Andre Norton Tajni agenci czasu 1

background image

ANDRE NORTON

TAJNI AGENCI

CZASU

TOM I CYKLU ROSS MURDOCK

(Tłumacz: Robert Pryliński)

background image

l

Komuś, kto by zajrzał przypadkiem do izby zatrzymań, siedzący tam

młody człowiek nie wydałby się zbyt groźny. Wzrostem wprawdzie
przewyższał nieco przeciętnego mężczyznę, ale nie na tyle, by zwracało to
uwagę. Brązowe włosy były obcięte krótko, a niemal chłopięca twarz nie
wyróżniała się żadnymi szczególnymi cechami... no, chyba że ktoś
spojrzałby w jasnoszare oczy i uchwycił ten szczególny chłód bijący z ich
głębi.

Jego ubiór również charakteryzował się prostotą. Ktoś tak ubrany

mógł z łatwością roztopić się w tłumie ludzi przemierzających labirynty
ulic miasta końca dwudziestego stulecia.

Ale pod mimikrą, niezbędną do przeżycia w środowisku, które

zawsze uznawał za wrogie, kryła się prawdziwa osobowość Murdocka -
kipiąca energią i czasem ledwie kontrolowaną agresją.

Więzień doskonale zdawał sobie sprawę, że jest uważnie ob-

serwowany przez strażnika, ale najmniejszym nawet gestem nie okazał, że
zauważa jego obecność. Czy ten podstarzały gliniarz oczekuje jakiejś
reakcji? No więc, nic z tego.

Tym razem prawo mocno pochwyciło Rossa w swoje ciężkie łapy.

Ciekawe, dlaczego jeszcze się z nim cackają? Czemu miało służyć to
pranie mózgu dzisiejszego ranka? Ross Murdock został zepchnięty do
defensywy, a bardzo tego nie lubił. Musiał mocno wysilać swój bystry
umysł, by ominąć rafy czające się między podstępnymi pytaniami śled-
czego, i wciąż jeszcze na wspomnienie tamtej rozmowy odczuwał odległe
wrażenie strachu, jaki był wówczas jego udziałem.

Drzwi izby zatrzymań otworzyły się gwałtownie. Ross opanował

odruchową chęć zwrócenia głowy w tamtym kierunku. Usłyszał tylko
kaszlnięcie strażnika -jakby ten chciał rozruszać struny głosowe po ponad
godzinie milczenia - a zaraz potem jego rozkazujący głos:

- Wstawaj Murdock! Sędzia chce cię widzieć!
Ross podniósł się niespiesznie, chociaż tylko siłą woli kontrolował

odruchy wszystkich mięśni. Jakiekolwiek próby oporu czy dyskusja z tym
gliną nie miały teraz sensu. Lepiej zachowywać się jak mały niegrzeczny,
chłopiec, który właśnie zrozumiał swe błędy. Taka uległość często
okazywała się korzystna. Ross nieraz już miał okazję się o tym przekonać.

Przeszedł do sąsiedniego pokoju i z niepewnym uśmiechem na

background image

twarzy stanął przed mężczyzną, który siedział za sporym biurkiem. Czekał,
aż ten przemówi doń pierwszy. Sędzia Ord Rawie. Co za niefart, że akurat
Krzywy Nos musiał dostać jego sprawę. Będzie musiał wysłuchać
długiego kazania, które wygłosi ten starzec. I tak niewiele zostanie mu w
głowie...

- Masz nieźle zababraną kartotekę, młodzieńcze...
Ross wyraźnie posmutniał i nieco się przygarbił. Tylko jego zimne

oczy spod wpół przymkniętych powiek wciąż bystro błyszczały.

- Tak, proszę pana - rzekł cicho, starając się wypowiedzieć te słowa

lekko drżącym głosem.

Nagle jego zachwyt własną wysublimowaną grą aktorską prysnął jak

bańka mydlana. Sędzia Rawl nie był sam w pokoju. Ten cholerny śledczy
wciąż tu siedział i przyglądał się Rossowi takim samym przenikliwym
wzrokiem jak dzisiejszego ranka.

- Taa, bardzo zababraną jak na zaledwie kilka lat działalności... -

Krzywy Nos też patrzył wprost na Rossa, ale na szczęście jego wzrok nie
był nawet w połowie tak napawający strachem. - Powinieneś zostać
skierowany do Służby Resocjalizacyjnej...

Ross poczuł nagle jakiś ciężar w żołądku. Słyszał już o tym nowym

projekcie systemu penitencjarnego, a to, co słyszał, nie było miłe. Drugi
raz, odkąd wszedł do tego pokoju, jego pewność siebie została poważnie
zachwiana. Ale potem pojawiła się iskierka nadziei.

- Upoważniono mnie jednak do przedstawienia ci innej propozycji,

Murdock. Czego zresztą, biorąc pod uwagę twoją kartotekę, nie aprobuję
w najmniejszym stopniu.

Ross poczuł, że strach ustępuje. Jeśli propozycja nie podobała się

sędziemu, musiała być korzystna dla niego, a nie zwykł marnować okazji.

- Istnieje pewien projekt rządowy, który będzie realizowany przez

ochotników. Zdaje mi się, że zdałeś pomyślnie wstępne testy. Jeśli się
zgłosisz, okres spędzony na realizacji tego zadania zostanie ci zaliczony w
poczet odbywanej kary. Masz więc szansę przydać się na coś ojczyźnie,
której do tej pory przynosiłeś wyłącznie wstyd...

- A jeśli odmówię, czeka mnie resocjalizacja, czy tak, sir?
- Ja osobiście uważam cię za zdatnego tylko do resocjalizacji. Twoje

papiery... - powiódł dłonią po aktach odnotowujących występki Rossa.

- Zgłaszam się do tego projektu, sir!
Sędzia parsknął z wyraźnym niezadowoleniem, a potem wepchnął

background image

rozłożone kartki do segregatora. Odwrócił się w stronę czającego się w
cieniu mężczyzny.

- Oto pański ochotnik, majorze.
Ross westchnął z ulgą. Pierwsza górka za nim. Dotąd zawsze

dopisywało mu szczęście; wywinie się i z tej sytuacji.

Człowiek, którego sędzia Rawie nazwał majorem, przesunął się w

krąg światła. Jego spojrzenie wciąż napawało Rossa niepokojem. Na
użytek Krzywego Nosa mógł przywdziewać różne maski, ale z tym
człowiekiem, czuł to wyraźnie, byłaby to tylko strata czasu.

- Dziękuję. Za pozwoleniem, wyruszamy natychmiast. Pogoda nie

zapowiada się najlepiej.

Nim Ross zdołał zorientować się w sytuacji, szedł już posłusznie

korytarzem. Początkowo planował urwać się majorowi, gdy tylko wyjdą
budynku. Może go potem szukać w mrocznych uliczkach. Ale nie poszli
do windy. Zamiast tego wspięli się w górę po drabinkach
przeciwpożarowych. Upokorzony Ross zauważył, że po wspinaczce w
tempie narzuconym przez majora dyszy ciężko, podczas gdy jego starszy o
co najmniej piętnaście lat towarzysz nie zdradzał najmniejszych objawów
zmęczenia.

Wyszli na zasypany śniegiem dach. Major błysnął latarką, na-

prowadzając ciemny kształt, który opadł ku nim z góry. Helikopter! Ross
nagle zaczął wątpić w słuszność swego wyboru.

- Ruszaj, Murdock! - rozkaz majora przebił się przez hałas maszyny.

Ton jego donośnego głosu był tak pozbawiony wszelkich emocji, że Ross
wzdrygnął się mimowolnie.

Chwilę potem siedział już w kabinie między milczącym majorem i

równie gadatliwym pilotem w wojskowym uniformie i wzlatywał ponad
miasto, którego wąskie i ciemne uliczki znał jak własną kieszeń. Światła
miasta rozmywały się w oddali, aż wreszcie znikły w mroku nocy i w
śnieżycy. Przez moment widział jeszcze oświetlone wstęgi autostrad. Nie
zadawał jednak żadnych pytań. Ostatecznie bywał już w życiu traktowany
gorzej niż tylko ignorowany w milczeniu.

background image

Maszyna przechyliła się na bok. Mimo to Ross nie mógł dojrzeć w

dole ani jednego znaku orientacyjnego. Nie miał nawet pojęcia, czy lecą na
północ czy na południe. Ale zaledwie kilka chwil później dostrzegł szereg
czerwonych lamp, świecących tak intensywnie, że ich blask przebijał się
nawet przez grubą kurtynę śnieżnych płatków. Helikopter osiadł na ziemi.

- Wyłaź!
I znów odruchowo wykonał rozkaz. Stał drżąc z zimna pośród

śnieżnej zamieci. Jego lekkie ubranie wystarczyłoby może od biedy na
ulicach miasta, ale tu, na otwartej przestrzeni, mroźny wiatr był bezlitosny.

Ktoś chwycił Murdocka za ramię i skierował ku niskiemu bu-

dynkowi. Trzask drzwi i Ross oraz towarzyszący mu oficer wkroczyli w
błogosławiony krąg ciepła i światła.

- Siadaj! Tam!
Usiadł posłusznie, wciąż zbyt oszołomiony, by nawet pomyśleć o

jakichś próbach protestu. W pomieszczeniu byli też inni mężczyźni. Jeden
ubrany w dziwaczny kombinezon ochronny, przeglądał dokumenty. Ciężki
hełm zwisał przyczepiony do jego ramienia. Do niego właśnie podszedł
towarzysz Rossa. Przez chwilę tamci rozmawiali szeptem, a potem major
przywołał Murdocka ruchem dłoni. Ross przeszedł w ślad za nim do
wewnętrznego pomieszczenia oddzielonego ścianą szafek.

Z jednej z nich major wydobył ów cudaczny uniform i przymierzył

go do rozmiaru Rossa.

- Dobra - mruknął - Zakładaj to! Nie mamy zbyt wiele czasu. Ross

ubrał się w kombinezon. Gdy zapinał ostatni suwak, oficer włożył mu na
głowę hełm. Drugi z mężczyzn stał już przy drzwiach.

- Lepiej znikajmy, Kelgarries, bo śnieżyca przytrzyma nas tu na

dobrze.

Wyszli ponownie na lądowisko. Już helikopter był dość zaska-

kującym środkiem transportu, ale maszyna, do której podeszli teraz,
wyglądała jak przeniesiona wprost z następnego stulecia. Smukły pojazd
stał pionowo na statecznikach, a ostry dziób miał skierowany wprost w
niebo. Z boku wznosiło się rusztowanie, po którym wspięli się za pilotem
do wejścia.

Ross niechętnie zajął wskazane mu miejsce. Leżał na plecach z

uniesionymi i podkurczonymi nogami, tak że kolanami niemal dotykał
brody. Co gorsza, musiał dzielić ciasną kabinę z majorem leżącym obok w
podobnej pozycji. Opuszczono przezroczystą pokrywę. Byli zamknięci.

background image

W ciągu swego krótkiego życia Ross wiele razy musiał stawiać czoła

strachowi. Nauczył się zmuszać swe ciało i umysł do panowania nad tym
uczuciem. Ale to, co czuł teraz, nie było zwykłym strachem - to było
przerażenie graniczące z paniką, tak silne, że z trudem powstrzymał torsje.
Był zamknięty w przezroczystej trumnie! Nie miał najmniejszego wpływu
na to, co się z nim za chwilę stanie, a miał właśnie stanąć twarzą w twarz z
nieznanym niebezpieczeństwem. To było trochę za dużo jak na jeden raz.

Jak długo już trwa ten koszmar? Kilka minut? Godzin? Stracił

rachubę czasu.

Nagle poczuł, jakby pięść olbrzyma opadła na jego klatkę piersiową.

Walczył rozpaczliwie o oddech. Cały świat eksplodował mu pod czaszką...

Przytomność wracała powoli. Przez moment myślał, że utracił

wzrok, potem jednak otaczająca go ciemność zaczęła zmieniać się w
szarość...

Po dłuższej dopiero chwili dotarło do niego, że już nie leży na

plecach, tylko spoczywa w pozycji siedzącej w fotelu. Cały otaczający go
świat drżał w rytmie delikatnej wibracji, która przeszywała też jego ciało.

Ross Murdock do tej pory tak długo cieszył się wolnością, gdyż

posiadał umiejętność szybkiej analizy sytuacji. W ciągu ostatnich pięciu lat
rzadko zdarzało mu się stawać w obliczu osoby lub wydarzenia, przy
których by się pogubił. A teraz wciąż był spychany do defensywy i na razie
nie bardzo widział możliwość zmiany tego stanu. Patrzył w ciemność w
milczeniu, ale wewnątrz jego umysłu wszystkie tryby i kółeczka pracowały
intensywnie, aż do granicy zatarcia się. I zaczynał dochodzić do wniosku,
że wszystko, co mu się przydarzyło dzisiejszego dnia, miało tylko jeden
cel - zachwiać jego pewnością siebie i uczynić go uległym. Dlaczego?

Ross żywił jednak niezachwianą wiarę w swoje umiejętności. Był też

bystrym obserwatorem. Rozumiał więc sprawy tego świata jak mało kto w
tak młodym wieku. Wiedział też, że Murdock jest wprawdzie ważny dla
Murdocka, ale nie jest zbyt ważny dla całej reszty świata. A jego kartoteka
wyglądała na tyle kiepsko, że sędzia Rawie mógł bez trudu postawić na
nim kreskę. Chociaż w jednym różnił się od innych przestępców - jak
dotąd większość zarzutów kierowanych przeciwko niemu opierała się
wyłącznie na poszlakach. Pewnie dlatego, że zawsze działał w pojedynkę i
starannie planował każdą akcję.

Dlaczego jednak Ross Murdock stał się istotny także dla innych?

Istotny do tego stopnia, że urządzono całe to przedstawienie, by nim

background image

wstrząsnąć? Do czego właściwie się zgłosił? Czy miał robić za świnkę
morską przy testowaniu jakiejś nowoczesnej, skutecznej i ekonomicznej w
użyciu broni? Dość usilnie, musiał przyznać, starano się wytrącić go z
równowagi. To milczenie, ten pośpiech, ten lot... podtrzymywały nastrój.
Dobrze więc, będzie zagubionym przerażonym chłopcem, jeśli o to im
chodzi. Tylko czy to wystarczy, żeby wywieść w pole majora? Miał
wrażenie, że nie wystarczy. I było to wielce przykre wrażenie.

Panowała już głęboka noc. Najwyraźniej zeszli z drogi śnieżnej

burzy, a może lecieli ponad nią. Przez przezroczysta pokrywę kokpitu
widział jasno świecące gwiazdy. Brakowało tylko księżyca.

Formalne wykształcenie Rossa nie było imponujące. A jednak swą

wiedzą zaskakiwał wielu ludzi, którym zdarzyło się mieć z nim do
czynienia. Spędził bowiem wiele czasu w miejskiej bibliotece, gdzie czytał
książki dotyczące bardzo licznych dziedzin. Wiedza zawsze się przydaje.
Co najmniej trzy razy takie właśnie strzępki zapamiętanych wiadomości
pozwoliły mu cieszyć się wolnością, raz prawdopodobnie uratowały mu
życie.

Teraz więc starał się ułożyć jakąś logiczną całość z rozsypanych

fragmentów informacji, jakimi dysponował. Siedział w kokpicie jakiejś
supernowoczesnej maszyny o napędzie atomowym. Tak zaawansowanej
technicznie, że na pewno nie używano by jej do nieistotnej misji. A to
znaczyło, że Ross Murdock był komuś bardzo potrzebny. Dawało to jakąś
nadzieję na przyszłość, a on diabelnie potrzebował tej nadziei. Zaczeka
więc cierpliwie, będzie grał głupca i nie omieszka mieć przy tym szeroko
otwartych oczu i uszu.

W tempie, w jakim lecieli, najdalej za kilka godzin powinni opuścić

terytorium kraju. Ale ostatecznie, czy rząd nie miał baz w co najmniej
połowie państw świata, by utrzymywać “zimny pokój"? Co prawda, jeśli
wysadzą go gdzieś za granicą, ucieczka może okazać się trudniejsza, ale
szczegółami zajmie się dopiero, gdy nadejdzie na to czas.

Nagle Ross znów znalazł się w pozycji horyzontalnej, a pięść giganta

ponownie opadła na jego piersi. Tym razem nie dostrzegł żadnych świateł
naprowadzających na lądowisko. Nie miał nawet pewności, czy dotarli do
celu, aż do momentu, gdy maszyna osiadła twardo na ziemi.

Major sprawnie wydostał się na zewnątrz i Ross mógł przybrać

wygodniejszą pozycję. Znów poczuł na ramieniu twardą dłoń ponaglającą
go do wyjścia. Wyczołgał się z kabiny i stanął niepewnie na platformie

background image

wyładunkowej.

Poniżej nie dostrzegł żadnych świateł, tylko niezmierzone śnieżne

pole. Widział za to kilku mężczyzn u podnóża struktury, na której stał. Był
głodny i bardzo zmęczony. Miał nadzieję, że jeśli major zamierza dalej
prowadzić swoją grę, poczeka do następnego ranka.

W międzyczasie musiał się zorientować, gdzie właściwie się znalazł.

Jeśli miał stąd wiać, musiał wpierw dokładnie przyjrzeć się okolicy. Jednak
dłoń na jego ramieniu ponaglała go nieubłaganie do marszu ku uchylnym
drzwiom, które o ile widział, wiodły do wnętrza śnieżnego pagórka. Albo
śnieżna zamieć, albo ludzie wykonali tu kawał dobrej maskującej roboty.
Odnosił wrażenie, że ten śnieżny kamuflaż nie był jednak dziełem
przyrody.

Tak wyglądało przywitanie Rossa z bazą. Nie można powiedzieć, by

dokładnie przyjrzał się jej zewnętrznym instalacjom. Następny dzień był
jednym ciągiem badań lekarskich, tak dokładnych, jakich nigdy jeszcze
dotąd nie doświadczył. Kiedy wreszcie lekarze przestali go opukiwać i
osłuchiwać, przeszedł całą serię dziwnych testów, których celu też
oczywiście nikt nie raczył mu wyjaśnić. Wreszcie zamknięto go w izolatce,
bo chyba tak tylko można nazwać ciasne pomieszczenie, w którym
znajdowało się jedynie łóżko i głośnik w jednym z rogów pod sufitem.
Łóżko na szczęście było znacznie wygodniejsze niż wyglądało. Wyciągnął
się więc na nim wygodnie i wlepił oczy w głośnik. Jak dotąd nie
powiedziano mu nic. Sam również nie zadał ani jednego pytania, czekając
spokojnie na koniec tego, co uważał wyłącznie za pojedynek woli. Na
razie nie oddał ani piędzi terenu w tej walce.

- A teraz słuchaj... - głos dobywający się z głośnika brzmiał nieco

metalicznie, ale niewątpliwie należał do majora Kelgarriesa.

Ross przygryzł wargi. Uważnie obejrzał już każdy cal tego po-

mieszczenia i nie dostrzegł nawet śladu drzwi, którymi został tu wpro-
wadzony. Mając gołe ręce za jedyne narzędzie, nie mógł marzyć o
wydostaniu się stąd siłą, a nawet jeśli... ubrany tylko w koszulę, luźne
spodnie i lekkie skórzane mokasyny, niewiele mógłby zdziałać.

- ... dla identyfikacji - kontynuował głos.
Ross zdał sobie sprawę, że coś umknęło jego uwadze. Nie miało to

znaczenia. Zdecydował, że nie będzie dłużej uczestniczył w tej grze.

Rozległo się szczęknięcie, które było niezawodnym znakiem, że

major się wyłącza. Ale nie nadeszła oczekiwana cisza. Zamiast niej Ross

background image

usłyszał słodkie trele, które natychmiast skojarzył ze śpiewem ptaków.
Jego znajomość ptactwa ograniczała się co prawda do wróbli i parkowych
gołębi, i żaden z tych gatunków z pewnością nie potrafił tak śpiewać,
niemniej to z pewnością były odgłosy ptaków. Ross odwrócił głowę od
głośnika i spojrzał w przeciwległym kierunku. To, co ujrzał, spowodowało,
że usiadł gwałtownie, gotów do natychmiastowego odparcia
niespodziewanego ataku.

Ściany tam nie było! Zamiast na nią, patrzył na strome zbocze

wzgórza, na którego szczycie znajdował się jodłowy las przykryty
śnieżnym płaszczem. Zaspy śnieżne leżały też na samym zboczu, a zapach
jodeł docierał do Rossa równie wyraźnie jak chłodne podmuchy wiejącego
od wzgórza wiatru.

Nagle zadrżał cały, gdyż do jego uszu dobiegło odległe wycie, które

od wieków oznaczało tylko jedno - wołanie głodnego i polującego właśnie
stada wilków. Ross nigdy dotąd nie słyszał tego dźwięku, ale jego
podświadomość, z całym jej dziedzictwem genetycznym, rozpoznała go
niezawodnie - zew nadciągającej śmierci. Wkrótce też dostrzegł szare
cienie wysuwające się spomiędzy drzew. Jego dłonie odruchowo zacisnęły
się w pięści, gdy tymczasem rozglądał się za jakąś skuteczniejszą bronią.

Trzy ściany pokoju wciąż zamykały go jak w klatce, a w zasięgu ręki

miał tylko łóżko, na którym dotąd leżał. Jeden z szarych, smukłych
kształtów uniósł głowę i patrzył wprost na niego. Oczy zwierzęcia lśniły
czerwonym blaskiem. Ross porwał w dłonie koc okrywający łóżko,
zdecydowany zarzucić go na głowę zwierzęcia w momencie skoku.

Bestia zbliżyła się na sztywnych łapach, z głębi jej gardzieli dobiegł

ponury pomruk. Rossowi zdało się, że ten potwór co najmniej dwukrotnie
przewyższa rozmiarami każdego psa, jakiego kiedykolwiek widział.
Trzymał jednak koc w rozpaczliwym odruchu obrony. Nagle pojął, że
zwierzę nie patrzy wcale na niego, że koncentruje wzrok na jakimś punkcie
znajdującym się poza jego polem widzenia.

Wilk zawarczał wściekle, obnażając potężne kły. Rozległ się świst

powietrza. Zwierzę wyskoczyło w górę gwałtownym susem, upadło z
powrotem i potoczyło się po ziemi, próbując desperacko wgryźć się kłami
w drzewce dzidy sterczącej spomiędzy jego żeber. Zaskowyczał jeszcze
raz, a potem z pyska pociekła mu strużka krwi.

Teraz Ross po prostu zastygł w niemym zdumieniu. Zebrał się w

sobie i postąpił na trzęsących się nogach kilka kroków ku umierającemu

background image

wilkowi. Nie był zdziwiony, gdy jego wyciągnięta ręka natrafiła na
niewidzialną przeszkodę. Powoli przesunął dłonią w lewą i w prawą
stronę, pewien już teraz, że dotyka ściany swojej celi. A mimo to oczy
wciąż mówiły mu, że znajduje się na zboczu wzgórza; potwierdzały to
także uszy i nozdrza.

Jeszcze przez moment był nieco zagubiony, ale prawie natychmiast

znalazł wyjaśnienie, które w pełni go zadowoliło. Spokojnie skinął głową i
rozluźniony usiadł z powrotem na łóżku. To musi być jakaś udoskonalona
wersja telewizji, taka z symulacją zapachów, podmuchów wiatrów i innych
oddziaływań na zmysły, które czyniły obraz bardziej realnym. Efekt
końcowy był na tyle przekonujący, iż Ross musiał się napominać, że tylko
ogląda film.

Wilk był niewątpliwie martwy. Pozostałe sztuki ze stada czmychnęły

w las, ale ponieważ obraz wciąż trwał, Ross uznał, że pokaz jeszcze się nie
skończył. Wciąż słyszał otaczające go dźwięki, toteż cierpliwie czekał na
dalszy rozwój akcji. Choć w dalszym ciągu nie miał pojęcia, czemu ten
pokaz miał służyć.

W polu widzenia pojawił się człowiek. Zatrzymał się nad martwym

wilkiem, chwycił go za ogon i uniósł w górę jego tylne łapy. Porównując
rozmiar zabitej bestii do stojącego przed nim człowieka, Ross uznał, że nie
pomylił się w pierwszej ocenie - zwierzę było nadnaturalnych rozmiarów.
Człowiek krzyknął coś przez ramię. Jego słowa brzmiały dla Rossa obco.

Dziwnie był też ubrany - zdecydowanie za lekko jak na ten klimat,

jeśli oceniać go po śnieżnych zaspach i lodowatych podmuchach wiatru.
Miał na sobie kubrak z niewyprawionej skóry, sięgający nieco powyżej
kolan i ściągnięty pasem. Pas ten był zresztą nieco bardziej
skomplikowanym rękodziełem niż kubrak - składał się z połączonych ze
sobą małych metalowych płytek i podtrzymywał także wielki sztylet
wiszący w poprzek piersi. Muskularne ramiona mężczyzny okrywał
niebieski płaszcz, spięty pod szyją wielką broszą. Buty, również z
niewyprawionej skóry, sięgały powyżej łydek, a całości ubioru dopełniała
futrzana czapa, spod której widać było kosmyki ciemnobrązowych
włosów. Nie miał brody, a jednak błękitnawy cień biegnący wzdłuż jego
żuchwy pozwalał sądzić, że tego akurat dnia nie golił się.

Czy był Indianinem? Nie. Chociaż skórę miał spaloną słońcem, z

pewnością był biały. Jego ubiór też w niczym nie przypominał stroju
Indian. Mimo dość prymitywnych szat, przybysza otaczała niezwykła aura

background image

dostojeństwa, władzy i niezachwianej pewności siebie. Widać było, że jest
kimś ważnym w swoim świecie.

Po chwili dołączył do niego kolejny człowiek, podobnie odziany, ale

w rudobrązowym płaszczu. Podszedł, ciągnąc za sobą dwa opierające się
osiołki, które trwożliwie wpatrywały się w martwego wilka. Oba zwierzaki
były obciążone powiązanymi liną tobołkami. Potem pojawił się jeszcze
jeden mężczyzna z następną parą osłów. I wreszcie czwarty, też odziany w
skóry, z gęsta brodą na policzkach i szyi. Ten jako jedyny miał odkrytą
głowę, jego płowe, niemal białe włosy rozwiewał wiatr. Ukląkł nad
martwym wilkiem, dobył noża i sprawnie zdjął skórę ze zwierzęcia.
Jeszcze nim skończył, w polu widzenia pojawiły się trzy dalsze pary
obładowanych paczkami osiołków. Wreszcie okrwawiona skóra
powędrowała do jednej z sakw, a oprawca pogardliwie kopnął padłe ciało i
podążył za oddalającymi się już powoli towarzyszami.

background image

2

Ross był tak zaabsorbowany rozgrywającą się przed jego oczami

sceną, że zaskoczyła go nagła, kompletna ciemność, która zapadła nie
tylko nad miejscem akcji, ale także wewnątrz celi.

- Co... - jego głos zabrzmiał głucho w pustym pomieszczeniu, gdyż

wraz ze światłem umilkły wszelkie dźwięki. Brakowało nawet delikatnego
szumu urządzeń wentylacyjnych, którego Ross nawet nie rejestrował,
dopóki ten nie zanikł.

Przez wszystkie jego nerwy przebiegł ten sam impuls nagłej paniki,

którego doświadczył w kokpicie pojazdu powietrznego. Tyle, że tym razem
mógł się przynajmniej swobodnie poruszać.

Ruszył więc wolnym krokiem poprzez mrok z wyciągniętymi przed

siebie dłońmi, aby namacać ścianę. Miał zamiar znaleźć ukryte drzwi,
którymi go tu wprowadzono, i uciec z ciemnej celi.

Tutaj! Jego dłoń dotknęła płaskiej i gładkiej powierzchni ściany.

Przesunął po niej ręką i nagle trafił na pustkę. Mógł posługiwać się
wyłącznie zmysłem dotyku, ale to wystarczyło, by być pewnym, że są tam
drzwi, i to otwarte drzwi. Przez moment zawahał się, tknięty nagle
irracjonalną myślą, że jeśli przestąpi próg, znajdzie się na wzgórzu z
wilkami.

- Co za głupota! - powiedział na głos sam do siebie. I właśnie

dlatego, ze czuł narastający niepokój, postąpił naprzód zdecydowanym
krokiem. Pragnął zrobić coś, cokolwiek, co nie będzie po prostu
wykonywaniem rozkazów innych ludzi, ale działaniem z własnej
inicjatywy.

Jednak po pierwszym zdecydowanym kroku dalej podążał powoli,

gdyż przestrzeń za drzwiami tonęła w równie nieprzeniknionym mroku jak
pomieszczenie, które pozostało za jego plecami.

Zdecydował, że najlepiej przesuwać się wzdłuż ściany z wyciągniętą

przed siebie ręką. Kilka kroków dalej utracił nagle kontakt z twardą
powierzchnią ściany. Niemal się przewrócił, wpadając w mroczną pustkę.
To były jednak tylko kolejne drzwi. Po chwili ściana wróciła na swoje
miejsce, a on przywarł do niej z ulgą. Potem następne drzwi... Ross
zatrzymał się na chwilę, próbując usłyszeć najcichszy bodaj dźwięk, coś,
co upewniłoby go, że nie jest sam w tym mrocznym labiryncie. Nie
usłyszał jednak nic; nie czuł nawet najmniejszego ruchu powietrza, a

background image

ciemność zdawała się przytłaczać go jak gęsta czarna maź.

I znów ściana się skończyła. Ross dotknął krawędzi lewą ręką, a

prawą wyciągnął przed siebie w mrok. Po chwili wyczuł twardą
powierzchnię. Luka była szersza niż jakiekolwiek drzwi. Może to
skrzyżowanie korytarzy? Miał zamiar zbadać to dokładniej, gdy nagle
usłyszał dźwięki. Nie był tu sam.

Nagłym ruchem przywarł do ściany. Wstrzymał oddech, starając się

uchwycić nawet najlżejsze odgłosy. Odkrył przy tym, że kompletny brak
widoczności utrudnia także nasłuchiwanie. Nie potrafił zidentyfikować
tych lekkich trzasków, tego delikatnego szumu... czy to mógł być ruch
powietrza spowodowany przez otwierane drzwi?

Po chwili jednak był pewien, że coś porusza się ku niemu na

poziomie podłogi. Coś pełznącego, a nie kroczącego...

Ross błyskawicznie wycofał się za róg. Nie miał zamiaru stawiać

czoła temu, co tam pełzło. Zbyt duże ryzyko w kompletnych ciemnościach,
które w dodatku mogły być ciemnościami tylko dla niego. Nie miał raczej
do czynienia z człowiekiem.

Odgłosy z podłogi były nieregularne, dzieliły je długie przerwy. Ross

dosłyszał również ciężkie sapanie, zupełnie jakby pełznąca istota okupiała
każdy ruch wielkim wysiłkiem. Ross starał się wyprzeć ze swego umysłu
wizję skradającego się w mroku olbrzymiego wilka, węszącego chciwie
zapach ofiary. Podświadomość nakazywała szybki odwrót, ale zmusił się
do pozostania w miejscu, a nawet wychylił się nieco zza rogu, starając się
przebić wzrokiem otaczającą go ciemność i dostrzec, co ku niemu pełznie.

Nagle rozbłysło światło. Ross odruchowo zasłonił rękami oślepione

oczy. Z podłogi dobiegł go głośny jęk przechodzący w uporczywe
krztuszenie się. Światło, takie jak do tej pory, znów oświetlało korytarze
jednostajnym blaskiem i Ross dostrzegł, że faktycznie stoi na
skrzyżowaniu korytarzy. Przez ułamek sekundy odczuł absurdalne
zadowolenie, że właściwie ocenił to w ciemnościach...

A na podłodze... To jednak był człowiek, a przynajmniej dwunożna

istota przypominająca z kształtu człowieka. Leżał na ziemi o kilka kroków
od Rossa. Ale jego ciało i głowa były owinięte bandażami w stopniu
uniemożliwiającym jakąkolwiek bliższą identyfikację.

Jedna z obandażowanych dłoni przesunęła się powoli do przodu i

całe ciało uniosło się na niej nieco, przemieszczając się o parę
centymetrów do przodu. Zanim Ross zdołał się poruszyć, na prze-

background image

ciwległym krańcu korytarza pojawił się biegnący mężczyzna. Murdock
rozpoznał w nim majora Kelgarriesa.

Zwilżył bezwiednie wargi, gdy major opadł na kolana przy leżącej

na podłodze istocie.

- Hardy! Hardy! - głos, który Ross znał dotąd tylko z twardych

komend, brzmiał teraz ludzko i ciepło. - Hardy, człowieku!

Major otoczył ramionami obandażowane ciało. Uniósł leżącego na

nogi i podparł.

- Już dobrze, Hardy. Wróciłeś. Jesteś bezpieczny. To jest baza -

mówił spokojnie łagodnym głosem, jak ktoś uspokajający przerażone
dziecko.

Obandażowane ręce, które przez moment biły nerwowo powietrze,

opadły teraz luźno wzdłuż ciała.

- Wróciłem... jestem bezpieczny... - głos zza białej maski brzmiał jak

ochrypły skrzek.

- Wróciłeś i jesteś bezpieczny - potwierdził major.
- Ale ciemność... znowu... - doszło zza bandaża.
- To tylko awaria systemu energetycznego. Już w porządku. Wracaj

do łóżka.

Obandażowana dłoń znów uniosła się nieco i dotknęła ramienia

Kelgarriesa, jakby chciała się na nim zacisnąć. Osunęła się.

- Bezpieczny?
- Jak najbardziej, stary - ton majora był spokojny i zdecydowany.

Dopiero teraz Kelgarries uniósł wzrok na Rossa, jakby dotąd nie zauważał
jego obecności. - Murdock, idź do tamtych drzwi i zawołaj doktora
Farella!

- Tak jest, sir! - odpowiedź była równie automatyczna, jak

wykonanie rozkazu. Ross dotarł do właściwych drzwi, zanim jeszcze
dobrze zrozumiał, co robi.

Oczywiście znowu nikt niczego mu nie wyjaśnił. Obandażowany

Hardy został zabrany przez doktora i dwóch jego asystentów, a major
poszedł wraz z nimi, wciąż podtrzymując chorego.

Ross zawahał się. Był pewien, że nie powinien iść za nimi, ale z

drugiej strony, nie mógł się zdecydować, czy ma dalej zwiedzać nieznane
korytarze czy wrócić do swej celi. Człowiek, którego przed chwilą
zobaczył, radykalnie zmienił jego poglądy na temat projektu, do którego
tak pochopnie się zgłosił.

background image

Nie miał nigdy wątpliwości, że to coś ważnego. Że może być

niebezpieczne, też podejrzewał. Ale co innego abstrakcyjne, bliżej
nieokreślone niebezpieczeństwo, a co innego tak konkretny i realny widok,
jakim był czołgający się w ciemnościach Hardy. Już od pierwszych chwil
Ross planował ucieczkę, teraz jednak był pewien, że musi stąd wiać, i to
jak najszybciej, inaczej skończy w podobnym stanie jak Hardy.

- Murdock?
Wezwanie zza pleców było tak nieoczekiwane, że Ross odwrócił się

błyskawicznie z zaciśniętymi pięściami, gotów do walki jedyną bronią,
jaką chwilowo posiadał.

Nie wzywał go major ani też żaden z ludzi, których widział tu do tej

pory i którzy zajmowali w bazie wyższe stanowiska. Stał przed nim
nieznajomy, o brązowej skórze. Podobną barwę, może nieco ciemniejszą,
miały jego włosy, natomiast oczy były jasno-błękitne i zupełnie nie
pasowały do reszty.

Smagły nieznajomy stał w niedbałej pozie ze swobodnie opusz-

czonymi wzdłuż ciała rękoma i przyglądał się Rossowi, jakby ten był jakąś
łamigłówką, którą należało rozwiązać. A kiedy znów przemówił, jego głos
był całkowicie pozbawiony jakichkolwiek emocji:

- Jestem Ashe - przedstawił się krótko. Powiedział to takim tonem,

jakby mówił: “To jest stół, a to jest krzesło". Ross tym razem nie zdołał się
opanować.

- Aha, jesteś Ashe. Czy powinienem czuć się zaszczycony? -pytał

zaczepnie.

Ale obcy zachował spokój. Wzruszył obojętnie ramionami.
- Póki co, będziemy partnerami...
- Partnerami w czym? - zapytał Ross, opanowując nieco irytację.
- Tu się pracuje w parach. Dobiera je maszyna - odpowiedział

niedbale zapytany i zerknął na zegarek. - Zaraz zadzwonią na posiłek.

Odwrócił się na pięcie, zanim Ross zdołał coś powiedzieć.

Rozzłościło go takie lekceważenie. Ostatecznie mógł się powstrzymać od
zadawania pytań majorowi i innym oficerom, ale partner powinien chyba
udzielić nieco bardziej wyczerpujących wyjaśnień.

- Co to właściwie jest? - zapytał, idąc za nim.
Ashe obejrzał się przez ramię.
- Operacja Retrograde - odparł
Ross powstrzymał wybuch.

background image

- OK. Ale co się tutaj robi? Słuchaj, dopiero co widziałem

czołgającego się po korytarzu faceta, który wyglądał, jakby go przepuścili
przez betoniarkę. Co się tutaj robi? Co my mamy robić?

Ku zdumieniu Rossa, Ashe uśmiechnął się lekko albo tylko drgnęły

mu wargi.

- Aha, zaniepokoił cię Hardy? Cóż, mamy pewien odsetek porażek.

Straty w ludziach są ograniczane do minimum i naprawdę starają się dać
nam maksymalne wsparcie...

- Jakich porażek?
- W realizacji operacji.
Gdzieś przed nimi rozległo się przytłumione buczenie.
- To sygnał z mesy. Nie wiem jak ty, ale ja jestem głodny. -Ashe

przyspieszył kroku, jakby Ross Murdock nagle zupełnie przestał dla niego
istnieć.

Ale Ross Murdock jednak istniał i było to dla niego dość istotne.

Podążając za Ashem, stwierdził, że ma zamiar zrobić wszystko, by istnieć
dalej, i to w jednym kawałku. I dlatego miał zamiar dokładnie wypytać
kogoś, o co tu właściwie chodzi.

Ku swemu zdziwieniu dostrzegł, że Ashe jednak zaczekał na niego

przed drzwiami, zza których dobiegały wyraźne odgłosy rozmów, a także
przytłumiony szczęk kuchennych naczyń i stołowej zastawy.

- Dzisiaj nie będzie dużego tłoku - mruknął Ashe. - Mamy trochę

zawalony tydzień.

Tłoku faktycznie nie było. Pięć najbliższych stołów było pustych.

Wszyscy obecni - Ross naliczył dziesięciu mężczyzn - zebrali się przy
pozostałych dwóch stołach. Niektórzy już jedli, a inni właśnie podchodzili
do krzeseł, niosąc obficie wyładowane jedzeniem tace. Wszyscy byli
ubrani w koszule, luźne spodnie i mokasyny - widać strój ten stanowił coś
w rodzaju wypoczynkowego uniformu. Sześciu mężczyzn nie wyróżniało
się niczym szczególnym, ale pozostali czterej tak, i to na tyle, że Ross z
trudem powstrzymał się, by nie okazać zaskoczenia. Ponieważ zebrani
zdawali się nie dostrzegać w ich wyglądzie nic nienaturalnego, Ross także
rzucał im tylko ukradkowe spojrzenia, stając za Ashem ze swoją tacką w
rękach. Dwóch mężczyzn najwyraźniej pochodziło ze Wschodu - smagli,
skośnoocy, z długimi czarnymi wąsami. Rozmawiali jednak w jego
własnym języku, i to ze swobodą, która sugerowała, że jest to także ich
język ojczysty. Oprócz imponujących czarnych wąsów wyróżniały ich

background image

niebieskiej barwy tatuaże umieszczone na czołach i na grzbietach
ruchliwych dłoni.

Druga para wyglądała jeszcze bardziej fantastycznie. Mieli

wprawdzie jasne włosy, ale za to zaplecione w długie warkocze, które
swobodnie opadały na ich potężne plecy. Trudno jednak było nazwać ich
zniewieściałymi, zważywszy na ich potężne bary, słuszny wzrost i
zdecydowanie męskie twarze o niemal kwadratowych żuchwach.

- Gordon! -jeden z długowłosych olbrzymów na wpół uniósł się z

miejsca, zapraszając gestem podchodzącego z tacą Ashe'a. -Kiedy
wróciłeś? I gdzie jest Sanford?

Jeden z Azjatów odłożył łyżeczkę, którą dotąd energicznie mieszał

kawę, i zapytał z nieukrywaną troską w głosie:

- Jeszcze jedna strata?
Ashe potrząsnął przecząco głową.
- Tylko przeniesienie. Sandy został w Faktorii Gog i nieźle sobie

radzi. - Uśmiechnął się szeroko i jego twarz nagle nabrała wyrazu, jakiego
Ross nigdy by się po nim nie spodziewał. - Ani się obejrzy, jak zarobi
milion lub dwa. Radzi sobie z handlem, jakby urodził się z wagą w ręce.

Azjata roześmiał się, a potem wskazał głową Rossa.
- Twój nowy partner, Ashe?
Uśmiech znikł z twarzy pytanego. Jej wyraz znów stał się bez-

namiętny.

- Chwilowe uzupełnienie. To jest Murdock.
Powiedział to tak lakonicznie, że Ross znów się rozzłościł.
- Hodaki, Feng - Ashe nawet nie spojrzał w jego stronę, tylko

ruchem głowy wskazał obu Azjatów, stawiając przy tym na stole swoją
tackę. - Jansen, Van Wyke - dodał jeszcze, wskazując blondynów.

- Ashe! - od sąsiedniego stołu podszedł do nich jeszcze jeden

mężczyzna.

Był szczupły, o ciemnej karnacji i rozbieganych sprytnych oczach.

Był też znacznie młodszy od pozostałych i znacznie gorzej było u niego z
samokontrolą, jak ocenił Ross. Ten zapewne odpowiedziałby na kilka
pytań, gdyby umiejętnie pociągnąć go za język - przemknęło mu przez
głowę.

- Co tam. Kurt? - Ashe zwrócił się do niego z wyraźnym lek-

ceważeniem, ale nadchodzący nie dał po sobie poznać obrazy, co
spodobało się Rossowi.

background image

- Słyszałeś, co się stało z Hardym?
Feng otworzył usta, by coś powiedzieć, i zastygł tak przez moment.

Van Wyke zmarszczył brwi. Ashe natomiast powoli i dokładnie przeżuł kęs
pożywienia i dopiero, gdy go przełknął, odpowiedział:

- Naturalnie. - Jego ton sugerował wyraźnie, iż dla niego jest to tylko

zarejestrowanie prostego faktu, a nie powód do robienia dramatu.

- Jest cały zmiażdżony.... kaput... - lekko drżący na początku głos

Kurta nabrał teraz mocy. - Torturowany!

Ashe spojrzał nań chłodno.
- Ty chyba nie robisz na odcinku Hardy'ego?
Jednak Kurt nie dał się zgasić.
- Oczywiście, że nie. Dobrze wiem, do czego jestem szkolony. Ale to

nie znaczy, że coś takiego nie może przydarzyć się u mnie albo u ciebie,
albo u was! - wskazał palcem Fenga, a potem obu blondynów.

- Możesz także spaść w nocy z łóżka i skręcić sobie kark -zauważył

chłodno Jansen. - Idź, wypłacz się na ramieniu Millairda, jeśli masz z tym
problem. Przedstawiono ci zagrożenia na wstępie. Wiesz, po co tu jesteś,
wiesz, co się może stać...

Ross poczuł na sobie badawcze spojrzenie Ashe'a. Wciąż nie miał

pojęcia, co tu robi, ale postanowił o nic nie pytać tych ludzi. Sądził, że
częścią ich treningu jest właśnie zachowywanie w tajemnicy tego, co się tu
dzieje. Powściągnie więc swoją ciekawość, aż do spotkania sam na sam z
Kurtem. Może wtedy uda mu się coś z niego wyciągnąć. Na razie więc jadł
spokojnie i zdawał się w ogóle nie interesować całą wymianą zdań.

- Więc macie zamiar powtarzać tylko: “Tak, sir", “Nie, sir", na każdy

rozkaz...

Hodaki uderzył w blat stołu otwartą dłonią.
- Po cholerę błaznujesz, Kurt? Dobrze wiesz, jak i po co jesteśmy

wysyłani. Hardy miał pecha i nie była to wina projektu. To się już zdarzało
i może się jeszcze zdarzać...

- Właśnie o tym mówię! Chcesz, żeby przydarzyło się tobie? Zdaje

się, że ci dzikusi w twoim świecie też umieją dobrze oprawiać więźniów?

- Oj, zamknij się! - Jansen wstał zirytowany. A ponieważ prze-

wyższał Kurta o dobre dwadzieścia centymetrów i prawdopodobnie
mógłby go z łatwością złamać wpół na kolanie, jego życzeniu stało się za
dość. - Jeśli masz jakieś zażalenia, zgłoś się do Millairda. I posłuchaj,
człowieczku - dotknął swym wielkim paluchem piersi Kurta - najlepiej

background image

poczekaj z tym, aż sam pójdziesz na pierwszą akcję. Dopiero potem głośno
protestuj. Nikt nie jest tam pozostawiony bez maksymalnego wsparcia, a
Hardy miał wielkiego pecha. I tyle. Wydostaliśmy go jednak stamtąd i to
było jego szczęście. On sam będzie pierwszym, który ci to powie -
przeciągnął się. - Zagrałbym, Ashe? Hodaki?

- Zawsze nerwowy - mruknął Ashe, skinął jednak głową, podobnie

jak drobny Azjata.

Feng uśmiechnął się do Rossa.
- Ci trzej zawsze próbują pokonać się nawzajem, ale jak dotąd

pojedynki pozostają nierozstrzygnięte. Mamy jednak nadzieję, że kiedyś
wreszcie....

Tak więc Ross nie miał okazji zamienić ani słowa z Kurtem. Gdy

skończyli posiłek, wkroczył wraz z pozostałymi na coś w rodzaju małej
areny z miejscem dla graczy z jednej strony i półkolem siedzeń z drugiej.
To, co nastąpiło potem, wciągnęło Rossa równie silnie, jak oglądana
wcześniej scena łowów na wilki. Tu też mógł oglądać walkę, choć nie było
to fizyczne starcie.

Ci trzej ludzie nie tylko różnili się proporcjami ciała, ale także, jak

wkrótce zrozumiał, w zupełnie inny sposób podchodzili do pojawiających
się na ich drodze problemów.

Na razie usiedli ze skrzyżowanymi nogami, stając się wierzchołkami

równobocznego trójkąta. Ashe spojrzał najpierw na jasnowłosego
olbrzyma, a potem na drobnego Azjatę.

- Teren? - spytał krótko.
- Wewnętrzne równiny! - odpowiedzieli równocześnie, a potem

roześmiali się, spoglądając po sobie nawzajem. Ashe także zachichotał.

- Staramy się być dzisiaj sprytni, chłopcy? Dobra, równiny. Dotknął

otwartą dłonią podłoża areny przed sobą i ku zdumieniu Rossa światła
wokół graczy pociemniały, okrywając ich cieniem, natomiast cała podłoga
pomiędzy nimi zamieniła się w miniaturowy świat. Dostrzegał nawet
wysokie stepowe trawy kołyszące się pod delikatnymi podmuchami
wiatru.

- Czerwone!
- Niebieskie!
- Żółte!
W ciemności zabrzmiały niemal jednocześnie trzy głosy graczy, a na

te komendy na planszy pojawiły się maleńkie światełka w żądanych

background image

kolorach.

- Czerwone - karawana! - Ross rozpoznał bas Jansena.
- Niebieskie -jeźdźcy! - zabrzmiał niemal równocześnie głos

Hodakiego.

- Żółte - nieznany czynnik.
Rozległo się westchnienie, które - przysiągłby Ross - pochodziło od

Jansena.

- Czy nieznany czynnik jest zjawiskiem naturalnym?
- Nie. Plemię podczas wędrówki.
- Aha - usłyszał Ross mruknięcie Hodakiego. Niemal wyobraził

sobie jego wzruszenie ramion.

Gra się rozpoczęła. Ross słyszał co nieco o szachach, o grach

wojennych rozgrywanych miniaturowymi armiami i okrętami i o innych
grach, które wymagały od grających szybkich reakcji i wyćwiczonej
pamięci. Ale to, co oglądał, było połączeniem ich wszystkich i jeszcze
czymś o wiele więcej. Gdy tylko pozwolił swobodnie działać swojej
wyobraźni, natychmiast ruchome światełka zmieniły siew nomadów,
kupiecką karawanę, w wędrujący szczep. Mógł obserwować wyrafinowane
formowanie szyków, bitwy, drobne zwycięstwa w potyczkach, za którymi
często następowały strategiczne porażki...

Ta gra mogła trwać całymi godzinami. Wokół siebie słyszał

ożywione dyskusje, a często i sprzeczki widzów, którzy jednak starali się
wygłaszać swoje opinie na tyle wyciszonymi głosami, by nie wpływać na
decyzje graczy. Ross sam nie mógł powstrzymać drżenia emocji, gdy
karawana ledwie uniknęła zastawionej na nią chytrej pułapki; ledwie też
pohamował swój entuzjazm, gdy wędrujący szczep został zmuszony do
ucieczki. Była to niewątpliwie najbardziej fascynująca gra, jaką zdarzyło
mu się kiedykolwiek oglądać. Szybko też zdał sobie sprawę, że trzej
grający mężczyźni są prawdziwymi mistrzami strategii. Ich niewiarygodne
zdolności prowadziły jednak do sytuacji patowej, w której daleko było do
osiągnięcia zdecydowanej przewagi przez którąś ze stron.

Wreszcie Jansen roześmiał się, gdy czerwona linia karawany

uformowała ścisły szyk.

- Warowny obóz przy źródle - oznajmił - ale z licznymi po-

sterunkami zewnętrznymi.

Natychmiast kilka czerwonych światełek rozjarzyło się wokół

głównej pozycji.

background image

- I będą tak stali po wsze czasy. Możemy utrzymać tę pozycję aż do

dnia sądu ostatecznego i nikt się nie przełamie.

- Nie - zaprotestował Hodaki - pewnego dnia warty popełnią błąd, a

wtedy...

- Wtedy ci twoi poganiacze koni w nas wjadą? - zakpił Jansen. - Cóż

to będzie za dzień! Ale na razie rozejm.

- Zgoda!
Światła areny pogasły i zielone stepy znikły z pola widzenia.
- Gdy tylko zapragniecie rewanżu, jestem gotów - to był głos Ashe'a.
Jansen uśmiechnął się szeroko.
- Musimy to odłożyć na jakiś miesiąc. Jutro wyruszamy. I wy też

uważajcie na siebie, chłopaki. Nie mam ochoty szukać innych partnerów
do gry, kiedy wrócę.

Ross z trudem wyzwalał się spod panowania iluzji, która ogarnęła

jego zmysły na czas rozgrywki. Mimo to poczuł delikatne dotknięcie na
ramieniu i spojrzał w tamtym kierunku. Stał za nim Kurt, pozornie
interesujący się wyłącznie krótką sprzeczką Jansena i Hodakiego, która
wybuchła prawie natychmiast, gdy przyszło do podliczania punktów.

- Dziś w nocy - wyszeptał Kurt.
O tak. Chętnie pogada z Kurtem na osobności. Dziś w nocy albo

przy jakiejkolwiek nadarzającej się sposobności. Miał zamiar się
dowiedzieć, co trzyma w sekrecie to dziwaczne towarzystwo.

background image

3

Ross przywarł do ściany tonącego w mroku pokoju i obserwował

uchylające się powoli drzwi. Obudził go lekki odgłos szurania na zewnątrz
i był teraz gotowy do skoku jak dziki kot. Nie rzucił się jednak od razu na
osobę, która wśliznęła się do ciemnego pomieszczenia. Zaczekał
spokojnie, aż tajemniczy gość podejdzie do łóżka, i dopiero wtedy
płynnym ruchem przymknął drzwi, blokując dojście do nich.

- Kim jesteś? - zapytał ostrym szeptem. Usłyszał jeden, może dwa

szybkie oddechy, a potem cichy śmiech w ciemnościach.

- Gotowy?
Akcent przybysza nie pozostawiał wątpliwości, z kim ma do

czynienia - Kurt składał mu zapowiedzianą wizytę.

- A sądziłeś, że nie będę?
- Nie. - Nie czekając na zaproszenie, przysiadł na brzegu łóżka. -

Inaczej nie traciłbym czasu, Murdock. Ty jesteś... ty masz jaja. Widzisz,
trochę o tobie słyszałem. Tak jak ja zostałeś wrobiony w tę grę. Powiedz,
czy to prawda, że widziałeś dziś w nocy Hardy'ego?

- Dużo słyszysz, prawda? - Ross nie zamierzał ułatwiać mu sprawy.
- Słyszę, widzę i sporo się uczę. Więcej niż te gaduły i major z jego

rozkazami. Możesz mi wierzyć! Widziałeś Hardy'ego. Chcesz wyglądać
tak jak on?

- A jest takie niebezpieczeństwo?
- Niebezpieczeństwo! - parsknął Kurt. - Niebezpieczeństwo...

człowieku, ty nie wiesz, co znaczy to słowo. Jeszcze nie wiesz. Więc
pytam cię jeszcze raz - chcesz skończyć tak jak Hardy? Póki co nie
pochwycili cię w swoje wnyki, dlatego tutaj jestem. I jeśli dobrze
zrozumiesz, co do ciebie mówię, zwiejesz stąd, zanim nagrają cię na
taśmę.

- Nagrają na taśmę?
Kurt roześmiał się, ale przez ten śmiech przebijał gniew, nie

wesołość.

- A tak. Znają tu sporo sztuczek. To są wszystko mózgowcy,

jajogłowi i mają wiele ciekawych gadżetów. Wpuszczają cię w taką
maszynę i nagrywają. A potem, mój chłopcze, nie możesz opuścić bazy,
nie włączając przy tym systemu alarmowego. Proste, co? Więc jeśli chcesz

background image

stąd wiać, musisz to zrobić, zanim cię zarejestrują.

Murdock nie ufał Kurtowi, ale mimo to słuchał go bardzo uważnie.

Jego argumenty brzmiały przekonująco, zwłaszcza dla kogoś, kto tak jak
Ross był ignorantem, jeśli chodzi o stan współczesnej techniki. Prawdę
rzekłszy, wierzył, że wszystkie wynalazki techniczne są możliwe, jeśli nie
teraz, to w nieodległej przyszłości.

- Musieli więc nagrać i ciebie - zauważył.
Kurt znów się roześmiał, ale tym razem był rozbawiony.
- Tak sądzą. Tyle, że nie są aż tak sprytni, jak sądzą, ani oni, ani

major, ani nawet Millaird. Nic z tego. Mam realną szansę wydostania się
stąd, tylko że nie mogę tego dokonać sam. Dlatego czekałem, aż
sprowadzą nowego faceta, z którym będę mógł pogadać, zanim przyszpilą
go tu na dobre. Jesteś przecież twardy, Murdock? Widziałem twoje papiery
i nie sądzę, żebyś zjawił się tutaj z intencją pozostania? Więc właśnie masz
szansę nawiać stąd z kimś, kto zna wyjście awaryjne. Nie będziesz miał
drugi raz takiej szansy.

Im dłużej Kurt mówił, tym bardziej był wiarygodny. Ross pozbył się

już części swych podejrzeń. To prawda, że zamierzał stąd uciec przy
pierwszej nadarzającej się sposobności i jeśli Kurt miał jakiś poważny
plan, tym lepiej. Oczywiście możliwe, że Kurt go tylko podpuszcza,
testuje, ale mimo to była to szansa, z której musiał skorzystać.

- Słuchaj Murdock, może ty myślisz, że łatwo stąd uciec? Czy wiesz,

chłopie, gdzie my jesteśmy? Jesteśmy tak blisko bieguna północnego, że
właściwie moglibyśmy być i na nim. Masz zamiar wracać do domu
kilkaset mil przez śniegi i lody? Miła wycieczka, co? Bo ja myślę, że nie
dasz rady, a przynajmniej nie bez map i partnera, który zna nieco to
miejsce.

- Jak więc uciekniemy? Ukradniemy jeden z tych pojazdów? Ja nie

jestem pilotem. A ty?

- Mają tu też inne pojazdy. To miejsce jest objęte ścisłą tajemnicą.

Nawet samoloty nie lądują tu za często z obawy przed namierzeniem przez
radar. Gdzieś ty się uchował? Nie wiesz, że Czerwoni zawsze węszą wokół
takich rzeczy? Ci goście tutaj śledzą Czerwonych, a Czerwoni ich. Obie
strony grają swoje gierki. Nasze dostawy przyjeżdżają tutaj na kotach.

- Kotach?
- Pługach śnieżnych, takich traktorach - powiedział Kurt nie-

cierpliwie. - Nasze zapasy są składowane o parę mil na południe i raz w

background image

miesiącu kot jedzie, by część przywieźć. Prowadzenie kota to żadna
sztuka, a potrafi przebijać się przez śnieg.

- Jak daleko na południe? - spytał sceptycznie Ross. Nawet przy

założeniu, że Kurt mówił prawdę, podróż przez arktyczne pustkowia
ukradzionym pługiem wydawała mu się, delikatnie mówiąc, ryzykowna.
Murdock miał, co prawda, dość mgliste pojęcie o regionach polarnych, ale
był pewien, że łatwo można tam stracić życie.

- Może ze sto mil. Ale ja mam plan opracowany w kilku wariantach i

zamierzam zaryzykować. Myślisz, że rzucam się w to na ślepo?

No tak, oczywiście. Ross już wcześniej ocenił swego gościa jako

kogoś, kto przede wszystkim dba o siebie. Na pewno nie był z tych, którzy
ryzykowaliby, bez dokładnie opracowanego planu.

- No to co powiesz, Murdock? Wchodzisz w to, czy nie?
- Przemyślę to. Daj mi trochę czasu.
- Kiedy właśnie nie mamy czasu, chłopie. Jutro zostaniesz nagrany.

Potem dla ciebie nie będzie stąd wyjścia.

- Powiedzmy, że zdradzisz mi, jak można oszukać taśmę -powiedział

ostrożnie Ross.

- Tego, niestety, zrobić nie mogę, bo jest to ściśle związane z budową

mojego mózgu. Nie otworzę dla ciebie czaszki. Nic z tego. Wiejesz ze mną
dzisiaj albo muszę zaczekać na następnego faceta, który tu wyląduje.

Kurt wstał. Ostatnie słowa wypowiedział na tyle zdecydowanie, że

Ross wiedział, iż faktycznie nie ma innej możliwości. A mimo to, wahał
się. Oczywiście pragnął wolności, zwłaszcza że niezbyt podobało mu się
to, co dotąd tu zobaczył. Ale nie ufał też Kurtowi, nawet nie mógł się
zmusić, by go polubić. Inna sprawa, że rozumiał go znacznie lepiej niż
Ashe'a i pozostałych. Z Kurtem byłby na znajomym terenie.

- Więc dzisiaj - powtórzył powoli.
- Tak, dzisiaj! - W głosie Kurta pojawiło się zniecierpliwienie, gdy

dostrzegł, że jego rozmówca wyraźnie się waha. - Przygotowuję się już od
dłuższego czasu, ale musi być nas dwóch. Musimy się zmieniać przy
prowadzeniu kota. Nie będzie czasu na odpoczynek, dopóki nie
znajdziemy się daleko na południu. Mówię ci, to nie będzie trudne. Po
drodze są ukryte składy żywności na wypadek nagłej potrzeby. Mam mapę,
na której zaznaczono te punkty. Wchodzisz w to?

Kiedy Ross nie odpowiedział. Kurt podszedł do niego i rzekł:
- Pamiętasz, co się stało z Hardy'm? Nie był pierwszy i na pewno nie

background image

będzie ostatni. Majątu dość duże zużycie ludzi. Dlatego zresztą tak szybko
tu trafiłeś. Radzę ci, lepiej jedź ze mną, zamiast ryzykować życie na
wypadzie.

- A co to jest wypad?
- Aha, jeszcze cię nie wprowadzili? Wypad to krótka wycieczka w

przeszłość. Nie w taką miłą i przyjemną przeszłość, o jakiej czytałeś bajki
jako dzieciak. Nie, wysyłają w jakieś dzikie czasy, sprzed znanej historii...

- Ależ to niemożliwe!
- Tak? Widziałeś dzisiaj tych dwóch blond dryblasów? Jak myślisz,

po co im te długie warkocze? Ponieważ oni podróżują do czasów, w
których wojownicy nosili takie warkoczyki... i do tego wielkie topory,
którymi potrafili rozłupać człowieka na pół! A Hodaki i jego partner?
Słyszałeś o Tatarach? Może i nie słyszałeś, ale ci goście kiedyś zdobyli
połowę Europy.

Ross przełknął ślinę. Już sobie przypomniał, że kiedyś widział ryciny

przedstawiające wojowników z długimi warkoczami - wikingów. A
Tatarzy? Oglądał film o kimś, kto nazywał się Chan... Dżyngis Chan. Ale
przecież podróż w przeszłość jest niemożliwa! Oczywiście, pamiętał te
sceny z dzisiejszego ranka. Łowcę wilków i ludzi w nie wyprawionych
skórach. Żaden z nich z pewnością nie pochodził z jego świata. Czyżby
Kurt jednak mówił prawdę? Scena, którą dane mu było oglądać,
przemawiała na korzyść tej tezy.

- Załóżmy, że zostaniesz posłany do miejsca, gdzie nie lubią obcych

- ciągnął Kurt. - Wtedy naprawdę wpadłeś. To właśnie przydarzyło się
Hardy'emu i uwierz mi, nie było to szczególnie miłe, o nie.

- Ale po co?
Kurt tylko prychnął.
- Tego ci nie powiedzą, dopóki nie nadejdzie czas twojego

pierwszego wypadu. Ja nawet nie chcę wiedzieć, po co. Ale wiem na
pewno, że nie mam zamiaru trafić w jakąś dzicz, gdzie jakiś jaskiniowiec
może mnie nadziać na włócznię tylko dlatego, że major John Kelgames
czy nawet Millaird czegoś tam poszukują. Najpierw w każdym razie
wypróbuję swój plan.

Przekonanie brzmiące w głosie Kurta przełamało wahania Rossa.

Niech będzie, on też spróbuje z tym kotem. Czuł się dobrze w tym świecie
i w tym czasie, i nie miał zamiaru poznawać innych.

Kiedy tylko Ross podjął decyzję, Kurt natychmiast przystąpił do

background image

akcji. Jego znajomość zabezpieczeń bazy okazała się faktycznie doskonała.
Tylko dwa razy uwięziły ich automatyczne drzwi, ale trwało to zaledwie
chwilę. Kurt dysponował małym tajemniczym przedmiotem, który
wystarczyło włożyć w zatrzask drzwi, a one natychmiast ustępowały.

Korytarze były wystarczająco oświetlone, by zapewnić jaką taką

widoczność, ale gdy przechodzili przez pogrążone w kompletnym mroku
sale. Kurt musiał czasami prowadzić Rossa za rękę. Omijał wtedy
niewidoczne meble i systemy ochronne z rutyną, która sugerowała, że
wielokrotnie już przemierzył przyszłą trasę ucieczki. Murdock miał coraz
większe uznanie dla umiejętności kompana i zaczynał wierzyć, że miał
niewiarygodne szczęście, trafiwszy na takiego partnera.

W ostatniej sali Ross wdział na siebie futrzane ubranie, które podał

mu Kurt. Nie było może idealnie dopasowane, ale musiał przyznać, że
Kurt postarał się dobrać właściwy rozmiar. Wreszcie otworzyły się ostatnie
wrota i wkroczyli w mroczną i ciemną noc polarną. Kurt wciąż trzymał
Rossa za ramię, nadając właściwy kierunek marszu. Razem pchnęli ciężkie
drzwi hangaru, gdzie krył się ich wehikuł.

Kot był dziwną maszyną, ale Ross nie miał czasu uważniej

przestudiować jego konstrukcji. Błyskawicznie zajęli miejsca w kabinie,
zamykanej od góry czymś w rodzaju szklanej bani, i po chwili silnik
maszyny ożył pod wprawnymi dłońmi Kurta. Jak przypuszczał Ross,
jechali z maksymalną prędkością, a mimo to zdawało się, że oddalają się
od śnieżnego wzgórza maskującego bazę nie szybciej niż na piechotę.

Początkowo poruszali się w linii prostej, ale po chwili Ross usłyszał,

że Kurt liczy coś powoli, jakby próbował w ten sposób dokładnie określić
punkt, w którym się znajdują. Gdy doliczył do dwudziestu, maszyna pod
jego ręką wykonała szeroki półkolisty skręt w prawo, a po następnej
dwudziestce w przeciwnym kierunku. Powtórzył ten manewr
sześciokrotnie i Ross nie potrafił już określić, czy wciąż podążają w
powrotnym kierunku. Gdy Kurt przestał na moment liczyć, zapytał:

- Po co ten taniec?
- A wolałbyś leżeć na tym śniegu w kilkunastu kawałkach? -sapnął

Kurt. - Baza nie potrzebuje murów, żeby powstrzymać intruzów. Mają inne
sposoby. Powinieneś podziękować losowi, że pierwsze pole minowe
minęliśmy bez eksplozji...

Ross przełknął ślinę. Ale starał się nie dać po sobie poznać, jak

bardzo przeraziły go słowa towarzysza.

background image

- Więc nie jest to aż takie łatwe, jak mówiłeś?
- Zamknij się! - Kurt znowu zaczął odliczać, a Ross przez moment

żałował podjęcia tak szybkiej i nieprzemyślanej decyzji, która przywiodła
go wprost na pole minowe, podczas gdy mógł spokojnie siedzieć sobie w
bazie.

I znowu zaczęli rzeźbić dziwny wzór w śnieżnym polu, tyle że tym

razem skręcali pod kątem ostrym. Ross spojrzał na ślad, który zostawiali, a
potem zerknął z podziwem na człowieka siedzącego za kierownicą. Jak
Kurt zdołał zapamiętać tak skomplikowaną trasę? Naprawdę musiało mu
zależeć na zwianiu z tej bazy! Pełzli w tę i z powrotem, a na każdym
skręcie w prawo i w lewo zarabiali ledwie po kilka metrów.

- Dobrze, że koty mają napęd atomowy - mruknął Kurt podczas

jednej z dłuższych przerw pomiędzy manewrami, - Inaczej już dawno
skończyłoby się paliwo.

Ross zwalczył nagły impuls, by podkulić nogi i jak najdalej odsunąć

stopy od silnika. Przecież konstrukcja musi być bezpieczna dla kierowcy -
skarcił się w myślach. Jednak oczami wyobraźni widział promieniujący
atomowy stos. Na szczęście Kurt przestał wreszcie manewrować i znów
ruszył prosto.

- Wydostaliśmy się! - zakomunikował z westchnieniem ulgi. Kot

wytrwale czołgał się naprzód.

Ross nie dostrzegał na tym pustkowiu ani śladu szlaku czy ja-

kichkolwiek punktów odniesienia, ale Kurt prowadził maszynę z
niezachwianą pewnością, co do kierunku ucieczki. Dopiero po dłuższym
czasie zatrzymał się.

- Mieliśmy prowadzić na zmianę. Twoja kolej - powiedział krótko.
- No... potrafię prowadzić samochód... ale to... - Ross miał

wątpliwości.

- To dziecinnie proste - uspokoił go Kurt. - Najgorsze były pola

minowe, a te już za nami. Zobacz - przysłonił dłonią błyszczące mdłym
światłem kontrolki pulpitu - to będzie cię utrzymywać na kursie. Jeśli
umiesz prowadzić samochód, dasz sobie radę. Patrz tylko.

Ponownie ruszył i ponownie skręcił ostro w lewo. Lampka, którą

wskazywał, zaczęła mrugać, przy czym częstotliwość błysków wzrastała,
gdy odchylali się od głównego kursu.

- Rozumiesz? Kontrolka musi się palić jednostajnym światłem. To

znaczy, że jesteś na kursie. Jeśli mruga, ustawiasz kurs tak, żeby przestała.

background image

Nawet dziecko by zrozumiało. Dobra, przejmij ster, sam zobaczysz.

Nie było łatwo zamienić się miejscami w ciasnej kabinie, ale w

końcu zdołali tego dokonać i Ross zacisnął kurczowo dłonie na kole
sterowym. Włączył silnik i ruszył przed siebie, wpatrując się bardziej w
kontrolkę na blacie niż w białą przestrzeń rozciągającą się przed nim. Po
kilku minutach zaczął wreszcie pojmować, o co w tym chodzi. Faktycznie,
było to proste. Kurt przyglądał mu się jeszcze przez chwilę, a potem
mruknął zadowolony i zaczął układać się do drzemki. Kiedy opadło
pierwsze podniecenie związane z prowadzeniem nieznanej maszyny, cała
operacja stała się niezwykle monotonna. Ross ziewał potężnie raz po raz,
ale trwał na posterunku z tępym uporem psa wartowniczego. Jak dotąd całą
robotę odwalił Kurt, więc miał teraz zamiar pokazać, że on też może być
przydatny. Gdyby tylko na śnieżnym polu pojawiły się jakieś punkty
odniesienia, jakiś cel, do którego mógłby dążyć, wtedy nie byłoby to tak
nużące. W końcu Ross zaczął od czasu do czasu celowo zbaczać z kursu,
tylko po to, by ostrzegawcze migotanie lampki wytrącało go ze snu. Nawet
nie zdawał sobie sprawy, że podczas jednego z takich manewrów zbudził
się Kurt. Zauważył to dopiero, gdy jego towarzysz odezwał się z prze-
kąsem:

- A cóż to, Murdock, prywatny budzik? W porządku, widzę, że

myślisz w razie potrzeby. Ale lepiej się teraz prześpij, bo w końcu
zboczymy na dobre.

Ross był zbyt zmęczony, by zaprotestować. Ponownie zamienili się

miejscami i prawie natychmiast po tym skulił się w fotelu, próbując
przyjąć w tej ciasnocie najwygodniejszą pozycję do snu. Ale teraz, gdy
mógłby się przespać, senność go opuściła. Kurt jednak był przekonany, że
jego towarzysz zapadł w sen. Podążał bowiem stałym kursem jeszcze tylko
dwie mile, a potem pochylił się ostrożnie, sięgając za koło sterowe. Ross
dojrzał delikatną poświatę niewielkiego obiektu, który Kurt zasłonił połą
swego ubrania. Jedną ręką wciąż prowadził pojazd, drugą zaś zaczął cicho
wystukiwać na tajemniczym przedmiocie nieregularny rytm.

Dla Rossa ta czynność nie miała najmniejszego sensu. Usłyszał

jednak wyraźnie coś na kształt westchnienia ulgi, jakie wydał Kurt,
ponownie schowawszy dziwny instrument, jakby udało mu się wykonać
właśnie jakieś trudne zadanie. Zaledwie kilka chwil później kot zatrzymał
się, a Ross przeciągnął się, przecierając oczy.

- Co jest? Jakiś kłopot z silnikiem?

background image

Kurt oparł się na kole sterowym.
- Nie. Po prostu musimy tu chwilę poczekać...
- Poczekać? Na co? Na Kelgarriesa i jego chłopców?
Kurt roześmiał się.
- A, major. Naprawdę chciałbym, żeby się tu teraz zjawił. Ależ

miałby niespodziankę! Nie dwie małe myszki, które mógłby z powrotem
wsadzić do klatki, lecz prawdziwy tygrys z kłami i pazurami...

Ross usiadł wyprostowany. Zaczynał czuć brzydki zapach dużej

afery i podejrzewał, że właśnie tkwi w samym jej środku. Przejrzał w
myślach wszystkie możliwości i uznał, że każda z nich grozi mu
zmiażdżeniem przez tryby wielkiej polityki. Na kogo bowiem mógł czekać
Kurt?

Wprawdzie Ross przez większą część swego życia prowadził

prywatną wojnę z systemem prawnym, ale przez lata spędzone na tej
wojnie podjazdowej zdołał sobie wypracować własny kod postępowania,
którego nigdy nie łamał. A ten kod wykluczał zarówno morderstwo, jak i
zdradę kraju... i to na czyją korzyść? Dla kogoś, kto opierał się wszelkiemu
zniewoleniu człowieka, cele i metody, które stosowali mocodawcy Kurta,
były nie tylko absurdalne i nielogiczne, więcej - należało im się
przeciwstawiać do ostatniego tchu.

- Twoi przyjaciele się spóźniają? - zapytał, starając się, by jego głos

nie zdradzał śladu emocji.

- Jeszcze nie. A jeśli zamierzasz zgrywać bohatera, Murdock,

odradzam ci to - w głosie Kurta pobrzmiewał teraz ten sam ton rozkazu,
który tak drażnił Rossa w głosie majora. - Ta operacja, kosztowała wiele
wysiłku i wiele zależy od jej wyników. I nie pozwolę jej nikomu zepsuć w
ostatniej fazie...

- Czerwoni wsadzili cię do tego projektu, czy tak? - Ross starał się

zmusić Kurta do mówienia, aby samemu mieć czas pomyśleć. A musiał
myśleć wnikliwie i szybko.

- Nie widzę powodów, by opowiadać ci w szczegółach smutną

historię mojego życia, Murdock. Zresztą wydałaby ci się nudna. Jeśli masz
zamiar jeszcze trochę pożyć, to radzę ci siedź teraz cicho i stosuj się do
rozkazów.

Kurt musiał być uzbrojony, inaczej nie przemawiałby z taką

pewnością siebie. Z drugiej strony właśnie teraz była najodpowiedniejsza
chwila, by grać bohatera - na razie miał do czynienia tylko z Kurtem. I

background image

lepiej chyba być martwym bohaterem, niż trafić w ręce przyjaciół Kurta z
drugiej strony bieguna.

Bez ostrzeżenia Ross rzucił się w bok, całym ciężarem ciała

przygniatając Kurta do ściany kabiny. Jednocześnie sięgnął dłońmi pod
jego futrzany kaptur, próbując zacisnąć je na gardle ofiary.
Prawdopodobnie zbytnia pewność siebie Kurta spowodowała, że dał się
zaskoczyć. Walczył wściekle, by uwolnić ręce, ale działał przeciw niemu
ciężar zarówno własnego ciała, jak i ciała Rossa. W jego ręku błysnął nóż,
ale Murdock zdołał uchwycić uzbrojony nadgarstek. I szamotali się,
skrępowani częściowo grubymi futrzanymi ubraniami. Przez głowę Rossa
przebiegła szybka myśl, że Kurt zrobił błąd, nie pozbywając się go przy
bardziej nadającej się do tego okazji. Teraz miał przynajmniej szansę.
Toteż walczył twardo, oczekując okazji do nokautującego ciosu.

Wreszcie Kurt sam przyczynił się do własnej klęski. Kiedy uścisk

Rossa nieco osłabł zaatakował i został wyprowadzony w pole nagłym
unikiem przeciwnika. Nie zdołał powstrzymać bezwładności własnego
ciała i huknął głową w koło sterowe kota.

Osunął się na ziemię.
W ciągu kilku najbliższych chwili Ross działał błyskawicznie.

Związał swoim pasem nadgarstki Kurta, bez zbytniej zresztą delikatności.
Potem pchnął wciąż nieprzytomnego mężczyznę na swoje miejsce i usiadł
za sterami.

Nie miał pojęcia, w którą stronę jechać, ale jednego był pewien -

musi stąd wiać jak najszybciej. Włączył silnik i wykonał szerokie półkole,
zawracając kota o sto osiemdziesiąt stopni.

Światełko na pulpicie wciąż migało. Czy zawiedzie go z powrotem

do bazy?

background image

4

Z znów Ross musiał bezczynnie czekać, gdy tymczasem inni podej-

mowali decyzje dotyczące jego przyszłości. Nie okazywał żadnych uczuć,
jak podczas rozmowy z sędzią Rawlem, ale niepokoił się znacznie
bardziej.

Wtedy, w mrokach polarnej nocy, nawet gdyby chciał, nie miał

żadnej szansy ucieczki. Wracając z miejsca, które Kurt obrał na schadzkę
ze swymi mocodawcami, wpadł wprost na drużynę pościgową z bazy. I
miał okazję obejrzeć w akcji maszynę, którą wcześniej opisał mu Kurt -
maszynę, która podążałaby ich tropem niestrudzenie, dopóki każda z jej
części nie pokryłaby się rdzą. Kurt nie potrafił jednak tak skutecznie
wykiwać mechanizmów obronnych bazy, jak się przechwalał, chociaż na
początku faktycznie udało mu się je zmylić.

Ross nie miał nawet pojęcia, czy zostanie mu zapisane na plus, że

złapano go podczas drogi powrotnej, i to z Kurtem w charakterze jeńca. A
ponieważ oczekiwanie dłużyło się już w godziny, zaczynał sądzić, że w
niewielkim stopniu zmieniło to jego sytuację.

Tym razem nie pokazywano mu niczego na ścianie celi. Mógł tylko

siedzieć i rozmyślać. Stanowczo za wiele miał na to czasu i co gorsza nie
przychodziła mu do głowy żadna przyjemna myśl. Jednak podczas próby
ucieczki nauczył się przynajmniej jednego - Kelgarries i pozostali w tej
bazie byli najtrudniejszymi przeciwnikami, z jakimi do tej pory miał do
czynienia, a ponadto przewaga w ekwipunku i nawet zwykłe szczęście
najwyraźniej stały po ich stronie. Ross przekonał się, że z tej bazy nie ma
ucieczki.

Był przecież pod wrażeniem przygotowań, jakie poczynił Kurt -

przygotowań, które znacznie przewyższały jego możliwości. W końcu
Kurta zaopatrzono we wszystkie diaboliczne urządzenia, jakich tylko
mogli dostarczyć Czerwoni. Tych ostatnich nie czekało zresztą miłe
przyjęcie w miejscu spotkania z Kurtem. Kelgarries natychmiast po
wysłuchaniu raportu Murdocka posłał tam dobrze przygotowaną grupę. I
zanim jeszcze Ross dotarł do bazy, mógł oglądać odległy błysk eksplozji
rozświetlający arktyczną noc. Wtedy nawet Kurt, już przytomny, po raz
pierwszy od chwili pochwycenia nie zapanował nad emocjami - wiedział
doskonale, co oznacza ten błysk.

background image

Rozległ się szczęk otwieranych drzwi. Ross usiadł na łóżku,

spoglądając odważnie w kierunku zbliżającego się przeznaczenia. Tym
razem nie miał zamiaru robić żadnego przedstawienia. Nie czuł się w
najmniejszym stopniu winny za swą próbę ucieczki. Gdyby Kurt okazał się
tym, kim miał być, wszystko poszłoby dobrze. To, że okazał się kimś
innym, było zwykłym pechem.

Do środka wkroczyli Kelgarries i Ashe. Na widok tego ostatniego

napięcie Rossa nieco zelżało. Gdyby major chciał mu oznajmić bardzo
surowy wyrok, nie zabierałby Ashe'a ze sobą.

- Zacząłeś paskudnie, Murdock - Kelgarries przysiadł na brzegu

wnęki w ścianie, która zwykle służyła za stół. - Dostaniesz jednak kolejną
szansę, więc możesz uważać się za szczęściarza. Wiemy, że nie jesteś
kolejnym szpiegiem naszych wrogów i to cię ratuje. Chcesz coś dodać do
tej historii, którą nam przekazałeś?

- Nie, sir- nie powiedział słowa “sir", by poprawić swoją sytuację,

ono pojawiało się automatycznie, kiedy rozmawiał z Kelgarriesem.

- Ale z pewnością masz jakieś pytania?
- Całe mnóstwo - odparł Ross szczerze.
- Dlaczego więc ich nie zadasz?
Ross uśmiechnął się słabo. Tym razem nie był to udawany uśmiech

nieśmiałego, zawstydzonego chłopca.

- Mądry facet nie chwali się własną ignorancją. Wytęża oczy i uszy, a

jadaczkę trzyma zamkniętą na kłódkę...

- I w rezultacie robią go w wała - uzupełnił major. - Nie sądzę, by

spodobało ci się towarzystwo tych, którzy płacili Kurtowi.

- Wtedy go o to jeszcze nie podejrzewałem. Nie wtedy, gdy

zaczynaliśmy ucieczkę.

- Tak. A gdy odkryłeś prawdę, podjąłeś kroki zapobiegawcze.

Dlaczego?

Po raz pierwszy Ross usłyszał ślad emocji w głosie majora.
- Ponieważ nie lubię niewolnictwa, które panuje po jego stronie

muru.

- Wiesz, Murdock, że to uratowało twoją głowę? Ale wykręć jeszcze

jeden numer, a nic cię nie uratuje. Na razie jednak nie musimy o tym
myśleć. No, zadaj te swoje pytania.

- Jak wiele z tego, co powiedział mi Kurt, jest prawdą? - zaczął Ross.

- Mam na myśli te gadki o skokach w przeszłość.

background image

- Wszystko - odparł major.
- Ale dlaczego? Jak?
- Widzisz, Murdock, jesteśmy w kropce. Z powodu twojej małej

wyprawy musimy powiedzieć ci więcej, niż mówimy komukolwiek przed
ostatecznym przygotowaniem. Słuchaj więc uważnie i lepiej natychmiast
zapomnij wszystko, co nie dotyczy bezpośrednio zadania, które właśnie
wykonujesz. Czerwoni wystrzelili Sputnika, a potem Muttnika. Jak
dawno? Dwadzieścia pięć lat temu. My rozwiązaliśmy pewne problemy
nieco później. Było kilka spektakularnych katastrof na Księżycu, potem
stacja orbitalna, która za nic nie chciała trzymać się na kursie, a potem
cisza. Przez ostatnie ćwierćwiecze nie porywaliśmy się na żadne
kosmiczne ekspedycje, przynajmniej nie w świetle reflektorów. Zbyt wiele
wpadek, zbyt wiele kosztownych niepowodzeń. Aż wreszcie zaczęliśmy
podążać tropem czegoś naprawdę wielkiego, znacznie większego niż
jakakolwiek planeta, na którą moglibyśmy polecieć. Widzisz, do każdego
odkrycia w nauce dochodzi się etapami. Można dokładnie odtworzyć dro-
gę, jaka do niego prowadziła. Ale załóżmy, że nagle stajesz oko w oko z
odkryciami, które pojawiają się dosłownie znikąd. Jakie rozwiązanie tego
problemu byś zaproponował?

Ross spojrzał badawczo na majora. Wprawdzie wciąż nie widział

związku między tą gadką a skokami w czasie, ale wyczuł, że Kelgarries
oczekuje poważnej odpowiedzi. Czuł też, że to, co teraz powie, zaważy
znacznie na ocenie majora.

- Albo oznacza to, że poprzednie odkrycia były trzymane w ścisłej

tajemnicy - odpowiedział powoli - albo że rezultat finalny nie należy do
tego, kto ogłasza się jego autorem.

Po raz pierwszy major spojrzał nań z uznaniem.
- Załóżmy dalej, że to odkrycie jest niezwykle ważne dla twojego

istnienia. Co byś zrobił?

- Starałbym się dotrzeć do jego źródła!
- No właśnie! W ciągu ostatnich pięciu lat nasi przyjaciele z drugiej

strony kurtyny doszli do trzech takich wielkich odkryć. Jedno z nich
zdołaliśmy rozgryźć, skopiować, a potem użyć do własnych celów, po
kilku twórczych poprawkach. Pozostałe dwa są dla nas technologiami
niewiadomego pochodzenia, chociaż powiązanymi z pierwszym z tych
odkryć. Teraz właśnie staramy się rozwiązać ten problem, a czas, niestety,
nas goni. Z nieznanych nam powodów Czerwoni, mimo iż mają już pewne

background image

niezwykle groźne gadżety, nie są jeszcze gotowi, by ich użyć. Czasami te
rzeczy funkcjonują poprawnie, a czasami kompletnie zawodzą. Krótko
mówiąc, wszystko wskazuje na to, że Czerwoni prowadzą eksperymenty z
technologiami, które dla nich też są obce...

- Więc skąd je uzyskali? Z innego świata? - wyobraźnia Rossa

pracowała pełną parą. - Czyżby udało się zachować w sekrecie wyprawę
międzyplanetarną? Czyżby nawiązano kontakt z inną inteligentną rasą?

- W pewnym sensie jest to inny świat... ale raczej, jeśli chodzi o czas,

nie o przestrzeń. Siedem lat temu dotarł do nas człowiek z Berlina
Wschodniego. Był bliski śmierci, ale zanim umarł, zdołał nagrać na taśmę
zadziwiające dane, które w pierwszej chwili uznano za brednie w delirium.
Ale ponieważ było to już po wystrzeleniu Sputnika, nie ośmieliliśmy się
zlekceważyć nawet tak dziwacznych informacji. Przekazaliśmy nagranie
jednemu z naszych naukowców, który udowodnił, że zawierają prawdę.
Podróżami w czasie jak dotąd zajmowała się wyłącznie fantastyka,
wszystkie poważne gałęzie nauki uważały je za niemożliwe. I nagle
odkryliśmy, że Czerwoni to robią...

- Ma Pan na myśli, że skaczą w przyszłość i sprowadzają sobie

maszyny?

Major potrząsnął przecząco głową.
- Nie w przyszłość, w przeszłość.
Czy to miał być jakiś skomplikowany dowcip? Ross sapnął z irytacją

i odpowiedział może nieco zbyt emocjonalnie.

- Słuchaj, ja wiem, że mojemu wykształceniu daleko do was,

jajogłowych, ale wiem też doskonale, że im bardziej cofasz się w
przeszłość, tym prostsze są wszelkie maszyny. My jeździmy samochodami,
a jeszcze sto lat temu ludzie używali koni. My mamy pistolety, a wystarczy
cofnąć się nieco w czasie i zobaczysz facetów wywijających mieczami i
strzelających z łuków, ubranych zresztą w blachy, aby nie przebiły ich
strzały wrogów...

- A i tak przebijały - wtrącił Ashe. - Przyjrzyj się bitwie pod

Azincourt, a dowiesz się, jak podziałały strzały na ciężkozbrojne rycerstwo
francuskie.

Ross nie zwrócił uwagi na jego słowa.
- Tak czy siak - powrócił do swej głównej myśli - im bardziej cofasz

się w przeszłość, tym prostsze są wszelkie maszyny. Więc jak Czerwoni
mogą znaleźć tam coś, czego nie potrafilibyśmy przebić dzisiaj?

background image

- I to jest właśnie problem, którym zajmujemy się od kilku lat -

odparł major. - Tyle, że niezupełnie tym, jak zamierzają to znaleźć, ale
raczej gdzie. Ponieważ gdzieś w przeszłości udało im się skontaktować z
cywilizacją zdolną produkować broń i technologie tak zaawansowane, że
są one niedostępne dla naszych ekspertów. My musimy odnaleźć to źródło
wiedzy i albo wykorzystać je dla własnych celów, albo raz na zawsze
zamknąć do niego dostęp. Jak dotąd wciąż jeszcze szukamy.

Ross potrząsnął głową w zadumie.
- To musi być bardzo odległa przeszłość. A ci faceci, co grzebią w

starych grobach i odkrywają ruiny miast, czy oni nie mogliby wam coś
podpowiedzieć? Czy tak zaawansowana cywilizacja nie pozostawiłaby po
sobie jakichś materialnych śladów, które moglibyśmy teraz odkryć?

background image

- To zależy - wtrącił ponownie Ashe - od rodzaju cywilizacji.

Egipcjanie wznosili wielkie kamienne budowle. Używali broni i narzędzi z
miedzi i brązu oraz kamienia, no i byli tak uprzejmi, że zamieszkiwali
obszar o suchym klimacie, co bardzo pomogło w zachowaniu ich dzieł.
Miasta Azji Mniejszej też wznoszono z gliny i kamienia. Również
używano tam miedzi i brązu i klimat też sprzyjał... Grecy wznosili
marmurowe i kamienne mury, zostawili po sobie księgi opisujące ich
wiedzę, podobnie Rzymianie. Po drugiej stronie oceanu Inkowie, Majowie
i inne nieznane cywilizacje przed nimi, a także Aztekowie w Meksyku
budowali z kamienia i metalu. A kamień i metal mogą trwać długo. Ale co,
jeśli istniała kiedyś cywilizacja, która potrafiła uzyskać plastyk i kruche
stopy, która nie miała zamiaru wznosić trwałych konstrukcji, a której
dzieła celowo miały szybko się zużywać i być zastępowane nowymi, co
mogło wynikać choćby z przyczyn ekonomicznych? Co mogło po nich
zostać, zwłaszcza jeśli w międzyczasie był okres zlodowacenia, jeśli
lodowiec zmiótł wszystko, co zdołali wytworzyć? Są dowody na to, że
położenie biegunów na naszej planecie było niegdyś inne i że obecny
północny region polarny miał klimat zbliżony do tropikalnego. Katastrofa
na tyle gwałtowna, by zmienić położenie biegunów planety, z pewnością
mogła też doszczętnie zniszczyć każdą cywilizację, nieważne jak potężną.
Mamy wystarczająco wiele dowodów, by twierdzić, że taki lud musiał
istnieć, ale wciąż musimy ich szukać.

- Ashe jest jednym z naszych nawróconych sceptyków - rzekł major

wstając. - Jest archeologiem, jednym z facetów grzebiących w grobach, i
wie, co mówi. Musimy prowadzić poszukiwania w czasach, nim powstały
pierwsze piramidy, nim pierwsi osadnicy pojawili się nad Tygrysem. A w
dodatku nasz wróg musi nas doprowadzić do tego miejsca. I po to tu
właśnie jesteś.

- Ale dlaczego ja?
- To jest pytanie, na które nasi psychologowie wciąż jeszcze próbują

znaleźć odpowiedź, mój młody przyjacielu. Zdaje się, że większość ludzi,
z wielu zresztą krajów zaangażowanych w realizację tego projektu, stała
się zbyt cywilizowana. Ich reakcje są przewidywalne, nie potrafią oni
przełamać pewnych schematów. Jeżeli nawet bezpośrednie zagrożenie
zmusi ich do zmiany sposobu postępowania, będą tak zagubieni, że nie
zdołają w pełni wykorzystać swej wiedzy i umiejętności. Zresztą, jeśli
nauczysz przeciętnego człowieka zabijać, tak jak na przykład zdarzało się

background image

w czasie wojny, musisz się potem mocno napracować, by ponownie
dostosować jego osobowość do normalnych warunków. Są jednak ludzie o
innym typie osobowości. Urodzeni komandosi, tajni agenci, którzy
potrzebują do życia olbrzymiej dawki niebezpieczeństwa i emocji. Nie jest
ich wielu, ale w czasie wojny stanowią potężną broń. Gorzej w czasie
pokoju - wtedy te właśnie cechy ich osobowości stają się ciężarem dla
każdego społeczeństwa. I w rezultacie stają się albo dziwakami, albo -
częściej - kryminalistami. Wszyscy, których wysyłamy w przeszłość, nie
tylko otrzymali najlepszy możliwy trening, ale też mają właśnie taki typ
osobowości - amerykańskich pionierów podbijających Dziki Zachód.
Cenimy takich ludzi teraz, gdy są bezpiecznie pogrzebani, ale w obecnych
czasach, ktoś taki, stanowi duży problem dla społeczeństwa. Można
powiedzieć, że ich wrodzone umiejętności pojawiły się w niewłaściwym
czasie. Nasi ludzie muszą być ponadto na tyle młodzi, by móc wchłonąć
sporą ilość wiedzy, przetrwać ostry trening adaptacyjny, no i przejść przez
nasze testy. Rozumiesz?

Ross skinął głową potakująco.
- Potrzebujecie przestępców właśnie dlatego, że są przestępcami.
- Nie dlatego, że są przestępcami. Dlatego, że mają typ osobowości

nie pasujący do naszych czasów. Nie myśl sobie, Murdock, że prowadzimy
tu zakład karny. Nigdy byś się tu nie zjawił tylko dlatego, że jesteś
przestępcą. Musiałeś pomyślnie przejść nasze testy psychologiczne.
Nawiasem mówiąc, nawet ktoś, kogo w naszych czasach określono by
mordercą, w innej epoce mógł być bohaterem - to dość ekstremalny
przykład, ale jednak prawdziwy. Człowiek, którego przeszkolimy, nie tylko
musi przetrwać w tamtych czasach, on musi uchodzić za normalnego
członka swej społeczności...

- A co się stało z Hardym?
Major uciekł wzrokiem w bok.
- Przy takiej operacji nie sposób uniknąć pomyłek. Nigdy nie

twierdziliśmy, że nie zdarzają się problemy albo że nie istnieje ryzyko.
Mamy tam do czynienia nie tylko z ludźmi z różnych epok, ale także, jeśli
uda nam się natrafić na gorący trop, musimy sobie radzić z Czerwonymi.
Oni podejrzewają, że podążamy ich śladem. Zdołali wsadzić tu Kurta
Vogela. Teraz już wiesz wszystko, Murdock. Gdy przejdziesz ostateczne
testy, będziesz miał jeszcze możliwość powiedzenia tak lub nie przed
swym pierwszym skokiem. Jeśli jednak powiesz nie, pozostaniesz na

background image

zawsze w tej bazie. Nikt, kto przeszedł nasze szkolenie, nie może nigdy
wrócić do normalnego życia. Ryzyko, że przechwycą go nasi przeciwnicy,
jest zbyt duże.

- Nigdy?
Major wzruszył ramionami.
- Ta operacja może potrwać bardzo długo. Nie potrafię określić,

kiedy się zakończy. Pozostaniesz tu, dopóki nie znajdziemy tego, czego
szukamy, albo dopóki nie poniesiemy całkowitej klęski. I to była ostatnia
karta, którą musiałem wyłożyć na stół. - Przeciągnął się. - Jutro zaczynasz
trening. Przemyśl sobie to wszystko. Gdy nadejdzie czas, musisz dać nam
odpowiedź. Na razie pracujesz w zespole z Ashem, który pomoże ci
przebrnąć przez szkolenie.

Kęs, którym go uraczono, zdawał się zbyt trudny do przełknięcia,

jednak po namyśle Ross uznał, że zdoła go strawić. Trening, jakiemu go
wkrótce poddano, odsłonił przed nim całkiem nowy świat. Judo i zapasy
spodobały mu się od razu i bardzo się cieszył swymi szybkimi postępami.
Gorzej szło mu z wymagającą niezwykłej wprost cierpliwości i precyzji
nauką strzelania z łuku i walki długim sztyletem z brązu. Potem zaś
nadeszły długie godziny nauki języka i nieznanych obyczajów
społecznych, zapamiętywanie niezliczonych tabu i wskazań moralnych.
Ross nauczył się także prowadzenia obliczeń na supełkach długich lin,
którego to sposobu używano niegdyś w handlu. Nauczył się porównywać
wartość ołowianych sztabek ze sznurami korali z bursztynu czy wyprawio-
nymi skórami zwierząt. Zrozumiał też, dlaczego jako wprowadzenie do
operacji Retrograde pokazano mu niegdyś karawanę handlową.

Podczas tych dni jego odczucia względem Ashe'a zmieniły się

diametralnie. Po prostu nie można z kimś pracować tak długo i tak blisko,
nie zmieniając swego doń nastawienia. Albo bowiem musi dojść do
gwałtownego konfliktu, albo też partnerzy muszą się do siebie dostosować.
Podziw Rossa dla olbrzymiej wiedzy Ashe'a, którą ten tak chętnie dzielił
się z ignorantem, musiał zamienić się w szacunek dla tego człowieka;
szacunek, który mógłby się nawet stać przyjaźnią, gdyby Ashe ze swej
strony obniżył nieco tarczę beznamiętnego nauczyciela. Ross nie starał się
na siłę przełamywać dzielącej ich bariery, której przyczyną był tego
pewien - był szczególny sposób, w jaki zgłosił się “na ochotnika" do tego
projektu. Co zresztą dało mu nieco do myślenia, mimo iż odsuwał od
siebie to uczucie. Jak dotąd był zawsze dumny ze swych dokonań, teraz

background image

zaczynał żałować, że nie były to dokonania nieco innego typu.

Tymczasem ludzie pojawiali się i odchodzili. Zniknął Hodaki ze

swym partnerem. Podobnie Jensen i jego towarzysz. Ross podczas pobytu
w bazie dawno już zatracił poczucie upływającego czasu. Stopniowo
poznał cały ten wielki obszar pod pokrywą śniegu i lodu. Były tam
laboratoria, doskonale zaopatrzony szpital, arsenały zawierające uzbrojenie
widywane wyłącznie w muzeum, a także biblioteki pełne kaset wideo i
taśm. Ross chłonął wszystko tak intensywnie, że wiele razy, padając nocą
wyczerpany na posłanie, czuł się jak wielka gąbka, która właśnie osiągnęła
niemożliwy do przekroczenia poziom absorbcji.

Nauczył się nosić jak naturalny ubiór tę niezgrabną ni to tunikę, ni

kilt, jaką widział niegdyś u łowcy wilków; nauczył się golić pewnymi
ruchami za pomocą długiego noża z brązu i jeść dziwaczne pokarmy. Aby
jeszcze lepiej wykorzystać czas, podczas słuchania niezliczonych taśm,
leżał pod lampami kwarcowymi, aż jego skóra stała się ciemna i
pomarszczona jak skóra Ashe'a. Zawsze też mógł wysłuchać w wolnej
chwili jakichś ważnych nauk tego ostatniego, nauk, z których obawiał się
uronić najmniejszego słowa.

- Brąz - Ashe zważył w dłoni długi sztylet. Jego rękojeść wykonano

z rogu jakiegoś zwierzęcia, ozdobionego wzorkiem ze złotych kamyczków,
które w odróżnieniu od ostrza błyszczały metalicznie. - Czy wiesz,
Murdock, że brąz może być twardszy od stali? Gdyby nie fakt, że żelazo
występuje w tak obfitych złożach i jest znacznie łatwiejsze w obróbce,
prawdopodobnie nigdy nie wyszlibyśmy z epoki brązu. Żelazo jest
powszechniejsze w przyrodzie i tańsze, kiedy więc pierwszy kowal
nauczył sieje wykorzystywać, oznaczało to koniec pewnego stylu życia i
początek nowego. Tak, brąz jest dla nas niezwykle ważny, podobnie jak
ludzie, którzy w nim pracują. Kowali uważano kiedyś niemal za świętych.
Tajemnice ich fachu były sekretem ważniejszym niż więzi z klanem,
szczepem czy rasą. Kowal mógł liczyć na przyjęcie w każdej wiosce, był
też bezpieczny na szlaku. Zresztą, w tamtych czasach drogami opiekowali
się bogowie, między podróżnikami panował pokój. Świat był wtedy
niezmierzony i pusty, a szczepy ludzkie małe i nieliczne. Wiele więc było
miejsca do polowań, upraw i handlu. Człowiek prowadził walkę raczej z
siłami natury niż z innym człowiekiem...

- Nie było wojen? - zapytał Ross. - Więc po co ta nauka władania

sztyletem i łukiem?

background image

- Były wojny lokalne, ot, kłótnie pomiędzy rodami, klanami czy

szczepami. A łuk... łuk przydawał się do innej walki, przeciw wielkim
zwierzętom, wilkom, dzikom...

- Niedźwiedziom jaskiniowym?
Ashe westchnął z wystudiowaną cierpliwością.
- Zrozum wreszcie, Murdock, że historia jest nieco dłuższa, niźli ci

się wydaje. Niedźwiedzie jaskiniowe i epoka brązu nie zachodzą na siebie.
Aby zapolować na niedźwiedzia jaskiniowego, musiałbyś się pojawić kilka
tysięcy lat wcześniej i wtedy miałbyś w dłoni kamienną włócznię, o ile,
oczywiście, byłbyś tak głupi, żeby się na to porywać.

- Wolałbym zabrać ze sobą strzelbę - mruknął Ross, chcąc wtrącić

swoje trzy grosze w ten przydługi wykład.

background image

5

Ross szybko się przekonał, że zgłoszenie gotowości do drogi wcale

nie oznacza, iż natychmiast wyruszy ku starożytnej Brytanii. Na za-
powiedziane przez Ashe'a, jutro" musiał jeszcze poczekać kilka dni. Tam w
przeszłości miał występować jako kupiec z ludu pucharu* i tych kilka dni
przeznaczono na dokładne przetestowanie jego fałszywej osobowości;
upewnienie się, czy zapamiętał każdy jej szczegół, tak aby żaden
niebaczny gest czy słowo nie mogły zdradzić jego prawdziwego
pochodzenia.

Lud pucharu wydawał się doskonałym wyborem dla infiltracji przez

agentów. Nie był to ściśle zamknięty klan, podejrzliwy wobec obcych i
czujny na każde odstępstwo od przyjętych norm postępowania, którymi to
cechami charakteryzowała się większość ludów tamtego okresu.
Zajmowali się głównie handlem, toteż byli bardzo ruchliwym plemieniem.
Zasięg ich “imperium", czy raczej zasięg oddziaływań ich dość wysokiej
jak na owe czasy kultury, znaczyły wyraźnie wizytówki, które przetrwały
do czasów współczesnych -liczne groby, zawierające pomiędzy
zgromadzonymi tam przedmiotami, charakterystyczne dla tego ludu
puchary. Groby te rozsiane są od Renu do Hiszpanii i od Bałkanów po
Brytanię. Handlarze nie polegali w swych podróżach po dalekich stronach
jedynie na sile tabu, jakim była świętość i nietykalność podróżnych. Lud
pucharu słynął też z doskonałych umiejętności łuczniczych. Byli to śmiali
ludzie. Pchani żądzą zysku, zakładali liczne osady i faktorie, starając się
prowadzić pokojową egzystencję pomiędzy ludami o odrębnych zwy-
czajach, pomiędzy osiadłymi rolnikami i wędrującymi pasterzami,
pomiędzy przybrzeżnymi rybakami i leśnymi łowcami. Takim właśnie
człowiekiem miał być Ross.

Ostatnią inspekcję przed podróżą Murdock przeszedł w towarzystwie

Ashe'a.

Włosy nie urosły im jeszcze na tyle, by wymagały plecenia w

warkocze, ale wystarczająco, by związać je z tyłu głowy. Tuniki i kilty z
szorstkiego materiału, który przeniesiono z tamtych czasów, nieprzyjemnie
ocierały skórę i nie były wcale idealnie dopasowane. Ale wykonanie pasów
z brązu, pokrowców na łuki i kołczanów, które nosili na plecach, oraz
samych łuków, było prawdziwym szczytem kunsztu rękodzielnika. Ashe

background image

nosił ponadto wierzchni płaszcz o błękitnej barwie - co oznaczało mistrza
kupieckiego - spięty znamionującą bogactwo polerowaną broszą zdobną w
wilcze zęby i bursztynowe paciorki. Znacznie niższą pozycję Rossa
znamionował nie tylko płaszcz w barwie czerwieni i brązu, ale też fakt, że
jego osobistą biżuterię stanowiły miedziana bransoleta i spinka ozdobiona
pojedynczym agatem.

Ross nie miał pojęcia, jak będzie wyglądała sama podróż w czasie i

w jaki sposób można się przenieść z polarnego obszaru zachodniej półkuli
do Brytanii, która leżała na półkuli wschodniej. A był to, jak się wkrótce
przekonał, dość skomplikowany proces.

Sama podróż w czasie okazała się stosunkowo prosta, chociaż

powodowała nieco nieprzyjemności. Musiał tylko przejść krótkim
korytarzem i stanąć przez moment bez ruchu na okrągłej płycie, na którą
padał intensywny snop światła. Stojąc tam, Ross nagle poczuł, że z jego
płuc dosłownie wysysane jest powietrze. Miał też silne mdłości i
nieprzyjemne wrażenie zapadania się w nicość. Po tej koszmarnej chwili
paniki, nagle znów złapał oddech i patrzył na przygasające światło. Kiedy
zgasło, dostrzegł czekającego nań Ashe'a.

Podróż poprzez czas była łatwa i szybka. Nieco inaczej było z

podróżą przez przestrzeń do Brytanii. Mógł istnieć tylko jeden punkt
transferowy, jeśli mieli zachować w

* Ang., heakermen (beaker traders). “ludy kultury pucharów

dzwonowatych" zamieszkujących duże obszary Europy we wczesnej epoce
brązu, (przyp. tłum.).

tajemnicy cały ten projekt. Ale z drugiej strony, ludzie przybywający do

danej epoki musieli szybko i w tajemnicy zostać przewiezieni w
wyznaczone miejsca. Ross, który zdołał już poznać ścisłe reguły dotyczące
przenoszenia przedmiotów z jednej epoki w drugą, zastanawiał się, w jaki
sposób odbywa się taka podróż. Nie mogli przecież tracić całych miesięcy
i lat na podróże przez morza i lądy.

Rozwiązanie problemu było pomysłowe. Trzy dni później Ross i

Ashe kołysali się na fali, stojąc na grzbiecie wieloryba. A przynajmniej
czegoś, co wyglądało jak wieloryb dla każdego, kto nie zechciałby
sprawdzić twardości jego skóry harpunem. Harpunnicy zaś byli jeszcze
kwestią odległej przyszłości. Ashe zrzucił canoe na wodę i Ross zsunął się
do chybotliwej łódeczki, przytrzymując się wciąż burty ich

background image

zamaskowanego okrętu podwodnego.

Dzień był mglisty i pochmurny, toteż brzeg, do którego zmierzali,

ledwie majaczył na horyzoncie. Ross trząsł się z zimna i emocji. Na
polecenie Ashe'a chwycił wiosło i pomógł towarzyszowi skierować ich
prymitywną łódź ku odległemu lądowi. Świtało, jednak nie dostrzegł ani
śladu słońca, mgła bowiem nie ustępowała.

Ziemia, do której dobili, zdawała się dzika i niegościnna. Pobliski las

był jeszcze przykryty resztką śnieżnego płaszcza, choć równocześnie
widzieli już pierwsze zwiastuny wiosennej zieleni. Ross wiedział z
wcześniejszych nauk, że Brytania była w tym okresie bardzo rzadko
zasiedlona przez ludzi. Pierwsza fala łowców i rybaków założyła już swe
wioski, teraz zaś dołączała do nich nowa fala najeźdźców, którzy słynęli z
budowy masywnych grobów i mieli nader skomplikowane wierzenia. Na
szczytach niektórych wzgórz powstawały pierwsze wioski-forty połączone
drogami. Funkcjonowały w nich prawdziwe “fabryki" produkujące
kamienną broń i narzędzia. Przemysł ten jeszcze kwitł, gdyż metal
przywożony przez handlarzy z ludu pucharu dopiero zaczynał tu płynąć.
Brąz był jednak wciąż tak rzadki i tak cenny, że co najwyżej naczelnicy
wiosek mogli poszczycić się posiadaniem metalowego sztyletu. Nawet
groty strzał w kołczanie Rossa zostały wykonane z kamienia.

Wyciągnęli canoe w głąb lądu i umieściwszy w naturalnym

zagłębieniu w ziemi, przysypali je gałęziami i kamieniami. Potem Ashe
rozejrzał się uważnie po okolicy, poszukując jakichś naturalnych
drogowskazów.

- W głąb, tam... - Ashe użył języka ludu pucharu i Ross zrozumiał, że

od tej pory musi nie tylko postępować jak kupiec z tego ludu, ale także
myśleć jak jeden z nich. Wszystkie wspomnienia z poprzedniego życia
musi ukryć głęboko w swej podświadomości. Jego zainteresowanie ma
budzić wyłącznie zysk i obecna wartość towarów.

Obaj mężczyźni ruszyli w kierunku faktorii Gog, gdzie pierwszy

partner Ashe'a, słynny Sanford, tak dobrze odgrywał swą rolę.

Deszcz wkrótce przemoczył ich buty, płaszcze zamienił w mokre

szmaty i całkowicie zlepił włosy pod wełnianymi czapami. Jednak Ashe
wytrwale kroczył w głąb wyspy z pewnością kogoś, kto doskonale zna
swój szlak. Pewność ta została nagrodzona pół mili dalej, gdy faktycznie
wyszli na jedną z dróg.

Tutaj Ashe bez wahania skręcił na wschód i ruszył przed siebie

background image

równym spokojnym krokiem. Pokój dla podróżnych obowiązywał tylko za
dnia. W nocy bowiem na szlaku odważali się przebywać jedynie
najbardziej zdesperowani przestępcy i wygnańcy, a od nich nie należało się
spodziewać poszanowania praw.

Teraz cała wiedza, którą wtłaczano Rossowi do głowy podczas

szkolenia, zaczynała mieć jakiś sens. Podążał wprawdzie ślepo za swym
przewodnikiem, ale węszył dziwne zapachy dochodzące spośród krzewów,
nasłuchiwał odgłosów spomiędzy drzew, wyczuwał pod stopami rozmiękłą
ziemię... doświadczał tego, co dotychczas było tylko zbiorem
teoretycznych nauk.

Szlak, którym podążali, prowadził na niewielkie wzgórze. W pewnej

chwili powiew wiatru przyniósł do ich nozdrzy swąd różniący się
zdecydowanie od naturalnych zapachów lasów i łąk. Ashe zatrzymał się
tak gwałtownie, że Ross niemal na niego wpadł. Widząc napięcie na
twarzy towarzysza, rozejrzał się czujnie wokół. Tak, nie mylił się, to
zapach spalenizny! Wciągnął głęboko powietrze i omal nie zaczął kasłać.
Drewno, spalone drewno. Ross wcale się nie zdziwił, gdy Ashe nakazał
gestem ukrycie się w krzakach.

Dalszą drogę ku szczytowi wzgórza odbyli czołgając się między

wilgotnymi kępami trawy i pozbawionymi jeszcze liści krzewami. Dopiero
u samego wierzchołka zbocza znajdowało się trochę wiecznie zielonej
kosodrzewiny, która dawała nieco lepsze schronienie. Ashe odgarnął
iglaste gałęzie i wyjrzeli na odsłonięty szczyt.

Obszar pogorzeliska rozciągał się od wyraźnie widocznych ruin

budynków do leżącej po przeciwległej stronie wzgórza dolinie. Kilka
nadpalonych bali stało pionowo, jak ostatnie zęby w szczęce starca. Tyle
tylko pozostało z tego, co kiedyś zapewne było zewnętrzną palisadą.
Natomiast z tego, co kiedyś otaczała palisada, nie zostało nic.

- Nasza faktoria? - spytał Ross szeptem.
Ashe w milczeniu skinął głową. Przyglądał się wszystkiemu ze

skupieniem.

Ross wiedział, że jego bystrym oczom nie umknie najmniejszy

nawet szczegół. Ustalenie przyczyny, a może i sprawców katastrofy mogło
być kwestią życia i śmierci.

Ashe badał pogorzelisko przez blisko godzinę, szukając przede

wszystkim śladów walki. Wreszcie usiadł ponownie w cieniu krzewów i
wytarł zabrudzone popiołem i błotem ręce o mokrą trawę. Wciąż milczał.

background image

- Nikt ich nie zaatakował. Chyba że napastnicy zadali sobie potem

trud zamaskowania śladów... - odezwał się Ross.

Jego towarzysz pokręcił przecząco głową.
- Tubylcy nie zacieraliby śladów, gdyby zwyciężyli. Nie, to nie był

zwykły atak. Nie ma żadnych śladów napastników, ani nadchodzących, ani
opuszczających to miejsce.

- Więc co? - zapytał Ross.
- Może piorun... to możliwe i naprawdę lepiej, żeby tak było. Albo...

- błękitne oczy Ashe'a były zimne i nieprzyjazne, tak jak zimny i
nieprzyjazny był krajobraz wokół nich.

- Albo? - spytał Ross.
- Albo nawiązaliśmy właśnie kontakt z Czerwonymi!
Dłoń Rossa bezwiednie powędrowała do rękojeści sztyletu. Jakby

sztylet mógł coś pomóc w walce z tymi, którzy dokonali tego zniszczenia.

Byli tu tylko we dwóch, lecz stanowili część większej siatki

agentów, którzy we wszystkich epokach poszukiwali zatartych tropów
czegoś, co nie pasowało do danego okresu, starając się zlokalizować
wroga. A Czerwoni robili dokładnie to samo. Czy zniszczenia, które
właśnie oglądali, były pozostałością ich sukcesu?

Dowody na to, że tak jest istotnie, pojawiły się, gdy wkroczyli w

samo serce tego, co kiedyś było posterunkiem Gog. Nawet Ross, choć
niewiele wiedział o sprawach wojskowości, był pewien, że to, co oglądają,
jest pozostałością po eksplozji. Na szczycie wzgórza był wyraźny krater.
Ashe stanął właśnie na jego skraju, lustrując wzrokiem rozsypane wokół
resztki drewnianych bali i osmalonych kamieni.

- Czerwoni?
- Tak. Przyczyną zniszczeń była eksplozja.
Posterunek Gog nie mógł zameldować o ataku. Wybuch zniszczył

ich jedyne połączenie z bazą. Ukryty nadajnik wyleciał w powietrze wraz z
całym budynkiem.

- Jedenaście - myślał na głos Ashe, licząc coś na palcach. - Mamy

około dziesięciu dni, by dokładniej się temu przyjrzeć. I zdaje się, że czeka
nas coś poważniejszego niż wycieczka szkoleniowa, która miała ci
pokazać, jak było w Brytanii cztery tysiące lat temu. Musimy się
dowiedzieć, co się tu wydarzyło i z jakiej przyczyny!

Ross spojrzał na pogorzelisko.
- Będziemy to rozgrzebywać? - spytał.

background image

- Tak.
Zabrali się do niewdzięcznej roboty. Pracowali aż do momentu, gdy

czarni od sadzy i z trudem panujący nad atakami mdłości po odnalezieniu
martwych ciał, opadli wreszcie bez sił na trawę.

- Musieli uderzyć w nocy - powiedział Ashe. - Mogli przypuszczać,

że tylko wtedy ludzie będą wewnątrz. Tutejsi obawiają się przebywać w
nocy na zewnątrz ze strachu przed duchami, a nasi ludzie jak zawsze
dostosowują się do miejscowych zwyczajów. Tylko w nocy można było
zabić wszystkich jedną bombą.

A wszyscy oprócz dwóch agentów byli prawdziwymi ludźmi

pucharu. Napastnicy zmietli z powierzchni ziemi dwadzieścia osób, z tego
osiemnaście było niewinnymi ofiarami, wśród nich również kobiety i
dzieci.

- Kiedy to się stało? - spytał Ross.
- Może dwa dni temu. Atak przyszedł bez najmniejszego ostrzeżenia,

inaczej Sandy by nas zawiadomił. Nie miał żadnych podejrzeń. Jego
ostatnie raporty były rutynowe, a to oznacza, że nie był świadom
zagrożenia.

- Co teraz zrobimy? Ashe spojrzał na Rossa.
- Umyjemy się. Nie! - zreflektował się natychmiast. - Nie umyjemy

się. Pójdziemy do wioski Nodrena. Będziemy przerażeni i zrozpaczeni.
Pamiętaj, że znaleźliśmy naszych krewnych martwych. Wypytamy ludzi,
którzy znają mnie jako mieszkańca tej faktorii.

Zeszli szlakiem ze wzgórza i skierowali się w stronę najbliższej

wioski. Pierwszy dostrzegł ich, a może raczej wyczuł, pies.

Była to duża kudłata bestia, która warczała wściekle, obnażając kły

niczym wilk. Pies był jednak nieco mniejszy od wilka, a między
ostrzegawczymi warknięciami wyrywały mu się zgoła nie wilcze krótkie
szczeknięcia. Ashe na wszelki wypadek przygotował łuk, wyciągnąwszy
go z pokrowca pod płaszczem.

- Hej tam! - zawołał. - Przychodzę, by mówić z Nodrenem, z

Nodrenem ze Wzgórz!

Odpowiedziało mu tylko warczenie psa. Przetarł dłonią twarz.

Rozsmarował przy tym popiół, co przydało jego zasmuconemu obliczu
jeszcze głębszy wyraz żałoby.

- Kto przemawia do Nodrena? - słowa zostały wypowiedziane z

dziwnym akcentem, ale Ross zdołał je zrozumieć.

background image

- Ten, który z nim polował i ucztował. Ten, który zawarł z nim

przyjaźń z pomocą ostrza sztyletu. Assha z handlarzy.

- Trzymaj się od nas z dala, człowieku przeklęty. Ścigają cię złe

duchy - te ostatnie słowa zostały wykrzyczane wysokim, spanikowanym
tonem.

Ashe jednak pozostał niewzruszenie tam, gdzie stał, zwracając tylko

oczy na krzaki, spoza których dochodził głos jego rozmówcy.

- Kto przemawia za Nodrena, bo nie jest to głos Nodrena? -zapytał

ostro. - To Assha pyta. Piliśmy swą krew na znak przyjaźni i razem
polowaliśmy na śnieżnego wilka i na dzika w jego wściekłej szarży.
Nodren nie pozwala innym przemawiać w swym imieniu, bo Nodren jest
mężczyzną i wodzem szczepu!

- A ty jesteś przeklęty! - W powietrzu świsnął kamień i opadł w

kałużę tuż przed Ashem, opryskując błotem jego buty. - Odejdź i zabierz ze
sobą zło!

- Czy to ręką Nodrena lub rękami jego ludu została przelana krew

moich krewnych? Czy pomiędzy faktorią a miastem Nodrena pojawiły się
strzały wojny? Czy to dlatego chowasz się w krzakach? Czy boisz się
pokazać Asshy swą twarz, twarz tego, który tak odważnie przemawia z
ukrycia i rzuca stamtąd kamieniami?

- Nie pojawiły się pomiędzy nami strzały wojny, handlarzu. My nie

drażnimy duchów ze wzgórz. To nie na nas spadł ogień z nieba i pożarł
wśród grzmotów piorunów. To Lurgha przemówił wśród grzmotów.
Lurgha wypalił was ogniem. Ściga was gniew Lurghy, handlarze!
Trzymajcie się od nas z dala, aby i nas nie dosięgnął płomień jego gniewu.

Lurgha to tutejszy bóg błyskawic przypomniał sobie Ross. Dźwięk

grzmotu i ogień z nocnego nieba... bomba! Prawdopodobnie wobec
takiego sposobu ataku Ashe niewiele dowie się od tubylców. Ich przesądy
już powodują, że uważają za przeklętych nie tylko tych, co zginęli na
wzgórzu, ale także tych, którzy ocaleli.

- Gdyby gniew Lurghy ścigał Asshę, czy mógłby on wciąż żywy

wędrować po szlaku? - Ashe wbił drzewce łuku w ziemię u swych stóp. - A
jednak Assha jest żywy i widzisz go. Assha mówi i słyszysz go. Nie
odpowiadaj mu więc bredniami zdatnymi dla małych dzieci.

- Duchy także chodzą i przemawiają do nieszczęśliwych ludzi -

zabrzmiała odpowiedź. - Może to ducha Asshy teraz oglądam i słyszę...

Ashe nagle skoczył w krzaki. Trwała tam krótka szamotanina, a po

background image

chwili znów pojawił się na drodze, wlokąc ze sobą rzucającego się
człowieka, którego bez zbytniej ceremonii cisnął na ubity grunt drogi.

Mężczyzna był brodaty. Czarne gęste włosy miał związane w czub

na szczycie głowy. Ubrany był w skórzaną tunikę, którą przytrzymywał
gruby wełniany pas.

- Aha, więc to Lal o Szybkim Języku, który tak głośno mówi o

duchach i gniewie Lurghy! - Ashe przyjrzał się uważnie swemu jeńcowi. -
A teraz, Lal, ponieważ już przemawiasz za Nodrena - co, jak sądzę, wielce
go zdziwi - opowiedz mi więcej o tym gniewie Lurghy i ogniu z nieba. I o
tym, co się stało z Sanfrą, który był moim bratem, i z pozostałymi z
mojego ludu. Bo ja jestem Assha i wiesz doskonale, czym jest gniew
Asshy. Widziałeś, jak ten gniew pożarł Twista Wygnańca, który przybył ze
złymi ludźmi. Gniew Lurghy jest straszny, ale gniew Asshy nie mniej -
Ashe przybrał na tyle groźny wyraz twarzy, że Lal skulił się ze strachu i
odwrócił wzrok.

Kiedy zdecydował się przemówić, z jego głosu znikła zupełnie

poprzednia pewność siebie.

- Assha wie, że jestem jego psem. I niech nie zwraca przeciw mnie

swego wielkiego noża ani szybkiej strzały. To gniew Lurghy spalił faktorię
na wzgórzu. Najpierw pięść jego piorunu uderzyła w ziemię, a potem spalił
ją ogień jego oddechu...

- I widziałeś to na własne oczy. Lal?
Drobny mężczyzna zaprzeczył ruchem głowy.
- Assha wie, że Lal nie jest wojownikiem, który mógłby stać i

patrzeć na cuda Lurghy i nie utracić wzroku. Sam Nodren obserwował ten
cud...

- Ale Lurgha przybył w nocy, gdy wszyscy ludzie są w domach, a

światem zewnętrznym władają duchy. Jak więc Nodren mógł to oglądać?
Skąd wiedział, że przybywa Lurgha?

Lal przypadł bardziej do ziemi, a jednocześnie jego oczy zmierzyły

szybkim spojrzeniem krzaki, jakby zastanawiał się nad szansą ucieczki.
Potem ponownie zwrócił wzrok na czubki butów Ashe'a.

- Nie jestem wodzem, Assha. Skąd mogę wiedzieć, w jaki sposób

sam Nodren poznał tajemnicę nadejścia Lurghy?

- Głupcze! - z krzaków po przeciwnej stronie drogi zabrzmiał drugi

głos. Tym razem należący do kobiety. - Mów do Asshy prostą mową. Jeśli
jest duchem, wie doskonale, że nie mówisz prawdy. A jeśli jest

background image

człowiekiem, który umknął przed gniewem Lurghy... - w jej głosie brzmiał
wyraźny podziw.

Po tym nakazie Lal wybełkotał cicho prawdziwą odpowiedź:
- Mówi się, że przyszła wiadomość, że na cudzoziemców spadnie

gniew Lurghy, a Nodren i ludzie Nodrena powinni być tego świadkami,
aby wiedzieli, że handlarze są przeklęci i że kiedy następny raz się
pojawią, mają powitać ich włócznie.

- A ta wiadomość... jak została dostarczona? Czy głos Lurghy

zabrzmiał wprost w uszach Nodrena, czy też powtórzyły go usta jakiegoś
człowieka?

- Aaa - Lal przypadł twarzą do ziemi i zakrył uszy rękoma.
- Lal jest głupcem, który boi się nawet własnego cienia i chowa się

przed nim w blasku południowego słońca!

Z krzaków wyszła na drogę młoda kobieta, która najwyraźniej była

ważną osobą w szczepie. Szła bowiem dumnym krokiem, patrząc Ashe'owi
prosto w oczy. Na rzemieniu na jej szyi wisiał błyszczący metalowy dysk,
a drugi podobny stanowił zapięcie jej pasa. Włosy miała związane na
czubku głowy rzemieniem ozdobionym drobnymi agatami.

- Pozdrowiona niech będzie Cassca, ta, która Sieje - głos Ashe'a

zabrzmiał bardzo formalnie. - Ale dlaczego Cassca ukrywała się przed
Assha?

- Twoje wzgórze odwiedziła śmierć - odparła kobieta - i ty też

pachniesz śmiercią... śmiercią z ręki Lurghy. Ci, którzy przychodzą ze
wzgórza, może nie kroczą już w swych ciałach - wyciągnęła rękę
gwałtownym ruchem i dotknęła palcem policzka Ashe'a. Skinęła głową. -
Nie jesteś duchem Assha. Wszyscy wiedzą, że duchy wyglądają normalnie
dla wzroku, ale demaskuje je dotyk. A więc nie zostałeś spalony przez
Lurghę.

- Chodzi mi o tę wiadomość od niego - przypomniał Ashe.
- Głos zabrzmiał wprost z niebios, a słyszał go nie tylko Nodren, ale

też Hangor, Effar i ja, Cassca. Staliśmy wówczas wszyscy koło Starego
Miejsca. - Wykonała dłonią dziwny gest i mówiła dalej: - Niedługo
nadejdzie czas siewu i chociaż to Lurgha przynosi słońce i deszcz ziemi.
Wielka Matka przyjmuje siew. A tylko kobiety mogą wejść ku niej do
Wewnętrznego Kręgu. - Znów wykonała dziwny gest. - Wtedy jednak
staliśmy na zewnątrz i składaliśmy pierwszą ofiarę, a z niebios rozległa się
muzyka, jakiej nigdy nie słyszeliśmy. Głosy śpiewały w dziwnym języku. -

background image

Na jej twarzy pojawił się na moment wyraz przestrachu. - A potem prze-
mówił głos. I mówił, że Lurgha został rozgniewany przez obcych ze
wzgórza, i że tej jeszcze nocy spadnie na nich jego gniew. I że Nodren
musi być świadkiem gniewu, aby widział, jak Lurgha karze tych, którzy go
rozgniewają. Nodren więc tak uczynił. I wtedy w nocy rozległ się dźwięk...

- Jaki dźwięk? - wtrącił cicho Ashe.
- Nodren powiedział, że to było jak odległy pomruk, a na niebie,

przesłaniając gwiazdy, pojawił się ciemny cień ptaka Lurghy. I wtedy
Lurgha uderzył we wzgórze grzmotem, wichrem i błyskawicą. Nodren
uciekł, bo gniew boga był przerażający. A teraz my, wyznawcy Wielkiej
Matki, składamy jej wiele ofiar, aby jej moc stanęła pomiędzy nami a
gniewem Lurghy.

- Assha dziękuje Cassce, która jest sługą Wielkiej Matki. Niech

udany będzie siew i obfite niech będą tegoroczne zbiory! - powiedział
Ashe, ignorując leżącego u jego stóp Lala.

- Odchodzisz stąd, Assha? - zapytała kobieta. - Bo musisz wiedzieć,

że choć mnie chroni ręka Matki i nie obawiam się niczego, wielu z mojego
ludu podniesie przeciw tobie włócznię, bo tak nakazał Lurgha.

- Odchodzimy. I jeszcze raz dziękuję ci, Cassca.
Odwrócił się na pięcie w stronę, z której przyszli, a Ross bez słowa

poszedł za nim.

Kobieta zaś długo patrzyła za odchodzącymi.

background image

6

Ten ptak Lurghy - zapytał Ross, gdy tylko znikli z oczu Casski i Lala

- czy to mógł być samolot?

- Na to wygląda - sapnął jego towarzysz. - Jeśli Czerwoni dokładnie

wykonali swoją robotę, a nie ma powodu w to wątpić, to raczej nie ma już
sensu nawiązywać kontaktu z miastem Dorthy lub Mungi.
Prawdopodobnie tam również objawił się głos Lurghy na ich korzyść, a
naszą, niestety, wielką stratę.

- Cassca nie wydawała się specjalnie zszokowana klątwą Lurghy,

przynajmniej nie w takim stopniu jak ten mężczyzna.

- Ona jest czymś w rodzaju kapłanki. I służy bogini znacznie starszej

i znacznie potężniejszej niż Lurgha - Matce Ziemi, Wielkiej Matce, bogini
płodności i urodzaju. Lud Nodren wierzy, że jeśli Cassca nie odprawi
rytuałów i nie zasieje pierwszej partii pola wiosną, nie będzie żadnych
zbiorów. Czuje się więc chroniona przez boginię i nie obawia się gniewu
Lurghy. Ci ludzie są teraz w trakcie zmiany systemu wierzeń, ale część
spośród rytuałów, które odprawia Cassca, przetrwa do naszych czasów pod
płaszczykiem magii, choć, oczywiście, ulegną sporym przekształceniom.

Ashe przemawiał spokojnym głosem, ale w jego głowie na pewno

kotłowały się gwałtowne myśli. Nagle zamilkł i odwrócił się w stronę
morza.

- Musimy się gdzieś przyczaić do czasu, aż przybędzie po nas okręt.

Potrzebna nam kryjówka.

- Będą na nas polować tubylcy?
- To niewykluczone. Niech ktoś tylko wpadnie na pomysł od-

czynienia uroku nad tymi, nad którymi ciąży klątwa, a będziemy mieli
poważne kłopoty. Wielu z tych ludzi to doświadczeni tropiciele i myśliwi,
a Czerwoni mogą mieć wśród nich agenta, który im doniesie, że ktoś
powrócił do naszego obozu. Wielu naszych ludzi jest teraz w trasie, bo
wiemy, że Czerwoni pojawili się właśnie w tym okresie. Oni też muszą
mieć tu sporą bazę, skoro użyli samolotu. Nie można zbudować
transportera w czasie na tyle dużego, by przeniósł taką ilość sprzętu.
Wszystko, czego tu używamy, zostało zgromadzone już na miejscu, a
używanie maszyn jest ściśle zabronione, jeśli mógłby to dostrzec któryś z
tubylców. Na szczęście większość baz założyliśmy na terenach dzikich i

background image

niezaludnionych. Krótko mówiąc, jeśli Czerwoni mają samolot, to został
on skonstruowany tutaj, a to oznacza, że mają sporą bazę. - Ashe myślał na
głos, a jednocześnie nieświadomie przyspieszał kroku, zostawiając Rossa
coraz bardziej w tyle. - Ostatniej wiosny dość dobrze przyjrzeliśmy się tej
okolicy wraz z Sandym. Jakieś pół mili na zachód jest jaskinia. To będzie
nasze schronienie na dzisiejszą noc.

Plan Ashe'a byłby z pewnością dobry, gdyby jaskinia okazała się

niezamieszkana. Dotarli do niej bez większych przygód - ot, mała dziura w
skale, z której wypływał niewielki strumyczek, a jego brzegi pokrywała
cieniutka warstwa lodowej kry. Ross pierwszy wszedł do groty, niosąc
zebrane na polecenia Ashe'a gałęzie. Nie był jeszcze wytrawnym traperem,
toteż po długiej wędrówce w lodowatych podmuchach wiatru marzył o
jakimkolwiek schronieniu, choćby tak surowym jak skalna nisza. Spiesząc
się, zaniedbał podstawowych środków ostrożności. Jeden duży krok i
pośliznąwszy się na mule, wylądował na twarzy tuż przed wejściem do
jaskini. Następne, co dojrzał, to śnieżna futrzana kula mknąca w jego
kierunku z groźnym warczeniem. Płaszcz, który podczas upadku zawinął
się wokół jego gardła i ramion, prawdopodobnie uratował mu życie - tylko
on został uchwycony w kły zwierzęcia.

Z okrzykiem zaskoczenia Ross przeturlał się na bok, próbując

rozpaczliwie sięgnąć do sztyletu. Jego prawe ramię rozdarł płomień bólu.
Potem zaś walka przeniosła się gdzieś nad jego ciało, a on stracił na chwilę
oddech w wyniku silnego uderzenia w pierś. Przez mgłę słyszał tylko
warczenie i sapanie. Jeszcze kilka silnych szturchnięć i walczące ciała
odsunęły się. Wciąż oszołomiony, zdołał uklęknąć. Bój trwał. O kilka
kroków dalej ujrzał Ashe'a przywalonego cielskiem olbrzymiego śnieżnego
wilka. Ashe oplótł nogami grzbiet zwierza, jedną ręką chwycił go pod
gardło, utrzymując na dystans pysk bestii, a drugą dźgał sztyletem
podbrzusze.

Teraz Ross też już był gotów. Zerwał się na równe nogi i zatopił

sztylet między żebrami wilka. Któreś z. kolejnych uderzeń musiało sięgnąć
serca. Wilk zadrżał konwulsyjnie i zesztywniał nagle z prawie ludzkim
jękiem. Ashe wydostał się spod bestii, ciężko dysząc, i zaczął czyścić
sztylet wilgotną ziemią. Po jego udzie płynęła wąska strużka krwi, a kilt w
tym miejscu był rozerwany aż do pasa. Pozostał jednak niewzruszony.

- Wiesz, o tej porze czasem polują w parach - odezwał się wreszcie. -

Przygotuj lepiej łuk.

background image

Ross nałożył na drzewce łuku cięciwę, którą trzymał pod tuniką,

chroniąc przed zamoczeniem. Następnie dopasował strzałę, myśląc z ulgą,
że dzięki treningom jest całkiem niezłym strzelcem. Tylko zranione ramię
zaprotestowało bólem, gdy napiął łuk.

Dostrzegł, że Ashe nie wstaje.
- Coś poważnego? - wskazał ruchem głowy na krew spływającą teraz

obficiej ze zranionej nogi towarzysza.

Ashe w odpowiedzi podciągnął rozerwany materiał i pokazał mu

paskudnie wyglądające głębokie zadrapanie po zewnętrznej stronie uda.
Przycisnął dłoń do otwartej rany, ruchem głowy wskazał jednak
ponaglająco jaskinię.

- Zobacz, czy tam jest czysto! Nie możemy się tym zająć, dopóki nie

mamy pewności.

Ross przeszedł przez strumień i pochylił się przy wejściu do

pieczary. Od razu wyczuł nieprzyjemny odór zwierzęcego legowiska.
Uniósł kamień i cisnął go w ciemną czeluść, czekając na reakcję
ewentualnego lokatora. Kamień uderzył głucho o skalną ścianę, ale poza
tym nie rozległ się żaden inny dźwięk. Podobny rezultat przyniósł drugi
rzut, pod nieco innym kątem. Wyglądało na to, że jaskinia jest pusta. Kiedy
się tam usadowią i rozpalą ogień u wylotu, powinna być w miarę
bezpiecznym schronieniem. Już uspokojony, wszedł nieco głębiej, by po
chwili wrócić w miejsce, gdzie pozostawił partnera.

- Nie ma samca? - spytał Ashe. - Bo to jest samica, i to ciężarna. -

Trącił czubkiem buta martwe cielsko. Założył już na udo opaskę uciskową,
a jego twarz była wykrzywiona lekkim grymasem bólu.

- W każdym razie nie w jaskini. Przyjrzyjmy się temu....
Ross odłożył łuk i pochylił się nad raną Ashe'a. Była głęboka i

wyglądała dość paskudnie.

- Druga płytka... przy pasie... - wystękał Ashe przez zaciśnięte zęby.
Ross otworzył skrytkę we wskazanym miejscu i wydobył stamtąd

małą paczuszkę. Jego partner, krzywiąc się niemiłosiernie, przełknął trzy
pigułki, czwartą Ross rozgniótł na przygotowanym opatrunku. Kiedy
zakończył bandażowanie, Ashe wyraźnie się rozluźnił.

- Miejmy nadzieję, że podziała - mruknął. - Przysuń się teraz, żebym

mógł cię dosięgnąć. Przyjrzę się temu zadrapaniu. Ugryzienia zwierząt
potrafią się paskudnie jątrzyć.

Dopiero gdy Ross także został zabandażowany i zmusił się do

background image

przełknięcia gorzkiego lekarstwa antyseptycznego, pomógł Ashe'owi
dokuśtykać do jaskini. Pozostawił go na moment przed wejściem i oczyścił
nieco wnętrze. Potem zaś pomógł rannemu towarzyszowi ułożyć się w
miarę wygodnie na legowisku z gałęzi.

Nareszcie mógł rozpalić ogień, za którym tak tęsknił. Mogli zdjąć

przemoczone rzeczy i porządnieje wysuszyć. Za kolację zaś miał posłużyć
ustrzelony ptak, teraz obłożony gliną i umieszczony pod gorącymi
polanami.

Zaczęło się pechowo, to fakt - pomyślał Ross - ale teraz mają

wreszcie schronienie, ogień i żywność. Tylko ręka bolała piekielnie, aż po
łokieć, przy każdym poruszeniu. Chociaż Ashe nie zdradzał się z
cierpieniem w najmniejszym stopniu, Ross przypuszczał, że jego
towarzysz ma się znacznie gorzej od niego, dlatego też starannie ukrywał
swoje odczucia. Zjedli ptaka bez soli, rozrywając mięso rękami. Murdock
wysysał z rozkoszą każdą najmniejszą kostkę, a potem do czysta wylizał z
tłuszczu dłonie. Ashe legł z wysiłkiem na zaimprowizowanym łożu. Na
jego twarzy tańczyły blaski i cienie, których źródłem był ogień.

- Stąd jest jakieś pięć mil do morza. Nie mamy możliwości kontaktu

z bazą po zniszczeniu instalacji Sandy'ego. Ja muszę tu zostać, bo nie
mogę ryzykować większej utraty krwi, a ty nie jesteś jeszcze zbyt sprawny
w lesie...

Ross przyjął tę uwagę w milczeniu. Doskonale wiedział, że gdyby

nie Ashe, to nie śnieżny wilk byłby teraz ścierwem leżącym przed jaskinią.
Nie zdobył się jednak na słowa podziękowania. Chyba blokowało je
zawstydzenie.

Nie był doświadczony, ale miał sprawne ręce i nogi i mógł ofiarować

swoją siłę, jeśli tylko Ashe powie mu, co i jak zrobić.

- Będziemy musieli zapolować na....
- Sarnę - wtrącił Ashe. - Tyle że do tego trzeba się przejść w dół

strumienia. Tam jest lepszy teren łowiecki. Jeśli wilczyca zalegała tu przez
dłuższy czas, wypłoszyła wszystkie większe zwierzęta. Jednak to nie
żywność mnie martwi, ale...

- ...uwięzienie w tej jaskini - Ross nie pozostał mu dłużny, także

wpadając w pół słowa. - Tyle że ja wciąż mogę wykonywać polecenia. To
jest twój teren, a ja jestem zielony. Ale jeśli powiesz mi, co trzeba robić,
zrobię to najlepiej jak potrafię.

Ashe przyglądał mu się badawczo, ale jego twarz jak zwykle nie

background image

zdradzała żadnych uczuć.

- Po pierwsze, musisz obedrzeć tego wilka ze skóry. A potem

zakopać ścierwo. Najlepiej opraw go tu, w środku, bo jeśli będziesz to
robił na zewnątrz, może zjawić się jej samiec i zaskoczyć cię przy robocie.

Ross nie miał pojęcia, do czego Ashe potrzebuje wilczej skóry, ale

nie zadawał pytań. Oprawianie zwierzęcia zajęło mu co najmniej cztery
razy więcej czasu niż łowcy, którego kiedyś pokazano mu na taśmie, i z
pewnością nie wykonał tego lepiej. Zanim nakrył kamieniami ścierwo
wilka, musiał dokładnie wyszorować się w strumieniu. Kiedy wrócił do
jaskini, Ashe leżał już z zamkniętymi oczami. Ross z ulgą usiadł na swoim
legowisku i starał się myśleć o wszystkim, tylko nie o tym piekielnym
pulsowaniu bólu w ramieniu...

Zasnął. Obudził się, gdy Ashe zaczął się czołgać ku kupce drewna,

aby dołożyć chrustu do gasnącego ogniska. Ross zerwał się natychmiast
wściekły, na samego siebie.

- Wracaj! - powiedział. - To moja robota. Nie mam prawa spać.
Ku jego zaskoczeniu, Ashe zawrócił bez dyskusji, pozostawiając go

czuwającego przy ogniu. Jak wiele zawdzięczali czujności Ashe'a,
zrozumiał kilka chwil później, gdy wiatr przyniósł całkiem bliskie wycie
wilka. Może nie był to nawet partner zabitej wilczycy, ale z pewnością
jakiś nieodległy krewniak.

Następnego poranka Ross, pozostawiwszy Ashe'owi odpowiedni

zapas drewna, postanowił spróbować szczęścia na bagnach w dole
strumienia. Niskie skłębione chmury, które pokrywały niebo zeszłego dnia,
gdzieś odpłynęły, i mógł cieszyć oczy pogodnym porankiem, chociaż
podmuchy wiatru wciąż były lodowate. Mimo to był żywy i mógł znów
oglądać słońce, toteż humor znacznie mu się poprawił.

Próbował sobie przypomnieć wszystkie informacje o leśnym życiu,

jakie przekazywano mu podczas szkolenia w bazie. Inną jednak rzeczą
była nauka teorii, a inną wykorzystanie tego w praktyce. Był pewien, że
Ashe miałby sporo ubawu z jego skautowskich prób.

Teren wkrótce zamienił się w serię bagnistych sadzawek pomiędzy

bezlistnymi brzozami i kępami trzcin, gdzieniegdzie tylko pojawiały się
pagórki solidniejszego gruntu wyglądające jak małe wysepki. Wkrótce
Ross dostrzegł unoszącą się zza jednego z takich pagórków niewielką
smugę dymu. Następnym interesującym obiektem był ciemniejszy punkt,
w którym z bliższej odległości rozpoznał prymitywny szałas. Po co ktoś

background image

miałby się osiedlać na takim bagnisku? Nie miał pojęcia. Mógł to być
tymczasowy obóz jakiegoś łowcy.

Jednak ptaki pożywiające się pośród trzcin, pluskające siew sa-

dzawkach i hałasujące wniebogłosy nie zdawały się przez nikogo
niepokojone.

Ross mógł być tego ranka naprawdę dumny ze swych umiejętności

łuczniczych. Miał w kołczanie tylko sześć strzał przeznaczonych do
polowania na ptaki. Zamiast ciężkich metalowych czy kamiennych grotów
używanych na grubszego zwierza były wyposażone w lekkie główki z
zaostrzonych kości. Nie minęło kilka minut, gdy zamiast tych strzał miał
cztery martwe ptaki powiązane za nóżki. Pobliskie stadko zerwało się
wprawdzie na chwilę, ale zaraz powróciło do przerwanej uczty. Następną
zdobyczą był zając - dorodna, tłusta sztuka, która bezczelnie bez
najmniejszego lęku wpatrywała się w Rossa spoza kępy trzcin. Kiedy
trafiony zając fiknął w pobliską kałużę, myśliwy odruchowo wyszedł z
ukrycia by zabrać łup. Natychmiast jednak zatrzymał się w pół kroku i po-
łożył dłoń na rękojeści sztyletu - z pobliskich krzewów przypatrywał mu
się nieznajomy człowiek.

Przez długą, pełną napięcia chwilę krzyżowały się spojrzenia ich

oczu. Ross dostrzegł podarte i poszarpane ubranie tamtego. Kilt i tunika
obcego, przybrudzone błotem i jakby spalone ogniem, przypominały jego
własny strój. Włosy miał związane z tyłu, a nie umocowane w czub, jak
większość lokalnych szczepów.

Ross odezwał się pierwszy, choć jego dłoń wciąż spoczywała na

rękojeści broni.

- Wyznaję ogień i obróbkę metalu, wschodzące słońce i płynącą

wodę - zaczął powitalną ceremonię ludu pucharu.

- Ogień daje nam ciepło z łaski Tuldena, metal jest obrabiany dzięki

tajemniczemu kunsztowi kowali, słońce wschodzi bez naszej pomocy, a
któż mógłby powstrzymać nurt wody? - odpowiedział obcy ochrypłym
głosem.

Teraz, gdy Ross miał czas przyjrzeć mu się uważniej, dostrzegł

paskudą oparzelinę biegnącą od ramienia w poprzek piersi. Zaczął mieć co
do obcego pewne podejrzenia, które postanowił natychmiast sprawdzić.

- Jestem krewnym Asshy. Powróciliśmy na wzgórza...
- Ashe'a!
Powiedział “Ashe'a", nie “Asshy"! Mimo to Ross postanowił

background image

zachować ostrożność.

- Czy pochodzisz ze wzgórza, które omiotła gniewna błyskawica

Lurghy?

Obcy wychylił się bardziej z krzaków, ukazując nogi. Oparzelina na

jego klatce piersiowej była niczym w porównaniu z paskudnie
poparzonymi i pokrytymi bąblami udami. Przyglądał się uważnie Rossowi,
a potem jego dłoń wykonała gest, który dla niewtajemniczonego tubylca
mógł być jednym z zaklęć odpędzających zło, ale dla Murdocka miał
całkiem inne znaczenie - kciuk uniesiony do góry nieodparcie kojarzył mu
się ze znacznie nowszymi czasami...

- Sanford?
Zapytany zaprzeczył ruchem głowy.
- McNeil - przedstawił się. - Gdzie jest Ashe? Mógł być tym, za kogo

się podawał, ale z drugiej strony, mógł też być szpiegiem Czerwonych.
Ross nie zapomniał jeszcze lekcji, jaką dał mu Kurt.

- Co tam się stało? - odpowiedział pytaniem na pytanie.
- Bomba. Czerwoni nas namierzyli. Nie mieliśmy żadnych szans.

Nie oczekiwaliśmy kłopotów. Właśnie uganiałem się za osłem, który
zerwał się ze sznura, i byłem w połowie stoku, kiedy nas stuknęli. Gdy
potem doszedłem do siebie, byłem już na dole, a pół fortu leżało na mnie.
A reszta... no cóż, widziałeś chyba to miejsce?

Ross skinął głową.
- Co robisz tutaj?
McNeil machnął ręką z wyraźnym zmęczeniem.
- Próbowałem rozmawiać z Nodrenem, ale odegnali mnie ka-

mieniami. Wiedziałem, że Ashe ma się zjawić, i miałem zamiar czekać na
niego na plaży, ale dotarłem tam za późno. Potem pomyślałem, że będzie
tędy przechodził, aby skontaktować się z okrętem podwodnym, więc
czekam właśnie w tym miejscu. Gdzie jest Ashe?

Brzmiało to logicznie. Ale teraz, gdy Ashe był ranny, Ross

postanowił nie ryzykować nawet w najmniejszym stopniu. Wepchnął
sztylet do pochwy i zarzucił na plecy zająca.

- Zostań tutaj - zwrócił się do McNeila. - Wrócę...
- Czekaj! Gdzie jest Ashe, głupcze? Musimy iść razem! Ross odszedł

bez słowa. Był pewien, że nieznajomy nie zdoła go dogonić. Jeśli to
szpieg, niech wie, że trafił na kogoś, kto miał już do czynienia z Kurtem
Vogelem.

background image

Wędrówka przez moczary zajęła nieco czasu, toteż było już dobrze

popołudniu, gdy Ross wrócił do jaskini. Ashe siedział u jej wylotu przy
ognisku. Najwyraźniej podczas nieobecności swego towarzysza spędzał
czas na struganiu kostura, który leżał obok. Zdobycz łowiecka Rossa
spotkała się z jego żywym entuzjazmem, ale stracił wszelkie
zainteresowanie jedzeniem, gdy tylko usłyszał o spotkaniu na bagnach.

- McNeil! Facet o brązowych włosach i oczach. Jego prawa brew

unosi się do góry, gdy się uśmiecha.

- Oczy i włosy w porządku. Uśmiechać się nie miał okazji.
- Nadłamany ząb z przodu. Górny, prawy.
Ross przymknął oczy, przywołując z pamięci obraz twarzy obcego.

Tak, miał małą szczerbę w przednich zębach. Skinął głową.

- To jest McNeil. Mimo to dobrze, że go tu od razu nie przy-

prowadziłeś. Stałeś się ostrożny po przygodzie z Kurtem? Ross przytaknął
ponownie.

- I po tym, co usłyszałem od ciebie, że Czerwoni mogą tu kogoś na

nas zasadzić.

Ashe pogładził swój zarośnięty policzek.
- Nigdy nie należy ich lekceważyć. Ale człowiek, którego spotkałeś,

to faktycznie McNeil, i lepiej, żebyśmy byli razem. Dasz radę go tu
przyprowadzić?

- Myślę, że tak. Mimo tych jego nóg. Zresztą wedle jego opowieści

sam zaszedł w to miejsce.

Ashe w zamyśleniu odkroił kawałek piekącego się zająca i zaklął

cicho, oparzywszy sobie język.

- Dziwne, że Cassca nic nam o nim nie powiedziała. A może nie

chciała wspominać, że go odpędzili. Pójdziesz teraz?

- Mogę, nie ma sprawy. Nie wyglądał najlepiej. Założę się, że jest

głodny.

Znów odbył drogę na bagna.
Tym razem nie dostrzegł smugi dymu. Zawahał się. Trzcinowa

wysepka, na której stał, była z pewnością tą, na której spotkał McNeila.
Była pusta. Czy McNeil sam udał się w drogę? Czy też coś się stało?

O niebezpieczeństwie ostrzegł go jakiś szósty zmysł. Nie umiałby

powiedzieć, dlaczego nagle gwałtownym ruchem odwrócił się w stronę
pobliskich krzewów. Ale ponieważ to zrobił, wylatująca lina, która miała
zacisnąć się na jego gardle, zsunęła się bezsilnie po jego ramieniu. Gdy

background image

opadła na ziemię, przydepnął ją błyskawicznie. Potem równie szybkie
pochylenie się i szarpnięcie i trzymający drugi koniec zaskoczony
napastnik wyjechał na brzuchu na otwartą przestrzeń.

Ross znał już tę okrągłą twarz.
- Lal z miasta Nodren - słowa powitania nie przeszkodziły mu w

międzyczasie walnąć kolanem w twarz sięgającego po kamienny nóż
przeciwnika. Ten upuścił broń, którą Ross kopnął w krzaki. - Na co
polujesz. Lal?

- Na handlarzy! - głos był słaby, ale brzmiała w nim nieskrywana

pasja.

Nie próbował jednak na nowo podjąć walki, gdy Ross pewnym

chwytem za gardło pchnął go w kierunku krzewów. W znajdującym się za
nimi zagłębieniu na szczęście nie było wody, tylko nieco błota. Na
szczęście dla McNeila, który leżał tam skrępowany za ręce i nogi, bez
specjalnej troski o jego poparzone ciało.

background image

7

Ross związał Lala liną, która miała służyć jako arkan na jego własną

szyję. Upewnił się, że silnie zacisnął wszystkie węzły, zanim pochylił się,
by rozciąć więzy McNeila. Lal skulił się przy przeciwległej ściance rowu
trzęsąc się na całym ciele. Jego przerażenie było tak widoczne, że Ross
nawet nie czuł satysfakcji z wygranej walki. Było mu raczej głupio.

- O co tu chodzi? - spytał McNeila, gdy oswobodził go z więzów i

pomógł wstać.

McNeil rozmasował ramiona, zrobił dwa niepewne kroki i skrzywił

się z bólu.

- Nasz przyjaciel chce być zbyt oddanym sługą Lurghy.
Ross uniósł łuk i zwrócił się do jeńca:
- Czy szczep nas ściga?
- Lurgha rozkazał. Głos jego brzmiał z niebios. Każdy handlarz,

który uciekł przed jego gniewem, ma być schwytany i złożony w ofierze
dla użyźnienia pól.

- Aha, starożytna ofiara przed pierwszym wiosennym siewem -

przypomniał sobie Ross wyuczoną lekcję. Każdego obcego wędrowca albo
członka wrogiego szczepu schwytanego określonego dnia miał spotkać taki
właśnie los. Jeśli rok był pechowy i nie schwytano żadnego człowieka,
można było od biedy złożyć w ofierze wilka lub jelenia. Ale najlepsza była
ofiara z człowieka. Więc Lurgha rozkazał - głos z nieba rozkazał - że
handlarze mają być tegoroczną ofiarą. Ashe! Przecież jakiś tropiciel może
trafić też do niego.

- Musimy ruszać - zwrócił się do McNeila, ujmując jednocześnie w

dłoń linę, na której miał zamiar prowadzić Lala. - Ashe będzie chciał go
wypytać o szczegóły tego nowego rozkazu Lurghy.

Mimo zniecierpliwienia, Ross musiał dostosować tempo marszu do

możliwości swego poparzonego towarzysza, który gonił już resztkami sił.
Wprawdzie zaczął dość ambitnie, ale wkrótce już wlókł się noga za nogą.
Ross ponaglił Lala do szybkiego marszu. Przywiązywał go do drzewa co
kilkadziesiąt metrów, a potem powracał, by pomóc McNeilowi. Tą metodą
dotarli do jaskini tuż przed zmrokiem. U jej wylotu wciąż jeszcze płonęło
ognisko.

- Macna! - Ashe pozdrowił przyjaciela tutejszą wersją jego imienia -

background image

I Lal. Ale skąd ty tu, Lalu z miasta Nodrena?

- Nieporozumienie - odpowiedział za niego Ross, pomagając

McNeilowi usadowić się na swym legowisku wewnątrz jaskini. - Łowił
handlarzy na podarunki dla Lurghy.

- A więc - zwrócił się Ashe do tubylca - z czyjego to rozkazu łowisz

moich krewnych? Czy wydał go Nodren? Czy już zapomniał o więzach
krwi pomiędzy nami? Bo przysięgą na samego Lurghę były one
potwierdzone!

- Aaaa - Lal skulił się pod ścianą jaskini, gdzie przywlókł go Ross.
Był związany, nie mógł więc schować głowy w ramionach. Przypadł

twarzą do ziemi, tak że mogli oglądać tylko jego trzęsący się czub ze
splecionych włosów. Murdock zorientował się z niejakim zdziwieniem, że
drobny człowieczek łka jak dziecko. Całe jego ciało drżało w niemym
szlochu.

- Aaaa - zajęczał ponownie.
Ashe czekał cierpliwie przez chwilę, ale po kolejnym jęku chwycił

za czub włosów i uniósł głowę Lala znad ziemi. Oczy tubylca były
zamknięte, ale po policzkach płynęły łzy, a usta złożyły się do następnej
żałosnej skargi.

- Przymknij się! - potrząsnął nim Ashe, chociaż starał się to zrobić w

miarę delikatnie. - Przecież nie poczułeś jeszcze ostrza mojego noża. Moja
strzała nie przebiła twej skóry. Wciąż żyjesz, choć mogłeś być martwy.
Ciesz się więc życiem i spróbuj je zachować, opowiadając nam wszystko,
co wiesz.

Podczas spotkania na drodze Cassca wykazała się inteligencją

rozluźniając napięcie, które pojawiło się między nimi. Wszystko
wskazywało na to, że Lal jest człowiekiem całkowicie innego rodzaju.
Jego umysł był bardzo prosty i niewiele myśli mogło się w nim
zagnieździć jednocześnie. Teraz zaś najwyraźniej panował tam kompletny
chaos. Wyciągali z niego opowieść niemal zdanie po zdaniu.

Lal był biedny. Tak biedny, że nie mógł nawet marzyć, iż kie-

dykolwiek będzie posiadał na własność któryś z tych cennych przed-
miotów, jakie handlarze ze wzgórz sprzedawali bogaczom z miasta
Nodrena. Lal był także czcicielem Wielkiej Matki, a nie kimś, kto składa
ofiary Lurghdze. Lurgha był bogiem wojowników i wielkich ludzi, nie
zwróciłby nawet uwagi na kogoś takiego jak Lal. Kiedy więc lud Nodrena
przekonał się o zagładzie osiedla handlarzy na wzgórzach, które rozpadło

background image

się w proch po uderzeniu gniewnej pięści Lurghy, Lal nie przejął się tym
bardzo. O tyle tylko, że wpadł na pomysł przeszukania wzgórza. Gniew
Lurghy mógł wszak zwrócić się przeciwko handlarzom, ale może nie
dotyczył tych wszystkich pięknych przedmiotów, które posiadali? Udał się
więc w sekrecie w to miejsce na poszukiwania. To, co tam ujrzał, prze-
konało go o potędze Lurghy i do tego stopnia wstrząsnęło jego prostym
umysłem, że uciekł w panice ze wzgórz, zapominając o przedmiotach, po
które przybył. Ale Lurgha dostrzegł go na wzgórzu i odczytał jego chciwe
myśli...

W tym momencie Ashe przerwał potok jego wymowy. Skąd

wiadomo, że Lurgha dostrzegł Lala?

Ponieważ - trząsł się ze strachu i ponownie płakał Lal - tego właśnie

poranka, kiedy wyprawił się na łowy na dzikie ptactwo, Lurgha przemówił
doń na bagnach. Do niego, do Lala, który jest tylko niczym mamy insekt
pełzający po ziemi.

A jak przemówił doń Lurgha? Głos Ashe'a był łagodny i cichy.
Wprost z niebios. Jakby przemawiał do samego wodza Nodrena.

Powiedział, że widział Lala na wzgórzach, a więc Lal będzie jego
pokarmem. Jednak Lurgha nie pożre go, jeśli Lal będzie mu usługiwał na
inny sposób. A on. Lal, leżał twarzą do ziemi, słuchając tego bezcielesnego
głosu i przysięgał, że będzie służył Lurghdze aż do kresu swych dni.

Wtedy Lurgha nakazał mu pochwycenie jednego ze złych handlarzy,

który ukrywa się na bagnach, i związanie go. Lal miał zawołać ludzi z
wioski i razem mieli zanieść jeńca na wzgórze, na którym Lurgha okazał
swój gniew, i pozostawić go tam. Potem mogli powrócić i wziąć to, co tam
znajdą, wraz z błogosławieństwem ich pól w czas siewów, i
błogosławieństwem dla całego ludu Nodrena. I on. Lal, przysiągł, że stanie
się wedle woli Lurghy, a teraz nie może spełnić swej przysięgi. Lurgha
zatem pożre go niechybnie. Nie ma dlań żadnej nadziei...

- Czy jednak - powiedział Ashe łagodnym głosem - nie służyłeś

Wielkiej Matce przez wszystkie te lata? Czy nie oddawałeś jej zawsze
pierwszego owocu, nawet jeśli zbiory z twego małego pola były skromne?

Lal spojrzał na Ashe'a, a jego twarz wciąż była zapłakana i prze-

rażona. Dłuższą chwilę potrwało nim pytanie przebiło się do jego umysłu.
Potem przytaknął skwapliwie.

- A czy ona w zamian nie darzyła cię swą łaską. Lal? To prawda, że

jesteś biednym człowiekiem, ale nie przymierasz głodem. A przecież teraz

background image

jest najgorsza pora roku, gdy ludzie często umierają z głodu, nim nadejdą
nowe zbiory. Wielka Matka dba o swoje dzieci i to właśnie ona oddała cię
w nasze ręce. Tak właśnie mówię do ciebie. Lal, ja, Assha spośród
handlarzy, i mówię do ciebie prostą mową - Lurgha, który zniszczył nasze
osiedle, Lurgha, który przemawia z niebios, nie przyniesie ci niczego
dobrego...

- Aaa - załkał Lal. - Wiem to, wiem, Assha. On jest z ciemności,

spomiędzy mrocznych duchów!

- Tak. Nie jest on zatem krewnym Wielkiej Matki. Ona jest bowiem

tworem światła i dobra, ona daje zbiory i młode jagnięta w twoim stadzie,
ona daje płodność młodym kobietom, aby urodziły synów, którzy noszą
włócznię za swym ojcem, i córki, które będą przędły i obsiewały pola
złotym ziarnem. Gniew Lurghy skierowany jest ku nam. Lal. Nie ku
ludowi Nodrena, nie ku tobie. I my weźmiemy na siebie jego gniew.

Pokuśtykał ku wyjściu z jaskini. Na zewnątrz panował już mrok.
- Usłysz, Lurgho, moje słowa! - zakrzyknął w ciemność. - Jam jest

Assha z handlarzy i biorę na siebie twój gniew. Niech nie ściga on Lala ani
też Nodrena, ani nikogo z jego ludu. Niech dosięgnie tylko mnie. Tak
rzekłem!

Ross dostrzegł nieznaczny ruch dłoni Ashe'a. Najwyraźniej

przygotował on jakiś drobny pokaz, który miał przekonać dzikusa. Jakoż
faktycznie u wylotu jaskini zapłonął gwałtownym błyskiem wielce
widowiskowy zielony ogień. Lal jęknął przerażony, ale ponieważ błysk
trwał tylko przez moment, odważył się spojrzeć tam ponownie.

- Widziałeś, że Lurgha odpowiedział na moje wyzwanie. Lal. Na

mnie tylko będzie zwrócony jego gniew. A teraz - Ashe dokuśtykał z
powrotem i wyciągnąwszy skórę białego wilka, rozłożył ją przed Lalem -
zaniesiesz to Cassce, a ona uczyni z tego kurtynę w drzwiach Domu Matki.
Jest biała, jak sam widzisz, przeto jest bardzo rzadka. Matka będzie rada z
tak cennego podarunku. A ty powiesz Wielkiej Matce, co ci się
przydarzyło, i powiesz, iż wierzysz, że jej moc większa jest niż moc
Lurghy. A Matka będzie z ciebie wielce zadowolona. Ale nie powiesz ni
słowa ludziom z wioski. Bo to jest sprawa między Lurghą a Asshą i nie
chcę, by ktokolwiek stanął pomiędzy nami.

To mówiąc, rozwiązał linę krępująca ręce Lala. Ten zaś dotknął

skóry śnieżnego wilka a jego oczy lśniły z podziwu.

- Zaprawdę, wielki dar dałeś mi, Assha. Matka będzie zadowolona,

background image

bo od wielu już lat nie miała tak bogatej kurtyny u wrót swego domu.
Jestem naprawdę małym człowiekiem, nie mnie przeto mieszać się w
spory między wielkimi. Lurgha przyjął twoje słowa, nie moja to więc
sprawa. Nie wrócę jednak do wioski przez czas jakiś, jeśli zechcesz mi
zezwolić, Assha. Jestem bowiem człowiekiem o lekkim i długim języku i
często mówię to, czego powiedzieć nie chcę. Jeśli więc zadadzą mi
pytanie, odpowiadam. Jeśli zaś tam nie wrócę, nie zadadzą mi pytania, nie
odpowiem więc.

McNeil roześmiał się.
Ashe uśmiechnął się tylko dobrotliwie.
- Tak więc będzie. Lal. Jesteś mądrzejszym człowiekiem niż sądzisz.

Nie powinieneś jednak także zostawać tutaj.

Lal ponownie zgiął się w ukłonie.
- Tak i ja sądzę, Assha. Nad wami ciąży teraz gniew Lurghy, a ja nie

chcę znaleźć się w jego zasięgu. Dlatego też odejdę na bagna. Są tam ptaki
i zające, będę więc miał czas obrobić tę skórę, aby, gdy zaniosę ją do
Matki, naprawdę była warta jej błogosławieństwa. Chciałbym za twym
pozwoleniem, Assha odejść jeszcze tej nocy.

- Niech szczęście ci sprzyja. Lal.
Ashe wskazał mu gestem wyjście. Lal nieśmiało pokłonił się jeszcze

pozostałym i znikł w ciemnościach doliny.

- Co, jeśli go pochwycą? - spytał McNeil zmęczonym głosem.
- Nie sądzę, by go łatwo znaleźli - odparł Ashe. - A poza tym, co

miałem z nim zrobić? Zatrzymać tutaj? Cały czas knułby ucieczkę. A na
wolności znów by na nas polował. Teraz zaś mam nadzieję, że przez jakiś
czas będzie trzymał się z dala od Nodrena i w ogóle zniknie wszystkim z
oczu. Lal może nie jest bardzo bystry, ale jest niezłym myśliwym. A teraz
ma powody się ukrywać, więc trzeba będzie dobrego tropiciela, by go
znalazł. Jednego za to się dowiedzieliśmy. - Czerwoni wiedzą, że nie do
końca wyczyścili to miejsce. Co się właściwie stało, McNeil?

Opowiedział im wszystko ze szczegółami. Potem Ashe usiadł na

posłaniu, a Ross zajął się przygotowaniem kolacji.

- W jaki sposób namierzyli posterunek? - zastanawiał się Ashe,

wpatrując się w pełgające płomienie ogniska.

- Musieli namierzyć sygnał komunikacyjny i znaleźć jego źródło.

Tylko to przychodzi mi do głowy. A to oznacza, że musieli nas szukać już
od dłuższego czasu.

background image

- Nie było ostatnio w okolicy jakichś obcych? McNeil potrząsnął

przecząco głową.

- W ten sposób nie mogli nas znaleźć. Sanford był świetny w tym, co

robił. Gdybym go nie znał, sam bym przysiągł, że jest jednym z ludu
pucharu. Miał przy tym wspaniałą sieć informatorów w całej Brytanii. To
zadziwiające, jak potrafił to zorganizować. Myślę, że fakt jego
przynależności do gildii kowali był wielce pomocny. Mógł zdobyć
mnóstwo ciekawych wieści w każdej wiosce, w której tylko było coś do
roboty. I mówię ci - McNeil uniósł się nieco na łokciu dla podkreślenia
swoich słów - nie działo się nic podejrzanego ani po obu stronach Kanału,
ani daleko na pomocy. O tym, że czyste jest południe, upewniliśmy się,
zanim jeszcze zdecydowaliśmy się na przykrywkę ludu pucharu.
Zwłaszcza, że ich klany są niezwykle liczne w Hiszpanii.

Ashe przeżuwał w zamyśleniu pieczone skrzydełko.
- Ich stała baza z transporterem musi być gdzieś w granicach

terytorium, którym władają także w naszych czasach.

- Mogą równie dobrze siedzieć na Syberii i śmiać się w głos!

-wybuchnął McNeil - Tam nie mamy szansy się dostać.

- Nie - odparł Ashe wrzucając w ogień ogryzioną kość i oblizując

palce z tłuszczu. - Wtedy też natrafiliby na stare problemy odległości.
Gdyby to, czego szukają, znajdowało się w ich obecnych granicach, nigdy
byśmy nie wpadli na ich trop. To leży gdzieś poza ich
dwudziestowiecznym terytorium, i to jest korzystne dla nas. Oni zaś muszą
umieścić swój punkt transportowy tak blisko tego miejsca, jak to tylko
możliwe. Nasze problemy logistyczne i tak są znacznie poważniejsze niż
ich.

- Przecież wiesz, dlaczego wybraliśmy Arktykę na miejsce głównej

bazy. Tam w żadnym okresie historii nie było zbyt gęsto od ludzi. Ale jeśli
chodzi o nich, założę się o wszystko, co tylko chcesz, że ich baza jest
gdzieś w Europie, a do tego musieli wytłuc trochę ludzi. Jeśli używają
samolotu, nie mogą robić tego otwarcie...

- Dlaczego nie? - wtrącił Ross. - Dla miejscowych to przecież tylko

magia, ptak Lurghy.

- Oni także muszą uważać, by nie zakłócić biegu historii, podobnie

jak my - potrząsnął głową Ashe. - Wszystko, co pochodzi z naszych
czasów, musi być tak ukryte lub zamaskowane, aby nie kojarzyło się
tubylcom z dziełem ludzkich rąk. Nasz okręt podwodny wygląda jak

background image

wieloryb. Ich samolot z pewnością przypomina ptaka, ale nie mogą
ryzykować, że ktoś przyjrzy mu się bliżej. Nie mamy pojęcia, co mógłby
spowodować taki wyciek technologii w tych czy też innych prymitywnych
czasach, jak mogłoby to zmienić bieg historii.

- Ale - Ross był zdecydowany przedstawić swoje przemyślenia na

ten temat - załóżmy, że dałbym Lalowi pistolet i nawet nauczył go, jak go
używać. I tak nie uda mu się stworzyć własnego. Ta technologia leży poza
jego możliwościami. Ci ludzie nie potrafiliby wytworzyć takiego
przedmiotu.

- Jest w tym trochę racji. Z drugiej strony, nie lekceważ umiejętności

tutejszych rzemieślników ani też wrodzonej inteligencji ludzi tej ery.
Tubylcy prawdopodobnie nie potrafiliby stworzyć pistoletu, ale to
mogłoby pchnąć ich myśli w nowym kierunku. I kto wie, czy nie
unicestwilibyśmy tym samym naszego świata. Dlatego nie śmiemy
zmieniać przeszłości. To jest tak jak z wynalezieniem broni atomowej.
Każdy chciał ją wyprodukować, a teraz siedzimy wszyscy i trzęsiemy się
ze strachu, że ktoś jednak może być na tyle szalony, by jej użyć.

- Więc kiedy Czerwoni ściągają stąd jakieś wynalazki, staramy się

nie pozostać w tyle, ale tutaj w przeszłości musimy uważać na każdy ruch,
żeby przypadkiem nie zniszczyć świata, w którym żyjemy?

- Co właściwie będziemy teraz robić? - McNeil najwyraźniej znudził

się tą jałową dyskusją.

- Murdock jest na próbnym skoku. To jego test. Okręt ma nas stąd

zabrać za dziewięć dni.

- Jeśli zatem tu wysiedzimy, jeśli zdołamy tu wysiedzieć - McNeil

spojrzał na swoje nogi - wkrótce nas zabiorą. No dobrze, dziewięć dni.

Trzy z nich spędzili w jaskini. McNeil szybko wracał do zdrowia i

wkrótce już niecierpliwił się bezczynnością, ale Ashe wciąż jeszcze
kuśtykał zbyt poważnie, by mogli ryzykować marsz.

Ross na przemian z McNeilem polowali w okolicy i patrolowali

najbliższy teren. Nie natrafili jednak na żadne ślady tubylców.
Najwyraźniej Lal dotrzymał słowa i zaszył się gdzieś na bagnach z dala od
swego ludu.

Kiedy czwartego dnia bladym świtem Ashe obudził Rossa, ten bez

zbędnych słów zrozumiał, że nadeszła pora wymarszu. Palenisko było
przysypane ziemią. Pożywili się naprędce upieczoną poprzedniej nocy
dziczyzną i w milczeniu opuścili jaskinię, zanurzając się w oparach

background image

chłodnej mgły. Nieco dalej w dolinie dołączył do nich schodzący z czat
McNeil. Dostosowawszy tempo marszu do Ashe'a, podążali powoli, ale
wytrwale w kierunku biegnącego pomiędzy wioskami szlaku.

Szli wprost na północ. Teren zaczynał się wznosić. Dochodzili do

zamieszkanych terenów. Ross omal nie przewrócił się w płytkim rowie,
który, jak się potem okazało, był granicą uprawnego poletka. Mgła wciąż
była gęsta, ale z oddali dochodziło beczenie owiec i ujadanie psa. Ashe
zatrzymał się na moment, węsząc w powietrzu jak pies gończy. Ruszyli
dalej we wskazanym przez niego kierunku, przecinając całą serię małych
poletek.

Tymczasem mgła gęstniała. Ashe wyraźnie przyspieszył kroku

opierając się ciężko na wystruganym przez siebie kosturze. Odetchnął
głośno z wyraźną ulgą, gdy nagle z mgły wyłoniły się dwa kamienne
monolity sterczące jak dziwaczne filary. Trzecia kamienna płyta leżała na
nich poziomo. Konstrukcja ta przypominała prymitywny łuk, pod którym
należało przejść, aby zejść ze wzgórza do wąskiej doliny.

Ross nie widział jej wyraźnie poprzez mgłę, miał jednak wrażenie,

że coś się czai za tą kamienną bramą. Nigdy nie był przesądny. Kiedy
studiował wierzenia tych prymitywnych ludów, nie traktował ich poważnie
ani przez chwilę. A jednak, gdyby był tu teraz sam, odwróciłby się na
pięcie i zawrócił. To, co czekało za bramą, nie było dla niego.

Toteż odetchnął, gdy Ashe zatrzymał się przed kamiennym portalem

i gestem nakazał obu towarzyszom, by się ukryli. Ross z ochotą wykonał
to polecenie. Mimo iż czuł niemiłe, wilgotne dotknięcia mgły na karku i
twarzy, przypadł do ziemi za karłowatymi roślinkami rosnącymi w
pobliżu.

Te krzewy wyglądają jakby ktoś celowo je tu zasadził - przemknęło

mu przez myśl. Kiedy McNeil przysiadł obok niego, Ashe wydobył z
gardła miękki, przenikliwy odgłos przypominający ptasi zew. Powtórzył go
trzy razy, nim z mgły wynurzyła się jakaś postać. Postać w długim,
sięgającym ziemi szaro-białym płaszczu. Szła od strony zielonej doliny, a
kaptur płaszcza całkowicie krył oblicze. Zatrzymała się tuż przed
kamiennym łukiem, a Ashe, nakazując gestem towarzyszom, aby nie
ruszali się z miejsca, postąpił ku niej kilka kroków.

- Niech błogosławione będą stopy i dłonie Matki, tej, która sieje to,

co daje owoce.

- Obcy przybyszu, którego ściga gniew Lurghy - zabrzmiał

background image

stłumiony przez kaptur głos Casski - czego tu szukasz? Jak śmiesz
pojawiać się w miejscu, do którego żaden mężczyzna nie ma wstępu?

- Ciebie szukam. Bo tej nocy, gdy przybył Lurgha, ty byłaś

świadkiem jego przybycia.

Ross usłyszał syk gwałtownie wciągniętego powietrza.
- Skąd to wiesz, przybyszu?
Bo służysz Matce i jesteś zazdrosna o swoją i jej potęgę. Chciałaś na

własne oczy ujrzeć potęgę Lurghy.

Kiedy po chwili milczenia odpowiedziała, Ross słyszał gniew i

frustrację w jej głosie.

- Pojmujesz zatem mój wstyd, Assha. Gdyż Lurgha przybył. Przybył,

dosiadając ptaka. I okazał swą moc. Teraz więc wioska będzie składać
ofiary Lurghdze i zabiegać o jego łaski. Nikt zaś nie będzie już słuchać
stów Matki, nikt nie ofiaruje jej pierwszego owocu ze swych...

- Ale skąd przybył ptak, którego dosiadał Lurgha? Czy możesz mi to

wyjawić, ty, która czekasz nadejścia Matki?

- Jakąż różnicę czyni to, skąd przybył Lurgha? Czy to coś ujmuje lub

przysparza jego mocy? - Cassca przeszła pod sklepieniem łuku. - A może
tak, w jakiś dziwny sposób? Powiedz mi, Assha.

- Może tak. Odpowiedz, proszę.
Obróciła się powoli i wskazała za swe prawe ramię.
- Stamtąd przybył. Przyglądałam mu się uważnie, wiedząc, że chroni

mnie moc Matki, i że nawet pioruny Lurghy nie mogą mnie pożreć. Czy ta
wiedza czyni Lurghę mniejszym w twoich oczach, Assha? Przecież on
pożarł wszystko, co do ciebie należało, wraz z twoimi krewnymi.

- Może tak - powtórzył Ashe. - Nie sądzę, by Lurgha przybył

ponownie.

Wzruszyła ramionami, a ciężki płaszcz załopotał na wietrze.
- Stanie się, co ma się stać, Assha. A teraz odejdź. Nie jest właściwe,

by przebywał tu jakikolwiek mężczyzna.

I Cassca wycofała się w głąb zielonej doliny, a Ross i McNeil wyszli

ze swego ukrycia.

McNeil spoglądał w stronę, którą wskazała kapłanka.
- Północny wschód - mruknął w zamyśleniu. - Tam właśnie znajduje

się Bałtyk.

background image

8

Dziesięć dni później Ashe leżał wygodnie wyciągnięty na szpitalnym

łóżku w arktycznej bazie, ze starannie zabandażowaną nogą i kubkiem
gorącej kawy w ręce. Z ponurym uśmiechem spoglądał na Nelsona
Millairda.

Millaird, Kelgames, doktor Webb - szefowie projektu - nie tylko

przeszli przez wrota transportera, aby spotkać się z trójką przybyszy z
Brytanii, ale teraz tłoczyli się w ciasnym pokoju, niemal przygniatając do
ściany Rossa i McNeila. Bo to właśnie było to! To, na co polowali od
wielu miesięcy, mieli niemal w zasięgu ręki!

Tylko Millaird, dyrektor naczelny, nie był o tym do końca

przekonany. Ten potężny mężczyzna o nalanej twarzy i bujnej,
rozwichrzonej czuprynie siwiejących włosów nie wyglądał na in-
telektualistę. Jednak Ross siedział w tym projekcie wystarczająco długo,
by wiedzieć, że właśnie grube, owłosione ręce Millairda pozbierały
wszystkie luźne sznurki poruszające operacją Retrograde i splotły je w
sprawnie funkcjonującą całość. Teraz zaś dyrektor siedział rozparty
niedbale na krześle, znacznie zresztą za małym na jego potężne cielsko, i
gryzł w zamyśleniu drewnianą wykałaczkę.

- No to mamy pierwszy trop - skomentował bez nadmiernej

ekscytacji.

- Raczej porządną brukowaną drogę! - wszedł mu w słowo

Kelgarries. Major był zbyt podniecony, by stać spokojnie. Przestępował z
nogi na nogę, jakby był gotów już w tej chwili obrócić się na pięcie i gnać
na wroga. - Czerwoni nie niszczyliby Gog, gdyby nie uważali tego
posterunku za zagrożenie. W tym sektorze czasowym musi się znajdować
ich główna baza!

- Powiedzmy raczej, jakaś większa baza - studził jego zapał Millaird.

- Nie ta, której szukamy. W dodatku teraz właśnie mogą zmieniać sektor
czasowy. Myślisz, że spokojnie tu na nas zaczekają, aż pojawimy się z
większymi siłami?

A jednak spokojny ton głosu Millairda nie zgasił entuzjazmu majora.
- Jak długo trwa rozmontowanie dużej bazy? - zapytał. - Co najmniej

miesiąc. Jeśli poślemy tam ekipę, jeśli się pospieszą...

Millaird uderzył swymi ciężkimi łapskami o tłuste uda i roześmiał

background image

się, choć był to raczej wisielczy humor.

- A gdzie konkretnie poślemy tę ekipę, Kelgarries? Na północny

wschód od Brytanii? To raczej nieprecyzyjny namiar, delikatnie mówiąc.
Oczywiście - zwracał się teraz do Ashe'a - dowiedziałeś się wszystkiego,
czego było można. A ty, McNeil, nie masz nic do dodania?

- Nie, sir. Zmietli nas w momencie, gdy Sandy był przekonany, że

jesteśmy bezpieczni jak u mamusi. Nie mam pojęcia, jak nas znaleźli,
chyba że namierzyli sygnał komunikacyjny. A jeśli tak, to musieli nas
poszukiwać od dłuższego czasu, bo używamy bardzo nieregularnych
częstotliwości nadawania.

- Czerwoni są cierpliwi i niegłupi. Mogą też mieć urządzenia, o

jakich nie mamy pojęcia. My też jesteśmy cierpliwi i niegłupi, ale nie
mamy ich gadżetów. I czas działa na naszą niekorzyść. Jakieś wnioski,
Webb? - Millaird zwrócił się do trzeciego, dotąd milczącego mężczyzny.

Doktor poprawił okulary, które zsunęły mu się na czubek nosa.
- Tylko jeden punkt, którym chciałbym uzupełnić nasze przy-

puszczenia - odparł. - Sądzę, że mają bazę w rejonie Bałtyku. Nawet
obecnie te tereny są dla nas niedostępne, a wtedy znajdowały się tam
liczne szlaki handlowe. Nie wiemy wiele o tej części Europy. Ich baza
może być w okolicach granicy z Finlandią. Tam mogliby ukryć instalacje
na sto różnych sposobów.

Millaird wydobył notes i sięgnął do kieszeni po długopis.
- Nie zaszkodzi wysłać tam kilku agentów w naszych czasach.

Uruchomimy wywiad wojskowy, a może i cywilny. Może znajdą coś
ciekawego. Ale to spory rejon.

Webb przytaknął.
- Mamy jedną wskazówkę - szlaki handlowe. W czasach kultury

pucharów dzwonowatych były bardzo dobrze oznaczone. Najważniejszy w
tym rejonie był szlak bursztynowy. Większość mieszkańców stanowili
wtedy łowcy, było też trochę rybaków wzdłuż wybrzeża. W interesujących
nas czasach mieli już kontakty z handlarzami. - Zdjął okulary nerwowym
ruchem. - Poza tym Czerwoni sami mogą mieć tam kłopoty...

- To znaczy? - zainteresował się Kelgarries.
- Inwazja plemion należących do kultury czekanów bojowych. Jeśli

jeszcze się nie pojawili, przybędą niedługo. To była jedna z większych fal
migracyjnych w tym kraju. Prawdopodobnie byli przodkami późniejszych
Celtów i plemion nordyckich. Nie wiemy nawet, czy wytępili pierwotnych

background image

mieszkańców czy też zasymilowali się z nimi.

- Szkoda, że nie wiemy - skomentował McNeil - bo dla nas ta

różnica może się sprowadzać do topora w czaszce lub też nie.

- Nie sądzę, żeby atakowali handlarzy. Dzisiejsze znaleziska

świadczą, że lud pucharu kontynuował swój handel, mimo zmiany
klientów - uspokoił go Webb.

- O ile oczywiście ktoś nie będzie ich podżegał - Ashe podał pusty

kubek Rossowi. -Nie zapominajcie o gniewie Lurghy. Począwszy od tego
momentu nasi wrogowie mogą podejrzewać każdą faktorię handlarzy,
która pojawi się w pobliżu ich terytorium.

Webb pokręcił w zamyśleniu głową.
- Taki totalny atak przeciwko handlarzom oznaczałby wpływanie na

bieg historii. Na to Czerwoni by się nie odważyli, zwłaszcza że mają tylko
ogólne podejrzenia. Pamiętaj, że oni wcale nie mniej obawiają się
majstrować w przeszłości niż my. Nie, raczej skupią się na uważnych
obserwacjach. Musimy zrezygnować z komunikowania się radiem...

- Wykluczone! - przerwał mu gwałtownie Millaird. - Możemy

zmniejszyć liczbę połączeń, ale nie poślę tam chłopców pozbawionych
możliwości szybkiego kontaktu. Niech chłopcy w laboratorium spróbują
pomajstrować trochę przy radiu, tak aby nie można było go wykryć. Czas!
- zabębnił palcami na swym grubym kolanie. - Wszystko sprowadza się do
kwestii czasu.

- Którego nie mamy - wtrącił Ashe cichym jak zazwyczaj głosem. -

Jeśli Czerwoni obawiają się, że zostali wykryci, muszą zdemontować
swoją bazę w tamtym czasie. I już nad tym intensywnie pracują. Możemy
nie dostać drugiej takiej szansy, aby ich namierzyć. Trzeba ruszać jak
najszybciej.

Millaird miał przymknięte powieki. Drzemał? Kelgarries wpatrywał

się W drzwi. Na okrągłej twarzy Webba malowało się zniechęcenie.

- Doktorze - Millaird nagle otworzył oczy i zwrócił się do Webba. -

Jaka jest twoja diagnoza?

- Ashe musi pozostać pod opieką lekarską jeszcze co najmniej pięć

dni. Oparzenia McNeila nie są groźne, a ta rana Rossa właściwie już się
zagoiła.

- Pięć dni - Millaird znów przymknął oczy. Po chwili spojrzał bystro

na majora. - Personel. Nie mamy tu pod ręką nikogo właściwego. Kogo
spośród znajdujących się w akcji można ściągnąć bez ryzyka zakłóceń w

background image

projekcie?

- Nikogo. Chociaż nie, mógłbym odwołać Jansena i Van Wyke’a. Ci

od czekanów mogliby do nich pasować... - Nagły błysk w oczach majora
zgasł równie szybko, jak się pojawił. - Nie, nie mają odpowiedniego
przygotowania językowego i kulturowego. I nie wiemy, czy te szczepy już
się tam pojawiły. Nie poślę nieprzygotowanych ludzi. Jedna wpadka może
nie tylko zagrozić ich życiu, ale też pogrążyć cały projekt.

- A więc zostaje ta trójka - podsumował Millaird. - Odwołamy, kogo

tylko można, i przygotujemy ich w bazie jak najszybciej, ale wiecie, że to
musi potrwać. W międzyczasie zaś...

- Czy możesz określić region z większym przybliżeniem niż tylko

okolice Bałtyku? - Ashe zwrócił się do Webba. Ten wyraźnie się zawahał.

- Niewiele możemy zrobić. Co najwyżej posłać tam okręt podwodny

na te pięć dni. Jeśliby nadawali coś przez radio, cokolwiek, powinniśmy
ich namierzyć. Wszystko zależy od tego, czy Czerwoni mają kogoś poza
bazą, kto działa obecnie w terenie. To mało prawdopodobne...

- Ale zawsze coś! - przerwał mu Kelgarries ze zniecierpliwieniem

człowieka czynu.

- Oni czekają na takie właśnie posunięcie - zauważył Webb.
- No to co? Więc będą czujni! - major zaczynał tracić cierpliwość. -

To jedyne wsparcie, jakie możemy dać naszym chłopcom.

Nie kontynuując już dyskusji, wybiegł z pokoju. Webb wstał powoli.
- Popracuję trochę nad mapami - zwrócił się do Ashe'a. - Nie

posyłaliśmy zwiadowców nad Bałtyk. Nie odważymy się również wysłać
tam samolotu szpiegowskiego. To będzie skok w ciemność.

- Jeśli masz tylko jedną drogę, podążasz nią, prawda? Chętnie

dowiem się wszystkiego, co jeszcze będziesz mi mógł przekazać, Miles.

Ross do tej pory sądził, że przygotowania do jego pierwszej

wyprawy były wyczerpujące. Wkrótce śmiał się z tych myśli. Cały ciężar
kolejnej podróży miał spoczywać na barkach tylko ich trzech, toteż prawie
natychmiast zostali poddani intensywnemu szkoleniu i już trzeciej nocy
Ross miał taki chaos w głowie, iż mimo potwornego zmęczenia, nie mógł
zasnąć. Uważał, że więcej mu namieszano w umyśle, niż go nauczono.
Zwierzył się McNeilowi z tych niewesołych myśli.

- Baza odwołała trzy inne grupy - wyjaśnił mu McNeil. - Ale oni

muszą przejść znacznie poważniejsze szkolenia i nie będą gotowi szybciej
niż za jakieś trzy, cztery tygodnie. Zmiana epoki wymaga nie tylko

background image

zdobycia nowej wiedzy, ale też wymazania starej.

- A nowi ludzie?
- Gwarantuję ci, że Kelgarries przetrząsa teraz wszystkie kąty,

poszukując takich. Ale oni muszą pasować fizycznie do cywilizacji, w
której mają się znaleźć. Jeśli umieścisz na przykład niskiego,
ciemnowłosego faceta między nordyckimi żeglarzami, łatwo go będzie
zauważyć i zapamiętać... zbyt łatwo. Nie możemy ryzykować. Więc
Kelgarries musi szukać ludzi, którzy nie tylko psychicznie, ale także
fizycznie pasują do konkretnego zadania. Facet, który nie jest człowiekiem
morza, nie będzie się zachowywać jak człowiek morza, rozumiesz? A jeśli
chcesz kogoś wsadzić do plemienia wędrującego ze stadami bydła, to
musisz znaleźć pastucha. Jedyną ochroną agenta - jak i całego projektu -
jest dopasowanie go do właściwego czasu i miejsca.

Ross nigdy dotąd nie zastanawiał się nad tym. Teraz nagle zdał sobie

sprawę, jak bardzo ich trójka jest podobna do siebie. Wszyscy byli
podobnego wzrostu, wszyscy mieli brązowe włosy i jasne oczy - Ashe
niebieskie, on sam szare, McNeil orzechowe - i podobną budowę - smukli,
drobnokościści, ruchliwi. Nigdy jeszcze nie spotkał prawdziwego
handlarza z ludu pucharu, ale przypomniał sobie film, który widział
pierwszego dnia. Wszyscy trzej przypominali fizycznie ludzi, pod których
się podszywali.

Piątego dnia studiowali wraz z Webbem mapę rejonu Bałtyku, kiedy

do pokoju wpadł Kelgames. Za nim zobaczyli ociężałą postać Millairda.

- Mamy ich! - krzyknął major od progu. - Tym razem to nam

sprzyjało szczęście! A Czerwoni strzelili gafę! I to jaką gafę!

Webb przyglądał się rozentuzjazmowanemu majorowi z lekkim

uśmiechem.

- No cóż, cuda się czasem zdarzają - zauważył. - Przypuszczam, że

okręt ma dla nas namiary?

Kelgarries położył na stole kartkę papieru, którą dotąd wymachiwał

tryumfalnie jak sztandarem. Webb spojrzał na zapisane tam cyfry, a potem
pochylił się nad mapą i naniósł na nią naostrzonym ołówkiem dwie kropki.

- No, to nieco zawęża pole działania - mruknął. Ashe roześmiał się

głośno.

- Czasem mam ochotę zapytać, jak definiujesz słowo “wąski", Miles.

Pamiętaj, że mamy odbyć tę drogę piechotą, więc różnica dwudziestu mil
to niemało.

background image

- Ten punkt jest spory kawał od wybrzeża - zaprotestował także

McNeil, spojrzawszy na mapę. - W ogóle nie znamy tego regionu...

Webb, zapewne po raz setny tego dnia, zdjął okulary.
- Myślę, że możemy przyznać tej akcji status czerwony - powiedział

pełnym wątpliwości tonem, jakby czekał, że ktoś się z nim nie zgodzi.

Ale nie było protestów. Millaird pochylił się nad mapą.
- Tak zrobimy, Miles - spojrzał na Ashe'a. - Zostaniecie zrzuceni na

spadochronach. Dostaniecie specjalny sprzęt. Jeśli już go użyjecie,
posypiecie go specjalnym proszkiem, który da wam Miles. Po dziesięciu
minutach po sprzęcie nie zostanie ani śladu. Nie mamy tego za wiele i nie
możemy nadużywać, ale sytuacja jest szczególna. Znajdziecie bazę i
podacie współrzędne. W tym czasie, w którym będziecie, nie powinno to
być trudne. Pamiętajcie jednak, że nas interesuje to, co jest na drugim
końcu tamtejszego transportera czasowego. Dopóki nie zlokalizujecie
także tamtej bazy, nie kontaktujcie się z nami.

- Istnieje możliwość - zauważył Ashe - że Czerwoni mają więcej niż

jedno stanowisko pośrednie. Mogli się wycwanić i zbudować cały ich
szereg, by zatrzeć ślady. Każdy transporter wiódłby więc dalej w
przeszłość...

- Dobrze. Jeśli tak będzie, dostarczcie nam tylko położenie

następnego w kolejce - odparł Millaird. - Stamtąd podejmiemy trop,
choćbyśmy musieli posłać chłopaków w skórach dinozaurów. Musimy
znaleźć bazę podstawową, a jeśli nie prowadzi do niej prosta droga, trudno
- pójdziemy krzywą.

- Skąd macie ten namiar? - spytał McNeil.
- Jedna z ich ekip terenowych wpadła w tarapaty i wezwała pomoc.
- I dostała ją?
Major uśmiechnął się ponuro.
- A jak myślisz? Znasz reguły tej gry, a Czerwoni mają znacznie

ostrzejsze zasady wobec swoich.

- Jakie mieli kłopoty? - zainteresował się Ashe.
- Jakaś lokalna dysputa na tematy religijne. Zrobiliśmy, co było

można, ale nie jesteśmy na sto procent pewni, czy właściwie odczytaliśmy
ich kod. Zdaje nam się, że odgrywali lokalnego boga i coś tam nie poszło
dobrze.

- Znów Lurgha? - uśmiechnął się Ashe.
- Głupie to - zdenerwował się Webb. - Naprawdę głupie. Ty sam,

background image

Gordon, omal nie przekroczyłeś niebezpiecznej granicy. Włączanie w
nasze sprawy Wielkiej Matki to była bardzo śliska sprawa. Miałeś
szczęście, że poszło gładko.

- Raz się udało - zgodził się Ashe. - I być może nawet dzięki temu

przeżyliśmy. Ale zapewniam cię, że nie zamierzam zaczynać żadnej
świętej wojny ani ogłaszać się prorokiem.

Rossa szkolono w zakresie posługiwania się mapą, ale nadal nie

potrafił wyobrazić sobie w rzeczywistości tych kolorowych plamek, które
widniały na papierze. Miał więc nadzieję, że tam na dole znajdzie jakieś
naturalne punkty orientacyjne, najlepiej dużych rozmiarów. Tylko coś
takiego mógłby zapamiętać.

Samo lądowanie, które odbyło się zgodnie z instrukcjami Millairda,

nie było rodzajem przygody, na którą pisałby się dobrowolnie. Już sam
wyskok wymagał dobrego wyczucia czasu, a lot na spadochronie w nocy i
podczas deszczu nie należał do przyjemnych. Ten skok na ślepo, w
kompletną ciemność i nicość, był dla Rossa jednym z najtrudniejszych
testów, jakie przechodził w życiu. A jednak udało się, podobnie jak udało
mu się wylądować bez specjalnej kontuzji na niewielkiej polance, którą
obrali za cel.

Ross, wyplątawszy się z licznych pasków i uprzęży, pociągnął czaszę

spadochronu na środek polany. Podczas tej roboty usłyszał donośne
ryczenie dochodzące z powietrza i tylko dzięki temu zdążył zejść z drogi
lądującemu na spadochronie osłowi, który już po chwili zaczął się rzucać
pod splątanym płótnem. Zajęty swoim spadochronem zupełnie zapomniał
o dwóch zwierzakach, które wysłano wraz z nimi. Na szczęście specjalnie
dobrano spokojniejsze ze spokojnych, więc kiedy zwierzę poczuło na
karku ręce Rossa i usłyszało jego uspokajający głos, stanęło i pozwoliło
rozplatać się ze sznurów.

- Rossa - usłyszał swe imię w języku ludu pucharu.
- Tutaj. Mam jednego osła.
- Ja mam drugiego! - to był głos McNeila.
Oczy szybko przyzwyczajały się do ciemności, która na polanie nie

była tak gęsta, jak między drzewami. Praca szła sprawnie. Spadochrony
zostały zebrane w jeden tobół. Zgodnie ze słowami Webba, padający
deszcz powinien tylko przyspieszyć proces zniszczenia, który mieli
wywołać za pomocą środka chemicznego. Ashe wysypał go na tkaniny.
Świecił delikatnym zielonkawym blaskiem.

background image

Potem odeszli głębiej w las i rozbili prowizoryczny obóz, by dotrwać

do świtu. Wszystko w ich dotychczasowej podróży zależało od szczęścia i
to na razie dopisywało. Jeżeli jakiś agent nie przyczaił się gdzieś w lesie i
nie obserwował lądowania, ich przybycie pozostało niezauważone. Dalszy
plan działania był bardzo elastyczny. Udając handlarzy zamierzających
zbudować nową faktorię mieli rozbić obóz nad rzeką wypływającą z
pobliskiego jeziora, która potem skręcała na południe i uchodziła do
morza. Wiedzieli, że ten rejon jest bardzo słabo zasiedlony, a szczepy były
niewiele liczniejsze od rodziny. Większość mieszkańców stanowili
myśliwi, którzy przemierzali te tereny na pomoc i południe w zależności
od pory roku. Wzdłuż wybrzeża znajdowało się kilka stałych osad
rybackich, które z czasem miały zamienić się w miasta. Wprawdzie na
południu było kilka pionierskich osad rolniczych, ale jeśli zjawiali się tu
jacyś handlarze, to nie po ryby czy płody rolne, ale po futra i bursztyn. A
lud pucharu handlował oboma tymi towarami.

Kiedy znaleźli w miarę bezpieczne schronienie w wykrocie przy

powalonej sośnie, Ashe rozpakował jedną z paczek i wydobył z niej puchar
- przedmiot będący znakiem rozpoznawczym ludu, który ich “adoptował".
Przygotował porcję gorzkiego pobudzającego napoju, który handlarze
zwykli popijać w drodze. Puchar krążył z rąk do rąk. Napój smakował
paskudnie, ale dawał przyjemne uczucie ciepła we wnętrznościach. Potem
przespali się nieco do świtu, na zmianę trzymając warty. Wreszcie pojawiły
się pierwsze promienie słońca.

Po śniadaniu założyli osiołkom pakunki, używając węzłów i uprzęży

charakterystycznych dla ludu pucharu. Jeszcze tylko zabezpieczyli łuki
przed przemoczeniem i mogli wreszcie wyruszyć na południe w
poszukiwaniu rzeki.

Ashe prowadził, Ross ciągnął osły, McNeil był strażą tylną. Nie

znaleźli żadnej ścieżki, toteż minęło sporo czasu, nim wreszcie dotarli do
skraju jeziora.

- Czuję palące się drewno - powiedział nagle Ashe, zatrzymując się.
Ross wciągnął powietrze i również poczuł ten zapach.
McNeil bez słowa kiwnął głową i znikł między drzewami. Kiedy

czekali w milczeniu na jego powrót, Ross dopiero zdał sobie sprawę, jak
tętni życiem otaczający ich las. Po pniu drzewa przebiegła wiewiórka.
Zatrzymała się, wlepiła w obu ludzi czarne paciorki oczu, przekrzywiła
głowę, by widzieć wyraźniej. Gdy poruszył się jeden z ostów, wiewiórka

background image

umknęła w mgnieniu oka, machając tylko na pożegnanie rudą kitą.

Chociaż zdawało się, że wokół panuje cisza, Ross słyszał cichy

szum, szum składający się z tysięcy drobnych dźwięków. Może dlatego, że
tak bardzo się wsłuchiwał, usłyszał odgłos innego rodzaju...

Położył dłoń na ramieniu Ashe'a i ruchem głowy wskazał pobliskie

krzaki. Nie minęła chwila, a niemal bezszelestnie wynurzył się spomiędzy
nich McNeil.

- Mamy towarzystwo - powiedział cicho.
- Jakie?
- Tubylcy. Ale znacznie dziksi, niż kiedykolwiek widziałem na

taśmach. Zdaje się, że jesteśmy poza zasięgiem głównego nurtu cy-
wilizacji.

Ci ludzie wyglądają, jakby dopiero wyszli z jaskiń. Nie sądzę, by

kiedykolwiek słyszeli o handlarzach.

- Ilu?
- Trzy, może cztery rodziny. Większość mężczyzn musi być na

polowaniu, bo przeważają kobiety i dzieci. I sądzę, patrząc na nich, że
ostatnio niezbyt im się szczęściło.

- Może ich szczęście i nasze podąża tą samą ścieżką- powiedział

Ashe. - Na razie ich ominiemy i pójdziemy do rzeki. Pohandlujemy
później. Tak czy owak, na pewno nawiążemy z nimi kontakt.

background image

9

Nie chcę rozbudzać przesadnych nadziei - McNeil starł pot z czoła -

ale jak dotąd idzie nam całkiem nieźle.

Odsunął nogą ze ścieżki kilka gałęzi, które wcześniej Ross odciął z

powalonych drzew, i skoczył pomóc swemu towarzyszowi w przetaczaniu
następnego drewnianego pnia. Ich tymczasowe schronienie nabierało cech
trwałości. Gdyby teraz śledził ich jakiś leśny myśliwy, dostrzegłby tylko
zwyczajnych handlarzy wznoszących swój fort.

Wszyscy byli zresztą pewni, że są obserwowani przez łowców.

Musieli zawsze dla własnego bezpieczeństwa zakładać, że są śledzeni.
Nocą mogli zachowywać się nietypowo, ale w dzień każdy musiał grać
swoją rolę i nieważne, czy była przy tym jakaś publiczność czy też nie.

Wymiana towarowa, jaką przeprowadzili z szefem klanu, zwabiła

wielu onieśmielonych ludzi do obozu dziwnych przybyszy, którzy
ofiarowywali różne cuda w zamian za wyprawione skóry jeleni lub futra.
Wieść o przybyciu handlarzy bardzo szybko się rozeszła i już wkrótce dwa
następne klany przysłały pierwszych wysłanników. Agenci zadawali
tubylcom wiele pytań, gdy tylko nadarzała się okazja do dłuższej
pogawędki. Chociaż tutejsi mieszkańcy lasu mówili innym językiem, do
porozumienia się wystarczały gesty i kilka szybko wyuczonych
podstawowych słów. Ponadto Ashe zdołał się zaprzyjaźnić z najbliżej
mieszkającym klanem, pierwszym, z którym się zetknęli, i często
wyprawiał się z nimi na łowy, co było doskonałym pretekstem do badania
okolicy. Wszak na tym nieznanym terenie chcieli znaleźć bazę
Czerwonych.

Ross zanurzył dłonie w rzece i opłukał twarz.
- Jeśli Czerwoni nie są handlarzami myślał na głos - to jakiej

przykrywki mogą używać?

McNeil wzruszył ramionami.
- Łowców, rybaków...
- Skąd wzięliby kobiety i dzieci?
- Albo tak jak i mężczyzn - z naszych czasów, albo poradziliby sobie

z tym na sposób wielu współczesnych plemion.

- Masz na myśli zabicie mężczyzn i przejęcie ich rodzin!? -spytał

Ross.

background image

Poczuł dreszcz na samą myśl o tym. Zawsze uważał się za twar-

dziela, ale podczas realizacji tego projektu już kilka razy zdarzyło mu się
stanąć oko w oko z czymś, co naprawdę nim wstrząsnęło.

- Tak to się robiło - odparł beznamiętnie McNeil. - Zdarzało się to

setki razy przy różnych najazdach. A tutaj przy tak małych rodzinnych
klanach, mocno zresztą rozproszonych, byłoby to niezwykle łatwe.

- Na pewno udają rolników, nie łowców - rzekł Ross. - Nie mogliby

prowadzić koczowniczego trybu życia. Musieliby przenosić bazę na
plecach.

- No dobrze, więc założyliby wioskę rolniczą. Aha, już wiem, co

masz na myśli - w pobliżu nie ma żadnej wioski. A jednak muszą tu być,
może pod ziemią.

Jak trafne były ich przypuszczenia, przekonali się jeszcze tej nocy,

gdy Ashe wrócił z polowania z samą przewieszoną przez ramię. Ross znał
swego partnera wystarczająco dobrze, by wyczuć jego podekscytowanie.

- Dowiedziałeś się czegoś? - zapytał.
- Tak, o nowym rodzaju duchów - odpowiedział Ashe uśmiechając

się tajemniczo

- Duchy! - zawołał McNeil. - Zdaje się, że Czerwoni lubią się bawić

w siły nadprzyrodzone. Najpierw głos Lurghy, a teraz duchy. I co robią te
duchy?

- Zamieszkują górzysty teren na południowy wschód stąd. Teren,

który jest ścisłym tabu dla łowców. Ścigaliśmy bizona i zwierzak wlazł do
tego kraju duchów. A wtedy Ulffa odwołał wszystkich w wielkim
pośpiechu. Zdaje się, że każdy łowca, który się tam zapuścił, znikał bez
śladu, a jeśli nawet zdołał się stamtąd wyczołgać, był potwornie
poparzony. To jedna sprawa. - Usiadł przy ogniu i przeciągnął się ze
znużeniem. - Druga jest dla nas nieco

bardziej kłopotliwa. Obóz “naszego ludu", znajdujący się jakieś

dwadzieścia mil stąd na południe, o ile dobrze oceniam odległość na
podstawie opowieści, został tydzień temu starty z powierzchni ziemi.
Powiedziano mi to jako krewnemu ofiar... McNeil wyprostował się
gwałtownie.

- Polują na nas?
- Niewykluczone. Z drugiej strony, może chodzić o standardowe

środki ostrożności.

- Czy zrobiły to duchy? - zaciekawił się Ross.

background image

- Pytałem o to. Nie. Zdaje się, że jacyś obcy dzicy najechali obóz w

nocy.

- W nocy? - gwizdnął McNeil.
- Tak jest - głos Ashe'a był szorstki. - Tubylcy nie walczą w ten

sposób. Albo ktoś niedokładnie zna tutejsze zwyczaje, albo Czerwoni są
tak pewni siebie, że nie dbają o zasady. Ale to była robota dzikich albo
kogoś, kto ich udawał. Chociaż krążą także paskudne pogłoski, że duchy
wyjątkowo nie lubią handlarzy i mogą ukarać za ich przyjmowanie swym
gniewem...

- Aha. Gniewem Lurghy - uzupełnił Ross.
- Zgodzicie się zatem, że brzmi to wielce podejrzanie, nawet dla tak

mało podejrzliwych ludzi jak my.

- Proponuję zaprzestać na razie wypraw z łowcami - powiedział

McNeil. - Może się zdarzyć, że ktoś podczas łowów pomyli przyjaciela z
wilkiem lub jeleniem.

- Masz rację - zgodził się Ashe. - Ci ludzie wydają się bardzo prości,

ale ich umysły pracują według zupełnie innych wzorców niż nasze. Zdaje
nam się, że wyprowadzamy ich w pole, wystarczy jednak drobna pomyłka
i rezultat może być tragiczny. W międzyczasie proponuję umocnić nieco
naszą siedzibę. Proponuję też wystawić straże, choć możliwie nie
rzucające się w oczy.

- A może lepiej upozorować zniszczenie naszego obozu i nasze

przeniesienie się na łono Abrahama? - zasugerował McNeil. -Moglibyśmy
wyruszyć ku górom duchów, podróżując nocami, a ludzie Ulffa niech sobie
myślą, że nie żyjemy.

- To też niezły pomysł. Słabym punktem jest brak ciał. Zdaje się

bowiem, że ci, którzy najechali poprzedni obóz, zostawili wyraźne ślady
swych morderstw. A tego raczej nie zdołamy przygotować.

McNeil był nie przekonany.
- Może udałoby się upozorować coś w tym guście...
- A jeśli nie będziemy mieli czasu niczego przygotować? -powiedział

cicho Ross. Stał przy palisadzie, którą otoczyli swą chatę, i właśnie
wyglądał na zewnątrz. Ashe w mgnieniu oka stanął u jego boku.

- Co jest?
Teraz Ross przekonał się, że długie godziny wsłuchiwania się w

odgłosy lasu nie poszły na mamę.

- Tego ptaka nigdy nie słyszeliśmy z głębi lasu. To ten niebieski,

background image

który łowi żaby nad rzeką.

Ashe nawet nie spojrzał z stronę lasu. Chwycił naczynie z wodą.
- Zabierzcie suche racje żywnościowe! - rozkazał. Zawsze mieli pod

ręką po skórzanej sakwie z żelaznym zapasem. McNeil pośpiesznie
chwycił sakwy. I znów rozległ się krzyk ptaka, donośny, przenikliwy,
słyszalny z daleka. Ross wiedział, że z tego właśnie powodu został
wybrany na sygnał, choć wybrany głupio. Szybkim krokiem podszedł do
przywiązanych osłów i jednym ruchem przeciął linki. Zapewne powolne,
łagodne stworzenia padną łupem jakichś leśnych drapieżców, ale
przynajmniej dał im szansę ucieczki.

McNeil, zarzuciwszy na siebie obszerny płaszcz, by ukryć podróżne

sakwy, chwycił drewniane wiadro, jakby zamierzał zejść do rzeki po wodę,
i dołączył spokojnym krokiem do maszerującego w tamtym kierunku
Rossa.

Mieli nadzieję, że ewentualnym obserwatorom ich ruchy nie

wydadzą się podejrzane. Jednak albo nie byli przekonujący, albo któryś z
napastników był w gorącej wodzie kąpany, bo nagle usłyszeli świst strzały.
Leciała w kierunku ogniska. Ashe uniknął śmierci tylko dlatego, że akurat
pochylił się, by dołożyć drew do ognia. Teraz błyskawicznym ruchem
chwycił naczynie z wodą i chlusnął w płomienie, a sam ruszył w
przeciwnym kierunku. Ross i McNeil skoczyli w krzaki. Padli płasko na
ziemię i zaczęli przedzierać się ku brzegowi rzeki.

- Ashe? - zapytał Murdock szeptem.
Poczuł na policzku gorący oddech McNeila.
- Da sobie radę. Jeśli o to chodzi, jest najlepszy z nas. Czołgali się

przez krzaki, dwukrotnie zastygając w kompletnym bezruchu, ze
sztyletami w dłoniach, i nasłuchując szelestu gałęzi zdradzającego
zbliżanie się jednego z napastników. Za każdym razem Ross miał ochotę
zerwać się i dźgnąć obcego, ale zdołał zwalczyć ten impuls.

Wstążka rzeki błyszczała blado w ciemnościach pomiędzy czarnymi

krzewami. Wciąż jeszcze widać było ślady zimy w postaci sporych zasp i,
szarego w nocy, śniegu w ocienionych miejscach. O zimie nie pozwalały
też zapomnieć dokuczliwe ukąszenia przenikliwego wiatru.

W mroku, gdzieś w górze rzeki, rozległ się przeraźliwy krzyk. Ross

w bezwiednym odruchu paniki uniósł się już na kolana i byłby może stanął
na nogi i pognał w kierunku, z którego przybyli, gdyby ciężka ręka
McNeila nie opadła mu na ramię.

background image

- To był osioł! - usłyszał ostry szept. - Spokój! Idziemy w dół rzeki

do tego brodu.

Skręcili na południe i wstali z kolan. Przychyleni ku ziemi, pognali

przed siebie wzdłuż rzeki. Rzeka przybrała już po wiosennych deszczach i
chociaż wciąż daleko było jej do stanu powodziowego, zaczynała rozlewać
się szerzej. Dopiero dwa dni wcześniej odkryli miejsce, w którym mogli
dostrzec piaszczyste dno. Gdyby teraz udało im się przekroczyć rzekę,
mogliby odgrodzić się od nieznanego wroga wodną zaporą. To dałoby
chwilę oddechu, chociaż Ross aż się kulił na samą myśl o przeprawie przez
lodowatą wodę. Nie dalej jak wczoraj widział duże drzewa niesione
rzecznym nurtem. A przeprawa w nocy...

Nagle z gardła McNeila wydobył się dźwięk, który Ross ostatni raz

słyszał w Brytanii - wycie polującego wilka. Po kilku sekundach w dole
rzeki rozległ się podobny odgłos.

- Ashe!
Wciąż zachowując wszelkie środki ostrożności, przesuwali się

powoli wzdłuż brzegu, aż wreszcie spotkali się z Ashem. Już w komplecie
przeprawili się przez rzekę i kontynuowali marsz na południe, zmierzając
w kierunku gór. I wtedy wydarzyła się katastrofa.

Tym razem Ross nie został ostrzeżony przez ptasi zew. Choć to on

był w ariergardzie, nie usłyszał ani nie wyczuł zbliżającego się z tyłu
niebezpieczeństwa. W jednej chwili widział sylwetki podążających przed
nim McNeila i Ashe'a, a w następnej wszystko stało się ciemnością.

Pierwszą rzeczą jaka dotarła do jego zmysłów, był pulsujący ból w

tyle głowy. Zmusił się do otwarcia oczu. Promienie światła wtargnęły do
wnętrza jego czaszki z siłą rzuconej włóczni, a ból nagle stał się
niemożliwy do wytrzymania. Uniósł dłoń i wymacał na głowie potężnego
guza.

- Assha.... - to miał być głośny krzyk, ale niestety nawet on nie

usłyszał własnego głosu. Byli w dolinie, z krzaków zaatakował go wilk.
Wilk? Nie, wilk już nie żył, ale przecież coś wyło na drugim brzegu rzeki.

Ross po raz drugi zaryzykował otworzenie oczu. Teraz rozpoznał ten

przenikliwy snop światła - słońce. Odwrócił głowę, by nie patrzyć wprost
na nie. Wciąż był oszołomiony, ale spróbował zebrać myśli. Zdaje się, że
istniała jakaś przyczyna, dla której powinien uciekać? Ale skąd uciekał,
dokąd i dlaczego? Kiedy usiłował się skupić, widział tylko mgliste obrazy
z przeszłości, które nie tworzyły żadnej sensownej całości. Nagle w jego

background image

polu widzenia pojawił się jakiś ruchomy obiekt. Widział go na tle innego
obiektu, który już wcześniej uznał za pień drzewa. Czworonożna istota z
czerwonym językiem zwisającym z pyska. Podeszła na sztywnych nogach.
W jej gardle narastał niski warkot. Zwierzę obwąchało jego ciało, a potem
wydało z siebie serię krótkich i donośnych szczęknięć. Ta fala dźwięku
ugodziła głowę Rossa z taką siłą, że aż zamknął oczy. Chwilę potem
poczuł na twarzy jakąś lodowatą ciecz. Jęknął i gwałtownie otworzył oczy.
Ujrzał nad sobą brodatą twarz, którą, jak mu się zdawało, widział już w
przeszłości.

Jakieś ręce dźwignęły go tak gwałtownym ruchem, że ponownie

zapadł w całkowitą ciemność.

Kiedy się obudził, była już noc, a ból w jego głowie znacznie osłabł.

Pomacał rękoma dookoła siebie. Leżał na stosie futer, a jedno z nich
służyło mu za przykrycie.

- Assha... - jeszcze raz wyszeptał to imię. A jednak to nie Assha

pojawił się w odpowiedzi na wezwanie. Kobieta, która przy nim uklękła z
kubkiem w dłoni miała związane z tyłu włosy. Siwe pasemka wyglądały w
świetle ognia jak żyły srebra. Ross był pewien, że już ją kiedyś widział, ale
nie mógł sobie przypomnieć, kiedy i gdzie. Kobieta uniosła mu nieco
głowę, przytknęła kubek do ust i wlała do gardła jakąś gorzką, palącą
ciecz. Poczuł ciepło rozlewające się po całym ciele. Napoiwszy go, kobieta
wyszła. Ross został sam. Mimo bólu i oszołomienia zdołał zasnąć.

Nie wiedział, ile dni spędził w obozie Ulffy pielęgnowany przez jego

żonę. Stracił poczucie upływającego czasu. Zorientował się jednak, że
właśnie Frigga poleciła przynieść go tu, mimo iż inni nie wierzyli, by
zdołał wyrwać się śmierci. Pielęgnowała go wytrwale i w końcu
przywróciła życiu.

Dlaczego zadała sobie ten trud, Ross zrozumiał, gdy jego stan

poprawił się na tyle, że mógł usiąść i uporządkować myśli. Frigga łaknęła
wiedzy. Dlatego zaczęła interesować się ziołami i została znachorką. Ross
stanowił wyzwanie dla jej medycznych umiejętności, a teraz gdy zdołała
go uleczyć, pragnęła dowiedzieć się od niego tak wiele, jak tylko można.

Ulffa czy inni mężczyźni ze szczepu na pewno bardziej pożądaliby

metalowej broni handlarzy, ale Frigga wolała poznać sekret wykonywania
takiej odzieży, jaką miał na sobie obcy, chciała słuchać opowieści o jego
zwyczajach i o ziemiach, które przemierzył. Toteż zasypywała Rossa nie
kończącymi się pytaniami. Odpowiadał w miarę swych możliwości,

background image

albowiem wciąż jeszcze znajdował się w pół śnie pół jawie i nie był nawet
pewien realności obecnych zdarzeń, a co dopiero przeszłych. Przeszłość
była zamglona i odległa, choć co pewien czas wracała doń natrętna myśl,
że miał do spełnienia jakieś zadanie.

Wódz i jego wojownicy wyprawili się do zniszczonej faktorii po

wycofaniu się napastników i przynieśli stamtąd mnóstwo łupów: brzytwy z
brązu, dwa noże do oprawiania zwierząt, kilka haczyków na ryby oraz
tkaniny, którymi zajęła się Frigga. Ross przyglądał się obojętnie temu
rabunkowi, nie protestując. W ogóle większość jego myśli koncentrowała
się na potwornych bólach głowy, których powracające ataki często
pozbawiały go przytomności na całe godziny lub nawet dni.

Mimo to zdołał zrozumieć, że klan Ullfy też obawia się napaści ze

strony tych samych ludzi, którzy zniszczyli ich placówkę. Na razie jednak
rozesłani we wszystkich kierunkach zwiadowcy meldowali o wycofaniu
się napastników na południe.

Zaszła jeszcze jedna zmiana, której Ross wprawdzie nie był świa-

domy, ale która mocno zaskoczyłaby zarówno Ashe'a jak i McNeila. Otóż
Ross Murdock naprawdę umarł w momencie, gdy na brzegu rzeki powalił
go cios w głowę. Młody mężczyzna, którego za pomocą swego kunsztu
przywróciła do przytomności Frigga, był Rossa z ludu pucharu. Tenże
Rossa nosił w sercu gorącą chęć zemsty na tych, którzy go napadli, porwali
jego krewnych. A ludzie, którzy się nim opiekowali, w pełni rozumieli to
uczucie.

Żądza pomsty, jak również powracające natrętnie myśli o za-

pomnianym zadaniu, pchały go do czynu, mimo że miał jeszcze kłopoty z
ustaniem na nogach. Stracił wprawdzie łuk, ale potrzebował zaledwie kilku
godzin, by sporządzić nowy. Za swą miedzianą bransoletę kupił od Ullfy
tuzin najlepszych strzał. Natomiast zapinkę z agatu, która przytrzymywała
płaszcz, podarował Frigdze jako wyraz swej wdzięczności.

Stopniowo wracał do sił i nie mógł spokojnie usiedzieć w obozie.

Był gotów, chociaż tył głowy wciąż pobolewał przy dotknięciu. Gdy Ulffa
zarządził wyprawę łowiecką na południe, Ross wyruszył wraz z jego
ludźmi.

Rozstał się z nimi dopiero, gdy dotarli do granicy ziemi, która była

tabu. Ross przeżył chwilę wahania - teraz, gdy to drugie, wyuczone ,ja"
zapanowało nad jego osobowością, bał się. Wiedział, że góry są tabu i nie
powinien tam iść. Zarazem czuł, że właśnie w górach jest to, czego szukał

background image

Jak długo się wahał, nim wreszcie wkroczył na zakazany szlak, nie

potrafił określić. Ale w dzień po odejściu łowców z klanu, promień słońca
padający pomiędzy drzewa ukazał jego oczom nacięcie na jednym z pni.
Na mgnienie oka obie osobowości Rossa znów stały się całością i
natychmiast podszedł do tego znaku. A kiedy znalazł kolejne nacięcia na
pniach był pewien, że to oznaczenie szlaku, który poprowadzi go przez
nieznane terytorium. I wtedy pragnienie odnalezienia krewnych przemogło
obawy przed gniewem bogów.

Wkrótce się upewnił, że była to uczęszczana droga. Dostrzegł źródło

oczyszczone z liści i obudowane kamieniami, widział kilka stopni
wyżłobionych na torfowym zboczu. Ross szedł, rozglądając się czujnie
wokół, nasłuchując każdego najmniejszego dźwięku. Nie urodził się w
lesie, ale uczył się szybko, a teraz, gdy jego prawdziwa osobowość została
przytłumiona, być może jeszcze szybciej.

Tej nocy nie rozpalił ognia. Spał we wnętrzu przegniłego pnia

drzewa. Budził się dwukrotnie; raz, gdy zabrzmiał odległy zew wilka,
drugi - gdy usłyszał łoskot padającego spróchniałego drzewa powalonego
przez wiatr.

Kiedy rankiem miał właśnie zamiar powrócić na szlak, od którego

oddalił się nieco na noc dla bezpieczeństwa, nagle dojrzał pięciu brodatych
mężczyzn odzianych w futra. Przypominali łowców Ulffy. Zapadł
bezszelestnie w krzaki i obserwował, jak oddalają się w kierunku, w
którym zmierzał. Dopiero gdy znikli z pola widzenia, ruszył w dalszą
drogę. Szedł ich tropem cały następny dzień utrzymując bezpieczną
odległość. Dostrzegł ich ponownie w oddali tylko raz, kiedy zatrzymali się
na posiłek na szczycie jednego ze wzgórz.

Późnym popołudniem dotarł do krawędzi skalnej skarpy, skąd mógł

spojrzeć na leżącą poniżej dolinę.

I dostrzegł osadę. Solidne drewniane budowle otoczone palisadą.

Widywał już przedtem osiedla o podobnych rozmiarach, to jednak
zbudowane było z taką precyzją, że zdawało się nierealne.

Spoglądał w dół na mieszkańców niezwykłego grodu. Niektórzy

wyglądali jak odziani w skóry łowcy, których śledził, ale bynajmniej nie
wszyscy. Po chwili nie zdołał powstrzymać cichego okrzyku zaskoczenia,
gdy z jednego z domów wyszedł człowiek z jego ludu!

To miejsce było dziwne, na tyle dziwne, że czuł się nieswojo, mimo

iż nie wyczuwał żadnego bezpośredniego niebezpieczeństwa. Uniósł się na

background image

kolana, by dojrzeć dalsze szczegóły, gdy nagle w powietrzu świsnął
rzucony arkan. Lina opasała go na wysokości piersi i pociągnęła potężnym
szarpnięciem, które nie tylko pozbawiło jego płuca powietrza, ale też
unieruchomiło ręce.

background image

10

Murdock poddał się szybciej, niż się spodziewał. Jeszcze trzy

tygodnie temu, gdy został pojmany, nie spodziewał się, że tak łatwo można
ukorzyć jego buntowniczą naturę. Teraz zaś stał pokornie, przyglądając się
przesłuchującemu go mężczyźnie. Ten, choć ubrany jak handlarz z jego
ludu, używał języka, którego Ross nie znał.

- Nie będziemy się tu bawić - wreszcie zabrzmiały słowa, które

Murdock zrozumiał. - Odpowiesz na moje pytania albo zada ci je ktoś inny
w znacznie mniej uprzejmy sposób. Więc się staraj. Po pierwsze, kim
jesteś i skąd przybywasz?

Przez moment Ross patrzył mu hardo w oczy. Czuł wyraźnie, jak

narasta w nim wrodzony sprzeciw wobec wszelkiego przymusu i władzy,
zwyciężył jednak zdrowy rozsądek. Już wstępne przyjęcie, jakie
zgotowano mu w tej wiosce, pozostawiło wiele śladów na jego ciele. Nie
ma sensu dać się katować bez potrzeby, bo jeśli zbytnio go zmasakrują, nie
będzie w stanie uciec, gdy nadarzy się sposobność.

- Jestem Rossa z handlarzy - odpowiedział, mierząc uważnym

spojrzeniem swego rozmówcę. - Przybyłem tu w poszukiwaniu moich
krewnych, którzy zostali w nocy zaatakowani przez wrogów.

Człowiek siedzący za stołem uśmiechnął się i rzekł coś do po-

zostałych w dziwnym języku. Mówił tak gniewnym tonem, że Ross, mimo
iż nie rozumiał ani słowa, odruchowo cofnął się o krok.

Jeden z siedzących obok mężczyzn przerwał ten potok stów i zwrócił

się do Murdocka w języku ludu pucharu:

- Skąd przybyłeś?
Wyglądał na spokojniejszego i znacznie inteligentniejszego, był też

drobniejszej budowy niż człowiek, który schwytał Murdocka na arkan i w
ciągu następnych paru dni pracował nad jego uległością.

- Przybyłem z południa - odpowiedział Ross. Ta ziemia obfituje w

futra i inne bogactwa, które można zebrać i kupić. Handlarze podróżują w
pokoju i nie chcą z nikim walczyć. A jednak w nocy przyszli ludzie, którzy
zabijali nie z chęci zysku. Powód ich ataku jest mi nieznany.

Padły dalsze pytania. Ross opowiadał historię Rossy, kupca z ludu

pucharu. Tak, pochodzi z południa. Jego ojcem był Gurdi, który miał
faktorię handlową w ciepłych krajach nad brzegiem wielkiej rzeki. To była

background image

pierwsza podróż Rossy na nowe tereny. Przybył tu z bratem krwi swego
ojca, Asshą, który jest znanym podróżnikiem. Z Asshą podróżował też
Makna, także sławny, choć nie tak bardzo.

Oczywiście, że Asshą jest z naszego ludu! - Ross zdumiał się słysząc

to stwierdzenie. Wystarczyło przecież na niego spojrzeć, by być pewnym,
że płynie w nim krew handlarzy, a nie dzikich leśnych ludzi. Jak długo zna
Asshę? Ross wzruszył ramionami. Asshą przyszedł do faktorii ojca zeszłej
zimy i pozostał tam przez porę mrozów. Gurdi i Asshą zmieszali swą krew,
gdy Asshą uratował Gurdiego z wiosennej powodzi. Podczas akcji
ratunkowej Asshą utracił swą łódź i towary, toteż Gurdi wynagrodził mu te
straty.

Ross opowiedział ze szczegółami także historię ich ostatniej

ucieczki. Jednocześnie nie mógł się pozbyć uczucia, że mówi o sprawach,
które wydarzyły się w dalekiej przeszłości i to komuś innemu. Może ten
ból głowy, pamiątka po uderzeniu, powodował, że przeszłość zdawała mu
się obojętna i odległa.

- Sądzę - cichy mężczyzna zwrócił się do tego, który siedział za

stołem - że to naprawdę Rossa, handlarz z ludu pucharu.

Jednak mężczyzna za stołem wciąż był rozdrażniony. Na gest jego

dłoni ktoś obrócił brutalnie Rossa o sto osiemdziesiąt stopni i pchnął silnie
w stronę drzwi wyjściowych. Murdock usłyszał słowa wypowiedziane w
nieznanym mu gardłowym języku i silne uderzenie pięści o blat stołu. Czy
to miało być ostrzeżenie? Groźba?

Ross wylądował w małej celi o twardej podłodze, na której nie leżała

ani jedna skóra, mogąca posłużyć za posłanie. Ponieważ mężczyzna, który
wypytywał go spokojnym tonem, nakazał zdjęcie więzów, Ross mógł
rozmasować zdrętwiałe ramiona, przywracając im normalne krążenie krwi
i czucie. Wciąż też starał się zrozumieć, gdzie właściwie trafił. Przyjrzał
się wcześniej osadzie ze wzgórza i był pewien, że nie jest to zwyczajna
faktoria handlowa. Gdzie więc był? Czy w tej wiosce mogą przebywać
Assha i Makna?

Do końca dnia tylko raz otworzono drzwi jego celi, by wstawić do

środka miskę i mały dzban. Poczuł głód dopiero o zmierzchu. Zanurzył
palce w letniej już papce. Zjadł wszystko, a potem wypił wodę ze dzbana.
Piekielny ból głowy osłabł nieco i Ross miał nadzieję, że gdy się wyśpi,
znowu będzie mieć jasny umysł. Przezornie ułożył się do snu pod samymi
drzwiami. Teraz nikt nie mógł wejść do celi, nie budząc go od razu.

background image

Kiedy się obudził, wciąż panowały ciemności. Nie pamiętał, co mu

się śniło, ale już w momencie przebudzenia czuł wewnętrzną pewność, że
dzieje się coś niezwykłego. Natychmiast usiadł, rozciągając ramiona i nogi
zesztywniałe po śnie na twardej podłodze. Wciąż nie mógł się pozbyć
dziwnego uczucia, że coś powinien zrobić, że czas pracuje na jego
niekorzyść.

Assha! Uchwycił się kurczowo tej myśli. Musi znaleźć Asshę i

Maknę. W trojkę na pewno znajdą sposób, by się wydostać z tej wioski. To
właśnie była ta ważna rzecz, o której miał pamiętać!

Nie obchodzono się z nim łagodnie, wtrącono do więzienia. Jednak

Ross był pewien, że to wcale nie najgorsza rzecz, jaka mogła go tu
spotkać. Wiedział też, że musi się stąd wydostać, zanim nadejdzie ta
najgorsza. Ale w jaki sposób zdoła uciec? Stracił sztylet i łuk, nie ma
nawet tej długiej szpili do płaszcza, ponieważ podarował ją Frigdze.
Przebiegł rękami po ubraniu, sprawdzając, co pozostało mu z
przedmiotów, które posiadał. Rozpiął łańcuch z brązu, przytrzymujący kilt.
Zważył go w dłoni i ocenił długość. To był prawdziwy cud
rękodzielnictwa. Pokryte wzorami koła z brązu, połączone po pięć, i
przednia zapinka w kształcie lwiej głowy, której wysunięty język służył za
uchwyt do przytrzymywania pochwy ze sztyletem. Był ciężki. Mógł
posłużyć za broń, jeśli zostanie użyty w dobrym momencie.

A jednak musieli się spodziewać jakiegoś oporu z jego strony. Było

powszechnie wiadomo, że tylko najlepsi i najbystrzejsi wojownicy
wyruszają na dalekie handlowe szlaki. To zaszczyt być handlarzem pośród
tej głuszy - przemknęło mu przez głowę, gdy stał tak czekając w
ciemnościach na dobry los zesłany przez Ba-bala o Srebrzystym Rogu.
Jeśli kiedykolwiek powróci do faktorii Gurdiego, Ba-bal, którego łódź
przemierza niebiosa od świtu do zmierzchu, znajdzie na swym ołtarzu pięć
zarżniętych wołów, beczkę najlepszego piwa i przepiękny bursztyn.

Ross czekał z cierpliwością, której nauczył się w obu swych

przeszłościach - tej prawdziwej i tej fałszywej. Jakże często musiał czekać
w ciemnościach, w kompletnej ciszy na właściwy moment, by uderzyć. I
teraz właśnie ten moment nadchodził, nadchodził szybkim, zdecydowanym
krokiem i zatrzymał się tuż przed drzwiami jego celi....

Błyskawicznym kocim susem Ross przypadł do ściany tuż obok

drzwi, gdzie miał szansę pozostać niezauważony przez potrzebną mu
sekundę lub dwie. Jeśli atak ma się zakończyć sukcesem, musi nastąpić

background image

wewnątrz. Słyszał wyraźny odgłos sztaby wyjmowanej z okuć i szykował
się do ciosu z prawą ręką kurczowo zaciśniętą na łańcuchu.

Drzwi otworzyły się i na tle padającego z korytarza światła dojrzał

wyraźną sylwetkę wchodzącego. Mężczyzna mruknął coś pod nosem,
patrząc na rzucone w kąt ubranie Rossa, które w tych ciemnościach mogło
uchodzić za skulonego śpiącego człowieka. Przybysz połknął przynętę i
postąpił dwa kroki naprzód, wystarczająco daleko, by Murdock zatrzasnął
drzwi gwałtownym ruchem. Równocześnie uderzył z rozmachem, mierząc
swą zaimprowizowaną bronią w głowę obcego.

Rozległ się pełen zaskoczenia okrzyk, który urwał się natychmiast,

gdy ciężki pas uderzył w czaszkę mężczyzny z miażdżącą siłą. Dopisało
mu szczęście! Ross podtrzymał opadający kilt i ponownie go przepasał. A
potem gorączkowo przeszukał leżącego u jego stóp człowieka. Nie był
pewien, czy mężczyzna żyje. Tak czy owak, bez wątpienia szybko nie
odzyska przytomności. Ściągnął z leżącego płaszcz, odnalazł sztylet przy
jego boku i przypiął do własnego pasa. Potem powolutku uchylił drzwi i
wyjrzał przez powstałą szparę. Nie dostrzegł nikogo, toteż szybkim susem
wypadł z celi, trzymając w dłoni gotowy do użycia sztylet. Nadal nikogo...

Zatrzasnął drzwi i wsunął belkę w zawiasy. Jeśli nawet zamknięty

tam człowiek odzyska przytomność i zacznie dobijać się do drzwi, jego
kompani pomyślą, że to Ross, co może nieco opóźnić pościg.

Problem w tym, że ucieczka z celi była najłatwiejszą częścią planu

Murdocka. Dużo trudniejsze będzie odnalezienie Asshy i Makny w tym
zamieszkanym przez wrogów labiryncie pomieszczeń. Nie miał wprawdzie
pojęcia, w którym z wioskowych budynków są trzymani, lecz ten, w
którym znajdował się teraz, był największy i wyglądał na kwaterę
najważniejszych członków tutejszej wspólnoty. To zaś mogło oznaczać, że
pełni też funkcję więzienia.

Korytarz, w którym się znalazł, oświetlała tylko pochodnia

umocowana w ścianie kilka kroków dalej. Dawała wystarczająco dużo
światła, choć także mocno dymiła, powodując, iż w całym wnętrzu
budynku panował charakterystyczny duszący swąd. Ross przywarł do
ściany i ruszył przed siebie, gotów znieruchomieć przy najlżejszym nawet
dźwięku. Najwyraźniej jednak ta część budynku była o tej porze pusta,
gdyż ani nie dojrzał, ani nie usłyszał żadnego człowieka. Minął za to dwoje
drzwi. Spróbował je otworzyć, ale były zablokowane z drugiej strony.
Wreszcie dotarł do zakrętu korytarza, gdzie zamarł, słysząc dochodzącą

background image

zza rogu cichą rozmowę.

Gdybyż był tak czujny i potrafił tak wytężać słuch, zanim go

pochwycono. Ale teraz nikt go nie zaskoczy! Powoli dotarł do miejsca, z
którego mógł dyskretnie zajrzeć za róg, i o mało nie zdradził swej
obecności nagłym okrzykiem.

Assha! Assha cały i zdrowy, i najwyraźniej wolny, właśnie odwracał

się tyłem do tego samego spokojnego mężczyzny, który brał udział w
niedawnym przesłuchaniu Rossa. Brązowe włosy o charakterystycznym
odcieniu, głowa pochylona lekko w znajomy sposób - wiedział, kogo ma
przed sobą, mimo iż nie mógł dojrzeć twarzy mężczyzny. Mężczyzna,
który rozmawiał z Assha odwrócił się i odszedł w dół korytarza,
pozostawiając go przed zamkniętymi drzwiami. Widząc, że jego przyjaciel
wchodzi do sąsiedniego pomieszczenia i zaraz zniknie mu z oczu, Ross
odważył się postąpić kilka kroków naprzód.

Assha wszedł do pustego pokoju i stanął na błyszczącej płycie

znajdującej się na podłodze. Murdock, gnany jakąś dziwną obawą, której
nie potrafił wytłumaczyć, podskoczył ku niemu jednym gwałtownym
susem i również stanął w objętym luminescencją kręgu. Dalej wypadki
potoczyły się błyskawicznie.

Ross potrzebował zaledwie ułamka sekundy, by się zorientować, że

twarz, w którą patrzy, jest mu nieznajoma. Oczywiście malowało się na
niej kompletne zaskoczenie. Zareagował błyskawicznie. Jego potężny cios
trafił obcego w tchawicę i w tym momencie cały świat zawirował wokół
nich w szaleńczym tańcu. Rossowi zakręciło się w głowie, a żołądek
podszedł aż do gardła. Zgiął się niemal wpół nad powalonym ciałem
swego przeciwnika. Oburącz chwycił się za głowę, czując, że jakaś
przemożna siła stara się wyrwać mu ją spomiędzy ramion.

Całe to wirowanie trwało zaledwie moment. Jakiś głęboko ukryty

fragment podświadomości podpowiadał Rossowi, że przeżył już kiedyś coś
podobnego. Odetchnął głęboko kilka razy. Uspokoił się nieco i ponownie
zajął się człowiekiem leżącym u jego stóp.

Nieznajomy wciąż oddychał. Ross pochylił się nad nim i z niejakim

wysiłkiem ściągnął z płyty, na której stali. Potem związał go i
zakneblował. Dopiero gdy się upewnił, że jeniec mu nie zagraża, rozejrzał
się uważnie wokół.

Pomieszczenie było zupełnie puste, a płyta na podłodze przygasła.

Rossa z ludu pucharu wytarł spocone dłonie o kilt i pomyślał przelotnie o

background image

leśnych duchach i innych tajemniczych sprawach. Nie znaczyło to, że
handlarze wierzyli w duchy, które były postrachem prymitywnych
plemion, jeśli jednak coś nagle znikało i pojawiało się znikąd, sprawa
wymagała przemyślenia. Murdock odciągnął wracającego powoli do
przytomności jeńca pod ścianę pokoju, a sam ponownie stanął na płycie,
zdecydowawszy, że duchy duchami, a wszystko musi mieć racjonalne
wytłumaczenie. Ale mimo iż potarł dłońmi o gładką powierzchnię płyty, ta
nie rozjarzyła się ponownie światłem.

Ponieważ jeniec zaczynał się niepokojąco wiercić, Ross rozważał

przez moment możliwość uciszenia go poprzez walnięcie w potylicę
rękojeścią sztyletu. Odrzucił tę myśl, uznał bowiem, że przyda mu się
przewodnik. Przeciął więzy na kostkach jeńca i dźwignął go
zdecydowanym ruchem do pozycji stojącej, w niedwuznaczny sposób
przykładając mu sztylet do pleców. Jeżeli są tu jakieś inne niespodzianki,
sobowtór Asshy przetestuje je pierwszy.

Drzwi z tego pomieszczenia nie wychodziły na ten sam korytarz, ani

nawet na podobny do tego, z którego przed chwilą tu wszedł. Ten był
niezwykle krótki i kończył się kolejnymi drzwiami, a jego ściany
zbudowano z jakiejś gładkiej substancji, błyszczącej jak wypolerowany
metal, śliskiej i zimnej w dotyku. Właściwie całe to miejsce było
przeraźliwie zimne, niczym górski strumień wczesną wiosną.

Wciąż prowadząc przed sobą jeńca, Ross doszedł do kończących

korytarz drzwi. Za nimi zobaczył niezwykłą plątaninę metalowych prętów
i sześcianów. Rossa z handlarzy zmarszczył brwi i przyglądał im się ze
zdumieniem. Jednak po namyśle zdecydował, że nie jest to aż takie
dziwne. Na przeciwległej ścianie wisiała tablica, na której w
nieregularnych odstępach czasu zapalały się i gasły małe światełka. Jakiś
tajemniczy obiekt z metalowego drutu wisiał na oparciu stojącego opodal
krzesła.

Spętany jeniec rzucił się nagle w stronę tego krzesła, ale upadł. Ross

dopadł go i pociągnął za ubranie, aż obaj znaleźli się przed jednym z
metalowych sześcianów. Murdock wstał i rozejrzał się uważnie po całym
pomieszczeniu, nie dotykając jednak niczego. Nie miał pojęcia, do czego
służą wszystkie otaczające go przedmioty. Zauważył, że z kilku otworów
w podłodze dmucha ciepłe powietrze. Mimo to w pokoju było równie
chłodno jak na korytarzu.

Tymczasem światełka na tablicy zaczęły zapalać się i gasnąć ze

background image

znacznie większą częstotliwością. Ross usłyszał buczenie, jakby nad jego
głową pojawił się rój rozgniewanych i gotowych do ataku owadów.
Spoglądał z niepokojem na migające światełka, próbując odkryć źródło
niezwykłego dźwięku. Buczenie przeszło w wyższe i głośniejsze tony.

Na korytarzu rozległ się odgłos kroków i po chwili do pomieszczenia

wszedł jakiś mężczyzna. Skierował się ku krzesłu, usiadł na nim i założył
sobie na głowę tajemniczy metalowy przyrząd. Jego ręce zaczęły poruszać
się po tablicy ze światełkami. Obserwujący go Ross nie rozumiał jednak
natury wykonywanej czynności.

Jeniec próbował dać jakiś sygnał, ale Murdock był czujny i nie-

dwuznacznie przytknął sztylet do jego szyi. Sygnał, który przyzwał
mężczyznę, ucichł. Zgasły też kolorowe światełka; w pokoju natomiast
rozległa się seria nieregularnych krótkich i długich dźwięków. Ręce
nieznajomego mężczyzny jeszcze szybciej zaczęły poruszać się po tablicy.
Ross tymczasem uważnie mu się przyglądał. Nie był ani dzikim łowcą, ani
jednym z handlarzy. Nosił ciemnozielony strój, najwyraźniej
jednoczęściowy, który zakrywał nie tylko tułów, ale także nogi i ręce.
Włosy miał tak krótkie, że jego czaszka zdawała się niemal łysa.

Ross potarł czoło w zamyśleniu, ponieważ jego umysł znów był

atakowany przez mgliste wspomnienia. Mimo iż ten człowiek wyglądał
dziwacznie, widział już kiedyś takich jak on, ale przecież nie w faktorii
Gurdiego nad południową rzeką. Gdzie i kiedy on, Rossa, spotkał się z tak
dziwacznymi ludźmi? I dlaczego nie pamięta tego dokładnie?

Jeszcze raz zabrzmiał odgłos ciężkich kroków i pojawił się kolejny

mężczyzna. Jest odziany w futro, ale nie należy do leśnych łowców -
zadecydował Ross, obrzuciwszy go uważnym spojrzeniem. Luźna futrzana
bluza z odrzuconym do tyłu kapturem, wysokie buty i cała reszta jego
stroju... z pewnością nie był to wyrób prymitywnych szczepów. I ten
człowiek miał dwie pary oczu! Jedna z nich znajdowała się w zwykłym
miejscu, po obu stronach nosa, a druga, o mrocznej i nieprzeniknionej
barwie -wyżej, na czole.

Czterooki oparł dłoń na ramieniu pierwszego przybysza. Tamten zaś

uwolnił częściowo głowę z drutów i zaczęli rozmawiać w dziwnym
języku. Światełka dalej migotały, za to buczący dźwięk ucichł zupełnie.
Nagle w jeńca Rossa znów wstąpiła energia. Korzystając z chwili nieuwagi
tego ostatniego, zdołał kopnąć nogą jeden z metalowych prętów. Głośne
brzęknięcie wywołało błyskawiczną reakcję na obu rozmawiających. Ten z

background image

krótkimi włosami zdjął z głowy dziwny przyrząd, zerwał się na równe
nogi, a jego towarzysz równie szybkim ruchem wydobył pistolet.

Pistolet? Jakaś uśpiona część umysłu Rossa bezbłędnie rozpoznała w

czarnym metalowym przedmiocie niebezpieczną broń. Mimo to był gotów
do walki. Pchnął swego jeńca w stronę nadbiegającego mężczyzny w
futrzanym okryciu, a sam skoczył w przeciwnym kierunku. Za plecami
usłyszał huk, który spowodował nagłe ukłucie bólu pod czaszką. Gnał
jednak w stronę drzwi i nawet się nie obejrzał, by sprawdzić źródło tego
huku. Pochylił się natomiast nisko ku ziemi, stanowił więc kiepski cel dla
strzelca. W pełnym biegu wpadł na trzeciego człowieka, który właśnie
wchodził do środka. Razem zwalili się na ziemię splątani w jedną ruchomą
masę.

Ross walczył zaciekle. Jego ręce i nogi podświadomie wymierzały

ciosy, których kiedyś ktoś go nauczył. Przeciwnik nie należał jednak do
łatwych, i mimo desperackich wysiłków, Murdock został w końcu
pokonany. Przewrócono go na brzuch i wykręcono do tyłu ręce. Poczuł, jak
zimne metalowe obręcze zaciskają się na jego nadgarstkach. Potem
ponownie obrócono go na plecy, mógł więc przyjrzeć się swym wrogom.

Wszyscy trzej stali nad nim, wykrzykując coś w nieznanym mu

języku. Wreszcie jeden z nich odszedł na moment i powrócił z byłym
jeńcem Rossa. Sobowtór Asshy był wyraźnie rozwścieczony, jego oczy
rzucały gniewne błyski. Na jego skórze w miejscach, gdzie znajdowały się
więzy, widniały czerwone ślady

- Czy ty jesteś tym więźniem handlarzem? - spytał pochylając się

nad Rossem.

- Ja jestem Rossa, syn Gurdiego z handlarzy - odparł Murdock

dumnym i pewnym głosem, mimo żądzy mordu, którą czytał wyraźnie w
oczach swego rozmówcy. - Byłem więźniem. Ale nie zdołaliście długo
utrzymać mnie w niewoli. I nadal nie zdołacie.

Mężczyzna uśmiechnął się z wyraźną drwiną.
- Nie poprawiłeś swej sytuacji, mój młody przyjacielu. Tutaj mamy

dla ciebie znacznie lepsze więzienie. Takie, z którego nigdy nie zdołasz
uciec.

Powiedział coś do pozostałych i chociaż słowa były dla Rossa

niezrozumiałe, w pełni rozumiał ton rozkazu w jego głosie. Postawiono go
na nogi i pchnięto do marszu.

Podczas wędrówki przez kolejne pomieszczenia Murdock rozglądał

background image

się wokół, rejestrując wszystkie te dziwaczne przedmioty, których
zastosowania nie pojmował. Wreszcie zatrzymali się i dwaj mężczyźni
odziali się w takie same futrzane stroje jak ten, który od początku miał na
sobie jeden z nich.

Ross natomiast nie otrzymał futrzanej bluzy, mimo iż w walce stracił

płaszcz. Drżał z zimna coraz bardziej, kąsany cały czas podmuchami
lodowatego wiatru hulającego po opustoszałych korytarzach i salach.
Wciąż nie rozumiał, gdzie się znajduje, ale jednego był pewien - nie był to
żaden z drewnianych budynków wioski. Więc gdzie? I jak się tu dostał?

W końcu doszli do niewielkiego pomieszczenia wypełnionego

mnóstwem metalowych przedmiotów o barwie jaskrawego szkarłatu i
fioletu, wyposażonych w pręty, które jarzyły się wszystkimi kolorami
tęczy. Dalej były już tylko okrągłe drzwi. Kiedy jeden ze strażników naparł
na nie, otworzyły się, wpuszczając lodowate powietrze.

background image

11

Chwilę tylko trwało, nim Ross zorientował się, że ściany tunelu w

kolorze przybrudzonej bieli, przez które w wielu miejscach prześwitywały
jakieś ciemne obiekty, to zwykły lód. Wzdłuż sufitu lodowego korytarza
biegł czarny kabel z podłączonymi doń w regularnych odstępach lampami.
Ich blask ani o jotę nie zmniejszał panującego tu chłodu.

Ross zadrżał. Każdy oddech mroził mu płuca, a ręce i nogi miał

zesztywniałe z zimna. Poruszał się jak manekin, popychany raz po raz
przez jednego ze strażników. Był przy tym pewien, że gdyby teraz upadł,
gdyby poddał się temu zimnu, nigdy już nie wstałby ponownie. Nie miał
pojęcia, jak długo wędrowali pomiędzy lodowymi ścianami, w końcu
jednak dotarli do otworu prowadzącego na zewnątrz - wielce
nieregularnego otworu, który wyglądał jak wyrąbany toporem. Kiedy zaś
się wynurzyli, Ross ujrzał najbardziej dziką scenerię w swoim życiu.

Oczywiście śniegi i lody nie były dla niego niczym nowym, ale tutaj

cały świat zdawał się jęczeć pod przeraźliwym jarzmem zimy. Był biały,
pusty i całkowicie zastygły w bezruchu, jeśli nie liczyć mroźnych
podmuchów wiatru rozwiewających śnieżne zaspy.

Strażnicy prowadzący Rossa opuścili na oczy ciemne okulary, które

dotąd nosili uniesione na czoło, gdyż blask słońca odbijający się od grudek
lodu boleśnie drażnił spojówki oczu. Murdock mógł się o tym przekonać, i
to mimo iż cały czas starał się wpatrywać we własne stopy. Nie dano mu
zresztą dużo czasu na rozglądanie się wokół. Jeden ze strażników szarpnął
za arkan u jego szyi i pociągnął jak psa w dalszą drogę.

Szli wyraźnym szlakiem wyrytym pomiędzy zaspami. Nie była to

ścieżka wydeptana przez przechodzących przed nimi ludzi, ale głęboka
koleina. Najwyraźniej ciągnięto tędy jakieś ciężkie obiekty. Ross pośliznął
się na zesztywniałych nogach, ale zdołał utrzymać równowagę,
przestraszony, że w razie upadku będą go ciągnąć na powrozie przez śnieg.
Odrętwienie całego ciała zaczynało także dochodzić do jego umysłu. W
głowie mu wirowało. Cały świat coraz częściej zasnuwał biały opar mgły
unoszącej się z lodowego podłoża.

Znów trafił nogą w koleinę i opadł na kolano. Tym razem nie zdołał

zmusić swego zmarzniętego ciała do wysiłku. Śnieg był tak twardy, że
Rossowi zdało się, iż upadł na ostrze noża. Nie czuł jednak bólu. Bez

background image

najmniejszych emocji obserwował kilka kropli krwi, które powoli spłynęły
po jego posiniałym od mrozu kolanie. Lina szarpnęła i Ross przejechał
kawałek na brzuchu. Potem jeden ze strażników chwycił go za pas i
postawił z powrotem na nogi.

Murdock nie miał pojęcia, co nań czekało u kresu tej podróży przez

śnieg. Tak naprawdę nie bardzo już go to obchodziło. Tylko buntownicza
natura, ukryta gdzieś w głębokich pokładach świadomości, nie pozwalała
mu się poddać i zrezygnować z dalszego wysiłku, dopóki był jeszcze w
stanie ruszać nogami i zachował jakieś przebłyski zrozumienia. Ale szedł z
coraz większym wysiłkiem. Pośliznął się i upadł jeszcze dwukrotnie. Za
drugim razem stało się to podczas schodzenia z oblodzonego pagórka.
Kiedy z niego zjechał, podciął też mężczyznę, który wiódł go na linie.
Zatrzymali się w połowie stoku. Ross leżał bez ruchu, niezdolny stanąć na
nogach. Uchodziło zeń wszelkie czucie i miał wrażenie, jakby patrzył z
zewnątrz, jak szarpią go, policzkują, jak próbują pobudzić go do życia.
Jednak jego ciało nie reagowało.

Ktoś otworzył obręcze na jego nadgarstkach i zdjął z szyi arkan.

Gdzieś z przodu usłyszał donośny krzyk, dudniący echem na lodowym
pustkowiu. Jeszcze kilka razy potrząśnięto jego ciałem. Aż wreszcie
pchnięto go w dół i poturlał się bezwładnie po śniegu. Gdy dalej nie
zareagował najmniejszym nawet ruchem, strażnicy stracili dla niego
zainteresowanie.

Część odchodzącej już w niebyt świadomości Rossa - ta należąca do

handlarza - była zadowolona z ciszy i bezruchu, który go otaczał, chciała
się poddać temu letargowi, poddać się temu mroźnemu światu. Ale
podświadomość Rossa Murdocka przypomniała mu o obowiązkach wobec
projektu i pchnęła do jeszcze jednego wysiłku. Jedną z podstawowych
cech Rossa była zawsze osobliwa zimna nienawiść, która często
motywowała go do działania. Kiedyś nienawidził warunków, w jakich
przyszło mu egzystować, i wszelkiej władzy. Teraz zaś zaczęła się w nim
rodzić nienawiść do tych, którzy pozostawili go na tym pustkowiu, by
zamarzł na śmierć.

Ross podciągnął ręce pod siebie. Nie miał w nich wprawdzie czucia,

ale chyba posłuchały rozkazu umysłu. Uniósł się nieco i rozejrzał wokół.
Leżał w wąskiej lodowej rozpadlinie, której zamarznięte ściany były
twardsze od stali. Gdyby tu pozostał, jego wrogom udałoby się spełnić
swój zamiar...

background image

Z wielkim wysiłkiem, podpierając się o lodową ścianę, dźwignął się

na nogi. Szczelina, która miała być jego grobem, na szczęście nie była aż
tak głęboka, jak to - zapewne w pośpiechu - ocenili zabójcy. Sądził, że
zdoła się stąd wydostać, jeśli zmusi swe ciało do wykonywania poleceń
umysłu.

I dokonał tego. Znowu stał na szlaku, z którego go zepchnięto. Ale

co powinien robić dalej? Nie było sensu wracać tam, skąd przyszedł.
Nawet przy założeniu, że zdołałby pokonać taką odległość, u celu drogi
znajdował się ten sam budynek, w którym go uwięziono. Jeśli ci ludzie
zostawili go tutaj na pewną śmierć, nie zapewnią mu bezpiecznego
schronienia.

A jednak tak dobrze oznakowana droga musiała dokądś prowadzić.

Może u celu znajdzie jakieś bezpieczniejsze miejsce? Nie mając innego
wyjścia, jak tylko uchwycić się tej nadziei, Ross skręcił w tamtym
kierunku. Szlak biegł dalej w dół zbocza. Wielkie zaspy śniegu i lodowe
wieże były poprzedzielane skalnymi formacjami, które wyglądały jak
olbrzymie kły przegryzające się od dołu przez tę zimową szatę wierzchnią.
Okrążając jedną z takich wielkich skał Ross spojrzał w dół do stóp
górskiego zbocza. Biała płaska przestrzeń. Szlak schodził tam, biegł przez
śnieżne pole i wiódł wprost do półokrągłej kopuły, prawdopodobnie górnej
części struktury osadzonej głębiej pod ziemią. Kopułę wykonano z
ciemnego materiału.

Ross porzucił ostrożność. Musiał znaleźć ciepło i schronienie przed

wiatrem. Drżąc z zimna i zataczając się na zesztywniałych nogach, dotarł
do zewnętrznych drzwi budynku - zamkniętych, okrągłych drzwi. Naparł
na nie resztką sił i z westchnieniem ulgi wtoczył się do środka, gdy
posłusznie ustąpiły. Dostrzegł, że otacza go błękitne pulsujące światło.

To pobudziło go ponownie do wysiłku - światło było odległą

obietnicą ciepła, którego tak potrzebował. Doczołgał się do kolejnych
drzwi w przeciwległej ścianie krótkiego, prowadzącego w dół korytarza.
Tutaj się zatrzymał i odruchowo przycisnął pozbawione zupełnie czucia
dłonie do piersi. Nagle zdał sobie sprawę, że czuje ciepło! Jego oddech nie
pozostawiał obłoków pary, mimo iż oddychał głęboko i szybko. Gdy
zrozumiał w nagłym przebłysku świadomości, co to oznacza, znów ode-
zwał się w nim zwierzęcy instynkt życia. Jeśli pozostanie w tym przejściu,
umrze. Musi znaleźć cieplejsze miejsce, nim straci świadomość, a czuł, że
jest już bardzo, bardzo blisko momentu, gdy jego organizm się podda. Ta

background image

myśl dodała mu sił. Poruszył się gwałtownie, starając się wykorzystać, być
może, ostatni już przypływ energii.

Dotarł do szerokiej platformy, z której kręcone schody prowadziły w

mrok na dole i ku ruchomym cieniom u góry. Zrozumiał, że budynek, w
którym się znajduje, jest naprawdę wielkich rozmiarów. W dół nie odważył
się pójść, bo gdy tam spoglądał, czuł zawroty głowy.

Zaczął mozolną wspinaczkę w górę. Mijał kolejne platformy, z

których na wzór pajęczej sieci rozchodziły się promieniście liczne
korytarze. Zbliżał się do następnej, gdy nagle usłyszał, zwielokrotniony
przez echo, odgłos dochodzący z dołu. Coś tam się ruszało! Wciągnął z
wysiłkiem swe ciało na platformę, wyjątkowo słabo oświetloną, mając
nadzieję, że wczołga się na tyle głęboko do jednego z korytarzy, że nie
będzie widoczny z szybu głównego. Przebył zaledwie kilka kroków
wybranym tunelem i opadł bez sił, dysząc ciężko. Przeturlał się ku ścianie
korytarza i usiłował wstać, opierając się rękami o jej gładką powierzchnię.
I przeleciał przez ścianę!

Przez sekundę czy dwie czuł tylko oszołomienie. Potem zorientował

się, że leży na czymś miękkim i że otacza go ciepłe powietrze. Poczuł silne
ukłucie na wysokości ud, a potem ramion, i nagle wszystko wokół zaczęło
wirować w obłędnym tańcu barw. Jego zmęczony umysł zapadł w świat
sennych marzeń.

Kiedy nadeszła pora przebudzenia, Ross, znajdujący się jeszcze na

granicy snu i jawy, przypomniał sobie z detalami wszystko, o czym śnił.
Leżał z zamkniętymi oczami i układał te sny w jedną całość. Sny? Nie, był
pewien, że nie były to sny, lecz wspomnienia prawdziwych zdarzeń. Rossa
z ludu pucharu i Ross Murdock, agent w tajnym projekcie rządowym,
znów byli jedną osobą. Jak to się stało, nie miał pojęcia. Ale stało się.

Gdy otworzył oczy, zobaczył nad sobą sklepienie o barwie

łagodnego błękitu przechodzącej na obrzeżach w szarość. Te spokojne
kolory podziałały na jego wciąż roztrzęsiony umysł jak uspokajające
słowa. Po raz pierwszy, odkąd został zaatakowany nad rzeką, znikły
uporczywe bóle głowy. Uniósł rękę, by dotknąć miejsca zranienia, które
jeszcze wczoraj było tak bolesne, że reagowało na najmniejszy ucisk.
Teraz nie poczuł bólu. Po potężnym ciosie w głowę pozostała mu na
pamiątkę tylko wyczuwalna szrama.

Ross uniósł się i rozejrzał z ciekawością. Jego ciało spoczywało w

metalowej konstrukcji przypominającej kształtem kołyskę, zanurzonej w

background image

czerwonawej galaretowatej substancji o aromatycznym zapachu. Nie
odczuwał już zupełnie zimna ani też głodu. Czuł się zrelaksowany jak
chyba nigdy w życiu. Usiadł w swej kołysce, ścierając dziwną galaretę z
ramion i piersi. Zeszła bez problemów, nie pozostawiając na jego skórze
ani wilgoci, ani żadnej plamy.

W małym cylindrycznym pomieszczeniu, w którym się znajdował,

było oprócz dziwnego łoża, także kilka innych przedmiotów. W przedniej,
wąskiej części dostrzegł dwa siedzenia przypominające kształtem
odwrócone wiadra, a przed nimi blat z jakimiś urządzeniami kontrolnymi,
których zastosowania nie znał.

Ross zsunął się z kołyski. Gdy dotknął stopami podłoża, za jego

plecami rozległ się cichy trzask. Odwrócił się natychmiast, przygotowany
na kłopoty. Ale to tylko otworzyły się niewielkie drzwiczki od skrytki w
ścianie. Wewnątrz znajdował się spory pakunek. Najwyraźniej było to
zaproszenie, by go wziąć.

Zawierał złożoną tkaninę, ściśniętą i zapieczętowaną w prze-

zroczystym opakowaniu, które Ross zdołał otworzyć dopiero za trzecią
próbą. Wydobył ubranie wykonane z materiału, jakiego nigdy dotąd nie
oglądał. Gładka, błyszcząca powierzchnia sugerowała metal, ale w dotyku
materiał był miększy od najdelikatniejszego jedwabiu. Barwa tkaniny
zmieniała się płynnie przy każdym poruszeniu. Była ciemnogranatowa,
jasnofioletowa, to znów intensywnie zielona.

Zaczął eksperymentować z rzędem małych jasnozielonych guzików

biegnących w równej linii od prawego ramienia ku lewemu biodru. W tym
miejscu właśnie szata rozsunęła się. Kiedy wsunął się do środka, ubiór
przylgnął do jego ciała. Przez ramię biegł zielony pas tkaniny, który
zapewne należało nałożyć na rząd guzików. U dom zaś, kostium
obejmujący jego nogi jak długie skarpety, uformował podeszwy pod
stopami.

Ross przycisnął luźny pas do guzików i zapiął szatę. Przez chwilę

stał, przesuwając w zamyśleniu dłońmi po gładkiej powierzchni tej
cudownej tkaniny, która była dlań takim samym dziwem jak całe
otoczenie. Jego umysł pracował jasno. Doskonale pamiętał wszystkie
przeszłe wydarzenia aż do momentu, kiedy przeleciał przez ścianę. Był
pewien, że przebywał nawet nie w jednym, ale w dwóch czasowych
transporterach Czerwonych. Czy to jest trzeci? Jeśli tak, to czy nadal jest
więźniem? Dlaczego więc najpierw pozostawili go umierającego na

background image

mrozie, a teraz traktowali w taki sposób? Nie widział też podobieństwa
między pierwszą lodową stacją, gdzie pojmali go Czerwoni, a miejscem, w
którym się teraz znajdował.

Rozległ się następny cichy trzask i Ross zerknął przez ramię, akurat

w porę, by zobaczyć, jak jego łoże składa się w sześcian i przesuwa ku
ścianie pokoju. Podszedł do krzeseł. Jego obute w miękką tkaninę stopy
poruszały się bezszelestnie. Usiadł na jednym z siedzeń i przyjrzał się
nieznanym urządzeniom. Przypominały system sterowniczy tego
helikoptera, którym odbył pierwszy etap swojej fantastycznej podróży
przez czas i przestrzeń. Siedzenie jednak nie było zbyt wygodne. Zdał
sobie sprawę, że nie zostało skonstruowane z myślą o takim kształcie jakie
miało jego ciało.

Kształt, jaki miało jego ciało... Ta wanna, czy też może łoże,

wypełnione galaretą... To ubranie, które z taką precyzją i łatwością
dostosowało się do jego rozmiarów...

Ross pochylił się gwałtownie i ponownie przyjrzał się urządzeniom

na blacie. Tak, słusznie podejrzewał. Dotarł tam, gdzie nie dotarł jeszcze
żaden z agentów! Znajduje się w pomieszczeniu obcej rasy, na której
istnieniu oparli swój projekt Millaird i Kelgarries! To jest właśnie źródło,
albo jedno ze źródeł, z którego Czerwoni czerpali niezwykłe technologie,
przewyższające dokonania współczesnej nauki!

Świat w okowach mrozu i budynek z niezwykłymi urządzeniami.

Cylinder z siedzeniem dla pilota i urządzeniami sterowniczymi. Czy należy
do obcych? A wanna i cała reszta.... Czy sama jego obecność aktywowała
te urządzenia? Czy to maszyny dostarczyły mu ubranie? A co się stało z
tuniką, w której się tu zjawił?

Rozejrzał się uważnie po pomieszczeniu. Nie dostrzegł ani swej

tuniki, ani pasa, ani skórzanych butów. Nie mógł też zrozumieć obecnego
stanu swego ciała - braku zmęczenia, głodu i pragnienia.

Były możliwe dwa wyjaśnienia. Albo obcy wciąż tu mieszkają i

udzielili mu pomocy z jakichś nieznanych powodów, albo też całą pracę
wykonywały automaty, których twórcy dawno już przestali istnieć. Nie
potrafił dokładnie sobie przypomnieć drogi, jaką przebył od momentu
wejścia do tej kopuły pośród lodów, ale pamiętał, że gdzieś się wspinał, że
czołgał się przez puste korytarze, że nie widział ani nie słyszał żadnych
żywych istot. Teraz zaś rozglądał się po raz kolejny wokół w poszukiwaniu
drzwi, którymi musiał się tu dostać, i nie widział najmniejszej rysy w

background image

żadnej ze ścian.

Chcę wyjść! - zażądał głośno, stając na środku ciasnego po-

mieszczenia. Jego wzrok ponownie omiatał wszystkie kąty w po-
szukiwaniu ukrytych drzwi. Kiedy nic sienie stało, opukał i obmacał każdy
cal pomieszczenia - wciąż bez rezultatu. Gdyby tylko pamiętał, jak się tu
dostał! Ale jedyne wspomnienie, jakie pojawiało się w jego umyśle, to
moment, gdy oparł się o jakąś ścianę, a ona ustąpiła. Potem zaś spadał w
dół. A gdzie upadł? Czy nie do tej wanny z galaretą?

Tknięty nagłą myślą, Ross spojrzał na sufit. Pomieszczenie nie było

wysokie. Gdy wspiął się na palce, mógł dotknąć palcami jego powierzchni.
Stanął w miejscu, w którym przedtem, przed złożeniem, stała pokryta
galaretą kołyska.

Pchnięcie sufitu w tym właśnie punkcie dało wreszcie pozytywny

rezultat. Błękitna substancja ustąpiła pod naciskiem. Stojąc na palcach,
pchnął jeszcze raz na tyle silnie, na ile mógł w tak niewygodnej pozycji.
Najwyraźniej zwolnił jakąś blokadę, bo fragment sufitu odskoczył tym
razem tak gwałtownie, że Ross upadłby, gdyby nie złapał dla utrzymania
równowagi jednego z cylindrycznych krzeseł.

Skoczył teraz do góry i chwyciwszy dłońmi za brzeg znajdującego

się nad jego głową okrągłego otworu, zdołał wciągnąć się na zewnątrz.
Krótki pochyły szyb z nikłym światełkiem przenikającym przez
przeciwległą ściankę. Ross pchnął w tym miejscu i otworzywszy bez
najmniejszego wysiłku kolejne przejście, wszedł do znajomego korytarza.

Przytrzymał drzwi otwarte i zerknął jeszcze raz na miejsce, z którego

przybył, a jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Teraz bowiem widział
wyraźnie, że wyszedł z małego, zakończonego ostrym dziobem pojazdu w
kształcie pocisku. Pojazd spoczywał w czymś w rodzaju kieszeni
przymocowanej u boku większej struktury, jak statek w śluzie, i
najprawdopodobniej mógł być stąd wystrzelony jak pocisk z lufy strzelby.
Ale jakie było jego zastosowanie?

Ross zaczął się zastanawiać. Podobny do torpedy pojazd to zapewne

rakieta o napędzie atomowym. Kiedy do niego wpadł, był w na tyle złym
stanie, że został automatycznie umieszczony w jakimś urządzeniu
regenerującym. Jakie małe pojazdy mogłyby być wyposażone w systemy
regenerujące? Tylko takie, które mają działać w niebezpiecznych
sytuacjach. Przeznaczone do transportu rannych, którzy opuścili główną
strukturę w pośpiechu. , Krótko mówiąc, szalupa ratunkowa!

background image

Tylko po co w budynku szalupa ratunkowa? Takie urządzenie byłoby

przydatne na statku. Ross postąpił kilka kroków korytarzem i rozejrzał się
wokół z narastającym zaciekawieniem. Czy możliwe, że cała ta budowla
jest statkiem, który tu wylądował, został opuszczony i zapomniany, a
Czerwoni teraz po prostu go plądrują? To by pasowało! Fakty składały się
w tak spójną całość, że Ross był prawie przekonany, iż jego wnioski są
słuszne. Musiał jednak udowodnić tę hipotezę.

Przymknął drzwi wiodące do łodzi ratunkowej, tak aby w razie

potrzeby móc je łatwo odnaleźć. To było doskonałe miejsce, gdyby musiał
się ukryć.

Bezszelestnie podszedł do schodów w głównym szybie i zatrzymał

się tam nasłuchując. W dole słyszał dźwięki. Brzęknięcia metalu
uderzającego w metal i chyba przytłumione ludzkie głosy. Na górze zaś
panowała cisza. Najpierw więc zbada ten rejon, zostawiając bardziej
niebezpieczne miejsce na później.

Wspiął się po schodach jeszcze dwa poziomy wyżej, aż stanął w

szerokim pomieszczeniu z półokrągłym sklepieniem, które zapewne było
czubkiem całej kopuły. Znajdowało się tu tak wiele nieznanych mu
urządzeń, dźwigni, przycisków, że aż stanął zdumiony, sycąc oczy samym
widokiem. Naliczył pięć tablic kontrolnych podobnych do tej, jaka
znajdowała się w szalupie ratunkowej, a przy każdej z nich stały dwa albo
trzy cylindryczne siedzenia. Te jednak unosiły się lekko nad ziemią,
oplecione pajęczyną lin. Położył dłoń na jednym z nich - ugięło się
elastycznie.

Tablice kontrolne też były znacznie bardziej skomplikowane. Ta w

małym stateczku przypominała przy nich dziecinną zabawkę. Ross
pociągnął nosem. Powietrze w szalupie ratunkowej miało świeży i
przyjemny zapach; tutaj wyczuwał lekki odór stęchlizny.

Przeszedł pomiędzy urządzeniami sterowniczymi, przyglądając im

się z uwagą. Tego, że znajduje się w głównej kabinie pilotów, był
całkowicie pewien. Właśnie z tego miejsca można było wprawić w ruch
całą tę olbrzymią masę, którą miał pod stopami, i skierować w dowolnym
kierunku. Czy to pojazd morski, czy powietrzny? Półkolisty kształt
przemawiał raczej za tym drugim. Ale cywilizacja tak zaawansowana jak
ta, musiała pozostawić po sobie jakieś ślady. Ross był gotów uwierzyć, że
znajduje się teraz w znacznie odleglejszej przeszłości niż 2000 rok p.n.e.,
ale mimo wszystko nie wątpił, że jakieś ślady po tych, którzy potrafili

background image

budować takie urządzenia, przetrwałyby do czasów współczesnych. Może
właśnie Czerwoni je znaleźli. Może odkryli je na swych terenach,
powiedzmy na Syberii. Albo w jakichś dzikich zakątkach Azji.

Ross niewiele wiedział o zamierzchłych czasach. Mógł polegać tylko

na informacjach zdobytych podczas kursu w bazie i własnych bardzo
nieuporządkowanych wiadomościach, które gromadził, czytając różne
książki. Jednak świadomość istnienia tak zaawansowanej rasy, zdolnej
stworzyć taki statek, poruszyła go do głębi. Gdyby można ich odnaleźć,
gdyby można nawiązać kontakt z istotami, które miały taką wiedzę... Ale
przecież o to właśnie chodziło w projekcie! A on był jedynym jego
członkiem, który trafił na ten ślad! Musi jakoś wydostać się z tego
śnieżnego świata, z tego zagrzebanego w lodzie statku i odnaleźć swoich
towarzyszy. Może jest to niemożliwe, ale przecież trzeba spróbować. Już
ci, którzy porzucili go na śnieżnym pustkowiu, uważali, że nie zdoła
przeżyć. A jednak żyje. I dzięki tej nieznanej rasie i jej wynalazkom jest
nawet w zupełnie dobrej formie.

Ross usiadł na jednym z cylindrycznych krzeseł. Tym samym

uniknął natychmiastowej katastrofy, jako że chwilowo nie był widoczny od
strony schodów, które właśnie zadudniły odgłosem ciężkich kroków. Ktoś
wspinał się na górę, a z kabiny sterowniczej było tylko jedno wyjście.

background image

12

Ross w mgnieniu oka zeskoczył z napowietrznego siedzenia i padł

na podłogę. Próbował wsunąć się pod blat w przedniej części kabiny, ale
okazał się on zdecydowanie za mały. Poczuł natomiast, że od strony
najmniejszej z tablic rozdzielczych, przy której znajdowały się tylko dwa
siedzenia, dochodzi bardzo intensywny i nieprzyjemny swąd. Nie miał
czasu badać tego zjawiska. Ponieważ w całym pomieszczeniu nie znalazł
niczego co mogłoby od biedy posłużyć za broń, w ostatnim desperackim
odruchu skoczył w kierunku schodów. Pozostała tylko walka.

Podczas treningu w bazie nauczono go pewnego ciosu, który

wymagał wprawdzie dużej precyzji, ale był bardzo skuteczny w działaniu,
często nawet miał skutki śmiertelne. Teraz Ross zamierzał go użyć.
Człowiek, który wchodził na górę, był już tuż.

Na poziomie podłogi pokazała się ludzka głowa. Ross uderzył,

wiedząc już w momencie, gdy jego ręka trafiła na fałdy spoczywającego na
karku futrzanego kaptura, że zamiar się nie powiódł. Ale na szczęście
wystarczył sam impet nieoczekiwanego ciosu. Ze zduszonym okrzykiem
mężczyzna znikł w otworze podłogi, spadając wprost na swego towarzysza
znajdującego się kilka stopni niżej. Ross usłyszał wyraźnie wrzask ich obu,
a potem dalsze krzyki z niższego poziomu i wreszcie huk strzału, który
rozdarł ciszę szybu. Cofnął się gwałtownie ze schodów z powrotem do
kabiny sterowniczej. Wprawdzie opóźnił nieco moment ostatecznej
konfrontacji, ale mieli go tu w pułapce. Wystarczyło, by poczekali
cierpliwie na dalszy rozwój wypadków. Wprawdzie podczas pobytu w
szalupie ratunkowej odzyskał siły, ale mimo wszystko, jak długo wytrzyma
tu bez wody i jedzenia?

Skoro jednak zyskał nieco na czasie, musi to wykorzystać.

Przyjrzawszy się ponownie siedzeniom, Ross dostrzegł, że można je
odczepić z sieci. Dokonawszy tego, przyciągnął wszystkie do wylotu klatki
schodowej i zbudował prowizoryczną barykadę. Nie wytrzyma długo, jeśli
ktoś zdecydowanie naprze od dołu, ale miał przynajmniej nadzieję, że
przyjmie na siebie kule, jeżeli ktoś będzie próbował trafić go z dołu
rykoszetem. Jakoż od czasu do czasu słyszał huk wystrzału i krzyki
skierowane wyraźnie do niego, decydował jednak, że to za mało, by
zmusić go do opuszczenia kryjówki.

background image

Ponownie przeszedł się po kabinie w poszukiwaniu broni. Symbole

na przyciskach i dźwigniach przyrządów nic mu nie mówiły. Zmartwiło go
to, miał bowiem nadzieję, że pośród niezliczonych mechanizmów znajdzie
takie, które zdoła zidentyfikować i wykorzystać. Jeszcze raz stanął przy
urządzeniach kontrolnych i zamyślił się głęboko. Z tego miejsca kierowano
statkiem. A więc te przyrządy muszą umożliwiać pilotowi nie tylko
sterowanie pojazdem, ale kontrolowanie oświetlenia, ogrzewania,
wentylacji, oraz systemów obronnych! Oczywiście mechanizmy mogą już
nie działać, ale przecież w łodzi ratowniczej wszystko funkcjonowało bez
zarzutu. Pozostawało mu tylko spróbować szczęścia.

Podjąwszy decyzję, Ross po prostu zamknął oczy i tak jak to robił w

dzieciństwie, obrócił się trzykrotnie dookoła własnej osi, wskazując przed
siebie palcem. Potem zaś otworzył oczy, by zobaczyć, co ma do
powiedzenia przeznaczenie.

Jego palec wskazywał tablicę kontrolną, przy której znajdowały się

trzy siedzenia. Podszedł do niej powoli, będąc w pełni świadom, że
dotknięcie tych urządzeń może rozpocząć łańcuch zdarzeń, których nie
zdoła kontrolować. Z dołu rozległ się następny strzał, co przypomniało mu,
że nie ma innego wyjścia.

Ponieważ symbole nie oznaczały dlań kompletnie nic, Ross kierował

się kształtem poszczególnych urządzeń. Wybrał drążek przypominający
mały przełącznik. Był ustawiony w pozycji górnej, więc pociągnął go w
dół i policzył powoli do dwudziestu, oczekując na efekt. Nic. Poniżej był
okrągły przycisk oznaczony dwoma wężykami i dwiema czerwonymi
kropkami. Murdock wcisnął go do poziomu blatu, a kiedy cofnął dłoń,
przycisk nie powrócił do swej poprzedniej pozycji. Brak widocznych
efektów zachęcił Rossa do dalszego działania. Po obu stronach przycisku
znajdowały się dwie dźwignie. Spróbował je poruszyć w poziomie,
wcisnąć. Bez efektu. Aha, pociągnął je do siebie.

Tym razem efekt był, a jakże! Rozległ się donośny, dudniący sygnał,

który narastał do głośności powodującej drgania całej kabiny. Ross,
kompletnie ogłuszony, wcisnął z powrotem jedną dźwignię, a potem drugą.
Sygnał wciąż ryczał, chociaż teraz znacznie ciszej i z nieco niższą
częstotliwością. Ross potrzebował jednak czegoś więcej niż hałasu.
Przesunął się z pierwszego siedzenia na drugie. Tutaj rzuciło mu się w
oczy pięć okrągłych przycisków oznaczonych symbolami w barwie tej
samej żywej zieleni, jaką miały guziki na jego szacie. Dwa wężyki,

background image

kropka, podwójna linia, dwa zachodzące na siebie okręgi i skrzyżowane
linie...

Który przycisk wybrać? Oparłszy się zdecydowanie o pulpit, Ross

wcisnął wszystkie szybkimi ruchami. Tym razem efekt był wręcz
spektakularny. Przeciwległy kraniec blatu uniósł się nagle w górę i
przybrał kształt sporego trójkątnego ekranu, na którym zatańczyły i
zamigotały kolorowe fale. Sygnał dźwiękowy przeszedł w gniewne
skrzeczenie, jakby statek protestował przeciwko temu, co robił Ross.

No dobrze, coś się działo. Szkoda tylko, że nie miał pojęcia co. Ale

przynajmniej wiedział, że statek wciąż jest sprawny. Zamierzał wydobyć z
niego nieco więcej niż oburzone skrzeczenie, bo to właśnie przypominały
mu dźwięki, które teraz słyszał. Zupełnie jakby - zastanowił się - ktoś
pouczał go w nieznanym języku. A jednak potrzebował czegoś więcej niż
efektów dźwiękowych i świetlnych.

Przy trzecim siedzeniu, ostatnim przy tym stanowisku, wybór był

mniejszy - tylko dwa przełączniki. Kiedy Ross pchnął w górę pierwszy z
nich, kolorowe fale tańczące na ekranie nagle zamieniły się w jednolite
brązowe tło, na którym przez moment zamigotał jakiś obraz. Może nie
trzeba przesuwać tej dźwigni maksymalnie w górę? Ross przyjrzał się
szczelinie, w której poruszał się drążek, i dojrzał kilkanaście małych
punkcików wzdłuż niej. Wybór częstotliwości? Nie zaszkodzi sprawdzić.
Najpierw jednak podskoczył szybko do swej zaimprowizowanej barykady
u wejścia na schody. Nie dostrzegł śladów świadczących, by ktoś próbował
ją forsować z dołu. Skrzeknięcia za to wciąż się odzywały, ale pojedynczo
i w regularnych odstępach czasu.

Ross powrócił do dźwigni i przesunął ją o dwa punkty w dół. Z

otwartymi ze zdumienia ustami przyglądał się rezultatowi tej akcji. Biało-
brązowe linie zaczęły tworzyć wyraźny obraz. Dalsze przesuwanie
dźwigni powodowało przybliżanie lub oddalanie tego obrazu. Kojarzyło
mu się to z przekazem telewizyjnym. Ross chwycił drugi przełącznik i
ustawił go w takiej samej pozycji jak pierwszy. Rozmazany obraz i
tańczące wokół cienie nagle nałożyły się na siebie z właściwą ostrością.
Tylko kolory wciąż były brązowe, choć spodziewał się czerni i bieli.

Patrzył wprost w czyjąś twarz! Przełknął gwałtownie ślinę, a jego

dłoń chwyciła kurczowo za brzeg sąsiedniego krzesła. Twarz nie należała
do człowieka, ale nieco przypominała ludzką. Była trójkątna, o ostro
wystających kościach policzkowych. Poniżej nich, zwężała się

background image

przechodząc następnie w szeroką żuchwę, łączącą się po bokach z górną
częścią. Ciemna skóra była obficie porośnięta włosem, a na szczycie
głowy, włosy tworzyły spory czub. Istota miała wydamy, zakrzywiony,
błyszczący nos i dwoje dużych, okrągłych oczu. W tych oczach
niewątpliwie błyszczała inteligencja, jak również niebotyczne zdumienie
na widok Rossa. Murdock miał wrażenie, że patrzą na siebie przez okno.

Skrzek, chrząknięcie, skrzek... Istota za szybą, czy raczej na ekranie,

poruszała swymi nienaturalnie małymi wargami. Ross ponownie przełknął
ślinę.

- Halo - powiedział automatycznie. Głos, który wydobył z gardła, był

tylko cichym westchnieniem i być może nawet nie dotarł do istoty na
ekranie, bo ta wciąż zadawała pytania, o ile to byty pytania. Ross,
opanowawszy pierwsze zaskoczenie, próbował dojrzeć, co jest za plecami
jego rozmówcy. Mimo iż obraz był nieostry, zdawało mu się, że obca istota
znajduje się w pomieszczeniu podobnym do tego, w którym sam
przebywał. A więc skontaktował się ze statkiem tego samego typu, tyle że
tamten nie był opuszczony!

Istota o zarośniętej twarzy obróciła się przez ramię i wydała pełen

irytacji skrzek skierowany do kogoś z tyłu. Potem odsunęła się od ekranu,
by zrobić miejsce dla tego, kogo wezwała.

Pojawienie się Futrzaka było dla Rossa niespodzianką, a teraz

czekała go następna. Istota, która wpatrywała się w niego z ekranu,
wyglądała zupełnie inaczej. Miała bladą skórę i twarz znacznie bardziej
podobną do ludzkiej. Jajowata głowa była całkiem łysa. Ponadto obcy miał
na sobie identyczne ubranie jak to, które Ross zabrał z szalupy ratunkowej.
Łysoń nic nie mówił, wpatrywał się tylko w Murdocka przenikliwym
wzrokiem, a wyraz jego oczu z każdą chwilą stawał się bardziej wrogi.
Ross pamiętał dreszcz, jakim przejmowało go spojrzenie Kelgarriesa, ale
to było nic w porównaniu z siłą gniewu, jaka biła ze wzroku obcego.
Gniewu i przestrogi. Futrzak go zaskoczył, ale ta niema groźba obudziła w
nim przekorę i zawziętość. Oddychał ciężko, patrzył jednak obcemu prosto
w oczy i miał nadzieję, że to spojrzenie wyraźnie mówi Łysoniowi, iż
będzie miał poważne kłopoty, jeśli spróbuje stanąć Rossowi na drodze.

Ten pojedynek woli z obcym z ekranu wydał go w ręce wrogów na

statku. Za późno usłyszał, jak forsują barykadę, a kiedy odwrócił się w
tamtym kierunku, dostrzegł rozrzucone krzesła i pistolet skierowany w swą
pierś. Po krótkiej chwili wahania podniósł ręce do góry, bo

background image

niebezpieczeństwo, w którym się teraz znalazł, rozumiał doskonale. Do
kabiny wkroczyli dwaj Czerwoni odziani w filtra.

W tym z przodu Murdock rozpoznał mężczyznę, którego wcześniej

pomyłkowo wziął za Ashe'a. On także zdumiał się, widząc twarz Rossa,
ale natychmiast wydał zdecydowany rozkaz swemu towarzyszowi. Ten
stanął za Murdockiem i związał mu ręce na plecach. Ross jeszcze raz
spojrzał na ekran i dostrzegł Łysonia wpatrującego się w odbywające się tu
widowisko. Twarz obcego nie była już zimna i obojętna, malowało się na
niej kompletne zaskoczenie

Teraz także przeciwnicy Rossa dostrzegli twarz na ekranie. Jeden z

nich skoczył do urządzeń kontrolnych i poruszył kilkakrotnie drążkami, aż
zarówno w pokoju, jak i na ekranie zapanowała cisza.

- Kim jesteś? - mężczyzna podobny do Ashe'a przemówił powoli w

języku ludu pucharu, świdrując Rossa przenikliwym spojrzeniem.

- A jak myślisz? - odpowiedział Murdock pytaniem na pytanie. Miał

na sobie taki sam uniform jak Łysoń i najwyraźniej nawiązał kontakt z
byłymi właścicielami tego statku. Niech to da Czerwonym do myślenia.

Ci jednak nie odezwali się. Bez słowa pchnęli Rossa w stronę

schodów.

Ponieważ pokonanie stromych stopni ze związanymi rękoma okazało

się niemożliwe, zatrzymali się na pierwszej platformie i uwolnili mu
dłonie. Oczywiście pistolet wciąż był wymierzony w jego plecy. Spieszyli
się wyraźnie, toteż Ross starał się opóźniać tempo marszu, jak tylko mógł.
Zdał sobie bowiem sprawę, że poprzez sam fakt rozpoznania pistoletu jako
broni, poprzez poddanie się tej groźbie, zdradził swoje prawdziwe
pochodzenie. Musi więc teraz zrobić wszystko, aby nie doprowadzić ich do
projektu. Tym razem był pewien, że nie pozostawią go w pierwszej lepszej
lodowej szczelinie.

Przekonał się, że ma rację, gdy przy wyjściu ze statku podali mu

futrzane okrycie, ponownie związali ręce i zarzucili na szyję pętlę. A więc
zabierali go z powrotem do swojej bazy w tym czasie. Dobrze. Tam jest
transporter, którym będzie mógł powrócić do swoich. Na pewno znajdzie
jakiś sposób, by się do niego dostać. Dlatego też nie sprawiał więcej
kłopotu eskorcie i bez protestu podążał znajomą już drogą w górę ku
ośnieżonym skałom. Miał nadzieję, że uznali to za objaw całkowitej
rezygnacji, taki przynajmniej wyraz starał się nadać swej twarzy. Gdy
dotarli na wzgórze, obejrzał się jeszcze raz na kopułę statku.

background image

Ocenił, że co najmniej połowa leży poniżej powierzchni gruntu. Albo

więc pojazd spoczywa tu przez bardzo długi czas, albo, o ile jest to statek
powietrzny, musiał z wielką siłą uderzyć o ziemię w poważnej katastrofie.
On zaś nawiązał kontakt z innym, podobnym statkiem! I żadna z istot,
które tam widział, nie była człowiekiem.

Ross rozmyślał o tym w trakcie wędrówki. Uważał, że ludzie, którzy

go pojmali, po prostu plądrują statek. A sądząc po rozmiarach pojazdu,
ładunek musi być duży. Ale skąd pochodzi? Czyje ręce wykonały te
przedmioty? A raczej jaki rodzaj rąk? Dokąd statek zmierzał? I w jaki
sposób Czerwoni go zlokalizowali? Pytań było wiele, a odpowiedzi żadnej.
Ross miał nadzieję, że poprzez nawiązanie kontaktu z prawowitymi
właścicielami statku zaszkodził Czerwonym. Może obcy podejmą jakieś
kroki, by odzyskać swoją własność? Łysoń zrobił na nim spore wrażenie
podczas ich krótkiego pojedynku na spojrzenia. Wolałby nie poznawać go
osobiście, zwłaszcza jeśli zjawi się z jakimiś pretensjami. Teraz jednak
musiał skoncentrować się na czym innym. Musiał utrzymywać
Czerwonych w niepewności, co do jego tożsamości, tak długo, jak to
możliwe, i liczyć na uśmiech losu, który pozwoliłby mu użyć transportera
czasowego. Nie wiedział do końca, na jakiej zasadzie działa ta platforma.
Był natomiast pewien, że właśnie z jej pomocą został tu przeniesiony z
czasów handlarzy. Gdyby więc udało mu się wrócić, być może zdołałby
uciec. Musiał tylko dotrzeć do rzeki i pójść wzdłuż jej nurtu aż do ujścia.
Tam w regularnych odstępach czasu miał pojawiać się ich okręt. Ross
zdawał sobie sprawę, że prawdopodobieństwo realizacji tego planu jest
znikome, ale nie widział najmniejszego powodu, żeby się poddawać i
ustępować Czerwonym.

Kiedy doszli do ich bazy, zauważył, że w jej zbudowanie włożono

naprawdę wiele umiejętności i wysiłku. Nawet z bliska wyglądała tylko jak
krawędź jęzora lodowca i gdyby nie prowadzące do niej ślady, nikt by nie
podejrzewał, że pod zewnętrzną warstwą lodu kryje się coś więcej.

Weszli przez lodowy tunel do wnętrza. Szybkim krokiem minęli

szereg małych pomieszczeń, którym Ross nie miał nawet czasu się
przyjrzeć. Wreszcie pchnięto go do jakiegoś pokoju, a drzwi zamknęły się
za nim z trzaskiem. Ręce wciąż miał związane.

Pomieszczenie było ciemne i znacznie chłodniejsze niż korytarze,

którymi szli. Ross stał bez ruchu, czekając, aż jego oczy przyzwyczają się
do mroku. Po kilku chwilach usłyszał dochodzące gdzieś z ciemności

background image

stłumione puknięcie.

- Kto tam jest?- zapytał w języku ludu pucharu, zdecydowany

utrzymywać swą fałszywą tożsamość, choć prawdopodobnie było to już
bez znaczenia. Nie usłyszał odpowiedzi, ale po chwili głuchy odgłos
stuknięcia zabrzmiał znowu. Ross powoli postąpił krok naprzód, i zaczął
obmacywać otaczające go ściany. Zorientował się, że znajduje się w małej
pustej celi. Odgłos uderzeń dochodził zza jednej ze ścian. Przyłożył do niej
głowę, nasłuchując. Nie był to regularny dźwięk pracującej maszyny -
niektóre przerwy trwały dość długo, to znów kilka uderzeń następowało po
sobie bardzo szybko. Jak gdyby ktoś coś kopał!

Czyżby Czerwoni poszerzali swoją podziemną kryjówkę? Wątpliwe

- stwierdził Ross, nasłuchując przez dłuższą chwilę - odgłosy były zbyt
nieregularne. Wyglądało na to, że te dłuższe przerwy są chwilami
oczekiwania na rezultat pracy. A może ktoś wstrzymywał oddech,
nasłuchując z niepokojem, czy jego działalność wyjdzie na jaw?

Ross położył się na ziemi z głową przytkniętą do ściany, aby

wyraźnie słyszeć dziwne odgłosy, i spróbował uwolnić ręce. Niestety,
jedynym rezultatem tych prób była zdarta skóra na nadgarstkach. Wciąż
miał na sobie futrzane okrycie i było mu zdecydowanie za gorąco, mimo
panującego w celi chłodu, który odczuwał wyraźnie na gołych dłoniach.
Tylko w części ciała odzianej wyłącznie w szatę obcych nie czuł ani
zimna, ani ciepła. Wszystko wskazywało na to, że była wyposażona w
jakiś regulator temperatury.

Podjął jeszcze jedną próbę uwolnienia rąk, pocierając nimi

energicznie o ścianę za swymi plecami. Bez rezultatu. Odległe stukanie
ucichło. Tym razem przerwa trwała tak długo, że Ross zupełnie nie
wiedząc kiedy zapadł w sen. Opierał się o ścianę, a głowa opadła mu na
piersi.

Kiedy się obudził, był wściekle głodny, a wraz z uczuciem głodu

wzrósł też jego wewnętrzny bunt. Zerwał się na nogi i namacał drzwi,
przez które został wtrącony do tej celi. Zaczął kopać w nie ze złością.
Miękkie podeszwy jego dziwnego ubioru tłumiły te uderzenia, ale mimo to
coś musiało być słychać, bo drzwi otworzyły się nagle i Ross stanął twarzą
w twarz z jednym ze strażników.

- Jeść! Chcę jeść! - krzyknął w języku ludu pucharu. Strażnik

zignorował jego żądanie. Pociągnął Rossa na zewnątrz tak gwałtownie, że
ten stracił równowagę. Murdock został zawleczony do innego

background image

pomieszczenia, gdzie stanął przed czymś, co w myślach nazwał
trybunałem.

Dwóch z siedzących tam mężczyzn znał - sobowtór Ashe'a i ten

spokojny człowiek, który przesłuchiwał go w poprzedniej bazie. Trzeci
mężczyzna, najwyraźniej o największej władzy, przyglądał mu się
uważnie, chociaż zachowywał przy tym obojętny wyraz twarzy.

- Kim jesteś? - zapytał ten spokojny.
- Rossa, syn Gurdiego. Ale zanim będę z tobą rozmawiał, muszę coś

zjeść. Nie zrobiłem wam nic złego, a traktujecie mnie jak barbarzyńcę,
który ukradł sól z faktorii...

- Jesteś agentem - przerwał mu beznamiętnym głosem ten, którego

Ross oceniał jako najwyższego rangą. - A czyim, powiesz nam we
właściwym czasie. Najpierw opowiesz nam o statku, o tym, co tam
znalazłeś, i o tym, co robiłeś z jego urządzeniami... I lepiej zastanów się
chwilę, nim odmówisz, mój młody przyjacielu. - Sięgnął do boku i Ross po
raz kolejny patrzył na wycelowany w siebie pistolet. - O, widzę, że wiesz,
do czego to służy. Dziwna wiedza jak na handlarza z niewinnej epoki
brązu. I nie miej wątpliwości, że użyję tego przedmiotu. Oczywiście nie
zabiję cię - mówił dalej spokojnym tonem - ale niektóre rany, sprawiają
potworny ból, mimo iż nie są groźne dla życia. Kirszow, zdejmij z niego to
futro!

Ręce Rossa zostały uwolnione, a futrzana bluza znalazła się na

ziemi. Przesłuchujący uważnie przyjrzał się ubiorowi, który znajdował się
pod spodem.

background image

A teraz powiesz nam wszystko, co chcemy usłyszeć. Ton, jakim

wyrzekł te słowa, przejął Rossa chłodem. Podobnie czuł siew obecności
majora Kelgarriesa. Może także Ashe miał w sobie coś takiego. No i ten
Łysoń, którego oglądał na ekranie. Nie miał wątpliwości, że jego
rozmówca dokładnie wie, czego chce. Na pewno znał wiele metod, za
pomocą których mógł wydobyć z jeńca wszystko, co chciałby usłyszeć, i
na pewno metody te nie były przyjemne dla ofiary. Ross postanowił bronić
się w jedyny możliwy sposób - selekcjonować informacje i rzucać im
stopniowo te ochłapy, odwlekając maksymalnie to, co nieuniknione. Nie-
łatwo tracił nadzieję. No i miał sporą praktykę w słownych potyczkach z
władzą. Niech więc wyciągają z niego to, co wie, ale słowo po słowie.
Może czas będzie pracował na jego korzyść...

- Jesteś agentem...
Ross przyjął to oświadczenie bez potwierdzenia i bez zaprzeczenia.
- Przyszedłeś tu na przeszpiegi pod maską barbarzyńskiego

handlarza - płynnie, bez żadnej zmiany w tonie głosu, przesłuchujący
przeszedł z mowy ludu pucharu na język angielski.

Jednak Ross dobrze władał bronią, za jaką uważał swoją umiejętność

nie zdradzania się z emocjami w nieoczekiwanych sytuacjach. Spojrzał na
przesłuchującego go mężczyznę wzrokiem zagubionego chłopca, który nie
bardzo rozumie, co do niego mówią. W przeszłości nieraz używał tego
spojrzenia, by wprowadzić w błąd swych przeciwników. Czy teraz mu się
powiedzie? Bardzo w to wątpił. Prawdopodobnie tylko dzięki temu, co
nastąpiło po chwili, Ross Murdock zachował szacunek do samego siebie.

Usłyszeli odległy wybuch, który zadudnił jak potężny grzmot.

Podłoga pod ich stopami, ściany wokół nich oraz sufit nad ich głowami
nagle poruszyły się gwałtownie, jakby dłoń rozzłoszczonego giganta
wyrwała całą bazę z lodowego gniazda i pchnęła poprzez śnieżne
pustkowie.

background image

13

Ross wpadł na strażnika, został odepchnięty i wleciał na ścianę.

Mężczyzna krzyczał coś w języku, którego Murdock nie rozumiał.
Zdecydowany rozkaz dowódcy opanował nagłą panikę, ale jasne było, że
dla niego te wydarzenia też są zaskoczeniem. Dwóch mężczyzn
natychmiast porwało Rossa i brutalnie pociągnęło do celi. Jeszcze nie
zatrzasnęli za nim drzwi, gdy dał się odczuć drugi silny wstrząs. Pchnęli go
więc do środka bez zbytnich ceremonii.

Przywarł w ciemnościach do dającej wątpliwe poczucie bez-

pieczeństwa ściany. Całe pomieszczenie zadrżało jeszcze dwukrotnie i za
każdym razem Ross słyszał towarzyszące wstrząsom odległe wybuchy.
Bombardowanie! Ostatni wstrząs był wyjątkowo potężny. Ross padł na
ziemię. Wyraźnie odczuwał drżenie podłogi. Jego żołądek kurczył się w
konwulsjach strachu, jakiego dotąd nigdy nie zaznał.

Ale po ostatniej eksplozji, jeśli to była eksplozja, wszystko ucichło.
Ross, odczekał dłuższą chwilę i ostrożnie usiadł. Podłoga i ściany

przestały drżeć. Tam, gdzie znajdowały się drzwi, dostrzegł ich wyraźny
świetlny obrys. To znaczyło, że w ścianach pojawiły się pęknięcia i rysy.
Podszedł do drzwi na czworakach. Nagle za plecami usłyszał ostry dźwięk,
który osadził go w miejscu. Chociaż nie widział nic w ciemnościach,
mógłby przysiąc, że było to pocieranie metalu o metal. Dźwięk dochodził
zza ściany. Podczołgał się tam i przyłożył ucho do jej powierzchni. Teraz
słyszał nie tylko skrobanie, ale też wyraźne stukanie i szelesty...

Powierzchnia ściany, którą gorączkowo zbadał dłońmi, pozostawała

gładka i nienaruszona. Nagle tuż nad głową, usłyszał kolejne skrobnięcie
metalu. Tym razem dźwięk był bardzo wyraźny, a w ścianie pojawił się
otwór. Ktoś się przez nią przebijał! Ross dostrzegł słabe migotanie światła,
potem zaś coraz wyraźniej widział poruszający się w otworze czubek
narzędzia. Kawał ściany odpadł z hałasem, a w powstałej dziurze pojawiła
się ręka trzymająca światło. Przez moment Ross miał ochotę ją pochwycić,
ale liznąwszy, że może mieć do czynienia z potencjalnym sojusznikiem,
postanowił spokojnie poczekać na dalszy rozwój wypadków. Ręka cofnęła
się z powrotem za ścianę. Rozległo się następne uderzenie i duży fragment
muru upadł na podłogę. Kiedy opadł pył, Ross dostrzegł wyczołgującą się
postać, a za nią kolejną. Oświetlenie było wprawdzie słabe, ale pierwszego

background image

z wchodzących widział aż nadto wyraźnie.

- Assha! - zawołał.
Nie przebrzmiało nawet echo jego krzyku, gdy szczupły mężczyzna

skoczył jak pantera, zwalając Murdocka z nóg. Przygwoździł go do ziemi,
zacisnął ręce na szyi i zaświecił latarką prosto w oczy. Dopiero po chwili
uścisk na szyi zelżał i Ross zaczął z trudem łowić powietrze. Czuł się, co
tu dużo mówić, nieco oszołomiony.

- Murdock! A co ty tu.... - resztę pytania Ashe'a zagłuszyła kolejna

gwałtowna eksplozja. Tym razem wstrząs nie tylko zwalił ich z nóg.
Potężne drżenie przebiegło także wzdłuż wszystkich ścian i sufitu. Ross
odruchowo nakrył głowę ramieniem. Nie mógł się pozbyć paskudnego
wrażenia, że cały budynek zaczyna się powoli osuwać. Po chwili jednak
znów zapanowała cisza. Podniósł powoli głowę.

- Co tu się dzieje? - to był głos McNeila.
- Jakiś atak - odpowiedział Ashe - ale nie pytaj mnie, kto i dlaczego

atakuje. Ty, Murdock, jesteś tu mam nadzieję, więźniem?

- Tak, sir - odparł Ross, zadowolony, że w jego głosie nie słychać

drżenia.

- Następny kret - odezwał się McNeil.
- Zaraz, nie rozumiem - Ross zwrócił się ku temu obszarowi

ciemności, gdzie prawdopodobnie siedział Ashe. - Czy byliście tu przez
cały czas? Próbujecie wydostać się z więzienia, kopiąc? Jak macie zamiar
przekopać się przez ten lodowiec, pod którym siedzimy?

- Lodowiec! - wykrzyknął Ashe zapominając o ostrożności.

-Jesteśmy wewnątrz lodowca! To wiele wyjaśnia. A więc jesteśmy...

- Na lodzie - dokończył McNeil i roześmiał ponuro. - Lodowiec, lód,

no tak.

- Potulnie współpracujemy - wyjaśnił Ashe. - Dostarczamy naszym

przyjaciołom mnóstwa informacji, które już od dawna mają, oraz wielu
fantastycznych opowieści, o jakich nawet im się nie śniło. Nie wiedzą
tylko, że mamy przy sobie mały pakiet ratowniczy i cały czas próbujemy
uciec. Zadziwiające, co można zapakować do środka pasa albo pod
podeszwy butów. Tak więc prowadzimy własne poszukiwania...

- Ale ja nie dostałem żadnego specjalnego sprzętu - Ross był

oburzony tą jawną niesprawiedliwością.

- Nie - przyznał Ashe, a jego ton pozostał chłodny. - Nigdy nie

dostają go początkujący. Mogliby go użyć w niewłaściwym momencie.

background image

Mimo to radziłeś sobie całkiem nieźle...

Narastająca złość Rossa zapewne znalazłaby teraz ujście, ale

przeszkodził temu wyraźny trzask pękającego sufitu, który przejął
przerażeniem ich wszystkich. Murdock zaczął już sobie wyobrażać
grobowiec pod lodem. Cisza, która teraz zapadła, była nie mniej
przerażająca niż ten trzask. A potem usłyszeli krzyk, nie, raczej
przeraźliwy wrzask. Szczelina wokół drzwi zaczęła się nagle poszerzać, a
potem one same wysunęły się z zawiasów. Ogarnął ich paniczny strach
przed pułapką.

- Chodu!!!
Ross zerwał się w mgnieniu oka, ale już w drzwiach zatrzymała ich

kolejna seria dźwięków, które kojarzyły im się tylko z jednym - z seriami z
karabinów. Gdzieś dalej toczyła się walka. Ross przypomniał sobie twarz
łysego oficera ze statku i przemknęło mu przez głowę, że może właśnie on
toczy ten bój. Obcy przeciwko Czerwonym plądrującym ich statek. A jeśli
tak, to czy obcy odróżnią Czerwonych od ich jeńców? Obawiał się, że nie.

Korytarz był pusty. Niedługo jednak. Kiedy stali tam w bezruchu,

przypłaszczeni do ściany, pojawiło się dwóch biegnących mężczyzn.
Stanęli, zaskoczeni widokiem zbiegłych jeńców.

Zza ich pleców rozległ się krzyk, jakby nakazujący im powrót na

opuszczone stanowisko. Jeden z mężczyzn zawahał się i chciał zawrócić,
drugi jednak szarpnął go za ramię i pociągnął za sobą. Rozległa się seria z
automatu. Pierwszy z biegnących jęknął cicho, padł na kolana i osunął się
twarzą na ziemię. Drugi spojrzał na swego towarzysza, a potem skoczył w
boczny korytarz o włos unikając śmierci, gdy kolejna seria z karabinu
odłupała fragment ściany na skrzyżowaniu tuneli.

Nie pojawił się jednak pościg. Zamiast tego w ciemnościach rozległa

się kakofonia wrzasków, strzałów i jęków bólu, którym towarzyszyło
dziwne syczenie. Ashe skoczył do leżącego na korytarzu i pochwycił jego
karabin. Następnie zdecydowanym gestem nakazał pozostałej dwójce
ucieczkę w stronę przeciwną do odgłosów bitwy.

- Nic z tego nie rozumiem - wydyszał McNeil, gdy biegiem dotarli

do następnego oświetlonego skrzyżowania korytarzy. - Co to jest? Bunt?
Nasi chłopcy ich znaleźli?

- To ludzie ze statku - odpowiedział mu Ross.
- Jakiego statku? - Ashe chwycił go za ramię.
- Tego wielkiego, który plądrują Czerwoni...

background image

- Statku? - zawtórował McNeil. - A to skąd? - Teraz w jasnym

świetle wyraźnie było widać obce pochodzenie ubrania Rossa. McNeil
przejechał dłonią po jego powierzchni tkaniny.

- Ze statku - odparł Ross niecierpliwie. - Ale jeśli atakują ci ze

statku, nie odróżnią nas od Czerwonych...

Przerwała mu następna potężna eksplozja i po raz trzeci już Ross

wylądował na ziemi. Światła na korytarzu zamigotały, zszarzały, a
wreszcie zgasły.

- Świetnie - usłyszeli zgryźliwy komentarz McNeila. - Teraz

możemy sobie urządzić wyścig ślepców.

- Platforma transportera. - Ross powrócił do swego pierwotnego

planu ucieczki. - Jeśli zdołamy się do niej dostać...

Zapaliła się latarka, której Ashe i McNeil używali podczas drążenia

tunelu. Ponieważ zdawało się, że wstrząsy na razie ustały, ruszyli dalej.
Ashe szedł przodem, McNeil zamykał pochód. Ross miał nadzieję, że Ashe
wie dokąd ich prowadzi. Odgłosy walki ostatecznie ucichły, zatem któraś z
walczących stron musiała odnieść zwycięstwo. A to oznaczało, że za
chwilę ktoś może odkryć ich obecność.

Ross zawsze uważał, że ma dobre wyczucie kierunku, teraz jednak

dostrzegł, iż daleko mu w tym względzie do Ashe'a. Tyle tylko, że Ashe,
wcale nie prowadził ich do transportera. Weszli do małego archiwum.

Na stole, leżały trzy szpule z taśmą, które Ashe natychmiast

pochwycił. Dwie wsunął pod tunikę, trzecią podał McNeilowi.

Potem szybko posprawdzał wszystkie szafki i szuflady - niestety,

wszystkie były zamknięte. Dopiero teraz zdecydował się opuścić pokój.
Ross czekał już przy drzwiach.

- Do platformy! - ponaglił.
Ashe jeszcze raz z żalem obejrzał się na zamknięte szuflady.
- Gdybyśmy mogli tu spędzić choć dziesięć minut... - mruknął. Teraz

zdenerwował się nawet McNeil.

- Jeśli chcesz być wkładką do lodowego hamburgera, proszę bardzo.

Ja nie zamierzam. Jeszcze jeden wstrząs i będziemy pochowani tak
głęboko pod lodem, że nawet nas nie namierzą. Wynośmy się stąd!
Dzieciak ma rację. Wiejmy!

I jeszcze raz Ashe powiódł ich bezbłędnie przez opustoszałe

korytarze bazy do punktu transferowego. Ku wielkiej uldze Rossa płyta
świeciła się. Miał już pewne obawy, że skoro siadła elektryczność, także

background image

płyta mogła przestać działać. Wskoczył błyskawicznie na platformę. Ashe i
McNeil dołączyli do niego skwapliwie.

Gdy już otaczał ich snop zielonkawego światła, usłyszeli dochodzący

z dali krzyk, a potem huk wystrzału. Ross poczuł, że Ashe osuwa się na
niego, i podtrzymał go ręką. Zdawało mu się, że za świetlistą zasłoną
dostrzegł postać przywódcy Czerwonych, a za jego plecami pozbawioną
włosów głowę obcego - samą głowę, zanurzoną w zielonej poświacie.

Czy ci dwaj byli teraz sojusznikami? Zanim jednak mógł się

upewnić, czy widział ich naprawdę czy też było to tylko złudzenie,
dopadły go znajome zawroty głowy związane z podróżą w czasie.
Wszystko znikło z pola widzenia.

- ... wolni. Zjeżdżajmy stąd!
Ross dostrzegł pochylone barki Ashe'a i podekscytowaną twarz

McNeila. McNeil właśnie ściągał Ashe'a z płyty. Ashe został trafiony.
Strumień krwi płynął z dziury w jego barku, cała górna część tuniki była
przesiąknięta krwią. Wzięli go pod ręce. Zachował na tyle świadomości, że
poruszał nogami, w miarę jak go wlekli.

Tak, zdołali uciec. I nie czekał na nich żaden komitet powitalny.

Ross w myślach podziękował za to wszystkim bogom, jakich znał. Bo
nawet jeśli trafili znów do epoki brązu, wciąż byli na terytorium wroga. A
z rannym Ashem ich szansę na ucieczkę spadły niemal do zera. Zrobili mu
prowizoryczny opatrunek, drąc na paski kilt McNeila. Ashe, chociaż
osłabiony, nie poddawał się - gnał go ten sam strach, który był motorem
działań całej trójki. Czas był teraz ich najgorszym wrogiem! Ross chwycił
karabin rannego i wpatrywał się w płytę transportera, gotów przywitać
ołowiem każdego, kto by się na niej pojawił.

- To musi wystarczyć - rzekł Ashe słabym głosem. - Musimy ruszać.
Zawahał się przez moment, a potem wyjął taśmy spod skrwawionej

tuniki.

- Lepiej ty je nieś - wręczył szpule McNeilowi.
- Dobra - odpowiedział ten beznamiętnie.
- Naprzód! - zakomenderował Ashe. - Platforma... - powiedział

jeszcze.

Ale platforma wciąż pozostawała pusta. Ross zauważył, że pojawili

się we właściwym czasie, bo otaczały ich ściany z drewnianych bali i
kamieni, które pamiętał z wioski.

- Czy ktoś tu nadejdzie? - spytał.

background image

- Powinien...wkrótce.
Pognali więc przed siebie, nie czekając.
Skórzane buty Ashe'a i McNeila czyniły niewiele hałasu, Ross zaś

poruszał się bezszelestnie. Sam jednak nieprędko znalazłby drzwi
prowadzące na zewnątrz. I Ashe znowu przejął rolę przewodnika. Tylko
raz musieli się chować. Poza tym, bez przeszkód dotarli do właściwych
drzwi. Ashe ciężko dysząc oparł się o ścianę. McNeil przytrzymywał go,
by nie upadł. W tym czasie Ross zdjął z uchwytów belkę. Weszli do
pogrążonej w nocnych ciemnościach wioski.

- Którędy? - zapytał McNeil.
Ku zdumieniu Rossa, Ashe nie skierował się w stronę bramy w

palisadzie, lecz wskazał górskie zbocze.

- Spodziewają się, że pójdziemy doliną. Lepiej więc właźmy na górę.
- To wygląda na ciężką wspinaczkę - powątpiewał McNeil.
Ashe spojrzał na niego.
- Jeśli będzie dla mnie za ciężka, powiem ci - rzekł. - A teraz

naprzód.

Zaczął szybkim tempem, okazując, że marsz nie sprawia mu

trudności, ale jego towarzysze szli po obu stronach gotowi do na-
tychmiastowej pomocy.

Wiele razy później Ross zastanawiał się, czy tamtej nocy zdołaliby

uciec z wioski tylko o własnych siłach. Był pewien, że zrobili wszystko, co
w ich mocy, ale powodzenie ucieczki wymagało w tamtych warunkach
niesamowitego szczęścia.

Miało być jednak inaczej, niż sobie wyobrażali. Ledwie dotarli do

małej chatki, odległej zaledwie o dwa budynki od tego, z którego wybiegli,
zaczęły się fajerwerki. Jakby wiedzeni jedną myślą, wszyscy trzej padli
płasko na ziemię. Z dachu budynku stojącego w centrum wioski uniósł się
nagle snop jaskrawozielonego światła. Wokół tego promienia dach zajął się
ogniem o bardziej już naturalnym czerwono żółtym kolorze. Z innych
domów wybiegli krzyczący ludzie. Tymczasem ogień ogarnął całą
budowlę.

- Teraz! - głos Ashe'a przebił się do nich mimo narastającego hałasu.
Pognali w stronę palisady, mieszając się z tłumem zdezoriento-

wanych i wyrwanych ze snu ludzi biegających wokół. Fala ognia roz-
przestrzeniała się, oświetlając dokładnie teren. Zbyt dokładnie. Ashe i
McNeil mogli roztopić się w tłumie, ale niezwykła odzież Rossa zbytnio

background image

rzucała się w oczy.

Dotarli jednak do palisady. Najpierw podsadzili Ashe'a, a gdy on

znalazł się po drugiej strome, McNeil podążył jego śladem. Ross, wspi-
nający się jako trzeci, siedział już niemal na czubku, kiedy nagle objął go
snop światła. Rozległ się wysoki, rozdzierający powietrze wrzask, jakiego
nigdy w życiu nie słyszał. Murdock błyskawicznie podciągnął się w górę,
wiedząc, jak doskonały stanowi cel, wisząc na palisadzie. Spojrzał w dół,
w ciemność. Nie miał pojęcia, czy Ashe i McNeil czekają tam na niego,
czy już uciekli dalej. Wrzask rozległ się znowu, więc Ross nie namyślając
się ani chwili, skoczył na ślepo w mrok.

Wylądował paskudnie na kolanie. Na szczęście dzięki przygoto-

waniu do skoków spadochronowych nie złamał nogi. Zerwał się więc i
pobiegł co sił w stronę gór. Za plecami słyszał innych ludzi wspinających
się na palisadę i skaczących w dół, toteż nie odważył się krzyczeć, by nie
ściągnąć sobie na kark wrogów.

Wioska położona była w najszerszej części doliny. Za palisadą

otwarty teren zwężał się gwałtownie i przybierał kształt wąwozu. Ross
najbardziej obawiał się, że zgubi swych towarzyszy i nie zdoła odnaleźć
ponownie ich śladów. Dzięki swemu ubraniu, które w nocy przybierało
ciemną barwę ochronną, dwukrotnie zdołał, przypadłszy do ziemi, umknąć
uwadze uciekinierów, którzy przebiegli koło niego. Słysząc jednak ich
przerażony bełkot w języku, którego używał klan Ullfy, przekonał się, że
większość mieszkańców wioski to niewinni ludzie, nieświadomi jej
prawdziwej funkcji. Byli pewni, że zaatakowały ich nocne demony. A więc
wśród uciekających mogło być zaledwie kilku Czerwonych.

Ross zmusił się do ostrej wspinaczki i dopiero na sporej wysokości

zatrzymał się, by odpocząć. Spojrzał za siebie. Nie był zaskoczony
ujrzawszy w wiosce obcych, zaglądających do domów. Zapewne szukali
ukrywających się mieszkańców. Wszyscy byli ubrani w takie same
uniformy jak on, a ich pozbawione włosów czaszki błyszczały w świetle
ognia. Zdumiało go, że przechodzili przez płonące ściany, najwyraźniej nic
sobie nie robiąc z żaru i ognia.

Ludzie, którzy nie zdołali uciec z wioski bądź biegali głośno

krzycząc, bądź też padali na ziemię i zakrywszy rękoma głowę, czekali na
swój los. Każdego z pochwyconych prowadzono do grupy obcych, którzy
stali przy głównym budynku. Większość ludzi odpychano z powrotem w
ciemność, kilku jednak pozostało tam w niewoli. Najwyraźniej trwało

background image

jakieś sortowanie. Nie było wątpliwości, że obcy załatwiają swe
porachunki z Czerwonymi. Ross wcale nie pragnął poznać szczegółów.
Zaczął więc znów mozolną wspinaczkę, aż wreszcie dotarł do przełęczy.

Czekała go droga w dół, toteż nie czekając długo, ruszył wprost w

mrok.

Zdecydował się zatrzymać, gdy był już zbyt zmęczony i zbyt głodny,

by utrzymać się na nogach. Odkrył małą niszę skalną i wczołgał się do niej
skwapliwie. Serce tłukło mu się nieznośnie w piersi, a każdy oddech
powodował kłucie w płucach.

Obudził się o świcie, gotów do walki z nieznanym czającym się

obok przeciwnikiem. Czyjaś ciepła dłoń wylądowała na jego ustach, a nad
sobą zobaczył twarz McNeila. Widząc ulgę w oczach Rossa, McNeil
cofnął dłoń.

Murdock wyczołgał się ze skalnej dziury, zmuszając do wysiłku

zesztywniałe i poobijane ciało. Rozejrzał się. McNeil był sam...

- A Ashe? - zapytał.
Pokryta kilkudniowym rudym zarostem twarz McNeila miała

zatroskany wyraz. Ruchem głowy wskazał w dół i sięgnął pod swój kilt.
Po chwili wyciągnął w kierunku Rossa zaciśniętą pięść, w której
najwyraźniej coś trzymał. Murdock nastawił dłoń i McNeil wsypał w nią
garść ziarna. Ross popatrzył na suche ziarno i natychmiast poczuł głód.
Zaczął przeżuwać suchy pokarm. Gdy skończył, podążył za swym
towarzyszem, który, wciąż nie raczywszy się odezwać, schodził ku
położonemu niżej lasowi.

- Nie jest dobrze - wychrypiał wreszcie McNeil w języku ludu

pucharu. - Ashe czasami traci przytomność. Rana na jego ramieniu jest
znacznie poważniejsza niż początkowo sądziłem. Grozi mu zakażenie. W
lesie aż roi się od ludzi, którzy zwiali z tej przeklętej wioski. Wszyscy są
głęboko przekonani, że demony podążają ich tropem. Jeśli zobaczą cię w
tym ubraniu...

- Wiem. Zdjąłbym je, gdybym mógł - zgodził się Ross. - Ale

najpierw muszę zdobyć jakieś inne ciuchy. Nie mogę biegać nago po tym
mrozie.

- A może powinieneś. To byłoby bezpieczniejsze - mruknął McNeil. -

Nie wiem, co tam się stało, ale działo się niemało.

Ross pochylił się i nabrał garść śniegu leżącego w zagłębieniu

skalnym. Nie było to wprawdzie to samo, co napić się wody, ale pozwoliło

background image

ugasić palące pragnienie.

- Mówiłeś, że Ashe traci przytomność. Co możemy zrobić, żeby mu

pomóc, i jaki jest dalszy plan?

- Musimy jakoś dotrzeć do rzeki. Wpada do morza, a u jej ujścia

mamy spotkać się ze statkiem.

Wyglądało to na niemożliwe do wykonania, ale przecież tak wiele

niemożliwych rzeczy wydarzyło się ostatnio. Trzeba spróbować. Ross
nabrał kolejną garść śniegu i wepchnął go do ust, a potem podążył za
znikającym między drzewami McNeilem.

background image

14

I tyle mojej opowieści. Resztę już wiesz.
Ross trzymał ręce tuż nad płomieniem skromnego ogniska, jakie

rozpalili w niewielkiej dziurze w ziemi, którą wykopali specjalnie w tym
celu. Czuł przyjemne ciepło rozchodzące się po zmarzniętych dłoniach.

Patrzył w błyszczące oczy Ashe'a. Czy to płomień odbijał się w jego

źrenicach, czy rozpalało je podniecenie po tym, co usłyszał, czy była to
tylko gorączka? Znaleźli tymczasowe schronienie w miejscu, gdzie zwały
skał, które osunęły się wraz z lawiną, utworzyły prowizoryczną grotę. Od
czasu ich ucieczki z wioski minęło czterdzieści osiem godzin. Teraz, o
zmierzchu, McNeil robił obchód najbliższej okolicy.

- Więc mieli rację, mimo wszystko. Pomylili się tylko co do czasu -

Ashe przesunął się na posłanie z gałęzi i liści, które dla niego
przygotowali.

- Nie rozumiem.
- Latające talerze - odparł Ashe. - Była i taka hipoteza. Brano ją pod

uwagę. Teraz Kelgarries będzie się rumienił...

- Latające talerze? - Ross przypuszczał, że Ashe znów bredzi w

gorączce. Zastanawiał się nawet, co powinien zrobić, jeśli Ashe wstanie i
będzie chciał odejść. Nie może przecież go związać. No i nie był pewien,
czy zdołałby obezwładnić Ashe'a w prawdziwej walce.

- Ten okrągły statek nie został zbudowany w naszym świecie.

Pomyśl trochę, Murdock. Pomyśl o tej istocie z filtrem na twarzy albo o
tym łysym. Czy któryś z nich wyglądał na Ziemianina?

- Ale.... statek kosmiczny!
Więc jednak. Chociaż dotychczas wszyscy tylko kpili na ten temat.

Odkąd człowiek zaniechał eksperymentów z lotami kosmicznymi po
pierwszych nieudanych próbach z satelitami, podróże międzyplanetarne
były co najwyżej przedmiotem kpin. Ale przecież widział statek na własne
oczy. Nawet urządzenia, które znalazł w kapsule ratunkowej, przewyższały
wszystko, co kiedykolwiek wymyślili ludzie.

- Taką hipotezę już wysunięto - Ashe leżał na wznak i wpatrywał się

w zwał kamieni, pni i ziemi, który stanowił ich sufit. -Wysunął ją facet o
nazwisku Charles Fort, autor paru innych śmiałych pomysłów, który
zresztą znajdował dużą przyjemność w drażnieniu, zadufanego w sobie i

background image

napęczniałego jak balon świata nauki. Zebrał kilka półek dokumentów
zawierających informacje o niewyjaśnionych wydarzeniach i zwrócił się
do naukowców, aby spróbowali znaleźć wytłumaczenie. Jedna z jego
hipotez zakładała, że system olbrzymich sztucznych robót ziemnych
znalezionych w Ohio i Indianie to w rzeczywistości sygnał SOS wyryty
przez jakichś kosmicznych rozbitków. Intrygująca hipoteza i kto wie, czy
właśnie nie udowodniliśmy jego słuszności.

- Ale jeśli na Ziemi rozbiły się jakieś statki kosmiczne, dlaczego nie

znaleźliśmy żadnego ich śladu w naszych czasach?

- Ponieważ wrak, który odwiedziłeś znajdował się w erze lo-

dowcowej. Czy zdajesz sobie sprawę, jak dawno to było? Były trzy okresy
lodowcowe i nie wiemy, w którym Czerwoni mają swą bazę. Zaczęło się to
około miliona lat temu, a ostatni lodowiec cofnął się z okolic stanu Nowy
Jork jakieś trzydzieści osiem tysięcy lat temu. To był początek epoki
kamienia gładzonego, jeśli chodzi o rozwój człowieka, i pierwsi ludzie
dopiero zaczynali się pojawiać na cieplejszych obrzeżach tego obszaru.
Zmieniał się klimat, zmieniały się kontynenty. W Kansas było kiedyś
morze, Anglia była częścią Europy. Gdyby więc nawet rozbiło się i
pięćdziesiąt statków, mogły zostać starte na proch przez sunące masy lodu,
pogrzebane przez trzęsienia ziemi lub po prostu zardzewiałyby, nim
pojawiłby się jakiś człowiek, który by je podziwiał. Ale tak wielu wraków
z pewnością nie było. Czy ty myślisz, że Ziemia działała na nich jak lampa
na owady?

- Ale jeśli statki mogły rozbić się wtedy, dlaczego nie mogły później,

kiedy ludzie byliby w stanie nawiązać kontakt? - Ross wciąż miał
wątpliwości.

- Wiele może być przyczyn, a wszystkie można dopasować do naszej

obecnej wiedzy. Cywilizacje rozwijają się, istnieją! upadają, i często
zabierają ze sobą w nicość wynalazki i odkrycia, które uczyniły je
wielkimi. Bo w jaki sposób Indianie zdołali utwardzić złoto do tego
stopnia, że nadawało się jako materiał na broń? Jakimi sekretami
dysponowali wznoszący piramidy Egipcjanie? Setki uczonych do dziś
spierają się o to i o wiele innych rzeczy. Egipcjanie korzystali ze szlaku
handlowego do Indii. Handlarze z epoki brązu podróżowali w głąb Afryki.
Rzymianie wiedzieli o istnieniu Chin. Potem nastąpił upadek tych
imperiów, a o szlakach zapomniano. Dla naszych europejskich przodków
w średniowieczu Chiny były niemal legendą, a o tym, że Egipcjanie

background image

żeglowali niegdyś wokół Przylądka Dobrej Nadziei, nawet nie wiedziano.
Załóżmy, że nasi obcy reprezentowali jakąś międzygwiezdną federację
albo imperium, które doszło do najwyższego punktu swego rozwoju, a
potem znów stoczyło się do poziomu pojedynczych, odciętych od siebie
barbarzyńskich planet, i że stało się to, nim ludzie zaczęli malować
pierwsze obrazki na ścianach jaskiń. Albo załóżmy, że nasza planeta była
pechowa i rozbiło się tu zbyt wiele statków, więc zrezygnowano z całego
tego sektora i kapitanowie statków kosmicznych na wszelki wypadek
omijali go. A może mieli prawo, że jeśli na jakiejś planecie powstaną istoty
rozumne, muszą być pozostawione w spokoju, dopóki nie dorosną do
kosmicznych lotów.

- Tak. - Każda z hipotez Ashe'a wydawała się sensowna i Ross gotów

był w nie uwierzyć. Łatwiej było przyjąć, że zarówno Futrzak, jak i Łysoń
pochodzą z innego świata, niż że należą do przodków jego własnej rasy. -
Ale w jaki sposób Czerwoni zlokalizowali statek?

- O ile ta informacja nie znajduje się na taśmach, które zabraliśmy,

prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy - powiedział w zamyśleniu Ashe. -
Chociaż jedną hipotezę mam. Czerwoni przez ostatnie sto lat badali
Syberię. Na olbrzymich obszarach tej krainy w przeszłości zachodziły
bardzo gwałtowne zmiany klimatyczne. Czasem nawet w ciągu jednej
doby. Mamuty, które znajdowano w wiecznej zmarzlinie, miały w
żołądkach na wpół strawione tropikalne rośliny. Zupełnie, jakby zamarzły
niemal natychmiast. Jeżeli podczas badań terenu Czerwoni trafili na
pozostałości statku, pozostałości na tyle dobrze zachowane, że mogli
pojąć, co znaleźli, zaczęli przesuwać się dalej w przeszłość, aby zbadać je
lepiej we wcześniejszym czasie. Ta teoria pasuje do tego, co wiemy do tej
pory.

- Ale dlaczego obcy zaatakowali Czerwonych właśnie teraz?
- Oficerowie statków w żadnej epoce czy kulturze nie lubią piratów -

Ashe zaniknął oczy.

Wciąż była cała masa pytań, które Ross chciał mu zadać. Pogładził

obcą tkaninę. Choć przylegała do skóry tak ściśle, że niemal jej nie czuł,
dawała tyle ciepła, iż nie potrzebował żadnego innego ubioru. Jeśli Ashe
miał rację co do innego świata, to gdzie był ten świat, na którym
potrafiono utkać taką szatę? Jak daleką drogę odbyła ta szata, zanim trafiła
w jego ręce?

Zupełnie nieoczekiwanie do ich kryjówki wsunął się McNeil z

background image

dwoma zającami w dłoniach.

- Jak leci? - zapytał.
Ross wstał, by zabrać się do oporządzania zdobyczy.
- Nie najgorzej - oczy Ashe'a były wciąż zamknięte, ale od-

powiedział na pytanie McNeila szybciej, niż Ross zdołał otworzyć usta. -
Jak daleko jesteśmy od rzeki? I czy mamy towarzystwo?

- Około pięciu mil - odpowiedział McNeil sucho. - A towarzystwo

mamy, i to nader liczne.

To rozbudziło Ashe'a. Uniósł się nieco na zdrowym łokciu.
- Jakie?
- Nie z wioski - McNeil pochylił się nad ogniem i dołożył kilka

patyków. - Coś się dzieje w górach. Wygląda to jak duża fala migracyjna.
Naliczyłem pięć rodzinnych klanów dążących na zachód - a to tylko jeden
poranek.

- Opowieści wieśniaków o demonach mogły ich przepłoszyć

-zastanowił się Ashe.

- Może - McNeil nie wyglądał na przekonanego. - Im szybciej

dojdziemy do rzeki, tym lepiej. Mam nadzieję, że chłopcy na okręcie będą
czekać, tak jak obiecali. Jedna rzecz działa na naszą korzyść - wzbiera fala
powodziowa.

- A woda powinna nieść sporo materiału do budowy tratwy - Ashe

znów położył się na plecach. - Jutro dojdziemy do rzeki.

McNeil spojrzał niepewnie na Rossa, który oporządził właśnie zające

i wieszał je nad ogniskiem.

- Pięć mil w tym terenie - powiedział powoli - to dobry dzień

marszu... - powstrzymał się przed dokończeniem “dla zdrowego
człowieka".

- Dam radę - zapewnił ich Ashe.
Obaj jego towarzysze byli pewni, że dopóki jego ciało będzie

wykonywać rozkazy umysłu, dotrzyma słowa. Wiedzieli też, że nie ma
sensu dyskutować.

Dotarli do rzeki następnego dnia. Wiele drzew spływało z wezbraną

falą wiosennej powodzi. Migracja wciąż trwała. Dwa razy musieli zaszyć
siew krzakach, skąd obserwowali wędrujące klany. Za drugim razem była
to naprawdę spora grupa, niosąca wielu rannych i poszukująca dogodnego
miejsca do przeprawy.

- Nieźle oberwali - skomentował McNeil. Kiedy zwiadowcy

background image

plemienia powrócili z wieścią, że nigdzie w pobliżu nie ma dogodnego
brodu, mężczyźni rozpoczęli budowę tratw.

- Śpieszą się, uciekają- powiedział Ashe. - To nie są ludzie z wioski.

Spójrzcie na ich stroje i pomalowane na czerwono twarze. Nie są także
krewniakami Ulffy. Chyba przybyli z dalszych okolic.

- To mi przypomina zwierzęta uciekające przed pożarem lasu.

Niemożliwe, żeby wszystkie te plemiona nagle postanowiły szukać
nowych terenów - zauważył McNeil.

- Wykurzyli ich Czerwoni - zasugerował Ross - albo obcy ze statku.
Ashe pokręcił przecząco głową i zamyślił się.
- Kim mogą być? - zmarszczka między jego brwiami pogłębiła się. -

Wiem, to ci od czekanów bojowych - powiedział po chwili tryumfalnym
szeptem, dumny, że udało mu się dopasować brakujący fragment
układanki.

- Od czekanów?
- Inwazja ze wschodu. Oni pojawili się w tym rejonie mniej więcej w

tym okresie historii. Pamiętasz, wspominał o tym Webb. Topory były ich
podstawową bronią, mieli też konie.

- Tatarzy? - zdziwił się McNeil - Tak daleko na zachodzie?
- Nie Tatarzy. Nie. Ci przybędą z Azji dopiero za parę tysięcy lat. Nie

wiemy zbyt wiele o topornikach poza tym, że wędrowali na zachód ze
wschodnich stepów. Dotarli ostatecznie do Brytanii. Prawdopodobnie byli
przodkami Celtów, którzy także kochali konie. Ale w tych czasach to
dopiero pierwsza fala przypływu.

- Im szybciej wyniesiemy się w dół rzeki, tym lepiej - zawyrokował

McNeil, ale zdawali sobie sprawę, że muszą pozostać w ukryciu, dopóki
ten klan nie pójdzie swoją drogą.

Leżeli więc bezczynnie do końca następnej nocy, a o poranku byli

świadkami przybycia dodatkowej niewielkiej grupy mężczyzn z
pomalowanymi na czerwono twarzami; ci także mieli wielu rannych. Wraz
z ich nadejściem gorączkowy ruch nad rzeką nabrał rozmiarów paniki.

Trzej czający się w krzakach agenci również byli poważnie

zaniepokojeni. Nie mogli po prostu przekroczyć rzeki - musieli zbudować
tratwę na tyle porządną, by poniosła ich aż do ujścia, do morza. Na
zbudowanie takiej tratwy potrzebowali czasu. A tego właśnie nie mieli.

Gdy tylko ostatnia tratwa z uchodźcami znalazła się na rzece i

odpłynęła na odległość strzału z łuku, McNeil pognał nad rzekę. Ross za

background image

nim. Nie mieli nawet kamiennych narzędzi, jakimi dysponowali tubylcy,
ale mimo to pod kierunkiem Ashe'a zaczęli budować swoją tratwę.
Pracowali do wieczora. W nocy było zbyt ciemno, a poza tym zmęczenie
dawało im się we znaki.

W pewnej chwili Ashe wskazał w stronę, z której przybyli. Do-

strzegli tam wyraźne światło ognia. Ognisko musiało być spore, skoro
widzieli je z takiej odległości.

- Obóz? - zastanowił się McNeil.
- Tak - zgodził się Ashe. - Ci, którzy rozpalili ten ogień, są

najwyraźniej tak liczni, że nie muszą zachowywać środków ostrożności.

- Będą tu już jutro?
- Mogą tu dotrzeć ich zwiadowcy. Ale jest wczesna wiosna i nie ma

zbyt wiele trawy dla koni. Gdybym to ja był wodzem, skręciłbym w stronę
tych łąk, które ominęliśmy wczoraj i zarządził co najmniej tygodniowy
popas. Jeżeli jednak potrzebują wody...

- Przyjdą po nią wprost tutaj - dokończył ponuro McNeil. - Nie

możemy zostać w tym miejscu.

Ross przeciągnął się, krzywiąc się niemiłosiernie z powodu bólu w

plecach. Ręce go paliły, a to przecież był dopiero początek pracy. Gdyby
Ashe był sprawny, mogliby przywiązać się do pojedynczych bali i spłynąć
w dół z prądem, by znaleźć jakieś bezpieczniejsze miejsce na stocznię. Ale
wiedział, że Ashe nie da rady podjąć takiego wysiłku.

Ross przespał tę noc głębokim snem, ponieważ jego ciało było zbyt

zmęczone, by przejmować się zmartwieniami umysłu. Wczesnym
świtaniem obudził go McNeil i razem podjęli na nowo walkę z opornymi
pniami, mając za jedyne narzędzie noże. Za łącznik mogły służyć tylko
pasy tkaniny z ich kiltów i kawałki skóry zająców, które upolowali kilka
dni temu. Pracowali głodni, nie mając ani chwili czasu, by udać się na
polowanie. Ale kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, tratwa była gotowa.
Inna sprawa, że nikt nie gwarantował, iż będzie ona posłuszna tyczce lub
wiosłu sternika.

Ashe wgramolił się na platformę i położył się bezsilnie na kilku

gałęziach, które dla niego przynieśli. Miał wypieki, oczy błyszczały
gorączką. Chciwie wypił wodę, którą podali mu w dłoniach, i odetchnął z
wyraźną ulgą, gdy Ross przetarł jego twarz mokrą trawą. Mamrotał coś
niewyraźnie o Kelgarriesie, ale nie mogli zrozumieć słów.

McNeil zepchnął tratwę na wodę. Zatańczyła w bystrym nurcie,

background image

który natychmiast porwał ich ze sobą. Start mieli niezły, ale gdy tylko
stracili z oczu miejsce, w którym obozowali, szczęście opuściło ich.
McNeil wściekle odpychał się tyczką, by utrzymać tratwę w głównym
nurcie, przeszkadzały mu jednak liczne skały i kawały drewna. Zbliżało się
do nich także całe wyrwane z korzeniami olbrzymie drzewo. Rozłożyste
gałęzie zahaczyły o jakieś skały i przez chwilę pozostawało ono z tyłu, ale
ledwie Ross odetchnął z ulgą, znowu dojrzał zbliżający się groźny taran

- Bliżej do brzegu! - wrzasnął ostrzegawczo.
Wielkie korzenie zdawały się mierzyć prosto w tratwę i był pewien,

że jeżeli w nią uderzą, nie będą mieli żadnych szans. Próbował odepchnąć
tratwę tyką, ale jego silne pchnięcie nie napotkało oporu - musiał trafić w
jakieś zagłębienie w rzecznym dnie.

Usłyszał jeszcze krzyk McNeila i wylądował w wodzie, która zalała

mu usta. Na wpół przytomny zdołał utrzymać głowę na powierzchni.
Trening w bazie obejmował też pływanie, ale zajęcia w basenie i pod
kontrolą znacznie różniły się od walki o życie w lodowato zimnej rzece.

Kątem oka dojrzał jakiś ciemny przedmiot. Czy to brzeg tratwy?

Chwycił go desperacko i otarł sobie skórę na dłoniach o szorstką
powierzchnię. Drzewo! Zamrugał oczami, aby odzyskać zdolność
widzenia. Nie mógł jednak dźwignąć się na tyle wysoko, by spojrzeć
ponad splątanymi korzeniami. Mógł tylko przylgnąć do drzewa i liczyć, że
rzeka poniesie go w końcu do miejsca, gdzie znów spotka się z tratwą.

Po dłuższej chwili zaczepił się nieco wygodniej pomiędzy dwoma

korzeniami, utrzymując głowę nad powierzchnią wody. Lodowata woda
zmroziła zupełnie jego dłonie, na szczęście resztę ciała pokrywała szata
obcych i jej ochrona wciąż działała. Był jednak zbyt zmęczony, by puścić
drzewo i próbować dotrzeć do brzegu, zwłaszcza że zapadał już zmierzch.

Nagle gwałtowny wstrząs przeszył całe jego ciało, a jedna z rąk,

która uwięzia między korzeniami zaprotestowała tak gwałtownym bólem,
że nie mógł powstrzymać się przed głośnym wrzaskiem. Prąd rzeczny
zawirował wokół niego i woda na moment zakryła mu głowę - drzewo
zahaczyło konarami o kamienne dno.

Ross wyplątał się spomiędzy korzeni i przedarł przez gęste trzciny i

śmierdzący zgnilizną muł. Niczym ranne zwierzę wydźwignął się z błota
na wyżej położony ląd i opadł na skąpaną w łagodnym blasku księżyca
łąkę.

Przez chwilę leżał bez ruchu, tuląc do ciała skostniałe dłonie. Był

background image

zbyt zmęczony, by się poruszyć. Z drętwoty wyrwał go głos ujadającego
psa. Krótkie, przyzywające szczęknięcia, które na pewno nie wydobywały
się z gardzieli wilka czy polującego lisa. Słuchał ich, wciąż otępiały, a
potem doszedł go jeszcze jeden odgłos - kopyt pędzących w galopie.

Kopyta? Konie! Konie z gór. Konie, które mogły być zwiastunem

niebezpieczeństwa. Jego umysł był równie zdrętwiały jak dłonie, więc
dłuższą chwilę trwało, nim w pełni zdał sobie sprawę, co to może
oznaczać.

Zrywając się na nogi, Ross dostrzegł skrzydlaty cień na tle jasnej

tarczy księżyca lecący ku ziemi jak bezszelestna strzała. Z trawy dobiegł
go pojedynczy zduszony skrzek i skrzydlaty cień uniósł się ponownie z
ofiarą w szponach. I znów zabrzmiało ujadanie - tym razem bliżej.

Spojrzał w tamtą stronę i dojrzał poruszające się światła na linii lasu.

Czy to strażnicy pilnujący koni? Ross wiedział, że powinien wrócić do
rzeki, jednak nie potrafił się do tego zmusić. Jej nurt przejmował go
zgrozą. Ale co się stanie, jeśli psy go wytropią? Czytał kiedyś, że psy gubią
trop w wodzie, i to pobudziło go do działania.

Dotarłszy do wysokiego brzegu, na który dopiero co z takim trudem

się wspiął, Ross stąpnął w niewłaściwym miejscu i zjechał w dół po błocie.
Zatrzymał się dopiero w trzcinach. Mechanicznie odgarnął śmierdzący muł
z twarzy. Drzewo, na którym tu dotarł, wciąż było przy brzegu. Jakiś
boczny przybrzeżny prąd wypchnął jego ukorzenioną część na piaszczystą
mieliznę.

Powyżej na łące szczekanie rozległo się znów, tym razem bardzo

blisko, i zaraz też odpowiedział na nie zew drugiego psa. Ross ponownie
odbył drogę przez trzciny, a potem przepłynął wąską przestrzeń wody
pomiędzy nimi a zaczepionym drzewem.

Wkrótce dojrzał na wysokim brzegu sylwetkę psa, do którego

wkrótce dołączył drugi, jeszcze większy i głośniej ujadający kompan. Ross
zastanawiał się przez chwilę, czy zwierzęta są w stanie go dojrzeć
pomiędzy cieniami w dole, czy też po prostu tylko węszą jego obecność.
Gdyby miał więcej sił, wspiąłby się na pień i odpłynął dalej ku środkowi
rzeki, ale na razie mógł tylko leżeć jak leżał - między korzeniami, które
wprawdzie zasłaniały go nieco od strony lądu, jednak mamą byłyby
zasłoną, gdyby pojawili się tam ludzie z pochodniami.

Jednak Ross mylił się. Nie zdawał sobie sprawy, że gdy czołgał się

poprzez trzciny, całe jego ciało pokryło się warstwą ciemnego błota, które

background image

stanowiło znakomity kamuflaż. Dlatego też mężczyźni, którzy w ślad za
psami pojawili się na skarpie, nie dostrzegli nic poza pniem drzewa
spoczywającym na błotnistej mieliźnie, mimo że cisnęli w dół pochodnię,
by oświetlić trzcinowe pole.

Słyszał ich głosy pośród jazgotu psów. Potem jeden z mężczyzn

uniósł pochodnię i w jej świetle Ross dostrzegł wyraźnie, że inny gestami
odwołuje psy, które niechętnie, nadal ujadając, wycofały się wreszcie.

Ross z cichym szlochem opadł pomiędzy mokre i niewygodne

korzenie. Wciąż był wolny.

background image

15

W pierwszych promieniach wschodzącego słońca Ross dostrzegł

strzęp tkaniny zaczepiony o jeden z niesionych przez wodę konarów.
Przeszedł kilka kroków ku przybrzeżnej mieliźnie, na której utknął ten
kawałek drewna. Rozpoznając strzęp materiału, zanim jeszcze go dotknął -
rzemień, którym związane były włosy McNeila -Murdock usiadł ciężko na
piasku, bezwiednie obracając go w dłoniach i patrząc z rozpaczą na pustą
rzekę. Utracił wszelką nadzieję. Tratwa musiała się rozpaść. Ani Ashe, ani
McNeil nie przeżyli katastrofy.

Ross Murdock był zatem sam, zagubiony w innej epoce. Niewielką

miał szansę ucieczki. Przez jego głowę przemknęła myśl, czy aby warto
znowu wstawać, znów szukać żywności, znów szukać ciepłego
schronienia...

Zawsze sądził, że potrafi iść przez życie zupełnie sam, że czuje się

najpewniej, gdy polega tylko na sobie. Teraz to przekonanie zostało
porwane przez rzeczny nurt razem z całą siłą woli, która utrzymywała go
przy życiu podczas ostatnich dni. Dotychczas zawsze widział przed sobą
jakiś cel, nieważne jak odległy. Teraz nie miał nic. Gdyby nawet zdołał
dotrzeć do ujścia rzeki, nie wiedział, gdzie i w jaki sposób skontaktować
się z okrętem podwodnym. Poza tym w bazie mogli ich już uznać za
zaginionych, bo jak dotąd nie nawiązali żadnego kontaktu.

Ross zawiązał bezwiednie na nadgarstku przepaskę McNeila,

ostatnią pamiątkę po swych towarzyszach. Mimo zmęczenia i rozpaczy
starał się nie poddawać zwątpieniu. Nie miał szans, by ponownie
skontaktować się z klanem Ulffy. Podobnie jak wszystkie plemiona
leśnych łowców, z pewnością uciekli przed najazdem konnych nomadów.
Nie było więc sensu wracać. A czy był sens iść naprzód?

Słońce grzało mocno. To był jeden z tych wiosennych dni, które

zapowiadają letnie upały. W nabrzeżnych krzewach, które już zaczynały
się zielenić, brzęczały roje owadów. Ptaki zerwały siew górę, kołując nad
jego głową i krzycząc podekscytowane - przekazywały swym
pobratymcom ostrzeżenie przed zbliżającym się człowiekiem.

Ross wciąż był pokryty mułem i wodnymi wodorostami. Ściągnął

wszystkie te ozdoby, odkrywając szatę obcych, która najwyraźniej nie
ucierpiała podczas rzecznej podróży. Przynajmniej mógł się wreszcie

background image

umyć.

Zanurzył ręce w strumieniu i spłukał całe ciało, oczyszczając je z

błota. W świetle słońca jego dziwna szata błyszczała tak intensywnie,
jakby nie tylko pochłaniała słoneczne promienie, ale także je odbijała.
Ross wszedł głębiej w rzekę i zaczął płynąć. Nie dlatego, że miał przed
sobą jakiś konkretny cel, ale dlatego, że wydało mu się to prostsze niż
ponowne wspinanie się na brzeg.

Popychany prądem, płynął leniwie, przyglądając się obu brzegom.

Właściwie nie miał nadziei, że ujrzy tratwę, nie łudził się też, że któryś z
jej pasażerów mógł dotrzeć na ląd. Chociaż z drugiej strony, jakaś część
jego przekornego umysłu jeszcze się nie poddała zupełnemu zwątpieniu.

Wysiłek związany z pływaniem przynajmniej przełamał to uczucie

kompletnej obojętności, które opanowało go dzisiejszego ranka. Toteż
kiedy ponownie wyszedł na ląd, miał nieco więcej chęci do życia. Miejsce
wydawało się bezpieczne - dość głęboka zatoka wrzynająca się w ląd oraz
wysoka skarpa. U jej podnóża Ross rozebrał się i rozwiesił ubranie,
wystawiając je na słoneczny żar.

Surowa ryba, którą ku swej radości odkrył odciętą w jednej z kałuż

wodnych, była jednym z najcudowniejszych posiłków, jakie jadł w życiu.
Zaspokoiwszy głód, przeciągnął się leniwie i podszedł do konaru wierzby,
na którym powiesił ubranie. I wtedy przekonał się, że fortuna patrzyła na
niego łaskawiej tylko przez krótką chwilę.

Zmiana losu nadeszła cicho i bezszelestnie - tak bezszelestnie, jak

bezszelestny był drobny ruch wierzbowych witek, które zadrżały, gdy w
pień drzewa uderzyła włócznia. Ross pospiesznie złapał swoje ubranie i w
tym pośpiechu potknął się, padając jak długi na piasek. Już tylko z dołu
mógł się przyjrzeć dwóm stojącym tuż nad nim mężczyznom, na których
łasce się znalazł.

W odróżnieniu od ludzi Ulffy czy handlarzy, byli niezwykle wysocy.

Ich jasne włosy splecione były w długie warkocze. Skórzane tuniki sięgały
do polowy ud, na nogach mieli również skórzane spodnie przepasane
ciasno kilkoma kolorowymi paskami. Stroje uzupełniały ołowiane
bransolety na przedramionach oraz naszyjniki z paciorków i zwierzęcych
kłów. Ross nie przypominał sobie, by widział podobnych ludzi na którejś z
taśm szkoleniowych w bazie.

Pierwsza włócznia stanowiła zapewne ostrzeżenie, ale druga była już

gotowa do groźniejszego rzutu, toteż Ross uczynił znany we wszystkich

background image

chyba epokach gest poddania się - powoli puścił ubranie i uniósł obie
otwarte dłonie na wysokość ramion.

- Przyjaciel - powiedział w języku ludu pucharu. Handlarze docierali

daleko, była szansa, że kontaktowali się kiedyś i z tym plemieniem.

Włócznia drgnęła nieznacznie. Młodszy z przybyszy szybkim susem

podskoczył ku Rossowi i porwał porzuconą przez niego szatę. Uniósł ją i
powiedział coś do swego towarzysza. Zdawał się zafascynowany tkaniną.
Ross zastanawiał się, czy istnieje szansa przehandlowania ubrania za
własną wolność.

Obaj mężczyźni byli uzbrojeni, nie tylko zresztą w długie sztylety,

których z chęcią używali także handlarze, ale również w topory. Kiedy
tylko Ross opuścił nieco dłonie, człowiek stojący przed nim natychmiast
sięgnął do pasa po topór, wydając przy tym groźne warknięcie. Murdock
natychmiast znieruchomiał. Zdał sobie sprawę, że mogą mu dać toporem
po głowie i wziąć szatę bez zbędnych targów.

Ostatecznie jednak zdecydowali potraktować także jego jako część

łupu. Zarzuciwszy szatę Rossa na ramię, obcy chwycił go i pchnął przed
siebie niedwuznacznym gestem.

Nie była to przyjemna droga. Chłodne podmuchy wiatru smagały

plecy, a ostre kamienie raniły bose stopy.

Gdy dotarli na szczyt skarpy, przez moment kusiło go, by skoczyć w

dół i uciekać rzeką, ale obcy byli przewidujący. Jeden z nich szedł tuż za
Rossem i kiedy tylko zakończyli wspinaczkę, uchwycił jego nadgarstek i
wykręcił mu rękę za plecy. W takiej pozycji Murdock odbył resztę drogi
prowadzącej przez podmokłą łąkę. U celu pasły się trzy kudłate koniki,
które trzymał na długich linach trzeci obcy. W pewnej chwili Ross stąpnął
na ostry kamień ukryty w trawie. Nieoczekiwany ból wyzwolił w nim
wybuch tłumionej dotąd złości. Murdock obrócił się gwałtownie,
podcinając zaskoczonego przeciwnika. Obaj zwalili się na ziemię, ale Ross
znalazł się na górze. Zaatakowany zdążył tylko wydać okrzyk zaskoczenia,
a Ross już trzymał w jednej dłoni jego sztylet, drugą zaś, wreszcie
uwolnioną z upokarzającego chwytu, chwycił go za gardło.

Ze sztyletem gotowym do uderzenia podniósł wzrok na pozostałych

mężczyzn. Ci patrzyli na to, co się działo, z otwartymi ustami. Dopiero po
chwili oprzytomnieli i chwycili za włócznie. Ross oparł ostrze sztyletu na
gardle powalonego przeciwnika i przemówił w języku, którego nauczył się
od ludzi Ulffy:

background image

- Wy uderzyć... on umrzeć.
Musieli wyczytać determinację w jego spojrzeniu, bo powoli opuścili

broń. Osiągnąwszy pierwsze zwycięstwo, Ross poważył się na więcej.

- Brać - wskazał na czekające konie - wy brać i odjechać. Przez

moment myślał, że nie usłuchają, przycisnął więc ostrze do gardła swego
jeńca. Ten jęknął cicho. Mężczyzna niosący szatę Rossa zrzucił ją z
ramienia i położył na trawie, a sam wycofał się. Przytrzymał konia, dosiadł
go i nakazał gestem to samo swemu kompanowi. Obaj oddalili się stępa.

Ross puścił jeńca i pochwycił swą szatę. Zdążył w nią wskoczyć,

gdy zobaczył, że leżący na ziemi mężczyzna otwiera oczy i błyskawicznie
sięga do pasa w poszukiwaniu broni. Ross nie spuszczał z niego wzroku,
kończąc dopinać swój strój.

- Co ty robić? - to była mowa leśnego ludu, choć zniekształcona

przez dziwny akcent.

- Ty iść. - Ross wskazał na trzeciego konia, który pozostał na łące. -

Ja iść - wskazał w stronę rzeki. - Ja wziąć to - poklepał sztylet i topór.

Obcy aż zawył z oburzenia.
- Nie być dobrze...
Ross roześmiał się.
- Nie być dobrze twoja - zgodził się. - Dobrze moja.
Ku jego zdumieniu, obcy rozpogodził się i ryknął gromkim śmie-

chem. Usiadł, rozcierając gardło. Wciąż szczerzył zęby, ubawiony.

- Ty łowca? - wskazał na północny wschód ku lasom otaczającym

podnóże gór.

Ross potrząsnął przecząco głową
- Ja handlarz - odparł.
- Handlarz - powtórzył tamten. Potem dotknął jednej z metalowych

bransolet na swym przedramieniu - Handlować to?

- To. I więcej rzeczy.
- Gdzie?
Ross wskazał na ujście rzeki.
- Słona woda. Handel tam. Mężczyzna wyglądał na zagubionego.
- Dlaczego ty tu?
- Ja jechać woda, jak ty jechać - Ross wskazał na konia. - Ja jechać

na drzewach - wiele drzew razem. Drzewa rozdzielić się. Ja być tu.

Najwyraźniej idea podróży tratwą nie była mu obca, bo mężczyzna

skinął ze zrozumieniem głową.

background image

Wstał i podszedł do swego konia.
- Ty pójść obóz Foscar. Foscar wódz. On lubić, gdy ty pokazać, jak

zrobić Tulka spać. Zabrać Tulka sztylet i topór.

Ross zawahał się. Tulka wydawał się teraz przyjaźnie usposobiony,

ale jak długo to potrwa? Potrząsnął głową.

- Ja iść słona woda. Mój wódz tam. Tulka zaprzeczył energicznie.
- Ty mówić nieprawda. Twój wódz tam! - wskazał na wschód

teatralnym gestem. - Twój wódz mówić Foscar. Powiedzieć: dać dużo to -
dotknął swej bransolety - też noże, topory, jeśli on przyprowadzić ty.

Ross przyglądał mu się, nie rozumiejąc. Ashe? Ashe był w obozie

Foscara i obiecywał nagrodę za znalezienie go? Ale jak to możliwe?

- Skąd ty znać mój wódz?
Tulka roześmiał się tym razem, jakby ubawiony niedomyślnością

Rossa.

- Ty nosić świecąca skóra i twój wódz nosić świecąca skóra.

Powiedzieć: wy znaleźć druga świecąca skóra, ja dać mnóstwo dobrych
rzeczy dla tego, kto przywieść ty.

Świecąca skóra! Szata ze statku obcych! Czy to byli ludzie ze statku?

Ross pamiętał snop światła, który namierzył go, gdy opuszczał wioskę
Czerwonych. Ale dlaczego go szukają, i to tak intensywnie, że włączają w
to tubylców? Czemu Ross Murdock jest dla nich tak ważny? Wiedział
jednak na pewno, że nie zamierza ułatwiać im tego zadania, dlatego też nie
miał najmniejszego zamiaru spotykać się z wodzem, który obiecał nagrodę
za jego pochwycenie.

Ty pójść! - Tulka zaatakował bez ostrzeżenia. Jego wierzchowiec

pomknął wprost na Rossa, który w ostatniej chwili uskoczył przed
stratowaniem. Jednocześnie uderzył toporem, ale ta broń była dlań za
ciężka i nie potrafił się nią posługiwać.

Toteż cios przeciął tylko powietrze, a że bark konia zahaczył go w

biegu, Ross przewrócił się, o włos tylko unikając kopnięcia w głowę przez
końskie kopyto. W następnej chwili jeździec już leżał na nim, przyciskając
go do ziemi. Na szczęce Rossa wylądowała potężna pięść i zapadł w
ciemności.

Kiedy powróciła mu świadomość, zorientował się, że leży na

brzuchu w poprzek czegoś, co podskakuje miarowo, a jego głowa i nogi
zwisają w dół, nie mieszcząc się na tej podpórce. Regularne podskoki
powodowały nieprzyjemne łupanie w głowie. Ross próbował zmienić

background image

niewygodną pozycję i wtedy zdał sobie sprawę, że ręce ma związane na
plecach. Czuł ich ciężar uciskający wygięty kręgosłup. Zrozumiał, że leży
przerzucony przez grzbiet jadącego konia. Nie mógł nic zrobić, by zmienić
swe położenie, pozostawała tylko nadzieja, że koń nie przejdzie w cwał.
Do jego uszu dochodziły strzępy rozmowy, a kiedy uniósł nieco głowę,
dostrzegł drugiego konia idącego bok w bok z tym, na którym jechał.

Wkrótce znalazł się w jakimś hałaśliwym miejscu. Zewsząd

dochodziły doń krzyki ludzi. Koń zatrzymał się, a Ross został ściągnięty z
jego grzbietu i bezceremonialnie rzucony na ziemię. Mimo pyłu w oczach i
ustach, starał się przyjrzeć otaczającej go scenerii.

Dostrzegł skórzane namioty, służące za schronienie długowłosym

gigantom i ich równie wysokim kobietom. Całe to towarzystwo właśnie się
schodziło, by przyjrzeć się jeńcowi. Nagle krąg wokół niego przerzedził
się i otaczający go ludzie odwrócili się ku nadchodzącemu mężczyźnie.
Już ci, którzy pochwycili Rossa, byli imponującej postury, ale ten był
prawdziwym olbrzymem. Leżąc na ziemi u jego stóp, Ross czuł się jak
małe, bezradne dziecko.

Foscar, o ile to był Foscar, nie osiągnął jeszcze wieku średniego.

Potężnie umięśniony, musiał mieć siłę niedźwiedzia. Ross jednak śmiało
spojrzał na przybysza. Kipiała w nim taka sama złość, jak wtedy, gdy
atakował Tulkę.

- Ty wyglądać dobrze, Foscar. Uwolnić mnie, a zobaczyć, czy ja

więcej wart niż wyglądać - powiedział, używając łamanej mowy łowców.

Błękitne oczy Foscara rozszerzyły się ze zdumienia. Opuścił dłoń,

która z powodzeniem mogła pomieścić obie dłonie Rossa. Chwycił
Murdocka za szatę i podniósł na nogi, nie zdradzając przy tym
najmniejszego wysiłku. Nawet stojąc, Ross był o dobre dwadzieścia
centymetrów niższy od wodza, jednak uniósł głowę i spojrzał mu hardo w
oczy.

- Moje ręce wciąż związane - powiedział to najbardziej pro-

wokującym tonem, na jaki mógł się zdobyć. Przygoda z Tulką dała mu
pewne zrozumienie charakteru tych ludzi. Cenili tylko tych, którzy
potrafili pokazać, że są im równi.

- Dziecko - Foscar puścił szatę Rossa i przesunął ręką po jego

barkach i klatce piersiowej. Murdock zachwiał się.

- Dziecko? - mimo wszystko zdołał wydobyć z siebie śmiech. -

Zapytaj Tulkę. Ja nie dziecko. Nóż Tulki, topór Tulki w moich rękach.

background image

Konia Tulka użyć... pokonać ja.

Foscar spojrzał na niego uważnie. Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Ostry język - skomentował. - Tulka utracić nóż i topór? Ennar! -

zawołał, obracając się przez ramię, a jeden z mężczyzn postąpił ku niemu.

Był niższy i dużo młodszy od wodza, jego twarz miała chłopięcy

wygląd. Patrzył na Foscara z podekscytowaniem. Był uzbrojony w topór i
sztylet, a ponieważ miał też dwa naszyjniki oraz, podobnie jak wódz,
bransolety na przedramionach, Ross domyślił się, że musi to być krewny
Foscara.

- Dziecko! - Foscar klepnął ręką ramię Rossa. - Dziecko! -powtórzył,

wskazując na Ennara, który zaczerwienił się wyraźnie. -Ty wziąć topór i
nóż Ennara - rozkazał. - Tak jak wziąć Tulki. Na jego sygnał ktoś rozciął
więzy krępujące nadgarstki Murdocka. Ross rozprostował zdrętwiałe
dłonie, a potem pomacał swą szczękę. Foscar zapewne upokorzył tego
młodzieńca, nazywając go dzieckiem. A więc chłopak będzie chciał
pokazać, co jest wart. To nie będzie tak łatwe, jak atak z zaskoczenia na
Tulkę. Ale jeśli odmówi, Foscar może na przykład kazać go zarżnąć od
razu. Musi więc zrobić, co w jego mocy.

- Wziąć topór i nóż - Foscar cofnął się o kilka kroków, nakazując

gestem swym ludziom, by utworzyli szerokie koło wokół obu walczących.

Ross poczuł się nieswojo, widząc dłoń Ennara opartą na rękojeści

topora. Nikt przecież nie powiedział, że chłopak nie może używać broni w
walce. Jednak przekonał się, że te dzikusy mają wyczucie sportowego
ducha. Dostrzegł, że Tulka szepce coś wodzowi do ucha. W chwilę potem
Foscar zaryczał donośnym głosem.

Ennar zsunął dłoń z rękojeści topora, jakby ten nagle go oparzył.

Ross widział jego gniewne spojrzenie. Młodzieniec musiał wygrać tę
walkę, by ocalić honor, on zaś musiał ją wygrać, by ocalić życie. Krążyli
czujnie wokół siebie. Ross patrzył raczej w oczy swego przeciwnika niż na
jego zaciśnięte pięści.

W bazie miał okazję trenować walkę wręcz z Ashem, a przedtem

jeszcze z muskularnymi i bezlitosnymi instruktorami. Wiele razy spuścili
mu niezłe manto, tylko po to, aby go nauczyć kilku chwytów i ciosów,
które mogły ocalić życie w sytuacji takiej jak ta. Ale wtedy był
przygotowany i wypoczęty. Teraz zaś miał się przekonać, czy jest takim
twardzielem, jak zawsze o sobie myślał. Wygra albo zginie.

Komentarze widzów pobudziły Ennara do żwawszej akcji. Ruszył na

background image

przeciwnika pochylony nisko jak zapaśnik, ale Ross zszedł jeszcze niżej.
Nabrał w garść piasku i sypnął w twarz atakującemu. Ich ciała zderzyły się
i Ennar przeleciał nad jego ramieniem, lądując jak długi na ziemi. Gdyby
Ross był wypoczęty, walka byłaby już zakończona. Ale poruszał się zbyt
wolno. Ennar nie czekał bezczynnie i po chwili Murdock znalazł się w
trudnej sytuacji. Ręka leżącego wystrzeliła ku niemu błyskawicznie i
chwyciła go za nogę nieco powyżej kostki. Ross, pomny nauk, upadł bez
oporu, starając się przynajmniej częściowo przygnieść przeciwnika. Ennar,
nieco zaskoczony tak łatwym sukcesem zawahał się na moment. Murdock
wykorzystał to. Uwolnił nogę i obrócił się, starając się rąbnąć łokciem w
nerki przeciwnika. Nie trafił czysto, ale przynajmniej umknął przed
niedźwiedzim uściskiem, w jakim tamten starał się go zamknąć. Dzięki
treningom w bazie wciąż mógł walczyć, ale zarazem uzmysłowił sobie, że
nie zdoła wygrać. Jedyne, co osiągnie, to opóźnienie własnej klęski.

Palce przeciwnika sięgnęły ku jego oczom. Ross odruchowo zacisnął

na nich zęby i jednocześnie kopnął kolanem Ennara w brzuch. Poczuł na
twarzy gorący oddech i ostatnim wysiłkiem wyszarpnął się spod
przywalającego go ciała. Zdołał klęknąć na jedno kolano. Ennar także się
dźwignął - stał na czworaka, jak gotowe do skoku zwierzę. Ross
zaryzykował całą stawkę w ostatnim ataku. Splótł dłonie, uniósł najwyżej
jak mógł i opuścił błyskawicznym ruchem na kark przeciwnika. Ennar
opadł płasko na ziemię, a sekundę później Ross osunął się bez czucia na
jego ciało.

background image

16

Murdock leżał na plecach i wpatrywał się w rozciągniętą skórę, która

stanowiła dach namiotu. Całe jego ciało było jedną bolącą raną. Chwilowo
całkowicie stracił zainteresowanie swym dalszym losem. Na razie liczyła
się teraźniejszość, a ta rysowała się w czarnych barwach. Powiedzmy, że
nie uległ Ennarowi - czy raczej osiągnął remis - ale też nie błysnął niczym
nadzwyczajnym, więc właściwie poniósł klęskę. Trochę go wprawdzie
zaskoczyło, że wciąż żyje, ale zaraz doszedł do wniosku, że to ze względu
na jego wartość handlową. W końcu obcy obiecali hojną zapłatę. Nie
najlepsza perspektywa.

Jego ręce były związane nad głową i przymocowane do wbitego w

ziemię pala. W podobny sposób unieruchomiono mu nogi. Mógł jedynie
przekręcać głowę z boku na bok. Niewolnik, jeden z łowców wziętych do
niewoli przez migrujących jeźdźców, karmił go kawałkami wędzonego
mięsa.

- Ho, złodzieju toporów! - Ross poczuł, jak czubek ciężkiego buta

ląduje między jego żebrami. Jęknął z bólu, co miało być też protestem
przeciw takiemu traktowaniu. W mdłym świetle dojrzał twarz Ennara i nie
mógł się powstrzymać przed grymasem uśmiechu, widząc jego podbite
oko i siniaki na szczęce.

- Ho, wielki wojowniku! - odpowiedział, starając się, by brzmiało to

maksymalnie pogardliwie.

Dostrzegł rękę Ennara uzbrojoną w długi nóż.
- Uciąć za długi język dobra rzecz! - Ennar wykrzywił twarz w

uśmiechu, klękając przy więźniu.

Ross poczuł dreszcz przerażenia, stokroć bardziej nieprzyjemny od

bólu. Ennar naprawdę mógł to zrobić! Ale po chwili Murdock zobaczył, że
młodzieniec rozcina więzy na jego rękach. A więc Ennar nie przyszedł tu,
by się nad nim znęcać. Ręce miał wolne, ale całkowicie odrętwiałe.
Dlatego leżał bez ruchu, podczas gdy Ennar uwolnił też jego nogi. W górę!

Gdyby nie pomocna dłoń Ennara, Ross nie zdołałby stanąć na

nogach. Długo na nich nie ustał, padł jak długi na twarz, gdy tylko
młodzieniec go puścił.

Ostatecznie Ennar wezwał dwóch niewolników, którzy wyciągnęli

Rossa z namiotu i doholowali do ogniska, przy którym toczyła się jakaś

background image

narada.

Była tak gorąca, że dyskutanci nader często chwytali za rękojeść

topora lub noża podczas wykrzykiwania swych argumentów. Ross nie
rozumiał wprawdzie ich języka, ale szybko się zorientował, że to on jest
przedmiotem sporu i że decydujący głos będzie należał do Foscara, który
jeszcze nie poparł żadnej ze stron.

Usiadł tam, gdzie pozostawili go niewolnicy, i zaczął rozcierać

zdrętwiałe ramiona. Był tak obolały i tak zmęczony, że nie dbał o rezultat
debaty. Cieszył się, że uwolniono go ze sprawiających ból więzów.

Nie miał nawet pojęcia, jak długo trwała narada. W końcu Ennar

podszedł do niego i powiedział.

- Twój wódz - on dać wiele dobrych rzeczy za ciebie. Foscar wziąć

ciebie do twój wódz.

- Mój wódz nie tu - odpowiedział Ross zmęczonym głosem, mimo iż

wiedział, że protestowanie nic nie da. - Mój wódz czekać nad słona woda.
On być zły, gdy ja nie przyjść. Foscar spotka jego gniew...

Ennar roześmiał się.
- Ty uciec od twój wódz. On zadowolony, gdy ty znów jego. Ty nie

zadowolony - tak myśleć ja.

- Tak myśleć i ja - zgodził się z rezygnacją Ross. Resztę nocy

spędził, leżąc pomiędzy Ennarem a drugim czujnym strażnikiem. Okazali
się oni na tyle łaskawi, że nie związali go ponownie. Rano mógł więc już
zjeść bez niczyjej pomocy. Odrywał kawały pieczystego brudnymi rękoma.
Wspaniały był to posiłek.

Podróż jednak nie zapowiadała się zbyt przyjemnie. Posadzono go

na jednym z kudłatych koników, z nogami związanymi liną biegnącą pod
brzuchem zwierzęcia. Również ręce miał związane, na szczęście w taki
sposób, że mógł uchwycić się grzywy wierzchowca. Dzięki temu miał
nadzieję, że się na nim utrzyma. Jego konia ciągnął na linie jadący z
przodu Tulka. Obok jechał Ennar, który równie często patrzył na więźnia,
co na drogę przed nimi.

Skierowali się na północny wschód w stronę gór. Chociaż Ross me

miał najlepszego wyczucia kierunku w terenie, był gotów się założyć, że
zmierzają wprost do wioski, którą swego czasu zniszczyli obcy. Postanowił
się dowiedzieć, jak przebiegało spotkanie ludzi ze statku z jeźdźcami.

- Jak wy spotkać drugi wódz? - spytał Ennara. Młodzieniec odrzucił

jeden ze swych warkoczy na plecy i utkwił oczy w twarzy Rossa.

background image

- Twój wódz przyjść do nasz obóz. Mówić Foscar - dwa, cztery

spania temu.

- Jak mówić Foscar? Mowa łowców? Po raz pierwszy Ennar zawahał

się. Mruknął coś pod nosem i wreszcie wysapał:

- Mówić Foscar, mówić my. My słyszeć dobre słowa, nie słowa ludzi

lasu. Mówić do nas dobrze.

Ross był zaintrygowany. W jaki sposób obcy pochodzący z innego

czasu mógł mówić językiem prymitywnego barbarzyńskiego plemienia,
które żyło w czasach odległych o tysiąclecia? Czy obcy ze statku także
potrafili podróżować w czasie? Czy mieli własne stacje transferowe?

- Ten wódz - czy on jak ja?
Ennar znów się zawahał.
- Jego szata jak twoja.
- Ale czy on jak ja? - nalegał Ross. Sam nie wiedział, do czego

zmierza. Może po prostu chciał przekonać tych tubylców, że jest kimś
innym niż człowiek, który płaci za jego głowę i któremu go sprzedają?

- Nie jak ty - odrzekł Tulka. - Ty jak ludzie lasu - włosy, oczy.

Dziwny wódz nie mieć włosów na głowie, oczy inne.

- Ty też widzieć? - zapytał Ross.
- Tak. Ja przyjechać do obóz. Oni przyjść. Stanąć na skałach i wołać

Foscar. Zrobić magię z ogniem, polecieć do góry! - wskazał ręką jeden z
krzaków rosnących opodal. - Oni wskazać mała, mała włócznia... ogień z
ziemi i spalić. My powiedzieć, cały obóz, że my nie dać człowiek. Oni
powiedzieć dużo dobrych rzeczy, jeśli my znaleźć i dać człowiek.

- Oni nie mój lud - wtrącił się Ross. Włosy, oczy, inne. Oni źli...
- Ty jeniec. Niewolnik wodza. Ennar znalazł wytłumaczenie, które w

pełni pasowało do zwyczajów jego ludu. - Oni chcieć swój niewolnik - tak
jest.

- Mój lud bardzo potężny, dużo magii - nalegał Ross. - Wy wziąć

mnie do słona woda, oni zapłacić dużo, więcej niż dziwny wódz.

Obaj jeźdźcy wyglądali na rozbawionych.
- Słona woda gdzie? - spytał Tulka. Ross wskazał na zachód.
- Kilka spań tam...
- Kilka spań! - powtórzył gwałtownie Ennar. - My jechać wiele spań,

gdzie nie znać szlak... może nic ludzi tam, może nic słonej wody. Mówisz
wszystkie rzeczy podwójnym językiem, żeby my nie wieźć ty do wódz.
My nie iść ten szlak nawet jedno słońce... znaleźć wódz, dostać dobre

background image

rzeczy. Dlaczego my robić trudne rzeczy? My móc robić łatwe.

Jakiż jeszcze argument mógł przeciwstawić Ross tej prostej logice?

Zaklął cicho w poczuciu bezsilności. Ale już dawno temu przekonał się, że
uleganie ślepej furii nie rozwiąże problemu, chyba że taki wybuch miał na
kimś zrobić wrażenie. A do tego trzeba mieć przewagę, on zaś nie miał
nawet wolnych rąk.

Podróżowali przez otwartą przestrzeń. Podczas ucieczki Ross i jego

dwaj towarzysze musieli kryć się po lasach, nadrabiając drogi. Teraz
zbliżali się do gór nieco z innego kierunku i Murdock, chociaż bardzo się
starał, nie widział żadnych znajomych znaków rozpoznawczych w terenie.
Gdyby jakimś cudem zdołał się uwolnić, musiałby po prostu podążać na
zachód w linii prostej i liczyć, że trafi na rzekę.

W południe stanęli na popas przy kilku drzewach rosnących nad

niewielkim strumieniem. Słońce grzało niezwykle mocno jak na tę porę
roku. Wygłodzone zimą owady dawały się mocno we znaki, szczególnie
koniom i Rossowi, który nie mógł ich odganiać związanymi rękoma.
Wkrótce chodziły po całym jego ciele.

Jeźdźcy zdjęli Rossa z konia i przywiązali do drzewa, przy czym

drugi koniec liny zarzucili mu na szyję. Rozniecili ognisko i zaczęli na nim
przypiekać kawałki sarniny.

Foscar chyba niespecjalnie się spieszył z wykonaniem zadania, gdyż

po posiłku większość jego ludzi zaczęła leniwą sjestę, niektórzy nawet
zapadli w sen. Kiedy Ross rozejrzał się po otaczających go twarzach
dostrzegł, że Tulka i Ennar znikli. Być może udali się naprzód, by
powiadomić obcych o przybyciu plemienia.

Wrócili dopiero późnym popołudniem, równie niezauważalnie, jak

odeszli. Stanęli przed Foscarem i zdali mu raport. Wkrótce Foscar
podszedł do Rossa i rzekł:

- Idziemy. Twój wódz czeka...
Ross uniósł głowę i ponownie zaprotestował.
- Nie mój wódz!
Foscar wzruszył ramionami.
- On tak mówić. On dać dobre rzeczy, gdy ty wrócić pod jego rękę.

Więc on twój wódz!

I znów Ross został wsadzony na konia i przywiązany do jego

grzbietu. Ale tym razem plemię rozdzieliło się na dwie grupy. On sam
pojechał z Ennarem i Foscarem oraz dwoma innymi ludźmi, którzy

background image

stanowili ariergardę. Pozostali mężczyźni nie dosiedli koni tylko
poprowadzili je w kierunku lasu. Ross w zamyśleniu obserwował ich cichy
odwrót. Zdaje się, że Foscar nie ufał tym, z którymi robił interesy, i
zabezpieczał się na wszelki wypadek. Jednak Murdock nie miał pojęcia,
czy ten brak zaufania - który zresztą mógł być tylko zwyczajną
ostrożnością Foscara - okaże się korzystny dla niego.

Mała grupka jadąc stępa zbliżyła się do łączki pod lasem. Po raz

pierwszy Ross wiedział dokładnie, gdzie jest. Byli u wrót ukrytej doliny,
mniej więcej milę od wąskiego przesmyku, powyżej którego leżał między
skałami, szpiegując wioskę, i gdzie został pojmany. Wtedy dotarł tu od
północy, idąc górą parowu.

Koń Rossa ruszył nieco gwałtowniej, gdy Foscar ponaglił swego

wierzchowca u wejścia do przesmyku. Galopował ku miejscu, gdzie
czekali obcy.

Murdock czuł, że zdoła opanować strach przed Czerwonymi, nie bał

się też jeźdźców Foscara, ale na myśl o zetknięciu z obcymi ogarniał go
lęk, przeraźliwy lęk. Wiedział bowiem, co może go spotkać z rąk ludzi,
choćby najgorszych, ale nie miał pojęcia, co zrobią z nim te istoty?

Foscar zatrzymał się, zsiadł z wierzchowca i usiadł naprzeciw

obcych. Ross naliczył ich czterech. Chyba rozmawiali. Nie był pewien, bo
wciąż spora odległość dzieliła konnych od postaci w niebieskich
uniformach.

Minęły długie minuty, nim wreszcie Foscar uniósł rękę i gestem

przyzwał swych ludzi, by zbliżyli się wraz z Rossem. Ennar ponaglił konia
uderzeniem pięt i wyrwał do przodu, wyprzedzając i nieco wierzchowca
Rossa. Pozostali dwaj jeźdźcy zbliżyli się w wolniejszym tempie. Murdock
dostrzegł, że obaj są uzbrojeni we włócznie, które teraz przesunęli do
przodu.

Przebyli już trzy czwarte odległości dzielącej ich od Foscara. Ross

widział wyraźnie pozbawione włosów głowy obcych, którzy patrzyli w
jego kierunku. I wtedy nastąpił niespodziewany atak.

Jeden z przybyszy uniósł broń, przypominającą nieco karabin

maszynowy, tyle że o nieco dłuższej rękojeści.

Ross wrzasnął ostrzegawczo, ale Foscar był uzbrojony tylko w topór

i nóż. W dodatku do końca nie rozumiał, co mu zagraża. Nagle osunął się
na ziemię, i nie poruszył się więcej. Tylko jego koń drgnął niespokojnie,
jakby targnięty nagłym uczuciem strachu.

background image

Powstałą ciszę przeciął drugi krzyk - krzyk Ennara. Młodzieniec

ściągnął wodze swego galopującego konia tak gwałtownie, że ten niemal
przysiadł na tylnych nogach. Zakręcił błyskawicznie i pomknął w kierunku
lasu. Tuż obok Rossa przeleciała włócznia! Otarła się o jego ramię. Nie
mógł jednak kontrolować konia, toteż ten skręcił i pognał w las za swym
poprzednikiem, co zmyliło drugiego z rzucających. Obaj strażnicy również
skierowali konie w ślad za uciekającym Ennarem.

Ross przywarł do grzywy swego wierzchowca. Największym

przerażeniem przejmowała go myśl, że może zsunąć się z grzbietu
zwierzęcia. Ponieważ nogi miał przywiązane, byłby wleczony po ziemi i
narażony na śmiertelne niebezpieczeństwo. Trzymał więc grzywę
kurczowo i pochylił głowę. Gdyby zdołał pochwycić linę przywiązaną do
pyska swego konia, miałby jakąś szansę, by kontrolować jego bieg. Ale w
obecnej sytuacji mógł tylko trzymać się z całych sił i mieć nadzieję, że nie
spadnie.

Nagle kilka jardów z przodu z ziemi trysnął w górę jaskrawy

płomień podobny do tego, który pochłonął wioskę Czerwonych. Koń
Rossa oszalał. Pojawiły się następne wykwity ognia. Przerażony
wierzchowiec reagował za każdym razem zmianą kierunku ucieczki. Ross
zorientował się, że obcy chcą go w ten sposób odciąć od bezpiecznego
lasu. Nie miał tylko pojęcia, dlaczego go po prostu nie zastrzelą, tak jak
Foscara.

W powietrzu zrobiło się gęsto od dymu, który odgradzał Rossa od

lasu. Ale wiatr przesuwał ciemne kłęby w kierunku obcych.

Gdyby tak podobna ściana dymu pojawiła się z drugiej strony! Na

razie jednak koń zawracał ku obcym. Ross słyszał ich krzyki pośród
białych kłębów.

I wtedy jego wierzchowiec popełnił błąd. Przebiegł zbyt blisko

ognistego języka, który osmalił mu nogę i lewy bok. Zwierzę zarżało z
bólu i rzuciło się gwałtownym susem pomiędzy dwa płomienie, oddalając
się od ludzi ze statku.

Ross zakasłał, niemal dusząc się w gęstym dymie. Oczy mu łzawiły,

czuł zapach palących się włosów. Ale po chwili spłoszony koń wyniósł go
z kręgu ognia i znowu był na otwartej przestrzeni. Wierzchowiec gnał dalej
z tą samą prędkością. Z lewej strony pojawił się inny koń. Pod wprawną
ręką jednego z niedawnych gospodarzy Rossa z łatwością dopasował swój
pęd do pędu jego konia, a potem, biegnąc równolegle, zaczął stopniowo

background image

zwalniać.

Cwał przeszedł stopniowo w galop, a wtedy jeździec dokonał

zadziwiającej dla Rossa sztuki, pochylając się w siodle i w biegu
chwytając z ziemi linę jego wierzchowca. Wkrótce też zaczął hamować
zbiega.

Ross był roztrzęsiony i wciąż zanosił się kaszlem. Ledwie utrzy-

mywał się na końskim grzbiecie, ale kurczowo trzymał się grzywy.

Galop zwolnił do stępa, aż wreszcie oba pokryte białą pianą konie

zatrzymały się.

Wydawało się, że jeździec zupełnie zapomniał o obecności Rossa.

Patrzył do tyłu ku gęstej ścianie dymu i zmarszczył brwi, obserwując
szybkie rozprzestrzenianie się ognia. Zamruczał coś pod nosem i pociągnął
konia Murdocka w kierunku, z którego Ennar przyprowadził go wcześniej.

Ross starał się zebrać myśli. Niespodziewana śmierć wodza mogła

kosztować go życie, jeśli szczep będzie chciał się mścić. Z drugiej strony,
mógł próbować ich przekonać, że naprawdę należy do innego plemienia i
że sojusz z jego ludem to najlepsze, co mogą zrobić, by wystąpić
przeciwko wspólnemu wrogowi.

Trudno było coś zaplanować, a przecież wiedział, że jeśli cokolwiek

może go uratować, to tylko spryt. Spotkanie, które zakończyło się śmiercią
Foscara, podarowało mu tylko kilka chwil. Wciąż był więźniem, chociaż
przynajmniej należał do jeźdźców, a nie do obcych. Być może dla obcych
ci dzicy nie byli więcej warci niż zwierzęta.

Ross nawet nie próbował rozmawiać ze swym obecnym strażnikiem,

który wiódł go wprost na zachód. Zatrzymali się przy tym samym
strumyku, przy którym obozowali w południe. Jeździec przywiązał konie,
a potem poluzował linę, którą przywiązany był Murdock do końskiego
grzbietu i bezceremonialnie pchnął go na ziemię. Ross uniósł się nieco na
łokciu i zobaczył szeroką oparzelinę biegnącą wzdłuż lewego boku
zwierzęcia.

Mężczyzna przyłożył do skóry konia kilka garści chłodnego,

wilgotnego błota i rozsmarował je dokładnie w poparzonych miejscach.
Zerknął jeszcze tylko, czy oba wierzchowce mają wokół wystarczająco
trawy, a potem pochylił się nad Rossem. Bez słowa pchnął go na ziemię i
przyjrzał się uważnie jego lewej nodze.

Ross rozumiał, o co chodzi strażnikowi. Jego udo, wedle wszelkich

praw natury, powinno być także spalone przez ogień, a jednak nie czuł

background image

bólu. Teraz, gdy jeździec oglądał jego nogę, sam mógł stwierdzić, że na
dziwnej tkaninie nie ma najmniejszego śladu ognia. Przypomniał sobie, jak
obcy przeszedł przez ogień w wiosce. Skoro tajemnicza tkanina chroniła
przed zamrożeniem pośród lodów, dlaczego nie miała chronić także przed
żarem.

Jednak brak oparzeń na ciele Rossa najwyraźniej zaskoczył

strażnika. Odszedł od Murdocka szybkim krokiem i usiadł w sporej od
niego odległości, jakby się czegoś obawiał.

Nie czekali długo. Jeźdźcy, którzy tworzyli grupę Foscara, jeden po

drugim przybywali nad strumień. Jako ostatni nadjechali Ennar i Tulka z
ciałem wodza. Ich twarze były wysmarowane pyłem. Gdy pozostali ujrzeli
ciało, także pokryli twarze pyłem, recytując przy tym jakieś formułki.
Potem podchodzili kolejno i dotykali prawej ręki martwego.

Ennar zsiadł z konia i przez długą chwilę stał bez ruchu z opusz-

czoną głową. Potem spojrzał wprost na Rossa i podszedł do niego szybkim
krokiem. Jego oczy miały bezlitosny wyraz, gdy pochylił się nad jeńcem i
przemówił, wymawiając powoli i wyraźnie każde słowo, aby Murdock
mógł dokładnie zrozumieć jego przerażającą obietnicę:

- Foscar na pogrzebowy stos. I wziąć niewolnik, aby mu służyć poza

niebem, aby przybiegać na jego wezwanie i drżeć na jego gniew. Psie, ty
za Foscarem poza niebo. A on będzie deptać twój kark na wieki. Ja, Ennar,
tak przysięgać! Foscar do nieba jak wódz. A ty, pies, leżeć u jego stóp!

Nie tknął go, ale Ross był pewien, że zamierza spełnić swoją

obietnicę.

background image

17

Przygotowania do pogrzebu Foscara trwały do rana. Przez całą noc

rósł stos, budowany z wiązek drewna znoszonych ze wszystkich zakątków
lasu. Wreszcie górował nad całym obozem. Ciągłe zawodzenie siedzących
w namiotach kobiet było tak przejmujące, że mogło doprowadzić do
szaleństwa.

Ross, choć był trzymany pod strażą, mógł obserwować przy-

gotowania. Zorientował się, że Ennar, jako najbliższy krewny zmarłego,
poprowadzi ceremonię pogrzebową.

Najlepszy ogier w stadzie, piękny deresz, miał być złożony - obok

Foscara - jako ofiara. Właśnie go przyprowadzono i przywiązano u stóp
stosu. Podobny los miał spotkać dwa ogary Foscara.

Sam Foscar, odziany w czerwony płaszcz i z bronią u boku, był już

przygotowany do ceremonii. Obok zmarłego podskakiwał w natchnionym
tańcu szczepowy czarownik, potrząsając grzechotkami i zawodząc głosem
przypominającym skrzeczenie kruka. Rossowi trudno było uwierzyć, że to
dzieje się naprawdę i że właśnie on ma być jednym z głównych aktorów w
tym przedstawieniu.

Wreszcie jednak, mimo iż wiedział, że ta koszmarna noc jest jego

ostatnią, zapadł w sen. Obudził się oszołomiony, czując, jak czyjaś silna
dłoń trzyma go za włosy i unosi w górę jego głowę.

- Ty spać? Ty nie bać się, psie Foscara?
Ross zamrugał jeszcze nie do końca rozbudzony. Bać się? Jasne, że

się bał. Bał się, jak nigdy wcześniej. Ale w chwilach zagrożenia zawsze
spychał strach do podświadomości, nigdy mu się nie poddawał. Nie podda
się i teraz... przynajmniej miał taką nadzieję.

- Nie boję się! - rzucił Ennarowi prosto w twarz. Nie będzie się bał.
- Zobaczymy, co mówić, gdy ukąsi ogień - odparł tamten, ale widać

było, że odwaga Rossa zrobiła na nim wrażenie.

Gdy ukąsi ogień - brzmiało w uszach Murdocka. Coś chodziło mu po

głowie z związku z tym ogniem. Wciąż drzemała w nim resztka nadziei.
To przecież niemożliwe - znów jasna myśl - żeby człowiek porzucił
wszelką nadzieję, dopóki jeszcze oddycha. Zawsze trzeba wierzyć do
ostatniej sekundy, że zdarzy się coś, co odwróci los.

Mężczyźni przywiedli ofiarnego ogiera do stosu, którego

background image

zwieńczeniem były teraz zwłoki Foscara. Koń stał spokojnie, dopóki na
jego kark nie spadł ciężki topór, a wówczas upadł niemal bez dźwięku.
Także psy zostały zabite i złożone u stóp swego pana.

Ale Ross nie miał zakończyć życia w tak prosty sposób. Wokół niego

już zaczynał swój taniec czarownik - obrzydliwa figura w masce potwora,
z pasem oplecionym zaschłymi wężowymi skórami. Potrząsając
grzechotką, zawodził jak głodny kot, a tymczasem inni popychali
Murdocka ku ofiarnemu stosowi.

Ogień, było coś z tym ogniem... Gdyby tylko mógł sobie przy-

pomnieć!

Ross niemal upadł, potknąwszy się o jedną z nóg martwego konia,

którego właśnie wleczono na stos. I nagle przypomniał sobie ten ogień na
łące, który poparzył wierzchowca, ale nie tknął jeźdźca. Wprawdzie dłonie
i głowę ma odkrytą, ale resztę ciała chroni ognioodporna tkanina obcych!
Czy zdoła to przeżyć? Szansa była niewielka.

Już wprowadzono go na stos, i to z wciąż związanymi rękoma.
Ennar pochylił się i spętawszy Rossowi nogi, przymocował je do

jednego z większych bali.

Tak związanego zostawili go.
Plemię zebrało się w kręgu wokół ofiarnego stosu, zachowując

bezpieczną odległość. Ennar i pięciu innych mężczyzn zbliżyło się z
różnych stron z pochodniami w dłoniach. Ross obserwował w milczeniu,
jak podpalają stos. Suche gałęzie zajęły się błyskawicznie

Po chwili język ognia lizał już jego stopy. Ross wstrzymał oddech,

przygotowując się na ból. Nad jego nogami zaczął unosić się dym. Szata
nie izolowała całkowicie od żaru, ale już wiedział, że zdoła stać spokojnie
wystarczająco długo.

Ogień strawił więzy na jego stopach, a on nie czuł na nogach

większego gorąca, niż gdyby były wystawione na promienie letniego
słońca. Zwilżył usta językiem. Sprawa z rękoma i twarzą przedstawiała się
znacznie gorzej. Pochylił się i zbliżył dłonie do ognia. Ze stoickim
spokojem znosił ból, czekając, aż płomień przyniesie mu wolność.

Chwilę później, gdy płomienie skoczyły w górę, tak że zdawał się

otoczony czerwonymi jęzorami jak powiewającymi na wietrze sztan-
darami, przeskoczył przez nie, starając się osłonić głowę i dłonie.

Stanął na obrzeżu stosu i spojrzał na stojących wokół ludzi. Usłyszał

przeraźliwe krzyki - prawdopodobnie przerażenia - lecz ktoś odważył się

background image

rzucić płonącą pochodnię, która ugodziła go w udo. Poczuł co prawda
impet uderzenia, ale płomień nie pozostawił najmniejszego śladu na
gładkiej tkaninie.

- Aaaa!
Czarownik doskoczył do niego, potrząsając wściekle grzechotkami.

Ross odepchnął go energicznie zwalając z nóg, a potem pochylił się i
podniósł pochodnię, którą w niego rzucano. Zamachał nią nad głowa
chociaż każdy ruch był torturą dla jego poparzonych rąk, aż zapłonęła
ogniem raz jeszcze. Trzymając głownię przed sobą niczym broń, zszedł ze
stosu, kierując się wprost na najbliższego mężczyznę i stojącą u jego boku
kobietę.

Pochodnia była słabą bronią w porównaniu z włóczniami i toporami,

ale Rossowi było wszystko jedno. Musiał zaryzykować. I nawet nie zdawał
sobie sprawy, jakie przerażenie wzbudzał teraz w dzikich. Człowiek, który
przeszedł przez ogień, któremu płomienie nie uczyniły najmniejszej
krzywdy i który teraz sięgał po ten sam ogień i zmieniał go w swą broń, to
nie był człowiek, lecz demon!

Szpaler ludzki zakołysał się i pękł. Kobiety podniosły histeryczny

wrzask i uciekły w popłochu. Mężczyźni też krzyczeli gromkimi głosami,
cofając się. Ale żaden z nich nie odważył się rzucić włóczni ani unieść
topora. Ross przeszedł pomiędzy nimi nie oglądając się ani w prawo, ani w
lewo.

Ruszył w stronę płonącego równolegle z pogrzebowym stosem

namiotu Foscara i przeszedł przez sam środek także tego ognia. Ryzykował
tym samym dalsze obrażenia, ale również zapewnił sobie całkowite
bezpieczeństwo.

Wszyscy uciekli w popłochu, gdy mijał ostatnią linię namiotów, za

którymi zaczynał się otwarty step. Konie - przeprowadzone na tę stronę-
obozu, aby nie wpadły w panikę na widok płonącego ofiarnego stosu -
teraz, gdy zbliżał się z pochodnią, zaczęły ruszać się nerwowo.

Ross jeszcze raz zakręcił pochodnią nad głową, aby spłoszyć konie;

a potem cisnął ją na suchą trawę pomiędzy namioty a stado. ()gień
natychmiast wybuchł gwałtowną pożogą. Teraz nawet gdyby chcieli go
ścigać, nie będzie im łatwo.

Murdock szedł równym krokiem, nie oglądając się za siebie. Dłonie

miał poparzone, włosy i brwi osmalone, a w poprzek szczęki biegła
paskudna oparzelina. Ale był wolny i nie sądził, by którykolwiek z ludzi

background image

Foscara odważył się go ścigać. Gdzieś przed nim była rzeka i ta rzeka
płynęła do morza. Ross szedł więc ku niej, a za nim pozostały kłęby
czarnego dymu, które przysłaniały niebo.

Kilka następnych dni uciekło z jego pamięci - pamiętał tylko ból

poparzonych rąk i to, że szedł i szedł wciąż naprzód gnany jakąś
wewnętrzną siłą. Pamiętał też, że opadł na kolana przed strumieniem i
zanurzył w nim dłonie, co przyniosło ogromną ulgę i że jego spieczone
gorączką wargi chwytały chłodną wodę.

Zdawało mu się, że kroczy przez świat ze snu, świat, w którym nie

było formy ani czasu, tylko nierealne widziadła i otaczająca wszystko
mgła. Mgła ta rozpraszała się na krótkie okresy i wówczas rozpoznawał
otoczenie, a czasem nawet przypominał sobie, co pozostało za nim. Dzięki
tym krótkim przebłyskom świadomości mógł utrzymywać właściwy
kierunek. Ale to, co działo się pomiędzy owymi przebłyskami na zawsze
miało pozostać dla niego tajemnicą.

Dotarł nad rzekę i niemal od razu, gdy znalazł się nad jej brzegiem,

prawie wszedł na łowiącego ryby niedźwiedzia. Potężna bestia stanęła na
dwóch nogach i zaryczała donośnie, a Ross przeszedł obok, nie zwracając
na nią najmniejszej uwagi. Nie został nawet zaatakowany przez
oszołomione zwierzę.

Czasem spał, kiedy robiło się ciemno, a czasem maszerował nocą w

świetle księżyca. Czasami jego stopa źle stąpnęła i wtedy nagły ból, który
wskutek tego wstrząsu przeszywał poparzone dłonie, budził go na chwilę z
letargu. Kiedyś usłyszał śpiew... i zorientował się, że to on śpiewa
donośnym głosem melodię, która będzie popularna za kilka tysięcy lat w
miejscu, przez które teraz wędrował. Ale zawsze wiedział, że musi iść i że
nurt rzeki jest jego przewodnikiem ku celowi, jakim było morze.

Po kilku dniach okresy świadomości stawały się coraz dłuższe i

następowały coraz częściej jeden po drugim. Pod przybrzeżnymi
kamieniami znajdował jakieś zwierzaki w skorupach, które zjadał chciwie.
Raz miał prawdziwa ucztę, gdy udało mu się zabić drągiem zająca.
Wysysał ptasie jajka z ukrytych pomiędzy trzcinami gniazd. To
wystarczało, by móc iść dalej, chociaż gdyby ktoś spojrzał teraz w jego
twarz, tylko po blasku szarych oczu mógłby poznać, że ma do czynienia z
żywym człowiekiem.

Ross nawet nie wiedział, kiedy się zorientował, że znów jest ścigany.

Po prostu w pewnym momencie, do jego umysłu zaczęły docierać dziwne

background image

impulsy, które różniły się znacznie od tworzonych w gorączce poprzednich
halucynacji.

Coś wewnątrz jego jaźni próbowało go zatrzymać, skierować w inna

stronę. Coś mówiło mu coraz wyraźniej, że musi wrócić, że w górach musi
kogoś spotkać, że ktoś lub coś czeka na niego w miejscu, od którego
ucieka.

Ale Ross kontynuował marsz. Obawiał się jedynie spać. Kiedyś

bowiem, gdy zapadł w sen, obudził się w marszu, idąc w przeciwnym
kierunku, tak jakby nieznana siła atakująca jego umysł potrafiła przejąć
kontrolę nad ciałem, kiedy zmęczona wola zejdzie ze straży.

Odpoczywał więc w marszu. Jednak dziwne pragnienie wciąż

atakowało jego wolę, starając się odebrać jej kontrolę nad ciałem. Ross był
pewien, że to obcy chcą przejąć nad nim kontrolę. Nie próbował jednak
zgadywać, dlaczego to robią.

Ponieważ twarde dotąd brzegi rzeki zaczęły ustępować bagiennym

rozlewiskom, szedł teraz przez moczary. Raz po raz przedzierał się przez
nadrzeczne trzciny, co zawsze wywoływało głośne protesty krążących nad
jego głową ptaków, a drobne rzeczne zwierzątka z zaciekawieniem
wychylały łebki, aby przyjrzeć się dziwnej dwunożnej istocie.

Pragnienie powrotu wciąż w nim było. Dlaczego obcy chcą, by

wrócił? Dlaczego nie podążają za nim? Może obawiają się oddalać zbytnio
od punktu transferowego? Ich niewidzialna siła oddziaływania wcale nie
słabła, w miarę jak oddalał się od doliny. Ross nie rozumiał ani ich
motywów, ani metod, jakie stosowali, ale był zdecydowany, że im nie
ulegnie.

Bagna wydawały się bezkresne. Znalazł jakąś wyspę i przywiązał się

pasem do pojedynczej rosnącej tam wierzby. Wiedział, że musi się wyspać,
bo inaczej nie uda mu się przetrwać kilku następnych dni. I zasnął, a
obudził go chłód i wilgoć, i przerażenie. Woda sięgała mu już do ramienia.
Zdał sobie sprawę, że odwiązał się przez sen i tylko dzięki temu, że był na
wyspie i musiał wejść do wody, w porę odzyskał świadomość.

Powrócił do drzewa i przywiązał się do gałęzi na tyle solidnie, iż był

pewien, że nie zdoła rozplatać węzłów w ciemności. Jakoż z głębokiego
snu obudziły go dopiero krzyki ptactwa o poranku. Wciąż był
przywiązany. Rozwiązując się, Ross przyjrzał się swej szacie. Czy to ona
może być łącznikiem, dzięki któremu obcy mają dostęp do jego umysłu?
Czy jeśli się rozbierze i zostawi szatę, będzie bezpieczniejszy?

background image

Próbował rozpiąć ją na pasku biegnącym na ukos przez pierś, ule

mechanizm nie chciał się poddać lekkim pociągnięciom, na jakie mogły się
zdobyć jego poranione ręce. Nie zdołał też rozedrzeć tkaniny. Zrezygnował
więc i kontynuował marsz, wciąż odziany w szatę nie z tego świata.

Krajobraz wokół niego znów zaczął się zmieniać. Rzeka rozdzielała

się tu na tuziny małych strumyczków. Ross stanął na niewielkim wzgórzu i
rozejrzał się uważnie. Poczuł radość i ulgę. Takie miejsce było na mapie,
którą wielokrotnie studiowali z Ashe'em. A więc znalazł się blisko morza.

Poczuł na twarzy podmuch słonego morskiego wiatru. Ciężkie

ołowiane chmury przysłoniły słońce i nad wiosennym jeszcze przed chwilą
krajobrazem znów pojawił się cień odchodzącej zimy. Usłyszawszy
odległe krzyki ptaków, Ross ruszył ciężko w tamtym kierunku. Mijał
niewielkie bajora i splątane trzcinowe zarośla. W jakimś gnieździe znalazł
kilka jajek. Zaczął je chciwie wysysać, nie zwracając uwagi na
nieprzyjemny odór ryb. Popił jajka stęchłą wodą z pobliskiego bajorka.

Nagle znieruchomiał, usłyszawszy dźwięk, który w pierwszej chwili

wydał mu się grzmotem. Ale choć niebo zasnuły ciężkie chmury, nie
widział na nim ani śladu błyskawicy. Wsłuchując się w powtarzające się
dźwięki, nagle zdał sobie sprawę, że to, co słyszy, to odgłos fal
rozbijających się o brzeg! Był naprawdę blisko morza!

Zmusił ciało do biegu i podążył w tamtym kierunku, choć wciąż

musiał wkładać wiele wysiłku, by trzymać na wodzy siłę, która ciągnęła go
wstecz. Wydostał się z moczarów. Zaczynało się piaszczyste podłoże.
Przed sobą zaś widział czarne skały, które otaczała biała piana przyboju!

Ross pobiegł wprost ku nim i zatrzymał się dopiero, gdy stanął po

kolana w kłębiącej się i falującej morskiej wodzie. Ukląkł, pozwalając, by
słona woda znów rozbudziła ból w każdej z ran na jego ciele, a potem
pochylił się i zaczął ją pić. Woda była zimna i słona. Morska woda. Dotarł
nad morze! Dokonał tego!

Ross cofnął się i usiadł na piasku. Rozejrzał się wokół. Dostrzegł, że

miejsce, w którym się znajduje, jest trójkątem ziemi. Jego wierzchołki
stanowiły dwie niewielkie odnogi rzeki - teraz o nieco wyższym poziomie
wody po wiosennej powodzi. Zresztą woda, którą niosły, była właśnie
wpychana z powrotem na ląd przez przypływ.

Było tu mnóstwo chrustu na ognisko, ale nie miał jak go rozpalić,

utracił bowiem hubkę i krzesiwo. Trudno. Ważne, że dotarł nad morze, i to
wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu. Położył się wygodnie na

background image

plecach. Jego pewność siebie wzrosła na tyle, że odważył się pomyśleć o
przyszłości. Wzrokiem leniwie śledził mewy zataczające niezliczone kręgi
w swym powietrznym tańcu. Przez moment zapragnął tylko jednego - nie
ruszać się z tego miejsca i odpocząć...

Ale nie poddał się pierwszemu odruchowi zmęczonego ciała. Był

głodny i zmarznięty, zanosiło się na burzę - wiedział, że musi rozpalić
ogień! Zwłaszcza że ogień mógł być także sygnałem dla okrętu
podwodnego. Nie wiedząc, co go do tego gnało, bo ten fragment wybrzeża
był równie dobry jak każdy inny, Ross wstał i zaczął myszkować między
czarnymi przybrzeżnymi skałami.

Wkrótce już wiedział, czego szukał. W chroniącym przed wiatrem

załomie skalnym natrafił na krąg osmolonych kamieni, pomiędzy którymi
znajdowały się resztki zwęglonego drewna. Wokół walało się sporo
pustych muszli. Z pewnością była to pozostałość obozowiska! Ross
pochylił się nad pogorzeliskiem i włożył dłoń w czarny krąg. Ku swemu
zdumieniu poczuł ciepło!

Rozgrzebał kawałki spalonego drewna i dmuchnął w to, co zdawało

się tylko bezużytecznym popiołem. I ujrzał kilka iskierek! To było
niewiarygodne szczęście. Zebrał błyskawicznie parę gałązek z pozostałych
tu zapasów i ułożył je na żarzących się węgielkach. Kilka dmuchnięć, w
które włożył całe serce, i udało się. Płomień objął pierwszą gałązkę. Teraz
trzeba być bardzo ostrożnym, a on miał poranione i sztywne palce. Ale
uczył się cierpliwości w naprawdę dobrej szkole, toteż powoli, patyczek po
patyczku, zdołał wreszcie rozniecić prawdziwy ogień. Dopiero wtedy oparł
się z wysiłkiem o skałę i przyglądał mu się z ulgą.

Teraz dostrzegł, jak dobrze ktoś wybrał to miejsce - skały osłaniały

płomień przed podmuchami wiatru. Co ciekawe, od strony lądu tworzyły
coś w rodzaju okapu. A więc przygotowujący to obozowisko wiedział, że
ogień nie będzie widoczny od tamtej strony, natomiast od strony morza,
zwłaszcza w nocy, powinno być go widać całkiem dobrze.

Miejsce wyglądało na wymarzone, jeśli ktoś chciał dawać sygnały -

ale kto i komu?

Ręce Rossa zadrżały lekko. Przychodził mu na myśl tylko jeden

odbiorca i jeden nadawca. A więc McNeil, a może i Ashe, mimo wszystko
przeżyli katastrofę. Dotarli w to miejsce i opuścili je nie dalej niż
dzisiejszego ranka, sądząc po żarze, jaki znalazł. Nadali sygnał. Zostali
zabrani na pokład i teraz zapewne zmierzają ku Ameryce Północnej. Czyli

background image

nie przypłyną po niego. Podobnie jak on był przekonany o ich śmierci, gdy
znalazł w wodzie rzemień McNeila, tak i oni musieli myśleć, że zakończył
żywot w rzece. Spóźnił się zaledwie o kilka godzin!!!

Ross z rezygnacją otoczył kolana rękoma i oparł o nie głowę. Nie

było absolutnie żadnej możliwości, by sam dotarł do bazy... nie tym razem.
Dzielą go od niej tysiące mil.

Tak dalece pogrążył się w rozpaczy, iż nie od razu dostrzegł, że stała

presja wywierana na jego umysł gdzieś znikła. Dotarło to do niego, gdy
dokładał drew do ognia. Czyżby ci, którzy na niego polowali, wreszcie się
poddali? I tak przegrał wyścig z czasem, więc było mu to obojętne. Jakie
to ma teraz znaczenie?

Drewna na opał nie miał za dużo. Uznał, że to też nie ma znaczenia.

Jednak wstał, by zebrać go więcej, nim nadejdzie burza. Niby dlaczego ma
siedzieć przy tej bezużytecznej latarni morskiej? A jednak wiedział, że nie
może jej porzucić. Ściągnął do swej kryjówki tyle drewna, że aż sam się
roześmiał na widok barykady, którą wzniósł.

- Mogą oblegać! - Po raz pierwszy od wielu, wielu dni przemówił na

głos. - Mogą mnie tu nawet oblegać...

Dorzucił ostatnią kłodę, a potem znów pochylił się nad ogniem.
Na wybrzeżu są przecież rybackie wioski. Odpocznie tu, a jutro

pójdzie na południe i znajdzie jedną z nich. Na te ziemie zaczną
przybywać handlarze, zwłaszcza teraz, gdy znikną napastnicy
prowokowani przez Czerwonych. Zdoła się z nimi skontaktować...

Jednak ten delikatny płomyczek nadziei zgasł tak szybko, jak się

pojawił. Być handlarzem z ludu pucharu jako agent w projekcie to jedno,
ale przeżyć w tej roli całe życie?

Ross stanął przy ogniu i patrzył na morze, jakby oczekiwał znaku,

którego już nigdy nie miał zobaczyć. I nagle został zaatakowany tak
gwałtownie, jakby w plecy wbiła mu się rzucona z impetem włócznia.

Nie był to jednak cios fizyczny, lecz rozdzierający umysł ból

wewnątrz czaszki, który całkowicie sparaliżował ciało. Ross czuł, że za
jego plecami czai się śmiertelne niebezpieczeństwo.

background image

18

Ross walczył z całych sił, by przełamać ten paraliż, by chociaż od-

wrócić głowę i spojrzeć na to, co do niego pełzło. Nigdy dotąd nie czuł
czegoś podobnego, to mogło pochodzić tylko z obcego źródła. Walka
toczyła się wewnątrz jego umysłu, walka woli przeciwko woli. I ten sam
bunt przeciwko wszelkiej władzy, który był głównym motorem jego
postępków i który ostatecznie wciągnął go w orbitę projektu, teraz będzie
główną bronią Rossa w owej walce.

Zamierzał odwrócić głowę i zobaczyć, kto tam stoi. I zrobi to!

Centymetr po centymetrze głowa Rossa zaczęła się obracać, chociaż po
całym jego ciele spływał pot, a każdy oddech wiązał się z wielkim
wysiłkiem. Złowił kątem oka plażę poza skałami i widział tam tylko
piasek. Mewy też znikły, jakby były tylko złudzeniem. Albo jakby zostały
usunięte przez napastnika, który nie chciał, by cokolwiek go rozpraszało...

Obróciwszy głowę, Ross postanowił obrócić całe ciało. Najpierw

lewa ręka, powoli, jakby dźwigała jakiś potworny ciężar. Zacisnął ją na
skale i poczuł okropny ból poparzonej skóry. A jednak cieszył go ten ból,
bo był silniejszy niż nacisk, który wywierano na jego umysł. Toteż celowo
przesunął dłonią po ostrym kamieniu, koncentrując wolę na cierpieniu
fizycznym, i chociaż niemal omdlewał z bólu, poczuł, że moc atakująca
jego umysł słabnie. Wreszcie Ross obrócił się niezgrabnym ruchem. Plaża
była pusta, jeśli nie liczyć kilku przyniesionych przez rzekę kawałków
drewna, głazów i innych rzeczy, które widział już wcześniej. A mimo to
wiedział, że coś tam przyczaiło się do ataku. Odkrywszy, że ma
przynajmniej defensywną broń w postaci bólu, zdecydował, że nie wezmą
go bez walki.

Nagle poczuł, że napierająca nań siła słabnie wyraźnie, jakby

przeciwnik został zaskoczony albo tą prostą czynnością jakiej Ross
dokonał przed chwilą, albo też jego determinacją.

Ross przesunął się naprzód zdecydowanym krokiem, wciąż trąc

zranioną ręką o skałę dla podtrzymania impulsu. Złapał drewnianą kłodę i
włożył jej koniec do ogniska.

Raz już użył ognia, aby ocalić życie i był zdecydowany zrobić to

ponownie, chociaż jakaś jego część aż się skuliła na samą myśl o tym.

Trzymając płonące polano na wysokości piersi, Ross rozglądał się

background image

wokół, poszukując najmniejszego śladu przeciwnika. Nie widział wiele,
gdyż zapadał już zmierzch. A huk przyboju mógł zagłuszyć odgłosy nawet
całej maszerującej armii.

- Chodź i weź mnie!
Zamachał płonącą gałęzią nad głową i cisnął ją na piaszczyste

wydmy. Zanim uderzyła o ziemię pomiędzy korzeniami jakiegoś
przewróconego drzewa, trzymał w dłoni kolejną pochodnię.

Czekał w napięciu. Groźne ostrze czyjejś woli, które przed chwilą

ugodziło go tak mocno, teraz znikało powoli, cofając się jak morze
podczas odpływu. Ale jakoś nie mógł uwierzyć, że ten skromny pokaz
odwagi na tyle oszołomił jego niewidzialnego przeciwnika, iż zrezygnował
z walki. Raczej wyglądało to, że wróg przyczaił się niczym zapaśnik
szykujący się do śmiercionośnego chwytu.

Przeto wciąż trzymał w ręku płonąca pochodnię. Miała to być druga

linia jego obrony i chociaż wołałby nie być do tego zmuszony, zamierzał
zrealizować swój plan, jeśli pierwsza broń zawiedzie. A tą była jego
poraniona ręka, którą wciąż przyciskał do skały.

Tam, gdzie upadła pierwsza pochodnia, stary zeschnięty pień zajął

się żywym ogniem, oświetlając najbliższą okolicę. Ross był z tego
niezwykle zadowolony, bo niebo zakryły ciemne burzowe chmury. Miał
tylko nadzieję, że atak nastąpi, zanim zacznie padać deszcz...

Jeśli będzie padać, straci tę niewielką przewagę, którą może dać

płomień, ale wtedy postara się znaleźć coś innego. Nie podda się, choćby
musiał skoczyć w morze i płynąć na grzbietach północnych zimnych fal, aż
do momentu, gdy nie będzie już mógł ruszyć ręką ani nogą.

Jeszcze raz potężne ostrze cięło umysł Rossa, badając jego upór i siłę

woli. Pochylił pochodnię i przytknął jej płomień do poparzonej dłoni. Nie
zdołał powstrzymać ryku bólu... nie miał pewności, czy zdoła to
powtórzyć...

Ale znów wygrał! Presja na jego umysł znikła w mgnieniu oka,

jakby swym czynem przekręcił jakiś niewidzialny wyłącznik. Poprzez
purpurową mgłę cierpienia Ross odebrał nagle wyraźnie pochodzące z
zewnątrz uczucie zaskoczenia i niedowierzania. Nawet nie wiedział, że w
tym pojedynku wykazał się tak ogromną siłą woli i tak głęboką percepcją,
iż wstrząsnął przeciwnikiem bardziej, niżby wstrząsnął nim fizyczny cios.

- Chodź i weź mnie! - krzyknął jeszcze raz ku opustoszałej plaży, na

której tylko łakomy ogień pożerał pień drzewa. Lecz choć nic było widać

background image

nic innego, to coś tam było - niewątpliwie żywe i doskonale ukryte. Tym
razem w głosie Rossa zabrzmiało coś więcej niż tylko wyzwanie - to był
ton tryumfu.

Uderzyła weń gwałtowna fala przyboju i pochodnia, którą trzymał w

dłoni, zgasła. Nieważne, niech morze pochłonie i ogień, i ten bezużyteczny
teraz patyk. Znajdzie sobie inną broń. Był tego pewien i czuł, że jego
niewidzialny przeciwnik też to wie i jest zaniepokojony.

Wiatr rozdmuchał ogień, teraz zajęło się całe powalone drzewo.

Między Rossem a nieznanym wrogiem powstała olbrzymia ściana ognia,
która jednak z pewnością nie była barierą nie do przebycia dla tego, kto się
za nią znajdował.

Ross wychylił się spomiędzy skał i ponownie dokładnie przyjrzał się

plaży. Może pomylił się, sądząc, że przeciwnik znajduje się w zasięgu
wzroku? Siła, która go atakowała ma z pewnością większy zasięg.

Wrzasnął jeszcze raz z całych sił, wyzywająco i pogardliwie.

Ogarnęło go prawdziwe szaleństwo, które wzmagał huczący wiatr, ryk
morza i wściekły ból zranionej dłoni. Był gotów przyjąć wszystko, co
tylko mogli mu przesłać, a potem odepchnąć to i uderzyć ich umysły z taką
siłą, z jaką oni atakowali jego umysł. Nie było odpowiedzi na jego
wyzwanie, nie było próby kontrataku...

Ross zaczął iść w kierunku płonącego drzewa.
- Tutaj jestem! - krzyknął. - Pokaż się, stań do walki! I wtedy dojrzał

swych przeciwników - dwie wysokie postacie w ciemnych szatach, stały w
kompletnym milczeniu, obserwując go. Ich czarne oczy wyglądały jak
puste oczodoły na tle trupio bladych owali twarzy.

Ross zatrzymał się. Mimo iż oddzielał ich piasek, skały i ściana

ognia, wyraźnie czuł moc obcych. Zmieniła się jednak jej natura.
Poprzednio używali jej do punktowego ataku, jak ostrza włóczni, teraz zaś
uformowali tarczę, która miała ich chronić.

Ross nie potrafił przełamać tej tarczy, a oni nie śmieli jej zrzucić

nawet na chwilę. Przeto w dziwnej walce, zapanowała sytuacja patowa.
Murdock patrzył w ich blade, pozbawione jakichkolwiek emocji twarze i
zastanawiał się, jak przełamać tę barierę. W jego umyśle błysnęła nagła
myśl, że ta walka będzie trwała tak długo, dopóki on będzie żył lub dopóki
oni będą żyć. Z jakiegoś tajemniczego powodu chcieli dostać go pod swoją
kontrolę. Ale do tego nigdy nie dojdzie, choćby mieli stać na tym kawałku
piachu tak długo, aż wszyscy umrą z głodu. Ross starał się przesłać im tę

background image

myśl.

- Murrrdock!!!
Ten ochrypły krzyk niesiony przez wiatr od strony morza równie

dobrze mógł być odległym krzykiem mewy.

- Murrrdock!!!
Ross odwrócił się. Widoczność była bardzo słaba, ale zdawało mu

się, że widzi jakiś okrągły ciemny przedmiot kołyszący się na falach.
Kiosk okrętu? Ponton?

Wyczuwszy jakiś ruch za plecami, Ross ponownie się odwrócił. W

samą porę, by dostrzec, że jeden z obcych przeskoczył przez płonące
drzewo, nie zważając zupełnie na ogień, i biegł wprost ku niemu,
niewątpliwie zamierzając go pochwycić. Trzymał w ręku identyczną broń
jak ta, która powaliła Foscara.

Murdock bez wahania skoczył ku nadbiegającemu wrogowi i powalił

go na ziemię siłą zderzenia. W pierwszej chwili przeciwnik wydał mu się
bardzo słaby, ale poruszał się tak błyskawicznie, że Ross nie mógł
uchwycić i unieruchomić jego ręki trzymającej broń ani też przydusić go
do piasku.

Tak był przy tym pochłonięty walką, nie usłyszał odgłosu strzału i

cichego jęku dochodzącego od strony płonącego drzewa. Zdołał natomiast
uderzyć uzbrojoną ręką swego przeciwnika o kamień. Twarz obcego
wykrzywił niemy grymas bólu. Jednak w dalszym ciągu wił się z
zadziwiająca szybkością i Ross, nagle przetoczył się na piasek przez jego
ramię.

Upadł na swą lewą rękę i od tego uderzenia aż łzy stanęły mu w

oczach. Na moment znieruchomiał. Trwało to ledwie ułamki sekundy, ale
obcy zdążył zerwać się na nogi. Nie kontynuował jednak walki. Pognał ku
swemu kompanowi leżącemu bez ruchu przy ścianie ognia. Błyskawicznie
przerzucił nieprzytomnego towarzysza przez tę barierę, a następnie sam
wskoczył w płomienie.

W tej samej chwili Ross poczuł, że niewidzialna więź łącząca go z

obcymi znikła.

- Murdock!
Na falach kołysał się gumowy ponton. Siedzieli w nim dwaj ludzie.

Ross wstał, ponownie próbując poparzoną ręką rozpiąć swą szatę. Teraz
dopiero zrozumiał - okręt jednak nie odpłynął. Dwaj mężczyźni biegnący
do niego od strony morza należeli do jego gatunku.

background image

- Murdock!
Nie wydało mu się nawet dziwne, gdy w jednym z biegnących

rozpoznał Kelgarriesa. Ross wskazał gestem nic nie rozumiejącemu
majorowi, aby pomógł mu z zatrzaskami. Jeśli obcy ze statku śledzili go
dzięki tej szacie, nie miał zamiaru doprowadzić ich do bazy, by zniszczyli
ją jak bazę Czerwonych.

- Musimy...się...tego...pozbyć..- powiedział z wysiłkiem, szarpiąc

stawiające opór zatrzaski. - Można to namierzyć...

Major nie potrzebował więcej wyjaśnień. Szarpnął za pasek z

zatrzaskami, rozrywając go, a potem ściągnął tkaninę z Rossa, który ryknął
z bólu przy zdejmowaniu lewego rękawa...

Kiedy płynęli na pontonie, przechodził dodatkowe tortury, bo

lodowaty wiatr i fale smagały jego nagie ciało. Momentu przybicia do
okrętu już nie pamiętał... Gdy ponownie otworzył oczy, poczuł dobrze
znane wibracje płynącego okrętu podwodnego. Leżał bezpieczny w jego
wnętrzu, a nad sobą widział twarz Kelgarriesa. Obandażowany Ashe leżał
na sąsiedniej koi, a McNeil stał obok, przyglądając się lekarzowi, który
rozkładał na stoliku różne medykamenty.

- Trzeba mu zrobić zastrzyk - lekarz wskazał Rossa, widząc, że ten

otworzył oczy.

- Zostawiliście tam szatę? - zapytał Murdock z niepokojem.
- Zostawiliśmy. Co to znaczy, że można ją namierzyć? Kto może ją

namierzyć?

- Obcy ze statku kosmicznego. Tylko w ten sposób mogli mnie

śledzić podczas drogi wzdłuż rzeki.

Mówił z trudnością, ale mimo protestów lekarza opowiedział całą

historię - o śmierci Foscara, o swej ucieczce ze stosu ofiarnego, i o
pojedynku woli, który stoczył na plaży. Teraz, opowiadając, nagle zdał
sobie sprawę, jak niewiarygodnie to brzmi, jednak Kelgarries akceptował
każde słowo. Także na twarzy Ashe'a ani przez moment nie dostrzegł
niedowierzania.

- Stąd więc te oparzenia - powiedział powoli major, gdy Ross

skończył opowieść. - Włożyłeś rękę w ogień, aby wyrwać się spod ich
kontroli...

Uderzył pięścią w ścianę kabiny, a kiedy Murdock drgnął, po-

spiesznie już otwartą dłoń oparł na jego ramieniu. I uścisnął wyjątkowo
ciepło i delikatnie.

background image

- Niech śpi - powiedział do lekarza. - Należy mu się co najmniej

miesiąc odpoczynku. Osiągnął znacznie więcej niż mogliśmy
przypuszczać.

Ross poczuł ukłucie igły i po chwili zapadł w sen. Nie obudził się,

gdy opuszczali okręt i odbywali powrotną podróż do właściwego czasu.
Był pogrążony w półśnie i nie docierały do niego żadne bodźce
zewnętrzne.

Ale wreszcie nadszedł dzień, gdy odzyskał ochotę do życia. Usiadł

na łóżku i zażądał obfitego posiłku. Powróciła też dawna pewność siebie.

Doktor, przebadawszy Rossa dokładnie, pozwolił mu wstać na

chwilę z łóżka i sprawdzić siłę nóg. Murdock był naprawdę z siebie
dumny, gdy udało mu się przejść od koi do stojącego obok krzesła.

- Przyjmujesz odwiedziny? - usłyszał znajomy głos. Uniósł głowę i

uśmiechnął się do Ashe'a. Jego partner wciąż nosił rękę na temblaku, ale
poza tym wyglądał zupełnie dobrze.

- Powiedz, co się działo? Czy jesteśmy znów w głównej bazie? Co z

Czerwonymi? Ci ze statku nie podążali naszym tropem?

Ashe roześmiał się.
- Dopiero pozwolono ci wstać, a już chcesz wszystko wiedzieć. Tak,

jesteśmy znów w domu. A co do reszty... no, to dość długa historia. Wciąż
składamy całość z fragmentów, którymi dysponujemy.

Ross wskazał swoją koję zapraszającym gestem.
- Możesz mi powiedzieć, co już wiadomo?
Wciąż czuł się trochę nieswojo w towarzystwie Ashe'a. Tyle razy ten

człowiek temperował jego zbytnią zapalczywość i teraz też obawiał się
jednego z jego zniecierpliwionych westchnień, które zazwyczaj kończyły
dyskusję. Ale Ashe usiadł na koi. Z jego zachowania znikła formalna
bariera, która zwykle ich oddzielała.

- Zaskoczyłeś nas trochę, Murdock - powiedział to wprawdzie w

starym stylu, ale nie tak beznamiętnym tonem. - Byłeś nieco zajęty od
czasu, gdy wpadłeś do rzeki, prawda?

Ross wykrzywił twarz w ponurym uśmiechu.
- To o już słyszałeś. - Nie miał ochoty teraz wracać do swoich

przygód zresztą wydawały mu się tak odległe i nieistotne. - Co się działo z
wami i z projektem, i...

-Jedna rzecz naraz, i uważaj na swoje bandaże - Ashe przyglądał mu

się z dziwną intensywnością, której Ross nie mógł zrozumieć. Mówił

background image

jednak dalej swym belferskim tonem. - Dotarliśmy do ujścia -jak, nie pytaj.
To była prawdziwa szkoła przeżycia - roześmiał się. - Tratwa rozpadała się
kawałek po kawałku i zdaje się, że ostatnich kilka mil brodziliśmy w
wodzie. Nie pamiętam zbyt dokładnie szczegółów, musisz o to wypytać
McNeila, bo on był wtedy przytomny. No, ale nic z tego, co przeżyliśmy,
nie dorównuje twoim przygodom. Potem rozpaliliśmy ognisko i
spędziliśmy przy nim kilka dni, aż zjawił się okręt i nas zabrał...

- I odpłynęliście - Ross przypomniał sobie pustkę, którą poczuł, gdy

badając wciąż ciepłe pozostałości ogniska, przekonał się, że przybył zbyt
późno.

- Tak, odpłynęliśmy. Ale Kelgarries zgodził się pozostać w pobliżu

wybrzeża przez następne dwadzieścia cztery godziny, na wypadek, gdyby
jednak udało ci się przeżyć. Potem zobaczyliśmy twoje widowiskowe
fajerwerki na plaży. Reszta była już prosta.

- Ci ze statku nie podążali dalej naszym tropem?
- Przynajmniej nic o tym nie wiemy. Inna sprawa, że zlikwi-

dowaliśmy bazę na tamtym poziomie czasowym. Może cię za to
zainteresować doniesienie naszych współczesnych agentów zza żelaznej
kurtyny. Zanotowano ostatnio sporą eksplozję w tamtym rejonie Bałtyku.
Wyleciała w powietrze jakaś duża instalacja. Czerwoni trzymają w
tajemnicy szczegóły dotyczące tego wypadku.

- Obcy poszli za nimi aż do naszych czasów! - Ross uniósł się z

krzesła. - Ale dlaczego? I dlaczego ścigali mnie?

- Tu możemy tylko zgadywać. Ale nie sądzę, żeby kierowali się

jakimiś prywatnymi urazami. Myślę, że istnieje znacznie ważniejsza
przyczyna, dla której nie chcą, abyśmy używali czegokolwiek z ich
przedmiotów.

- Ależ oni istnieli tysiące lat temu. Ich światy mogą już nie istnieć.

Dlaczego więc przejmują się tym, co robimy dzisiaj?

- Jak widać, przejmują się. I to poważnie. A my musimy dopiero

poznać przyczynę.

- Jak? - Ross odruchowo spojrzał na swą lewą rękę owiniętą

szczelnie bandażami, pod którymi próbował poruszyć swędzącym go
palcem. Może powinien mieć ochotę na ponowne spotkanie z ludźmi ze
statku, ale szczerze mówiąc, wolał ich nie spotykać. Uniósł wzrok, pewien,
że Ashe odczytał jego wahanie. Ten jednak nie dał nic po sobie poznać.

- Prowadząc dalej ten rabunek na własną rękę - odpowiedział

background image

spokojnie. - Te taśmy, które przywieźliśmy, są bardzo cenne. Znaleziono
więcej, niż jeden statek. Słuszne były nasze przypuszczenia, że Czerwoni
najpierw natknęli się na wrak na Syberii. Był jednak zbyt zniszczony i nie
nadawał się do eksploracji. Mieli już wtedy jakieś pojęcie o podróżach w
czasie, więc zaczęli poszukiwać innych statków, rozsyłając ludzi w różne
epoki, tak jak my to czyniliśmy, poszukując ich. Znaleźli ten statek, który
znasz, i kilka innych. Co najmniej trzy z nich są po naszej stronie
Atlantyku, więc możemy swobodnie się do nich dostać. I tymi właśnie się
zajmiemy.

- A czy obcy tego właśnie nie będą oczekiwać?
- Wszystko wskazuje na to, że oni nie wiedzą, gdzie rozbiły się te

statki. Albo nikt nie przeżył katastrofy, albo załoga opuściła statek w
kapsułach ratunkowych jeszcze w przestrzeni. Pewnie nigdy nie
dowiedzieliby się o działalności Czerwonych, gdybyś nie uruchomił
komunikatora na statku.

Ross skulił się jak mały chłopiec, który nabroił i teraz szuka jakiegoś

usprawiedliwienia.

- Nie chciałem. - To była na tyle słaba linia obrony, że wcale się nie

zdziwił, gdy w odpowiedzi usłyszał śmiech.

- Zważywszy na to, jak bardzo pokrzyżowałeś w ten sposób plany

naszym rywalom, zostaje ci to wybaczone. Inna sprawa, że musisz jeszcze
dokładnie wyjaśnić, czego możemy się spodziewać po obcych, abyśmy
byli przygotowani następnym razem.

- To jednak będzie następny raz?
- Ściągamy wszystkich agentów i koncentrujemy siły na właściwym

okresie czasu. Tak, będzie następny raz. Musimy się dowiedzieć, co tak
starannie chcą ukryć.

- Jak myślisz, co to jest?
- Podróże kosmiczne! - Ashe powiedział te słowa miękko, jakby

rozkoszując się obietnicą, którą ze sobą niosły.

- Podróże kosmiczne?
- Ten statek był wrakiem. Ale przecież kiedyś latał, i to pomiędzy

układami planetarnymi. Rozumiesz? Te rozbite statki kryją sekret, który
poprowadzi nas ku gwiazdom. Poznamy ten sekret.

- Damy radę?
- My? - chociaż tym razem twarz Ashe pozostała poważna, jego oczy

śmiały się do Rossa. - A więc wciąż chcesz grać w tę grę?

background image

Ross ponownie spojrzał na swą obandażowaną rękę i na chwili;

pogrążył się we wspomnieniach: wybrzeże Brytanii w mglisty poranek,
podniecenie, gdy odkrył statek obcych, walka z Ennarem, nawet ta
koszmarna podróż ku morzu. I na koniec radość, jakiej zaznał, gdy
przełamał wolę obcych w śmiertelnym pojedynku umysłów. Wiedział, że
nie może i nie chce zrezygnować.

Tak - odparł krótko, ale kiedy jego wzrok spotkał spojrzenie Ashe'a,

zrozumiał, że zabrzmiało to lepiej niż jakakolwiek uroczysta przysięga.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Andre Norton Tajni agenci czasu tom I Ross Murdok(1)
Andre Norton Cykl Ross Murdock (1) Tajni agenci czasu
Andre Norton Ross Murdock 1 Tajni agenci czasu
Norton Andre Ross Murdock 01 Tajni Agenci Czasu
Norton Andre Ross Murdock 1 Tajni agenci czasu
Norton Andre Tajni agenci czasu
Andre Norton Ross Murdock 1 Tajni agenci czasu
Andre Norton Operacja Poszukiwanie czasu
ebook PL Andre Norton Klucz spoza czasu (www dodane pl)
Andre Norton Klucz spoza czasu 4
Andre Norton Operacja Poszukiwanie czasu
Andre Norton Klucz spoza czasu tom IV Ross Mmurdok
Andre Norton Zuchwali Agenci tom III Ross Murdock(1)
1 Tajni Agenci Czasu (Handlarze czasem)
Książki spoza serii Fantastyka Andre Norton Operacja poszukiwanie czasu

więcej podobnych podstron