0
Liz Fielding
Diamentowe
walentynki
1
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Teraz rozdam harmonogram działań marketingowych,
zaplanowanych na ten tydzień i poprzedzających otwarcie... - Louise
Valentine urwała, gdyż odezwał się jej telefon komórkowy. -
Przepraszam, muszę odebrać, czekam na ważny telefon z redakcji
„City Lights" - poinformowała uczestników spotkania, członków
zarządu Nash Group.
Ale kiedy otworzyła telefon, na wyświetlaczu widniał zupełnie
inny numer.
Max.
Zamarła i przez chwilę nie była w stanie pozbierać myśli.
Zawsze wywierał na niej takie wrażenie. Zmieniała się w roztrzęsioną
galaretę na sam widok jego spojrzenia, które sugerowało, że Max albo
zaraz ją pocałuje, albo udusi. Ponieważ to pierwsze nie wchodziło w
rachubę, Louise wolała trzymać się z daleka, widując Maksa jedynie
podczas zjazdów rodzinnych, ale nawet wtedy omijali się szerokim
łukiem.
Niestety, dłużej nie mogła unikać kontaktu, ponieważ wiedziała,
że Max zwróci się do niej z propozycją, by zajęła się marketingiem
sieci restauracji „Bella Lucia", którą zarządzał w imieniu całej
rodziny. Ewidentnie nie miał ochoty prosić o pomoc Louise, ponieważ
zwlekał z tym telefonem.
A teraz dzwonił w samym środku dnia pracy, jakby ona nie
miała nic do roboty i jakby siedziała, czekając na telefon od niego.
RS
2
Nie, nie siedziała i nie czekała, ponieważ chętnych na swoje
usługi miała aż nadto, praktycznie bombardowano ją propozycjami.
Nie czekała również dlatego, że perspektywa współpracy z
Maksem oznaczała nieuchronny koszmar, chociaż z drugiej strony
Louise łapała się na tym, że w ciągu ostatnich dwóch tygodni
notowała sobie pomysły dotyczące sieci restauracji „Bella Lucia". Już
wiedziała, co by zrobiła, gdyby została u nich szefem public relations
i marketingu...
Oczywiście Max dzwonił do niej wyłącznie na żądanie swojego
przyrodniego brata Jacka, który chciał zatrudnić właśnie Louise, a
ponieważ Jack miał duże udziały w „Bella Lucii", Max nie mógł
ignorować jego życzeń. Nie spieszyło mu się jednak z zadzwonieniem
do Louise i zaproponowaniem pracy, nie okazał w żaden sposób, że
jej pomoc byłaby cenna, a pomysły mile widziane. Ale czego się
spodziewała po tym, jak swego czasu wyrzucił ją z rodzinnej firmy?
Zawsze podważał jej kompetencje. W dodatku nie była prawdziwą
Valentine...
- Louise?
Podniosła wzrok i uprzytomniła sobie, że wszyscy przyglądają
jej się wyczekująco. Zdecydowanym gestem zamknęła telefon. O
czym ona mówiła? Aha.
- Jak wiecie, do dzisiejszego wydania „City Lights"
dołączyliśmy ściśle limitowaną serię biletów na uroczystą galę z
okazji otwarcia w Londynie restauracji sieci Nash Group.
Bankiet, muzyka na żywo, obecność największych gwiazd...
Zapewne ucieszy was wiadomość, że zainteresowanie było tak
RS
3
ogromne, że redakcja „City Lights" nie mogła funkcjonować z
powodu zalewu telefonów i e-maili, te ostatnie zresztą spowodowały
zawieszenie się systemu, o czym już wspomniały w wieczornym
wydaniu wszystkie londyńskie dzienniki.
- Dobra robota - pochwalił Oliver Nash. - Jeśli szczęście nam
dopisze, jutro te bilety będą sprzedawane na aukcjach internetowych
po bardzo wysokich cenach, co przysporzy nam dodatkowej reklamy.
- Tak zapewne się stanie, ale szczęście nie będzie miało z tym
nic wspólnego - stwierdziła rzeczowym tonem Louise.
Max usłyszał, jak włącza się poczta głosowa i głos Louise
informuje, by zostawić wiadomość, a ona oddzwoni, gdy tylko będzie
to możliwe.
Oddzwoni, akurat! Max rzucił telefon na biurko. Louise w życiu
do niego nie oddzwoni, czemu miałaby marnować dla niego swój
cenny czas? Nigdy mu nie zapomniała, że ją wyrzucił z pracy, chociaż
od tamtego wydarzenia minęły lata.
Ale nie miał wtedy wyboru.
Któreś z nich musiało odejść, zaś dla Maksa „Bella Lucia" była
czymś niezmiernie ważnym, jedynym stałym punktem w życiu. Ojciec
zmieniał żony szybciej niż inni bogaci mężczyźni zmieniali
samochody. Matkę obchodziła wyłącznie jej własna kariera i kolejni
kochankowie. Z kolei Louise pracowała w ich rodzinnej restauracji
tymczasowo, praktycznie dla zabicia czasu, wszyscy wiedzieli, że w
końcu zaspokoi ambicje matki, wychodząc za mąż za arystokratę z
majątkiem ziemskim i spędzając resztę życia jako pani na włościach.
RS
4
Problem polegał na tym, że Louise nieuchronnie wytrącała
Maksa z równowagi, a sytuacja pogorszyła się jeszcze po jej powrocie
z wakacji we Włoszech, z których przyjechała odmieniona. Wyjechała
jako dziewczyna, wróciła jako kobieta. Niezmiernie pociągająca
kobieta. Miała wtedy siedemnaście lat.
I gdyby tylko nie była jego kuzynką...
Ale była nią. I jako członek rodziny zaczęła po studiach
pracować w rodzinnej firmie, w restauracji „Bella Lucia" w
eleganckiej londyńskiej dzielnicy Chelsea. Obecność Louise w jego
restauracji oznaczała dla Maksa codzienne chodzenie po polu
minowym - co jakiś czas nieuchronnie następował wybuch. Któraś
kolejna awantura nastąpiła w obecności klientów, dlatego Max nie
miał wyboru i musiał z miejsca wylać Louise z pracy.
A teraz Jack zażądał, żeby to właśnie ją zatrudnić! Max chętnie
udusiłby go za ten pomysł.
Oczywiście zgadzał się, że potrzebowali znakomitego fachowca
od public relations i marketingu, zbyt długo polegali na dobrej
reputacji, wypracowanej przez dziadka i ojca, zbyt długo działali w
tradycyjny sposób. Trzeba było odnowić wizerunek „Bella Lucia",
rozreklamować ją na nowo, pokazać, że się rozwija. Budowali nową
restaurację w Qu'Arim i zamierzali stworzyć sieć luksusowych
restauracji na całym świecie. Nowoczesny PR i marketing były im
absolutnie niezbędne.
Jack uparł się, że najlepsza jest Louise, że nikogo innego nie
chce, a potem - jak to on - wyjechał sobie, jak zwykle zostawiając
Maksa z całą robotą. To Max miał przekonać Louise, żeby rzuciła
RS
5
wszystko i przyszła pracować dla niego. Co oczywiście nie będzie
proste...
Owszem, zupełnie nie sprawdziła się jako maitre d', wolała
flirtować z gośćmi, zamiast zajmować się pracą, za to jako specjalista
od PR-u i marketingu odnosiła spektakularne sukcesy. Do jej klientów
należały najbardziej dochodowe sieci restauracji w całym kraju, znała
wszystkie ważne osoby w branży, miała liczne kontakty wśród
dziennikarzy, a dzięki arystokratycznej rodzinie matki miała też łatwy
dostęp do najbardziej elitarnych kręgów.
Krótko mówiąc, w swojej dziedzinie była na absolutnym topie.
Max wiedział, że gdyby to on znajdował się na jej miejscu, a ona
przyszłaby z propozycją pracy w jej restauracji, w ogóle nie chciałby z
nią rozmawiać. Musiałaby chyba paść na kolana i błagać.
Miał cichą nadzieję, że jemu błaganie na klęczkach zostanie
zaoszczędzone, lecz słaba to była nadzieja. Sprawdził godzinę. Jeśli
się pospieszy, złapie Louise, gdy będzie wychodziła z pracy. Telefonu
można nie odebrać, ale trudniej jest się kogoś pozbyć podczas
spotkania twarzą w twarz.
- Louise, jesteś prawdziwym skarbem.
Oliver Nash towarzyszył jej, gdy zamykała biuro, wyszedł razem
z nią na ulicę, a gdy się żegnali, przytrzymał jej rękę w swoich
dłoniach.
- Czy dasz się zaprosić na kolację? Chciałbym w ten sposób
podziękować za to, co dla nas zrobiłaś.
- Oliverze, najlepiej mi podziękujesz, gdy szybko uregulujesz
rachunek, który ode mnie otrzymasz.
RS
6
- Zobaczysz, któregoś dnia uczynisz mnie szczęśliwym
człowiekiem i powiesz „tak".
Roześmiała się.
- Gdybym to zrobiła, przeraziłabym cię prawie na śmierć.
Wracaj do domu i do twojej uroczej żony.
- Za dobrze mnie znasz...
Kiedy nachylił się, by pocałować ją w policzek, spostrzegła
ponad jego ramieniem, że kilka metrów dalej stoi Max, opierając się o
swój sportowy wóz, i obserwuje ich.
- Przerzuciłaś się ze smarkaczy na starszych panów, Lou?
Na szczęście było już dość ciemno, więc nikt nie zauważył, jak
się zarumieniła. Oliver, wciąż nie puszczając jej dłoni, pytająco uniósł
brew, więc Louise zrozumiała, że musi przedstawić sobie obu
mężczyzn.
- Oliverze, chyba nie spotkałeś jeszcze mojego... - Zreflektowała
się w ostatniej chwili. Ciągle nie zdołała przyzwyczaić się do swojej
nowej tożsamości. - Nie spotkałeś chyba jeszcze Maksa Valentine'a.
Max, to jeden z moich najlepszych klientów, Oliver Nash, prezes
Nash Group.
- A, tanie i kiepskie jedzenie? - upewnił się Max.
- Szybkie i duże zyski - odparł Oliver, raczej rozbawiony niż
zirytowany faktem, że wywołał zazdrość sporo młodszego
mężczyzny. - W odróżnieniu od tych w pańskim sektorze.
Ta krótka - i nieprzyjemna - wymiana zdań pozwoliła Louise
ochłonąć i pozbierać myśli.
RS
7
- Oliverze, zobaczymy się jutro - rzekła, przecinając te
impertynencje.
- Chętnie cię podwiozę - zaproponował, wskazując swego rolls-
royce'a. - Zobacz, zaczęło padać.
- Louise i ja mamy ważną sprawę do przedyskutowania - wtrącił
Max, ujmując ją za łokieć. - To sprawa rodzinna.
Ledwie jej dotykał. On w ogóle starał się jej nie dotykać od
tamtego momentu, gdy zaczęli zwracać na siebie zbyt dużą uwagę, do
czego, jako kuzyni, nie mieli prawa. Dopiero potem się okazało, że
Louise została adoptowana...
Odsunęła się od niego.
- Max, pracuję od dziesiątej do szóstej, na dziś już pracę
skończyłam i nie zamierzam omawiać interesów.
- Do szóstej? Jest prawie ósma.
- W przypadku najlepszych klientów godziny pracy mogą zostać
przedłużone.
- Na przykład aż do rana? Zignorowała tę dwuznaczną uwagę.
- Jeśli chcesz porozmawiać o interesach, zadzwoń rano do mojej
asystentki i umów się na spotkanie. Może uda mi się wygospodarować
dla ciebie godzinę w przyszłym tygodniu.
- Odwróciła się do Nasha. - Dziękuję za chęć podwiezienia
mnie, ale nie chcę cię dłużej zatrzymywać. - Pocałowała go w
policzek. - Do zobaczenia jutro na sesji zdjęciowej.
Kiedy zostali sami, spojrzała na Maksa.
- Nie brakuje ci czegoś?
RS
8
- Specjalisty od public relations - odparł natychmiast.
Potrząsnęła głową.
- Nie, chodziło mi o pustogłową blondynkę uczepioną twojego
ramienia. One zapewne mają jakieś imiona, ale trudno nadążyć...
Z satysfakcją patrzyła, jak Max zaciska zęby i przełyka jakąś
zjadliwą odpowiedź. Po raz pierwszy musiał trzymać język za zębami.
Korzystając ze swojej przewagi, rozejrzała się, jakby jego kolejna
laleczka mogła znajdować się w pobliżu, tylko poszła pooglądać
wystawy.
- Chyba za zimno na to, żeby takie delikatne istotki wychodziły
na powietrze - zauważyła, ponieważ Maksowi należała się mała
odpłata za tamtą uwagę o przerzuceniu się na starszych panów. - Ach,
przypomniało mi się! W święta przyprowadziłeś na obiad niejaką
Maddie, ale wyszła z Jackiem, prawda?
- Zdaniem Jacka jedyna blondynka, jakiej aktualnie potrzebuję,
to ty.
- Doprawdy? No to chyba musisz bardziej się starać.
To rzekłszy, odwróciła się od niego i machnęła na
przejeżdżającą taksówkę. Ku jej zaskoczeniu Max wsiadł razem z nią.
- To moja taksówka - zauważyła. - Ty masz swój samochód.
- Musimy porozmawiać.
- Ja nie muszę.
Max nie odpowiedział, tylko podał kierowcy jej adres.
- Mylisz się, sądząc, że w taki sposób dostaniesz, czego chcesz -
skwitowała.
RS
9
- A w jaki dostanę? - spytał, odsuwając się jak najdalej, co
bynajmniej nie poprawiło jej nastroju.
- W żaden. Z jakiego powodu miałabym rzucać moją pracę i
wszystkich moich klientów, żeby przejść do „Bella Lucii"? Dlaczego
w ogóle mam tracić czas na rozmowy z tobą?
- Jesteśmy rodziną, to powinno wystarczyć.
- Rodziną? Chyba nie uważałeś, Max. To była tylko bajeczka
wymyślona przez ludzi, którzy udawali moich rodziców.
- Nie bądź śmieszna, Lou, oczywiście, że jesteśmy rodziną.
Uniosła brew.
- Jeśli chcesz na tej podstawie szantażować mnie poczuciem
lojalności...
- Nie zamierzam cię szan...
Przerwała mu.
- Cóż, argument o rodzinie nie był dla ciebie ważny, gdy
wyrzuciłeś mnie z pracy, w dodatku ogłaszając to na środku
restauracji pełnej ludzi. To też wcale nie przeszkadzało ci mnie
upokorzyć. Tak więc przykro mi, ale nie mam ochoty ponownie dla
ciebie pracować. Co prawda jestem blondynką, ale nie każda
blondynka jest idiotką.
- Lou, to stare dzieje...
- Tak, ale nic się nie zmieniło. Nadal traktujesz mnie jak głupią
smarkulę, która nie odróżnia prawej ręki od lewej. Dopiero co
obraziłeś mnie w obecności bardzo cennego klienta. Ignorujesz moje
życzenia. Cóż, mam dla ciebie przykre wieści: jestem dorosła,
świetnie sobie radzę, zrobiłam karierę własnymi siłami, startując od
RS
10
zera, tak samo jak William Valentine. Mógłbyś kiedyś i ty tego
spróbować, miałbyś może wtedy więcej szacunku dla ludzi, którzy do
wszystkiego doszli sami.
Pożałowała tej ostatniej uwagi, gdyż była niesprawiedliwa, Max
należał do ludzi, którzy ciężko i uczciwie pracują. Niestety, w jego
obecności przestawała myśleć racjonalnie oraz panować nad
językiem.
Nachyliła się i popukała w szybę dzielącą ich od kierowcy.
- Proszę się zatrzymać.
Taksówka przystanęła przy krawężniku, lecz Max nawet nie
drgnął.
- Chcesz, żebym cię błagał na klęczkach, tak?
Przez moment chciała to zobaczyć, ale wiedziała, że Max nawet
wtedy musiałby być górą. Jego spojrzenie mówiłoby wyraźnie, że
Louise jest małostkowa, skoro żywi do niego urazę po latach i każe
mu przed sobą klękać.
- Chcę tylko tego, żebyś słuchał, co mówię. A mówię: Dobranoc,
Max.
Myślała, że dalej będzie się upierał, lecz on wysiadł bez słowa i
przez okno podał taksówkarzowi banknot, opłacając całą jazdę Louise
do domu. No tak, jak zwykle musiał w jakiś sposób kontrolować
sytuację. Potem postawił kołnierz i w zacinającym zimnym deszczu
ruszył w stronę jej biura, gdzie zostawił samochód.
- I co? To już koniec? - Taksówkarz, który ewidentnie słyszał
całą rozmowę, odwrócił się do Louise. - Naprawdę pani chce, żebym
jechał dalej? A za minutę nie zmieni pani zdania i nie każe mi
RS
11
zawracać? Bo widzi pani, ja tu muszę skręcić, ale to ulica
jednokierunkowa, jak w nią wjedziemy, nie będzie już jak wrócić.
Max musiał sam przed sobą przyznać, że zachował się jak
ostatni idiota i został potraktowany tak, jak na to zasłużył. A najgorsze
było to, że przy nikim innym nie zachowywał się w podobny sposób,
jedna Louise wyzwalała w nim najgorsze cechy, przy niej z
cywilizowanego człowieka stawał się jakimś nieokrzesanym
neandertalczykiem.
Zaprzepaścił dobrą okazję - chciał zaprosić Louise na drinka lub
na kolację, a tymczasem, ponieważ nie wyszła z pracy o szóstej i
przyszło mu czekać na nią dwie godziny, miał czas, by przypomnieć
sobie inne związane z nią zmarnowane okazje.
Niedługo przed ostatnimi świętami Bożego Narodzenia
dowiedziała się, że została adoptowana. Musiała być w szoku,
przecież po czymś takim człowiek traci grunt pod nogami. Max
zamierzał porozmawiać z nią, zapewnić, że zawsze będzie mogła na
niego liczyć, jakby był najbliższą rodziną, lecz do rozmowy nie
doszło, gdyż Louise zjawiła się na świątecznym obiedzie w dość
szokującym stroju, a w dodatku w towarzystwie młodszego od siebie
przystojnego byczka.
Oczywiście Max rozumiał, że to była czysta demonstracja z jej
strony, kara dla rodziny za ukrywanie prawdy o adopcji, próba
pokazania Valentine'om, że jej nie zależy i że ma w nosie ich opinię.
Max nie winił jej za to - to znaczy, nie winił jej, gdy myślał
racjonalnie. Ale nie mógł myśleć racjonalnie, gdy widział, jak ten
RS
12
byczek ją obejmuje, bo wtedy w grę zaczynały wchodzić bardziej
pierwotne instynkty...
Nie porozmawiał z nią w czasie świąt, potem też nie zadzwonił,
bo przecież i tak go nie potrzebowała, w końcu miała tego swojego
młodego Australijczyka, w którego szerokich barach mogłoby
wypłakać się naraz sześć kobiet, a nie tylko ona jedna.
Myślał więc o tym wszystkim i wyrzucał sobie, że w ogóle
dopuścił do tego, że afiszowała się z tamtym smarkaczem, bo
gdyby Max ją wspierał, to nie szukałaby pocieszenia u kogo innego. I
kiedy w swoich rozmyślaniach doszedł właśnie do tego punktu,
Louise wyszła z pracy w towarzystwie Olivera Nasha, na co Max
zareagował jak byk na czerwoną płachtę i zrobił z siebie kompletnego
idiotę. Nawet nie musiał się specjalnie starać...
Tylko Louise potrafiła doprowadzić go do podobnego stanu.
Wyjął telefon komórkowy i wybrał jej numer, powtarzając sobie,
że to dla dobra rodzinnej firmy. Musiał tylko przestać myśleć o Louise
jako o wiecznym kłopocie, a zacząć traktować ją jako znakomitą
profesjonalistkę, którą bez wątpienia była, przestać na nią naskakiwać,
a zacząć słuchać, co miała do powiedzenia...
Tym razem, gdy włączyła się poczta, nie zirytował się, tylko
zaczął nagrywać wiadomość.
- Lou, wiem, że jesteś bardzo zajęta... Dlatego byłbym ci
ogromnie wdzięczny, gdybyś zechciała poświęcić mi godzinę i
porozmawiać o przyszłości, o „Bella Lucii"...
- Max.
RS
13
Usłyszał jej głos i z zaskoczeniem spojrzał na telefon. Odebrała
w połowie nagrywania wiadomości?
- Max!
Odwrócił się.
Louise stała za nim, padało na nią światło witryny sklepowej, na
jej włosach i na jej długim czarnym płaszczu błyszczały krople
deszczu.
Czyli odprawiła taksówkę i poszła za nim! Zaniemówił na
moment.
- Lou... właśnie zostawiałem wiadomość dla ciebie.
- Słyszałam. - Niemal się uśmiechnęła. - Brzmiało to bardzo
uprzejmie, więc musisz być naprawdę zdesperowany. - Ponieważ Max
nadal stał bez ruchu, jakby wmurowało go w chodnik, rozłożyła ręce i
spojrzała w niebo. -I co? Będziemy tak stali na deszczu?
- Zapraszam na drinka. Na kolację - rzekł bez tchu, nadal nie
wierząc swojemu szczęściu. - Tu niedaleko jest...
- Nie pójdę do żadnej z twoich restauracji. Porozmawiajmy na
neutralnym gruncie.
- Dobrze, ty wybierasz - zgodził się skwapliwie.
Zaprowadziła go do restauracji niedaleko swojego biura, gdzie
powitano ją ciepło i przyjaźnie, najwyraźniej była częstym gościem.
- Jak twoja podróż do Australii? - zagadnął. - Byłaś w
Melbourne, dobrze pamiętam? Podobało ci się to miasto? Jak tam
jest?
- Pytasz, czy warto tam otworzyć kolejną restaurację „Bella
Lucia"?
RS
14
Czyli dawała mu do zrozumienia, że nie chce z nim rozmawiać o
swojej drugiej rodzinie, świeżo odnalezionej. Pragnął zaprotestować,
przecież wszyscy Valentine'owie też stanowili jej rodzinę, więc mieli
prawo wiedzieć, co się u niej dzieje. Ale rozmowę na ten temat musiał
odłożyć na kiedy indziej.
- Sugerujesz, że ja zawsze myślę tylko o pracy?
Nie odpowiedziała, a więc dokładnie to miała na myśli. Ale
mógł obrócić to na własną korzyść, od razu przechodząc do rzeczy.
- Czy twoim zdaniem Melbourne byłoby dobrą lokalizacją dla
„Bella Lucii"?
- Moim zdaniem pochopnie zakładasz, że „Bella Lucia
cokolwiek mnie obchodzi.
- Dzięki niej przez dwie trzecie twojego życia miałaś co jeść,
gdzie mieszkać i w co się ubierać, a wszystko to było najlepszej
jakości - przypomniał jej. - To dzięki niej wuj John kupił ci
mieszkanie, gdy postanowiłaś wyprowadzić się z domu i zacząć
dorosłe życie. Los rodzinnej firmy mógłby cię więc chociaż trochę
obchodzić, nie sądzisz?
To było okrutne zagranie, ale celne. Louise mogła być aktualnie
zła i rozżalona, lecz wiedziała, jak wiele zawdzięcza Ivy i Johnowi
Valentine'om. Zarumieniła się, więc Max zrozumiał, że trafił w czuły
punkt.
- Jak zazwyczaj planujesz kampanię marketingową? Od czego
zaczynasz? - spytał, by pokazać, że ceni jej opinię, że ma ją za
eksperta.
Przez moment ociągała się z odpowiedzią, a Max nie naciskał.
RS
15
- Przede wszystkim trzeba ugruntować markę.
- Markę? Nie jesteśmy siecią fast-foodów Olivera Nasha -
przypomniał.
Wykonała zniecierpliwiony gest.
- Myślisz w ograniczony sposób. Co według ciebie sprowadza
ludzi w progi „Bella Lucii"?
- To zależy, przecież każda z naszych restauracji ma
indywidualny styl. Ten sam człowiek umówi się na biznesowy lunch
w lokalu przy Berkeley Square, żonę zabierze na kolację do
Knightsbridge, a z kolei w Chelsea wyprawi przyjęcie dla swojego
dziecka, które właśnie osiągnęło pełnoletniość.
- A kogo zabrałby do Qu'Arim?
Przez chwilę zastanawiał się, kogo on sam by zabrał, a potem
potrząsnął głową, starając się odegnać od siebie wizję ich dwojga w
Qu'Arim - jego i Louise.
- Kobietę, którą kocha. To miejsce stworzone dla romantycznej
miłości.
- To wyeksploatowane słowo. A gdybyś miał opisać to miejsce
przez porównanie do tkaniny, co by to było?
- Do tkaniny?
- Tak. Na pewno nie bawełna. Tweed też odpada. Aksamit?
Jedwab? - wyliczała.
- Jedwab. Z dodatkiem kaszmiru.
- A pora dnia?
- Noc - odparł bez namysłu. - Z wąskim sierpem księżyca i
gwiazdami jak na wyciągnięcie ręki.
RS
16
-I z dumnym szejkiem oraz jego piękną niewolnicą? -
dopowiedziała, kiwając głową. - Max, to nie jest żadna romantyczna
miłość, tylko męska fantazja seksualna.
- Czy to źle?
- Niekoniecznie - przyznała, chociaż z lekkim ociąganiem. -
Teraz nie wolno tego mówić otwarcie, ale faktem jest, że wszelkie
skojarzenia z seksem sprzedają się świetnie. Ciekawe tylko, jak
kobieta odebrałaby to miejsce.
Uśmiechnął się.
- Zabiorę cię tam. Wtedy mi powiesz.
- To ja przeprowadzam rozpoznanie rynku, nie ty - odparła,
zręcznie omijając pułapkę. - Opowiedz mi więcej.
Opowiedział więc o luksusowym kurorcie, budowanym przez
Surima, szejka Qu'Arim, jego przyjaciela z lat szkolnych. O kuchni
arabskiej, ongiś najbardziej wyrafinowanej na świecie, ogromnie
cenionej na dworach średniowiecznej Europy. Ponieważ Louise
dopytywała o szczegóły, zaczął się trochę odprężać i myśleć, że może
jednak to się uda...
- Mówiłem serio, że chciałbym cię tam zabrać. Mogłabyś wtedy
sama ocenić.
- A co planujesz po Qu'Arim? - spytała, nie przyjmując
zaproszenia, ale też nie odrzucając go. - Na jak dużą skalę ma to być
ekspansja?
- Na tak dużą, jak wielki jest świat. Obie Ameryki, Azja, Europa.
- Skoro mówimy o Europie... Wziąłeś pod uwagę Meridię?
- Jak najbardziej.
RS
17
- Moim zdaniem powinieneś umieścić ją na samej górze listy.
Skora twoja siostra jest królową, na pewno uświetniłaby otwarcie
„Bella Lucii" swoją obecnością, więc media biłyby się o wyłączność
na relację z tego wydarzenia.
- Lou, nie rzucamy naszych gości na łup mediom.
Gwarantujemy im prywatność i pełną dyskrecję.
- Dobrze, mogę to obrócić na naszą korzyść. Materiał, jaki
dostaną media, to będą tylko przebłyski, jakby zerknięcie z daleka
przez uchylone drzwi. Stworzymy aurę pewnej tajemniczości, atrakcji
tylko dla wybranych. Widok rąbka koronkowej bielizny zawsze jest
bardziej intrygujący niż kompletna nagość...
Max przyłapał się na tym, że odruchowo zerknął na kaszmirowy
sweter Louise, przylegający do biustu i ukazujący niewiele dekoltu, a
przecież wystarczająco dużo, by pomyśleć o rozkoszach, jakie się tam
kryły. Akurat jemu nie trzeba było tłumaczyć tego, jak bardzo
pociągająca jest tajemnica i to, co niedostępne, gdyż z takim właśnie
niezaspokojonym pragnieniem przyszło mu żyć od wielu lat.
RS
18
ROZDZIAŁ DRUGI
- To zależy od tego, jaka kobieta tę koronkę nosi - rzekł
gwałtownie. - I od tego, jak wygląda, gdy już ją zdjęła.
Louise uniosła brew, nie bardzo wiedząc, o co mu chodzi.
- Spędziłaś w Meridii więcej czasu ode mnie - ciągnął, nim
zdążyła spytać. - Jaką opcję sugerowałabyś dla tamtejszej restauracji
„Bella Lucia"?
- Och, jest ich wiele. Superekskluzywny lokal na starym mieście
blisko zamku królewskiego. Albo miejsce bardziej dostępne, z dużym
tarasem lub ogródkiem, przyciągające całe rodziny. Albo
bezpretensjonalny pawilon nad samym jeziorem, z własnym
pomostem, bo tam chyba każdy ma łódź... - wyliczała z zapałem,
widząc wszystko oczami wyobraźni i rysując dłońmi w powietrzu, by
uzmysłowić rozmówcy, o co jej chodzi.
Zawsze gestykulowała w podobny sposób, Ivy mówiła, że to
wpływ włoskich genów, ale przecież to było tylko kolejne kłamstwo.
- Jak szybko zdołasz zakończyć wszystkie inne sprawy i
przyłączyć się do nas?
- Słucham? - spytała uprzejmym tonem, tak uprzejmym, że
zwiastował kłopoty.
Przez moment rzeczywiście dała się ponieść, lecz Max bez pudła
sprowadził ją na ziemię i oblał wiadrem zimnej wody. Już założył, że
dopiął swego, a taka postawa doprowadzała ją do furii. On w każdej
RS
19
sytuacji musiał postawić na swoim, jakby został zaprogramowany,
żeby wygrywać.
- A czemu w ogóle miałabym porzucać firmę, którą zbudowałam
od zera? Czemu miałabym pracować dla ciebie?
Uśmiechnął się.
- Trochę za późno udawać brak zainteresowania.
Dopiero w tym momencie zauważyła, że w ferworze nachyliła
się mocno nad stołem i że w rezultacie znajduje się blisko Maksa -
niebezpiecznie blisko, ponieważ lada moment zatonie w tych
niebieskich oczach, które, odkąd pamiętała, działały na nią z
hipnotyzującą siłą.
Wyprostowała się.
- Moje zainteresowanie tematem wynika wyłącznie z powodów
zawodowych.
Kiedyś chyba umarłaby ze szczęścia, gdyby Max jej
potrzebował, ale teraz... Teraz za nic nie rzuciłaby tego, co
wypracowała w pocie czoła, tylko po to, żeby wrócić pod opiekuńcze
skrzydła Valentine'ów. Nie potrzebowała ich. A przede wszystkim nie
potrzebowała jego.
- Ponadto zamierzam otworzyć drugie biuro w Melbourne, to
będzie moja baza w Australii.
Przez moment miał taką minę, jakby zdzieliła go kijem.
- Ale przecież tutaj jest twoje życie, twoja rodzina... -
zaprotestował.
RS
20
- Doprawdy? Teraz, kiedy wyszło na jaw, co tata kiedyś
zmajstrował, jakoś nie czuję się oczkiem w głowie, raczej pewnym
naddatkiem.
Max nawet nie mógł zaprzeczyć, gdyż oboje wiedzieli, że John
Valentine zrobi wszystko dla synów, o których istnieniu dowiedział
się dopiero niedawno. Chociaż jeden z nich zagroził istnieniu
rodzinnej firmy, nadal miał pełne poparcie ojca. I jego miłość.
- Powiedziałaś rodzicom, że chcesz się przenieść do Australii?
- Jeszcze nie.
- Rozumiem, że boleśnie to wszystko przeżywasz, ale nie
odcinaj się z tego powodu od rodziny... Ach, rozumiem - rzekł nagle
lodowatym tonem. - Chodzi o twojego australijskiego kochasia? To ze
względu na niego, tak?
- Czy ta uwaga miała dotyczyć Cala Jamesona?
- Jeśli tak się nazywa ten szczeniak, który kleił się do ciebie
przez całe przyjęcie świąteczne, to owszem.
- Wcale się do mnie nie kleił!
- Och, daj spokój. Przyszłaś ubrana jak dziewczyna z
rozkładówki „Playboya", w stroju świętego Mikołaja i...
- Zawsze przychodzę w stroju świętego Mikołaja! - przerwała
mu z gniewem.
Ponieważ ich ojcowie, będący przyrodnimi braćmi, od lat
pozostawali w konflikcie, każde rodzinne święta groziły potężną
awanturą. Dlatego też Louise zawsze przychodziła ubrana jak święty
Mikołaj, przynosząc wór starannie przemyślanych prezentów, które
miały wprowadzić każdego obdarowanego w dobry nastrój. Tym
RS
21
samym przyczyniała się trochę do zaprowadzenia pokoju na świecie -
zaprowadzając go na czas świąt w rodzinie Valentine'ów.
Jednak tego roku na obiedzie świątecznym mieli pojawić się
również dwaj nowi członkowie rodziny - synowie Johna, o których
istnieniu dowiedział się ledwie kilka miesięcy wcześniej. Louise,
wytrącona z równowagi odkryciem prawdy o sobie i swoich
rodzicach, nie zamierzała tym razem przybywać z gałązką oliwną.
Owszem, ubrała się jak Mikołaj, ale prowokacyjnie i przewrotnie,
wkładając króciuteńką mini z czerwonego zamszu, wysokie botki z
takiego samego zamszu i biały sweterek z futerkiem odsłaniający goły
brzuch. Do tego wpięła kolczyk w pępek. Jakby tego było mało,
kolczyk zapalał się i świecił, gdy robiło się wystarczająco ciemno.
Zarumieniła się na wspomnienie tamtego dnia. Nie powinna była
stawać pod jemiołą, żeby Cal mógł ją pocałować i żeby w ten sposób
zagrać na nerwach coraz bardziej ponuremu Maksowi. Tak, to był
błąd.
- A czy pod spodem też miałaś...
- Jadę do Australii, bo mam tam rodzinę - weszła mu w słowo,
nim zdążył powiedzieć coś, co mogłoby ją rozjuszyć. - Tam mieszka
moja zamężna przyrodnia siostra Jodie.
- Ledwie ją znasz - wytknął.
- A mimo to wolę jej towarzystwo niż twoje! Nic się nie
zmieniło, Max, jesteś ciągle taki sam. - Wstała. Miała dość tej
rozmowy, czuła, że się dusi. Musiała wyjść na świeże powietrze. - Nie
chcę z tobą pracować.
Poderwał się również i stanął jej na drodze.
RS
22
- Chcesz. Kiedy opisywałaś, co byś zrobiła, aż oczy ci się
świeciły. Valentine'ówie to „Bella Lucia", każdy z nas ma to we krwi.
Popatrzyła na niego ze zdumieniem. Gdzie on był przez ostatnie
miesiące? Czy naprawdę nic nie rozumiał? Najwyraźniej nie, w końcu
Max nie był od rozumienia, dla niego nie liczyli się ludzie i ich
uczucia, istniała tylko praca. W takim razie spróbuje mu uświadomić,
o co chodziło.
- Powiedzieć ci, gdzie będę jutro po południu? W restauracji na
najwyższym piętrze National Portrait Gallery. Elegancki wystrój,
znakomity łosoś i wspaniały widok na pocieszenie, gdyby rozmowa
okazała się nieprzyjemna.
- Nieprzyjemna? Dajesz kosza Australijczykowi? - spytał z
ledwo skrywaną satysfakcją.
- Co? Nie. Zresztą Cal to nie twoja sprawa. Jutro spotykam się z
matką. Nie z twoją ciotką, nie z Ivy Valentine, o której przez całe
życie myślałam, że to moja matka. Spotykam się z Patricią Simpson
Harcourt, kompletnie obcą mi osobą, która mnie urodziła. Z kobietą,
która będzie mogła mi opowiedzieć o moim ojcu, bo na razie wiem o
nim tylko tyle, że to nie John Valentine.
- Lou...
- Teraz wreszcie rozumiesz? - ciągnęła, by nie próbował jej
powiedzieć, że to wszystko nie ma znaczenia. Miało, i to
fundamentalne. - Mówisz, że Valentine'owie mają „Bella Lucię" we
krwi. Ale w moich żyłach nie płynie ani jedna kropla krwi
Valentine'ów. Ani jedna.
RS
23
- Lou, proszę... - Chwycił ją za rękę, żeby nie odeszła. - Nie rób
niczego bez zastanowienia. „Bella Lucia" cię potrzebuje. - A potem
wreszcie z ociąganiem powiedział to, co pragnęła usłyszeć od lat: - Ja
cię potrzebuję.
Zamurowało ją. To Max był zawsze opoką dla całej rodziny, to
jego potrzebowano, to do niego się zwracano o pomoc w
kryzysowych sytuacjach. On sam nie robił tego nigdy. To był
pierwszy przypadek, gdy kogoś potrzebował. Co więcej, tym kimś
okazała się właśnie ona.
- Już raz wyrzuciłeś mnie z pracy - przypomniała. - Na oczach
gości i pracowników. Wtedy nie obchodziło cię, że jesteśmy rodziną.
- Obchodziło - uciął. - To właśnie był główny problem.
- N-nie rozumiem.
-Nie?
Oczywiście, że rozumiała doskonale. Durzyła się w nim bez
pamięci jako nastolatka, chociaż nie miała prawa czuć czegoś
podobnego w stosunku do kuzyna, to było złe, zakazane. Ale dorosła
już dawno, więc miała nadzieję, że jej przeszło. Nic z tego.
Wystarczył dotyk dłoni Maksa, a znów stawała się nieprzytomną
idiotką, którą rządziły hormony...
- Nie rozumiesz? - powtórzył. - Naprawdę jesteś taka głupia?
Wyrwała rękę z jego uścisku.
- Dzięki za tę uwagę, Max. Właśnie mi przypomniałeś, czemu
prędzej umrę z głodu, niż przyjdę pracować dla ciebie.
Szybkim krokiem ruszyła ku drzwiom, na ten widok kelner
rzucił się po jej płaszcz, lecz Louise nawet się nie ubrała, tylko
RS
24
wyrwała mu go z ręki. Kelner zdążył jedynie skoczyć ku drzwiom i
otworzyć je przed nią. Wyszła na deszcz, a ponieważ nie spostrzegła
żadnej taksówki, z determinacją poszła w stronę domu na piechotę,
nie zatrzymując się, żeby się ubrać.
...w moich żyłach nie płynie ani jedna kropla krwi Valentine'ów.
Ani jedna...
Max stał bez ruchu, w jego głowie dźwięczały te słowa i powoli
docierało do niego ich znaczenie.
- Czy przynieść rachunek?
Głos kelnera przywrócił go do rzeczywistości. Max zrozumiał,
że jeśli pozwoli Louise odejść i nic nie zrobi, wtedy nie tylko on straci
ją na zawsze, ale może także cała rodzina, która ją kochała. Nie
odpowiadając, cisnął kartę kredytową na stół i pobiegł ku drzwiom,
gdzie szatniarz już przewidująco czekał z jego płaszczem. I z
otwartymi drzwiami.
Max zobaczył ją w oddali. Szła, nie bacząc na deszcz, zapewne
już przemoczona do nitki, a to dawało mu nadzieję, bo gdyby
naprawdę nie dbała o nich wszystkich, nie przeżywałaby tego tak
mocno.
Zawołał za nią, lecz nawet nie zwolniła. Zawołał ponownie, co
też nic nie dało. Louise zatrzymała gestem taksówkę, która właśnie
powoli wyjechała zza rogu, szukając klienta. Max rzucił się biegiem,
zdołał dopaść taksówki i zamknąć jej drzwi z powrotem, by Louise
nie mogła wsiąść.
- Przyznaję ci rację.
RS
25
Nie odpowiedziała, odwróciła się i zauważyła kolejną taksówkę,
lecz Max chwycił ją za rękę, nim zdążyła na nią skinąć.
- Przyznaję ci rację - powtórzył znacznie łagodniejszym tonem, a
potem delikatnie założył jej za ucho pasmo mokrych włosów. I nie
cofnął ręki. - Jesteś adoptowana.
- Brawo! Po raz pierwszy w życiu słuchałeś, co mówię -
podsumowała z ironią, ale brzmiał w tym również ból.
Max patrzył, jak po jej twarzy spływają krople deszczu, zlepiając
długie rzęsy. A może to nie deszcz, tylko łzy? Ta myśl sprawiła, że
nagle zapragnął ją pocałować.
Nie teraz, to nie jest dobry moment, ostrzegł głos w jego głowie.
Max od lat słuchał tego głosu, który kazał mu trzymać się z dala
od Louise i nie dać jej się sprowokować. Bo przecież znęcała się nad
nim, kusiła, żeby uległ instynktowi, który pchał go ku niej. Zawsze,
gdy się na niego gniewała, pragnął zamknąć jej usta pocałunkiem - i
wiedział, że ona także tego chciała. Ale nie mógł jej ulec, nie mógł
poddać się tej sile, która powodowała, że zaczynało między nimi
iskrzyć, gdy tylko znaleźli się w tym samym pokoju. Ręce przy sobie,
powtarzał mu ten głos. Nie masz prawa.
Teraz jednak zakaz przestał istnieć i Max natychmiast uległby
pokusie, gdyby nie lata samodyscypliny w stosunku do Louise. To
naprawdę był zły moment. Przecież chodziło o restaurację, nie o
niego.
Louise cały czas nie cofała się i nie próbowała odtrącić jego ręki,
która wciąż dotykała jej policzka.
- Słuchałem. Nie jesteś moją kuzynką.
RS
26
- Niektórzy ludzie są naprawdę odkrywczy...
Czuł pod palcami gładką skórę, miał przed sobą te kuszące pełne
usta i nagle te wszystkie lata trzymania się z dala od niej zaciążyły mu
straszliwie. Teraz już mógł...
- A skoro nie jesteśmy spokrewnieni... - ciągnął zmienionym
głosem - to nie ma problemu, prawda?
Nie teraz, idioto, odezwał się głos rozsądku. Wszystko
zepsujesz. I nie próbuj jej całować, przecież wiesz, że na pocałunku
się nie skończy, bo ona nie będzie w stanie się oprzeć. Tylko co
potem? Wiesz, że ona nigdy ci tego nie wybaczy.
- Nie ma? - Ściągnęła brwi, a potem potrząsnęła głową,wyraźnie
nie zamierzając ciągnąć niebezpiecznego tematu. - Za dużo sobie
wyobrażasz, Max. Cały czas wydaje ci się, że możesz się zjawić,
pstryknąć palcami, a ja polecę w podskokach spełniać twoje
zachcianki. Tylko że ja nie mam powodu rzucać dla ciebie mojej
dobrze prosperującej firmy. Odnoszę sukcesy, mam własne życie i...
- Wiem. Nie jesteś mi nic winna. Ale pomyśl o „Bella Lucii",
pomyśl o twoim ojcu...
Gniewnie odtrąciła jego rękę, a wtedy Max zrozumiał, że
wzmianką o ojcu tylko pogorszył sprawę. Wszystko przez to, że
Louise nie rozumiała, jakie miała szczęście w życiu. Była dla Ivy i
Johna Valentine'ów oczkiem w głowie, ukochaną córeczką, której
potrzeby zawsze stawiali na pierwszym miejscu. Max nigdy nie
doświadczył niczego podobnego ze strony swoich rodziców, dlatego
zawsze zazdrościł Louise. Ba, chętniej przebywał w domu wujostwa
niż we własnym, gdyż tam znajdował dużo więcej ciepła. Ale w tym
RS
27
momencie nie zamierzał tego wszystkiego tłumaczyć, gdyż na razie
nie chciała go słuchać. Powinien był przed chwilą nie zastanawiać się,
tylko pójść za głosem instynktu i pocałować ją, to z pewnością
przyniosłoby lepszy efekt. Niestety, przegapił okazję.
- Jesteś cała przemoczona - stwierdził, wyjął jej z ręki płaszcz i
narzucił go jej na ramiona. - Musisz wracać do domu i ogrzać się. -
Otworzył drzwiczki taksówki i wsadził Louise do środka. - Może jutro
przydałoby ci się towarzystwo? - spytał, kierowany nagłym impulsem.
- Jutro? - spytała nieco nieprzytomnie, ponieważ właśnie
myślała o tym, że Max nie wykorzystał okazji. Przez moment była
absolutnie pewna, że chciał ją pocałować. Nareszcie. .. Lecz on tego
nie zrobił, więc była na niego zła. Czemu jej nie pocałował?!
- Podczas spotkania z tą kobietą, która mówi, że jest twoją
matką.
- Mówi? Ona jest moją matką!
- W większym stopniu niż Ivy? Trudno mi to zrozumieć.
- Och, nie dziwię się, ty zawsze masz problemy ze
zrozumieniem - wycedziła z sarkazmem. - Ale raz mógłbyś
spróbować postawić się w czyjejś sytuacji.
- Nie bądź taka napastliwa, Louise.
- Ja jestem napastliwa? Ach, rozumiem, powinnam dalej być
słodką, grzeczną dziewczynką i nie sprawiać problemów?
- Dalej? Wiesz, złotko, udało ci się wyprowadzić w pole
pokolenie naszych rodziców, ponieważ szybko zrozumiałaś, że
uroczym uśmiechem zyskasz więcej niż dąsami, ale przede mną swoją
słodką stronę ukrywałaś bardzo skutecznie.
RS
28
Louise już miała na końcu języka równie ciętą odpowiedź, ale
pohamowała się w ostatniej chwili, ponieważ nie chciała dać się
wyprowadzić z równowagi i stracić kontroli nad sytuacją. Max zawsze
wyzwalał w niej najgorsze emocje, pora z tym skończyć.
Odetchnęła głęboko.
Wiedziała od początku, że przyjmie propozycję, ponieważ
rzeczywiście miała dług wdzięczności wobec rodziny, która ją
wychowała. Ale nie podobało jej się, że to Max jest tym, który
zmusza ją do spłacenia długu, stosując emocjonalny szantaż.
Dobrze, wróci do „Bella Lucii". Ale na własnych zasadach.
I tylko za tę cenę, jakiej zażąda. I nie będą to pieniądze.
Na razie jednak postanowiła wrócić do tematu.
- Nie potrzebuję, żeby jutro ktoś mnie trzymał za rękę.
- Nie możesz teraz przewidzieć, jak będziesz się czuła w czasie
spotkania. Naprawdę lepiej w trudnej sytuacji mieć przy sobie kogoś
bliskiego, kogoś, z kim można o wszystkim porozmawiać.
Zmierzyła go chłodnym spojrzeniem.
- I tym kimś miałbyś być ty? Przy tylu restauracjach do
prowadzenia nawet nie znalazłbyś czasu.
- Znajdę.
Wymownie uniosła brew.
- Obiecuję - dodał.
-I będzie tak samo, jak z wielkim balem na zakończenie szkoły
średniej? Kiedy nagle wszystkie telefony przestały działać, bo nawet
nie udało ci się do mnie zadzwonić?
RS
29
Nie musiała przypominać mu dalszych szczegółów. To był
najważniejszy bal w jej życiu - pierwszy dorosły bal. Miała iść z
Maksem, gdyż John Valentine nie puściłby córki na prawie całą noc z
jakimś obcym chłopakiem, dlatego wyznaczył na eskortę bratanka, co
Louise przyjęła z zachwytem, oczywiście starannie ukrywanym.
Tymczasem Max nie przyjechał po nią tego wieczoru, nie dał też
znać, co się dzieje.
- Przecież wiesz, że mieliśmy w restauracji sytuację kryzysową,
tata pilnie potrzebował mojej pomocy. - Gwałtownym gestem
wzburzył włosy dłonią. - Kiedy się trochę uspokoiło, było już po
dziesiątej, a przecież o takiej porze nie mogłem po ciebie jechać.
- Naturalnie. Tak samo, jak nie mogłeś po mnie przyjechać, gdy
obiecałeś odwieźć mnie na lotnisko. - Ponieważ ściągnął brwi, dodała:
- Ach, nie pamiętasz? Nie przejmuj się, nic się nie stało, poleciałam
innym samolotem, to akurat nie było wyjątkowe wydarzenie w życiu,
którego nie da się powtórzyć. Tak więc doskonale wiem, co sądzić o
twoich obietnicach.
- Jutro przyjdę - uciął ostro, a potem powtórzył, lecz tym razem
łagodnym tonem: - Przyjdę...
Wszystko, tylko nie łagodny Max! Z łagodnym, rozumiejącym
Maksem nie miała żadnych szans.
- O ile nie wyskoczy coś ważniejszego - rzuciła.
Zawsze wyskakiwało coś ważniejszego, ponieważ Max w pracy
zapominał o wszystkim, o wszystkich. Zawsze stawiał na pierwszym
miejscu sukces „Bella Lucii", życie osobiste schodziło na dalszy plan.
Może to tłumaczyło, czemu często zmieniał dziewczyny - nie dlatego,
RS
30
że miał naturę playboya, tylko dlatego, że to one się zniechęcały,
kiedy regularnie wystawiał je do wiatru, bo przecież zajmował się
ważniejszymi sprawami.
- Tak więc nie będę na ciebie czekać - dodała, zatrzasnęła drzwi
taksówki i odjechała.
Max patrzył za oddalającym się autem, mówiąc sobie, że
następnego dnia przyjdzie do National Portrait Gallery, choćby jego
trzy londyńskie restauracje właśnie się zawaliły. Nie tylko dlatego
dotrzyma obietnicy, że za wszelką cenę chciał pozyskać współpracę
Louise, chodziło o coś więcej. Ona naprawdę w zatrważającym
tempie odsuwała się od rodziny, znajdując się na najlepszej drodze do
tego, by zupełnie odciąć się od Valentine'ów. Czuła się zdradzona,
niekochana, oszukana, więc chciała od nich uciec, zapewne głównie
po to, by ich ukarać.
Ale nie wiedziała, co robi. Przez całe życie była otoczona
miłością, nigdy nie zaznała goryczy bycia samotną, niekochaną, zdaną
tylko na siebie. I Max nie chciał, by kiedykolwiek musiała tego
zaznać, a właśnie w coś takiego się pchała na własne życzenie. On
jednak na to nie pozwoli.
Wrócił do domu, przemoczony i zziębnięty, wziął gorący
prysznic, cały czas rozważając, co zrobić, by przekonać Louise do
powrotu na łono rodziny. I do podjęcia współpracy w celu ratowania
„Bella Lucii" w czasie recesji. Musiał istnieć jakiś sposób nakłonienia
jej, ponieważ każdy człowiek miał swoją cenę. W większości
przypadków były to po prostu pieniądze, ale one nie skusiłyby Louise.
Pytanie brzmiało: czemu ona nie zdołałaby się oprzeć?
RS
31
Odpowiedzi udzielił mu nie głos rozsądku, lecz instynkt.
Gdybyś ją pocałował, mógłbyś zrobić z nią, co zechcesz...
Co powinno się na siebie włożyć, gdy idzie się na spotkanie ze
swoją matką pierwszy raz w życiu? Coś ładnego, dziewczęcego,
skromnego? Ivy zawsze ją tak ubierała: białe bluzeczki z falbankami,
grzeczne spódniczki za kolano, wszystko oczywiście w najlepszym
gatunku. Nawet sukienkę na ten wielki pierwszy bal dostała różową,
śliczną, bardzo dziewczęcą. W tajemnicy przed rodzicami kupiła inną
i schowała ją na dno torby, zamierzając przebrać się tuż po przybyciu
na bal. Ta nowa kiecka była czarna, obcisła, bez ramiączek i miała
zwalić Maksa z nóg.
Nie, nie chciała już więcej myśleć o Maksie, najchętniej
zapomniałaby o nim na wieki! Nie potrzebowała go. Nie potrzebowała
nikogo. Ani matki, która się jej pozbyła po urodzeniu, ani Ivy, która ją
okłamywała całe życie. Ani faceta, na którego ramieniu mogłaby się
wypłakać.
Zamrugała powiekami, powstrzymując łzy. Och, kogo ona
próbowała oszukać? To był wyjątkowy dzień w jej życiu, więc nie
powinna udawać, że jej nie zależy. Zależało jej, i to bardzo! Dlatego
ostatecznie poszła do pracy w śliwkowej garsonce, mocno wciętej w
talii, w jasnofioletowej jedwabnej bluzce i fioletowych szpilkach z
odkrytymi palcami. Całość kosztowała krocie, lecz wyglądała
zabójczo.
- Louise, taksówka czeka - przypomniała asystentka, podając jej
płaszcz.
- Dziękuję, Gemmo. Gdyby dzwonił Oliver...
RS
32
- Tak, wiem, co mam powiedzieć. Idź już, zaraz będzie czwarta.
Louise z ociąganiem wyszła z biura. Nagle przestało jej się
spieszyć do tego spotkania, całe poranne podekscytowanie minęło bez
śladu. Czuła się dziwnie niepewnie, wolałaby przełożyć to na kiedy
indziej. Och, gdyby przynajmniej miała przy sobie kogoś, kto...
potrzymałby ją za rękę.
Czy Max rzeczywiście przyjdzie?
Weszła do budynku, nie rozglądając się i nie szukając wzrokiem
Maksa. Po pierwsze, na pewno go nie było, tymczasem ona
potrzebowała wierzyć, że znajdował się w pobliżu, gotów w każdej
chwili udzielić jej wsparcia. Będzie więc sobie wyobrażała, że on stoi
gdzieś ukryty za kolumną. Po drugie, gdyby jakimś cudem jednak
przyszedł, nie chciała, by wiedział, jak bardzo jej zależało na jego
obecności i jak bardzo bała się tego spotkania. Dlatego udała się
zdecydowanym krokiem prosto do windy, z determinacją patrząc
przed siebie.
Po chwili wkroczyła do restauracji, doskonale udając pełne
opanowanie i pewność siebie. Za matką, której wygląd! znała z
fotografii, nawet nie musiała się rozglądać, gdyż Patricia Simpson
natychmiast zwracała na siebie uwagę.
Była znakomicie ubrana, atrakcyjna, zmysłowa, rude włosy
spływały falą wokół jej twarzy, skrzyżowane nogi były długie i
bardzo zgrabne. Siedziała przy samym oknie, lecz nie podziwiała
widoku, tylko rozmawiała z samotnym mężczyzną przy sąsiednim
stoliku, czasem wybuchając gardłowym, sugestywnym śmiechem.
Mężczyzna nie mógł oderwać od niej oczu.
RS
33
Louise również.
Nagle okazało się, że zdjęcia i wyobrażenia to co innego, a
rzeczywistość to co innego. Stała jak wryta, przez moment aż nie
mogła oddychać.
Nagle Patricia Harcourt Simpson, jakby wiedziona szóstym
zmysłem, odwróciła głowę i ich spojrzenia spotkały się.
RS
34
ROZDZIAŁ TRZECI
Patricia podniosła się powoli i ruszyła w jej stronę. Louise nie
miała pojęcia, co teraz. Co powiedzieć? Podać rękę czy przytulić się?
Kompletnie nieświadomie też ruszyła ku matce, spotkały się w
pół drogi i bez słowa padły sobie w objęcia. Trwały tak, nie wiedząc,
jak długo, może całą wieczność, aż wreszcie powoli zaczęły do nich z
powrotem docierać odgłosy rozmów, brzęk sztućców i szkła,
przywracając je do rzeczywistości.
Patricia odsunęła się nieco, by przyjrzeć się córce, którą cały
czas trzymała za ramiona.
- Ależ ty jesteś śliczna! I masz znakomity gust. Fantastyczne
pantofle! - dodała z szerokim uśmiechem.
Pantofle? Oszołomiona Louise nie wiedziała, co myśleć.
- Mogę ci powiedzieć, gdzie je kupiłam... - urwała, gdyż słowo
„mamo", nie przeszło jej przez gardło. Jak miała nazywać tę
olśniewającą kobietę mamą? - Nie wiem, jak mam się zwracać... -
przyznała bezradnie.
Patricia wahała się przez ułamek sekundy.
- Kochanie, mów mi po prostu Patsy. - Odwróciła się i
zaprowadziła córkę do swojego stolika. - Louise... Pasuje do ciebie to
imię, chociaż ja chciałam nazwać cię inaczej.
-Jak?
- Teraz to już nieważne. - Chwila ciszy. - Zoe. Chciałam dać ci
na imię Zoe.
RS
35
- Podobałoby mi się.
- Ale widać miało być inaczej.
Podszedł kelner, więc Louise złożyła zamówienie.
- Dopiero kilka miesięcy temu dowiedziałam się, że jestem
adoptowana - wyjaśniła, gdy znów zostały same. - Inaczej szukałabym
cię już dużo wcześniej.
- W sumie dobrze się stało. Dziesięć lat temu byłam zupełnie
inną osobą, kochanie... Zresztą nie ma sensu rozwodzić się nad tym,
co mogłoby być.
- Może... Opowiesz mi o moim ojcu?
- Skoro chcesz... Ale nie mam dużo do powiedzenia.
- Jak się nazywał?
- Jimmy Masters. - Westchnęła. - Jeździł na motorze, nosił
skórzaną kurtkę i palił papierosa za papierosem. Taka tańsza kopia
Jamesa Deana, rozumiesz. Nie sposób było mu się oprzeć, zresztą
niespecjalnie próbowałam. Znikł, gdy tylko się dowiedział, że
zostanie tatusiem. - Za smutkiem potrząsnęła głową. - Nie chciałam
cię oddawać, to była trudna decyzja, ale wszyscy dookoła powtarzali
mi w kółko, że będzie lepiej dla ciebie, jeśli trafisz do dobrej rodziny.
- Wzięła ją za rękę. - I teraz widzę, że podjęłam słuszną decyzję.
Nie to Louise chciała usłyszeć. Chciała usłyszeć słowa żalu i
smutku, tymczasem Patsy uśmiechała się szeroko, jakby wszystko
ułożyło się bardzo pomyślnie. A Louise miała to potwierdzić, tym
samym rozgrzeszając ją z tamtej decyzji.
- Miałam dobre życie - przyznała.
RS
36
I to była prawda. Kochano ją, dbano o nią naprawdę mądrze,
troszczono się o jej potrzeby. Jedyne, czego nie dostała od
Valentine'ów, to prawda o jej pochodzeniu. Poza tym dostała od nich
wszystko.
Zrozumiała to dopiero w tym momencie. I zrozumiała także, że
Maksa to wszystko ominęło, ponieważ nim nikt nie chciał się
zajmować, dla niego rodzice nigdy nie mieli czasu. Matka uganiała się
za kochankami, ojciec zmieniał żony jak rękawiczki plus każde miało
swoje własne sprawy, bardziej absorbujące od Maksa. W sumie nic
dziwnego, że „Bella Lucia" stała się dla niego aż tak ważna, przecież
to był praktycznie jedyny stały punkt w jego życiu. Louise chyba
zaczynała go trochę rozumieć...
By oderwać myśli od Maksa, sięgnęła do torebki.
- Przyniosłam trochę zdjęć, chcesz zobaczyć?
I już po chwili obie śmiały się i podejrzanie mrugały oczami,
oglądając fotografie sprzed lat - pierwsze kroki Louise, pierwsze
urodziny, pierwszy dzień w szkole...
- Och, lepiej odłóżmy resztę na kiedy indziej, bo inaczej zaraz
tusz nam się rozmaże i będziemy przypominać misie panda - rzekła po
paru minutach Louise. - Chciałabym dowiedzieć się czegoś o tobie.
Jodie mówiła mi, że właśnie ponownie wyszłaś za mąż. Opowiedz mi
o Dereku.
Patsy rozpromieniła się i zaczęła z zachwytem mówić o swoim
mężu, o podróży poślubnej, potem rozmawiały o Jodie, o Australii, o
firmie Louise. O wszystkim, tylko nie o Valentine'ach. Rozmawiało
im się tak dobrze, jakby znały się od lat.
RS
37
- Ja mam Dereka, Jodie ma swojego Heatha. A ty? Czy w twoim
życiu jest ktoś specjalny?
Louise natychmiast pomyślała o tym, w jaki sposób Max na nią
patrzył i jak ona się czuła w jego obecności.
- Nie - skłamała, a potem zaczęła zabawiać Patsy opowiadaniem
o swoich byłych chłopakach i ani słowem nie wspomniała o tym
jedynym najważniejszym mężczyźnie.
W końcu musiały się zbierać.
- Szkoda, że już trzeba się pożegnać - rzekła Patsy, kiedy szły do
windy, a gdy córka nie odpowiedziała, upewniła się: - Będziesz
chciała znowu się ze mną zobaczyć, prawda?
- Ależ oczywiście - odparła Louise, która na moment
zaniemówiła z wrażenia, gdyż w holu stał Max, udając, że podziwia
jeden z obrazów wiszących na ścianie.
Przyszedł.
Dotrzymał obietnicy i zjawił się, żeby pomóc Louise, gdyby go
potrzebowała.
- Bardzo chętnie poznam też Dereka - dodała.
Przyjechała winda, weszły do środka, a Louise musiała się
bardzo pilnować, by nie odwrócić głowy i nie spojrzeć na Maksa. Na
dole pożegnały się, umawiając na kolację w następnym tygodniu.
Louise wsadziła Patsy do taksówki, a potem wróciła do budynku i
wjechała z powrotem na najwyższe piętro.
Max stał dokładnie w tym samym miejscu, co poprzednio. No
tak...
RS
38
Sama nie wiedziała, czy ma się cieszyć, że na nią czekał, czy być
zirytowana z powodu jego pewności, że ona wróci.
- Jesteście bardzo podobne - zauważył, przestając udawać
admiratora obrazów i wchodząc do windy, gdzie czekała Louise.
- Tak, ale dziwnie się z tym czuję. Przez całe życie powtarzano
mi, że jestem podobna do Ivy Valentine.
- Ciotka Ivy nadal jest twoją matką. To ona cię wychowała. I
rzeczywiście jesteś do niej podobna. W porządku, część z tego jest
przypadkowa, na przykład kolor włosów i ten sam wzrost. Ale myślę
o innych podobieństwach. Poruszasz się tak samo jak Ivy, masz jej
gesty, masz jej klasę.
- Chyba nie uważasz, że Patsy nie ma klasy?
- Patsy?
- Tak kazała mi do siebie mówić. Trochę za późno, żebym
zaczęła nazywać ją mamą. No więc sugerujesz, że brak jej klasy? -
spytała, gdy wyszli na ulicę.
Uniósł dłonie w geście poddania.
- Nie. Jest bardzo szykowna.
- Ale to nie to samo.
- Co mogę na to odpowiedzieć? W każdym razie robi duże
wrażenie. - Uśmiechnął się krzywo. - Nie przedstawiaj jej mojemu
ojcu. Ma straszliwą słabość do takich kobiet.
- Twój ojciec ma straszliwą słabość do wszystkich kobiet.
- To prawda... Nie mogę powiedzieć, że miałem nudne życie -
stwierdził z ironią, gdy szli przez Trafalgar Square. - Louise, ty nawet
nie zdajesz sobie sprawy z tego, ile miałaś szczęścia. I nie wyobrażasz
RS
39
sobie, jak ci zazdrościłem, że masz normalną, zwyczajną rodzinę, o
której się nie mówi, bo nic się w niej nie dzieje.
- Tak à propos... Co z ciotką Georginą?
- Pojechała malować do Meksyku, podobno jest tam wspaniałe
światło. Żyje z jakimś Jose, który jest od niej dwa razy młodszy. -
Spojrzał na Louise. - Zadzwoń do Ivy. Nie porzucaj tego, co naprawdę
cenne, żeby gonić nie wiadomo za czym.
Potrząsnęła głową, nie chcąc przyznać mu racji, chociaż
wiedziała, że mówił rozsądnie.
- Dobrze, zadzwonię.
- To świetnie. - Rozejrzał się. - No tak, pora najgorszych
korków... Myślisz, że jest szansa na złapanie taksówki?
Louise podniosła rękę i jak na zawołanie zmaterializowała się
obok nich czarna londyńska taksówka.
- Dokąd jedziemy?
My? Max prawie nie wierzył w swoje szczęście.
- Do mojego biura w Mayfair - zdecydował, natychmiast
korzystając z okazji. - Chcę ci złożyć propozycję nie do odrzucenia.
- Lepiej, żeby to była naprawdę dobra propozycja - odparła,
wsiadając do samochodu.
Wyglądała inaczej niż przed spotkaniem z Patricią. Max widział
ją wchodzącą do budynku i z miejsca zauważył, jak bardzo była
spięta. Teraz jednak była zadowolona, szczęśliwa nawet, jej
szaroniebieskie oczy lśniły.
- I co zamierzasz mi zaproponować, żebym nie potrafiła
odmówić?
RS
40
- Gdybym ci powiedział, wiedziałabyś więcej ode mnie.
I tak wiem. Ja doskonale wiem, jaka jest moja cena. Teraz ty
musisz na to wpaść. - Uśmiechnęła się. - Mam nadzieję, że nie
zaplanowałeś nic na ten wieczór?
Pomyślał o czekającej na niego stercie papierkowej roboty.
- Mam dla ciebie tyle czasu, ile zechcesz.
Odwróciła głowę w stronę okna, jakby nagle bardzo ją
zainteresował ruch uliczny. Po chwili milczenia spojrzała na niego
znowu.
- Czyli według ciebie jedna moja matka ma prawdziwą klasę, a
druga tylko robi wrażenie. Zdaje się, że geny są równie ważne jak
wychowanie. Jaka więc jestem? Słucham.
Odniósł wrażenie, że zamierzała się nim pobawić jak kot myszą.
Ponieważ Max o nią zabiegał. Louise była górą i postanowiła to
wykorzystać.
- Wiesz, to było jak policzek. A ja nie życzę sobie być
policzkowany, Lou.
- Nigdy bym cię nie spoliczkowała, Max.
- Ale raz rzuciłaś we mnie wazą pełną zupy - przypomniał jej.
- Ale nie uderzyłam cię nią.
- Tylko dlatego, że masz kiepski cel. Za to idealnie trafiłaś w stół
za mną. Trzeba było ośmiu gościom zwrócić koszt kolacji oraz
zapłacić rachunki za pralnię.
- Dziwię się, że nie potrąciłeś tych kosztów z mojego
wynagrodzenia, kiedy wyrzucałeś mnie z roboty.
RS
41
- Tak, to był błąd, bo potem ojciec potrącił te koszty z mojego
konta.
Zagryzła dolną wargę, więc uwaga Maksa natychmiast skupiła
się na jej ustach i już nie mógł oderwać od nich oczu.
- Przepraszam cię za tamto.
- Wierz mi, pozbycie się ciebie było warte każdych pieniędzy.
- Uważaj, Max...
- Lou, byłaś fatalnym maitre d', doskonale o tym wiesz.
Przyznaj, że zwalniając cię, zrobiłem ci przysługę.
Uśmiechnęła się.
- Przyznaję. W takim razie czemu chcesz, żebym z powrotem
pracowała dla ciebie?
- Nie dla mnie, tylko ze mną - skorygował. - Oboje wiemy, że
jest kilku innych równie dobrych fachowców na rynku. Ty jednak
nadajesz się najlepiej z tego względu, że znasz rodzinną firmę prawie
na wylot. Jesteś Valentine w każdym calu, niezależnie od tego, że
zostałaś adoptowana, bo to niczego nie zmienia.
- Zmienia to, jak się czuję.
- Rozumiem. Zgadzam się też, że Ivy i John źle zrobili, nie
mówiąc ci prawdy, ale to wszystko nie zmienia ciebie samej, tego,
kim jesteś i co sobą reprezentujesz. Jack uparł się, że musimy cię
pozyskać i ma rację.
- Czyżby Jack zaczął naciskać na ciebie? To wyjaśnia twój nagły
entuzjazm w stosunku do mojej osoby.
- Lou, czemu nie przejdziemy do rzeczy? Tylko marnujemy czas
- przekonywał, ponieważ robiło mu się zimno na myśl, że przez resztę
RS
42
wieczoru ona będzie mu wypominać wszystkie te przypadki, gdy
wobec niej zawinił, wystawił ją do wiatru, upokorzył i tak dalej. Jeśli
zamierzała go teraz ukarać za to wszystko... - Czemu nie powiesz,
jaka jest twoja cena? Tylko od razu podaj cenę ostateczną.
- Nie masz ochoty trochę się potargować? Wyraźnie postanowiła
pobawić się jego kosztem.
- Chcesz, żebym wił się jak na torturach, prawda? A jeśli
powiem, że poddaję się kompletnie i bezwarunkowo, czy to zaspokoi
twoją urażoną dumę?
Uśmiechnęła się bardziej tajemniczo od Mony Lisy.
- Bezwarunkową kapitulację mogłabym przyjąć...
- W takim razie ogłaszam, że zostałem pokonany i poddaję się
bez reszty. Jaka więc jest twoja cena? Ile kosztuje twoja pomoc?
-Nic.
Patrzył na nią, zupełnie zbity z tropu. A więc odmawiała?
- Nic? Czyli to wszystko było tylko grą i wodzeniem mnie za
nos? Nawet nie rozpatrzysz mojej oferty?
- W twojej ofercie czegoś brakowało.
- Określenia warunków finansowych? Louise, nie będziemy się
spierać o twoje wynagrodzenie, po prostu powiedz, ile jesteś warta.
- Nie chcę wynagrodzenia.
Powoli jechali przez zakorkowane, zatłoczone ulice, na zewnątrz
panował hałas, skądś dobiegało wycie syreny, lecz Max miał
wrażenie, jakby w środku taksówki nagle zapanowała absolutna cisza,
jakby cały świat na moment wstrzymał oddech.
- Nie chcesz?
RS
43
- Nie. Oddam ci... oddam rodzinnej firmie mój czas. I nie będzie
to was kosztować ani pensa.
Musiał kryć się w tym jakiś haczyk, ponieważ nic w życiu nie
było za darmo.
- Nie możesz pracować bez wynagrodzenia.
- Nie zamierzam tak pracować w nieskończoność, a do
walentynek, kiedy przypadnie diamentowa rocznica założenia „Bella
Lucii".
- Ale to już za trzy tygodnie!
- Nie mogę poświęcić więcej czasu. Jestem rodzinie coś winna i
w ten sposób spłacę dług. Będę przez te trzy tygodnie pracować za
darmo, a w zamian zyskam wolność. Nie będę już wam nic dłużna.
Nie zgadzał się, by traktowała go jak kolejnego klienta, by
poświęciła mu tylko część swego czasu, chciał od Louise więcej,
znacznie więcej.
- Myślisz, że w ten sposób zdołasz odciąć się od nas, ale to
niemożliwe, nie możesz tak po prostu odejść i zastąpić jednej rodziny
drugą - przekonywał. - Nie możesz wymazać tylu dobrych
wspomnień, tej całej opieki, jaką cię otoczono, całej...
- Chciałeś poznać moją ostateczną cenę. - Przerwała mu, nim
zdołał powiedzieć „miłości". - Podałam ci moje warunki, innych nie
będzie.
- Nie mogę ich zaakceptować.
- Nie masz wyboru.
Max zastanawiał się gorączkowo. Nie mógł pozwolić, by układ
był jednostronny, Louise musiała coś przyjąć od rodziny - od niego.
RS
44
Jeśli nic nie przyjmie, rzeczywiście poczuje się wolna i odejdzie, nie
oglądając się za siebie. Nie zamierzał jej na to pozwolić, musiał ją
ratować przed nią samą.
- Musi być coś, co mógłbym ci zaofiarować. Nie, nie pieniądze,
skoro ich nie chcesz, coś innego. Niech to będzie nawet coś
symbolicznego. Cokolwiek.
- Cokolwiek? - upewniła się.
W panującym w taksówce półmroku jej szaroniebieskie oczy
wydawały się ciemne i dziwnie zagadkowe. Kiedyś Maksowi zdawało
się, że potrafi czytać w jej twarzy jak w otwartej księdze, lecz to się
zmieniło.
- Co tylko zechcesz - obiecał, nie bacząc na ryzyko zawarte w
podobnej obietnicy.
- Jesteś pewien?
Bez słowa skinął głową.
- Dobrze, w takim razie powiem ci, jaka jest moja cena.
Pocałunek.
RS
45
ROZDZIAŁ CZWARTY
Próbował zrozumieć, co do niego powiedziała.
- Pocałunek? - powtórzył, zachodząc w głowę, o co, u diabła,
chodzi. Jaki pocałunek? - Tylko jeden?
- Tylko jeden.
Dalej nic nie rozumiał. Ona prowadziła z nim jakąś grę, której
nie potrafił przeniknąć. Prosiła go dokładnie o to, czego od dawna
pragnął i czego sobie przez lata odmawiał. Ale nie spieszył się, żeby
skorzystać z zaproszenia, gdyż czym innym byłby autentyczny,
gorący pocałunek, wynikający z uczucia albo pożądania, a czym
innym była ta wyrażona opanowanym i bezosobowym tonem
propozycja.
- Teraz? - rzucił pierwsze, co mu przyszło do głowy, starając się
wyjść na równie opanowanego jak ona.
- Tak ci się spieszy do zawarcia naszej umowy? - odparła z
ironią.
Max nie wiedział, czy go prowokowała, czy starała się ukryć
rozczarowanie brakiem entuzjazmu z jego strony.
- Ty decydujesz, kiedy ją zawrzemy - rzekł nieco zmienionym
głosem.
- W porządku.
RS
46
Co właściwie miało znaczyć to „w porządku"? Że tak, że teraz
ma ją pocałować? Nie wykonała żadnego gestu w jego stronę, lecz
wydawała się czekać na jego ruch.
Poczuł się niepewny jak nastolatek przed pierwszym
pocałunkiem. Z jednej strony pragnął zapomnieć o wszystkim i zrobić
to, o czym marzył przez lata, a z drugiej nie był pewien, czy Louise
specjalnie nie wystawia go na próbę, by przekonać się, czy
rzeczywiście potrafią pracować razem, nie tracąc kontroli nad sobą.
Gdy tak się wahał, taksówka skręciła gwałtownie i Louise
poleciała prosto w jego objęcia. Samochód zatrzymał się przed
drzwiami restauracji.
Ponieważ Louise nie odsunęła się, Max przeżył moment
koszmarnej udręki, gdyż z całych sił walczył ze sobą, żeby się nie
zapomnieć. Mało brakowało, a zacząłby całować ją do
nieprzytomności, ale jej zapewne nie o to chodziło, kiedy mówiła o
pocałunku. Myślała zapewne o czymś w rodzaju pokojowego całusa,
który miałby przypieczętować rozejm i zakończyć ciągłe konflikty
między nimi.
Nie mógł rzucić się na nią jak barbarzyńca i wszystkiego zepsuć.
Dlatego przeżył koszmar, gdyż trzymał ją w ramionach i nic nie
mógł zrobić, chociaż marzył o tym przez lata. To przez nią nie potrafił
się z nikim związać, bo żadna nie była taka jak ona. To przez nią, a
raczej przez potrzebę zapomnienia o niej, zapamiętywał się w pracy,
oddając „Bella Lucii" cały swój czas, swoje siły, swoje serce i duszę.
Poza „Bella Lucią" nie miał nic.
RS
47
Ponieważ nie wysiadali, kierowca odwrócił się i otworzył tylne
drzwi, dopiero wtedy Max zauważył, że na chodniku czeka jakiś
przechodzień, który chce wsiąść do taksówki.
- To nie jest... dobry moment - wydusił z siebie.
Louise wysunęła się z jego objęć, wysiadła i ruszyła w stronę
wejścia, nie oglądając się za siebie. W rzeczywistości nogi pod nią
drżały, miała ochotę uciec jak najdalej. Zawsze tak było przy Maksie,
prowokował ją i zaczynała postępować impulsywnie, nie bacząc na
konsekwencje. Musiała jednak udawać, że nic się nie stało.
Przystanęła, poczekała, aż otworzył przed nią drzwi i weszła do
jednej z najbardziej ekskluzywnych restauracji w Londynie, gdzie
chętnie jadali politycy, finansiści, poważni biznesmeni. Mieli tu
zagwarantowaną nie tylko wyśmienitą kuchnię i obsługę na
najwyższym poziomie, ale także spokój i dyskrecję. Na parterze
mieściła się elegancka sala restauracyjna, na piętrze nieduże sale,
wynajmowane na obiady czy spotkania, a najwyżej biuro.
Jeszcze kilka miesięcy wcześniej w biurze zasiadał jej ojciec,
zarządzając całym rodzinnym imperium.
- Omal tego wszystkiego nie stracił - powiedziała na głos, gdyż
bardzo chciała zapomnieć o tamtym momencie w taksówce. - I to ze
względu na syna, o którego istnieniu wcześniej nie wiedział.
- Dla ciebie zrobiłby dokładnie to samo co dla niego -stwierdził
Max.
Czy aby na pewno? Gdy Daniel i Dominik zjawili się ze
słowami: „Cześć, tato", zostali przyjęci niczym synowie marnotrawni,
za to ona w nagrodę za bycie przez trzydzieści parę lat oddaną i
RS
48
kochającą córką dowiedziała się, że wcale córką nie jest, że została
adoptowana. Poczuła się odsunięta na bok, już dłużej niepotrzebna.
- Nie, dla mnie by nie musiał.
- Nie myśl już o tym, co zaszło. - Max chwycił ją za rękę,
zmuszając Louise, żeby spojrzała na niego. - Nie straciliśmy „Bella
Lucii", możemy pracować nad jej rozwojem. Tylko przyszłość się
liczy. Pomyśl, ile możemy osiągnąć! Zamknij oczy, wbij szpilkę w
mapę w dowolnym miejscu, a za dziesięć lat tam będziemy. Nie
chcesz przyczynić się do podobnego sukcesu? Nie chcesz być wtedy z
nami?
Owszem, chciała, gdyż od dziecka marzyła, by znaleźć się w
samym centrum dowodzenia rodzinną firmą, ale to Max objął
przywództwo, gdyż był starszy i był mężczyzną. Gdyby Louise miała
być na drugim miejscu po ojcu, nie protestowałaby, ale na drugim
miejscu po Maksie...
Dlatego nie zostanie. Spłaci dług wdzięczności i odejdzie.
- Lou? - ponaglił, pragnąc wymusić na niej decyzję.
- No dobrze - rzuciła tak lekkim tonem, jakby pytał ją o jakiś
drobiazg.
Maksa na moment zamurowało, zaś Louise chyba musiałaby być
święta, gdyby nie poczuła satysfakcji na ten widok. Uśmiechnęła się.
- O co chodzi? Jakoś nie wyglądasz na przekonanego -
zauważyła. - Do piątku włącznie mam nawał pracy, ale potem
jestem cała twoja. Po powrocie z Australii nie brałam nowych
klientów, nie chciałam wiązać sobie rąk. Max spochmurniał i puścił
jej dłoń.
RS
49
- Naprawdę poważnie rozważasz wyjazd?
Właściwie sama nie była tego pewna, ale nie musiała Maksa o
tym informować, więc poprzestała tylko na wzruszeniu ramionami.
Max nie kontynuował tematu.
- Nie spytałem cię, czy masz dziś wolny wieczór.
- Nie spytałeś.
- A masz?
Przez chwilę wahała się, co odpowiedzieć.
- Nie, jestem zajęta. Mam w planach kolację biznesową z szefem
imperium Valentine'ów. Chyba że z kolei on ma inne plany.
W odpowiedzi uśmiechnął się, ale tak, jak Louise nie widziała
od lat. Cała jego twarz się śmiała, oczy błyszczały i wydawały się
jeszcze bardziej niebieskie niż zazwyczaj, chociaż i tak miały
niewiarygodnie czysty odcień intensywnego błękitu.
- Nie mam żadnych innych planów, które byłyby równie
interesujące.
To zabrzmiało jak komplement. Serce zabiło jej mocniej, lecz
kazała mu się uspokoić.
- Jeśli kolacja biznesowa jest dla ciebie interesująca, to widać
prowadzisz nudne życie.
Chciał coś odpowiedzieć, ale zrezygnował, wzruszył ramionami.
- Chodźmy - powiedział tylko i ruszył w stronę schodów. -
Zastanawiałem się nad twoimi pomysłami.
- Którymi? - Louise szła po schodach nieco wolniej niż on ze
względu na wąską spódniczkę i wysokie szpilki.
RS
50
- Tymi dotyczącymi Meridii. Wysłałem Emmie e-mail z prośbą,
żeby przysłała mi propozycje różnych ciekawych lokalizacji.
- Twoja siostra już nie pracuje u ciebie - przypomniała mu. -
Zresztą królowa Meridii chyba ma co innego do roboty niż zabawę w
chłopca na posyłki.
- Tak myślisz?
Zatrzymał się gwałtownie i odwrócił, a wtedy Louise omal nie
wpadła na niego. Ponieważ przez lata przywykła unikać jak ognia
fizycznego kontaktu z Maksem, instynktownie cofnęła się.
Złapał ją w ostatniej chwili i przytrzymał, inaczej spadłaby ze
schodów. Znajdował się tak blisko, że nie mogła myśleć, nie mogła
oddychać. Jego dotyk palił ją żywym ogniem przez ubranie.
Tego właśnie chciałaś, podszepnął jej jakiś głos. Mieć Maksa
przy sobie, mieć go u swoich stóp, mieć go w swoim łóżku... Tak, o
tak.
- Tak... - powiedziała bezwiednie, a potem wyjaśniła: -Tak
właśnie myślę.
- Och, nieważne. - Uśmiechnął się. - Teraz mam ciebie. Czy to
miało znaczyć, że teraz ona jest od biegania na jego posyłki?
Niedoczekanie...
- Czego szukasz? - spytał, gdy rozejrzała się dookoła.
Jej wzrok padł na wazon z kwiatami, stojący na podeście.
Kobieto, chwileczkę, opanuj się! Jesteś już dorosła, przestałaś być
zadurzoną panną, która potrafi cisnąć w Maksa czymś ciężkim.
- Wazonu z kwiatami, bo jeśli sądzisz, że odtąd będę na twoje
posyłki, to zimny prysznic dobrze ci zrobi.
RS
51
Ledwie to powiedziała, zrozumiała, że powtarzają stary schemat
- Max mówi coś głupiego, ona reaguje jak wściekła kotka, jeżąc się i
prychając, na co on wybucha... i już nie ma odwrotu.
Szkoda, wielka szkoda, że znowu tak się stało.
Max milczał przez króciutką chwilę.
- Ponieważ masz równie kiepski cel, jak wyczucie chwili, lepiej
przyjmijmy, że zimny prysznic mamy już za sobą - zaproponował.
- Ja mam kiepskie wyczucie chwili? Dobre sobie! To ty nie
umiałeś... Co to za problem kogoś pocałować?
Kobieto, i po co przypominasz mu o tym?
- Powiedz tylko, kiedy, a przypieczętujemy kontrakt. Powiedz
mu, że żartowałaś. No już!
Ale nie zdołała tego z siebie wydusić. Spojrzała na jego usta i
poczuła mrowienie w wargach, mrowienie i gorąco, i aż zaczęło ją
dławić z tej straszliwej tęsknoty, którą dusiła w sobie od lat.
- Jak się namyślisz, daj znać - dodał, wyraźnie nie spiesząc się
do tego pocałunku.
Te słowa sprowadziły ją na ziemię.
- Dzięki - wycedziła, starając się odzyskać kontrolę nad sobą i
nad sytuacją. - Na pewno cię poinformuję.
- W każdej chwili do usług - odparł Max i wbiegł na górę,
przeskakując po dwa stopnie.
Zanim weszła na najwyższe piętro, gdzie znajdowało się biuro,
zdołała się już opanować, więc postanowiła przejść do konkretów. I
uważać na to, co mówi...
RS
52
- Wracając do Meridii, to czy „Bella Lucia" zapewnia catering
na tym wielkim balu, którym Emma rozpoczyna działalność swojej
fundacji charytatywnej?
- Tak, w poniedziałek podpisuję kontrakt. Pojechałabyś ze mną?
- Na bal?
To straszne, jak bardzo tego pragnęła. Poczuła się znowu jak
szesnastolatka przed pierwszym bałem, czekająca na swego
wymarzonego księcia, na to, by tańczyć całą noc w jego ramionach...
- Pytam, czy pojechałabyś ze mną w poniedziałek. Starannie
ukryła rozczarowanie.
- Tak, to dobry pomysł. Koneksje z rodziną królewską dodadzą
splendoru przyszłej restauracji „Bella Lucia", którą otworzysz w
Meridii. Skoro podpisujesz... podpisujemy - poprawiła się - kontrakt
na catering, chciałabym skorzystać z okazji i zaproponować zrobienie
reportażu z przygotowań do gali. Media będą bardzo zainteresowane,
gwarantuję. I przy okazji podasz wtedy informację o planowanym
otwarciu „Bella Lucii".
Nie wyglądał na przekonanego.
- Po pierwsze, wątpię, by Sebastian wpuścił dziennikarzy i
reporterów do pałacu. Po drugie, z koneksji z rodziną królewską
można uczynić nam zarzut, na czym zresztą ucierpiałby nie tylko
wizerunek „Bella Lucii", ale także mojej siostry.
- Max, nie chodzi o to, by reporterzy grasowali swobodnie po
całym pałacu, tylko o to, by mogli fotografować w kuchniach
przygotowania do balu charytatywnego. Wiodące magazyny zapłacą
duże pieniądze za każdy materiał dotyczący pary królewskiej, cała ta
RS
53
suma pójdzie na konto fundacji Emmy, a twoja siostra na rzecz
pomocy biednym chętnie zaryzykuje nawet mały skandal.
- To prawda...
- Ponadto Sebastian doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że
musi przyciągnąć do swojego kraju turystów, inwestorów, banki...
Meridia musi działać jak magnes, a bez reklamy, marketingu i PR-u
nie da się tego osiągnąć w dzisiejszych czasach. Trzeba kraj sprzedać,
ale sprzedać go dobrze. A mieszanka: romantyczna miłość, monarchia
plus ekskluzywna kuchnia sprzeda się doskonale. Dodaj do tego
jeszcze uroczą młodą królową, która chce pomagać biednym, i
Meridia znajduje się w centrum uwagi. Spojrzał na zegarek.
- Pięć minut. Wymyśliłaś to wszystko w pięć minut?
- To tylko pomysły, teraz jeszcze trzeba wcielić je w życie.
Zajmę się tym. I nie musimy się martwić, czy Sebastian się zgodzi,
poproszę Emmę, żeby go przekonała. W końcu jest mi winna
przysługę.
- Za przemienienie jej z brzydkiego kaczątka w łabędzia?
- Ona nigdy nie była brzydkim kaczątkiem - zaprotestowała. -
Musiałam tylko dodać jej pewności siebie i wydobyć na wierzch to, co
było ukryte w środku.
- I rezultat jest oszałamiający - przyznał. - Jak widać, tworzenie
wizerunku to twoje powołanie.
- Ja tworzę coś więcej niż tylko wizerunek, Max. Moim
zadaniem jest wykreowanie wrażenia, a nawet pragnienia. Muszę
wybrać takie elementy wizerunku, by wszędzie pierwszą spontaniczną
odpowiedzią na pytanie o najlepszą restaurację było: „Bella Lucia".
RS
54
- Naprawdę potrafisz tego dokonać?
- Postaram się. - Wskazała jego laptopa. - Mogę sprawdzić coś w
internecie?
- Teraz?
- To twoja standardowa odpowiedź? - Ugryzła się w język.
- Tak, teraz. To ma być kolacja biznesowa, więc ja zajmę się
interesami, a ty zorganizuj kolację.
- Wiesz, nie zamierzam tracić czasu, gdy ty będziesz siedzieć w
internecie, mam masę roboty, ale potrzebuję do tego laptopa. Ty
możesz użyć komputera twojego ojca, chodźmy, otworzę ci jego
dawny gabinet. Pewnie będziesz potrzebowała nowszego sprzętu,
zamów, co zechcesz - mówił, gdy szli korytarzem. - Kup też nowe
meble i urządź się tutaj po swojemu.
- To tylko trzy tygodnie - przypomniała mu. - Mam własne biuro
z najnowszym komputerem i wszystkim, czego mi potrzeba.
- Myślałem...
Oczywiście wiedziała, co myślał - że ona wprowadzi się do
biura „Bella Lucii", niejako powracając na łono rodziny. Nic z tego.
- Pozwól, Max, że wyklaruję pewną rzecz w celu uniknięcia
późniejszych nieporozumień. Otrzymujesz ode mnie pomoc w postaci
planu działań marketingowych oraz sposobów wykreowania,
wypromowania i wzmacniania wizerunku „Bella Lucii". Ale nie
dostajesz ani mojej firmy, ani mnie samej, pracuję i żyję po swojemu.
Patrzył, jak ona siada przy biurku swego ojca, włącza komputer i
zaczyna szukać czegoś w internecie, jakby zapomniała o jego
obecności. Wrócił więc do swojego gabinetu, myśląc, że nie tak to
RS
55
sobie wyobrażał. Chciał mieć przy sobie Louise, zarządzając całą
rodzinną firmą, bo byłoby mu lżej, gdyby nie był z tym wszystkim
sam. Spoczywała na nim ogromna odpowiedzialność, ponieważ dla
dobra całej dużej rodziny oraz wszystkich pracowników sieć
restauracji „Bella Lucia" musiała prosperować znakomicie. Z Louise
przestałoby to być obowiązkiem, stałoby się... przygodą.
A Max miał ogromną ochotę na przygodę.
I na ten pocałunek.
Czekając na powrót Louise, pogrążył się w pracy, jak zwykle
zapamiętał się w niej i spojrzał na zegarek dopiero wtedy, gdy do
gabinetu wszedł Martin, jeden z kelnerów o najdłuższym stażu.
- Prawie dziewiąta - zdziwił się Max. - Nie wiedziałem, że jest
tak późno.
- Panna Valentine zadzwoniła do kuchni z pytaniem, czy
zamówił pan coś na kolację. Chciałem przynieść menu, lecz ona po
prostu zamówiła risotto grzybowe.
- Dla mnie też?
Martin wyczuł pewną urazę w głosie szefa.
- Mogę zlecić kucharzowi, żeby przygotował dla pana coś
innego.
Max z jednej strony zirytował się, że Louise nawet nie spytała
go o zdanie, z drugiej ucieszył się, że poczynała sobie tak swobodnie,
jakby czuła się jak u siebie w domu. Może właśnie to był sposób na
nią - dać jej wolną rękę, nie nalegać, nie naciskać, niech robi, co chce,
a wtedy poczuje się bezpiecznie i nawet nie zauważy, kiedy wróci do
nich, do niego.
RS
56
- Nie trzeba, niech będzie risotto. Czy wino też zamówiła?
- Nie, proszę pana.
- Poproś więc Georgesa o butelkę Kruga. Jest powód, by
świętować, panna Valentine będzie przez kilka tygodni pracować z
nami. Aha, przynieś szampana jakieś dziesięć minut przed kolacją.
Niedługo potem Max udał się do gabinetu, gdzie Louise wciąż
siedziała przed włączonym komputerem. Nie odrywając wzroku od
monitora, kiwnęła na niego. Odstawił kieliszki z szampanem, zajrzał
jej przez ramię i zobaczył zdjęcie satelitarne niedużej wyspy z równie
niedużym zameczkiem.
- Gdzie to jest? W Meridii?
- Tak. - Zrobiła zbliżenie na część zdjęcia. - Popatrz, blisko
zamku jest zatoczka z plażą i przystanią, można tam w kwadrans
dopłynąć promem ze stolicy. Całość należy do jednego z krewnych
Sebastiana. Pan hrabia to czarna owca w rodzinie, nie jest dobrze
widziany w kraju. - Podniosła głowę i spojrzała na Maksa, jej oczy aż
lśniły z podekscytowania. - Możemy zacząć działać. Znalazłam
idealne miejsce na restaurację „Bella Lucia"!
- O ile ów hrabia zechce je wydzierżawić.
- Po pierwsze, sam nie może z niego korzystać. Po drugie,
poprosiłam Emmę o pomoc. W poniedziałek możemy tam jechać i
wszystko obejrzeć, już to załatwiłam.
- Już? Tak szybko?
- A po co miałam tracić czas? Aha, umówiłam nas też na
spotkanie z dyrektorem Krajowego Biura Turystycznego w Meridii.
Wyprostował się.
RS
57
- Czyli wszystko załatwiłaś. Jesteś pewna, że w ogóle jestem ci
tam do czegoś potrzebny?
- Słucham?
- Zachowałaś się jak słoń w składzie porcelany. Co innego
wykazywać inicjatywę, a co innego działać bez rozważenia
wszystkich opcji i bez konsultacji z kimkolwiek.
- A które z moich posunięć było nierozważne? - spytała z
irytacją. - Wyszukałam doskonałą lokalizację, załatwiłam nam
możliwość obejrzenia jej oraz umówiłam nas z człowiekiem, który
może okazać się bardzo pomocny. A co ty zrobiłeś przez te dwie
godziny?
- Miałem masę papierkowej roboty. Uporałbym się z nią po
południu, gdybym nie siedział w National Gallery, czekając na ciebie.
- Nikt cię o to nie prosił. Nie potrzebowałam cię, sam mi się
narzuciłeś, demonstrując ostentacyjnie, jak bardzo o mnie dbasz i jak
ci zależy.
- Lou, jesteś niesprawiedliwa. Wszystkim nam zależy na tobie.
- Proszę, skończ z tym! Chodzi ci tylko o to, żebym grzecznie
wróciła na łono rodziny i robiła, co do mnie należy. Ale jeśli nasza
współpraca ma polegać na tym, że ja będę generować pomysły, a
potem potulnie stać z boku, czekając, aż ty podejmiesz decyzję, to
dziękuję, lecz nie jestem zainteresowana.
Max ledwie już panował nad sobą.
- Współpraca jest wtedy, gdy wspólnie omawia się daną rzecz,
razem podejmuje się decyzję i dopiero wtedy przystępuje się do
działania - wycedził.
RS
58
- Gdybym czekała, aż ty przystąpisz do działania i zamówisz
kolację, umarlibyśmy z głodu! - wypaliła z gniewem.
Była wściekła. Jego krytyczne uwagi zawsze wytrącały ją z
równowagi. Wiecznie mu się coś nie podobało. Kiedyś wytykał jej za
krótkie spódnice i flirtowanie z klientami...
Był wściekły. Jej zaciekły opór przed przyznaniem się do błędu
wytrącał go z równowagi. Gdy coś zrobiła źle, nie potrafiła
przeprosić. Nigdy.
- Do diabła, Louise, jesteś dokładnie taka sama jak kiedyś!
- Do diabła, Max, ty też! - Zerwała się na równe nogi i rzuciła
mu w twarz: - Jesteś wciąż takim samym zarozumiałym, nieznośnym,
apodyktycznym idiotą, jakim zawsze byłeś!
RS
59
ROZDZIAŁ PIĄTY
Wszystko się w niej gotowało. Karmił ją bajeczkami o
współpracy, a gdy wykazała się inicjatywą, natychmiast dostała po
głowie.
- Zapomnijmy o naszej umowie. - Sięgnęła po swoją torebkę. -
To nigdy...
- Ani słowa więcej! - Chwycił ją za ramiona i obrócił ku sobie.
- ...nigdy nie...
- Lou! - ostrzegł.
- ...wypa...
Gwałtownie zamknął jej usta pocałunkiem.
Louise aż skamieniała z szoku, jednocześnie mając wrażenie, że
coś w niej eksploduje, Max objął ją i przyciągnął do siebie, a ona
przylgnęła do niego, czując, jak cała rozpływa się z rozkoszy. Nawet
nie zauważyła, kiedy torebka wypadła jej z ręki.
Przez całe swoje dorosłe życie czekała na ten moment, na to, by
dotykać Maksa, poznawać jego smak, napawać się nim, czuć dotyk
jego warg i języka, ich gorącą pieszczotę, która mówiła jej, że Louise
nie jest sama, że on także się męczy...
Otoczyła go ramionami i wsunęła mu palce we włosy, mając w
głębi duszy świadomość, że celowo sprowokowała ten moment,
moment, o którym marzyła od szesnastego roku życia, kiedy to na
przyjęciu walentynkowym bezceremonialnie chwyciła kuzyna za rękę
i zaciągnęła na parkiet, żeby ją nauczył kroków najnowszego,
RS
60
najmodniejszego tańca. A potem muzyka zmieniła się na wolniejszą,
znacznie bardziej nastrojową i wtedy Max spojrzał na nią jakoś
inaczej niż do tej pory, zaś pod wpływem tego spojrzenia również i w
niej coś się obudziło.
Gdy wypuścił ją wtedy z objęć i odsunął się pospiesznie, Louise
zrozumiała, że ich dotyk przestał być niewinny, że nawet spojrzenia
będą od tej pory grzeszne, gdyż będą przekazywały zaproszenie do
przekroczenia zakazanej granicy.
Ponieważ była wtedy bardzo młoda i głupia, zaczęła go od
tamtej pory prowokować, żeby w końcu sięgnął po to, czego chciał,
czego oboje chcieli, chociaż nie było im wolno. Max okazał się
twardy, co tylko podsyciło jej frustrację, więc prowokowała go dalej,
aż wreszcie nastąpiła tamta scena w restauracji, kiedy ostatecznie
wyrzucił kuzynkę z rodzinnej firmy, upokarzając ją publicznie. Po
czymś takim powrót wydawał się niemożliwy.
Ale nie byli kuzynami, problem przestał istnieć, a droga powrotu
została otwarta, chociaż Max jeszcze przez jakiś czas próbował się
opierać, może dlatego, że po tylu latach zdeterminowanej, bolesnej
walki z zakazanym pragnieniem nie potrafił tak od razu przestawić się
na nowe tory.
W tym jednak momencie udawanie się skończyło, Max uległ
pragnieniu i to była cena, jakiej zażądała za swój powrót - nie tyle
pocałunku, co poddania się...
Odsunął się trochę, by spojrzeć na nią, a jego oczy nie zdradzały
niczego.
RS
61
- Coś mówiłaś? - spytał spokojnym, doskonale opanowanym
tonem.
- Ja? - Chociaż wciąż cała płonęła, spróbowała pozbierać myśli i
udać równie opanowaną. - Nie przypominam sobie.
Puściła go, rozumiejąc, że - chwilowo - nie może liczyć na
dalszy ciąg.
Max uśmiechnął się zniewalająco.
- W takim razie nasza umowa została przypieczętowana. -
Sięgnął po kieliszki, które przed chwilą przyniósł.
- Tak sądzisz? Nie powiedziałam przecież jeszcze, jaki to ma
być pocałunek, żeby spełniał moje warunki. Ten był twoją inicjatywą,
więc się nie liczy. - Wyjęła mu kieliszek z ręki, bo wyglądało na to, że
zaskoczony Max z wrażenia porozlewa zawartość. - Jesteś pewien, że
dobrze zrobiłeś, przynosząc to tutaj? Skąd wiesz, że cię tym nie
obleję?
- A jeśli ci powiem, że to Krug?
- Sądzisz, że to mnie powstrzyma?
Uśmiechnął się krzywo.
- Raczej sprawi ci jeszcze większą satysfakcję. Ale gdybyś
chciała mnie oblać, już byś to zrobiła, a nie mówiła o tym.
- To prawda - przyznała, jednocześnie myśląc o tym, że rzucanie
w niego czymkolwiek nigdy nie sprawiało jej satysfakcji, chodziło
tylko o to, by go uciszyć, by przestał mówić raniące rzeczy. Teraz
jednak Max sam znalazł sposób na przerwanie nieprzyjemnej
dyskusji, a ten jego sposób bardzo jej się spodobał.
RS
62
- Rzeczywiście, posunęłam się za daleko, przepraszam.
Przywykłam do tego, że pracuję samodzielnie i nie odpowiadam przed
nikim, tylko przed klientem.
- Ja jestem twoim klientem.
- Fakt. Jakoś mi to umknęło w tym całym ferworze... Jutro
przyczepię sobie kartkę na komputerze: „Rozmawiać z Maksem".
- Chociaż cenię sobie twoje przeprosiny, które są ogromną
rzadkością, to jednak osobą przepraszającą powinienem być ja. Jack
chciał mieć cię w firmie właśnie ze względu na twoją inicjatywę,
szybkość działania i samodzielność. I to rzeczywiście są dobre cechy.
Co nie oznacza, że nie masz ze mną rozmawiać - dodał.
Ciągle nie mógł dojść do siebie po tym pocałunku, bo gdy
Louise odpowiedziała równie gorąco, przepadł w jednej chwili i teraz
potrafił myśleć już tylko o dalszych pocałunkach, lecz tym razem nie
chciałby po prostu zamknąć jej ust, zanim ona powie coś, co wszystko
zepsuje, tym razem całowałby ją dla sprawienia jej rozkoszy,
całowałby każdy centymetr jej skóry, aż Louise zaczęłaby błagać,
żeby to wreszcie zrobili...
- Chyba powinniśmy spotykać się codziennie o tej samej porze
na krótkie rozmowy biznesowe - zaproponowała rzeczowym tonem.
Wydawała się doskonale opanowana, lecz Max wiedział, że w
rzeczywistości była równie wytrącona z równowagi jak on, że zaschło
jej w ustach, że kolana uginają się pod nią. Czuli się dokładnie tak
samo, dałby za to głowę.
- Wolisz rano czy wieczorem? - spytała.
RS
63
- Wieczorem - odparł natychmiast, gdyż wieczór był bardziej
obiecujący, spotkanie mogło przerodzić się w kolację, a po kolacji...
- W takim razie codziennie o wpół do siódmej wygospodaruję
pół godziny.
Wolałby spotkania o późniejszej godzinie i bez takich
ograniczeń czasowych, ale na razie musiał się tym zadowolić.
Wzniósł kieliszek.
- Wypijmy za przyszłość.
- Salutel - odparła i trąciła się z nim kieliszkiem.
Nim zdążył odpowiedzieć, do gabinetu zapukał Martin.
- Proszę państwa, risotto podane.
- Chodźmy, bo wystygnie - rzekła Louise i wyszła. Max podążył
za nią, myśląc o tym, że nie wzniosła toastu za restaurację i za
przyszłość, tylko zasłoniła się włoskim toastem, który oznaczał „na
zdrowie".
Przez resztę tygodnia pracowała jak szalona, by pozamykać
wszystkie sprawy i móc w poniedziałek bez przeszkód lecieć z
Maksem do Meridii. W sobotę nad ranem wróciła do domu
kompletnie wykończona po wielkiej gali uświetniającej otwarcie w
Londynie restauracji z sieci Olivera Nasha. Marzyła już tylko o
odpoczynku, więc nie ucieszyła się specjalnie, gdy pod drzwiami
ujrzała czekającego na nią Cala Jamesona.
- Co, nie było miejsca w hotelu? - spytała z irytacją. Oczywiście
pytanie było retoryczne. Cal, szwagier jej przyrodniej siostry Jodie, z
miejsca uznał Louise za rodzinę, a rodzina była po to, żeby móc u niej
RS
64
za darmo nocować w podróżach. A ponieważ Cal dużo jeździł w
interesach, bywał też u rodziny częstym gościem.
Louise nie mogła się od niego, uwolnić, ponieważ swego czasu
poprosiła go o przysługę, czyli o pójście z nią na obiad świąteczny u
Valentine'ów i udawanie jej nowego chłopaka. Wiedziała, że Max
przybędzie z kolejną blondynką uwieszoną u jego ramienia, więc ona
również potrzebowała poafiszować się z jakimś przystojniakiem, a
Cal nadawał się do tego celu znakomicie. W dodatku był szalenie
sympatyczny i mogła się nie obawiać, że coś źle zrozumie i będzie jej
się potem natarczywie narzucał.
- Miło cię widzieć - skłamała z uprzejmości. - Dzisiaj musisz
sam się tu ugościć, ja idę do łóżka.
- Tak, widzę, że jesteś zbyt zmęczona, żeby mi pościelić. Ale nie
ma sprawy, bez problemu prześpię się z tobą.
Roześmiała się.
- Nie ma mowy.
- Kiedy ja naprawdę bardzo chętnie - zapewnił.
- Albo śpisz w pokoju gościnnym, albo nigdzie. A jak chcesz
mieć pościelone łóżko, musisz sam się tym zająć.
- No, trudno. Ale nie możesz winić faceta za to, że próbował -
odparł z łobuzerskim błyskiem w oku.
Szkoda tylko, że to nie ten facet, pomyślała.
- Pod żadnym pozorem nie budź mnie do południa, chyba żeby
w budynku wybuchł pożar.
Domofon dzwonił uporczywie, w końcu wyrywając Louise z
cudownego snu, w którym Max całował ją całą, zaczynając od palców
RS
65
stóp. Spojrzała na zegarek. Wpół do dwunastej. Wstała z ociąganiem i
podeszła do drzwi.
- Tak? - powiedziała zaspanym głosem do słuchawki.
- Lou, tu Max.
Przez chwilę nie mogła pozbierać myśli, gdyż wciąż przeżywała
ten sen i miała wrażenie, że Max jest w jej łóżku...
- Nie dostałaś mojej wiadomości?
- Jakiej wiadomości? Czekaj, najpierw wejdź.
Miała kilka chwil, gdy szedł po schodach, więc szybko opłukała
twarz, przeczesała włosy palcami i pobiegła nastawić wodę na kawę.
- Jestem w kuchni! - zawołała, gdy usłyszała odgłos otwieranych
drzwi.
Odwróciła się i ujrzała Maksa w dżinsach, sportowej koszuli i
skórzanej kurtce. Nie widziała go w podobnym ubraniu od wielu lat.
Teraz wyglądał jak tamten Max, w którym zadurzyła się bez pamięci
jako nastolatka.
Jakże jej brakowało tamtego Maksa! Zanim wszystko popsuło
się między nimi z powodu zakazanego pożądania, przyjaźnili się
ogromnie, on i Jack zabierali Louise na wycieczki za miasto, świetnie
się wtedy wszyscy razem bawili. Ale ta swoboda i przyjaźń znikły,
gdy między nich dwoje wkradło się pożądanie. Później już nie
spotkała nikogo innego, z kim czułaby się równie dobrze jak z tamtym
Maksem, przy nim wszystko zmieniało się w przygodę, wszystko było
ekscytujące. Czuła się przy nim i bezpieczna, i silna, miała wrażenie,
jakby razem mogli zdobyć cały świat.
RS
66
Gdyby tylko tamto mogło wrócić, tamta przyjaźń, tamta
niewinność, tamta swoboda...
- Obudziłem cię?
Spojrzała po sobie i szczelniej otuliła się szlafrokiem.
- Skończyłam pracować dopiero nad ranem. Ale, do licha, jest
sobota, mam prawo się wyspać!
- Czemu od razu cała się jeżysz? Czy ja cię atakuję?
Zreflektowała się. Rzeczywiście, jak zwykle w obecności
Maksa od razu wystawiła kolce.
- O jakiej wiadomości mówiłeś?
- Nagrałem ci na sekretarkę pytanie, czy nie zjedlibyśmy razem
lunchu w restauracji w Chelsea, bo powinniśmy porozmawiać o
naszym wyjeździe do Meridii pojutrze. I żebyś nie robiła sobie
kłopotu oddzwanianiem, chyba że nie masz czasu na wspólny lunch.
Nie oddzwoniłaś, więc zrozumiałem, że jesteśmy umówieni i
przyjechałem po ciebie.
Nie wiedziała, co odpowiedzieć.
- Ale może w takim razie zjemy śniadanie tutaj? - zaproponował.
- Nie musiałabyś się wtedy ubierać.
Tak, najlepiej, żeby to było śniadanie w łóżku... Nie, lepiej nie!
- Chyba nawet nie mam nic do jedzenia, nie miałam kiedy zrobić
zakupów.
Wskazał na koszyk zawieszony na metalowym pręcie,
biegnącym wzdłuż kuchni.
RS
67
- Masz jajka, to wystarczy. Wiesz co, ty chyba jeszcze śpisz,
więc ja się tym zajmę. Co ci zrobić? Omlet? Sadzone? No i pewnie
kawę?
- Sadzone. Dzięki.
Sięgnęła do koszyka, żeby wyjąć jajka i aż krzyknęła z bólu, bo
Max chciał zrobić dokładnie to samo i...
- Cholera, zaczepiły ci się włosy o mój guzik w mankiecie. Nie
ruszaj się.
- Aj, boli! Nie ciągnij tak! - zaprotestowała, gdy próbował się
odsunąć.
- Przepraszam. Czekaj, stańmy inaczej...
Uniósł rękę, przysuwając się z powrotem do Louise, praktycznie
przypierając ją do stołu. Nie mogła się ruszyć, stała z twarzą wtuloną
w ramię Maksa, gdy on próbował uwolnić zaczepione pasmo włosów.
Wdychała zapach skórzanej kurtki, wody kolońskiej, świeżo upranej
koszuli i aż w głowie jej się kręciło od tej mieszanki.
- Co tak długo?
- Co takiego? A, tak... Już kończę. - Opuścił wreszcie rękę, ale
nie odsunął się i stał tak, obejmując Louise ramieniem. - Wszystko w
porządku?
Masz okazję, skorzystaj, podsunął kusząco jakiś wewnętrzny
głos.
- Nie - warknęła, uwolniła się z jego objęć i odsunęła na
bezpieczną odległość. Pomasowała bolącą skórę głowy. - Idiota.
- Bo chciałem zrobić ci śniadanie? A jak nazwać kogoś, kto lata
po kuchni z rozpuszczonymi włosami długimi na pół kilometra?
RS
68
Na moment ją zatkało. Ale tylko na moment.
- To nie jest jedna z twoich restauracji...
- Naszych - skorygował.
- ...to jest moja kuchnia, moja przestrzeń i mogę tu robić, co
chcę, nikt mi nie będzie rozkazywać
No i znowu posypały się iskry. Jak zwykle. Przez moment
mierzyli się gniewnym wzrokiem, a Louise walczyła z pokusą, by
cisnąć w Maksa tymi jajkami, powstrzymywała ją jedynie myśl, że to
ona potem będzie musiała sprzątać...
Chyba odgadł jej myśli, gdyż nagle wybuchnął śmiechem.
Chciała obrazić się na niego za to jeszcze bardziej, ale nieoczekiwanie
dla samej siebie również zaczęła się śmiać.
- Po prostu pamiętaj, że nie możesz mi rozkazywać - rzekła
wreszcie, gdy w końcu trochę się uspokoiła.
-Nie?
Nagle spoważniał, bez ostrzeżenia sięgnął po Louise,
przyciągnął ją mocno do siebie, otoczył ramionami. Poczuła, jak
przenika ją ciepło jego potężnego ciała. -Nie...
- Dobrze, będę pamiętał - rzekł cichym, aksamitnym głosem. -
Masz moje słowo...
Naraz trzasnęły drzwi wejściowe.
- Lou, wstałaś już?
Och, do diabła! Cal!
- Pora się obudzić i wrąbać śniadanie, moja śliczna!
Nie miała pojęcia, które z nich poruszyło się pierwsze, lecz
nagle znajdowała się już przy wejściu do kuchni, jak najdalej od
RS
69
Maksa, który z kolei usunął się w najdalszy kąt. Tylko czemu tak
zareagowali? Przecież nie robili nic złego.
Cal wpadł do kuchni, jak zwykle przypominając jej
rozradowanego wielkiego szczeniaka, który jest jednocześnie
rozkoszny i niezgrabny, i może narobić sporo szkód w swoim
niepohamowanym entuzjazmie.
- O rany, ale seksownie wyglądasz. - Rzucił klucze na stół, cały
czas gapiąc się na Louise i nie zauważając stojącego w kącie Maksa. -
W nocy wyglądałaś fantastycznie w tej długiej kiecce, ale jeśli mam
wybór, to wolę cię jednak taką jak teraz.
Louise chciała coś powiedzieć, ale nie zdołała wydusić z siebie
ani słowa. Doskonale wiedziała, co Max musiał myśleć w tej chwili...
- Zatkało cię z wrażenia, że jestem taki przyzwoity i skoczyłem
do sklepu? Trudno, trzeba było, chyba się nie dziwisz, że
zgłodniałem? W nocy przyjęłaś mnie ciepło, ale nie zaproponowałaś
jedzenia, tylko łóżko. Oczywiście nie narzekam! Dobra, ślicznotko,
zmykaj z kuchni, ja zrobię śniadanie dla nas dwojga.
Max nie tyle odchrząknął, co warknął. Cal dopiero wtedy
zorientował się, że nie są sami, spojrzał na drugiego mężczyznę,
potem na Louise, wzruszył ramionami i zaczął rozpakowywać zakupy.
- Nie ma sprawy, może być dla trojga.
- Dziękuję, ale nie lubię trójkątów. - Max odwrócił się ku
Louise. - Powinnaś była mi powiedzieć, że masz inne plany.
- Max... - zaczęła, ale on nie słuchał, nie chciał słuchać.
RS
70
- Do zobaczenia w poniedziałek. Odprawa jest kwadrans po
szóstej rano. Przyjadę po ciebie punktualnie o wpół do piątej -
poinformował i wyszedł z kuchni.
Chwilę potem cicho zamknęły się za nim drzwi wejściowe.
Bardzo cicho. I to było najgorsze.
Louise przywykła do tego, że skaczą sobie do oczu, że
wybuchają między nimi awantury, ale taka cicha, zimna furia to było
coś innego. Dwa razy widziała Maksa w stanie podobnego gniewu,
gdy prawie nic nie mówił, tylko zaciskał usta aż do białości. Kiedy
rozpadło się ostatnie małżeństwo jego ojca, chociaż akurat dobrze
rokowało, i kiedy Jack wyjechał na stałe za granicę, rezygnując z
pracy w restauracji i praktycznie odcinając się od rodziny. Max
mocno to przeżył, gdyż był naprawdę zżyty z bratem. Chyba poczuł
się zdradzony przez Jacka...
Czyżby teraz poczuł się zdradzony przez Louise?
Zostawiła Cala z robieniem śniadania, nie przejmując się, jak
może potem wyglądać jej nieskazitelna kuchnia i usiadła na kanapie w
pokoju dziennym, włączając ulubiony serial na DVD, żeby odwrócić
myśli od tego, co zaszło, ale oczywiście nie mogła przestać o tym
myśleć. Tak naprawdę to ona miała prawo być wściekła w tej sytuacji,
a nie Max. Na podstawie pozorów wyciągnął fałszywe wnioski i
osądził ją praktycznie bez namysłu. Czyli miał ją za łatwą kobietę,
która przeskakuje z łóżka do łóżka? Jak mógł?
Nigdy nie przechodziła z ramion do ramion, by zapomnieć o
Maksie. Jeden jedyny raz spędziła z kimś noc właśnie w tym celu,
powodowana kompletną desperacją, aż chora z tęsknoty, ale potem
RS
71
czuła się jeszcze gorzej, gdyż tęsknota za Maksem tylko przybrała na
sile...
RS
72
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Udając sama przed sobą, że ogląda film, czekała na dzwonek
telefonu lub domofonu. Bezskutecznie.
Właściwie po co miałby dzwonić? Przecież umówił się z nią na
poniedziałek, więc co jeszcze miałby powiedzieć?
To jasne. Przeprosić, w końcu zachował się jak ostatni kretyn.
Chwileczkę, ale czy w tej sytuacji naprawdę nie miał prawa się
wściec? Parę dni wcześniej Louise całowała się z nim namiętnie, a
tego ranka okazało się, że nocował u niej inny mężczyzna. Cal lubił
się wygłupiać, więc chętnie mówił w dwuznaczny sposób, który
niezorientowaną osobę łatwo mógł wprowadzić w błąd. Na domiar
złego Louise niedawno afiszowała się z tym chłopakiem, pozwoliła
mu się całować pod jemiołą...
Niedobrze, bardzo niedobrze. Chyba jednak Max nie miał za co
przepraszać Cóż, w takim razie, kiedy on w końcu zadzwoni - bo
przecież chciał porozmawiać przed wyjazdem do Meridii - ona mu
powie, że wszystko źle zrozumiał, że między nią a Calem nigdy nic
nie było i nigdy nie będzie.
Właściwie mogłaby sama zadzwonić...
Nie. Bo wtedy znowu Max stałby się panem sytuacji, a Louise
chciała, żeby raz w życiu role się odwróciły. Nie będzie za nim
biegać, i tak go dostanie, w końcu Max ulegnie, zapomni się i będzie
kochał się z nią tak szaleńczo, jak robił to już setki razy w jej snach. A
potem Louise będzie wolna, wyleczona z Maksa na zawsze, gdyż
RS
73
pożądanie wypali się w tym burzliwym spełnieniu i przestanie ją
wreszcie zadręczać.
Wyłączyła telewizor, poinformowała Cala, że nie chce śniadania
- czym zresztą uszczęśliwiła go niebotycznie, gdyż leń był z niego
straszliwy - ubrała się i pojechała do swojego biura, żeby zająć się
pracą i zapomnieć o wszystkim. Podobnie jak Max zapamiętywała się
w robocie.
Kiedy zadzwonił jej telefon komórkowy, chwyciła go
błyskawicznie, ale zmusiła się, by odczekać trzy dzwonki, wzięła
głęboki oddech i dopiero wtedy spojrzała na wyświetlacz.
Mama.
Ta, która ją wychowała. Louise najchętniej zrobiłaby to samo, co
robiła od kilku tygodni - nie odebrała, pozwalając, by Ivy nagrała się
na sekretarkę. Od czasu, gdy wszystkie kłamstwa wyszły na jaw, nie
potrafiły już ze sobą swobodnie rozmawiać. Przemogła się i odebrała.
- Cześć, mamo.
- Cześć, kochanie. Bałam się, że znowu odezwie się tylko
automatyczna sekretarka.
- Przepraszam. Naprawdę zamierzałam do ciebie oddzwonić.
- Nie przejmuj się, wiem, że jesteś bardzo zapracowana.
- Właśnie. Jak się czujesz? I jak... - urwała, gdyż słowo „tata"
nie przeszło jej przez gardło. Zawsze była ukochaną córeczką tatusia,
ale przed paroma miesiącami poszła w odstawkę, w końcu była
dzieckiem drugiej kategorii...
- Tata czuje się coraz lepiej, wychodzi z psem, je dużo owoców i
ryb, stara się nie stresować. Nawet zaczął trochę grać w golfa, na
RS
74
emeryturze w końcu ma na to czas. Jego kardiolog jest bardzo
zadowolony.
- To dobrze.
- Byłoby dobrze, gdyby tata się tak nie nudził. Do tego cały czas
martwi się o restaurację i o to, czy Max sobie poradzi.
- No chyba żartuje! Max jest w swoim żywiole, ma rozległe
plany, poradzi sobie doskonale.
- Gdybyś mogła powiedzieć to ojcu, uspokoić go jakoś... Może
przyszłabyś jutro do nas na lunch? Tak dawno nie siedzieliśmy przy
stole tylko we troje...
Problem polegał na tym, że przestało ich być tylko troje. Istnieli
też dwaj synowie Johna Valentine'a, ich matka, biologiczni rodzice
Louise... Nie, nie miała siły na podobne spotkanie.
- Nie dam rady, mam dużo pracy, nawet teraz siedzę w biurze.
- Za dużo pracujesz, kochanie.
- Ale teraz to co innego. Od poniedziałku pracuję dla
Valentine'ów.
- Och, czyli Max cię przekonał? - zdumiała się Ivy. - To
wspaniale, tata będzie zachwycony.
- Rozumiesz więc, że chwilowo trudno mi znaleźć wolną chwilę.
W poniedziałek o świcie lecimy do Meridii.
- Proszę, pozdrów Emmę ode mnie. - Ivy zawahała się. - Czy
widziałaś się może z... ?
- Patsy Simpson? - pomogła jej Louise. - Tak, spotkałyśmy się w
tym tygodniu.
RS
75
I w tym momencie dotarło do niej, co powiedziała. Znalazła czas
dla kobiety, która ją urodziła, lecz nie miała go dla ludzi, którzy
wychowywali ją przez lata. No tak, znowu wykazała się niebywałym
taktem.
-Och...
Ivy nie powiedziała nic więcej, a Louise odgadła, że niechcący
wbiła jej nóż w serce - tak samo jak John Valentine wbił go jej, gdy
wyrwała mu się informacja o adopcji.
-I... udało wam się spotkanie? - spytała z trudem Ivy. -
Umówiłyście się na następne?
- Tak, w przyszłym tygodniu mam poznać jej męża. Zakończyły
rozmowę, lecz w uszach Louise wciąż brzmiała prośba Maksa, by nie
odcinała się od rodziny, by zadzwoniła do matki.
I ze względu na ten głos Maksa, zadzwoniła.
- Mamo...
- Louise? - Ivy wyraźnie nie spodziewała się usłyszeć jej tak
szybko.
- Niedługo was odwiedzę. Słowo.
Max przejrzał wszystkie kontakty zapisane w swojej komórce, a
potem z niechęcią odrzucił ją na stojące obok krzesło. Nie, nie miał
ochoty zaprosić żadnej z tych osób na kolację. To znaczy, jedną tylko,
ale ona zapewne była zajęta tym swoim durnym przystojniakiem z
Australii.
Kiedy on w ogóle ostatni raz umówił się z kobietą na kolację?
Spróbował sobie przypomnieć i wyszło na to, że jeszcze przed
RS
76
śmiercią patriarchy rodu, Williama Valentine'a. A dziadek zmarł
poprzedniego lata...
Starał się myśleć o różnych kobietach, lecz widział przed sobą
tylko twarz Louise.
Louise resztę soboty spędziła na zakupach. Kupiła sobie
czerwony płaszcz z kaszmiru, długi do kostek i ciepły, więc obie
mamy byłyby zadowolone, że nie złapie przeziębienia w górskim
klimacie Meridii. Kiedy otworzyła torebkę, by wyciągnąć portfel,
wyjęła zamiast niego komórkę.
Zadzwoń do Maksa, podszepnął wewnętrzny głos. Porozmawiaj,
wyjaśnij...
Z determinacją wcisnęła komórkę na samo dno torby. Potem
poszła kupić buty. I płaszcz. I rękawiczki. I nakrycie głowy. I
rękawiczki. Ivy i Patsy na pewno nie chciałyby, żeby się
rozchorowała.
A potem kupiła cudowną jedwabną bieliznę...
Dla kogo ją kupiłaś? - spytał wewnętrzny głos. Kazała mu być
cicho.
Kiedy punktualnie o piątej trzydzieści odezwał się domofon,
Louise rzuciła do słuchawki:
- Już schodzę!
Zeszła na dół, ubrana w nowy kaszmirowy płaszcz i aksamitny
czarny beret, celowo nasadzony krzywo i zawadiacko. Max czekał w
samochodzie, nawet nie zgasił motoru.
- Masz wszystko? - rzucił. Co tylko pokazywało, jak bardzo
wierzył w jej profesjonalne podejście...
RS
77
- Mam wszystko, co najważniejsze - odparła i wyliczyła na
palcach: - Szminkę, lakier do włosów, agrafki, zestaw do naprawiania
złamanych paznokci...
Niestety, nie udało jej się go rozbawić, Max pozostał absolutnie
niewzruszony i milczał jak głaz. Reszta drogi na lotnisko upłynęła im
w milczeniu.
- Zajmij się odprawą, ja tymczasem znajdę miejsce do
zaparkowania - odezwał się wreszcie, gdy dojechali na miejsce i podał
jej paszport.
Zirytowana już prawie do granic możliwości Louise miała
ochotę cisnąć oba ich paszporty do kosza i powiedzieć Maksowi,
gdzie ma sobie wsadzić Meridię, ale powstrzymała się.
W samolocie nie było ani trochę lepiej. Max zamknął oczy,
ledwie zapiął pasy, dając znać, że nie ma ochoty na konwersację.
Niedługo potem podeszła do nich stewardesa, pchając przed sobą
ciężki wózek z jedzeniem i napojami. Zerknęła na Maksa, który
wyglądał, jakby spał.
- Czy państwo są razem? - spytała.
- Pierwszy raz widzę tego pana na oczy - odparła Louise. Max
nie zareagował. Aż tak bardzo się wściekł? Czyżby był do tego
stopnia zazdrosny o nią?
- A czy może mówił coś o śniadaniu? - dopytywała stewardesa.
- Tak, wspominał o tym, że już nie może się doczekać tego
śniadania w samolocie. Biedak nie mógł sobie pozwolić na kupno
czegokolwiek na lotnisku.
RS
78
Zauważyła z satysfakcją, że Max nie wytrzymał i kąciki jego ust
zadrgały.
- Te agrafki rzeczywiście się przydadzą - mruknął, otwierając
oczy. - Należałoby zamknąć ci nimi usta.
Podświadomie czekał na jej wybuch. Czekał, aż ona wyrwie
stewardesie tacę ze śniadaniem i... Naraz zrozumiał, że tak jak ona
jego prowokowała, tak samo on prowokował ją. Przez te wszystkie
lata doprowadzał ją na krawędź wybuchu, ponieważ kiedy się
wściekała, miał absolutną pewność, że to, co on mówi i co robi, ma
dla niej znaczenie. Przecież nie wkurzamy się na kogoś, kto jest nam
obojętny, prawda?
Ku jego zaskoczeniu Louise nie zrobiła nic gwałtownego, tylko
wyjęła z torebki małą złotą agrafkę i wyciągnęła ją w jego stronę.
- Proszę - powiedziała i wydęła usta, jakby zapraszając, żeby je
spiął agrafką.
- Za mała - wydusił z siebie, nie wiedząc, co powiedzieć.
- Aha, czyli mam za duże usta, tak?
- Nie za duże w ogóle, tylko do tej agrafki...
- W takim razie bardzo przepraszam. Agrafka jest mi potrzebna z
reguły tylko wtedy, gdy pęknie mi sznurowadło. Od dziś zacznę nosić
większe.
- Dobry pomysł. - Wyjął jej agrafkę z palców i schował do
kieszeni. - A tę zachowam na wszelki wypadek, nigdy nie wiadomo,
kiedy człowiek będzie musiał pomóc damie, której pękło
sznurowadło.
RS
79
Odwrócił wzrok, gdyż nie mógł już dłużej patrzeć na tę kobietę,
która noc z piątku na sobotę spędziła z innym.
- Dziękuję za śniadanie, wystarczy mi sok pomarańczowy -
powiedział do stewardesy.
- Mnie również - wtrąciła Louise. - Max, w sobotę rozmawiałam
z mamą. To znaczy z Ivy - sprecyzowała.
Takiej uwagi nie mógł - i nie chciał - zignorować.
- Zadzwoniłaś do niej?
- Ona zadzwoniła.
- Ciekawe, moja matka też dzwoniła w sobotę. Prosiła, żebym
wpłacił za nią kaucję...
Nie zamierzał nikomu tego mówić, nawet Jackowi. To była jego
matka. I jego krzyż.
- Och, Max! - Louise impulsywnie uścisnęła go za rękę. Czy
ciocia Georgina ma poważne kłopoty?
- Nie tak poważne, żeby pieniądze nie dały rady ich rozwiązać.
Zapomniała płacić rachunki.
- Czemu nie zadzwoniłeś? Pomogłabym ci!
- Nie potrzebuję niczyjej pomocy - uciął. - To ja jestem od
pomagania. I nie pierwszy raz płaciłem za matkę.
- W porządku, niepotrzebnie umówiłam nas z tym człowiekiem -
przyznała wieczorem, gdy przyjechał po nich samochód z szoferem,
oddany im do dyspozycji przez króla.
Po przybyciu do Meridii zjedli lunch z Emmą i Sebastianem, a
potem stracili kilka godzin, gdyż spotkanie z dyrektorem Krajowego
Biura Turystycznego kompletnie nic nie wniosło do sprawy, dużo
RS
80
gadania o niczym, a mało treści plus zorganizowane specjalnie dla
nich zwiedzanie stolicy, które nie było im do niczego potrzebne. Nie
mogli jednak tego powiedzieć, ponieważ byłby to straszliwy nietakt.
W rezultacie nie zdążyli obejrzeć miejsca na restaurację.
Trzeba będzie przyjechać jeszcze raz - ciągnęła Louise.
- Nie.
- Jak to? Odrzucasz tę lokalizację, chociaż jeszcze jej nie
widziałeś?
- Przeciwnie, chcę ją zobaczyć i dlatego przedłużyłem nasz
pobyt do jutra.
Poczuła się odsunięta na bok, pominięta przy podejmowaniu
decyzji, a potem uderzyła ją myśl, że Max zapewne czuł się podobnie,
gdy ona sama zaplanowała ten poniedziałek w Meridii bez konsultacji
z nim. Hm, to rzeczywiście nie było przyjemne.
- Gdzie nocujemy?
- Właśnie tam - odparł, a potem dodał po chwili wahania: - Mam
nadzieję, że będziesz zadowolona.
Limuzyna dowiozła ich na przystań, gdzie wsiedli na nieduży
prom i popłynęli na wyspę na jeziorze. Tam już czekał lokaj w liberii,
który zaprowadził ich do neogotyckiego zameczku z wysokimi
drzwiami, za którymi znajdował się przestronny hol z marmurową
podłogą, ogromnym kominkiem oraz imponującymi schodami. Zostali
przekazani w ręce kamerdynera, lokaj zniknął. Ich płaszcze zabrała
pokojówka i znikła również.
- Zaprowadzę państwa do ich pokoju - rzekł kamerdyner.
RS
81
Weszli na górę, na piętrze znajdował się kolejny hol,
kamerdyner otworzył jedne z kilkunastu drzwi.
- Tam znajduje się garderoba, tam zaś łazienka - wskazał.-- O
której życzą sobie państwo kolację?
- O wpół do ósmej, jeśli można - odparł Max. - To był dla nas
męczący dzień, chcemy odpocząć.
- Oczywiście. Gdyby państwo czegoś potrzebowali, proszę
dzwonić.
Kamerdyner zostawił ich samych w pokoju z jednym wielkim
łożem z baldachimem. U stóp łóżka stały ich nieduże walizki, jedna
przy drugiej.
RS
82
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Przez dłuższą chwilę panowała cisza, potem Louise od
chrząknęła.
- Nastąpiła jakaś pomyłka, wyraźnie wzięto nas za męża i żonę.
- Zaraz się tym zajmę - obiecał Max.
- Nie! - wyrwało jej się, nim zdążyła pomyśleć, co mówi.
- Nie? - powtórzył.
Wyraz jego twarzy nie zdradzał absolutnie niczego. Od
momentu, gdy w samolocie wziął od niej złotą agrafkę, a po tern
nieoczekiwanie przyznał się do potajemnego ratowania matki z
kłopotów, odzywał się do Louise tylko wtedy, gdy było to konieczne.
Był rzeczowy, uprzejmy i... wycofany jakby po tej chwili bliskości z
powrotem wzniósł między ni mi niewidzialną barierę.
- Umieram z głodu i koniecznie muszę napić się kawy-
stwierdziła, pospiesznie zmieniając temat. - Schodzę na dół.
- A nie chciałabyś zadzwonić do tego swojego kochasia z
antypodów i uprzedzić go, że nie wrócisz na noc? - spytał sztywno.
- Nie muszę tłumaczyć się przed nikim, a już na pewno nie przed
Calem Jamesonem, którego zresztą chyba więcej nie wpuszczę do
domu. W niedzielę nad ranem sprowadził sobie jakąś dziewczynę i
zostawili pokój w takim stanie, że jak znowu zjawi się i poprosi o
nocleg, to zostawię go na chodniku!
Max bez pudła wyłowił najważniejsze słowo.
- Dziewczynę?
RS
83
- Musiał ją poderwać w sobotę w klubie. Czemu się tak dziwisz?
- Louise przybrała absolutnie niewinną minę. - Hej, no chyba mi nie
powiesz, że myślałeś, że z nim sypiam?
- Sama to zasugerowałaś...
- Nie, Max - odparła, przestając udawać. - Ty to zasugerowałeś,
w dodatku w obecności mojego klienta. Bardzo ważnego klienta.
Sugerowałeś przy tym, że sypiam także z nim. Może to nawet było
zabawne, ale mnie jakoś nie rozśmieszyło.
- On sam dawał do zrozumienia, że coś między wami jest.
- Który?
- Obaj!
- Oliver Nash jest żonaty i jest dżentelmenem. Do tego
niepoprawnym flirciarzem, to fakt, ale te jego umizgi nie mają
żadnego znaczenia.
- Gdyby zobaczył choć ślad przyzwolenia, nie zastanawiałby się
ani przez moment.
Jak cudownie, on jest zazdrosny, zakrzyknęło coś w niej.
- Nie dałabym mu żadnego przyzwolenia. A jeśli chodzi o Cala,
to jedyne, co między nami było, to tamten pocałunek pod jemiołą na
oczach całej rodziny.
- Ale spędza u ciebie noce.
- Och, mam tego dosyć, nie będę się tłumaczyć! - Ruszyła w
stronę drzwi.
- Nie, Lou, proszę. Wyjaśnij mi.
Max ją o coś prosił? Czyli sprawy zmierzały w dobrym
kierunku.
RS
84
- Nie ma czego wyjaśniać. Cal jest szwagrem mojej przyrodniej
siostry Jodie i gdy przyjeżdża do Londynu w interesach, zjawia się u
mnie bez zapowiedzi, traktując mój dom jak darmowy hotel. To
wszystko.
Wzburzył włosy dłonią.
- Przepraszam cię, Lou.
Max ją przepraszał? No, no...
- Powinienem był w grudniu zadzwonić do ciebie i
zaproponować, żebyśmy poszli razem na obiad świąteczny.
O, to już było coś więcej niż przeprosiny, znacznie więcej.
Louise odwróciła się od niego, żeby nie dostrzegł w jej oczach
tęsknoty i pragnienia.
- Akurat bym się zgodziła - rzuciła chłodno przez ramię. -
Poczekam na ciebie na dole - poinformowała i wyszła, nawet nie
patrząc na Maksa.
Ze względu na przyjazd gości w głównym holu właśnie
rozpalono ogień w kominku. Louise poinformowała pokojówkę, że
nastąpiła pomyłka, gdyż potrzebne są im dwa oddzielne pokoje. Zaraz
potem dołączył do niej Max.
- Mamy jeszcze trochę czasu do kolacji, więc może
skorzystajmy i rozejrzyjmy się? - zaproponował.
Zwiedzili więc zameczek, przepiękną salę balową, jadalnię,
bibliotekę, salę bilardową, salonik oraz piękny, ogrzewany ogród
zimowy.
- Nie spodziewałem się, że to aż tak wspaniałe miejsce -przyznał
Max. - Rozmawiałem z Sebastianem. To on płaci za utrzymanie tego
RS
85
zamku i służby w nim, a w zamian kłopotliwy krewny trzyma się z
dala od kraju. Jeśli się zdecyduję, mogę wydzierżawić tę posiadłość
pod kilkoma warunkami. Jako obcokrajowiec muszę mieć partnera
biznesowego z Meridii, a „Bella Lucia" będzie ponosiła koszty
konserwacji zamku.
-I co? Zdecydujesz się? - Aż wstrzymała oddech.
- Nie dałoby się znaleźć nic lepszego. Jest miejsce i na
restaurację z tarasem, i na organizowanie wesel, bankietów i
konferencji. W sali bilardowej urządzimy klub, na górze są sypialnie,
więc i miejsce na ekskluzywny hotelik. Do tego wszystkiego dochodzi
jeszcze wyjątkowe położenie na wyspie, własna przystań i plaża.
Tutejsza „Bella Lucia" będzie szczytem luksusu, i to na skalę
światową. - Odwrócił się ku niej i lekko dotknął jej ramienia. -
Dziękuję ci.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odparła, patrząc gdzieś
obok i starając się nie pokazać, jak bardzo jej zależało na jego
uznaniu.
- Louise... - powiedział miękko, nie odrywając od niej wzroku i
wciąż dotykając jej ramienia.
Cofnęła się.
- Jeszcze zdążę wziąć prysznic przed kolacją. Zobaczymy się o
wpół do ósmej.
W pokoju, skąd już zabrano podręczny bagaż Maksa, czekała na
nią pokojówka.
- Czy mam pani przygotować kąpiel, panno Valentine?
- Tak, dziękuję... - pytająco spojrzała na dziewczynę.
RS
86
- Mam na imię Maria.
- Dziękuję, Mario.
- Jej Wysokość przekazała nam, że nie ma pani ubrań na zmianę
i że może pani swobodnie korzystać z tego, co znajduje się w
garderobie.
Maria otworzyła drzwi, a wtedy zaskoczona Louise ujrzała dwa
długie rzędy pięknych sukien. Pod nimi stały dziesiątki par pantofli,
na półkach leżały szale, boa, rękawiczki, kapelusze...
- Niewiarygodne! - Louise przeszła przez garderobę, dotykając
luksusowych materiałów, delikatnych koronek, bogatych haftów. - Do
kogo one należą?
- Nie wiem, proszę pani. Podobno pan hrabia urządzał tu kiedyś
przyjęcia. Jego przodkowie również.
Maria poszła przygotować kąpiel, zaś podekscytowana Louise
zadzwoniła do Emmy.
- Słuchaj, tu jest fantastycznie! Czy wiedziałaś o tym, jakie tu są
suknie? Tuziny starych sukien, absolutnie bajecznych!
- To słynna garderoba kochanek, nie widziałam jej, ale wiele
słyszałam. Jeden z członków rodziny królewskiej wybudował ten
zameczek w dziewiętnastym wieku jako miejsce schadzek i odtąd jego
potomkowie wykorzystywali go właśnie w tym celu.
- No proszę! Wiesz, najpierw pomyślałam, że te stroje powinny
trafić do muzeum, ale mam lepszy pomysł. A gdyby tak urządzić
podczas tej wielkiej gali charytatywnej pokaz mody z użyciem tych
sukien i potem sprzedać je na aukcji? Jestem pewna, że suknie
królewskich kochanek będą cieszyły się dużym popytem. W dodatku
RS
87
gdyby dało się do udziału w tym pokazie zaprosić topowe modelki
albo znane gwiazdy filmowe, to zainteresowanie przeszłoby wszelkie
oczekiwania. Twoja fundacja na rzecz biednych zebrałaby krocie w
ciągu jednego wieczoru.
- Louise, jesteś genialna! Najchętniej właśnie ciebie
poprosiłabym o zorganizowanie tego pokazu i aukcji, ale na to pewnie
nie ma szans?
- Nie ma szans na to, żeby mnie z tego wykluczyć! - odparła
entuzjastycznie Louise.
- W takim razie załatwione. Aha, ponieważ to jest gala
charytatywna i będziesz tak samo jak inni pracowała za darmo,
chciałabym ci się jakoś odwdzięczyć. Włóż dziś wieczorem jedną z
tych sukien.
Louise bezwiednie wyciągnęła rękę po cudowną srebrzystą
tunikę z lat trzydziestych.
- Ale... A jeśli rozleję na nią czerwone wino?
- To pij białe. I nie protestuj, bo jeśli jej nie włożysz, nie
pozwolę ci zorganizować pokazu.
Louise uśmiechnęła się.
- Wiesz, odkąd zostałaś królową, to strasznie się rządzisz rzekła
ciepło. - Dzięki, Emmo.
Kamerdyner zaprowadził Maksa do nowego pokoju, gdzie na
krześle czekał już przygotowany nieco staroświecki smoking i koszula
do niego. Max już miał poprosić, by to zabrano, lecz pomyślał, że
zapewne Louise też dostała coś do przebrania się i nie odmówiła, nie
chcąc robić nikomu przykrości. Zawsze była ogromnie taktowna
RS
88
wobec wszystkich, z wyjątkiem Maksa. Jego uczuciami nigdy się nie
przejmowała, dlatego też nigdy nie zdradzał tych prawdziwych, gdyż
wtedy dopiero miałaby używanie...
Zszedł na dół kwadrans po siódmej, bo nie wypadało, żeby
kobieta przyszła pierwsza. Stanął przy oknie ze szklaneczką whisky,
przyniesioną na tacy przez lokaja i od razu zaczął rozmyślać o tej
nowej, wyjątkowej restauracji, Nagle usłyszał szelest, odwrócił się i
zamarł.
Louise powoli schodziła po schodach, lekko dotykając dłonią
poręczy, ubrana w srebrzystą wąską suknię z lejącego materiału, która
pięknie uwydatniała jej kształty. Długie jasne włosy zostały zwinięte
w luźny kok i podpięte wymyślną, bardzo ozdobną klamrą. Max co
prawda widywał już Louise w pięknych strojach, lecz ten raz był
wyjątkowy, gdyż tego wieczoru wyszykowała się tylko i wyłącznie
dla niego.
Podszedł do schodów, wyciągnął rękę, by pomóc jej zejść z
ostatnich stopni i powiedział pierwsze, co mu przyszło do głowy:
- Wyglądasz olśniewająco.
- Dziękuję. Nie zamierzałam zjawiać się w stylu hollywoodzkiej
gwiazdy, ale suknia jest wąska, a szpilki odrobinę za duże, więc
musiałam schodzić wyjątkowo ostrożnie.
- Zapewniam cię, że to był wspaniały widok - rzekł z galanterią.
Zegar wybił wpół do ósmej, zjawił się kamerdyner i
zaanonsował podanie kolacji. Zjedli ją w małym saloniku,
ozdobionym dość sugestywnymi malowidłami zakochanych; par.
Oboje starannie omijali je wzrokiem i rozmawiali wy łącznie o
RS
89
sprawach związanych z powstaniem nowej restauracji. Kiedy po
kolacji zaproponowano im kawę i mocniejsze alkohole, Louise
podziękowała.
- Max, ja już idę się położyć.
- W takim razie pozwól, że odprowadzę cię do twojego pokoju.
Zadrżała, gdy ujął ją pod rękę.
- Naprawdę mogę iść sama - zaprotestowała.
- W tych szpilkach nie bardzo możesz chodzić po schodach, a
byłoby niepowetowaną stratą dla „Bella Lucii", gdybyś spadła i
zrobiła sobie krzywdę.
Zerknęła na niego, ale nic nie powiedziała. Weszli na górę,
zatrzymali się pod jej drzwiami. Max spodziewał się, że Louise powie
dobranoc i zamknie się w pokoju, lecz ona odwróciła się ku niemu.
- O czym chciałeś ze mną porozmawiać w sobotę?
- Lepiej zapomnijmy o tym, co było w sobotę.
- O wszystkim?
Przypomniał sobie, jak zachęcająco wyglądała w szlafroczku i
jak patrzyła na niego takim wzrokiem, jakby ze wszystkich mężczyzn
na świecie pragnęła tylko jego jednego...
- Może tylko o tej końcówce, kiedy zachowałem się jak idiota.
- Nie chcę o niej zapominać. Nie zareagowałbyś w ten sposób,
gdybyś... - urwała, gdyż nie była pewna, czy powinna wypowiadać to
na głos.
- Gdybym nie chciał udusić Cala Jamesona - dokończył za nią. -
Gdybym nie chciał cię dla siebie.
Dzisiaj, odezwał się głos w jej głowie. A więc dzisiaj...
RS
90
- Czyli służba nie pomyliła się, dając nam jeden pokój? spytała
bez tchu.
- Nie. Zamówiłem jeden, bo pomyślałem, że gdy znajdziemy się
na neutralnym gruncie, nie należącym do żadnego z nas, moglibyśmy
ostatecznie przypieczętować naszą umowę.
Zadrżała, czując, jak całe jej ciało domaga się jego pieszczot, jak
wyrywa się ku niemu. Max jednak nie próbował po nią sięgnąć,
wyraźnie oddawał jej inicjatywę. Weszła więc do swojej sypialni i
odwróciła się ku niemu, gdy zamknął za nimi drzwi.
- Dobrze więc - powiedziała tak cicho, że ledwie ją usłyszał. -
Pocałuj mnie tutaj. - Dotknęła palcem policzka.
Jego oczy pociemniały. Przez chwilę, która zdawała się trwać
tak długo jak cała wieczność, stał bez ruchu, potem nachylił się i
musnął wargami jej policzek. Ledwie poczuła ten dotyk, a przecież
natychmiast ogarnęło ją nieznośne gorąco. Gdyby Max wykonał choć
najdrobniejszy gest, rzuciłaby mu się w ramiona, lecz on dalej tylko
czekał na jej kolejne decyzje, jakby chciał sprawdzić, jak daleko
Louise się posunie, na ile starczy jej odwagi.
Odpowiadając na to rzucone jej nieme wyzwanie, dotknęła
palcem brody.
- Tutaj. Znowu pocałował ją w taki sam sposób. j Ten czas
należy do nas, pomyślała. To nasza noc. To będzie jeden raz, szalony,
wspaniały, posypią się iskry, pożądanie się wypali i oboje będziemy
wolni.
- Tutaj. - Dotknęła dolnej wargi. Spodziewała się takiego
samego namiętnego pocałunku jak kilka dni wcześniej, lecz nic
RS
91
podobnego nie nastąpiło gdyż Max nadal starał się panować nad sobą
ze wszystkich sił. Wyraźnie postanowił, że to ona podejmie tę
ostatecznej decyzję, że to ona przekroczy granicę i zepchnie ich z tej
krawędzi, na której niebezpiecznie balansowali.
- Teraz, Max - zażądała i rozpięła sukienkę, która z szelestem
osunęła się na podłogę.
Louise została tylko w szpilkach, jedwabnej bieliźnie i
zakończonych koronką pończochach. W odpowiedzi Max ściągnął
krawat, zrzucił marynarkę od smokingu oraz przekręcił klucz w
zamku, przy czym ani na moment nie oderwał wzroku od Louise.
Myślała, że umrze z rozkoszy, gdy chwilę później zmysłowo i
niespiesznie całował jej piersi, jej brzuch... Czuła się w tym momencie
jak królowa odbierająca hołd od pokonanego króla, z którego uczyniła
swego niewolnika.
Ale kiedy zdjął z niej wszystko do końca i zaczął całować ją
całą, słowo „teraz" przestało być rozkazem i pozwoleniem, a stało się
bezradnym błaganiem o spełnienie i wtedy zrozumiała, że popełniła
błąd. A potem mogła już tylko żebrać.
- Max... proszę...
Zlitował się wreszcie nad nią, wziął ją na ręce i zaniósł do łóżka,
zaś Louise nie miała już żadnych wątpliwości, że to ona została
pokonana.
Obudziła się, czując się dziwnie błogo. Całe jej ciało było
przyjemnie lekkie, zrelaksowane. Wtuliła się wygodniej w poduszkę,
nie zamierzając wstawać i nic robić. Mmm, jak dobrze...
RS
92
Coś ją połaskotało po ramieniu. Poruszyła nim odruchowo. Coś
połaskotało ją znowu. Sięgnęła, by poprawić kołdrę, bo to pewnie ona
zagięła się i łaskotała, nie dając jej zasnąć.
Natrafiła na ciepłą, silną dłoń. Sięgnęła dalej i natrafiła na twarz,
poczuła na palcach ciepły oddech.
Oprzytomniała w jednej chwili, doskonale wiedząc, gdzie jest i z
kim, pamiętając każdy szczegół. Otworzyła oczy i odwróciła głowę ku
Maksowi.
Leżał oparty na łokciu, jakby obserwował ją od jakiegoś czasu,
czekając, aż ona się obudzi. Ponieważ nie obudziła się sama,
zniecierpliwił się i przejął inicjatywę, a Louise na tę myśl poczuła
dreszczyk rozkoszy. Proszę, nie mógł się jej doczekać...
Położyła się na plecach i przyciągnęła go do siebie, wsuwając
palce w jego gęste włosy. Właściwie czemu miałby to być tylko raz?
Czemu nie wykorzystywać okazji aż do walentynek, kiedy cała
sprawa zostanie zamknięta na zawsze?
- Czy ktoś ci już powiedział, że kiedy wyrwiesz kobietę ze
słodkiego snu, musisz zmienić ten sen w rzeczywistość?
- Spełnię twoje sny, moja słodka, tylko mi o nich powiedz. -
Uśmiechnął się zmysłowo. - Powiedz mi o twoich snach, o twoich
najskrytszych pragnieniach, a ja obiecuję, że spełnię je wszystkie.
- Wszystkie? Mamy aż tyle czasu?
RS
93
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Ten uśmiech bardzo wiele mówi... Kto to jest?
Louise przyłapała się na tym, że uśmiecha się z rozmarzeniem,
więc spoważniała natychmiast.
- Kto?
- Daj spokój, taką minę można mieć albo po zdobyciu Oscara,
albo po zdobyciu nowego faceta. A Oscara nie dostałaś na pewno -
stwierdziła z szerokim uśmiechem jej asystentka Gemma. - No, mów,
kto to jest. Nie, zaczekaj...
- Skoro nie, to nie - powiedziała szybko Louise, wykorzystując
okazję. - Czy Max już przysłał te szkice przedstawiające przyszły
wygląd restauracji w Meridii?
Wymawianie tego imienia sprawiało jej zadziwiającą
przyjemność, zważywszy, że celem działań Louise było ostateczne
uwolnienie się od Maksa.
- Już wiem! - Gemma strzeliła palcami. - Wykorzystałaś
koneksje z rodziną królewską i poderwałaś sobie jakiegoś księcia.
- Tak. Od dzisiaj możesz mnie nazywać księżną Louise. Co ze
szkicami?
- Nawet nie mrugnęłaś, więc jednak nie książę. Słuchaj, nie
możesz mieć sekretów przed swoją asystentką. Mów, z kim biegasz na
randki.
RS
94
- Nie biegam na randki. - odparła, zresztą zgodnie z prawdą. Nie
biegała na żadne randki, tylko miała płomienny, sekretny romans.
- Nie wierzę. Żadna kobieta nie wygląda tak promiennie, jeśli
nie stoi za tym facet.
- Ładnie wyglądam, bo biorę witaminy. Co z tymi szkicami?
- Jeszcze nie przyszły. - Nagle odwróciła głowę, słysząc kroki w
sekretariacie. - O, przepraszam, właśnie przyniósł je sam szef.
-Max?
Gemma nie musiała już zadawać żadnych pytań, kiedy w progu
gabinetu zjawił się Max Valentine, przynosząc nie tylko dużą kopertę,
ale także bukiet łososiowych róż. Wymknęła się od razu, zamykając
za sobą drzwi.
- Czyżby w mieście zabrakło kurierów? - zdziwiła się Louise.
- Mam do przekazania coś, czego bym nie powierzył jakiemuś
pryszczatemu smarkaczowi na skuterku.
Nachylił się, oparł dłonie na poręczach jej fotela i zaczął ją
całować. Zaskoczona i zachwycona Louise czuła się jak zadurzona
nastolatka, aż kręciło jej się w głowie z wrażenia. To wszystko było
wciąż takie nowe i takie oszałamiające jak tamten pierwszy
pocałunek.
Max odsunął się wreszcie. O jakieś dwa centymetry.
- W dodatku i tak jadę do biura księgowego.
- To rzeczywiście bardzo prostą drogę obrałeś. Oczywiście nie
narzekam - zapewniła z uśmiechem. - Ale wiesz, właśnie Gemma
maglowała mnie, czy się z kimś spotykam. Obawiam się, że te kwiaty
trochę za dużo zdradziły.
RS
95
Wyprostował się i oparł się o biurko.
- To po prostu w ramach podziękowania od zadowolonego
klienta. A co, niby od innych nie dostajesz kwiatów? - Wskazał na
imponujący kosz pełen egzotycznych kwiatów.
- Owszem, dostaję, te są od Olivera Nasha za udaną kampanię
reklamową, ale on zlecił sekretarce zamówienie bukietu i kazał go
przesłać kurierem. Nie wpadł osobiście z kwiatami kupionymi od
kwiaciarki na rogu.
- Jego błąd - skwitował Max. - Przyznaję, że nie planowałem
przynosić kwiatów, ale kiedy je zobaczyłem, przypomniały mi o tobie.
- To trzeba ci o mnie przypominać?
- Przypomniały mi ten moment, gdy rozpięłaś sukienkę i
pozwoliłaś jej upaść na podłogę. Są dokładnie w kolorze tej skąpej
bielizny, jaką nosiłaś tamtego wieczoru, bezwstydnico.
- Przestań! - zarumieniła się po same uszy.
- O, bezwstydnica, która rumieni się jak pensjonarka.
- Wcale się nie rumienię.
Max pogładził ją kciukiem po policzku.
- Przeszkadza ci, że Gemma wie? Przecież w zeszłym tygodniu
widziano nas na kolacji z Patsy i Derekiem.
- Nie spotkaliśmy tam nikogo znajomego.
- Ale rozpoznał mnie maitre d' i na pewno nie zachował dla
siebie, że Valentine nie jadł w jednej ze swoich restauracji. Ty
również jesteś znaną osobą i też jesteś Valentine. A na dodatek Patsy
chciała się tobą pochwalić, więc wybrała lokal, który chwilowo jest
najmodniejszy, na pewno ktoś nas tam widział i plotka już poszła.
RS
96
Louise jęknęła.
- Masz rację. Od tej pory musimy być bardziej dyskretni.
- Nie chcesz się ze mną pokazywać?
Niby nadal się uśmiechał, lecz jego oczy zrobiły się poważne.
- Max, zrozum, ojciec niedawno miał zawał...
- I co? Sądzisz, że dostanie następnego, gdy dowie się, że jego
mała księżniczka sypia ze mną?
Nie mogła mu powiedzieć prawdy - nie chciała afiszować się z
romansem, który zamierzała niedługo zakończyć.
- Wolałabym go nie stresować, przecież wiesz, jaki ma stosunek
do twojego ojca.
- Wiem, ale ja nie jestem moim ojcem. W dodatku po tylu latach
wuj John powinien wreszcie pozbyć się urazy.
- Max, to nie takie proste. Twojego ojca urodziła uwielbiana
druga żona Williama, a mój musiał patrzeć, jak jego matka, porzucona
i pozbawiona środków do życia, umiera na zapalenie płuc.
- Lou, trwała wojna, wszystkim było ciężko. Potrząsnęła głową.
- Proszę, nie udawaj, że nie rozumiesz. Wuj Robert miał
wszystko, miał dwoje kochających rodziców, był młodszy i
przystojniejszy od brata, charyzmatyczny, cieszący się powodzeniem
u kobiet, które zresztą do tej pory nie potrafią mu się oprzeć. Mój
ojciec pod każdym względem był gorszy, nawet dzieci nie miał, tylko
musiał mnie adoptować...
- Ale ostatecznie okazało się, że też ma dwóch synów.
- To nie to samo, bo tych wszystkich straconych lat już nic nie
przywróci.
RS
97
- Lou, szczerze powiedziawszy, bardziej współczuję cioci Ivy
niż wujowi Johnowi. Dalej się z nią nie spotkałaś, prawda? Zrób to,
ona cię potrzebuje. Dobrze się czujesz z Patsy, ale Ivy też jest twoją
matką. Porozmawiaj z nią.
- Ale nie o nas - zastrzegła się.
- Dlaczego?
- Ponieważ to nie jest... - Urwała.
- To nie jest co?
- Nic poważnego.
- Nie? - Milczał przez moment. - Czyli chodzi ci tylko o seks?
Natychmiast skorzystała z okazji i odpowiedziała tak, żeby
obrócić wszystko w żart:
- Oczywiście. Chodzi mi tylko o twoje ciało. To chyba
oczywiste.
- Tak? - Uśmiechnął się w tak uwodzicielski i zmysłowy sposób,
że Louise z miejsca zapomniała nie tylko o rodzicach, ale i o całym
świecie. - A nie o to, że przy mnie możesz czuć się troszeczkę...
nieprzyzwoicie?
- Troszeczkę? - spytała zmienionym głosem. - Miałam nadzieję
na dużo więcej niż troszeczkę.
W odpowiedzi nachylił się i pokazał jej, jak potrafi całować.
Louise jeszcze nigdy nie doświadczyła równie sugestywnego,
działającego na wyobraźnię pocałunku.
- Teraz lepiej? - spytał, kiedy ją wreszcie puścił, a ona opadła na
oparcie fotela, ponieważ aż osłabła z pożądania.
RS
98
- Dużo lepiej - zgodziła się, uśmiechając się jak rozmarzona
idiotka.
Przy nim naprawdę nie zastanawiała się, czy coś jest przyzwoite
czy nie, była gotowa na wszystko, ponieważ rozpalał ją do białości.
- Hmm, nie miałbyś ochoty zrobić tego na moim biurku? -
zamruczała niczym najprawdziwszy wamp.
- Miałbym wielką ochotę, złotko, ale jestem umówiony na
ważne spotkanie i nie mogę tego przełożyć. - Ruszył ku drzwiom. -
Ale nie zapomnij o tej propozycji. Widzimy się jak zwykle. Do
zobaczenia zatem o wpół do siódmej na moim biurku...
- Ja ci składam taką propozycję, a ty dajesz mi kosza? Nie
zamierzała tego mówić, wyrwało jej się.
- To wcale nie jest łatwe - zapewnił, ale nie zawrócił.
- Czyli nie chcesz sprawdzić, czy dzisiaj moja bielizna jest w
kolorze tych kwiatów?
Zamarł z ręką na klamce.
- Włożyłaś dziś tamtą bieliznę?
- Jest tylko jeden sposób, w jaki możesz się przekonać.
Po jego wyjściu do gabinetu zajrzała Gemma.
- Max aż wybiegł z biura... - zauważyła ostrożnie.
- Spieszył się na spotkanie.
Udało jej się zatrzymać go przy sobie jeszcze troszeczkę, co
sprawiło jej satysfakcję. Chciała, żeby znajdował dla niej czas, a
potem podczas ważnych spotkań myślał o niej, nie mógł zapomnieć...
- Wstawić je do wody czy wyrzucić do kosza?
- To pierwsze. I postaw je na biurku.
RS
99
Uśmiechnęła się. Kiedy Max przyjdzie następnym razem,
zobaczy je i od razu pomyśli o jej bieliźnie i ich pierwszej nocy.
Zreflektowała się. Lepiej nie nastawiać się, że on znowu wpadnie, by
zobaczyć się z nią przez chwilę, ważne, że zrobił to tego dnia.
- Wiesz, ja naprawdę nie chcę się wtrącać, ale... - zaczęła
Gemma, gdy wstawiła już kwiaty do wody - ale uważaj z nim,
dobrze?
- Czy zamierzasz mi zrobić wykład z bezpiecznego seksu?
- Cóż, jeśli potrzebujesz... Bardziej jednak martwię się o twoje
serce. Max Valentine nie jest wzorem lojalności i wierności.
- Nie mów tak! - zaoponowała gorąco, czując potrzebę bronienia
go.- A czy ktoś kiedyś był lojalny wobec niego? Czy ktoś miał wzgląd
na jego uczucia? Czy dla kogoś był naprawdę ważny, najważniejszy?
Jeśli ktokolwiek miał prawo uskarżać się na brak lojalności ze strony
innych to właśnie Max.
Gemma zrobiła wielkie oczy, zaskoczona tak gwałtowną reakcją,
na ten widok Louise zreflektowała się i dodała już mniej
emocjonalnie:
- Zrozum, ja nie chcę go na stałe. Nie ma między nami nic
poważnego, to taka dawna, niezałatwiona sprawa... Po prostu
wpadliśmy sobie w oko jako nastolatki, ale jako krewni mieliśmy
związane ręce.
- Chcesz mi powiedzieć, że te wasze ciągłe spięcia wynikały z
niezaspokojenia i frustracji?
RS
100
- Dokładnie. Teraz, kiedy okazało się, że zostałam adoptowana,
możemy przeżyć krótką przygodę dla przyjemności. Nic więcej od
siebie nie potrzebujemy.
- Skoro to nic poważnego, czemu to tak ukrywasz? - spytała
podejrzliwie asystentka.
- Mój ojciec nie byłby zachwycony, a wolałabym mu
zaoszczędzić kolejnego szoku, trochę ich ostatnio miał.
- Wiesz, jesteście dorośli i macie prawo robić, co chcecie. Max
jakoś nie widzi potrzeby krycia się z waszym związkiem.
- To nie jest związek, tylko krótka przygoda, mówiłam ci.
- Ty nie jesteś od krótkich przygód, znam cię. Albo w ogóle się z
nikim nie spotykasz, albo angażujesz się na całego. Po Jamesie
Cadoganie aż trzy lata dochodziłaś do siebie.
Louise uciszyła ją niecierpliwym gestem, nie chciała wspominać
tamtej bolesnej historii zerwanych zaręczyn.
- Dobrze, już nic nie mówię. - Gemma miała wyjść, ale jeszcze
odwróciła się w progu. - Ale pamiętaj o jednym. Dla Maksa to na
pewno tylko krótka przygoda... w porządku, dla ciebie też, skoro tak
twierdzisz. Tylko że on nie będzie miał kłopotów z odejściem. Nawet
nie obejrzy się za siebie.
Do niedawna Louise myślała podobnie, lecz w ciągu ostatnich
dni dowiedziała się o Maksie różnych rzeczy i zrozumiała, że jest
znacznie głębszym i wrażliwszym człowiekiem, niż mogło się
wydawać. Kiedy po chwilach spełnienia leżeli razem w łóżku,
rozmawiali ściszonymi głosami, mówiąc sobie więcej niż
kiedykolwiek, wtedy właśnie otworzył się, opowiedział jej o swoim
RS
101
dzieciństwie, o dotkliwym braku zainteresowania ze strony rodziców i
o tym jak od lat potajemnie ratuje matkę z różnych kłopotów.
Tak więc prawdziwy Max był zdolny do prawdziwych emocji i
głębokiego przywiązania, tylko nie zdradzał się z tym przed
otoczeniem. Za to okazało się właśnie, że chętnie ujawniłby romans z
Louise i w jakiś sposób dotknęło go, że ona wolała trzymać to
wszystko w tajemnicy. Może faktycznie nie powinna? Po pierwsze,
nie robili nic złego. Po drugie, gdzieś w głębi duszy ona również
pragnęła pokazać całemu światu, że są razem. Na krótko, ale razem. I
jest wspaniale.
- Załatwiłam, że będzie duży artykuł o „Bella Lucii" w jednym z
najważniejszych dzienników finansowych.
- Mmm? - odmruknął, słuchając jej jednym uchem, pogrążony w
jakichś papierach.
Zabrała mu więc te papiery sprzed nosa, a gdy Max dzięki temu
wreszcie spojrzał na nią, pocałowała go.
- Wpół do siódmej. Moja pora. Uśmiechnął się.
- Pora, żeby cię zjeść.
- Nie wykluczam tej opcji, ale najpierw załatwmy sprawy
zawodowe.
- To co z tym artykułem? - spytał, żeby pokazać, że jej słuchał.
- Będą chcieli przeprowadzić wywiad z tobą, podsunęłam im
kilka tematów. Spytają nie tylko o planowaną ekspansję, ale także o
przeszłość. Historia Williama Valentine'a zrobi dobre wrażenie,
zbudował firmę od podstaw w trudnych latach powojennych, kiedy
żywność była racjonowana. To jest coś. A każde kolejne pokolenie
RS
102
Valentine'ów czyni firmę jeszcze silniejszą i solidniejszą. Aha, będą
też chcieli porobić zdjęcia tobie, wujowi Robertowi i mojemu ojcu.
Co ty na to?
- Rozmawiałaś już na ten temat z wujem Johnem?
- Nie miałam kiedy, Gemma to załatwiła.
- Lou... - Wstał, objął ją, przytulił do siebie. - Nie możesz się od
nich aż tak odcinać. Oni cię kochają.
- Oni mnie okłamali.
- Ze strachu.
Odsunęła się nieco, by móc na niego spojrzeć.
- A czego mieliby się bać?
- Że jak się dowiesz, to będziesz ich mniej kochać.
- Ależ to jakaś... - Zamierzała powiedzieć: „bzdura", lecz naraz
dotarło do niej, że przecież każdy człowiek ma prawo do różnych
lęków i obaw. I że im bardziej się kogoś kocha, tym większy jest lęk
przed utratą tej osoby. - Wiesz, daj mi trochę czasu, muszę sobie
przyswoić tę myśl.
- Tylko nie zwlekaj zbyt długo - ostrzegł i usiadł z powrotem
przy biurku. - Dobrze, słuchaj, dokończę tę robotę i pójdziemy na
drinka. - Potarł twarz dłońmi, próbując pozbyć się zmęczenia.
- Nad czym pracujesz? - zajrzała mu przez ramię i nagle zrobiło
jej się zimno. - O, nad tą wielką galą walentynkową na uczczenie
diamentowej rocznicy powstania „Bella Lucii".
- Tak. To już w przyszłym tygodniu.
RS
103
Podniósł na nią wzrok, ale nic nie powiedział, nie musiał. Oboje
wiedzieli, że Louise wyznaczyła ten termin jako dzień zakończenia
ich współpracy.
- Jest jakiś odzew? - spytała.
- Wszystkie miejsca zostały zarezerwowane, a wciąż mamy
nowych chętnych. Zainteresowanie jest ogromne, głównie dzięki temu
materiałowi w ostatnim numerze magazynu „City Lights". Świetnie
się spisałaś, Lou.
- Wiesz, to akurat było bardzo łatwo sprzedać, bo walentynki i
diamenty znakomicie się kojarzą. Właściwie należałoby przyjmować
rezerwacje tylko od tych mężczyzn, którzy wcześniej dostarczą
pierścionek, podany potem przez kucharza w deserze.
Max zmarszczył brwi.
- Jaki pierścionek? Zaręczynowy?
- Ależ oczywiście. Jeśli niezamężna kobieta zostanie zaproszona
do „Bella Lucii" w tak wyjątkowym dniu i wyjdzie bez pierścionka, to
będzie bardzo rozczarowana.
Roześmiał się.
- Masz rację. - Znużonym gestem potarł kark dłonią. -A wiesz,
że ja nigdy nie miałem randki w walentynki? Zawsze tego dnia
pracuję w „Bella Lucii" do późna.
- Świetny sposób na wykręcanie się od małżeństwa. -
Pocałowała go w czoło. - Widzę, że masz wyjątkowo dużo pracy,
więc dziś lepiej już sobie pójdę.
Złapał ją za rękę, przytrzymał.
RS
104
- Nie idź. To fakt, roboty mam po sufit, ale to akurat twoja wina,
bo masz znakomite pomysły i potem nie można się opędzić i od
klientów, i od dziennikarzy. Zostań i pozwól mi po prostu patrzeć na
ciebie.
- Kusząca propozycja, ale gdy zaczniesz wyliczać, ile szampana
i jakiego będziesz potrzebował na tę galę, kompletnie zapomnisz o
mojej obecności.
Przez chwilę wydawało się, że on zaprotestuje albo nawet rzuci
pracę i zabierze ją na obiecanego drinka, lecz ostatecznie Max
spojrzał na rozłożone przed nim papiery.
- Masz rację. Zobaczymy się później.
Powinna powiedzieć „nie". Skorzystać z okazji i zacząć
rozluźniać kontakty. Zamiast tego położyła mu na biurku zapasowy
klucz od swojego mieszkania.
- Gdybym już spała, to mnie nie budź.
Patrzył, jak ona idzie do drzwi i całym sobą nie chciał, żeby
wychodziła. Wniosła w jego życie radość i energię, dzięki niej czuł się
silniejszy, szczęśliwszy. Ale z drugiej strony bał się tego, co się
działo, gdyż przy Louise tracił coś, co zawsze pomagało mu przetrwać
nawet najtrudniejsze chwile. Tracił pełną kontrolę nad sobą i nad
sytuacją.
- Lou, a co do walentynek.
Przystanęła, odwróciła się.
-Tak?
- Przyjdziesz na galę?
Zawahała się.
RS
105
- Przyjdę. I może nawet z tobą zatańczę.
- Dzień dobry, wujku Robercie.
Louise postawiła teczkę na biurku Maksa, pocałowała jego ojca
w policzek, a jego samego powitała niezobowiązującym uśmiechem.
Lekko uniósł brwi, popatrzył na nią przeciągle, ale w końcu poprzestał
na skinięciu głową. W tym momencie Louise poczuła się podle.
Powinna była podejść i pocałować go na powitanie, zamiast udawać,
że między nimi nic nie ma.
- Jak ciocia Bev? - spytała wuja Roberta.
- Dziękuję, dobrze. Przesyła pozdrowienia. Twój ojciec
przyjechał z tobą?
- Nie, ale niedługo powinien się tu zjawić. Fotoreporter będzie
za kwadrans.
Drzwi otworzyły się, do gabinetu wpadł John Valentine.
Ponieważ po zawale dbał o dietę i zaczął ćwiczyć, wyglądał lepiej niż
kilka lat wcześniej, zeszczuplał, miał bardziej energiczne ruchy. I był
wściekły.
Nie zwracając uwagi na pozostałych, podszedł prosto do Maksa i
cisnął mu w tors egzemplarz porannego wydania dziennika „London
Courier".
- Co to ma znaczyć?!
Max zdążył złapać gazetę, zanim upadła, rzucił na nią okiem i
zaklął głośno.
- John... - zaczął Robert, lecz brat uciszył go spojrzeniem.
- Jest mężczyzną, niech się sam tłumaczy.
RS
106
Max podał Louise gazetę i wskazał kolumnę „Kronika
towarzyska".
Zakochani kuzyni?
Z radością donosimy, że nasza ulubiona specjalistka public
relations, Louise Valentine, powróciła na łono rodziny po okresie
pewnych tarć, spowodowanych odkryciem faktu, iż została
adoptowana. W rodzinie Valentine'ów znów zapanowała harmonia,
zaś Louise wykorzystuje swoje talenty, współpracując z Maksem
Valentine'em przy promowaniu rodzinnej sieci ekskluzywnych
restauracji „Bella Lucia".
Louise swego czasu bardzo udzielała się towarzysko, lecz od
rozstania z Jamesem Cadoganem - mającym wkrótce poślubić byłą
modelkę Charlotte Berkeley - poświęciła się wyłącznie budowaniu
swojej kariery. Max, dawniej znany głównie z powodzenia u pięknych
kobiet igrania w polo z szejkiem Qu'Arim, również wycofał się z życia
towarzyskiego, koncentrując się na ambitnych planach ekspansji
firmy.
Mówi się, że para Valentine'ów, którą ostatnio widziano na
kolacji z biologiczną matką Louise, czarującą Patsy Simpson
Harcourt, oraz jej nowym mężem, jest nierozłączna. Mimo to romans
wciąż jest utrzymywany w ścisłej tajemnicy. Życzymy obojgu
wszystkiego dobrego.
- Jak to „mówi się"? - wyrwało się Louise. - "Przecież nikt...
Zamilkła, lecz było za późno. Zdradziła się tymi słowami,
podobnie jak wcześniej Max zdradził się głośnym przekleństwem.
RS
107
- Nawet nie będę pytał, czy to prawda - zagrzmiał John. -
Wystarczy na ciebie spojrzeć!
-Tatku... - To też jej się wyrwało spontanicznie, gdyż w tym
momencie czuła się jak dziecko, które boleśnie zawiodło ukochanego
ojca.
- Ciebie nie winię, wiem, jak bardzo przeżyłaś ostatnie
wydarzenia, a on wykorzystał moment, gdy czułaś się samotna. ..
- Do diabła, czy ktoś mi wreszcie powie, o co chodzi? -zażądał
Robert.
Louise podała mu gazetę, ale nawet nie zdążył przeczytać tytułu,
gdyż John rzucił gniewnie:
- O co chodzi? Spytaj swojego syna! Niedaleko pada jabłko od
jabłoni! - Opiekuńczo otoczył ramieniem Louise i grzmiał dalej: -
Twój syn się zabawi i złamie jej serce, tak go wychowałeś! Jesteś
nieodrodnym synem swojego ojca.
- Mieliśmy tego samego ojca - przypomniał Robert, lecz John
zignorował to.
- Jesteś taki sam jak William Valentine, a Max taki sam jak ty!
W ogóle nie powinno się was dopuszczać w pobliże porządnych
kobiet.
- Nic mi o tym nie wiadomo - wycedził Robert. - Owszem,
miałem więcej żon niż niektórzy, ale nie jestem hipokrytą. Ja
przynajmniej zawsze żenię się z matkami moich dzieci i chociaż nie
jestem najlepszym z ojców, to przynajmniej moje dzieci wiedzą, kim
są ich rodzice.
RS
108
John puścił córkę, skoczył ku bratu i chwycił go za klapy
marynarki.
- Tato! - wykrzyknęli jednocześnie Max i Louise.
Gdy bracia nie zwrócili na nich uwagi, Louise rzuciła się, chcąc
ich rozdzielić, lecz Max złapał ją i przytrzymał, chociaż próbowała się
wyrwać.
- Zostaw. Niech rozstrzygną to między sobą.
- No, na co czekasz? - spytał prowokacyjnie Robert. - Dalej,
uderz mnie. Całe życie na to czekałeś.
RS
109
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Przez moment nic się nie działo. Potem John zadrżał, jakby
przebiegł go dreszcz i nieco rozluźnił uścisk.
- John, dałbyś wreszcie spokój - poradził Robert.
- Nie mogę. Nasz ojciec pozbawił mnie synów! Zapłacił ich
matce za zniknięcie i za dochowanie tajemnicy, bo za wszelką cenę
chciał uniknąć skandalu.
- Działał w dobrej wierze, przecież właśnie poślubiłeś Ivy.
Zawsze był z ciebie dumny, a wtedy szczególnie. To ty byłeś tym
porządnym synem, który dobrze się ożenił, przynosząc zaszczyt
rodzinie bogatą żoną ze znakomitymi koneksjami.
- Ożeniłem się z miłości.
- A ta cała reszta to był drobny bonus?
- Tato! - krzyknęła Louise, która przestraszyła się, że ojciec
rzeczywiście uderzy wuja Roberta.
John przez chwilę trwał nieruchomo, a potem wyraźnie wziął się
w garść, zmusił się do tego, by puścić klapy marynarki brata i odsunąć
się od niego.
- Ivy... Tak, w małżeństwie miałem i mam ogromnie dużo
szczęścia. Bardzo dobrze wybrałem.
- Ivy również. - Przez twarz Roberta przemknęły nietypowe dla
niego emocje, żal i smutek. - Ojciec nie chciał psuć waszego
szczęścia, więc sam zadbał o twoich chłopców, niczego im nie
brakowało. Jeśli musisz już kogoś winić, to raczej ich matkę, która w
RS
110
ogóle nie chciała mówić ci o dzieciach. Spójrzmy prawdzie w oczy...
Gdyby jej kariera nie załamała się i gdyby opcja wyjścia za ciebie nie
zaczęła nagle wydawać się korzystna, nikt nigdy nie dowiedziałby się,
kto jest ojcem bliźniaków.
- Znalazła się w trudnej sytuacji i miała prawo oczekiwać ode
mnie pomocy. I ja bym jej tej pomocy udzielił. Ojciec powinien był
mi powiedzieć, poradziłbym sobie z sytuacją. Ale on źle mnie ocenił,
bo mnie nie znał, nigdy nie próbował mnie poznać. To ty byłeś jego
chlubą, to ty odziedziczyłeś po nim rozmach, ja byłem tylko solidny i
porządny.
Louise westchnęła bezwiednie, a wtedy Max objął ją i przytulił
do siebie. Nie protestowała.
- John, masz sporo racji i rozumiem, czemu czujesz do mnie
urazę. Ale to, co przydarzyło się tobie i twojej matce, to naprawdę nie
moja wina.
- Ona tak cierpiała... A ja siedziałem przy niej, patrzyłem, jak
ona umiera i nie mogłem nic zrobić.
- To straszne przeżycie dla dziecka - zgodził się Robert.
Przez moment Louise myślała, że wuj obejmie jej ojca
ramieniem. Bardzo tego pragnęła. Niechby wreszcie bracia wybaczyli
sobie nawzajem, niechby pozbyli się urazy, niechby zapomnieli...
Naraz zrozumiała, że przecież ona też powinna zapomnieć i
wybaczyć. I czuła, że teraz już może to zrobić, ponieważ wzburzenie
jej ojca dobitnie świadczyło o tym, jak bardzo ją kochał. Nie
wściekłby się tak na swego ulubionego bratanka, gdyby Louise nie
była mu droga.
RS
111
Robert co prawda nie objął Johna, lecz położył dłoń na jego
ramieniu.
- To naprawdę musiało być straszne dla ciebie - powtórzył.
- Ale nikt nie jest winien, że tak się stało, przecież trwała wojna,
brakowało jedzenia, brakowało penicyliny. Nawet gdyby ojciec był
przy niej, a nie mógł, ponieważ walczył w obronie kraju, to i tak nie
zdołałby nic zrobić. Chyba to rozumiesz?
- Przede wszystkim nie powinien był jej rzucać! Powinien ją
kochać.
- John, przecież człowiek nie ma wpływu na swoje uczucia -
przekonywał Robert. A potem przeniósł spojrzenie na syna, jakby
szukał zrozumienia również u niego.
- Tak, lecz ma wpływ na swoje postępowanie! - Strząsnął dłoń
brata ze swojego ramienia. - Byli małżeństwem, więc powinien
pozostać jej wierny. Ale co ty wiesz o wierności?
- Odwrócił się ku Louise. - Widzisz? Właśnie tacy są mężczyźni
z tej rodziny. William, Robert ze swoimi żonami, Max z kolejnymi
partnerkami... - Nagle przygarbił się. - A ja nie jestem ani trochę
lepszy. Miałem romans, zostawiłem dziewczynę w ciąży i przez
czterdzieści lat nie pomyślałem o niej ani razu.
- Tato, przecież nie wiedziałeś...
-Nie próbuj mnie tłumaczyć, Louise. Zrozum, Valentine'owie
mają niewierność w genach. Max może wcale tego nie chcieć, ale
niedługo przestanie cię kochać, bo taka jest jego natura.
RS
112
- Nie, on taki nie jest. - Louise zdecydowanie wzięła Maksa za
rękę i stanęła obok niego, demonstrując już bez żadnego
zawstydzenia, że są parą. - Ty też taki nie jesteś, tato.
- John, ona ma rację, wszystkie moje dzieci są o niebo lepsze
ode mnie - wtrącił Robert.
Ale John Valentine nie dawał się przekonać.
- Widziałem, jak cierpiałaś po rozstaniu z Jamesem Cadoganem i
za nic nie chciałbym, żebyś musiała przechodzić przez to ponownie.
Żebyśmy musieli przechodzić przez to ponownie, bo twój ból jest
moim bólem. Kocham cię, odkąd przynieśliśmy cię do domu jako
maleńką kruszynkę. Daniel i Dominik są dla mnie ważni, wyjątkowo
ważni, łączą nas więzy krwi, ale żaden nigdy mi nie zastąpi mojej
ukochanej córeczki.
John położył rękę na dłoni Louise, tej samej, która ściskała dłoń
jego bratanka.
Louise spojrzała na Maksa, uśmiechnęła się i pocałowała go, by
mu pokazać, że nadal jest z nim, że ojciec nie może ich rozłączyć, a
potem delikatnie uwolniła rękę i mocno przytuliła się do Johna.
- Nie musisz mi tego mówić, tato - rzekła ze łzami w oczach. - Ja
to wiem, ja zawsze to wiedziałam... Tylko ostatnio tak jakby
zapomniałam... Wybacz mi, jestem złą córką.
- Nie, nie jesteś, ja przecież wszystko rozumiem... Tylko musisz
powiedzieć mamie... Oboje musimy jej okazać dużo miłości.
W momencie, gdy padło to słowo, Louise zrozumiała. I spojrzała
na Maksa. Miłość.
Miłość jej życia.
RS
113
- Tato, obiecaj mi, że nie będziesz dłużej winił Maksa. To ja
tego chciałam. - Naraz podjęła decyzję i postanowiła powiedzieć całą
prawdę, odsłonić się przed Maksem, gdyż wierzyła, że może mu
zaufać. - Chciałam tego już od bardzo dawna, chociaż wtedy jeszcze
nie rozumiałam, co do niego czuję. Oczywiście nikt nie potrafi
przewidzieć, co czas przyniesie, ale przynajmniej w tej chwili
jesteśmy razem, a to dużo więcej, niż mogłam się spodziewać, bo
nawet na to nie miałam żadnej nadziei.
John aż jęknął, gdy zrozumiał.
- Ponieważ sądziłaś, że jesteście spokrewnieni, tak? Moja wina!
Gdybym ci powiedział...
- Proszę, nie myśl o tym. Przeszłość minęła, liczy się chwila
obecna. A co do przyszłości... zobaczymy.
John łypnął na Maksa ponad jej ramieniem.
- Jeśli kiedykolwiek ją skrzywdzisz...
- Tato, nic mi nie będzie! I nie przejmuj się tak, błagam, bo ci
zaszkodzi. - Uścisnęła go mocno, mocno. - Strasznie cię kocham -
wyszeptała mu do ucha.
- W takim razie zrób coś dla mnie. Zadzwoń do matki. I nie
zwlekaj z tym, bo nie warto, rzeczywiście liczy się chwila obecna.
Jeśli ostatnie miesiące czegoś mnie nauczyły, to właśnie tego.
- Zadzwonię. Jeszcze dzisiaj. Obiecuję.
Z zadowoleniem skinął głową, wypuścił córkę z objęć, rzucił
Maksowi jeszcze jedno groźne spojrzenie, ostrzegając, że w razie
czego policzy się z nim, a potem odwrócił się do brata.
- A ty co na to powiesz?
RS
114
- Na co?
- Na to, że szkoda tracić czas, bo życie jest krótkie?
- To fakt, nikt nam nie da w prezencie drugiego - zgodził się
Robert.
- W takim razie proponuję zakończyć długoletnią wojnę i
zawrzeć trwały pokój - oświadczył John i na poparcie tej jakże
angielskiej w tonie deklaracji wyciągnął rękę na zgodę.
Robert równie formalnie uścisnął dłoń brata, a potem
odziedziczone po matce włoskie geny wzięły górę i niemal zadusił
Johna w uścisku. Puścił go dopiero wtedy, gdy przybył fotograf.
Max miał wrażenie, jakby już ją stracił. Była pewna siebie,
rzeczowa, profesjonalna w każdym calu, omówiła sesję z fotografem,
poprawiła ojcu krawat, posłała Maksowi uśmiech, gdy podchwyciła
jego spojrzenie. Zachowywała się tak, jakby się nic nie stało.
Ujawniła swoje uczucia, ale potem w jednej chwili ukryła
emocje, zajęła się pracą, doskonale opanowana i odległa, tak odległa,
że Max nie miał szans jej dosięgnąć.
Po sesji fotograficznej ich ojcowie postanowili zjeść razem
lunch i pogadać, więc Max został w gabinecie sam z Louise.
- Muszę już iść, mam dużo pracy - powiedziała, sięgając po
teczkę.
Mimo zachowywania pozorów spokoju była kompletnie
wytrącona z równowagi wydarzeniami ostatniej godziny. Ale nie
chodziło już nawet o to, że pogodziła się z tatą, ani o to, że John i
Robert wreszcie zakończyli trwającą kilkadziesiąt lat wojnę, ale o to,
RS
115
że odkąd wyznała swoje uczucia, Max nie odezwał się do niej ani
słowem.
- Nic się nie stanie, jeśli praca trochę poczeka. Trochę świeżego
powietrza obojgu nam dobrze zrobi, więc jako szef zlecam nam pójcie
na spacer do parku.
- Nie jesteś moim szefem, tylko moim beneficjentem, bo pracuję
dla ciebie charytatywnie - odparła równie lekkim tonem.
- Do czternastego zapłaciłem ci pocałunkiem - przypomniał,
podając jej płaszcz. - Porozmawiajmy o przyszłości. Co chciałabyś w
zamian za dalszą pracę dla „Bella Lucii"? - spytał, a wyraz jego
twarzy nie zdradzał niczego.
- Moje usługi są bardzo drogie.
- Na pewno zdołamy wypracować wspólnie jakiś
satysfakcjonujący układ.
- Tylko nie licz na zniżkę dla członka rodziny.
Nie odpowiedział. W ogóle przestał się odzywać, więc doszli do
parku w milczeniu, a potem również w milczeniu spacerowali po nim
przez kwadrans, aż wreszcie Louise nie wytrzymała.
- Trzeba było przynieść trochę chleba dla kaczek.
-I tak są takie spasione, że nie mogą latać. W dodatku nie chcę,
żebyś zajmowała się kaczkami, muszę z tobą porozmawiać, spytać cię
o coś ważnego. Co naprawdę zaszło między tobą a Jamesem
Cadoganem?
- Stare dzieje - mruknęła z zakłopotaniem.
- A jednak często ludzie o nim wspominają, gdy mówią o tobie,
dzisiaj pisał o was „London Fourier", wuj John też o nim mówił.
RS
116
- Po prostu byliśmy jakiś czas ze sobą, a potem rozstaliśmy się,
to wszystko.
- A może jednak coś więcej? Zmieniłaś się po tym rozstaniu, nie
miałaś nikogo po Jamesie, chociaż minęły już trzy lata. Zupełnie
jakby cię zmroziło.
- Och, przestań przypisywać temu przesadne znaczenie. Coś tam
było, ale się rozeszło. Nic ważnego.
- Hm, to dziwne, bo słyszałem od mojej matki, że ciocia Ivy już
układała listę gości weselnych i zamawiała materiał na suknię.
- Plotki - ucięła, lecz milczenie Maksa powiedziało jej, że nie
zdołała go przekonać. Przystanęła i odwróciła się do niego. - Dobrze,
nie plotki! Zadowolony?
Wziął ją pod rękę i powoli ruszył dalej wzdłuż stawu. Nic nie
mówił, czekał.
- Miałam prawie trzydzieści lat, a mama powtarzała mi, że w
tym wieku powinnam mieć już męża i dzieci. I że nigdy nie trafi mi
się nikt lepszy niż James.
- Czyli zdecydowałaś się na kogoś, kto po prostu nawinął się pod
rękę?
- Nie rozumiesz. James to uroczy człowiek, byłby idealnym
mężem. Mama nie posiadała się ze szczęścia, nawet tacie się
spodobał.
- No to musiał być święty - skomentował nieco cierpko Max. -
Chyba że aprobata ze strony wuja Johna wynikała z faktu, że jego
mała córeczka zostanie lady Cadogan. W sumie nic dziwnego.
RS
117
- Nie bądź złośliwy. Każdy ojciec chciałby takiego zięcia i każda
dziewczyna byłaby szczęśliwa...
- Im bardziej dama protestuje, tym mniej wiarygodnie to brzmi.
- Daj spokój. Słuchaj, nie możemy pójść gdzieś, gdzie jest
ciepło?
- Tu możemy rozmawiać swobodnie, nikt nie będzie nam
przeszkadzał. - Przystanął, zdjął swój szalik, założył go Louise, potem
objął ją, a jej od razu zrobiło się cieplej. - Skoro więc było tak pięknie,
to co się stało? Kto to wszystko zepsuł?
- Ja. Co tak patrzysz? Nie wierzysz, że mała grzeczna Louise
była zdolna odrzucić najlepszą propozycję małżeńską, jaka mogła jej
się kiedykolwiek przytrafić?
- Nigdy nie byłaś grzeczna, to tylko rodzice cię za taką uważają.
- Zaprowadził ją do najbliższej ławki, posadził obok siebie, otoczył
ramieniem. - Mów dalej.
Westchnęła.
- O czym tu mówić? James nie zrobił nic złego, chociaż
ostatecznie to na niego posypały się gromy ze strony obu rodzin.
- Opowiedz mi, co właściwie zaszło.
Zawahała się.
- Zaufaj mi, Lou.
- A nie sprzedasz potem tych informacji pismakom z „London
Courier"? - spytała, próbując obrócić wszystko w żart.
- Zaufaj mi - powtórzył z ogromną powagą.
Louise zapatrzyła się na szare wody stawu.
RS
118
- To nie jest tak, że nie próbowałam - odezwała się wreszcie. -
Chciałam, żeby się udało, bo James naprawdę był idealnym
kandydatem na męża. Nieważne, że miał tytuł, a jego rodzina posiada
połowę hrabstwa. Ważne, że był dobrym człowiekiem, porządnym,
łagodnym. I kochał mnie. - Przeniosła spojrzenie na Maksa. - Nasze
zaręczyny mieliśmy oficjalnie ogłosić w moje urodziny. Wielkie
przyjęcie, zamówione skrzynki szampana, rodzice w siódmym
niebie...
-I?
- I któregoś dnia James powiedział, że on wie, że nie kocham go
tak mocno jak on, ale akceptuje to, bo w związku zawsze jedna strona
kocha bardziej. I że on czuje, że jest ktoś inny.
- Posądzał cię o zdradę? - spytał Max niebezpiecznie spokojnym
głosem.
- Nie! Powiedział, że wydaję się zawsze patrzeć ponad jego
ramieniem, jakbym czekała na kogoś innego, szukała go wzrokiem.
Koniecznie chciał o tym porozmawiać, pewnie po to, żebym
zaprzeczyła, upewniła go...
- A ty tego nie zrobiłaś?
- Nie. Nie mogłam. - Spuściła wzrok, popatrzyła na ich
splecione palce. - Oboje popełniliśmy błąd. James nie powinien był
oświadczać się, wiedząc, że moje serce nie należy w pełni do niego. A
ja nie powinnam była nigdy pozwolić, by sprawy zaszły aż tak daleko.
Zraniłam go bardzo boleśnie i ogromnie tego żałuję. Ale obie strony
związku powinny być zaangażowane w równym stopniu, nie sądzisz?
RS
119
- Podejrzewam, że gdy się kogoś bardzo kocha, to można ulec
pokusie, by zgodzić się na wszystko, nawet na brak uczucia ze strony
tej drugiej osoby, byleby tylko z nią być. Liczy się wtedy na to, że z
czasem ten ktoś obdarzy nas uczuciem.
Spojrzała na niego pytająco.
- Ty byś tak potrafił?
- Nie. Bo taki układ to nie jest dobra podstawa, na której można
zbudować prawdziwy zawiązek i małżeństwo trwające całe życie, a
tylko takie małżeństwo by mnie interesowało.
- Myślę dokładnie to samo. Dlatego po takiej rozmowie musiał
nastąpić koniec.
- Powiedz mi o tym kimś innym. O tym, na którego czekałaś.
Odwróciła wzrok, lecz Max ujął ją pod brodę i zmusił, by
spojrzała na niego. Nie musiała nic mówić. Wiedział.
- To dlatego nie było nikogo innego? - upewnił się.
Wzruszyła ramionami.
- Po co miałby być? Nie widziałam sensu.
- Rozumiem...
Podniósł się z ławki, wsunął sobie dłoń Louise pod ramię i znów
zaczęli spacerować, kierując się powoli ku wyjściu z parku.
Nie wiedziała, co myśleć. To ona zwierzyła mu się ze swojej
bolesnej tajemnicy, dokonała operacji na otwartym sercu - wszystko
to na jego prośbę - a on nic? A on tylko mówi, że rozumie? Nic
więcej?
- Czyli mamy romans, ponieważ chciałaś się ode mnie uwolnić?
- Brzmi to dość cynicznie.
RS
120
- Ale taka jest prawda, zgadza się? Uwodzisz mnie, jesteś moja
do czternastego, a potem sobie idziesz?
- Taki miałam plan - przyznała.
- I zostanie zrealizowany do końca?
Wzruszyła ramionami.
- Jeszcze nie został.
- Lou, teraz już wszyscy o nas wiedzą, a to zmienia sytuację.
Pytanie, w jakim kierunku będziemy teraz zmierzać?
- Mnie jest dobrze tu, gdzie jestem - odparła. - Wiesz, dam
głowę, że prasa dowiedziała się o nas od Patsy, pociągnęli ją za język,
a ona nie widziała powodu do robienia tajemnicy.
- Tak, też myślę, że to ona. Jesteś na nią zła?
- Nie, bo dzięki temu nasi ojcowie się pogodzili i teraz jedzą
razem lunch. Niewiarygodne! - Roześmiała się, ponieważ to naprawdę
było bardzo radosne wydarzenie. - I dzięki tobie, Max. To ty nie
pozwoliłeś mi odejść. - Spoważniała. - Masz jutro wolny wieczór?
- Czemu pytasz?
- Dzisiaj odpada nasze spotkanie o wpół do siódmej, bo jadę do
domu zobaczyć się z mamą. Ale klient przysłał mi w prezencie bilety
na jutrzejszą premierę w operze, to będzie wielka gala, uświetniona
obecnością królowej, całkowity dochód jest przeznaczony na cele
dobroczynne. Chciałam je komuś sprezentować, ale może
wykorzystajmy bilety i pokażmy się pierwszy raz publicznie. - Kiedy
nie odpowiedział, dodała: - Zaproponowałam ci randkę, Max. Jeśli w
ciągu trzydziestu sekund nie powiesz „tak", umrę ze wstydu.
- O której po ciebie przyjechać?
RS
121
Tylko tyle miał do powiedzenia? Czy nie rozumiał, ile to dla niej
znaczyło?
- Spotkajmy się już w operze, ale nie później niż kwadrans po
siódmej, bo wszyscy muszą już siedzieć na miejscach, gdy przybędzie
królowa. - Skinęła na przejeżdżającą taksówkę i pocałowała Maksa w
zimny policzek. - Do zobaczenia jutro.
Max odprowadził wzrokiem oddalający się samochód. Spytał o
Jamesa, ponieważ musiał wiedzieć, czy Louise nie ma z nim romansu
tylko po to, żeby zapomnieć o byłym narzeczonym.
Teraz już znał prawdę. I ta prawda go przerażała.
Życie było naprawdę piękne. Louise wysiadła z taksówki pod
gmachem opery w absolutnie szampańskim nastroju. Poprzedni
wieczór spędziła z rodzicami, były uściski, łzy, radość, wyjaśnienia i
zapewnienia o miłości, ale tak naprawdę te ostatnie wcale nie były już
potrzebne, ponieważ znowu byli razem, znowu byli prawdziwą
rodziną, silniejszą niż kiedykolwiek.
A teraz miała w perspektywie pierwsze publiczne wyjście z
Maksem. Na pewno już na nią czekał w foyer.
Ale w foyer go nie było. Może więc czekał w barze. Też nie.
Nic nie szkodzi, miał jeszcze pięć minut do umówionego
spotkania.
Kupiła program, przejrzała go, czując się trochę niezręcznie,
gdyż chyba była jedyną osobą, która nie miała z kim porozmawiać,
wszyscy inni krążyli w grupkach lub parami. Mijały minuty.
Poproszono gości o zajęcie miejsc. Maksa nadal nie było. Sprawdziła
swój telefon komórkowy. Żadnej wiadomości. Wyszła na zewnątrz,
RS
122
żeby poczekać na schodach Teoretycznie mogłaby sama zadzwonić do
niego, ale nie zamierzała tego robić.
O wpół do ósmej wyrzuciła program do kosza i wsiadła do
pierwszej z czekających pod operą taksówek.
- Louise, czy wyłączyłaś komórkę? - spytała Gemma, zaglądając
do gabinetu. - Max mówi, że od wczorajszego wieczoru nie może się
do ciebie dodzwonić.
- To niemożliwe, bo wszystko wskazuje na to, że on nie ma
mojego numeru telefonu.
- Lou... - odezwał się głos Maksa.
Gemma zamknęła drzwi, zostawiając ich samych.
- Muszę przyznać, że jesteś konsekwentny - zauważyła Louise,
nawet nie podnosząc wzroku znad papierów. - Wystawiasz mnie do
wiatru, odkąd skończyłam szesnaście lat. Mądra kobieta już dawno
pojęłaby aluzję. A porządny mężczyzna nie robiłby takich rzeczy.
Naniosła adnotację na dokumencie, wiedząc, że zaraz usłyszy
wyjaśnienie, i to bardzo dobre wyjaśnienie, ponieważ Max był nie do
pobicia, jeśli chodziło o dobre wyjaśnienia.
- Zalało kuchnię w restauracji w Chelsea.
Tak, to było znakomite wyjaśnienie i na pewno prawdziwe, gdyż
wystarczyłby jej jeden telefon, by to sprawdzić. Oczywiście
rozumiała, że zdarzają się sytuacje kryzysowe. Gdyby zadzwonił i
poinformował, co się dzieje, zrozumiałaby. Nie byłaby szczęśliwa, ale
nie miałaby pretensji.
Gdyby zadzwonił.
- Mam użyć tej informacji w kampanii reklamowej?
RS
123
- Jesteś zła.
- Tylko na siebie.
Złapał ją za rękę, zmusił, by Louise wreszcie spojrzała na niego.
- Kochanie, proszę, spróbuj mnie zrozumieć. Całe szczęście, że
tam byłem, bo nikt inny nie potrafił znaleźć głównego zaworu.
- Błąd. Pracownicy muszą wiedzieć takie rzeczy.
- Fakt. Moje niedopatrzenie. Ale nie poprawiłbym sytuacji,
gdybym zostawił ich z tym wszystkim i pojechał na przedstawienie.
Oni tam brodzili po kostki w wodzie i dawali z siebie wszystko,
próbując udawać przed gośćmi, że się nic nie dzieje. Nie mogłem
zostawić ich samych.
To brzmiało naprawdę rozsądnie. W dodatku Louise od dawna
wiedziała, jak bardzo Max potrafił być lojalny wobec innych, jak czuł
się odpowiedzialny za wszystko. Jego pracownicy nie mieli zaległych
urlopów, dostawali nagrody, zresztą rozdawane bardzo sprawiedliwie,
mogli na Maksa liczyć w trudnych sytuacjach. Z własnej kieszeni
pokrył koszty leczenia ciężko chorej żony Martina.
Oczywiście Louise nie mogła mieć do niego pretensji o
okazywanie ludziom troski. Ona tylko chciała, żeby jej również
okazał podobne zainteresowanie, to wszystko.
Miała całą noc na przeanalizowanie sytuacji, zrozumiała więc,
że cokolwiek by się działo, Max zawsze postawi pracę na pierwszym
miejscu. I że podświadomie wykorzysta każdą sytuację kryzysową, by
móc się wycofać ze związku. Tata miał rację, on odziedziczył naturę
wuja Roberta, też musiał prędzej czy później zdradzić kobietę, tyle
tylko, że w inny sposób niż ojciec. Ale to nadal była zdrada. Nigdy nie
RS
124
zawiódł, gdy potrzebowała go „Bella Lucia", lecz wielokrotnie
zawiódł Louise. Praktycznie mogła na niego liczyć pod tym
względem, szkoda tylko, że wcześniej to do niej nie dotarło.
- Rozumiem. Zrobiłeś to, co było dla ciebie najważniejsze. Nie
masz sobie nic do zarzucenia.
- Mam. Zawiodłem cię. Było już długo po rozpoczęciu
przedstawienia, kiedy opanowałem sytuację. Potem pojechałem do
domu, przebrałem się i dopiero wtedy mogłem udać się do opery.
Czekałem, aż wszyscy wyszli, ale ciebie nie było. Dzwoniłem, nie
odbierałaś. Pojechałem do ciebie, ale nie odpowiadałaś na domofon.
Chciałem użyć zapasowego klucza, ale założyłaś blokadę.
- Dzwoni się do kogoś, zanim wystawi się go do wiatru.
- Położyła nacisk na słowo „zanim". - Przepraszanie po fakcie
niewiele zmienia. Wystarczyło zadzwonić, zajęłoby ci to góra dwie
minuty.
- Lou, nie było sekundy do stracenia! - Wziął ją za ręce.
- Czy wybaczysz mi, jeśli obiecam, że na drugi raz zadzwonię,
by uprzedzić o spóźnieniu, choćby właśnie zalewało wszystkie nasze
restauracje po sufit?
- Nawet gdybyś przysięgał z ręką na sercu, nie uwierzę.
- A dasz mi jeszcze jedną szansę?
- Wczorajszy wieczór był bardzo ważny, Max. Wyjątkowy. To
miał być nowy początek.
Zabrała ręce, w jej oczach widniał ból. Max nie mógł znieść tego
widoku i nie mógł sobie darować. Zachował się podle. Wywołał w
niej poczucie winy z powodu ukrywania ich związku, lecz w
RS
125
rzeczywistości ta dyskrecja była mu całkiem na rękę, ponieważ gdyby
rodzina się dowiedziała, musiałby się zadeklarować, ponieważ
chodziło nie o jakąkolwiek inną kobietę, tylko o Louise Valentine.
Tymczasem to ona się zadeklarowała. Powiedziała wyraźnie w
obecności obu ich ojców, co do niego czuje. Broniła go, praktycznie
zaręczyła za niego. A on stał jak kołek i nie wydusił z siebie ani
słowa.
Potem opowiedziała mu całą historię z Jamesem, odsłoniła się
kompletnie, odsłoniła serce i duszę, a on dalej nic. Na koniec raczył z
ociąganiem przyjąć zaproszenie na randkę. I nie przyszedł.
Tak naprawdę zawsze wykorzystywał jakiś kryzys w „Bella
Lucii" do zniszczenia związku. Z dzieciństwa pozostało mu głębokie
przekonanie, że każda kobieta prędzej czy później zostawi go tak
samo, jak zostawiła go matka, więc podświadomie przyspieszał
katastrofę, żeby już nie musieć na nią czekać.
Ale tym razem musiało być inaczej. Cokolwiek by się działo,
odtąd Louise będzie na pierwszym miejscu. Znowu chwycił ją za ręce.
- Daj mi jeszcze jedną szansę.
- A ile tych jeszcze jednych szans potrzebujesz? - spytała z
ironią.
- Tylko jednej. Słowo. Już nigdy cię nie zawiodę.
Cisza.
Max nie wiedział, co począć. Louise nie wierzyła mu, nie chciała
już więcej ryzykować, tracił ją bezpowrotnie. Nagle zrozumiał, że
musi zrobić to samo, co ona, inaczej nie ma dla niego nadziei. Musiał
się tak samo odsłonić.
RS
126
- Nie chcę, żeby to się tak skończyło.
Zero reakcji.
- Potrzebuję cię.
Chyba dostrzegł jakiś nikły ślad zainteresowania z jej strony.
- Pamiętasz, spytałem, czy będziesz na gali walentynkowej. Tak
naprawdę chciałem spytać, czy umówisz się ze mną na randkę w ten
wyjątkowy wieczór. Czy będziesz moją Walentynką, pierwszą i
ostatnią, jedyną. Powiedz „tak", a przyrzekam, że przyniosę wtedy
pierścionek zaręczynowy. Powiedz tylko to jedno słowo. Kocham cię,
Lou.
Oniemiała. Czy dobrze słyszała? On się oświadczał?
- Max... - zaczęła ostrzegawczym tonem.
- Nie o to słowo mi chodziło.
-Nie...
- Nie udawaj teraz trudnej do zdobycia - wtrącił z uśmiechem, z
powrotem stając się takim Maksem, jakiego znała. Już nie prosił, już
odzyskiwał kontrolę.
- To kompletne wariactwo.
- Wielkie dzięki, Lou.
- Widzisz? Zaraz skoczymy sobie do oczu. W jednej chwili
prosisz mnie o rękę, a w drugiej... To znaczy, zakładam, żeby była to
prośba o rękę. Bardziej niezdarnych i beznadziejnych oświadczyn nie
potrafię sobie wyobrazić. Tak naprawdę mam ochotę w ciebie czymś
rzucić.
- To brzmi obiecująco. Brakowało mi naszych kłótni, zwłaszcza
odkąd nauczyliśmy się godzić w bardzo przyjemny sposób.
RS
127
- Przestań!
- Rozumiem. Chcesz, żebym cię pouwodził. Żebym zrobił
samemu sobie dobrą reklamę, żebym sprzedał ci tę ideę.
- Tylko że ty zupełnie nie znasz się na reklamie i sprzedawaniu.
Gdybyś się znał, nie potrzebowałbyś mnie.
- Och, nie potrzebuję cię dla twoich umiejętności
marketingowych. - Teraz uśmiechał się już zupełnie szeroko. -Chcę
cię zatrzymać ze względu na twoją inwencję w doborze bielizny.
Zaczerwieniła się.
- Sprzedawanie mi idei małżeństwa z tobą nie idzie ci najlepiej,
Max.
- Bo mi tego nie ułatwiasz.
- Sprzedaż nie jest rzeczą łatwą. Najpierw musisz dokonać
rozpoznania rynku.
- W tym celu będę potrzebował twojej współpracy. Zapraszam
do mnie na kolację. Na dziewiątą.
Powinna była odmówić, gdyż to ostatnie rozczarowanie wciąż
bolało ją dotkliwie. Ale z drugiej strony... Max przez jedną chwilę nie
przekomarzał się, był ogromnie poważny i powiedział wtedy, że ją
kocha.
I nie miała powodu mu nie wierzyć.
- Dziewiąta? A znajdziesz czas?
- Możesz na mnie liczyć.
Max mieszkał w przestronnym apartamencie w
ultranowoczesnym wieżowcu w Chelsea. Miał tam hektary wolnej
RS
128
przestrzeni, znakomicie wyposażoną kuchnię i kilka
minimalistycznych, lecz bardzo wygodnych mebli.
- Głodna? - spytał, gdy Louise usiadła na miękkiej skórzanej
kanapie.
- Niespecjalnie.
- W takim razie możemy przystąpić do badana rynku. Pierwsza
runda to kwestionariusz. Taki jak ten, który ty robisz.
- A druga?
- To zależy od tego, jak pójdzie pierwsza.
- No dobrze, pytaj. - Louise zrzuciła bury, oparła nogi na
kanapie, podsunęła sobie poduszkę pod plecy.
Max usiadł obok, położył sobie na kolanach nogi Louise i zaczął
gładzić jej stopy.
- Pytanie pierwsze. Opisz mnie w trzech słowach.
- Arogancki. Pracoholik. Seksowny.
- Arogancki?
- Zbierając informacje, nie komentujesz ich - pouczyła. - Po
zebraniu całości materiału analizujesz go i wyciągasz wnioski.
- Arogancki? - powtórzył.
- A „pracoholik" ci nie przeszkadza?
- A to wada?
- Ja nie będę za ciebie odrabiała lekcji. Sam będziesz musiał
ocenić, które cechy zmienić, żeby podbić ten segment rynku, na
którym ci zależy.
- W porządku. Pytanie drugie. Gdybym był krajem, to jakim?
- Szwajcarią.
RS
129
Ściągnął brwi.
- Dlaczego?
- Miałeś sam rozpracowywać odpowiedzi. Dobrze, powiem ci.
Bo jesteś jak szwajcarski zegarek, nigdy się nie zatrzymujesz.
- Z jakim krajobrazem ci się kojarzę?
- Industrialnym. Fabryki, te rzeczy...
- Aha, znowu aluzja, że za dużo pracuję.
- Oboje dużo pracujemy. Różnica polega na tym, że ty zawsze
stawiasz pracę na pierwszym miejscu. W dodatku wszystko chcesz
zrobić sam, a tymczasem powinieneś część odpowiedzialności
cedować na innych.
- Staram się!
- A gdyby teraz zadzwoniono, że pali się restauracja w Mayfair?
- Kazałbym wezwać straż pożarną.
- To wszystko?
- Tak.
- Łżesz. Pojechałbyś tam bez sekundy zwłoki. I wiesz co?
Chciałabym wtedy pojechać razem z tobą i ci pomóc.
Maksa na moment zatkało. Nigdy przedtem nie przyszło mu do
głowy, że mogliby w sytuacjach kryzysowych działać razem.
- Kolejne pytanie. Z jaką porą dnia ci się kojarzę?
- Wpół do siódmej.
Uśmiechnął się. Tym razem nie potrzebował o nic pytać,
osiemnasta trzydzieści to była ich godzina.
- A z jakim samochodem?
- Drogim, szybkim, niezawodnym.
RS
130
- Niezawodnym? - podchwycił natychmiast. Cholera, pomyślała
Louise.
- Nie, chodziło mi o inne słowo. Wytrzymałym. Tak samo jak
szwajcarski zegarek, który będzie działał do końca.
RS
131
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Dłoń gładząca jej stopy zamarła, więc Louise zrozumiała, że
trafiła w czuły punkt. A skoro robiło mu różnicę, czy ona uważa go za
niezawodnego, czy nie, to może jednak rokował jakieś nadzieje...
Uklękła na kanapie i zaczęła się bawić jego włosami.
- Może przejdźmy do drugiej rundy?
- Po co? - spytał z przygnębieniem. - Jasno dałaś mi do
zrozumienia, jak mnie postrzegasz.
- Musisz się nauczyć interpretować całość uzyskanych
informacji, a nie skupiać się na pojedynczych słowach.
- Tak myślisz? - spytał z powątpiewaniem.
- Wiem, co mówię, w końcu jestem ekspertem. Dobrze, druga
runda. Spytaj mnie, jakich trzech słów użyłabym, żeby opisać
wrażenia podczas oczekiwania na użycie produktu Max Valentine.
- Chwileczkę, ja jestem produktem?
- Przeprowadzamy badanie rynku - przypomniała mu. Wzruszył
ramionami i patrząc gdzieś w przestrzeń, powtórzył:
- Jakich trzech słów użyłabyś, żeby opisać wrażenia podczas
oczekiwania na użycie produktu Max Valentine?
- Potrzeba. Podekscytowanie. Niecierpliwość.
Spojrzał na nią, na jego ustach pojawił się ślad uśmiechu.
- Niecierpliwość?
RS
132
- Aha. - Usiadła mu na kolanach i zaczęła rozpinać mu koszulę. -
Jakich trzech słów użyłabym, żeby opisać wrażenia podczas używania
produktu Max Valentine?
- Jakich trzech słów... - zaczął, lecz zamknęła mu usta
pocałunkiem.
Potem sięgnęła do klamry jego paska od spodni.
- Pożądanie - wyszeptała. - Namiętność. Ogień... Dopiero dużo
później, leżąc z zamkniętymi oczami i uśmiechając się błogo, zadała
rozmarzonym głosem ostatnie pytanie:
- Opisz w trzech słowach wrażenia po użyciu produktu...
- Odlot - rzekł Max, nim zdążyła sama sobie odpowiedzieć. -
Nasycenie. - Pocałował ją. - Pełnia.
- Dobre odpowiedzi - mruknęła.
- Zadajesz dobre pytania. Bardzo mi się podobała twoja wersja
drugiej rundy. Czy teraz możemy przejść do mojej?
- A miałeś na myśli coś innego?
- Tak, zamierzałem uklęknąć na jedno kolano i poprosić cię o
rękę, ale skoro oblałem pierwszą część...
- Max, to nie był egzamin - ucięła.
Nie chciała rozmawiać o oświadczynach, ponieważ miała
poczucie, że jest na to za wcześnie, że wszystko dzieje się za szybko.
Max potrzebował czasu. Ona sama chyba też.
- Może nie, ale i tak dałaś mi do zrozumienia, że praca jest dla
mnie ważniejsza niż wszystko inne.
- To mi nie przeszkadza. Przeszkadza mi, że jest ważniejsza ode
mnie.
RS
133
Westchnął.
- Masz rację, powinienem był zadzwonić.
- Przede wszystkim powinieneś był przyjść.
- Lou, w sytuacji kryzysowej nie rozważasz wszystkich
możliwych opcji, tylko z miejsca robisz to, co musi być zrobione.
Owszem, rozumiała go, sama postępowała podobnie, ale Max
też musiał zrozumieć, postawić się na jej miejscu.
- Od tego masz menedżera w każdej restauracji, żeby sobie
radził w takich momentach. Ty jesteś od zarządzania całością i
dokonywania ważnych posunięć, a nie od zakręcania zaworów,
powinieneś to wiedzieć. Tak samo jak powinieneś wiedzieć, że w
przypadku spóźnienia należy dzwonić i uprzedzać. Mnie mama
nauczyła tego już w dzieciństwie. Wiedziałam, że mam dzwonić, żeby
się nie martwiła.
- O mnie nikt się nie martwił i nikt nie chciał wiedzieć, gdzie
jestem i co robię. W odróżnieniu od ciebie pochodzę z rozbitej
rodziny.
- I tu dochodzimy do sedna sprawy. Pragniesz prawdziwego,
stałego związku, ale boisz się tego. Boisz się, że znowu zostaniesz
zraniony.
Zamknął oczy.
- Masz rację, Lou. Ale nie we wszystkim, bo myślisz, że praca
jest dla mnie ważniejsza od ciebie. A ja dzisiaj przez cały dzień
myślałem o nas i o tym, jak wczoraj postąpiłem wobec ciebie. Już
nigdy więcej. Obiecuję.
- Obietnice są jak słomki, bardzo łatwo je złamać.
RS
134
- Lou, masz moje słowo.
Cisza.
- Nie wierzysz mi?
- Dzisiaj tak myślisz, ale co będzie jutro? Za tydzień?
- Musisz mi uwierzyć. - Otoczył ją ramionami. - Nie mogę cię
stracić. Chcę, żebyśmy byli zawsze razem, żebyś została moją żoną.
Coś zaczęło dławić ją w gardle. To było już nawet więcej niż
spełnienie jej wszystkich marzeń.
A mimo to nadal się wahała. W tym momencie Max przyrzekłby
jej wszystko, lecz próba związania się z nim na zawsze oznaczała
poważne ryzyko. Tak, ale życie bez Maksa oznaczałoby koszmar,
lodową pustynię...
- Poczekaj z tym do czternastego.
- Do czternastego?
- Przecież w walentynki jesteśmy umówieni na randkę. Już
zapomniałeś?
- Nie było czego zapominać, bo nie przypominam sobie, żebyś
obiecała mi tę randkę.
- Obiecuję ci ją teraz. Przynieś pierścionek, zrób, co trzeba i
ogłosimy zaręczyny.
- Chcesz, żebym ukląkł przed tobą przy wszystkich?
- A zrobiłbyś to dla mnie?
Wahał się tylko przez ułamek sekundy.
- Tak. Co tylko zechcesz.
- Akurat tego nie potrzebuję. To mnie masz przekonać, nie
innych. - Pocałowała go w czoło. - Pojedynczy kamień, nieduży, bo
RS
135
przesadne pierścionki wyglądają tandetnie. A teraz chętnie zjem
kolację, bo zgłodniałam.
W walentynki pracowali wszyscy. Robert i John zawiadywali
restauracją w Mayfair, Louise przypadła restauracja w Chelsea, zaś
Max miał oko na to, co działo się w Knightsbridge. Co jakiś czas
dotykał dłonią kieszonki na piersi, do której włożył pierścionek z
pojedynczym brylantem oraz małą złotą agrafkę, którą dała mu Louise
podczas lotu do Meridii. Odkąd zaproponował jej małżeństwo, zawsze
nosił przy sobie ten drobiazg, który nabrał dla niego szczególnego
znaczenia.
Spojrzał na zegarek. Dziesiąta. Mógł się wymknąć, wszystko
szło gładko. W biurze czekała butelka najlepszego szampana, którym
Max zamierzał uczcić zaręczyny. Tak, widział wtedy tę niepewność w
oczach Louise, to wahanie... Ale przekona ją. Musi.
- Panie Valentine, mamy pewien problem... - odezwał się za nim
ściszony, pełen niepokoju głos maitre d'.
- Jane, właśnie wychodzę. Zwróć się z tym do Stephanie. Maitre
d' wyglądała, jakby miała zemdleć.
- Panie Valentine, proszę... Stolik numer pięć, Charles Prideaux,
wie pan, ten aktor... Jest strasznie blady, spocony, czuje ucisk pod
mostkiem. To może być początek zawału.
- Wezwij karetkę.
- Chciałam, ale kategorycznie zabronił, błaga o dyskrecję.
Przyszedł tu z jakąś młodą aktoreczką, a żonie powiedział, że będzie
pracował na planie filmowym. Bardziej boi się, że żona się dowie,
niż... - Przerażona Jane nawet nie zdołała dokończyć.
RS
136
Max nie mógł dopuścić, żeby ktoś zmarł w jego restauracji.
- Gdzie on jest?
- Zasłabł w toalecie, zaprowadziliśmy go do biura.
- Kto przy nim został?
- Nikt. Chciałam spytać, czy na sali jest lekarz, ale zabronił mi.
Powiedziałam, że sprowadzę pana i dopiero na to się zgodził.
- Do diabła, nie powinien być sam, skoro jest w takim stanie.
Dobrze, zajmę się tym. Przyślij mi dwóch kelnerów, żeby pomogli
sprowadzić go na dół, zawiozę go do szpitala.
Spojrzał na zegarek. Zdąży. Zabierze mu to wszystko góra pół
godziny.
Louise postanowiła zanieść kawę grupie fotoreporterów, którzy
wyczekiwali na zimnie pod restauracją, by ustrzelić zdjęcia świeżo
zaręczonych par, wśród których miały szansę znajdować się różne
znane osoby. Nie miała nic przeciw ich obecności, przeciwnie, to była
dodatkowa reklama.
Była w znakomitym nastroju. W ciągu dnia otrzymała liczne
bukiety czerwonych róż od klientów i od różnych innych osób, które z
jakiegoś powodu chciały jej się przypomnieć albo nawiązać z nią
stosunki. Jej gabinet tonął w kwiatach, lecz wszystkie one stały na
podłodze i tylko jeden bukiet zdobił jej biurko. Był bardzo nietypowy
jak na walentynki, gdyż zrobiono go ze śnieżnobiałych lilii o bardzo
słodkim zapachu. Na pozbawionym podpisu bileciku widniały tylko
cztery słowa: „Dla mojej jedynej Walentynki".
RS
137
- Podrzuć jakiś cynk, kto z kim, Louise - poprosił znajomy
fotoreporter, z wdzięcznością biorąc od niej kawę. -Przydałby się jakiś
bombowy news.
- Pete, wiesz, że nic ci nie zdradzę. „Bella Lucia" gwarantuje
gościom pełną dyskrecję.
- No to opowiedz o sobie. W tym tygodniu widziano Maksa
Valentine'a u Garrarda.
Serce zabiło jej mocniej. Skoro Max pojechał do królewskiego
jubilera... Oczywiście nie dała nic po sobie poznać.
- Próbujesz mnie podpuścić.
- A ponieważ nie odpowiedziałaś przecząco, znaczy, że trafiłem.
W tym momencie podeszła do nich jedna z kelnerek.
- Panno Valentine, ktoś pani szuka. Och, czyli Max przyjechał!
- Para przy stoliku numer trzy właśnie się zaręczyła i chce
podziękować, bo to pani ich sobie przedstawiła na jakimś przyjęciu.
- Już idę - odparła, starannie ukrywając rozczarowanie.
Zachowywała się jak idiotka. Przecież Max nie powiedział, że
przyjedzie wcześnie. Obiecał tylko, że przyjedzie, a ona mu wierzyła.
Max nie przewidział, że kochanka aktora uprze się jechać z nimi.
- On umrze, umrze! - lamentowała bez końca. - Muszę być przy
nim.
Nie było czasu z nią dyskutować, więc pozwolił jej jechać.
Dotarł do szpitala w rekordowym tempie, ale nie oznaczało to końca
kłopotów.
RS
138
- Panie Valentine, niech pan zadzwoni po moją żonę i powie jej,
gdzie jestem - błagał Prideaux. - I proszę zadbać, by Gina dotarła
bezpiecznie do domu, naprawdę bardzo proszę.
Oczywiście Max wiedział, jak brzmiała rzeczywista prośba:
„proszę ją stąd zabrać, zanim moja żona przyjedzie". Niestety, łatwiej
powiedzieć, niż zrobić. Gina dostała ataku histerii, płakała, że jej
ukochany umrze, dlatego ona zostanie przy jego boku do końca.
Max potrzebował pomocy dwóch pielęgniarek, żeby oderwać ją
od Charlesa i wyprowadzić z pokoju zabiegowego. Wtedy rzuciła się
z rozdzierającym szlochem w ramiona Maksa, któremu nie pozostało
nic innego, jak próbować ją uspokoić. Jednocześnie nie odrywał
wzroku od dużego ściennego zegara. Wskazówki nieubłaganie
zbliżały się do godziny jedenastej.
Z cierpliwością godną świętego uspokoił w końcu Ginę, a potem
wytłumaczył jej taktownie, że ona musi opuścić szpital, ponieważ
wezwano panią Prideaux. On wezwie dla niej taksówkę i opłaci
przejazd, żeby nie musiała się o nic martwić.
Niestety, nie udało mu się wykonać tego planu, który pozwoliłby
mu chwilę później pognać na złamanie karku do Chelsea i do Louise.
Dziewczyna usiadła w poczekalni i oświadczyła, że zamierza
zobaczyć się z żoną Charlesa i powiedzieć jej całą prawdę.
- On i tak zostawi ją dla mnie. Niech ona wie.
Maksa nic nie obchodziła ani Gina, ani Charles Prideaux, ani ich
prywatne sprawy. Ale obchodziło go, że jakaś niewinna kobieta, która
niczego się nie spodziewała, wpadnie na kochankę swego męża. On
już to widział. Trzy razy. I był gotów zrobić wszystko, by chociaż
RS
139
jednej osobie zostało oszczędzone podobne przeżycie. Może nawet
więcej niż jednej, bo jeśli mieli dzieci, i to one ucierpiałyby ogromnie
z powodu tej zdrady. Kto jak kto, ale on wiedział o tym najlepiej.
- Gino, to nie jest właściwy moment, ponieważ Charles miał
zawał, na szczęście lekki, ale zawsze. Jeśli doprowadzisz do
konfrontacji, zaszkodzisz mu, on teraz potrzebuje spokoju. Chyba
zależy ci na tym, żeby wyzdrowiał, prawda?
Znowu zaczęła płakać, ale w końcu dała się wyprowadzić ze
szpitala.
- Gdzie mieszkasz? - spytał.
- W Battersea.
Odetchnął głęboko.
- Odwiozę cię.
- Nie, dziękuję, już i tak tyle pan dla nas zrobił. Wezmę
taksówkę.
Bardzo chętnie wpakowałby ją do taksówki, ale nie ufał jej. Była
początkującą aktorką i widać dążyła do zdobycia sławy za wszelką
cenę, skoro wdała się w romans ze znanym aktorem, starszym ponad
dwa razy od niej. Jedna z tych, które szukają łatwych dróg na skróty.
Max podejrzewał, że ledwie ją zostawi i odjedzie, ona wróci do
szpitala, poczeka na panią Prideaux i odegra wielką scenę. Może
nawet najpierw zadzwoni do jakiegoś tabloidu, żeby przysłali
reportera, w końcu każdy sposób zdobycia rozgłosu był dobry.
- Obiecałem Charlesowi bezpiecznie odstawić cię do domu -
odparł. - I dotrzymam tej obietnicy.
RS
140
Zaklęła grubiańsko, tym samym potwierdzając jego podejrzenia.
Otworzył drzwiczki samochodu i stanowczym gestem kazał jej
wsiąść. Po chwili wahania posłuchała, widząc, że tego wieczoru już
nic nie ugra.
Max odetchnął i sięgnął do kieszeni po telefon, by
poinformować Louise, co się dzieje. I w tym momencie uświadomił
sobie, że ponieważ w restauracji był zakaz używania telefonów
komórkowych, zostawił go na stole w biurze.
Max nie przyjeżdżał.
Ostatni goście opuścili restaurację, a wtedy - jak zwykle w
walentynki - rozpoczęło się w Chelsea przyjęcie dla pracowników, na
którym dziękowano wszystkim za całoroczną pracę. Przybyli ludzie z
Mayfair i Knightsbridge, przybyli tata i wuj Robert, ale Maksa nie
było. Robert spytał o niego Stephanie, menedżerkę restauracji w
Knightsbridge, lecz ona potrząsnęła głową.
- Nie wiem, gdzie jest. Wyszedł po dziesiątej, byłam
przekonana, że przyjechał tutaj.
Louise wycofała się na małe patio, puste o tej porze roku i po
chwili wahania wybrała numer Maksa. Odezwała się automatyczna
sekretarka.
A więc to koniec. Było cudownie, ale to już koniec. Max
przeląkł się znowu, nie znalazł w sobie sił, żeby związać się z nią na
zawsze. Trudno, po prostu taki był.
I nawet nie mogła go winić. Znała go doskonale i wiedziała, co
robi, inicjując ten romans. Cóż, przecież tak właśnie to zaplanowała -
krótka, szalona przygoda, potem koniec.
RS
141
Koniec ze wszystkim, z Maksem, z „Bella Lucią" z zimnym
Londynem.
Kiedy weszła do domu, w telefonie stacjonarnym migała
czerwona lampka. Louise wdusiła przycisk.
- Cześć, Lou, tu Cal, będę jutro w Londynie... Wyłączyła
sekretarkę, nie słuchając dalej.
Niech on sobie przyjeżdża do Londynu. Tylko że jej już nie
będzie.
- Widzieliście Louise?
Pozbycie się Giny zajęło mu prawie trzy godziny.
Rozwścieczona aktorka odegrała się na nim, złośliwie pokazując mu
niewłaściwą drogę, wywodząc go gdzieś na manowce i od pewnego
momentu wcale się z tym nie kryjąc. Max był na nią skazany, gdyż po
prostu nie mógł wysadzić samotnej dziewczyny w środku nocy w
jakiejś podejrzanej okolicy. Wreszcie panna wyzłościła się, podała
prawdziwy adres i zdołał się od niej uwolnić.
Przyjęcie dla pracowników powoli się kończyło, już tylko
pojedyncze pary snuły się po parkiecie, wtulone w siebie w wolnym
tańcu. Ojciec siedział w barze, popijając whisky, a jego czwarta żona,
Bev, bezskuteczne próbowała go namówić na powrót do domu.
- Ładnie nas wszystkich wystawiłeś do wiatru, synu - powiedział
nieco bełkotliwie Robert. - Miałeś wygłosić podziękowanie dla
pracowników i co? Diamentowa rocznica, wszyscy czekaliśmy...
- Gdzie Louise? - spytał niecierpliwie.
- Pojechała do domu - poinformowała go Bev.
RS
142
Było już bardzo późno, ale ku jego uldze w oknach mieszkania
Louise paliło się światło. Max już wyciągał z kieszeni zapasowy
klucz, ale intuicja podpowiedziała mu, żeby go nie używać. Wdusił
przycisk domofonu.
-Tak?
- Louise, musimy porozmawiać, wszystko ci wyjaśnię. Ku jego
zaskoczeniu wpuściła go bez żadnych protestów.
Kiedy ją zobaczył w długiej czerwonej sukni, rozciętej do pół
uda, powiedział spontanicznie:
- Cudownie wyglądasz.
Nachylił się, by ją pocałować, lecz odsunęła się, nim zdołał jej
dotknąć.
- Dziękuję za komplement - odparła grzecznie i chłodno. Max
spodziewał się wybuchu, wyrzutów, a nawet oberwania czymś
ciężkim. Ta chłodna uprzejmość była dużo gorsza.
- Louise, przepraszam, że nie zdążyłem na przyjęcie przed
twoim wyjściem, ale musiałem zawieźć do szpitala Charlesa Prideaux.
- Doprawdy? I co? Dał ci autograf?
- Lou, nikt ci nie powiedział?
- O czym? Nikt nie wiedział, gdzie jesteś, a wszyscy czekali na
ciebie, wszyscy pracownicy. Zawiodłeś ich. Już nie wspominam o
takim drobiazgu, że byliśmy umówieni na randkę, miałeś przynieść
pierścionek i planowaliśmy ogłosić zaręczyny.
Nie bardzo wiedział, jak z nią rozmawiać, gdyż w jej lodowatym
spokoju było coś przerażającego.
RS
143
- Musiałem odwieźć do domu kochankę Prideaux, ponieważ
chciała zostać w szpitalu, poczekać na jego żonę i urządzić wielką
scenę.
- A ty uznałeś za swój obowiązek chronić obcego człowieka
przed konsekwencjami jego niewierności?
- Nie, chciałem ochronić jego żonę.
- Ach, tak. Rozumiem.
Czyli tego specjalnego, niepowtarzalnego wieczoru zawiódł ją,
ponieważ odczuwał potrzebę ratowania czyjegoś żałosnego
małżeństwa. Tak naprawdę w osobie tej kobiety Max próbował w
jakiś sposób chronić swoją matkę przed zdradami swojego ojca.
Oczywiście nie dało się cofnąć czasu, więc to całe bronienie matki
przed cierpieniem odbywało się tylko w jego głowie.
Z powodu demonów z przeszłości Max złamał słowo i zniszczył
coś, co było realne, co miało prawdziwą wartość. Ale on ewidentnie
nie rozumiał, czym zawinił, skoro sądził, że wystarczy się pokazać,
wyjaśnić i będzie dobrze.
- Jeśli to już wszystko, to dobranoc.
- Chcesz, żebym poszedł? - spytał ze zdumieniem.
- A o czym tu jeszcze rozmawiać?
- Lou, to naprawdę była wyjątkowa sytuacja, facet dostał
zawału.
- Trzeba było wezwać karetkę.
- Błagał, żeby tego nie robić, teraz żałuję, że go posłuchałem.
Naprawdę.
Cisza.
RS
144
- Przyniosłem pierścionek.
Sięgnął do kieszeni i pokazał pierścionek z pojedynczym
kamieniem.
- Czyli to prawda. Proszę, znalazłeś czas na wizytę u Garrarda. -
Louise wyjęła mu pierścionek z ręki, żeby przypadkiem nie próbował
go jej nałożyć. Nie zniosłaby tego.
- Skąd wiesz?
- Widziano cię tam. Jutro przeczytasz o tym w kolumnie
towarzyskiej porannego wydania „London Fourier". - Poruszyła
pierścionkiem, przyglądając się, jak pięknie światło tańczy na
szlifach, a potem oddała go Maksowi.
- Nie podoba ci się?
- Przeciwnie. Ale czy pamiętasz, o czym mówiliśmy ostatnim
razem, gdy wystawiłeś mnie do wiatru? Chciałeś dostać jeszcze jedną
szansę. Dostałeś ją.
-Ale...
- Nie ma żadnego „ale".
- Gdybyś przy tym była... - zaczął, próbując się bronić, a potem
nagle zaatakował: - Czego ty właściwie ode mnie oczekujesz?
- Zapewniam cię, że od mężczyzny, który nie dotrzymuje słowa,
nie oczekuję zupełnie niczego. Ani od takiego, dla którego nie jestem
najważniejsza.
Gdyby ona mu coś przyrzekła, dotrzymałaby słowa, zdołałby jej
w tym przeszkodzić chyba tylko prawdziwy kataklizm. Ale Max był
inny i nie potrafił się zmienić. Gdyby z nim została, przez całe życie
RS
145
w kółko obiecywałby coś jej i dzieciom, za każdym razem pokazując
im swoim zachowaniem, że to nie oni liczą się dla niego najbardziej.
- Cóż, Max, było miło. Fantastyczny, niezapomniany seks, ale
nic ponadto. - Miała wrażenie, że te słowa wypowiada ktoś inny. -
Zaspokoiliśmy pożądanie, zaspokoiliśmy ciekawość, teraz każde
może ruszyć w swoją stronę.
- Nie chcę! Kocham cię, Lou.
- Mylisz miłość z pożądaniem - ucięła, gdyż ani mówienie o
uczuciach, ani przynoszenie pierścionków nie miało znaczenia, jeśli
nie szło za tym odpowiednie traktowanie drugiej osoby.
Nie miała siły z nim rozmawiać, była straszliwie wyczerpana,
wypalona do cna. Kiedy przyjechał, zebrała siły na tę ostatnią
rozmowę, zrzuciła szlafrok, wskoczyła znowu w suknię i szpilki, by
przyjąć go z uniesioną głową, gdyż pozostała jej już tylko duma. Bała
się, że jeśli potrwa to dłużej, ona rozsypie się, załamie się na jego
oczach...
Podeszła do drzwi i otworzyła je na oścież.
Max nawet nie drgnął. Wpatrywał się w nią straszliwie
zdumionym i nieszczęśliwym wzrokiem dziecka, na które
nakrzyczano, a ono nie rozumie, dlaczego.
- Proszę, idź już...
Zabrzmiało to tak błagalnie, że Max w dwóch skokach już był
przy niej. Przez moment sądziła, że porwie ją w objęcia i pocałuje tak,
jak wtedy, gdy chciała odejść, ale on tylko stał.
- Zobaczymy się jutro? - spytał wreszcie. - O wpół do siódmej?
Pokręciła głową, lecz nie przyjął odmowy.
RS
146
- Jesteś zmęczona. Porozmawiamy jutro. - I wyszedł.
Jakimś cudem udało jej się nie zawołać go z powrotem. Słyszała,
jak zatrzaskują się drzwi wejściowe na dole. Zamknęła wtedy drzwi
mieszkania i podeszła do okna. Cały czas trzymała się jeszcze i
dopiero gdy usłyszała warkot zapuszczanego silnika, coś w niej pękło,
chwyciła telefon stacjonarny i z całej siły cisnęła nim o ścianę.
Rozleciał się na kawałki.
Tak samo jak jej serce.
RS
147
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Max wyszedł, ponieważ nie miał innego wyboru, skoro Louise
wzniosła między nimi mur z lodu. Gdyby się wściekła, mógłby
obrócić jej gwałtowne emocje na swoją korzyść, ale ona odcięła się od
niego i nie mógł jej dosięgnąć.
Zanim spróbuje ponownie, musi wszystko przemyśleć. Miała
rację, w jego przypadku obietnice nic nie znaczyły, musiałby coś
zrobić, żeby udowodnić jej swoją miłość ponad wszelką wątpliwość.
Tylko co?
Jak to, co? Przecież sama mu powiedziała - powinien
przeanalizować otrzymane informacje. Dostał ich od niej
wystarczająco dużo, ale w rzeczywistości wcale nie zastanowił się nad
nimi, przekonany, że oświadczyny to czysta formalność, bo Louise i
tak się zgodzi. Tak naprawdę to dotąd nie słuchał, co ona próbowała
mu powiedzieć...
Jakich trzech słów byś użył, żeby opisać samego siebie?
Porzucony. Zdesperowany. Kretyn.
Louise wróciła do pakowania. Kiedy poprzednio leciała do
Melbourne, chciała odnaleźć jedną rodzinę, żeby zastąpić nią drugą.
Teraz miała je obie, lecz nie miała już żadnej szansy na założenie
własnej. Skupi się więc na prowadzeniu firmy, główne biuro otworzy
w Melbourne, a Gemma będzie prowadziła filię w Londynie.
Miała już zarezerwowany bilet na wieczorny lot z Heathrow. Z
samego rana zadzwoni do Pete'a i da mu ten cynk, będzie miał ten
RS
148
swój „bombowy news". Potem zadzwoni do rodziców, umówi się z
nimi, postara się spędzić z nimi część dnia. O wpół do siódmej
Gemma zawiezie Maksowi do biura gotowy plan działań
marketingowych dla „Bella Lucii". Louise w tym czasie będzie już w
samolocie, właśnie osiągną wysokość przelotową, więc rozepnie pasy
i nastawi się na długi lot.
Kiedy skończyła się pakować, przykucnęła i pozbierała szczątki
telefonu. Pod jednym z kawałków potrzaskanego plastiku znalazła
małą złotą agrafkę. Skąd mogła się tu wziąć? Nosiła kilka takich
agrafek w kosmetyczce, którą zabierała tylko na wyjazdy, ale nawet
gdyby przypadkiem upuściła ją na środku pokoju, to przecież
poprzedniego dnia sprzątaczka odkurzała całe mieszkanie i na pewno
sprzątnęłaby również agrafkę.
Pamiętała, jak dała taką samą Maksowi. Wziął ją i schował do
kieszonki na piersi, blisko serca. To był specjalny moment, gdyż
wtedy wszystko mogło się wydarzyć. I wydarzyło się.
Podniosła agrafkę z podłogi, odłożyła na stolik i nagle ściągnęła
brwi. Właśnie w tym miejscu stał Max, gdy wyjmował ten przeklęty
pierścionek dokładnie z tej samej kieszonki. Nie, bzdura, nie z tej
samej, przecież wtedy miał na sobie marynarkę, a tego wieczoru
smoking.
Jeśli to była ta sama agrafka, to musiał ją przełożyć z tamtej
kieszonki do tej. Musiał ją nosić ze sobą.
- To nic nie znaczy - wyszeptała. - Max ma zwyczaj nosić przy
sobie różne niepotrzebne rzeczy.
RS
149
Po jej policzku stoczyła się łza, upadła na podłogę i wsiąkła w
dywan.
Max nie spał przez całą noc, analizując wszystko od samego
początku i szukając sposobu udowodnienia Louise, że ona znaczy dla
niego więcej niż sto restauracji. Zasnął nad ranem w fotelu, obudził
się koło dziesiątej, połamany, ale z gotowym pomysłem. Najchętniej
pobiegłby od razu do biura Louise, by jej powiedzieć, co wymyślił,
jednak oparł się pokusie. Zrobi to o wpół do siódmej, kiedy się
spotkają.
- Czy spodziewa się pan dzisiaj przyjścia panny Valentine? -
spytała niepewnie sekretarka, która przyniosła mu pocztę, gdy
rozmawiał przez telefon z prawnikiem „Bella Lucii", tłumacząc mu,
co ma zrobić i że wszystko musi być gotowe na jego cowieczorne
spotkanie z Louise.
- Tak. Czyżby dzwoniła i odwołała spotkanie?
- Nie dzwoniła, ale...
- Ale co?
- Proszę zaczekać. - Sekretarka wyszła z gabinetu i zaraz
wróciła, niosąc poranne wydanie „London Fourier", otwarte na stronie
z rubryką „Kronika towarzyska".
Brylanty w walentynki nie dla Valentine'ów Wszyscy czekali z
zapartym tchem na wczorajsze przemówienie Maksa Valentine'a na
uroczystej gali z okazji diamentowej rocznicy powstania „Bella
Lucii". Spodziewano się informacji, że Max zadał pewne istotne
pytanie Louise Valentine, z którą od niedawna współpracował nad
ekspansją swojego imperium.
RS
150
Spodziewano się także, że panna Valentine da odpowiedź
pozytywną, gdyż niedawno widziano Maksa w salonie jubilerskim
Garrarda, gdzie inwestował małą fortunę w to, co -jak nas poucza
znana piosenka - jest najlepszym przyjacielem dziewczyny.
Jednakże Max Valentine nie pojawił się na gali, zaś najlepsza
londyńska specjalistka public relations właśnie się pakuje, gdyż jak
wiemy z dobrze poinformowanych źródeł, wyjeżdża na stałe do
Australii, gdzie zamierza budować własne imperium. Życzymy jej
samych sukcesów.
Informacja o wyjeździe do Australii brzmiała aż nazbyt
prawdopodobnie, więc Max, nie tracąc ani chwili, pojechał prosto do
Louise. Ponieważ akurat ktoś wychodził z budynku, Max skorzystał,
wskoczył w uchylone drzwi, potem pognał pędem na górę i załomotał
do jej drzwi.
Otworzył mu Cal Jameson.
- Cześć, Max. Louise mówiła, że można się ciebie spodziewać.
Chcesz wejść?
Pod Maksem aż kolana ugięły się z ulgi.
- Jest tutaj?! Koniecznie muszę z nią porozmawiać.
- Nie ma jej, kiedy przyjechałem, właśnie wychodziła. Dała mi
klucz, kazała się rozgościć...
- Gdzie ona jest?
- Gdzieś między Londynem a Melbourne.
- Jak to? Już wyjechała? To niemożliwe! A jej praca? A jej
rodzice?
- Cholera, stary, ale cię ruszyło. Wejdź, dam ci drinka.
RS
151
- Nie chcę drinka, chcę...
- Louise. Wiem. Dlatego lepiej wejdź na chwilę.
Bardzo nie lubiła tych kilku minut po starcie, gdy odrzutowiec
piął się w górę, a człowiek czuł kamień w żołądku. Wreszcie rozległ
się sygnał oznaczający, że można rozpiąć pasy, Louise odetchnęła z
ulgą i puściła poręcze fotela, na których mocno zacisnęła dłonie.
Leciała pierwszą klasą, okazało się, że ma inny numer miejsca,
niż ten, który podano jej podczas rezerwacji, na czym zresztą dobrze
wyszła, gdyż miejsce koło niej pozostało wolne. Znakomicie, nikt nie
będzie jej przeszkadzał. Schyliła się, by wyjąć z torby laptopa,
ponieważ zamierzała stworzyć plan rozwoju dla własnej firmy. W tym
momencie ktoś koło niej usiadł, więc - niestety - miała towarzystwo.
A zapowiadało się tak dobrze...
Wyprostowała się i nieco odwróciła twarz w stronę towarzysza
podróży, wykonując grzeczne skinienie głową na powitanie. Unikała
przy tym nawiązania kontaktu wzrokowego, żeby nie zachęcić tej
drugiej osoby do rozpoczęcia rozmowy, jednak jej mózg
zarejestrował, co zobaczyła kątem oka. Odwróciła się w ułamku
sekundy.
- Max?! - Chwila ciszy. - Co ty tutaj robisz?
- Jest wpół do siódmej. Zawsze się widzimy o tej porze.
- Ale... jak to... przecież Gemma...
- Miała cię zastąpić? Nikt nie może cię zastąpić. I nie tak się z
tobą umawiałem. I czy nie wydaje ci się, że zapłaciłem ci z góry?
Aż ją zatkało na moment.
- Nie mogę uwierzyć, że to powiedziałeś.
RS
152
- Chyba jesteś w stanie uwierzyć we wszystko, jeśli chodzi
o mnie. Inaczej nie uciekałabyś na drugą półkulę. - Wyjął ze swojej
teczki grubą kopertę. - Ale w sumie dobrze się stało, gdyż to daje mi
szansę pokazania ci, że mówiłem poważnie. Ja naprawdę więcej cię
nie zawiodę.
- Nigdzie nie uciekam i nie ma to nic wspólnego z tobą. Jadę
budować moje własne życie, tym razem realne, a nie wyma... -
Zamilkła, ale już i tak jej się za dużo wyrwało.
- A nie wymarzone?
- Nie wszystkie marzenia są dobre.
- To fakt. I nie wszystkie błędy są złe. Ostatniej nocy nie
popełniłem błędu, zrobiłem to, co uważałem za słuszne, kierując się
jak najlepszą intencją. Za to te inne razy... Tak, tamto były pomyłki.
Chociaż też może nie do końca, bo to z powodu tych wszystkich
wydarzeń w końcu uciekłaś, a ja zrozumiałem, co to znaczy cię
stracić. I jak bardzo to boli.
Nie chciała tego słuchać, nie chciała rozmawiać, nie miała na to
sił. On mówił o cierpieniu? On? Z nich dwojga to ona aż musiała
zagryzać wargi, żeby nie krzyczeć z bólu.
- Max, proszę, przestań...
- Nie, muszę ci wszystko wyjaśnić. Jeśli na koniec nadal nie
będziesz chciała mnie widzieć, to przesiądę się i dam ci spokój raz na
zawsze.
Nie, ta opcja też jej się nie podobała. Odetchnęła głęboko i
skinęła głową, dając znać, że słucha.
RS
153
- Myślałem o nas przez całą noc. Od kilkunastu lat odpychałem
cię od siebie na wszelkie sposoby. Tamtego wieczoru, gdy miałem
zabrać cię na bal w szkole, rzeczywiście brakowało nam w restauracji
rak do pracy, ale ojciec dałby mi wyjść, gdybym przypomniał mu, że
obiecałem być tej nocy twoją eskortą. Tak nazwał to wuj John i
powiedział mi jeszcze, że nie odda swojej małej księżniczki w ręce
nikogo innego, a ze mną będziesz bezpieczna. Nie mógł gorzej trafić...
Lou, ja specjalnie nie poszedłem. Tańczyłabyś ze mną, jak zwykle
ubrana w jakąś niewinną sukienkę z falbankami, ale w twoim
spojrzeniu nie byłoby nic niewinnego. I gdybym nie zdołał się temu
oprzeć, musiałbym się smażyć w piekle.
- Myliłeś się.
- Jak to?
- Tańczyłabym z tobą, ubrana w absolutnie zabójczą, seksowną
kieckę, którą miałam schowaną na dnie torby i w którą zamierzałam
się przebrać na miejscu. I miałam plany co do ciebie, nie zdołałbyś się
oprzeć.
Na jego szarej ze zmęczenia twarzy pojawił się cień uśmiechu.
- Czyli instynkt słusznie mnie ostrzegł... Rok później leciałaś na
wakacje do Włoch, miałem cię odwieźć na samolot. I nie odwiozłem,
bo nie chciałem, żebyś tam jechała. Wiedziałem, że na widok
siedemnastoletniej pięknej blondynki Włosi oszaleją i któryś w końcu
dostanie to, o czym ja marzyłem. I miałem rację... - Przeciągnął dłonią
po twarzy. - Kiedy wróciłaś, wystarczyło mi jedno spojrzenie na
ciebie i już wiedziałem. Wydawało mi się, że coś we mnie umarło.
- Czyli wcale nie umarło, tylko ci się wydawało?
RS
154
- Wiesz, naprawdę padłem trupem dopiero w Meridii, kiedy
pozwoliłaś, żeby ta sukienka opadła na podłogę - odparł z szerokim
uśmiechem.
- Miał na imię Roberto - powiedziała, żeby go ukarać, a potem
wzruszyła ramionami. - Ponieważ nie mogłam mieć ciebie, było mi
wszystko jedno. Stare dzieje.
- Ale czy rozumiesz, co próbuję ci powiedzieć? Przez całe życie
uciekałem przed tobą. Tylko że ta ostatnia noc była zupełnie inna.
Cały czas myślałem o tobie, liczyłem minuty, dzielące nas od
spotkania. Moja komórka została w restauracji, więc nie mogłem do
ciebie zadzwonić, lecz ponieważ Jane wiedziała, co się stało i gdzie
jestem, byłem przekonany, że wszystko ci powtórzyła. Niestety, Jane
była roztrzęsiona po tym zajściu i nie pojechała na galę, tylko do
domu, ale to się okazało dopiero dzisiaj.
-Och...
- Tak więc nie próbowałem uciec, żeby chronić siebie, tylko
autentycznie pomogłem komuś, kto miał poważne kłopoty. Louise,
musisz zrozumieć, że pod tym względem się nie zmienię. Ale musisz
też zrozumieć, że ty jesteś dla mnie najważniejsza, a nie praca, nie
„Bella Lucia". Ty stoisz na pierwszym miejscu. Kocham cię.
Wyjął pierścionek z kieszeni i położył go na otwartej dłoni.
- Możesz już nie wypatrywać i nie czekać. Jestem przy tobie.
Pierścionek jest twój. Razem z moim sercem.
Kiedy nie wzięła pierścionka, schował go do koperty i podał jej
całość.
- Może to cię przekona.
RS
155
- Co to jest?
- Zostań moją wspólniczką.
Nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy płakać. On naprawdę
myślał, że to cokolwiek zmieni?
- Ofiarowuję ci partnerstwo na równych zasadach. Przyjmij je,
Lou. Inaczej rzucę pracę i w ogóle wycofam się z interesów.
Co?!
- Nie zrobisz tego. „Bella Lucia" jest całym twoim życiem.
- Nie. Ty jesteś całym moim życiem. Po co mi to wszystko bez
ciebie? Nie widzę sensu.
Tego samego zwrotu użyła, gdy pytał, czemu od kilku lat nie
spotykała się z nikim. Nie widziała sensu...
- Pamiętam, kiedy mi to powiedziałaś - rzekł, jakby czytał w jej
myślach. - Najmilsza, myślisz, że ja nie znam tego uczucia? Jedna
kobieta w moich ramionach, a zupełnie inna w moim sercu, w mojej
duszy, w moich myślach. I za nic nie da się o niej zapomnieć.
Zatopiła spojrzenie w jego twarzy i zobaczyła, że on
rzeczywiście dla niej sięgnął w głąb swojej duszy, starając się
wszystko zrozumieć do końca. Odsłonił się przed nią, obnażył bez
reszty, oddał się jej do takiego stopnia, że nigdy nie podejrzewała, że
to w ogóle jest możliwe.
- A jeśli powiem: nie?
- Zostanę włóczęgą, zamieszkam na plaży. Cal obiecał nauczyć
mnie surfingu.
- Cal?
RS
156
- To on ustalił, na który lot masz bilet i zmienił rezerwację,
żebyśmy mogli siedzieć obok siebie.
- Czyli to puste miejsce to nie był przypadek? Chwileczkę,
czemu nie pojawiłeś się wcześniej, dlaczego czekałeś do tej pory?
- Byliśmy umówieni na wpół do siódmej, chciałem mieć
pewność, że zjawię się w momencie, gdy będziesz myśleć o mnie. I
gdy nie będziesz miała dokąd uciec. Kiedy pokazałem stewardesie
pierścionek, bez problemu pozwoliła mi poczekać w klasie
ekonomicznej. - Wyjął pierścionek z koperty. - Wyjdziesz za mnie,
Lou?
- Włóczęga mieszkający na plaży! - Roześmiała się. - Ależ z
ciebie łgarz, Maksie Valentinie.
Podała mu lewą dłoń, pozwalając nałożyć sobie pierścionek. I
dała się pocałować.
- Weźmy ślub w Queenslandzie - zaproponował.
- Nie lecę do Queenslandu, tylko do Melbourne, budować tam
moje własne imperium.
- A jednak udaj się ze mną do Queenslandu, bo potrzebuję twojej
opinii na temat pewnego miejsca. Las tropikalny, rafa koralowa,
zatoka, przystań, luksusowy nowy kurort... W zamian pomogę ci
zbudować twoje imperium, jeśli nadal będziesz tego chciała.
- Hm, może jeszcze przemyślę kwestię własnego imperium. Jako
wspólniczka w „Bella Lucii" będę miała wystarczająco dużo
ciekawych zajęć.
- Jako moja żona, matka moich dzieci i moja wspólniczka
będziesz miała więcej ciekawych zajęć, niż przypuszczasz.
RS
157
- Jako mój mąż i ojciec moich dzieci będziesz równie zajęty.
- Czyli umowa stoi?
- Tylko zapomnij o cichym ślubie, Max. Ma być tuzin druhen,
góra kwiatów i cały tłum wzruszonych krewnych, a ty się zjawisz i
stawisz temu wszystkiemu czoła. - Uśmiechnęła się szeroko. - Dasz
radę?
- Wołami by mnie nie odciągnęli - zapewnił.
- Na wszelki wypadek, gdybyś miał zapomnieć... - Odchyliła
klapę żakietu, odpięła ukrytą pod spodem małą złotą agrafkę i
przypięła ją pod klapą marynarki Maksa - weź to. I nie zgub jej
znowu.
Louise pojechała do ślubu odkrytym powozem ciągniętym przez
dwa białe konie. Towarzyszył jej ojciec.
Przy bramie wiodącej na teren kościoła czekał już tłum
reporterów, zaś w kruchcie czekała Jodie, starsza druhna.
- Pan młody się pojawił, jak mniemam? - zagadnął zakrystiana
John Valentine.
- O, był pierwszy ze wszystkich! Zawsze powtarzam, że
niecierpliwy pan młody to dobry znak.
- Hmm, zapewne, zapewne...
Louise uśmiechnęła się pod welonem. Ona ani przez sekundę nie
wątpiła, że Max się zjawi. Owszem nadal zdarzało mu się czasami
spóźniać lub w ogóle nie dotrzeć w umówione miejsce, lecz zawsze
dzwonił, by uprzedzić Louise i wyjaśnić, co go zatrzymało.
- Gotowa? - spytał zakrystian.
RS
158
- Gotowa - zapewniła Louise. - I równie niecierpliwa jak pan
młody.
Kiedy rozległy się pierwsze takty marsza weselnego, nachyliła
się do ojca.
- Jesteś najlepszym tatą, jakiego można sobie wymarzyć. Nie
znalazł słów, więc w odpowiedzi uścisnął jej dłoń i poprowadził ją do
ołtarza. Kościół był pełen ludzi, zjechali się Valentine'owie z całego
świata - Rachel z Lukiem i ich maleństwem, Rebeka z Mitchem i
dziećmi, Emma, królowa Meridii, wraz z królem Sebastianem,
Melissa, która nie odrywała wzroku od swego szejka, Jack zaręczony
z Maddie, Beverley, Daniel ze Stephanie, Dominik z żoną i dziećmi...
Ale Louise widziała tylko jedną jedyną osobę. Nawet stojący
obok Maksa drużba, szejk Surim w uroczystym arabskim stroju, nie
był w stanie przyćmić pana młodego i radości, jaką promieniał.
Kiedy Louise i John podeszli do ołtarza, Max uśmiechnął się,
ujął jej dłoń i podniósł do ust. Przez kościół przebiegło westchnienie.
- Drodzy zgromadzeni... - zaczął pastor.
Cała uroczystość przebiegła zgodnie z planem, z jednym,
drobnym wyjątkiem. Pastor spytał ceremonialnie:
- Kto oddaje tę oto kobietę temu oto mężczyźnie?
John Valentine, zamiast po prostu włożyć dłoń córki w dłoń
Maksa, powiedział głośno i dobitnie:
- Ja! Ja ją oddaję.
Ivy ofuknęła go potem za to w zakrystii, gdzie państwo młodzi
oraz świadkowie podpisywali dokumenty, lecz John wcale się nie
zawstydził.
RS
159
- Chciałem, żeby wszyscy wiedzieli, jaki jestem szczęśliwy. -
Odwrócił się do brata i położył mu dłoń na ramieniu. - Bardzo
szczęśliwy. To jest wspaniały dzień.
Louise i Max witali gości przybywających na wesele i
przyjmowali życzenia. Ostatnia podeszła Patsy wraz ze swoim nowym
mężem. Louise ucałowała ich oboje, a potem odwróciła się do Ivy.
- Mamo, pozwól sobie przedstawić Patsy Simpson Harcourt i jej
męża Dereka. Patsy, to moja matka.
Obie kobiety zamarły. Potem Ivy postąpiła krok do przodu,
objęła Patsy i powiedziała:
- Dziękuję. Dziękuję za to, że dałaś mi najcudowniejszą córkę,
jaką można sobie wyobrazić.
Louise omal się nie rozpłakała ze wzruszenia, ale w tym
momencie Jack zadzwonił łyżeczką o kieliszek szampana i oznajmił
donośnym głosem:
- Panie i panowie, czeka nas najwspanialszy wieczór w naszym
życiu, ale zanim go rozpoczniemy, proponuję wznieść toast za pamięć
Williama Valentine'a, który przed sześćdziesięcioma laty otworzył
pierwszą restaurację „Bella Lucia" i bez którego nie byłoby nas tutaj.
Za rodzinę, jaką stworzył, za Louise i Maksa, dzięki którym „Bella
Lucia" będzie dalej kwitła i za następnych sześćdziesiąt lat!
- Sześćdziesiąt lat - powtórzył Max, z uwielbieniem spoglądając
na żonę. - Jesteś gotowa tyle ze mną być?
- Szczerze powiedziawszy, nie lubię takich krótkich związków.
Ale spytaj mnie znowu za sześćdziesiąt lat. Może wtedy ci odpowiem.
RS