż były obłożone na portowych pachołkach. Co jakiś czas
fala rzucała statkiem w nabrzeże i wtedy rozlegał się
nieznośny huk.
W tak dramatycznej sytuacji Megan nawet nie zdążyła się
przestraszyć. Poczuła gwałtowny skok adrenaliny. Jej umysł
zaczął pracować na najwyższych obrotach, wydając szybkie i
precyzyjne komendy.
Siekiera!
Gablota ze sprzętem gaśniczym znajdowała się przy
drzwiach sterówki. Megan szalonym sprintem pokonała trasę
w tę i z powrotem. Nie dała rady przerąbać lin za jednym
zamachem, ale w końcu puściły.
Teraz musiała zatrzymać statek.
Pobiegła na mostek. Przez moment bezradnie przyglądała
się różnym dźwigniom i przełącznikom. Nie miała pojęcia, jak
uruchomić silniki, a wraz z nimi koło napędowe i w ten
sposób uzyskać możliwość sterowania parowcem. Trzeba
pomyśleć o czymś prostszym.
Radio! Wezwij pomoc.
Gorączkowo naciskała po kolei wszystkie przyciski od
różnych elektronicznych urządzeń, ale aparatura nie działała.
Wielki Boże, widocznie coś się stało z generatorem. Musiała
wymyślić coś innego. Ponownie wybiegła na pokład.
Och, John, przyjdź, błagam...
Jej myśli natychmiast skierowały się ku niemu i ten
moment nieuwagi wystarczył. Poślizgnęła się na zalanym
wodą pokładzie i z impetem uderzyła głową o metalową
ścianę nadbudówki. Gwiazdy rozbłysły przed jej oczami. Z
jękiem chwyciła się za czoło, lecz wiedziała, że to nie czas, by
rozczulać się nad sobą.
Kotwica!
Gdy znalazła się przy windzie kotwicznej, przyjrzała jej
się uważnie. Znajdował się tam kołowrót z uchwytem.
Niedawno widziała, jak Danny popisywał się głupio,
naciągając mocniej łańcuch kotwiczny. Pchnął wtedy
kołowrót w tę stronę, to znaczy, że ona musi to zrobić w
przeciwną. Odłożyła siekierę, którą kompletnie nieświadomie
nosiła ze sobą i złapała za uchwyt.
Kołowrót nawet nie drgnął. Spróbowała ponownie,
podwajając wysiłki, lecz bezskutecznie. W przypływie
rozpaczy chwyciła siekierę, wzięła potężny zamach i z całej
siły walnęła obuchem w uchwyt.
Rozległ się przeraźliwy grzechot, gdy uwolniona kotwica
runęła w dół, ciągnąc za sobą metry łańcucha. Oby tylko wbiła
się w dno i zatrzymała statek!
Szarpnęło mocno i Megan przez sekundę myślała, że jej
modlitwy zostały wysłuchane. Niestety, chwilę później „Ruby
Rose" popędziła dalej w dół rzeki.
Megan bezsilnie usiadła na pokładzie, obejmując dłońmi
potwornie bolącą głowę. Krew sączyła jej się przez palce, lecz
nie zważała na to. Wiedziała, że szalejąca woda może w
każdej chwili cisnąć statkiem o urwisty brzeg. Miała małe
szanse, by przeżyć coś takiego.
Pozostawało jej tylko jedno. Dokonać cudu i uruchomić
generator.
W rekordowym tempie znalazł się w najbardziej odległej
części portu. Zostawił samochód na chodzie i popędził do
małego blaszanego baraku. Po drodze wpadł na jakiegoś
człowieka z latarką.
- Vermont? - zdumiał się tamten, oświetlając jego bladą
twarz i nagi tors.
John z ulgą rozpoznał głos Bentona Yatesa, bardzo
dobrego znajomego, któremu kiedyś sprzedał swoje
holowniki.
W paru słowach wyjaśnił, iż powódź porwała „Ruby
Rose", na której pokładzie znajdowała się co najmniej jedna
osoba i że trzeba ruszyć na ratunek.
- Potrzebuję łodzi. Natychmiast!
- Straż rzeczna...
- Nie mam na to czasu, Benton! Daj mi jakąś łódź!
Przyjaciel potrzebował zaledwie ułamka sekundy do
namysłu. Wskazał potężną odkrytą motorówkę, a John
błyskawicznie wskoczył na jej pokład.
- Odcumuj! - krzyknął, uruchamiając dieslowski silnik o
bardzo dużej mocy.
Benton zwolnił liny i również znalazł się na pokładzie.
- Płynę z tobą! - krzyknął, przekrzykując ryk silnika. - Ja
steruję, ty patrz!
John włączył radar oraz wszystkie reflektory, których
światła omiatały wzburzoną rzekę. Opatrzność chyba
zlitowała się nad nim i wybaczyła mu jego głupotę i złe
traktowanie Megan, skoro w takim momencie zesłała mu na
pomoc jednego z najodważniejszych ludzi na rzece. Miał tylko
nadzieję, że ta pomoc nie okaże się daremna. Jeżeli Megan coś
się stało...
Odpędził od siebie tę myśl. Skupił się wyłącznie na
obserwowaniu. Motorówka gnała naprzód, ślizgając się po
powierzchni kłębiącej się topieli i brawurowo wymijając
dziesiątki przeszkód. Johnowi zdawało się, że trwa to w
nieskończoność.
Zaczynało świtać i w tej upiornej sinawej poświacie
dostrzegli majaczący w oddali niewyraźny ciemny kształt,
który rósł im w oczach. Wkrótce nie mieli wątpliwości, że
znaleźli „Ruby Rose". John zauważył przez lornetkę, że
zdawała się tkwić pośrodku szalejącego nurtu, który nie unosił
jej dalej. Łańcuch kotwiczny był naprężony.
- Całe szczęście, że miałeś kogoś na pokładzie! - krzyknął
Benton. - Wygląda na to, że kotwica utrzyma. Jak do tej pory
jej nie porwało, to już i nie porwie. Wracamy po holownik,
zaciągnę cię z powrotem.
John potrząsnął głową i podszedł do przyjaciela, żeby nie
musieli do siebie krzyczeć.
- Możesz podpłynąć tak blisko, żebym dostał się na
pokład?
- Mówisz poważnie?
- Jasne. Słuchaj, ty będziesz potrzebny innym, trzeba
zająć się ewakuacją setek ludzi. Ja wejdę na "Ruby Rose",
upewnię się, czy nic się nie stało mojej.. mojej załodze i
przeczekam to jakoś. Nie będę próbował wracać, ona ma za
słaby silnik, żeby popłynąć pod taki prąd. W razie czego mogę
wezwać pomoc przez radio, a prowiantu starczy choćby i na
tydzień. Dopiero, gdy pomożesz innym, wrócisz po mnie,
dobra?
Benton skinął głową.
- Dzięki, stary - powiedział z wdzięcznością John.
- Tylko się nie roztkliwiaj - burknął po swojemu jego
przyjaciel i nie bacząc na ryzyko podpłynął do parowca.
Gdy burty statku i motorówki niemal zetknęły się, John
chwycił za reling najniższego pokładu „Ruby Rose", wspiął
się po nim i zeskoczył na deski. Benton odpłynął natychmiast,
by fala nie roztrzaskała jego łodzi o parowiec.
John najpierw podbiegł do windy kotwicznej i upewnił
się, że łańcuch, choć wypuszczony do samego końca, trzyma
mocno i nie powinien puścić. Naraz zobaczył wbitą w pokład
siekierę i ślady krwi. Serce w nim zamarło.
Ponieważ kotwica jednak w końcu chwyciła, Megan
postanowiła zająć się rozbitą głową. Zeszła do kuchni, wyjęła
z zamrażalnika trochę lodu i nasypała go do foliowej torebki.
Wyprostowała się, przykładając ją do bolącego czoła i wtedy
przez bulaj zauważyła odpływającą motorówkę. Zmartwiała.
Straciła szansę na ratunek! A może jednak jeszcze uda się ją
zatrzymać? Wybiegła na pokład i nagle stanęła jak wryta.
John! Jedyny, cudowny, nad wszystko ukochany John!
Przez moment przypatrywali się sobie z równie
zaskoczonym wyrazem twarzy, po czym podbiegli do siebie
i... I zatrzymali się o kilkanaście centymetrów od siebie.
- Myślałem, że już cię nie zobaczę... - John nieśmiało
wyciągnął rękę, by delikatnie odgarnąć jej z czoła potargane
mokre włosy. - Zraniłaś się!
- Już nie boli. - Z uśmiechem skłoniła głowę na jego dłoń,
a tak pięknego uśmiechu nie widział jeszcze nigdy.
W dodatku był on przeznaczony wyłącznie dla niego... -
Uratowałam twój statek - szepnęła, gdy czule gładził ją po
policzku.
- To prawda. Nie wiem, jak ci dziękować.
- Ale ja wiem, przysługuje mi dziesięć procent
znaleźnego - zażartowała. - Przecież straciłeś go, a ja go dla
ciebie odzyskałam.
Przyciągnął ją lekko do siebie, a Megan poddała się bez
oporu.
- Kobiety lubią dostawać róże, zwłaszcza czerwone,
prawda? - wymruczał, chowając twarz w jej włosach. - Dam ci
więc „Ruby Rose".
- Och, John! - ucieszyła się jak dziecko. - To by było
cudownie, ja ją uwielbiam. Tak się bałam, że coś jej się stanie.
Radio nie działało. Nic nie działało - relacjonowała
gorączkowo. - Wszystkie te zdobycze techniki nie zdały się na
nic.
- Musiał pójść generator, ale można włączyć zasilanie
awaryjne.
- Tylko skąd ja mogłam o tym wiedzieć? Nie miałam
pojęcia, co robić, umierałam ze strachu!
Przytulił ją mocniej.
- Ja też.
- Ale udało mi się! - zawołała z triumfem, prostując się i
patrząc na niego roziskrzonymi oczami. - Powiem ci, że nigdy
bym nie przypuszczała, że potrafię tak sobie poradzić.
- Miałem rację, że jesteś cicha woda. Drobna blondynka o
niewinnym spojrzeniu, która potrafi wyrzucić narzeczonego za
burtę, zapanować nad statkiem, przeciwstawić się sile
żywiołu, a przede wszystkim przemeblować w głowie komuś,
kto myślał, że pozjadał wszystkie rozumy. Dla ułatwienia
dodam, że ten ktoś to ja.
W tym momencie obdarzyła go takim uśmiechem, że nie
wytrzymał i pocałował ją. Tym razem jednak nie dał się
ponieść fali emocji i pragnienia. Jeszcze nie. Najpierw
bowiem...
- Kocham cię - wyznał żarliwie. - Od samego początku,
od chwili gdy miałem ci udzielić ślubu z innym mężczyzną.
Ale jednocześnie uważałem cię za drugą Betsy i ciągle
spodziewałem się najgorszego. Nie chciałem zrozumieć, że
jesteś zupełnie inna. Miałaś rację, tak było dla mnie
bezpieczniej. Wybaczysz mi?
Z zakłopotaniem spuściła wzrok.
- Ja też mam coś na sumieniu - westchnęła. - Przyznaję,
że moje zachowanie mogło czasami budzić podejrzenia. Raz
wyglądałam na słabą kobietkę, szukającą męskiego ramienia,
żeby się wypłakać, kiedy indziej wydawałam się zbyt pewna
siebie. Na przemian lądowałam w twoich ramionach i
uciekałam od ciebie. Przepraszam cię. Ale widzisz, ja po
prostu przez tych kilka tygodni, odkąd się znamy, uczyłam się
prawdy o sobie. Uczyłam się odwagi bycia sobą.
- Teraz rozumiem. Ale wciąż mi jeszcze nie powiedziałaś
najważniejszego. Czy... Czy ty mnie kochasz? - Z niepokojem
zajrzał jej głęboko w oczy. - Czy nie jest dla nas za późno?
Uśmiechnęła się przekornie.
- Och, to zależy od kilku rzeczy. Po pierwsze,
chciałabym, żeby ojciec moich dzieci nie tylko je kochał, ale
również lubił.
- No... To się jakoś da zrobić.
- Po drugie, wymagam, by mój związek z drugą osobą
opierał się na absolutnym obopólnym zaufaniu. Żadnych
podejrzeń.
- Masz to jak w banku.
- Po trzecie, żądam wyłączności i wierności, ale skoro
ktoś jest przeciwnikiem małżeństwa...
- A ktoś tu jest przeciwnikiem małżeństwa? - zdziwił się.
- A po czwarte, życzę sobie, żeby mój pomysł z aparatami
fotograficznymi został w końcu zaaprobowany!
- Od dziś jesteś kapitanem tego statku - podkreślił z mocą.
- Możesz tu robić, co ci się tylko żywnie podoba.
Ujęła jego twarz w dłonie.
- W takim razie moja odpowiedź brzmi: kocham cię. Z
całego serca. Kocham cię, odkąd cię ujrzałam, kocham cię już
na zawsze.
Uniósł ją w ramionach i zakręcił się radośnie dookoła,
spoglądając w górę na jej roześmianą twarz. A potem opuścił
ją i całował, całował, całował bez końca.
- Wyjdziesz za mnie? - spytał w końcu.
- Oczywiście! - odparła bez wahania.
I wtedy nareszcie ogarnęło go poczucie absolutnego
spokoju. Teraz nie musiał się już niczego lękać. Jego
potrzaskane życie znów ułożyło się w całość, a sprawiła to ta
oto niezwykła kobieta. Nigdy by nie przypuszczał...
Jego spojrzenie padło na pozrywane kable i potłuczone
lampki, zwisające smętnie z barierki. Przypomniało mu się
wczorajsze przyjęcie.
- No i jednak nie udało się nam zatańczyć - mruknął sam
do siebie.
Odpowiedział mu perlisty śmiech.
- A nie możemy zrobić tego teraz?
Tańczyli powoli w rytm melodii, którą słyszeli tylko oni.
Świat zewnętrzny przestał dla nich istnieć, nawet nie
spostrzegli helikoptera, który przez jakiś czas krążył nad
„Ruby Rose".
I gdy potem przez wiele tygodni nadawano reportaże o
walce z powodzią, stałą czołówkę stanowiły ujęcia nakręcone
z powietrza w pierwszy świt katastrofy i ukazujące parę, która
tańczyła na pokładzie uwięzionego na środku rzeki parowca.
Nie mając o tym pojęcia, stali się dla wszystkich symbolem
nadziei i siły ludzkiego ducha, zdolnego przezwyciężyć
wszystko.