Davidson MaryJanice
Królowa Betsy 03
Nieumarła i niedoceniona
Królowa Wampirów nie jest już ani niezamężna, ani bezrobotna.
Ale to właśnie początek jej wiecznych kłopotów…
Niełatwo być królową. Zwłaszcza wampirów. I zwłaszcza gdy Królem jest najbardziej
wkurzający (i najbardziej seksowny)facet na świecie. A jeszcze pracownicy jej nocnego
klubu ciągle się czepiają, odkąd wyeliminowała poprzednią szefową. Ech, ludzie to są…
Ale w „życiu” Betsy Taylor następuje zwrot, gdy od swojej koszmarnej macochy
dowiaduje się, że ma siostrę, o której nie miała pojęcia. Laura jest przeurocza,
przesympatyczna i… śmiertelnie niebezpieczna dla wampirów…
Prolog 1: Sekrety
Pewnego razu gdy diabeł się nudził, opętał pewną niemiłą, ciężarną kobietę i mieszkał w jej ciele
przez mniej więcej rok.
Diabeł wciąż pił i palił, ale tym razem z umiarem. Sumiennie zażywał witaminy i minerały dla ciężar-
nych, ale narzekał na nieuniknione zaparcia.
I w końcu urodził dziewczynkę.
Po miesiącu pełnym pieluch, nocnego karmienia, kolek, prania, rozlanej mieszanki dla niemowląt
(diabeł nie znosił karmienia piersią) i śliny, diabeł stwierdził: Dość tego i wrócił do piekła, które było
nieporównywalnie lepsze niż mieszkanie z noworodkiem.
Córka diabła została adoptowana i dorastała na przedmieściach Minneapolis w Minnesocie. Miała na
imię Laura, bardzo lubiła truskawkowe lody i zawsze chodziła do kościoła. Była bardzo miłą młodą
damą. Ale miała niezły charakterek.
Prolog 2: Problemy
Motel Thunderbird,
Bloomington, Minnesota/10.57
Dobra, chłopaki. Tu się rozstawimy... Charley, wszystko gra? Jak światła?
Kamerzysta podniósł na nią wzrok.
- Tu, na zewnątrz, jest do kitu. W środku powinno być lepiej.
- Nie będziemy kręcili tutaj... Wejdziemy do sali konferencyjnej. Na pewno wszystko gra?
Przedstawiciel, gładki jak jajko, klasnął w dłonie i powoli skinął głową. Nawet jego garnitur wyglądał,
jakby nie miał szwów i nici.
- Ludzie muszą zobaczyć, że to nie jest zgraja nałogowo palących nieudaczników, którzy boją się
pokazać. To lekarze. Prawnicy. Nawet... - wbił w nią jasnoniebieskie oczy pilota - prezenterki.
Subtelny jesteś, gnojku.
- Dobrze, dobrze. Tak to właśnie pokażemy. - Odwróciła się od przedstawiciela AA, mamrocząc coś
pod
nosem. - Pieprzony sezon ogórkowy... Żeby tak chociaż wojna... No dobra! Ładujemy się do środka,
Chuckles.
Charley znal się na rzeczy, a dzięki nowemu sprzętowi rozstawienie się było nie tylko łatwe, ale też
stosunkowo szybkie i ciche. Sala konferencyjna wyglądała i pachniała jak tysiące innych - pustawa i
przesycona zapachem kawy. Co ciekawe, nikt z obecnych w sali nie patrzył wprost na nich. Wiele
osób piło kawę i cicho rozmawiało, gmerało w przekąskach z sera i krakersów, kłębiło się w cichych
grupkach i rzucało ukradkowe spojrzenia.
Wyglądają, pomyślała reporterka, dokładnie tak, jak opisał ich tamten facet. Szanowani, ustatkowani.
Trzeźwi. Była zdumiona, że zgodzili się wystąpić przed kamerami. Czy pierwsze A nie miało
oznaczać „Anonimowi"?
- No dobrze, moi drodzy - odezwał się przedstawiciel, stając na środku sali. - Zajmijmy miejsca i za-
czynajmy. Jak wiecie, jest dzisiaj z nami Kanał 9, który pomoże zwiększyć świadomość ludzi... Może
ktoś z dzisiejszych widzów zobaczy, że nie wszyscy jesteśmy łotrami w płaszczach i zechce do nas
dołączyć. Ja zacznę, a potem zaprezentuje się nasza nowa członkini.
Ktoś, kogo reporterka nie widziała, zaprotestował cichym, ale rozpaczliwym głosem, lecz został
zignorowany - albo niedosłyszany - przez przedstawiciela.
- Mam na imię James - kontynuował - i jestem trzeźwy od sześciu lat, ośmiu miesięcy i dziewięciu dni.
Gdy zszedł, nastąpiła chwila milczenia, potem szelest i stłumione: „Uff! Głupie schody". Po chwili na
małym podium stanęła młoda kobieta po dwudziestce.
Przez chwilę mrużyła oczy, patrząc na widownię, jakby jarzeniówki raziły jej oczy, a następnie
odezwała się całkowicie hipnotyzującym głosem:
- Yy, no cześć wszystkim. Jestem Betsy. Nie piję od trzech dni i czterech godzin.
- Kręć ją! - syknęła reporterka.
- Mam zbliżenie - odrzekł Charley urzeczonym głosem.
Kobieta była wysoka - jej głowa znajdowała się tuż pod znakiem „Zakaz palenia", a ten wisiał na
wysokości metra osiemdziesięciu. Ubrana była w garsonkę w kolorze mchu, a jej żakiet był zapięty na
guziki aż po szyję, więc nie potrzebowała bluzki. Intensywny kolor ubrania doskonale podkreślał
delikatną bladość jej cery, a jej zielone oczy wydawały się wielkie i ciemne jak liście w głębi lasu. Jej
włosy miały kolor złotego blondu i opadały falami do ramion. Piękne czerwone i złote pasemka
okalały jej twarz. Miała wyraźnie zarysowane kości policzkowe, co sprawiało, że jej twarz była inte-
resująca, wręcz intrygująca.
Miała bardzo białe zęby, który lśniły, gdy mówiła.
- Okej, yy, jak już mówiłam, jestem Betsy. Pomyślałam, że może do was przyjdę. Zobaczyłam na
necie, że... no i pomyślałam, że może znacie jakieś sposoby albo coś, żebym nie musiała pić.
Grobowa cisza. Reporterka zauważyła, że widownia była równie zahipnotyzowana jak Charley. Co za
osobowość! Co za ciuchy! Co za... czy to buty od Bruna Maglisa?! Reporterka podeszła bliżej. Tak!
Czym zajmowała się ta kobieta? Za swoją parę reporterka musiała wybulić trzysta dolców.
- To pragnienie... nigdy nie mija. Budzę się i tylko
0 tym myślę. Idę spać i wciąż myślę o piciu.
Wszyscy pokiwali głową. Nawet Charley, czym wprawił kamerę w chybotanie.
- To po prostu... przejmuje nade mną kontrolę. Rządzi całym życiem. Zaczynasz planować dzień pod
dyktando picia. Na przykład: jak zjem tu śniadanie z przyjaciółką, to będę mogła skoczyć napić się w
tamtej uliczce, jak się rozejdziemy. Albo: jak odwołam kolację z kolejnym przyjacielem, to będę
mogła go olać
i zamiast tego się napić.
Wszyscy jeszcze mocniej pokiwali głowami. Kilku mężczyzn miało łzy w oczach! Na szczęście
Charley przestał potakiwać, ale kręcił kobietę w takim zbliżeniu, jak się tylko dało.
- Kręć też ubranie - szepnęła reporterka.
- Nie jestem przyzwyczajona do czegoś takiego -ciągnęła kobieta. - No wiecie, często czegoś chcę, ale
nie żeby aż tak... Słuchajcie, normalnie to obrzydliwe.
Salwa śmiechu.
- Próbowałam przestać, ale tylko się rozchorowałam. Rozmawiałam o tym z przyjaciółmi, ale
poradzili mi, że mam po prostu to znieść. Ha, ha. A moi nowi przyjaciele w ogóle nie widzą w tym
problemu. Takich ludzi chyba nazywacie „kusicielami". - Kolejne potakiwania. - I dlatego tu jestem.
Człowiek z problemem. Dużym problemem. I... pomyślałam, że jak tu przyjdę i o tym powiem, to
będzie mi łatwiej. To tyle. - Milczenie, więc dodała: - To naprawdę tyle.
Rozległ się spontaniczny, niemal dziki aplauz. Reporterka musiała zmusić Charleya do ujęcia
panora-
micznego, żeby pokazać reakcję tłumu. Nie była pewna, czy przedstawiciel pozwoli pokazać ich
twarze w wiadomościach o dziesiątej, ale wolała mieć to na taśmie na wszelki wypadek.
Chciała, żeby Charley podszedł do kobiety przedzierającej się na koniec pomieszczenia, ale gdy skoń-
czył ujęcie, jej już nie było.
Reporterka i kamerzysta rozglądali się za piękną nieznajomą przez dziesięć minut, ale bez skutku.
Żadne z nich nie potrafiło zrozumieć, jak tej kobiecie udało się po prostu zniknąć z małej sali
konferencyjnej.
Jak kamień w wodę.
Cholera.
Rozdział 1
Po raz kolejny siorbnęłam herbatę (pomarańczową pekoe z sześcioma łyżeczkami cukru) i
wyprostowałam lewą nogę. O tak, bruno z zeszłego sezonu wciąż wyglądały świetnie. Co tam,
mogłyby być sprzed dziesięciu lat, a i tak prezentowałyby się doskonale. Jakość kosztuje... ale też
trwa.
Marc Spangler, jeden z moich współlokatorów, wszedł wolno do kuchni, ziewając. Cofnęłam nogę,
żeby się nie przewrócił i nie roztrzaskał głowy o mikrofalówkę. Wyglądał, jakby przejechał go walec,
innymi słowy: jakby właśnie wrócił ze zmiany. Od kiedy zamieszkałam z lekarzem z ostrego dyżuru,
dowiedziałam się, że lekarze przychodzą z pracy brudniejsi niż śmieciarze.
Serdecznie się z nim przywitałam.
- Kolejne ciężkie popołudnie ratowania ludzkiego życia i uwodzenia woźnego?
- Kolejny ciężki dzień wysysania bezcennej krwi z ciał biedaków?
- No - oboje przytaknęliśmy.
Nalał sobie szklankę mleka i zajął miejsce naprzeciw mnie.
- Wyglądasz, jakbyś miał ochotę na tost - zasugerowałam.
- Nie ma mowy. Nie będę jadł tylko po to, żebyś miała radochę. „Ojej, Mark, pamiętaj, żeby
rozsmarować masełko po caaałym chlebku. Oo, jak ładnie pachnie. A może jeszcze trochę dżemiku,
co?" Przytyłem cztery kilo od kiedy się tu wprowadziłem, ty krowo.
- Więcej szacunku dla zmarłych! - odrzekłam poważnie i oboje wybuchnęliśmy śmiechem.
- Boże, co za dzień - stęknął.
Jego włosy zaczęły ładnie odrastać (tego lata przechodził przez fazę golenia głowy), więc teraz
wyglądał jak czyścik do naczyń z przyjaznymi, zielonymi oczami. Żałowałam, że moje oczy nie są
takie jak jego - moje były ciemne jak pleśń z lodówki. A on miał jasne jak woda w lagunie.
- Śmierć? Upuszczanie krwi? Gangsterskie porachunki? - Mało prawdopodobne w Minnesocie, ale
wyglądał na wykończonego.
- Nie, cholerna administracja znowu zmieniła wszystkie formularze. - Potarł brwi. - Za każdym razem
dopiero po sześciu miesiącach wiem co i jak. I wtedy, jak już wiadomo, co kto musi podpisać i w jakiej
kolejności, to znowu je zmieniają. Oczywiście w ramach usprawniania.
- No to lipa - powiedziałam współczująco.
- A co u ciebie? Co porabiałaś? Pogryzłaś jakichś niedoszłych gwałcicieli? A może dziś była jedna z
tych nocy, kiedy nie wychodzisz na żer?
- To drugie. Aha, i wpadłam na spotkanie AA. Był w połowie drogi do lodówki, żeby dolać sobie
mleka i zamarł, jakbym krzyknęła: Widzę republikanina!
- Że co zrobiłaś?!
- Wpadłam na spotkanie AA. Wiesz, że teraz je filmują?
- Że co?
- Trochę się denerwowałam, bo nie wiedziałam, czy będę musiała, no wiesz, udowodnić, że jestem pi-
jaczką. Czy wystarczą moje słowa, czy może jednak potrzebne będzie zaświadczenie od lekarza albo
barmana. Dziwnie było tak przed kamerami i w ogóle...
Bardzo dziwnie na mnie spojrzał. Zazwyczaj takie spojrzenia posyłał mi Sinclair.
- To tak nie działa.
- No wiem, dowiedziałam się. To naprawdę fajni ludzie. Trochę nerwowi, ale przyjaźni. Ale musiałam
zwiewać przed reporterką.
- Reporterką... - Pokręcił głową. - Ale Betsy... po co ty tam poszłaś?
- No jak to? - spytałam z odrobiną irytacji. Marc zazwyczaj bywał bardziej bystry. - Piję krew.
- I co? Pomogli ci? - spytał z udawaną troską.
- Nie, matołku, nie pomogli. Ta reporterka i ostre światła mnie spłoszyły, więc szybko wyszłam. Ale
może wrócę. - Znowu napiłam się herbaty. Za mało cukru. Dosypałam trochę i dodałam: - Żebyś
wiedział, że może wrócę. Pewnie zdradzają swoje sztuczki, dopiero jak się przyjdzie kilka razy.
- Słonko, ale to nie działa jak tajny uścisk dłoni. -Zaśmiał się, ale nie było w tym zbyt wiele wesołości.
-
Ale możesz spróbować i zobaczyć, czy ci to pomoże.
- Co z tobą? Może to ty powinieneś się napić? -zażartowałam.
- Jestem trzeźwiejącym alkoholikiem.
- Nie, nie jesteś.
- Betsy, jestem.
- Nie-e!
- Ta-ak.
Walczyłam z narastającą paniką. Oczywiście nie znałam Marca tak długo jak na przykład Jessicę, ale
i tak można by się spodziewać, że podzieliłby się czymś takim. A może - o nie! - może się podzielił,
ale ja byłam tak pochłonięta wydarzeniami ostatnich sześciu miesięcy, że nie...
- Nie martw się - pocieszył, widząc moją przerażoną minę i poprawnie ją interpretując. - Nigdy ci o
tym nie mówiłem.
- No, ale... Pewnie powinnam była zauważyć.
Ja w miesiąc potrafiłam rozprawić się ze skrzynką śliwkowego wina, Jessica uwielbiała daiquiri, a
Sinclair wypijał grasshoppery, jakby mieli nałożyć embargo na creme de menthe (jak na macho i króla
wampirów pił jak baba), ale nigdy nie zwróciłam uwagi na to, że Marc zawsze wybierał mleko. Albo
sok. Albo wodę.
Oczywiście miałam dużo spraw na głowie. Zwłaszcza ostatnio. Ale i tak było mi wstyd. Niezła ze
mnie przyjaciółka! Nawet nie wiedziałam, że mój współlokator miał problemy z piciem.
- Pewnie powinnam była zauważyć - powtórzyłam. - Tak mi przykro.
- Pewnie powinienem był ci powiedzieć. Ale jakoś nigdy nie było odpowiedniego momentu. No
wiesz, najpierw całe to zamieszanie z Nostro, potem zabójstwa wampirów, wprowadzka Sinclaira.
- Pff, nie przypominaj. Ale... jesteś taki młody. Skąd wiedziałeś, że jesteś alkoholikiem, już nie mó-
wiąc o tym, jak podjąłeś decyzję, żeby przestać?
- Nie jestem aż tak młody, Betsy. Jesteś tylko cztery lata ode mnie starsza.
Zignorowałam tę uwagę.
- Dlatego chciałeś skoczyć z dachu szpitala, jak cię poznałam? - spytałam z przejęciem. - Wóda
doprowadziła cię na skraj samobójstwa?
- Nie, na skraj samobójstwa doprowadziły mnie robota papierkowa i brak seksu. Od wódki chciało mi
się tylko spać. W sumie w tym tkwił cały problem. We śnie.
- Taa?
- Taa. Widzisz, bycie studentem medycy nie jest takie złe. Nauka nie jest intelektualnym
wyzwaniem...
- Odezwał się matematyczny geniusz.
- Nie, naprawdę - upierał się. - Trzeba jedynie sporo zapamiętać. A szpitale nie mogą zajechać
studentów na śmierć. Mogą za to zajeżdżać na śmierć praktykantów i rezydentów. A gdy jesteś
praktykantem, nigdy nie możesz się wyspać.
Przytaknęłam. Byłam wiernym widzem każdego odcinka Ostrego dyżuru aż do chwili, kiedy zabili
Marca Greena, a cały serial zszedł na psy.
- Normą stało się czterdzieści, pięćdziesiąt godzin
bez snu.
- Ale czy nie odbija się to na pacjentach? No wiesz, niewyspani ludzi łatwiej się mylą. Nawet ktoś, kto
nie studiował medycyny na Harvardzie, o tym wie.
Marc skinął głową.
- Oczywiście. Wie o tym i administracja, i szef rezydentów, i pielęgniarki. Ale za pomyłki wini się
dzie-ciara... tak nazywają stażystę... zapominając o tym, że nie spał dwie noce.
- Ale numer.
- Wiem. Niby zmniejszyli liczbę godzin pracy, ale nikt tego nie przestrzega. Po jakimś czasie można
się przyzwyczaić. Zapominasz o czasach, kiedy nie byłeś zmęczony jak pies. Zaczynasz mieć
problemy ze snem, nawet jak masz wolną nockę. Jesteś tak przyzwyczajony do braku snu, że nawet
jak zaśniesz, to wiesz, że pielęgniarka obudzi cię za pięć minut, żebyś zajął się pacjentem, więc po co
w ogóle zasypiać? Po prostu... zostajesz na jawie. Cały czas.
Wrócił do lodówki, dolał sobie mleka, wypił łyk i usiadł z powrotem.
- Po jakimś czasie zacząłem pić trochę whisky, żeby łatwiej zasnąć. Wkrótce zacząłem łapać się na
myśleniu w pracy, jak dobrze będzie smakowała ta whisky, jak wrócę do domu. Niedługo potem piłem
już bez względu na to, czy chciałem zasnąć, czy nie. A potem zacząłem przychodzić do pracy z moją
nową, dobrą przyjaciółką dewar's.
- Piłeś... w pracy?!
A ty pijesz krew, przypomniałam sobie. Nie bądź taka świętoszkowata.
- No. To zabawne, ale pamiętam ten dzień, kiedy zrozumiałem, że mam problem. Nie chodziło o te
wszystkie puste butelki, które co tydzień wyrzucałem do śmieci. To nawet nie było podkradanie w
pracy czy przychodzenie na dyżur na kacu niemal każdego dnia. Tamtego dnia pracowałem w
Bostonie i poproszono mnie o pracę na dwie zmiany. Pomyślałem wtedy, że jak skończę, to wszystkie
bary i sklepy monopolowe w okolicy będą zamknięte. A w domu miałem tylko pół butelki dewar's. No
to zacząłem dzwonić po znajomych, żeby sprawdzić, czy któryś z nich mógłby skoczyć dla mnie po
kilka flaszek.
Nikt nie mógł. Nic dziwnego. Jak dzwoni do ciebie koleś w środku nocy, bo zachciało mu się kielicha,
to nie palisz się do pomocy, nie? Ale najdziwniejsze było to, że jak dzwoniłem do tych ludzi wpół do
dwunastej w nocy, nikt z nich nie był zdziwiony. Wtedy zrozumiałem.
- No i co się stało?
- Nic wielkiego. Nikt nie umarł. A przynajmniej nikt, kto mógłby żyć, gdybym był trzeźwym
Marcusem Welbym. Po prostu... przestałem. Poszedłem do domu...
- Wylałeś tę połowę butelki.
- Nie, zostawiłem ją sobie. Na... szczęście, chyba. Póki ją miałem w domu, mogłem się oszukiwać, że
później się napiję. Na tym polegała moja sztuczka. Dziś się nie napiję, ale jutro nagrodzę się dużym
drinkiem. Oczywiście jutro mówiłem sobie to samo. W następnym miesiącu miną dwa lata.
- To... - Co? Dziwne? Fajne? Fascynujące? - To naprawdę ciekawa historia.
- No, widzę łzy w twoich oczach. Na które poszłaś?
- Co?
- Na które spotkanie AA?
- Aha. Yy, to w motelu Thunderbird. Przy 494 ulicy?
- Lepiej wybierz się na Bloomington Libe. Lepsze napoje.
- Dzięki za cynk.
Wypił mleko, posłał mi uśmiech spod mlecznego wąsa i poczłapał w stronę swojego pokoju.
Piłam kolejne filiżanki herbaty i rozmyślałam o whisky.
Rozdział 2
Nazajutrz z przykrością zauważyłam, że Erie Sinclair, król wampirów, wrócił z Europy. Ostatnie sześć
tygodni minęło stosunkowo spokojnie pomimo - a może z powodu - podróży króla do Europy.
Pilnowałam się, żeby nie zadawać pytań, bo nie chciałam, żeby moje zainteresowanie jego sprawami
pomyliło mu się z zainteresowaniem nim. Moim pierwszym domysłem było, że pojechał za granicę
sprawdzić stan swojego holdingu - a miał co sprawdzać. Co do ostatniego domysłu, wolałam nie
sprawdzać.
- Witaj w domu - odezwałam się do Tiny, jego asystentki, a zarazem najstarszej przyjaciółki.
Naprawdę starej... miała jakieś dwieście lat na karku. - A z tobą do ziemi - warknęłam na niego.
- Już byłem - odrzekł, składając gazetę i odkładając ją na bok. - I nie zamierzam tego powtarzać, nawet
dla ciebie, najdroższa.
- Do zobaczenia później, Wasze Wysokości.
Tina ukłoniła się i minęła nas, wychodząc z pokoju.
- No to pa - pożegnałam ją. - A ty nie mógłbyś pójść za jej przykładem?
- Tęskniłaś?
- Ani trochę.
Trochę skłamałam. Erie Sinclair, przy jego ponad metrze osiemdziesięciu wzrostu, był imponującą
postacią. Nie chodziło tylko o to, że był duży (szerokie bary, długie nogi) czy przystojny (czarne oczy,
ciemnobrązowe włosy, ponętne usta, duże dłonie). Był charyzmatyczny, niemal hipnotyzujący.
Patrzyłam na niego i zastanawiałam się, jakie byłoby to uczucie poczuć jego usta na swoim ciele w
ciemności. Był grzechem chodzącym w garniturze.
- Chodź i usiądź - odezwała się Jessica. - Jemy późną kolację. Naprawdę późną.
- Jess. - Usiadłam. - Ile razy mam ci to powtarzać? Nie musisz zmieniać pory swoich posiłków tylko
dlatego, że nasza trójka śpi w ciągu dnia.
- Ale to żaden problem - odrzekła, kłamiąc bezczelnie, bo przecież była trzecia rano, a ona dopiero
teraz jadła kolację. Albo bardzo wczesne śniadanie.
- Kłamczucha.
Nalałam sobie herbaty z antycznego serwisu, który dostaliśmy razem z domem. Podobnie jak
wszystko tutaj on też miała jakiś godżylion lat i pewnie był wart właśnie tyle dolarów. Już niemal
przyzwyczaiłam się do używania antyków każdego dnia. A przynajmniej serce nie przestawało mi bić,
gdy coś upuściłam.
- Ja tęskniłem - przyznał Sinclair, jakbym prowadziła z nim rozmowę. - Nie mogłem się doczekać, gdy
znów będę u twojego boku.
- Nie zaczynaj - ostrzegłam.
- Zacznij, zacznij - zachęcała Jessica, krojąc pieczeń wołową. Zapach doprowadzał mnie do szaleń-
stwa. Wołowinka! Moja luba. - Ostatnio było tu dziwnie spokojnie.
- Chyba już czas pomówić o naszym bieżącym... kłopocie.
- Tak?
Miał na myśli fakt, że byliśmy królem i królową, czyli mężem i żoną, choć w ciągu ostatniego
półrocza tylko dwa razy uprawialiśmy seks.
- Elizabeth, nie cofniesz czasu. Nawet ty musisz się z tym pogodzić.
- Ty się tak nie wymądrzaj - powiedziałam. - I podaj śmietankę.
- Podkreślam jedynie - odrzekł, ignorując moją prośbę (a w zasadzie obie) - że nie można być trochę w
ciąży ani odzyskać dziewictwa. Byliśmy już ze sobą blisko, jesteśmy małżeństwem w świetle
wampirzego prawa...
- Ziew - stwierdziłam.
- Zatem nie widzę powodu, dlaczego nie mielibyśmy dzielić sypialni i łoża.
- Nie ma mowy, cwaniaku. - Wstałam i sama wzięłam sobie tę cholerną śmietankę. - Mam ci
przypomnieć?
- Nie - odparł Sinclair.
- Ale i tak przypomnisz - dodała Jessica, nie odrywając wzroku od fasolki, którą pokrywała masłem.
- Przespałam się z tobą raz i władowałam się w to całe królowanie. Przespałam się z tobą znowu, a
Jessica zaproponowała ci, że się wprowadzisz.
- Czyli zgodnie z twoją logiką powinienem zrezygnować z intymnych relacji z Jessicą - stwierdził
Sinclair - a nie z tobą.
- Co to za logika? - spytała Jessica, niemal wybuchając śmiechem. - A poza tym możesz sobie tylko
pomarzyć, białasku.
- Zamknijcie się wszyscy i do piachu z wami.
- A ze mną za co? - krzyknęła.
- Dobrze wiesz. - Posłałam jej zabójcze spojrzenie, ale zbyt dobrze mnie znała i nie wywarło na niej
dużego wrażenia. Postanowiłam zmienić temat, zanim rozpocznie się prawdziwa awantura. Każdy
wiedział, jakie mam zdanie na ten temat. Pewnie byli równie zmęczeni słuchaniem mnie, jak ja
miałam dość marudzenia. -A gdzie poszła Tina?
- W odwiedziny do przyjaciół.
- A myślałam, że po to pojechaliście do Europy.
- To był jeden z powodów. - Sinclair wypił łyk wina. - Zakładam, że Marc w pracy?
- Dobrze zakładasz. Tym razem - dodałam, żeby woda sodowa nie uderzyła mu do głowy. Tej jego
spiczastej główki.
Zignorował moje słowa, podobnie jak dziewięćdziesiąt procent tego, co wychodziło z moich ust.
- Coś ci przywiozłem.
Od razu mnie zaciekawił. I rozzłościł, że dałam się tak zaciekawić. A do tego szalenie mnie zaintrygo-
wał... Prezent! Z Europy! Gucci? Prada? Fendi?
- Taa? - rzuciłam niedbale, ale niemal oblałam się gorącą herbatą, bo tak bardzo trzęsły mi się ręce.
Armani? Versace? - Co mi kupiłeś, mydełko? - Próbowa-
łam zdusić moje rosnące z każdą sekundą nadzieje. -To mydełko, nie?
Wyjął z kieszeni małe czarne pudełko wielkości mydła i przesunął w moją stronę. Nie wiedziałam, czy
czuć rozczarowanie, czy podniecenie. Małe pudełko -nie są to buty. Ale mogło skrywać biżuterię,
którą lubiłam jak każda nieumarła.
Otworzyłam pudełko i... prawie się roześmiałam. Zawieszony na srebrnym łańcuszku - nie, chwila,
Sinclair nigdy nie robił niczego na pół gwizdka, więc pewnie to była platyna - leżał maleńki,
platynowy bucik, udekorowany szmaragdem, rubinem i szafirem. Kamienie były tak maleńkie, że
wyglądały jak klamerki buta. Był niezmiernie uroczy. I pewnie kosztował majątek.
- Dzięki, Sinclair, ale nie mogę go przyjąć.
Zatrzasnęłam pudełko. Kilka miesięcy temu nakreśliłam linię na piasku i czasem z trudem
przychodziło mi trzymanie się swojej połowy.
Jeśli przyjmę ten prezent, to co dalej? Wspólna sypialnia? Wspólne rządy? Nagradzanie go za jego
podstępność?
Zapomnienie o moim starym życiu i chałturzenie przez kolejny tysiąc lat jako królowa wampirów?
Nie, dzięki. Powtórzę: nie, dzięki.
- Zatrzymaj - zachęcił dość łagodnie, ale czyżbym zauważyła cień rozczarowania w jego oczach? A
może to tylko moja wyobraźnia? A skoro tak, to co się ze mną działo? - Może zmienisz zdanie.
- Jeśli się kiedykolwiek opamiętasz - mruknęła Jessica do fasolki.
Nieprzyjemną, krępującą ciszę przerwał Marc, wchodząc do jadalni.
- Super, umieram z głodu. Jest jeszcze wołowina?
- Mnóstwo - odpowiedziałam. - Wcześnie wróciłeś.
- W pracy spokój, więc wyrwałem się wcześniej. Przy okazji, macie gości.
- Ktoś tu jest?
Położyłam dłoń na pudełku z naszyjnikiem, ale po chwili ją cofnęłam. Co miałam z nim zrobić? Nie
miałam kieszeni. Trzymać w dłoni? Sinclair nie weźmie go z powrotem. Może zostawić na stole? Nie,
to by było zbyt wredne. Prawda? Cholera.
Czemu on mi to zrobił? Na pewno wiedział, że go nie przyjmę. Prawda? Cholera.
- Nie słyszałam dzwonka do drzwi.
Wsadzić w spodnie i chyłkiem wynieść z pokoju? Schować w staniku?
- Znalazłem ich na ganku. To Andrea i Daniel. Mówią, że muszą cię o coś spytać.
Wstałam, ciesząc się możliwością wybrnięcia z tej niezręcznej kolacji.
- No to zobaczmy, czego chcą.
- Nie zapomnij o naszyjniku - radośnie odezwała się Jessica, a ja omal nie jęknęłam.
Rozdział 3
Andrea Mercer i Daniel Harris czekali na mnie w jednym z salonów. Ucieszyłam się na ich widok. Nie
tylko dlatego, że pozwolili mi oderwać się od tematu rozmowy. Naprawdę ich lubiłam.
Andrea była wampirem jak ja, i podobnie jak ja miała krótki staż. Zabito ją w dniu jej dwudziestych
pierwszych urodzin jakieś sześć lat temu i powoli zaczynała panować nad swoim pragnieniem.
Daniel był jej chłopakiem, zwykłym facetem i niesamowitym flirciarzem. Spędzanie z nimi czasu
było prawdziwą frajdą. Byli całkowitymi przeciwieństwami: ona była poważna i ponura, a on
rozrywkowy i kpiarski. Ale widać było, że naprawdę się kochają. Uważałam, że to wspaniałe.
- Wasza Wysokość - odezwała się Andrea, wstając na mój widok. Machnęłam, żeby usiadła i sama
zajęłam miejsce.
Daniel ziewnął i rozwalił się na kanapie. Był wysokim, niebieskookim, przystojnym blondynem, a
jego ramion nie powstydziłby się rugbista. Dać mu hełm
z rogami, a byłby chodzącą ilustracją grasującego wikinga. Nie wstał, gdy weszłam, co było miłą
odmianą.
- Betsy, kotku. Nie możecie się spotykać o przy-zwoitszej godzinie?
- Maruda, maruda, maruda - odrzekłam przyjaźnie. - Co u was słychać?
- Dziękujemy za przyjęcie nas - odezwała się Andrea.
- Nie, to ja dziękuję - mruknęłam. Gdyby nie oni, wciąż uśmiechałabym się głupkowato do Sinclaira,
nie wiedząc, gdzie upchnąć naszyjnik.
- Przejdziemy od razu do rzeczy, pani. Daniel poprosił mnie o rękę.
- Co? Serio? No to super! Gratulacje!
- Dziękuję. - Andrea uśmiechnęła się i spojrzała na podłogę, a potem znów na mnie. - I chodzi o to, że
chcemy, żeby pani to zrobiła.
- Co zrobiła? - Wyszła za mąż? Niektórzy twierdzili, że już byłam mężatką.
Ja tak nie twierdziłam. Choć cieszyłam się szczęściem Andrei, nagle poczułam taką falę zazdrości, że
byłam gotowa napluć na jej buty z Payless. Czemu, no czemu Sinclair nie mógł mnie poprosić o rękę?
Czemu musiał mnie oszukać? Czemu wolał przywozić prezenty, niż przeprosić i naprawić tę sytuację?
Jeśli mnie kochał, to nędznie to okazywał. A jeśli nie, to po co wpakował nas w to bagno na kolejny
tysiąc lat?
- Poślubiła nas - mówiła Andrea. Oops, muszę pilniej słuchać. - Poprowadziła ceremonię.
- Aha. - To coś nowego. Jako królowa mogłam robić wiele rzeczy, których inne wampiry nie mogły.
Trzy-
mać krzyże, pić wodę święconą, umiejętnie dobierać dodatki. Ale udzielać wampirzego ślubu? - Yy...
Pochlebia mi to, ale... czy ja mogę robić coś takiego?
- Tak - potwierdził Sinclair, stojąc pół metra za mną. Niemal spadłam z kanapy. Czy on nie mógł
trochę głośniej chodzić, jak wszyscy inni? Ale nie. Metr dziewięćdziesiąt, a hałaśliwy jak kłębek
włóczki. - Jako monarchini możesz poprowadzić każdą uroczystość, jakiej zapragniesz, w tym śluby.
- Aha. Jezu, kochani, nie wiem, co powiedzieć.
- To powiedz „tak" - podpowiedział Daniel. - Bo na księdza nie mamy szans. A Andy nastawiła się na
ciebie, nie wiedzieć czemu.
Andy (choć nikt inny nie odważyłby się tak jej nazwać) przytaknęła.
- To prawda.
- Która część? - zażartowałam.
- Wszystko. Pani, pomożesz nam?
- Ale... - Ale nie wiedziałam jak. Ale nie wiedziałabym, co powiedzieć. Ale miałabym dola,
prowadząc ślub innej pary, wiedząc, że ja nigdy nie będę miała prawdziwego wesela. Ale to
absurdalne prosić sekretarkę o poprowadzenie ślubu. - To kiedy jest ten wielki dzień? - spytałam,
poddając się.
Spojrzeli na siebie, a potem znów na mnie.
- Pomyśleliśmy, że decyzję zostawimy tobie -stwierdził Daniel. - No wiesz, ten twój napięty królewski
grafik...
Typowy facet.
- Kiedy chcecie wziąć ślub? - spytałam ją. Na pewno wybrała datę, jak tylko się oświadczył.
Zawahała się na chwilę, zerknęła na Daniela i stwierdziła:
- W Halloween.
- O, super!
I na pewno będzie super. Całkowicie super. Ślub w Halloween z... wampirami! I nieco ponad dwa
tygodnie, żeby wymyślić, jak do diabła mam go poprowadzić.
Daniel wyglądał na nieco zaniepokojonego. Znowu jak typowy facet.
- Trochę szybko, nie sądzisz?
- Nic nie szkodzi - zapewniłam, starając się uchwycić spojrzenie Andrei, podczas gdy ona posłała mu
miażdżące spojrzenie. - Mnie pasuje. Ma się odbyć tutaj?
Znowu zawahała się i znowu spojrzała na Daniela, który wzruszył ramionami i oparł się wygodnie na
kanapie.
- Jeśli nie uznasz tego za zbytnie narzucanie się, Wasza Wysokość.
- Żaden problem. Miejsca u nas pod dostatkiem. Poza tym od... dawna nie było tu porządnej imprezy.
Zaczęłam się rozchmurzać, wyobrażając sobie swój czarny strój i czółenka... może ciemnofioletowe?
Albo spalony pomarańczowy, zgodnie z kolorystyką święta? Nie, fiolet.
- Bardzo dziękujemy - zapewniła Andrea. O-o, to znaczy, że już się zbierali do wyjścia. Cała Andrea
-same interesy. A do tego Daniel ciągle ziewał. Pewnie przestawienie się na grafik nieumarłej nie było
dla niego łatwe. Kiedyś pracowałam jako kelnerka przy po-
stoju ciężarówek na nocnej zmianie (na długo przed tym, jak się dowiedziałam, czym naprawdę była
nocna zmiana), i bez względu ile spałam w ciągu dnia, zawsze chciało mi się spać koło czwartej nad
ranem. - Będziemy w kontakcie.
- Jasne - potwierdziłam, odprowadzając ich do jednych z sześćdziesięciu drzwi w tym domu. - Do mi-
łego. I jeszcze raz gratuluję.
Pożegnali się, drzwi się zamknęły, a ja odwróciłam się i zobaczyłam, że Sinclair przyczłapał za mną.
- Poprosił ją o rękę? - spytał, patrząc za nimi w zamyśleniu.
- No - odpowiedziałam. - Może i ty kiedyś spróbujesz.
Przeszłam obok niego i pomaszerowałam schodami do swojego pokoju.
Rozdział 4
Bylo to idiotyczne z mojej strony, bo miałam dziś trochę roboty. Musiałam zajrzeć do Scratch i do
Ogarów.
Otworzyłam zatem okno w sypialni, odciągnęłam siatkę, wystawiłam nogę na parapet i skoczyłam.
Jedna z dobrych rzeczy w byciu umarłą jest fakt, że w sumie nie da się ponownie umrzeć. Zatem
upadek z drugiego piętra nie był żadnym problemem. Nie bolało, nawet nie straciłam oddechu
(jakiego oddechu?). Całkiem jakbym wyskoczyła z łóżka.
Upadłam na trawę, przeturlałam się, wstałam, wytrząsnęłam suche liście z włosów, przyjrzałam się
plamie z trawy na lewym kolanie i... przypomniałam sobie, że zapomniałam kluczy i torebki, więc
ruszyłam ku drzwiom wejściowym.
W końcu siedziałam w samochodzie i jechałam do swojego klubu nocnego, Scratch.
Tak naprawdę nie był mój. No dobrze, był zgodnie z wampirzym prawem, co było dla mnie trochę
niezrozumiałe. Chodziło o to, że jak zabijesz wampira, to wszystko, co miał, staje się twoje. Wampiry
zazwyczaj
nie mają dzieci ani rodzin, którym mogłyby zostawić majątek, a zatwierdzić testament też można
raczej tylko za dnia. Ja zabiłam pewną pokręconą wampirzycę, Monique, która była właścicielką
ośmiu firm. Teraz wszystkie były moje, ale mnie zainteresował tylko Scratch. Z pomocą księgowych
Jessiki całą resztę - czyli szkołę, francuską restaurację, szwajcarskie spa (to bolało) -wystawiłam na
sprzedaż. A przynajmniej próbowałam. Nie było to takie proste, zwłaszcza że nie mogłam udowodnić,
że naprawdę były moją własnością. A będąc zatwardziałym uparciuchem, nie chciałam prosić Sinc-
laira o pomoc. Jak uda się je sprzedać, to później będę się martwiła, co zrobić z pieniędzmi.
Tymczasem próbowałam ogarnąć Scratch, ale nie było łatwo.
Cieszyłam się, że Monique zniknęła - no dobrze, zginęła. I wcale nie dlatego, że dostałam jej auto i fir-
mę. Nie tylko dlatego. Monique była zła, nawet jak na wampira. Usiłowała - kilkakrotnie - mnie zabić,
ale najgorsze było to, że zabiła inne wampiry, żeby się do mnie dobrać. I zniszczyła mi koszulkę.
Normalnie musiała odejść.
Zanim umarłam, przez lata byłam sekretarką i szefową biura, zatem zarządzenie klubem nocnym -a
przynajmniej papierkową robotą - było czymś, na czym się znałam. Chyba. Gdyby tylko inne wampiry
dały mi szansę. Problem w tym, że mnie nienawidziły. Wyglądało na to, że pracownicza lojalność
miała się dobrze w wampirzym świecie. Były nieźle wkurzone, że zlikwidowałam ich szefową.
Nie żeby ktokolwiek powiedział mi to wprost. O nie, unikali kontaktu wzrokowego i nie odzywali się,
chyba
że o coś ich spytałam. Dzięki temu łatwo było wydawać polecenia, ale pogawędka nie wchodziła w
grę.
Zaparkowałam przed klubem - wyglądał jak stara kamienica z elewacją z piaskowca, nie licząc
parkingu z obsługą - i weszłam do środka. Jak zwykle panowała grobowa cisza (niezamierzony żart).
- No dobrze... - zwróciłam się do jednego z nich. Za nic na świecie nie mogłam spamiętać ich imion.
Pewnie dlatego, że żaden z nich nigdy mi się nie przedstawiał. A wampiry nie przepadają za tymi
niebiesko--białymi identyfikatorami o treści: „Cześć, nazywam się..." - Musimy zachęcić klientów,
żeby znów tu przychodzili.
- Wasza Wysokość wie, jak tego dokonać - odparł, gapiąc się w punkt nad moim ramieniem. Przez to
zawsze miałam wrażenie, że czai się za mną potwór. Może się czaił. Pracownik był mojego wzrostu i
tak jak ja miał włosy blond, jasne oczy i szczupłe palce, a do tego (nie żartuję!) lekki przodozgryz.
- Nie zaczynaj - ostrzegłam Lekkiego Przodozgryza. — Mam na myśli sposób przyciągnięcia
klienteli, który nie oznacza śmierci osiemdziesięciu osób tygodniowo.
Widzicie, wampiry lubiły mieć „owce", co jest ohydnym określeniem na człowieka niewolnika albo
partnera, od których mogli pić krew wprost na parkiecie. A jeśli taka osoba ich zdenerwowała, to dla
niej koniec pieśni. Nie ma mowy! Było to naganne moralnie, a do tego sanepid nie dałby mi spokoju.
- Tak było pod starymi rządami - przypomniałam. - Już to przerabialiśmy. Słuchaj, możemy prowa-
dzić rentowny lokal dla wampirów bez podłego zachowania w stosunku do zwykłych ludzi.
- Możemy? - spytał, rozglądając się po całkowicie pustym parkiecie.
- Zamknij się. I słuchaj: czas włączyć myślenie, bo nie mamy innego wyjścia. Jako nieumarły nie
chciałbyś przesiadywać w miejscu, w którym nikt nie będzie ci zawracał głowy?
- Owszem. W miejscu, gdzie mógłbym się napić i zabawić.
- Nie, nie. Jasne, napij się daiquiri, a nawet chlapnij ze trzy i zaszalej. Ale nie... no wiesz... -
Wykonałam gest podrzynania gardła.
Wzruszył ramionami.
- Uda nam się, Lekki Przodozgryzie - przypomniałam mu. Tak właśnie brzmiała moja mantra z
ostatnich trzech miesięcy.
Znowu wzruszył ramionami.
- Wasza Wysokość! - krzyknęła Alice, biegnąc w moją stronę na powitanie. Nareszcie ktoś się dzisiaj
ucieszył na mój widok. No dobrze, to nie do końca prawda. Andrea i Daniel ucieszyli się na mój
widok. Nawet do mnie przyszli w odwiedziny. No dobra, po prośbie. Ale i tak miło było mieć
towarzystwo. - Witamy! Powinna była pani mnie uprzedzić, że przybędzie.
- Co u ciebie słychać, Alice? - Jak zwykle zachwyciłam się jej mleczną cerą (została wampirem jako
nastolatka, ale jeszcze zanim okres dojrzewania złapał ją w swoje szpony, więc udało jej się na zawsze
uniknąć pryszczy). - Co u Ogarów?
- Naprawdę dobrze - odparła z entuzjazmem. - Jeden z nich uciekł, ale tym razem złapałam go, zanim
kogoś zabił.
Wzdrygnęłam się.
- Dobra robota. To ten sam, który ciągle ucieka? Dom Nostro - kolejnego wampira, którego zabiłam
(tylko mi tu bez pochopnych wniosków, nie jestem taką królową) - był otoczony wysokim płotem, ale
Ogary były zaskakująco sprytne. Bardziej przypominały zwierzęta niż ludzi, bo nie pozwolono im się
najeść, gdy zostały wampirami i przez to zdziczały. Tak bywało pod poprzednimi rządami,
oczywiście.
W każdym razie nie mogłam się zmusić do zabicia ich - nie ich wina, że stały się maniakami z
nieludzkim pragnieniem krwi. Musiałam mocno bronić ich przed Tiną i Sinclairem, którzy chcieli je
zlikwidować. Alice była moją dozorczynią Ogarów. Utrzymywała je w czystości, karmiła, miała na
nie oko i dbała, aby nie pożerały miejscowych dzieci.
- Tak, George - potwierdziła Alice. - Chyba jest wolnym duchem.
Jak dla mnie był kompletnie szalonym wampirem, który nie pamiętał, jak się chodzi prosto, ale
mniejsza z tym.
- Nie wierzę, że nadałaś im imiona. Sinclair wściekł się, jak mu o tym powiedziałaś. Przypomnij mi je.
- Happy, Skippy, Trippy, Sandy, Benny, Clara, Jane i George.
Zaśmiałam się.
- Dobrze, dobrze. Dobra robota. - Spróbowałam spoważnieć. Biedaki. Nie należało się z nich śmiać.
-Czyli odnalazłaś George'a?
- Tak. Tym razem zniknął tylko na chwilę. Jeśli szukasz go, pani, jest tuż za tobą.
Odwróciłam się. Nie znosiłam tego, że wampiry potrafiły się tak do mnie zakradać, a Ogary były... no
cóż, demoniczne. George wyglądał całkiem jak pozostałe -splątane, długie włosy, długie brudne
paznokcie (Alice robiła wszystko co w jej mocy, ale nawet ona nie mogła zdziałać cudów),
zapuszczony, wygłodniały i ubrany w brudne łachy.
Choć, dzięki Alice, nie wyglądały tak dziko jak zazwyczaj. Biegały jak psy. Próbowała przypomnieć
im, jak się chodzi po ludzku, ale zawsze się przewracały i czmychały. Reszta nie uciekała, bo
dostawała jedzenie, ale George miał w sobie duszę podróżnika.
W tamtej chwili zbliżał się powolutku w moją stronę i węszył w powietrzu. Ogary, na szczęście, były
mi dziwnie oddane. Tak się składa, że pożarły dla mnie Nostro (staram się rozdzielać obowiązki,
kiedy tylko mogę).
- Przestań - rozkazałam. Nigdy nie wiedziałam, jak się do nich zwracać. Nie należało traktować ich jak
zwierzęta, ale nie były też ludźmi. - Przestań uciekać. Bądź grzeczny i słuchaj Alice.
- W zasadzie to ja z nimi nie rozmawiam - wyjaśniła. - Ale doceniam pomoc, Wasza Wysokość.
- A jak dom? Wszystko dobrze? - Miałam na myśli ogromną rezydencję i posiadłość Nostro, które
(wspominałam już?) były całkowicie moje, od kiedy zeszłej wiosny złoiłam jego wampirzy tyłek. Ale
za żadne skarby nie zamieszkałabym w jego odrażającym domu, więc Alice była moją dozorczynią.
W przeciwieństwie
do pewnych bezimiennych pracowników pewnego klubu nocnego, których mogłabym wymienić, ona
była pomocna i miła. - Powiedziałabyś, gdybyś potrzebowała pomocy, nie?
- Oczywiście, Wasza Wysokość - skłamała. Alice była niezmiernie dumna, że tak bardzo polegałam
na niej w sprawie opieki nad Ogarami. Nigdy nie przyznałaby, że potrzebuje pomocy. Owszem,
George niekiedy uciekał, ale gdyby nie ona, wszystkie biegałyby na wolności przez cały czas.
Jasne, miałam wyrzuty sumienia, że George zjadł dwóch gości, ale ponieważ ci dwaj zostali pożarci,
gdy atakowali samotne kobiety na ulicy, szybko je zdusiłam.
- Oczywiście, że powiedziałabym. Ale wszystko jest w porządku. - Spojrzała na George'a, który
skubał swoją dłoń i spoglądał w stronę księżyca. - Wszystko pod kontrolą.
Rozdział 5
Wbiłam wzrok w zaproszenie na baby shower. Było różowe (fujjj), brokatowe i wielkie na ponad
dwadzieścia centymetrów (skąd ona wzięła tak duże koperty?), a do tego w kształcie wózka.
Przyjdź i świętuj! Antonia będzie miała maleństwo!
(Lista prezentów w Marshall Field's, 612-892-3212, żadnej zieleni czy fioletu, proszę) 16.00, 7
października
- Zdzira - skomentowała Jessica, zaglądając mi przez ramię. - Organizuje imprezę w ciągu dnia, bo
wie, że nie będziesz mogła przyjść.
- Nie żebym miała ochotę - skrzywiłam się, ale przecież wkrótce miał się urodzić mój przyrodni brat
lub siostra, biedactwo.
- Co jej kupisz?
- Ant? Może tętniaka mózgu?
Jessica minęła mnie i otworzyła lodówkę.
- Musisz coś jej kupić. To znaczy dla maleństwa.
- Może nową matkę?
- No wiesz, zrobiła listę prezentów.
- Co za obciach umieszczać to na zaproszeniu. I to jeszcze z preferowanymi kolorami!
- Jasne, jasne... To może przenośne łóżeczko?
- Ze co?
- To takie łóżeczko, które można złożyć i zabrać ze sobą.
- Po jakie licho - spytałam, gestem każąc jej nalać mi szklankę mleka - ktoś miałby nosić przy sobie łó-
żeczko?
- Dzięki temu, gdy dziecko przychodzi w odwiedziny, ma gdzie spać.
- Myślisz, że maluch tak szybko będzie chciał się wyrwać z domu? - Sama sobie odpowiedziałam.
-Oczywiście, że tak. Biedak pewnie wymknie się od razu z oddziału położniczego.
- Przestań już żartować, dobrze?
- Nie mogę. Jak przestanę, to głowa mi wybuchnie. To kolejny koszmar w moim życiu: namacalny
dowód, że ojciec i Ant uprawiają seks.
- Pewnie ciężko ci to znieść - zgodziła się. - Jakby bycie martwą i cała reszta nie wystarczyła.
- Właśnie. - Napiłam się mleka. Bycie martwą, bycie małżonką Sinclaira, mieszkanie w tym
mauzoleum wielkości muzeum, próby zarządzania Scratch (to był mój jedyny dochód), trzymanie
Ogarów na krótkiej smyczy (dosłownie!), bycie miłą dla taty i Ant i jeszcze... - Słuchaj, nie uwierzysz.
Andrea i Daniel biorą ślub.
- A ty poprowadzisz ceremonię.
- Skąd wiedziałaś?
- Sinclair mi powiedział.
- Słuchaj, zakazuję ci rozmów z tym człowiekiem.
- Jestem jego gospodarzem - przypomniała. - Wymienialiśmy uprzejmości, gdy wypisywał mi czek.
Prychnęłam. Jakby potrzebowała tych pieniędzy. Jessica była bogata. I to nie w stylu „w porównaniu z
resztą świata, Amerykanie są bogaci". Ona była naprawdę bogata. Bill Gates prosił ją o pożyczkę na
rozkręcenie nowego interesu. Kulturalnie mu odmówiła, mejlem. Stwierdziła, że w ten sposób
równoważy wszechświat.
- To śmieszne, wiesz? To śmieszne, że mieszkamy w tym domu. Że on mieszka z nami. Ze każesz mu
płacić czynsz, a jeszcze śmieszniejsze, że on go płaci. Wy dwoje macie tyle forsy i tylko się nią
wymieniacie w tę i we wtę.
- Jak kartami bejsbolowymi - podpowiedziała.
- To nie jest śmieszne, Jessica.
- Trochę jest. Poza tym co miałam zrobić? Jak No-stro spalił mu dom, mieszkał w hotelu. A u nas
miejsca było pod dostatkiem.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, więc tylko napiłam się mleka i osunęłam się na jeden z kuchennych
taboretów. Pomieszczenie miało układ profesjonalnej kuchni, oprócz tego, że w drugiej części stał
duży stół z krzesłami, a przez jedną czwartą długości biegł długi blat, także z krzesłami. Było to
zdecydowanie najprzyjemniejsze pomieszczenie w całym domu i dlatego
przesiadywałam głównie tam. W salonach i w bibliotece czułam się nieswojo.
Poza tym w bibliotece czaiła się Księga umarłych. Jakby „Vogue" z zeszłego roku nie był
wystarczającym okropieństwem.
- Ktoś jest przy drzwiach - poinformowałam, wycierając usta.
- Nikogo nie ma.
- Jessica, właśnie że jest.
- Nie ma mowy. Wiesz co, jesteś jak jeden z tych upierdliwych, ujadających piesków... za każdym
razem, jak obok przejedzie samochód, wariujesz i mówisz, że ktoś idzie i dzwoni do...
Bimmm-bommm.
- Nienawidzę cię - westchnęła, wstając. Spojrzałam na zegarek. Dochodziła szósta rano...
pewnie nie wampir. Wampiry nie lubią biegać po dworze tuż przed świtem. Są bardziej palne niż
benzyna. A może łatwopalne? Zawsze mi się myliło. Dwója z chemii niczego mnie nie nauczyła.
Wszedł Sinclair, nakręcając zegarek.
- Naprawdę powinieneś kupić na baterie - poradziłam mu.
- To prezent od mojego ojca. À propos ojców...
- Nie mów. - Zasłoniłam oczy. Trzeba było lepiej zakryć uszy. - Nic mi nie mów.
- Zgadnij, kto postanowił nas odwiedzić? - radośnie spytała Jessica, wchodząc z powrotem do kuchni.
Szybka była - pewnie podbiegła w obie strony. Odsunęłam dłonie i zobaczyłam wysokiego, dobrze
wyglądającego starszego pana kroczącego za nią z lek-
ką zadyszką. Jego ciemnobrązowe włosy przyprószyła siwizna, golfowe spodnie ciasno ściskał w
pasie pasek z aligatora, a różowa kratka pasowała do różowej koszulki.
- Tato - przywitałam się z całym entuzjazmem, na jaki było mnie stać, czyli niedużym. Widać było, że
wpadł po drodze na pole golfowe, co powinno być wzruszające, ale nie było.
- Betsy. Yy... - Skinął na Sinclaira, ale szybko odwrócił wzrok. Była to dość typowa reakcja facetów
spotykających Sinclaira. Kobiety też odwracały wzrok... ale po chwili znów na niego spoglądały.
- Dobrze wyglądasz - pochwaliłam, wskazując na kąciki oczu. - Coś poprawiałeś?
Jego kurze łapki były widocznie mniejsze i skinął na potwierdzenie. W zasadzie wyglądał lepiej niż
przez ostatnie lata. Byłam szczęśliwa, że moja śmierć, no wiecie, nie ciążyła mu zbyt mocno.
- Tak, twoja macocha wysłała mnie do doktora Fer-rina. Zajmował się też burmistrzem - dodał, nie
mogąc się powstrzymać.
Jakby Sinclaira lub Jessicę to interesowało... albo sami potrzebowali jego usług. Spojrzałam na
Sinclaira, ale ten jak zwykle nie zauważył aluzji. Zamiast tego -o Boże! - rozsiadał się przy stole.
- Widzę, że dostałaś zawiadomienie - zagaił tata, zerkając na pocztę rozrzuconą na blacie. Zawsze mi
się wydawało, że jako umarła będę dostawał mniej druków reklamowych, ale po raz kolejny się
myliłam.
- Zaproszenie - sprecyzowała Jessica, także siadając. - Nie zawiadomienie, tylko zaproszenie.
- No, tak. Ale nie możesz przyjść, bo to... no wiesz...
- Chętnie przyjdę zamiast niej - wszedł mu w słowo Sinclair z życzliwością równą kobrze w rui. - W
zasadzie tak należy. Przecież... - Uśmiechnął się szeroko, co było przerażające, ale też zabawne. -
Praktycznie jestem członkiem rodziny.
Naprawdę współczułam ojcu - przez chwilę myślałam, że zemdleje i uderzy głową prosto w stos
poczty. Sinclair - nieboszczyk z długiem stażem - mógł funkcjonować za dnia, pod warunkiem że nie
wychodził na słońce. Może mógłby zorganizować sobie koc gaśniczy, żeby wejść i wyjść z taksówki.
Widok postawnego Sinclaira w eleganckim garniturze, siedzącego sztywno na jednej z wyściełanych
kanap Ant z prezentem z różową kokardką ściśniętym w dłoni... Nie mogłam wytrzymać.
Byłam zła na tego wielkiego głupka jak zwykle, ale to, że postawił się w ten sposób ojcu, było słodkie.
Prawdziwy zięć z piekła rodem.
- Nic ci nie jest? - spytałam ojca, powstrzymując uśmiech. Zauważyłam, że Jessica nie miała zamiaru
się z nim kłócić.
- Ale... ale... ale...
- Mógłbyś włożyć czarny garnitur od Gucciego -zaproponowała Jessica Sinclairowi. - Wczoraj
odebrałam go z pralni, więc jest gotowy.
- Kochana, to miłe z twojej strony, ale ile razy mam powtarzać, że nie możesz tak biegać na posyłki.
- Ale... ale... ale...
- Ale ja i tak byłam w okolicy. Odbierałam swoje. -Wzruszyła ramionami. - Żaden problem.
- Ale... ale... ale...
- Jesteś dla mnie zbyt dobra, Jessica.
- Ale... ale... ale...
- Już w porządku, tato - uspokoiłam go, zmuszając się do poklepania go po ramieniu. - Nie pozwolę
mu pójść, jeśli tego nie chcesz.
- Ale ja uwielbiam przyjęcia z okazji urodzin dzieci! - zaprotestował Sinclair, mając czelność
zabrzmieć na urażonego. - Są takie rozkoszne.
- Ja po prostu... - Ojciec wziął głęboki oddech i próbował się opanować. Przestałam go poklepywać.
-Chciałem się tylko upewnić, że dostaliście to... zawiadomienie. Ale chciałem ci też przypomnieć.
Twoja macocha jest bardzo delikatna... bardzo... zestresowana... ta ciąża... i święto wiosny... została
przewodniczącą komitetu. I nie uważam... Nie wydaje mi się...
- Stres - wyrwało się Jessice. - Tak, w tym rzecz. A co mówi obecny psychoanalityk?
- Doktor Brennan ma świetne rekomendacje - powiedział, a ponieważ nie mógł się powstrzymać, do-
dał: - Jest bardzo ekskluzywny i drogi, ale znalazł miejsce w grafiku dla Antonii. Uważa, że powinna
unikać stresu i... nieprzyjemności.
- To może niech nie patrzy w lustro - poradziła Jessica, a ja musiałam mocno przygryźć wargę, żeby
się nie roześmiać. Musiałam przyznać, że ta nieoczekiwana wizyta była najlepszym ubawem, jaki
miałam od miesiąca. Może dobrze, że Sinclair wrócił.
Co ja właśnie pomyślałam?!
Ojciec odwrócił się plecami do Jess, ale się nie odezwał. Była czarna, przez co z trudem przychodziło
mu
traktowanie jej na serio. Ale była także najbogatszą kobietą w stanie, więc nie mógł sobie pozwolić,
żeby całkiem ją olać. Nie był to łatwy popis ekwilibrystyczny i zazwyczaj, wychodziło mu fatalnie.
- Rozumiesz, co mówię, prawda Betsy? - niemal błagał.
- Oczywiście. Wyślij prezent, ale nie przychodź.
Sinclair wstał, ale ojciec stał tyłem do tej części pomieszczenia i nie zauważył. Mój ojciec nie
wykazywał umiejętności przetrwania - nie licząc sal posiedzeń zarządu. Jessica wyciągnęła dłoń i
mocno pociągnęła go w dół, ale Sinclair nawet nie drgnął.
- W porządku - dodałam, machając na Sinclaira, żeby usiadł, ale nawet nie drgnął, gad jeden. - I tak nie
chciałam iść.
Tata odprężył się i uśmiechnął do mnie.
- No oczywiście, tak właśnie sądziłem.
- Oczywiście. - Posłałam mu lodowaty uśmiech i z zadowoleniem zauważyłam, że cofnął się o krok.
-Dzięki że wpadłeś. Pozdrów jak-jej-tam.
- Betsy, nigdy nie rozumiałaś Antonii...
- Doskonale ją rozumiem.
- Nie, myślę, że ktoś taki jak ty nigdy nie będzie w stanie zrozumieć...
- Panie Taylor! - Wszyscy podskoczyliśmy. Naczynia praktycznie zagrzechotały. A ojciec omal znów
nie zemdlał. - Żądam, aby natychmiast cofnął pan te słowa, bo będę zmuszony... Co ty wyrabiasz?
Jessica wskoczyła Sinclairowi na plecy, chcąc uprzedzić wykład (a prawdopodobnie także łomot).
Wczepiła się w niego jak chudy czarny żuk, obejmując
rękoma, łokciami i kolanami. Pokręcił głową i niemal ją zrzucił.
- Doprawdy, Jessica. Zechcesz łaskawie zejść?
- Obiecaj, że nie dokończysz tego zdania - szepnęła mu do ucha. - Uwierz mi. Nic dobrego nie zrobisz,
a tylko zaszkodzisz. Ona sobie sama z nim poradzi.
Każdy na miejscu mojego ojca powiedziałby coś w stylu: „Ej, ja tu jestem!", ale on był mistrzem igno-
rowania oczywistych faktów, więc nie odezwał się ani słowem. Strzepnął pyłek z rękawa i przyjrzał
się swoim kennethom colesom, które błyszczały od pasty, podczas gdy moja najlepsza przyjaciółka
wlazła na mojego małżonka niczym małpa w rui.
- Stanowczo się nie zgadzam. Jest moją małżonką i królową, a on traktuje ją jak...
- Więc - przerwał tata, wcinając się w słowo Sinclairowi, co nikomu (poza mną) nie uchodziło na su-
cho - pozdrowię od ciebie Antonię.
- Po co? - spytałam szczerze zdziwiona. Musicie zrozumieć, że mój ojciec wcale nie był taki
odważny. Był pod jednym dachem z wkurzoną multi-milionerką i królem wampirów, ale nie ruszało
go to, bo czuł się ponad to. Potrafił zamykać oczy na wszystko, co wydawało się choćby odrobinę
nieprzyjemne... lub ciekawe. Przyzwyczaiłam się do dziwactwa ojca, gdy miałam trzynaście lat, a on
rzucił moją mamę, po czym Ant została moją macochą. Był moim jedynym ojcem, więc wiele byłam
w stanie tolerować. Ale - trzeba mu przyznać - on też.
- Nie będzie tak, jak ostatnim razem - dodał ojciec niemal radosnym głosem. - Wtedy była całkiem
sama,
ale tym razem jestem przy niej i zapewnię jej pełne wsparcie, jakiego potrzebuje. Chciałbym tylko,
żebyś zrozumiała, przez co przeszła... jak ciężko jej... jej... -Umilkł, gdy wbiłam w niego wzrok. Zdał
sobie sprawę, że właśnie popełnił kolosalny błąd.
- Była już w ciąży? - niemal sapnęłam. A Jessica naprawdę sapnęła.
- O rany!
- Nie, nie była... To znaczy, nie była... my... my...
- Urodziła dziecko? - cicho spytał Sinclair. Mimo wielkiej wprawy ojciec nie mógł tego zignorować i
odwrócił się w jego stronę, jakby był marionetką, którą pociągnięto za sznurek. Co prawdopodobnie
nie było dalekie od prawdy.
- Tak.
- I... - Sinclair podszedł o krok bliżej (a Jessica wciąż wisiała na jego plecach, wpatrując się znad jego
ramienia w mojego ojca) i spojrzał na niego - pan był ojcem?
- Taaak. - Tata wydawał się zahipnotyzowany. Ale każdy, kto znalazł się blisko Sinclaira, tak
reagował. Był w tym najlepszy. Ja potrafiłam hipnotyzować jedynie mężczyzn, ale on wszystkich.
- Gdzie jest to dziecko?
- Antonia mi nie powiedziała. Nie... nie byliśmy wtedy razem. Oddała je. Ona nie... ona...
- Lepiej przestań - odezwałam się. - Zaraz nam tu wybuchnie.
- Masz rację - zgodził się Sinclair. - Byłaby to niepowetowana szkoda.
Spojrzałam na Sinclaira i odwróciłam tatę za ramię.
- Tato. Tato! Słuchaj. Przyszedłeś i upewniłeś się, że nie przyjdę na przyjęcie.
- Tak, upewniłem się - przytaknął, od razu skupiając na mnie wzrok. - Antonia nalegała.
Zazgrzytałam zębami. Zołza!
- Ale i tak nie chciałam przyjść, więc wszystko skończyło się szczęśliwie.
- Tak, nie chciałaś przyjść, więc się udało.
- I wyglądałam paskudnie.
- Tak, wyglądałaś paskudnie, z byciem martwą wcale nie jest ci do twarzy, ani trochę, dokładnie jak
mówiła Antonia.
- A teraz jedź pograć w golfa i - dodałam złośliwie - nie trafiaj w dołki.
- Ostro - stwierdziła Jessica, gdy mój ojciec wyma-szerował.
- Nie wierzę w to - jęknęłam, masując skronie. -Jakbym miała nie dość zmartwień. Nie mogę
uwierzyć, że się wygadał.
- Tak właśnie działasz na mężczyzn - uprzejmie zaznaczył Sinclair. - Zawsze zdradzają więcej, niż
planowali.
Wzruszyłam ramionami, ale w głębi ducha byłam zadowolona.
- Jak długo trzymał to w sekrecie? I dlaczego ot, tak wyrwało mu się, gdy oboje byliśmy w
pomieszczeniu? Jessica, zleziesz wreszcie, na litość boską?! Koniecznie muszę dowiedzieć się więcej.
Przecież właśnie teraz gdzieś tam może chodzić mój brat lub siostra.
- Nie wpłynie to korzystnie na twój poziom stresu - zauważyła Jessica, puszczając szyję Sinclaira i ze-
skakując na podłogę.
- Dowiemy się więcej. Zresztą twój ojciec ma niekompletne informacje. Powinniśmy udać się wprost
do źródła.
- Do Antonii - jednocześnie powiedziałyśmy Jessica i ja.
Rozdział 6
Kabriolet Sinclaira był komicznie zatłoczony.
On prowadził, ja siedziałam z przodu (nareszcie jakaś korzyść z naszego „związku"), a Marc, jessica i
Tina - z tyłu.
Tina jechała z nami, bo... cóż, zawsze jeździła z Sinclairem, gdy załatwialiśmy wampirze interesy. Łą-
czyła ich długa historia - to ona go przemieniła. Była dla niego połączeniem najlepszego kumpla,
sekretarki, jednoosobowego oddziału posiłkowego i powiernika. Mnie to nie przeszkadzało, bo za
żadne skarby nie chciałabym spełniać żadnej z tych ról.
Stwierdziliśmy, że Marc powinien pojechać z nami, bo mieliśmy zamiar wyciągnąć z Ant wszystkie
makabryczne szczegóły, a nigdy nie wiadomo, kiedy może przydać się lekarz.
Natomiast Jessica wepchała się szantażem. Sinclair miał wiele paskudnych cech, przyznam jako
pierwsza (a nawet powtórzę), ale lubił trzymać moich przyjaciół z dała od wampirzych spraw. I nie
mogłam mieć mu tego za złe. Nigdy nie wiadomo, kiedy najzwyklejszy
wampirzy sprawunek może się przeistoczyć w krwawą rzeź, z której można wyjść bez którejś z
kończyn.
Jessica nigdy nie przyjmowała tych wymówek do wiadomości. Wszelkie dyskusje ucinała tupnięciem
swojej wielkiej stopy. Rozstrzygająca bramka padła, gdy zasugerowała Sinclairowi, że szkoda byłoby,
gdyby coś się stało któremuś z jego europejskich garniturów w drodze do pralni.
„Za dawnych czasów pomocnicy byli pomocni", odparł. Ale nic więcej nie powiedział - Sinclair
zawsze ubierał się nieskazitelnie, a wszystkie ubrania szył na zamówienie. Nie chodziło o to, że był
bogaty i chciał tego, co najlepsze. Miał zbyt szerokie ramiona i zbyt wąską talię, żeby kupować
zwykłe ubrania. Mogłam tylko sobie wyobrażać, ile kosztowały jego stroje. Miałam wrażenie, że
pozwoliłby jessice jechać z przodu, gdyby zagroziła jego najlepszemu garniturowi od Gucciego.
Było tłoczno, ale niemal miło. Gdyby nie to, gdzie zmierzaliśmy.
- To tylko słowo - upierał się Marc. No nie, znowu to samo. Jessica nie znosiła określenia
„Afroamerykan-ka", ale nie przepadała też za słowem na „Cz". - Straciło swoje znaczenie. Nie żyjemy
w XIX wieku. Ani nawet XX.
- Chyba nie powinniśmy o tym rozmawiać - mitygowała Tina, zmieniając pozycję, żeby łokieć Marca
nie wbijał się jej w brew. Była drobna, ale na tylnej kanapie było naprawdę mało miejsca.
- Nie, w porządku - odrzekła Jessica.
- Oczywiście, że w porządku, wszyscy jesteśmy cywilizowanymi dor..., no cóż, wszyscy jesteśmy
dorośli.
Tina, przysięgam, że jesteś najbardziej politycznie poprawną truposzką, jaką znam.
- Po prostu uważam, że nie jest to odpowiedni temat rozmowy dla... dla nas.
Tina urodziła się mniej więcej w czasie, gdy Lincoln wyzwolił niewolników, więc miała perspektywę,
której my nie mieliśmy. Ale nie lubiła o tym rozmawiać.
- Nie, nie, nie - przekonywała Jessica, a ja kurczowo chwyciłam klamkę u drzwi, tak na wszelki
wypadek. Znałam ten ton. - W obecnych czasach jest wiele innych, dużo ważniejszych rzeczy,
którymi należy się przejmować. To jest tylko słowo. Całkowicie straciło znaczenie. -Sinclair spojrzał
na nią w lusterku, a Tina odsunęła się najdalej jak mogła. Tylko Marc, który nie wyczuwał zapachu
emocji, brnął dalej w nieświadomości. - No to proszę - ciągnęła spokojnie. - Nazwij mnie tak raz.
Milczenie. I potulne słowa Marca:
- Nie chodziło mi o to, że powinniśmy ot tak nazywać ludzi tym słowem. Po prostu uważam... To
znaczy nie sądzę... że ktokolwiek powinien ciebie tak nazywać... ani nikogo innego...
- Przymkniecie się, czy mamy któremuś z was przyłożyć? - spytałam.
Jessica zaśmiała się i tak skończyła się ta dyskusja w tym tygodniu.
Zaparkowaliśmy przed domem ojca w stylu Tu-dorów (trzysta siedemdziesiąt metrów kwadratowych
dla dwóch osób!) i wysiedliśmy z auta. Było całkiem ciemno - około dziewiątej wieczorem. Ojciec
wyjechał z miasta po południu w interesach, więc Ant była w domu sama.
Tę cenną informację uzyskałam od mamy, która wspierała moje wampiryczne działania i pomagała
przy każdej okazji. Zauważyłam, że czasem po prostu tak jest... jeden rodzic jest niemal zbyt
wspaniały, a drugi do dupy. W moich oczach mama stała na tak wysokim piedestale, że pewnie
biedactwu brakowało już tlenu.
Zapukałam dwa razy i otworzyłam drzwi. Oczywiście nie były zamknięte na klucz... Mieszkali w
dobrej dzielnicy. O bardzo niskiej przestępczości. Ojciec nie zamykał nawet swojego bmw, gdy
zostawiał je na podjeździe. Z tego co wiem, nigdy ich nie okradziono. Oczywiście jak będę kiedyś
potrzebowała kasy, to może się zmienić.
- Haaaaaalo? - krzyknęłam. - Antonia? To ja, twoja ulubiona pasierbica.
- A przez „ulubiona" - dodał Marc, wchodząc do holu za mną - ma na myśli „znienawidzona".
Chyba już zapomniał o upokorzeniu, jakie przeżył w samochodzie. Ale on tak już miał - zawsze był
pełen energii. Wystarczy jedynie zapomnieć o tej całej sprawie z próbą popełnienia samobójstwa. W
sumie jak się o tym pomyśli, to było tylko próba...
- Nawet jej jeszcze nie poznałeś - dziwiła się Tessi-ca, gdy wszyscy znaleźliśmy się w małym holu.
- No, ale niejedno słyszałem. Szczerze mówiąc, nie jestem przekonany. Czy zdoła dorównać swojej
legendzie?
- Muszę przyznać - dodała Tina - że też jestem ciekawa.
- Wie, że jesteś wampirem, ale nie zamyka drzwi na klucz - prychnął Sinclair. - Albo jest niebywale
arogancka, albo niezrównanie głupia.
- Nie wolno wam tu być! - przywitała się moja macocha, zbiegając po schodach niczym Scarlett
0'Hara ze zmarszczkami i w blond peruce. - Nie zapraszałam was!
- To działa tylko na czarnych - odrzekła Jessica. Oczy Tiny otwarły się szeroko jak zawsze, gdy usi-
łowała się nie roześmiać.
- Obawiam się, że to tylko obiegowa opinia, psze pani.
- Antonia, jak zwykle miło cię widzieć - przywitałam się oschle. - Łał, przytyłaś normalnie tonę.
Wściekle na mnie spojrzała spod blond czupryny. Kolor jej włosów (i zapewne ich faktura, ale nie
miałam zamiaru ich dotykać) do złudzenia przypominały przekrojonego ananasa. Miała na powiekach
więcej niebieskiego cienia niż królowa disco z lat siedemdziesiątych, a szminka była nieco bardziej
czerwona niż konturówka. Dziewiąta wieczór, sama w domu, mąż poza miastem, a ona w pełnym
makijażu. I czarnej miniówie. I białej, jedwabnej bluzce, bez stanika. Nierealne.
- Wynoś się stąd i zabieraj ze sobą przyjaciół -warknęła. Urodziła się i wychowała w Bemidji, ale
akcentowała spółgłoski tak, jakby spędziła o jeden rok za dużo w szkole dla dziewcząt na Wschodnim
Wybrzeżu. - Już mówiłam twojemu ojcu, że nie rozumiem, dlaczego nie da sobie z tobą spokoju, i
powtórzę ci to w twarz. I jeszcze jedno: nie chcę cię widzieć w pobliżu dziecka. Nieważne, czy jesteś
jego starszą siostrą, czy nie. Trzeba było mieć na tyle przyzwoitości, żeby zostać w grobie jak każdy
normalny człowiek.
- A jednak dorównuje swojej legendzie - odezwał się Marc, wybałuszając na nią oczy.
- Co do ostatniego, to w pełni się zgadzam - odrzekłam. - Poznaj Marca, mojego współlokatora geja.
-Jedną z licznych czarujących cech Antonii była jej ho-mofobia. - A to Sinclair i Tina. - Doskonale
wiedziała, kim są. - Przyszliśmy zadać ci parę pytań.
- Nie mam zamiaru z wami rozmawiać. Nie wierzę, że miałaś czelność tu przyjść jak normalny
człowiek, chociaż jesteś... jesteś...
- Republikanką? - spytałam, zaczynając czerpać z tego przyjemność.
- Mamy tylko kilka pytań i sobie pójdziemy - dodała Jessica. Wiedziałam, że nie mogła się doczekać
swojej kolejnej kwestii. - Pytań o dziecko, które kiedyś urodziłaś.
Ant - niestety - nie była nawet odrobinę zaskoczona, co oznaczało, że ojciec zdążył ją ostrzec o swojej
małej gafie. To irytujące. I zaskakujące. Ojciec tkwił pod wychuchanym pantoflem Antonii. Żył w
strachu przed gniewnie zaciskającymi się, chirurgicznie napompowanymi ustami.
Zamiast tego wzięła oddech i być może zmarszczyła czoło, ale była tak nabotoksowana, że trudno
było mieć pewność.
- Zajmij się swoimi sprawami i wynocha, bo to nie twoje zmartwienie. I nie wierzę, że przyjechałaś
całą drogę tylko po to, żeby mnie o to zapytać. To było dawno i nieprawda.
- Całą drogę? - spytał Marc. - Mieszkasz w Edinie, nie w głębi Afryki.
- I chyba nie będziemy tak stali w holu cały wieczór? - poskarżyła się Jessica.
- I tak dziwię się, że zaszliśmy tak daleko - odparłam.
- Nie, nie będziecie tak stali cały wieczór. Tak się składa, że właśnie wychodzicie. - Włożyła rękę do
kieszeni i wyciągnęła krzyżyk zrobiony z patyczków po lodach. - Od sideł szatańskich wyzwól nas,
Panie! Od sideł szatańskich wyzwól nas, Panie!
Wybuchłam śmiechem, choć Tina i Sinclair cofnęli się i odwrócili wzrok.
- Już mówiłam - odezwała się Jessica - że to działa tylko na czarnych.
- Dlaczego tobie wolno tak żartować, co?! - jęknął Marc.
- No zastanów się, Marc - odparła cierpliwie.
- Wynocha z mojego domu, wy gnijące umarlaki!
- To samo powiedziała harcerzom sprzedającym bożonarodzeniowe wieńce - wyjaśniłam pozostałym.
Podeszłam do niej krok bliżej i wyrwałam z rąk krzyżyk. - Gdzieś ty to zrobiła, na ZPT? Nie chciało
się pójść do jubilera i kupić ładnego? Dziwię się, że nie zmusiłaś ojca, żeby wydał parę patyków na
model z diamentami.
- Wynocha z mojego domu - warknęła. - Nie powinniście móc tak sobie wchodzić.
- Co ty powiesz? Słuchaj, mamy zamiar zadać ci kilka pytań o dziecko ojca i nie ruszymy się bez
odpowiedzi.
- Nie mam zamiaru niczego wam mówić, wy gnijące umarlaki. Wynocha, bo ja idę spać.
- Och - odezwał się Sinclair, podchodząc do niej bliżej, gdy schowałam już patyczki do torebki - sen
będzie ostatnią rzeczą, o jakiej będzie pani myślała, pani Taylor.
Rozdział 7
Wróciłam do salonu po pięciu radosnych minutach spędzonych na wlewaniu perfum Ant do suszarki i
naciśnięciu „wiruj". Antonia siedziała na krańcu kanapy pochylona do przodu i w nabożnym
skupieniu wpatrywała się w twarz Sinclaira. Trzymała dłonie na udach i nieświadomie drapała
paznokciami po skórze, wciąż patrząc w jego oczy.
Cała ta sytuacja wydawała mi się dziwna. Po co -tak dokładnie - to robiliśmy? Nawet nie byłam
pewna, co o tym wszystkim myśleć, a mimo to byliśmy tu i grzebaliśmy w małym móżdżku Antonii. I
czemu Sinclair tak się tym interesował? Nie miał czegoś bardziej królewskiego do roboty? Przymiarki
garnituru? Szkolenia dla palantów, w którym miał wziąć udział -albo poprowadzić? A mimo to
siedział na dżinsowym podnóżku, trzymał męskie dłonie Antonii w swoich i wszystko z niej wyciągał.
Wszystko.
- ... i wtedy chciałam go zmusić do oświadczyn, ale nie chciał, bał się, że Betsy się na niego wścieknie,
jeśli zostawi jej matkę, więc się rozstaliśmy.
- Tak, a co z dzieckiem? - spytał Sinclair.
- Dziecko... dziecko.- Ludzie, ona zaczyna wariować - wyszeptał do mnie Marc. - Spójrz no na nią.
Spojrzałam. Drapu, drapu drapały jej paznokcie po skórzanej spódniczce, a kącik jej ust opadał jakby
była po udarze.
Czułam zapach jej niepokoju. Był jak palący się klej.
- Nie pamiętam...
- Antonia, pamiętasz - zapewnił ją Sinclair. - Po prostu od lat o tym nie myślałaś. Celowo. Czy dziecko
przeżyło?
Szeroko otworzyła usta i poruszała wargami, jakby chciała odpowiedzieć, ale nic nie wyszło z jej ust.
Po chwili, szukając po omacku, znalazła dłonie Sinclaira, a wtedy reszta tej wstrętnej historii po
prostu... z niej wypłynęła. Jak wymiociny.
- To nie ja, nie ja! Zaszłam w ciążę, żeby wyjść za mąż, ale nie wyszło, a potem dziecko już było i to
nie byłam ja! - Ona nie krzyczała, darła się, wrzeszczała, a jej paznokcie wbijały się w dłonie
Sinclaira, jakby chciała ratować życie. - Miało podziałać, ale nie podziałało i nie wiedziałam, co się
stało, więc ją zostawiłam... pojechałam do szpitala i zostawiłam w holu... nikogo tam nie byłam, ale
wiedziałam, że pewnie ją znajdą... więc ją zostawiłam i nigdy... nigdy...
- Jezu - odezwałam się zdumiona.
- Ostatnim razem, kiedy widziałam Ant tak wzburzoną - Jessica szepnęła do mnie - był dzień, kiedy
wróciłaś z kolonii dzień wcześniej.
- Nic nie szkodzi, Antonio - uspokajał ją Sinclair. -Oczywiście że to nie byłaś ty. Kto to był?
- Nie wiem, nie wiem. - Schyliła głowę i załkała bez łez. - Byłam w ciąży, a potem już nie, a to
dziecko... dziecko...
- Antonia, kiedy dowiedziałaś się, że jesteś w ciąży?
- W Halloween. W 1965.
- A jaki dzień był następny? Kiedy się obudziłaś i dziecko już tam było...
- Szósty sierpnia sześćdziesiątego szóstego. Ona nie była... nie była noworodkiem. Nie wiem, ile
miała, ale nie była noworodkiem.
Zapadła grobowa cisza, gdy przetwarzaliśmy te informacje. Marc podszedł śpiesznie do Sinclaira i
wyszeptał mu pytanie do ucha.
- Antonia, prawie skończyliśmy...
- I dobrze - warknęła, wciąż wpatrując się w podłogę. - Nic więcej nie powiem.
- Dobrze, w porządku, Antonia, spójrz na mnie... od razu lepiej. Antonia, czy w twojej rodzinie były
przypadki chorób psychicznych?
- Nie rozmawiamy o tym.
- Oczywiście że nie, tylko wstrętni ludzie o tym rozmawiają.
Tak mocno przytakiwała, że jej włosy nawet się poruszyły.
- Tak, to prawda, dokładnie tak, tylko wstrętni ludzie... niezguły i... i...
- Ale kto chorował? W twojej rodzinie?
- Babcia. I obie ciotki. Ale nie moja mama, nie moja.
- Oczywiście że nie. Jesteś od nich inna.
- To tylko te nerwy - wyjaśniła. - Po prostu mam bardzo delikatne nerwy. Ona tego nie rozumie.
- Nie, ona nie z tych, co rozumieją, prawda?
- Ej! - cicho zaprotestowałam.
- Każdy inny zostałby martwy - ciągnęła Antonia niezadowolonym głosem. - Nie miała nawet dość
klasy, żeby tak zrobić. Musi być inna... i... inna ... i powstać ze zmarłych i zostać wampirem.
Wampirem! Złamała ojcu serce.
- Klasy?! - krzyknęłam. - Czyli co, bycie nieumar-łą jest teraz oznaką braku klasy? Przecież nie
miałam wyboru, ty ptasi móżdżku, ty idiotyczna, płytka, botok-sowa, tchórzliwa, żałosna...
- Mieszka z tą bogatą czarnuchą - zwierzyła się Ant. - I nie są po ślubie. Rozumiesz?
Klepnęłam się w czoło. Czarnucha?! Kto jeszcze używał tego słowa?
- Nie wiedziałam, że jestem lesbijką - odezwała się Jessica.
O Panie, pozwól mi umrzeć raz jeszcze.
- Antonia, gdzie zostawiłaś dziecko?
- Nie było dziecka.
- Oczywiście, że nie. To oczywiście już nie twój problem. Ale gdzie ją zostawiłaś?
- Nie płakała, jak ją zostawiałam - spokojnie odrzekła Ant. - Było jej ciepło. Miałam... miałam mnó-
stwo ręczników, więc zostawiłam z nią kilka. Najpierw je ogrzałam w suszarce.
- Oczywiście, przecież nie jesteś potworem.
- Ona jest potworem.
- Tak, jest wstrętna. A gdzie jest dziecko?
- W dziecięcym.
- Szpital Świętego Pawła - wyszeptał Marc.
- No dobrze, Antonia. Bardzo nam pomogłaś.
- Przekazuję datki na walkę z rakiem, jak idę do kina - pochwaliła się.
- O, to wspaniale. I nic nie będziesz pamiętała.
- Oczywiście, że nie będę.
- Pójdziesz na górę i położysz się spać. I będziesz spała jak dziecko.
- Tak, jak dziecko.
- Jak dziecko, które z zimną krwią porzuciłaś - dokończył, a ona wyszarpnęła swoje dłonie.
- Nieszczęsna kobieta - ocenił Sinclair, gdy wyszliśmy na zewnątrz.
- Bardzo - zgodziła się Tina. Spojrzała na mnie kątem oka, co było tak nieprzyjemne, jak zabrzmiało.
-Bardzo rozchwiana.
- Mam chody w dziecięcym - odezwał się Marc. Z irytacją zauważyłam, że był w nastroju a la
Sherlock Holmes. - Jestem pewien, że uda się wytropić to dziecko. I pewnie uda mi się też zdobyć
historię medyczną Ant. Przynajmniej spróbuję. Spróbować mogę.
- Czemu chcesz obejrzeć jej historię? - spytałam. Nie chcieliśmy jeszcze wsiadać do samochodu, więc
kręciliśmy się po trawniku przed domem.
- Bo nikt nie gubi dziesięciu miesięcy życia, chyba że coś jest naprawdę nie tak. Słyszeliście. W jednej
chwili była w ciąży, w następnej „obudziła się" z płaczącym dzieckiem. Więc... co wydarzyło się
przez te dziesięć miesięcy?
- Chyba wiem - cicho przyznała Tina.
- Tina - ostrzegł Sinclair.
- Erie - odrzekła. Niemal nigdy nie zwracała się do niego po imieniu.
- Tina? - Byłam zaskoczona. Tina nie wyglądała na tak podenerwowaną od czasu, gdy Nostro wrzucił
nas do otchłani z Ogarami. Ale wtedy była młodsza. W pewnym sensie. - Ej, wszystko w porządku?
Zapomniałaś coś zjeść?
Zauważyłam, że złączyła palce jak dzieci bawiące się w „to jest kościółek, a to jego wieża" i teraz
mówiła w stronę swoich palców szybko i na jednym tchu.
- Moja Królowo, zawsze cię lubiłam jako osobę, ale teraz jestem pełna podziwu, że nie jesteś
psycho-patką mimo wychowywania przez tamtą kobietę.
- Ojej - odrzekłam. Niemal uśmiechnęłam się z dumą. - Trafiłaś prosto w moje serce, Tina.
- To prawda - zgodził się Sinclair. - To cud, że nie jesteś jeszcze bardziej pusta, próżna i nieokrzesana.
- Dzięki - powiedziałam. A po chwili: - Że co?
Rozdział 8
Łał! - dziwiła się Jessica, kręcąc głową. - Słyszałam to na własne uszy, a wciąż nie mogę uwierzyć, że
to zrobiła. Co za brak uczuć. Nawet jak na nią.
- Wielce naganne - zgodził się Sinclair.
- Cóż - zawahał się Marc, a następnie zamoczył swoje ciastko w herbacie, aż połowa wpadła do
filiżanki z cichym pluśnięciem. Fuj! Nie potrafiłam zrozumieć, czemu wypijał swoje ciastka, a nie jadł
ich normalnie. -Nie jestem największym fanem ojca i macochy Betsy, ale jeśli w rodzinie Antonii jest
historia takich przypadków - amnezji czy co to jest - to pomyślcie tylko, jak musiała się czuć. W jednej
chwili jest w ciąży, a następnej zgubiła niemal cały rok. - Pokręcił głową. - Pewnie miała niezłego
stracha.
- Każdy by miał - dodałam - ale zwłaszcza ona, przy takiej historii rodziny. - Zauważyłam, że wszyscy
wlepili we mnie wzrok. - No co? Potrafię wczuć się w jej sytuację. Mimo że nosi tandetne plastikowe
buty. Nie lubię jej i bardzo nie podoba mi się, że porzuciła moją siostrę w szpitalu, ale i tak trochę jej
współczuję.
- Mff- stwierdziła Jessica. Nie jadła ani nic nie piła, po prostu siedziała z nami przy stole, krzyżując
chude ręce na piersi. - Słuchaj Tina, powiedziałaś, że chyba wiesz, co się przydarzyło Antonii, gdy
była non compos mentis.
Tina nic nie odpowiedziała. Po chwili zrobiło się niezręcznie.
- Yy, Tina? Haalo?! Sinclair westchnął.
- Oo - mruknął Marc do herbaty.
- Elizabeth - zaczął. - Jest coś, o czym muszę ci powiedzieć.
Ostrożnie odłożyłam filiżankę. To nigdy nie wróżyło niczego dobrego. Nigdy nie chodziło o to, że
kupił sześć tuzinów kwiatów i zapomniał, że nie lubię żółtych. Zawsze chodziło o coś w stylu: „A tak
przy okazji, jesteś królową" albo „Hej, właśnie się wprowadzam".
- Dawaj - powiedziałam. Wzięłabym głęboki oddech, żeby się przygotować, ale przyprawiłby mnie je-
dynie o zawroty głowy.
- To... sprawa natury osobistej.
- Jasne - zreflektował się Marc, wstając i spychając Jessicę z krzesła. - To my idziemy.
- Jasne - dodała Jessica, orientując się. - To my może, yy, coś odkurzymy. W którymś z pokojów. -
Szybko wyszli, ale usłyszałam ich szept: - I tak nam wszystko opowie.
- Możliwe że nie - odezwała się Tina.
- Miałem ukryty motyw, gdy pojechaliśmy do twojej macochy.
- Miałeś? Ty? Ukryty motyw? Ty? No co ty!
- Księga umarłych wspomina o twojej siostrze.
- Skąd wiesz? Myślałam, że jak czytasz ją za długo, to tracisz rozum.
- Od kilku dziesięcioleci czytam ją we fragmentach.
Przełknęłam to.
- No doooobra. No to Księga wiedziała, że gdzieś tam mam siostrę. - I wtedy zrozumiałam, co do mnie
mówił. - Ty wiedziałeś, że mam siostrę.
- Tak.
- Wiedziałeś, że mam siostrę. - Chyba wydawało mi się, że jak powtórzę to wystarczająco wiele razy
na głos, to będzie mniej bolało. - Wiedziałeś, że mam siostrę.
- Tak. Do dziś sądziłem, że tym rodzeństwem jest dziecko w łonie twojej macochy. - A potem dodał z
całkowitym spokojem: - Czekałem na odpowiedni moment, żeby ci o tym powiedzieć.
- Erie! - wrzasnęła Jessica z korytarza. - Czy ty mnie wcale nie słuchasz?! - Wpadła z powrotem, a
Marc tuż za nią. - Odbiło ci? Pomagam ci, żebyś mógł się wprowadzić, ale coś takiego doprowadzi ją
do szaleństwa. Wariackiego szaleństwa!
- Chyba można powiedzieć - wymamrotałam przez zdrętwiałe usta - że czuję się teraz trochę
wariacko.
- Ale miałaś tyle innych zmartwień - szybko dodała Tina, starając się (jak zwykle) chronić tyłek
Sinclaira. - Bycie królową, rozwiązanie zagadki morderstw tego lata i... zamieszanie z domem, i inne
wampiry, które nie szanowały twojej pozycji, i cała reszta. Właśnie dlatego musieliśmy pojechać do
Eu... nieważne. On...
oboje uznaliśmy, że masz wystarczająco dużo zmartwień, nie wiedząc, że twoja siostra jest córką
diabła i przejmie władzę nad światem.
Trzymałam w dłoniach filiżankę i przypadkiem zgniotłam ją jak robaka. Jessica wzdrygnęła się. Marc
po prostu gapił się na nas wszystkich.
- Co?!
Tina przygryzła wargę.
- Ojej.
- Dziękuję za pomoc - oschle rzucił Sinclair. Jessica zrzuciła ciastka i krakersy ze srebrnej tacy,
obeszła stół i uderzyła nią w głowę Sinclaira. Nastąpiło głuche booonnng, a srebrna taca zyskała
efektowne wgięcie. Sinclair nie odwrócił się i wciąż patrzył na mnie ciemnymi oczami.
- Niżej - odezwałam się.
- Normalnie jesteś eksmitowany - oznajmiła.
Rozdział 9
Zbliżał się wschód słońca, więc stwierdziłam, że czas przebrać się w szorty i koszulkę. Tak naprawdę
najbardziej chciałam porozmawiać z Jessicą o wszystkim, co wydarzyło się tego wieczoru, ale po
zaatakowaniu Sinclaira rozpłynęła się w powietrzu. Miałam jeszcze trochę czasu, żeby ją znaleźć...
Postanowiłam poprawić sobie humor, wkładając zdobyte za jedne sto osiemdziesiąt dolarów
biało-czarne mokasyny. Zamierzałam być najlepiej ubraną truposzką w tym domu. Tym sposobem,
gdy jutro wieczorem wstanę, będę gotowa do akcji. Nie miałam pojęcia jakiej akcji, ale tym będę się
martwiła jutro.
Tymczasem dobrałam do mokasynów czarne ocieplacze na kostkę, czarno-białą spódniczkę,
kaszmirowy półgolf (prezent od Jess - w rękach dobrej pralni był praktycznie nie do zdarcia) i czarną
wełnianą marynarkę. Spojrzałam na swoje odbicie w lustrze i pomyślałam: uroczo. Od razu poczułam
się lepiej.
Może zabrzmiało to pusto, ale dużo trudniej wpadać w depresję, gdy wyglądasz tak dobrze, jak to
możliwe.
Innymi słowy, moje życie może znów zeszło na psy, ale mając uczesane włosy, pasujący cień do
powiek, a stanik i majtki do kompletu byłam gotowa stawić czoła wszystkiemu, co się na mnie rzuci.
Wyszłam z pokoju, zeszłam po schodach, minęłam jakieś sześć korytarzy i weszłam do kuchni, gdzie
Marc zajadał cheerios. Słyszałam, jak Jess kręci się po drugiej stronie kuchni.
Nie odrywając wzroku od płatków śniadaniowych, ocenił:
- Nie.
Poczłapałam z powrotem do pokoju, ale na tyle wolno, że jeszcze usłyszałam, jak Jessica odzywa się
do Marca:
- Co to było? Gdzie zniknęła? Szukałam jej.
- Jest za wysoka, żeby robić się na uczennicę.
- A ja sądzę, że wyglądała uroczo.
- Wyglądała jak blond zebra. Słuchaj, jestem jej przyjacielem. To moje zadanie mówić jej takie
rzeczy.
- Twoim zadaniem jest płacić czynsz. To moje zadanie mówić jej takie rzeczy. Strasznie się czepiasz
-odrzekła Jessica.
- No proszę, kto teraz wygłasza banały? Jestem gejem, więc się czepiam?
- Nie, jesteś gejem i się czepiasz. Według mnie miała wystarczająco ciężki tydzień. A jest dopiero
wtorek!
- Właśnie, i ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuje, jest źle dobrane...
Urwał (albo to ja odeszłam wystarczająco daleko), a ja zamknęłam za sobą drzwi do pokoju.
Cholera. No dobrze, zmiana na legginsy, golf i marynarka zostają, a na nogi sandały. Nie, przecież na
dworze było ze trzydzieści stopni. Nie żebym planowała wychodzić na zewnątrz. Ale strój nie jest
kompletny, póki nie włożysz butów. W takim razie mokasyny.
Właśnie wkładałam swoje okazyjnie kupione buty z powrotem do szafy, gdy usłyszałam pukanie.
- Otwarte, Jess.
- A ja sądzę, że wyglądałaś uroczo - przywitała
się.
- Chyba miał rację. Jestem za wysoka. Ty byś dobrze wyglądała w tym stroju. Chcesz?
- Nie, dzięki. Chcę porozmawiać o tym, co wydarzyło się wcześniej... - Zerknęła za okno. - Masz
czas?
- Tak, co najmniej pół godziny. - Nie oglądałam słońca, choć nie mogło mi zaszkodzić. Jedna z zalet
bycia królową wampirów. - Niezły pasztet, co?
- Nic dziwnego, że Sinclair tak bardzo chciał jechać z nami - dodała, siadając obok mnie na łóżku. -
Wiedział, ale nic ci nie powiedział. Nawet cię nie ostrzegł.
- No wiem! Widzisz? Widzisz? Wszyscy ciągle gadają: „Och, daj Sinclairowi szansę, nie jest taki zły",
bo nie znają jego złej, ciemnej, ohydnej, stukniętej strony. Prawdziwy promyk radości w moim życiu.
- Kochana, mnie przekonałaś. To było podstępne, nawet jak na niego. Nic ci nie jest? Pewnie
przeżyłaś szok. Chcesz jeszcze herbaty?
- Nie. - Chciałam nie być już nieumarłą, ale na to nie miałam zbyt dużej szansy w najbliższym czasie.
Nie było sensu zrzędzić o tym w tamtej chwili, ale znając mnie, na pewno później do tego wrócę. -
Mam w sobie
tyle herbaty, że się ze mnie wylewa. Dzięki, że mu przyłożyłaś.
- Nie miałam wyboru: albo walnęłabym go w głowę, ale musiałabym go dźgnąć nożem do masła.
- To mogło być zabawne. I dzięki za to, że go eksmitowałaś.
- To chyba nie podziała. - Zmarszczyła brwi. - Nie ma zamiaru się wynieść.
- Wampiry i karaluchy. Nie sposób ich wytępić.
- No to co? Co z tym zrobimy?
- Nie mam pojęcia. A już zaczęłam się przyzwyczajać do myśli, że Ant jest w ciąży.
- Kłamczucha.
- No dobrze, masz rację, wciąż mnie to szokowało. Ale teraz niemal zaczynam się przyzwyczajać do
myśli, że mam jeszcze siostrę, mniejsza z tym, że jest córką diabła. I to nie Antonii. Prawdziwego
diabła. Ale -i przerwij mi, jeśli już to kiedyś słyszałaś - co ja mam z tym fantem zrobić?
Jessica wzruszyła ramionami.
- Sinclair na pewno wie coś jeszcze. Pewnie będę musiała pójść do niego i wyciągnąć resztę tej
historii.
- Olej to.
- Amen. - Rzuciłam się na łóżko. - Wiedziałam, że było tu zbyt spokojnie - wymamrotałam do podusz-
ki. - Coś musiało się wydarzyć. Oczekiwałam, że zombi wyjdą ze ścian albo coś w tym stylu.
- Bets, chyba już czas.
- Nie.
- Ależ tak. Potrzebujesz tego i jesteś gotowa.
- Jeszcze za wcześnie.
- Wiem, że się boisz - przyznała, gładząc mnie po plecach - ale poczujesz się lepiej. Trzeba to zrobić.
- Nie jestem gotowa - odparłam ze strachem.
- Owszem. Jesteś. Wszystko będzie w porządku, pójdę z tobą.
Pokręciłam głową, ale Jessica nie miała zamiaru zmienić zdania.
Następnego wieczoru...
- Rany boskie - oburzyła się pedikiurzystka. - Coś ty wyrabiała ze swoimi stopami?
- Jest martwa od sześciu miesięcy - wyjaśniła Jessica z krzesła naprzeciwko.
- Nie obchodzi mnie to, to żadna wymówka. Boże, wyglądają jak kopyta. Musisz bardziej o nie dbać.
Co z kremem z ogórka, który ci dałam wiosną? Wiesz, że sam się przecież nie nałoży, nie?
- Byłam zajęta - odrzekłam na swoją obronę. - No wiesz, sprawami.
Rozwiązywaniem morderstw. Próbą prowadzenia Scratch. Powstrzymywaniem się przed
wskoczeniem Sinclairowi do łóżka. Nie żebym jeszcze tego chciała. Sądzę, że mogę bezpiecznie
stwierdzić, że moje pożądanie zostało całkowicie zmiażdżone. Nie miałam ani trochę ochoty czuć
tych wielkich rąk na moim ciele ani tych jędrnych ust, ani tego duże... tak jak mówiłam -całkowicie
zmiażdżone.
- Każdy jest czymś zajęty, ale o stopy trzeba dbać.
- A one zadbają o ciebie - Jessica i ja dokończyłyśmy zgodnie.
Pedikiurzystka szorowała mi pięty pumeksem.
- Właśnie! Widzicie, dziewczyny, jednak mnie słuchacie. Mniejsza ze sprawami. Dbałość o stopy to
priorytet.
- Yhym. - Może traktowałabym ją bardziej serio, gdyby nie była świeżo po liceum. - Będę o tym
pamiętała.
- Ouki-douki.
Jessica przewróciła oczami, a ja szeroko się uśmiechnęłam.
- Jak na bogatą dziewczynę masz bardzo twarde stopy.
- Wara od moich stóp, blondaśko. Twoje nie lepsze.
- No tak, ale...
- Czy nie ustaliłyśmy już, że nie ma nic - absolutnie nic - ważniejszego niż dbałość o stopy?
- Wrzuć na luz - mruknęłam. Pedikiurzystka zamoczyła moje stopy w bulgoczącej wodzie i
potrząsnęła buteleczką lakieru.
- Dobry wybór - stwierdziła.
- Lubię klasyczne - odparłam. Odcień Wiśnie na śniegu Revlona. Wspaniała, ciemna czerwień. Nie lu-
biłam ciemnych kolorów na dłoniach, ale na stopach wręcz przeciwnie.
- O tak, tutaj - sapnęła Jessica, gdy pedikiurzystka masowała jej stopy. - Mówiłam. Potrzebowałaś
tego.
- Nie przeczę. Cholera, przez kilka minut zapomniałam o tym, że moja siostra jest dzieckiem szatana.
- A jak u niej ze stopami?
- Nie tak dobrze jak z twoimi - odpowiedziałam dziewczynie, co pewnie było prawdą.
Gdy obudziłam się nazajutrz wieczorem, moje stopy były brzydkie i niepomalowane. Niewygładzone
pumeksem. Wyglądały dokładnie tak jak w dniu mojej śmierci.
Płakałam przez pięć minut - nie za głupim lakierem, ale tym, co oznaczał. A potem zeszłam schodami
i zamknęłam się w bibliotece z Księgą umarłych.
Rozdział 10
Ostrożnie wzięłam stojący koło kominka fotel (był pewnie dziesięć razy starszy ode mnie) i wsunęłam
go pod klamkę. Nie sądziłam, że ktokolwiek przyjdzie mnie tu szukać - Tina i Sinclair mnie unikali, a
Marc i Jessica pewnie spali - ale wolałam nie ryzykować.
Miałam już po dziurki w nosie „Ojej, zapomniałem wspomnieć? O tym też było w Księdze umarłych".
Miałam zamiar zabrać się do tego cholerstwa i przeczytać od deski do deski. Żadnych więcej
niespodzianek. Koniec z sekretami Sinclaira.
Koniec z proszeniem go o zdradzenie całej historii.
Wzięłam ją z półki i od razu poczułam obrzydzenie.
Była oprawiona w ludzką skórę - jakże uroczo -i wydawała się ciepła w dotyku, pewnie dlatego, że
stała niedaleko kominka.
Księga. Jeśli Biblia była Księgą Dobra, to ta była Księga Najgorszego Zła. Ponoć na jej stronach
znajdowały się przeróżne informacje o wampirach. Sinclair uratował ją ze swojej płonącej rezydencji
i upchnął
w moim domu. Wszyscy unikaliśmy jej jak ognia. A przynajmniej tak sądziłam. Ale wyglądało na to,
że Sinclair przychodził do biblioteki i czytywał ją po kawałku. A najlepsze fragmenty zachowywał dla
siebie, podstępny kutafon.
Usiadłam i przez chwilę patrzyłam na okładkę. Tabla Morto. Księga obleśnych truposzczaków. Czy to
po łacinie? Nie znałam ani słowa z łaciny. Zerknęłam na tył... Nie ma indeksu? Może mogłabym
znaleźć „Siostra Betsy" i oszczędzić sporo czasu? Jednak nie - tylko parę naprawdę niepokojących
obrazków. Nieważne - nie przyszłam tu po to, żeby oszczędzać czas, ale żeby oszczędzić sobie
przykrości.
Rozdziale jeden, strono jeden - nadchodzę.
Nie bałam się. To tylko książka. Nie mogła mnie zranić. Nic nie mogło mnie zranić. Poza głupim
Sinclairem. No dobrze, to nieprawda. Byłam zła, bo miał przede mną tajemnice, to wszystko. Mój król
nie powinien mieć tajemnic. To znaczy, król nie powinien mieć tajemnic.
Król. Jasne. Też mi król. Żaden z niego pożytek -tak dla mnie, jak i dla innych. No dobrze, walczył o
moją koronę i niemal zginął, ale on chciał władzy, nie mnie. Miał na mój temat informacje, ważne
informacje, ale zamiast usiąść i porozmawiać, wolał zachować tajemnicę i powtarzać: „Nie czytaj
Księgi zbyt długo bez przerwy, bo zwariujesz". Jeśli nic mi się nie stało w pierwszej klasie biologii, to
teraz też będzie w porządku.
„Będą wampyry y będzie królowa y król wampyrów.
Lecz najpierw wampyry nie będą miały władcy, a przez dwanaście tysięcy łat panować będzie chaos".
Okej, nadążałam. Chodziło o Nostro i innych przygłupich dyktatorków tworzących Ogary i ogólnie
zachowujących się obleśnie. Zanim zjawiliśmy się z Sinclairem, nie było żadnych szefów. Co było
dziwne, jak się nad tym zastanowić. Ludzie zawsze mieli szefów -królów, królowe, prezydentów,
bankierów. Wampirom udawało się ich unikać - przypadkiem lub celowo - aż ja się zjawiłam.
Do tego czasu jeden wampir tak długo zastraszał albo torturował innych, aż objął władzę, którą
sprawował do chwili, gdy napatoczył się kolejny, jeszcze bardziej narwany, i cała historia się
powtarzała.
Może jednak nie byli tak odmienni od ludzi.
„Po chaosie nastanie pretendent, lecz w proch się obróci.
Zjawi się królowa, którey moc większa będzie niźli wampyra.
Pragnienie jej nie strawi, a krzyż jej nie skrzywdzi, bestie będą ją wielbiły, a ona władać będzie
nieumarłymi.
Pretendent ustąpi, a królowa zapanuje". No proszę. Zapanuuuuję.
„A pierwszy, któren pozna królową jako mąż poznaje swą żonę, zostanie małżonkiem królowey y
zasiądzie u jej boku na tronie na tysiąc lat.
A królowa znać będzie umarłych, wszystkich umarłych, którzy się przed nią nie ukryją ani nie będę
mieli sekretów".
Tak, tak, o tym już słyszałam. Tina i Sinclair zdradzili ten fragment mniej więcej wtedy, gdy Nostro
zaczął gryźć ziemię. A to, czego nie powiedzieli, odkryłam sama - okazało się, że widzę duchy. I w
przeciwieństwie do tego, co twierdził Haley Joel Osment, duchy wiedzą, że są martwe.
Co do sekretów, Księga oblechów bardzo, bardzo się myliła. Ostatnio umarłaki robiły tylko to.
„Siostra królowey będzie li umiłowana przez gwiazdę poranną y nade światem panować będzie".
Umiłowana przez poranną gwiazdę? Pewnie to fikuśne określenie na diabła. Panować? Jakie znowu
panowanie? Jako królowa? Oj! Czyli nie tylko miałam tajemniczą złą siostrę, ale jej przeznaczeniem
było panować nad światem, tak jak moim rządzenie wampirami z Sinclairem?
Cholera. Niezła rodzinka. Co było nie tak z genami mojego ojca?
I o co to wielkie halo? Czemu po prostu mi tego nie powiedział? No dobrze, nie zabrzmiałoby to
najlepiej, gdyby ot, tali palnął: „Jesteś królową; jak się ze mną prześpisz, to będę królem; twoja siostra
jest córką diabła i być może przejmie kontrolę nad światem. Z mlekiem i cukrem?"
Ale czy to naprawdę było tak trudne do powiedzenia, do cholery?!
Zaczynała mnie boleć głowa, co było dziwne, bo przecież czytałam tylko od... Spojrzałam na zegarek.
Jezu, byłam tam już trzy godziny! A przeczytałam może ze trzy strony. Nawet z powieścią Umberto
Eco nie miałam takich problemów.
To przez ten tekst. Te archaiczne wywijasy ledwo dało się odczytać, i pozwolę sobie dodać, że ktoś
zapomniał sprawdzić literówki.
I ten ból głowy. Jak mogłam się skupić, kiedy głowa pulsowała mi jak cholerny, zepsuty ząb?!
Ale przecież nie miewasz już bólów głowy...
Jasna cholera, nie szło się skupić.
Nie miałaś bólu głowy, od kiedy zostałaś wampirem.
Miałam tu kiepskie oświetlenie. W zasadzie było całkowicie do dupy.
Wampyrem.
Królowa, wampyry i tajemnicze siostry... co za pieprzony bałagan.
Królowa wampyrów.
Czas czytać dalej. Ta przyjemnie ciepła książka -przynajmniej raz moje ręce nie były zmarznięte -
sama nie zapadnie mi w pamięć.
„... a poranna gwiazda zjawi się przed swym dziecięciem i pomoże zdobyć świat, zjawi się też przed
Królową spowita w szatę ciemności".
Ale nie powinnaś tym się martwić. W zasadzie niczym nie musisz się martwić. Niczym. Diabeł nie bę-
dzie taki straszny, jak go sobie malujesz. Ten cały image z Władcy much to tylko sztuczny obrazek.
Twoja siostra może okazać się problemem, ale z nią też sobie poradzisz. Ale tak naprawdę powinnaś
zabrać się do Erica Sinclaira. Choć jest upierdliwy, przyda ci się, więc miej go po swojej stronie.
A poza tym po co tracisz czas z tymi wszystkimi owcami? Na miłość boską. To twój dom, do cholery,
i im szybciej te wszy to zrozumieją, że ty tu rządzisz, tym lepiej.
Hm. Jak na złą księgę napisaną przez szalonego wampira, który umiał przewidzieć przyszłość... Skąd
ja to wiedziałam?
... napisaną krwią i oprawioną w ludzką skórę była nad wyraz sensowna.
Pełnij swoją rolę... bądź szefem, rządź po swojemu i wyrwij gardło każdemu, kto o tym zapomni.
No cóż, rzeczywiście ostatnio trochę zaniedbałam sprawy. Nie mogłam uwierzyć, że martwiłam się
Księgą zdrowego rozsądku! W końcu zyskałam lepszy punkt widzenia. To było takie oczywiste.
Pierwszą rzeczą, jaką należało zrobić, to pójść do Scratch i przyznać Lekkiemu Przodozgryzowi, że
miał sto procent racji, mówiąc, jak prowadzić tę knajpę dla wampirów. Potem...
- Betsy! Jesteś tam? Co ty wyrabiasz? - Łup! Łup! Łup! - Coś się stało z drzwiami!
... wysprzątam dom. Jakie to cholernie typowe. To, co działo się tutaj, nie było w żadnym stopniu
zasranym interesem Jessiki, ale i tak węszyła po kątach, dobijała się do drzwi i żądała odpowiedzi. Za
długo to znosiłam i miałam już tego dość.
Wstałam z małej kanapy, zatrzasnęłam książkę, położyłam ją czule na stoliku i podeszłam do drzwi.
- Bets! Co się dzieje? Nic ci nie jest? Nie robisz tu niczego dziwnego albo wampirzego, nie?
Chwyciłam krzesło podpierające drzwi i rzuciłam je tak mocno, że roztrzaskało się o przeciwległą
ścianę. Zauważyłam, że wyrwałam je tak mocno, że wygięłam klamkę. Nic nie szkodzi. Nie były
niezastąpione.
Gwałtownie otworzyłam drzwi.
- Czy wszystko... - Szeroko otworzyła oczy. - Nic ci nie jest?
- Wszystko w porządku - odparłam i spoliczko-wałam ją tak mocno, że jej głowa łupnęła o framugę i
odskoczyła. Zachwiała się i niemal upadła, chwyciła mnie za ramię, żeby się przytrzymać,
zreflektowała się i oparła o drzwi. Jedną dłonią dotknęła policzka, a drugą boku głowy. Poczułam
krew, jeszcze zanim zobaczyłam, jak cieknie między jej palcami.
- Betsy, ccc... ccc... ccc...
- Nie przeszkadzaj mi więcej, gdy pracuję, bo dostaniesz jeszcze raz.
- Ale... a... a...
- I nie radzę psszesszkadzać mi ponownie - wycedziłam słodkim tonem. Jest oczy zrobiły się tak
ogromne jak jej strach. Coś wspaniałego. I ta krew, ochhh. Marnowała się, krążąc w tych irytujących
żyłach. Jeszcze raz ją uderzyłam - zabawnie było oglądać, jak nie potrafiła mi umknąć, nie wiedziała,
że moją ręka się poruszyła, zanim jej policzek nie zaczął pulsować bólem. - Musszę psszyznać, że
tsszeba było to ssrobić jussz dawno temu.
- Betsy, co ci się stało?! - krzyknęła. Postanowiłam jej nie zabijać. Była irytująca, a pewnie i tak
dostała-
bym jej pieniądze, gdybym urwała jej głowę - nie miała rodziny - ale choć panicznie się mnie bała,
wciąż martwiła się, co mi się stało. A co z tobą nie tak?
Postanowiłam ją zachować przy życiu - dobrze będzie mieć owcę, która martwiła się o mnie bez
względu na to, co jej zrobię.
I ta krewww. Wspominałam, jak bardzo się w niej marnuje?
- Niss się nie sstało - odparłam, niemal wybuchając śmiechem na widok jej przerażonej twarzy. -
Abs-solutnie niss.
Wtedy chwyciłam ją za ramiona, przyciągnęłam w swoją stronę i zanurzyłam kły w jej pysznej szyi.
Wrzasnęła i uniosła ręce w obronie, ale zbyt późno - zdecydowanie zbyt późno. Niemal zabijało to za-
bawę - była taka wolna. Uderzała mnie rękoma, gdy z niej piłam, ale nawet tego nie czułam. Zamiast
tego myślałam: Krew brana siłą smakuje lepiej. Dziwne, ale taka była prawda. Nie ja ustalałam
zasady.
Puściłam ją, gdy się napiłam, a ona tak mocno uderzyła w dywan, że wzbiła tuman kurzu. Odpełzła
ode mnie, łkając, i skuliła się pod jednym ze stolików. Zlizałam resztę krwi z kłów i poczułam, jak się
cofają... Któregoś dnia będę musiała nauczyć się nad nimi panować, na litość boską. Sinclair potrafił
wysuwać i chować swoje, kiedy chciał.
Mmm... Sinclair.
- Powtórzmy - powiedziałam, schylając się, żeby zajrzeć pod stolik. - Nie przeszkadzaj mi, kiedy
pracuję, nie wchodź w słowo... po prostu zostaw mnie
w spokoju, póki cię nie potrzebuję. Właściwie najlepiej to w ogóle się nie odzywaj, chyba że ja cię o
coś spytam. Cieszę się, że ucięłyśmy sobie tę pogawędkę - zakończyłam radośnie. Miło było oznajmić
na głos moje nowe zasady. - Do zobaczenia później. Aha, będę potrzebowała czeku na trzy tysiące
dolarów. W Marshall Field's jest wyprzedaż.
Wyszłam, starannie zamykając za sobą drzwi od biblioteki. No proszę, klamka dalej działała, choć
była zagięta od wewnętrznej strony. Powinnam przyznać sobie nagrodę za to, że jej nie zniszczyłam.
Niech będą cztery tysiące.
Rozdział 11
Wpadłam na Marca, idąc do swojego pokoju po buty i klucze. Wyglądał niechlujnie (to niebywałe, że
ktoś z tak krótkimi włosami mógł ciągle wyglądać, jakby potrzebował grzebienia), a jego fartuch były
brudny.
- Co ty tutaj robisz? - spytałam.
- Jutro mam podwójną zmianę, więc doktor Abrams pozwolił mi wyjść wcześniej. - Przyjrzał mi się. -
Masz krew na...
- Nie - sprostowałam. - Pytam, co ty robisz tutaj. Uczepiłeś się mnie jak wielka pijawa. Masz tylko
ojca, który choruje, ale zamiast zająć się swoimi sprawami, kręcisz się tutaj, wtrącasz w moje sprawy,
a płacisz -no ile? - dwie stówy miesięcznie za mieszkanie w rezydencji? Nienawidzisz swojej roboty,
nienawidzisz swojego życia, nie byłeś na randce, od kiedy cię znam, o stałym związku nie
wspominając, a jedynym sposobem na dowartościowanie się jest dla ciebie łażenie za wampirami jak
chłopak na posyłki. Żałosne, doktorze Spangler. Naprawdę, naprawdę żal.
Gapił się na mnie, co było dość zabawne. W końcu się odezwał:
- Wcale nie nienawidzę swojej pracy. Niezła riposta, co?!
- Z drogi, Doktorze Pijawo - warknęłam i popchnęłam go na bok. Na jego szczęście byłam najedzona.
Postanowiłam jutro wyrzucić go na zbity pysk, ale najpierw niech spędzi cały dzień, rozmyślając nad
wszystkimi wnikliwymi uwagami, jakie ode mnie usłyszał. Może usiądzie przy Jessice i razem
popłaczą sobie w ramionach. To by było śmieszne.
Weszłam do pokoju i kopnęłam buty Manolo z drogi. Absurdalne! Chybotliwe szpilki - kiedy
miałabym nosić lawendowe czółenka? Miałam je włożyć na ślub Andrei i Daniela, ale nie tylko były
idiotycznymi butami jak dla osoby z moją pozycją, ale co więcej, nie miałam zamiaru udzielać
żadnego ślubu wampirowi i jego owcy. On był jedzeniem, nie partnerem. Co ja sobie myślałam,
gratulując im? Gratulując?!
Postanowiłam się tym nie zadręczać. Wtedy nie myślałam trzeźwo, tak naprawdę to uciekałam przed
przeznaczeniem. Wcześniej tego nie rozgryzłam, ale teraz przejmowałam kontrolę. Istniała różnica
między byciem młodym wampirem a królową.
Otworzyłam szafę i przejrzałam równo ułożone sterty butów. Żółte, skórzane sandały - idiotyczne.
Czerwone kozaki do kolan - jarmarczne. Wieczorowe czółenka od Rogera Viviera z turkusowymi
koralikami. Turkusowymi! Nie znosiłam turkusu, ale wybuliłam niemal tysiąc dolców na buty
ozdobione tym idiotycznym kamieniem. Obcasy od Fontenau w kolorze
żółtych sików, które mogłam nosić jedynie do czerni. Proste, czarne czółenka od Manolo Blahnika.
Czarne czółenka to ja mogłam kupić w Wal-Marcie za dwadzieścia dolców!
Pantofle od Marabou. Pantofle od Emmy Hope. Japonki z uśmiechniętymi buźkami... Uśmiechnięte
buźki! Skórzana buty do golfa w beżu i bieli. Nie grałam w golfa. Kowbojskie kozaki. Nie miałam
konia! Nie lubiłam nawet wychodzić do ogrodu.
Co mi odbiło? Przepuszczałam tysiące dolarów na rzeczy, które nosiłam na stopach. Moje problemy z
pieniędzmi rozwiązałyby się wieki temu, gdybym trzymała się samych klapek.
W końcu znalazłam parę starych zielonych kaloszy, w których mogłam się pokazać ludziom na oczy.
Włożyłam je i wyszłam z pokoju w poszukiwaniu torebki. Rezydencja była godna mojego stanowiska,
ale zawsze potrzebowałam trochę czasu, żeby zorganizować się i trafić do drzwi. Może powinnam
zamontować tu windy. I te wklęsłe lustra, które mają w sklepach całodobowych. Dobrze byłoby
widzieć, kto idzie korytarzem.
A skoro mowa o niespodziankach, za kolejnym rogiem natknęłam się na zbliżającego się w moją
stronę Jego Wysokość Króla Sinclaira.
Był nieskazitelnie ubrany w typowe dla niego spokojne kolory: ciemne spodnie, czarny pasek, czarna
koszula, czarny wełniany płaszcz. Ciemne ubrania sprawiały, że nawet jego oczy wydawały się czarne
jak bezgwiezdne zimowe niebo. Nie wiedziałam, w którym miejscu kończą się jego tęczówki a
zaczynają źrenice.
Miał lekko zarumienione policzki. Nie od chłodu panującego na dworze jak zwykły facet, ale od
niedawnego posiłku. Ciekawe, kogo ugryzł. Zazwyczaj starałam się o tym nie myśleć, ale skoro
porzucił swój harem (próbując jak frajer wkupić się w moje łaski), pewnie bardzo potrzebował krwi.
Może dorwał jakiegoś bandytę albo gwałciciela, tak jak ja to miałam w zwyczaju. Oczywiście dzięki
niedawnemu poszerzeniu horyzontów byłam teraz nieco bardziej otwarta, jeśli chodzi o moje ofiary.
Przecież skoro łażą po ulicach, to aż się proszą o atak. Zresztą i tak od tego nie ginęli. Cóż, teraz może
zaczną. Ale miałam inne zmartwienia na głowie.
- Wyglądasz smakowicie - powiedziałam, wyciągając do niego rękę i gładząc poły jego płaszcza. - Jak
zwykle.
- Ty... też... - odparł powoli, zatrzymując się w pół kroku i przyglądając mi się baczniej. - Pachniesz
krwią. Rozlało ci się trochę na koszulkę.
- Ojejku.
- Czy to kalosze? - Przysunął się bliżej.
- Nie sądzisz, że istnieją ciekawsze tematy rozmowy niż obuwie?
Jego boska brew się uniosła.
- Yy... cóż, tak, szczerze mówiąc, ale...
Przyciągnęłam go do siebie i pocałowałam w usta. Jego jędrne, pyszne usta. O mamo. Jak udało mi się
trzymać ręce przy sobie przez te wszystkie miesiące? Jego pokój dzieliło od mojego pięć metrów, nie
pięć kilometrów.
Jego dłonie natychmiast powędrowały po moim ciele, wsuwając się na plecach pod golf i chwytając
mnie za ramiona.
Dobrze, nie będzie z nim problemu.
Zrzuciłam z niego płaszcz i koszulę i kołysaliśmy się w przód i w tył na korytarzu, zrywając ubrania i
łącząc języki. Przelecieliśmy przez drzwi... I nie chodzi mi o to, że na nie wpadliśmy, a one się
otwarły. Zostały z nich drzazgi. Upadliśmy na krzesło albo coś podobnego... nie wiem, nie
spisywałam cholernego inwentarza, nie wiedziałam nawet, w jakim pokoju byliśmy... i po chwili
tarzaliśmy się po zakurzonym dywanie.
Jego gardło znajdowało się tuż przy moich ustach, a jego dłonie zajęte były poniżej mojego pasa.
Rozdzierał moje ciuchy, żeby mieć lepszy dostęp, a ja nie mogłam się opanować i go ugryzłam.
Zesztywniał i niemal jęknął, gdy jego ciepła, słodko-słona krew wypełniła moje usta. Jego dłonie
przyspieszyły, odgłosy darcia stały się głośniejsze i wtedy wepchnął się we mnie, wypełniając mnie w
całości. Podniosłam się, żeby zająć lepszą pozycję i oderwałam się od jego szyi.
Polizałam jego gardło, a on chwycił mnie za włosy, przekrzywił moją głowę na jedną stronę i zatopił
kły w mojej szyi. Jego brutalny pośpiech przyprawił mnie o orgazm. Uniosłam kolana i także na niego
nacierałam. Przeżyłam kolejny i pędziłam na spotkanie z trzecim, gdy zadrżał, a jego głowa opadła na
moje ramię.
- Chyba - stwierdziłam po chwili - przyda ci się nowy płaszcz.
Zaśmiał się.
- I nie tylko.
Wyprostowałam rękę i spojrzałam na zegarek nad jego ramieniem.
- Mamy jeszcze godzinkę, zanim wstanie słońce. Miałam pojechać do Scratch, ale nic się nie stanie,
jak pojadę jutro.
- Czyżby nadszedł czas na kurtuazyjną rozmowę?
- Myślałam raczej o seksie oralnym.
Stoczył się ze mnie, stanął na nogi, wziął mnie w ramiona i pogalopował do mojego pokoju.
Rozdział 12
Czy mogę spytać, co tak odmieniło twoje serce? -spytał, gdy zatrzasnął drzwi piętą i rzucił mnie na
środek łóżka.
- To nudna historia - odrzekłam, zrzucając pozostałe strzępy ciuchów. - Poza tym nie zagląda się daro-
wanemu koniu w krocze.
- To porzekadło bez wątpienia zasługuje na wyhaftowanie na makatce.
Podskakiwał na jednej nodze, usiłując rozpaczliwie pozbyć się buta. Roześmiałam się na ten widok.
Przez umysł przemknęła mi myśl. Niemal uciekła, ale udało mi się ją złapać. Ciekawe czemu nie
byłam w stanie czytać myśli Sinclaira w czasie seksu, tak jak dotychczas.
Cóż, moja głowa była wcześniej dużo bardziej pusta. Podczas seksu było w niej dla niego miejsce. Ale
teraz już nie. Ale mi to nie przeszkadzało. Od teraz wiele rzeczy miało się zmienić.
Nareszcie pozbył się tych głupich butów i dołączył do mnie w łóżku.
- Cieszę się, że tu jesteś - zapewnił. - Tak długo czekałem.
- Kochasiu, czekanie właśnie się skończyło. Myślę, że mogę spokojnie powiedzieć, że w końcu jestem
w stanie docenić twoje wszystkie wybitne umiejętności.
A mówiąc o umiejętnościach, przez chwilę kochaliśmy się w pozycji sześć na dziewięć. Wiecie, co
jest świetne w byciu wampirem? Nie musisz przerywać na zaczerpnięcie powietrza. Wszedł mi też
głęboko do gardła i wcale mi to nie przeszkadzało. Ale trzeba będzie znaleźć kogoś do naprawienia
wezgłowia. Pękło przez środek. Jedno z nas je kopnęło... no dobrze, w pewnej chwili oboje je
kopnęliśmy.
Po chwili usiadłam na nim (wiśta wio!) i radośnie galopowałam ku kolejnemu orgazmowi, gdy
usłyszałam charakterystyczny odgłos samochodu wjeżdżającego na podjazd.
- A to kto? - spytałam, spoglądając ponownie na zegarek. Hm. Piętnaście minut do wschodu słońca.
Wampir?
- Tina - jęknął. - Mogłabyś się skupić na bieżącej sprawie, najdroższa?
Tina! Zdradliwa panna „Jesteś Królową, ale Sinclair to mój ulubieniec". Tak szybko tytułowała mnie
„Wasza Wysokość" i równie szybko potrafiła mnie sabotować, ukrywać informacje, robić, co tylko
zechce, żeby za każdym cholernym razem to Sinclair był na górze.
Jego potrzebowałam, ale jej na pewno nie. Była stara - była najstarszym wampirem, jakiego znałam -
i była niebezpieczna. Musiałam się jej pozbyć.
Zsiadłam z Sinclaira i chwyciłam szlafrok, który wisiał przy drzwiach łazienki. Nie miałam czasu się
przebrać. Chciałam zająć się tym od razu.
- Elizabeth! - W głosie Sinclaira brzmiało na poły niezadowolenie, na poły zaskoczenie. - Czyżbyś
miała spotkanie, o którym zapomniałaś?
- No. - Drobiazg, którym powinnam się była zająć sześć miesięcy temu. - Wrócę. Nie kończ beze
mnie.
- Ale... - Ale ja już zbiegałam po schodach i nie usłyszałam reszty. Seks z nim zawsze był rewelacyjny
i wkrótce do tego wrócimy, ale teraz miałam na głowie coś znacznie ważniejszego. Ostatnią rzeczą,
jakiej potrzebowałam w swoim domu, był nieskończenie stary, cwany wampir, który nie dbał o moje
dobro.
Poza tym łatwo znajdę zastępcę na jej miejsce. Młodszego. Mniej niebezpiecznego. I na pewno mniej
irytującego. A mój chłopczyk na pewno nigdzie się nie wybierał. Praktycznie miałam go uwiązanego
na smyczy.
Znalazłam Tinę w holu przy wejściu - właśnie zamknęła za sobą drzwi. W zasadzie to zbiegłam sztur-
mem po schodach.
- Dzień dobry, Wasza W... - I wtedy wrzasnęła. Pewnie dlatego, że wyjęłam z kieszeni szlafroka mały,
złoty krzyżyk i rzuciłam nim w nią.
Sinclair podarował mi ten delikatny naszyjnik kilka miesięcy temu (wcześniej należał do jego zmarłej
od wielu lat młodszej siostrzyczki). Nie mogłam nosić go w domu. Na sam widok Sinclair i Tina
odczuwali ból, nie wspominając o wampirach wpadających z wizytą.
Ale (i to najlepsza część) lubiłam mieć go przy sobie. Zazwyczaj trzymałam go więc w kieszeni
dżinsów, a nocą w szlafroku.
- Tina, jeśli jeszcze nie zauważyłaś, mam dość twojego pieprzenia.
- Nie... nie... - Zrobiła unik i kuliła się w kącie. -Nie rób tego!
- Nigdy nie mów do mnie „nie".
Hm, w mojej głowie zabrzmiało to bardziej złowrogo. Nic nie szkodzi. I tak szybko połapie się, że
wszystko się zmieniło. Czas żegnać stare i witać nowe. Czy jakoś tak.
- Co się stało? - krzyknęła.
W odpowiedzi posłałam w jej stronę rozpędzoną pięść, ale była zbyt szybka i nagle okazało się, że
moja ręka utknęła po nadgarstek w ścianie.
- Niech to!
Wyswobodziłam rękę i otrzepałam ją z pyłu. Jak wezwę kogoś do naprawy wezgłowia, będzie musiał
też powiesić nową tapetę i wstawić nowe drzwi.
Ale najpierw zajmę się najbardziej palącą sprawą. Rozejrzałam się za krzyżykiem. Mogłam wbić jej to
cholerstwo prosto w czoło i to byłby koniec Tiny. Umarłaby, wydzierając się wniebogłosy, co wcale
by mi nie przeszkadzało, o ile by zdechła.
Ha! Dostrzegłam go - na podłodze obok stolika, na którym zostawiamy klucze do domu. Zchyliłam się
po niego... ale Tina chwyciła mnie za ramię i odciągnęła tak mocno, że poszybowałam na przeciwległą
ścianę.
- Ej! - Teraz naprawdę chciałam ją zabić. - Łapy przy sobie, ty pieprzona krowo.
- Przykro mi, Wasza Wysokość. - Stała całkowicie nieruchomo, na lewo od krzyża w sporej od niego
odległości. Przyglądała mi się uważnie z zainteresowaniem, jak kot patrzący na mysią dziurę. - Ale nie
dam ci się zabić. Chcę ci pomóc. Co się stało?
- To pomóż, stojąc nieruchomo - odparłam i rzuciłam się na nią. Zostałam za to nagrodzona
kopniakiem w klatkę piersiową. Spadając na ziemię, połamałam krzesło.
Cholera!
- Przez te ostatnie sto lat utrzymałaś niezłą kondycję.
- To jedna z zalet nieśmiertelności - odpowiedziała spokojnie. Szczerze mówiąc, zaimponowało mi,
jak szybko potrafiła przejść z całkowitego osłupienia do chłodnej oceny. Kolejny powód, że należało
ją zabić. -Mnóstwo czasu, żeby nauczyć się walczyć. Co się stało?
- Niewiele. Poczytałam sobie trochę. Dobra wiadomość jest taka, że wiem już wszystko o swojej
siostrze. A zła, że trzeba się ciebie pozbyć, Tina. Sorry.
- Ona zwariowała. Uważaj, Tina. Rozejrzałam się. Jessica stała w drzwiach z szarą,
pokrwawioną twarzą. Przyciskała dłoń do czoła, tamując napływ pysznej krwi. Jak mogłam pozwolić
jej tak się do nas zakraść? Jasna cholera! W tym domu było za dużo ludzi. Wszyscy oprócz jednego
lub dwóch będą musieli się wynieść.
Jessica zachwiała się lekko i złapała framugę, żeby odzyskać równowagę.
- Naprawdę zwariowała. Chyba.... Chyba za długo czytała Księgę.
- Domyśliłam się. Oj, Wasza Wysokość. - Tina pokręciła głową. - Co my teraz z tobą zrobimy?
Wkurzyło mnie to, łagodnie mówiąc.
- Te, morda w kubeł. I wypad. To sprawa wampirów. A Ty... nie ruszaj się.
Przeszłam przez pokój zbyt szybko, żeby Tina mogła mnie zauważyć... tyle tylko, że jednak
zauważyła i z łatwością zrobiła unik. Nic nie szkodzi. Dzięki temu znalazłam się bliżej krzyżyka.
Schyliłam się, żeby go podnieść. Wykończę Tinę, a potem tak się zajmę Tessi-cą, że bardziej będzie
myślała o swoich żelaznych płucach niż kapowaniu na mnie.
Usłyszałam świst na moment przed uderzeniem. Słońce musiało wstać wcześniej, bo moją czaszkę
wypełniła jasność.
A potem słońce zniknęło. Ja też.
Rozdział 13
Jęknęłam i otworzyłam oczy. Miałam niewyobrażalnego kaca. Czytałam książkę czy wychlałam litr
wódki?
Światło raziło moje oczy, a ja próbowałam ogarnąć miliony myśli wirujących w mojej głowie. Z tego
całego zamieszania wyszedł jeden pożytek: wiedziałam dużo więcej o córce diabła. Ale były też inne
sprawy, którymi musiałam...
Chwileczkę.
Światło?
Rozejrzałam się. Znajdowałam się w małym pomieszczeniu po zachodniej stronie domu. Nie było tu
żadnych mebli, tylko solidne dębowe drzwi. Mieliśmy tutaj zrobić piwniczkę na wino, ale Sinclair
zauważył, że nie można trzymać wina w tak mocno oświetlonym pomieszczeniu, mądrala jeden.
Butelki przeniesiono do piwnicy, a pomieszczenie zostało puste i ...
Światło.
To było słońce.
Wstałam - wciąż w szlafroku - i podeszłam do okna. Słońce.
Szeroko otworzyłam oczy. A potem jeszcze szerzej. Wielka, złota piłka wisiała na wysokości
czubków drzew. Chyba było późne popołudnie.
Nie widziałam słońca od swoich trzydziestych urodzin w kwietniu.
Czytałam Księgę umarłych i pozwoliłam jej zmienić się w prawdziwą sukę. Fatalnie. Naprawdę
fatalnie. Ale w zamian mogłam się budzić, kiedy wciąż świeciło słońce. A to było dobre. Naprawdę
dobre.
A ponieważ byłam królową i słońce mnie nie parzyło, mogłam wyjść na dwór. Przespacerować się i
poczuć słońce na twarzy, jego ciepło.
Próbowałam otworzyć okno, ale nie chciało nawet drgnąć. Rezydencja miała tak wiele pokoi i tak
niewielu mieszkańców, że tego okna pewnie nikt nie otwierał od pięćdziesięciu lat.
Zbyt niecierpliwa, żeby je wyważyć, i zbyt niepohamowana, żeby poczekać na spacer, rozbiłam szybę
pięścią i wyjęłam większe kawałki. Następnie wyszłam przez nie, czując się jak Starsky. A może
Hutch... Który z nich był blondynem?
Łupnęłam na ziemię dwa piętra niżej, wyplułam ziemię i przekręciłam się na plecy, żeby delektować
się słońcem. Trawa była chłodna (tegoroczny październik był łagodny jak na Minnesotę, ale i tak był
to październik), ale mnie to nie przeszkadzało. Słońce niemal już zachodziło, jednak to nieważne.
Miałam przed sobą poważne przeprosiny, ale... cóż, były dla mnie ważne i zaraz się miałam nimi
zająć.
Za minutkę.
Dziękuję, Boże. Wielkie dzięki! Całkowicie na to nie zasłużyłam. Ale i tak dziękuję.
Wspomnienia z poprzedniego wieczoru wkradły się do moich myśli, rujnując mi opalanie. Niestety
Księga nie oferowała amnezji.
Wypadki zeszłego wieczoru przemknęły mi przez głowę. Próby zabicia Tiny... która mistrzowsko
skopała mi tyłek. Było mi wstyd, że nakopał mi ktoś o połowę ode mnie mniejszy, ale cieszyłam się,
że mi się nie udało. I te okropne rzeczy, które powiedziałam Marcowi. Był dla mnie dobrym
przyjacielem, a ja nazwałam do Doktorem Pijawą.
A Jessica... Och, Jess. Spieprzyłam sprawę. Prędzej się podpalę, niż kiedykolwiek znów cię
skrzywdzę. Jesteś najlepszą przyjaciółką, jakiej może sobie życzyć wampir. Tak, to brzmi nieźle.
Powtórzyć w razie potrzeby. I jeszcze raz powtórzyć. Boże, jeśli tylko zechce mnie wysłuchać,
najbliższe trzydzieści lat będę ją przepraszała. Niech tylko mnie wysłucha, proszę.
A Sinclair... Jęknęłam i zakryłam ręką oczy. Podstępny seks z Erikiem Sinclairem! Było to niemal
równie paskudne jak ugryzienie Jessiki. Byłam na siebie wściekła, że go wykorzystałam, i wściekła na
niego, że mi na to pozwolił.
I że nie zauważył, że byłam opętana! Jak taki drobiazg mógł ujść jego uwagi? Gnojek zauważał, gdy
mucha wylądowała po drugiej stronie ulicy, ale nie zauważył, że zmieniłam się w Supersukę?
Usiadłam, poirytowana i zniesmaczona, i usłyszałam charakterystyczne klik! naboju umieszczanego
w strzelbie. Byłam na wystarczająco wielu polowaniach na kaczki z mamą, żeby rozpoznać ten
dźwięk (było to w czasach sprzed PETA. A teraz są czasy po PETA -zrobili się zbyt ekstremalni jak na
mój gust).
Rozejrzałam się. Marc stał jakieś dwadzieścia metrów ode mnie, trzymając moją starą dwunastkę.
Czytałam kiedyś taką statystykę... Ludzie, którzy trzymają w domu broń, częściej padają jej ofiarą niż
ofiarą innej formy przemocy.
Ponieważ miał mnie na muszce, milcząco obiecałam sobie zwracać na przyszłość więcej uwagi na
tego typu statystyki.
- Yy, już nie jestem niebezpieczna - zapewniłam.
- Yhym - mruknął. Nie miał na sobie fartucha ani butów, tylko dżinsy i koszulkę z Tori Amos. Albo
nie musiał dziś pracować, albo wziął wolne, żeby pomóc swojej psychotycznej, nieumarłej
współlokatorce. - Wszystko w porządku? Nie poraniłaś się, wyłażąc przez okno?
Chciał wiedzieć, czy nic mi nie jest! Niemal zapomniałam, że trzyma strzelbę.
- Nie. To znaczy nie, nie pocięłam się, a nie nie, że nie jest w porządku. Jest w porządku. Teraz,
znaczy.
- Erie usłyszał, jak wychodziłaś.
- Okej. Yy, co masz zamiar z tym zrobić?
- Cóż. - Podszedł o krok bliżej, ale nie opuścił lufy. - To cię nie zabije, ale na pewno spowolni. Umiesz
uskoczyć przed kulą, ale Tina sądzi, że przed śrutem nie uskoczysz.
- Tina pewnie ma rację. Nic jej nie jest?
- Co ty. - Nieco się uśmiechnął. - Wygrała, nie pamiętasz?
- Pamiętam. - Westchnęłam i położyłam głowę na kolanach. - Niestety wszystko pamiętam. Pewnie
nadszedł dobry czas na płaszczenie się. Przepraszam za to,
co powiedziałam, Marc. - Spojrzałam na niego. - Nie miałam tego na myśli. Byłoby mi bardzo
przykro, gdybyś się wyprowadził.
- Yhym.
- Serio, Marc. Tak mi przykro. Spieprzyłam sprawę.
- Okej.
Broń pozostała w górze.
- Czy... czy wszyscy są w środku?
- No. Tina wciąż odpoczywa, ale Erie, Jess i ja jesteśmy na nogach. Próbowaliśmy ustalić... nieważne.
Ustalić, co ze mną zrobić, gdy zajdzie słońce, a ja wciąż będę opętana. Niemal się uśmiechnęłam:
Sinclair nie sądził, że obudzę się o czwartej po południu.
- Kiepskie więzienie - Nie mogłam się powstrzymać od uwagi. - Okno miało szybę.
- Liczyliśmy, że efekt ustąpi.
- No to mogę wejść do środka? Nareszcie strzelba nieco opadła.
- Co masz zamiar zrobić?
- Płaszczyć się, aż wszystko naprawię. I nawrzesz-czeć na Sinclaira. Uwierzysz, że nie zauważył, że
byłam psycholem?
- No cóż... on też jest trochę urażony.
- On jest urażony?
- No.
Zauważyłam, że Marc nie zabezpieczył broni. Może wierzył, że znów jestem sobą, ale nie miał
zamiaru ryzykować. Zasmuciło mnie to - wcześniej nigdy nie był nieufny w mojej obecności.
Ciekawe, co jeszcze się zmieniło.
Rozdział 14
Spójrzcie, kto poczuł się lepiej! - zawołał Marc, gdy z wahaniem weszłam do jednego z pokoi
herbacianych.
- Yy, cześć - przywitałam się. A po chwili: - A co to tutaj robi?!
I nie miałam na myśli Sinclaira (choć po ostatniej nocy wcale nie cieszyłam się na jego widok).
Wskazywałam na Księgę umarłych, która z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu leżała na stole
obok cukiernicy.
- Ja też postanowiłem trochę poczytać - odrzekł Sinclair. Wyglądał, jakby bawił się w posąg: siedział
sztywno jak figura szachowa. - Oczywiście przerwałem po kilku stronach.
- Słuchaj, miałeś rację, przyznaję. Nie powinnam była tego czytać. To był wielki, głupi, idiotyczny
błąd.
- Naprawdę głupi - dodał usłużnie Marc.
- Naprawdę głupi - zgodziłam się, wciąż patrząc na Sinclaira. - A ty nie powinieneś uprawiać ze mną
seksu.
- To ty rzuciłaś się na mnie - zauważył, ośmielając się na urażony ton. - I wyszłaś przed czasem.
- No tak, ale dlatego, żeby byłam całkowicie opętana! A ty nawet nie zauważyłeś! - Hm, to moje
płaszczenie nie szło tak, jak zaplanowałam. Ale i tak nie mogłam pohamować urazy. - Jak mogłeś nie
zauważyć?
Wstał. Łatwo było zapomnieć, jakim był potężnym facetem, gdy siedział taki grzeczniutki za stołem.
Ale gdy wstał - zbyt szybko, żeby człowiek mógł zauważyć jego ruch - górował nad wszystkimi. Marc
aż się wzdrygnął i nic dziwnego. Sama ledwo powstrzymywałam wzdrygnięcie.
- Mam rozumieć - spytał cicho - że jedynym powodem, dla którego zdecydowałaś się na intymność ze
mną, kilkukrotnie, było szaleństwo?
- Cóż. - O rany, to zabrzmiało kiepsko. A on wyglądał... nie na zdruzgotanego, ale jakby przygoto-
wywał się na wielkie rozczarowanie. - Yy... Erie, nie chodzi o to, że nie uważam cię za atrakcyjnego
faceta. Wzajemny pociąg nigdy nie był problemem.
Byłam tak skupiona na tym, co zrobiłam Marcowi, Tinie i Jess, że nie pomyślałam, jak mógł po tym
wszystkim poczuć się Erie. No ale... był facetem. Bzyknął mnie. Kilka razy! Myślałam, że mu to nie
będzie przeszkadzało i raczej ochrzani mnie za Księgę, ale... Nie sądziłam, że zranię jego uczucia.
Cholera, nie sądziłam, że w ogóle mogę go zranić.
Na miłość boską, przecież był królem wampirów.
- W każdym razie... - wciąż starałam się rozgryźć, jak dokończyć to zdanie, nie włażąc na minę i nie
raniąc Erica jeszcze bardziej.
- Ojej, spójrzcie na to - zawołał z nadmiernym zapałem Marc. - Strzelba! Nie moja. Zaniosę ją
z powrotem do twojej szafy, Betsy. Hm, może lepiej do mojej.
Wyszedł pospiesznie.
- Zabezpiecz ją i wyjmij naboje - krzyknęłam za nim.
- Nieważne - cicho powiedział Erie, a ja odwróciłam się do niego. Znowu usiadł i nie patrzył na mnie.
Tamta chwila, czymkolwiek była, minęła. - I tak odpowiedziałaś na moje pytanie.
- Erie.
- Elizabeth, nie mogłem nie zauważyć, że nie śpisz.
- Zgadza się. Tobie to nic nie umknie. - Usiadłam naprzeciwko niego. - Byłam na dworze i opalałam
się, kiedy przyszedł po mnie Marc. Wiem, że czekają mnie spore przeprosiny. Gdzie Tina?
- Wciąż odpoczywa.
Bardzo dziwnie na mnie patrzył
- Aż do zachodu słońca, oczywiście. Mówisz, że byłaś na zewnątrz? Słyszałem pęknięcie szyby, ale
nie mogłem uwierzyć...
- No. Było świetnie! Gdybyś tak mógł wyjść ze mną. Promienie słońca były takie przyjemne.
- Słońce spopieliłoby mnie w ułamku sekundy.
- No tak. Sorry. Od sześciu miesięcy nie byłam na zewnątrz w ciągu dnia, więc była to dla mnie
ogromna frajda, serio.
- Tina nie widziała słońca od ponad stu lat - przypomniał, wciąż patrząc na mnie jak na nowy gatunek
owada.
- No to jej o nim opowiem. Jak tylko, no wiesz, naprawię wszystko. Choć nie wiem, ile mam z nią do
naprawiania. W końcu to ona skopała mi tyłek. Szkoda że tego nie widziałeś - zażartowałam, próbując
rozładować atmosferę.
- Przegapiłem, bo czekałam na twój powrót do łóżka - wyjaśnił beznamiętnie, a ja niemal się skuliłam.
- Czy... - Chciałam to naprawić. Nic nie przychodziło mi do głowy. Dokończyłam zdanie,
nienawidząc tego, że zabrzmiałam jak mały, smutny dzieciak, a nie dorosła kobieta. - Czy ty naprawdę
nie zauważyłeś?
- Byłem... rozkojarzony. Możesz być pewna, że to się więcej nie powtórzy.
Jego twarz była taka nieruchoma, taka zimna. Musiałam stamtąd wyjść. Od razu. W tamtej sekundzie.
- Gdzie Jessica?
- Oczywiście chowa się przed tobą. - Chwycił Księgę i wstał. - Lepiej to odłożę. Skoro wróciłaś do
zdrowia, nie ma potrzeby dalej jej czytać. Żegnam.
I tyle.
Rozdział 15
Jessica? - Cicho zapukałam do drzwi. - Jess? Tu Bets. Mogę wejść?
Milczenie. Słyszałam, że jest w pokoju, ale nie chciała ze mną rozmawiać. Pff. Mogłam znieść
wszystko - śmierć, tortury, podróbki - ale nie ciche dni.
- Jess? Spieprzyłam sprawę, słonko. Naprawdę, naprawdę poważnie. Tak mi przykro. Przepraszam, że
cię uderzyłam, ugryzłam i powiedziałam te paskudne słowa. - Wypowiedzenie swoich grzechów
sprawiło, że poczułam się jeszcze gorzej, jeśli to w ogóle było możliwe. - Czy mogę wejść? Proszę.
Cisza. Kto mógł ją winić? Też bym ze sobą nie gadała.
- Jess, wpuść mnie, słoneczko. Nie lepiej zobaczyć osobiście, jak się płaszczę? Przygotowałam
naprawdę dobre płaszczenie, wolisz tego nie przegapić.
Cisza.
- Cóż - odkaszlnęłam. - Chciałam ci powiedzieć, że już nie jestem opętana i przepraszam za... no
wiesz. Za wszystko. Ja... yy... będę w domu, jakbyś chciała pogadać. Czy coś. Dobrze? No dobrze. To
idę sobie.
Zatrzymałam się, czekając, aż nagle otworzy drzwi i krzyknie, żebym zaczekała. W filmach zawsze
tak było. Po chwili odwróciłam się i zeszłam po schodach do holu.
Będzie dużo trudniej, niż myślałam. Schrzaniłam po całości, a wszystko dlatego, że wolałam poczytać
Księgę umarłych zamiast Przeminęło z wiatrem. Czułam się jak Scarlett po przejściu jankesów przez
Tarę, tylko brzydsza.
Marc i Tina czekali na mnie na samym dole schodów i rozmawiali. Oparłam się pokusie, aby ich pod-
słuchać - w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin popełniłam wystarczająco dużo błędów - i
powoli podeszłam do nich.
- Lepiej się czujesz, Wasza Wysokość? - spytała Tina.
Jej uśmiech wyglądał autentycznie. Marc też wydawał się w porządku. Miał nieco spięte ramiona, ale
ogólnie wydawał się dość swobodny.
- Yhym. Słuchajcie...
- Cieszę się, że nic ci nie jest. Przepraszam za takie potraktowanie twojej osoby. Ja...
Złapałam ją za jej drobne dłonie i spojrzałam w wielkie, fiołkowe oczy.
- Tina, to ja jestem ci winna przeprosiny. Dałam ciała!
Kącik jej ust drgnął, gdy próbowała wyswobodzić dłonie.
- Wasza Wysokość, skądże.
- Wiem, że tak. Czuję się fatalnie, wiedząc, że chciałam cię zabić. Jestem szczęśliwa, że mi nakopałaś.
Upokorzona, ale szczęśliwa. Nie wiedziałam, że potrafisz tak się bić!
Zaśmiała się i odgarnęła jasną grzywkę z oczu.
- Miałam szczęście. Muszę przyznać, że gdy rzuciłaś we mnie naszyjnikiem, miałam chwilę kryzysu.
- Bardzo cię przepraszam.
- Ja też... Jestem szczęśliwa - dodała ze wzruszającą szczerością - że lepiej się czujesz.
- O tak, jestem już całkowicie nieopętana.
- I... wstałaś, gdy słońce jeszcze nie zaszło.
- No. Daj się opętać, zdobądź nową umiejętność -zażartowałam. - Najgorszy handel w moim życiu.
- Hm - odrzekła, patrząc na mnie tak samo jak Sinclair. Gdy ona na mnie tak patrzyła, też nie było
przyjemnie.
- Szkoda że nie widziałaś jej, jak się tarzała po trawie jak wielki blond szczeniak - wspominał Marc.
-Miałem niezły ubaw.
- Milczeć - rozkazałam, ale nie mogłam powstrzymać się od uśmiechu. Miła odmiana po ostatnich wy-
darzeniach.
Rozdział 16
Mam dobre wieści! - krzyknęłam. - Wiem, jak wytropić moją siostrę!
- Czemu mamy spotkanie w korytarzu? - spytał Sinclair, spoglądając znad notatek po raz pierwszy
tego wieczoru.
- Żeby Jessica wiedziała, co się dzieje, matołku -odrzekłam. - W każdym razie sądzę, że możemy
wyśledzić moją zaginioną siostrę i poprosić, żeby nie opanowywała świata! Jasne? Czyli coś dobrego
wyszło z tego całego szajsu, nie?
Marc potarł ucho.
- Od czego chcesz zacząć?
- Wiem, że urodziła się tutaj, w mieście, szóstego czerwca 1986 roku!
- Szósty, szósty, osiemdziesiąty szósty? - spytała Tina. - Ciekawe.
- Raczej żałosne! Co, gramy teraz w Omen? A wracając do tematu, możemy zawęzić krąg poszukiwa-
nych do dziewczynek urodzonych przez Ant szóstego
czerwca osiemdziesiątego szóstego. Ile takich może być? Pewnie jedna, nie?!
- Nie musisz krzyczeć - uciszał mnie Marc. - Drzwi nie są aż takie grube.
- Uda ci się odnaleźć akta? U Ant powiedziałeś, że spróbujesz!
Wykańczało mnie to spotkanie. I czemu Sinclair nawet na mnie nie patrzył? Pewnie wciąż był
wściekły za wczorajszy wieczór. Oczywiście ani słowa o tym, że nie zauważył mojego opętania.
Poczułam nową falę irytacji, ale postanowiłam ją zgnieść. Nie miałam prawa zgrywać ofiary.
- Marc?!
- Cholera, słyszę cię. - Potarł ucho. - Nie powinno być z tym zbyt wiele kłopotu.
- A co z ochroną danych osobowych? - spytała Tina.
- Co powiedziałaś? - wrzasnęłam. - Chcesz wiedzieć, jak obejdziemy ochronę danych osobowych?
Oboje wyglądali na rozdrażnionych, ale Marc odrzekł:
- Ujmę to tak: zazwyczaj nie lubię węszyć w aktach cudzych pacjentów. Ale żeby znaleźć córkę sza-
tana i ocalić świat, jestem gotów zrobić wyjątek. Tina, jeśli ty albo Erie pójdziecie ze mną, na pewno z
łatwością miniemy recepcję.
- W porządku - zgodziła się Tina.
- Chcesz iść z nami? - krzyknęłam.
- Nie trzeba - zapewniła Tina, odsuwając się ode mnie. - Zajmiemy się tą sprawą za ciebie, Wasza
Wysokość. Poza tym... - Spojrzała na zamknięte drzwi pokoju Tessiki. - Masz inne zmartwienia na
głowie.
- Właśnie! No dobra, a było tak! Jeśli chcesz wiedzieć!
- Ja chciałbym wiedzieć, ile jeszcze potrwa to spotkanie - mruknął Sinclair.
- Diabeł znudził się w piekle i postanowił przyjść na Ziemię na jakiś czas! Opętał Ant, gdy ta była w
ciąży! A potem wrócił do piekła!
- Wiesz o tym wszystkim? - spytał, ponownie podnosząc wzrok.
- Tak! Księga mi powiedziała! To znaczy nie powiedziała, ale jak czytałam, to tak jakby wiedziałam
resztę!
- Czyli twoja macocha naprawdę była diabłem przez niemal rok?
- Tak!
- Niesamowite - odrzekła zdumiona Tina.
- Nie aż tak! Bardziej niesamowite jest to, że była opętana przez diabła przez niemal rok i nikt nie
zauważył niczego dziwnego!
Co to było? Chyba usłyszałam stłumiony śmiech po drugiej stronie drzwi. Wytężyłam słuch, ale nic
więcej nie usłyszałam. Cholera.
- Muszę przyznać, że to niespodzianka - stwierdził Marc. - Ale ty nie wydajesz się zaskoczona.
- Wychowałam się z tą kobietą. Diabeł sądził, że będzie idealnym naczyniem... Sam tak powiedziałeś,
Marc. - Zmęczyłam się krzykiem, więc przez chwilę mówiłam normalnie. - Straciła niemal rok życia,
a gdy się ocknęła, pewnie całkowicie spanikowała. Porzuciła dziecko i próbowała uporządkować
życie. Potem udało jej się namówić mojego ojca do małżeństwa. W końcu dostała to, czego chciała.
- Ale jakim kosztem? - spytał Sinclair. Siedział po turecku po mojej prawej stronie i spojrzał na mnie
niemal palącym spojrzeniem. Chwila minęła i wrócił do swoich notatek.
- No dobrze - mruknęłam z wahaniem. - Dobra! Diabeł wrócił z powrotem do piekła, Ant rozbiła mał-
żeństwo moich rodziców, moja siostra trafiła do rodziny zastępczej, a teraz musimy ją znaleźć, zanim
przejmie władzę nad światem!
- Ciekawy plan - skwitowała Tina, zakrywając dłonią uśmiech.
- Pozwól, że zauważę - odezwał się Sinclair - że przeznaczeniem twojej siostry jest rządzenie światem.
Jak pamiętasz z ostatniej lektury, Księga nie pozostawia wiele miejsca na interpretację. Wątpię, czy
uda nam się zrobić cokolwiek, aby powstrzymać córkę szatana przed wypełnieniem swojej woli.
- No to chociaż spróbujemy! - odkrzyknęłam. -Nie możemy nie spróbować!
Wzruszył ramionami.
- Jak chcesz.
A żeby wiedział, że tak wolę. Gdyby jeszcze udało mi się go oderwać od jego ukochanych notatek,
może znowu zrobiłoby się tu normalnie. Co u diabła tak go pochłaniało? Testament spisywał? Listę
zakupów? Przechyliłam się, żeby zerknąć, ale pisał w języku, którego nie znałam.
- Okej, koniec spotkania! - wrzasnęłam. - Chyba że ktoś chce coś dodać.
Odwróciłam się w stronę drzwi Jessiki, ale się nie otworzyły.
Czyli jednak koniec.
Nazajutrz po południu pojechałam do biura mamy na uniwerku. Tina jeszcze nie wstała, Jessica wciąż
mnie unikała, Marc gdzieś zniknął, a gdybym miała dalej znosić chłód Sinclaira, nabawiłabym się
odmrożeń.
Wieczorem dowiemy się, czego - jeśli czegokolwiek - dowiedzieli się Tina i Marc, ale teraz czekanie
doprowadzało mnie do szaleństwa. Cała ta sytuacja doprowadzała mnie do szaleństwa.
Zatem jak każdy zagubiony, samotny wampir bez przyjaciół, zatęskniłam za mamusią.
Od dwudziestu lat miała ten sam obskurny gabinet - widać etat nie oznaczał budżetu na wystrój
wnętrz. Dojechałam do niej błyskawicznie.
Na szybie w jej drzwiach wygrawerowano „Dr Elise Taylor, Wydział Historii". Specjalizowała się w
wojnie secesyjnej, a zwłaszcza w bitwie pod Antietam. Ile ja się o tym nasłuchałam w dzieciństwie!
Usłyszałam jej głos na korytarzu, zanim dostrzegłam jej sylwetkę na tle drzwi. Otworzyła je w
połowie i wciąż ciskała gromy na kolegę:
- Nie pójdę na to i mnie nie zmusisz Bob, za nic na świecie.
Ale wtedy zobaczyła, że na nią czekam. Otwarła buzię, a jej zielone oczy wyszły na wierzch.
Śnieżnobiałe włosy jak zwykle próbowały uciec ze schludnego koka: wyglądała jak studentka z
czasów wojny secesyjnej. Zatrzasnęła drzwi przed biednym Bobem i podbiegła do mnie.
- Betsy! Nie śpisz! - Wyjrzała przez okno, spojrzała na mnie i znowu za okno. - Boże drogi, co ty tu ro-
bisz?
- Niespodzianka - zawołałam, wyciągając do niej ręce. Wskoczyła w nie: byłam od niej wyższa o
głowę od czasu, gdy skończyłam dwanaście łat, i mnie ścisnęła. - Pomyślałam, że wpadnę.
- Uwielbiam, jak wpadasz. To co się stało? To część bycia królową? Oo! - Jej dłoń powędrowała do
ust. -Właśnie zdałam sobie sprawę... to znaczy, że możesz przyjść na przyjęcie Antonii.
Wyszczerzyłam się w uśmiechu.
- Dzięki. Nawet o tym nie pomyślałam. Ha.
- Więc... co się stało?
Opowiedziałam jej niemal wszystko: o czytaniu Księgi, o opętaniu, o tym, co zrobiłam Jessice,
Marcowi i Tinie. Sinclaira pominęłam. Mama nie musiała wiedzieć o moim żałosnym życiu
seksualnym. Poza tym była tak zauroczona Sinclairem, że pewnie by się na mnie zezłościła. Nie
wspomniałam także o diable i jego córce. Mama była tolerancyjna, ale i tak lepiej było podawać jej
informacje w przyswajalnych dawkach.
- ...i Jess wciąż się przede mną chowa. Nocą śpi, ale zamyka drzwi na klucz. Kiedyś nie kładła się
przez całą noc, bo ja byłam wtedy na nogach. Naprawdę spieprzyłam sprawę, mamo. Sorry za język. A
najgorsze jest to, że jestem w tym bagnie tylko i wyłącznie z mojej winy. Sinclair przestrzegał mnie
przed Księgą, ale nie słuchałam. A zapłaciła za to Jess. Wszyscy za to zapłacili.
- Ty też, kotku - pocieszała mama, a jej oczy były pełne współczucia. O taaak. Matczyna miłość... była
jak wejście do sauny: ciepła, ale trudno w niej oddychać. - Wciąż za to płacisz. To oczywiste, że
Jessica jest
urażona. Ale przyjaźnicie się od siódmej klasy. Mała napaść tego nie zmieni.
- Tak myślisz?
- Tak - zapewniła stanowczo i od razu poprawiła mi humor. - Wasza przyjaźń przetrwała nawet śmierć.
To też przetrwa. Tylko ciągle przepraszaj. Codziennie. Poza tym trochę skruchy dobrze ci zrobi,
skarbie.
- Dzięki, mamo.
- Domyślam się, że Tina i Marc ci wybaczyli.
- No, na to wygląda. Tina od początku nie wydawała się na mnie zła, a Marc zrobił się trochę spięty w
moim towarzystwie, ale jest dla mnie miły. Została tylko Jessica.
I Sinclair. Ale nie dałabym rady powiedzieć mamie wszystkiego o swoim gównianym zachowaniu.
- Słonko, to nie twoja wina. To ta Księga. Oprawiona w ludzką skórę i pisana ludzką krwią, mówisz?
Musi być bardzo stara... pewnie sprzed... cóż... wszystkiego. -Jej oczy patrzyły na mnie, ale zdawały
się mnie nie widzieć. Znałam to spojrzenie. - Co bym dała, żeby... Trzymacie ją w biblioteczce?
- Mamo. Serio. Jeśli zobaczę cię w pobliżu, wrzucę ją do kominka. Może i tak to zrobię. Nie będzie
żadnej Księgi. Żeby wiedziała, że nie żartuję, odegrałam Nazistę od Zupy. Obie uwielbiałyśmy
Seinfelda. - Nie będzie żadnej Księgil
- Betsy, tak nie można. - Była poważna i karcąca. Zdecydowanie nie przepadała za paleniem książek.
-Jest dosłownie bezcenna. Pomyśl, co mogłybyśmy...
- Jest bezcennym wyrzutem na moim tłustym sumieniu. Nie zbliżysz się do niej, jasne? Ona istnieje
od zawsze i nawet Sinclair nie przeczytał jej w całości, tylko tyle, żeby mnie zadręczać. Mówię serio,
mamo. Obiecaj, że nie spróbujesz jej czytać.
- Obiecam, jeśli ty obiecasz, że jej nie spalisz.
- Dobrze, obiecuję. I dzięki za pocieszenie, ale nie mogę winić Księgi za swoje zachowanie. Nikt nie
przystawił mi pistoletu do broni i nie kazał czytać. To była moja decyzja. Muszę się pogodzić z Jess.
- Przepraszaj dalej. Teraz będziesz miała na to więcej czasu.
Znowu wyjrzała przez okno.
Pochyliłam się i oparłam głowę na jej ramieniu.
- Masz rację. Nie przestanę.
Pomasowała mi plecy i razem obejrzałyśmy zachód słońca.
Rozdział 17
Wymagało to trochę wysiłku - powiedział Marc do elektronicznej niani - ale się udało. Odbiór.
- To nie walkie-talkie, a ty nie jesteś kierowcą ciężarówki - odparłam poirytowana. - I niby ile wysiłku
to wymagało? Zaczęliście wczoraj wieczorem.
- Ej, następnym razem sama sobie szukaj zguby. A przy okazji, nazywa się Laura.
Siedzieliśmy w kuchni - wszyscy oprócz Jessiki -i dowiadywałam się o swojej zagubionej -
odnalezionej siostrze. Cała trójka nie była zadowolona z moich pokrzykiwań w stronę zamkniętych
drzwi Jessiki, więc Marc przyniósł zestaw elektronicznych niań. Rano wstawił jedną do pokoju
Jessiki, gdy wyszła, a reszta z nas spała.
Chyba nie miała nic przeciwko, a przynajmniej nie znaleźliśmy roztrzaskanych kawałeczków w
śmieciach.
Chwileczkę.
Laura?
- Dzieciak diabła ma na imię Laura?
- Laura Goodman. - Tina zachichotała.
- To dopiero durne.
- Niemal tak absurdalne imię jak Betsy dla królowej wampirów - odezwał się Sinclair.
Czy to był wredny komentarz czy wredny-miły komentarz? Czyżby przechodziła mu złość? I czemu
tak mnie to obchodziło? Przecież to on zazwyczaj miał u mnie krechę.
Muszę przyznać, że ta zamiana ról wcale mi nie odpowiadała. Ale co mogłam zrobić? Miałam
przeczucie, że przepraszanie za seks jedynie pogorszyłoby sprawę. A było już wystarczająco źle.
- No to czego się jeszcze dowiedzieliście?
Było tego sporo, jak się okazało. Na całe szczęście Laura została adoptowana po jakichś dziesięciu se-
kundach od porzucenia przez Ant przez Goodmanów, którzy osiedlili się w Farmington, gdzie
dorastała. Co więcej, Laura była studentką na tutejszym uniwerku i miała mieszkanie w Dinkytown.
Mama pewnie będzie mogła mi pomóc.
- Nawet nie było tak trudno się tego dowiedzieć -dodał Marc. Odwrócił się do Tiny. - Jutro mam ocenę
okresową. Pójdziesz ze mną do pracy?
Przewróciła oczami i znowu się zaśmiała.
- Oj, Marc.
- Można się było tego spodziewać - przyznałam. Miałam duży szacunek dla złowieszczych mocy
Tiny. Hej, próba zabicia jej mogłaby zostać odczytana jako komplement! Żałosny, smutny
komplement. - Jeśli istnieje ktoś, kogo Tina nie potrafi oczarować wampirzym urokiem, to go jeszcze
nie spotkałam.
- Potrzebowaliśmy mniej uroku, niż można by sądzić. Wszyscy chętnie mówili o, no, o wszystkim.
O adopcji i o tym, gdzie teraz jest i co robi. Mamy nawet jej numer telefonu.
- No to super. - Chyba. To dobrze, nie? No! Czas odzyskać kontrolę nad tym spotkaniem. Zakładając,
że kiedykolwiek ją miałam, - To w takim razie teraz... co? Idziemy się z nią zobaczyć? Wytropimy ją
w jej piekielnej norze... Dinkytown, zgadza się? Powiemy jej, że mamy na nią oko i lepiej żeby nie
wypełniała swojego przeznaczenia, bo jak nie... To co?
- Na wszystko przyjdzie czas - uspokajał Sinclair. Ponieważ ostatnio tak mało się odzywał,
ucieszyłam się, że włączył się do rozmowy. - Najpierw musimy ją znaleźć.
- Razem?
Przeszył mnie swoim mrocznym spojrzeniem. Co było równie nieprzyjemne, jak zabrzmiało.
- Nie powinnaś sama rozmawiać z dzieckiem szatana. Oczywiście pójdę z tobą.
- Oczywiście. - Uśmiechnęłam się do niego, ale nie odwzajemnił uśmiechu.
- Koniec spotkania - oznajmił Marc do elektronicznej niani. - Bez odbioru.
Rozdział 18
Pomaga w kościele - dziwiłam się. - O. Mój. Boże! Ona pomaga w kościele!
- Ile razy byś powtarzała to na głos - rzekł Sinclair - to wciąż będzie prawda.
Łaziliśmy za grupą dzieciaków - dziewczyn przed dwudziestką - przez ostatnie dwie godziny. Nie
byłam pewna, która z nich jest moją siostrą - były tam trzy blondynki, dwie brunetki, a nawet jedna
rudawa. Przeszły z uniwerku (mama pomogła nam, podając plan zajęć Laury, czym złamała ze
dwadzieścia zasad regulaminu) do mieszkania w Dinkytown, a teraz kierowały się w stronę lokalnego
kościoła prezbiteriańskiego.
- Są jak stado - zauważył Sinclair.
- Typowe dla dziewczyn w tym wieku. E tam, w każdym wieku. Podróżują kępami. Jak włosy!
- Urocze.
Siedzieliśmy w passacie Sinclaira. Wiem, wiem, król i królowa wampirów jeżdżący niebieskim passa-
tem? Trzymał dobre samochody: kabriolet (mustanga, który jak na ironię był kabrioletem), spidera i
kilka in-
nych ładnych aut, których nazw nie znałam, chwilowo w ukryciu.
Może wcześniej wyciągał z garażu te ładne, żeby mi zaimponować, ale teraz, gdy taniec godowy się
skończył, nadszedł czas na passata.
Absurdalne.
Prawda?
- Wchodzę - poinformowałam. Poczekałam, aż mnie pouczy, ostrzeże, żebym nie była nierozważna,
nakaże ostrożność, uprze się, że dziecko szatana musi się znaleźć w miejscu, do którego i on będzie
mógł pójść.
Zamiast tego rzucił:
- Dobry pomysł. Musimy się dowiedzieć więcej
0 tej dziewczynie.
- No to idę. Poczekasz tu na mnie, nie?
- Mhm.
Znowu patrzył na kościół. Mogłabym zacząć się rozbierać, a i tak pewnie nie oderwałby wzroku.
- Ej, jak to możliwe, że dzieciak diabła może wejść do kościoła, a ty nie?
- Ją spytaj - odparł.
- Może jak się bliżej poznamy - stwierdziłam
i wysiadłam z passata, żeby przejść na drugą stronę ulicy.
Otworzyłam drzwi i weszłam do kościoła z nadzieją, że Sinclairowi to zaimponuje. Juppi dla
królowej!
Pff, znowu to samo - czemu królowej w ogóle na tym zależało?! Czemu królowa była taką żałosną
ofiarą losu, która potrafiła spławić faceta, gdy ten ślinił się na
jej widok, ale gdy tylko zaczął ją ignorować, nie mogła przestać o nim myśleć? I czemu królowa
mówiła o sobie w trzeciej osobie?
Ale musiałam przyznać, że tak bardzo skupiałam się na wściekłości na Sinclaira za przeróżne
krzywdy, jakie mi wyrządził, że przyzwyczaiłam się do jego obecności. Do tego, że się o mnie
martwił, że zawsze był gotów poświęcić się dla innych - cały Sinclair. Gdy nie był podstępny i
tajemniczy.
Skup się, idiotko. Zamiast w głównej części kościoła, tej z ławami, znalazłam się w jadalni pełnej
stołów i krzeseł. Chichot i szczebiotanie dziewczyn dobiegało z dalekiego kąta. Najwyższa,
najbardziej blond i najładniejsza pomachała do mnie, powiedziała coś do przyjaciółek i ruszyła w
moją stronę.
Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że nie mam przykrywki. Żadnej.
- Cześć - przywitała się z uśmiechem. Miała na sobie białą koszulę na guziki, nieskazitelnie czystą i
wyprasowaną, a do tego spodnie khaki i mokasyny. Schodzone, stare, zniszczone, ohydne mokasyny
bez skarpet. Miała długie i ładne włosy. Blond pasma wyglądały jak surowy jedwab. Odgarniała je z
twarzy białą opaską. Miała idealne oczy, niebieskie w odcieniu nieba. Irytująco nieskazitelną cerę,
kremową z brzoskwiniowymi refleksami i całkiem bez piegów. Zero makijażu - nie potrzebowała go.
I uśmiechała się do mnie tak miło w tych zwyczajnych, codziennych ciuchach, że od razu wiedziałam,
że jest jedną z tych pięknych dziewczyn, które nie zdają sobie sprawy ze swojej urody. Musiałam
wykorzystać
cala swoją moc królowej nieumarłych, żeby od razu jej nie znienawidzić.
- Czemu ty i twój przyjaciel nas śledzicie?
- Yy... - Ponieważ jako król i królowa wampirów sądzimy, że ty albo któraś z twoich przyjaciółek jest
córką diabła (albo co gorsza, córką Ant) i powinna zostać powstrzymana, zanim przejmie kontrolę nad
światem. Witaj w rodzinie! A teraz spadaj! - Szukamy.... Szukamy Laury. Laury Goodman.
- To ja - powiedziała, wyciągając szczupłą, bladą dłoń do uścisku. Chwyciłam ją bez zdziwienia. Była
zbyt wysoka (tak wysoka jak ja), zbyt ładna, zbyt idealna. A wiadomo, że diabeł owija się w ładne
opakowanie. - W czym mogę pomóc?
- Cóż, chodzi o to...
- Laura! - zawołała jedna z jej paczki. - Idziesz? Ta impreźa sama się nie zorganizuje.
- Już idę - odpowiedziała i odwróciła się do mnie. -Tak?
- To osobista sprawa. Masz czas dziś wieczorem? Albo jutro? Może skoczymy na kawę i
porozmawiamy?
- Dobrze - zgodziła się. Nie wyczuwałam strachu, z czego się ucieszyłam. Była naprawdę ufna... albo
przerażająco potężna i nie bała się takich jak ja. - To może lunch jutro? U Kahna?
- Oo, uwielbiam Kahna! - Czyli nie mogłyśmy tam iść. Jeśli nie mogłam zjeść ich pysznego makaronu
z czosnkiem, cebulką i jagnięciną, nie miałam zamiaru patrzeć, jak robi to ktoś inny. - Tylko że lunch
mi nie pasuje.
- Jutro mam zajęcia do wpół do piątej.
- Może Dunn Brothers o piątej? To tuż za rogiem.
- W porządku. - Jeszcze raz uścisnęła moją dłoń. -Miło było cię poznać...
- Betsy.
- Aha. Do zobaczenia jutro na kawie.
- Pa - pożegnałam się z siostrą i patrzyłam, jak wraca do przyjaciółek.
- Jest przeklętą, złą bestią, która ma rządzić światem i jest naturalną blondynką. Absurdalnie ładną:
włosy, twarz, długie, szczupłe nogi, niezłe ciuchy, paskudne buty. I słodka jak cukierek. Jak zmieni się
w paskudnego demona, będzie na co popatrzeć...
Nie zauważyłam dużego podobieństwa do Ant ani ojca poza tym, że obie jesteśmy wysokie i mamy
blond włosy. Ale to nie takie trudne, jesteśmy w Minnesocie, nie w Japonii. No nie wiem. Jutro idę z
nią na kawę wywęszyć jej nikczemność. Chyba to by było tyle.
Wyłączyłam elektroniczną nianię i przypomniałam sobie o czymś, więc znów ją włączyłam.
- Niemal zapomniałam. Sinclairowi też o tym opowiedziałam. Słońce zajdzie dopiero o piątej - jestem
pewna, że to wampiry wymyśliły przestawianie się na czas zimowy - ale ponieważ o tej porze jeszcze
nie zajdzie, nie może ze mną pójść. Chyba nawet mu nie przeszkadzało, że nie może ze mną iść.
Chyba wciąż jest na mnie zły. Nie winię go. Ani ciebie - dodałam pospiesznie. - Nie potrafię pogodzić
się z żadnym z was. To dziwne... wkurza mnie to, że jest taki chłodny i zdystansowany. I wkurza mnie,
że mnie to wkurza. Nie mogę go przeprosić i nie mogę udawać, że nic się nie
stało. Chyba... Chyba skupię się na innych rzeczach. A, mama zaprosiła mnie na kolację jutro i mówi,
żebyś też przyszła. Jeśli chcesz. Milczenie.
Wyłączyłam nianię ponownie i poszłam spać.
Rozdział 19
Córka diabła - Laura Goodman, studentka z Dinkytown - weszła do Dunn Brothers dwie minuty po
piątej. Pomachała mi, zatrzymała się przy barmanie (nie uszło mojej uwagi, że ślinił się jak zwierzę) i
podeszła do mnie.
- Przepraszam za spóźnienie - wysapała na powitanie, ściskając moją dłoń. - Bardzo, bardzo mi
przykro. Długo czekasz? Przepraszam.
- Nic się nie stało, Lauro. Według mojego zegarka jesteś na czas. - Wydawała się taka skruszona, taka
szczera, że nie mogłam się powstrzymać od pocieszania jej. - Siadaj.
- Dzięki. Już zamówiłam kakao.
- Nie przepadasz za mocniejszymi trunkami, co? -spytałam, wskazując na swoje podwójne
czekoladowe espresso z dodatkową pianką.
- Staram się nie pić kofeiny po lunchu - wyjaśniła. - Muszę wstać rano do pracy.
- Pracę też masz?
- Też? A, racja. - Uśmiechnęła się do mnie. Nie był to uśmiech wyszczerzony, drwiący, nie uniosła
porozumiewawczo brwi. To był zwykły, miły uśmiech. - Śledziliście mnie wczoraj pół wieczoru.
- No, tak - przyznałam. - Nie ma co udawać, że
nie.
- Ojciec mówi, że kłamcy są skazani na wiarę we własne kłamstwa, więc dobrze, że się przyznajesz.
- No właśnie, twój ojciec. Yy, słuchaj. Pochyliła się w moją stronę i wzięła mnie za rękę,
którą po chwili puściła.
- Jejku, jakie masz zimne dłonie! Powinnaś zamówić jeszcze coś ciepłego do picia.
- Wybacz. Mam kiepskie krążenie.
- Nie, to ja przepraszam. Mam nadzieję, że cię nie uraziłam. Nie powinnam była tak mówić.
- Nie przejmuj się tym, Laura. - Była zbyt dobra, żeby mogła być prawdziwa! Miła dziewczyna z
Minnesoty to jedno, ale Laura była klasą samą w sobie. - Słuchaj ...
Pochyliła się w moją stronę, a jej idealna, boska twarz się rozchmurzyła.
- Chodzi o moją rodzinę, prawda? Moją biologiczną rodzinę. Zamilkła i dodała: - Wybacz, że ci
przerwałam.
Mrugnęłam zaskoczona.
- Skąd wiedziałaś?
- Cóż. - Barman przyniósł jej biały kubek wielkości mojej głowy, z którego wychodziła bita śmietana
ozdobiona czekoladowym syropem. Uśmiechnęła się do niego i wzięła w dłonie największe kakao
świata.
Myślałam o tobie wczoraj wieczorem, kiedy sobie po-szłaś. Jesteś wysoka jak ja, a nawet trzy
centymetry wyższa. Przez całe życie nie spotkałam wyższej ode mnie kobiety. Jesteś blondynką, obie
mamy jasne oczy... Byłaś taka tajemnicza, ale też miła... Dało mi to do myślenia...
- Aha, czyli wiesz, że jesteś... zostałaś adoptowana?
- Oczywiście że tak. Mama i tata powiedzieli mi
o tym, że ze wszystkich dzieci na ziemi wybrali właśnie mnie. - Wciąż się uśmiechała na myśl o tym
radosnym wspomnieniu. - Bóg im mnie zesłał.
- Racja. - Bóg. Aha. - Widzisz, niedawno, w tym tygodniu, dowiedziałam się o tobie i trochę
powęszy-łam. Z wampirami. I pewną ciemną księgą oprawioną w ludzką skórę. Nie, nie był to
podręcznik chemii. -
i znalazłam cię i... sama nie wiem. - Naprawdę nie wiedziałam, do czego zmierzam. - Po prostu
chciałam się z tobą spotkać i...
- Jesteś moją siostrą, prawda?
- Przyrodnią - szybko ją poprawiłam. Nie łączyła mnie ani kropla wspólnej krwi z Ant ani diabłem.
Biologicznie Laura była córką z krwi Ant, ale bez udziału diabła w ogóle by się nie urodziła. Sama
myśl sprawiała, że rozglądałam się za aspiryną. Mamy wspólnego ojca. I bardzo mi przykro z tego
powodu, Lauro.
- Tak się cieszę, że cię poznałam! - Nagle pochyliła się w moją stronę i zarzuciła mi ramiona na szyję.
Niemal złamałam jej rękę zanim zrozumiałam, że mnie przytula, a nie atakuje. - Naprawdę, naprawdę
się cieszę - paplała.
Była tak blisko, że czułam... wanilię? Czułam ją już wcześniej, ale byłam przecież w kawiarni, więc
założyłam...
- Dzięki - powiedziałam, łagodnie wyswobadzając się z uścisku. - Ciebie też miło było poznać. Mówił
już ci ktoś, że pachniesz jak ciasteczka?
- Używam aromatu waniliowego zamiast perfum. Jest tani i nietestowany na królikach - dodała
poważnie.
- Aha, całkiem sprytne, muszę przyznać.
- Często to słyszę. - Napiła się kakao i mówiła dalej, nieświadoma wąsów z bitej śmietany. - Studiuję
na uniwerku na stypendium. Hm, co jeszcze powinnam ci powiedzieć? Co chcesz wiedzieć?
- Jacy są twoi rodzice?
Starła śmietanę dłonią, którą wytarła w chusteczkę.
- Są wspaniali. Tata jest pastorem w kościele pre-zbiteriańskim w Inver Grove...
- Twój tata jest pastorem?! Usiłowałam zdusić moje całkowite zdumienie i szok. Sądziłam, że diabeł
ma tkwić w szczegółach. - To... naprawdę super.
- No. A mama zajmuje się domem i mną. Teraz też studiuje! Gdy wyjechałam z domu, pomyślała, że
nadszedł czas dokończyć studia pielęgniarskie. Razem studiujemy na uniwerku! Och, musisz do nas
wpaść! Bardzo chcieliby cię poznać.
- Byłoby... - Niesamowicie dziwnie, bezbrzeżnie krępująco, paskudnie niedogodnie - wspaniale.
- A ty, Betsy? Czym się zajmujesz?
Jak Bóg mi świadkiem, nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie mogłam jej wszystkiego wypaplać. Była
taka kochana, że nie mogłam popsuć jej tego wieczoru. Dnia. Miesiąca. Życia. Postawiłam na taktykę
krok po kroku.
- Jestem... prowadzę... klub nocny. Bar w zasadzie. Nazywa się Scratch i jestem jego właścicielką.
- Jest twój?
- Dostałam go. Od kogoś... - Kogo przebiłam kołkiem. - W każdym razie, to mnie kręci. To znaczy tym
się zajmuję.
Chyba nie zabrzmiało to podejrzanie, co?
- Bardzo chciałabym go kiedyś zobaczyć.
- To może cię kiedyś zawiozę. - Ha! Córka diabła odwiedzająca mój klub nocny dla nieumarłych.
-Wydajesz się... znaczy, mam wrażenie, że dobrze to wszystko znosisz.
Musiałam przyznać, że nie tego oczekiwałam. Byłam przygotowana na groźby, przerażające groźby
ukatrupienia. A nie na miłą kawkę w Dinkytown. Księga ostrzegła mnie przed nią, ale nie
wspomniała, jakim okaże się niewiniątkiem.
- Mama i tata byli bardzo otwarci w kwestii mojego pochodzenia - tłumaczyła.
Nie aż tak otwarci, kochana.
- Tak?
- A teraz, gdy wyjechałam z domu, chciałam sama przeprowadzić małe śledztwo. Oczywiście kocham
rodziców, ale byłam ciekawa, wiesz? Miałam tyle pytań, ale nie chciałam okazywać rodzicom braku
szacunku.
- Jasne, całkowicie cię rozumiem. Uśmiechnęła się z wdzięcznością.
- W każdym razie zaoszczędziłaś mi mnóstwo trudu. - Była taka miła, taka wdzięczna, że musiałam się
do niej uśmiechnąć. - Po prostu tak miło cię poznać.
- Ciebie też miło poznać.
- Zawsze chciałam mieć siostrę.
- W sumie ja też. Rodzice rozwiedli się, jak byłam mała...
- Tak mi przykro.
- Dzięki. W każdym razie byłam dość samotna, a gdyby nie moja przyjaciółka Jess, nie wiem, co
bym... - Mówienie o Jessice sprawiło, że zebrało mi się na płacz. Jak mogłabym powiedzieć Laurze
prawdę o... czymkolwiek? O tym, kim jestem, jaką byłam suką, jaką ona miała okazać się suką, a przy
okazji proszę nie przejmuj kontroli nad światem. - Właśnie się pokłóciłyśmy - dokończyłam żałośnie.
- Jeśli wolno mi spytać, Betsy. Mam nadzieję, że się nie obrazisz.
- Śmiało. Ja się wtryniłam w twoje życie.
- No... gdy twoi rodzice się rozstali... czy to przeze mnie?
- O nie, nie, nie - zapewniłam ją. A po chwili: - No cóż, może. Trochę. To nie była twoja wina. Przecież
byłaś tylko płodem. Ale chyba moja mama miała dowód, że tata ją zdradza i wtedy poszło już z górki.
- Aha. - Spuściła wzrok na kolana. - Nie wiem, jak na to spojrzeć. Przykro mi, że mój biologiczny
ojciec był niewierny, ale gdyby nie był...
- Nie zadręczaj się - doradziłam jej jak przystało na starszą siostrę. - Zaufaj mi, zdążysz w życiu
nachrzanić tyle rzeczy, że nie warto brać na siebie winy za coś, na co nie miałaś wpływu.
Oderwała wzrok od swoich dłoni i znów się uśmiechnęła.
- Naprawdę... ojejciu, a to kto?
Rozejrzałam się. Erie Sinclair wszedł do kawiarni... ale idę o zakład, że nie na kawę. Zauważyłam, że
w czasie naszej pogawędki zaszło słońce.
- To mój... - Znów spojrzałam na nieskazitelne piękno Laury, jej łapczywe spojrzenie na Erica, przy-
pomniałam sobie (jak mogłabym zapomnieć) jego niedawną obojętność w stosunku do mnie i
stwierdziłam: - Mój chłopak.
Tylko że to też nie była do końca prawda. Według Księgi był moim małżonkiem, moim mężem, moim
królem. Ale ja zawsze czułam wręcz odwrotnie: był dla mnie nikim, tylko kolejnym wampirem w
mieście pełnym tych skubańców.
- To twój chłopak?
- Tak, to mój ukochany.
Kopałam sobie coraz głębszy grób tym kłapaniem dziobem. Ale bez względu na to, jak miła była
Laura, nie chciałam, żeby wiedziała, że król wampirów jest wolny. I vice versa.
- Elizabeth. - Nagle Erie znalazł się tuż przy naszym stoliku przy oknie. Podskoczyłam i niemal
wylałam kawę na okno. Miał w dłoni duży kubek ze słomką wystającą z wieczka, który pachniał
truskawkami. Facet miał świra na punkcie koktajli mlecznych.
- Cześć, Sin... Erie. O, Erie, poznaj moją siostrę, Laurę. Laura, to...
Uniósł brew.
- Erie - wykrztusiłam w końcu.
To była bardzo niezręczna pauza, prawda?
- Miło mi - przywitał się.
- Heja - odparła oczarowana. Uścisnęła jego dłoń i znów sapnęła. - Rany, oboje macie potwornie
zimne dłonie! Chyba nieźle do siebie pasujecie.
- Dokładnie! - odezwałam się. - Właśnie to nas do siebie zbliżyło: chłodne kończyny. Laura i ja
nadrabiałyśmy właśnie stracony czas.
- Weź sobie krzesło - zachęciła. - Od dawna ze sobą chodzicie?
Sinclair uniósł brew na słowo „chodzenie". Nie jego wina. Trochę razem przeżyliśmy, ale nie
podchodziło to pod chodzenie.
- Pół roku - odparł, siadając. Zamilkł i dodał: -Pachniesz jak ciastka z cukrem.
- Używa aromatu waniliowego zamiast perfum - wyjaśniłam. - Z myślą o naszych przyjaciołach
zwierzętach.
- A tak, nasi przyjaciele zwierzęta. - Ledwo zwrócił uwagę na moje wytłumaczenie. - No proszę, Lau-
ra Goodman. Doprawdy czarujące imię dla czarującej młodej damy.
- Erie jest stary - wtrąciłam. - Naprawdę stary.
- Yy, naprawdę? - spytała Laura. - Jejku, nie dałabym ci więcej niż trzydzieści lat.
- To te liftingi. Jest uzależniony od operacji. Usiłuję go z tego wyciągnąć - dodałam na swoją obronę,
gdy oboje posłali mi dziwne spojrzenia.
- Właśnie mówiłam Betsy, że moi rodzice bardzo chcieliby ją poznać. Ty też musisz przyjść.
- Byłbym zaszczycony, Lauro.
- Tja - mruknęłam, obserwując, jak gapią się na siebie sponad kubków. - Będzie klawo.
Rozdział 20
Przepraszam, że tak zawracam głowę - Alice powtórzyła to już trzeci raz - ale chyba powinna pani o
tym wiedzieć.
- Nic nie szkodzi, Alice. To nie twoja wina. Nie są zwierzętami, tylko ludźmi. Głupio byłoby udawać,
że nie mają ludzkich umysłów. Powinnam była na to wpaść dawno temu.
- To nie pani wina, Wasza Wysokość. To ja zawiodłam. Ja...
- Należy je schwytać i zabić - stwierdził znudzonym tonem Sinclair.
- Już to przerabialiśmy - odwarknęłam.
- Owszem.
Nie zgadzałam się z jego poglądem zabijmy-wszystkie-Ogary, ale jego znudzenie tematem wcale
mnie nie bawiło.
- Nie „je" - poprawiła usłużnie Alice. - Tylko jednego.
- Niech zgadnę: George?
- Tak, psze pani.
- Klawo. - Doskonale zakończenie doskonałego wieczoru. Córka diabła okazała się słodka jak cukie-
rek, Sinclair dał mi do zrozumienia, że chętnie posmakowałby tego cukierka, żyłam w piekle, a
George znów poszedł w tango. - Po prostu świetnie.
- Tym razem też go odnajdziemy, psze pani.
- Dobrze, to wezwij mnie, jak się pojawi.
- Tak jest, Wasza Wysokość.
- Będziemy mieć oczy dookoła głowy, nie dosłownie. Tymczasem wymyślmy lepiej jakiś sposób na
zatrzymanie go. Pozostali nie rwą się do ucieczki, tylko George, więc rozgryźmy, czemu i
zapewnijmy mu to, czego potrzebuje na terenie posiadłości. Może to nie najlepszy plan na świecie, ale
zawsze coś na początek.
- Tak, Wasza Wysokość.
- Klawo - odrzekł Sinclair i uśmiechnął się nieznacznie w moją stronę.
- A ty czemu mnie śledzisz? - krzyknęłam zdenerwowana.
Przyjechaliśmy do rezydencji samochodami i właśnie psioczyłam na Erica na trawniku przed domem.
- Jakby uporanie się z diabelskim nasieniem nie było wystarczająco trudne bez czyhających za rogiem
niespodzianek z kłami.
- Nie śledziłem ciebie - zauważył beznamiętnie. -Śledziłem ją.
Cholera. Tego się obawiałam.
- Po co?
- Jest fascynującą istotą. Nie wyczuwam w niej ani krzty fałszu, a ty?
- N...
- Cała ta potencjalna moc mogąca tworzyć światy opakowana w tak urocze pudełko. Autentycznie
miła dziewczyna niemająca pojęcia o niecnej władzy, jaką może sprawować. - Niemal zacierał ręce. -
Okiełznać taką siłę... Gdybym tylko mógł...
- My - poprawiłam go. - Gdybyśmy tylko mogli...
- Tak, tak. Doprawdy fascynujący dylemat.
- Po prostu super - zgodziłam się, powstrzymując zjadliwą gorycz w głosie. Niemal. - Słuchaj,
wszystko w swoim czasie. Musimy pogodzić się z Jessicą i znaleźć George'a.
- Jak dałaś mi do zrozumienia w przeszłości - przypomniał - to twoje problemy, nie moje.
Przez chwilę nie byłam w stanie znaleźć słów. Miałam wrażenie, że zimny strach po prostu... po prostu
chwycił mnie za serce. Sześć miesięcy opędzania się od niego, a teraz, gdy mi się udało, byłam
załamana. Co było załamujące.
Ale mojemu załamaniu dorównywała też złość. No dobrze, nawaliłam. Ale on był
osiemdziesięcioletnim umarlakiem. Przez ten czas ani razu nie popełnił błędu?
Gdy w końcu odzyskałam głos, przeszłam do ataku. Wszystko było lepsze, niż czuć się jak największa
oferma na świecie.
- Słuchaj, dupku. Myślisz, że uda ci się wstrzymać te lamenty na pięć cholernych minut i mi pomóc? O
za dużo proszę, do cholery?! Jeśli nie masz zamiaru przyznać się, że jesteś na mnie zły, to lepiej
zachowuj się po staremu. Nie można mieć wszystkiego.
Spojrzał na mnie z całkowitą obojętnością.
- Bardzo... byś... się... zdziwiła, co mogę mieć. I odwrócił się ode mnie.
Złapałam go za rękaw i spróbowałam przyciągnąć z powrotem.
- Nie odchodź, kiedy do ciebie mówię, ty...
- Słyszałaś coś? - spytał, strząsając moją dłoń bez żadnego wysiłku. - Jakby... - I nagle zniknął, po-
pchnięty o dobre dwa metry przez coś.
- Erie! - krzyknęłam, jak każda beznadziejna bohaterka w historii kina. Podbiegłam, żeby chwycić to,
co go zwaliło z nóg. - Puszczaj! - I dzięki!
Pochyliłam się, żeby chwycić cosia za kark - zakładając, że miał plecy albo kark - gdy nagle puścił
Sinclaira i wstał.
I wstał. I wstał. Był wysoki, nawet gdy się pochylał.
Długie, brudne strąki włosów opadały mu na twarz, a jego ubranie - brudne dżinsy i koszulka o
nieokreślonym kolorze - były w strzępach. Bose stopy. Brudne paluchy.
- George! - wykrztusiłam.
- Bajecznie - mruknął Sinclair, wstając z ziemi i otrzepując się. Miał liście we włosach, ale ja nie mia-
łam zamiaru mu o tym mówić. - Pewnie nas śledził. Albo cię wywęszył.
- Mnie wywęszył?
- Są niebywale do ciebie przywiązane. Czyżbyś zapomniała ich oddania, gdy zabiły Nostro? -
prychnął, jakbym mogła o tym zapomnieć.
- Oj, przymknij się. George, byłeś bardzo bardzo niegrzeczny, uciekając od Alice. - Pogroziłam mu
pal-
cem pod nosem. Trochę zaniepokoił mnie sposób, w jakich śledził mój palec swoim mętnym
wzrokiem. - Bardzo niegrzeczny! Ale bardzo bardzo ładnie przetrąciłeś Sinclaira, gdy zachowywał się
jak gnida, więc chyba jesteśmy kwita.
- Co?! - nachmurzył się Sinclair. - Jak możesz mówić...
- Morda w kubeł i nie bulgocz. Wiesz co, George? Zadzwonimy do Alice, żeby po ciebie przyszła.
Dobry, dobry Ogarek!
- Nie, nie, nie - zaczął Sinclair. Przynajmniej znów przejawiał jakieś zainteresowanie, takie, które nie
napędzało mi stracha.
- A skoro już czekamy, to możesz wziąć prysznic.
- Elizabeth, muszę zaprotestować.
- Musisz?
- Tak.
- Nie podoba ci się ten pomysł, co?
- Ani trochę.
- I dobrze.
Wzięłam George'a za jego zimną, brudną rękę i poprowadziłam za sobą.
Rozdział 21
Nie odważyłam się zaprowadzić go do głównej części domu - Jessica i Marc pewnie kręcili się w
pobliżu, a ja nie ufałam George'owi na tyle, żeby go puścić wolno jak Elzę z afrykańskiego buszu.
Zaprowadziłam go zatem do piwnicy, pomogłam się rozebrać i wsadziłam pod zainstalowany tam
prysznic.
Chyba mu się podobało, mimo że była to ciemna, przyprawiająca o gęsią skórkę piwnica. Najpierw
stał jak włochaty kołtun, a potem trochę się wyprostował pod strumieniem ciepłej wody. Zostawiłam
go na chwilę samego i popędziłam po jakieś ciuchy Marca. Akurat się golił, więc mnie nie słyszał ani
nie widział. Później mu wytłumaczę.
George pokręcił głową pod prysznicem, więc jego długie włosy falowały, gdy wróciłam do piwnicy.
Pozwoliłam mu się nacieszyć kąpielą przez kolejnych dziesięć minut. Niemal nie mogłam się zmusić
do zakręcenia wody. Gdy zobaczyłam go takiego czystego i szczęśliwego, miałam wrażenie, że przez
chwilę dostrzegłam mężczyznę, którym kiedyś był.
I do tego był całkiem przystojny pod tą warstwą błota. Wysoki i szczupły, z długimi ramionami i
nogami, które były foremnie umięśnione, a do tego szerokie plecy i świetny, zgrabny tyłeczek. Bardzo
blada oczywiście, ale czysta, szczera twarz z wąskimi ustami. W sumie wyglądał jak pływak: długie
kończyny i duże stopy. I duże, yy, inne rzeczy, ale przecież patrzyłam na niego naukowym okiem.
- To czemu za mną przyszedłeś? - spytałam. Brak odpowiedzi, żadna niespodzianka.
- To niepokojące - dodałam - ale też trochę fajne. Pewnie myślałeś, że grozi mi jakieś
niebezpieczeństwo z rąk Sinclaira. - Zachichotałam, przypominając sobie, jak Sinclair niemal wypadł
z mokasynów na trawniku. -Alice już tu jedzie, więc niedługo będziesz w domu.
Gdy woda zrobiła się chłodna, zakręciłam ją i owinęłam George'a ogromnym ręcznikiem plażowym.
Bezosobowo jak pielęgniarka szybko go wysuszyłam, pomogłam się ubrać w fartuch Marca i
rozczesałam jego długie włosy. W świetle okazały się sięgać za ramiona, co było dziwne, bo
wampirom nie rosły włosy. Jego były brązowe ze złocistymi refleksami. Pewnie były długie, gdy
umarł. Kim był? Perkusistą rockowym? Motocyklistą?
- No proszę! - zachwyciłam się, cofając się o krok, że podziwiać swoje dzieło. - Świetnie wyglądasz.
Jeśli tylko powstrzymasz się przed tarzaniem w błocie, mógłbyś ujść za normalną nocną istotę.
- Wasza Wysokość? - usłyszałam głos Alice. Pewnie prysznic zagłuszył odgłos jej samochodu. - Król
powiedział, że jest pani na dole.
- No, chodź do nas, Alice. - Nieśmiało zeszła po schodach, przygotowana, że na nią nakrzyczę. Nie
było łatwo wbić niektórym do głowy, że nie jestem Nostro z czerwonymi pasemkami. - Spójrz, kogo
znalazłam! Świetnie wygląda, nie?
Wytrzeszczyła oczy.
- George?
- W całej okazałości. - Sięgnęłam do góry (wysoko do góry) i zmierzwiłam mu włosy. - Pewnie śledził
mnie aż do domu. Albo wywęszył mój zapach i po nim tu trafił. Szkoda że nie widziałaś, jak
przewrócił Sinclaira. Co za widok! Całkowity brak szacunku - dodałam z udawaną powagą - ale ile
śmiechu.
- Wasza Wysokość, jeszcze raz tak bardzo prze...
- Alice, na miłość boską. Jesteś potwornie zajęta, wiem o tym. W sumie powinnam załatwić ci
pomocnika.
Jakiemu innemu wampirowi mogłabym powierzyć tak nużące, ale ważne zadanie? Może znajdę kogoś
w Scratch.
- Wygląda... - Krążyła wokół niego, co było niezłą sztuczką, bo musiała przejść przez prysznic, żeby
go okrążyć - ...inaczej. To nie tylko czystość. Wcześniej bywał czysty.
- To ten fartuch - stwierdziłam. - Wygląda inteligentniej.
- Nieeeee, z całym szacunkiem, ale to chyba nie to. - Spojrzała na George'a, potem na mnie, potem na
George'a. Czekałam na jej teorię. Alice wyglądała jak skromna piętnastolatka w tych plisowanych
spódnicach i opaskach na głowę, ale tak naprawdę miała jakieś pięćdziesiąt łat. I nie była głupia. -
Och, nieważne.
I to ta jej wielka teoria?!
- Zabraliśmy już zbyt dużo czasu Waszej Wysokości. Chodź, George.
Alice wyciągnęła rękę i chwyciła go za przedramię, ale on tak mocno je wyszarpnął, że niemal wpadła
pod prysznic. Nie warczał na nią, ale pokazał zęby.
- Oo - mruknęła.
- Może chce zostać tutaj ze mną - powiedziałam nieco zaskoczona.
- Nie może. Gdyby pomogła mi pani zaprowadzić go do samochodu...
- A wiesz co? Niech zostanie.
- Wasza Wysokość mieszka w mieście. To chyba nie najlepsze posunięcie. Mógłby...
- Miał mnóstwo okazji do ataku. Zresztą nie zrobił nic złego, tylko zwalił Sinclaira z nóg. Wiem!
Nakarmię go swoją krwią i będzie mógł zostać w piwnicy na kilka nocy.
- Pani go nakarmi?
Nie obraziłam się za reakcję Alice. Wszyscy wiedzieli, że nie jestem pierwsza do dzielenia się krwią.
Z wyjątkiem Sinclaira, cała ta sprawa po prostu mnie brzydziła.
No ale z Sinclairem było skończone! Przeszłość! Szłam do przodu, nie w tył. A skoro tak, to do diabła
też z Jessicą. Miałam dwóch nowych przyjaciół: córkę szatana i George'a Ogara.
Brzmiało to tak absurdalnie, że nie pozwoliłam sobie na chwilę refleksji. Zamiast tego ugryzłam się w
nadgarstek, aż moja wolno płynąca krew zaczęła wyciekać i wyciągnęłam rękę w stronę George'a.
- To si pomosze - wysepleniłam. Moje życie nie jest straszne i dziwaczne. Moje życie nie jest straszne
i dziwaczne. Moje życie...
- Muszę przyznać - odezwała się Alice, a jej rude włosy zdawały się żarzyć na tle ciemnej cegły w
piwnicy - że gdy obudziłam się dziś wieczorem, nie przewidziałam takiego rozwoju wypadków.
- Szymaj się mnie, mała. - George złapał mnie za nadgarstek, wychłeptał krew, a teraz ssał jak dziecko
lizaka. - Kaszta minuta to nowa nieszpodzianka.
Alice niechętnie wyszła, a ja odzyskałam rękę. Przygotowałam George'owi posłanie w jednym z pu-
stych pomieszczeń w piwnicy (takim bez okien) z kilku czystych ręczników. Poszłam na górę po
poduszkę, zobaczyłam, że typowa nieprzenikniona ciemność na zewnątrz stała się teraz ciemnoszara i
pospieszyłam z powrotem do piwnicy, wyciągając po drodze wełniany koc z jednej z szaf na pościel.
George zdążył się już rozłożyć na ręcznikach i głęboko zasnąć.
Zostawiłam mu poduszkę i zamknęłam drzwi na klucz (współczucie to jedno, ale nieostrożność to
inna sprawa) i pomaszerowałam do swojego pokoju.
To była dziwna noc, bez dwóch zdań. Pod pewnymi względami dobra, pod innymi kiepska, ale tak czy
inaczej : pełna wyzwań.
Rozdział 22
To naprawdę dziwaczne - powiedziałam do elektronicznej niani. - Wcale nie jest niesamowicie złą
istotą chcącą rządzić światem. Jest bardzo miłą studentką. Studiuje pedagogikę, na miłość boską!
Chce uczyć w przedszkolu, jak dorośnie. Jakbyś ją skaleczyła, pewnie poleciałby syrop klonowy.
W każdym razie z jednej strony to wielka ulga, ale z drugiej nie mogę jej pozwolić biegać w błogiej
nieświadomości. Chyba lepiej jej powiem. Któregoś dnia. Ale jak się komuś mówi, że jego matka jest
diabłem? Wystarczająco trudne byłoby powiedzieć, że Ant jest jej matką.
I nie zapominajmy, co przepowiedziała Księga. Dia-blica ma się mi ukazać. Ona - tak sądzę, że to
będzie ona - ma ukazać się Laurze, biedactwu, i mnie. „Spowita w szatę ciemności", cokolwiek ma to
znaczyć. Więc nie mogę się guzdrać z ostrzeżeniem Laury. Nie?
Milczenie. Czy Jess w ogóle słuchała niani? Nie miałam pojęcia. Jej auto stało w garażu, ale kto mógł
wiedzieć?
- No dobra - dokończyłam. - To by było tyle nowości. A, i jeszcze mamy Ogara w piwnicy, więc nie
schodź tam w ciągu dnia. Właściwie to w ogóle tam nie schodź. Słuchaj, jak chcesz poznać Laurę, to
daj znać. Jest naprawdę słodka. Niedługo wybieram się do niej na kolację. Sinclair też niestety, ale
tym będę przejmowała się później. No to na razie.
Wyłączyłam nianię i siedziałam w kuchni przez minutę, rozmyślając. Weszła Tina i skinęła mi z
szacunkiem z głową. Machnęłam do niej ręką i dalej myślałam.
Jessica wciąż była zła, a co gorsza - przestraszona. Nieraz była na mnie wściekła, ale nigdy nie
chowała się przede mną kilka dni (i nocy) z rzędu. Jej metoda zazwyczaj obejmowała przydługie i
głośne poinformowanie mnie, jak i gdzie nawaliłam, powtórzyć w razie potrzeby.
Moja siostra biegała po kampusie Uniwersytetu Minnesoty całkiem nieświadoma, że któregoś dnia
przejmie władzę nad światem. Sinclair wciąż przyprawiał mnie o odmrożenie za każdym razem, gdy
na mnie spojrzał. Ant wciąż była w ciąży. Tylko Marc wydawał się niezmieniony ostatnimi
wydarzeniami, ale szczerze mówiąc przy tym jego grafiku i tak rzadko był w pobliżu.
Moja kotka Giselle weszła do kuchni, zignorowała nas i podeszła do swojej miski. Nawet nie usi-
łowałam jej pogłaskać ani przytulić. Mnie i Giselle łączyły czysto zawodowe stosunki. Ja zawodowo
ją karmiłam, a ona zawodowo mnie ignorowała. Poza tym w tak wielkim domu zdarzały się dni, że w
ogóle jej nie widywałam. Dbałam, żeby miała jedzenie i świeżą
wodę, a ona jadła, piła i zajmowała się swoimi sprawami.
Cóż, przynajmniej czyjeś życie się nie zmieniło.
- Wszystko jest do kitu - oznajmiłam. - Znowu.
- Przykro mi to słyszeć, Wasza Wysokość. - Tina oderwała wzrok od Komandosa. Ta to miała fioła na
punkcie broni. - Na pewno uda ci się znaleźć sposób, żeby znowu wszystko wróciło do normy.
- Wróciło do normy? Tina, a kiedy cokolwiek było w normie?
- Nie najtrafniej dobrałam słowa - przyznała, przerzucając stronę. Czytając do góry nogami,
zobaczyłam tytuł artykułu: Tropienie antylop w Krainie Otwartego Nieba.
- I mimo tego całego wariactwa mam dziwne przeczucie, że o czymś zapomniałam. - Intensywnie my-
ślałam. - O co, do cholery, chodzi? - Monique? Martwa. Siostra? Przyjaciółka. Scratch? Wciąż w
długach. Ale przypomniało mi to, że Monique zatrudniła bandę pryszczatych zabójców wampirów
zeszłego lata. Szczerze mówiąc, gdy tylko przestali próbować odciąć mi głowę, całkiem o nich
zapomniałam. - A gdzie się podziewają Nieustraszeni Wojownicy?
- Jon wciąż siedzi na farmie rodziców, Dziki Bill wyjechał z miasta na SciFiConBiTriCon, a co do
reszty, to nie mam pojęcia. Szczerze mówiąc - przyznała - gdy przestali usiłować nas zabić,
natychmiast straciłam zainteresowanie ich poczynaniami.
Doskonale ją rozumiałam.
- Poza Ani - zauważyłam znacząco. Tina się uśmiechnęła.
- Cóż, musiałyśmy się rozstać, ale była bardzo czarującą dziewczyną.
- Jasne. Czarującą. Czy my rozmawiamy o tej samej dziewczynie, która miała więcej noży niż bluzek?
Nie odpowiadaj. No dobra, to nie o to chodziło. To
o czym wciąż zapominam?
- Cóż, zamierzałaś kupić nowe buty na ślub Andrei
i Daniela - podpowiedziała. - Przy tym całym zamieszaniu może nie...
- Ślub Andrei i Daniela! - niemal krzyknęłam, a następnie oparłam czoło na marmurowym blacie. -W
mordę jeża.
- Rozumiem, że już wiesz, czego zapomniałaś?
- Kiedy termin? - spytałam głucho.
- W Halloween. Za tydzień.
- Świetnie.
Jessica miała mi pomóc w zakupach. Może włączę nianię i jej przypomnę. Nie, ona pamiętała. W
przeciwieństwie do mnie miała doskonałą pamięć. Po prostu to zignorowała. Nie mogłam jej za to
winić, ale to oschłe traktowanie zaczynało się robić nużące.
- Ha!
- Boję się spytać.
- Poproszę siostrę, żeby poszła ze mną na zakupy! No wiesz, tą jedną z niewielu osób na Ziemi, które
nie uważają mnie za gnidę.
- Wasza Wysokość...
- Daruj sobie, Tina. I nie przejmuj się mną. Mam ochotę się nad sobą poużałać.
Uśmiechnęła się współczująco.
- Jestem pewna, że wszystko się ułoży. Któż mógłby ci się długo opierać, moja królowo?
- Dzięki. To trochę obleśne, ale dzięki. Ja...
Nagle, tak szybko, że ledwo zauważyłam, ręka Tiny sięgnęła do stojaka z nożami. Wyciągnęła
obłędnie długi nóż rzeźnicki i rzuciła go w moją stronę jednym, płynnym ruchem. Pisnęłam i
przygotowałam się do uniku (a przynajmniej próby uniku), gdy zdałam sobie sprawę, że nie we mnie
celowała.
George Ogar stał w kuchennych drzwiach z nożem wystającym z klatki piersiowej.
- Niech to szlag - zaklęła, wstając. - Wasza Wysokość, wróć. Ja zaraz...
- Zaraz przestaniesz rzucać ostrymi przedmiotami w jego serce, to zaraz zrobisz! - Skoczyłam na
równe nogi i podeszłam do George'a, który nie wydawał się speszony. - Nie martw się, Tina, on nam
nic nie zrobi. Jezu, dobrze że to nie był drewniany kołek.
- Nawet nie usłyszałam, jak się zbliża, do diaska. -Tina nie była tak poruszona od czasu, gdy
przyłapała Sinclaira na ukrywaniu tajemnicy o mojej siostrze. -Chciałam zyskać trochę czasu, żebyś
mogła uciec. Znalazłabym coś bardziej odpowiedniego za kilka sekund.
- To pocieszające. - No dobra, nie było, ale co innego miałam powiedzieć? - Dobra robota. Tylko już
nie rzucaj w niego nożami.
Ciemne oczy Tiny niemal wyszły z orbit.
- Moja królowo, co on robi w naszej kuchni?
- Pewnie wydostał się z piwnicy. Może już to słyszałaś, ale George to Houdini wśród Ogarów. Chyba
wsadzę go w kaftan bezpieczeństwa albo coś w tym stylu. I założę dzwoneczek na szyję.
Pogłaskałam go pocieszająco, a następnie złapałam rękojeść noża, zacisnęłam zęby i pociągnęłam.
Wbił się mocno w jego mostek, ale po sekundzie się wyślizgnął. Fuuuuuj!
George Ogar trochę pomruczał, ale poza tym stał spokojnie. Nie krwawił.
- A niech mnie - Tina wybałuszyła oczy. - Nawet nie zauważył!
- Tja, takiego Ogara aż chce się sztyletować. Biedny George, bolało cię? Oczywiście, że nie bolało.
Jakby bolało, pewnie wrzeszczałby jak trzecioklasistka. Słuchaj, miałeś zostać w piwnicy.
- On nie krwawi - zauważyła, podchodząc bliżej, żeby przyjrzeć się ranie.
- No wiesz, jest martwy.
- Ale my krwawimy - przypomniała. - Niedużo w porównaniu z żywymi, oddychającymi ludźmi, ale
krwawimy.
Pochyliła się do przodu, a po chwili odskoczyła, gdy George na nią zawarczał.
- Uważaj - ostrzegłam. - On chyba lubi tylko mnie. I Alice. No ale ona go karmi.
Ja też go nakarmiłam, przypomniało mi się. Pozwoliłam mu napić się mojej krwi tej nocy, gdy
zabiliśmy Nostro... i ponownie wczoraj wieczorem.
- Jest niebezpieczny - upierała się Tina.
- Dobra, dobra, dzięki za przypomnienie. Słuchaj, są Ogarami, bo Nostro ich stworzył, ale nie
pozwolił się najeść, prawda?
- Tak.
- Widzisz, ja pozwoliłam im się najeść. Alice karmi ich wiadrami krwi od rzeźnika, ale to nie jest
żywa krew. To jedyne wampiry, które mogą przetrwać na... jak ją nazwać? Martwej krwi? Nieświeżej
krwi? Ale może to właśnie sprawia, że wciąż są jak zwierzęta. Nakarmiłam George'a zeszłej nocy i
proszę: normalnie chodzi, no dobra, jest trochę dziwny, ale spójrz! Nie czołga się. Chodzi. Wczoraj
pod prysznicem też stał -przypomniałam sobie.
- Widzę, do czego zmierzasz.
- To dobrze, bo ja nie mam pojęcia... Po prostu myślę na głos.
Znów spojrzałam na jego klatkę piersiową.
- Widzisz, nie krwawi, nie tak jak ty czy ja. Może musi... no nie wiem... rozwinąć się? Może mogę go
uleczyć!
- A może powinnaś to jeszcze przemyśleć, zanim... Ojej, Wasza Wysokość - zrugała mnie, gdy znowu
ugryzłam się w nadgarstek. - Jakbyś sama powiedziała, to normalnie całkowite przeciwieństwo
przemyślenia.
- Gdzie twój duch przygody?
- Zginął w czasie drugiej wojny światowej - odpowiedziała oschle.
Tymczasem George grzecznie ssał mój nadgarstek, wciąż mrucząc.
- To brzmi prawie... znajomo.
- To Beastie Boys! Brass Monkey.
- To dobrze?
- Nie wiem, ale to piosenka. Stoi na nogach i nuci piosenki.
To działało! Uleczę go, wszystkie uleczę. A Laura nie przejmie kontroli nad światem. A Sinclair mi
wybaczy i znowu będzie ze mną chciał spać. A Jessica przestanie się złościć i mnie bać i pójdzie ze
mną na zakupy. Wszystko układało się doskonale!
- A czy jutro nie odbywa się przyjęcie twojej macochy? - spytała Tina i znów załapałam doła.
Rozdzial 23
l potem skończyłam ogólniak z wyróżnieniem i wygłosiłam mowę do wszystkich dzieciaków, a potem
zapisałam się jako wolontariuszka w Goodwill, poza tym pracowałam w Target i Super America i
czekałam na rozpoczęcie semestru na uniwerku jesienią.
Stłumiałam ziewnięcie i przełożyłam słuchawkę do drugiego ucha. Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział,
że córka diabła będzie miła, ale nudna...
- No, a co było potem?
- No właściwie nic. To znaczy wciąż studiuję. Jeszcze nic mi się nie przydarzyło.
Cierpliwości, mała.
- A co u ciebie? Co porabiasz? Masz... ile? Dwadzieścia pięć lat?
Zaśmiałam się.
- Tak naprawdę skończyłam trzydzieści w kwietniu. I miałam zróżnicowaną karierę. Byłam modelką,
sekretarką, kelnerką.
- A teraz masz swój własny klub nocny?
- Teraz tak. - Wczoraj wieczorem przejrzałam księgi. Byliśmy po uszy zadłużeni. Zszokowała mnie
cena alkoholi, nie wspominając o mediach, ale dotychczas udawało mi się wiązać koniec z końcem.
Bez pomocy Jessiki długo nie pociągnę. Ale wystarczająco trudno było mi prosić o pożyczkę, gdy nie
była zła i przestraszona. - Zobaczymy, jak pójdzie.
- To opowiedz mi o moich biologicznych rodzicach.
To była ostatnia rzecz, o której chciałam rozmawiać. Szybko dopiłam cieple mleko, próbując nie
upuścić telefonu. Zadzwoniła zaraz po moim przebudzeniu tego popołudnia. Trzecia trzydzieści -
hurra! Nowy rekord. Może któregoś dnia uda mi się zdążyć na lunch.
- O ja, od czego by tu zacząć. Tyle do opowiadania.
Yy.
- Myślisz, że mogłabym się z nimi spotkać? Nie chciałabym się im narzucać. Rozumiem, że mnie
oddali, bo sądzili, że tak będzie dla mnie najlepiej. Nie chciałabym przeszkadzać ani wprawiać ich w
zakłopotanie.
- Nie zapominaj, że tata dowiedział się o twoim istnieniu dopiero po adopcji.
Po co to powiedziałam? Chciałam, żeby polubiła tatę? Może tak bardzo bałam się powiedzieć jej o
diable, że chciałam, aby miała coś miłego na pocieszenie.
- To prawda, Betsy. Wiem, że moja mama była samotna. Biedactwo, musiała się bardzo zmartwić, gdy
się dowiedziała. Znikąd pomocy. Może jej pastor ją pocieszył.
Jej pastor, jej księgowy, nieważne.
- Tja... biedactwo. - Nagle przyszedł mi go głowy wspaniały (albo fatalny) pomysł. - Słuchaj! Chcesz
poznać ich oboje? Dziś po południu? Przyjęcie zaczynało się za... Spojrzałam na zegarek.
Dwadzieścia minut. Trudno, spóźnienia są ponoć modne.
Radosny pisk Laury wystarczył mi za odpowiedź.
- Znowu jest w ciąży? - spytała Laura, patrząc na zbyt wielki dla dwóch osób dom. - W tym wieku?
- Nie zapominaj, że nie jest aż taka stara.
Sprawdziłam makijaż w lusterku. Obok Laury o zachwycającej, świeżej urodzie niepotrzebnie
zadawałam sobie ten trud.
Wyglądała przepięknie: dziś zaplotła włosy w dwa złociste warkocze, których końcówki ocierały się o
jej piersi, a grzywka idealnie sięgała do brwi. Miała na sobie zwykłą białą bluzkę (pewnie miała ich
pełną szafę) i granatową, rozszerzającą się u dołu spódnicę. Bez rajstop, a do tego skromne, czarne
baletki. Isaac Michener, dobrze. Kolekcja Target, źle. Wyglądała jak statystka na planie Dotyk anioła.
A ja czułam się jak baba przed przeróbką image'u.
- Jestem taka podekscytowana!
- Ona też będzie - skłamałam. - Chodźmy. Zapukałyśmy z grzeczności, ale ponieważ było to
przyjęcie, otworzyłyśmy ogromne drzwi wejściowe i weszłyśmy do środka. Podjazd był pełen
samochodów, a z prawej strony dobiegały odgłosy rozmów.
Ant przyszła nas powitać, ale jej uśmiech zniknął na mój widok. Zerknęła za okno przy drzwiach,
upewniła
się, że słońce dalej świeci, spojrzała na mnie i znowu za okno.
- Niespodzianka! - bąknęłam.
- Gratulacje - dodała Laura.
Ant ugryzła się w język i zmusiła się do grymasu, który chyba miał być uśmiechem.
- Dziękuję za przybycie - wykrztusiła. - Betsy, wiesz, gdzie powiesić płaszcz.
Laura wręczyła mi musztardowy trencz do kolan, (wiem, że brzmi paskudnie, ale na niej wyglądał do-
brze. Pewnie nawet w kuchennej zasłonie wyglądałaby dobrze). Zawiesiłam go w szafie na korytarzu.
- Prezenty... prezenty możesz położyć w salonie. Na stoliku.
- Nie przyniosłyśmy prezentu - poinformowałam radośnie. - Tylko nasze marne postaci.
- Mamy prezent - poprawiła mnie Laura. Teraz, gdy odwiesiłam jej płaszcz, zauważyłam, że trzyma
małe niebieskiego pudełeczko od Tiffany'ego z charakterystyczną białą wstążeczką.
Na twarzy Ant odmalowała się ulga i niemal usłyszałam jej myśli: To jednak nie totalna katastrofa!
Niemal wyrwała prezent z rąk Laury i zdarła wstążkę. W środku znajdowała się wytworna srebrna
łyżeczka.
- Ależ to jest... jest bardzo ładna. Dziękuję ci,
yy-
- Laura Goodman, proszę pani. Jestem przyjaciółką Betsy.
- Jak już jesteś, to wejdź i zjedz ciasto - niemal warknęła. A do Laury dodała słodko: - Miło, że ty też
mogłaś wpaść.
Wielka niespodzianka: Laura Wspaniała w sekundę zaskarbiła sobie względy najbardziej
złowieszczej istoty na świecie. I skąd wzięła ten prezent? Była studentką utrzymującą się ze
stypendium. Wątpiłam, że ma szufladę pełną łyżeczek od Tiffany'ego.
Szesnaście tysięcy lat później dochodziła siódma i goście wkładali płaszcze. Laura i Ant szczebiotały
jak stare przyjaciółki. Laura zdawała się zachwycona swoją biologiczną matką: jej tlenionymi
kudłami, puchatym, pastelowym sweterkiem i czółenkami z przeceny. Po prostu świetnie.
Tymczasem ja byłam gotowa ugryźć kogokolwiek w pokoju, bo nawet wrzaski byłyby w tamtej chwili
ulgą. Zgromadzeni byli typowym zlepkiem pełnych ambicji bywalców i pozerów. Uwierzcie mi,
ugryzienie w szyję przydałoby się każdemu z nich. Fakt, że mnie nie rozpoznali (albo tylko udawali),
był jedną z najmilszych rzeczy, jakie przydarzyły mi się w tym tygodniu.
- Odwiedzaj mnie, kiedy tylko chcesz - zapewniła Ant córkę diabła. Do mnie nic nie powiedziała, ale
jej spojrzenie było wystarczająco wymowne.
- Było super! - trajkotała Laura w drodze do samochodu. - Co za piękny dom! A ona jest taka miła! I
ładna, nie sądzisz, że jest ładna? Szkoda, że nie mogłam powiedzieć jej prawdy... Mam wyrzuty
sumienia, że ją okłamałam. I to kobietę w ciąży!
- Nie skłamałaś - pocieszyłam ją, zastanawiając się, dlaczego nigdy w pobliżu nie zjawiała się banda
Ogarów, gdy ich potrzebujesz najbardziej. - Jesteśmy przyjaciółkami. Tylko że krótko się znamy.
- Ojej, Betsy. - Zarzuciła rękę na moje ramiona i wyściskała mnie jedną ręką. - Jesteś najwspanialsza.
Wielkie dzięki, że mnie ze sobą zabrałaś.
- Yhymf - wykrztusiłam. - Słuchaj, mogę cię o coś spytać?
- Oczywiście. Pytaj.
- Jak to możliwe, że miałaś już przygotowany prezent?
- Kupiłam go dawno temu - wyznała z budzącą podziw (ale trochę przyprawiającą o mdłości) szczero-
ścią. - Zawsze wiedziałam, że któregoś dnia spotkam swoją biologiczną matkę. Łyżeczka miała być
dla mnie, no wiesz, jako taki zabawny upominek. Ale będzie dużo lepiej, jeśli dostanie go mój
przyszły braciszek lub siostrzyczka. Pomyśl tylko, całe życie byłam jedynaczką, a nagle będę miała
dwójkę rodzeństwa!
- Super - mruknęłam. Skrycie miałam nadzieję na złowieszcze wytłumaczenie, ale znów czekało mnie
rozczarowanie.
- Słuchaj, muszę odrobić zadanie domowe, mogłabyś mnie odwieźć do domu?
- Czemu? Jest jeszcze wcześnie.
A ja nie miałam co robić. Nie miałam do kogo wrócić. Tina dała George'owi tuzin kłębków przędzy -
kłębków przędzy - i gdy wychodziłam, był zajęty rozwijaniem ich i zwijaniem z powrotem. Tina
została i obserwowała go z rozbawieniem (w odpowiedniej odległości). Marc miał pracę, jak zwykle.
Jessica zniknęła, a przynajmniej jej samochód. Sinclair gdzieś się podziewał, ale nie zamierzałam go
szukać i znaleźć kolejnej porcji złośliwego chłodu.
- Jejku, Betsy, no nie wiem.
- Daj spokój, nie mieszkasz już w domu pastora, Lauro. Czas rozpuścić te spięte włoski. Dosłownie. Te
warkocze zalatują 2002 rokiem. Albo 1802. Już wiem! Pojedziemy do Pour House. Napijemy się
daiquiri, pogadamy o chłopakach, poszalejemy.
- Nie mogę, Betsy.
- Proooooszę? - wyjęczałam.
- Nie, naprawdę nie mogę. Nie mam dwudziestu jeden lat. Nie mogę spożywać alkoholu.
- A, o to chodzi. - Machnęłam ręką na prawo federalne. - Pomogę ci wejść do środka, nie przejmuj się.
Jedno spojrzenie w moje zgniłozielone oczy i żaden bramkarz mi się nie oprze.
- Nie, Betsy - stwierdziła z niespotykaną stanowczością. - To wbrew prawu.
- Dobra, dobra. - westchnęłam, ale po chwili rozchmurzyłam się. - Wiem! Chodźmy na zakupy!
Centrum handlowe będzie otwarte jeszcze przez kilka godzin. Niedługo idę na wesele, możemy
poszukać stroju i butów, i dodatków.
- Nie mogę - odpowiedziała przepraszająco. - Nie mam pieniędzy. I nie powinnam...
- Nic nie szkodzi, ja... - Ja też nie miałam pieniędzy. Zazwyczaj chodziłam z Jess, a ona albo płaciła za
mnie, albo umawiałyśmy się, że popracuję trochę w The Foot, jej organizacji non-profit w zamian za
kaszmirowy sweter albo parę sandałów. - Yy... hm...
- Może lepiej zakończyć ten wieczór.
- No dobra.
Byłam rozczarowana swoim żałosnym życiem, ale nie było sensu wyładowywać się na Laurze.
Nie wspominając już o tym, że była miłym dzieciakiem, ale nie nadawała się na zastępczą
przyjaciółkę. Albo Sinclaira. Niepotrzebnie używałam jej do odwrócenia swojej uwagi.
- Czekaj! - krzyknęłam, niemal wjeżdżając w lampę uliczną. - Już wiem! Pojedziemy do Scratch.
- Twojego klubu? - spytała z powątpiewaniem.
- No. I nie sprzedam ci ani kropli alkoholu, obiecuję. Zajrzymy tam tylko i odwiozę cię do domu.
Czego ostatnio nauczyłam się o zamienianiu przyjaciół jak kart do bejsbola?
- No... - Miękła! Albo podziałała na nią moja grzeszna moc przekonywania, albo była ciekawa jak
każdy dzieciak, jak wygląda wnętrze baru. - Może tylko rzucimy okiem...
- Hura! - krzyknęłam i skręciła ostro w lewo.
- Lał - Laura wybałuszyła oczy. - To tutaj? Jak ładnie!
„Tutaj" było dobrze utrzymaną kamienicą z piaskowca. Wyglądał całkiem jak czyjś dom. Teraz, gdy
już wiedziałam, że to wampirzy bar, rozumiałam przyczyny: im bardziej niewinne otoczenie, tym
lepiej.
- Zaparkuję przed wejściem - stwierdziłam i zaciągnęłam ręczny.
Nikt nie odholuje mi auta w tej dzielnicy.
Weszłam do środka, a Laura deptała mi po piętach. Ze smutkiem zauważyłam, że było pusto.
Oczywiście było jeszcze wcześnie - tylko wpół do ósmej - ale i tak.
Oprócz dwóch wampirzych kelnerek i Lekkiego Przodozgryza za barem Scratch świecił pustkami.
- Jak idą interesy? - zażartowała, gdy Lekki Przodozgryz wyszedł zza baru, żeby nas powitać.
- Bez zmian, Wasz...
- To moja siostra, Laura - przerwałam. - Możesz do niej mówić Laura. Laura, to... - Znowu
zapomniałam jego imienia. - To gościu, który opiekuje się barem, gdy mnie tu nie ma.
- Klaus, proszę pani.
Lekko ujął jej drobną, białą dłoń, a gdy spojrzał na nią w górę z tej pozycji, pokazał potwornie dużą
ilość białek. Miałam wrażenie, że patrzę na twarz trupa.
- Miło mi.
Na szczęście Laura nie zauważyła obleśności Klausa. A, co najważniejsze, wydawała się odporna na
jego urok. Oczywiście Klaus nie był aż tak uroczy, ale i tak...
- Hejka - przywitała się, ściskając jego dłoń. - Miło cię poznać.
Niemal wyrwałam ją z rąk Lekkiego Przodozgryza, który patrzył na nią, jakby spełniły mu się
wszystkie gwiazdkowe życzenia. Co ja sobie myślałam? Przyprowadzić swoją słodką siostrzyczkę do
baru kierowanego przez wampiry? Jasne, ja byłam tu głównym krwiopijcą, a jej nic nie zagrażało, ale
i tak. Pokazanie jej Klausowi i nadąsanym kelnerkom... Chyba zgłupiałam.
- O, Laura.
Odwróciłam się i zobaczyłam Sinclaira, górującego nad nami jak wielki czarny sęp.
- Elizabeth - mruknął, zauważając mnie po raz pierwszy. Przynajmniej pamiętał, jak się nazywam.
- Cześć - powiedziała oszołomiona Laura.
Kto mógł ją winić? Te włosy, oczy, ramiona. Mniam. Pomyśleć tylko, że był kiedyś mój, a ja go
odrzuciłam przez...yy... pójście z nim do łóżka. Chyba.
- Co wy dwie tu robicie? - spytał z nutą niezadowolenia w głębokim głosie. Wiedziałam, że „wy dwie"
oznaczało Laurę. Nie miałam zamiaru wyjaśniać, że desperacja i samotność doprowadziły mnie do
kolejnego idiotycznego posunięcia. Zrobiłam zatem to, co zwykle:
- A może byś zajął się swoimi interesami choć raz? - warknęłam. - Jeśli chcę pokazać siostrze swój
interes, to mój interes, więc się do cholery nie interesuj! - Czyżbym nadużywała słowa interes?
Pieprzyć to. - Nie twój interes.
- Betsy! - jęknęła Laura.
- Cicho bądź.
Wykładów od pomiotu szatana - Miss 2005 - zdecydowanie nie potrzebowałam.
- Nie powinno jej tu być i dobrze o tym wiesz. Co ty sobie myślałaś?
- Ze powinieneś zająć się swoimi sprawami? I przestać łazić za moją siostrą?
- Chciałabym wrócić już do domu - sztywno stwierdziła Laura.
Otworzyłam usta, ale Sinclair mnie ubiegł.
- Pozwól, że ja cię odwiozę, Lauro - zaproponował, podając jej ramię.
- Oo. No cóż... - Spojrzała na mnie... po zgodę lub pomoc.
Nie byłam pewna... więc wzruszyłam ramionami.
- No to w porządku. Miło z twojej strony.
- Przyjemność po mojej stronie. Wyszli.
I już. Moje życie było oficjalnie beznadziejne. Gorzej niż beznadziejne. Miałam ochotę skoczyć z
klifu, ale wiedziałam, że przeżyję.
- Nalej mi whisky - powiedziałam Klausowi.
- Nie mogę - odrzekł przebiegle. - Nie zapłaciłaś za alkohol i skończyły się zapasy.
Oczywiście.
Całkowicie przybita pojechałam do domu.
Rozdział 24
Zanim rozbiłam się o jakąś witrynę, zadzwonił mój telefon. Jessica? Wyłowiłam go z torebki.
- Halo? Bess? Halo?
- Cześć, Betsy. To ja, Nick. Berry - dodał, jakbym mogła zapomnieć. Nick był gliną z Minneapolis.
- O, hej. - Byłam rozczarowana, ale bardzo starałam się to ukryć. - Kto nie żyje tym razem? -
zażartowałam.
- Kilka osób, ale nie dlatego dzwonię. Słuchaj, nie miałem okazji zobaczyć twojej nowej chaty, a wła-
śnie skończyłem pracę. Pomyślałem, że może do was wpadnę.
- Oo. Bardzo mi miło, że chcesz nas odwiedzić, Nick, ale czemu teraz?
- Cóż. - Usłyszałam w tle dziwny odgłos i zrozumiałam, że przeżuwa milky way. Nick gardził
pączkami. -Może zabrzmi to trochę dziwnie, ale ostatnio wciąż mi chodzisz po głowie. Musisz
przyznać, że zeszłej wiosny, kiedy niemal umarłaś i zrobili ci sztuczny pogrzeb.
- No, zeszłej wiosny można było boki zrywać.
- A teraz latem te wszystkie trupy... Pewnie zabójca ruszył dalej, bo nie mieliśmy podobnych
morderstw od jakichś trzech miesięcy... ale w tamtą sprawę też byłaś zamieszana... i... Nie wiem.
Pomyślałem, że byłoby miło wpaść i nadrobić zaległości.
- No pewnie. - Wpadnij do nas na salony, glino. Tak naprawdę ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę,
był policjant, który znał mnie za życia, węszący po moim domu po mojej śmierci, ale nie miałam
pojęcia, jak mu odmówić i nie wzbudzić podejrzeń. - Właśnie jadę do domu. Pewnie jak typowy facet
nie zechcesz, żebym podała ci adres, co?
- Do zobaczenia za dwadzieścia minut - potwierdził.
Popędziłam do rezydencji, żeby ogarnąć bałagan, ale zdałam sobie sprawę, że zastępy pomocy
domowych Jessiki (kucharz, ogrodnik, facet z garażu, facet od parteru, pani od piętra, pani od roślin)
pewnie mnie uprzedzili. Dom był nieskazitelnie czysty i świeżo odkurzony. Nie było samochodu
Marca, ale Jessiki stał w garażu, więc wbiegłam na schody i zapukałam do jej drzwi.
- Jess? Detektyw Nick przychodzi pobawić się w Witaj Sąsiedzie. Nie najlepsza chwila na wizytę
gliny, ale szczerze mówiąc, kiedy jest dobra pora na takie odwiedziny? - Kiedy nie jesteś wampirem,
odpowiedziałam sobie. - W każdym razie, jeśli zechcesz zejść, będziemy w... - Gdzie? Gdzie była
strefa wolna od wampirów? - W jednym z salonów. Chyba.
Poszłam do piwnicy i znalazłam Tinę siedzącą w znacznej odległości od George'a. Robiła notatki,
a on szydełkował niekończący się zwój żółtej przędzy. Wyprodukował jakieś dziesięć metrów i nawet
nie oderwał wzroku, gdy krzyknęłam.
- Dałaś mu haczyk?
Usłyszałam parkujący samochód i nie poczekałam na odpowiedź Tiny. Przynajmniej George miał
zajęcie.
Nick czekał przed drzwiami, a ja zagrałam słodką idiotkę i „zapomniałam" go oprowadzić. Skończyło
się na pogawędce w małym salonie tuż przy holu.
- Niesamowite miejsce - zachwycał się, szeroko otwierając oczy. Jak zwykle dobrze wyglądał.
Mojego wzrostu, blondyn, szerokie ramiona, opalony. Och, opalenizna! Miło było spojrzeć na kogoś z
rumieńcami na twarzy. - Ty i Jessica nieźle sobie radzicie.
- Ha! - odrzekłam. - Jess płaci za wszystko.
- No... tak. - Uśmiechnął się chłopięco. - Domyśliłem się. Znalazłaś już pracę? Nie żebyś
potrzebowała, jak sądzę.
Wskazał ręką pokój.
Nie potrzebowałam pracy, bo miałam już fuchę królowej, ale nie miałam zamiaru mu tego
powiedzieć. Podobnie nie miałam odwagi podzielić się informacją o Scratch. Nie mogłam dowieść, że
jestem jego pełnoprawną właścicielką. I zdecydowanie nie potrzebowałam węszących tam glin.
Nick nie był pierwszym lepszym gliniarzem. Znał mnie za życia, ale co gorsza, dał się omamić
mojemu wampirycznemu urokowi po śmierci. Sinclair sprawił, że Nick zapomniał sporą część zeszłej
wiosny. Ale czasami mnie to martwiło. Nie miałam pojęcia, co Nick pamiętał ani czy czar Sinclaira z
czasem nie pryśnie.
- Świetnie wyglądasz - rzuciłam, zmieniając temat. - Jesteś taki opalony! Gdzie byłeś?
- Właśnie wróciłem z Wielkiego Kajmana. Oszczędzaliśmy z chłopakami przez półtora roku. Nie jest
tak drogo, jak jedziesz w grupie. W sumie właśnie dlatego tu jestem.
- Nie pojadę z tobą na Wielkiego Kajmana - zażartowałam.
Jeszcze nie czas na pełne korzystanie ze słońca.
- Nie, nie. - Oczywiście, że nie. Po co zdrowy, peł-nokrwisty mężczyzna miałby umawiać się z trupem
o brzydkich stopach? - Jeden z chłopaków szukał nowego klubu AA, a wiem od brata, że niezła grupa
działa w Thunderbird... pod 494? W każdym razie...
- Byłeś tam tamtej nocy, kiedy przyszłam - odgadłam ze złym przeczuciem.
To naprawdę dziwne, jak Nick ciągle wracał do mojego życia. Wbrew rachunkowi
prawdopodobieństwa.
- No... tak. To nie moja sprawa...
- Jedno z A oznacza „anonimowi" - podkreśliłam.
- No wiem. Mój brat przeszedł dwanaście kroków kilka lat temu. Po prostu... zdziwiłem się, że tam by-
łaś - dokończył żałośnie.
On był zaskoczony! Czy kiedykolwiek dopisze mi szczęście?
- Nie lubię o tym mówić - ucięłam, niemal nie kłamiąc.
- Jasne, jasne - zapewnił szybko. - Rozumiem. Chciałem tylko wiedzieć... czasami trudno o tym mó-
wić. Jakby nikt inny nie mógł tego pojąć, nie?
- No - przytaknęłam, czując się nieco pewniej.
- Chciałem, żebyś wiedziała, że jakbyś kiedykolwiek chciała, no wiesz, pogadać... - Urwał i
uśmiechnął się do mnie, przez co w kącikach jego oczu pojawiły się przyjazne zmarszczki.
Niemal się rozpłakałam. To było tak cudowne, że ktoś jest dla mnie miły i się o mnie troszczy. No do-
brze, to nie fair. Laura była miła, a Jessica troszczyła się o mnie, zanim ją ugryzłam. To nie wina
Laury, że Sinclair się w niej zabujał. Który facet by się oparł? I to nie wina Sinclaira, że doszedł do
wniosku, że dałam mu popalić o jeden raz za dużo.
Biedny Nick nie miał o tym pojęcia, ale troszczył się
o mnie. A to się liczyło.
- To takie miłe z twojej strony. Naprawdę to doceniam. - Siedzieliśmy obok siebie na małej, brzoskwi-
niowej kanapie, a on powoli się do mnie przysuwał. Może coś go swędziało. - Obiecuję, że będę o tym
pamiętała. Ale naprawdę nie chcę teraz rozmawiać o moich głupich problemach.
Moich żałosnych, durnowatych problemach.
- Chciałem tylko... żebyś wiedziała - wziął oddech
i mnie pocałował.
O mamo! Nie, buuu. Nie, mamo! Pozwoliłam mu na kilka sekund pocałunku, delektując się ciepłem
jego ust na moich zimnych wargach. Słyszałam jego puls dudniący w moich uszach. Pachniał
czekoladą i bawełną.
W sumie było miło. Podobałam mu się. Zawsze mu się podobałam. Oczywiście od kiedy umarłam,
byłam dla niego bardziej atrakcyjna, ale starałam się tego nie wykorzystywać. Poza tym jednym
razem. Którego Nick
nie pamiętał. Chyba nie pamiętał. Ale i tak... raczej nie wykorzystywałam niewinnych policjantów.
Choć mogłabym bez trudu. Był tak miły, tak przystojny, tak szczery... a jako policjant mógłby nam się
naprawdę przydać. Mogłabym... mogłabym...
Go posiąść.
Mogłabym pozbyć się tego irytującego pragnienia choćby na chwilę, mogłam to zrobić. Mogłam... Na
co czekasz?
...poczuć trochę ciepła, trochę szczęścia, poczuć się potrzebna, dotykana, pożądana. Byłoby tak łatwo.
Odsunęłam się, zrzucając Nicka na podłogę. Byłoby łatwo. Cholernie łatwo. I dlatego nie mogłam
tego zrobić.
Po to czytałam Księgę? Żeby nauczyć się, jak być wampirzym dupkiem? Tego nauczyłam się,
krzywdząc Jessicę - brać, co chcę, wtedy, kiedy chcę? Czy tak mnie mama wychowała? Czy chcę być
taką królową?
- Jezu, sorry - powiedział Nick z podłogi, najwidoczniej nie zauważając, że zrzuciłam go z kanapy na
zbity tyłek. Jego twarz była czerwona od rumieńców. -Bardzo mi przykro, Betsy.
- Nie, nie, to moja wina! - Darłam się, żeby przekrzyczeć jego puls, co go zaniepokoiło. Ściszyłam
głos. -Wybacz. To moja wina. - Naprawdę była. Nick nie miał pojęcia, czemu tak go pociągałam. Bóg
mi świadkiem, że ja też zazwyczaj nie miałam pojęcia. - Jeszcze raz przepraszam. Czas na ciebie,
Nick. - Pomogłam mu wstać i odprowadziłam do drzwi mimo jego protestów i przeprosin. - Dzięki, że
wpadłeś. Dobrze było nadrobić zaległości! Na razie.
Zatrzasnęłam drzwi i oparłam się o nie z zamkniętymi oczami. Wciąż słyszałam jego puls, ale to
pewnie była tylko moja wyobraźnia.
Było blisko.
- Czyżby twoja randka tak szybko dobiegła końca? Otworzyłam oczy. Sinclair stał po lewej stronie
wejścia. Musiał wejść od tyłu.
- To było...
- Wiem.
- On myśli...
- Wiem.
- Ale już poszedł i ja...
- Tak, wiem, że się tym zajęłaś. Dobra robota -stwierdził w zamyśleniu.
- Ja wcale...
- Rozumiem. Ostatniej rzeczy, jakiej ty... my... potrzebujemy, jest podejrzliwy policjant. A
najszybszym sposobem, żeby się go pozbyć... - Sinclair wzruszył ramionami. - Zrobiłaś, co trzeba
było zrobić.
- Erie...
- Pozwól, że się pożegnam. Ach, jutro wieczorem wybieram się z Laurą na kawę. Twoja obecność jest
zbędna.
Odwrócił się. I odszedł.
Rozdział 25
Tak mocno kopnęłam drzwi swojego pokoju, że moja stopa przeszła przez nie na wylot. Przez kilka
sekund podskakiwałam w korytarzu, próbując wyswobodzić kostkę.
W końcu wgramoliłam się do pokoju, zdjęłam ba-letki od Beverly Feldman i rzuciłam nimi w
przeciwległą ścianę. Skóra mogła się zarysować, ale gówno mnie to obchodziło.
Właśnie.
- Gówno mnie to obchodzi! - wrzasnęłam. - To nie fair! To nie fair! Przecież dobrze zrobiłam,
odesłałam Nicka! Mogłam go z łatwością przelecieć, ale zdecydowałam się postąpić słusznie i po co?!
Żeby ten palant jeszcze bardziej mnie zdołował? Żebym poczuła się jeszcze bardziej samotna?
Zrzucałam z siebie ciuchy jak wariatka i jednocześnie szukałam piżamy, zataczając się po pokoju jak
pijana.
Podniosłam feldmany z dwóch różnych kątów i miałam zanieść je do ich schowka, ale upadłam na
twarz
na dno szafy i się rozpłakałam. Przycisnęłam buty do moich (nagich) piersi i zwinęłam się (nago) w
kłębek. Pewnie moczyłam łzami moje manolo, ale nic mnie to nie obchodziło.
- Betsy?
Zignorowałam to i rozpłakałam się jeszcze bardziej. Nie miałam ochoty na kolejne piekło. Tinę z
informacją, że George wyszydełkował sobie drabinę i znów dał dyla? Ant z wieścią, że będzie miała
bliźniaki? Pani od kwiatów z wiadomością, że rośliny uschły tak jak i ja?
- Kotku, dlaczego jesteś goła i płaczesz w szafie? Uchyliłam powiekę. Jessica zaglądała do szafy, a na
jej (posiniaczonej) twarzy malowała się troska.
- Idź sobie - zapłakałam. - Idź, wciąż mnie nienawidzisz, wiem o tym.
- Oj, zamknij się, wcale nie. - Weszła do szafy, odsunęła garsonki, ostrożnie odłożyła na bok buty i
usiadła po turecku obok mnie. - No dalej, w czym problem?
- We wszystkim!
- Dobrze, a tak konkretniej?
- Sinclair już mnie nie kocha. Pewnie nawet już nie chce być królem. Pewnie żałuje, że mnie wrobił w
tę całą fuchę. I leci na moją siostrę. Moją siostrę! Która jest córką diabła, ale to nie jest najgorsze.
- A co jest, słonko?
- Wszyscy lubią Laurę, w tym rzecz.
- Ciebie też wszyscy lubią. Nawet przed śmiercią miałaś w sobie charyzmę.
- No, ale Laura ma jej na pęczki. Przy niej wyglądam jak Saddam Hussajn. Nikt nie potrafi się jej
oprzeć.
- Jestem pewna, że nie..
- Nawet Ant lubi Laurę!
- O.
- A ona i ojciec wciąż rujnują moje życie. To było najdłuższe przyjęcie w historii. I będę musiała
ogłosić bankructwo Scratch. A ona, to znaczy Laura, jest miła, ale to nie to co ty. I jeszcze mogłam
przespać się z Nickiem i naprawdę mu się podobam, ale kocham Sinclaira, więc go odesłałam, a
Sinclair nawet o to nie dba i... i... o Boże!
- Yy.
Jessica usiłowała znaleźć sens w moim bełkocie.
- O Boże! Kocham Sinclaira! Kocham go! Jego! Tego.... tego aroganckiego, podstępnego, zimnego,
podstępnego...
- Oczywiście, że go kochasz.
- Widzisz, tego typu informacja przydałaby mi się wcześniej - poskarżyłam się i rozpłakałam jeszcze
bardziej.
Jessica głaskała mnie po plecach.
- Bets, przecież w głębi ducha wiedziałaś, że go kochasz. Niby dałabyś się komuś wprowadzić do swo-
jego domu, jakbyś naprawdę tego nie chciała? Tolerowałabyś takie zachowanie pierwszego lepszego
faceta? Przespałabyś się z pierwszym lepszym?
- Ale on jest całkowitym palantem.
- Wiesz, kotku, z tobą też czasami nie najłatwiej się dogadać. - Uśmiechnęła się szeroko i dotknęła
siniaka pod okiem. - A to nawet nie pamiątka za zgubienie czwartego sezonu Simpsonów na DVD.
- Jess... tak mi przykro... czuję się fatalnie - wskazałam na swoją nagość, szafę, kulki na mole.
- Wiem, Betsy. - Pochyliła się i pocałowała mnie w skroń. - Musiałam trochę się podąsać i zagoić
przez ostatnie kilka dni. Wiem, że było ci przykro zaraz po fakcie.
- Było, było! Czułam się parszywie. To był zdecydowanie najgorszy tydzień.
- Szczerze mówiąc, jedynym powodem, dla którego postanowiłam ci wybaczyć, jest chęć poznania
córki diabła.
- Boże, jaka z niej nudziara. - Usiadłam i otarłam swoje suche (nie płaczę jak normalny człowiek)
oczy. -To znaczy naprawdę miła. Nie zrozum mnie źle, jest naprawdę słodka. Polubisz ją. Ale...
- Ale daleko jej do królowej wampirów.
- Ostatnimi dniami kiepska ze mnie królowa.
- To nieprawda. Przeczytałaś Księgę, żeby dowiedzieć się więcej o sobie, o zagrożeniu dla świata... o
swojej siostrze. Znalazłaś ją i byłaś gotowa dać jej popalić, ale okazała się miła. I do tego pomagasz
George'owi.
- Jednak słuchałaś niani!
- Żartujesz? To cholerstwo było włączone całą dobę. Bałam się zasypiać, żeby mnie coś nie ominęło.
- Wszystko tak się skomplikowało.
- Bardziej niż zwykle - zgodziła się.
- Co ja teraz zrobię?
- Cóż, odesłanie Nicka było dobrym początkiem. W zasadzie było to najważniejsze, jak dobrze na to
spojrzeć.
- No, wiem - przytaknęłam żarliwie. Mogła doradzić, żebym przeleciała całą drużynę piłkarską i bym
się zgodziła. Byłam tak szczęśliwa, że znowu ze mną rozmawia. - Yy... a gdy mówisz najważniejsze...
Przewróciła oczami, ale właściwie była przyzwyczajona, że musi mi wyjaśniać różne rzeczy.
- Odesłałaś Nicka, bo nie chciałaś go skrzywdzić ani go wykorzystać. Właśnie taką osobą jesteś...
zawsze taka byłaś. Wiele się zmieniło, ale nie to.
- Masz rację.
- Poza tym niebo jest żółte, Ant jest niezrozumiana, a David Evins to tylko utalentowany amator.
- Teraz jesteś po prostu wredna.
- Muszę wykorzystać tę chwilę na maksa. A Sinclair wcale nie kocha twojej siostry...
- Jeszcze nie - mruknęłam ponuro. - Daj mu trochę czasu.
- Słuchaj, jestem pewna, że jest nią zainteresowany...
- Poczekaj, aż ją zobaczysz. Po prostu poczekaj.
- Mówisz, jakby cipki nie rzucały mu się na twarz.
- Co za potworny obraz.
- Mówię tylko, że ten facet może mieć seks na zawołanie. Ale chce ciebie.
- Nie, on...
- Cokolwiek mu zrobiłaś po przeczytaniu Księgi - powiedziała (i chyba nie była świadoma, że dotyka
swojego podbitego oka, gdy mnie przekonywała) - nie odmieni jego uczuć. Mówię ci, od dawna ci to
powtarzam, ten facet całkowicie sfiksował na twoim punkcie, od samego początku. Traktuje cię
ozięble, bo zraniłaś jego uczucia. Gdyby naprawdę mu na tobie nie zależało, nie sądzisz, że po prostu
by się zamknął i cię bzyknął?
- Też tak mi się wydawało - przyznałam. - Ale nie był zadowolony, że poszłam z nim do łóżka. Zraniło
go to. Nie mogłam zrozumieć, czemu tak dziwnie się zachowywał, a teraz jest już za późno. Tak długo
go obrażałam, że w końcu dał sobie spokój.
- Tak długo? Bets, jesteś wampirem od sześciu miesięcy. Dla niego to nic, tyle co sezon bejsbolowy.
Jak mówiłam, ciekawi go twoja siostra, jasne. Jest córką diabła! A on jest królem wampirów. To jasne,
że będzie chciał, że tak powiem, wybadać sprawę. Ale on tylko się w ten sposób ubezpiecza. To cały
Sinclair.
- Bosko dobrana parka. Sinclair, najlepszy kochanek i kobieta mająca rządzić światem.
- Byłaby dla niego niezłą partnerką - przyznała Jessica.
- Każda oprócz mnie by była.
- Oj, daj spokój, Księga jeszcze się nie pomyliła w żadnej sprawie...
- Księga powiedziała, że będziemy małżonkami, a nie że będziemy żyć długo i szczęśliwie. Mnóstwo
królewskich par rządziło i jednocześnie się nienawidziło. - Studiowałam europejską historię. Z
perspektywy historycznej kryzys małżeństwa Diany i Karola to pryszcz w porównaniu z moją
sytuacją. - Gdybyś tylko usłyszała, jaki był podły... nie, nie do końca, nie podły, bardziej jakbym nic
go nie obchodziła.
- Słyszałam. Właśnie miałam ci opowiedzieć. Schodziłam, żeby zostawić czek dla Cathie...
- Pani od piętra?
- Nie, pani od kwiatów.
- Jess, nie musisz płacić komuś za zwykłe podlewanie roślin. Na miłość boską, w tym domu mieszka
pięć osób. Na pewno damy radę bez...
- W każdym razie, usłyszałam twoje małe tete-a--bzyk z Nickiem. A potem usłyszałam rozmowę z
Sinclairem. Był oziębły - dodała, patrząc na mnie ze współczuciem. - Jestem pewna, że to jeszcze nie
całkowita porażka. Ale musisz się sporo napracować.
Usiłowałam przetrwać falę zdrowego rozsądku, jakim zalewała mój organizm.
- Słuchaj, to moja wina, okej? Wiem o tym. Nie wiedziałam, jak to naprawić. I szczerze mówiąc wyda-
wało mi się, że mam większe zmartwienia. Odstawiłam to tak jakby na boczny tor, a potem było już za
późno. - Pokręciłam głową. - Zawsze zakładałam, że będzie w pobliżu, że będę mogła na niego
krzyczeć i nie doceniać. I oczywiście nie miałam racji. Nikt nie zniesie czegoś takiego na dłuższą
metę.
- Słuchaj. Zapomnij na chwilę o Sinclairze. A właściwie nawet tego nie rób... i tak jest w to
wmieszany. Betsy, uda ci się to naprawić.
- To nie jest takie łatwe, jak ci się...
- Nie mówię, że to łatwe, tylko wykonalne. A nawet jak ci się nie uda tego naprawić, to nie będziesz
siedziała goło i płaczliwie w szafie. Pomyśl tylko. Płacz w szafie? Kotku, jesteś królową wampirów.
Podnieś swój wielki, biały tyłek z podłogi, ubierz się i zacznij rozstawiać po kątach wampirze dupska.
Nawet przed śmiercią nie poddałabyś się tak łatwo. Więc idź i to napraw.
- Masz rację! Poza fragmentem o moim tyłku. -Wstałam i zwinęłam dłonie w pięści. Srogi (i nagi)
będzie mój gniew! Jessica miała rację: z taką jak ja się me zadziera. - Masz całkowitą rację. Tak się
wysilałam i po co? Koniec z tym!
- Właśnie!
- Naprawię błędy, mówię ci!
- Właśnie! Zuch dziewczyna.
Zerknęłam na zegarek - jedyną rzecz, jaką na sobie miałam (chyba że eyeliner też się liczy).
- I powiem ci, od czego zaczniemy.
- Oprócz włożenia majtek?
- Jasne, oprócz tego.
Rozdział 26
Naprawdę masz zamiar to zrobić?
- Chcesz się założyć?
- Ale to nie jest prawdziwa przyczyna twoich problemów
- Może i nie - zgodziłam się - ale jest niebezpieczna. Leży sobie w bibliotece i każdy może po nią sięg-
nąć.
- Ale to unikat.
- Tak samo jak reżim nazistów. Poza tym obiecałam mamie, że jej nie spalę. - Stałyśmy na jednym z
dużych mostów łączących przedmieścia Minneapolis i przekrzykiwałyśmy odgłosy ruchu ulicznego.
Było zimno, może z pięć stopni, ale byłam taka podekscytowana, że nawet nie zauważałam. - To niech
ją ryby zeżrą.
Zamachnęłam się, a Księga umarłych leciała w dół i w dół (to był wysoki most) i wpadła z pluskiem w
Wielką Błotnistą.
- Hm - odezwała się po chwili Jessica, przyglądając się, jak tonie wśród bąbli. - Chyba oczekiwałam,
że uniesie się na poduszce czystego zła albo coś w tym stylu.
- Zrobili ją ze skóry, nie z goreteksu. - Otrzepałam zmarznięte dłonie. - Rany, ale ulga, nie? Trzeba
było to zrobić parę miesięcy temu.
- No to z głowy. - Jessica zapięła do końca płaszcz -Co teraz?
- Nie wiem, ale to będzie coś, no wiesz, dowódczego.
- O, to dobrze.
- I nie łaź do piwnicy.
-Wątpię, żeby George miał mnie skrzywdzić A przynajmniej kiedy jest najedzony.
- Mimo wszystko.
- Nie martw się. Jeden atak wampira to mój limit Dotychczas nie miałam wiele czasu na wdrożenie
wielkich zmian: przez kilka godzin rozmawiałam z Jes-sicą, potem zniszczyłam bezcenny artefakt i w
zasadzie wypełniło mi to całą noc. Ale po przespaniu dnia obudziłam się kolo szóstej z determinacją,
aby skopać wampirze tyłki. Pierwszy przystanek: Scratch.
Idąc do samochodu, myślałam, czy nie znaleźć Erica i powiedzieć mu czegoś żenującego, na przykład
że go kocham, ale stchórzyłam. Poza tym nie byłam pewna czy to cokolwiek zmieni. Ostatnią rzeczą,
jaką byłam gotowa znieść, to bycie ciężarem - dla kogokolwiek Jeśli on nie czuł tego samego - albo co
gorsza kiedyś czuł, ale teraz juz nie - nie miałam zamiaru robić z siebie Scarlett 0'Hary (Gdzie pójdę?
Co pocznę?) na jego oczach.
No ale przynajmniej ja już o tym wiedziałam Poczułam ulgę, wiedząc o tym świadomie, a nie
wyczuwając tę myśl jedynie głęboko w podświadomości Ale zdanie sobie sprawy - no dobrze,
przyznanie się - że
kochałam Erica Sinclaira niczego nie rozwiązywało. Prawdziwe życie było skomplikowane, a
kochanie go wcale nie rozwiązywało starych problemów i nie zmieniało życia w bajkę. Właściwie to
kilka rzeczy skomplikowało się jeszcze bardziej.
Jeśli by wziąć którykolwiek problem w moim życiu: Jestem zła, że Erie mnie oszukał i uczynił siebie
królem - albo: Jestem zła, że Erie nie powiedział mi o mojej siostrze i szatanie - i dodać do tego: I
kocham Erica Sinclaira, robiło się jeszcze bardziej grząsko.
Co za ironia: miłość do Erica Sinclaira było kolejną pozycją na mojej długiej liście problemów. Ale
teraz nadszedł czas na działanie! Skończyłam z pochlipywaniem w szafie na golasa. Co to, to nie.
Będę panią - królową, że się tak wyrażę - swojego losu!
Zacznę od Scratch. Wiedziałam, że ten bar mógł się stać maszynką do robienia pieniędzy, tylko że
wampiry się na mnie dąsały i nie chciały pomóc.
Musiałam tchnąć w nie trochę strachu przed królową nieumarłych. I koniecznie musiałam
wprowadzić poniedziałki z margaritą.
Jeździłam przez jakieś pół godziny, rozglądając się za wolnym miejscem parkingowym, ale w końcu
się poddałam i stanęłam na miejscu dla niepełnosprawnych tuż pod budynkiem. Poczułam wyrzuty
sumienia, ale udało mi się je zdusić: bycie martwą było przecież jakimś rodzajem niepełnosprawności.
Po raz setny obiecałam sobie pamiętać o zarezerwowaniu miejsca parkingowego dla kierownika.
Weszłam energicznie do środka i stanęłam w niemal pustym (jęk... w piątkowy wieczór!) barze.
- No dobra, słuchajcie! - zaczęłam, ale przerwał mi Klaus.
- O, dobrze że postanowiłaś wpaść - prychnął.
- Ej, ej. Miałam inne sprawy na głowie.
- Inne niż bycie królową.
- No tak. To znaczy nie! To wszystko przez... - Zamilkłam. Czemu tłumaczyłam się temu ćwokowi?
Nie tak miał wyglądać plan przejęcia kontroli. - Słuchajcie, od teraz wiele tu się zmieni.
- To akurat prawda - zgodziła się nieznana mi wampirzyca siedząca przy barze.
- A ciebie kto pytał o zdanie?
- Pracownicy Scratch oficjalnie rozpoczynają strajk -oznajmił Klaus. Spojrzał na zegarek. - Od
godziny 18 59
- Ż e co?!
- Strajk.
Nie mogłam tego przetrawić.
- Że co?!
- Założyliśmy związek - ciągnął - aby domagać się odpowiednich warunków pracy.
- A odpowiednie warunki pracy to...? - Miałam paskudne przeczucie, że wiem, do czego zmierza.
- Chcemy, żeby owce miały tutaj wstęp, chcemy móc pić krew na parkiecie...
- I przy barze - odezwał się inny wampir. Był bladym brunetem w dżinsowej kurtce i siedział obok ko-
biety, która odezwała się wcześniej.
- Tak, przy barze... - Lekki Przodozgryz odliczał żądania na długich, pajęczych (brrrr) paluchach. -A
jeśli owca zacznie się stawiać albo zabłądzi tutaj człowiek, chcemy móc się z nim trochę zabawić.
- Zabić go - sprecyzowałam.
- Tak. A poza tym chcemy opieki dentystycznej.
- Serio? - wykrztusiłam.
- Nie. - Uśmiechnął się szeroko, co nie stanowiło miłego widoku. - To ostatnie to żart.
- To, o czym mówisz, to jeden wielki żart. Zgłupieliście, jeśli sądzicie, że zgodzę się na którekolwiek
z tych żądań. Jeśli jeszcze nie zauważyliście, od kiedy Nostro poszedł do piachu, jesteśmy bardziej
przyjaznym narodem wampirów.
- Najchętniej wyrwałabyś nam nasze kły - warknął.
- Najchętniej widziałabym, jak zachowujecie się przyzwoicie! - Staliśmy nos w zadarty nos. - Co z
wami nie tak, ludzie?! Jesteście martwi, więc musicie zachowywać się jak dupki?
- Nie musimy - przyznała kobieta przy barze. - Po prostu to lubimy. Nie zmienisz setek lat mistycznej
ewolucji.
- Jasne, że zmienię. Nie kupuję tych bredni w stylu „będziemy tak robić, bo możemy". A co do
waszego strajku: nie strajkujecie, bo jesteście wylani. Pierwszy lepszy może poprowadzić to miejsce.
Nie podobają się warunki pracy? Wypad i do piachu. Znowu.
- To twoja ostatnia szansa, żeby zmienić zdanie -ostrzegł Dżinsowy Chłopak. Jakbym miała się bać ko-
goś będącego podróbą Tommy'ego Hilfigera.
- Nie - odrzekłam. - Twoja.
- Nie dajesz nam zbyt wielkiego pola manewru -odezwał się nowy głos. Jak na miejsce, które
wydawało się zupełnie pust, nagle zaroiło się tu od wampirów.
- Na szczęście - dodał Klaus - nie jest nam potrzebne.
Inny wampir wyszedł z zaplecza, ciągnąc - ooo -Laurę. Trzymał jej idealne blond włosy w pięści, tuż
przy czaszce, a ona chwytała jego dłoń obiema rękoma i starała się nie potknąć.
- Niespodzianka - odezwała się i spróbowała uśmiechnąć.
Rozdział 27
Oszuści! - krzyknęłam.
- Bardzo się ucieszyliśmy, mogąc poznać twoją siostrę.
- Założę się, ty śmierdzący krętaczu.
- Erie odwołał nasze spotkanie - wytłumaczyła -i miałam wolny wieczór, więc pomyślałam, że przyjdę
i się z tobą zobaczę.
- Następnym razem najpierw zadzwoń.
- Jasne - przytaknęła.
- To było niemal zbyt piękne, żeby było prawdziwe - odezwał się Dupek. - Rzadko zdarza się wampir
mający żywych krewnych. A ona weszła wprost w nasze ręce.
- Właśnie! Rzadkie. Nie sądzicie, że to trochę dziwne? Spójrzcie, jaka jest młoda. Nie jest moją
prapra-babcią, tylko młodszą siostrą. Nie mówi wam to czegoś o mnie? Na przykład że lepiej ze mną
nie zadzierać?
- Chyba nie podobają im się warunki pracy - dodała Laura, wciąż chwytając dłoń wampira. - Ale to
lekka przesada.
- Może twoja matka nam pomoże - podpowiedziałam i zamilkłam. Wszyscy zamilkliśmy. Laura
wyglądała na zdezorientowaną... a może po prostu przewróciła oczami, nie wiem. - No wiesz, twoja
matka mogłaby się zjawić i nam pomóc.
Nic. Pff! Typowe. Diabeł: nigdy go nie ma, gdy go potrzebujesz.
- Słuchaj, naprawdę nie chcecie tego zrobić -ostrzegłam Klausa, krowę przy barze i Tommy'ego
Hilfigera. - Naprawdę.
- Chyba ma rację - potwierdziła Laura, stojąc praktycznie na palcach. - Lepiej najpierw spróbujcie
strajku protestacyjnego. Branie zakładników powinno być drugim rozwiązaniem. Może trzecim.
Wampir szarpnął ją za głowę, a ona krzyknęła.
Przetarłam oczy. Musiałam przyznać, że tego nie przewidziałam.
Co miałam zrobić? A gdybym skłamała i powiedziała, że mogą mieć owce, zabójstwa i czwartki z
ofertą zabij jednego, drugi gratis, ocaliłabym Laurę, a potem wycofała się z obietnicy? Czy królowa
mogła złamać dane słowo? Inne wampiry mogłyby stracić dla mnie szacunek. Cóż, jeszcze więcej
szacunku.
- Zanim cokolwiek się wydarzy, chciałabym coś wyjaśnić: pamiętacie, co przydarzyło się Nostro i
Monique?
- Król ci pomógł.
- Okej. A tak dla ścisłości czy widzicie gdzieś tu króla?
Klaus się zawahał.
- Nie.
- To lepiej zostawię jednego z was przy życiu. Mam dość tego durnego „pewnie Sinclair jej pomógł".
Jeśli jedno z was rozniesie wieść, powinno mi to pomóc wizerunkowo.
- Ała! To naprawdę boli - poskarżyła się Laura wampirowi, który ciągnął ją za włosy. - Mógłbyś mnie
puścić?
- Zamknij się, owco.
- Czy jesteś szczególnie przywiązana do tego mężczyzny? - spytała mnie Laura.
- Nigdy wcześniej nawet go nie widziałam.
- Aha, to dobrze. Naprawdę, naprawdę mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe.
- C... - Tylko tyle zdążyłam powiedzieć, zanim rękojeść czerwonawego złota znalazła się w brzuchu
wampira, a on wyparował. Albo się ulotnił. Albo coś... Nie zdążył nawet krzyknąć, tak szybko to się
wydarzyło.
Ja krzyknęłam. Nie po królewsku, to prawda. Ale nie mogłam się powstrzymać. Widzicie, w
prawdziwym życiu wampiry nie znikają, gdy się je zabije. Nie zmieniają się widowiskowo z kupkę
popiołu ani w płomienie (oprócz bezpośredniego wystawienia na promienie słoneczne). Nie umierają
nawet wtedy, gdy wbijesz im kołek w brzuch.
Trzeba im przebić serce i (albo) odciąć głowę i wtedy umierają na zawsze. Stamtąd nie ma powrotu.
No dobrze, mnie się raz udało, ale to była wyjątkowa sytuacja.
Ale nie licząc światła słonecznego, zawsze zostawało ciało, bez względu na sposób śmierci.
Laura stała sama, gładząc włosy prawą ręką, a w lewej trzymała... jakby miecz. Dowód! Dowód, że
była pomiotem szatana - była mańkutem!
- Przepraszam - powiedziała. - Ale nie mogłam znieść jego dotyku przez kolejną sekundę. Fuj.
- Co to? - wykrztusiłam.
Spojrzała na miecz w kolorze płomienia. Lśnił takim gorącem, że z trudem mogłam na niego patrzeć.
- A, to - rzuciła, jakbym spytała o nową bransoletkę. - Widzisz, potrafię tworzyć broń z ognia
piekielnego.
- I możesz nią zabijać ludzi?
- Ludzi nie - dodała pospiesznie. - Z chęcią opowiem ci o tym później.
- To... yy... to nic... to nic nie zmienia - zapewnił Klaus. Wyglądał, jakby starał się nie zwymiotować.
Znałam to uczucie. - My wciąż... wciąż... yy... żądamy... żądamy...
- Musiałabyś podejść blisko - stwierdził Tommy Hilfiger. - Nie uda ci się załatwić nas wszystkich w
-...aghrrr!
Powiedział „aghrrr", bo miecz Laury błyskawicznie zmienił się w łuk, którym zastrzeliła Tommy'ego
z drugiego końca sali. Zniknął w obłoczku światła jak poprzedni.
Opuściła łuk i zrobiła skromną minę. Z powodzeniem. Była tak piękna, że wyglądała jak księżniczka z
bajki. Wyposażona w broń masowego rażenia wampirów.
- Ha, ha! - zarechotałam. - I jak ci się to podoba, Klausik? Hę? Hę?!
- Czekaj - Odwróciłam się do Laury. - Wiesz, że wszyscy jesteśmy wampirami?
- Jasne.
- A kiedy zamierzałaś mi o tym powiedzieć?
- Czekałam, aż ty mi to powiesz - broniła się. Miała tupet, żeby zabrzmieć jak urażona.
- Ale skąd wiedziałaś?
- Czasami po prostu... wiem pewne rzeczy. Mam to chyba po matce. - Wyglądała na zdegustowaną,
jakby jakakolwiek wspólna cecha z jej matką była odrażająca.
- Twojej matce?
Jeszcze więcej obrzydzenia.
- Diable.
- Wiesz. Że twoja matka. To diabeł.
- Jej matka to diabeł? - cicho spytała kobieta przy barze.
- I pozwoliłaś zabrać się do Ant na przyjęcie i nie zdradziłaś się ani słowem? I przyniosłaś jej prezent?
I zjadłaś dwa kawałki ciasta marchewkowego? 1 rozmawiałaś z nią?
Próbowałam określić, co było bardziej irytujące: kolejny bunt wampirów czy milczenie Laury przez
cały ten czas.
- A ty nigdy nie powiedziałaś, że jesteś królową wampirów - powiedziała oskarżycielsko.
- To całkowicie co innego! - krzyknęłam.
- Chciałam poznać kobietę, która nosiła mnie przez dziewięć miesięcy.
- A potem zostawiła cię w szpitalu.
- Tak, ale jeśli porównasz to do, no wiesz, bycia szatanem, to nie jest takie złe. W sumie było to
całkiem przyjacielskie.
Tym mnie zagięła.
- Laura czy ty nie rozumiesz, co to oznacza?! Twoja mama jest szatanem!
- Oczywiście, że rozumiem. Poza tym nie uważam, że twoi rodzice określają, kim jesteś - stwierdziła.
Otworzyłam buzię, żeby jeszcze trochę pokrzyczeć, ale mi przerwano.
- Przepraszam - zawołał Klaus poirytowanym głosem - ale masz teraz ważniejsze sprawy na głowie.
- Nie są ciekawsze niż to, stary - odparłam. - Podstępy i spiski wampirów to stara śpiewka.
- Jest zbyt niebezpieczna, żeby przeżyć kolejne pięć minut - oceniła kobieta przy barze
- Którą z nas miała na myśli?
- A jakie ma to znaczenie? - spytała Laura. Klaus zabełkotał coś szybko po francusku - chyba
po francusku. Otwarły się drzwi na zaplecze i drzwi frontowe i nagle do środka wpadła zgraja
kelnerów, barmanów i bramkarzy. Wszyscy byli bladzi, niespokojni i wkurzeni.
- Jeśli chodzi o plany, ten nie jest najgorszy, jaki widziałam - przyznała Laura. - Ale umrzecie, jeśli
spróbujecie się na nas rzucić wszyscy naraz.
- Skumałaś, co powiedział?
- Yhym, jestem naprawdę niezła z języków.
- Których? - spytałam z ciekawością.
- Wszystkich. Oczywiście.
- Słuchajcie, ona ma rację. Czy nie możemy usiąść i omówić tego jak cywilizowane umarlaki i pomiot
szatana?
- Nie nazywaj mnie tak, proszę.
- Przepraszam! Tylko mnie nie zastrzel ani nie dźgnij.
Laura wyglądała na lekko zdruzgotaną.
- Nigdy bym tego nie zrobiła, Betsy.
- Jeszcze raz przepraszam.
- Nie możecie... - mówił Klaus i nagle rzucił się na mnie.
Ha! Stary numer: łagodna mina, spokojna rozmowa i nagły atak. Niestety, całkowicie się nabrałam.
Rzucił się na mnie i upadliśmy do tyłu, przewracając stolik. Kilka wampirów, co zauważyłam z
niezadowoleniem, skoczyło mu na pomoc.
- Nic... nie... jest... ważniejsze... od... tego! -krzyczał Klaus, akcentując każde słowo uderzeniem mojej
głowy w podłogę. Było mu łatwo, bo trzymał mnie obiema dłońmi za szyję. Facet był niesamowicie
silny. Miał uścisk jak wkurzona anakonda.
- Au contraire - zabulgotałam i nie mogłam powiedzieć nic więcej.
Co on sobie myślał, dusząc nieumarłą dziewczynę? Nie mógł mnie tym zabić. Było to jedynie
irytujące. Pewnie nieźle się wkurzył, pomyślałam.
Zatopiłam palce w jego dłonie, żeby je oderwać, ale jego uścisk nie zelżał, a ja jedynie zrywałam
kawałki jego ciała. Fuuuj! Nade mną (znowu) zamajaczyła śmierć, a ja czułam obrzydzenie. To był
najgorszy możliwy tydzień. Znowu.
Rozdział 28
Nie tak! - wydzierał się nieznany wampir do ucha Klausa. - Nie możemy atakować królowej!
Zgodziliśmy się nie atakować królowej!
Chciałam krzyczeć: juhu!, ale nie mogłam wykrztusić słowa. Udało mi się jedynie zgodnie pisnąć i
dalej rozszarpywać jego dłonie.
- Nie jest królową - mruknął i uderzył łokciem prosto w krtań Rozsądnego i Pomocnego Wampira. Nie
zranił go, jedynie zwalił z nóg. Co ważniejsze, poluzował przez to uścisk. Udało mi się wcisnąć swoje
dłonie pod jego i jednocześnie go popchnąć i kopnąć. Nie zrzuciłam go z siebie, ale jego uścisk zelżał.
- Właśnie w takich chwilach lubię się pomodlić -stwierdziłam, wciąż wierzgając i drapiąc ile wlazło,
usiłując się wydostać spod niego. Całkiem jak na tańcach na zjeździe absolwentów! - „Pan jest
pasterzem moim, niczego mi nie braknie". Poza tym „Dobry, wielki i troskliwy jest Pan Jezus
sprawiedliwy". I jeszcze „Bóg kocha mnie takiego, jakim jestem i cieszy się każdym moim gestem".
Ponieważ Klaus wydzierał się i chwytał za uszy, gdy znowu go kopnęłam, w końcu ze mnie zleciał.
Uniosłam się na łokciach i dokończyłam zwycięsko:
- „I pobłogosław Panie nam w tym bałaganie!"
Skończyły mi się religijne cytaty, ale dopięłam swego. Rozsądny i Pomocny Wampir zdążył już
otworzyć drzwi na oścież i desperacko pokazywał innym, żeby uciekali za nim. Niektórzy tak zrobili -
nimi zajmę się później - ale niepokojąca liczba została. W tym Klaus, który wycofał się aż do baru.
Jego twarz wykrzywiły nienawiść i strach, a dłońmi wciąż zakrywał uszy.
Laura trochę kaszlała i machała ręką przed sobą. Zauważyłam, że sześcioro wampirów, które przed
chwilą stały obok niej... zniknęły. Wyparowały. Wszyscy oprócz ostatniego. Łuk Laury znów stał się
mieczem. Zablokowała pięść przedramieniem i ugodziła kobietę (wcześniej znaną jako „kobieta przy
barze") prosto w pierś. Żegnaj, kolejna ćmo barowa.
- Ha, ha! - zarechotałam, wskazując na nią palcem. - I co wy na to? Hę? Hę? Nie wzięliście jej za
pomio... za córkę diabła, jak ją schwytaliście, co? - Inny wampir chwycił mnie za włosy i szarpał od
tyłu, ale nie przejmowałam się tym. - Co? - majaczyłam zwycięsko.
- Betsy... - zdążyła powiedzieć moja wspaniała, superutalentowana, zajefajna siostra, zanim znów
miała pełne ręce roboty. Zauważyłam, że oprócz posługiwania się bronią z piekielnego ognia nieźle
szła jej też walka wręcz. W ciągu ostatnich lat w przerwach między szkółką niedzielną a pomaganiem
w kościelnych kiermaszach zdobyła czarny pas, jak nie dwa. Gdyby tylko dało się ją ubrać w coś
porządnego.
- Mną się nie martw - zawołałam, choć moja czaszka pulsowała jak zepsuty ząb. - Wszystko pod
kontrooo... ałaaa!!
- Zamknij się, suko - ktoś warknął.
- Nie, to ty się zamknij - odwarknęłam. - Masz pojęcie, jak często mi się to zdarza? Nudne się to
zrobiło. Przerażające. Ale głównie nudne.
Dwaj kolejni - choć nie było ich znów tak wielu dzięki Laurze i ich własnemu tchórzostwu - natarli na
mnie i usłyszałam złowieszczy odgłos odłamywania nogi krzesła. Jeden z nich przytrzymywał mnie
mocno ramieniem za szyję, a drugą ręką za włosy. Trzymał mnie całkowicie nieruchomo. Ubawi się
chłopak po pachy! Kołki wbite w serce na mnie nie działały. Oczywiście będzie bolało jak diabli i
zrujnuje mi koszulkę, a gdyby postanowili dać z siebie sto dziesięć procent i odciąć mi głowę,
mogłabym mieć pewien problem. Mogłam kupić nową koszulkę, ale do głowy byłam w sumie
przywiązana.
Otworzyłam usta, żeby pomęczyć ich kolejnymi psalmami, gdy Laura podeszła do tego po prawej...
dźg, puf! Coś wspaniałego. Nigdy nie opiszę, jakie to było fajne, nawet na tysiącu stron. Wyglądała
jak anioł zemsty: lśniące włosy, skromna grzywka, ciuchy bez wyrazu i miecz, na którego widok
dosłownie bolały oczy, a który ona tak swobodnie trzymała w dłoni.
Nagle wampir stojący po lewej zniknął z pola widzenia i rozległ się przyprawiający o mdłości chrzęst,
gdy uderzył w ścianę. Dzięki uprzejmości - niemal jęknęłam - Erica Sinclaira. Pojawił się znikąd -
przepchnął się pewnie przez sznur podekscytowanych
wampirów - i rzucił pierwszym lepszym. Wampir odbił się od ściany i runął na podłogę. Widziałam,
jak jego twarz wgniotła mu się do środka przez siłę uderzenia w beton. Co najgorsze, wcale go to nie
zabiło. Poruszał się niemrawo na podłodze jak oszołomiony żuk, próbując wyhodować sobie z
powrotem nos.
- Och, co za ohhyyydahh! - wrzasnęłam.
- Lał - Laura wybałuszyła oczy.
- Puść ją - nakazał Sinclair gościowi za mną - albo będą pisać poematy o tym, co ci zrobiłem.
Wampir puścił mnie tak szybko, że wyrwał mi pęk włosów. Zaskomlałam i wyswobodziłam się z
uścisku.
Nagle ku mojemu zaskoczeniu zostało nas w Scratch tylko troje - dwa wampiry podniosły gościa,
który potrzebował nowej twarzy, i się zmyły.
A nie, jednak czworo. Klaus siedział w kącie, obnażając zęby jak jeden z tych małych hałaśliwych
piesków, które lubią się rzucać na wszystkich, od listonosza po przedszkolaka.
Sinclair odwrócił się do niego, ale podniosłam dłoń.
- Wolnego, dobry człowieku. Ja się nim zajmę. Będziesz mi tu strajki urządzał, co? Zakładał związki
w moim klubie?
- Jaki wstyd - dodała Laura.
- Zamknij się, diabelska dziwko - warknął Klaus.
- Nie nazywaj jej tak! - krzyknęłam zszokowana. -Jest całkowitym przeciwieństwem dziwki. Po
prostu jesteś wściekły, bo twoja śmierć jest nieunikniona.
Warknął na mnie. Pewnie by mnie wystraszył, gdyby Erie nie stał tuż przy mnie.
- To jeszcze nie koniec, Betsy.
- Doskonale - ucieszyłam się. - Spodobałoby mi się także: „Jeszcze mnie popamiętasz" lub
„Pożałujesz tego". - Następnie podniosłam odłamaną nogę krzesła i wbiłam mu ją w pierś (można by
sądzić, że w wam-pirzym barze będą mieli metalowe krzesła). Sayonara, Lekki Przodozgryzie.
W przeciwieństwie do widowiskowego uśmiercania z rąk Laury, ten po prostu fiknął do przodu, przez
co kołek wbił się jeszcze głębiej i jego ciało zaległo na podłodze jak wielki, stary, zdechły robal.
Teraz, gdy z tym się uporałam, poczułam kilka impulsów. Poddałam się jednemu z nich i pobiegłam
do Laury, zeby ją przytulić.
- Lał, Laura, jesteś niesamowita! Tak mi przykro ze wpakowałam cię w taki bałagan, ale łał! Byłaś
zarą-bista!
4
- Mam nadzieję, że nie uważasz mnie za złą osobę - zaczęła się tłumaczyć. - Przemoc zazwyczaj nie
jest odpowiedzią. Ale oni nie chcieli słuchać logicznych argumentów i nie chciałam, żeby tobie stała
się krzywda.
- Nie chciałaś, żeby mnie stała się krzywda? Laura, jesteś niesamowita! Jak to zrobiłaś? Jak to
możliwe ze czasami to miecz, a czasami łuk? Zmienia się w coś jeszcze? Matka ci go dała?
Zaśmiała się i zakręciła mieczem małe kółko tak ze rękojeść znalazła się we wnętrzu jej dłoni, a nie w
pięści, a następnie schowała do pochwy na prawym biodrze... tylko że nie miała na sobie pochwy.
Miecz po prostu zniknął. Ale miałam dziwne wrażenie, że on wciąż tam jest.
I czeka.
Odwróciłam się do Sinclaira.
- A ty! Nie że się nie cieszę na twój widok, ale...
- Elizabeth! - Pisnęłam i niemal cofnęłam się ze strachu. Jeszcze nigdy nie widziałam go tak wściekłe-
go. Jego ciemne oczy zmieniły się w szpary, nawet jego włosy wyglądały na rozwścieczone - były w
nieładzie i musiałam zdusić chęć wyprostowania ich palcami. Jego biała koszula była rozpięta pod
szyją, nie miał na sobie skarpet ani płaszcza. Przyjechał w pośpiechu. - Coś ty sobie myślała,
wszczynając burdę z dwudziestoma wampirami?!
- Nie ja zaczęłam - broniłam się zszokowana. Trzymał mnie za ramiona, a jego palce wpijały się we
mnie. - Powiedziałam, że nie mogą zabijać ludzi, a oni rozpoczęli strajk! Co wcale nie było tak
łagodne, jak brzmi, tak przy okazji.
- Mogłaś zginąć - wycedził przez zęby. - Nigdy, przenigdy nie wolno ci robić tego ponownie.
- Ale ja nic nie zrobimmmmmm! - Przyciągnął mnie do siebie i pocałował, nie dając szans na dalsze
protesty. Byłam tak zaskoczona tym pocałunkiem, zaskoczona jego gniewem, że po prostu stałam i
pozwalałam mu na to. Po chwili udało mi się od niego oderwać, a przynajmniej oderwać usta.
Odgięłam głowę jak wąż, ale wciąż dotykaliśmy się piersiami.
- Czekaj, czekaj. Bardzo się cieszę, że cię widzę. Ale nie rozumiem.
Posłał mi nieznaczny uśmiech.
- Zatem wszechświat wrócił do równowagi.
- Zapomnij o wszechświecie. - Poddałam się impulsowi, uwolniłam rękę i przygładziłam jego włosy.
-Myślałam, że przystawiasz się do Laury.
- Spotykałem się z nią - odparł ze zdezorientowaną miną.
- No tak, ale myślałam... no wiesz, po tym, co się stało, po tym, jak zmusiłam cię do seksu...
- Dwa razy - dodał. Widziałam, że próbuje się nie roześmiać. - Po tym, jak mnie dwukrotnie
zgwałciłaś. W zasadzie półtora raza.
- Ym, no właśnie. Myślałam, że już mnie nie lubisz. Wyglądał na zdumionego.
- Nie lubię cię?
- A do tego Laura... jest taka piękna, a jej piersi są takie sprężyste.
- Dziękuję - zawołała Laura zza baru, gdzie przyrządzała sobie Shirley Tempie.
- I byłeś dla mnie taki niedobry...
- Byłem odrobinę oziębły - przyznał, luzując nieco uścisk. Ale zauważyłam, że nie puścił mnie
całkowicie.
- Odrobinę?
- Zabolało mnie, że chciałaś się ze mną kochać tylko dlatego, że byłaś opętana.
- Nic nie słyszę - oznajmiła Laura, wrzucając wisienkę do drinka. - Nie przeszkadzajcie sobie.
Tak zrobiliśmy.
- Przepraszam. Ale wcale nie chcę, żebyś myślał, że mam ochotę iść z tobą do łóżka, tylko gdy jestem
szalona.
- Wcale tak nie sądzę. Trzymałem się myśli, że motywowało cię coś więcej niż tylko impuls, by ranić.
I szczerze mówiąc, nigdy nie mógłbym cię zostawić. Na
pewno nie po tym, jak czytałaś Księgę. Wydało mi się dziwne, że dziecko diabła pojawia się - i daje się
tak łatwo znaleźć - tuż po tym, jak czytałaś Księgę. Nie lubię zbiegów okoliczności. Postanowiłem
zatem dowiedzieć się o niej tyle, ile się dało.
- Czyli to były takie... takie spotkania biznesowe? - Zaczynałam czuć się idiotyczniej niż zwykle.
Patrzył na mnie tak żarliwie i wciąż nie puszczał. Może dlatego, że go o to nie prosiłam. - Nie
podobała ci się, no wiesz, jako dziewczyna?
- Nie mogłabym być z nim - zaoponowała Laura. Była tak zszokowana, że aż odstawiła drinka z
chlupo-tem. - Jest wampirem!
- A ja nie mógłbym być z nią - dodał - bo nie jest tobą. A tak dla twojej informacji, moja droga - dodał
łagodnie, zerkając na nią - gdy zostajesz nieumarłą, nie ma już odwrotu.
- Fuj! A ty, Betsy, jak mogłaś sądzić, że spróbuję odbić ci chłopaka - powiedziała z wyrzutem.
- Małżonka - poprawił Sinclair.
- Przepraszam. Przepraszam was oboje. Chyba pochopnie wyciągnęłam całkowicie idiotyczne
wnioski. -Przytuliłam się do niego. - Jeszcze nigdy tak się nie cieszyłam, że nie mam racji! A przy
moim doświadczeniu można by myśleć...
Odsunął się i spojrzał na mnie.
- Elizabeth, nawet gdy cię nie uwielbiam, jesteś moją królową. Jest nam pisane być razem.
Wiedziałem to od chwili, gdy zobaczyłem cię w krypcie.
- Jakie to romantyczne - westchnęła Laura, płucząc kieliszek.
- Sinclair... Erie... - Dlaczego najważniejsze momenty mojego życia zawsze odbywały się przy świad-
kach? - Ja też cię uwielbiam. No dobra, nie wiem, czy cię uwielbiam. To nie jest właściwe słowo. Ale
ja... ja... ja... - w końcu udało mi się to wykrztusić. Boże, nie było łatwo! - Kocham cię.
- Oczywiście, że tak - skwitował bez cienia zdziwienia.
- Co?! W końcu wyjawiam ci najgłębsze, najbardziej osobiste uczucie, a tym mi mówisz: No, wiedzia-
łem? Właśnie dlatego, dlatego tak mnie wkurzasz! Dlatego tak trudno ci cokolwiek powiedzieć!
Cofam to.
- Nie możesz tego cofnąć - stwierdził przebiegle.
- Mogę i cofam! I nie waż się mnie więcej całować! - Krzyknęłam, gdy pochylił się do przodu. -
Czemu ty musisz być ciągle taki irytujący i cwany?
- Bo przy tobie u mojego boku nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych.
Trochę się uspokoiłam. Wciąż zachowywał się arogancko, ale było to trochę słodkie. W przerażający,
tyranizujący sposób.
- No dobra, to jednak tego nie cofam. Nie całkowicie.
- Oczywiście że nie. Niemal warknęłam.
- Chyba jednak naprawdę cię kocham.
- A ja ciebie, najdroższa Elizabeth. Wielbię ci, moja jedyna, moja własna.
No dobrze, teraz naprawdę byłam spokojna.
- No dobrze, już dobrze.
- Kurde, a gdzie chusteczki? - załkała Laura za barem.
Uniósł dłoń i wygładził pasmo włosów za moim uchem.
- Nosisz mój naszyjnik.
Dotknęłam małego platynowego bucika, który podarował mi z podróży po Europie... czy naprawdę
minęło tylko kilka dni?
- No tak. Założyłam go dziś... na szczęście, wiesz? Uśmiechnął się.
- Naprawdę byłaś zazdrosna? Myślałaś, że zabiegam o względy Laury?
- Może trochę. Nie uśmiechasz się przebiegle, prawda?
- Skądże. - Starł z twarzy przebiegły uśmiech. -Wybacz, że dałem ci powody do niepewności.
- Jakbyś nie zauważył, że jest niebywale piękna -zrzędziłam.
- Nie jest tobą - odrzekł po prostu, co było równie pochlebiające, co szczwane z jego strony.
- Erie, z tą niepewnością to... - Szukałam odpowiednich słów. Miałam swoją szansę. Może jedyną. Był
potężnym królem wampirów, ale nie telepatą. - Czułabym się bardziej... razem, to znaczy z tobą...
gdybyśmy... ja i ty... byli małżeństwem.
- Ależ jesteśmy małżeństwem - odrzekł zdumiony.
- Ale nie tak według Księgi umarłych. Tak naprawdę - z księdzem - no dobrze, urzędnikiem - i mamą i
ciastem, i psalmami - piosenkami - i pierścionkiem, i tańcami.
- Aha. - Wyglądał na przerażonego. - Cóż. Hm. Rozumiem.
- Rozumiesz? Teraz? Czemu nie wcześniej? To jedna z tych rzeczy, na które cały czas narzekam.
- Jest pytanie, jest odpowiedź. Przemilczałam to.
- Słuchaj, pewnie już masz tego dość, że to powtarzam, ale wrobiono mnie w to całe małżeństwo. Nie
znam cię zbyt dobrze. Nie mamy głębokiego, silnego związku.
- Szczerze mówiąc, to zarówno jego, jak i twoja wina - skomentowała Laura, przeżuwając oliwki. Gdy
oboje na nią spojrzeliśmy, dodała: - Sorry, ale takie odniosłam wrażenie.
- W każdym razie. Prawdziwy ślub byłby... bardzo bym tego chciała.
- Ale jesteśmy już po ślubie. - Sinclair zdawał się mieć problem ze zrozumieniem w czym rzecz.
- Ale ja tego nie czuję.
- A prawdziwy - kąciki jego ust zadrżały, jakby myślał o świeżym psim bobku a nie sceremonii -
ślub... pomógłby ci to poczuć?
- Całkowicie.
Sinclair klasnął w dłonie.
- Jesteś tak niedojrzała - stwierdził, patrząc mi głęboko w oczy - że zapierasz mi dech w piersiach.
Wyszarpnęłam swoją dłoń z jego uścisku.
- Oj, przymknij się. Przecież nawet nie musisz oddychać. No to tak czy nie, kolego?
Westchnął.
- Tak.
Byłam zszokowana.
- Naprawdę? Tak? Zrobisz to?
- Oczywiście. Wystarczyło, że spytałaś.
- Ja spytałam? Widzisz, w tym rzecz. To
- Elizabeth, najdroższa. Zamknij się. I znowu mnie pocałował.
Rozdział 29
Bierzecie ślub! - Marcowi opadła szczęka. Siedzieliśmy w kuchni przy gorącej czekoladzie i tostach.
Tessica siedziała po stronie Marca, a Tina i Sinclair po mojej prawej. Niemal westchnęłam z
przyjemności. W końcu robiło się normalnie. - Ślub? Wampirzy ślub?
- Ciągle to powtarzasz. Brzmisz jak papuga bez piątej klepki.
- Lepiej urządź nocny sabat - odszczeknął.
- No, czemu nie. Dobry pomysł. Motywem przewodnim mogłyby być róże w ogrodzie, mnóstwo czer-
wonych i białych kwiatów dookoła.
Czy Sinclair właśnie wzruszył ramionami?
Czytał dział finansowy i zdawał się nie zwracać na nas uwagi, ale doskonale wiedziałam, że słucha
każdego słowa. Zmrużyłam oczy i już się miałam odezwać, gdy przerwała mi Tina.
- To kiedy ten wielki dzień?
- Jeszcze nie ustaliliśmy. Myślałam o Wielkanocy, ale... cóż, może za rok na jesień.
- Jesień brzmi dobrze - oceniła Jessica. - Potrzebujemy czasu, żeby wszystko zaplanować.
To było wzruszenie ramionami! Zanim zareagowałam, ciągnęła dalej.
- Ale wciąż będziecie tu mieszkać, nie? Mamy tyle miejsca.
- Oczywiście - zgodził się Sinclair w zamyśleniu, przewracając stronę. - To nasza kwatera główna. Nie
ma powodu jej opuszczać. Choć - dodał z chytrą miną - mogłabyś zapomnieć o czynszu w ramach
prezentu weselnego.
- Nie ma mowy. - Jessica spojrzała na mój naszyjnik z bucikiem i szeroko się uśmiechnęła. - No cóż,
może przez miesiąc.
- Możemy wrócić do śmierci, zdrady i takich tam? -wtrącił się Marc. Był tak skupiony, że tost wpadł
mu do herbaty. A nie, czekajcie. On właśnie tak jadał tosty. Brr. - Więc pracownicy Scratch
zaatakowali was? A ty wraz z Panną Dobrusią zabiłyście ich?
- Nie nazywaj jej tak. I owszem, większość z nich -wyjaśniłam. - Niektórzy z nich zwiali, jak
spuszczałyśmy im manto.
- Całkiem jak szczury. - Jessica zauważyła spojrzenie, jakie posłała jej Tina, i dodała na swoją obronę:
-Daj spokój. Naskoczyli na nią, gdy myśleli, że im się upiecze, a zwiali, jak tylko zrobiło się
nieciekawie. I to nie po raz pierwszy. Jestem pewna, że nie czujecie się obrażeni w imieniu całego
wampirzego narodu.
- Nie - przyznała.
- Zostaną podjęte odpowiednie kroki - zapewnił Sinclair, nie odrywając wzroku od gazety. Co za
irytujący zwyczaj. Będę musiała nad tym popracować po ślubie.
- W rzeczy samej - zgodziła się Tina. - Z całym szacunkiem, Wasza Wysokość, ale trzeba było mnie
uprzedzić, wychodząc. Nie należało tam iść samej. Niebezpieczne zadania to moja działka.
- Do którego z nich mówisz? - spytał Marc. Zachichotałam, ale spoważniałam, gdy odezwał się
Erie.
- Nie było na to czasu - uciął.
- Skąd wiedziałeś, gdzie mnie szukać? - spytałam. - Chodzi mi to po głowie od kilku godzin.
Jessica odkaszlnęła.
- Być może powiedziałam mu to i owo.
- Delikatnie mówiąc - przyznał cierpko. - Nie jechałem tam, żeby cię ocalić. Jechałem, żeby... - Ro-
zejrzał się po naszej paczce. Każdy z nas niecierpliwie czekał na kolejne słowa. Ale on zawsze tak
działał na ludzi. - To... osobista sprawa... między mną a Elizabeth. Oczywiście nie muszę dodawać, że
ku mej irytacji królowa znów wpadła w tarapaty.
- Powtarzam ci, koleś: Nie. Moja. Wina.
- Zawsze. To. Powtarzasz.
- No to może po ślubie inne wampiry będą bardziej cię szanowały. - Marc dostrzegł lodowate
spojrzenia i dodał: - No co, mniej jej nie mogą szanować.
Ponieważ wcześniej przemknęła mi przez głowę ta sama myśl, nie mogłam zrzędzić. O to. Zamiast
tego stwierdziłam:
- Myślę, że najbardziej niezwykła rzeczą...
- Oprócz planowania zakąsek dla ludzi, którzy nie jedzą - mruknął Sinclair.
- Jest to, jak niezwykła okazała się Laura. Nie uwierzylibyście. Zabijała wampiry na lewo i prawo. Re-
welacja! - Gdy Sinclair i Tina wymienili się spojrzenia-
mi, wyjaśniłam: - Złe wampiry. Gdyby zabijała miłe, łagodne wampirze sierotki, nie byłoby tak
rewelacyjnie.
- Mieczem zrobionym ze światła? - spytała Tina.
- Chyba z ognia piekielnego. Jeśli mam być precyzyjna. A czasami zmienia się w łuk. I znika, i
pojawia się, kiedy tylko chce.
- Całkiem logiczne - rzekł Marc. Nie byłam pewna, czy żartuje.
- Ale jest taka miła - dziwiła się Jessica. - Nie poznałam jej jeszcze, ale ty i Erie mówicie tylko o tym,
jaka jest miła.
- Owszem - zgodziła się Tina. - To interesujące, prawda? Myślicie, że udaje?
- Nie - odpowiedzieliśmy z Sinclairem jednocześnie.
- Hm.
Sinclair odłożył gazetę i sięgnął po długopis, żeby nagryzmolić coś na marginesie w nieznanym
języku. Przynajmniej nie był to wredny komentarz. Chyba. Nigdy wcześniej nie zauważyłam, że
notatki robił po łacinie (czy co to tam było).
- Proponuję poznać ją lepiej, i to nie tylko dlatego, że należy do rodziny. - Spojrzał na mnie. - Będzie-
my rodziną. Po ślubie. Tym... wspaniałym, wspaniałym ślubie.
- Jutro umówiłam się na wieczór z Laurą - poinformowałam. - Jestem jej winna co najmniej kakao.
Wypytam ją trochę. Ale wydaje się dość skryta.
Marc prychnął.
- Założę się.
Rozdział 30
Zatrzymałam się przed sypialnią Sinclaira. Słońce niedługo wstanie, a sama myśl o wydarzeniach tej
nocy (nie wspominając przeżycia ich) sprawiała, że czułam się zmęczona. Ale co teraz? Wyznałam
Sinclairowi prawdę... wyznałam sobie prawdę. Wiem, że odwzajemniał moje uczucia. Byliśmy
zaręczeni. Mieszkaliśmy razem. Wyglądało na to, że się kochamy. Mieliśmy dzielić sypialnię? Czy
zaczekać do nocy poślubnej?
Pomijając moje pożądanie do apetycznego, paskudnego Sinclaira, chciałam dzielić z nim łóżko.
Chciałam wynagrodzić mu to, że go wcześniej wykorzystałam, i chciałam słyszeć jego głęboki głos w
ciemności. I w swojej głowie.
Z drugiej strony po tym, co mu zrobiłam, jakie miałam prawo oczekiwać, że ot, tak podamy sobie ręce
na zgodę? Gdyby role były odwrócone, miałabym do niego pretensje co najmniej przez rok. Może
powinnam dać mu trochę czasu.
Z trzeciej strony, przyjechał do Scratch tak konkretnie. .. po co? Nieważne, i tak ocalił mi znowu tyłek.
Mozę to głupie dawać mu więcej swobody.
O rany, ale miałam mętlik w głowie. A niech to. Jutro będę się tym martwiła.
Odwróciłam się i poczłapałam do swojego pokoju. Jeden powód - no dobrze, kolejny powód - do
zmartwień. Zajmowałam główną sypialnię, która w domu takim jak ten naprawdę coś znaczyła. Po
ślubie Sinclair pewnie będzie chciał ją ze mną dzielić. To może być problem - był tak wybredny w
kwestii garniturów jak ja w kwestii butów. W moim sercu miałam miejsce dla Sinclaira, ale czy znajdę
je w swojej szafie?
Otworzyłam drzwi i wybałuszyłam oczy. Sinclair leżał w moim łóżku bez koszuli (co najmniej) z
kocem naciągniętym po pas, zaczytany w jakieś zakurzonej księdze. Oderwał od niej wzrok.
- O, jesteś już. Gotowa? Chwyciłam za klamkę. Tę u drzwi.
- Nie sądzisz, że to trochę bezczelne?
- Nie.
- Stałam pod twoimi drzwiami i postanowiłam dać ci więcej przestrzeni!
- Jak miło. A teraz się rozbieraj.
Prychnęłam rozdarta między irytacją, podnieceniem i zwykłym szczęściem. Prawda o Ericu
Sinclairze: do niezdecydowanych to on nie należał.
- Okej - zgodziłam się, zamykając drzwi. - Ale nie myśl, że tak łatwo będzie każdej nocy.
- Na to właśnie liczę. Wiesz, że jesteś jedyną kobietą, która mi odmówiła?
- Nic dziwnego, że byłeś taki upierdliwy.
- Tina miała taką samą teorię - przyznał w zamyśleniu. - Ale ją odrzuciłem.
Zdjęłam koszulkę przez głowę, wywierciłam się z dżinsów, zdjęłam stanik i majtki. Zepchnęłam z
drogi kilka śmierdzących książek i ignorując jego grymas, wsunęłam się pod kołdrę.
- Skarpetki z sushi? - spytał.
- Co ty masz do japońskiej kuchni? Nie podoba ci się piżama, nie podobają skarpety... - Podstępnie się
uśmiechnął. - Możliwe, że rujnują nastrój.
- Ej, zimno tu.
- Jeśli cię ogrzeję - zaproponował, przysuwając mnie do siebie - zdejmiesz je?
- Załatwione, załatwione - zgodziłam się i pocałowałam go w otwarte usta. Jego dłonie krążyły po
moich żebrach i wędrowały wyżej, co wcale mi nie przeszkadzało. Nieważne, co wydarzyło się
wcześniej - ta chwila była idealna.
Sięgnęłam w dół i poczułam go w dłoni, już twardego, i przez głowę przemknęła mi myśl: Jak
wampirom się to udaje? Po chwili zapomniałam o tym, gdy jego ręce oplotły moje pośladki i
przysunęły mnie bliżej, tak blisko, że między nami nie zmieściłaby się nawet folia śniadaniowa.
Przerwał i przycisnął usta do zagłębieniu w mojej szyi.
Och, Elizabeth, Elizabeth, nareszcie, nareszcie.
Niemal odetchnęłam z ulgą. Znowu słyszałam go w swojej głowie! Z całą pewnością nie byłam już
zła. Nie żebym jakoś specjalnie się tym przejmowała, ale przyznaję, że tęskniłam za tą formą
intymności.
- Kocham cię - powiedziałam.
Elizabeth, och moja Elizabeth. Jego uścisk zacieśnił się, a po dłuższej chwili wymamrotał przy mojej
szyi:
- Ja też cię kocham. Zawsze cię kochałem. Zawsze. Zawsze.
- Możesz mnie ugryźć, jeśli ch... - Jego zęby wbiły się we mnie, jego język mocno przycisnął się do
mojej łatani i razem zadrżeliśmy. Tylko gdy Erie mnie gryzł, czułam, że wszystko jest cudowne.
Tylko przy Ericu nie przeszkadzało mi, że nie żyję. Tak naprawdę bycie z Eri-kiem było całkowitym
przeciwieństwem bycia martwą.
- O Bosz... sudofnie.
Przestał pić, żeby się zaśmiać, a ja pochyliłam się w dół i połaskotałam go po genitaliach.
- Nie saczynaj, bo saśpiefam ci pssalm.
- Tylko nie to, najdroższa. Powinnaś częściej ćwiczyć, przyzwyczajać się do zapachu.
- Tylko z tobą lubię to robić - przyznałam, a on ugryzł mnie ponownie, po drugiej stronie.
A ja z tobą, moja słodka, jesteś jak wino, jesteś... wszystkim.
- Mmm... - Drżałam, jakbym miała gorączkę. Boże, tak bardzo go pragnęłam. - Wejdź we mnie. Tak
długo czekałam. I nie zaczynaj, że to moja wina.
Znowu się zaśmiał i wszedł we mnie. Zaplotłam nogi dookoła jego talii i poczułam go głęboko w
sobie. O tak, było słodko, jak wino, jak wszystko. Polizałam jego szyję i miał rację: był jak wino.
- Elizabeth - jęknął, napierając mocno. Chwycił mnie za uda, rozchylił je i zanurkował. Pchał,
nacierał, penetrował. I było mi dobrze, tak dobrze. Elizabeth, kocham cię. I nikogo innego. Nikogo.
- O rany - wykrztusiłam. O to właśnie chodziło. To wystarczyło. Myślałam, że od orgazmu dzieli mnie
długa droga, ale był tuż za rogiem, a gdy powiedział moje imię, gdy pomyślał moje imię, czułam, że
otwieram się pod jego dłońmi, penisem, ustami, otwierałam się i dochodziłam, i było mi dobrze,
jakbym wróciła do domu.
- Posłuchaj - odezwał się, a jego głos... zadrżał. Byłam zszokowana mimo całkowitego zanurzenia w
przyjemności... Jeszcze nigdy nie słyszałam takiego tonu. -Elizabeth. Posłuchaj mnie. Nigdy więcej
tego nie rób. Nie uciekaj w ten sposób. Nie strasz mnie. Obiecujesz?
Ej, przecież wcale nie uciekłam, próbowałam tylko przejąć kontrolę i wcale nie chciałam go
nastraszyć, ale...
- Obiecujesz?
- Tak, tak, obiecuję. Nie chciałam cię przestraszyć. Tylko ty potrafisz mnie przestraszyć.
- Dobrze - skwitował, a jego głos dzięki Bogu wrócił do normy. Sięgnął w dół i pogłaskał kciukiem
moją łechtaczkę. Tym razem gdy zadrżałam, on też.
Sporo czasu minęło, zanim znowu mogłam się ruszyć, więc po prostu się spod niego wysunęłam i
padłam obok jak ryba. Jęknął, gdy uderzyłam go w ramię, żeby się trochę przesunął.
- To było... - Orgazmiczne? Zbyt oczywiste. Epokowe? Zbyt oklepane. Fantastycznie, niesamowicie
przecudowne? Zbyt desperackie.
Ujął mnie za dłoń i pocałował w knykcie.
- Niezrównane.
- Ah, la mot just. Zaśmiał się.
- Byłaś blisko.
Zawahałam się. Od początku wiedziałam, że nie miał pojęcia o tym, że słyszę jego myśli, gdy
uprawia-
my seks (gdy nie jestem opętana). I nigdy nie udało mi się znaleźć sposobu, żeby mu to powiedzieć.
Był tak opanowany, tak spokojny i chłodny, że nie wiedziałam, jak przekazać coś takiego i
jednocześnie go nie przestraszyć lub wkurzyć. Cholera, sama ledwo potrafiłam to sobie wytłumaczyć.
Nigdy wcześniej nie potrafiłam czytać w myślach nikogo innego.
Ale teraz nadeszła odpowiednia chwila. Między nami nigdy nie było tak dobrze, tak swobodnie, tak
naturalnie. Tak naprawdę nigdy nie czułam się szczęśliwsza, bardziej kochana i bezpieczna. Powiem
mu, a on nie spanikuje i wszystko wciąż będzie cacy między nami.
- Dobranoc, kochanie - powiedział i słońce wzeszło. Nie widziałam go, ale poczułam. Wpadłam w ob-
jęcia snu.
A chwila minęła.
Rozdział 31
Więc. - Odchrząknęłam. - To co z tymi demonicznymi mocami?
Laura pochłonęła ostatnią z jagodowych babeczek. Siedziałyśmy w Caribou Coffee w Apple Valley,
pożerając muffinki (to znaczy ona) i pijąc białą herbatę. Po zeszłej nocy miałam ochotę odwołać
spotkanie i spędzić całą noc w łóżku z Erikiem, ale ile przyrodnich sióstr miałam? Na razie jedną.
- Betsy, coś ci chodzi po głowie?
- Nie, nie. No dobrze, może.
Duże, niebieskie oczy Laury lśniły naganą, którą pewnie bardziej bym się przejęła, gdyby na jej
wardze nie wisiały okruszki.
- Każdy ma tajemnice, Betsy. Zwłaszcza ty. Podałam jej chusteczkę.
- Ej, wcale nie ukrywam się z moim ohydnym, ukrytym wampirzym stylem życia.
Zaśmiała się.
- Słuchaj, poznałam cię zaledwie kilka dni temu, nie? Holender, dowiedziałam się o tobie kilka dni te-
mu. Nie wiedziałam, jak powiedzieć ci, że jestem martwa i cię nie zrazić. Albo sprawić, że pomyślisz,
że zapomniałam wziąć leków.
- Zdziwiłabyś się, wiedząc, co mnie dziwi, a co nie.
- Hej, przecież tam z tobą byłam. Wcale bym się nie zdziwiła. A przynajmniej nie aż tak. Słuchaj,
niech będzie quid po ko, okej?
- Chyba - poprawiła łagodnie - chodziło ci o quid
pro quo.
- No właśnie. Jedno z dwóch. Powiem ci coś sekretnego o sobie, a potem ty mnie.
- Hm.
- No dawaj - zachęcałam. - Jesteśmy siostrami, musimy się poznać.
Bawiła się szklanką.
- Okej. Ty zacznij.
- Dobra. Hm... zeszłej nocy nie po raz pierwszy banda wampirów próbowała mnie zabić.
Przytaknęła.
- Dziękuję, że się ze mną tym podzieliłaś.
- Teraz twoja kolej.
- Hm... jak miałam osiem lat, ukradłam plastikowy gwizdek z Targeta.
- Laura! Skuliła się.
- Wiem, wiem. Miałam takie wyrzuty sumienia, że przyznałam się mamie i księdzu. Który był
jednocześnie moim tatą.
- Jezu Chryste, to ma być mroczne wyznanie?! Mówię o prawdziwych, paskudnie grzesznych
sekretach.
- Kradzież to grzech.
Położyłam głowę na stole.
- Mówię o naprawdę poważnych sprawach. Nie dziecięcych błahostkach. Mam ci coś ważnego do po-
wiedzenia, ale nie mogę, póki nie poczuję naszej więzi.
Jej oczy otworzyły się z ciekawością.
- Dlaczego nie możesz?
Bo nie potrafię mówić innym osobistych rzeczy na ich temat.
- Bo... Po prostu tak.
- No dobrze, to może zacznij? - Pogłaskała mnie po głowie. - Wyrzuć to z siebie. Poczujesz się lepiej.
- Dobra. No cóż. Wiesz, że twoja mama jest diabłem.. . - Jej usta zacisnęły się, ale mówiłam dalej. -
Momencik.. . A skąd ty wiesz, że twoja matka jest diabłem?
- Rodzice mi powiedzieli.
- Twoja mama i pastor?
Próbowałam nie wybałuszać na nią oczu, ale bez powodzenia.
- Tak.
- A ci skąd wiedzieli?
- Diablica im powiedziała. Chyba sądziła, że będzie zabawnie. Że się mnie pozbędą. A ona... diabeł...
ukazała mi się, jak miałam trzynaście lat. - Zauważyłam, że nie nazwała jej swoją matką. Jej usta były
tak mocno zaciśnięte, że niemal całkiem zniknęły. - Wszystko mi opowiedziała. O opętaniu, bez
urazy, kobiety o wątpliwym charakterze...
- Żadna uraza. Ani trochę.
- I o tym, że moim przeznaczeniem jest przejąć kontrolę nad światem i że jest ze mnie dumna, bo je-
stem inna niż wszyscy pozostali...
Szklanka z mlekiem pękła w jej dłoni. Była niemal pusta, ale trochę rozlało się na stół, więc rzuciłam
się do osuszania blatu. Tymczasem Laura nakręcała się
jeszcze bardziej.
- To nie jej decyzja, wiesz? Wcale nie jej! To moje życie, a ja mam w... w dupie to całe przeznaczenie.
I tak to nic nie znaczy! Nie muszę być zła, nie tak mnie wychowano. Nie ona mnie wychowała, tylko
moi rodzice, więc nie ona będzie decydowała, kim będę w życiu, tak będzie, tak będzie, właśnie tak
będzie!
Mogło to zabrzmieć jak typowe gromy ciskane na rodzica przez nastolatka, tylko że gdy Laura
krzyczała, jej miodowe włosy zrobiły się głęboko czerwone, a jej wielkie niebieskie oczy nabrały
trująco zielonego koloru. Odsuwałam się od niej tak daleko, jak się dało, jednocześnie nie chcąc spaść
na podłogę, a ona krzyczała mi prosto w twarz.
- Dobrze - uspokajałam ją. Uniosłabym ręce w górę, żeby ją uspokoić, ale gdybym się puściła,
wylądowałabym na tyłku na podłodze Caribou Coffee. - Dobrze, Laura. Wszystko w porządku. Nikt
cię do niczego nie zmusza.
Nieco się uspokoiła.
- Przepraszam. Ja po prostu... ona doprowadza mnie do szaleństwa. Czystego szaleństwa.
- Nic nie szkodzi.
- Wcale taka nie jestem.
- W porządku.
- Nie będę taka.
- Dobrze, Lauro.
Patrzyłam z fascynacją, jak jej włosy bladły coraz bardziej, aż znowu były jasne, a jej oczy zmieniły
się z zielonych szpar w duże i niebieskie.
- Jak już mówiłam, to nie rodzice określają, kim jesteś.
- Oczywiście, że nie.
Starałam się dyskretnie rozejrzeć po kawiarni. Czy nikt nie zauważył jej przemiany?
- Nie chciałam cię przestraszyć.
- To nie twoja wina.
Nerwowo zbierała kawałki szkła i układała je na chusteczce.
- Jestem... chyba jestem nieco przewrażliwiona na tym punkcie.
Więcej już nie poruszę tego tematu, rudzielcu, nic się nie martw.
- No to jeszcze raz dziękuję za pomoc zeszłej nocy. - Pociągnęłam za pasmo jej (blond?) włosów. - Bez
ciebie nie dałabym rady.
Nie odwzajemniła uśmiechu.
- Tak, wiem.
Rozdział 32
Muszę poznać tę kobietę! - oznajmiła Jessica.
- Było nierealnie - stwierdziłam. - Całkowicie, meganierealnie. Szczerze mówiąc, bałam się spuścić ją
z oczu. A potem jej przeszło i znów była słodka jak czekoladowe ciastko.
- Hm, wydarzyło się coś przerażająco magicznego?
- Nic oprócz potwornych włosów i podkolorowanych kontaktów. O, i zjadła jeszcze cztery babeczki.
- To jest potworne.
- Wiem! Jest chuda jak patyk.
Jessica podała George'owi motek granatowej przędzy. Siedziałyśmy w piwnicy, gdzie urządziła mały
betonowy pokoik z zasłonami (przyklejonymi taśmą kle-jącą do ścian), materacem, mnóstwem koców
i jakimiś sześćdziesięcioma poduszkami. Cały kąt pokoju był zawalony tęczą szydełkowanych wstęg.
George znał tylko jeden ścieg. Mimo to fakt, że szydełkował, a nie dźgał, był powodem do ulgi.
Wyglądało na to, że nie przeszkadzała mu obecność Jessiki w pokoju, choć byliśmy ostrożni - nigdy
nie była z nim sama. Póki regularnie go karmiłam, nawet nie węszył w jej kierunku. Więc czytała mu,
kupowała mu włóczkę, kusiła mlecznymi koktajlami (którymi on gardził) i ogólnie była nim
zafascynowana. Dbał o czystość i sam brał prysznic. Pożyczyłam dla niego mnóstwo ciuchów od
Marca i Erica, choć odmawiał noszenia skarpet i majtek. Wziął włóczkę, którą mu podawała, zerwał
papierową metkę i zaczął zwijać ją w kulkę.
Przetarłam twarz - może i jestem wiecznie młoda, ale wampiry brudzą się tak samo jak każdy. Te
małe, jednorazowe chusteczki były darem z niebios - zawsze mam ich spory zapas w torebce.
- Trzeba będzie mieć na nią oko.
- Nie wpadłaś na to, widząc tajemniczą broń z ognia piekielnego?
- No tak, ale teraz naprawdę chcę mieć na nią oko. To znaczy cieszę się, że zrezygnowała ze swojego
przeznaczenia...
- Ale czy to naprawdę możliwe? - cicho spytała Jessica.
- No właśnie! Spójrz na mnie i na Erica. Przysięgałam, że nigdy nie będziemy razem, a...
- Ale twoja wewnętrzna rozpustnica nie mogła sobie odmówić - dokończyła.
- Nie to chciałam powiedzieć.
- Jasne - uśmiechnęła się szyderczo.
- Wiesz co, może znowu nie będziesz ze mną gadała, co?
- Chciałabyś.
Dwie godziny później właśnie zbliżał się moment w filmie, gdy Rhett niesie wierzgającą Scarlett po
schodach, gdy zadzwonił telefon przy moim łokciu. Och, Clark Gable! Zazwyczaj nie przepadałam za
owłosieniem twarzy, ale on stanowił wyjątek. Te usta, te oczy! A telefon wciąż dzwonił. Cholera.
Wszystko musiałam robić sama.
Odebrałam, nie odrywając wzroku od ekranu.
- Halo?
- Dobry wieczór, Wasza Wysokość. Mam nadzieję, że nie masz mi za złe telefonowania zamiast
osobistej wizyty, ale jest jeszcze tyle do zrobienia, a tak mało czasu.
- Kto to, do cholery?!
- Andrea - przedstawiła się zmartwiona.
- A, tak. To był test, Andrea. Zdałaś.
- Dziękuję, Wasza Wysokość. Dzwoniłam, żeby upewnić się, że wszystko gotowe na jutrzejszy wie-
czór.
- Jutrzejszy wieczór?
- Mój ślub - podpowiedziała słabo.
- Oo. Aa! Racja! Twój ślub. Oczywiście że wcale o nim nie zapomniałam. Łał, to jutro już Halloween?
- Nie. Jutro robimy próbę.
- Tak, tak. No to do zobaczenia jutro.
- Mój ojciec nie może przyjechać, a mama jest za granicą... - Zamilkła. Tak się składało, że wiedziałam
(od Tiny, która była niezwykle taktowną, lecz precyzyjną plotkarą), że rodzice Andrei wciąż myśleli,
że nie żyje. Cóż, nie moja sprawa.
- Hej, czy moja siostra mogłaby przyjść? - zaproponowałam nagle. Laura bardzo by się ucieszyła, a do
tego operacja Oko na Pomiot Szatana byłaby dużo łatwiejsza. A gdyby wydarzył się nieoczekiwany
bunt na ślubie, mogłaby się przydać. - To zależy od ciebie, to twój ślub, ale...
- Wasza... Oczywiście że tak. Będę zaszczycona. Wszyscy członkowie twojej rodziny są mile
widziani.
- Miło z twojej strony, ale mamy nie zaproszę.
- Ależ dlaczego?
- Dlatego. Patrzy na wszystko z perspektywy kulturowej i wiem, że najchętniej zagoniłaby Tinę w róg
i wyciągnęła z niej wszystko o życiu W Tamtych Czasach.
- Naprawdę, Wasza Wysokość. Mnie to nie przeszkadza. - Andrea chyba się rozweseliła. - Czyjaś mat-
ka powinna być obecna.
- O. Skoro tak stawiasz sprawę. No dobrze. Dam jej znać. Będzie zachwycona. Na pewno.
- Brzmi wspaniale. - Tak, z pewnością poweselała. Poczułam się nieco lepiej. Wystarczająco ciężko
było mi na myśl, że mój ojciec wiedział, że jestem martwa i mnie ignorował. Jak ona musiała się czuć?
A skoro o tym mowa, jakie to uczucie przeżyć całą swoją rodzinę? Andrea jeszcze nie miała tego
problemu, ale będzie miała. Tina i Sinclair żyją z tą myślą od lat. Któregoś dnia mnie też to spotka.
Mama, tata, Ant, Jessica, Marc... wszyscy umrą. Laura też? Nie miałam pojęcia. Przy jej diabelskich
mocach i niskim cholesterolu pewnie mogłaby żyć z pięćset lat.
Wyrwałam się z zamyślenia.
- To do zobaczenia jutro. Pozdrów ode mnie Daniela.
- Pozdrowię. Dobranoc, Wasza Wysokość.
Rozłączyłam się i wcisnęłam przycisk „stop" na odtwarzaczu DVD. O rany! Ślub! Czas wybrać się na
zakupy, zanim znów o nim zapomnę.
Rozdziaf 33
Szatan ukazał mi się, gdy sączyłam średniego orange juliusa i przeglądałam bieżący katalog Real
Simple. Obok stoiska Orange Julius znajdował się kącik ze stolikami (w zasadzie własność
Cinnabon's), gdzie odprężałam się i zastanawiałam, gdzie ruszyć dalej - do Nordstrom czy GapBaby.
Znalazłam czarną kaszmirową sukienkę do fioletowych czółenek, ale wciąż rozglądałam się za
idealnym dodatkiem. No i jeszcze myślałam o rosnącym w łonie Ant dziecku - nigdy nie jest za
wcześnie, żeby walczyć z kiczowatym gustem Ant.
Nagle pojawiła się po drugiej stronie stolika. Diabeł. Szatan. Pan kłamstw. Nie byłam mocno
zszokowana - wiedziałam, że mnie to czeka. I od razu wiedziałam, kim jest. Niektóre rzeczy po prostu
się wie, tak jak to, że nie należy używać naprawdę czarnego tuszu do rzęs, bo oczy zrobią się małe i
skośne.
Diabeł, jeśli chcecie wiedzieć, okazał się kobietą przed pięćdziesiątką. Dziś miała na sobie
ciemnoszarą garsonkę z guzikami z przodu, która wyglądało niemal
wojskowo, czarne rajstopy i proste, czarne czółenka. Jej włosy miały bogaty odcień czekoladowego
brązu z pasmami siwizny na skroniach, były ułożone w elegancki kok. Miała bardzo czarne oczy. Jej
uszy nie były przekłute. W zasadzie nie miała na sobie żadnej biżuterii.
Przyglądała mi się zza stołu przez kilka chwil. W końcu rzekła:
- Jesteś królową wampirów.
To nie było pytanie, więc pewnie nie przeprowadzała ankiety. Wytarłam usta.
- Yy... tak.
- Elizabeth Taylor.
- Tak.
Siłą przyzwyczajenia zerknęłam jeszcze raz na jej buty... i jeszcze raz. To, co wzięłam za zwykle
czarne czółenka, okazało się butami na obcasach od Rogera Viviera. Vivier tworzył buty na
zamówienia gwiazd. Jego obuwie było dosłownie jedyne w swoim rodzaju. Królowa Elżbieta miała
buty od niego podczas koronacji. Miałam przed sobą ręcznie zrobione buty z granatami na pięcie.
Mniej więcej z 1962 roku. Wyprodukowano tylko szesnaście par.
Były jak obuwniczy święty Graal.
- Sk... skąd je masz?
Diablica uśmiechnęła się do mnie chłodno.
- Chcesz je?
Tak! Nie. Czy sprzedam swoją duszę za buty? Oczywiście, że nie. Co za absurdalny pomysł. A blask
granatów wcale mnie nie wzywał, myśl o sprzedaży mojej duszyczki nie była wcale warta... nie!
- I jesteś siostrą przyrodnią mojej córki, umiłowanej Porannej Gwiazdy?
- Co? Aa, mówisz o Laurze? No tak, tak określiła ją Księga. Pewnie pomiot szatana nie brzmiało
wystarczająco dobrze.
Diabeł miał doskonałą twarz pokerzysty.
- Księga. Nie powinnaś była próbować jej niszczyć. Próbować? Po kolei.
- Widzisz, nie pasowała do wystroju biblioteki.
- Takie działanie można by uznać za bluźnierstwo. Wyobraź sobie reakcję przeciętnego katolika,
gdyby papież wyrzucił pierwsze wydanie Biblii do rzeki Missisipi. A teraz zastanów się, jaki
komunikat wysyłasz swoim sługom.
- Nie są moimi sługami.
- Poczekaj.
- Słuchaj, możemy wrócić do tematu? Pytałaś o Laurę. Wielkie dzięki za pomoc w Scratch, przy
okazji.
- Jestem raczej obserwatorem niż sprawcą - przyznał szatan. - Poza tym wiedziałam, że we dwie dacie
sobie radę. W zasadzie we dwie jesteście praktycznie niezwyciężone. Praktycznie.
- Dobra, dobra.
To miał być diabeł. Diabeł! Najgorsza istota w całym wszechświecie. Powód, dla którego ludzie
porzucali mężów, potrącali małe dzieci w ciemności, pili zbyt dużo, brali narkotyki, gwałcili,
mordowali, kłamali, oszukiwali i kradli. Przyznaję, że byłam nieco ostrożna, nawet jeśli diabeł
dziwnie przypominał Lenę Olin.
- On wciąż cię kocha, wiesz?
- Jasne, że wiem.
- Jeśli miałaś jakieś wątpliwości. Wygląda na to, że masz za sobą kilka ciężkich tygodni, więc tego
jednego możesz być pewna: zawsze będzie cię kochał.
- Tak, wiem.
Później Jessica spytała mnie: „O kim ona mówiła?", a ja wyjaśniłam: „O Bogu. Mówiła o Bogu".
Wampiry były zszokowane, ale Jess cię ucieszyła. Ja natomiast zawsze o tym wiedziałam. Jasne,
miałam kilka kiepskich tygodni, ale w to nigdy nie zwątpiłam.
Prychnęła.
- Szkoda. Moja córka ma ten sam problem. Mogłabyś być przepotężna. Ona będzie.
- Na twoim miejscu nie zakładałabym się o to.
- Uwielbiam się zakładać. - Przyjrzała mi się, mrużąc niebieskie oczy. Yy, czy one nie były przed
chwilą brązowe? - Wielka szkoda. Mogłaś być godną rywalką. Wciąż możesz być, jeśli porzucisz
niektóre głupie przekonania.
- Nic nie szkodzi - zapewniłam diabła. - Nigdy nie był to dla mnie cel zawodowy.
- Hm. - Diabeł zmrużył orzechowe oczy. - Twoja macocha była dla mnie idealnym naczyniem.
- W to ci uwierzę - zapewniłam zgodnie z prawdą.
- A twój ojciec był głupcem.
No dobra, zaczynała mnie wkurzać. Co ja kiedykolwiek zrobiłam diabłu? Oprócz tego, że nie jestem
całkowicie i paskudnie zła przez cały czas? I nie sprzedałam swojej duszy za buty? Nad czym wciąż
się zastanawiałam.
- Powiesz mi coś, czego sama nie rozgryzłam? Bo miałam nadzieję na interesującą rozmowę. Widzisz,
masz pewną reputację.
Diabeł uśmiechnął się z wyższością.
- Nieszczęsne dziecko.
- Słuchaj, dziwnie się czuję, rozmawiając tutaj z tobą.
- Byłam tutaj wielokrotnie.
- Oo, łał, komentarz na temat naszej pazernej kultury i tajemnym źródle wszelkiego zła, jakim są
centra handlowe! Ze też tego sama nie zauważyłam. Widywałam pociągi, które były bardziej subtelne
niż ty.
Diabeł spiorunował mnie wzrokiem.
- Podzieliłam się jedynie spostrzeżeniem.
- To podziel się kolejnym.
- Jedynie jeden krok dzieli cię od bycia idiotką.
- Kto kogo przezywa - odpyskowałam szatanowi -sam się tak nazywa.
Zmrużyła zielone oczy, jakby miała zaraz skoczyć na mnie przez stół. Po dłuższej chwili odparła:
- Opiekuj się moją Laurą, jeśli łaska.
- Jasne.
- Mam co do niej wielkie plany.
- Dobra. Wcale nie zabrzmiało to obleśnie.
Założyła nogę na nogę i uniosła stopę, pokazując mi podeszwę buta. Całkowicie niezdartą. O Boże. W
idealnym stanie.
- Ostatnia szansa - kusił diabeł.
- Precz mi z oczu, Leno Olin.
Zniknęła w obłoku dymu, który śmierdział zgniłymi jajami. Serio. Zniknęła. A ja wróciłam do
katalogu Real Simple. Albo to, albo atak histerii w dziale gastronomicznym, a przecież zostało mi
trochę dumy.
Rozdział 34
Wykończona zakupami i orange juliusem z diabłem weszłam chwiejnym krokiem do pokoju i
zobaczyłam duże pudełko leżące na skraju łóżka. Było to zwykłe, brązowe, kartonowe pudło, więc nie
wzbudziło większych emocji. Miało rozmiar kozaka, więc domyśliłam się, że Jess pewnie kupiła mi
parę butów na zimę, gdy była na zakupach.
Otworzyłam pudełko.... i niemal do niego wpadłam. Na cieniutkiej bibułce leżały kozaki od Kate Spa-
de, całkowicie poza moim zasięgiem, za pięćset dolców. Marzenie z miękkiej czarnej i czerwonej
skóry na czte-rocentymetrowych obcasach. Nawet leżąc w pudełku, wyglądały zgrabnie i pięknie.
Niemal słyszałam, jak do mnie wołają: wrum, wrum!
- Ooo, ooo - bełkotałam nieskładnie. Mnie się podobać! Przycisnęłam je, w bibule, w pudełku, do pier-
si. - Ooo!
Zachwycona, odwróciłam się, żeby pobiec i pokazać je - no cóż, komukolwiek - i znalazłam Sinclaira
stojącego w drzwiach z uśmiechem. Jego czarne oczy lśniły, gdy wyjaśnił:
- Ponieważ ty mnie uwiodłaś, teraz kolej na mnie.
- Och, kochanie! - krzyknęłam i przebiegłam tanecznym krokiem przez pokój, żeby go wycałować.
Rozdział 35
Dobrze, zatem na zakończenie...
Zerknęłam znowu na swoje notatki. Nie było tak trudno, jak się obawiałam. Nie przyszło zbyt wiele
osób (co było zarówno dobre, jak i złe) i szczerze mówiąc, wyglądałam zabójczo. Tak jak i panna
młoda: w kremowej sukni i srebrzystych perłach, z odsłoniętą głową i nienagannym makijażem.
Daniel miał na sobie jakiś ciemny garnitur, ale kogo to obchodziło? Na ślubie pan młody nie jest
ważny.
Daniel nie powiedział ojcu (z oczywistych względów, ale i tak było to smutne) i planował
poinformować o swoim ożenku z panią Danielową, która bała się światła, nieco później. Rodziny
Andrei nie było. Przyszły moja mama i siostra, Marc, Jessica, Sinclair i Tina. George był oczarowany
swoim nowym szydełkiem numer 6 i nie chciał wyjść z piwnicy.
Nie byłam mocno stremowana, ale chciałam, żeby ładnie wyszło.
- Szukając informacji o ślubach bezwyznaniowych... oczywiście bezwyznaniowych... znalazłam to w
sieci. No dobrze, zaczynamy.
- Abyście składane dziś obietnice realizowali przez całe życie w atmosferze największej radości. -
Zamilkłam.
Daniel i Andrea wlepili w siebie wzrok, a mama siorbała nosem, jak to ma w zwyczaju na ślubach.
Wszystko zgodnie z moim diabelskim planem, więc kontynuowałam.
- Pomyślałam, że to dobra rada dla każdego, bez względu na, yy, okoliczności. Teraz złożymy
przysięgę i potem napijemy się ponczu. Czy ty, Danielu, bierzesz za żonę Andreę? Słowem tym
połączysz się z nią do końca swoich dni.
- Biorę.
- Czy ty, Andreo, bierzesz za męża Daniela? Słowem tym połączysz się z nim do końca swoich dni.
Znów zamilkłam. To było ważne pytanie. Andrea miała przed sobą długie, długie życie. A Daniel nie
był owcą. Jak oni dadzą sobie radę? Czy ona spróbuje przemienić go w wampira? Czy on się na to
zgodzi?
Nie moja sprawa. Lepiej skupić się na chwili obecnej i później martwić problemami.
- Biorę.
- Zatem na mocy nadanego mi, przez samą siebie, prawa, ogłaszam was mężem i żoną. Możecie się
ugryźć.
Zignorowali mnie i się pocałowali, ale nic nie szkodzi.
- Przygotowałam coś jeszcze - dodałam. - Z Szekspira. No nie dziwcie się tak, umiem używać
wyszukiwarki. W każdym razie jak tylko to zobaczyłam, pomyślałam o was, więc chyba teraz jest
dobra chwila, żeby o tym wspomnieć.
Nie dodałam, że cytat pochodził z Romea i Julii. Oby ich miłość miała szczęśliwszy finał.
Na skrzydłach miłości
Lekko, bezpiecznie mur ten przesadziłem,
Bo miłość nie zna żadnych tam i granic;
A co potrafi, na to się i waży*.
Skończyłam i oderwałam wzrok od notatek. Sinclair stał na drugim końcu pokoju i się do mnie
uśmiechał.
W tłumaczeniu Józefa Paszkowskiego.
Od autorki
Córka diabła wcale nie mieszka na przedmieściach Minneapolis. Mieszka na przedmieściu Saint Paul.
Heloł!
Ponadto gdy Betsy szukała informacji w Internecie o ślubach bezwyznaniowych, korzystała
intensywnie ze strony
http://www.maggiedot.com/7Destiny/
. Serdeczne podziękowania dla Wielebnej
March Ann George.
Podziękowania
Ta książka nie mogłaby powstać bez... beze mnie!
Oraz bez mojego męża, mojego speca od PR, mojej siostry, rodziców, redaktora, przyjaciółek, agenta,
korektora, projektanta okładki, przedstawicieli handlowych, zespołu od marketingu, sprzedawców
książek, producentów czekoladek Godiva oraz moich czytelników.
Ale głównie beze mnie.